11844

Szczegóły
Tytuł 11844
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

11844 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 11844 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

11844 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

DUKAJ JACEK 5. Wojny Schizofrenia! I to nielekka. - Nie ma was! - krzyczał na nich. Biegli dalej; a ten pierwszy cofał właśnie rękę do ciosu. Otwórz oczy! Wyjdź z Pałacu! Zapomnij na moment! Dłupp! Walnął szczytem czaszki o sufit kabiny Kła. Zamroczyło go. Jeszcze nie do końca świadomy otoczenia, zareagował w sposób stosowny dla ciążenia Farstone (lub Pałacu) i w efekcie odbiło go od bocznej ściany. Zamrugał, nie wierząc własnym oczom. Z odległości dwóch cali szczerzył się bowiem z niej wielki jak posąg Stalina Patrick Gheorg McPherson. W odruchu już niemal histerii odepchnął się Zamoyski wstecz, ku fotelowi. Nie chcąc na wszelki wypadek tracić z oczu ekranu z uspokajająco uśmiechniętym Patrickiem, nie obejrzał się i zanim zobaczył - najpierw wymacał fotel, i ciało na nim. Nie zareagowała na dotyk, nie odezwała się. Wtedy spojrzał. Była nieprzytomna. Z pociętych nadgarstków sączyła się krew, w lewej dłoni wciąż ściskała nóż. Karmiła Kieł do końca. - Niech pan przewiąże jej rany - odezwał się Patrick przez głośniki. - Gdyby nie nieważkość... - Wiem - warknął Zamoyski. Zerknął na ekran po przeciwnej stronie. Gwiazdy rozjeżdżały się na boki, ściągnięte z przodu w osobliwą fałdę. Lecieli, i to ze sporą prędkością. Wszystko wskazywało na to, że kabina była jednak wyposażona w kamery, bo Patrick najwyraźniej przechwycił spojrzenie Zamoyskiego - i podczas gdy Adam opatrywał Angelikę, on tłumaczył: - Nieważkość, bo nie możemy marnować paliwa dla silników manewrowych. Co innego, gdyby w Porcie. Ale trzy Kły to minimum, by stworzyć i utrzymać zamknięty Port. Pojedynczy Kieł potrafi tylko deformować lokalnie Einsteinowską czasoprzestrzeń, co pozwala mu przemieszczać się z fałszywą ponadświetlną. W układzie wewnętrznym jednak, w siodle fali qFTL, jego prędkość może być bardzo mała, a przyspieszenie zerowe. Jak teraz. - Dokąd lecimy? - Nie wiem. - Co? - Po odcięciu od Plateau nie jestem w stanie... - Znowu nas odcięło?? - Tak. Znajdujemy się pod blokadą. - Pięknie. Ale zanim to się stało... - Lecieliśmy do Creytona-113. To czarna dziura, wystarczająco daleko. Weszlibyśmy tam w kieszeń temporalną. Lecz teraz - staram się tylko uciec jak najdalej od Wojen. To na ekranie - to symulacja. W układzie zewnętrznym poruszamy się bowiem szybciej od światła i od rufy nie dochodzą żadne informacje, natomiast te z przodu - z wyprzedzeniem zależnym od kąta, pod jakim... - Rozumiem. Nie rozumiał nic. Przed chwilą pytał w Fartsone (ale czy istotnie mógł być pewien, że była to jedynie chwila...?), kto wejdzie na pola Kła, i tenże Patrick Gheorg odparł mu, że Oficjum. Teraz patrzy - i czyja morda w interfejsie? P. G. Na dodatek ta blokada. Czyżby Wojny nas ścigały? No i skąd, do kurwy nędzy, wziął się sekretarz Judasa w moim Pałacu Pamięci?! Toż to jakaś paranoja, istny Palmer Eldritch: otworzę toaletę i wyjdzie tysiąc małych Gheorgów. Właśnie - toaleta. Mam szczać do śluzy? Temu Kłu brakuje podstawowego wyposażenia. Przełknął ślinę. Gardło suche, prawie zrogowaciałe. Kiedy ostatnio pił? Jego nanomantyczna manifestacja - owszem, nie tak dawno; ale on, Zamoyski, jego ciało? Manierki diabli wzięli, podobnie jak wszystko, czego podczas Smaugowego startu na dopalaczach nie mieli przywiązane do ubrań, poupychane w kieszeniach. Więc ani wody, ani prowiantu. Popatrywał na prawy ekran, w sektorach rufowych ciemny. Weryfikował oto pozytywnie owo wspomnienie znad Narwy (fajka Mitchella), z którego kojarzył Adam oderwane szczegóły drugiego lotu „Wolszczana” - do pakietu należało bowiem również wspomnienie półsfery bezgwiezdnego mroku za rufą. Obwiązawszy oddartymi rękawami koszuli Angeliki jej nadgarstki, mocniej przypiął nieprzytomną dziewczynę do fotela. Nóż schował. - Siedzisz na wewnętrznych komputerach Kła, tak? - zagadnął Patricka. - Zgadza się. - Jesteś programem Oficjum. - Wszyscyśmy programami. - Program Oficjum, ale widzę gębę McPhersona. - Ta nakładka osobowościowa została wybrana jako optymalna w komunikacji z panem i stahs Angeliką. Phoebe McPherson wyraził oficjalnie zgodę na ograniczony splinting. - Kto? - pogubił się Zamoyski. - Który to? - Patrick Gheorg McPherson. Zamoyski kręcił głową. Zbyt wiele zbiegów okoliczności: cud, paranoja lub piątek trzynastego. - Priorytety. - Bezpieczne przetransportowanie obojga do któregokolwiek z Portów Cywilizacji, gdy stanie się już możliwe ich otwarcie. - Przetransportowanie mnie czy jej? - Powiedziałem: obojga. - Ale w sytuacji kryzysu? Koniecznego wyboru? - Pana. Zatem jednak miał rację: Judas łgał! Sam Zamoyski, Zamoyskiego pamięć - była ważna. Jakoś; dla kogoś. Z pewnością dla Oficjum. - Nasz status? - Precyzyjniej, proszę. Rzeczywiście, bez Plateau raczej tępe tu AI. - Gdybym wydał ci rozkaz... - Zależy jaki. - Aha! Czyli furtka jest. - Zawsze chętnie przyjmuję rozsądne sugestie, zwłaszcza w warunkach tak ograniczonej mocy obliczeniowej. Formułka była bezsensownym pustosłowiem: aby móc wybrać z alternatyw A i B tę sensowniejszą, musiałby program sam już być na tyle inteligentny, by potrafić je zanalizować dalej niż sugerujący je, a zatem na diabła mu w ogóle takie sugestie? Sugestie... Kij mu w oko. Należy wobec tego przynajmniej mieć nadzieję, iż ów pułap inteligencji nie jest tak tragicznie niski. - Potrafisz chyba obliczyć, ile wytrzyma człowiek bez pożywienia i wody? Że już nie wspomnę o takim szczególe jak tlen - bo mamy tu chyba zapasy powietrza? Ogniwa utleniające? Cokolwiek? Mhm? - Inkluzje Oficjum rozważyły