Nasza Księgarnia Warszawa ie79 tytułów pr°S«№w*1* «-—issrssasŁ JULITTA 1ĘT- •»M by Danuta Bieńkowska, fi CopTr STy Julitta Gadomska, ISBN 83-10-СП560-Х Rozdział 1 Przyjemnie było iść wąską polną drogą między krzakami tarniny, zrywać granatowe jagody jeżyn i szukać ulęgałek pod dzikimi gruszami. Słońce dogrzewało jak w lipcu, chociaż po pierwszych wrześniowych chłodach liście pożółkły i słały się. obficie na ziemi. Hanka wdychała z lubością ich jesienny zapach, przywodzący na myśl jakieś dawne nastroje i zdarzenia, które dopiero z perspektywy czasu wydawały się szczególnie błogie. Powiedziała sobie, że i ten spacer wypięknieje kiedyś we wspomnieniach, podobnie jak cały pobyt w Jarzębnie, nowy etap jej koczowniczego życia. Wargi cierpły od soku rozgryzionych tarek i ulęgałek, nogi szurały leniwie wśród opadłych liści, jeszcze nie suchych, jeszcze w połowie zielonych, ale już zwa-rzonych tchnieniem jesieni. Droga szła trochę pod górę, ku błękitnemu niebu, widniejącemu pomiędzy złotymi koronami brzóz. I nagle, z góry, Hanka ujrzała rzekę. Płynęła tuż pod skarpą liliową od macierzanki. Woda była tak przejrzysta, że wprost kusiła do kąpieli. Niewiele myśląc dziewczyna zrzuciła spodnie i bluzkę, skoczyła na głębinę, płosząc stadko ryb 5 wyraźnie widocznych nad piaszczystym dnem. Przepłynęła na środek rzeki pozwalając, by prąd poniósł ją dalej. Nie myślała teraz o niczym, samotna wśród łąk i kartoflisk. Obróciła się na plecy, patrzyła w niebo, ledwo sterując drobnymi ruchami ramion. Słońce świeciło jej prosto w twarz. Warkot nadpływającej motorówki zdziwił ją raczej, niż zaniepokoił. Nie spojrzałaby nawet, gdyby nie to, że jeden z płynących w łodzi mążczyzn zawołał coś, czego nie dosłyszała. Motorówka podpłynęła bliżej, silnik zamilkł, a mężczyzna krzyknął na cały głos: — Wracaj na brzegi Tu kąpać się nie wolno! Prędzej! Prędzej! Dopiero teraz spostrzegła, że ma przed sobą patrol milicyjny. Zawróciła więc i pięknym crawlem dopłynęła do brzegu. Łódź podążyła za nią. Młody, szczupły milicjant wyskoczył na ląd i podszedł do Hanki. — Nie wiesz, że kąpiel tu zabroniona? Zapłacisz mandat. Gdzie twoje rzeczy? — Tam, przy drodze — wskazała ręką. — Ale pieniędzy nie mam. — Wolisz, żeby sprawa poszła na kolegium? — Jaka sprawa? Mam kartę pływacką, dobrze pływam, a tablicy z zakazem kąpieli wcale nie widziałam. — Tablica jest bliżej miasta. Koło przystani kajakowej. Nie wolno tłumaczyć się niewiedzą. 6 — Idiotyzm. W miasteczku nie ma kąpieliska, w rzece pływać nie wolno.... — Bez dyskusji! Bo spiszemy protokół! — Bardzo proszę — Hanka wzruszyła ramionami. — Ale wpierw pójdę się ubrać. Zimno mi w mokrym kostiumie. — Najpierw dane personalne. — Ani mi się śni! — Uważaj, do kogo mówisz! Chwycił ją za rękę. Wyrwała się z furią. — Niech mnie pan nie dotyka! — Mów, jak się nazywasz! — Puść ją! — powiedział starszy milicjant siedzący w motorówce. — To smarkula! Niech ci tylko obieca, że nie będzie się tu więcej kąpać. — Przepis mówi wyraźnie... — upierał się młody stróż porządku. — Kto łamie przepisy, musi być ukarany... Odwrócił się ku starszemu koledze, jakby dla sprawdzenia, czy ta pryncypialność zrobi na nim dobre wrażenie. Korzystając z tego Hanka dała drapaka. Pogonił za nią. Ona mknęła boso, on człapał w buciorach, w mundurze, w czapce, z rzemykiem pod brodą. Zdawało się zrazu, że jej nie doścignie, lecz po stu metrach dystans między nimi wyraźnie się zmniejszył. Milicjant był wściekły, Hanka w strachu. Zdyszana wpadła na skarpę nadrzeczną, czując niemal na karku oddech ścigającego. Wyskoczyła na drogę. Za zakrętem młoda kobieta manipulowała przy kole roweru. — Co się stało? — spytała na widok 7 dziewczyny. - D*ień dobry, panie Ciesielski O co chodzi? Czemu pan ją goni? 3 — Kąpała się w miejscu zabronio- __ odparł stróż porządku obciągając nWurową kurtkę. - Mogła się utopić. Muszę ją nauczyć rozumu. _ Wyręczę pana, bo nauczanie to moj fach Gdzie masz ubranie? __' w krzakach. — Hanka jeszcze me mogła złapać tchu po biegu. - Pójdę się РГ!1 Tylko mi nie nawiej! — zagroził milicjant. - Bo tak czy siak muszę spisać personalia. Powiedział to wszakże łagodniejszym tonem, wyraźnie skrępowany obecnością młodej rowerzystki. __ ^róć do nas — zawołała do odchodzącej. — Nie ma sią czeg0 baĆ" РаП СІЄ" sielski nie taki straszny... __ pobrze! — burknęła Hanka. Teraz iuż cała ta przygoda zaczynała ją śmieszyć Szybko ściągnęła kostium kąpielowy 'włożyła bluzkę i spodnie. Zapinając sandały usłyszała warkot motorówki. Patrol rzeczny odpływał w przeciwną stronę. Zdziwiona wróciła na drogę, gdzie młoda kobieta czekała przy rowerze. Miała na sobie niebieskie dżinsy i białą, bawełnianą koszulkę polo. ';'■-, __ Zmyli się? — spytała Hanka. — Dziękuje, za pomoc. __ Obiecałam, że ci palnę kazanie. Ale to chyba zbędne, bo wyglądasz na osobę skruszoną. — Pierwszy raz wiałam przed milicją. — Dobra jesteś w sprintach? — Szewińskiej nie przegonię. Ale byłam najlepsza z całej klasy. — W biegach czy w nauce? — Iw biegach, i w nauce. — A teraz już nie jesteś? — Na razie nie chodzę do budy. — Dlaczego? — Przyjechaliśmy tu z ojcem dopiero przed tygodniem. Nie zdążyliśmy jeszcze pójść do ogólniaka, żeby załatwić formalności. — Ejże... Mogłaś to zrobić choćby dzisiaj... — Nie. Bo całe rano czekałam w domu na faceta z elektrowni, który miał nam wstawić osobny licznik. Zresztą, kto by się tam spieszył do szkoły! — Ja na przykład. Hanka spojrzała baczniej na młodą kobietę. — Pani chyba jest nauczycielką? — Zgadłaś. Ale nie w ogólniaku. A raczej w takim nietypowym ogólniaku, który jest najfajniejszą szkołą na świecie. — Teraz ja powiem: ejże... — Przyjdź się przekonać. — I zapisać się do szkoły? — Nie. Po prostu przyjdź jutro i sama zobacz, jak u nas jest. Jeśli wracasz do miasta, możemy iść razem. Złapałam gumę. — Ciężko tak prowadzić rower po liściach. 5 — Nie szkodzi. Więc przyjdziesz jutro? — Dokąd? — Do pałacu. — Nie do szkoły? _ W Jarzębnie wszyscy tak nazywają naszą szkołę, chociaż prawdziwy pałac jest całkiem zrujnowany, a my zajmujemy kilka dawnych budynków administracyjnych. — Klopsowato. — Owszem, ma to swoje minusy. Ale więcej plusów. Chociażby ten, że korzystamy z pięknego sadu. Lubisz jabłka? — Mowa! __ Więc przyjdź skosztować. Jutro będziemy zrywać malinówki. — Po lekcjach? — Między lekcjami. — Znaczy się na przerwie? — Nie mamy wyznaczonych przerw. Nie mamy także podziału na klasy. Są tylko grupy nauczania. — Nie kijem, to pałką. . __ Mylisz się. Przechodzenie z jednej grupy do drugiej zależy tylko od opanowania pewnego zakresu wiadomości. — Czyli od stopni- — Stopni się u nas nie stawia. — Jak to? — Zwyczajnie. — I nie przepytuje się uczniów? — Właściwie nie, w tradycyjnym tego rozumieniu. Po pr°stu rozmawiamy na określony temat. Jeśli stwierdzę, że uczeń orientuje się wystarczająco, podsuwam 10 mu nowe zagadnienie lub kieruję do wyższej grupy. — Czego pani uczy? __ Polskiego, historii, wiedzy o sztuce i kulturze... — Łącznie? — Łącznie. — I dawno tutaj pani tyra? — Pracuję od trzech lat. Przyjechałam zaraz po studiach. Myślałam, że na rok. Teraz już za nic nie chciałabym zmienić pracy. — Gdzie pani studiowała? — W Warszawie. — I zadołowała się pani w takiej dziurze? — Tak jak twój ojciec. — On tu przelotem. Za rok, dwa, przeniosą go na inną budowę. Nigdzie nie siedzieliśmy dłużej niż dwa lata. — Zawsze zabiera cię ze sobą? ' — A kto miałby się mną zająć? Ja nawet do przedszkola nie chodziłam, tylko bawiłam się na placu budowy. Przez pół roku jedna babka brała mnie na suwnicę. Nie ma pani pojęcia, jak to fajnie. Inspektor z BHP dwa razy zrobił awanturę. A w niedzielę i święta zawsze jestem z ojcem. To świetny gość. — Ja też mam świetnych rodziców. Nie wyobrażałam sobie życia bez nich. A jednak. — Czy pani obiecała blacharzom roztoczenie opieki nade mną? — Nic podobnego! 11 — Więc dlaczego się zmyli? — Uznali, że tak lepiej. — Jakich pani użyła argumentów? — Pozwoliłam ochłonąć Ciesielskiemu. Czasem wystarczy policzyć w myśli do trzech. — Nie każdy taki bystry. — On tak. Znamy się z przystani. Bo nasza szkoła ma własną przystań nad rzeką. A patrol rzeczny ciągle tam się kręci. Nawet nam czasem pomagają. — Nie do wiary. — Podejrzliwość w życiu nie popłaca. — Bardziej niż naiwność. — Wolę już naiwność niż pozowanie na cynizm. — Ja nie pozuję. Po prostu znam ludzi. Nikt mnie nie nabierze. Mamy z ojcem dewizę: robić swoje, nie oglądać się na innych, wykorzystać każdą wolną chwilę. — W jaki sposób? — Przede wszystkim nie dbać o rzeczy. Nie pakować forsy w meble, ciuchy albo w żarcie. Mieszkamy, gdzie się da. W hotelu robotniczym albo na prywatnej kwaterze. Jadamy w stołówce. Podle, bo podle, ale zmywać nie trzeba. Nigdy nie stałam w kolejce po zakupy. Nie chodziłam na miarę do krawcowej. Cały nasz majątek mieści się w dwóch walizkach, a te w bagażniku. Jeśli tylko wóz jest na chodzie, co sobota pryskamy za miasto. Lubimy sport. Pływamy, gramy w piłkę, biegamy po parę kilometrów dziennie... — Oglądacie telewizję? — Rzadko. Wolimy kino. Zresztą nie mamy telewizora. Do świetlicy chodzić to nie frajda. — Książek pewno nie czytasz? — Tylko z braku laku. Wydają mi się sztuczne. I zakłamane. Ja zawsze rąbię prawdę w oczy. — I nie obrywasz guzów? — Owszem. Ale mi się opłaca. Komfort psychiczny więcej wart. — Komfort czy egoizm we dwoje? — Dlaczego egoizm? Nikogo nie krzywdzę, ustępuję starszym miejsca w autobusie i przeprowadzam staruszki przez jezdnię. — Sądzisz, że to wyrównuje twoje rachunki ze społeczeństwem? — Jakie znowu rachunki? Niczego nie żądam dla siebie, biorę, co mi dają, i cześć. — Właśnie za to, co ci dają, powinnaś chyba... — O święty Laur en ty! Pani także o powinnościach! A już myślałam, że się dogadamy! Umilkły, obie urażone, i przyspieszyły kroku, żeby prędzej się rozstać. Młoda kobieta nie szukała nowego tematu rozmowy. Hanka obserwowała ją spod oka z pewną przekorą, ale i odrobiną sympatii dla tej nauczycielki o wyglądzie uczennicy. Miała jasne, krótko i zgrabnie przycięte włosy, cienie na powiekach i odrobinę tuszu na rzęsach. Zadbana babka, chociaż w dżinsach i koszulce polo. Sandały też klasa, niby hinduskie, na jeden 13 13 palec. Tylko czy ten jej styl młodzieżowy nie był, jak to się mówi, atrapą? Czy nie miał służyć zdobyciu zaufania, pozyskaniu przyjaźni, przełamaniu bariery wieku i stanowiska? Doszły do głównej szosy, skręciły w prawo na szeroką ulicą, od której odchodziły w bok niemal polne dróżki, prowadzące do parterowych domów w ogrodach. Nowe osiedle budowano na przeciwległym krańcu Jarzębna. Widać było z daleka ogromne ramiona dźwigów i kilka pierwszych wysokościowców, jeszcze, zdawałoby się, wyższych w porównaniu z tą starą zabudową. — Cześć! — powiedziała Hanka. — Ja tutaj skręcam. Mieszkamy w tamtym dworku na końcu uliczki. Rudera, tyle że sad wspaniały. — Do widzenia! Pamiętaj, że jutro zrywamy malinówki. Przyjdź koniecznie! — Jeśli przyjdę, to nie dla malinówek. Ale nie obiecuję na sto procent. — W porządku. Z daleka już Hanka spostrzegła przed domem starego wartburga. Podbiegła, pchnęła furtkę z takim impetem, że zaskrzypiały zawiasy i w paru susach dopadła ganku, wspartego na dwóch bielonych kolumienkach, z których tynk odpadał płatami. W przedpokoju zawołała na cały głos: — Jestem, tatku! Z jadalni znajdującej się na wprost wejścia wyszedł smukły, szpakowaty 14 mężczyzna w sportowej koszuli i wel-wetowych spodniach. Położył palec na ustach. _T. CiSZeJl Przestraszysz panią Marytę. Właśnie podaie obiaH чл~- г - 1 / e «je oDiad. Zdążyłaś w ostatniej chwili. ~ УШу^Гесе і przyjdź do stołu! -rozległ się dźwięczny głos ze stołowego. -Juz straciłam nadzieja, że przyjdziesz. - Miałam śmieszną przygodę. -Powiesiłam ci w łazience t ręcznik. Ten, który dałam d wcz *Jt całkiem brudny. Musisz się myć dokładniej... - Możliwe... Posłuchaj, tatku... - Opowiesz przy stole - szepnął znikając za drzwiami jadalni Hanka zagryzła wargi i* umyślnie hałasowała w łazience. Kiedy przyszła na obiad, ojciec tak był zajęty rozmową, że nie spytał nawet o przyczynę spóźnienia. Naburmuszyła się i gdyby nie to, iż uwielbiała grzyby w śmietanie, na złość odsunęłaby talerz. Ale i ten jej zły humor również pozostał niezauważony. Ojciec najwidoczniej czuł sie tutaj doskonale, choć pokój by} pełen starych tó Nad' owalnym sto}em wisiała naftowa z porcelanowym klos2em przerobiona teraz na elektryczną. Obrus rozszywany klockową koronką zapewne pochodzi z posagu babuni. Ciemny, bogato rzeźbiony kredens sięgał niemal sufitu. Z jego przepastnego wnętrza dochodził jakiś słod-kawo-korzenny zapach, przywodzący na 15 myśl świata Bożego Narodzenia. Zielony plusz na stojących w kącie fotelach popękał ze starości podobnie jak turecka chusta zawieszona nad nimi. Z poczerniałych portretów spoglądały melancholijnie bla-dolice damy w koronkowych stroikach na ciemnych włosach, a wąsaci mężczyźni srogim wzrokiem spoglądali na potomnych. Bukiet z suchych kwiatów ozdabiał chwiejny stolik na trzech wygiętych nogach. Nad oknem tynk łuszczył się i odpadał płatami, na suficie widniał zielony zaciek. Przez szeroko otwarte drzwi werandy widać było cały zagon różnobarwnych dalii, za nimi zaś jabłonie i śliwy, z których jeszcze nie zebrano owoców. Pani Maryta nie mogła sobie poradzić ani z ogrodem, ani z remontem domu. Pewno dlatego tak skwapliwie odnajęła pokój komuś z budowy, licząc na fachową pomoc. A tatko myśli, że to dla jego pięknych oczu. Nieraz już w ciągu koczowniczego żywota ojciec ulegał urokom kobiet, co Hanka uważała za zło nieuniknione i czekała cierpliwie na koniec kolejnego flirtu, który na ogół trwał krótko i nie zakłócał dobrych stosunków rodzinnych. Przeciwnie, ojciec jakby w poczuciu winy stawał się bardziej wyrozumiały i pełen atencji dla córki. Więc i tę Marytę trzeba będzie przeczekać, choć wydawała się od pierwszej chwili szczególnie antypatyczna. Lat ze trzydzieści, tleniona, kiepski makijaż, sukienka z krempliny uszyta własnoręcz- 16 nie według wykroju z Burdy, ręce trochę zniszczone od domowej roboty, ale z czerwono lakierowanymi paznokciami, perfumy „Być może", uśmiech pełen wymuszonej słodyczy, spłoszony wzrok osoby niezbyt pewnej siebie. No, dość tego gruchania! Teraz Hanka zabierze ojca do pokoju. Zaparzą sobie dobrej herbaty... — Niestety, kochanie! —- ojciec rozkłada ręce. — Muszę jeszcze wpaść na budowę. — Pojadę z tobą... — Muszę pomówić z kimś w cztery oczy. Zajmij się czymś w domu... — O mnie się nie martw. A co ze szko- łą? — Załatwimy w przyszłym tygodniu. Albo zatelefonuję, a ty pójdziesz tam sama... — Wiesz, że tu są dwie szkoły? I właśnie chciałabym... — Cześć, kochanie! Pogadamy wieczorem. Pomóż pani Marycie w zmywaniu naczyń. Nie! Tego było już za wiele. Komu jak komu, ale tej blond wydrze wcale nie zamierzała pomagać! Wymknęła się chyłkiem do sadu i zaszyła w najdalszym kącie. Sad był stary, zdziczały, między jabłoniami rosły krzaki porzeczek i agrestu, na których pozostało jeszcze trochę przejrzałych, słodkich jagód. Hanka położyła się na suchej trawie, przypatrując się nitkom babiego lata: cieniutkie pajęczyny kofy- 17 sały się na wietrze, bezbronne i nikomu niepotrzebne jak ona. „Nie wolno się rozklejać" — pomyślała chrupiąc jabłko, lecz wcale jej to nie podniosło na duchu. Wszystko w tym Jarzęb-nie układało się wbrew dotychczasowym zwyczajom. Kwatera była krępująca, obecność pani Maryty zbyt natrętna, zajęcia popołudniowe ojca wypadały zawsze nie w porę, samotność coraz bardziej dawała się Hance we znaki. Może by jednak poczytać albo posłuchać radia? Zrobić małe pranko, uporządkować szkolne rupiecie? Nie chciało się jej wszakże wracać do domu, choć było coraz chłodniej. Przedwieczorny wiatr pachniał tatarakiem i olszyną. Może w niedzielę ojciec zechce wybrać się do lasu? Wstaną o świcie, nazbierają grzybów, upieką je na patyku nad ogniskiem. Albo pojadą na orzechy. Podobno są w pobliżu całe leszczynowe gaje. Albo prysną kajakiem na jezioro. Albo wyruszą autem w nieznane. Hanka poprowadzi wóz w lesie. Nie ma wprawdzie dotąd prawa jazdy, ale na tych leśnych drogach to nieważne. Ziąb coraz bardziej dokuczał. Wstała, otrzepała spodnie i powlokła się do domu. Pani Maryta przebierała śliwki na werandzie. Przepoławiała każdą, wyjmowała pestki, sprawdzała, czy nie jest robaczy-wa, i wrzucała do miedzianej miednicy. Na widok Hanki oderwała się od roboty i uśmiechnęła się z przymusem. 