2201

Szczegóły
Tytuł 2201
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

2201 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 2201 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

2201 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Francis Clifford �egnaj Grosvenor Square Tom Ca�o�� w tomach Polski Zwi�zek Niewidomych Zak�ad Nagra� i Wydawnictw Warszawa 1993 Prze�o�y�a Irena Dole�al_Nowicka T�oczono w nak�adzie 100 egz. pismem punktowym dla niewidomych w Drukarni PZN Warszawa, ul. KOnwiktorska 9. Pap. kart. 140 g kl. III_B�1 Ca�o�� nak�adu 50 egz. Przedruk z Instytutu Wydawniczego "Pax" Warszawa 1982 Pisa� R. Du� KOrekty dokona�y: B. Krajewska i K. Kruk Je�li zaczniemy od pewnik�w,@ sko�czymy na w�tpliwo�ciach;@ je�li jednak zaczniemy od w�tpliwo�ci@ i trwa� w nich b�dziemy cierpliwie,@ sko�czymy na pewnikach.@ (Francis Bacon) Ksi��k� t� po�wi�cam moim przyjacio�om z Warwick Lane i Lower JOhn Street w LOndynie i z East 49 th Street w NOwym JOrku, dzi�kuj�c im za pomoc okazywan� niezmiennie w ci�gu wielu lat. Wszystkie postacie tej ksi��ki zrodzi�y si� z imaginacji autora i �aden z opisanych wypadk�w jak dot�d si� nie zdarzy�. Cz�� pierwsza Ciemno�� #/23#59 Dannahay podni�s� wzrok znad raportu, kiwaj�c przy tym g�ow� jak cz�owiek intensywnie my�l�cy, i powiedzia� do Knollenberga: - Postaraj si� go pstrykn��, Charles. - Dobra. - MO�e uda�oby si� jeszcze dzi�? - Dobra. - Tylko bez wyg�up�w, m�wi� serio. #/24#00 Nieraz ju� si� k��cili, ale jeszcze nigdy tak jak dzi�. - Wyno� si�! Nieraz w�ciekali si�, ona p�aka�a, ale nigdy a� tak. - Wyno� si�, do jasnej cholery! Sto razy, mo�e tysi�c, no c�, pi�tna�cie lat razem. Ale nigdy dot�d tak gwa�townie, tak bezwzgl�dnie. - Suka! - krzykn�� i z oczyma rozpalonymi w�ciek�o�ci� wypad� w oczekuj�c� noc, trzasn�wszy drzwiami. Dom a� zadr�a�. Renata Lander nie us�ysza�a oddalaj�cych si� krok�w. Sta�a nieruchomo, d�o�mi �ciskaj�c skronie jak w koszmarze, a trza�ni�cie drzwiami nadal hucza�o jej w g�owie. S�ysza�a je ci�gle w strasznej ciszy, jaka nasta�a, przypominaj�c te wszystkie awantury w ci�gu wielu lat, kt�re znaczy�y ich wsp�ln� drog� a� do dzi�. Bo�e, o Bo�e! Us�ysza�a jaki� d�wi�k, odwr�ci�a si�. Na dole schod�w sta� Noel w kraciastej pi�amie, blady i przera�ony. - Co si� sta�o? - Tw�j ojciec wyszed�. Mruga� oczami. Czterna�cie lat... Czasem wygl�da� jak doros�y m�czyzna. Ale teraz jeszcze dzieciak, wystraszony dzieciak o zaczerwienionych oczach, kt�rego �wiat wci�� trwa�, kt�ry dopiero mia� odebra� swoj� lekcj� �ycia. - A przedtem - spyta�. G�os mu si� za�ama�, przechodzi� w�a�nie mutacj�. - Co si� sta�o, przedtem? - Chyba s�ysza�e�? - NIe s�ysza�em. - Posprzeczali�my si� - odpowiedzia�a, czuj�c md�o�ci. PO co on zszed� na d�? Ca�a nasza ulica musia�a to s�ysze�. - Znowu go rozgniewa�a�? - Nawzajem si� rozgniewali�my. - Dlaczego? - spyta� z gorycz� i zdumieniem. - Dlaczego to robicie? - Wracaj do siebie - powiedzia�a, jakby to m�wi� kto� inny. - Nie zadawaj mi idiotycznych pyta�. Za p�no spostrzeg�a, jak bardzo go zrani�a, nazbyt zrozpaczona, by zajmowa� si� prze�yciami NOela. S�ucha�a z budz�cym si� wsp�czuciem, kiedy ruszy� po schodach, ale nie drgn�a, nie mog�a. Sta�a w miejscu, patrz�c przed siebie wzrokiem zamglonym od �ez. Id� do diab�a, Harry... Id� do diab�a... NIe wiedzia�a, jak d�ugo to trwa�o, czas straci� dla niej sw�j wymiar. Trza�ni�cie drzwiami jeszcze rozsadza�o jej m�zg, ka�de rani�ce zdanie, jakich sobie nie szcz�dzili, jeszcze pulsowa�o, wspomnienie ka�dego przekle�stwa i gestu. "Wyno� si�! - czy� sama tego nie pragn�a? - Wyno� si�, do jasnej cholery!" NIe pami�ta�a zupe�nie, czy pogasi�a �wiat�a, co si� z ni� w og�le dzia�o, nim posz�a na g�r�. Wstrz�sa�y ni� dreszcze, nogi ci��y�y. NOel zostawi� swoje drzwi otwarte. Uchyli�a je nieco szerzej i powiedzia�a do skulonej postaci: - Bardzo mi przykro, NOel. NIe odpowiedzia� jej, cho� z pewno�ci� jeszcze nie spa�. NIe potrafi�a si� zdoby� na nic wi�cej. ZUpe�nie wyczerpana odwr�ci�a si� i wesz�a do du�ej sypialni. Ci�gle wstrz�sana dreszczami, oszo�omiona, rozebra�a si� i wsun�a pod ko�dr�, kul�c si� jakby w obronnym ge�cie. Nieco p�niej us�ysza�a Harry'ego na dole. Niemal usypia�a ju�, kiedy u�wiadomi�a sobie, �e wr�ci�. By�o po wp� do pierwszej. Zesztywnia�a, znowu ogarn�� j� gniew. Ale zreflektowa�a si�: Dalsza sprzeczka, po co? Jestem �pi�ca, nic mnie nie obchodzi, b�d� spa�. Czeka�a jednak, �e lada chwila us�yszy jego kroki na schodach. Na pr�no, znowu wyszed�. Dzi�ki Bogu, nie tak gwa�townie jak poprzednio, a wi�c mo�e troch� oprzytomnia�. Id�, gdzie