ten problem - odparł z rozwagą Gheorg/program i Zamoyskiemu dreszcz przeszedł po plecach: rozpoznał tę intonację. - Do Creytona powinniśmy dotrzeć w ciągu trzydziestu ośmiu k-godzin. Nawet zważywszy na utratę krwi pana i stahs McPherson... - Chciałeś powiedzieć - przerwał mu Zamoyski - powinniśmy byli tam dotrzeć. Sam twierdzisz, że po odcięciu od Plateau nie wiesz nawet, w którą stronę lecimy. Swoją drogą, zastanawiam się, jak to możliwe. Przecież chyba wiesz, gdzie celowałeś. - To nie ma znaczenia. Mogliśmy zostać w dowolny sposób zdyskraftowani - Kieł wraz z kraftowanym przezeń fragmentem kosmosu - przez operatory zewnętrzne. Na przykład Wojen, żeby daleko nie szukać. - Więc czemu, u diabła, nie zejdziesz z tej fali i nie sprawdzisz, co naprawdę się dzieje? - Bo teraz przynajmniej jesteśmy jako tako chronieni przed bezpośrednimi zagrożeniami. Proszę przy tym pamiętać, iż w każdej chwili możemy wyjść spod blokady Plateau i wtedy się przekonamy i tak. Zamoyski słuchał, słuchał, i rosła w nim paranoja. Osiągnęła już takie rozmiary, że nawet tę blokadę - fakt, iż ponownie znaleźli się w zasięgu oddziaływania Wojen - chętnie interpretował jako dowód pośredni własnego znaczenia dla potęg XXIX wieku. To na niego polowali! Niemal w to wierzył - w takiej chwili, jak ta. - Zamierzasz zatem czekać - skwitował. - Ile? - Jeszcze niecałe pięć godzin. - Aha. Jest tu gdzieś toaleta? - Niestety. Kły nie są statkami załogowymi. Właściwie nie ma czegoś takiego jak załogowe statki kosmiczne. Podróżuje się w Portach - tam możesz mieć wygody, jakie tylko chcesz. Bo pewne jak diabli, że tu nie ma żadnych. Usadowił się w kącie przy drzwiach, zgodnie z urojonym pionem, tak, żeby mieć na widoku zarówno oba ekrany, jak i Angelikę w obróconym fotelu. Nie wyglądało to na zapaść - po prostu spała, teraz znowu młodsza o kilka lat. Przez sen układała wargi do jakiegoś słowa... Z trudem wyzwolił się spod uroku, odwrócił wzrok. Spać... Niezła myśl; przespać przynajmniej te pięć godzin. Kiedy już odzyskamy połączenie z Plateau... Zaklął cicho. Obywatelstwo jest na wyciągnięcie ręki. Wystarczy wejść do Pałacu, znaleźć eksponat, przypomnieć sobie. Ale - ale widział przyjaźnie uśmiechniętego Patricka Gheorga i ręka sama odruchowo sięgała przebitego rapierem boku. Wszelako był to już absurd tak wysoki (bać się zajrzeć do własnej głowy, wrócić do wyobrażenia; na Boga Ojca, któż kiedy słyszał o podobnym idiotyźmie?!), że ów lęk działał na niego bardziej jak czerwona płachta na byka. Z czystej perwersji, z niezdrowej ciekawości - wróciłby tam i tak. Tym razem nie opuścił powiek; widział wnętrze Kła, lecz z każdą sekundą jego uwaga odpływała od tego widoku i ogniskowa świadomości przesuwała mu się do wygrawerowanego w pamięci krajobrazu, z wierzbami, stawem, Księżycem i gładkokamiennymi ruinami. Zbliżał się do tarasu powoli, ostrożnie, rozglądając się na wszystkie strony. Skąd właściwie wzięli się wtedy owi szermierze? Pierwszy wyskoczył był wprost z cienia kolumny. Zamoyski wszedł na taras zezując wgłąb tych cieni. Dwa stoliki były przewrócone, oprawka fotografii z Durennem pęknięta. Zatrzymał się na środku podkowy, jak najdalej od kolumn i płacht zdradzieckiej ciemności. Zapachy mieszały się w powietrzu, ciągnąc jednocześnie w kilkanaście mnemosideł. Czekał. Panowała cisza. Angelika zaczęła drapać się przez sen w przedramię; na szczęście mocno zawiązał opatrunek. Wiatr był zimny; dostał gęsiej skórki. Roztarł ramiona. Gheorg/program spoglądał z zaciekawieniem. Pomiędzy drzewami, skąd byli wybiegli, teraz tylko falowały krzewy. Na co ja właściwie czekam? Rozglądnął się po stolikach. Na początek niech będzie ten. Raz, dwa, swąd spalonego drzewa, i trzeci krok, i wtedy męskie ramię zamknęło jego szyję w duszącym uchwycie. Przerzucił Zamoyski skrytobójcę przez biodro, zahaczając stopą o jego goleń. Polecieli w eksponaty, Adam i Patrick Gheorg. Klnąc na głos, poszybował aż na poranioną, pokrwawioną „przednią” ścianę kabiny. Znowu nie opanował odruchów. Gheorg/program udawał, ze śledzi go z ekranu wzrokiem. - No czego? - warknął nań Adam. - Wszystko w porządku? - Jak cholera. - Korzysta pan z wewnętrznych przyłączy? - Że co? Nie. Tym razem wbiegł na taras. Oni już czekali: siedmiu. Wyjął pistolet maszynowy i zastrzelił ich. Dwóch ostatnich usiłowało uciec przed falangą pocisków, ukryć się - pociągnął za nimi po tarasie długą serię. Dostał wszystkich. Gdy zmieniał magazynek, kolejnych czterech Patricków Gheorgów mknęło zakosami od drzew. Ci już, oczywiście, wyekwipowani byli w broń palną. Posuwali się skokami, po dwóch; w tym czasie ta druga dwójka waliła pod dach willi ciężkie salwy. Zamoyski sam musiał się ukryć za kolumną. Poczekał aż podejdą do samego tarasu. Gdy usłyszał, jak nań wskakują, wyszarpnął zębami zawleczkę i wysokim łukiem cisnął zza kolumny granat; po chwili drugi i trzeci. Wybuchy rozdzierały noc, Księżyc trząsł się na niebie. Odłamki furkotały dookoła, rozdzielane przez kamienny filar na dwa fronty burzy metalu - gdyby wystawił tam rękę, pozostałby jeno krótki kikut: kość i krew. Przeszedł potem po ruinach willi i po okolicy licząc zwłoki. Nie doliczył się, ale to też nic dziwnego, zważywszy na stopień ich rozczłonkowania. Zdumiał się widząc, że jeden z Patricków Gheorgów McPhersonów żyje. Ściślej: kona, rozciągnięty na schodach, czerwona ślina na rudej brodzie, posiekany korpus, dygot dłoni. Kaszlałby, gdyby miał siłę. Adam pochylił się nad nim. - Kim jesteś? - Giń! - szepnął Gheorg. - Kim? - Zamoyski przyłożył mu do czoła gorącą lufę pistoletu. - Nie masz prawa... - Co? Tamten ledwo oddychał, dusił się krwią, Zamoyski niemal przycisnął ucho do jego warg. - Nie zniszczysz... - słowa cichsze od