2671

Szczegóły
Tytuł 2671
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

2671 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 2671 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

2671 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Micha� Bu�hakow Psie serce Zak�ad Nagra� i Wydawnictw Zwi�zku Niewidomych Warszawa 1996 T�oczono pismem punktowym dla niewidomych w Drukarni Zak�adu Nagra� i Wydawnictw Zwi�zku Niewidomych, Warszawa, ul. Konwiktorska 9 Przedruk z Wydawnictwa "Atext", Gda�sk, 1991 Pisa�a J. Andrzejewska Korekty dokona�y I. Stankiewicz i E. Chmielewska I Auuuu. Sp�jrzcie na mnie, przecie� umieram. Zamie� wyje mi w bramie modlitw� za konaj�cych, a ja wyj� razem z ni�. Przepad�em, przepad�em. �ajdak w brudnej bia�ej czapie - kucharz ze sto��wki racjonalnego �ywienia pracownik�w Centralnej Rady Gospodarki Narodowej - chlusn�� wrz�tkiem i oparzy� mi lewy bok. Co za kanalia, a podobno proletariusz. O Bo�e m�j, jak boli! Prze�ar�o wrz�tkiem do ko�ci. Wyj� teraz i wyj�, ale czy to wycie co� pomo�e? No i co ja mu takiego zrobi�em? Czy Rada Gospodarki Narodowej zbiednieje, je�eli pogrzebi� w jej �mietniku? Zach�anne bydl�! Prosz� kiedy� spojrze� na jego pysk - szerszy ni� d�u�szy. Z�odziej z mord� jak patelnia. Och, ludzie, ludzie. W po�udnie ugo�ci� mnie wrz�tkiem, a teraz ju� si� zmierzcha, b�dzie pewnie oko�o czwartej, s�dz�c po zapachu cebuli z komendy stra�y ogniowej na Preczystience. Stra�acy, jak powszechnie wiadomo, na kolacj� jadaj� kasz�. To wyj�tkowe �wi�stwo - w rodzaju grzyb�w. Nawiasem m�wi�c, znajome psy z Preczystienki opowiada�y, jakoby na Nieglinnym w restauracji "Bar" jada si� dy�urne �arcie - grzyby plus sos pikantny za trzy ruble siedemdziesi�t pi�� kopiejek porcja. Potrawa dla amatora, r�wnie dobrze mo�na liza� kalosze... Uuuu... Bok piecze nie do wytrzymania, dalszy ci�g mojej kariery �yciowej widz� najzupe�niej wyra�nie: jutro pojawi� si� rany i pytanie, czym je b�d� leczy�? Latem polecia�bym na Sokolniki, ro�nie tam tak�e specjalne bardzo dobre ziele, w dodatku mo�na si� na�re� bezp�atnie pi�tek od kie�basy, wyliza� zat�uszczone papiery, kt�re wyrzucaj� tam obywatele. I gdyby nie jaka� wydra, kt�ra na ��ce pod ksi�ycem �piewa "Boska Aido" tak, �e a� serce zamiera, by�oby naprawd� wspaniale. Ale zim� dok�d mam i��? Dostawa�e� kopniaki w ty�ek? Dostawa�e�. A ceg�� po �ebrach? A jak�e. Dosta�em ju� za swoje. Wszystkiego do�wiadczy�em, pogodzi�em si� z losem i je�li teraz rozpaczam, to wy��cznie za przyczyn� fizycznego b�lu i zimna, poniewa� duch m�j nie os�ab� jeszcze do ko�ca... �ywotny jest duch sobaczy. Ale za to cia�o moje udr�czone, poranione, pastwili si� nad nim ludzie zupe�nie wystarczaj�co. A najgorsze, �e kiedy chlusn�� na mnie, wrz�tek dosta� si� pod sier��, a to znaczy, �e nic ju� nie chroni lewego boku. Z �atwo�ci� mog� si� nabawi�, powiedzmy, zapalenia p�uc, a z zapaleniem p�uc, to prosz� obywateli, po prostu zdechn� z g�odu. Z zapaleniem p�uc nale�y le�e� na frontowej klatce pod schodami, a kto wtedy zamiast mnie, samotnego, ob�o�nie chorego psa, b�dzie biega� po �mietnikach w poszukiwaniu jedzenia? Choroba zaatakuje p�uco, zaczn� pe�za� na brzuchu, os�abn�, a wtedy byle hycel zat�ucze mnie kijem na �mier�. A dozorcy z blachami na piersiach z�api� moje zw�oki za nogi i rzuc� na furmank�... Ze wszystkich proletariuszy dozorcy s� najpaskudniejsi. Wyrzutki spo�ecze�stwa, najni�sza kategoria ludzko�ci. Kucharze jeszcze zdarzaj� si� rozmaici. Na przyk�ad nieboszczyk W�as z Preczystienki. Niezliczonym uratowa� �ycie. Poniewa� w czasie choroby najwa�niejsze, �eby dorwa� co� do �arcia. No wi�c, zdarza�o si�, jak opowiadaj� stare psy, rzuci czasem W�as ko��, a na ko�ci jeszcze i p� �wiartki mi�sa. Niechaj mu ziemia lekk� b�dzie za to, �e to by� naprawd� nie byle kto, nadworny kucharz hrabi�w To�stoj�w, a nie Rady Racjonalnego �ywienia. Co oni wyprawiaj� w tym Racjonalnym �ywieniu, to si� po prostu w psiej g�owie nie mie�ci. Przecie� ci dranie na cuchn�cym solonym mi�sie gotuj� kapu�niak, a sto�ownicy, biedactwa, o niczym nie maj� poj�cia. Przybiegaj�, jedz�, ch�epc�. Niekt�re maszynistki otrzymuj� wed�ug IX grupy cztery i p� czerwo�ca, no, co prawda jeszcze kochanek podaruje czasem po�czochy z fil de Perse. Ale jakie poni�enie musi wycierpie� za te fildepersy. Przecie� nie �eby tak normalnym sposobem, tylko przymusza do francuskiej mi�o�ci. S... syny ci Francuzi, m�wi�c mi�dzy nami. Chocia� jadaj� bogato i zawsze z czerwonym winem. Tak... Przybiegnie taka maszynistka do sto��wki, przecie� za cztery i p� czerwo�ca do "Baru" nie p�jdzie. Jej nawet na kinematograf nie wystarcza, a kinematograf to dla kobiety jedyna pociecha w �yciu. Dr�y, krzywi si�, ale zjada... Pomy�le� tylko, p�aci czterdzie�ci kopiejek za obiad z dw�ch da�, a te obydwa dania nawet i pi�tnastu niewarte, bo pozosta�e dwadzie�cia pi�� ukrad� kierownik. A czy w og�le powinna si� tak od�ywia�? Ma zaj�ty wierzcho�ek prawego p�uca i kobiec� chorob� na francuskim tle, w pracy potr�cili z pensji, w sto��wce nakarmili cuchn�cym mi�sem, o, to w�a�nie ona biegnie, to ona... Wbiega do bramy w po�czochach od kochanka. Nogi marzn�, brzuch podwiewa, dlatego �e sier�� ma na sobie mniej wi�cej tak� jak moja i majtki nosi leciutkie, koronkowe, aby nic. To dla kochanka: niechby spr�bowa�a w�o�y� flanelowe, zaraz zacznie wrzeszcze�: jaka� ty nieelegancka! Obrzyd�a mi moja Matriona, namordowa�em si� z flanelowymi majtkami, a� doczeka�em si�, nadesz�y moje czasy. Jestem przewodnicz�cym i ile bym nie nakrad�, wszystko wydam na kobiece cia�o, na szyjki rakowe, na Abrau_Durco. Dosy� si� nag�odowa�em w m�odo�ci, w zupe�no�ci mi wystarczy, a �ycie pozagrobowe nie istnieje. �al mi jej, �al serdecznie. Ale siebie samego �al mi jeszcze bardziej. M�wi� tak nie przez egoizm, a tylko dlatego, �e naprawd� nie mamy jednakowych warunk�w. Jej przynajmniej w domu b�dzie ciep�o, a mnie... Dok�d mam i��? Uuuuu!... - Chod� tu, piesku, chod�! Szarik, Szarik... Dlaczego skomlisz, biedaku? Kto ci� skrzywdzi�? Och... Zamie� sucha wied�ma zatrzasn�a