2502
Szczegóły |
Tytuł |
2502 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
2502 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 2502 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
2502 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Baronowa Orczy
Szkar�atny Kwiat
Zak�ad Nagra� i Wydawnictw
Zwi�zku Niewidomych
Warszawa 1995
Przedruk z Wydawnictwa
"Akapit",
Katowice 1992
Pisa�a G. Cagara
Korekty dokonali
St. Makowski
i E. Chmielewska
Wst�p
Znana autorka mi�dzywojenna
Baronowa Orczy tym razem
prowadzi Czytelnika w burzliwy
czas Rewolucji Francuskiej,
kiedy to wskutek szalej�cej
nienawi�ci i pragnienia zemsty
paryskiego t�umu padaj�
codziennie g�owy arystokrat�w.
Gilotyna nie wybiera ofiar.
Szkar�atny kwiat - tytu�owa
posta� ksi��ki - pozostanie do
ko�ca wielk� tajemnic�. Wszyscy
jednak wiedz�, �e pod tym
pseudonimem kryje si� m�ody
Anglik, ratuj�cy w przemy�lny
spos�b niewinne ofiary terroru.
Inn� postaci�, wok� kt�rej
rozwija si� akcja, jest pi�kna
Lady Blakeney - Ma�gorzata -
ozdoba eleganckich przyj��.
Jak� rol� odgrywa ta niezwyk�a
kobieta: przyjaciela Francji czy
wroga?
O tym Czytelnicy dowiedz� si�
z kart tej ksi��ki.
I. Pary� we wrze�niu 1792 roku
Rozdzia� I
Pary� we wrze�niu 1792 roku
Zapada� zmierzch. Ko�o bramy
zachodniej, tam gdzie dumny
w�adca wzni�s� potem
nie�miertelny pomnik narodowej
s�awie i w�asnej pr�no�ci,
kipia� wzburzony i ha�a�liwy
t�um. By�a to dzicz potworna o
rozbudzonych najni�szych
instynktach, dysz�ca nienawi�ci�
i pragnieniem zemsty.
Przez ca�y niemal dzie�
gilotyna wykonywa�a ohydn�
funkcj�. Wszystko, co w
minionych wiekach stanowi�o
chlub� Francji, jej stare rody i
b��kitna krew, pada�o ofiar�
��dzy "wolno�ci i braterstwa".
Rze� zako�czy�a si� dopiero z
zapadaj�cym zmrokiem, a inne,
ciekawsze jeszcze widowisko
czeka�o na mot�och przed
ostatecznym zamkni�ciem miasta.
Dlatego t�um opu�ci� Place de la
Gr~eve i uda� si� ku rozlicznym
bramom, gdzie codziennie wabi�a
go ciekawo��. Bo te� co to za
szalone g�owy ci arystokraci!
Wszyscy co do jednego byli
oczywi�cie zdrajcami ludu:
m�czy�ni, kobiety, dzieci i
synowie wielkich rod�w, kt�re od
czasu wojen krzy�owych okrywa�y
chwa�� Francj�.
Ich poprzednicy uciskali lud,
deptali go czerwonymi obcasami
wytwornych trzewiczk�w o z�otych
klamrach, a teraz lud sta� si�
w�adc� Francji i mia�d�y�
dawnych pan�w nie obcasami
wprawdzie - bo chodzi�
przewa�nie boso - ale
skuteczniejszym jeszcze ci�arem
- no�em gilotyny.
I codziennie nienasycone i
ohydne narz�dzie tortury
dopomina�o si� o nowe ofiary:
starc�w, m�ode kobiety, w�t�e
dzieci, nim nadszed� dzie�, gdy
gilotyna zawo�a�a o g�ow� kr�la
i pi�knej kr�lowej. Ale tak
musia�o by�! Czy� lud nie sta�
si� panem Francji, a arystokraci
zdrajcami, jak ich ojcowie?
Dwie�cie lat lud w pocie czo�a
pracowa� i g�odowa�, aby
utrzyma� rozrzutny dw�r, a teraz
potomkowie tych, kt�rzy
przyczyniali si� do jego
�wietno�ci, musieli si� ukrywa�
albo uchodzi� z kraju, chc�c
unikn�� sp�nionej zemsty. Pr�by
ich ucieczek dawa�y mot�ochowi
najpocieszniejsze widowiska.
Ka�dego wieczoru przed
zamkni�ciem bram miasta, gdy
liczne wozy targowe wyje�d�a�y z
Pary�a, niekt�rzy arystokraci
pr�bowali umkn�� ze szpon�w
komitetu bezpiecze�stwa
publicznego. W rozmaitych
przebraniach, pod r�nymi
pozorami podkradali si� do bram
tak dobrze strze�onych przez
�o�nierzy republika�skich.
M�czy�ni w sukniach kobiecych,
kobiety w m�skim przebraniu,
dzieci w �achmanach �ebrak�w,
hrabiowie, markizowie, ksi���ta
usi�owali przedosta� si� z
Francji do Anglii lub innego
przekl�tego kraju, aby tam
zwr�ci� obce narody przeciw
walecznej republice, utworzy�
armi� i oswobodzi� nikczemnych
wi�ni�w z Temple, kt�rzy
nazywali si� niegdy� w�adcami
Francji. Ale prawie zawsze ich
zatrzymywano. Zw�aszcza u bramy
zachodniej sier�ant Bibot
okazywa� niezwyk�� czujno�� i
demaskowa� ka�dego arystokrat�.
Wtedy rozpoczyna�a si� zabawa.
Bibot patrza� na zdobycz jak kot
na z�apan� mysz, bawi� si� ni�
niekiedy d�u�ej ni� kwadrans,
udawa�, �e wprowadzi�y go w b��d
peruka lub inne sztuczki tego
lub owego markiza albo hrabiego.
Bibot mia� rzeczywi�cie wiele
sprytu i by�o na co patrze�, gdy
�apa� zbiega w ostatniej chwili.
Czasem przepuszcza� faktycznie
sw� ofiar� przez bram�, aby
przez chwil� mia�a z�udzenie, i�
usz�a ca�o z Pary�a, ale gdy
biedak oddali� si� na odleg�o��
dziesi�ciu metr�w, Bibot posy�a�
za ni� dw�ch ludzi, kt�rzy
zawr�ciwszy go zdzierali z niego
przebranie.
Jak�e si� �miano serdecznie,
gdy okaza�o si�, �e zbieg by�
niewiast�, dumn� markiz�! A jak
�miesznie wygl�da�a w szponach
Bibota, wiedz�c, �e nazajutrz
czeka j� s�d, a potem czu�y
u�cisk "Madame la Guillotine"!
Nic wi�c dziwnego, �e w ten
pi�kny wrze�niowy wiecz�r t�um
skupiony przy bramie Bibota
dysza� ciekawo�ci� i
podnieceniem. ��dza krwi
zwi�ksza si� z jej widokiem i
nie zna przesytu. Widziano
dzisiaj setk� spadaj�cych g��w,
chciano si� upewni�, czy mo�na
liczy� jutro na sto nowych.
Bibot siedzia� na przewr�conej
beczce tu� przy bramie, maj�c
przy boku oddzia� �o�nierzy.
Praca by�a ci�ka. Ci przekl�ci
arystokraci, porwani panicznym
strachem, czynili co mogli, aby
wydosta� si� z Pary�a. Jednak
codziennie Bibotowi udawa�o si�
zdemaskowa� kilku monarchist�w i
pos�a� ich pod s�d komitetu
bezpiecze�stwa publicznego,
kt�rego przewodnicz�cym by� �w
dobry patriota, towarzysz
Fouquier Tinville. Robespierre i
Danton wynagrodzili Bibota za
gorliwo��, a on pyszni� si�, i�
jego wy��czn� zas�ug� by�a
�mier� pi��dziesi�ciu
arystokrat�w.
Ale dzisiaj wszyscy sier�anci
na stra�y mieli wyj�tkowe
polecenia. W ubieg�ych dniach
wielu arystokratom uda�o si�
uciec i dosta� do Anglii. Dziwne
wie�ci kr��y�y o tych
ucieczkach, kt�re stawa�y si�
teraz do�� cz�ste i dziwnie
zuchwa�e. Wszystkie umys�y by�y
nimi poruszone. Wys�ano na
szafot sier�anta Grospierre'a za
to, �e pod jego nosem ca�a
rodzina wymkn�a si� przez
p�nocn� bram�. Przekonano si�,
�e te wyprawy organizowane by�y
przez kilku Anglik�w, kt�rzy z
bezprzyk�adnym zuchwalstwem,
mieszaj�c si� w nieswoje sprawy,
ratowali ofiary przeznaczone dla
"Madame la Guillotine".
Wie�ci te przybiera�y
niezwyk�e rozmiary. Bez
w�tpienia banda Anglik�w
istnia�a, a wodzem jej by�
cz�owiek o wprost bajecznej
odwadze i zuchwalstwie.