chcesz, pomy�la�a z zawzi�to�ci�, jak sobie pochodzisz, to ci z�o�� wywietrzeje z g�owy. Dreszcze, napi�cie powoli ust�powa�y. Ogarnia�a j� fala znu�enia. Wtuli�a twarz w poduszk� i rozp�aka�a si� bezg�o�nie. Tak �le jak dzi� nie by�o jeszcze nigdy. NIgdy... O Bo�e, co ona nawygadywa�a! #/0#28 Eddie Raven czeka� niecierpliwie na ty�ach restauracji Sin NOmbre, ciekaw, co da mu nieznajomy. Dwadzie�cia minut temu przeszuka� pojemniki na stacji kolei podziemnej Bond Street, szukaj�c gazet i papier�w, �eby si� nimi przykry� na noc. O tej porze roku nie tyle by�o zimno, ile raczej wilgotno i cholerna rosa. - Byle co wystarczy - powiedzia� ochryple do nieznajomego i ku swej uldze spostrzeg� w jego oczach b�ysk lito�ci, a to zwykle oznacza�o jak�� ja�mu�n�. Trzykrotnie pr�bowa�, nim znalaz� si� przed Sin NOmbre, i zawsze bez skutku - pierwszy raz zwymy�lano go, za drugim gro�ono, za trzecim wyrzucono. Duma to by�o m�tne poj�cie majacz�ce w przesz�o�ci i wiedzia� dobrze, czego si� mo�e spodziewa�, robi�c sw�j obch�d. Najwa�niejsze, �eby co� zdoby�, a poza tym niech si� wypchaj�. - MO�e by� byle co. NIe by� tak stary, na jakiego wygl�da�, ani tak gruby czy nieforemny. Pod zawszonymi warstwami ubrania jego bia�e jak larwa cia�o by�o ko�ciste i chude, a szczecina brody dodawa�a wiele do jego pi��dziesi�ciu lat. �ycie dawno ju� go z�ama�o, przekrwione oczy spogl�da�y t�po na �wiat. Sta� teraz ko�o s�u�bowego wej�cia do restauracji na ty�ach North Audley Street z paczk� gazet pod pach�, gmeraj�c przy sznurku, jakim by� przewi�zany jego pozbawiony guzik�w p�aszcz, jakby on sam by� paczk�. Na g�owie nosi� brudn� we�nian� czapk�. - Masz - powiedzia� nieznajomy wracaj�c; zmiana w jego g�osie �wiadczy�a, �e zaczyna� �a�owa� swego odruchu. - MO�esz to wzi��. Dwie butelki, dwie butelki czerwonego maroka�skiego wina! Eddie Raven schwyci� je �apczywie. O Jezu! - Dzi�kuj� panu. - Da�em pierwszy i ostatni raz, zrozumiano? - Dzi�kuj� panu. Uradowany poku�tyka� przed siebie, skr�ci� ko�o hotelu Shelley, kieruj�c si� w stron� Grosvenor Square. Dwie butelki - i to jak �atwo zdobyte! NIe jakie� tam resztki przez kogo� zostawione. Za czwartym razem uda�o si�, naprawd� uda�o... Z Upper Brook Street wyjecha�a taks�wka, przepu�ci� j� wo�aj�c co� weso�o do kierowcy i ruszy� prosto w kierunku pomnika Roosevelta, z butelk� w ka�dej r�ce; rado�� oczekiwania �agodzi�a bolesne ssanie w �o��dku. Nad ambasad� ameryka�sk� wznosi� si� rogalik ksi�yca. Eddie Raven przelaz� przez niskie obmurowanie fontanny po lewej stronie pomnika i wyci�gn�� si� na ziemi. "Wolni od n�dzy" - widnia� napis starannie wykuty nad jego g�ow�. Potem opar� si� na �okciu i zr�cznie zacz�� operowa� korkoci�giem, znalezionym kiedy� w Hyde Parku, kt�ry wiernie s�u�y� mu w chwilach, gdy chcia� znale�� zapomnienie. #/0#52 Konstabl Peter Yorke skr�ci� na po�udnie od Marble Arch, opowiadaj�c o s�owiku, kt�rego s�ysza� poprzedniej nocy. Tim Dysart, siedz�cy obok niego w wozie policyjnym i obs�uguj�cy radiotelefon, by� uosobieniem sceptycyzmu. - W pierwszych dniach maja, powiadasz? - NIc w tym dziwnego. - Za wcze�nie. - Mo�e ten s�owik nie czyta� przepis�w. - Czy to nie by�o przypadkiem na Berkeley Square? - W Hampstead. - Bajki mi opowiadasz - odpar� Dysart. - Na w�asne uszy s�ysza�em, wcale nie �artuj�. - Uwa�asz si� za specjalist�, co? A jakiego koloru s� jajeczka kosa? - Po prostu nie jestem g�uchy. Jego starszemu koledze odbi�o si�. - Cholerna ta niestrawno��. Z przepisow� szybko�ci� jechali przez Park Lane, gdzie o tej porze panowa� s�aby ruch, przez chwil� nie zwracaj�c uwagi na inne samochody. Nagle bia�y, Aston Martin wyprzedzi� ich z szybko�ci� przekraczaj�c� siedemdziesi�t mil na godzin�. Yorke wci�gn�� powietrze, jakby kto� dotkn�� mu odkrytego nerwu. Poderwa� w�z do przodu, dodaj�c ostro gazu i w��czaj�c niebieski migacz na dachu. - M�g�bym si� za�o�y� - powiedzia� Dysart - �e to znowu jaki� Arab, i to z literami Cd. - Takiemu za Boga nie daruj�. - NO, to �ap go. MIn�li Dorchester, znajdowali si� pomi�dzy �wiat�ami, Playboy i Hilton zosta�y po lewej stronie, jeszcze nie trzeba by�o w��czy� syreny. - Nie wiadomo, kto to, ale zdrowo pruje. - NIc mnie nie obchodzi �aden Arab, Murzyn, �adne Cd - powiedzia� Yorke zbli�aj�c si� do uciekiniera. - Chc� mie� zwyczajnego wariata z angielsk� matk� i ojcem, kt�ry za du�o wypi�, bez �adnych komplikacji. - Racja - przytakn�� mu Dysart, obserwuj�c przesuwaj�c� si� strza�k� szybko�ciomierza. - Jestem tego samego zdania. - Jak to mi�o znale�� zrozumienie. #/1#13 - Papierosa? Gabriela Wilding przecz�co