wiatru. - Co? Czego? - ...wszechświata. I z tą efektowną kwestią na ustach facet oddał ducha. Przekonanie o własnej ważności doprowadziło mnie do kompleksu Boga, skwitował w myśli Zamoyski uśmiechając się kwaśno do Patricka z ekranu. Wskoczył z powrotem na taras. Nie pojawili się żadni nowi napastnicy. Nawet gdyby, chyba nie poświęciłby im uwagi - teraz dopiero spostrzegł bowiem, co uczynił: zniszczył wszystkie eksponaty. Ich nierozpoznawalne szczątki oraz kawałki stolików walały się pośród marmurowego gruzu po całym tarasie. Bezmyślnie podniósł fragment jakiegoś elektronicznego urządzenia, obrócił w palcach. Przedmiot nie posiadał zapachu. Potrząsnął głową, przypomniał sobie od nowa. Księżyc, staw, wierzby, ruiny... Stał kilkanaście metrów od schodów, w tym samym miejscu, co zwykle. Podszedł bliżej, zajrzał. Wszystko potrzaskane; trupów nie ma, lecz Pałac leży w gruzach. Jeszcze raz. Przypomnieć sobie. Podbiegł, spojrzał. Ruina ruiny; szczątki. Jeszcze raz. To samo. Było obywatelstwo, nie ma obywatelstwa. Szlag. Przez własną głupotę; i własne kompleksy. (No bo co innego?). Do psychiatry ty idź, Zamoyski. Lecz się. Może ty o tym nie wiesz, ale samobójca jesteś, ot co. I to wielokrotny. (- Plateau? - Nie. - To co on robi?) Oprzytomniał. Angelika nieposłusznymi dłońmi odpinała się od fotela. Wzrok utkwiony miała w Zamoyskim. - Dobrze, już dobrze - uspokoił ją. Nadal przyglądała mu się podejrzliwie. - Przekopiowałeś sobie z Plateau Gabinet? - Co? Nie. To znaczy - Zamoyski wskazał na ekran po lewej - on się przekopiował. - Właśnie wyjaśniałem stahs McPherson sytuację... - zaczął Gheorg/program. - Minęło dziewięć miesięcy - uprzedził go Adam zwracając się do Angeliki. - Rozmawiałem z twoim ojcem. To była robota de la Roche'ego, ten drugi zamach i porwanie. Przechwycił wiadomość ze Studni. Teraz wojna z Deformantami na pełną skalę, Porty zatrzaśnięte. Lecimy przeczekać przy czarnej dziurze. Ten de la Roche do chyba jakiś sprzymierzeniec Deformantów, nie? Zaatakowali jego Kły przez pomyłkę? Zero pojęcia o waszej polityce. Co właściwie oznacza obywatelstwo? - Judas ci je zaoferował? - Co? Nie. Chociaż... - Powinien był. Jezu, ale mam pragnienie... No nic, co chciałeś wiedzieć? Polityka, hę? - Okropnie się porżnęłaś. - Fakt. - Zerknęła na przewiązane strzępami koszuli ręce. - Ale, jak powiedziałeś, musiałam go karmić, skoro nie miałam pewności, czy informacja dotarła i Cesarz zamknął pola porywaczy. - Do Patricka zaś mruknęła kątem ust: - Mogłeś pokazać się wcześniej. - Była już pani nieprzytomna, stahs - rzekł Gheorg/program. - No ale ostatecznie udało się, nie? - westchnęła. - Daj Krzywą Remy'ego. Będziemy edukować dzikusa - uśmiechnęła się do Adama. Zamoyski przełknął ślinę przez suche gardło. Paliło go jakieś chorobliwe gorąco, gdyby teraz przyłożył przedramię do czoła, chybaby się sparzył. Na dodatek nie mógł odwrócić spojrzenia - wówczas bowiem Angelika domyśliłaby się wszystkiego, był o tym przekonany: że wystarczy drobny gest, by się zdradził. Więc pełna kontrola. Nie pokaże, że - zapomniał o niej. Gdyby nie Wojny, zostałby w Farstone nie wiadomo jak długo. Gdyby nie ich blokada, to do Farstone by wrócił z Pałacu. Pewnie by się tu wykrwawiła. Zapomniał o niej. Zaraz jednak zirytował się i odwrócił gniew od siebie. A co to, jestem jej coś winien? Skąd to poczucie winy? Skąd wstyd? Zapomniałem; cóż, zdarza się. Nie było w tym zamierzenia krzywdy. Miał jednak świadomość, że fałszuje w tym momencie swoje uczucia. - Na osi poziomej - tłumaczyła tymczasem Angelika, odpiąwszy się już i podpłynąwszy do ekranu, na którym, miast rudowłosego Patricka Gheorga, wyświetlał się kolorowy wykres, na pierwszy rzut oka zdradzający niejakie podobieństwo do Hertzsprunga-Russela - mamy progresję formy inteligentnego życia. Od form przypadkowych, w jakich wypluła je ewolucja, począwszy. Na osi pionowej - potencjał intelektualny formy, tak zwaną „inteligencję efektywną” Remy'ego. - No właśnie. Kim, u licha, jest ten Remy? - Remy, Alphonse Casimir, dwa sto siedem, dwa sto osiemdziesiat dziewięć, pisarz i videocreator science fiction, twórca Teorii Konwergencji Progresów. - Aha. Dziękuję. - Proszę bardzo. Znów była przewodniczką po nieznanym; on znów słuchał; wszystko wróciło do normy. Być może umrą tu, z braku tlenu czy wody, być może zdezintegrują ich Wojny - ale, póki co, póki mówiła, wszystko było w porządku! Mógłby się teraz naprawdę odprężyć, zapomnieć w jej słowach, jak wtedy, przy ognisku... gdyby nie suchy żar wstydu w ustach, ilekroć na dłużej zatrzymał wzrok na jej twarzy. - Zobacz, jak układają się losy cywilizacji w ramach jednego gatunku, w warunkach planetarnych - które są wysoce zmienne. Cywilizacja A wchodzi w interakcję z cywilizacją B. Na wyjściu z grubsza mamy: cywilizację A (jeśli połknęła lub przekonwertowała B), cywilizację B (jeśli ta połknęła lub przekonwertowała A), albo cywilizację AB: formę wyższą. Potem ta AB styka się z C... i tak dalej, konkurencja, ewolucja, kopiowanie cech zwycięskich w danych warunkach. Nadążasz? - Ten Remy był, widzę, heglistą - rzekł, żeby pokazać, że nie tylko nadąża. - Jak mawia ojciec Frenete - zaśmiała się - tego nie można być pewnym nawet po śmierci! Zamoyski też się zaśmiał, chociaż nie zrozumiał żartu. W duchu po raz kolejny przykazał sobie milczeć: to najprostszy sposób symulacji mądrości. Zatem milcz, głupcze! - Wracając do Konwergencji Remy'ego. On to rozpisał dla gatunków psychozoików i dla warunków wszechświata jako środowiska. A w rozpatrywanych przedziałach czasowych te warunki są stałe: prędkość światła, Planck, stała grawitacyjna, ilość wymiarów, krzywizna przestrzeni, liczba p , średnia gęstość materii, liczba, rodzaj i własności cząstek elementarnych, i temu