David Ignatius BANK STRACHU Przekład Agnieszka Jacewicz Tytuł oryginału THE BANK OF FEAR KSIĘGARNIA INTERNETOWA WYDAWNICTWA AMBER Tu znajdziesz informacje o nowościach i wszystkich naszych książkach! Tu kupisz wszystkie nasze książki! http://www.amber.supermedia.pl Copyright (c) 1994 by David Ignatius All rights reserved. For the Polish edition Copyright (c) 1999 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. ISBN 83-7245-002-1 Evie,Elisie, Alexandrze i Sarah oraz moim dzielnym arabskim przyjaciołom, których życie jest walką w obronie praw człowieka i demokracji Oto lud, którego twarz w oblicze smutku się zmienia. Oto ziemia upokorzona niczym dom tchórza. Kto ofiaruje nam ptaka, tylko ptaka? "tylko drzewo? Kto nas nauczy alfabetu powietrza? Czekamy na rozstajach dróg. Patrzymy jak piach zasypuje nasze latarnie. Słońce znika w zmarszczkach naszych rąk. O moja ziemio... Skóra twa jak jaszczurki. Woń twa smrodem palącej się gumy. Wschód słońca to łkający nietoperz. Z narodzin czynisz masakrę. , Swą pierś oddajesz robakom. Adonis (pseudonim literacki Alego Ahmeda Saida) fragment Remembering the First Century ze zbioru The Pages ofDay and Night Od autora Książka ta kończy cykl trzech powieści o Ameryce oraz Środkowym Wschodzie z okre- su ostatnich dwudziestu pięciu lat. Podobnie jak dwie poprzednie, ta również jest fikcją. Żadna z wymienionych tu postaci ani instytucji nie istnieje naprawdę, a podobieństwo do jakiejkolwiek osoby lub spółki jest zupełnie przypadkowe. Kreśląc historię współczesne- go Iraku, wiele czerpałem z prac irackiego pisarza Kanana Makiya. Opisy życia w irackim więzieniu zostały oparte w większości o ostatnią z jego książek, Cruelty andSilence (Okru- cieństwo i milczenie), a nadając tytuł mojej powieści zasugerowałem się tytułem jego wcze- śniejszej pracy, Republic ofFear (Republika strachu), którą wydał pod pseudonimem Sa- mirAl-Khalil. Wiele zawdzięczam także dwóm arabskim dziennikarzom: Norze Boustany, wspaniałej reporterce "Washington Post", która była moim przewodnikiem przez koszmar w Libanie na początku lat osiemdziesiątych, oraz Yasmine Bahrani, z działu zagranicznego "Post", której wiedza o Iraku pomogła mi w bardzo wielkim stopniu. Za rady z zakresu nawigacji w świa- towej sieci komputerowej wdzięczny jestem Laurie Hodges z politechniki w stanie Georgia. Za przeczytanie wstępnej wersji oraz wszelkiego rodzaju pomoc podziękowania niech przyj- mą: Lincoln Caplan, Leonnard Downie, Douglas Feaver, Laura Blumenfield, Linda Healy, Paul i Nancy Ignatius, Jonathan Schiller, Susan Shreve; za mądre rady z zakresu prawa dzię- kuję Davidowi Kendallowi. Wreszcie pragnę podziękować mojemu przyjacielowi i agento- wi, Raphaelowi Sagalynowi; moim wydawcom z Morrow; Adrianowi Zackheimowi oraz Rosę Marie Morse, a szczególnie wdzięczny jestem osobie, która od dwudziestu lat jest moim przyjacielem i doradcą - Garrettowi Eppsowi. Prolog Szara betonowa bryła budynku firmy Coyote Investment stała w zachodniej części Knightsbridge. Małe okna chroniły wnętrza przed wścibskimi oczami. Obrotowe drzwi frontowe były stale zamknięte. Wszyscy musieli korzystać z wą- skiego wejścia pilnowanego przez ochronę. Szarość fasady rozpraszały jedynie rdzawe zacieki przy rynnach i pod parapetami. Na pierwszy rzut oka mogło się wydawać, że to krew sączy się z wnętrza murów. Nie było to miejsce, w którym londyńczycy bywali dla przyjemności. Tu przychodzili tylko ci, którzy mieli jakiś interes, i nikt nie zostawał dłużej niż musiał. Pewnej niedzieli, późnym popołud- niem, czarna limuzyna daimler zatrzymała się przed wejściem do tego zakazane- go miejsca. Tylne drzwi otworzyły się i z wozu wysiadł siwowłosy Arab w smo- kingu. Pojechał windą do swojego biura mieszczącego się na piątym piętrze i od razu zaczął załatwiać ważne telefony. Nazywał się Nasir Hammoud. Był właści- cielem tego budynku oraz wielu innych rzeczy. Tego marcowego dnia trapił go pewien problem. Najpierw zadzwonił do szefa ochrony. - W moim domu na wsi - rozpoczął Hammoud wyjaśnienia, gdy ochroniarz zjawił się w biurze po dwudziestu minutach - zdarzył Się wypadek. Pewna kobie- ta została ranna. - Mówił powoli, ważąc każde słowo, jakby chciał kontrolować efekt, jaki wywiera ono na słuchającym. Nie przywykł do tego rodzaju wypad- ków. Strzepnął niewidzialny pyłek z jedwabnej klapy marynarki. Twarz arabskiego dżentelmena wydawała się równie dobrze skrojona jak jego wieczorowy smoking. Rysy nie odznaczały się niczym szczególnym: mocno zary- sowane kości policzkowe, szeroki, lekko haczykowaty nos, mało wyrazista broda. Sama twarz jednak jaśniała jakąś nienaturalną aurą, zarazem rumiana i blada, jak- by mężczyzna właśnie został zabalsamowany. Skórę miał zbyt gładką, jak na wy- retuszowanej fotografii. Gdy mówił, białe zęby błyskały między wargami. Wypie- lęgnowane dłonie zdradzały, że regularnie fundował im manicure. Na policzku widniały ślady niedawnej blizny, którą naprawiono iście po mistrzowsku; w wie- czornym świetle była ledwie zauważalna. Tylko oczy wydawały się nietknięte 9 skalpelem chirurga plastycznego. Wyglądały jak dwa błyszczące, czarne punkty. W oczach tych pewna zniewieściałość mieszała się z nieokiełznaną dzikością. Właśnie one nadawały twarzy Nasira Hammouda wyraz wyrachowanego okru- cieństwa. - Ya, sidi - szef ochrony nieznacznie skłonił głowę. - Tak, sir. - Przez cały dzień byłem w Londynie - ciągnął Hammoud - szofer przywiózł mnie do biura. O tym-.. wypadku powiadomiono mnie telefonicznie. - Ya, rayess! - przytaknął szef ochrony. - Tak, prezesie! - Mężczyzna nazy- wał się Sarkis. Pochodził z iracko-armeńskiej rodziny. Wszyscy prócz pana Ham- mouda nazywali go profesorem Sarkisem. - Proszę, żebyś coś dla mnie zrobił. - Ya, amir! - Sarkis podszedł do biurka. - Tak, mój książę! - Szef ochrony, miał zapadnięte policzki i wielki nos, który dominował nad pozostałymi rysami twarzy i nadawał mu nieco ptasi wygląd. Mówiąc, nieznacznie pochylił się ku Hammoudowi.-Czy mam wezwać lekarza? - Nie! - odparł Hammoud. - Żadnych lekarzy. - A może karetkę? , - Sss! - Hammoud wykonał dłonią gest, jakby zamierzał strzepnąć z ubrania kolejny pyłek. - A zatem co mogę dla pana zrobić, sidi? Hammoud podszedł do sejfu, który znajdował się za jego biurkiem. Otworzył drzwiczki i uważnie odliczył pięćdziesiąt tysięcy funtów. Wsunął pieniądze do ko- perty, napisał na niej adres i wręczył ją Sarkisowi. - Jutro rano masz iść do tego człowieka i oddać mu kopertę. Tylko jemu, niko- mu innemu. To szef policji. Powiedz mu, że to pieniądze na nagrodę. Za informację, kto zabił tamtą kobietę. Powiedz mu, że bardzo mnie zmartwiła wiadomość o tym smutnym wypadku.:Przekaż mu też, że byłem w Londynie przez cały weekend Sarkis skinął głową i wziął kopertę, - To ona nie żyje, sidi? Hammoud nie odpowiedział. Podniósł słuchawkę i zaczął wybierać numer. Był niesłychanie opanowanym człowiekiem i skoro na moment stracił kontrolę nad sobą, chciał odzyskać ją jak najszybciej. Kilka minut później włączył kompu- ter i zaczął wysyłać wiadomości do swoich pośredników na całym świecie, stresz- czając wszystkie pozycje, jakie mieli dla niego przejąć po otwarciu rynków gieł- dowych w poniedziałek. Profesor Sarkis opuścił biuro i ruszył do Berkshire, żeby posprzątać. Nawet w małym światku Arabów mieszkających w Londynie, Nasir Hammo- ud był postacią tajemniczą. Iraccy uchodźcy szeptali między sobą, że jako młody chłopak zabił w Bagdadzie człowieka, wbijając mu w głowę paznokcie. Jednak zdarzyło się to tak dawno, że nikt już nie pamiętał szczegółów sprawy. Teraz Nasir Hammoud posiadał fabrykę stali w Hiszpanii, fabrykę urządzeń elektro- nicznych w Lyonie, agencję nieruchomości w Nowym Jorku oraz firmę budowla- 10 ną w Turynie. Słynął ze swoich bogactw. Wartość jego aktywów szacowano na wiele miliardów dolarów. Nikt jednak nie wiedział nic ani o nim samym, ani o tym, skąd wziął swój majątek. Krążyły plotki, że żył w przyjaźni z samym władcą Bagdadu i właśnie ta przyjaźń była źródłem jego bogactw. Ale ludzie zawsze tak mówili o bogatych Arabach. Wyobrażali sobie pewnie, że pieniądze spadły z nieba prosto w ręce władcy, a on oddał część swym przyjaciołom. To budziło zazdrość. Cijahal, jak nazywał ich Hammoud, ignoranci, którzy chcieli mieć pieniądze nie pracu- jąc, wymyślali historyjki o tych, którym się powiodło, jak panu Hammoudowi. To wszystko przez zazdrość, tłumaczył Hammoud przyjaciołom. Wyłącznie przez zazdrość. Podobnie jak wielu bogatych ludzi ze Wschodu, Nasir Hammoud przyje- chał do Londynu z zamiarem zamieszkania w nim na stałe. W jego rodzinnym Bagdadzie panował bałagan. Czas wojen minął, ale przywódcy wciąż nosili mun- dury, zlecali poetom pisanie o nich heroicznych poematów, a swoim wrogom wbijali gwoździe w głowy. Pan Hammoud miał tego dosyć. Właśnie dlatego wyruszył na zachód, przez Francję, Belgię i Szwajcarię. Na każdym etapie po- dróży jego konto rosło, a źródła napływających pieniędzy stawały się coraz bar- dziej nieokreślone. Był człowiekiem dokładnym i wymagającym, a z wiekiem stawał się coraz bardziej pedantyczny i wybredny. Gdy przed kilkoma laty przeniósł się do Lon- dynu, najpierw udał się do krawca i zamówił pół tuzina garniturów, wszystkie dopasowane w pasie i o specjalnym kroju spodni. W nowym ubraniu wyglądał jak jeden z wielu biznesmenów, których narodowość nie miała znaczenia. Lon- dyn, Paryż, Hongkong - wszystko jedno. Każdy wyglądał podobnie w nowym garniturze i z nową opalenizną. Mówiono, że firma Nasira Hammouda miała ponad tuzin filii, ale interesy zawsze załatwiał za pośrednictwem swojej firmy holdingowej, Coyote Investment. Kierując się brzmieniem nazwy, nieliczni, którzy w ogóle o firmie słyszeli, sądzi- li, że jest to amerykański koncern z główną siedzibą w Houston albo w Denver. Naprawdę jednak Coyote Investment zarejestrowano w Europie, a kapitał - przy- najmniej ta jego część, o której wiedziano - pochodził z Iraku. Arabowie zwykli nazywać taki sposób celowego kamuflażu taąąiyya. Dla pana Hammouda stał się on podstawową zasadą zarządzania firmą. Plan rozkładu biur Coyote Investment odzwierciedlał obsesję Hammouda na punkcie dyskrecji i tajemnicy. Podzielił on firmę na dwie części: jedną przeznaczo- ną dla oczu postronnych i drugą - prawdziwą. Wychodząc z windy na piątym pię- trze goście stawali w jasno oświetlonym holu recepcji, w której uwagę przyciągał wielki napis COYOTE z wizerunkiem podobnego do wilka zwierzęcia. Tak wyglą- dało oficjalne wejście do firmy. Przez podwójne szklane drzwi przechodziło się do biur zastępcy dyrektorów do sprawkontaktów z inwestorami, komunikacji wewnątrz- korporacyjnej oraz personelu. Wszyscy dyrektorzy byli Anglikami. Pan Hammoud zapewnił im członkostwo we wszystkich londyńskich klubach, służbowe wozy mar- ki Bentley oraz hojne wynagrodzenia. W zamian mieli reprezentować go godnie 11 w londyńskim świecie finansowym. Sprawiali wrażenie wpływowych ludzi, ale w rze- czywistości zdziałać mogli niewiele. Pełnili raczej rolę przynęty. Prawdziwa władza firmy miała swoją siedzibę na lewo od windy. Do tej czę- ści szło się słabo oświetlonym korytarzem, który prowadził do działu księgowo- ści. Wejść tam mogli jedynie ci, którzy znali odpowiedni kod otwierający elektro- niczny zamek. Tutaj królowali milczący iraccy "zaufani pracownicy", którzy two- rzyli w firmie wewnętrzny, zamknięty krąg. Dla odwiedzających dział księgowości przedstawiał się niezwykle skromnie. Szare metalowe biurka i szafki, zasłony pachnące pleśnią i dymem tytoniowym, poplamione i wytarte wykładziny. Lecz to właśnie tu prowadzono prawdziwe interesy Coyote Investment. Arabscy pra- cownicy instynktownie wyczuwali hierarchię korporacji. Na Wschodzie powszech- nie wiedziano, że bogactwo i władza to dwie rzeczy, które należy ukrywać. To, co przedstawiano na zewnątrz, nie było prawdziwe. Obszerne biuro pana Hammouda, znajdujące się w rogu budynku, łączyło obie części firmy. Z tego powodu miało dwoje drzwi. Oficjalne wejście prowa- dziło do dużej poczekalni, w której urzędowała sympatyczna brytyjska sekretarka z dużym biustem. Prywatne drzwi wychodziły na źle oświetlone pomieszczenie zapchane papierami. Zajmował je profesor Sarkis, który oprócz funkcji szefa ochro- ny pełnił też obowiązki kierownika działu księgowości. Był jedyną osobą poza samym Hammoudem, która wiedziała o wielu operacjach firmy. Ale nawet on nie znał wszystkich tajemnic. I Wiek ciemności 1 Samuel Hoffman wiedział, że popełnił błąd już w chwili, gdy wpuścił tego czło- wieka do biura. Dwudziestokilkuletni Filipińczyk miał rozbiegane oczy i ze- psute, krzywe zęby, które pochylały się w różnych kierunkach niczym powykrzy- wiane deski płotu. Unikał kontaktu wzrokowego. W jednej dłoni ściskał różaniec, w drugiej zniszczoną fotografię. Płakał. Nie szlochał głośno, raczej cicho pocią- gał nosem jak ktoś, kto czuje się niewart nawet swoich własnych łez. Wyjąkał, że przysłał go ktoś z filipińskiej ambasady. Prosił o pomoc. Hoffman żałował, że w ogóle pozwolił mu wejść na górę. - Ma pan pięć minut - powiedział patrząc na zegarek. - Ani chwili dłużej. Na moment zniknął w sypialni sąsiadującej z biurem i wrócił z zapalo- nym papierosem. Był mocno zbudowany, po trzydziestce, miał prawie metr osiemdziesiąt wzrostu, dość wąską twarz i ciemne oczy. Nieustannie chodził z kąta w kąt, jak dzikie zwierzęta w ogrodzie zoologicznym, które mają za małe klatki. Ubrał się dziś tak jak zwykle - w szary garnitur i niebieską koszulę, któ- rą rozpiął pod szyją. To była jedyna ekstrawagancja, na jaką sobie pozwalał. Prawdę mówiąc, zawsze wkładał garnitur i nigdy nie nosił krawata. W rezulta- cie albo był ubrany zbyt elegancko do okazji, albo za mało oficjalnie. Nigdy w sam raz. Właśnie przez to stale sprawiał wrażenie, jakby nie zdążył się prze- brać do końca. Hoffman zdusił papierosa w popielniczce po zaledwie dwóch pociągnięciach i spojrzał na kartkę, którą podał mu Filipińczyk. Dużymi wyraźnymi literami na- pisano na niej "Ramon Pinta". Tylko tyle, żadnego adresu ani numeru telefonu. Przez chwilę Sam zastanawiał się, kto z filipińskiej ambasady mógł przysłać do niego tego mężczyznę. Potem przypomniał sobie biznesmena z Manili, którego brat, ksiądz Kościoła rzymskokatolickiego, zaginął gdzieś w Arabii Saudyjskiej. Hoffman co prawda nie odnalazł duchownego, ale próbował. A teraz ten niski człowieczek z kartką siedział po drugiej stronie biurka i wyglądał tak, jakby za chwilę miał ze strachu wyzionąć ducha. 15 - Co mogę dla pana zrobić, panie Pinta? - spytał Hoffman mając nadzieję, że usłyszy odpowiedź"nic". - Proszę - Filipińczyk odchrząknął próbując dodać sobie odwagi. Pochylił się w stronę Sama i podał mu fotografię, którą ściskał dotąd w prawej dłoni. Trzymał rękę wyciągniętą przed siebie w proszącym geście tak długo, aż zaczę- ła drżeć. Hoffman niechętnie wziął zdjęcie. Przedstawiało młodą filipińską kobietę o dużych, czujnych oczach, wystających kościach policzkowych i kędzierzawych włosach. Mogła mieć najwyżej dwadzieścia parę lat. Miała na sobie uniform - czarną sukienkę i biały fartuszek - w którym wyglądała jak pokojówka w jednym z eleganckich hoteli West Endu. Fotografia przypominała pamiątkowe zdjęcia od pierwszej komunii. Wargi kobiety były nieznacznie rozchylone, jakby za chwilę miała kogoś pocałować. Nosiła mały, złoty krzyżyk. - Moja żona - powiedział mężczyzna wskazując fotografię. Teraz już gło- śniej pociągał nosem. Hoffman podał mu pudełko z chusteczkami higienicznymi stojące na blacie biurka. Filipińczyk wytarł nos i wsunął chustkę w rękaw, na póź- niej. Przez chwilę wpatrywał się w podłogę, jakby zbierał się na odwagę. Potem spojrzał Hoffmanowi prosto w oczy, z kieszeni płaszcza wyjął jeszcze jedno zdjęcie i położył je na biurku spodem do góry. W pokoju zapadła cisza. Szum londyńskich ulic ledwo było słychać przez zamknięte okno. Kursor na ekranie komputera migał z idealną regularnością, jed- no mrugnięcie na sekundę. Raport, który Sam sporządzał dla klienta w Nowym Jorku, czekał na dokończenie. Książki prawnicze równo stały na półkach: twarde grzbiety, szeleszczące strony, gotowe do kolejnych poszukiwań. Świat planów i oczekiwań zatrzymany w czasie, na chwilę przed zderzeniem z innym światem, dotąd nieznanym. Hoffman raz jeszcze spojrzał na zegarek. Jak tu się pozbyć tego cholernego Filipińczyka? Powoli odwrócił leżącą na blacie fotografię. Kiedy zobaczył blade, oświetlo- ne błyskiem flesza kolory, jęknął. Było to zdjęcie z archiwów policyjnych, zro- bione na miejscu zbrodni/Przedstawiało nagie ciało kobiety leżące na trawie. Ofiara miała na sobie tylko biustonosz. Jej twarz znaczyły siniaki, a włosy łonowe i jedno udo pokrywała zaschnięta krew. W usta ktoś wcisnął jej zwinięte w kłębek majtki. Sinobrązowy odcień ciała wskazywał na to, że kobieta nie żyła już od kilku godzin. Wciąż jednak można było rozpoznać jej twarz. Hoffman pokręcił » głową. Po raz kolejny pomyślał, że nie powinien był wpuszczać Filipińczyka na górę- Teraz nie miał już wyjścia. Musiał coś powiedzieć. - Przykro mi - mruknął, ponownie odwracając fotografię, aby ukryć nagość kobiety. Przesunął zdjęcie w stronę gościa. Młody mężczyzna pozostawił je na biurku. Wyraźnie toczył wewnętrzną walkę, starał się opanować narastające w nim emocje. Zaszlochał głośniej i ukrył twarz w dłoniach. Różaniec upadł na podłogę, Filipińczycy są ofiarami tej ziemi, pomyślał Sam. Wycieraczkami, na których potentaci i wpływowi zeskrobują sobie błoto z butów. - Proszę wziąć się w garść - powiedział Hoffman, po raz drugi wyciągając w stronę Pinty pudełko z chusteczkami. Nie poskutkowało, więc podszedł do mło- 16 dego mężczyzny i położył mu dłoń na ramieniu. - No już, wystarczy. Naprawdę jest mi przykro z powodu pana żony. Co mogę dla pana zrobić? - Panie Hoffman, bardzo proszę - Filipińczyk złożył dłonie jak do modli- twy. - Chcę pana wynająć. - Do czego? - zdziwił się Sam. - Chcę, żeby znalazł pan człowieka, który ją zabił. Hoffman pokręcił głową. Zawsze działał racjonalnie. Żył w świecie ksiąg i ra- portów, ale nie trudnił się wyrównywaniem rachunków. - Przykro mi, lecz nie podejmuję się takich zadań. Nie wiem, kto w ambasa- dzie powiedział panu, że zajmuję się sprawami zabójstw. Prowadzę dochodzenia finansowe. Badam firmy. Projekty. Inwestorzy. Interesy. Widzi pan? - Hoffman wskazał na półki zapchane księgami prawniczymi, kodeksami handlowymi i sko- rowidzami firm.-Nie biorę spraw morderstw. - Ale ta nie będzie dla pana trudna do rozwiązania. - W smutnych oczach Filipińczyka błysnęła iskierka zemsty. - Ponieważ ja wiem, kto to zrobił. - Wie pan? - Tak, wiem. To arabski biznesmen. Moja żona i ja pracowaliśmy dla niego. Ona była służącą, ja kucharzem. Hoffman uniósł brwi. - Ma pan jakiś dowód? - Tylko siebie. Ja tam byłem, kiedy znaleźli jej ciało. Zostawił je na polu, niedaleko od swojego wiejskiego domku. Twierdzi, że w ten weekend go tam nie było, a jego przyjaciele kłamali, żeby to potwierdzić. Ale ja wiem, że tam był, widziałem go. Chciał kobiety... - przerwał ze wstydu i smutku, a potem przypo- mniał sobie, że nie powiedział jeszcze najważniejszego. - To Nasir Hammoud. - Rozumiem - stwierdził Hoffman. Już gdzieś słyszał to nazwisko, ale nie mógł sobie przypomnieć gdzie. Raz jeszcze spojrzał na zegarek. Jeszcze kilka minut i pozbędzie się tego biedaka. - On zawsze oglądał się za moją żoną, proszę pana - ciągnął Filipińczyk - ale ona go ignorowała. Myślę, że to go złościło. - Mężczyzna znowu odwrócił głowę. Sam przytaknął na znak, że rozumie. - A czym zajmuje się Nasir Hammoud? - Jest bardzo wielkim biznesmenem. Z Iraku. Jest bogatszy niż wszyscy inni i nie dba o krzywdę innych. Ma firmę w Londynie, taką, która kupuje inne firmy. Może pan o niej słyszał? - Jak się nazywa? - Coyote Investment, proszę pana. - Oczy przybysza rozjaśniły się, gdy spo- strzegł, że Sam wbrew sobie zaczyna interesować się jego sprawą. - Na pewno? - Hoffman już pamiętał, skąd znał to nazwisko. Kilka miesięcy wcześniej została wystawiona na sprzedaż fabryka opon w Portugalii. Sprzedano ją za osiemdziesiąt milionów, a kupcem okazał się iracki biznesmen, o którym nikt wcześniej nie słyszał - właśnie Hammoud. Już wtedy Hoffman postanowił, że powinien dowiedzieć się więcej na temat nowego człowieka w arabskich roz- grywkach finansowych, ale potem o wszystkim zapomniał. 17 - Tak, proszę pana. Coyote Investment. On ma wiele różnych firm Wszę- dzie. Dlatego właśnie może robić co chce* Jest bardzo bogaty. Wyjaśnienia młodego mężczyzny przerwał nagle ryk motoru, który śmignął w górę ulicą North Audley. Jakiś samochód zatrąbił ostrzegawczo. Ten hałas roz- bił bańkę, w jakiej przez chwilę obaj się znajdowali. Po drugiej stronie ulicy jacyś dwaj mężczyźni w garniturach rozmawiali ze sobą. Jeden z nich patrzył na budy- nek, w którym Hoffman miał biuro. Obaj sprawiali wrażenie znudzonych. Sam odwrócił się do swojego gościa. - Wszystko to jest niezwykle interesujące, panie Pinta, ale jak już mówiłem, nie zajmuję się sprawami morderstw. Proszę zawiadomić o tym policję. Oni prze- prowadzą dochodzenie, to ich praca. - Już powiedziałem to policji - odparł Filipińczyk cicho - i nic nie zrobili. Byłem tam dwa tygodnie temu, a teraz nawet nie chcą ze mną rozmawiać. Mówią tylko, że pan Hammoud nie jest podejrzany o morderstwo mojej żony i że wciąż jeszcze szukają poszlak, ale jak dotąd nic nie znaleźli. Powiedzieli, że bardzo im przykro, ale nic więcej nie mogą zrobić. Ich to nie obchodzi. On jest bogatym Arabem, a ja tylko biednym Filipińczykiem. Sam pan widzi. Dlatego właśnie przy- szedłem tutaj. - Co pan opowiada? Policja na pewno zbada tę sprawę. Przecież to Anglia. Tutaj obowiązują pewne prawa. - Nie takich jak Hammoud Już panu mówiłem, że policja nie chce nic słyszeć na jego temat. Cały czas powtarzają tylko, że on jest ważną osobistością, przyjacie- lem tego czy tamtego i jeżeli mam jeszcze jakieś pytania, powinienem iść do filipiń- skiej ambasady. Mówię panu, oni się go boją. Musi mi pan pomóc w zdobyciu in- formacji, żeby przekazać je policji. Inaczej nie ma nadziei. -Skinął głową w stronę leżącej na biurku fotografii swojej zmarłej żony. -- Żadnej nadziei. Hoffman spojrzał na Filipińczyka skulonego w dużym fotelu po przeciwnej stronie biurka. Mężczyzna starał się zajmować jak najmniej miejsca. Przypomi- nał świnkę morską, którą Sam miał jako chłopiec. Z instynktu dzikich zwierząt pozostała jej tylko zdolność ukrywania się. Hoffman nie mógł nie współczuć mło- demu wdowcowi. Chciał mu w jakiś sposób pomóc. - Powiem panu, co zrobimy. Może uda mi się znaleźć coś na temat Hammo- uda w jednym z moich rejestrów firm. To zajmie tylko minutkę. Niestety to wszyst- ko, co leży w mojej mocy. Potem muszę wracać do pracy. Czy to panu pomoże? - O, tak- młody mężczyzna skinął głową. - Bardzo pomoże. Tak myślę. Jeżeli znajdzie pan coś złego w jego interesach, to może wtedy policja mnie wy- słucha. Może. Hoffman podszedł do półek z książkami i wyciągnął Opasły tom zawierający listę wszystkich spółek zarejestrowanych w Wielkiej Brytanii. Otworzył go na literze C i zaczął szukać Coyote przewracając kolejne strony, to znowu cofając się o kilka. - To dziwne - powiedział, - Nie ma go tu. - Wrócił do półek i wziął jeszcze grubszą księgę, zawierające listę wszystkich firm, które miały w Wielkiej Bryta- nii swoje biura, niezależnie od tego, gdzie znajdowała się ich główna siedziba. 18 - Mam -powiedział po kilku chwilach. -Coyote Investment. Spółka Akcyj- na. Zarejestrowana w Genewie. Przewodniczący rady i prezes N. H. Hammoud. Pozostali czterej dyrektorzy mają francuskie nazwiska. Dochody - nieznane. Zy- ski -nieznane. W Londynie ich biuro mieści się przy Knightsbridge. Niezły adres jak na firmę, o której nikt nigdy nie słyszał. Ale też nie ma od czego zacząć. Niestety. - Nie? - Młody Filipińczyk wciąż czekał z szeroko otwartymi oczami, li- cząc, że Hoffman znajdzie w swoich rejestrach i tomach ksiąg prawniczych jakąś cudowną wiadomość, która pomoże rozwiązać sprawę. - Nie, Ten Hammoud najwidoczniej bardzo stara się utrzymać swoje intere- sy w tajemnicy. Słyszałem, że kupił fabrykę w Portugalii parę miesięcy temu, ale nawet tego nie jestem do końca pewny. Przykro mi. Żałuję, że nie mogę więcej panu pomóc. - To w tych księgach nie ma nic więcej? Hoffman pokręcił głową. Sam także był tym zawiedziony. Hammoud należał do tego typu postaci, które go interesowały. Arab, biznesmen z kupą pieniędzy i obsesją na punkcie prywatności. Hoffman stworzył niewielką firmę, która zaj- mowała się penetrowaniem tajemnic takich właśnie ludzi. - Naprawdę mi przykro-powtórzył raz jeszcze. - Ale może uda się panu dowiedzieć czegoś wiencej, jeżeli zbada pan to bliżej? - Może, ale pana nie stać na zatrudnienie mnie. Naprawdę. Pracuję głównie dla dużych firm, nie dla kucharzy. Moje usługi są drogie. Ramon Pinta wyprostował się w fotelu. Obraziła go uwaga o jego zawodzie. - Proszę pana, niezależnie od tego ile pan żąda, zapłacę. W ambasadzie po- wiedzieli mi, że pan jest najlepszy w całym Londynie do takiej pracy. Dlatego przyszedłem tu, żeby pana zatrudnić i właśnie to zamierzam zrobić. Proszę. Hoffman roześmiał się. Podziwiał upór tego małego człowieczka. - Niestety, w ambasadzie pomylili się, panie Pinta. Sam pan teraz widzi, że tutaj na nic się nie przydam. Proszę jeszcze raz spróbować na policji. - Bardzo pana proszę. - Filipińczyk znowu złożył ręce jak do modlitwy. Hoff- man bał się, że mężczyzna za chwilę padnie przed nim na kolana i zacznie go błagać o pomoc. Już i tak za dużo czasu poświęcił temu człowiekowi. Mógł się go pozbyć tylko w jeden sposób. Zgadzając się na jego prośbę. - Niech pan posłucha, popytam trochę o Hammouda, Zobaczę, może uda mi się czegoś o nim dowiedzieć. Dobrze? Ramon otworzył usta, jakby za chwilę miał zacząć śpiewać z radości. - Tak, proszę pana! Dobrze. Ile mam zapłacić? - Nic. To za darmo. Wszystko, czego zdołam się dowiedzieć na temat Ham- mouda przyda się również i mnie, zapomnijmy więc o pieniądzach. Tylko tyle mogę zrobić dla pana żony. - Aleja chcę zapłacić, proszę pana. Tak jak inni. - Jego duma została urażona. - W takim razie później o tym porozmawiamy, dobrze? Teraz powinien pan już iść. Mam sporo pracy. - Hoffman wstał ze swego miejsca. Ramon z czcią wpatrywał się w swojego nowego przyjaciela i obrońcę. 19 - To może uścisk dłoni? Bez pieniędzy. Uścisk dłoni wystarczy, bo jesteśmy wAnglii. Hoffman przytaknął. Wyciągnął rękę myśląc, że może powinien był jednak wziąć od Pinty pieniądze, gdyż w ten sposób pozostałby on jednym z klientów. Młody mężczyzna z powagą ścisnął dłoń Sama. Teraz sprawa była już oficjalna. - Jeszcze tylko jedno. Czy zna pan kogoś pracującego dla Hammouda, z kim mógłbym porozmawiać o interesach Coyote Investment? To by mi ułatwiło po- szukiwania. Jeżeli mam zadawać pytania, od kogoś muszę zacząć. - Chyba nie znam nikogo takiego, proszę pana - powiedział Ramon. - Ci, którzy dla niego pracują, też są Arabami. Oni nie pomogą... - na chwilę umilkł zastanawiając się nad czymś. - Może tylko jedna osoba. - Ktototaki? - Kobieta, która pracuje w Coyote Investment. Tylko ona napisała do mnie po śmierci mojej żony. Wciąż jeszcze mam ten list Chce pan go zobaczyć? - Tak - poprosił Hoffman. Ramon wyjął z portfela wymięty kawałek papieru i podał go rozmówcy. Był to prosty, krótki list kondolencyjny, wyrażający smutek z powodu śmierci żony Pinty. Autorka listu pisała, że wie, jak Pinta się czuje, ponieważ sama straciła oboje rodzi- ców. List podpisała "Lina Alwan". Nie było żadnego adresu zwrotnego. Hoffman zapisał nazwisko i imię w swoim notatniku i oddał kartkę Ramonowi. - Dziękuję panu- powiedział Filipińczyk. - Jeszcze chwila. Jak mam się z panem porozumieć, jeżeli uda mi się coś znaleźć? - Nie mam telefonu. Ani adresu. Przykro mi. -To jak się skontaktujemy? - Ja do pana zadzwonię. Hoffman tylko skinął głową, nie przypuszczając nawet, że po raz ostatni wi- dzi tego małego człowieczka z zepsutymi zębami. - Proszę mi dać pięć dni, dobrze? Niczego nie mogę panu obiecać. Rozumie pan? - Dziękuję panu - powtórzył Ramon. Wciąż jeszcze wyglądał jak wniebo- wzięty. Wystarczy tego, pomyślał Hoffman kładąc gościowi dłonie na ramionach i po- pychając go w kierunku drzwi. Kiedy mijali okno, Sam zauważył, że dwaj męż- czyźni w garniturach wciąż jeszcze stoją po drugiej stronie ulicy. Teraz obaj pa- trzyli na jego blok. - Kim oni są, do cholery? - mruknął do siebie. Ramon Pinta spojrzał w stronę, w którą patrzył Hoffman. - O, proszę pana! -jęknął chwytając Sama za ramię. -Ja ich znam. -Wska- zał dwóch mężczyzn na ulicy. Jego dłoń drżała. - Kim oni są? - Sam przyglądał się nieznajomym przez lustrzane szkło. - Oni pracują dla pana Hammouda. - W takim razie co robią tutaj? - zapytał Sam, chociaż już znał odpowiedź. - Chyba mnie śledzili, proszę pana. Hoffman pokręcił głową. 20 - Cholera - zaklął. Teraz naprawdę musiał coś zrobić. - Boję się - szepnął Pinta. Brązowa skóra jego twarzy była mocno napięta. - Proszę mnie posłuchać. - Głos Hoffmana zmienił się nieznacznie, tak jak- by wrzucił inny bieg. - Nie ma powodów do obaw, Oni nas nie mogą zobaczyć przez te okna, więc nie wiedzą, że przyszedł pan do mnie. W tym budynku jest wiele biur. Na najwyższym piętrze jest dentysta, a pod nim biuro ma prawnik. Jeżeli ktokolwiek zapyta, był pan u jednego z nich. Rozumie pan? - Tak-potwierdził Filipińczyk. - To dobrze. - Sam położył dłoń na ramieniu Pinty. - A teraz proszę zrobić dokładnie to, co powiem. Proszę zejść schodami do piwnicy. Nie windą, tylko schodami. Na samym dole znajduje się pralnia, która łączy ten budynek z sąsied- nim. Przejdzie pan przez tę pralnię, a potem schodami w górę do holu sąsiedniego domu. Rozumie pan? Frontowymi drzwiami wyjdzie pan na Brook Street. Nawet pana nie zobaczą. Dobrze? - Tak, proszę pana - potwierdził Pinta, ale nadal stał w miejscu, przerażony. - Proszę już iść. - Hoffman pchnął go lekko za drzwi. - Niech pan zrobi tak jak mówiłem, a nic panu nie będzie. Umawiamy się, że zadzwoni pan do mnie za kilka dni. Postaram się sprawdzić tego Hammouda. Obiecuję. A jeśli coś znajdę, to sam pójdę na policję. Pinta skinął głową. W oczach miał łzy. Zrobił kilka kroków i zatrzymał się w korytarzu, tuż za drzwiami. - Proszę już iść! - ponaglił go Hoffman. - Natychmiast! - Zamknął drzwi, ale po chwili uchylił je odrobinę, aby upewnić się, czy Filipińczyk postąpił zgod- nie z jego instrukcjami. Mały człowieczek zniknął na klatce schodowej. Hoffman wrócił do okna i patrzył na dwóch mężczyzn, którzy wciąż stali przed budynkiem z czerwonej cegły. Wyglądali jak umięśnieni ochroniarze. Kim, do diabła, był Nasir Hammoud? -zastanawiał się. Nie chodziło wyłącznie o obietni- cę danąFilipińczykowi. Naprawdę chciał się tego dowiedzieć. Dopiero gdy usiadł przy biurku, zauważył, że fotografia żony Pinty wciąż leżała na blacie. Najwi- doczniej teraz należała już do niego. 2 Następnego dnia rano Sam Hoffman był już przy ulicy Knightsbridge. Stał na chodniku naprzeciwko siedziby firmy Nasira Hammouda. Z rękami wciśnię- tymi w kieszenie i włosami zaczesanymi gładko do tyłu wyglądał jak gliniarz po służbie. Padał deszcz. Hoffman włożył ciemne okulary i ruszył w kierunku szare- go betonowego biurowca. Musiał chwilę zaczekać przy krawężniku, aby przepu- ścić paradę czarnych taksówek jadących do Mayfair. Przypominały one miniaturo- we statki kosmiczne z komórkowymi telefonami, elektronicznymi licznikami i re- klamami papierosów na bocznych drzwiach. Hoffman podszedł do budynku 21 i pchnięciem otworzył wąskie drzwi. Mężczyzna w uniformie, z ułożonymi na piankę blond włosami i dużymi bicepsami, siedział niemal przy wejściu, pilnując wind. - Chwileczkę - zatrzymał Hoffmana.- Czy ma pan umówione spotkanie? - Wyglądał jak nawrócony uliczny twardziel z rodzaju tych, którzy woleli stanąć na tarasie i nasikać do sąsiadów zamiast iść do toalety. Hoffman zignorował go i zaczął czytać spis instytucji na ścianie. W końcu znalazł to, czego szukał. Małymi literkami na samym końcu listy firm napisano "Coyote Investment - V piętro". Strażnik podszedł do niego i poprosił o dowód tożsamości. Hoffman udał, że go nie słyszy. Ruszył do windy, wcisnął guzik oznaczony "5" i czekał, aż drzwi dźwigu zamkną się za nim. Zanim to nastąpiło, strażnik błyskawicznie znalazł się przy nim. Na twarzy miał lekki, ironiczny uśmieszek - Niestety - powiedział. - Musi pan mieć klucz. Albo umówione spotkanie. Hoffman przez chwilę zastanawiał się, a potem podjął szybką decyzję. W koń- cu co miał do stracenia? - Mam się zobaczyć z panią Alwan -wyjaśnił. - Czy jest dzisiaj w pracy? - A pan jak się nazywa? - White. Mam dla niej wiadomość od przyjaciela. Strażnik wrócił na swoje stanowisko i zadzwonił na górę. Gdy wrócił, na twa- rzy miał już nie ironiczny uśmieszek, lecz szyderczy uśmiech. - Lina nigdy o tobie nie słyszała, facet. Wpadłeś. Hoffman mruknął coś na temat niewłaściwego adresu i wycofał się w kierun- ku drzwi, zanim strażnik zdążył zadać mu następne pytanie. A zatem Hammoud rzeczywiście miał biuro przy Knightsbridge i naprawdę pracowała tu Lina Alwan. Na razie wiedział przynajmniej tyle. Sam wrócił na swój punkt obserwacyjny na chodniku i zastanawiał się co ma dalej robić. Coraz bardziej padało. Hoffman zdjął okulary i włożył je z powrotem do kieszeni. Pamiętał, jak kiedyś jego ojciec stwierdził, że gdy się idzie na zwiady, trzeba włożyć ciemne okulary, niezależnie od pogody. Sam uznał jednak, że w tej kwestii, podobnie jak w wielu innych, jego ojciec nie był wiarygodnym źródłem informacji. Odwrócił się tyłem do szarego biurowca i ruszył wzdłuż Knightsbridge szukając jakiejś bocznej uliczki. Ale to nie był koniec emocji tego dnia. - O Jezu -jęknął zbliżając się do rogu ulicy. Jeden z jego klientów, gadatli- wy Nigeryjczyk o niezwykłym nazwisku Onono, szedł w jego kierunku. Pan Ono- no zatrudnił go kiedyś, aby przeprowadził dochodzenie w sprawie jego rywala z Lagos, który próbował przejąć pełnomocnictwo sprzedaży ropy. Tego dnia dawny klient miał na sobie niebieski kaszmirowy płaszcz i palił wielkie cygaro. O krok za nim szedł angielski ochroniarz niosąc parasol. - Witam starego przyjaciela! - zawołał Onono wesoło. Hoffman nic nie od- powiedział. Wpatrywał się w chodnik, dopóki mężczyzna go nie minął. - Do zo- baczenia! - rzucił Nigeryjczyk nie zatrzymując się. Prawda o współczesnym Londynie była według Hoffmana taka, że miasto stało się ucieleśnieniem zemsty dawnych kolonii brytyjskich. Wystarczyło spoj- rzeć na dumny krok pana Onono, na protekcjonalne twarze azjatyckich biznesme- 22 nów, które wyglądały z tylnych siedzeń limuzyn krążących po West Endzie, na arabskie znaki zdobiące witryny sklepów jubilerskich i galerii sztuki w Mayfair. Nawet wspaniały Harrods, górujący nad sąsiadującymi z nim budynkami niczym handlowy okręt z czerwonej cegły, należał teraz do Egipcjan. Wszyscy znaleźli się w tym cyrku: pakistańscy właściciele sklepów spożywczych, prawiący kom- plementy libańscy sprzedawcy słodyczy i Hindusi sprzedający kasety wideo. Oni wszyscy wiedzieli, że zmieniło się ustawienie biegunów świata. Hoffman pojął to w dniu, gdy wszedł do butiku Charlesa Jourdana przy Knightsbridge, gdzie po- dobno można dostać najelegantsze damskie buty na świecie. Spotkał tam arabską babcię, ubraną od stóp do głów na czarno, bezskutecznie próbującą porozumieć się ze sprzedawcą, Hoffman zaproponował, że pomoże jej jako tłumacz. "Ile za te?" - spytała babcia podnosząc czarne szpilki. "Dwieście funtów" -odparł Hof- fman po arabsku. "Powiedz mu, że dam sto" •- zakomunikowała chytrze. Sam zrobił jak prosiła. Do diabła z Charlesem Jourdanem. Arabowie mieli pieniądze i mogli robić, co chcieli. Teraz nektar gotówki płynął w drugą stronę. Każdy o tym wiedział. Każdy, oprócz Ramona Pinty, któremu zamordowano żonę i który nie miał do kogo zwrócić się o pomoc, więc udał się do Sama Hoffmana. Za rogiem Hoffman znalazł to, czego szukał. Była to mała boczna uliczka, wystarczająco szeroka, aby mogła przejechać nią śmieciarka. Prowadziła do tyl- nego wejścia szarego biurowca. Na szczycie platformy ładowniczej w głębi ulicz- ki stał wielki kontener na śmieci. Hoffman szybko ruszył w jego kierunku. Im był bliżej, tym wyraźniej czuł przyjemne połączenie podniecenia i strachu. Dźwignął się do góry na metalowej ramie i ostrożnie zszedł do pojemnika, zaciągając za sobą pokrywę prawie do końca. Zostawił tylko niewielką szczelinę, aby światło wpadało do środka. Śmieci zapakowane były w zielone plastikowe worki, z których każdy zawiązano u góry drucianą opaską, Hoffman otworzył worek, obok którego stał, i przejrzał jego zawartość. Znalazł niedopałki papierosów, stare gazety i pisma, nabazgrane na kart- kach wiadomości nie do odszyfrowania i kilka zwiniętych rulonów karteczek z logo firmy "Swami do Gwiazd". Przejrzał wszystkie, ale nie znalazł nic, co dotyczyłoby Coyote Investment Druga torba zawierała podobny zbiór śmieci wzbogacony o zuży- te torebki herbaty i filtry do ekspresu. W trzecim worku Sam znalazł mnóstwo wydru- ków komputerowych, które wyglądały obiecująco, ale okazały się bilansem rachunku "winien" fińskiej firmy importowo-eksportowej mieszczącej się na dziewiątym pię- trze. Czwarta torba śmierdziała gnijącymi melonami, a piąta zawierała mokre papie- rowe ręczniki. Jednak szósta okazała się strzałem w dziesiątkę. Rozkładając pierwszy z góry papier Hoffman zobaczył nazwę "Coyote", a po- niżej napis "Od N. H. Hammouda". Była to nota do działu transportu z prośbą o zor- ganizowanie pobytu jego kuzynowi, Husseinowi, który wkrótce miał przylecieć z Bagdadu. Wiadomość podpisano "Hammoud", a pod spodem sekretarka dopisała na maszynie: "Prezes Zarządu". Hoffman uśmiechnął się. A zatem właściciel tajem- niczej spółki Coyote Investment był rzeczywiście Irakijczykiem. To już coś. 23 Poza tą jedną kartką w worku nie znalazł nic prócz śmieci. Dopiero na sa- mym dnie natknął się na mniejszą, plastikową torebkę. Odkrył skarb. Mało bra- kowało, a w ogóle nie zwróciłby na nią uwagi, tak mało ważyła. Dopiero gdy popatrzył na nią pod światło, zobaczył, że zawierała wąskie paski papieru. Tor- ba z niszczarki dokumentów! Sam niemal ucałował plastik. Jak na jedno przed- południe osiągnął całkiem sporo. Zabrał powiadomienie Hammouda oraz folio- wą torebkę i wygramolił się z kontenera. Szybko ruszył w stronę wylotu ulicz- ki. Chciał zdążyć, zanim dozorca przyniesie kolejny ładunek śmieci. Zabrał znalezione skarby do swojego biura przy ulicy North Audley. Po dro- dze minął Hyde Park. W miarę składania pociętego papieru na podłodze jego entuzjazm rósł coraz bardziej - układał paski jeden przy drugim dopasowując skrawki druku tak jak elementy układanki. Złożenie ich okazało się łatwiejsze niż przypuszczał. W końcu doszedł do wniosku, że poszło mu zbyt łatwo. Poza kilko- ma wierszami druku na górze, kartka była pusta. Hoffman złożył w podobny sposób jeszcze kilka stron i wszystkie, podobnie jak pierwsza, okazały się kartkami firmowego papieru. U góry każdej z nich widniał iden- tyczny nagłówek: "Spółka handlowa Oscar Trading, S. A." oraz numer skrytki poczto- wej w stolicy Panamy. Poniżej widniały dwa numery telefonów - jeden w Tunezji, a drugi w Genewie. A dalej nic. Sam skleił paski jednej kartki taśmą i włożył ją do szuflady biurka. Był tak rozczarowany, że nawet nie zastanowił się, po co ktoś miał niszczyć czysty papier firmowy. Dopiero później przypomniał sobie o tym. 3 Lina Alwan należała do milczących. Zajmowała małe biuro w dziale księgowo- ści Coyote Investment, do którego szło się korytarzem od miejsca, w którym znajdował się główny komputer firmy. Na blacie szarego metalowego biurka stała lampa i oprawione w posrebrzane ramki zdjęcia rodziców Liny, które przecierała raz w tygodniu. Poza tym biuro wyglądało równie skromnie i po spartańsku co pokoje "zaufanych pracowników" Coyote Investment. Tego dnia czekała przy swoim biurku aż do szóstej trzydzieści zastanawiając się, czy pan White jeszcze wróci Nie miała pojęcia, kim był ani w jakiej sprawie chciał się z nią widzieć. Po prostu sama świado- mość, że miała gościa, intrygowała ją, Nigdy wcześniej się to nie zdarzyło. Ludzie z zewnątrz nie odwiedzali Irakijczyków, którzy pracowali w Coyote Investment. Profesor Sarkis, szef działu księgowości, zajrzał do niej kwadrans po szó- stej i zapytał, dlaczego jeszcze nie poszła do domu. Chociaż wszyscy nazywali go "profesorem", uczył tylko raz w swoim życiu, w wieczorowej szkole w Bag- dadzie, gdzie prowadził zajęcia z księgowości. W jednym uchu nosił aparat słu- chowy, który nigdy porządnie nie działał, więc Sarkis stale stukał weń dłonią. Lina wymruczała coś na temat tego, że chciała wcześniej rozpocząć comie- sięczną kontrolę. Z wyrazu jego oczu domyśliła się, że Sarkis wie o niezapowie- 24 dzianym gościu. Kiedy zawisł nad jej biurkiem, jego wielki nos zaczął węszyć w poszukiwaniu kłopotów. Lina bardzo chciałaby, żeby zapytał wprost: "Czy zna pani niejakiego pana White'a?" Wtedy mogłaby mu odpowiedzieć, że nigdy o ni- kim takim nie słyszała i nie miała pojęcia, dlaczego przyszedł właśnie do niej. Ale profesor Sarkis o nic nie zapytał. Patrzył na nią podejrzliwie i kręcił głową. Wie- działa, że to zły znak. Kwestionował jej lojalność wobec firmy. Nie myśl o tym, mówiła sobie w duchu. W taki właśnie sposób radziła sobie ze wszystkimi dziwactwami, na jakie natykała się w Coyote Investment. Tak samo postępowała większość jej arabskich przyjaciół. Pochyl głowę, zrealizuj czek, wydaj pieniądze. Tak właśnie żyli wszyscy milczący. Lina dołączyła do działu księgowości przed trzema laty. Najpierw prowadziła księgi, potem została administratorem przetwarzania danych. Nauczyła się zadawać jak najmniej pytań. Nie miała pojęcia, skąd pochodzi wielka fortuna Nasira Ham- mouda i wcale nie chciała tego wiedzieć. Podobnie jak wielu innych "zaufanych pracowników" Hammouda, bała się go. Została w Coyote Investment z tych sa- mych powodów, co inni Irakijczycy: duże zarobki i strach przed odejściem. Młody Irakijczyk, Jussef, wpadł do jej pokoju zaraz po wyjściu profesora Sarkisa. Od niedawna pracował w księgowości i już w kilka tygodni od rozpoczę- cia pracy zapałał do Liny namiętnością. Przysyłał jej kwiaty, pudełka daktyli i arab- skie wiersze miłosne. Zostawał do późna w biurze, żeby umówić się z niąna kola- cję. Narzucał jej się. Tego wieczoru skropił się wodą kolońską o bardzo ostrym zapachu i Lina uznała to za zły omen. Jussef przysiadł na jej biurku i z poczuciem niczym nie uzasadnionej wiary w swoją męskość poinformował ją, że zarezerwo- wał dla nich na wieczór stolik u Blake'a, chwaląc się jednocześnie, że to najdroż- sza restauracja w Londynie. - Jestem zajęta - odparła Lina. Nawet na niego nie spojrzała. Jussef wyglądał na wstrząśniętego. - Wszystkie wieczory masz zajęte? - Tak, wszystkie. - Boże, on naprawdę był natrętem. Wystarczyło na niego spojrzeć. Należał do tego rodzaju arabskich mężczyzn, którzy udawali nowocze- snych, ale zrobiliby wszystko, aby zamienić swoją ukochaną w ciężarną niewol- nicę domową, gdyby tylko mieli po temu okazję. Wszyscy mniej więcej tak się zachowywali. Dlatego właśnie Lina postanowiła, że nigdy nie wyjdzie za mąż. Pozamykała na klucz szafki ignorując przygnębionego amanta, który ciągle jesz- cze siedział na jej biurku. Już dawno nauczyła się znosić tego rodzaju zagrania Arabów. Była bardzo atrakcyjna. Jej twarz i figura sprawiały, że zauważano ją nawet wtedy, gdy starała się trzymać na uboczu. Miała lśniące czarne włosy, przycięte tak krótko, że przy- pominały najeżoną sierść zwierzęcia. Równie ciemne były jej brwi, które wyglą- dały tak, jakby ktoś dwukrotnie pociągnął je czarnym, zaostrzonym ołówkiem. W jej twarzy wyróżniały się wysokie kości policzkowe i wydatny nos. Miała twarz muzułmańskiej księżniczki i dlatego starała się zaprzeczyć takiemu wrażeniu, nosząc najkrótsze spódniczki i najbardziej obcisłe sweterki, jakie widziano na Zachodzie. Uważała to za taqqiyya. Jednak Lina nie mogła uciec od rzeczywistości. 25 Żyła równocześnie w dwóch światach: kobiety Wschodu i kobiety Zachodu - istoty, którą kierowało przeznaczenie, ale która miała zarazem wolność wyboru. Wła- śnie tak wyglądało życie milczących. Nie wiedzieli, kim naprawdę są. Lina Alwan należała do grona irackich uchodźców, ale pochodziła z zupełnie innego pokolenia niż Nasir Hammoud. Wywodziła się ze starej arystokracji, ze środowiska, które dawniej z pogardą patrzyło na takich nowobogackich jak Ham- moud, ale z czasem nauczyło się żyć z nimi w pokoju. Rodzina Liny opuściła Bagdad w tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym ósmym roku, kiedy w kraju zaczął panować obecny władca. Najpierw uciekli do Ammanu, a stamtąd do Londynu, jej ojciec stał się na emigracji arabskim odpowiednikiem Ashleya Wilkesa -umiar- kowanym patrycjuszem, który bardzo starał się przystosować do zmieniających się okoliczności, ale nigdy mu się to w pełni nie udało. Jego żona zmarła wkrótce po tym, jak rodzina osiedliła się w Anglii. Samotnie wychowywał jedyną córkę na osobę silną i niezależną, i w pełni przystosowaną do nowego otoczenia, czego sam nigdy nie zdołał osiągnąć. Lina była córeczką tatusia. Cała intensywność rodzinnych relacji skupiła się w tym jednym związku ojca z córką. Dorastając przechodziła przez wszystkie etapy, przez jakie przechodząjedy- nacy. Miała okres, gdy wszystko ją drażniło, lubiła manipulować innymi, była upartą, młodą dziewczyną, której łagodny ojciec zbytnio pobłażał. Jednocześnie od samego początku miała w sobie niezwykłą powagę. Już w chwili, gdy opusz- czali Irak, ojciec założył, że jego mała dziewczynka pójdzie na studia i dostanie dobrą pracę. Tak przecież właśnie postępowali ludzie na Zachodzie, a on posta- nowił zostać nowoczesnym i oświeconym Arabem, nawet jeżeli miało go to kosz- tować życie. Miał szczęście, że nie żył wystarczająco długo, aby poznać Nasira Hammouda. Lina miała pięć lat, gdy wyjechali z Bagdadu. Zapamiętała tylko zapachy tamte- go miasta. Tyle różnych woni, o wiele więcej niż w Londynie. Pachnący wilgocią duży dom dziadka w Waziriyah, słodka woń, jaką na jej palcach pozostawiały torebki z gałką muszkatołową i kardamonem, których dotykała na bazarze, na straganie z przy- prawami; aromat ryby masgouf w restauracji przy ulicy AbuNawas, biegnącej wzdłuż rzeki Tygrys. Jej ojciec zabierał tam rodzinę w czwartkowe wieczory. Lina zapamiętała także zapach strachu. Tamtego lata unosił się on w całym mieście, po tym, jak czołgi władcy zdobyły pałac prezydencki, a członkowie sta- rych arabskich rodów w panice zaczęli opuszczać Bagdad. Zapamiętała także wa- lizki ustawione rzędem w holu i samochód pędzący po pustynnej drodze do Jorda- nu, żeby zdążyć przed zamknięciem granicy. I jeszcze wyraz pustki i żalu w oczach matki, kiedy na zawsze opuszczali Bagdad. Władca już wtedy zorganizował cen- trum przesłuchań naprzedmieściach stolicy. Nazywano je Qasral-Nihayyah, "pała- cem końca". W ciągu kilku miesięcy powstał nowy język uchodźców. Kiedy ktoś spośród przyjaciół albo krewnych został aresztowany, mówili zwykle: nayemjawah - "on zasną) w środku". Kiedy Lina miała kilkanaście lat, prawie wszyscy iraccy mężczyźni, jakich znała, albo "zasnęli w środku", albo zostali zabici. 26 Irakijczycy w końcu przyzwyczaili się do woni strachu, tak jak ludzie miesz- kający w pobliżu śmietniska przyzwyczajają się do smrodu śmieci. Strach pach- niał wilgotno i cierpko, jakby butwiało coś uwięzionego głęboko w duszy. Często dawał o sobie znać: nagłe ściskanie w gardle, dreszcz niepokoju, dłonie stale wil- gotne od potu. Pełne wstydu i pozbawione nadziei oczy mężczyzn, których aresz- towano tego pierwszego lata, a potem każdego następnego. Oni, a także ich mat- ki, siostry i córki, zawsze czuli czający się w pobliżu strach. Linę przedstawiono panu Hammoudowi w typowo iracki, przerażający spo- sób. Nigdy potem o tym nie wspominała. Niedługo po śmierci jej ojca, akurat gdy pisała pracę magisterską z informatyki na uniwersytecie londyńskim, odwiedził ją mężczyzna, który pracował w Ministerstwie Handlu Zagranicznego w Bagdadzie. Przedstawił się jako przyjaciel jej ciotki Sohy, pracującej w tej samej instytucji państwowej. Na dowód przedstawił jej list od Sohy. Lina przeczytała go pełna obaw. Jej ojciec zawsze mówił o ciotce jako o kimś w rodzaju rodzinnego zakład- nika, któremu dano pracę w rządzie - a prawdę mówiąc zmuszono do przyjęcia posady, kiedy reszta rodziny uciekła z kraju. Na koniec listu, po wielu zbyt radośnie brzmiących wieściach o życiu w Bag- dadzie, Soha radziła Linie, aby po skończeniu uniwersytetu poszukała pracy u biz- nesmena Nasira Hammouda. Hammoud potrzebował zdolnych, wykształconych ludzi, pisała, a poza tym byłby to wyraz patriotyzmu siostrzenicy. Pomimo swojej młodości Lina zrozumiała prawdziwą treść listu. Jej ciotka była przerażona. Gdy- by Lina nie zrobiła tego, o co Soha prosiła w liście, jedyna jej krewna w Bagda- dzie ucierpiałaby. Tak więc, podobnie jak całe pokolenie Irakijczyków, Lina speł* niła swój obowiązek, zrealizowała czek i zakryła oczy. Ponieważ dziewczyna na- znaczona była piętnem strachu, Hammoud szybko przyjął ją do grona swoich "zaufanych pracowników". Uznał, że skoro korzenie rodu Liny tkwiły w Bagda- dzie, będzie się go bała na tyle, aby robić to, co on jej każe i nie zadawać żadnych pytań. Nigdy nie groził nikomu wprost, ale też nigdy nie musiał się do tego ucie- kać. Wszyscy doskonale go rozumieli. Tak właśnie wyglądała ukryta pajęcza sieć, która oplatała firmy takie jak Coyote Investment, sprawiając, że obcy nie mogli przeniknąć do wewnątrz. Uchodźcy w Londynie przywiązani byli do miejsca le- żącego tysiące mil od nich, odległego w czasie i przestrzeni, ale stale obecnego w ich wyobraźni; do miejsca, gdzie ktoś trzymał młotek i gwoździe nad głowami ich bliskich. Od tego terroru nie dało się uciec. Ich naród stał się narodem zakład- ników; oni wszyscy zasnęli w środku. 4 Rano, następnego dnia po tym, jak Sam splądrował śmietnik, jego ojciec za- dzwonił do niego z Aten. Głośny, łamiący się głos wskazywał na to, że Frank Hoffman był pijany, co mu się ostatnio dość często zdarzało. 27 - Sam, mój chłopcze - krzyknął w słuchawkę. - Co tam u ciebie słychać, do cholery? Sam starał się nad sobą zapanować. Nigdy wcześniej nie spodziewał się, że część swojej młodości będzie spędzał na znoszeniu pomysłów ojca, który stracił kontrolę nad swoim życiem. - U mnie w porządku, tato - powiedział spokojnie. - A co u ciebie? - Fantastycznie, cholera, właśnie tak. Dopiero co zarobiłem pięć milionów do- lców. - Wrzeszczał tak głośno, że Sam musiał odsunąć słuchawkę od ucha. Hoff- man senior odszedł na emeryturę kilka lat temu i teraz bawił się w zarabianie pienię- dzy, tak jak inni emeryci w granie w golfa. Nie obyło się bez opowieści o jego ostat- nim triumfie, który polegał podobno na tym, że Frank kupował libijskie akredytywy po obniżonej cenie na Malcie i sprzedawał je w Rzymie z ogromnym zyskiem. Tyle Sam zdołał wyłowić. Starał się nadążać za słowotokiem ojca, ale doszedł do wnio- sku, że czas kończyć rozmowę, gdy Frank rozpoczął opowieść o morzu pieniędzy. - Ten świat unosi się na morzu forsy, synku - bełkotał. - Możesz wessać je przez słomkę, jeżeli nie jesteś za głupi albo zbyt przestraszony! - Wszystkie s wymawiał niewyraźnie i sepleniąco. - Chętnie o tym posłucham następnym razem, tato. Teraz muszę już koń- czyć. Właśnie zaczynam pracować nad nową sprawą. - Tak? Wielka mi rzecz. - Może słyszałeś o takiej jednej spółce. Zarządza nią Irakijczyk. - Od Irakijczyków trzymaj się z daleka, synu. To wariaci. Ciągle się tylko zabijają. Zupełni pomyleńcy. - Dobra, tato. Oczywiście masz rację. - Chrzań tych Irakijczyków. Nawet mnie nie prowokuj, żebym ci przypad- kiem czegoś o nich nie powiedział. A poza tym skończ z gadką, jaki to jesteś teraz zajęty. Zawsze tak mówisz. Obudź się i powąchaj kawę. - Ja nie śpię, tato, I naprawdę muszę już kończyć. - To morze pieniędzy otacza cię ze wszystkich stron. Wystarczy, że otwo- rzysz swoje cholerne oczęta. Wychyl się za burtę i zaczerpnij sobie ile chcesz. Rozejrzyj się wokół. Miliardy dolarów wypływają spod ziemi jak woda. Ich stru- mień nigdy się nie kończy. Nigdy! Wszędzie forsy jak lodu. Nie mieści się w ban- kach. Rozpryskuje się o mury i dołącza do tego wielkiego morza pieniędzy. Tro- chę tego czeka też na ciebie. Posłuchaj swego starego choć raz. Znajdź sobie słomkę, wychyl się trochę i ciągnij ile chcesz. Rozumiesz? - Całkowicie, tato. W zupełności. - Zrób to zaraz, synu. I nie chrzań mi. Jeszcze dzisiaj. Zrozumiałeś? - Zrozumiałem, tato. Już dzisiaj załatwię sobie słomkę. Obiecuję. - Wcale nie obiecujesz, ty pieprzony abstynencie! W ogóle mnie nie słu- chasz. Zbiłbyś fortunę, gdybyś nie był takim zatwardziałym dupkiem. Wiesz? - Przepraszam, tato. Nie chcę być niegrzeczny, ale naprawdę muszę już kończyć. - Pewnie myślisz, że jestem tylko starym pijakiem, tak? Przyznaj się. Mnie nie okłamiesz, chłopcze. - Frank zaczynał wpadać w płaczliwe tony. Zwykle po- tem następowała gadka o tym, jak to w CIA nikt go nie doceniał. 28 - Naprawdę muszę już kończyć, tato. - Pieprz się. Ty, ty... - szukał odpowiedniego słowa, ale chyba zrezygno- wał, bo zaczął pociągać nosem. Brzmiało to tak, jakby płakał. - Przepraszam, tato. Muszę iść. Robota na mnie czeka. W słuchawce rozległ się nowy hałas. Sam rozłączył się. Z doświadczenia wie- dział, że ojciec nie przestanie gadać, niezależnie od tego, co usłyszy od syna. Kiedy odkładał słuchawkę, spostrzegł, że trzęsą mu się ręce. Świat, w którym żył jego ojciec, nie był mu aż tak obojętny, jak tego chciał. Staruszek wciąż jeszcze potrafił przełamać jego mury obronne zwykłym telefonem. Podobnie jak wielu synów, Sam Hoffman tworzył swoje życie na przekór ojcu. Jeżeli jego ojciec pił, on zawsze był trzeźwy. Jeżeli jego ojciec służył jako oficer w CIA, on zamierzał trzymać się od agencji jak najdalej. Jeżeli jego ojciec był materią, on wybierał antymaterię. W rezultacie jednak ten kontrast sprawiał tylko, że czuł do ojca coraz większe przywiązanie. Sam wychowywał się w Bejrucie, gdzie Frank Hoffman pod koniec lat sześć- dziesiątych pełnił funkcję szefa dużej i aktywnej placówki CIA. Był jedynakiem, więc sam musiał stawiać czoło porywczej osobowości swego ojca. Frank miał nie- typowe pojęcie o tym,, jak wygląda dobra zabawa. Zabierał syna na spacer wzdłuż ulicy Hamra, przystawał przy jednym z najbardziej rozrywkowych barów w okoli- cy, ucinał sobie pogawędki i żarty z klientelą, podczas gdy jego syn z szeroko otwar- tymi oczami gapił się na rozebrane striptizerki. Sprawy przyjęły gorszy obrót, kiedy ojciec Sama w wyniku kłótni z centralą CIA wystąpił z agencji. Frank założył wła- sną firmę ochroniarską w Arabii Saudyjskiej, ale nie układała mu się współpraca z arabskim partnerem. Rozpadło się też jego małżeństwo, które nigdy nie należało do szczęśliwych. Po kolejnej awanturze Franka jego żona, Gladys Hoffman, spako- wała walizki i odeszła, "Teraz ty się będziesz mną opiekował, mój mały mężczy- zno" - powiedziała Samowi. Opuścili Dhahran pierwszym samolotem. Od tamtej pory jego ojciec stawał się coraz bardziej drażliwy i coraz częściej sięgał po butel- kę. Syn wielokrotnie próbował uciec z tego rumowiska. Na początku, obserwując psychiczny upadek Franka, Sam odczuwał dziwną satysfakcję. Znalazł w Atenach oddział pomocy A.A. i stale namawiał ojca* aby zaczął chodzić na spotkania. Regularnie wysyłał mu też sterty ulotek i poradni- ków. Nakłaniał nawet swojego niskiego, grubego i nie cierpiącego wysiłku ojca, aby zapisał się do klubu zdrowia. Żadna z tych prób nie odniosła skutku. Alkohol był stylem życia oficerów CIA z pokolenia Franka Hoffmana. Sam zdecydował w końcu, że ten problem nic go nie obchodzi. Przez czterdzieści lat oldboye CIA próbowali zmienić swoje dzieci - i w ogóle cały naród - w swoich podwładnych, ale tamte czasy minęły. Okres zimnej wojny mieli już za sobą. Skończyły się hu- lanki. Teraz nikt nie pił już drinków mocniejszych niż mrożona herbata i Frank Hoffman sam musiał się troszczyć o swoje potrzeby. Oczywiście Samowi nie było łatwo odciąć się od ojca. Ojca i syna nie dało się rozdzielić na zawsze; im bardziej starali się od siebie uwolnić, tym silniejsze stawały się więzy między nimi. 29 Wszyscy wiedzieli, że kariera, jaką w końcu wybrał dla siebie Sam - prywat- ne dochodzenia finansowe - była najbardziej zbliżona do pracy oficera CIA, oczy- wiście poza pracą w samej agencji. Sam oferował swoim klientom coś na kształt prywatnego wywiadu. Znał szczegóły, o których nigdy nie pisano w księgach izby handlowej. Wiedział, którzy arabscy książęta zajmowali się czystą, a którzy brud- ną robotą; którzy płacili swoje rachunki, a którzy zawsze zatrzymywali sobie dzie- sięć procent Umiał powiedzieć, którzy libańscy pośrednicy dostarczą towar zgod- nie z umową. Wiedział też, którzy z nich zaszyją się gdzieś w Brazylii. Potrafił wskazać, które z arabskich banków były rzeczywistymi instytucjami finansowy- mi, a które istniały tylko na papierze. Po prostu wiedział, jak robi się interesy w kraju kłamców. Klienci cenili sobie Sama także za to, że pomimo różnych podejrzeń co do niektórych Arabów, darzył ten lud i jego kulturę głębokim szacunkiem. Jego fascy- nacja miała korzenie jeszcze w dzieciństwie, które spędził w Bejrucie. Brała się z objęć jego marokańskiej niani, z długich obiadów spożywanych w towarzystwie przyjaciół ojca w górach Libanu, z więzi i rywalizacji z arabskimi kolegami ze szkoły. Było to jak swędzące miejsce, którego nie mógł podrapać. Wciąż jeszcze podzi- wiał dworskie maniery Arabów, intymność i głębię ich przyjaźni, umiejętność żartowania na własny temat, a nawet siłę ich nienawiści. Chętnie czytał plotki na temat arabskiej polityki, tak jak inni czytali statystyki ligi baseballowej. Bez pyta- nia wiedział, jacy byli główni kandydaci na fotel prezydencki spośród libańskich chrześcijan - maronitów i co na ich temat sądzili liderzy Druzów. Wiedział na- wet, jaką londyńską gazetę kupował każdy z saudyjskich książąt i dlaczego. Uwiel- biał Arabów. Właśnie na tym polegał jego problem. Gdyby lubił ich trochę mniej, nie przejmowałby się okrucieństwem i korupcją, w jakie sami się wpędzili. Po prostu przeszedłby nad tym do porządku dziennego. Zamiast tego stał się wścib- skim wolnym strzelcem, którego pracą kierowały w równym stopniu cynizm i ide- alizm, tak ze sobą związane, że praktycznie nie dało się ich już oddzielić. Sam Hoffman najpierw próbował sił w bardziej konwencjonalnych zawodach. Po ukończeniu studiów podjął pracę w dużym nowojorskim banku, w sektorze prywatnym. Ponieważ mówił po arabsku, a jego ojciec znał chyba każdego księ- cia i każdego żebraka w Arabii, bank zadecydował, że Sam powinien zająć się klientami znad Zatoki Perskiej. Był to bardzo żyzny grunt, zwłaszcza dla dzieci byłych oficerów amerykańskiego wywiadu. Córka jednego z ambasadorów za- częła pracować dla prywatnego banku w Genewie jako pośredniczka kobiet z Arabii Saudyjskiej i Kuwejtu; niedługo potem zarządzała już setkami milionów dola- rów. Inny dobrze ustawiony prywatny bankier w Genewie twierdził, że ma tylko pięć kont, a na każdym po pięćset milionów dolarów. Wszędzie zabierał ze sobą telefon komórkowy - nawet do kina, na korty tenisowe czy na kolację do restaura- cji. Jego numer znało tylko pięciu klientów, ale wystarczył telefon od któregokol- wiek z nich, a bankier już był w drodze na lotnisko. Hoffman próbował pracować tak przez trzy lata. Naprawdę się starał: nosił garnitury i krawaty, regularnie sprawdzał pocztę, miał nawet telefon komórkowy. Tylko jednego nie zdołał w sobie przezwyciężyć - gardził niemal Wszystkimi klien- 30 tami, których pieniędzmi zarządzał. Poza kilkoma wyjątkami, wszyscy byli sko- rumpowani i nieuczciwi, a za główny cel stawiali sobie ukrycie swych bogactw przed tymi, którzy, całkiem słusznie, chcieli im je odebrać. Punkt zwrotny w ka- rierze Sama nastąpił wtedy, gdy jeden z takich klientów, młody saudyjski książę, spróbował wciągnąć Hoffmana w układ tak kompletnie i obrzydliwie nieuczciwy, że Sam jeszcze teraz krzywił się na samo wspomnienie o nim. Najbardziej bolało go to, że saudyjski książę zakładał, iż Hoffman się zgodzi. On jednak odmówił. Zrezygnował z pracy w banku i założył własną firmę konsultingową. W miarę jej rozwoju główną specjalnością Sama stało się badanie sytuacji finansowej tych samych ludzi, o których pieniądze dawniej zabiegał. Taka sytuacja odpowiadała mu znacznie bardziej, ale nawet w nowej pracy Sam nie zdołał uciec od takich, którzy stale mówili mu, że znali jego ojca jeszcze w daw- nych czasach* w Bejrucie, znacząco przy tym mrugając. Wszyscy oni byli przeko- nani, że niezależnie od wyznawanych ideałów, Sam wie, wokół czego świat się kręci i że w końcu zawsze zrobi to, co należy. 5 Na ścianie za biurkiem Sama Hoffmana wisiał oprawiony w ramki cytat z Oscara Wilde'a: "Tajemnicą świata jest to, co widzialne, a nie to, co niewi- dzialne". Uważał to za życiową mądrość - poznaj to, co poznawalne i nie martw się resztą. Zawsze przyjmował właśnie taki plan działania. Zaczynał od spraw- dzenia informacji, które były dostępne - zwłaszcza dzięki łączom komputero- wym. Niezmiennie był to pierwszy punkt każdego dochodzenia, jakie prowadził. Jednakże mimo przekonania o powierzchowności rzeczy, Sam Hoffman miał w so- bie coś, co kazało mu sięgać głębiej w mrok, gdzie z trudem odróżniało się wi- dzialne od niewidzialnego. Tym razem kamieniem ciągnącym go w głąb okazała się prośba filipińskiego kucharza, Ramona Pinty. Usiadł przy biurku i ponuro spojrzał na ekran komputera - przedłużenie tego, co widzialne. Wszedł do sieci, której zwykle używał poszukując baz da- nych. Zaczął od Stanów Zjednoczonych, wpisując w komputerze polecenie od- nalezienia słów: Coyote InVestment, Hammoud, Nasir i Hammoud oraz N.H. w skrócie rejestrów korporacji oraz spółek. Po dłuższej chwili komputer wy- świetlił dwa źródła: N.H, Hammoud wymieniony został jako prezes korporacji NH Holdings w stanie Newada, której działalność opisano po prostu jako "in- westycyjną". Znalazł się także na liście udziałowców nowojorskiej agencji nie- ruchomości o nazwie Partnerzy z 442 Madison Avenue, która pod tym właśnie adresem miała swój biurowiec, a prócz tego posiadała wiele innych nierucho- mości, których już nie wymieniano. Hoffman spróbował znaleźć NH Holdings oraz nazwę agencji Partnerów w innych przeglądarkach, ale bezskutecznie. Śla- dy prowadziły donikąd. 31 - A to przebiegły sukinsyn - powiedział Sam do komputera. Zrobił sobie kawę i wrócił do bazy danych agencji nieruchomości. Znalazł rejestry urzędów podatkowych oraz rejestr transakcji z większości stanów. Wpisał Coyote Invest- ment i Hammoud, nakazując komputerowi wyszukanie tych nazw w listach kupu- jących, sprzedających oraz właścicieli nieruchomości. Tu znalazł jeszcze kilka rzeczy. Nasir Hammoud miał dom w Aspen oraz dwustuakrową farmę w Middle- burg, w stanie Wirginia. Przed dwoma laty niejaki N. Hammoud sprzedał dwu- akrową posiadłość w Santa Barbara spółce o nazwie Dżidda Holdings. Niestety, nic z tego nie wynikało. Każdy bogaty Arab posiadał podobne nieruchomości w Stanach Zjednoczonych. Jakiś dom, jakaś farma. Mieszkanie dla kochanki, sta- rzejącej się matki albo nieobliczalnego brata. Amerykańska agencja nieruchomo- ści stanowiła bezpieczną zasłonę dla bogatych klas ze Wschodu - piękne sanktu- arium, do którego można było uciec, gdyby rodacy w kraju zaczęli za bardzo rozrabiać. . Hoffman zadał przeglądarce wyszukanie haseł pod jednolitym kodeksem han- dlowym, gdzie spodziewał się znaleźć skróty rejestru dłużników oraz wierzycieli w transakcjach handlowych. Nic. Spróbował w jeszcze jednej przeglądarce, szu- kając stanowych praw zastawnych i podatkowych oraz orzeczeń cywilnych. Zno- wu nic. Na koniec sprawdził listę spraw sądowych okręgu federalnego oraz sądo- we rejestry bankrutów, a jeszcze na wszelki wypadek zajrzał do rejestrów Sądu Najwyższego Stanu Nowy Jork oraz sądu okręgowego Los Angeles County. Żad- nych wzmianek. Zupełnie nic. Hammoud nie zostawił po sobie śladów. Sam zirytował się. Sprawdzenie amerykańskich baz danych miało być najła- twiejszą częścią poszukiwań. W większości pozostałych państw świata kompute- rowe rejestry wciąż jeszcze były dość prymitywne. Postanowił spróbować w bry- tyjskim systemie rejestracji podatników w poszczególnych dzielnicach Londynu: udało mu się wynaleźć skąpe informacje na temat Coyote. Dowiedział się między innymi, że spółka dzierżawiła cały budynek przy Knightsbridge, a nie tylko piąte piętro. Potem przejrzał europejski rejestr korporacji opracowany w Brukseli; na- tknął się jedynie na te same informacje na temat zarządu Coyote i rejestracji spół- ki w Genewie, które dzień wcześniej znalazł w jednym ze swoich książkowych spisów firm. Bezowocność poszukiwań zaczynała go złościć. Zwykle patrząc w ekran komputera nagle dostrzegał jakieś połączenie, związek nazwiska z trans- akcją. Tym razem jednak niczego takiego nie zauważył. Nasir Hammoud zadbał o to, by wymazać wszelkie widzialne powiązania. Być może już dawno wiedział, że w końcu ktoś taki jak Sam Hoffman zacznie go szukać. Sam poczuł się zmęczony. Piekły go oczy. Wstał więc od biurka, włożył ma- rynarkę i poszedł do swojej ulubionej chińskiej restauracji w Soho. Było to mrocz- ne, anonimowe miejsce, gdzie serwowano wspaniałe jedzenie, a kelnerzy celowo ignorowali klientów. Hoffmanowi odpowiadało i jedno, i drugie. Zamówił fasolę po seczuańsku, kelner przyniósł mu zamiast tego jakieś danie z kurczaka, które okazało się bardzo smaczne, oraz piwo, którego Sam nie zamówił, ale postanowił wypić. Razem z rachunkiem otrzymał ciasteczko z wróżbą. Rozłamał je i prze- czytał kartkę: "Tajemnicą życia jest... Nie mogę ci zdradzić. To tajemnica". 32 No właśnie. Znowu ten niewypowiedziany sekret. Zamknięty. Niewiadomy. Po obiedzie Hoffman wstąpił na komisariat. Znał pewnego konstabla w Ken- sington, który od czasu do czasu opowiadał Samowi oprowadzonych właśnie dochodzeniach. Tak się składało, że konstabl był zagorzałym fanem klubu piłki nożnej Arsenal, a Hoffman przypadkiem miał dwa bilety na cały sezon. W końcu byli przecież przyjaciółmi, pomagali sobie nawzajem, więc nie miał żadnych skru- pułów, kiedy tego popołudnia poprosił konstabla o informacje na temat morder- stwa, jakie niedawno popełniono w Berkshire, a którego ofiarą była filipińska kobieta o nazwisku Pinta. Hoffman dodał, że interesuje go zwłaszcza to, czy pe- wien arabski dżentelmen, niejaki pan Hammoud, nie był podejrzanym w tej spra- wie. Konstabl zadzwonił do przyjaciela z centralnego wydziału informacji i szyb- ko otrzymał odpowiedź. Sprawa została oficjalnie uznana za "nie rozwiązaną" i odłożona do akt ze sprawami umorzonymi. Kobieta została zgwałcona. Lekarz sądowy orzekł, że zmarła wskutek obrażeń odniesionych w wyniku opierania się napastnikowi. Dochodzenie przeciwko N.H. Hammoudowi wszczęto w dniu wy- krycia morderstwa, ale następnego dnia zamknięto je z braku dowodów. Pan Ham- moud miał alibi, poza tym przekazał policji znaczną sumę jako nagrodę dla tego, kto pomoże w śledztwie. Po powrocie do biura Hoffman sprawdził wiadomości na automatycznej se- kretarce, spodziewając się, że męczący klient z Filipin zadzwoni, aby sprawdzić, jak postępuje dochodzenie. Niestety, Ramon Pinta nie odezwał się. Hoffman po- myślał, że kucharz być może nadal pracuje dlaNasira Hammouda, który prawdo- podobnie odebrał mu paszport zaraz jak tylko Filipińczyk przybył do Wielkiej Brytanii, aby mieć pewność, że nigdzie nie wyjedzie. Sam wiedział, że Pinta w koń- cu zadzwoni, a on będzie musiał mu powiedzieć, że nic nie znalazł. Sam Hoffman miał w sobie niezwykły upór - rodzaj moralnej próżności, któ- ra kazała mu kończyć to, co rozpoczął, nieważne jak wielką wagę przykładał do tego na początku. Filipiński kucharz trafił do jego biura i próbując się go pozbyć, Sam obiecał mu pomóc. A teraz nagle stwierdził, że spędza wiele godzin próbując rozwiązać sprawę, która początkowo nic dla niego nie znaczyła. Obietnica zobo- wiązywała, nie miało znaczenia: jak bezsensowna była sama misja. W tym Sam Hoffman przypominał ludzi ze Wschodu. Uważał życie za szereg przypadkowych spotkań, podczas których każdy przyjmował na siebie pewne zobowiązania. W re- zultacie powstawało coś na kształt łańcucha. Wystarczyło, aby ktoś pominął jed- no ogniwo, a cały łańcuch mógł się zerwać. Właśnie ten upór, a także ciekawość i chęć rozgryzienia tajemnicy Coyote Investment skłoniły Hoffmana do wypróbowania jeszcze jednej możliwości. Tak jak wielu detektywów, znał on kilka bocznych furtek, dzięki którym mógł zdobyć informacje niedostępne dla szerszego grona. Najwięcej ich można było znaleźć w tak zwanym Biurze Spółek, które miało olbrzymie rejestry w archiwum w walij- skim mieście Cardiff. Sam uważał to biuro za niezwykle cenne źródło informacji, ponieważ jeżeli przypadkiem znało się kogoś z tej instytucji, czasami zdobywało 33 się dostęp do rejestrów podatkowych krajowych wpływów budżetowych - Inland l Revenue. Hoffman zawsze osobiście wybierał się do Cardiff, chociaż sama podróż w obie strony autostradą M4 zabierała mu połowę dnia. W Biurze Spółek miał niezwykłą przyjaciółkę, Sally, młodą Walijkę zajmującą się kartotekami. W trak- cie ich znajomości podarował jej już złoty zegarek, perłowe kolczyki i wiele in- nych dowodów szacunku i wdzięczności Z kolei ona wykazała się wybitnymi zdol- nościami w wyciąganiu dokumentów od brytyjskiej biurokracji. Hoffman mówił jej tylko czego potrzebował, a Sally zajmowała się resztą. Zadzwonił do niej wie- czorem przed podróżą do Cardiff, aby uprzedzić, że przyjedzie. Miała na niego czekać o dziesiątej trzydzieści na parkingu. Sally zjawiła się punktualnie, tak jak Sam przypuszczał. Miała na sobie cia- sną spódniczkę, a patrząc na nią odnosiło się wrażenie, że jej stanik za chwilę pęknie w szwach. Hoffman pocałował ją w policzek i wręczył karteczkę z nazwą i adresem Coyote Investment. - Zostajesz? - spytała i spojrzała na niego tak, jakby chciała dodać: "Na noc?" Sam z przykrością odparł, że wraca do Londynu po południu. Sally spotkała się z nim raz jeszcze, o pierwszej trzydzieści, we francuskiej restauracji prowadzonej przez Cypryjczyków, Przyniosła grubą teczkę z doku- mentami, którą dumnie położyła na stole, niczym lwica, która prezentuje zdobycz przed swoim towarzyszem. Tym razem Hoffman pocałował ją w usta. Gdy zamó- wili koktajle, podał jej opakowane w błyszczący papier pudełko, które zawierało pierścionek z dużą cyrkonią. Kupił go w pobliskim sklepie jubilerskim zaledwie kilka minut wcześniej. Kamień wyglądał prawie jak diament. Walijka na chwilę znikła w damskiej toalecie, aby zobaczyć, jak nowy nabytek prezentuje się w lu- strze. Wróciła z nową warstwą szminki na ustach i skropiona jeszcze większą ilo- ścią perfum. Na obiad zamówiła najdroższe dania z menu i przez cały czas z oży- wieniem rozprawiała o muzyce rozrywkowej i gwiazdach filmowych. Hoffman przyglądał się jej z rozmarzeniem i przytakiwał wszystkiemu co mówiła, głasz- cząc pod stołem jej udo. Teczkę otworzył dopiero w samochodzie. Gdy przejrzał pierwsze strony, zaczął się zastanawiać, czy nie powinien ku- pić Sally jakiegoś droższego pierścionka. Przyniosła mu kompletne akta Coyote Investment, które zostały przesłane faksem do Cardiff zaledwie godzinę przed przerwą obiadową. Z dokumentów wynikało, że spółka Coyote płaciła podatki od dochodów osiągniętych w Wielkiej Brytanii już od ośmiu lat, a z każdym rokiem suma ta rosła. Brytyjskie materiały na temat firmy zajmowały wiele stron i wyglą- dały obiecująco, ale uwagę Sama przykuł dziwnie wyglądający dokument na sa- mym spodzie sterty papierów. Był to raport Coyote Investment z bieżącego roku, uzyskany z akt Rejestru Handlowego w Genewie i przesłany stamtąd do Inland Revenue. Wspaniała, słodka Sally trafiła w dziesiątkę. Roczne sprawozdanie zostało sporządzone w języku francuskim. Na pierw- szej stronie wymieniano pięciu dyrektorów spółki; poza Hammoudem wszyscy 34 mieszkali w Szwajcarii. Następny był jednostronicowy list od przewodniczącego zarządu, zawierający omówienie rezultatów poprzedniego roku i planów na przy- szłość. Standardowo wspominał o wielkich nadziejach, szeroko zakrojonych stra- tegiach i rozsądnym planowaniu, nie wymieniając żadnych szczegółów. Potem Hoffman doszedł do liczb: rachunek zysków i strat za poprzedni rok oraz bilans zbiorczy Coyote Investment Który podano we frankach szwajcarskich. Po po- wrocie do biura przy ulicy North Audley, Hoffman sprawdził kursy walut w gaze- cie "Financial Times" i na kalkulatorze przeliczył franki na dolary. Najpierw są- dził, że się pomylił, więc dla pewności przeliczył wszystko jeszcze raz. Liczby były zdumiewająco wielkie. Nieznana firma o głupiej nazwie osią- gnęła w zeszłym roku zyski w wysokości blisko stu sześćdziesięciu milionów do- larów od dochodów wynoszących miliard siedemset milionów dolarów. Najbar- dziej zaskakiwała wartość aktywów spółki - pięć miliardów sto milionów dola- rów, na które składały się głównie inwestycje w inne przedsiębiorstwa. Wydawało się to zupełnie niemożliwe, ale liczby nie kłamały: właściciel Coyote Investment był jednym z najbogatszych ludzi na świecie. Przeglądając dalsze kartki sprawozdania rocznego HofFman natknął się na listę filii, która ciągnęła się przez dwie strony. Coyote było właścicielem różnych firm niemal w każdym zakątku świata. Banki, agencje nieruchomości, fabryki pro- dukcyjne. Huta aluminium w Belgii, fabryka opon w Portugalii, spółka zajmująca się wynajmem samolotów w Kanadzie, firma farmaceutyczna w Tajlandii. Chyba nie istniał żaden zakład, którego Hammoud nie chciałby kupić. Nota dołączona do listy mówiła, iż w niektórych przypadkach własność Coyote reprezentowały inne spółki filialne, których nazw dokument nie wymieniał. To sprytne sformuło- wanie księgowego oznaczało, że własność Coyote kryła się pod firmami fikcyjny- mi. Nic dziwnego, że poszukiwania w amerykańskich bazach danych niewiele dały. Hoffmana zdumiał jeden szczegół w zbiorczym raporcie na temat zmian po- zycji finansowej firmy. Otóż wartości w punkcie "źródła kapitałowe" świadczyły, iż dochód z operacji stanowił jedynie jedną trzecią całości. Przy pozostałej kwo- cie napisano tylko "inne źródła", których w żadnym innym miejscu nie opisano. W przypadku tak olbrzymiej spółki było to dość dziwne, choć prawdę mówiąc, wszystko w Coyote Investment było dziwne. Teraz Sam przeczytał list kończący raport. Przygotowała go szwajcarska fir- ma, w żaden sposób nie powiązana z międzynarodowymi gigantami audytorski- mi. Już samo to,zaalarmowało Hoffmana. Przeczytał pismo wiele razy, aby mieć pewność, że właściwie tłumaczy je z francuskiego, ale nie mylił się: W tym roku urzędnicy spółki niestety zagubili niektóre dokumenty księgowe podczas relokacji części czynności administracyjnych. Dlatego nie jesteśmy w sta- nie potwierdzić natury szeregu rachunków i płatności. Nie możemy zatem sfor- mułować opinii osądzającej, czy niniejsze sprawozdania finansowe przedstawia- ją prawdziwy i pełny obraz interesów spółki z końca ostatniego okresu, a co za tym idzie, czy zyski, a także źródła oraz wykorzystanie funduszy za poprzedni rok 35 sąwiarygodne. Pod wszystkimi innymiwzględami rejestry spółki są zgodne z mię- dzynarodowymi standardami księgowości. Oświadczenie to nie miało sensu. Jak wielka, działająca na skalę globalną firma z aktywami wartymi miliardy dolarów mogła tak po prostu zagubić rejestry księgowe? Poza tym, skoro firma audytorska miała aż takie zastrzeżenia, dlacze- go w ogóle nie zrezygnowała z przygotowania sprawozdania finansowego? Jeże- li, jak sugerował list, Coyote Investment rzeczywiście fałszowała swoje księgi, dlaczego władze szwajcarskie - oraz brytyjskie władze budżetowe - nic w tej kwe- stii nie zrobiły? Jeszcze jedno zastanawiało Hoffmana - tym bardziej, im dłużej się nad tym zastanawiał. Wiadomo było, że kontrolę nad spółką sprawuje prezes zarządu, Nasir Hammoud, ale raport ani słowem nie wspominał o tym, kto był jej właścicielem. Jeszcze jeden szczegół zwrócił uwagę Sama, gdy przeglądał dokumenty do- starczone mu przez Sally - krótkie sprawozdanie księgowe dotyczące dzierżawy przez Coyote budynku przy Knightsbridge. Podpisał je londyński księgowy Ham- mouda, niejaki Marwan Darwish, który miał biuro w South Kensington. Widząc to nazwisko Hoffman odetchnął z ulgą. Znał Marwana Darwisha! Poznali się, gdy obaj reprezentowali interesy rywalizujących ze sobą firm podczas długiego prze- targu na instalację nowego systemu telefonicznego w Dubaju. Można by zaryzy- kować stwierdzenie, że się przyjaźnili. Hoffman zadzwonił do irackiego księgowego jeszcze tego samego dnia wie- czorem. Zapytał go o żonę i dzieci, powiedział, że już bardzo dawno nie mieli okazji się spotkać i wyraziłnadzieję, że w przyszłości będą widywać się częściej. Darwish zareagował tak, jak Sam się spodziewał: zaprosił go do siebie do domu. Tak się akurat składało, że w następny weekend urządzał przyjęcie dla swoich irackich przyjaciół i klientów, aby uczcić w ten sposób zakup nowego domu. Za- pewniał, że Sam będzie mile widziany, bardzo mile widziany. Hoffman wspo- mniał o kobiecie, którą miał okazję poznać bardzo dawno temu i miał nadzieję znowu się z nią zobaczyć. Nazywała się Lina Alwan. - Ya habibi! - odparł Irakijczyk..- Ona też przyjdzie. Odliczając dni do przyjęcia u Darwisha, Hoffman czekał na telefon od swego filipińskiego klienta. Ten jednak nie zadzwonił, ani nie zostawił mu żadnej wiado- mości. Sam coraz częściej myślał, że być może już nigdy nie zobaczy Ramona Pinty. 6 Przyjęcie u Darwishów odbyło się na początku kwietnia w ich nowym domu w Hampstead Dom przypominał dużą ceglaną bryłę przerobioną przez dro- giego dekoratora. W każdym pokoju czuło się zapach nowych pieniędzy: kremowo- 36 białe ściany; zbyt duże meble pokryte surowym jedwabiem; orientalne obrazy w bo- gato zdobionych ramach, każdy z osobna oświetlony lampą w mosiężnej oprawie; egzotyczne kwiaty w wazonach na szklanych blatach stolików; wspaniałe dywany z ekskluzywnych firm Qqm i Ispahan. Między tym wszystkim bezszelestnie prze- suwali się kelnerzy, roznosząc tace z zakąskami przygotowanymi przez najdroż- szą w Londynie libańską firmę organizującą przyjęcia. Żona Marwana Darwisha, Salwa, witała gości przy drzwiach. Ona także wy- glądała, jakby ją przerobił drogi dekorator. Miała na sobie wydekoltowaną, na- szywaną paciorkami suknię w kolorze ciemnozielonym. Dekolt ozdobiła diamen- towym naszyjnikiem, którego wisior spływał dokładnie w zaokrąglone V miedzy jej piersiami. W rezultacie Salwa przypominała za dużą, zbytnio przystrojoną wersję tradycyjnej arabskiej potrawy zwanej koussa mahszi, czyli nadziewanej dyni. Tak właśnie postępowali nowobogaccy Irakijczycy; ubierali swoje żony możliwie najbardziej wyzywająco, sprzeniewierzając się tradycjom starego is- lamskiego świata i jaskrawo parodiując obyczaje nowego. U Darwisha zebrali się wszyscy milczący -młodzi arabscy biznesmeni, artyści, projektanci odzieży, prawnicy, dziennikarze. Wszyscy pokryci patyną pieniędzy. Rządkiem przechodzili przez drzwi podziwiając dom oraz wszystkie ozdoby i ro- zmawiali między sobą o nowych bogactwach Darwishów. Po roku ciężkiej pracy Marwan nagle ogromnie się wzbogacił! Nikt nie musiał pytać, skąd się wzięły pie- niądze. W świecie irackich uchodźców wiedziano, że szybko można było zdobyć fortunę tylko w jeden sposób. Darwish był w przyjacielskich stosunkachz "pewny- mi kręgami w Bagdadzie", jak zauważył jeden z gości. Miał "wspaniałe koneksje", dodał inny. Mimo to wszyscy pili jego wino i jedli przystawki z radosnymi minami, nawet ci, którzy w głębi duszy nienawidzili bagdadzkiego reżimu. Jak mówiło arab- skie przysłowie: kiedy małpa jest królem, trzeba przed nią tańczyć. Hoffman przy szedł dość wcześnie. Nie chciał stracić szansy poznania irackich przyjaciół Darwisha. Jak zwykle miał na sobie szary garnitur i koszulę bez krawata, ale ze względu na uroczystą okazję zapiął guzik pod szyją. Ciemne włosy zaczesał do tyłu, jak robili to gwiazdorzy kina z lat trzydziestych. Wyglądał dość stylowo. Stanął w salonie naprzeciwko drzwi, aby widzieć wszystkich wchodzących. Gdyby pojawił się Nasir Hammoud, Sam zamierzał przedstawić się jako doradca finanso- wy, zdradzić Irakijczykowi kilka prowokacyjnych plotek na temat możliwości za- kupu niektórych bardzo intratnych interesów i zaproponować prywatne spotkanie przy obiedzie. Na spotkanie z Liną Alwan nie przygotował sobie nic. Po prawie godzinie plotkowania z gośćmi Hoffman zauważył w drzwiach mło- dą, dwudziestoparoletnią kobietę. Ubrana była bardzo prosto, w krótką czarną su- kienkę, buty na wysokich obcasach i sznur pereł. Przedstawiła się hostessie i ucało- wała powietrze przy policzkach Salwy Darwish. Hoffman ruszył w jej kierunku i wła- śnie miał zamiar się przedstawić, kiedy inna Arabka, trochę niższa i bardziej przysadzista, zawołała, Lina!" i wyminęła go, żeby przywitać się ze znajomą. - Ya, Ronda! - Lina Alwan objęła przyjaciółkę, a potem cofnęła się o krok, aby lepiej się jej przyjrzeć. - Co za suknia, habibti - powiedziała patrząc na krót- ką koktajlową sukienkę bez pleców i z bardzo skromnym przodem. 37 - Wiem, wiem - przyznała Randa Aziz z drapieżnym uśmiechem. Pochodzi- ła z irackiej rodziny chrześcijańskiej, a pracowała jako sekretarka w dziale księ- gowości. Ona także należała do "zaufanych pracowników", dzięki swojemu wu- jowi, Eliasowi, który trudnił się handlem bronią, mieszkał w Paryżu i załatwiał ciemne interesy dla władcy Bagdadu. Randa uwielbiała się bawić. Była ładna i tro- chę zuchwała. Lubiła umawiać się z najbogatszymi i najbardziej skorumpowany- mi arabskimi playboyami, których nie brakowało w Londynie. Zwykle wybierała się w ich towarzystwie do miejsc takich jak Marbella czy Cannes, a po powrocie opowiadała przyjaciółce niesamowite historie o pieniądzach i rozpuście. Lina bardzo ją lubiła. Randa należała do tej niewielkiej garstki pracowników Coyote Investment, którzy nie wyglądali na wiecznie wystraszonych. - Widziałaś ją? - szepnęła Randa zwracając głowę w kierunku Salwy Dar- wish. - Przypudrowała je, daję słowo. - Przypudrowała co? - spytała Lina rozglądając się po salonie. Jej wzrok zatrzymał się na Hoffmanie, ale tylko na chwilę. - Piersi! Nie widziałaś? Z boków były całe różowe. Pewnie myśli, że są za małe. - Nie wygłupiaj się. Nawet Salwa by tego nie zrobiła. - Jak myślisz, skąd Marwan wziął nagle tyle forsy? - spytała Randa biorąc kibbe ze srebrnej tacy niesionej przez kelnera. - Myślałam, że był tylko zwykłym księgowym. - Przyjaciele w Bagdadzie - powiedziała Lina cicho. Jeszcze jeden kelner przeszedł obok, podając kieliszki z szampanem. Na tacy stała również butelka, tak aby każdy widział etykietę. Hoffman podszedł do przyjaciółek, żeby się przedstawić. Postanowił nie wysilać się na żadne gadki. Był pewien, że Lina znała już każdą taką zagrywkę stąddoBasry. - Cześć - zwrócił się do Liny. - Nazywam się Sam Hoffman. Chyba się jesz- cze nie znamy. - Wyciągnął do niej rękę spokojnie, przyjaźnie, tak jak to robią Amerykanie. > Lina zareagowała chłodno i grzecznie. - Lina•- powiedziała ujmując jego dłoń. ~- A to moja przyjaciółka, Randa. Hoffman przywitał się z drugą kobietą, a potem znowu zwrócił się do Liny, która wyglądała niemal po królewsku z lśniącą, krótką fryzurą, w czarnej sukien- ce i białych perłach. Była o wiele ładniejsza niż się spodziewał. Trochę go to zbiło z tropu. - Przypomina mi pani pewną aktorkę, Anouk Aimee -* zauważył. - Czy ktoś już pani o tym mówił? -Nie chciał, żeby to zabrzmiało tak, jakby chciał ją pode- rwać, ale właśnie takie wrażenie wywołał. - Nie - Lina roześmiała się. - Co za straszna odzywka! Czy próbował jej pan wcześniej? - Pierwszy raz *-. przyznał Sam. Czuł się zakłopotany, ale na szczęście tylko trochę. Poza tym powiedział przecież prawdę. Rzeczywiście przypominała Ano- uk Aimee. . 38 - Wybaczcie - odezwała się Randa przewracając oczami - ale zostawię was samych, żebyście się lepiej poznali. - Nie odchodź - zaprotestowała Lina, ale jej przyjaciółka już ruszyła w kie- runku większej grupki libańskich bankierów, głośno wyśmiewających jednego z dawnych kolegów ze szkoły, który został islamskim fundamentalistą. Hoffman spróbował zagadnąć Linę z innej strony. - Co pani sądzi na temat Marwana? Jest pani przyjaciółką rodziny? - Pochodzę z Iraku - odparła. - Tutaj wszyscy się znamy. - Co pani robi? To znaczy, chciałem zapytać o pracę -Hoffman wciąż jesz- cze trochę się jąkał. Lina była tak piękna, że przy niej stawał się spięty. - Zajmuję się komputerowymi bazami danych w dziale księgowości. - Brzmi to dość onieśmielająco. - Tylko według mężczyzn, którym brak pewności siebie. - To nie ja. Mnie jej nie brak. A gdzie pani pracuje? Lina zawahała się przez chwilę. - W spółce finansowej. Hoffman uśmiechnął się. - Kto jest właścicielem? Amerykanie? - Nie.