13695

Szczegóły
Tytuł 13695
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

13695 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 13695 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

13695 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Nasza Księgarnia Warszawa ie79 tytułów pr°S«№w*1* «-—issrssasŁ JULITTA 1ĘT- •»M by Danuta Bieńkowska, fi CopTr STy Julitta Gadomska, ISBN 83-10-СП560-Х Rozdział 1 Przyjemnie było iść wąską polną drogą między krzakami tarniny, zrywać granatowe jagody jeżyn i szukać ulęgałek pod dzikimi gruszami. Słońce dogrzewało jak w lipcu, chociaż po pierwszych wrześniowych chłodach liście pożółkły i słały się. obficie na ziemi. Hanka wdychała z lubością ich jesienny zapach, przywodzący na myśl jakieś dawne nastroje i zdarzenia, które dopiero z perspektywy czasu wydawały się szczególnie błogie. Powiedziała sobie, że i ten spacer wypięknieje kiedyś we wspomnieniach, podobnie jak cały pobyt w Jarzębnie, nowy etap jej koczowniczego życia. Wargi cierpły od soku rozgryzionych tarek i ulęgałek, nogi szurały leniwie wśród opadłych liści, jeszcze nie suchych, jeszcze w połowie zielonych, ale już zwa-rzonych tchnieniem jesieni. Droga szła trochę pod górę, ku błękitnemu niebu, widniejącemu pomiędzy złotymi koronami brzóz. I nagle, z góry, Hanka ujrzała rzekę. Płynęła tuż pod skarpą liliową od macierzanki. Woda była tak przejrzysta, że wprost kusiła do kąpieli. Niewiele myśląc dziewczyna zrzuciła spodnie i bluzkę, skoczyła na głębinę, płosząc stadko ryb 5 wyraźnie widocznych nad piaszczystym dnem. Przepłynęła na środek rzeki pozwalając, by prąd poniósł ją dalej. Nie myślała teraz o niczym, samotna wśród łąk i kartoflisk. Obróciła się na plecy, patrzyła w niebo, ledwo sterując drobnymi ruchami ramion. Słońce świeciło jej prosto w twarz. Warkot nadpływającej motorówki zdziwił ją raczej, niż zaniepokoił. Nie spojrzałaby nawet, gdyby nie to, że jeden z płynących w łodzi mążczyzn zawołał coś, czego nie dosłyszała. Motorówka podpłynęła bliżej, silnik zamilkł, a mężczyzna krzyknął na cały głos: — Wracaj na brzegi Tu kąpać się nie wolno! Prędzej! Prędzej! Dopiero teraz spostrzegła, że ma przed sobą patrol milicyjny. Zawróciła więc i pięknym crawlem dopłynęła do brzegu. Łódź podążyła za nią. Młody, szczupły milicjant wyskoczył na ląd i podszedł do Hanki. — Nie wiesz, że kąpiel tu zabroniona? Zapłacisz mandat. Gdzie twoje rzeczy? — Tam, przy drodze — wskazała ręką. — Ale pieniędzy nie mam. — Wolisz, żeby sprawa poszła na kolegium? — Jaka sprawa? Mam kartę pływacką, dobrze pływam, a tablicy z zakazem kąpieli wcale nie widziałam. — Tablica jest bliżej miasta. Koło przystani kajakowej. Nie wolno tłumaczyć się niewiedzą. 6 — Idiotyzm. W miasteczku nie ma kąpieliska, w rzece pływać nie wolno.... — Bez dyskusji! Bo spiszemy protokół! — Bardzo proszę — Hanka wzruszyła ramionami. — Ale wpierw pójdę się ubrać. Zimno mi w mokrym kostiumie. — Najpierw dane personalne. — Ani mi się śni! — Uważaj, do kogo mówisz! Chwycił ją za rękę. Wyrwała się z furią. — Niech mnie pan nie dotyka! — Mów, jak się nazywasz! — Puść ją! — powiedział starszy milicjant siedzący w motorówce. — To smarkula! Niech ci tylko obieca, że nie będzie się tu więcej kąpać. — Przepis mówi wyraźnie... — upierał się młody stróż porządku. — Kto łamie przepisy, musi być ukarany... Odwrócił się ku starszemu koledze, jakby dla sprawdzenia, czy ta pryncypialność zrobi na nim dobre wrażenie. Korzystając z tego Hanka dała drapaka. Pogonił za nią. Ona mknęła boso, on człapał w buciorach, w mundurze, w czapce, z rzemykiem pod brodą. Zdawało się zrazu, że jej nie doścignie, lecz po stu metrach dystans między nimi wyraźnie się zmniejszył. Milicjant był wściekły, Hanka w strachu. Zdyszana wpadła na skarpę nadrzeczną, czując niemal na karku oddech ścigającego. Wyskoczyła na drogę. Za zakrętem młoda kobieta manipulowała przy kole roweru. — Co się stało? — spytała na widok 7 dziewczyny. - D*ień dobry, panie Ciesielski O co chodzi? Czemu pan ją goni? 3 — Kąpała się w miejscu zabronio- __ odparł stróż porządku obciągając nWurową kurtkę. - Mogła się utopić. Muszę ją nauczyć rozumu. _ Wyręczę pana, bo nauczanie to moj fach Gdzie masz ubranie? __' w krzakach. — Hanka jeszcze me mogła złapać tchu po biegu. - Pójdę się РГ!1 Tylko mi nie nawiej! — zagroził milicjant. - Bo tak czy siak muszę spisać personalia. Powiedział to wszakże łagodniejszym tonem, wyraźnie skrępowany obecnością młodej rowerzystki. __ ^róć do nas — zawołała do odchodzącej. — Nie ma sią czeg0 baĆ" РаП СІЄ" sielski nie taki straszny... __ pobrze! — burknęła Hanka. Teraz iuż cała ta przygoda zaczynała ją śmieszyć Szybko ściągnęła kostium kąpielowy 'włożyła bluzkę i spodnie. Zapinając sandały usłyszała warkot motorówki. Patrol rzeczny odpływał w przeciwną stronę. Zdziwiona wróciła na drogę, gdzie młoda kobieta czekała przy rowerze. Miała na sobie niebieskie dżinsy i białą, bawełnianą koszulkę polo. ';'■-, __ Zmyli się? — spytała Hanka. — Dziękuje, za pomoc. __ Obiecałam, że ci palnę kazanie. Ale to chyba zbędne, bo wyglądasz na osobę skruszoną. — Pierwszy raz wiałam przed milicją. — Dobra jesteś w sprintach? — Szewińskiej nie przegonię. Ale byłam najlepsza z całej klasy. — W biegach czy w nauce? — Iw biegach, i w nauce. — A teraz już nie jesteś? — Na razie nie chodzę do budy. — Dlaczego? — Przyjechaliśmy tu z ojcem dopiero przed tygodniem. Nie zdążyliśmy jeszcze pójść do ogólniaka, żeby załatwić formalności. — Ejże... Mogłaś to zrobić choćby dzisiaj... — Nie. Bo całe rano czekałam w domu na faceta z elektrowni, który miał nam wstawić osobny licznik. Zresztą, kto by się tam spieszył do szkoły! — Ja na przykład. Hanka spojrzała baczniej na młodą kobietę. — Pani chyba jest nauczycielką? — Zgadłaś. Ale nie w ogólniaku. A raczej w takim nietypowym ogólniaku, który jest najfajniejszą szkołą na świecie. — Teraz ja powiem: ejże... — Przyjdź się przekonać. — I zapisać się do szkoły? — Nie. Po prostu przyjdź jutro i sama zobacz, jak u nas jest. Jeśli wracasz do miasta, możemy iść razem. Złapałam gumę. — Ciężko tak prowadzić rower po liściach. 