3019
Szczegóły |
Tytuł |
3019 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
3019 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 3019 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
3019 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
David Ignatius
BANK STRACHU
Przek�ad
Agnieszka Jacewicz
Tytu� orygina�u
THE BANK OF FEAR
KSI�GARNIA INTERNETOWA WYDAWNICTWA AMBER
Tu znajdziesz informacje o nowo�ciach i wszystkich naszych ksi��kach!
Tu kupisz wszystkie nasze ksi��ki!
http://www.amber.supermedia.pl
Copyright (c) 1994 by David Ignatius
All rights reserved.
For the Polish edition
Copyright (c) 1999 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.
ISBN 83-7245-002-1
Evie,Elisie, Alexandrze i Sarah
oraz moim dzielnym arabskim przyjacio�om,
kt�rych �ycie jest walk� w obronie
praw cz�owieka i demokracji
Oto lud, kt�rego twarz
w oblicze smutku si� zmienia.
Oto ziemia upokorzona
niczym dom tch�rza.
Kto ofiaruje nam ptaka,
tylko ptaka?
"tylko drzewo?
Kto nas nauczy
alfabetu powietrza?
Czekamy
na rozstajach dr�g.
Patrzymy jak piach
zasypuje nasze latarnie.
S�o�ce
znika w zmarszczkach
naszych r�k.
O moja ziemio...
Sk�ra twa jak jaszczurki.
Wo� twa
smrodem pal�cej si� gumy.
Wsch�d s�o�ca to �kaj�cy nietoperz.
Z narodzin czynisz
masakr�. ,
Sw� pier� oddajesz
robakom.
Adonis (pseudonim literacki Alego Ahmeda Saida)
fragment Remembering the First Century
ze zbioru The Pages ofDay and Night
Od autora
Ksi��ka ta ko�czy cykl trzech powie�ci o Ameryce oraz �rodkowym Wschodzie z okre-
su ostatnich dwudziestu pi�ciu lat. Podobnie jak dwie poprzednie, ta r�wnie� jest fikcj�.
�adna z wymienionych tu postaci ani instytucji nie istnieje naprawd�, a podobie�stwo do
jakiejkolwiek osoby lub sp�ki jest zupe�nie przypadkowe. Kre�l�c histori� wsp�czesne-
go Iraku, wiele czerpa�em z prac irackiego pisarza Kanana Makiya. Opisy �ycia w irackim
wi�zieniu zosta�y oparte w wi�kszo�ci o ostatni� z jego ksi��ek, Cruelty andSilence (Okru-
cie�stwo i milczenie), a nadaj�c tytu� mojej powie�ci zasugerowa�em si� tytu�em jego wcze-
�niejszej pracy, Republic ofFear (Republika strachu), kt�r� wyda� pod pseudonimem Sa-
mirAl-Khalil.
Wiele zawdzi�czam tak�e dw�m arabskim dziennikarzom: Norze Boustany, wspania�ej
reporterce "Washington Post", kt�ra by�a moim przewodnikiem przez koszmar w Libanie na
pocz�tku lat osiemdziesi�tych, oraz Yasmine Bahrani, z dzia�u zagranicznego "Post", kt�rej
wiedza o Iraku pomog�a mi w bardzo wielkim stopniu. Za rady z zakresu nawigacji w �wia-
towej sieci komputerowej wdzi�czny jestem Laurie Hodges z politechniki w stanie Georgia.
Za przeczytanie wst�pnej wersji oraz wszelkiego rodzaju pomoc podzi�kowania niech przyj-
m�: Lincoln Caplan, Leonnard Downie, Douglas Feaver, Laura Blumenfield, Linda Healy,
Paul i Nancy Ignatius, Jonathan Schiller, Susan Shreve; za m�dre rady z zakresu prawa dzi�-
kuj� Davidowi Kendallowi. Wreszcie pragn� podzi�kowa� mojemu przyjacielowi i agento-
wi, Raphaelowi Sagalynowi; moim wydawcom z Morrow; Adrianowi Zackheimowi oraz
Ros� Marie Morse, a szczeg�lnie wdzi�czny jestem osobie, kt�ra od dwudziestu lat jest
moim przyjacielem i doradc� - Garrettowi Eppsowi.
Prolog
Szara betonowa bry�a budynku firmy Coyote Investment sta�a w zachodniej
cz�ci Knightsbridge. Ma�e okna chroni�y wn�trza przed w�cibskimi oczami.
Obrotowe drzwi frontowe by�y stale zamkni�te. Wszyscy musieli korzysta� z w�-
skiego wej�cia pilnowanego przez ochron�. Szaro�� fasady rozprasza�y jedynie
rdzawe zacieki przy rynnach i pod parapetami. Na pierwszy rzut oka mog�o si�
wydawa�, �e to krew s�czy si� z wn�trza mur�w. Nie by�o to miejsce, w kt�rym
londy�czycy bywali dla przyjemno�ci. Tu przychodzili tylko ci, kt�rzy mieli jaki�
interes, i nikt nie zostawa� d�u�ej ni� musia�. Pewnej niedzieli, p�nym popo�ud-
niem, czarna limuzyna daimler zatrzyma�a si� przed wej�ciem do tego zakazane-
go miejsca. Tylne drzwi otworzy�y si� i z wozu wysiad� siwow�osy Arab w smo-
kingu. Pojecha� wind� do swojego biura mieszcz�cego si� na pi�tym pi�trze i od
razu zacz�� za�atwia� wa�ne telefony. Nazywa� si� Nasir Hammoud. By� w�a�ci-
cielem tego budynku oraz wielu innych rzeczy. Tego marcowego dnia trapi� go
pewien problem. Najpierw zadzwoni� do szefa ochrony.
- W moim domu na wsi - rozpocz�� Hammoud wyja�nienia, gdy ochroniarz
zjawi� si� w biurze po dwudziestu minutach - zdarzy� Si� wypadek. Pewna kobie-
ta zosta�a ranna. - M�wi� powoli, wa��c ka�de s�owo, jakby chcia� kontrolowa�
efekt, jaki wywiera ono na s�uchaj�cym. Nie przywyk� do tego rodzaju wypad-
k�w. Strzepn�� niewidzialny py�ek z jedwabnej klapy marynarki.
Twarz arabskiego d�entelmena wydawa�a si� r�wnie dobrze skrojona jak jego
wieczorowy smoking. Rysy nie odznacza�y si� niczym szczeg�lnym: mocno zary-
sowane ko�ci policzkowe, szeroki, lekko haczykowaty nos, ma�o wyrazista broda.
Sama twarz jednak ja�nia�a jak�� nienaturaln� aur�, zarazem rumiana i blada, jak-
by m�czyzna w�a�nie zosta� zabalsamowany. Sk�r� mia� zbyt g�adk�, jak na wy-
retuszowanej fotografii. Gdy m�wi�, bia�e z�by b�yska�y mi�dzy wargami. Wypie-
l�gnowane d�onie zdradza�y, �e regularnie fundowa� im manicure. Na policzku
widnia�y �lady niedawnej blizny, kt�r� naprawiono i�cie po mistrzowsku; w wie-
czornym �wietle by�a ledwie zauwa�alna. Tylko oczy wydawa�y si� nietkni�te
9
skalpelem chirurga plastycznego. Wygl�da�y jak dwa b�yszcz�ce, czarne punkty.
W oczach tych pewna zniewie�cia�o�� miesza�a si� z nieokie�znan� dziko�ci�.
W�a�nie one nadawa�y twarzy Nasira Hammouda wyraz wyrachowanego okru-
cie�stwa.
- Ya, sidi - szef ochrony nieznacznie sk�oni� g�ow�. - Tak, sir.
- Przez ca�y dzie� by�em w Londynie - ci�gn�� Hammoud - szofer przywi�z�
mnie do biura. O tym-.. wypadku powiadomiono mnie telefonicznie.
- Ya, rayess! - przytakn�� szef ochrony. - Tak, prezesie! - M�czyzna nazy-
wa� si� Sarkis. Pochodzi� z iracko-arme�skiej rodziny. Wszyscy pr�cz pana Ham-
mouda nazywali go profesorem Sarkisem.
- Prosz�, �eby� co� dla mnie zrobi�.
- Ya, amir! - Sarkis podszed� do biurka. - Tak, m�j ksi���! - Szef ochrony,
mia� zapadni�te policzki i wielki nos, kt�ry dominowa� nad pozosta�ymi rysami
twarzy i nadawa� mu nieco ptasi wygl�d. M�wi�c, nieznacznie pochyli� si� ku
Hammoudowi.-Czy mam wezwa� lekarza?
- Nie! - odpar� Hammoud. - �adnych lekarzy.
- A mo�e karetk�? ,
- Sss! - Hammoud wykona� d�oni� gest, jakby zamierza� strzepn�� z ubrania
kolejny py�ek.
- A zatem co mog� dla pana zrobi�, sidi?
