3151

Szczegóły
Tytuł 3151
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

3151 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 3151 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

3151 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Walery �ozi�ski Zakl�ty dw�r SPIS TRE�CI C z � � � p i e r w s z a I Organi�cina II Klucznik Zakl�tego Dworu III �p. mandatariusz galicyjski IV Wistowa partia u pana mandatariusza V Nieboszczyk staro�cic �wirski VI Grakchus i Katylina VII Zwierzenia VIII Hrabia Zygmunt �wirski IX Eugenia X Nocna schadzka XI Damazy Czorgut na nowym stanowisku XII Wyprawa na stracha XIII Czerwony pok�j Zakl�tego Dworu XIV Zwierzenia XV Mandatariusz in floribus XVI W�tpliwo�ci C z � � � d r u g a I Spisek II Domys�y III Pierwsze odkrycie IV Pan z pan�w V Nieznajoma VI Wa�ne poszlaki VII Katylina rozpoczyna kampani� VIII Wspomnienia IX Juliusz X Okrutna zemsta XI Upi�r XII Kost' Bulij XIII Schadzka we dworze XIV Redivivus! XV Rozdzia� ostatni CZʌ� PIERWSZA J a n o w i Z a c h a r i a s i e w i c z o w i c z o w i [1] w upominek przyja�ni i szacunku powie�� t� po�wi�ca AUTOR I ORGANI�CINA Najwi�kszy cz�owiek naszego wieku utyskiwa� w pewnych chwilach, �e nie jest swym w�asnym wnukiem [2], nas, biednych powie�ciopisarzy, wcale przeciwne trapi zachcenie, my znowu nie mo�em si� pocieszy�, �e nie jeste�my swymi w�asnymi dziadkami, �e przynajmniej o jedno stulecie wcze�niej nie przyszli�my na �wiat. Za trudne jest dzisiaj nasze stanowisko, za ci�kie zadanie! - Powie�� dzisiejsza - pisze jeden z nowoczesnych estetyk�w niemieckich - cho�by pr�cz zabawy �adnych innych nie mia�a cel�w, musi op�ywa� w wszelkie cudowne barwy i blaski fantazji, jak bajka z Tysi�c i jednej nocy, a tchn�� przy tym prawd� i naturalno�ci�, jak sama najpowszechniejsza rzeczywisto��; musi nam co chwila ods�ania� nowe, nie znane dotychczas strony duszy i serca ludzkiego i co chwila do nowych jakich� nieprzewidzianych prowadzi� rezultat�w; ale w tym wszystkim powinna opiera� si� na jak najwi�kszej prostocie uczucia, na jak najog�lniejszych prawdach psychologicznych, zrozumia�ych dla ka�dego, a wolnych od wszelkich rys�w wyj�tkowych. W takim tylko razie zdo�a mniej wi�cej odpowiedzie� swemu zadaniu. Ale� nie na tym jeszcze koniec trudno�ci. P� biedy, by jeszcze przewalczy� te i tym podobne wymagania, byle tylko przy dzisiejszym rozbujaniu powie�ci nie tak trudno przychodzi�o zachowa� od szwanku reputacj� w�asnej tw�rczo�ci. Powie�� nasza, acz tak ogromnie rozmog�a si� ostatnimi czasy, w tak ciasnych przecie tkwi jeszcze ramach, �e biednemu powie�ciopisarzowi trudno krok zrobi�, aby zaraz nos w nos nie zetkn�� si� z dziesi�ci� poprzednikami lub mimo ch�ci, wiedzy i woli nie potr�ci� �okciem kt�rego� z sp�czesnych koleg�w. I ani si� nieraz spostrze�e, �e uk�adaj�c i kombinuj�c zupe�nie nowe i oryginalne w w�asnym przekonaniu charaktery, rysy, sytuacje, kolizje i perypecje spo�ecze�skie, powtarza tylko za kim� innym jak za pani� matk� pacierz, czyli raczej, �e tworz�c najoryginalniej w w�asnym prze�wiadczeniu, od�ywa tylko najniezr�czniej w rzeczywisto�ci. Ani wie te� cz�sto, �e zamiast nowe napisa� dzie�o, z�o�y� tylko nowy obraz z starych kalejdoskopicznych fata�aszk�w, ukleci� now� ca�o�� z dawnych, stokro� zu�ytych cz�stek sk�adowych, jak gdyby pomimowolnym obszernym komentarzem chcia� dokumentnie stwierdzi� s�owa Goethego: Wer k�nnt' was Kluges [3] , wer was Dummes denken, Was nicht ein Andrer schon vor ihm gedacht? - Ale� do czeg� to wszystko mierzy? - zapytasz mo�e, czytelniku. - Ma� to by� reklama dla w�asnej powie�ci czy pokorne przyznanie si� do w�asnego braku oryginalno�ci? O, b�d� spokojnym, ani jedno, ani drugie! Je�li ju� mamy m�wi� z sob� po otwartej szczero�ci, a raczej otwarto�ci, to wierzaj mi, �e do wszystkich tych stosownych czy niestosownych uwag i ekspektoracji [4] naprowadzi� mi� tylko z�y humor, i� chc�c nie chc�c musz� niniejsz� powie�� moj� zaczyna� w karczmie, tym najpowszechniejszym miejscu powie�ciowych schadzek i wszelkich w og�le spotka� umy�lnych i przypadkowych. Lecz, niestety, B�g �wiadkiem, �e nie mog�em post�pi� inaczej. A to przynajmniej zostaje mi pocieszenie, �e karczma moja, jak pospolite miejsce zaj�� musi w powie�ci, tak wcale niepospolit� rol� odgrywa�a w rzeczywisto�ci. Po�o�ona przy bitym go�ci�cu, o �wier� mili za ma�� wiosk� Ryczychow� [5], ca�a murowana i pobita gontem, jakby umy�lnie dlatego tylko wysun�a si� tu� na samo rozdro�e, mi�dzy obw�d samborski i przemyski, aby zar�wno po obudwu rozs�awi� si� stronach. I w samej rzeczy, w ca�ym Samborskiem i Przemyskiem niewiele szczeg�lnych naliczy�by� zak�tk�w, gdzie by bogdaj z imienia nie znali ryczychowskiej karczmy, bogdaj ze s�ychu nie umieli co� powiedzie� o jej czcigodnym arendarzu. Karczma i arendarz tworzyli tu zreszt�, jak nigdzie, jedn� nierozdzieln� ca�o��, �e niepodobna by sobie ani pomy�le� jedno bez drugiego: ktokolwiek zapami�ta� karczm�, musia� zaraz przypomnie� sobie i garbatego Chaima, zwanego "Organist�"; bo nim jeszcze budynek stan�� pod gontem, on ju� rozpar� w nim sw�j szynkwas, roztasowa� swe garnce, flaszki, kwarty i kwatyrki i przechrzciwszy przysz�� siedzib� od siebie "Organi�cin�", szynkowa� w niej po dzie� dzisiejszy, a szynkowa� z bezprzyk�adnym w okolicy powodzeniem. Mog�e� przeje�d�a� tamt�dy we dnie czy w nocy, w powszedni� czy �wi�teczn�, jarmarczn� czy odpustow� dob�, zasta�e� zawsze t�umno i pe�no w sieniach i przed zajazdem, ludno i gwarno w szynkowni i w alkierzu. Garbaty Organista, jak B�g wie sk�d sw�j niew�a�ciwy wzi�� przydomek, tak B�g wie jak� szczeg�ln� si�� tajemnicz� umia� przywabia� sobie go�ci, jedna� przyjaci� i �askawc�w i osobliwsz� na wszystkich wywiera� pon�t�. �aden brykarz, solarz, maziarz [6], �aden w og�le w�z z okolicy nie przejecha� pewno popod okna ryczychowskiej karczmy, nie zatrzymawszy si� bogdaj na chwil� u jej wr�t, nie pom�wiwszy bogdaj kilka s��w z arendarzem. Garbaty Organista, wylany na wszystkich us�ugi, nigdy na godzin� nie opu�ci� domu, zawsze w ka�dej dobie i porze mo�na by�o go