5 — Nie szkodzi. Więc przyjdziesz jutro? — Dokąd? — Do pałacu. — Nie do szkoły? _ W Jarzębnie wszyscy tak nazywają naszą szkołę, chociaż prawdziwy pałac jest całkiem zrujnowany, a my zajmujemy kilka dawnych budynków administracyjnych. — Klopsowato. — Owszem, ma to swoje minusy. Ale więcej plusów. Chociażby ten, że korzystamy z pięknego sadu. Lubisz jabłka? — Mowa! __ Więc przyjdź skosztować. Jutro będziemy zrywać malinówki. — Po lekcjach? — Między lekcjami. — Znaczy się na przerwie? — Nie mamy wyznaczonych przerw. Nie mamy także podziału na klasy. Są tylko grupy nauczania. — Nie kijem, to pałką. . __ Mylisz się. Przechodzenie z jednej grupy do drugiej zależy tylko od opanowania pewnego zakresu wiadomości. — Czyli od stopni- — Stopni się u nas nie stawia. — Jak to? — Zwyczajnie. — I nie przepytuje się uczniów? — Właściwie nie, w tradycyjnym tego rozumieniu. Po pr°stu rozmawiamy na określony temat. Jeśli stwierdzę, że uczeń orientuje się wystarczająco, podsuwam 10 mu nowe zagadnienie lub kieruję do wyższej grupy. — Czego pani uczy? __ Polskiego, historii, wiedzy o sztuce i kulturze... — Łącznie? — Łącznie. — I dawno tutaj pani tyra? — Pracuję od trzech lat. Przyjechałam zaraz po studiach. Myślałam, że na rok. Teraz już za nic nie chciałabym zmienić pracy. — Gdzie pani studiowała? — W Warszawie. — I zadołowała się pani w takiej dziurze? — Tak jak twój ojciec. — On tu przelotem. Za rok, dwa, przeniosą go na inną budowę. Nigdzie nie siedzieliśmy dłużej niż dwa lata. — Zawsze zabiera cię ze sobą? ' — A kto miałby się mną zająć? Ja nawet do przedszkola nie chodziłam, tylko bawiłam się na placu budowy. Przez pół roku jedna babka brała mnie na suwnicę. Nie ma pani pojęcia, jak to fajnie. Inspektor z BHP dwa razy zrobił awanturę. A w niedzielę i święta zawsze jestem z ojcem. To świetny gość. — Ja też mam świetnych rodziców. Nie wyobrażałam sobie życia bez nich. A jednak. — Czy pani obiecała blacharzom roztoczenie opieki nade mną? — Nic podobnego! 11 — Więc dlaczego się zmyli? — Uznali, że tak lepiej. — Jakich pani użyła argumentów? — Pozwoliłam ochłonąć Ciesielskiemu. Czasem wystarczy policzyć w myśli do trzech. — Nie każdy taki bystry. — On tak. Znamy się z przystani. Bo nasza szkoła ma własną przystań nad rzeką. A patrol rzeczny ciągle tam się kręci. Nawet nam czasem pomagają. — Nie do wiary. — Podejrzliwość w życiu nie popłaca. — Bardziej niż naiwność. — Wolę już naiwność niż pozowanie na cynizm. — Ja nie pozuję. Po prostu znam ludzi. Nikt mnie nie nabierze. Mamy z ojcem dewizę: robić swoje, nie oglądać się na innych, wykorzystać każdą wolną chwilę. — W jaki sposób? — Przede wszystkim nie dbać o rzeczy. Nie pakować forsy w meble, ciuchy albo w żarcie. Mieszkamy, gdzie się da. W hotelu robotniczym albo na prywatnej kwaterze. Jadamy w stołówce. Podle, bo podle, ale zmywać nie trzeba. Nigdy nie stałam w kolejce po zakupy. Nie chodziłam na miarę do krawcowej. Cały nasz majątek mieści się w dwóch walizkach, a te w bagażniku. Jeśli tylko wóz jest na chodzie, co sobota pryskamy za miasto. Lubimy sport. Pływamy, gramy w piłkę, biegamy po parę kilometrów dziennie... — Oglądacie telewizję? — Rzadko. Wolimy kino. Zresztą nie mamy telewizora. Do świetlicy chodzić to nie frajda. — Książek pewno nie czytasz? — Tylko z braku laku. Wydają mi się sztuczne. I zakłamane. Ja zawsze rąbię prawdę w oczy. — I nie obrywasz guzów? — Owszem. Ale mi się opłaca. Komfort psychiczny więcej wart. — Komfort czy egoizm we dwoje? — Dlaczego egoizm? Nikogo nie krzywdzę, ustępuję starszym miejsca w autobusie i przeprowadzam staruszki przez jezdnię. — Sądzisz, że to wyrównuje twoje rachunki ze społeczeństwem? — Jakie znowu rachunki? Niczego nie żądam dla siebie, biorę, co mi dają, i cześć. — Właśnie za to, co ci dają, powinnaś chyba... — O święty Laur en ty! Pani także o powinnościach! A już myślałam, że się dogadamy! Umilkły, obie urażone, i przyspieszyły kroku, żeby prędzej się rozstać. Młoda kobieta nie szukała nowego tematu rozmowy. Hanka obserwowała ją spod oka z pewną przekorą, ale i odrobiną sympatii dla tej nauczycielki o wyglądzie uczennicy. Miała jasne, krótko i zgrabnie przycięte włosy, cienie na powiekach i odrobinę tuszu na rzęsach. Zadbana babka, chociaż w dżinsach i koszulce polo. Sandały też klasa, niby hinduskie, na jeden 13 13 palec. Tylko czy ten jej styl młodzieżowy nie był, jak to się mówi, atrapą? Czy nie miał służyć zdobyciu zaufania, pozyskaniu przyjaźni, przełamaniu bariery wieku i stanowiska? Doszły do głównej szosy, skręciły w prawo na szeroką ulicą, od której odchodziły w bok niemal polne dróżki, prowadzące do parterowych domów w ogrodach. Nowe osiedle budowano na przeciwległym krańcu Jarzębna. Widać było z daleka ogromne ramiona dźwigów i kilka pierwszych wysokościowców, jeszcze, zdawałoby się, wyższych w porównaniu z tą starą zabudową. — Cześć! — powiedziała Hanka. — Ja tutaj skręcam. Mieszkamy w tamtym dworku na końcu uliczki. Rudera, tyle że sad wspaniały. — Do widzenia! Pamiętaj, że jutro zrywamy malinówki. Przyjdź koniecznie! — Jeśli przyjdę, to nie dla malinówek. Ale nie obiecuję na sto procent. — W porządku. Z daleka już Hanka spostrzegła przed domem starego wartburga. Podbiegła, pchnęła furtkę z takim impetem, że zaskrzypiały zawiasy i w paru susach dopadła ganku, wspartego na dwóch bielonych kolumienkach, z których tynk odpadał płatami. W przedpokoju zawołała na cały głos: — Jestem, tatku! Z jadalni znajdującej się na wprost wejścia wyszedł smukły, szpakowaty 14 mężczyzna w sportowej koszuli i wel-wetowych spodniach. Położył palec na ustach. _T. CiSZeJl Przestraszysz panią Marytę. Właśnie podaie obiaH чл~- г - 1 / e «je oDiad. Zdążyłaś w ostatniej chwili. ~ УШу^Гесе і przyjdź do stołu! -rozległ się dźwięczny głos ze stołowego. -Juz straciłam nadzieja, że przyjdziesz. - Miałam śmieszną przygodę. -Powiesiłam ci w łazience t ręcznik. Ten, który dałam d wcz *Jt całkiem brudny. Musisz się myć dokładniej... - Możliwe... Posłuchaj, tatku... - Opowiesz przy stole - szepnął znikając za drzwiami jadalni Hanka zagryzła wargi i* umyślnie hałasowała w łazience. Kiedy przyszła na obiad, ojciec tak był zajęty rozmową, że nie spytał nawet o przyczynę spóźnienia. Naburmuszyła się i gdyby nie to, iż uwielbiała grzyby w śmietanie, na złość odsunęłaby talerz. Ale i ten jej zły humor również pozostał niezauważony. Ojciec najwidoczniej czuł sie tutaj doskonale, choć pokój by} pełen starych tó Nad' owalnym sto}em wisiała naftowa z porcelanowym klos2em przerobiona teraz na elektryczną. Obrus rozszywany klockową koronką zapewne pochodzi z posagu babuni. Ciemny, bogato rzeźbiony kredens sięgał niemal sufitu. Z jego przepastnego wnętrza dochodził jakiś słod-kawo-korzenny zapach, przywodzący na 15 myśl świata Bożego Narodzenia. Zielony plusz na stojących w kącie fotelach popękał ze starości podobnie jak turecka chusta zawieszona nad nimi. Z poczerniałych portretów spoglądały melancholijnie bla-dolice damy w koronkowych stroikach na ciemnych włosach, a wąsaci mężczyźni srogim wzrokiem spoglądali na potomnych. Bukiet z suchych kwiatów ozdabiał chwiejny stolik na trzech wygiętych nogach. Nad oknem tynk łuszczył się i odpadał płatami, na suficie widniał zielony zaciek. Przez szeroko otwarte drzwi werandy widać było cały zagon różnobarwnych dalii, za nimi zaś jabłonie i śliwy, z których jeszcze nie zebrano owoców. Pani Maryta nie mogła sobie poradzić ani z ogrodem, ani z remontem domu. Pewno dlatego tak skwapliwie odnajęła pokój komuś z budowy, licząc na fachową pomoc. A tatko myśli, że to dla jego pięknych oczu. Nieraz już w ciągu koczowniczego żywota ojciec ulegał urokom kobiet, co Hanka uważała za zło nieuniknione i czekała cierpliwie na koniec kolejnego flirtu, który na ogół trwał krótko i nie zakłócał dobrych stosunków rodzinnych. Przeciwnie, ojciec jakby w poczuciu winy stawał się bardziej wyrozumiały i pełen atencji dla córki. Więc i tę Marytę trzeba będzie przeczekać, choć wydawała się od pierwszej chwili szczególnie antypatyczna. Lat ze trzydzieści, tleniona, kiepski makijaż, sukienka z krempliny uszyta własnoręcz- 16 nie według wykroju z Burdy, ręce trochę zniszczone od domowej roboty, ale z czerwono lakierowanymi paznokciami, perfumy „Być może", uśmiech pełen wymuszonej słodyczy, spłoszony wzrok osoby niezbyt pewnej siebie. No, dość tego gruchania! Teraz Hanka zabierze ojca do pokoju. Zaparzą sobie dobrej herbaty... — Niestety, kochanie! —- ojciec rozkłada ręce. — Muszę jeszcze wpaść na budowę. — Pojadę z tobą... — Muszę pomówić z kimś w cztery oczy. Zajmij się czymś w domu... — O mnie się nie martw. A co ze szko- łą? — Załatwimy w przyszłym tygodniu. Albo zatelefonuję, a ty pójdziesz tam sama... — Wiesz, że tu są dwie szkoły? I właśnie chciałabym... — Cześć, kochanie! Pogadamy wieczorem. Pomóż pani Marycie w zmywaniu naczyń. Nie! Tego było już za wiele. Komu jak komu, ale tej blond wydrze wcale nie zamierzała pomagać! Wymknęła się chyłkiem do sadu i zaszyła w najdalszym kącie. Sad był stary, zdziczały, między jabłoniami rosły krzaki porzeczek i agrestu, na których pozostało jeszcze trochę przejrzałych, słodkich jagód. Hanka położyła się na suchej trawie, przypatrując się nitkom babiego lata: cieniutkie pajęczyny kofy- 17 sały się na wietrze, bezbronne i nikomu niepotrzebne jak ona. „Nie wolno się rozklejać" — pomyślała chrupiąc jabłko, lecz wcale jej to nie podniosło na duchu. Wszystko w tym Jarzęb-nie układało się wbrew dotychczasowym zwyczajom. Kwatera była krępująca, obecność pani Maryty zbyt natrętna, zajęcia popołudniowe ojca wypadały zawsze nie w porę, samotność coraz bardziej dawała się Hance we znaki. Może by jednak poczytać albo posłuchać radia? Zrobić małe pranko, uporządkować szkolne rupiecie? Nie chciało się jej wszakże wracać do domu, choć było coraz chłodniej. Przedwieczorny wiatr pachniał tatarakiem i olszyną. Może w niedzielę ojciec zechce wybrać się do lasu? Wstaną o świcie, nazbierają grzybów, upieką je na patyku nad ogniskiem. Albo pojadą na orzechy. Podobno są w pobliżu całe leszczynowe gaje. Albo prysną kajakiem na jezioro. Albo wyruszą autem w nieznane. Hanka poprowadzi wóz w lesie. Nie ma wprawdzie dotąd prawa jazdy, ale na tych leśnych drogach to nieważne. Ziąb coraz bardziej dokuczał. Wstała, otrzepała spodnie i powlokła się do domu. Pani Maryta przebierała śliwki na werandzie. Przepoławiała każdą, wyjmowała pestki, sprawdzała, czy nie jest robaczy-wa, i wrzucała do miedzianej miednicy. Na widok Hanki oderwała się od roboty i uśmiechnęła się z przymusem. 