Opowiadano, �e on i arystokraci,
kt�rych ratowa�, stawali si�
niewidzialni, gdy zbli�ali si�
do bram i wychodzili z miasta
przy pomocy si�
nadprzyrodzonych. Nikt nie
widzia� tych tajemniczych
Anglik�w, a co do ich wodza, to
nie m�wiono o nim inaczej, jak z
zabobonnym l�kiem. Tu towarzysz
Fauquier Tinville otrzymywa�
pismo pochodz�ce z niewiadomego
�r�d�a, czasem znajdowa� je w
kieszeni swego p�aszcza, tam
zn�w podawano mu list w t�umie,
gdy szed� na posiedzenie
komitetu bezpiecze�stwa
publicznego. Papier zawiera�
zawsze kr�tk� wzmiank�, �e banda
intrygant�w dzia�a, a w rogu
widnia� ma�y szkar�atny kwiatek
w formie gwiazdki.
W kilka godzin po otrzymaniu
tej bezczelnej przesy�ki
towarzysze komitetu
bezpiecze�stwa publicznego
dowiadywali si�, �e pewna ilo��
monarchist�w umkn�a z Pary�a i
by�a w drodze do Anglii. Stra�
przy bramach zosta�a zdwojona,
sier�antom zagro�ono �mierci�, a
r�wnocze�nie obiecano ogromne
nagrody za schwycenie tych
Anglik�w. Za pojmanie ich
tajemniczego, nieuchwytnego
przyw�dcy, ukrywaj�cego si� pod
nazw� "Szkar�atnego Kwiatu",
ofiarowano pi�� tysi�cy frank�w
nagrody.
Przypuszczano og�lnie, �e
Bibot b�dzie owym szcz�liwcem,
kt�remu si� to uda, i dlatego
dzie� po dniu ludzie gromadzili
si� przy bramie zachodniej, aby
widzie� na w�asne oczy, gdy
po�o�y r�k� na zbiegu,
uchodz�cym pod opiek�
tajemniczego Anglika.
- Towarzysz Grospierre musia�
by� g�upcem! - rzek� Bibot do
swego wiernego kaprala - szkoda,
�e mnie nie by�o zesz�ego
tygodnia przy bramie p�nocnej.
I splun�� na ziemi�, aby
okaza� pogard� dla naiwno�ci
kolegi.
- Jak to by�o, towarzyszu? -
spyta� kapral.
- Grospierre sta� na stra�y
przy bramie - zacz�� z
namaszczeniem Bibot, a t�um
zbli�a� si�, aby s�ysze� jego
opowiadanie. - Wszyscy s�yszeli
o tym intrygancie, tym
przekl�tym "Szkar�atnym
Kwiecie", ale przez moj� bram�
on nie przejdzie. Do licha!
chyba, �e jest diab�em wcielonym
- chwali� si� Grospierre. Ale
Grospierre by� g�upcem. Wozy,
powracaj�ce z jarmarku,
wyje�d�a�y powoli z miasta,
jeden by� na�adowany beczkami, a
na ko�le siedzia� stary wo�nica
i ch�opiec ko�o niego.
Grospierre by� troch� podpity,
ale uwa�a� si� za m�drego.
Zajrza� do niekt�rych beczek,
by�y puste, wi�c pozwoli�
staremu przejecha� przez bram�.
Szmer oburzenia przeszed� po
t�umie obdartych n�dzarzy,
otaczaj�cych towarzysza Bibota.
- W niespe�na p� godziny -
ci�gn�� dalej sier�ant -
nadje�d�a kapitan gwardii z
oddzia�em kilkunastu �o�nierzy.
"Czy przejecha� t�dy w�z z
beczkami?" - pyta bez tchu
Grospierre'a. "Tak, przejecha�
p� godziny temu", odrzek�
Grospierre. "I pozwoli�e� mu
uciec?" - krzykn�� ze z�o�ci�
kapitan. "P�jdziesz za to na
szafot, towarzyszu sier�ancie! W
wozie by� ukryty ksi��� de
Chalis i ca�a jego rodzina." "To
nie mo�e by�!" - zawo�a�
przera�ony Grospierre. "Jak to
nie! A furmanem by� nie kto
inny, tylko ten przekl�ty
Anglik, "Szkar�atny Kwiat".
T�um zawy� ze zgrozy.
- Towarzysz Grospierre
odpokutowa� sw� pomy�k� na
gilotynie, ale doprawdy, �eby
by� takim g�upcem!
Bibot �mia� si� tak bardzo z
w�asnego opowiadania, �e nie
m�g� przyj�� do siebie. Gdy si�
troch� uspokoi�, ci�gn�� dalej:
- "A teraz, moi ludzie" -
zawo�a� po chwili kapitan -
"my�lcie o nagrodzie, gdy�
zbiegi nie mog� by� daleko!" i
pomkn�� przez bram�, otoczony
�o�nierzami.
- Ale ju� by�o za p�no! -
zawo�a� t�um.
- Ju� ich nie z�apano!
- Dobrze zrobiono
Grospierre'owi, czemu by� taki
g�upi!
- Czemu nie obejrza� dok�adnie
wszystkich beczek!
- Zas�u�y� na sw�j los!
Te wykrzykniki bawi�y Bibota
tak serdecznie, �e a� go w boku
k�u�o ze �miechu, a �zy sp�ywa�y
mu po policzkach.
- Nie, nie! - rzek� wreszcie -
nie by�o arystokrat�w w wozie!
Wo�nic� nie by� "Szkar�atny
Kwiat"!
- Co?
- Nie! Kapitan gwardii by�
"Szkar�atnym Kwiatem" w
przebraniu, a �o�nierze
arystokratami!...
Na te s�owa t�um umilk�. To
zdarzenie by�o wprost cudowne, a
cho� republika ciemi�y�a
religi�, nie uda�o jej si�
ca�kowicie zg�adzi� strachu
przed si�ami nadprzyrodzonymi w
sercach t�umu. Nikt nie mia�
wi�c w�tpliwo�ci: ten Anglik na
pewno by� wcielonym diab�em.
S�o�ce sk�ania�o si� ku
zachodowi i Bibot zabra� si� do
zamykania bramy.
- Wozy naprz�d! - zawo�a�.
Kilkana�cie krytych p��tnem
woz�w stan�o w d�ugim szeregu,
gotowych do opuszczenia miasta,
aby na drugi dzie� rano zn�w
przyjecha� na targ z wiejskimi
produktami. Bibot zna� je
wszystkie, gdy� przeje�d�a�y
t�dy codziennie dwa razy.
Zwr�ci� si� do wo�nic�w - a by�y
to przewa�nie kobiety - i zacz��
przeszukiwa� wozy.
- Nie mo�na nikomu wierzy� -
rzek� g�o�no - i nie dam si�
z�apa� jak ten g�upi Grospierre.
Owe kobiety sp�dza�y prawie
zawsze ca�y dzie� na placu ko�o
gilotyny, robi�c na drutach i
plotkuj�c, podczas gdy na plac
zaje�d�a�y liczne ofiary
terroru. Przypatrywa�y si� z
lubo�ci�, jak "Madame la
Guillotine" przyjmowa�a
zaproszonych go�ci, Bibot przez
ca�y dzie� pe�ni� s�u�b� na
placu, zna� wi�c te stare
wied�my "trykotowe", jak je
nazywano, kt�re siedzia�y
spokojnie, podczas gdy spada�a
g�owa za g�ow�, obryzguj�c je
krwi�.
- Hej tam, matko! - rzek�
Bibot do jednej z tych okropnych
kobiet - Co ty tam masz?
Widzia� j� wczesnym rankiem
tego dnia, gdy z robot� w r�ku,
z batem le��cym obok, siedzia�a
na placu ko�o gilotyny. Teraz
mia�a przyczepiony do bata rz�d
lok�w wszystkich odcieni - od
z�otych do srebrnych, jasnych i
ciemnych i g�aska�a je swymi
ogromnymi, ko�cistymi palcami,
�miej�c si� do rozpuku.
- Zawar�am przyja�� z
kochankiem "Madame la
Guillotine" - rzek�a. - Obcina
je dla mnie ze spadaj�cych g��w.
Na jutro obieca� mi wi�cej, ale
nie wiem, czy b�d� mog�a przyj��
na zwyk�e miejsce.
- A to dlaczego, matko? -
zapyta� Bibot, kt�ry cho� by�
twardym �o�nierzem, wzdrygn��
si� z obrzydzeniem na widok tej
ohydnej kobiety i jej wstr�tnej
zdobyczy.
- M�j wnuk zachorowa� na osp�
- rzek�a, wskazuj�c wn�trze
wozu. - Niekt�rzy m�wi�, �e to
d�uma, a w takim razie nie
pozwol� mi jutro przyjecha� do
Pary�a.
Na wzmiank� o ospie Bibot
cofn�� si� trwo�nie, ale gdy
stara wied�ma wspomnia�a o
d�umie, odskoczy� od wozu jak
oparzony.
- Niech ci� diabli wezm�! -
sykn�� przez z�by.
- Raczej niech ciebie diabli
wezm�, towarzyszu, �e� taki
tch�rz. To dopiero wojak, kt�ry
boi si� choroby!