Hammoud podszed� do sejfu, kt�ry znajdowa� si� za jego biurkiem. Otworzy�
drzwiczki i uwa�nie odliczy� pi��dziesi�t tysi�cy funt�w. Wsun�� pieni�dze do ko-
perty, napisa� na niej adres i wr�czy� j� Sarkisowi.
- Jutro rano masz i�� do tego cz�owieka i odda� mu kopert�. Tylko jemu, niko-
mu innemu. To szef policji. Powiedz mu, �e to pieni�dze na nagrod�. Za informacj�,
kto zabi� tamt� kobiet�. Powiedz mu, �e bardzo mnie zmartwi�a wiadomo�� o tym
smutnym wypadku.:Przeka� mu te�, �e by�em w Londynie przez ca�y weekend
Sarkis skin�� g�ow� i wzi�� kopert�,
- To ona nie �yje, sidi?
Hammoud nie odpowiedzia�. Podni�s� s�uchawk� i zacz�� wybiera� numer.
By� nies�ychanie opanowanym cz�owiekiem i skoro na moment straci� kontrol�
nad sob�, chcia� odzyska� j� jak najszybciej. Kilka minut p�niej w��czy� kompu-
ter i zacz�� wysy�a� wiadomo�ci do swoich po�rednik�w na ca�ym �wiecie, stresz-
czaj�c wszystkie pozycje, jakie mieli dla niego przej�� po otwarciu rynk�w gie�-
dowych w poniedzia�ek. Profesor Sarkis opu�ci� biuro i ruszy� do Berkshire, �eby
posprz�ta�.
Nawet w ma�ym �wiatku Arab�w mieszkaj�cych w Londynie, Nasir Hammo-
ud by� postaci� tajemnicz�. Iraccy uchod�cy szeptali mi�dzy sob�, �e jako m�ody
ch�opak zabi� w Bagdadzie cz�owieka, wbijaj�c mu w g�ow� paznokcie. Jednak
zdarzy�o si� to tak dawno, �e nikt ju� nie pami�ta� szczeg��w sprawy. Teraz
Nasir Hammoud posiada� fabryk� stali w Hiszpanii, fabryk� urz�dze� elektro-
nicznych w Lyonie, agencj� nieruchomo�ci w Nowym Jorku oraz firm� budowla-
10
n� w Turynie. S�yn�� ze swoich bogactw. Warto�� jego aktyw�w szacowano na
wiele miliard�w dolar�w. Nikt jednak nie wiedzia� nic ani o nim samym, ani o tym,
sk�d wzi�� sw�j maj�tek.
Kr��y�y plotki, �e �y� w przyja�ni z samym w�adc� Bagdadu i w�a�nie ta
przyja�� by�a �r�d�em jego bogactw. Ale ludzie zawsze tak m�wili o bogatych
Arabach. Wyobra�ali sobie pewnie, �e pieni�dze spad�y z nieba prosto w r�ce
w�adcy, a on odda� cz�� swym przyjacio�om. To budzi�o zazdro��. Cijahal,
jak nazywa� ich Hammoud, ignoranci, kt�rzy chcieli mie� pieni�dze nie pracu-
j�c, wymy�lali historyjki o tych, kt�rym si� powiod�o, jak panu Hammoudowi.
To wszystko przez zazdro��, t�umaczy� Hammoud przyjacio�om. Wy��cznie przez
zazdro��.
Podobnie jak wielu bogatych ludzi ze Wschodu, Nasir Hammoud przyje-
cha� do Londynu z zamiarem zamieszkania w nim na sta�e. W jego rodzinnym
Bagdadzie panowa� ba�agan. Czas wojen min��, ale przyw�dcy wci�� nosili mun-
dury, zlecali poetom pisanie o nich heroicznych poemat�w, a swoim wrogom
wbijali gwo�dzie w g�owy. Pan Hammoud mia� tego dosy�. W�a�nie dlatego
wyruszy� na zach�d, przez Francj�, Belgi� i Szwajcari�. Na ka�dym etapie po-
dr�y jego konto ros�o, a �r�d�a nap�ywaj�cych pieni�dzy stawa�y si� coraz bar-
dziej nieokre�lone.
By� cz�owiekiem dok�adnym i wymagaj�cym, a z wiekiem stawa� si� coraz
bardziej pedantyczny i wybredny. Gdy przed kilkoma laty przeni�s� si� do Lon-
dynu, najpierw uda� si� do krawca i zam�wi� p� tuzina garnitur�w, wszystkie
dopasowane w pasie i o specjalnym kroju spodni. W nowym ubraniu wygl�da�
jak jeden z wielu biznesmen�w, kt�rych narodowo�� nie mia�a znaczenia. Lon-
dyn, Pary�, Hongkong - wszystko jedno. Ka�dy wygl�da� podobnie w nowym
garniturze i z now� opalenizn�.
M�wiono, �e firma Nasira Hammouda mia�a ponad tuzin filii, ale interesy
zawsze za�atwia� za po�rednictwem swojej firmy holdingowej, Coyote Investment.
Kieruj�c si� brzmieniem nazwy, nieliczni, kt�rzy w og�le o firmie s�yszeli, s�dzi-
li, �e jest to ameryka�ski koncern z g��wn� siedzib� w Houston albo w Denver.
Naprawd� jednak Coyote Investment zarejestrowano w Europie, a kapita� - przy-
najmniej ta jego cz��, o kt�rej wiedziano - pochodzi� z Iraku. Arabowie zwykli
nazywa� taki spos�b celowego kamufla�u ta��iyya. Dla pana Hammouda sta� si�
on podstawow� zasad� zarz�dzania firm�.
Plan rozk�adu biur Coyote Investment odzwierciedla� obsesj� Hammouda na
punkcie dyskrecji i tajemnicy. Podzieli� on firm� na dwie cz�ci: jedn� przeznaczo-
n� dla oczu postronnych i drug� - prawdziw�. Wychodz�c z windy na pi�tym pi�-
trze go�cie stawali w jasno o�wietlonym holu recepcji, w kt�rej uwag� przyci�ga�
wielki napis COYOTE z wizerunkiem podobnego do wilka zwierz�cia. Tak wygl�-
da�o oficjalne wej�cie do firmy. Przez podw�jne szklane drzwi przechodzi�o si� do
biur zast�pcy dyrektor�w do sprawkontakt�w z inwestorami, komunikacji wewn�trz-
korporacyjnej oraz personelu. Wszyscy dyrektorzy byli Anglikami. Pan Hammoud
zapewni� im cz�onkostwo we wszystkich londy�skich klubach, s�u�bowe wozy mar-
ki Bentley oraz hojne wynagrodzenia. W zamian mieli reprezentowa� go godnie
11
w londy�skim �wiecie finansowym. Sprawiali wra�enie wp�ywowych ludzi, ale w rze-
czywisto�ci zdzia�a� mogli niewiele. Pe�nili raczej rol� przyn�ty.
Prawdziwa w�adza firmy mia�a swoj� siedzib� na lewo od windy. Do tej cz�-
�ci sz�o si� s�abo o�wietlonym korytarzem, kt�ry prowadzi� do dzia�u ksi�gowo-
�ci. Wej�� tam mogli jedynie ci, kt�rzy znali odpowiedni kod otwieraj�cy elektro-
niczny zamek. Tutaj kr�lowali milcz�cy iraccy "zaufani pracownicy", kt�rzy two-
rzyli w firmie wewn�trzny, zamkni�ty kr�g. Dla odwiedzaj�cych dzia� ksi�gowo�ci
przedstawia� si� niezwykle skromnie. Szare metalowe biurka i szafki, zas�ony
pachn�ce ple�ni� i dymem tytoniowym, poplamione i wytarte wyk�adziny. Lecz
to w�a�nie tu prowadzono prawdziwe interesy Coyote Investment. Arabscy pra-
cownicy instynktownie wyczuwali hierarchi� korporacji. Na Wschodzie powszech-
nie wiedziano, �e bogactwo i w�adza to dwie rzeczy, kt�re nale�y ukrywa�. To, co
przedstawiano na zewn�trz, nie by�o prawdziwe.
Obszerne biuro pana Hammouda, znajduj�ce si� w rogu budynku, ��czy�o
obie cz�ci firmy. Z tego powodu mia�o dwoje drzwi. Oficjalne wej�cie prowa-
dzi�o do du�ej poczekalni, w kt�rej urz�dowa�a sympatyczna brytyjska sekretarka
z du�ym biustem. Prywatne drzwi wychodzi�y na �le o�wietlone pomieszczenie
zapchane papierami. Zajmowa� je profesor Sarkis, kt�ry opr�cz funkcji szefa ochro-
ny pe�ni� te� obowi�zki kierownika dzia�u ksi�gowo�ci. By� jedyn� osob� poza
samym Hammoudem, kt�ra wiedzia�a o wielu operacjach firmy. Ale nawet on nie
zna� wszystkich tajemnic.
