2671
Szczegóły |
Tytuł |
2671 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
2671 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 2671 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
2671 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Micha� Bu�hakow
Psie serce
Zak�ad Nagra� i Wydawnictw
Zwi�zku Niewidomych
Warszawa 1996
T�oczono pismem punktowym
dla niewidomych w Drukarni
Zak�adu Nagra� i Wydawnictw
Zwi�zku Niewidomych,
Warszawa, ul. Konwiktorska 9
Przedruk z Wydawnictwa "Atext",
Gda�sk, 1991
Pisa�a J. Andrzejewska
Korekty dokona�y
I. Stankiewicz
i E. Chmielewska
I
Auuuu. Sp�jrzcie na mnie,
przecie� umieram. Zamie� wyje mi
w bramie modlitw� za konaj�cych,
a ja wyj� razem z ni�.
Przepad�em, przepad�em. �ajdak w
brudnej bia�ej czapie - kucharz
ze sto��wki racjonalnego
�ywienia pracownik�w Centralnej
Rady Gospodarki Narodowej -
chlusn�� wrz�tkiem i oparzy� mi
lewy bok. Co za kanalia, a
podobno proletariusz. O Bo�e
m�j, jak boli! Prze�ar�o
wrz�tkiem do ko�ci. Wyj� teraz i
wyj�, ale czy to wycie co�
pomo�e?
No i co ja mu takiego
zrobi�em? Czy Rada Gospodarki
Narodowej zbiednieje, je�eli
pogrzebi� w jej �mietniku?
Zach�anne bydl�! Prosz� kiedy�
spojrze� na jego pysk - szerszy
ni� d�u�szy. Z�odziej z mord�
jak patelnia. Och, ludzie,
ludzie. W po�udnie ugo�ci� mnie
wrz�tkiem, a teraz ju� si�
zmierzcha, b�dzie pewnie oko�o
czwartej, s�dz�c po zapachu
cebuli z komendy stra�y ogniowej
na Preczystience. Stra�acy, jak
powszechnie wiadomo, na kolacj�
jadaj� kasz�. To wyj�tkowe
�wi�stwo - w rodzaju grzyb�w.
Nawiasem m�wi�c, znajome psy z
Preczystienki opowiada�y, jakoby
na Nieglinnym w restauracji
"Bar" jada si� dy�urne �arcie -
grzyby plus sos pikantny za trzy
ruble siedemdziesi�t pi��
kopiejek porcja. Potrawa dla
amatora, r�wnie dobrze mo�na
liza� kalosze... Uuuu...
Bok piecze nie do wytrzymania,
dalszy ci�g mojej kariery
�yciowej widz� najzupe�niej
wyra�nie: jutro pojawi� si� rany
i pytanie, czym je b�d� leczy�?
Latem polecia�bym na Sokolniki,
ro�nie tam tak�e specjalne
bardzo dobre ziele, w dodatku
mo�na si� na�re� bezp�atnie
pi�tek od kie�basy, wyliza�
zat�uszczone papiery, kt�re
wyrzucaj� tam obywatele. I gdyby
nie jaka� wydra, kt�ra na ��ce
pod ksi�ycem �piewa "Boska
Aido" tak, �e a� serce zamiera,
by�oby naprawd� wspaniale. Ale
zim� dok�d mam i��? Dostawa�e�
kopniaki w ty�ek? Dostawa�e�. A
ceg�� po �ebrach? A jak�e.
Dosta�em ju� za swoje.
Wszystkiego do�wiadczy�em,
pogodzi�em si� z losem i je�li
teraz rozpaczam, to wy��cznie za
przyczyn� fizycznego b�lu i
zimna, poniewa� duch m�j nie
os�ab� jeszcze do ko�ca...
�ywotny jest duch sobaczy.
Ale za to cia�o moje
udr�czone, poranione, pastwili
si� nad nim ludzie zupe�nie
wystarczaj�co. A najgorsze, �e
kiedy chlusn�� na mnie, wrz�tek
dosta� si� pod sier��, a to
znaczy, �e nic ju� nie chroni
lewego boku. Z �atwo�ci� mog�
si� nabawi�, powiedzmy,
zapalenia p�uc, a z zapaleniem
p�uc, to prosz� obywateli, po
prostu zdechn� z g�odu. Z
zapaleniem p�uc nale�y le�e� na
frontowej klatce pod schodami, a
kto wtedy zamiast mnie,
samotnego, ob�o�nie chorego psa,
b�dzie biega� po �mietnikach w
poszukiwaniu jedzenia? Choroba
zaatakuje p�uco, zaczn� pe�za�
na brzuchu, os�abn�, a wtedy
byle hycel zat�ucze mnie kijem
na �mier�. A dozorcy z blachami
na piersiach z�api� moje zw�oki
za nogi i rzuc� na furmank�...
Ze wszystkich proletariuszy
dozorcy s� najpaskudniejsi.
Wyrzutki spo�ecze�stwa,
najni�sza kategoria ludzko�ci.
Kucharze jeszcze zdarzaj� si�
rozmaici. Na przyk�ad
nieboszczyk W�as z
Preczystienki. Niezliczonym
uratowa� �ycie. Poniewa� w
czasie choroby najwa�niejsze,
�eby dorwa� co� do �arcia. No
wi�c, zdarza�o si�, jak
opowiadaj� stare psy, rzuci
czasem W�as ko��, a na ko�ci
jeszcze i p� �wiartki mi�sa.
Niechaj mu ziemia lekk� b�dzie
za to, �e to by� naprawd� nie
byle kto, nadworny kucharz
hrabi�w To�stoj�w, a nie Rady
Racjonalnego �ywienia. Co oni
wyprawiaj� w tym Racjonalnym
�ywieniu, to si� po prostu w
psiej g�owie nie mie�ci.
Przecie� ci dranie na cuchn�cym
solonym mi�sie gotuj� kapu�niak,
a sto�ownicy, biedactwa, o
niczym nie maj� poj�cia.
Przybiegaj�, jedz�, ch�epc�.
Niekt�re maszynistki otrzymuj�
wed�ug IX grupy cztery i p�
czerwo�ca, no, co prawda jeszcze
kochanek podaruje czasem
po�czochy z fil de Perse. Ale
jakie poni�enie musi wycierpie�
za te fildepersy. Przecie� nie
�eby tak normalnym sposobem,
tylko przymusza do francuskiej
mi�o�ci. S... syny ci Francuzi,
m�wi�c mi�dzy nami. Chocia�
jadaj� bogato i zawsze z
czerwonym winem. Tak...
Przybiegnie taka maszynistka do
sto��wki, przecie� za cztery i
p� czerwo�ca do "Baru" nie
p�jdzie. Jej nawet na
kinematograf nie wystarcza, a
kinematograf to dla kobiety
jedyna pociecha w �yciu. Dr�y,
krzywi si�, ale zjada...
Pomy�le� tylko, p�aci
czterdzie�ci kopiejek za obiad z
dw�ch da�, a te obydwa dania
nawet i pi�tnastu niewarte, bo
pozosta�e dwadzie�cia pi��
ukrad� kierownik. A czy w og�le
powinna si� tak od�ywia�? Ma
zaj�ty wierzcho�ek prawego p�uca
i kobiec� chorob� na francuskim
tle, w pracy potr�cili z pensji,
w sto��wce nakarmili cuchn�cym
mi�sem, o, to w�a�nie ona
biegnie, to ona... Wbiega do
bramy w po�czochach od kochanka.
Nogi marzn�, brzuch podwiewa,
dlatego �e sier�� ma na sobie
mniej wi�cej tak� jak moja i
majtki nosi leciutkie,
koronkowe, aby nic. To dla
kochanka: niechby spr�bowa�a
w�o�y� flanelowe, zaraz zacznie
wrzeszcze�: jaka� ty
nieelegancka! Obrzyd�a mi moja
Matriona, namordowa�em si� z
flanelowymi majtkami, a�
doczeka�em si�, nadesz�y moje
czasy. Jestem przewodnicz�cym i
ile bym nie nakrad�, wszystko
wydam na kobiece cia�o, na
szyjki rakowe, na Abrau_Durco.
Dosy� si� nag�odowa�em w
m�odo�ci, w zupe�no�ci mi
wystarczy, a �ycie pozagrobowe
nie istnieje.
�al mi jej, �al serdecznie.
Ale siebie samego �al mi jeszcze
bardziej. M�wi� tak nie przez
egoizm, a tylko dlatego, �e
naprawd� nie mamy jednakowych
warunk�w. Jej przynajmniej w
domu b�dzie ciep�o, a mnie...
Dok�d mam i��? Uuuuu!...
- Chod� tu, piesku, chod�!
Szarik, Szarik... Dlaczego
skomlisz, biedaku? Kto ci�
skrzywdzi�? Och...
Zamie� sucha wied�ma
zatrzasn�a bram� i waln�a
miot�� dziewczyn� po uszach.
Zadar�a do kolan sp�dniczk�,
obna�y�a kremowe po�czochy i
w�ski r�bek nie dopranej
koronkowej bielizny, zdusi�a
s�owa, obsypa�a psa �niegiem.