- Do licha, d�uma!
Ale i t�um skamienia� ze
strachu wobec potwornego widma
choroby. Ona jedna mog�a jeszcze
wzbudzi� uczucie l�ku i
obrzydzenia w tych pos�pnych
duszach.
- Wyno� si� czym pr�dzej z
zapowietrzonym dzieciakiem! -
wrzasn�� ochryple Bibot.
Z nowym wybuchem �miechu i
przekle�stwem na ustach stara
kobieta zaci�a chud� szkap� i
przejecha�a przez bram�.
Ten wypadek zepsu� weso�y
nastr�j. Widmo nieuleczalnej
choroby, zwiastunki powolnej i
samotnej �mierci stan�o przed
oczami t�umu. Ludzie snuli si� w
g�uchym milczeniu, zerkaj�c
podejrzliwie jeden na drugiego i
unikaj�c si� wzajemnie, jak
gdyby d�uma wisia�a ju� nad ich
g�owami.
Nagle w galopie nadjecha�
kapitan gwardii, Bibot zna� go
doskonale, wi�c nie by�o
niebezpiecze�stwa, aby si� nagle
zamieni� w chytrego Anglika.
- W�z? - krzykn�� ochryp�ym
g�osem, nim dojecha� do bramy.
- Jaki w�z? - spyta� szorstko
Bibot.
- W�z ze star� wied�m� - kryty
w�z!
- By�o ich kilkana�cie...
- Stara kobieta, kt�ra
twierdzi�a, �e jej wnuk ma
d�um�...
- Tak.
- Nie pu�ci�e� ich przez
bram�?
- Do licha! - j�kn�� Bibot,
kt�rego czerwone policzki
powlek�y si� trupi� blado�ci�.
- W wozie by�a ukryta hrabina
de Tournay i jej dwoje dzieci! -
wszyscy zdrajcy i skazani na
�mier�...
- A wo�nica? - szepn�� Bibot,
wstrz��ni�ty zabobonnym
dreszczem przera�enia.
- Niech to piorun! - zawo�a�
kapitan. - Zdaje si�, �e to by�
�w przekl�ty Anglik we w�asnej
osobie - �w s�ynny "Szkar�atny
Kwiat"!...
II. "Odpoczynek Rybaka" w
Dover
Rozdzia� II
"Odpoczynek Rybaka" w Dover
Sally by�a bardzo zaj�ta w
kuchni. Rondle, garnki i
brytfanny sta�y rz�dem na
ogromnej blasze, a na ro�nie
obraca�a si� z wolna wspania�a
piecze� wo�owa. Dwie m�ode
kuchareczki, zziajane i
zaczerwienione od ognia,
zakasawszy r�kawy do �okcia,
zwija�y si� �wawo, chichocz�c i
rozmawiaj�c po cichu. Stara
Jemina, pot�na w obj�to�ci, ale
o mniejszym temperamencie
niewiasta, miesza�a r�ne
przyprawy nad ogniem, mrucz�c
co� pod nosem.
- Sally, Sally! - odezwa�y si�
z kawiarni weso�e, ale niezbyt
melodyjne g�osy.
- Czego oni zn�w chc�? -
zawo�a�a �miej�c si� Sally.
- Z pewno�ci� piwa - mrukn�a
Jemina - chyba nie
przypuszczasz, aby Jimmy Pitkin
zadowoli� si� jednym dzbanem.
- Pan Harry ma te� dzisiaj
niezwyk�e pragnienie - doda�a
Marta, jedna z kuchareczek, a
czarne jej oczy b�ysn�y
figlarnie w stron� towarzyszki,
na co obie parskn�y cichym,
zduszonym �miechem.
Sally spojrza�a na nie gro�nie
i ju� wyciera�a d�onie o smuk�e
biodra, aby spoliczkowa� Mart�,
ale pohamowa�a si� i wzruszaj�c
tylko ramionami, zaj�a si�
sma�onymi kartoflami.
- Hej, Sally, Sally!
I d�wi�k naczy� cynowych,
kt�rymi go�cie uderzali o sto�y
d�bowe kawiarni, zawt�rowa�
niecierpliwym g�osom.
- Sally! - krzykn�� kto� ostro
- czy ca�� noc czeka� b�d� na
piwo?
- M�g�by te� ojciec sam ich
obs�u�y� - odpar�a gniewnie
Sally, ale Jemina bez dalszych
komentarzy uj�a z p�ki kilka
cynowych dzban�w i zacz�a
nalewa� do puchar�w owo
niezr�wnane szumi�ce piwo, z
kt�rego s�yn�� "Odpoczynek
Rybaka" od czas�w kr�la Karola.
- Tw�j ojciec jest zanadto
zag��biony w polityce z panem
Hempseedem, aby nam pomaga� i
troszczy� si� o kuchni� - rzek�a
zasapana Jemina.
Sally podesz�a �piesznie do
ma�ego lusterka, wisz�cego w
k�cie kuchni, przyg�adzi�a
ciemne w�osy, poprawi�a czepek
na g�owie, bacz�c, by jej by�o w
nim do twarzy, i uj�wszy
szklanki za uszka, po trzy w
�niadej r�ce, wesz�a
u�miechni�ta do kawiarni.
Kawiarnia "Odpoczynek Rybaka"
uwa�ana dzisiaj za ciekawy
zabytek przesz�o�ci, nie mia�a
jeszcze z ko�cem osiemnastego
wieku owego historycznego
charakteru, jaki nada�o jej
nast�pne stulecie, cho� i
w�wczas robi�a wra�enie
odwiecznej budowli. Belki i
wi�zania d�bowe by�y czarne od
staro�ci, tak jak i �awki z
wysokim oparciem i d�ugie sto�y,
na kt�rych cynowe puchary
pozostawi�y nieprzeliczone i
fantastyczne kr�gi.
Rz�d czerwonych pelargonii i
niebieskich ostr�ek stoj�cych
na oknie, odbija� barwnie od
ciemnego t�a d�bowego dworku.
Wszyscy wiedzieli, �e pan
Jellyband, w�a�ciciel
"Odpoczynku Rybaka" w Dover, by�
cz�owiekiem zamo�nym. Naczynia
cynowe i rondle miedziane,
stoj�ce na pi�knych starych
p�kach, �wieci�y jak z�oto i
srebro, a czerwona pod�oga
b�yszcza�a, niczym szkar�atne
pelargonie na oknie. Wsz�dzie
zauwa�y� mo�na by�o staranny i
czujny nadz�r, a dzi�ki dobrej i
pracowitej s�u�bie zajazd
odznacza� si� wielkim porz�dkiem
i nawet pewn� elegancj�.
Gdy Sally wesz�a na sal�,
ods�aniaj�c w u�miechu rz�d
l�ni�co bia�ych z�b�w, przyj�to
j� g�o�nymi objawami
zadowolenia.
- Tu, Sally! Pi�kna Sally! Tu!
Hurra!
- My�la�em, �e� og�uch�a w tej
kuchni - mrukn�� Jimmy Pitkin,
wodz�c d�oni� po swych wysch�ych
ustach.
- Patrzcie, co za gwa�t! -
�mia�a si� Sally, ustawiaj�c
�wie�o nape�nione puchary na
stole. - Czy twoja babka umiera,
�e si� tak �pieszysz do domu,
aby jeszcze ujrze� t� biedn�
dusz�, nim wyjdzie z cia�a?
Nigdy nie widzia�am takiego
po�piechu.
Ch�r rubasznego �miechu i
zaczepnych �art�w odpowiedzia�
Sally, kt�ra ju� teraz nie
�pieszy�a si� do garnk�w i
rondli. M�odzieniec o jasnej,
falistej czuprynie i niebieskich
�ywych oczach poch�ania� ca��
jej uwag�, a tymczasem �arty o
nie istniej�cej babce Jimmy
Pitkina kr��y�y dalej po sali
wraz z ci�kimi k��bami dymu.
Naprzeciw ogniska, z d�ug�
glinian� fajk� w z�bach sta� sam
gospodarz, szanowny pan
Jellyband, w�a�ciciel
"Odpoczynku Rybaka", jak jego
ojciec, dziad i pradziad.
Wysoki, dobroduszny, ju� troch�
�ysawy, by� w rzeczy samej typem
wiejskiego Johna Bulla owych
czas�w, kiedy dla ka�dego
Anglika, czy by� lordem,
ch�opem, mieszczaninem, ca�y
kontynent Europy by� otch�ani�
zepsucia, a reszta �wiata krajem
dzikich i ludo�erc�w.
Nasz zacny gospodarz zatem,
�mi�c d�ug� fajk�, nie troszczy�
si� o nikogo, lekcewa��c sobie
wszystkich z drugiej strony
kana�u. Mia� na sobie typow�
czerwon� kurtk� ze l�ni�cymi,
mosi�nymi guzikami, aksamitne
spodnie, popielate po�czochy i
zgrabne buciki z klamerkami -
zwyk�y �wczesny str�j ka�dego
szanuj�cego si� w�a�ciciela
zajazdu w Wielkiej Brytanii. I
kiedy na barkach �adnej Sally,
kt�ra po �mierci matki obj�a
gospodarstwo, spoczywa� ca�y
ci�ar pracy, pan Jellyband
rozprawia� o polityce ze swymi
wybranymi go��mi.