I
Wiek ciemno�ci
1
Samuel Hoffman wiedzia�, �e pope�ni� b��d ju� w chwili, gdy wpu�ci� tego cz�o-
wieka do biura. Dwudziestokilkuletni Filipi�czyk mia� rozbiegane oczy i ze-
psute, krzywe z�by, kt�re pochyla�y si� w r�nych kierunkach niczym powykrzy-
wiane deski p�otu. Unika� kontaktu wzrokowego. W jednej d�oni �ciska� r�aniec,
w drugiej zniszczon� fotografi�. P�aka�. Nie szlocha� g�o�no, raczej cicho poci�-
ga� nosem jak kto�, kto czuje si� niewart nawet swoich w�asnych �ez. Wyj�ka�, �e
przys�a� go kto� z filipi�skiej ambasady. Prosi� o pomoc. Hoffman �a�owa�, �e
w og�le pozwoli� mu wej�� na g�r�.
- Ma pan pi�� minut - powiedzia� patrz�c na zegarek. - Ani chwili d�u�ej.
Na moment znikn�� w sypialni s�siaduj�cej z biurem i wr�ci� z zapalo-
nym papierosem. By� mocno zbudowany, po trzydziestce, mia� prawie metr
osiemdziesi�t wzrostu, do�� w�sk� twarz i ciemne oczy. Nieustannie chodzi�
z k�ta w k�t, jak dzikie zwierz�ta w ogrodzie zoologicznym, kt�re maj� za ma�e
klatki. Ubra� si� dzi� tak jak zwykle - w szary garnitur i niebiesk� koszul�, kt�-
r� rozpi�� pod szyj�. To by�a jedyna ekstrawagancja, na jak� sobie pozwala�.
Prawd� m�wi�c, zawsze wk�ada� garnitur i nigdy nie nosi� krawata. W rezulta-
cie albo by� ubrany zbyt elegancko do okazji, albo za ma�o oficjalnie. Nigdy
w sam raz. W�a�nie przez to stale sprawia� wra�enie, jakby nie zd��y� si� prze-
bra� do ko�ca.
Hoffman zdusi� papierosa w popielniczce po zaledwie dw�ch poci�gni�ciach
i spojrza� na kartk�, kt�r� poda� mu Filipi�czyk. Du�ymi wyra�nymi literami na-
pisano na niej "Ramon Pinta". Tylko tyle, �adnego adresu ani numeru telefonu.
Przez chwil� Sam zastanawia� si�, kto z filipi�skiej ambasady m�g� przys�a� do
niego tego m�czyzn�. Potem przypomnia� sobie biznesmena z Manili, kt�rego
brat, ksi�dz Ko�cio�a rzymskokatolickiego, zagin�� gdzie� w Arabii Saudyjskiej.
Hoffman co prawda nie odnalaz� duchownego, ale pr�bowa�. A teraz ten niski
cz�owieczek z kartk� siedzia� po drugiej stronie biurka i wygl�da� tak, jakby za
chwil� mia� ze strachu wyzion�� ducha.
15
-
Co mog� dla pana zrobi�, panie Pinta? - spyta� Hoffman maj�c nadziej�,
�e us�yszy odpowied�"nic".
- Prosz� - Filipi�czyk odchrz�kn�� pr�buj�c doda� sobie odwagi. Pochyli�
si� w stron� Sama i poda� mu fotografi�, kt�r� �ciska� dot�d w prawej d�oni.
Trzyma� r�k� wyci�gni�t� przed siebie w prosz�cym ge�cie tak d�ugo, a� zacz�-
�a dr�e�.
Hoffman niech�tnie wzi�� zdj�cie. Przedstawia�o m�od� filipi�sk� kobiet�
o du�ych, czujnych oczach, wystaj�cych ko�ciach policzkowych i k�dzierzawych
w�osach. Mog�a mie� najwy�ej dwadzie�cia par� lat. Mia�a na sobie uniform -
czarn� sukienk� i bia�y fartuszek - w kt�rym wygl�da�a jak pokoj�wka w jednym
z eleganckich hoteli West Endu. Fotografia przypomina�a pami�tkowe zdj�cia
od pierwszej komunii. Wargi kobiety by�y nieznacznie rozchylone, jakby za chwil�
mia�a kogo� poca�owa�. Nosi�a ma�y, z�oty krzy�yk.
- Moja �ona - powiedzia� m�czyzna wskazuj�c fotografi�. Teraz ju� g�o-
�niej poci�ga� nosem. Hoffman poda� mu pude�ko z chusteczkami higienicznymi
stoj�ce na blacie biurka. Filipi�czyk wytar� nos i wsun�� chustk� w r�kaw, na p�-
niej. Przez chwil� wpatrywa� si� w pod�og�, jakby zbiera� si� na odwag�. Potem
spojrza� Hoffmanowi prosto w oczy, z kieszeni p�aszcza wyj�� jeszcze jedno zdj�cie
i po�o�y� je na biurku spodem do g�ry.
W pokoju zapad�a cisza. Szum londy�skich ulic ledwo by�o s�ycha� przez
zamkni�te okno. Kursor na ekranie komputera miga� z idealn� regularno�ci�, jed-
no mrugni�cie na sekund�. Raport, kt�ry Sam sporz�dza� dla klienta w Nowym
Jorku, czeka� na doko�czenie. Ksi��ki prawnicze r�wno sta�y na p�kach: twarde
grzbiety, szeleszcz�ce strony, gotowe do kolejnych poszukiwa�. �wiat plan�w
i oczekiwa� zatrzymany w czasie, na chwil� przed zderzeniem z innym �wiatem,
dot�d nieznanym. Hoffman raz jeszcze spojrza� na zegarek. Jak tu si� pozby� tego
cholernego Filipi�czyka?
Powoli odwr�ci� le��c� na blacie fotografi�. Kiedy zobaczy� blade, o�wietlo-
ne b�yskiem flesza kolory, j�kn��. By�o to zdj�cie z archiw�w policyjnych, zro-
bione na miejscu zbrodni/Przedstawia�o nagie cia�o kobiety le��ce na trawie.
Ofiara mia�a na sobie tylko biustonosz. Jej twarz znaczy�y siniaki, a w�osy �onowe
i jedno udo pokrywa�a zaschni�ta krew. W usta kto� wcisn�� jej zwini�te w k��bek
majtki. Sinobr�zowy odcie� cia�a wskazywa� na to, �e kobieta nie �y�a ju� od
kilku godzin. Wci�� jednak mo�na by�o rozpozna� jej twarz. Hoffman pokr�ci�
� g�ow�. Po raz kolejny pomy�la�, �e nie powinien by� wpuszcza� Filipi�czyka na
g�r�- Teraz nie mia� ju� wyj�cia. Musia� co� powiedzie�.
- Przykro mi - mrukn��, ponownie odwracaj�c fotografi�, aby ukry� nago��
kobiety. Przesun�� zdj�cie w stron� go�cia. M�ody m�czyzna pozostawi� je na
biurku. Wyra�nie toczy� wewn�trzn� walk�, stara� si� opanowa� narastaj�ce w nim
emocje. Zaszlocha� g�o�niej i ukry� twarz w d�oniach. R�aniec upad� na pod�og�,
Filipi�czycy s� ofiarami tej ziemi, pomy�la� Sam. Wycieraczkami, na kt�rych
potentaci i wp�ywowi zeskrobuj� sobie b�oto z but�w.
- Prosz� wzi�� si� w gar�� - powiedzia� Hoffman, po raz drugi wyci�gaj�c
w stron� Pinty pude�ko z chusteczkami. Nie poskutkowa�o, wi�c podszed� do m�o-
16
dego m�czyzny i po�o�y� mu d�o� na ramieniu. - No ju�, wystarczy. Naprawd�
jest mi przykro z powodu pana �ony. Co mog� dla pana zrobi�?
- Panie Hoffman, bardzo prosz� - Filipi�czyk z�o�y� d�onie jak do modli-
twy. - Chc� pana wynaj��.
- Do czego? - zdziwi� si� Sam.
- Chc�, �eby znalaz� pan cz�owieka, kt�ry j� zabi�.
Hoffman pokr�ci� g�ow�. Zawsze dzia�a� racjonalnie. �y� w �wiecie ksi�g i ra-
port�w, ale nie trudni� si� wyr�wnywaniem rachunk�w.
- Przykro mi, lecz nie podejmuj� si� takich zada�. Nie wiem, kto w ambasa-
dzie powiedzia� panu, �e zajmuj� si� sprawami zab�jstw. Prowadz� dochodzenia
finansowe. Badam firmy. Projekty. Inwestorzy. Interesy. Widzi pan? - Hoffman
wskaza� na p�ki zapchane ksi�gami prawniczymi, kodeksami handlowymi i sko-
rowidzami firm.-Nie bior� spraw morderstw.
- Ale ta nie b�dzie dla pana trudna do rozwi�zania. - W smutnych oczach
Filipi�czyka b�ysn�a iskierka zemsty. - Poniewa� ja wiem, kto to zrobi�.
- Wie pan?