18 — Widziałam w łazience "twój Kostium kąpielowy. Mam nadzieję, że nie kąpałaś się w rzece. — A niby gdzie miałam się kąpać? — O tej porze roku? — Och, my z tatkiem kąpiemy się nieraz w grudniu. W przerębli, oczywiście. — Żartujesz chyba. — Mówię najpoważniej w świecie. Ostentacyjnie przeszła do pokoju, żeby położyć kres głupiej rozmowie. I ten po-' kój wcale się jej nie podobał. Za wiele w nim było przedmiotów, które miały go upiększać. Z rozkoszą wyrzuciłaby' te wszystkie porcelanowe figurki, szydełkowe serwetki, makatki haftowane krzyży-kanu na kanwie i poduszki rozłożone na kanapie. Ileż czasu zmarnowano na dzierganie i wyszywanie, ileż czasu trzeba było poświęcać teraz na utrzymanie w porządku tego całego kramu! I po co, na miłość boską, pomalowano groszkowe ściany w srebrny rzucik? Po co na parapetach okiennych urządzono wystawę roślin doniczkowych? Po co lśniący parkiet przykryto dywanem, na który jeszcze położono dla ochrony pasiasty szmaciak? Odcisnęły się na nim wczoraj ślady zabłoconych trampek. O świ^y Laurenty! Każą człowiekowi wkładać kapcie, uważać, żeby kropla wody nie prysnęła na dębowa klepkę i pilnować, żeby mokra szklanka nie zostawiła śladu na politurowanym stole, jakby nie można go było przykryć ceratą lub kawałkiem folii. Do tego jesz- 19 cze myć ręce ze sto razy na dzień, mowie przyciszonym głosem i uśmiechać się w chwili, gdy najchętniej pokazałoby się język. I to na całą długość! Nie zdjąwszy sandałów rzuciła się na tapczan obserwując z pewnym zadowoleniem, jak piasek brudną smugą ściele się na jasnej narzucie. Otworzyła radio. Poszukała muzyki. Maryla Rodowicz śpiewała właśnie jej ulubioną piosenkę. Nie mam głowy Do poziomu, Do dyplomu, Zbiórki złomu... Hanka puściła radio na cały regulator, żeby pani Maryta musiała zatkać uszy przy robieniu śliwkowych powideł, i zawtórowała nie mniej głośno: Ą Chciałabym, ach, damą hyc, Ach, damą być, ach, damą być, l na Wyspach Bananowych Dyrdymały śnić... Na^le wszystko to wydało się jej żałośnie grupie i szczeniackie. Wyłączyła radio, wtuliła twarz w poduszkę. Popłakała cichutko nad swoim losem, póki nie zmorzył jej mocny, zdrowy sen,. Rozdział a Przez chwilę nie mogła uprzytomnić sobie, jaka to pora dnia. Za oknem było pochmurno, dżdżysto, w domu panowała cisza. Na stole, pod kryształowym przyciskiem, leżała kartka, na której ojciec nabazgrał kilka zdań. Nie chciałem cię budzić, więc wyszedłem bez śniadania. Wrócę na obiad. Baw się dobrze i nie rób głupstw. Duża buźka! No tak. Dochodziła dziesiąta. Ojciec pracował już od trzech godzin, pani Maryta od dwóch, a Hanka dopiero co się obudziła. Zresztą nie miała do czego się spieszyć. Postanowiła zjeść wspaniałe śniadanie: jajecznicę na boczku, sałatkę z pomidorów i pajdę razowca grubo posmarowaną masłem. Wygląd kuchni znowu obudził w niej przekorę. Oczywiście, ceniła schludność, ale bez przesady! Niepokalane zasłonki w oknach, zwane przez panią Marytę „za-zdrostkarm", wyszorowana do białości podłoga z sosnowych desek (czemu nie pomalowano jej olejno lub nie przykryto linoleum?), starannie wymyte ceraty i wypucowane rondle nakazywały zachowanie maksymalnej ostrożności, żeby nie nakru- 21 szyć nie poplamić, nie wysmarować niczego. A tu, jak na złość, mleko wykipiało, jajecznica przywarła do patelni, a ku-b 'k z kawą pozostawił na stole brunatne krążki. O święty Laurenty! Nic, tylko przez całe życie sprzątać i zmywać! Zwariować można! Mżył nudny kapuśniaczek. Gdybyż przynajmniej ulewny deszcz z wichurą i rozpętaniem żywiołów! Można by wtedy włożyć żeglarską wiatrowe z kapturem i wsunąwszy ręce do kieszeni pójść z u-śmiechem Pod wiatr; ale taka Plucha przywodzi człowieka do rozpaczy. Podobnie jak katar, który nie jest poważną chorobą, lecz odbiera chęć do życia. Wyjrzała oknem. Dalie zwiesiły mokre głowy. Bladoróżowe płatki zbrunatniały na końcach. Zrobiło się tak jesiennie, że wczorajszy niemal letni dzień wydawał się niezmiernie odległy. Ogarnął ją wielki smutek. Nie spodziewała się niczego, co mogłoby się stać przedmiotem tęsknoty i marzeń w ciągu nadchodzących tygodni. Ciążyła jej samotność. Koczownicze życie przy wszelkich swoich urokach miało tę wadę, że nie pozwalało na zadzierzgnięcie trwałych przyjaźni. Przychodząc do nowej szkoły Hanka trafiała na ustalone układy koleżeńskie i zawsze czuła się trochę obco, była osobą najwyżej tolerowaną, nie należącą organicznie do żadnej paczki, uformowanej od pierwszych klas podstawówki. Jeśli nawet pozyskiwała z czasem sympa- 22 tię i zaufanie kolegów, to i tak miała poczucie nietrwałości tych związków, nie angażowała się w nie całkowicie, bo na horyzoncie jej życia pojawiały się już nowe plany i możliwości. Jedyną ostoją był ojciec, niezmienny towarzysz ich peregrynacji po kraju, jedyny człowiek, z którym rozmawiało się bez słów. Przynajmniej do tej pory. Kontakty z dawnymi kolegami urywały się po wyjeździe do innego miasta. Pocztówki, które czasem przysyłali, budziły w niej tylko przelotne wzruszenie. Nauczyła się obywać bez przyjaźni, ale przecież nachodziły ją takie chwile, jak dzisiaj, kiedy wiele by dała za możność pogadania z kimś od serca. Znów pomyślała o poznanej wczoraj nauczycielce. Może by jednak zajść do tej cudacznej szkoły? Przy takiej pogodzie na pewno nie zrywają malinówek, tylko siedzą w klasie, więc na przerwie można by odnaleźć tę facetkę. Prawda, nawet przerw nie mają o ustalonej porze. Nie wiadomo w dodatku, jak ta babka się nazywa, trudno dopytywać się o blondynkę, która wczoraj złapała gumę nad rzeką. Mimo tych argumentów, niejako bez żadnego celu, jęła przygotowywać się do wyjścia. Potrzeba kontaktu z ludźmi, a także zwyczajna ciekawość, przemogła wszelkie opory. W najbliższym kiosku Ruchu zapytała o drogę do pałacowej szkoły. — Trzeba minąć dworzec Pekaesu i to- 23 ry — powiedziała kioskarka. — Dalej zaczyna się wielki park za wysokim murem. Ale brama otwarta. Nie można zabłądzić. Tylko po co tam idziesz? To szkoła dla upośledzonych. — Naprawdę? — Przecie mówię. Kto nie daje rady w ogólniaku, ten próbuje szczęścia w pałacu. Każdego biorą z otwartymi rękami. Bo tam mniej prawdziwej nauki, a więcej różnych zajęć. Więc kto ma słabą głowę, idzie do nich. Nie były to zachęcające stwierdzenia. Hanka omal nie zrezygnowała z odwiedzin, ale nic atrakcyjniejszego nie miała do wyboru. W najgorszym razie przejdzie się po parku. Park był rzeczywiście rozległy