Kawiarnia o�wietlona dwoma
jasnymi lampami, zwieszaj�cymi
si� od powa�y, wygl�da�a nader
weso�o i przytulnie. Spo�r�d
g�stych k��b�w dymu widnia�y
czerwone twarze go�ci pana
Jellybanda, zadowolone,
roze�miane, w zgodzie ze sob�,
gospodarzem i ca�ym �wiatem. Ze
wszystkich stron pokoju g�o�ne
objawy weso�o�ci wt�rowa�y
o�ywionym, cho� niezbyt
wznios�ym rozmowom, a bezustanny
�miech Sally �wiadczy�, �e nie
nudzi�a si� w towarzystwie Harry
Waite'a.
Kawiarni� pana Jellybanda
zaszczycali obecno�ci�
przewa�nie rybacy, szczeg�lnie
cierpi�cy na pragnienie, gdy�
s�l, kt�r� wdychaj� na morzu,
wysusza im gard�o. Ale
"Odpoczynek Rybaka" by� jeszcze
czym� wi�cej, ni� zajazdem dla
ludzi prostego stanu. Niemal co
dzie� stawa�y przed jego bram�
londy�skie pojazdy, a tak�e
podr�ni, kt�rzy wracali z
kontynentu, zatrzymywali si� u
go�cinnego pana Jellybanda i
zapoznawali si� z jego s�awnymi
francuskimi winami i wybornym
domowym piwem.
By�o to w ko�cu wrze�nia 1792
roku. Ciep�e i pogodne przez
ca�y miesi�c powietrze zmieni�o
si� nagle. Przez dwa dni potoki
deszczu zalewa�y po�udniow�
Angli�, niwecz�c wszelkie
nadzieje pomy�lnego zbioru
jab�ek, gruszek i p�nych
�liwek. I teraz bi� deszcz w
okna, a wpadaj�c przez komin,
sycza� na rozpalonych w�glach
ogniska.
- Czy widzia� kto tak� s�ot�
we wrze�niu, panie Jellyband? -
spyta� pan Hempseed, siedz�cy
przy ogniu.
Pan Hempseed by� bardzo
cenion� osobisto�ci� w
"Odpoczynku Rybaka". Pan
Jellyband uwa�a� go za
do�wiadczonego polityka na ca��
okolic�, s�yn�cego z oczytania i
bieg�o�ci w Pi�mie �wi�tym. Pan
Hempseed mia� jedn� r�k�
wsuni�t� w szerok� kiesze�
aksamitnych spodni, w drugiej
trzyma� d�ug� glinian� fajk� i
patrzy� z rozdra�nieniem na
strumienie wody, sp�ywaj�ce po
szybach okiennych.
- Zdaje mi si�, �e nie -
odrzek� pan Jellyband - a jestem
w tych stronach 60 lat.
- Chyba nie pami�tasz, co si�
dzia�o w trzech pierwszych
latach twego �ycia - spokojnie
odpowiedzia� pan Hempseed. - Nie
widzia�em nigdy ma�ego dziecka,
zwracaj�cego uwag� na pogod�,
przynajmniej w tych okolicach, a
ja tu �yj� 75 lat!
Wy�szo�� tego argumentu by�a
tak niezbita, �e mimo zwyk�ej
gadatliwo�ci gospodarz nie
wiedzia� co odpowiedzie�.
- To wygl�da raczej na
kwiecie�, ni� na wrzesie� -
ci�gn�� dalej pan Hempseed
�a�o�nie, gdy zn�w krople
deszczowe zasycza�y w ogniu.
- Rzeczywi�cie - potwierdzi�
gospodarz - ale wr�ciwszy do
polityki, czego si� mo�na
spodziewa� od takiego rz�du,
jaki mamy teraz?
Pan Hempseed pokiwa� znacz�co
g�ow�, okazuj�c g��bok� pogard�
dla angielskiego klimatu i
angielskiego rz�du, i odpar�:
- Niczego si� nie spodziewam.
Tacy biedni ludzie jak my nie
maj� nic do gadania w Londynie;
wiem o tym i nie skar�� si�,
lecz przy podobnej pogodzie we
wrze�niu wszystkie moje owoce
gnij� i id� na marne jak owe
pierworodne dzieci egipskich
matek, kt�re zgin�y bez �adnej
korzy�ci, jeno oswobodzi�y
ho�ot� �ydowsk�, handluj�c�
pomara�czami i zagranicznymi
owocami. Nikt nie kupowa�by ich
przekl�tych owoc�w, gdyby
angielskie gruszki i jab�ka
dojrza�y jak si� nale�y. Pismo
�wi�te m�wi...
- Masz racj� - odpar�
Jellyband - ale nie mo�na, jak
m�wi�, czego innego si�
spodziewa�. Ci wszyscy francuscy
szatani z drugiej strony kana�u
morduj� swego kr�la, szlacht�, a
panowie Pitt, Fox i Burke k��c�
si� mi�dzy sob� i namy�laj�, czy
my, Anglicy, mamy na to
pozwoli�, czy nie? Niech si�
morduj� wzajemnie, m�wi pan
Pitt. Nie pozwoli� im, m�wi pan
Burke...
- A ja m�wi�, niech si�
morduj� ile chc� i niech ich
diabli wezm� - odrzek� Hempseed
wynio�le. Nie przywi�zywa�
bowiem �adnej wagi do
politycznych pogl�d�w swego
przyjaciela Jellybanda, kt�ry
zawsze zbacza� z toku rozmowy i
nie dorasta� do tego, aby
roztaczano przed nim skarby
wiedzy tak powszechnie cenionej.
- Niech si� morduj� -
powt�rzy� - byleby nie by�o
takiego deszczu we wrze�niu. To
sprzeciwia si� wszelkim prawom,
a Pismo �wi�te m�wi...
- Przesta�, panie Harry! Umr�
chyba ze �miechu! - krzykn�a
Sally w�a�nie w chwili, gdy pan
Hempseed zamierza� wyg�osi�
jedn� z ulubionych cytat z Pisma
�wi�tego.
Okrzyk ten wywo�a� wybuch
ojcowskiego gniewu.
- C� to znowu, Sally? - rzek�
Jellyband, marszcz�c gro�nie
brwi. - Zaprzesta� tych g�upich
�art�w z m�okosami i id� do
roboty.
- Ale�, ojcze! Robota, zawsze
ta robota...
Pan Jellyband wszak�e by�
wielkim despot�. Mia� inne
widoki dla jedynaczki, przysz�ej
dziedziczki "Odpoczynku Rybaka",
ni� ma��e�stwo z m�odym
ch�opcem, kt�rego jedynym
�r�d�em zarobku by� po��w ryb.
- Czy s�yszysz, co m�wi�? -
zawyrokowa� tym przyciszonym i
dobitnym g�osem, kt�remu nikt w
zaje�dzie nie �mia� si�
sprzeciwi�. - Zajmij si� kolacj�
dla lorda Tony'ego i pami�taj,
�e je�eli lord nie b�dzie
zadowolony, to na pewno co�
oberwiesz.
Sally pos�usznie wysz�a z
pokoju.
- Czy oczekujesz pan
zapowiedzianych go�ci dzi�
wieczorem? - spyta� Jimmy
Pitkin, chc�c odwr�ci� od Sally
uwag� gospodarza.
- Tak - odrzek� pan Jellyband.
- Czekam na przyjaci� lorda
Tony'ego, kt�rych m�ody lord,
jego towarzysz sir Andrew
Ffoulkes i inni d�entelmeni
wydarli ze szpon�w tych
francuskich diab��w.
Ale tego by�o ju� za du�o dla
przekornego pana Hempseeda.
- Po co oni to robi�? Nie
rozumiem celu mieszania si� w
cudze sprawy. A Pismo �wi�te
m�wi...
- By� mo�e - przerwa� mu
Jellyband z gorycz�; jeste�
przecie przyjacielem pana Pitta
i powtarzasz za panem Foxem:
niech si� morduj�. Nie ma w tym
nic dziwnego.
- Przepraszam - zaprotestowa�
s�abo Hempseed - tego nie
m�wi�em.
Ale gdy raz panu Jellybandowi
uda�o si� dosi��� ulubionego
konika, nie da� tak �atwo za
wygran�.
- Zaprzyja�ni�e� si� z
pewno�ci� z jednym z tych
francuskich szpieg�w, kt�rzy
kr�c� si� mi�dzy nami, aby
przerabia� nas, Anglik�w, na ich
mod��.
- Nie rozumiem, co chcesz
powiedzie� - mrukn�� niech�tnie
Hempseed - wiem tylko, �e...
- A ja wiem - g�o�no zawo�a�
gospodarz - �e m�j dobry znajomy
Peppercorn, w�a�ciciel
"Niebieskiego Dzika", by� prawym
Anglikiem, jakich ma�o, a teraz?