18 — Widziałam w łazience "twój Kostium kąpielowy. Mam nadzieję, że nie kąpałaś się w rzece. — A niby gdzie miałam się kąpać? — O tej porze roku? — Och, my z tatkiem kąpiemy się nieraz w grudniu. W przerębli, oczywiście. — Żartujesz chyba. — Mówię najpoważniej w świecie. Ostentacyjnie przeszła do pokoju, żeby położyć kres głupiej rozmowie. I ten po-' kój wcale się jej nie podobał. Za wiele w nim było przedmiotów, które miały go upiększać. Z rozkoszą wyrzuciłaby' te wszystkie porcelanowe figurki, szydełkowe serwetki, makatki haftowane krzyży-kanu na kanwie i poduszki rozłożone na kanapie. Ileż czasu zmarnowano na dzierganie i wyszywanie, ileż czasu trzeba było poświęcać teraz na utrzymanie w porządku tego całego kramu! I po co, na miłość boską, pomalowano groszkowe ściany w srebrny rzucik? Po co na parapetach okiennych urządzono wystawę roślin doniczkowych? Po co lśniący parkiet przykryto dywanem, na który jeszcze położono dla ochrony pasiasty szmaciak? Odcisnęły się na nim wczoraj ślady zabłoconych trampek. O świ^y Laurenty! Każą człowiekowi wkładać kapcie, uważać, żeby kropla wody nie prysnęła na dębowa klepkę i pilnować, żeby mokra szklanka nie zostawiła śladu na politurowanym stole, jakby nie można go było przykryć ceratą lub kawałkiem folii. Do tego jesz- 19 cze myć ręce ze sto razy na dzień, mowie przyciszonym głosem i uśmiechać się w chwili, gdy najchętniej pokazałoby się język. I to na całą długość! Nie zdjąwszy sandałów rzuciła się na tapczan obserwując z pewnym zadowoleniem, jak piasek brudną smugą ściele się na jasnej narzucie. Otworzyła radio. Poszukała muzyki. Maryla Rodowicz śpiewała właśnie jej ulubioną piosenkę. Nie mam głowy Do poziomu, Do dyplomu, Zbiórki złomu... Hanka puściła radio na cały regulator, żeby pani Maryta musiała zatkać uszy przy robieniu śliwkowych powideł, i zawtórowała nie mniej głośno: Ą Chciałabym, ach, damą hyc, Ach, damą być, ach, damą być, l na Wyspach Bananowych Dyrdymały śnić... Na^le wszystko to wydało się jej żałośnie grupie i szczeniackie. Wyłączyła radio, wtuliła twarz w poduszkę. Popłakała cichutko nad swoim losem, póki nie zmorzył jej mocny, zdrowy sen,. Rozdział a Przez chwilę nie mogła uprzytomnić sobie, jaka to pora dnia. Za oknem było pochmurno, dżdżysto, w domu panowała cisza. Na stole, pod kryształowym przyciskiem, leżała kartka, na której ojciec nabazgrał kilka zdań. Nie chciałem cię budzić, więc wyszedłem bez śniadania. Wrócę na obiad. Baw się dobrze i nie rób głupstw. Duża buźka! No tak. Dochodziła dziesiąta. Ojciec pracował już od trzech godzin, pani Maryta od dwóch, a Hanka dopiero co się obudziła. Zresztą nie miała do czego się spieszyć. Postanowiła zjeść wspaniałe śniadanie: jajecznicę na boczku, sałatkę z pomidorów i pajdę razowca grubo posmarowaną masłem. Wygląd kuchni znowu obudził w niej przekorę. Oczywiście, ceniła schludność, ale bez przesady! Niepokalane zasłonki w oknach, zwane przez panią Marytę „za-zdrostkarm", wyszorowana do białości podłoga z sosnowych desek (czemu nie pomalowano jej olejno lub nie przykryto linoleum?), starannie wymyte ceraty i wypucowane rondle nakazywały zachowanie maksymalnej ostrożności, żeby nie nakru- 21 szyć nie poplamić, nie wysmarować niczego. A tu, jak na złość, mleko wykipiało, jajecznica przywarła do patelni, a ku-b 'k z kawą pozostawił na stole brunatne krążki. O święty Laurenty! Nic, tylko przez całe życie sprzątać i zmywać! Zwariować można! Mżył nudny kapuśniaczek. Gdybyż przynajmniej ulewny deszcz z wichurą i rozpętaniem żywiołów! Można by wtedy włożyć żeglarską wiatrowe z kapturem i wsunąwszy ręce do kieszeni pójść z u-śmiechem Pod wiatr; ale taka Plucha przywodzi człowieka do rozpaczy. Podobnie jak katar, który nie jest poważną chorobą, lecz odbiera chęć do życia. Wyjrzała oknem. Dalie zwiesiły mokre głowy. Bladoróżowe płatki zbrunatniały na końcach. Zrobiło się tak jesiennie, że wczorajszy niemal letni dzień wydawał się niezmiernie odległy. Ogarnął ją wielki smutek. Nie spodziewała się niczego, co mogłoby się stać przedmiotem tęsknoty i marzeń w ciągu nadchodzących tygodni. Ciążyła jej samotność. Koczownicze życie przy wszelkich swoich urokach miało tę wadę, że nie pozwalało na zadzierzgnięcie trwałych przyjaźni. Przychodząc do nowej szkoły Hanka trafiała na ustalone układy koleżeńskie i zawsze czuła się trochę obco, była osobą najwyżej tolerowaną, nie należącą organicznie do żadnej paczki, uformowanej od pierwszych klas podstawówki. Jeśli nawet pozyskiwała z czasem sympa- 22 tię i zaufanie kolegów, to i tak miała poczucie nietrwałości tych związków, nie angażowała się w nie całkowicie, bo na horyzoncie jej życia pojawiały się już nowe plany i możliwości. Jedyną ostoją był ojciec, niezmienny towarzysz ich peregrynacji po kraju, jedyny człowiek, z którym rozmawiało się bez słów. Przynajmniej do tej pory. Kontakty z dawnymi kolegami urywały się po wyjeździe do innego miasta. Pocztówki, które czasem przysyłali, budziły w niej tylko przelotne wzruszenie. Nauczyła się obywać bez przyjaźni, ale przecież nachodziły ją takie chwile, jak dzisiaj, kiedy wiele by dała za możność pogadania z kimś od serca. Znów pomyślała o poznanej wczoraj nauczycielce. Może by jednak zajść do tej cudacznej szkoły? Przy takiej pogodzie na pewno nie zrywają malinówek, tylko siedzą w klasie, więc na przerwie można by odnaleźć tę facetkę. Prawda, nawet przerw nie mają o ustalonej porze. Nie wiadomo w dodatku, jak ta babka się nazywa, trudno dopytywać się o blondynkę, która wczoraj złapała gumę nad rzeką. Mimo tych argumentów, niejako bez żadnego celu, jęła przygotowywać się do wyjścia. Potrzeba kontaktu z ludźmi, a także zwyczajna ciekawość, przemogła wszelkie opory. W najbliższym kiosku Ruchu zapytała o drogę do pałacowej szkoły. — Trzeba minąć dworzec Pekaesu i to- 23 ry — powiedziała kioskarka. — Dalej zaczyna się wielki park za wysokim murem. Ale brama otwarta. Nie można zabłądzić. Tylko po co tam idziesz? To szkoła dla upośledzonych. — Naprawdę? — Przecie mówię. Kto nie daje rady w ogólniaku, ten próbuje szczęścia w pałacu. Każdego biorą z otwartymi rękami. Bo tam mniej prawdziwej nauki, a więcej różnych zajęć. Więc kto ma słabą głowę, idzie do nich. Nie były to zachęcające stwierdzenia. Hanka omal nie zrezygnowała z odwiedzin, ale nic atrakcyjniejszego nie miała do wyboru. W najgorszym razie przejdzie się po parku. Park był rzeczywiście rozległy i starannie utrzymany. Przemyślnie skomponowane grupy drzew i krzewów najefektow-niej wyglądały jesienią, kiedy grały całą gamą barw. Kasztanowa aleja prowadziła do dawnego pałacu, z którego ocalał tylko klasycystyczny fronton opatrzony tabliczką nakazującą ochronę tego zabytku, chociaż Bogiem a prawdą niczego tu już ochronić nie było można. Przez puste prostokąty okien widać było gęstwinę bzów, kalin i grabów, odgradzającą od dworu budynki administracyjne. W pierwszym z rzędu białym, parterowym domu mieściła się kuchnia i stołówka. Hanka dostrzegła wielkie płyty kuchenne, nowoczesne maszyny do obierania jarzyn i mycia naczyń, przy których krę- 24 ciii się uczniowie w kolorowych fartuchach. Nieco dalej w krytym papą drewniaku znajdowały się warsztaty — stolarski i mechaniczny. W trzecim pawilonie urządzono szwalnię. Hanka musiała przyznać rację kioskarce: szkoła ta przysposabiała uczniów do praktycznego życia. Bez szczególnego zapału weszła do dwupiętrowego budynku, w którym spodziewała się znaleźć klasy. Ze zdziwieniem stwierdziła, że na pierwszym piętrze wszystkie izby stoją otworem, uczniowie zaś swobodnie przechodzą z jednej do drugiej, choć wyglądało na to, że właśnie odbywają się,lekcje. W jednej z tych izb mieścił się bogaty księgozbiór, w drugiej pracowano samodzielnie przy kilku niewielkich stolikach, w trzeciej gromadka dziewcząt i chłopców usadowiona wygodnie w wyściełanych fotelikach słuchała wykładu brodatego profesora, przerywając mu niekiedy pytaniami lub dowcipem, jakby to było zwykłe spotkanie towarzyskie. Obecność Hanki na korytarzu została na pewno zauważona, lecz nikt się nią nie przejmował, widocznie odwiedziny obcych osób zdarzały się tu częściej. Przystanęła w drzwiach zaciekawiona tym, co brodacz opowiadał o wojnach religijnych we Francji. Nie przerywając wykładu wskazał jej dłonią wolny fotelik z prawej strony. Usiadła tak jak przyszła, w parującej wilgocią wiatrówce i zabłoconych butach. Ale nikt tutaj nie nosił uświęconych tra- 25 Hyc ją kapci. Zanim zresztą zdążyła przyjrzeć się kolegom, brodacz zapowiedział wyświetlenie filmu. Jednym poruszeniem dźwigni zasłonięto okna czarnymi roletami. Z kabiny umieszczonej na wprost katedry dobiegła muzyka. Na ekran znajdujący się za plecami profesora padły pierwsze obrazy filmu o Henryku de Guise. Był to zwykły, barwny romans nakręcony we wnętrzach z epoki i we wspaniałych, renesansowych kostiumach, ale dość bliski prawdy historycznej. Oto młody książę jest świadkiem mordu popełnionego na jego ojcu przez hugonotę z orszaku admirała de Coligny. Oto szuka pocieszenia w ramionach księżniczki Małgorzaty de Yalois, nastolatki o nader swobodnych obyczajach. Król Karol IX szaleje z wściekłości, ilekroć mu opowiadają o amorach siostry ze znienawidzonym magnatem. Grozi, że go zabije, a przerażona Małgorzata wyprawia kochanka z Paryża. Matka jej, Katarzyna Medycejska, doprowadza do małżeństwa Małgorzaty z księciem Henrykiem nawarskim, późniejszym Henrykiem IV. Oto dzień ślubu: 18 sierpnia 1572 roku. Sławna z urody dwudziestoletnia królewna wstępuje na stopnie ołtarza z młodszym od siebie, odrażająco brzydkim protestantem, znanym jednak z rozwiązłości i hulaszczego życia. Nikt nie przypuszcza, że on właśnie stanie się kiedyś opatrznościowym dla Francji monarchą. Na razie jego 26 matka, Joanna d'Albret, surowa hugonot-ka zaślepiona w miłości do swego syna, gorszy się obyczajami panującymi na dworze francuskim. „Za nic w świecie nie chciałabym, abyś tam dłużej przebywał! — powiada. — Pragnęłabym, abyś jak najprędzej wydarł żonę z tego zgniłego otoczenia. Wiedziałam, że to dwór zepsuty, ale nie przypuszczałam, że do takiego stopnia. Nie mężczyźni tutaj starają się o kobiety, ale kobiety proszą się o mężczyzn". Król Karol IX z nadzieją patrzy w przyszłość. „Oddając naszą siostrę Małgorzatę księciu Bearneńskiemu — zwraca się w uroczysty sposób do dworzan i magnatów — oddajemy ją wszystkim wyznawcom religii reformowanej w tym królestwie". Ma, rzecz jasna, na myśli symboliczne pojednanie wyznań, lecz słowa jego wywołują powszechną wesołość, jako że ludzie znający bujny temperament księżniczki całkiem inaczej interpretują królewskie oświadczenie. Henryk nieco tym dotknięty przybiera znuftzoną minę. Małgorzata nie może znaleźć sobie miejsca, żartuje z wymuszonym uśmiechem i raz po raz spogląda wymownie na Bonifacego de La Mole, który od niedawna jest jej ulubieńcem. Ksiądz dwukrotnie musi ponowić pytanie, czy chce pojąć za męża tu obecnego księcia. „Tak" — odpowiada niedbale patrząc wciąż na urodziwego amanta. Wiwaty, toasty, bale, festyny, widowi- 27 ska teatralne. Paryż bawił się przez cały tydzień. Ale tłumnie przybyli hugonoci wnoszą nastrój niepokoju. Powtarzają, że wkrótce zjawią się tutaj w innym charakterze i rozprawią się z papistami. Daremnie mądry Gaspard de Coligny próbuje uspokoić swoich współwyznawców. Henryk de Guise przedstawia królowi niebezpieczeństwo zagrażające ze strony innowierców. Nasyła zbira na Coligny'ego. Admirał ciężko raniony strzałem z arke-buza niespokojnie nasłuchuje wieści dochodzących z miasta. Wieczorem 23 sierpnia zbiera się w Luwrze na naradę rodzina królewska. Medy-ceuszka, Henryk Andegaweński oraz książę Henryk de Guise dowiedli Karolowi IX, że trzeba uprzedzić poczynania hugonoc-kich spiskowców. Postanowiono sprowokować rozruchy i wyciąć w pień przebywających w Paryżu innowierców. Zbliża się noc świętego Bartłomieja. Dzwony kościelne dają sygnał do walki. Królewscy żołnierze i zbrojni mieszczanie pod wodzą władz miejskich napadają na pałace i zajazdy, zajęte przez gości *hu-gonockich. Zaczyna się potworna rzeź. D Ginie admirał Gaspard de Coligny. Karol IX z trudem ocala życie Henrykowi nawarskiemu, swemu szwagrowi. Zatrzymuje go w Luwrze niemal w areszcie domowym. Małgorzata nie tęskni wcale za młodym małżonkiem. Prowadzi nadal swobodne życie wśród przystojnych dworaków i przyjaźni się z bratem, księciem 28 Franciszkiem d'Alencon, na którego z kolei padają podejrzenia Karola IX. Książę Franciszek uchodzi z Paryża dzięki staraniom Małgorzaty i dwóch przyjaciół — pana de La Mole i pana de Co-conasse. Ale Karol IX, przeświadczony, że wszyscy trzej knują spisek na jego zgubę, każe pojmać młodzieńców, postawić przed sądem i skazać na śmierć. Wyrok zostaje wykonany na placu Greve. Małgorzata jest w rozpaczy. W mroku nocy udaje się na plac straceń, wykrada głowę ukochanego La Моїе'а і każe zabalsamować, aby móc ją zatrzymać w swojej sypialni. Mija rok. 19 sierpnia 1573 r. wjeżdża do Paryża świetne poselstwo polskie, aby powołać na tron Jagiellonów księcia Henryka Andegaweńskiego. Biskup Montluc potrafił zatrzeć w ich pamięci, że ów książę był jednym z inspiratorów rzezi w noc świętego Bartłomieja. Królowa Małgorzata przybywa na uroczysty bankiet i wzbudza prawdziwą sensację swoją urodą. Jeden z Polaków powiada z emfazą: — Po zobaczeniu tak niezwykłej piękności chciałbym już niczego nie oglądać. Poszedłbym chętnie za przykładem niektórych pielgrzymów tureckich, którzy tak są uszczęśliwieni, przejęci i wzruszeni Widokiem Mekki, że po obejrzeniu tej wielkiej, wspaniałej świętości nie chcą już niczego więcej widzieć i wypalają sobie oczy rozżarzonym spiżem... 29 Istotnie, Małgorzata wygląda prześlicznie w sukni z jasnoróżowego hiszpańskiego weluru, przybranej szczodrze klejnotami, i w czapeczce z tegoż weluru, ozdobionej piórami i drogimi kamieniami. Gdziekolwiek się pokaże, jest ośrodkiem zainteresowania. Mówi pięknie po łacinie, orientuje się wybornie w literaturze, potrafi ukuć na poczekaniu cięty kalambur i swawolny żarcik. Wielbi ją sławny Brantóme, Ronsard pisze dla niej wiersze. Ale matka traktuje ją surowo, a Karol IX nie ma do niej zaufania. Lecz oto król umiera. Na wieść o tym Henryk Walezy porzuca tron polski i wraca co tchu do Paryża, aby upomnieć się tam o swoje prawa. Małgorzata wita go niechętnie, obawiając się, że Henryk sięgnie po koronę Francji. Znowu próbuje nawiązać porozumienie z księciem de Guise, przywódcą francuskich katolików. Walka o władzę między Henrykiem III a księciem de Guise kończy się zwycięstwem Ligi katolickiej. Walezy musi uchodzić ze stolicy. Armia królewska jest w rozsypce. Mimo to Henryk III nie rezygnuje. Przez pół roku prowadzi układy z Ligą, próbuje zjednać sobie jej przywódcę. Korzystając z obrad Stanów Generalnych w mieście Blois zwabia do zamku księcia Henryka de Guise i jego brata kardynała. Przybywają z okazałym orszakiem,-wchodzą po prześlicznych schodach pałacowych do swoich komnat. Tutaj książę de Guise zostaje zabity. 30 Koniec filmu. Podnoszą się rolety. Brodaty profesor (nie ma chyba nawet trzydziestu lat!) zapowiada, że na następnych zajęciach będzie mowa o „państwie bez stosów", czyli o tolerancji w Polsce. Szuranie fotelików. Otwieranie okien,' Gwar rozmów, śmiechy, Hanka nie wie, co robić dalej. Zawraca ku drzwiom. Nagle ktoś kładzie jej dłoń na ramieniu. — Będziesz się uczyć z nami? — zapytuje szczupła blondynka. — To fajnie! Ja się nazywam Mirka. A ty? Już załatwiłaś formalności w sekretariacie? Chcesz, to pójdę z tobą. Chyba od niedawna jesteś w Jarzębnie, bo nigdy cię dotąd nie widziałam. Przedstawić cię wychowawczyni? Stoi tam w korytarzu. Mówimy na nią po prostu Łucja. Oczywiście między sobą. No chodź, nie marudź! Wychowawczyni spostrzega Hankę i rusza na jej spotkanie. Przerywa wyjaśnienia blondyneczki, znanej tu zapewne z gadulstwa: — My się już znamy! I jakby wszystko zostało dawno ustalone, schodzą razem do sekretariatu. Rozdział 3 Wiadomość o zapisaniu się Hanki do pałacowej szkoły ojciec przyjął obojętnie, najwidoczniej rad jedynie z tego, że pozbył się kłopotu. W ciągu następnych dni nie pytał o nic, a nawet przerywał Hance, ilekroć chciała podzielić się swoimi wrażeniami. Nie miał nigdy czasu dla niej. Po obiedzie wychodził z domu, sam albo w towarzystwie Maryty, wracał późno i nie zdradzał chęci do rozmowy. Spytała go kiedyś, czy się na nią gniewa, czy ma wobec niej jakieś zarzuty. Roześmiał się tylko, przygarnął ją czule, pocałował i mruknął, że kocha ją najbardziej na świecie, ale ma swoje męskie problemy, o których kiedyś jej powie, ale jeszcze nie teraz. Słaba to była pociecha, zwłaszcza że w nowej szkole Hanka czuła się bardzo nieswojo i pragnęła o niej z kimś pomówić, a może poprosić o radę, czyby nie przenieść się do normalnego ogólniaka. Wbrew pozorom była to szkoła trudna, wymagająca znacznie większego wysiłku, a zwłaszcza samodzielnej pracy, do której Hanka nie przywykła. W poprzednim liceum wystarczyło, by uważała na lekcji albo raz przeczytała z podręcznika to, co 32 zadane, i mogła być pewna co najmniej czwórki z najbliższej odpowiedzi. Miała dobrą pamięć, chwytała wszystko w lot, nie musiała zastanawiać się nad niczym. W „pałacu" natomiast profesor jedynie wprowadzał w zagadnienie, stawiał pewne tezy, często dyskusyjne, i wskazywał książki, z których należało korzystać, ale prócz nich w bibliotece szkolnej czekało mnóstwo dodatkowych lektur. W pierwszym semestrze grupa Hanki zajmowała się jedynie przedmiotami humanistycznymi: historią, literaturą, językami, sztuką. Przedmioty matematyczno-przyrodnicze miano przerabiać dopiero po Gwiazdce. Uczniowie, którzy byli w „pałacu" od samego początku, przywykli do tego systemu, mieli znacznie większy zasób wiadomości ogólnych i wiedzieli, do jakich źródeł sięgać w razie potrzeby, nie mówiąc już o tym, że swobodniej i z większą swadą wypowiadali się na każdy temat. Hanka wpadła w popłoch, iż nie da sobie rady, nie przejdzie wraz z innymi do wyższej grupy, nie spełni pokładanych w niej nadziei, słowem — zbłaźni się i wyjdzie na głupka. Największą trudność sprawiały jej rozmowy na ogólne tematy, na przykład podczas godzin poświęconych sprawom rodziny, kiedy dojeżdżający ze stolicy socjolog mówił raz o zasadach etycznych i uormach postępowania, powołując się często ha autorytet profesor Ossow-ski^pirm§»m zaś razem o budżetach ro- ko» M xl — Czy to jest kochanie dzinnych w różnych krajach jako o wykładni obyczajowości ich mieszkańców albo też o zagadnieniu harmonijnego współżycia mężczyzn i kobiet. Traktował swoje audytorium jak studentów na zajęciach seminaryjnych, zachęcał do żywej dyskusji nie słowami, ale przewrotnym stawianiem pytań, których nie można było skwitować milczeniem. Podsuwał książki, sygnalizował artykuły w prasie spo-łeczno-literackiej, prosił o wypowiedzi pisemne, o wypełnienie jakichś ankiet, które następnie wspólnie z nimi opracowywał, wprowadzając słuchaczy w zagadnienia socjologii. Na tych zajęciach wyróżniał się Aleksander, syn prezesa sądu w Jarzębnie, chłopak oczytany, ale taki zadufek, że Hanka znielubiła go od pierwszej rozmowy. Zawsze chciał mieć rację, zawsze chciał przewodzić, a to wywoływało w niej diabelną przekorę. Wolała już Grzegorza, który też się wprawdzie popisywał przy każdej okazji mnóstwem przeczytanych książek (a zwłaszcza całej serii piwowskiej „myśli współczesnej"), lecz bez ostentacji, jakby z pewnym zażenowaniem, żeby podeprzeć argumentami uczonych własne wnioski. Hanka nie mogła przebrnąć przez te uczone wywody, jako że dotąd najmilszą jej lekturą była Ania z Zielonego Wzgórza. Niepodobna było w ciągu paru miesięcy nadrobić wszystkich zaległości ani przyswoić sobie tylu nowych pojęć, niecierpliwiła się jed- 34 пак і miała poczucie, że nigdy nie dogoni swoich kolegów. Nie wszyscy zresztą byli tacy błyskotliwi jak Grzegorz czy Aleksander. Dziewczyny traktowały szkołę bardziej powierzchownie i nie zamęczały się czytaniem. Mirka celowała w przemykaniu się wśród problemów. Z całą pewnością siebie plotła coś, zagadywała, nawracała do początku, aż znudzony profesor machał ręką i podejmował dialog z kimś innym, radząc, by sobie jeszcze uporządkowała wiadomości. Hanka jednak była pewna, że jej koleżanka właśnie tych wiadomości nie posiada. Chłopcy żartowali, że Mirka slalomem mknie do celu. Ale i bardziej praktyczne lekcje wprawiały Hankę w zakłopotanie. Na przykład na francuskim po wysłuchaniu z taśmy kolejnej scenki rozdzielano role między siebie i odgrywano jakby skecze. Nauczycielka nie wtrącała się wcale, dopiero po skończeniu zabawy robiła uwagi, przypominała reguły gramatyczne, poprawiała wymowę. Może była to i dobra metoda, lecz Hance wydawała się niepoważna i gdy musiała sama wcielić się w postać egzaltowanej cudzoziemki, która zachwyca się zabawnie wszystkim, co widzi w Paryżu, po prostu — odmówiła udziału w zabawie. Nikt się tym nie przejął, lekcja toczyła się dalej, Hance było wstyd, że się wyłamała i wygłupiła; obiecała sobie, że następnym razem zgłosi się pierwsza, lecz jakoś nie nadarzała się sposobność, zawsze 35 któraś z koleżanek ją ubiegła, czy może Hanka miała za wolny refleks albo podświadome zahamowania. Najgorzej jednak czuła się na zajęciach prowadzonych przez lekarkę, która omawiała zagadnienia fizjologii i higieny kobiety. Wprawdzie robiła to taktownie, powściągliwie, z całą powagą, ale Hanka nigdy dotąd nie mówiła głośno o tych sprawach, nie zadawała pytań i nawet unikała książek podejmujących te tematy. Bo jakże miała o nich mówić z ojcem? Koleżanki zaś traktowały rzecz albo wstydliwie, albo zbyt bezceremonialnie. Hanka była już bliska rezygnacji z pałacowej szkoły, kiedy wychowawczyni wyznaczyła całej grupie dyżur w kuchni i stołówce. Przez cały tydzień grupa ta miała się troszczyć o wyżywienie kolegów. Ale i tutaj niespodzianki czyhały na każdym kroku. W biurze sąsiadującym z kuchnią rozwieszono na ścianach ogromne tablice niczym w pracowni chemicznej. Można było na nich sprawdzić skład chemiczny każdego produktu, jego kalorycz-ność, koszt białka zawartego w rozmaitych potrawach, zasób witamin przed i po obróbce materiału wyjściowego. Widniały też wzorcowe jadłospisy na rozmaite pory roku. Dwa minikalkulatorki pomagały w obliczaniu kosztów. Samo gotowanie stawało się w tych warunkach sprawą najprostszą. Całe to bowiem teoretyczne ' przygotowanie i towarzysząca mu księgowość budziły w Hance przerażenie. 