i starannie utrzymany. Przemyślnie skomponowane grupy drzew i krzewów najefektow-niej wyglądały jesienią, kiedy grały całą gamą barw. Kasztanowa aleja prowadziła do dawnego pałacu, z którego ocalał tylko klasycystyczny fronton opatrzony tabliczką nakazującą ochronę tego zabytku, chociaż Bogiem a prawdą niczego tu już ochronić nie było można. Przez puste prostokąty okien widać było gęstwinę bzów, kalin i grabów, odgradzającą od dworu budynki administracyjne. W pierwszym z rzędu białym, parterowym domu mieściła się kuchnia i stołówka. Hanka dostrzegła wielkie płyty kuchenne, nowoczesne maszyny do obierania jarzyn i mycia naczyń, przy których krę- 24 ciii się uczniowie w kolorowych fartuchach. Nieco dalej w krytym papą drewniaku znajdowały się warsztaty — stolarski i mechaniczny. W trzecim pawilonie urządzono szwalnię. Hanka musiała przyznać rację kioskarce: szkoła ta przysposabiała uczniów do praktycznego życia. Bez szczególnego zapału weszła do dwupiętrowego budynku, w którym spodziewała się znaleźć klasy. Ze zdziwieniem stwierdziła, że na pierwszym piętrze wszystkie izby stoją otworem, uczniowie zaś swobodnie przechodzą z jednej do drugiej, choć wyglądało na to, że właśnie odbywają się,lekcje. W jednej z tych izb mieścił się bogaty księgozbiór, w drugiej pracowano samodzielnie przy kilku niewielkich stolikach, w trzeciej gromadka dziewcząt i chłopców usadowiona wygodnie w wyściełanych fotelikach słuchała wykładu brodatego profesora, przerywając mu niekiedy pytaniami lub dowcipem, jakby to było zwykłe spotkanie towarzyskie. Obecność Hanki na korytarzu została na pewno zauważona, lecz nikt się nią nie przejmował, widocznie odwiedziny obcych osób zdarzały się tu częściej. Przystanęła w drzwiach zaciekawiona tym, co brodacz opowiadał o wojnach religijnych we Francji. Nie przerywając wykładu wskazał jej dłonią wolny fotelik z prawej strony. Usiadła tak jak przyszła, w parującej wilgocią wiatrówce i zabłoconych butach. Ale nikt tutaj nie nosił uświęconych tra- 25 Hyc ją kapci. Zanim zresztą zdążyła przyjrzeć się kolegom, brodacz zapowiedział wyświetlenie filmu. Jednym poruszeniem dźwigni zasłonięto okna czarnymi roletami. Z kabiny umieszczonej na wprost katedry dobiegła muzyka. Na ekran znajdujący się za plecami profesora padły pierwsze obrazy filmu o Henryku de Guise. Był to zwykły, barwny romans nakręcony we wnętrzach z epoki i we wspaniałych, renesansowych kostiumach, ale dość bliski prawdy historycznej. Oto młody książę jest świadkiem mordu popełnionego na jego ojcu przez hugonotę z orszaku admirała de Coligny. Oto szuka pocieszenia w ramionach księżniczki Małgorzaty de Yalois, nastolatki o nader swobodnych obyczajach. Król Karol IX szaleje z wściekłości, ilekroć mu opowiadają o amorach siostry ze znienawidzonym magnatem. Grozi, że go zabije, a przerażona Małgorzata wyprawia kochanka z Paryża. Matka jej, Katarzyna Medycejska, doprowadza do małżeństwa Małgorzaty z księciem Henrykiem nawarskim, późniejszym Henrykiem IV. Oto dzień ślubu: 18 sierpnia 1572 roku. Sławna z urody dwudziestoletnia królewna wstępuje na stopnie ołtarza z młodszym od siebie, odrażająco brzydkim protestantem, znanym jednak z rozwiązłości i hulaszczego życia. Nikt nie przypuszcza, że on właśnie stanie się kiedyś opatrznościowym dla Francji monarchą. Na razie jego 26 matka, Joanna d'Albret, surowa hugonot-ka zaślepiona w miłości do swego syna, gorszy się obyczajami panującymi na dworze francuskim. „Za nic w świecie nie chciałabym, abyś tam dłużej przebywał! — powiada. — Pragnęłabym, abyś jak najprędzej wydarł żonę z tego zgniłego otoczenia. Wiedziałam, że to dwór zepsuty, ale nie przypuszczałam, że do takiego stopnia. Nie mężczyźni tutaj starają się o kobiety, ale kobiety proszą się o mężczyzn". Król Karol IX z nadzieją patrzy w przyszłość. „Oddając naszą siostrę Małgorzatę księciu Bearneńskiemu — zwraca się w uroczysty sposób do dworzan i magnatów — oddajemy ją wszystkim wyznawcom religii reformowanej w tym królestwie". Ma, rzecz jasna, na myśli symboliczne pojednanie wyznań, lecz słowa jego wywołują powszechną wesołość, jako że ludzie znający bujny temperament księżniczki całkiem inaczej interpretują królewskie oświadczenie. Henryk nieco tym dotknięty przybiera znuftzoną minę. Małgorzata nie może znaleźć sobie miejsca, żartuje z wymuszonym uśmiechem i raz po raz spogląda wymownie na Bonifacego de La Mole, który od niedawna jest jej ulubieńcem. Ksiądz dwukrotnie musi ponowić pytanie, czy chce pojąć za męża tu obecnego księcia. „Tak" — odpowiada niedbale patrząc wciąż na urodziwego amanta. Wiwaty, toasty, bale, festyny, widowi- 27 ska teatralne. Paryż bawił się przez cały tydzień. Ale tłumnie przybyli hugonoci wnoszą nastrój niepokoju. Powtarzają, że wkrótce zjawią się tutaj w innym charakterze i rozprawią się z papistami. Daremnie mądry Gaspard de Coligny próbuje uspokoić swoich współwyznawców. Henryk de Guise przedstawia królowi niebezpieczeństwo zagrażające ze strony innowierców. Nasyła zbira na Coligny'ego. Admirał ciężko raniony strzałem z arke-buza niespokojnie nasłuchuje wieści dochodzących z miasta. Wieczorem 23 sierpnia zbiera się w Luwrze na naradę rodzina królewska. Medy-ceuszka, Henryk Andegaweński oraz książę Henryk de Guise dowiedli Karolowi IX, że trzeba uprzedzić poczynania hugonoc-kich spiskowców. Postanowiono sprowokować rozruchy i wyciąć w pień przebywających w Paryżu innowierców. Zbliża się noc świętego Bartłomieja. Dzwony kościelne dają sygnał do walki. Królewscy żołnierze i zbrojni mieszczanie pod wodzą władz miejskich napadają na pałace i zajazdy, zajęte przez gości *hu-gonockich. Zaczyna się potworna rzeź. D Ginie admirał Gaspard de Coligny. Karol IX z trudem ocala życie Henrykowi nawarskiemu, swemu szwagrowi. Zatrzymuje