- Tak, wiem. To arabski biznesmen. Moja �ona i ja pracowali�my dla niego.
Ona by�a s�u��c�, ja kucharzem.
Hoffman uni�s� brwi.
- Ma pan jaki� dow�d?
- Tylko siebie. Ja tam by�em, kiedy znale�li jej cia�o. Zostawi� je na polu,
niedaleko od swojego wiejskiego domku. Twierdzi, �e w ten weekend go tam nie
by�o, a jego przyjaciele k�amali, �eby to potwierdzi�. Ale ja wiem, �e tam by�,
widzia�em go. Chcia� kobiety... - przerwa� ze wstydu i smutku, a potem przypo-
mnia� sobie, �e nie powiedzia� jeszcze najwa�niejszego. - To Nasir Hammoud.
- Rozumiem - stwierdzi� Hoffman. Ju� gdzie� s�ysza� to nazwisko, ale nie
m�g� sobie przypomnie� gdzie. Raz jeszcze spojrza� na zegarek. Jeszcze kilka
minut i pozb�dzie si� tego biedaka.
- On zawsze ogl�da� si� za moj� �on�, prosz� pana - ci�gn�� Filipi�czyk - ale
ona go ignorowa�a. My�l�, �e to go z�o�ci�o. - M�czyzna znowu odwr�ci� g�ow�.
Sam przytakn�� na znak, �e rozumie.
- A czym zajmuje si� Nasir Hammoud?
- Jest bardzo wielkim biznesmenem. Z Iraku. Jest bogatszy ni� wszyscy inni
i nie dba o krzywd� innych. Ma firm� w Londynie, tak�, kt�ra kupuje inne firmy.
Mo�e pan o niej s�ysza�?
- Jak si� nazywa?
- Coyote Investment, prosz� pana. - Oczy przybysza rozja�ni�y si�, gdy spo-
strzeg�, �e Sam wbrew sobie zaczyna interesowa� si� jego spraw�.
- Na pewno? - Hoffman ju� pami�ta�, sk�d zna� to nazwisko. Kilka miesi�cy
wcze�niej zosta�a wystawiona na sprzeda� fabryka opon w Portugalii. Sprzedano
j� za osiemdziesi�t milion�w, a kupcem okaza� si� iracki biznesmen, o kt�rym
nikt wcze�niej nie s�ysza� - w�a�nie Hammoud. Ju� wtedy Hoffman postanowi�,
�e powinien dowiedzie� si� wi�cej na temat nowego cz�owieka w arabskich roz-
grywkach finansowych, ale potem o wszystkim zapomnia�.
17
- Tak, prosz� pana. Coyote Investment. On ma wiele r�nych firm Wsz�-
dzie. Dlatego w�a�nie mo�e robi� co chce* Jest bardzo bogaty.
Wyja�nienia m�odego m�czyzny przerwa� nagle ryk motoru, kt�ry �mign��
w g�r� ulic� North Audley. Jaki� samoch�d zatr�bi� ostrzegawczo. Ten ha�as roz-
bi� ba�k�, w jakiej przez chwil� obaj si� znajdowali. Po drugiej stronie ulicy jacy�
dwaj m�czy�ni w garniturach rozmawiali ze sob�. Jeden z nich patrzy� na budy-
nek, w kt�rym Hoffman mia� biuro. Obaj sprawiali wra�enie znudzonych. Sam
odwr�ci� si� do swojego go�cia.
- Wszystko to jest niezwykle interesuj�ce, panie Pinta, ale jak ju� m�wi�em,
nie zajmuj� si� sprawami morderstw. Prosz� zawiadomi� o tym policj�. Oni prze-
prowadz� dochodzenie, to ich praca.
- Ju� powiedzia�em to policji - odpar� Filipi�czyk cicho - i nic nie zrobili.
By�em tam dwa tygodnie temu, a teraz nawet nie chc� ze mn� rozmawia�. M�wi�
tylko, �e pan Hammoud nie jest podejrzany o morderstwo mojej �ony i �e wci��
jeszcze szukaj� poszlak, ale jak dot�d nic nie znale�li. Powiedzieli, �e bardzo im
przykro, ale nic wi�cej nie mog� zrobi�. Ich to nie obchodzi. On jest bogatym
Arabem, a ja tylko biednym Filipi�czykiem. Sam pan widzi. Dlatego w�a�nie przy-
szed�em tutaj.
- Co pan opowiada? Policja na pewno zbada t� spraw�. Przecie� to Anglia.
Tutaj obowi�zuj� pewne prawa.
- Nie takich jak Hammoud Ju� panu m�wi�em, �e policja nie chce nic s�ysze�
na jego temat. Ca�y czas powtarzaj� tylko, �e on jest wa�n� osobisto�ci�, przyjacie-
lem tego czy tamtego i je�eli mam jeszcze jakie� pytania, powinienem i�� do filipi�-
skiej ambasady. M�wi� panu, oni si� go boj�. Musi mi pan pom�c w zdobyciu in-
formacji, �eby przekaza� je policji. Inaczej nie ma nadziei. -Skin�� g�ow� w stron�
le��cej na biurku fotografii swojej zmar�ej �ony. -- �adnej nadziei.
Hoffman spojrza� na Filipi�czyka skulonego w du�ym fotelu po przeciwnej
stronie biurka. M�czyzna stara� si� zajmowa� jak najmniej miejsca. Przypomi-
na� �wink� morsk�, kt�r� Sam mia� jako ch�opiec. Z instynktu dzikich zwierz�t
pozosta�a jej tylko zdolno�� ukrywania si�. Hoffman nie m�g� nie wsp�czu� m�o-
demu wdowcowi. Chcia� mu w jaki� spos�b pom�c.
- Powiem panu, co zrobimy. Mo�e uda mi si� znale�� co� na temat Hammo-
uda w jednym z moich rejestr�w firm. To zajmie tylko minutk�. Niestety to wszyst-
ko, co le�y w mojej mocy. Potem musz� wraca� do pracy. Czy to panu pomo�e?
- O, tak- m�ody m�czyzna skin�� g�ow�. - Bardzo pomo�e. Tak my�l�.
Je�eli znajdzie pan co� z�ego w jego interesach, to mo�e wtedy policja mnie wy-
s�ucha. Mo�e.
Hoffman podszed� do p�ek z ksi��kami i wyci�gn�� Opas�y tom zawieraj�cy
list� wszystkich sp�ek zarejestrowanych w Wielkiej Brytanii. Otworzy� go na
literze C i zacz�� szuka� Coyote przewracaj�c kolejne strony, to znowu cofaj�c
si� o kilka.
- To dziwne - powiedzia�, - Nie ma go tu. - Wr�ci� do p�ek i wzi�� jeszcze
grubsz� ksi�g�, zawieraj�ce list� wszystkich firm, kt�re mia�y w Wielkiej Bryta-
nii swoje biura, niezale�nie od tego, gdzie znajdowa�a si� ich g��wna siedziba.
18
-
Mam -powiedzia� po kilku chwilach. -Coyote Investment. Sp�ka Akcyj-
na. Zarejestrowana w Genewie. Przewodnicz�cy rady i prezes N. H. Hammoud.
Pozostali czterej dyrektorzy maj� francuskie nazwiska. Dochody - nieznane. Zy-
ski -nieznane. W Londynie ich biuro mie�ci si� przy Knightsbridge. Niez�y adres
jak na firm�, o kt�rej nikt nigdy nie s�ysza�. Ale te� nie ma od czego zacz��.
Niestety.
- Nie? - M�ody Filipi�czyk wci�� czeka� z szeroko otwartymi oczami, li-
cz�c, �e Hoffman znajdzie w swoich rejestrach i tomach ksi�g prawniczych jak��
cudown� wiadomo��, kt�ra pomo�e rozwi�za� spraw�.
- Nie, Ten Hammoud najwidoczniej bardzo stara si� utrzyma� swoje intere-
sy w tajemnicy. S�ysza�em, �e kupi� fabryk� w Portugalii par� miesi�cy temu, ale
nawet tego nie jestem do ko�ca pewny. Przykro mi. �a�uj�, �e nie mog� wi�cej
panu pom�c.
- To w tych ksi�gach nie ma nic wi�cej?
Hoffman pokr�ci� g�ow�. Sam tak�e by� tym zawiedziony. Hammoud nale�a�
do tego typu postaci, kt�re go interesowa�y. Arab, biznesmen z kup� pieni�dzy
i obsesj� na punkcie prywatno�ci. Hoffman stworzy� niewielk� firm�, kt�ra zaj-
mowa�a si� penetrowaniem tajemnic takich w�a�nie ludzi.
- Naprawd� mi przykro-powt�rzy� raz jeszcze.
- Ale mo�e uda si� panu dowiedzie� czego� wiencej, je�eli zbada pan to bli�ej?
- Mo�e, ale pana nie sta� na zatrudnienie mnie. Naprawd�. Pracuj� g��wnie
dla du�ych firm, nie dla kucharzy. Moje us�ugi s� drogie.