bram� i waln�a miot�� dziewczyn� po uszach. Zadar�a do kolan sp�dniczk�, obna�y�a kremowe po�czochy i w�ski r�bek nie dopranej koronkowej bielizny, zdusi�a s�owa, obsypa�a psa �niegiem. Bo�e m�j, co za pogoda... Och... A jeszcze do tego boli brzuch. Pewnie przez tamto mi�so! Kiedy si� to wreszcie sko�czy? Pochylaj�c g�ow� dziewczyna rzuci�a si� do ataku, sforsowa�a bram�, na ulicy zacz�o ni� kr�ci�, kr�ci�, ciska� we wszystkie strony, wreszcie zawirowa�a w �nie�nym wichrze i przepad�a z oczu. A pies zosta� w bramie, dokucza� mu poraniony bok, wi�c przywar� do zimnej �ciany, wstrzyma� oddech i kategorycznie postanowi�, �e nigdzie si� st�d nie ruszy i �e w tej bramie zdechnie. Rozpacz pogn�bi�a go dostatecznie. Tak bole�nie i gorzko mu by�o na duszy, tak samotnie i strasznie, �e z oczu pop�yn�y malutkie psie �ezki, spada�y kropelkami i natychmiast wysycha�y. Z uszkodzonego boku stercza�y zamarzni�te k�aki sko�tunionej sier�ci, a pomi�dzy nimi przeziera�y z�owieszcze czerwone placki oparze�. Ach, jacy bezmy�lni, g�upi i okrutni bywaj� kucharze. Zawo�a�a: "Szarik"... Jaki on tam, u diab�a, Szarik. Szarik to znaczy okr�g�y, dobrze od�ywiony, g�upi, �re owsiank�, syn �wietnych rodzic�w, a on jest kosmaty, ko�cisty, obszarpany, w��cz�ga z zapadni�tym brzuchem, bezdomny kundel. Zreszt� dzi�ki i za dobre s�owo. Trzasn�y drzwi na przeciwleg�ej stronie ulicy w jasno o�wietlonym sklepie i z tych drzwi wyszed� obywatel. W�a�nie obywatel, a nie towarzysz, a nawet, m�wi�c �ci�le, wielmo�ny pan. Bli�ej - ja�niej - wielmo�ny pan. My�licie, �e twierdz� tak ze wzgl�du na jego palto? Nonsens. Bardzo wielu proletariuszy nosi teraz palta. Co prawda ko�nierze maj� inne, nawet nie ma por�wnania, ale mimo wszystko z daleka mo�na si� pomyli�. Za to je�li chodzi o oczy, to ju� nie ma mowy o pomy�ce ani z bliska, ani z daleka. O, oczy to co� niezwyk�ego, niczym barometr. Wida� wszystko, kto ma wielk� pustyni� zamiast duszy, kto ni z tego, ni z owego mo�e kopn�� czubkiem buta mi�dzy �ebra, a kto si� boi. Takiego w�a�nie l�kliwego gnojka mi�o jest ugry�� w �ydk�. Boisz si�, to masz za swoje. Je�li si� boisz, widocznie masz powody... wrrr... hau_hau... Wielmo�ny pan pewnym krokiem przeszed� jezdni� w �nie�nym s�upie zamieci i ruszy� do bramy. Tak, tak, w tym wypadku wszystko wida� go�ym okiem. Ten nie b�dzie jad� cuchn�cego mi�sa, a je�li mu gdziekolwiek takie zaserwuj�, zrobi potworny skandal, napisze do gazet... mnie, Filipa Filipowicza, chciano otru�. Jest coraz bli�ej i bli�ej. Wida�, �e zwyk� jada� obficie i �e nie kradnie, taki psa nie kopnie, ale sam te� nikogo si� nie boi, a nie boi si� dlatego, �e stale jest najedzony. Zajmuje si� prac� umys�ow�, ma ostr� br�dk� w stylu francuskim, a tak�e w�sy siwe, puszyste i zawadiackie niczym francuscy rycerze, ale �nie�na kurzawa niesie od niego zapach paskudny, szpitalny. Oraz wo� cygara. Po kiego czorta, ciekawe, zanios�o go do sp�dzielni Centrochozu? Przystan�� niedaleko... Na co on czeka? Uuuu... Co te� m�g� kupi� w takim n�dznym sklepiku, czy ju� mu nie wystarcza Ochotnyj Riad? Co to jest? Kie�basa. Drogi panie, gdyby� zobaczy�, z czego oni robi� t� kie�bas�, omija�by� ten sklep z daleka. Lepiej niech pan j� odda mnie. Pies zebra� resztk� si� i w przyp�ywie desperacji wyczo�ga� si� z bramy na chodnik. Zadymka wystrzeli�a nad g�ow� z karabinu, za�opota�a ogromnymi literami p��ciennego plakatu "Czy odm�adzanie jest mo�liwe?" Oczywi�cie, �e mo�liwe. Zapach kie�basy odm�odzi� mnie, podni�s� z brzucha na nogi, p�omiennymi falami zmarszczy� m�j pusty od dw�ch dni �o��dek, pogromca szpitala, rajski zapach mielonej koby�y z czosnkiem i pieprzem. Czuj� i wiem, w prawej kieszeni futra ma kie�bas�. Ju� jest nade mn�. O w�adco m�j! Sp�jrz na mnie. Ja umieram. Sprzedajna jest moja dusza i dola paskudna. Pies pe�zn�� na brzuchu jak �mija, zalewaj�c si� �zami. Prosz� zwr�ci� uwag� na dzie�o kucharza. Ale nie, pan przecie� za �adne skarby nie da mi tej kie�basy. Och, bardzo dobrze znam bogatych ludzi! A tak naprawd� do czego ona panu potrzebna? Na co panu cuchn�cy ko�? Takie truj�ce konie sprzedaj� tylko w Mosselpromie. A pan luminarz �wiatowej s�awy jad� dzisiaj �niadanie dzi�ki m�skim gruczo�om p�ciowym. Uuu... Co to si� dzieje na tym �wiecie? Wida� jeszcze za wcze�nie na umieranie, a rozpacz zaprawd� jest grzechem. Nie zostaje nic innego, jak tylko liza� mu r�ce. Zagadkowy i wielmo�ny pan pochyli� si� nad psem, b�ysn�� z�otym obramowaniem oczu i wyj�� z prawej kieszeni bia��, pod�u�n� paczk�. Nie zdejmuj�c br�zowych r�kawiczek rozwin�� papier, kt�ry niezw�ocznie zagarn�a zamie�, oderwa� kawa�ek kie�basy zwanej "specjaln� krakowsk�". Rzuci� psu... O szlachetna osobo! Uuu! - Fit_fit - zagwizda� pan i doda� surowym g�osem. - Na! Szarik, Szarik! Znowu Szarik. Ochrzcili. A niech pan nazywa mnie, jak chce, zgadzam si� na wszystko. Za pa�ski nadzwyczajny uczynek. Pies b�yskawicznie zdar� flak, ze szlochem wgryz� si� w krakowsk� i po�ar� j� w okamgnieniu. A przy tym prawie si� ud�awi� kie�bas� i �niegiem, a� �zy pop�yn�y mu z oczu, poniewa� z zach�anno�ci omal nie po�ar� sznurka. Jeszcze, jeszcze, li�� pa�sk� r�k�. Spodnie ca�uj�, dobroczy�co m�j! - Na razie wystarczy... - Pan m�wi� urywanymi zdaniami, jakby wydawa� komendy. Pochyli� si� nad Szarikiem, badawczo popatrzy� mu w oczy i nieoczekiwanie, z intymn� serdeczno�ci� d�oni� w r�kawiczce przejecha� po psim brzuchu. - Aha - powiedzia� znacz�co - obro�y nie masz, no i bardzo dobrze, w�a�nie ty jeste� mi potrzebny. Maszeruj za mn� - pstrykn�� palcami. - Fit_fit! Mam i�� za panem? A cho�by i na koniec �wiata. Mo�e mnie pan kopa� swoimi butami z filcu, a ja s�owa nie powiem. Na ca�ej Preczystience �wieci�y latarnie. Bok bola� nie do wytrzymania, ale Szarik chwilami zapomina� o b�lu poch�oni�ty jedn� jedyn� my�l�, �eby tylko w ci�bie nie straci� z oczu cudownej zjawy w futrze, �eby jakimkolwiek sposobem wyrazi� jej mi�o�� i oddanie. I ze siedem razy od Preczystienki do Zau�ka Obuchowa wyrazi�. Uca�owa� w �niegowiec przy uliczce Martwej, toruj�c drog� straszliwym wyciem tak