Pokuma� si� z kilkoma amatorami
�abich n�ek, z tymi zepsutymi
przekl�tymi szpiegami i co si�
sta�o? Peppercorn rozprawia
teraz o rewolucji, wolno�ci, o
zg�adzeniu arystokrat�w,
zupe�nie tak, jak przed chwil�
pan Hempseed.
- Przepraszam - zaprzeczy�
zn�w mi�kko zagadni�ty - nie
pami�tam, abym by�
kiedykolwiek...
Gospodarz, opowiadaj�c o
wyst�pkach im� pana Peppercorna,
zwr�ci� si� do ca�ego zebranego
grona go�ci, kt�rzy z przej�ciem
go s�uchali. Przy jednym stole
dwaj m�czy�ni, ubrani jak
d�entelmeni, odsun�li na bok
zacz�t� parti� domina i z nie
tajon� ciekawo�ci�
przys�uchiwali si� jego wywodom.
Gdy sko�czy�, jeden nieznajomy
ze z�o�liwym u�miechem zwr�ci�
si� do pana Jellybanda:
- M�j szanowny gospodarzu -
rzek� spokojnie - owych
francuskich szpieg�w, jak ich
nazywacie, uwa�asz za bardzo
przebieg�ych ludzi, je�eli
potrafili w tak kr�tkim czasie
zmieni� zapatrywania twego
przyjaciela Peppercorna. Jestem
ciekawy, jak si� do tego wzi�li?
- Nie wiem, ale przypuszczam,
�e zdo�ali go przekona�. Ci
Francuzi, s�ysza�em, maj�
nadzwyczajny dar wymowy, a pan
Hempseed wyt�umaczy ci, w jaki
spos�b potrafi� niekt�rych ludzi
tak otumani�.
- Czy tak, panie Hempseed? -
zapyta� grzecznie nieznajomy.
- Nie wiem, panie - odpar�
gniewnie zapytany - czy zdo�am
udzieli� panu ��danych
informacji.
- Mniejsza z tym - rzek�
nieznajomy - ufajmy, szanowny
gospodarzu, �e ci przekl�ci
szpiedzy nie potrafi� przemieni�
twych wznios�ych pogl�d�w.
Tego ju� by�o za wiele dla
pana Jellybanda. Parskn��
gwa�townym �miechem, a
zawt�rowali mu wszyscy jego
d�u�nicy.
- Ha, ha, ha! Hi, hi, hi! -
�mia� si� tak serdecznie, �e a�
w boku go k�u�o, a z oczu kapa�y
�zy. - Mnie? mnie? s�yszycie?
mnie przekona� i moje zasady
zmieni�? Jak Boga kocham, panie,
opowiadasz nadzwyczaj zabawne
rzeczy!
- S�uchaj - odpar� Hempseed
uroczy�cie - czy wiesz, co Pismo
�wi�te m�wi? Kto stoi, niech
patrzy, aby nie upad�.
- Ale�, panie Hempseed -
odpar� Jellyband, trzymaj�c si�
wci�� za boki. - Pismo �wi�te
mnie nie zna�o! Nie chcia�bym
wychyli� nawet jednej szklanki
piwa z tymi francuskimi
mordercami, a c� dopiero
s�ucha� ich wywod�w! S�ysza�em,
�e ci amatorowie �abich n�ek
nie umiej� nawet m�wi� po
angielsku, a gdyby jeden z nich
zwr�ci� si� do mnie w
zapowietrzonym j�zyku, to bym od
razu pokaza� mu plecy, gdy�
strze�onego Pan B�g strze�e.
- Szanowny gospodarzu - rzek�
rozbawiony nieznajomy - widz�,
i� jeste� tak przebieg�y, �e
da�by� rad� i dwudziestu
Francuzom; a teraz twoje
zdrowie! Czy chcesz uczyni� mi
ten zaszczyt i wypi� ze mn�
butelk� wina?
- Jeste� pan bardzo uprzejmy -
odpowiedzia� Jellyband,
wycieraj�c oczy, kt�re mu wci��
jeszcze zachodzi�y �zami ze
�miechu. - Przyjmuj� z
wdzi�czno�ci�.
NIeznajomy nape�ni� winem dwa
puchary i poda� jeden
gospodarzowi.
- Musimy przyzna�, my uczciwi
Anglicy, �e mimo wszystko jest
to dobra rzecz, kt�rej nam
Francja dostarcza.
I ten sam z�o�liwy u�miech
zaigra� na jego cienkich
wargach.
- Nikt z nas temu nie
zaprzeczy - zapewni� Jellyband.
- A teraz zdrowie - rzek�
nieznajomy dono�nym g�osem -
najzacniejszego gospodarza w
Anglii, pana Jellybanda.
- Hurra, hurra! -
odpowiedzia�a ca�a sala i brz�k
potr�canych puchar�w zmiesza�
si� z weso�ymi g�osami
biesiadnik�w. Jellyband za�
wci�� jeszcze dowodzi� z cicha:
- Twierdzi�, �e m�g�by mnie
przekona� taki przez Boga
wykl�ty cudzoziemiec! Jak Boga
kocham, dziwne rzeczy pan
m�wisz!
Nieznajomy uspokoi� go w ko�cu
zapewnieniem, �e istotnie
nierozs�dne by�oby twierdzenie,
i� ktokolwiek m�g�by zachwia�
jego silnymi zasadami i
przekona� go do mieszka�c�w l�du
Europy.
III. Ocaleni
Rozdzia� III
Ocaleni
Oburzenie na Francj� i jej
polityk� wzrasta�o w Anglii z
ka�dym dniem. Przzemytnicy i
kupcy, handluj�cy na wybrze�u
francuskim i angielskim,
roznosili wie�ci, burz�ce krew
ka�demu uczciwemu Anglikowi i
par�y go do zbrojnego
wyst�pienia przeciw mordercom,
kt�rzy uwi�zili w�asnego kr�la,
ca�� jego rodzin� i narazili
kr�low� z dzie�mi na wszelkiego
rodzaju upokorzenia; teraz za�
g�o�no ��dali krwi ca�ej rodziny
Bourbon�w i jej zwolennik�w.
Haniebna �mier� ksi�nej de
Lamballe, m�odej i uroczej
przyjaci�ki Marii Antoniny,
przej�a ca�� Angli� niepoj�t�
groz�. Codzienne egzekucje
monarchist�w, kt�rych jedyn�
win� by�o historyczne nazwisko,
wo�a�y o pomst� w ca�ym
cywilizowanym �wiecie.
Dot�d jednak nikt nie odwa�y�
si� na otwarty protest. Burke
wyczerpa� ca�� wymow�, aby
nak�oni� rz�d angielski do
wyst�pienia przeciw
rewolucjonistom francuskim, ale
z drugiej strony Pitt twierdzi�,
�e kraj nie by� przygotowany na
tak kosztown� i zaci�t� wojn�.
Austria, mawia�, winna rozpocz��
pierwszy krok, Austria, kt�rej
c�rka by�a obecnie tylko
zdetronizowan� kr�low�,
uwi�zion� i zniewa�an� przez
oszala�y t�um. Nie by�o to zn�w
wystarczaj�cym powodem dla
Anglii, t�umaczy� znowu Fox, aby
chwyci� za bro� dlatego, �e
jedna cz�� Francuz�w uwa�a�a za
stosowne wymordowa� drug�.
Za� pan Jellyband i jego
przyjaciele, chocia� spogl�dali
na ka�dego cudzoziemca z
mia�d��c� pogard�, byli wszyscy
monarchistami i
antyrewolucjonistami. Nie mogli
wi�c darowa� Pittowi jego
umiarkowania, nie rozumiej�c
dyplomatycznych wzgl�d�w, kt�re
sk�ania�y do ostro�no�ci owego
wielkiego m�a stanu.
Wtem Sally wpad�a �ywo do
pokoju. Weso�a kompania, zebrana
w kawiarni, nie s�ysza�a t�tentu
konia na dziedzi�cu, ale Sally
spostrzeg�a przybywaj�cego
je�d�ca, kt�ry zatrzyma� si�
przed "Odpoczynkiem Rybaka". I
gdy pacho�ek nadbieg�, aby zaj��
si� koniem, Sally skoczy�a �wawo
do drzwi frontowych na powitanie
go�cia, wo�aj�c:
- Zdaje mi si�, ojcze, �e to
ko� lorda Antoniego.
W tej chwili drzwi si�
otworzy�y od zewn�trz i rami�
okryte p�aszczem, z kt�rego
sp�ywa�y ci�kie krople deszczu,
obj�o drobn� kibi� pi�knej
Sally. R�wnocze�nie weso�y g�os
zawo�a�:
- B�g ci zap�a� za to, �e�
�adnymi, czarnymi oczyma tak
szybko mnie dojrza�a.
Na te s�owa szanowny Jellyband
zbli�y� si� w podrygach i
uprzejmych uk�onach, witaj�c
uni�enie jednego z
najwytworniejszych swych go�ci.
- Ile razy ci� widz�, panno
Sally, zawsze jeste� �adniejsz�
- doda� lord Antony, uca�owawszy
zap�onione policzki dziewczyny.