Ramon Pinta wyprostowa� si� w fotelu. Obrazi�a go uwaga o jego zawodzie.
- Prosz� pana, niezale�nie od tego ile pan ��da, zap�ac�. W ambasadzie po-
wiedzieli mi, �e pan jest najlepszy w ca�ym Londynie do takiej pracy. Dlatego
przyszed�em tu, �eby pana zatrudni� i w�a�nie to zamierzam zrobi�. Prosz�.
Hoffman roze�mia� si�. Podziwia� up�r tego ma�ego cz�owieczka.
- Niestety, w ambasadzie pomylili si�, panie Pinta. Sam pan teraz widzi, �e
tutaj na nic si� nie przydam. Prosz� jeszcze raz spr�bowa� na policji.
- Bardzo pana prosz�. - Filipi�czyk znowu z�o�y� r�ce jak do modlitwy. Hoff-
man ba� si�, �e m�czyzna za chwil� padnie przed nim na kolana i zacznie go
b�aga� o pomoc. Ju� i tak za du�o czasu po�wi�ci� temu cz�owiekowi. M�g� si� go
pozby� tylko w jeden spos�b. Zgadzaj�c si� na jego pro�b�.
- Niech pan pos�ucha, popytam troch� o Hammouda, Zobacz�, mo�e uda mi
si� czego� o nim dowiedzie�. Dobrze?
Ramon otworzy� usta, jakby za chwil� mia� zacz�� �piewa� z rado�ci.
- Tak, prosz� pana! Dobrze. Ile mam zap�aci�?
- Nic. To za darmo. Wszystko, czego zdo�am si� dowiedzie� na temat Ham-
mouda przyda si� r�wnie� i mnie, zapomnijmy wi�c o pieni�dzach. Tylko tyle
mog� zrobi� dla pana �ony.
- Aleja chc� zap�aci�, prosz� pana. Tak jak inni. - Jego duma zosta�a ura�ona.
- W takim razie p�niej o tym porozmawiamy, dobrze? Teraz powinien pan
ju� i��. Mam sporo pracy. - Hoffman wsta� ze swego miejsca. Ramon z czci�
wpatrywa� si� w swojego nowego przyjaciela i obro�c�.
19
- To mo�e u�cisk d�oni? Bez pieni�dzy. U�cisk d�oni wystarczy, bo jeste�my
wAnglii.
Hoffman przytakn��. Wyci�gn�� r�k� my�l�c, �e mo�e powinien by� jednak
wzi�� od Pinty pieni�dze, gdy� w ten spos�b pozosta�by on jednym z klient�w.
M�ody m�czyzna z powag� �cisn�� d�o� Sama. Teraz sprawa by�a ju� oficjalna.
- Jeszcze tylko jedno. Czy zna pan kogo� pracuj�cego dla Hammouda, z kim
m�g�bym porozmawia� o interesach Coyote Investment? To by mi u�atwi�o po-
szukiwania. Je�eli mam zadawa� pytania, od kogo� musz� zacz��.
- Chyba nie znam nikogo takiego, prosz� pana - powiedzia� Ramon. - Ci,
kt�rzy dla niego pracuj�, te� s� Arabami. Oni nie pomog�... - na chwil� umilk�
zastanawiaj�c si� nad czym�. - Mo�e tylko jedna osoba.
- Ktototaki?
- Kobieta, kt�ra pracuje w Coyote Investment. Tylko ona napisa�a do mnie
po �mierci mojej �ony. Wci�� jeszcze mam ten list Chce pan go zobaczy�?
- Tak - poprosi� Hoffman.
Ramon wyj�� z portfela wymi�ty kawa�ek papieru i poda� go rozm�wcy. By� to
prosty, kr�tki list kondolencyjny, wyra�aj�cy smutek z powodu �mierci �ony Pinty.
Autorka listu pisa�a, �e wie, jak Pinta si� czuje, poniewa� sama straci�a oboje rodzi-
c�w. List podpisa�a "Lina Alwan". Nie by�o �adnego adresu zwrotnego. Hoffman
zapisa� nazwisko i imi� w swoim notatniku i odda� kartk� Ramonowi.
- Dzi�kuj� panu- powiedzia� Filipi�czyk.
- Jeszcze chwila. Jak mam si� z panem porozumie�, je�eli uda mi si� co�
znale��?
- Nie mam telefonu. Ani adresu. Przykro mi.
-To jak si� skontaktujemy?
- Ja do pana zadzwoni�.
Hoffman tylko skin�� g�ow�, nie przypuszczaj�c nawet, �e po raz ostatni wi-
dzi tego ma�ego cz�owieczka z zepsutymi z�bami.
- Prosz� mi da� pi�� dni, dobrze? Niczego nie mog� panu obieca�. Rozumie
pan?
- Dzi�kuj� panu - powt�rzy� Ramon. Wci�� jeszcze wygl�da� jak wniebo-
wzi�ty.
Wystarczy tego, pomy�la� Hoffman k�ad�c go�ciowi d�onie na ramionach i po-
pychaj�c go w kierunku drzwi. Kiedy mijali okno, Sam zauwa�y�, �e dwaj m�-
czy�ni w garniturach wci�� jeszcze stoj� po drugiej stronie ulicy. Teraz obaj pa-
trzyli na jego blok. - Kim oni s�, do cholery? - mrukn�� do siebie. Ramon Pinta
spojrza� w stron�, w kt�r� patrzy� Hoffman.
- O, prosz� pana! -j�kn�� chwytaj�c Sama za rami�. -Ja ich znam. -Wska-
za� dw�ch m�czyzn na ulicy. Jego d�o� dr�a�a.
- Kim oni s�? - Sam przygl�da� si� nieznajomym przez lustrzane szk�o.
- Oni pracuj� dla pana Hammouda.
- W takim razie co robi� tutaj? - zapyta� Sam, chocia� ju� zna� odpowied�.
- Chyba mnie �ledzili, prosz� pana.
Hoffman pokr�ci� g�ow�.
20
-
Cholera - zakl��. Teraz naprawd� musia� co� zrobi�.
- Boj� si� - szepn�� Pinta. Br�zowa sk�ra jego twarzy by�a mocno napi�ta.
- Prosz� mnie pos�ucha�. - G�os Hoffmana zmieni� si� nieznacznie, tak jak-
by wrzuci� inny bieg. - Nie ma powod�w do obaw, Oni nas nie mog� zobaczy�
przez te okna, wi�c nie wiedz�, �e przyszed� pan do mnie. W tym budynku jest
wiele biur. Na najwy�szym pi�trze jest dentysta, a pod nim biuro ma prawnik.
Je�eli ktokolwiek zapyta, by� pan u jednego z nich. Rozumie pan?
- Tak-potwierdzi� Filipi�czyk.
- To dobrze. - Sam po�o�y� d�o� na ramieniu Pinty. - A teraz prosz� zrobi�
dok�adnie to, co powiem. Prosz� zej�� schodami do piwnicy. Nie wind�, tylko
schodami. Na samym dole znajduje si� pralnia, kt�ra ��czy ten budynek z s�sied-
nim. Przejdzie pan przez t� pralni�, a potem schodami w g�r� do holu s�siedniego
domu. Rozumie pan? Frontowymi drzwiami wyjdzie pan na Brook Street. Nawet
pana nie zobacz�. Dobrze?
- Tak, prosz� pana - potwierdzi� Pinta, ale nadal sta� w miejscu, przera�ony.
- Prosz� ju� i��. - Hoffman pchn�� go lekko za drzwi. - Niech pan zrobi tak
jak m�wi�em, a nic panu nie b�dzie. Umawiamy si�, �e zadzwoni pan do mnie za
kilka dni. Postaram si� sprawdzi� tego Hammouda. Obiecuj�. A je�li co� znajd�,
to sam p�jd� na policj�.
Pinta skin�� g�ow�. W oczach mia� �zy. Zrobi� kilka krok�w i zatrzyma� si�
w korytarzu, tu� za drzwiami.
- Prosz� ju� i��! - ponagli� go Hoffman. - Natychmiast! - Zamkn�� drzwi,
ale po chwili uchyli� je odrobin�, aby upewni� si�, czy Filipi�czyk post�pi� zgod-
nie z jego instrukcjami. Ma�y cz�owieczek znikn�� na klatce schodowej.
Hoffman wr�ci� do okna i patrzy� na dw�ch m�czyzn, kt�rzy wci�� stali przed
budynkiem z czerwonej ceg�y. Wygl�dali jak umi�nieni ochroniarze. Kim, do
diab�a, by� Nasir Hammoud? -zastanawia� si�. Nie chodzi�o wy��cznie o obietni-
c� dan�Filipi�czykowi. Naprawd� chcia� si� tego dowiedzie�. Dopiero gdy usiad�
przy biurku, zauwa�y�, �e fotografia �ony Pinty wci�� le�a�a na blacie. Najwi-
doczniej teraz nale�a�a ju� do niego.