zasta� gotowym i ochoczym do rozmowy, a co g��wna, zawsze w najweselszym pod s�o�cem usposobieniu. A ktokolwiek w d�u�sz� zapu�ci� si� z nim rozmow�, m�g� domy�le� si� po trosz�, dlaczego ryczychowska karczma, nie maj�c ani miar lepszych, ani trunk�w ta�szych i doskonalszych jak inne karczmy, tak rozg�o�nej wzd�u� i wszerz u�ywa�a reputacji i tak �wietnym cieszy�a si� powodzeniem. Garbaty Organista obok w�dki, piwa, miodu i dalszych tym podobnych artyku��w handlowa� jeszcze innym, wy�szego rz�du spirytusem [7], kt�ry mu podobno najwi�ksze ze wszystkich przynosi� zyski; posiada� �ywy i bystry dowcip i co g��wna, umia� zawsze w jak najlepszy u�y� go spos�b. Nale�y to do najzwyklejszych nieszcz�� wszystkich ludzi dowcipnych, �e jak �atwo jednaj� sobie przyjaci� i wielbicieli, tak nier�wnie �atwiej jeszcze �ci�gaj� sobie na kark wrog�w i przeciwnik�w. Nasz Organista by� najzupe�niejszym z tej regu�y wyj�tkiem. Dowcip jego mno�y� mu codziennie przyjaci�, a nigdzie i nigdy nie wznieci� nienawi�ci. Bo te� nikt inny nie umia� zr�czniej od niego zastosowa� si� w jednym mgnieniu oka do natury i usposobienia tego, z kim m�wi�. Garbaty Organista by� inaczej dowcipny z ch�opem, inaczej z przechodz�cym ma�omieszczaninem lub szlachcicem chodaczkowym, inaczej z prywatnymi oficjalistami, a spiesz�cymi na wesela i odpusty popadiankami [8]. Wszystkich razem i ka�dego z osobna potrafi� zabawi� na um�r, a cho� z cz�sta g�sta i jakie� uszczypliwe wymkn�o mu si� s��wko, to pada�o ono zawsze na karb kogo� nieobecnego. Przebieg�y �yd jak ognia unika� w oczy wszystkich uszczypliwo�ci, a jakby instynktem odgadywa� zawsze, co i kiedy nale�y pomin��. Kiedy, bywa�o, rozsiad� si� mi�dzy ch�opami, prawi� im cuda o tym s�awnym z ba�ni gminnych Iwanie[9], co niewyczerpany w swej przebieg�o�ci, tyle uciesznych psot nap�ata� �ydom, tak zr�cznie zawsze wywin�� si� z k�opotu, a w zastawiane sobie sid�a tak chytrze chwyta� swych w�asnych prze�ladowc�w. Z spiesz�cym na termin s�dowy szlachcicem chodaczkowym Organista z innej czerpa� beczki. Przytacza� rozliczne ucieszne dykteryjki z ostatnich praktyk sejmikowych, opowiada� o niedawnych zawo�anych w okolicy r�baj�ach i bibu�ach [10], a na zako�czenie dodawa� zawsze jak�� ciekaw� anegdotk� prawnicz�, jaki� zabawny fortel pieniacki. Kiedy �r�d drogi na kt�ry� z s�siednich jarmark�w zago�cili do "Organi�ciny" ma�omieszczanie z pobliskich miasteczek [11], Organista inny znowu tok nadawa� gaw�dce. Przed staromiejskimi baraniarzami drwi� z szewc�w staropolskich, przed radymie�skimi powro�nikami wyszydza� dowcipnie krukienickich ku�nierzy, przed drohobyckimi cebularzami opowiada� niestworzone rzeczy o komarza�skich sadownikach i tak na odwr�t, zawsze jednak jedni i drudzy ubawili si� jak najlepiej, a wracaj�c nie pomin�liby za nic w �wiecie "Organi�ciny". Dla przeje�d�aj�cych oficjalist�w prywatnych mia� Organista zapas anegdotek o dziwactwach okolicznych pan�w, za� pan�w roz�miesza� dowcipnymi kradzie�ami i oszustwami oficjalist�w, jednym s�owem, wszystkich bawi� wybornie, a wszystkich w inny spos�b. Poznawszy z tej strony garbatego Organist�, �atwiej ju� domy�la� si�, czemu to karczma jego tak �wietne zawdzi�cza�a powodzenie. Ale czas by wreszcie zajrze� do niej do �rodka. W izbie szynkownej panuje nies�ychany ha�as i wrzawa. Na popo�udniow� pogadank� �wi�teczn� zesz�a si� ca�a gromada ryczychowska do ,,Organi�ciny" i zaj�a od ko�ca do ko�ca g��wny st�, co od przytulonego pod drzwiami szynkwasu ci�gn�� si� a� po przeciwleg�� �cian�. Na g��wnym miejscu oczywi�cie rozpar� si� w�jt z nale�yt� powag�, za nim rz�dem pod�ug wieku i mienia celniejsi zasiedli gospodarze. Garbaty Organista z zwichni�t� na bakier jarmu�k�, z swym jednostajnym zawsze, na po�y dobrodusznym, na po�y szyderczym u�miechem na ustach, snuje si� z miejsca na miejsce i wnet temu, wnet owemu z sporej blaszanej przylewa manierki. Ju� to po swoim zwyczaju dla wszystkich jest niezmiernie uprzejmy, ale szczeg�lniejsz� jak�� cze�� i uwag� po�wi�ca cz�owiekowi, co tu� przy boku w�jta siedzi za sto�em, a w�a�ciwie zdaje si� rej wodzi� w zgromadzeniu. Wszyscy s�uchaj� bacznie na jego s�owa i jak si� zdaje, racz� si� jego traktamentem. [12] Z tym wszystkim wida� z jego stroju i powierzchowno�ci, �e nie nale�y wcale do gromady. Jest to niem�ody ju�, silnej i kr�pej budowy cz�owiek, w czarnym okr�g�ym kapeluszu na g�owie i kr�tkiej, szerokim rzemieniem przepasanej siermi�dze zwyczajnego szarego koloru. Ma�e, czarne plamy mazi rozsiane hojnie po twarzy, r�kach i ca�ej odzie�y ka�� si� domniemywa� w nim jednego z owych wiejskich przemys�owc�w, co jednokonnym w�zkiem z niewielkim zapasem swego towaru przeci�gaj� [przez] odleglejsze od miasteczek ulice. Rzeczywi�cie, "kum Dmytro", tak go wszyscy nazywaj�, by� przeje�d�aj�cym maziarzem, ale bardzo dobrze znanym i nader cz�sto widywanym w tych stronach. Zna� tu ju� po samej poufa�o�ci, z jak� niemal z wszystkimi bez wyj�tku tyka sobie gospodarzami, �e nie pierwszy raz ma zaszczyt raczy� swym kosztem ryczychowsk� gromad�. W tej chwili co� wielce wa�nego prawi zgromadzonym gospodarzom, bo wszyscy tak pilnie i uwa�nie wlepili we� oczy, jak gdyby pragn�li pochwyci� i zrozumie� ka�de s�owo, zanim mu jeszcze z ust wypadnie. Kum Dmytro z jakim� osobliwym rozprawia ferworem i naciskiem: - Nic darmo nie ma na �wiecie! B�g, co� przecie hojno�� najwy�sza, nie przyrzek� nam darmo szcz�cia ani za �ycia, ani po �mierci. Ziemia nie �ywi nas darmo, wszystko musimy okupywa� taniej lub dro�ej, �atwiej lub trudniej... Wy by�cie jednak wszystko chcieli darmo dorzuci� po chwili i pi�ci� w st� uderzy�, a potem z niech�ci� kapelusz zrzuci� z g�owy. Teraz dopiero mo�na lepiej przypatrzy� si� jego twarzy, a twarz ta osobliwszy jaki� przedstawia wyraz. Do�� raz na ni� rzuci� okiem, a nie tak �atwo wypadnie z pami�ci. G�sty, kr�tko ostrzy�ony, czarnymi plamami mazi okryty zarost brody pozostawia tylko ma�� woln� przestrze� oko�o nosa i oczu, kt�re pod niskim, wypuk�ym czo�em biegaj�, ruchliwe i niespokojne, �e niepodobna �adn� miar� odgadn�� ich barwy. Nos zadarty w