- Szanowny nasz przyjaciel
Jellyband musi mie� niema�y
trud, aby odgania� ch�opc�w od
tej zgrabnej figurki. Czy nie
tak, mo�ci Waite?
Pan Waite, kr�powany
uszanowaniem wzgl�dem lorda,
odpowiedzia� tylko lekkim
mrukni�ciem, nie lubi�c tego
rodzaju �art�w.
3 3 64 0 2 108 1 ff 1 74 0
Lord Anthony Dewhurst, jeden z
syn�w ksi�cia of Exter,
reprezentowa� typ wytwornego,
m�odego, angielskiego
d�entelmena. By� wysoki, dobrze
zbudowany, o ujmuj�cej
powierzchowno�ci i wsz�dzie
wnosi� d�wi�czny �miech. Zr�czny
sportowiec, mi�y towarzysz,
dobrze wychowany �wiatowy
cz�owiek, cho� troch�
lekkomy�lny, by� powszechnym
ulubie�cem salon�w londy�skich i
wiejskich zajazd�w. Wszyscy go
znali w "Odpoczynku Rybaka",
gdy� urz�dza� cz�ste wycieczki
do Francji i zawsze, jad�c i
wracaj�c, sp�dza� noc pod dachem
pana Jellybanda.
3 3 64 0 2 108 1 ff 1 74 1
Kiwn�� przyja�nie g�ow�
Waite'owi, Pitkinowi i ca�ej
kompanii, siedz�cej w kawiarni,
i zbli�y� si� do ognia, aby
osuszy� zmoczone odzienie i
ogrza� si� cokolwiek. W mgnieniu
oka spostrzeg� dw�ch
nieznajomych, zabieraj�cych si�
spokojnie do nowej partii
domina, rzuci� na nich kr�tkie,
podejrzliwe wejrzenie i przez
chwil� g��boka zaduma czy
niepok�j przy�mi�y jego weso��,
m�od� twarz. Ale tylko przez
chwil�, bo r�wnocze�nie prawie
zwr�ci� si� do pana Hempseeda,
kt�ry z uszanowaniem sk�oni� si�
przed nim.
- A co b�dzie z owocami? -
zapyta� uprzejmie.
- �le, niestety, �le - odpar�
ze smutkiem zagadni�ty. - Ale...
co b�dzie z tym naszym rz�dem,
sprzyjaj�cym zb�jom francuskim,
kt�rzy chc� zamordowa� swego
kr�la i zgubi� ca�� szlacht�?
- Oni rzeczywi�cie tego chc� -
odpar� lord Antony - morduj�,
kogo im si� uda z�apa�, ale mamy
kilku przyjaci�, kt�rzy
wy�lizgn�li si� z ich szpon�w i
dzi� w nocy tu b�d�.
M�wi�c te s�owa, rzuci�
nieufne wejrzenie na ludzi,
siedz�cych w rogu pokoju.
- Dzi�ki tobie i twoim
towarzyszom, jak s�ysza�em,
lordzie - odrzek� pan Jellyband.
Ale na te s�owa lord Antony
chwyci� za rami� gospodarza i
ostrzegawczo spojrza� na dw�ch
nieznajomych.
- Nie ma si� czego obawia�,
lordzie - szepn�� Jellyband -
nie odezwa�bym si� w ten spos�b,
nie b�d�c pewny, z kim mamy do
czynienia. �w pan jest takim
samym wiernym poddanym naszego
kr�la Jerzego, jak ty sam.
Przyjecha� niedawno do Dover dla
wa�nych interes�w.
- Dla interes�w? Mo�e to jaki
przedsi�biorca zak�ad�w
pogrzebowych, gdy� nigdy nie
widzia�em tak ponurej miny.
- Jest wdowcem, lordzie, i z
pewno�ci� dlatego tak pos�pnie
wygl�da. Ale przysi�gam, �e jest
z naszych, a musisz przyzna�, �e
nikt lepiej ode mnie,
w�a�ciciela tak popularnego
zajazdu, nie potrafi ocenia�
ludzi.
- W takim razie wszystko w
porz�dku, je�eli jeste�my w�r�d
swoich - odrzek� lord Antony,
kt�ry widocznie nie mia� zamiaru
rozpoczyna� dyskusji z
gospodarzem. - Ale powiedz mi,
czy mieszka obecnie kto� u
ciebie?
- Nikt, lordzie, i nikogo si�
nie spodziewam, pr�cz...
- Pr�cz?...
- Nie b�dziesz, lordzie, mia�
nic przeciwko?
- Kt� to?
- Sir Percy Blakeney i jego
�ona b�d� tu za chwil�, ale nie
pozostan� d�ugo.
- Lady Blakeney? - zawo�a�
lord Antony ze zdziwieniem.
- W�a�nie ona. Pacho�ek sir
Percy'ego by� tu przed chwil�.
Powiedzia�, �e brat lady
wyje�d�a do Francji dzi� na "Day
Dream", jachcie Percy'ego, a
lord Blakeney i lady przyjad� a�
tu, aby go po�egna�. Czy ci to
nie dogadza w czymkolwiek?
- Ale� nie, przyjacielu,
wszystko mi dogadza pod
warunkiem, aby kolacja, kt�r�
nam poda miss Sally, by�a
najlepsz�, jak� kiedykolwiek
przyrz�dzi�a w "Odpoczynku
Rybaka".
- Nie ma obawy, lordzie -
odpar�a Sally, nakrywaj�c do
sto�u, kt�ry �licznie wygl�da� z
pi�knym bukietem kolorowych
astr�w po�rodku,
niebiesko_chi�sk� porcelan� i
�wiec�cymi cynowymi pucharami.
- Na ile os�b mam nakry�,
lordzie?
- Na pi��, nadobna Sally, ale
niech posi�ek b�dzie
przygotowany przynajmniej na
dziesi��; nasi przyjaciele
przyb�d� zm�czeni i g�odni. Ja
za� zjad�bym ch�tnie ca�ego
wo�u.
- Jad�! jad�! - zawo�a�a
weso�o Sally, gdy w oddali
rozleg� si� t�tent zbli�aj�cych
si� koni. W kawiarni zawrza�o
jak w ulu. Wszyscy byli ciekawi
ujrze� przyjaci� lorda
Antony'ego, przybywaj�cych z
drugiej strony kana�u. Sally
przejrza�a si� zn�w w lusterku,
wisz�cym na �cianie, a Jellyband
wybieg� co pr�dzej przed dom,
aby przywita� dostojnych go�ci.
Tylko dwaj nieznajomi w k�cie
pokoju nie brali udzia�u w
og�lnym podnieceniu. Spokojnie
grali dalej w domino, nie
ogl�daj�c si� nawet na drzwi
wej�ciowe.
- Prosto przed siebie,
hrabino, i drzwi na prawo -
obja�nia� d�wi�czny g�os.
- Rzeczywi�cie to oni -
zawo�a� rado�nie lord Antony. -
Sally, podaj zup� jak
najpr�dzej.
Drzwi otworzy�y si� szeroko i
na sal�, poprzedzone przez
k�aniaj�cego si� w pas
Jellybanda, wesz�y cztery osoby,
dw�ch pan�w i dwie panie.
- Witajcie, witajcie w starej
Anglii! - zawo�a� ze wzruszeniem
lord Antony, id�c naprzeciw
nowoprzyby�ych z wyci�gni�tymi
ramionami.
- Pan z pewno�ci� jeste� Lord
Antony Dewhurst? - rzek�a jedna
z pa� wybitnie obcym akcentem.
- Do us�ug, madame -
odpowiedzia�, ca�uj�c ze czci�
r�ce obu pa�. Nast�pnie
zwr�ciwszy si� do m�czyzn,
gor�co u�cisn�� im d�o�.
Sally pomog�a paniom zrzuci� z
siebie podr�ne p�aszcze, po
czym obie, skostnia�e z zimna,
zwr�ci�y si� do jasnego i
weso�ego kominka, a Sally �wawo
pobieg�a do kuchni. Jellyband w
ci�g�ych uk�onach przysun�� do
ognia kilka krzese�, a Hempseed
�piesznie si� oddali�. Wszyscy
patrzyli ciekawie na
nieznajomych.
- C� wam mog� powiedzie�,
panowie? - zapyta�a starsza
pani, grzej�c nad ogniem
kszta�tne r�ce i patrz�c z
niewys�owion� wdzi�czno�ci� na
lorda Antony'ego i na jednego z
towarzyszy podr�y, kt�ry
zdejmowa� ci�ki, zakapturzony
p�aszcz.
- �e jeste� pewno zadowolona z
przybycia do Anglii, hrabino, i
�e nie zm�czy�a ci� zanadto
ci�ka podr� - odrzek� lord
Antony.
- Jeste�my tak bardzo
szcz�liwi - odpar�a, a oczy jej
nape�ni�y si� �zami - �e
zapomnieli�my ju� o przebytych
cierpieniach.