Bo�e m�j, co za pogoda...
Och... A jeszcze do tego boli
brzuch. Pewnie przez tamto
mi�so! Kiedy si� to wreszcie
sko�czy?
Pochylaj�c g�ow� dziewczyna
rzuci�a si� do ataku, sforsowa�a
bram�, na ulicy zacz�o ni�
kr�ci�, kr�ci�, ciska� we
wszystkie strony, wreszcie
zawirowa�a w �nie�nym wichrze i
przepad�a z oczu.
A pies zosta� w bramie,
dokucza� mu poraniony bok, wi�c
przywar� do zimnej �ciany,
wstrzyma� oddech i kategorycznie
postanowi�, �e nigdzie si� st�d
nie ruszy i �e w tej bramie
zdechnie. Rozpacz pogn�bi�a go
dostatecznie. Tak bole�nie i
gorzko mu by�o na duszy, tak
samotnie i strasznie, �e z oczu
pop�yn�y malutkie psie �ezki,
spada�y kropelkami i natychmiast
wysycha�y. Z uszkodzonego boku
stercza�y zamarzni�te k�aki
sko�tunionej sier�ci, a pomi�dzy
nimi przeziera�y z�owieszcze
czerwone placki oparze�. Ach,
jacy bezmy�lni, g�upi i okrutni
bywaj� kucharze. Zawo�a�a:
"Szarik"... Jaki on tam, u
diab�a, Szarik. Szarik to znaczy
okr�g�y, dobrze od�ywiony,
g�upi, �re owsiank�, syn
�wietnych rodzic�w, a on jest
kosmaty, ko�cisty, obszarpany,
w��cz�ga z zapadni�tym brzuchem,
bezdomny kundel. Zreszt� dzi�ki
i za dobre s�owo.
Trzasn�y drzwi na
przeciwleg�ej stronie ulicy w
jasno o�wietlonym sklepie i z
tych drzwi wyszed� obywatel.
W�a�nie obywatel, a nie
towarzysz, a nawet, m�wi�c
�ci�le, wielmo�ny pan. Bli�ej -
ja�niej - wielmo�ny pan.
My�licie, �e twierdz� tak ze
wzgl�du na jego palto? Nonsens.
Bardzo wielu proletariuszy nosi
teraz palta. Co prawda ko�nierze
maj� inne, nawet nie ma
por�wnania, ale mimo wszystko z
daleka mo�na si� pomyli�. Za to
je�li chodzi o oczy, to ju� nie
ma mowy o pomy�ce ani z bliska,
ani z daleka. O, oczy to co�
niezwyk�ego, niczym barometr.
Wida� wszystko, kto ma wielk�
pustyni� zamiast duszy, kto ni z
tego, ni z owego mo�e kopn��
czubkiem buta mi�dzy �ebra, a
kto si� boi. Takiego w�a�nie
l�kliwego gnojka mi�o jest
ugry�� w �ydk�. Boisz si�, to
masz za swoje. Je�li si� boisz,
widocznie masz powody... wrrr...
hau_hau...
Wielmo�ny pan pewnym krokiem
przeszed� jezdni� w �nie�nym
s�upie zamieci i ruszy� do
bramy. Tak, tak, w tym wypadku
wszystko wida� go�ym okiem. Ten
nie b�dzie jad� cuchn�cego
mi�sa, a je�li mu gdziekolwiek
takie zaserwuj�, zrobi potworny
skandal, napisze do gazet...
mnie, Filipa Filipowicza,
chciano otru�.
Jest coraz bli�ej i bli�ej.
Wida�, �e zwyk� jada� obficie i
�e nie kradnie, taki psa nie
kopnie, ale sam te� nikogo si�
nie boi, a nie boi si� dlatego,
�e stale jest najedzony. Zajmuje
si� prac� umys�ow�, ma ostr�
br�dk� w stylu francuskim, a
tak�e w�sy siwe, puszyste i
zawadiackie niczym francuscy
rycerze, ale �nie�na kurzawa
niesie od niego zapach paskudny,
szpitalny. Oraz wo� cygara.
Po kiego czorta, ciekawe,
zanios�o go do sp�dzielni
Centrochozu? Przystan��
niedaleko... Na co on czeka?
Uuuu... Co te� m�g� kupi� w
takim n�dznym sklepiku, czy ju�
mu nie wystarcza Ochotnyj Riad?
Co to jest? Kie�basa. Drogi
panie, gdyby� zobaczy�, z czego
oni robi� t� kie�bas�, omija�by�
ten sklep z daleka. Lepiej niech
pan j� odda mnie.
Pies zebra� resztk� si� i w
przyp�ywie desperacji wyczo�ga�
si� z bramy na chodnik. Zadymka
wystrzeli�a nad g�ow� z
karabinu, za�opota�a ogromnymi
literami p��ciennego plakatu
"Czy odm�adzanie jest mo�liwe?"
Oczywi�cie, �e mo�liwe. Zapach
kie�basy odm�odzi� mnie,
podni�s� z brzucha na nogi,
p�omiennymi falami zmarszczy�
m�j pusty od dw�ch dni �o��dek,
pogromca szpitala, rajski zapach
mielonej koby�y z czosnkiem i
pieprzem. Czuj� i wiem, w prawej
kieszeni futra ma kie�bas�. Ju�
jest nade mn�. O w�adco m�j!
Sp�jrz na mnie. Ja umieram.
Sprzedajna jest moja dusza i
dola paskudna.
Pies pe�zn�� na brzuchu jak
�mija, zalewaj�c si� �zami.
Prosz� zwr�ci� uwag� na dzie�o
kucharza. Ale nie, pan przecie�
za �adne skarby nie da mi tej
kie�basy. Och, bardzo dobrze
znam bogatych ludzi! A tak
naprawd� do czego ona panu
potrzebna? Na co panu cuchn�cy
ko�? Takie truj�ce konie
sprzedaj� tylko w Mosselpromie.
A pan luminarz �wiatowej s�awy
jad� dzisiaj �niadanie dzi�ki
m�skim gruczo�om p�ciowym.
Uuu... Co to si� dzieje na tym
�wiecie? Wida� jeszcze za
wcze�nie na umieranie, a rozpacz
zaprawd� jest grzechem. Nie
zostaje nic innego, jak tylko
liza� mu r�ce.
Zagadkowy i wielmo�ny pan
pochyli� si� nad psem, b�ysn��
z�otym obramowaniem oczu i wyj��
z prawej kieszeni bia��,
pod�u�n� paczk�. Nie zdejmuj�c
br�zowych r�kawiczek rozwin��
papier, kt�ry niezw�ocznie
zagarn�a zamie�, oderwa�
kawa�ek kie�basy zwanej
"specjaln� krakowsk�". Rzuci�
psu... O szlachetna osobo! Uuu!
- Fit_fit - zagwizda� pan i
doda� surowym g�osem. - Na!
Szarik, Szarik!
Znowu Szarik. Ochrzcili. A
niech pan nazywa mnie, jak chce,
zgadzam si� na wszystko. Za
pa�ski nadzwyczajny uczynek.
Pies b�yskawicznie zdar� flak,
ze szlochem wgryz� si� w
krakowsk� i po�ar� j� w
okamgnieniu. A przy tym prawie
si� ud�awi� kie�bas� i �niegiem,
a� �zy pop�yn�y mu z oczu,
poniewa� z zach�anno�ci omal nie
po�ar� sznurka. Jeszcze,
jeszcze, li�� pa�sk� r�k�.
Spodnie ca�uj�, dobroczy�co m�j!
- Na razie wystarczy... - Pan
m�wi� urywanymi zdaniami, jakby
wydawa� komendy. Pochyli� si�
nad Szarikiem, badawczo
popatrzy� mu w oczy i
nieoczekiwanie, z intymn�
serdeczno�ci� d�oni� w
r�kawiczce przejecha� po psim
brzuchu.
- Aha - powiedzia� znacz�co -
obro�y nie masz, no i bardzo
dobrze, w�a�nie ty jeste� mi
potrzebny. Maszeruj za mn� -
pstrykn�� palcami. - Fit_fit!
Mam i�� za panem? A cho�by i
na koniec �wiata. Mo�e mnie pan
kopa� swoimi butami z filcu, a
ja s�owa nie powiem.
Na ca�ej Preczystience
�wieci�y latarnie. Bok bola� nie
do wytrzymania, ale Szarik
chwilami zapomina� o b�lu
poch�oni�ty jedn� jedyn� my�l�,
�eby tylko w ci�bie nie straci�
z oczu cudownej zjawy w futrze,
�eby jakimkolwiek sposobem
wyrazi� jej mi�o�� i oddanie. I
ze siedem razy od Preczystienki
do Zau�ka Obuchowa wyrazi�.
Uca�owa� w �niegowiec przy
uliczce Martwej, toruj�c drog�
straszliwym wyciem tak
wystraszy� jak�� paniusi�, �e a�
usiad�a na s�upie, ze dwa razy
zaskowycza�, �eby podtrzyma�
lito�� dla siebie.