wystraszy� jak�� paniusi�, �e a� usiad�a na s�upie, ze dwa razy zaskowycza�, �eby podtrzyma� lito�� dla siebie. Jaki� �ajdacki, robiony pod syberyjskiego, kot w��cz�ga wyskoczy� zza rynny i pomimo zamieci wyw�szy� krakowsk�. Szarik zapomnia� o bo�ym �wiecie na my�l, �e bogaty dziwak, zbieraj�cy po bramach poranione psy, r�wnie� i tego z�odzieja zabierze ze sob�, a wtedy przyjdzie dzieli� si� produktem Mosselpromu. Dlatego tak wyszczerzy� z�by na kota, �e ten z sykiem podobnym do syczenia dziurawego szlauchu wdrapa� si� po rynnie na pierwsze pi�tro. Rrr... hau... u! Won! Nie wystarczy Mosselpromu dla wszystkich �achmyt�w, co si� w��cz� po Preczystience. Pan oceni� oddanie i pod sam� stra�� ogniow�, pod oknem, z kt�rego dobiega� przyjemny pomruk waltorni, nagrodzi� psa drugim, troch� mniejszym kawa�kiem, tak z pi�� �ut�w. Ech, co za dziwak. Chce mnie zwabi�. Mo�e si� pan nie obawia�. Sam nie mam zamiaru ucieka�. P�jd� wsz�dzie, gdzie pan rozka�e. - Fit_fit_fit! T�dy! Na Obuchowa? Jak pan sobie �yczy. Znamy t� ulic� ca�kiem nie�le. Fit_fit! Tutaj? Z przyjem... E, nie, bardzo mi przykro. Nie. Tu jest szwajcar. Nie ma nic gorszego na �wiecie. Po wielekro� niebezpieczniejszy od dozorcy. Absolutnie znienawidzony gatunek. Paskudniejszy od kot�w. Hycel w liberii z lampasami. - No, nie b�j si�, chod�. - K�aniam si� nisko, Filipie Filipowiczu. - Dzie� dobry, Fiodorze. To jest kto�. Bo�e m�j, komu� ty mnie podrzuci�a, dolo moja pieska! C� to za osobisto��, kt�ra mo�e uliczne psy wprowadza� do domu sp�dzielni mieszkaniowej w obecno�ci szwajcara? A ten dra� - prosz� tylko popatrze� - stoi bez ruchu i bez s�owa! Co prawda oczy ma chmurne, ale og�lnie rzecz bior�c patrzy oboj�tnie spod swojej czapki ze z�otym szamerunkiem. Jakby wszystko by�o w porz�dku. To si� nazywa poszanowanie i to jakie, panowie! No, a ja z nim i za nim. I co? Mo�esz mnie poca�owa�. �eby tak capn�� za t� proletariack�, spracowan� nog�. Za wszystkie �wi�stwa twoich koleg�w po fachu. Ile razy t�uk�e� mnie szczotk� po mordzie, co? - No chod�, chod�. Rozumiem, rozumiem, pan b�dzie �askaw si� nie niepokoi�. Gdzie pan, tam i ja. Prosz� mi tylko pokazywa� drog�, a na pewno nie zostan� w tyle, nie bacz�c na m�j przera�aj�cy bok. Ze schod�w na d�. - Nie by�o do mnie list�w, Fiodor? Z do�u na schody, z szacunkiem. - Nie by�o, Filipie Filipowiczu (intymnie, p�g�osem do g�ry), a do mieszkania pod trzecim towarzyszy dokwaterowali. Dostojny dobroczy�ca ps�w odwr�ci� si� gwa�townie na stopniu i przechylony przez por�cz zapyta� ze zgroz�: - No i co? Jego oczy sta�y si� okr�g�e, a w�sy stan�y d�ba. Szwajcar na dole zadar� g�ow�, przy�o�y� d�o� do warg i potwierdzi�. - Tak jest, ca�e cztery sztuki. - O m�j Bo�e! Wyobra�am sobie, co teraz si� b�dzie dzia�o w mieszkaniu. A co na to lokatorzy? - A nic. - A Fiodor Paw�owicz? - Pojecha� po ceg�y i parawan. B�d� stawia� �cianki dzia�owe. - Diabli wiedz�, co tu si� dzieje! - Do wszystkich, opr�cz pa�skiego, mieszka�, Filipie Filipowiczu, b�d� dokwaterowywa�. W�a�nie by�o zebranie, wybrali nowy zarz�d, a poprzedni pogonili. - Co to si� wyrabia. Ajaj, ajaj... Fit_fit. Id�, id�, nie zostaj�. Bok, prosz� �askawie zauwa�y�, daje zna� o sobie. Pan pozwoli poliza� buciczek. Znikn�� na dole lampas szwajcara. Na marmurowym pode�cie powia�o ciep�em od kaloryfer�w, raz jeszcze skr�cili - i oto p�pi�tro. II Nie ma �adnego powodu uczy� si� czyta�, je�li mi�so i tak pachnie na wiorst�. Mimo to (je�li pa�stwo mieszkacie w Moskwie i macie chocia� odrobin� oleju w g�owie) chc�c nie chc�c musicie si� nauczy� i do tego bez �adnych tam kurs�w. Spo�r�d czterdziestu tysi�cy moskiewskich ps�w chyba tylko jaki� kompletnie skretynia�y idiota nie potrafi u�o�y� z liter s�owa "kie�basa". Szarik zacz�� uczy� si� wed�ug kolor�w. Jak tylko uko�czy� cztery miesi�ce, w ca�ej Moskwie rozwieszono b��kitnozielone szyldy z napisem Mspo - handel mi�sem. Powtarzamy, �e nie ma to najmniejszego sensu, poniewa� mi�so i tak mo�na wyw�cha�. A raz zasz�o nieporozumienie: kieruj�c si� na jadowicie zielony kolor, Szarik, kt�remu zmyli� powonienie benzynowy dym silnika, zamiast do jatki wlaz� do sklepu z towarami elektrotechnicznymi braci Go�ubizner na ulicy Miasnickiej. I tam, u braci, pies zapozna� si� z kablem izolacyjnym, kt�ry przewy�sza nawet bat doro�karski. T� niezwyk��, niezapomnian� chwil� nale�y uwa�a� za pocz�tek szko�y. Od razu na trotuarze do Szarika dotar�o, �e "b��kitny" nie zawsze oznacza "mi�sny", i wtulaj�c ogon mi�dzy tylne �apy oraz wyj�c z powodu okropnego b�lu, przypomnia� sobie, �e na wszystkich jatkach pierwsza od lewej jest taka z�ota albo ruda pokraka podobna do sanek. Dalej posz�o jeszcze sprawniej. "A" opanowa� na "Centralrybie" na rogu Mochowej, a potem tak�e "B". �atwiej mu by�o podbiega� od ogona s�owa "ryba", dlatego �e na pocz�tku s�owa sta� milicjant. Kwadratowe kafelki na naro�nikach moskiewskich dom�w zawsze i nieuchronnie znaczy�y "Ser". Czarny kranik samowara oznacza� by�ego w�a�ciciela "Czyczkina", kule czerwonego holenderskiego - bestialskich subiekt�w, kt�rzy nienawidzili ps�w, trociny na pod�odze i obrzydliwy, wstr�tnie �mierdz�cy bachstein. Je�li gdzie� gra� akordeon, co by�o niewiele lepsze od "Boskiej Aidy" - i pachnia�y par�wki, pierwsze litery na bia�ych plakatach nadzwyczaj wygodnie sk�ada�y si� na s�owo "nieprzyzwo... ", co oznacza�o "nieprzyzwoitymi wyrazami si� nie wyra�a�, napiwk�w nie dawa�". Tutaj czasami jak wiry na rzece sk��bia�y si� b�jki, ludzi bito pi�ciami po mordach, czasami, niezmiernie rzadko, serwetkami albo butami. Je�li w oknach wisia�y nie�wie�e szynki i le�a�y mandarynki... hau_hau... de... delikatesy. Je�li ciemne butelki z paskudn� ciecz�... Wi... wi... wino... Bracia Jelisiejew niegdysiejsi. Nieznajomy pan, kt�ry przywl�k� psa pod drzwi swojego wspania�ego mieszkania na p�pi�trze, zadzwoni�, a pies niezw�ocznie podni�s� oczy na wielk�, czarn� ze z�oconymi literami wizyt�wk�, kt�ra wisia�a na boku szerokich, przeszklonych r�ow�, lan� szyb� drzwi. Trzy pierwsze litery z�o�y� od razu: Pe_er_o, Pro. Ale dalej by�o z�bate, wysokie