2201
Szczegóły |
Tytuł |
2201 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
2201 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 2201 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
2201 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Francis Clifford
�egnaj Grosvenor Square
Tom
Ca�o�� w tomach
Polski Zwi�zek Niewidomych
Zak�ad Nagra� i Wydawnictw
Warszawa 1993
Prze�o�y�a
Irena Dole�al_Nowicka
T�oczono w nak�adzie 100 egz.
pismem punktowym dla niewidomych
w Drukarni PZN
Warszawa, ul. KOnwiktorska 9.
Pap. kart. 140 g kl. III_B�1
Ca�o�� nak�adu 50 egz.
Przedruk
z Instytutu Wydawniczego "Pax"
Warszawa 1982
Pisa� R. Du�
KOrekty dokona�y:
B. Krajewska
i K. Kruk
Je�li zaczniemy od pewnik�w,@
sko�czymy na w�tpliwo�ciach;@
je�li jednak zaczniemy od
w�tpliwo�ci@ i trwa� w nich
b�dziemy cierpliwie,@ sko�czymy
na pewnikach.@
(Francis Bacon)
Ksi��k� t� po�wi�cam moim
przyjacio�om z Warwick Lane i
Lower JOhn Street w LOndynie i z
East 49 th Street w NOwym JOrku,
dzi�kuj�c im za pomoc okazywan�
niezmiennie w ci�gu wielu lat.
Wszystkie postacie tej ksi��ki
zrodzi�y si� z imaginacji autora
i �aden z opisanych wypadk�w jak
dot�d si� nie zdarzy�.
Cz�� pierwsza
Ciemno��
#/23#59
Dannahay podni�s� wzrok znad
raportu, kiwaj�c przy tym g�ow�
jak cz�owiek intensywnie
my�l�cy, i powiedzia� do
Knollenberga:
- Postaraj si� go pstrykn��,
Charles.
- Dobra.
- MO�e uda�oby si� jeszcze
dzi�?
- Dobra.
- Tylko bez wyg�up�w,
m�wi� serio.
#/24#00
Nieraz ju� si� k��cili, ale
jeszcze nigdy tak jak dzi�.
- Wyno� si�!
Nieraz w�ciekali si�, ona
p�aka�a, ale nigdy a� tak.
- Wyno� si�, do jasnej
cholery!
Sto razy, mo�e tysi�c, no c�,
pi�tna�cie lat razem. Ale nigdy
dot�d tak gwa�townie, tak
bezwzgl�dnie.
- Suka! - krzykn�� i z oczyma
rozpalonymi w�ciek�o�ci� wypad�
w oczekuj�c� noc, trzasn�wszy
drzwiami.
Dom a� zadr�a�. Renata Lander
nie us�ysza�a oddalaj�cych si�
krok�w. Sta�a nieruchomo, d�o�mi
�ciskaj�c skronie jak w
koszmarze, a trza�ni�cie
drzwiami nadal hucza�o jej w
g�owie. S�ysza�a je ci�gle w
strasznej ciszy, jaka nasta�a,
przypominaj�c te wszystkie
awantury w ci�gu wielu lat,
kt�re znaczy�y ich wsp�ln� drog�
a� do dzi�.
Bo�e, o Bo�e!
Us�ysza�a jaki� d�wi�k,
odwr�ci�a si�. Na dole schod�w
sta� Noel w kraciastej pi�amie,
blady i przera�ony.
- Co si� sta�o?
- Tw�j ojciec wyszed�.
Mruga� oczami. Czterna�cie
lat... Czasem wygl�da� jak
doros�y m�czyzna. Ale teraz
jeszcze dzieciak, wystraszony
dzieciak o zaczerwienionych
oczach, kt�rego �wiat wci��
trwa�, kt�ry dopiero mia�
odebra� swoj� lekcj� �ycia.
- A przedtem - spyta�. G�os mu
si� za�ama�, przechodzi� w�a�nie
mutacj�. - Co si� sta�o,
przedtem?
- Chyba s�ysza�e�?
- NIe s�ysza�em.
- Posprzeczali�my si� -
odpowiedzia�a, czuj�c md�o�ci. PO
co on zszed� na d�? Ca�a nasza
ulica musia�a to s�ysze�.
- Znowu go rozgniewa�a�?
- Nawzajem si� rozgniewali�my.
- Dlaczego? - spyta� z gorycz�
i zdumieniem. - Dlaczego to
robicie?
- Wracaj do siebie -
powiedzia�a, jakby to m�wi�
kto� inny. - Nie zadawaj mi
idiotycznych pyta�.
Za p�no spostrzeg�a, jak
bardzo go zrani�a, nazbyt
zrozpaczona, by zajmowa� si�
prze�yciami NOela. S�ucha�a z
budz�cym si� wsp�czuciem, kiedy
ruszy� po schodach, ale nie
drgn�a, nie mog�a. Sta�a w
miejscu, patrz�c przed siebie
wzrokiem zamglonym od �ez.
Id� do diab�a, Harry... Id� do
diab�a...
NIe wiedzia�a, jak
d�ugo to trwa�o, czas straci�
dla niej sw�j wymiar.
Trza�ni�cie drzwiami jeszcze
rozsadza�o jej m�zg, ka�de
rani�ce zdanie, jakich sobie nie
szcz�dzili, jeszcze pulsowa�o,
wspomnienie ka�dego przekle�stwa
i gestu.
"Wyno� si�! - czy� sama tego
nie pragn�a? - Wyno� si�, do
jasnej cholery!"
NIe pami�ta�a zupe�nie, czy
pogasi�a �wiat�a, co si� z ni� w
og�le dzia�o, nim posz�a na
g�r�. Wstrz�sa�y ni� dreszcze,
nogi ci��y�y. NOel zostawi�
swoje drzwi otwarte. Uchyli�a je
nieco szerzej i powiedzia�a do
skulonej postaci:
- Bardzo mi przykro, NOel.
NIe odpowiedzia� jej, cho� z
pewno�ci� jeszcze nie spa�. NIe
potrafi�a si� zdoby� na nic
wi�cej. ZUpe�nie wyczerpana
odwr�ci�a si� i wesz�a do du�ej
sypialni. Ci�gle wstrz�sana
dreszczami, oszo�omiona,
rozebra�a si� i wsun�a pod
ko�dr�, kul�c si� jakby w
obronnym ge�cie.
Nieco p�niej us�ysza�a
Harry'ego na dole. Niemal
usypia�a ju�, kiedy u�wiadomi�a
sobie, �e wr�ci�. By�o po wp�
do pierwszej.
Zesztywnia�a, znowu ogarn�� j�
gniew. Ale zreflektowa�a si�:
Dalsza sprzeczka, po co? Jestem
�pi�ca, nic mnie nie obchodzi,
b�d� spa�.
Czeka�a jednak, �e lada
chwila us�yszy jego kroki na
schodach. Na pr�no, znowu
wyszed�. Dzi�ki Bogu, nie tak
gwa�townie jak poprzednio, a
wi�c mo�e troch� oprzytomnia�.