Jaki� �ajdacki, robiony pod
syberyjskiego, kot w��cz�ga
wyskoczy� zza rynny i pomimo
zamieci wyw�szy� krakowsk�.
Szarik zapomnia� o bo�ym �wiecie
na my�l, �e bogaty dziwak,
zbieraj�cy po bramach poranione
psy, r�wnie� i tego z�odzieja
zabierze ze sob�, a wtedy
przyjdzie dzieli� si� produktem
Mosselpromu. Dlatego tak
wyszczerzy� z�by na kota, �e ten
z sykiem podobnym do syczenia
dziurawego szlauchu wdrapa� si�
po rynnie na pierwsze pi�tro.
Rrr... hau... u! Won! Nie
wystarczy Mosselpromu dla
wszystkich �achmyt�w, co si�
w��cz� po Preczystience.
Pan oceni� oddanie i pod sam�
stra�� ogniow�, pod oknem, z
kt�rego dobiega� przyjemny
pomruk waltorni, nagrodzi� psa
drugim, troch� mniejszym
kawa�kiem, tak z pi�� �ut�w.
Ech, co za dziwak. Chce mnie
zwabi�. Mo�e si� pan nie
obawia�. Sam nie mam zamiaru
ucieka�. P�jd� wsz�dzie, gdzie
pan rozka�e.
- Fit_fit_fit! T�dy!
Na Obuchowa? Jak pan sobie
�yczy. Znamy t� ulic� ca�kiem
nie�le.
Fit_fit! Tutaj? Z przyjem...
E, nie, bardzo mi przykro. Nie.
Tu jest szwajcar. Nie ma nic
gorszego na �wiecie. Po
wielekro� niebezpieczniejszy od
dozorcy. Absolutnie
znienawidzony gatunek.
Paskudniejszy od kot�w. Hycel w
liberii z lampasami.
- No, nie b�j si�, chod�.
- K�aniam si� nisko, Filipie
Filipowiczu.
- Dzie� dobry, Fiodorze.
To jest kto�. Bo�e m�j, komu�
ty mnie podrzuci�a, dolo moja
pieska! C� to za osobisto��,
kt�ra mo�e uliczne psy
wprowadza� do domu sp�dzielni
mieszkaniowej w obecno�ci
szwajcara? A ten dra� - prosz�
tylko popatrze� - stoi bez ruchu
i bez s�owa! Co prawda oczy ma
chmurne, ale og�lnie rzecz
bior�c patrzy oboj�tnie spod
swojej czapki ze z�otym
szamerunkiem. Jakby wszystko
by�o w porz�dku. To si� nazywa
poszanowanie i to jakie,
panowie! No, a ja z nim i za
nim. I co? Mo�esz mnie
poca�owa�. �eby tak capn�� za t�
proletariack�, spracowan� nog�.
Za wszystkie �wi�stwa twoich
koleg�w po fachu. Ile razy
t�uk�e� mnie szczotk� po
mordzie, co?
- No chod�, chod�.
Rozumiem, rozumiem, pan b�dzie
�askaw si� nie niepokoi�. Gdzie
pan, tam i ja. Prosz� mi tylko
pokazywa� drog�, a na pewno nie
zostan� w tyle, nie bacz�c na
m�j przera�aj�cy bok.
Ze schod�w na d�.
- Nie by�o do mnie list�w,
Fiodor?
Z do�u na schody, z
szacunkiem.
- Nie by�o, Filipie
Filipowiczu (intymnie, p�g�osem
do g�ry), a do mieszkania pod
trzecim towarzyszy
dokwaterowali.
Dostojny dobroczy�ca ps�w
odwr�ci� si� gwa�townie na
stopniu i przechylony przez
por�cz zapyta� ze zgroz�:
- No i co?
Jego oczy sta�y si� okr�g�e, a
w�sy stan�y d�ba.
Szwajcar na dole zadar� g�ow�,
przy�o�y� d�o� do warg i
potwierdzi�.
- Tak jest, ca�e cztery
sztuki.
- O m�j Bo�e! Wyobra�am sobie,
co teraz si� b�dzie dzia�o w
mieszkaniu. A co na to
lokatorzy?
- A nic.
- A Fiodor Paw�owicz?
- Pojecha� po ceg�y i parawan.
B�d� stawia� �cianki dzia�owe.
- Diabli wiedz�, co tu si�
dzieje!
- Do wszystkich, opr�cz
pa�skiego, mieszka�, Filipie
Filipowiczu, b�d�
dokwaterowywa�. W�a�nie by�o
zebranie, wybrali nowy zarz�d, a
poprzedni pogonili.
- Co to si� wyrabia. Ajaj,
ajaj... Fit_fit.
Id�, id�, nie zostaj�. Bok,
prosz� �askawie zauwa�y�, daje
zna� o sobie. Pan pozwoli
poliza� buciczek.
Znikn�� na dole lampas
szwajcara. Na marmurowym
pode�cie powia�o ciep�em od
kaloryfer�w, raz jeszcze
skr�cili - i oto p�pi�tro.
II
Nie ma �adnego powodu uczy�
si� czyta�, je�li mi�so i tak
pachnie na wiorst�. Mimo to
(je�li pa�stwo mieszkacie w
Moskwie i macie chocia� odrobin�
oleju w g�owie) chc�c nie chc�c
musicie si� nauczy� i do tego
bez �adnych tam kurs�w. Spo�r�d
czterdziestu tysi�cy
moskiewskich ps�w chyba tylko
jaki� kompletnie skretynia�y
idiota nie potrafi u�o�y� z
liter s�owa "kie�basa".
Szarik zacz�� uczy� si� wed�ug
kolor�w. Jak tylko uko�czy�
cztery miesi�ce, w ca�ej Moskwie
rozwieszono b��kitnozielone
szyldy z napisem Mspo -
handel mi�sem. Powtarzamy, �e
nie ma to najmniejszego sensu,
poniewa� mi�so i tak mo�na
wyw�cha�. A raz zasz�o
nieporozumienie: kieruj�c si� na
jadowicie zielony kolor, Szarik,
kt�remu zmyli� powonienie
benzynowy dym silnika, zamiast
do jatki wlaz� do sklepu z
towarami elektrotechnicznymi
braci Go�ubizner na ulicy
Miasnickiej. I tam, u braci,
pies zapozna� si� z kablem
izolacyjnym, kt�ry przewy�sza
nawet bat doro�karski. T�
niezwyk��, niezapomnian� chwil�
nale�y uwa�a� za pocz�tek
szko�y. Od razu na trotuarze do
Szarika dotar�o, �e "b��kitny"
nie zawsze oznacza "mi�sny", i
wtulaj�c ogon mi�dzy tylne �apy
oraz wyj�c z powodu okropnego
b�lu, przypomnia� sobie, �e na
wszystkich jatkach pierwsza od
lewej jest taka z�ota albo ruda
pokraka podobna do sanek.
Dalej posz�o jeszcze
sprawniej. "A" opanowa� na
"Centralrybie" na rogu Mochowej,
a potem tak�e "B". �atwiej mu
by�o podbiega� od ogona s�owa
"ryba", dlatego �e na pocz�tku
s�owa sta� milicjant.
Kwadratowe kafelki na
naro�nikach moskiewskich dom�w
zawsze i nieuchronnie znaczy�y
"Ser". Czarny kranik samowara
oznacza� by�ego w�a�ciciela
"Czyczkina", kule czerwonego
holenderskiego - bestialskich
subiekt�w, kt�rzy nienawidzili
ps�w, trociny na pod�odze i
obrzydliwy, wstr�tnie �mierdz�cy
bachstein.
Je�li gdzie� gra� akordeon, co
by�o niewiele lepsze od "Boskiej
Aidy" - i pachnia�y par�wki,
pierwsze litery na bia�ych
plakatach nadzwyczaj wygodnie
sk�ada�y si� na s�owo
"nieprzyzwo... ", co oznacza�o
"nieprzyzwoitymi wyrazami si�
nie wyra�a�, napiwk�w nie
dawa�". Tutaj czasami jak wiry
na rzece sk��bia�y si� b�jki,
ludzi bito pi�ciami po mordach,
czasami, niezmiernie rzadko,
serwetkami albo butami.
Je�li w oknach wisia�y
nie�wie�e szynki i le�a�y
mandarynki... hau_hau... de...
delikatesy. Je�li ciemne butelki
z paskudn� ciecz�... Wi... wi...
wino... Bracia Jelisiejew
niegdysiejsi.
Nieznajomy pan, kt�ry
przywl�k� psa pod drzwi swojego
wspania�ego mieszkania na
p�pi�trze, zadzwoni�, a pies
niezw�ocznie podni�s� oczy na
wielk�, czarn� ze z�oconymi
literami wizyt�wk�, kt�ra
wisia�a na boku szerokich,
przeszklonych r�ow�, lan� szyb�
drzwi. Trzy pierwsze litery
z�o�y� od razu: Pe_er_o, Pro.
Ale dalej by�o z�bate, wysokie
dra�stwo niewiadomego znaczenia.
