2502

Szczegóły
Tytuł 2502
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

2502 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 2502 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

2502 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Baronowa Orczy Szkar�atny Kwiat Zak�ad Nagra� i Wydawnictw Zwi�zku Niewidomych Warszawa 1995 Przedruk z Wydawnictwa "Akapit", Katowice 1992 Pisa�a G. Cagara Korekty dokonali St. Makowski i E. Chmielewska Wst�p Znana autorka mi�dzywojenna Baronowa Orczy tym razem prowadzi Czytelnika w burzliwy czas Rewolucji Francuskiej, kiedy to wskutek szalej�cej nienawi�ci i pragnienia zemsty paryskiego t�umu padaj� codziennie g�owy arystokrat�w. Gilotyna nie wybiera ofiar. Szkar�atny kwiat - tytu�owa posta� ksi��ki - pozostanie do ko�ca wielk� tajemnic�. Wszyscy jednak wiedz�, �e pod tym pseudonimem kryje si� m�ody Anglik, ratuj�cy w przemy�lny spos�b niewinne ofiary terroru. Inn� postaci�, wok� kt�rej rozwija si� akcja, jest pi�kna Lady Blakeney - Ma�gorzata - ozdoba eleganckich przyj��. Jak� rol� odgrywa ta niezwyk�a kobieta: przyjaciela Francji czy wroga? O tym Czytelnicy dowiedz� si� z kart tej ksi��ki. I. Pary� we wrze�niu 1792 roku Rozdzia� I Pary� we wrze�niu 1792 roku Zapada� zmierzch. Ko�o bramy zachodniej, tam gdzie dumny w�adca wzni�s� potem nie�miertelny pomnik narodowej s�awie i w�asnej pr�no�ci, kipia� wzburzony i ha�a�liwy t�um. By�a to dzicz potworna o rozbudzonych najni�szych instynktach, dysz�ca nienawi�ci� i pragnieniem zemsty. Przez ca�y niemal dzie� gilotyna wykonywa�a ohydn� funkcj�. Wszystko, co w minionych wiekach stanowi�o chlub� Francji, jej stare rody i b��kitna krew, pada�o ofiar� ��dzy "wolno�ci i braterstwa". Rze� zako�czy�a si� dopiero z zapadaj�cym zmrokiem, a inne, ciekawsze jeszcze widowisko czeka�o na mot�och przed ostatecznym zamkni�ciem miasta. Dlatego t�um opu�ci� Place de la Gr~eve i uda� si� ku rozlicznym bramom, gdzie codziennie wabi�a go ciekawo��. Bo te� co to za szalone g�owy ci arystokraci! Wszyscy co do jednego byli oczywi�cie zdrajcami ludu: m�czy�ni, kobiety, dzieci i synowie wielkich rod�w, kt�re od czasu wojen krzy�owych okrywa�y chwa�� Francj�. Ich poprzednicy uciskali lud, deptali go czerwonymi obcasami wytwornych trzewiczk�w o z�otych klamrach, a teraz lud sta� si� w�adc� Francji i mia�d�y� dawnych pan�w nie obcasami wprawdzie - bo chodzi� przewa�nie boso - ale skuteczniejszym jeszcze ci�arem - no�em gilotyny. I codziennie nienasycone i ohydne narz�dzie tortury dopomina�o si� o nowe ofiary: starc�w, m�ode kobiety, w�t�e dzieci, nim nadszed� dzie�, gdy gilotyna zawo�a�a o g�ow� kr�la i pi�knej kr�lowej. Ale tak musia�o by�! Czy� lud nie sta� si� panem Francji, a arystokraci zdrajcami, jak ich ojcowie? Dwie�cie lat lud w pocie czo�a pracowa� i g�odowa�, aby utrzyma� rozrzutny dw�r, a teraz potomkowie tych, kt�rzy przyczyniali si� do jego �wietno�ci, musieli si� ukrywa� albo uchodzi� z kraju, chc�c unikn�� sp�nionej zemsty. Pr�by ich ucieczek dawa�y mot�ochowi najpocieszniejsze widowiska. Ka�dego wieczoru przed zamkni�ciem bram miasta, gdy liczne wozy targowe wyje�d�a�y z Pary�a, niekt�rzy arystokraci pr�bowali umkn�� ze szpon�w komitetu bezpiecze�stwa publicznego. W rozmaitych przebraniach, pod r�nymi pozorami podkradali si� do bram tak dobrze strze�onych przez �o�nierzy republika�skich. M�czy�ni w sukniach kobiecych, kobiety w m�skim przebraniu, dzieci w �achmanach �ebrak�w, hrabiowie, markizowie, ksi���ta usi�owali przedosta� si� z Francji do Anglii lub innego przekl�tego kraju, aby tam zwr�ci� obce narody przeciw walecznej republice, utworzy� armi� i oswobodzi� nikczemnych wi�ni�w z Temple, kt�rzy nazywali si� niegdy� w�adcami Francji. Ale prawie zawsze ich zatrzymywano. Zw�aszcza u bramy zachodniej sier�ant Bibot okazywa� niezwyk�� czujno�� i demaskowa� ka�dego arystokrat�. Wtedy rozpoczyna�a si� zabawa. Bibot patrza� na zdobycz jak kot na z�apan� mysz, bawi� si� ni� niekiedy d�u�ej ni� kwadrans, udawa�, �e wprowadzi�y go w b��d peruka lub inne sztuczki tego lub owego markiza albo hrabiego. Bibot mia� rzeczywi�cie wiele sprytu i by�o na co patrze�, gdy �apa� zbiega w ostatniej chwili. Czasem przepuszcza� faktycznie sw� ofiar� przez bram�, aby przez chwil� mia�a z�udzenie, i� usz�a ca�o z Pary�a, ale gdy biedak oddali� si� na odleg�o�� dziesi�ciu metr�w, Bibot posy�a� za ni� dw�ch ludzi, kt�rzy zawr�ciwszy go zdzierali z niego przebranie. Jak�e si� �miano serdecznie, gdy okaza�o si�, �e zbieg by� niewiast�, dumn� markiz�! A jak �miesznie wygl�da�a w szponach Bibota, wiedz�c, �e nazajutrz czeka j� s�d, a potem czu�y u�cisk "Madame la Guillotine"! Nic wi�c dziwnego, �e w ten pi�kny wrze�niowy wiecz�r t�um skupiony przy bramie Bibota dysza� ciekawo�ci� i podnieceniem. ��dza krwi zwi�ksza si� z jej widokiem i nie zna przesytu. Widziano dzisiaj setk� spadaj�cych g��w, chciano si� upewni�, czy mo�na liczy� jutro na sto nowych. Bibot siedzia� na przewr�conej beczce tu� przy bramie, maj�c przy boku oddzia� �o�nierzy. Praca by�a ci�ka. Ci przekl�ci arystokraci, porwani panicznym strachem, czynili co mogli, aby wydosta� si� z Pary�a. Jednak codziennie Bibotowi udawa�o si� zdemaskowa� kilku monarchist�w i pos�a� ich pod s�d komitetu bezpiecze�stwa publicznego, kt�rego przewodnicz�cym by� �w dobry patriota, towarzysz Fouquier Tinville. Robespierre i Danton wynagrodzili Bibota za gorliwo��, a on pyszni� si�, i� jego wy��czn� zas�ug� by�a �mier� pi��dziesi�ciu arystokrat�w. Ale dzisiaj wszyscy sier�anci na stra�y mieli wyj�tkowe polecenia. W ubieg�ych dniach wielu arystokratom uda�o si� uciec i dosta� do Anglii. Dziwne wie�ci kr��y�y o tych ucieczkach, kt�re stawa�y si� teraz do�� cz�ste i dziwnie zuchwa�e. Wszystkie umys�y by�y nimi poruszone. Wys�ano na szafot sier�anta Grospierre'a za to, �e pod jego nosem ca�a rodzina wymkn�a si� przez p�nocn� bram�. Przekonano si�, �e te wyprawy organizowane by�y przez kilku Anglik�w, kt�rzy z bezprzyk�adnym zuchwalstwem, mieszaj�c si� w nieswoje sprawy, ratowali ofiary przeznaczone dla "Madame la