Id�, gdzie chcesz, pomy�la�a z
zawzi�to�ci�, jak sobie
pochodzisz, to ci z�o��
wywietrzeje z g�owy.
Dreszcze, napi�cie powoli
ust�powa�y. Ogarnia�a j� fala
znu�enia. Wtuli�a twarz w
poduszk� i rozp�aka�a si�
bezg�o�nie.
Tak �le jak dzi� nie by�o
jeszcze nigdy. NIgdy... O Bo�e,
co ona nawygadywa�a!
#/0#28
Eddie Raven czeka�
niecierpliwie na ty�ach
restauracji Sin NOmbre, ciekaw,
co da mu nieznajomy.
Dwadzie�cia minut temu
przeszuka� pojemniki na stacji
kolei podziemnej Bond Street,
szukaj�c gazet i papier�w, �eby
si� nimi przykry� na noc. O tej
porze roku nie tyle by�o zimno,
ile raczej wilgotno i cholerna
rosa.
- Byle co wystarczy -
powiedzia� ochryple do
nieznajomego i ku swej uldze
spostrzeg� w jego oczach b�ysk
lito�ci, a to zwykle oznacza�o
jak�� ja�mu�n�.
Trzykrotnie pr�bowa�, nim
znalaz� si� przed Sin NOmbre, i
zawsze bez skutku - pierwszy raz
zwymy�lano go, za drugim
gro�ono, za trzecim wyrzucono.
Duma to by�o m�tne poj�cie
majacz�ce w przesz�o�ci i
wiedzia� dobrze, czego si� mo�e
spodziewa�, robi�c sw�j obch�d.
Najwa�niejsze, �eby co� zdoby�,
a poza tym niech si� wypchaj�.
- MO�e by� byle co.
NIe by� tak stary, na jakiego
wygl�da�, ani tak gruby czy
nieforemny. Pod zawszonymi
warstwami ubrania jego bia�e jak
larwa cia�o by�o ko�ciste i
chude, a szczecina brody
dodawa�a wiele do jego
pi��dziesi�ciu lat. �ycie dawno
ju� go z�ama�o, przekrwione oczy
spogl�da�y t�po na �wiat. Sta�
teraz ko�o s�u�bowego wej�cia do
restauracji na ty�ach North
Audley Street z paczk� gazet pod
pach�, gmeraj�c przy sznurku,
jakim by� przewi�zany jego
pozbawiony guzik�w p�aszcz,
jakby on sam by� paczk�. Na
g�owie nosi� brudn� we�nian�
czapk�.
- Masz - powiedzia� nieznajomy
wracaj�c; zmiana w jego g�osie
�wiadczy�a, �e zaczyna� �a�owa�
swego odruchu. - MO�esz to
wzi��.
Dwie butelki, dwie butelki
czerwonego maroka�skiego wina!
Eddie Raven schwyci� je
�apczywie. O Jezu!
- Dzi�kuj� panu.
- Da�em pierwszy i ostatni
raz, zrozumiano?
- Dzi�kuj� panu.
Uradowany poku�tyka� przed
siebie, skr�ci� ko�o hotelu
Shelley, kieruj�c si� w stron�
Grosvenor Square. Dwie butelki -
i to jak �atwo zdobyte! NIe
jakie� tam resztki przez kogo�
zostawione.
Za czwartym razem uda�o si�,
naprawd� uda�o...
Z Upper Brook Street wyjecha�a
taks�wka, przepu�ci� j� wo�aj�c
co� weso�o do kierowcy i ruszy�
prosto w kierunku pomnika
Roosevelta, z butelk� w ka�dej
r�ce; rado�� oczekiwania
�agodzi�a bolesne ssanie w
�o��dku.
Nad ambasad� ameryka�sk�
wznosi� si� rogalik ksi�yca.
Eddie Raven przelaz� przez niskie
obmurowanie fontanny po lewej
stronie pomnika i wyci�gn�� si�
na ziemi. "Wolni od n�dzy" -
widnia� napis starannie wykuty
nad jego g�ow�. Potem opar� si�
na �okciu i zr�cznie zacz��
operowa� korkoci�giem,
znalezionym kiedy� w Hyde Parku,
kt�ry wiernie s�u�y� mu w
chwilach, gdy chcia� znale��
zapomnienie.
#/0#52
Konstabl Peter Yorke skr�ci�
na po�udnie od Marble Arch,
opowiadaj�c o s�owiku, kt�rego
s�ysza� poprzedniej nocy. Tim
Dysart, siedz�cy obok niego w
wozie policyjnym i obs�uguj�cy
radiotelefon, by� uosobieniem
sceptycyzmu.
- W pierwszych dniach maja,
powiadasz?
- NIc w tym dziwnego.
- Za wcze�nie.
- Mo�e ten s�owik nie czyta�
przepis�w.
- Czy to nie by�o przypadkiem
na Berkeley Square?
- W Hampstead.
- Bajki mi opowiadasz - odpar�
Dysart.
- Na w�asne uszy s�ysza�em,
wcale nie �artuj�.
- Uwa�asz si� za specjalist�,
co? A jakiego koloru s� jajeczka
kosa?
- Po prostu nie jestem g�uchy.
Jego starszemu koledze odbi�o
si�.
- Cholerna ta niestrawno��.
Z przepisow� szybko�ci�
jechali przez Park Lane, gdzie o
tej porze panowa� s�aby ruch,
przez chwil� nie zwracaj�c uwagi
na inne samochody. Nagle bia�y,
Aston Martin wyprzedzi� ich z
szybko�ci� przekraczaj�c�
siedemdziesi�t mil na godzin�.
Yorke wci�gn�� powietrze, jakby
kto� dotkn�� mu odkrytego nerwu.
Poderwa� w�z do przodu, dodaj�c
ostro gazu i w��czaj�c niebieski
migacz na dachu.
- M�g�bym si� za�o�y� -
powiedzia� Dysart - �e to znowu
jaki� Arab, i to z literami Cd.
- Takiemu za Boga nie daruj�.
- NO, to �ap go.
MIn�li Dorchester, znajdowali
si� pomi�dzy �wiat�ami, Playboy
i Hilton zosta�y po lewej
stronie, jeszcze nie trzeba by�o
w��czy� syreny.
- Nie wiadomo, kto to, ale
zdrowo pruje.
- NIc mnie nie obchodzi �aden
Arab, Murzyn, �adne Cd -
powiedzia� Yorke zbli�aj�c si�
do uciekiniera. - Chc� mie�
zwyczajnego wariata z angielsk�
matk� i ojcem, kt�ry za du�o
wypi�, bez �adnych komplikacji.
- Racja - przytakn�� mu
Dysart, obserwuj�c przesuwaj�c�
si� strza�k� szybko�ciomierza. -
Jestem tego samego zdania.
- Jak to mi�o znale��
zrozumienie.
#/1#13
- Papierosa?
Gabriela Wilding przecz�co
poruszy�a g�ow�, Richard Ireland
u�miechn�� si�.