Czy�by proletariusz - pomy�la�
Szarik ze zdziwieniem... To by�
nie mo�e. Uni�s� do g�ry nos,
raz jeszcze obw�cha� futro i
absolutnie pewny swego pomy�la�.
- Nie, proletariuszem tu nie
pachnie. S�owo uczone i B�g
raczy wiedzie�, co ono znaczy.
Za r�ow� szyb� zap�on�o
niespodziewane i weso�e �wiat�o,
jeszcze bardziej uwydatniaj�c
czarn� wizyt�wk�. Drzwi
otworzy�y si� absolutnie
bezszelestnie i �liczna m�oda
kobieta w bia�ym fartuszku i
koronkowym czepeczku pojawi�a
si� przed psem i jego panem.
Tego pierwszego owia�o boskie
ciep�o, a sp�dniczka kobiety
zapachnia�a konwaliami.
To rozumiem, to mi si� podoba
- pomy�la� pies.
- Niech pan b�dzie �askaw,
Szarik - powiedzia� ironicznie
pan i Szarik, machaj�c ogonem,
wszed� z nabo�nym zachwytem.
Nieprzebrana mnogo��
przedmiot�w zagraca�a bogaty
przedpok�j. Natychmiast zapada�o
w pami�� lustro do samej
pod�ogi, kt�re niezw�ocznie
odzwierciedli�o drugiego
z�achmanionego i obszarpanego
Szarika, straszne rogi jelenie
na wysoko�ciach, nieprzeliczone
futra i kalosze oraz opalizuj�cy
tulipan ze �wiat�em elektrycznym
pod sufitem.
- Gdzie pan takiego znalaz�,
Filipie Filipowiczu? - z
u�miechem pyta�a kobieta i
pomaga�a zdj�� ci�kie, podbite
srebrnym lisem futro. - O Bo�e!
Ale sparszywia�y!
- G�upstwa gadasz. Gdzie
sparszywia�y? - surowo i
urywanie wypytywa� pan.
Po zdj�ciu futra okaza�o si�,
�e jest w czarnym garniturze z
angielskiego sukna, na brzuchu
za� rado�nie i matowo po�yskuje
mu z�oty �a�cuszek.
- Czekaj no, nie kr�� si�,
g�uptasie. Hm. To nie parchy...
no st�j�e, u diab�a... Hm. Aha.
To oparzenie. Co za dra� ci� tak
urz�dzi�? Co? St�j ty spokojnie!
Kucharz, kator�nik kucharz! -
�a�osnymi �lepiami m�wi� pies z
lekka skowycz�c.
- Zina - wyda� komend� pan -
jego natychmiast do
laboratorium, a mnie fartuch.
Kobieta gwizdn�a, pstrykn�a
par� razy palcami i pies po
chwili wahania ruszy� za ni�. We
dwoje trafili do w�skiego, s�abo
o�wietlonego korytarza, min�li
jedne lakierowane drzwi,
przeszli do ko�ca, nast�pnie w
lewo i znale�li si� w ciemnej
kom�rce, kt�ra od razu nie
spodoba�a si� psu z powodu
z�owieszczego zapachu. Ciemno��
pstrykn�a i b�yskawicznie
przemieni�a si� w o�lepiaj�cy
dzie�, a do tego ze wszystkich
stron zal�ni�o, zaiskrzy�o si�,
zabiela�o.
E, nie - zawy� w my�li pies -
przykro mi, ale si� nie dam!
Teraz rozumiem, niech ich diabli
wezm� razem z kie�bas�. Okazuje
si�, �e zwabili mnie do psiej
lecznicy. Zaraz zmusz� do picia
rycyny, bok pokroj� no�em, kiedy
i tak boli, �e dotkn�� nie
spos�b.
- Ej, ty dok�d? - krzykn�a
ta, kt�r� nazwano Zin�.
Pies wyrwa� si�, zakr�ci� i
nagle uderzy� o drzwi zdrowym
bokiem, a� trzasn�o w ca�ym
mieszkaniu. Potem odlecia� z
powrotem, zawirowa� jak fryga
pod batem, przewracaj�c przy tym
na pod�og� bia�e wiadro, z
kt�rego polecia�y strz�py waty.
Kiedy tak ko�owa�, wok�
przelatywa�y �ciany obstawione
szafami z b�yszcz�cymi
instrumentami w �rodku, miga�
bia�y fartuszek i wykrzywiona
kobieca twarz.
- Co ty wyprawiasz, czorcie
kud�aty? - rozpaczliwie
krzycza�a Zina. - Oszala�!
Gdzie tu mog� by� kuchenne
schody? - zastanawia� si� pies.
Rozp�dzi� si� i jak pocisk
uderzy� na chybi� trafi� w szyb�
w nadziei, �e s� za ni� drugie
drzwi. Chmura od�amk�w wylecia�a
z hukiem i brz�kiem, wyskoczy�
p�katy s��j z rudym paskudztwem,
kt�re b�yskawicznie zala�o ca��
pod�og� i buchn�o smrodem.
Rozwar�y si� prawdziwe drzwi.
- St�j, b_bydlaku! - krzycza�
pan, skacz�c w fartuchu w�o�onym
na jedn� r�k� i �api�c psa za
nogi. - Zina, �ap go za
ko�nierz, �obuza.
- Bo... Bo�e, to ci pies!
Drzwi otworzy�y si� szerzej i
wbieg� jeszcze jeden osobnik
p�ci m�skiej w fartuchu.
Rozdeptuj�c pot�uczone szk�o
rzuci� si� nie do psa, tylko do
szafy, otworzy� j� i ca�y pok�j
wype�ni� s�odkawy, mdl�cy
zapach. Nast�pnie osobnik
w�asnym brzuchem przydusi� psa
do pod�ogi, przy czym pies
capn�� go z satysfakcj� powy�ej
sznurowade�. Osobnik j�kn��, ale
nie straci� orientacji. Mdl�cy
p�yn zapar� psu dech, potem nogi
mu odpad�y i pojecha� gdzie� w
bok po krzywi�nie. Dzi�kuj�,
wszystko sko�czone - pomy�la� w
rozmarzeniu, padaj�c wprost na
ostre szk�o. - �egnaj, Moskwo!
Nie zobacz� ju� wi�cej Czyczkina
ani proletariuszy, ani
krakowskiej kie�basy. Id� do
psiego nieba za wszystko, co
wycierpia�em. Bracia oprawcy, za
co mnie tak?
I wtedy ostatecznie upad� na
bok i zdech�.
Kiedy zmartwychwsta�,
troszeczk� kr�ci�o mu si� w
g�owie, odrobin� mdli�o w
brzuchu, ale boku jakby nie
by�o, bok rozkosznie milcza�.
Pies otworzy� prawe
melancholijne oko i k�tem tego
oka zobaczy�, �e jest ciasno
zabanda�owany w poprzek bok�w i
brzucha. Jednak mnie za�atwili,
sukinsyny - pomy�la� niejasno. -
Ale trzeba im odda�
sprawiedliwo�� - sprytnie.
- "Od Sewilli do Grenady... w
ciep�ym zmroku cichych nocy" -
zanuci� nad nim roztargniony i
fa�szywy g�os.
Pies zdziwi� si�, otworzy� do
reszty oboje oczu i o dwa kroki
od siebie zobaczy� m�sk� nog� na
bia�ym taborecie. Nogawka i
kalesony na tej nodze by�y
podwini�te, a go�y, ��ty gole�
wysmarowany zaschni�t� krwi� i
jodyn�.
�wi�ci pa�scy! - pomy�la� pies
- okazuje si�, �e to ja go
ugryz�em. Moja robota. No,
dostan� lanie!
- "Rozbrzmiewaj� serenady,
zewsz�d s�ycha� mieczy brz�k. A
dlaczego ugryz�e� doktora,
w��czykiju? Co? Dlaczego
rozbi�e� szyb�? Co?
- Uuu - �a�o�nie zaskowycza�
pies.
- Ju� dobrze, obudzi�e� si�,
to teraz le�, ba�wanie.
- Jak si� panu uda�o, Filipie
Filipowiczu, zwabi� takiego
nerwowego psa? - zapyta�
sympatyczny m�ski g�os i
trykotowa nogawka kaleson�w
opad�a w d�. Zapachnia�o
tytoniem i w szafie zad�wi�cza�o
szk�o.
- Serdeczno�ci�. Jedynym
sposobem mo�liwym w obcowaniu z
�yw� istot�. Terrorem nie mo�na
zrobi� ze zwierz�ciem niczego,
niezale�nie od szczebla rozwoju,
na jakim si� to zwierz�
znajduje. Zawsze tak
twierdzi�em, twierdz� i b�d�
twierdzi�. Oni ca�kowicie
b��dnie rozumuj�, s�dz�c, �e
terror im pomo�e. Nie, nie
pomo�e, jakikolwiek by by�,
bia�y, czerwony czy nawet
brunatny! Terror doszcz�tnie
parali�uje system nerwowy. Zina!