Guillotine". Wie�ci te przybiera�y niezwyk�e rozmiary. Bez w�tpienia banda Anglik�w istnia�a, a wodzem jej by� cz�owiek o wprost bajecznej odwadze i zuchwalstwie. Opowiadano, �e on i arystokraci, kt�rych ratowa�, stawali si� niewidzialni, gdy zbli�ali si� do bram i wychodzili z miasta przy pomocy si� nadprzyrodzonych. Nikt nie widzia� tych tajemniczych Anglik�w, a co do ich wodza, to nie m�wiono o nim inaczej, jak z zabobonnym l�kiem. Tu towarzysz Fauquier Tinville otrzymywa� pismo pochodz�ce z niewiadomego �r�d�a, czasem znajdowa� je w kieszeni swego p�aszcza, tam zn�w podawano mu list w t�umie, gdy szed� na posiedzenie komitetu bezpiecze�stwa publicznego. Papier zawiera� zawsze kr�tk� wzmiank�, �e banda intrygant�w dzia�a, a w rogu widnia� ma�y szkar�atny kwiatek w formie gwiazdki. W kilka godzin po otrzymaniu tej bezczelnej przesy�ki towarzysze komitetu bezpiecze�stwa publicznego dowiadywali si�, �e pewna ilo�� monarchist�w umkn�a z Pary�a i by�a w drodze do Anglii. Stra� przy bramach zosta�a zdwojona, sier�antom zagro�ono �mierci�, a r�wnocze�nie obiecano ogromne nagrody za schwycenie tych Anglik�w. Za pojmanie ich tajemniczego, nieuchwytnego przyw�dcy, ukrywaj�cego si� pod nazw� "Szkar�atnego Kwiatu", ofiarowano pi�� tysi�cy frank�w nagrody. Przypuszczano og�lnie, �e Bibot b�dzie owym szcz�liwcem, kt�remu si� to uda, i dlatego dzie� po dniu ludzie gromadzili si� przy bramie zachodniej, aby widzie� na w�asne oczy, gdy po�o�y r�k� na zbiegu, uchodz�cym pod opiek� tajemniczego Anglika. - Towarzysz Grospierre musia� by� g�upcem! - rzek� Bibot do swego wiernego kaprala - szkoda, �e mnie nie by�o zesz�ego tygodnia przy bramie p�nocnej. I splun�� na ziemi�, aby okaza� pogard� dla naiwno�ci kolegi. - Jak to by�o, towarzyszu? - spyta� kapral. - Grospierre sta� na stra�y przy bramie - zacz�� z namaszczeniem Bibot, a t�um zbli�a� si�, aby s�ysze� jego opowiadanie. - Wszyscy s�yszeli o tym intrygancie, tym przekl�tym "Szkar�atnym Kwiecie", ale przez moj� bram� on nie przejdzie. Do licha! chyba, �e jest diab�em wcielonym - chwali� si� Grospierre. Ale Grospierre by� g�upcem. Wozy, powracaj�ce z jarmarku, wyje�d�a�y powoli z miasta, jeden by� na�adowany beczkami, a na ko�le siedzia� stary wo�nica i ch�opiec ko�o niego. Grospierre by� troch� podpity, ale uwa�a� si� za m�drego. Zajrza� do niekt�rych beczek, by�y puste, wi�c pozwoli� staremu przejecha� przez bram�. Szmer oburzenia przeszed� po t�umie obdartych n�dzarzy, otaczaj�cych towarzysza Bibota. - W niespe�na p� godziny - ci�gn�� dalej sier�ant - nadje�d�a kapitan gwardii z oddzia�em kilkunastu �o�nierzy. "Czy przejecha� t�dy w�z z beczkami?" - pyta bez tchu Grospierre'a. "Tak, przejecha� p� godziny temu", odrzek� Grospierre. "I pozwoli�e� mu uciec?" - krzykn�� ze z�o�ci� kapitan. "P�jdziesz za to na szafot, towarzyszu sier�ancie! W wozie by� ukryty ksi��� de Chalis i ca�a jego rodzina." "To nie mo�e by�!" - zawo�a� przera�ony Grospierre. "Jak to nie! A furmanem by� nie kto inny, tylko ten przekl�ty Anglik, "Szkar�atny Kwiat". T�um zawy� ze zgrozy. - Towarzysz Grospierre odpokutowa� sw� pomy�k� na gilotynie, ale doprawdy, �eby by� takim g�upcem! Bibot �mia� si� tak bardzo z w�asnego opowiadania, �e nie m�g� przyj�� do siebie. Gdy si� troch� uspokoi�, ci�gn�� dalej: - "A teraz, moi ludzie" - zawo�a� po chwili kapitan - "my�lcie o nagrodzie, gdy� zbiegi nie mog� by� daleko!" i pomkn�� przez bram�, otoczony �o�nierzami. - Ale ju� by�o za p�no! - zawo�a� t�um. - Ju� ich nie z�apano! - Dobrze zrobiono Grospierre'owi, czemu by� taki g�upi! - Czemu nie obejrza� dok�adnie wszystkich beczek! - Zas�u�y� na sw�j los! Te wykrzykniki bawi�y Bibota tak serdecznie, �e a� go w boku k�u�o ze �miechu, a �zy sp�ywa�y mu po policzkach. - Nie, nie! - rzek� wreszcie - nie by�o arystokrat�w w wozie! Wo�nic� nie by� "Szkar�atny Kwiat"! - Co? - Nie! Kapitan gwardii by� "Szkar�atnym Kwiatem" w przebraniu, a �o�nierze arystokratami!... Na te s�owa t�um umilk�. To zdarzenie by�o wprost cudowne, a cho� republika ciemi�y�a religi�, nie uda�o jej si� ca�kowicie zg�adzi� strachu przed si�ami nadprzyrodzonymi w sercach t�umu. Nikt nie mia� wi�c w�tpliwo�ci: ten Anglik na pewno by� wcielonym diab�em. S�o�ce sk�ania�o si� ku zachodowi i Bibot zabra� si� do zamykania bramy. - Wozy naprz�d! - zawo�a�. Kilkana�cie krytych p��tnem woz�w stan�o w d�ugim szeregu, gotowych do opuszczenia miasta, aby na drugi dzie� rano zn�w przyjecha� na targ z wiejskimi produktami. Bibot zna� je wszystkie, gdy� przeje�d�a�y t�dy codziennie dwa razy. Zwr�ci� si� do wo�nic�w - a by�y to przewa�nie kobiety - i zacz�� przeszukiwa� wozy. - Nie mo�na nikomu wierzy� - rzek� g�o�no - i nie dam si� z�apa� jak ten g�upi Grospierre. Owe kobiety sp�dza�y prawie zawsze ca�y dzie� na placu ko�o gilotyny, robi�c na drutach i plotkuj�c, podczas gdy na plac zaje�d�a�y liczne ofiary terroru. Przypatrywa�y si� z lubo�ci�, jak "Madame la Guillotine" przyjmowa�a zaproszonych go�ci, Bibot przez ca�y dzie� pe�ni� s�u�b� na placu, zna� wi�c te stare wied�my "trykotowe", jak je nazywano, kt�re siedzia�y spokojnie, podczas gdy spada�a g�owa za g�ow�, obryzguj�c je krwi�. - Hej tam, matko! - rzek� Bibot do jednej z tych okropnych kobiet - Co ty tam masz? Widzia� j� wczesnym rankiem tego dnia, gdy z robot� w r�ku, z batem le��cym obok, siedzia�a na placu ko�o gilotyny. Teraz mia�a przyczepiony do bata rz�d lok�w wszystkich odcieni - od z�otych do srebrnych, jasnych i ciemnych i g�aska�a je swymi ogromnymi, ko�cistymi palcami, �miej�c si� do rozpuku. - Zawar�am przyja�� z kochankiem "Madame la Guillotine" - rzek�a. - Obcina je dla mnie ze spadaj�cych g��w. Na jutro obieca� mi wi�cej, ale nie wiem, czy b�d� mog�a przyj�� na zwyk�e miejsce. - A to dlaczego, matko? - zapyta� Bibot, kt�ry cho� by� twardym �o�nierzem, wzdrygn�� si� z obrzydzeniem na widok tej ohydnej kobiety i jej wstr�tnej zdobyczy. - M�j wnuk zachorowa� na osp� - rzek�a, wskazuj�c wn�trze wozu. - Niekt�rzy m�wi�, �e to d�uma, a w takim razie nie pozwol� mi jutro przyjecha� do Pary�a. Na wzmiank� o