g�r� z szeroko rozwartymi nozdrzami nadaje ca�ej fizjonomii pewien wyraz dzikiej nami�tno�ci, podczas kiedy szczeg�lnie uformowana czaszka i silnie zaci�ni�te usta zdaj� si� �wiadczy� o niepospolitej energii i sile ducha. Ostatnie s�owa jego sprawi�y wielkie wra�enie na ca�ym zgromadzeniu. Sam w�jt, Iwan Chudoba, posun�� zamaszyst� czapk� barani� z lewego ucha na prawe i odezwa� si� z niejakim wahaniem: - Ta� nie ma co m�wi�, kumie Dmytrze, macie s�uszno��. Ale my nie chcemy bynajmniej darmo, nie wiemy tylko, co robi�. - Kto nie wie, powinien si� dowiedzie� - odpar� maziarz kr�tko. - A u kogo? - zapyta� w�jt dalej. Maziarz potar� r�k� po czole. - U kogo? - powt�rzy� po chwili. - U siebie samego, u w�asnego sumienia i rozumu. - Hm - wycedzi� w�jt, nie ze wszystkim zadowolony. - M�wicie, kumie, jakby�cie zadawali zagadki - ozwa� si� z boku dziesi�tnik [13], Mykita Tandara, najpierwszy mudrahel [14] w gromadzie. Maziarz zamy�li� si� czego�. - Nie czas jeszcze - szepn�� po chwili jakby sam do siebie. - Jak to nie czas jeszcze? - zapyta� w�jt. - Nie czas jeszcze, abym ja wam rozwi�zywa� zagadki, kiedy sami nie umiecie. - Hm - wyb�kn�� w�jt na nowo. Maziarz spojrza� nagle do okna, jakby kogo� niecierpliwie wygl�daj�c, potem pochyli� g�ow� na piersi i b�bni�c palcami po stole, odezwa� si� po kr�tkim namy�le jakby od niechcenia: - Domagacie si� wielkiej ulgi, wielkiej �aski, wielkiego podarunku od ludzi, kt�rych nienawidzicie,kt�rym z�orzeczycie. - Ba, albo� mo�emy inaczej? - poderwa� od szarego ko�ca dawny polowy dworski, Hry� Wenczur. Maziarz niecierpliwie zab�bni� po stole. - Ot, ciemno wam w g�owie i kwita. Nie s�dzicie nic z rozumu, na wszystko patrzycie wed�ug pozoru. Pokrzywdzi was �otr mandatariusz [15], dziedzic winien, uci�nie niecnota ekonom, dziedzic winien. - Ho, ho! - przerwa� jaki� ponurego oblicza, niem�ody ju� ch�op, od szarego ko�ca. - Musicie niema�o za ma� targowa� od pan�w, kiedy tak zawsze stajecie po ich stronie. Maziarz zmarszczy� czo�o, chcia� co� pr�dko odpowiedzie�, ale powstrzyma� si� nagle. Machn�� tylko r�k� i obracaj�c si� ku szynkwasowi zawo�a� �ywo i weso�o: - Jeszcze garniec w�dki, panie Organisto! - Ho, ho, co robicie, kumie Dmytrze - upomina� ten i �w u sto�u, lubo wszyscy z zadowoleniem poruszyli si� na swych �awach. - At, �eby nie zna� licha! Jeszcze po kieliszeczku, panowie gromada! - Ta! - przyzwala� w�jt z powa�nym u�miechem za siebie i ca�� gromad�. Nowy kielich szybko woko�o sto�u obieg� kolej. - Wasze zdrowie, kumie Dmytrze - powtarza� jeden gospodarz po drugim, wychylaj�c duszkiem blaszan� miark�. Kum Dmytro znowu zamy�li� si� g��boko, a czasami ukradkiem wyziera� przez okno. - Czy oczekujecie kogo, kumie? - zapyta� Mykita Tandara. - Nie, patrz� tylko, czy wysoko s�o�ce na niebie, dzi� jeszcze musz� jecha� dalej - odpar� oboj�tnie. - Jedziecie i nic nam ju� nie powiecie? - ozwa� si� w�jt z niejakim ubolewaniem. - A c� wam mam m�wi�, kiedy mi wierzy� nie chcecie? - Ach! - t�umaczy� si� urz�dnik gromadzki, jakby na p� obra�ony tym wyrzutem. Maziarz potar� r�k� po czole, a oko dziwnym jakim� zal�ni�o mu blaskiem. - C� chcecie? - rzek� po chwili z przekonywaj�cym naciskiem - wierzcie albo nie wierzcie, ale powiadam wam na sumienie, �e od was tylko zale�y, aby od dzi� za rok nikt w ca�ym kraju nie zna� pa�szczyzny. Ca�a gromada wyda�a jeden tylko wykrzyk radosnego zdziwienia, pomieszanego z pewnym niedowierzaniem. - Ba, ba! - zawo�a� w�jt i w znak rado�ci czapk� zasun�� na sam ty� wygolonej g�owy. - Pan B�g by z was m�wi� - ozwa� si� liczny ch�r. Maziarz, jakby si� nagle czego� zawaha�, spar� g�ow� na ramieniu, przymru�y� na p� oczy i zako�ysa� si� ca�y, jakby go trunek rozbiera�. - Ale - poderwa� nagle cokolwiek zmienionym g�osem - pieczone go��bki nie lec� same do g�bki! Jak si� i wy do tego z swej w�asnej nie przy�o�ycie strony, to furda z wszystkiego! - A jak�e to rozumiecie, kumie? - zapyta� w�jt wracaj�c do dawnej urz�dowej powagi, od kt�rej nigdy nie lubi� odst�powa�. Kum Dmytro zako�ysa� si� znowu. - Kiedy mi si� jako� w g�owie kr�ci - zabe�kota� naraz. - Tak pr�dko! - przej�� z ubolewaniem przysi�ny [16], Jan Makar, najsilniejsza g�owa w gromadzie. - Poczekajcie! - zawo�a� - opowiem wam bajk�. S�uchajcie tylko dobrze. W tym momencie drzwi z �oskotem rozwar�y si� na �ci�aj, a do izby szynkownej wszed� go�� nowy. Maziarz utkn�� w mowie i uwa�nie wpatrywa� si� w nowo przyby�ego. Za jego przyk�adem poszli i wszyscy inni i nagle cicho zrobi�o si� w szynkowni. Bo te� nowo przyby�y nie mia� nic wsp�lnego z reszt� obecnych go�ci, a mia� na sobie str�j, kt�ry w czasach pa�szczy�nianych do pomimowolnego ch�opa zmusza� szacunku. By� to wcale m�ody jeszcze m�czyzna, ubrany z waszecia, z grub� lask� s�kat� w r�ku i niewielkim zawini�tkiem na plecach. Mo�na by my�le�, �e jaki� szukaj�cy s�u�by ekonom lub le�niczy. Sam widok takiego cz�owieka napawa� ch�opa w owych czasach pewnym rodzajem nieufno�ci i odrazy. Tote� wcale naturalna cisza nasta�a nagle w szynkowni i sam maziarz zamilk� �r�d mowy, zw�aszcza �e tym razem tak fizjonomia, jak ca�a powierzchowno�� nowo przyby�ego, niewielkim w og�le mog�a przejmowa� zaufaniem. Niezwyczajnie silnej i kr�pej budowy, nieznajomy mia� na sobie str�j bardzo lichy i wyszarza�y, a ka�da osobna cz�� ubrania wydawa�a si� jakby zdarta z kogo innego. Zielona, wyp�owia�a, po szyj� zapi�ta kurtka za kr�tko si�ga�a mu w r�kawach, a za to znowu grube sukniane pantalony a� kilkoma naraz fa�dami zwis�y po niezgrabnych, rudawych butach, z kt�rych jeden zapi�tkiem wybieg� na lewo, a drugi przyszw� daleko wychyli� si� na prawo. Czarna sukienna czapka z oddartym na p� daszkiem spada�a mu a� gdzie� na kark i z natury zuchwa�ej ju� fizjonomii nadawa�a wyraz wi�cej jeszcze awanturniczy i wyzywaj�cy. Zdawa�o si�, �e nieznajomy ka�dym swoim spojrzeniem, ka�dym krokiem i ruchem szuka tylko kogo�, z kim by si� da�o wszcz�� burd� i komu by pot�nego guza mo�na nabi� przy lada okazji. Kiedy wszed� do szynkowni, powi�d� doko�a wzgardliwym i u�miechni�tym wzrokiem, czapk� jeszcze zasun�� w ty� i przyst�puj�c