Kupi�em temu �ajdakowi kie�bas�
krakowsk� za rubla i
czterdzie�ci kopiejek. B�d� tak
dobra i nakarm go, kiedy mu
przejd� md�o�ci.
Zachrz�ci�o wymiatane szk�o i
kobiecy g�os kokieteryjnie
zauwa�y�:
- Krakowskiej! Bo�e, trzeba mu
by�o kupi� okrawk�w za
dwudziestk� w jatce. A krakowsk�
kie�bas� to lepiej sama zjem.
- Tylko spr�buj! Ja ci zjem!
To trucizna dla ludzkiego
�o��dka. Doros�a dziewczyna, a
jak dziecko pakuje do ust ka�de
�wi�stwo. Ani mi si� wa�!
Uprzedzam, nie licz ani na mnie,
ani na doktora Bormentala, kiedy
rozboli ci� brzuch... "Je�li
powie kto�, �e inna r�wnie
pi�kna jest jak ty..."
�agodne, perliste dzwoneczki
sypa�y si� po ca�ym mieszkaniu,
a w oddali z przedpokoju co
chwila dochodzi�y g�osy. Dzwoni�
telefon. Zina znik�a.
Filip Filipowicz rzuci� do
wiadra niedopa�ek papierosa,
zapi�� fartuch, przed lustrem na
�cianie wyg�adzi� puszyste w�sy
i zawo�a� psa.
- Fit_fit. No nic, nic si� nie
sta�o. Idziemy przyjmowa�
pacjent�w.
Pies wsta� na niepewne �apy,
zachwia� si�, chwil� dygota�,
ale szybko wr�ci� do r�wnowagi i
ruszy� w �lad za powiewaj�cymi
po�ami Filipa Filipowicza.
Ponownie szed� w�skim
korytarzem, ale teraz zobaczy�,
�e jest jasno o�wietlony rozet�
pod sufitem. Kiedy za� otworzy�y
si� lakierowane drzwi i pies
wszed� z Filipem Filipowiczem do
gabinetu, o�lepi� go blask.
Przede wszystkim wsz�dzie
p�on�y �wiat�a: p�on�y pod
stiukami na suficie, p�on�y na
biurku, p�on�y na �cianie, w
szybach oszklonych szaf. �wiat�o
zalewa�o bezmiar przedmiot�w, z
kt�rych najbardziej interesuj�ca
okaza�a si� ogromna sowa
siedz�ca na �cianie na konarze.
- Le�e� - rozkaza� Filip
Filipowicz.
Rze�bione drzwi po przeciwnej
stronie otworzy�y si� i wszed�
tamten, nadgryziony, kt�ry teraz
w jaskrawym �wietle okaza� si�
bardzo przystojny, m�ody ze
spiczast� br�dk�, poda� kartk�
papieru i powiedzia�:
- Dawny...
Natychmiast bezszelestnie
znikn��, a Filip Filipowicz
poprawi� po�y fartucha, usiad�
za olbrzymim biurkiem i od razu
sta� si� niezwykle dostojny i
imponuj�cy.
Nie, to nie lecznica, trafi�em
w jakie� zupe�nie inne miejsce -
w pop�ochu pomy�la� pies i opad�
na wzorzysto�� dywanu obok
ci�kiej sk�rzanej kanapy. - A
t� sow� to jeszcze wyja�nimy...
Drzwi otworzy�y si� mi�kko i
wszed� kto�, kto do tego stopnia
wstrz�sn�� psem, �e ten a�
szczekn��, ale bardzo
nie�mia�o...
- Milcze�! Ba, zmieni� si� pan
nie do poznania, drogi panie.
Przyby�y nie�mia�o i z
nadzwyczajnym szacunkiem uk�oni�
si� Filipowi Filipowiczowi.
- Chi_chi! Pan jest magiem i
czarodziejem, profesorze -
powiedzia� skonfundowany.
- Niech pan zdejmie spodnie,
kochaneczku - rozkaza� Filip
Filipowicz i wsta�.
Chryste Panie - pomy�la� pies
- to ci ananas!
Na g�owie ananasa ros�y
absolutnie zielone w�osy, kt�re
na karku przechodzi�y w rdzawy
kolor tytoniu; twarz ananasa
pokrywa�y zmarszczki, ale cer�
mia� r�ow� jak noworodek. Lewa
noga nie zgina�a si�, musia�
ci�gn�� j� po dywanie, za to
prawa podrygiwa�a jak nakr�cana
zabawka. W klapie wspania�ej
marynarki niczym oko tkwi�
drogocenny klejnot.
Psa nawet mdli� przesta�o z
ciekawo�ci.
- Hau_hau - zaszczeka�
cichutko.
- Milcze�! Jak tam sen, drogi
panie?
- He_he. Czy jeste�my sami,
profesorze? To co� nieopisanego
- wstydliwie zacz�� przyby�y. -
Parole d'honneur, od dwudziestu
pi�ciu lat nie pami�tam czego�
podobnego. - Indywiduum uj�o
guzik od spodni. - Czy pan
uwierzy, profesorze, co noc �ni�
mi si� nagie dziewczyny i to
ca�ymi stadami. Doprawdy jestem
oczarowany. Jest pan cudotw�rc�.
- Hm - mrukn�� z trosk�
Filipowicz, wpatruj�c si� w
�renice go�cia.
Ten wygra� wreszcie walk� z
guzikami i zdj�� pasiaste
spodnie. Pod spodniami ukaza�y
si� nies�ychane wr�cz kalesony.
By�y kremowego koloru w
haftowane jedwabiem czarne koty
i pachnia�y perfumami.
Pies jedwabnych kot�w nie
zdzier�y� i szczekn�� tak, �e
indywiduum a� podskoczy�o.
- Oj!
- Dostaniesz lanie! Niech pan
si� nie boi, on nie gryzie.
Ja nie gryz�? - zdumia� si�
pies.
Przyby�emu z kieszeni spodni
wypad�a na dywan ma�a koperta,
na kt�rej widnia�a dziewczyna z
rozpuszczonymi w�osami.
Indywiduum podskoczy�o,
pochyli�o si�, podnios�o zgub� i
strasznie poczerwienia�o.
- Prosz� jednak uwa�a� -
ostrzegawczo i pos�pnie
powiedzia� Filip Filipowicz
gro��c palcem. - Pomimo wszystko
niech pan uwa�a i nie nadu�ywa!
- Ja nie nadu... - wymamrota�o
stropione indywiduum rozbieraj�c
si�. - Ja tylko, drogi
profesorze, przeprowadza�em
do�wiadczenie.
- No i co? Jakie by�y wyniki?
- spyta� surowo Filip
Filipowicz.
Indywiduum ekstatycznie
machn�o r�k�.
- Od dwudziestu pi�ciu lat,
przysi�gam na Boga, nie zdarzy�o
mi si� nic podobnego. Ostatni
raz w 1899 roku w Pary�u na rue
de la Paix.
- A dlaczego pan pozielenia�?
Twarz przybysza zachmurzy�a
si�.
- Przekl�ty "Ko�ciot�uszcz"!
Nie mo�e pan sobie wyobrazi�,
profesorze, co te obiboki
podsun�y mi zamiast farby.
Prosz� tylko popatrze� -
mamrota� szukaj�c oczami lustra.
- Za takie rzeczy nale�y bi� po
mordzie! - doda� wpadaj�c w
furi�. - I co mam teraz pocz��,
profesorze? - zapyta�
rozpaczliwie.
- Hm, niech pan ogoli g�ow�.
- Profesorze - �a�o�nie
wykrzykn�� go�� - przecie� znowu
odrosn� mi siwe! A opr�cz tego
nie b�d� si� m�g� pokaza� w
biurze. I tak ju� trzeci dzie�
nie je�d�� do pracy. Ech,
profesorze, gdyby pan odkry�
spos�b na odm�adzanie w�os�w.
- Nie wszystko naraz, m�j
drogi - mrucza� Filip
Filipowicz.
Pochyli� si� i b�yszcz�cymi
oczami obejrza� go�y brzuch
pacjenta.
- No c�, wy�mienicie,
wszystko w zupe�nym porz�dku.
Prawd� m�wi�c, nawet nie
oczekiwa�em takiego rezultatu.
"Wiele krwi i wiele pie�ni."
Mo�e si� pan ubiera�, drogi
panie!
- "Mam dla tej, co
najpi�kniejsza!" - brz�kliwym
niczym patelnia g�osem
podchwyci� pacjent i
promieniej�c zacz�� si� ubiera�.
Kiedy ju� si� oporz�dzi�,
podskakuj�c i woniej�c
perfumami, odliczy� Filipowi
Filipowiczowi paczk� bia�ych
banknot�w i zacz�� czule �ciska�
mu obie d�onie.
- Dwa tygodnie mo�e mi si� pan
nie pokazywa� - powiedzia� Filip
Filipowicz - ale jednak bardzo
prosz�, niech pan b�dzie
ostro�ny.
- Profesorze! - krzykn�� ju�
za drzwiami g�os pe�en ekstazy -
mo�e pan by� absolutnie spokojny
- po czym chutliwie zachichota�
i przepad�.