ospie Bibot cofn�� si� trwo�nie, ale gdy stara wied�ma wspomnia�a o d�umie, odskoczy� od wozu jak oparzony. - Niech ci� diabli wezm�! - sykn�� przez z�by. - Raczej niech ciebie diabli wezm�, towarzyszu, �e� taki tch�rz. To dopiero wojak, kt�ry boi si� choroby! - Do licha, d�uma! Ale i t�um skamienia� ze strachu wobec potwornego widma choroby. Ona jedna mog�a jeszcze wzbudzi� uczucie l�ku i obrzydzenia w tych pos�pnych duszach. - Wyno� si� czym pr�dzej z zapowietrzonym dzieciakiem! - wrzasn�� ochryple Bibot. Z nowym wybuchem �miechu i przekle�stwem na ustach stara kobieta zaci�a chud� szkap� i przejecha�a przez bram�. Ten wypadek zepsu� weso�y nastr�j. Widmo nieuleczalnej choroby, zwiastunki powolnej i samotnej �mierci stan�o przed oczami t�umu. Ludzie snuli si� w g�uchym milczeniu, zerkaj�c podejrzliwie jeden na drugiego i unikaj�c si� wzajemnie, jak gdyby d�uma wisia�a ju� nad ich g�owami. Nagle w galopie nadjecha� kapitan gwardii, Bibot zna� go doskonale, wi�c nie by�o niebezpiecze�stwa, aby si� nagle zamieni� w chytrego Anglika. - W�z? - krzykn�� ochryp�ym g�osem, nim dojecha� do bramy. - Jaki w�z? - spyta� szorstko Bibot. - W�z ze star� wied�m� - kryty w�z! - By�o ich kilkana�cie... - Stara kobieta, kt�ra twierdzi�a, �e jej wnuk ma d�um�... - Tak. - Nie pu�ci�e� ich przez bram�? - Do licha! - j�kn�� Bibot, kt�rego czerwone policzki powlek�y si� trupi� blado�ci�. - W wozie by�a ukryta hrabina de Tournay i jej dwoje dzieci! - wszyscy zdrajcy i skazani na �mier�... - A wo�nica? - szepn�� Bibot, wstrz��ni�ty zabobonnym dreszczem przera�enia. - Niech to piorun! - zawo�a� kapitan. - Zdaje si�, �e to by� �w przekl�ty Anglik we w�asnej osobie - �w s�ynny "Szkar�atny Kwiat"!... II. "Odpoczynek Rybaka" w Dover Rozdzia� II "Odpoczynek Rybaka" w Dover Sally by�a bardzo zaj�ta w kuchni. Rondle, garnki i brytfanny sta�y rz�dem na ogromnej blasze, a na ro�nie obraca�a si� z wolna wspania�a piecze� wo�owa. Dwie m�ode kuchareczki, zziajane i zaczerwienione od ognia, zakasawszy r�kawy do �okcia, zwija�y si� �wawo, chichocz�c i rozmawiaj�c po cichu. Stara Jemina, pot�na w obj�to�ci, ale o mniejszym temperamencie niewiasta, miesza�a r�ne przyprawy nad ogniem, mrucz�c co� pod nosem. - Sally, Sally! - odezwa�y si� z kawiarni weso�e, ale niezbyt melodyjne g�osy. - Czego oni zn�w chc�? - zawo�a�a �miej�c si� Sally. - Z pewno�ci� piwa - mrukn�a Jemina - chyba nie przypuszczasz, aby Jimmy Pitkin zadowoli� si� jednym dzbanem. - Pan Harry ma te� dzisiaj niezwyk�e pragnienie - doda�a Marta, jedna z kuchareczek, a czarne jej oczy b�ysn�y figlarnie w stron� towarzyszki, na co obie parskn�y cichym, zduszonym �miechem. Sally spojrza�a na nie gro�nie i ju� wyciera�a d�onie o smuk�e biodra, aby spoliczkowa� Mart�, ale pohamowa�a si� i wzruszaj�c tylko ramionami, zaj�a si� sma�onymi kartoflami. - Hej, Sally, Sally! I d�wi�k naczy� cynowych, kt�rymi go�cie uderzali o sto�y d�bowe kawiarni, zawt�rowa� niecierpliwym g�osom. - Sally! - krzykn�� kto� ostro - czy ca�� noc czeka� b�d� na piwo? - M�g�by te� ojciec sam ich obs�u�y� - odpar�a gniewnie Sally, ale Jemina bez dalszych komentarzy uj�a z p�ki kilka cynowych dzban�w i zacz�a nalewa� do puchar�w owo niezr�wnane szumi�ce piwo, z kt�rego s�yn�� "Odpoczynek Rybaka" od czas�w kr�la Karola. - Tw�j ojciec jest zanadto zag��biony w polityce z panem Hempseedem, aby nam pomaga� i troszczy� si� o kuchni� - rzek�a zasapana Jemina. Sally podesz�a �piesznie do ma�ego lusterka, wisz�cego w k�cie kuchni, przyg�adzi�a ciemne w�osy, poprawi�a czepek na g�owie, bacz�c, by jej by�o w nim do twarzy, i uj�wszy szklanki za uszka, po trzy w �niadej r�ce, wesz�a u�miechni�ta do kawiarni. Kawiarnia "Odpoczynek Rybaka" uwa�ana dzisiaj za ciekawy zabytek przesz�o�ci, nie mia�a jeszcze z ko�cem osiemnastego wieku owego historycznego charakteru, jaki nada�o jej nast�pne stulecie, cho� i w�wczas robi�a wra�enie odwiecznej budowli. Belki i wi�zania d�bowe by�y czarne od staro�ci, tak jak i �awki z wysokim oparciem i d�ugie sto�y, na kt�rych cynowe puchary pozostawi�y nieprzeliczone i fantastyczne kr�gi. Rz�d czerwonych pelargonii i niebieskich ostr�ek stoj�cych na oknie, odbija� barwnie od ciemnego t�a d�bowego dworku. Wszyscy wiedzieli, �e pan Jellyband, w�a�ciciel "Odpoczynku Rybaka" w Dover, by� cz�owiekiem zamo�nym. Naczynia cynowe i rondle miedziane, stoj�ce na pi�knych starych p�kach, �wieci�y jak z�oto i srebro, a czerwona pod�oga b�yszcza�a, niczym szkar�atne pelargonie na oknie. Wsz�dzie zauwa�y� mo�na by�o staranny i czujny nadz�r, a dzi�ki dobrej i pracowitej s�u�bie zajazd odznacza� si� wielkim porz�dkiem i nawet pewn� elegancj�. Gdy Sally wesz�a na sal�, ods�aniaj�c w u�miechu rz�d l�ni�co bia�ych z�b�w, przyj�to j� g�o�nymi objawami zadowolenia. - Tu, Sally! Pi�kna Sally! Tu! Hurra! - My�la�em, �e� og�uch�a w tej kuchni - mrukn�� Jimmy Pitkin, wodz�c d�oni� po swych wysch�ych ustach. - Patrzcie, co za gwa�t! - �mia�a si� Sally, ustawiaj�c �wie�o nape�nione puchary na stole. - Czy twoja babka umiera, �e si� tak �pieszysz do domu, aby jeszcze ujrze� t� biedn� dusz�, nim wyjdzie z cia�a? Nigdy nie widzia�am takiego po�piechu. Ch�r rubasznego �miechu i zaczepnych �art�w odpowiedzia� Sally, kt�ra ju� teraz nie �pieszy�a si� do garnk�w i rondli. M�odzieniec o jasnej, falistej czuprynie i niebieskich �ywych oczach poch�ania� ca�� jej uwag�, a tymczasem �arty o nie istniej�cej babce Jimmy Pitkina kr��y�y dalej po sali wraz z ci�kimi k��bami dymu. Naprzeciw ogniska, z d�ug� glinian� fajk� w z�bach sta� sam gospodarz, szanowny pan Jellyband, w�a�ciciel "Odpoczynku Rybaka", jak jego ojciec, dziad i pradziad. Wysoki, dobroduszny, ju� troch� �ysawy, by� w rzeczy samej typem wiejskiego Johna Bulla owych czas�w, kiedy dla ka�dego Anglika, czy by� lordem, ch�opem, mieszczaninem, ca�y kontynent Europy by� otch�ani� zepsucia, a reszta �wiata krajem dzikich i ludo�erc�w. Nasz zacny gospodarz zatem, �mi�c d�ug� fajk�, nie troszczy� si� o nikogo, lekcewa��c sobie wszystkich z drugiej strony kana�u. Mia� na sobie typow� czerwon� kurtk� ze