2
Nast�pnego dnia rano Sam Hoffman by� ju� przy ulicy Knightsbridge. Sta� na
chodniku naprzeciwko siedziby firmy Nasira Hammouda. Z r�kami wci�ni�-
tymi w kieszenie i w�osami zaczesanymi g�adko do ty�u wygl�da� jak gliniarz po
s�u�bie. Pada� deszcz. Hoffman w�o�y� ciemne okulary i ruszy� w kierunku szare-
go betonowego biurowca. Musia� chwil� zaczeka� przy kraw�niku, aby przepu-
�ci� parad� czarnych taks�wek jad�cych do Mayfair. Przypomina�y one miniaturo-
we statki kosmiczne z kom�rkowymi telefonami, elektronicznymi licznikami i re-
klamami papieros�w na bocznych drzwiach. Hoffman podszed� do budynku
21
i pchni�ciem otworzy� w�skie drzwi. M�czyzna w uniformie, z u�o�onymi na piank�
blond w�osami i du�ymi bicepsami, siedzia� niemal przy wej�ciu, pilnuj�c wind.
- Chwileczk� - zatrzyma� Hoffmana.- Czy ma pan um�wione spotkanie? -
Wygl�da� jak nawr�cony uliczny twardziel z rodzaju tych, kt�rzy woleli stan��
na tarasie i nasika� do s�siad�w zamiast i�� do toalety. Hoffman zignorowa� go
i zacz�� czyta� spis instytucji na �cianie. W ko�cu znalaz� to, czego szuka�.
Ma�ymi literkami na samym ko�cu listy firm napisano "Coyote Investment -
V pi�tro".
Stra�nik podszed� do niego i poprosi� o dow�d to�samo�ci. Hoffman uda�, �e
go nie s�yszy. Ruszy� do windy, wcisn�� guzik oznaczony "5" i czeka�, a� drzwi
d�wigu zamkn� si� za nim. Zanim to nast�pi�o, stra�nik b�yskawicznie znalaz� si�
przy nim. Na twarzy mia� lekki, ironiczny u�mieszek
- Niestety - powiedzia�. - Musi pan mie� klucz. Albo um�wione spotkanie.
Hoffman przez chwil� zastanawia� si�, a potem podj�� szybk� decyzj�. W ko�-
cu co mia� do stracenia?
- Mam si� zobaczy� z pani� Alwan -wyja�ni�. - Czy jest dzisiaj w pracy?
- A pan jak si� nazywa?
- White. Mam dla niej wiadomo�� od przyjaciela.
Stra�nik wr�ci� na swoje stanowisko i zadzwoni� na g�r�. Gdy wr�ci�, na twa-
rzy mia� ju� nie ironiczny u�mieszek, lecz szyderczy u�miech.
- Lina nigdy o tobie nie s�ysza�a, facet. Wpad�e�.
Hoffman mrukn�� co� na temat niew�a�ciwego adresu i wycofa� si� w kierun-
ku drzwi, zanim stra�nik zd��y� zada� mu nast�pne pytanie. A zatem Hammoud
rzeczywi�cie mia� biuro przy Knightsbridge i naprawd� pracowa�a tu Lina Alwan.
Na razie wiedzia� przynajmniej tyle.
Sam wr�ci� na sw�j punkt obserwacyjny na chodniku i zastanawia� si� co ma
dalej robi�. Coraz bardziej pada�o. Hoffman zdj�� okulary i w�o�y� je z powrotem
do kieszeni. Pami�ta�, jak kiedy� jego ojciec stwierdzi�, �e gdy si� idzie na zwiady,
trzeba w�o�y� ciemne okulary, niezale�nie od pogody. Sam uzna� jednak, �e w tej
kwestii, podobnie jak w wielu innych, jego ojciec nie by� wiarygodnym �r�d�em
informacji. Odwr�ci� si� ty�em do szarego biurowca i ruszy� wzd�u� Knightsbridge
szukaj�c jakiej� bocznej uliczki. Ale to nie by� koniec emocji tego dnia.
- O Jezu -j�kn�� zbli�aj�c si� do rogu ulicy. Jeden z jego klient�w, gadatli-
wy Nigeryjczyk o niezwyk�ym nazwisku Onono, szed� w jego kierunku. Pan Ono-
no zatrudni� go kiedy�, aby przeprowadzi� dochodzenie w sprawie jego rywala
z Lagos, kt�ry pr�bowa� przej�� pe�nomocnictwo sprzeda�y ropy. Tego dnia dawny
klient mia� na sobie niebieski kaszmirowy p�aszcz i pali� wielkie cygaro. O krok
za nim szed� angielski ochroniarz nios�c parasol.
- Witam starego przyjaciela! - zawo�a� Onono weso�o. Hoffman nic nie od-
powiedzia�. Wpatrywa� si� w chodnik, dop�ki m�czyzna go nie min��. - Do zo-
baczenia! - rzuci� Nigeryjczyk nie zatrzymuj�c si�.
Prawda o wsp�czesnym Londynie by�a wed�ug Hoffmana taka, �e miasto
sta�o si� uciele�nieniem zemsty dawnych kolonii brytyjskich. Wystarczy�o spoj-
rze� na dumny krok pana Onono, na protekcjonalne twarze azjatyckich biznesme-
22
n�w, kt�re wygl�da�y z tylnych siedze� limuzyn kr���cych po West Endzie, na
arabskie znaki zdobi�ce witryny sklep�w jubilerskich i galerii sztuki w Mayfair.
Nawet wspania�y Harrods, g�ruj�cy nad s�siaduj�cymi z nim budynkami niczym
handlowy okr�t z czerwonej ceg�y, nale�a� teraz do Egipcjan. Wszyscy znale�li
si� w tym cyrku: pakista�scy w�a�ciciele sklep�w spo�ywczych, prawi�cy kom-
plementy liba�scy sprzedawcy s�odyczy i Hindusi sprzedaj�cy kasety wideo. Oni
wszyscy wiedzieli, �e zmieni�o si� ustawienie biegun�w �wiata. Hoffman poj�� to
w dniu, gdy wszed� do butiku Charlesa Jourdana przy Knightsbridge, gdzie po-
dobno mo�na dosta� najelegantsze damskie buty na �wiecie. Spotka� tam arabsk�
babci�, ubran� od st�p do g��w na czarno, bezskutecznie pr�buj�c� porozumie�
si� ze sprzedawc�, Hoffman zaproponowa�, �e pomo�e jej jako t�umacz. "Ile za
te?" - spyta�a babcia podnosz�c czarne szpilki. "Dwie�cie funt�w" -odpar� Hof-
fman po arabsku. "Powiedz mu, �e dam sto" �- zakomunikowa�a chytrze. Sam
zrobi� jak prosi�a. Do diab�a z Charlesem Jourdanem. Arabowie mieli pieni�dze
i mogli robi�, co chcieli. Teraz nektar got�wki p�yn�� w drug� stron�.
Ka�dy o tym wiedzia�. Ka�dy, opr�cz Ramona Pinty, kt�remu zamordowano �on�
i kt�ry nie mia� do kogo zwr�ci� si� o pomoc, wi�c uda� si� do Sama Hoffmana.
Za rogiem Hoffman znalaz� to, czego szuka�. By�a to ma�a boczna uliczka,
wystarczaj�co szeroka, aby mog�a przejecha� ni� �mieciarka. Prowadzi�a do tyl-
nego wej�cia szarego biurowca. Na szczycie platformy �adowniczej w g��bi ulicz-
ki sta� wielki kontener na �mieci. Hoffman szybko ruszy� w jego kierunku. Im by�
bli�ej, tym wyra�niej czu� przyjemne po��czenie podniecenia i strachu. D�wign��
si� do g�ry na metalowej ramie i ostro�nie zszed� do pojemnika, zaci�gaj�c za
sob� pokryw� prawie do ko�ca. Zostawi� tylko niewielk� szczelin�, aby �wiat�o
wpada�o do �rodka.
�mieci zapakowane by�y w zielone plastikowe worki, z kt�rych ka�dy zawi�zano
u g�ry drucian� opask�, Hoffman otworzy� worek, obok kt�rego sta�, i przejrza� jego
zawarto��. Znalaz� niedopa�ki papieros�w, stare gazety i pisma, nabazgrane na kart-
kach wiadomo�ci nie do odszyfrowania i kilka zwini�tych rulon�w karteczek z logo
firmy "Swami do Gwiazd". Przejrza� wszystkie, ale nie znalaz� nic, co dotyczy�oby
Coyote Investment Druga torba zawiera�a podobny zbi�r �mieci wzbogacony o zu�y-
te torebki herbaty i filtry do ekspresu. W trzecim worku Sam znalaz� mn�stwo wydru-
k�w komputerowych, kt�re wygl�da�y obiecuj�co, ale okaza�y si� bilansem rachunku
"winien" fi�skiej firmy importowo-eksportowej mieszcz�cej si� na dziewi�tym pi�-
trze. Czwarta torba �mierdzia�a gnij�cymi melonami, a pi�ta zawiera�a mokre papie-
rowe r�czniki. Jednak sz�sta okaza�a si� strza�em w dziesi�tk�.