- NIgdy nie palisz po?
- NIe uwierzysz, ale ju� to
kiedy� s�ysza�am. - Dziewczyna
ziewn�a i zsun�a pasmo jasnych
w�os�w z twarzy. - Zreszt�
powiniene� wiedzie�, co robi�, a
czego nie robi�.
- O jednym wiem na pewno -
powiedzia� - a to jest
fantastyczne.
Le�eli nago w ��ku w pokoju
501 w hotelu Shelley: tym razem
sp�dzili tu prawie godzin�.
Ireland zapali� papierosa i
wydmuchn�� k��b dymu w kierunku
sufitu. Na �cianach wisia�y trzy
litografie przedstawiaj�ce Led�
z �ab�dziem. W przy�mionym
�wietle majaczy�o drobne, o
ma�ych piersiach cia�o
dziewczyny koloru ko�ci
s�oniowej; by�a rozlu�niona,
oczy mia�a leniwe i zadowolone.
Spyta�a ochryple:
- A co z jutrem?
- Dzisiaj jutro czy jutro
jutro?
- Wiesz dobrze, o co mi
chodzi?
- NIe ma po�piechu. W studio
b�d� potrzebny dopiero wczesnym
popo�udniem.
- A potem?
- Co� wymy�limy.
- Zdawa�o mi si�, �e masz
nagra� tylko postsynchrony.
- Racja - kiwn�� g�ow�. -
Studio to nie problem.
Przez chwil� le�a�a w
milczeniu, obserwuj�c pasma dymu
w r�owawym p�mroku. Cichy pisk
opon na zakr�cie jakby wzmaga�
otaczaj�c� ich cisz�. Wreszcie
si� odezwa�a:
- Co teraz robisz oficjalnie?
- Mam dwudziestoczterogodzinny
plener.
- I nikt o nic nie pyta�.
- Tym razem nie.
POpi� z jego papierosa spad�
na nich oboje, mrukn�a i
poruszy�a si� strz�saj�c go
odruchowo obiema r�kami. A kiedy
si� otar�a o niego, po��danie
zn�w o�y�o. �miej�c si�,
przygarn�� j� jedn� r�k�, drug�
zgasi� papierosa w popielniczce
stoj�cej na tacy przy ��ku.
Zdumiona, szeroko otworzy�a
oczy.
- Ty chyba �artujesz.
- Ani mi to w g�owie.
- Ale przecie�...
- Przesta�, za du�o m�wisz.
- Lepiej odpocznij - za�mia�a
si� i przywar�a j�zykiem do jego
prawego ucha.
#/1#20
Charles Knollenberg siedzia� w
tyle wynaj�tego b��kitnego Volvo
144, trzymaj�c aparat
fotograficzny na kolanach.
Boczna szyba by�a opuszczona a
samoch�d sta� tu� przy
kraw�niku Mount Street, w
odleg�o�ci oko�o trzydziestu
jard�w od wej�cia do klubu
Wagabunda.
By� sam. Kiedy godzin� temu
zaparkowa�, celowo tak ustawi�
samoch�d, �eby tylne siedzenie
by�o mo�liwie w cieniu. NIe
pali�, prawie si� nie porusza�.
Zas�ona przeciwodblaskowa by�a
spuszczona na tyln� szyb�, tak
�e ludzie przechodz�cy od czasu
do czasu tu� obok chodnikiem nie
podejrzewali jego obecno�ci.
- Musz� ci przyzna� -
powiedzia� mu kiedy� Dannahay -
�e kiedy ci na tym zale�y,
potrafisz zamieni� si� w pos�g.
Knollenberg trzyma� na
kolanach aparat Hassebald z
jasnym teleobiektywem i
superczu�ym filmem. Jego wzrok
utkwiony w niepozornych d�bowych
drzwiach Wagabundy stawa� si�
czujny, ilekro� si� otwiera�y i
kto� wychodzi�. By�o tak cztery
razy, od kiedy zaj�� swoje
stanowisko obserwacyjne, ale
ten, na kt�rego czeka�, jeszcze
si� nie pojawi�. Dopiero za
pi�tym si� uda�o.
- Dobranoc panu - us�ysza�
g�os portiera. Drzwi zn�w si�
otworzy�y i zaraz potem ukaza�a
si� jego zwierzyna. Teraz -
przemkn�o Knollenbergowi przez
my�l. Uni�s� aparat, uliczne
lampy dobrze o�wietla�y twarz
m��czyzny, kiedy si� na u�amek
sekundy zatrzyma�, nim skr�ci� w
kierunku Park Lane. By�a to
jedyna, ulotna jak mgnienie oka
szansa, lecz Knollenberg z ca��
przytomno�ci� umys�u j�
wykorzysta�.
Gdy jednak obserwowa�
oddalaj�cego si� m�czyzn�, a
potem czeka� dobr� chwil�, nim
ruszy� - wiedzia�, �e Dannahay
wcale nie b�dzie zadowolony z
tego, co mu si� uda�o zdoby�.
#/1#29
Widz�c pasemko �wiat�a pod
drzwiami �ony, Ralph Mulholland
wystuka� cichy werbel.
- Mary Kay?
- Witaj - spojrza�a sponad
okular�w. - Jak by�o?
- Dobrze - ca�kiem dobrze.
Sko�czyli�my u Maxwella. By�em
pewien, �e ju� �pisz.
- Czytam ca�kiem niez��
ksi��k�.
Mulholland ziewn��,
rozpl�tuj�c supe� krawata. Mia�
pi��dziesi�t siedem lat i
postur� pi�karza graj�cego na
obronie. Przesz�o p� �ycia by�
m�em tej kobiety i nigdy tego
nie �a�owa�.
- Jakie by�y przem�wienia? -
spyta�a go �ona.
- Dzi�ki Bogu kr�tkie, z
wyj�tkiem jednego, wiesz,
czyjego. I wszystkie ��cznie z
moim z pewno�ci� zosta�y
natychmiast zapomniane. - Wyd��
policzki. - Dwukrotnie w tym
tygodniu s�ysza�em Petersona
recytuj�cego swoje bana�y, a
jeste�my skazani na s�uchanie go
znowu w pi�tek w Towarzystwie
Przyjaci� Ameryki.
- Co te� ty m�wisz!
- Maria Tudor mia�a
powiedzie�, �e kiedy umrze, na
sercu jej znajd� napis "Calais".
Ja b�d� mia� napisane "Sir Henry
Peterson".
- Biedaku. My�la�am, �e mo�e
cho� dzi� zmieni sw�j styl,
przecie� to by�o zebranie czysto
m�skie.
- Ani na jot�. Zreszt� nic go
nie obchodzi�o, tylko gada� i
gada�. ZUpe�nie nie potrafi�
zrozumie�, jak premier mo�e z
nim wytrzyma�. Ale ~a propos,
premiera nie by�o, zapalenie
krtani.
- Ty� te� czasem powinien na
to zachorowa�. Cz�ciej bym
ciebie widywa�a.