l�ni�cymi, mosi�nymi guzikami, aksamitne spodnie, popielate po�czochy i zgrabne buciki z klamerkami - zwyk�y �wczesny str�j ka�dego szanuj�cego si� w�a�ciciela zajazdu w Wielkiej Brytanii. I kiedy na barkach �adnej Sally, kt�ra po �mierci matki obj�a gospodarstwo, spoczywa� ca�y ci�ar pracy, pan Jellyband rozprawia� o polityce ze swymi wybranymi go��mi. Kawiarnia o�wietlona dwoma jasnymi lampami, zwieszaj�cymi si� od powa�y, wygl�da�a nader weso�o i przytulnie. Spo�r�d g�stych k��b�w dymu widnia�y czerwone twarze go�ci pana Jellybanda, zadowolone, roze�miane, w zgodzie ze sob�, gospodarzem i ca�ym �wiatem. Ze wszystkich stron pokoju g�o�ne objawy weso�o�ci wt�rowa�y o�ywionym, cho� niezbyt wznios�ym rozmowom, a bezustanny �miech Sally �wiadczy�, �e nie nudzi�a si� w towarzystwie Harry Waite'a. Kawiarni� pana Jellybanda zaszczycali obecno�ci� przewa�nie rybacy, szczeg�lnie cierpi�cy na pragnienie, gdy� s�l, kt�r� wdychaj� na morzu, wysusza im gard�o. Ale "Odpoczynek Rybaka" by� jeszcze czym� wi�cej, ni� zajazdem dla ludzi prostego stanu. Niemal co dzie� stawa�y przed jego bram� londy�skie pojazdy, a tak�e podr�ni, kt�rzy wracali z kontynentu, zatrzymywali si� u go�cinnego pana Jellybanda i zapoznawali si� z jego s�awnymi francuskimi winami i wybornym domowym piwem. By�o to w ko�cu wrze�nia 1792 roku. Ciep�e i pogodne przez ca�y miesi�c powietrze zmieni�o si� nagle. Przez dwa dni potoki deszczu zalewa�y po�udniow� Angli�, niwecz�c wszelkie nadzieje pomy�lnego zbioru jab�ek, gruszek i p�nych �liwek. I teraz bi� deszcz w okna, a wpadaj�c przez komin, sycza� na rozpalonych w�glach ogniska. - Czy widzia� kto tak� s�ot� we wrze�niu, panie Jellyband? - spyta� pan Hempseed, siedz�cy przy ogniu. Pan Hempseed by� bardzo cenion� osobisto�ci� w "Odpoczynku Rybaka". Pan Jellyband uwa�a� go za do�wiadczonego polityka na ca�� okolic�, s�yn�cego z oczytania i bieg�o�ci w Pi�mie �wi�tym. Pan Hempseed mia� jedn� r�k� wsuni�t� w szerok� kiesze� aksamitnych spodni, w drugiej trzyma� d�ug� glinian� fajk� i patrzy� z rozdra�nieniem na strumienie wody, sp�ywaj�ce po szybach okiennych. - Zdaje mi si�, �e nie - odrzek� pan Jellyband - a jestem w tych stronach 60 lat. - Chyba nie pami�tasz, co si� dzia�o w trzech pierwszych latach twego �ycia - spokojnie odpowiedzia� pan Hempseed. - Nie widzia�em nigdy ma�ego dziecka, zwracaj�cego uwag� na pogod�, przynajmniej w tych okolicach, a ja tu �yj� 75 lat! Wy�szo�� tego argumentu by�a tak niezbita, �e mimo zwyk�ej gadatliwo�ci gospodarz nie wiedzia� co odpowiedzie�. - To wygl�da raczej na kwiecie�, ni� na wrzesie� - ci�gn�� dalej pan Hempseed �a�o�nie, gdy zn�w krople deszczowe zasycza�y w ogniu. - Rzeczywi�cie - potwierdzi� gospodarz - ale wr�ciwszy do polityki, czego si� mo�na spodziewa� od takiego rz�du, jaki mamy teraz? Pan Hempseed pokiwa� znacz�co g�ow�, okazuj�c g��bok� pogard� dla angielskiego klimatu i angielskiego rz�du, i odpar�: - Niczego si� nie spodziewam. Tacy biedni ludzie jak my nie maj� nic do gadania w Londynie; wiem o tym i nie skar�� si�, lecz przy podobnej pogodzie we wrze�niu wszystkie moje owoce gnij� i id� na marne jak owe pierworodne dzieci egipskich matek, kt�re zgin�y bez �adnej korzy�ci, jeno oswobodzi�y ho�ot� �ydowsk�, handluj�c� pomara�czami i zagranicznymi owocami. Nikt nie kupowa�by ich przekl�tych owoc�w, gdyby angielskie gruszki i jab�ka dojrza�y jak si� nale�y. Pismo �wi�te m�wi... - Masz racj� - odpar� Jellyband - ale nie mo�na, jak m�wi�, czego innego si� spodziewa�. Ci wszyscy francuscy szatani z drugiej strony kana�u morduj� swego kr�la, szlacht�, a panowie Pitt, Fox i Burke k��c� si� mi�dzy sob� i namy�laj�, czy my, Anglicy, mamy na to pozwoli�, czy nie? Niech si� morduj� wzajemnie, m�wi pan Pitt. Nie pozwoli� im, m�wi pan Burke... - A ja m�wi�, niech si� morduj� ile chc� i niech ich diabli wezm� - odrzek� Hempseed wynio�le. Nie przywi�zywa� bowiem �adnej wagi do politycznych pogl�d�w swego przyjaciela Jellybanda, kt�ry zawsze zbacza� z toku rozmowy i nie dorasta� do tego, aby roztaczano przed nim skarby wiedzy tak powszechnie cenionej. - Niech si� morduj� - powt�rzy� - byleby nie by�o takiego deszczu we wrze�niu. To sprzeciwia si� wszelkim prawom, a Pismo �wi�te m�wi... - Przesta�, panie Harry! Umr� chyba ze �miechu! - krzykn�a Sally w�a�nie w chwili, gdy pan Hempseed zamierza� wyg�osi� jedn� z ulubionych cytat z Pisma �wi�tego. Okrzyk ten wywo�a� wybuch ojcowskiego gniewu. - C� to znowu, Sally? - rzek� Jellyband, marszcz�c gro�nie brwi. - Zaprzesta� tych g�upich �art�w z m�okosami i id� do roboty. - Ale�, ojcze! Robota, zawsze ta robota... Pan Jellyband wszak�e by� wielkim despot�. Mia� inne widoki dla jedynaczki, przysz�ej dziedziczki "Odpoczynku Rybaka", ni� ma��e�stwo z m�odym ch�opcem, kt�rego jedynym �r�d�em zarobku by� po��w ryb. - Czy s�yszysz, co m�wi�? - zawyrokowa� tym przyciszonym i dobitnym g�osem, kt�remu nikt w zaje�dzie nie �mia� si� sprzeciwi�. - Zajmij si� kolacj� dla lorda Tony'ego i pami�taj, �e je�eli lord nie b�dzie zadowolony, to na pewno co� oberwiesz. Sally pos�usznie wysz�a z pokoju. - Czy oczekujesz pan zapowiedzianych go�ci dzi� wieczorem? - spyta� Jimmy Pitkin, chc�c odwr�ci� od Sally uwag� gospodarza. - Tak - odrzek� pan Jellyband. - Czekam na przyjaci� lorda Tony'ego, kt�rych m�ody lord, jego towarzysz sir Andrew Ffoulkes i inni d�entelmeni wydarli ze szpon�w tych francuskich diab��w. Ale tego by�o ju� za du�o dla przekornego pana Hempseeda. - Po co oni to robi�? Nie rozumiem celu mieszania si� w cudze sprawy. A Pismo �wi�te m�wi... - By� mo�e - przerwa� mu Jellyband z gorycz�; jeste� przecie przyjacielem pana Pitta i powtarzasz za panem Foxem: niech si� morduj�. Nie ma w tym nic dziwnego. - Przepraszam - zaprotestowa� s�abo Hempseed - tego nie m�wi�em. Ale gdy raz panu Jellybandowi uda�o si� dosi��� ulubionego konika, nie da� tak �atwo za wygran�. - Zaprzyja�ni�e� si� z pewno�ci� z jednym z tych francuskich szpieg�w, kt�rzy kr�c� si� mi�dzy nami, aby przerabia� nas, Anglik�w, na ich mod��. - Nie rozumiem, co chcesz