poruszy�a g�ow�, Richard Ireland u�miechn�� si�. - NIgdy nie palisz po? - NIe uwierzysz, ale ju� to kiedy� s�ysza�am. - Dziewczyna ziewn�a i zsun�a pasmo jasnych w�os�w z twarzy. - Zreszt� powiniene� wiedzie�, co robi�, a czego nie robi�. - O jednym wiem na pewno - powiedzia� - a to jest fantastyczne. Le�eli nago w ��ku w pokoju 501 w hotelu Shelley: tym razem sp�dzili tu prawie godzin�. Ireland zapali� papierosa i wydmuchn�� k��b dymu w kierunku sufitu. Na �cianach wisia�y trzy litografie przedstawiaj�ce Led� z �ab�dziem. W przy�mionym �wietle majaczy�o drobne, o ma�ych piersiach cia�o dziewczyny koloru ko�ci s�oniowej; by�a rozlu�niona, oczy mia�a leniwe i zadowolone. Spyta�a ochryple: - A co z jutrem? - Dzisiaj jutro czy jutro jutro? - Wiesz dobrze, o co mi chodzi? - NIe ma po�piechu. W studio b�d� potrzebny dopiero wczesnym popo�udniem. - A potem? - Co� wymy�limy. - Zdawa�o mi si�, �e masz nagra� tylko postsynchrony. - Racja - kiwn�� g�ow�. - Studio to nie problem. Przez chwil� le�a�a w milczeniu, obserwuj�c pasma dymu w r�owawym p�mroku. Cichy pisk opon na zakr�cie jakby wzmaga� otaczaj�c� ich cisz�. Wreszcie si� odezwa�a: - Co teraz robisz oficjalnie? - Mam dwudziestoczterogodzinny plener. - I nikt o nic nie pyta�. - Tym razem nie. POpi� z jego papierosa spad� na nich oboje, mrukn�a i poruszy�a si� strz�saj�c go odruchowo obiema r�kami. A kiedy si� otar�a o niego, po��danie zn�w o�y�o. �miej�c si�, przygarn�� j� jedn� r�k�, drug� zgasi� papierosa w popielniczce stoj�cej na tacy przy ��ku. Zdumiona, szeroko otworzy�a oczy. - Ty chyba �artujesz. - Ani mi to w g�owie. - Ale przecie�... - Przesta�, za du�o m�wisz. - Lepiej odpocznij - za�mia�a si� i przywar�a j�zykiem do jego prawego ucha. #/1#20 Charles Knollenberg siedzia� w tyle wynaj�tego b��kitnego Volvo 144, trzymaj�c aparat fotograficzny na kolanach. Boczna szyba by�a opuszczona a samoch�d sta� tu� przy kraw�niku Mount Street, w odleg�o�ci oko�o trzydziestu jard�w od wej�cia do klubu Wagabunda. By� sam. Kiedy godzin� temu zaparkowa�, celowo tak ustawi� samoch�d, �eby tylne siedzenie by�o mo�liwie w cieniu. NIe pali�, prawie si� nie porusza�. Zas�ona przeciwodblaskowa by�a spuszczona na tyln� szyb�, tak �e ludzie przechodz�cy od czasu do czasu tu� obok chodnikiem nie podejrzewali jego obecno�ci. - Musz� ci przyzna� - powiedzia� mu kiedy� Dannahay - �e kiedy ci na tym zale�y, potrafisz zamieni� si� w pos�g. Knollenberg trzyma� na kolanach aparat Hassebald z jasnym teleobiektywem i superczu�ym filmem. Jego wzrok utkwiony w niepozornych d�bowych drzwiach Wagabundy stawa� si� czujny, ilekro� si� otwiera�y i kto� wychodzi�. By�o tak cztery razy, od kiedy zaj�� swoje stanowisko obserwacyjne, ale ten, na kt�rego czeka�, jeszcze si� nie pojawi�. Dopiero za pi�tym si� uda�o. - Dobranoc panu - us�ysza� g�os portiera. Drzwi zn�w si� otworzy�y i zaraz potem ukaza�a si� jego zwierzyna. Teraz - przemkn�o Knollenbergowi przez my�l. Uni�s� aparat, uliczne lampy dobrze o�wietla�y twarz m��czyzny, kiedy si� na u�amek sekundy zatrzyma�, nim skr�ci� w kierunku Park Lane. By�a to jedyna, ulotna jak mgnienie oka szansa, lecz Knollenberg z ca�� przytomno�ci� umys�u j� wykorzysta�. Gdy jednak obserwowa� oddalaj�cego si� m�czyzn�, a potem czeka� dobr� chwil�, nim ruszy� - wiedzia�, �e Dannahay wcale nie b�dzie zadowolony z tego, co mu si� uda�o zdoby�. #/1#29 Widz�c pasemko �wiat�a pod drzwiami �ony, Ralph Mulholland wystuka� cichy werbel. - Mary Kay? - Witaj - spojrza�a sponad okular�w. - Jak by�o? - Dobrze - ca�kiem dobrze. Sko�czyli�my u Maxwella. By�em pewien, �e ju� �pisz. - Czytam ca�kiem niez�� ksi��k�. Mulholland ziewn��, rozpl�tuj�c supe� krawata. Mia� pi��dziesi�t siedem lat i postur� pi�karza graj�cego na obronie. Przesz�o p� �ycia by� m�em tej kobiety i nigdy tego nie �a�owa�. - Jakie by�y przem�wienia? - spyta�a go �ona. - Dzi�ki Bogu kr�tkie, z wyj�tkiem jednego, wiesz, czyjego. I wszystkie ��cznie z moim z pewno�ci� zosta�y natychmiast zapomniane. - Wyd�� policzki. - Dwukrotnie w tym tygodniu s�ysza�em Petersona recytuj�cego swoje bana�y, a jeste�my skazani na s�uchanie go znowu w pi�tek w Towarzystwie Przyjaci� Ameryki. - Co te� ty m�wisz! - Maria Tudor mia�a powiedzie�, �e kiedy umrze, na sercu jej znajd� napis "Calais". Ja b�d� mia� napisane "Sir Henry Peterson". - Biedaku. My�la�am, �e mo�e cho� dzi� zmieni sw�j styl, przecie� to by�o zebranie czysto m�skie. - Ani na jot�. Zreszt� nic go nie obchodzi�o, tylko gada� i gada�. ZUpe�nie nie potrafi� zrozumie�, jak premier mo�e z nim wytrzyma�. Ale ~a propos, premiera nie by�o, zapalenie