z wolna do szynkwasu zrobi� zrozumia�y znak �ydowi. Organista skin�� g�ow� z u�miechem i tu� zaraz pe�ny kieliszek wysun�� zza kratek. Nieznajomy si�gn�� r�k� niedbale, wypr�ni� do dna spor� miark� i krz�kn�� z tak� si��, �e a� kieliszki zadr�a�y na szynkwasie. - Repetatur? [17] - zapyta� Organista, kt�ry czasem lubi� tak�e popisywa� si� �acin�. Nieznajomy skin�� g�ow� na znak przyzwolenia, a po drugim kieliszku jeszcze silniej krz�kn�� ni� po pierwszym. - Jako� to m�wi� omne trinum perfectum [18] - zagadn�� znowu Organista. - Pal ci� diabli, dawaj! - odpar� nieznajomy silnym, basowym g�osem i znowu duszkiem trzeci� wychyli� miark�. Ale Organista nie tak pr�dko zwyk� przerywa� toku swoich przypowie�ci. - No, a teraz - ozwa� si� znowu z figlarnym u�miechem - po moich w�asnych wirsz�w: Wypije czwarty - kto nieuparty. Nieznajomy u�miechn�� si� od niechcenia. - C� to! Ty i wiersze robisz? - zapyta�. - O tak, panie, dla lepszego szachrajstwo! Ale jegomo�� musi by� z daleka, kiedy o tym nie wie! - podchwyci� �yd z swym niezmiennym nigdy u�miechem. - I diablo z daleka, m�j bratku! A� z Siedmiogrodu! - Owa! fiu, fiu! - wyb�kn�� Organista pokiwuj�c g�ow�. - Ale� nareszcie stan��em ju� na miejscu! - wysapa� z pe�nej piersi nieznajomy, m�wi�c wi�cej do siebie. - Jak to, tutaj? - zapyta� Organista i mimowolnie cofn�� si� krok w ty�. - Tutaj, w tych stronach - odpar� i nagle obracaj�c si� ku sto�u, gdzie siedzia� maziarz na czele ryczychowskiej gromady, zawo�a� g�o�no, jakby chcia� przestraszy� wszystkich: - Hej, daleko jeszcze do �wirowa? [19] - Do �wirowa? - zawo�a� maziarz, na kt�rym zapytanie to jakie� szczeg�lniejsze wywar�o wra�enie, bo a� porwa� si� z miejsca i z dziwn� uwag� wpatrywa� si� w nieznajomego. - Ile mil jeszcze? - pyta� podr�ny rozkazuj�co dalej. - Jak dla jegomo�ci, to tylko trzy, ale dla kogo innego, to dobre cztery - wtr�ci� Organista wyr�czaj�c zapytanych. Nieznajomy spojrza� na �yda surowym wzrokiem, jak gdyby chcia� powiedzie�, �e nie od lada kogo przyjmuje �arty. Ale przebieg�y Organista nie tak �atwo da� si� zbi� z toru. - Bez �art�w, prosz� jegomo�ci - ci�gn�� dalej nie zmieszany - dla kogo innego, co to na przyk�ad je�dzi wozem, to go�ci�cem b�dzie dobre cztery mile, ale jegomo�� piechot� mo�e jedn� mil� zostawi� na boku. - Aha, jest zapewne jaka� kr�tsza droga. - Buczalski wygon! - t�umaczy� na rozum w�jt ryczychowski. Organista bi� si� widocznie z jak�� ukryt� my�l�, kt�r� waha� si� na razie wyjawi�. Nagle poprawi� zakr�cone pejsy, uk�oni� si� nisko ber�ydkiem i zapyta� nie�mia�o, bo po prawdzie niepospolicie mu imponowa�a zuchwa�a postawa i zawadiacka mina nieznajomego: - Bez urazy jegomo�ci, je�li wolno zapyta�, z przeproszeniem, do kogo jegomo�� do �wirowa? - Do kogo? Do dworu - odpar� nieznajomy niedbale, wyci�gaj�c si� wygodnie na najbli�szej �awie. Organista odskoczy� w ty� jak oparzony, a pomi�dzy ryczychowsk� gromad� jaki� nag�y, szczeg�lniejszy powsta� szelest. - Do dworu? - zapyta� �yd, jakby nie dos�ysza� dobrze. - Albo c�? - wyb�kn�� podr�ny, zdziwiony niespodziewanym wra�eniem s��w swoich. - Et, jegomo�� sobie �artuje - przem�wi� z nowym uk�onem Organista - do kog� by jegomo�� szed� do dworu? - Jak to, do kogo, do dziedzica, b�a�nie! - zawo�a� nieznajomy z dum�, zniecierpliwiony cokolwiek tymi zapytaniami. - Do nieboszczyka? - wyb�kn�� Organista, jakby sam nie wiedzia�, co m�wi. Nieznajomy jak op�tany porwa� si� z �awy i jednym susem przyskoczy� do �yda. - Jak to? Co m�wisz, nowy dziedzic �wirowski nie �yje? - zawo�a� gromowym g�osem. Biedny Organista a� przykucn�� z przestrachu, tak gro�nym wyda� mu si� w jednej chwili nieznajomy. - Uchowaj Bo�e - zawo�a� skwapliwie - po co by mia� nie �y�! �yje, ale mieszka o mil� za �wirowem, a� w Oparkach, prosz� jegomo�ci, bo dw�r �wirowski zakl�ty. - Jaki? Zakl�ty?! - wykrzykn�� podr�ny, rubasznym wybuchaj�c �miechem. Garbaty Organista skrzywi� si� z niesmakiem. Mimo ca�ego swego dowcipu ulega� powszechnej wadzie swego pokolenia, by� zabobonnym, jak wszystka nasza wiejska dziatwa Izraela. - No, nie ma si� tu wcale z czego �mia� - przedk�ada� z niezwyczajn� u siebie powag�. - Widzi jegomo��, ludzie gadaj�, �e nieboszczyk pan staro�cic chodzi po �mierci. - Chodzi - powt�rzy� nieznajomy i nowym parskn�� �miechem. - No, mo�e sobie i biega, albo ja wiem - wycedzi� �yd widocznie niekontent z niedowiarstwa swego go�cia. - Ale ja powiadam panu, �e tak ludzie utrzymuj�, a stary dw�r �wirowski nazywa si� w ca�ej okolicy, na dwadzie�cia mil wzd�u� i wszerz, Z a k l � t y m D w o r e m, bo nieboszczyk staro�cic w nim si� najcz�ciej pokazuje. - Komu? - zapyta� podr�ny drwi�co. - Ho! ho! czy jeden go ju� widzia�? - upewnia� �yd stanowczo. - No, ju� to wybaczcie, panie arendarzu - wtr�ci� si� z powag� w�jt ryczychowski - z bliska go podobno jeszcze nikt nie widzia� pr�cz starego klucznika, Kostia Bulija, kt�ry z nim jakie� nieczyste utrzymuje konszachty. Ale z daleka niejeden ju� spostrzeg� �wiat�o w Zakl�tym Dworze i przypatrzy� si� samemu nieboszczykowi, b�d� jak z nahajk� przechadza si� po ganku, b�d� jak na czarnym gdyby w�giel koniu ugania po dachu swego dworu. - I to wszystko mo�na widzie� ka�dej nocy? - pyta� podr�ny nie wychodz�c z tonu drwi�cej weso�o�ci. - Bro� Bo�e - t�umaczy� dalej w�jt. - Nieboszczyk pokazuje si� tylko w pewnych porach, w Dniach Zadusznych i kiedy n�w na niebie. - I do tego czasu nikt mu jeszcze porz�dnie sk�ry nie wygarbowa�? - zapyta� podr�ny z nowym rubasznym wybuchem �miechu. W�jt obr�ci� si� z niech�ci� i indygnacj�. - Nie godzi si� �artowa� w takich rzeczach - upomnia� z powag�. Nieznajomy wzruszy� ramionami. - Ha - szepn�� p�g�osem, jakby sam do siebie - Szekspir powiada, �e s� rzeczy na niebie i ziemi, o kt�rych si� ani �ni�o filozofom. [20] A potem, obracaj�c si� do zgorszonego cokolwiek w�jta, zapyta� dalej mniej ju� drwi�cym tonem: - A jak�e, w samym dworze nikt nie mieszka? - Nie ma �ywej duszy ani w dworze, ani w oficynach. Od �mierci staro�cica niczyja jeszcze noga nie przest�pi�a prog�w Zakl�tego Dworu, bo nieboszczyk zabroni� tego wyra�nie