- Mulholland roze�mia� si�.
- Na przyk�ad w pi�tek?
- Na przyk�ad w pi�tek.
Zmarszczy� z powag� czo�o i
przy�o�y� r�k� do gard�a.
- Wiesz, zdaje mi si�...
- Zawsze lepiej by� ostro�nym
ni� potem... �a�owa�.
Pochyli� si� nad ni� i
poca�owa� j�.
- NIe s�dzi�em nigdy, �e
nadejdzie dzie�, kiedy b�dziesz
si� stara�a ingerowa� w
obowi�zki ambasadora
ameryka�skiego.
- NIech licho we�mie
Petersona. Dobranoc, Ralph.
- To obraza pa�stwa. Czy
zdajesz sobie z tego spraw�?
- Phi!
- Dobranoc, kochanie.
#/1#47
NOel Lander �ni�, �e tak jak
ojciec na�laduje Peter LOrre'a;
by� to jego popisowy numer.
- Widzisz, przyjacielu, jestem
tutaj, �eby doprowadzi� do
odzyskania - powiedzmy - pewnego
przedmiotu, kt�ry znikn�� w
tajemniczy spos�b. Jest to
przedmiot powszechnie lubiany i
do tego warto�ciowy... Jak by to
uj��... Bardziej zwi�zany z
reputacj� w�a�ciciela ni� z jego
kieszeni�...
NOel u�wiadomi� sobie, �e to
tylko sen. Dla jakiego� niezbyt
istotnego powodu stali przed
Lyc~ee Fran~caise na Brompton
Road naprzeciw Muzeum
Przyrodniczego i byli zupe�nie
sami.
Jego ojciec klasn�� w d�onie z
uznaniem i powiedzia�:
- NIe�le, ca�kiem nie�le.
- Naprawd�?
- Spr�buj jednak na�ladowa�
kogo� wsp�czesnego. To bardziej
dla ciebie odpowiednie. MNie za
to lepiej wychodz� ci dawniejsi,
tacy jak Bogart, Sanders,
Cagney.
- KIedy oni mi si� te�
podobaj�.
- Po prostu ogl�dasz w
telewizji za du�o starych
film�w.
Znowu u�wiadomi� sobie, �e to
wszystko mu si� �ni.
- S�uchaj, ty - NOel s�ysza�
w�asny g�os. - Jeste� facetem,
kt�ry za�atwia interesy i
decyduje o tym, co
najwa�niejsze...
- Edward G.?
- Zgad�e� od razu.
- Z nim musisz zaczeka�, a�
sko�czysz mutacj�.
Sen si� rozwia�, a on drgn��
jak �pi�cy psiak.
#/1#50
- Co z tob�? - spyta�a Helena
Olivares.
Jej m��, Roberto, kierownik
hotelu Shelley, siedzia� na
kraw�dzi ��ka w ich mieszkaniu
s�u�bowym. Zgarbiony trzyma� si�
za policzek.
- Co ci jest? - ponowi�a
pytanie, nagle wyrwana ze snu,
przera�ona.
- Z�b mnie boli - mrukn��.
- Bardzo?
- My�lisz, �e obudzi�em si� z
nadmiaru weso�o�ci?
Zignorowa�a t� uwag�.
- Wzi��e� co�?
- NIe.
- Anadin? Panadol?
- NIe.
- Dlaczego nie? - zapali�a
�wiat�o. - Jak dawno ci� boli?
Tylko Hiszpanie potrafi� tak
wymownie wzrusza� ramionami.
- MO�e dziesi�� minut.
- NIc na to nie robisz?
- Ju� ci m�wi�em.
- Dobry Bo�e - zawo�a�a Helena
Olivares - i ten cz�owiek
prowadzi hotel!
Energicznie wsta�a z ��ka, a�
jej podskoczy�y na g�owie
lok�wki, i posz�a do �azienki.
PO chwili wr�ci�a i wsp�czuj�co
powiedzia�a do m�a:
- We� t� pastylk�.
Uni�s� g�ow�, na twarzy jego
malowa� si� taki wyraz, jak
gdyby lada chwila mia� si�
podda� amputacji.
- Gdzie ci� boli?
Zrobi� nieokre�lony ruch.
- G�ra czy d�?
- D�.
- MUsisz wytrzyma� do rana.
Denty�ci nie odwiedzaj�
pacjent�w w �rodku nocy, a
je�eli nawet, to stary Gilbert z
pewno�ci� znalaz�by wym�wk�,
�eby jego to nie dotyczy�o.
Roberto Olivares zacz�� si�
miarowo ko�ysa�. JEgo �ona
wsun�a si� pod barwn� puchow�
ko�dr� i spojrza�a na zegarek.
- Za p� godziny przestanie
ci� bole�.
- Chyba tak. - Taka jest
rzeczowa, pomy�la� wrogo, taka
okropnie rzeczowa. Czasem
zupe�nie nie pojmowa� tej
Szkotki. Jedno by�o pewne: gdyby
to j� bola� z�b, zachowa�aby si�
tak samo. - Chyba tak -
powt�rzy� i doda�: - C� to jest
p� godziny? Drobiazg.
Za plecami us�ysza� szelest
gazety.
- NIc tu nie ma - odezwa�a
si�.
- Gdzie? - spyta� z
roztargnieniem.
- "Ludzi urodzonych pod
znakiem Strzelca czeka jutro
spokojny dzie� - czyta�a g�o�no.
- NIe sprzyja on w grze w karty
ani podejmowaniu �adnego ryzyka.
Pod wiecz�r mo�na oczekiwa�
niespodzianki w �yciu
towarzyskim, ale a� do
przysz�ego tygodnia, kiedy to
JOwisz..."
Jej m�� j�kn�� w duchu,
zamykaj�c mocno oczy.
NIe do wiary.
#/2#02
Renata Lander poruszy�a si�
niespokojnie, mimo g��bokiego
u�pienia zdaj�c sobie spraw�, �e
nadal jest sama w ��ku. Nagle
odzyska�a pe�n� �wiadomo��.
Wpatrywa�a si� w poduszk� le��c�
obok. Cienki p�ksi�yc dawa�
s�ab� po�wiat�. Usiad�a
odrzucaj�c ciemne, si�gaj�ce
ramion w�osy i zapali�a �wiat�o
mrugaj�c oczami.
Dziwne... R�kami obj�a
podkulone kolana, opieraj�c na
nich brod�. Trwa�a tak
nieruchomo, tylko jej my�li
zacz�y gor�czkowo pracowa�. Tak
p�no?
Odrzuci�a ko�dr� i na�o�y�a
szlafrok. NIm zesz�a po
schodach, zajrza�a do NOela.
Spa� mocno, odci�ty od �wiata,
jakby pad� w biegu i tak zastyg�.
"Dlaczego to robicie?" - z
mimowolnym wzruszeniem
przypomnia�a sobie jego s�owa i
zdumiony ton g�osu, teraz jakby
bli�sza jego roz�aleniu i
niepewno�ci. By�a prawie pewna,
�e zastanie Harry'ego w
saloniku, �pi�cego na otomanie
krytej barwnym kretonem.