krtani. - Ty� te� czasem powinien na to zachorowa�. Cz�ciej bym ciebie widywa�a. - Mulholland roze�mia� si�. - Na przyk�ad w pi�tek? - Na przyk�ad w pi�tek. Zmarszczy� z powag� czo�o i przy�o�y� r�k� do gard�a. - Wiesz, zdaje mi si�... - Zawsze lepiej by� ostro�nym ni� potem... �a�owa�. Pochyli� si� nad ni� i poca�owa� j�. - NIe s�dzi�em nigdy, �e nadejdzie dzie�, kiedy b�dziesz si� stara�a ingerowa� w obowi�zki ambasadora ameryka�skiego. - NIech licho we�mie Petersona. Dobranoc, Ralph. - To obraza pa�stwa. Czy zdajesz sobie z tego spraw�? - Phi! - Dobranoc, kochanie. #/1#47 NOel Lander �ni�, �e tak jak ojciec na�laduje Peter LOrre'a; by� to jego popisowy numer. - Widzisz, przyjacielu, jestem tutaj, �eby doprowadzi� do odzyskania - powiedzmy - pewnego przedmiotu, kt�ry znikn�� w tajemniczy spos�b. Jest to przedmiot powszechnie lubiany i do tego warto�ciowy... Jak by to uj��... Bardziej zwi�zany z reputacj� w�a�ciciela ni� z jego kieszeni�... NOel u�wiadomi� sobie, �e to tylko sen. Dla jakiego� niezbyt istotnego powodu stali przed Lyc~ee Fran~caise na Brompton Road naprzeciw Muzeum Przyrodniczego i byli zupe�nie sami. Jego ojciec klasn�� w d�onie z uznaniem i powiedzia�: - NIe�le, ca�kiem nie�le. - Naprawd�? - Spr�buj jednak na�ladowa� kogo� wsp�czesnego. To bardziej dla ciebie odpowiednie. MNie za to lepiej wychodz� ci dawniejsi, tacy jak Bogart, Sanders, Cagney. - KIedy oni mi si� te� podobaj�. - Po prostu ogl�dasz w telewizji za du�o starych film�w. Znowu u�wiadomi� sobie, �e to wszystko mu si� �ni. - S�uchaj, ty - NOel s�ysza� w�asny g�os. - Jeste� facetem, kt�ry za�atwia interesy i decyduje o tym, co najwa�niejsze... - Edward G.? - Zgad�e� od razu. - Z nim musisz zaczeka�, a� sko�czysz mutacj�. Sen si� rozwia�, a on drgn�� jak �pi�cy psiak. #/1#50 - Co z tob�? - spyta�a Helena Olivares. Jej m��, Roberto, kierownik hotelu Shelley, siedzia� na kraw�dzi ��ka w ich mieszkaniu s�u�bowym. Zgarbiony trzyma� si� za policzek. - Co ci jest? - ponowi�a pytanie, nagle wyrwana ze snu, przera�ona. - Z�b mnie boli - mrukn��. - Bardzo? - My�lisz, �e obudzi�em si� z nadmiaru weso�o�ci? Zignorowa�a t� uwag�. - Wzi��e� co�? - NIe. - Anadin? Panadol? - NIe. - Dlaczego nie? - zapali�a �wiat�o. - Jak dawno ci� boli? Tylko Hiszpanie potrafi� tak wymownie wzrusza� ramionami. - MO�e dziesi�� minut. - NIc na to nie robisz? - Ju� ci m�wi�em. - Dobry Bo�e - zawo�a�a Helena Olivares - i ten cz�owiek prowadzi hotel! Energicznie wsta�a z ��ka, a� jej podskoczy�y na g�owie lok�wki, i posz�a do �azienki. PO chwili wr�ci�a i wsp�czuj�co powiedzia�a do m�a: - We� t� pastylk�. Uni�s� g�ow�, na twarzy jego malowa� si� taki wyraz, jak gdyby lada chwila mia� si� podda� amputacji. - Gdzie ci� boli? Zrobi� nieokre�lony ruch. - G�ra czy d�? - D�. - MUsisz wytrzyma� do rana. Denty�ci nie odwiedzaj� pacjent�w w �rodku nocy, a je�eli nawet, to stary Gilbert z pewno�ci� znalaz�by wym�wk�, �eby jego to nie dotyczy�o. Roberto Olivares zacz�� si� miarowo ko�ysa�. JEgo �ona wsun�a si� pod barwn� puchow� ko�dr� i spojrza�a na zegarek. - Za p� godziny przestanie ci� bole�. - Chyba tak. - Taka jest rzeczowa, pomy�la� wrogo, taka okropnie rzeczowa. Czasem zupe�nie nie pojmowa� tej Szkotki. Jedno by�o pewne: gdyby to j� bola� z�b, zachowa�aby si� tak samo. - Chyba tak - powt�rzy� i doda�: - C� to jest p� godziny? Drobiazg. Za plecami us�ysza� szelest gazety. - NIc tu nie ma - odezwa�a si�. - Gdzie? - spyta� z roztargnieniem. - "Ludzi urodzonych pod znakiem Strzelca czeka jutro spokojny dzie� - czyta�a g�o�no. - NIe sprzyja on w grze w karty ani podejmowaniu �adnego ryzyka. Pod wiecz�r mo�na oczekiwa� niespodzianki w �yciu towarzyskim, ale a� do przysz�ego tygodnia, kiedy to JOwisz..." Jej m�� j�kn�� w duchu, zamykaj�c mocno oczy. NIe do wiary. #/2#02 Renata Lander poruszy�a si� niespokojnie, mimo g��bokiego u�pienia zdaj�c sobie spraw�, �e nadal jest sama w ��ku. Nagle odzyska�a pe�n� �wiadomo��. Wpatrywa�a si� w poduszk� le��c� obok. Cienki p�ksi�yc dawa� s�ab� po�wiat�. Usiad�a odrzucaj�c ciemne, si�gaj�ce ramion w�osy i zapali�a �wiat�o mrugaj�c oczami. Dziwne... R�kami obj�a podkulone kolana, opieraj�c na nich brod�. Trwa�a tak nieruchomo, tylko jej my�li zacz�y gor�czkowo pracowa�. Tak p�no? Odrzuci�a ko�dr� i na�o�y�a szlafrok. NIm zesz�a po schodach, zajrza�a do NOela. Spa� mocno, odci�ty od �wiata, jakby pad� w biegu i tak zastyg�. "Dlaczego to robicie?" - z mimowolnym wzruszeniem przypomnia�a sobie jego s�owa i zdumiony ton g�osu, teraz jakby bli�sza jego roz�aleniu i niepewno�ci. By�a prawie pewna, �e zastanie Harry'ego w