w swym testamencie. Nowy dziedzic mieszka w Oparkach i nigdy ani si� poka�e do �wirowa. - A kt� u licha gospodaruje w samym �wirowie? - Folwark le�y o �wier� mili na Bucza�ach, a tam mieszka i s�dzia �wirowski. - A stary, pusty dw�r stoi tak na opatrzno�� bosk�, bez wszelkiej stra�y? - Ta m�g�by si� wprawdzie obej�� bez stra�y, bo ka�den omija go na �wier� mili; przy tym wszystkim pilnuje go jednak Kost' Bulij, dawny kozak [21] nieboszczyka, przezwany dzi� klucznikiem Zakl�tego Dworu. - A ten nie boi si� upiora? - On! - zawo�a� w�jt i wieloznacznie pokiwa� g�ow�. - Powiadaj� ludzie - doda� po chwili, zni�aj�c g�os uroczy�cie, ale w tym momencie drgn�� na ca�ym ciele i co �ywo zrobi� krzy� w powietrzu. Jednocze�nie jaki� osobliwszy szmer obieg� wszystkich obecnych. Nieznajomy obejrza� si� zdziwiony ku drzwiom i sam o krok w ty� cofn�� si� z przestrachu. W rozwartych na �cie�aj drzwiach okaza�a si� jaka� olbrzymiego wzrostu posta� m�ska, kt�rej nag�e pojawienie si� naj�mielszy nawet umys� pomimowoln� mog�oby przej�� groz�. Garbaty Organista umkn�� co �ywo za kratki szynkwasu, a w przechodzie m�g� tylko na ucho szepn�� nieznajomemu: - To on! Klucznik Zakl�tego Dworu! KONIEC ROZDZIA�U 16 II KLUCZNIK ZAKL�TEGO DWORU Nowy, niespodziewany go��, co jak istny lupus in fabula [22] pojawi� si� w najciekawszym toku rozmowy, a tak szczeg�lniejsze na wszystkich sprawi� wra�enie, zatrzyma� si� chwilk� nieruchomo przy drzwiach i badawczym po ca�ej szynkowni potoczy� okiem, jak gdyby kogo� szuka� lub si� czego� zawaha� u wnij�cia. A przyzna� nale�y, �e ca�a jego posta� i powierzchowno�� musia�aby niepospolicie i temu nawet zaimponowa�, kto by do wszystkich jego tajemniczych stosunk�w z Zakl�tym Dworem najmniejszego nie przywi�zywa� znaczenia. Wzrostem si�ga� do samej niemal powa�y, si�� budowy i dosadno�ci� kszta�t�w m�g� z najzawo�a�szym mierzy� si� atlet�. Zdawa�o si� niejako, �e brakuje mu tylko lwiej �opatki w r�ku, a potrafi�by sprawdzi� wszystkie biblijne cuda Samsona [23], sam jeden potyka� si� z tysi�cami przeciwnik�w, mury wywraca� z posady. Z twarzy wida� by�o jednak, i� pewno z ok�adem przeszed� ju� krzy�yk pi�ty. Liczne zmarszczki okrywa�y czo�o i policzki, podgolony doko�a g�owy w�os przypr�szy� si� znacznie siwizn�; tylko w�s kr�tko podstrzy�ony i nies�ychanie g�ste i krzaczaste brwi zachowa�y jeszcze pierwotn�, czarn� jak w�giel barw�. Na sobie mia� zwyczajny w tych stronach str�j ch�opski, szar� siermi�g�, szerokim przepasan� rzemieniem, buty z wywr�conymi u g�ry cholewami, czarny pil�niowy kapelusz z szerokimi kresami i czerwonym sznurkiem doko�a. - Pal go diabli, to jaki� prawdziwy klucznik czartowski! - wyszepn�� nasz nieznajomy w�drowiec, kt�ry, jak si� spodziewa� mo�na, w jednej chwili obejrza� go ciekawie od st�p do g�owy, a och�on�wszy z pierwszego swego, pomimowolnego jakiego� wra�enia, posun�� si� o krok naprz�d ku nowo przyby�emu. Z reszty obecnych nikt nie �mia� ani spojrze� na strasznego olbrzyma, tylko �w maziarz, co tak g�o�no do niedawna rej wodzi� mi�dzy ryczychowsk� gromad�, a ca�ej rozmowie o Zakl�tym Dworze w oboj�tnym przys�uchiwa� si� milczeniu, porwa� si� nagle z swego siedzenia, a jaki� zagadkowy wyraz ciekawo�ci i niepokoju przemkn�� mu po twarzy. - Jak si� macie, Kostiu! - ozwa� si� poufale - wracacie z Sambora? Kost' kiwn�� g�ow� na znak potwierdzenia. - Ale nie potrzebujecie te� mazi? - pyta� maziarz dalej, a oczy jego jakie� osobliwsze wyra�a�y oczekiwanie. - Nie, nie wysz�a mi jeszcze dawniejsza - odpowiedzia� oboj�tnie klucznik i obr�ci� si� ku szynkwasowi. W tej chwili jednak wydawa�o si� naszemu nieznajomemu w�drowcowi, kt�ry stoj�c w pobli�u, �ledzi� z uwag� ka�de poruszenie starego klucznika, �e ten jaki� dziwny, zagadkowy znak zrobi� nagle maziarzowi. Nieznajomy obr�ci� si� szybko ku maziarzowi i spotka� si� z nim oko w oko. I teraz dopiero uderzy�a go nie postrze�ona dot�d posta� i fizjonomia znanego nam kuma Dmytra. Nieznajomy cofn�� si� nagle zdumiony, bo mu si� zda�o, �e i ten w tej�e samej chwili wymieni� z klucznikiem jaki� tajny znak porozumienia. - C� to ma znaczy�? - wycedzi� przez z�by i badawcze w maziarzu utkwi� spojrzenie. Ale i ten jednocze�nie z tak szczeg�lniejszym jakim� wyrazem spojrza� mu w oczy, �e nieznajomy nasz w�drowiec w wykrzywionych butach, mimo ca�ej cynicznej niemal zuchwa�o�ci, jaka z ka�dego jego tchn�a poruszenia, mimowolnie w d� spu�ci� oczy. Chcia� co� przem�wi�, ale maziarz obr�ci� si� ju� do sto�u i ochoczo i weso�o zawo�a� do swych towarzyszy: - No, bywajcie mi zdrowi, panowie gromada, miejcie si� dobrze, a co wam nie dostaje, kupcie sobie za gotowe pieni�dze. - Jak to, ju� jedziecie? - zapyta� w�jt, Iwan Chudoba. - Jad�, ale za kilka tygodni b�d� znowu mi�dzy wami. Bywajcie zdrowi. I w jednym momencie u�cisn�� serdecznie w�jta, poda� r�k� kolejno wszystkim siedz�cym przy stole i przypadaj�c do szynkwasu, gdzie w�a�nie olbrzymi klucznik z r�k garbatego Organisty ma�� blaszan� wychyla� miark�, zawo�a� pr�dko: - Ilem ci winien, mo�ci Organisto? - Ze wszystkim, z w�dk� dla gromady, z sianem i owsem dla konia i z moj� przygrywk�, dziesi�� sorokowc�w [24] jak uci�� - odpowiedzia� Organista zliczywszy kilka niezgrabnie nabazgranych cyfer na szynkwasie. Maziarz doby� spory sk�rzany worek zza pasa, wyrzuci� dziesi�� sorokowc�w na st�, zasadzi� kapelusz g��boko na uszy, jeszcze raz skinieniem g�owy po�egna� wszystkich obecnych i jak strza�a wypad� z szynkowni. I znowu zda�o si� naszemu nieznajomemu w�drowcowi, �e na samym wyj�ciu nowy jaki� tajemniczy znak wymieni� z klucznikiem. - Czy si� �udz�, czy mi� zamroczy�o w oczach - mrukn�� przez z�by nasz bohater o wykr�conych butach - ale mnie si� zdaje, �e ci dwaj znaj� si� jak �yse konie na jarmarku. A jeden i drugi osobliwsz� jak�� ma fizjonomi�. I nagle zwr�ci� si� do �yda: - Kto to jest ten cz�owiek, co wyszed� teraz? - zapyta�. Stary klucznik mia� ju� w�a�nie odchodzi� od szynkwasu, ale zatrzyma� si� na to zapytanie i spojrza� uwa�nie na pytaj�cego. - To kum Dmytro, maziarz - odpowiedzia� �yd, kt�remu obecno�� starego klucznika