Rozk�adaj�c pierwszy z g�ry papier Hoffman zobaczy� nazw� "Coyote", a po-
ni�ej napis "Od N. H. Hammouda". By�a to nota do dzia�u transportu z pro�b� o zor-
ganizowanie pobytu jego kuzynowi, Husseinowi, kt�ry wkr�tce mia� przylecie�
z Bagdadu. Wiadomo�� podpisano "Hammoud", a pod spodem sekretarka dopisa�a
na maszynie: "Prezes Zarz�du". Hoffman u�miechn�� si�. A zatem w�a�ciciel tajem-
niczej sp�ki Coyote Investment by� rzeczywi�cie Irakijczykiem. To ju� co�.
23
Poza t� jedn� kartk� w worku nie znalaz� nic pr�cz �mieci. Dopiero na sa-
mym dnie natkn�� si� na mniejsz�, plastikow� torebk�. Odkry� skarb. Ma�o bra-
kowa�o, a w og�le nie zwr�ci�by na ni� uwagi, tak ma�o wa�y�a. Dopiero gdy
popatrzy� na ni� pod �wiat�o, zobaczy�, �e zawiera�a w�skie paski papieru. Tor-
ba z niszczarki dokument�w! Sam niemal uca�owa� plastik. Jak na jedno przed-
po�udnie osi�gn�� ca�kiem sporo. Zabra� powiadomienie Hammouda oraz folio-
w� torebk� i wygramoli� si� z kontenera. Szybko ruszy� w stron� wylotu ulicz-
ki. Chcia� zd��y�, zanim dozorca przyniesie kolejny �adunek �mieci.
Zabra� znalezione skarby do swojego biura przy ulicy North Audley. Po dro-
dze min�� Hyde Park. W miar� sk�adania poci�tego papieru na pod�odze jego
entuzjazm r�s� coraz bardziej - uk�ada� paski jeden przy drugim dopasowuj�c
skrawki druku tak jak elementy uk�adanki. Z�o�enie ich okaza�o si� �atwiejsze ni�
przypuszcza�. W ko�cu doszed� do wniosku, �e posz�o mu zbyt �atwo. Poza kilko-
ma wierszami druku na g�rze, kartka by�a pusta.
Hoffman z�o�y� w podobny spos�b jeszcze kilka stron i wszystkie, podobnie jak
pierwsza, okaza�y si� kartkami firmowego papieru. U g�ry ka�dej z nich widnia� iden-
tyczny nag��wek: "Sp�ka handlowa Oscar Trading, S. A." oraz numer skrytki poczto-
wej w stolicy Panamy. Poni�ej widnia�y dwa numery telefon�w - jeden w Tunezji,
a drugi w Genewie. A dalej nic. Sam sklei� paski jednej kartki ta�m� i w�o�y� j� do
szuflady biurka. By� tak rozczarowany, �e nawet nie zastanowi� si�, po co kto� mia�
niszczy� czysty papier firmowy. Dopiero p�niej przypomnia� sobie o tym.
3
Lina Alwan nale�a�a do milcz�cych. Zajmowa�a ma�e biuro w dziale ksi�gowo-
�ci Coyote Investment, do kt�rego sz�o si� korytarzem od miejsca, w kt�rym
znajdowa� si� g��wny komputer firmy. Na blacie szarego metalowego biurka sta�a
lampa i oprawione w posrebrzane ramki zdj�cia rodzic�w Liny, kt�re przeciera�a raz
w tygodniu. Poza tym biuro wygl�da�o r�wnie skromnie i po sparta�sku co pokoje
"zaufanych pracownik�w" Coyote Investment. Tego dnia czeka�a przy swoim biurku
a� do sz�stej trzydzie�ci zastanawiaj�c si�, czy pan White jeszcze wr�ci Nie mia�a
poj�cia, kim by� ani w jakiej sprawie chcia� si� z ni� widzie�. Po prostu sama �wiado-
mo��, �e mia�a go�cia, intrygowa�a j�, Nigdy wcze�niej si� to nie zdarzy�o. Ludzie
z zewn�trz nie odwiedzali Irakijczyk�w, kt�rzy pracowali w Coyote Investment.
Profesor Sarkis, szef dzia�u ksi�gowo�ci, zajrza� do niej kwadrans po sz�-
stej i zapyta�, dlaczego jeszcze nie posz�a do domu. Chocia� wszyscy nazywali
go "profesorem", uczy� tylko raz w swoim �yciu, w wieczorowej szkole w Bag-
dadzie, gdzie prowadzi� zaj�cia z ksi�gowo�ci. W jednym uchu nosi� aparat s�u-
chowy, kt�ry nigdy porz�dnie nie dzia�a�, wi�c Sarkis stale stuka� we� d�oni�.
Lina wymrucza�a co� na temat tego, �e chcia�a wcze�niej rozpocz�� comie-
si�czn� kontrol�. Z wyrazu jego oczu domy�li�a si�, �e Sarkis wie o niezapowie-
24
dzianym go�ciu. Kiedy zawis� nad jej biurkiem, jego wielki nos zacz�� w�szy�
w poszukiwaniu k�opot�w. Lina bardzo chcia�aby, �eby zapyta� wprost: "Czy zna
pani niejakiego pana White'a?" Wtedy mog�aby mu odpowiedzie�, �e nigdy o ni-
kim takim nie s�ysza�a i nie mia�a poj�cia, dlaczego przyszed� w�a�nie do niej. Ale
profesor Sarkis o nic nie zapyta�. Patrzy� na ni� podejrzliwie i kr�ci� g�ow�. Wie-
dzia�a, �e to z�y znak. Kwestionowa� jej lojalno�� wobec firmy.
Nie my�l o tym, m�wi�a sobie w duchu. W taki w�a�nie spos�b radzi�a sobie
ze wszystkimi dziwactwami, na jakie natyka�a si� w Coyote Investment. Tak samo
post�powa�a wi�kszo�� jej arabskich przyjaci�. Pochyl g�ow�, zrealizuj czek,
wydaj pieni�dze. Tak w�a�nie �yli wszyscy milcz�cy.
Lina do��czy�a do dzia�u ksi�gowo�ci przed trzema laty. Najpierw prowadzi�a
ksi�gi, potem zosta�a administratorem przetwarzania danych. Nauczy�a si� zadawa�
jak najmniej pyta�. Nie mia�a poj�cia, sk�d pochodzi wielka fortuna Nasira Ham-
mouda i wcale nie chcia�a tego wiedzie�. Podobnie jak wielu innych "zaufanych
pracownik�w" Hammouda, ba�a si� go. Zosta�a w Coyote Investment z tych sa-
mych powod�w, co inni Irakijczycy: du�e zarobki i strach przed odej�ciem.
M�ody Irakijczyk, Jussef, wpad� do jej pokoju zaraz po wyj�ciu profesora
Sarkisa. Od niedawna pracowa� w ksi�gowo�ci i ju� w kilka tygodni od rozpocz�-
cia pracy zapa�a� do Liny nami�tno�ci�. Przysy�a� jej kwiaty, pude�ka daktyli i arab-
skie wiersze mi�osne. Zostawa� do p�na w biurze, �eby um�wi� si� z ni�na kola-
cj�. Narzuca� jej si�. Tego wieczoru skropi� si� wod� kolo�sk� o bardzo ostrym
zapachu i Lina uzna�a to za z�y omen. Jussef przysiad� na jej biurku i z poczuciem
niczym nie uzasadnionej wiary w swoj� m�sko�� poinformowa� j�, �e zarezerwo-
wa� dla nich na wiecz�r stolik u Blake'a, chwal�c si� jednocze�nie, �e to najdro�-
sza restauracja w Londynie.
- Jestem zaj�ta - odpar�a Lina. Nawet na niego nie spojrza�a.
Jussef wygl�da� na wstrz��ni�tego.
- Wszystkie wieczory masz zaj�te?
- Tak, wszystkie. - Bo�e, on naprawd� by� natr�tem. Wystarczy�o na niego
spojrze�. Nale�a� do tego rodzaju arabskich m�czyzn, kt�rzy udawali nowocze-
snych, ale zrobiliby wszystko, aby zamieni� swoj� ukochan� w ci�arn� niewol-
nic� domow�, gdyby tylko mieli po temu okazj�. Wszyscy mniej wi�cej tak si�
zachowywali. Dlatego w�a�nie Lina postanowi�a, �e nigdy nie wyjdzie za m��.
Pozamyka�a na klucz szafki ignoruj�c przygn�bionego amanta, kt�ry ci�gle jesz-
cze siedzia� na jej biurku.