- Sprawiała wrażenie zaniepokojonej. Zaczęła się bawić sznurem pereł. - Więc pewnie ktoś z Arabii Saudyjskiej? - Nie. Właścicielem jest Irakijczyk, jeżeli już koniecznie musi pan to wiedzieć. - Rozumiem. - Hoffman pokiwał głową. Najwyraźniej nie zamierzała mu powiedzieć nic więcej niż musiała. - Może zgadnę. Pracuje pani dla Coyote Inve- stment. Mam rację? Na moment jej oczy znieruchomiały, jakby ktoś odciął zasilający je prąd. - Skąd pan to wie? - Wiem tylko, że Nasir Hammoud jest jednym z klientów Marwana Darwi- sha. Pomyślałem więc, że pewnie pracuje pani u niego. Zwłaszcza że nie chciała mi pani nic na ten temat powiedzieć, A tak przy okazji, czy Hammoud przyjdzie? - Wątpię. - Głos Liny brzmiał chłodno. - Jest w podróży. - Dziewczyna wy- raźnie wcisnęła hamulec. Przez dłuższą chwilę oboje milczeli. Sam zastanawiał się, czy warto dalej próbować i doszedł do wniosku, że nie ma innego wyjścia. - Jakim szefem jest ten Hammoud? Słyszałem o nim sporo opowieści. - Zadaje pan zbyt wiele pytań, panie Hoffman-powiedziała.-Przez to czu- ję się niezręcznie, - Odwróciła się do niego tyłem. Zamierzała odejść. Hoffman chwycił jej rękę. - Hej, bardzo przepraszam. Nie chciałem być wścibski. Proszę zawrócić. Może się pani napije? - Wziął kieliszek od przechodzącego obok kelnera i podał jej. Jego głos naprawdę brzmiał przepraszająco. Lina wahała się przez chwilę, ale potem wzięła kieliszek. Wszystko jedno, jakie wady miał jej rozmówca, i tak wyglądał lepiej niż większość gości na przyjęciu. - Powinien pan coś wiedzieć o Irakijczykach - powiedziała cicho. - My na- prawdę nie lubimy odpowiadać na pytania. - Rozumiem. Już więcej nie popełnię tego błędu. 39 Wyszli razem do ogrodu. Wieczorne powietrze przesycone było wilgocią i za- pachem pierwszych wiosennych kwiatów. Rozmawiali trochę o książkach, potem o filmach i o muzyce. Hoffman spytał ją, czy ma narzeczonego, a ona po chwili zastanowienia odparła, że nie, w sposób, który sugerował, że kiedyś go miała, ale się rozstali. Gdy podano gorące potrawy, oboje zaczekali przy stole, aż inni ustą- pią im miejsca, a potem razem usiedli w bibliotece, aby spokojnie zjeść. Hoffman świetnie się bawił. Mówił głośno, jak to Amerykanie. Nie zwrócił uwagi na dwóch irackich dżentelmenów, którzy usiedli nieopodal na kanapie i tkwili tam paląc papierosy i przesuwając w palcach paciorki różańców. - A czym pan się zajmuje? - spytała Lina, uznając, że teraz ona może po- zwolić sobie na trochę ciekawości. - Jestem doradcą finansowym. - Co to znaczy? - Pracuję dla firm, które chcą prowadzić interesy w arabskim świecie. Po- magam im zrozumieć pewne rzeczy. - Na przykład jakie? - Mówię im, z kim warto robić interesy, a od kogo powinni trzymać się z daleka. - Czy właśnie dlatego interesuje pana Nasir Hammoud? Hoffman wzruszył ramionami. - W pewnym sensie. Ale na pewno nie z tego powodu interesuję się panią. - Czy jest pan detektywem? - Można tak to określić. Lina zniżyła głos do szeptu. - Pracuje pan dla CIA? Sam roześmiał się głośno. - W żadnym wypadku. Gardzę CIA. Po prostu zajmuję się dochodzeniami finansowymi. Staram się zbadać różne rzeczy, a potem przekazuję informacje moim klientom. To bardzo nieszkodliwa praca. - Ja też pewnie powinnam trzymać się od pana z daleka. Wygląda mi pan na takiego, co Ściąga na innych kłopoty. - Kto, ja? Na kogo niby miałbym ściągnąć te kłopoty? - Na mojego pracodawcę. On nie lubi detektywów. Nawet takich, którzy na- zywają siebie konsultantami. Hoffman puścił do niej oko. Przynajmniej teraz mówiła prawdę. Kiedy tak rozmawiali, frontowymi drzwiami wszedł mężczyzna w ciemnych okularach i ruszył prosto przez salon. Towarzyszyła mu młoda kobieta, która szła pół kroku przed nim, wyciągając ku niemu prawą rękę. Mężczyzna mógł mieć najwyżej pięćdziesiątkę, ale mimo niezbyt podeszłego wieku miał słabe, rozchwiane nogi. Szedł powoli, jakby ciągnął za sobą niewidzialny łańcuch. Kilka osób pozdrowiło go cicho, dziwnie musie przyglądając, jak gdyby uwa- żały, że nie powinien tu przychodzić, Inni goście, którzy jeszcze przed chwilą głośno dzielili się najnowszymi plotkami, nagle umilkli. Salwa Darwish wyglą- dała na przerażoną. Sam dopiero po dłuższej chwili zorientował się, że mężczy- zna jest niewidomy. 40 Spojrzał ukradkiem na Linę i zauważył, że patrzy na przybysza z wielkim smutkiem. - Kim on jest?-zapytał wskazując nowego gościa. - Nazywa się Nabil Jawad. Hoffman starał się szybko odnaleźć to nazwisko w pamięci. - Kto to taki? Dla jakiej firmy pracuje? - Jest poetą - odparła Lina szorstko. Była spięta. Nie chciała rozmawiać o nie- widomym przybyszu. - Proszę mi tylko przypomnieć co napisał. Czy jest sławny? - Wśród Irakijczyków jest bardzo znany. Pisze o naszym kraju. To znaczy... pisał o nim dawniej. Teraz już nie tworzy. Założył fundację. Hoffman uważnie obserwował całą scenę i tego prostego, odzianego na czar- no człowieka idącego przez zatłoczony salon. Goście rozstępowali się przed nim. Ze strachem czy ze współczuciem? Tego Sam nie wiedział. - Kim jest jego towarzyszka? - To jego córka. Proszę nie zadawać tylu pytań. Już panu mówiłam, że przez to czuję się niezręcznie. - Dobrze - zgodził się Hoffman nie odwracając wzroku od poety, którego obecność zmroziła wszystkich gości. Niewidomy szedł dalej przez pokój, opiera- jąc się na ramieniu córki, ale nikt do niego nie podszedł, aby porozmawiać. Lina zauważyła, że Sama zafascynował niezwykły gość. - Jawad jest bardzo odważny - powiedziała tak cicho, jak tylko potrafiła. - Ale nie powinien tutaj przychodzić. - Dlaczego? - Ponieważ to dla niego niebezpieczne. Hoffman skinął głową. , - Pójdziemy z nim porozmawiać? Chyba nikt inny nie ma zamiaru. Lina pokręciła głową. Oboje milczeli przez dziesięć, piętnaście, dwadzieścia sekund. Sam przyglądał się niewidomemu. Wciąż jeszcze nikt z nim nie rozma- wiał. Tak jakby wszyscy czuli wobec przybysza strach albo gniew. Rozgardiasz przyjęcia zdusiła cisza skrępowania. Hoffman pytająco spojrzał na swoją towa- rzyszkę, ale Lina znowu tylko pokręciła głową. W końcu sam Marwan Darwish podszedł do niewidomego poety. Gospodarz miał twarz szarą jak popiół. Po entuzjazmie i zadowoleniu ze składanych mu gra- tulacji nie pozostał nawet ślad. Pochylił się ku Jawadowi i zaczął mu coś szeptać do ucha. Poeta zwrócił ku niemu niewidzące oczy, po czym powoli odwrócił się i wspomagany przez córkę ruszył z powrotem w kierunku drzwi. Większość go- ści patrzyła w inną stronę, jakby nie chcieli oglądać tego dziwnego przedstawie- nia, ale Hoffman nie uronił z niego ani sekundy. - To było okropne - powiedział, gdy Jawad wyszedł, a salon na powrót wy- pełnił się szmerem rozmów. - Ludzie potraktowali go, jakby był trędowaty. - Ciii -syknęła Lina. Teraz sprawiała wrażenie jeszcze bardziej zdenerwowanej. - Przecież nikt nawet się do niego nie odezwał. Czego wszyscy tak się boją? Przecież jesteśmy w Anglii, na litość boską. 41 Lina położyła palec na ustach. Przysadzisty Irakijczyk właśnie zbliżał się do stolika, przy którym siedzieli. - Nie teraz - powiedziała. W jej oczach zakręciły się łzy, ale Sam tego nie zauważył. Nachylił się ku niej i szepnął jej do ucha: - Dobrze, ale później ma mi pani powiedzieć, dlaczego wszyscy są tacy prze- rażeni. Lina zamknęła oczy. Po jej policzku spłynęła łza. - Muszęjuż iść -powiedziała pospiesznie i wstała od stołu. Hoffman w końcu zauważył, że dziewczyna płacze. - O Chryste, bardzo przepraszam. - Podał jej chusteczkę. Lina wytarła oczy i nos. - Czy da mi pani jeszcze jedną szansę? Pokręciła głową. - Muszę już iść. - Podwiozę panią do domu, jeżeli naprawdę zamierza pani wyjść. Znowu pokręciła głową. - Nie. Hoffman sprawiał wrażenie urażonego. Pochyliła się ku niemu i wyszeptała: - Nie mogą zobaczyć, że wychodzimy razem. Mogłabym mieć przez to kło- poty. Przykro mi. - W takim razie zaczekam na panią na zewnątrz. W białym BMW, pięćdzie- siąt metrów od tego domu. Będę czekał pół godziny. - Muszę iść -powtórzyła prostując się. Sztywno uścisnęła jego dłoń i rozej- rzała się wokół szukając swojej przyjaciółki Randy. Dwadzieścia pięć minut później Lina wyszła frontowymi drzwiami, żegnając Salwę Darwish z nieszczerą serdecznością. Hoffman czekał na nią w swoim sa- mochodzie, tak jak obiecał. Palił papierosa. - Ja też chętnie zapalę - po wiedziała Lina. - Teraz już mogę panu opowie- dzieć o Jawadzie.- Wyglądała na mniej przestraszoną, ale nie mniej piękną niż przedtem. - Mów mi Sam. Nie musisz tego robić. Przepraszam, że przedtem byłem taki wścibski. - To nic. Zresztą ja sama chcę o tym opowiedzieć teraz* gdy nikt nas nie usłyszy. Nabil Jawad był naszym poetą narodowym. Pisał o żeglarzach z Basry, o ma 'aden* ludziach z bagien, i o kurdyjskich plemionach zamieszkujących góry w pobliżu Mosulu. Cały kraj go uwielbiał. Niestety potem dostał się w kleszcze terroru. Hoffman skinął głową, ale niezupełnie rozumiał jej słowa. - Co się z nim stało? - Aresztowano go w Bagdadzie, dziesięć lat temu, po tym jak napisał kilka wierszy krytykujących reżim. Wszystkie robiły to niezwykłe subtelnie, ale kpiły z władcy, a oni uznali to za niewybaczalne. 42 - W jaki sposób Jawad kpił z władcy? - Poprzez aluzje, dwuznaczne stwierdzenia, grę słów. Pamiętam jeden taki przykład: słowo jayyed, które oznacza "dobry", było ulubionym słowem władcy. Używał go tak jak niektórzy używają zwrotu "no tak". W jednym ze swych po- ematów Jawad stworzył postać głupiego gamonia ze wsi, który przez cały czas powtarzał ayyed. Im się to nie spodobało. - I co jeszcze? Pamięta pani jakieś inne przykłady? - W innym wierszu wykorzystał jeden z ulubionych sloganów partii. Oni za- wsze głoszą Umma Arabiya Wahidd ThatRisalatin Khaltda, co znaczy "Zjedno- czony naród arabski z wiecznym przesłaniem". Jawad zmienił Umma ńą Rajtya, tak że slogan oznaczał "zjednoczone arabskie zacofanie z minionym przesłaniem". Było to głupie, ale ludzie się śmieli. - I za to go aresztowali? - Tak. - Co mu zrobili? - Torturowali go. Ze wszystkimi robią to samo, żeby ich zmusić do przyzna- nia się. - Przyznania się do czego? - Do tego, że są agentami Izraela, Ameryki albo Wielkiej Brytanii. Wszyst- ko jedno. Ale Jawad przecież był poetą. Nie miał do czego się przyznać. - A oni mimo to go torturowali. - Tak. Oni nie potrzebują powodu. Hoffman nie był pewien, czy naprawdę chce usłyszeć odpowiedź na następne pytanie, ale postać poety zafascynowała go już w chwili, gdy niewidomy Jawad pojawił się na przyjęciu. - Zastanawiałem się w jaki sposób Jawad stracił wzrok. Lina spojrzała w bok. - Nie wiem, czy rzeczywiście chcesz poznać prawdę. - Dobrze. Nie mówmy o tym *- wycofał się Sam. Przez chwilę oboje milcze- li. Lina spojrzała na swój papieros, ze smutkiem pokręciła głoWą i wyrzuciła go za okno. Potem podjęła przerwaną opowieść. - Główny dowódca tajnej policji osobiście przesłuchiwał Jawada, ponieważ poeta ośmielił się kpić z samego władcy i jegopartii. Podczas przesłuchania przez cały czas palił papierosy, jednego po drugim. Za każdym razem gasił je na róż- nych częściach ciała Jawada. Na rękach, stopach, pośladkach, częściach intym- nych. Wszędzie. Hoffman wziął głęboki wdech. Już wiedział, co się stało. Lina nie przerywała opowiadania, mówiła spokojnie, patrząc na chodnik za szybą. - Po wielu godzinach przesłuchań Jawad wciąż jeszcze do niczego się nie przyznał. Wtedy dowódca tajnej policji zgasił papieros w oku poety, podczas gdy strażnicy go trzymali. Sam jęknął. Instynktownie sięgnął dłonią do tWarzy. - Potem dowódca zapalił kolejnego papierosa i zgasił go w drugim Oku Ja- wada. 43 Hoffman pokręcił głową. - Jezu, co za kraj. - Teraz już wiesz. Właśnie tacy są ludzie władcy. Dlatego wszyscy na przy- jęciu umilkli. I dlatego nie powinieneś zadawać zbyt wielu pytań. - Przepraszam. - W porządku. Jesteś Amerykaninem. Myślisz w inny sposób niż my. Hoffman długo siedział w milczeniu, w końcu włączył silnik BMW. - Dokąd chcesz jechać?-zapytał. - Zawieź mnie do domu, proszę, - Podała mu adres przy Notting Hill Gate. Sam nie mógł przestać myśleć o irackim poecie. - Dlaczego tamci wypuścili Jawada po tym wszystkim? Torturujący zwykle zabijają swoje ofiary. - Chcieli rozgłosu. - To znaczy? - Iracka tajna policja lubi pokazywać, jak bardzo potrafi być okrutna. Dlate- go pozwolili Jawadowi przyjechać do Anglii, żeby przestraszyć wszystkich uchodź- ców. Myśleli, że zamknie się w jakimś mieszkaniu. Nie wiedzieli, że ma w sobie tyle odwagi. - Dlaczego pojawił się dziś na przyjęciu? Najwyraźniej Darwish nie Uważa go za swego przyjaciela. - Chciał im pokazać, że się nie boi. - Czy zrobią mu coś za to? - W końcu go zabiją. Będą musieli. Hoffman odczekał jeszcze kilka chwil, po czym wrzucił bieg i ruszył ulicą w dół. Ciasne wnętrze wozu wypełniła cisza. Sam nie chciał jej przerywać. Jak na jeden wieczór popełnił już i tak za wiele błędów. Po drodze czuł, jak narasta w nim niepokój. Kiedy dojechali pod podany przez Linę adres, zwrócił się do niej: - Nie byłem dziś z tobą całkowicie szczery. Muszę ci coś wyznać. - Nie rób tego - powiedziała patrząc na niego. Wiedziała albo czuła, że nie powinna niczego słyszeć. - Muszę. Chcę, żebyś mnie zrozumiała. Czy znasz Filipińczyka Ramona Pin- tę? Pracuje dla Hammouda jako kucharz. On mi mówił, że zna ciebie. Lina przytaknęła. Wyraz przerażenia powrócił na jej twarz. Właśnie stało się najgorsze, co mogło ją spotkać. - Przyszedł do mnie w zeszłym tygodniu w sprawie swojej żony. Uważa, że Hammoud jest zamieszany w jej morderstwo. Obiecałem mu pomóc. Teraz i on zniknął. Martwię się o niego. Mówił mi, że tylko ty jedna spośród wszystkich pracowników Hammouda przysłałaś mu kondolencje. Myślał, że może będziesz mogła pomóc. Piątego próbowałem zobaczyć się z tobą w biurze. Użyłem innego nazwiska. Czy mi pomożesz? W wozie zapadła długa, okropna cisza. Gdy Lina w końcu się odezwała, jej ledwo słyszalny głos brzmiał chrapliwie; Hoffman musiał się bardzo skupić, aby zrozumieć słowa, które starała się wydobyć ze ściśniętego strachem gardła. 44 - Nie mogę. Sam położył jej dłoń na ramieniu, ale dziewczyna cofnęła się, - Jesteś pewna? - Tak. - Lina rozejrzała się wokół sprawdzając, czy ktoś ich nie obserwuje. - Gdzie jest teraz Pinta? - zapytał Sam. - Wciąż jeszcze pracuje dla Ham- mouda? Prawie niedostrzegalnie skinęła głową. " - Czy będę mógł jeszcze się z tobą spotkać? - Nie - powiedziała. - To nie jest dobry pomysł. Hoffman przez chwilę się zastanawiał, a potem sięgnął do kieszeni i wyjął swoją wizytówkę. - Tu masz mój adres i numer telefonu. W razie potrzeby zadzwoń do mnie. Może będę mógł ci pomóc. Patrzył na jej idealną twarz zmrożoną strachem. W swojej słabości wydawała się jeszcze piękniejsza niż przedtem. Nie zastanawiając się co robi, pochylił się ku niej, aby ją pocałować. Lina gwałtownie szarpnęła się do tyłu i chwyciła za klamkę. - Nie - powiedziała. Otworzyła drzwiczki samochodu, wysiadła i ruszyła w stronę swojego bloku. Patrząc na nią Sam zastanawiał się, czy się odwróci. Nie odwróciła się. 7 W poniedziałek Lina wstała bardzo wcześnie rano, jakby pilnością mogła wymazać błąd, który popełniła na przyjęciu u Darwishów. Przez całą nie- dzielę sprzątała mieszkanie, usuwając wszelkie ślady nieporządku, który zwykle towarzyszył życiu. Pluszowe zwierzęta, zabawki z dzieciństwa, ułożyła na łóżku. Uporządkowała galerię fotografii rodzinnych na stoliku nocnym. Na jednej z nich wszyscy siedzieli na plaży w Agaba, budując zamki z piasku. Lina miała wraże- nie, że od tamtych chwil dzieli ją całe życie. W pokoju dziennym powiesiła nad gazowym kominkiem zdjęcie Bramy Isztar w Babilonie, z żółtymi i zielonymi mozaikami z glazurowanych cegieł mozolnie odtworzonymi przez niemieckich archeologów. W szafie trzymała zdjęcie władcy, na wypadek gdyby któryś z ludzi Hammouda zamierzał ją odwiedzić. Szybko ubrała się i wyszła. Podjechała dwa przystanki metrem do Lancaster Gate, skąd od biura dzielił ją już tylko krótki spacer przez Hyde Park. Poranek był chłodny i jasny Na bezchmurnym niebie odrzutowce pozostawiły kilka smug. Słońce podziałało na nią niczym środek odkażający, od którego bladły również wspomnienia. Głęboko w torebce Lina wciąż miała wizytówkę Hoffmana. Za- trzymała się przy kuble na śmieci, żeby ją wyrzucić, ale wtedy przyszło jej do głowy, że ktoś ją może obserwować i po jej odejściu znajdzie w śmieciach kartkę 45 więc pozostawiła jąna razie w portfelu. Wystarczyło, że wyglądała na osobę god- ną zaufania, czystą, obmytą przez słońce. Szła trawnikiem. Minęła biały pomnik Henry'ego Moore'a, przy którym latem zbierali się homoseksualiści prosząc się nawzajem o papierosy, i skrę- ciła w kierunku mostu nad rzeką Serpentine. Przy brzegu zatrzymała się cała flotylla kaczek, czekając aż ktoś zacznie im rzucać okruchy chleba. Po dru- giej stronie stał posąg Piotrusia Pana z fletem w dłoni, gotowego poprowa- dzić londyńskie dzieci do Nibylandii. Szczęśliwa brytyjska baśń. Gdyby to Irakijczyk napisał taką historię, Piotruś Pan dołączyłby w końcu do załogi Kapitana Haka. Przy Galerii Serpentine stało białe porsche - kabriolet ze skórzanymi czerwo- nymi siedzeniami i damską kosmetyczkąna desce rozdzielczej. Lina przystanęła na chwilę, podziwiając wóz. Taki samochód był jednym z jej marzeń, wyobrażała so- bie, że kiedyś uda jej się zaoszczędzić wystarczającą sumę. Wtedy kupiłaby sobie porsche i wyjechała do Surrey lub Cotswolds, albo do jakiejś innej Nibylandii. Sto mil na liczniku, ciemne okulary przesłaniające oczy i jedwabna apaszka powiewa- jąca za nią na wietrze. Po drodze może wzięłaby jakiegoś przystojnego pasażera, a gdyby się jej nie spodobał, wypchnęłaby go z powrotem na drogę. Kobieta w por- sche miała zapewnioną pozycję w świecie. Stawała się obiektem pożądania, ale miała zarazem wystarczająco dużo pod pedałem, żeby w każdej chwili uciec. Kabriolet porsche był jak wysokie obcasy. Niestety kosztował olbrzymią sumę. Lina wiedzia- ła, że jeżeli przestanie pracować dla Hammouda, może zapomnieć o porsche. Trafi- łaby tam, gdzie większość arabskich dziewcząt, z których każda starała się ucho- dzić za khosz binaya, "porządną dziewczynę", udając dziewicę, nawet jeżeli nią nie była, tylko po to, by złapać męża. Lina drżała na samą myśl o tym. Właśnie dochodziła do Knightsbridge. Po prawej stronie dostrzegała Albert Memorial, solidny pomnik z czerwonej cegły, wystawiony idealnemu mężowi Wik- torii. Przypomniał on Linie jej ojca. W miarę upływających lat stawał się coraz bardziej apatyczny. Już kilka lat przed śmiercią pan Alwan całe dnie spędzał w Hyde Parku, czytając arabskie gazety i rozmyślając nad wszystkimi klęskami w intere- sach. Chyba najbardziej martwił się właśnie tym, że nigdy nie potrafił zrobić pienię- dzy. Lina przypuszczała, że właśnie to było przyczyną jej obecnych kłopotów. Pan Alwan należał do ludzi mądrych i wykształconych, byłczłowiekiem arabskiego wieku oświecenia. Posłał córkę do amerykańskich szkół.w Bagdadzie i Ammanie, a,po- tem na uniwersytet w Londynie. Cieszył się każdą akademicką nagrodą, jakby to on sam jązdobył. Dużo czasu zabrało mu uświadomienie sobie, że jego ukochany wiek oświecenia legł w gruzach. W nowej erze najniżsi i najbardziej zacofani wśród arab- skich plemion - pustynni Beduini - kupowali i sprzedawali wykształconych Ara* bów niczym wielbłądy. Irakijczykami, niegdyś najbardziej uczonymi wśród ludów islamskich, rządził teraz klan bandytów i katów. A brytyjscy i amerykańscy misjo- narze, którzy mieli zacofanym ludom nieść światło postępu, sami padali na twarz tak przed Beduinami,jak i przed bandytami. _ Przed śmiercią ojciec Liny zaczął nazywać to Asr al-Jahiliyya, nowym wiekiem Ciemności i niewiedzy, podobnym do tego, w którym mieszkańcy Półwyspu Arab- 46 skiego tkwili przed przybyciem proroka Mahometa. O tym nowym świecie Lina wie- działa jedynie, że musi mieć pieniądze. Pieniądze i milczenie zapewniały przetrwanie w nowej, mrocznej erze. Pieniądze oznaczały niezależność i były miarą bezpieczeń- stwa, nawet jeżeli pochodziły od Nasira Hammouda. Milczenie gwarantowało prze- życie. Zbliżając się do szarego, betonowego bloku przy Knightsbridge Lina znowu pomyślała o swoim porsche. Jaki kolor by wybrała, biały czy czarny? Windą dotarła na piąte piętro i wstukała kod w cyfrowy zamek otwierający masywne drzwi do działu księgowości. Dopiero minęła ósma i biuro było prawie puste. Rozejrzała się w poszukiwaniu egipskiego chłopca, który zwykle parzył wszystkim kawę. Nigdzie go nie znalazła; więc obsłużyła się sama. Zabrała kubek do siebie, usiadła przy szarym biurku, włączyła komputer i rozpoczęła przegląda- nie dokumentów. System komputerowy w Coyote Investment odzwierciedlał obsesję pana Ham- mouda na punkcie zabezpieczeń. Kupił go kierując się instynktem biznesmena, który wie, że do wykonania pracy potrzebuje nowoczesnego sprzętu, ale jedno- cześnie chce ograniczyć pracownikom dostęp do niego. Postąpił jak typowy Ira- kijczyk. Oni jako jedyni spośród Arabów darzyli technikę szacunkiem na tyle wielkim, aby chcieć ją kontrolować; Na przykład w Bagdadzie wprowadzono za- sadę konfiskowania na granicy wszystkich maszyn do pisania. Nawet te proste urządzenia były w ich pojęciu narzędziami do przekazywania informacji i dlate- go to reżim powinien sprawować nad nimi kontrolę, a nie jego wrogowie, Ham- moud przyjął w Coyote takie same reguły. Podstawowe zadanie Liny, pracującej na stanowisku administratora systemu komputerowego, polegało na szpiegowaniu innych pracowników. Oczywiście pan Hammoud nie przedstawił jej pracy w taki sposób, ale właśnie na tym cała rzecz polegała. Oni profesor Sarkis zainstalowali system, dzięki któremu wszelkie dzia- łania można było dokładnie prześledzić. Za każdym razem, gdy pracownik otwie- rał którykolwiek z plików, zostawiał po sobie ślad, pozwalający na monitorowa- nie i precyzyjne określenie użytkownika. Lina codziennie sprawdzała właśnie ta- kie "tropy", aby upewnić się, że nikt nie przekroczył dozwolonych granic. Zaczynała od kontroli poprzedniego dnia u wszystkich dwudziestu pięciu pra- cowników Coyote, którzy mieli strzeżony hasłem dostęp do kont. Przygotowywa- ła profile użytkowania dla każdego z nich. Wiedziała, z jakich plików korzystali regularnie, znała godziny i tygodnie, w których mieli wykonywać określone za- dania. Gdyby zauważyła w tym schemacie jakąkolwiek nieregularność -na przy- kład gdyby ktoś próbował dostać się do pliku, który nie był bezpośrednio związa- ny z jego pracą albo gdyby przeglądał dokumenty po normalnych godzinach pra- cy - miała obowiązek natychmiast powiadomić o tym profesora Sarkisa. Jedyne konta, do których nie miała dostępu, należały do Nasira Hammouda i profesora Sarkisa. "Nigdy, nigdy, nigdy!" - ostrzegał ją Sarkis, zanim została administrato- rem systemu. Gdyby kiedykolwiek spróbowała wejść do osobistego konta Ham- mouda, zostawiłaby po sobie ślad prowadzący prosto do niej. 47 Była to kolejna dziwaczność systemu. Miał on dwa mózgi. Lina jako admini- strator systemu działała w obrębie mózgu niższego, zajmując się zwykłymi czyn- nościami: dodawaniem i usuwaniem plików, kontrolowaniem aktywności - wszyst- kim tym, co w księgowości odpowiadało funkcjom oddychania i odżywiania u czło- wieka. Podobnie jak kapuś w więzieniu, miała pewne przywileje, ale nigdy nie mogła ich przekroczyć. Hammoud i Sarkis byli mózgiem wyższym; planowali transakcje i operowali pieniędzmi. Podobnie jak Lina mieli oni szczególne możli- wości poruszania się po systemie, sprawdzania wszystkich plików i transakcji w którymkolwiek z setek komputerowych kont Załatwili jednak, żeby do ich wła- snych kont nikt poza nimi nie miał dostępu. System przypominał elektroniczną wersję jednostronnego lustra, dzięki któremu Hammoud i szef ochrony mogli sprawdzać pliki niezauważeni. Nawet teraz Lina nie miała pewności, czy profesor Sarkis nie siedzi przy swoim terminalu i nie kontroluje tego, jak ona sprawdza pracowników. Helen Copaken nigdy by tego nie zniosła, myślała Lina. Helen była jej naj- lepszą przyjaciółką na uniwersyteckim wydziale informatyki. Odznaczała się nie- przeciętną inteligencją i wiedzą, która podczas zajęć onieśmielała nawet najmą- drzejszych chłopców. Ona i Lina wciąż jeszcze kontaktowały się co kilka tygodni. Gadały o wszystkim, przy czym Helen zwykle namawiała Linę, aby przestała być taka miła. Gdyby Helen wiedziała o systemie obowiązującym w Coyote, stwier- dziłaby, że jest oburzający i barbarzyński - administrator systemu, który nie ma dostępu do części plików w tym systemie! - i na pewno powiedziałaby Linie, że nie powinna ani chwili dłużej pracować w takiej firmie. Ale co Helen mogła wie- dzieć? Ona nie pochodziła z Iraku. Nigdy się nie bała. Lina pracowała już prawie trzy godziny, sprawdzając czasy wejścia i wyjścia i porównując je z profilami użytkowników, ale jak dotąd nie zauważyła niczego nadzwyczajnego. Zbliżała się przerwa na lunch, postanowiła więc sprawdzić, czy Randa Aztz nie miałaby przypadkiem ochoty na wypad do nowej kawiarni przy Beauchamp Place. Niestety nie znalazła przyjaciółki, postanowiła więc wrócić do pracy. Nie czuła głodu, a wiedziała, że profesor Sarkis będzie zadowolony wi- dząc, że pracuje podczas godzinnej przerwy. I tak przykładna pracownica, udająca khosz binaya, wróciła do przeglądania plików. Następny etap rutynowej kontroli polegał na sprawdzeniu systemu zarzą- dzania pieniędzmi w firmie. Komputer rejestrował każdą wypłatę z londyńskich kont spółki, podobnie jak każdą wpłatę. Zadanie Liny polegało na upewnieniu się, że nikt nie fałszuje tych rejestrów. Jedną z operacji audytu nazywano "weryfi- kacją sumy". Komputer gromadził wszystkie dane na temat każdej transakcji go- tówkowej - sumę. w dolarach, numery identyfikujące źródło oraz miejsce prze- znaczenia, a także datę i czas przeprowadzenia transakcji - a następnie sumował wszystko. Wynik tego działania można było porównać do woskowej pieczęci. Jeżeli którekolwiek z danych zostały zmienione, pieczęć weryfikacji sumy była złamana. Komputer regularnie przeprowadzał wyliczenia, ale Nasir Hammoud ufał maszynom w tak samo niewielkim stopniu jak swoim pracownikom. Dlatego Lina musiała wszystko jeszcze raz sprawdzać. 48 Próbowała nie zwracać uwagi na szczegóły żadnego z kont gotówkowych. Profe- sor Sarkis poinstruował ją, aby tylko sumowała liczby, więc starała się bardzo robić wyłącznie to, co jej kazał. Problem polegał na tym, że transakcje nie wyglądały nor- malnie. Płatności dokonywano poprzez banki w najdziwniejszych miejscach świata: na Antylach Holenderskich, Wyspach Normandzkich, w Liechtensteinie czy Pana- mie. Lina nie znalazła nic, co wskazywałoby na charakter transakcji. Czy Coyote chciała zakupić panamską agencję nieruchomości, czy holenderską stocznie? A może owe płatności były tylko kolejną formą oszustwa, przykrywką dla transakcji przepro- wadzonych w Singapurze czy Sao Paulo? W komputerowych rejestrach Lina nie zna- lazła żadnego wyjaśnienia, bo, jak lubił powtarzać profesor Sarkis, ona nie musiała nic wiedzieć. Robiła więc tylko to, co należało do jej obowiązków: surfowała po powierzchni danych, próbując ignorować stale rosnącą liczbę pytań i wątpliwości. To się stało przypadkiem. Lina właśnie kończyła sprawdzanie liczb, które musiały zgadzać się z autoryzowaną listą płatności przesyłaną co tydzień księgo- wym. Porównując oba wyniki stwierdziła, że różnica pomiędzy wypłatami, jakie zarejestrował komputer, a tymi, które zostały zatwierdzone, jest wyjątkowo duża. Wynosiła niemal dwanaście milionów dolarów. Najpierw pomyślała, że to ona popełniła błąd, za który mogła zostać ukarana. Jeszcze raz szybko przejrzała reje- stry transakcji i znalazła płatność odpowiadającą sumie, jakiej szukała -jedena- ście milionów dziewięćset dwadzieścia tysięcy dolarów. Wypłaty dokonała jedna ze spółek filialnych Coyote Investment, a pieniądze zostały przelane na konto panamskiej firmy o nazwie Oscar Trading. Lina nie znała żadnej takiej spółki. Miała tylko zsumować liczby. Jeżeli jednak suma się nie zgadzała? Lina bała się wplątać w jakieś kłopoty. To właśnie strach sprawił, że zaczęła szukać w sys- temie informacji na temat panamskiego przedsiębiorstwa. Kto mógł być jego wła- ścicielem? - zastanawiała się. Księgowy, który nadzorował rachunek "wierzycie- le", wyglądał na wiecznie nieprzytomnego. Może to on popełnił błąd? Wolała to sprawdzić korzystając z przywilejów administratora systemu komputerowego. Postąpiła tak jak zwykle przy audycie, nawet sienie zastanowiła nad tym, co robi. Gdy poszukiwany plik pojawił się, na jej ekranie, Linie nagle zabrakło tchu. Był to katalog HAMMOUD/PER. Popełniła straszny błąd. Dokument dotyczący panam- skiej spółki znajdował się na osobistym koncie Hammouda. Nikt inny nie miał do niego dostępu. Lina przekroczyła niewidzialny mur, nawet jeżeli zrobiła to tylko na kilka sekund. Miała wrażenie, że widzi przed sobą twarz Nasira Hammouda, Najgor- sze, że zostawiła za sobą elektroniczny ślad, który na pewno ktoś odkryje. Bolał ją żołądek. Natychmiast zamknęła plik i zajęła się inną pracą, ale po dziesięciu minutach stwierdziła, że nie może się skupić. Właśnie miała zamknąć system i wyjść do toalety, kiedy zadzwonił telefon na jej biurku. Jeszcze zanim podniosła słuchawkę, wiedziała, że to profesor Sarkis. Chciał, aby zaraz przyszła do jego biura. Lina powiedziała, że będzie tam za pięć minut, ale on zażądał, by przyszła bezzwłocznie. Żadne pięć minut. Jego głos brzmiał jeszcze ostrzej i bardziej nieprzyjemnie niż zwykle. Idąc korytarzem Lina czuła jak pot występuje jej na czoło. Gardło miała ściśnięte, a nogi odmawiały posłu- szeństwa. 49 Biuro profesora Sarkisa, niewiele większe od garderoby, znajdowało się obok znacznie obszerniejszego gabinetu Hammouda. Na biurku szefa działu księgowości piętrzyły się roczne sprawozdania z firm, które Coyote Investment już przejęła albo właśnie rozważała ich nabycie, oraz tych, które niedawno sprzedała. Stosy papierów tworzyły na blacie chybotliwe wieże: sieć hoteli w Azji, przedsiębiorstwo zarządzania nieruchomościami w Miami, biuro obsługi kart kredytowych w Ammanie. W odpo- wiednich środowiskach wiedziano, że Hammoud jest zawsze zainteresowany kupnem firm, dlatego codziennie napływały nowe prospekty. Na biurku Sarkisa stał także ter- minal. Napółkach przy ścianie leżało jeszcze więcej dokumentów, arabskie podręcz- niki księgowości, butelka amerykańskiej brandy i słoiczek z aspiryną. Pośrodku tego bałaganu siedział sam Sarkis, najbardziej zaufany wśród za- ufanych pracowników. Podobno władca uważał chrześcijańskich Ormian w baku za najbardziej zastraszonych, a zatem również najbardziej "zaufanych". Stali się oni dworskimi pochlebcami i doradcami finansowymi w nowym Iraku, tak jak ich przodkowie pracowali dla sułtana za dawnych czasów imperium ottomańskiego. Ormianie Służyli teraz władcy. Mówiono, że ojciec profesora Sarkisa, krawiec, był z władcą tak zaprzyjaźniony, że na początku jego panowania szył mu mundu- ry. Sarkis ostentacyjnie trzymał na biurku fotografię władcy z czasów młodości, przedstawiającą go w uniformie - tak na wszelki wypadek, gdyby ktoś zapomniał. Sekretarka profesora widząc Linę przycisnęła brzęczyk. - Proszę wejść! -zawołał Sarkis przez zamknięte drzwi. Gdy Lina weszła do gabinetu, nieznacznie uniósł się z krzesła i pochylił w jej kierunku. Wyglądał na rozzłoszczonego. Twarz mu poczerwieniała, żyły biegnące wzdłuż wielkiego nosa wyszły na wierzch. Wargi zacisnął w cienką kreskę, jakby ssałcytrynę. Ekran komputera na jego pulpicie był włączony. Profesor Sarkis wiedział. - Proszę usiąść! -powiedział. Gdy coś go doprowadziło do gniewu, zacho- wywał się bardzo oficjalnie i oschle. Lina zajęła miejsce naprzeciwko niego, po drugiej stronie biurka. Skrzyżowała nogi powtarzając sobie w myślach, że nie zrobiła nic złego. Siedząc tam i zaciskając dłonie na torebce uświadomiła sobie, że wciąż ma w portfelu wizytówkę Sama Hoffmana. Przesunęła nogi tak, aby to- rebka znalazła się dalej od biurka. Szef działu księgowości patrzył na nią z wście- kłością. Lina odchrząknęła. - Czy coś się stało, profesorze Sarkis? - zapytała. Nie chciała czekać, aż on się odezwie. - Co? - spytał pukając w swój aparat słuchowy. - Czy coś się stało? - powtórzyła Lina. - Tak - stwierdził mierząc ją wzrokiem. - Pan Hammoud będzie bardzo zły, kiedy wróci. - Dlaczego? Przecież nie zrobiłam nic złego. Wykonywałam tylko swoją pracę. Próbując zapewnić o swojej niewinności Lina ściągnęła na siebie wybuch Sarkisa. - Kłamstwo! -* wrzasnął uderzając pięścią w stół. - Obrzydliwe kłamstwo! Czekała, aż zapyta ją o kontrolę plików komputerowych, ale on tylko wpatry- wał się w nią w milczeniu. 50 - Co ja takiego zrobiłam? - spróbowała jeszcze raz, niemal z płaczem. Ormianin pogroził jej palcem, a potem wyciągnął go w jej stronę niczym pi- stolet. - Robisz się dla nas za mądra. Węszysz, wtykasz nos w nie swoje sprawy. - Wcale nie węszę. Robię tylko to, co mi pan kazał. - Właśnie, że węszysz, panienko. Już ci kiedyś mówiłem, żebyś nigdy nie wtrącała się w interesy pana Hammouda. Nigdy! Ale ty i tak to zrobiłaś. Jak mo- żemy ci teraz zaufać? - Przepraszam - powiedziała Lina cicho. - To się więcej nie powtórzy. - Co? - spytał przykładając dłoń do ucha. - To już się więcej nie powtórzy. Przepraszam. Sarkis prychnął. - Dlaczego rozmawiałaś z tym obcym? No? Właśnie to chcę wiedzieć. Ucisk w gardle powrócił, niczym imadło strachu zamykając jej krtań. - Z jakim obcym? ~ zdołała jedynie wykrztusić. - Eczmiadzyn! - ryknął profesor Sarkis, używając nazwy ormiańskiego świę- tego miasta jako przekleństwa. Raz jeszcze walnął pięścią w stół. - Dobrze wiesz, o kim mówię. O tym mężczyźnie, którego spotkałaś na przyjęciu u Darwishów O tym, z którym pojechałaś do domu. Nazywa się Hoffman. Nie baw się ze mną więcej w kotka i myszkę, moja droga! - Splunął do kosza na śmieci. Lina traciła panowanie nad sobą. Czuła się obnażona, jakby ktoś zerwał z niej ubranie. Przerażało ją nie to, że popełniła jakiś błąd, lecz to, jak uważnie ją obser- wowali. - Proszę -powiedziała czując, że po policzkuspływa jej łza; -Nigdy przed- tem go nie widziałam. - Tootum kalogh! - Tym razem przekleństwem stał się ormiański wyraz ozna- czający "owoc melona". Po raz kolejny Sarkis uderzył w stół. Piętrzące się na nim góry papierów zadrżały. - Kłamiesz! — Naprawdę nigdy wcześniej go nie widziałam - powtórzyła Lina. - Pozna- łam go na przyjęciu. — Kłamiesz! - Sarkis niemal wypluł to słowo. Wpatrywał się w swoją pra- cownicę tak intensywnie, jakby chciał spalić ją wzrokiem. - Ten sam człowiek, ten Hoffman, przyszedł tutaj do biura i chciał się z tobą zobaczyć. Wtedy mówił, że nazywa się White. Mamy jego zdjęcia. Lepiej więc przestań kłamać. Co mu powiedziałaś? Zdradziłaś wszystkie nasze tajemnice? Ha! Słysząc ten zarzut Lina zupełnie przestała nad sobą panować. Schowała twarz w dłoniach i zaczęła płakać. Czuła się całkiem samotna i bezsilna, jakby ktoś zadał jej fizyczny ból. Zwiódł ją osobisty urok Sama Hoffmana i jej własna ciekawość, a teraz musiała stawić czoło wściekłemu Sarkisowi. Łzy płyneły z głębi jej duszy. - Eszek! - powiedział szef ochrony z pogardą. Słowo to w języku ormiań- skim znaczyło "osioł". Profesor sięgnął po słoik z aspiryną, wysypał pół tuzina tabletek na dłoń i wrzucił wszystkie do ust. - Siadaj prosto i odpowiadaj! Musisz coś wiedzieć. No, dalej. - Podał jej chusteczkę, co w jego pojęciu było dowodem wielkiej łaskawości. Lina wytarła nos. 51 - Bardzo przepraszam, profesorze Sarkis - powiedziała wciąż trzęsąc się od szlochu. - Jestem wobec pana uczciwa. Nie wiedziałam, że pan White to pan Hoffman. Na przyjęciu widziałam go po raz pierwszy. Nie powiedziałam mu nic o naszej firmie. On próbował mnie poderwać i pozwoliłam mu tylko podwieźć mnie do domu, nic więcej. - Aczpar! - Również ormiański "brat" nadawał się według Sarkisa na prze- kleństwo. Profesor znowu wycelował w Linę palec. - Zobaczysz się jeszcze z tym mężczyzną? Nie opowiadaj mi już więcej żadnych kłamstw. - Nie, proszę pana. Nigdy. Kiedy odwiózł mnie do domu, powiedziałam mu, że nie będę mogła się z nim spotkać. Naprawdę. Przyrzekam. Sarkis przewrócił oczami na dźwięk słowa "przyrzekam". - Dał ci coś? Numer telefonu? Wizytówkę? Cokolwiek? Lina spojrzała na swego szefa czując, że strach znowu powraca. Na szczęście już nie drżała. - Nie - skłamała.-Nic mi nie dał. - Jej głos brzmiał pewniej, gdy kłamała, niż wcześniej, kiedy mówiła prawdę. Torebka wisiała na jej ramieniu niczym pę- tla szubienicy. - Nic? - Sarkis uważnie przyglądał się twarzy swojej podwładnej, ale teraz, gdy miała czerwone od płaczu oczy, nie mógł poznać, czy nie kłamie. Może kła- mała, a może nie. Zresztą to nie miało już znaczenia. Sarkis wiedział, że nastra- szył dziewczynę i to mu wystarczało. Uśmiechnął się do niej paskudnie. - No to co teraz z tobą mamy zrobić, po tym jak zadawałaś się z obcymi? Czy wciąż jeszcze uważasz się za zaufanego pracownika? Lina skinęła głową, ale nic nie powiedziała. Nie wiedziała już, co ją bardziej przeraża - to, co z nią zrobią, jeżeli zostanie w Coyote, czy to, co próbowaliby zrobić, gdyby odeszła. Sarkis podał jej jeszcze jedną chusteczkę i gestem kazał wstać. - To wszystko. Koniec płaczu. Możesz wziąć wolne do końca dnia. Spróbuj zapomnieć o tym wszystkim. Nic nie mów zaufanym pracownikom. Nie rozma- wiaj z nikim. Sam przedstawię sprawę panu Hammoudowi, gdy wróci do Londy- nu. Powiem mu, że bardzo przepraszasz za swój wielki błąd. Zobaczymy, co bę- dzie. Dobrze? - Tale - odparła Lina cicho. - Dziękuję. - I już więcej masz nie węszyć! Odprowadził ją do drzwi. Kiedy Lina wróciła do biura i zaczęła zbierać rze- czy, usłyszała jak Sarkis krzyczy na swoją sekretarkę. 8 W poniedziałek rano Sam Hoffman zadzwonił do przyjaciela, Asada Baraka- ta. Barakat był palestyńskim bankierem, ale wiedział znacznie więcej niż 52 zwykły bankier. Utrzymywał prywatną sieć informatorów w regionie Środkowe- go Wschodu. Wiedział o sprawach, o których inni bankierzy nie mieli pojęcia. Ojciec Hoffmana poznał Sama z Barakatem przed kilkoma laty. Sam podejrze- wał, że bankier, podobnie jak wielu członków londyńskiej społeczności arabskiej, był opłacany przez CIA. Stał się on dla Hoffmana najlepszym, choć także naj- droższym źródłem informacji. Sam wiedział, że aby wyciągnąć coś od Barakata, musi ofiarować mu skrom- ny podarunek. Taki był zwyczaj, rytuał arabskiej gościnności, podobnie jak kupo- wanie kwiatów czy butelki szkockiej whisky gospodarzom, do których szło się na kolację. Nigdy nie wypadało zjawiać się z pustymi rękami. Hoffman przez chwilę zastanawiał się, jaki prezent byłby odpowiedni i przypomniał sobie o notatce, którą tydzień wcześniej wysłał klientowi z Teksasu. Ów klient próbował sprzedać rafi- nerięw Galveston i poprosił Sama o ocenę dwóch oferentów. Większą ofertę otrzy- mał od pakistańskiego inwestora, ale Hoffman sprawdził go i okazało się, że ten sam człowiek był właścicielem banku w Karaczi, który przed dziesięcioma laty zbankrutował. Taka historia to zły znak, więc Sam poradził Teksańczykowi, żeby przyjął mniejszą ofertę, od konsorcjum inwestorów z Arabii Saudyjskiej, którzy swoją spółkę nazwali Złote Piaski. Hoffman raz jeszcze sprawdził chłodny, prawniczy język noty, w której ma- giczne słowa "właściwa procedura" powtarzały się aż czterokrotnie. Mimo to wia- domość była zrozumiała: pakistański inwestor był przegrany i Teksańczyk pope- łniłby głupi błąd przyjmując jego ofertę. Sam znalazł odpowiednią przynętę. Pod- niósł słuchawkę i wybrał numer Barakata. - Halo, ustaaz Asad - zwrócił się do bankiera, jak student zwraca się do swojego profesora. - Co pan dziś porabia? - Oglądam telewizję-odparł Barakat.-I rozmawiam z Genewą. - A co mówią w Genewie na temat dolara? - Ya, habibi, skąd mam wiedzieć? Wszyscy się bardzo denerwują. Mówią niewiele. - To dlatego są tacy bogaci. Barakat zaśmiał się cicho i krótko. Jego sposób mówienia łączył słodką arab- ską śpiewność z wyraźną dykcją wykształconego na Zachodzie bankiera. Było to bardzo przyjemne połączenie, niczym miód i gorące bułeczki. - Jak się miewa twój ojciec? - spytał Barakat podtrzymując rozmowę w to- nie towarzyskim. Nigdy nie należało go ponaglać ani do niczego zbyt wcześnie nakłaniać. - Dobrze. Tak jak zawsze. Myślę, że trochę tęskni za pracą. - Może i tak. Ale nie wykluczaj go jeszcze z gry. Twój ojciec wie więcej niż ci się wydaje. - Tak. - Rozmowa o ojcu zaczynała już Sama niecierpliwić. - Nie chciał- bym w niczym ci przeszkadzać, masz chwilkę? - Oczywiście, kochany. Zawsze. Co mogę dla ciebie zrobić? - Prawdę mówiąc, nic szczególnego. Zadzwoniłem głównie po to, żeby ci coś przekazać. 53 - Cóż to takiego? - Słyszałem plotki o pewnej rafinerii w Galveston. Pakistańczyk chyba jej nie dostanie. - Nie? - Nie. Mam wrażenie, że przejmą ją ci z Arabii Saudyjskiej. Działają cał- kiem nieźle i zaproponowali dość atrakcyjną cenę. - Arabowie spisują się wspaniale. Brat mojej żony tam pracuje. Prosił mnie, żebym kupił kilka udziałów. - Naprawdę? ->- Hoffman starał się nadać głosowi ton zdziwienia. - W takim razie teraz jest właściwy moment, żeby je kupić. - Być może - powiedział Barakat z ociąganiem. Przez chwilę obaj milczeli zastanawiając się nad transakcją. - Jest jeszcze coś - odezwał się Hoffman. - Doprawdy? - Tym razem to Barakat udał zdziwienie. - Zastanawiałem się, ile wiesz na temat Nasira Hammouda. - Sporo z tego, co można o nim wiedzieć. Reszty nie wie nikt. Ten człowiek ma wiele tajemnic. - Czy możesz mi o nim opowiedzieć? - Trochę. Ale nie przez: telefon. - W takim razie może mógłbym do ciebie wpaść? - Tak, oczywiście. Ale jestem dość zajęty. Kiedy chciałbyś przyjść? - Teraz. Mogę być u ciebie za dwadzieścia minut. - Mmm. Teraz? - Barakat naj widoczniej wolałby inny termin, ale w tej chwili był dłużnikiem Sama. - W takim razie może za godzinę - zgodził się. Bank, który Barakat nazwał Bank Arabia, mieścił się tuż przy Park Lane, kilkanaście minut piechotą od biura Hoffmana. Był to z zewnątrz dość skromny budynek, o wiele mniej okazały niż nowsze banki, których saudyjscy i kuwejccy właściciele dzierżawili jedne z najdroższych nieruchomości w Londynie. Arab- skie pieniądze niczym nie różniły się od innych. Nowy kapitał musiał rozreklamo- wać swoje przybycie. Stary demonstrował stałość i solidność. Brudne pieniądze należało kryć. Coyote Investment z pewnością zajmowała się tymi ostatnimi. Bank Arabia tkwił gdzieś pomiędzy. Barakat był dużym mężczyzną*} okrągłej twarzy wielkości kuli do gry w krę- gle. Lubił ubierać się we włoskie garnitury najnowszej mody, które kazał sobie szyć w zbyt dużym rozmiarze, przez co opływały jego sylwetkę niczym jedwabne czasze spadochronów. Kiedy Hoffman wszedł do biura, Barakat spojrzał na zega- rek. Oznaczało to, że nie zamierzał poświęcić na rozmowę zbyt wiele czasu, nie- zależnie od tego, jak wielki dług miał wobec swego gościa. - No to powiedz mi, co wiesz na temat Nasira Hammouda - powiedział Hoff- man, jak tylko zamknął za sobą drzwi. Skoro Barakat miał dla niego mało czasu, nie należało go marnować na puste gadki. - Czy twój ojciec wie, że przyszedłeś do mnie w tej sprawie? 54 - Tak- skłamał Sam. Jakie znaczenie miało to, co na ten temat sądził jego ojciec? Barakat zmarszczył brwi i jednocześnie skinął głową, jakby chciał dać Hoff- manowi do zrozumienia, że mu wierzy, ale mimo to zamierza go sprawdzić. - No tak. Co chcesz wiedzieć? - Wszystko* co tylko możesz mi powiedzieć. - W takim razie - zaczął Barakat - po pierwsze wiem, że podróżuje. - Tak?Adokąd? - Plotki mówią, że do Bagdadu. Hoffman uśmiechnął się. Barakat wiedział wszystko* - Co to oznacza? - To, że musi się z kimś porozumiewać. Albo że to ktoś inny chce z nim rozmawiać. A może po prostu jego matka jest chora i pojechał ją odwiedzić. Mój drogi Samuelu, skąd ja mam wiedzieć, co to oznacza? Przecież mówimy o Iraku, a to kraj, gdzie nikt nic nie wie. - No właśnie. Nikt nic nie wie. Ale jak ci się wydaje? - Mam wrażenie, że w Iraku dzieje się coś bardzo dziwnego. Mówią to wszy- scy ci, którzy cokolwiek wiedzą. Coś się dzieje w Bagdadzie. Więcej nie mogę ci powiedzieć. Dlaczego nie zapytasz o to ojca? - Próbowałem. Zapomnijmy lepiej o moim ojcu i o tym, co będzie w Bagda- dzie. Zacznijmy od czegoś prostszego. Opowiedz mi o Coyote Investment. - Dlaczegóż by nie? - stwierdził Palestyńczyk. - Powiem ci o tym, co naj- ważniejsze. Zrobię to tylko dlatego, że lubię ciebie i twego ojca. Hoffman ukłonił się w podziękowaniu i położył dłoń na sercu. Jezu, pomy- ślał, to mnie będzie kosztowało. - Coyote Investment to firma holdingowa, która ma siedzibę tutaj, w Londy- nie. Jest ona właścicielem wielu spółek na całym świecie. Mają huty stali i alumi- nium, fabryki komputerów i chemikaliów. Jeżeli chcesz, mogę ci dać listę wszyst- kich tych przedsiębiorstw, ale nie to jest najważniejsze. - Dobrze. W takim razie co jest najważniejsze? - Najważniejsze pytanie brzmi, kto jest właścicielem Coyote Investment. Kto jest właścicielem tej spółki? - To łatwe. Nasir Hammoud. - Niestety, nie aż tak łatwe, mój drogi Samuelu. - Notokto? Barakat uniósł palec wskazujący i postukał się nim w nos. - Oto jest pytanie, prawda? Kto jest właścicielem? - Pomóż mi. Muszę to wiedzieć. - Może. Ale w zamian musisz mi powiedzieć, dlaczego cię to tak bardzo interesuje. - Pomagam komuś. Człowiekowi, który bardzo się boi Hammouda i potrze- buje informacji na jego temat. - Dlaczego się go boi? Czy Hammoud próbuje przejąć jego firmę? 55 ; - Nie, nic takiego. On właściwie jest nikim. W tajemnicy mogę ci powie- |vdzieć, że to filipiński kucharz, który uważa, że Hammoud zabił jego żonę. Obie- całem, że mu pomogę. - Ach, Robin Hoodzie! - Barakat po raz kolejny postukał się palcem w nos. - W porządku. Nie ma problemu, habibi. Wy Amerykanie zawsze tak postępujecie. Pomagacie maluczkim. Walczycie o przegrane sprawy. W tym właśnie tkwi wasz urok. Przepraszam, że cię w ogóle pytałem. - Czy zamierzałeś powiedzieć mi, kto jest właścicielem Coyote Invest- ment? - Nie. Ale teraz, kiedy już wiem, że chodzi o dobry uczynek, a nie o intere- sy, mogę ci powiedzieć o paru sprawach, o których słyszałem. To tylko plotki, rozumiesz? - Rozumiem. Słucham. - Coyote jest firmą bardzo prywatną i tajemniczą, więc nie ma pewności co do właściciela. Powszechnie jednak mówi się, że Hammoud ma zaledwie niewiel- ki procent udziałów. Może dziesięć. - W takim razie do kogo należy reszta? - Właśnie. Czyż wszyscy nie chcielibyśmy poznać prawdy? - Daj spokój, Asad. Kto to jest? - Kogo ja podejrzewam? - Tak, na litość boską. - Władcę Bagdadu. - Naprawdę? - Jak najbardziej, mój kochany. Słyszałem, że lwia część udziałów Coyote znajduje się w rękach zagranicznych firm, których beneficjantami są członkowie rodziny władcy. Oczywiście nigdy nie uda się tego dowieść, ale niektórzy wierzą, że to złote gniazdo władcy. - Jaką to ma wartość? - Minimum pięć miliardów dolarów. Może dwa razy więcej. Może pięć razy więcej. Kto to może wiedzieć? Niezależnie od tego, o jaką sumę chodzi, została ona zainwestowana w najlepsze aktywa w Europie i Ameryce. Nakręca to wystar- czająco dużo pieniędzy, żeby pozwolić staruszkowi w Bagdadzie unosić się na powierzchni w nieskończoność, choć cała reszta świata chciałaby go nakłonić do przejścia na wcześniejszą emeryturę. - Więc zyski kierowane są do władcy? - Prawdopodobnie. Jeżeli moje informacje są prawdziwe, zyski rozdzielane są co kwartał. Hammoud zatrzymuje swoje dziesięć czy ileś tam procent, a reszta trafia do fikcyjnych spółek władcy. - To znaczy gdzie? - Nie wiem. Liechtenstein. Luksemburg. Może Panama. Najprawdopodob- niej Genewa. Szwajcarzy są równie dyskretni jak mieszkańcy Panamy, a interesy z nimi przysparzają mniej kłopotów. Poza tym w Genewie mówią po francusku i niepotrzebny jest ten niedorzeczny hiszpański. Hoffman starał się poskładać w myślach wszystko, co powiedział mu Barakat. 56 - W takim razie Coyote można nazwać prywatnym bankiem władcy, a Ham- mouda jego bankierem. I wszystko chodzi jak w zegarku. - Tak. Chyba że ktoś stanie się zbyt chciwy. - Co chcesz przez to powiedzieć? - Dobrze wiesz, mój drogi, że wśród Arabów zawsze krążą plotki o tym, iż ktoś robi się zbyt zachłanny. ^- Niestety, Asad, nic z tego nie rozumiem. - Chodzi mi o to, że jeżeli mam od czegoś dziesięć procent, to siłą rzeczy w końcu uznam, że należy mi się dwadzieścia procent. A nawet lepiej, pięćdzie- siąt. I jeśli nikt akurat nie będzie patrzył, skusi mnie, żeby wyciągnąć po nie rękę. - Czy ktoś stał się chciwy? - Skąd ja mam to wiedzieć? Doprawdy, mój Samuelu, zastanów się. Prze- cież mówimy o Iraku. Nikt o niczym nic nie wie. - Barakat znowu spojrzał na zegarek. Oznaczało to, że rozmowę uważał za skończoną. - A przypuśćmy, że jeden z pracowników Hammouda dowiedział się, że ten sięgnął po więcej? Co się stanie z takim człowiekiem? - Horom - powiedział Barakat, co po arabsku oznaczało mniej więcej "nie- dobrze". Hoffman nie był pewien, o co Asadowi chodziło. - To znaczy? - To znaczy, że taki człowiek, niestety, będzie martwy. - Martwy? - Tak. Malkeureusement, Szkoda. Horom. Sam był wstrząśnięty tym spokojnym oznajmieniem wyroku śmierci, jaki czekał każdego, kto wtrąciłby się w sprawy Coyote Investment. Przypomniał so- bie sobotni wieczór, Linę i jej opowiadanie o gaszeniu papierosów. Barakat raz jeszcze spojrzał na zegarek. - Proszę, Asad-bey. Muszę wiedzieć jeszcze jedno. Skąd się wzięły pienią- dze na samym początku? Przecież mówimy tu o miliardach dolarów. Jak władca zdołał wywieźć je z kraju bez niczyjej wiedzy? - To już ostatnie pytanie, mój drogi. - Pogroził Hoffmanowi palcem dając mu do zrozumienia, że nadużywa gościnności gospodarza. - Istnieje taka teoria, którą popiera wiele osób, że pieniądze pochodziły z prowizji władcy od rafinerii. Pięć procent wszystkich dochodów przesyłano gdzieś na tajne konto. Właśnie stamtąd wzięły się pieniądze. Tak myśli wielu ludzi, ale ja nie jestem tego taki pewien, - Dlaczego nie? - Ponieważ zbyt wielu słyszało tę historyjkę, nie może więc być prawdziwa. Nie można mieć sekretnej fortuny, o której wszyscy wiedzą. Świat nie tak się kręci. - Skąd więc pochodziły pieniądze, jeżeli nie z prowizji od ropy? - Chyba mogę ci to powiedzieć, ale zrobię to tylko dlatego, że podziwiam twojego ojca. 57 - Słucham więc. , - Dziesięć lat temu rząd iracki zawarł z Francją umowę na kupno myśliw- ców. Opiewała ona na dwa miliardy dolarów. Podpisano kontrakt, ale Irak akurat wtedy toczył wojnę przeciwko Iranowi i nałożono nań embargo na broń, w wyni- ku czego myśliwce nie zostały nigdy dostarczone. - Tak. Pamiętam, kiedyś czytałem o tej umowie, - Ale widzisz, Irak mógł zapłacić pełną kwotę w chwili podpisania umowy. Rozumiesz mnie? A pieniądze zostały wpłacone na numerowane konto w Szwaj- carii, gdzie miały pozostać aż do dostawy myśliwców. - I co się stało po zakończeniu wojny? - Czary mary! Pieniądze znikły. A przynajmniej tak głosi jedna ze szkół filo- zofii. Znikły dwa miliardy dolarów. Jak sądzisz, kto był pełnomocnikiem w tej umowie z Francją? - Nasir Hammoud? - Ten sam. - Barakat popatrzył na zegarek. Wyjaśnienia zmęczyły go. - Kto jeszcze może coś wiedzieć na temat Coyote Investment? Możesz mi kogoś zasugerować? - Wystarczy już tych pytań na dzisiaj, mój dociekliwy przyjacielu. Powinie- neś już iść. - Proszę. Pomóż mi jakoś zacząć. Barakat westchnął. - Jest pewien człowiek w Londynie, który bardzo często robi interesy z Hammoudem. O ile dobrze pamiętam, są partnerami w kontrakcie petroche- micznym. Mężczyzna ten pochodzi z Arabii Saudyjskiej. Na pewno nie zechce się z tobą spotkać. - Bankier wstał zza biurka, aby odprowadzić Hoffmana do drzwi. - Jak on się nazywa? - Proszę, przestań - uciął Barakat. - Zaczynasz skomleć. To nie przystoi. Sam stał już w korytarzu, poza biurem Barakata. Wiedział, że przekracza gra- nice nawet najszerzej pojętych zasad arabskiej gościnności, ale nie miał wyboru. Musiał zdobyć tę informację. - Podaj mi jego nazwisko - ponowił prośbę. - To książę Jalal bin Abdel-Rahman - powiedział Barakat Pokręcił głową, westchnął jakzmęczony nauczyciel i zamknął drzwi. Hoffman został w korytarzu sam. Nagle zaczęło mu się kręcić w głowie, tak jakby spadał z dużej wysokości, koziołkując z teraźniejszości w przeszłość. Nazwisko wymienione przez Barakata brzmiało bardzo znajomo. Ten sam czło- wiek był niegdyś jego klientem - prawie przyjacielem. Niestety, poprosił Sama o coś tak oburzającego i tak powszechnego zarazem, że Hoffmana skłoniło to do rezygnacji z kariery bankiera. Jeżeli ktokolwiek przyczynił się do tego, jaki zawód ostatecznie wybrał Sam, był nim właśnie książę Jalal. Na całej planecie nie istniał nikt, z kim Hoffman aż tak bardzo nie chciał się spotkać. A najgorsze było to, że Barakat się mylił. Jalal na pewno chętnie porozma- wiałby z Samem, chociażby po to, aby dowieść swoich racji. 9 Do waszyngtońskiego biura firmy prawniczej Hatton, Marola & Dubin kurier dostarczył przesyłkę z Londynu. Była to jedna z wielu paczek tego dnia, ale tylko ta przyszła jako przesyłka specjalna. Domniemany adresat, Artur T. Peabody, chociaż figurujący jako jeden z partnerów, w rzeczywistości nie istniał. Imienia tego jako pseudonimu używał starszy wspólnik, Robert Z. Hatton, w sprawach wymaga- jących dyskrecji. Pocztę adresowaną do pana Peabody'ego kierownik działu, który pracował w firmie od momentu jej założenia, natychmiast oddzielał od reszty prze- syłek i dostarczał do biura pana Hattona na najwyższe piętro budynku. Okna jego gabinetu wychodziły na przerzedzony trawnik w centrum biurow- ców zwanym Farragut Square. Firma pozostała w tym czcigodnym miejscu, pod- czas gdy większość prawniczych gigantów przeniosła się bardziej na wschód, na "nową" Pennsylvania Avęnue lub bardziej na zachód, do "nowego" West Endu. Hatton miał tu w pobliżu swój ulubiony Klub Ateński, gdzie lubił grywać w squ- asha. Jego biuro pozbawione było jakichkolwiek osobistych pamiątek. Na ścia- nach nie wisiały żadne dyplomy ani świadectwa, nie było fotografii Hattona ści- skającego dłonie sławnych ludzi; nie trzymał tu nawet zdjęć swojej rodziny. Tkwił za ogromnym biurkiem sam, z okien gabinetu przyglądając się ludzkiej komedii rozgrywającej się w Waszyngtonie. Hatton rozmawiał akurat przez telefon, kiedy przyniesiono przesyłkę kurier- ską. Spojrzał tylko na londyński adres nadawcy i odłożył paczkę na bok, aby spo- kojnie dokończyć rozmowę. Dzwonił do niego senator Stanów Zjednoczonych, który sądził, nie bez przyczyny, że zostanie postawiony w stan oskarżenia, Hatton musiał słuchać go przez kilka minut, po czym udzielił mu zwięzłej rady, z której słynął: "Proszę nic nie robić". Jego rada zawsze brzmiała tak samo - i prawie nigdy się nie mylił. Robert Hatton sprawił, że jego firma prawnicza stała się jednym z filarów waszyngtońskiego establishmentu. Jak większość instytucji, które przetrwały w sto- licy, firma wywodziła się z partii demokratycznej. W tysiąc dziewięćset sześć- dziesiątym roku stworzyła ją grupa młodych prawników ery Kennedy'ego, którzy stwierdzili, że skoro zamek Camelot legł w gruzach, czas pomyśleć o robieniu pieniędzy. I właśnie tym się zajęli. W przeciągu trzydziestu lat, jakie upłynęły od tamtego czasu, firma rosła pod rządami tak republikanów, jak i demokratów, cie- sząc się niezmiennym powodzeniem. Większość klientów nie mogła sobie przy- pomnieć, czym zajmowali się starsi wspólnicy przed założeniem firmy, a przecież oni wszyscy już wówczas mieli ogromne doświadczenie zawodowe. Seymour Dubin, zwany przez przyjaciół "Sey", pracował jako doradca przy Komisji Bu- dżetowej. John Marola przewodniczył sekcji przestępczości zbiorowej przy wy- dziale kryminalnym Departamentu Stanu. Co do Hattona, nawet jego starzy przy- jaciele nie mieli pewności, czym się zajmował przed założeniem prywatnej fir- my - pamiętali tylko, że przebywał za granicą, a to już pozwalało domyślać się, 59 co robił. Kiedy bardzo ważni dla firmy klienci nalegali, aby im powiedział, twier- dził zwykle, że dawno temu pracował dla Centralnego Instytutu Analfabetów, i puszczał do nich oko. Albo go rozumieli, albo nie; tak czy inaczej, wyjaśnienia nie miały sensu. W latach dziewięćdziesiątych firma Hatton, Marola & Dubin zatrudniała już ponad stu prawników. Podobnie jak inne wielkie korporacje prawnicze, reklamo- wała się jako instytucja zapewniająca pełną gamę operacji, dzięki czemu mogła sprostać wszystkim potrzebom swoich głównych klientów, tak aby na miejscu mogli uzyskać wszelkie porady prawne. Działem zajmującym się sprawami po- datkowymi wciąż kierował Dubin; na czele działu spraw kryminalnych stał Maro- la; prócz nich firma miała jeszcze dział nieruchomości oraz dział przepisów praw- nych. Dochód firmy rósł z roku na rok. Większość uważała, że spółka zawdzię- czała swój sukces zdolnościom prawników oraz coraz większej liczbie klientów. W takie wyjaśnienia wierzyli wszyscy oprócz zarządu spółki, który wiedział, że publiczne oświadczenia były fałszywe. Prawda była taka, że większość spraw pro- wadzonych przez Hatton, Marola & Dubin -jakkolwiek mających swą Wartość - stanowiła jedynie przykrywkę rzeczywistej działalności firmy, która polegała na zaspokajaniu potrzeb ważnych i bogatych Arabów. Owi arabscy klienci kontaktowali się wyłącznie z Kartonem i w wielu przy^ padkach był on jedyną osobą w firmie, znającą prawdziwe nazwiska osób, któ- rych tak przykładnie reprezentowali wszyscy prawnicy. Hatton osobiście rozdzie- lał zadania, a potem ponownie składał wykonane części w całość. Stworzył sys- tem odrobinę przypominający ten, który obowiązywał w CIA. Specjalnych klientów znano w firmie wyłącznie pod pseudonimami. Hatton wybierał proste walijskie lub angielskie nazwiska, takie jak Smith czy Jones, od czasu do czasu urozmaica- jąc je latynoskimi lub japońskimi, aby tym bardziej wszystkich zmylić. System sprawdzał się doskonale. Młodsi wspólnicy otrzymywali polecenie przygotowa- nia raportu na temat, powiedzmy, dyktowanych przez amerykańskie prawo konse- kwencji podatkowych zakupu tysiąca akrów ziemi pod uprawy w rolniczym sta- nie Wirginia dla zagranicznego klienta Huberta J. Smitha. Po sporządzeniu rapor- tu firma dokonywała zakupu zwykle pod przykrywką jednej z kilkunastu fikcyjnych korporacji, które kontrolowała. Rzeczywisty nabywca ziemi prawdopodobnie mieszkał gdzieś w Dżiddzie, ale młodsi wspólnicy nigdy się o tym nie dowiady- wali. Jeżeli ktoś zaczynał zadawać pytania, Hatton odpowiadał jak zwykle: "Nie rób nic". I problemy w końcu same znikały. Senator rozmawiający z Hattonem przez telefon wreszcie przyjął jego radę, dzięki czemu prawnik mógł zakończyć rozmowę i zająć się innymi sprawami. Starszy wspólnik najpierw otworzył przesyłkę kurierską zaadresowaną do Artura T. Peabody'ego. Znalazł w niej dziewięciostronnicowy raport bez żadnego ozna- czenia, kto go przygotował i dlaczego. Na tytułowej stronie widniał jedynie krótki opis treści - jedno zdanie napisane dużymi literami: OSTATNIE DZIAŁANIA SAMUELA HOFFMANA. Hatton przeczytał raport raz szybko i drugi raz uważ- niej . Kiedy skończył, podszedł do drzwi w głębi gabinetu. Pomalowano je na taki sam ciepły beż, co ściany, więc ledwie można je było odróżnić. Drzwi wykonano 60 ze specjalnie wzmocnionej stali. Zamykały się na podwójny zamek. Hatton wy- stukał kod na przyciskach, po czym wyjął z kieszeni duży klucz i otworzył pan- cerne drzwi. Wszedł do małego pomieszczenia bez okna, które rozmiarami przy- pominało garderobę. Tutaj właśnie trzymał wszystkie prywatne dokumenty i taj- ne materiały dotyczące swojej niezwykłej działalności prawniczej. Otworzył jeden z sejfów i włożył do niego raport. Kiedy już zamknął swoje archiwum, wstąpił do sekretariatu, aby odebrać pozostawione dla niego wiadomości. Na samym szczycie znajdowała się kartka z napisem"Pilne". Dawny przyjaciel z Londynu, człowiek, który przez wiele lat pracował jako urzędnik państwowy, a teraz przeszedł już na częściową emerytu- rę, próbował się z nim skontaktować. Hatton natychmiast do niego oddzwonił. Rozmawiał przez ponad dwadzieścia minut - bardzo długo jak na lubiącego krót- kie i zwięzłe wypowiedzi prawnika. Gdy skończył, jeszcze raz wszedł do pomiesz- czenia z dokumentami, ponownie przechodząc przez dość czasochłonny proces otwierania archiwum. W środku z innego sejfu wyjął kartkę z nazwiskiem i nu- merem telefonu pewnego prawnika z Manili. Filipiński prawnik także zaliczał się do dawnych przyjaciół Hattona. W latach rządów Marcosa należał do służby bez- pieczeństwa w tym kraju. Był jednym z setek kontaktów Hattona, które prawnik zdobywał przez wiele lat zajmowania się delikatnymi sprawami. Hatton zawsze pilnował, aby Filipińczyk oraz inni mu podobni otrzymali wszelkie niezbędne im porady prawne i inną pomoc w firmie Hatton, Marola & Dubin. Szczerze wierzył, że wszelkie dążenia ludzkości i świata dawały się streścić w prostych czynno- ściach zarabiania pieniędzy i ukrywania ich, a jeżeli dwa pierwsze punkty prze- biegały pomyślnie - także ich wydawania. Osobiście zadzwonił do Manili. Przeprosił przyjaciela za to, że go obudził, gdyż na Filipinach był akurat środek nocy. Potem, po krótkim wstępie, który po- zwolił jego rozmówcy na zebranie myśli, Hatton przedstawił swoją prośbę, prostą i bezpośrednią. Wyjaśnienia zabrały mu mniej niż pięć minut. Potem Hatton po- dziękował przyjacielowi i powiedział, że przy następnej jego wizycie w Waszyng- tonie zaprasza go do siebie. Ta krótka rozmowa telefoniczna uruchomiła łańcuch wydarzeń obiegający cały świat. Rozpoczął się następnego ranka w Manili, kiedy to filipiński prawnik zadzwonił do jednego ze swoich informatorów w ministerstwie spraw zagranicz- nych i poprosił go o bardzo szczególną przy sługę. Dyplomata zgodził się wysłać pilny telegram z ministerstwa do ambasady filipińskiej w Londynie. Oficer, który odebrał wiadomość w stolicy Wielkiej Brytanii, postąpił zgodnie z instrukcjami, to znaczy zadzwonił pod numer londyńskiej firmy konsultingowej. Ostatnim ogni- wem łańcucha był Sam Hoffman. - Hoffman, firma konsultingowa, słucham - powiedział do słuchawki. - W czym mogę pomóc? - Sam osobiście odbierał wszystkie telefony, odkąd Hin- duska, którą zatrudniał jako sekretarkę, odeszła, aby zrobić karierę piosenkarki kabaretowej. - Mówi radca Constanza z ambasady Filipin. Nie chciałbym panu przeszka- dzać, ale poproszono mnie o przekazanie pewnej wiadomości. 61 Na wspomnienie o Filipinach Sam poczuł niepokój. W ciągu ostatniego ty- godnia coraz bardziej martwił się, czyjego filipińskiemu "klientowi" nic się nie stało. Frustrowało go to, że nie mógł się z nim w żaden sposób skontaktować. - Od kogo jest ta wiadomość?-spytał radcę. - Od pana Ramona Pinty. - Wspaniale! - ucieszył się Sam. - Miałem nadzieję, że się do mnie wkrótce odezwie. Czy u niego wszystko w porządku? Dyplomata ściśle trzymał się scenariusza. - Z tego co wiem, zlecił on panu jakąś pracę, czy tak? - Zgadza się. Starałem się mu pomóc. Jego żona została zamordowana i nie miał do kogo się zwrócić. A jak on się miewa? Czy nic mu się nie stało? - Tak. Na szczęście pan Pinta bezpiecznie powrócił wczoraj do domu na Filipiny, aby dołączyć do swojej rodziny. - Och! To dobrze, - Hoffman czuł, że powinien zachować ostrożność. - Przed wyjazdem pan Pinta poprosił ambasadę o przekazanie panu wiado- mości. Dlatego właśnie dzwonię. - Rozumiem. Co to za wiadomość? - Pan Pinta prosił, aby panu powiedzieć, że nie zamierza kontynuować uzgod- nionej z panem sprawy, ponieważ wraca do domu. Prosił, aby przerwał pan do- chodzenie. Mówił, że pan będzie wiedział, o co chodzi. - Tak - powiedział Hoffman cicho. - Dziękuję za telefon. Sam odłożył słuchawkę i z całej siły uderzył pięścią w biurko. Poczuł ból. Doskonale wiedział, co oznaczała ta wiadomość. Ramon Pinta, mały człowieczek z zepsutymi zębami, nie żył. II Złe oko 10 Ruch w pubie "Anvil" zaczął się o piątej trzydzieści, kiedy to biurowce przy Knightsbridge Wypluły swoich dziennych więźniów. Sam Hoffman zajął miej- sce przy oknie i obserwował budynek Hammouda po przeciwnej stronie ulicy. W świetle późnego popołudnia fasada przybrała różowy odcień. Sam odliczył pięć pięter w górę i przyjrzał się oknom. W większości biur wciąż jeszcze pracowali ludzie, ale przez zaciągnięte żaluzje nie dało się zajrzeć do środka. W dużym gabinecie na rogu budynku okna były ciemne. Budynek przypominał makabrycz- ną świnkę-skarbonkę: wypchaną pieniędzmi, ale niedostępną. W środku znajdo- wała się również Lina Alwan. Hoffman chciał ją stamtąd wyciągnąć. Obok Sama usiadła młoda kobieta. Miała na sobie krótką spódniczkę i gor- set. Baseballową czapkę włożyła daszkiem na bok. Z jej uszu zwisały dwa kondo- my zastępujące kolczyki. Poprosiła Hoffmana o ogień. Mówiła jak Amerykanka. Sam przypalił jej papierosa i odwrócił się do okna; wyglądał przez nie, dopóki dziewczyna nie odeszła. Jej miejsce kilka minut potem zajął młody mężczyzna z telefonem komórkowym, ubrany w dwurzędowy garnitur. Sądząc po akcencie, pochodził z północy Anglii. Usiadł z piwem w jednej ręce i komórką w drugiej i zaczął dzwonić do swoich kumpli z Wigan, Scunthorpe albo jakiegoś innego miejsca, przechwalając się, ile to on forsy zarabia w wielkim mieście. Mógł być dealerem narkotyków, a może handlował papierami wartościowymi. W końcu nie- znajomy dostrzegł amerykańską dziewczynę w gorsecie, która stała oparta o bar, i odpłynął w jej kierunku. Hoffman poczuł się staro. Nie pochwalał takiego stylu życia. Na ulicy na chwilę zapanowało poruszenie, kiedy wóz policyjny nagle zje- chał ze swojego pasa i popędził na sygnale w stronę Harrodsa wyjąc niczym dwu- dźwiękowe organki. Sam pomyślał, że pewnie podłożono następną bombę, ale syreny stopniowo ucichły gdzieś w jaskiniach Belgravii. Kilka minut po szóstej światła w oknach biur na piątym piętrze zaczęły ga- snąć jedne po drugich, a z budynku wylał się strumień ludzi. Hoffman bał się, że 65 nie zauważy Liny, więc przesunął się do drzwi pubu. Nieopodal stał jakiś posłaniec, w ręku trzymał kask. Łapał ostatnie promienie popołudniowego słońca. Miał włosy koloru słomy i wyglądał jak zmotoryzowany wiking. Kiedy zauważył, że Hoffman mu się przygląda, odwrócił się, wsiadł na swoją wielką hondę i z rykiem odjechał. Mało brakowało, a Sam nie zauważyłby jej, tak szybko wyszła z budynku i wmieszała się w tłum. Tylko czarne lśniące włosy i ostry profil wyróżniały ją w strumieniu bladych przechodniów. Na moment stracił ją z oczu, ale na rogu ulicy znowu wypłynęła na powierzchnię, przystając przed przejściem dla pieszych. Hoffman na razie nie chciał się ujawniać - wciąż jeszcze byli zbyt blisko biura - więc szedł za nią w odległości trzydziestu metrów, dopóki nie znaleźli się w par- ku, za wygiętym w łuk mostem prowadzącym ponad gąszczem kwiatów i paproci. Gdy Lina zbliżała się do Marble Arch, Hoffman przyspieszył kroku i dogonił ją. Odwróciła się w kierunku swojego prześladowcy, a kiedy go rozpoznała, w jej oczach Sam dojrzał jednocześnie strach i ulgę. - Cześć - powiedział. - Co za przypadek, że akurat tu się spotykamy. - Odejdź, proszę. - Błyskawicznie rozejrzała się dookoła sprawdzając, czy ktoś ich nie obserwuje. Oprócz nich była tam jeszcze dziewczyna siedząca na ławce i słuchająca walkmana oraz pakistański chłopiec z piłką. Lina ponownie spojrzała na Hoffmana. Jej oczy ciskały błyskawice. Wyglądała teraz na bardziej zagniewaną niż przestraszoną. - Nie możesz tak postępować. Nie wolno mi z tobą rozmawiać. -Odwróciła się i ruszyła szybkim krokiem w stronę Park Lane. - Hej, zaczekaj chwilę - krzyknął Hoffman podbiegając, aby ją dogonić. - Muszę ci coś powiedzieć. - Chciał ją chwycić za ramię, ale wyrwała się. - Nie mogę - powiedziała ze złością. - Tutaj nie jest bezpiecznie. Ktoś może nas obserwować. Hoffman rozejrzał się po zboczu. Gestem wskazał szczyt wzgórza, mroczne i puste miejsce, gdzie stał domek dozorcy parku. - Tam nikt nas nie zobaczy. Poświęć mi tylko kilka minut. Musimy porozma- wiać. Naprawdę. Lina ostrożnie spojrzała dookoła. Chyba byli sami, ale nie miała pewności. Hoffman znowu sięgnął po jej rękę. Tym razem poszła za nim. W milczeniu prze^ mierzyli zbocze, co chwila oglądając się przez ramię, aby sprawdzić czy nikt za nimi nie idzie. Kiedy weszli w gęstsze zarośla, Sam zatrzymał się. - Musiałem się z tobą zobaczyć - powiedział. - Musiałem ostrzec cię przed twoim szefem, Hammoudem. To niebezpieczny człowiek. Spojrzała na niego z niedowierzaniem. - I to właśnie chciałeś mi powiedzieć? Że pan Hammoud jest niebezpiecz- ny? To bardzo miło z twojej strony. - Pokręciła głową. - Mówię poważnie - stwierdził Hoffman. - Pamiętasz tego Filipińczyka, który przyszedł do mnie w sprawie swojej żony? Znikł. Ambasada zawiadomiła mnie, że wrócił do domu i już nie będzie mu potrzebna moja pomoc, ale wiem, że to kłamstwo. Myślę, że Hammoud go zabił tylko dlatego, że Filipińczyk rozmawiał ze mną. Teraz martwię się, że dobiorą się do ciebie. 66 Głos Liny brzmiał lodowato. - Już to zrobili. Czy ty naprawdę nic nie rozumiesz? - Zaczęła iść w kierun- ku drzew i krzewów, które tworzyły naturalny zagajnik. Hoffman ruszył za nią. ~ Kiedy to się stało? - Po przyjęciu u Darwishów. Szef naszej ochrony ostrzegł mnie, abym nie kontaktowała się z obcymi. Odniosłam wrażenie, że wie kim jesteś. - Co mu powiedziałaś? - Prawdę. Powiedziałam, że przed przyjęciem cię nie znałam i że nie mam zamiaru więcej się z tobą spotkać. Teraz zostaw mnie w spokoju, proszę. - Przepraszam. Nie miałem pojęcia. Ale tutaj jesteśmy bezpieczni. Jestem pewien, że nikt mnie nie śledził. A poza tym... cieszę się, że cię znowu widzę. - Spróbował się uśmiechnąć. Lina nie odpowiedziała. Zasłona drzew stawała się coraz gęstsza. Wchodzili głębiej w zagajnik. Otoczył ich wilgotny zapach mchu, po którym stąpali. Woń ta budziła wspomnienia; Lina pomyślała, że właśnie w podobnym zagajniku jej chło- pak po raz pierwszy dotknął jej piersi. Potem wsunął dłoń w majtki, więc uciekła. - Muszę już iść - powiedziała. Hoffman wiedział, że musi jej na to pozwolić. Ostrzegł jąjuż i każda dodatko- wa minuta spędzona w jego towarzystwie narażała jąna coraz większe ryzyko. Chciał jeszcze tylko jednego. Pochylił się ku niej tak, że wargami niemal dotknął jej ucha. - Potrzebuję pomocy - szepnął. - W czym? - Muszę zdobyć informacje na temat Hammouda, coś, z czym będę mógł iść na policję. Ten człowiek jest niebezpieczny. Jeżeli ktoś czegoś nie zrobi, będzie terroryzował innych w nieskończoność. - To nie mój problem - wycedziła. - Ja tylko wysłałam Pincie kondolencje z powodu śmierci jego żony. Tak przecież wypada. Hoffman spojrzał na nią z niemą prośbą w oczach, tak jak wtedy, podczas przyjęcia. Zbliżali się do granicy zagajnika. Ścieżką, mniej więcej pięćdziesiąt metrów od nich, szedł mężczyzna z psem. Zostało im mało czasu, a Sam wiedział, że nie był to wyłącznie miłosierny postępek; chodziło o jego pracę. Wciąż jeszcze miał zobowiązania wobec klienta, nawet jeżeli tamten nie żył. Sam musiał zdobyć potrzebne mu informacje. - Kto naprawdę jest właścicielem Coyote? - zapytał szeptem. - Wiesz? - Przestań. - Proszę, potrzebuję twojej pomocy. Obiecałem Pincie, że postaram się cze- goś dowiedzieć. Nie mogę iść na policję z niczym. Co Hammoud robi w Iraku? - Przestań! - powtórzyła. Przyspieszyła kroku. Z krótko przystrzyżonymi wło- sami i długimi nogami przypominała wyścigowego konia. Hoffman rzucił na stół ostatnią kartę. W rękawie nie zostało mu już nic. -- Czym zajmuje się Oscar Trading? Lina odwróciła się i spojrzała mu prosto w oczy. Jej twarz nagle przybrała barwę popiołu. 67 - Nie wiem - powiedziała ostro. - Zostaw mnie. Wychodzili właśnie z zagajnika na otwartą przestrzeń, ścieżką, która biegła ukosem w stronę Speaker's Comer. Wzdłuż niej co kilkanaście metrów stały ław- ki. Tylko kilka osób siedziało jeszcze na nich pomimo zapadającego zmroku, Hof- fman szybko przyjrzał się wszystkim i nagle przystanął, gdy jego oczy spoczęły na twarzy mężczyzny siedzącego mniej więcej trzydzieści metrów od nich. Nie- znajomy bezmyślnie gapił się w gazetę. Sam gdzieś już widział tę twarz. Teraz mężczyzna nie trzymał kasku, a na ubranie narzucił szary płaszcz. Wciąż jednak miał takie same włosy koloru słomy. Posłaniec na motorze, który pół godziny wcześniej sterczał w pobliżu pubu Anvil, teraz nagle znalazł się w parku. Hoff- man rozejrzał się po łące zastanawiając się, co robić. Lina dostrzegła napięcie na jego twarzy. - Co się stało? - spytała. - Nic - odparł, ale kłamstwo mu nie wyszło. Przez chwilę się wahał, a potem zaczął jej szeptem tłumaczyć: - Posłuchaj mnie, Lina. Proszę cię, zrób dokładnie tak jak powiem. Rozumiesz? Po pierwsze, masz mnie uderzyć w twarz, mocno. Potem najgłośniej jak potrafisz powiesz mi, żebym przestał za tobą łazić, i uciek- niesz. Jasne? Jej oczy mówiły, że zrozumiała, ale zesztywniała, gdy uświadomiła sobie, że ktoś ich śledził. * - Zrób to, na litość boską! - nakazał Hoffman. - Teraz! Zamachnęła się mocno, zaskoczona tonem jego głosu. Jej dłoń uderzyła w po- liczek Sama z głośnym plaśnięciem. ^- Przestań za mną chodzić! - krzyknęła. Jej oczy iskrzyły się prawdziwym gniewem. ^ Ty łajdaku! Mówiłam ci, że więcej się z tobą nie spotkam. Odpieprz się ode mnie! - Uderzyła go drugi raz, jeszcze mocniej, a potem ruszyła biegiem przez łąkę w kierunku Park Lane. Ludzie w parku przyglądali się scenie ze swoich ławek, motocyklista rów- nież. Hoffman patrzył, jak Lina ucieka, w myślach przeklinając własną głupotę. Palił go policzek; ale przynajmniej dziewczyna miała alibi. 11 Po rozstaniu z Hoffmanem Lina czuła się oszołomiona. Przeszła na drugą stro- nę Park Lane. Najpierw skierowała się na północ, potem na wschód do May- fair, a później jeszcze raz na północ do Picadilly. Wędrowała bez celu, kierunki wybierała na chybił trafił, jakby chciała uciec, ale nie przed osobą czy miejscem, tylko przed czymś, co tkwiło w niej samej. Próbowała się zastanowić, co powinna powiedzieć profesorowi Sarkisowi, ale jej myśli paraliżował niepokój, nie pozo- stawiając już miejsca na żadne rozważania. Czuła się tak, jakby ktoś jej powie- dział, że jest nieuleczalnie chora. Kilka godzin temu samopoczucie miała świetne, 68 a teraz nagle zachorowała. Jedynym lekiem było ciągłe przemieszczanie się z miej- sca na miejsce. Wsiadła do metra przy Green Park i przejechała jeden przystanek do Victoria Station, gdzie na kilka minut zanurzyła się w fali podróżnych. Wie- działa, że ludzie Hammouda obserwują ją nawet tutaj. Byli jak światło, którego nie dało się zgasić, ponieważ napływało ze wszystkich kierunków. Lina wróciła na stację metra i pojechała jeden przystanek do Sloane Square. Jeszcze nie chcia- ła wracać do domu, więc wysiadła z pociągu i zaczekała na następny. Usiadła na drewnianej ławce brudnej stacji. Oglądała plakaty, na których ko- biety zrzucały ubrania na widok toniku albo słodyczy. Jakiś uliczny muzykant przy wyjściu śpiewał piosenki Boba Dylana, strasznie fałszując. Odziana w łach- many Cyganka przechodziła wzdłuż wszystkich ławek prosząc o pieniądze w nie- rozpoznawalnym języku. Była to scena duchowego rozpadu, która doskonale od- powiadała wewnętrznej walce Liny. Nagle poczuła, że powinna zmówić modli- twę, ale nie wiedziała czy potrafi. To był jej kolejny problem. Czuła się oderwana od religii swojego kraju! Wciąż jeszcze piekła ciasteczka w święto Eid al Fittir i grzecznie prosiła Boga, aby raczył zachować w zdrowiu każdego, kto wszedł przez jej drzwi, ale nie potrafiła się modlić. Jej islam ledwie przypominał coś na kształt arabskiego unitarianizmu - miała poczucie, że Allah gdzieś istnieje, że może przejawia się w zachodach słońca, w kwiatach i w narodzinach dzieci, ale był nieosiągalny, kiedy znalazła się w potrzebie. Następny pociąg zbliżał się do stacji. Drzwi otworzyły się zapraszająco. Lina weszła do środka, zajęła miejsce i zamknęła oczy, aby nie patrzeć na ruch i brud Circle Lane. W miarę jak wagon kołysał się w tył i w przód, powtarzała sobie po arabsku modlitwę, którą kiedyś usłyszała od ojca: "Bóg jest światłem Nieba i Zie- mi. Podobieństwo jego światła jest"... Próbowała przypomnieć sobie dalszy ciąg, ale wciąż jej umykał. Pamiętała tylko najprostszą modlitwę: La ilaha illa-Llah. Mohammed rasul allah - "Nie ma Boga poza Bogiem, Mahomet jest jego proro- kiem". Dziwnie się czuła wypowiadając słowa modlitwy. Jej młodzi arabscy przy- jaciele wstydziliby się za nią. Modlili się Irańczycy i szaleńcy z długimi brodami. ,JLa ilaha illa-Llah. Mohammed rasul allah". Wiele razy powtórzyła te słowa, które uspokajały ją jak plusk wody płynącej po kamieniach. Pociąg metra dotarł już do Notting Hill Gate; Lina przejechała jeszcze jeden przystanek do Bayswater i stamtąd pieszo wróciła do domu. Haram. Wszystko przypominało grę. Całe to modlenie się, zmienianie pociągów i mijanie przystanków. Lina wcale nie starała się oszukać ludzi Ham- mouda, którzy widzieli już najgorsze rzeczy i wiedzieli wszystko, co można było wiedzieć. Próbowała raczej zmylić głębszą przyczynę swoich nieszczęść, wszechobecną, lecz niewidzialną potęgę, którą Arabowie zwali Al Ain, Złe Oko. Pomimo niepewności co do istnienia Boga, Lina wierzyła w Złe Oko. Była to siła natury, istniejąca wszędzie i zupełnie nieprzewidywalna. Ludzie rozma- wiali o Złym Oku, jakby uważali je za uosobienie złego losu czy nieszczęścia, ale w rzeczywistości było ono bardziej namacalne i złowieszcze. Złe Oko ucieleśnia- ło szczególną cechę ludzkiej natury, która życzyła innym ludziom źle. Zazdrość, 69 zadowolenie z cierpienia innych, pragnienie zemsty - Złe Oko było jak najwięk- szy wróg, zabierało człowiekowi to, co miało dla niego największą wartość. Jeżeli dziewczyna miała piękne nogi i Złe Oko dostrzegło, jak bardzo inni ludzie je podziwiają, powodowało straszny wypadek, po którym połamane nogi były zupe- łnie zniekształcone. Jeżeli ktoś uwielbiał czytać książki, Złe Oko potrafiło uknuć plan i odebrać mu wzrok. Człowiek, który urodził się, aby zostać muzykiem, tra- cił słuch. Istniał tylko jeden sposób obrony przed Złym Okiem, trzeba było je oszukać. Tylko to dawało nadzieję. Gdy sąsiadom rodził się potomek, prości Ira- kijczycy mówili zwykle: "Co za brzydkie dziecko". Właśnie w ten sposób wpro- wadzali Złe Oko w błąd, aby myślało, że nie ma powodów do zazdrości, a zatem niczego nie trzeba niszczyć - i zostawiało dziecko w spokoju. Kiedy jednak Złe Oko z takim uporem próbowało cię pokonać i ignorowało wszelkie sztuczki, próby oszustwa i przesiadki, należało uciec się do środków ostatecznych. Gdy Lina wreszcie dotarła do swojego mieszkania przy Lansdowne Walk, poszła prosto do sypialni i otworzyła kasetkę z biżuterią. Podobnie jak każda kobieta ze Wschodu, słyszała w dzieciństwie, że istniał szczególny spo- sób ochrony przed Złym Okiem. Wystarczyło mieć przy sobie turkus, który był * dla AlAin tym, czym krzyż dla wampira. W języku arabskim kamień ten nazy- wanofeyrouz i nie przypadkiem takie właśnie imię przyjął wspaniały pieśniarz arabskiego świata, który śpiewał o osadach przodków, minionej niewinności i straconej miłości. Lina często śmiała się z głupich przesądów. Teraz jednak wyjęła z pudełka broszę z turkusem i przypięła ją do jedwabnej bluzki. Poczuła ulgę. Lina włączyła telewizję z nadzieją, że rozproszy jej ponure myśli, ale patrząc w szklany ekran poczuła się tylko bardziej samotna. Nadawali same programy komediowe z dźwiękiem sztucznego, nagranego wcześniej śmiechu, rozlegające- go się w tle za każdym razem, gdy postacie powiedziały coś mało zabawnego. Otworzyła puszkę zupy, a potem doszła do wniosku, że nie jest głodna, więc wy- lała zawartość do zlewu. Zadzwoniła do swojej uniwersyteckiej przyjaciółki, miesz- kającej w Blackheath Helen Copaken, ale nikt nie odebrał telefonu. Zaczęła nie- spokojnie krążyć po niewielkim pokoju. Zdjęcie Bramy Isztar wyglądało jak wię- zienne wrota. Poszła do sypialni i wyjęła z szafy fotografię swojego jedynego chłopaka. Patrzyła na nie tylko wtedy, gdy była wyjątkowo zdenerwowana. Jej ojciec na pewno chciałby, aby poślubiła takiego mężczyznę. Tak jak Ona był uchodźcą z Ira- ku, pochodził z jeszcze bardziej arystokratycznej rodziny niż Alwanowie, ale stracił kontakt ze swoją kulturą i korzeniami do tego stopnia, że nie umiał nawet czytać ani pisać po arabsku. Starał się uchodzić za buntownika. Zabierał Linę do barów z muzyką reggae i na przyjęcia, na których zażywano kokainę. Przez rok próbo- wał ją nakłonić aby poszła z nim do łóżka. Lina w końcu mu uległa i kochała się z nim w nadziei, że tak gorąca nagroda rozgrzeje jego zimne serce, ale on szybko przestał się nią interesować. Okazał się taki sam jak wszyscy Arabowie. Chciał 70 poślubić dziewicę. Odłożyła zdjęcie z powrotem do szafy i położyła się na łóżku. W końcu, kiedy już zdjęła ubranie, a potem włożyła je ponownie, postanowiła zadzwonić do przyjaciółki z pracy, Randy Aziż. - Szoku maku - powiedziała do słuchawki, gdy Randa odebrała telefon. Sta- rała się, aby jej głos zabrzmiał wesoło. W slangu Irakijczyków wyrażenie to ozna- czało "co słychać?". - Co się z tobą stało po pracy, habibii? Myślałam, że miałyśmy się spotkać przy centrum na ulicy New Bond i iść na zakupy. Lina jęknęła. Zupełnie o tym zapomniała. - Przepraszam. Byłam zajęta. Straciłam rachubę czasu. - Nagle poczuła, że jej serce bije jak oszalałe. Z trudem wydobywała z siebie słowa. - Zajęta? Z kim? - Z nikim. Nie chcę o tym mówić. - Ho, ho. Powiedz, kim on jest? - Nikim. Zapomnij o tym. Zadawanie się z nim oznacza kłopoty. Zresztą, ze mną także. - Hej, wszystko w porządku? Mówisz tak jakoś dziwnie. - Nic mi nie jest. Po prostu czuję się zmęczona. - Dbaj o siebie, kochana. - Posłuchaj, Randa, zastanawiałam się czy nie mogłabym do ciebie dziś wpaść. Jakie masz plany na wieczór? - Wpadaj. Jest u mnie Tony. Właśnie mieliśmy siadać do kolacji. - Ach, tak. Zupełnie zapomniałam o Tonym. Spotkamy się innym razem. - Tony Hashem był nowym chłopakiem Randy. Bogatym chłopakiem. Lina starała się mówić z ożywieniem, ale nie potrafiła ukryć rozczarowania. - Zaczekaj. Powiem ci, co zrobimy. Możesz przyjechać do mnie za godzinę? Miałam powróżyć Tony'emu po kolacji. Mogę powróżyć też tobie. Urządzimy sobie małą zabawę. - Nie. Jesteś zajęta. Ty i Tony na pewno wolicie zostać sami. Spotkamy się innym razem. - Przyjdź! Nalegam. Muszę mieć widownię. Poza tym mam wrażenie, że potrzebujesz towarzystwa. - Prawdę mówiąc, przydałoby się. Czuję się trochę dziwnie. - W takim razie czekam o dziesiątej - powiedziała Randa. - Przynieś butel- kę wina, a zostanę twoją przyjaciółką na wieki. Lina punktualnie stawiła się w mieszkaniu Randy w Chelsea. Nie zapomniała o winie. Zadzwoniła do drzwi przyjaciółki. Na dworze było zimno i mgliście. Lina czekała przynajmniej pół minuty, zanim Randa otworzyła jej drzwi, chichocząc. Za nią stał Tony Hashem, uśmiechając się jak kot, który właśnie połknął kanarka. Był wysoki, śniady i zbyt przystojny. Wyglądał, jakby kilka sekund wcześniej zapiął rozporek. - Może powinnam wrócić do domu - powiedziała Lina. 71 - Nie, nie - gwałtownie zaprzeczyła Randa poprawiając sukienkę. - Proszę* wejdź. Właśnie zmywaliśmy naczynia. Znasz Tony'ego, prawda? Lina przytaknęła. Tony Hashem był najstarszym synem irackiego biznesme- na, który, podobnie jak Marwan Darwish, wzbogacił się niemal z dnia na dzień. Uczciwi Irakijczycy rozmawiając o takich ludziach przewracali oczami. Na szczę- ście Tony nie został kolejnym chłystkiem, a to tylko dlatego, że zupełnie nie inte- resował się polityką, Jego życiowa filozofia zaczynała się i kończyła na dobrej zabawie. Pod tym względem dobrali się z Randą idealnie. Randa otworzyła wino i napełniła trzy kieliszki. Kiedy podawała jeden z nich Linie, zauważyła broszkę z turkusem. - Feyrouzl Czyżbyś miała kłopoty? - Nie - odparła Lina szybko. - Przynajmniej nic mi jeszcze o nich nie wia- domo. Po prostu uznałam, że będzie ładnie wyglądała. - Mmm. Bardzo ładnie. - Randa pokiwała głową. Przyjaciółka jej nie przekonała. - Dzisiaj świętujemy - stwierdził wesoło Tony, którymartwił się jedynie swo- imi sprawami. - A to dlaczego? - Bo jutro kończę trzydzieści lat i już mnie nie zaciągną do wojska. - Czy to znaczy, że zamierzasz wrócić do domu? - spytała Lina, Podobnie jak wielu młodych Irakijczyków na uchodźstwie, Tony przez wiele lat trzymał się z dala od Bagdadu, aby uniknąć służby w armii. - A czemu by nie? Teraz będą musieli poradzić sobie w następnej wojnie bez Tony 'ego Hashema. Tak jak w poprzedniej i jeszcze wcześniej. Wojna już od ponad dekady była w Iraku czymś równie naturalnym jak deszcz czy wiatr. Podobnie jak w każdym kraju, najciężej dotykała biednych ludzi, którzy nie mogli sobie pozwolić na wyjazd. Dla tych zwykłych Irakijczyków ostatnie dzie- sięć lat było pasmem nieustającej niedoli, podczas gdy tacy jak Hashemowie, Dar- wishowie czy Hammoudowie uważali ten czas za dekadę szans. Władca przeżył wszystkie wojny. Nawet sankcje ekonomiczne stały się okazją do zarobku dla tych, którzy mieli odpowiednie kontakty i potrafili szmuglować towary przez granicę. - Może następnej wojny nie będzie - zauważyła Lina. - Może coś wreszcie zrozumiał. - Kto? Władca? Lina przytaknęła. - Nigdy! - orzekł młody Hashem, któremu lampka wina dodała odwagi. - Władca potrzebuje wojen, jak dziecko potrzebuje mleka. - Tony! - Randa podniosła ręce. Irakijczycy nie mówili takich rzeczy, nawet w domu, nawet w Londynie. - Przepraszam. - Tony pocałował ją w policzek. - Ale władca już się nie liczy. Nie tak jak kiedyś. - Jakiś ty dzisiaj odważny - zakpiła Randa. - O czym ty w ogóle mówisz? - Władca jest chory - wyszeptał Tony. - Słyszałem, jak przyjaciel mojego ojca mówił o tym wczoraj wieczorem. Powiedział, że w Bagdadzie dzieje się coś złego, a mój ojciec to potwierdził. Słyszałem ich rozmowę. 