go w Luwrze niemal w areszcie domowym. Małgorzata nie tęskni wcale za młodym małżonkiem. Prowadzi nadal swobodne życie wśród przystojnych dworaków i przyjaźni się z bratem, księciem 28 Franciszkiem d'Alencon, na którego z kolei padają podejrzenia Karola IX. Książę Franciszek uchodzi z Paryża dzięki staraniom Małgorzaty i dwóch przyjaciół — pana de La Mole i pana de Co-conasse. Ale Karol IX, przeświadczony, że wszyscy trzej knują spisek na jego zgubę, każe pojmać młodzieńców, postawić przed sądem i skazać na śmierć. Wyrok zostaje wykonany na placu Greve. Małgorzata jest w rozpaczy. W mroku nocy udaje się na plac straceń, wykrada głowę ukochanego La Моїе'а і każe zabalsamować, aby móc ją zatrzymać w swojej sypialni. Mija rok. 19 sierpnia 1573 r. wjeżdża do Paryża świetne poselstwo polskie, aby powołać na tron Jagiellonów księcia Henryka Andegaweńskiego. Biskup Montluc potrafił zatrzeć w ich pamięci, że ów książę był jednym z inspiratorów rzezi w noc świętego Bartłomieja. Królowa Małgorzata przybywa na uroczysty bankiet i wzbudza prawdziwą sensację swoją urodą. Jeden z Polaków powiada z emfazą: — Po zobaczeniu tak niezwykłej piękności chciałbym już niczego nie oglądać. Poszedłbym chętnie za przykładem niektórych pielgrzymów tureckich, którzy tak są uszczęśliwieni, przejęci i wzruszeni Widokiem Mekki, że po obejrzeniu tej wielkiej, wspaniałej świętości nie chcą już niczego więcej widzieć i wypalają sobie oczy rozżarzonym spiżem... 29 Istotnie, Małgorzata wygląda prześlicznie w sukni z jasnoróżowego hiszpańskiego weluru, przybranej szczodrze klejnotami, i w czapeczce z tegoż weluru, ozdobionej piórami i drogimi kamieniami. Gdziekolwiek się pokaże, jest ośrodkiem zainteresowania. Mówi pięknie po łacinie, orientuje się wybornie w literaturze, potrafi ukuć na poczekaniu cięty kalambur i swawolny żarcik. Wielbi ją sławny Brantóme, Ronsard pisze dla niej wiersze. Ale matka traktuje ją surowo, a Karol IX nie ma do niej zaufania. Lecz oto król umiera. Na wieść o tym Henryk Walezy porzuca tron polski i wraca co tchu do Paryża, aby upomnieć się tam o swoje prawa. Małgorzata wita go niechętnie, obawiając się, że Henryk sięgnie po koronę Francji. Znowu próbuje nawiązać porozumienie z księciem de Guise, przywódcą francuskich katolików. Walka o władzę między Henrykiem III a księciem de Guise kończy się zwycięstwem Ligi katolickiej. Walezy musi uchodzić ze stolicy. Armia królewska jest w rozsypce. Mimo to Henryk III nie rezygnuje. Przez pół roku prowadzi układy z Ligą, próbuje zjednać sobie jej przywódcę. Korzystając z obrad Stanów Generalnych w mieście Blois zwabia do zamku księcia Henryka de Guise i jego brata kardynała. Przybywają z okazałym orszakiem,-wchodzą po prześlicznych schodach pałacowych do swoich komnat. Tutaj książę de Guise zostaje zabity. 30 Koniec filmu. Podnoszą się rolety. Brodaty profesor (nie ma chyba nawet trzydziestu lat!) zapowiada, że na następnych zajęciach będzie mowa o „państwie bez stosów", czyli o tolerancji w Polsce. Szuranie fotelików. Otwieranie okien,' Gwar rozmów, śmiechy, Hanka nie wie, co robić dalej. Zawraca ku drzwiom. Nagle ktoś kładzie jej dłoń na ramieniu. — Będziesz się uczyć z nami? — zapytuje szczupła blondynka. — To fajnie! Ja się nazywam Mirka. A ty? Już załatwiłaś formalności w sekretariacie? Chcesz, to pójdę z tobą. Chyba od niedawna jesteś w Jarzębnie, bo nigdy cię dotąd nie widziałam. Przedstawić cię wychowawczyni? Stoi tam w korytarzu. Mówimy na nią po prostu Łucja. Oczywiście między sobą. No chodź, nie marudź! Wychowawczyni spostrzega Hankę i rusza na jej spotkanie. Przerywa wyjaśnienia blondyneczki, znanej tu zapewne z gadulstwa: — My się już znamy! I jakby wszystko zostało dawno ustalone, schodzą razem do sekretariatu. Rozdział 3 Wiadomość o zapisaniu się Hanki do pałacowej szkoły ojciec przyjął obojętnie, najwidoczniej rad jedynie z tego, że pozbył się kłopotu. W ciągu następnych dni nie pytał o nic, a nawet przerywał Hance, ilekroć chciała podzielić się swoimi wrażeniami. Nie miał nigdy czasu dla niej. Po obiedzie wychodził z domu, sam albo w towarzystwie Maryty, wracał późno i nie zdradzał chęci do rozmowy. Spytała go kiedyś, czy się na nią gniewa, czy ma wobec niej jakieś zarzuty. Roześmiał się tylko, przygarnął ją czule, pocałował i mruknął, że kocha ją najbardziej na świecie, ale ma swoje męskie problemy, o których kiedyś jej powie, ale jeszcze nie teraz. Słaba to była pociecha, zwłaszcza że w nowej szkole Hanka czuła się bardzo nieswojo i pragnęła o niej z kimś pomówić, a może poprosić o radę, czyby nie przenieść się do normalnego ogólniaka. Wbrew pozorom była to szkoła trudna, wymagająca znacznie większego wysiłku, a zwłaszcza samodzielnej pracy, do której Hanka nie przywykła. W poprzednim liceum wystarczyło, by uważała na lekcji albo raz przeczytała z podręcznika to, co 32 zadane, i mogła być pewna co najmniej czwórki z najbliższej odpowiedzi. Miała dobrą pamięć, chwytała wszystko w lot, nie musiała zastanawiać się nad niczym. W „pałacu" natomiast profesor jedynie wprowadzał w zagadnienie, stawiał pewne tezy, często dyskusyjne, i wskazywał książki, z których należało korzystać, ale prócz nich w bibliotece szkolnej czekało mnóstwo dodatkowych lektur. W pierwszym semestrze grupa Hanki zajmowała się jedynie przedmiotami humanistycznymi: historią, literaturą, językami, sztuką. Przedmioty matematyczno-przyrodnicze miano przerabiać dopiero po Gwiazdce. Uczniowie, którzy byli w „pałacu" od samego początku, przywykli do tego systemu, mieli znacznie większy zasób wiadomości ogólnych i wiedzieli, do jakich źródeł sięgać w razie potrzeby, nie mówiąc już o tym, że swobodniej i z większą swadą wypowiadali się na każdy temat. Hanka wpadła w popłoch, iż nie da sobie rady, nie