dra�stwo niewiadomego znaczenia. Czy�by proletariusz - pomy�la� Szarik ze zdziwieniem... To by� nie mo�e. Uni�s� do g�ry nos, raz jeszcze obw�cha� futro i absolutnie pewny swego pomy�la�. - Nie, proletariuszem tu nie pachnie. S�owo uczone i B�g raczy wiedzie�, co ono znaczy. Za r�ow� szyb� zap�on�o niespodziewane i weso�e �wiat�o, jeszcze bardziej uwydatniaj�c czarn� wizyt�wk�. Drzwi otworzy�y si� absolutnie bezszelestnie i �liczna m�oda kobieta w bia�ym fartuszku i koronkowym czepeczku pojawi�a si� przed psem i jego panem. Tego pierwszego owia�o boskie ciep�o, a sp�dniczka kobiety zapachnia�a konwaliami. To rozumiem, to mi si� podoba - pomy�la� pies. - Niech pan b�dzie �askaw, Szarik - powiedzia� ironicznie pan i Szarik, machaj�c ogonem, wszed� z nabo�nym zachwytem. Nieprzebrana mnogo�� przedmiot�w zagraca�a bogaty przedpok�j. Natychmiast zapada�o w pami�� lustro do samej pod�ogi, kt�re niezw�ocznie odzwierciedli�o drugiego z�achmanionego i obszarpanego Szarika, straszne rogi jelenie na wysoko�ciach, nieprzeliczone futra i kalosze oraz opalizuj�cy tulipan ze �wiat�em elektrycznym pod sufitem. - Gdzie pan takiego znalaz�, Filipie Filipowiczu? - z u�miechem pyta�a kobieta i pomaga�a zdj�� ci�kie, podbite srebrnym lisem futro. - O Bo�e! Ale sparszywia�y! - G�upstwa gadasz. Gdzie sparszywia�y? - surowo i urywanie wypytywa� pan. Po zdj�ciu futra okaza�o si�, �e jest w czarnym garniturze z angielskiego sukna, na brzuchu za� rado�nie i matowo po�yskuje mu z�oty �a�cuszek. - Czekaj no, nie kr�� si�, g�uptasie. Hm. To nie parchy... no st�j�e, u diab�a... Hm. Aha. To oparzenie. Co za dra� ci� tak urz�dzi�? Co? St�j ty spokojnie! Kucharz, kator�nik kucharz! - �a�osnymi �lepiami m�wi� pies z lekka skowycz�c. - Zina - wyda� komend� pan - jego natychmiast do laboratorium, a mnie fartuch. Kobieta gwizdn�a, pstrykn�a par� razy palcami i pies po chwili wahania ruszy� za ni�. We dwoje trafili do w�skiego, s�abo o�wietlonego korytarza, min�li jedne lakierowane drzwi, przeszli do ko�ca, nast�pnie w lewo i znale�li si� w ciemnej kom�rce, kt�ra od razu nie spodoba�a si� psu z powodu z�owieszczego zapachu. Ciemno�� pstrykn�a i b�yskawicznie przemieni�a si� w o�lepiaj�cy dzie�, a do tego ze wszystkich stron zal�ni�o, zaiskrzy�o si�, zabiela�o. E, nie - zawy� w my�li pies - przykro mi, ale si� nie dam! Teraz rozumiem, niech ich diabli wezm� razem z kie�bas�. Okazuje si�, �e zwabili mnie do psiej lecznicy. Zaraz zmusz� do picia rycyny, bok pokroj� no�em, kiedy i tak boli, �e dotkn�� nie spos�b. - Ej, ty dok�d? - krzykn�a ta, kt�r� nazwano Zin�. Pies wyrwa� si�, zakr�ci� i nagle uderzy� o drzwi zdrowym bokiem, a� trzasn�o w ca�ym mieszkaniu. Potem odlecia� z powrotem, zawirowa� jak fryga pod batem, przewracaj�c przy tym na pod�og� bia�e wiadro, z kt�rego polecia�y strz�py waty. Kiedy tak ko�owa�, wok� przelatywa�y �ciany obstawione szafami z b�yszcz�cymi instrumentami w �rodku, miga� bia�y fartuszek i wykrzywiona kobieca twarz. - Co ty wyprawiasz, czorcie kud�aty? - rozpaczliwie krzycza�a Zina. - Oszala�! Gdzie tu mog� by� kuchenne schody? - zastanawia� si� pies. Rozp�dzi� si� i jak pocisk uderzy� na chybi� trafi� w szyb� w nadziei, �e s� za ni� drugie drzwi. Chmura od�amk�w wylecia�a z hukiem i brz�kiem, wyskoczy� p�katy s��j z rudym paskudztwem, kt�re b�yskawicznie zala�o ca�� pod�og� i buchn�o smrodem. Rozwar�y si� prawdziwe drzwi. - St�j, b_bydlaku! - krzycza� pan, skacz�c w fartuchu w�o�onym na jedn� r�k� i �api�c psa za nogi. - Zina, �ap go za ko�nierz, �obuza. - Bo... Bo�e, to ci pies! Drzwi otworzy�y si� szerzej i wbieg� jeszcze jeden osobnik p�ci m�skiej w fartuchu. Rozdeptuj�c pot�uczone szk�o rzuci� si� nie do psa, tylko do szafy, otworzy� j� i ca�y pok�j wype�ni� s�odkawy, mdl�cy zapach. Nast�pnie osobnik w�asnym brzuchem przydusi� psa do pod�ogi, przy czym pies capn�� go z satysfakcj� powy�ej sznurowade�. Osobnik j�kn��, ale nie straci� orientacji. Mdl�cy p�yn zapar� psu dech, potem nogi mu odpad�y i pojecha� gdzie� w bok po krzywi�nie. Dzi�kuj�, wszystko sko�czone - pomy�la� w rozmarzeniu, padaj�c wprost na ostre szk�o. - �egnaj, Moskwo! Nie zobacz� ju� wi�cej Czyczkina ani proletariuszy, ani krakowskiej kie�basy. Id� do psiego nieba za wszystko, co wycierpia�em. Bracia oprawcy, za co mnie tak? I wtedy ostatecznie upad� na bok i zdech�. Kiedy zmartwychwsta�, troszeczk� kr�ci�o mu si� w g�owie, odrobin� mdli�o w brzuchu, ale boku jakby nie by�o, bok rozkosznie milcza�. Pies otworzy� prawe melancholijne oko i k�tem tego oka zobaczy�, �e jest ciasno zabanda�owany w poprzek bok�w i brzucha. Jednak mnie za�atwili, sukinsyny - pomy�la� niejasno. - Ale trzeba im odda� sprawiedliwo�� - sprytnie. - "Od Sewilli do Grenady... w ciep�ym zmroku cichych nocy" - zanuci� nad nim roztargniony i fa�szywy g�os. Pies zdziwi� si�, otworzy� do reszty oboje oczu i o dwa kroki od siebie zobaczy� m�sk� nog� na bia�ym taborecie. Nogawka i kalesony na tej nodze by�y podwini�te, a go�y, ��ty gole� wysmarowany zaschni�t� krwi� i jodyn�. �wi�ci pa�scy! - pomy�la� pies - okazuje si�, �e to ja go ugryz�em. Moja robota. No, dostan� lanie! - "Rozbrzmiewaj� serenady, zewsz�d s�ycha� mieczy brz�k. A dlaczego ugryz�e� doktora, w��czykiju? Co? Dlaczego rozbi�e� szyb�? Co? - Uuu - �a�o�nie zaskowycza� pies. - Ju� dobrze, obudzi�e� si�, to teraz le�, ba�wanie. - Jak si� panu uda�o, Filipie Filipowiczu, zwabi� takiego nerwowego psa? - zapyta� sympatyczny m�ski g�os i trykotowa nogawka kaleson�w opad�a w d�. Zapachnia�o tytoniem i w szafie zad�wi�cza�o szk�o. - Serdeczno�ci�. Jedynym sposobem mo�liwym w obcowaniu z �yw� istot�. Terrorem nie mo�na zrobi� ze zwierz�ciem niczego, niezale�nie od szczebla rozwoju, na jakim si� to zwierz� znajduje. Zawsze tak twierdzi�em, twierdz� i b�d� twierdzi�. Oni ca�kowicie b��dnie rozumuj�, s�dz�c, �e terror im pomo�e. Nie, nie pomo�e, jakikolwiek by by�, bia�y, czerwony czy nawet brunatny! Terror doszcz�tnie parali�uje system nerwowy. Zina! Kupi�em temu �ajdakowi kie�bas� krakowsk� za rubla i czterdzie�ci kopiejek. B�d� tak dobra i nakarm