3151
Szczegóły |
Tytuł |
3151 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
3151 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 3151 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
3151 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Walery �ozi�ski
Zakl�ty dw�r
SPIS TRE�CI
C z � � � p i e r w s z a
I Organi�cina
II Klucznik Zakl�tego Dworu
III �p. mandatariusz galicyjski
IV Wistowa partia u pana mandatariusza
V Nieboszczyk staro�cic �wirski
VI Grakchus i Katylina
VII Zwierzenia
VIII Hrabia Zygmunt �wirski
IX Eugenia
X Nocna schadzka
XI Damazy Czorgut na nowym stanowisku
XII Wyprawa na stracha
XIII Czerwony pok�j Zakl�tego Dworu
XIV Zwierzenia
XV Mandatariusz in floribus
XVI W�tpliwo�ci
C z � � � d r u g a
I Spisek
II Domys�y
III Pierwsze odkrycie
IV Pan z pan�w
V Nieznajoma
VI Wa�ne poszlaki
VII Katylina rozpoczyna kampani�
VIII Wspomnienia
IX Juliusz
X Okrutna zemsta
XI Upi�r
XII Kost' Bulij
XIII Schadzka we dworze
XIV Redivivus!
XV Rozdzia� ostatni
CZʌ� PIERWSZA
J a n o w i Z a c h a r i a s i e w i c z o w i c z o w i [1]
w upominek przyja�ni i szacunku powie��
t� po�wi�ca
AUTOR
I
ORGANI�CINA
Najwi�kszy cz�owiek naszego wieku utyskiwa� w pewnych chwilach, �e nie jest swym
w�asnym wnukiem [2], nas, biednych powie�ciopisarzy, wcale przeciwne trapi zachcenie, my
znowu nie mo�em si� pocieszy�, �e nie jeste�my swymi w�asnymi dziadkami, �e przynajmniej
o jedno stulecie wcze�niej nie przyszli�my na �wiat. Za trudne jest dzisiaj nasze stanowisko,
za ci�kie zadanie!
- Powie�� dzisiejsza - pisze jeden z nowoczesnych estetyk�w niemieckich - cho�by pr�cz
zabawy �adnych innych nie mia�a cel�w, musi op�ywa� w wszelkie cudowne barwy i blaski
fantazji, jak bajka z Tysi�c i jednej nocy, a tchn�� przy tym prawd� i naturalno�ci�, jak sama
najpowszechniejsza rzeczywisto��; musi nam co chwila ods�ania� nowe, nie znane dotychczas
strony duszy i serca ludzkiego i co chwila do nowych jakich� nieprzewidzianych prowadzi�
rezultat�w; ale w tym wszystkim powinna opiera� si� na jak najwi�kszej prostocie uczucia,
na jak najog�lniejszych prawdach psychologicznych, zrozumia�ych dla ka�dego, a wolnych
od wszelkich rys�w wyj�tkowych. W takim tylko razie zdo�a mniej wi�cej odpowiedzie�
swemu zadaniu.
Ale� nie na tym jeszcze koniec trudno�ci. P� biedy, by jeszcze przewalczy� te i tym podobne
wymagania, byle tylko przy dzisiejszym rozbujaniu powie�ci nie tak trudno przychodzi�o
zachowa� od szwanku reputacj� w�asnej tw�rczo�ci.
Powie�� nasza, acz tak ogromnie rozmog�a si� ostatnimi czasy, w tak ciasnych przecie
tkwi jeszcze ramach, �e biednemu powie�ciopisarzowi trudno krok zrobi�, aby zaraz nos w
nos nie zetkn�� si� z dziesi�ci� poprzednikami lub mimo ch�ci, wiedzy i woli nie potr�ci�
�okciem kt�rego� z sp�czesnych koleg�w.
I ani si� nieraz spostrze�e, �e uk�adaj�c i kombinuj�c zupe�nie nowe i oryginalne w w�asnym
przekonaniu charaktery, rysy, sytuacje, kolizje i perypecje spo�ecze�skie, powtarza tylko
za kim� innym jak za pani� matk� pacierz, czyli raczej, �e tworz�c najoryginalniej w w�asnym
prze�wiadczeniu, od�ywa tylko najniezr�czniej w rzeczywisto�ci. Ani wie te� cz�sto, �e
zamiast nowe napisa� dzie�o, z�o�y� tylko nowy obraz z starych kalejdoskopicznych fata�aszk�w,
ukleci� now� ca�o�� z dawnych, stokro� zu�ytych cz�stek sk�adowych, jak gdyby pomimowolnym
obszernym komentarzem chcia� dokumentnie stwierdzi� s�owa Goethego:
Wer k�nnt' was Kluges [3] , wer was Dummes denken,
Was nicht ein Andrer schon vor ihm gedacht?
- Ale� do czeg� to wszystko mierzy? - zapytasz mo�e, czytelniku. - Ma� to by� reklama
dla w�asnej powie�ci czy pokorne przyznanie si� do w�asnego braku oryginalno�ci?
O, b�d� spokojnym, ani jedno, ani drugie! Je�li ju� mamy m�wi� z sob� po otwartej szczero�ci,
a raczej otwarto�ci, to wierzaj mi, �e do wszystkich tych stosownych czy niestosownych
uwag i ekspektoracji [4] naprowadzi� mi� tylko z�y humor, i� chc�c nie chc�c musz� niniejsz�
powie�� moj� zaczyna� w karczmie, tym najpowszechniejszym miejscu powie�ciowych
schadzek i wszelkich w og�le spotka� umy�lnych i przypadkowych.
Lecz, niestety, B�g �wiadkiem, �e nie mog�em post�pi� inaczej. A to przynajmniej zostaje
mi pocieszenie, �e karczma moja, jak pospolite miejsce zaj�� musi w powie�ci, tak wcale
niepospolit� rol� odgrywa�a w rzeczywisto�ci.
Po�o�ona przy bitym go�ci�cu, o �wier� mili za ma�� wiosk� Ryczychow� [5], ca�a murowana
i pobita gontem, jakby umy�lnie dlatego tylko wysun�a si� tu� na samo rozdro�e, mi�dzy
obw�d samborski i przemyski, aby zar�wno po obudwu rozs�awi� si� stronach.
I w samej rzeczy, w ca�ym Samborskiem i Przemyskiem niewiele szczeg�lnych naliczy�by�
zak�tk�w, gdzie by bogdaj z imienia nie znali ryczychowskiej karczmy, bogdaj ze s�ychu
nie umieli co� powiedzie� o jej czcigodnym arendarzu. Karczma i arendarz tworzyli tu zreszt�,
jak nigdzie, jedn� nierozdzieln� ca�o��, �e niepodobna by sobie ani pomy�le� jedno bez
drugiego: ktokolwiek zapami�ta� karczm�, musia� zaraz przypomnie� sobie i garbatego
Chaima, zwanego "Organist�"; bo nim jeszcze budynek stan�� pod gontem, on ju� rozpar� w
nim sw�j szynkwas, roztasowa� swe garnce, flaszki, kwarty i kwatyrki i przechrzciwszy przysz��
siedzib� od siebie "Organi�cin�", szynkowa� w niej po dzie� dzisiejszy, a szynkowa� z
bezprzyk�adnym w okolicy powodzeniem.
Mog�e� przeje�d�a� tamt�dy we dnie czy w nocy, w powszedni� czy �wi�teczn�, jarmarczn�
czy odpustow� dob�, zasta�e� zawsze t�umno i pe�no w sieniach i przed zajazdem,
ludno i gwarno w szynkowni i w alkierzu.
Garbaty Organista, jak B�g wie sk�d sw�j niew�a�ciwy wzi�� przydomek, tak B�g wie jak�
szczeg�ln� si�� tajemnicz� umia� przywabia� sobie go�ci, jedna� przyjaci� i �askawc�w i
osobliwsz� na wszystkich wywiera� pon�t�.
�aden brykarz, solarz, maziarz [6], �aden w og�le w�z z okolicy nie przejecha� pewno popod
okna ryczychowskiej karczmy, nie zatrzymawszy si� bogdaj na chwil� u jej wr�t, nie pom�wiwszy
bogdaj kilka s��w z arendarzem.
Garbaty Organista, wylany na wszystkich us�ugi, nigdy na godzin� nie opu�ci� domu, zawsze
w ka�dej dobie i porze mo�na by�o go zasta� gotowym i ochoczym do rozmowy, a co
g��wna, zawsze w najweselszym pod s�o�cem usposobieniu.