saloniku, �pi�cego na otomanie krytej barwnym kretonem. Zdarza�o si� to ju� wiele razy i wcale nie by�o dobre dla nich obojga. Tym razem nie. �wiat�o si� pali�o, ale otomana i fotele by�y puste. Serce jej si� �cisn�o i nie by�o to tylko rozczarowanie. Wesz�a do kuchni, �eby zrobi� kaw�, na pr�no staraj�c si� uspokoi� rozbiegane my�li. S� pewne pytania, kt�rych m�odzi nigdy nie powinni zadawa� rodzicom i oczekiwa� wiarygodnej odpowiedzi. Czeka�a cierpliwie, a� woda si� zagotowa�a i fili�ank� "szatana" zanios�a sobie do saloniku, gdzie - co jej si� rzadko zdarza�o - zapali�a papierosa, nerwowo, niezr�cznie, tak �e dym zacz�� j� piec w oczy. Harry, pomy�la�a ju� bez cienia gniewu, na mi�o�� bosk�... Naprawd� do�� tego. #/2#10 To fakt, �e Dannahay zdoby� sobie dobr� opini� dzi�ki pracy w Fbi. Reszta nie by�a ju� taka bezsporna. Cho�by to, czy naprawd� tak bardzo przypomina� Mcqueena; kr��y�a te� plotka, �e �pi zawsze z r�k� na s�uchawce telefonu. Czy to by�a prawda, czy nie, w ka�dym razie, kiedy KNollenberg zadzwoni� do niego, s�uchawka zosta�a podniesiona, nim rozleg� si� drugi sygna�. - Tu Dannahay. - Rze�ki, jakby w�a�nie czeka�. - Mam go, JOhn. - �wietnie. - NIestety samego. - Cholera jasna. - Tamten wyszed� wcze�niej. - Ile czasu up�yn�o mi�dzy jednym a drugim? - Osiem minut. - Do diab�a. - NIe mam wp�ywu na to, co kto� robi. - NIe domy�li� si�, �e go �ledzisz? - NIe. - �liski jak w�gorz. Ale trudno to po nim pozna�. - Nawet nie spojrza� w moj� stron�. Ale wzi�wszy pod uwag� czas i przes�on�, jakiej u�y�em, odbitki b�dziesz mia� pierwsza klasa. - Okay - powiedzia� Dannahay. - Dobre i to, przywieziesz mi zaraz? - Je�li trzeba. - A je�li nie? - P�jd� spa� - powiedzia� znu�ony Knollenberg - nim sen mnie z�apie. - Dobra. NIe ma po�piechu. Wystarczy, jak mi przywieziesz rano. A wi�c o dziewi�tej. - B�d� z pewno�ci�. #/2#44 JIm Usher, nocny portier hotelu Shelley, siedz�c w swojej szklanej klatce tu� za recepcj� zdusi� dziesi�ty niedopa�ek z filtrem i rzuci� leniwym wzrokiem na wczesne wydanie kt�rego� z najbardziej popularnych dziennik�w. Jego brat pracowa� jako linotypista na Fleet Street i wracaj�c nad ranem do domu na Bayswater zawsze podrzuca� mu plik gazet. Im d�u�ej JIm Usher czyta� dzienniki, tym bardziej by� przekonany o przepa�ci istniej�cej pomi�dzy rzeczywistym �wiatem, jaki zna�, i tym, jaki ukazywano drukiem. O, na przyk�ad tutaj: idiotyzm. Przecie� niedawno sam na w�asne uszy s�ysza� przez radio tego cz�owieka i �mia� si� do rozpuku, ale to, co tu napisa�, wcale weso�e nie by�o. Potrz�sn�� z niesmakiem g�ow� i odwr�ci� stron�. Tylko chwilami nie mia� powodu do oburzenia. Ka�dy g�upiec wiedzia�, �e wiosna w ca�ej pe�ni, jak to wida� by�o na fotografii tulipanowych klomb�w w St. James's Park i kasztan�w a� ci�kich od kwiat�w. To by�a rzetelna informacja. Ale twierdzi�, �e Lenny Carmody jest agresywnym ma�kutem, kiedy nigdy w �yciu nie potrafi� on atakowa�, to �garstwo. A jeszcze gorsza ta wzmianka o Ryszardzie Ireland, �e podpisa� kontrakt z telewizj� na nowy serial, i jego zdj�cie z �on� Ruth: "Oto widzimy szcz�liwe po��czenie mi�o�ci i sukcesu", co ju� by�o wierutn� bzdur�, oczywist� dla wielu os�b, no i dla samego Ushera, gdy� w�a�nie Ireland w numerze na pi�tym pi�trze mia� schadzk� z jak�� dziewczyn�. NIe pierwszy raz. Na domiar wszystkiego wcale si� z tym nie kry�, jak gdyby anonimowo�� uwa�a� za kiepsk� reklam�. Us�ysza� przyt�umiony ha�as, wyjrza� przez okienko na opustosza�y, jasno o�wietlony hall. Z oci�ganiem od�o�y� gazet�, wsta� sztywno. Panowa�a cisza, a on ju� nie by� w stanie przypomnie� sobie, jaki to w�a�ciwie d�wi�k go zaniepokoi�. Rozejrza� si� podejrzliwie; od p�okr�g�ego stoiska z pismami, kiosku z pami�tkami, stoiska z kosmetykami i agendy biura podr�y dzieli�a go du�a p�aszczyzna wy�o�onej dywanem pod�ogi. Odwr�ci� si�, min�� drzwi wind z r�anego drzewa i szerokie schody. U podn�a kwadratowej szklanej �ciany wychodz�cej na North Audley Street sta�y pod�u�ne misy z kwiatami. W �cianie tej znajdowa�y si� podw�jne drzwi wej�ciowe z ci�kimi jak mosi�ne dyski uchwytami. Usher zatrzyma� si� przed nimi skrzy�owawszy r�ce, wpatrzony w rozjarzon� sodowym �wiat�em ulic�. Na zewn�trz by�o tak samo spokojnie jak tu, w hotelu. NIc. Nikogo... Zacisn�� usta i spojrza� na zegarek. Dopiero za trzy godziny pojawi� si� sprz�taczki. Co� mu si� przywidzia�o, ot co. #/2#53 Cholerna wilgo�... Eddie Raven poruszy� si� gniewnie pod przykryciem z gazet, z pijackiego snu zbudzony szmerem wody. Przez jakie� dwadzie�cia sekund ani drgn��. Wreszcie odkry� wyn�dznia�� twarz i