podobne. One decydują o przewadze formy. To zaś, co przechodzi z cywilizacji do cywilizacji, przez podbój, asymilację lub wzajemną indukcję w wyścigu - to są technologie, sfera form naddanych; ale za tym idą oczywiście zmiany w kulturze, sposobie organizacji, wreszcie biologii i samej formie gatunkowej. - I to mamy na tym wykresie? - Krzywa jest uniwersalna, lecz ta akurat została opisana dla homo sapiens. - Dotknęła lewego dolnego rogu. - Zero na osi pionowej oznacza przejście od zwierzęcia do psychozoika. Krzywa startuje spod osi i idzie przez Formy Przedcywilizacyjne w cywilizacje klasyczne. Dalej na Krzywej mamy Cyborgizacje. W lewo od nich - przypadkowe, genialne jednostki w ramach gatunku, tudzież szczytowe osiągnięcia eugeniki. W dół od Cyborgizacji - Protezy Kompensacyjne. Idąc po Krzywej dalej w prawo mijamy Pierwszy Próg Remy'ego: początek masowej, świadomej autokreacji gatunku: technologia odciska się w formie. Ten pierwszy przedział, od punktu zero do Progu, w Cywilizacji Homo Sapiens wypełniają stahsowie. Tradycja określa stopień przesunięcia na Krzywej. - Więc gdzie my się na niej znajdujemy? - Ty i ja? Tu. - Wskazała punkt mniej więcej w jednej trzeciej przedziału, lecz wyraźnie ponad Krzywą. - Materiał genetyczny stahsów przeszedł pewną wstępną selekcję. Co do ciebie nie mam pewności, ale to powinny być te okolice. Masz co prawda dostęp do Plateau, ale nie jesteś w stanie się nań przesiąść. - Przerwała, wciągnęła powietrze, zakaszlała. - Czy mi się wydaje, czy zaczynam chrypieć? - Oj, chrypiesz, chrypiesz. Pokiwała smętnie głową. - Gardło sobie dla ciebie zdzieram, doceń to. - Nigdy nie zdołam się odwdzięczyć. - Tak. Teraz wchodzimy w drugi przedział: phoebe. Na Krzywej mamy tu sprzęgi neuronalno-maszynowe. To w ogóle jest ciąg maszyn logicznych, elektronicznych, biologicznych, chemicznych, kwantowych czy innych. Potem duży obszar zajmują Formy Odcieleśnione, bo to jest wszystko to, co zsoftware'yzowane na ten hardware, także na Plateau, a posiada świadomość; niżej znajduje się tu słaba AI. Potem zaś dochodzimy po Krzywej do Drugiego Progu i punktem granicznym jest tu Komputer Ostateczny. Zakładam, że nawet ty słyszałeś. - Owszem - skrzywił się - nawet ja. Co prawda jako o tworze czysto hipotetycznym. Maszyna, od której nie można zaprojektować lepszej, ponieważ ją ograniczają już wyłącznie stałe fizyczne. Z tego, co pamiętał, ów Komputer Ostateczny stanowił machinę równie abstrakcyjną, co zgoła Maszyna Turinga: model obudowany na suchych równaniach, czysty konstrukt myślowy. Tak w każdym razie pamiętał. Granice dlań miały wyznaczać przede wszystkim: gęstość upakowania komórek logicznych (ustalająca zmienną do wszystkich innych równań granicznych); termodynamika, to znaczy wydolność radiacyjna procesora (każdy taktujący szybciej niż około 1016 razy na sekundę spaliłby się do szczętu, chociażby promieniował w paśmie widzialnym - co jest najbardziej efektywne - niczym małe słońce); oraz wewnętrzna synchronizacja sygnału, a jako że nie może on być szybszy od światła, to nawet dla komputerów stosunkowo niewielkich, bo o średnicy mniejszej od metra, nieprzekraczalną częstotliwość stanowi 1010 s-1. Potem ściana - nie technologiczna, lecz wynikająca z samej natury wszechświata: z faktu, że jest, jaki jest. Przypis do Zasady Antropicznej: gdyby mogły istnieć lepsze komputery, nie mogliby istnieć ludzie. Za czasów Zamoyskiego był to pewnik. No ale teraz - teraz to już nie są moje czasy. - Dokładnie - Angelika przytaknęła jego ostatnim słowom, a Zamoyski aż się wzdrygnął. - Zauważ przy tym, że forma Komputera Ostatecznego jest już identyczna dla każdej cywilizacji każdego gatunku we wszechświecie, niezależnie od jakiej formy on startował. Dalej, po przekroczeniu Drugiego Progu... - Znaczy, zaraz, znaczy się - co? po udoskonaleniu Komputera Ostatecznego...? - Siedź cicho i słuchaj. Uniósł otwartą dłoń, skulił się, położył palec na ustach - nie odezwie się już ani słowem. - Właśnie - skinęła. - Co ja... Aha, Drugi Próg. Cywilizacje, które nie chcą zostać połknięte, muszą go przeskoczyć. Cezurą jest opanowanie kraftunku. Od tego momentu, jak widzisz, Krzywa idzie ostro w górę, asymptotycznie do linii Formy Optymalnej. Na niej, tak wysoko, że tego tu nie widać, znajduje się UI. Cierpliwości, wytłumaczę. Widzisz, ten przedział, od Drugiego Progu, i włącznie z nim, w całości wygląda zawsze i dla każdego gatunku tak samo. Tu mieszczą się inkluzje. - To te nadinteligencje? Ups, przepraszam. Nie powiem już ani słowa. - Przysięgał prawnik prowadzony na wyrwanie języka. Nie, nie chodzi tu o „nadinteligencje”. To słowo, „inkluzja”, posiada obecnie w potocznym języku dwa znaczenia, trzeba wnioskować z kontekstu. Pierwsze, pierwotne, definiuje każde trwałe odkraftowanie czasoprzestrzeni. Porty, Saki - to jedynie zawinięcia okresowe, aktywnie utrzymywane przez Kły. Inkluzje zaś - inkluzje są odcinane na zawsze i w momencie tego odcięcia podlegają daleko posuniętemu modelowaniu. Możesz wówczas zmienić im liczbę wymiarów. Stałe fizyczne. Nośniki oddziaływań. Same oddziaływania. Czas. Wszystko. Plateau jest inkluzją. Cesarz jest inkluzją. Silna AI jest możliwa tylko w inkluzjach. To są tak zwane „inkluzje logiczne”: zaprojektowane dla swych warunków fizycznych umożliwiających pobicie Komputera Ostatecznego. I rzeczywiście, to o nich mowa, kiedy słyszysz: „inkluzja to”, „inkluzja tamto”. Spójrz na wykres. Poniżej Plateau w Trzecim Przedziale znajdują się seminkluzje: formy słabsze lub z nałożonymi ograniczeniami, podsłowińskie. Natomiast wyżej po hiperbolicznej Krzywej idą kolejne pokolenia inkluzji, silne AI, mozolnie konwergujące ku UI: inkluzji ultymatywnej, świętemu Graalowi meta-fizyki: konstruktowi