A ktokolwiek w d�u�sz� zapu�ci� si� z nim rozmow�, m�g� domy�le� si� po trosz�, dlaczego
ryczychowska karczma, nie maj�c ani miar lepszych, ani trunk�w ta�szych i doskonalszych
jak inne karczmy, tak rozg�o�nej wzd�u� i wszerz u�ywa�a reputacji i tak �wietnym cieszy�a
si� powodzeniem.
Garbaty Organista obok w�dki, piwa, miodu i dalszych tym podobnych artyku��w handlowa�
jeszcze innym, wy�szego rz�du spirytusem [7], kt�ry mu podobno najwi�ksze ze
wszystkich przynosi� zyski; posiada� �ywy i bystry dowcip i co g��wna, umia� zawsze w jak
najlepszy u�y� go spos�b.
Nale�y to do najzwyklejszych nieszcz�� wszystkich ludzi dowcipnych, �e jak �atwo jednaj�
sobie przyjaci� i wielbicieli, tak nier�wnie �atwiej jeszcze �ci�gaj� sobie na kark wrog�w
i przeciwnik�w.
Nasz Organista by� najzupe�niejszym z tej regu�y wyj�tkiem. Dowcip jego mno�y� mu codziennie
przyjaci�, a nigdzie i nigdy nie wznieci� nienawi�ci. Bo te� nikt inny nie umia�
zr�czniej od niego zastosowa� si� w jednym mgnieniu oka do natury i usposobienia tego, z
kim m�wi�.
Garbaty Organista by� inaczej dowcipny z ch�opem, inaczej z przechodz�cym ma�omieszczaninem
lub szlachcicem chodaczkowym, inaczej z prywatnymi oficjalistami, a spiesz�cymi
na wesela i odpusty popadiankami [8]. Wszystkich razem i ka�dego z osobna potrafi� zabawi�
na um�r, a cho� z cz�sta g�sta i jakie� uszczypliwe wymkn�o mu si� s��wko, to pada�o ono
zawsze na karb kogo� nieobecnego. Przebieg�y �yd jak ognia unika� w oczy wszystkich
uszczypliwo�ci, a jakby instynktem odgadywa� zawsze, co i kiedy nale�y pomin��. Kiedy,
bywa�o, rozsiad� si� mi�dzy ch�opami, prawi� im cuda o tym s�awnym z ba�ni gminnych Iwanie[9],
co niewyczerpany w swej przebieg�o�ci, tyle uciesznych psot nap�ata� �ydom, tak
zr�cznie zawsze wywin�� si� z k�opotu, a w zastawiane sobie sid�a tak chytrze chwyta� swych
w�asnych prze�ladowc�w.
Z spiesz�cym na termin s�dowy szlachcicem chodaczkowym Organista z innej czerpa�
beczki. Przytacza� rozliczne ucieszne dykteryjki z ostatnich praktyk sejmikowych, opowiada�
o niedawnych zawo�anych w okolicy r�baj�ach i bibu�ach [10], a na zako�czenie dodawa� zawsze
jak�� ciekaw� anegdotk� prawnicz�, jaki� zabawny fortel pieniacki.
Kiedy �r�d drogi na kt�ry� z s�siednich jarmark�w zago�cili do "Organi�ciny" ma�omieszczanie
z pobliskich miasteczek [11], Organista inny znowu tok nadawa� gaw�dce. Przed staromiejskimi
baraniarzami drwi� z szewc�w staropolskich, przed radymie�skimi powro�nikami
wyszydza� dowcipnie krukienickich ku�nierzy, przed drohobyckimi cebularzami opowiada�
niestworzone rzeczy o komarza�skich sadownikach i tak na odwr�t, zawsze jednak jedni i
drudzy ubawili si� jak najlepiej, a wracaj�c nie pomin�liby za nic w �wiecie "Organi�ciny".
Dla przeje�d�aj�cych oficjalist�w prywatnych mia� Organista zapas anegdotek o dziwactwach
okolicznych pan�w, za� pan�w roz�miesza� dowcipnymi kradzie�ami i oszustwami
oficjalist�w, jednym s�owem, wszystkich bawi� wybornie, a wszystkich w inny spos�b.
Poznawszy z tej strony garbatego Organist�, �atwiej ju� domy�la� si�, czemu to karczma
jego tak �wietne zawdzi�cza�a powodzenie.
Ale czas by wreszcie zajrze� do niej do �rodka. W izbie szynkownej panuje nies�ychany
ha�as i wrzawa. Na popo�udniow� pogadank� �wi�teczn� zesz�a si� ca�a gromada ryczychowska
do ,,Organi�ciny" i zaj�a od ko�ca do ko�ca g��wny st�, co od przytulonego pod
drzwiami szynkwasu ci�gn�� si� a� po przeciwleg�� �cian�.
Na g��wnym miejscu oczywi�cie rozpar� si� w�jt z nale�yt� powag�, za nim rz�dem pod�ug
wieku i mienia celniejsi zasiedli gospodarze. Garbaty Organista z zwichni�t� na bakier
jarmu�k�, z swym jednostajnym zawsze, na po�y dobrodusznym, na po�y szyderczym u�miechem
na ustach, snuje si� z miejsca na miejsce i wnet temu, wnet owemu z sporej blaszanej
przylewa manierki. Ju� to po swoim zwyczaju dla wszystkich jest niezmiernie uprzejmy, ale
szczeg�lniejsz� jak�� cze�� i uwag� po�wi�ca cz�owiekowi, co tu� przy boku w�jta siedzi za
sto�em, a w�a�ciwie zdaje si� rej wodzi� w zgromadzeniu. Wszyscy s�uchaj� bacznie na jego
s�owa i jak si� zdaje, racz� si� jego traktamentem. [12]
Z tym wszystkim wida� z jego stroju i powierzchowno�ci, �e nie nale�y wcale do gromady.
Jest to niem�ody ju�, silnej i kr�pej budowy cz�owiek, w czarnym okr�g�ym kapeluszu na
g�owie i kr�tkiej, szerokim rzemieniem przepasanej siermi�dze zwyczajnego szarego koloru.
Ma�e, czarne plamy mazi rozsiane hojnie po twarzy, r�kach i ca�ej odzie�y ka�� si� domniemywa�
w nim jednego z owych wiejskich przemys�owc�w, co jednokonnym w�zkiem z niewielkim
zapasem swego towaru przeci�gaj� [przez] odleglejsze od miasteczek ulice.
Rzeczywi�cie, "kum Dmytro", tak go wszyscy nazywaj�, by� przeje�d�aj�cym maziarzem,
ale bardzo dobrze znanym i nader cz�sto widywanym w tych stronach. Zna� tu ju� po samej
poufa�o�ci, z jak� niemal z wszystkimi bez wyj�tku tyka sobie gospodarzami, �e nie pierwszy
raz ma zaszczyt raczy� swym kosztem ryczychowsk� gromad�.
W tej chwili co� wielce wa�nego prawi zgromadzonym gospodarzom, bo wszyscy tak pilnie
i uwa�nie wlepili we� oczy, jak gdyby pragn�li pochwyci� i zrozumie� ka�de s�owo, zanim
mu jeszcze z ust wypadnie.
Kum Dmytro z jakim� osobliwym rozprawia ferworem i naciskiem:
- Nic darmo nie ma na �wiecie! B�g, co� przecie hojno�� najwy�sza, nie przyrzek� nam
darmo szcz�cia ani za �ycia, ani po �mierci. Ziemia nie �ywi nas darmo, wszystko musimy
okupywa� taniej lub dro�ej, �atwiej lub trudniej... Wy by�cie jednak wszystko chcieli darmo
dorzuci� po chwili i pi�ci� w st� uderzy�, a potem z niech�ci� kapelusz zrzuci� z g�owy.
Teraz dopiero mo�na lepiej przypatrzy� si� jego twarzy, a twarz ta osobliwszy jaki� przedstawia
wyraz. Do�� raz na ni� rzuci� okiem, a nie tak �atwo wypadnie z pami�ci. G�sty, kr�tko
ostrzy�ony, czarnymi plamami mazi okryty zarost brody pozostawia tylko ma�� woln�
przestrze� oko�o nosa i oczu, kt�re pod niskim, wypuk�ym czo�em biegaj�, ruchliwe i niespokojne,
�e niepodobna �adn� miar� odgadn�� ich barwy. Nos zadarty w g�r� z szeroko rozwartymi
nozdrzami nadaje ca�ej fizjonomii pewien wyraz dzikiej nami�tno�ci, podczas kiedy
szczeg�lnie uformowana czaszka i silnie zaci�ni�te usta zdaj� si� �wiadczy� o niepospolitej
energii i sile ducha.