rozejrza� si� boja�liwie. W ustach mia� gorycz, w g�owie wali� mu kafar, wzrok przys�ania�a mg�a. NIe wiedzia�, gdzie jest, nie m�g� sobie przypomnie�. Usi�owa� rozpozna� zamazany wysoki kszta�t, chwiej�cy si� przed nim w s�abym blasku ksi�yca jak fala przyp�ywu. Krzykn�� i w panice zacz�� si� d�wiga�, a kiedy omal nie przewr�ciwszy si� spojrza� za siebie, nagle odzyska� pe�n� �wiadomo��. Fontanna, o Jezu, to ta dra�ska fontanna. Sta� niepewnie, musia� chwyci� si� kamiennego obmurowania, �eby odzyska� r�wnowag�; wtedy poczucie koszmaru pierzch�o, a jaka� cz�stka jego dawnego ja zacz�a zdawa� sobie spraw� z komizmu sytuacji. Roze�mia� si�, a w�a�ciwie zakraka�. �e te� musia� w�a�nie tu... I nagle znowu wszystko si� zamaza�o, gniew pierzchn��. POchyli� si� nisko i zanurzy� twarz w wodzie. Co� mrucz�c pod nosem wr�ci� do porozrzucanych gazet i zacz�� je niezr�cznie zbiera�. Dwie butelki po winie odwr�ci�y nagle jego uwag� od wykonywanej czynno�ci, uni�s� je i zmru�ywszy jedno oko sprawdzi� kolejno, czy naprawd� s� puste, potem rzuci� je przed siebie w stron� pomnika. Zn�w si� wyci�gn��, owini�ty starannie gazetami. Ale za drugim razem sen nie przychodzi �atwo, wiedzia� o tym dobrze. Oszo�omienie winem min�o, zaczyna� si� przygn�biaj�cy kac. #/3#06 - Za dwana�cie godzin - powiedzia� konstabl Yorke jad�c powoli labiryntem uliczek ko�o Shepherd Market - najgorsze b�dzie chyba za mn�. - A ile b�dzie druhen? - Trzy. - NIgdy jeszcze nie by�e� dru�b�? - NIgdy. - To nic wielkiego, b�d� spokojny. - Ka�dy tak m�wi. - Wsta�, powiedz kilka s��w i ko�cz szybko - tak� rad� mi kiedy� dano. - A kiedy ty przeszed�e� pr�b� ogniow�? - Zaraz po �lubie - odpar� Dysart z grymasem przypominaj�cym u�miech, co mu si� zdarzy�o pierwszy raz tej nocy. - Trzeba by�o wielu lat, �ebym odzyska� reputacj�. - Urwa�, jakby dla osi�gni�cia lepszego efektu. - Fatalnie mi posz�o, zapomnia�em imienia w�asnej �ony. Wsta�em, otworzy�em usta i... ani be, ani me! By�em jak sparali�owany, straci�em mow�. - PO co� mi to opowiedzia�? - Tobie si� taka kompromitacja nie przydarzy, takiej katastrofy nie prze�y� nikt, od kiedy wynaleziono zwyczaje weselne. - Jaki� kot wypad� z cienia. - Tobie z pewno�ci� dobrze p�jdzie. - MUsisz tu sprawdzi�. Yorke zatrzyma� w�z przed niewielkim naro�nym sklepem. Stalowe siatki chroni�y drzwi i szyby wystawowe przed kradzie��. Na ciemnozielonym szyldzie widnia� z�oty napis: Russel - Rusznikarz. Dysart wysiad�, sprawdzi� zamki; lornetki, pasy z nabojami, wabiki ukaza�y si� w b�ysku jego latarki. - Kt�rej� pi�knej nocy - powiedzia�, oci�ale wracaj�c na swoje miejsce obok kierowcy - kto� obrobi ten sklepik. - Z braku ruchu by� oty�y. - Na przyk�ad Ira. - Masz przeczucie? - Co� w tym rodzaju. Przejechali powoli ko�o kina Curzon i skr�cili w lewo. - Russel bardzo dba o bezpiecze�stwo. - By� mo�e - zgodzi� si� Dysart. - Jednak wiesz, jak to bywa. Czasem si� odzywa ten sz�sty zmys�. - Teraz ci si� odezwa�? - Teraz i nie teraz. - MIejmy nadziej�, �e si� mylisz - powiedzia� Yorke przechodz�c na wy�szy bieg. - MIejmy nadziej�, �e w czasie naszej s�u�by nic si� nie zdarzy. MOje starannie zapakowane jutro czeka na mnie. Punkt si�dma chc� mie� s�u�b� z g�owy. Rozmow� przerwa� trzeci g�os z radia. - Orze� Jeden, Orze� Jeden, czy mnie s�yszycie? - Szczekaj sobie, szczekaj, psia twoja twarz - mrukn�� do siebie Dysart. Si�gn�� po s�uchawk� i nacisn�� guzik. - Halo, kontrola, tu Orze� Jeden. #/3#30 Ryszard Ireland patrzy� ze zdumieniem, jak ga�ka w drzwiach bardzo powoli obraca si� to w jedn� stron�, to w drug�. Le�a� na boku i obserwowa� to jak zahipnotyzowany. Cho� �wiat�o u sufitu by�o mocno przy�mione, nie m�g� si� myli�, le�a� zreszt� na wprost drzwi. Z pocz�tku my�la�, �e mu si� zdaje, �e mo�e nawet �ni. Ale nie. Przypadkiem akurat si� obudzi�. Kto� obraca� bia�� metalow� ga�k� z denerwuj�c� ostro�no�ci�. Ireland s�ysza� nawet jakby cichy chrobot. Lodowaty pot wyst�pi� mu na czo�o. Zatrzask by� otwarty, widzia� to, a klucz tkwi� w zamku. MIja�y sekundy. Wreszcie przesta�o chrobota�, ga�ka znieruchomia�a. Napi�ty do granic ostateczno�ci Ireland wstrzyma� oddech, chaotycznie rozwa�a�, co robi� - czy zawo�a�, czy chwyci� za telefon, czy te� podbiec do drzwi i sprawdzi�, kto si� za nimi znajduje. W rezultacie nic nie zrobi� - w ka�dym razie jeszcze nie wtedy. Jakiekolwiek dzia�anie przekracza�o jego mo�liwo�ci. NIe m�g� si� zmusi� do najmniejszego ruchu. Le�a� nas�uchuj�c, wpatrzony w drzwi, sparali�owany strachem. Niesko�czenie powoli min�o par� minut, cisz� przerywa� tylko spokojny oddech Gabrieli. Si�gn�� do