72 -Co jeszcze powiedzieli? - Że w Bagdadzie coś jest nie tak, bo rodzina władcy walczy między sobą. Bracia są źli na siebie, a zwłaszcza na swojego kuzyna Osmana. Wygląda na to, że szykują się do wyjścia na scenę, kiedy staruszek odejdzie z tego świata. Tak przynajmniej twierdzi mój ojciec. Wiem na pewno, że bardzo się martwi, bo prze- niósł część pieniędzy do Szwajcarii, a nie robiłby tego, gdyby wszystko było w po- rządku. - To bez sensu. Jak ci się wydaje, Lina? - Nic mi się nie wydaje- -- Lina zmarszczyła brwi. Rozmowa o władcy przy- pomniała jej biuro. Randa zmieniła temat. - Zaparzę kawę - powiedziała. * Jaką lubicie? - Lekko słodzoną-zawołali jednocześnie Tony i Lina. Randa wyszła do kuchni i postawiła mosiężne naczynie na kuchence. Zagoto- wała kawę raz, potem drugi i trzeci. Gęsty czarny płyn przelała do trzech małych filiżanek, które ustawiła na tacy obok słodkich arabskich ciasteczek i zaniosła do pokoju. - Pijcie, kochani - powiedziała. - Potem wam powróżę. Wszyscy troje chwycili za filiżanki. Najpierw spili gęstą pianę z wierzchu, pozostawiając na dnie cięższy płyn o konsystencji mułu. Tony zapalił papierosa sobie i Randzie. Zaproponował też Linie. - Nie, dziękuję-odparła. -Próbuję z tym skończyć. - Od kiedy? - zdziwiła się Randa. - Ciebie naprawdę coś gnębi. Złe Oko nie dba o to, czy palisz. Uwierz mi. Weź jednego. Pomoże ci się uspokoić. - No dobrze - zgodziła się Lina wyciągając papierosa z paczki. Tony pierwszy skończył pić kawę pozostawiając na dnie ciemną kałużę fu- sów. Odwrócił filiżankę do góry dnem na spodku i czekał, aż kawa wyschnie two- rząc wzór, w którym ukryta była jego przyszłość. - Ty też-powiedziała Randa kiwając głową w stronę Liny. - Nie dzisiaj. Nie mam do tego nastroju. - Och, daj spokój. Przyda ci się jakaś dobra wiadomość. Przecież widzę. Dziś wygłaszam same dobre przepowiednie, Złe Oko jest daleko stąd. Ponaglana przez przyjaciółkę, Lina także odwróciła swoją filiżankę. Gdy fusy w filiżance Tony'ego wyschły, Randa podniosła ją i obejrzała pod światło. Powoli obracała ją w dłoni, dokładnie oglądając wzór utworzony wokół brzegu. Zwykły śmiertelnik widziałby w tym jedynie zaschnięte fusy, ale według znającej się na rzeczy Randy filiżanka zawierała cały wszechświat. - Widzę pawia - powiedziała wskazując niewyraźną smugę. - Wielkiego pa- wia. Bardzo dobrze. Oznacza to, że jesteś dumnym człowiekiem, dumnym z sa- mego siebie. Dumnym ze swojego ciała. - Puściła do niego oko i po chwili podję- ła przerwane wyjaśnienia. - A tutaj widzę rybę. To też bardzo dobrze. Ryba oznacza szczęście. Wi- dzisz ten mały zawijas? To właśnie ta ryba. Dopisuje ci szczęście, czeka cię wiele dobrych rzeczy. Jesteś też dumny, ale nie zarozumiały. 73 - W tym miejscu widzę otwarte przestrzenie. - Wskazała na tę część filiżan- ki, którą czarny płyn ominął. - To bardzo dobrze. Problemy są bardzo daleko od ciebie. Nie masz zmartwień, wszystko ci łatwo przychodzi. - Nie pójdę do wojska! - cieszył się Tony. , - Tak, może właśnie o to chodzi. - Wspaniale! - Po pustych przestrzeniach widzę wieżę chwały. Bardzo ważny element. - Pokazała palcem długi zaciek z fusów, który podchodził aż pod brzeg filiżanki. - Widzisz ją? To właśnie wieża chwały. To może oznaczać, że wkrótce czeka cię jakieś poważne osiągniecie. Może zarobisz dużo pieniędzy. - Ya salaaml - powiedział Tony uśmiechając się. - Czemu by nie? - A teraz - Randa wyglądała na rozpromienioną - możesz mi nie wierzyć, ale widzę to tu, w twojej filiżance. To panna młoda. Nic innego, tylko panna mło- da. - Wskazała ostatni zaciek kawy. - Tak. Na pewno. Widzisz welon i twarz? Tutaj ma nos, a tu brodę. Widzisz? Oznacza to, że wkrótce się ożenisz, - Wiesz może z kim? Czy ona jest piękna? - O tak >- powiedziała Randa. - Bardzo piękna. I bardzo seksowna. Tony pocałował ją w usta. Lina zastanawiała się, czy przypadkiem nie za- czną zaraz baraszkować na kanapie nie zważając na nią, ale Randa wyplątała się z objęć chłopaka i zwróciła do swojej przyjaciółki. Została jej jeszcze jedna filiżanka. - Teraz twoja kolej - powiedziała podnosząc naczynie. Spojrzała na nie pod światło i zmarszczyła brwi. - To pewnie moja filiżanka - stwierdziła. - Nie, to moja - sprostowała Lina. - Coś nie tak? - Nic. Tylko dziwnie wygląda. To wszystko. . - Powiedz mi, co widzisz. - Może później. Napijmy się jeszcze trochę wina. - Powiedz, co widzisz!-powtórzyła Lina. - Dobrze. - Randa wzięła głęboki wdech. -Najpierw te kropki, widzisz je? - pokazała palcem tę część naczynia, na której zaschnięta kawa pozostawiła mnó- stwo małych punkcików. Lina przytaknęła. - To są oczy. Oznaczają, że dużo osób cię obserwuje. To przez zazdrość. Zazdroszczą ci tego, co masz i chcą ci to odebrać. Lina dotknęła turkusowej broszki, która miała ją chronić. AlAin trafiło nawet do jej filiżanki. - Ci ludzie przyglądają ci się. Nie wiem dlaczego. A tutaj, popatrz, tutaj jest spory zamęt. - Pokazała zagięty, nierówny brzeg linii wyschniętych fusów. - To symbolizuje zamieszanie. Wiele się wokół ciebie dzieje, a ty nie wiesz, co masz robić. - A co widzisz dalej? - Jakiś zabawny kształt. Tutaj, zobacz. Widzisz to? Myślę, że to wielbłąd. Tak, to wielbłąd. Widzisz jego cztery nogi? - Co oznacza wielbłąd? 74 - To dobry znak. Mówi, że wyjedziesz na wycieczkę do jakiegoś kraju. To dobrze. Lina zamarła. - Czy ten kraj to może Irak? Ten, do którego mam pojechać? - Może. Nie wiem. Ale chyba nie. Po co miałabyś jechać do Iraku? Nie. Myślę, że to raczej jakieś miłe miejsce. Na przykład Francja. Albo Tahiti; - A co potem? - To trudne do odczytania* Tu jest miejsce całe czarne. Nie widać żadnego wzoru. - Mogę zobaczyć? - Lina popatrzyła w miejsce, które wskazała jej Randa. Był to szeroki pas zaschniętych fusów, ciemny i nieprzenikniony. Pokręciła gło- wą. - Ja wiem, co to oznacza. Czarny kolor to nieszczęście. - Tak, czasami. Może on oznaczać nieszczęście i smutek, ale często wzór jest po prostu ukryty. Nie przejmuj się tym. Myślę, że tutaj to wcale nie oznacza nieszczęścia, tylko coś dobrego. - Przestań mnie pocieszać. Co widzisz poza tym czarnym? - Prawdę mówiąc, to trochę dziwne. Cała reszta jest biała. Chyba jeszcze nigdy nie wróżyłam z takiej filiżanki. Tyle czarnego, a potem nic. - Podniosła naczynie i pokazała Linie, o co jej chodzi. Rzeczywiście, po ciemnym paśmie fusów dno i boki prawie połowy filiżanki pozostały czyste, tak jakby na tę stronę kawa nie spłynęła w ogóle. - O Boże. Co to znaczy? - Nie wiem. Sądzę jednak, że to dobry znak. Myślę, że to symbol długiego okresu bez zmartwień i problemów. Tak jakbyś przebiła się przez chmury do czy- stego, błękitnego nieba. Chyba tak trzeba to interpretować. - Daj spokój. Powiedz mi lepiej prawdę, Randa. Co jeszcze może to oznaczać? - Nie jestem pewna. Różni ludzie różnie mówią. - Co to znaczy? - Lina niemal krzyknęła. - Niektórzy odczytaliby to inaczej, ale ja w to nie wierzę. Czy chcesz, że- bym i tak ci powiedziała? - Tak. - Dobrze. Czasem dużą, białą przestrzeń po takim czarnym skupieniu inter- pretuje się jako niebo. Trafienie do raju. Czysta biel. - Śmierć. - Tak, śmierć. - O kogo tu chodzi? O mnie? - Może o ciebie. Może o kogoś, kogo kochasz. Posłuchaj mnie, Lina, według mnie ta filiżanka mówi zupełnie co innego. Po tych kłopotach, po okresie, w którym ludzie ci się przyglądają i wszystko wydaje się poplątane, przyjdzie czas odpoczyn- ku i będziesz szczęśliwa bardzo, bardzo długo. Biały to czyste szczęście. - Nie martw się, głowa do góry! - bezmyślnie wtrącił Tony. Zaczynał się nudzić. Chciał wrócić na kanapę ze swoją dziewczyną. - Właśnie, głowa do góry! - powtórzyła za nim Randa. - Tak myślisz? Chyba powinnam już iść. 75 - Odprowadzę cię do drzwi. - Randa wzięła przyjaciółkę za rękę. Lina szła powoli i niepewnie. Krok za krokiem. Randa wyszła z nią na korytarz i zamknęła za sobą drzwi, aby Tony nie słyszał tego, co chciała powiedzieć. - Posłuchaj mnie, Lina. Zapomnij o tym czytaniu przeznaczenia z filiżanki po kawie. To bzdury i przesądy. Nie mam pojęcia, co cię tak gryzie, ale mogę powiedzieć ci jedno: za bardzo zamartwiasz się pracą, Przez ostatnie kilka dni wyglądałaś okropnie. Wiesz o tym? Naprawdę okropnie. Plotki mówią, że profe- sorSarkisnawrzeszczał na ciebie z jakiegoś powodu. Czy to prawda? Lina skinęła głową. - Profesor Sarkis może mnie pocałować w tyłek. I co ty na to? Lina próbowała się roześmiać, ale zabrzmiało to jak głośniejszy wydech. - A tak poważnie, kochana, jeżeli pozwolisz, aby Hammoud i jego kolesie skakali ci po głowie, to w końcu przez nich oszalejesz. Dostaniesz kompletnego świra. Nie bierz ich aż tak poważnie. Co ci mogą zrobić? Najwyżej:cię zwolnią, tak? Przecież nie mieszkamy w Bagdadzie, a oni nie mają armii. Mogą tylko sta- rać się wszystkich zastraszyć. Ty chyba nie masz żadnej rodziny w Iraku, prawda? - Mam. Została tam jedna osoba. Moja ciotka, - Och. Przykro mi. Nigdy mi o niej nie wspominałaś. Ale przecież chyba jej nic nie zrobią? Mają teraz na głowie zbyt wiele spraw. Wyślij ich do wszystkich diabłów. Niech się bawią w swoje małe gierki, niech zgarniają swoją forsę, ale nie daj się zastraszyć. Dobra? - Dzisiaj się modliłam - powiedziała Lina. - Co robiłaś? - Podobnie jak większość młodych przyjaciół Liny, chrześci- jan i muzułmanów, Randa nie uznawała religii. Według nich religia była wrogiem zabawy. Tylko fanatycy mogli śpiewać Maku wali Ula Ali-"Niema rządcy prócz Alego", odcinając ludziom dłonie za kradzież. - Modliłam się-powtórzyła Lina. Randa pokręciła głową. Z jej przyjaciółką było gorzej niż przypuszczała. - Chcesz valium? Mam zapas. - Nie. Nic mi nie będzie. - Nie daj im się dziewczyno - raz jeszcze powiedziała Randa. - Pamiętaj, oni mają tylko strach. A teraz idź i porządnie się wyśpij. Lina przytaknęła. Randa miała rację, ale skąd można było wiedzieć, czy taka odważna przemowa zwiedzie Złe Oko. 12 Jeszcze tego samego wieczoru Sam Hoffman zadzwonił do księcia Jalala bin Abdela-Rahmana. Była to swego rodzaju pokuta za błędy, jakie popełnił próbu- jąc po południu spotkać się z Liną i starając się pomóc filipińskiemu kucharzowi, a także za wiele innych, które popełnił dawniej, chcąc udowodnić, że nie jest tak 76 zarozumiałym i nieodpowiedzialnym człowiekiem, za jakiego uważał go saudyj- ski książę. Tak się szczęśliwie złożyło, że Jalal akurat przebywał w Londynie. Oczywiście bardzo chciał spotkać się z Samem jeszcze raz po tak wielu latach niewidzenia. Zaproponował, aby dawny przyjaciel przyszedł do niego od razu. Bo Arabowie, prócz wszczynania nienawiści, potrafili wspaniale przebaczać, za- pominać i obejmować się na znak zgody. Odkładając słuchawkę Sam niemal po- czuł na twarzy kłujący zarost Jalala, który całóWał go w oba policzki, a"by z pow- rotem powitać go w plemieniu mądrych mężczyzn. Książę Jalal mieszkał w dużym domu w stylu regencji przy Hyde Park Squ- are. Architekt księcia pozostawił kremową fasadę budynku - z idealnie propor- cjonalnymi doryckimi kolumnami i oknami w neoklasycystycznym stylu Roberta Adama -a wymiótł wszystko ze środka, zostawiając jedynie mury. W tej eleganc- kiej, choć surowej skorupie, książę Jalal wzniósł sobie nowoczesny pałac rozko- szy. Był to produkt wyobraźni karmionej zbyt wieloma rozkładówkami z "Play- boya", z czasów, gdy książę studiował jeszcze w stanie Kolorado. Na najniższym poziomie znajdował się kryty basen ze ścianami z grubego szkła, dzięki którym przypominał wielkie akwarium; Przez te ściany książę mógł patrzeć, jak jego go- ście zabawiają się w wodzie. Piętro wyżej powstał kort do squasha oraz sala ćwi- czeń, a obok nich sala gier z automatami, grami wideo i specjalną maszyną, która za darmo wydawała amerykańskie ćwierćdolarówki. Kolejne dwa piętra przypo- minały normalny dom bogatego mężczyzny: oficjalne salony i jadalnie, sypialnie i gabinety. Na następnych dwóch piętrach znajdowało się to, co różniło ów dom od innych: świątynia rozkoszy stworzona wyłącznie z myślą o miłości fizycznej. Stały tam łóżka otoczone lustrami, w małej sali kinowej w stylu Hollywoodu usta- wiono wygodne fotele i kanapę; znalazło się nawet niewielkie pomieszczenie, w którym książę kazał umieścić automobil, aby od czasu do czasu zabawić się z młodymi kobietami na tylnym siedzeniu samochodu, jak zdarzało mu się to jesz- cze w Kolorado. Hoffman zjawił się u niego kilka minut po dziesiątej. Z dawnych czasów pamiętał, że właśnie o tej godzinie dom Jalala zaczynał tętnić życiem. Drzwi otworzył mu angielski ochroniarz, który sprawdził go wykrywaczem metalu. Wyglądał jak nowoczesny odpowiednik dawnych służących - grzeczny i uprzej- my, a zarazem bez trudu trafiający obiekt między oczy z odległości dwudziestu paru metrów. Wśród saudyjskich książąt panowała moda na zatrudnianie by- łych żołnierzy służb specjalnych, na przykład z SAS-u. Płacili im odpowiednio dużo, a poza tym byli SAS-owcy mogli wybierać jedzenie i kobiety z tego, co pozostawiał ich pan. Jalal czekał na Sama w swojej jaskini na trzecim piętrze. Wyglądał dokładnie tak, jak Hoffman go zapamiętał; starannie wypielęgnowany i przerażający. Jego skóra miała kolor kremowobrązowy, bez żadnej skazy ani zmarszczki. Broda przy- pominała obrazy Seurata: każdy włos wyglądał tak, jakby namalowano go od- dzielnie, w innym odcieniu. Oczy Jalala były wielkie i rozmarzone po tylu latach zażywania przyjemności i narkotyków, ale ciało pozostało szczupłe i wysporto- wane dzięki codziennym treningom w siłowni. Książę miał na sobie doskonałej 77 jakości lniane spodnie, jedwabną koszulę wyglądającą trochę jak damska bluzka i kaszmirową marynarkę tak idealnie skrojoną, że leżała na nim niemal jak druga skóra. Hoffman wyciągnął dłoń do uścisku, ale Jalal wziął go w objęcia, - Mój kochany, mój kochany -powiedziałksiążę, całując Hoffmana raz, drugi i trzeci. Miał ten szczególny, miękki sposób traktowania innych mężczyzn, który wśród Arabów nie świadczył o homoseksualizmie, lecz o dobrych manierach. Podobnie jak słaby uścisk dłoni był oznaką łagodności. - Świetnie wyglądasz, Jack- zrewanżował mu się Hoffman. Użył imienia, które Jalal wybrał sobie wiele lat temu, gdy studiował w Boulder. - Chodź ze mną. -Książę uśmiechnął się nieznacznie. - Właśnie rozpoczął się seans filmowy. Zaprowadził Hoffmana do sali kinowej. Na łóżku leżały dwie dziewczynki, najwyżej piętnastoletnie. Blondynka i brunetka. Obie miały na sobie tylko bieli- znę i obie wyglądały na bardzo zdenerwowane. Jalal skinął w ich kierunku. - Są z Rumunii. Albo z Albanii. Nie pamiętam. Skąd jesteście, dziewczę- ta? - Obie uśmiechnęły się do niego mało inteligentnie. Nie znały angielskiego. Sam niepewnie stanął w progu salki. Jalal ujął go za rękę i wciągnął do środka. - Chodź, mój drogi. Chcę ci pokazać mój nowy film. Potem coś zjemy i da- my tym słodkim rumuńskim dziewczątkom lekcję miłości. Co ty na to? - Przyszedłem zobaczyć się z tobą, Jack. Chcę pogadać. - Tak, tak, oczywiście. Porozmawiamy, ale nie tak od razu. Gdzie się po- działy twoje maniery? Czego się napijesz? Araku? Whisky? Mam też bardzo do- brą kokainę. Najlepszą! Na co masz ochotę? Ja piję polską wódkę. - Poproszę piwo. Książę zawołał jednego ze służących, który przyniósł drinki i wyprowadził dziewczęta. Jalal usiadł wygodnie w jednym z foteli. Nacisnął jakiś ukryty guzik i światła stopniowo zgasły, a na ekranie rozpoczął się film. Sam czekał na to przed- stawienie z lękiem. Jalal od wielu lat realizował swoje hobby, rejestrując na ta- śmie filmowej ekstremalne przykłady ludzkiej perwersji i wyuzdania; najczęściej były to jego własne pomysły. - Ten ci się spodoba - powiedział książę. - Jest o spadochronach. Ekran rozbłysł obrazem nurkującego w przestworzach autora. Miał na sobie jaskrawoczerwony kombinezon. Demoniczny wyraz jego twarzy był widoczny nawet pod hełmem. Jedną dłonią machał do kamery. Obok płynęły napisy w kół- ko powtarzające imię Jalala - producent, reżyser, autor scenariusza - a kamera śledziła jego długi lot na ziemię. - Pozwól, że wyjaśnię ci to, co za chwilę zobaczysz. Wymyśliłem pewną trochę niezwykłą zabawę. To rodzaj rosyjskiej ruletki, tyle że ze spadochronami. Każdemu, kto zgodzi się ze mną skoczyć, proponuję sto tysięcy dolarów. Tyle tylko, że każdy taki skoczek musi wybrać spadochron spośród sześciu przygoto- wanych wiedząc, że jeden z nich się nie otworzy. Na tym polega cała zabawa, widzisz? Oni wybierają, potem ja z nimi skaczę i obserwuję, co się dzieje. Hoffman zamknął oczy. Kolejny makabryczny pomysł Jalala. Wiele lat temu urządził on w Arabii Saudyjskiej polowanie, w którym w roli ofiar zamiast lisów 78 wystąpili Somalijczycy. Tamto także zostało zarejestrowane na wideo. Sam oglą- dał ten film podczas jednej z wizyt u księcia, zanim jeszcze zerwał z nim kontak- ty. Trudno opisać, co czuł wtedy i teraz, w obecności człowieka, który mógł kupić sobie wszystko. Książęta pustynni na co dzień mieli to, o czym zwykli mężczyźni tylko marzyli: najpiękniejsze kobiety, najczystsze narkotyki, najbardziej wykwintne jedzenie. Co jeszcze mogło pobudzić ich zmysły? Tylko obnażanie ludzkiego stra- chu i bólu. Każde dekadenckie społeczeństwo tworzy podobne potworności. Rzy- mianie mieli swoje doły z lwami i potyczki gladiatorów. W średniowiecznej Eu- ropie publicznie ćwiartowano i wieszano skazańców. Jedynym nowoczesnym do- datkiem do okrucieństwa stało się utrwalanie wszystkiego na taśmie, tak, aby później raz jeszcze można było wszystko obejrzeć. - No to zaczynamy - oznajmił Jalal. - Patrz! - Na ekranie pojawił się prze- rażony człowiek stojący w otwartej kabinie małego samolotu i przyglądający się sześciu plecakom ułożonym na podłodze. - Widzisz go? Chyba miał na imię Bili, o ile dobrze sobie przypominam. Widzisz, jak wybiera spadochron? Jest taki zdenerwowany! Podnosi jeden, po- tem drugi, sprawdza na wagę. Co za głupek! Oczywiście, wszystkie ważą tyle samo. Popatrz na jego twarz. Widzisz przerażenie? No, ale chce dostać pieniądze, więc musi zagrać. Teraz przymierza jeden ze spadochronów. Nie, rezygnuje z niego, coś mu nie pasuje. Przymierza drugi. Ten wydaje się lepszy. Tak. Decyduje się na ten. Teraz ja mu mówię, że musi już skakać. To moja ręka tam macha. Drzwi się otwierają i podchodzimy do krawędzi. Wokół niebo, a daleko, daleko pod nami ziemia. Popatrz na jego twarz. Jest taki przerażony! Widzisz? Właśnie szykujemy się do skoku. On zamyka oczy. Ha! Modli się. Teraz skacze, a ja lecę za nim z kamerą. Zrównuję się z nim, teraz jesteśmy na jednym poziomie. Widać jego twarz. Jak on miał na imię? Bili. Daję mu sygnał. Teraz patrz. Pociąga za linkę. Czeka, aż spadochron się rozwinie. Gdzie on jest? Znowu pociąga. Gdzie jest ta czasza? Widzisz wyraz jego twarzy? Nic się nie dzieje! Jest sparaliżowany ze strachu. Patrz, jak jego nogi przebierają w powietrzu, wygląda jak karaluch! Może stara się uciec. Teraz zbliżenie jego twarzy. Widzisz otwarte usta? Wrzeszczy, ale nikt go nie może usłyszeć. Teraz próbuje chwycić się mnie. Jego ręce młócą po- wietrze. Nie ma odwagi spojrzeć w dół. Ziemia zbliża się tak błyskawicznie. Wi- dzisz? Jest taki wystraszony. Przerażony. Podniecenie w głosie Jalala nagle osiągnęło szczyt, a potem ustąpiło. - No tak. Na tym kończy się dobra część. Patrz, Bili nagle czuje szarpnięcie i zwalnia lot. Nie może w to uwierzyć! Spadochron otwiera się. Bili będzie żył! Nie zginie. Widzisz, nabrałem go. Oto moja gra! Każdy z sześciu spadochronów działa. Wszystkie są dobre! Są tylko ustawione na opóźnione otwarcie, więc każdy, kto bierze udział w grze, myśli że wybrał ten jeden, który się nie otwiera. Sprytne, co? Tak jak bezpieczny seks. Wspaniała zabawa i nikomu nie dzieje się krzywda. Ekran zgasł i włączyły się światła. Hoffman przetarł oczy. - No i co o tym myślisz? - spytał książę gestem wskazując ciemny już ekran. - Co myślę? - Sam zastanawiał się przez moment. - Myślę, że zupełnie zwa- riowałeś. 79 - Naprawdę? .*- Książę uśmiechał się. Najwyraźniej wziął to za komplement. - Mój drogi, jak dobrze znowu cię widzieć. Ty zawsze jesteś taki szczery. Sam wciąż próbował doszukać się jakiegoś sensu w tym, co przed chwilą widział. - Zapłaciłeś Billowi? - Oczywiście. Jakie znaczenie mają pieniądze, kiedy ma się takie przedsta- wienie? Hoffman odetchnął głęboko. Najbardziej w Jalalu przerażało go to, jak łatwo powrócił do relacji, które łączyły ich przed laty. Trudno się dziwić, że po wspól- nym oglądaniu takich filmów, dzieleniu się kobietami i narkotykami, Jalal był zaskoczony tym, że Sam nagle zaczął przejawiać skrupuły przez jakiś drobny układ w interesach. Musiało mu się to wydać bardzo nieuprzejme. Ale kiedy miesz- ka się w książęcym namiocie, łatwo jest wybaczać błędy przeszłości. Książę po- winien przecież być zawsze nieustraszony i prawie zawsze łaskawy. Jalal przyglą- dał się Hoffmanowi z błyskiem w oku. - Może zawołamy teraz dziewczęta? Chyba że wolisz coś zjeść. Dziś mamy, zdajesię bażanty. A może to przepiórki. - Nie, dziękuję. Muszę z tobą porozmawiać. Właśnie po to tu przyszedłem. - Dobrze - zgodził się Jalal udając znudzenie, ale w duchu z zainteresowa- niem oczekując wyjaśnienia spraw, które sprowadziły Sama do niego po tak dłu- giej nieobecności. -W takimrazie może jeszcze coś do picia? Jak za naciśnięciem tajemniczego guzika, do pokoju wszedł służący niosąc jeszcze jedno piwo dla Sama i tacę z kawiorem i kanapkami. Drugi mężczyzna, sądząc po skórze koloru atramentu Sudańczyk, przyniósł Jalalowi butelkę wódki. Dopełnił kieliszek księcia do odpowiedniego poziomu -ani za dużo, ani za mało - i wycofał się. Hoffman pamiętał, że ten sam służący towarzyszył Jalalowi pod- czas ich wspólnej wyprawy na Riwierę. Wszędzie gdzie tylko szli, nie zważając na kelnerów, których zatrudniały restauracje i bary, ten właśnie mężczyzna podawał księciu potrawy i napoję zawsze w taki sam sposób - osobiście wkładając Jalalo- wi kilka kawałków, aby zastąpić te, które już zjadł i uzupełniając te kilka kropel drinka, które wypił- aby książęce naczynia zawsze były w połowie pełne. Po ja- kimś czasie Sam przyzwyczaił się do tego dziwacznego rytuału i uznawał go za normalny. Jakiekolwiek inne traktowanie byłoby niegrzeczne i niegodne księcia. - O czym to chciałeś ze mną pomówić? - spytał Jalal upijając maleńki łyk wódki. - Chcę cię prosić o przysługę. - Ach tak. O jaką? - Muszę zdobyć informacje o pewnym biznesmenie z Iraku. Nazywa się Nasir Hammoud. Książę cmoknął z rozczarowaniem. - A zatem chodzi o zwykły interes. Miałem nadzieję, że o coś bardziej deli- katnego. Myślałem, że nabrałeś na coś ogromnej ochoty, a ja mam ci pomóc w zdo- byciu tej rzeczy, Albo że popełniłeś jakąś straszną zbrodnię i oczekujesz, iż po- mogę ci się ukryć. Niestety, to nic tak interesującego. 80 - Nie. Chodzi o zwykły interes. Ktoś mi powiedział, że masz wspólne inwe- stycje z Hammoudem, więc pomyślałem, że pewnie sporo o nim wiesz. - Rzeczywiście. Jesteśmy partnerami w kilku spółkach. Budujemy fabryki na pustyni. Tego typu sprawy. Poza tym mamy wspólnych prawników. - Słyszałem, że razem załatwialiście jakiś kontrakt na petrochemię. To prawda? - Tak. Jestem pełen podziwu! Ten kontrakt miał pozostać tajemnicą. Jesteś bardzo sprytny, mój drogi. Ale dlaczego obchodzi cię akurat Nasir Hammoud? Co takiego zrobił,,co cię dotknęło? Hoffman wiedział, że mówienie kłamstw Jalalowi mijało się z celem. I tak wkrótce dowiedziałby się prawdy. - Skoro musisz wiedzieć, skrzywdził jednego z moich klientów. Człowieka, który pracował u niego jako kucharz. Myślę, że kazał go zabić. To mnie złości. Martwię się, że może zaszkodzić także innym swoim pracownikom. Ten człowiek jest niebezpieczny. Jaki parsknął w iście królewski sposób. - To jasne, że Hammoud jest niebezpieczny! Taki już mają styl ci Irakijczy- cy. Przykro mi, że muszę to powiedzieć, ale tak jest Ani ty, ani ja nic na to nie poradzimy. - Mimo to chciałbym spróbować. Hammoud to tyran. Zastrasza swoich pra- cowników, może nawet niektórych każe mordować. Nie może tak działać w Lon- dynie. Nie powinno się tak dziać. - Mój drogi, ty się wcale nie zmieniłeś. Wciąż jesteś naiwny. To naturalne, że nie powinno się na takie rzeczy pozwalać, ale one i tak istnieją. To wszystko. - Posłuchaj, Jack. Przykro mi, że uważasz mnie za naiwnego, ale naprawdę zależy mi na informacjach o Hammoudzie. Mógłbym z tym pójść do odpowied- nich władz, które by go przycisnęły. Jalal ponownie parsknął i opróżnił kieliszek w bardzo nieksiążęcy sposób. W pokoju natychmiast pojawił się Sudańczyk i ponownie nalał wódki swemu panu. - Sam, Sam, Sam - westchnął książę. - Muszę ci coś wyjaśnić. - Słucham. - Całe to gadanie o Hammoudzie prawdę mówiąc nie ma sensu. Wierz mi. To nie Nasir Hammoud stanowi tutaj problem. Naprawdę. - W takim razie kto? - Inni. Przyjaciele. Czy ty naprawdę nie rozumiesz, kto jest w to zamieszany? - Nie. Powiedz mi. Kto za nim stoi? Władca Iraku? Jalal uśmiał się z naiwności Sama. - Tak, oczywiście, ale nie tylko on, mój drogi. Grzebiąc w tyn^ ruszyłbyś większe gówno niż się spodziewasz. - W takim razie, ktoprócz Hammouda jest w to wmieszany? Książę ponownie się roześmiał. Ta rozmowa stawała się powoli jedną z gier, które tak lubił; - Och, sądzę, że wielu saudyjskich książąt zainwestowało w tego dżentelme- na. Całkiem sporo. A są też inni, w różnych miejscach. - Kto jeszcze? 81 - Mógłbyś popytać przyjaciół króla Jordanii. - Nie! Naprawdę? Jalal uśmiechnął się. - Mógłbyś też zapytać przyjaciół króla Maroka. - I co by mi powiedzieli, gdybym ich zapytał? - Oczywiście nic! - ryknął Jalal. - Nie powiedzieliby ci ani słowa. Wywieźli- by cię gdzieś i zastrzelili za to, że w ogóle śmiałeś zadawać takie pytania. Ale ty, mój drogi Samie, jesteś tak cudownym głupcem, że nawet teraz nie rozumiesz tego, co mówię. Wszyscy ci, o których wspomniałem - królowie i książęta, nawet nie wymieniając zwykłych robaków, takich jakNasirHammoud:.- są niczym, jeżeli nie mają wsparcia i pomocy swoich przyjaciół i obrońców z Zachodu. I dlatego wła- śnie, mój drogi, tracisz czas wdając się w idiotyczną kampanię przeciwko facetowi z Iraku. Z tego nic nie wyjdzie. Ten człowiek ma przyjaciół. Lepiej więc zrezygnuj. - Ale on jest niebezpieczny. - Daj spokój. Odpręż się. Ciesz się życiem. Już kilka lat temu chciałem cię do tego przekonać, ale mnie nie usłuchałeś. Sam jęknął na tamto wspomnienie. Pięć lat temu, co dla Hoffmana wydawało się równie odległe jak ubiegły wiek, Jalal zaproponował mu prosty układ w inte- resach. Rutynowy, jak mówił. Chodziło o prywatny bank. Jalal miał płacić Samowi pięćset tysięcy dolarów rocznie, gdyby ten zgodził się zostać nominalnym właścicielem aktywów wartych wielokrotnie więcej. Umowa była prosta. Hoffman miał otworzyć na własne nazwisko konta w bankach na Kaj- manach. Na tych kontach miały zostać złożone pewne fundusze. Potem Sam miał przekazać księgi bankowe i wszystkie inne rejestry Jalalowi, wraz z pełnomocnic- twem upoważniającym księcia do dysponowania pieniędzmi. Wszystko wydawało się takie łatwe. Sam miał tylko kłamać twierdząc, że posiada fundusze, których tak naprawdę nie miał. Alę Sam chciał wiedzieć na ten temat więcej. Pytał, dlaczego Jalal chciał ukryć takie sumy i jak w ogóle je zdobył. Chciał wiedzieć, czy nie wią- zała się z nimi żadna zbrodnia, czy przypadkiem nie pochodziły z handlu narkoty- kami, ze sprzedaży broni albo innych podejrzanych interesów, dzięki którym Jalal powiększał swoje dochody. Ale książe położył wtedy palec na ustach, jakby chciał powiedzieć: przyjaciele o nic nie pytają. Sam przez jakiś czas przełykał ślinę i chrzą- kał, aż w końcu - zaskakując samego siebie i jeszcze bardziej zdumiewając księ- cia - odmówił. Nie mógł tego zrobić. To byłoby nieuczciwe. Wtedy Jalal stwierdził, że w takim razie musi poszukać innego bankiera. Słysząc to Sam oskarżył swego ówczesnego klienta, że próbuje go przekupić. Choć właściwie nie mijało się to z praw- dą, według saudyjskiego księcia takie oskarżenie było poważnym pogwałceniem dobrych manier. W takich właśnie okolicznościach zerwali przyjaźń. Tamtego dnia Sam opuszczał biuro księcia z przekonaniem, że już nigdy nie będzie zależny od takiego człowieka, A jednak wrócił tutaj prosząc o przysługę,. Jalal dokładnie studiował twarz Sama. Zdawał się czytać w jego myślach. - Tak przy okazji, moja oferta wciąż jest aktualna. Możesz zacząć, kiedy tylko zstąpisz ze swoich wyżyn. Zawsze potrzebuję pomocy w zakładaniu no- wych kont. 82 - Nie, dziękuję - odparł Hoffman. - Nie zajmuję się takimi sprawami. - Szkoda. Byłeś takim dobrym bankierem, zanim nie wdałeś się w te absur- dalne dochodzenia finansowe, czy jak ty to nazywasz. - Posłuchaj, Jack. Robi się późno. Powinienem już iść. - Nie, nie. Noc jeszcze młoda. Zabawa dopiero się zaczyna. Zawołajmy te- raz te rumuńskie dziewczęta. Podobno to już ostatnie dziewice w Bukareszcie. - Klasnął w dłonie i zawołał po arabsku na Sudańczyka. Kilka chwil później służą- cy wszedł do salonu trzymając w dłoni końce aksamitnych wstążek, którymi ob- wiązane były szyje obu dziewczyn. Każda z nich miała teraz na sobie szkolny mundurek: białą bluzkę, granatową spódniczkę i podkolanówki. Na znak dany przez służącego obie podniosły spódnice. Pod spodem były nagie. - Jesteś pewien, że nie chcesz zostać, mój drogi? - spytał Jalal. Sam nie odpowiedział. Odwrócił wzrok od dwóch biednych Rumunek, spoj- rzał na księcia i wymamrotał słowa podziękowania dodając, że jest naprawdę późno i musi iść. Nie miał prawa oceniać Jalala. Poprosił go o pomoc i otrzymał tyle, ile Jalal miał do zaoferowania. Wystarczyło, aby mógł odejść spokojnie. Książę na chwilę zostawił swoje ślicznotki owiązując aksamitne wstążki wokół klamki i od- prowadził Sama na dół do frontowych drzwi. 13 Kiedy Lina zjawiła się w pracy następnego dnia rano, została wezwana do biu- ra Hammouda. Takie wezwania zdarzały się niezmiernie rzadko. W ciągu trzech lat, które przepracowała w Coyote, ani razu nie była w gabinecie szefa. Brytyjska sekretarka Hammouda poprowadziła Linę długim korytarzem. Aby zmniejszyć jakoś jej zdenerwowanie, przez cały czas podtrzymywała rozmowę. Stary wczoraj wrócił z Bagdadu, wyjaśniała, i wczorajszy wieczór spędził u sie- bie w domu, do późna rozmawiając z profesorem Sarkisem. Kiedy przyszedł rano do pracy, po pierwsze chciał porozmawiać z panią Alwan. Od razu na początku! No i oto stały przed jego drzwiami. Sekretarka uśmiechnęła się pocieszająco i wy- stukała kod na klawiszach elektronicznego zamka biura Hammouda. Gdy się otwo- rzyły, Lina zobaczyła przed sobą wielki portret władcy patrzącego przed siebie z wyrazem ponurego okrucieństwa w oczach, szczególnie upodobanym przez dworskich fotografów. Pod portretem, przy ogromnym dębowym biurku, siedział prezes Coyote Investment. Na widok wchodzącej Liny Hammoud podniósł się, a potem sztywno usiadł z powrotem. Miał napięte, zwarte ciało psa bojowego - boksera albo rottweile- ra - ale ostrość sylwetki łagodziły wysiłki osobistego masażysty, fryzjera, mani- kiurzystki i służącego. Srebmosiwe włosy były idealnie ułożone. Wszystkie ele- menty jego stroju zostały dokładnie dobrane: ciemnoniebieski garnitur, koszula w ide- alnym odcieniu błękitu, masywne złote spinki do mankietów, krawat w czerwone 83 wzory i pasująca do niego chusteczka w kieszonce. Precyzja jego ubioru onie- śmielała, ale jednocześnie wydawało się, że Hammoud nie czuł się w tym stroju wygodnie i w głębi duszy pragnął zerwać go z siebie. - Mabruk! - mruknął, gdy Lina usiadła naprzeciwko niego. - Otrzymała pani awans. - Słucham? - zdziwiła się. Miała wrażenie, że się przesłyszała. - Rozpoczyna pani pracę na nowym stanowisku dyrektora reklamy. Dosta- nie pani podwyżkę. Sto funtów tygodniowo. W ten sposób chcę pani pokazać, że dbamy o naszych zaufanych pracowników, jeżeli pozostają lojalni. - Wszystko to wypowiedział ponuro, niemal na jednym tonie, przez co miało się wrażenie, że oznajmiał pogrzeb, a nie awans. Mimo to Lina starała się okazać wdzięczność. - Dziękuję - powiedziała. - Kiedy mam zacząć? - Od razu, dzisiaj. Ktoś właśnie przenosi pani rzeczy z działu księgowości do nowego biura. - Dziękuję - powtórzyła Lina. Zaczynała odczuwać niepokój. Przenosili ją z prywatnej strony przedsiębiorstwa na stronę oficjalną. Co to mogło oznaczać? Starała się pamiętać o tym, co wczoraj wieczorem Randa powiedziała na temat stra- chu oraz tego, że była to ich jedyna broń. Teraz jednak wszystko wyglądało inaczej. - Jest pani zadowolona?- Hammoud chciał miećpewność, że będzie szczelnie zamknięta w tym nowym dziale. - Oczywiście, proszę pana. Jakie będą moje nowe obowiązki? - Reklama.-Hammoud starał się uśmiechnąć. - Ale my przecież nie korzystamy z reklamy zbyt często. Prawdę mówiąc, chyba w ogóle tego nie robimy. - Dlatego Właśnie musimy mieć na tym stanowisku zaufanego pracownika. Gdybyśmy się reklamowali, problem by nie istniał. Moglibyśmy zatrudnić każde- go. Skoro jednak tego nie robimy, musimy zachować ostrożność. Chcemy mieć kogoś, komu możemy ufać. - Rozumiem - powiedziała Lina. Nie zadawała więcej pytań. Jej rola była oczywistym absurdem. - Spodoba się pani ta praca. Przytaknęła. Jego słowa brzmiały jak rozkaz. Na chwilę w gabinecie zapanowała cisza. Lina zastanawiała się, czy po winna zapytać o powód jej przeniesienia. Hammo- ud zrezygnował z prób wywołania na twarz uśmiechu. Sprawiał jednak wrażenie bar- dziej rozluźnionego,,co dodało Linie odwagi. Odchrząknęła i zaczęła mówić: - Dlaczego przenosi mnie pan z księgowości? Czy popełniłam jakiś błąd? - Nie^ Nic takiego się nie stało. - Prezes znowu zesztywniaŁ - Profesor Sarkis był zaniepokojony tym, że rozmawiałam z Amerykaninem podczas przyjęcia, ale już przecież wyjaśniłam, że wcześniej nie znałam tego mężczyzny. Kiedy próbował jeszcze raz ze mną porozmawiać wczoraj w parku, uderzyłam go. Mam nadzieję, że nie gniewa się pan na mnie o tę sprawę. Hammoud podniósł dłoń, chcąc przerwać rozmowę na ten temat. Nie lubił dyskutować na tematy związane z ochroną firmy nawet z osobą bezpośrednio związaną z wydarzeniami. 84 - Przepraszam, jeżeli zrobiłam coś nie tak. Podniósł rękę jeszcze wyżej, zamykając dłoń w pięść. Opuścił ją dopiero kie- dy miał pewność, że Lina przestała mówić. Jego twarz poczerwieniała. Blizna na policzku, zazwyczaj ledwo widoczna, wyglądała teraz jak jasnoczerwona pręga. Hammoud świdrował ją ciemnymi oczami. - Proszę nie opuszczać tej firmy - powiedział wolno, wkłuwając w nią sło- wa niczym metalowe szpilki. - To byłby duży błąd. Lina poczuła, że całe jej ciało tężeje. Zagroził jej, nie miała co do tego wąt- pliwości. Jej umysł szybko wrzucił jałowy bieg, którego całe pokolenie Irakijczy- ków używało, aby przeżyć. - Lubię swoją pracę - powiedziała. - Zawsze był pan dla mnie dobry. Skinął głową. Niebezpieczeństwo minęło, znowu mógł się rozluźnić. Nie po- wiedział jeszcze wszystkiego, co miał do powiedzenia, - Habibti - użył arabskiego zwrotu, który oznaczał "moja droga". - Tak sidi? - Czy kiedykolwiek zastanawiała się pani, skąd biorę pieniądze? Lina zamarła. - Nie, proszę pana. - To zupełnie naturalne, że panią o to pytam. Na pewno wiele osób się nad tym zastanawia. Kiedy robię interesy z kimś z Zachodu, zadają mi na początek właśnie to pytanie. W jaki sposób zarobiłem pieniądze? Skąd one pochodzą? Pani pewnie też o tym myślała, - Nie. Prawdę mówiąc, nie. - Przesunęła się lekko na skórzanym fotelu, któ- ry wydał dziwny, skrzypiący dźwięk. - Zawsze mówię ludziom prawdę. Wyjaśniam, że jestem tylko dobrym biz- nesmenem, któremu się poszczęściło. Opowiadam im o swoich początkach w Bag- dadzie, kiedy nie miałem nic prócz sprytu i zdolności. O tym, jak szukałem oka- zji, a kiedy znajdowałem coś, co mi się podobało, kupowałem to. Rozumie pani? - Tak. Oczywiście. - Właśnie w taki sposób kupiłem pierwszą firmę w Belgii. Miałem trochę pieniędzy z umowy, a ta firma była tania, więc skoczyłem na nią jak kot. Belgijski frank poszedł w górę i nagle okazało się, że jestem bogaty. Wtedy kupiłem na- stępną firmę, ona także przyniosła mi korzyści, więc kupiłem agencję nierucho- mości. Rynek nieruchomości powiększył się dwa razy i jeszcze dwa razy. Dzięki temu stałem się bardzo bogaty. Nie ma w tym żadnej tajemnicy. - Nie. To nie tajemnica. - Ale niektórzy mówią o mnie okropne kłamstwa. Pewnie pani je słyszała. Mówią, że ukrywam pieniądze władcy, że jestem jego tajnym bankierem. Jeszcze inni twierdzą, że ukradłem pieniądze władcy. Proszę sobie to wyobrazić! To po- tworne kłamstwa szerzone przez tych, którzy nic nie wiedzą. I przez Żydów. - Przez Żydów? -Niespokojnie zmieniła pozycję. - Tak, przez Żydów. A czy pani wie, co robię z tymi kłamcami? Lina pokręciła głową. - Nie. 85 - Wyrywam im języki! Przełknęła ślinę. Czy to miał być żart? Poczuła, że jej język, przyklejony do podniebienia, staje się zupełnie suchy. - Czy słyszała pani kiedyś historię o dziennikarzu Salimie Houranim? Nie? Więc ją pani opowiem. Napisał on w swojej gazecie same okropne rzeczy o wład- cy. Pewnego dnia znaleziono go w Bejrucie, przy drodze na lotnisko. O ile do- brze pamiętam, obcięli mu palce, te, którymi pisał owe okropieństwa. Wycięli/ mu też język. Tak przynajmniej mi mówiono. Skąd mogę wiedzieć, jak było naprawdę? Lina słuchając zacisnęła palce. Czuła, jak drży jej szyja, przez co cała głowa nieznacznie się kiwa. Hammoud dostrzegł jej strach i uśmiechnął się. Jego opo- wieść odniosła zamierzony skutek. - Ale przecież jesteśmy w Anglii -powiedział chytrze. -Jeżeli biznesmen próbuje rozsiewać jakieś plotki, każę moim prawnikom natychmiast go powstrzy- mać. Jeżeli ktoś próbuje angażować w sprawę swoich polityków, ja korzystam z pomocy moich, a moi są potężniejsi. Wszystko to jest częścią interesów. Ro- zumie pani? - Tak. - Jednak w tych murach nie mówimy o interesach. Tutaj jesteśmy rodziną. Nigdy nie pozwolę na to, aby którykolwiek z członków tej rodziny był nielojalny. To jak zdrada syna albo córki. Zrozumiano? - Tak - potwierdziła Lina. Na czoło wystąpiły jej krople potu, dłonie też miała mokre, - Tego nigdy nie zaakceptuję. Nigdy. - Tak proszę pana. - Z trudem udawało jej się zachować spokój, ale po- stanowiła nie okazać strachu, który dowiódłby tego, że Hammoud ma nad nią władzę. - Jeszcze jedno - powiedział bardziej lodowatym tonem. ^ Mam dla pani wiadomość z Bagdadu. - O co chodzi? -^ spytała Lina; W jego głosie było coś, co sprawiło, że znała odpowiedź, zanim ją wypowiedział. W wyobraźni zobaczyła arabską wdowę, która niedługo miała skończyć sześćdziesiąt lat. Kobietę z siwymi włosami i zatroska- nymi oczami, która czekała na nadsyłane przez Linę z Paryża książki, a potem na listy z Londynu - dla niej przedstawiały one obraz cywilizowanego życia przez te wszystkie lata terroru. - Niestety, to smutna wiadomość - ciągnął Hammoud. - Chodzi o pani ciot- kę Sohę. Z przykrością muszę panią zawiadomić, że nie żyje, - Oczekiwał, że Lina zacznie płakać, ale ona siedziała tylko w milczeniu. Jej źrenice zwęziły się do maleńkich punkcików, i tak intensywnie wpatrywały siew Hammouda, że mo- głyby przepalić go na wylot. - Jaka była przyczyna śmierci? - spytała. W jej głosie pojawiła się nuta spo- koju, a może smutku. - Przyczyna śmierci nieznana - odparł z lekkim uśmiechem. - Czy odprawiono pogrzeb? > 86 - Nie. Ciało zatrzymano w ministerstwie spraw wewnętrznych, jak sądzę. - Dlaczego akurat tam? - Ponieważ tam prowadzono dochodzenie w sprawie pani ciotki. Podobno zaistniał jakiś problem w sprawach naruszenia bezpieczeństwa. - Pozwolił, aby to zdanie zawisło nad nią. Oznaczało wiele, choć nie mówiło nic. Znowu czekał na jej łzy, ale oczy Liny pozostały suche. - Jakto? - Złamała zasady. Próbowała bez pozwolenia wysyłać listy za granicę. -Z kie- szeni marynarki wyjął mały plik kopert i zamachał nimi przed Liną. - Wszystkie adresowała do pani, jak sądzę. Lina rozpoznała kaligraficzne pismo Sohy. - Czy mogłabym je zatrzymać? Bardzo proszę. - Nie -powiedział chłodno. Z drugiej kieszeni wyjął złotą zapalniczkę i przy- tknął ją do pakietu listów. Kiedy się zapaliły, na jego twarzy pojawił się perwer- syjny wyraz zadowolenia, tak jakby sposobność okazania okrucieństwa była dla niego niczym słodycz czekolady. Wrzucił palące się koperty do popielniczki sto- jącej na blacie biurka. Po kilku chwilach pozostał po nich tylko popiół. Lina pochyliła głowę, co Hammoud uznał za oznakę pokory. - A zatem się rozumiemy - powiedział. Wstał zza biurka i gestem wskazał jej drzwi. Kat zakończył swoją robotę. Rozmowę uznał za skończoną. Wyrok został ogłoszony z wyprzedzeniem. Oskarżona o zdradę. Zadzwonił po brytyj ską sekretarkę, aby odprowadziła gościa. Kiedy podawał Linie rękę, na jego twarzy malowała się pewność siebie. Był przekonany, że wiadomość o śmierci ciotki sta- nowi ostateczny cios w niezależność Liny i zagwarantuje jej lojalność. W tym jednak Nasir Hammoud się pomylił. Udało mu się jedynie wzbudzić jej gniew. Spośród krewnych Liny jedynie Soha pozostała w Bagdadzie, a jej obec- ność tam była swego rodzaju emocjonalnym szantażem. Lina wiedziała, że jeżeli okaże się nielojalna, karę za to poniesie jej ciotka. Teraz najgorsze miała już za sobą. Śmierć ciotki okazała się wyzwoleniem Liny. Łańcuch strachu i obowiązku, który łączył Linę z Hammoudem, został przerwany. Wychodząc z jego biura po- czuła coś jeszcze. Było to najprostsze i chyba najczystsze uczucie, jakiego dozna- je ludzka istota, kiedy komuś, kogo kocha, wyrządzona zostaje krzywda. Lina poczuła pragnienie zemsty. - Sekretarka Hammouda zaprowadziła Linę oficjalnym wejściem do tej części biur, gdzie swoje gabinety mieli brytyjscy pracownicy Coyote Investment. Wska- zała jej mały pokój z niewielkim oknem. Na biurku ktoś położył torebkę Liny, kilka osobistych drobiazgów z poprzedniego biura, książkę telefoniczną, nowy zszywacz i taśmę klejącą. Kilku Brytyjczyków zajrzało do niej, żeby się przedsta- wić. Wyglądali tak, jakby nie mieli pojęcia o rzeczywistych interesach prowadzo- nych przez firmę. Po drugiej stronie budynku panował bardziej ponury nastrój. Zatykająca cisza przypominała taką samą w Bagdadzie, kiedy to moukhabarat przychodzili i zabierali kogoś w środku nocy. Nikt nie zadawał pytań; nikt nie 87 oddychał. Arabowie, którzy wiedzieli o wewnętrznych sprawach firmy, rozumie- li, że stało się coś ważnego. Pan Hammoud nigdy nie wprowadzał zmian, chyba że miał kłopoty. Koło południa Randa Aziz wpadła do nowego biura Liny, żeby się przywitać. - Ładne - przyznała rozglądając się po nowej siedzibie Liny. - Ma nawet okno. Teraz będziesz mogła krzyczeć o pomoc. - Ciii - uciszyła przyjaciółkę Lina. - Na dziś już mi wystarczy problemów, - Co się stało? Dlaczego cię przenieśli? Czy właśnie dlatego wczoraj byłaś taka zdenerwowana? - Randa zawsze mówiła wprost - Miałam wrażenie, że coś się święci, ale nie wiedziałam co. Pan Hammoud powiedział, że moje nowe stanowisko to awans. Niestety, wcale nie czuję, że awan- sowałam. - Dał ci podwyżkę? - Tak. - W takim razie to jest awans. Nigdy nie zapominaj, że tutaj pracuje się dla pieniędzy! tylko dla pieniędzy. Ile ci dał? - Sto tygodniowo. - Ma'aqoula! Co się dzieje? Musiałaś zrobić coś naprawdę strasznego, że muszą ci aż tyle płacić! - Ciii! Niczego strasznego nie zrobiłam. Nie mów tak głośno. - Zaproś mnie gdzieś na obiad. Skoro teraz jesteś taka bogata, to możemy się wybrać do tej kawiarni w hotelu Carlton Tower, "La Chinoiserie", i popatrzeć, jak arabskie dziewczyny polują na mężów. Tego nie da się opisać. Te wszystkie grube baby w za ciasnych sukienkach. Musisz to zobaczyć. - Nie dzisiaj. Nie mam do tego nastroju. Muszę pomyśleć. - Nad czym? - Jeszcze nie wiem. Dlatego właśnie muszę pomyśleć. Randa miała zdziwiony wyraz twarzy. Myślenie nie było jej mocną stroną. - Dobra. Rób jak chcesz. Ja idę do "La Chinoiserie". - Puściła do Liny oko i spojrzała na zegarek. - Muszę lecieć. Tego samego dnia, po południu, Lina próbowała dostać się do kont kompute- rowych. W jej nowym biurze nie było terminalu, ale znalazła jeden w pustym pokoju w końcu korytarza. Usiadła do komputera i wpisała imię użytkownika oraz hasło, ale nie mogła wejść do programu. Jej konto zostało wyczyszczone. Spróbo- wała hasła kierownika systemu, ale to również nie zadziałało. Stare hasło zostało zmienione. To zmartwiło ją znacznie bardziej niż zmiana biura. Oznaczało o wie- le wyraźniejszą zmianę statusu w firmie. Podejrzewała, że i tak mogłaby dostać się do systemu, gdyby musiała, nie miała jednak pojęcia, dlaczego nagle odebra- no jej dostęp do sieci. Czego Hammoud tak się bał? Czy przeraził się, że coś mogła odkryć? Czy myślał, że coś już wiedziała? 88 Postanowiła złożyć wizytę Jussefowi, młodemu Irakijczykowi, który tego dnia rano zajął jej stanowisko i przejął zadanie nadzoru sieci. Uznając, że z nim pójdzie jej łatwo. Kiedy weszła do działu księgowości, jej dawni współpracownicy uda- wali, że są czymś zajęci albo po prostu wpatrywali się w podłogę. Podobno już nie miała tutaj wstępu. Lina wsunęła głowę do pokoju Jussefa i powiedziała "cześć". Zamiast pełnego energii chłopaka, którego pamiętała, znalazła zastraszonego Ira- kijczyka, który skulił się na jej widok. - Nie mogę się dostać do sieci - powiedziała słodko. - To chyba jakaś po- myłka. Myślałam, że możesz mi pomóc. Jussef pokręcił głową. Wyglądał na przerażonego. - Bardzo mi przykro - powiedział. - To z polecenia, profesora Sarkisa. - Powiedział dlaczego? - Nie. - Jussef spojrzał na zegarek. Chciał, żeby wyszła, - Chodzi o to, że miałam tam kilka osobistych plików. Adresy, numery tele- fonów, takie tam rzeczy. Myślałam, że pomożeszmi się do nich dostać. Jussef znowu pokręcił głową, tym razem bardziej stanowczo. - Musisz o tym porozmawiać z profesorem Sarkisem. Ja nie mam upoważ- nienia. - To mi zajmie tylko kilka minut. Możesz przy mnie przez cały czas sie- dzieć. - Porozmawiaj o tym z profesorem Sarkisem. Przykro mi. Lina skinęła głową. - Dobrze, w takim razie pójdę się z nim zobaczyć. Jest u siebie? - Nie - zaprzeczył młody Irakijczyk. Wyglądał na bardzo skrępowanego tą rozmową. - A gdzie jest? - Dziś wyjechał z Londynu. Wróci za kilka dni. Serce Liny przestało na chwilę bić. - Dokąd pojechał? - zapytała, ale odpowiedź znała jeszcze zanim Irakijczyk się odezwał. - Do Bagdadu. Skinęła głową. Do Bagdadu zabierali ludzi na przesłuchania. Może podejrze- wali, że profesor Sarkis spiskował razem z nią. Jeżeli tak, to dobrze. Lina spojrza- ła na Jussefa, tak potwornie przerażonego, że z trudem mógł siedzieć prosto. Uświa- domiła sobie, że ona sama musiała tak właśnie wyglądać przez większość czasu, kiedy pracowała w tym pokoju. Jak bardzo on się bał? - zastanawiała się. Oparła dłonie o jego biurko. - Posłuchaj, Jussef. Pamiętasz, zawsze chciałeś zabrać mnie gdzieś na kola- cję? Przytaknął. - Na dziś nie mam żadnych planów, więc pomyślałam sobie, że może się spotkamy. Mogę ci opowiedzieć o tym, jak działa system, nauczyć cię parę rze- czy. Co ty na to? Wyglądał na chorego ze strachu. 89 - Przykro mi. Nie mogę. Jestem zajęty. - W porządku. To może jutro? - Niestety, też jestem zajęty. Bardzo zajęty. - Odsunął się od niej, jakby nie chciał się zarazić. Był naprawdę żałosny. Z kochliwej ropuchy zamienił się w wy- kastrowaną ropuchę, która kuliła się i trzęsła na samą myśl, że jej pan zobaczy, iż rozmawia z jedną spośród nietykalnych. Lina odwróciła się z obrzydzeniem i ru- szyła ku drzwiom. Zanim wyszła, jeszcze raz spojrzała na niego. - Wiesz, Jussef, jesteś koszmarnym palantem. Nie wiedziała, dlaczego to powiedziała, ale słowa te sprawiły, że poczuła ulgę. Jeszcze raz powtórzyła je sobie w myślach. Palant Wracając przez hol z windami, który oddzielał część prywatną od oficjal- nej, zastanawiała się, co ma teraz robić. Musiała z kimś porozmawiać, znaleźć sprzymierzeńca. Ze strachu dawno już wyrzuciła wizytówkę Sama Hofmana, ale kiedy wróciła do biura, wzięła książkę telefoniczną i odnalazła jego nazwi- sko. W spisie podano adres przy ulicy North Audley, nieopodal Oxford Street, na skraju Mayfair. Pomyślała, że może powinna najpierw zadzwonić i uprze- dzić o wizycie, ale doszła do wniosku, że nie może korzystać z telefonu w biu- rze. Spojrzała na swoje odbicie w szybie. Ubrana była jak zwykle, w krótką spódniczkę i obcisły sweterek. Żałowała teraz, że nie włożyła czegoś bardziej urzędowego. 14 Na drzwiach widniał napis HOFFMAN ASSOCIATES. Lina najpierw zapu- kała cicho, ale kiedy nikt nie odpowiedział, przycisnęła guzik dzwonka. Przez drzwi słyszała głos jakiejś kobiety. Z hinduskim akcentem śpiewała "Uwielbiam, kiedy mnie wyzywasz". Lina przez chwilę uważnie słuchała, aby mieć pewność, że to nagranie, po czym zastukała ponownie, tym razem mocniej. Czuła się nie- pewnie, nie wiedziała dokąd w tym wszystkim zmierza, niczym ptak dotąd wię- ziony w klatce, który po raz pierwszy wzbija się w niebo. - Nikogo nie ma w domu - krzyknął głos zza drzwi. Może powinnam wrócić jutro, pomyślała Lina. Pewnie akurat jest z kimś. Gdy jednak wyobraziła sobie powrót do pracy, poczuła skurcz w żołądku. Musia- ła z nim porozmawiać, - Proszę, otwórz -zawołała przez szpary, którą wrzucano listy.-To bardzo ważne. - Chwileczkę - odburknął głos. Drzwi uchyliły się i Hoffman wystawił gło- wę. Miał na sobie spodnie od dresu, koszulkę z krótkim rękawem i czapkę z dasz- kiem i napisem "Hawana". Wyglądał na zaspanego i nieprzytomnego, jakby jesz- cze przed chwilą, drzemał. Jego włosy, zwykle gładko zaczesane do tyłu, były rozczochrane. Przypominał rozkręconą sprężynę. Gdy spostrzegł Linę, na jego twarzy odmalował się wyraz zaskoczenia i zmieszania. 90 - Co ty tutaj robisz? - spytał. - Myślałem, że to sprzątaczka. - Mogę wejść? - Patrzyła na niego z wyczekiwaniem. Usta pociągnięte szmin- ką, zarumienione policzki, nerwowy uśmiech. Odwiedziny u Hoffmana były dla niej wielkim wydarzeniem. Hoffman otworzył drzwi na tyle szeroko, aby mogła prześliznąć się do środ- ka. Teraz już się obudził, ale jej wizyta wciąż go dziwiła. Zdjął czapkę i podrapał się w głowę. - Poważnie, Lina. Co ty tutaj robisz? Przecież to dla ciebie niebezpieczne. - Byłam ostrożna. Dwa razy się przesiadałam w metrze, a potem wzięłam taksówkę. - To dobrze - stwierdził. Wciąż jeszcze zastanawiał się, co takiego zaszło w ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin, że Lina przezwyciężyła wcześniejsze obawy. Może zamierzała mu to wyjaśnić, a może nie. - Siadaj, - Wskazał jej jed- nąz dwóch kanap, które stały w głębi pokoju, pod oknem. Oboje usiedli, ale Hof- fman od razu wstał, żeby wyłączyć stereo, które wciąż jeszcze grało "Uwielbiam, kiedy mnie wyzywasz". Cisza wydała się bardzo głośna. - Napijesz się czegoś? - zapytał, ponownie sadowiąc się na kanapie. - Przepraszam za bałagan. Moja sekretarka wyjechała. Prawdę mówiąc, ode- szła z pracy kilka tygodni temu. - Sam plątał się trochę, wciąż zmieszany jej odwiedzinami. - Wiem, że przyszłam o niewłaściwej porze, ale musiałam się z tobą zoba- czyć. Powinnam najpierw zadzwonić. - To nic! Tylko że mnie zaskoczyłaś. Po tym, co stało się wczoraj w parku, myślałem, że już się do mnie nie zbliżysz. Co się stało? To znaczy, no wiesz, z czym przyszłaś? Lina przez jakiś czas nie odpowiadała. Obciągnęła spódniczkę, żałując, że nie włożyła dłuższej. - Wiem, powinnam wyjaśnić, dlaczego tutaj jestem. To nie jest wizyta towa- rzyska, panie Hoffman. Zabrzmiało to bardzo formalnie. Sam starał się ukryć uśmiech. - Nie? Szkoda. W takim razie jaka? - Chodzi o interes. ^ Wspaniale. O jaki interes? - Obciągnął ściągacze spodni, które podjecha- ły do góry odsłaniając owłosione nogi. - Długo się zastanawiałam nad tym, co mówiłeś o Hammoudzie, że zagraża wszystkim... i zdecydowałam, że miałeś rację. Chcę ci pomóc w tej sprawie, na ile tylko mogę. Mówiła w pośpiechu, a jej twarz zarumieniła się z emocji. Hoffman przyglą- dał się jej wargom nadającym kształt słowom. Może to dlatego, że dopiero się przebudził, ale nie mógł przestać na nią patrzeć. Lina skończyła swoją krótką przemowę i czekała, aż on coś powie. - Chcesz mi pomóc? - spytał nie spuszczając z niej wzroku. - Tak, chcę. Chciałabym ci pomóc w zebraniu informacji o Hammoudzie, abyś mógł z tym pójść na policję i żeby oni coś z nim zrobili. 91 - Ale on jest niebezpieczny, sama mówiłaś. - Oczywiście. Przecież właśnie dlatego chcemy go powstrzymać, prawda? Nie możemy pozwolić, aby nadal robił to, co chce. - Tak, ale przecież osobą pociągającą za spust nie musisz być ty. Prawdę mówiąc już samo to, że tutaj przyszłaś, niepokoi mnie. Ktoś mógł cię przecież obserwować. - Aleja chcę pomóc, panie Hoffman. Właśnie to chciałam powiedzieć. Nikt mnie do niczego nie zmusza. Ja sama tego chcę. - Nic z tego nie wyjdzie, jeżeli nie przestaniesz nazywać mnie panem Hoff- manem. Na imię mam Sam. Może w takim razie wyjaśnisz mi, co takiego stało się w ciągu ostatniej doby, co skłoniło cię do przyjścia tutaj. .- Tak,chętnie.-Lina wzięła głęboki wdech.-Dziś rano pan Hammoud bar- dzo się starał mnie przestraszyć, ale odniósł zupełnie przeciwny skutek. Wzbudził we mnie gniew. Zrozumiałam, że zmęczyło mnie to ciągłe drżenie ze strachu. Chcę w końcu zacząć działać, więc przyszłam tutaj. Hoffman na moment zamknął oczy, zastanawiając się nad tym, co przed chwilą usłyszał, ale zdał sobie sprawę, że wciąż nic nie rozumie, - Jeszcze raz, od początku. Co takiego Hammoud powiedział ci dziś rano? W jaki sposób chciał cię przestraszyć? - To nie była jedna sprawa. Najpierw powiedział, że awansuje mnie na nowe stanowisko, ale tak naprawdę po prostu postanowił usunąć mnie z działu księgo- wości, abym nie miała dostępu do tajnych informacji. Potem ostrzegł, żebym nie opuszczała firmy i opowiedział o kimś, kto pisał jakieś straszne rzeczy o Iraku i został za to zamordowany w okropny sposób. Mówił, w jaki sposób zniszczy swoich wrogów w Londynie. Zaznaczył, że nielojalność ze strony kogoś takiego jak ja, pochodzącego z Iraku, byłaby niewybaczalna. Na koniec wspomniał, że moja ciotka mieszkająca w Bagdadzie została zamordowana przez służby bezpie- czeństwa za pisanie do mnie listów. - I właśnie to cię rozgniewało? - Tak. Ale nie tylko dzisiaj. Gniew narastał we mnie od pewnego czasu. Prze- cież nie mogę przez cały czas uciekać. Muszę coś zrobić. - Dlaczego po prostu stamtąd nie odejdziesz? - Według Hoffmana było to najprostsze rozwiązanie. Jeżeli chciała się stamtąd wydostać, powinna zwyczaj- nie odejść. - Ponieważ to zbyt ryzykowne, przynajmniej w tej chwili. Sam wiesz, co zrobili Ramonowi Pincie. Jeżeli uda ci się nakłonić policję, aby zrobiła coś w sprawie Hammouda, wtedy odejdę. W przeciwnym razie chyba nie dałby mi spokoju. - Dlaczego? Co go obchodzi to, że ktoś z działu komputerów odejdzie? Prze- cież może zatrudnić kogoś innego. - Dlatego, że... - zaczęła, ale nagle straciła odwagę. Jej głos stał się cienki i świszczący, niczym pustynny wiatr. --Dlatego, że ja za dużo wiem. Hoffman zamknął oczy. Z kieszeni wyjął paczkę papierosów, ale była pusta. Spojrzał na dziewczynę. 92 - Ile wiesz? Chyba nigdy jeszcze nie powiedziałaś mi, czym tak naprawdę zajmujesz się w Coyote Investment. Lina spojrzała na sufit, jakby szukała ukrytych mikrofonów. - Możemy tu bezpiecznie rozmawiać? - Tak samo bezpiecznie jak wszędzie. - Dobrze. Byłam administratorem systemu komputerowego. Do dzisiaj. Kon- trolowałam rejestry działu księgowości. - Miałaś dostęp do wszystkiego? - Raz jeszcze sprawdził kieszeń w poszu- kiwaniu papierosa. - Tak i nie. Teoretycznie mogłam poruszać się po całym systemie, ale pod żadnym pozorem nie mogłam zaglądać do osobistych dokumentów pana Hammo- uda. Oni myślą, że złamałam ten zakaz i wtykałam nos w nieswoje sprawy. Dlate- go właśnie są tacy źli. - Robiłaś to? - Nie. Tylko raz zdarzyło mi się zajrzeć do akt Hammouda, przez przypa- dek. Ale przez trzy lata widziałam wystarczająco dużo, żeby wiedzieć, na czym polegają interesy Coyote Investment. - Na czym? - Na ukrywaniu pieniędzy. Zawsze wpływały do nas jednym wejściem, któ- rego nigdy nie widziałam. Potem inwestowano je w rozmaite przedsięwzięcia i spół- ki, które miały sprawiać wrażenie prawdziwych. A na koniec wypływały innymi korytarzami, których także zazwyczaj nie widziałam; Czasami jednak nie mo- głam nie zauważać powtarzających się nazw. -Na przykład jakich? - Na przykład Oscar Trading. Wczoraj mnie o tę firmę pytałeś. Widziałam tę nazwę w rejestrach księgowości. Chyba ma siedzibę w Panamie. Kilka dni temu Coyote przekazało na jej konto dwanaście milionów dolarów. Natrafiłam na ten przekaz podczas rutynowego audytu. Pan Hammoud osobiście zajmuje się dokumentami dotyczącymi tej firmy. Szef ochrony wiedział, że zaglądałam do zakazanych plików. Hoffman skinął głową. Nic dziwnego, że się bała. Wstałz kanapy i podszedł do biurka. Z szuflady wyjął kartkę papieru, od spodu sklejoną taśmą, i podał ją Linie. - Znalazłem ją w śmieciach za waszym budynkiem. To papier firmowy, któ- ry został zniszczony. Czy właśnie tę nazwę widziałaś w aktach komputerowych? Lina przez chwilę przyglądała się nagłówkowi strony. - Nazwa ta sama - powiedziała. - Dlaczego przeglądałeś śmieci pana Ham- mouda? - Z tej samej przyczyny, dla której ty zaglądałaś do jego akt Nie podoba mi się. - Pod tym względem się zgadzamy. Jest zły i musimy jakoś go powstrzymać. Co mam zrobić? - Chwileczkę. - Hoffman podniósł dłoń. Linę rozsadzała energia. Gotowa była działać pod wpływem impulsu. Sam zastanawiał się, czy przypadkiem praw- dziwy powód, dla którego z nią rozmawiał i nakłaniał do podjęcia ryzyka miał nie 93 tyle związek z Hammoudem, ile z tym, że chciał się z Liną przespać. Kiedy roz- trząsał ten dylemat, zadzwonił telefon. - Kto to do diabła może być? - Dzwonek rozległ się po raz drugi, ale Hoffman nadal siedział na kanapie i czekał, aż włączy się automatyczna se- kretarka. Interesant zaczął mówić po sygnale, tak jak instruowała wiadomość. Miał łagodnie brzmiący głos, jak ktoś, kto zarabia na życie rozmawiając przez telefon. - Mówi Martin Hilton. Chciałbym jutro rano spotkać się z panem Samuelem Hoffmanem w sprawie wykonania dla mnie pewnej usługi. Dzwonię z polecenia przyjaciela ojca pana Hoffmana. Proponuję, abyśmy spotkali się o jedenastej. Je- żeli to niemożliwe, proszę aby pan Hoffman zadzwonił do mnie na numer 71-966- 4037. Dziękuję. Linę zaniepokoił nieznajomy głos. - Kto to?-spytała. Hoffman wzruszył ramionami. Nie znał żadnego Martina Hiltona. - Co on miał na myśli mówiąc o twoim ojcu? Czym on się zajmuje? - Jest na emeryturze - odparł Hoffman. - O czym to mówiliśmy? - Proponowałam ci pomoc, a ty, jak sądzę, ociągałeś się z odpowiedzią. Sam spojrzał na nią. Przyjrzał się jej zgrabnym nogom odsłoniętym przez minispódniczkę, a potem odwrócił wzrok. Znowu dokuczało mu poczucie winy. - Nie ociągałem się -powiedział. - Staram się tylko zachować ostrożność. Muszę też myśleć o innych klientach, na przykład o tym Hiltonie, który przed chwilą dzwonił. Nie prowadzę instytucji charytatywnej. - W takim razie cię zatrudnię. - Jej oczy płonęły. Nigdy nie sądziła, że gdy ona zaproponuje swą pomoc, Hoffman odmówi. - To drogo kosztuje. Miała zarumienione policzki, a jej zmarszczone brwi przypominały dwie małe szable. - Powinieneś się wstydzić. Wycofujesz się teraz, kiedy po wielu trudach wresz- cie udało ci się zdobyć moje zaufanie. Prawdę mówiąc, więcej się po tobie spo- dziewałam. Hoffman przewrócił oczami. Miała rację, a zarazem jej nie miała. - Posłuchaj mnie - powiedział stanowczym tonem, którego używał w roz- mowach z klientami. - Dam ci pewną radę. Zwykle każę innym sporo za nią pła- cić, ale tobie udzielę jej za darmo. - Wspaniale. - Jej oczy rozjaśniły się. - Moja rada brzmi: prześpij się z tym. - Tylko tyle? - Tak, Podwpływem emocji ludzie popełniają błędy. Poczekaj kilka dni i prze- konaj się, czy wciąż jeszcze jesteś gotowa wystąpić przeciwko Hammoudowi. - To żadna rada - mruknęła. - Mam wrażenie, że nic mi nie pomożesz. Tyl- ko mi nie mów, że ty też się go boisz. - Nie boję się go, na litość boską! - Hoffman zapomniał już, że arabskie kobiety miały pewną szczególną zdolność nakłaniania mężczyzn do zrobienia do- 94 kładnie tego, czego one chciały. Była to zatrważająca umiejętność, ale zwykle bardzo skuteczna, zwłaszcza wtedy, gdy ci mężczyźni chcieli się z nimi przespać. - Przepraszam na moment-powiedział. Wyszedł do sypialni, wziął nową paczkę papierosów i zapalił jednego. Zacią- gnął się, powoli wypuścił dym i zgasił papierosa. Gdy wrócił do pokoju, Lina wciąż na niego czekała siedząc na brzegu kanapy. - Chodźmy na policję, Sam -poprosiła.- Zróbmy to teraz. - Dobra. A z czym tam mamy iść? - Możesz im pokazać ten papier z Oscar Trading. Możesz też powiedzieć, że tej spółce zapłacono dwanaście milionów dolarów. - To niczego nie dowodzi. Nie ma nic nielegalnego w płaceniu fikcyjnym firmom. Ludzie robią to codziennie. Co mielibyśmy jeszcze powiedzieć policji? Spojrzała na niego z wyrzutem. Była kobietą w potrzebie, przyszła do niego z prośbą o pomoc, a on ją pouczał i czepiał się szczegółów. - Ty jesteś mężczyzną- powiedziała przewrotnie. - Powinieneś wiedzieć, co robić. Hoffman uśmiechnął się i pokręcił głową. Ona nic nie rozumiała. - Lina, posłuchaj mnie. Żeby policja cokolwiek w tej sprawie zrobiła, musi- my mieć dowód, że Hammoud popełnił przestępstwo. Musimy udowodnić, że ukrywa pieniądze, oszukuje na podatkach albo coś w tym rodzaju. W przeciw- nym razie każą nam po prostu spadać. Jedyną osobą, która takie dowody może zdobyć, jesteś ty. Bardzo mi przykro, ale taka jest prawda. Lina zastanawiała się dłuższą chwilę. Wcześniej nie rozpatrywała praktycz- nych trudności w zdobywaniu informacji. - Jak miałabym to zrobić? To znaczy, jak miałabym zdobyć dowody? - Musiałabyś je znaleźć w systemie komputerowym. - Ale ja już nie mam dostępu do sieci. Odebrali mi konto kierownika syste- mu. Nie dostanę się do środka. Chyba że znalazłabym furtkę. - Co to takiego? - Sposób na obejście zabezpieczeń. Zwykleistnieje jakaś furtka, której tech- nicy używają, aby dostać się do plików, gdy nastąpi awaria systemu albo gdy ktoś po prostu zapomni hasła. Zawsze za bardzo się bałam, żeby sprawdzić, czy coś takiego jest także w Coyote. Mówiąc gestykulowała żywo. Hoffman przyglądał się jej szczupłym palcom. Wiedział, że jeżeli chce ją jeszcze raz zobaczyć, musi zgodzić się jej pomóc. - Jak myślisz, uda ci się rozpracować ten system?-zapytał. - Chyba tak - przyznała. - Jeżeli znajdę furtkę do sieci tak, aby mnie nikt nie złapał. Hoffman skinął głową i podszedł do okna. Po ulicy jechał rząd czarnych tak- sówek. Patrzył na nie zastanawiając się, co ma jej powiedzieć. Lina wstała z kana- py i podeszła do Sama. Dotknęła jego ręki i przytrzymała ją przez chwilę. Był to najdelikatniejszy, najmniej seksualny kontakt między dwoma ciałami, ale w sub- telny sposób zmienił ton relacji między nimi. - Pomożesz mi, Sam, jeżeli to zrobię? 95 Hoffman przytaknął: Nie mógł jej odmówić tylko dlatego, że mu się podobała, - Tak-powiedział cicho.-Oczywiście, że ci pomogę. Napięcie znikło z jej twarzy ustępując miejsca wyrazowi ulgi, jakby właśnie pozbyła się ciężaru wielkiej paczki przekazując ją komu innemu. Dotknęła dłonią jego policzka. - Dziękuję-powiedziała. Czując dotyk jej dłoni Hoffman zapragnął wziąć ją w ramiona i przenieść te kilka kroków, które dzieliły ich od sypialni. Niestety, teraz była w pewnym sensie jego klientką. Starał się na tym skupić. - Bądź ostrożna - wyszeptał. Uśmiechnęła się. To nie był dzień, podczas którego się uważa. - Muszę już iść - stwierdziła. Idąc ku drzwiom posłała Hoffmanowi całusa. Przez chwilę wydawało mu się, że wie, dokąd zmierzają i że wszystko ma sens. 15 Następnego dnia Martin Hilton punktualnie pojawił się w biurze Hoffman As- sociates. Sam zupełnie o nim zapomniał. Kiedy zadzwonił dzwonek, wła- śnie siedział z nogami na biurku i oglądał w telewizji powtórkę turnieju w rzuca- niu strzałkami. Było w tym coś niezwykle uspokajającego. Niewiele akcji: dwóch grubasów rzucających strzałkami do oddalonej O kilka kroków tarczy. Trochę emocji wprowadzał jedynie spiker wykrzykujący wyniki. Sam niechętnie wyłą- czył telewizor i podszedł do drzwi. Hilton miał ciemną cerę i faliste, ładnie układające się Włosy. Uścisnął dłoń Hoff- mana, jakby to był sprawdzian siły. Sam nie mógł go w żaden sposób zaklasyfikować. Miał śniadą cerę, ale jednocześnie ubrany był w bardzo drogi garnitur i mówił po amerykańsku niemal bez śladu obcego akcentu. Jego głos brzmiał bezbarwnie, jakby nagrano go na taśmę kasując to, co było na niej wcześniej. Sposobem bycia przypomi- nał nieco Europejczyków -- zachowywał się uważniej i spokojniej niż większość ame^ rykańskich emigrantów. Poruszał się trochę dziwnie, jak kulturysta. Odnosiło się wra- żenie, że przy każdym kroku czuł rozciągające się i napinające ścięgna. Zanim się odezwał, Hoffman już wiedział, że wizyta tego młodego, elegancko ubranego i wy- twornie mówiącego mężczyzny miała związek z osobą NasiraHammouda. Ostatnio wszystko czego się tknął miało związek z irakijczykiem. - Chcę pana zatrudnić, panie Hoffman - powiedział gość. Jego wizytówka nic nie wyjaśniała. Pod nazwiskiem widniał jedynie zawód: pośrednik, import - eksport. - To drogo kosztuje - zaznaczył Sam używając standardowej linii obrony. - Nie ma problemu. Jestem bogaty. - Szczęściarz z pana. Ja nigdy nie dbałem o pieniądze. - Ile pan żąda, panie Hoffman? 96 Sam podniósł rękę, jakby chciał zatrzymać ruch uliczny. - Chwileczkę! O pieniądzach porozmawiamy później. Najpierw muszę wie- dzieć, o co panu chodzi. - Ma to związek z bankowością. - Tak? - Tak. Interesują mnie informacje na temat pewnego arabskiego finansisty. Hoffman nie mógł powstrzymać się od uśmiechu. - Pozwoli pan, że zgadnę. Pewnie jest Irakijczykiem. - Zgadza się. - Czy przypadkiem nie nazywa się Hammoud? - Tak -Hilton nieznacznie uniósł brwi, zaniepokojony faix pas Hoffmana, który wypowiedział nazwisko na głos. - A dlaczego sądzi pan, że wiem o nim cokolwiek? - Podpowiada mi intuicja. I wyszkolenie zawodowe. - A co to za zawód? - Hoffman spojrzał na wizytówkę. - Tutaj jest napisane "pośrednik**. - Tak, ale pan dobrze wie, czym naprawdę się zajmuję. - Nie, nie wiem. Dla kogo pan pracuje? - Powiedzmy, że dla przyjaciół pańskiego ojca. - Mogłoby to znaczyć, że dla CIA, ale nie wykluczam także ciastkarni Dun- kin Donuts. Musi pan wyrażać się trochę bardziej precyzyjnie. - Proszę mi wybaczyć, ale nie mogę. - Wydawał się obrażony faktem, że Sam kwestionuje jego szczerość. - No dobrze. W takim razie dla celów tej rozmowy przyjmijmy, że pracuje pan dla CIA, choć nie chce pan tego przyznać. - Może pan przyjmować co tylko pan chce, panie Hoffman. Przyszedłem tu w interesach. Mam powody przypuszczać, że posiada pan informacje na temat wymienionego irackiego dżentelmena oraz jego pieniędzy. Chciałbym panu za te informacje zapłacić. - Zaraz, zaraz. Zależy panu na pieniądzach Hammouda czy tylko na infor- macji o nich? - Informacja mi wystarczy. W swoim zawodzie zajmuję się informacjami, a nie pieniędzmi. - Nie brzmi to zbyt interesująco. - Pieniądze się wydaje, natomiast informacja pozostaje. - Tak, tak. Nasłuchałem się tego typu bajek od ojca. Proszę mi tego oszczę- dzić. Dlaczego myśli pan, że wiem coś o Hammoudzie? Prowadzę jedynie kon- sultacje finansowe. Nie pracuję dla nikogo i nic nie wiem. - Ale ma pan przyjaciół, którzy wiedzą. Hoffman przymrużył oczy. - Wielka rzecz. Każdy, kto prowadzi w Londynie dochodzenia, ma przyja- ciół. Może zadzwoni pan do kogoś innego? Hilton sprawiał wrażenie zniechęconego tym, że w ogóle musi cokolwiek wyjaśniać. 97 - Mówiono mi, że ma pan przyjaciół w Coyote Investment. Twarz Hoffmana nie zdradzała żadnych emocji. Chciał chronić Linę, o ile było to możliwe. - Niech pan nie będzie taki pewien - powiedział. - Skąd pan bierze informacje, to już pańska sprawa. Jestem przygotowany panu za nie zapłacić. To właśnie proponuję. - Ile są dla pana warte te informacje, które musiałbym zdobyć? - Bardzo dużo. Już panu mówiłem. Jestem bogaty. - W takim razie może je pan mieć za milion dolarów. Płatne z góry. - To oburzające. - Może. Ale nie bardziej niż pakowanie się tutaj z jakąś idiotyczną wizytówką i serią tajemniczych gadek. Nakłania mnie pan, żebym wykradł informacje łamiąc brytyjskie prawo bankowe. Ja w ten sposób nie działam. I nie lubię szpiegów. - Proszę się nie unosić, panie Hoffman. Chciałem tylko powiedzieć, że mi- lion dolarów to dużo pieniędzy. Oczywiście możemy panu tyle zapłacić za infor- macje, o których wspomniałem, muszę się jedynie co do tego upewnić. - Niech pan się upewnia. A tak dla zasady, jeżeli ma pan pod tym szpie- gowskim ubrankiem jakiś magnetofon, z góry zaznaczam, że nie zgadzam się na żadne nielegalne działania. Szczegółowo to wyjaśnię w nocie do mojego praw- nika. - Proszę nie mówić o prawnikach, panie Hoffman. Przyszedłem do pana w in- teresach, a nie po to, żeby się z panem procesować. Mój numer jest na wizytówce. Jeżeli się panu powiedzie, proszę do mnie zadzwonić. Hoffman odprowadził gościa do drzwi. Gdy je otworzył, zauważył drugiego mężczyznę stojącego na korytarzu i pilnującego wścibskiego pana Hiltona. On także miał śniadą cerę, kręcone włosy i kołyszący chód marynarza. - Niech pan weźmie kolegę na drinka - powiedział Hoffman do mężczyzny w korytarzu. - Wydaje się trochę spięty. Po wyjściu dziwnego gościa Hoffman zrobił coś, co nigdy mu się nie zdarza- ło. Zadzwonił do ojca, do Aten, aby poprosić go o radę: W Grecji było wczesne popołudnie i Frank Hoffman mówił tak, jakby miał kaca. Sam obawiał się, że znowu czeka go wykład o morzu pieniędzy, ale jego ojciec najwidoczniej zapo- mniał o poprzedniej rozmowie z synem. Huragan przeminął. - Cześć, tato - powitał go Sam. - Kto mówi? - Pytanie brzmiało głupio, ponieważ Frank miał tylko jedno dziecko, ale stary Hoffman nie lubił, gdy go popędzano. - Sam. Jak się dzisiaj czujesz? - Jak gówno. Wczoraj za dużo wypiłem z pewnym ginekologiem z Kataru. Opowiadał mi najbardziej nieprawdopodobne historie o prywatnym życiu straż- ników dwóch świętych meczetów. A co u ciebie? - W porządku, tato. Nie narzekam. Mam sporo pracy. - Nie mów tak głośno, boli mnie głowa. 98 - Przepraszam - szepnął Sam. - Tak już lepiej. No to teraz powiedz mi, co cię skłoniło, żeby zadzwonić do mnie tak nagle? Chyba nie synowskie uczucia, co? Pewnie czegoś potrzebujesz. - Prawdę mówiąc, potrzebna mi twoja rada, tato. - Wzruszające. Właśnie od tego są tatusiowie. Płacą rachunki i udzielają rad. W takim razie słucham. - Czy mówi ci coś nazwisko Hilton? - Tak. To facet, który ma sieć hoteli. Wiele razy w nich bywałem. Następne pytanie. - Daj spokój, tato. Nie chodzi mi o tego Hiltona. Ten mój przedstawia się jako Martin Hilton. Rozpoznajesz ten pseudonim? - Nie wiem. Jak on wyglądał? - Średniej budowy. Jakieś trzydzieści pięć lat Ciemny. Dość kulturalny, tyl- ko jego garnitur jakoś tak źle leżał, jeżeli wiesz o co mi chodzi. Przypominał mi twoich dawnych kolegów, tylko wydawał się bardziej śliski. - Czego chciał? - - Informacji. Chyba naprawdę mu na tym zależało. Przez cały czas dawał mi do zrozumienia, że pracuje dla wiesz kogo, choć wprost tego nie powiedział. Spra- wiał też wrażenie takiego, co to ma mnóstwo pieniędzy do rozdania i nie wie co z nimi robić. - Coś jeszcze? - Nic, co mógłbym powiedzieć przez telefon. - Bezpieczeństwo! Jestem pod wrażeniem. Czy zamieszani w to są A-nieja- cy-rabowie? - Tak. Bez wątpienia. Jak sądzisz, Hilton pracuje dla Centralnego Instytutu Analfabetów? - W żadnym razie. Gdyby czegoś chcieli od ciebie, po prostu by przyszli i o to poprosili. Albo zawiadomiliby mnie, choć pewnie teraz już wiedzą, że ode mnie nie usłyszą nic poza pieprzcie się". - Oszczędź sobie, tato. Na mnie twoje tyrady nie działają. Dla kogo może pracować Hilton, skoro nie dla brygady znajomków? - Ty też możesz się pieprzyć, synu. Skąd, do cholery, mam to wiedzieć? - Daj spokój. Przecież ty wiesz wszystko, - Niby prawda, ale dlaczego miałbym coś powiedzieć właśnie tobie? - Ponieważ mnie kochasz. Jestem twoim synem. - Dobra, dobra. Daj se spokój z tym chrzanieniem o tatuśkach i synalkach. Przypuszczam, że ten Hilton może pracować dla jakiejś grupy z Południa. - Myślisz, że to jeden z Dixie? - Tym kryptonimem dawna obsługa Bejru- tu nazywała Izraelczyków, południowców, o których nie mówiono głośno. Sam, odkąd był małym chłopcem słyszał, jak jego ojciec burczy na Dixie i grupę Południa. - To na pewno Dixie. Właśnie oni mają takie metody działania. Pomachają cudzą flagą. Błysną dolarami. Kiepskie rzemiosło. Papranina i niedopieczeni idioci. To na pewno oni. 99 Sam pokiwał głową. Pomimo zrzędzenia ojca, to miało sens. - Co oni ci takiego zrobili, że tak się na nich wkurzasz? - Dużo. Ale to niema znaczenia. Jestem wkurzony na wszystkich. O co pro- sił cię ten Hilton? - Chodziło mu o pewien arabski kraj, którego nazwa rozpoczyna się na I. W grę wchodzą pieniądze. - O cholera. - W słuchawce zapadła długa cisza, którą w końcu przerwał Sam. - O co chodzi, tato? Coś się stało? - Nic, synu. Udzielę ci jednak pewnej rady. W końcu sam o to prosiłeś, więc zamknij się i słuchaj. - Takjest - Bądź ostrożny. W arabskim świecie panuje teraz straszny bałagan, nawet przykładając do tego ich wypaczoną miarę. A zwłaszcza powinieneś uważać z ty- mi głupkami z Iraku. W Bagdadzie ma miejsce jakaś koszmarna przewalanka w błocie. Nie pytaj mnie, co się tam dzieje, bo nie wiem. Słyszałem tylko tam- tamy, że coś się wali. - O co chodzi z tym Bagdadem? - Przecież właśnie ci powiedziałem, że nie wiem, do cholery i Jezu Chryste! Już nikt mnie nie słucha. Po prostu zapamiętaj moją radę. Teraz nie jest dobra pora, żeby zabawiać się w jakieś gierki z Irakijczykami. Ani z facetami o nazwi- sku Hilton. - Nie rozumiem. O czym ty mówisz? Frank Hoffman westchnął. - Masz rację. Ty nic nie rozumiesz i nigdy ci się to nie uda, więc nawet nie próbuj. Rób tylko, co mówię i nie wciskaj mi żadnego kitu. Zrozumiano? Sam czuł, że czas kończyć rozmowę. Wyglądało na to, że za chwilę Wezu- wiusz znowu wybuchnie. - Muszę lecieć, tato, Czy mogę coś dla ciebie zrobić? Jestem teraz twoim dłużnikiem. - Powiedz Gladys, żeby przestała mnie dusić o pieniądze. Już i tak dałem jej za dużo. - Tym może się zająć twój prawnik. Co teraz porabiasz? - Taplam się w wielkim, śmierdzącym gównie. - Co to ma znaczyć? - Pewnie chciałbyś wiedzieć, co? - Nieszczególnie. Ale cieszę się, że już ci lepiej. Ostatnim razem, gdy z tobą rozmawiałem, sprawiałeś wrażenie trochę przybitego. Cały czas nawijałeś o mo- rzu forsy. - Synu, jesteś niewdzięcznikiem. I do tego jeszcze głupcem. Gdybyś mnie słuchał, byłbyś już bogaty. - Przecież cię słucham.-I kocham cię. Jesteś moim ojcem. - Daj mi z tym spokój. Po pierwsze, nie masz pieprzonego pojęcia, o czym mówię. A po drugie, gdybyś mnie kochał, częściej byś tu przyjeżdżał, żeby się ze 100 mną napić i posłuchać moich rad. Powinieneś być dla mnie miły. Może pewnego dnia naprawdę będziesz potrzebował mojej pomocy. - Wątpię w to, tato. Ale zapamiętam. - Rób jak chcesz, palancie. - Do widzenia, tato. Dzięki. ^ Sam odłożył słuchawkę i potarł czoło. Miał wrażenie, że udzielił mu się kac ojca. 16 Nasir Hammoud znowu niespodziewanie wyjechał z Londynu w dzień po roz- mowie z Liną. Na początku nikt nie wiedział, dokąd się udał, W szarym bu- dynku przy Knightsbridge ludzie pracowali jak zwykle, nie zadając żadnych py- tań. Wiadomość dotarła do Liny jeszcze przed południem. Siedziała sama w swo- im nowym biurze i podobnie jak reszta oficjalnych pracowników udawała, że jest czymś zajęta, kiedy w drzwiach stanęła jej przyjaciółka, Randa. Jej oczy błysz- czały szelmowsko zdradzając, że ma zamiar podzielić się z Liną jakimś sekretem, którego nie może już zachowywać tylko dla siebie. Weszła do pokoju Liny i po cichu zamknęła za sobą drzwi. - Zgadnij, co właśnie słyszałam od Jasmine Dalloul, tej palestyńskiej dziew- czyny, która pracuje w agencji turystycznej znajdującej się po przeciwnej stronie ulicy. - Nie mam pojęcia - odparła Lina. - Nasz nieustraszony szef niedawno kupił bilet na podróż do pewnego egzo- tycznego miejsca. - Pan Hammoud? - Aha. Zgadnij, dokąd nasz mądry i szlachetny mistrz się wybrał? - Nie wiem. Do Paryża? - Nieźle, ale ta część była łatwa. Dokąd poleciał stamtąd? - Żadnego pojęcia. - Do Tunezji. Poleciał do Tunezji. A potem? Gdzie potem? To najsoczyst- szy kawałek tej wiadomości. Jak myślisz, gdzie jest dzisiaj, właśnie w tej chwili? - Powiedz mi. Przecież i tak nie zgadnę. - W Bagdadzie. Możesz w to uwierzyć? Poleciał do Bagdadu. I co ty na to? Pewnie robi się gorąco między nim a wiesz kim! - Randa ściszyła głos do szep- tu. - I dobrze mu tak. - Niemal dusiła się ze śmiechu, że udało jej się przejrzeć plan szefa. - Bagdad? -wyszeptała Lina. Przyłożyła dłoń do czoła, a potem potarła skroń. Nagle dziwnie zaszumiało jej w głowie. Z jednej strony poczuła ulgę, że Hammo- ud wyjechał, ponieważ to dawało jej więcej czasu na obmyślenie sposobu dosta- nia się do sieci komputerowej. Jednocześnie jednak zaniepokoiło ją to. Sprawy toczyły się zbyt szybko. 101 - Tak. Czy to nie wspaniale? Jasmine mówiła, że nie on jeden Wrócił do domu. W ciągu dwóch ostatnich dni różni ludzie rezerwowali bilety do Bagdadu. A podobno tyle samo osób starało się jednocześnie stamtąd wyjechać. Samoloty są zapchane w obie strony. Coś się tam dzieje, mówię ci. - Ale co? - Lina wciąż próbowała zrozumieć, jaki związek ma ten wyjazd z wydarzeniami kilku poprzednich dni. - A co na ten temat sądzi twój przyjaciel, TonyHashem? - On tylko stwierdził, że robi się "czadowo". Nie wiem, co to oznacza i nie jestem pewna, czy on to wie. Powiedział, że pogada ze swoim ojcem. - Jak czegoś się dowiesz, nie zapominaj o mnie - poprosiła Lina. - Na tę stronę budynku dociera niewiele plotek. - Już ja to rozpracuję. Na razie po mojej stronie też nic nie wiedzą. Bezna- dziejnie jest tak nic nie wiedzieć. Dziwacznie. Wszyscy tylko czekają. I rzeczywiście. Coyote Investment umilkło, jak ptaki i owady milkną przed burzą. Wszyscy arabscy pracownicy wiedzieli, że coś się dzieje, ale nikt nie wiedział dokładnie co. Tempo pracy spadło. Ludzie siedzieli przy telefonach, czekając aż zadzwonią i po cichu pytali siebie nawzajem, czy ktoś nie miał no- wych wieści. Nikt nie chciał opuszczać biura podczas przerwy na lunch i wszy- scy zostali w pracy dłużej niż zwykle. Czekali, jak więźniowie oczekują powro- tu strażnika. Hoffman nie mógł znaleźć sobie miejsca. Lina miała go zawiadomić o tym, czy chce pchnąć sprawę dalej. Zaczynał się już denerwować i niespokojnie krą- żył po klatce biura. Zadzwonił do niej do domu i nagrał się na automatyczną sekretarkę, a potem wybrał się do swojej ulubionej chińskiej knajpy w Soho. Kiedy wrócił o wpół do dziewiątej, jeszcze raz zadzwonił do Liny, ale ciągle jeszcze nie było jej w domu. Tym razem już nie zostawiał wiadomości po sy- gnale. Nudził się i zaczynał żałować samego siebie. Skąd się wziął ten niepo- kój ? Jego koledzy ze studiów już się ustatkowali, robili kariery, żenili się, mieli dzieci, a Sam wciąż jeszcze płynął strumieniem życia kurczowo trzymając się kłody możliwości. Do diabła z Liną, postanowił w końcu. Zadzwonił do znajomej aktoreczki, Antonii, i zapytał ją, czy ma plany na wieczór. Zaproponowała, żeby poszli razem potańczyć w nowym klubie, który niedawno otwarto w budynku opuszczonego magazynu w Lambeth, na południe od Tamizy. Hoffman zgodził się. Lubił Anto- nię, była rozrywkowa. Po jedenastej wpadł do jej mieszkania w Chelsea. Czekała na niego. Wyglą- dała jak postać z komiksu w magazynie dla panów. Włosy tak jasne, że absolutnie nie mogły być naturalne. Piersi za duże w stosunku do reszty ciała. Miała na sobie czarne szpilki i czarną, obcisłą sukienkę. Gdy otworzyła mu drzwi, wydała z sie- bie koci pomruk. Hoffman zastanawiał się, czy nie popełnił błędu umawiając się z nią. Jadąc przez most przyłapał się na myśleniu o Linie i o sposobie, w jaki jej dłoń dotknęła jego policzka przy pożegnaniu. 102 Klub wyglądał jak stary czarno-biały film przedstawiający Londyn podczas nalotu. Znajdował się w labiryncie budynków południowej części Londynu, w re- jonie, do którego większość londyńczyków nigdy nie zaglądała, chyba że byli biedni albo przypadkiem zabłądzili. Przy wejściu w metalowej beczce paliły się jakieś śmieci. Wokół niej stało pięciu krzepkich Hindusów. Rozcierali dłonie ogrze- wając je przy ogniu. Mimo, że był już koniec kwietnia, wieczorami wciąż jeszcze panował chłód. Wszyscy mieli na sobie identyczne kurtki wojskowe, a do pasków przyczepili krótkofalówki, które raz po raz wydawały z siebie trzaski. Wyglądali na wykidajłów. Hoffman przeszedł obok największego z nich unikając kontaktu wzrokowego. - Chwila, moment! - zawołał ten zanim. - Żadnych prochów, żadnych gna- tów. - Szybko sprawdził Hoffmana zatrzymując się trochę dłużej przy wewnętrz- nym szwie spodni. -A ja? - upomniała się Antonia. Wyglądała na zawiedzioną, kiedy ochro- niarze tylko machnęli ręką, pozwalając jej przejść. Wewnątrz klubu powitała ich ściana huku. Z muzyki właściwie słyszało się wyłącznie perkusję. - Industrializm - krzyknęła Antonia. Hoffman nie wiedział, czy chodziło jej o muzykę, czy o budynek. W środku wszędzie wisiały płachty płótna: porwane- go, barwionego, pokrytego graffiti. Pogłębiały tylko ponure wrażenie ruiny i znisz- czenia. Pod ścianą stały krzywe kanapy, najprawdopodobniej kupione w jakimś komisie meblowym. Zdobiły je ciała tych, których już zamroczyły narkotyki albo alkohol i tych, którzy zemdleli ogłuszeni muzyką. Ponad tym ludzkim pobojowi- skiem wisiały chmury tytoniowego dymu. Antonia już tańczyła na parkiecie. Najwyraźniej nie potrzebowała partnera. Hoffman oparł się o ścianę i wyciągnął papierosa od chłopaka z pryszczatą twa- rzą, ubranego w sportową bluzę ze skórzanymi rękawami. Na plecach miał napis "Akron North". Sam patrzył, jak piersi Antonii podskakują w rytm muzyki. Dołą- czyła do niego po dwudziestu minutach, mokra od potu. Pod materiałem sukienki odznaczały się jej sutki. Zauważyła, że Hoffman przygląda się jej. - Nie sądzisz, że moje piersi są za duże? - spytała. Jej akcent przypominał trochę ten, z jakim mówili ludzie z północy kraju. Z Sunderland albo Hartlepool. - Nie - odparł Hoffman. Zaproponował jej papierosa. - Mój agent twierdzi, że tak. Mówi, że nigdy nie zrobię kariery jako aktorka, jeżeli nie dam ich sobie zoperować. - Jest pomylony. - Mówi, że z nimi mogę grać tylko kiepskie role. Nie dostanę nic poważne- go. Według niego kobiety z małymi piersiami wyglądają poważniej. Myślisz, że toprawda? - Nie. To absurd. - Trochę trudno z nimi tańczyć. - Antonia odchyliła głowę w tył i zachicho- tała. - Widzisz? - Przestań - powiedział Hoffman. Spojrzał na zegarek. Jeżeli Liny jeszcze nie było w domu, powinien zacząć się martwić. - Muszę do kogoś zadzwonić. 103 Antonia pochyliła się ku niemu i zamknęła oczy. - Chcesz mnie później związać? - Chyba nie. - Dlaczego nie? - Wyglądała na obrażoną. -Chcesz, żebym to ja ciebie zwią- zała? - Posłuchaj, naprawdę muszę zadzwonić. Wrócę za chwilę. Antonia wydęła wargi, obróciła się na obcasach i wróciła na parkiet pomię- dzy tłun ciał. Hoffman w końcu znalazł telefon i wykręcił numer mieszkania Liny. Tym ra- zem odebrała. Było kwadrans po północy. ~ Mówi Sam - krzyknął w słuchawkę. - Przepraszam, że cię obudziłem. - Co?-Ledwo go słyszała przez huk muzyki. - Powiedziałem: przepraszam, że cię obudziłem. - Nie spałam! - odkrzyknęła. Jej głos drżał lekko. Hoffman pomyślał, że to ze strachu. - Nic ci nie jest? Martwiłem się o ciebie. - Czuję się wspaniale! Siedzę na czubku palmy. -Na czubku czego? - Palmy.To takie irackie powiedzenie. Fawq al noMa/. Oznacza, że jestem bardzo szczęśliwa Gdzie jesteś? Okropnie tam głośno. - W klubie w rejonie South Bank. Próbowałem wcześniej się z tobą skon- taktować. Zostawiłem ci wiadomość. - Wiem. Dzwoniłam do ciebie. Chciałam sprawdzić, czy już wiesz. Hoffman nie zrozumiał. - Gdzie byłaś cały wieczór? Bałem się o ciebie. - Oczywiście świętowałyśmy razem z Randą. - Co świętowałyście? - Mój Boże! To ty nic nie wiesz? - Czego nie wiem? O czym ty mówisz? - On nie żyje! - Nie słyszę cię. - Władca! Nie żyje! Ogłosili to trzy godziny temu w radiu Bagdad! - Władca nie żyje? Jezu! Nic dziwnego, że siedzisz na czubku palmy. To niesamowite!-starał się przekrzyczeć huk muzyki. - Tak! Wspaniale, prawda?-Sprawiała wrażenie lekko upojonej radością.