G�os by� mi�y i d�wi�czny, a z
zachowania jej bi�a godno�� i
powaga. Cierpienia wyry�y pi�tno
na jej pi�knej, klasycznej
twarzy, okolonej wspania�ymi,
�nie�nobia�ymi w�osami, upi�tymi
wysoko nad czo�em wed�ug
�wczesnej mody.
- Nie w�tpi�, �e m�j
przyjaciel, sir Andrew Ffoulkes
okaza� si� uprzejmym towarzyszem
podr�y, madame.
- Sir Andrew by� wcielon�
dobroci�! Czy potrafimy
kiedykolwiek wywdzi�czy� si�
wam, panowie?
Jej towarzyszka, drobna,
m�odziutka panienka, na kt�rej
twarzy malowa� si� smutek i
�miertelne znu�enie, nie
odezwa�a si� dot�d ani jednym
s�owem, ale jej du�e oczy,
czarne, pe�ne �ez, utkwione by�y
z uwielbieniem w twarzy sir
Andrew Ffoulkesa. Gdy wzrok ich
spotka� si�, s�odka jej
twarzyczka zarumieni�a si� nieco
pod jego wejrzeniem.
- Tak, jeste�my w Anglii -
rzek�a wreszcie, ogl�daj�c z
dziecinn� ciekawo�ci� wielki
piec, d�bowe belki powa�y i
rybak�w o szczerych brytyjskich
twarzach.
- Skrawek to Anglii tylko,
mademoiselle - odpowiedzia� sir
Andrew z u�miechem - ale ca�a
jest na twoje us�ugi.
M�oda panienka zaczerwieni�a
si� znowu, lecz tym razem s�odki
u�miech o�ywi� jej delikatn�
twarzyczk�. Zamilkli oboje, lecz
zrozumieli si� od razu, jak
rozumiej� si� zawsze m�odzi
tajemn� wymow� swych serc.
- Kolacja! - zawo�a� weso�ym
g�osem lord Antony. - Prosimy o
kolacj�, panie Jellyband! Gdzie
jest wasza panienka i waza z
zup�? Id� po ni� zamiast tu sta�
i gapi� si� na panie, kt�re
tymczasem mdlej� z g�odu.
- Chwileczk� cierpliwo�ci,
panowie - t�umaczy� si�
Jellyband, otwieraj�c �piesznie
drzwi do kuchni.
- Sally! Sally! Moje dziecko -
zawo�a� - czy jeste� gotowa?
Sally by�a gotowa i
r�wnocze�nie prawie stan�a w
drzwiach, nios�c olbrzymi� waz�,
z kt�rej bucha� ob�ok pary i
mi�y zapach.
- Nareszcie! - rzek� lord
Antony i podaj�c z wytworn�
uprzejmo�ci� rami� hrabinie,
poprowadzi� j� do sto�u.
Hempseed, jego przyjaciele i
reszta rybak�w usun�li si�, aby
nie przeszkadza� dostojnemu
towarzystwu. Tylko dwaj
nieznajomi nie ruszyli si� z
miejsca, graj�c dalej w domino i
popijaj�c wino. Przy drugim
stole pozosta� te� Harry Waite,
wodz�c oczami za pi�kn� Sally i
hamuj�c wzrastaj�cy wci�� gniew.
C�rka Jellybanda by�a istotnie
�liczn� i pe�n� wdzi�ku
dziewczyn�, nic wi�c dziwnego,
�e m�ody, uczuciowy Francuz,
jakim by� wicehrabia de Tournay,
nie m�g� oczu oderwa� od jej
�wie�ej twarzyczki. Liczy�
zaledwie 19 lat, a nieszcz�cia,
kt�re wstrz�sa�y jego ojczyzn�,
nie przejmowa�y go zbyt g��boko.
Ubrany gustownie, nawet
wykwintnie, pragn�� jak
najpr�dzej zapomnie� o
okropno�ciach rewolucji w�r�d
przyjemno�ci angielskiego �ycia.
- Je�li Anglia jest taka, jak
si� dzi� przedstawia - rzek�,
patrz�c uporczywie na Sally - to
jestem ca�kiem zadowolony.
Jedynie uszanowanie Harry
Waite'a dla dostojnych go�ci, a
g��wnie dla lorda Antony'ego,
wstrzyma�o wybuch jego
nienawi�ci ku m�odemu
cudzoziemcowi. Zakl�� tylko z
cicha, zaciskaj�c pi�cie.
- Ale wobec tego, �e to jest
Anglia - odrzek� z naciskiem
lord Antony - musisz uwa�a�,
lekkomy�lny m�odzie�cze, aby nie
wprowadza� lu�nych obyczaj�w do
najmoralniejszego z kraj�w.
Wszyscy siedli do sto�u,
hrabina zaj�a miejsce po prawej
r�ce lorda Antony'ego. Jellyband
uwija� si� wko�o, przystawiaj�c
krzes�a i nape�niaj�c szklanki,
Sally za� rozlewa�a zup�.
Towarzysze wyprowadzili
wreszcie z sali Harry Waite'a,
wzburzonego i podnieconego
wzrastaj�cym podziwem
wicehrabiego dla Sally.
- Susanne! - rozleg� si�
ostry, rozkazuj�cy g�os hrabiny.
Zuzanna zaczerwieni�a si� ze
wstydu. Stoj�c ko�o ogniska z
r�koma w d�oniach m�odego
Anglika, zapomnia�a zupe�nie,
gdzie si� znajduje i dopiero
g�os matki przywr�ci� j� do
rzeczywisto�ci. Z pokornym "tak,
mamo" przybli�y�a si� �piesznie
do sto�u i zmieszana siad�a do
kolacji.
IV. Liga "Szkar�atnego Kwiatu"
Rozdzia� IV
Liga "Szkar�atnego Kwiatu"
Wszyscy mieli twarze
promieniej�ce zadowoleniem,
nawet szcz�ciem, przy tym
wsp�lnym posi�ku: i sir Andrew
Ffoulkes, i lord Antony,
przystojni m�odzi Anglicy z
wielkiego �wiata, i wytworna
francuska hrabina z dwojgiem
dzieci, kt�rej uda�o si� uj��
�mierci, znalaz�szy bezpieczne
schronienie na brzegach
go�cinnej Anglii.
W rogu pokoju dwaj nieznajomi
uko�czyli tymczasem rozpocz�t�
parti�. Jeden z nich powsta� i
obr�ciwszy si� plecami do
weso�ego towarzystwa, na�o�y�
starannie zakapturzony p�aszcz,
rzuci� kr�tkie spojrzenie wko�o
siebie, a widz�c, �e wszyscy
byli zaj�ci rozmow�, szepn��
s��wko towarzyszowi, kt�ry
b�yskawicznie, ze zdumiewaj�c�
zr�czno�ci�, wsun�� si� bez
szmeru pod d�bowy st�.
Nieznajomy w p�aszczu za� z
g�o�nym "do widzenia" spokojnie
opu�ci� kawiarni�.
Nikt nie zauwa�y� tego
dziwnego zdarzenia i gdy
zakapturzona posta� zamkn�a
drzwi za sob�, wszyscy
odetchn�li z ulg�.
- Nareszcie sami! - zawo�a�
rado�nie lord Antony.
W tej chwili m�ody wicehrabia
de Tournay powsta� z pucharem w
r�ku i z uprzejmo�ci�,
znamionuj�c� owe czasy, podni�s�
go w g�r�, m�wi�c �aman�
angielszczyzn�:
- Zdrowie jego kr�lewskiej
mo�ci kr�la Jerzego III
Angielskiego! Niech mu B�g
b�ogos�awi za jego go�cinno��
dla nas wszystkich, biednych
wygna�c�w francuskich!
- Zdrowie kr�la! - powt�rzyli
lord Antony i sir Andrew,
podnosz�c puchary.
- Zdrowie jego kr�lewskiej
mo�ci, kr�la Ludwika
francuskiego! - doda� sir Andrew
uroczy�cie. - Niech go B�g
strze�e i dopomo�e do zwyci�stwa
nad wrogami!
Wszyscy wstali i wychylili w
milczeniu wino. Dola
nieszcz�liwego monarchy
francuskiego, wi�nia w�asnego
narodu, rzuci�a cie� smutku
nawet na u�miechni�t� twarz
Jellybanda.
- Wznosz� toast na cze��
hrabiego de Tournay de
Basserive! - rzek� lord Antony
weso�o. - Oby�my mogli niebawem
powita� go w Anglii!
- Ach, panie! - odpar�a
hrabina, si�gaj�c po kieliszek
dr��c� r�k� i podnosz�c go do
ust. - Nie �miem nawet ufa�...
Lord Antony nala� zup�, a
Jellyband wraz z Sally zacz�li
roznosi� wko�o sto�u talerze.
Rozmowa ucich�a, wszyscy zaj�li
si� posi�kiem.
- Odwagi, hrabino! - ci�gn��
po chwili lord Antony. - M�j
toast nie by� zbyt �mia�y. B�d�c
sama, hrabino, z pann� Zuzann� i
mym przyjacielem wicehrabi�, tak
bezpieczn� w Anglii, musisz
nabra� nadziei na uratowanie
hrabiego.