36 Tym razem jednak Mirka przyszła jej z pomocą. Obracała się swobodnie zarówno wśród teoretycznych zagadnień, jak i wśród maszyn do obierania jarzyn, a co więcej, umiała jak nikt „dosmaezyć" potrawy, dzięki czemu koledzy wiele jej wybaczali. Dyżur był wesoły, niezbyt męczący, można było lepiej poznać grupę i bardziej się z nią zżyć. Tydzień minął tym szybciej, że w niedzielę Hanka miała wreszcie pojechać z ojcem na wycieczkę. Łudziła się, że pojadą we dwoje. Ale gdy w sobotę pani Maryta zabrała się do pieczenia ciasta i przygotowania niedzielnego obiadu, nadzieje na sam na sam z ojcem okazały się płonne. Wyruszyli po śniadaniu, około dziesiątej, i oczywiście Maryta siedziała z przodu, na miejscu zawsze dotąd zajmowanym przez Hankę. Ojciec wprawdzie zapowiedział, że w powrotnej drodze Hanka usiądzie przy nim, ale dzień już był zepsuty od samego początku. Rozmowa się nie kleiła. Ojciec nastawił radio, lecz Maryta, która nie lubiła muzyki młodzieżowej, poprosiła o jakąś inną. Przy dźwiękach organów jechali więc pod złotymi koronami klonów. Hanka znienawidziła w jednej chwili Bacha, jesień i panią Marytę. Pocieszała się jedynie nadzieją długiego spaceru z ojcem, podczas gdy Maryta zostanie przy samochodzie. Lecz i ta nadzieja zawiodła. Kiedy zatrzymali się nad jeziorem, wokół którego wiodła ścieżka zachęcająca do przechadz- 37 ki Maryta rozłożyła koc na wrzosach i stwierdziła, że najcudowniej odpoczywa się w zupełnym bezruchu. Ojciec filozoficznie pokiwał głową, usiadł obok swojej towarzyszki i zapalił papierosa, choć nigdy tego nie robił podczas wypraw z córką. Hanka wpadła w nastrój katastroficzny. „Oczywiście —■ myślała — jeśli ta znajomość potrwa dłużej, tatko roztyje się, straci kondycję, będzie palił dwie paczki papierochów dziennie, zarobi na zawał i cześć!" Zerwała się jak oparzona. __ Idę się przejść! — rzuciła gniewnym tonem.__■ Nie po to przyjechałam do lasu, żeby gnić na kocu! __ Idź, idź! — uśmiechnęła się Maryta. Ojciec przyzwalająco skinął głową. Hanka zbiegła z górki i nie oglądając się ani razu ruszyła sprężystym krokiem dookoła jeziora. Zbierało się jej na płacz, lecz szybki marsz przyniósł uspokojenie. Ostatecznie, nic się takiego nie stało. Za kilka miesięcy dostaną mieszkanie w nowym bloku, wyniosą się od tej Maryty i wszystko ułoży się jak dawniej. Hanka może przeniesie się do ogólniaka, bo to bliżej bloków i większość tam mieszkających dziewcząt uczy się w normalnej szkole. Przeciętność ma swoje uroki. Po co się tak szarpać? Po co głowę łamać? Przecież o to tylko chodzi, żeby dostać ten papierek po maturze i zapisać się na studia. 38 W tejże chwili opadły ją jednak wątpliwości. Bo czy koniecznie na studia? Czy nie można jakoś łatwiej, spokojniej ułożyć sobie życia? A jeśli już koniecznie, to na jakie? Nie pociągał jej żaden zawód. W ogóle nie lubiła pracować. Najchętniej włóczyłaby się po całym świecie, nigdzie dłużej nie zagrzewając miejsca. No więc jeśli będzie trzeba... Nic jej wszakże nie przychodziło do głowy. Dzień był ciepły, jarzębiny czerwieniały w słońcu. Wrzosy kwitły tego roku bardzo obficie. Hanka znalazła kilka rydzów i parę kolonii maślaków. Nanizała je na patyki i dumnie przyniosła ojcu. Niech pożałuje, że nie poszedł z nią razem. Ojciec jednak miał minę rozanieloną i zdziwił się tylko, że Hanka tak szybko obeszła całe jezioro. Pani Maryta w krem-plinowej sukience i pantofelkach na wysokich obcasach wstała, żeby przygotować obiad. — Upieczemy grzyby? — spytała Hanka. — W domu, w domu! — odparła pani Maryta wyciągając termos z barszczykiem, pierożki z kapustą i pieczony schab. — A wiesz, że w domu czeka na ciebie niespodzianka? — ojciec próbował poprawić nastrój. — Przekonasz się. Coś wspaniałego! ■— Z góry dziękuję! — wydęła wargi przyglądając się brudnym dłoniom, jeszcze pachnącym grzybami. 39 ^- Może byś umyła ręce? — westchnę- pani Maryta. — Nie, nie w jeziorze! -rcięłam trochę wody w kanistrze'. jjanka wymieniła spojrzenia z ojcem. ^ milczeniu, ale ze smakiem spałaszowa- obiad. Kiedy przyszło do wyjazdu, zno-$ usiadła na tylnym siedzeniu. Jakoś :jjt nie zaoponował. I znów w milczeniu .achali pod klonami. Ojciec otwierając drzwi wejściowe posiedział od niechcenia: ^- Będziesz teraz miała własny pokój. ^a pięterku. Z widokiem na sad. Idź zo-l,acz. ^- To jest ta niespodzianka, o której powiłeś? — spytała ze ściśniętym garbem. ~- Tak, córeczko. *** Dziękuję. Wbiegła pędem na drewniane schody, że-by się przypadkiem nie rozpłakać. A więc 0jciec chciał się jej pozbyć! Dotąd zawsze mieszkali razem. Dopiero teraz zaczęła mu przeszkadzać. Odkąd poznał tę wydrę. £kcą tam sobie gruchać bez świadków, rfo jasne. Proste jak drut. Normalka. Pchnęła z impetem drzwi pokoju. Był niewielki, świeżo wybielony, bez zbędnych gratów. Domyśliła się, że to tatko go od-powił i urządził. Tapczanik przykryty pomarańczową narzutą. Stolik pod oknem, liliowe marcinki w glinianym garnku. jCilka jej dziecinnych książek. I — nie, paprawdę? — magnetofon, o którym marzyła od dawna! 40 „Sprawdza się — pomyślała nie bez satysfakcji. — Chce mnie przekupić. Ale i to dobre. Widać, że mu na mnie zależy". Podeszła do okna, rozwarła je na oścież. Zapadał mrok. Z sąsiedniego ogródka doleciał dym palonych liści. Znowu zrobiło jej się smutno. Nikomu przecież nie była potrzebna. Tego faktu nie mógł przesłonić nawet magnetofon. Rozdział 4 Weszło w zwyczaj, że Hanka codziennie odprowadzała Mirkę do domu, chociaż wcale jej to nie było po drodze, i zostawała u niej do kolacji. Lubiła ten spacer wśród nowych bloków. Wracając samotnie pocieszała się nadzieją, że wkrótce ojciec otrzyma mieszkanie, wówczas zaś rozstaną się z panią Marytą i ułożą sobie życie po staremu. Póki co nie spieszyła się na ulicę Akacjową, wynajdując coraz to inne powody, dla których musiała spędzać popołudnia u koleżanki. Prawdę powiedziawszy nie potrzebowała się usprawiedliwiać, bo ilekroć przychodziła do domu, nie zastawała tam nikogo. Dopiero koło dziewiątej rozlegała się w kuchni przyciszona krzątanina. Hanka umyślnie kładła się wcześniej do łóżka, unikając rozmowy z ojcem i Marytą. Rankiem wychodziła nieraz bez śniadania i w taki oto sposób stosunki jej z domownikami coraz bardziej się rozluźniały. Zdawać by się mogło, że zaprzyjaźniła się z Mirką i może nawet Mirka w to wierzyła. Hanka zachowywała jednak pewien dystans i patrzyła nader krytycznie na swą koleżankę. Mirka była wrażliwa, zdolna, pełna fantazji, lecz nie potrafiła przy- 42 łożyć się do niczego. Uczyła się gry na fortepianie, marzyła o karierze pianistycz- . nej, grała nawet całkiem nieźle, nie mogła jednak zmusić się do wielogodzinnych ćwiczeń i winę za brak postępów zwalała na profesorkę muzyki. Plotła coś matce o braku zrozumienia, o przestarzałych metodach nauczania, ona zaś, bezkrytycznie kochająca jedynaczkę, robiła wymówki profesorce albo szukała innej. Matka Mirki była kobietą niewykształconą, bardzo skąpą i nieużytą. Nigdy nie poczęstowała Hanki podwieczorkiem. Odwoływała córkę do kuchni i tam ją karmiła za zamkniętymi drzwiami. Mirka trochę się tego wstydziła, lecz nie chciała zadzierać z matką, sama zresztą także dwa razy obejrzała każdą złotówkę, zanim ją wydała. Grzegorz powiedział kiedyś, że za dziesiątkę goniłaby wesz do Krakowa. Wzruszyła tylko ramionami mówiąc, że skrzętny — majętny, a rozrzutny — głupiec wierutny. Miała w domu wszystkie urządzenia elektryczne, które mogą ułatwić i uprzyjemnić życie. Godzinami opowiadała Hance o swoim powodzeniu u chłopców. Wspominała ostatnie wakacje, spędzone gdzieś na wsi, a także niejakiego Staszka, z którym chodziła na orzechy i jagody. Wydawał się jej niemal bohaterem, bo jeździł na oklep konno i powoził parą koni stojąc na drabiniastym wozie. Mówiła z przejęciem, jaki jest silny, przystojny i zuchowaty, jak ładnie śpiewa, jak bardzo ją kocha. 43 Pewnego pięknego popołudnia Staszek zadzwonił do drzwi. Mirka zbaraniała na jego widok i bardzo zmieszana przedstawiła go swojej przyjaciółce. Bo na miejskim terenie chłopak wyglądał niekorzystnie. Ubranko jak z pokrzywy, źle uszyte i pogniecione, koszula nie naj-pierwszej czystości po długiej podróży pociągiem... No i ta fryzura na jeża, straszliwie niemodna i prowincjonalna. Że też chłopak musiał się ostrzyc tuż przed wyjazdem! Ale najgorsze ze wszystkiego było zakłopotanie, które z punktu odebrało mu wszelkie szanse. Jakże się tu z takim pokazać na ulicy, w kinie czy przed budką z rurkami? Koleżanki zaraz by Mirkę wykpiły, że sobie wsiocha sprowadziła, bo u miejskich nie ma powodzenia. Stali więc tak we trójkę w przedpokoju przyglądając się sobie wzajemnie. — Obiecałaś pisywać do mnie — powiedział Staszek. — Przecież napisałam. — Tylko dwa razy. — To i dosyć. — Jak dla kogo. — W każdym razie dla mnie. — Skoro tak... To ja już sobie pójdę. Naprawdę chciał odejść. Ale w tejże chwili zajrzała do przedpokoju matka Mirki, szczerze ucieszona pojawieniem się chłopca, u którego rodziców chciała odnająć pokój także na następne wakacje, postanowiła bowiem, że póki nie kupią samochodu, będą jeździć co roku na wcza- 44 sy pod gruszą. Dalej go więc zapraszać, żeby zjadł podwieczorek. Nie wiedział, jak się zachować. Matka Mirki wydawała mu się dosyć miła, chociaż onieśmielała go trochę takim właśnie swobodnym sposobem bycia. Zdawała się nie dostrzegać tego, co mogłoby krępować jej rozmówcę, paplała wesoło o tym, to o owym, na pozór pełna życzliwości dla otoczenia. Staszek jednak z natury podejrzliwy nie całkiem tej życzliwości dowierzał, a w każdym razie dopatrywał się w niej określonego interesu. Nie chciał wszakże niczym urazić tej pani, bo i traktowała go przyjaźnie, i była matką Mirki, która tego dnia wydała mu się szczególnie atrakcyjna, chociaż patrzyła nań z góry i odzywała się opryskliwie. Myślał nawet, czyby się po prostu nie obrazić, żeby jej dać nauczkę. I pewno by się pogniewał na każdą wiejską dziewczynę, gdyby go tak zbyła. Ale Mirkę miał zobaczyć dopiero na wakacjach... W dodatku Mirka była zupełnie inna, niepodobna do dziewcząt ze wsi. Szczuplutka, delikatna taka, że ledwo nie pofrunęła z wiatrem. I ubierała się prześlicznie, i czesała tak jakoś... Zresztą, czy to chłopak umie wyjaśnić, dlaczego mu się podoba akurat ta dziewczyna, nie żadna inna? Teraz zwłaszcza, gdy ją ponownie spotkał, odżyła w nim cała sympatia, która już była przygasła podczas paru miesięcy rozłąki. Co gorsza, zachwyt i zmieszanie odbierały mu rezolutność, z której słynął wśród 45 kolegów. Po prostu zapomniał języka w gębie. Matka Mirki nie zwracała na to uwagi. Raz-dwa przyniosła z kuchni jakieś smakołyki, postawiła przed Staszkiem na stole, zachęcając go, żeby jadł i pił. Przy tej okazji poczęstowała również Hankę. Mirka uśmiechała się ironicznie. — Co cię sprowadziło do miasta? — spytała pani domu. — Przyjechałeś na dłużej? — Nie! — odparł przełykając pospiesznie kawałek ciasta. — Przyjechałem z wycieczką. Z Geesu... — Nie chodzisz do szkoły? — Pomagam ojcu w gospodarstwie... — Przecież twój starszy brat skończył technikum rolnicze. — No właśnie. I po technikum dostał pracę w Pegeerze i nie wrócił do domu. Ojca tak to zgniewało, że nie chce mnie do szkoły posłać. — Ile tam macie ziemi? Z pięć hektarów, nie więcej... — Około siedmiu. — Pewnego pięknego dnia, kiedy twój ojciec się postarzeje, brat przypomni sobie, że lepiej byłoby gospodarzyć na własnym kawałku ziemi. A że ma wykształcenie rolnicze, nie dopuści ciebie do głosu. — Matka też mówi, że powinienem jaką szkołę skończyć... Ale wie pani, jak to jest... Nie starcza na wszystko. — Szkoła najważniejsza. :46 Westchnął. Hance zrobiło się głupio. Od pierwszej chwili była po stronie tego chłopca, któremu, jak mniemała, robiono tutaj krzywdę. — Mirka w jakim fachu chce pracować? — spytał. — Mirka będzie artystką. — Och, mamo! Trochę gram, ale raczej tak dla siebie... Spojrzał na nią jakby z wyrzutem. Mój ty Boże, jedynaczka, mieszka w mieście, bogata, wszystko przed nią stoi otworem, a ona tylko miny stroi. Ale z dziewczętami tak już bywa, że bujają w obłokach i nie liczą się z rzeczywistością. — Ja tobym się nie namyślał... Poszedłbym do jakiej szkoły technicznej. — Dlaczego? — To męski fach. Trzeba mieć smykał-kę i krzepę. — Smykałkę i krzepę — powtórzyła wzgardliwie Mirka. — Trzeba harować jak nieboskie stworzenie! Zrozumiał już, że wyrwał się niepotrzebnie. Próbował to zatuszować. — Pewnie, że się haruje. Ale i zarabia sporo, i ma człowiek jakieś zadowolenie z tego, co robi. Nie to, co w biurze. Papierki z miejsca na miejsce przekładać, herbatkę popijać i na zegarek patrzeć, kiedy można okienko zamknąć. — Dużo ty tam wiesz o pracy biurowej! — oburzyła się Mirka. — Po raz pierwszy jesteś w prawdziwym mieście. No bo to wasze miasteczko, to taka więk- 47 sza wieś. Jak kto na jednym końcu kichnie, to z drugiego życzą mu „na zdrowie". Staszek nie odpowiedział. W głosie Mirki wyczuł tyle pogardy, że zrobiło mu sią gorzko. Bo i cóż to za powód do wynoszę^ nia się nad innych, że mieszka się w większym mieście? Zobaczył nagle siebie jej oczami i spuścił głowę. Nie miał u niej żadnych szans. podziękował za poczęstunek, wstał od stołu. Mirka leniwie podniosła się z krzesła i wsparta o framugę drzwi podała Staszkowi dwa palce. w- Spotkamy się na wakacjach — powiedział. — Pewno będziesz zajęty. Ojciec znów cię zapędzi do gospodarstwa... — Zobaczymy! — potrząsnął hardo głową. — To się jeszcze pokaże. — Wyjdziemy razem — oświadczyła nagle Hanka. — Już późno, muszę wracać do domu. Mirka jakby się zdziwiła i spojrzała na matkę, która przyoblekła twarz w najserdeczniejszy z uśmiechów. — Do widzenia, mój drogi, i kłaniaj się rodzicom. Na dworze było ciemno, mżył deszcz. Staszek wciągnął na plecy ortalionowy płaszcz. Krępowała go obecność nieznajomej dziewczyny. Ona także nie wiedziała, jak mu okazać swoją życzliwość i pomoc. — A może byś chodził tu do ogólniaku? —- spytała wreszcie. 48 — Chyba od przyszłego roku. Teraz za późno. Nie przyjmą mnie na pewno. — W naszej szkole może by cię przyjęli... Tylko że ty wolisz do zawodowej... — Chyba tak... — Ale gdybyś przypadkiem zmienił zdanie... Gdybyś chciał tu się uczyć... — To co? — To ja bym ci się mogła na co przydać... Ułatwić ci pierwsze kroki. Sama tu jestem od niedawna i wiem... — Fajna jesteś. Dziękuję. — Dam ci moje nazwisko i adres. Na wszelki wypadek. Nawet gdybyś nie przyjechał tutaj, możesz zapisać. Odpowiem ci na każdy list. Przystanęli przed witryną sklepową. Hanka wydarła kartkę z zeszytu, nagryzmoliła kilka słów i podała chłopakowi. — Cześć! Muszę lecieć do domu! Staszek zawrócił w stronę dworca. Pociąg był już podstawiony. Znalazł sobie dobre miejsce w kącie przedziału, ale choć senny, zasnąć nie mógł. Powracały natrętnie sceny z minionego dnia, doskwierały drobne przykrości, nad którymi przeszedł już do porządku. Najbardziej niepokoiło go to, że w rozmowie z Mirką wspomniał o zamiarze nauki jak o czymś niemal pewnym i postanowionym, a przecież projekt ów zrodził się dopiero w jego głowie, tak że sam Staszek nie zdążył się nad nim dobrze zastanowić. Ale gdy Mirka przyjedzie na wakacje, zaraz zapyta, czy; dostał się do szkoły, i głupio będzie 49 mówić, że nawet o to nie zabiegał. Wyjdzie na kłamcę, na takiego, co plecie bzdury, żeby przypodobać się dziewczynie. Że też chlapnął tak bez zastanowienia! „To się jeszcze pokaże!" Przecież mu dotąd przez myśl nie przeszło, żeby iść do przemysłu. Gdzieżby ojciec się na to zgodzii! W miasteczku najbliższym nie ma zresztą takiej szkoły, trzeba by chyba jeździć do Jarzębna lub nawet tam zamieszkać, a to koszt duży i uszczerbek dla gospodarki, bo ojciec sam robocie nie podoła. Tadek zaś nie zrezygnuje z posady, żeby pomagać ojcu. Pokłócili się ostro, kiedy Tadek chciał wprowadzić różne zmiany i ulepszenia zgodnie z tym, czego nauczył się w szkole, ojciec zaś, nie w gorącej wodzie kąpany, powolutku przyjmuje nowinki, lata miną, nim się do nich przekona, tymczasem zaś gospodaruje po staremu i nie da sobie nic wytłumaczyć. Może by zresztą w niejednym ustąpił Tadkowi, gdyby ten nie obnosił się tak ze swoją wiedzą, nie robił takiej miny, że zjadł wszystkie rozumy. Nawet Staszka drażniło to zarozumialstwo i przez przekorę opowiadał się po stronie ojca, choć widział jasno, iż Tadek ma słuszność. Kto by jednak pytał Staszka o zdanie! I teraz ojciec pewno z nim nie zechce gadać o tej szkole technicznej. Dawno już postanowił, że go zatrzyma w domu, najwyżej zimą pośle go na jakiś kurs rolniczy. Przecież na dziewczęta, które uczą się w mieście, idzie tyle forsy, że strach. Ale im to już koniecznie trzeba dać zawód w rękę, jeśli nie mają dostać posagu. Bo przecież gospodarki dzielić się nie będzie. Cała zostanie chłopakom. A nawet tylko jemu, Staszkowi. Ilekroć było więcej roboty albo na przykład po młocce chłopak kości nie czuł ze zmęczenia, ojciec mówił mu na pociechę, że przecież pracuje dla siebie, że swój dobytek pomnaża. Staszek istotnie znajdował w tym osłodę i dziś dopiero nadzieja samodzielnego prowadzenia gospodarstwa przestała mu się uśmiechać. Wszystko, czym się dotąd na wsi cieszył, z czego był dumny, straciło nagle swe powaby, zbladło, poszarzało. Czy można porównać jego mieszkanie — chociaż w nowym domu krytym blachą — z mieszkaniem Mirki w nowym bloku? Posadzka jak lustro, łazienka z ciepłą wodą, gaz w kuchni, czyściutko aż pachnie. Zimą nie trzeba brnąć po błocie lub śniegu do stacji, latem walczyć nie trzeba z muchami, zamykać okien przed odorem gnojówki... Ale mniejsza o to! W mieście wszystko stoi człowiekowi otworem! Tu się jakiś kurs ogłasza, tam wabi afisz teatralny, tu znowu program w kinie. Żeby nie wspomnieć o tych wszystkich spacerach, parkach, kawiarniach. O tych wolnych godzinach po pracy, kiedy możesz robić, co chcesz, jesteś panem swojego czasu i świat do ciebie należy, a nie ty do świata. Nie to co na wsi, kiedy letnią porą nie można podołać robocie, choćby się wstało ze świ- 50 51 tem i z nocą kładło spać. I nigdy urlopu, nigdy pełnego wypoczynku. Ba, dzieci miejskie co roku jeżdżą na obozy, na kolonie. A te ze wsi? Podczas wakacji najwięcej muszą się narobić... Użalił się nad własną dolą i jął rozmyślać, jak by ją odmienić, ale w tok jego rozważań wtargnęły wspomnienia jesiennych wypraw na grzyby, obrazy śnieżnych ranków w roziskrzonym słońcu, kiedy koń parska i kłęby pary biją z jego boków w niebieskie powietrze; zrobiło mu się markotno, strach go nawet obleciał, bo przecież miastowi ludzie tym ze wsi nieżyczliwi, radzi ich u siebie nie widzą. Ileż to się