- Czy nie jest to najlepsza wiadomość, jaką kiedykolwiek słyszałeś? - Fantastyczna - wrzasnął Hoffman. Dźwięki perkusji otaczały go falami, od których wibrowały ściany i trzęsły się klepki podłogi. Sam rozejrzał się w poszu- kiwaniu Antonii. Zauważył ją w przeciwnym końcu sali, przyciśniętą do spodni jednego z bramkarzy. Poczuł ulgę. Wiedział, że w tej sytuacji nie musi jej odwo- zić do domu. - Posłuchaj - krzyknął w słuchawkę. - Powinniśmy to uczcić! - Co? - Powinniśmy to uczcić. Ty i ja. 104 - Kiedy? - Dlaczego nie zaraz? Przyjadę do ciebie. - Pewnie. Czemu nie? Teraz już nie ma znaczenia, czy ktoś nas zobaczy razem. Jest u mnie Randa. Dzwonimy do wszystkich Irakijczyków, których zna- my. Zadzwoniłam nawet do Nabila Jawada, tego poety. Poprosiłam go, żeby do nas dołączył. Nie możemy przestać o tym mówić! Będziemy chyba świętować przez miesiąc! - Wspaniale! Przyjadę jak najszybciej. Ja też siedzę na czubku palmy. - To już koniec, Sam - powiedziała Lina głosem pijanym ze szczęścia. - To już koniec. III Res nullius 17 I tak oto odszedł. Wiadomość podano tuż po dziesiątej czasu bagdackiego. Ra- dio umilkło na piętnaście minut, po czym lektor przez jakiś czas czytał fragmen- ty Koranu. Później jeszcze raz na krótką chwilę stacja przerwała nadawanie i pow- róciła z wojskową pieśnią i oznajmieniem, że władca nie żyje. Powodu śmierci ani żadnych szczegółów nie podano, ale wszyscy jakoś instynktownie wyczuwali, że tyran naprawdę odszedł. Strzały rozległy się na ulicach miast Mosul i Basra; w kur- dyjskich miejscowościach Irbil oraz Suleymaniye; w świętych miastach szyickich Karbala i Nąjaf; nawet w centrum Bagdadu. Na ichodgłos ludzie wybiegali na ulice i wtedy dowiadywali się o śmierci władcy. Był to moment, w którym drzwi historii otwarły się szeroko i nikomu nie przyszło do głowy, że znowu mogą się zamknąć. Tej nocy nad rzeką Tygrys zawisł księżyc w pełni, oświetlając miasto niczym papierowy lampion podczas letniego przyjęcia, W bladej poświacie mosty, które przez lata wojny bombardowano i odbudowywano tyle razy, wyglądały jak szkie- lety duchów. Pozłacane minarety wielkiego meczetu Musa al-Kadhim połyskiwa- ły niczym skarby. Nawet okropne posągi, wznoszone przez władcę przez wszyst- kie lata panowania dla uczczenia odniesionych zwycięstw i ukrycia klęsk, tego wieczora wyglądały niemal szlachetnie, niczym dzieła sztuki, świadectwa wieku, który, bez względu na swoje wady, przechodził już do historii. W betonowych bunkrach mieszczących różne ministerstwa wciąż jeszcze paliły się światła, ale pozostałe budynki pustoszały w miarę jak strumienie ludzi wyle- wały się na ulice. W godzinę po śmierci władcy ukazał się pierwszy biuletyn - mówiono, że władca został zastrzelony przez nieznanego sprawcę, któremu udało się przedostać do jego prywatnych kwater. Zwykle wstęp do nich mieli tylko człon- kowie rodziny oraz ochrona. Na każdym rogu ulicy opowiadano co innego. Jedni mówili, że morderca był muzułmańskim fanatykiem, inni, że przyrodnim bratem władcy, ochroniarzem, agentem Izraela czy szpiegiem Jordanii. W pierwszym odruchu wielu Irakijczyków płakało; robili to nawet ci, którzy pogardzali władcą, gdy żył. Odnosiło się wrażenie, jakby maszt podtrzymujący 109 namiot nieba nagle runął. Zapanowała powszechna dezorientacja, ludzie nie wie- dzieli nagle, gdzie są, nie potrafili się odnaleźć poza światem iluzji stworzonym przez władcę. To on wyznaczał cztery strony świata na irackim kompasie. Przez całe pokolenie jego twarz znajdowała się na pierwszej stronie każdej porannej gazety; co dzień wieczorem pokazywano go w telewizji w nie kończącym się ki- nie kłamstw, rejestrującym każdy jego szept i ruch. Jego wizerunki wisiały na ścianach w każdym domu, sklepie, szkole czy biurze. Wszędzie. Władca był wszechobecny jak słońce i księżyc, a teraz należał już do historii. W drugiej reakcji przeważył gniew. Olbrzymi portret władcy w mundurze wojskowym, wiszący na głównym placu w Bagdadzie, spadł jako pierwszy. Tłum zebrał się przed północą. Wiadomość rozprzestrzeniała się szybko, uwalniając kolej- nych ludzi z kajdan skuwających ich umysły. Pierwsza odważna dusza rzuciła w wiel- ki na cztery piętra portret władcy kamieniem. Odbił się tylko od płaszczyzny w pobli- żu wąsów władcy, nie szkodząc wizerunkowi. Tłum nagle ucichł. On żyje! Jest nie- zniszczalny! W mgnieniu oka powrócił strach i masa ludzka cofnęła się. Ale wtedy inny człowiek, widać odważniejszy niż pozostali, wyrwał się z ciżby i z krzykiem ci- snął w portret władcy butelkę z benzyną. Trafiła w epolet munduru i wybuchła pło- mieniem, Kolejna przeleciała nad tłumem i roztrzaskała się przy brodzie władcy. Za nią poleciała następna i jeszcze jedna, aż w końcu wielki portret płonął w kilkunastu miejscach. Chwilę później palił się już cały, niczym pochodnia. Hajiz al-Khawfiniż- ser, mówili ludzie między sobą, Bariera strachu została złamana. Wkrótce tłum znowu ruszył falą naprzód, jak dzikie zwierzęta wypuszczone z klatek, w pędzie ku wolności obnażające kły w gniewie. Niczym jeden kipiący złością organizm rozdarli drewniane rusztowanie wspierające portret, rozbili jego fundamenty siekierami i łopatami, wy- rwali go z korzeniami. Wielka ciężarówka nagle skręciła na plac i pojechała prosto ku ogromnej tablicy uderzając w nią niczym baran nacierający w boju na napastnika, raz po raz, aż w końcu portret zapadł się tworząc płonący stos pośrodku placu. Taka dzika profanacja wizerunku władcy tylko rozbudziła furię tłumu. Wszy- scy ruszyli ku następnemu skwerowi, gdzie stał jeszcze jeden wielki portret wład- cy, tym razem w stroju arabskiego kawalerzysty. Znowu pofrunęły ku niemu bu- telki z benzyną, podpalając go, i znowu ciężarówka obaliła płonącą tablicę, która runęła z trzaskiem na ziemię. Jeszcze zanim nastał świt, żaden z portretów, któ- rych w mieście było tyle co sygnalizatorów świetlnych, nie ocalał. Tej pierwszej nocy gniewu nikt się nie zastanawiał, skąd wzięły się butelki z ben- zyną ani kto jako pierwszy zaczął strzelać na ulicach, kiedy wieść niosła się po mieście. Nie pytano jak to się stało, że wielkie ciężarówki zjawiły się akurat w od- powiedniej chwili, aby dokończyć dzieła zniszczenia. Takie pytania zadałby może racjonalnie myślący człowiek. Ale w tamtą płomienną noc, kiedy to przeszłość sta- wała w ogniu, niewielu Irakijczyków zastanawiało się nad czymkolwiek. Gdzie zni- kły oddziały tajnej policji, które każdej innej nocy przyciskały niewidzialny sztylet do gardła narodu? Gdzie się podziały armie informatorów i prowokatorów? Irak miał przecież cztery służby wywiadowcze, z których każdą kontrolowali rywalizu- jący między sobą członkowie rodziny władcy. Wszystkie szpiegowały Irakijczy- ków i siebie nawzajem. Gdzie one były tamtej nocy? Za jakie tajemne sznurki po* 110 ciągały? Kto wydawał rozkazy pozostania w barakach albo przemaszerowania uli- cami? W powszechnym delirium takie rzeczy nie miały znaczenia. Władca odszedł. Następnego dnia, wczesnym rankiem, na chwiejącej się ławeczce w parku Zawra siedział Arab w średnim wieku. Jego twarz pokrywały blizny po trądziku. Okulary przeciwsłoneczne dokładnie skrywały oczy. Daszek czapki* mężczyzna nasunął nisko na czoło. Tylko student świetnie znający iracki dwór mógł rozpo- znać w nim kuzyna zmarłego władcy, Osmana Bazzaza. Siedział na ławce, od czasu do czasu spoglądając na szklane ściany restauracji znanej jako "Wieża Bag- dadu", która dominowała ponad parkiem niczym ozdoba drzewka świątecznego. Mężczyzna udawał, że czyta gazetę, ale wyraźnie na kogoś czekał: O tej godzinie park był niemal pusty. Cały Bagdad odsypiał szaleństwa ubiegłej nocy. Po dziesięciu minutach do tej samej chwiejnej ławeczki podszedł mężczyzna o siwych włosach. Niósł skórzany neseser. Z daleka wyglądał na europejskiego biznesmena; jego ubranie było dokładnie uprasowane, a buty wypolerowane do połysku. Nawet zakurzone ulice Bagdadu ich nie zabrudziły. Wystarczyło jednak przyjrzeć mu się bliżej, aby dostrzec, że ma ostre rysy i śniadą skórę Irakijczyka. Idealnie dobrany strój mącił jedynie kolor świeżego bandaża owiniętego wokół jednej ręki. Gdy wreszcie zbliżył się do siedzącego na ławce, nie objął go ani nawet nie uścisnął mu dłoni. Usiadł tylko, kładąc neseser pośrodku. Zaczęli roz- mawiać po arabsku, jak zwykle robią to obcy sobie ludzie. As-salaam alaykum. Alaykum as-salaam! - wymienilipokojowe pozdrowienie. Ktoś mógłby pomy- śleć, że się nie znają, ale ich rozmowa wkrótce stała się znacznie bardziej ożywio- na. Używali określonego kodu, jakby omawiali projekt budowy. - Al-mashroa al-mushtarak khalas - powiedział siwowłosy biznesmen. - Spółka zakończona. - Al-hamdu lillah - odparł Osman Bazzaz. - Dzięki Bogu. - A ty jesteś bezpieczny? - spytał biznesmen. Trzymał się za obandażowaną dłoń, tak jakby rana była jeszcze świeża i bolesna. - Al-hamdu lillah - powtórzył Osman raz jeszcze. Chciał wiedzieć, co sły- szańo od al-zaboon, klienta. - Nic. - Biznesmen miał później porozmawiać z al-shirkah, firmą. Wszyst- ko miało przebiegać zgodnie z obietnicą. Osman spojrzał na neseser leżący między nimi. Czy to może prezent dla niego? - Al-hadeeyah? - Ya, akhee! Tak, mój bracie. - Biznesmen postukał w neseser. - A reszta pieniędzy? - chciał wiedzieć Osman Bazzaz. - Co się stanie z resztą? - Moo mushldlah! Nie ma problemu. - Szczegóły właśnie ustalano W Londynie. Później sprawa ta miała zostać omówiona w Genewie, cda mftraad. W tajemnicy. - Ya, habibi.- Teraz już pożegnali się całując w oba policzki. Biznesmen wstał z ławki, wygładził spodnie i odszedł, zostawiając kuzyna zamordowanego władcy, trzymającego w objęciach skórzany neseser, który zawierał jego prezent Po kilku chwilach on również wstał z chwiejnej ławki i zniknął w mieście z betonu i kurzu. 111 18 Przyjaciele Liny zaczęli gromadzić się w jej mieszkaniu przy Notting Hill Gate chwilę po tym, jak skończyła rozmowę z Samem. Randa Aziz już tam była, pomagając przyjaciółce dzwonić do wszystkich. Pierwsza przyszła Farida Ham- doon, która studiowała w szkole filmowej przy londyńskim uniwersytecie, po niej zjawiła się Kenize Tuaima, kierowniczka sklepu z odzieżą w Camden Town, wraz ze swoim bogatym saudyjskim chłopakiem. Potem zwalili się wszyscy naraz: Bur- ham Saadi ze swą żoną, Majd i Nadhmi Makloul z kuzynem Antissarem, Nemir i Inam, i Wahdat, i Saad. Ktoś przyrządził iracką herbatę, ktoś inny przyniósł mig- dałowe ciasto z libańskiej piekarni przy ulicy Prompton Road. Pojawiła się też skrzynka szampana z zapasów Marwana Darwisha, którego tajemniczy przyja- ciele na nic mu się teraz zdali. Nikt nie chciał spać tej nocy, Lina posadziła wszyst- kich na podłodze. Razem dzwonili do wszystkich przyjaciół wykrzykując wiado- mość w słuchawkę. Ich telefony obiegły całą kulę ziemską. Farida zadzwoniła do akademika uni- wersytetu w Indianie, gdzie jej dwie irackie przyjaciółki studiowały medycynę; Lina do banku kupieckiego w Nowym Jorku, gdzie jeden z jej byłych chłopaków pracował w dziale kredytów; Kenize zatelefonowała do swojej siostry pracującej w butiku przy Rodeo Drive. W miarę jak robiło się coraz później, dzwonili w co- raz odleglejsze miejsca kuli ziemskiej: do kuzyna Liny mieszkającego w Hong- kongu i do chłopaka Faridy z Tokio, i do wuja Randy z Bangkoku. Urządzili so- bie rodzinną gorącą linię. Każda rozmowa wyglądała podobnie: "Słyszeliście wia- domość? Czy to nie wspaniałe? Możecie w to uwierzyć?" Fawq al nakhal. Wszyscy siedzieli na czubku palmy. " Sam Hoffman trafił do Liny kilka minut po pierwszej w nocy. Musiał wymi- nąć tłum Irakijczyków koczujących na podłodze w pokoju. Miał na sobie koszul- kę z krótkim rękawem i skórzaną kurtkę. Był bardzo zadowolony, że udało mu się uciec z klubu za rzeką. Lina pocałowała go na przywitanie i podała mu kieliszek szampana. Sam usiadł na podłodze wśród innych i wzniósł toast "za nowy Irak". Zadźwięczało szkło. Ktoś podał Hoffmanowi mosiężną fajkę napełnioną libań- skim haszyszem. Sam zaciągnął się. - Mish battal - powiedziała Randa kiwając głową w kierunku Hoffmana. Ra- zem z Liną przygotowywały właśnie kolejną porcję nadziewanych liści winogron. - Całkiem niezły. Ale co on tutaj robi akurat dzisiaj? Jesteś pewna, że nie jest z po- licji? - Oczywiście, że nie jest - odparła rozmarzona Lina. - On jest moim amir alafarasabayad.Moim księciem na białym rumaku. Właśnie on mnie uratuje. Tylko że teraz już tego nie potrzebuję. Randa nachyliła się do ucha przyjaciółki. - Jaki( jest w łóżku? Czy jest, no wiesz... - Gestem dopowiedziała resztę. - Randa! Przecież ja z nim nie spałam! 112 ~ To może jest jakiś niepewny? - Jesteś chora. Naprawdę. Sam to po prostu miły, uprzejmy amerykański chło- pak. Co za ulga, mam serdecznie dość Arabów. - Jesteś pijana - powiedziała Randa klepiąc przyjaciółkę po pośladkach. - Na pewno jesteś pijana. Kiedy noc nabrała rozpędu, Lina wyciągnęła taśmy, na których jej ojciec na- grał irackiego pieśniarza folkowego, Nazema al-Ghazaliego. Piosenkarz zmarł w tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym roku, jeszcze zanim władca zaczął niszczyć pamięć irackiego narodu. Nazem łączył lud Iraku z przeszłością. Śpiewał proste ludowe ballady przy akompaniamencie fletu zwanego ney, podobnej do gitary oud\ bębenków darbaki. Niektóre pieśni, które wykonywał, miały ponad dwie- ście lat Jego muzyka była odpowiednikiem bluesa. Zaczynał recytując wiersze, a potem przechodził do piosenki, która opowiadała o kłopotach w miłości i ży- ciu. Ulubiona pieśń Liny nosiła tytuł Samara min Qawmi Aissa, co oznaczało "Ciemnowłosa z plemienia Jezusa". Opowiadała o miłości muzułmańskiego chłop- ca do chrześcijanki. Lina śpiewała razem z Ał-Ghazalim, patrząc prosto na Sama. "O moja piękna z plemienia Jezusa, ofiarowuję ci moją miłość. Co jest ważniejsze, miłość czy religia?" Pieśń składała się z nieśmiałych pytań i kokieteryjnych odpowiedzi: "Po- każ mi, jak piękne są twe oczy. Moje oczy to oczy łani. Jak jesteś wysoka? Jestem wysoka i smukła jak łodyga bazylii". Sam starał się przyłączyć, podśpiewywał łamanym arabskim. Pozostali, sie- dząc na podłodze, harmonijnie włączyli się w pieśń. Większość z nich pamiętała "Ciemnowłosą z plemienia Jezusa" jeszcze z czasów dzieciństwa. Gdy Ał-Gha- zali zaintonował "Na czubku palmy", wszyscy wstali, klaskali i pili szampana. O drugiej do drzwi mieszkania Liny zastukał Nabil Jawad. Poeta miał na sobie swój zwykły czarny strój. Wśród weselących się gości wyglądał niemal po- grzebowo. Nie chciał proponowanego przez Linę szampana, poprosił tylko o szklankę wody. Jego oczy, osłonięte podwójnie - ślepotą i ciemnym szkłem oku- larów, nie zdradzały o czym myśli. Przeprosił Linę, że przyszedł o tak późnej porze. Pracował nad esejem o arabskiej demokracji, z nadzieją, że rozgłośnie BBC albo Głosu Ameryki nadadzą go tej nocy w arabskich programach, ale odmówiły mu. Lina usiadła obok niego nakanapie, ujęła jego dłon i powiedziała, iż czuje się zaszczycona tym, że zechciał przyjść do jej domu. - Czy to nie wspaniałe? Na pewno czuje się pan dziś bardzo szczęśliwy. Jawad pokręcił głową. - Jeszcze nie. Kto wie, co teraz będzie? Lina starała się uwolnić dłonie, ale Jawad przytrzymał ją i podziękował raz jeszcze za zaproszenie. Znał jej rodzinę jeszcze w Bagdadzie. Był też na po- grzebie jej ojca już tutaj, w Londynie. Zapytał, czym ona się zajmowała. Lina z zawstydzeniem wyjaśniła mu, że pracuje dla Nasira Hammouda. Zaznaczyła, że myśli o odejściu z firmy. Jawad zamknął jej dłonie w swoich, jakby chciał je ochronić. - Jesteś bardzo odważna. Miałaś śmiałość zaprosić mnie tutaj - powiedział. 113 - Wcale nie jestem. Powinnam to zrobić już dawno temu, ale za bardzo się bałam. Teraz już jest łatwo. Tamto się skończyło. - Jeszcze się nic nie skończyło, habibti, a ty jesteś bardzo odważna. - Pogła- dził jej rękę, a potem uścisnął ją mocno. - Wiesz, Lino, to kobiety ocalą Irak. Co do mężczyzn, straciłem już nadzieję. Wszyscy zostali skorumpowani. Tylko ko- biety pozostały silne. Lina chciała poprosić go, aby wyjaśnił te słowa, ale podszedł do nich Sam. Bardzo chciał osobiście poznać irackiego poetę, który rzucił urok na gości pod- czas przyjęcia u Darwishów. Usiadł po drugiej stronie Jawada i zaczął wypyty- wać go o jego życie i pracę. Poeta udzielał mu skąpych, lecz uczciwych odpowie- dzi. Kiedy obaj mężczyźni rozmawiali ze sobą, Lina zastanawiała się nad tym, co powiedział jej Jawad. Na pewno nie mylił się co do tego, że mężczyźni są słabi. Nawet w samym Londynie udowodnienie tych słów nie przysporzyłoby proble- mów. Być może miał też rację mówiąc, że kobiety są silniejsze. Ale to, co powie- dział o kobietach, które miały ocalić Irak, wydawało się bez sensu. Przecież Irak już został ocalony! Władca nie żył. Wokół Jawada zaczęli się zbierać pozostali Irakijczycy prosząc go, aby wyre- cytował kilka ze swoich wierszy. Przeprosił ich wszystkich kładąc dłoń na sercu. Bardzo by chciał podzielić się z nimi swoimi poematami, zwłaszcza dziś w nocy, ale poprzysiągł sobie, że nie wypowie żadnego publicznie, dopóki nie wróci na łono ojczyzny. A to jeszcze na razie było niemożliwe. W pokoju rozległ się jęk rozczarowania i prośby, aby powiedział przynajmniej strofę albo dwie. W końcu Jawad zgodził się wydeklamować wiersz - nie swój własny, lecz napisany prawie tysiąc lat temu przez poetę Ibn Zayduna, który urodził się w Cordobie, ale więk- szość życia spędził z dala od rodzinnego miasta. Jego wiersz opowiadał o wygna- niu. Jawad recytował powoli, płynnym arabskim, który wydobywał się z jego wątłego ciała niczym woda z pustynnego źródła. Bóg zesłał deszcze na opuszczone siedziby tych, których kochamy. Utkał nad nimi kwiat niczym gwiazdę. ... Jakże byli szczęśliwi - ale dni te minęły, dni przy- jemności, kiedy mieszkaliśmy z tymi, którzy mieli włos czarny, płynący i białe ra- miona... Teraz powiedzcie Przeznaczeniu, które zabrało swe łaski - łaski, nad którymi lamentowałem przez wszystkie minione noce -jakże słabo jego podmuch dotknął mnie w mej wieczornej porze. Ale dla tego, kto wędruje nocą, nadal świe- cą gwiazdy. Pozdrawiam cię, Cordobo, z miłością i tęsknotą. Wszyscy Irakijczycy mieli łzy w oczach, gdy skończył. Błagali go, aby po- wiedział coś jeszcze, lecz on tylko odparł, że już jest za późno i wiele pracy czeka na niego następnego ranka w jego fundacji. Pozwolili mu więc odejść obiecując, że wyślą mu pieniądze, choć wiedzieli, że słowa nie dotrzymają. Lina odprowa- dziła gościa do drzwi. Kiedy się z nim żegnała, w oczach wciąż miała łzy, których poeta nie mógł dostrzec. Po wyjściu Jawada Irakijczycy wrócili do śpiewania. Otworzyli jeszcze kilka butelek szampana i rozmawiali o przyszłości. Ktoś wzniósł toast "za małego kró- 114 la", króla Fajsala, który został zamordowany podczas rewolucji w pięćdziesiątym ósmym roku, poprzedzającej okres rządów władcy. Ktoś inny wypił za nowy par- lament, ten, który dopiero zostanie utworzony. Wypili też za nową konstytucję, cokolwiek miała zawierać. Wiedzieli wszystko i zarazem nie wiedzieli nic. Kiedy zaczęło świtać, Irak wciąż był Irakiem. 19 Tylko kilka godzin zajęło oficjalnemu Waszyngtonowi przetrawienie wiado- mości o śmierci władcy Iraku. Specjalne wydania wieczornych wiadomości zgromadziły ekspertów, którzy zgodnym chórem twierdzili, że już od dawna nale- żało się spodziewać zamachu na władcę i dziwili się, iż udało mu się przetrwać tak długo. Za winnych przeważnie uważano muzułmańskich ekstremistów, któ- rym w jakiś sposób udało się zinfiltrować straż prezydencką. Jedno z ugrupowań irackich uchodźców, mające siedzibę w Paryżu, już brało na siebie odpowiedzial- ność za zamach, a irański rząd wydał krótkie oświadczenie, które, choć oficjalnie zaprzeczało udziałowi Irańczyków w zabójstwie, jednocześnie nasuwało zupeł- nie odwrotne wnioski. Także przedstawiciele Izraela zdobyli się na krótkie oświad- czenie "bez komentarza", na temat domniemanej roli Żydów w zamachu. Tak działał Środkowy Wschód. Wszyscy chcieli, żeby wierzono, iż byli zdolni zamor- dować głowę państwa, nawet jeżeli nie mieli z tym nic wspólnego. Uważali, że lepiej, aby inni się ich bali, niż ignorowali. Nikt by się nie spodziewał, że tej nocy światła tak długo pozostaną zapalone w waszyngtońskiej firmie Hatton, Marola & Dubin. Gdy po południu do Hattona dotarła wiadomość o zamachu, wyszedł ze spotkania wspólników, na którym oma- wiali przyjęcie nowych partnerów i udał się do swojego gabinetu na najwyższym piętrze, gdzie pozostał niemal do północy. W małym pomieszczeniu służącym mu za archiwum, w którym przechowywał wszystkie tajne dokumenty, przygotował sobie stanowisko. Przyniósł krzesło i stolik, po czym zamknął za sobą stalowe drzwi, aby nikt nie przeszkadzał mu w pracy. Przez wiele godzin przeglądał dokumenty praw- ne pięciu korporacji, które pomagał zakładać przed kilku laty. Były to firmy zwane zwykle fikcyjnymi albo frontowymi, ponieważ ich nominalny właściciel nie był tym, kto naprawdę sprawował nad nimi kontrolę. Dwie z nich zarejestrowano na Baha- mach, a trzy pozostałe w Panamie. Hatton sprawdził świadectwa rejestracji każdej z nich oraz opinie prawne, które zdobywał w ciągu tych lat od lokalnej rady w Nas- sau i Panamie, dotyczące procedur dystrybucji majątku firmy w przypadku zmiany jej statusu. Potem zabrał się za innę dokumenty, wyznaczające mały archipelag part- nerstw, kont powierniczych i spółek inwestycyjnych, które stanowiły część niewi- dzialnej sieci funduszy, jakimi pomagał zarządzać. W firmach prawniczych zawsze nauczano, że każdy - niezależnie od tego jakjest biedny -ma prawo do adwokata. Hatton miał więcej powodów, aby kwestionować 115 tę zasadę niż wielu innych prawników, ale po prostu akceptował ją jako fakt. Wy- starczyło zeskrobać lakier z którejkolwiek praktyki prawnej, a okazałoby się, że zajmuje się jedynie problemami osób, którym nie brakuje pieniędzy. Gdyby lu- dzie robili wszystko otwarcie i zgodnie z prawem, to nikt przecież nie potrzebo- wałby prawników. Każdy z adwokatów zajmował się naprawianiem tego, co inni popsuli, ale zarazem prawda była taka, że Hatton wielokrotnie sam wszystko usta- wiał. Jeżeli spółka miała zostać zarejestrowana na Kajmanie Wielkim, przede wszystkim należało wiedzieć dokładnie, jakie wymagania prawne zostałyby jej narzucone przez lokalne władze. Jeżeli fundusze przelewano z konta na konto, trzeba było upewnić się, że każdy krok danej transakcji idealnie spełnia obowią- zujące w danym państwie zasady. Podobnie jak w mechanice samochodowej, du- szą pracy prawnika były detale. Kiedy dzieło uznawał za skończone, cała machina musiała działać gładko, cicho i czysto. O dziewiątej Hatton przerwał pracę i udał się na kolację do "Klubu Ateńskie- go", odległego o kilka przecznic. Był wysokim, dość chudym mężczyzną, Szedł ulicą roztaczając wokół siebie aurę arystokratycznego lekceważenia. Nie zwracał uwagi na bezdomnych koczujących na skraju parku, którzy zawsze błagali go o kilka groszy. W sanktuarium jego ulubionego klubu powitał gomaitred'hotel - dystyngowany palestyński dżentelmen, który wkładał smoking nawet do śniada- nia. Usiadł przy oknie, przy tym samym stoliku co zwykle. Hatton należał do tych ludzi, którzy wierzyli w rutynę. Jak co dzień zamówił martini i zadał kelnerowi to samo co zawsze pytanie, czego warto dziś spróbować. - Dziś wieczorem mamy świetną rybę z grilla. -Maitrę d 'hotel zwykle udzie- lał mu tej samej odpowiedzi, ponieważ wiedział, że pan Hatton bardzo lubi rybę z grila. - A jakie macie melony? - To była jedyna nieprzewidywalna rzecz w życiu Hattona. Z melonami zawsze było trudno. - Melon miodowy jest niezbyt słodki, ale odmiana Crenshaw jest dziś wyjąt- kowo dobra. Skąd oni zawsze wiedzieli w tym "Ateńskim Klubie" czy melony były dobre? Musieli chyba z każdego odkrawać kawałek, aby sprawdzić. - W takim razie poproszę Crenshaw - powiedział Hatton. Z miejsca, na którym siedział, widział wielkie szare cielsko dawnej siedziby władz wykonawczych, z fasadą w kolorze skóry słonia. W ciągu wielu lat pracy był tam niejeden raz, aby z członkami Narodowej Rady Bezpieczeństwa poroz- mawiać na temat spraw państwowych, które zbiegały się ze sprawami jego prak- tyki prawniczej. Istniała pewna forma usprawiedliwienia dostępna dla Hattona, ale zakazana innym prawnikom; była to raison d 'etat, racja stanu. Jedną przeczni- cę dalej, przy ulicy G, znajdowało się jedno z biur wywiadu, zajmujące chyba jeden z najbardziej zwyczajnych i niezauważalnych budynków w Waszyngtonie. Hatton z oczywistych przyczyn starał się unikać tego domu, co nie przysparzało mu większych trudności. Kiedy oni czegoś potrzebowali, zgłaszali się do niego. Kiedy skończył rybę i melona, powrócił do archiwum za stalowymi drzwiami i po raz ostatni upewnił się, czy wszystkie dokumenty są w porządku. Potem przy- 116 gotował trzy depesze do wysłania następnego dnia rano. Pierwszą zaadresował do człowieka, który wiele lat temu został wyznaczony na administratora pewnych kont założonych w banquepriveev/ Genewie. W depeszy potwierdzał, że pełno- mocnictwa, jakie otrzymał, kiedy konta były zakładane, wciąż obowiązywały i to on miał sprawować kontrolę nad owymi kontami. Druga depesza miała trafić do pewnego bankiera prywatnego w Genewie, który utrzymywał te konta. Hatton zawiadamiał go, że wkrótce może się spodziewać wizyty pełnomocnika oraz po- twierdzał ustalenia dotyczące zarządzania funduszami. Trzecia i ostatnia depesza zaadresowana została do londyńskiego biura Nasira Hammouda. Zawiadamiała, że wszystkie konieczne zarządzenia zostały wydane, zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami. > Hatton napisał tekst każdej z depesz na służbowym papierze listowym i wło- żył je do oddzielnych kopert, które zamknął w biurku swojej sekretarki. Zostawił jej wiadomość, że wszystkie trzy mają zostać wysłane zaszyfrowaną pocztą elek- troniczną następnego dnia rano. Wychodząc z biura kilka minut przed północą, Hatton zauważył, że w oknach dawnego budynku władz wykonawczych jest ciem- no. Biurokraci, jak zwykle, jeszcze nie wiedzieli co się dzieje. 20 Profesor Sarkis jako pierwszy powrócił z Bagdadu. Przybył do Londynu w dzień po tym, jak władca został zastrzelony. Biuro Coyote Investment zamknięto na znak żałoby z polecenia jednego z brytyjskich wicedyrektorów, który uznał, że będzie to najwłaściwsze w takich okolicznościach. Polecenie to zostało natych- miast zmienione przez Sarkisa, który rano nakazał swojej sekretarce zadzwonić do wszystkich irackich pracowników. W Coyote Investment będzie to normalny dzień pracy, informowała szorstko. Wszyscy Irakijczycy mieli stawić się w biu- rze. Profesor Sarkis zwołał zebranie personelu na dziesiątą trzydzieści w gabine- cie pana Hammouda. Ku zdumieniu Liny, ona także znalazła się wśród wezwa- nych. "Zaufani pracownicy" zebrali się w milczeniu w gabinecie Hammouda; Zniknął dobry nastrój poprzedniego wieczoru. Portret władcy wciąż wisiał nad biurkiem, tylko teraz otoczono go zwojem czarnego materiału. Profesor Sarkis wszedł do gabinetu ze swojego przyległego biura i stanął przed grupą zebranych. Wyglądał tak, jakby od wyjazdu z Londynu spędził miesiąc w piekle. Twarz miał nabrzmia- łą, idąc utykał na jedną nogę. Oczy skrył za ciemnymi okularami. Po obu jego stronach stanęli dwaj Irakijczycy, których Lina nigdy przedtem nie widziała. Mieli zimne oczy i brzydką cerę chłopaków, którzy wychowali się w obozach wojskowych. Wszystko w nich mówiło "tajna policja": zbyt nowe gar- nitury, pokryte bliznami twarze, które nie przywykły do codziennego golenia, na- pięte mięśnie rąk i nóg, postawa. Stali w rozkroku po obu stronach Sarkisa, koły- 117 sząc się na piętach w tył i w przód. Patrząc na nich Lina nie wiedziała, czy tych dwóch irackich oprawców było pachołkami profesora, czy też jego panami, - To dla nas smutny dzień - zaczął Sarkis kiwając głową w stronę przybra- nego w czerń portretu. - Nasz ukochany władca odszedł i na serca wszystkich arabskich patriotów spadł ciężar. Mimo to spełnimy swój obowiązek jako Irakij- czycy i pracownicy tego przedsiębiorstwa. Będziemy kontynuować naszą pracę. Czy wszyscy mnie rozumieją? Zebrani pokiwali głowami. Młody Jussef, który widocznie stał się nowym popychadłem, odezwał się: - Nam, sidi. Tak, panie.^^--A za nim wielu młodych mruknęło to samo. - Pan Hammoud nie może dziś do nas dołączyć - kontynuował profesor Sar- kis spoglądając nadwóch osiłków, jakby u nich szukał potwierdzenia swoich słów. - Przez jakiś czas go nie będzie, ale od pewnych odpowiedzialnych władz w Bag- dadzie otrzymałem instrukcje, aby was zapewnić, że w Coyote Investment nic się nie zmieni. Musimy nadal prowadzić interesy. Nasi wrogowie obserwują nas i cze- kają, ale duch władcy zwycięży. Lojalni pracownicy zostaną nagrodzeni, nielojal- nych spotka kara. Czy są jakieś pytania? Oczywiście nikt nie miał żadnych pytań. Lina udała się do swojego biura bojąc się z kimkolwiek rozmawiać. To był dzień, kiedy nie należało się wychylać. Wiedziała, że musi siedzieć cicho, dopóki nie zrozumie sensu tego, co właśnie się stało. Ale Randa, jak zwykle, nie potrafiła czekać spokojnie. Już kwadrans po jedenastej pojawiła się w drzwiach Liny. Pod oczami miała ciemne kręgi od trzydziestu sześciu godzin bezustannej zabawy. - Shaku? -powiedziała.^- O co w tym wszystkim chodzi? -Nie wiem-odparła Lina. - Gdzie jest Hammoud? Kiedy wróci? - Nie wiem. - Kim byli ci dwaj obleśni faceci z Sarkisem? Wyglądali jak oprychy z Fa- kreddine. Ale typy! Tula tula al-nakhula, wa aqla aqi al-sakhra! - To szydercze irackie powiedzenie oznaczało tyle, co "wysoki jak brzoza, a głupi jak koza". - Wystarczy już tego, Randa! - powiedziała ostro Lina. - Nie zadawaj wię- cej żadnych pytań i nie wypowiadaj takich uwag. Oni są niebezpieczni. Przyjaciółka ze spuszczonym wzrokiem wycofała się ku drzwiom. Widząc jej reakcję Lina zawstydziła się. Władca nie żył dopiero od wczoraj, a strach i obłu- da już powracały. - Przepraszam -- powiedziała tylko. - Po prostu to wszystko jest dziwne. - Co się dzieje, Lina? - wyszeptała Randa. - Czy to był zamach? - Prawdę mówiąc, nie wiem. Porozmawiajmy o tym jutro, może czegoś się dowiemy. Tuż przed piątą, kiedy Lina przygotowywała się do wyjścia, wezwano ją do pro- fesora Sarkisa. Przyjął ją w gabinecie Hammouda. Siedział za jego biurkiem. Dwaj bandyci stali nieruchomo po obu jego stronach, jak dwie szczęki imadła. Nad nimi 118 wisiał portret władcy, wciąż otulony czernią, Profesor Sarkis kaszlał, gdy weszła do gabinetu. Wyglądał niezdrowo. Lina zastanawiała się, co mu zrobili w Bagdadzie. - Siadaj! - powiedział Sarkis szorstko. Najwyraźniej nie szykował się do przy- jacielskiej pogawędki. Lina usiadła. Spojrzała na profesora szukając jakiejś wskazówki, która po- zwoliłaby jej się domyślić, po co ją wezwał, ale zobaczyła jedynie ciemne szkła okularów. - Zmienia się zarząd Coyote Investment - zaczął Sarkis. Sformułowanie, ja- kiego użył, zabrzmiało absurdalnie, niczym wykład harwardzkiej szkoły biznesu prowadzony w komorze tortur. - Pewni członkowie rodziny władcy poprosili mnie, abym przeprowadził reorganizację, Ci dwaj dżentelmeni są moimi - przez chwilę zastanawiał się nad odpowiednim określeniem - konsultantami. Pytali mnie, kto poza mną i panem Hammoudem zna zasady działania naszej firmy. Powiedziałem im, że jedną z takich osób jesteś ty, Lino Alwan. - Przerwał i zdjął ciemne okula- ry. Jego prawe oko zostało podbite tak mocno, że teraz prawie się nie otwierało. Skóra wokół miała kolor ropy, z fragmentami żółtego i niebieskiego. - Zastanawiałem się, czy nie powinnaś wejść do struktury naszego nowego zarządu tutaj, ale niestety jest pewien problem. Obecni tutaj dżentelmeni uważa- ją, że nie byłoby mądrze powierzać więcej obowiązków osobie takiej jak ty bez wcześniejszego przeszkolenia. Można by to nazwać reedukacją. - Gdzie, profesorze Sarkis? - W Bagdadzie. - Po raz pierwszy tego dnia uśmiechnął się i Lina zauważyła, że brakuje mu wielu zębów. Poczuła, że szczęki strachu chwytają jej żołądek i wy- ciskają go jak tubkę pasty. Spojrzała na dwóch młodych Irakijczyków i wyobraziła ich sobie siedzących po obu jej stronach w samolocie irackich linii lotniczych. - Proszę, profesorze Sarkis. Przecież zawsze należałam do godnych zaufa- nia pracowników. Nie ma pan powodów, aby wątpić we mnie teraz. Ormianin zignorował jej słowa. - Na nic zdadzą się teraz twoje gierki. Czy wiesz, kim są ci dwaj dżentelme- ni? Po mojej prawej stronie stoi pan Hammadi, po lewej pan Alani. Należą oni do Amn Al Khass, specjalnych służb bezpieczeństwa w Bagdadzie. Czy wie pani, co tojest? -Nie. - Władca utworzył Amn Al Khass jako specjalny oddział tajnej policji, któ- rego członkowie mieli chronić jego oraz jego rodzinę. Byłem gościem tych pa- nów podczas mojego pobytu w Bagdadzie. - Jego głos zadrżał lekko przy słowie gość. Widać nawet tak utalentowanemu kłamcy jak profesor Sarkis z trudem przy- szło nazwanie tego tak łagodnym określeniem. - Otóż martwili się oni problemami bezpieczeństwa tutaj, w firmie. Kiedy byłem w Bagdadzie, zadawali mi wiele pytań, na które starałem się odpowiadać uczciwie. Pytali mnie, jak prowadzimy interesy i dokąd idą pieniądze. Pytali też, dlaczego część dochodów znika. Pytali mnie nawet o pana Hammouda. A ja od- powiadałem. Można by powiedzieć, że byłem szczery aż do bólu. - Pochylił się ku Linie. - Część pytań dotyczyła ciebie. 119 Lina spojrzała na dwóch osiłków z tajnej policji, a potem przeniosła wzrok z powrotem na profesora Sarkisa. - Co chcieli wiedzieć? - Czy znasz tajemnice naszej firmy. Przełknęła ślinę. Ucisk wokół żołądka wzmagał się. - I co pan im odpowiedział? - Powiedziałem, że ta Lina Alwan prawdopodobnie wie o Coyote Invest- ment więcej niż ktokolwiek inny w firmie poza mną i panem Hammoudem. Pytali mnie, czy wiesz o prawdziwych interesach naszej spółki, rozumiesz. Odparłem, że nie wiem. Pytali mnie, czy widziałaś osobiste akta pana Hammouda i powie- działem, że może, że prawdopodobnie tak. Pytali, czy jesteś lojalna, a ja musia- łem powiedzieć, że miałem co do tego pewne wątpliwości. Ale teraz, moja droga, wiemy, że prawdziwym zdrajcą był Hammoud, więc jestem gotów ci przebaczyć. Niestety, ci oto panowie wciąż się martwią. Zastanawiają się, ile naprawdę wiesz. Myślą, że może za dużo. O wiele za dużo. Unikała patrzenia na dwóch tajniaków. - Przecież to nieprawda, profesorze Sarkis. Nie wiem nic, czego pan mi nie powiedział. Nigdy nie widziałam żadnych tajnych dokumentów. W ogóle nic nie wiem, - Spojrzała błagalnie na dwóch Irakijczyków, którzy przez cały czas stali wyprostowani i sztywni. - Proszę, uwierzcie mi. - Uwierzyć ci? A czym jest taka wiara? Ci panowie nie są zainteresowani tym, aby w cokolwiek wierzyć. Oni chcą wiedzieć. -Ale jak mam ich przekonać? - Lojalnością. Tylko lojalnością. - Tak, profesorze. Zawsze byłam lojalna wobec firmy. Profesor Sarkis wysunął brodę. Jego nozdrza rozszerzyły się niczym u zwie- rza, który za chwilę rzuci się na swoją zdobycz. - W takim razie dlaczego zaprosiłaś Nabila Jawada do swego domu po- przedniej nocy, skoro jesteś taka lojalna? Ha? Achpar! Ten człowiek jest wro- giem Iraku. Lina zamrugała oczami. Skąd się dowiedzieli o odwiedzinach Jawada? Czy obserwowali jej mieszkanie? Może założyli podsłuch w jej telefonie? A może je- den z jej przyjaciół, z tych ludzi siedzących wówczas na podłodze, śpiewających i wznoszących toasty, doniósł na nią? Pan Alani, jeden z Irakijczyków wiszących nad Sarkisem, wyjął z kieszeni nóż i teraz czyścił nim sobie paznokcie. Miał wielkie dłonie, jego kłykcie przypo- minały sęki drzewa, Zauważył przestrach w jej oczach i na jego twarzy pojawił się cień uśmiechu, lekkie zmarszczenie skóry wokół oczu. - To dlaczego zapraszasz Jawada, skoro jesteś lojalnym pracownikiem? - Nie wiedziałam, że Jawad jest wrogiem Iraku - skłamała. - Ktoś inny chciał go zaprosić. Profesor Sarkis znowu zdjął ciemne okulary. Z kieszeni wyjął chusteczkę i wy- tarł ropę wyciekającą ze spuchniętego oka. - Musisz uważać - ostrzegł Linę. - Z tymi ludźmi nie ma żartów. 120 Lina skinęła głową. - Musimy sprawdzić, czy wciąż jeszcze możemy ci ufać. Pozwoliłbym im zabrać cię do Bagdadu choćby zaraz, gdybym nie potrzebował pomocy przy kom- puterach. Ten idiota Jussef zupełnie nie rozumie działania systemu, musisz mu pomóc. Przeniesiesz się z powrotem do działu księgowości, gdzie będę cię miał na oku. - Czy to znaczy, że wracam na swoje dawne stanowisko administratora sys- temu? - Nie, To znaczy tylko chwilowo. Dopóki nie zadecydujemy, czy nie jest potrzebne dodatkowe szkolenie, rozumiesz. - Sarkis oparł się o fotel, co ozna- czało, że spotkanie uważa za skończone. Lina zatrzymała się na chwilę. Zastanawiała się nad tym, co wcześniej Hoff- man mówił o odejściu z pracy. Jeżeli miała zamiar to zrobić, teraz był najlepszy moment. - Profesorze Sarkis, proszę. Jeżeli już mi pan nie ufa, może powinnam odejść z firmy? Ormianin wycelował w nią chudy palec. - Nie ma mowy{Zostaniesz i będziesz lojalna. Ostrzegłem cię po przyjaciel- sku. Jeżeli mnie nie posłuchasz, zajmą się tobą ci dwaj dżentelmeni i ich przyja- ciele w Bagdadzie. To wszystko. - Machnął ręką, jakby odganiał muchę. Lina wyszła z gabinetu Hammouda na chwiejnych nogach. Bała się iść teraz do Hoffmana. Bała się nawet wrócić do domu. Poszła poszukać Randy, ale przy- jaciółka wyszła już z biura. Na szczęście zastała ją w jej mieszkaniu, w Chelsea. Lina zaproponowała, aby wybrały się razem na kolację do indyjskiej restauracji. Odetchnęła z ulgą, gdy przyjaciółka się zgodziła. - Nie powinnam ci może tego mówić - stwierdziła Randa nakładając dal na talerz Liny.-Ale oni kazali mi szpiegować cię w biurze. Lina zastygła z łyżką przy ustach. -Kto taki? - Profesor Sarkis i jego nowi chłoptasie. Dziś po południu. Dlatego właśnie wcześniej wyszłam z biura. Dziwnie się czułam. - Co im powiedziałaś? - Oczywiście się zgodziłam. Czy ty myślisz, że jestem szalona? Powiedzia^ łam im, że będę cię uważnie obserwowała i dopilnuję, żebyś nie robiła niczego złego. Lepiej więc nie rób nic, co im się nie spodoba, a jeżeli zamierzasz, to upewnij się, czy mnie nie ma w pobliżu. - Randa! Nie mogę uwierzyć, że zgodziłaś się mnie szpiegować. To okropne. Randa starała się zrobić skruszoną minę. - Wiem. Po prostu się ich bałam. No i zaproponowali mi pieniądze. Zresztą to i tak nie potrwa długo. - Dlaczego? - Mam wrażenie, że Sarkis się nie utrzyma. 121 - Skąd wiesz? Dzisiaj mówił dość ostro. Poza tym wygląda na to, że ma za sobą część rodziny władcy. - Ale to dureń. A ci dwaj pryszczaci bandyci, których przywiózł ze sobą, są żałośni, nawet według standardów bagdadzkich. Lina nie wiedziała dlaczego, ale rozmowa z Randą uspokajała ją. Profesor Sarkis miał ponieść klęskę ponieważ był durniem i miał ochroniarzy z komplek- sami, Randa obiecała im szpiegować swoją przyjaciółkę, a jednocześnie powie- działa Linie, że zamierza to robić. Tak już kręcił się ten świat. W drodze do domu, w taksówce, Lina poczuła, że wraca jej spokój i poczucie równowagi. Władca nie żył. Żadni drugorzędni sadyści nie mogli przywdziewać jego płaszcza terroru. Rzeczywiście, panowanie Sarkisa okazało się krótkie. Jeszcze tej nocy z po- lecenia ministerstwa spraw wewnętrznych policja zabezpieczyła Coyote Invest- ment. Gdy Lina przyszła do pracy następnego dnia, dwóch umundurowanych po- licjantów stało przy wyjściu z windy na piątym piętrze. Ukłonili się jej uprzejmie, a jeden uniósł nawet czapkę. Dwaj iraccy bandyci, Hammadi i Alani, zniknęli. Lina zastanawiała się, czy powinna iść do swojego dawnego biura po prywatnej stronie firmy, czy do nowego, po stronie oficjalnej. W końcu zdecydowała się na to drugie. Tuż przed dziesiątą angielska sekretarka Hammouda wezwała Linę na spo- tkanie wszystkich irackich pracowników w biurze szefa. Miała się stawić natych- miast. W korytarzu Lina zastała rząd Irakijczyków, którzy niczym zombie kro- czyli do narożnego biura. Sprawiali wrażenie przygnębionych. Wyglądali jak więź- niowie obozu koncentracyjnego, którzy szurając nogami zmierzają do bydlęcych wagonów. Lina jako jedna z ostatnich dołączyła do tego szeregu. Po drodze za- uważyła, że dwaj policjanci, strzegący wcześniej windy, zniknęli. Przed ciężkimi drzwiami prowadzącymi do gabinetu Hammouda Linę za- trzymał młody ochroniarz w garniturze od Armaniego. Sprawdził jej identyfika- tor. Widząc, na jakim stanowisku pracowała, zawołał kolegę i przez chwilę roz- mawiał z nim po arabsku. Lina niewiele słyszała, ale z akcentu domyśliła się, że obaj sąz Palestyny. Po krótkiej wymianie zdań pozwolili jej przejść. Prawie ostatnia weszła do gabinetu. Chwilę trwało, zanim zdołała się rozejrzeć w tłumie ludzi. Za biurkiem we władczej pozie stał Nasir Hammoud. Jego skóra wciąż wy- glądała jak sztucznie wypolerowana; oczy świeciły gniewem i triumfem, jak oczy bokserów, którym udało się powalić przeciwnika na deski. Lina wzrokiem poszu- kała w tłumie profesora Sarkisa, ale nigdzie go nie dostrzegała. Pryszczaci iraccy tajniacy także się ulotnili, natomiast wokół biurka Hammouda stał oddział mło- dych mężczyzn, do których dołączyli dwaj Palestyńczycy, wcześniej stojący przy drzwiach. Wielu z nich wyglądało tak, jakby pod płaszczami trzymali automaty. Jeden mówił coś do mikrofonu krótkofalówki ukrytego w rękawie. Lina zauważy- ła jeszcze jedno: stary portret władcy, który jeszcze wczoraj przybrano czernią, znikł. Gdy wszyscy już weszli do gabinetu, Hammoud odezwał się: 122 - Jak tam, moi przyjaciele, tęskniliście za mną? - Tak - odpowiedział mu chór głosów. Krzyknęli wszyscy, nawet Lina. Całe biuro zatrzęsło się od tego fałszywego entuzjazmu na powitanie powracającego wodza. Ktoś nawet zaintonował arabską pieśń "Z krwią, ze łzami, pozdrawiamy cię, o Nasirze", którą dawniej śpiewano władcy. Hammoud przerwał im. Najwi- doczniej przestały go bawić takie ordynarne przedstawienia. - To dobrze, że za mną tęskniliście, bo ja tęskniłem za wami! - Podniósł dłoń w geście przypominającym nazistowskie pozdrowienie. Nawet ze swojego odległego miejsca Lina dostrzegła, że z jego ręką coś się stało. Brakowało mu wskazującego palca. Mały kikut obwiązano grubym bandażem. - A zatem, moi przyjaciele, wracajmy do pracy. Zdrajcy nie ma już wśród nas. - Pogroził tłumowi tym, co zostało z jego palca. - Ten kłamca! Ten niewier- ny Ormianin! Już do nas nie powróci. Został uwięziony przez władze Wielkiej Brytanii. Tak! Uwięziono go za to, że próbował przywłaszczyć sobie to, co do niego nie należało. Wczoraj wieczorem, gdy wróciłem z Bagdadu, osobiście do- pilnowałem, aby wydano nakaz aresztowania. Co zaszło w waszym ukochanym ojczystym kraju? Na pewno się nad tym zastanawiacie, więc wam wyjaśnię. Wszę- dzie zapanował już spokój. Władca nas opuścił, Boże miej go w swej opiece. Kontrolę nad rządem przejęły siły ludowe. Niektórzy zdradzieccy członkowie rodziny władcy próbowali przejąć panowanie po jego śmierci. Właśnie oni przy- słali tu tego psa, Sarkisa, aby ukradł majątek Coyote Investment. Na szczęście pokonano tych spiskowców. Nawet Ormianie uznali nowy rząd w Bagdadzie. Dzięki Bogu. Wśród zebranych rozległy się pomruki aprobaty, które ucichły dopiero, gdy palestyńscy ochroniarze groźnie spojrzeli na tłum. - Teraz mam dla was dobrą wiadomość. Każdy lojalny pracownik otrzyma pod koniec miesiąca premię. Najmniejsza z takich premii wyniesie pięćset fun- tów! - Tym razem w grupie rozległy się okrzyki wdzięczności. Nie słowa, lecz coś w rodzaju dźwięków, które wydają z siebie żebracy, gdy ktoś rzuci im kilka monet. - Nie dziękujcie mi! Wszyscy wystarczająco wiele wycierpieliśmy w cią- gu tych dni smutku i zamieszania. - Wyciągnął ku nim ręce, jak papież witający swoich wiernych. Wszyscy dostrzegali jedynie kikut wskazującego palca. - Zabierzmy się do pracy, drodzy przyjaciele. Pracujmy ciężko, aby chronić dobra Coyote Investment, które sami stworzyliśmy i które do nas należą. Strzeż- my ich przed tymi, którzy chcą je nam skraść. A wszystkich tych, którzy zamie- rzają układać się z psami rzekomo występującymi w imieniu rodziny naszego dro- giego władcy, chcę ostrzec: gniew władcy byłby łagodny w porównaniu z tym, co ja zamierzam z takimi zdrajcami zrobić. Kiedy Hammoud skończył, najbardziej zagorzali oportuniści zebrali się wo- kół jego biurka, aby ucałować dłoń szefa i przyrzec mu dozgonną lojalność. Lina zauważyła, że wielu z nich poprzedniego dnia najgłośniej wiwatowało na cześć profesora Sarkisa. Patrząc, jak szakale zbierają się wokół Hammouda, uświado- miła sobie, że jest jej żal Sarkisa. Był tylko marionetką, przecięto sznurki i oto padł powykręcany. 123 W grupie osób zmierzających ku drzwiom dostrzegła Randę i razem z nią przeszła do działu księgowości. - Co się stało z Juseffem? - zapytała Lina. - Nie widziałam go w gabinecie. Randa palcem wskazującym przesunęła po gardle. - Khatiya atkwal. - Wyrażenie to w języku irackim oznaczało "biedny głu- piec". - Haram - odparła Lina. - Niedobrze; Kiedy zbliżały się do nowego biura Liny, Randa wzięła przyjaciółkę na stro- nę. Miała krótszą niż zwykle spódniczkę i paznokcie pomalowane nową czerwo- ną emalią. - Hammoud chce, żebyś wróciła na prywatną stronę - powiedziała szeptem. - Od jutra. - Skąd wiesz? - Ten nowy przystojny ochroniarz, Hassan> powiedział mi to kilka minut temu. Prosił, żebym ci powtórzyła. Mówił, że pan Hammoud chcecie widzieć z powro- tem w rodzinie. - Czy on teżprosił cię, żebyś mnie szpiegowała? - Aha. - Randa skinęła głową niczym Mister Ed, Koń Który Mówi. - Tak. - A ty się zgodziłaś? - Oczywiście! Już przecież o tym rozmawiałyśmy. Nie dokuczaj mi z tego powodu. Wracaj do nas szybko. Ciao! - Pocałowała powietrze tuż przy policzku Liny i szybko znikła w końcu korytarza. 21 Hoffman jadł obiad w swojej ulubionej chińskiej knajpce z uprzejmie zgryźli- wymi kelnerami, kiedy w jego myślach zrodziło się pytanie, na które nie potrafił sobie odpowiedzieć. Teraz, gdy władca Iraku nie żył, kto był właścicielem Coyote Iinwestment? Po zamachu na władcę Sam starał się zapomnieć o Nasirze Ham- moudzie i jego sprawkach, ale to pytanie nie dawało mu spokoju, nawet kiedy skoń- czył zupę wonton i pikantną fasolę zlo tnein. Po obiedzie spacerował jakiś czas po dzielnicy Soho mijając punkrockowe puby, skąpo oświetlone kluby nocne i brudne księgarnie. Zazwyczaj taki krajobraz kojarzył mu się z sielanką wielkiego miasta, ale tego dnia faceci zachęcający przechodniów do obejrzenia sex-shaw\ nieprzytomni pijacy w bocznych uliczkach nie wydawali mu się aż tak ciekawi jak zazwyczaj. Wciąż nurtowało go jedno i to samo pytanie. Hoffman uznał, że pewnie jest to oznaką starze- nia się i już miał ruszyć z powrotem do domu, kiedy zobaczył niskiego grubasa wy- chodzącego chwiejnym krokiem z baru. Przez chwilę wydawało mu się, że widzi ojca. Po powrocie do biura Sam zadzwonił do Asada Barakata. Barakat był jedyną znaną mu osobą- poza księciem Jalalem - która mogła znać odpowiedź. Sekretarka bankiera oznajmiła mu, że szef jest zajęty i nie chciała przełączyć rozmowy. Chrzanić 124 to! - pomyślał Hoffman i postanowił pójść do Bank Arabia bez zapowiedzi, Pomimo deszczowej pogody, piechotą pokonał kilka przecznic dzielących go od banku. Barakat rzeczywiście był zajęty. Przyjmował grupę gości z Ammanu, więc Hoffman musiał zaczekać. Przejrzał katalog agencji nieruchomości Sotheby, le- żący na stoliku, zastanawiając się, kto mógł sobie pozwolić na kupowanie domów po trzy, cztery miliony dolarów. Przecież chyba nie wszyscy milionerzy byli Ara- bami. W końcu Barakat wyszedł ze swojego biura ściskając dłonie gości z Jorda- nii. Odprowadzając ich do windy sprawiał wrażenie, jakby zamierzał towarzy- szyć im aż do drzwi ich hotelowych pokoi. Tak wyglądała arabska gościnność - wydawało się, że gospodarz nigdy nie wypuści swoich gości. W końcu jednak Barakat powrócił, kręcąc głową. - Co za idioci - powiedział machając ręką w kierunku windy. - Nie mam pojęcia, jak zdołali tak się wzbogacić. Barakat westchnął i wszedł do swojego gabinetu. Hoffman nie czekając na zaproszenie poszedł za nim. Bankier zacisnął grube wargi. - Nie chciałbym być nieuprzejmy, Sam, ale czego ode mnie chcesz? Mam mnóstwopracy. - Chodzi mi o Coyote Investment. Mam jeszcze tylko jedno pytanie. Oczy Barakata zwęziły się. - Co to za pytanie? - Skoro teraz władca już nie żyje, a Hammouda nie ma, kto jest właścicielem Coyote? Bankier złączył dłonie obejmując pokaźny brzuch. Wyglądał trochę jak po- stać z kreskówki. Nie mógł powstrzymać się od udzielenia Samowi odpowiedzi. - Hammoud jest w Londynie. Wczoraj wieczorem wrócił z Bagdadu. Po- dobno jest w świetnej formie. Brakuje mu tylko jednego palca. - Co się z nim stało? - Brat władcy odciął mu go taką maleńką piłą elektryczną, jakiej używają stolarze. Taki iracki gest Hoffman jęknął. Przez chwilę myślał nad tym, co zrobiliby Linie, gdyby kie- dykolwiek ją złapali, ale szybko wymazał te wyobrażenia. - Dlaczego obcięli mu palec? O co im chodziło? - Oczywiście o pieniądze. Przyjaciele Hammouda uratowali go, zanim tam- ci zdążyli odciąć mu coś jeszcze. Podobno toczy się prywatna wojna i strona Ham- mouda wygrywa, - Ocowalczą? - O pieniądze, drogi chłopcze- powtórzył Barakat, jakby robił wykład dziec- ku. Niecierpliwił się. - Jedną z nagród jest kontrola nad Coyote Investment. Mam nadzieję, że to wystarczająca odpowiedź na twoje pytanie. - Może. Ale kto w tej chwili jest właścicielem spółki? Tylko to chcę wie- dzieć. - Hoffman podrapał się w głowę. - To dość skomplikowana sprawa. Wiele osób dzwoniło dziś do mnie z ta- kim samym pytaniem. - Barakat zmarszczył brwi. - I co im powiedziałeś? 125 - Powiedziałem, że to dość skomplikowana sprawa. - Raz jeszcze zmarsz- czył brwi, odwrócił się i zaczął przeglądać jakieś papiery leżące na biurku. Naj- wyraźniej chciał się pozbyć Hoffmana. Traktował go jeszcze chłodniej niż za- zwyczaj. Pytanie o powód było pogwałceniem arabskich zasad postępowania, ale Sam postanowił nie zważać na nie. - Czy coś się stało, Asad? Wyglądasz na zdenerwowanego. Barakat zmierzył go wzrokiem. W jego oczach Sam dostrzegł naganę. - Nie jestem zdenerwowany, jestem zły. Poprzednim razem nie byłeś ze mną szczery. Skłamałeś, że twój ojciec wiedział, iż przyszedłeś do mnie w sprawie Hammouda. Dowiedziałem się o tym właśnie od niego. - Przepraszam, Asad. Nie chciałem być nieuczciwy. Barakat wyglądał jak prawy człowiek, który wie, że wprowadzono go w błąd i dlatego właśnie ma przewagę nad swoim rozmówcą. - Zaufanie jest podstawą związków między ludźmi na Wschodzie, mój dro- gi. Kiedy ono znika, nic nie pozostaje. - Czy to znaczy, że nie zamierzasz ze mną rozmawiać? - To znaczy, że muszę uważać. Spróbuję Wyjaśnić ci wątpliwości dotyczące Coyote tylko dlatego, że bardzo ważne jest, byś nie popełniał więcej błędów. Prawda jest taka, że teraz, po śmierci władcy, jego pieniądze nie należą właściwie do nikogo. Sam skinął głową. Udawaj głupka, pomyślał sobie. Pozwól mu mówić. - W takim razie kto się ich domaga, skoro do nikogo nie należą? - To także dość skomplikowana sprawa, zwłaszcza z punktu widzenia pra- wa. Pieniądze będą tego, kto zdoła udowodnić, że mu się należą. Gdy pierwotny właściciel nie żyje, jego spadkobiercy, lub inne osoby roszczące sobie prawo do spadku, mogą dowodzić swojego prawa własności, zakładając, że wiedzą gdzie szukać. Jeżeli nikomu się to nie uda, wtedy - o ile się nie mylę- majątek zatrzy- muje bank. W tym przypadku jest to bank szwajcarski. - Przecież to chyba nie jest legalne, Asad. Nawet w Szwajcarii. - Mylisz się, mój drogi. Istnieje pewna klauzula prawna, którą nazywa się resnullius. Otóż głosi ona, że "rzecz niczyja staje się własnością tego, kto pierw- szy nią zawładnął". Od swojego prawnika wiem, że zasada ta jest dość powszech- na. Jeżeli na swojej ziemi znajdę skarb, który nie jest własnością Korony Brytyj- skiej, mogę go zatrzymać. Tak stanowi prawo. - I pieniądze tak po prostu zostają w banku? - Oczywiście. Jak myślisz, w jaki sposób szwajcarskie banki zdołały się tak wzbogacić? Res nullius. Skorumpowani królowie i prezydenci świata przez całe pokolenia upychali pieniądze w Szwajcarii. Wszystkie na tajnych kontach, któ- rych nikt poza nimi oraz dyrektorem banku nie znał. Jednakże jako zwykli śmier- telnicy owi królowie i prezydenci mieli w zwyczaju umierać. I w końcu banki za- bierały swój łup. - A bankierzy nigdy zbyt wiele nie zdradzą? - Oczywiście, że nie. Mój drogi Samie, ty chyba nie rozumiesz, czym jest bank. Otóż bank to nie ściany, sejfy i stalowe drzwi. Bank to zaufanie. Niegodny zaufania bank nie ochroni twoich pieniędzy, niezależnie od tego, jak grube są jego ściany. 126 Hoffman pokręcił głową jak student, który nie zrozumiał swego profesora. - Asad, obawiam się, że za tobą nie nadążam. To, co mówisz, brzmi jak zagadka. - Dobrze - powiedział Barakat ponuro - spróbuję ci to wyjaśnić, ale musisz mnie uważnie słuchać. Najbezpieczniejszym sposobem przechowywania pieniędzy jest nieprzechowywanie ich wcale. Jeżeli ja wpłacę je do banku, ślad prowadzi do mnie, ale jeżeli ktoś inny wpłaci je do banku za mnie, to już zupełnie inna sprawa. Pieniądze już do mnie nie należą, Adres nie jest moim adresem. A zatem, jeżeli chcę ukryć miliard dolarów, mój drogi Samuelu, najlepsze, co mogę zrobić, jest oddanie ich tobie. Już nigdy nikt nie będzie wiedział, że należały do mnie. Ale jeżeli ci ufam, to wiem, że te pieniądze wciąż są moje. Na zawsze. Sam zamknął oczy słuchając Barakata. Transakcja, którą bankier mu opisy- wał, przypominała dokładnie to, co pięć lat temu zaproponował mu Jalal. Przez jedną okropną chwilę Hoffman zastanawiał się, czy pieniądze, o których ukrycie poprosił go książę, nie należały przypadkiem do władcy. - I właśnie taki układ łączył władcę z Hammoudem? - Dokładnie. Władca sądził, że może Hammoudowi ufać, więc uczynił z niego swego prywatnego bankiera i powierzył mu kontrolę nad swoimi pieniędzmi. - A co na to rodzina władcy? Przecież sąjego spadkobiercami. Dlaczego nie mogą pojechać do Genewy i zagarnąć jego kont? - Jestem pewien, że tego spróbują, ale nigdy nie zdołają odnaleźć tych pienię- dzy. Przecież wszystkie założone konta były tajne. Właśnie o to chodziło. Rodzina nie dowie się, gdzie ma szukać, jeżeli Hammoud im tego nie powie, a szczerze wątpię, czy to zrobi. Gdyby miał taki zamiar, wciąż jeszcze miałby dziesięć palców, - Przecież rodzina mogła sprawdzić książeczki czekowe władcy. - Widać nie znasz zasad działania szwajcarskich banków. Tam nie ma żad- nych książeczek czekowych. W ogóle nie ma żadnych transakcji na papierze. Większość numerowanych szwajcarskich kont to konta hold mail. Banki zatrzy- mują wszystkie wydruki i zawiadomienia w swoim archiwum. Klient musi osobi- ście odwiedzić taki bank, aby sprawdzić stan konta. Hoffman uśmiechnął się. - Szwajcarzy są szaleni. - Być może, ale w tym akurat mają rację. W przypadku czegoś tak ważne- go jak pieniądze, tajemnica nie jest tajemnicą, jeżeli znają ją więcej niż dwie osoby. Wystarczy jeszcze ktoś trzeci, a informację można uznać za podaną do wiadomości publicznej. Dlatego szwajcarscy bankierzy pilnują, aby nie było żadnej poczty ani żadnych rejestrów. Żadnych śladów. To bardzo uporządkowa- ni ludzie. O numerowanym koncie mogą wiedzieć wyłącznie dwie osoby: depo- nent i jego bankier. Być może w niektórych przypadkach dopuszcza się trzecią osobę, pośrednika, który ma działać w imieniu deponenta. Właśnie tak było w przypadku władcy, który, z tego co wiem, nigdy nie był w Szwajcarii osobi- ście. Jestem pewien, że wybrał jakąś mało prawdopodobną osobę, aby repre- zentowała jego interesy. Jestem więcej niż pewien, ja to wiem. Podejrzewam, że ta osoba właśnie pertraktuje z Hammoudem. 127 Uśmiechnął się. Sam miał wrażenie, że bankier mrugnął do niego. - Rzecz w tym, mój drogi Samuelu, że błędem byłoby przeszkadzanie w tak delikatnym procesie. Bardzo niebezpiecznym błędem. Ludzie, którzy tak ciężko pracowali, aby utrzymać wszystko w tajemnicy, nie będą tolerowali inwazji na ich prywatność. Rozumiesz mnie? Hoffman czuł, że kręci mu się w głowie, jakby oddychał czystym tlenem. Cały wykład Barakata zmierzał do tego, że Sam powinien trzymać się z dala od Hammouda i nie wchodzić mu w drogę. Dlaczego więc bankier nie powiedział tego wprost, tylko w dziwny sposób kluczył? Hoffman postanowił zadać ostatnie głupie pytanie. - A co się stanie z pieniędzmi, Asad-bey? - Oczywiście weźmie je Hammoud. Ma nad innymi tę przewagę, że wie, gdzie są... albo gdzie były. Jestem pewien, że już wkrótce pieniądze zmienią adres. - Ale po co je przenosić? Dlaczego nie zostawić ich tam gdzie są? - Pamiętaj, że przez cały czas mówimy o Iraku. Zapasy zaufania już dawno się tam wyczerpały. W sprawach pieniędzy żaden Irakijczyk od dawna nie ufa innemu. Jak sądzisz, dlaczego władca został zamordowany? - Przez pieniądze? - Tak, oczywiście. W arabskim świecie wszystko kręci się wokół pieniędzy, niezależnie od tego, kto co mówi. Jeżeli jakiś biznesmen dostaje kontrakt, to dla- tego, że przekupił odpowiednią osobę. Jeżeli jakiś terrorysta bez przeszkód opusz- cza kraj, to dlatego, że zapłacił przywódcy albo że przywódca zapłacił jemu. Gdy ktoś strzela do głowy państwa, wiadomo, że bardzo duża suma pieniędzy zmieniła właściciela. Rozumiesz, do czego zmierzam, mój drogi Samuelu? Z okrągłą i rumianą twarzą przypominał postać z bajki dla dzieci - Księżyco- wego Człowieka. Sam siedział bez ruchu. Wciąż jeszcze nie miał pewności, ile Barakat wiedział. Czekał, aż bankier sam podejmie wątek. - Staram się wytłumaczyć ci następującą rzecz: błędem byłoby wszczynanie walki z Nasirem Hammoudem, chyba że jesteś bardzo dobrze uzbrojony. Jeszcze gorzej, jeżeli młoda kobieta z Iraku rozpoczyna bitwę, której nie może wygrać, Rozumiesz? Ten Hammoud ma bardzo dobrą pamięć. Sam poczuł, że serce wali mu jak oszalałe. Barakat wyjął wykałaczkę z szu- flady biurka i zaczął dłubać nią w zębach. Wyglądało na to, że wiedział o Linie, ale Hoffman chciał mieć pewność. - A co do tej kobiety, Asad-bey? Dlaczego Hammoud tak bardzo się jej oba- wia? - Ponieważ ona wie, gdzie są pieniądze. A przynajmniej Hammoud tak my- śli. Już ci przecież mówiłem, że wszystko kręci się wokół pieniędzy. - A jeżeli ona nie wie aż tak wiele, jak on sądzi? - W takim razie nie ma szans. Horom. Niedobrze. Hoffman miał wrażenie, że te słowa niczym nóż przecinają miękką skórę. Zamknął powieki i oczyma wyobraźni zobaczył Linę, bezwładną i bez życia. Barakat powiedział wszystko, co miał do powiedzenia i zupełnie przestał się interesować swoim gościem. Usiadł wygodniej w fotelu, wziął jakieś dokumen- 128 ty z biurka i zaczął je czytać. W gabinecie zrobiło się chłodno. Rozmowa była zakończona. - Asad, proszę. Bardzo mnie przestraszyłeś. Potrzebuję pomocy. - I tak za wiele ci pomogłem-powiedział bankier.-Już jest za późno. - Proszę. Komuś grozi niebezpieczeństwo. Barakat z konsternacją pokręcił głową. - Mój drogi Samuelu, jesteś głupcem. To oczywiste, że komuś grozi niebez- pieczeństwo. Wielu osobom coś grozi. Tysiącom ludzi. Ty chyba nie pojmujesz, jak wyjątkowo drażliwe są te sprawy. Przyszedłeś do mnie kilka dni temu i zadawałeś mi te wszystkie straszne pytania. Starałem ci się pomóc przez wzgląd na twojego ojca. Ty jednak mnie zwiodłeś. Dziś próbowałem wyjaśnić ci, jak śliski jest grunt, po którym się poruszasz, ale ty wciąż nic nie rozumiesz. Ja już swoje powiedziałem, więc proszę cię, wyjdź. Przez ciebie rozbolała mnie głowa. 22 Hoffman siedział w swoim BMW ze zgaszonymi światłami naprzeciwko miesz- kania Liny przy Lansdowne Walk. Popołudniowy deszcz zmienił się w za- słonę mgły. Sam patrzył, jak ludzie wchodzili i wychodzili z pobliskich domów, ale nie zauważył nikogo, kto pilnowałby okolicy. Czekał już blisko dwie godziny, kiedy zza zakrętu wyszła kobieta. Niosła otwarty parasol przesłaniający jej twarz, ale szła tak jak Lina. Hoffman wyskoczył z wozu i przebiegł przez ulicę. Chwycił dziewczynę za rękę. - Przejedźmy się gdzieś. Musimy porozmawiać. W milczeniu ruszyła za nim do samochodu. Gdy wsiadła do środka, zdjęła płaszcz przeciwdeszczowy. Deszcz przemoczył jej ubranie. Hoffman przejechał kilka przecznic na zachód, a potem skręcił w wąskie uliczki Holland Park, aby upewnić się, że nikt ich nie śledzi. Po chwili wrócił na główną drogę. Ulice błysz- czały od deszczu, którego krople w świetle samochodowych reflektorów wyglą- dały jak maleńkie okruchy srebra. - Mamy problem - powiedział Hoffman. - Hammoud wrócił. - Wiem. Dzisiaj zarządził w biurze spotkanie powitalne na swoją cześć. Wyglądał na bardzo zadowolonego, jakby właśnie wygrał los na loterii. - On wciąż jeszcze na ciebie poluje, Lina. - Jakto? - Martwię się o ciebie. Hammoud uważa, że dowiedziałaś się, gdzie są jego pieniądze. Boi się, że znasz wszystkie jego tajemnice. - Skąd to wiesz? Kto ci o tym powiedział? - Pewien zaprzyjaźniony bankier, który dużo wie o interesach Hammouda. Ostrzegał mnie, że powinnaś zachować ostrożność. Hammoud myśli, że już wszyst- ko wiesz i zamierza cię dopaść. 129 - Chain - powiedziała Lina. Zaskoczyła HofFmana. Nigdy dotąd nie słyszał, jak używa brzydkich słów. - Kutas - dodał od siebie. Roześmiała się. Ona także po raz pierwszy słyszała taki wyraz z ust Hoffma- na. Ich śmiech szybko umilkł. - Co mam robić?-spytała. Sam przez chwilę zastanawiał się. Sytuacja nie była ani lepsza, ani gorsza niż kilka dni temu. Tylko gra toczyła się o wyższe stawki. - Może powinnaś sobie zapewnić jakąś polisę ubezpieczeniową-zapropo- nował. - Dzięki za radę. A co, chciałbyś być beneficjantem? - Nie o to mi chodzi. Może po prostu powinnaś zdobyć to, co według Ham- moudajuż masz, abyś mogła pójść z tym na policję, a nawet zawrzeć jakąś ugodę. To twoja jedyna szansa. Inną możliwością byłaby ucieczka. - Jak daleko zdołałabym uciec? - spytała, ale nie mówiła o tym poważnie. Nie miała pojęcia dokąd zbiec, a co ważniejsze, nie chciała tego robić. - Jestem zmęczona tym ciągłym uciekaniem. Zresztą on i tak wysłałby za mną swoich lu- dzi, skoro myśli, że znam wszystkie jego tajemnice. Hoffman skinął głową, Miała rację. Siedziała w tym tak głęboko, że wydosta- nie się nie mogło być łatwe. BMW zwolniło, kiedy dojechali do ronda Shepherd Bush. Sam skierował się w stronę budynków więzienia Wormwood Scrubs. Tam właśnie chciałby wysłać NasiraHammouda. - W jaki sposób mogę zdobyć tę polisę ubezpieczeniową? - spytała Lina patrząc na ciemną bryłę więzienia. - Musisz zdobyć komputerowe pliki. Albo... - umilkł zastanawiając się nad inną możliwością. - Albo co? - Albo poddać się. , Hoffman zaproponował Linie, że może ją zabrać gdzieś na kolację albo do siebie do domu na lampkę wina przed snem. Powiedział to jednak bez przeko- nania. Wiedział, że nie był to jeden z takich wieczorów. Lina pocałowała go w policzek, gdy odwiózł ją z powrotem na Lansdowne Walk, i szybko znikła w budynku. Siedziała w ciemnym mieszkaniu ponad godzinę, kombinując jak dostać się do systemu komputerowego w Coyote* Przedtem, jako administrator systemu, miała konto administratora, które teoretycznie zapewniało jej dostęp do wszystkiego. Nawet jeżeli mogli monitorować jej pracę, aby upewnić się, że nie zaglądała do plików Hammouda. Teraz nie miała już w ogóle dostępu do komputera i tajemnic szefa. Podobno systemu komputerowego w Coyote nie można było złamać. Jednak- że wszyscy specjaliści w dziedzinie informatyki wierzyli, że taki system nie ist- nieje. Zawsze była jakaś boczna furtka. Lina próbowała przypomnieć sobie, od kogo słyszała o tym po raz pierwszy i doszła do wniosku, że musiała to być jej 130 przyjaciółka, Helen Copaken. Już wiedziała, co powinna zrobić. Postanowiła za- dzwonić do Helen, - Helen Copaken uważano za komputerowego guru. Na uniwersytecie dosta- wała najwyższe noty z zajęć programowania komputerowego. Po ukończeniu stu- diów Lina odeszła do Coyote, natomiast Helen została na uczelni i zrobiła dokto- rat z inżynierii elektronicznej. Przeważnie pracowała w domu, gdzie w samotno- ści kultywowała to, co sama nazywała wrażliwością speca. Najlepiej bawiła się przeglądając biuletyny i strony w Internecie, przy czym "paliła" te, które jej się nie podobały. Ona i Lina dzwoniły do siebie co kilka tygodni. Rozmawiały głów- nie o mężczyznach. Jeżeli ktokolwiek wiedział, jak włamać się do systemu kom- puterowego, to tylko Helen. Lina włożyła płaszcz i kalosze i wyszła do sklepu spożywczego za rogiem, gdzie znajdował się publiczny telefon. Poza właścicielem, panem Ahmadem, ni- kogo tam nie było. Lina przesłoniła dłonią słuchawkę i gdy usłyszała głos przyja- ciółki, zaczęła mówić szeptem. - Halo, Helen? Mówi Lina Alwan. Mam nadzieję, że cię nie obudziłam. - Oczywiście, że nie. Noc jeszcze młoda. W Menlo Park jest teraz dopiero trzecia po południu. Co słychać? Wszystko w porządku? - Tak sobie. Masz chwilkę? Mam pewien problem z komputerami. - Lina spojrzała w kierunku sklepowej kasy. Pan Ahmad czytał jakieś pismo. Chyba nie zwracał na nią uwagi. - To dość delikatna sprawa. Nie możesz nikomu o tym powiedzieć, musisz mnie kryć. Zgoda? - Dobra, pewnie. Wszystko co zechcesz. O co chodzi? To pewnie jakaś pi- kantna historyjka. Lina jak najogólniej wyjaśniła, na czym polegał jej problem. Coś wypadło jej w pracy i musiała dostać się do cudzych plików. Niestety pracownik ten wyjechał, a Lina nie znała jego hasła. Potrzebowała pomocy. - Sądziłam, że jesteś administratorem systemu. Powinnaś mieć dostęp do wszystkich plików. - Tak, ale przez pomyłkę zmieniono mi hasło. - Mmmm - Helen zastanawiała się przez chwilę. - Domyślam się, że nie możesz zdobyć nowego hasła. - Zgadza się. To niemożliwe. Problem w tym, że muszę jak najszybciej do- stać się do plików. Poza tym muszę to zrobić jak najdyskretniej. - Chrzań ich. W końcu przecież to ty zarządzasz systemem, nie? Możesz patrzeć na co tylko chcesz! Pytanie brzmi, jak masz to zrobić, żeby nikogo nie zaalarmować. Hmmm... Często robicie kopie? , - Co masz na myśli? - Czy regularnie robicie kopie zapasowe wszystkich plików jako zabezpieczenia? - Tak. Mamy program, który jest uruchamiany w każdy piątek. Kopiuje wszystko na jedną z tych grubych taśm. - Czyli na taśmę do kopii zapasowych, kochanie. Co z nimi potem robisz? - Stawiam je na półce, nad mainframem. - W takim razie właśnie tam powinnaś zacząć. Weź jedną z kopi zapasowych. 131 - Dlaczego? Nikt ich nigdy nie używa. - I właśnie o to chodzi. Zawierają one to samo co dysk, ale ludzie o nich zapominają. Poza tym możesz je wykorzystać gdzie indziej, poza biurem. Wła- śnie od tego bym zaczęła. Na pewno. - Ale jak mam się dostać do plików, kiedy już zdobędę taką kopię zapaso- wą? Muszę znaleźć jakąś furtkę - Zgadza się, niegrzeczna dziewczynko. Domyślam się, że pracujecie w sys- temie UNDC. - Tak. - Dobra, w takim razie powinno zadziałać. Komputer, którego użyjesz do odczytania taśmy, musi mieć już kilka lat. Przynajmniej trzy albo cztery. Rozu- miesz? Kiedy już taki znajdziesz, wpisujesz się jako tech. Zapamiętaj, tech. Gdy komputer poprosi cię o hasło, wstukaj mu nician. Niezłe, co? Tylko nikomu nie mów, że tak zrobiłaś, bo tomucho secreto. Technicy dołączyli to konto do starych maszyn UNIX-ów, żeby móc się do nich dostać, kiedy użytkownicy wszystko pochrzanią. To konto s-u, więc możesz zaglądać wszędzie. A potem zapewne cze- ka cię orgazm! - Co oznacza s-u? - Superużytkownik, głuptasie. To konto takie samo jak konto administrato- ra. Nie wierzę, że nigdy o tym nie słyszałaś. Masz szczęście, że twoja przyjaciół- ka jest taka mądra. - Zgadza się., jestem szczęściarą. Wyjaśnij mi teraz, jak mam dostać się do plików tego gościa, kiedy już wejdę do systemu? - Jeżeli chcesz tylko listę jego dokumentów, wpisz tar tv. Tar oznacza, "ar- chiwum taśmy", a tv "spis treści, z pełną informacją na ekran". Wiem, że brzmi to dziwnie, ale zaufaj mi. Tar tv. Komputer pokaże ci listę całej zawartości jego katalogu osobistego. - Ale sama lista mi nie wystarczy. Muszę dostać się do plików. Jak mam to zrobić? - Dla takich mądrali jak ty i ja to nic trudnego. Wpisz tar xv. W tym przy- padku xv oznacza "ekstrakt, z pełną informacją na ekran". Potem wpisz spację, kreskę, potem user, kolejną kreskę, nazwisko tego biedaka, którego chcesz ogra- bić z plików, następną kreskę i gwiazdkę, która oznacza, że chcesz zobaczyć wszystkie pliki. Zapamiętasz? Tart spacja, xv, spacja, kreska, user, kreska, nazwi- sko, kreska, gwiazdka. Koniec. To łatwe. Naprawdę. A teraz zastanówmy się, co jeszcze może się pochrzanić? Lina spojrzała na aparat telefoniczny i pokręciła głową. - Wszystko. Nie uważaj mnie za głupią. Po prostu nie mogę popełnić żadne- go błędu. Czy mogłabyś jeszcze raz wszystko powtórzyć? - Krok pierwszy: musisz zdobyć taśmę z kopią zapasową. Krok drugi: znaj- dziesz stary komputer z czytnikiem taśm magnetycznych, który pozwoli ci na od- czytanie twojej kopii zapasowej. Krok trzeci: dostaniesz się boczną furtką i wpi- szesz całą sekwencję rozpoczynającą się od tar. Krok czwarty: przeczytasz wszyst- ko, co będziesz chciała. Krok piąty: skopiujesz sobie wszystkie pliki, które cię 132 interesują, Krok szósty: odłożysz kopię zapasową tam, skąd ją wzięłaś. Zrób to baaardzo ostrożnie, a nikt się niczego nie domyśli. Krok siódmy: jeżeli popełniłaś błąd w którymś z wcześniejszych etapów, pocałuj się w tyłek na do widzenia. Wszystko jasne? - Prawie. Gdzie mogę znaleźć odpowiedni komputer? - Nie mogłabyś użyć maszyny w swoim biurze? Wróciłabyś późnym wie- czorem, kiedy nikt się już tam nie kręci. - To nie byłoby rozsądne. - Rozumiem, że to zadanie ciężkiego kalibru. - Bardzo ciężkiego. Gdyby takie nie było, nie prosiłabym cię o pomoc. - A co tam, do diabła. Mamy w szkole taką maszynę, która odczyta twój UNDC. Ma pięć lat i przypadkiem wiem, że ma taką furtkę. Na kiedy jej potrzebujesz? - Jutro w przerwie obiadowej. - No to do roboty. Wydział Informatyki przy ulicy Gower. Pokój numer czte- rysta trzynaście. Pamiętasz, gdzie to jest? Jutro nie będzie tam nikogo prócz Shir- ley, sekretarki. Wszyscy pozostali udają się na konferencję. Zadzwonię do Shirley i uprzedzę ją, że przyjdziesz. Nie będzie miała nic przeciwko temu. Takie rzeczy zupełnie jej nie obchodzą. - Ty też tam będziesz? - Niestety. Ja też muszę być na tej konferencji. Jesteś zdana na samą siebie, ale nie przejmuj się. Wszystko pójdzie gładko. Jak cię złapią, to powiedz tylko przepraszam. W moim przypadku to zawsze działa. Lina wracała do domu w strugach deszczu. W myślach powtarzała sobie wszystko, co usłyszała od Helen. Rzeczywiście wydawało się to prawie łatwe. Problem z ludźmi takimi jak Helen polegał na tym, że, jak ona sama by to określi- ła, mieli inne systemy operacyjne. Ta noc ciągnęła się w nieskończoność. Lina bezskutecznie próbowała zasnąć. Przewracała się pod kołdrą i mniej więcej co pół godziny patrzyła na cyfry elek- tronicznego zegara wyznaczającego potworną chronologię jej bezsenności: 12.36, 1.48, 2.34, 3.09. W końcu połknęła pigułkę nasenną, przez którą rano czuła się jak na kacu. Dzięki tej ospałości udało jej się zapomnieć o strachu. 23 Palestyński ochroniarz, który wcześniej nosił brązowy garnitur od Armaniego, wstąpił do pokoju Liny następnego dnia rano. Tym razem miał na sobie oliw- kowe spodnie i marynarkę od tego samego projektanta. Ubranie wisiało na nim jak na manekinie w sklepie. Był dość kanciastej budowy. - Masz wolną chwilkę? - zapytał zaglądając do jej biura. Uśmiechał się, ale Lina była zbyt przejęta, żeby także odpowiedzieć mu uśmiechem. Dopiero kilka minut temu przyszła do pracy, a już zaczęła się zastanawiać, czy powinna wziąć 133 jedną z kopii zapasowych i kiedy miałaby ku temu najlepszą okazję. Tymczasem od razu na samym początku pracy odwiedził ją ochroniarz. - Mogę usiąść?- zapytał. Prócz tego, że zaliczał się do "przystojniaków", jak zaklasyfikowała go Lina, był również uprzejmy i mówił po angielsku z ame- rykańskim akcentem. Usiadł i założył nogę na nogę. Lina spostrzegła, że nosi brązowe zamszowe buty, takie jak te, które sprzedawano w salonie Fratelli Ros- setti w Nowym Jorku. Był naprawdę niezwykłym ochroniarzem. - Pomyślałem, że powinniśmy porozmawiać. Ja jestem w firmie nowy, a ty pracujesz tu już od ilu lat? Od prawie trzech? - W porządku - odparła Lina. - Porozmawiajmy więc. - Czy mogę zdjąć marynarkę? Będę się czuł swobodniej. - Zsunął ją z ra- mion i uważnie powiesił na oparciu krzesła. Teraz widziała, że to prawdziwy Ar- mani. Mężczyzna bardzo różnił się od śmierdzących czosnkiem, chrząkających i stękających oprychów, Hammadiego i Alaniego. Lina zastanawiała się, w czym tkwi haczyk. - Gdzie nauczyłeś się amerykańskiego? - Na Uniwersytecie Kalifornijskim w SantaBarbara, ale teraz większość czasu spędzam w Tunezji. Przynajmniej tak było, dopóki pan Hammoud mnie nie za- trudnił. Mam na imię Hassan, ale przyjaciele z Kalifornii mówili mi Haas. - W takim razie, Haas, z czym przychodzisz? Zignorował jej pytanie, ale nie przestał przyjaźnie się uśmiechać. - Z tego co słyszałem, miałaś poprzednio trochę kłopotów z profesorem Sar- kisem. Lina zwróciła uwagę na to, że wspomniał Sarkisa, a nie Hammouda, - Tak, właśnie, ale mam nadzieję, że moje kłopoty już się skończyły. Wielo- krotnie zapewniałam pana Hammouda i profesora Sarkisa, że zawsze starałam się być lojalnym pracownikiem. - Tak, nie sądzę, aby twoja sytuacja była poważna. W końcu Sarkis to już historia. Domyślam się, że pan Hammoud chciałby rozpocząć nową kartę w dzie- jach firmy. - Wykonał powolny ruch dłonią, jakby przekładał strony. Miał kontro- lowane ruchy człowieka przyzwyczajonego do ćwiczenia z dwudziestokilowymi ciężarkami. Jego nadgarstki, ledwie widoczne pod wykrochmalonymi mankieta- mi koszuli, wyglądały jak grube żelazne łomy. - Naprawdę? - O, tak. Tak mi się wydaje. Jestem pewien, że właśnie tego chce. Pan Ham- moud nie jest takim złym człowiekiem, wiesz? Po prostu trochę za dużo pracuje. Jest zestresowany. Lina przytaknęła. Zestresowany. Wciąż starała się jakoś ocenić tego dobrze ubranego młodego człowieka siedzącego naprzeciwko niej. Jego głos miał gład- ki, niemal narkotyczny ton, jak po zażyciu drogiego syropu na kaszel. Przerażała ją ta uprzejmość oraz cień tłumionej gwałtowności, którą starał się przesłonić dobrymi manierami i drogim ubraniem. - Chcielibyśmy widzieć cię na dawnym stanowisku. Z powrotem w dziale księgowości. Tak jak dawniej. I co ty na to? 134 - Dobrze - odparła Lina. - Dziękuję. - Był jeszcze gorszy z tymi psycholo- gicznymi gadkami niż poprzednia banda oprychów. - W takim razie pójdę już. Wiem, że masz mnóstwo pracy, a wpadłem tylko, żeby się przedstawić. Cieszymy się, że znowu będziesz pracowała tam gdzie daw- niej. Jeżeli będziesz czegoś potrzebowała, możesz śmiało mnie prosić. Wziął z krzesła swoją drogą marynarkę i uścisnął dłoń Liny. Jego ręka wy- glądała jak ręka robota, same mięśnie. Lina patrzyła jak wychodził, słyszała jak jego podeszwy stukały o podłogę i zastanawiała się, czy to wszystko wydarzyło się naprawdę. Kiedy z powrotem usiadła za swoim biurkiem, doszła do wniosku, że to i tak nie ma znaczenia. Wszystko jedno, czy mówił serio o tym, że Hammo- ud zamierzał rozpocząć nową kartę w historii firmy, ona nie zamierzała zmieniać raz dokonanego wyboru. Nadal potrzebowała "ubezpieczenia". Spojrzała na ze- garek. Zaczynała w porze lunchu. Musi jakoś przeczekać jeszcze trzy godziny. O dwunastej trzydzieści dział księgowości zaczął pustoszeć. Lina patrzyła, jak "zaufani pracownicy" udają się w kierunku wind. Pokój komputerowy po dru- giej stronie korytarza był pusty. Obserwowała go przez cały ranek. Nikt tam nie wchodził. Lina uchyliła drzwi swojego gabinetu i wyjrzała przez szparę. Nikogo. Szybko przeszła do pokoju i zamknęła za sobą drzwi na klucz. Wszędzie panował spokój. Sprzęt komputerowy stał wzdłuż jednej ściany, niczym szereg małych lodówek. Nic nie migało ani nie piszczało. Otaczały ją tylko nieme metalowe pudła. Ponaglała się w duchu. Musi szybko odszukać taśmę z kopią zapasową i wydostać się z biura. Najpierw nie mogła znaleźć kopii zapasowych. Półki, na których jeszcze kilka dni temu panował porządek, były teraz zarzucone torebkami z cukrem i plastikowy- mi łyżeczkami. Na wierzchu ktoś zostawił otwarte pismo z rozebranymi kobietami. Jussef był żałosny. W końcu Lina znalazła najnowszą kopię i włożyła ją do torebki. Chwyciła też pustą taśmę, na wypadek, gdyby musiała coś skopiować. Ją też upchnęła w torebce, Zastanawiała się, czy nie powinna wziąć podręcznika obsługi systemu - du- żego segregatora z wpiętymi luźnymi stronami - ale zdecydowała, że zajmie zbyt wiele miejsca. To nie. Wiedziała, że jakoś sama wykombinuje, co do czego. Mu- siała już iść. Na palcach podeszła do drzwi i przez chwilę nasłuchiwała kroków w holu, ale wokół panowała cisza. Otworzyła drzwi na kilka centymetrów, rozej- rzała się w obie strony i wyśliznęła się na korytarz. Nie oglądaj się za siebie, po- wtarzała sobie w myślach. Kilka szybkich kroków i już prawie była w domu. Otwie- rając drzwi do swojego małego pokoju zamknęła oczy spodziewając się zobaczyć tam Hammouda, ale w biurze nie zastała nikogo. Aywa! Tak, być może udało jej się przechytrzyć Złe Oko. Zeszłej nocy tak długo przewracała się z boku na bok, że na pewno przestało zwracać na nią uwa- gę. A może umarło razem z władcą. Z szafy wzięła płaszcz i raz jeszcze wyjrzała na korytarz. Wciąż nikogo. Gdzie oni się wszyscy podziali? Szybko przeszła do windy, modląc się, aby nie czekał tam na nią żaden z ochroniarzy. Zauważyła 135 tylko brytyjską sekretarkę, która siedziała po oficjalnej stronie firmy znosem w książce. Jej plan się powiódł. Złe Oko widziało, jak wiele wycierpiała przez ostatnie tygodnie i już jej nie zazdrościło. Uniwersytet znajdował się w Bloomsbury, pół godziny jazdy metrem od biu- ra Coyote. Lina pojechała linią Piccadilly do Russel Square. Z zasnutego chmura- mi nieba siąpił drobny deszcz. W takie dni miało się wrażenie, że londyński chłód otacza ciało niczym druga skóra. Lina ruszyła w kierunku budynków uniwersy- teckich, w których spędziła trzy szczęśliwe lata w studenckiej nieświadomości. Gołębie na Russel Square wyglądały tak, jakby nigdy nie zmieniły miejsc, odkąd opuściła instytut. Siedziały skulone, z piórami nastroszonymi dla ochrony przed zimnem. Lina od razu skierowała się na wydział informatyki. Pojechała windą na czwarte piętro. W drzwiach stał jakiś emeryt w niebieskim uniformie udając, że pilnuje porządku. Kiedy Lina uśmiechnęła się do niego, uchylił czapki i odpowiedział jej uśmiechem. Shirley, sekretarka wydziału, czekała w swoim pokoju, tak jak mówi- ła Helen. Czytała "The Sun". Pamiętała Linę z dawnych czasów albo przynaj- mniej udawała, że ją pamięta. Lina przeprosiła, że przeszkadza jej akurat tego dnia, kiedy wszyscy są na konferencji. - Proszę się tym nie martwić - odparła kobieta i wróciła do lektury brukow- ca. Jak miło było znowu znaleźć się w towarzystwie obojętnych Anglików. Największym przeciwnikiem Liny okazał się czas. Musiała znaleźć na taśmie z zapasową kopią interesujące ją pliki, skopiować je i wrócić do biura. Znalazła odpowiedni czytnik taśm magnetycznych i wsunęła do niego taśmę. Wielki kom- puter z buczeniem rozpoczął trawienie informacji. Zabrało mu to prawie czter- dzieści minut, o wiele dłużej niż Lina się spodziewała. W końcu jednak system uruchomił się, podobnie jak w sieci komputerowej w Coyote. Spojrzała na zega- rek. Minęła druga. Lina usiadła przy komputerowym terminalu. Na ekranie pojawiła się proś- ba o wpisanie nazwiska użytkownika. Zgodnie z instrukcjami Helen, Lina wpi- sała tech. Maszyna rozpoznała rodzaj konta i poprosiła o hasło. Lina wpisała nician.W następnej linii pojawił się już znak #. Lina zrozumiała, że dostała się do środka. Dla pewności zadała jeszcze komputerowi pytanie whoami, prosząc o ponowną jej identyfikację. Maszyna wyświetliła na ekranie tech. Furtka za- działała! Teraz należało odszukać pliki Hammouda, zrobić z nich kopie i jak najszyb- ciej wracać. W myślach powtarzała sobie polecenia Helen, kiedy usłyszała na korytarzu kroki. Zamarła w bezruchu, obawiając się, że stukanie klawiatury sły- chać było przez drzwi. Kroki zwolniły, kiedy zbliżyły się do pokoju, w którym siedziała Lina. Dziwne. Helen mówiła przecież, że uczelnia będzie pusta. Lina poczuła nagły niepokój, że to jeden ze zbirów Hammouda śledził ją aż do Russel Square. Okazała się straszną idiotką! Powinna była uważniej sprawdzać, czy nikt za nią nie idzie. Szybko zamknęła program. Ktoś wciąż stał na korytarzu. Linie 136 zdawało się, że słyszy czyjś oddech. Wstała od komputera i cicho podeszła do drzwi. Uznała, że lepiej jest zrobić cokolwiek niż siedzieć i trząść się ze strachu. Zamknęła oczy i nacisnęła klamkę. - Jak tam, kochana? - Za drzwiami stała Shirley. Wcale nie wyglądała na zawstydzoną tym, że została przyłapana na gorącym uczynku. - Zastanawiałam się, jak sobie radzisz. Może chciałabyś się napić herbaty? , - Nie, dziękuję-odparła Lina. Shirley ściszyła głos do szeptu. - Już niedługo wrócą tu z konferencji. Myślałam, że może powinnam cię uprzedzić. Lina skinęła głową. - Już niedługo skończę. Obiecuję. - No to na razie - powiedziała Shirley i stukając obcasami wróciła do swo- jego pokoju w końcu korytarza. Tym razem Lina porządnie zamknęła drzwi na zasuwę. Wróciła do pracy. Ponownie wpisała się jako tech, a potem uważnie, trzyma- jąc się wskazówek Helen wpisała po kolei: tar tv / user/hammoud/*, prosząc komputer o katalog wszystkich osobistych plików Hammouda. Na ekranie na- tychmiast pokazały się pierwsze z jego tajnych dokumentów. Mazbout! Udało się! Katalog zawierał dwadzieścia trzy pozycje. Wszystkie wyglądały podejrzanie. Wiedziała, którą chce sprawdzić jako pierwszą. Wpisała polecenie moreoscar- trading. W jednej chwili zakazany plik zaświecił przed nią tysiącami pikseli. Czuła się tak, jakby oglądała właśnie ciemną stronę księżyca. Był to bardzo prosty, jed- nostronicowy dokument: OSCAR TRADING, S. A. Eduardo Larsen, Prezes Omar Sanchez, skarbnik Julio Castillo, sekretarz Co arsen y Castillo, Abogados Avenida Mexico y Calle 17 Este Panama l, Republica de Panama tel: 507-25-6088 Numer konta bankowego 38.50813 Banque des Amis. 18 Hendriks Pl., Curacao, Antyle Holenderskie Biuro w Tunezji: Oscar D. Fabiolo tel: 216-1-718-075. Wyłącznie w wypadkach krytycznych: R.Z. Hatton, 1700 J street, N. W, Waszyngton, DC 20036, USA. tel: 1-202-555-9237. Nie miała czasu na zastanawianie się, co ten dokument oznaczał. Obok kom- putera stała drukarka. Lina wpisała polecenie pr i kilka chwil później usłyszała 137 wysoki dźwięk wydawany przez wałki urządzenia rozgrzewającego się do pra- cy. Było dwadzieścia po drugiej. Wiedziała, że wkrótce zaczną się zastanawiać, dokąd poszła. Nie miała czasu na wydrukowanie wszystkich dwudziestu trzech dokumentów. Postanowiła wydrukować jeszcze tylko kilka, a resztę zachować na później, gdy będzie już miała własną kopię. Przejrzała jeszcze raz katalog. Plik o nazwie "konta" wzbudził jej zainteresowanie. Wpisała polecenie mor*? konta i za chwilę żądany dokument pojawił się na ekranie. Zawierał po prostu listę pięciu firm, ich adresy i szeregi cyfr, które wyglądały na numery kont ban- kowych: Lincoln Trading, Sp. z o.o. Rawson Square, skrytka pocztowa J-3026, Na- ssau, Bahamy. OBS# N4 808.537-0 Garfield Investment. Sp. z o.o., Rawson Square, skrytka pocztowa J-3026, Nassau, Bahamy. OBS#N4 808.537-1 Wilson Transport, Apartado 623, Panama City, Panama. OBS # B2 218.411-0 Adams Investment Apartado 623, Panama City, Panama. OBS # B2 218.411-1 Buehanan Trading. Apartado 623, Panama City, Panama. OBS # B2 218.411-2 Przyglądając się liście Lina stwierdziła, że ktoś miał niezłe poczucie humoru. Wszystkie fikcyjne firmy stanowiące przykrywkę rzeczywistej działalności Coy- ote Investment nazwano od nazwisk amerykańskich prezydentów. Co oznaczało OBS? Może Organizację Banków Szwajcarskich? Profesor Sarkis uprzedził ją dawno temu,, gdy jeszcze jej ufał, aby nigdy nie zadawała żadnych pytań na temat Organizacji Banków Szwajcarskich, Lina powtórzyła polecenie wydruku i przejrzała drugą i ostatnią stronę pliku "konta". Był to arkusz kalkulacyjny. Powtórnie wymieniano pięć firm, ale tym razem przy każdej z nich zamieszczono rejestr przepływu funduszy za ostatni kwartał. Na samym dole znajdowała się mała rubryka podsumowująca oznaczona jako "Wydatki netto -1 stycznia do 30 marca". Tym razem w okien- ku każdej z firm znajdowała się taka sama kwota: 21 128 056 dolarów. Zasta- nawiała się, o ile Hammoud uszczuplił te kwoty, zanim przelał je na odpo- wiednie konta. Raz jeszcze wpisała polecenie wydrukowania dokumentu. Zbliżała się druga trzydzieści. Lina wiedziała, że teraz już igra ze szczęściem, ale chciała przed wyj- ściem zdobyć jak najwięcej informacji. Po raz kolejny wróciła do katalogu i dostrzegła plik o nazwie "kryzys". Go to mogło być? Wpisała morę kryzys i chwilę później miała na ekranie dokument. Ten był najkrótszy ze wszystkich. M.11, Rue des Banques. No. Z 068621. Kod: 0526. Lina przyglądała się dwóm linijkom tekstu zastanawiając się, co one ozna- czają. Do czego służył ten kod? Teraz nie miała czasu dłużej nad tym myśleć. Wydrukowała dokument. Z powrotem w katalogu znalazła plik "banki" i raz jesz-* 138 cze wpisała poleceniepr. Była to lista z adresami i numerami telefonów. A może rzędy cyfr były numerami kont? 1. Obelisk Bank. Grayson House, Róg ulic Veraon i Charlotte, Nassau, Baha- my. 34.01.98. 2. Banque Metropole. 460 Bulwar Rene-Levasque, Pokój 1,80, Montreal, Kanada. O-4877 3. Credit Ottoman. 