powiedzie� - mrukn�� niech�tnie Hempseed - wiem tylko, �e... - A ja wiem - g�o�no zawo�a� gospodarz - �e m�j dobry znajomy Peppercorn, w�a�ciciel "Niebieskiego Dzika", by� prawym Anglikiem, jakich ma�o, a teraz? Pokuma� si� z kilkoma amatorami �abich n�ek, z tymi zepsutymi przekl�tymi szpiegami i co si� sta�o? Peppercorn rozprawia teraz o rewolucji, wolno�ci, o zg�adzeniu arystokrat�w, zupe�nie tak, jak przed chwil� pan Hempseed. - Przepraszam - zaprzeczy� zn�w mi�kko zagadni�ty - nie pami�tam, abym by� kiedykolwiek... Gospodarz, opowiadaj�c o wyst�pkach im� pana Peppercorna, zwr�ci� si� do ca�ego zebranego grona go�ci, kt�rzy z przej�ciem go s�uchali. Przy jednym stole dwaj m�czy�ni, ubrani jak d�entelmeni, odsun�li na bok zacz�t� parti� domina i z nie tajon� ciekawo�ci� przys�uchiwali si� jego wywodom. Gdy sko�czy�, jeden nieznajomy ze z�o�liwym u�miechem zwr�ci� si� do pana Jellybanda: - M�j szanowny gospodarzu - rzek� spokojnie - owych francuskich szpieg�w, jak ich nazywacie, uwa�asz za bardzo przebieg�ych ludzi, je�eli potrafili w tak kr�tkim czasie zmieni� zapatrywania twego przyjaciela Peppercorna. Jestem ciekawy, jak si� do tego wzi�li? - Nie wiem, ale przypuszczam, �e zdo�ali go przekona�. Ci Francuzi, s�ysza�em, maj� nadzwyczajny dar wymowy, a pan Hempseed wyt�umaczy ci, w jaki spos�b potrafi� niekt�rych ludzi tak otumani�. - Czy tak, panie Hempseed? - zapyta� grzecznie nieznajomy. - Nie wiem, panie - odpar� gniewnie zapytany - czy zdo�am udzieli� panu ��danych informacji. - Mniejsza z tym - rzek� nieznajomy - ufajmy, szanowny gospodarzu, �e ci przekl�ci szpiedzy nie potrafi� przemieni� twych wznios�ych pogl�d�w. Tego ju� by�o za wiele dla pana Jellybanda. Parskn�� gwa�townym �miechem, a zawt�rowali mu wszyscy jego d�u�nicy. - Ha, ha, ha! Hi, hi, hi! - �mia� si� tak serdecznie, �e a� w boku go k�u�o, a z oczu kapa�y �zy. - Mnie? mnie? s�yszycie? mnie przekona� i moje zasady zmieni�? Jak Boga kocham, panie, opowiadasz nadzwyczaj zabawne rzeczy! - S�uchaj - odpar� Hempseed uroczy�cie - czy wiesz, co Pismo �wi�te m�wi? Kto stoi, niech patrzy, aby nie upad�. - Ale�, panie Hempseed - odpar� Jellyband, trzymaj�c si� wci�� za boki. - Pismo �wi�te mnie nie zna�o! Nie chcia�bym wychyli� nawet jednej szklanki piwa z tymi francuskimi mordercami, a c� dopiero s�ucha� ich wywod�w! S�ysza�em, �e ci amatorowie �abich n�ek nie umiej� nawet m�wi� po angielsku, a gdyby jeden z nich zwr�ci� si� do mnie w zapowietrzonym j�zyku, to bym od razu pokaza� mu plecy, gdy� strze�onego Pan B�g strze�e. - Szanowny gospodarzu - rzek� rozbawiony nieznajomy - widz�, i� jeste� tak przebieg�y, �e da�by� rad� i dwudziestu Francuzom; a teraz twoje zdrowie! Czy chcesz uczyni� mi ten zaszczyt i wypi� ze mn� butelk� wina? - Jeste� pan bardzo uprzejmy - odpowiedzia� Jellyband, wycieraj�c oczy, kt�re mu wci�� jeszcze zachodzi�y �zami ze �miechu. - Przyjmuj� z wdzi�czno�ci�. NIeznajomy nape�ni� winem dwa puchary i poda� jeden gospodarzowi. - Musimy przyzna�, my uczciwi Anglicy, �e mimo wszystko jest to dobra rzecz, kt�rej nam Francja dostarcza. I ten sam z�o�liwy u�miech zaigra� na jego cienkich wargach. - Nikt z nas temu nie zaprzeczy - zapewni� Jellyband. - A teraz zdrowie - rzek� nieznajomy dono�nym g�osem - najzacniejszego gospodarza w Anglii, pana Jellybanda. - Hurra, hurra! - odpowiedzia�a ca�a sala i brz�k potr�canych puchar�w zmiesza� si� z weso�ymi g�osami biesiadnik�w. Jellyband za� wci�� jeszcze dowodzi� z cicha: - Twierdzi�, �e m�g�by mnie przekona� taki przez Boga wykl�ty cudzoziemiec! Jak Boga kocham, dziwne rzeczy pan m�wisz! Nieznajomy uspokoi� go w ko�cu zapewnieniem, �e istotnie nierozs�dne by�oby twierdzenie, i� ktokolwiek m�g�by zachwia� jego silnymi zasadami i przekona� go do mieszka�c�w l�du Europy. III. Ocaleni Rozdzia� III Ocaleni Oburzenie na Francj� i jej polityk� wzrasta�o w Anglii z ka�dym dniem. Przzemytnicy i kupcy, handluj�cy na wybrze�u francuskim i angielskim, roznosili wie�ci, burz�ce krew ka�demu uczciwemu Anglikowi i par�y go do zbrojnego wyst�pienia przeciw mordercom, kt�rzy uwi�zili w�asnego kr�la, ca�� jego rodzin� i narazili kr�low� z dzie�mi na wszelkiego rodzaju upokorzenia; teraz za� g�o�no ��dali krwi ca�ej rodziny Bourbon�w i jej zwolennik�w. Haniebna �mier� ksi�nej de Lamballe, m�odej i uroczej przyjaci�ki Marii Antoniny, przej�a ca�� Angli� niepoj�t� groz�. Codzienne egzekucje monarchist�w, kt�rych jedyn� win� by�o historyczne nazwisko, wo�a�y o pomst� w ca�ym cywilizowanym �wiecie. Dot�d jednak nikt nie odwa�y� si� na otwarty protest. Burke wyczerpa� ca�� wymow�, aby nak�oni� rz�d angielski do wyst�pienia przeciw rewolucjonistom francuskim, ale z drugiej strony Pitt twierdzi�, �e kraj nie by� przygotowany na tak kosztown� i zaci�t� wojn�. Austria, mawia�, winna rozpocz�� pierwszy krok, Austria, kt�rej c�rka by�a obecnie tylko zdetronizowan� kr�low�, uwi�zion� i zniewa�an� przez oszala�y t�um. Nie by�o to zn�w wystarczaj�cym powodem dla Anglii, t�umaczy� znowu Fox, aby chwyci� za bro� dlatego, �e jedna cz�� Francuz�w uwa�a�a za stosowne wymordowa� drug�. Za� pan Jellyband i jego przyjaciele, chocia� spogl�dali na ka�dego cudzoziemca z mia�d��c� pogard�, byli wszyscy monarchistami i antyrewolucjonistami. Nie mogli wi�c darowa� Pittowi jego umiarkowania, nie rozumiej�c dyplomatycznych wzgl�d�w, kt�re sk�ania�y do ostro�no�ci owego wielkiego m�a stanu. Wtem Sally wpad�a �ywo do pokoju. Weso�a kompania, zebrana w kawiarni, nie s�ysza�a t�tentu konia na dziedzi�cu, ale Sally spostrzeg�a przybywaj�cego je�d�ca, kt�ry zatrzyma� si� przed "Odpoczynkiem Rybaka". I gdy pacho�ek nadbieg�, aby zaj�� si� koniem, Sally skoczy�a �wawo do drzwi frontowych na powitanie go�cia, wo�aj�c: - Zdaje mi si�, ojcze, �e to ko� lorda Antoniego. W tej chwili drzwi si� otworzy�y od zewn�trz i rami� okryte p�aszczem, z kt�rego sp�ywa�y ci�kie krople deszczu, obj�o drobn� kibi� pi�knej Sally. R�wnocze�nie weso�y g�os zawo�a�: - B�g ci zap�a� za to, �e� �adnymi, czarnymi oczyma tak szybko mnie dojrza�a. Na te s�owa szanowny Jellyband zbli�y� si� w