zdawa�a si� a� j�zyk pl�ta� w g�bie. - A sk�d on jest? - pyta� dalej nieznajomy. - A kt� go tam wie - odpar� Organista wzruszaj�c ramionami - wozi wyborn� ma� od wsi do wsi, sprzedaje taniej ni� w mie�cie, kredytuje ka�demu, kto chce i nie chce, a sam wszystko p�aci got�wk�. Wielce rarytny cz�owiek, ale nie ma si� czemu dziwi�, m�wi� przecie�, kto smaruje, ten jedzie po �wiecie, a on musi najlepiej smarowa�, bo sam sprzedaje smarowid�o. - Szczeg�lna! - mrukn�� nieznajomy. - Gdybym by� powie�ciopisarzem, musia�bym tu koniecznie znale�� zawik�anie do powie�ci. I znowu ciekawie wpatrzy� si� w olbrzymiego klucznika. Nagle jaka� my�l strzeli�a mu do g�owy. - Hej, Kostiu! - rzek� �ywo, zast�puj�c drog� olbrzymowi. Klucznik Zakl�tego Dworu przystan�� zdziwiony na miejscu i chmurnym i gro�nym okiem spojrza� na nieznajomego, kt�ry ni st�d, ni zow�d tak poufale zagadn�� go po imieniu. - Wy�cie tu wozem? - pyta� dalej nieznajomy. - Albo co? - odci�� kr�tko, a wypr�aj�c si� surowo w ca�ej postawie, grozi� powa�� przebi� g�ow�. - Musicie mi� wzi�� z sob� do �wirowa! - Co? jak? - zapyta� klucznik tonem cz�owieka, kt�ry nie wie, jak w rogu, co chc� od niego. Nieznajomy wyprostowa� si� i odchrz�kn�� g�o�no. - Id� do waszego pana - rzek� z pewnym naciskiem. Klucznik o krok cofn�� si� w ty� i spojrza� na nieznajomego wzrokiem, kt�ry komu innemu niezawodnie popl�ta�by j�zyk w g�bie. - Do kogo? - powt�rzy� wreszcie. - Do waszego dziedzica, m�wi�. - Do �wirowa? - To jest w�a�ciwie do Oparek, bo jak mi powiadaj�, dziedzic nie mieszka w �wirowie. Klucznik co� niezrozumiale mrukn�� przez z�by. Nie zbity z toru nieznajomy ci�gn�� dalej z drwi�c� niemal poufa�o�ci�: - Ot�, m�j szanowny Kostiu Buliju, kluczniku Zakl�tego czy Przekl�tego Dworu, tytu�em przysz�ej znajomo�ci i przyja�ni musisz podwie�� mi� do �wirowa, czyli raczej do tego tam folwarku, jake� go to nazwa�, �ydzie? - zwr�ci� si� nagle do Organisty. - Bucza�y - przypomnia� Organista us�u�nie. - A prawda, Bucza�y! Ot� z �aski swojej odwieziecie mi� do Bucza�, do ekonoma, do mandatariusza lub jakiegokolwiek innego czorta, a ten mi� ju� ode�le do dziedzica. Kost' Bulij z wielk� uwag� wpatrzy� si� w nieznajomego i nie rzek� ani s�owa. - No, jak�e?... - pyta� ten�e bior�c ju� swe zawini�tko na plecy. Klucznik zawaha� si� czego�. - Sk�d�e to znacie naszego dziedzica? - zapyta� po chwili. - Ho, ho! Szeroko by o tym m�wi� - zawo�a� nieznajomy i rezolutnie pokiwa� g�ow�. - Jestem ty a ty z waszym dziedzicem. Kochamy si� jak bracia �lubni! [25] Dawniej �aden z nas �y� nie m�g� jeden bez drugiego! Organista spojrza� na wykrzywione buty i kr�tkie r�kawy nieznajomego i jako� z niedowierzaniem wyd�� wargi, klucznik wzruszy� ramionami i nie rzek� ani s�owa. Podr�ny rozochoci� si� jako� do wynurze�. - Poczciwy Julek, ani mu si� �ni�o, �e b�dzie kiedy� siedzia� w milionach! - zacz�� na nowo. - Da�bym gard�o, �e nie wie dotychczas, jak sobie z nimi post�powa�. Ale ja go wezm� pod moj� opiek�! Ho! ho! obaczycie, jak ja go wyfrycuj�. Klucznik znowu wzruszy� ramionami. - Ale co tam - przerwa� sobie nagle podr�ny. - Jed�my lepiej! Podwieziecie mi� przecie� - dorzuci� tonem, kt�ry �adnej ju� nie dozwala� odmowy. - Ta - wyb�kn�� klucznik. Nieznajomy wywin�� s�kat� sw� lask� m�y�ca w powietrzu, poprawi� zawini�tko na plecach, czapk� g��biej zasadzi� na ty� i post�pi� ochoczo za klucznikiem, kt�ry, nie m�wi�c ju� ani s�owa wi�cej, zmierza� ku drzwiom. - A za w�dk�? - nagabn�� Organista, zachodz�c z boku nieznajomemu. - P�niej, jak b�d� kiedy przeje�d�a� t�dy - odpar� nie zmieszany nieznajomy i z takim �wistem zamachn�� znowu swoj� lask�, �e biedny Organista, jak m�g� najpr�dzej, cofn�� si� za sw�j szynkwas obronny. Na mostku przed karczm� czeka� wysoko wy�cielony w�z z podolskim koszem plecionym, uprz�ony dwoma r�czymi ko�mi, kt�rych czarna jak w�giel ma�� niema�o w opinii ludu szkodzi�a ich w�a�cicielowi. Klucznik z rzadk� na sw�j wiek i sw� tusz� zr�czno�ci� wskoczy� w siedzenie, ale przed nim jeszcze znalaz� si� ju� tam nasz nieznajomy. - Pojedziemy tedy! - rzek� klepi�c swego wo�nic� �askawie po ramieniu. Klucznik znowu spojrza� na natr�ta, ale ten nie lada czym da� si�, jak to m�wi�, zbi� z panta�yku. - Palicie fajk�? - zagadn�� znowu swego wo�nic�. Klucznik potwierdzi� skinieniem g�owy. - A macie tyto� przy sobie? - ci�gn�� dalej nieznajomy. Klucznik zamiast odpowiedzi poda� mu kapczuk nape�niony. - To mo�e i fajk� macie na podor�dziu? Klucznik wzruszy� ramionami, doby� zza pasa zwyk�� glinian�, z wierzchu ��t� blach� pobit� fajk� z kr�tkim drewnianym cybuszkiem i nie m�wi�c ani s�owa poda� j� swemu towarzyszowi. - No, jak na klucznika Zakl�tego czy Przekl�tego Dworu, to z nie najlepszej palicie lulki [26] - wtr�ci� jeszcze podr�ny, kt�ry, jak wida�, nie tak �atwo da� si� zadowoli�, a na�o�ywszy fajk�, jak m�g� najsilniej, za��da� jeszcze hubki i krzesiwa. Klucznik tymczasem coraz �ywiej zacina� konie, w�z toczy� si� szybko po bitym go�ci�cu, a niebawem stan�� na zakr�cie do prywatnej drogi ubocznej. Tu jednocze�nie jaka� inna zbacza�a fura. By� to ma�y, s�omian� plecionk� okryty z wierzchu w�z, uprz�ony jednym ma�ym pstrokatym koniem, a powo�ony przez cz�owieka, kt�rego twarz zas�ania�y szerokie kresy kapelusza. Oba wozy mija�y si� ocieraj�c jeden o drugi. W tej chwili podni�s� g�ow� wo�nica jednokonki, a nasz nieznajomy pozna� maziarza z ryczychowskiej karczmy. I znowu przysi�g�by, �e mi�dzy nim a klucznikiem przelecia� w po�piechu jaki� nowy tajemny znak porozumienia. - Ho, ho, to i ten maziarz co� zmierza ku �wirowi - ozwa� si� wreszcie, dm�c przed siebie spory k��b dymu. Klucznik nic nie odpowiedzia�, tylko rzuci� na pytaj�cego spojrzenie, kt�re zdawa�o si� m�wi�: Milcz�e raz, je�li nie chcesz zlecie� z wozu. Nieznajomy ucich�, ale nie na d�ugo, rozochocony raz j�zyk �wierzbia� go nad si�y. - A daleko mamy jeszcze przed sob�? - zapyta� po chwili. - Dobr� mil� - odpar� klucznik kr�tko. - Wasz s�dzia oczywi�cie �onaty? Klucznik przyzna� skinieniem g�owy. - A jak si� nazywa? - Bonifacy G�golewski. - G�golewski! G�golewski! Jakie� g�gaj�ce