Ostatnie s�owa jego sprawi�y wielkie wra�enie na ca�ym zgromadzeniu. Sam w�jt, Iwan
Chudoba, posun�� zamaszyst� czapk� barani� z lewego ucha na prawe i odezwa� si� z niejakim
wahaniem:
- Ta� nie ma co m�wi�, kumie Dmytrze, macie s�uszno��. Ale my nie chcemy bynajmniej
darmo, nie wiemy tylko, co robi�.
- Kto nie wie, powinien si� dowiedzie� - odpar� maziarz kr�tko.
- A u kogo? - zapyta� w�jt dalej.
Maziarz potar� r�k� po czole.
- U kogo? - powt�rzy� po chwili. - U siebie samego, u w�asnego sumienia i rozumu.
- Hm - wycedzi� w�jt, nie ze wszystkim zadowolony.
- M�wicie, kumie, jakby�cie zadawali zagadki - ozwa� si� z boku dziesi�tnik [13], Mykita
Tandara, najpierwszy mudrahel [14] w gromadzie.
Maziarz zamy�li� si� czego�.
- Nie czas jeszcze - szepn�� po chwili jakby sam do siebie.
- Jak to nie czas jeszcze? - zapyta� w�jt.
- Nie czas jeszcze, abym ja wam rozwi�zywa� zagadki, kiedy sami nie umiecie.
- Hm - wyb�kn�� w�jt na nowo.
Maziarz spojrza� nagle do okna, jakby kogo� niecierpliwie wygl�daj�c, potem pochyli�
g�ow� na piersi i b�bni�c palcami po stole, odezwa� si� po kr�tkim namy�le jakby od niechcenia:
- Domagacie si� wielkiej ulgi, wielkiej �aski, wielkiego podarunku od ludzi, kt�rych
nienawidzicie,kt�rym z�orzeczycie.
- Ba, albo� mo�emy inaczej? - poderwa� od szarego ko�ca dawny polowy dworski, Hry�
Wenczur.
Maziarz niecierpliwie zab�bni� po stole.
- Ot, ciemno wam w g�owie i kwita. Nie s�dzicie nic z rozumu, na wszystko patrzycie wed�ug
pozoru. Pokrzywdzi was �otr mandatariusz [15], dziedzic winien, uci�nie niecnota ekonom,
dziedzic winien.
- Ho, ho! - przerwa� jaki� ponurego oblicza, niem�ody ju� ch�op, od szarego ko�ca. - Musicie
niema�o za ma� targowa� od pan�w, kiedy tak zawsze stajecie po ich stronie.
Maziarz zmarszczy� czo�o, chcia� co� pr�dko odpowiedzie�, ale powstrzyma� si� nagle.
Machn�� tylko r�k� i obracaj�c si� ku szynkwasowi zawo�a� �ywo i weso�o:
- Jeszcze garniec w�dki, panie Organisto!
- Ho, ho, co robicie, kumie Dmytrze - upomina� ten i �w u sto�u, lubo wszyscy z zadowoleniem
poruszyli si� na swych �awach.
- At, �eby nie zna� licha! Jeszcze po kieliszeczku, panowie gromada!
- Ta! - przyzwala� w�jt z powa�nym u�miechem za siebie i ca�� gromad�.
Nowy kielich szybko woko�o sto�u obieg� kolej.
- Wasze zdrowie, kumie Dmytrze - powtarza� jeden gospodarz po drugim, wychylaj�c
duszkiem blaszan� miark�.
Kum Dmytro znowu zamy�li� si� g��boko, a czasami ukradkiem wyziera� przez okno.
- Czy oczekujecie kogo, kumie? - zapyta� Mykita Tandara.
- Nie, patrz� tylko, czy wysoko s�o�ce na niebie, dzi� jeszcze musz� jecha� dalej - odpar�
oboj�tnie.
- Jedziecie i nic nam ju� nie powiecie? - ozwa� si� w�jt z niejakim ubolewaniem.
- A c� wam mam m�wi�, kiedy mi wierzy� nie chcecie?
- Ach! - t�umaczy� si� urz�dnik gromadzki, jakby na p� obra�ony tym wyrzutem.
Maziarz potar� r�k� po czole, a oko dziwnym jakim� zal�ni�o mu blaskiem.
- C� chcecie? - rzek� po chwili z przekonywaj�cym naciskiem - wierzcie albo nie wierzcie,
ale powiadam wam na sumienie, �e od was tylko zale�y, aby od dzi� za rok nikt w ca�ym
kraju nie zna� pa�szczyzny.
Ca�a gromada wyda�a jeden tylko wykrzyk radosnego zdziwienia, pomieszanego z pewnym
niedowierzaniem.
- Ba, ba! - zawo�a� w�jt i w znak rado�ci czapk� zasun�� na sam ty� wygolonej g�owy.
- Pan B�g by z was m�wi� - ozwa� si� liczny ch�r.
Maziarz, jakby si� nagle czego� zawaha�, spar� g�ow� na ramieniu, przymru�y� na p� oczy
i zako�ysa� si� ca�y, jakby go trunek rozbiera�.
- Ale - poderwa� nagle cokolwiek zmienionym g�osem - pieczone go��bki nie lec� same
do g�bki! Jak si� i wy do tego z swej w�asnej nie przy�o�ycie strony, to furda z wszystkiego!
- A jak�e to rozumiecie, kumie? - zapyta� w�jt wracaj�c do dawnej urz�dowej powagi, od
kt�rej nigdy nie lubi� odst�powa�.
Kum Dmytro zako�ysa� si� znowu.
- Kiedy mi si� jako� w g�owie kr�ci - zabe�kota� naraz.
- Tak pr�dko! - przej�� z ubolewaniem przysi�ny [16], Jan Makar, najsilniejsza g�owa w
gromadzie.
- Poczekajcie! - zawo�a� - opowiem wam bajk�. S�uchajcie tylko dobrze.
W tym momencie drzwi z �oskotem rozwar�y si� na �ci�aj, a do izby szynkownej wszed�
go�� nowy.
Maziarz utkn�� w mowie i uwa�nie wpatrywa� si� w nowo przyby�ego. Za jego przyk�adem
poszli i wszyscy inni i nagle cicho zrobi�o si� w szynkowni.
Bo te� nowo przyby�y nie mia� nic wsp�lnego z reszt� obecnych go�ci, a mia� na sobie
str�j, kt�ry w czasach pa�szczy�nianych do pomimowolnego ch�opa zmusza� szacunku. By�
to wcale m�ody jeszcze m�czyzna, ubrany z waszecia, z grub� lask� s�kat� w r�ku i niewielkim
zawini�tkiem na plecach. Mo�na by my�le�, �e jaki� szukaj�cy s�u�by ekonom lub le�niczy.
Sam widok takiego cz�owieka napawa� ch�opa w owych czasach pewnym rodzajem nieufno�ci
i odrazy. Tote� wcale naturalna cisza nasta�a nagle w szynkowni i sam maziarz zamilk�
�r�d mowy, zw�aszcza �e tym razem tak fizjonomia, jak ca�a powierzchowno�� nowo przyby�ego,
niewielkim w og�le mog�a przejmowa� zaufaniem.
Niezwyczajnie silnej i kr�pej budowy, nieznajomy mia� na sobie str�j bardzo lichy i wyszarza�y,
a ka�da osobna cz�� ubrania wydawa�a si� jakby zdarta z kogo innego. Zielona,
wyp�owia�a, po szyj� zapi�ta kurtka za kr�tko si�ga�a mu w r�kawach, a za to znowu grube
sukniane pantalony a� kilkoma naraz fa�dami zwis�y po niezgrabnych, rudawych butach, z
kt�rych jeden zapi�tkiem wybieg� na lewo, a drugi przyszw� daleko wychyli� si� na prawo.
Czarna sukienna czapka z oddartym na p� daszkiem spada�a mu a� gdzie� na kark i z natury
zuchwa�ej ju� fizjonomii nadawa�a wyraz wi�cej jeszcze awanturniczy i wyzywaj�cy.
Zdawa�o si�, �e nieznajomy ka�dym swoim spojrzeniem, ka�dym krokiem i ruchem szuka
tylko kogo�, z kim by si� da�o wszcz�� burd� i komu by pot�nego guza mo�na nabi� przy
lada okazji.
Kiedy wszed� do szynkowni, powi�d� doko�a wzgardliwym i u�miechni�tym wzrokiem,
czapk� jeszcze zasun�� w ty� i przyst�puj�c z wolna do szynkwasu zrobi� zrozumia�y znak
�ydowi.
Organista skin�� g�ow� z u�miechem i tu� zaraz pe�ny kieliszek wysun�� zza kratek. Nieznajomy
si�gn�� r�k� niedbale, wypr�ni� do dna spor� miark� i krz�kn�� z tak� si��, �e a�
kieliszki zadr�a�y na szynkwasie.