Sypki dzwonek przelecia� przez
mieszkanie, otworzy�y si�
lakierowane drzwi. Wszed�
ugryziony, wr�czy� kartk�
Filipowi Filipowiczowi i
oznajmi�:
- Wiek poda�a nieprawdziwy. Ma
jakie� pi��dziesi�t cztery,
pi��dziesi�t pi�� lat. Tony
serca przyt�umione.
Znik�, a zamiast niego
pojawi�a si� szeleszcz�ca dama w
zawadiacko zsuni�tym na bok
kapeluszu i w iskrz�cej si�
kolii na wiotkiej, pomi�tej
szyi. Pod jej oczami wisia�y
dziwaczne czarne worki, a
policzki mia�a r�owe jak lalka.
Dama by�a strasznie
zdenerwowana.
- Szanowna pani! Ile ma pani
lat? - bardzo surowo zapyta�
Filip Filipowicz.
Dama przerazi�a si� i nawet
poblad�a pod skorup� r�u.
- Przysi�gam, profesorze,
gdyby pan wiedzia�, jaki dramat
prze�ywam!
- Ile ma pani lat, szanowna
pani? - jeszcze surowiej
powt�rzy� Filip Filipowicz.
- S�owo honoru!... No,
czterdzie�ci pi��.
- Szanowna pani - zaapelowa�
Filip Filipowicz - pacjenci
czekaj�. Prosz� nie zabiera� mi
czasu. Nie jest pani jedyna!
Pier� damy burzliwie falowa�a.
- Tylko panu, jako luminarzowi
nauki. Ale przysi�gam, to co�
tak okropnego...
- Ile ma pani lat? - w�ciekle
i piskliwie zapyta� Filip
Filipowicz, a jego okulary
zab�ys�y.
- Pi��dziesi�t jeden! -
skr�caj�c si� ze strachu odpar�a
dama.
- Prosz� zdj�� majtki, �askawa
pani - z ulg� powiedzia� Filip
Filipowicz i wskaza� na wysoki,
bia�y szafot w k�cie.
- Profesorze, przysi�gam -
wymamrota�a dama, dr��cymi
palcami rozpinaj�c jakie�
zatrzaski na pasie. - Ten
Moryc... Przysi�gam jak na
spowiedzi...
- "Od Sewilli do Grenady..." -
z roztargnieniem zanuci� Filip
Filipowicz i nacisn�� peda� przy
marmurowej umywalce. Zaszumia�a
woda.
- Przysi�gam na Boga! - m�wi�a
dama i �ywe plamy przedziera�y
si� przez sztuczne na jej
policzkach. - Ja wiem, to moja
ostatnia nami�tno��. Przecie� to
taki �ajdak! Profesorze! To
karciany szuler, o tym wie ca�a
Moskwa. Nie potrafi przepu�ci�
najostatniejszej modystce! Jest
taki diabelnie m�ody - mamrota�a
dama i wyrzuca�a spod
szeleszcz�cych sp�dnic zmi�ty
koronkowy k��b.
Psu ostatecznie zam�ci�o si� w
g�owie i przewr�ci�o do g�ry
nogami.
A id�cie� wy do diab�a -
pomy�la� m�tnie i po�o�y� g�ow�
na �apy, zapadaj�c w drzemk� ze
wstydu. - Nawet nie b�d� si�
stara� poj��, o co tu chodzi, i
tak nie zrozumiem.
Ze snu wyrwa� go brz�k i wtedy
zobaczy�, �e Filip Filipowicz
rzuci� do miski jakie�
po�yskuj�ce rurki.
Plamista dama przyciskaj�c
r�ce do piersi z nadziej�
patrzy�a na Filipa Filipowicza.
Ten za� godnie nachmurzony
usiad� za biurkiem i co�
zapisa�.
- Ja pani przeszczepi� jajniki
ma�py - oznajmi� i popatrzy�
surowo.
- Ach, profesorze, czy
naprawd� ma�py?
- Tak - bezapelacyjnie
odpowiedzia� Filip Filipowicz.
- A kiedy operacja? - bledn�c
pyta�a dama s�abym g�osem.
- "Od Sewilli do Grenady..."
Uhm... w poniedzia�ek. Rano
po�o�y si� pani do kliniki. M�j
asystent przygotuje pani�.
- Ach, kiedy ja nie chc� do
kliniki. Czy nie mo�na tu, u
pana, profesorze?
- Widzi pani, operuj� u siebie
tylko w wyj�tkowych przypadkach.
To b�dzie kosztowa�o bardzo
drogo, pi��dziesi�t czerwo�c�w.
- Zgadzam si�, profesorze!
Znowu polecia�a woda,
zako�ysa� kapelusz z pi�rami,
potem pojawi�a si� �ysa jak
talerz g�owa i jej w�a�ciciel
u�cisn�� Filipa Filipowicza.
Pies drzema�, md�o�ci min�y,
wi�c rozkoszowa� si� uspokojonym
bokiem i ciep�em, nawet chrapn��
sobie i zd��y� zobaczy�
kawa�eczek uroczego snu -
wyrywa� sowie ca�y p�k pi�r z
ogona... a potem zdenerwowany
g�os k�apn�� nad g�ow�.
- Jestem zbyt znany w Moskwie,
profesorze. Co mam zrobi�?
- Panowie - z oburzeniem
krzycza� Filip Filipowicz -
przecie� tak nie mo�na. Trzeba
si� hamowa�. Ile ona ma lat?
- Czterna�cie, profesorze...
Pan rozumie, rozg�os mnie zgubi.
W najbli�szych dniach mam jecha�
na zagraniczn� delegacj�.
- Ale przecie� ja nie jestem
prawnikiem, �askawco... Niech
pan poczeka jakie dwa lata i
o�eni si� z ni�.
- Jestem �onaty, profesorze.
- Ach, panowie, panowie!
Drzwi otwiera�y si�, zmienia�y
twarze, brz�cza�y instrumenty i
Filip Filipowicz pracowa� bez
chwili wytchnienia.
Oble�ne mieszkanie - my�la�
pies - ale jak mi tu dobrze! Po
kiego diab�a jestem mu
potrzebny? A mo�e chce mnie
zatrzyma�? Dziwak! Przecie�
wystarczy mu okiem mrugn��, a
b�dzie mia� takiego psa, �e
tylko zwariowa�! A mo�e ja
jestem �adny? Wida� mam
szcz�cie! A ta sowa to
paskudztwo... Bezczelna.
Ostatecznie pies obudzi� si�
p�nym wieczorem, kiedy dzwonki
umilk�y, dok�adnie w chwili, w
kt�rej drzwi wpu�ci�y
szczeg�lnych go�ci. By�o ich od
razu czworo. Wszyscy m�odzi i
ubrani bardzo skromnie.
A ci czego tu szukaj�? - ze
zdziwieniem pomy�la� pies.
Znacznie bardziej nieprzyja�nie
powita� przyby�ych Filip
Filipowicz. Sta� przy biurku i
patrzy� na przyby�ych jak
dow�dca na nieprzyjaci�.
Nozdrza jego jastrz�biego nosa
rozdyma�y si�. Go�cie dreptali w
miejscu stoj�c na dywanie.
- Przyszli�my do pana,
profesorze - zacz�� ten, kt�ry
mia� na g�owie wysok� na �wier�
arszyna szop� wyj�tkowo g�stych,
k�dzierzawych w�os�w - w
nast�puj�cej sprawie...
- Chyba nies�usznie panowie w
tak� pogod� chodzicie bez
kaloszy - przerwa� mu mentorskim
tonem Filip Filipowicz. - Po
pierwsze, mo�ecie si�
przezi�bi�, a po drugie,
zab�ocili�cie mi dywan, a ja mam
wy��cznie perskie dywany.
Ten z szop� umilk� i ca�a
czw�rka ze zdumieniem zagapi�a
si� na Filipa Filipowicza.
Milczenie trwa�o kilka sekund i
przerywa� je tylko stuk palc�w
Filipa Filipowicza po malowanym
drewnianym talerzu na biurku.
- Po pierwsze, nie jeste�my
panami - powiedzia� wreszcie
najm�odszy z ca�ej czw�rki,
podobny do brzoskwini.
- Po pierwsze - przerwa� mu
Filip Filipowicz - jest pan
kobiet� czy m�czyzn�?
Czterej znowu umilkli i
otworzyli usta. Tym razem
pierwszy opami�ta� si� ten z
szop�.
- Co za r�nica, towarzyszu? -
zapyta� dumnie.
- Jestem kobiet� - przyzna�
si� brzoskwiniowy m�odzieniec w
sk�rzanej kurtce i mocno
poczerwienia�.
W �lad za nim nie wiadomo
dlaczego poczerwienia� jeden z
przyby�ych, blondyn w papasze.
- Wobec tego mo�e pani zosta�
w czapce, a pana, szanowny
panie, poprosz� o zdj�cie
nakrycia g�owy - mentorskim
tonem powiedzia� Filip
Filipowicz.