wy��cznika, pok�j pogr��y� si� w ciemno�ci. Z trudem pozby� si� uczucia, �e kto� go obserwuje. Gabriela poruszy�a si� i spyta�a niewyra�nNie: - Co si� sta�o? - NIe, nic... nic. Pewno nawet nie s�ysza�a jego odpowiedzi. Ireland chwil� odczeka�, potem wsta� ostro�nie i na palcach podszed� do drzwi; mdli�o go. Wstrzymawszy oddech nas�uchiwa�, lecz s�ysza� tylko walenie w�asnego serca. Kto o tej porze nocy m�g� myszkowa� pod drzwiami hotelowymi? Jedno wiedzia� na pewno: nie otworzy drzwi, �eby sprawdzi�. I nie wezwie nocnego portiera. Zreszt� z pewno�ci� to by� portier na obchodzie. W takim razie zrobi�by z ig�y wid�y. Przy�o�y� prawe ucho do drzwi. POszed� sobie, pomy�la�. Ktokolwiek to by�, poszed� ju� sobie. Przyzwyczaiwszy si� do ciemno�ci widzia� wyra�nie klamk� - by�a nieruchoma. Jeszcze chwil� odczeka� na mi�kkich nogach, wreszcie si� wyprostowa� i bezszelestnie wr�ci� do ��ka. Kiedy po�o�y� si� ko�o rozgrzanej snem dziewczyny, zacz�� dr�e� jak w febrze. Trwa�o to przez d�u�sz� chwil� i dzi�kowa� Bogu, �e ona �pi i nie widzi, w jakim stanie si� znajduje. NIe by� to widok wart ogl�dania. #/3#41 Shirley Bassey �piewa�a swoim charakterystycznym st�umionym g�osem gdzie� w Europie: ...nie mo�na z tob� �y�,@ lecz wiem, �e bez ciebie �y� nie mog�@ i cokolwiek by� uczyni�,@ ja nigdy, przenigdy...@ REnata Lander gwa�townie wy��czy�a radio, nagle u�wiadamiaj�c sobie s�owa, zupe�nie jakby kto� dotkn�� otwartej rany. PI�a trzeci� fili�ank� kawy, a sze�� niedopa�k�w zgniecionych nieporz�dnie le�a�o w popielniczce obok. By�a �miertelnie zm�czona, a jednak nadal nie mog�a odzyska� spokoju, to wracaj�c my�l� do tego, co si� zdarzy�o, to wybiegaj�c w przysz�o��, szarpana dziesi�tkiem w�tpliwo�ci, pyta� bez odpowiedzi. Jego fotografia na bibliotece wygl�da�a, jakby j� dopiero co wstawiono w ramki. Ale on si� zmieni�. ONa te�. Oczywi�cie, ka�dy cz�owiek si� zmienia, wszyscy i wszystko, wewn�trz i na zewn�trz. PI�tna�cie lat to szmat czasu, a zmienno�� jest jedynym pewnikiem w �yciu. Pi� teraz wi�cej, zw�aszcza od Ankary. Sta� si� ma�om�wny, przynajmniej do niej mniej si� odzywa�. I potrafi� wpa�� w tak� w�ciek�o��, �e umiera�a ze strachu. Jak dzi� w nocy... i jak wczoraj. Wszystko si� teraz zmieni�o. Zawsze �atwo oboje wybuchali gniewem, nawet na pocz�tku, ale zaraz potem �miali si� z tego. Zapali�a nast�pnego papierosa, pogr��ona we wspomnieniach, nas�uchuj�c jednak czujnie odg�osu jego klucza w zamku. Pragn�c tego z ca�ego serca. Mi�o�� fizyczna przesta�a odgrywa� rol�. Dawno si� o tej smutnej prawdzie przekona�a - jeszcze przed Ankar�, jeszcze nim Catherine Vanson wszystko zepsu�a. Nadal umia� okazywa� czu�o�� i troskliwo��, ale zbyt cz�sto w ci�gu ostatnich kilku miesi�cy rozdziela�a ich jaka� bariera, za kt�r� on kry� si� i albo pi�, albo si� w�cieka�. Dlaczego? Prac� mia� ciekaw�, tak przynajmniej m�wi�. W LOndynie czu� si� dobrze, lubi� LOndyn. I nie mia� nikogo na boku. NIe musia� jej nawet o tym m�wi�, i tak wiedzia�a. Wi�c dlaczego? W domu panowa�o napi�cie jak nigdy dot�d. Tylko w towarzystwie NOela by� spokojny, rozlu�niony. Z rado�ci� s�ucha�a ich rozm�w i �art�w, obserwowa�a niem�dre zabawy. W tej wi�zi widzia�a ratunek dla nich wszystkich. Gdzie� on jest, na mi�o�� bosk�, o tej porze nocy? Kr�ci�a si� nie mog�c znie�� napi�cia nerwowego. Za �adne skarby nie b�dzie dzwoni� po ludziach, wtedy dopiero zacz�yby si� plotki, tak jak wtedy z powodu Catherine Vanson. Raz zupe�nie wystarczy. Sprawdzi�a drzwi wej�ciowe i zajrza�a do gara�u - bez powodu, bo nie wzi�� wozu, ale na wszelki wypadek. "Wyno� si�, wyno�, do jasnej cholery!" - s�owa te ci�gle jeszcze dudni�y jej w g�owie. Samoch�d sta� w gara�u, ale jego w nim nie by�o - by�a to mo�liwo��, kt�ra przemkn�a jej przez my�l w chwili zapalenia �wiat�a. Przez sekund� �udzi�a si� nadziej�, �e po powrocie do domu, zamiast i�� na g�r�, zasn�� w samochodzie. Omyli�a si�; co za g�upota przypuszcza� co� takiego! W ka�dym razie zabra� z krzes�a w saloniku marynark� i dziesi�� funt�w z kuchni, trzymali je tam zawsze na wszelki wypadek. Zauwa�y�a to jak�� godzin� temu i stara�a si� nie my�le�, jak z�owr�bne ma to znaczenie. Renata Lander zmarszczy�a czo�o, staraj�c si� przep�oszy� ogarniaj�c� j� panik�. Id�c po schodach powiedzia�a g�o�no jak modlitw�: - Kocham ciebie, Harry, czy s�yszysz? #/4#07 Dy�urny inspektor kaja� si�: - Bardzo pana za to przepraszam, szefie. - NO c�, trudno, fa�szywy alarm. - Prze�pi si� pan troch�? Nadintendent Mcconnell poprawi� czarny krawat i odpar�, �e jeszcze nie wie. - Wystarczy, �ebym si� ubra�, a wtedy mog� pracowa� jak