trzeba napracować, nastarać, żeby w mieście zapuścić korzenie, takie mieszkanie jak Mirki zdobyć, wszystko do niego kupić! Czy by Staszek dał radę? Jak by się tam czuł sam jeden, bez tych wszystkich chłopaków, z którymi od małego ganiał? Czy nie lepiej złego nie kusić, zadowolić się tym, co los dał, u rodziców siedzieć i głowy sobie bez przerwy nie łamać? Pewnie, że lepiej. Tylko gdy Mirka przyjedzie na wakacje, śmiać się będzie z niego i nie zechce z nim pójść nigdzie, a nigdzie. Ludzie nawet się temu nie zdziwią, bo gdzież Staszkowi do tej ślicznej, miastowej panny! Nie dla psa kiełbasa, nie dla kota szperka. Znów go kolnęło w sercu i wszystko jął sobie przekładać od początku. Przecież ojciec, choćby się nawet i pogniewał na 52 początku, nie odmówi mu pomocy, jeśli Staszek powie, że inaczej nie widzi swego życia jak tylko w mieście i po skończeniu szkoły. Ale jakiej szkoły? Dobrze powiedzieć: technicznej. Wiadomo, że do takiej dostać się niełatwo. Trzeba w odpowiednim czasie zdawać egzaminy, z matematyki przede wszystkim. A w matematyce Staszek nie czuł się mocny. Nie to, żeby tępym się urodził. Ale nigdy nie mógł się przyłożyć, jak należy, do nauki. Ledwo ze szkoły przyszedł, już go pchano do jakiejś roboty. A to drew narąb, a to sieczki urżnij, a to słomy podrzuć, a to gnój odgarnij... Dopiero wieczorem, kiedy mu się oczy kleiły, siadał do odrabiania lekcji. Czasem zadanie mu wyszło, czasem nie i musiał nazajutrz odpisać je na przerwie od kolegi. Przy tablicy ledwo dukał i bardziej na dwóję niż na trójczynę zasługiwał, lecz nauczyciel znający dobrze wiejskie życie, wzdychał tylko i za uszy go wyciągał z tarapatów. Przechodził zatem Staszek z klasy do klasy, ale o egzaminie konkursowym bał się nawet myśleć. Może dlatego, że zawsze do nauki siadał zmęczony, że nie miał czasu nadrobić luk powstałych w tym czasie, kiedy zamiast na lekcje szedł na wykopki czy sadzenie ziemniaków, zdawało mu się, iż jest raczej stworzony do praktycznych zajęć. W gospodarstwie wszystko robił sprawnie, palił się do motoru, godzinami mógł majstrować przy każdej maszynie. Czy nie 53 naprawił sieczkarni, nie uruchomił zepsutej wialni do zboża? Matka mawiała, że ma złote ręce. Wiadomo, matka zawsze więcej dobrego widzi w synu niż inni, ale tym razem miała słuszność. Staszek naprawdę mjał smykałkę do mechaniki. Czyby -więc nie spróbować szczęścia, nie rozejrzeć się za czymś takim, w czym miałby szansę powodzenia? Ale gdzie, którędy? Gdyby Mirka była chłopcem, dobrym kolegą, wypytałby ją o te sprawy. Ale czy dziewczyna może się w tych sprawach orientować? Zwłaszcza taka dziewczyna jakby z morskiej piany stworzona, która prawie nie chodzi po ziemi? Jak ona sobie da radę w życiu? Przecież wymaga opieki, czyjegoś ciągłego starania... Poczuł w sobie gotowość zaopiekowania się Mirką, stworzenia jej lepszych jeszcze warunków życia, niż zapewnili jej rodzice. W półsennych marzeniach ujrzał siebie człowiekiem zamożnym, silnym, godnym powszechnego szacunku, człowiekiem, na którego ]yiirka patrzy z uwielbieniem. Jak przez mgłę zobaczył jeszcze tamtą drugą, jej przyjaciółkę, której imienia nie zapamiętał, i ani się spostrzegł, kiedy zasnął na dobre. Rozdział 5 Po powrocie z Jarzębna Staszek długo czekał na chwilę sposobną do rozmowy z ojcem. W dzień nie było czasu, wieczorem wpadł stryj z Krośnicy i zanocował. Przez kilka dni ojciec gryzł się, czy aby dostanie pożyczkę z Sopu na rozbudowę chlewni i zły był, że ani przystąp. Toteż Staszek radośnie powitał brata, który przyjechał w sobotę do domu. Kto wie, może poprze jego plany? Ale i z nim trzeba było politykować, nie zaczynać tak od razu bez przygotowania. Najlepiej wybrać się razem na ryby i obgadać wszystko z namysłem. Tadek także miał do pogadania z rodzicami. Poznał dziewczynę, z którą chciał się ożenić. Księgową z Pegeeru, po maturze, z mieszkaniem i wyprawą. Przedstawiał ją rodzicom w najkorzystniejszym świetle, oni słuchali z rezerwą, zadawali coraz to nowe pytania. Skąd ta panna, ze wsi czy z miasta? Ile ma rodzeństwa? Czy; od dawna mieszka w Pegeerze? Sama czy z rodziną? Czy aby ma dobrą opinię, bo to teraz różnie bywa z samotnymi dziewczętami... Tadek odpowiadał cierpliwie, żeby starych niczym nie urazić, chodziło mu bowiem nie tylko o zachowanie do- 55 brych stosunków, ale i o wesele, i o nadzieje na przyszłość. Wspomniał, że może kiedyś wróci przecież na gospodarstwo... Staszek przypomniał sobie słowa tej pani z miasta. „Brat ma wykształcenie rolnicze, nie dopuści ciebie do głosu..." Złość go wzięła na cały świat. Otworzył telewizor. Nadawali jakiś koncert, więc nic ciekawego. Nagle kamera zatrzymała się na młodej pianistce. Pokazała ją niezbyt zręcznie, z boku, odsłonięte ramię wydawało się nazbyt muskularne. A może wcale nie wydawało się Staszkowi? Żeby grać z taką siłą, trzeba mieć wyrobione mięśnie. Przypomniał sobie, co mówiono o Zimermanie: że ćwiczy po wiele godzin dziennie. A Mirka? Czy ma dość uporu i w3^trwałości? Kamera przesunęła się po widowni. W pierwszych rzędach sami starsi. Dalej trochę młodych między paniami podobnymi do Mirkowej matki. Czy on, Staszek, nie raziłby wśród nich? Czy mógłby się pokazywać razem ze sławną artystką? Ależ skąd! Pasował do niej jak wół do karety! Chociaż... Może sam siebie nie docenia? O co chodzi? O ciuchy, o tę zewnętrzną oprawę? A i wyrobienia towarzyskiego nabiera się z czasem. I wcale nie wiadomo, czy Mirka naprawdę zostanie pianistką. Jeśli rzecz trzeźwo rozważyć, to raczej nie. Zostanie taka rozkapryszona, zawiedziona, między niebem a ziemią. Będzie potrzebowała oparcia... A wtedy... 56 Nazajutrz rano wybrał się z bratem na ryby. Łąki pobielały od rosy, ziąb wgryzał się w kości. Ale pod wierzbą nad brzegiem, w miejscu, gdzie najlepiej ryby biorą, siedziało już dwóch mężczyzn, i to nietutejszych. Motory zostawili w olszynie, sami zaś musieli już długo łowić, bo mieli się czym pochwalić. Staszek stwierdził to z zazdrością. Starszy z rybaków dosłyszał jego słowa i zaśmiał się pod wąsem. — Starczy i dla was. Pięknie dzisiaj biorą. W pierwszej chwili Staszek chciał odejść dalej, ale coś go podkusiło, żeby obcym nie ustępować dobrego stanowiska, więc zarzucił wędkę nie opodal. Nie miał jednak szczęścia i tym bardziej rozzłościł się na przybyszów, którzy widać mieli już dosyć i wycofali się do olszyny. Chcieli odjechać, ale motor starszego zakrztusił się i umilkł. Facet zaczął grzebać w silniku, ale bez powodzenia. Podszedł do chłopaków z prośbą o pomoc. Staszek zły jak diabli skoczył do domu po narzędzia. Kiedy wrócił, Tadek był już w najlepszej komitywie z przybyszami. Powiedział, że są z Jarzębna, z odlewni. Staszek z nagłą ochotą rzucił się do motoru, usługiwał obcemu, jakby był u niego w terminie. Facet zresztą okazał się sympatyczny i rozmowny. Pochwalił zręczność Staszka, zapytał go, czy nie myśli uczyć się mechaniki. — Nawet chciałbym — odważył się 57 chłopak. — Ale ze wsi trudno gdzieś się I wyrwać. — Wcale nie tak trudno! Mógłbyś dojeżdżać do nas. Mamy w zakładzie szkołę dla takich jak ty młodziaków. Trzy dni w warsztatach, trzy dni w klasie... Po paru latach miałbyś dobry fach w ręku. Nie ty szukałbyś roboty, ale robota ciebie. — Trudno tam się dostać... — Nie. Mogę ci pomóc, jeśli zechcesz. Przyjedź w tym tygodniu, bo pracuję na pierwszą zmianę. Zaprowadzę cię do kierownika warsztatów. Dowiesz się, jak i co. — Musiałbym zdawać egzamin... — Niekoniecznie... A jeśli, to nie taki diabeł straszny, jak go malują. Teraz wszędzie szukają kandydatów do tej szkoły... W każdym razie przyjedź. Poproszę, żeby ci pozwolili obejrzeć zakład. Zobaczysz, jaka to potęga! Podał nazwisko, adres zakładu. Staszek powtarzał w myśli, żeby zapamiętać, chociaż wcale nie był pewien, czy ojciec mu na ten wyjazd pozwoli. Cała nadzieja, że Tadek poprze brata. Ale Tadkowi wcale się ten projekt nie podobał. — Za młody jesteś — stwierdził. — Tam trzeba tyrać. Obcy ludzie namówią cię do wódki albo jakiej głupoty. Siedź lepiej w domu, ojcu pomagaj. Staszek omal do oczu mu nie skoczył. — Dobrze ci tak mówić, bo sam skończyłeś technikum. A ja mam całe życie siedzieć na morgach! — Poczekaj, kiedyś będziemy razem gospodarzyć. — Chcesz mnie mieć za parobka! Nie-doczekanie twoje! I tak rozżalił się na brata, że nie rozmawiał z nim już więcej aż do jego odjazdu. ,W środę pojechał z ojcem do punktu skupu, żeby odwieźć świnie. Deszcz padał, drogi rozkisły. Kilkanaście wozów stało w kolejce do wagi czekając, aż wagowy wróci z Geesu. Mijały godziny. Pod szopą łaziły białe kury rozgrzebując pazurami końskie łajno. Gospodarze poschodziwszy z wozów stali pod okapem i kurzyli sporty. Staszek nie palił. Stał obok innych i czekał. Aż go skręcało z nudów. Cholerne życie! Snuje się tak z dnia na dzień bez żadnej nadziei. Postanowił wybrać się do Jarzębna, żeby tam nie wiem co! Da sobie przecież radę. W każdym razie przepyta się o wszystko, zobaczy na własne oczy. Niechaj mu tylko ojciec da na bilet. Stary jednak ani słyszeć nie chciał o projekcie Staszka. Ma chłopak siedzieć na gospodarce i koniec. Krzywda mu się nie dzieje. Dość, że rodzeństwo się kształci. Ktoś musi na wsi zostać i zboże siać, bo inaczej tych z miasta głód wymorzy. — Jeśli dziewczyny poszły do szkół, dlaczego ja mam być gorszy? — stawia się Staszek. — Bo i ja mam tylko dziesięć palców, na wszystkich nie zarobię! — ojciec pod- 58 59 sunął mu pod oczy wielkie, zgrubiałe dłonie. — W głowach się wam przewraca! Każdy chciałby kończyć uniwersytet! .— Nie uniwersytet, tylko szkołę zawodową. Prędko zarobię na siebie. Zwrócę ojcu! — Obejdzie się! Siedź w domu. Krzywda ci się nie dzieje. Matka nie wtrąciła się do rozmowy. Wieczorem jednak siadła na łóżku syna i powiedziała szeptem: — Dam ci na bilet. Pojedź, zobacz, może to lepsze dla ciebie... Aż go w gardle ścisnęło. Pochylił się do matczynej ręki, pocałował. — Jak się o wszystko rozpytasz, pomówię z ojcem. Z nim trzeba powoli, dziś trochę, jutro trochę. Nie będzie ci życia wiązał, zobaczysz... Pierwsze wrażenie: ogrom! Ogrom budynków, ogrom hal fabrycznych, dźwigów, pieców, maszyn; całkiem inna skala wszystkiego, na czym spoczywa oko. Zdaje się, że to nie dla ludzi zrobione, ale dla olbrzymów. Dopiero później, kiedy Staszek zaczął pojmować przeznaczenie owych urządzeń i kolejne fazy produkcji, zdumiała go nie wielkość, lecz różnorodność rzeczy widzianych. Był to świat całkiem inny od tego, w jakim przebywał przez szesnaście lat swojego życia. Nawet polskie nazwy brzmiały obco, niczego nie wyjaśniając, z niczym się nie kojarząc. — Odlewnia stalowa jest największym, niedawno wzniesionym obiektem — wy- jaśniał oprowadzający Staszka brygadzista. — Robi się tu odlewy ze staliwa elektrycznego w produkcji małoseryjnej i jednostkowej z formowaniem ręcznym i maszynowym oraz odlewy ze staliwa konwertorowego w produkcji wielkoseryjnej i masowej z formowaniem tylko maszynowym, w procesie całkowicie zmechanizowanym. Czego tutaj nie produkowano! I odlewy do różnych typów obrabiarek — frezarek, rewolwerówek, automatów tokarskich — i rozmaite części wagonów i parowozów, i wreszcie — odlewy silników. Przed formą, w której miał powstać odlew wysokoprężnego silnika okrętowego dużej mocy, Staszek zatrzymał się jak urzeczony. Pojmował instynktownie, jak trudno wykonać to zadanie z należytą dokładnością, jak wielka jest tutaj odpowiedzialność. Taka to ogromna sztuka, a trzeba ją zrobić dokładniej niż zegarek. Gotów był czekać Bóg wie jak długo, żeby się przekonać, czy robota się udała. — Daj spokój! — zaśmiał się brygadzista. — Musimy iść dalej. Zobaczysz chłopaków, którzy uczą się tu na prostych odlewach. Mimo że równi mu wiekiem, wydawali się jakby doroślejsi. Może to wynikało z ubioru, może z zajęcia, przy którym ich zastał. Ile trzeba do tego siły i wytrwałości, ile hartu i cierpliwej, upartej pracy! Z takimi równać się nie mogą nawet ci 60 61 filmowi kowboje, którzy tylko strzelać potrafią i jeździć konno! Brygadzista powiedział, że Staszek zamierza przyjść do tutejszej szkoły. Umówili się z nim po pracy, za pół godziny. Po cywilnemu prezentowali się całkiem zwyczajnie. Poczuł się trochę zawiedziony. Jeden z nich straszył Staszka, że robota tutaj ciężka, że huk, stukot, pył, gorąco. Inni go zakrzyczeli. — Pewno, nie ma lekko. Ale masz, bracie, emocję za każdym razem, czy ci się odlew uda. Co dzień taka loteria. Złości się człowiek nieraz, ale jak się zaweźmie... No i zarobek leci... Co kto szkołę skończy i pracować zacznie — pierwsza rzecz — motor. Jeśli chcesz, możesz uczyć się dalej, bo jest i technikum... — A kierownik warsztatów morowy gość. Na wycieczki z nami jeździ. Wiosną nie ma niedzieli, żebyśmy nie prysnęli z miasta. W piłkę gramy po pracy... Gadali jeden przez drugiego, jakby Staszka trzeba było przekonywać, że tu się żyje całkiem inaczej. Stanął mu przed oczyma ten dzień, w którym odwozili z ojcem świnie do punktu skupu. Deszcz, błoto, kury grzebiące pod szopą, nuda sakramencka... — Do widzenia — wyciągnął rękę na pożegnanie. — Chciałbym pracować z wami. Od stacji do wsi było ze cztery kilometry. Droga od lat słynęła z dołów i wy- 62, bojów, ale dopiero ostatniej wiosny rozmyło ją zupełnie. Gospodarze nawieźli ze sto fur piachu. Doły wprawdzie znikły, lecz autobus i tak nie mógł tędy przejechać, więc trzeba było do kolei drałować pieszo. Wlókł się tedy Staszek noga za nogą i układał sobie, co powie ojcu, jak mu swój zamiar przedstawi. Wieczór był ciepły, cichy, zapach spalonej naci kartoflanej snuł się nad polem. Nagle odechciało się Staszkowi stąd odjeżdżać. Przypomniał sobie, że agronom zapowiedział na niedzielę zebranie kawalerki z obu wsi. Miano mówić o unowocześnianiu gospodarstw, o specjalizacji, o warunkach zakupu maszyn... Staszek wszedł na podwórze. Ojciec poił przy studni źrebną klacz. Chłopak podszedł do niej, poklepał ją po szyi. Żal mu było odjeżdżać nie doczekawszy się źrebaka. Takie to śmieszne i miłe stworzenie, które ledwo się trzyma na cienkich nogach. — Coś taki nieswój? — zapytał ojciec. — Nie spodobało ci się w mieście?, — E tam! — odburknął Staszek i wziął klacz za uzdę, żeby ją odprowadzić do stajni. W mroku pachnącym sianem i końskim potem przytulił się do Kasztanki. Sam nie wiedział, co ze sobą zrobić. Matka zawołała z progu, że kolacja gotowa. Siadł za stołem milczący, rozparł się jak ojciec i zaczął jeść bez apetytu barszcz z ziemniakami. Ojciec bacznie 63 mu się przyglądał. Matka go już widać urobiła. — No i co? — zapytał łagodnie. — Koniecznie chcesz jechać do tego miasta? W jednej chwili Staszek ogarnął myślą i tutejsze życie, i widzianą dzisiaj fabrykę. Wspomniał i wóz drabiniasty, którym siano woził z łąk, i ogromne magazyny fabryczne, suwnice, podnośniki, przenośniki, wózki platformowe niskiego i wysokiego podnoszenia. Tu na wsi było jak za dziada pradziada, tam wybiegano już w następne stulecie. I jakby owym pędem uniesiony, Staszek rzucił tylko: — Chcę koniecznie! Ale przed zaśnięciem znowu nawiedziły go wątpliwości. Czy pracując w fabryce będzie miał szansę pozyskania Mirki? Czy ona nie mierzy wyżej? Do niedostępnych jemu rejonów? Ale czy naprawdę niedostępnych? Bo skoro starzy godzili się na jego wyjazd do miasta, czemuż by nie mieli poprzeć innych planów nauki? Mógłby skończyć liceum, pójść na studia... Wyobraźnia niczym zerwany z uwięzi balonik poszybowała w nie kontrolowane rozsądkiem przestworza marzeń, gdzie pieniądze nie grają roli, gdzie nie obowiązują twarde prawa życia. Przypomniał sobie naraz o adresie tej dziewczyny, którą spotkał u Mirki. Obiecała mu pomóc w dostaniu się do liceum. Wyglądała na taką, co dotrzymuje słowa. Na początek dobre i niewielkie oparcie, 64 życzliwa informacja. Czy aby nie zgubił tej karteczki? Nie, znajdowała się w kieszeni. A więc napisze do dziewczyny, zapowie swój przyjazd. I na myśl o tym, że ktoś będzie go oczekiwał w Jarzębnie, poczuł się naraz ogromnie szczęśliwy. Rozdział 6 Po zajęciach z polskiego Hanka podeszła do Łucji. — Czy mogłabym z panią porozmawiać? — Zaraz? Czy po południu? — Zaraz. — Przyjdź do pokoju za biblioteką. — Do „konfesjonału"? — Widzę, że cię już wtajemniczono we wszystko. Tak, do „konfesjonału". Hanka umyślnie użyła tego szkolnego określenia, żeby uprzedzić Łucję, iż nie ma przed sobą pierwszej naiwnej. Lubiła wprawdzie polonistkę, lecz sądziła, że i wobec niej trzeba się mieć na baczności, gdyż, jak to Grzegorz powiedział socjologowi, w pałacu wszyscy polowali na dusze. Należało więc zachować ironiczną rezerwę. Pokój za biblioteką był tak mały, że mieściły się w nim tylko dwa fotele, stolik i biureczko. — Napijesz się herbaty? — Łucja nie czekając na odpowiedź włączyła elektryczny czajnik. — Siadaj. Poczęstuj się waflami. „Zawsze tak samo! — pomyślała Hanka, — Według jednego schematu. Zacisz- 66 ny kącik, życzliwa atmosfera. Wywnętrzaj się, siostrzyczko!" Na szczęście nie przychodziła we własnej sprawie. Podkreśliła to z całą satysfakcją. Łucja się roześmiała. — Gdyby cię ta sprawa nie obchodziła, tobyś nie nalegała na pośpiech. — Obchodzi mnie ze względów społecznych — odparowała Hanka. — Zależy mi na tym, żeby ten chłopak dostał się do naszej szkoły. Podała polonistce list Staszka. Łucja przeczytała go uważnie. Może nawet za długo namyślała się nad jego treścią. Ostatecznie sprawa była prosta. — Może w przyszłym roku... — powiedziała z wahaniem. — Gdyby teraz podjął naukę, byłoby mu trudno nadrobić zaległości... Zwłaszcza po takiej długiej przerwie... — Jeśli mu teraz nie pomożemy, to on w ogóle zrezygnuje... Niech pani go nie krzywdzi! — Ani myślę go krzywdzić. Właśnie dlatego zastanawiam się, czy da sobie radę, czy nie zwątpi we własne siły... — Ja z nim przerobię cały materiał. Pożyczę notatki... Łucja spojrzała jej w oczy. — Skąd znasz tego chłopca? Zmieszała się, choć była przygotowana, że Łucja o to zapyta. Spuściła głowę i matowym głosem opowiedziała o spotkaniu u Mirki. O tym, jak tam potraktowano Staszka. O nieużytości i sobkostwie tej rodziny. 