przejdzie wraz z innymi do wyższej grupy, nie spełni pokładanych w niej nadziei, słowem — zbłaźni się i wyjdzie na głupka. Największą trudność sprawiały jej rozmowy na ogólne tematy, na przykład podczas godzin poświęconych sprawom rodziny, kiedy dojeżdżający ze stolicy socjolog mówił raz o zasadach etycznych i uormach postępowania, powołując się często ha autorytet profesor Ossow-ski^pirm§»m zaś razem o budżetach ro- ko» M xl — Czy to jest kochanie dzinnych w różnych krajach jako o wykładni obyczajowości ich mieszkańców albo też o zagadnieniu harmonijnego współżycia mężczyzn i kobiet. Traktował swoje audytorium jak studentów na zajęciach seminaryjnych, zachęcał do żywej dyskusji nie słowami, ale przewrotnym stawianiem pytań, których nie można było skwitować milczeniem. Podsuwał książki, sygnalizował artykuły w prasie spo-łeczno-literackiej, prosił o wypowiedzi pisemne, o wypełnienie jakichś ankiet, które następnie wspólnie z nimi opracowywał, wprowadzając słuchaczy w zagadnienia socjologii. Na tych zajęciach wyróżniał się Aleksander, syn prezesa sądu w Jarzębnie, chłopak oczytany, ale taki zadufek, że Hanka znielubiła go od pierwszej rozmowy. Zawsze chciał mieć rację, zawsze chciał przewodzić, a to wywoływało w niej diabelną przekorę. Wolała już Grzegorza, który też się wprawdzie popisywał przy każdej okazji mnóstwem przeczytanych książek (a zwłaszcza całej serii piwowskiej „myśli współczesnej"), lecz bez ostentacji, jakby z pewnym zażenowaniem, żeby podeprzeć argumentami uczonych własne wnioski. Hanka nie mogła przebrnąć przez te uczone wywody, jako że dotąd najmilszą jej lekturą była Ania z Zielonego Wzgórza. Niepodobna było w ciągu paru miesięcy nadrobić wszystkich zaległości ani przyswoić sobie tylu nowych pojęć, niecierpliwiła się jed- 34 пак і miała poczucie, że nigdy nie dogoni swoich kolegów. Nie wszyscy zresztą byli tacy błyskotliwi jak Grzegorz czy Aleksander. Dziewczyny traktowały szkołę bardziej powierzchownie i nie zamęczały się czytaniem. Mirka celowała w przemykaniu się wśród problemów. Z całą pewnością siebie plotła coś, zagadywała, nawracała do początku, aż znudzony profesor machał ręką i podejmował dialog z kimś innym, radząc, by sobie jeszcze uporządkowała wiadomości. Hanka jednak była pewna, że jej koleżanka właśnie tych wiadomości nie posiada. Chłopcy żartowali, że Mirka slalomem mknie do celu. Ale i bardziej praktyczne lekcje wprawiały Hankę w zakłopotanie. Na przykład na francuskim po wysłuchaniu z taśmy kolejnej scenki rozdzielano role między siebie i odgrywano jakby skecze. Nauczycielka nie wtrącała się wcale, dopiero po skończeniu zabawy robiła uwagi, przypominała reguły gramatyczne, poprawiała wymowę. Może była to i dobra metoda, lecz Hance wydawała się niepoważna i gdy musiała sama wcielić się w postać egzaltowanej cudzoziemki, która zachwyca się zabawnie wszystkim, co widzi w Paryżu, po prostu — odmówiła udziału w zabawie. Nikt się tym nie przejął, lekcja toczyła się dalej, Hance było wstyd, że się wyłamała i wygłupiła; obiecała sobie, że następnym razem zgłosi się pierwsza, lecz jakoś nie nadarzała się sposobność, zawsze 35 któraś z koleżanek ją ubiegła, czy może Hanka miała za wolny refleks albo podświadome zahamowania. Najgorzej jednak czuła się na zajęciach prowadzonych przez lekarkę, która omawiała zagadnienia fizjologii i higieny kobiety. Wprawdzie robiła to taktownie, powściągliwie, z całą powagą, ale Hanka nigdy dotąd nie mówiła głośno o tych sprawach, nie zadawała pytań i nawet unikała książek podejmujących te tematy. Bo jakże miała o nich mówić z ojcem? Koleżanki zaś traktowały rzecz albo wstydliwie, albo zbyt bezceremonialnie. Hanka była już bliska rezygnacji z pałacowej szkoły, kiedy wychowawczyni wyznaczyła całej grupie dyżur w kuchni i stołówce. Przez cały tydzień grupa ta miała się troszczyć o wyżywienie kolegów. Ale i tutaj niespodzianki czyhały na każdym kroku. W biurze sąsiadującym z kuchnią rozwieszono na ścianach ogromne tablice niczym w pracowni chemicznej. Można było na nich sprawdzić skład chemiczny każdego produktu, jego kalorycz-ność, koszt białka zawartego w rozmaitych potrawach, zasób witamin przed i po obróbce materiału wyjściowego. Widniały też wzorcowe jadłospisy na rozmaite pory roku. Dwa minikalkulatorki pomagały w obliczaniu kosztów. Samo gotowanie stawało się w tych warunkach sprawą najprostszą. Całe to bowiem teoretyczne ' przygotowanie i towarzysząca mu księgowość budziły w Hance przerażenie. 36 Tym razem jednak Mirka przyszła jej z pomocą. Obracała się swobodnie zarówno wśród teoretycznych zagadnień, jak i wśród maszyn do obierania jarzyn, a co więcej, umiała jak nikt „dosmaezyć" potrawy, dzięki czemu koledzy wiele jej wybaczali. Dyżur był wesoły, niezbyt męczący, można było lepiej poznać grupę i bardziej się z nią zżyć. Tydzień minął tym szybciej, że w niedzielę Hanka miała wreszcie pojechać z ojcem na wycieczkę. Łudziła się, że pojadą we dwoje. Ale gdy w sobotę pani Maryta zabrała się do pieczenia ciasta i przygotowania niedzielnego obiadu, nadzieje na sam na sam z ojcem okazały się płonne. Wyruszyli po śniadaniu, około dziesiątej, i oczywiście Maryta siedziała z przodu, na miejscu zawsze dotąd zajmowanym przez Hankę. Ojciec wprawdzie zapowiedział, że w powrotnej drodze Hanka usiądzie przy nim, ale dzień już był zepsuty od samego początku. Rozmowa się nie kleiła. Ojciec nastawił radio, lecz Maryta, która nie lubiła muzyki młodzieżowej, poprosiła o jakąś inną. Przy dźwiękach organów jechali więc pod złotymi koronami klonów. Hanka znienawidziła w jednej chwili Bacha, jesień i panią Marytę. Pocieszała się jedynie nadzieją długiego spaceru z ojcem, podczas gdy Maryta zostanie przy samochodzie. Lecz i ta nadzieja zawiodła. Kiedy zatrzymali się nad jeziorem, wokół którego wiodła ścieżka zachęcająca do przechadz- 37 ki Maryta rozłożyła koc na wrzosach i stwierdziła, że najcudowniej odpoczywa się w zupełnym bezruchu. Ojciec filozoficznie pokiwał głową, usiadł obok swojej towarzyszki i zapalił papierosa, choć nigdy tego nie robił podczas wypraw z córką. Hanka wpadła w nastrój katastroficzny. „Oczywiście —■ myślała — jeśli ta znajomość potrwa dłużej, tatko roztyje się, straci kondycję, będzie palił dwie paczki papierochów dziennie, zarobi na zawał i cześć!" Zerwała się jak oparzona. __ Idę się przejść! — rzuciła gniewnym tonem.