go, kiedy mu przejd� md�o�ci. Zachrz�ci�o wymiatane szk�o i kobiecy g�os kokieteryjnie zauwa�y�: - Krakowskiej! Bo�e, trzeba mu by�o kupi� okrawk�w za dwudziestk� w jatce. A krakowsk� kie�bas� to lepiej sama zjem. - Tylko spr�buj! Ja ci zjem! To trucizna dla ludzkiego �o��dka. Doros�a dziewczyna, a jak dziecko pakuje do ust ka�de �wi�stwo. Ani mi si� wa�! Uprzedzam, nie licz ani na mnie, ani na doktora Bormentala, kiedy rozboli ci� brzuch... "Je�li powie kto�, �e inna r�wnie pi�kna jest jak ty..." �agodne, perliste dzwoneczki sypa�y si� po ca�ym mieszkaniu, a w oddali z przedpokoju co chwila dochodzi�y g�osy. Dzwoni� telefon. Zina znik�a. Filip Filipowicz rzuci� do wiadra niedopa�ek papierosa, zapi�� fartuch, przed lustrem na �cianie wyg�adzi� puszyste w�sy i zawo�a� psa. - Fit_fit. No nic, nic si� nie sta�o. Idziemy przyjmowa� pacjent�w. Pies wsta� na niepewne �apy, zachwia� si�, chwil� dygota�, ale szybko wr�ci� do r�wnowagi i ruszy� w �lad za powiewaj�cymi po�ami Filipa Filipowicza. Ponownie szed� w�skim korytarzem, ale teraz zobaczy�, �e jest jasno o�wietlony rozet� pod sufitem. Kiedy za� otworzy�y si� lakierowane drzwi i pies wszed� z Filipem Filipowiczem do gabinetu, o�lepi� go blask. Przede wszystkim wsz�dzie p�on�y �wiat�a: p�on�y pod stiukami na suficie, p�on�y na biurku, p�on�y na �cianie, w szybach oszklonych szaf. �wiat�o zalewa�o bezmiar przedmiot�w, z kt�rych najbardziej interesuj�ca okaza�a si� ogromna sowa siedz�ca na �cianie na konarze. - Le�e� - rozkaza� Filip Filipowicz. Rze�bione drzwi po przeciwnej stronie otworzy�y si� i wszed� tamten, nadgryziony, kt�ry teraz w jaskrawym �wietle okaza� si� bardzo przystojny, m�ody ze spiczast� br�dk�, poda� kartk� papieru i powiedzia�: - Dawny... Natychmiast bezszelestnie znikn��, a Filip Filipowicz poprawi� po�y fartucha, usiad� za olbrzymim biurkiem i od razu sta� si� niezwykle dostojny i imponuj�cy. Nie, to nie lecznica, trafi�em w jakie� zupe�nie inne miejsce - w pop�ochu pomy�la� pies i opad� na wzorzysto�� dywanu obok ci�kiej sk�rzanej kanapy. - A t� sow� to jeszcze wyja�nimy... Drzwi otworzy�y si� mi�kko i wszed� kto�, kto do tego stopnia wstrz�sn�� psem, �e ten a� szczekn��, ale bardzo nie�mia�o... - Milcze�! Ba, zmieni� si� pan nie do poznania, drogi panie. Przyby�y nie�mia�o i z nadzwyczajnym szacunkiem uk�oni� si� Filipowi Filipowiczowi. - Chi_chi! Pan jest magiem i czarodziejem, profesorze - powiedzia� skonfundowany. - Niech pan zdejmie spodnie, kochaneczku - rozkaza� Filip Filipowicz i wsta�. Chryste Panie - pomy�la� pies - to ci ananas! Na g�owie ananasa ros�y absolutnie zielone w�osy, kt�re na karku przechodzi�y w rdzawy kolor tytoniu; twarz ananasa pokrywa�y zmarszczki, ale cer� mia� r�ow� jak noworodek. Lewa noga nie zgina�a si�, musia� ci�gn�� j� po dywanie, za to prawa podrygiwa�a jak nakr�cana zabawka. W klapie wspania�ej marynarki niczym oko tkwi� drogocenny klejnot. Psa nawet mdli� przesta�o z ciekawo�ci. - Hau_hau - zaszczeka� cichutko. - Milcze�! Jak tam sen, drogi panie? - He_he. Czy jeste�my sami, profesorze? To co� nieopisanego - wstydliwie zacz�� przyby�y. - Parole d'honneur, od dwudziestu pi�ciu lat nie pami�tam czego� podobnego. - Indywiduum uj�o guzik od spodni. - Czy pan uwierzy, profesorze, co noc �ni� mi si� nagie dziewczyny i to ca�ymi stadami. Doprawdy jestem oczarowany. Jest pan cudotw�rc�. - Hm - mrukn�� z trosk� Filipowicz, wpatruj�c si� w �renice go�cia. Ten wygra� wreszcie walk� z guzikami i zdj�� pasiaste spodnie. Pod spodniami ukaza�y si� nies�ychane wr�cz kalesony. By�y kremowego koloru w haftowane jedwabiem czarne koty i pachnia�y perfumami. Pies jedwabnych kot�w nie zdzier�y� i szczekn�� tak, �e indywiduum a� podskoczy�o. - Oj! - Dostaniesz lanie! Niech pan si� nie boi, on nie gryzie. Ja nie gryz�? - zdumia� si� pies. Przyby�emu z kieszeni spodni wypad�a na dywan ma�a koperta, na kt�rej widnia�a dziewczyna z rozpuszczonymi w�osami. Indywiduum podskoczy�o, pochyli�o si�, podnios�o zgub� i strasznie poczerwienia�o. - Prosz� jednak uwa�a� - ostrzegawczo i pos�pnie powiedzia� Filip Filipowicz gro��c palcem. - Pomimo wszystko niech pan uwa�a i nie nadu�ywa! - Ja nie nadu... - wymamrota�o stropione indywiduum rozbieraj�c si�. - Ja tylko, drogi profesorze, przeprowadza�em do�wiadczenie. - No i co? Jakie by�y wyniki? - spyta� surowo Filip Filipowicz. Indywiduum ekstatycznie machn�o r�k�. - Od dwudziestu pi�ciu lat, przysi�gam na Boga, nie zdarzy�o mi si� nic podobnego. Ostatni raz w 1899 roku w Pary�u na rue de la Paix. - A dlaczego pan pozielenia�? Twarz przybysza zachmurzy�a si�. - Przekl�ty "Ko�ciot�uszcz"! Nie mo�e pan sobie wyobrazi�, profesorze, co te obiboki podsun�y mi zamiast farby. Prosz� tylko popatrze� - mamrota� szukaj�c oczami lustra. - Za takie rzeczy nale�y bi� po mordzie! - doda� wpadaj�c w furi�. - I co mam teraz pocz��, profesorze? - zapyta� rozpaczliwie. - Hm, niech pan ogoli g�ow�. - Profesorze - �a�o�nie wykrzykn�� go�� - przecie� znowu odrosn� mi siwe! A opr�cz tego nie b�d� si� m�g� pokaza� w biurze. I tak ju� trzeci dzie� nie je�d�� do pracy. Ech, profesorze, gdyby pan odkry� spos�b na odm�adzanie w�os�w. - Nie wszystko naraz, m�j drogi - mrucza� Filip Filipowicz. Pochyli� si� i b�yszcz�cymi oczami obejrza� go�y brzuch pacjenta. - No c�, wy�mienicie, wszystko w zupe�nym porz�dku. Prawd� m�wi�c, nawet nie oczekiwa�em takiego rezultatu. "Wiele krwi i wiele pie�ni." Mo�e si� pan ubiera�, drogi panie! - "Mam dla tej, co najpi�kniejsza!" - brz�kliwym niczym patelnia g�osem podchwyci� pacjent i promieniej�c zacz�� si� ubiera�. Kiedy ju� si� oporz�dzi�, podskakuj�c i woniej�c perfumami, odliczy� Filipowi Filipowiczowi paczk� bia�ych banknot�w i zacz�� czule �ciska� mu obie d�onie. - Dwa tygodnie mo�e mi si� pan nie pokazywa� - powiedzia� Filip Filipowicz - ale jednak bardzo prosz�, niech pan b�dzie ostro�ny. - Profesorze! - krzykn�� ju� za drzwiami g�os pe�en ekstazy - mo�e pan by� absolutnie spokojny - po czym chutliwie zachichota� i przepad�. Sypki dzwonek przelecia� przez mieszkanie, otworzy�y si� lakierowane