procesującemu w optymalnej kombinacji stałych. Nie śledzę tego na bieżąco, ale mówi się już o generacjach trzymiliardowych. Rozumiesz, każda inkluzja otwarta projektuje siebie w kolejnej, udoskonalonej wersji, w nowej fizyce; mowa zatem raczej o liniach tożsamości. Rzeczywiście, chrypiała. Zamilkła teraz i w zamyśleniu spoglądała na ekran. - Co jeszcze... No pytaj, pytaj. Nie wygłupiaj się! Pytaj. - Dobrze. Słowiński. Kto zacz? Następny klasyk science-fiction? - A, prawda. Nie, phoebe Słowiński to wybitny meta-fizyk. Określił graniczne przyspieszenie czasu w inkluzji; szybszej relatywizacji nie można wyciągnąć nawet piętrowo. Obecnie wszystkie inkluzje logiczne to inkluzje Słowińskiego. Także Plateau. Także Wojny - chociaż one nie znajdują się w inkluzjach, lecz w Portach. Teoretycznie. Mhm, co jeszcze pamiętam z meta-fizyki... Zakaz Thieviégo: w danym momencie może istnieć tylko jedna inkluzja o danej kombinacji cech. Prawa Transu: przenikalność inkluzji dla informacji/energii z zewnątrz i/lub od środka jest cechą podlegającą modelowaniu. Pod tym względem Plateau jest inkluzją optymalną. Co więcej... - Deformanci. - Racja. Deformantów masz tu wszędzie, są na połowie wykresu. Po pierwsze: schodzą z Krzywej. Po drugie: wyłamują się z Cywilizacji. Po trzecie: nie identyfikują się z żadną formą. Lepiej to widać na Modelu Progresów. Patrick! Dzięki. Każda taka Krzywa to jeden Progres: ciąg form od psychozoika odzwierzęcego do UI; może się w nim mieścić nieskończona ilość Cywilizacji. Trzecia oś Modelu została wprowadzona dla zobrazowania gatunkowych różnic formy. Progresy startują zatem z punktów znacznie od siebie oddalonych, by zbiec się do otoczenia Komputera Ostatecznego i potem piąć się ciasną wiązką omal pionowo do UI. Ów Model równie dobrze mógłby przedstawiać szkielet wigwamu, a raczej tipi, gdzie wszystkie podpory mają kształt Krzywych Remy'ego. Co prawda żadne wigwamy nie posiadały tak strzelistego zwieńczenia, ani tipi - tak wypukłych ścian. U zwieńczenia bowiem, tam, na szczycie - świeciła gwiazda UI. - Rozumiem, że Cywilizacja człowieka... - Ona czemuś stanowi wyjątek. Stabilność Cywilizacji jest odwrotnie proporcjonalna do długości odcinka na Krzywej, jaki zajmuje - a nasza obejmuje praktycznie cały Progres. Co się nie zdarza; żadna inna ze znanych Cywilizacji nie wchłonęła inkluzji. - I, rozumiem, że z tego właśnie powodu konflikty. Ci filosomaci i Horyzontaliści... Zapomniał, co chciał powiedzieć. Zaćmiło go. Poruszył niemo ustami. Ruchomy kalejdoskop barw ściągnął jego spojrzenie w prawo: to zmieniły się gwiazdy na ekranie. - ...że padły wszystkie spirale - mówił Patrick/program. - Kieł nie jest zdolny do dalszego kraftunku. Prawdopodobnie przeszły po nas Wojny. Znajdujemy się w odległości ponad siedmiu lat świetlnych od najbliższej publicznej gwiazdy. Zamoyski, z głową dziwnie ciężką, różową ćmą na oczach, rozumował z senną powolnością. Co za publiczne gwiazdy? Znaczy się - istnieją także prywatne? No tak: zamknięte w Portach. Więc to, co w otwartej galaktyce... Nic dziwnego, że mieli pretensje o kradzież iluś tam parseków. Gdyby tak każdy zakraftowywał kosmos podług swojego widzimisię... - Plateau? - pytała Angelika. - Ciągle izolowane. Zamoyski spostrzegł, że powoli zsuwa się po ścienie, w skos nad ekran z gwiazdami. Zamachał rękoma, ale nie było się czego złapać. - Co jest? - Zaraz skoryguję. I faktycznie, już po chwili owo śladowe ciążenie zniknęło. - Więc jednak mamy jeszcze jakiś napęd? - mruknął Zamoyski, z powrotem dryfując do bezpiecznego w zero-g kąta. - Manewrowy. Przypomniał sobie teraz przeciążenie, z jakim uciekali z Saka. No tak, napęd był - ale nawet policzywszy stałe 3 g (morderstwo, nic innego!), nie mieli szans na dotarcie gdziekolwiek w jakimś rozsądnym czasie. Angelika musiała pomyśleć to samo, bo wymieniła z Adamem długie spojrzenie, pół na pół zgroza i rozbawienie. Wydęła przy tym językiem lewy policzek i przymrużyła lewe oko; lecz dłonie, dłonie samowolnie sięgały opatrunków na nacięciach, palce zakrzywiały w szpony, przenosiły drżenie z wnętrza ciała. - Ile... - zaczęli równocześnie. Znowu spojrzenia, kwaśna cisza. Odcięty od Plateau program/Gheorg nie wykazał się wielką domyślnością. - Jak brzmi pytanie? Zamoyski przeczekał; usta zaciśnięte, dłoń masująca czoło i przesłaniająca oczy. To Angelika wypowiedziała je na głos. - Ile czasu nam zostało? - Około pięćdziesięciu siedmiu godzin w modelu dla obojga, stahs. - Czym właściwie są te Wojny? - wybuchnął Zamoyski w zapadłej po tym ciszy. - Rejestrujesz w pobliżu jakieś Kły? W ogóle cokolwiek? Patrick...? Najpierw mi tłumaczyli, że nic nie izoluje od Plateau - po czym Wojny to robią. Potem się dowiaduję, że Kły... - Odbieram sygnał pozbawiony identyfikatora Cywilizacji - przerwał mu program/Gheorg. - Wstępna ocena odległości źródła: ćwierć miliona kilometrów. Zamoyski bezradnie wypuścił powietrze z płuc. - Deformanci - mruknęła Angelika. - Po utopieniu należy poćwiartowanego zatrutymi kulami rozstrzelać na płonącym stosie - skomentował sucho Adam, przesuwając się wzdłuż ściany ku ekranowi. McPherson parsknęła za jego plecami. - Gdzie oni? - postukał brudnym od krwi palcem w gwiazdy. - Pokaż. Kostelacje przesunęły się; między ciemną mgławicą a jakąś potrójną gwiazdą pojawił się pulsujący, czerwony punkt. - Względna prędkość. - Dziesięć kilometrów na sekundę w zbliżeniu, ale to głównie z Dopplera; składowa prostopadła jeszcze nie pewna. Jednak na pewno minęlibyśmy się w sporej odległości. - A ten sygnał - spytała Angelika - co to jest? - Wezwanie pomocy. W Kodzie. Adam odruchowo obejrzał się na nią. - To taka lingua franca Galaktyki - odpowiedziała krótko na nie zadane pytanie. - Że jak? - żachnął się