__■ Nie po to przyjechałam do lasu, żeby gnić na kocu! __ Idź, idź! — uśmiechnęła się Maryta. Ojciec przyzwalająco skinął głową. Hanka zbiegła z górki i nie oglądając się ani razu ruszyła sprężystym krokiem dookoła jeziora. Zbierało się jej na płacz, lecz szybki marsz przyniósł uspokojenie. Ostatecznie, nic się takiego nie stało. Za kilka miesięcy dostaną mieszkanie w nowym bloku, wyniosą się od tej Maryty i wszystko ułoży się jak dawniej. Hanka może przeniesie się do ogólniaka, bo to bliżej bloków i większość tam mieszkających dziewcząt uczy się w normalnej szkole. Przeciętność ma swoje uroki. Po co się tak szarpać? Po co głowę łamać? Przecież o to tylko chodzi, żeby dostać ten papierek po maturze i zapisać się na studia. 38 W tejże chwili opadły ją jednak wątpliwości. Bo czy koniecznie na studia? Czy nie można jakoś łatwiej, spokojniej ułożyć sobie życia? A jeśli już koniecznie, to na jakie? Nie pociągał jej żaden zawód. W ogóle nie lubiła pracować. Najchętniej włóczyłaby się po całym świecie, nigdzie dłużej nie zagrzewając miejsca. No więc jeśli będzie trzeba... Nic jej wszakże nie przychodziło do głowy. Dzień był ciepły, jarzębiny czerwieniały w słońcu. Wrzosy kwitły tego roku bardzo obficie. Hanka znalazła kilka rydzów i parę kolonii maślaków. Nanizała je na patyki i dumnie przyniosła ojcu. Niech pożałuje, że nie poszedł z nią razem. Ojciec jednak miał minę rozanieloną i zdziwił się tylko, że Hanka tak szybko obeszła całe jezioro. Pani Maryta w krem-plinowej sukience i pantofelkach na wysokich obcasach wstała, żeby przygotować obiad. — Upieczemy grzyby? — spytała Hanka. — W domu, w domu! — odparła pani Maryta wyciągając termos z barszczykiem, pierożki z kapustą i pieczony schab. — A wiesz, że w domu czeka na ciebie niespodzianka? — ojciec próbował poprawić nastrój. — Przekonasz się. Coś wspaniałego! ■— Z góry dziękuję! — wydęła wargi przyglądając się brudnym dłoniom, jeszcze pachnącym grzybami. 39 ^- Może byś umyła ręce? — westchnę- pani Maryta. — Nie, nie w jeziorze! -rcięłam trochę wody w kanistrze'. jjanka wymieniła spojrzenia z ojcem. ^ milczeniu, ale ze smakiem spałaszowa- obiad. Kiedy przyszło do wyjazdu, zno-$ usiadła na tylnym siedzeniu. Jakoś :jjt nie zaoponował. I znów w milczeniu .achali pod klonami. Ojciec otwierając drzwi wejściowe posiedział od niechcenia: ^- Będziesz teraz miała własny pokój. ^a pięterku. Z widokiem na sad. Idź zo-l,acz. ^- To jest ta niespodzianka, o której powiłeś? — spytała ze ściśniętym garbem. ~- Tak, córeczko. *** Dziękuję. Wbiegła pędem na drewniane schody, że-by się przypadkiem nie rozpłakać. A więc 0jciec chciał się jej pozbyć! Dotąd zawsze mieszkali razem. Dopiero teraz zaczęła mu przeszkadzać. Odkąd poznał tę wydrę. £kcą tam sobie gruchać bez świadków, rfo jasne. Proste jak drut. Normalka. Pchnęła z impetem drzwi pokoju. Był niewielki, świeżo wybielony, bez zbędnych gratów. Domyśliła się, że to tatko go od-powił i urządził. Tapczanik przykryty pomarańczową narzutą. Stolik pod oknem, liliowe marcinki w glinianym garnku. jCilka jej dziecinnych książek. I — nie, paprawdę? — magnetofon, o którym marzyła od dawna! 40 „Sprawdza się — pomyślała nie bez satysfakcji. — Chce mnie przekupić. Ale i to dobre. Widać, że mu na mnie zależy". Podeszła do okna, rozwarła je na oścież. Zapadał mrok. Z sąsiedniego ogródka doleciał dym palonych liści. Znowu zrobiło jej się smutno. Nikomu przecież nie była potrzebna. Tego faktu nie mógł przesłonić nawet magnetofon. Rozdział 4 Weszło w zwyczaj, że Hanka codziennie odprowadzała Mirkę do domu, chociaż wcale jej to nie było po drodze, i zostawała u niej do kolacji. Lubiła ten spacer wśród nowych bloków. Wracając samotnie pocieszała się nadzieją, że wkrótce ojciec otrzyma mieszkanie, wówczas zaś rozstaną się z panią Marytą i ułożą sobie życie po staremu. Póki co nie spieszyła się na ulicę Akacjową, wynajdując coraz to inne powody, dla których musiała spędzać popołudnia u koleżanki. Prawdę powiedziawszy nie potrzebowała się usprawiedliwiać, bo ilekroć przychodziła do domu, nie zastawała tam nikogo. Dopiero koło dziewiątej rozlegała się w kuchni przyciszona krzątanina. Hanka umyślnie kładła się wcześniej do łóżka, unikając rozmowy z ojcem i Marytą. Rankiem wychodziła nieraz bez śniadania i w taki oto sposób stosunki jej z domownikami coraz bardziej się rozluźniały. Zdawać by się mogło, że zaprzyjaźniła się z Mirką i może nawet Mirka w to wierzyła. Hanka zachowywała jednak pewien dystans i patrzyła nader krytycznie na swą koleżankę. Mirka była wrażliwa, zdolna, pełna fantazji, lecz nie potrafiła przy- 42 łożyć się do niczego. Uczyła się gry na fortepianie, marzyła o karierze pianistycz- . nej, grała nawet całkiem nieźle, nie mogła jednak zmusić się do wielogodzinnych ćwiczeń i winę za brak postępów zwalała na profesorkę muzyki. Plotła coś matce o braku zrozumienia, o przestarzałych metodach nauczania, ona zaś, bezkrytycznie kochająca jedynaczkę, robiła wymówki profesorce albo szukała innej. Matka Mirki była kobietą niewykształconą, bardzo skąpą i nieużytą. Nigdy nie poczęstowała Hanki podwieczorkiem. Odwoływała córkę do kuchni i tam ją karmiła za zamkniętymi drzw