67. — Zdawało mi' się, że przyjaźnisz się z Mirką. — Nic podobnego! Chodziłam do niej, bo do kogoś trzeba... Ale teraz już nie! Teraz bym już nie mogła! Wolę siedzieć sama w chałupie. — Nie lepiej w szkole? Tyle jest różnych zajęć po południu, tyle rozmaitych kółek... — Aż za wiele! Czasem mi się zdaje, że chcielibyście z tej szkoły zrobić jakąś chrześcijańską gminę, falanster albo hip-pisowską komunę... — Ejże... — I bez przerwy nas wychowujecie. Tak niepostrzeżenie. Szyto-kryto. Nie lubię tego. — Każda szkoła wychowuje... — Mowa! W ogólniaku byle zachować pozory, to nikt człowiekowi pod czaszkę nie zagląda. Przeciwnie. Szanuje się przede wszystkim tych, którzy mają gębę pełną obiegowych frazesów. Którzy się nie wychylają. Nie mają własnych przekonań. Albo ich nie ujawniają. W ogólniaku można być świnią, to nikogo ani ziębi, ani grzeje. — Au nas? — Tu jest jeszcze gorzej! Tutaj szanujecie naszą indywidualność, chodzicie przy nas na palcach. Ale wszystkimi sposobami staracie się nas ukształtować... Myślicie, że o tyra nie wiemy! Tylko z początku dałam się na to nabrać! Film historyczny zamiast lekcji. Cudowna zabawa. A po- 63 tern ślęcz człowieku nad knigami, wywlekaj wszystkie wiadomości o arianach i zastanawiaj się, gdzie lepiej kształcono młodzież: w Krakowie czy Lesznie. I na czym polegało nowatorstwo pedagogiczne Komeńskiego. Albo ta cała obłuda z kap- • ciami. — Obłuda? — No, przecież mówicie, że nieważne, w czym kto chodzi. Ale jak przyszłam w zabłoconych butach, to zaraz następnego tygodnia miałam dyżur i musiałam codziennie wysprzątać całe piętro. — Przecież nie mamy woźnych i wszyscy kolejno sprzątają. — Owszem. Ale ja dostałam za swoje. I dobrze pilnowałam, żeby wycierano nogi. — Bystra jesteś. Dobrze rokujesz na przyszłość. — Jako przedmiot wychowania? — Jako podmiot również. Ale wracajmy do rzeczy. Jeśli naprawdę podejmiesz się opieki nad Staszkiem... Nie sama... Jeśli potrafisz nakłonić kolegów, żeby mu pomogli... Pamiętaj: nikt z nas nie będzie się do tego wtrącał. Nikt nie będzie nakładał obowiązków... — Znowu to samo! Stosuje pani przymus moralny! — To raczej ty chcesz wywrzeć na mnie presję. Wzruszyć mnie opowieścią o skrzywdzonym nieboraku. — Niech pani tak nie mówi! — uniosła się Hanka. — Tak nie wolno! 69 — Więc dobrze. Napisz do Staszka, żeby przyjechał. Pogadamy z nim, zobaczymy... Najgorzej będzie z mieszkaniem. Ale może dyrektor coś wymyśli. Dyrektor był dla Hanki postacią niemal mityczną. Wykładał tylko w najwyższych grupach, w młodszych prawie się nie pokazywał, zajęty administracją, zaopatrzeniem, remontami, awariami, zdobywaniem pieniędzy, rzemieślników i materiałów budowlanych. Szczupły, jasnowłosy, w wypłowiałych dżinsach i sfatygowanej wiatrówce bardziej wyglądał na ucznia niż na organizatora całej tej społeczności. Przezywano go Morusem, czy to dlatego, że był morowy, czy też z racji podobieństwa do Tomasza Morę, angielskiego humanisty, autora „Prawdziwie złotej książeczki o najlepszym urządzaniu rzeczypo-spolitej i o nowej wyspie Utopii". W całej szkole nie było nikogo, kto by nie lubił Morusa i nie darzył go zaufaniem. Toteż i Hanka, usłyszawszy, że sprawa znajdzie się w jego rękach, wyszła z „konfesjonału" spokojna co do Staszka, lecz bynajmniej nie zadowolona z siebie. Niepotrzebnie dała się Łucji wyciągnąć na rozmowę o szkole, niepotrzebnie w uniesieniu mówiła ostrzej i przekorniej, niż o niej myślała. Jasne, że Łucja tego nie wykorzysta, nie wyciągnie żadnych konsekwencji. Ale pewno zrobiło się jej przykro, i to całkiem niezasłużenie, zwłaszcza w chwili, gdy wykazała dobrą wolę w rozwiązaniu Staszkowych kłopotów. Tego dnia Hance jakoś się nie wiodło. Na zajęciach z muzyki ujawniła się j«j cała niewiedza. W żadnej z poprzednich szkół nie uczono historii muzyki, nie zaznajamiano z instrumentami muzycznymi ani z formami utworów muzycznych. Tu- • taj uczniowie mieli to już za sobą i przychodzili do audytorium świetnie przygotowani. Rafał przedstawiał dzisiaj kompozytorów renesansu, puszczał taśmy z nagraniami. Profesor wykładający w ognisku muzycznym i przychodzący do pałacu tylko na „występy gościnne" uzupełniał jego wyjaśnienia i wciągał uczniów w rozmowę. Kiedy przyszła kolej na Hankę, nie potrafiła wydukać ani słowa. Ba, gdyby chodziło o muzykę młodzieżową, zakasowałaby wiedzą niejednego. Ale renesansowe tańce i pienia kościelne wydawały jej się odległe o milion lat świetlnych. Tutejszym zwyczajem profesor bez komentarzy zmienił temat i zwrócił się do Grzegorza z innym pytaniem. Ale Hanka aż kipiała ze złości. Wszystkie drobne przykrości i niepowodzenia ostatnich tygodni: zazdrość o ojca, rozczarowanie w stosunkach z Mirką, niezadowolenie z siebie, trudności w nawiązywaniu kontaktów z kolegami, wszystko to, co składało się na złe samopoczucie, doszło w niej nagle do głosu, domagało się jakiegoś ujścia. Zerwała się z miejsca i powiedziała zapalczywie: 70 71 — Ze też wam nie szkoda na to czasu! Pięknoduchy! Wybiegła na korytarz. Usłyszała za sobą jakiś rumor, jakby ktoś odsuwał z pasją krzesło, później gwar oburzonych głosów, a po tym wszystko ucichło i zza drzwi doleciał koncert organowy. Stała przy oknie patrząc na moknące w ciemności drzewa i mimo woli poddawała się muzyce. Jeszcze chciała, by ktoś wybiegł z audytorium, by zrobił awanturę, że zachowała się niepoważnie i chamsko, a już zaczynała się uspokajać, uciszała się wewnętrznie i czuła tylko wielkie znużenie. Postanowiła wcześniej wrócić do domu, zeszła więc do szatni po kurtkę, ale zawahała się, usiadła na ławce pod ścianą i nasłuchiwała tego grania, którym wszyscy cieszyli się tam na górze. Ktoś zbiegł ze schodów. Zapalił światło w szatni. To Rafał. — Ach, jesteś tu... — powiedział. — Myślałem... Możemy iść razem. Mieszkam też na Akacjowej. — Nigdy nie szliśmy razem. — No to co? Czemu się boczysz? Wzruszyła ramionami. Ale było jej przyjemnie, że choć w drodze nie będzie sama. Bo w domu na pewno nikt na nią nie czeka. Rafał miał czarną czuprynę, baczki, duże, czarne oczy, twarz szczupłą, nerwową, nos orli, kształtne usta i bardzo białe, drobne zęby. W szkole zawsze stronił od towarzystwa, wynajdywał sobie jakieś za- 72 jęcia, żeby nie uczestniczyć w rozmowie. Potrafił spędzić całą przerwę na czytaniu albo uzupełnianiu notatek w zeszycie. Na dziewczęta wcale nie zwracał uwagi. Wobec nauczycieli zachowywał się z powściągliwą grzecznością. Idąc teraz z Hanką powiedział, że ma dwie pasje: żeglarstwo i muzykę. Odkąd zamknięto przystań na okres jesienno-zi-mowy, pozostała mu tylko muzyka i książki o morskich wyprawach. Na szczęście nikt się do niego nie wtrąca. Mieszka u wdowy po kolejarzu, głuchej staruszki. — A co będziesz robił po maturze? Wybierasz się na studia? — Nie. W podróż dookoła świata. Jachtem. Samotnie. — Samotnie? — zdziwiła się Hanka. — Nie lubię przebywać wśród ludzi. Nie można uniknąć wzajemnego okłamywania się, udawania... Całkiem sobą każdy może być tylko dopóty, dopóki jest sam. Tak twierdzi Schopenhauer. I dalej: kto nie lubi samotności, ten nie kocha też wolności, wolnym bowiem człowiek jest wtedy tylko, gdy jest samotny. Przymus jest nieodłączną cechą każdego towarzystwa... Po cóż więc mam się przymuszać? — Ale trzeba gdzieś pracować, coś robić... — Pozwoliłaś wmówić to sobie. — Gdyby wszyscy myśleli jak ty, świat by się zawalił! — I co z tego? Świat jest tak nikczem- 73 ny i zepsuty, że niewart jest istnieć. A już na pewno niewart tego, by się dlań poświęcać. Przyjrzyj się tylko drogim bliźnim: to egoiści, durnie, kłamcy i oszuści, gotowi cię utopić W łyżce wody, byle zaspokoić własne pragnienia. Zajrzyj do pierwszej z brzegu knajpy, popatrz na pijackie gęby, na spocone pyski. Oto twoi bliźni. Zajdź do sklepu, popatrz z boku, jakie tam idą interesy, jak się daje łapówy, jak się myśli- Albo w urzędach... Kto posmaruje, ten jedzie... — Przesadzasz. Nie wszyscy są tacy. Na przykład Morus albo Łucja... ,__ Frajerzy. Szkodliwi idealiści. Starają się w nas wmówić, że trzeba być porządnym człowiekiem. Dobrym, ustępliwym/pełnym poświęcenia. Ci, co im wierzą, dostaną w życiu takie baty, że się nie pozbierają. Nie ja pierwszy do tego doszedłem. Chcesz, przyniosę ci jutro Schopenhauera. — To twój ulubiony filozof? — Owszem. Odpowiada mi. Odnajduję u niego moje własne myśli. Zdaje się, że tutaj mieszkasz? — Tak. — No to cześć. Nazajutrz rzeczywiście Rafał przyniósł Hance obiecaną książkę. Całe akapity były w niej zaznaczone czarną krechą. Czytała je pod ławką na zajęciach. „W samotności człowiek marny czuje eałą swą marność, wielki duch — swą wielkość, krótko mówiąc, każdy czuje, 74 ile sobą naprawdę przedstawia. Poza tym im kto wyżej stoi w hierarchii natury, tym bardziej jest samotny, i to z istoty swej, nieuchronnie. Ale wówczas jest dla niego dobrodziejstwem, jeśli samotności psychicznej towarzyszy fizyczna; w przeciwnym wypadku otaczający go tłum istot heterogenicznych mąci mu spokój, co więcej, napiera wrogo na niego, odbierając mu własne ja i nie dając nic w zamian... Tak zwana socjeta uznaje wszystkie zalety z wyjątkiem duchowych — te są zgoła kontrabandą. Wymaga ona od nas bezgranicznej cierpliwości wobec każdego głupstwa, idiotyzmu, absurdu, braku inteligencji; natomiast walory osobiste muszą żebrać o przebaczenie lub kryć się, gdyż przewaga duchowa rani samą swą obecnością bez żadnego przyczynienia się woli... Inteligentne słowa lub pomysły są na miejscu tylko w towarzystwie inteligentnym; zwykłe ich nie cierpi; aby jemu się spodobać, człowiek musi być płaski i głupi...'<' — Co tam czytasz? — spytała nagle Łucja. — Można zobaczyć? — Proszę. — Hanka pokazała jej książkę. — „Aforyzmy z mądrości życia". Tytuł obiecujący. Ale autor już niejednego na manowce sprowadził. Wolałabym, żebyś zachowała tę lekturę na później... Zajmij się na razie Sępem Szarzyńskim. — Kiedy on mnie nic, a nic nie obchodzi. 75 __Szkoda. Postaraj się go zrozumieć. rf0 wielki poeta. Hanka wzruszyła ramionami. Poszukają wzroku Rafała, lecz on siedział zapatrzony w książkę i nie zwracał uwagi na otoczenie. ;pozuje na wielkiego człowieka" — pomyślała z urazą. Mimo to ucieszyła się, gdy P° lekcjach powiedział, że odprowadzi ją do domu. __- Czy ty wierzysz w Boga? — zapytał ni stąd, ni zowąd. .__Nie... To znaczy, nigdy się nad tym nie zastanawiałam. Nie jestem chrzczona, nie chodziłam nigdy na lekcje religii... __To są rzeczy zewnętrzne. Powiedz, nigdy nie tęskniłaś za jakimś bytem nieskalanym i wszechpotężnym? — Nie. Z całą pewnością! _- A ja tak. Chodziłem nawet do kościoła, próbowałem wzbudzić w sobie wiarę..- Bo gdybym wierzył, wszystko stałoby się prostsze... _— Wszystko, czyli co? — Los. Przeznaczenie. Byt. _— Słuchaj — powiedziała z pewnym zniecierpliwieniem. — Czy to cię naprawdę tak niepokoi? Nie możesz żyć jak wszyscy? — A ty możesz? I co to znaczy: żyć jak wszyscy. — Masz rację. Głupio się wyraziłam. — Głupio pomyślałaś. Raczej nawet nie głupio, tylko niesamodzielnie. Powtarzasz to, co w ciebie wpojono. Na przykład, że 76 przeciętność jest cnotą. A tymczasem liczy się tylko niezwykłość, oryginalność.... Prowadzili takie rozmowy dzień w dzień, przywykli bowiem zawsze razem wracać na Akacjową. Im lepiej poznawali się wzajemnie, tym więcej mieli tematów do obgadania. Coraz trudniej było się rozstać pod domem Hanki. Aby dokończyć dyskusji, odprowadzała kolegę do jego mieszkania. Z kolei on dla wyjaśnienia jakiegoś problemu szedł z nią z powrotem. Stawali przed furtką i gadali dalej, chociaż jesienna pogoda nie sprzyjała debatom na świeżym powietrzu. Któregoś szczególnie zimnego wieczora, kiedy już oboje trochę przemokli na deszczu, Hanka zaproponowała Rafałowi, żeby wstąpił do niej na herbatę. Dom był pusty, w oknach było ciemno. Usiedli w kuchni przy parującej herbacie. Ogrzali najpierw dłonie. Potem błogie ciepło rozeszło się po całym ciele. Lampa z zielonym kloszem wisiała nisko nad stołem. To światło, ciepło, ta cisza i czystość panująca w kuchni złożyły się na poczucie bezpieczeństwa i dobrotliwego ładu. Mogliby tak rozmawiać do północy, gdyby nagle nie nadeszła pani Maryta. — Dobry wieczór! — powiedziała mierząc Rafała spłoszonym spojrzeniem. — Nie spodziewałam się, że miewasz gości! — Właśnie zamierzałem wyjść — chłopak zerwał się nazbyt pospiesznie. — Przepraszam. Do widzenia... Maryta milczała jak zaklęta. 77 — Odprowadzę cię! — szepnęła Hanka. — Nie trzeba! Cześć! — Wiesz, która godzina? — spytała Ma-ryta po jego wyjściu. — Dzie-wią-ta! — I co z tego? — Odpowiedz sobie sama. — Jeśli pani myśli... — Proszę, abyś nigdy więcej nie zapraszała chłopców podczas naszej nieobecności. — Nie ma pani prawa wtrącać się do moich spraw. — Mam nawet obowiązek. Niedługo się pobierzemy... — Z kim? — Z twoim ojcem. Nie mówił ci jeszcze o tym? — Tato, czy to prawda? — wybiegła do przedpokoju, gdzie ojciec wieszał właśnie mokry płaszcz. — Żenisz się z tą panią? — Cóż to za określenie! I czemu się tak dziwisz? Ostatecznie... — Życzę wam wiele szczęścia! — powiedziała przez łzy i pobiegła do swojego pokoju. Z dołu doleciały ją jeszcze słowa Mary ty: — Przecież i tak kiedyś musiała się dowiedzieć... Rozdział 7 Mój kochany, odbierając dzisiaj slajdy, któreśmy w lecie robili w Bułgarii, pomyślałam, że oto zaczął się czwarty rok naszej rozłąki, przerywanej tylko krótkimi wspólnymi wyjazdami. Tak bardzo zatęskniłam za tobą, że omal nie wsiadłam do pierwszego pociągu jadącego do Warszawy. Czy nie sądzisz, że już najwyższy czas, aby się ustatkować i podjąć życie we dwoje? Morus trzyma dla ciebie etat. Mógłbyś zaraz po obronie pracy doktorskiej przyjechać tutaj i powiększyć profesorskie grono, które, jak wiesz, składa się prawie z samych młodych i wartościowych ludzi, mających wielkie ambicje. Nasza eksperymentalna szkoła przeżywa teraz ciężki okres wobec zmian personalnych w kuratorium i ministerstwie. Ci, co nas popierali, odeszli na inne stanowiska, do głosu zaś doszli ludzie nie mający wielkiego przekonania do naszych wysiłków. Obiektywnie trzeba przyznać) że ani nasi uczniowie, ani wykładowcy nie reprezentują typowego dla liceów ogólnokształcących poziomu. Ciągnie do nas młodzież mająca kłopoty w innych szkołach, skłócona z domem rodzinnym lub środowiskiem albo też taka, której rodzice sno- 79 buja się na punkcie nowoczesności i uważają, że umieszczenie pociechy w naszej szkole jest społecznym wyróżnieniem. Niewiele osób orientuje się dokładnie w naszych intencjach, a jeszcze mniej uważa je za słuszne. Do tego dodać trzeba, że dyrekcja „normalnego" liceum w Jarzębnie po prostu nas nie znosi i dokucza nam na wszelkie sposoby, per fas et nefas dążąc do likwidacji naszych poczynań. Nie wiem na pewno, lecz mam powody przypuszczać, że to za sprawą tamtej pani dyrektor raz po raz odwiedzają nas kontrolerzy i wizytatorzy, sprawdzający zarówno finanse, jak i poziom nauczania. Zdarzyło się w ubiegłym tygodniu, że jednocześnie kontrolowały nas trzy komisje. Co prawda rezultaty kontroli przynoszą nam zaszczyt, ale kosztowało nas to wszystko wiele nerwów, niepotrzebnych wyjaśnień, a przede wszystkim czasu, który można było lepiej i z większym pożytkiem wykorzystać. Przed nami jesienne wakacje. Starsza młodzież pojedzie do Pegeeru Strzyżno i będzie pomagać w pracach polowych. Morus dwukrotnie już tam był, żeby sprawdzić warunki zakwaterowania i wyżywienia. Wyobraź sobie, że nie sprzątnięto tam jeszcze po wyjeździe robotników sezonowych. Sypialnie i urządzenia sanitarne przedstawiały obraz nędzy i rozpaczy. Morus pojechał więc tam z brygadą remontową. Chce przynajmniej naprawić umywalnie i ubikacje, ochlapać wapnem 80 sypialnie. W stołówce lodówka zepsuta, trzy chłodziarki idem. Pocieszali Morusa, że bądą przymrozki, więc się jedzenie utrzyma w świeżym stanie. Jak wiesz, młodzież nie przepada za takim spędzaniem wakacji, a rodzice robią, co mogą, żeby swoje pociechy zwolnić od prac społecznych. Była już u mnie matka Marka, wiesz, ta była żona reżysera L., którego poznaliśmy w Bułgarii, Nie chce pozwolić synkowi na wyjazd, tłumaczy go gruźlicą gruczołów wnękowych, przebytą we wczesnym dzieciństwie. Teraz to chłopak na schwał i świetnie by mu zrobiła praca na świeżym powietrzu, ale Morus poszedł na kompromis, zwolnił Marka, żeby baba nie latała z ozorem i nie narzekała na szkołę. A mnie usiłował wzruszyć mówiąc, że Marek jest ofiarą rozbicia rodziny i wymaga szczególnej pobłażliwości. Wracając do naszych spraw: mam otrzymać w pierwszym kwartale M3 w nowych blokach. Co ty na to? Nieźle jak na początek, prawda? Oglądałam je, ma ładny rozkład, a kierownik budowy zapewnia, że dołoży wszelkich starań, by je porządnie wykończono. Tymczasem odkładam grosz do grosza na obudowę przedpokoju i mebelki. Morus śmieje się ze mnie, on nie przywiązuje wagi do rzeczy doczesnych, mógłby jadać trociny, gdyby tylko były pożywne, i sypiać pod mostem, gdyby klimat był u nas łaskawszy. Ale pracownie urządza staranniej niż wytrawny architekt wnętrz. Dobiera obicia 81 P — C*y to Jest kochanie •mebli do koloru ścian i na odwrót, medytuje nad zgraniem zasłon z barwą obrazów i uważa, że dla młodzieży nic nie jest za ładne, za dobre, za drogie. Z powodu tych wykopków sypia ostatnio po kilka godzin na dobę i oczy ma jak królik. Ach, Romeczku! Byłabym zapomniała o najważniejszymi Nie mogę przyjechać na obronę twojej pracy doktorskiej, bo wybieram się z moją grupą do Strzyżna. Mam nadzieję, że nie weźmiesz mi tego za złe. Wiesz, jak cię kocham, jak bardzo czekam tutaj na ciebie. Ściskam cię najserdeczniej Twoja Łucja і Rozdział a Od tamtego wieczoru Rafał nie odezwał się do Hanki ani słowem. Po prostu przestał ją dostrzegać. Wolałaby wszystko, byle nie to. Zarzuty można odeprzeć, pretensje zbagatelizować, za obrazę przeprosić. Na obojętność jednak nie ma rady. Daremnie usiłowała zrozumieć jego postępowanie. Pozostawało dla niej zagadką i jak każda zagadka — zaciekawiało, niepokoiło. Zaprzątało jej myśli. I choć Rafał mało ją dotąd obchodził, teraz stał się osobą najważniejszą, przed którą chciała się usprawiedliwić. Wprawdzie nie poczuwała się do winy wobec nikogo, wyglądało jednak na to, że i ojciec, i pani Maryta, i Rafał, wszyscy, ją tylko obciążają odpowiedzialnością za przykre napięcie pamiętnego wieczoru. Ale starsi sami nie całkiem byli wobec niej w porządku, natomiast Bogu ducha winien Rafał miał prawo czuć się dotknięty, niesłusznie zresztą, bo co go wreszcie obchodzą czyjeś fochy. Więc gdyby okazał swą urazę, gdyby pozwolił na jakiekolwiek wyjaśnienia, można by przywrócić dobre stosunki. Lecz jemu na tym jakby nie zależało. I to właśnie wydawało się dziwne, rzucało cień na poprzednie roz- 83 mowy, na zainteresowanie, które Hance okazywał. A może wcale się nią nie interesował? Może gadał z nią dlatego, że nikt lepszy nie nawinął się pod rękę? Rzecz szczególna: koleżanki, które zdawały się nie dostrzegać poprzednio, że Hanka wracała do domu z Rafałem, teraz pytały codziennie, kto ją odprowadza, i robiły zdziwione miny, gdy im mówiła, że nikt. Wieśka nawet westchnęła wymownie. Mirka zaśmiała się ukradkiem, a zgromiona wzrokiem Hanki szepnęła coś Wieś-ce na ucho, po czym obie zesznurowały usta i wyszły razem na dwór. Gosia zapytała wprost, o co się z Rafałem pokłócili. — Mnie możesz powiedzieć. Nie pytam z głupiej ciekawości. Chciałabym ci pomóc. Rafał jest fajny. Może najfajniejszy w klasie. Szkoda, żeby... Ale wiesz, jacy są chłopcy. Nie lubią, jeśli się im odmawia... — Przestań! Wcale o to nie poszło! — Nie bądź głupia! Z chłopakami zawsze tak jest. Preteksty mogą być różne, ale naprawdę chodzi tylko o to. — Nie! I daj mi spokój! Gośka odeszła urażona. Powiedziała dziewczynom, że Hanka zadziera nosa i czeka na królewicza z bajki. — Ceni się! — stwierdziła Mirka z przekąsem. ■— Zobaczymy jak długo. Zachowanie koleżanek kazało Hance pomyśleć o sprawach, które dotąd nie przychodziły jej do głowy w związku z Rafa- łem. Może naprawdę liczył na coś więcej niż na poważne rozmowy? Ale czy wobec tego darzył ją uczuciem, czy tylko „chciał ją zaliczyć", jak mawiali koledzy? Odtwarzając w pamięci wszystkie spacery i dyskusje, musiała przyznać, że Rafał był jedynie uprzejmy, nic więcej. Czy wynikało to jednak z braku afektu, czy raczej z nieśmiałości