28, Rue de Pentievre, Paryż, Francja. LM5-R16. 4. Ordway Bank. 28 Fort Street, Kajmany Wielkie, Indie Zachodnie 6203- 5. Banque des Amis. 18 Hendriks PL, Curacao, Antyle Holenderskie. 72,45813. 6. Bancobraga. Galie 51 Este, Marbella. Panama. 50876J. 7. New World Bank. 79 Mignot Plateau, St Peter Port, Guemsey, Wyspy Nor- mandzkie.D11870.6 8. Taricjbank. 48 King Faisal Road, Manama, Bahrajn. TL 8078. Lina raz jeszcze wpisała pr. Minęło już wpół do trzeciej. Musiała iść. Zdo- łała skopiować jedynie cztery spośród dwudziestu trzech zastrzeżonych pli- ków, ale nie miała już czasu na pozostałe. Zebrała swój niewielki plon z drukar- ki: pięć kartek papieru. Złożyła je uważnie i wsunęła do wewnętrznej kieszeni płaszcza. Taśma. Wciąż jeszcze nie zrobiła kopii. Khalas! Hoffman byłby zawiedzio- ny, gdyby nie udało jej się znaleźć jakiegoś sposobu na skopiowanie plików Ham- mouda. Przy komputerze na biurku znalazła kopertę. Pod wpływem impulsu wzięła ją i napisała na wierzchu: "Helen Copaken/ Osobiste". Włożyła do środka taśmę i szybko nagryzmolony liścik: "Helen, proszę, zrób kopię user/hammoud/* i za- bierz ją ze sobą do domu. O nic nie pytaj. xxx. L.". Zakleiła kopertę jak najdo- kładniej. Wychodząc zaniosła ją Shirley. - Helen prosiła mnie, abym to u pani zostawiła. Mówiła, że to bardzo waż- ne - wyjaśniła krótko. Shirley rozpromieniła się. Lubiła na coś się przydawać. Lina taksówką, wróciła do biura. Na ulicach ruch był niewielki. Na Knights- bridge dotarła kilka minut po trzeciej. Mniej denerwowała się wracając, niż gdy wychodziła z biura. Już nie miała przecież kopii zapasowej. Windą wjechała na piąte piętro i wstukała kod w cyfrowym zamku. Weszła do działu księgowości. Biuro wydało jej się dziwnie puste i ciche. - Halo - zawołała w kierunku poko- ju Randy. Nikt się nie odezwał stamtąd ani z żadnego innego gabinetu. Lina szybko ruszyła w kierunku swego pokoiku. Gdy otworzyła drzwi, zamarła. Na blacie jej biurka siedział ochroniarz w eleganckim garniturze. Hassan za- mknął za nią drzwi. Tym razem nie uśmiechał się. Lina poczuła suchość w ustach. Jej palce zdrętwiały. - Jumma! -wyszeptała prawie bezgłośnie. - Mamo! 139 24 Gdzie jest taśma? - zapytał Hassan chwytając Linę za nadgarstek i ściskając go jak kawałek drewna. Z jego twarzy znikł wyraz kalifornijskiego opano- wania sprzed kilku godzin. Teraz jego rysy sprawiały wrażenie bardziej suro- wych, śródziemnomorskich. Lina otworzyła usta wydając z siebie dźwięk, który był zarazem jękiem i krzykiem strachu. Mocniej zacisnął dłoń wokół jej nadgarst- ka. Podwinął rękawy eleganckiej koszuli z cienkiej bawełny. Jego nagie przedra- miona wydawały się twarde jak stal. - Gdzie jest taśma?-powtórzył. - Jaka taśma? - spytała Lina. Miała zawroty głowy, szeroko otwartymi usta- mi łapała powietrze. W sekundę potem wiedziała, że udzieliła niewłaściwej odpowiedzi. Hassan prawą ręką pociągnął ją w swoją stronę, a lewą mocno uderzył w twarz. Upadła na podłogę, ale za chwilę została szarpnięta w górę. Wciąż trzymając za nadgar- stek Hassan pchnął ją na ścianę, niczym bezwładną marionetkę. Z nosa płynęła jej krew. Przycisnął jej szyję szerokim przedramieniem do muru, a kolano wsunął jej między nogi. Była jak przyszpilony do tablicy robak. - Gdzie jest taśma? - ryknął po raz kolejny Hassan. - Wiemy, że ją wzięłaś. Gdzie ona jest? - W torebce - wykrztusiła. - Jest w mojej torebce. - Dobra dziewczynka. - Palestyńczyk zwolnił uścisk kolana i przedramie- nia, a potem za nadgarstek pociągnął ją do biurka, na którym leżała jej torba. Ochroniarz odwrócił torebkę do góry dnem i wysypał całą zawartość. Czysta ta- śma z klekotem wypadła na blat. Na pudełku widniał jasny napis "SONY". Pale- styńczyk podniósł ją i obejrzał uważnie, najpierw z zainteresowaniem, a potem ze złością. Taśma wciąż jeszcze była zapakowana w celofan. Cisnął ją o ścianę roztrzaskując plastik wewnątrz foliowego opakowania. - Nie ta taśma, suko! - Chwycił ją za kark i przycisnął jej twarz do biurka. - To nie ta taśma. - Podniósł ją trochę i ponownie uderzył jej głową o blat. - Gdzie jest ta pierdolona taśma? Lina ciężko oddychała. Przy ostatnim uderzeniu rozcięła sobie czoło. Teraz krew spływała jej do oka. Słyszała głos stojącego nad nią Palestyńczyka bezus- tannie powtarzającego to samo pytanie: "Gdzie jest taśma?" Ból w jej czaszce był tak ogromny, że nie potrafiła się skupić. Wiedziała, że jeżeli mu nie odpowie, czeka ją kolejny cios. Zdawała sobie również sprawę z tego, że w końcu powie mu prawdę, żeby tylko nie czuć więcej bólu. Wtedy znalazłby wydruki w kieszeni jej płaszcza i nie zostałoby jej zupełnie nic. - Gdzie jest taśma? - wrzasnął ochroniarz. - Nie wiem - krzyknęła rozpaczliwie. Jej czas się kończył. Palce mężczyzny zaci- skały się coraz mocniej wokół jej szyi. Miała wrażenie, że za chwilę połamią jej kości. - Dokąd ją zabrałaś, ty głupia suko? - Pienił się z wściekłości coraz mocniej przyciskając swoją ofiarę. - Dałaś ją tej swojej przyjaciółce, Randzie, czy tak? 140 - Co? - wycharczała Lina. Słyszała jego słowa, ale nie mogła skupić myśli. - Ta taśma jest u Randy, zgadza się? -krzyknął znowu. - Tak - usłyszała swój głos. To, co powiedziała, nie miało znaczenia. Jak tylko zaczęliby szukać kopii, wiedzieliby, że skłamała. Przynajmniej zyskała tro- chę czasu. - Tak, jest u Randy. Schowałam taśmę u Randy. Hassan pociągnął ją za krótkie włosy, odrywając jej głowę od blatu biurka i ponownie przycisnął Linę do ściany. Dłonią przesłonił jej usta i ścisnął tak moc- no, że miała wrażenie, jakby łamał jej kości policzkowe. - Jeżeli kłamiesz, to już jesteś martwa - powiedział. - A teraz powiedz mi gdzie mieszka Randa. Wyprowadził Linę z budynku tylnymi schodami. W bocznej uliczce, obok śmietnika, czekał już na nich jaguar z kierowcą. Do Hassana dołączył drugi Pale- styńczyk, Abu Raad. Obaj chwycili dziewczynę pod łokcie i popchnęli w kierun- ku wozu. - Nie próbuj nawet pisnąć - warknął Hassan. Z kieszeni wyjął nóż sprężyno- wy i przytknął długie, cienkie ostrze do jej pleców. Wepchnęli ją na tylne siedze- nie, usiedli po obu jej stronach i zatrzasnęli drzwiczki. Hassan szarpnął w górę jej spódnicę odsłaniając uda i jednocześnie drugą ręką rozszerzył kolana. Przycisną} nóż do jej krocza, tak że nie mogła się ruszyć nie robiąc sobie przy tym krzywdy. - Zrób coś z jej czołem - powiedział do drugiego bandyty. - Nie wygląda to dobrze. Ktoś może zwrócić uwagę. Kierowca podał im pudełko chusteczek i Abu Raad z grubsza wytarł krew, która zaschła nad okiem i wokół nosa Liny. - Dobra. Powiedz mu, jak ma jechać do Randy, tylko nie próbuj nas przechy- trzyć. - Dla podkreślenia swoich słów mocniej przycisnął ostrze do jej krocza. Lina podała kierowcy adres przy Beltran Road w Chelsea. Był to prawdziwy adres przyjaciółki. Nie miała pojęcia, co zrobi później, gdy już dotrą do mieszka- nia Randy, ale wiedziała, że tam ma większe szansę niż w biurze. Ruszyli na po- łudnie ulicą Sloane. Po drodze minęli policjanta. Lina chciała krzyknąć, ale nóż mocniej nacisnął na jej ciało. - Tylko nie próbuj żadnych sztuczek- powiedział Hassan. Minęli Hans Place, Cadogan Square, Eaton Place, gdzie wznosiły się chyba jedne z najdroż- szych nieruchomości na Zachodzie, zbudowane przez właścicieli winnic gdzieś na obrzeżach imperium. Właścicielami tych domów byli teraz Saudyjczycy, Li- bańczycy, Kanadyjczycy. Samochód skręcił na zachód w King's Road. Zbliżali się do Chelsea, - Jesteś bardzo niegrzeczną dziewczynką-stwierdził Hassan odrobinę zwal- niając nacisk noża. Zaczął nawet odzyskiwać swoją kalifornijską jowialność. - Chyba jeszcze nigdy nie widziałem, żeby pan Hammoud wpadł w taką wściekłość jak dziś po południu, gdy powiedziałem mu, że brakuje taśm. Był naprawdę zły. Sądziłaś, że ci się to upiecze? Nie wiedziałaś, że cię obserwowaliśmy? 141 -^ Nie - przyznała Lina, Z jej głosu pozostał jedynie ochrypły szept. - Wpadłaś w niezłe gówno, słodziutka-ciągnął Hassan swoim charakterystycz- nym amerykańskim akcentem. - Wiesz o tym? Wolę nawet nie myśleć, co ci zrobią w Bagdadzie. Na pewno znajdą coś, czego naprawdę się boisz. Masz klaustrofobię? Słyszałem, że lubią zakopywać ludzi w trumnach. Dają ci tylko cienką słomkę, przez którą oddychasz i zostawiają cię tak na kilka dni, tydzień, może na zawsze. Albo węże. Lubiszje? Będąmieli z tobą niezły ubaw. Jesteś idealną kandydatką. Uśmiechnął się tym swoim łagodnym uśmiechem z Santa Barbara, tak jakby właśnie sprzedawał sokowirówkę w telezakupach. - A ta kurwa Randa... Co za zdzira! Powiedziała nam, że będzie, cię miała na oku, a potem nas wyrolowała. Pan Hammoud nie będzie z tego zadowolony. Oj, nie. - Ona o niczym nie wie -stwierdziła Lina. -Nie powiedziałam jej nic o taśmie. - Akurat. Możesz sobie oszczędzić. Już dojechali do Chelsea. Minęli przemysłowy krajobraz gazowni i zbliżali się do osiedla, w którym mieszkała Randa. - Gdzie to, do cholery, jest? - krzyknął Hassan niecierpliwie. - No, mów! - Skręć w lewo. - Lina skierowała ich w ulicę Wandsworth Bridge. - A te- raz w prawo, w Beltran. - Który to dom? - Ten. - Wskazała trzeci dom po prawej stronie. - Drugie piętro. Samochód zatrzymał się przykrawężniku. Hassan zabrał nóż spomiędzy jej nóg. - Wysiadaj - powiedział. - I niczego nie próbuj. Mój przyjaciel Abu Raad ma broń i nie należy do najmilszych osób. - Drugi Palestyńczyk odsłonił dzie- więciomilimetrowy pistolet w kaburze pod pachą, tak aby dostrzegła srebrną po- łyskującą lufę. - Teraz powoli - zakomenderował Hassan. - Ostrożnie. Lina wysiadła z wozu. Wciąż jeszcze nie wiedziała, co ma robić. W małej uliczce nie dostrzegła żadnych przechodniów. Hassan chwycił ją za nadgarstek i pchnął na drugą stronę drogi. Przytknął jej nóż do pleców, tuż nad pośladkami. Idąc przez ulicę Lina rozejrzała się po Beltran Road, modląc się, aby ktoś pojawił się w pobliżu. Już prawie straciła nadzieję, kiedy zauważyła postać w ciemnym płaszczu wy chodzącą z drzwi klatki schodowej dwa domy dalej. Mężczyzna niósł dużą torbę przewieszoną przez ramię. Listonosz. Hassan pociągnął ją za sobą na krawężnik. Przyglądał się oknom mieszkania Randy, zastanawiając się, jak mają dostać się dośrodka. Nie zauważył człowieka w ciemnym płaszczu. To moja szansa, pomyślała Lina. Albo teraz coś zrobię, albo zginę. Wszystkie siły skupiła w tym jednym krzyku, który nagle przeciął powietrze niczym dźwięk gwizdka -wysoki i przepełniony strachem wypełniającym jej gar- dło, płuca i brzuch. Hassan gwałtownie obrócił się w stronę listonosza jednocze- śnie dźgając ją nożem, ale Lina w tej samej chwili wykręciła się i ciągle krzycząc wybiegła na ulicę, - Stój! -krzyknął listonosz. Biegł w ich stronę. Linie wydawało się, że wszyst- ko odbywa się w zwolnionym tempie. Listonosz był wysokim, łagodnie wygląda- jącym mężczyzną po czterdziestce, Zbliżając się do nich uniósł rękę. Hassan spoj- rzał na niego, a potem przeniósł wzrok na Linę, która oddalała się wciąż krzycząc 142 ile sił w płucach. Palestyńczyk zamarł na krótką chwilę, zastanawiając się w którą stronę ma pobiec^ ale jego kolega, Abu Raad, już zdecydował co robić. Wycelo- wał broń w listonosza] pociągnął za spust. Mężczyzna upadł. Strzały rozległy się echem w wąskiej uliczce. Z wielu okien rozległy się krzyki. - Cholera! - zaklął Hassan. Lina biegła teraz najszybciej jak tylko mogła. Kierowała się w stronę Wand- sworth Road. Kierowca wysiadł z jaguara i podbiegł kilka kroków w jej kierunku, jakby chciał ją gonić, ale byłza gruby i za powolny. Ona wciąż krzyczała, ucieka- jąc jak ktoś, kto jeszcze kilka sekund wcześniej uważał się za nieboszczyka. Z głów- nej ulicy zaczęli nadciągać ludzie zaalarmowani zamieszaniem. Wielu z nich ru- szyło ku Palestyńczykom. Abu Raad wycelował w Linę i strzelił raz, ale dziew- czyna biegła nisko pochylona i spudłował. Na huk wystrzału grupa przechodniów rzuciła się w poszukiwaniu osłony, tylko Lina biegła przed siebie. Zanim Abu Raad mógł strzelić po raz drugi, znikła za rogiem. - Cholera! - powtórzył Hassan. - Wsiadaj do wozu! - krzyknął w stronę swo- jego towarzysza. - Natychmiast. Palestyńczyk raz jeszcze wystrzelił w powietrze, a potem razem z Hassanem rzucił się do jaguara. - Mam za nią jechać? - spytał kierowca. - Zapomnij o niej - zakomenderował Hassan. - Lepiej się stąd zmywajmy. Kilka minut później zatrzymano ich na policyjnej blokadzie w Wandsworth. Nagłówki ostatniego wydania "Evening Standard" donosiły: BANDYCI Z OR- GANIZACJI WYZWOLENIA PALESTYNY ZŁAPANI W POŚCIGU. W arty- kule nie znalazła się ani jedna wzmianka o Coyote Investment i o Nasirze Ham- moudzie. Mówiono jednak, że policja szuka jeszcze jednej osoby podejrzanej o udział w morderstwie - arabskiej kobiety, która pomagała bandytom i zdołała zbiec z miejsca zbrodni. Lina wsiadła w pierwszy autobus, jaki dostrzegła przy drodze Wandsworth Bridge. Rana w dole jej pleców była powierzchowna i krwawienie już ustało, mimo to Lina trzęsła się jak osika. Raz po raz dotykała kieszeni upewniając się, czy wciąż ma wydruki komputerowe. Kobieta siedząca przy niej w autobusie próbo- wała ją pocieszyć, ale Lina oznajmiła, że absolutnie nic jej nie jest i nieznajoma zostawiła ją w spokoju. Sprawdziła, czy wciąż ma w torebce portfel i przeliczyła pieniądze. Na taksówkę wystarczy. Chciała wziąć prysznic i zmienić ubranie. Dopiero potem zamierzała zacząć martwić się tym, jak pozostać przy życiu. Wysiadła z autobusu w Fulham i zawołała taksówkę. - Notting Hill Gate - powiedziała kierowcy. - Lansdowne Walk. - Jednak, gdy skręcili z alei Holland Park w kierunku jej bloku, dostrzegła mężczyznę sie- dzącego na motocyklu i czekającego na coś. Stał dokładnie naprzeciwko jej domu. - Cholera. - Lina skuliła się na tylnym siedzeniu. 143 - Przepraszam,niedosłyszałem.-powiedziałkierowca. - Proszę jechać dalej - powiedziała szybko. - Niech pan tu nie staje. Odwrócił się i spojrzał na nią podejrzliwie, ale nie zdjął nogi z gazu. - Dokąd teraz? - Ulica North Audley - rzuciła Lina. Taksówkarz jechał na wschód wzdłuż drogi Bayswater, po czym skręcił w ulicę Hoffmana niedaleko Marble Arch. Gdy zbliżali się do wejścia, Lina zauważyła kolejną ciemną postać siedzącą w ciężarówce nieopodal i uważnie obserwującą drzwi bloku Hoffmana. Taksówkarz zwolnił chcąc się zatrzymać. Lina skuliła się najbardziej jak mogła i zasłoniła twarz dłonią. - Proszę jechać dalej, nie zatrzymywać się tutaj. Przepraszam. Znowu poda- łam zły adres. Kierowca spojrzał na nią jak na wariatkę. - Dokąd tym razem? - Gdziekolwiek - powiedziała. - Do Pałacu Buckingham. Chcę trochę po- zwiedzać. Mężczyzna pokręcił głową, ale posłusznie ruszył we wskazanym kierunku. Linie wcale nie przeszkadzało to, że raz po raz zerkał na jej odbicie we wstecz- nym lusterku. Biorąc pod uwagę sytuację, w jakiej się znalazła, było to nawet uspokajające. Kilka minut później Lina zadzwoniła do Hoffmana z budki telefonicznej przy Birdcage Walk tuż obok Pałacu Buckingham. Głos jej drżał. Sam natychmiast zorientował się, że coś jest nie tak. Spytał ją, czy wszystko w porządku. - Nie - odparła. - Nic nie jest w porządku. Dwóch ludzi Hammouda próbo- wało mnie zabić. Miałam szczęście, że udało mi się uciec. Mam dowody, o których rozmawialiśmy. Wyglądają całkiem nieźle. Tylko muszę je jeszcze rozpracować. - Jezu! Jak udało ci się wymknąć? - Uciekłam. Wciąż jeszcze uciekam. - Dzwoniłaś na policję? - Nie. Ale mam przeczucie, że i tak wkrótce zaczną mnie szukać. Jeden z lu- dzi Hammouda zastrzelił listonosza. - Gdzie jesteś? Zaraz po ciebie podjadę. Lina zastanawiała się przez chwilę, co powinna zrobić. Potrzebowała go, a za- razem nie chciała w nic mieszać. Nie mógł jej teraz pomóc, raczej zaszkodzić. - Lepiej będzie, jeżeli przez jakiś czas zostanę sama. Oni pilnują twojego domu, Sam. Jeżeli spróbujesz się ze mną spotkać, będą cię śledzić. - O czym ty mówisz? - Kilka minut temu widziałam jednego faceta przy ulicy Audley. Chciałam przyjechać do ciebie, ale kiedy zobaczyłam tego gościa parkującego niemal na twoim progu, doszłam do wniosku, że to nie najlepszy pomysł. Hoffman spojrzał przez okno na mężczyznę w niebieskiej ciężarówce, - Masz rację - powiedział. - I co zamierzasz? 144 - Zapadnę się pod ziemię. Czy wy, szpiedzy, nie tak to nazywacie? - Nie jestem szpiegiem, do cholery. Nienawidzę szpiegów. Całe życie pró- bowałem od tego uciec. - Do zobaczenia, Sam. Zadzwonię do ciebie, jak tylko będę miała okazję. - Zaczekaj chwilę. Czy nie moglibyśmy umówić się gdzieś w parku? Jakoś pozbędę się ogona. - Widzisz? Jesteś szpiegiem. - Nie. Jestem twoim przyjacielem. Zależy mi na tobie. Poza tym jesteś moją klientką. W telefonie rozległy się krótkie wysokie dźwięki sygnalizujące, że należy wrzucić kolejną monetę. - To miło - powiedziała Lina. - Ale muszę już kończyć. Nie mam więcej pieniędzy. Hoffman zaczął jeszcze coś mówić, ale połączenie zostało przerwane. Lina wiedziała już, dokąd powinna się udać. Zatrzymała jedną z taksówek jadących w stronę Tamizy. - Proszę mnie zawieźć do Blackheath - powiedziała kierowcy. - Wysadzi mnie pan gdzieś w pobliżu Parku Greenwich. - To długa jazda, proszę pani - odparł taksówkarz z cieniem wątpliwości w gło- sie. Dwadzieścia funtów za przejażdżkę pod mało precyzyjny adres. Uznał, że to trochę dziwne. Lina zamknęła oczy i zagłębiła siew skórzane siedzenie. Gdy trzy- dzieści minut później dotarli do Blackheath, zapłaciła za taksówkę i piechotą prze- szła kilkaset metrów do małego szeregowego domku przy Westgrove Lane. Zatrzy- mała się po drodze, przeszła na drugą stronę i raz jeszcze sprawdziła, czy na pewno nikt za nią nie idzie. Rozglądając się niepewnie dookoła zadzwoniła do drzwi. 25 Koszmarnie wyglądasz! - powiedziała Helen Copaken otwierając Linie. - Co ci się stało? Helen miała na sobie czarne dżinsy i białą koszulkę. Nie nosiła stanika. Krę- cone włosy zebrała na czubku głowy drewnianą spinką. Żyła ciągle pomiędzy strefami czasowymi późnych dzieci kwiatów a wczesnej kultury punkowej. Jej wygląd oraz sposób, w jaki się ubierała, stanowiły część ochronnej maski kobiety, która zawsze przewyższała inteligencją wszystkich wokół siebie, także mężczyzn, dominujących w jej zawodzie. Helen starała się ukrywać swoją urodę i tak chyba czuła się najlepiej. Wiele lat temu, gdy razem chodziły na zajęcia uniwersyteckie, uznała Linę za swojego przewodnika po prawdziwym świecie. - Cześć - powiedziała Lina cicho. - Mogę wejść? Helen wciągnęła ją do środka i pocałowała w policzek, a potem odsunęła się krok do tyłu. 145 - Poważnie, dziewczyno, wyglądasz na zupełnie wykończoną. Co ty, do dia- bła, robiłaś? Wszystko u ciebie w porządku? - Nie, nic nie jest w porządku. Mam problemy. Helen uważniej przyjrzała się twarzy Liny. - Co ci się stało w czoło? I w nos? Czy ktoś próbował cię pobić? Lina przytaknęła. Nagle poczuła, że za chwilę się rozpłacze, po tylu godzi- nach, które wymagały od niej odwagi. - Ludzie z mego biura próbowali mnie zabić. Helen nie zrozumiała. Pomyślała, że Lina żartuje. - Trudno się dziwić, po tych twoich kaskaderskich wyczynach z taśmami. A tak przy okazji, ludzie z mojego biura też chcą mnie dopaść. Dyrektor wydziału nie był zachwycony tym całym zamieszaniem. - Zrobiłaś kopię? - Tak jest! Mam ją tutaj. Może powiesz mi teraz, o co w tymwszystkim cho- dzi? - Jeszcze nie. Może później. Ja mówiłam serio, Helen. Ludzie z mojego biu- ra naprawdę chcą mnie zabić. - Zabić czy nastraszyć? - Ja nie żartuję, do cholery! Dwóch facetów porwało mnie z biura dziś po południu, jak wróciłam z uniwersytetu. Chcieli wysłać mnie do Bagdadu, ale uda- ło mi się uciec. Jeden z nich zastrzelił listonosza. Pewnie o wszystkim napiszą jutro w gazetach. - Z oczu Liny popłynęły łzy. - Hej, maleńka! - Helen otoczyła przyjaciółkę ramionami. Wreszcie do niej dotarło, że Lina mówi prawdę. Pozwoliła jej się wypłakać, a potem przyniosła kubek gorącej herbaty, apteczkę, żeby opatrzyć jej skaleczenia, talerz ze słodkimi ciasteczkami i miseczkę lodów. Dopiero gdy przyjaciółka doszła do siebie, Helen zadała jej pytanie: - Dlaczego ktoś miałby cię zabić? Lina przez chwilę zastanawiała się nad odpowiedzią. - Naprawdę chcesz wiedzieć? To może być niebezpieczne i musisz mi obie- cać, że nikomu nie powiesz tego, co ode mnie usłyszysz. - Naprawdę chcę wiedzieć. I nikomu o tym nie powiem. - Chcą się mnie pozbyć, ponieważ myślą, że wiem, gdzie władca Iraku trzy- mał pieniądze. - No, nieźle! Czy właśnie tego szukałaś w tamtych plikach? - Tak. Niestety, zorientowali się, że wzięłam taśmę. - No, nieźle! - powtórzyła Helen, - W takim razie teraz musimy wymyślić, jak wydostać cię z tego bałaganu. - Jej głos zabrzmiał bardzo rzeczowo. Helen postanowiła przejąć kontrolę nad sprawami przyjaciółki. - Jak myślisz, ile czasu minie, zanim ta cała sprawa przycichnie? - Nie wiem. Rok, może dwa. Trudno powiedzieć. Sądzę, że potrwa to tro- chę. W grę wchodzi sporo pieniędzy. - Ile? - Prawdopodobnie kilka miliardów. 146 -Dolarów czy funtów? - Dolarów. Zresztą to nie ma znaczenia. - Lina wyjaśniła najlepiej, jak tylko potrafiła, szczegóły wydarzeń ostatniego tygodnia. Opowiedziała o tym, co udało jej się odkryć podczas wędrówki po osobistych plikach Nasira Hammouda, o tajnej policji depczącej jej po piętach od chwili, gdy po raz pierwszy przypadkiem natknę- ła się na dowody istnienia tajnych kont Opowiedziała o wszystkim, nie wspomniała tylko Sama Hoffmana. Był jedyną tajemnicą, którą chciała zatrzymać dla siebie. - I co zamierzasz teraz zrobić? - spytała Helen, gdy przyjaciółka skończyła opowieść. - Chcę dokądś uciec. Nie mogę wrócić do domu. Do Bagdadu nie chcę je- chać, to chyba oczywiste. Może powinnam wyjechać z kraju? - Dokąd, kochana? - Nie wiem. Wszystko mi jedno, byle nie na Środkowy Wschód. Pieniądze są w Szwajcarii, przynajmniej tak wynika z plików, które przejrzałam. Może mo- głabym tam pojechać i dotrzymać im towarzystwa. A co według ciebie powinnam zrobić? - Uciekać. Na pewno nie możesz nigdzie dłużej zagrzać miejsca. Jeżeli to zrobisz, mogą cię dopaść. Wtedy cię zabiją, a chyba nie jest to cel, do którego dążysz. - Może mogłabym zostać tutaj - powiedziała Lina rozglądając się w przy- tulnym bałaganie panującym w domu Helen. - Tu byłoby idealnie. Przynajmniej na kilka dni. - Czuj się zaproszona. Bardzo bym chciała cię tu zatrzymać, ale oni znajdą to miejsce. - Jak? Nie sądzę, żeby ktoś mnie śledził. - Nie musieli za tobą jechać, żeby domyślić się, że zatrzymałaś się u mnie. Ile razy w zeszłym miesiącu dzwoniłaś do mnie z biura? - Nie wiem. Raz. Może dwa. - W takim razie znajdą mój numer na wydruku telefonów, sprawdzą adres i przyjadą tutaj. Dlatego właśnie nigdzie nie powinnaś zatrzymywać się na dłużej. Musisz stale przenosić się z miejsca na miejsce. - Boże, to potworne. - Ale też fajne. Trochę jak Lara z Doktora Żywago. Lina pokręciła głową. - Proszę cię, nie żartuj już z tego, bo znowu się rozpłaczę. Mówię serio. Czuję się jak kot, którego zagoniła na drzewo zgraja psów. Jak mam się z tego wyplątać? - Mogę być z tobą szczera? - Oczywiście. I tak przecież powiedziałabyś mi, co myślisz, więc jakie to ma znaczenie? - Prawda jest taka, że w twoim przypadku nie istnieje żadne dobre wyjście. Wszystkie są złe. Musisz więc zastanowić się nad jakimś nowym rozwiązaniem. - Może powinnam się poddać. Iść na policję, powiedzieć całą prawdę i mieć nadzieję, że te zbiry zostawią mnie w spokoju. 147 - W żadnym razie. Nic nie jest tak niewiarygodne jak prawda. Poza tym policja nie ochroni cię przed tymi draniami. Musisz stawić temu czoło. Jeżeli tu zostaniesz, ludzie Hammouda w końcu cię dopadną i będą cię torturowali, aż wy- znasz im wszystko co wiesz. Oni wszyscy są pewnie zboczeni. Seks z kobietami im nie wychodzi, chyba że je zwiążą. Zabiorą cię do jaskini w Jemenie, przywiążą cię nago do pala, wysmarują miodem i pozostawią tam, aby zżarły cię mrówki. A potem, kiedy dojdzie do nich, że rzeczywiście nic nie wiesz, zastrzelą cię, żeby ukryć swoje zbrodnie. - Przestań, Helen. To nie jest jeden z twoich dziwacznych biuletynów. To się dzieje naprawdę. Oni rzeczywiście robią takie rzeczy w Bagdadzie. - Przecież mówię poważnie. Nie o Jemenie, tylko o tym, żebyś poszukała nowych rozwiązań. Musisz znaleźć nową siłę. Lina rozważyła słowa przyjaciółki i doszła do wniosku, że Helen ma rację. Wszystkie opcje były złe. Nie mogła wrócić do domu, nie mogła na dłużej zostać u Helen, nie mogła się poddać. Z końca tunelu, do którego weszła, nie było ucieczki. Mogła tylko brnąć dalej i głębiej w nadziei, że znajdzie wyjście po drugiej stronie góry. Tak jak mówiła Helen, Lina musiała poszukać nowych rozwiązań. Może mogła znaleźć coś w plikach Hammouda, o ile miała szansę je zrozumieć. - A tak przy okazji - odezwała się Helen. - Wczoraj w Internecie natknęłam się na coś na temat kobiety, która znalazła się w stresującej sytuacji, mgliście przypominającej twoje położenie. Chcesz posłuchać? - A podniesie mnie to na duchu? - Nie mam pojęcia. To było w rozkładówce nietypowych związków. Adres "alt.sex.bondage", jeżeli cię to interesuje. - Nieszczególnie. Pewnie nie mają czegoś w rodzaju "alt.sex.normal"? - Zgadza się. Tego nie mają. Ale znajdziesz wszystko inne: "alt.sex.mastur- bacja", "alt.sex.bestia". Jest tam nawet coś pod "altsex.dzwieki." Ludzie nagry- wają się podczas uprawiania seksu. Wydają z siebie najbardziej nieprawdopo- dobne odgłosy. Naprawdę. - Nie mówiłabyś tak, gdybyś wiedziała, jak bardzo się dzisiaj bałam. - Ooochl Moocniej! Jeeeszcze! - Helen! - O Boże! Proooszę. Moocniej! Ooooooch. Oooooo. Lina uśmiechnęła się. Wejście w świat elektronicznych fantazji Helen było przynajmniej ucieczką od problemów, które ją gnębiły. - No i? Co tam wyczytałaś o tej kobiecie, która znalazła się w takiej jak ja sytuacji? - Miała na imię Sandra. Opisała, co się stało między nią a mężczyzną, które- go poznała właśnie za pośrednictwem sieci. Przedtem nigdy go nie spotkała. Wy- mieniali tylko uwagi w grupie dyskusyjnej pod adresem "alt.sex.magicy". - Kim są ci magicy? - To ludzie, którzy wiedzą wszystko. W tym przypadku udzielają porad na temat seksu. Twierdzą, że wiedzą, o czym mówią, ale ja mam wrażenie, że to banda napalonych studencików, którzy przeczytali o tym w jakichś pismach. 148 - No dobrze, a co się przytrafiło tej kobiecie i jednemu z magików? - On wysłał jej wiadomość mówiącą o seksie i zaufaniu. Pisał, że cała spra- wa polega na tym, aby całkowicie się komuś oddać, zaufać drugiej osobie, nawet jeżeli mogłaby cię skrzywdzić. Z jakiegoś powodu Sandrze spodobały się te sło- wa, więc umówiła się z tym gościem. - I co się stało? - Spotkali się w parku. Ona nawet go nie zobaczyła. Podszedł do niej z tyłu i zanim zdążyła cokolwiek powiedzieć, zawiązał jej oczy przepaską i zabrał do samochodu. Pojechali do motelu. Ona mu się nie sprzeciwiała. Całkowicie mu zaufała. Myślała, że tego właśnie jej potrzeba. Potem jednak zrobiło się dziwnie. -To znaczy? - No, dziwacznie. On chciał, żeby ona robiła jakieś obrzydliwe rzeczy. Oka- zał się koszmarny. Tak jak tych dwóch kolesiów z twojego biura, którzy chcą cię wysmarować miodem. - Cieszę się, że mi o tym przypominasz. Powiedz lepiej, co się stało z San- drą. - Na szczęście nic jej się nie stało. Zaczęła krzyczeć i uciekła. Facet był trochę zalany. Myślał, że robił to, czego ona chciała. Potem Sandra zamieściła wiadomość na rozkładówce, oczywiście anonimowo, wyjaśniając co się stało i ostrzegając inne kobiety, aby trzymały się z dala od tego szczególnego magika. Narobiła mu kłopotów. Ogromnych. Powiadomiła administratora systemu, że w sie- ci ma szajbusa. Z kolei administrator podał jego nazwisko policji i gość jest już teraz elektroniczną historią. - A co to ma wspólnego ze mną? - Niewiele, ale rzecz w tym, że tamta kobieta była zamieszana w nieprzy- jemną sytuację i odwróciła role przechodząc do ofensywy. I właśnie to powinnaś zrobić, . - Tak, tylko że ja nie mam do czynienia z weekendowymi sadystami z Inter- netu. To się dzieje naprawdę. Zupełnie nie wiem, co robić. - Już coś wymyśliłam, tylko najpierw muszę się jeszcze napić herbaty. Ty natomiast powinnaś wypocząć. Idź na górę, weź kąpiel i prześpij się. Zbudzę cię za godzinkę lub dwie. Lina posłusznie wypełniła polecenia Helen. Z ulgą pozwoliła jej przez jakiś czas kierować swoim życiem. Długo leżała w wannie, a potem położyła się spać. Spała prawie do dziesiątej rano następnego dnia. Tymczasem Helen postanowiła zadziałać w Internecie. Wysłała wiadomość do biuletynu, z którego zazwyczaj korzystali specjaliści od zabezpieczeń komputerowych, prosząc kolegów po fa- chu o radę w sprawie zabezpieczeń komputerowych systemów bankowych. W cią- gu kilku godzin dotarło do niej wiele tysięcy słów elektronicznych porad z całego świata. Globalna sieć Liliputów gotowa była pomóc w narobieniu kłopotów Guli- werowi. 26 Helen obudziła Linę następnego dnia rano i pokazała jej gazety. Najpełniejszy opis wydarzenia zamieszczono w "The Times". Linę nazwano w nim tajem- niczą kobietą i podano jej dokładny rysopis. Poza tym pisano, że według "dobrze poinformowanych źródeł" owa Arabka - panna Alwan - współpracowała z dwo- ma palestyńskimi terrorystami z Tunezji. Podobno mieli wykraść poufne akta du- żej londyńskiej spółki inwestycyjnej, w której pracowała podejrzana. Owa spółka zaoferowała dużą nagrodę za informacje o miejscu pobytu panny Alwan. Lina ponuro pokiwała głową. Podziwiała Hammouda. Był sprytniejszy niż sądziła. - Wygląda na to, że masz problem, kochana - powiedziała Helen wskazując artykuł w gazecie. -Przydałaby ci się jakaś nowa tożsamość. - Przyjaciółka mogła jedynie załatwić Linie inny kolor włosów i nową garderobę. Smukła arabska księż- niczka w przeciągu godziny zmieniła się w tlenioną blondynkę w okularach babuni, długiej spódnicy, prostej bluzce i z plecakiem. Wyglądała niemal jak Norweżka. Helen przygotowała śniadanie. Zjadły je w ogrodzie na tyłach domu, zaro- śniętym winoroślą i kwitnącymi pnączami, których plątanina pasowała do niepo- rządnego stylu właścicielki domu. Poranne słońce od czasu do czasu prześwity- wało zza chmur i rozjaśniało ogród niczym światło przeszukującego okolicę re- flektora. Rośliny przez chwilę błyszczały wJego promieniach, po czym przygasały z powrotem do ciemnej zieleni. Ciesząc się tą chwilą zapomnienia, Lina i Helen rozmawiały swobodnie. Lina spytała przyjaciółkę nad czym teraz pracuje. Helen wyjaśniła, że tworzy nową grę komputerową o nazwie Inwazja Femi- nistycznych Kosmitek. Na razie powstała robocza koncepcja. Na Ziemię przyby- wa z kosmosu nowa rasa kobiet Są identyczne z przedstawicielkami rodzaju ludz- kiego. Aby je od siebie odróżnić, gracz musi ustalić pewne parametry behawioral- ne, takie jak ambicja czy libido. Celem gry jest przekonanie się, czy feministyczne kosmitki zdołają opanować Ziemię, czy też może zostaną zniszczone. - Rzecz w tym - powiedziała Helen - że kiedy wzrasta poziom ambicji, ro- śnie także libido. Kosmiczne feministki, które odnoszą sukcesy, chcą przez cały czas się kochać, ale niestety są za bardzo zajęte. A kiedy mają za mało seksu, stają się mniej kreatywne i odnoszą mniej sukcesów. Właśnie na tym polega cała sztucz- ka, rozumiesz? Trzeba znaleźć odpowiednią kombinację. Helen właśnie wyjaśniała kolejny punkt strategii gry, gdy zadzwonił telefon. Żad- na z kobiet się nie poruszyła. Nagle wszystko umilkło i w tej ciszy dźwięczał jedynie dzwonek telefonu. Jeden, drugi, trzeci. Nawet ptaki i owady w ogrodzie ucichły. - Chyba powinnaś odebrać - stwierdziła Lina. Weszła za przyjaciółką do domu. Świat wkradał się do ich fantazyjnego ogrodu. - Halo - powiedziała Helen do słuchawki. - Tak, przy telefonie. Kto mówi? ...Czyja pana znam?... O co chodzi? Helen ponuro pokręciła głową, a potem przyłożyła sobie palec wskazujący do czoła, niczym lufę pistoletu. 150 - Kto taki? Proszę przeliterować jeszcze raz nazwisko. A-L-W-A-N. Tak, znam ją, ale już od jakiegoś czasu jej nie widziałam... Nie, nie wiem gdzie teraz jest... Tak, przeszkadzałyby mi pańskie odwiedziny. Właśnie wychodzę... Do widzenia. Helen odłożyła słuchawkę. - O Chryste - powiedziała tylko. Lina opadła na kanapę. Twarz ukryła w dłoniach. Kiwała się w tył i w przód, jak matka kołysząca dziecko. - Kto to był? - spytała nie podnosząc wzroku. Znała odpowiedź. - Mężczyzna z twojego biura. Mówił z charakterystycznym akcentem. Szu- kają cię. Powiedział, że to ważna sprawa. - Wiedzą, że tu jestem, prawda? - Pewnie się domyślają. Chyba nie zdołałam ich przekonać. - Co mam teraz robić? - Ruszać w drogę. Natychmiast. Mogą tu wkrótce być. Musisz jechać. Pron- to. Weźmiemy mój wóz. No, już. - Helen wzięła Linę za rękę, żeby ją podnieść z kanapy. - Dokąd jedziemy? - Lina czuła, że brakuje jej sił. - Na lotnisko. Zeszłej nocy wymyśliłam dla ciebie plan. Chciałam opowie- dzieć ci wszystko w ogrodzie, ale mogę to wyjaśnić w drodze na Heathrow. No dalej, dziewczyno. Zbieraj się i działaj! Lina powoli wstała z kanapy i zebrała kilka swoich rzeczy. Helen już zaczęła się krzątać. Z góry przyniosła niewielką torbę i zapakowała do niej wszystko, co według niej mogło się przydać przyjaciółce. Ze swojego gabinetu wzięła nowy laptop i włożyła go do torby wraz z zapasowymi dyskietkami, oprogramowaniem, kablami do modemu, przenośną drukarką i małym adapterem do europejskich gniazdek elektrycznych. W kuchni chwyciła garść czekoladowych ciastek i wrzu- ciła je do plastikowej torebki. - Chodźmy już!-krzyknęła do Liny. Samochód Helen, stare volvo, model z okrągłymi zderzakami, był naprawdę wiekowy. Bagaże wylądowały na tylnym siedzeniu, Lina, poganiana i popychana, usiadła z przodu i zapięła pas. - Mamy was gdzieś, palanty - zawołała Helen przez okno, ruszając sprzed domu. - Jaki plan wymyśliłaś? - zapytała Lina, gdy skręciły w Blackheath Road. - Dokąd zamierzasz mnie wysłać? - Do Szwajcarii - odparła Helen. Jej piersi podskakiwały pod koszulką za każdym razem, gdy zmieniała pas. - Musisz tam pojechać. Właśnie tam są pienią- dze. Zdobędziesz to, czego ci potrzeba. - Jesteś szalona, Helen. Przecież tam siedzą wszyscy ci bandyci. Jeżeli mnie znajdą, nie mam szans. - Au contraire. Zabiją cię niezależnie od tego, gdzie cię znajdą. Pojedziesz do Szwajcarii, ponieważ tam jest najłatwiej włamać się do komputerowej sieci banków i odszukać forsę. 151 - Aleja nie chcę się włamywać do żadnej sieci. - Właśnie że chcesz. Już ci przecież mówiłam. To najlepsze, co możesz zro- bić. Prawdę mówiąc, to twoja jedyna szansa. Może Szwajcarzy ci pomogą. Pew- nie chętnie się dowiedzą, że ich banki piorą kasę największego despoty świata. Posłuchaj mnie, Lina, sytuacja jest poważna. Trochę się naradziłam z moimi kom- puterowymi kumplami i sądzę, że plan zadziała. Przejechały przez most Deptford, brzęcząc i podskakując na przęsłach wie- kowej konstrukcji i przystanęły w zatoczce postojowej po drugiej stronie rzeki. Helen opuściła szybę i zawołała na taksówkarza, pytając którędy najszybciej do- jedzie do Heathrow. Mężczyzna wyrzucił z siebie potok wskazówek. Helen chwy- ciła długopis i rozejrzała się za kawałkiem papieru, ale nie znajdując nic spisała wszystko na nadgarstku. - No dobrze -powiedziała Lina, gdy znowu ruszyły, - W jaki sposób mam się włamać do sieci banków, kiedy już znajdę się w Szwajcarii, zakładając, że w ogóle tam pojadę? - Zaczniesz od tego, co już wiesz. Na przykład od nazwy banku, w którym znajdują się ich konta. Znasz ją? - Tak, Chyba. To Organizacja Banków Szwajcarskich w Genewie. - Dobrze. No widzisz. A teraz uważaj, ponieważ to, co ci powiem, może być warte kilka miliardów. Słyszysz? - Zamieniam siew słuch. - To nie takie trudne, jeżeli zrobisz wszystko jak należy. Po pierwsze, kiedy znajdziesz się w Genewie, musisz zdobyć broszurę tego banku. Cokolwiek, na czym znajdziesz numer ich telefonu. Potem sprawdzaj wszystkie numery po ko- lei, aż trafisz na linię modemową. Wszystkie brzęczą w ten sam charakterystycz- ny sposób, nawet w Szwajcarii. Później musisz trochę pobawić się programem komunikacyjnym, dopóki nie znajdziesz się w głównym komputerze banku. Mo- żesz spróbować z różnymi ustawieniami parytetów i kilka razy zmienić prędkość transmisji, ale na pewno w końcu uzyskasz połączenie z systemem. - Zapominasz o jednym, Helen. Nie mam przecież komputera. - Owszem, masz. Zapakowałam ci jeden z moich. To laptop 486 z wbudo- wanym modemem. Zrobi wszystko, co zechcesz. - Dobrze. I co dalej? Skoro zakładasz, że udam się w tę szaleńczą podróż, a na razie nie mam takiego zamiaru. - Potem musisz znaleźć nazwisko, które pozwoli ci wejść do systemu. Spró- buj kilka, na pewno z którymś trafisz. Ponieważ będziesz w Szwajcarii, raczej nie licz na Smitha albo Jonesa, Wpisz Larouche lub DeGaulle. - Albo Hammoud. - Właśnie. Może i to. W końcu znajdziesz takie, które zadziała. Kiedy sys- tem przyjmie nazwisko, prawdopodobnie rozłączy się. Dzieje się tak ze względu na zabezpieczenia. Chce do ciebie oddzwonić, żeby mieć pewność, że jesteś tym kimś, za kogo się podajesz. Dlatego powinnaś tak ustawić parametry modemu, żeby nie zareagował na sygnał rozłączenia. Chcesz zostać na linii. Rozumiesz na razie? 152 - Tak. - Lina patrzyła przez szybę na samochody zmierzające w przeciw- nym kierunku, do Blackheath. Zastanawiała się, w którym z nich siedzieli ludzie Hammouda. - Jesteś pewna, że uda ci się wprowadzić modyfikacje oprogramowania? - dopytywała się Helen. - Jeżeli nie, mogę to zrobić za ciebie, jak tylko dotrzemy na lotnisko. Nie ma sprawy. - Nie traktuj mnie protekcjonalnie, Helen. Chociaż noszę stanik* i nie mam obsesji na punkcie komputerów, nie oznacza to jeszcze, że jestem głupia. - Auu! Zabolało! - Przepraszam. - Nic nie szkodzi. Wiem, że jacyś kolesie chcą cię zabić. Jesteś trochę spięta. Nie ma problemu. Wracając do naszego planu, to jak już mówiłam, żeby kompu- ter bankowy myślał, że przeprowadza tę całą procedurę z oddzwanianiem, bę- dziesz musiała nagrać ciągły sygnał i wysłać go w idealnie odpowiednim momen- cie. Wtedy komputer dojdzie do wniosku, że się rozłączyłaś, choć ty wciąż bę- dziesz na linii. Potem komputer bankowy wyśle sygnał do ciebie, próbując połączyć się z jakimś Pierre'em albo Jacques'em, czyli z tym, pod kogo się podszyjesz. No, ale ty oczywiście ani na chwilę się nie rozłączysz, prawda? Więc w końcu na twoim ekranie pojawi się magiczne słowo: hasło. - I na tym koniec? Jakim cudem uda mi się znaleźć właściwe hasło? - To niełatwe, ale wykonalne. Dałam ci dyskietkę z sześćdziesięcioma tysią- cami najpopularniejszych haseł. Możesz próbować wszystkie po kolei, aż znaj- dziesz właściwe. Niestety, to może potrwać. No i mogą cię przy tym złapać. Wła- ściwie to istnieje o wiele prostszy sposób, zupełnie oczywisty dla takiej seksow- nej specjalistki jak ja. Lina roześmiała się. - W takim razie powiedz o nim głupiej i brzydkiej przyjaciółce. - Zadzwoń na numer, który próbował wybrać system bankowy, aby potwier- dzić transakcję. Na pewno pan nieznajomy, pod którego się podszywasz, ma jakiś komputer osobisty w domu albo w pracy. No więc zadzwonisz na ten numer i pod- łączysz się do jego systemu. Pewnie nie jest zabezpieczony żadnym hasłem. Jak już będziesz w środku, rozejrzyj się, sprawdź jego pliki, -Czego mam tam szukać? - Czegokolwiek z hasłem do głównego komputera banku. Stare pliki kom- puterowe czasem je zawierają. Zresztą może ono mieć osobny plik. Spróbuj od- naleźć plik o nazwie "Hasło". Ludzie są czasami naprawdę głupi. Poszukiwania pewnie zabiorą ci chwilkę, ale na pewno okażą się owocne. - A jeżeli hasło jest zaszyfrowane? Co wtedy? - Jeżeli znajduje się w słowniku, możesz je złamać na siłę. Mam na dyskiet- ce algorytm rozszyfrowujący DES i słownik zawierający pięćset tysięcy słów. Przy- puszczam jednak, że hasło nie będzie zaszyfrowane. Znam pewien sekret na temat Szwajcarów. Są powolni. - Skąd wiesz? - Miałam kiedyś chłopaka ze Szwajcarii. Był cholernie powolny. 153 - Przypadek mało znaczący statystycznie. - To prawda. Znaczący to on nie był. - No dobra. Przyjmijmy, że zdobyłam hasło. Co mam później robić? - Jesteś już gotowa do gry. Za pośrednictwem modemu łączysz się z ban- kiem, podajesz się za pana Jakiegośtam, wysyłasz ciągły sygnał, czekasz, aż kom- puter oddzwoni do pana Jakiegośtam, potem szybko wpisujesz hasło i już jesteś w środku. Wtedy możesz paść się ile wlezie. Pewnie chwilę zabierze ci zapozna- nie się z oprogramowaniem, jakiego używa bank. Poza tym, będziesz musiała dostać się do danych, żeby znaleźć to, czego szukasz. Na pewno jakoś sobie z tym poradzisz już na miejscu, w Genewie. - Nie lecę do Genewy. - Ależ lecisz. Tylko w jeden sposób możesz się wydostać z tej matni: musisz uciekać szybciej niż cię gonią. Czy chcesz, żebym jeszcze raz opowiedziała ci, jak cię zwiążą w Jemenie? - Przestań! - ostro ucięła Lina. - Proszę, nie rób sobie żartów z tortur. To mało zabawne. Przez chwilę jechały w milczeniu. Helen prowadziła teraz dość szybko bo wyjechały z labiryntu korków ulicznych South Bank. Spojrzała na przyjaciółkę gapiącą się w okno i zaciskającą dłonie w pięści. - Przepraszam - powiedziała cicho. - To nic. Po prostu dla mnie to nie są żarty. Do Heathrow dojechały tuż przed pierwszą. Helen odszukała szwajcarskie linie lotnicze Swissair na liście linii lotniczych i ruszyła na odpowiedni terminal. - Na pewno mają mnóstwo lotów do Genewy. Weźmiemy następny. Masz brytyjski paszport, tak? Wystarczy, jak nim zamachasz przechodząc przez kontro- lę. Na lotnisku pewnie pełno będzie, ludzi szukających Liny Alwan, ale oni spo- dziewają się zobaczyć przesadnie ubraną Arabkę, a nie taką superdziewczynę jak ty. Baw się dobrze, kochana. I niczym się nie denerwuj. Helen zatrzymała wóz przy krawężniku, jak najbliżej wejścia do stanowisk odprawy Swissair. Wzięła bagaże z tylnego siedzenia i wręczyła je Linie. - Tu masz laptopa. Modem jest wbudowany. W torbie znajdziesz zapasowe baterie i kil- ka dyskietek z superprogramami. Masz też drukarkę i wszystkie potrzebne ci ka- ble. No i jeszcze adapter do tych ich śmiesznych gniazdek. Tutaj spakowałam ci kilka sukienek i swetrów. Lina wzięła dwie torby i zawiesiła po jednej na obu ramionach. Helen wyjęła z torebki portfel. - Daję ci moją kartę American Express. Możesz udawać mnie. Zatrzymaj się w jakimś dobrym hotelu. Możesz wydać ile chcesz. Kiedy sprzedam Inwazję Fe- ministycznych Kosmitek, zarobię tyle, że nieważne ile wydasz. A skoro możesz umrzeć, spróbuj trochę nacieszyć się życiem. Masz paszport? Lina skinęła głową. Podobnie jak wszyscy obcokrajowcy, miała zwyczaj no- szenia przy sobie dokumentów. 154 - Masz pieniądze? - Trochę.-Lina przeliczyła banknoty w portmonetce. - Daję ci jeszcze sto funtów - powiedziała Helen. - Tylko tyle mam przy sobie. Tutaj masz moją telefoniczną kartę kredytową, a tu kartę do bankoma- tów. Mój PIN to zero-siedem-dwa-jeden. Na lotnisku wyjmij jeszcze trochę pie- niędzy. Kup sobie jakieś ciuchy i szczoteczkę do zębów, jak już dolecisz do tej Genewy. - Wszystko ci zwrócę. - Dobra. Teraz już leć, żebyś się nie spóźniła. Zadzwoń Jak już się tam urzą- dzisz. Z budki telefonicznej. - Boję się, Helen. - Weź się w garść, dziewczyno. To twoja wielka chwila! 27 Lina zapadła się pod ziemię. Nie zadzwoniła, nie dała żadnego znaku życia. Hoffman słyszał jedynie kroki tych, którzy ją ścigali. Tego ranka siedział w swo- im biurze czytając gazety i zastanawiając się, czy gdyby był sprytniejszy, mógłby przewidzieć to, co się stało. Czuł się winny. Przed południem odwiedził go oficer ze Scotland Yardu. Miał na sobie policyjną wersję stroju swobodnego - tweedową marynarkę, lekko poluzowany krawat i koszulę rozpiętą pod szyją. Przedstawił się jako Williams. Po zwykłym wstępie, w którym przepraszał, że przeszkadza, zapytał Sama, czy znał pannę Alwan. Sam od razu potwierdził. Powiedział, że byli przyja- ciółmi. Nigdy nie mówił kłamstw, które łatwo można było sprawdzić. - Czy wie pan może, gdzie panna Alwan przebywa obecnie? - spytał inspek- tor. - Nie, nie wiem. A może pan wie? - To sprawa policji. Prawda jest taka, że Lina Alwan zaginęła. Wczoraj dość niespodziewanie wyszła z biura. W domu jej nie ma. Wygląda na to, że przepadła bez wieści. - Tyle dowiedziałem się z wczorajszych gazet. Jak pan sądzi, dokąd się uda- ła? Sam chciałbym ją odszukać. - Czyżby? Naprawdę? A dlaczegóż to, jeżeli można wiedzieć? - Williams miał charakterystyczną dla brytyjskich policjantów manierę zadawania pytań su- gerujących odpowiedź. Styl ten bardzo różnił się od hałaśliwych metod policji amerykańskiej, a co najważniejsze, zdawał egzamin. - Ponieważ obawiam się, że ktoś próbuje ją dopaść - odparł Hoffman. - W tym się pan nie myli. Rzeczywiście ktoś próbuje ją odszukać. Hoffman przymrużył oczy i pochylił się ku policjantowi. - Kto? - My, proszę pana. Wydział Specjalny. Mam nakaz aresztowania panny Alwan. 155 - Aresztowania? Chyba pan żartuje. Pod jakim zarzutem? - Kradzież mienia. Przywłaszczenie funduszy. Udział w zabójstwie listono- sza. Prawdę mówiąc lista jest dość długa. - Te zarzuty są śmieszne. Kto ją oskarżył? - Jej pracodawca. Człowiek nazwiskiem Hammoud. Powiadomił nas o wszyst- kim wczoraj w nocy. Sam próbował przekonać policjanta, że oskarżenia były bezsensowne. Lina nic nie ukradła, a jeżeli musiała uciec, to dlatego, że bała się tego, co mógł jej zrobić Hammoud. Kiedy mówił, inspektor Williams wyjął notes i zaczął zapisy- wać wszystko w punktach. - A dlaczego ta pani miałaby się go bać? - zapytał policjant słodko. - Ponieważ Hammoud jest mordercą. Tego inspektor Williams nie zapisał. Spojrzał na Hoffmana znad okularów. - To raczej poważne oskarżenie, proszę pana. Obawiam się, że aby cokol- wiek udowodnić, musi pan mieć więcej dowodów. - Proszę posłuchać, wszystko wyjaśnię. Hammoud chce dostać pannę Al- wan, ponieważ wydaje mu się, że ona wie, gdzie znajduje się sporo pieniędzy. - Właśnie o to mi chodzi. Zgadzam się z panem, iż właśnie to jest powodem zdenerwowania pana Hammouda. Twierdzi on, że panna Alwan wzięła poufne dokumenty, które, mówiąc ściśle, nie były jej własnością. - Ależ to pomyłka. Ona nic nie wie. Jest tylko przerażona. Obcy ludzie ją śledzą. Obawia się, że ktoś chce ją zabić. Dlatego właśnie uciekła. Czy wie pan, o jaką sumę tutaj chodzi? - No właśnie, zastanawiam się, jak wiele pieniędzy wchodzi w grę? - Dłu- gopis Williamsa zawisł nad kartką. Hoffman zdał sobie sprawę, że popełnił błąd. Za chwilę nazwano by go wspólnikiem w tej absurdalnej sprawie, którą przygoto- wano przeciwko Linie, - Nie wiem. Dużo. Potem Sam starał się zachować większą ostrożność. Policjant dopytywał się, kiedy po raz ostatni rozmawiał z Liną. Hoffman odparł, że poprzedniego dnia po południu, około drugiej. Próbował wówczas umówić się z nią na spotkanie, ale ona odmówiła. Nie miał pojęcia, dokąd się udała i gdzie teraz przebywała. Miał nadzieję, że jeżeli Scotland Yard czegoś się dowie, ktoś do niego zadzwoni. In- spektor Williams próbował zadać mu jeszcze kilka pytań na temat natury jego układów z Liną, ale Sam odmówił dalszych odpowiedzi bez wcześniejszego po- rozumienia się z adwokatem. Wtedy inspektor zamknął skórzany notes i wręczył Hoffmanowi wizytówkę. Sam odprowadził go do drzwi. Po wizycie policjanta Hoffman poczuł się jeszcze gorzej. Od chwili, gdy fili- piński kucharz przekroczył próg jego biura, aż do tego momentu konfrontacja z Nasirem Hammoudem okazała się katastrofalna. Z szuflady biurka wyciągnął jedyny dowód rzeczowy, jaki udało mu się zdobyć - papier listowy z nagłów- kiem - i zdał sobie sprawę, że nie wiedział, co ów nagłówek oznacza. Nie zadał 156 sobie nawet tyle trudu, żeby zadzwonić do Tunezji na numer kontaktowy Oscar Trading. Poruszał się jak lunatyk. Chcąc naprawić swoją wcześniejszą opiesza- łość podniósł słuchawkę i wybrał numer podany na papierze listowym: 216-1- 718-075. Po trzech dzwonkach usłyszał głos z lekkim, nosowym akcentem z ame- rykańskiego południa. -Halo, w czym mogę pomóc? - Kto mówi? - zapytał Hoffman. - W czym mogę pomóc? - powtórzył głos. Był to mężczyzna, chyba mniej więcej w wieku Sama. Pytania zadawał z nutą oczekiwania, tak jakby czekał, aż Hoffman udzieli prawidłowej odpowiedzi. - Jaki to numer? - zapytał Sam. - Do kogo się dodzwoniłem? Połączenie zostało przerwane. Mężczyzna w Tunezji odłożył słuchawkę. Hoffman natychmiast spróbował raz jeszcze, ale tym razem linia była zajęta. Pró- bował bezskutecznie przez prawie godzinę, a kiedy wreszcie znowu uzyskał połą- czenie, cała scenka powtórzyła się raz jeszcze. - Halo - powiedział południowy głos. - W czym mogę pomóc? - Dzwonię w sprawie Oscar Trading- odparł Hoffman. -Chwileczkę. - Przełączono Sama na oczekiwanie. Przerwa trwała mniej więcej minutę. Czekając, Hoffman uświadomił sobie, że ktoś może próbować go namierzyć. W końcu głos powrócił. - Bardzo mi przykro. W tej sprawie nie mogę panu pomóc. Tu nie mieści się żaden Oscar Trading. - A jaki to numer?-Sam nie poddawał się. Połączenie znowu zostało przerwane. Kiedy Hoffman spróbował raz jeszcze kilka minut później, włączył się tunezyjski operator z informacją, że dany numer został odłączony. Rozmyślając nad tym dziwnym wydarzeniem, Sam przypomniał sobie coś z dzieciństwa. Jego ojciec zostawił kiedyś w ich domu w Bejrucie kartkę z nume- rem, którego można było używać tylko w nagłych przypadkach. Pewnego dnia mały Sam Hoffman postanowił pod ten numer zadzwonić. Spokojny męski głos odezwał się w taki sam sposób: - Halo, w czym mogę pomóc? Gdy Sam nie potrafił udzielić właściwej odpowiedzi, nieznajomy rozłączył się. Tego popołudnia Hoffman doszedł do wniosku, że potrzebne mu są posiłki. Grał w superlidze oszustów nie rozumiejąc zasad gry, którą prowadził. Po kilku minutach zastanowienia zadzwonił do palestyńskiego znajomego mieszkającego w Paryżu. Ali Mattar był chyba najzdolniejszym kłamcą, jakiego Sam kiedykolwiek spotkał. Dorastał w obozie uchodźców w pobliżu Tyre w południowym Libanie. Ni- czym lewantyński Oliver Twist, przymilaniem i pochlebstwami zdołał wykupić się z obozu i zapewnić sobie życie w jakim takim poważaniu. Pół tuzina wywia- dów, które w takim czy innym momencie korzystały z jego usług, uważały go za swojego informatora. Na początku lat osiemdziesiątych jakimś cudem informował 157 jednocześnie wywiady Syrii, Izraela, Organizacji Wyzwolenia Palestyny i Iranu. Udało mu się z tego wymigać tylko dlatego, że od początku było wiadomo, dla kogo naprawdę pracował przez cały czas, a mianowicie dla Stanów Zjednoczo- nych. Przynajmniej w pewnym sensie. Bo w gruncie rzeczy Ali pracował sam dla siebie. Ów egoizm stanowił jego ochro- nę. Jako młody chłopak przybył do Bejrutu i dostał pracę kierowcy w ambasadzie amerykańskiej. Po kilku latach stamtąd odszedł! założył agencję podróży, wiedząc w głębi duszy, że Amerykanie korzystający z jego usług byli oficerami wywiadu(cho- ciaż później twierdził, że wtedy absolutnie nie miał żadnego pojęcia o pracy swoich klientów). Ali doskonale wiedział co robi. Nigdy nie pozostawał bezczynny. W tam- tych latach Stany Zjednoczone uważano za najpewniejszy bilet do lepszego świata. Został zwerbowany, o ile można to tak określić, pod koniec lat sześćdziesią- tych. Wysłano go, aby spenetrował palestyńskie podziemie. Zrobił to w godny podziwu sposób, a to prawdopodobnie dlatego, że Palestyńczycy zwerbowali go przy okazji, by spenetrował CIA. Kto wie, komu naprawdę pozostawał lojalny w głębi serca, poza oczywiście samym sobą. Teraz Ali żył wygodnie w Paryżu, na szarym marginesie świata wywiadu, handlując fragmentami informacji, które do niego trafiały. Sam Hoffman chętnie kupował wszystko, co dotyczyło arabskiego świata biznesu. Lubił Mattara za to, że naprawdę znał się na rzeczy i wiele wie- dział. Nie zmyślał. Sam żałował jedynie, że Alego poznał za pośrednictwem ojca, podobnie jak wielu innych ludzi, od których czerpał informacje. - Potrzebuję pomocy, Ali. - Hoffman zadzwonił do Mattara po południu. Nie cierpiał rozmawiać o interesach przez ocean, na linii międzynarodowej, ale nie miał wyboru. - To tylko kilka dni pracy. Przyzwoite wynagrodzenie plus po- kryte koszty. - O co chodzi, habibi? - O Irak. - WAllfth! O mój Boże, Sam. Trudno uwierzyć, że władca nie żyje po tylu latach. To był dla mnie wielki szok. Mój Boże! A zatem, co chciałbyś wiedzieć? - Chodzi mi o jego pieniądze. - Och, to gorący temat, mój przyjacielu. Chyba wszyscy o to dziś pytają. Jesteś trzecią osobą, która z tym do mnie dzwoni. Bardzo gorący temat Ile mi za to zapłacisz? Ha, ha! - Śmiech ten oznaczał, że wiadomości będą Sama słono kosztowały. - Dwa tysiące za dzień. Plus wydatki. Muszę mieć coś naprawdę dobrego, z czym będę mógł pójść na policję. - Przykro mi, ale nie mogę tego zrobić nawet dla ciebie, Sam. To jak działal- ność charytatywna. Inni, wiesz jacy, płacą mi pięć razy tyle za to, co już wiem. Czasem dziesięć razy tyle. - Dobrze. Trzy tysiące za dzień. Tylko na tyle mnie stać, ale to chyba nie jest mało za kilka godzin pracy. - Zaledwie godzinę temu pewien mężczyzna z blizną na nosie, wiesz o kogo mi chodzi, zaproponował mi pięć tysięcy. Co mam zrobić? Przecież muszę jakoś żyć. Stawiasz mnie w bardzo trudnej sytuacji, przyjacielu. 158 Hoflman westchnął. Lubił Alego, ale nienawidził targowania się. - Cztery tysiące plus wydatki. - Mój drogi, nie mówmy już więcej o pieniądzach. Jeżeli spodoba ci się to, co Ali dla ciebie znajdzie, zapłacisz mu za to. Znam cię, Sam. - Cztery tysiące - powtórzył Hoffman. Nie chciał żadnych niedopowiedzeń. - Jak chcesz, mój przyjacielu. A zatem czego chciałbyś się dowiedzieć? - Już ci mówiłem. Chodzi o pieniądze władcy. O to, kto go zabił i dlaczego. Interesuje mnie zwłaszcza wszystko, czego zdołasz się dowiedzieć o Nasirze Ham- moudzie. - Aaa! Chyba masz właściwego człowieka. Ile wiesz o Hammoudzie? - Był w Bagdadzie tuż przed zamachem na władcę. Wiem też, że wiele osób sądzi, iż to właśnie on siedzi na kupie pieniędzy zamordowanego. - Mish maouul! To trudna sprawa, Sam. Cztery tysiące za dzień nie wystar- czy, ale w porządku. Dogadamy się. - Właśnie. Zawarliśmy układ. - Mam nadzieję, że nie zatrudniasz Alego, żeby się dowiedzieć gdzie te pie- niądze są. Ja tego nie wiem. Gdybym nawet wiedział, to nie powiedziałbym ci nawet za dziesięć tysięcy dziennie. Sam bym się nimi zajął. - Nie. Nie chcę tych pieniędzy. Chcę wiedzieć, komu na nich zależy. - Wszystkim, mój drogi. - Chodzi mi o Bagdad. - Kim jest twój klient, habibi? Może to ułatwi mi znalezienie odpowiedzi. - Nie mogę ci tego zdradzić. Powiem tylko, że nie pracuję dla rządu. To sprawa osobista. - Jestem do usług. Czy wolno mi zapytać, ile ten klient ci płaci? - To proste. Nic. Zero. Sirf. - W takim razie musisz być bogaty, Sam. Pracujesz za darmo. - Dość tego. Koniec rozmowy na temat pieniędzy. Za chwilę rozboli mnie od niej brzuch. - Dobrze. Dokąd mam pojechać? Może do Tunezji? -Dlaczego do Tunezji? - Bo tam mam przyjaciół, którzy mogą mi coś powiedzieć. W Bagdadzie teraz nikt nic nie mówi, możesz mi wierzyć. Kiedy mam wyjechać? - Jak najszybciej. Jeszcze dziś po południu. Pierwszym samolotem. - Ale ja mam tutaj interesy. Nie mogę tak po prostu zniknąć. To będzie cię kosztowało dodatkowo. - Przestań chrzanić - uciął Hoffman. - Masz tam natychmiast jechać. I jesz- cze jedno. Chcę, żebyś dla mnie sprawdził jeden numer w Tunezji: siedemset osiem- naście zero siedemdziesiąt pięć. Teraz jest rozłączony, ale chciałbym wiedzieć, do kogo przedtem należał. - Chwilka. Zapiszę go sobie: siedemset osiemnaście zero siedemdziesiąt pięć, tak? - Tak. Jak dowiesz się czegoś sensownego, przyjedź do Londynu. Nie mów mi nic przez telefon. 159 - Dobrze. Pewnie będę musiał polecieć pierwszą klasą. Mówię to, żebyś wie- dział. Mas salameh. . - Salaam aleykum - odparł Hoffman ściskając słuchawkę. Rozmowa z Alim Mattarem wyczerpała go, a poza tym kosztowała majątek. Nie wiedział jednak w jaki inny sposób mógłby się dowiedzieć, co tak naprawdę się dzieje. Tej nocy policja znalazła ciało Randy Aziz przy bocznej drodze w hrabstwie Kent, niedaleko Dover. Siedziała za kierownicą wynajętego samochodu. Zaaranżo- wali wszystko tak, aby wyglądało to na wypadek. Samochód uderzył w drzewo i bak z benzyną wybuchł. Ciało dziewczyny było zbyt zwęglone, aby ktokolwiek mógł się domyślić, co zrobili jej przed śmiercią. Gazety pisały, że prawdopodobnie nale- żała ona do tego samego "gangu terrorystów", który próbował ukraść pieniądze należące do londyńskiego koncernu inwestycyjnego. Spekulowano, że ofiara straci- ła panowanie nad kierownicą próbując dostać się na prom i uciec z kraju. Jak zwy- kle "dobrze poinformowane źródła" twierdziły, że nadal trwają poszukiwania dru- giej arabskiej kobiety, która podobno przewodziła grupie terrorystycznej. IV Pałac końca 28 Kobieta z krótkimi jasnymi włosami szła przez terminal genewskiego lotniska, uważnie rozglądając się wokół. Miała na sobie bezkształtną, prostą sukienkę i niosła dwie torby, po jednej na każdym ramieniu. Szła niepewnie - oglądając się za siebie, to znów starając się dostrzec coś przed sobą-jakby nie wiedziała, dokąd zmierza. Kiedy mężczyzna w kontroli paszportów zapytał ją, dlaczego wy- gląda inaczej niż na zdjęciu -jasne włosy zamiast czarnych - zaśmiała się nerwo- wo i powiedziała, że potrzebowała odmiany. Kontroler przewrócił oczami, jakby doskonale wiedział, o czym ona mówi. W tym mieście wszystkich podejrzewano o najgorsze. Wzbogaciło się ono ukrywając pieniądze Francuzów, którzy oszuki- wali na podatkach, a później udostępniło swoje progi i skarbce banków miesz- kańcom Afryki, Azjatom, Arabom oraz Żydom. Wszystkim, którzy mieli coś do ukrycia. Jedna osoba więcej nie robiła różnicy. Dlaczego mieli nie wpuścić tej młodej kobiety z uderzająco ciemnymi rysami, które nie pasowały do jej jasnych włosów? . Oficer kontroli paszportów machnął ręką, przepuszczając Linę Alwan za ba- rierkę. Dziewczyna się nie ruszyła. Patrzyła w podłogę, unikając jego wzroku, więc nie zauważyła gestu. Dopiero kiedy Niemiec, który stał za nią, popchnął ją, zrozumiała, że może przejść bez przeszkód. Trochę się zdenerwowała, kiedy na cle chcieli obejrzeć jej komputer, ale okazało się, że miała go tylko włączyć. Przy- wożenie komputerów nie stanowiło żadnego problemu, o ile oczywiście nie wy- buchały. Lina czuła, jak narasta w niej podniecenie. Gdy przeszła przez cło i wy- szła na główną halę lotniska, miała ochotę jakoś to uczcić. Dostrzegła butik z dam- skimi strojami i kupiła w nim nową sukienkę, bardzo ciasną i ściśle przylegającą do ciała. Była nieziemsko droga, ale to nie miało znaczenia. Lina zapłaciła za nią kartą kredytową Helen. Zatrzymała się w "Beau Rivage", wielkim, starym hotelu przy Quai du Mont- -Blanc. Był to jedyny genewski hotel, którego nazwę znała. Jej ojciec zatrzymywał się tutaj w czasach, gdy jeszcze miał pieniądze na podróże do Szwajcarii. Ulokowano ją 163 w absurdalnie wielkim pokoju na czwartym piętrze, z balkonem od strony wiel- kiej fontanny Jet d'Eau. Sama łazienka miała chyba długość toru do gry w krę- gle - cała biała, z olśniewająco białymi ręcznikami, olbrzymią umywalką; wanną i bidetem. Osobne wejście prowadziło do toalety. Lina poczuła się cudownie. Obsługa hotelu przypuszczała pewnie, że tylko bogata kobieta może pozwolić sobie na samotne podróże. Późnym popołudniem Lina siedziała na balkonie prawie godzinę, spogląda- jąc na Jet d*Eau i myśląc, że jak dotąd szczęście jej nie opuściło - udało jej się pozostać przy życiu. Słup tryskającej wody działał na nią uspokajająco. Strzelał na kilkadziesiąt metrów w górę ponad spokojną taflą Jeziora Genewskiego i opa- dał mglistą kaskadą. Lina czuła się zarazem jak tryskający w górę strumień i jak opadająca mgła kropelek. Udało jej się wypłynąć na powierzchnię własnego ży- cia i uwolnić. Co ją jeszcze czekało? Odważne słowa Helen, kiedy mówiła o od- szukaniu pieniędzy, w Londynie zdawały się mieć jakiś sens, ale teraz, kiedy Lina znalazła się w Szwajcarii, przypominały tylko rozpływającą się w powietrzu mgłę. Wciąż jeszcze miała wydruki z zastrzeżonych plików Hammouda z nazwami ban- ków oraz numerami kont Próbowała zaplanować, co powinna z nimi zrobić, ale myśli jej umykały pozostawiając pustkę, Chciałaby zadzwonić do Hoffmana i po- prosić go o radę, pragnęła też porozumieć się z Randą, o którą bardzo się niepo- koiła. Wiedziała jednak, że kontaktowanie się z kimkolwiek byłoby nierozsądne, więc tkwiła na balkonie oglądając pióropusz fontanny chwytającej ostatnie pro- mienie popołudniowego słońca. Po długiej kąpieli Lina ubrała się w nową sukienkę i zeszła na dół do baru. Akurat była pora koktajlowa i w lokalu roiło się od biznesmenów ze wszystkich stron świata. Kelner zaprowadził Linę do stolika w rogu sali, z dala od zgiełku. Poprosiła o szwajcarską gazetę i szklankę wody mineralnej. Z okna, przy którym siedziała, roztaczał się widok na granatowoczarne wody Jeziora Genewskiego i na postrzępione szczyty Alp, ledwie widoczne w świetle księżyca. Lina rozej- rzała się po sali. Wszyscy goście wyglądali na miłych i uprzejmych, nawet Arabo- wie. Szwajcaria działała na ludzi uspokajająco. Po kilku minutach lektury i popijania wody mineralnej Lina dostrzegła męż- czyznę, który przyglądał jej się z uwagą. Był chudy jak patyk, ale ubrany w drogi garnitur, krawat od Hermesa i złote spinki do mankietów. Mógł mieć najwyżej pięć- dziesiąt lat Najwyraźniej szukał towarzystwa. Wyglądał na lekko wstawionego. Najpierw Lina odwróciła wzrok i zaczęła przeglądać program kin w "La Suisse", jakby na kogoś czekała i nie chciała, aby ją zaczepiano. Dopiero po chwili zastano- wienia doszła do wniosku, że nie czeka na nikogo, a przecież powinna szybko zna- leźć sobie w Genewie przyjaciół. Podniosła wzrok znad gazety i odwzajemniła spoj- rzenie nieznajomego. Uśmiechnął się i mrugnął do niej. Gdy ona również się uśmiech- nęła, wziął swoją szkocką z sodą i ochoczo ruszył do jej stolika. - Witam - powiedział. Miał amerykański akcent. - Ou peut-etre je dois dire: bonsoir! - Po francusku także mówił płynnie. -Aw, kayftagool hello bila- 164 rabee? - Jego arabski też nie był najgorszy. Najwidoczniej jasne włosy Liny nie zmyliły go. - Mówi pan wieloma językami. - Nazywam się Frederick Behr. W każdym języku tak samo. A jak pani na imię? - Helen - odparła Lina. - Mam wrażenie, że przydałby się pani przyjaciel. - Każdy potrzebuje przyjaciół w obcym mieście. Mieszka pan tutaj? - Gdy- by odpowiedział "nie", Lina zamierzała zapłacić rachunek i wyjść. Jeszcze jeden turysta nic by jej nie pomógł. Jeżeli odpowie "tak"... nie wiedziała, co powinna wtedyzrobić. - Tak. W istocie. Należę do lokalnej flory. A może do fauny. Nigdy nie pa- miętam, co jest czym. - Dokończył swoją szkocką i wezwał kelnera, aby zamó- wić następną. - A pani? - Wskazał na szklankę Liny. Poprosiła o lillet z lodem. Niewiele czasu zabrało Linie wyciągnięcie z Fredericka Behra ("Mów mi Fred!") kilku szczegółów. Ten Amerykanin z Bostonu prowadził w Genewie biu- ro firmy audytorskiej. Sam nie był bankierem, ale do jego klientów należały naj- większe szwajcarskie banki. Żona odeszła od niego przed rokiem. Najlepiej bawił się przesiadując w barach hotelowych i podrywając piękne kobiety. Oczywiście Fred Behr też chciał się dowiedzieć czegoś o niej. Lina nie miała zbyt wiele czasu na wymyślenie sobie tożsamości. Powiedziała pierwsze, co jej przyszło do głowy: - Przyjechałam do Genewy, żeby zakończyć interesy mojego ojca. Zmarł kilka miesięcy temu. - Przykro mi - powiedział Fred. - Czy mieszkał tutaj? - Nie. Był Irakijczykiem. Wiem jednak, że część funduszy trzymał właśnie tutaj. Prawdę mówiąc, sporo, ale na tajnym koncie. Teraz, gdy nie żyje, ja i moja matka chciałybyśmy odzyskać pieniądze. No i właśnie do tego potrzebna jest mi pomoc. - Spojrzała na niego nieśmiało. Mogła liczyć przynajmniej na wprowa- dzenie w świat szwajcarskich banków. - Hmmm. - Fred przyglądał się swojej whisky z wodą sodową. - Czy wiesz, Helen, gdzie miał te konta? Mam nadzieję, że nie w jednym z tych prywatnych banków. - Nie. Nie sądzę. - To dobrze. Te maleńkie banques privees są za bardzo ograniczone. Takie jest moje zdanie. Od razu wszystko widać! Nie da się niczego ukryć w małym banku. To zbyt podejrzane. Jeden duży transfer i każdy mówi: "Hej! Skąd stary Freddie ma sto milionów dolarów?" Pieniądze można ukryć tylko w dużym ban- ku. Wtedy giną w tłoku, zupełnie jak ludzie. A zatem z jakiego banku korzystał twój ojciec? - Chyba z Organizacji Banków Szwajcarskich. - W takim razie masz szczęście, moja droga. To nie powinno być trudne. - Co mam zrobić? - Po prostu udaj się do dyrektora oddziału OBS, z którym kontaktował się ojciec i powiedz mu, że chodzi ci o pieniądze. Jeżeli znasz numer konta i możesz 165 pokazać mu dowód, że jesteś najbliższą krewną osoby, która konto założyła, otrzy- masz do niego dostęp. Zut! - Właśnie w tym tkwi problem. Mama i ja nie wiemy, z którego oddziału korzystał mój tato i nie mamy pojęcia, który dyrektor opiekował się tymi kontami. Znamy tylko ich numery. Co mamy zrobić w takim wypadku? Moja biedna mama bardzo się tym przejmuje. - To delikatna sprawa- przyznał Fred Dokończył drugą szkocką, chwilę się zastanawiał, po czym zamówił trzecią. - Ile wiesz o szwajcarskich bankach? - Nic. Mniej niż nic. Dlatego właśnie tu przyjechałam. Myślałam, że wszyst- kiego dowiem się na miejscu. - W takim razie wuj Fred udzieli ci kilku pomocnych wskazówek. Chciałabyś? Lina kiwnęła głową. - Tak, proszę. - Po pierwsze musisz wiedzieć, że szwajcarska bankowość jest wielka i bar- dzo tajemnicza. Przypomina podziemną rzekę, która przepływa przez środek kra- ju. Nie zobaczysz jej, ale to ona wszystkim steruje i jest absolutnie ogromna. Na tajnych kontach w Szwajcarii znajduje się ponad trylion dolarów. Wiedziałaś o tym? Najbardziej zdumiewające jest to, że większość tych pieniędzy została skradzio- na. Nie chciałbym obrazić pamięci twojego ojca, ale większość ludzi lokuje pie- niądze w szwajcarskich bankach dlatego, że są gorące. - To wszystko jest niezwykle interesujące, ale w takim razie z kim powin- nam porozmawiać w Organizacji Banków Szwajcarskich? - Lina postanowiła wy- dobyć z Freda coś na temat problemu, który ją trapił. - Jestem gotów ci to powiedzieć, ale tylko pod warunkiem, że pozwolisz zaprosić się na kolację w moim klubie. Lina odmówiła niepewnie, dla przyzwoitości, ale Fred nie zrezygnował z na- mawiania jej, aż w końcu dziewczyna przyjęła zaproszenie. Klub nazywał się "The Gargoyle", a mieścił się naprzeciwko hotelu, po drugiej stronie Jeziora Genew- skiego. Drzwi strzegła wysoka, silna blondynka. Rozpoznała Freda przez wizjer i wpuściła ich do środka. Zeszli na dół do dużej, bogato udekorowanej sali. Po jednej stronie znajdo- wała się restauracja, po drugiej obszerny bar i dyskoteka, na którą składało się wiele oddzielnych poziomów obstawionych kanapami z obiciem we wzór skóry leoparda. Lina uważnie rozejrzała się wokół. Większość klientów stanowili Ara- bowie. Wszyscy byli ciemni i starannie ubrani w drogie garnitury i buty. Przy każ- dym stoliku siedział jakiś herszt otoczony świtą służących, braci, kuzynów i ochro- niarzy. No i oczywiście kobiet. To one właśnie stanowiły kolejny charakterystyczny element klubu. Prawie wszystkie były blondynkami o europejskim typie urody - otaczały bar niczym gładko lakierowane meble ze sklepu IKEA. - Niezłe miejsce - powiedział Fred. Uśmiechnął się i pomachał kilku go- ściom baru, po czym razem Z Liną skierował się do części restauracyjnej. Kiedy kelner zaprowadził ich do stolika, Lina znowu zaczęła wypytywać Freda o banki. - Jak to wszystko działa? Chodzi mi o wielkie banki, takie jak OBS. Jak to się odbywa? 166 - Jesteś niestrudzona, moja droga. Czuję się niczym w towarzystwie dzien- nikarki. - Po prostu interesuje mnie to co wiesz, Fred. - Hmm. - Uśmiechnął się. - Wielkie banki są jak fabryki, moja wścibska towarzyszko. Taka jest prawda. Tylko jedna albo dwie osoby na samej górze na- prawdę wiedzą, do kogo należą pieniądze. Pozostali zarządzający kontami tylko przekładają papiery z miejsca na miejsce. Są potwornie przepracowani. Każdy z nich ma pod kontrolą do dwustu kont. - Czy taki kierownik wie, czyje są pieniądze? - Nie. To przypomina trochę taśmę produkcyjną. Plan A: dziesięć procent złoto, dwadzieścia procent obligacje w markach niemieckich, czterdzieści pro- cent obligacje we frankach szwajcarskich, trzydzieści procent inwestycje w euro- pejskie nieruchomości. Plan B: tak samo, tylko że niemieckie i szwajcarskie obli- gacje zostają zastąpione amerykańskimi. Naprawdę! Oto najdrożsi bankierzy świata poświęcają twojemu kontu mniej uwagi niż lokalne banki kredytowe, a mimo to opłaty są olbrzymie. Gigantyczne. A wiesz dlaczego? Ponieważ taką cenę ma ta- jemnica. , W barze zrobiło się zamieszanie. Przybył jakiś szczególnie bogaty Arab, wciśnięty w dwurzędowy garnitur ciasno opinający spory brzuch. Gość miał nie ogoloną twarz, ale za to starannie wypielęgnowane dłonie. Towarzyszyły mu trzy tlenione blondynki, które płynęły za nim niczym trzy baloniki wypełnione helem. -, Trzy! -jęknął Fred uderzając się dłonią w czoło. Był już nieźle zamroczo- ny. - Dlaczego tylko trzy? - Al Arabjarabe - powiedziała Lina. - Nie znam tego. Co to znaczy? - "Arabowie są jak trąd". Fred zaśmiał się i pochylił ku niej. - Wiesz, po co przyjeżdżają do Genewy? Żeby wrócić do formy! W pobliżu jest pewna klinika, która specjalizuje się w leczeniu impotencji. Lekarze robią ci zastrzyki, wiesz w co, taką podskórną strzykawką i gość twardnieje na wiele go- dzin. Tak przynajmniej słyszałem. Osobiście nigdy nie miałem z tym problemów. - Fred! - Przepraszam. - Myślałam, że mieliśmy rozmawiać o bankach szwajcarskich. - Tak. Właśnie. O bankach. - Powiedz mi o wpłacających. W jaki sposób nawiązują z bankiem kontakt? Czy przychodzą osobiście? Fred spojrzał na swoją towarzyszkę z zainteresowaniem. Naprawdę uparła się rozmawiać o bankowości. - Niektórzy tak - powiedział nie spuszczając z niej wzroku. Im bardziej się upijał, tym bardziej był podejrzliwy. - Przyjeżdżają tu co dwa albo trzy lata, żeby sprawdzić, jak się mają ich sprawy. Spotykają się wówczas z kimś z kierownic- twa, kto zdaje im sprawozdanie z zarządzania kontem i przedstawia, w co pienią- dze są inwestowane. Wspólnie sprawdzają skrytkę w sejfie. Czasem jedzą razem 167 lunch w bankowej sali jadalnej. Potem klient wraca do domu, do Zairu albo do Abu Dhabi, rozkosznie marząc o swoich pieniądzach. - Ale niektórzy deponenci nie przyjeżdżają osobiście? - Zgadza się. Czasem forsa jest tak gorąca, że klient nie chce albo nie może przyjechać do Szwajcarii. Wtedy wyznacza swojego pełnomocnika, kogoś, kto jest upoważniony do zarządzania pieniędzmi w imieniu właściciela. I wtedy to ów pełnomocnik regularnie przylatuje do Genewy. Do której kategorii należał twój tato? - Co takiego? - Twój ojciec - powtórzył Fred mrugając porozumiewawczo. - Przylatywał osobiście, czy przysyłał kogoś w zastępstwie? - Chyba przysyłał kogoś. - Lina miała wrażenie, że Fred przejrzał jej kłam- stwo, ale nie zamierzała rezygnować. Przypomniała sobie o dokumentach, które wydrukowała z zastrzeżonych plików Hammouda. Może Fred mógłby jej pomóc w rozszyfrowaniu ich. - Posłuchaj, Fred, pewnie uznasz to za głupie pytanie, ale czy słyszałeś kie- dykolwiek o banku "M", który mieści się przy Rue des Banques? Fred pokręcił głową. - Żadnego takiego nie pamiętam. To na pewno jeden z tych prywatnych ban- ków. Oni bawią się w takie inicjały. Ma to zapewnić klientom większą dyskrecję. - Jak mam się czegoś dowiedzieć o takim banku? - Ile jest to dla ciebie warte? - Fred znowu puścił do niej oko. - I nie wciskaj mi więcej kitu o tatusiu. Lina nieznacznie odsunęła się z krzesłem. - O co ci chodzi? - O to, że nie wierzę w tę historyjkę o poszukiwaniach pieniędzy ojca, którą usiłowałaś mi sprzedać. Arabska dziewczyna nie przyjeżdża do Genewy w pogo- ni za fortuną ojczulka. Przykro mi, ale to nie przejdzie. Na twarzy Liny pojawił się wyraz desperacji. Była sama. Biedny, rycerski i rozpustny Fred był jej jedyną szansą. Spojrzała na niego bezradnie i czule. - Mam kłopoty, Fred. Potrzebuję pomocy. Spojrzał na nią z ukosa. - Jesteś oszustką? - Nie. Czy ja wyglądam na oszustkę? Raz jeszcze przyjrzał się jej uważnie i pokręcił głową. Nie wyglądała. - Jakie to kłopoty? - Chodzi o pieniądze. - To oczywiste. Twoje czy czyjeś? , - Czyjeś. On uważa, że chcę je ukraść, ale to nieprawda. Po prostu chcę się dowiedzieć, gdzie są, żeby móc się bronić. - Do kogo te pieniądze należą? - Do nikogo. Kiedyś należały do kogoś bardzo potężnego i wpływowego, ale teraz ta osoba już nie żyje. Frank pokiwał głową. 168 - Skąd mam wiedzieć, że to nie jest stek bzdur? Lina wzięła go za rękę i ścisnęła ją. - Spójrz na mnie. Spójrz mi w oczy. Czy wyglądam na przerażoną? - Tak. - Prawda jest taka, że śmiertelnie się boję. Musisz mi pomóc. Mam tylko ciebie. - Czego ode mnie oczekujesz? * - Muszę wiedzieć, z kim mam porozmawiać w OBS na temat numerowa- nych kont. Muszę też dowiedzieć się, jak mogę odnaleźć ten prywatny bank "M". To może ocalić mi życie. Wiem, że brzmi to głupio i melodramatycznie, ale mó- wię prawdę. - Podobasz mi się -przyznał Frank z rozmarzeniem w głosie.-Jesteś miła, chociaż potworna z ciebie kłamczucha. - Dziękuję. Tym razem jednak nie kłamię. Naprawdę jestem w niebezpie- czeństwie. - Tak, tak. Wszystko jedno. W OBS powinnaś się spotkać z Pierre'em Mar- chandem. Jest dyrektorem bankowych operacji w Genewie. To zabawny mały Szwajcar. Bardzo dyskretny, nawet według lokalnej miary. Nadzoruje wszystkie wielkie konta Arabów. Nigdy z nikim nie rozmawia, ale jeżeli powołasz się na mnie, przyjmie cię. Zadzwoń do jego biura jutro. A co do tego prywatnego banku, jestem prawie pewny, że to Credit Mercier. Prowadzi go niejaki Maurice Mercier. Kiedy on mówi, że coś jest prywatne, jest takie naprawdę. Możesz mi nie wierzyć, ale jego numeru nie znajdziesz w spisie telefonów. - A Marchand? Czy moglibyśmy spróbować zadzwonić do niego jeszcze dziś wieczorem? Muszę jak najszybciej zacząć działać. - Posłuchaj, tu jest Szwajcaria. Nie możesz dzwonić sobie do kogoś w środ- ku nocy. Tak się nie robi. - Bzdura! Szukają mnie. Jestem w niebezpieczeństwie. Masz jakieś drobne? Zdobędę numer Marchanda od operatora i zadzwonię do niego od razu. - I co mu powiesz? - Nie wiem. Wymyślę coś, jak już będę miała jego numer. - Ty chyba oszalałaś - stwierdził Fred. Uśmiechał się. Wręczył jej pięć fran- ków i wskazał, gdzie jest kabina telefoniczna. Zdobycie numeru Marchanda okazało się łatwe. Mieszkał na północ od mia- sta, przy Route de La-Capite. Podnosząc słuchawkę Lina zastanawiała się co ma powiedzieć. Może to pod wpływem wina, które wypiła albo upajającego poczucia wolności, które towarzyszyło jej w nowym miejscu, a może po prostu dlatego, że była zmuszona podejmować ryzyko, aby przetrwać, przyszła jej do głowy zupeł- nie dziwaczna myśl. Skoro jej ostatecznym celem było dostanie się do komputera OBS, mogła od razu spróbować zdobyć to* czego potrzebowała - hasło Marchan- da - zamiast marnować czas na skomplikowane schematy Helen ze zmienianiem prędkości transmisji i przeszukiwaniem prywatnych plików. Tylko jak? Zakładała, 169 że Marchand, podobnie jak większość osób na stanowiskach dyrektorskich, nie zna się zbyt dobrze na komputerach. To odrobinę ułatwiało zadanie. Poza tym sprzyjała jej nocna pora. Przypuszczała, że zastanie Marchanda w domu. Uznała, że najlepiej będzie wykorzystać jego poczucie obowiązku, choć zamierzała sko- rzystać z jego pomocy w realizacji zupełnie nieodpowiedzialnego planu. Trzeź- wa kobieta nigdy nie zdołałaby rozwiązać takiej zagadki. Ściskając słuchawkę Lina wymyśliła plan, który był tak niewiarygodnie prosty, że mógł zadziałać, zwłaszcza jeżeli Marchand także wypił lampkę wina. Gdyby się nie udało, zamie- rzała wymyślić coś innego nazajutrz. - Bardzo przepraszam, monsieur Marchand -powiedziała, gdy odebrał tele- fon. Starała się mówić swoim najlepszym, szkolnym francuskim. - Mówi Domi- nique, nowa asystentka administratora systemu komputerowego w banku. Przy- kro mi, że przeszkadzam panu o tak późnej porze, ale mam pewien problem i po- wiedziano mi, że powinnam zadzwonić do pana. - Czy ja panią znam? - spytał Marchand. Jego głos brzmiał sztywno i for- malnie, ale ledwie słyszalna nuta świadczyła o tym, że był także senny, a może i odrobinę pijany. - Nie, proszę pana. Jestem nowa. Przeniesiono mnie miesiąc temu z Londy- nu. Pracuję w dziale komputerów. Dzisiaj tylko ja mam dyżur. - Dzwoniła pani do Zanettiego? On jest za to odpowiedzialny. Lina zareagowała natychmiast. - Tak, proszę pana. Oczywiście. To właśnie on poradził mi zadzwonić do pana. Głos Marchanda od razu stał się łagodniejszy i mniej oficjalny. Hierarchia została ustalona. - Ach tak! Dobrze. W takim razie o jaki problem chodzi, Dominique? - Niestety system komputerowy zawiesił się i straciliśmy część danych. - Lina powtarzała sobie w myślach, że musi działać spokojnie. Nie za szybko. - Czy to poważne? Może powinienem przyjechać osobiście? - Nie, nie aż tak poważne. Próbujemy właśnie odtworzyć stracone pliki, aby uruchomić system jeszcze w nocy i przygotować go na jutro rano do normalnej pracy. - Dobrze. - Marchand przyjął tę wiadomość z ulgą. Nie musiał wychodzić z domu. - W czym mogę pani pomóc? - Na początek musimy odtworzyć hasło i w tym celu muszę wiedzieć - "ostrożnie, postaraj się, aby zabrzmiało to logicznie" - ile liter było w pańskim haśle. - A co powiedział Zanetti? - Kazał mi zadzwonić do pana, - Aha! Rozumiem. No dobrze. Niech pomyślę. Składało się z, tak, raz, dwa, trzy, cztery, pięć. Z sześciu liter. Czy o to chodziło? - Tak. Jeszcze tylko jedno. Mamy trzy ostatnie litery zakodowane, ale nie- stety podczas awarii znikły trzy pierwsze. W tym cały problem. - I są pani teraz potrzebne? 170 - Tak, proszę. - Grzecznie. Uprzejmie. Ostrożnie. Marchand odchrząknął. - Nie mogę podać pani całego hasła, Dominique. To pani na pewno wie. - Pamiętał o bezpieczeństwie nawet tak późno w nocy. - Oczywiście, proszę pana. Wiem, że to zakazane. - No dobrze. Pierwsze trzy literyto s, e, c. Czy to wystarczy? - Tak, proszę pana. Jutro wszystko powinno działać sprawnie. Jeszcze raz przepraszam, że musiałam panu przeszkodzić. - To nic. Proszę przekazać Zanettiemu, że cieszę się, iż mogłem pomóc. - Naprawdę był zadowolony, że mógł się przysłużyć nowej pracownicy późno w no- cy. Miał także pewność, że nie zrobił nic niewłaściwego. Co w końcu znaczyły trzy litery? Hasło było zaszyfrowane, system zabezpieczony. Zanetti powtarzał mu to codziennie. - Dobranoc - powiedziała Lina słodko. Pięć minut później wróciła do stolika ze świeżą warstwą szminki i szerokim uśmiechem. Wyglądała, jakby właśnie wygrała dużą sumę na loterii. Fred przywi- tał ją lekkim ukłonem i odsunął jej krzesło, gdy siadała. Widać podobało mu się odgrywanie rycerza w miejscu, które nie cieszyło się zbyt dobrą opinią. - No i? Udało ci się wyciągnąć wszystko co chciałaś od starego Marchan- da?-spytał. - Nie - odparła Lina wciąż się uśmiechając. - Nie zastałam go w domu. - Długo nie odrywała ust od szklanki. - Nie nabieraj mnie. Wyglądasz na szalenie zadowoloną z siebie. - Bo bardzo się cieszę, że jestem tutaj z tobą, Fred. Roześmiał się. - Jesteś taką zdumiewającą kłamczuchą! Zupełnie nie mam pojęcia, co się dzieje, ale przypuszczam, że jesteś bardzo sprytna. - Właśnie. Jestem sprytna i bardzo głodna. Przez cały dzień nic nie jadłam. Wezwijmy kelnera. Lina przeglądała właśnie menu, gdy kątem oka dostrzegła Araba schodzącego po schodach. Najpierw nie zwróciła na niego uwagi. W klubie było tylu arabskich mężczyzn, że przestała w ogóle na nich uważać. Dopiero gdy przeszedł do części restauracyjnej i zaczął rozglądać się wśród gości siedzących przy stolikach, przyj- rzała mu się. Miał ciemną cerę, kręcone włosy i cienie pod oczami. Na moment zamarła ze strachu, a potem postawiła przed sobą menu niczym tarczę. Tę samą twarz widziała kilka dni wcześniej w grupie palestyńskich ochroniarzy otaczają- cych biurko Hammouda w jego londyńskim gabinecie. Dowiedzieli się, że polecia- ła do Genewy. Palestyńczyk jeszcze jej nie zauważył. Stał w odległym krańcu sali i rozmawiał z przyjaciółmi. Lina wiedziała, że jeśli pozostanie na swoim miejscu, ochroniarz w końcu ją dojrzy. Pochyliła się ku Fredowi i szepnęła mu do ucha: - Bardzo mi przykro, Fred, ale muszę natychmiast wyjść. Źle się czuję. - Wstała od stolika i szybko skierowała się do wyjścia. 171 - Zaczekaj, do cholery! - zawołał za nią. - Przecież nie możesz teraz wyjść! - Wszystkie głowy w restauracji zwróciły się w jej stronę. Ochroniarz Hammouda także na nią spojrzał. W dziwnej ciszy, która zapadła na sali po krzyku Freda, Lina rzuciła się w górę po schodach ku drzwiom frontowym. Fred ruszył za nią. Kilka chwil później do pościgu włączył się także Palestyńczyk, Fred dogonił Linę tóż za drzwiami. Zdjęła buty na wysokich obcasach i bie- gła po chodniku w samych rajstopach. - Co się stało? - wysapał. - Dokąd uciekasz? Lina nie zatrzymywała się. Fred był zmuszony dotrzymać jej kroku. Biegli prawie pustą ulicą. Chodnik zalewało żółte światło lamp ulicznych. Lina skręci- ła w boczną uliczkę wołając Freda, aby biegł za nią. Dopiero w połowie drogi zobaczyła, że aleja kończy się ślepo. Zamykał ją ceglany mur. Po drugiej stro- nie dostrzegła budynki mieszkalne. Dziewczyna obejrzała się za siebie, ku głów- nej ulicy. Palestyński ochroniarz właśnie wybiegał zza rogu. Za późno, żeby zawracać. Ruszyła biegiem w kierunku muru, wołając Freda, aby się pospieszył. Kiedy dobiegli do końca, Lina chwyciła go za rękę. Drżał z emocji i od nadmiaru alko- holu. Palestyńczyka dzieliło od nich dwadzieścia metrów. Podciągnęła sukienkę i przerzuciła buty przez mur. - Fred, podsadź mnie! Teraz. Fred złączył dłonie i dźwignął ją w górę. Dosięgła krańca ceglanej ściany i podciągnęła się. Jej towarzysz patrzył, jak przekłada najpierw jedną, potem dru- gą nogę ponad murem, po czym znika. Kiedy biegła w kierunku bloków, słyszała lekko pijany głos Freda zza muru: - Chwileczkę, proszę pana. Nie musi pan nigdzie dalej biec. Ja wszystko wyjaśnię. 29 Lina wyprowadziła się z hotelu "BeauRivage" wcześnie rano następnego dnia, aby poszukać czegoś bardziej dyskretnego. Kiedy stała przy recepcji i płaciła rachunki, zauważyła młodego mężczyznę w eleganckim lnianym garniturze. Sie- dział w holu i wpatrywał się w nią.. Nie wyglądał na Irakijczyka, więc z początku nie zwróciła na niego uwagi, ale kiedy ruszyła ku wyjściu, żeby złapać taksówkę, mężczyzna podszedł do niej i przedstawił się. Miał kręcone włosy i mocne ciało atlety. Uścisnął jej dłoń zbyt przyjaźnie jak na spotkanie dwojga nieznajomych o ósmej rano. Dopiero kiedy wspomniał imię, które znała, zaczęła uważać na to, co mówił. - Jestem przyjacielem Sama Hoffmana - powiedział. - Myślałem, że może przyda się pani pomoc. - W czym? - spytała niepewnie. 