- Repetatur? [17] - zapyta� Organista, kt�ry czasem lubi� tak�e popisywa� si� �acin�.
Nieznajomy skin�� g�ow� na znak przyzwolenia, a po drugim kieliszku jeszcze silniej
krz�kn�� ni� po pierwszym.
- Jako� to m�wi� omne trinum perfectum [18] - zagadn�� znowu Organista.
- Pal ci� diabli, dawaj! - odpar� nieznajomy silnym, basowym g�osem i znowu duszkiem
trzeci� wychyli� miark�.
Ale Organista nie tak pr�dko zwyk� przerywa� toku swoich przypowie�ci.
- No, a teraz - ozwa� si� znowu z figlarnym u�miechem - po moich w�asnych wirsz�w:
Wypije czwarty - kto nieuparty.
Nieznajomy u�miechn�� si� od niechcenia.
- C� to! Ty i wiersze robisz? - zapyta�.
- O tak, panie, dla lepszego szachrajstwo! Ale jegomo�� musi by� z daleka, kiedy o tym
nie wie! - podchwyci� �yd z swym niezmiennym nigdy u�miechem.
- I diablo z daleka, m�j bratku! A� z Siedmiogrodu!
- Owa! fiu, fiu! - wyb�kn�� Organista pokiwuj�c g�ow�.
- Ale� nareszcie stan��em ju� na miejscu! - wysapa� z pe�nej piersi nieznajomy, m�wi�c
wi�cej do siebie.
- Jak to, tutaj? - zapyta� Organista i mimowolnie cofn�� si� krok w ty�.
- Tutaj, w tych stronach - odpar� i nagle obracaj�c si� ku sto�u, gdzie siedzia� maziarz na
czele ryczychowskiej gromady, zawo�a� g�o�no, jakby chcia� przestraszy� wszystkich: - Hej,
daleko jeszcze do �wirowa? [19]
- Do �wirowa? - zawo�a� maziarz, na kt�rym zapytanie to jakie� szczeg�lniejsze wywar�o
wra�enie, bo a� porwa� si� z miejsca i z dziwn� uwag� wpatrywa� si� w nieznajomego.
- Ile mil jeszcze? - pyta� podr�ny rozkazuj�co dalej.
- Jak dla jegomo�ci, to tylko trzy, ale dla kogo innego, to dobre cztery - wtr�ci� Organista
wyr�czaj�c zapytanych.
Nieznajomy spojrza� na �yda surowym wzrokiem, jak gdyby chcia� powiedzie�, �e nie od
lada kogo przyjmuje �arty. Ale przebieg�y Organista nie tak �atwo da� si� zbi� z toru.
- Bez �art�w, prosz� jegomo�ci - ci�gn�� dalej nie zmieszany - dla kogo innego, co to na
przyk�ad je�dzi wozem, to go�ci�cem b�dzie dobre cztery mile, ale jegomo�� piechot� mo�e
jedn� mil� zostawi� na boku.
- Aha, jest zapewne jaka� kr�tsza droga.
- Buczalski wygon! - t�umaczy� na rozum w�jt ryczychowski.
Organista bi� si� widocznie z jak�� ukryt� my�l�, kt�r� waha� si� na razie wyjawi�. Nagle
poprawi� zakr�cone pejsy, uk�oni� si� nisko ber�ydkiem i zapyta� nie�mia�o, bo po prawdzie
niepospolicie mu imponowa�a zuchwa�a postawa i zawadiacka mina nieznajomego:
- Bez urazy jegomo�ci, je�li wolno zapyta�, z przeproszeniem, do kogo jegomo�� do �wirowa?
- Do kogo? Do dworu - odpar� nieznajomy niedbale, wyci�gaj�c si� wygodnie na najbli�szej
�awie.
Organista odskoczy� w ty� jak oparzony, a pomi�dzy ryczychowsk� gromad� jaki� nag�y,
szczeg�lniejszy powsta� szelest.
- Do dworu? - zapyta� �yd, jakby nie dos�ysza� dobrze.
- Albo c�? - wyb�kn�� podr�ny, zdziwiony niespodziewanym wra�eniem s��w swoich.
- Et, jegomo�� sobie �artuje - przem�wi� z nowym uk�onem Organista - do kog� by jegomo��
szed� do dworu?
- Jak to, do kogo, do dziedzica, b�a�nie! - zawo�a� nieznajomy z dum�, zniecierpliwiony
cokolwiek tymi zapytaniami.
- Do nieboszczyka? - wyb�kn�� Organista, jakby sam nie wiedzia�, co m�wi.
Nieznajomy jak op�tany porwa� si� z �awy i jednym susem przyskoczy� do �yda.
- Jak to? Co m�wisz, nowy dziedzic �wirowski nie �yje? - zawo�a� gromowym g�osem.
Biedny Organista a� przykucn�� z przestrachu, tak gro�nym wyda� mu si� w jednej chwili
nieznajomy.
- Uchowaj Bo�e - zawo�a� skwapliwie - po co by mia� nie �y�! �yje, ale mieszka o mil�
za �wirowem, a� w Oparkach, prosz� jegomo�ci, bo dw�r �wirowski zakl�ty.
- Jaki? Zakl�ty?! - wykrzykn�� podr�ny, rubasznym wybuchaj�c �miechem.
Garbaty Organista skrzywi� si� z niesmakiem. Mimo ca�ego swego dowcipu ulega� powszechnej
wadzie swego pokolenia, by� zabobonnym, jak wszystka nasza wiejska dziatwa
Izraela.
- No, nie ma si� tu wcale z czego �mia� - przedk�ada� z niezwyczajn� u siebie powag�. -
Widzi jegomo��, ludzie gadaj�, �e nieboszczyk pan staro�cic chodzi po �mierci.
- Chodzi - powt�rzy� nieznajomy i nowym parskn�� �miechem.
- No, mo�e sobie i biega, albo ja wiem - wycedzi� �yd widocznie niekontent z niedowiarstwa
swego go�cia. - Ale ja powiadam panu, �e tak ludzie utrzymuj�, a stary dw�r �wirowski
nazywa si� w ca�ej okolicy, na dwadzie�cia mil wzd�u� i wszerz, Z a k l � t y m D w o r e m,
bo nieboszczyk staro�cic w nim si� najcz�ciej pokazuje.
- Komu? - zapyta� podr�ny drwi�co.
- Ho! ho! czy jeden go ju� widzia�? - upewnia� �yd stanowczo.
- No, ju� to wybaczcie, panie arendarzu - wtr�ci� si� z powag� w�jt ryczychowski - z bliska
go podobno jeszcze nikt nie widzia� pr�cz starego klucznika, Kostia Bulija, kt�ry z nim
jakie� nieczyste utrzymuje konszachty. Ale z daleka niejeden ju� spostrzeg� �wiat�o w Zakl�tym
Dworze i przypatrzy� si� samemu nieboszczykowi, b�d� jak z nahajk� przechadza si� po
ganku, b�d� jak na czarnym gdyby w�giel koniu ugania po dachu swego dworu.
- I to wszystko mo�na widzie� ka�dej nocy? - pyta� podr�ny nie wychodz�c z tonu
drwi�cej weso�o�ci.
- Bro� Bo�e - t�umaczy� dalej w�jt. - Nieboszczyk pokazuje si� tylko w pewnych porach,
w Dniach Zadusznych i kiedy n�w na niebie.
- I do tego czasu nikt mu jeszcze porz�dnie sk�ry nie wygarbowa�? - zapyta� podr�ny z
nowym rubasznym wybuchem �miechu.
W�jt obr�ci� si� z niech�ci� i indygnacj�.
- Nie godzi si� �artowa� w takich rzeczach - upomnia� z powag�.
Nieznajomy wzruszy� ramionami.
- Ha - szepn�� p�g�osem, jakby sam do siebie - Szekspir powiada, �e s� rzeczy na niebie i
ziemi, o kt�rych si� ani �ni�o filozofom. [20]
A potem, obracaj�c si� do zgorszonego cokolwiek w�jta, zapyta� dalej mniej ju� drwi�cym
tonem:
- A jak�e, w samym dworze nikt nie mieszka?
- Nie ma �ywej duszy ani w dworze, ani w oficynach. Od �mierci staro�cica niczyja jeszcze
noga nie przest�pi�a prog�w Zakl�tego Dworu, bo nieboszczyk zabroni� tego wyra�nie w
swym testamencie. Nowy dziedzic mieszka w Oparkach i nigdy ani si� poka�e do �wirowa.
- A kt� u licha gospodaruje w samym �wirowie?
- Folwark le�y o �wier� mili na Bucza�ach, a tam mieszka i s�dzia �wirowski.
- A stary, pusty dw�r stoi tak na opatrzno�� bosk�, bez wszelkiej stra�y?