- Ca�� moj� nadziej� pok�adam
w Bogu - odpowiedzia�a z ci�kim
westchnieniem. - Mog� si� tylko
modli� i... ufa�.
- Ale� naturalnie, pani.
Ufno�� w Bogu przede wszystkim,
ale spu�� si� te� troch� na
naszych angielskich przyjaci�,
kt�rzy obiecali przeprowadzi�
hrabiego szcz�liwie przez
kana�, jak to uczynili z tob�,
pani.
- Mam, panie, najg��bsze
zaufanie do ciebie i twoich
towarzyszy. S�awa wasza rozesz�a
si� ju� po ca�ej Francji.
Spos�b, w jaki niekt�rzy z moich
znajomych wymkn�li si� ze
szpon�w okrutnego trybuna�u
rewolucyjnego, by� wprost
cudowny, a wszystko dzi�ki tobie
i twoim towarzyszom.
- Pani, byli�my tylko
wykonawcami.
- Ale m�j m�� - ci�gn�a
dalej, a �zy tamowa�y jej mow� -
jest w tak okropnym
niebezpiecze�stwie! Nigdy nie
opu�ci�abym go, chodzi�o jednak
o dzieci! Nie wiedzia�am, co
by�o moim wa�niejszym
obowi�zkiem, one nie chcia�y
jecha� beze mnie, a wy
zapewniali�cie tak uroczy�cie,
�e mego m�a te� ocalicie. Ale
teraz, gdy jestem tutaj w�r�d
was, w tej pi�knej i wolnej
Anglii, my�l� o nim. �cigaj� go,
a on ucieka, kryje si� jak
biedne osaczone zwierz�, w takim
niebezpiecze�stwie! Ach, czemu
go opu�ci�am!...
Biedna kobieta by�a z�amana.
Zm�czenie, troski i trwoga
zwyci�y�y jej energi� i dum�.
P�aka�a cicho. Zuzanna zerwa�a
si� z krzes�a i czule obj�a
matk� za szyj�, staraj�c si� j�
uspokoi�.
Lord Antony i sir Andrew
milczeli. G��boko byli
wzruszeni, ale jako prawdziwi
Anglicy niech�tnie ujawniali swe
uczucia. Ukrywaj�c pod mask�
milczenia wsp�czucie, wygl�dali
raczej na zmieszanych i
zak�opotanych.
- Ja za� - odezwa�a si� naraz
Zuzanna, spogl�daj�c spod
ciemnych lok�w na sir Andrew -
mam niezachwian� ufno��, �e
wyratujesz mego drogiego ojca,
tak, jak i nas wyratowa�e�...
S�owa te wypowiedzia�a z tak�
moc� i wiar�, �e w jednej chwili
osuszy�a �zy matki, a u�miech
zawita� znowu na ustach
wszystkich.
- Zawstydzasz mnie, panienko -
odpar� sir Andrew. - Cho� �ycie
moje jest na twoje us�ugi, by�em
tylko skromnym narz�dziem w
r�kach naszego wielkiego wodza,
kt�ry zorganizowa� i uskuteczni�
wasz� ucieczk�.
M�wi� z takim zapa�em i
przej�ciem, �e oczy Zuzanny
spocz�y na nim z nie tajonym
zdumieniem.
- Wasz w�dz, panie? - spyta�a
hrabina z zaciekawieniem. - Ale�
oczywi�cie, musicie mie� wodza,
nie my�la�am o tym wcze�niej.
Powiedz mi zaraz, gdzie on jest?
Musz� jak najpr�dzej i�� do
niego, rzuci� mu si� do n�g wraz
z moimi dzie�mi i podzi�kowa� za
to, co dla nas uczyni�.
- Niestety, pani - odpar� lord
Antony - to jest niemo�liwe.
- Niemo�liwe? Dlaczego?
- Dlatego, �e "Szkar�atny
Kwiat" pracuje w ukryciu, a jego
nazwisko znane jest tylko
najwierniejszym towarzyszom. Ci
za� zwi�zani s� uroczyst�
przysi�g�, aby dochowa� tej
wa�nej tajemnicy.
- "Szkar�atny Kwiat"! - rzek�a
Zuzanna z weso�ym u�miechem - co
za szczeg�lne imi�! Co to ma
oznacza�?
Patrza�a na sir Andrewa ze
wzrastaj�cym zaciekawieniem.
Twarz m�odego cz�owieka mieni�a
si� pod czarem tego nazwiska.
Oczy jego b�yszcza�y; mi�o��,
uwielbienie, cze�� dla bohatera
i wodza zdawa�y si� pa�a� na
jego obliczu.
- "Szkar�atny Kwiat" - odrzek�
po chwili skupienia - jest to
ma�y, niepoka�ny kwiatek w
formie gwiazdki, s�u��cy do
ukrywania prawdziwego nazwiska,
najszlachetniejszego i
najodwa�niejszego cz�owieka na
�wiecie, aby �atwiej m�g�
wype�nia� wysokie zadanie, kt�re
wzi�� za cel swego �ycia.
- Ach tak - wmiesza� si� do
rozmowy wicehrabia - s�ysza�em o
tym "Szkar�atnym Kwiecie". Ma�y
czerwony kwiatek, nieprawda�?
M�wi� w Pary�u, �e ile razy uda
si� monarchi�cie uciec do
Anglii, ten szatan Fouquier
Tinville otrzymuje papier z tym
znakiem, wyrysowanym czerwon�
barw�. Czy tak?
- Tak - odpowiedzia� lord
Antony.
- W takim razie musia� taki
papier otrzyma� i dzisiaj?
- Jak�e jestem ciekawa, co on
na to powie - zawo�a�a
rozbawiona Zuzanna. - S�ysza�am,
�e jedyna rzecz, kt�ra go mo�e
przestraszy�, to widok tego
czerwonego kwiatka.
- Miejmy nadziej�, �e nieraz
jeszcze b�dzie mia� sposobno��
go ogl�da�.
- To wszystko brzmi, panie,
jak czarowna bajka, kt�rej
zrozumie� nie jestem w stanie -
rzek�a hrabina.
- Nie pr�buj pani, rozwi�za�
tej tajemnicy.
- Powiedz mi przynajmniej,
dlaczego wasz w�dz i wy wszyscy
wydajecie pieni�dze i nara�acie
�ycie (bo nara�acie je zawsze,
ilekro� wst�pujecie na ziemi�
francusk�) dla nas, Francuz�w,
kt�rzy jeste�my dla was niczym?
- Dla sportu, hrabino, tylko
dla sportu - zapewnia� lord
Antony, �miej�c si� weso�o. -
Jak wiadomo, jeste�my narodem
sportsmen�w, a teraz w�a�nie
jest w modzie wyrywa� zaj�ca z
z�b�w psa my�liwskiego.
- Nie, nie, to nie tylko
sport! Jestem pewna, �e macie
wznio�lejsze pobudki.
- Wierz mi, pani, i innego
powodu nie szukaj. Kocham si� w
tej grze, bo to najciekawszy
sport, jaki kiedykolwiek
uprawia�em. Wyprawy, �mia�e
przedsi�wzi�cia, �ycie wisz�ce
na w�osku i naraz... nie ma nas!
Ale hrabina niedowierzaj�co
kiwa�a g�ow�. Nie mog�a
uwierzy�, aby ci m�odzi, bogaci,
wysokiego rodu ludzie i wielki
ich w�dz mogli jedynie dla
sportu nara�a� si� bezustannie
na tak straszne
niebezpiecze�stwa. Ich
narodowo�� na ziemi francuskiej
wcale ich nie chroni�a. Ka�dy
cz�owiek, kt�ry popiera� lub
pomaga� monarchistom, by�
natychmiast skazany i �ci�ty bez
wzgl�du na narodowo��. I ta
garstka m�odych Anglik�w w
oczach nieprzeb�aganego,
krwio�erczego trybuna�u
rewolucyjnego, w murach samego
Pary�a, �mia�a wykrada� skazane
na �mier� ofiary, niemal u st�p
gilotyny! Dreszcz l�ku przeszy�
j� na nowo na wspomnienie
wypadk�w, zasz�ych niedawno:
ucieczka z Pary�a w krytym
wozie, wraz z dwojgiem dzieci
pod stosem kapusty i rzepy,
strach tamuj�cy oddech, gdy t�um
krzycza� przy bramie zachodniej:
"�mier� arystokratom!"
Wszystko mia�o przebieg wr�cz
cudowny. Oboje z m�em
dowiedzieli si�, �e s�
umieszczeni na li�cie os�b
podejrzanych, co oczywi�cie
oznacza�o, �e ich os�dzenie i
�mier� by�y tylko kwesti� czasu.
Potem za�wita�a nadzieja
ucieczki: tajemniczy list,
podpisany zagadkowym czerwonym
kwiatkiem, jasne energiczne
wskaz�wki, po�egnanie z hrabi�
de Tournay, kt�re rozdar�o serce
biednej kobiety, obietnice
rych�ego po��czenia, uciecz