172 - W sprawie Hammouda. - Wyciągnął rękę po torbę z przenośnym kompu- terem, którą miała na ramieniu. Lina odsunęła się nieufnie. Wiedziała, że Sam nie wysłałby nikogo obcego, żeby ją chronił. - Nie potrzebuję pomocy - powiedziała stanowczo, odwracając się od nie- znajomego i wołając do portiera, że potrzebna jej będzie taksówka. Mężczyzna poszedł za nią do drzwi i wręczył jej wizytówkę. Martin Hilton. To nazwisko skądś znała, ale teraz nie potrafiła sobie przypomnieć skąd. Z tyłu napisał numer swojego hotelu i słowa "Bądź ostrożna". Wsiadając do taksówki Lina obejrzała się przez ramię, upewniając się, czy nikt jej nie śledzi. Ulica była pusta. Zauważyła jedynie kilka ciężarówek dostaw- czych i mężczyznę w stroju sportowym biegnącego w stronę parku przy jeziorze zwanego Perłą Jeziora. Próbowała sobie przypomnieć, co robili bohaterowie fil- mów próbując pozbyć się ludzi, którzy ich śledzili. Cary Grant wszedł kiedyś do wielkiego budynku, trochę po nim krążył, po czym wyszedł innymi drzwiami. - Proszę mnie zawieźć do domu towarowego- powiedziała do kierowcy. Taksówkarz wysadził ją przed dużą budowlą przy Rue du Rhóne, na południo- wym brzegu Jeziora Genewskiego. Lina weszła do sklepu i windą pojechała na górę, potem na dół, zatrzymała się przy księgarni, kupiła sobie francuski słownik i wyszła innym wyjściem na boczną uliczkę, gdzie złapała drugą taksówkę. Kierowcą był dość tęgi Szwajcar. Lina poprosiła go, aby zaproponował jej jakieś spokojne, niedrogie miejsce, w którym mogłaby się zatrzymać. Zawiózł ją do małego pensjonatu na południowo-zachodnich przedmieściach Genewy, w pobliżu dworca towarowego. Był to prosty, solidnie zbudowany dom z dwo- ma pokojami gościnnymi, prowadzony przez Szwajcarkę o nazwisku Jaccard. Lina przedstawiła się kobiecie jako studentka z Londynu i wyjaśniła, że do Ge- newy przyjechała zbierać materiały do swojej pracy. Powiedziała madame Jac- card, że ma tylko jedno wymaganie: w swoim pokoju musi mieć międzynarodową linię telefoniczną. Prowadząc badania korzysta z komputera i czasami musi połą- czyć się z którymś z wielkich systemów w dowolnej części świata. Za telefony obiecała zapłacić kredytową kartą telefoniczną. Szwajcarka zgodziła się. W po- koju gościnnym na górze był telefon i Lina mogła go sobie używać do woli, pod warunkiem, że płaciła rachunki. Właścicielkę zdumiało, że komputery mogą roz- mawiać między sobą przez telefon. Takie skomplikowane rzeczy. No i w dodatku zajmowała się tym kobieta! Rozpakowując swój skromny bagaż Lina pomyślała, że może powinna za- dzwonić do Sama i zapytać go o tajemniczego pana Hiltona, ale nie zrobiła tego. Telefonowanie do Londynu mogło być niebezpieczne, a co ważniejsze, Lina nie powinna tracić czasu. Wiedziała, że musi działać szybko. W końcu przecież Pierre Marchand na pewno zadzwoni do Zanettiego z działu przetwarzania danych i zapyta, czy pro- blem z komputerami został załatwiony. Wtedy usłyszy: "Jaki problem?", no i do- myśli się, że został oszukany. W panice na pewno natychmiast zmieniliby hasło. Dlatego Lina musiała się spieszyć. Włączyła laptopa Helen i szybko nauczyła się 173 obsługiwać system. Po dwudziestu minutach poczuła się na tyle pewnie, że mogła rozpocząć atak na komputer OBS. Najpierw jednak musiała rozwiązać zagadkę hasła Marchanda. Miała dwie wskazówki. Hasło było sześcioliterowe, z których pierwsze trzy to s,e,c. Lina otwo- rzyła słownik francuski, który kupiła w księgarni, i znalazła literę S. Pierwsze słowo sec miało tylko trzy litery. Potem wypisałasecant,sześcioliterowe słowo, które zna- czyło "tnący". Teoretycznie możliwe, ale Lina uznała, że Marchand raczej nie wy- brałby takiego hasła. Ludzie lubili wybierać najprostsze, a zarazem najmniej praw- dopodobne wyrazy. Lina szukała dalej. Secession, sechage, secher - pchnąć". Też sześć liter, ale na hasło się nie nadawało. Natomiast następne słowo było prawdopo- dobne. ^Second oznaczało "młodszy, drugi". Może ojciec Marchanda też miał na imię Pierre, a może dyrektor banku cierpiał na kompleks niższości. Lina zapisała je na kartce i podjęła przerwane polowanie. Secot, secouement, secourable, secourir. secousse. I wtedy je zobaczyła. Niemal krzyczało do niej ze strony słownika. Secret - "tajemniczy, prywatny, ukryty, małomówny, dyskretny". Sześć liter, idealne hasło. Na wszelki wypadek Lina przejrzała S do końca. Seeretaire, secrete- ment, secreter, sectaire, secte, secteur, section, seculaire, secundo, securite. Wszyst- kie rozpoczynające się na s,e,c. To musiał być secret. Lina uznała, że sprawę hasła ma za sobą. Teraz musiała znaleźć numer linii modemowej OBS, przez którą zamierzała wejść do banku elektronicznymi fron- towymi drzwiami. Z szafki przy łóżku wzięła książkę telefoniczną Genewy i zna- lazła numer centrali OBS: 391-6000. Poniżej wymieniono całą listę numerów wewnętrznych: 6100 do administracji; 6200 do bankowości komercyjnej; 6300 do bankowości prywatnej; 6400 do bankowości kupieckiej; 6500 do działu han- dlu i sprzedaży; 6600 do drobnej bankowości. Studiując listę Lina doszła do wnio- sku, że komputerowe operacje banku muszą zawierać się gdzieś między 6100 a 6200. Zaczęła wybierać numery po kolei. Przez piętnaście minut wykonała nie- mal czterdzieści telefonów. Poszczęściło jej się dopiero z 319-6138. W słuchaw- ce usłyszała wysoki, elektroniczny dźwięk, który oznaczał, że połączyła sięz kom- puterem. Była już prawie gotowa. Raz jeszcze w myślach powtórzyła instrukcje Helen, jakich przyjaciółka udzieliła jej poprzedniego dnia. Potem z torebki wyjęła wydruk z nagłówkiem "konta", który skopiowała kilka dni wcześniej z zastrzeżonych pli- ków Hammouda. Zawierał numery pięciu kont w OBS: N4808.537-0, N4 808.537- 1, B2 218.411-0, B2 218.411-1, B2 218.411-2. Jeżeli przypuszczenia Liny były prawdziwe, pod tymi numerami miała znaleźć wiele miliardów dolarów. - No to do dzieła-powiedziała sobie. Włączyła w komputerze program po- łączeń telekomunikacyjnych i wpisała polecenie wybrania odpowiedniego nume- ru. Maszyna wydawała wysoki ton przy każdej cyfrze: trzy - jeden - dziewięć - sześć -jeden - trzy - siedem. Po krótkiej przerwie rozległ się sygnał, a następnie krótki pisk i elektroniczny dźwięk. Na ekranie pojawił się napis Dial complete, a potem Ringing i Connect, W sekundę później komputer bankowy wysłał jej po- lecenie Enter username, prosząc o wpisanie nazwiska użytkownika. Lina uznała to za dobry znak. Interfejs banku OBS był w języku angielskim. 174 Wpisała marchand i czekała, aż system poprosi o hasło. Ku jej zaskoczeniu, komputer odrzucił to nazwisko. Na ekranie pojawiły się słowa Login incorrect, po których powtórzyła się komenda Enter username. Co się działo? Gdzie popeł- niła błąd? Czyżby już odkryli, że poprzedniego wieczoru ktoś oszukał Marchanda i usunęli jego nazwisko z systemu całkowicie? Tylko spokojnie, powtarzała sobie w myślach. Istniały przecież znacznie prostsze wytłumaczenia. Być może w ban- ku pracował nie tylko jeden Marchand. Spróbowała raz jeszcze, tym razem wpisując marchandp, dodając do nazwi- ska inicjał jego imienia. Niestety, znowu nie udało jej się uzyskać połączenia. Po raz trzeci na ekranie pojawiło się polecenie Enter username. Teraz zaczęła się martwić. Trzy nieudane próby wejścia zwykle kończyły się rozłączeniem, a do administratora systemu wysyłana była elektroniczna wiadomość, że ktoś próbo- wał się włamać. Lina miała jeszcze tylko jedną szansę. Tym razem postawiła na pmarchand, wstawiając pierwszą literę imienia na początku, a nie na końcu. Pre- sto! Zadziałało. Lina przygotowała się do kolejnego etapu. Helen uprzedziła ją, że komputer miał ją automatycznie rozłączyć, aby oddzwonić do P. Marchanda i potwierdzić, że dzwonił on z autoryzowanego numeru. Nic takiego jednak nie nastąpiło, najwi- doczniej bank nie wprowadził jeszcze automatycznej procedury oddzwaniania do klientów w celu potwierdzenia ich tożsamości. Może Szwajcarzy rzeczywiście byli aż tak leniwi, za jakich uważała ich Helen. Teraz pozostał jej do przeskocze- nia jeszcze tylko jeden płotek. Ekran wyświetlił polecenie Enter password. Lina wpisała secret, które, jak wydedukowała, musiało być hasłem Marchanda. Kom- puter wyświetlił logo banku i krótką listę opcji. Tak! Bank jeszcze nie zmienił hasła. Była w środku. Menu na ekranie oferowało jej cztery możliwości: "Bankowość", "Handel"* "Rynki" oraz "Personel". Lina wybrała pierwszą opcję. Na ekranie pojawiło się kolejne zapytanie o sektor bankowości, do którego chciała wejść: banki drobne, korporacje, kupiectwo czy sektor prywatny. Lina wybrała ostatnią możliwość. Ostatnie pytanie dotyczyło tego, czy chodziło o informacje na temat kont regular- nych - r, czy też numerowanych - n. Lina wpisała n. Komputer wysłał kolejne polecenie. Enter account number. Jeszcze tylko numery kont. Lina usiadła wygodniej w wiklinowym fotelu i wyjrzała przez okno małego pokoju. Na ulicy dostrzegła kilku Szwajcarów, zamkniętych we własnych bańkach czasu i przestrzeni. Bankierzy tkwili w swoich biurach. Pieniądze spo- czywały w sejfach. Kukułki posłusznie tkwiły za drzwiczkami zegarów. Lina była jedynym wolnym elektronem w uporządkowanym wszechświecie Genewy. Wró- ciła do komputera, który wciąż wyświetlał użytkownika "pmarchanda" i raz jesz- cze sprawdziła listę numerów kont. Obok polecenia wpisała pierwszy na liście numer konta w Nassau:N4 808.537-0. Komputer banku OBS przetrawił jej prośbę, ekran na chwilę zgasł. Lina zastanawiała się, czy przypadkiem nie trafiła na specjalne zabezpieczenia ogra- niczające dostęp do niektórych kont. Chwilę później ekran rozbłysł oferując Linie dwie możliwości: status konta oraz stan konta. Wybrała tę drugą zastanawiając 175 się, czy na ekranie zobaczy setki milionów czy miliardów. Była zupełnie nie przygotowana na kwotę, która pojawiła się przed nią: "Stan konta - N4 808.537- OrSFlOOOO". To na pewno jakiś błąd, pomyślała. Dziesięć tysięcy franków szwajcarskich to niewiele ponad pięć tysięcy dolarów - tyle co kot napłakał! Prawdopodobnie była to minimalna kwota potrzebna do założenia konta. Musiała w czymś się po- mylić, ale nie miała pojęcia w czym. Sprawdziła raz jeszcze numer konta porów- nując go z tym na wydruku, aby mieć pewność, że wpisała właściwy. To nic, mó- wiła sobie. Spróbuj z innym numerem. Raz jeszcze przeszła przez tę samą proce- durę, wpisując numer drugiego konta w Nassau "N4 808.537-1". Z niedowierzaniem patrzyła na wyświetloną przez komputer odpowiedź: " Stan konta-N4 808.537-1 :SF 10 000". Lina pokręciła głową. Tego się nie spodziewała. Spróbowała z trzecim kon- tem, mając nadzieję, że tym razem rezultat będzie inny. Tym razem było to jedno z trzech kont otwartych przez fikcyjne spółki w Panamie. Może właśnie na nie przelano wszystkie pieniądze. Powoli, jednym palcem wpisywała po kolei każdą cyfrę, żeby mieć pewność, że nie popełniła błędu: B2 210.411-0. Była przekona- na, że tym razem zobaczy miliardy. Ale ekran pokazał to samo. "Stan konta - B2 210.411-0: SF 10 000". Kolejna pusta świnka-skarbonka. Jeszcze dwukrotnie Lina powtórzyła wszyst- kie czynności, aby upewnić się, że pieniędzy nie przelano na jedno z dwóch pozo- stałych kont. Niestety, za każdym razem odpowiedź przychodziła taka sama. Nu- merowane konta, na które Coyote Investment wpłaciło swoje zyski, teraz zawie- rały po marne dziesięć tysięcy franków szwajcarskich. Praktycznie nie było na nich nic. Wielka kura znosząca złote jaja, które miały przez pokolenia zapewnić dobrobyt rodziny władcy, znikła. Lina przetarła oczy. Przez krótką chwilę miała wrażenie, że się rozpłacze. Tak ciężko pracowała, tak wiele ryzykowała, otwierając tę furtkę. A teraz przeko- nała się^ że za nią nie było nic. W Genewie Lina mogła sprawdzić jeszcze tylko jedne drzwi, ale nie wiedziała, jak do nich zastukać. Leżała w swoim małym pokoiku na łóżku i starała się wymy- ślić jakieś wyjście z sytuacji. Po kilku minutach zastanowienia zadzwoniła do re- cepcjonisty hotelu "Beau Rivage", który pomógł jej poprzedniego dnia. Przeprosi- ła, że mu przeszkadza, ale zgubiła numer swojego prywatnego banku, Credit Mer- cier, mieszczącego się przy Rue des Banques. Spytała, czy on przypadkiem zna ten numer. Oczywiście miał go. Lina od razu zatelefonowała do Credit Mercier. Telefon długo dzwonił. Szansa połączenia się z panem Mercierem była niewielka, ale Lina nie miała innego wyjścia jak tylko próbować. W końcu w słuchawce usłyszała głos jakiejś Szwajcarki. Poprosiła o połączenie z panem Maurice'em Mercierem. - Kto dzwoni? - Głos Szwajcarki brzmiał sztywno, ostry niczym kolce jeża. - Nazywam się Salwa Bazzaz - powiedziała Lina, przyjmując nazwisko ro- dowe władcy za własne. 176 Sekretarka przełączyła ją na oczekiwanie. Lina miała wrażenie, że trwa to całą wieczność, ale w słuchawce znowu usłyszała głos kobiety: - Pan Mercier chciałby wiedzieć, w jakiej sprawie pani dzwoni. - Chciałabym zasięgnąć informacji o kontach mojego wuja - powiedziała Lina najdostojniej jak tylko potrafiła. - Właśnie przybyłam do Genewy i chciała- bym spotkać się z panem Mercierem jak najszybciej. Znowu nastąpiła dłuższa przerwa w rozmowie, podczas której sekretarka konsultowała odpowiedź z szefem. Szwajcarski bankier musiał zachować ostrożność, czasami jednak nie należało zbytnio z tą ostrożnością przesadzać, ponieważ można było zrazić do siebie potencjalnego klienta. Kiedy sekretar- ka znowu się odezwała, jej głos brzmiał już znacznie bardziej sympatycznie, emanując ciepłem miliardów dolarów, które przez lata powierzano firmie Credit Mercier: - Pan Mercier spotka się z panią jutro rano o dziesiątej. Lina uczciła swój sukces wybierając się wczesnym popołudniem na spacer. Wiedziała, że opuszczając kryjówkę naraża się na niebezpieczeństwo, ale dzień był wiosenny i słoneczny, a ona chciała się uwolnić ze swojej klatki strachu. Ku- piła okropny kapelusz i zielony płaszcz w sklepie niedaleko dworca. Przegląda- jąc się w lustrze stwierdziła, że wygląda na prawde jak Szwajcarka. Na ulicach stara- ła się trzymać w cieniu i iść z pochyloną głową, ale Jezioro Genewskie przyciąga^- łoją jak magnes. Od południowej strony, wyglądało jak długi przejrzysty klejnot osadzony między strzępiastymi szczytami Alp. W tafli odbijało się wiosenne słońce, a. wiel- ka fontanna Jet d'Eau tryskała mglistym strumieniem kropli. Lina wiedziała, że powinna trzymać się z dala od tej części miasta, ale Jardin Anglais - angielski ogród otaczający południowy brzeg jeziora -był zatłoczony spacerowiczami, więc uznała, że nikt jej nie zauważy w mrowiu innych ludzi. Przystanęła nad brzegiem, przyglądając się stadu małych żaglówek sunących po wodzie na białych jak skrzydła mew żaglach. Wiatr wzmagał się i jedna z łó- dek, płynąca przed jego podmuchem, zdawała się unosić ponad powierzchnią je- ziora. Mknęła ku Linie w ślizgu i niespodziewanie skręciła, gdy wiatr zmienił kie- runek, odpływając w stronę mostu Mont Blanc. Właśnie wtedy spojrzała na ten most. W pobliżu kamiennej fasady dostrzegła postać mężczyzny. Ręce trzymał w kieszeniach płaszcza. Linę przeraziło to, że patrzył prosto na nią. Szybko ruszyła na północ, oddalając się od mostu. Przystanęła po stu me- trach w małym parku nad jeziorem, przy ławeczce. Obejrzała się za siebie. Męż- czyzna w płaszczu wciąż był za nią. Jego bezczelność wyprowadziła Linę z rów- nowagi. Coraz bardziej się do niej zbliżał. Rozpoznała kręcone włosy, ostre rysy i chód atlety. Ten sam człowiek podszedł do niej w holu hotelu wBeau Ri- vage" i podał się za przyjaciela Sama Hoffmana. Dał jej swoją wizytówkę. Martin Hilton, a na odwrocie ostrzeżenie "Bądź ostrożna". Teraz ten sam mężczyzna ją śledził. 177 Nie wpadaj w panikę i nie uciekaj, powiedziała sobie w myślach. Daj mu na- uczkę. Zauważyła policjanta stojącego przy kiosku w pobliżu jeziora, jakieś trzy- dzieści metrów od niej. Ruszyła w jego kierunku. Kiedy Martin Hilton zoriento- wał się w zamiarze dziewczyny, zatrzymał się nagle. Lina zawołała na policjanta. - Ten człowiek za mną chodzi - powiedziała po francusku, wskazując męż- czyznę w płaszczu. - Próbował się przede mną obnażyć. Policjant pobiegł w stronę nieznajomego, gestami nakazując mu, aby stanął. Hilton rzucił się do ucieczki przebiegając przez ulicę i znikając w labiryncie cen- trum handlowego. Policjant odwrócił się z powrotem do Liny z wyrazem satys- fakcji na twarzy, chcąc zapewnić ją, że jest już bezpieczna, ale dziewczyna znikła. Kiedy policjant zaczął gonić Hiltona, pobiegła w przeciwnym kierunku, otacza- jąc się na powrót aurą anonimowości. 30 Sam Hoffman nigdy nie umiał bezczynnie czekać. Przesiadywał w swoim biu- rze wykonując bezsensowne telefony, dopóki mógł to wytrzymać. Potem wy- chodził do siłowni albo do chińskiej knajpy, żeby jakoś pozbyć się gniewu i na- pięcia, po czym wracał do siebie, aby bez żadnego powodu zadzwonić jeszcze w kilka miejsc. Dzień po zniknięciu Liny Hoffman był przekonany, że dziewczy- na do niego zadzwoni, jeżeli uda się jej przeżyć. Następnego dnia zaczął się za- stanawiać, czyjej nie złapali. Podczas jednej ze swoich niespokojnych wędrówek udał się do Scotland Yardu. Namawiał policję, żeby wszczęła dochodzenie prze- ciwko Hammoudowi, ale oni chcieli tylko wiedzieć więcej na temat domniemanej przestępczej działalności Liny Alwan. Hoffman odmówił jakiejkolwiek współpracy i dosłownie kazał policji aresztować siebie jako współwinnego, jeżeli mieli prze- ciw niemu jakiekolwiek dowody. Wtedy kazali mu wyjść. Tego wieczoru Ali Mattar powrócił z Tunezji. Hoffman nie spodziewał się go jeszcze przez dzień lub dwa. Był zaskoczony, gdy Palestyńczyk zastukał do jego drzwi. - Ahlan, ahlanl - powiedział Sam witając przyjaciela. Ucieszył się na widok znajomej twarzy. Przez ostatnie kilka godzin zajmował się głównie zwi- janiem kawałków taśmy klejącej w ruloniki między palcem wskazującym a kciukiem. - Muszę się czegoś napić - stwierdził Ali sadowiąc swoje wielkie ciało na kanapie. Należał do tego typu ludzi, przy których nawet duże pokoje stawały się malutkie. Był wysoki i tęgi, miał długie, kręcone włosy i zwisające wąsy. Według Hoffmana przypominał bardziej byłego hipisa niż agenta wywiadu, ale na tym właśnie polegał urok Alego. Sam nalał mu podwójną whisky. - Czego się dowiedziałeś? - Za wiele się teraz dzieje, Sam! Mam tu dla ciebie całą historię. - Postukał się w głowę. - Musiałem od razu wrócić, żeby przekazać ci wielkie nowiny. 178 -^ W takim razie czekam. Zamieniam się w słuch. Ali wyglądał na rozczarowanego. - Po co ten pośpiech? Nie chcesz najpierw trochę pogadać? Napij się. Zapy- taj mnie o rodzinę, porozmawiajmy o dawnych czasach. No wiesz, tak jak to ro- bią Arabowie. - Nie. Najpierw interesy. Potem będziemy gadali o starych czasach, ile tylko zechcesz. - Nie jesteś dzisiaj zbyt miły, habibi. - Daj spokój, Ali. Jestem bliski obłędu. Muszę się czegoś dowiedzieć. - Dobrze, dobrze. Mam aż za dużo informacji. Nie uwierzysz, ale to wielka konspiracja. Za wielka! W Tunezji wszyscy szaleją. Być może zechcesz zapłacić mi podwójnie za takie dobre informacje. - Przestań chrzanić o pieniądzach. Nie żartuję. - Dobra. Oto bomba. Pamiętasz Palestyński Front Wyzwolenia, to radykalne ugrupowanie OWP, które zgarnia wszystkie pieniądze z Bagdadu? Człowiek, któ- ry tej grupie przewodzi, był wielkim przyjacielem władcy Bagdadu. Razem jeź- dzili sobie na polowania. Pamiętasz go? -Nie. - No dobra, nieważne. Jego zastępcąjest mój stary przyjaciel Ayad, który jest mi winien bardzo wiele przysług. Wiesz, że kiedyś ocaliłem mu życie? Krył się w Bejru- cie po tym, jak Syryjczycy próbowali go zabić. Odwiedzałem go co dzień i grałem z nim w triktraka. Ci Syryjczycy ciągle chcieli go zamordować, bo bardzo się go bali, aleja się o tym dowiedziałem i powiedziałem Ayadowi, żeby uciekł do obozu w Tyre, gdzie ja sam dorastałem. Moja matka ukryła go tam i nikt o nim nie wiedział. Nigdy mi tego nie zapomniał, więc później, kiedy mnie aresztowali ci z ruchu Fatah i oskar- żyli o to, że byłem człowiekiem CIA, Ayad mnie uratował. Przyszedł do więzienia i kazał mnie wypuścić, a skoro on był taki ważny, to jak mogli powiedzieć nie? Oni wszyscy boją się Iraku. I oto jestem tutaj, dzięki Ayadowi. I co ty na to? - Fascynujące. Chętnie posłucham całej opowieści, ale może innym razem. - No dobrze. Ten Ayad powiedział mi, co się dzieje. Chcę tylko* żebyś wie- dział, że to, co ci powiem, to pierwszorzędne, wspaniałe, bardzo drogie informa- cje. Prosto z Bagdadu. - Rozumiem. Przejdź dorzeczy. Czego się, do cholery, dowiedziałeś? - No już, już. Oto czego. Mężczyzna, który zabił władcę, nazywa się Osman. Jest chyba jego kuzynem. Mieszka gdzieś w Europie i opiekuje się pieniędzmi rodziny. Ale Osmanowi nie podobali się bracia władcy. Mówił, że są za chciwi. Przez ostatnie kilka miesięcy toczyła się wielka rodzinna wojna. Dużo krzyku. Mój Boże, Sam! Co my mamy robić z tymi szalonymi Arabami? No a potem, kilka dni temu, bum! - Osman pociągnął za spust? - Właśnie. Widzisz, tylko ktoś z rodziny mógł zbliżyć się do władcy. Dlate- go wykorzystali Osmana. Jak myślisz, dla kogo pracował Osman przez wiele lat? - Ty mi powiedz. - Ależ ty to wiesz, Sam. Dobrze wiesz. 179 Hoffman zastanawiał się przez chwilę. Ali miał rację. Wiedział dla kogo. - Dla Nasira Hammouda? - Pewnie, że tak. Dla Hammouda. Mój przyjaciel Ayad powiedział mi, że współpracowali od lat. Razem zajmowali się pieniędzmi. Załatwili wiele ukła- dów. Pamiętasz te myśliwce, które władca chciał kupić z Francji dawno temu? Osman i Hammoud zajmowali się tym kontraktem. I jak ci się podobają takie wia- domości, co? - Podobają mi się. - Mam jeszcze więcej. Jak myślisz, kto popierał Osmana i Hammouda, kie- dy postanowili załatwić władcę raz na zawsze? - Nie baw się już w żadne zgadywanki, jeśli chcesz dostać całą wypłatę. - Ranisz mnie tym, Sam, ale i tak ci powiem. Osmana i Hammouda popierali moi przyjaciele z Tunezji, ot co. Palestyńczycy. To oni są siłą w gangu Osmana. Fatah kupował ludzi z pałacu władcy już od wielu lat Milion temu, milion tamte- mu. W krótkim czasie pożarli ochronę władcy jak szczury zjadają ser. Nikt mu nie został! A potem, bum! . - Bardzo dobrze, Ali, ale kto stoi za Palestyńczykami? - Ci z Arabii Saudyjskiej... chyba. To muszą być oni. Oni płacą za wszyst- ko, zgadza się? - Saudyjczycy? - Na pewno. Oni też są wielkimi przyjaciółmi Hammouda. Wszyscy jedzą z tej samej miski, jeżeli wiesz, o czym mówie. - Wiem. - Hoffman pomyślał o swym przyjacielu, księciu Jalału, tkwiącym w pałacu rozkoszy przy Hyde Park Square. Przypomniał sobie, jak Jalal parsknął, gdy Sam zapytał go, kto chroni Hammouda; - Kto jeszcze był wmieszany w te operacje poza Palestyńczykami i Saudyjczykami? Ali przez chwilę patrzył w stronę okna, a potem z powagą spojrzał na Hoffmana. - Może Amerykanie. - Co takiego? - W Tunezji jest wielu Amerykanów, habibi. Wiele znajomych twarzy. - Oczy mu błyszczały. Sam z niedowierzaniem pokręcił głową. - Tylko się tego domyślasz, tak? Palestyński pośrednik wzruszył ramionami. - Na takie pytania, mój przyjacielu, odpowiadać można tylko zgadując. Je- żeli chcesz to wiedzieć, dowiem się. Taka informacja kosztuje więcej, ponieważ jest niebezpieczna, ale dla ciebie ją zdobędę. Nie ma problemu. - Zastanowię się nad tym. Co się stało z Osmanem, kiedy już zastrzelił władcę? - Horom. Niedobrze dla niego. Myślał, że wszystkich w pałacu już kupił, ale bracia władcy złapali go w dzień po tym, jak pociągnął za spust. Przykra sprawa. - Co mu zrobili? - Odcięli mu jądra i wepchnęli w usta, kiedy jeszcze żył. Teraz już nie żyje. Tamci byli na niego strasznie wściekli. 180 - Najwyraźniej tak. A co z Hammoudem? - Najpierw dopadli Hammouda, chcieli go pociąć. Odrąbali mu palec. Ale został uratowany. Jacyś palestyńscy przyjaciele przyszli mu z pomocą. Szczęściarz! Dopiero potem dorwali Osmana. - Słyszałem o palcu Hammouda, ale nie o tym, że Osmanowi wsadzili w gę- bę jego własne jaja. - Widzisz! Mówiłem, że mam dobre informacje. Warte każdego pensa. - Czego jeszcze się dowiedziałeś? - Powodem, dla którego władca i jego bracia walczyli między sobą, były oczywiście pieniądze. Hammoud i Osman już od dawna kradli wielkie sumy od rodziny władcy. Władca zaufał im, że ukryją pieniądze poza Irakiem, a potem dowiedział się, że odgryzali po kawałku każdy sobie. Wcale nie były to małe kawałki. - Ile ukradli? - Może miliard. Może więcej. - Miliard dolarów? - Tak. Może nawet więcej. Widzisz, a ty płacisz Alemu tylko cztery tysiące za dzień. WAllah! Mój Boże, Sam. - Przestań. Kto teraz rządzi w Bagdadzie? - Moukhabarat. Tak jak zawsze. Ta cała zgraja jest chyba opłacana przez Rijad. - A co z rodziną władcy? Załatwili już Osmana, ale czy na tym koniec? - Nie ma mowy! Dla Irakijczyków nie ma końca. Zawsze zostaje ktoś, kogo należy zabić. - Kto jest następny w kolejce? - Wszyscy Oni już nikomu nie ufają, odkąd Hammoud wystawił ich do wiatru. Nie ufają ludziom Hammouda. Zrobią wszystko, żeby położyć łapę na pieniądzach. -Kto ich popiera? - Chcesz wiedzieć wszystko ze szczegółami? Nawet mój przyjaciel Ayad ma kłopoty ze spamiętaniem wszystkich nazwisk, - Powiedz mi wszystko, co wiesz. - Dobrze. Najpierw chcieli zgarnąć tę londyńską firmę Hammouda. Nazywa się Wolf czy jakoś tak. Zabrali tego Ormianina do Bagdadu i bili go tak długo, aż ten powiedział im wszystko. To on miał być ich człowiekiem, mieć Hammouda na oku, ale wygląda na to, że wszystko pochrzanił. Wtedy uświadomili mu, jakie ma szczęście, że zostały mu obie ręce i nogi i wysłali go z powrotem do Londynu, żeby zajął się pieniędzmi rodziny. - Tak? I co się stało potem? - Hammoud wrócił do Londynu ze swoimi Palestyńczykami. Może nawet byli to chłopcy Ayada. Brytyjczycy wpuścili ich bez problemu. Nie rozumiem dlaczego. Ci Brytyjczycy chyba muszą bardzo lubić Hammouda. - Co Hammoud zrobił po powrocie? - Przejął tę swoją firmę. Tę, jak jej tam... - Coyote Investment. 181 - Jesteś za mądry, Sam. Może zechcesz pracować kiedyś dla Alego. Wtedy zarobimy naprawdę wielkie pieniądze. - Nigdy. Mów dalej. Byłeś przy tym, co Hammoud zrobił po powrocie. - Właśnie. Przejął tę swoją firmę. Pierwszej nocy po przyjeździe wysłał swo- ich nowych palestyńskich ochroniarzy do domu tego Ormianina. Bum, i po bieda- ku. Potem przyczepili się do jakiejś irackiej dziewczyny, no i wiesz.... - Machnął ręką, tak jakby chciał powiedzieć "a kogo to obchodzi?". - Chwila! - przerwał mu Hoffman. - Zwolnij trochę. O jaką dziewczynę cho- dzi? - Nie wiem. Chyba o jakąś Laurę. Czy Lucy. Nie pamiętam. Jakieś imię na L, Ayad sam nie był pewien. Pracowała w tej firmie Hammouda. - Dlaczego chcieli ją dopaść? - Bo myślą, że ona wie, gdzie są pieniądze. Zna wszystkie ich tajemnice. Wykradła je z komputera, kiedy Hammoud i Ormianin nie uważali. Oni myślą, że dziewczyna pracowała dla Izraela. - Dla Izraela? Dlaczego mieliby tak sądzić? - Ponieważ jej chłopak podobno pracuje dla Izraela. Hoffman starał się zachować obojętny wyraz twarzy. - Kto to taki? - Ayad nic mi o nim nie powiedział. Chcesz, żebym go zapytał? - Nie. Absolutnie nie. Co tamci zrobili z tą iracką dziewczyną? - Nic. Nie złapali jej. Próbowali ją dostać, ale im się wymknęła. - Nie mająjej? - upewnił się Hoffman czując, że serce zabiło mu szybciej. - Nie. Nie mają. - To gdzie ona teraz jest? - Nie wiem, ale jeżeli ją złapią, to będzie miała wielkie kłopoty. Na pewno. - Skąd wiesz? - Stąd, że oni sprawy pieniędzy zawsze traktują poważnie. Tylko one im zostały. Władca nie żyje. Nie ma już zimnej wojny. Nie ma darmowych prze- jażdżek z CIA albo KGB. Nawet wojna z Izraelem się skończyła. Zostały im tyl- ko pieniądze. Tak samo uważają bracia władcy. Też chcą dostać jego forsę. Wszy- scy chcą ją dostać. - Jezu!-jęknął Hoffman. - Co się stało? Nie podobają ci się informacje, które dla ciebie zdobyłem? Są pierwsza klasa. Nikt poza mną i tobą tego nie wie. - Wiadomości są wspaniałe. Boję się tylko tego, co ci pomyleńcy mogą zrobić. - To już nie jest problem Alego. Koniec i kropka. Prosiłeś mnie jeszcze tyl- ko o jedną rzecz. - Numer telefonu. - Tak. Numer telefonu. Tylko że to mało interesujące. Może się pomyliłeś. Pytałem o ten numer Ayada, który zapytał swojego przyjaciela z tunezyjskich moukhabarat, który zapytał jeszcze innego przyjaciela. No i myślę, że chyba po- pełniłeś błąd. Wielkie nic. - Czyj to numer? 182 - To jeden z wewnętrznych telefonów ambasady amerykańskiej w Tunezji. Bardzo rzadko używany. Zresztą już w ogóle go odłączyli. Przykro mi. Możesz mi dać inny numer, to spróbuję jeszcze raz. Ambasada amerykańska. Hoffman przetarł oczy. Czuł zmęczenie. Z całych sił starał się skoncentrować, żeby wyraźnie ujrzeć wzór, który malował przed nim przyjaciel. - Nie, Ali. Nie ma sprawy. Pewnie rzeczywiście podałem ci zły numer. Dzię- ki za to, że w ogóle próbowałeś. - To co mam teraz robić, Sam? Hoffman zastanawiał się przez całą długą minutę. Miał wrażenie, że Lina dostała się w pajęczą sieć, która oplatała ją kilkakrotnie. Pajęczyna sięgała wszę- dzie, ale pająk pozostał niewidzialny. Sam mógł spróbować tylko w jakiś sposób go odstraszyć. Podszedł do biurowego sejfu i odliczył gruby plik pieniędzy, z któ- rymi wrócił do swojego informatora. - Tu masz dziesięć tysięcy dolarów za dwa dni. Więcej niż się umawialiśmy, ale informacje są tego warte. Dam ci jeszcze dziesięć tysięcy, jeżeli coś dla mnie zrobisz. - Dobrze. Co to takiego? Tylko żadnej broni, tak? Ja zajmuję się tylko infor- macjami. - Nie chodzi mi o broń. Chcę, żebyś wrócił do Tunezji, przekazał swojemu przyjacielowi, Ayadowi, pewną wiadomość i poprosił go, żeby podał ją dalej, do swoich przyjaciół w Bagdadzie. - W porządku. Nie ma sprawy. Co to za wiadomość? - Powiedz im, że jeżeli skrzywdzą tamtą iracką dziewczynę, poważnie zadrą z CIA. Rozumiesz? Mają się od niej trzymać z daleka, w przeciwnym razie naro- bią sobie wielkiej biedy. - To ta Irakijka pracuje dla agencji? Nie dla Izraela? - Nie, ona jest nikim. Nie ma znaczenia, dla kogo pracuje. Poza tym nie wie nic na temat pieniędzy. - Mam powiedzieć, że ta wiadomość jest od kogo? - Powiedz, że od Hoffmana. Nie wspominaj mojego imienia. Tylko Hoffman. - To twój ojciec przekazuje taką wiadomość? WAllah! Dziwne, bardzo dziw- ne! Ale nie ma sprawy. Oni tam wszyscy znają twego ojca. Próbował zwerbować w Bejrucie połowę z nich. - Powtórz tylko Ayadowi to, o co cię prosiłem, Ali, dobrze? Przekaż swoim przyjaciołom, żeby nikt się nie kręcił w pobliżu tej dziewczyny. Ani Irakijczycy, ani Palestyńczycy, ani Saudyjczycy, nikt. Jeżeli ją skrzywdzą, narobią sobie wię- cej kłopotów niż im się kiedykolwiek śniło. Powiedz im, że tak mówił Hoffman. Rozumiesz? - Haderya rayessl - odparł Ali. - Kiedy mam jechać? Może jutro? - Dzisiaj. Jest jeden wieczorny lot. Zdążysz, jeżeli pojedziesz od razu. - Dzisiaj nie bardzo mi odpowiada, habibi. Chciałem się spotkać z dawną znajomą. Miałem tylko przypomnieć sobie numer agencji towarzyskiej. Dzisiaj wolałbym nie. 183 - Musisz lecieć jeszcze dziś. ~- Hoffman podszedł do sejfu i wrócił z kolej- nymi dziesięcioma tysiącami dolarów. - Tu masz na wydatki. W Tunezji jest mnó- stwo ładnych dziewcząt. 31 Rue des Banques przedzielała dawną dzielnicę handlową Genewy niczym cięż- ka sztaba złota. Po obu stronach ulicy wznosiły się sędziwe siedziby banków, mroczne budowle będące symbolem genewskiej dyskrecji i powagi. Żadne neony ani tablice nie wabiły klientów, nigdzie nie było reklam, ponieważ banki w tej dzielnicy wolały nie robić interesów ze zwykłymi ludźmi. Większość z nich nale- żała do kategorii tak zwanych banques prwees. Na drzwiach widniały proste mosiężne tabliczki z nazwami banków: Hentsch, Lombard-Odier. Największe nazwiska szwajcarskiej bankowości. Dla niektórych z owych prywatnych ban- ków nawet to było zbyt publiczną formą reklamy; umieszczały na swych wej- ściach jedynie numer domu albo w ogóle nic. Te instytucje nie istniały w oficjal- nym Wszechświecie bankowym. Były czarnymi dziurami wsysającymi pieniądze przez niewidzialne wrota. Lina szła wzdłuż Rue des Banques szukając numeru jedenaście. Poranne nie- bo miało barwę równie szarą co budynki Wznoszące się przy ulicy. Wydawało się, że na wszystko pada cień. Lina miała kłopoty z czytaniem numerów przez koron- kową woalkę. Kupiła ją wcześnie rano wraz z prostym kostiumem i szalem na głowę, dla podkreślenia tego, że była kobietą Wschodu, która właśnie straciła swego ukochanego wuja. Przez koronkę trudno było jej dojrzeć cokolwiek. Nieco dalej zauważyła grupę mężczyzn w płaszczach. Wyglądali jak bankierzy spieszą- cy do pracy. Rozglądali się ostrożnie, choć byli u siebie, na swojej wspaniałej alei banków. Lina wciąż szła ulicą szukając adresu, pod który miała się zgłosić. Minę- ła numer siedem; na tabliczce widniał napis LEBON. Pod numerem dziewięć prze- czytała C&CIE. Następny budynek wydał jej się odrobinę bardziej szary niż po- zostałe. Skromne drzwi z ciężką mosiężną kołatką i tabliczką, na której widniało jedynie M. Lina chwilę stała przed wejściem, po raz ostatni powtarzając w myślach to, co miała powiedzieć. Dokładnie przygotowała się do swojej roli i teraz, gdy kur- tyna za chwilę miała pójść w górę, czuła się prawie pewna siebie. Podniosła kółko kołatki i pozwoliła mu opaść. Drzwi otworzyły się natychmiast. Dobrze ubrana młoda kobieta, która stała chyba pod drzwiami oczekując gościa, spytała Linę o imię, a następnie gestem zaprosiła do środka. Poszły w lewo korytarzem o kre- mowych ścianach, a potem w prawo, mijając troje wąskich drzwi. Szwajcarka za- trzymała się przy ostatnich, otworzyła je i wpuściła Linę do niewielkiej sali kon- ferencyjnej. Potem zamknęła drzwi pozostawiając ją samą. Wypowiedziały nie- wiele słów. 184 Salę konferencyjną urządzono prosto i przytulnie. Po jednej stronie lakiero- wanego stołu stał wygodny fotel dla klienta; po drugiej drewniane, proste krzesło dla bankiera. Okno wychodziło na niewielki dziedziniec, mniej więcej takiej sa- mej szerokości co sala konferencyjna. Z trzech stron otaczał go niski ceglany mur, chroniący salę przed oczami wścibskich. Lina wyjrzała na zewnątrz do ogrodu, jednego z tajemniczych elementów Credit Mercier. Budynek zaprojektowano jako labirynt strzegący prywatności klientów banku. Każdy z gości, siedząc w osobnej sali konferencyjnej, mógł być pewien, że żaden z innych klientów go nie zobaczy. Minister zasobów naturalnych Kuwejtu nigdy nie dowiedziałby się, że dzieli bank z ministrem finansów Peru. Dowódca kenijskiej armii nigdy nie miał spotkać rzecznika prasowegorosyjskiego parlamen- tu. Wszyscy byli braćmi, choć o tym nie wiedzieli. Lina usiadła w wygodnym fotelu i czekała na przybycie jedynego człowieka, który widział twarze ich wszystkich. Mniej więcej po pięciu minutach rozległo się ciche pukanie do drzwi. Zanim zdążyła odpowiedzieć, do pokoju wszedł niski mężczyzna. Miał siwiejące włosy, idealnie przystrzyżone siwe wąsy i szary garnitur z kamizelką. Jedyną plamą ko- loru w jego postaci były intensywnie niebieskie oczy, których błysk burzył nieco spokój jego twarzy i figury. Mężczyzna zamknął za sobą drzwi i dopiero wtedy wyciągnął do Liny dłoń i przedstawił się. - Mercier - powiedział, nieznacznie skłaniając głowę. Bez imienia, bez ty- tułu. Miał subtelne maniery kogoś, kto przez całe życie zajmując się brudnymi pieniędzmi nigdy nie ubrudził sobie rąk. Lina uniosła koronkę odsłaniając dolną część twarzy. - Salwa Bazzaz - mruknęła, po czym pozwoliła woalce opaść swobodnie. Mercier gestem zaprosił ją do stołu, wyciągając ramię w taki sam sposób, jak maitre d'hotel w eleganckiej restauracji. Sztuczka polegała na tym, żeby spra- wiać wrażenie lepiej wychowanego niż klienci, a jednocześnie całkowicie odda- wać się do ich dyspozycji. - A zatem, panno Bazzaz, w czym mogę pani pomóc? Lina postanowiła mówić po angielsku z silnym irackim akcentem, tak jak dawniej, kiedy jako dziecko przyjechała do Anglii. - Przyjechałam, aby zapytać o konta mojego wuja, Boże miej go w swej opiece. Twarz bankiera przybrała wyraz współczucia, ale poza tym nie wyrażała nic. - To straszna tragedia, panno Bazzaz. Moje końdolencje. Czy mógłbym jed- nak zapytać, dlaczego przyszła pani akurat do mnie? - Ponieważ mój wuj był klientem pańskiego banku. Bankier splótł dłonie kładąc je na kolanach. Gdy zamknął oczy, wyglądał jak portret namalowany wyłącznie w odcieniach szarości: szary garnitur, szare włosy, szare maniery. - Muszę panią przeprosić, panno Bazzaz - powiedział. - Nie chcę być nie- grzeczny, ale polityka tego banku jest taka, że nie rozmawiamy o sprawach na- szych klientów z nikim poza samymi klientami. - Ale w tym przypadku ów klient nie żyje, proszę pana. A jego pieniądze należą się rodzinie. Dlatego wysłali mnie tutaj, abym zbadała sprawę. 185 - Rozumiem, panno Bazzaz, ale obawiam się, że to w niczym nie zmieni zasad działania tego banku. Lina parsknęła z oburzeniem. Była na to przygotowana. - Jeżeli pan nie zechce ze mną rozmawiać, udam się do ONZ. Albo do CNN. Mój wuj bardzo lubił CNN. Opowiem tam o szwajcarskim bankierze, który ukradł pieniądze mojego wuja. - Rozumiem. - Bankier lekko przesunął się na krześle, zastanawiając się nad perspektywą ujrzenia kamer telewizyjnych na Rue des Banques. - Panno Bazzaz, czy ma pani jakiś dowód tożsamości? - zapytał tak łagodnie i uprzejmie, że za- brzmiało to niemal jak przeprosiny. Lina przygotowała się również na to. Celowo zostawiła wszystkie swoje dokumenty w pensjonacie, na wypadek, gdyby ktoś chciał je zobaczyć. - Mój paszport jest w hotelu - odparła. - Ale mam inny dowód. Myślę, że uzna go pan za lepszy. - W takim razie proszę mi go pokazać. - Mam numery kont wuja w Genewie, Moja rodzina uprzedzała mnie, że powinnam je panu podać. - W rzeczy samej, bardzo by mi to pomogło. Lina sięgnęła do torebki, wyjęła z niej kartkę ze spisem kont, podniosła woal- kę i zaczęła odczytywać numery z pierwszej strony. - Najpierw Organizacja Banków Szwajcarskich. Mój wuj miał tam pięć kont, na których trzymał zyski ze swoich londyńskich inwestycji. Te numery to N4 808.537-0, N4 808.537-1, B218.411-0, 6218.411-1,8218.411-2. Czy mam je przeczytać raz jeszcze? - Nie, dziękuję. -Z wewnętrznej kieszeni marynarki Mercier wyjął mały elek- troniczny organizator i wpisał podane przez Linę numery. Przez chwilę studiował odczyt. - Mmmm - mruknął tylko. . - Jednak, gdy skontaktowałam się wczoraj z Organizacją Banków Szwajcar- skich, aby sprawdzić te konta, powiedziano mi, że są puste; Wszystkie pieniądze zostały przeniesione gdzie indziej. Zastanawiałam się, kto mógł to zrobić, skoro mój wuj nie żyje. - W tym, niestety, nie mogę pani pomóc. Przykro mi. - Mercier sztywno siedział na krześle, ale jego oczy przesuwały się z jednej strony na drugą niczym błękitne światło latarni morskiej. - Pomyślałam, że pieniądze mogły zostać przelane na konto w tym banku, ponieważ mój wuj miał konto także u pana. Rodzina mówiła mi, że to bardzo szczególne konto, używane w nagłych wypadkach. Czy moglibyśmy o tym po- rozmawiać? - Naprawdę mi przykro, panno Bazzaz. Jak już pani mówiłem, mamy swoje zasady. Niestety, nie mogę omawiać z panią spraw zmarłego klienta, chyba że w wyjątkowych okolicznościach. Spojrzała na niego nieśmiało, gotowa do wyjawienia ostatniej niespodzianki. - Czy pomogłoby, gdybym podała panu numer konta, które wuj miał w tym banku? 186 - Prawdę mówiąc, tak - powiedział Mercier poprawiając krawat. - Pomo- głoby to odrobinę, biorąc pod uwagę obowiązujące u nas zasady. Jeżeli zna pani ten numer, proszę mi go podać. - Znowu wyjął mały komputerek. Lina sięgnęła do torebki po wydruk pliku "kryzys" i przeczytała jego zawartość. .- Ten numer to Z 068621. Mercier wpisał cyfry i chwilę czekał, aż na wyświetlaczu ukaże się informa- cja, po czym nieznacznie pokiwał głową. - To bardzo interesujące - powiedział. W jego oczach błysnęło zdumienie. Numer zgadzał się. - Co jest interesujące? - Że ma pani akurat ten szczególny numer, panno Bazzaz. - Dlaczego? Przecież to konto mojego wuja - powtórzyła Lina głosem lek- ko drżącym z gniewu. - Tak, ale to jest bardzo prywatne konto, widzi pani. Bardzo niezwykłe konto. - Teraz już nie. Należy ono do rodziny. - Być może, panno Bazzaz, ale muszę jeszcze poprosić panią o jeden ele- ment identyfikacyjny. Proszę podać mi numer PIN. - Co takiego?-Lina nie miała pojęcia, o co mu chodziło. - Numer PIN. Takie zabezpieczenia wymagane są w przypadku wszystkich wyjątkowych kont jako dodatkowa gwarancja bezpieczeństwa. Jeżeli pani go nie zna, to obawiam się, że nie mogę z panią dłużej na ten temat rozmawiać. - Numer PIN? - Tak. Po francusku nazywamy to le code personnel, albo po prostu kod. Nagle spostrzegła to na kartce zawierającej numer konta. "KOD: 0562". Od- chrząknęła. - Oczywiście znam numer PIN, monsieur. Oczywiście. Zero-pięć-dwa-sześć. Mercier wpisał cyfry do komputerka. Zamknął oczy i otworzył je ponownie tak szeroko, jak tylko mógł. Jego wąskie wargi zacisnęły się nieznacznie. Linie wydawało się, że usłyszała delikatny gwizd. Tylko jeden oddech, ale wyraźny. - Panno Bazzaz, moje szczere przeprosiny, niestety, muszę pani powiedzieć, że jest pewien problem. - Dlaczego? Czy mam powtórzyć ten numer? - Nie, numer się zgadza. Właśnie w tym tkwi problem. - Co pan ma na myśli? Prosił pan o dwie formy identyfikacji konta i poda- łam je panu. Czego jeszcze pan oczekuje? - W jej głosie pojawiła się nuta auten- tycznego zdenerwowania. Mercier podał jej chusteczkę, którą przytknęła do oczu. - Spróbuję to pani wyjaśnić-powiedział Mercier.-Pani wuj, jak sama pani mówi, miał rzeczywiście konto w tym banku. Dość duże konto, jak zapewne się pani domyśla. Jednak warunki, na jakich zostało ono założone, były dość nietypo- we. Ze względu na konieczność zachowania dyskrecji oraz fakt, że pani wuj nie mógł odwiedzać nas osobiście, wiele lat temu został wyznaczony pełnomocnik, zwany przez nas fiduciaire. Nie mam możliwości dysponowania majątkiem na koncie bez upoważnienia z jego strony. - Przecież to nie ma sensu. O czym pan mówi? 187 - Chodzi mi o to, że nie prowadziliśmy interesów bezpośrednio z pani wu- jem, lecz poprzez pośrednika. Właściciel konta nie był jego sygnatariuszem. Mam nadzieję, że pani rozumie. Właśnie przez to sprawy nieco się komplikują. - Dlaczego? Co w tym takiego skomplikowanego? - To, że otrzymałem sprzeczne instrukcje w sprawie dysponowania kontem. - Co to znaczy? Przykro mi, ale wciąż nie rozumiem. - Droga panno Bazzaz, w ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin roz- mawiałem z inną osobą, która twierdzi, że reprezentuje spadkobierców i benefi- cjantów tego konta. Właśnie w tym tkwi problem. - Kto to taki? - Człowiek, który był partnerem w interesach pani wuja. Jego imię jestem zobowiązany zachować w tajemnicy. - To oszust - powiedziała Lina. - Nie sądzę. Przedstawił takie same dowody, że działa w dobrej wierze, co pani. Znał numer tego szczególnego konta, który wiadomy był tylko pani wujowi i wyznaczonemu przez niego przedstawicielowi. A zatem widzi pani, że mam do rozwiązania zagadkę. - Ależ ten człowiek jest oszustem -powtórzyła Lina. - Co zamierza pan zrobić? - Zaczekam na instrukcje. - Instrukcje? Skąd pan otrzyma instrukcje? - Od pełnomocnika, o którym już wspomniałem, a który przez wiele lat re- prezentował interesy pani wuja w tym właśnie banku. - Czy on jest Irakijczykiem? -chciała wiedzieć Lina. Przypuszczała, że ban- kier miał na myśli Hammouda. - Nie, mademoiselle. Nie jest Irakijczykiem. Jest Amerykaninem, jeśli musi pani wiedzieć. - Amerykaninem? Dlaczego miałby pan pytać Amerykanina, co zrobić z pie- niędzmi mojego wuja? Wuj nienawidził Ameryki. - O, nie. Tu się pani myli, panno Bazzaz. Niezależnie od tego, co mówił publicznie, pani wuj nie nienawidził Ameryki. Mogę panią o tym zapewnić. Lina nie wiedziała, co ma robić. Dlaczego władca wybrał Amerykanina na pełnomocnika najtajniejszego ze swych kont bankowych? To nie miało sensu. - Kiedy zobaczy się pan z tym pośrednikiem? - Spodziewam się, że jeszcze w tym tygodniu. Dzwonił, aby uprzedzić mnie, że wkrótce przyjedzie do Genewy. A zatem nie będzie pani musiała długo czekać. - I wtedy otrzyma pan od niego instrukcje? - Tak, tak sądzę. Wyjaśnię mu zaistniałą sytuację i on prawdopodobnie za- proponuje odpowiednie rozwiązanie. Lina pokręciła głową w udawanym gniewie. - W takim razie natychmiast udaję się do CNN. Zadzwonię do ich biura w Pa- ryżu. Przybędą tu jeszcze dziś po południu. Mercier powoli podniósł dłoń. - Nie. Bardzo proszę tego nie robić. Proszę zaczekać, aż porozmawiam z tym amerykańskim dżentelmenem. Potem chętnie raz jeszcze się z panią spotkam, aby, 188 jak sądzę, omówić tę sprawę szerzej. Zrobię to z wielką przyjemnością, obiecuję pani. Ale proszę się wstrzymać do tego czasu. Lina wiedziała, że nie ma wyboru. Musiała się zgodzić. - Kiedy się spotkamy? - Wkrótce. Proszę do mnie zadzwonić za kilka dni i umówić się na kolejną wizytę. Powinienem mieć już wówczas dla pani dobre wieści. - Dobrze. Zadzwonię do pana. Jeżeli wciąż jeszcze będą jakieś problemy, udam się do CNN. - Dziękuję, panno Bazzaz. Bardzo dziękuję za pani cierpliwość. Mercier skłonił się nieznacznie, zaledwie kilka centymetrów, po czym wyco- fał się w kierunku drzwi i wyszedł, zamykając je za sobą. Kilka chwil później pojawiła się szwajcarska sekretarka, aby odprowadzić Linę wąskim korytarzem do wyjścia. Znowu przeszły przez labirynt korytarzy- ków udekorowanych wizerunkami szwajcarskich szczytów i haL Miały one pod- nosić odwiedzających na duchu, były milczącym hymnem na cześć pieniądza. W całym banku nie znalazłoby się nic, nawet najmniejsza wskazówka mówiąca, że zajmował się on praniem brudnych pieniędzy najbardziej skorumpowanych i sprzedajnych ludzi na całej planecie. - Które wyjście, proszę pani? - zapytała sekretarka, Lina nie wiedziała, o co chodzi, dopóki kobieta nie wyjaśniła, że oprócz zwykłego wejścia frontowego, bank miał dodatkowe, bardziej dyskretne wyjście. - Drzwi frontowe - powiedziała Lina. Jej gra była skończona. W chwilę później wiedziała, że popełniła katastrofalny błąd. Za drzwiami, przy krawężniku Rue des Banques czekał mercedes, limuzyna z przy- ciemnianymi szybami. Obok samochodu, o kilka kroków od Liny stał ten sam pale- styński ochroniarz, któremu zdołała uciec z klubu "The Gargoyle". Teraz miał na so- bie niebieskie dżinsy i ciemne okulary. Wyglądał zupełnie jak męski model podczas sesji zdjęciowej w plenerze. Nieopodal stało jeszcze dwóch mężczyzn w sportowych ubraniach. Lina rozejrzała się wokół szukając jakiegoś policjanta albo chociaż zwy- kłego przechodnia, ale ulica była pusta. Kilku przechodniów, którzy mieli zamiar tędy przechodzić, przystanek) w oddali, u wylotu ulicy przy Place Bel-Air, gdzie jakiś Arab upadł na chodnik z objawami ataku serca, gromadząc wokół siebie tłum. Lina otworzyła usta do krzyku, ale w tej samej chwili zadźwięczał klakson mercedesa, zagłuszając jej głos. Palestyńczyk i jego dwaj koledzy ruszyli ku niej. Ciężkie drzwi banku za Liną zamknęły się na głucho. Dziewczyna znowu próbo- wała krzyknąć i mercedes ponownie zatrąbił. Rzuciła się biegiem wzdłuż chodni- ka, w ostatniej chwili wymijając limuzynę i kierując się ku wylotowi ulicy. Męż- czyzna pilnujący tej strony szybko zastąpił jej drogę. Lina uderzyła w jego ramię, twarde niczym metalowy słup. Straciła równowagę. W tej samej chwili drugi Pa- lestyńczyk chwycił ją z tyłu jedną ręką, a drugą przycisnął jej do ust i nosa chust- kę. W jednej chwili straciła władzę w nogach i rękach. Tylne drzwi mercedesa otworzyły się. Linę wrzucono na siedzenie niczym bezwładny pakunek. 189 Cała ulica wydawała się pusta, gdy rozgrywała się ta scena, ale kiedy mer- cedes odjechał w kierunku lotniska, muskularny mężczyzna z ciemnymi, kręco- nymi włosami otworzył drzwiczki wynajętego opla zaparkowanego kilka do- mów od Credit Mercier, po drugiej stronie ulicy. Podczas całego zamieszania przy domu numer jedenaście, mężczyzna skulił się na siedzeniu, tak że z ulicy nie było go widać. Dopiero gdy Palestyńczycy odjechali, Martin Hilton wysiadł z samochodu i poszedł do budki telefonicznej, aby zadzwonić do głównej kwa- tery. 32 Lina obudziła się na kamiennej podłodze w mrocznym pomieszczeniu. Kiedy otworzyła oczy, zobaczyła jedynie ciemność. Na moment ogarnęła ją panika. Oślepili ją. Potem poczuła zawroty głowy^ jakby razem z tym czarnym pudłem, w którym się znalazła, spadała gdzieś w dół. Usiadła i dotknęła swojego ubrania. Wciąż jeszcze miała na sobie ten sam kostium, który włożyła w Genewie. Poczu- ła ulgę, ale po chwili uświadomiła sobie, że pod bluzką nie ma stanika. Ktoś go zdjął. Nie pamiętała kto. W ogóle nie pamiętała nic z minionych kilku godzin. Nie wiedziała gdzie jest ani jak się tu znalazła. To zapach podpowiedział jej, że jest w Bagdadzie. Ostry odór ludzkich od- chodów pomieszany ze słodkawą wonią jedzenia, potu i zgnilizny. W ciemnym pomieszczeniu zapach ten zastępował światło. Był jedyną informacją dla zmy- słów. Lina poczuła, że robi jej się niedobrze. Po tylu godzinach musiała się rów- nież załatwić. Na kolanach po omacku ruszyła w stronę, z której dochodził najsil- niejszy smród i cofnęła się nagle, gdy jej dłoń natrafiła na otwór w podłodze! dotk- nęła czegoś wilgotnego. Podniosła się z kolan i przykucnęła nad tą prymitywną toaletą. Kiedy skończyła, odruchowo sięgnęła po papier toaletowy. Oczywiście niczego podobnego nie znalazła, więc osuszyła się brzegiem spódnicy. Kierując się dotykiem zaczęła obchodzić celę wokół. Wodziła palcami po chropowatych, betonowych ścianach, aż usłyszała krzyki. Ostry kobiecy głos ode- zwał się tak niespodziewanie, że Linie przez chwilę zdawało się, iż ktoś jest z nią w mrocznym pomieszczeniu. Ze strachu padła na podłogę; ale jęki nie ustawały. Uświadomiła sobie wówczas, że dochodziły zza murów. Jakaś kobieta krzyczała ze strachu - la, lat la. Nie, nie, nie - a potem z bólu, gdy zaczęły padać razy. Lina usłyszała świszczący dźwięk, jakiś przedmiot z gwizdem przeciął powietrze i z po- twornym odgłosem uderzył w ciało. Ciemności rozdarł wrzask. I jeszcze raz, i zno- wu. Razy nie ustawały. Lina słyszała jak kobieta na próżno błaga o łaskę - Ya sayyidii O panie! W końcu ból złamał nawet jej krzyk, zza ściany dochodził już tylko stłumiony odgłos modlitwy - Yasitr! Ya kafidh! O zbawco, o obrońco - łka- ła torturowana balansując na krawędzi świadomości. Wreszcie Lina usłyszała głos mężczyzny zmęczonego zadawaniem ciosów, - Koussa! - mruknął tylko. - A to 190 cipa! Potem wszystko Ucichło. W tej ciszy Lina uświadomiła sobie, dokąd trafiła. Była w Qasr al-Nihayya. W Pałacu Końca. Wiele godzin leżała na kamiennej podłodze. Nie mogła zasnąć, bała się nawet poruszyć. Jej głowę wypełniał krzyk nieznajomej kobiety. Bili ją metalo- wym prętem, to znów łańcuchem, raz w pośladki, raz między nogami. Lina pró- bowała myśleć o czymś innym, ale wiedziała, że dla niej już nic innego nie istniało. Dotyk zimnego kamienia na policzku wydawał się niemal uspokajają- cy. Zastanawiała się, czy mogłaby walić głową w kamienną posadzkę wystar- czająco długo, aby stracić przytomność, ale wiedziała, że nie znajdzie tyle od- wagi. Jej jedyną nadzieją było to, że miała brytyjski paszport. Przecież nie mo- gli potraktować jej tak brutalnie jak tamtą biedną kobietę, której jęki i płacz słyszała. Lina już nie była Irakijką. Była kobietą Zachodu. Nie ośmieliliby się. Nadzieja jednak wsiąkała w mrok celi i ginęła w jękach torturowanej. Od czasu do czasu Lina słyszała kroki mijające wejście do jej celi i ściszone arabskie głosy. Czasem wydawało jej się, że przychodzą po nią, ale dźwięki w końcu zamierały. Po wielu godzinach Usłyszała odgłos metalowego klucza, przekręco- nego w zamku. Drzwi otworzyły się gwałtownie. - Wstawaj - powiedział jakiś głos. Nagły strumień światła wpadł przez drzwi i oślepił ją. Najpierw bała się patrzeć w tamtą stronę. Gdy odważyła się otworzyć oczy, zobaczyła mężczyznę po trzydziestce, ubranego W skórzaną kurtkę i niebie- skie dżinsy. Jego buty znajdowały się o metr od twarzy Liny. Miały grube pode- szwy i klamerki. Przypominały te, które można było kupić u Brooks Brothers. Mężczyzna był chudy jak chart. Stał z przygarbionymi ramionami. O tym, że po- chodził z Iraku świadczyło jedynie bezlitosne spojrzenie. W świetle mogła przynajmniej rozejrzeć się po celi, w której ją trzymano. Miała jakieś dwadzieścia metrów kwadratowych. Na betonowych ścianach wid- niało jedynie kilka desperackich wiadomości wydłubanych przez poprzednich więźniów - błagania kierowane do ukochanych i do Wszechmogącego Boga, aby nie zapominał o nich w ich cierpieniu. Przez drzwi Lina dostrzegła wąski korytarz z oknem wychodzącym na wewnętrzny dziedziniec. Wydawało się, że wszystkie okna budynku znajdowały się wyłącznie od wewnętrznej strony. Na zewnątrz był jasny dzień. Świeciło słońce. - Proszę, nie róbcie mi krzywdy - powiedziała Lina po angielsku. - Jestem obywatelką Wielkiej Brytanii. Mężczyzna warknął po arabsku: - Indory! Odwróć się! Z kieszeni wyjął kawałek szmaty i dokładnie zawiązał Linie oczy, tak by nic nie widziała. Potem do szyi przywiązał jej sznur, niczym smycz, i pociągnął zań. - Masz iść za mną-nakazał. Potykając się ruszyła za nim długim korytarzem. Raz skręcili w prawo. Szli w kie- runku, z którego kilka godzin temu dobiegały krzyki. Wreszcie stanęli. Lina słyszała jak mężczyzna otwiera drzwi, a potem poczuła pociągnięcie sznura. Posłusznie we- szła do środka, Irakijczyk zamykał drzwi, odsłonił dziewczynie oczy i rozwiązał sznur. Kazał jej usiąść. Przy poręczach krzesła Lina spostrzegła rzemienie. 191 - Nazywam się Kamal - powiedział mężczyzna stając nad nią. <- Będę cię | dzisiaj przesłuchiwał. Jestem miły. Studiowałem. Lubię lody. Jestem taki jak ty. Tylko musisz powiedzieć mi prawdę, wyłącznie prawdę. - Co pan zamierza mi zrobić? - spytała Lina po angielsku. Kamal odpowiedział po arabsku: - Będę ci zadawał pytania. Odpowiesz mi na nie w arabskim albo wyrzucę cię przez to okno. - Wskazał niewielki otwór w odległej ścianie pomieszczenia. - Chcę się zobaczyć z brytyjskim ambasadorem. Proszę- tym razem Lina powiedziała to po arabsku. Mężczyzna tylko się zaśmiał. - Chyba w marzeniach. Dla ciebie nie ma żadnego brytyjskiego ambasadora. Jestem tylko ja. - Podszedł do krzesła i zacisnął rzemienie wokół jej przedramion. - Nie ruszaj się z miejsca. Zaraz wracam! - Uśmiechnął się; widać uznał to za zabawne. Zniknął na chwilę w bocznych drzwiach pozwalając Linie rozejrzeć się wokół. Na wprost krzesła, na którym siedziała, stało zwykłe metalowe biurko. Na blacie pozostawiono jeszcze zamkniętą butelkę whisky johnny walker z czar- ną etykietką oraz karton papierosów marlboro. Na ścianie wisiała wyblakła iracka flaga. Po przeciwnej stronie przypięto plakat popierający partię rządzącą. Przed- stawiał bukiet kwiatów, a podpisano go Kuli al-shaab skaddat warid, wa al-riha hizbiyya - "Cały naród jest bukietem kwiatów, a ich zapach to Partia". Pod tym dziwacznym kwiecistym zdjęciem stał drewniany stół, na którym roz- łożono różne instrumenty niczym wiertła i narzędzia w gabinecie dentystycznym. Wśród nich Lina dostrzegła elektryczny przewód długi na metr, zawinięty w cienką folię; obok niego leżał jakiś drewniany przedmiot przypominający kształtem i ro- zmiarami policyjną pałkę, a za nim podobny, tyle że jeszcze większy i grubszy, coś jak kij baseballowy. Dalej znajdowało się jakieś urządzenie elektryczne z drutami sterczącymi z konsoli i wiadro z wodą. Do ścian co krok przytwierdzono metalowe obręcze. W kącie pokoju stała ława z rodzaju tych, które zwykle widzi się w gabi- netach ginekologicznych, z metalowymi strzemionami do przytrzymania nóg w roz- kroku. Na tej ławie leżał rządek instrumentów, których Lina nie widziała dokładnie. Boczne drzwi otworzyły się i mężczyzna w niebieskich dżinsach wrócił do pokoju przesłuchań. Przyniósł segregator z dokumentami. Lina zaczęła się trząść. Próbowała być odważna, ale wygląd tego pokoju i widok wszystkich narzędzi tortur wyprowadził ją z równowagi. - Boisz się? - zapytał Kamal. Lina przytaknęła. - To dobrze. Przyniosłem ci kilka zdjęć. Jest na nich ktoś, kogo znasz, Chciał- bym, żebyś się im przyjrzała. Rzucił plik na kolana Liny. Jedno ze zdjęć wysunęło się z folderu i upadło na podłogę. Przedstawiało Randę Aziz. Jej twarz wciąż jeszcze można było rozpo- znać, choć zniekształcał ją ból. Była naga od pasa w górę. Po jej brzuchu płynęła krew z rany, która zaczynała się w miejscu, gdzie dawniej znajdował się lewy sutek. Pierś Randy wyglądała jak czerwona, krwawa masa. Przypominała mięso na hamburgery. Lina krzyknęła, gdy poznała przyjaciółkę, i odwróciła głowę. 192 - Tu masz więcej zdjęć - powiedział mężczyzna. - Przyjrzyj się im. Lina siedziała bez ruchu tłumiąc szloch. Głowę odwróciła w bok i zamknęła oczy. Mężczyzna w niebieskich dżinsach uniósł dłoń i mocno uderzył Linę w policzek. - Przyjrzyj się im! - powtórzył. Lina z ociąganiem otworzyła folder. Wszystkie fotografie były podobne. Krew płynąca z pochwy. Odcięte ucho. Pobita twarz z zakrwawionym czołem, nosem i ustami. Jej najdroższa przyjaciółka ułożona w ohydnych pozach do zdjęć. - Haram- powiedział mężczyzna w dżinsach. - Twoja przyjaciółka była idiotką. My chcieliśmy tylko informacji, a przez nią musieliśmy posunąć się aż do tego! Mam nadzieję, że ty nie będziesz taka głupia. - Czy ona nie żyje? - spytała Lina cicho, tylko to chciała wiedzieć. Kiedy Kamal skinął głową, poczuła dziwną ulgę, W końcu nic nie trwa wiecznie. Ona też miała być wkrótce wolna, tak jak Randa. - Ale ty wcale nie musisz umierać, habibti. - Mężczyzna uśmiechał się z przeje* ciem,jak gospodarz, który usilnie stara się zrobić na gościu dobre wrażenie. -Możesz ocalić sama siebie. Wystarczy, że odpowiesz na moje pytania. Tylko tyle. Rozumiesz? - Tak - szepnęła, choć wiedziała, że to kłamstwo. Po tym, co zrobili Ran- dzie, nigdy nie pozwoliliby Linie odejść wolno. Miała zamiar powiedzieć im wszystko, co musiała, żeby szybciej zakończyć ten koszmar. Wszystko, co ten człowiek chciał usłyszeć o plikach Hammouda i o kopii zapasowej, i o Hoffma- nie. Nic nie miało już znaczenia. Znajdowała się w Pałacu Końca. - No to zaczynamy. Pamiętaj, chcę słyszeć tylko prawdę. W przeciwnym ra- zie mam tutaj mnóstwo przyjaciół, którzy mi pomogą. - Wskazał narzędzia leżą- ce na drewnianym stole. Lina skinęła głową. Pragnęła mieć już to wszystko za sobą. Przesłuchujący zapalił marlboro. - Kiedy zaczęłaś pracować dla Izraela? Lina spojrzała na niego w osłupieniu. - Co takiego? - spytała. Co wspólnego z nią mieli Żydzi? Na to jedno pyta- nie nie była przygotowana. Głos przesłuchującego zabrzmiał głośniej i ostrzej. - Dla Izraela. Dla Żydów. Kiedy zaczęłaś dla nich pracować?Kto cię zwerbował? - Nie pracuję dla żadnych Żydów. Nie znam nikogo takiego. Proszę... - Już ci mówiłem, żadnych kłamstw. Zasmucasz mnie, bardzo mnie zasmu- casz, bo teraz będę musiał zadać ci ból. - Nie. Proszę. Mówię prawdę. Nie znam żadnych Żydów. Nienawidzę Ży- dów! Proszę. Jestem uczciwą Arabką. - Ya kaybu! - mężczyzna wykrzyknął nazwę ulubionego narzędzia tortur Ira- kijczyków. Z drewnianego stołu wziął kabel elektryczny i lekko uderzył nim w swo- je dżinsy. - Mamy tutaj takie powiedzenie, wiesz?Matjawah al-kaybulat -umarła podkablami. Nie próbuj więc żadnych gierek. Odpowiadaj! - Naprawdę. Nie pracuję dla... Nie zdążyła skończyć zdania. Następnym dźwiękiem, jaki z siebie wydała, był krzyk. Metalowy przewód smagnął ją przez ramię i pierś. Poczuła pieczenie 193 i rwący ból, trawiący ją niczym ogień z taką siłą, że na początku miała wrażenie^ iż mężczyzna połamał jej żebra. - Kalba! - wrzasnął przesłuchujący. - Ty żydowska suko! Sprzeciwiasz się partii i rewolucji! Odpowiadaj mi na pytania. Kiedy cię zwerbowali? Lina krzyczała, z jej płuc wydobywało się przejmujące wołanie o pomoc. Nie mogła zaczerpnąć tchu. Po tym pierwszym uderzeniu gotowa była powiedzieć mu cokolwiek, ale nie wiedziała, które kłamstwo było właściwe. Jej szlochanie zło-" ściło go coraz bardziej. Znowu podniósł ramię i kabel ze świstem uderzył ją w plecy. Miała wrażenie, że zerwał jej pas skóry. - Gahba! - wrzeszczał mężczyzna - Dziwka! Kto cię zwerbował, ty żydow- ska zdziro? Gdzie są teraz twoi bogaci przyjaciele z Londynu? Dlaczego nie pę- dzą ci na ratunek? - Proszę, panie, proszę - szlochała teraz bezradnie. Jej ramiona wciąż były przywiązane do poręczy krzesła.-Nie znam żadnych Żydów. - Kto cię zwerbował? - Przesłuchujący zmienił się w szaleńca. Zgarbiona postać w niebieskich dżinsach przeistoczyła się we wściekłe zwierzę. Smagnął ją kablem przez klatkę piersiową, zdzierając skórę z piersi. - Sam Hoffman-powiedziała bez zastanowienia. Nie miała pojęcia, czy ta- kiej odpowiedzi oczekiwał przesłuchujący, ale uspokoił się i spojrzał na nią uważnie i z zaciekawieniem. Opuścił dłoń trzymającą kabel. - Sam Hoffman? Kiedy cię zwerbował? - Nie wiem. Nie pamiętam. - Lina nie mogła powstrzymać płaczu. Szlocha- nie nie pozwalało jej skupić myśli i utrudniało mówienie. - Mam już dość twoich kłamstw! - Wskazał na ławę ginekologiczną w prze- ciwległym krańcu pomieszczenia. -Teraz porozmawiamy poważnie. -Odwiązał jej jedną rękę i zaczął ciągnąć dziewczynę w tamtą stronę. - Nie! - krzyknęła Lina. - Powiem wszystko. - Kiedy Hoffman cię zwerbował? Przez sekundę zastanawiała się i doszła do wniosku, że to, co powie, i tak nie ma znaczenia. - Miesiąc temu. Tamtego wieczoru podczas przyjęcia u Darwishów. - Ile pieniędzy ci zaproponował? - Dziesięć tysięcy funtów. Wpłacono je na moje konto w Londynie. Przesłuchujący spojrzał na nią sceptycznie. -Dziesięć tysięcy funtów? - Tak. - Czyżby wymieniła zbyt małą kwotę? - Może to było dwadzieścia tysięcy. Nie wiem. - I co miałaś dla nich zrobić? - Szpiegować Nasira Hammouda i wszystkie informacje przekazywać Izra* elowi. Mężczyzna znowu zaczął lekko uderzać kablem w swoją dłoń. Wyglądał na niezadowolonego, ale Lina nie wiedziała dlaczego/ Przecież przyznała się do wszystkiego, co chciał. - A co ukradłaś Hammoudowi? 194 - Wszystko. To, co znalazłam w jego komputerach. Wszystkie tajne akta. Wszystkie taśmy. Dałam je jednemu takiemu w ambasadzie Izraela. Cierpliwość przesłuchującego w końcu się wyczerpała. - Yaghabiya! - wrzasnął. - Ty głupia babo! To wszystko kłamstwa, tak? Lina nie wiedziała, czy powinna dalej kłamać, czy wyznać prawdę, więc nie powiedziała nic. -: - To wszystko kłamstwa! - krzyknął mężczyzna raz jeszcze. Lina skuliła się, czekając na kolejny cios, ale nic takiego nie nastąpiło. Kamal z obrzydzeniem odrzucił kabel. Ojej sprawie wiedział wystarczająco dużo, aby domyślić się, że kłamała. Hoffman wcale nie zwerbował jej dla Izraela na przyjęciu u Darwishów i nie otrzymała dziesięciu tysięcy, nie mówiąc już o dwudziestu, nie przekazała też żadnych tajemnic nikomu z izraelskiej ambasady. Po prostu myślała, że to są właściwe odpowiedzi. Właśnie taki był problem z torturami: mogły zmusić ludzi do wyjawienia prawdy, ale zmuszały także do mówienia kłamstw. Przesłuchujący musiał zacząć wszystko od początku. - Kłamiesz - powiedział do Liny. - Jesteś taka słaba! Tak bardzo się boisz! Nie jesteś kobietą Iraku. Powiesz wszystko, żebym tylko więcej nie zadawał ci bólu. Ale my tutaj gramy inaczej. Czy wiesz, co robimy, kiedy dowiemy się, że ktoś taki jak ty jest tak słaby, że ze strachu powie nam wszystko? - Nie-wyszeptała Lina. - Sprawiamy, że zaczyna się bać jeszcze bardziej. - Minfadluk, sayyidi! -jejbłaganie było ledwie słyszalne. - Zdejmij ubranie, natychmiast. -Mężczyzna odwiązał drugi rzemień, który unieruchamiał ramię Liny. -Natychmiast -powtórzył. Lina była tak odrętwiała ze strachu, że po prostu usłuchała. Zdjęła niebieski żakiet, a potem odpięła guziki z przodu bluzki i przy rękawach. Kiedy już się z nimi uporała, na chwilę zatrzymała się, zawstydzona, ale przesłuchujący gestem naka- zał jej nie przerywać. Zdjęła bluzkę. Jej piersi kołysały się łagodnie; w miejscu, gdzie uderzył kabel, widniała teraz pręga w okropnym brunatnym kolorze. Męż- czyzna podniósł kabel, jakby chciał uderzyć ją raz jeszcze. Zamiast tego lekko dotknął rany, a potem wsunął kabel pod jej piersi, ważąc każdą z osobna. - Zdejmij wszystko - powiedział dotykając metalowym biczem spódnicy. Lina rozpięła zamek i spódnica opadła na ziemię. Teraz stała przed przesłuchującym tylko w majtkach. Pomimo strachu, jakaś część niej wierzyła, że jeżeli odda temu mężczyź- nie swoje ciało, może okaże się bardziej wyrozumiały. Próbowałasię do niego uśmiech- nąć, lecz na jego twarzy dostrzegła tylko wyraz gniewu, nie pożądania. Jej kobiecość i słabość brzydziły go. Koniec kabla wycelował w krocze jej majtek. Lina posłusznie je zdjęła. Wszystkie jej rzeczy leżały na podłodze. Próbowała zasłonić jedną ręką krocze, a drugą piersi, ale przesłuchujący kablem odepchnął jej dłonie. - Chodź za mną- powiedział otwierając boczne drzwi. Wprowadził ją do sąsiedniego pomieszczenia. Na środku stał jeszcze jeden stół ginekologiczny z przy- twierdzonymi doń metalowymi strzemionami Na jego widok Lina poczuła, jak nogi uginają jej siew kolanach. Na ścianach wokół wisiały zdjęcia nagich kobiet z tanich tureckich pism porno. A zatem tak to robili. 195 - Nazywamy tę salę pokojem gwałtów- powiedział mężczyzna rzeczowym tonem. Pchnął ją w kierunku stołu. Lina opierała się. Była pewna, że zamierzał ją zgwałcić. Widząc jej sprzeciw, przesłuchujący uderzył ją kablem w tył ud tak mocno, że upadła na podłogę. - Wstawaj. - Przytrzymał ją za szyję, popychając głowę Liny w stronę brudne- go prześcieradła pokrywającego stół. Bawełniany materiał był sztywny od zaschniętej spermy. Na środku widniała rdzawoczerwona plama. Przycisnął twarz dziewczyny do prześcieradła. Poczuła obrzydliwy smród, a jej usta dotknęły brudnego materiału. - Przyjrzyj się temu. Powąchaj. Sprawdź, jak to smakuje. Jeżeli będziesz kłamała, trafisz na to właśnie łóżko. - Zerwał brudne prześcieradło i cisnął w nią. - Teraz to jest twoje ubranie. Włóż je. Tym razem Linę zaprowadzono do zbiorowej celi. Była nie większa od po- przedniej, tyle że w tej tłoczyło się kilkanaście kobiet Niektóre wydały z siebie syk niezadowolenia, kiedy Lina weszła do środka -jeszcze jedna a tak mało miejsca - a gdy strażnik plunął na nowo przybyłą i nazwał ją Żydówką - Yehudiya! - pozo- stałe więźniarki odsunęły się od niej przerażone. Niektóre pokazywały palcem nie- równy kolor ufarbowanych na blond włosów krzycząc, że na pewno jest Żydówką. Wystarczyło na nią spojrzeć. Żadna Arabka nie chciałaby mieć takich włosów. Lina skuliła się na podłodze opatulona w brudne prześcieradło i cicho szlochała. Po kil- ku minutach poczuła, że ktoś dotyka jej ramienia. Na moment zesztywniała, ale nieznajoma dłoń delikatnie głaskała jej plecy. W końcu Lina podniosła głowę i zo- baczyła nad sobą twarz kobiety w średnim wieku. Jej włosy posiwiały już, a ciało było przeraźliwie chude, ale oczy miała myślące, jak nauczycielka. - Khatiya! Biedna mała dziewczynko - powiedziała nieznajoma. - Dopiero cię tu przywieźli? - Tak. Zabrali mi ubranie. - Lina znowu zaczęła płakać. - Skąd jesteś? Masz taki dziwny akcent, od wielu lat takiego nie słyszałam. - Z Londynu. Mój ojciec opuścił Irak dawno temu. Przed przewrotem. - Wallah! W takim razie co tutaj robisz? - Nie wiem-skłamała Lina.-To musi być jakaś pomyłka. Kobieta pogłaskała ją po policzku i wskazała dłonią na ciała śpiących wokół nich więźniarek. - Ta cela pełna jest pomyłek, habibti. Połowa tych kobiet nie wie, dlaczego je aresztowano. Ja sama tego nie wiem. Wykładałam na uniwersytecie, kiedy po mnie przyszli pięć lat temu, a wciąż nie wiem, dlaczego się tu znalazłam. Przed- tem mówili, że sprzeciwiałam się rządom władcy, teraz mówią, że go popierałam. To nie ma znaczenia. Oni nie potrzebują powodów. Kiedy rozmawiały, Lina usłyszała cichutki, cienki dziecinny płacz. Kobieta siedząca o metr od niej podała niemowlęciu pierś. - Czy tutaj naprawdę jest dziecko? - wyszeptała zdumiona. Myśl, że w tej mrocznej celi znajdowało się takie maleństwo, niosła nadzieję na przetrwanie. - Jak ono się tu znalazło? 196 Starsza kobieta pogłaskała Linę delikatnie i z pobłażaniem, jak kogoś, kto nie zna zasad. - Tutaj jest wiele dzieci. Zbyt wiele. Widziałaś pokój gwałtów? - Tak. - Lina zadrżała. - Haram. To straszna rzecz urodzić dziecko w więzieniu. Najgorsza rzecz. - Dlaczego? - Odgłos cichutkiego gaworzenia usypiającego niemowlęcia wydał jej się niemal uspokajający. Był czymś, dla czego warto było żyć. - Ponieważ dziecko sprawia, że jesteś jeszcze bardziej bezradna To ich naj- okrutniejsza broń, zadawanie bólu dzieciom. . . często z niej korzystają. Zbyt często. - Co to znaczy? -Lina nadal nie rozumiała. Takiego okrucieństwa wciąż nie potrafiła sobie wyobrazić. - Widzisz tę kobietę tam? - Nauczycielka wskazała na szkielet w brudnej su- kience. - Chcieli od niej wyciągnąć informacje na temat męża, który, jak sądzili, spiskował przeciwko partii. Kiedy nie chciała im nic powiedzieć, wzięli troje jej dzieci do helikoptera i wysoko ponad pustynią wyrzucili jedno po drugim, aż w końcu zdradziła im, gdzie ukrywał się jej mąż. Teraz chciałaby umrzeć, ale oni jej nie dają. -A widzisz tamtą? - Dłoń nauczycielki pokazała inną bezkształtną masę na podłodze. - Ukrywała się w górach za swoją wioską. Próbowali zmusić do mó- wienia jej dzieci. Kiedy nie chciały nic zdradzić, oblali je benzyną i podpalili. Dwóch chłopców. Osiem i pięć lat - Już wystarczy - poprosiła Lina, ale stara kobieta ciągnęła swoją mroczną opowieść cichym głosem Sybilli. To była jej jedyna zemsta: mówienie prawdy. - Mąż tamtej był przywódcą rebeliantów. Kazali mu patrzeć, jak straże władcy gwałciły ją i jej trzy córki. Potem założyli opony oblane benzyną na szyje dziew- czynek i kazali mu je podpalić. Nie chciał, więc go zastrzelili, a potem kazali to zrobić jego żonie, - Ta, która śpi przy drzwiach, była w ciąży, kiedy ją aresztowali. Urodziła w więzieniu. Gdy nie chciała odpowiadać na ich pytania, wyrwali jej dziecko z ob- jęć i uderzali nim o ścianę tak długo, aż umarło. Ta już jest szalona. Nic, tylko płacze i woła swojego synka. Lina łkała cicho. - Proszę, nie mów już nic więcej - zaszlochała. - Teraz pragnę już tylko śmierci. - Śmierci - powtórzyła starsza kobieta. - Tak, tego właśnie wszystkie pra- gniemy. Tak też mówią strażnicy. Sleima tekurfach, khatiya. Niech śmierć cię zabierze, biedaczko. Ale nawet ona nie przynosi wolności. Ich okrucieństwo po- dąży za tobą nawet wtedy. Wysyłają cię do domu w zabitej skrzyni, aby nikt nie widział twoich połamanych kości i posiniaczonej skóry i nie mógł przygotować cię do pogrzebu jak dobrej muzułmanki. Twoim przeznaczeniem jest tylko ta skrzy- nia oraz słowa "Tchórz" i "Zdrajca". I właśnie to zabierasz ze sobą na wieki. Oni są najgorsi, naprawdę najgorsi. - Zachowaj swoją godność. Nie daj im się zastraszyć. Wszystko, co robią, robią po to, aby wzbudzić w tobie strach. Dźwięki, narzędzia. Sposób, w jaki 197 mówią. Upokorzenie. Wszystko to ma spowodować, żebyś się ich bała. To ich jedyna prawdziwa broń. Lęk rodzi się w sercu. Reszta jest nieważna. Jeżeli opa- nujesz swój strach, oni przegrają. - Co mam robić? :- Bądź dzielna, habibti. Bądź dzielna. Bądź dzielna. Następnego dnia rano Linę obudził strażnik, wyrywając ją z kręgu kobiet na podłodze. Otoczyła się szczelniej brudnym prześcieradłem i odwróciła się, aby pożegnać się z kobietą, która z nią rozmawiała, ale strażnik szarpnął ją za ramię i nie mogła obejrzeć się za siebie. Kiedy wyszła, niektóre kobiety zaczęły cicho zawodzić. Lamentowały za odchodzącą. Linę zabrano do małego pokoju w końcu korytarza. Na stole leżał jej niebie- ski kostium i bluzka, którą miała na sobie poprzedniego dnia. Wszystko zostało wyczyszczone i wyprasowane. Zostawiono jej także czystą bieliznę. W pokoju znajdowała się mała umywalka z mydłem i ręcznikami. Na początku Lina bała się, że to kolejna sztuczka. Chcieli, żeby czysta stawiła się na kolejną porcję tor- tur. Opanowywała chęć umycia się tak długo, jak potrafiła, ale po kolejnych trzy- dziestu minutach w poszarpanym prześcieradle uległa. Umyła się i przebrała. Kiedy włożyła swój ładny francuski kostium i świeżą bieliznę, poczuła się winna. Wy- obraziła sobie odziane w szmaty kobiety^ które pozostały w celi. One należały już do przeszłości. Teraz musiała myśleć tylko o sobie. Minęło kilka godzin, zanim Kamal po nią przyszedł. Miał na sobie te same niebieskie dżinsy i buty co poprzedniego dnia, tylko zamiast skórzanej kurtki włożył niebieski blezer. Palił cygaro marki Cohiba i wyglądał na bardzo zadowolonego z siebie, jak dandys wyruszający nocą w miasto. Wyciągnął do niej dłoń, bardzo formalnie, jakby chciał powitać ją w klubie, którego członkiem została oficjalnie. - Jak się dziś czujesz? - zapytał. - Siniaki się goją? - Tak. - Wczoraj ty byłaś przesłuchiwana. Dzisiaj postanowiliśmy pozwolić ci obej- rzeć przesłuchanie kogoś innego. Czy to nie lepiej? Nie odpowiedziała. Patrzyła na niego jak otępiała. O co mu mogło chodzić? - Oczywiście może ci się nie spodoba patrzenie. Może zechcesz zamienić się miejscami z ofiarą, i wtedy ty będziesz odpowiadała na pytania. Tak. To da się zrobić. Ale tylko jeżeli powiesz nam prawdę. W przeciwnym razie załatwi- my was obie. Wciąż nie rozumiała, ale nie śmiała zadawać żadnych pytań. Po chwili Kamal zawiązał jej oczy i poprowadził korytarzem. Skręcali kilka razy to w jedną, to w drugą stronę, aż doszli do pokoju, z którego dobiegały głosy innych ludzi. Kie- dy weszli do środka, usłyszała, jak jakiś mężczyzna głośno mówił: - Heyaha. Oto i ona. Oto nasza informatorka. To ona powiedziała nam o two- ich zbrodniach. 198 Kamal zdjął Linie przepaskę. Dziewczyna otworzyła oczy i zaszlochała cicho. - Yumma! Mamo! - Przywiązana do ściany stała ta sama miła Irakijka, która poprzedniego wieczoru zaprzyjaźniła się z Liną. Zerwano z niej marne szmaty, którymi osłaniała ciało. Jej ręce i nogi były nie grubsze od patyków, skóra stała się przejrzysta ze starości, piersi zwisały jak puste worki. Nad nią stał krępy męż- czyzna z wielką głową. Wyglądał jak kawał stali, który sprasowywano tak długo, aż utworzył zwartą masę. W dłoni trzymał kaybul - metalowy kabel. Mówił do siwowłosej kobiety: - Ta panienka z Londynu doniosła na ciebie, starucho. Powtórzyła nam wszystko, co mówiłaś zeszłej nocy. Wszystkie slogany przeciwko partii. Wszyst- kie spiski przeciwko narodowi Iraku. Układałaś się z Żydami przeciwko ludowi arabskiemu. Powiedziała nam wszystko. Zdradziła cię. Lina milczała. Stara kobieta spojrzała jej prosto w oczy. Lina odwróciła wzrok. - Ya gahba! - krzyknął mężczyzna z wielką głową unosząc metalowy bicz. - Ty dziwko! Musimy ukarać cię za te wszystkie straszliwe zbrodnie przeciwko narodowi i partii. -Uderzył z całej siły, gruchocząc słaby szkielet staruszki, jak- by to była wiązka gałązek. Lina krzyknęła tak głośno, że zagłuszyła krzyk starej nauczycielki. - Ya kolba! - zaklął przesłuchujący unosząc metalowy bicz i zadając kolej- ny cios. - Ty suko! - Kobieta wydała z siebie stłumiony dźwięk. Mężczyzna ude- rzył jeszcze raz i jeszcze. Lina znowu krzyknęła. Tym razem było to słowowa/?/ Przestań! Stara kobie- ta zawisła na sznurach kołysząc się niczym groteskowa lalka. Milczała. Znowu spojrzała na Linę. W jej oczach nie było gniewu, tylko przebaczenie. - Przestań! - zawołała Lina raz jeszcze, ale za późno. Kolejny cios spadł na kobietę. Zamiast krzyku, wydałaz siebie tylko zduszony dźwięk. Jej pobita twarz przybrała barwę sinoniebieską. Patrząc na agonię starej nauczycielki, Lina nagle ujrzała twarz swojej ciotki Sony, która była mniej więcej w tym samym wieku co ta biedaczka i prawdopodobnie umarła w podobnych okolicznościach. - Weźcie mnie! - załkała. - Zamienię się z nią miejscami. Weźcie mnie za- miast niej. Mężczyzna z metalowym biczem dokładnie wymierzył kolejny cios. Na oca- lenie starej kobiety było już za późno. Siny kolor na twarzy pociemniał, a głowa opadła bezwładnie na jedną stronę. Zostawili ją tak wiszącą na sznurze i wyleli na nią kubeł wody, sądząc, że to ją ocuci, ale ona już odeszła. Dopiero później oka- zało się, że odgryzła sobie kawałek języka, kiedy zaczęli ją bić, i zadławiła się własną krwią i wymiocinami. Wolna odeszła do wiecznej krainy. - Chcesz, żeby twoje przesłuchanie zaczęło się teraz, czy później? - zapytał Kamal. - Teraz - odparła Lina. Była gotowa na śmierć. - W takim razie odbędzie się później. - Kamal roześmiał się. Bawiło go to. Odprowadzili Linę korytarzem. Wszyscy byli zmęczeni. Przesłuchanie miało się odbyć następnego dnia. 199 33 Sam Hoffman szedł przez Hanover Square, kiedy poczuł, że ktoś z tyłu go trąca. Najpierw to zignorował. Właśnie wybrał się do biblioteki Muzeum Bry- tyjskiego, w której znajdował się pełny zestaw przepisów bankowych obowiązu- jących w Szwajcarii. Miał nadzieję, że uda mu się obmyślić nową linię ataku prze- ciwko Nasirowi Hammoudowi Znowu poczuł szturchnięcie, a jednocześnie ktoś szepnął mu do ucha: - Nie odwracaj się. Mam dla ciebie wiadomość o twojej przyjaciółce, Linie. Hoffman natychmiast obejrzał się w lewo i zobaczył opaloną twarz Martina Hiltona idącego krok za nim. - Ty idioto - powiedział Hilton. - Przecież ci mówiłem, żebyś się nie od- wracał. Nie wiesz, że cię obserwują? - Odwal się- odciął się Hoffman. -Niby kto mnie obserwuje? - Wszyscy. Lepiej trzymaj gębę na kłódkę i rób to co mówię, jeżeli chcesz się czegoś dowiedzieć o Linie. Za godzinę masz być w Kew Gardens, przed bu- dynkiem Palm House. Jeżeli nikt cię nie będzie śledził, podejdę do ciebie i popro- szę o papierosa. Potem pogadamy. Dokładnie za godzinę. Doszli do rogu ulicy. Hilton skręcił o dziewięćdziesiąt stopni. - Czy ona żyje? - wyszeptał Hoffman, ale nikt mu nie odpowiedział. Hilton już przechodził na drugą stronę ulicy. Godzinę później Hoffman czekał przed przeszklonym pawilonem znanym jako Palm House i oglądał różany ogród otaczający budynek, zastanawiając się, czy Hilton przyjdzie. Z centrum Londynu dość długo jechało się do położonych na przedmieściach ogrodów Kew Gardens, ale godzina zupełnie wystarczała. Sam nie miał pojęcia, dlaczego Hilton się spóźnia. Minęło pięć minut, dziesięć, potem piętnaście. Hoffman już prawie stracił nadzieję, kiedy jakiś mężczyzna z brodą w stylu Van Dyke'a i w słomianym kapeluszu poprosił go o papierosa. Najpierw Sam pomyślał, że to jakiś homoseksualista próbuje go poderwać, ale po chwili rozpoznał pod charakteryzacją twarz Hiltona. - Przejdźmy się -powiedział Hilton,Ruszył w kierunku ścieżki, która pro- wadziła do japońskiej pagody w odległym krańcu parku. - Gdzie jest Lina? - zapytał Sam. Musiał to wiedzieć, choć bardzo się bał tego, co mógł usłyszeć. , - W Bagdadzie. Złapali ją wczoraj w Genewie, wsadzili w samolot. Z lotni- ska dostaliśmy plan lotu. Wiemy, że wylądowali w Bagdadzie. - Żyje? - Tego nie wiemy. Przypuszczamy, że zabrali ją do głównego więzienia. Nie wiemy, co się z nią stało potem. - Co za "my"? Przez cały czas mówisz "my". 200 - Państwo Izraela. - Cholera. Tylko was jej teraz potrzeba. Oczy Hiltona błysnęły, ale nie zatrzymał się. - W tej chwili ma tylko nas. Ale niestety, nie możemy nic dla niej zrobić. W Bagdadzie brakuje nam ludzi; -Cholera-powtórzył Sam. Mijali właśnie kolejny przeszklony pawilon. Pod wielkim łukiem *z żelaza i szkła znajdowała się miniatura lasu tropikalnego z dracenami, liliami wodnymi i kwitnącymi kameliami. W tym małym więzieniu zamknięto dżunglę w Londy- nie wbrew jej woli. Hoffman zwrócił się do agenta Izraela. - Co mogę zrobić, żeby ją stamtąd wydostać? - Zależy, jakie masz kontakty w Bagdadzie. Hoffman zastanawiał się przez chwilę. - Żadnych. - A może znasz kogoś, kto mógłby wpłynąć na tych z Bagdadu? Kogoś, kto ma pieniądze albo wpływy polityczne? Sam znowu musiał przez moment pomyśleć. Choć brzydził się na samą myśl o tymi wiedział, że odpowiedź brzmiała "tak". Taką osobą był jego dawny przyja- ciel i świeży wróg, książę. - Może-odparłostrożnie, - W takim razie lepiej użyj wszelkich wpływów, i to szybko. Nie sądzę, abyś miał wiele czasu. Właśnie zbliżali się do wrzecionowatej japońskiej pagody; Hoffman spojrzał na swego towarzysza. Izraelczyk wyglądał niedorzecznie ze spiczastą bródką i w słomkowym kapeluszu. - Dlaczego mi to mówisz?- zapytał. - Co wy z tego będziecie mieli? - Okazję narobienia kłopotów Irakowi i różnym ludziom, którzy go popiera- ją. Twoja przyjaciółka, Lina, wydaje się idealną kandydatką do tego zadania, oczy- wiście pod warunkiem, że uda sieją zachować przy życiu. - Jesteście dranie. Wykorzystujecie ją. Hilton przewrócił oczami. Hoffman był głupcem. - Ajaj, nieładnie z naszej strony. - Kutas z ciebie. Lepiej byś jej pomógł. - Muszę już iść - powiedział Izraelczyk. - Do zobaczenia. - Posłał Hoffma- nowi całusa i skręcił w boczną ścieżkę, która prowadziła ku kolejnemu cudactwu ogrodów-ruinom łuku, który według jakiegoś króla albo królowej miał przypo- minać pomniki, jakie stawiano w starożytnym Rzymie. Hoffman został sam przy japońskiej pagodzie. Od dawna starał się unikać tego, ku czemu nieuchronnie pchał go los. Po powrocie do biura zadzwonił do Asada Barakata, ale sekretarka poinformowała go, że Palestyńczyk wyjechał w interesach. Spróbował nawet skontaktować się ze swoim ojcem w Atenach, myśląc, że może on będzie znał jakiś sposób wpłynięcia na przywódców nowego reżimu w Bagdadzie. Niestety, jego ojciec także wyje- chał w interesach. Została mu już tylko jedna możliwość. Jechał swoim BMW na 201 Hyde Park Square, rozmyślając nad tym, że przez dziesięć lat zatoczył wielki krąg, aby jak bumerang powrócić do miejsca, z którego został wyrzucony. W pa- łacu rozkoszy księcia Jalala paliły się światła, a jego rolls-royce corniche stał przed budynkiem, co oznaczało, że książę był w domu. Sam postanowił nie uprzedzać go telefonicznie o swojej wizycie. W ten sposób było mu odrobinę łatwiej. Za- dzwonił do drzwi. Otworzył mu ten sam co zwykle ochroniarz. Za nim Sam do- strzegł księcia udającego się na górę do prywatnych kwater. Miał na sobie długie, białe thobe. Ze skórą koloru kawy i błyszczącą brodą wyglądał jak bóg wstępują- cy po niebiańskich schodach. Jalal odwrócił się w stronę drzwi i gdy zauważył Hoffmana, na jego twarzy na moment pojawił się wyraz zażenowania. Tak się złożyło, że akurat trzymał za rękę młodziutkiego chłopca. Poklepał go po pupie i wysłał na górę. - Mój drogi Samuelu - powiedział książę schodząc na dół do przyjaciela. - Co za niespodzianka. Myślałem, że minie kolejne pięć lat, zanim znowu cię zoba- czę. Jak miło. Jak miło. - Uścisnął dłoń Sama i ucałował go delikatnie w oba policzki. - Przepraszam. Chyba przyszedłem nie w porę. - Nic nie szkodzi, mój drogi. Nie mam przed tobą tajemnic. Powinienem ci przedstawić mego młodego przyjaciela. Wspaniały chłopiec. Znaleźli go w Da- nii, o ile mnie pamięć nie myli. Cudowny głos, prawdziwie anielski. Urozmaice- nie podnosi wartość życia, nieprawdaż? - Tak - przyznał Sam. - Podnosi wartość życia. Książę zaprosił go do jednego z salonów na parterze. Był to ogromny pokój, wysoki na sześć metrów albo i więcej, ze ścianami w słodkim kolorze bitej śmie- tany. Jalal usiadł na obszernej kanapie i gestem poprosił Sama, aby do niego dołą- czył. Klasnął w dłonie i natychmiast służący przynieśli herbatę i słodkości, a po- tem fajkę. W jednym z naczyń znajdowała się grudka haszyszu wielkości kostki cukru. Książę zaciągnął się, po czym podał fajkę przyjacielowi. Kiedy Sam po- dziękował, Jalal opuścił ją na kolana i spojrzał na gościa z rozmarzeniem. - A zatem co cię tu sprowadza tak szybko po naszym ostatnim spotkaniu? Czyżbyś zmienił zdanie na temat rumuńskich dziewcząt? Już nie są dziewicami, ale wciąż jeszcze mają wiele uroku. - Nie. Nie przyszedłem tu po to. Prawdę mówiąc chciałbym przyjąć inną propozycję, którą mi złożyłeś. - Ach tak, a jaką? - Chciałbym przyjąć to, co proponowałeś mi przed pięcioma laty. Chodziło o ukrycie pieniędzy. Przy naszym poprzednim spotkaniu wspomniałeś, że ta ofer- ta wciąż jest ważna, więc przyszedłem ci powiedzieć, że teraz jestem nią zaintere- sowany. Jalal wyciągnął ku niemu dłoń. Jego umysł wynurzył się z chmury haszyszu. - Nareszcie, mój drogi towarzyszu. W końcu ujrzałeś światło. ^A/onwa^A- lan. Witaj wśród cywilizowanych ludzi. - Mam tylko jeden warunek, Jalal. Nie chcę, żebyś mi płacił za moją pomoc. - Och. A dlaczego nie? 202 - Ponieważ chciałbym cię prosić o przysługę. Chcę za te pieniądze, które byś mi zapłacił, kupić życie pewnej osoby. - "Kupić życie pewnej osoby". Jakież to wzruszające. A któż to taki? - Moja przyjaciółka: - Ach, habibi. Jestem wzruszony. Oczywiście, że ci pomogę. Taki rodzaj wymiany rozumiem bardzo dobrze. W pewnym sensie kobieta jest cenniejsza na- wet od pieniędzy, czyż nie tak? Kim ona jest? -To Irakijka. Nazywa się Lina Alwan. Pracuje dla Nasira Hammouda. - Znowu on. -Jalal wykonał dłonią gest, jakby chciał pozbyć się czegoś obrzydliwego ze swojego talerza. - To nudne, ale trudno. Gdzie jest ta kobieta, którą miałbym dla ciebie kupić? - W Bagdadzie. W więzieniu. Wczoraj porwano ją z Genewy. Czy mógłbyś ją stamtąd wydostać? - To trudne, ale nie niemożliwe. Pieniądze potrafią wiele zdziałać, mój dro- gi. Nawet w Bagdadzie. Takie jest żelazne prawo rządzące światem. Tak się aku- rat składa, że ambasador mojego kraju w Bagdadzie jest też moim przyjacielem. Nie mogę nic obiecać, ale ponieważ bardzo chciałbym mieć w tobie dłużnika, postaram się spełnić twoje życzenie. - Dziękuję - powiedział Hoffman. Dotknął dłonią serca, niczym Arab, który pragnie okazać swą wdzięczność. Książę roześmiał się. Tym razem chodziło o interes. - Powinniśmy w takim razie omówić twoją stronę umowy, mój drogi Samu- elu. Skoro ja robię dla ciebie coś zupełnie wyjątkowego, muszę cię prosić, abyś zrobił dla mnie też coś szczególnego. To chyba sprawiedliwe, nie sądzisz? - Tak. Powiedz mi tylko, co to ma być, a zrobię to. Jalal przez chwilę zastanawiał się, gładząc wypielęgnowaną brodę palcem wskazującym. - Mam w Turcji przyjaciela-powiedział w końcu. -Przez wiele lat mi poma- gał. Jest bankierem. Tak się złożyło, że teraz ma kłopoty z prawem. W Turcji, w Ame- ryce, wszędzie. Na razie trzyma pieniądze ukryte chyba gdzieś na Kajmanach. Umieścił je tam jeszcze, zanim jego bank poszedł na dno. Boi się jednak cokolwiek z nimi zrobić, ponieważ władze Stanów Zjednoczonych albo Wielkiej Brytanii mogą się o tym dowiedzieć i bardzo utrudnić mu życie. Widzisz więc, że potrzebuje po- mocy, a ty jesteś wspaniałym przyjacielem, który tej pomocy mu udzieli. Cieszysz się taką dobrą opinią, Masz wspaniałe koneksje. Jesteś idealnym kandydatem. - Co miałbym dla niego zrobić? - Kup mu bank w Ameryce. Z jakiejś przyczyny jest on przekonany, że to jedyna bezpieczna metoda ulokowania jego pieniędzy. Niestety, sam teoretycznie nie może zostać legalnym właścicielem banku w Ameryce. A już na pewno nie może go założyć z pieniędzmi, które według wielu osób ukradł. Dlatego został- byś właścicielem tego banku zamiast niego. My się wszystkim zajmiemy. To chy- ba niezbyt trudne, prawda? Sam obojętnie skinął głową. Decyzję podjął jeszcze zanim zadzwonił do drzwi Jalala. 