- Ta m�g�by si� wprawdzie obej�� bez stra�y, bo ka�den omija go na �wier� mili; przy
tym wszystkim pilnuje go jednak Kost' Bulij, dawny kozak [21] nieboszczyka, przezwany dzi�
klucznikiem Zakl�tego Dworu.
- A ten nie boi si� upiora?
- On! - zawo�a� w�jt i wieloznacznie pokiwa� g�ow�. - Powiadaj� ludzie - doda� po chwili,
zni�aj�c g�os uroczy�cie, ale w tym momencie drgn�� na ca�ym ciele i co �ywo zrobi� krzy�
w powietrzu.
Jednocze�nie jaki� osobliwszy szmer obieg� wszystkich obecnych. Nieznajomy obejrza� si�
zdziwiony ku drzwiom i sam o krok w ty� cofn�� si� z przestrachu.
W rozwartych na �cie�aj drzwiach okaza�a si� jaka� olbrzymiego wzrostu posta� m�ska,
kt�rej nag�e pojawienie si� naj�mielszy nawet umys� pomimowoln� mog�oby przej�� groz�.
Garbaty Organista umkn�� co �ywo za kratki szynkwasu, a w przechodzie m�g� tylko na
ucho szepn�� nieznajomemu:
- To on! Klucznik Zakl�tego Dworu!
KONIEC ROZDZIA�U
16
II
KLUCZNIK ZAKL�TEGO DWORU
Nowy, niespodziewany go��, co jak istny lupus in fabula [22] pojawi� si� w najciekawszym
toku rozmowy, a tak szczeg�lniejsze na wszystkich sprawi� wra�enie, zatrzyma� si� chwilk�
nieruchomo przy drzwiach i badawczym po ca�ej szynkowni potoczy� okiem, jak gdyby kogo�
szuka� lub si� czego� zawaha� u wnij�cia. A przyzna� nale�y, �e ca�a jego posta� i powierzchowno��
musia�aby niepospolicie i temu nawet zaimponowa�, kto by do wszystkich
jego tajemniczych stosunk�w z Zakl�tym Dworem najmniejszego nie przywi�zywa� znaczenia.
Wzrostem si�ga� do samej niemal powa�y, si�� budowy i dosadno�ci� kszta�t�w m�g� z
najzawo�a�szym mierzy� si� atlet�. Zdawa�o si� niejako, �e brakuje mu tylko lwiej �opatki w
r�ku, a potrafi�by sprawdzi� wszystkie biblijne cuda Samsona [23], sam jeden potyka� si� z tysi�cami
przeciwnik�w, mury wywraca� z posady.
Z twarzy wida� by�o jednak, i� pewno z ok�adem przeszed� ju� krzy�yk pi�ty. Liczne
zmarszczki okrywa�y czo�o i policzki, podgolony doko�a g�owy w�os przypr�szy� si� znacznie
siwizn�; tylko w�s kr�tko podstrzy�ony i nies�ychanie g�ste i krzaczaste brwi zachowa�y
jeszcze pierwotn�, czarn� jak w�giel barw�.
Na sobie mia� zwyczajny w tych stronach str�j ch�opski, szar� siermi�g�, szerokim przepasan�
rzemieniem, buty z wywr�conymi u g�ry cholewami, czarny pil�niowy kapelusz z szerokimi
kresami i czerwonym sznurkiem doko�a.
- Pal go diabli, to jaki� prawdziwy klucznik czartowski! - wyszepn�� nasz nieznajomy
w�drowiec, kt�ry, jak si� spodziewa� mo�na, w jednej chwili obejrza� go ciekawie od st�p do
g�owy, a och�on�wszy z pierwszego swego, pomimowolnego jakiego� wra�enia, posun�� si� o
krok naprz�d ku nowo przyby�emu.
Z reszty obecnych nikt nie �mia� ani spojrze� na strasznego olbrzyma, tylko �w maziarz,
co tak g�o�no do niedawna rej wodzi� mi�dzy ryczychowsk� gromad�, a ca�ej rozmowie o
Zakl�tym Dworze w oboj�tnym przys�uchiwa� si� milczeniu, porwa� si� nagle z swego siedzenia,
a jaki� zagadkowy wyraz ciekawo�ci i niepokoju przemkn�� mu po twarzy.
- Jak si� macie, Kostiu! - ozwa� si� poufale - wracacie z Sambora?
Kost' kiwn�� g�ow� na znak potwierdzenia.
- Ale nie potrzebujecie te� mazi? - pyta� maziarz dalej, a oczy jego jakie� osobliwsze wyra�a�y
oczekiwanie.
- Nie, nie wysz�a mi jeszcze dawniejsza - odpowiedzia� oboj�tnie klucznik i obr�ci� si� ku
szynkwasowi.
W tej chwili jednak wydawa�o si� naszemu nieznajomemu w�drowcowi, kt�ry stoj�c w
pobli�u, �ledzi� z uwag� ka�de poruszenie starego klucznika, �e ten jaki� dziwny, zagadkowy
znak zrobi� nagle maziarzowi.
Nieznajomy obr�ci� si� szybko ku maziarzowi i spotka� si� z nim oko w oko. I teraz dopiero
uderzy�a go nie postrze�ona dot�d posta� i fizjonomia znanego nam kuma Dmytra.
Nieznajomy cofn�� si� nagle zdumiony, bo mu si� zda�o, �e i ten w tej�e samej chwili wymieni�
z klucznikiem jaki� tajny znak porozumienia.
- C� to ma znaczy�? - wycedzi� przez z�by i badawcze w maziarzu utkwi� spojrzenie.
Ale i ten jednocze�nie z tak szczeg�lniejszym jakim� wyrazem spojrza� mu w oczy, �e nieznajomy
nasz w�drowiec w wykrzywionych butach, mimo ca�ej cynicznej niemal zuchwa�o�ci,
jaka z ka�dego jego tchn�a poruszenia, mimowolnie w d� spu�ci� oczy.
Chcia� co� przem�wi�, ale maziarz obr�ci� si� ju� do sto�u i ochoczo i weso�o zawo�a� do
swych towarzyszy:
- No, bywajcie mi zdrowi, panowie gromada, miejcie si� dobrze, a co wam nie dostaje,
kupcie sobie za gotowe pieni�dze.
- Jak to, ju� jedziecie? - zapyta� w�jt, Iwan Chudoba.
- Jad�, ale za kilka tygodni b�d� znowu mi�dzy wami. Bywajcie zdrowi.
I w jednym momencie u�cisn�� serdecznie w�jta, poda� r�k� kolejno wszystkim siedz�cym
przy stole i przypadaj�c do szynkwasu, gdzie w�a�nie olbrzymi klucznik z r�k garbatego Organisty
ma�� blaszan� wychyla� miark�, zawo�a� pr�dko:
- Ilem ci winien, mo�ci Organisto?
- Ze wszystkim, z w�dk� dla gromady, z sianem i owsem dla konia i z moj� przygrywk�,
dziesi�� sorokowc�w [24] jak uci�� - odpowiedzia� Organista zliczywszy kilka niezgrabnie nabazgranych
cyfer na szynkwasie.
Maziarz doby� spory sk�rzany worek zza pasa, wyrzuci� dziesi�� sorokowc�w na st�, zasadzi�
kapelusz g��boko na uszy, jeszcze raz skinieniem g�owy po�egna� wszystkich obecnych
i jak strza�a wypad� z szynkowni.
I znowu zda�o si� naszemu nieznajomemu w�drowcowi, �e na samym wyj�ciu nowy jaki�
tajemniczy znak wymieni� z klucznikiem.
- Czy si� �udz�, czy mi� zamroczy�o w oczach - mrukn�� przez z�by nasz bohater o wykr�conych
butach - ale mnie si� zdaje, �e ci dwaj znaj� si� jak �yse konie na jarmarku. A jeden
i drugi osobliwsz� jak�� ma fizjonomi�.
I nagle zwr�ci� si� do �yda:
- Kto to jest ten cz�owiek, co wyszed� teraz? - zapyta�.
Stary klucznik mia� ju� w�a�nie odchodzi� od szynkwasu, ale zatrzyma� si� na to zapytanie
i spojrza� uwa�nie na pytaj�cego.
- To kum Dmytro, maziarz - odpowiedzia� �yd, kt�remu obecno�� starego klucznika
zdawa�a si� a� j�zyk pl�ta� w g�bie.
- A sk�d on jest? - pyta� dalej nieznajomy.