drzwi. Wszed� ugryziony, wr�czy� kartk� Filipowi Filipowiczowi i oznajmi�: - Wiek poda�a nieprawdziwy. Ma jakie� pi��dziesi�t cztery, pi��dziesi�t pi�� lat. Tony serca przyt�umione. Znik�, a zamiast niego pojawi�a si� szeleszcz�ca dama w zawadiacko zsuni�tym na bok kapeluszu i w iskrz�cej si� kolii na wiotkiej, pomi�tej szyi. Pod jej oczami wisia�y dziwaczne czarne worki, a policzki mia�a r�owe jak lalka. Dama by�a strasznie zdenerwowana. - Szanowna pani! Ile ma pani lat? - bardzo surowo zapyta� Filip Filipowicz. Dama przerazi�a si� i nawet poblad�a pod skorup� r�u. - Przysi�gam, profesorze, gdyby pan wiedzia�, jaki dramat prze�ywam! - Ile ma pani lat, szanowna pani? - jeszcze surowiej powt�rzy� Filip Filipowicz. - S�owo honoru!... No, czterdzie�ci pi��. - Szanowna pani - zaapelowa� Filip Filipowicz - pacjenci czekaj�. Prosz� nie zabiera� mi czasu. Nie jest pani jedyna! Pier� damy burzliwie falowa�a. - Tylko panu, jako luminarzowi nauki. Ale przysi�gam, to co� tak okropnego... - Ile ma pani lat? - w�ciekle i piskliwie zapyta� Filip Filipowicz, a jego okulary zab�ys�y. - Pi��dziesi�t jeden! - skr�caj�c si� ze strachu odpar�a dama. - Prosz� zdj�� majtki, �askawa pani - z ulg� powiedzia� Filip Filipowicz i wskaza� na wysoki, bia�y szafot w k�cie. - Profesorze, przysi�gam - wymamrota�a dama, dr��cymi palcami rozpinaj�c jakie� zatrzaski na pasie. - Ten Moryc... Przysi�gam jak na spowiedzi... - "Od Sewilli do Grenady..." - z roztargnieniem zanuci� Filip Filipowicz i nacisn�� peda� przy marmurowej umywalce. Zaszumia�a woda. - Przysi�gam na Boga! - m�wi�a dama i �ywe plamy przedziera�y si� przez sztuczne na jej policzkach. - Ja wiem, to moja ostatnia nami�tno��. Przecie� to taki �ajdak! Profesorze! To karciany szuler, o tym wie ca�a Moskwa. Nie potrafi przepu�ci� najostatniejszej modystce! Jest taki diabelnie m�ody - mamrota�a dama i wyrzuca�a spod szeleszcz�cych sp�dnic zmi�ty koronkowy k��b. Psu ostatecznie zam�ci�o si� w g�owie i przewr�ci�o do g�ry nogami. A id�cie� wy do diab�a - pomy�la� m�tnie i po�o�y� g�ow� na �apy, zapadaj�c w drzemk� ze wstydu. - Nawet nie b�d� si� stara� poj��, o co tu chodzi, i tak nie zrozumiem. Ze snu wyrwa� go brz�k i wtedy zobaczy�, �e Filip Filipowicz rzuci� do miski jakie� po�yskuj�ce rurki. Plamista dama przyciskaj�c r�ce do piersi z nadziej� patrzy�a na Filipa Filipowicza. Ten za� godnie nachmurzony usiad� za biurkiem i co� zapisa�. - Ja pani przeszczepi� jajniki ma�py - oznajmi� i popatrzy� surowo. - Ach, profesorze, czy naprawd� ma�py? - Tak - bezapelacyjnie odpowiedzia� Filip Filipowicz. - A kiedy operacja? - bledn�c pyta�a dama s�abym g�osem. - "Od Sewilli do Grenady..." Uhm... w poniedzia�ek. Rano po�o�y si� pani do kliniki. M�j asystent przygotuje pani�. - Ach, kiedy ja nie chc� do kliniki. Czy nie mo�na tu, u pana, profesorze? - Widzi pani, operuj� u siebie tylko w wyj�tkowych przypadkach. To b�dzie kosztowa�o bardzo drogo, pi��dziesi�t czerwo�c�w. - Zgadzam si�, profesorze! Znowu polecia�a woda, zako�ysa� kapelusz z pi�rami, potem pojawi�a si� �ysa jak talerz g�owa i jej w�a�ciciel u�cisn�� Filipa Filipowicza. Pies drzema�, md�o�ci min�y, wi�c rozkoszowa� si� uspokojonym bokiem i ciep�em, nawet chrapn�� sobie i zd��y� zobaczy� kawa�eczek uroczego snu - wyrywa� sowie ca�y p�k pi�r z ogona... a potem zdenerwowany g�os k�apn�� nad g�ow�. - Jestem zbyt znany w Moskwie, profesorze. Co mam zrobi�? - Panowie - z oburzeniem krzycza� Filip Filipowicz - przecie� tak nie mo�na. Trzeba si� hamowa�. Ile ona ma lat? - Czterna�cie, profesorze... Pan rozumie, rozg�os mnie zgubi. W najbli�szych dniach mam jecha� na zagraniczn� delegacj�. - Ale przecie� ja nie jestem prawnikiem, �askawco... Niech pan poczeka jakie dwa lata i o�eni si� z ni�. - Jestem �onaty, profesorze. - Ach, panowie, panowie! Drzwi otwiera�y si�, zmienia�y twarze, brz�cza�y instrumenty i Filip Filipowicz pracowa� bez chwili wytchnienia. Oble�ne mieszkanie - my�la� pies - ale jak mi tu dobrze! Po kiego diab�a jestem mu potrzebny? A mo�e chce mnie zatrzyma�? Dziwak! Przecie� wystarczy mu okiem mrugn��, a b�dzie mia� takiego psa, �e tylko zwariowa�! A mo�e ja jestem �adny? Wida� mam szcz�cie! A ta sowa to paskudztwo... Bezczelna. Ostatecznie pies obudzi� si� p�nym wieczorem, kiedy dzwonki umilk�y, dok�adnie w chwili, w kt�rej drzwi wpu�ci�y szczeg�lnych go�ci. By�o ich od razu czworo. Wszyscy m�odzi i ubrani bardzo skromnie. A ci czego tu szukaj�? - ze zdziwieniem pomy�la� pies. Znacznie bardziej nieprzyja�nie powita� przyby�ych Filip Filipowicz. Sta� przy biurku i patrzy� na przyby�ych jak dow�dca na nieprzyjaci�. Nozdrza jego jastrz�biego nosa rozdyma�y si�. Go�cie dreptali w miejscu stoj�c na dywanie. - Przyszli�my do pana, profesorze - zacz�� ten, kt�ry mia� na g�owie wysok� na �wier� arszyna szop� wyj�tkowo g�stych, k�dzierzawych w�os�w - w nast�puj�cej sprawie... - Chyba nies�usznie panowie w tak� pogod� chodzicie bez kaloszy - przerwa� mu mentorskim tonem Filip Filipowicz. - Po pierwsze, mo�ecie si� przezi�bi�, a po drugie, zab�ocili�cie mi dywan, a ja mam wy��cznie perskie dywany. Ten z szop� umilk� i ca�a czw�rka ze zdumieniem zagapi�a si� na Filipa Filipowicza. Milczenie trwa�o kilka sekund i przerywa� je tylko stuk palc�w Filipa Filipowicza po malowanym drewnianym talerzu na biurku. - Po pierwsze, nie jeste�my panami - powiedzia� wreszcie najm�odszy z ca�ej czw�rki, podobny do brzoskwini. - Po pierwsze - przerwa� mu Filip Filipowicz - jest pan kobiet� czy m�czyzn�? Czterej znowu umilkli i otworzyli usta. Tym razem pierwszy opami�ta� si� ten z szop�. - Co za r�nica, towarzyszu? - zapyta� dumnie. - Jestem kobiet� - przyzna� si� brzoskwiniowy m�odzieniec w sk�rzanej kurtce i mocno poczerwienia�. W �lad za nim nie wiadomo dlaczego poczerwienia� jeden z przyby�ych, blondyn w papasze. - Wobec tego mo�e pani zosta� w czapce, a pana, szanowny panie, poprosz� o zdj�cie nakrycia g�owy - mentorskim tonem powiedzia� Filip Filipowicz. - Nie jestem dla pana szanownym panem - ostro odparowa� blondyn zdejmuj�c papach�. - My przyszli�my do was - znowu