maszyna przez nast�pne dwana�cie godzin. - To dobra metoda, szefie. Wyszed� z dzia�u kontroli w NOwym Scotland Yardzie i wr�ci� do swego pokoju, gdzie znajdowa�o si� schludne biurko i opuszczone w po�piechu polowe ��ko. By� wysokim, atletycznie zbudowanym m�czyzn� o kwadratowych ramionach i lekkim chodzie. Czarny krawat nosi� jako �a�ob� po znajomym sier�ancie, kt�ry trzy dni temu zosta� zastrzelony, gdy �ciga� bandyt�w, uczestnik�w napadu na bank. Z pude�ka na biurku wzi�� mi�t�wk�, rozgryz� j� i zacz�� pisa� na brudno list kondolencyjny do wdowy po sier�ancie. Gwa�town� �mier�, wszystko jedno czyj�, zawsze uwa�a� za co� strasznego. Trzydzie�ci lat s�u�by nie st�pi�o jego wra�liwo�ci. Wierzy� �wi�cie, �e pewnego dnia znajdzie si� jaki� or� przeciw gwa�towi, cho� Bogu jednemu wiadomo, kiedy to nast�pi i co to b�dzie. Jak bardzo �wiat potrzebowa� mi�osierdzia! "Droga pani Stockwell" - zacz�� pisa� i urwa� wpatruj�c si� w okno. NIe do wiary, jak wcze�nie o tej porze zaczyna �wita�. Ledwie kwadrans po czwartej, a ju� szarzeje na wschodzie. #/4#20 - POwtarzam panu - powiedzia� krupier - jak by�o. - Fantastyczne - mrukn�� Dannahay g�adz�c si� po rudej szczecinie na brodzie. - W rezultacie wygra�. - Ile? - Sze��set, mo�e siedemset. - Fantastyczne - powt�rzy� Dannahay. - Z�apa� dwie sroki za ogon. Krupier mia� twarz zupe�nie w stylu El Greca, nie z naszej epoki - d�ug�, w�sk�, ��taw� i jak�� bez wyrazu. Dannahay nigdy w �yciu nie widzia� takich d�ugich palc�w u r�k, zupe�nie jak paj�cze macki i do tego z pier�cionkami. - Jak d�ugo by� u was? - Czterdzie�ci minut. - Przez ca�y czas z tym Libijczykiem? - Dopiero pod koniec LIbijczyk wyszed� pierwszy, jak poprzednio. Dannahay skin�� g�ow�. Mia� przed sob� zapis czyjej� gry - stawki i obstawione numery. Spojrza� na dwie kolumny, kt�re tworzy�y zakodowan� informacj�, i cicho gwizdn��. Na dodatek sze��set czy siedemset funt�w zysku! NIe ma na �wiecie sprawiedliwo�ci. - W ostatniej fazie zacz�� gra� bardziej ryzykownie, prawda? - Tak. - Czy wtedy, kiedy zacz�o mu dobrze i�� i zamierza� odej��? Krupier potrz�sn�� g�ow�. - Wygra� wcze�niej. POd koniec zawsze gra tak samo, cheval i carr~e. - Zawsze? - Tak. - Krupier w lekkim p�aszczu deszczowym narzuconym na smoking sta� niezdecydowany w mieszkaniu Dannahaya. Patrz�c na niego Dannahay pomy�la�, �e nigdy nie widzia�, �eby ten cz�owiek mrugn�� powiekami. - NO, to dzi�kuj� panu - powiedzia� wreszcie z naciskiem Dannahay. Czu� si� bardzo zm�czony. - Pewno ju� czwarta. - Ile razy mam jeszcze prowadzi� tego rodzaju zapiski dla pana? - O, ju� niewiele, mo�e raz. Krupier ruszy� w stron� drzwi. Koperta le�a�a na p�ce w hallu, zabra� j� przechodz�c. - Dobranoc - zawo�a� za nim Dannahay. - Ciao. #/4#48 Eddie Raven mia� racj�, �e nie uda mu si� zasn�� ponownie, ale tym razem przyczyn� by� �wiergot ptak�w. Z ich powodu i w og�le z powodu ha�asu by�o to fatalne miejsce, cholernie �le wybra�. NIgdy wi�cej nie b�dzie tu nocowa�. Tylko w metro mo�na si� by�o schroni� przed ptasi� wrzaw�, zw�aszcza latem nie do zniesienia, a ju� nigdy z pewno�ci� nie u�o�y si� przy tej sikaj�cej g�o�no fontannie. Usiad� na stopniach pomnika Roosevelta i o�owianym wzrokiem wpatrywa� si� w Grosvenor Square. Ciemno�� prawie ju� znikn�a. Naprzeciwko, w ambasadzie indonezyjskiej, zapomnieli zdj�� flag�; zwisa�a martwo w nieruchomym powietrzu. Setki �wit�w ogl�da� przepity Eddie Raven czuj�c wewn�trz pal�cy b�l i zadaj�c sobie przykre pytania, gdzie i��, na co liczy�. POdni�s� obola�� g�ow� i stwierdzi�, �e nie podoba mu si� wygl�d nieba. Do diab�a, lada chwila mo�e si� rozpada�. D�wign�� si� wi�c i ruszy� cz�api�c zniszczonymi buciskami, w strz�pach r�kawiczek. Przy najbli�szym drzewie wsun�� r�k� w warstwy ubra� i odda� mocz. Czu� gorycz ��ci w ustach, kiedy skierowa� si� w stron� Marble Arch. Zna� w pobli�u kilka miejsc, gdzie nieco p�niej m�g� liczy� na lito�� przechodni�w. Do tego czasu b�dzie musia� znale�� jakie� suche miejsce z dala od tych pzekl�tych ptak�w. Samochody na Grosvenor Square potrafi�y by� utrapieniem, ale nie o tej porze. Eddie Raven przeszed� po pasach, chwiejnie kieruj�c si� w stron� wschodniego naro�nika North Audley Street. NIebo z wolna ja�nia�o. Na g�rnym pi�trze zewn�trznych schod�w po�arowych hotelu Shelley ujrza� ostry b�ysk �wiat�a i to by�o ostatnie, co widzia�. KUla, kt�ra go dosi�g�a, zako�czy�a wszystko ostatecznie. �wit #/4#52 Wyrwana ze snu Helena Olivares usiad�a gwa�townie na ��ku. - Co to by�o? - Jak to, co to by�o? - wyb�ka� Roberto. - NIc nie s�ysza�e�? - Jakby strza�, to masz na my�li? Wsta�a z ��ka