Ju� dawno nauczy�a si� znosi� tego rodzaju zagrania Arab�w. By�a bardzo
atrakcyjna. Jej twarz i figura sprawia�y, �e zauwa�ano j� nawet wtedy, gdy stara�a
si� trzyma� na uboczu. Mia�a l�ni�ce czarne w�osy, przyci�te tak kr�tko, �e przy-
pomina�y naje�on� sier�� zwierz�cia. R�wnie ciemne by�y jej brwi, kt�re wygl�-
da�y tak, jakby kto� dwukrotnie poci�gn�� je czarnym, zaostrzonym o��wkiem.
W jej twarzy wyr�nia�y si� wysokie ko�ci policzkowe i wydatny nos. Mia�a twarz
muzu�ma�skiej ksi�niczki i dlatego stara�a si� zaprzeczy� takiemu wra�eniu,
nosz�c najkr�tsze sp�dniczki i najbardziej obcis�e sweterki, jakie widziano na
Zachodzie. Uwa�a�a to za taqqiyya. Jednak Lina nie mog�a uciec od rzeczywisto�ci.
25
�y�a r�wnocze�nie w dw�ch �wiatach: kobiety Wschodu i kobiety Zachodu - istoty,
kt�r� kierowa�o przeznaczenie, ale kt�ra mia�a zarazem wolno�� wyboru. W�a-
�nie tak wygl�da�o �ycie milcz�cych. Nie wiedzieli, kim naprawd� s�.
Lina Alwan nale�a�a do grona irackich uchod�c�w, ale pochodzi�a z zupe�nie
innego pokolenia ni� Nasir Hammoud. Wywodzi�a si� ze starej arystokracji, ze
�rodowiska, kt�re dawniej z pogard� patrzy�o na takich nowobogackich jak Ham-
moud, ale z czasem nauczy�o si� �y� z nimi w pokoju. Rodzina Liny opu�ci�a
Bagdad w tysi�c dziewi��set sze��dziesi�tym �smym roku, kiedy w kraju zacz��
panowa� obecny w�adca. Najpierw uciekli do Ammanu, a stamt�d do Londynu,
jej ojciec sta� si� na emigracji arabskim odpowiednikiem Ashleya Wilkesa -umiar-
kowanym patrycjuszem, kt�ry bardzo stara� si� przystosowa� do zmieniaj�cych
si� okoliczno�ci, ale nigdy mu si� to w pe�ni nie uda�o. Jego �ona zmar�a wkr�tce
po tym, jak rodzina osiedli�a si� w Anglii. Samotnie wychowywa� jedyn� c�rk� na
osob� siln� i niezale�n�, i w pe�ni przystosowan� do nowego otoczenia, czego
sam nigdy nie zdo�a� osi�gn��. Lina by�a c�reczk� tatusia. Ca�a intensywno��
rodzinnych relacji skupi�a si� w tym jednym zwi�zku ojca z c�rk�.
Dorastaj�c przechodzi�a przez wszystkie etapy, przez jakie przechodz�jedy-
nacy. Mia�a okres, gdy wszystko j� dra�ni�o, lubi�a manipulowa� innymi, by�a
upart�, m�od� dziewczyn�, kt�rej �agodny ojciec zbytnio pob�a�a�. Jednocze�nie
od samego pocz�tku mia�a w sobie niezwyk�� powag�. Ju� w chwili, gdy opusz-
czali Irak, ojciec za�o�y�, �e jego ma�a dziewczynka p�jdzie na studia i dostanie
dobr� prac�. Tak przecie� w�a�nie post�powali ludzie na Zachodzie, a on posta-
nowi� zosta� nowoczesnym i o�wieconym Arabem, nawet je�eli mia�o go to kosz-
towa� �ycie. Mia� szcz�cie, �e nie �y� wystarczaj�co d�ugo, aby pozna� Nasira
Hammouda.
Lina mia�a pi�� lat, gdy wyjechali z Bagdadu. Zapami�ta�a tylko zapachy tamte-
go miasta. Tyle r�nych woni, o wiele wi�cej ni� w Londynie. Pachn�cy wilgoci�
du�y dom dziadka w Waziriyah, s�odka wo�, jak� na jej palcach pozostawia�y torebki
z ga�k� muszkato�ow� i kardamonem, kt�rych dotyka�a na bazarze, na straganie z przy-
prawami; aromat ryby masgouf w restauracji przy ulicy AbuNawas, biegn�cej wzd�u�
rzeki Tygrys. Jej ojciec zabiera� tam rodzin� w czwartkowe wieczory.
Lina zapami�ta�a tak�e zapach strachu. Tamtego lata unosi� si� on w ca�ym
mie�cie, po tym, jak czo�gi w�adcy zdoby�y pa�ac prezydencki, a cz�onkowie sta-
rych arabskich rod�w w panice zacz�li opuszcza� Bagdad. Zapami�ta�a tak�e wa-
lizki ustawione rz�dem w holu i samoch�d p�dz�cy po pustynnej drodze do Jorda-
nu, �eby zd��y� przed zamkni�ciem granicy. I jeszcze wyraz pustki i �alu w oczach
matki, kiedy na zawsze opuszczali Bagdad. W�adca ju� wtedy zorganizowa� cen-
trum przes�ucha� naprzedmie�ciach stolicy. Nazywano je Qasral-Nihayyah, "pa�a-
cem ko�ca". W ci�gu kilku miesi�cy powsta� nowy j�zyk uchod�c�w. Kiedy kto�
spo�r�d przyjaci� albo krewnych zosta� aresztowany, m�wili zwykle: nayemjawah
- "on zasn�) w �rodku". Kiedy Lina mia�a kilkana�cie lat, prawie wszyscy iraccy
m�czy�ni, jakich zna�a, albo "zasn�li w �rodku", albo zostali zabici.
26
Irakijczycy w ko�cu przyzwyczaili si� do woni strachu, tak jak ludzie miesz-
kaj�cy w pobli�u �mietniska przyzwyczajaj� si� do smrodu �mieci. Strach pach-
nia� wilgotno i cierpko, jakby butwia�o co� uwi�zionego g��boko w duszy. Cz�sto
dawa� o sobie zna�: nag�e �ciskanie w gardle, dreszcz niepokoju, d�onie stale wil-
gotne od potu. Pe�ne wstydu i pozbawione nadziei oczy m�czyzn, kt�rych aresz-
towano tego pierwszego lata, a potem ka�dego nast�pnego. Oni, a tak�e ich mat-
ki, siostry i c�rki, zawsze czuli czaj�cy si� w pobli�u strach.
Lin� przedstawiono panu Hammoudowi w typowo iracki, przera�aj�cy spo-
s�b. Nigdy potem o tym nie wspomina�a. Nied�ugo po �mierci jej ojca, akurat gdy
pisa�a prac� magistersk� z informatyki na uniwersytecie londy�skim, odwiedzi� j�
m�czyzna, kt�ry pracowa� w Ministerstwie Handlu Zagranicznego w Bagdadzie.
Przedstawi� si� jako przyjaciel jej ciotki Sohy, pracuj�cej w tej samej instytucji
pa�stwowej. Na dow�d przedstawi� jej list od Sohy. Lina przeczyta�a go pe�na
obaw. Jej ojciec zawsze m�wi� o ciotce jako o kim� w rodzaju rodzinnego zak�ad-
nika, kt�remu dano prac� w rz�dzie - a prawd� m�wi�c zmuszono do przyj�cia
posady, kiedy reszta rodziny uciek�a z kraju.
Na koniec listu, po wielu zbyt rado�nie brzmi�cych wie�ciach o �yciu w Bag-
dadzie, Soha radzi�a Linie, aby po sko�czeniu uniwersytetu poszuka�a pracy u biz-
nesmena Nasira Hammouda. Hammoud potrzebowa� zdolnych, wykszta�conych
ludzi, pisa�a, a poza tym by�by to wyraz patriotyzmu siostrzenicy. Pomimo swojej
m�odo�ci Lina zrozumia�a prawdziw� tre�� listu. Jej ciotka by�a przera�ona. Gdy-
by Lina nie zrobi�a tego, o co Soha prosi�a w li�cie, jedyna jej krewna w Bagda-
dzie ucierpia�aby. Tak wi�c, podobnie jak ca�e pokolenie Irakijczyk�w, Lina spe�*
ni�a sw�j obowi�zek, zrealizowa�a czek i zakry�a oczy. Poniewa� dziewczyna na-
znaczona by�a pi�tnem strachu, Hammoud szybko przyj�� j� do grona swoich
"zaufanych pracownik�w". Uzna�, �e skoro korzenie rodu Liny tkwi�y w Bagda-
dzie, b�dzie si� go ba�a na tyle, aby robi� to, co on jej ka�e i nie zadawa� �adnych
pyta�. Nigdy nie grozi� nikomu wprost, ale te� nigdy nie musia� si� do tego ucie-
ka�. Wszyscy doskonale go rozumieli. Tak w�a�nie wygl�da�a ukryta paj�cza sie�,
kt�ra oplata�a firmy takie jak Coyote Investment, sprawiaj�c, �e obcy nie mogli
przenikn�� do wewn�trz. Uchod�cy w Lon