Zdarza�o si� to ju� wiele razy i
wcale nie by�o dobre dla nich
obojga. Tym razem nie. �wiat�o
si� pali�o, ale otomana i fotele
by�y puste. Serce jej si�
�cisn�o i nie by�o to tylko
rozczarowanie. Wesz�a do kuchni,
�eby zrobi� kaw�, na pr�no
staraj�c si� uspokoi� rozbiegane
my�li.
S� pewne pytania, kt�rych
m�odzi nigdy nie powinni zadawa�
rodzicom i oczekiwa� wiarygodnej
odpowiedzi. Czeka�a cierpliwie,
a� woda si� zagotowa�a i
fili�ank� "szatana" zanios�a
sobie do saloniku, gdzie - co
jej si� rzadko zdarza�o -
zapali�a papierosa, nerwowo,
niezr�cznie, tak �e dym zacz��
j� piec w oczy.
Harry, pomy�la�a ju� bez
cienia gniewu, na mi�o��
bosk�... Naprawd� do�� tego.
#/2#10
To fakt, �e Dannahay zdoby�
sobie dobr� opini� dzi�ki pracy w
Fbi. Reszta nie by�a ju� taka
bezsporna. Cho�by to, czy
naprawd� tak bardzo przypomina�
Mcqueena; kr��y�a te� plotka, �e
�pi zawsze z r�k� na s�uchawce
telefonu. Czy to by�a prawda,
czy nie, w ka�dym razie, kiedy
KNollenberg zadzwoni� do niego,
s�uchawka zosta�a podniesiona,
nim rozleg� si� drugi sygna�.
- Tu Dannahay. - Rze�ki, jakby
w�a�nie czeka�.
- Mam go, JOhn.
- �wietnie.
- NIestety samego.
- Cholera jasna.
- Tamten wyszed� wcze�niej.
- Ile czasu up�yn�o mi�dzy
jednym a drugim?
- Osiem minut.
- Do diab�a.
- NIe mam wp�ywu na to, co
kto� robi.
- NIe domy�li� si�, �e go
�ledzisz?
- NIe.
- �liski jak w�gorz. Ale
trudno to po nim pozna�.
- Nawet nie spojrza� w moj�
stron�. Ale wzi�wszy pod uwag�
czas i przes�on�, jakiej
u�y�em, odbitki b�dziesz mia�
pierwsza klasa.
- Okay - powiedzia� Dannahay.
- Dobre i to, przywieziesz mi
zaraz?
- Je�li trzeba.
- A je�li nie?
- P�jd� spa� - powiedzia�
znu�ony Knollenberg - nim sen
mnie z�apie.
- Dobra. NIe ma po�piechu.
Wystarczy, jak mi przywieziesz
rano. A wi�c o dziewi�tej.
- B�d� z pewno�ci�.
#/2#44
JIm Usher, nocny portier
hotelu Shelley, siedz�c w swojej
szklanej klatce tu� za recepcj�
zdusi� dziesi�ty niedopa�ek z
filtrem i rzuci� leniwym
wzrokiem na wczesne wydanie
kt�rego� z najbardziej
popularnych dziennik�w. Jego
brat pracowa� jako linotypista
na Fleet Street i wracaj�c nad
ranem do domu na Bayswater
zawsze podrzuca� mu plik gazet.
Im d�u�ej JIm Usher czyta�
dzienniki, tym bardziej by�
przekonany o przepa�ci
istniej�cej pomi�dzy
rzeczywistym �wiatem, jaki zna�,
i tym, jaki ukazywano drukiem.
O, na przyk�ad tutaj: idiotyzm.
Przecie� niedawno sam na w�asne
uszy s�ysza� przez radio tego
cz�owieka i �mia� si� do
rozpuku, ale to, co tu napisa�,
wcale weso�e nie by�o.
Potrz�sn�� z niesmakiem g�ow� i
odwr�ci� stron�.
Tylko chwilami nie mia� powodu
do oburzenia. Ka�dy g�upiec
wiedzia�, �e wiosna w ca�ej
pe�ni, jak to wida� by�o na
fotografii tulipanowych klomb�w w
St. James's Park i kasztan�w a�
ci�kich od kwiat�w. To by�a
rzetelna informacja. Ale
twierdzi�, �e Lenny Carmody jest
agresywnym ma�kutem, kiedy nigdy
w �yciu nie potrafi� on
atakowa�, to �garstwo. A jeszcze
gorsza ta wzmianka o Ryszardzie
Ireland, �e podpisa� kontrakt z
telewizj� na nowy serial, i jego
zdj�cie z �on� Ruth: "Oto
widzimy szcz�liwe po��czenie
mi�o�ci i sukcesu", co ju� by�o
wierutn� bzdur�, oczywist� dla
wielu os�b, no i dla samego
Ushera, gdy� w�a�nie Ireland w
numerze na pi�tym pi�trze mia�
schadzk� z jak�� dziewczyn�. NIe
pierwszy raz. Na domiar
wszystkiego wcale si� z tym nie
kry�, jak gdyby anonimowo��
uwa�a� za kiepsk� reklam�.
Us�ysza� przyt�umiony ha�as,
wyjrza� przez okienko na
opustosza�y, jasno o�wietlony
hall. Z oci�ganiem od�o�y�
gazet�, wsta� sztywno.
Panowa�a cisza, a on ju� nie
by� w stanie przypomnie� sobie,
jaki to w�a�ciwie d�wi�k go
zaniepokoi�. Rozejrza� si�
podejrzliwie; od p�okr�g�ego
stoiska z pismami, kiosku z
pami�tkami, stoiska z
kosmetykami i agendy biura
podr�y dzieli�a go du�a
p�aszczyzna wy�o�onej dywanem
pod�ogi. Odwr�ci� si�, min��
drzwi wind z r�anego drzewa i
szerokie schody. U podn�a
kwadratowej szklanej �ciany
wychodz�cej na North Audley
Street sta�y pod�u�ne misy z
kwiatami. W �cianie tej
znajdowa�y si� podw�jne drzwi
wej�ciowe z ci�kimi jak
mosi�ne dyski uchwytami. Usher
zatrzyma� si� przed nimi
skrzy�owawszy r�ce, wpatrzony w
rozjarzon� sodowym �wiat�em
ulic�.
Na zewn�trz by�o tak samo
spokojnie jak tu, w hotelu. NIc.
Nikogo... Zacisn�� usta i
spojrza� na zegarek. Dopiero za
trzy godziny pojawi� si�
sprz�taczki. Co� mu si�
przywidzia�o, ot co.
#/2#53
Cholerna wilgo�...
Eddie Raven poruszy� si�
gniewnie pod przykryciem z
gazet, z pijackiego snu zbudzony
szmerem wody. Przez jakie�
dwadzie�cia sekund ani drgn��.