- A kt� go tam wie - odpar� Organista wzruszaj�c ramionami - wozi wyborn� ma� od
wsi do wsi, sprzedaje taniej ni� w mie�cie, kredytuje ka�demu, kto chce i nie chce, a sam
wszystko p�aci got�wk�. Wielce rarytny cz�owiek, ale nie ma si� czemu dziwi�, m�wi� przecie�,
kto smaruje, ten jedzie po �wiecie, a on musi najlepiej smarowa�, bo sam sprzedaje smarowid�o.
- Szczeg�lna! - mrukn�� nieznajomy. - Gdybym by� powie�ciopisarzem, musia�bym tu
koniecznie znale�� zawik�anie do powie�ci.
I znowu ciekawie wpatrzy� si� w olbrzymiego klucznika. Nagle jaka� my�l strzeli�a mu do
g�owy.
- Hej, Kostiu! - rzek� �ywo, zast�puj�c drog� olbrzymowi.
Klucznik Zakl�tego Dworu przystan�� zdziwiony na miejscu i chmurnym i gro�nym okiem
spojrza� na nieznajomego, kt�ry ni st�d, ni zow�d tak poufale zagadn�� go po imieniu.
- Wy�cie tu wozem? - pyta� dalej nieznajomy.
- Albo co? - odci�� kr�tko, a wypr�aj�c si� surowo w ca�ej postawie, grozi� powa�� przebi�
g�ow�.
- Musicie mi� wzi�� z sob� do �wirowa!
- Co? jak? - zapyta� klucznik tonem cz�owieka, kt�ry nie wie, jak w rogu, co chc� od niego.
Nieznajomy wyprostowa� si� i odchrz�kn�� g�o�no.
- Id� do waszego pana - rzek� z pewnym naciskiem.
Klucznik o krok cofn�� si� w ty� i spojrza� na nieznajomego wzrokiem, kt�ry komu innemu
niezawodnie popl�ta�by j�zyk w g�bie.
- Do kogo? - powt�rzy� wreszcie.
- Do waszego dziedzica, m�wi�.
- Do �wirowa?
- To jest w�a�ciwie do Oparek, bo jak mi powiadaj�, dziedzic nie mieszka w �wirowie.
Klucznik co� niezrozumiale mrukn�� przez z�by. Nie zbity z toru nieznajomy ci�gn�� dalej
z drwi�c� niemal poufa�o�ci�:
- Ot�, m�j szanowny Kostiu Buliju, kluczniku Zakl�tego czy Przekl�tego Dworu, tytu�em
przysz�ej znajomo�ci i przyja�ni musisz podwie�� mi� do �wirowa, czyli raczej do tego tam
folwarku, jake� go to nazwa�, �ydzie? - zwr�ci� si� nagle do Organisty.
- Bucza�y - przypomnia� Organista us�u�nie.
- A prawda, Bucza�y! Ot� z �aski swojej odwieziecie mi� do Bucza�, do ekonoma, do
mandatariusza lub jakiegokolwiek innego czorta, a ten mi� ju� ode�le do dziedzica.
Kost' Bulij z wielk� uwag� wpatrzy� si� w nieznajomego i nie rzek� ani s�owa.
- No, jak�e?... - pyta� ten�e bior�c ju� swe zawini�tko na plecy.
Klucznik zawaha� si� czego�.
- Sk�d�e to znacie naszego dziedzica? - zapyta� po chwili.
- Ho, ho! Szeroko by o tym m�wi� - zawo�a� nieznajomy i rezolutnie pokiwa� g�ow�. - Jestem
ty a ty z waszym dziedzicem. Kochamy si� jak bracia �lubni! [25] Dawniej �aden z nas �y�
nie m�g� jeden bez drugiego!
Organista spojrza� na wykrzywione buty i kr�tkie r�kawy nieznajomego i jako� z niedowierzaniem
wyd�� wargi, klucznik wzruszy� ramionami i nie rzek� ani s�owa.
Podr�ny rozochoci� si� jako� do wynurze�.
- Poczciwy Julek, ani mu si� �ni�o, �e b�dzie kiedy� siedzia� w milionach! - zacz�� na nowo.
- Da�bym gard�o, �e nie wie dotychczas, jak sobie z nimi post�powa�. Ale ja go wezm�
pod moj� opiek�! Ho! ho! obaczycie, jak ja go wyfrycuj�.
Klucznik znowu wzruszy� ramionami.
- Ale co tam - przerwa� sobie nagle podr�ny. - Jed�my lepiej! Podwieziecie mi� przecie�
- dorzuci� tonem, kt�ry �adnej ju� nie dozwala� odmowy.
- Ta - wyb�kn�� klucznik.
Nieznajomy wywin�� s�kat� sw� lask� m�y�ca w powietrzu, poprawi� zawini�tko na plecach,
czapk� g��biej zasadzi� na ty� i post�pi� ochoczo za klucznikiem, kt�ry, nie m�wi�c ju�
ani s�owa wi�cej, zmierza� ku drzwiom.
- A za w�dk�? - nagabn�� Organista, zachodz�c z boku nieznajomemu.
- P�niej, jak b�d� kiedy przeje�d�a� t�dy - odpar� nie zmieszany nieznajomy i z takim
�wistem zamachn�� znowu swoj� lask�, �e biedny Organista, jak m�g� najpr�dzej, cofn�� si�
za sw�j szynkwas obronny.
Na mostku przed karczm� czeka� wysoko wy�cielony w�z z podolskim koszem plecionym,
uprz�ony dwoma r�czymi ko�mi, kt�rych czarna jak w�giel ma�� niema�o w opinii ludu
szkodzi�a ich w�a�cicielowi. Klucznik z rzadk� na sw�j wiek i sw� tusz� zr�czno�ci� wskoczy�
w siedzenie, ale przed nim jeszcze znalaz� si� ju� tam nasz nieznajomy.
- Pojedziemy tedy! - rzek� klepi�c swego wo�nic� �askawie po ramieniu.
Klucznik znowu spojrza� na natr�ta, ale ten nie lada czym da� si�, jak to m�wi�, zbi� z
panta�yku.
- Palicie fajk�? - zagadn�� znowu swego wo�nic�.
Klucznik potwierdzi� skinieniem g�owy.
- A macie tyto� przy sobie? - ci�gn�� dalej nieznajomy.
Klucznik zamiast odpowiedzi poda� mu kapczuk nape�niony.
- To mo�e i fajk� macie na podor�dziu?
Klucznik wzruszy� ramionami, doby� zza pasa zwyk�� glinian�, z wierzchu ��t� blach�
pobit� fajk� z kr�tkim drewnianym cybuszkiem i nie m�wi�c ani s�owa poda� j� swemu towarzyszowi.
- No, jak na klucznika Zakl�tego czy Przekl�tego Dworu, to z nie najlepszej palicie lulki [26]
- wtr�ci� jeszcze podr�ny, kt�ry, jak wida�, nie tak �atwo da� si� zadowoli�, a na�o�ywszy
fajk�, jak m�g� najsilniej, za��da� jeszcze hubki i krzesiwa.
Klucznik tymczasem coraz �ywiej zacina� konie, w�z toczy� si� szybko po bitym go�ci�cu,
a niebawem stan�� na zakr�cie do prywatnej drogi ubocznej.
Tu jednocze�nie jaka� inna zbacza�a fura. By� to ma�y, s�omian� plecionk� okryty z wierzchu
w�z, uprz�ony jednym ma�ym pstrokatym koniem, a powo�ony przez cz�owieka, kt�rego
twarz zas�ania�y szerokie kresy kapelusza. Oba wozy mija�y si� ocieraj�c jeden o drugi. W
tej chwili podni�s� g�ow� wo�nica jednokonki, a nasz nieznajomy pozna� maziarza z ryczychowskiej
karczmy. I znowu przysi�g�by, �e mi�dzy nim a klucznikiem przelecia� w po�piechu
jaki� nowy tajemny znak porozumienia.
- Ho, ho, to i ten maziarz co� zmierza ku �wirowi - ozwa� si� wreszcie, dm�c przed siebie
spory k��b dymu.
Klucznik nic nie odpowiedzia�, tylko rzuci� na pytaj�cego spojrzenie, kt�re zdawa�o si�
m�wi�: Milcz�e raz, je�li nie chcesz zlecie� z wozu.
Nieznajomy ucich�, ale nie na d�ugo, rozochocony raz j�zyk �wierzbia� go nad si�y.
- A daleko mamy jeszcze przed sob�? - zapyta� po chwili.
- Dobr� mil� - odpar� klucznik kr�tko.
- Wasz s�dzia oczywi�cie �onaty?
Klucznik przyzna� skinieniem g�owy.
- A jak si� nazywa?
- Bonifacy G�golewski.
- G�golewski! G�golewski! Jakie� g�gaj�ce nazwisko! Jego w�a�ciciel musi koniecznie
mie� co� wsp�lnego z g�sim rodem. A ekonom wasz jak si� nazywa?