podrygach i uprzejmych uk�onach, witaj�c uni�enie jednego z najwytworniejszych swych go�ci. - Ile razy ci� widz�, panno Sally, zawsze jeste� �adniejsz� - doda� lord Antony, uca�owawszy zap�onione policzki dziewczyny. - Szanowny nasz przyjaciel Jellyband musi mie� niema�y trud, aby odgania� ch�opc�w od tej zgrabnej figurki. Czy nie tak, mo�ci Waite? Pan Waite, kr�powany uszanowaniem wzgl�dem lorda, odpowiedzia� tylko lekkim mrukni�ciem, nie lubi�c tego rodzaju �art�w. 3 3 64 0 2 108 1 ff 1 74 0 Lord Anthony Dewhurst, jeden z syn�w ksi�cia of Exter, reprezentowa� typ wytwornego, m�odego, angielskiego d�entelmena. By� wysoki, dobrze zbudowany, o ujmuj�cej powierzchowno�ci i wsz�dzie wnosi� d�wi�czny �miech. Zr�czny sportowiec, mi�y towarzysz, dobrze wychowany �wiatowy cz�owiek, cho� troch� lekkomy�lny, by� powszechnym ulubie�cem salon�w londy�skich i wiejskich zajazd�w. Wszyscy go znali w "Odpoczynku Rybaka", gdy� urz�dza� cz�ste wycieczki do Francji i zawsze, jad�c i wracaj�c, sp�dza� noc pod dachem pana Jellybanda. 3 3 64 0 2 108 1 ff 1 74 1 Kiwn�� przyja�nie g�ow� Waite'owi, Pitkinowi i ca�ej kompanii, siedz�cej w kawiarni, i zbli�y� si� do ognia, aby osuszy� zmoczone odzienie i ogrza� si� cokolwiek. W mgnieniu oka spostrzeg� dw�ch nieznajomych, zabieraj�cych si� spokojnie do nowej partii domina, rzuci� na nich kr�tkie, podejrzliwe wejrzenie i przez chwil� g��boka zaduma czy niepok�j przy�mi�y jego weso��, m�od� twarz. Ale tylko przez chwil�, bo r�wnocze�nie prawie zwr�ci� si� do pana Hempseeda, kt�ry z uszanowaniem sk�oni� si� przed nim. - A co b�dzie z owocami? - zapyta� uprzejmie. - �le, niestety, �le - odpar� ze smutkiem zagadni�ty. - Ale... co b�dzie z tym naszym rz�dem, sprzyjaj�cym zb�jom francuskim, kt�rzy chc� zamordowa� swego kr�la i zgubi� ca�� szlacht�? - Oni rzeczywi�cie tego chc� - odpar� lord Antony - morduj�, kogo im si� uda z�apa�, ale mamy kilku przyjaci�, kt�rzy wy�lizgn�li si� z ich szpon�w i dzi� w nocy tu b�d�. M�wi�c te s�owa, rzuci� nieufne wejrzenie na ludzi, siedz�cych w rogu pokoju. - Dzi�ki tobie i twoim towarzyszom, jak s�ysza�em, lordzie - odrzek� pan Jellyband. Ale na te s�owa lord Antony chwyci� za rami� gospodarza i ostrzegawczo spojrza� na dw�ch nieznajomych. - Nie ma si� czego obawia�, lordzie - szepn�� Jellyband - nie odezwa�bym si� w ten spos�b, nie b�d�c pewny, z kim mamy do czynienia. �w pan jest takim samym wiernym poddanym naszego kr�la Jerzego, jak ty sam. Przyjecha� niedawno do Dover dla wa�nych interes�w. - Dla interes�w? Mo�e to jaki przedsi�biorca zak�ad�w pogrzebowych, gdy� nigdy nie widzia�em tak ponurej miny. - Jest wdowcem, lordzie, i z pewno�ci� dlatego tak pos�pnie wygl�da. Ale przysi�gam, �e jest z naszych, a musisz przyzna�, �e nikt lepiej ode mnie, w�a�ciciela tak popularnego zajazdu, nie potrafi ocenia� ludzi. - W takim razie wszystko w porz�dku, je�eli jeste�my w�r�d swoich - odrzek� lord Antony, kt�ry widocznie nie mia� zamiaru rozpoczyna� dyskusji z gospodarzem. - Ale powiedz mi, czy mieszka obecnie kto� u ciebie? - Nikt, lordzie, i nikogo si� nie spodziewam, pr�cz... - Pr�cz?... - Nie b�dziesz, lordzie, mia� nic przeciwko? - Kt� to? - Sir Percy Blakeney i jego �ona b�d� tu za chwil�, ale nie pozostan� d�ugo. - Lady Blakeney? - zawo�a� lord Antony ze zdziwieniem. - W�a�nie ona. Pacho�ek sir Percy'ego by� tu przed chwil�. Powiedzia�, �e brat lady wyje�d�a do Francji dzi� na "Day Dream", jachcie Percy'ego, a lord Blakeney i lady przyjad� a� tu, aby go po�egna�. Czy ci to nie dogadza w czymkolwiek? - Ale� nie, przyjacielu, wszystko mi dogadza pod warunkiem, aby kolacja, kt�r� nam poda miss Sally, by�a najlepsz�, jak� kiedykolwiek przyrz�dzi�a w "Odpoczynku Rybaka". - Nie ma obawy, lordzie - odpar�a Sally, nakrywaj�c do sto�u, kt�ry �licznie wygl�da� z pi�knym bukietem kolorowych astr�w po�rodku, niebiesko_chi�sk� porcelan� i �wiec�cymi cynowymi pucharami. - Na ile os�b mam nakry�, lordzie? - Na pi��, nadobna Sally, ale niech posi�ek b�dzie przygotowany przynajmniej na dziesi��; nasi przyjaciele przyb�d� zm�czeni i g�odni. Ja za� zjad�bym ch�tnie ca�ego wo�u. - Jad�! jad�! - zawo�a�a weso�o Sally, gdy w oddali rozleg� si� t�tent zbli�aj�cych si� koni. W kawiarni zawrza�o jak w ulu. Wszyscy byli ciekawi ujrze� przyjaci� lorda Antony'ego, przybywaj�cych z drugiej strony kana�u. Sally przejrza�a si� zn�w w lusterku, wisz�cym na �cianie, a Jellyband wybieg� co pr�dzej przed dom, aby przywita� dostojnych go�ci. Tylko dwaj nieznajomi w k�cie pokoju nie brali udzia�u w og�lnym podnieceniu. Spokojnie grali dalej w domino, nie ogl�daj�c si� nawet na drzwi wej�ciowe. - Prosto przed siebie, hrabino, i drzwi na prawo - obja�nia� d�wi�czny g�os. - Rzeczywi�cie to oni - zawo�a� rado�nie lord Antony. - Sally, podaj zup� jak najpr�dzej. Drzwi otworzy�y si� szeroko i na sal�, poprzedzone przez k�aniaj�cego si� w pas Jellybanda, wesz�y cztery osoby, dw�ch pan�w i dwie panie. - Witajcie, witajcie w starej Anglii! - zawo�a� ze wzruszeniem lord Antony, id�c naprzeciw nowoprzyby�ych z wyci�gni�tymi ramionami. - Pan z pewno�ci� jeste� Lord Antony Dewhurst? - rzek�a jedna z pa� wybitnie obcym akcentem. - Do us�ug, madame - odpowiedzia�, ca�uj�c ze czci� r�ce obu pa�. Nast�pnie zwr�ciwszy si� do m�czyzn, gor�co u�cisn�� im d�o�. Sally pomog�a paniom zrzuci� z siebie podr�ne p�aszcze, po czym obie, skostnia�e z zimna, zwr�ci�y si� do jasnego i weso�ego kominka, a Sally �wawo pobieg�a do kuchni. Jellyband w ci�g�ych uk�onach przysun�� do ognia kilka krzese�, a Hempseed �piesznie si� oddali�. Wszyscy patrzyli ciekawie na nieznajomych. - C� wam mog� powiedzie�, panowie? - zapyta�a starsza pani, grzej�c nad ogniem kszta�tne r�ce i patrz�c z niewys�owion� wdzi�czno�ci� na lorda Antony'ego i na jednego z towarzyszy podr�y, kt�ry zdejmowa� ci�ki, zakapturzony p�aszcz. - �e jeste� pewno zadowolona z przybycia do Anglii, hrabino, i �e nie zm�czy�a ci� zanadto ci�ka podr� - odrzek� lord Antony. - Jeste�my tak bardzo szcz�liwi - odpar�a, a oczy jej nape�ni�y si� �zami - �e zapomnieli�my ju� o przebytych