Wreszcie odkry� wyn�dznia��
twarz i rozejrza� si�
boja�liwie. W ustach mia�
gorycz, w g�owie wali� mu kafar,
wzrok przys�ania�a mg�a. NIe
wiedzia�, gdzie jest, nie m�g�
sobie przypomnie�. Usi�owa�
rozpozna� zamazany wysoki
kszta�t, chwiej�cy si� przed
nim w s�abym blasku ksi�yca jak
fala przyp�ywu.
Krzykn�� i w panice zacz�� si�
d�wiga�, a kiedy omal nie
przewr�ciwszy si� spojrza� za
siebie, nagle odzyska� pe�n�
�wiadomo��.
Fontanna, o Jezu, to ta
dra�ska fontanna.
Sta� niepewnie, musia� chwyci�
si� kamiennego obmurowania, �eby
odzyska� r�wnowag�; wtedy
poczucie koszmaru pierzch�o, a
jaka� cz�stka jego dawnego ja
zacz�a zdawa� sobie spraw� z
komizmu sytuacji.
Roze�mia� si�, a w�a�ciwie
zakraka�. �e te� musia� w�a�nie
tu... I nagle znowu wszystko si�
zamaza�o, gniew pierzchn��.
POchyli� si� nisko i zanurzy�
twarz w wodzie. Co� mrucz�c pod
nosem wr�ci� do porozrzucanych
gazet i zacz�� je niezr�cznie
zbiera�. Dwie butelki po winie
odwr�ci�y nagle jego uwag� od
wykonywanej czynno�ci, uni�s� je
i zmru�ywszy jedno oko sprawdzi�
kolejno, czy naprawd� s� puste,
potem rzuci� je przed siebie w
stron� pomnika.
Zn�w si� wyci�gn��, owini�ty
starannie gazetami. Ale za
drugim razem sen nie przychodzi
�atwo, wiedzia� o tym dobrze.
Oszo�omienie winem min�o,
zaczyna� si� przygn�biaj�cy kac.
#/3#06
- Za dwana�cie godzin -
powiedzia� konstabl Yorke jad�c
powoli labiryntem uliczek ko�o
Shepherd Market - najgorsze
b�dzie chyba za mn�.
- A ile b�dzie druhen?
- Trzy.
- NIgdy jeszcze nie by�e�
dru�b�?
- NIgdy.
- To nic wielkiego, b�d�
spokojny.
- Ka�dy tak m�wi.
- Wsta�, powiedz kilka s��w i
ko�cz szybko - tak� rad� mi
kiedy� dano.
- A kiedy ty przeszed�e� pr�b�
ogniow�?
- Zaraz po �lubie - odpar�
Dysart z grymasem
przypominaj�cym u�miech, co mu
si� zdarzy�o pierwszy raz tej
nocy. - Trzeba by�o wielu lat,
�ebym odzyska� reputacj�. -
Urwa�, jakby dla osi�gni�cia
lepszego efektu. - Fatalnie mi
posz�o, zapomnia�em imienia
w�asnej �ony. Wsta�em,
otworzy�em usta i... ani be, ani
me! By�em jak sparali�owany,
straci�em mow�.
- PO co� mi to opowiedzia�?
- Tobie si� taka kompromitacja
nie przydarzy, takiej katastrofy
nie prze�y� nikt, od kiedy
wynaleziono zwyczaje weselne. -
Jaki� kot wypad� z cienia. -
Tobie z pewno�ci� dobrze
p�jdzie.
- MUsisz tu sprawdzi�.
Yorke zatrzyma� w�z przed
niewielkim naro�nym sklepem.
Stalowe siatki chroni�y drzwi i
szyby wystawowe przed kradzie��.
Na ciemnozielonym szyldzie
widnia� z�oty napis: Russel
- Rusznikarz. Dysart wysiad�,
sprawdzi� zamki; lornetki, pasy
z nabojami, wabiki ukaza�y si� w
b�ysku jego latarki.
- Kt�rej� pi�knej nocy -
powiedzia�, oci�ale wracaj�c na
swoje miejsce obok kierowcy -
kto� obrobi ten sklepik. - Z
braku ruchu by� oty�y. - Na
przyk�ad Ira.
- Masz przeczucie?
- Co� w tym rodzaju.
Przejechali powoli ko�o kina
Curzon i skr�cili w lewo.
- Russel bardzo dba o
bezpiecze�stwo.
- By� mo�e - zgodzi� si�
Dysart. - Jednak wiesz, jak to
bywa. Czasem si� odzywa ten
sz�sty zmys�.
- Teraz ci si� odezwa�?
- Teraz i nie teraz.
- MIejmy nadziej�, �e si�
mylisz - powiedzia� Yorke
przechodz�c na wy�szy bieg. -
MIejmy nadziej�, �e w czasie
naszej s�u�by nic si� nie
zdarzy. MOje starannie
zapakowane jutro czeka na mnie.
Punkt si�dma chc� mie� s�u�b� z
g�owy.
Rozmow� przerwa� trzeci g�os z
radia.
- Orze� Jeden, Orze� Jeden,
czy mnie s�yszycie?
- Szczekaj sobie, szczekaj,
psia twoja twarz - mrukn�� do
siebie Dysart. Si�gn�� po
s�uchawk� i nacisn�� guzik.
- Halo, kontrola, tu Orze�
Jeden.
#/3#30
Ryszard Ireland patrzy� ze
zdumieniem, jak ga�ka w drzwiach
bardzo powoli obraca si� to w
jedn� stron�, to w drug�. Le�a�
na boku i obserwowa� to jak
zahipnotyzowany. Cho� �wiat�o u
sufitu by�o mocno przy�mione,
nie m�g� si� myli�, le�a�
zreszt� na wprost drzwi.
Z pocz�tku my�la�, �e mu si�
zdaje, �e mo�e nawet �ni. Ale
nie. Przypadkiem akurat si�
obudzi�. Kto� obraca� bia��
metalow� ga�k� z denerwuj�c�
ostro�no�ci�. Ireland s�ysza�
nawet jakby cichy chrobot.
Lodowaty pot wyst�pi� mu na
czo�o. Zatrzask by� otwarty,
widzia� to, a klucz tkwi� w
zamku.
MIja�y sekundy. Wreszcie
przesta�o chrobota�, ga�ka
znieruchomia�a. Napi�ty do
granic ostateczno�ci Ireland
wstrzyma� oddech, chaotycznie
rozwa�a�, co robi� - czy
zawo�a�, czy chwyci� za telefon,
czy te� podbiec do drzwi i
sprawdzi�, kto si� za nimi
znajduje. W rezultacie nic nie
zrobi� - w ka�dym razie jeszcze
nie wtedy. Jakiekolwiek
dzia�anie przekracza�o jego
mo�liwo�ci. NIe m�g� si� zmusi�
do najmniejszego ruchu. Le�a�
nas�uchuj�c, wpatrzony w drzwi,
sparali�owany strachem.
Niesko�czenie powoli min�o
par� minut, cisz� przerywa�
tylko spokojny oddech Gabrieli.