Zamoyski. - Uniwersalny język? Międzygatunkowy? Struktura ponadidiomatyczna? Nie wierzę! - Ale już zarzekając się tak wiedział, że źle czyni, bo wierzyć powinien tu we wszystko. - To niezupełnie jest język - uściślił spokojnie Patrick/program. - Pan ma oczywiście rację, psychozoiki z różnych nisz nie mogą mówić tym samym językiem. Każda nisza wymusza własne struktury percepcyjne świata, aprioryczne kategorie umysłu, organizujące potem język, rozumowania, całą kulturę, cywilizację. Stąd znajduje się u korzeni języków wewnątrzgatunkowych pewne abstrakcyjne reguły ogólne, pośrednio wynikające właśnie z tego przypasowania do środowiska. Wszelako każda nisza gatunkowa (planetarna, jak w przypadku homo sapiens, czy inna) jest zarazem fragmentem niszy większej: wszechświata. Przystosowania gatunkowe mieszczą się w rodzinie przystosowań psychozoicznych dla danego punktu na Wykresie Thieviégo. Można pójść zatem w poszukiwaniu reguł podstawowych języka jeszcze głębiej, i to właśnie uczyniono, efektem zaś jest Kod: skomplikowany system metareguł pojęciowych. Oczywiście z „nagim” Kodem nie będzie pan miał nigdy do czynienia, zawsze wyewoluowuje się stosowne interpretery: zwięzyki. Sygnał od Deformantów przyszedł w formie nieobrobionej, co może być pośrednim dowodem odcięcia ich od Plateau - ale nawet on stanowił już pewną pochodną Kodu. Naturalnie zamierzam na niego odpowiedzieć i pójść na przechwycenie, więc dowiemy się więcej. - Coo? Oboje obrócili się ku drugiemu ekranowi. Model Progesów na powrót zastąpiła na nim twarz Patricka Gheorga McPhersona. - Proszę o kontrargumenty - rzekł. - Słucham. Słuchał, lecz oni - zrazu głucho milczeli, potem pokrzywili się, pomamrotali złe słowa, na koniec Angelika przyznała: - Teraz to już wszystko jedno, wróg nie wróg. Wszelako nie zabrzmiało to specjalnie optymistycznie. Cóż więcej było do powiedzenia? Mknęli ku Deformantom (a właściwie nie ku nim, lecz po stycznej ku punktowi przechwycenia) z 1 g., tak, że fotel mieli teraz na ścianie, ekrany na bocznych, przeorientowane o 90°, zaś z sufitu leciał czerwony pył krwawej skrzepliny. Angelika z furią wytrzepywała go sobie z włosów. W podłodze ziała dziura korytarza prowadzącego do perystaltyki śluzy. Ostatecznie zajęło im to nieco ponad godzinę. Gheorg usłużnie wyświetlił zegar; mogli liczyć uciekające ułamki życia. Zamoyski liczył także co innego: mianowicie prawdopodobieństwo, iż ta kolejna fala Wojen wyrzuciła dwie swoje ofiary tak blisko siebie. Bo przecież nie było to żadne kosmiczne skrzyżowanie, środek zatłoczonego układu planetarnego. Więc? Przypadek? Nawet jeśli, to już chyba doprawdy ostatni taki na dziesięć lat. Deformanci twierdzili, że, istotnie, z ich strony przypadek. Program/Gheorg wymieniał z nimi informacje w Kodzie. Streszczenia tłumaczeń przekazywał Angelice i Adamowi; musiały być to streszczenia, natężenie przepływu danych między Kłem a Deformantami nie pozwalało na przekład w czasie rzeczywistym choćby promila treści. Potem, gdy w zbliżeniu ujrzeli na ściennym ekranie źródło sygnałów, zrozumieli: to nie byli Deformanci - to był Deformant; jeden. Program/Gheorg nawet go spytał o pochodzenie z Progresu - ale tamten nie wiedział lub nie chciał zdradzić; zresztą nie miało to znaczenia. Może pochodził od homo sapiens, może nie. Rozciągał się na prawie dziesięć tysięcy kilometrów sześciennych. Najpierw, gdy jeszcze mieścił się cały na ekranie, przypominał bardziej pleśń zarastają próżnię - od koronki wiotkich, prawie niewidocznych nici, do miejscowych zgrubień. W miarę jednak jak zmniejszała się skala i dostrzegali kolejne szczegóły, przeważały skojarzenia z porwaną siecią, rozszarpanym upławem, wypreparowanym układem krwionośnym potraktowanym z bliska breneką. Zaraz stało się jasne, że nie będą w stanie mu pomóc. Twierdził, że kona. Niszcząca wnętrzności Kłów fala Wojen przetoczyła się po nim i to, co pozostało - był to zaiste preparat sekcyjny. Deformant bowiem nie stanowił bynajmniej formy przystowanej do życia w próżni, jak to sobie Zamoyski zrazu wyobrażał. Żył w Porcie - lecz Port rozpruły Wojny. Zabieg przypominał wyjęcie wnętrzności z ciała, tylko że bardziej brutalny. Ów Port - a właściwie En-Port - subtelnie wyrzeźbiona wielokrotna pętla czasoprzestrzeni, był jedynym naturalnym środowiskiem życia Deformanta. Więcej - Deformant samo po części był tym Portem; Kły, to jest żywe analogi Kłów utrzymujące Port, stanowiły jego organy. Kraftoid, mówiła Angelika. Wypełniał był sobą tę kieszeń czterech wymiarów, rozpięty na niepojęcie skomplikowanej siatce Stref (poszarpany Sak to przy niej prosta autostrada); tam i w taki sposób obracały się jego procesy życiowe - tu natomiast widzieli tyle, ile pozostałoby z człowieka przejechanego przez walec, po czym wyrzuconego w próżnię. Walec zwał się „Wojny”. Zamoyski kazał programowi/Gheorgowi zapytać o nie Deformanta. Tamten również nie wiedział. Twierdził, że w ogóle niewiele wie; że nie uczestniczy w konflikcie. To Cywilizacje - ex definitione - są strukturą zwartą, zorganizowaną. Deformanci to wszechanarchia. Ci i owi mogą się skrzyknąć do jakiegoś celu - teraz najwyraźniej zachodziła taka okoliczność - lecz większość trzyma się z dala, przeważnie nawet się ze sobą nie komunikując; realizowały się pośród nich także formy ściśle izolacjonistyczne. Jak klarowała Zamoyskiemu Angelika, Progres puszczony w przestrzeni fazowej Remy'ego idzie ciasną wiązką; Deformacja natomiast przejawia maksymalną ergodyczność i rozchodzi się na wszystkie strony. Z czego wynikają później wszystkie kłopoty z Powtórnymi Kontaktami. Albowiem formy tak ostro zdywergencjonowane, jeśli chodzi o stopień trudności w porozumieniu się, niczym się już nie różnią od obcoprogresowych Deformantów. W