lub postanowienia, by do nikogo nie zbliżać się zanadto? I rozważając z kolei własne zachowanie, aby uprzytomnić sobie, czy nie dała mu powodu do jakichkolwiek nadziei, stwierdziła, iż chyba traktowała go serdeczniej niż innych. Patrzyła mu w oczy z ciepłym uśmiechem, przy pożegnaniu przetrzymywała jego dłoń w swoim ręku. Pożyczyła mu własny szalik, kiedy Rafał skarżył się na ból gardła i wieczór był bardzo chłodny. Nie zwrócił jej tego szalika. Zapomniał — czy chciał go zachować na pamiątkę? Jeśli tak, to mu na niej zależy, to jeszcze nie wszystko stracone! Postanowiła tedy czekać z równą na pozór obojętnością i przykładała się ze wszystkich sił do nauki, aby zabłysnąć na zajęciach z literatury i historii. O małżeństwie ojca myślała z przykrością, lecz rzadko, jak o czymś drugoplanowym. Mieszkając pod wspólnym dachem prawie się teraz nie widywali, gdyż Hanka jadała obiady w szkole, a wieczory spędzała w pokoiku na górce. Za namową Maryty ojciec podjął studia wieczorowe przerwane przed kilku laty, ona zaś brała dodatkowe 84 85 prace w biurze. Wracali do domu po dziewiątej, później jeszcze Mary ta przygotowywała obiad na dzień następny albo robiła pranie. Zapytana przez Hankę, dlaczego męczy się sama zamiast korzystać z usług pralni miejskiej, odparła z oburzeniem: — Bo mam porządną bieliznę pościelową! Jeszcze od rodziców. Haftowaną, z koronkami! Muszę ją uszanować. Wstawała najwcześniej, żeby przygotować śniadanie. Hanka wolała nic nie jeść z rana, byle nie spotykać się ze „starymi". Czasem w drodze do szkoły kupowała słodki rogal, czasem wpadała do „mlecz-niaka" na kubek kakao. Sobotnie i niedzielne wieczory „starzy" spędzali we dwoje przed telewizorem. Hanka rezygnowała nawet z filmów, żeby okazać swoją niezależność i przekorę. Co prawda, krępowało ją trochę przebywanie z narzeczeńską parą, drażniły niewinne nawet czułości. Z radością pojechała na wakacje jesienne do Strzyżna, choć Łucja przestrzegała, że nie będzie tam łatwo, gdyż czeka ich praca i współzawodnictwo z uczniami liceum imienia Mickiewicza. Sam fakt tak oficjalnego określenia kolegów z ogólniaka dawał wiele do myślenia. Pierwszy wieczór przy ognisku przypominał obozy harcerskie. Było tak ciepło, że nawet koce okazały się niepotrzebne. Przyszedł kierownik Pegeeru, gruby, brzuchaty facet po pięćdziesiątce, który zda- 86 wał się doskonale bawić w towarzystwie dwóch nauczycielek „z Mickiewicza". Pieczono ziemniaki, śpiewano piosenki, zwłaszcza partyzanckie i wojenne, bo o nie dopominał się pan kierownik. Największy jednak sukces odniósł Rafał, który wtórując sobie na gitarze zaśpiewał piosenkę skomponowaną przez Marka Grechutę do słów Mickiewicza. Ilekroć powtarzał refren: I znowu sobie zadaję pytanie: Czy to jest przyjaźń, czy to jest kochanie? zwracał oczy na Hankę i uśmiechał się nieznacznie, tak aby tylko ona to dostrzegła i zrozumiała. Gdy wszyscy bilf brawo, siedziała nieruchomo, żeby nie spłoszyć szczęścia. Romantyczny nastrój prysnął nazajutrz, kiedy trzeba było wstać o szóstej rano i zaraz po śniadaniu wyruszyć w pole mimo dżdżystej i wietrznej pogody. Chłopcy pojechali na kartoflisko, dziewczętom zlecono zbiór cebuli. Człapały w gumiakach po śliskich, gliniastych zagonach. Ręce poczerwieniały od zimna i wilgoci, ziemia wżarła się w skórę, pod paznokcie. Z wysiłkiem dźwigały kosze z cebulą na stanowiska, z których miały je zabrać ciężarówki. Początkowo dziewczęta nadrabiały miną i za przykładem Łucji próbowały śpiewać, rychło jednak umilkły zmęczone i przemarznięte. Zerkały ukradkiem na zegarki, czy daleko jeszcze do obiadu, zazdroszcząc 87 w duchu koleżankom, które jak Mirka zadekowały się od razu w kuchni. Siedziały sobie teraz w cieple i nie miały pojęcia, jak boli grzbiet od ciągłego schylania się nad tą nieszczęsną cebulą. Prawdziwie nieszczęsną, bo już zaczynała gnić na polu i należało ją przebrać i wysuszyć pod dachem na podwórzu. Brygadzista powiedział, że zrobi się to po południu, kiedy przyjdą robotnice od buraków. Młodzież miała po obiedzie zajęcia świetlicowe. Ledwo jednak dziewczęta zjadły obiad, tenże sam brygadzista z wielce skonfundowaną miną poprosił, aby na ochotnika zgłosiły się do sortowania cebuli, gdyż coś tam pokiełbasiło się w harmonogramie, robotnice od buraków nie przyszły, a z cebulą trzeba koniecznie zrobić porządek, bo inaczej następnego dnia nie będzie gdzie jej składować. Nastała przykra chwila milczenia. Nikt nie zdradzał ochoty do nadprogramowej pracy. Wtenczas Łucja odezwała się nieśmiało: — Może kilka z was poszłoby razem ze mną? Hanka wstała pierwsza. Wieśka i Gosia dźwignęły się również z krzeseł. — Chodźmy! — mruknęła czwarta dziewczyna. — Zawsze pracą społeczną nadrabia się nieudolność administracji» Uczennice z ogólniaka pozostały w baraku. Miały zresztą wymówkę. Przed wyjściem w pole któraś z nich zostawiła uchylone okno w sypialni. Wiatr wybił szybę, zrobiło się bardzo zimno. Musiały teraz zatroszczyć się o zabezpieczenie okna przed wieczornym chłodem. Zdawać by się mogło, że sortowanie cebuli pod dachem będzie lekką pracą. Gdzie tam! Siedzącym w szopie kobietom zimno-bardziej dokuczało, ręce grabiały, zapach gnijących łusek przyprawiał o mdłości. Hanka zaniemówiła jak jej koleżanki. Marzyła tylko o wieczornym odpoczynku. Po kolacji powieki jej same opadały. Nikt nie musiał zaganiać dziewcząt do spania. — Uważajcie przy wchodzeniu do łazienki! — ostrzegła wychowawczyni „z Mickiewicza". Przynieśli skrzynkę z szybami. Jutro mają oszklić okno. Dwa następne dni upłynęły w podobny sposób. Rano — wyrywanie cebuli. Po południu — sortowanie jej pod dachem. Brygadzista uznał to widać za normalkę. Nie mógł natomiast znaleźć szklarza. Ten, który szkUł inspekty, wyjechał po sezonie do Jarzębna. Był wprawdzie jeszcze drugi, ale pracował w sąsiedniej wsi. Kobiety od buraków obiecały go powiadomić, więc na pewno przyjdzie, tylko nie wiadomo kiedy. Na razie okno zasłonięto kawałkami tektury. Zawsze lepsze to niż nic. Trzeciego dnia Gośka przyniosła niesłychaną nowinę: — Rafał jest synem kierownika tutejszego Pegeeru! Macie pojęcie? Ale nie chciał mieszkać u rodzica. Wolał z kolegami... Zawiesiła głos, czekając, jakie będą ko- 88 89 men tarze. Czy że frajer z niego, czy że morowy kumpel. Ale nikt się nie kwapił do wyrażania opinii. Dziewczęta były zmordowane i osowiałe. Ze względu na szczupłość stołówki jadały posiłki o pół godziny wcześniej niż chłopcy. Spotykano się dopiero przy dzienniku telewizyjnym. — A może chciał mieć po prostu swobodę? — spytała Mirka spoglądając na Hankę. — O jakich swobodach może marzyć lud czarnoroboczy? — zażartowała Gośka. — Byle prędzej zjeść i lu do łóżka! Nikomu figle nie w głowie. To dobre dla burżujów. Powiedziała to pod adresem dziewcząt „z Mickiewicza", które konsekwentnie uchylały się od zajęć popołudniowych i spędzały przyjemnie czas w świetlicy. — Robota lubi głupiego — odparła Mirka. — Nie dajcie się wyzyskiwać. Przecież było zapowiedziane, że popołudnia mamy wolne. — Mądraś! — burknęła Gośka. — Nie naharujesz się w tej kuchni. — Chodźmy spać! — przerwała Hanka. — O tej porze można jeszcze wymyć się pod natryskiem. Później tłok i braknie gorącej wody. — Mądrość wieków przez ciebie przemawia. Chodźmy! O dziewiątej wszystkie już były w łóżkach. Z głębokiego snu zbudziły je krzyki na korytarzu. Hanka zerwała się pierw- sza i w samej tylko piżamie wybiegła z sypialni. Otoczona tłumem dziewcząt leżała na podłodze jedna „z Mickiewicza". — Szła do ubikacji i po ciemku przewróciła skrzynkę ze szkłem. — wyjaśniała któraś z koleżanek. — Rozcięła sobie łyd- , kę aż do kości! Krew leci ciurkiem! — Gdzie pani Borowiecka? Gdzie wasza wychowawczyni? — dopytywała się Łucja wciągając sweter na flanelową piżamę. — Panie zostały na telewizji. — One sypiają w pokoju gościnnym przy kancelarii Pegeeru. — Niech jedna z was ubierze się i pobiegnie po nie. Gosiu, przynieś apteczkę. Pomóżcie mi przenieść ranną na łóżko! Ależ krwawi! Trzeba założyć opaskę uciskową. Hanko, leć do kierownika! Niech zatelefonuje po Pogotowie! Hanka pospiesznie wciągnęła spodnie i buty, narzuciła kurtkę. Co tchu pognała przez podwórze. Na szczęście w mieszkaniu na piętrze paliło się jeszcze światło. Wpadła po schodach na górę, załomotała do drzwi. — Ki diabeł? — rozległ się głos podchmielonego mężczyzny. Weszła do pokoju. Przy zastawionym stole siedział czerwony na twarzy, spocony kierownik. Włosy przylepiały mu się do skroni. Główny księgowy znieruchomiał z flaszką wódki w ręku. Pani Borowiecka zerwała się przerażona. — Co tam takiego? — spytał kierownik zły, że mu przerwano zabawę. 90 91 — Jedna z dziewcząt poraniła się szkłem. Proszę wezwać Pogotowie. — Masz ci los! Z dziewczynami to tak zawsze. Więcej przykrości niż przyjemności... — mamrotał idąc do telefonu. Podniósł słuchawkę. Widocznie nie było sygnału, bo niecierpliwie popukał w widełki. — Niech pani się z nami napije! — zaproponował główny księgowy rozparty łokciami na stole. — Dla kurażu! Żeby się pani nie przeziębiła! — Żeby nam się nie przeziębiła! — podjął jego sąsiad w rozpiętej koszuli, drapiąc się pod pachą. — Nie! Nie! — Hanka cofnęła się ku drzwiom. — Nie wiesz, która z dziewcząt się zraniła? — spytała pani Borowiecka. — Z waszej czy z naszej szkoły? — Z Mickiewicza. — No, to muszę iść. Bardzo mi przykro... — Cholera jasna! — klął kierownik. — Nie mam sygnału. — Kieliszeczek, panienko! — nalegał główny księgowy. — Niech pani zaczeka, pani Borowiecka. Bez Pogotowia nic się nie zrobi. Lepiej tutaj zaczekać niż tam... Hanka zbiegła ze schodów. Odetchnęła głęboko czystym powietrzem. Niebo było wygwieżdżone. Brał mróz. Pomyślała o nie zebranej cebuli, o ziemniakach. Bez pośpiechu wróciła do sypialni. — Kiedy przyjadą? — spytała Łucja. — Nie wiem. Kierownik telefonuje. 92 Dziewczyna była bliska omdlenia. Straciła dużo krwi. Mimo zacisku na udz^e bandaż stawał się coraz czerwieńszy. — Trzeba mocniej zacisnąć — powiedział Morus. Stał przy łóżku całkiem ubrany, jak gdyby jeszcze nie kładł się wcale spać. — Boję się... — szepnęła Łucja. — To długo potrwa... — Powinni przyjechać za kwadrans... za dwadzieścia minut. — Morus znowu patrzył na zegarek. — O ile się dodzwonili — mruknęła Hanka. Łucja obrzuciła ją badawczym spojrzeniem. Pochyliła się ku Morusowi. — Idź sam... Sprawdź, co z tym Pogotowiem... Dziewczęta, spać! Nic tu po was! Rozeszły się niechętnie. Hanka nasłuchiwała jeszcze przez chwilę, ale sen ją zmorzył. Dopiero z rana dowiedziała się, że Morus sam odwiózł dziewczynę do szpitala szkolną Nyską. Pogotowie wcale nie przyjechało. Tego dnia dziewczęta później wróciły z pola i spotkały na podwórzu chłopców wysiadających z ciężarówki. — Cześć, Rafał! — zawołała Gośka. — Cześć! — odpowiedział półgębkiem. — Słyszałeś, co się stało w nocy?. — Słyszałem. — To skandal! — Ja za ojca nie odpowiadam! — warknął i odszedł do szopy z maszynami. 93 — Co go napadło? — dziwiła się Gośka. — Przecież nie mam pretensji do jego ojca, tylko do Pogotowia... Hanka poszła umyć ręce. Wieczorem Rafał nie przyszedł na telewizję. Dziewczęta nie widziały go aż do końca wakacji. Podobno Morus pozwolił mu wrócić wcześniej do Jarzębna. Pani Maryta przyjęła Hankę ze współczuciem. Powtórzyła krążące w mieście plotki. Podobno w Strzyżnie odbywały się co noc libacje. Podobno zapraszano na nie starsze dziewczęta. Wyprawiano niestworzone rzeczy, tak że jedną z uczestniczek dyrektor „Pałacu" musiał w stanie ciężkim odwieźć do szpitala. Będzie się miał z pyszna, jeśli w to wkroczy prokurator. —- Nieprawda! — zaprotestowała Hanka. — Wszystko było całkiem inaczej. — A ty skąd wiesz, jak było? — spytał ojciec. — No, mów, bardzo proszę! — Dlaczego nie wezwał Pogotowia, tylko sam ją odwiózł po kryjomu? Żeby zatrzeć ślady! Hanka czuła, że się czerwieni, i to tym silniej, im baczniej jej się przyglądano. Wiedziała, że należy spokojnie rzecz wyjaśnić, lecz nie mogła się na to zdobyć. — Wstydzisz się? — nalegał ojciec. — Przedtem trzeba się było wstydzić. — Nie miałam żadnego powodu! Nie wyobrażajcie sobie... 94 — Dobrze, dobrze! — uciął ojciec. — Nie rozbabrujmy błota. W sobotę przyjedzie do nas babcia Maryty. Zajmie się tobą. Za wiele miałaś swobody. Jesteś jeszcze za głupia, żeby z niej korzystać. Nie chcę mieć z tobą dalszych kłopotów. Nigdy dotąd nie zwracał się do niej takim tonem. Ufał jej, była z tego dumna. Dlaczego tak się zmienił? Kto go przekabacił? Co za idiotyczne podejrzenia! Co za plotkarskie miasto! Obrzydliwi ludzie! Rafał miał rację! Po stokroć! Nie dała jednak za wygraną. Zbliżyła się do ojca, spojrzała mu prosto w oczy. — Tatku, nigdy ci nie skłamałam! Wierz mi! Nie zrobiłam nic złego! Westchnął zmieszany. Gdyby nie obecność pani Maryty, może by przygarnął córkę do siebie i pogłaskał po włosach. Ale spotkał wzrok tamtej i powiedział pojednawczo: — Ja ci wierzę... Trzeba się jednak liczyć z ludzką opinią... Z tym, co mówią w mieście... — Dawniej gwizdałeś na to! — Dawniej żyliśmy jak Cyganie. — A teraz obrastamy w sadło. Mamy dom z ogródkiem, telewizor. Moje gratulacje, tatku... — Kiedyś przychodzi taki czas... Człowiek ma dosyć prowizorki. Nie jestem już młody, Haniu... Za parę lat i ty odfru-niesz, a wtedy... Nie chcę być samotny na stare lata. Powiedział to ciszej, jakby wstydliwie. 95 Spojrzała nań z przerażeniem. Jak to? Jej ojciec, jej wspaniały tatko miałby się postarzeć? I nagle dostrzegła, że wygląda nie najlepiej, że ma już trochę zmarszczek, trochę siwych włosów, początek łysinki... Rzuciła mu się na piersi i rozpłakała w głos.. Rozdział 9 Ani rusz nie mogła sobie przypomnieć, co jej się śniło, wiedziała tylko, że coś bardzo, bardzo przyjemnego. Leżała nie otwierając oczu, jakby dzięki temu sen mógł się powtórzyć albo też zmienić w jawę. Przez chwilę nie potrafiła określić, czy zapach gorącego ciasta i cynamonu należy do snu, czy do rzeczywistości, kiedyś bowiem, dawno temu, za życia mamy, taki zapach rozchodził się w niedzielny ranek pó całym domu. Już obudzona, mocniej zaciskała powieki, żeby złudzenie trwało nadal. Ale to nie było złudzenie: gorące bułeczki pachniały naprawdę! Zerwała się z łóżka, zarzuciła szlafrok, wsunęła bose stopy w ciepłe kapcie i zbiegła na dół, do kuchni. Woń cynamonu unosiła się dookoła. Zza niedzielnej gazety wychynęła twarz siwej kobiety w drucianych okularach. Siedziała przy stole pod oknem, położywszy drobną gruzłowa-tą dłoń na perkalowym fartuchu w niebieskie paski. — Chodź, córeńko! — powiedziała odkładając dziennik. Oparła się oburącz o stół, żeby powstać z krzesła. Nogi miała grube, spuchnięte chyba. — W samą porę przyszłaś — podreptała do piecyka. — Bu- 97 łeczki gotowe. Znalazłam je, biedaczki, w pudełku, takie sczerstwiałe, że strach. Pomyślałam sobie, co to za przyjemność w niedzielę jeść sczerstwiałe bułeczki... Więc odświeżyłam je dawnym sposobem... No siadaj, siadaj. Mleka się napijesz czy kakao? — Jeszcze się z panią nie przywitałam... — Czy ja ksiądz biskup jestem, żeby mnie uroczyście witać? Jeśli ci to nie przeszkadza, mów do mnie babuniu. Chyba że masz jeszcze swoją i nie chciałabyś... • — Chciałabym... Bardzo... Moje obie babcie już nie żyją. — Siadaj z tej strony stołu. Bo z tej to już będzie moje miejsce. Tak mi jakoś do gustu przypadło. Może dlatego, że więcej świata stąd widać. A mnie już ciężko po nim chodzić. To i siedzący lubię popatrzeć. Aleś mi nie powiedziała: mleko czy kakao? — Wolałabym kakao... — Z pianką? — Jeśli można... — Wielka mi filozofia piankę ubić. Skosztuj tymczasem bułeczki. Smaczna, a? Pewnie, że smaczna. Widzisz, mleko zaraz się zagotuje. Nie wykip ty, mleczko moje, nie wykip! Gdzież tu trzepaczka do piany? Wszystko pochowane. Higienicznie. Tylko że wygodniej mieć pod ręką. I nawet ładnie, jak w kuchni wiszą sobie chochle, warząehy, tarki, sita, przetaki, jak miedziane rondle błyszczą się nad płytą. We- 98 selej. Człowiek ma do czego zagadać. No, jest trzepaczka. Piana ubija się raz-dwa. Przyrządziła kakao. Z namysłem wybierała spośród kubków taki, który byłby odpowiedni na niedzielne śniadanie. Odsunęła zwykłe, ze złotą i niebieską obwódką. Znalazła wreszcie pękaty z pąsową różą na brzuchu. Nalała nie do pełna, położyła pianę. — Pij, córeńko! A co to, z gołymi nogami przyszłaś? Narzuć moją chustkę. Więc, jak mówiłam, lubię patrzeć przez okno. W lecie na kwiaty, w zimie na ptaki. Położę ja im słoninki, posypię płatków owsianych, zleci się ich cała chmara! Patrzeć można choćby cały dzień. Tylko czasu nie ma. Robota czeka. I chwała Bogu, że czeka. Bez roboty nudno, prawda? — Prawda, babuniu. — A w czym ty włosy myjesz, córeńko? — Szamponem. — Tak i myślałam. Włosy masz śliczne, gęste... Ale jakby tak w ziołach pomyć, blasku by nabrały, jak u świętych aniołów na ikonach. Spróbowałabyś, córeńko? — Tyle zachodu... — Wielka mi filozofia zioła naparzyć. Przygotuję, odcedzę... Z dzbanka na główkę poleję... Dobrze? — Dobrze. Ale dopiero w sobotę. — Rozumie się, że w sobotę. Któż myłby włosy w niedzielę? Dzisiaj na spacer pójść trzeba. I domem się nacieszyć. Ciepłem, spokojem, obiadkiem, radiem, książ- 99 v ką, co tam komu miłe. Najlepiej wszystkim naraz. I w życzliwości domowej odta-jać, żeby cały zamróz z serca się rozpłynął. Nic gorszego niż zamiast serca mieć sopelek lodu. Kłuje i ziębi, ziębi i kłuje. Człowiekowi nieswojo, jakby, nie przymierzając, w zębie coś utknęło. Wyjąłby, a nie może. Potok słów płynął nieprzerwanie. Po śniadaniu Hanka miała wrażenie, że babunia jest tutaj od zawsze. Po obiedzie uznała, że dopiero teraz dom stał się prawdziwym domem. A wieczorem po prostu przyszła ją pocałować na dobranoc. — Dobranoc, córeńko! Spij spokojnie. Nieprawda, że tydzień zaczyna się od poniedziałku! Jego początek tkwi w niedzieli, od niej zależy całotygodniowa pomyślność, a przynajmniej nastawienie, z jakim człowiek przyjmuje to, co się zdarzy. Hanka powitała go z uśmiechem — i tydzień także do niej się uśmiechnął. Podczas obiadu podszedł do niej Staszek. Odbył już rozmowę z dyrektorem, został skierowany do pierwszej grupy licealnej, ba! zamieszkał już z kolegą w pokoiku nad garażem. — I dopiero teraz przychodzisz do mnie? — spytała nieco urażona. — Teraz chcę ci podziękować. Bo to wszystko przez ciebie... Ale załatwić wolałem sam... To jakoś zgrabniej wyszło... Prawda? Miał coś takiego w spojrzeniu, w uśmie- 100 chu, że nie można było wątpić w jego szczerość i dobre intencje. — Chciałbym, żebyś mi pomogła. Gubię się jeszcze we wszystkim. To jakaś dziwna szkoła. Dyrektor powiedział, że właśnie dobra dla mnie. Bo wprawdzie zacznę od początku, ale jak się przyłożę, to mogę zrobić i dwie klasy w jednym roku... Tak bym chciał nadgonić czas stracony. — Jasne, że ci pomogę. Chodź do świetlicy, poznam cię z chłopakami. W świetlicy jednak odbywało się nagle zwołane zebranie. Aleksander, jako przewodniczący organizacji młodzieżowej, o-trzymał od dyrekcji zadanie pierwszorzędnej wagi. Miał zorganizować ślizgawkę na stawie w pałacowym parku, ślizgawkę dla całej młodzieży Jarzębna. Z oświetleniem, szatnią, bufetem, wypożyczalnią sprzętu, no i, oczywiście, z muzyką. Słowem — ślizgawkę z prawdziwego zdarzenia. Morus przeznaczył mu na ten cel część pieniędzy zarobionych przez młodzież w Strzyżnie, dostał też trochę forsy z TKKFiTu, który dotąd przymierzał się bezskutecznie do urządzenia lodowiska. Aleksandrowi wystarczyło parę godzin, by nakreślić plan działania. Że zaś nie chciał tracić ani godziny, zwołał naradę. Powołał sztab. Rozdzielił role. Ustalił harmonogram robót. Oszołomieni tym pośpiechem koledzy nie zgłaszali żadnych uwag. Po prostu nie orientowali się jeszcze ani w zakresie prac, ani w trudnościach przedsięwzięcia. 