203 - Hurra! Każę mojemu prawnikowi w Waszyngtonie przygotować odpowied- nie dokumenty. Być może będziesz musiał odwiedzić Stany, kiedy już znajdą wła- ściwy bank, podpisać papiery i w ogóle. To mały kłopot, ale niestety nie da się go uniknąć. Sam znowu przytaknął. Czuł, że wizerunek, który próbował sobie stworzyć ciężką pracą w ciągu ostatnich pięciu lat, legł w gruzach. Okazało się, że dla ta- kich jak on nie istniało pojęcie uczciwości czy niezależności. Niezależnym mógł być tylko tak długo, jak długo nie potrzebował pomocy. Potem wchodził w to samo bagno, w którym brodzili wszyscy pozostali. Hoffman czuł, że robi mu się niedobrze. Zapragnął natychmiast opuścić dom Jalala. Za to książę uśmiechał się triumfalnie, jakby zwyciężył w jakimś sporze. - Powinniśmy to uczcić, Sam. Teraz znowu jesteśmy przyjaciółmi. Może obejrzymy razem film? Mam nowy. Dostałem go wczoraj od przyjaciela z Ku- wejtu. Nosi tytułFilipińskiepielęgniarki. Fragmenty nakręcił w swoim domu. Za- pewniał mnie, że wszystko jest jak najbardziej autentyczne. - Nie- powiedział Hoffman.^Żadnych filmów.-Przypomniał sobie twarz żony Ramona Pinty utrwaloną na policyjnej fotografii, którą filipiński kucharz pokazał mu tamtego dnia w jego biurze. Miał wrażenie, że od tamtej chwili upły- nęło już całe życie. - To może się napijemy? Albo zapalimy? Mam też wspaniałe towarzyszki. Hoffman wstał z kanapy. - Muszę iść. - Oczywiście. Rozumiem. Denerwujesz się o swoją małą dziewczynkę. Jesz- cze raz przypomnij mi, jak ona się nazywa. Lina Alwan? Już za chwilę zajmę się jej sprawą, muszę tylko najpierw zadzwonić do swojego przyjaciela z Turcji i prze- kazać mu wspaniałe nowiny. Tego popołudnia Robert Hatton wydawał lunch w prywatnej jadalni firmy prawniczej Hatton, Marola & Dubin. Prosił, aby mu nie przeszkadzano, więc nie przerwano mu gdy za pierwszym razem zadzwonił klient z Londynu. Oficjalny lunch był bardzo ważnym wydarzeniem dla Hattona - dorocznym spotkaniem gru- py, którą założył wiele lat temu, a którą w tajemnicy nazywano Przyjaciółmi Ara- bii. Zaliczała się ona do najznamienitszych grup w Waszyngtonie. Należeli do niej trzej byli ministrowie, kilku emerytowanych oficerów służb wywiadu oraz wielu znakomitych członków waszyngtońskiego establishmentu. Dla osobistości należących do Przyjaciół Arabii takie doroczne spotkanie było uczczeniem rozkwitu wielkiego przedsięwzięcia, które działało już od pięćdzie- sięciu lat. Gdyby ktokolwiek wiedział o istnieniu tej grupy, bez wątpienia zaata- kowano by ją jako elitarną, imperialistyczną, proarabską, rasistowską i prawdo- podobnie postawiono by jeszcze wiele innych zarzutów. Członkom grupy takie myślenie wydawało się całkowicie absurdalne. Tylko ludzie, którzy absolutnie nie mieli pojęcia o zasadach rządzących światem, mogli wypowiadać tak bzdurne opinie. Przyjaciele Arabii ponosili winę tylko za jedno, co Hatton lubił wspomi- 204 nać podczas dorocznego toastu, a mianowicie za ochronę interesów Stanów Zjed- noczonych, Ameryka podjęła się niemal niewykonalnego zadania -w jednej ręce trzymała światowe zasoby ropy naftowej, a w drugiej arabsko-izraelską bombę, która stale groziła eksplozją. Jak dotąd, z pewną pomocą, rolę tę spełniała. Ropa wciąż płynęła, a bomba, która od czasu do czasu rzeczywiście wybuchała, nie zdołała jeszcze zawalić domu. Właśnie za to świat winien był podziękowania - które nigdy nie miały zostać wypowiedziane - Przyjaciołom Arabii. Dopiero gdy Hatton wygłosił toast, sekretarka dyskretnie go wezwała. Zno- wu dzwonił klient z Londynu. Twierdził, że chodzi o bardzo ważną sprawę, z któ- rą nie można zwlekać ani chwili dłużej. Hatton przeprosił obecnych i przyjął tele- fon od pewnego księcia saudyjskiego, który od wielu lat należał do sieci klientów firmy. Książę swoim wiecznie rozmarzonym głosem wyjaśnił, iż miał dwie dość skomplikowane sprawy. Pierwsza dotyczyła Iraku; chodziło o przekazanie dużej sumy pieniędzy z konta bankowego w Bahrajnie. Cała kwota miała zostać jak najszybciej dostarczona czarterowym samolotem do Bagdadu. Druga sprawa miała związek z interesami pewnego tureckiego dżentelmena, który był starym przyja- cielem firmy Hatton, Marola & Dubin. Tym razem chodziło o wielką sumę spo- czywającą na numerowanym koncie w banku w George Town na Kajmanach, która potrzebna była w Stanach Zjednoczonych. Otóż znalazła się osoba gotowa uży- czyć swojego nazwiskaprzy kupnie banku. Turecka sprawa mogła zaczekać. Spra- wą bagdadzką należało zająć się natychmiast. Hatton od razu zadzwonił do jednego z młodszych wspólników, który otrzy- mał instrukcje wypłacenia funduszy z banku w Bahrajnie i wyczarterowania sa- molotu od przedsiębiorstwa w Ammanie. W ciągu kilku minut tryby machiny zo- stały popchnięte we właściwym kierunku. Robert Hatton zdążył dołączyć do swo- ich gości akurat na czas, aby wypić z nimi kieliszek brandy i zapalić cygaro. 34 Lina spędziła długą, bezsenną noc. Znowu umieścili ją w pojedynczej celi, ale tym razem światło paliło się przez cały czas. Poza tym pomieszczenie przypo- minało pierwszą celę, do której trafiła: chropowate, betonowe ściany z wydrapa- nymi napisami; śmierdząca dziura w kącie; uspokajający chłód kamiennej podło- gi. To nie strach przed śmiercią nie pozwalał jej zasnąć. Chciała tylko nasycić się każdą chwilą świadomości. Gdy tak leżała z twarzą przytuloną do kamiennej po* sadzki, postacie z jej życia przepływały jej przez myśli niczym aktorzy, którzy rzędem wychodzą na scenę, aby pokłonić się po raz ostatni. Przypomniała sobie matkę, która umarła już tak dawno temu, że w pamięci Liny stała się odległym wspomnieniem. To ona była pierwszą ofiarą. Zabiło ją to, że musiała uciekać z Bagdadu. Potem przed Liną stanął jej ojciec, arabski arystokrata, który miał za mało pieniędzy, aby dać świadectwo swojej pogardy wobec tego, czym stał się 205 lud arabski. Nie mylił się w ocenie. Nastał Asr al-Jahiliyya, nowy wiek ciemno- ści. Ojciec także był jego ofiarą. Potem Linie przypomniał się Sam Hoffman. Początkowo odgrywający nie:- wielką rolę w dramacie jej życia, trochę przypadkiem znalazł się nagle na środku sceny. To właśnie on popchnął ją ku krawędzi tej katastrofalnej przygody, a po- tem próbował wyciągnąć z przepaści. Nie winiła go. Miał rację: powinna była zrobić więcej, aby powstrzymać Nasira Hammouda, ale zarazem powinna była zrobić mniej. Myślała także o Hammoudzie: twardym, zaschniętym łajnie na podło- dze życia. Jeżeli ktokolwiek na tej planecie zasługiwał na horror Pałacu Końca, był nim właśnie on. Potem przypomniała jej się ciotka Soha, którą przed trzema laty zmuszono, aby wysłała do bratanicy list, nakłaniając ją do podjęcia pracy u Hammouda. Jaką cenę za to zapłaciła? Prawdopodobnie skończyła w tym sa- mym więzieniu, może nawet w tej samej celi. Obraz Sohy w tych murach zmie- szał się Linie z wizerunkiem siwowłosej wdowy, która wyciągnęła do niej dłoń, gdy Lina czuła się całkiem opuszczona. Ta stara kobieta zmarła, podczas gdy Lina próbowała wydobyć z siebie głos, aby powiedzieć: "Przestańcie". W jej my- ślach znalazła się także Randa, którą niesłusznie oskarżyła, nie zastanawiając się nad konsekwencjami i potworną ceną, jaką przyszło przyjaciółce zapłacić. Zbyt wiele osób zginęło, podczas gdy Lina szukała odwagi. Co takiego po- wiedział Jawad, ten iracki poeta? Według niego to kobiety musiały ocalić Irak, ponieważ wszyscy mężczyźni zostali skorumpowani. Mylił się, przynajmniej co do niej. Jej tchórzostwo przyczyniło się do śmierci innych. Przeklinała swoją sła- bość i milczenie. Myślała o niewidomym poecie i o tym, że wzrok odebrano mu w miejscu takim jak to. Skąd wziął odwagę, aby przetrwać tortury i żyć dalej? Wciąż sprzeciwiał się reżimowi w Bagdadzie, wiedząc, że naraża się na niebez- pieczeństwo. W wyobraźni Lina ujrzała jego puste oczodoły, wypalone i znie- kształcone. Stały się symbolem jej przesłania. Uznała je za swój muzułmański krucyfiks; doskonałą ofiarę krwi, która popłynęła, aby ocalić innych, mniej od- ważnych. Koncentrując się na tych bliznach, które dawniej były oczami poety, Lina złożyła samej sobie przysięgę - targowała się z Bogiem jak wszyscy, któ- rych śmierć zbliżała się wielkimi krokami. Obiecała sobie, że jeżeli uda jej się przetrwać horror Pałacu Końca, zrobi co w jej mocy, aby pomóc Nabilowi Jawa- dowi, swojemu pocieszycielowi. Kamal zbudził ją tuż po świcie. W ręku miał czarny kaptur. Sprawiał wraże- nie, jakby chciał przeprosić ją za to, że zakłóca jej spokój. On wie, że dzisiaj umrę, pomyślała Lina, Wyglądał inaczej niż przedtem. Niespokojny, niepewny siebie. Może wstydził się tego, co musiał zrobić. Może bał się, że nie podoła swemu zadaniu. - Ana aasif- powiedział. - Przepraszam. - Nie mów tak. Nic nie mów. - Lina nie chciała go słuchać. Tego ranka nie mogła znieść myśli o oprawcy z poczuciem winy. - Przepraszam-powtórzył mężczyzna.-Nie wiedziałem. 206 Założył jej na głowę czarny kaptur i wyprowadził z celi. Nie ciągnął jej bru- talnie, tak jak poprzedniego dnia, lecz prowadził za rękę. Dotarli do końca kory- tarza i przez metalowe drzwi weszli w kolejny, po czym skręcili w prawo. Usły- szała, jak Kamal mówi: - Ostrożnie,-Położył jednocześnie jej dłoń na jakiejś poręczy. Zaczęli scho- dzić po schodach. Jedno piętro, drugie, trzecie. Na dole zatrzymali się. Kamal zamienił kilka słów z innym mężczyzną. - Miftaah? - powiedział prosząc o klucz. - Aywah! - odparł nieznajomy. - Tak. - Czy tamci już czekają? - Aywah! - powtórzył mężczyzna. - Al-SafirAl-Saudi. Ambasador saudyjski. Co to miało oznaczać? A zatem Saudyjczycy też chcieli ją uśmiercić. Może przyszli popatrzeć. Lina usłyszała jakiś szmer i przyciszone głosy, których nie mogła zrozumieć. Następnym dźwiękiem był odgłos otwiera- nych ciężkich drzwi. Potem poczuła ciepło słońca, nawet przez grube płótno kap- tura. Popchnięto ją jeszcze kilka kroków naprzód i otwarto kolejne drzwi. Poczu- ła na ramionach powiew wiatru. Jej serce na moment przestało bić - była na ze- wnątrz! -ale natychmiast stłumiła rodzącą się w myślach nadzieję. To musiała być jakaś kolejna gra, wszystko jednak miało zakończyć się tak samo. Poczuła teraz dotyk innej dłoni. Pociągnięto ją w przód, a potem w dół, na tylne siedzenie samochodu. A zatem zabierali ją gdzieś, gdzie miała umrzeć. Kierowca kazał jej leżeć płasko na podłodze i przykrył ją cuchnącym więziennym kocem. Całunem śmierci. - Lubi pani muzykę? - zapytał. Mówił po angielsku. Włożył kasetę do ma- gnetofonu. Z głośników popłynęła arabska muzyka rozrywkowa z elektroniczny- mi organami i kobiecym głosem przypominającym miauczenie ulicznego kota. - Nie chcę muzyki - powiedziała Lina spod koca. Ku jej zdziwieniu, kierowca natychmiast wyłączył magnetofon. Skazana miała przynajmniej jakieś prawa. Jechali bardzo długo. Zbyt długo. Lina chciała mieć już wszystko za sobą. Jej myśli wymykały się spod kontroli, a w wyobraźni rodziła się wiara, że może jed- nak przeżyje. Przez koc poczuła wiatr na drodze. To było niebezpieczne/Jedyną karmą dla jej odwagi była pewność śmierci; w chwili gdy pojawiała się szansa przeżycia i powód, dla którego warto istnieć, powracał strach. Samochód jechał chyba jakąś autostradą. Zwolnił przed rondem, a potem przed następnym. Lina usłyszała dziwne dźwięki, najpierw bardzo odległe, później coraz bliższe, przy- pominające ryk silnika. Zastanawiała się, czy przypadkiem nie oszalała po tylu godzinach napięcia i strachu. Samochód skręcił i zatrzymał się. Kierowca opuścił szybę i odezwał się po arabsku. - Safir At-Saudiyya. Znowu ambasador saudyjski. Kierowca podał komuś - może strażnikowi, sądząc po zachrypniętym głosie -jakieś papiery albo pieniądze. Lina nie miała 207 pojęcia, co się działo. Usłyszała chrząknięcie. Strażnik przepuścił ich przez punkt kontrolny. Kierowca na powrót zamknął okno i przycisnął pedał gazu. - Lubi pani muzykę?-zapytałponownie. - Tak - odparła Lina. W tej chwili jakiś szósty zmysł podpowiedział jej, że będzie żyła. Mężczyzna włączył jakąś melodię. Mniej więcej pół minuty później samo- chód zatrzymał się. Kierowca otworzył drzwi, zdjął z Liny brudny koc i wyrzucił go na chodnik. Pomógł dziewczynie wstać, a potem ostrożnie rozwiązał czarny kaptur i zdjął go z jej głowy. Dopiero po kilku sekundach odzyskała zdolność widzenia. Dziesięć metrów od samochodu stał samolot Przy opuszczonych schodkach, w otwartym luku cze- kał steward, gestem zapraszając ją na pokład. Lina odwróciła się w stronę wozu. Była to długa, czarna limuzyna z dyplomatycznymi numerami. Wreszcie zrozu- miała, co się wydarzyło. Kierowca pracował jako szofer w ambasadzie saudyj- skiej. - Prędzej - ponaglał ją steward. Lina raz jeszcze obejrzała się na samochód i kierowcę. Jeszcze nie była gotowa do odlotu. Musiała mieć coś, co przypomina- łoby jej o obietnicy, którą złożyła w więzieniu żyjącemu Jawadowi i wielu zabi- tym. Jej wzrok spoczął na więziennym kocu leżącym na ziemi. Podniosła go. - Proszę się pospieszyć - powiedział steward. Także pilot widoczny przez okienko gestem dawał jej do zrozumienia, że czas lecieć. Teraz oni bardziej oba- wiali się Bagdadu niż Lina. Wdrapała się po schodkach. Steward szybko zamknął drzwi i wskazał jej miejsce. Zapytał, czy ma ochotę na coś do picia, tak jakby nagle była gościem w Ritzu. Poprosiła o szklankę wody. Kiedy samolot zaczął kołować w kierunku pasa startowego, zamknęła oczy. Chciała poczuć, że jest wolna, ale w wyobraźni wciąż widziała twarz poety i wiedziała, że nadal znajdowała się w galerii śmierci. Gdy już byli w powietrzu, steward powrócił z pytaniem. - Pilot pyta, dokąd pani chce polecieć. Miał polecenie odebrać panią i za- wieźć tam, gdzie będzie pani chciała. Lina zastanawiała się tylko przez chwilę. - Do Genewy-powiedziała. Po godzinie steward poinformował ją, że opuścili już iracką strefę powietrz- ną. Lina zapytała, czy może wysłać wiadomość do Londynu. Przez pierwsze mi- nuty wolności zastanawiała się, co powinna teraz zrobić i doszła do wniosku, że potrzebna jej będzie pomoc. Działając w pojedynkę wielokrotnie się potykała i po- pełniła zbyt wiele błędów. Pomyślała o Samie i jego zaspanym spojrzeniu, kiedy zapukała do jego drzwi tamtego dnia; o tęsknocie, którą dostrzegła w oczach, gdy dotknęła jego policzka. Pamiętała też, jak wiedziony instynktem chciał nawiązać kontakt z poetą Jawadem tamtego wieczoru u Darwishów. Jeszcze wtedy Lina tkwiła w swojej skorupie strachu. Steward powiedział, że może wysłać telegram do każdego miejsca na świe- cie. Napisała odręcznie wiadomość i podała mu kartkę. Chciała, żeby to jedno 208 zdanie natychmiast wysłano na adres przy ulicy North Audley w Londynie. "Spo- tkamy się jutro w Genewie, w południe, w parku zwanym Perłą Jeziora". Podpi- sała się "Anouk Aimee". Oczy stewarda rozszerzyły się ze zdumienia, gdy to przeczytał. - Czy pani to naprawdę Anouk Aimee? - Tak - odparła. To nie miało znaczenia. Przestała istnieć. V Może pieniędzy 35 Lina siedziała na drugim piętrze kafejki przy Rue de Lausanne, w pobliżu wej- ścia do parku nad jeziorem, który Szwajcarzy nazywali La Perle du Lac. Wła- śnie minęła jedenasta czterdzieści pięć. Bolały ją plecy, żebra i nogi. Zamówiła jeszcze jedną kawę w nadziei, że zapomni o bólu. Od powrotu do Genewy próbo- wała uciec przed przymilaniem się jej nowych dobroczyńców, Saudyjczyków. Pomogli jej wrócić do Szwajcarii na saudyjskich dokumentach, według których była żoną księcia Jalala bin Abdela-Rahmana. Na czarterowy samolot, którym przyleciała, czekał saudyjski konsul generalny, który nalegał, aby odwieźć ją swoją limuzyną do hotelu. Poza tym nie zamierzał jej nic wyjaśniać, a ona nie pytała. - Zatrzymam się w "Beau Rivage" - powiedziała wyobrażając sobie wielką łazienkę. Jak tylko zameldowała się w hotelu, wzięła długą kąpiel i poszła spać. Jednak gdy zapadła noc, Lina wymknęła się z "Beau Rivage" i powędrowała w mia- sto. Dopiero po wielu godzinach, kiedy miała pewność, że nikt jej nie śledzi, wróciła do pensjonatu w pobliżu dworca towarowego, którego, z tego co wie- działa, nikt nie odkrył. Bardzo długo przepraszała madame Jaccard za swoją nie- obecność, zapłaciła jej za następny tydzień z góry i uzyskała przebaczenie gospo- dyni. W swoim pokoju zapadła w głęboki sen, jakby ktoś ją zamroził w bloku lodowym. Dopiero nad ranem lód zaczął się topić. Kilka minut przed południem taksówka z lotniska zatrzymała się przy Rue de Lausanne. Mężczyzna w ciemnych okularach zapłacił kierowcy i ruszył w kie- runku wejścia do parku. Miał na sobie niebieską marynarkę i szare flanelowe spodnie; przez ramię przewiesił skórzaną torbę podróżną. Lina z ulgą stwierdziła, że nie miał krawata. Chciała, żeby wyglądał dokładnie tak, jak go zapamiętała. Stanął na skraju parku i rozejrzał się uważnie wokół. "Halo!" - powiedziała sama do siebie. Był przystojny. 213 Park tonął w bujnej roślinności. Wyglądał jak szmaragd na tle diamentowej toni jeziora. Lina patrzyła, jak Sam Hoffman przechodzi przez bramę i szuka jej wzrokiem. Minęło południe, czas ich spotkania, ale Lina nauczyła się ostrożno- ści. Ze swojego punktu po drugiej stronie ulicy widziała niemal cały park z do- chodzącymi do niego alejkami. Chciała się upewnić, że jest bezpieczna, zanim opuści swoją kryjówkę. Kiedy Hoffman wyszedł na zieloną przestrzeń, Lina za- uważyła, że łysy mężczyzna na jednej z pobliskich ławek podniósł głowę i spoj- rzał na niego, a potem ponownie schował się za gazetą. Miał dość ciemną skórę, tego samego koloru co cera Liny, ale ubrał się jak genewski mieszczanin, w twe- edową marynarkę i szalik. Dziewczynie wydawało się, że rozpoznał Sama, ale mężczyzna znajdował się za daleko od niej, aby mogła mieć co do tego pewność. Hoffman nie zważał na nic. Usiadł na jednej z ławek i rozglądał się po zielonych ogrodach. Wiosenne powietrze było niemal ciepłe. Wkrótce park zapełnił się dziećmi i ich rodzicami. Pojawił się lodziarz z wózkiem i mim z białą twarzą, który ma- szerował niczym ołowiany żołnierzyk na sztywnych nogach przed grupą zdumio- nych dzieci, a potem przeszedł z kapeluszem w dłoni przed ich mniej zdumiony- mi rodzicami. Lina patrzyła, jak Hoffman rozgląda się wokół. Popięciu minutach wstał i ruszył w kierunku południowego krańca parku, w którym rosły gęste krze- wy. Lina nie spuszczała z niego wzroku. Kiedy Sam zaczął iść ku granicy parku, łysy mężczyzna także podniósł się z ławki. Spacerkiem szedł w tym samym kie- runku, trzymając się stale w pobliżu grup rodziców i dzieci, od czasu do czasu przysiadając na ławkach, aby przypalić na nowo fajkę. Nawet gdyby Hoffman się odwrócił, nie domyśliłby się, że jest śledzony. Sam rozejrzał się w poszukiwaniu Liny za zasłoną z krzewów, po czym za- wrócił. Przeszedł obok łysego mężczyzny, który stał opierając się o barierkę ota- czającą jezioro i przyglądał się wyścigowi żaglówek. Lina martwiła się o Hoff- mana. Wyglądał teraz na zmieszanego i zmartwionego. Gdzie ona się podziewa- ła? Dlaczego nie przyszła na spotkanie? Park ciągnął się prawie kilometr na północ, wzdłuż jeziora. Hoffman stanął na ławce, aby lepiej widzieć, a potem postanowił sprawdzić północną część ogro- dów. Łysy mężczyzna wolno podążył za nim. Zgasił już fajkę, aby nie zdradził go zapach tytoniu. Sam szedł coraz szybciej, w miarę jak wzrastał jego niepokój. Lina zdecydowała, że powinna opuścić swój punkt obserwacyjny na drugim pię- trze kafejki; w przeciwnym razie ryzykowała, że zupełnie straci Sama z oczu. Zeszła na dół i skręciła w Rue de Lausanne. Szła chodnikiem po przeciwnej stronie uli- cy. Nie chciała wchodzić do parku. Co kilka sekund postać Hoffmana migała jej przez krzewy i zarośla. Oboje szli teraz na północ, jakby zsynchronizowali swoje ruchy. Minęli muzeum techniki i pomnik poległych. Lina pomyślała, że tutaj przy- najmniej mieli prawdziwe pomniki. Hoffman zatrzymał się dopiero, gdy dotarł do północnej granicy parku. Znajdowali się teraz w olimpijskim regionie międzyna- rodowych organizacji, w Walhalli biurokratów. Już widzieli przed sobą Pałac Narodów przy Avenue de la Paix. Hoffman usiadł na ławce, skołowany, zastana- 214 wiając się co powinien teraz zrobić. Wyglądał na zrezygnowanego. Lina miała ochotę podbiec do niego, ale wiedziała, że to byłby błąd. Pozwoliła mu więc sie- dzieć samotnie. Grali teraz w grę kalkulacji. Celem Sama i Liny było skoordynowanie swoich ruchów bez potrzeby porozumiewania się. Okoliczności gry znali oboje: dwoje ludzi umówiło się na spotkanie, ale jedno z nich nie przyszło. Co powinni, każde z osobna, zrobić w takiej sytuacji, aby zwiększyć szansę odnalezienia się? Czy mają zrezygnować z pierwotnego planu i przenieść spotkanie w najbliższe, naj- bardziej prawdopodobne miejsce: most przy fontannie Jet d'Eau albo Palais des Nations? A może powinni ufać, że każde z nich w końcu znajdzie drogę do miej- sca, które sobie wyznaczyli na spotkanie? Lina widziała Sama przez zasłonę z drzew. Siedział na ławce i prawdopodobnie myślał o tym samym, co ona. Postawiła na wzajemne zaufanie: uznała, że Hoffman będzie się trzymał pier- wotnego planu i wróci do miejsca, z którego rozpoczął. Musiała jakoś przeciąć mu drogę. Uważnie rozejrzała się po parku szukając miejsca, w którym on mó- głby się zatrzymać. Po drodze znajdował się niewielki pawilon z toaletami i in- formacją turystyczną. Stał tuż przy ogrodzeniu, w pobliżu alejki, która prowadzi- ła od głównej bramy. Hoffman mógł wstąpić tam, aby poszukać Liny albo po prostu wejść tam za potrzebą. Szybkim marszem ruszyła w stronę budynku, a po- tem zaczęła biec. Musiała do niego dotrzeć pierwsza, przed Samem i mężczyzną, który go śledził. W kilka chwil znalazła się w pawilonie. Mały budynek odnowiono na wio- snę, malując go farbą w kolorze świeżej alpejskiej bieli. W oddali słup fontanny Jet d'Eau tryskał ponad miastem, jak strumień wody z niewidzialnego wieloryba. Wewnątrz Lina rozejrzała się po pomieszczeniu centrum turystycznego, na które- go ścianach wisiały mapy miasta. Uznała, że nie jest to najlepsze miejsce na spo- tkanie. Łysy mężczyzna natychmiast zobaczyłby ją, gdyby wszedł do budynku za Hoffmanem. Przed informacją znajdował się niewielki przedsionek, od którego korytarze w lewo i w prawo prowadziły do męskiej i damskiej toalety. To było najlepsze miejsce. Lina stanęła za drewnianą barierką, która zasłaniała Wejście na stronę dam- ską, Stąd mogła widzieć wszystkich wchodzących do pawilonu, ale sama pozosta- wała niewidoczna. Musiała przeprosić pochód krępych Szwajcarek, które przeci- snęły się obok niej. Zastanawiała się, czy dokonała właściwego wyboru. Może Hoffman wybrał inne rozwiązanie zagadki. Może po prostu się poddał. Spojrzała na zegarek. Minęło już wpół do pierwszej. Pomyślała, że jeżeli nie przyjdzie tu wkrótce, nie przyjdzie wcale. Kiedy zrezygnowana miała już opuścić swoją kry- jówkę, rozpoznała znajomy, trochę niespokojny krok Sama Hoffmana wchodzą- cego na schody pawilonu. Kiedy doszedł do ich szczytu, odwrócił się do niej tyłem, w kierunku męskiej toalety. - Sam - szepnęła. - To ja, Lina. Nie oglądaj się. Hoffman zatrzymał się i patrzył na wprost, na salę centrum turystycznego. Był jak Orfeusz, który nie może obejrzeć się na swoją ukochaną. Na jego twarzy 215 Lina dostrzegła szeroki uśmiech. Zrobił krok w jej stronę i udawał, że czyta ogło- szenie przyklejone na ścianie. - Śledzi cię łysy mężczyzna w tweedowej marynarce - wyszeptała Lina. - Być może są też inni, ale zauważyłam tylko jego. Spróbuj go zgubić, a potem idź do hotelu "Intercontinental". To zaraz za tym wzgórzem. Weź dwuosobowy pokój na pana i panią Hoffman. Spotkamy się tam dzisiaj wieczorem. Hoffman wciąż się uśmiechał, patrząc prosto przed siebie. Zdjął okulary prze- ciwsłoneczne i włożył je do kieszeni. Jego oczy błyszczały jak wody jeziora. - Hurra, hurra - powiedział szeptem. - Zabieraj się stąd, już - nakazała mu Lina cicho. Odwróciła się i zniknęła w damskiej toalecie. Hoffman poszedł w przeciwną stronę, do męskiej. Trzydzie- ści metrów od pawilonu, za drzewem stał łysy mężczyzna czekając, aż Hoffman wyjdzie z łazienki. 36 Portier hotelu "Intercontinental" sceptycznie przyjrzał się Linie, kiedy pchnęła skrzydło obrotowych drzwi. Było w niej coś dziwnego, ale nie wiedział, czy bardziej zdumiewają go tlenione włosy i obszerny zielony płaszcz, czy też może odważny chód i bystre oczy. Patrzył, jak podchodzi do wewnętrznych aparatów telefonicznych. Zadzwoniła na górę, a potem ruszyła w kierunku windy. Portier widział podobną scenę już tysiące razy. Dawniej był to hotel Organizacji Krajów Eksportujących Naftę. Co roku zbierali się tu książęta, aby ustalić ceny i zabawić się. Pomimo to kierownictwo hotelu lubiło mieć wszystko pod kontrolą. Odźwier- ny zagrodził drogę Linie, gdy zbliżyła się do wind. - W czym mogę pani pomóc? - zapytał. Lina spojrzała na niego jak na barbarzyńcę. - Jestem pani Hoffman - powiedziała lodowatym tonem. - Mój mąż i ja za- trzymaliśmy się w pokoju osiemset dziesięć. - Mężczyzna spojrzał na nią z po- wątpiewaniem, ale cofnął się. To, co robiła, nie miało znaczenia, skoro nie próbo- wała złapać klienta stojąc w hotelowym holu. Kiedy Lina dotarła na górę, drzwi pokoju były otwarte. Hoffman otoczył ją ramionami, zamykając w objęciach, po czym odsunął się o krok i przyjrzał się jej uważnie. Żyła. Miała wszystkie ręce i nogi. Kto wie, jakich potworności doświadczyła w Bagdadzie. W jej twarzy za- uważył coś nowego: w oczach miała głęboki smutek i zawziętość. Oczywiście odmieniało ją jeszcze jedno. - Twoje włosy - powiedział zauważając nowy kolor. - Jak ci się podobają? - Pasują ci. Lina uśmiechnęła się. 216 - Nieprawda. Arabskie kobiety wyglądają głupio z jasnymi włosami. - Prze- czesała palcami sztywną blond fryzurę i mrugnęła do Hoffmana. - Muszę mieć klucz do pokoju. Odźwierny myślał, że jestem dziewczyną na telefon. Sam wyglądał na zawstydzonego. Dał jej klucz i usiadł na kanapie. Lina usiadła obok niego. Przez kilka chwil siedzieli tak w ciszy, wyglądając przez okno. Nie wie- dzieli od czego zacząć. Z okna salonu apartamentu, który wynajął Hoffman, roztaczał się widok na panoramę Jeziora Genewskiego. Wśród ciemności neonowe reklamy na szczytach budynków na południowym brzegu zachęcały do korzystania z usług linii lotniczych Środkowego Wschodu i kupowania produktów japońskich firm elektro- nicznych. Lina przysunęła się do Sama odrobinę. Jednak on nie ma odwagi zbliżyć do niej za bardzo, tak jakby bał się, że po tym wszystkim, co przeszła, może się złamać. - Jak myślisz, ktoś cię śledził, kiedy tutaj szedłeś? - Nie. Tamtego faceta w tweedowej marynarce zostawiłem gdzieś w pobliżu Vaud, w drodze na Zurych. Chyba myśli, że nocuję w jakimś motelu. - Ale oczywiście tak nie jest. Jesteś tutaj, razem ze mną. Hoffman spojrzał na nią z zaciekawieniem, nie wiedząc czy to zachęta, czy też subtelna odmowa. Lina sama nie wiedziała, co chciała tymi słowami osiągnąć. Sam wziął ją za rękę. W oczach miał łzy. - Tak się cieszę, że żyjesz. Myślałem, że cię zabili. Uścisnęła jego dłoń. To on potrzebował pocieszenia. - Żyję. - Bardzo cię skrzywdzili? - Nie. Próbowali, ale to tylko dodało mi sił. Hoffman czekał, aż powie więcej, lecz jej zabrakło słów, aby opisać to, przez co przeszła. Spojrzał na nią w milczeniu. Jej i jego doświadczenia dzielił teraz ocean. Trudno było go przeskoczyć. Teraz mogli jedynie rozmawiać o rzeczach błahych; mówienie o sprawach ważnych było zbyt trudne. - Jaki miałaś lot z Bagdadu? - spytał. - Niebiański. Czułam się, jakbym uciekła z piekła. Czy to ty zaaranżo- wałeś moją ucieczkę? Zastanawiałam się nad tym. Miałam nadzieję, że to ty, ale na lotnisku pełno było tych okropnych Saudyjczyków, więc nie miałam pewności. - Tak.-Hoffman spojrzał na nią.-To ja. - Drogo cię to kosztowało? - Tak. Drogo. - Jak zdołałeś tego dokonać? - Mam przyjaciela Saudyjczyka, który zna w Bagdadzie parę osób. Nie na- leży on do najwspanialszych ludzi, ale żeby wydostać kogoś z piekła, trzeba per- traktować z samym diabłem. - Skąd wiedziałeś, że jestem w Bagdadzie? - Ktoś mi powiedział. Nieważne kto. Wyjaśnię ci wszystko innym razem. - Jego słowa zawisły w powietrzu. O pewnych sprawach jeszcze nie potrafił mówić. 217 Wyciągnął ku niej rękę. Byli jak dzieci, które zdążają ku sobie w ciemnościach, po omacku. - Jak się czułaś, kiedy przyszli ci na ratunek? Zamknęła oczy. Chciałaby powiedzieć, że czuła się wspaniale, że klaskała i śpiewała z radości, ale przecież nie mogła kłamać. Nie jemu. - Na początku nie czułam nic. Straciłam nadzieję. Myślę, że właśnie to mnie uratowało. Przestałam się bać. Wiedziałam, że umrę i byłam na to gotowa. A po- tem było już po wszystkim, - Co się stało tam, w więzieniu? - Sam musiał o to zapytać, choć wiedział, że może nie usłyszeć odpowiedzi. - Byli tam inni ludzie? - Tak - odparła Lina, Nic więcej nie zdołała powiedzieć. Jej oczy, które, odkąd powróciła do krainy żywych, pozostawały suche, nagle wypełniły się łza- mi. Sam wyciągnął ku niej rękę przez morze bólu, którego ona doświadczyła, a który jemu pozostał obcy. Objął ją i przytulił. - Och, Sam. To było straszne. Nawet nie potrafię wyrazić, jak potworne. Czuję wstyd, że jestem tutaj, że żyję. Nie mogę tego znieść. - Rozpłakała się i długo szlochała. Hoffman zamówił kolację. Oboje byli wyczerpani płaczem i czuli przygnę- bienie. Musieli zacząć się śmiać, coś zjeść, na nowo odkryć przyjemności życia. Kelner przywiózł do ich pokoju pokaźny wózek. Na samej górze, w wiaderku lodu chłodziła się butelka burgunda, a poniżej grzały się dwie porcje soli z Dover. Hoffman nie zaproponował żadnego toastu. Po prostu podniósł kieliszek. Lina pocałowała go. Przedtem zawsze wyobrażała sobie Sama jako twardego mężczy- znę o wyraźnie określonych zasadach. Z zadowoleniem odkryła, że miał też ła- godniejszą, smutniejszą twarz. Podczas kolacji Lina opowiedziała wydarzenia ostatniego tygodnia. Opisa- ła ucieczkę do domu Helen w Blackheath; nagłą wyprawę do Genewy; wieczór z pijanym Fredem Behrem i podstępną rozmowę telefoniczną z biednym panem Marchandem z Organizacji Banków Szwajcarskich. Opowiedziała, jak następ- nego dnia sprawdziła pliki OBS i ze zdumieniem stwierdziła, że pieniądze władcy znikły. Przedstawiła swoją wizytę u prywatnego bankiera Maurice'a Merciera. Hoffman słuchał jej z podziwem, w zdumieniu kręcąc głową, gdy opisywała mu każdy kolejny poziom jej podstępnego planu, dzięki któremu zamierzała spene- trować sieć finansów władcy. - Postanowiłam wrócić do banku Credit Mercier - stwierdziła Lina. - Umó- wiłam się na jutro rano, na dziewiątą. Zadzwoniłam tam dzisiaj i zapytałam o moż- liwość spotkania. - Dlaczego? Co chcesz przez to osiągnąć? - Mercier twierdzi, że porozumiał się z pośrednikiem, który w imieniu wład- cy zarządzał jego kontem. Chcą się ze mną zobaczyć. Hoffman patrzył na nią przez moment, po czym pokręcił głową. 218 - Nie poddajesz się. Wciąż jeszcze zamierzasz dopaść Hammouda. - Tak. Obiecałam to sobie w Bagdadzie. Chcę, żebyś poszedł tam razem ze mną, Sam. Mogą znowu na mnie czekać. Jesteś mi potrzebny. Sam przytaknął, ale nie dlatego, że ją rozumiał. Wiedział, że nie ma wyboru. - Dobrze - zgodził się - zostanę twoim moukhabarat. - Nie - powiedziała szybko. - Nikim takim. - To słowo wywołało przykre wspomnienia z Qasr al-Nihayya. - Pójdziesz tam jako mój prawnik. - Przepraszam. - Hoffman zrozumiał, że musi uważać na to, co mówi. War- stwa ziemi nad mogiłami wciąż jeszcze była bardzo cienka. Sprzątnął ze stołu talerze i dolał wina Linie i sobie. - Chyba wezmę teraz kąpiel - stwierdziła dziewczyna. - Do zobaczenia za jakiś czas. Sam oparł stopy o stół i przyglądał się migoczącym światłom Genewy. Zużył pół paczki papierosów, przypalając każdego, pociągając dwa razy i gasząc tylko po to, aby za kilka minut zapalić następnego. Chciał dokończyć butelkę wina, ale kiedy usłyszał, że Lina skończyła kąpiel i weszła do sypialni, zrezygnował z tego zamiaru. Jeszcze nie wiedział, czego od niego oczekuje ani czego on chce od niej. Zamierzał się tego dowiedzieć. Lina śpiewała sobie po cichu jakąś iracką piosen- kę, której nauczyła się jeszcze jako dziecko. Zapukał do drzwi. - Mogę? - spytał. - Tak. Mam dla ciebie niespodziankę. Hoffman wszedł do sypialni. Siedziała na łóżku ubrana w za duży aksa- mitny płaszcz kąpielowy. Na głowie zawiązała turban z ręcznika. Kiedy usiadł obok niej na łóżku, rozwinęła ręcznik. Jej włosy odzyskały dawny kolor głę- bokiej czerni. Z lśniącą, gładką fryzurą wyglądała jak jeden ze starożytnych posągów Nefretete: usta, nos, oczy - wszystko w niej wydawało się śmiałe i królewskie. - Jesteś taka piękna - powiedział Hoffman. - Taka piękna. - Otoczył ją ra- mieniem. Nie cofnęła się, ale nie odwzajemniła jego uścisku. - Przytul mnie - poprosiła. Sam zaczął delikatnie gładzić jej plecy. Przysunęła się do niego. Aksamitny szlafrok zsunął się z jej ramion; teraz Sam dotykał skóry, a nie materiału. Głaskał ją przesuwając dłoń w dół. Nagle zatrzymał się. - Boże, co to takiego? - Poczuł spuchniętą, czerwoną pręgę biegnącą przez całe plecy Liny, w miejscu, gdzie została uderzona kablem. - To Bagdad. Długo leżała w objęciach Sama, nieruchomo, z głową opartą o jego ramię, potem spojrzała na niego. - Brzydzisz się tym? - Nie. To tylko potrzebuje czułości. - Mógłbyś się ze mną kochać po tym, co oni mi zrobili? - Tak. A ty mogłabyś ze mną? 219 - Nie wiem. Chyba tak. Przekręcił się w stronę nocnej szafki i zgasił lampę okrywając sypialnię za- słoną ciemności. Szybko zdjął ubranie i wrócił do niej. Lina zsunęła już z siebie płaszcz kąpielowy i leżała naga pod kołdrą. - Chodź do łóżka - poprosiła. Objął ją starając się nie dotykać bolesnych śladów na jej plecach, bo myślał, że ją to krępuje. Ale pręgi były wszędzie. Kiedy mocniej ją przytulił, poczuł podobne rany na jej piersiach i udach. Wszędzie, gdzie tylko dotknął, skóra pokryta była czerwonymi, spuchniętymi śladami po uderzeniach kabla. Musiał pieścić ją bardzo delikatnie, jego palce były jak jedwab, pocałunki jak balsam łagodzący ból. Bardzo długo bał się dotknąć wewnętrznej strony jej ud, obawiając się tego, co tamci jej zrobili. W końcu Lina sama ujęła jego dłoń i łagodnie poprowadziła w dół. Miała wrażenie, że całe jej ciało skupiło się w tym jednym punkcie. - Pragnę cię - wyszeptała. Dwie godziny później Sama obudziła głaszcząca po policzku dłoń. Z fascy- nacją, jaką darzą siebie nawzajem kochankowie, Lina patrzyła jak Sam powoli wraca do rzeczywistości. - Mmmmmm - mruknął na wpół śpiąc. - Kto to? - Moo ani, al-wawi - powiedziała chichocząc jak mała dziewczynka, którą złapano na gorącym uczynku. - Co takiego? - Mówiłam, że to nie ja. To wawi. Tak tłumaczą się małe dzieci w Iraku, kiedy ktoś je przyłapie. - Co to jest wawi? - spytał Sam nieprzytomnie. - To wymyślone zwierzątko, coś takiego jak lis. Mieszka na pustyni i strasz- nie psoci. - Dobranoc - wymruczał Hoffman. Trzydzieści sekund później Lina pocałowała go w usta. - Nie mogę spać - powiedziała kładąc się na nim. Sam natychmiast poczuł ogarniające go podniecenie. - Znowu chcę ciebie mieć - wyznała. - Mogę? 37 Bankowa dzielnica Genewy była zapchana błyszczącymi niemieckimi samo- chodami, gdy Lina i Sam następnego ranka szli na Rue des Banques. W takim zamieszaniu nie mogli się zorientować, czy ktoś ich śledzi. Patrzyli na nich wszy- scy i nikt. Lina szybko poprowadziła swojego towarzysza od Place Bel-Air do 220 domu numer jedenaście i zastukała ciężką mosiężną kołatką. Drzwi otworzyła im ta sama uprzejma Szwajcarka. - Dzień dobry, panno Bazzaz - powiedziała. Gdy zauważyła za nią Hoffmana, chciała zatrzasnąć drzwi, ale Lina podnio- sła dłoń. - To mój adwokat - wyjaśniła. Sekretarka podeszła do biurka, podniosła słu- chawkę telefonu i powiedziała kilka zdań. Obiektyw kamery skierował się na Hoffmana. Samowi wydawało się, że na drugim końcu linii telefonicznej ktoś się roześmiał. Kobieta odwróciła się do przybyłych. -- Pani adwokat także może wejść. Sekretarka poprowadziła ich przez labirynt kremowych ścian i zamkniętych drzwi, aż do końca korytarza, po czym skręciła do bocznego holu, w którym znaj- dowały się tylko jedne drzwi. Prowadziły do sali konferencyjnej dyrektora banku. Zapukała raz i nacisnęła klamkę, pozwalając Linie wejść. Dziewczyna zobaczyła twarz szwajcarskiego bankiera, pana Merciera. Obok niego siedział niski, krępy mężczyzna w garniturze z kamizelką. - Hej, hej, hej! - powitał ich grubas wesoło. W przyciasnym ubraniu wyglą- dał jak tubka pasty, którą ktoś za mocno wycisnął. - Jezu! -jęknął Sam. - Cześć, kotku - powiedział grubas uchylając niewidzialnego kapelusza i kłaniając się Linie. Wydawał się zachwycony spotkaniem - uprzejmy, nabuzo- wany, fałszywy. Wydawało się, że wypełnia sobą całą salę, niewiele miejsca pozostawiając dla innych. - Kto to? - spytała Lina. Spojrzała na Maurice'a Merciera, który patrzył na nią obojętnie, a potem przeniosła wzrok na Sama. Sam Hoffman nagle poczuł, że robi mu się sucho w ustach. W jakiś dziwny, podświadomy sposób wiedział, że w końcu trafi do takiej sali i znajdzie się w to- warzystwie tej osoby. Wyczuwał to od początku, tak jak śpiący od razu zna za- kończenie snu, który dopiero się zaczyna. Mimo tego przeczucia był wstrząśnięty. - To jest, niestety, mój ojciec, Frank Hoffman. Choć bankierów niewiele śmieszy, tym razem na twarzy pana Merciera poja- wił się cień uśmiechu. Odwrócił się do Liny. - Ten sam dżentelmen jest także amerykańskim pośrednikiem, o którym wspo- minałem pani podczas naszego poprzedniego spotkania. To on został sygnatariu- szem konta w imieniu władcy Iraku. Sam zamknął oczy. - O cholera - powiedział tylko. Hoffman senior zignorował to. - Nie przedstawisz mnie swojej przyjaciółce, synu? - spytał wyciągając tłu- stą dłoń w stronę młodej kobiety. Lina spojrzała na Sama czekając na jakąś podpowiedź, ale żadnej nie otrzy- mała, więc zwróciła się do jego ojca. - Nazywam się Salwa Bazzaz - powiedziała. 221 Frank parsknął. - Czyżby? No, nieźle! A ja jestem Kaczorem Donaldem. Twarz Liny poczerwieniała. Raz jeszcze spojrzała na Sama. - Powiedz mu prawdę. On i tak wszystko już wie - poradził Sam odwraca- jąc głowę do okna, w stronę otoczonego murem ogrodu. Nie potrafił spojrzeć ojcu w oczy. - Nazywam się Lina Alwan. - Miło mi cię poznać, kochana - powiedział Frank. - Jesteś znacznie ład- niejsza niż mi mówili. Jak ci się podobało w Bagdadzie? Oczy Liny zapłonęły, a policzki poczerwieniały, jakby przed chwilą ktoś ude- rzył ją w twarz. Starała się rozwiązać w myślach wszystkie równania. Co to miało znaczyć? Co łączyło tego grubego mężczyznę ze światem, który właśnie opuściła, ze światem Qasr al-Nihayya? Sam wciąż gapił się na ogród za oknem. Lina jesz- cze nigdy nie widziała go tak wściekłego. Szwajcarski bankier, który dotąd przy- glądał się spotkaniu obojętnie, postanowił się wtrącić. - W takim razie już się wszyscy znamy. - Skinął głową w stronę Liny z bły- skiem w błękitnych oczach. - Bardzo się cieszę, że dzisiaj będziemy rozmawiać znając swoje prawdziwe nazwiska. To bardzo ułatwi nam sprawy. - Mercier złą- czył dłonie tworząc małą wieżę z palców. - Mam pewien kłopot. Kiedy po raz pierwszy spotkałem pannę Alwan, twierdziła, że reprezentuje rodzinę bogatego klienta tego banku, obecnie już nieżyjącego. Ale po omówieniu tego z panem Hoffmanem zrozumiałem, że panna Alwan oszukała mnie. To poważna sprawa. Używała pani poufnych numerów kont podszywając się pod krewną mojego klienta. Zastanawiam się, czy powinienem powiadomić policję. Czy ktokolwiek z obec- nych chciałby to skomentować? Nikt się nie odezwał. W końcu Sam przerwał ciszę. Odwrócił się tyłem do okna i spojrzał prosto na ojca. - Zawiadamianie policji byłoby błędem - powiedział. - Dlaczego? Pański ojciec mówił mi, że Interpol już wydał prośbę o ekstra- dycję panny Alwan do Wielkiej Brytanii. Oddając ją w ręce szwajcarskiej policji spełniłbym tylko swój obowiązek. - Cholerna racja - przyznał Frank. Sam groźnie popatrzył na ojca. Obaj mężczyźni siedzący po przeciwnych stronach stołu konferencyjnego przez chwilę mierzyli się wzrokiem. Dzieliło ich niewiele ponad metr przestrzeni i blisko czterdzieści lat. - To byłoby nierozsądne - powtórzył Sam powoli -. ponieważ mamy dwóch bardzo potężnych sprzymierzeńców. Jeżeli nie zachowa pan ostrożności, panie Mercier, pan i pański bank możecie na tym ucierpieć. Mercier zrobił srogą minę. - Czy pan mi grozi? - Absolutnie nie. Tylko informuję pana o tym. - Chwila, moment, twardzielu! - wtrącił się Frank Hoffman. - Co to za gad- ka o dwóch sprzymierzeńcach? Wiem o twoim kolesiu, księciu Jak*mu-tam. 222 Wszystko o nim słyszałem i wiesz co? On już nie kiwnie dla ciebie palcem. A kto jest tym drugim? - Izraelskie służby wywiadowcze. Pomogły mi wydostać Linę z Bagdadu. Jeżeli aresztuje nas policja, podejmą odpowiednie działania. - Co? - przerwała mu Lina. - Nie wspomniałeś mi o tym. - Jej głos został zagłuszony przez ryk Franka Hoffmana. - Czyś ty, do cholery, zupełnie stracił rozum, synu? Przecież mówiłem ci, żebyś trzymał się z dala od tej kupy gnoju. - Przepraszam? - Mercier chrząknął. Nie był przyzwyczajony do klientów używających słów takich jak "kupa gnoju" w jego prywatnej sali konferencyjnej. - Nie słyszałeś, do cholery? - Frank Hoffman spojrzał na bankiera i trzasnął pięścią w antyczny stół. - Zapytałem mojego syna, czy stracił rozum, kiedy po- wiedział mi, że współpracuje z Izraelczykami. Jezu! Nie wierzę, że wykręciłeś mi taki numer. To oznacza kłopoty. Ludzie mi poszaleją. - Frank kręcił głową. Wy- glądał na zdenerwowanego. - Czy mógłbym w czymś pomóc? - zapytał Mercier. - Tak, prawdę mówiąc mógłby pan. Proszę nas zostawić samych na kilka minut. Muszę pogadać z moim synem i panną Spryciulą, jak jej tam na imię. Chy- ba nie ma pan nic przeciwko temu? - Nie. Absolutnie nic. Doskonale rozumiem. - Mercier wstał i podszedł do drzwi. - Proszę po mnie zadzwonić, kiedy państwo skończą. To ten czerwony przycisk telefonu. Frank zaczekał, aż Mercier wyjdzie, po czym zwrócił się do Sama i Liny. Wszelkie pozory uprzejmości zniknęły. Wycelował w nich palec. - To musi się skończyć! Cholerne dzieciaki, psujecie kawał wielkiej i cięż- kiej roboty! Wiecie o tym? - Oszczędź nam wykładu. Słabo ci to wychodzi. - Ja mówię poważnie, synu. Chrzanicie wszystko i to nieźle. Ta sprawa z Izra- elem to tylko lukier na cieście. - Nie damy się nabrać na twoje gadki, tato. Okazuje się, że współpracowałeś ze zbirem numer jeden na świecie. Lepiej daj sobie spokój. Frank kiwał ze smutkiem głową. - Wy nie macie o niczym pojęcia, co? Naprawdę nie macie pieprzonego po- jęcia. - Mam cię gdzieś, tato - warknął Sam. Lata tłumionego gniewu skupiły się w tych czterech słowach. - Dorośnij wreszcie, junior. Przejrzyj na oczy. Twój ojciec prowadzi najde- likatniejszą operację w całym arabskim świecie przez ostatnich dwadzieścia lat, a ty postanawiasz zabawić się w ciuciubabkę z Mossadem. Do ciebie naprawdę nic nie dociera? Sam znowu chciał zaprotestować, ale Lina go ubiegła. Dotąd tylko obserwo- wała ich obu w milczeniu, starając się zapanować nad własnym gniewem. - Co nie dociera, panie Hoffman? 223 - Nie rozumiecie, o co tu chodzi! Jak myślisz, słodziutka, po co prowadzić przez tyle lat taką grę? Po co bawić się w chowanego? Jak ci się wydaje, kogo zamierzaliśmy wystrychnąć na dudka? - O jakiej grze pan mówi? - Nie wciskaj mi tu kitu, siostrzyczko. O Wielkiej Grze! O Teatrze! Przecież wiem, że obejrzałaś sobie wszystkie pliki Hammouda. Bóg jeden wie, jak się do nich dostałaś. Dobrze wiesz o Lincoln Trading, Garfield Investment, Wilson Trans- port, Adams Investment. Buchanan Trading. Stworzenie sieci tych spółek zabrało mi prawie dziesięć lat. Pamiętasz je? - Tak. Pamiętam. - Właśnie, do cholery. Sam wtrącił się do rozmowy. W jego głosie brzmiała dziwna nuta goryczy. - O jednej zapomniałeś, tato. Oscar Trading. Telefon tej spółki dzwoni w ame- rykańskiej ambasadzie w Tunezji. Frank spojrzał z ukosa na syna, po czym podjął przerwany wątek rozmowy, jakby w ogóle nie usłyszał uwagi Sama. - Skoro oboje jesteście takimi geniuszami, to może wyjaśnicie mi, po co zadawaliśmy sobie tyle trudu, żeby stworzyć takie małe cacuszko. Jakieś pomy- sły, chłopcy i dziewczęta? - Nie mam pojęcia-przyznał Sam. - Oczywiście, że nie masz. Pozwól więc, że ci wyjaśnię. Zrobiliśmy to, żeby trzymać na smyczy tego czubka, który rządził Irakiem, właśnie po to! - Teraz, skoro on już nie żyje, możecie przestać - stwierdziła Lina. - Cholerna racja, nie żyje. A wiesz dlaczego? Ponieważ to my wyciągnęli- śmy korek z tej wanny! Właśnie dlatego wykitował. To nie twoi zboczeni przyja- ciele z Londynu pozbyli się go, tylko my. - Chwileczkę - przerwał mu Sam. - Kim są ci "my"? - My to my, gówniane bagno. Centralna Pieprzona Agencja Wywiadowcza. A ty myślałeś, że kto? Sądziłeś, że to wszystko ja sam? Gruby stary Frank Hoff- man zabawił się, żeby zgarnąć kupę szmalu? Daj spokój. - I NasirHammoud jest od was?-spytał Sam. - Oczywiście, że jest od nas. A od kogo niby miałby być? Myślałeś, że wy- słał go Boutros Boutros-Ghali? Na litość boską. To nasz człowiek. Odwalił kawał dobrej roboty. Kto według ciebie sprzątnął władcę Iraku? Właśnie Hammoud. Jest cholernym bohaterem! - Myślałem, że to Osman zastrzelił władcę. Czy on też pracował dla CIA? - Co ty jesteś, jakiś kongresman, czy co? Po co tyle słów. Oczywiście, było jak mówisz. Hammoud wszystko zaaranżował. Jak myślisz, dlaczego Brytyj- czycy rozkładają czerwony dywan dla tego gościa? Dlaczego pozwalają mu deptać po wszystkich w Londynie? Dlaczego pozwalają mu zwozić broń i ropę całymi statkami? Myślisz, że się go boją? Nie, wcale nie dlatego. Ten facet jest najlepszym agentem dwudziestego wieku. I to ja go zwerbowałem. Ja! Twój kochany ojczulek. 224 Lina patrzyła na Franka ponuro. Palił ją ogień gniewu. Jej słowa były niczym iskry. - Hammoud to świnia. - Co takiego, złotko? Chyba się przesłyszałem. - Powiedziałam, że Hammoud to świnia. , - To nieładnie, bardzo nieładnie. Dopiero skończyłem mówić, jaki to wspa- niały z niego człowiek, a ty nazywasz go świnią. Jezu! Czyś ty zwariowała? - Nic mi nie jest - ucięła Lina. Jej głos brzmiał mocno, a oczy błyszczały gniewem, który zdawał się promieniować z każdej cząstki jej ciała. - Jestem Ira- kijką i twierdzę, że Nasir Hammoud to kłamca i złodziej, który okradł mój kraj i musi zwrócić to, co jest winien mojemu ludowi. - Daj spokój. Hammoud pomógł wyzwolić twój kraj od przeklętego tyrana! Czego ty jeszcze chcesz? - On nikogo nie wyzwolił. Bagdadem rządzą ci sami ludzie co przedtem. Torturowano mnie i o mało nie zabito właśnie z polecenia pańskiego przyjaciela, Nasira Hammouda. Jeżeli lubi go pan aż tak bardzo, to twierdzę, że pan także musi być świnią. Frank Hoffman spojrzał na syna kręcąc głową. - Twoja dziewczyna jest dziwna, Sammy. Wiedziałeś o tym? - Zamknij się, tato. - Mówię serio. Ona sprawia, że staję się nerwowy. - Zamknij się. - Napięcie na sali rosło, ale żadne z nich nie mogło się po- wstrzymać. Stary Hoffman znowu wycelował palec w Linę. - Wiesz, kochaniutka, coś mi się zdaje, że mnie nie lubisz. Mam rację? - Gardzę panem-powiedziała Lina cicho. - Co ona powiedziała, Sammy? Chyba się przesłyszałem. Powiedziała, że mnie nie lubi? Lina podniosła głos. - Powiedziałam, że mój kraj jest gwałcony, a pan zarządza kontem bankowym gwałcicieli. Kim pan zatem jest? Po arabsku nazwalibyśmy pana.gawwad. Alfons. - Hej! Pieprz się - warknął Frank Hoffman. Tylko tyle zdołał z siebie wydusić. - Ile pieniędzy na tym zarobiłeś, gawwad? Ile milionów wyciągnąłeś z Oscar Trading? Wiem, że dużo. Widziałam kwoty transakcji. Frank Hoffman splunął na podłogę pod nogi Liny. - Wiesz, słodziutka, Hammoud miał co do ciebie rację. Jesteś dziwką. Kiedy padło ostatnie słowo, Sam Hoffman rzucił się do przodu i zamachnął mocno, celując w ojca. Frank, poruszając się z gracją grubasa, zdołał odskoczyć od stołu. Błyskawicznie wyciągnął z kabury pod pachą pistolet, krótki i gruby, i wycelował nim w pozostałą dwójkę. - Chętnie bym tego użył, Sammy, zwłaszcza żeby sprzątnąć twoją kłopotli- wą przyjaciółeczkę. Jednak, jak wiesz, jestem człowiekiem rozsądnym, w końcu byłem w służbach* cywilnych. Lepiej więc zamknijcie się oboje i siadajcie. 225 Sam i Lina wciąż trzęśli się ze złości. Nie ruszyli się z miejsca. - Powiedziałem siadajcie, do cholery! - Odbezpieczył broń i wycelował ją w głowę syna. Oboje posłusznie usiedli na swoich miejscach. - Dziękuję, chłopcy i dziewczęta. A teraz wszyscy uspokójmy siei przestań- my się wyzywać. Sprawa wymknęła się nam spod kontroli. Bardzo przepraszam, słodziutka, że nazwałem cię dziwką. Musisz wziąć pod uwagę, że to dla ciebie za wysokie progi. Naprawdę. Lepiej więc przestań drażnić wujka Franka. Rozumiesz? Lina patrzyła na niego w milczeniu. Nie zareagowała na jego przeprosiny. Nawet nie mrugnęła. Frank wzruszył ramionami i spojrzał na syna. - Sammy, chłopcze, muszę z tobą porozmawiać. - Słucham. - W cztery oczy. W przeciwnym razie mogę ci obiecać, że ta sprawa nie będzie miała szczęśliwego zakończenia. Zwłaszcza dla panny Irakijki. Ja je- stem naprawdę najmniejszym z jej problemów. Ta dziewczyna narobiła sobie wielu wrogów, o których nawet nie ma pojęcia. Lepiej więc pogadajmy. Tylko ty i ja. Zobaczymy, co jeszcze da się zrobić. Czy to według ciebie brzmi rozsąd- nie? Sam nachylił się ku Linie i złożył dłonie wokół jej ucha. - Jak sądzisz? Powinienem z nim porozmawiać? - zapytał szeptem. - Żadnych układów - szepnęła w odpowiedzi. - Jak chcesz, to rozmawiaj, ale, ja nie zamierzam z nikim zawierać żadnych układów. Nie mogę. Obiecywałam. Sam zwrócił się do ojca. - Dobra, tato. Pogadajmy. - Grzeczny chłopiec. Jest jeszcze dla ciebie nadzieja. - Frank podniósł słu- chawkę telefonu i wcisnął czerwony guzik. - Witam, kolego. Mówi Frank. Mój syn i ja musimy się przejść, przewie- trzyć trochę głowy. Zostawimy tu dziewczynę na kilka godzin. W porządku? Niech sobie poczyta jakieś pisma albo zrobi manikiur. Wrócimy po nią później. Dobrze? Tak. Dzięki. - Siedź tutaj grzecznie, piękna Betty - powiedział do Liny. - Nie wymyślaj nic głupiego. Sammy, ty i ja idziemy. - Chwycił syna za łokieć, jak to robił, gdy z małym Samem przechodził przez ulicę. Razem wyszli z sali konferencyjnej. - Ya ghareeb koon adeebl - powiedziała Lina cicho, gdy drzwi zamknęły się za nimi. - Hej, obcokrajowcu, tylko bądź uprzejmy. 38 Frank Hoffman wytoczył się na ulicę z Credit Mercier i krzyknął na taksówkę. Poranne słońce prażyło. Podstarzały szpieg rozpiął kamizelkę uwalniając brzuch od jej uścisku i wytarł skronie krawatem. Kiedy widziało się gwałtowne wybuchy 226 energii Franka Hoffmana, łatwo było zapomnieć, że jest on już starym człowie- kiem. - Chodźmy do mojego hotelu i napijmy się czegoś, synu - zaproponował Frank. - Twoja dziewczyna mnie wymęczyła. - Nie chcę pić, tato. - Trudno, ja chcę, więc nie masz wyboru. Taksówka zatrzymała się przed nimi. - Zabierz nas do "Noga Hilton", kolego - powiedział Frank do taksówka- rza. - Tylko przyciśnij trochę. - Do wszystkich mówił tym samym kolokwialnym angielskim, który jakimś cudem zawsze rozumiano. Taksówka zawiozła ich do hotelu. Świecąc łysiną jak lodowe szczyty wzdłuż północnego brzegu jeziora, Frank Hoffman ruszył prosto do baru obok kasyna. Wewnątrz o tej porze było mroczno i pusto. - Daj mi butelkę szkockiej, Antoine - powiedział Frank barmanowi. - Do- pisz ją do mojego rachunku. - Barman wyciągnął flaszkę chivas regal spod lady i włożył ją w brązową, papierową torbę. Hoffman wyjął z kieszeni pięćdziesię- ciodolarowy banknot i wcisnął go barmanowi w dłoń. - Kup coś swojej pani - rzucił. Frank znowu wziął Sama za łokieć i pokierował nim w stronę wind. Tworzyli dość niezwykłą parę. Starszy, zbudowany jak hydrant, szedł korytarzem posapu- jąc, w rozpiętej kamizelce i z brązową torbą w dłoni; młodszy, wysoki i szczupły, opierał się uściskowi ojca, gdy ten popychał go przed sobą. Frank puścił łokieć syna dopiero kiedy dotarli do hotelowego pokoju. Starszy Hoffman otworzył drzwi. Z sypialni dobiegł ich kobiecy głos. - O cholera -jęknął Frank. -Zupełnie o niej zapomniałem. - Idź sobie gdzieś na spacer, Fifi - krzyknął. - Mam tu do załatwienia interes. Kobieta weszła do pokoju; miała na sobie tylko majtki. Duże piersi kończyły się w połowie odległości od pępka. Na twarzy miała przyjemnie obojętny wyraz. Frank wyciągnął z portfela pięć szeleszczących studolarowych banknotów i po- dał je Fifi. - Zmykaj stąd - rzucił. Kobieta pobiegła z powrotem do sypialni, ubrała się i wyszła innymi drzwiami. W powietrzu pozostał ciężki zapach jej perfum. --Kto to był? - spytał Sam. - Eleonora Roósevelt. Oszczędź se, synu. Dobrze wiesz, że to dziwka. Zresztą co cię-obchodzi, kim ona jest? - Masz rację. Nic. - Odkąd Sam sięgał pamięcią, jego ojciec uganiał się za młodszymi kobietami. Im bardziej krzykliwa i ostentacyjna, tym bardziej mu się podobała. Jego pogoń za tanim, komercyjnym seksem była niemal heroiczna. Kiedy Sam był jeszcze małym chłopcem, ojciec zaciągnął go w Bejrucie do nocnego klubu o nazwie "Czarny Kot" i kazał mu patrzeć na koszmarny pokaz, w którym prócz kobiet udział brał wąż i owczarek niemiecki. Przez większą część okresu dorastania Sam starał się wymazać te obrazy z pamięci. Wciąż jednak widział swego ojca siedzącego w pierwszym rzędzie i krzyczącego "Hau! Hau!" 227 Frank nalał whisky do dwóch szklanek. - Soda czy woda? - zapytał. - Tylko lód. - Uaa! Bardzo dorośle. Jesteś pewien, że to zniesiesz? - Daj sobie spokój, tato. Myślałem, że chcesz porozmawiać. Jak nie, to le- piej się pożegnajmy. - Rzeczywiście, chcę pogadać. Tylko trudno mi jest zrelaksować się, dopóki: nie powiem czegoś przykrego. Teraz już mi lepiej. Jak tam mama? - W porządku, ale chyba nie przyszliśmy tutaj, żeby rozmawiać o niej. - Dobra, do diabła z twoją matką. - Frank kopnięciem zrzucił buty i położył nogi na stoliku. - Pogadajmy o Iraku. Mamy poważny problem, ty i ja. Chłopaki Hammouda strasznie się pieklą, bo twoja dziewczyna zwiała z Bagdadu, poza tym są poważnie wkurzeni na ciebie i twojego kolesia, tego palanta Saudyjczyka za to, że wszystko zaaranżowaliście, no i trochę wkurzeni na twojego kochanego ojca, bo do tego dopuścił. Musimy więc pozbierać się do kupy i coś razem zadzia- łać. Szybko. Sam odwrócił wzrok. Wciąż jeszcze nie mógł otrząsnąć się z wydarzeń tego dnia. - Jak mogłeś to zrobić, tato? - Co? - Pracować z tymi dupkami. Sądziłem, że nawet ciebie na to nie stać. - To brudna robota, synu. Robi się to, co trzeba. A jak ci się wydawało, z kim pracowałem przez te wszystkie lata? Z ciotką Mildred? - Przestań z takimi gadkami. Zawsze powtarzasz to samo, jakby to było wy- tłumaczenie wszystkiego. Tak jednak nie jest. Każda robota jest tylko tak brudna, jaką ją uczynisz. - - To ładnie brzmi, synu, ale problem polega na tym, że nie masz pojęcia o czym mówisz. Powody, dla których wmieszałem się w te irackie konta, miałyby dla ciebie sens, gdybyś znał historię. Ale ty jesteś zielony. - Więc opowiedz mi o wszystkim. - Czy to by ci poprawiło humor? Tatuś opowie bajeczkę i pocałuje synka na dobranoc? - Daj spokój, tato! Choć raz przestań grać tę rolę. Po prostu ze mną poroz- mawiaj! Frank przechylił głowę. - Poważnie? Sam przytaknął. - Dlaczego nie spróbujesz? Prawda będzie miłą odmianą w naszych dotych- czasowych stosunkach. - No dobrze. - Frank czule spojrzał na swoją szklankę, po czym wysączył połowę jej zawartości. - Tylko musisz uzbroić się w cierpliwość, ponieważ to trochę potrwa. Ta część o Iraku to dopiero ostatni rozdział. Powiedzmy, taki lu- kier na ciastku. 228 - To nic, tato. Czekałem na tę opowieść przez większą część mojego życia. - W porządku. W takim razie opowiem ci o największej tajemnicy, którą znam. O największej tajemnicy ze wszystkich w ogóle. Słuchasz? - Słucham. - Oto ona: arabski świat drugiej połowy dwudziestego wieku jest głównie dziełem CIA. Moi przyjaciele i ja spędziliśmy ostatnie czterdzieści lat przekupu- jąc i oszukując każdego króla, prezydenta czy emira Środkowego Wschodu. I wiesz co? Nigdy nikomu bym tego nie powiedział poza moim synem: odwaliliśmy ka- wał świetnej roboty i jestem z tego cholernie dumny. Lepiej więc tego nie schrzań. Rozumiesz, co do ciebie mówię? - Prawdę mówiąc, nie. - Oczywiście, że nie rozumiesz. To za wielki projekt, aby mógł go pojąć maleńki umysł. W takim razie weźmiemy wszystko od początku, powoli. Zacznie- my od samej góry. Lata pięćdziesiąte. Dzięki nam do władzy doszedł szach Iranu. W Jordanii na tronie umieściliśmy króla Husajna. To my oddaliśmy władzę w rę- ce synów króla Abdul Aziza. Kupiliśmy prezydenta Libanu i połowę tamtejszego parlamentu. Nawet Nasser w Egipcie był na naszej liście wypłat. To my to wszyst- ko uknuliśmy, rozumiesz? Uknuliśmy. Twój stary ojciec przeżył swoje lata wożąc pieniądze w walizkach do pałaców w Ammanie, Bejrucie i Teheranie. I oni wszy- scy je brali. Każdy z nich. - Bardzo interesujące, tato, ale to już historia. Wszyscy wiedzą o szachu i o królu Husajnie. , - Może i tak, ale rzecz w tym, że na nich się nie skończyło. Przejdę teraz do lat siedemdziesiątych, kiedy sprawy zaczęły się trochę gmatwać. Stare pierdziele zaczęły tracić wpływy, a młodzi wszyscy chcieli uchodzić za arabskich radyka- łów i pieprzyć szwedzkie dziewczyny. Wtedy musieliśmy odrobinę zmienić re- pertuar. W Egipcie pomogliśmy umieścić w siodle Saddata. W Syrii Hafez al-Assad dzięki nam utrzymał się przy władzy. Pomogliśmy nawet trochę temu stukniętemu przebierańcowi, Kadafiemu, kiedy przejął rządy w Libii. - Nie wierzę. - Sam pokręcił głową. - Chyba słuch masz dobry. Pomogliśmy temu szalonemu Muammarowi. Ale chyba największa sztuczka udała nam się z największymi łobuzami ze środkowo- -wschodniej dzielnicy, z Palestyńczykami. To my kierowaliśmy Organizacją Wy- zwolenia Palestyny. Zwerbowaliśmy szefa wywiadu od Arafata, żeby dla nas szpie- gował. Udało się to jednemu z moich ludzi, jeszcze w Bejrucie, z pomocą agenta, którego osobiście namówiłem do współpracy z nami. No i shazzam! Koniec pro- blemów. Przynajmniej nasze kłopoty się skończyły. Izraelczycy i Palestyńczycy jesz- cze do niedawna polowali na siebie wzajemnie, ale to już ich sprawa. Chrzanić ich. Frank opróżnił szklankę i wydobył z siebie długie, huczące beknięcie. Od- chylił się w tył razem z krzesłem, pustą szklankę trzymając na globusie brzucha. Uśmiechał się z widocznym zadowoleniem wspominając, jak to on i jego koledzy manipulowali całym regionem naszej planety przez wiele dziesięcioleci. Frank Hoffman wykrzywiał twarz w złośliwym uśmiechu anty-Buddy. 228 - Chcesz jeszcze whisky, tato? - Jasne! - Frank podał szklankę Samowi, który napełnił ją, po czym nalał trochę sobie. - Mów dalej. Nie jestem pewien, czy ci wierzę, ale to całkiem niezła histo- ryjka. - Dopiero się rozkręcam, mój chłopcze. Spytaj mnie o OPEG. Pewnie my- ślisz, że Centralny Instytut Analfabetów nie miał nic wspólnego z założeniem kartelu krajów eksportujących ropę. Uważasz, że to niemożliwe. Otóż mylisz się, Sammy. Wiedzieliśmy, że dojdzie do upaństwowienia złóż ropy, więc chcieliśmy mieć pewność, że wszystko to trafi w odpowiednie ręce, czyli do odpowiednich dżentelmenów Orientu, których umieściliśmy na szczycie władzy. Wysłaliśmy armię prawników, bankierów i księgowych, którzy poradzili im, jak to zrobić i gdzie zainwestować pieniądze. Kiedy OPEC podniósł ceny, zgadnij, kto przewodził tej zgrai? Nasz własny szach Iranu, do którego dołączył również nasz król Fajsal. Oni się wzbogacili i my się wzbogaciliśmy. Mniej więcej w tamtym właśnie cza- sie przeniosłem się do Dhahranu, żeby założyć własną firmę: A-A-A-Arabsko Amerykańskich Konsultantów do spraw Bezpieczeństwa. Na pierwszym miejscu w książce telefonicznej, gdyby w ogóle mieli tam jakąś książkę. Pojmujesz to wszystko, synu? - Tak, ale wciąż nie jestem pewien, czy mogę w to wierzyć. - Lepiej uwierz, bo to prawda. OPEC działał jak wielka tama, która zatrzy- mywała pieniądze całego świata w jednym wielkim zbiorniku. Próbowałem ci to powiedzieć już wcześniej, ale mnie nie słuchałeś. To morze pieniędzy kon- trolowane przez naszych przyjaciół. My tylko dopilnowaliśmy, żeby wszyscy właściwi faceci dostali słomki i mogli coś se pociągnąć. Arabowie kupowali od nas broń. Kupowali hotele. Kupowali fikcyjne firmy i rafinerie, żeby udawać, że mają prawdziwą gospodarkę. To wszystko była jedna wielka gra! Każdy al- fons i pośrednik od Rabatu po Aden chciał grać, a wszyscy byli po naszej stro- nie. Rozgrywały się Mistrzostwa Świata Wszystkich Gwiazd, a twój ojciec był głównym trenerem. CIA już nie musiało płacić swoim agentom. Pomagaliśmy im tylko zostać dealerami broni, bankierami czy ministrami i pilnowaliśmy, żeby dostały im się suto okraszone kontrakty. Słyszałeś kiedyś o Przyjacio- łach Arabii? - Nie. - Oczywiście, że nie, ponieważ oni nie istnieją. Powiedzmy jednak, że sys- tem, który opisałem, nie jest tworem zwykłego przypadku. Rozumiesz? Allah miał naprawdę niewiele wspólnego z tym szczególnym łańcuchem wydarzeń. Mam nadzieję, że pojmujesz. - A Iran w siedemdziesiątym dziewiątym? Przecież Chomeini nie należał do waszej drużyny. - To prawda, ale nie dlatego, że nie próbowaliśmy go zwerbować. Faktem jest, że mułłowie w Iranie współpracowali z nami już od bardzo dawna. Wielu z nich trafiło na nasze listy płac jeszcze w pięćdziesiątym trzecim roku i więk- 230 szość regularnie pobierała swoje czeki. Może nie sam Chomeini, ale do czasu, kiedy znalazł się na wygnaniu we Francji, połowa jego ludzi pracowała dla nas. Jego prawa ręka, Sadek Ghotbzadeh, miał akta liczące siedem tomów. Napraw- dę cię nie nabieram, siedem tomów. Próbowaliśmy nawet przeciągnąć do nas mianowanego przez Chomeiniego prezydenta, Bani-Sadra. Niestety, spieprzyli- śmy sprawę. Ale wierz mi, w Iranie i tak mieliśmy wielu przyjaciół i nadal mamy. A teraz kochany chłopcze, musisz wiedzieć, że na całym Środkowym Wscho- dzie pozostał nam tylko jeden orzech, którego nie mogliśmy rozgryźć. Jak my- ślisz, jaki? - Irak - stwierdził Sam. Zrezygnował już z pozy nieufności. Pochylał się ku ojcu, obracając w dłoni szklankę i uważnie słuchając każdego słowa. Jak sam wcześniej powiedział, właśnie na taką opowieść czekał całe swoje życie. - Łapiesz to, synu. Tylko Irak się wyłamywał. Wszystkich zdołaliśmy złapać w nasze sidła prócz władcy Bagdadu. Był potwornym zbirem, sadystycznym zbo- czeńcem, katem. Nie zamierzał odbijać naszych piłek. W końcu jednak i na niego znaleźliśmy sposób. O tak! Zabrało to nam sporo czasu, ale znaleźliśmy sposób. - Pieniądze. - Właśnie! Władca był chciwym sukinsynem, ale prawdę mówiąc, jeszcze bardziej chciwi okazali się jego bracia i kuzyni. Zaczęli sobie wyobrażać, że Irak to ich rodzinna firma. Wszyscy chcieli dostawać swoje udziały w dolarach, a nie w dinarach. Żeby ich wszystkich zamknąć, władca musiał stworzyć sieć przedsię- biorstw na Zachodzie, gdzie mógł trzymać swoje pieniądze. I tutaj pojawiła się szansa dla nas. - Jak to zrobiliście? Poszliście bezpośrednio do niego? - Niemożliwe. Nie zapominaj, że ten facet był kutasem numer jeden. Przez całe życie nienawidził Ameryki. Nie, po pierwsze udaliśmy się po radę do osób, które go znały. W Bagdadzie znalazło się kilku operatorów, którzy przeprowadzi- li wiele śliskich kontraktów dla ministra obrony i trochę libańskich krętaczy, któ- rzy sprzedawali mu broń. Dotarliśmy do nich przez Bejrut, ale oni nie mogli za- pewnić nam dostępu, jakiego potrzebowaliśmy. , - A kto mógł? - Palestyńczycy. To im najbardziej ufał władca, ponieważ w tamtych cza- sach należeli do najgorszych sukinsynów na świecie. Władca nie wiedział tylko jednego: Palestyńczycy byli już nasi. Twój stary ojciec pomagał werbować więk- szość z nich. Kiedy więc pewien palestyński bankier wyruszył do Bagdadu na konsultacje z jego wysokością, zgadnij, kto się do niego podczepił? - Frank Hoffman? - Dokładnie tak. I wiesz, Frank i władca jakoś się dogadali. Okazało się, że mamy podobne upodobania do pewnych bardziej niezwykłych form erotyki. Następnym razem, kiedy wybrałem się do niego z wizytą, zabrałem kilka dziew- cząt, które, jak sądziłem, były w jego guście. Podczas kolejnego spotkania przy- wiozłem jeszcze kilka. No i wkrótce byliśmy przyjaciółmi. Dawał mi kontrakty na transport irackiej ropy i import niemieckiego piwa, a ja odkładałem trochę 231 dla niego i jego rodziny, a potem jeszcze trochę więcej. Świetnie się bawiliśmy. W końcu przedstawił mnie swemu wazeliniarskiemu przyjacielowi Nasirowi Hammoudowi, mówiąc, że chciałby, abyśmy razem robili interesy. Bingo! Mo- gliśmy działać. - Czy on wiedział, że pracowałeś dla agencji? - Oczywiście, że wiedział. To była część atrakcji. Tak jak wszyscy Arabo- wie, myślał że to Żydzi naprawdę rządzą światem, a jedynym sposobem obrony przed nimi było schowanie się do łóżka CIA. Arabowie mają na punkcie agencji podobną obsesję, co na punkcie Żydów. W tajemnicy wszyscy chcą się z nami przespać, bo myślą, że my mamy największego kutasa na świecie. Władca jest taki sam jak pozostali. Ucałowaliśmy go w czółko, opatuliliśmy kołderką i je- mu bardzo się to podobało. Miał CIA za swojego prywatnego bankiera, żyć nie umierać! Frank wyprostował się, kiedy skończył opowiadać o swoim ostatnim triumfie i spojrzał wyczekująco na syna, spodziewając się wyrazów podziwu. Niczego ta- kiego się nie doczekał. Sam patrzył na ojca niczym sowa. - Ale po co to wszystko, tato? - O co ci, do cholery, chodzi? Jak to "po co to wszystko"? - ryknął Frank. - Artysty nie pytałbyś, po co namalował obrazek. Muzyka nie pytałbyś, po co za- grał koncert. Po prostu to robią i już. Tak samo jest ze mną. Pewnie będziesz się z tego śmiał, ale to jest moja sztuka. Właśnie tym zajmowałem się przez całe życie. To cały ja. I jestem z tego dumny. Sam zamrugał oczami. - Nie będę się śmiał, obiecuję. Powiedz mi tylko, co my z tego mamy? To znaczy co mają z tego Stany Zjednoczone? - Powstrzymaliśmy Iran. -Co to znaczy? - Znaczy to, że Bagdad znalazł się na głównej linii obrony przed naszymi zidiociałymi przyjaciółmi znad Zatoki Perskiej. Irakijczycy okazali się doskonali. Gdyby nie oni, Chomeini dotarłby do Rijadu w ciągu doby. Nie żartuję! W tam- tych czasach, wierz mi, nie mogliśmy spłacić długu wobec naszych irackich braci. Pozwoliliśmy im kupować broń, przy czym Nasir Hammoud, dziękuję bardzo, otrzymywał odpowiednie odstępne. Załatwialiśmy im pożyczki z Włoch. Wysła- liśmy naszą własną marynarkę wojenną, żeby zaatakowała Irańczyków w Zatoce Perskiej. Zapewniliśmy im nawet wywiad. To była wielka miłość. Mówię ci. Wielka miłość. - No dobrze, ale co Irakijczycy zrobili dla nas? - Zabijali Irańczyków, synu. Właśnie o to nam chodziło. Nasze satelity wy- syłały nam zdjęcia tych szalonych nastolatków ze Straży Rewolucji, maszerują- cych chmarami na linię frontu, wciskaliśmy guzik i -presto - wiadomość szła do Bagdadu. Irakijczycy otrzymywali współrzędne i bum! -wytaczali swoją ciężką artylerię. W jednej chwili zginęło całe pokolenie irańskich dzieciaków. Iran stra- cił pięćset tysięcy mężczyzn i chłopców, ale to już problem Allaha, nie mój. Wy- 232 starczy powiedzieć, że było to wielkie zwycięstwo niewiernych. A może wolał- byś, żeby światem rządził Iran, co? - Ja tylko słucham tego, co mówisz - powiedział Sam, ale w jego głosie dźwię- czała nuta akceptacji. Sucha ocena moralna, która mogła wykrzesać jakąś reak- cję, rozmiękła już w alkoholu. - Dopiero potem zaczął się bałagan. Władcy odbiło. Najechał na Kuwejt, zagroził Arabii Saudyjskiej. Okazał się totalnym dupkiem. Sądziłem, że może uderzyło mu do głowy wszystko to, co mówiliśmy, jak to on ocalił Zachód przed oszalałymi czubkami. Musieliśmy dać mu kopa w tyłek. Nazwaliśmy go Hitle- rem, walczyliśmy w tej dziwnej małej wojnie w Kuwejcie, a kiedy było już po wszystkim, puściliśmy go wolno. Uznaliśmy, że nie warto go likwidować. Nieste- ty, on okazał się aroganckim kutasem, na pewno wiesz, o co mi chodzi. Nie potra- fił przestać szarpać łańcucha, na którym go trzymaliśmy, no i ciągle jeszcze miał te pieniądze zakopane gdzieś w Szwajcarii. W końcu pomyśleliśmy - chrzanić to! Znaleźliśmy jednego kuzynka, który okazał się na tyle chciwym sukinsynem, że gotów był zastrzelić staruszka tylko po to, żeby dostać forsę. No i proszę! Nie ma władcy. Koniec historii. Tylko że teraz pojawiacie się wy, dzieciaki, i wszyst- ko rozpieprzacie. - I tylko o to ci chodzi? - Cholera! Nie uważasz, że to wystarczy? Samowi z trudem udawało się zachować spokój. Na początku rozmowy miał swego ojca za kanalię, ale teraz stwierdził, że nie może sobie przypomnieć, dla- czego Lina była taka wściekła na Franka. Wrócił myślami do tego dnia, kiedy rozpoczął polowanie na Nasira Hammouda i w śmieciach znalazł czyste kartki papieru listowego z nagłówkiem. - Czym jest Oscar Trading? - zapytał. - Co to za firma? - Oscar Trading to ja. Twoja dziewczyna co do tego się nie myliła. Nazwa wzięła się z mojego dawnego kryptonimu, Oscar D. Fabiolo. Tylko nie miała racji co do całej reszty. - Jej się wydaje, że zgarnąłeś do kieszeni sporo forsy jako Oscar Trading. Frank spojrzał synowi prosto w oczy. - Ona ma nierówno pod sufitem, chłopcze. Wszystkie pieniądze wpłaco- ne na konto Oscar Trading poszły na zapłacenie tym, co zorganizowali za- mach na władcę. Zużyliśmy je na łapówki dla jego ochrony. Zastanów się nad tym. Wykorzystaliśmy pieniądze samego władcy, żeby go załatwić. Co w tym złego? - I nic sobie nie zatrzymałeś? Frank uśmiechnął się. - Tylko odrobinę. Zresztą, kogo to obchodzi? Nikogo prócz kongresmanów i twojej izraelskiej przyjaciółki, więc lepiej skończmy to przesłuchanie. - Ona nie pracuje dla Izraela, tato. O niczym nie wiedziała aż do dzisiaj. - Hammoud myśli co innego. - W takim razie Hammoud się myli. 233 - To o co chodziło z tym całym gównem, które wywaliłeś na mnie w banku | Maurice'a Merciera? Gadałeś, że byłeś w kontakcie z Izraelczykami i że oni po- mogliby ci uratować dziewczynę, gdyby coś się stało. - Powiedziałem to tylko, żeby przestraszyć bankiera. Owszem, miałem z ni- mi kontakt. A raczej powinienem powiedzieć, że to oni skontaktowali się ze mną. To właśnie od tego Hiltona, który przyszedł do mojego biura, dowiedziałem się, że Lina jest w Bagdadzie. Chcieli, żeby żyła, bo mogła narobić Hammoudowi kłopotów. Oni tylko zamierzali ją wykorzystać. Ostatnim razem, kiedy widziałem się z Hiltonem, posłałem go do wszystkich diabłów. Frank wygodniej usiadł w fotelu. - Grzeczny chłopiec. Przez chwilę się o ciebie martwiłem, ale powinienem był wiedzieć, że ty nie zacząłbyś pracować dla żadnej firmy z południa. Jesteś w końcu Amerykaninem, do cholery! Chce mi się pić. Gdzie butelka? - Tam gdzie była. Jesteś pewien, że chcesz kolejnego drinka? - Nalewaj, synu! Muszę się odlać. Sam patrzył, jak ojciec idzie do łazienki. Pomimo wszystkich wielkich słów i przechwałek, Frank Hoffman wyglądał na zmęczonego. Sztywno poru- szał nogami, jakby zamiast nich miał dwa grube kołki. Szedł lekko pochylony | do przodu. Był taki wielki, a zarazem taki słaby. Sam usłyszał szum spłuczki i po chwili staruszek wytoczył się z toalety. Frank zmoczył twarz zimną wodą i niedokładnie ją osuszył. Krople spływały po jego policzkach zarumienio- nych od whisky. Różowy na twarzy i mokry, wyglądał jakby przed chwilą opu- ścił łaźnię parową. Kiedy ojciec był już blisko, Sam nagle wstał i zrobił krok w jego kierunku. To był odruch. Nie zastanawiając się nad tym co robi, wyciągnął ręce i objął gru- bego Franka, pachnącego whisky i drapiącego niedokładnie ogolonym zarostem. To był jego ojciec. Sam trzymał go w objęciach, dopóki Frank nie cofnął się zaże- nowany. - Jezu Chryste! - mruknął starszy Hoffman. - A to za co? - Bo cię kocham, tato. - Jezu Chryste! - powtórzył Frank. - Lepiej się pozbieraj, chłopcze! Nalej mi drinka. Sam wziął butelkę i przechylił ją nalewając płyn do szklanki. Kiedy to robił, ukradkiem spojrzał na ojca, który rękawem wytarł oko myśląc, że syn nie patrzy. - To za ciebie i za mnie - powiedział Frank podnosząc swoją whisky. - Chrza- nić wszystkich innych. - Za ciebie i za mnie. - Sam stuknął swoją szklanką w szklankę ojca i wypił wszystko aż do dna. Ta odrobina dopełniła dzieła. Poczuł, że kręci mu się w gło- wie. Krążył po orbicie wspaniałej, monstrualnej osobowości swojego ojca - tak pewnie, jak Księżyc krąży wokół Ziemi. Sam odstawił szklankę i spojrzał na ze- garek. Już prawie trzy godziny minęły od chwili, gdy zostawili Linę w banku. Pokręcił głową. - Musimy wytrzeźwieć, tato. Mamy jeszcze jedną rzecz do obga- dania, zanim obaj tutaj padniemy. 234 - Jaką rzecz? Przypomnij mi. - Musimy znaleźć jakieś wyjście w sprawie Liny. Ona wciąż czeka na nas w Credit Mercier. - A tak. Panna Irakijka. No, nie wiem... Co chciałbyś z nią zrobić? Oddać ją Hammoudowi? On właśnie tego chce. Co ty na to? . - Nie. Absolutnie nie. Nawet o tym nie myśl. Nie oddamy jej Hammoudowi i nie oddamy jej szwajcarskiej policji. Ona nie zrobiła nic złego. - Nic? Wlazła w drogę CIA, nie wspominając o MI6 i nie wspominając o Franku F. Hoffmanie. O co jej, do diabła, chodzi? - Jest Irakijką. Głęboko przeżywa to całe zamieszanie. W Bagdadzie prze- szła koszmar. Spróbuj ją zrozumieć. - Niezłe z niej ziółko. - Z ciebie też. Przestań tak o niej mówić albo się rozstaniemy. - Sam wstał, ale ledwie utrzymał się na nogach. - Siadaj, synu, zanim się przewrócisz. Nigdy nie umiałeś pić. Sam posłusznie usiadł. Nie wiedział co robić. Dawno już zapomniał, co Lina powiedziała mu, zanim wyszedł z Credit Mercier. Wiedział tylko, że chce jej po- móc. - Daj spokój, tato. Pogadajmy poważnie o Linie. Czego trzeba, żeby Ham- moud i wszyscy pozostali odczepili się od niej? - To proste. Musisz nakłonić swoją małą dziewczynkę, żeby się wycofała. Ma przestać węszyć i musi zapomnieć o tym, co już wie. Niech zostawi wszystko mądrzejszym niż ona. Żadna z niej Joanna D'Arc, na litość boską. Niech się wy- cofa, a wszystko będzie dobrze. - Czy to wystarczy? Koniec sprawy? Zostawią ją w spokoju? - Pewnie. Czemu by nie? Jak sobie da spokój, Hammoud też odpuści. Nie jest głupi. Nic się tym nie martw. - To są Irakijczycy, tato. Oni mają dobrą pamięć. Jeżeli są aż tak wściekli, jak sam mówisz, wciąż będą usiłowali ją dopaść, żeby wyrównać rachunki, nawet po wielu miesiącach. Kto ją ochroni? - Już ci powiedziałem, nic się nie przejmuj. Ja się wszystkim zajmę. Jeżeli wujek Frank powie im, żeby zostawili dziewczynę w spokoju, to tak zrobią. Obie- cuję ci to. - A co się stanie, kiedy wróci do Londynu? Nie może już pracować u Ham- mouda. Co ma robić? Kto ją zatrudni? - Może ty, kochasiu? - Nie przyjęłaby pracy u mnie. Myślałaby, że robię to z łaski. Muszę mieć dla niej coś prawdziwego. - Znam pewnego bankiera w Londynie, który mógłby dać jej posadę. Tak się akurat składa, że przyjechał tutaj, do Genewy, żeby udzielić kilku porad panu Mer- cierowi. Pomaga nam przenieść trochę pieniędzy dla wiesz kogo. On może znaleźć pracę dla twojej dziewczyny, jeżeli ona przestanie wtykać nos w nie swoje sprawy. - Jakiego bankiera? O kim ty mówisz? - Sam miał niejasne przeczucie, że znał odpowiedź na to pytanie. 235 - To dżentelmen nazwiskiem Barakat. Z tego co wiem, wy dwaj już się znacie. - Chryste! - Raz jeszcze Sam poczuł, że świat sprzysięga się przeciw niemu, jakby właśnie zaczynał następne kółko na tej samej karuzeli. - Czy istnieje w ogóle ktoś, kto nie jest częścią twojej operacji? - Mam nadzieję, że nie. Nie wykluczaj Asada tak od razu. Nikt inny nie ma takich możliwości jak on. Zadzwonię do niego i poproszę, żeby tu wpadł. Miesz- ka w pokoju na tym samym piętrze. Co ty na to? Sam był równie odrętwiały, co pijany. - Czemu by nie? Frank podniósł słuchawkę i poprosił telefonistkę z centrali, żeby połączyła go z pokojem pana Barakata. Kiedy w słuchawce odezwał się głos Asada, Frank huknął: - Witam, przyjacielu. Masz minutkę? Wspaniale. Może wpadłbyś na chwilę do mojego pokoju? Jest tu ktoś, kto chce z tobą zamienić słowo. Zgadnij, kto to taki? Zgadza się. No to czekamy. Frank odłożył słuchawkę i spojrzał na syna. - Zaraz tu przyjdzie. - Sam potarł dłonią czoło. Kiedy słuchał tubalnego głosu ojca, kolejny element układanki trafił na swoje miejsce. - To Barakat był tym palestyńskim bankierem, o którym mówiłeś, tak? Tym, który przedstawił cię władcy? - Tak jest. Mądry chłopak. Dlaczego ja w ogóle myślałem, że jesteś tępy? Barakat wszedł do pokoju Franka Hoffmana niczym dostojny pasza odwie- dzający sąsiedni wilajat imperium osmańskiego, a nie tylko zwykły apartament hotelowy. Miał na sobie obszerny, dwurzędowy garnitur w kolorze przypominają- cym brzoskwinię. Uściskał Franka i ucałował go w oba policzki, a Frank, ku zdu- mieniu własnego syna, odpowiedział takim samym gestem. Starszy Hoffman szep- nął bankierowi kilka słów na ucho, po czym obaj podeszli do Sama. Sam także ucałował Barakata w oba policzki, czego nigdy wcześniej nie robił. Barakat uśmiechał się, jakby odniósł właśnie jakieś zwycięstwo. - To dla mnie wielka przyjemność widzieć ojca i syna wreszcie w zgodzie. Zupełnie jak na Wschodzie. - Kończąc to kwieciste powitanie, dotknął serca. - Witaj, Asad-bey. Cieszę się, że cię widzę w dobrym zdrowiu. - Twój ojciec mówił mi, że masz pewien problem, który z przyjemnością pomogę ci rozwiązać. - Mam całe mnóstwo problemów, Asad, ale w tej chwili najbardziej zależy mi na znalezieniu pracy dla kobiety, o której rozmawialiśmy jakiś czas temu w Londynie. Nazywa się Lina Alwan. Udzieliłeś mi wtedy mądrej rady nakazując ostrożność, aleja ją zignorowałem. Ona także. Teraz oboje jesteśmy w wielkich tarapatach. Muszę zna- leźć jej inną pracę, a mój ojciec uważa, że możesz mi w tym pomóc. - Twoja przyjaciółka, panna Alwan, jest bardzo buntowniczo nastawiona do świata. Poza tym jest też wścibska. To fatalne cechy u kogoś, kto ma pracować w banku. 236 - Ona już nie jest wścibska - zaprzeczył Sam. - Dostała nauczkę. Jeżeli da jej pan posadę, będzie na pewno lojalnym pracownikiem. Od dziewiątej do piątej, żadnych głupstw. Obiecuję. O Hammouda zaczęła pytać tylko dlatego, że ja ją do tego namówiłem. Teraz jest gotowa wycofać się ze wszystkiego i zacząć żyć spo- kojnie. - Czy można jej ufać? Jak już wspominałem podczas naszej poprzedniej rozmowy w Londynie, w bankowości najbardziej liczy się zaufanie. - Można. Absolutnie. Barakat spojrzał na Franka, jakby oczekiwał od niego jakiejś rady. Starszy Hoffman skinął głową. - Jeżeli mój chłopak mówi, że można jej ufać, to mi wystarczy. Zaczynamy wszystko od nowa, ja i Sam. Jeśli on coś mówi, to tak jest. A jeżeli się myli, obaj jesteśmy w tarapatach. Co ty na to? - W porządku, przyjacielu. Słowo mężczyzny mi wystarczy, zwłaszcza gdy poparte jest jeszcze słowem jego ojca. Ta dziewczyna z Iraku może zacząć pracę w następny poniedziałek. Na początek dostanie pięćdziesiąt tysięcy funtów rocz- nie. - Dłonią wykonał wspaniałomyślny gest, tak jakby właśnie przekazał znacz- ną sumę na chwalebny cel charytatywny. Frank poklepał palestyńskiego bankiera po plecach. - No to wspaniale. A teraz siadaj, stary przyjacielu, i napij się z nami. - Bardzo bym chciał, mój drogi Franku, ale akurat teraz pracuję nad naszym wspólnym projektem. Przez cały ranek dzwoniłem do zaprzyjaźnionych bankie- rów, żeby ich uprzedzić, że będziemy przenosić dość duże fundusze z Credit Mercier. Chłopcy na Karaibach właśnie rozpoczynają pracę, więc wybaczcie mi, ale musicie napić się beze mnie. - Zebrał poły obszernej marynarki koloru brzo- skwini niczym pustynną szatę i wyszedł. Kiedy zamknął za sobą drzwi, Frank raz jeszcze chwycił syna za łokieć i zaproponował, że otworzy następną butelkę whisky i wezwie Fifi albo wy- biorą się razem do pewnego miejsca za miastem, gdzie dziewczyny robiły takie sztuczki, które nawet jego zdumiewały. Sam odmówił ojcu tłumacząc, że najwyższy czas odebrać Linę z banku. Poza tym zaczynał dokuczać mu kac. - Niech będzie i tak - stwierdził Frank. - Skoro ta lala tak ci zawróciła w gło- wie, to idź po nią. Zadzwonię do Maurice'a Merciera i powiem mu, żeby zapo- mniał o tych pogróżkach, że zadzwoni na policję. Puści ją, uwierz mi. Pod tymi wszystkimi manierami kryje się jeszcze jeden chciwy gnojek, a ja wciąż jeszcze jestem pełnomocnikiem największego konta w jego banku, jakie kiedykolwiek przyszło mu oglądać. Sam spojrzał na zniszczoną twarz ojca, na sieć żyłek znaczących ślady życia, które składało się z dni takich jak ten. - Co zamierzasz robić po moim wyjściu, tato? Jesteś pewien, że nic ci nie będzie? - Mnie? Nie. Chyba prześpię się trochę. 237 39 Lina zaczęła rozglądać się po swojej wykładanej panelami celi w Credit Mer- cier, jak tylko Sam i Frank wyszli. Nie miała pojęcia, co znajdzie, ale wciąż pamiętała o obietnicy, którą złożyła sobie w Bagdadzie. Każda minuta musiała czemuś służyć, mieć jakieś znaczenie. Dziewczyna zaczęła od środka sali, czyli od długiego, starego stołu. Nic w nim nie znalazła, żadnych szuflad ani skrytek, tylko wypolerowany, drewniany blat. Na prawo od stołu stały dwa rozkładane fotele i lampa do czytania; w drugim krańcu sali znajdowało się biurko z telefo- nem. Wystroju dopełniały przeszklone drzwi prowadzące do małego ogrodu, któ- ry, tak jak sąsiednie działki, także otoczono murem, aby nikt nie mógł zajrzeć do wnętrza domu. Drzwi były zamknięte. Lina rozejrzała się w poszukiwaniu kame- ry, którą na pewno gdzieś tu zainstalowano, ale nie zauważyła żadnej. Jedynym dowodem nadzoru była szwajcarska recepcjonistka, która zaglądała do Liny mniej więcej co pół godziny i patrzyła na nią łaskawie. - Zapomnieli o pani - stwierdziła zgryźliwie, tak jakby czekanie na powrót Hoffmanów było dowodem, że na nikim nie można polegać. Kobieta miała na imię Nicole i pochodziła ze wsi w pobliżu Zug. Tyle Lina zdołała się dowiedzieć, ponieważ recepcjonistka nie chciała odpowiadać na żadne inne pytania dotyczące jej życia osobistego. Chyba myślała, że problemy Liny staną się mniejsze, jeżeli dziewczyna coś zje, dlatego najpierw przyniosła jej kawę, potem chrupiące roga- liki, kremowe ciastka, a potem na obiad zupę cebulową, kotlet z jagnięcia i stru- del z jabłkami. Na każdej tacy sekretarka układała ciężkie srebrne sztućce i sztywne, lniane serwetki. Lina odsyłała wszystko nie tknąwszy jedzenia. Nicole cmokała wynosząc tace, jakby chciała dać Linie do zrozumienia, że jest niewdzięczna i nie powinna się dziwić, że o niej zapomniano. Świadomość, że nikt jej nie obserwuje, dodała Linie odwagi. Mogła uważniej rozejrzeć się po pokoju. Sprawdziła stojący na biurku telefon. Miał trzy linie, zanotowała wszystkie numery w swoim kalendarzyku. W środkowej szufladzie biurka natrafiła na wewnętrzny bankowy informator telefoniczny. Tylko sześć stron, zawierających listę różnych telefonów podzielonych według działów. Przypomi- nały diagramy struktury firmy. Bank Credit Mercier miał dział handlowy, dział transakcji i dział bankowości kupieckiej, ale w każdym z nich pracowała tylko jedna osoba. Środki firmy zostały skoncentrowane w tych sferach, w których ła- two było ukryć pieniądze. Dział kredytów miał dziesięciu pracowników, dział międzynarodowy - ośmiu, a dział papierów wartościowych - pięciu. Najbardziej interesujące informacje znajdowały się na ostatniej stronie. Trzy osoby pracowa- ły w grupie komunikacji i przetwarzania danych. Ich telefony podano razem z nu- merami bankowego faksu oraz teleksu. Bardzo po szwajcarsku. Wszystko po- rządnie, jasno, zwięźle. Lina przepisała wszystkie nazwiska i numery do kalenda- rzyka. 238 W środkowej szufladzie biurka znalazła jeszcze jedną interesującą rzecz - kopię rocznego sprawozdania finansowego banku. Był to imponujących rozmia- rów tom, drukowany na doskonałej jakości papierze, z literą M zdobiącą okładkę. Na stronie trzeciej zamieszczono podsumowujący rok list pana Merciera do klien- tów, w którym rozwodził się on nad stabilnością szwajcarskiego franka i możli- wościami rozwoju gospodarczego głównych zachodnich rynków. Po nim nastę- powała seria tabelek i sprawozdań finansowych zaświadczających o stabilności i uważnym zarządzaniu Credit Mercier oraz list pełen bełkotu księgowych. I tym razem ostatnia strona okazała się najbardziej interesująca. Zawierała listę banków korespondenckich Credit Mercier na całym świecie. Lista była długa. Przedsta- wiała prawie czterdzieści nazw w miejscach nawet tak odległych jak Lagos czy Kuala Lumpur. Obok każdego banku podano nazwisko dyrektora zarządzającego oraz numery telefonu, faksu i teleksu każdej z tych instytucji. Przeglądając tę listę Lina stwierdziła, że wiele nazw brzmi znajomo: na przy- kład Banque des Amis w Curacao czy Banque Metropole w Montrealu, albo Tarią- bank w Bahrajnie. Miała pewność, że gdzieś już wcześniej je widziała, pewnie na jednym z dokumentów, które znalazła w plikach komputerowych Nasira Hammo- uda. Bez zastanowienia wyrwała ostatnią stronę sprawozdania rocznego i scho- wała ją do torebki. Sam wrócił po Linę o drugiej trzydzieści, Wyglądał na Zgrzanego, jak samo- chód, któremu zagotowała się woda w chłodnicy. Miał zaczerwienione policzki i zmęczone oczy z ciężko opadającymi powiekami. Kiedy wyminął Nicole i przy- witał Linę mokrym całusem, dziewczyna już wiedziała, co mu się stało. Był pija- ny. Miał cuchnący oddech. - Wyglądasz okropnie - stwierdziła Lina. - Co zatrzymało cię tak długo? - O mnie się nie martw - wyszeptał Sam opierając się o nią niepewnie. - Mój ojciec i ja już wszystko wymyśliliśmy. On zadzwonił do Merciera. Załatwio- ne. Możesz stąd wyjść od razu. Lina odwróciła się do Nicole. *- Czy to prawda? Szwajcarka przytaknęła. Sprawiała wrażenie zawiedzionej. - A to jeszcze nie wszystko - powiedział Sam. - Będziesz miała w Londy- nie nową pracę i w ogóle. Spojrzała na niego podejrzliwie. - Jaką pracę? O czym ty mówisz? Nie prosiłam przecież o żadną pracę. -* Ciii! - Sam położył palec na ustach. - Później. Nicole odprowadziła ich długim korytarzem w kierunku głównego wyjścia, ale nie zatrzymała się przy drzwiach frontowych, tylko poszła dalej. Schodami zeszła do piwnicy. Kolejne, węższe schodki prowadziły jeszcze głębiej pod zie- mię* do zielonych drzwi. - Dokąd idziemy, kotku? - spytał Sam. Nawet mówił teraz tak jak jego ojciec. 