zacz�� czarny z szop�. - Przede wszystkim, jacy my? - My, nowy zarz�d naszego domu - z powstrzymywan� furi� przem�wi� czarny. - Ja jestem Szwonder, ona Wiaziemska, on, towarzysz Piestruchin i Szarowkin. I my... - Czy to was dokwaterowali do mieszkania Fiodora Paw�owicza Sablina? - Nas - odpowiedzia� Szwonder. - Bo�e, przepad� Ka�abuchowski dom! - z rozpacz� zawo�a� Filip Filipowicz i za�ama� r�ce. - Czy to ma by� �art, profesorze? - Jaki tam �art?! Jestem w zupe�nej rozpaczy! - krzykn�� Filip Filipowicz. - Co teraz b�dzie z centralnym ogrzewaniem? - Pan kpi czy o drog� pyta, profesorze Preobra�e�ski? - W jakiej sprawie przyszli�cie, pa�stwo, do mnie? Prosz� o po�piech, m�j obiad czeka. - My, komitet domowy - z nienawi�ci� zacz�� Szwonder - przyszli�my do pana po zebraniu, w kt�rym uczestniczyli wszyscy mieszka�cy naszego domu, na kt�rym sta� problem zag�szczenia mieszka� w tym domu... - Kto sta� na kim?! - krzykn�� Filip Filipowicz. - B�dzie pan �askaw formu�owa� swoje my�li troch� ja�niej. - Sta� problem zag�szczenia. - Starczy! Zrozumia�em! Wiadomo panu, �e decyzj� z dwunastego sierpnia tego roku moje mieszkanie zwolnione jest od wszelkich zag�szcze� i dokwaterowa�? - Wiadomo - odpowiedzia� Szwonder - ale walne zebranie po rozpatrzeniu pa�skiej sprawy dosz�o do wniosku, �e globalnie i w szczeg�lno�ci zajmuje pan zbyt du�y metra�. Zdecydowanie zbyt du�y. Sam jeden mieszka pan w siedmiu pokojach. - Sam jeden mieszkam i pracuj� w siedmiu pokojach - odpowiedzia� Filip Filipowicz. - I bardzo przyda�by mi si� �smy. Jest mi niezb�dny na bibliotek�. Wszyscy czworo oniemieli. - �smy! E_he_he - powiedzia� blondyn pozbawiony nakrycia g�owy. - Ca�kiem nie�le. - To nie do opisania! - zawo�a� m�odzieniec, kt�ry okaza� si� kobiet�. - Mam poczekalni� i zwracam uwag�, �e mie�ci si� tam r�wnie� biblioteka; jadalnia, m�j gabinet, to razem trzy. Laboratorium - cztery. Operacyjny - pi��. Moja sypialnia - sze�� i pok�j dla s�u�by - siedem. Wi�c za ma�o... Zreszt�, to niewa�ne. Moje mieszkanie jest zwolnione, nie mamy o czym m�wi�. Czy mog� wreszcie zje�� obiad? - Pan daruje - powiedzia� czwarty, podobny do kr�pego �uka. - Pan daruje - przerwa� mu Szwonder - my�my przyszli porozmawia� w sprawie jadalni i laboratorium. Walne zebranie prosi, aby pan dobrowolnie, w trybie dyscypliny pracy, zrezygnowa� z jadalni. Nikt w Moskwie nie ma jadalni. - Nawet Isadora Duncan - d�wi�cznie zawo�a�a kobieta. Co� si� dzia�o z Filipem Filipowiczem, co�, wskutek czego twarz delikatnie spurpurowia�a, ale nie wyda� z siebie �adnego d�wi�ku, czekaj�c na dalszy ci�g. - I z laboratorium r�wnie� - kontynuowa� Szwonder. - Laboratorium spokojnie mo�na po��czy� z gabinetem. - Uhm - powiedzia� Filip Filipowicz troch� dziwnym g�osem. - A gdzie ja b�d� jada�? - W sypialni - ch�rem odpowiedzieli wszyscy czworo. Purpura na Filipie Filipowiczu przybra�a nieco szarawy odcie�. - Jada� w sypialni - powiedzia� z lekka zduszonym g�osem - w laboratorium czyta�, ubiera� si� w poczekalni, operowa� w pokoju dla s�u�by, w jadalni bada� pacjent�w. Bardzo mo�liwe, �e Isadora Duncan tak w�a�nie post�puje. By� mo�e jada w gabinecie, a w �azience kroi kr�liki. By� mo�e. Ale ja nie jestem Isador� Duncan! - zarycza� nagle, a purpura jego po��k�a. - Ja b�d� jada� w jadalni, a operowa� w operacyjnym. Mo�ecie to przekaza� walnemu zebraniu i prosz� uprzejmie zaj�� si� w�asnymi sprawami, mnie za� umo�liwi� jedzenie obiadu tam, gdzie jadaj� wszyscy normalni ludzie, to znaczy w jadalni, a nie w poczekalni i nie w pokoju dziecinnym. - Wobec tego, profesorze, z powodu pana uporczywych przeciwdizia�a� - powiedzia� wzburzony Szwonder - z�o�ymy na pana skarg� do wy�szych instancji. - Aha - powiedzia� Filip Filipowicz - wi�c to tak? - i g�os jego przybra� podejrzanie uprzejmy odcie�. - Poprosz�, �eby�cie pa�stwo chwileczk� zaczekali. To ci facet - z zachwytem pomy�la� pies - no, po prostu podobny do mnie jak kropla do kropli. Och, capnie ich zaraz, och, capnie. Jeszcze nie wiem, jakim sposobem, ale tak capnie... Bierz ich! Z�apa� by tego d�ugonogiego nad cholew� za �ci�gno podkolanowe... wrrr... - Prosz�... tak... dzi�kuj�. Poprosz� Piotra Aleksandrowicza. m�wi profesor Preobra�e�ski. Piotr Aleksandrowicz? Ciesz� si�, �e pana zasta�em. Dzi�kuj�, z moim zdrowiem wszystko w porz�dku. Piotrze Aleksandrowiczu, musz� odwo�a� pa�sk� operacj�. Co? W og�le odwo�a�. Podobnie jak wszystkie pozosta�e operacje. A oto dlaczego przerywam swoj� prac� w Moskwie i w og�le w Rosji... Przed chwil� pojawi�o si� u mnie czworo, w tym jedna kobieta przebrana za m�czyzn�, dwaj uzbrojeni w rewolwery, i sterroryzowali mnie w moim mieszkaniu w celu odebrania jego cz�ci. - Pan pozwoli, profesorze - zacz�� Szwonder zmieniaj�c si� na twarzy. - Pan daruje... nie widz� mo�liwo�ci, �eby powt�rzy� wszystko, co oni tu wygadywali. Nonsensy to nie moja specjalno��. Wystarczy, je�li powiem, �e zaproponowali mi, �ebym zrezygnowa� z mojego laboratorium. Innymi s�owy zmuszaj� mnie, abym operowa� tam, gdzie do tej pory kroi�em kr�liki. W takich warunkach ja nie tylko nie mog�, ale nie mam prawa pracowa�. Dlatego zaprzestaj� praktyki, zamykam mieszkanie i wyje�d�am do Soczi. Klucze mog� zostawi� Szwonderowi. Niech on operuje. Wszyscy czworo zastygli. �nieg topnia� na ich butach. - Co robi�... Mnie samemu jest bardzo przykro... Jak? O nie, Piotrze Aleksandrowiczu! O nie. Wi�cej si� na to nie zgodz�. Moja cierpliwo�� si� wyczerpa�a. To ju� drugi taki przypadek od sierpnia. Jak? Hm... Jak pan uwa�a. Chocia�by tak. Ale jeden warunek: oboj�tne kto, oboj�tne kiedy, oboj�tne co, ale �eby to by� taki papier, na podstawie kt�rego ani Szwonder, ani ktokolwiek inny nie b�dzie m�g� nawet zbli�y� si� do drzwi mojego mieszkania. Dokument ostateczny. Faktyczny. Najprawdziwszy! �elazny. �eby zapomniano o moim nazwisku. Sko�czone. Umar�em dla nich. Tak, tak. Bardzo prosz�. Kto? Aha... To co innego. Aha... Dobrze. Oddaj� s�uchawk�. Pan b�dzie �askaw - g�osem �mii zwr�ci� si� Filip Filipowicz do Szwondera - kto� chce z panem porozmawia�. - Pan pozwoli, profesorze - powiedzia� Szwonder to rozp�omieniaj�c si�, to gasn�c - pan wypaczy� nasze s�owa. - Poprosi�bym o nieu�ywanie tego rodzaju okre�le�. Szwonder wzi�� s�uchawk� i niepewnie powiedzia�: - Tak, s�ucham. Tak... Przewodnicz�cy komitetu domowego... My post�powali�my zgodnie z przepisami... Ale profesor i tak jest w zupe�nie wyj�tkowej sytuacji... S�yszeli�my o jego pracach... Chcieli�my mu zostawi� ca�ych pi�� pokoi... No dobrze... je�li tak to wygl�da... Dobrze... Potwornie czerwony odwiesi� s�uchawk� i odwr�ci� si�. Jakby wyla� na nich spluwaczk�! Niez�y numer! - z zachwytem pomy�la� pies. - Czy on zna czarodziejskie zakl�cie, czy jak? No, teraz mo�ecie nawet mnie bi�, jak tam sobie chcecie, ale ja si� st�d nie rusz�. Pozosta�a tr�jka z otwartymi ustami patrzy�a na oplutego Szwondera. - To po prostu haniebne! - nie�mia�o wykrztusi� opluty. - Gdyby teraz by�a dyskusja - zacz�a kobieta p�on�c rumie�cem wzburzenia - ja bym udowodni�a Piotrowi Aleksandrowiczowi... - Przepraszam, czy pani w�a�nie w tej chwili zamierza rozpocz�� t� dyskusj�? - grzecznie zapyta� Filip Filipowicz. Oczy kobiety rozgorza�y. - Rozumiem pa�sk� ironi�, profesorze, zaraz sobie p�jdziemy... Ja tylko jako kierownik sektora kulturalnego domu... - Kie_row_nicz_ka - poprawi� Filip Filipowicz. - Chc� panu zaproponowa� - i kobieta wyci�gn�a zza pazuchy kilka jaskrawych i mokrych od �niegu czasopism - kilka czasopism na rzecz niemieckich dzieci. Po p� rubla. - Nie, nie wezm� - kr�tko odpar� Filip Filipowicz spojrzawszy na czasopisma. Nies�ychane zdumienie odbi�o si� na twarzach, a kobieta pokry�a si� �urawinowym nalotem. - Dlaczego? - Nie chc�. - Nie wsp�czuje pan niemieckim dzieciom? - Wsp�czuj�. - �a�uje pan p� rubla? - Nie. - Wi�c dlaczego? - Nie chc�. Przez chwil� wszyscy milczeli. - Wie pan co, profesorze - powiedzia�a dziewczyna z ci�kim westchnieniem - gdyby nie by� pan europejskim luminarzem i gdyby nie uj�y si� za panem w wyj�tkowo oburzaj�cy spos�b (blondyn poci�gn�� j� za brzeg kurtki, machn�a na niego r�k�) osoby, kt�re, jestem pewna, jeszcze wyja�nimy, nale�a�oby pana aresztowa�. - A za co? - z ciekawo�ci� zapyta� Filip Filipowicz. - Bo pan nienawidzi proletariatu - dumnie odpowiedzia�a kobieta. - Owszem, nie lubi� proletariatu - ze smutkiem zgodzi� si� Filip Filipowicz i nacisn�� guziczek. Gdzie� w g��bi zadzwoni�o. Otwar�y si� drzwi do korytarza. - Zina - zawo�a� Filip Filipowicz - podawaj obiad. Pa�stwo pozwol�? Wszyscy czworo w milczeniu wyszli z gabinetu, w milczeniu min�li poczekalni� i by�o s�ycha�, jak ci�ko i g�o�no zatrzasn�y si� za nimi frontowe drzwi. Pies stan�� na tylnych �apach i wykona� przed Filipem Filipowiczem co� w rodzaju muzu�ma�skiej modlitwy. III Na malowanych w rajskie kwiaty talerzach z szerok� obw�dk� le�a�y cieniutko pokrojone plasterki siomgi, marynowany w�gorz. Na ci�kiej desce kawa�ek sera z �ezk�, w srebrnym wiaderku ob�o�onym �niegiem - kawior. Mi�dzy talerzami kilka cieniutkich kieliszk�w i trzy kryszta�owe karafki z r�nego koloru w�dk�. Wszystkie te przedmioty znajdowa�y si� na male�kim marmurowym stoliku przytulonym do ogromnego kredensu z rze�bionej d�biny. Kredens tryska� strumieniami przeszklonego srebrzystego �wiat�a. Na �rodku pokoju - st� ci�ki jak katafalk, zas�any bia�ym obrusem, a na nim dwa nakrycia, serwetki zwini�te na kszta�t papieskiej tiary i trzy ciemne butelki. Zina wnios�a srebrny p�misek z pokryw�. W �rodku co� powarkiwa�o. Zapach od p�miska szed� taki, �e pysk psa natychmiast wype�ni�a rzadka �lina. Ogrody Semiramidy - pomy�la� i niczym pa�k� zastuka� ogonem w pod�og�. - Dawa� je tutaj - zach�annie poleci� Filip Filipowicz. - Doktorze Bormental, b�agam pana, niech pan zostawi kawior w spokoju. I je�li chce pan us�ucha� dobrej rady, to prosz� sobie nala� nie angielskiej, tylko zwyczajnej rosyjskiej w�dki. Przystojny ugryziony - by� ju� bez fartucha, w przyzwoitym czarnym garniturze - wzruszy� szerokimi ramionami, u�miechn�� si� uprzejmie i nala� sobie przezroczystej. - Ostatnia nowinka? - zapyta�. - A niech B�g broni! - od�egna� si� gospodarz. - To spirytus. Daria Pietrowna sama �wietnie robi w�dk�. - Nie powiedzia�bym, Filipie Filipowiczu, wszyscy twierdz�, �e trzydzie�ci stopni to ca�kiem przyzwoicie. - A w�dka powinna mie� czterdzie�ci stopni, nie trzydzie�ci, to po pierwsze - pouczaj�co przerwa� Filip Filipowicz - a po drugie, jeden B�g wie, czego oni tam dolewaj�. Czy potrafi pan zgadn��, co im przyjdzie do g�owy? - Dos�ownie wszystko - z przekonaniem powiedzia� ugryziony. - Jestem tego samego zdania - doda� Filip Filipowicz i jednym chlu�ni�ciem wla� do gard�a zawarto�� kieliszka. - Mm... doktorze Bormental, b�agam pana, niech pan natychmiast... i je�li pan powie, �e to... b�d� pa�skim nieprzejednanym wrogiem do ko�ca �ycia. "Od Sewilli do Grenady." M�wi�c te s�owa schwyci� �apiastym srebrnym widelcem co�, co przypomina�o malutki, ciemny chlebek. Uk�szony poszed� za jego przyk�adem. Oczy Filipowicza zab�ys�y. - Niedobre? - �uj�c wypytywa� Filip Filipowicz. - Niedobre? Prosz� odpowiedzie�, szanowny panie doktorze. - Wy�mienite - szczerze odpowiedzia� ugryziony. - Ja my�l�... Niech pan zauwa�y, Iwanie Arnoldowiczu, pij� w�dk� pod zup� i zimne zak�ski wy��cznie nie dor�ni�ci przez bolszewik�w obszarnicy. Ka�dy chocia�by troch� szanuj�cy si� cz�owiek stosuje zak�ski gor�ce. A w Moskwie najpierwsza z gor�cych zak�sek to w�a�nie to. Kiedy� znakomicie przyrz�dzano je w "S�owia�skim Bazarze". No. - Karmi pan psa w jadalni - rozleg� si� kobiecy g�os - a p�niej wo�ami si� go st�d nie wyci�gnie. - Nie szkodzi. Biedak si� nag�odowa�. - Filip Filipowicz na ko�cu widelca poda� psu zak�sk�, przyj�t� z magiczn� zr�czno�ci�, widelec za� z brz�kiem wrzuci� do miseczki z wod�. Po chwili z talerzy buchn�a pachn�ca rakami para. Pies siedzia� w cieniu obrusa z min� wartownika przy sk�adzie prochu. A Filip Filipowicz zatkn�� koniec serwetki za ko�nierzyk i wyg�asza� filipik�: - Jedzenie, Iwanie Arnoldowiczu, to sztuka nieprosta. Je�� trzeba umie�, a niech pan sobie wyobrazi, �e wi�kszo�� ludzi w og�le nie umie je��. Nale�y nie