nazwisko! Jego w�a�ciciel musi koniecznie mie� co� wsp�lnego z g�sim rodem. A ekonom wasz jak si� nazywa? - Onufry Girgilewicz - odpar� klucznik kr�tko. Nieznajomy parskn�� g�o�nym �miechem. - A to widz� jaka� kolonia g�gotliwych nazwisk. Onufry Girgilewicz, Bonifacy G�golewski! Dobrali si� obadwaj, nie ma co m�wi�. I do kt�rego� tu z nich zajecha�, Girgilewicz t�dy, G�golewski ow�dy! Wielce czcigodny dobrodzieju i �askawco, b�ogos�awiony kluczniku Przekl�tego Dworu - ozwa� si� wreszcie z komiczno-powa�nym nastrojem - zawieziesz mi� do pana G�golewskiego albo jeszcze lepiej do pani G�golewskiej, nota bene, je�li warta grzechu. Nie za�egnany niczym dobry humor nieznajomego zdawa� si� ug�askiwa� po trosze samego nawet ponurego klucznika, przynajmniej nie tyle ju� niech�ci i surowo�ci malowa�o si� w jego spojrzeniach. - A c�, nie dojedziemy dzi� do tego �wirowa? - ozwa� si� znowu nieznajomy po d�ugim przestanku. - Z tego tam pag�rka ujrzymy ju� dw�r - odpowiedzia� klucznik i ra�niej zaci�� konie. - Prawdziwie Zakl�ty Dw�r, bo zakl�cie daleko do niego. Klucznik znowu zaci�� konie. Nieznajomy co� niezrozumiale mrukn�� przez z�by. Spojrza� z boku na klucznika i jakby si� czego� zawaha�. Nagle machn�� r�k� i ozwa� si� na nowo: - Czy dw�r ten dawno ju� stoi pusto? - Od lat pi�ciu - odpowiedzia� klucznik, a jako� mimowolnie silniej zmarszczy� czo�o. - Jak to od lat pi�ciu, kiedy dopiero trzy lata, jak nowy dziedzic obj�� w posiadanie? - Tak; ale nieboszczyk, ja�nie wielmo�ny staro�cic, �wie� Panie jego duszy - przem�wi� klucznik uroczystym g�osem - na dwa lata przed swym zgonem wyjecha� by� za granic�. - I gdzie� umar�? - W Dre�nie - odpowiedzia� starzec szybko, jakby chcia� przykre jakie� przyt�umi� wspomnienie. - A wy�cie byli przy jego �mierci? - Skona� na moim r�ku - odpar� szorstko prawie, obra�ony i zdziwiony tym zapytaniem. - Spocz�� tedy na obcej ziemi! - ci�gn�� podr�ny dalej. - Przeciwnie, w ostatniej swej woli kaza� pochowa� si� w �wirowie i ja sam przywioz�em tu trupa. - A nie mia��e ani dzieci, ani �adnych bli�szych krewnych, kiedy ca�y maj�tek zupe�nie niemal obcemu pozostawi� imiennikowi? - �p. ja�nie wielmo�ny staro�cic by� nie�onatym - odpowiedzia� klucznik z ci�kim westchnieniem. - Ale to nie przeszkadza�o mu przecie� mie� braci, siostry, synowc�w, siostrze�c�w, synowice, siostrzenice. Bez tych przydatk�w trudno sobie nawet pomy�le� bezdzietnego bogacza. Klucznikowi widocznie przykr� by�a ca�a ta rozmowa, twarz jego wi�cej jeszcze ponury przybra�a wyraz, a i g�os zdawa� si� twardszym i surowszym. - Nieboszczyk mia� przyrodniego brata, ale... - Ale? - podchwyci� nieznajomy. - Nie lubi� go - odpar� klucznik kr�tko. - I nie zapisa� mu nic zgo�a? - Ani z�amanego szel�ga. - A brat ten �yje? - Mieszka o p�tora mili od �wirowa, w Orkizowie. - Tam do kata! jak�e ten przyj�� nowego dziedzica? - Dowiecie si� to najlepiej od niego samego - odci�� klucznik tonem, kt�ry zdawa� si� wyprasza� sobie wszelkie dalsze zapytania. Nie zra�ony niczym podr�ny chcia� na nowo podchwyci� w�tek rozmowy. Ale w tej chwili w�z wtoczy� si� na pag�rek, a w niezbyt dalekiej odleg�o�ci ods�oni� si� nagle upragniony widok �wirowskiego dworu. Nieznajomy a� podskoczy� w siedzeniu i chciwie wypatrzy� si� przed siebie. S�o�ce ju� przed p�godzin� skry�o si� za g�ry i zmrok ju� stopniowo os�ania� ziemi�. Z tym wszystkim dw�r �wirowski w do�� wyra�nych przedstawia� si� zarysach. By� to okaza�y jednopi�trowy gmach murowany z dwoma na prz�d wybiegaj�cymi skrzyd�ami, z wspania�ym gankiem o sze�ciu s�upach kr�conych na froncie. Z ty�u ocienia� go szeroko sad owocowy, kt�ry po jednej stronie ��czy� si� z niewielkim sosnowym gaikiem, z przodu ci�gn�� si� otoczony ostroko�em dziedziniec, z ogromnym klombem po�rodku. U boku, w g��bi dziedzi�ca, poza szpalerem z lip i dzikich kasztan�w, wyziera�y obszerne, r�wnie� jednopi�trowe oficyny. Z daleka przy zapadaj�cym zmroku nie wida� by�o �adnego zniszczenia ani w gmachu samym, ani w dziedzi�cu i oficynach, i trudno by si� nawet domy�le�, �e stoi zupe�nie pusty i nie zamieszkany. - To� tedy �w Dw�r Zakl�ty? - wykrzykn�� nieznajomy. Klucznik zamiast odpowiedzi zaci�� konie. - Dalib�g, wcale niestrasznie wygl�da z daleka! - mrukn�� nieznajomy po chwili milczenia. - G�upc�w w�asny cie� straszy - przem�wi� Kost' Bulij. - A gdzie� wy mieszkacie z waszymi kluczami? - Mam osobn� zagrod� za gajem ogrodowym. - A wy�cie �onaci? - pyta� dalej nieznajomy, nie daj�c si� zrazi� lakoniczno�ci� otrzymywanych odpowiedzi. - Nie. - Mieszkacie sam jeden? Klucznik nic nie odpowiedzia�. Wjecha� w szerok�, g�stymi rz�dy dzikich kasztan�w ocienion� ulic�, a nagle zakr�ci� na w�ski wygon uboczny. - Gdzie� to zawracacie? - zagadn�� nieznajomy. - Podwioz� pana do Bucza�. - A ta� ulica kasztanowa? - Prowadzi do dworu. Nieznajomemu strzeli�a jaka� my�l nag�a. - Hej, st�jcie - zawo�a� �ywo - wie�cie mi� raczej do dworu. Ogl�dn� to zakl�te miejsce, przenocuj� u was, a jutro ze �witem p�jd� sobie piechoto do Oparek. - P�jd� sobie pan, gdzie ci� licho poniesie - wybuchn�� obcesowo zniecierpliwiony do najwy�szego klucznik - tylko odczep si� ode mnie! Nieznajomy nabieg� krwi� ca�y i z impetem chwyci� za sw� lask� s�kat�. - Ho, ho, bratku - zawo�a� z zuchwa��, bu�dziuczn� min� - zaczynacie si� gniewa�, jak widz�. Kost' Bulij zmierzy� swego towarzysza na p� gro�nym, na p� wzgardliwym spojrzeniem, wzruszy� ramionami i nic nie odpowiedzia�. Wtem przypadkowo rzuci� na bok okiem i w jednej chwili jaka� szczeg�lniejsza zasz�a w nim zmiana. Wszystka krew wezbra�a mu do g�owy, brwi mocniej �ci�gn�� pod czo�em, wargi z zaciek�� przygryz� z�o�ci�, a z oczu gro�na wymkn�a si� b�yskawica. Nieznajomy mimowolnie spojrza� w t� stron�, zapominaj�c z nag�ego zdziwienia o swej w�asnej urazie. O kilka krok�w na przedzie, tu� przy samym go�ci�cu, wznosi� si� na ma�ym kopcu stary, pochylony na p� krzy� drewniany, a o niego sta� plecyma oparty jaki� cz�owiek w ch�opskim stroju. Nie wygl�da� na �ebraka, cho� gruba i brudna na nim p��tnianka w rozliczne rozstrz�pi�a si� dziury, s�omiany, okopcony