- Nie jestem dla pana
szanownym panem - ostro
odparowa� blondyn zdejmuj�c
papach�.
- My przyszli�my do was -
znowu zacz�� czarny z szop�.
- Przede wszystkim, jacy my?
- My, nowy zarz�d naszego domu
- z powstrzymywan� furi�
przem�wi� czarny. - Ja jestem
Szwonder, ona Wiaziemska, on,
towarzysz Piestruchin i
Szarowkin. I my...
- Czy to was dokwaterowali do
mieszkania Fiodora Paw�owicza
Sablina?
- Nas - odpowiedzia� Szwonder.
- Bo�e, przepad� Ka�abuchowski
dom! - z rozpacz� zawo�a� Filip
Filipowicz i za�ama� r�ce.
- Czy to ma by� �art,
profesorze?
- Jaki tam �art?! Jestem w
zupe�nej rozpaczy! - krzykn��
Filip Filipowicz. - Co teraz
b�dzie z centralnym ogrzewaniem?
- Pan kpi czy o drog� pyta,
profesorze Preobra�e�ski?
- W jakiej sprawie
przyszli�cie, pa�stwo, do mnie?
Prosz� o po�piech, m�j obiad
czeka.
- My, komitet domowy - z
nienawi�ci� zacz�� Szwonder -
przyszli�my do pana po zebraniu,
w kt�rym uczestniczyli wszyscy
mieszka�cy naszego domu, na
kt�rym sta� problem zag�szczenia
mieszka� w tym domu...
- Kto sta� na kim?! - krzykn��
Filip Filipowicz. - B�dzie pan
�askaw formu�owa� swoje my�li
troch� ja�niej.
- Sta� problem zag�szczenia.
- Starczy! Zrozumia�em!
Wiadomo panu, �e decyzj� z
dwunastego sierpnia tego roku
moje mieszkanie zwolnione jest
od wszelkich zag�szcze� i
dokwaterowa�?
- Wiadomo - odpowiedzia�
Szwonder - ale walne zebranie po
rozpatrzeniu pa�skiej sprawy
dosz�o do wniosku, �e globalnie
i w szczeg�lno�ci zajmuje pan
zbyt du�y metra�. Zdecydowanie
zbyt du�y. Sam jeden mieszka pan
w siedmiu pokojach.
- Sam jeden mieszkam i pracuj�
w siedmiu pokojach -
odpowiedzia� Filip Filipowicz. -
I bardzo przyda�by mi si� �smy.
Jest mi niezb�dny na bibliotek�.
Wszyscy czworo oniemieli.
- �smy! E_he_he - powiedzia�
blondyn pozbawiony nakrycia
g�owy. - Ca�kiem nie�le.
- To nie do opisania! -
zawo�a� m�odzieniec, kt�ry
okaza� si� kobiet�.
- Mam poczekalni� i zwracam
uwag�, �e mie�ci si� tam r�wnie�
biblioteka; jadalnia, m�j
gabinet, to razem trzy.
Laboratorium - cztery.
Operacyjny - pi��. Moja
sypialnia - sze�� i pok�j dla
s�u�by - siedem. Wi�c za ma�o...
Zreszt�, to niewa�ne. Moje
mieszkanie jest zwolnione, nie
mamy o czym m�wi�. Czy mog�
wreszcie zje�� obiad?
- Pan daruje - powiedzia�
czwarty, podobny do kr�pego
�uka.
- Pan daruje - przerwa� mu
Szwonder - my�my przyszli
porozmawia� w sprawie jadalni i
laboratorium. Walne zebranie
prosi, aby pan dobrowolnie, w
trybie dyscypliny pracy,
zrezygnowa� z jadalni. Nikt w
Moskwie nie ma jadalni.
- Nawet Isadora Duncan -
d�wi�cznie zawo�a�a kobieta.
Co� si� dzia�o z Filipem
Filipowiczem, co�, wskutek czego
twarz delikatnie spurpurowia�a,
ale nie wyda� z siebie �adnego
d�wi�ku, czekaj�c na dalszy
ci�g.
- I z laboratorium r�wnie� -
kontynuowa� Szwonder. -
Laboratorium spokojnie mo�na
po��czy� z gabinetem.
- Uhm - powiedzia� Filip
Filipowicz troch� dziwnym
g�osem. - A gdzie ja b�d� jada�?
- W sypialni - ch�rem
odpowiedzieli wszyscy czworo.
Purpura na Filipie Filipowiczu
przybra�a nieco szarawy odcie�.
- Jada� w sypialni -
powiedzia� z lekka zduszonym
g�osem - w laboratorium czyta�,
ubiera� si� w poczekalni,
operowa� w pokoju dla s�u�by, w
jadalni bada� pacjent�w. Bardzo
mo�liwe, �e Isadora Duncan tak
w�a�nie post�puje. By� mo�e jada
w gabinecie, a w �azience kroi
kr�liki. By� mo�e. Ale ja nie
jestem Isador� Duncan! -
zarycza� nagle, a purpura jego
po��k�a. - Ja b�d� jada� w
jadalni, a operowa� w
operacyjnym. Mo�ecie to
przekaza� walnemu zebraniu i
prosz� uprzejmie zaj�� si�
w�asnymi sprawami, mnie za�
umo�liwi� jedzenie obiadu tam,
gdzie jadaj� wszyscy normalni
ludzie, to znaczy w jadalni, a
nie w poczekalni i nie w pokoju
dziecinnym.
- Wobec tego, profesorze, z
powodu pana uporczywych
przeciwdizia�a� - powiedzia�
wzburzony Szwonder - z�o�ymy na
pana skarg� do wy�szych
instancji.
- Aha - powiedzia� Filip
Filipowicz - wi�c to tak? - i
g�os jego przybra� podejrzanie
uprzejmy odcie�. - Poprosz�,
�eby�cie pa�stwo chwileczk�
zaczekali.
To ci facet - z zachwytem
pomy�la� pies - no, po prostu
podobny do mnie jak kropla do
kropli. Och, capnie ich zaraz,
och, capnie. Jeszcze nie wiem,
jakim sposobem, ale tak
capnie... Bierz ich! Z�apa� by
tego d�ugonogiego nad cholew� za
�ci�gno podkolanowe... wrrr...
- Prosz�... tak... dzi�kuj�.
Poprosz� Piotra Aleksandrowicza.
m�wi profesor Preobra�e�ski.
Piotr Aleksandrowicz? Ciesz�
si�, �e pana zasta�em. Dzi�kuj�,
z moim zdrowiem wszystko w
porz�dku. Piotrze
Aleksandrowiczu, musz� odwo�a�
pa�sk� operacj�. Co? W og�le
odwo�a�. Podobnie jak wszystkie
pozosta�e operacje. A oto
dlaczego przerywam swoj� prac� w
Moskwie i w og�le w Rosji...
Przed chwil� pojawi�o si� u mnie
czworo, w tym jedna kobieta
przebrana za m�czyzn�, dwaj
uzbrojeni w rewolwery, i
sterroryzowali mnie w moim
mieszkaniu w celu odebrania jego
cz�ci.
- Pan pozwoli, profesorze -
zacz�� Szwonder zmieniaj�c si�
na twarzy.
- Pan daruje... nie widz�
mo�liwo�ci, �eby powt�rzy�
wszystko, co oni tu wygadywali.
Nonsensy to nie moja
specjalno��. Wystarczy, je�li
powiem, �e zaproponowali mi,
�ebym zrezygnowa� z mojego
laboratorium. Innymi s�owy
zmuszaj� mnie, abym operowa�
tam, gdzie do tej pory kroi�em
kr�liki. W takich warunkach ja
nie tylko nie mog�, ale nie mam
prawa pracowa�. Dlatego
zaprzestaj� praktyki, zamykam
mieszkanie i wyje�d�am do Soczi.
Klucze mog� zostawi�
Szwonderowi. Niech on operuje.
Wszyscy czworo zastygli. �nieg
topnia� na ich butach.
- Co robi�... Mnie samemu jest
bardzo przykro... Jak? O nie,
Piotrze Aleksandrowiczu! O nie.
Wi�cej si� na to nie zgodz�.
Moja cierpliwo�� si� wyczerpa�a.
To ju� drugi taki przypadek od
sierpnia. Jak? Hm... Jak pan
uwa�a. Chocia�by tak. Ale jeden
warunek: oboj�tne kto, oboj�tne
kiedy, oboj�tne co, ale �eby to
by� taki papier, na podstawie
kt�rego ani Szwonder, ani
ktokolwiek inny nie b�dzie m�g�
nawet zbli�y� si� do drzwi
mojego mieszkania. Dokument
ostateczny. Faktyczny.
Najprawdziwszy! �elazny. �eby
zapomniano o moim nazwisku.
Sko�czone. Umar�em dla nich.
Tak, tak. Bardzo prosz�. Kto?
Aha... To co innego. Aha...
Dobrze. Oddaj� s�uchawk�. Pan
b�dzie �askaw - g�osem �mii
zwr�ci� si� Filip Filipowicz do
Szwondera - kto� chce z panem
porozmawia�.