- Onufry Girgilewicz - odpar� klucznik kr�tko.
Nieznajomy parskn�� g�o�nym �miechem.
- A to widz� jaka� kolonia g�gotliwych nazwisk. Onufry Girgilewicz, Bonifacy G�golewski!
Dobrali si� obadwaj, nie ma co m�wi�. I do kt�rego� tu z nich zajecha�, Girgilewicz t�dy,
G�golewski ow�dy! Wielce czcigodny dobrodzieju i �askawco, b�ogos�awiony kluczniku
Przekl�tego Dworu - ozwa� si� wreszcie z komiczno-powa�nym nastrojem - zawieziesz mi�
do pana G�golewskiego albo jeszcze lepiej do pani G�golewskiej, nota bene, je�li warta grzechu.
Nie za�egnany niczym dobry humor nieznajomego zdawa� si� ug�askiwa� po trosze samego
nawet ponurego klucznika, przynajmniej nie tyle ju� niech�ci i surowo�ci malowa�o si� w
jego spojrzeniach.
- A c�, nie dojedziemy dzi� do tego �wirowa? - ozwa� si� znowu nieznajomy po d�ugim
przestanku.
- Z tego tam pag�rka ujrzymy ju� dw�r - odpowiedzia� klucznik i ra�niej zaci�� konie.
- Prawdziwie Zakl�ty Dw�r, bo zakl�cie daleko do niego.
Klucznik znowu zaci�� konie.
Nieznajomy co� niezrozumiale mrukn�� przez z�by. Spojrza� z boku na klucznika i jakby
si� czego� zawaha�. Nagle machn�� r�k� i ozwa� si� na nowo:
- Czy dw�r ten dawno ju� stoi pusto?
- Od lat pi�ciu - odpowiedzia� klucznik, a jako� mimowolnie silniej zmarszczy� czo�o.
- Jak to od lat pi�ciu, kiedy dopiero trzy lata, jak nowy dziedzic obj�� w posiadanie?
- Tak; ale nieboszczyk, ja�nie wielmo�ny staro�cic, �wie� Panie jego duszy - przem�wi�
klucznik uroczystym g�osem - na dwa lata przed swym zgonem wyjecha� by� za granic�.
- I gdzie� umar�?
- W Dre�nie - odpowiedzia� starzec szybko, jakby chcia� przykre jakie� przyt�umi� wspomnienie.
- A wy�cie byli przy jego �mierci?
- Skona� na moim r�ku - odpar� szorstko prawie, obra�ony i zdziwiony tym zapytaniem.
- Spocz�� tedy na obcej ziemi! - ci�gn�� podr�ny dalej.
- Przeciwnie, w ostatniej swej woli kaza� pochowa� si� w �wirowie i ja sam przywioz�em
tu trupa.
- A nie mia��e ani dzieci, ani �adnych bli�szych krewnych, kiedy ca�y maj�tek zupe�nie
niemal obcemu pozostawi� imiennikowi?
- �p. ja�nie wielmo�ny staro�cic by� nie�onatym - odpowiedzia� klucznik z ci�kim westchnieniem.
- Ale to nie przeszkadza�o mu przecie� mie� braci, siostry, synowc�w, siostrze�c�w, synowice,
siostrzenice. Bez tych przydatk�w trudno sobie nawet pomy�le� bezdzietnego bogacza.
Klucznikowi widocznie przykr� by�a ca�a ta rozmowa, twarz jego wi�cej jeszcze ponury
przybra�a wyraz, a i g�os zdawa� si� twardszym i surowszym.
- Nieboszczyk mia� przyrodniego brata, ale...
- Ale? - podchwyci� nieznajomy.
- Nie lubi� go - odpar� klucznik kr�tko.
- I nie zapisa� mu nic zgo�a?
- Ani z�amanego szel�ga.
- A brat ten �yje?
- Mieszka o p�tora mili od �wirowa, w Orkizowie.
- Tam do kata! jak�e ten przyj�� nowego dziedzica?
- Dowiecie si� to najlepiej od niego samego - odci�� klucznik tonem, kt�ry zdawa� si�
wyprasza� sobie wszelkie dalsze zapytania.
Nie zra�ony niczym podr�ny chcia� na nowo podchwyci� w�tek rozmowy. Ale w tej
chwili w�z wtoczy� si� na pag�rek, a w niezbyt dalekiej odleg�o�ci ods�oni� si� nagle upragniony
widok �wirowskiego dworu.
Nieznajomy a� podskoczy� w siedzeniu i chciwie wypatrzy� si� przed siebie. S�o�ce ju�
przed p�godzin� skry�o si� za g�ry i zmrok ju� stopniowo os�ania� ziemi�. Z tym wszystkim
dw�r �wirowski w do�� wyra�nych przedstawia� si� zarysach. By� to okaza�y jednopi�trowy
gmach murowany z dwoma na prz�d wybiegaj�cymi skrzyd�ami, z wspania�ym gankiem o
sze�ciu s�upach kr�conych na froncie. Z ty�u ocienia� go szeroko sad owocowy, kt�ry po jednej
stronie ��czy� si� z niewielkim sosnowym gaikiem, z przodu ci�gn�� si� otoczony ostroko�em
dziedziniec, z ogromnym klombem po�rodku. U boku, w g��bi dziedzi�ca, poza szpalerem
z lip i dzikich kasztan�w, wyziera�y obszerne, r�wnie� jednopi�trowe oficyny.
Z daleka przy zapadaj�cym zmroku nie wida� by�o �adnego zniszczenia ani w gmachu samym,
ani w dziedzi�cu i oficynach, i trudno by si� nawet domy�le�, �e stoi zupe�nie pusty i
nie zamieszkany.
- To� tedy �w Dw�r Zakl�ty? - wykrzykn�� nieznajomy.
Klucznik zamiast odpowiedzi zaci�� konie.
- Dalib�g, wcale niestrasznie wygl�da z daleka! - mrukn�� nieznajomy po chwili milczenia.
- G�upc�w w�asny cie� straszy - przem�wi� Kost' Bulij.
- A gdzie� wy mieszkacie z waszymi kluczami?
- Mam osobn� zagrod� za gajem ogrodowym.
- A wy�cie �onaci? - pyta� dalej nieznajomy, nie daj�c si� zrazi� lakoniczno�ci� otrzymywanych
odpowiedzi.
- Nie.
- Mieszkacie sam jeden?
Klucznik nic nie odpowiedzia�. Wjecha� w szerok�, g�stymi rz�dy dzikich kasztan�w ocienion�
ulic�, a nagle zakr�ci� na w�ski wygon uboczny.
- Gdzie� to zawracacie? - zagadn�� nieznajomy.
- Podwioz� pana do Bucza�.
- A ta� ulica kasztanowa?
- Prowadzi do dworu.
Nieznajomemu strzeli�a jaka� my�l nag�a.
- Hej, st�jcie - zawo�a� �ywo - wie�cie mi� raczej do dworu. Ogl�dn� to zakl�te miejsce,
przenocuj� u was, a jutro ze �witem p�jd� sobie piechoto do Oparek.
- P�jd� sobie pan, gdzie ci� licho poniesie - wybuchn�� obcesowo zniecierpliwiony do
najwy�szego klucznik - tylko odczep si� ode mnie!
Nieznajomy nabieg� krwi� ca�y i z impetem chwyci� za sw� lask� s�kat�.
- Ho, ho, bratku - zawo�a� z zuchwa��, bu�dziuczn� min� - zaczynacie si� gniewa�, jak
widz�.
Kost' Bulij zmierzy� swego towarzysza na p� gro�nym, na p� wzgardliwym spojrzeniem,
wzruszy� ramionami i nic nie odpowiedzia�.
Wtem przypadkowo rzuci� na bok okiem i w jednej chwili jaka� szczeg�lniejsza zasz�a w
nim zmiana. Wszystka krew wezbra�a mu do g�owy, brwi mocniej �ci�gn�� pod czo�em, wargi
z zaciek�� przygryz� z�o�ci�, a z oczu gro�na wymkn�a si� b�yskawica.
Nieznajomy mimowolnie spojrza� w t� stron�, zapominaj�c z nag�ego zdziwienia o swej
w�asnej urazie.