Si�gn�� do wy��cznika, pok�j
pogr��y� si� w ciemno�ci. Z
trudem pozby� si� uczucia, �e
kto� go obserwuje.
Gabriela poruszy�a si� i
spyta�a niewyra�nNie:
- Co si� sta�o?
- NIe, nic... nic.
Pewno nawet nie s�ysza�a jego
odpowiedzi. Ireland chwil�
odczeka�, potem wsta� ostro�nie
i na palcach podszed� do drzwi;
mdli�o go. Wstrzymawszy oddech
nas�uchiwa�, lecz s�ysza� tylko
walenie w�asnego serca. Kto o
tej porze nocy m�g� myszkowa�
pod drzwiami hotelowymi? Jedno
wiedzia� na pewno: nie otworzy
drzwi, �eby sprawdzi�. I nie
wezwie nocnego portiera. Zreszt�
z pewno�ci� to by� portier na
obchodzie. W takim razie
zrobi�by z ig�y wid�y.
Przy�o�y� prawe ucho do drzwi.
POszed� sobie, pomy�la�.
Ktokolwiek to by�, poszed� ju�
sobie. Przyzwyczaiwszy si� do
ciemno�ci widzia� wyra�nie
klamk� - by�a nieruchoma.
Jeszcze chwil� odczeka� na
mi�kkich nogach, wreszcie si�
wyprostowa� i bezszelestnie
wr�ci� do ��ka. Kiedy po�o�y�
si� ko�o rozgrzanej snem
dziewczyny, zacz�� dr�e� jak w
febrze. Trwa�o to przez d�u�sz�
chwil� i dzi�kowa� Bogu, �e ona
�pi i nie widzi, w jakim stanie
si� znajduje.
NIe by� to widok wart
ogl�dania.
#/3#41
Shirley Bassey �piewa�a swoim
charakterystycznym st�umionym
g�osem gdzie� w Europie:
...nie mo�na z tob� �y�,@ lecz
wiem, �e bez ciebie �y� nie
mog�@ i cokolwiek by� uczyni�,@
ja nigdy, przenigdy...@
REnata Lander gwa�townie
wy��czy�a radio, nagle
u�wiadamiaj�c sobie s�owa,
zupe�nie jakby kto� dotkn��
otwartej rany. PI�a trzeci�
fili�ank� kawy, a sze��
niedopa�k�w zgniecionych
nieporz�dnie le�a�o w
popielniczce obok. By�a
�miertelnie zm�czona, a jednak
nadal nie mog�a odzyska�
spokoju, to wracaj�c my�l� do
tego, co si� zdarzy�o, to
wybiegaj�c w przysz�o��,
szarpana dziesi�tkiem
w�tpliwo�ci, pyta� bez
odpowiedzi.
Jego fotografia na bibliotece
wygl�da�a, jakby j� dopiero co
wstawiono w ramki. Ale on si�
zmieni�. ONa te�. Oczywi�cie,
ka�dy cz�owiek si� zmienia,
wszyscy i wszystko, wewn�trz i
na zewn�trz. PI�tna�cie lat to
szmat czasu, a zmienno�� jest
jedynym pewnikiem w �yciu. Pi�
teraz wi�cej, zw�aszcza od
Ankary. Sta� si� ma�om�wny,
przynajmniej do niej mniej si�
odzywa�. I potrafi� wpa�� w tak�
w�ciek�o��, �e umiera�a ze
strachu. Jak dzi� w nocy... i
jak wczoraj. Wszystko si� teraz
zmieni�o. Zawsze �atwo oboje
wybuchali gniewem, nawet na
pocz�tku, ale zaraz potem
�miali si� z tego.
Zapali�a nast�pnego papierosa,
pogr��ona we wspomnieniach,
nas�uchuj�c jednak czujnie
odg�osu jego klucza w zamku.
Pragn�c tego z ca�ego serca.
Mi�o�� fizyczna przesta�a
odgrywa� rol�. Dawno si� o tej
smutnej prawdzie przekona�a -
jeszcze przed Ankar�, jeszcze
nim Catherine Vanson wszystko
zepsu�a. Nadal umia� okazywa�
czu�o�� i troskliwo��, ale zbyt
cz�sto w ci�gu ostatnich kilku
miesi�cy rozdziela�a ich jaka�
bariera, za kt�r� on kry� si� i
albo pi�, albo si� w�cieka�.
Dlaczego? Prac� mia� ciekaw�,
tak przynajmniej m�wi�. W
LOndynie czu� si� dobrze, lubi�
LOndyn. I nie mia� nikogo na
boku.
NIe musia� jej nawet o tym
m�wi�, i tak wiedzia�a. Wi�c
dlaczego? W domu panowa�o
napi�cie jak nigdy dot�d. Tylko
w towarzystwie NOela by�
spokojny, rozlu�niony. Z
rado�ci� s�ucha�a ich rozm�w i
�art�w, obserwowa�a niem�dre
zabawy. W tej wi�zi widzia�a
ratunek dla nich wszystkich.
Gdzie� on jest, na mi�o��
bosk�, o tej porze nocy?
Kr�ci�a si� nie mog�c znie��
napi�cia nerwowego. Za �adne
skarby nie b�dzie dzwoni� po
ludziach, wtedy dopiero
zacz�yby si� plotki, tak jak
wtedy z powodu Catherine Vanson.
Raz zupe�nie wystarczy.
Sprawdzi�a drzwi wej�ciowe i
zajrza�a do gara�u - bez powodu,
bo nie wzi�� wozu, ale na
wszelki wypadek.
"Wyno� si�, wyno�, do jasnej
cholery!" - s�owa te ci�gle
jeszcze dudni�y jej w g�owie.
Samoch�d sta� w gara�u, ale
jego w nim nie by�o - by�a to
mo�liwo��, kt�ra przemkn�a jej
przez my�l w chwili zapalenia
�wiat�a. Przez sekund� �udzi�a
si� nadziej�, �e po powrocie do
domu, zamiast i�� na g�r�,
zasn�� w samochodzie.
Omyli�a si�; co za g�upota
przypuszcza� co� takiego! W
ka�dym razie zabra� z krzes�a w
saloniku marynark� i dziesi��
funt�w z kuchni, trzymali je tam
zawsze na wszelki wypadek.
Zauwa�y�a to jak�� godzin� temu
i stara�a si� nie my�le�, jak
z�owr�bne ma to znaczenie.
Renata Lander zmarszczy�a
czo�o, staraj�c si� przep�oszy�
ogarniaj�c� j� panik�. Id�c po
schodach powiedzia�a g�o�no jak
modlitw�:
- Kocham ciebie, Harry, czy
s�yszysz?
#/4#07
Dy�urny inspektor kaja� si�:
- Bardzo pana za to
przepraszam, szefie.
- NO c�, trudno, fa�szywy
alarm.
- Prze�pi si� pan troch�?
Nadintendent Mcconnell poprawi�
czarny krawat i odpar�, �e
jeszcze nie wie.