istocie zawsze istnieje pewne pokrewieństwo struktur prejęzykowych Kodu między wszystkimi Cywilizacjami, niezależnie, do jakiego Progresu należą i jak wysoko leżą na jego Krzywej; o Deformacji nie da się tego powiedzieć. Skoro bowiem, na podobieństwo gazu doskonałego rozprężającego się w zamkniętej komorze, penetruje ona całość przestrzeni fazowej Remy'ego, tym samym realizuje wszystkie dopuszczone przez stałe wszechświata formy psychozoiczne. Tak zatem (mówią Prawa Progresu) raz uruchomiony Progres danego gatunku (wystarczy jeden na cały wszechświat), o ile nie zostanie ucięty nisko na Krzywej, przed Dyspersją - gwarantuje zaistnienie każdej wyobrażalnej formy inteligentnego życia. Szczelne wypełnienie wszystkich niszy jest tylko kwestią czasu, i to a-czasu, toteż można tu aproksymować pewne stałe rzędy wielkości. I współcześni progresolodzy - dowiadywał się Zamoyski - istotnie mówią tu o a-czasie około 106 pentynów. Po tym okresie prawdopodobieństwo zaistnienia (wówczas lub wcześniej) każdej niesprzecznej fizycznie formy inteligentnego i postinteligentnego życia wynosić będzie 1. Tymczasem jednak Dyspersja trwa, gaz się rozpręża, Wykres zarasta krzaczasto. Cholera wie, gdzie było na nim miejsce tego konkretnego Deformanta. Program/Gheorg zapytał go o imię. Z podanego w transkrypcji Kodowej zbioru wybrał następnie do tłumaczeń „Franciszka”. Franciszek twierdził, że ma milion lat: był słowińczykiem. To znaczy, teraz już nie. Teraz konał. Wlatywali w granatowo-seledynowo-złotą sieć. Fragmenty złote to były te jeszcze żywe. Gheorg włączył reflektory Kła (było ich kilkadziesiąt, bardzo mocnych; z zewnątrz Kieł wyglądał zapewne jak wielka choina światła) i mogli podziwiać kolory w naturalnych pasmach. W istocie jednak Zamoyskiego raczej obrzydzenie brało na ten widok. Za bardzo było to wszystko organiczne, zbyt twardo uderzało w akordy turpizmu, nazbyt się kojarzyło ze zgnilizną - chociaż, oczywista, w próżni o żadnych klasycznych procesach gnilnych nie m.ogło być mowy. Ale skojarzenia przetaczały się przez umysł. Jelita grubości dziesiątek i setek metrów. Ścięgna jak zamrożone ejakulacje atramentowych cieczy. Nerwowody jak rurociągi, którymi przepompowuje się płynne złoto. Inne żyły, inne organy - przecięte, rozerwane, rozszarpane od wewnętrznych eksplozji; wiele ślepych zakończeń, skauteryzowanych przez zero Kelvina. Taaak; Franciszek ma wyprute flaki. Konał, lecz to jego konanie było tych samych rozmiarów, identycznie rozciągnięte. Lata, mówił, stulecia; organ po organie, mózg po mózgu, w miarę jak wyrównywać będzie temperaturę z zewnętrzem. Nadal wzywał pomocy. Nawet założywszy, iż blokada utrzyma się w nieskończoność, istniała dla Franciszka szansa ratunku - idący z c krzyk w Kodzie w końcu dotrze do kogoś ze sprawnymi Kłami. Deformant zostanie ocalony, w jakiejś szczątkowej formie. Albo właśnie dobity. Albowiem samodzielnie nie potrafił odtworzyć swoich Kłów, nie po takich zniszczeniach. Dostrzegli ich resztki, zaplątane w kilometrowe falbany tkanki. Zamoyski zrozumiał wówczas trafność nazwy - bo były to kły, półmilowe zębiska gwiezdnego potwora, krzywe, czarne siekacze, pochłaniające światło reflektorów niemal w stu procentach. Musiał prosić Patricka/program o podciągnięcie kontrastu ekranu. Gheorg tymczasem zajęty był czym innym: targami. Franciszek mógł być Deformantem nawet izolacjonistycznym, lecz o Gnosis i McPhersonach słyszał. Zamoyski pojął oto następną prawdę: istnieje, obok stałych meta-fizyczynych i Praw Progresu, jeszcze jedna uniwersalna reguła: ekonomia. Nawet przy najszczęśliwszym zbiegu okoliczności doprowadzenie się do stanu sprzed Wojen będzie Franciszka kosztować fortunę. Targował się zatem z McPherson ostro - ile dla niej warta przedłużenie linii świadomości jednej z jej realizacji? Sprawdzanie osobistych kont (czy coś takiego w ogóle tu istnieje?) nie było konieczne: należała do rodu stahsów. Sam Adam Zamoyski nie został w tych negocjacjach najwyraźniej w ogóle wspomniany. Kiedy w końcu doszli do porozumienia, nie zrozumiał warunków; zresztą nie dopytywał się. Negocjacje były tak skomplikowane i tak długo się ciągnęły także z uwagi na konieczność wyhodowania przez Deformanta pełnego emulatora Kodu dla stahsowego angielskiego (na pewno nie mógł tego zrobić zamknięty w tym ciasnym hardware Kła Patrick Gheorg), co - jak wszystkie operacje na Kodzie - na procesorach podsłowińskich było prawie niewykonalne w jakimś rozsądnym a-czasie. Kod, wnioskując z eksplikacji Gheorga, stawiał tłumaczy w pozycji fizyków rozwiązujących równania ruchu wielu mas wolniej, aniżeli te masy przemieszczają się w rzeczywistości. Widok na ekranie ustalił się. Bardzo ostrożnie manewrując (znajdowali się przecież we wnętrznościach Deformanta) program/Gheorg zrównał wektor prędkości Kła z kraftoidowym. Jednak przy tej całej ostrożności nie zdołał uniknąć zahaczenia o ciało Franciszka - aż wstrząs przeszedł przez Kieł i Adamem i Angeliką cisnęło o ścianę ciasnej kabiny. Ponieważ było to niespodziewane, dotkliwie się potłukli. Potem dopiero Zamoyski pojął, iż program/Gheorg bynajmniej nie popełnił błędu. Wbili się w złoto i lśniąca pajęczyna zarosła dziób - grot - Kła. Obrazy z ujęć zewnętrznych pokazywały to niejasno, w niezręcznych skrótach, jelito Franciszka zawsze znajdowało się na nich na samym skraju pola widzenia. Zamoyski poprosił Gheorga o symulację ogólnego ujęcia. I na ogólnym ujrzał wreszcie wyraźnie: jak Deformant pożera szaroniebieski Kieł, wchłania go w siebie z obsceniczną powolnością. - Co on robi...? - Zamoyski po raz pierwszy od dłuższego czasu zwrócił się bezpośrednio do Angeliki. - Wytwarza dla nas biosferę - odparła z miną „nie pytaj, ja zajmę się wszystkim”. Gdy nadszedł