239 - Pan Mercier mówił, że powinni państwo skorzystać z prywatnego wyjścia - wyjaśniła Nicole. - W ten sposób nikt państwu nie przeszkodzi. - Mój ojciec wszystkim się zajął -wymamrotał Sam. - Dokąd prowadzi ten tunel? - spytała Lina. Bała się ciemnych korytarzy. - Do Rue de la Tertasse, sto metrów stąd. Wyjdziecie na górę schodami, otworzycie drzwi i traficie na dziedziniec przy ulicy. Pamiętajcie tylko, aby zamknąć za sobą wyjście. - Szwajcarka otworzyła drzwi i włączyła światło. Wyłowiło ono z ciemności długi korytarz, wystarczająco szeroki dla jednej osoby. - Dziękuję za wizytę - powiedziała ściskając ich dłonie. - Zapraszamy po- nownie. - Był to ostatni absurdalny gest szwajcarskiej gościnności. Lina zastana- wiała się, ilu klientów przed nimi korzystało z tej drogi, wykradając się z szano- wanego banku Credit Mercier niczym zwykli złodzieje. Kiedy Sam i Lina zaczęli iść wąskim korytarzem, usłyszeli za sobą odgłos zamykanych drzwi i przekręcanego zamka. Gdzieś z przodu rozległ się szmer uciekającego szczura. Lina pierwsza wyszła z banku i teraz szła przodem. Długi korytarz pachniał starością i zgnilizną, niczym pieniądze zmarłych. Wyszli z nie- go dokładnie w miejscu, które opisała im Szwajcarka, na mały dziedziniec, który prowadził do wąskiej ulicy w centrum dawnej dzielnicy handlowej. Lina zamknę- ła za nimi drzwi. Sam od razu ruszył na ulicę, ale dziewczyna wciągnęła go z pow- rotem w cień dziedzińca, - Zaczekaj chwilę - powiedziała tonem nauczycielki. - Nigdzie nie pójdzie- my, dopóki mi nie powiesz, co się stało. - Już ci mówiłem. Wszystko załatwione. Rozmawiałem z tatą i on się zajmie wszystkim. - Wciąż jeszcze wyglądał niewyraźnie. Lina miała ochotę trzasnąć go w twarz, żeby oprzytomniał. - Na co się zgodziłeś, Sam? - Na nic. Powiedziałem tylko, że się wycofasz i przestaniesz stwarzać pro- blemy. Tylko tego chcieli, więc im powiedziałem. - Obiecałeś im to? - Lina była zaskoczona. - Pewnie. Tylko tak mogłem powstrzymać Merciera od oddania cię w ręce policji. Zresztą po tym, co powiedział mój tato, uznałem, że właśnie tak powinno być. Ta cała sprawa jest o wiele bardziej skomplikowana niż myśleliśmy, Oczy Liny płonęły. - Sam! O czym ty mówisz? - Uspokój się. Chodźmy gdzieś na kawę. Boli mnie głowa. - Nie. Zostańmy tutaj. Tu jest bezpieczniej. Co powiedział twój ojciec? - Wszystko. Całą historię od początku. Jak poznał władcę i Hammouda i że to była tylko część większej operacji, i po co to robili, wszystko. Może to dziwne, ale jego słowa miały sens. - Co to za większa operacja? - No wiesz, sprawy CIA. - Sam!-Potrząsnęłanim.-Przestań. 240 - Co mam przestać? Staram się tylko ci pomóc. Kilka minut temu byłaś więź- niem w banku, a teraz jesteś wolna dzięki mojemu ojcu. Uśmiechnij się trochę, na litość boską. - Och, Sam! Nie mów do mnie w taki sposób. To zupełnie do ciebie niepo- dobne. Proszę, wyjaśnij mi, jaki układ zawarłeś ze swoim ojcem, żeby mnie wy- ciągnąć od Merciera? - Dobra. - Pocałował ją. Jego usta miały kwaśny smak. - Układ jest taki, że masz zostawić Hammouda w spokoju. Mamy mu pozwolić bawić się w jego wła- sne gierki. Może robić z pieniędzmi władcy, co chce. W zamian on zostawi w spo- koju ciebie. Oto i cała umowa. W porządku? - Ale przecież to nie są pieniądze Hammouda, nie należały też do władcy. Skradziono je ludowi Iraku. - Może i tak, ale teraz ma je Hammoud i my pozwolimy, żeby je sobie za- trzymał. I żadnych więcej bzdur. Rozumiesz? - To nie takie proste, Sam. Skąd wiesz, że mnie nie zabiją, kiedy już wrócę do Londynu? - Nie zrobią tego. Mój ojciec obiecał z nimi pogadać. Załatwił ci też nową posadę. O wszystko zadbał. - Z kim mam podpisać umowę? A może nie wolno mi o to pytać? - Wolno. Z Bank Arabia. Właścicielem jest palestyński bankier, Asad Bara- kat. To on pomaga temu Mercierowi przenosić pieniądze. Podobno chcą je prze- lać do innych banków, żeby je ukryć czy coś w tym rodzaju. Nie wiem. Zresztą to nie ma znaczenia. - A zatem on też pracuje dla Hammouda. Mój Boże! Jeżeli tak, to odma- wiam. Nie zgadzam się na żaden układ. - Daj spokój, Lina. Wrzuć trochę na luz. Nie bądź taką nerwuską. Spojrzała mu prosto w twarz. Był pijany i niepewnie trzymał się na nogach. Nawet gdyby uderzyła go w twarz, nic by to nie dało. Za daleko odpłynął. Ujęła jego dłoń w swoje. - Popatrz na mnie - powiedziała. - Czy zapomniałeś już z kim mamy do czynienia? Oni są Irakijczykami. - Wiem, że są Irakijczykami, Lina. - Zabiją mnie, jak tylko będą mieli okazję. Takie są ich metody. - Nie zrobią tego. Już nie. Mój ojciec trzyma ich na smyczy. Kierował Ham- moudem przez ostatnie dziesięć lat. - Oni mają gdzieś twojego ojca, Sam. Kiedy chodzi o sprawy między Irakij- czykami, trzymają się własnych zasad gry. Obudź się! - Hej, słodziutka. Nie kłóćmy się już, dobrze? Od tego zaczyna mnie boleć głowa. Wróćmy lepiej do hotelu i zdrzemnijmy się trochę. Przecież zeszłej nocy niewiele spałaś, pamiętasz? Trącił ją łokciem, aby w ten mało subtelny sposób przypomnieć jej, że ze- szłej nocy się kochali. Twarz Liny nie zmieniła się. To nie była wina Sama. Na- prawdę nie chodziło tu o niego. To była jej sprawa. Patrząc w jego przystojną, 241 zmęczoną twarz, Lina poczuła falę smutku. Należała do kobiet, które zawsze, przez całe życie marzą o szczęśliwym zakończeniu. Tym razem jednak nie było jej to dane. - Nie mogę się na to zgodzić - powiedziała cicho. - Złożyłam przysięgę. - Cotakiego? - Nic. - Dotknęła dłonią zarumienionego policzka Sama. Teraz wyglądał na bardziej zmęczonego niż pijanego. - Ty idź i się prześpij - powiedziała. - Przyda ci się drzemka, kochanie. Spotkamy się później w hotelu. Najpierw muszę zabrać rzeczy z miejsca, gdzie nocowałam. Potem do ciebie dołączę. - Obiecujesz? - Oczywiście. Bądź ostrożny. Nie daj się złapać selouwa. - Co to jest, do diabła, ta selouwal - Licho, które mieszka w rzece Tygrys i straszy dzieci. Nie jest tak miłe jak wawi. Bardzo się złości, kiedy ludzie robią złe rzeczy, na przykład kiedy za dużo piją. Sam spojrzał na nią zawstydzony. - Przepraszam, że się upiłem. To jakoś tak samo się dzieje, kiedy rozmawia się z moim ojcem. - Mężczyźni są żałośni - stwierdziła. Delikatnie pchnęła go ku ulicy. Skręcił w lewo, w kierunku jeziora i hotelu na jego przeciwległym brzegu. Kiedy Sam zniknął jej z oczu, Lina także wyszła na ulicę. Poszła w prawo, w stronę dworca towarowego i swojego małego pokoju, w którym zostawiła komputer. 40 W Genewie aż roiło się od spacerowiczów przechadzających się parami albo trójkami, tak że samotna kobieta mogła z powodzeniem kryć się w ich cie- niu. Lina przemierzała miasto zakręcając zawsze pod kątem prostym. Za każdym razem, gdy zbliżała się do kolejnego skrzyżowania, wyglądała zza kamiennych fasad budynków szukając irackich agentów. Wiedziała, że wciąż jeszcze byli w mie- ście i szukali jej pomimo obietnic ojca Sama. Podejrzewała, że przedtem czekali na nią przy Credit Mercier, tak jak poprzednim razem, a teraz pewnie wysłali swoich ludzi na ulice miasta. To nie była wina Sama, powtarzała sobie Lina w my- ślach. Trzeba było spojrzeć tej bestii w oczy, żeby zrozumieć, jaka jest groźna. W przeciwnym razie nie wiedziało się nic. Ukradkiem przemknęła przez stare miasto. Szła na południe, wzdłuż Rue des Granges, trzymając się z dala od jeziora. Skręciła w Rue Henri Fazy, po czym weszła w Rue de Hotel de Ville, na każdym rogu szukając mężczyzn o ciemnych twarzach, agentów w niebieskich dżinsach, płaszczach i zielonych, gabardynowych garniturach. Łysych w tweedowych marynarkach oraz takich, którzy udawali, że czytają gazety. Nie miała pojęcia, jak wyglądał kolejny za- 242 stęp jej prześladowców. Rozpoznać ich mogła dopiero, gdyby zaczęli ją gonić. Przystanęła kiedy dotarła do dużej ulicy handlowej o nazwie Boulevard Hel- vetique. Była to dość duża arteria komunikacyjna, zapchana autobusami i tak- sówkami. Oczywiste miejsce do wystawienia obserwatorów. Lina zastanawiała się przez chwilę, czy powinna wziąć taksówkę, ale zdecydowała iść dalej pie- chotą. Schowała się za dwoma wysokimi niemieckimi biznesmenami, którzy rozprawiali o czymś z ożywieniem. Chciała przejść przez bulwar, a potem prze- dostać się mostem przez rzekę L'Arve do swojego pensjonatu w pobliżu dwor- ca towarowego. Idąc prosto wzdłuż Boulevard Helvetique zarejestrowała coś kątem oka. Jakiś nagły ruch, jakby ptak wyfrunął spod osłony liści. Mężczyzna w kafejce, którą właśnie minęła, gwałtownie podniósł się od stolika i szybko ruszył za nią. Obejrzała się, żeby na niego spojrzeć. Wyglądał jak krótki pisto- let, był niski i krępy. Miał na sobie luźny brązowy garnitur. Odwrócił wzrok, kiedy popatrzyła mu w oczy. Skręciła w prawo, w małą uliczkę o nazwie Rue Senebier. Kiedy mały czło- wieczek w brązowym garniturze wszedł w uliczkę za nią, Lina zaczęła biec. Sły- szała odgłos jego butów stukających o bruk. U wylotu ulicy znajdował się duży park otaczający uniwersytet. Na jednym z rogów stał policjant. Lina przez mo- ment zastanawiała się, czy nie zawołać go, tak jak zrobiła to już raz w pobliżu jeziora, ale przypomniała sobie pogróżki Merciera, który chciał ją oddać w ręce szwajcarskiej policji. , Błyszczące BMW i mercedes zablokowały skrzyżowanie. Lina przedostała się między samochodami i pobiegła w stronę parku. Jej prześladowca nadal był za nią, ale trzymał się w pewnej odległości, aby uniknąć wywołania sceny. Takie zasady obowiązywały w Genewie. Żadnej broni, żadnej szarpaniny na ulicach; niczego, co mogłoby zmusić Szwajcarów do podjęcia działań przeciwko arabskim służbom wywiadowczym, które traktowały to miasto jak swoje własne. Lina obejrzała się przez ramię. Mężczyzna był za powolny. Powolny i gruby. Wiedziała, że może mu uciec. Myślała jasno, jakby guzik strachu w jej głowie został wyłączony. Wbiegła przez bramę wyznaczającą wejście do parku. Przed nią widniały zwarte, gęste zarośla. Błyskawicznie przebiegła przez trawnik i minęła wyso- ki świerk. Za nim zobaczyła gęsty żywopłot. Ciągnął się mniej więcej trzy- dzieści metrów, odgradzając ogród. Lepszej kryjówki nie mogła znaleźć. Pod- biegła do niego i wcisnęła się między liście, odginając grubsze gałęzie. Kiedy dotarła do środka żywopłotu, skuliła się klęcząc i podparła się o ziemię dłoń- mi. Niski mężczyzna właśnie okrążył świerk i rozglądał się wokół szukając dziewczyny. Widziała brązowy materiał jego garnituru, kiedy zbliżył się do żywopłotu. Szedł w jej kierunku, Starając się przejrzeć gęstwinę potrząsał gałęziami krzewów. Lina siedziała nieruchomo, wstrzymując oddech. Mężczyzna w brązowym garniturze zrównał się z nią. Sapał i chrząkał przeczesując zieloną gęstwinę. Prze- szedł obok niej, nic nie zauważając, po czym przystanął. Nagle wciągnął powie- trze i kichnął. Alhamdu liiiah! Był alergikiem. Kontynuował swoje poszukiwania 243 przeczesując gałęzie i kichając. Gdy doszedł do końca żywopłotu, skręcił w alej- kę i oddalił się w kierunku innej części parku. Lina zaczekała w krzakach jeszcze dziesięć minut, po czym opuściła park tą samą drogą, którą do niego weszła. To wydarzenie dowiodło, że Sam się mylił. Pomimo obietnic jego ojca, irackie psy wciąż jej szukały. Madame Jaccard, Szwajcarka, która kierowała pensjonatem, skarciła Linę, gdy ta wróciła. Gdzie była zeszłej nocy i dlaczego nie zadzwoniła? Czy nie wie- działa, jak bardzo madame Jaccard się martwi? Te nieobecności zaczynały ją de- nerwować. Lina przeprosiła i obiecała, że jeżeli jeszcze raz zostanie gdzieś do późna, uprzedzi o tym madame telefonicznie. Stara kobieta tylko pokiwała gło- wą. Pewnie chciała zostać wtajemniczona w sprawy Liny. - Kim on jest? - zapytała. Lina tylko położyła palec na ustach. Komputer stał tam, gdzie Lina go zostawiła, przy łóżku. Reszta jej rzeczy także zdawała się nietknięta. Dziewczyna wzięła długi prysznic, aby dać sobie trochę czasu na zastanowienie. Była to jej narada wojenna, w której udział brał tylko jeden wojownik. Cel określiła jasno: chciała zadać Hammoudowi jak naj- większe straty. Tylko jak? Do przodu pchała ją nie tylko obietnica, którą złożyła sobie w Bagdadzie. Prawdę mówiąc, nie miała innego wyjścia. Powrót do Lon- dynu odpadał, pomimo tego co mówił Sam. Mogła wygrać albo zginąć. Wie- działa, że do realizacji planu, który rodził się w jej myślach, potrzebowała so- jusznika. Po kilku minutach zastanowienia i zjedzeniu miski płatków śniada- niowych przyniesionych przez madame Jaccard, zadzwoniła do Helen Copaken. - Cześć - powiedziała, gdy przyjaciółka odebrała telefon. - Wiesz kto mówi? - No chyba - krzyknęła Helen w słuchawkę. - Mów do mnie, żebym wie- działa, że naprawdę żyjesz. - Żyję. Trafiłam do Szwajcarii i nic mi nie jest. Z twojej karty kredytowej wyciągnęłam jakieś pięć tysięcy dolarów. - Nie przejmuj się kartą. Powiem po prostu, że mi ją ukradłaś. Muszę ci powiedzieć, że tutaj szuka cię kupa ludzi. Jakiś obleśny facet przyszedł kilka go- dzin po twoim wyjeździe, a następnego dnia zawitała do mnie policja zadając całą masę pytań. Byli też inni, przez cały tydzień. Same przyjemniaczki. - Co im mówiłaś? - Nic. Twierdziłam, że nie mam pojęcia o czym mówią, że nie widziałam cię od wielu tygodni, ale byli strasznie denerwujący. Jesteś pewna, że nic ci nie jest? - Tak. Wszystko w porządku. Potrzebuję twojej pomocy. Chodzi o kompu- tery. Masz chwilkę? - Pewnie. Właśnie pracowałam nad moją grą, Inwazja Feministycznych Kosmitek, pamiętasz. Wymyśliłam kilka nowych opcji. Każdy z graczy może wybrać, czy chce mieć dzieci i pomoc domową. Jeżeli dzieci nie ma, rasa ko- 244 smicznych feministek wymiera; jak jest ich za dużo, wszyscy dostają fioła. Bez pomocy domowych feministyczne kosmitki szaleją, ale kiedy jest ich za dużo, szaleją dzieciaki. To bardzo subtelna gra. Spodoba ci się. No, ale zadzwoniłaś, żeby dowiedzieć się czegoś o komputerach. O co ci chodzi? - O to samo co przedtem. O włamywanie się i dostęp do systemów. - Brawo! Jak udała się ostatnia eskapada? Wszystkie sztuczki zadziałały? - Wspaniale. Chyba jestem stworzona do tego typu pracy. - Gratulacje. Wiedziałam, że złapałaś bakcyla. Jaki kolejny psikus planujesz? - Chcę ukraść miliard dolarów. - Tak trzymać! Nie daj sobą kręcić. Idź na całość. - Oczywiście na razie wszystko jest tylko w teorii. - Oczywiście, że jest. Jak dotąd nie uwierzyłam w nic, co mi powiedziałaś. No to wal. - Dobrze. Przypuśćmy, że ktoś planuje przenieść... powiedzmy, miliard do- larów telegraficznie. I przypuśćmy, że zna nazwisko i numer konta w szwajcar- skim banku, z którego pieniądze mają zostać przelane. No i jeszcze zna nazwisko administratora systemu w danym banku i numer linii teleksowej, której używają przy tego typu transakcjach. - Jasne. Jak na razie wszystko rozumiem. - Załóżmy także, że znane są nazwiska i numery kont w ośmiu małych ban- kach w odległych zakątkach kuli ziemskiej, do których teoretycznie mają zostać przesłane pieniądze. Oczywiście numery teleksów, za pośrednictwem których dokonywane są transakcje, też znasz. - Rozumiem. Zapowiada się niezła zabawa. I co dalej? - Powiedzmy też, oczywiście całkowicie hipotetycznie, że chcesz odciągnąć gdzieś jak najwięcej z pieniędzy wysyłanych do tych ośmiu banków. - Na przykład gdzie? - Na numerowane konto w jakimś nieokreślonym banku. Otóż moje pytanie brzmi, jak to zrobić. - Oczywiście tak, żeby nikt cię nie złapał? - Zgadza się. Tak, żeby mnie nikt nie złapał. Na chwilę w słuchawce zapadła cisza. Helen zastanawiała się nad problemem. - Jest tylko jeden sposób - odezwała się mniej więcej po dwudziestu sekun- dach. - Nawet biorąc pod uwagę to, że rozważania są czysto hipotetyczne. - Jaki sposób? - Nabrać te osiem banków, żeby wypluły gotówkę. - No dobrze. Tylko jak to zrobić? - W tym problem. Nie mam pojęcia. Linie zrzedła mina - Och, Helen. Liczyłam na ciebie. - Czekaj, znam kogoś, kto będzie wiedział, jak to zrobić. Nazywa się Leo Grizzardi. Wykłada w Purdue. Jeżeli ktokolwiek wie, jak wywinąć taki numer, to na pewno Grizzardi. 245 - Jak mogę się z nim skontaktować? - Lepiej nie próbuj. On jest krańcowym dziwakiem. Wrzeszczy na ludzi, mó- wi używając tylko pierwszych liter słów. Dla wszystkich jest potworem, ale ze mną pogada. - Jak to z tobą pogada? - Bo jest we mnie zadurzony, dziewczyno! Niby dlaczego ludzie cokolwiek robią? Daj mi teraz swój numer. Oddzwonię do ciebie za kilka minut, jak skończę rozmawiać z Grizzardim. Po rozmowie z Helen Lina postanowiła załatwić kolejną sprawę. Wybebe- szyła wszystko z torebki szukając wizytówki Fredericka Behra, amerykańskiego księgowego, który próbował poderwać ją w barze hotelu "Beau Rivage" tego wie- czoru, kiedy przyleciała do Genewy, Wybrała numer biura Behra i przedstawiła się tajemniczo jako "przyjaciółka pana Behra". Sekretarka natychmiast ją połą- czyła. - Cześć, Fred - powiedziała Lina. - Mówi Helen. Pamiętasz mnie? - Oczywiście. Mój Boże, jakżebym mógł zapomnieć? Nieprawdopodobnie piękna Helen, dziewczyna z moich snów. - Przepraszam, że tak nagle opuściłam cię tamtego wieczoru. Jak ci poszło z tym okropnym zbirem, który mnie gonił? - Możliwie - przyznał Fred. -To był dość nieprzyjemny typ. Palestyńczyk, sądząc po akcencie. Czułem się naprawdę głupio opowiadając mu moją historyjkę. - Jaką historyjkę? - Powiedziałem, że poznałem cię w barze i zabrałem cię do mojego klubu. Przekonywałem go, że na początku wziąłem cię za ekskluzywną prostytutkę, ale kiedy powiedziałaś, iż nie zamierzasz się ze mną przespać, uznałem, że jesteś gliną. On chyba uważał cię za jakiegoś izraelskiego szpiega, ale powiedziałem mu, że to śmieszne przypuszczenia. Powiedziałem mu też, że masz na imię Helen. Przykro mi, ale musiałem. - To nic. Tak naprawdę nie nazywam się Helen. - Miałem takie przeczucie. Właśnie za to cię lubię. Jesteś taką uroczą kłam- czuchą. Świetnie się z tobą bawiłem. Kiedy cię znowu zobaczę? - Naprawdę tamto spotkanie uznałeś za zabawną randkę? - Jak najbardziej. Od dawna się tak dobrze nie bawiłem. Najlepiej czułem się wtedy, gdy trzymałem cię za stopę i podsadzałem na tamten mur. Nawet mi się to śniło. - To miło. A jak wytłumaczyłeś mu to, że przeskoczyłam przez mur? -* Powiedziałem, że kogoś ścigałaś. Właśnie wtedy on stwierdził, że jesteś szpiegiem. A tak przy okazji, jesteś? - Nie. - Szkoda. Byłabyś niezłym szpiegiem. Udało ci się znaleźć te pieniądze, któ- rych szukałaś? 246 - Jeszcze nie, ale jestem coraz bliżej. Prawdę mówiąc właśnie dlatego do ciebie dzwonię. Potrzebuję pomocy finansowej. - Przykro mi to słyszeć. Pieniądze są takie nudne i tak wiele ich pływa wokół Szwajcarii. Myślałem, że dzwonisz do mnie, ponieważ chcesz się ze mną znów zobaczyć. - Zobaczę się z tobą, Fred, jeżeli mi pomożesz. , - W takim razie jestem na twoje rozkazy. Czego potrzebujesz? - Chciałabym, żebyś mi otworzył numerowane konto. Natychmiast, jeszcze dzisiaj. - Obawiam się, że to niemożliwe, moja dzika szelmo. Zwykłe otwarcie ta- kiego konta trwa przynajmniej jeden dzień. Szwajcarzy muszą przeprowadzić swoje "niezbędne procedury", cokolwiek to znaczy. Czy nie możesz zaczekać z tym do jutra? - Nie. Wiem, że to brzmi absurdalnie, ale muszę je mieć jeszcze dziś. Czy jest jakiś sposób, żeby to szybciej załatwić? - Tak, moja kochana. Jeżeli absolutnie musisz je mieć, da się to jakoś zrobić. Frederick Behr potrafi wszystko. - Ale jak, skoro założenie konta trwa dzień? - Miłość daje mężczyźnie nadnaturalną moc. - Daj spokój, Fred. Jak to zrobisz? - Oddam ci jedno z moich, oto jak. Trzymam kilka numerowanych kont na półce specjalnie dla klientów, którzy, nazwijmy to, mają pilną potrzebę. Wszy- scy księgowi w Genewie postępują podobnie. Nie mów o tym nikomu, ale to fakt. - Fred, jesteś kochany. - Powiedz mi, że mnie kochasz do szaleństwa. - Kocham cię do szaleństwa. Jaki jest numer tego konta? - Chwileczkę, właśnie go szukam. Co powiesz na konto w Union de Banques Suisses? Bardzo duże, bardzo porządne, bardzo dyskretne. Ma numer, chwilecz- kę... tak, ma numer OL 717.045. Powtarzam, Omaha, Lima, siedem-jeden-sie- dem-kropka-zero-cztery-pięć. Zapisałaś? - Tak. Jeszcze tylko jedno. Muszę mieć międzybankowy numer dostępu do UBS Genewa. - Daj spokój. Naprawdę jest ci potrzebny? No tak, chyba rzeczywiście tak. W porządku, daj mi tylko chwilkę. Już mam: sto - dziewięćdziesiąt trzy:- sto dwa- naście - siedemdziesiąt dwa. To wszystko? - Tak. Jesteś aniołem, Fred. Może się zdarzyć, że za dzień lub dwa na to konto trafi całkiem sporo pieniędzy. Czy w UBS nie będą o nic pytać? - Nie. W sprawach dotyczących pieniędzy Szwajcarzy nigdy nie zadają py- tań. To jeden z ich zawodowych sekretów. - A jeżeli ktoś ciebie o mnie spyta? Powiedzmy, szwajcarska policja. Co im wtedy powiesz? - Nic. Poza tym, że na pewno nie jesteś prostytutką. 247 - Czy powiesz im, że dzwoniłam do ciebie dzisiaj prosząc o numerowane konto? - Z całą pewnością nie. Przez to ja wypadłbym podejrzanie. Wzięliby mnie za faceta, który zakochał się beznadziejnie w niebezpiecznej kobiecie. - W takim razie do zobaczenia wkrótce. - Kiedy? Chcę znowu zajrzeć ci pod sukienkę i to możliwie jak najszybciej. - Nie wiem jeszcze kiedy. Zadzwonię do ciebie. Fred, nie pij za dużo. To ci nie służy. - Dobrze, kochana. Wszystko, co tylko zechcesz. Posłała mu przez telefon całusa i odłożyła słuchawkę. Helen zadzwoniła do niej pół godziny później. Wspaniały Grizzardi rzeczy- wiście miał pewien plan. Tym razem Lina uważnie wszystko notowała, a kiedy czegoś nie rozumiała, prosiła, aby Helen to powtórzyła. Nie obchodziło jej to, że pytania mogły brzmieć głupio. Gdy Helen skończyła wykładać plan opracowany przez Grizzardiego, Lina przeczytała przyjaciółce swoje notatki, żeby upewnić się, że wszystko dobrze zrozumiała. Potem Helen oznajmiła, że dodaje nową rzecz do Inwazji Feministycznych Kosmitek. Miał to być kolejnypoziom gry, który na- zwała Zemstą Panny Marian. Na tym poziomie feministyczne kosmitki próbowa- ły kraść duże sumy pieniędzy od bogatych mężczyzn i dawać je biednym kobie- tom albo po prostu zatrzymywać dla siebie. Rozwiązanie Grizzardiego okazało się dość oczywiste, w pewien trochę prze- wrotny sposób. O wiele łatwiej było udawać kogoś za pośrednictwem kompute- ra niż osobiście. Lina nie musiała przejmować się tak skomplikowanymi pro- blemami jak kolor włosów, modulacja głosu czy odciski palców. Wystarczyło mieć właściwe numery, które ona podobno miała. Bardzo korzystne było rów- nież to, że za cel obrała sobie małe banki. Wielkie banki miały bardzo drobia- zgowe systemy uniemożliwiające nieautoryzowany dostęp do kont albo przeno- szenie funduszy. Kiedy klient przesyłał polecenie wypłaty dużej kwoty, bank nakazywał zastosowanie testu algorytmowego, aby potwierdzić autentyczność transakcji. Osoba zajmująca się transferem funduszy wpisywała parametry trans- akcji - sumę w dolarach, datę, numer konta i hasło - do specjalnego kompute- ra. Jakakolwiek, najmniejsza różnica w tych danych i transfer odrzucano. Więk- szość dużych banków wymagała potwierdzenia każdego większego transferu funduszy. Według Grizzardiego, małe banki postępowały inaczej. Nie miały skompli- kowanego oprogramowania komputerowego z testami algorytmowymi i zaszyfro- wanymi danymi. Przeprowadzały transfery tak jak dawniej, na podstawie pro- stych instrukcji przesyłanych teleksem. Operowały w oparciu o zaufanie, na wła- sną niekorzyść. Wiedząc o tym Lina potrzebowała jedynie szczęścia. Podłączyła modem przewodem do gniazda telefonicznego i włączyła kom- puter. Najpierw musiała ustawić prędkość samej transmisji, zwalniając ją do pięć- 248 dziesięciu na minutę, czyli do prędkości używanej przez teleksy, znacznie mniej- szych od prędkości tysiąc dwieście, dwa tysiące czterysta lub dziewięć tysięcy osiemset, używanych w nowoczesnych systemach komunikacji. Według planu Grizzardiego, komputer Liny musiał stać się teleksem, a ona miała sobie wyobra- zić, że jest technikiem w wymyślonej centrali. Po ustawieniu modemu Lina uważ- nie napisała osiem różnych teleksów, aby wysłać po jednym do ośmiu banków, których listę Hammoud miał w swoich plikach komputerowych. Zakładała, że Ira- kijczyk traktował je jako wyjścia awaryjne. Pierwszy teleks wysłała do Tariąbank w Bahrajnie. Stworzyła go z informa- cji, które wzięła z prywatnych plików Hammouda oraz z tych, które znalazła w rocznym sprawozdaniu Credit Mercier i w wewnętrznym spisie telefonów. Wia- domość brzmiała następująco: TELEKS NR 9191. ODPOWIADAJĄCY: TARIQ BN DO:TARIQBANK 48,KING FAISAL ROAD, MANAMA, BAHRAIN DO WIAD.: ABDULLAH MAHDI, DYREKTOR ZARZĄDZAJĄCY DOTYCZY: TRANSFER FUNDUSZY Z CREDIT MERCIER KONTO # Z 068621 POWT. Z 068621 DO TARIQBANK KONTO # 90951 MERCIER CH. PROSZĘ PRZENIEŚĆ FUNDUSZE Z TARIQBANK KONTO # TL8078 POWT # TL8078 DO UNION DE BANQUES SUISSES KONTO # OL 717.045 W GENE- WIE. KOD KOMUNIKACJI MIĘDZYBANKOWEJ 100.93.112.72 POWT. 100.93.112.72. TRANSFER Z UPOWAŻNIENIA BENEFICJANTA FUNDUSZY, N.A. HAM- MOUDA, POWT. N.A. HAMMOUDA. W CELU POTWIERDZENIA DZWONIĆ DO NIŻEJ PODPISANEGO W GENEWIE, KTÓRY ZOSTAŁ UPOWAŻNIONY DO RE- PREZENTOWANIA WŁAŚCICIELA, NUMER TELEFONU 41-22-333-4788. SYGNATARIUSZ/FRANK HOFFMAN Lina przygotowała jeszcze siedem podobnych wiadomości, zmieniając tylko nazwiska, numery kont i szczegóły dotyczące banków. Za każdym razem wpisy- wała numer pensjonatu madame Jaccard jako numer do potwierdzenia ważności transakcji. Kiedy skończyła, wysłała wszystkie teleksy, jeden po drugim, za po- średnictwem ITT. Potem pozostało jej tylko czekać na odpowiedź. Była więcej niż dumna z siebie. Jej plan nie musiał zadziałać w przypadku wszystkich ban- ków. Gdyby sprawdził się choć w jednym, Lina siedziałaby na fortunie. Zostały jej jeszcze tylko dwa szybkie telefony. Raz jeszcze zadzwoniła na biurowy numer Freda Behra i słodziutkim głosem oświadczyła, że ma jeszcze jedną, ostatnią prośbę. W ciągu następnych czterdziestu ośmiu godzin Fred mógł się spodziewać telefonu od pewnej osoby w Londynie. Osoba ta miała się przed- stawić jako Helen. Owszem, to naprawdę było jej imię. Prawdziwa Helen miała mu podać numer nowo otwartego konta. Lina prosiła Freda, aby był tak kochany 249 i przelał wszystko z konta UBS - niezależnie od wielkości kwoty - na numero- wane konto, którego namiary miała mu podać Helen. Plany Liny zdążyły już tak oczarować Freda, że dziewczyna mogła prosić go, o co tylko chciała. Obiecał, że zrobi wszystko natychmiast - cokolwiek by to miało być. Potem Lina zatelefonowała do Helen po raz ostatni i zapytała czy przyjaciół- ka jest gotowa po raz pierwszy zagrać na poziomie Zemsty Panny Marian. Wyja- śniła jej, że ma jak najszybciej założyć numerowane konto w banku o nazwie Edgebank w Jersey, na Wyspach Normandzkich. Wybrała ten bank z listy zamiesz- czonej na ostatniej stronie sprawozdania Credit Mercier. Lina podała przyjaciółce numer telefonu. Helen miała zadzwonić na ten numer natychmiast po rozmowie z Liną i założyć konto. Gdyby musiała pojechać do Jersey, miała to zrobić. Potem Lina wytłumaczyła przyjaciółce, że po otwarciu konta powinna zadzwonić do pana Behra w Genewie, przedstawić się używając tylko pierwszego imienia i po- dać mu numer konta w Edgbank. On miał się zająć przelaniem pieniędzy. Praw- dopodobnie dużej sumy. Potem Lina obiecała, że da znać przyjaciółce, co dalej robić z taką kwotą. - To nie jest gra? - spytała Helen. - Nie - odparła Lina. To nie była gra. Pierwszy bank zadzwonił dopiero po dziewięćdziesięciu minutach z zapyta- niem o teleks. Mężczyzna mówił z hiszpańskim akcentem. Przedstawił się jako asystent dyrektora generalnego banku Bancobraga w Panamie. - Czy jest Senor Frank Hoffman?- zapytał. - Nie, wyszedł na obiad. Jestem jego asystentką. W czym mogę panu po- móc? - Dzwonię w sprawie przelewu pieniędzy. - Tak. Pan Hoffman zostawił instrukcje, zanim wyszedł. Rozumiem, że cho- dzi o pieniądze, które zostały przekazane z Credit Mercier i mają zostać przelane na konto w Union de Banques Suisses? - Senor Hoffman powiedział pani o tej transakcji? - Tak. Polecił mi potwierdzić transfer na wypadek, gdyby pan zadzwonił. - Ale sama pani rozumie, to jest bardzo duży przekaz. Chodzi przecież o sto czterdzieści osiem milionów dolarów. - Tak. Wiem, Pan Hoffman powiedział, że Nasir Hammoud wydał instruk- cje, aby przenieść fundusze jeszcze dzisiaj. Mówił, że to bardzo ważne. - Senor Hoffman tak powiedział? - Tak. Pan Hoffman prosił, żebym to wszystko panu powtórzyła. - No, nie wiem. Zwykle potrzebne jest nam poświadczenie na piśmie w przy- padku tak dużych transferów, ale skoro Senor Hoffman osobiście wydał pani takie polecenie, to chyba wszystko jest w porządku. Zobaczymy, co uda nam się zrobić. - Dziękuję - powiedziała Lina. - Pan Hoffman będzie wam bardzo wdzięczny za pomoc. 250 Odłożyła słuchawkę, położyła się na łóżku i zamknęła oczy. Wszystko stało się tak szybko, że wciąż nie mogła uwierzyć w to, co właśnie zrobiła. Wyciągnęła sto czterdzieści osiem milionów dolarów z kieszeni Nasira Hammouda. Pienią- dze już wkrótce miały zostać uwolnione z klatki. Wyobraziła je sobie. Miliony dolarowych banknotów płynących w kierunku nieba, a potem spadających prosto w dłonie nieszczęsnych więźniów Pałacu Końca. Okrutna grawitacja, która utrzy- mywała pieniądze władcy na orbicie, została pokonana; przerwano ją, choćby tylko na chwilę. Lina żałowała, że nie ma z nią Nabila Jawada. Mogliby to razem uczcić. 41 Lina czekała w swojej kryjówce jeszcze dwie godziny, wciąż oszołomiona tym, czego udało jej się dokonać. Żaden z pozostałych siedmiu banków nie za- dzwonił i w końcu znużyła ją bezczynność. Chciała jeszcze jeden, ostatni raz zo- baczyć Sama Hoffmana. Nie mogła tak po prostu rozpłynąć się w powietrzu. Mu- siała pożegnać się z nim zanim rozpęta się burza. Potem mogła odejść. Zadzwo- niła do niego do hotelu. Nikt nie odpowiadał, ale wiedziała, że Sam w końcu wróci do siebie, więc postanowiła iść tam i zaczekać na niego. Zabrała przybo- ry toaletowe i zmianę bielizny i zapakowała je do małej torby. Wychodząc za- pukała do pokoju madame Jaccard i poprosiła, w razie gdyby ktoś dzwonił do Franka Hoffmana, aby zapisała ich nazwiska i powiedziała, że Frank Hoffman odezwie się później. Wyjaśniła, że to taki rodzaj gry, w którą bawią się z przy- jaciółmi z uniwersytetu. Ona udawała pana Hoffmana, a pozostali bankierów. Szwajcarka tylko pokiwała głową. Wystarczyło, że Lina płaciła z góry, reszta jej nie obchodziła. Lina wsiadła w pierwszą z kolejki taksówek stojących u wylotu ulicy. Kazała kierowcy zatrzymać się obok hotelu "Intercontineńtal", przy wejściu służbowym na tyłach budynku. Pomyślała, że Irakijczycy na pewno wystawili swoich ludzi od frontu, a nie od tyłu. W końcu uważali się za elitę, za irackich moukhabarat. Lina rozejrzała się po dziedzińcu. Wydawał się pusty. Przebiegła przez służbową dro- gę dojazdową do wejścia dla pracowników i prześliznęła się przez drzwi. Tuż za nimi siedział na portierni jakiś Szwajcar. Lina pokazała mu klucz. Mężczyzna mruknął tylko, żeby następnym razem skorzystała z wejścia frontowego, i prze- puścił ją. Kilkanaście metrów dalej Lina znalazła windę towarową i pojechała nią na ósme piętro. korytarz był pusty. Trzymając się blisko ściany przeszła w kierunku pokoju Sama. Przez moment poczuła strach, gdy brzęknął dzwonek windy, ale z kabiny wy siadło tylko dwóch hałaśliwych Amerykanów. Bez przeszkód dotarła do apar- tamentu Hoffmana. Włożyła klucz w zamek, przekręciła okrągłą klamkę i weszła 251 do ciemnego pokoju rzucając torbę na podłogę przy wejściu. Po omacku znalazła włącznik światła i przycisnęła go. Na jej ustach zamarł krzyk. Apartament niemal dosłownie podarto na strzępy. Kanapy i fotele pocięto wypruwając wszystko ze środka. Materac w sypialni także rozdarto wyrywając sprężyny. Z biurka wywalono szuflady rozsypując ich skąpą zawartość po podło- dze. Była to potworna scena naznaczona bezsensownym okrucieństwem, które stało się wizytówką Irakijczyków. W pierwszym odruchu Lina chciała uciekać, ale widząc, że apartament jest pusty, zamarła na chwilę w bezruchu starając się zebrać myśli. Najwidoczniej czegoś tu szukali, tylko czego? Odpowiedź prze- raziła ją. Hammoud na pewno odkrył już jej komputerowy najazd na jego skar- biec. Jeden z banków prawdopodobnie porozumiał się z nim albo z Mercierem, żeby potwierdzić transfer. Raz jeszcze spojrzała na ruinę, jaka pozostała z apar- tamentu. Zrozumiała, że dotąd obowiązujące genewskie zasady zostały zawie- szone. Lina wróciła do drzwi i uchyliła je nieznacznie. Korytarz był pusty. Wie- działa, że wkrótce wrócą. Musiała uciekać. Wyszła z pokoju i zamknęła za sobą drzwi pozostawiając torbę w środku. Przeszkadzałaby jej w ucieczce. Przebiegła korytarzem z powrotem w kierunku windy towarowej. Przy wej- ściu do niej siedziała turecka pokojówka. Paliła papierosa. Lina przycisnęła guzik wzywający dźwig. Pokojówka pokręciła głową. - To niedozwolone. Niedozwolone - powiedziała. W drugim końcu korytarza znowu odezwał się dzwonek. Tym razem z windy dla hotelowych gości wysiedli mężczyźni mó- wiący po arabsku. - Cicho! - szepnęła Lina. Sięgnęła do portfela i znalazła banknot pięćdzie- sięciofrankowy. Wcisnęła go w dłoń tureckiej pokojówki. - Ani słowa! Arabskie głosy były teraz głośniejsze. Pewnie mężczyźni wrócili do pokoju Sama. Gdzie się podziała ta przeklęta winda? Jeden z Arabów wykrzyknął jakieś przekleństwo. Na pewno znalazł torbę Liny. Kobiety usłyszały odgłosy zamiesza- nia i krzyki. Arabowie szukali Liny. W końcu rozległ się dzwonek windy towarowej. Drzwi się otworzyły, Lina wskoczyła do środka i przycisnęła guzik parteru. Mężczyźni biegli teraz w jej stronę. Usłyszeli dzwonek. Drzwi windy wreszcie zaczęły się zamykać. Lina zo- baczyła jeszcze twarze swych prześladowców. Ludzie Hammouda rzucili się ku drzwiom dźwigu niczym rozwścieczone psy gończe. Jeden z nich szarpnął turec- ką pokojówkę i pchnął jąna ścianę. Biedna kobieta wciąż jeszcze zaciskała w dłoni swoje pięćdziesiąt franków. / Winda zjeżdżała powoli, ale dotarła na parter/nie zatrzymując się. Kiedy drzwi się otworzyły, Lina wypadła z nich, wyminęła jakiegoś kelnera i pobiegła do służ- bowego wyjścia. Przeleciała obok szwajcarskiego portiera i wypadła na dziedzi- niec. Wciąż jeszcze nie było tam nikogo. W pewnej odległości za hotelem do- strzegła las. Pobiegła w tamtym kierunku. Przeskoczyła przez niskie ogrodzenie z łańcuchami, a potem pokonała zalesiony parów. Zatrzymała się dopiero przy małej bocznej drodze, pół mili dalej. 252 Wąską szosą jechał samotny citroen. Lina wyskoczyła na drogę. Kierowca krzyknął coś po francusku widząc przed sobą oszalałą kobietę, która nagle po- jawiła się w zasięgu jego świateł niczym uciekinierka z zakładu dla umysłowo chorych. - S 'U vousplaitl - krzyknęła Lina składając dłonie jak do modlitwy. - Proszę! Starszy mężczyzna siedzący za kierownicą samochodu przyjrzał się jej scep- tycznie, po czym otworzył drzwiczki. Zaproponował papierosa, a kiedy zauwa- żył, że drży, oddał jej także swój płaszcz. Z ulgą stwierdził, że nie była szalona. Zaproponował nawet, że zawiezie ją w pobliże dworca towarowego za Rodanem. Po drodze minęły ich mrugające światłami wozy policyjne jadące w kierunku hotelu "Intercontinental", ale Lina nie zwracała na nie uwagi. One należały do świata, z którego właśnie zamierzała zniknąć. Sam Hoffman wrócił do hotelu "Intercontinental" tuż przed dziesiątą, po dłu- giej, hałaśliwej kolacji, którą zjadł w towarzystwie ojca w drogiej restauracji. Star- szy Hoffman wypił dużo, Sam w ogóle nie tknął alkoholu. Wstrzemięźliwość syna tylko prowokowała Franka. - Obrzydliwa miernoto! - wykrzykiwał raz po raz uderzając pięścią w stół i opisując rozmaite katastrofy akcji CIA. W końcu kelner poprosił go, aby zacho- wywał się trochę ciszej. Kulminacyjny punkt wieczoru nastąpił, gdy na sali poja- wił się skrzypek. Frank rozejrzał się wokół i widząc, że większość klientów re- stauracji stanowią Arabowie, zawołał głośno do muzykanta: - Zagraj "Hava Nagila"! - Skrzypek próbował zignorować jego żądanie, ale Frank znowu krzyknął: - Zagraj "Hava Nagila", do cholery! - Kiedy zamiast tego muzyk zaczął grać "The Sound of Music", Frank zerwał się na równe nogi. - Graj "Hava Nagila", ty sukinsynu! - wrzasnął. Skrzypek niechętnie zaczął grać melodię, najciszej jak tylko mógł. Wielu Arabów opuściło restaurację. - Sądziłem, że nie lubisz Izraelczyków - powiedział Sam. - Nie lubię. Ale nie lubię także Arabów. Mam dość ich chrzanienia. Frank zaczął klaskać w takt melodii. Podśpiewywał sobie "na-na na-na-na-na- na" prowokując okrzyki oburzenia wśród wielu Arabów, którzy pozostali na sali, aby dokończyć kolację. Kiedy piosenka się skończyła, Sam stwierdził, że czas się zbierać. Frank namawiał go, aby odwiedzili jeszcze "Casino de Geneve", obiecując, że założy za syna dziesięć tysięcy dolarów, jeżeli pójdzie razem z nim i dotrzyma mu towarzy- stwa. Sam odmówił. Było późno, a on miał się spotkać w hotelu z Liną. Przed "Intercontinentalem" Sam dostrzegł migające policyjne światła. Tak- sówkarz wysadził go w pobliżu wejścia. W hotelowym holu roiło się od szwajcar- skich policjantów. Przesłuchiwano właśnie kierownika hotelu. Serce Sama zama- rło. Miał wrażenie, jakby nagle otoczyły go mrok i stęchlizna. Wsiadł do windy. Na ósmym piętrze policji było jeszcze więcej. Musiał pokazać klucz do pokoju, 253 żeby przejść. Idąc korytarzem czuł, jak niewidzialna pętla zaciska się mu wokół gardła. Ciężar strachu padł na puste miejsce w jego piersiach. Nacisnął klamkę. W pokoju paliły się światła. - Jezu! -jęknął cicho. Powoli wszedł do splądrowanego apartamentu zasła- nego szczątkami wyrwanymi z wszystkich mebli i podartymi zasłonami. Pomię- dzy rozprutymi poduszkami foteli przeszedł do sypialni. Odciągnął poszarpany materac na bok, aby zajrzeć pod spód, potem poszedł do łazienki. Odsunął zasło- nę prysznica i sprawdził wannę. Podświadomie szukał ciała. Kiedy nie znalazł go w łazience, wrócił do pokoju i zaczął zaglądać do wszystkich szaf, aż znalazł się z powrotem przy drzwiach wejściowych. Wtedy spostrzegł torbę. Otworzył zamek. Biustonosz, figi, szczoteczka do zębów, szczotka do włosów. Zaklął i zawołał szwajcarskiego oficera stojącego w korytarzu. Szwajcar natychmiast podbiegł do niego. - Merde! - rzucił na widok rumowiska w pokoju. Kiedy Sam pokazał mu torbę z kobiecymi rzeczami, policjant natychmiast porozumiał się przez radio z ko- legami na dole. Potem wziął Sama za rękę i zabrał go na parter. W jego głosie pojawiła się łagodniejsza nuta, tak jakby chciał przygotować Sama na coś nie- przyjemnego. - Dokąd idziemy? - spytał Hoffman. Spojrzał oficerowi w oczy i dostrzegł w nich ten rodzaj współczucia, który mówi nam, że nasze obawy są słuszne. - Zastrzelono kobiete^-powiedział policjant -Znaleźliśmy jej ciało w lesie za hotelem. - Dopiero wtedy Sam krzyknął z gniewu i przerażenia, przeklinając własną głupotę. Nagle dotarło do niego, że sam prowadził Linę ku temu miejscu za hotelem od chwili, w której ją poznał. Kordon szwajcarskich policjantów zebrał się wokół Hoffmana, gdy tylko wyszedł służbowymi drzwiami. Sam szedł odrętwiały, z kamienną twarzą, jak więzień prowadzony na własną egzekucję. Ludzie coś do niego mówili, ale on nic nie słyszał. W jego głowie rozlegały się tylko głuche trzaski przypominające elek- tryczne wyładowania. Ciało kobiety leżało twarzą w dół, częściowo przykryte kocem. Sam najpierw zauważył podeszwy z białej gumy, potem czarny uniform i dopiero na końcu twarz. Później myślał, że najgorsza była ulga, którą poczuł w tamtej chwili, kiedy dotarło do niego, że zamordowana kobieta to nie Lina. - Ona żyje - wymamrotał. Policjant objął go ramieniem sądząc, że Sam po- stradał zmysły, ale on tylko powtórzył: - Ona żyje. Skulone na nierównym materacu mchu za hotelem leżało ciało tureckiej poko- jówki, która tego dnia pracowała na wieczorną zmianę na ósmym piętrze "Interconti- nentalu". Ktoś uderzył ją kolbą pistoletu, a potem strzelił jej w głowę. W ustach mar- twej kobiety policja znalazła zmięty banknot pięćdziesięciofrankowy. Patrząc na sztyw^ ne ciało Sam myślał o Linie i o tym co czekało ją w razie powrotu do Bagdadu. 254 Szwajcarska policja przesłuchiwała Sama ponad godzinę. Zabrali go jeszcze raz do pokoju hotelowego i kazali wielokrotnie powtarzać, co się wydarzyło. Za- grozili nawet, że go aresztują za zameldowanie nie istniejącej żony. Hoffman opo- wiedział im niewielki ułamek tego, co wydarzyło się przez kilka ostatnich dni. To nie był dobry moment na składanie szczegółowych zeznań. Musiał się najpierw zastanowić. Wokół niego gromadzili się coraz to nowi policjanci z nowymi pytania- mi i formularzami Ktoś z amerykańskiego konsulatu kręcił się po korytarzu, W końcu Samowi udało się wymknąć pod pretekstem, że źle się czuje. Nie kłamał. 42 Sam Hoffman zadzwonił do pokoju ojca w "NogaHilton", ale nikt nie podniósł słuchawki. Najpierw zajrzał do baru z nadzieją, że zastanie tam Franka opar- tego o kontuar, wlewającego w siebie brandy i opowiadającego pijanym towa- rzyszom jakieś potworne, wymyślone historie o swoich przygodach na Bliskim Wschodzie, ale barman powiedział, że pana Hoffmana nie widział przez cały wieczór. Potem Sam sprawdził w kasynie. Rozglądał się szukając ojca uwieszo- nego na brzegu stołu do gry i szepczącego czułe słówka do kości. Tam jednak też go nie znalazł. Raz jeszcze zadzwonił do pokoju Franka, ale wciąż nikt nie odpowiadał. W końcu Sam spróbował dodzwonić się do Asada Barakata, są- dząc, że Frank postanowił wypić jednego przed snem w towarzystwie przyja- ciela. Telefon dzwonił bez odpowiedzi. Z rosnącym niepokojem Sam poszedł do recepcji. - Mój ojciec nie odpowiada na telefony - wyjaśnił recepcjoniście, który miał nocną zmianę. - Jest starszym człowiekiem. Martwię się, że coś mu się mogło stać. Recepcjonista poprosił Sama o dowód tożsamości, studiował dokument przez chwilę, po czym wziął zapasowy klucz do pokoju. Był drobiazgowy, porządny i dokładny. Kiedy stanęli przed drzwiami pokoju Franka, mężczyzna zapukał do nich cicho, a potem jeszcze raz, głośniej. Sam stał obok niego wciąż przekonując się w duchu, że za chwilę drzwi się otworzą i Frank Hoffman wytoczy się na kory- tarz hotelowy, przeklinając i wyciągając zatyczki z uszu. Niestety, drzwi pozosta- ły zamknięte. Kierownik nocnej zmiany raz jeszcze zapukał, po czym spojrzał na Sama. - Sprawdzimy to. - Włożył klucz do zamka i przekręcił. Sam pierwszy wszedł do pokoju. - Tato? - zawołał niezbyt głośno. Jego głos zabrzmiał w ciemnościach jak wołanie małego chłopca. Najpierw Hoffman zobaczył ciało Asada Barakata rozciągnięte pośrodku pokoju. Leżało twarzą w dół, Wokół głowy zebrała się niewielka kałuża krwi. 255 - O mój Boże! -jęknął Sam. Nagle zrobiło mu się niedobrze. Kilka kroków od głowy Barakata leżało ucho. Zostało oderwane i ciśnięte przez pokój jak jakaś zbędna część, znacząc na dywanie wąską strużkę krwi. Kierownik hotelu stanął nad ciałem bankiera i wydał okrzyk przerażenia. Sam podszedł do drzwi sypialni i otworzył je. Na łóżku leżał Frank Hoffman. Pościel miała kolor purpury i była mokra od krwi wyciekającej z kilkunastu ran. Sam podszedł bliżej, ale po sekundzie cof- nął się z jękiem. Małe dłuto, nie większe od małego palca, leżało przy prawej dłoni Franka Hoffmana. Na jego ostrzu pozostały kawałki skóry i ścięgien. Na stoliku obok łóżka leżał młotek. Sam nie mógł się poruszać, mówić ani oddy- chać. Zmusił się, aby podejść do ojca i przyjrzeć mu się uważnie. W prawej dłoni brakowało mu dwóch palców, w lewej jednego. Z każdej stopy wyrwano po dwa palce. Sam pochylił się nad okaleczonym ciałem. Usta Franka Hoffmana były za- kneblowane, ale kiedy Sam przyłożył głowę do jego piersi, poczuł bicie serca. Rozwiązał knebel. Ojciec mamrotał coś w delirium. Sam szepnął ojcu do ucha:. - To ja, tato. Sam. Nie umieraj. Ojciec jęknął i raz jeszcze spróbował coś powiedzieć, dobywając słowa z nie- mal martwego ciała. Wykaszlał z siebie przerywany dźwięk niczym jąkała. - Szsz - uciszył go Sam głaszcząc ojca po policzku. Starszy Hoffman zrobił ręką gest, jakby chciał sięgnąć po telefon. Z kikutów po odciętych palcach wciąż kapała krew. Resztki mięśni i kości drżały. - Leż spokojnie - powiedział Sam. - Wszystko będzie dobrze. Uda ci się, zobaczysz. Kierownik nocnej zmiany wszedł do sypialni i znowu zaczął krzyczeć na wi- dok zmaltretowanego ciała. Podbiegł do telefonu i zadzwonił na dół po pomoc. Widok jego paniki sprawił, że Frank Hoffman podniósł się nieznacznie. Otworzył oczy i spojrzał na syna próbując wydobyć z siebie słowa, jakby było to ostatnie zadanie, które musi wypełnić, zanim straci przytomność. - O co chodzi, tato? - Żadnej policji - wyszeptał Frank. - Zadzwoń do komendanta. - Wymam- rotał jeszcze genewski numer telefonu i ponownie zamknął oczy. Sam pocałował ojca w czoło. Policja już jechała na miejsce zdarzenia. Wysłano także ambulans. Było za późno, żeby załatwić sprawę na czysto. Pierwsze kilka godzin po katastrofie Sam Hoffman spędził w stanie zupełnej nieświadomości. Zależało mu tylko na tym, żeby jego ojciec przeżył. Zabrali go do szpitala kantonu genewskiego i aż do świtu trzymali na sali operacyjnej. Szwaj- carskim lekarzom udało się przyszyć dwa z odciętych palców, przy trzecim się poddali, a z palcami u stóp nawet nie próbowali. Później tego ranka pozwolili Samowi wejść na salę pooperacyjną i posiedzieć przy łóżku ojca. Skóra staruszka była miękka i biała jak kostka mydła. Do jego nosa i ramion przymocowano pla- 256 stikowe rurki; pielęgniarki przez cały czas sprawdzały podstawowe funkcje ży- ciowe i odpowiednio dostosowywały podawanie leków. Teraz Frank należał do nich. Późnym popołudniem środki uśmierzające ból przestały działać i ordynator przyszedł sprawdzić stan pacjenta. Przekazał Frankowi dobrą nowinę - udało się uratować dwa palce - a potem złą. Na wpół przytomny Frank spojrzał na lekarza i otworzył usta. - Pozwę was do sądu - powiedział słabo. Następnego dnia rano do Franka Hoffmana przyszedł jakiś mężczyzna z ame- rykańskiego konsulatu. Rozmawiali na osobności przez pół godziny. Potem męż- czyzna odszukał Sama w poczekalni dla odwiedzających i zaproponował krótki spacer. Przedstawił się jako Art. Wyglądał podobnie do tych wszystkich ludzi, których Sam pamiętał z dzieciństwa. Często odwiedzali jego ojca w ich domu w Bejrucie: twarz ziemista od nadmiaru alkoholu i z braku słońca; oczy dawniej bystre, ale teraz już słabiej widzące, stępione niczym ostrze starego noża. Sam i Art wyszli ze szpitala i skierowali się w stronę jeziora. Art powiedział, że policja aresztowała dwóch oficerów irackiego wywiadu, którzy przebywali w Genewie z ramienia misji Organizacji Narodów Zjednoczo- nych. Oskarżono ich o zabójstwo Barakata oraz tureckiej pokojówki. Nazwisko Franka Hoffmana jeszcze nie trafiło na łamy gazet i konsulat miał nadzieję, że tak pozostanie. - To wielka puszka robaków - powtórzył Art kilka razy. Według opinii konsulatu, Frank Hoffman powinien opuścić Szwajcarię od razu, jak tylko będzie w stanie podróżować. Szwajcarzy stawali się podejrzliwi i pozostanie tu mogło być dla Franka niebezpieczne. Konsulat - Art przez cały czas z uporem używał tego określenia - pracował już nad rozwiązaniem tego pro- blemu. Prawdopodobne było, że uda się zawrzeć jakiś układ z władzami szwaj- carskimi. Frank i Sam musieliby wówczas złożyć krótkie oświadczenia na policji i zobowiązać się do współpracy w przyszłym ewentualnym postępowaniu sądo- wym. W zamian Szwajcarzy mieli pozwolić im na opuszczenie kraju. Była też pokrewna sprawa oszustwa finansowego, w którą wmieszany był prywatny bank prowadzony przez kogoś o nazwisku Mercier, przyznał Art. Również w tym przy- padku Szwajcarzy gotowi byli bez końca odwlekać postępowanie sądowe. Był to jasny układ. Szwajcarzy najwidoczniej nie mieli ochoty otwierać tej puszki z ro- bakami, podobnie jak Amerykanie. - Zrobię to, co postanowi mój ojciec - powiedział Sam. Zabrzmiało to tro- chę kulawo, zdawał sobie z tego sprawę, ale tak właśnie się czuł. Frank z kolei postanowił postąpić tak, jak chciał tego rząd Stanów Zjednoczonych, co bardzo ułatwiało sprawę. Przybyli prawnicy, aby spisać ich oświadczenia i negocjować warunki ugody. Raz jeszcze odwiedził ich Art z konsulatu. Kiedy sądził, że Sam nie słucha, szepnął Frankowi na ucho, że pokrywka trafiła na miejsce. - Potworne gówno - mruknął Frank w odpowiedzi. 257 Dwa dni później opuścili Genewę i udali się do amerykańskiego szpitala w Pa- ryżu. Frank został ulokowany w obszernej sali z widokiem na bogate podmiejskie rejony Neuilly. Przez pierwszy tydzień Sam pozostawał przy nim niemal dwa- dzieścia cztery godziny na dobę. Opieka nad ojcem była dla niego swego rodzaju środkiem znieczulającym, który pozwalał mu nie myśleć o Linie, Aby jakoś wy- pełnić czas, czytał Frankowi książki. Najpierw staruszek poprosił go o Dolinę Lalek, ale Sam stanowczo odmówił czytania tego. W końcu obaj przystali na Pa- ragraf 22. Ojciec tak bardzo śmiał się z zabawnych fragmentów powieści, że Sam musiał mu wycierać łzy z policzków. Frank nie zgadzał się. na jakiekolwiek rozmowy o wydarzeniach w Genewie. Chyba zrozumiał, że popełnił katastrofalny błąd w swojej ocenie sytuacji; błąd, któ- ry sięgał wiele, wiele lat wstecz i którego teraz już nie dało się odwrócić. Co można było powiedzieć o tak monstrualnej pomyłce? Mówienie czegokolwiek zmniejsza- łoby jej powagę, więc Frank nie mówił nic. Teraz miał to już za sobą. Olbrzymia góra lodowa dokonała wielkich szkód i zniknęłazarufą. Nie chciał rozmawiać o tor- turach, jakie przeszedł, ani o tym, czego ludzie Hammouda chcieli się od niego dowiedzieć. Tamto już się skończyło, Podobnie jak wielu ludzi jego profesji, wolał pragmatyczną etykę zawartą w sześciu słowach recepty: ,,Zapomnijmy o tym, to już przeszłość". Tak też zrobił. Agencja wszystkim się zajęła; wyrównano wszelkie załamania i nierówności. Takie było życiowe kredo Franka i nie zmieniło go kilka minut tortur w pokoju hotelowym w Genewie. Sam opatrywał rany ojca, czytał mu i wysłuchiwał jego wykładów na temat tego, co się działo we współczesnym świe- cie. Wszystko to działało na niego uspokajająco. Sam w końcu zrozumiał, że czułby się zawiedziony, gdyby ojciec próbował przepraszać za to co się stało. Tylko raz Frank powiedział coś, co miało związek z wydarzeniami w Gene- wie. Pewnego razu późnym popołudniem, po kilku minutach przyglądania się szpi- talnej ścianie Frank westchnął i zwrócił się do Sama: - Wiesz co, synu? Ta twoja dziewczyna to cholernie inteligentna dzikuska. Pewnego ranka Sam idąc do szpitala zauważył mężczyznę przechadzającego się po chodniku. Wydał musie znajomy. Tę samą twarz widział w Genewie, w parku obok jeziora, tego dnia, kiedy przyjechał na spotkanie z Liną. Mężczyzna miał teraz na głowie kapelusz, który przykrywał łysinę, ale ciemna skóra i oczy nie zmieniły się. Tkwił na tym chodniku przez cały ranek. Sam w końcu pokazał go ojcu i zapytał, co on na ten temat myśli. - Kto to? - chciał wiedzieć Frank. - Jakiś cwaniaczek? - Chyba pracuje dla Hammouda. Śledził mnie w Genewie, - Chryste! -jęknął Frank przykładając zabandażowaną dłoń do czoła. - Tak nie miało być. - Jak nie miało być? - Chłoptasie Hammouda mieli wrócić do swoich klatek. Tak właśnie powiedzie- li agencji. Co on, do cholery, tutaj robi? Nie chciałbym już tracić więcej palców! 258 - Co mam robić? - Zadzwoń do ambasady. - Po co? Co oni mogą zrobić? Sam mówiłeś, że mieli to już załatwić. Frank przez chwilę zastanawiał się, po czym jeszcze raz spojrzał przez okno. - Masz rację. Nie dzwoń do ambasady. Już i tak nie ufam tym sukinsynom. - Spojrzał na syna i rozpostarł zabandażowane ramiona, przypominające dwa podłuż- ne bochny białego chleba, - Masz jakiś lepszy pomysł, Junior? - spytał. - Może powiesz o nim swojemu tacie. Dla Sama był to swego rodzaju awans. Rzeczywiście miał lepszy pomysł. Uznał, że lepiej zadzwonić do Alego Mattara. Palestyński pośrednik najpierw nie chciał się z nim widzieć, ale kiedy Sam powiedział, że gotów jest zapłacić żądaną sumę, Ali zmienił zdanie. Za- proponował, aby jeszcze tego samego dnia spotkali się w Jardin du Luxembo- urg, niedaleko kortów tenisowych. Brzmiało to bardziej melodramatycznie niż zwykle, ale Sam obiecał, że przyjdzie. Ali stawił się na spotkanie w eleganckim włoskim dresie i z rakietą tenisową, z której zapomniał zdjąć metkę z ceną. Jego wąsy zwisały jeszcze niżej. Unikał wzroku Sama, dopóki Hoffman nie podszedł do niego. - Jesteś teraz zbyt niebezpieczny, habibi - powiedział, gdy Sam uścisnął jego dłoń. - Nikt nie chce z tobą rozmawiać oprócz twojego bardzo drogiego przyja- ciela, Alego. Bardzo cię proszę, uważaj, żeby nikt nas nie zobaczył razem. - Dlaczego jestem niebezpieczny? - Nie graj ze mną w ciuciubabkę, mój przyjacielu - stwierdził Palestyńczyk.- Doskonale wiesz dlaczego. To przez te wydarzenia z Irakiem, przez to, co się stało w Genewie. A jak się miewa twój ojciec? U niego wszystko w porządku? Ile palców mu zostało? - Dziewięć. Po za tym miewa się nieźle. A tak w ogóle, to skąd wiesz o moim ojcu? - WAllah! Wieści roznoszą się bardzo szybko, mój drogi. Wiele mówi się o tobie, twoim ojcu i o tym, co stało się w Genewie. Bach! Hammoud wciąż jest wściekły na was obu. Tak słyszałem. No, ale co może wiedzieć taki ktoś jak Ali? - Wiesz bardzo dużo. Dlatego właśnie chciałem z tobą pogadać. Potrzebuję pomocy. - Habibi, już ci mówiłem, jesteś teraz bardzo niebezpieczny. Taka po- moc będzie cię mnóstwo kosztowała. Nawet twój przyjaciel Ali musi zaży- czyć sobie bardzo dużo. I to bez żadnego targowania. Uprzedzam z góry, że- byś wiedział. - Zapłacę. Ile chcesz tym razem? Dziesięć tysięcy dolarów? - Piętnaście tysięcy, mój przyjacielu. Za jeden dzień. I tak masz szczęście, habibi, akurat jest tutaj mój przyjaciel Ayad z Tunezji. Zobaczę się z nim dziś wieczorem i dowiem się wszystkiego. Najmniej piętnaście tysięcy. - Niech będzie dwadzieścia. Koszty są nieważne, jeżeli to, co mi powiesz, będzie prawdą. 259 - Może w Genewie zwariowałeś. Teraz rozdajesz pieniądze. Nie ma sprawy. Darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby. Wiesz, co to znaczy? Ty mi po- wiesz, co chcesz wiedzieć, a ja to sprawdzę. - W takim razie słuchaj. Pod szpitalem mojego ojca widziałem dzisiaj jed- nego z ludzi Hammouda. Tkwił tam cały ranek, jakby obstawiał to miejsce. Chce- my wiedzieć, dlaczego to robił. Mój ojciec sądził, że już jest po wszystkim, że zawarto rozejm. Teraz chce wiedzieć, co Hammoud szykuje. - Rozumiem, habibi. Zapytam Ayada. Może on wie. Jestem pewien, że wie. - Jeszcze jedno. Chciałbym wiedzieć, co się stało z tamtą iracką dziewczy- ną, o której rozmawialiśmy w Londynie. Z tą, która pracowała dla Hammouda. Nazywała się Lina Alwan. Zniknęła z Genewy. Obawiam się, że dopadli ją ludzie Hammouda i zabrali do Bagdadu, ale chcę mieć pewność. Muszę wiedzieć, Czy jest martwa czy żywa. Rozumiesz? Ali Mattar wzruszył ramionami. - Chcesz wiedzieć, Ali się dowie. Nie ma problemu. Spotkamy się jutro o je- denastej, inshallah. Wtedy ci powiem, co Ayad mówił. - Gdzie się spotkamy? Ali przez chwilę zastanawiał się nad tym, jakie najbardziej nieprawdopodob- ne miejsce muzułmański pośrednik mógłby wyznaczyć na spotkanie. - No dobrze - powiedział w końcu. - Ali będzie stał przed katedrą Notre Damę. Wiesz gdzie to jest, habibi? To duża wieża, mnóstwo aniołów. - Tak-przerwał mu Sam.-Wiem gdzie to jest \ Wieczorem wrócił jeszcze do szpitala w Neuilly i przeczytał ojcu kilka roz- działów. Teraz przerabiali Dickensa. Staruszek poprosił o Klub Pickwicka, choć książkę tę znał chyba na pamięć. Nawet płakał przy smutnych momentach. Oka- zało się, że Frank czytał to samo Samowi, gdy ten był jeszcze mały. W którymś momencie ojciec przysnął, a kiedy znowu się ocknął, wycelował w Sama obanda- żowany palec. - Dickens był potworem dla żony i dzieci - powiedział. - Wiedziałeś o tym? Sam spotkał się z Alim następnego dnia przed katedrą. Palestyńczyk patrzył na niego chytrze, tak jakby udało mu się odkryć wyjątkowo smakowity sekret. Ruszyli spacerem przez most Pont au Double w kierunku lewego brzegu rzeki. Zgraja ulicznych urwisów na rolkach popisywała się przed niewielkim tłumem, przeskakując przez pudełka i jeżdżąc slalomem między pustymi puszkami. Sam odsunął się od tłumu i oparł o kamienną barierkę mostu. Palestyńczyk nachylił się ku niemu i zaczął szeptać do ucha, osłaniając usta dłonią przed podmuchami wia- tru. Był tak blisko, że jego wąsy łaskotały Sama w policzek. - Pozwoliłeś sobie na sztuczkę, habibi. Ale to nic. Zawsze wiedziałem, że umiesz oszukiwać. - O czym ty mówisz? Wcale cię nie oszukałem. - Oczy Sama błysnęły w słoń- cu. Po przeciwnej stronie mostu jakiś chłopiec o cygańskiej urodzie rozpędził się, 260 wjechał na niewielką rampę i przeskoczył stertę pudełek, która miała przynaj- mniej metr osiemdziesiąt wysokości. - Ho, ho, Sam. Nie ma sprawy. Możesz mówić co chcesz. - Ali mrugnął. - Ja ci przekazuję informacje, a ty mi płacisz. Nie ma problemu. Sztuczki zostaw- my na inny raz. _ - Powiedz mi po prostu, czego zdołałeś się dowiedzieć, Ali. Mówię poważ- nie, rozumiesz? - Ya, bey! Oczywiście, że powiem. Od czego mam zacząć? - Wszystko jedno. Mów. - No dobrze. Miałeś rację co do tej dziewczyny, Liny Alwan. Ludzie Ham- mouda chcieli ją dopaść w Genewie. Oni myślą, że ta Irakijka zna wszystkie sekrety pieniędzy Hammouda. Wszystkie tajemnice, i opowiada o nich Izrael- czykom. Dlatego wysłali tuzin chłopaków Ayada z Tunezji, żeby ją złapali. Wielu ludzi na nią polowało. Dopadli ją i zabrali do Bagdadu, ale ona uciekła i wróci- ła do Genewy - mish maoul! Nie mam pojęcia jak! Może pomogli jej Saudyj- czycy. - Tak. O tym już wiem. Ale co się z nią stało po powrocie do Genewy? Czy onanieżyje? - Nie sądzę, habibi. Chyba że ty sam ją zabiłeś. - Co ty, do cholery, gadasz? - Sam położył dłoń na ramieniu Alego i spoj- rzał mu w oczy. - Gdzie ona jest? Powiedz mi! - Nikt tego nie wie, habibi. Właśnie to próbuję ci powiedzieć. Ayad sądził, że może ty wiesz albo twój ojciec. Mój przyjaciel z Tunezji nie ma żadnych wia- domości o tej dziewczynie. - Co to znaczy? To Hammoud jej nie dopadł? - Nie! Właśnie to starałem ci się powiedzieć, akhee. Oni jej nie mają. - Ale przecież złapali ją w Genewie. Przyszli do mojego pokoju w"Inter- continentalu". Zostawili jej torbę. Sam widziałem. - Masz złe informacje! Hammoud bardzo chce ją złapać, owszem. Ale jak dotąd mu się nie udało. Ta Alwan uciekła im w Genewie i już jej nie znaleźli. Wierz mi. Hammoud zastrzelił jednego ze swoich ludzi, kiedy się dowiedział. Nie ma żartów. Zrobił się wielki bałagan. - A co na to rodzina władcy? Oni przecież też próbowali ją pojmać. Może im się udało? - Nie, oni też jej nie mają. Pytałem Ayada. To prawda, że wysłali ludzi, żeby ją znaleźli, ale w końcu zrezygnowali. Zresztą teraz już rodzina władcy i Hammoud całują się serdecznie. Pracują razem. Gdyby więc chłopcy władcy dostali dziewczynę, chłopcy Hammouda na pewno by o tym wiedzieli. A oni nie wiedząnic. - A gdzie tak w ogóle jest Hammoud? - Może w Bagdadzie. Albo na Cyprze, albo w Rzymie. Słyszałem, że ma teraz nową firmę. Produkuje nawozy sztuczne. Dużo chemikaliów. Z tego co wiem, zabił jeszcze więcej ludzi. Tak słyszałem. 261 - Ale nie dostał Liny? - Sam wciąż nie mógł w to uwierzyć. - Nie. Już ci to mówiłem. Jej nie ma w Bagdadzie. - Udało jej się uciec! - Hoffman poczuł się nagle niesłychanie lekko, jakby ciężar smutku i wyrzutów sumienia spłynął z niego i dołączył do fal Sekwany. - Ona żyje. - Oczy zwilgotniały mu od łez, nic nie mógł na to poradzić, - Ya, habibi. A czemu by nie? - Ali trącił go łokciem w ramię, jakby się z niego wyśmiewał. - W takim razie gdzie jest teraz? - Sam zadał to pytanie bardziej sobie niż Alemu. Palestyńczyk znowu puścił do niego oko. - Daj spokój, azim. Przestań udawać. Przecież możesz powiedzieć swojemu przyjacielowi Alemu. - Powiedzieć co? - Gdzie jest ta Lina. To wszystko gra, wszystkie twoje pytania. Ty wiesz, gdzie ona jest. Tak powiedział Ayad. Chłopcy Hammouda myślą, że to tyją masz. Dlatego wciąż jeszcze śledzą ciebie i twojego ojca. I dlatego wciąż jeszcze są na was źli. - Ja? Czyś ty oszalał? Nie mam pojęcia, gdzie ona jest. Jeszcze minutę temu nie wiedziałem, że żyje. Ali raz jeszcze mrugnął porozumiewawczo. Kolejny cygański chłopiec prze- mknął na rolkach po chodniku i wykonał skok tuż obok nich. Ali pochylił się ku Samowi i szepnął mu prosto do ucha: - Gdzie są pieniądze, habibi? - Przestań chrzanić, Ali. Już ci mówiłem, że zapłacę. - Nie te małe pieniądze, Sam. Nie ta marna kupka. Nic dziwnego, że by- łeś gotowy zapłacić mi o wiele więcej niż wcześniej. Teraz masz mnóstwo forsy, co? - O jakie pieniądze ci chodzi? - Nie udawaj już przed Alim. I nie zapominaj o swoim bardzo drogim przy- jacielu, skoro teraz jesteś taki bogaty. Może potrzebujesz ochroniarza? Jestem do twojej dyspozycji. Nawet nie musisz Alemu mówić, jak je zdobyłeś. - Jak zdobyłem co? Przestań pieprzyć. Mówię serio. - Jak to co? Pieniądze Hammouda, habibi. Koniec z udawaniem. Ayad mó- wił mi, że nie dostałeś wszystkich pieniędzy, ale ugryzłeś niezły kawałek. Musisz być bardzo sprytny, amo Sam. Jak tego dokonałeś? - Jezu! To ona ma też pieniądze? - Sam uśmiechał się teraz od ucha do ucha, jakby w tym uśmiechu chciał zmieścić całe słońce i niebo. - Jak ona to, do diabła, zrobiła? - No dobrze, wciąż będziemy grali tak samo. Trudno. Mnie to nie przeszka- dza. Teraz, skoro jesteś bogaty, możesz robić co chcesz. Ali będzie twoim niewol- nikiem. Abd-al-Sam. Dlaczego by nie? Hoffman jeszcze przez kilka minut próbował przekonać Mattara, że nie ma pieniędzy Hammouda, ale w końcu się poddał. Pozwolił Palestyńczykowi wie- 262 rzyć w to, co chciał. Z kieszeni wyjął kopertę z dwudziestoma tysiącami dolarów i podał ją przyjacielowi uprzedzając, że gdyby Ali usłyszał cokolwiek o pannie Alwan, miał natychmiast zadzwonić do Sama. Potem Hoffman ruszył ku bledną- cym cieniom katedry i wszedł do jej mrocznego wnętrza, gdzie zapalił świeczkę na znak podziękowania. Jeszcze tego samego dnia Sam zaczął opowiadać ojcu to, czego dowiedział się od Alego. Frank przerwał mu po kilku zdaniach. - Dziewczyna ma pieniądze Hammouda - powiedział. - Zgadza się. Tylko część, ale ma. Skąd wiedziałeś? Frank podniósł w górę jedną z obandażowanych rąk. - To nietrudne. Jak myślisz, czego do cholery szukali w hotelu? - Pieniędzy? - Oczywiście. Zawsze chodziło im o pieniądze. Chcieli wiedzieć, co ta two- ja iracka dziewczyna zrobiła z forsą Hammouda. - Ale ty nie chciałeś im powiedzieć? - Nie, palancie. Powiedziałbym im wszystko, ale nic nie wiedziałem. A ty wiesz, co zrobiła z pieniędzmi? - Nie - powiedział Sam kręcąc głową. - Nigdy mi nie mówiła, co zamierza. Chyba zostawiła nas obu na lodzie. Jak teraz możemy się pozbyć ludzi Ham- mouda? - Wystarczą pieniądze - stwierdził Frank. - Już ci mówiłem. Wszystko zawsze kręci się wokół forsy. Próbowałem ci to wyjaśnić przez całe twoje życie. - Ale ja nie mam żadnych pieniędzy. - To już twój problem. Może poprosisz o nie tego twojego dupkowatego księcia z Arabii Saudyjskiej? On nie narzeka na brak gotówki. - A ty, tato? - Ja nigdzie się nie wybieram, synu. Właśnie zatrudniłem nową pielęgniarkę. Co mnie obchodzi to, czy chłopaki Hammouda podglądają mnie przez okno? Póź- niej się będę nimi martwił. Greta, prywatna pielęgniarka, przybyła późnym popołudniem. Natura szczo- drze ją obdarzyła, a kusy biały fartuch niewiele z tego ukrywał. Kiedy pochylała się nad Frankiem, żeby mu poprawić poduszki albo zmierzyć puls, muskała pier- siami jego policzki. Frank wyjaśnił, że Greta kiedyś naprawdę była pielęgniarką, dopiero potem zaczęła pracować w nocnym klubie na placu Pigalle. Tego wieczoru Sam posta- nowił, że czas wracać do domu. 263 43 Następnego dnia po powrocie do Londynu Sam Hoffman odwiedził kremowy dom przy Hyde Park Square. Niechętnie szedł do księcia, ale nie miał wybo- ru. Iraccy moukhabarat wciąż jeszcze tkwili przed jego budynkiem przy North Au- dley Street, jakby Sam nigdy nigdzie nie wyjeżdżał. Brytyjska policja była bezna- dziejna. Na lotnisku Heathrow kazali mu czekać przez dwie godziny, zanim wpu- ścili go do kraju. Następnego ranka wezwali go, aby udzielił odpowiedzi na jeszcze więcej pytań. Nawet pogoda zwróciła się przeciwko niemu. Było bardzo gorąco jak na późną wiosnę. Nad Londynem zawisły masy ciężkiego, wilgotnego powie- trza, niczym gęsta chmura pary. Ludzie siedzieli w domach, oglądali telewizję i chowali się przed sobą. Hoffman nie miał się do kogo zwrócić. Zadzwonił do drzwi domu księcia Jalala. Ochroniarz o kwadratowej szczęce otworzył dopiero po dłuższej chwili. Sam zauważył, że w kaburze przy boku miał pistolet. Tego wcześniej nie było, - Księcia nie ma - powiedział mężczyzna i szybko zamknął drzwi. Sam stał na stopniach patrząc w okna prywatnych kwater księcia na najwyższych piętrach budynku. Paliły się tam światła. Raz jeszcze zadzwonił do drzwi. Długo trzy- mał palec na przycisku, aż w końcu ten sam ochroniarz otworzył mu raz jeszcze. - Książę prosi, żeby pan odszedł. Nie życzy sobie pana widzieć. - Tym ra- zem drzwi zatrzasnęły się. Sam przeszedł kawałek do budki telefonicznej i zadzwonił na prywatny nu- mer księcia, który miał jeszcze z dawnych czasów. Po kilkunastu sygnałach Jalal podniósł słuchawkę. - Jesteś bardzo uparty, mój drogi Hoffmanie. Czego ode mnie chcesz? - Jego głos brzmiał ostro. Zniknęła gdzieś łagodność i rozmarzenie. - Chodzi mi o nasz nie dokończony interes - powiedział Sam. - Przedtem obiecałem coś dla ciebie zrobić. Teraz jestem gotów dotrzymać obietnicy. - To bardzo ładnie z twojej strony. Tylko że ja już niczego od ciebie nie potrzebuję. - Owszem, potrzebujesz. Daj spokój, Jalal! Zrobię wszystko, czego będziesz chciał. Mam kłopoty finansowe. - Czyżby? W takim razie witaj w klubie. - Przestań, do cholery! Powiedz swojemu ochroniarzowi, żeby mnie wpu- ścił. Muszę z tobą pogadać. - Przykro mi, ale na razie nie przyjmuję żadnych gości. W moim domu pa- nuje spory bałagan. Nie tak dawno temu niespodziewanie odwiedziło mnie parę osób. - Co się stało? - Ty rzeczywiście nic nie wiesz, prawda? W takim razie może naprawdę powinniśmy się spotkać, żebyś przekonał się, jakiego bałaganu narobiłeś. 264 - Zjedzmy razem lunch. Może w "Mirabelle's" przy Brook Street? - O Boże, nie! Zbyt wielu Arabów. Teraz staram się trzymać od nich z daleka. - W takim razie ty wybierz miejsce. Wszystko jedno gdzie. Muszę się z tobą zobaczyć. Książę zastanawiał się przez krótką chwilę. - W "Burger Kingu" - powiedział w końcu. - Przy Pićcadilly Circles. Sam ledwie rozpoznał księcia siedzącego przy plastikowym stoliku w głębi restauracji. Jalal włożył bezkształtny płaszcz i ciemne okulary. Kiedy Hoffman usiadł naprzeciwko niego, zauważył, że gładka twarz księcia jest mocno pokale- czona. Idealny kakaowy kolor skóry znaczyły sinoczarne blizny, a jedno oko przy- krywał spory opatrunek. - Wyglądasz strasznie. Wszystko w porządku? - Jakoś się wyleczę. Mój chirurg plastyczny mówi, że powinienem być mu bardzo wdzięczny. - Co się stało? - zapytał Sam z grzeczności. I tak już znał odpowiedź. - Kilku twoim przyjaciołom z Iraku nie spodobała się rola, jaką odegrałem w zorganizowaniu ucieczki panny Alwan. Według nich była ona agentką Izraela. Czy to prawda? - Nie, To dobra iracka muzułmanka. Już ci mówiłem. - W każdym razie spotkanie z nimi było bardzo nieprzyjemne. Im się zdaje, że twoja przyjaciółka uciekła zabierając część ich pieniędzy. Wspomnieli kwotę stu pięćdziesięciu milionów. To dość sporo, nawet dla kogoś takiego jak Nasir Hammoud - Przykro mi - powiedział Sam. Pochylił się nad plastikowym blatem i po- całował księcia w policzek. - Chciałbym ci to jakoś wynagrodzić. Właśnie to pró- bowałem powiedzieć przez telefon. Jestem gotów spełnić obietnicę. Powiedz mi tylko, kiedy mam podpisać umowę. Jalal nieznacznie przechylił głowę i cmoknął niemal z żalem. - Już nie jesteś mi potrzebny, Sam. - A co z twoim przyjacielem z Turcji? Z tym, który chciał, żebym zamiast niego kupił bank w Ameryce? Powiedziałeś, że jestem idealnym kandydatem. - Już nie. On poprosił o innego pośrednika. Więc znalazłem innego. - Ale ja chcę ci jakoś pomóc. Muszę ci pomóc. Jesteś teraz moim jedynym przyjacielem. - Chyba mnie nie zrozumiałeś, drogi Samuelu. Ty już nie masz przyjaciół. Jesteś, jak to lubią określać Amerykanie, "złą nowiną". Hoffman zostawił księcia w głębi "Burger Kinga", wśród zapachów hamburge- rów i smażonych frytek. Zastanawiał się, co ma robić teraz, kiedy ogłoszono go pariasem. Niezależnie od trudności, które mógł napotkać w przyszłości, dostrzegał też jedno wielkie błogosławieństwo: już nigdy nie musi spotykać się z księciem Jalalem. 265 Przez pierwszych kilka nocy po powrocie do Londynu Sama męczyła bez- senność. Jego myśli pełne były obrazów pobitych twarzy. Ojca, sprytnego ban- kiera Asada Barakata, pokojówki hotelowej, a teraz nawet Jalala i, gdzieś da- leko stąd, Liny. Wydawało mu się, że leży na łożu wyrwanych palców i poła- manych kończyn; nie mógł się ruszyć nie rozgniatając czegoś. Po trzeciej bezsennej nocy poszedł do lekarza, który przepisał mu środki uspokajające. W swoim sztucznie wymuszonym śnie widział tylko duże, szare pudło, ale wiedział, że gdyby je otworzył, w środku znalazłby jeszcze więcej połama- nych kości. Podczas jednej z tych pustych nocy, Sam poczuł niewielką nadzieję. Lina mo- gła być w Izraelu! Może to Izraelczycy zabrali ją tamtej nocy z Genewy i teraz dziew- czyna leżała na plaży w Tel Awiwie opowiadając im wszystko, co wiedziała o Ham- moudzie i irackich moukhabarat. Sam odszukał wizytówkę Martina Hiltona w szu- fladzie biurka i zadzwonił pod podany na niej numer. Odezwała się automatyczna sekretarka. Sam zostawił wiadomość. Hilton oddzwonił jeszcze tego samego dnia. - Myjej nie mamy -powiedział. -Obserwowaliśmy ją w Genewie, ale nam zniknęła. Nie wiemy gdzie jest. - Przestań chrzanić--warknął Hoffman.- Gdzie ją ukryliście? Hilton tylko się zaśmiał. - Nie mam pojęcia. Naprawdę. Jeżeli się odezwie, proszę nas zawiadomić. Sam próbował wyciągnąć od niego więcej informacji, ale Hilton zniecierpli- wił się i oznajmił, że czekają na niego ważne sprawy. Czasy się zmieniły. Sam należał już do przeszłości. Martin Hilton działał już pod innym nazwiskiem i ma- nipulował innymi ludźmi. Sam postanowił wykonać ostatni ruch. Zamiast grzecznie czekać, aż Irakij- czycy zacisną pętlę wokół niego i jego ojca, postanowił sam spotkać się z Nasi- rem Hammoudem i spróbować zawrzeć z nim układ. Pomysł był szalony - co Hoffman mógł zaoferować Hammoudowi? - ale wolał to niż bezczynność. Poza tym miał okazję zobaczyć twarz człowieka, którego życie tak brutalnie zderzyło się z jego własnym. W jeden z kaprawych poranków Hoffman zadzwonił do Coyote Investment. Niestety, usłyszał tylko głos operatora mówiący, że numer został odłączony. W potwornym upale przeszedł się na ulicę Knightsbridge, aby przekonać się o wszystkim na własne oczy. Administrator budynku powiedział, że to prawda: rzeczywiście spółka zajmująca piąte piętro zamknęła swoje londyńskie biuro przed tygodniem. Firma przewozowa przyjechała w środku nocy i zabrała wszystko, wyjaśnił administrator. Większość pracowników o niczym nie wiedziała. Następ- nego dnia rano jak zwykle przyszli do pracy i zastali drzwi zamknięte na kłódkę. - Dokąd przeniosła się ta spółka? - spytał Sam. - Gdzieś za granicę. - Mężczyzna podał Hoffmanowi jedyny adres, który firma zostawiła. Była to skrytka pocztowa w Bagdadzie. 266 Do skrzynki pocztowej domku Helen Copaken w Blackheath listonosz wrzu- cił kartę pocztową. Przedstawiała plażę na Florydzie. Kolory były tak jasne i ży- we, że chciało się włożyć okulary przeciwsłoneczne tylko po to, aby ją przeczy- tać. Pocztówkę wysłano z międzynarodowego portu lotniczego w Miami. Na od- wrocie widniały jedynie słowa "Szkoda, że ciebie tutaj nie ma". I podpis: "Feministyczna kosmitka". Po dziesięciu dniach londyńskich upałów Sam wrócił do Paryża. Jego ojciec wciąż jeszcze przebywał w amerykańskim szpitalu w Neuilly; przeniósł się dp osobnego apartamentu razem z Gretą, swoją prywatną pielęgniarką. Staruszek promieniał. Jego twarz odzyskała kolory, zdjęto mu także część bandaży z rąk i stóp. Greta dreptała po pokoju w samej bieliźnie. Sam mruknął pod nosem, że może wrócić później, ale Frank Hoffman stwierdził, że w żadnym wypadku. - Siadaj, kochany chłopcze - powiedział. - Wymyśliłem, jak możemy po- zbyć się tych dupków. - Tak?-Sam usiadł przy łóżku-Niby jak? - Sprawię, że pękną z podziwu. Cholernie ich zaskoczę. Tylko w ten sposób mogę do nich przemówić. - Sięgnął do stolika przy łóżku i podał Samowi plik zapisanych na maszynie stron. - Przeczytaj to. Sam spojrzał na stronę tytułową: Wersja Franka: Jak przekupywałem książąt, królów i prezydentów dla CIA. - Co to jest, do diabła? - Moja książka. Jest w niej wszystko. Każde słowo, które usłyszałeś wtedy w Ge- newie i jeszcze wiele innych rzeczy, o których ci nie mówiłem. To kapitalna rzecz, jeżeli sam mogę się pochwalić. Naprawdę wciąga tak, że nie możesz się oderwać. - Jak to zrobiłeś? Przecież nie możesz pisać na maszynie. - Greta mi pomogła - Frank skinął w kierunku na wpół ubranej kobiety. - Chyba nie mówiłem ci jeszcze, że brała lekcje maszynopisania. Niezła z niej ste- notypistka, oczywiście ma też wiele innych zalet. Sam spojrzał na blondynkę w staniku i majteczkach od bikini. - Bezżartów? - Bez żartów. Poza tym mam jeszcze swojego agenta, który zajmie się wyda- niem książki. "Snizi" Slokum. Najlepszy po tej stronie Atlantyku. Maurice Che- yaller, Toppogiggio, Pia Zadora, same wielkie gwiazdy trafiały pod jego skrzydła. Facet jest wspaniały. Uważa, że mam w ręku skarb. - Zamierza zanieść to do wydawcy? - Jeszcze nie, synu. Najpierw wyślemy to pocztą kurierską do mojego stare- go przyjaciela w Waszyngtonie. Przysługuje mu, powiedzmy, "prawo pierwszej odmowy". Greta już przygotowała kopertę. Pokaż mu, kochana. Kobieta podała Samowi paczkę kurierską. Na wierzchu przyklejono napisaną na maszynie naklejkę z adresem. "Przyjaciele Arabii, dw. Robert Z. Hatton, firma Hatton, Marola & Dubin, 1700 J Street, Waszyngton, D.C. 20036". 267 268 - Zabierz to do DHL, Sammy - poprosił Frank. - Najlepiej zrób to od razu, a potem wróć tutaj i poczytaj mi trochę. Stęskniłem się za tobą. Robert Hatton przyleciał do Paryża concordem czterdzieści osiem godzin póź- niej. Przybył do szpitala ubrany w szary garnitur w drobne prążki i wykrochmalo- ną białą koszulę. Wszystko było idealnie skrojone i dopasowane, dokładnie tak, jak lubili prawnicy i biznesmeni, którzy swoim strojem chcieli udowodnić, że nie- zależnie od tego kim się jest, można wyglądać tak samo bez względu na otocze- nie. Jednak kiedy Hatton i Frank zostali sami w szpitalnej sali, prawnik zdjął ma- rynarkę i poluzował krawat. - Witaj, Frank - powiedział. - Jak się miewasz? Frank Hoffman siedział na łóżku, oparty o poduszki, z rękami skrzyżowany- mi przed sobą. Na jego twarzy malował się słodki uśmiech satysfakcji. - Wspaniale, Bobby - odparł - tylko teraz mam nieparzystą liczbę palców. - Przykro mi o tym słyszeć. Niemiła sprawa. - Niemiła sprawa, tak to nazywasz? Ty sukinsynu. Prawnik uśmiechnął się tylko. Na tym między innymi polegała jego pra- ca - musiał uśmiechać się, nawet wtedy gdy ktoś nazywał go sukinsynem. Poluzował krawat jeszcze o kilka centymetrów i oparł stopy o szpitalne łóżko Franka. - No i? - Oczy HofFmana błyszczały. - Czytałeś ostatnio coś dobrego? - O tak, Frank. Przeczytałem każde słowo. Opisujesz niesamowite historie. Niesamowite. Nie wiedziałem, że masz tak dobrą pamięć. - Zgrabnie to ująłeś, Bobby. Tylko pomyśl: ja, taki skromny człowiek, pisa- rzem. A przecież nie skończyłem Yale. Myślisz, że ktoś w starej dobrej krainie Arabów chciałby poczytać sobie moje wspomnienia? - Obawiam się, że tak. To bestseller. Mógłby wywołać niezłe zamieszanie, a nawet doprowadzić do obalenia rządu w kilku krajach tego regionu. - Jest aż taka dobra? Rany! Może trafię do programu Phila Donahue. - Hmmm. Rzeczywiście sprawa jest bardzo poważna. Prawdę mówiąc, kata- strofalna, jeżeli chodzi o dobro narodowe. Przyjaciele, z którymi rozmawiałem, są takiego samego zdania. Czy to cię zadowala, Frank? Cieszysz się na myśl, że mógłbyś spowodować aż tyle szkód? - Mógłbyś się założyć o swój tyłek! No pewnie, że się cieszę. Przecież wła- śnie po to żyję. - Oczywiście moglibyśmy podać cię do sądu. Pogwałcenie warunków umo- wy, złamanie tajemnicy, i tak (dalej. Frank parsknął. - Super! To dopiero byłaby sprawa. Chciałbyś zobaczyć Franka Hoffmana składającego zeznania? Bardzo proszę, pozwijcie mnie! - Moglibyśmy także odwołać się do twojego patriotyzmu. Jesteś dobrym żoł- nierzem, Frank. 269 - Zapomnij o tym. To działało w czasach, kiedy miałem jeszcze dziesięć pal- ców, ale nie teraz. Zawiodłem się na was. Zrobiłem dla was tak wiele i to całkiem sam, a wy pozwoliliście jakiejś kupie tłuszczu z Iraku pociąć mnie. Zapomnij o pa- triotyzmie. Co jeszcze masz do zaoferowania? - Dobrze, Frank. - Twarz Hattona przybrała wyraz rezygnacji. -W takim ra- zie ty mi powiedz, co nakłoniłoby cię do zrezygnowania z publikacji tej twojej książki. - Pieniądze - powiedział Hoffman. - Pieniądze, pieniądze, pieniądze. - Tak, tylko ile? - Jakieś sto pięćdziesiąt milionów dolarów... z tego, co słyszałem od moje- go chłopaka. Wypłacone Hammoudowi i wszystkim pozostałym dupkom, którzy ciągle jeszcze uważają, że mam za dużo palców. Macie zapłacić od razu. Taka jest cena. W przeciwnym razie mój agent literacki wkroczy do akcji. No i co? Tak albo nie. Muszę wiedzieć teraz. Hatton postukał się w brodę palcem wskazującym, tak jakby w myślach prze- prowadzał rachunki. - Tak - powiedział w końcu. - Sądzę, że uda nam się dogadać z panem Ham- moudem. Może raczej zaproponujemy mu nową szansę zamiast zapłaty. Na pew- no zrozumie. W końcu jest biznesmenem. - O czym ty mówisz? - Zaoferujemy mu interes. Licencje na telefony komórkowe na Florydzie. Koncesję na telewizję kablową w Szkocji. Słyszałem, że wkrótce dostępna będzie koncesja na sprzedaż napojów gazowanych w Arabii Saudyjskiej. Coś wymyślimy. - Zamierzacie dać Hammoudowi telewizję kablową? - Czemu by nie? To teraz na czasie. Masz tutaj telefon? Zadzwonię do biura i każę przygotować potrzebne dokumenty. Frank Hoffman pokręcił głową. Do czego to doszło. - Bardzo proszę, dzwoń - powiedział. - Ahlan wa sahlan. 44 A potem wszystko się skończyło. Obserwatorzy zniknęli spod szpitala. Po kil- ku tygodniach Frank zdecydował, że może bezpiecznie wrócić do domu w Ate- nach. Gretę zabrał ze sobą. - Zamierzamy się pobrać - oznajmił Samowi. I rzeczywiście, skromna cere- monia ślubu odbyła się w szpitalu w Neuilly. Sam był drużbą pana młodego. Gre- ta włożyła białą suknię. Frank pił szampana przez całą noc, aż do rana, po czym odleciał do Grecji wraz z żoną dźwigającą bagaże. Jak z dumą powtarzał, była kobietą o wielu talentach. Irakijczycy zniknęli także spod okien londyńskiego mieszkania Sama. Skoń- czyły się problemy, jakie Hoffman miał z brytyjskimi władzami. Wrócił do swojej 269 dawnej działalności konsultingowej i po kilku tygodniach miał już tylu nowych klientów, że musiał zatrudnić sekretarkę, a potem asystenta. Starał się ukrywać fakt, że praca go nudzi. Zaczął pisać o wydarzeniach tej wiosny, traktując to jako swego rodzaju terapię. Do świąt Bożego Narodzenia napisał pięćset stron. Im dłużej pisał, tym lepiej zdawał sobie sprawę z tego, jak słabo rozumiał ko- bietę, która była główną postacią jego opowieści. W niczym nie przypominała bezbronnej ofiary, za jaką uważał ją na początku. Tylko ona jedna zdołała za- chować nietknięte ciało i duszę. Czy wiedziała, gdziekolwiek teraz była, że zwyciężyła? W połowie lata morze pieniędzy zaczęło zalewać brzegi Londynu. Wpłacono je na konto Irackiej Fundacji Wolności, którą założył iracki uchodźca, poeta Na- bil Jawad. Na początku były to niewielkie kwoty. Najpierw wpłynęło pięćdziesiąt tysięcy dolarów, a zaraz potem sto tysięcy. Kiedy ustanowiono system anonimo- wych przekazów, do Londynu zaczęły docierać większe sumy. Z numerowanego konta w Curacao przesłano pięć milionów. Z podobnego konta na Wyspach Nor- mandzkich wpłacono dziesięć milionów. Z Luksemburga napłynęło kolejne dzie- sięć, a potem, trzy miesiące później, pięćdziesiąt milionów przesłano z Kajma- nów. Pieniądze za każdym razem wysyłał inny bank, zawsze z numerowanych kont, które zamykano zaraz po zakończeniu transakcji. Jedyną wskazówką co do źródła pieniędzy była wiadomość, którą przysłano w tym samym czasie, co pierwszy przekaz. Jawad otrzymał ją w nie oznaczonej kopercie. Wiadomość była następująca: "Anonimowy ofiarodawca pragnie wpła- cić znaczne sumy na konto Irackiej Fundacji Wolności z nadzieją, że pieniądze te zostaną mądrze wykorzystane w celu.wyzwolenia narodu irackiego". Wiadomość wydrukowano na drukarce laserowej i włożono do niewielkiej koperty, na której widniał jedynie stempel pocztowy "Blackheath". Fundacja działała całkowicie samodzielnie. Nie łączyło jej nic z arabskimi ani zachodnimi służbami wywiadowczymi. Jawad postawił to sobie za punkt ho- noru. Działalność rozpoczęła od najprostszych rzeczy. Jedna ze stacji radiowych nadawała teraz również w Iraku. Prezentowała głównie tradycyjne ludowe pieśni i poezję, zabawne plotki na temat łotrów, którzy rządzili Irakiem oraz innymi pań- stwami arabskimi, a nawet dowcipy o tajnej policji. Słuchali tego wszyscy. W Lon- dynie zaczął się ukazywać magazyn pod tytułem,, ^Demokratyczny Irak". Docierał on na cały Środkowy Wschód. Publikowano w nim artykuły najznamienitszych irackich uczonych i naukowców żyjących na obczyźnie. Na początku kłopoty spra* wiała dystrybucja magazynu, ale w arabskim świecie pieniądze mogły zdziałać wszystko, a Irackiej Fundacji Wolności nagle przestało ich brakować. Na prośbę anonimowego ofiarodawcy w szkołach biznesu w Wielkiej Brytanii i w Stanach Zjednoczonych utworzono pięć wspólnot dla kobiet. Ofiarodawca zastrzegł jedy- nie, że owe wspólnoty mają zostać nazwane imieniem Randy Aziz, na cześć Ira- kijki, która tragicznie zginęła w wypadku samochodowym. Jawad wygłaszał mowy 270 i organizował objazdy z wykładami Wiele kaset przeszmuglowano do Iraku i zwy- kli Irakijczycy znali jego głos lepiej niż głosy swoich nowych liderów. Zaczęto organizować grupy studenckie, a następnie odczyty poezji. Najpierw ludzie za bardzo się bali, ale powoli kilku zdobyło się na odwagę i wyszło z ukrycia, potem dołączyło do nich jeszcze paru. Nie była to jeszcze rewolucja, ale był to dobry początek. Pewnego wiosennego poranka, w rok po zniknięciu Liny Alwan, młoda ko- bieta weszła do budynku poczty w małym miasteczku w północnej Kalifornii, żeby wysłać list Miała na sobie wygodny strój - luźne dżinsy i sweter, podobnie jak większość mieszkańców tej małej miejscowości leżącej na skraju winnic. Jednak ona była inna niż wszyscy i nie chodziło tylko o ślad akcentu w jej mowie. Spo- sób, w jaki zwracała się do ludzi, był pełen rezerwy, nawet przyjaciołom nigdy się nie zwierzała. W jej oczach tliła się jakaś tęsknota czy smutek, ale kryły się one głęboko, bo na pozór dziewczyna zawsze wydawała się wesoła. Jeden z jej kali- fornijskich przyjaciół uważał, ze ciemnooka kobieta musiała w swym poprzed- nim życiu być królową jakiegoś wschodniego państwa, a Wielki Krąg Karmy przy- wiódł ją do tego otoczonego sekwojami miasteczka z jedną stacją benzynową. Ale młoda kobieta słysząc to zaśmiała się. "Tylko Kalifornijczyk mógł wymyślić coś podobnego!" Była niezwykle piękna, urodą księżniczki Wschodu, ale kiedy mężczyźni pró- bowali się z nią umawiać, przepraszała i mówiła, że została już przyrzeczona in- nemu. Ze światem poza północną Kalifornią kontaktowała się tylko poprzez pocztę elektroniczną, Regularnie wysyłała wiadomości do przyjaciółki, która mieszkała na przedmieściach Londynu i regularnie otrzymywała wieści od niej. Spędzała długie godziny na grze w dziwaczną grę komputerową, którą przysłała jej owa przyjaciółka. Gracz - musiała nim być kobieta - mógł dostosować swój poziom libido i ambicji, aby wybrać właściwą strategię życiową, Raz pokazała ją swojej kalifornijskiej przyjaciółce, ale ta orzekła, że gra jest seksistowska i mało zabaw- na, a poza tym stanowi atak na kobiety świata. Ze skrzynki na listy Sam Hoffman wyjął kopertę. W środku znalazł bilet pierw- szej klasy na lot do San Francisco i bilet autobusowy do małej miejscowości na północ od tego miasta. Miał lecieć za tydzień. Do biletów dołączono drukowaną wiadomość: "Pragnę cię". I podpis: "Wawi". Sam długo wpatrywał się w kartkę, jakby w białym kartoniku widział twarz. Potem włożył list i bilety z powrotem do koperty i schował je do szuflady biurka. Koniec