- Wystarczy, �ebym si� ubra�,
a wtedy mog� pracowa� jak
maszyna przez nast�pne dwana�cie
godzin.
- To dobra metoda, szefie.
Wyszed� z dzia�u kontroli w
NOwym Scotland Yardzie i wr�ci�
do swego pokoju, gdzie
znajdowa�o si� schludne biurko i
opuszczone w po�piechu polowe
��ko. By� wysokim, atletycznie
zbudowanym m�czyzn� o
kwadratowych ramionach i lekkim
chodzie. Czarny krawat nosi�
jako �a�ob� po znajomym
sier�ancie, kt�ry trzy dni temu
zosta� zastrzelony, gdy �ciga�
bandyt�w, uczestnik�w napadu na
bank. Z pude�ka na biurku wzi��
mi�t�wk�, rozgryz� j� i zacz��
pisa� na brudno list
kondolencyjny do wdowy po
sier�ancie. Gwa�town� �mier�,
wszystko jedno czyj�, zawsze
uwa�a� za co� strasznego.
Trzydzie�ci lat s�u�by nie
st�pi�o jego wra�liwo�ci.
Wierzy� �wi�cie, �e pewnego dnia
znajdzie si� jaki� or� przeciw
gwa�towi, cho� Bogu jednemu
wiadomo, kiedy to nast�pi i co
to b�dzie. Jak bardzo �wiat
potrzebowa� mi�osierdzia!
"Droga pani Stockwell" -
zacz�� pisa� i urwa� wpatruj�c
si� w okno. NIe do wiary, jak
wcze�nie o tej porze zaczyna
�wita�. Ledwie kwadrans po
czwartej, a ju� szarzeje na
wschodzie.
#/4#20
- POwtarzam panu - powiedzia�
krupier - jak by�o.
- Fantastyczne - mrukn��
Dannahay g�adz�c si� po rudej
szczecinie na brodzie.
- W rezultacie wygra�.
- Ile?
- Sze��set, mo�e siedemset.
- Fantastyczne - powt�rzy�
Dannahay. - Z�apa� dwie sroki za
ogon.
Krupier mia� twarz zupe�nie w
stylu El Greca, nie z naszej
epoki - d�ug�, w�sk�, ��taw� i
jak�� bez wyrazu. Dannahay nigdy
w �yciu nie widzia� takich
d�ugich palc�w u r�k, zupe�nie
jak paj�cze macki i do tego z
pier�cionkami.
- Jak d�ugo by� u was?
- Czterdzie�ci minut.
- Przez ca�y czas z tym
Libijczykiem?
- Dopiero pod koniec LIbijczyk
wyszed� pierwszy, jak
poprzednio.
Dannahay skin�� g�ow�. Mia�
przed sob� zapis czyjej� gry -
stawki i obstawione numery.
Spojrza� na dwie kolumny, kt�re
tworzy�y zakodowan� informacj�,
i cicho gwizdn��. Na dodatek
sze��set czy siedemset funt�w
zysku! NIe ma na �wiecie
sprawiedliwo�ci.
- W ostatniej fazie zacz��
gra� bardziej ryzykownie,
prawda?
- Tak.
- Czy wtedy, kiedy zacz�o mu
dobrze i�� i zamierza� odej��?
Krupier potrz�sn�� g�ow�.
- Wygra� wcze�niej. POd koniec
zawsze gra tak samo, cheval i
carr~e.
- Zawsze?
- Tak.
- Krupier w lekkim p�aszczu
deszczowym narzuconym na smoking
sta� niezdecydowany w mieszkaniu
Dannahaya. Patrz�c na niego
Dannahay pomy�la�, �e nigdy nie
widzia�, �eby ten cz�owiek
mrugn�� powiekami.
- NO, to dzi�kuj� panu -
powiedzia� wreszcie z naciskiem
Dannahay. Czu� si� bardzo
zm�czony. - Pewno ju� czwarta.
- Ile razy mam jeszcze
prowadzi� tego rodzaju zapiski
dla pana?
- O, ju� niewiele, mo�e raz.
Krupier ruszy� w stron� drzwi.
Koperta le�a�a na p�ce w hallu,
zabra� j� przechodz�c.
- Dobranoc - zawo�a� za nim
Dannahay. - Ciao.
#/4#48
Eddie Raven mia� racj�, �e nie
uda mu si� zasn�� ponownie, ale
tym razem przyczyn� by� �wiergot
ptak�w. Z ich powodu i w og�le z
powodu ha�asu by�o to fatalne
miejsce, cholernie �le wybra�.
NIgdy wi�cej nie b�dzie tu
nocowa�. Tylko w metro mo�na si�
by�o schroni� przed ptasi�
wrzaw�, zw�aszcza latem nie do
zniesienia, a ju� nigdy z
pewno�ci� nie u�o�y si� przy tej
sikaj�cej g�o�no fontannie.
Usiad� na stopniach pomnika
Roosevelta i o�owianym wzrokiem
wpatrywa� si� w Grosvenor
Square. Ciemno�� prawie ju�
znikn�a. Naprzeciwko, w
ambasadzie indonezyjskiej,
zapomnieli zdj�� flag�; zwisa�a
martwo w nieruchomym powietrzu.
Setki �wit�w ogl�da� przepity
Eddie Raven czuj�c wewn�trz
pal�cy b�l i zadaj�c sobie
przykre pytania, gdzie i��, na
co liczy�. POdni�s� obola��
g�ow� i stwierdzi�, �e nie
podoba mu si� wygl�d nieba. Do
diab�a, lada chwila mo�e si�
rozpada�. D�wign�� si� wi�c i
ruszy� cz�api�c zniszczonymi
buciskami, w strz�pach
r�kawiczek. Przy najbli�szym
drzewie wsun�� r�k� w warstwy
ubra� i odda� mocz.
Czu� gorycz ��ci w ustach,
kiedy skierowa� si� w stron�
Marble Arch. Zna� w pobli�u
kilka miejsc, gdzie nieco
p�niej m�g� liczy� na lito��
przechodni�w. Do tego czasu
b�dzie musia� znale�� jakie�
suche miejsce z dala od tych
pzekl�tych ptak�w.
Samochody na Grosvenor Square
potrafi�y by� utrapieniem, ale
nie o tej porze. Eddie Raven
przeszed� po pasach, chwiejnie
kieruj�c si� w stron�
wschodniego naro�nika North
Audley Street. NIebo z wolna
ja�nia�o. Na g�rnym pi�trze
zewn�trznych schod�w po�arowych
hotelu Shelley ujrza� ostry
b�ysk �wiat�a i to by�o
ostatnie, co widzia�.
KUla, kt�ra go dosi�g�a,
zako�czy�a wszystko ostatecznie.
�wit
#/4#52
Wyrwana ze snu Helena Olivares
usiad�a gwa�townie na ��ku.
- Co to by�o?
- Jak to, co to by�o? -
wyb�ka� Roberto.
- NIc nie s�ysza�e�?
- Jakby strza�, to masz na
my�li?
Wsta�a z ��ka