cierpieniach. G�os by� mi�y i d�wi�czny, a z zachowania jej bi�a godno�� i powaga. Cierpienia wyry�y pi�tno na jej pi�knej, klasycznej twarzy, okolonej wspania�ymi, �nie�nobia�ymi w�osami, upi�tymi wysoko nad czo�em wed�ug �wczesnej mody. - Nie w�tpi�, �e m�j przyjaciel, sir Andrew Ffoulkes okaza� si� uprzejmym towarzyszem podr�y, madame. - Sir Andrew by� wcielon� dobroci�! Czy potrafimy kiedykolwiek wywdzi�czy� si� wam, panowie? Jej towarzyszka, drobna, m�odziutka panienka, na kt�rej twarzy malowa� si� smutek i �miertelne znu�enie, nie odezwa�a si� dot�d ani jednym s�owem, ale jej du�e oczy, czarne, pe�ne �ez, utkwione by�y z uwielbieniem w twarzy sir Andrew Ffoulkesa. Gdy wzrok ich spotka� si�, s�odka jej twarzyczka zarumieni�a si� nieco pod jego wejrzeniem. - Tak, jeste�my w Anglii - rzek�a wreszcie, ogl�daj�c z dziecinn� ciekawo�ci� wielki piec, d�bowe belki powa�y i rybak�w o szczerych brytyjskich twarzach. - Skrawek to Anglii tylko, mademoiselle - odpowiedzia� sir Andrew z u�miechem - ale ca�a jest na twoje us�ugi. M�oda panienka zaczerwieni�a si� znowu, lecz tym razem s�odki u�miech o�ywi� jej delikatn� twarzyczk�. Zamilkli oboje, lecz zrozumieli si� od razu, jak rozumiej� si� zawsze m�odzi tajemn� wymow� swych serc. - Kolacja! - zawo�a� weso�ym g�osem lord Antony. - Prosimy o kolacj�, panie Jellyband! Gdzie jest wasza panienka i waza z zup�? Id� po ni� zamiast tu sta� i gapi� si� na panie, kt�re tymczasem mdlej� z g�odu. - Chwileczk� cierpliwo�ci, panowie - t�umaczy� si� Jellyband, otwieraj�c �piesznie drzwi do kuchni. - Sally! Sally! Moje dziecko - zawo�a� - czy jeste� gotowa? Sally by�a gotowa i r�wnocze�nie prawie stan�a w drzwiach, nios�c olbrzymi� waz�, z kt�rej bucha� ob�ok pary i mi�y zapach. - Nareszcie! - rzek� lord Antony i podaj�c z wytworn� uprzejmo�ci� rami� hrabinie, poprowadzi� j� do sto�u. Hempseed, jego przyjaciele i reszta rybak�w usun�li si�, aby nie przeszkadza� dostojnemu towarzystwu. Tylko dwaj nieznajomi nie ruszyli si� z miejsca, graj�c dalej w domino i popijaj�c wino. Przy drugim stole pozosta� te� Harry Waite, wodz�c oczami za pi�kn� Sally i hamuj�c wzrastaj�cy wci�� gniew. C�rka Jellybanda by�a istotnie �liczn� i pe�n� wdzi�ku dziewczyn�, nic wi�c dziwnego, �e m�ody, uczuciowy Francuz, jakim by� wicehrabia de Tournay, nie m�g� oczu oderwa� od jej �wie�ej twarzyczki. Liczy� zaledwie 19 lat, a nieszcz�cia, kt�re wstrz�sa�y jego ojczyzn�, nie przejmowa�y go zbyt g��boko. Ubrany gustownie, nawet wykwintnie, pragn�� jak najpr�dzej zapomnie� o okropno�ciach rewolucji w�r�d przyjemno�ci angielskiego �ycia. - Je�li Anglia jest taka, jak si� dzi� przedstawia - rzek�, patrz�c uporczywie na Sally - to jestem ca�kiem zadowolony. Jedynie uszanowanie Harry Waite'a dla dostojnych go�ci, a g��wnie dla lorda Antony'ego, wstrzyma�o wybuch jego nienawi�ci ku m�odemu cudzoziemcowi. Zakl�� tylko z cicha, zaciskaj�c pi�cie. - Ale wobec tego, �e to jest Anglia - odrzek� z naciskiem lord Antony - musisz uwa�a�, lekkomy�lny m�odzie�cze, aby nie wprowadza� lu�nych obyczaj�w do najmoralniejszego z kraj�w. Wszyscy siedli do sto�u, hrabina zaj�a miejsce po prawej r�ce lorda Antony'ego. Jellyband uwija� si� wko�o, przystawiaj�c krzes�a i nape�niaj�c szklanki, Sally za� rozlewa�a zup�. Towarzysze wyprowadzili wreszcie z sali Harry Waite'a, wzburzonego i podnieconego wzrastaj�cym podziwem wicehrabiego dla Sally. - Susanne! - rozleg� si� ostry, rozkazuj�cy g�os hrabiny. Zuzanna zaczerwieni�a si� ze wstydu. Stoj�c ko�o ogniska z r�koma w d�oniach m�odego Anglika, zapomnia�a zupe�nie, gdzie si� znajduje i dopiero g�os matki przywr�ci� j� do rzeczywisto�ci. Z pokornym "tak, mamo" przybli�y�a si� �piesznie do sto�u i zmieszana siad�a do kolacji. IV. Liga "Szkar�atnego Kwiatu" Rozdzia� IV Liga "Szkar�atnego Kwiatu" Wszyscy mieli twarze promieniej�ce zadowoleniem, nawet szcz�ciem, przy tym wsp�lnym posi�ku: i sir Andrew Ffoulkes, i lord Antony, przystojni m�odzi Anglicy z wielkiego �wiata, i wytworna francuska hrabina z dwojgiem dzieci, kt�rej uda�o si� uj�� �mierci, znalaz�szy bezpieczne schronienie na brzegach go�cinnej Anglii. W rogu pokoju dwaj nieznajomi uko�czyli tymczasem rozpocz�t� parti�. Jeden z nich powsta� i obr�ciwszy si� plecami do weso�ego towarzystwa, na�o�y� starannie zakapturzony p�aszcz, rzuci� kr�tkie spojrzenie wko�o siebie, a widz�c, �e wszyscy byli zaj�ci rozmow�, szepn�� s��wko towarzyszowi, kt�ry b�yskawicznie, ze zdumiewaj�c� zr�czno�ci�, wsun�� si� bez szmeru pod d�bowy st�. Nieznajomy w p�aszczu za� z g�o�nym "do widzenia" spokojnie opu�ci� kawiarni�. Nikt nie zauwa�y� tego dziwnego zdarzenia i gdy zakapturzona posta� zamkn�a drzwi za sob�, wszyscy odetchn�li z ulg�. - Nareszcie sami! - zawo�a� rado�nie lord Antony. W tej chwili m�ody wicehrabia de Tournay powsta� z pucharem w r�ku i z uprzejmo�ci�, znamionuj�c� owe czasy, podni�s� go w g�r�, m�wi�c �aman� angielszczyzn�: - Zdrowie jego kr�lewskiej mo�ci kr�la Jerzego III Angielskiego! Niech mu B�g b�ogos�awi za jego go�cinno�� dla nas wszystkich, biednych wygna�c�w francuskich! - Zdrowie kr�la! - powt�rzyli lord Antony i sir Andrew, podnosz�c puchary. - Zdrowie jego kr�lewskiej mo�ci, kr�la Ludwika francuskiego! - doda� sir Andrew uroczy�cie. - Niech go B�g strze�e i dopomo�e do zwyci�stwa nad wrogami! Wszyscy wstali i wychylili w milczeniu wino. Dola nieszcz�liwego monarchy francuskiego, wi�nia w�asnego narodu, rzuci�a cie� smutku nawet na u�miechni�t� twarz Jellybanda. - Wznosz� toast na cze�� hrabiego de Tournay de Basserive! - rzek� lord Antony weso�o. - Oby�my mogli niebawem powita� go w Anglii! - Ach, panie! - odpar�a hrabina, si�gaj�c po kieliszek dr��c� r�k� i podnosz�c go do ust. - Nie �miem nawet ufa�... Lord Antony nala� zup�, a Jellyband wraz z Sally zacz�li roznosi� wko�o sto�u talerze. Rozmowa ucich�a, wszyscy zaj�li si� posi�kiem. - Odwagi, hrabino! - ci�gn�� po chwili lord Antony. - M�j toast nie by� zbyt �mia�y. B�d�c sama, hrabino, z pann� Zuzann� i mym przyjacielem wicehrabi�, tak bezpieczn� w Anglii, musisz nabra� nadziei