101 'Jeden Rafał przysłuchiwał się ironicznie jego wywodom. Kiedy na koniec Aleksander zapytał, kto chce zabrać głos, Rafał podniósł rękę. — Co masz do powiedzenia? — Tylko to, że bujasz w obłokach. Skąd wziąłeś wyliczenia, ile ci potrzeba materiału, jak długo potrwa budowa szatni albo zakładanie instalacji elektrycznych?, — Operuję danymi w przybliżeniu... — Radzę ci, oblicz to sobie dokładnie, poradź się fachowców, a później gadaj z nami o robocie... — Czas nagli! — Tym bardziej trzeba wszystko dobrze przygotować. — Zaczynasz od krytykanctwa? — Od dobrej rady. — Znam twoje nastawienie do życia. — Tym lepiej. Wiesz, że nie znoszę tromtadracji... — Nie proszę cię o współpracę. Znajdzie się dosyć chętnych, pełnych zapału. — W porządku. Życzę powodzenia. — Z góry dziękujemy. Panie dyrektorze, czy chce pan wypowiedzieć się o naszych planach? — Nie. Chcę piętnastego grudnia mieć gotową ślizgawkę. Służę pomocą techniczną. — Może pan być całkiem spokojny... Młodzież nie zawiedzie! Morus uśmiechnął się i wyszedł ze świetlicy. Hanka chciała wymknąć się za nim, lecz Aleksander dał jej znak ręką. 102 — Chwileczkę! Wybraliśmy ciebie na sekretarkę sztabu. — Sekretarkę? — zdziwiła się szczerze. — Na co potrzebna jest sekretarka przy budowie lodowiska? — Będziesz załatwiała telefony. Pisała listy. Robiła protokoły z zebrań. Prowadziła diariusz robót... Zgoda? — Zgoda... — odparła bez przekonania. Pochlebiało jej, że ją jedną wybrano spośród wszystkich dziewcząt, ale mimo zapewnień Aleksandra nie sądziła, że będzie miała zbyt wiele do roboty. W każdym razie było jej przyjemnie, że przewodniczący zwrócił na nią uwagę. Rafał wyczytał to z jej twarzy i powiedział złośliwie: — Pniesz się w górę... — Co przez to rozumiesz? — Będziesz w sztabie. Zaskarbisz sobie łaski Aleksandra. Pierwszego po Bogu, to znaczy po Morusie... Wstąpisz do organizacji. — A jeśli nawet? Nie pochwalasz? — Ależ pochwalam, pochwalam! Dostaniesz punkty przy egzaminie wstępnym na studia... — O ile wiem, za to nie dostaje się punktów. — O ile wiem, to jednak bardzo pomaga. Chociaż... Może Aleksander kark skręci na tej ślizgawce... — Zdawało mi się, że był bardzo pewny siebie. — To go zgubi. Tego właśnie Morus nie 103 znosi. Właściwie to nie fair z jego strony, że tak Aleksandra podpuścił. Jest przekonany, że chłopak sobie nie poradzi. — A ty? Myślisz, że da sobie radę? — Nie wiem. Ale widzę, że Morus chce mu dać nauczkę. Och, pedagogiczną! Tutaj wszystko robi się dla naszego dobra. — Skoro Aleksander nie potrafi tego zrobić, czemu się podjął? — Po pierwsze, nie taka to sztuka. Po drugie, stawialiśmy już parę razy przenośne baraki. Ale zawsze razem, zawsze wedle czyichś tam planów. Dlatego Aleksander nie ogarnia całości, chociaż w zasadzie zna każdą robotę. Wiesz;, na czym polega perfidia Morusa? Że od początku zaofiarował się z pomocą techniczną. — Nie rozumiem! — Proste jak drut. Powiedział Aleksandrowi, że jeśli zechce, może w każdej chwili poprosić o radę instruktora technicznego lub dyrekcję. — No to świetnie. — Jak znam życie, Aleksander stanie na głowie, żeby uniknąć wszelkich rad i pomocy. Sam jeden chce zbudować lodowisko. To znaczy, posługując się wami. — Nie lubisz go, bo jest przedsiębiorczy i odważny. Ty byś tylko zastanawiał się i dochodził do wniosku, że nic nie warto robić! Rozstali się zagniewani. Hanka sama wróciła do domu, gdzie babunia rozłożyła w stołowym cały kolorowy kramikt 104 — Chodź, córeńko! Przekąsimy coś i pomożesz mi robić zabawki na choinkę. — Jakie znowu zabawki? Najwyżej łańcuchy. — Łańcuchy również, ale przede wszystkim ptaszki, koszyki i dzbanuszki z wydmuszek. Gwiazdy. Pieroty... — Nie szkoda czasu? — Trzeba kiedyś odpocząć. Zobaczysz, jak miło się słucha radia przy takim spokojnym zajęciu. No i własne zabawki ładniej wyglądają na choince niż szklane bombki. Hanka nie przeczyła, choć była innnego zdania. Wieczór wszakże upłynął naprawdę miło. Tylko że nie miał się już powtórzyć. Zadania sekretarki sztabu okazały się nad wyraz czasochłonne. Na swą siedzibę Aleksander obrał maleńki pokoik przy warsztatach, zajmowany dotąd przez instruktora technicznego. Pożyczył maszynę do pisania. Zdobył ryzę papieru, przebitkę i kalkę maszynową, Hanka od pierwszej chwili musiała stukać jednym palcem na maszynie. Nadążyć nie mogła z przepisywaniem sprawozdań, poleceń i notatek służbowych. — Czy to wszystko jest konieczne? — pytała pełna zwątpienia w celowość swoich wysiłków. — To nasza „czarna skrzynka". Słyszałaś chyba, że jest w każdym samolocie. W razie awarii stanowi niezbity dowód. My także musimy być kryci. — Przed kim? 105 — Przed wszystkimi. Nie trafiło to Hance do przekonania. Czy nie lepiej skupić siły na robocie niż myśleć wciąż o osłonie? A może jednak miał rację? Jeśli Morus chce go zrobić w konia? Ilość papierów rosła z każdym dniem. W siedzibie sztabu zwiększała się też ilość niedopałków, a dym papierosowy gryzł w oczy. W pałacu wprawdzie nie zabraniano palenia, lecz zwalczano go na każdym kroku perswazją i dobrym przykładem. Sztab jakby nie mógł działać bez nikotyny. Hanka wychodziła zawsze z bólem głowy. Po kilku dniach, kiedy na plac budowy ściągnięto już materiały, Aleksander zaczął wzywać posiłki z miasta. Nigdy jednak nie telefonował sam, lecz zlecał Hance, by go połączyła bądź z siedzibą organizacji młodzieżowej, bądź z którymś z jego kolegów. Kazał się tytułować komendantem, a budowę ślizgawki opatrzył kryptonimem „Ślizg". Z miasta przyszło paru chłopaków. Obejrzeli teren, pokręcili głowami, każdy miał własne zdanie o tym, co, jak i kiedy należało zrobić. Wypalili mnóstwo papierosów i obiecali wpaść za parę dni. Robota nie posuwała się wcale. Ktoś tam zachorował, czegoś tam zabrakło. Deszcz przeszkadzał. Wiatr utrudniał. Aleksander prosił o zwolnienie z zajęć szkolnych. Morus odmówił. Ustalono przecież, 106 że budowa lodowiska nie może odbić się ujemnie na nauce. Hanka zapytała ojca, czyby nie zechciał w tajemnicy doradzić albo i pomóc chłopcom. Zgodził się niezbyt chętnie, lecz Aleksander ani myślał korzystać z jego usług. To znaczy z początku. Bo gdy termin oddania ślizgawki zaczął się niepokojąco przybliżać, sam poprosił Hankę o ponowne sprowadzenie ojca. „Stary" odmówił kategorycznie. Najniespodziewaniej w świecie pomógł chłopcom Staszek. Dotąd przyglądał się ich poczynaniom, lecz nie wtrącał się do niczego i oni zdawali się go nie dostrzegać. Ale w początkach grudnia pogadał w cztery oczy z Aleksandrem, a później z kilkoma młodszymi chłopcami, i od niedzieli wzięli się raźno do dzieła. Skończyli ogrodzenie, zmontowali barak, przeciągnęli przewody elektryczne. Czternastego zameldowali, że ślizgawka gotowa. Aleksander promieniał. Wręczył Morusowi diariusz robót, w którym była mowa tylko o kolektywie. Nazwiska jego członków pominięto. Staszek nie mógł czuć o to urazy, bo do diariusza nie zaglądał. Zresztą wrócił czym prędzej do nauki, jako że przez parę tygodni ją zaniedbywał. Hanka nie robiła mu wymówek, gdyż sama poświęcała wszystkie popołudnia na pracę w. sztabie. Tuż przed świętami przyszedł mróz i staw zamarzł na dobre. Zabłysły kolorowe lampki, zabrzmiała muzyka. Mło- 107 dzież z całego Jarzębna zjawiła się na ślizgawce. Aleksander wyznaczył dyżury kolegów w szatni, przy bufecie herbacianym i w wypożyczalni sprzętu. Sam jako komendant nadzorował jedynie wszystko, jeżdżąc bez wytchnienia. Rafał tylko raz wybrał się na lodowisko. Jeździł ładnie, bez wysiłku, próbował nawet walcować z dziewczętami. Do Hanki podszedł na ostatku. — Czy mogę cię odprowadzić do domu? — Co za pytanie! — Będę czekał przy wyjściu. — Kiedy?. — Zaraz. Niechętnie wyszła ze ślizgawki. Można by jeszcze z godzinkę pojeździć... Skoro jednak Rafałowi na tym zależy... Czekał z podniesionym kołnierzem wiatrówki, z gołą głową. Ruszyli wolno w kierunku Akacjowej. — Chciałem się z tobą pożegnać —• powiedział. — Jutro wyjeżdżam z Jarzębna. — Do ojca? Na święta? — Nie. Do krewnych na wybrzeże. — Kiedy wrócisz? Nie odpowiedział. Szli przez ośnieżone miasto. Na placyku za torami sprzedawano choinki. Było jakoś odświętnie i uroczyście. — Ale na zimowisko pojedziesz? — spytała. — Na Bukowinie będzie fajnie... — Przenoszę się do liceum na wybrzeżu — rzucił porywczo. — Może tam bę- 108 dzie łatwiej... Wiesz, myślę o tej wyprawie dookoła świata... — No cóż... Napiszesz? — Nie. To nie ma sensu. Żegnaj. — Cześć! Podali sobie ręce. Śnieg sypał. Hanka pomyślała, że teraz Rafał mógłby ją pocałować na pożegnanie. Pierwszy i ostatni raz. Ale on wcale tego nie zrobił. Wyjął z kieszeni małą paczuszkę, wcisnął ją Hance. Powiedział jak pierwszej lepszej znajomej: — Wesołych Świąt, — Nawzajem. Oddalił się tak szybko, że gdy odwróciła się od progu, żeby mu pomachać na do widzenia, ulica była pusta. Weszła na górę i z ciekawością rozwinęła paczkę. Znalazła w niej własny szalik. „Nawet go nie uprał!" — pomyślała rozżalona. Rozdział Ю Coraz bardziej zajęta szkołą, pracą w „sztabie" i własnymi przeżyciami Hanka nie zwracała uwagi na to, co dzieje się w domu. Wybiegała z niego rankiem, wracała po ciemku, wpadała na chwilę do kuchni, żeby przełknąć kolację, i nawet w łazience starała się być jak najkrócej, bo było w niej za chłodno, zwłaszcza gdy przyszły pierwsze mrozy. Z radością umykała na górę, do siebie. Od pieca szło przyjazne ciepło, na stoliku pod oknem czekały pachnące jabłka. Jasne, że to nie krasnoludki napaliły w piecu, że nie one przyniosły na górę owoce. Hanka jednak miała tę cudowną cechę, iż nie zastanawiała się zbytnio nad tym, co po głębszym namyśle mogło by ją zmusić do niewygodnych dla niej zobowiązań albo codziennych wysiłków. Bo właściwie należało wstawać wcześniej i samej palić w piecu, babunia doprawdy nie miała sił i zdrowia na usługiwanie wszystkim domownikom, skoro jednak nigdy nie wszczęła rozmowy na ten temat, Hanka mimo wszystko zdawała się wierzyć w istnienie krasnoludków. Nie zdziwiły jej nawet jakieś wiadra z wapnem i farbą w sieni ani zwinięta na werandzie papa. Tyle się mó- 110 wiło o remoncie, że pewno ktoś wreszcie sprowadził robotników, ściągnął materiały . i zarządził rozpoczęcie robót. Okazało się nagle, że tym kimś była babunia. To ona, nie wychodząc z domu, doprawdy w cudowny sposób potrafiła skłonić „pana inżyniera", Marytę i mnóstwo innych osób do załatwienia tego, co przez wiele lat wydawało się niewykonalne. Tuż przed świętami, w sobotnie popołudnie, zagoniono i Hankę do sprzątania. Dopiero wówczas uprzytomniła sobie, że dach jest naprawiony, pokoje na parterze świeżo odmalowane, a obok kuchni, w ніе-wielkim pokoiku, który dotąd był zbyt zrujnowany, aby w nim mógł ktokolwiek zamieszkać, babunia urządziła swoją sypialnię. Kazała znieść ze strychu stare orzechowe łóżko, własnoręcznie odświeżyła jego politurę płynem własnej kompozycji, odczyściła sprężyny i położyła na nich „zabytkowy", jak mówiła Hanka, włosiany materac, wsunęła owo legowisko w głęboką niszę i osłoniła ją podpiętymi z boku firankami. — Widzisz, kochaneczko — mówiła z dumą — teraz mam ja swoją alkowę. Taką samą jak moja matka, kiedy mieszkałyśmy na wsi w... ale co ja tobie będę opowiadać. Połóż się, spróbuj, jak wygodnie się leży... Nie patrz tak krytycznie na te wszystkie obrazeczki, fotografie, zasuszone kwiatki, figurki z obtłuczoną ręką albo i głową. Nie figurka ważna, tylko wspomnienie o tym kimś, kto mi ją dał 111 albo po kim przypadła mi w spadku. On tam dawno ziemię gryzie, a ja go pamiętam młodym, pięknym, zakochanym, żartującym wesoło w domu mojej matki. Ot, broni się człowiek przed mijaniem czasu, sam siebie oszukuje, że coś tam jest tak, jak było, i zawsze pozostanie bez zmiany. Hanka skinęła głową, że rozumie, lecz prawdę mówiąc dziwactwa starych ludzi zawsze traktowała z wyższością. Trzeba żyć dniem dzisiejszym, a nie wspomnieniami. Chociaż babunia i w dzisiejszości głębokie zapuściła korzenie. O jakiejkolwiek porze Hanka nie wróciłaby do domu, zawsze zastawała w kuchni kogoś z sąsiadów czy znajomych. Zdawać by się mogło, że do przyjazdu babuni Maryta żyła na pustyni, bo nikt nigdy jej nie odwiedzał. A teraz — skaranie boskie! Hanka chciałaby zastać staruszkę samą, spragnioną jej towarzystwa, chętnie nakłaniającą ucha i szeroko otwierającą serce. Ani do zwierzeń, ani do czułości nie nadarzała się wszakże sposobność wobec osób trzecich, tak iż Hanka miała nawet za złe babuni nadmiar jej towarzyskich kontaktów. Co więcej, rychło się przekonała, że kontakty te były również materialnej natury. Babunia robiła na drutach swetry, czapki i szaliki, skracała i zwężała sukienki, piekła imieninowe torty, Hankę drażniło to z wielu powodów. Nie znosiła w domu obecności intruzów, a takie zarobkowanie uważała za trochę upokarzające. We współżyciu z ojcem przywykła <3o tego, że po skończeniu pracy odcinali się od świata i myśleli tylko jedno o drugim. Teraz jakby straciła ojca. Wprawdzie starał się być dla niej miły, zachęcał do wspólnego oglądania telewizji, lecz i te starania, i wysiadywanie przed telewizorem budziły w Hance sprzeciw. Wolała słuchać radia z babunią albo zamknąć się u siebie na górze. Skończyły się też niedzielne wypady do lasu, dalekie spacery bez względu na pogodę, obiad nabrał niezwykłego znaczenia, popołudnia ojciec przeznaczał na naukę. Maryta nie spuszczała z niego oka, wciąż krążyła w pobliżu, słodko uśmiechnięta, z tą swoją stapi-rowaną fryzurą i prowincjonalnym makijażem. Zarobkowe zajęcia babuni spychały robienie zabawek na późne godziny wieczorne. Słuchając radia lepiła w kuchni te swoje cuda i cudeńka. Hanka była jednak już zbyt śpiąca, żeby jej towarzyszyć, i te najmilsze, intymne chwile także stawały się nieosiągalne. Coraz częściej natomiast babunia prosiła ją, by odniosła komuś skończoną robotę albo pięknie przybrany tort. A tego Hanka po prostu nie znosiła. Ilekroć z rana widziała w kuchni jakieś piekarnicze przygotowania, wolała wieczorem obejść się bez kolacji i wprost ze szkoły pomknąć do swego pokoiku, żeby babunia nie nagabywała jej o przysługę. Nie na wiele to się zdało, bo zwykle nazajutrz, przed pójściem do szkoły, musiała odnieść ów nieszczęsny tort, 112 113 lecz było to jakby mimochodem, po drodze, w wielkim pośpiechu, bez narażania się na zaprosiny do mieszkania, w którym nie wiedziano, jak ją potraktować, a czasem, o zgrozo! usiłowano wcisnąć jej parę złotych napiwku. Rozgoryczało ją to tym bardziej, że naprawdę potrzebowała pieniędzy i nawet te drobne sumy ratowałyby ją w różnych sytuacjach. Dopóki cały wolny czas spędzała z ojcem, on, rzecz prosta, fundował lody i ciastka, płacił za bilety do kina, kupował drobiazgi, po które wstępowali razem do sklepu. Teraz jakoś nie pomyślał o tym, że dziewczyna powinna mieć choćby najskromniejszą tygodniówkę. Hanka nie chciała go o nic prosić. Wyzbyła się kilku płyt i postanowiła, że w najgorszym razie sprzeda magnetofon. Uchroniła ją od tego babunia dając jej paręset złotych właśnie za pomoc w roznoszeniu zamówień klientom. „Za fatygę'' — jak się to kiedyś mówiło. Hanka zrazu nie przyjęła pieniędzy, aż poczerwieniała ze wstydu, wreszcie wcisnęła stówy do kieszeni, ale na znak protestu sama odtąd paliła u siebie w piecu. I nie dlatego wściekała się na klientki, że chciały, jej dać napiwek, ale że nie umiała go przyjąć jak rzecz całkiem naturalną. Tuż przed świętami babunia poprosiła ją o odniesienie swetra zamówionego przez panią Trzecieską, która mieszkała na końcu Akacjowej, w najpiękniejszym domu, jaki tu Hanka widziała. Obiło się 114 jej też o uszy, że to kobieta bogata, nie pracująca, rozwiedziona. Podobno jej były mąż przysyła co miesiąc pokaźne alimenty. Hanka nienawidziła plotek, to wieczne babskie gadanie wyganiało ją zawsze z kuchni. Ale coś tam z niego zawsze pozostało w pamięci. Chwyciła sweter Ї pobiegła z nim na koniec ulicy. Dom stał w głębi ogrodu otoczonego siatką i dwoma rzędami kolczastego drutu. Bramka była zamknięta, lecz nad dzwonkiem paliła się mała lampka. Hanka nacisnęła guzik, rozległo się ciche bzyczenie, pchnęła furtkę i znalazła się w obrębie posiadłości. Na trawniku, przykrytym teraz cienką warstwą śniegu, rosło kilka srebrnych świerków. Może w lecie były tu również kwiatowe rabaty, ale teraz dom stał jak na pustkowiu, świerki podkreślały tylko jego osamotnienie. Światło płonęło jedynie w narożnych oknach wysokiego parteru. Kiedy Hanka weszła na schody, drzwi wejściowe uchyliły się bezszelestnie. Stara kobieta w długiej spódnicy zapytała przyciszonym głosem: — W jakiej sprawie? — Przyniosłam sweter... — Wejdź. Pani jest u siebie. 'Jeszcze kilka schodków, mroczny Korytarz, pukanie do drzwi, ciche „proszę", i oto Hanka znalazła się w ogromnym pokoju, którego całe umeblowanie stanowiła szeroka sofa. Na podłodze przykrytej 115 puszystym dywanem stał adapter; dookoła leżały stosy płyt. Pani Trzecieska dźwignęła się z sofy. Miała na sobie luźną, długą suknię, podobną do brązowego habitu. Uwagę Hanki zwróciła jednak jej twarz przeorana blizną, asymetryczna, w połowie nieruchoma. Lewe oko pozostawało otwarte nawet wówczas, gdy prawe osłaniała powieka. — Przyniosłam sweter... — powtórzyła Hanka. — Dziękuję ci, kochanie. Siądź na chwilę. Napijesz się ze mną herbaty? Bardzo proszę. Zrobisz mi przyjemność. Nie czekając na odpowiedź rzuciła w mrok korytarza: — Pani Mario, proszę o dwie herbaty i coś słodkiego. Wróciła na sofę lekko utykając, jakby jedną nogę miała krótszą. — Siadaj. Albo wpierw nastaw jakąś płytę. Wybierz to, co lubisz. Ja tymczasem obejrzę sweter. Ależ śliczny! Marek powinien być w siódmym niebie! Zdaje się, że chodzicie do tej samej szkoły, tylko że on jest w pierwszej grupie. Stracił rok, bo występował w dwóch filmach. Ojciec go wciągnął... Chyba o nim słyszałaś, przecież to jeden z najsławniejszych reżyserów... Oospodyni wsunęła do pokoju stolik na kółkach z prześliczną zastawą do herbaty i słodyczami. Odeszła bez słowa. r— Siądź koło mnie — ponowiła zapro- 116 szenie pani Trzecieska. — Nalać ci mocnej? Prawda? — Uhm. Świetna jest ta płyta. — Możesz przychodzić do mnie, ile razy masz ochotę. Posłuchamy razem. Marek zwykle siedzi u siebie, na piętrze. Czasem myślę, że mnie unika. Jest w tym wieku, kiedy chłopcy obnoszą się z pogardą dla kobiet. Właśnie dlatego, że ich pragną i są ich ciekawi. Może ma mi zresztą za złe, że przegrawszy życie i jego wciągnęłam w krąg własnych nieszczęść. Ale ja przecież nie miałam na to wpływu. Weź ciastko, to z kremem. Specjalność pani Marii. — Dziękuję. Przepyszne! Nie rozumiem tylko... — Och, to takie proste. Jestem, a raczej byłam aktorką. Wypadek samochodowy... Widzisz przecież — dotknęła dłonią twarzy, klepnęła się po udzie. — W dodatku coś z głosem... Nie nadaję się do niczego. Mój mąż zrobił wszystko, żebym mogła wrócić do formy. To trzeba przyznać. A po tym... Po tym rozeszliśmy się. Urządził mnie w moim rodzinnym mieście, zbudował dom i powierzył mi wychowanie Marka. Sam się powtórnie ożenił, przy jego trybie życia nie ma czasu na zajmowanie się synem. To zrozumiałe. Zabiera go nieraz na wakacje. Przysyła pieniądze. Czegóż więcej wymagać? — I nie próbowała pani... — Czego? i— Pracować. 