kapelusz by� bez dna prawie, a z wydeptanych chodak�w bose wyziera�y nogi. By� to widocznie jeden z nielicznych jeszcze w�wczas proletariusz�w wiejskich, co nie maj�c sami grunt�w, nie potrzebowali robi� pa�szczyzny, a je�li uszli poboru wojskowego lub w sta�� gdzie nie naj�li si� s�u�b�, stawali si� ci�arem i plag� nie tylko wsi w�asnej, ale i ca�ej nieraz okolicy. By� to zreszt� nie pierwszej ju� m�odo�ci cz�owiek; m�g� mie� lat blisko czterdzie�ci, a twarz jego dziwnie nieprzyjemny i odra�aj�cy nosi�a wyraz. Jedno oko zdawa�o si� spoczywa� g��biej od drugiego, nos kr�tki, zadarty u spodu, a przyp�aszczony w g�rze, mia� w sobie co� nieludzkiego, lubo godzi� si� dobrze z niezwykle wystaj�cymi jagodami i spiczast� brod�. Ma�e, wkl�s�e, zielonkowate oczy, w�os jaskraworudy i tysi�c blizn po ospie uzupe�nia�y ca�o�� fizjonomii. Stoj�c oparty o krzy� drewniany, z zagadkowym zaj�ciem �ledzi� ka�de poruszenie tocz�cego si� ku niemu wozu, a prawdziwie szata�ski wyraz fizjonomii podnosi� si� jeszcze, im wi�cej zbli�a� si� w�z. Na zaci�ni�tych ustach igra� mu u�miech zapami�ta�ej z�o�liwo�ci, oczy migota�y z�owrogo w swych g��bokich jamach. - Kto jest ten cz�owiek? - zapyta� mimowolnie nasz nieznajomy. Kost' Bulij nic nie odpowiedzia�, tylko ra�niej zaci�� konie, jakby co najrychlej chcia� omin�� figur�. Cz�owiek pod krzy�em za�mia� si� dziko, a �miech ten mia� wielkie podobie�stwo do przyt�umionego wycia wilka. Klucznik jakie� okropne wyb�kn�� przekle�stwo i znowu pop�dzi� konie. W�z ju� mija� figur�, kiedy nagle, jakby syk gadziny, ozwa� si� g�os obdartusa: - Powoli, powoli, Kostiu Buliju, aby�cie karku nie skr�cili przed czasem. A nie zapominajcie o Mykicie O�a�czuku! Klucznik nowe dzikie wyrzuci� przekle�stwo i co si� sta�o, zacina� konie, a jakby nie s�ysza� licznych wykrzyk�w i zapyta� swego towarzysza, nie obejrza� si� nawet, a� przy zupe�nie zapad�ym zmroku stan�li u kresu podr�y w Bucza�ach. KONIEC ROZDZIA�U 26 III �P. MANDATARIUSZ GALICYJSKI Mieszkanie mandatariusza, prze�wietne dominium [27] w j�zyku urz�dowym, sta�o tu� przy drodze, w niewielkiej odleg�o�ci od zabudowa� folwarcznych, opasanych doko�a wysokim, ociernionym w g�rze p�otem. By� to niepoka�ny, gontem pobity budynek i gdyby nie przyparte w zatyle przymurowanie z osobnymi d�bowymi drzwiami i dwoma ma�ymi, s�om� zatkanymi otworami po bokach, aniby domy�le� si� mo�na, �e to siedziba jurysdykcji [28] ca�ego �wirowskiego klucza. Rodzaj ten lamusu, ochrzczonego techniczn� nazw� aresztu dominikalnego, starczy� razem za nadpis i ca�� zewn�trzn� wystaw� urz�du, kt�ry z tym wszystkim niepospolitej u�ywa� powagi i nies�ychany wzbudza� szacunek. "Co ma od�y� w pie�ni, musi zgin�� w �yciu" [29] powiedzia� poeta, a na szcz�cie mandatariusz i jego urz�d dope�nili tego niezb�dnego warunku i mo�na ju� �mia�o obra� ich za przedmiot powie�ciowego obrobienia. A po prawdzie potrzeba spieszy� si� z tym przedsi�wzi�ciem, bo dla najbli�szych ju� czas�w, dla najbli�szego pokolenia stanie si� nasz niedawny mandatariusz, podobnie jak komornik [30], istn� figur� mitologiczn�, rzeczywistym bajecznym wspomnieniem przesz�o�ci, �e niepodobna b�dzie uwierzy� nawet w jego egzystencj�, zrozumie� jego stanowisko, poj�� jego zakresu dzia�ania. I jak Cooper[31] mieni� si� szcz�liwym, �e widzia� i s�ysza� ostatniego Mohikanina, tak niebawem ka�dy za podw�jne poczyta sobie szcz�cie, kto ujrzy i us�yszy ostatniego mandatariusza [32]. Pomi�dzy wszystkimi osobliwo�ciami czysto galicyjskimi mandatariusz by� niezaprzeczalnie jedn� z najciekawszych. Zajmowa� on tak szczeg�lniejsze w spo�ecze�stwie naszym stanowisko, a mia� tak w�a�ciwy zakres dzia�ania, �e koniecznie musia� urobi� si� w pewien typ odr�bny, przybra� pewne cechy i znamiona charakterystyczne. Na po�y oficjalista prywatny, na po�y urz�dnik publiczny, tak niby ni pies, ni ryba musia� ca�e �ycie chwia� si� pomi�dzy dwoma przeciwnymi si�ami, balansowa� w po�rodku dw�ch przeciwleg�ych ci�ar�w, kurczy� si� mi�dzy m�otem a kowad�em. P�atny i zawis�y od dziedzica, podleg�y w�adzy obwodowej, a prze�o�ony nad ch�opem i �ydem, upada� pod brzemieniem potr�jnych obowi�zk�w. Musia�, po pierwsze, dogadza� ka�demu kaprysowi, ka�demu zachceniu dziedzica, po wt�re, mydli� ustawicznie oczy w�adzy, a po trzecie, skuba�, co si� da�o, ch�opa i �yda; a najcz�ciej wszystkie te trzy obowi�zki sp�ywa�y si� naraz. Na tym te� w�a�ciwie polega� ca�y talent, ca�a zr�czno�� mandatariusza, aby w jednej i tej samej chwili pochlebi� si� i ja�nie wielmo�nemu panu, i zyska� reskrypt pochwalny od starosty, i jak�� okr�g�� sumk�, jaki� akcydensik [33] nieszpetny capn�� do w�asnej kieszeni. Z historii naturalnej znamy pewn� klas� zwierz�t, zwanych amfibiami, kt�re mog� zar�wno �y� na l�dzie i w wodzie. Mandatariuszowi nie wystarcza�y obie te w�asno�ci; obok natury amfibi�w musia� mie� jeszcze w naddatku co� z przymiot�w bajecznego salamandra [34]. Nie do�� by�o dla niego umie� �y� zar�wno w wodzie, jak i na l�dzie, potrzebowa� jeszcze, jak salamandra, �y� w ogniu. Musia� wszelkimi si�ami utrzymywa� si� na chwiejnym l�dzie swego anormalnego stanowiska, przebija� si� przez pow�d� najr�norodniejszych przeciwno�ci, a nadto opiera� si� jeszcze ogniowi pa�skich gniew�w, ch�opskich skarg i cyrkularnych [35] komisji. - Pod utrat� s�u�by nie pozw�l si� aspan �eni� Kiryle Harahucowi - nakazywa� dziedzic peremptorycznie [36]. - W przeci�gu dwudziestu czterech godzin udzieli� konsens [37] �lubny Kiryle Harahucowi albo wyt�umaczy� si� z s�usznych i prawnie uzasadnionych przyczyn odmowy - upomina� cyrku�. - Pozw�l mi si� �eni�, wielmo�ny s�dzio, z Jawdoszk� Koguciank�, a przynios� ci korowaj jak krakowska brama i krow� boczast� dam na rozp�odek, i czterdziestu sorokowc�w na papier i podpis - b�aga� ma�oletni Kiry�o Harahuc. Mandatariusz zgi�� si� we dwoje przed gro�b� dziedzica, skrzywi� si� jak po �y�ce pieprzu na reskrypt cyrkularny, a a� si� zakrztusi� po��dliw� �link� na waln� obietnic� Kiry�y. - Pal diabli tak� s�u�b�! - mrucza� w rozdra�nieniu i co m�g� nakl�� dziedzicowi w my�lach, nawyzy