czas, program/Gheorg otworzył śluzę. Zamoyski podświadomie wstrzymał oddech, ale do środka wionęło chłodne, świeże powietrze. Popłynął korytarzem aż do przegubu zobaczyć, co się właściwie dzieje. Złota poświata biła zza włazu z taką mocą, że musiał mrużyć oczy. Franciszek wlewał się do Kła. Adamowi przypomniały się zwierzęta trawiące swą ofiarę jeszcze przed połknięciem. Rany na przedramionach - zadane przez Angelikę i przez niego samego - piekły go ostro, nie pozwalając zapomnieć o wrażliwości cielesnego opakowania, jego bioware'u, jak mówiła McPherson. Wrócił do kabiny, przykazał Gheorgowi: - Obudź mnie, jak wyrośnie tu McDonald's - po czym zasnął; to potrafił: zasypiać w nieważkości podług kaprysu woli. Ale w istocie obudził go napór moczu na pęcherz, już bolesny. Uniósł powieki i przez ułamek sekundy nie wiedział, gdzie jest. Wisiał pod żółtym liściem jakiejś rośliny, otoczony przez dżunglę złota, granatu i czerni, wszystko skąpane w miodowym blasku. Powietrze pachniało cynamonem. Rozbuchany dookoła barok form organicznych przywodził na myśl Birmańskie Ogrody Sony; spędził tam z Niną ostatnie wakacje, opalali się nago pod rododendrami, słońce wówczas... Trzask - - przypomniał sobie sen - trzask, trzask - - już wiedział, jak zdobyć obywatelstwo. Zacisnął pięść. - Tak - szepnął. - Tak, tak! W tej chwili jednak wygrywała fizjologia. Złapał się liścia, podciągnął, obrócił. Odchylona tym ruchem kurtyna złota ukazała pogrążoną w śnie Angelikę McPherson, półtora metra dalej unoszącą się w powietrzu w pozycji embrionu. Miała wpółuchylone usta i dłonie lekko zaciśnięte w półpięści, niczym noworodek. Zamoyski ujrzał ją - i aż zatrzęsło nim. Dreszcz straszliwego przeczucia przeszedł mu po skórze: śpiąca Angelika - zaraz tu zostanie ujawniona jakaś straszliwa prawda. Poszybował w przeciwną stronę. Gdzieś tutaj powinien trafić na ekran... - Patrick! - zawołał cicho, by nie budzić dziewczyny. - Panie Zamoyski... Obejrzał się. Z gęstwy wysypał się rój owadów (w każdym razie na owady wyglądały; mieniły się w ruchu błękitnie i seledynowo) i skonfigurował się przed Adamem w postać bladego mnicha w grubym habicie. Odrzucony kaptur ukazywał jasną tonsurę, ciemne włosy stroszyły się w nierówny obwarzanek. Mnich wyglądał bardzo młodo; uśmiechał się nieśmiało. Składniki jego manifestacji były o wiele rzędów wielkości większe od cesarskich nanomatów i odnosiło się wrażenie niejakiej ziarnistości postaci - z pewnością nie każdy włos z osobna został tu zszczepiony. - Obawiam się, iż już nie będziecie mieli wielkiego pożytku z Patricka - rzekł Franciszek (klasyczny angielski XIX-XX wieku). - Jego hardware, procesory Kła, okazał się niezbyt odporny na ten rodzaj przekształceń, jakie zmuszony byłem zastosować. Zamoyski rozglądnął się dookoła. - Zbyt duże, zbyt duże - mruknął. - Rozmontowałeś wnętrze Kła? - Rozmontowałem... powiedzmy. Ale proszę się nie martwić. Wszystko wskazuje na to, że nie będę musiał gościć was tak długo, jak się pierwotnie spodziewaliśmy; dlatego też zaniechałem syntezy anabiozerów. Wkrótce powinien się ktoś zjawić. - Plateau? - Owszem. To znaczy - moje. - Co znaczy: twoje? - Ach. Tak. Zostałem poinformowany o pańskiej przypadłości - westchnął Franciszek. - Dopóki nie zasięgnie pan języka u stahs Angeliki, proszę wierzyć mi na słowo. Plateau to nie UI, istnieje ich wiele, wszystkie słowińskie i w maksimum transu. Każdy Progres, każda Cywilizacja ma swoje. My korzystamy z tysięcy Plateau, chociażby jako środków łączności, forum handlowych. I gdy tylko odzyskałem dostęp do jednego z Plateau, w które jestem wtajemniczony, upubliczniłem informację o naszym położeniu. - Skontaktowałeś się z Gnosis? - Nie wątpię, że jakąś okrężną drogą informacja dotarła i do nich. Wszelako kiedy mówiłem o niedługiej gościnie, miałem na myśli jedynie fakt, iż nie będzie ona trwała dziesięciolecia k-czasu. Śmiem bowiem zakładać, że wasza Cywilizacja sama jest w poważnych kłopotach. Ratunek może nie być tak szybki. - No tak: zamknęli wszystkie Porty. - Mhmm... - mnich okazał zmieszanie. - Miałem na myśli nieco większe kłopoty... - Cholera, rzeczywiście - rozespany Zamoyski wreszcie skojarzył. - Te Wojny! Jeśli one niszczą wszystkie Kły po drodze, to Porty zostały otwarte przemocą. No ale - kalkulował szybko - to powinno umożliwić Cywilizacji wysłanie po nas trójzębowca z Kłów trzymanych w Portach. Chyba że tak kiepsko stoją ze sprzętem, a ta wojna z Deformantami... to jest... chciałem powiedzieć... Franciszek pokręcił głową. Sięgnął za siebie, schwycił czarną lianę, rozerwał, ścisnął. Wypłynął z niej przeźroczysty płyn i uformował się w drgającą bańkę. Franciszek ujął ją delikatnie w dłonie, po czym rozłożył szeroko ramiona; powtórzył gest w pionie. W powietrzu lśnił teraz półprzeźroczysty owal cieczy, lepka błona. Manifestacja Deformanta przesunęła ją na bok. Pod takim kątem ujrzał Zamoyski na owym ekranie czarną głębię kosmosu z milionem gwiezdnych cekinów, zgęstniałych w poprzek w Mleczną Drogę. - To jest to, co stąd widzimy - rzekł mnich. - Ale to tylko światło. Tego już nie ma. - Słucham? - Tysiące lat będziemy jeszcze mogli podziwiać boski gobelin naszej galaktyki; lecz jej samej już nie ma. Wojny przeszły od ramienia do ramienia. Każda drobina materii większa od cząsteczki wody została wepchnięta we własne zapadlisko i kollapsowana; dotyczy to także wszystkich Kłów, które nie szły na kraftfali. Nie ma już Mlecznej Drogi; jest tylko mgławica czarnych dziur. Większość z nich zdążyła zresztą do tej pory wyparować. Struktura grawitacyjna i moment pędu zostały zachowane - lecz teraz już tylko ciemność obraca się wokół ciemności. Wojny zaś - Wojny walczą dalej. Szukał pan urynału, panie Zamoyski? Tędy proszę. Tamten kwiat.