na uratowanie hrabiego. - Ca�� moj� nadziej� pok�adam w Bogu - odpowiedzia�a z ci�kim westchnieniem. - Mog� si� tylko modli� i... ufa�. - Ale� naturalnie, pani. Ufno�� w Bogu przede wszystkim, ale spu�� si� te� troch� na naszych angielskich przyjaci�, kt�rzy obiecali przeprowadzi� hrabiego szcz�liwie przez kana�, jak to uczynili z tob�, pani. - Mam, panie, najg��bsze zaufanie do ciebie i twoich towarzyszy. S�awa wasza rozesz�a si� ju� po ca�ej Francji. Spos�b, w jaki niekt�rzy z moich znajomych wymkn�li si� ze szpon�w okrutnego trybuna�u rewolucyjnego, by� wprost cudowny, a wszystko dzi�ki tobie i twoim towarzyszom. - Pani, byli�my tylko wykonawcami. - Ale m�j m�� - ci�gn�a dalej, a �zy tamowa�y jej mow� - jest w tak okropnym niebezpiecze�stwie! Nigdy nie opu�ci�abym go, chodzi�o jednak o dzieci! Nie wiedzia�am, co by�o moim wa�niejszym obowi�zkiem, one nie chcia�y jecha� beze mnie, a wy zapewniali�cie tak uroczy�cie, �e mego m�a te� ocalicie. Ale teraz, gdy jestem tutaj w�r�d was, w tej pi�knej i wolnej Anglii, my�l� o nim. �cigaj� go, a on ucieka, kryje si� jak biedne osaczone zwierz�, w takim niebezpiecze�stwie! Ach, czemu go opu�ci�am!... Biedna kobieta by�a z�amana. Zm�czenie, troski i trwoga zwyci�y�y jej energi� i dum�. P�aka�a cicho. Zuzanna zerwa�a si� z krzes�a i czule obj�a matk� za szyj�, staraj�c si� j� uspokoi�. Lord Antony i sir Andrew milczeli. G��boko byli wzruszeni, ale jako prawdziwi Anglicy niech�tnie ujawniali swe uczucia. Ukrywaj�c pod mask� milczenia wsp�czucie, wygl�dali raczej na zmieszanych i zak�opotanych. - Ja za� - odezwa�a si� naraz Zuzanna, spogl�daj�c spod ciemnych lok�w na sir Andrew - mam niezachwian� ufno��, �e wyratujesz mego drogiego ojca, tak, jak i nas wyratowa�e�... S�owa te wypowiedzia�a z tak� moc� i wiar�, �e w jednej chwili osuszy�a �zy matki, a u�miech zawita� znowu na ustach wszystkich. - Zawstydzasz mnie, panienko - odpar� sir Andrew. - Cho� �ycie moje jest na twoje us�ugi, by�em tylko skromnym narz�dziem w r�kach naszego wielkiego wodza, kt�ry zorganizowa� i uskuteczni� wasz� ucieczk�. M�wi� z takim zapa�em i przej�ciem, �e oczy Zuzanny spocz�y na nim z nie tajonym zdumieniem. - Wasz w�dz, panie? - spyta�a hrabina z zaciekawieniem. - Ale� oczywi�cie, musicie mie� wodza, nie my�la�am o tym wcze�niej. Powiedz mi zaraz, gdzie on jest? Musz� jak najpr�dzej i�� do niego, rzuci� mu si� do n�g wraz z moimi dzie�mi i podzi�kowa� za to, co dla nas uczyni�. - Niestety, pani - odpar� lord Antony - to jest niemo�liwe. - Niemo�liwe? Dlaczego? - Dlatego, �e "Szkar�atny Kwiat" pracuje w ukryciu, a jego nazwisko znane jest tylko najwierniejszym towarzyszom. Ci za� zwi�zani s� uroczyst� przysi�g�, aby dochowa� tej wa�nej tajemnicy. - "Szkar�atny Kwiat"! - rzek�a Zuzanna z weso�ym u�miechem - co za szczeg�lne imi�! Co to ma oznacza�? Patrza�a na sir Andrewa ze wzrastaj�cym zaciekawieniem. Twarz m�odego cz�owieka mieni�a si� pod czarem tego nazwiska. Oczy jego b�yszcza�y; mi�o��, uwielbienie, cze�� dla bohatera i wodza zdawa�y si� pa�a� na jego obliczu. - "Szkar�atny Kwiat" - odrzek� po chwili skupienia - jest to ma�y, niepoka�ny kwiatek w formie gwiazdki, s�u��cy do ukrywania prawdziwego nazwiska, najszlachetniejszego i najodwa�niejszego cz�owieka na �wiecie, aby �atwiej m�g� wype�nia� wysokie zadanie, kt�re wzi�� za cel swego �ycia. - Ach tak - wmiesza� si� do rozmowy wicehrabia - s�ysza�em o tym "Szkar�atnym Kwiecie". Ma�y czerwony kwiatek, nieprawda�? M�wi� w Pary�u, �e ile razy uda si� monarchi�cie uciec do Anglii, ten szatan Fouquier Tinville otrzymuje papier z tym znakiem, wyrysowanym czerwon� barw�. Czy tak? - Tak - odpowiedzia� lord Antony. - W takim razie musia� taki papier otrzyma� i dzisiaj? - Jak�e jestem ciekawa, co on na to powie - zawo�a�a rozbawiona Zuzanna. - S�ysza�am, �e jedyna rzecz, kt�ra go mo�e przestraszy�, to widok tego czerwonego kwiatka. - Miejmy nadziej�, �e nieraz jeszcze b�dzie mia� sposobno�� go ogl�da�. - To wszystko brzmi, panie, jak czarowna bajka, kt�rej zrozumie� nie jestem w stanie - rzek�a hrabina. - Nie pr�buj pani, rozwi�za� tej tajemnicy. - Powiedz mi przynajmniej, dlaczego wasz w�dz i wy wszyscy wydajecie pieni�dze i nara�acie �ycie (bo nara�acie je zawsze, ilekro� wst�pujecie na ziemi� francusk�) dla nas, Francuz�w, kt�rzy jeste�my dla was niczym? - Dla sportu, hrabino, tylko dla sportu - zapewnia� lord Antony, �miej�c si� weso�o. - Jak wiadomo, jeste�my narodem sportsmen�w, a teraz w�a�nie jest w modzie wyrywa� zaj�ca z z�b�w psa my�liwskiego. - Nie, nie, to nie tylko sport! Jestem pewna, �e macie wznio�lejsze pobudki. - Wierz mi, pani, i innego powodu nie szukaj. Kocham si� w tej grze, bo to najciekawszy sport, jaki kiedykolwiek uprawia�em. Wyprawy, �mia�e przedsi�wzi�cia, �ycie wisz�ce na w�osku i naraz... nie ma nas! Ale hrabina niedowierzaj�co kiwa�a g�ow�. Nie mog�a uwierzy�, aby ci m�odzi, bogaci, wysokiego rodu ludzie i wielki ich w�dz mogli jedynie dla sportu nara�a� si� bezustannie na tak straszne niebezpiecze�stwa. Ich narodowo�� na ziemi francuskiej wcale ich nie chroni�a. Ka�dy cz�owiek, kt�ry popiera� lub pomaga� monarchistom, by� natychmiast skazany i �ci�ty bez wzgl�du na narodowo��. I ta garstka m�odych Anglik�w w oczach nieprzeb�aganego, krwio�erczego trybuna�u rewolucyjnego, w murach samego Pary�a, �mia�a wykrada� skazane na �mier� ofiary, niemal u st�p gilotyny! Dreszcz l�ku przeszy� j� na nowo na wspomnienie wypadk�w, zasz�ych niedawno: ucieczka z Pary�a w krytym wozie, wraz z dwojgiem dzieci pod stosem kapusty i rzepy, strach tamuj�cy oddech, gdy t�um krzycza� przy bramie zachodniej: "�mier� arystokratom!" Wszystko mia�o przebieg wr�cz cudowny. Oboje z m�em dowiedzieli si�, �e s� umieszczeni na li�cie os�b podejrzanych, co oczywi�cie oznacza�o, �e ich os�dzenie i �mier� by�y tylko kwesti� czasu. Potem za�wita�a nadzieja ucieczki: tajemniczy list, podpisany zagadkowym czerwonym kwiatkiem, jasne energiczne wskaz�wki, po�egnanie z hrabi� de Tournay, kt�re rozdar�o serce biednej kobiety, obietnice rych�ego po��czenia, uciecz