O kilka krok�w na przedzie, tu� przy samym go�ci�cu, wznosi� si� na ma�ym kopcu stary,
pochylony na p� krzy� drewniany, a o niego sta� plecyma oparty jaki� cz�owiek w ch�opskim
stroju. Nie wygl�da� na �ebraka, cho� gruba i brudna na nim p��tnianka w rozliczne rozstrz�pi�a
si� dziury, s�omiany, okopcony kapelusz by� bez dna prawie, a z wydeptanych chodak�w
bose wyziera�y nogi. By� to widocznie jeden z nielicznych jeszcze w�wczas proletariusz�w
wiejskich, co nie maj�c sami grunt�w, nie potrzebowali robi� pa�szczyzny, a je�li uszli poboru
wojskowego lub w sta�� gdzie nie naj�li si� s�u�b�, stawali si� ci�arem i plag� nie tylko
wsi w�asnej, ale i ca�ej nieraz okolicy.
By� to zreszt� nie pierwszej ju� m�odo�ci cz�owiek; m�g� mie� lat blisko czterdzie�ci, a
twarz jego dziwnie nieprzyjemny i odra�aj�cy nosi�a wyraz. Jedno oko zdawa�o si� spoczywa�
g��biej od drugiego, nos kr�tki, zadarty u spodu, a przyp�aszczony w g�rze, mia� w sobie
co� nieludzkiego, lubo godzi� si� dobrze z niezwykle wystaj�cymi jagodami i spiczast� brod�.
Ma�e, wkl�s�e, zielonkowate oczy, w�os jaskraworudy i tysi�c blizn po ospie uzupe�nia�y ca�o��
fizjonomii.
Stoj�c oparty o krzy� drewniany, z zagadkowym zaj�ciem �ledzi� ka�de poruszenie tocz�cego
si� ku niemu wozu, a prawdziwie szata�ski wyraz fizjonomii podnosi� si� jeszcze, im
wi�cej zbli�a� si� w�z.
Na zaci�ni�tych ustach igra� mu u�miech zapami�ta�ej z�o�liwo�ci, oczy migota�y z�owrogo
w swych g��bokich jamach.
- Kto jest ten cz�owiek? - zapyta� mimowolnie nasz nieznajomy.
Kost' Bulij nic nie odpowiedzia�, tylko ra�niej zaci�� konie, jakby co najrychlej chcia�
omin�� figur�. Cz�owiek pod krzy�em za�mia� si� dziko, a �miech ten mia� wielkie podobie�stwo
do przyt�umionego wycia wilka. Klucznik jakie� okropne wyb�kn�� przekle�stwo i
znowu pop�dzi� konie. W�z ju� mija� figur�, kiedy nagle, jakby syk gadziny, ozwa� si� g�os
obdartusa:
- Powoli, powoli, Kostiu Buliju, aby�cie karku nie skr�cili przed czasem. A nie zapominajcie
o Mykicie O�a�czuku!
Klucznik nowe dzikie wyrzuci� przekle�stwo i co si� sta�o, zacina� konie, a jakby nie s�ysza�
licznych wykrzyk�w i zapyta� swego towarzysza, nie obejrza� si� nawet, a� przy zupe�nie
zapad�ym zmroku stan�li u kresu podr�y w Bucza�ach.
KONIEC ROZDZIA�U
26
III
�P. MANDATARIUSZ GALICYJSKI
Mieszkanie mandatariusza, prze�wietne dominium [27] w j�zyku urz�dowym, sta�o tu� przy
drodze, w niewielkiej odleg�o�ci od zabudowa� folwarcznych, opasanych doko�a wysokim,
ociernionym w g�rze p�otem.
By� to niepoka�ny, gontem pobity budynek i gdyby nie przyparte w zatyle przymurowanie
z osobnymi d�bowymi drzwiami i dwoma ma�ymi, s�om� zatkanymi otworami po bokach,
aniby domy�le� si� mo�na, �e to siedziba jurysdykcji [28] ca�ego �wirowskiego klucza. Rodzaj
ten lamusu, ochrzczonego techniczn� nazw� aresztu dominikalnego, starczy� razem za nadpis
i ca�� zewn�trzn� wystaw� urz�du, kt�ry z tym wszystkim niepospolitej u�ywa� powagi i nies�ychany
wzbudza� szacunek.
"Co ma od�y� w pie�ni, musi zgin�� w �yciu" [29] powiedzia� poeta, a na szcz�cie mandatariusz
i jego urz�d dope�nili tego niezb�dnego warunku i mo�na ju� �mia�o obra� ich za
przedmiot powie�ciowego obrobienia. A po prawdzie potrzeba spieszy� si� z tym przedsi�wzi�ciem,
bo dla najbli�szych ju� czas�w, dla najbli�szego pokolenia stanie si� nasz niedawny
mandatariusz, podobnie jak komornik [30], istn� figur� mitologiczn�, rzeczywistym bajecznym
wspomnieniem przesz�o�ci, �e niepodobna b�dzie uwierzy� nawet w jego egzystencj�,
zrozumie� jego stanowisko, poj�� jego zakresu dzia�ania. I jak Cooper[31] mieni� si� szcz�liwym,
�e widzia� i s�ysza� ostatniego Mohikanina, tak niebawem ka�dy za podw�jne poczyta
sobie szcz�cie, kto ujrzy i us�yszy ostatniego mandatariusza [32].
Pomi�dzy wszystkimi osobliwo�ciami czysto galicyjskimi mandatariusz by� niezaprzeczalnie
jedn� z najciekawszych. Zajmowa� on tak szczeg�lniejsze w spo�ecze�stwie naszym
stanowisko, a mia� tak w�a�ciwy zakres dzia�ania, �e koniecznie musia� urobi� si� w pewien
typ odr�bny, przybra� pewne cechy i znamiona charakterystyczne.
Na po�y oficjalista prywatny, na po�y urz�dnik publiczny, tak niby ni pies, ni ryba musia�
ca�e �ycie chwia� si� pomi�dzy dwoma przeciwnymi si�ami, balansowa� w po�rodku dw�ch
przeciwleg�ych ci�ar�w, kurczy� si� mi�dzy m�otem a kowad�em.
P�atny i zawis�y od dziedzica, podleg�y w�adzy obwodowej, a prze�o�ony nad ch�opem i
�ydem, upada� pod brzemieniem potr�jnych obowi�zk�w. Musia�, po pierwsze, dogadza�
ka�demu kaprysowi, ka�demu zachceniu dziedzica, po wt�re, mydli� ustawicznie oczy w�adzy,
a po trzecie, skuba�, co si� da�o, ch�opa i �yda; a najcz�ciej wszystkie te trzy obowi�zki
sp�ywa�y si� naraz. Na tym te� w�a�ciwie polega� ca�y talent, ca�a zr�czno�� mandatariusza,
aby w jednej i tej samej chwili pochlebi� si� i ja�nie wielmo�nemu panu, i zyska� reskrypt
pochwalny od starosty, i jak�� okr�g�� sumk�, jaki� akcydensik [33] nieszpetny capn�� do w�asnej
kieszeni.
Z historii naturalnej znamy pewn� klas� zwierz�t, zwanych amfibiami, kt�re mog� zar�wno
�y� na l�dzie i w wodzie. Mandatariuszowi nie wystarcza�y obie te w�asno�ci; obok natury
amfibi�w musia� mie� jeszcze w naddatku co� z przymiot�w bajecznego salamandra [34]. Nie
do�� by�o dla niego umie� �y� zar�wno w wodzie, jak i na l�dzie, potrzebowa� jeszcze, jak
salamandra, �y� w ogniu. Musia� wszelkimi si�ami utrzymywa� si� na chwiejnym l�dzie swego
anormalnego stanowiska, przebija� si� przez pow�d� najr�norodniejszych przeciwno�ci,
a nadto opiera� si� jeszcze ogniowi pa�skich gniew�w, ch�opskich skarg i cyrkularnych [35]
komisji.
- Pod utrat� s�u�by nie pozw�l si� aspan �eni� Kiryle Harahucowi - nakazywa� dziedzic
peremptorycznie [36].
- W przeci�gu dwudziestu czterech godzin udzieli� konsens [37] �lubny Kiryle Harahucowi
albo wyt�umaczy� si� z s�usznych i prawnie uzasadnionych przyczyn odmowy - upomina�
cyrku�.
- Pozw�l mi si� �eni�, wielmo�ny s�dzio, z Jawdoszk� Koguciank�, a przynios� ci korowaj
jak krakowska brama i krow� boczast� dam na rozp�odek, i czterdziestu sorokowc�w na
papier i podpis - b�aga� ma�oletni Kiry�o Harahuc.
Mandatariusz zgi�� si� we dwoje przed gro�b� dziedzica, skrzywi� si� jak po �y�ce pieprzu
na reskrypt cyrkularny, a a� si� zakrztusi� po��dliw� �link� na waln� obietnic� Kiry�y.
- Pal diabli tak� s�u�b�! - mrucza� w rozdra�nieniu i co m�g� nakl�� dziedzicowi w my�lach,
nawyzy