- Pan pozwoli, profesorze -
powiedzia� Szwonder to
rozp�omieniaj�c si�, to gasn�c -
pan wypaczy� nasze s�owa.
- Poprosi�bym o nieu�ywanie
tego rodzaju okre�le�.
Szwonder wzi�� s�uchawk� i
niepewnie powiedzia�:
- Tak, s�ucham. Tak...
Przewodnicz�cy komitetu
domowego... My post�powali�my
zgodnie z przepisami... Ale
profesor i tak jest w zupe�nie
wyj�tkowej sytuacji...
S�yszeli�my o jego pracach...
Chcieli�my mu zostawi� ca�ych
pi�� pokoi... No dobrze... je�li
tak to wygl�da... Dobrze...
Potwornie czerwony odwiesi�
s�uchawk� i odwr�ci� si�.
Jakby wyla� na nich
spluwaczk�! Niez�y numer! - z
zachwytem pomy�la� pies. - Czy
on zna czarodziejskie zakl�cie,
czy jak? No, teraz mo�ecie nawet
mnie bi�, jak tam sobie chcecie,
ale ja si� st�d nie rusz�.
Pozosta�a tr�jka z otwartymi
ustami patrzy�a na oplutego
Szwondera.
- To po prostu haniebne! -
nie�mia�o wykrztusi� opluty.
- Gdyby teraz by�a dyskusja -
zacz�a kobieta p�on�c rumie�cem
wzburzenia - ja bym udowodni�a
Piotrowi Aleksandrowiczowi...
- Przepraszam, czy pani
w�a�nie w tej chwili zamierza
rozpocz�� t� dyskusj�? -
grzecznie zapyta� Filip
Filipowicz.
Oczy kobiety rozgorza�y.
- Rozumiem pa�sk� ironi�,
profesorze, zaraz sobie
p�jdziemy... Ja tylko jako
kierownik sektora kulturalnego
domu...
- Kie_row_nicz_ka - poprawi�
Filip Filipowicz.
- Chc� panu zaproponowa� - i
kobieta wyci�gn�a zza pazuchy
kilka jaskrawych i mokrych od
�niegu czasopism - kilka
czasopism na rzecz niemieckich
dzieci. Po p� rubla.
- Nie, nie wezm� - kr�tko
odpar� Filip Filipowicz
spojrzawszy na czasopisma.
Nies�ychane zdumienie odbi�o
si� na twarzach, a kobieta
pokry�a si� �urawinowym nalotem.
- Dlaczego?
- Nie chc�.
- Nie wsp�czuje pan
niemieckim dzieciom?
- Wsp�czuj�.
- �a�uje pan p� rubla?
- Nie.
- Wi�c dlaczego?
- Nie chc�.
Przez chwil� wszyscy milczeli.
- Wie pan co, profesorze -
powiedzia�a dziewczyna z ci�kim
westchnieniem - gdyby nie by�
pan europejskim luminarzem i
gdyby nie uj�y si� za panem w
wyj�tkowo oburzaj�cy spos�b
(blondyn poci�gn�� j� za brzeg
kurtki, machn�a na niego r�k�)
osoby, kt�re, jestem pewna,
jeszcze wyja�nimy, nale�a�oby
pana aresztowa�.
- A za co? - z ciekawo�ci�
zapyta� Filip Filipowicz.
- Bo pan nienawidzi
proletariatu - dumnie
odpowiedzia�a kobieta.
- Owszem, nie lubi�
proletariatu - ze smutkiem
zgodzi� si� Filip Filipowicz i
nacisn�� guziczek.
Gdzie� w g��bi zadzwoni�o.
Otwar�y si� drzwi do korytarza.
- Zina - zawo�a� Filip
Filipowicz - podawaj obiad.
Pa�stwo pozwol�?
Wszyscy czworo w milczeniu
wyszli z gabinetu, w milczeniu
min�li poczekalni� i by�o
s�ycha�, jak ci�ko i g�o�no
zatrzasn�y si� za nimi frontowe
drzwi.
Pies stan�� na tylnych �apach
i wykona� przed Filipem
Filipowiczem co� w rodzaju
muzu�ma�skiej modlitwy.
III
Na malowanych w rajskie kwiaty
talerzach z szerok� obw�dk�
le�a�y cieniutko pokrojone
plasterki siomgi, marynowany
w�gorz. Na ci�kiej desce
kawa�ek sera z �ezk�, w srebrnym
wiaderku ob�o�onym �niegiem -
kawior. Mi�dzy talerzami kilka
cieniutkich kieliszk�w i trzy
kryszta�owe karafki z r�nego
koloru w�dk�. Wszystkie te
przedmioty znajdowa�y si� na
male�kim marmurowym stoliku
przytulonym do ogromnego
kredensu z rze�bionej d�biny.
Kredens tryska� strumieniami
przeszklonego srebrzystego
�wiat�a. Na �rodku pokoju - st�
ci�ki jak katafalk, zas�any
bia�ym obrusem, a na nim dwa
nakrycia, serwetki zwini�te na
kszta�t papieskiej tiary i trzy
ciemne butelki.
Zina wnios�a srebrny p�misek
z pokryw�. W �rodku co�
powarkiwa�o. Zapach od p�miska
szed� taki, �e pysk psa
natychmiast wype�ni�a rzadka
�lina. Ogrody Semiramidy -
pomy�la� i niczym pa�k� zastuka�
ogonem w pod�og�.
- Dawa� je tutaj - zach�annie
poleci� Filip Filipowicz. -
Doktorze Bormental, b�agam pana,
niech pan zostawi kawior w
spokoju. I je�li chce pan
us�ucha� dobrej rady, to prosz�
sobie nala� nie angielskiej,
tylko zwyczajnej rosyjskiej
w�dki.
Przystojny ugryziony - by� ju�
bez fartucha, w przyzwoitym
czarnym garniturze - wzruszy�
szerokimi ramionami, u�miechn��
si� uprzejmie i nala� sobie
przezroczystej.
- Ostatnia nowinka? - zapyta�.
- A niech B�g broni! -
od�egna� si� gospodarz. - To
spirytus. Daria Pietrowna sama
�wietnie robi w�dk�.
- Nie powiedzia�bym, Filipie
Filipowiczu, wszyscy twierdz�,
�e trzydzie�ci stopni to ca�kiem
przyzwoicie.
- A w�dka powinna mie�
czterdzie�ci stopni, nie
trzydzie�ci, to po pierwsze -
pouczaj�co przerwa� Filip
Filipowicz - a po drugie, jeden
B�g wie, czego oni tam dolewaj�.
Czy potrafi pan zgadn��, co im
przyjdzie do g�owy?
- Dos�ownie wszystko - z
przekonaniem powiedzia�
ugryziony.
- Jestem tego samego zdania -
doda� Filip Filipowicz i jednym
chlu�ni�ciem wla� do gard�a
zawarto�� kieliszka. - Mm...
doktorze Bormental, b�agam pana,
niech pan natychmiast... i je�li
pan powie, �e to... b�d� pa�skim
nieprzejednanym wrogiem do ko�ca
�ycia. "Od Sewilli do Grenady."
M�wi�c te s�owa schwyci�
�apiastym srebrnym widelcem co�,
co przypomina�o malutki, ciemny
chlebek. Uk�szony poszed� za
jego przyk�adem. Oczy
Filipowicza zab�ys�y.
- Niedobre? - �uj�c wypytywa�
Filip Filipowicz. - Niedobre?
Prosz� odpowiedzie�, szanowny
panie doktorze.
- Wy�mienite - szczerze
odpowiedzia� ugryziony.
- Ja my�l�... Niech pan
zauwa�y, Iwanie Arnoldowiczu,
pij� w�dk� pod zup� i zimne
zak�ski wy��cznie nie dor�ni�ci
przez bolszewik�w obszarnicy.
Ka�dy chocia�by troch� szanuj�cy
si� cz�owiek stosuje zak�ski
gor�ce. A w Moskwie najpierwsza
z gor�cych zak�sek to w�a�nie
to. Kiedy� znakomicie
przyrz�dzano je w "S�owia�skim
Bazarze". No.
- Karmi pan psa w jadalni -
rozleg� si� kobiecy g�os - a
p�niej wo�ami si� go st�d nie
wyci�gnie.
- Nie szkodzi. Biedak si�
nag�odowa�. - Filip Filipowicz
na ko�cu widelca poda� psu
zak�sk�, przyj�t� z magiczn�
zr�czno�ci�, widelec za� z
brz�kiem wrzuci� do miseczki z
wod�.
Po chwili z talerzy buchn�a
pachn�ca rakami para. Pies
siedzia� w cieniu obrusa z min�
wartownika przy sk�adzie prochu.
A Filip Filipowicz zatkn��
koniec serwetki za ko�nierzyk i
wyg�asza� filipik�:
- Jedzenie, Iwanie
Arnoldowiczu, to sztuka
nieprosta. Je�� trzeba umie�, a
niech pan sobie wyobrazi, �e
wi�kszo�� ludzi w og�le nie umie
je��. Nale�y nie