117 — W Jarzębnie? Chyba na poczcie albo w Radzie Narodowej... — Myślałam o reżyserii... Bodaj w. zespole amatorskim... — Nikt mnie o to nie prosił. — A zechciałaby pani? — Bo ja wiem... To zależy... Stałam się strasznym odludkiem. Nie uwierzysz, ale bywają dni, że Marek wcale do mnie nie zagląda. A kiedy ja zachodzę do niego na dobranoc, burczy coś opryskliwie... Na ulicy ludzie natrętnie przyglądają się mojej pokiereszowanej twarzy. Pozostają mi więc tylko książki i muzyka. Dlatego będę ci wdzięczna, jeśli mnie odwiedzisz. — Na pewno! — Nie obiecuj! — uśmiechnęła się pani Trzecieska. — Nie obiecuj, bo będę na ciebie czekać, a jeśli nie przyjdziesz... — Przyjdę! Ja panią doskonale rozumiem! — rzuciła porywczo Hanka. — 'Ja również... Nie potrafiła dokończyć. Bo jakże przy obcej kobiecie powiedzieć, że pragnie być kochana, potrzebna, obdarzona zainteresowaniem, że tęskni do chwil, w których bez pośpiechu, w półmroku, przy dobrej muzyce można obcować z bratnią duszą? Pani Trzecieska jakby to wyczuła. Objęła ją na pożegnanie i lekko pocałowała w policzek. — Do zobaczenia... Czekaj! Byłabym zapomniała! Tutaj są pieniądze za robotę swetra. Hanka schowała je do kieszeni bez naj- mniejszego skrępowania. W obecności tej kobiety wszystko układało się po prostu. Wybiegła w ośnieżoną ulicę tak rozgorączkowana, że nie zapięła nawet budrysówki. Nie do wiary, że od pierwszego wejrzenia można poczuć się z kimś tak blisko! .W połowie drogi do domu ogarnęły ją wszakże wątpliwości. Czy aby nie daje się zwieść złudzeniom, czy nie ulega niepoczytalnym porywom biorąc pragnienie porozumienia -"- za samo już porozumienie? Zwolniła kroku, zapięła się pod szyją. Z rozterką w duszy otworzyła drzwi kuchni. Babunia siedziała w foteliku pod oknem szybko przebierając drutami. Radio ledwo bzyczało nad uchem. Nieuchwytny, waniliowy zapach zapowiadał coś dobrego na kolację. Dziwnym trafem nie było żadnej z sąsiadek. Hanka położyła pieniądze na kredensiku i usiadła bez słowa. Ogarnęło ją nagle wielkie zmęczenie. Mogłaby tak usnąć tutaj na krzesełku, snem odgradzając się od świata, w którym niczego nie można być pewnym. — Pan Józef przyniósł już choinkę — powiedziała babcia. — Zostawił ją do wilii na werandzie. Chcesz zobaczyć? To jodełka, wysoka, pod sam sufit. Postawimy ją w stołowym. Ubierzesz ją, prawda? — Chyba nie umiem... Nigdy tego nie robiłam. Myśmy z tatką nie obchodzili świąt. Nie było wilii, nie było choinki... — Jakże tak? 118 119 — Zwyczajnie. W hotelu robotniczym nie ma się ochoty na takie rzeczy. Część ludzi rozjeżdżała się do domów... Nie przyjaźniliśmy się zresztą z nikim... Jadaliśmy w stołówce... A stołówkę na święta zamykano. Trudno gotować siedem potraw na maszynce elektrycznej w pokoiku o wymiarach trzy na cztery. Więc jak zwykle jedliśmy sznytki z obkładem, popijaliśmy; herbatą, a w święta pryskaliśmy do lasu... Było fajnie. — Sznytki z obkładem — to obrzydliwe określenie. — Ale dosadne. •, — I nigdy nie miałaś choinki, prezentów pod nią, nie słuchałaś kolęd, nie paliłaś świeczek? — Myśmy to uważali za przeżytki... — A teraz? — Co teraz? — Czy też tak uważasz? Wzruszyła ramionami bez słowa. Nie chciała urazić babuni, a może sama już nie była pewna, czy w tym starym domu tradycyjne święta nie miałyby uroku, nie chciała jednak zrezygnować z postawy, którą uważała za bardziej współczesną i racjonalną. — Pomyślałaś już o jakimś upominku dla ojca? — Nie! Mam za mało forsy, żeby mu kupić coś, co by się liczyło. — Nie liczą się właśnie prezenty kupione... Zdążyłabyś jeszcze zrobić mu... powiedzmy saszetkę. 120 — Jaką saszetkę? — Hanka nie rozumiała tego słowa. — Na chustki do nosa. Taką kopertę z płótna podszytego różowym jedwabiem, z monogramem, wiązaną na wstążki. i Hanka omal nie parsknęła śmiechem. ! — Tatko w ogóle nie ma chustek! Używa tych z ligniny... — Powiedz raczej, że dotąd ich nie używał. Bo teraz, do nowego garnituru, choćby tylko do kieszonki, biała chustka potrzebna. — Tatko w garniturze! Nie mogę go sobie wyobrazić! — Wszystko się zmienia. Ojciec zrobi dyplom, przejdzie na stanowisko kierownicze, zostanie dyrektorem... Będzie występował i w garniturze, i w krawacie, i z białą chusteczką... Ale możesz mu zrobić co innego. Na przykład kołpaczek na czajnik z herbatą. To nawet lepiej, bo prezent będzie dla nich obojga. Chcesz, zrobię ci wykrój, dam jedwab i flanelkę, tylko przepikować i zeszyć po bokach. Co to za filozofia? — W każdym razie nie dziś. Jestem taka śpiąca, że nie wiem, czy trafię do swojego pokoju. — Zjedz przedtem kolację. Jest w du-chówce. Ryż zapieczony z jabłkami. A śmietana w spiżarni. Dobrą dzisiaj przyniosła mi Katarzyna. Można nożem krajać. Hance aż ślinka napłynęła do ust. Nie dała się dłużej prosić. 121 Ale zajadając wielką łychą powiedziała przekornie: — I naprawdę chce się babci tyrać? Zabiegać o te nieszczęsne karpie? I piec strucle z makiem? Po co te całe święta? — Moja droga — odparła staruszka ż irytacją. — Nie ja je wymyśliłam. Jak świat światem ludzie zawsze obchodzili jakieś święta. Inaczej życie byłoby szare jak popiół. Trzeba czasem porządek dnia odmienić, trochę się rozczulić, dopuścić do głosu te jakieś lepsze uczucia, no i zrozumieć nareszcie, że żyje się w gromadzie i nie można zasklepiać się w sobie. Zresztą wolna wola: nikt cię nie zmusza do robienia prezentów ani do siedzenia w domu. Możesz wziąć sobie sznytki z obkła-dem i prysnąć do lasu. Fajnie? — Babunia jest jednak cudowna! — roześmiała się Hanka — objęła ją za szyję. — Co za poczucie humoru! Rozdział 11 Od pierwszego dnia wakacji Hanka wpadła w wir świątecznych przygotowań. Froterowała podłogi, mełła mak, przebierała rodzynki, obłupywała ze skórki migdały, przesiewała mąkę na włosianym sicie, zagniatała ciasto. Katarzyna oprócz jaj i śmietany przyniosła siano pod obrus i garść żytnich kłosów. — Dawniej cały snop stawiało się w kącie — westchnęła babunia. — Teraz tylko kilka. Żeby przez cały ten rok chleba w domu nie zabrakło. Stary, wiejski zwyczaj. Myśmy wszyscy ze wsi... — Ja nie. — Gadanie! A te twoje ciągoty w pole i do lasu? — Chyba każdego tam ciągnie. — Toż i mówię. Hanka machnęła ręką. Nie warto było wdawać się w wyjaśnienia, czas zresztą naglił. Trzeba ustawić choinkę i zawiesić na niej wszystkie babcine zabawki. Oczywiście kołpaczek na czajnik został wykonany, nie bez pomocy babuni, dla której również należało pomyśleć o prezencie. A może i dla pani Trzecieskiej? Marek wyjechał na święta do ojca, smutno jej będzie samej. 123 Kłosy żytnie przywiodły jej na myśl Staszka. On także wybrał się do domu. Przed wyjazdem złożył Hance życzenia w taki jakiś rozbrajający sposób. Jak komuś bliskiemu. I pokazał jej upominki,, które kupił dla swoich. Czekał na aprobatę. Patrzył niespokojnie na jej twarz. I cały odtajał, kiedy pochwaliła, że wybrał najlepiej. Ze na pewno się ucieszą. Teraz już wszystkich chciałaby Hanka obdarować. Wpadła w nastrój radosny, każdemu chciałaby nieba przychylić. Nawet Marycie, która, o dziwo, na jej uśmiech odpowiadała uśmiechem, i to nie wymuszonym, ale prawdziwie szczerym. W przeddzień Wigilii, kiedy wyjęły wieczorem ciasto z pieca, obie nie mogły oprzeć się pokusie, by nie skosztować okruchów, które przylgnęły do blachy, i to w tajemnicy przed babunią, łającą za lasowanie. Przyłapała je wszakże, kiedy tak stały z pełnymi ustami — i roześmiała się na cały głos. A śmiech ten zabrzmiał jakoś tak młodo, radośnie, jakby w nim zadźwięczały echa wszystkich szczęśliwych świąt. — Może byśmy mówiły sobie po imieniu? — zaproponowała Maryta. — To będzie prościej. — Dobrze! — Zgodziła się Hanka bez najmniejszego oporu. — Ja już nmwet o tym myślałam... Wilia odbyła się tradycyjnie. Babunia zasiadła na honorowym miejscu przy stole, Maryta podawała kolejno barszczyk 124 z uszkami, pierogi z kapustą, karpie, kutię, kompot z suszonych owoców, bakalie. Słuchano kolęd przy świeczkach palących się na choince. Wymieniono podarunki, nastrój był ciepły i serdeczny. A jednak kiedy Hanka zmyła już z Maryta stosy talerzy i wynosiła śmiecie na podwórko, śnieżysta jasność nocy nagle rozbudziła w niej żal. Czy naprawdę warto było tyle czasu i starań poświęcać dla tych kilku godzin? Może tylko zmęczenie podsuwało jej takie myśli, a może dochodziła w niej do głosu tęsknota za cygańską swobodą, za innym stylem życia? Ojciec także wyszedł na dwór, niby to na papierosa, i stał pod ośnieżoną jabłonką, wpatrując się w daleką smugę lasu. Hanka podeszła z pustym wiadrem, postawiła je na ścieżce. Trwali tak przez chwilę w milczeniu, nagle znów bardzo sobie bliscy. Maleńki ognik papierosa pulsował w mroźnym powietrzu. Hanka zebrała się na odwagę. — Czy nie moglibyśmy jutro rano pójść na deski? Śnieg już trochę osiadł, pobiegalibyśmy sobie po lesie... — Trzeba by bardzo wcześnie... — Nie musimy jeść śniadania! Opcha-liśmy się dzisiaj na cały tydzień! .— O ósmej będę na werandzie... Przygotuj narty. — O święty Laurenty! Nie masz pojęcia, jak się cieszę! 125 Nazajutrz wymknęli się chyłkiem jak" na wagary. Słońce przedarło się przez mgły i rozbłysło najodświętniej. Powietrze miało cierpki smak, rozsadzało płuca. Hanka biegła na nartach jak szalona. Powstrzymał ją dopiero zdyszany głos ojca: — Poczekaj, tchu nie mogę złapać! Chciała mu wypomnieć brak kondycji, ale ugryzła się w język. Praca, studia, Maryta i czterdziestka na karku — to za wiele nawet dla najwspanialszego ze wspaniałych. Przemknęło jej przez głowę wspomnienie, jak to kiedyś ojciec pruł crawlem na środek jeziora, zostawiając ją daleko w tyle, jak wówczas zawołała wystraszona, by zwolnił tempo. Zatrzymał się i samym tylko uśmiechem dodał jej sił. Teraz na nią kolej. Poczuła się nagle dorosła, obarczona odpowiedzialnością i za niego. — Spójrz! — wskazała kijkiem różowiejące w słońcu nawisy na świercz-kach. — Co za śnieg! I nikogo tu nie było przed nami. Nie ma żadnych śladów. Chciała jeszcze dodać, że cała ta uroda lasu należy niepodzielnie do nich dwojga, lecz wydało się jej to trochę pretensjonalne. Lepiej mówić jak najmniej, żeby niczym nie zburzyć cudownego porozumienia, jakie trwało znowu między nią a ojcem. On też nie był skłonny do rozmowy. Słowa okazały się zbyteczne. Zdążyli do domu na obiad i wszystko potoczyło się dalej zwykłym trybem, tyl- 126 ko jakby naoliwionym, a więc bez zgrzytów i tarć. Babunia uznała to za skutek . dobrych, tradycyjnych świąt, które zbliżają ludzi ze sobą. Maryta pochlebiała sobie, że to za jej sprawą „dzika" dziewczyna trochę się oswoiła, ojciec po prostu cieszył się, że w domu zapanowała lepsza atmosfera, Hanka zachowała zaś w pamięci przede wszystkim ów poranny spacer po ośnieżonym lesie. Ale wszystkie jej myśli skupiły się teraz na końcu półrocza, które nie przypominało niczym podobnych okresów w poprzednich szkołach, i choć nie niosło ze sobą przepytywań, powtórek ani wystawiania stopni, wymagało od uczniów maksymalnego wysiłku. Francuzica, na przykład, podzieliła całą grupę na dwójki i każdej z nich powierzyła przeprowadzenie wzorowej lekcji z młodszymi kolegami, określiwszy dokładnie, co ma być przedmiotem i jakie wyniki należy osiągnąć. Reszta grupy miała się owym lekcjom przysłuchiwać i na koniec ocenić poziom „wykładowców", co gorsza — wypowiadając się tylko po francusku. Na jeszcze dzikszy pomysł wpadła Łucja. Zamiast, jak to jest we zwyczaju, powtórzyć materiał po kolei, rozdała uczniom tematy referatów, które wprawiły ich w osłupienie. Nazwała je alternatywami historycznymi. Co by było gdyby...: Nawet Grzegorz i Aleksander nie wiedzieli, jak się do tego zabrać, i nie byli pewni, czy z nich nie zażartowano^ 127 — Ależ nie! — uspokoiła ich Łucja. — Chodzi mi po prostu o to, żebyście, posługując się całą wiedzą o faktach historycznych, umieli zrozumieć mechanizm dziejów, dostrzec pewne prawidłowości i przypadki, a przede wszystkim odrzucili raz na zawsze determinizm. Nic „nie musiało" się zdarzyć, istniały najrozmaitsze możliwości... I zawsze one istnieją, w każdej sytuacji trzeba rozważać alternatywy, jak w szachach. Wybiegać myślą naprzód, aż do któregoś tam z kolei posunięcia... Hance przypadł w udziale temat: „Jak potoczyłyby się losy Polski, gdyby Wazowie zrezygnowali od początku z tytułu króla Szwecji", Grzegorz biedził się nad zagadnieniem, jakie skutki miałoby dla Polski zwycięstwo reformacji, zwłaszcza w jej ariańskiej postaci. Jak wyglądałaby wówczas sprawa uwłaszczenia bądź oczyn-szowania chłopów, obronność kraju, system szkolnictwa... Na domiar złego, należało te referaty wygłaszać z pamięci, posługując się jedynie planem i notatkami. Najgenialniejsze ściągi nie przydawały się na nic. Jedynie sprawdzian z polskiego w pierwszej chwili zapowiadał się przyjemnie, choć w wykonaniu okazał się najtrudniejszy. Łucja poleciła pięciu zespołom przygotować pięć kolejnych wieczorów literackich dla mieszkańców Jarzębna. Miały być one poświęcone najważniejszym problemom literatury renesansowej. Ale zarówno ich wybór, jak oprawę piasty cz- 128 \ ną i muzyczną powierzono całkowicie uczniom. Łucja zażądała jedynie, by każdy „spektakl" składał się z interesującego wprowadzenia, konferansjerki i recytacji. Po dwutygodniowych przygotowaniach miała odbyć się próba generalna przed gremium kolegów i profesorów. Później trzeba już będzie tylko wymalować afisze, rozesłać zaproszenia... Tymczasem lekcje odbywały się normalnie i nikt z grona profesorskiego zdawał się nie przejmować postawionymi przed młodzieżą zadaniami. To była wyłącznie jej sprawa. Kwestia ambicji, a może i potrzeby wyżycia się w sztuce. Dopiero teraz Hanka doceniła w pełni rolę owych „wolnych" czwartków, które po wstąpieniu do pałacowego liceum wydawały się jej dziwactwem. Cudzysłów był przy tym konieczny, bo chociaż w owe dni rzeczywiście nie odbywały się lekcje, to w rozmaitych kółkach zainteresowań zajęć nie brukowało. Większość chłopców albo chodziła na kursy jazdy, albo przesiadywała w warsztacie samochodowym. Amatorzy fotografowania mieli do dyspozycji laboratorium pod kierownictwem instruktora. W salce kinowej wyświetlano filmy o sztuce. Kilka zespołów muzycznych odbywało próby z nauczycielami muzyki. W czytelni z bogatym księgozbiorem podręcznym można było przygotować referat albo zastanowić się nad doborem 129. 9— Czy to test kochanie wierszy na „wieczór literacki przy świecach". W szwalni, pod okiem krawcowej, dziewczęta szyły sobie karnawałowe kreacje i kostiumy na występy wymyślone przez Łucję. We czwartki zanikał w ogóle podział na grupy. W kółkach zainteresowań spotykali się młodsi ze starszymi, chłopcy z dziewczętami. Czasem trochę potańczono po zajęciach. W ogóle był to najmilszy dzień tygodnia. Hanka zdobyła przede wszystkim prawo jazdy. Ale już podczas tego kursu wstąpiła kilkakrotnie na pogadanki o sztuce. Łucja mówiła tak zajmująco, że nawet i bez przezroczy, bez filmów przyjemnie byłoby jej słuchać. A cóż dopiero, kiedy wszystko widziało się na ekranie. Łucja miała zresztą zawsze niezwykłe pomysły. Zapowiedziała na którąś listopadową niedzielę wspólny spacer nad rzekę, przez brzozowe zagaje i modrzewiowe młodniaki. Jesień tego roku była wyjątkowo łagodna, lecz w tej niedzieli skupił się chyba cały jej czar. Na modrym niebie ani chmurki, drzewa jakby całe gorejące w liściach. Niepodobna było tego wyrazić słowami. — Więc wyraźcie to inaczej! — zaśmiała się Łucja. — Ale jak? — Obrazkiem, fotografią, bukietem z traw i liści... Za tydzień zbierzemy to wszystko, porównamy... — Ja tam nie umiem! — obruszył się Jacek, sprytny chłopiec, lecz rzeczywiście nie zdradzający żadnych artystycznych uzdolnień. — Nie ma przymusu. Tylko ten, komu się zechce... Ale sztuka zawsze jest pokonywaniem oporu, wydobywaniem z siebie nie przewidzianych możliwości. Jest zarazem poznawaniem i pozyskiwaniem świata. Wystawa nie wypadła zbyt okazale. Przyniesiono nawet nieporadne ludziki z żołędzi i kasztanów, takie, jakie się robi w przedszkolu albo pierwszych klasach podstawówki. Jeden wszakże malunek przykuwał od razu uwagę. Na jaskrawym błękicie rysowała się czarną krechą wiotka gałąź z jednym tylko, ostatnim już liściem topoli. To była akwarela Jacka. W zespole sprawdzianowym z polskiego Hanka znalazła się razem z Grzegorzem, tym właśnie, który prym wodził wśród klasowych intelektualistów, pasjonował się poezją, pisywał wiersze i wydrukował coś w „Nowym Wyrazie". Aż dziwne, że Gosia, nie czytająca innych pism niż „Przekrój" i „Zwierciadło", przyniosła do klasy numer poetyckiego miesięcznika. Trudno też uwierzyć, że Grzegorz był jej za to wdzięczny, bo koledzy zaczęli z niego pokpiwać, przezwali go „poetą" i krytycznym wzrokiem obrzucali teraz jego welwetową kurtkę i kołnierz a la Słowacki, choć dawniej nie zwracali na niego uwagi. Grzegorz niby tego nie widział, 130 131 ale postanowił pokazać im, co potrafi. Jego wieczór literacki musiał być najpiękniejszy. Sięgnął po przekłady renesansowych poetów angielskich i francuskich, rozczytywał się w Kochanowskim i Sępie Szarzyńskim. Narzucił jako motyw przewodni — miłość i śmierć. Hance wydało się to w pierwszej chwili pretensjonalne, gdy jednak przeczytała wybrane teksty, zapaliła się do projektu Grzegorza. On miał przygotować wstęp teoretyczny, ona — poprowadzić konferansjerkę, trójka kolegów podjęła się recytacji. I tu właśnie czaiła się największa trudność. Wiersze w ich wykonaniu brzmiały szko-larsko, nieporadnie albo zbyt pompatycznie. Hanka sama próbowała je czytać na głos. Nie mówiąc już o kłopotach interpretacyjnych, wciąż jej brakowało tchu w najnieodpowiedniejszym miejscu albo nadmiar śliny przeszkadzał w dokończeniu długiego zdania. W dodatku nie wiedziała, co zrobić z rękami. Czy podkreślić gestem wymowę utworu, bzy też stać sztywno z opuszczonymi ramionami? Czy ilustrować wiersze muzyką, czy też dać tylko przerywniki muzyczne? W jakich wystąpić strojach? Szkolnych, stylowych, zwykłych lub odświętnych? A może by tak poradzić się pani Trzecieskiej? Grzegorz przyjął , entuzjastycznie jej propozycję, pani Trzecieska wyraźnie się nią ucieszyła. Co więcej, próby odbywały się odtąd w jej mieszkaniu i przekształciły w nieskończony ciąg rozmów o poezji, 132 muzyce, aktorstwie i sensie życia. Przesiadywali u niej do późnego wieczora, traktowani jak koledzy, jak przyjaciele. Aktorka jakby odżyła, nabrała blasku, i gdy mówiła wiersze swoim przygasłym, matowym głosem, wydobywała z nich naj-' głębszą treść. Hanka, traktująca dotąd dawną poezję jako zmorę szkolnego programu, nagle odkryła w niej coś urzekającego, wyczuła ponadczasowość pytań stawianych samemu sobie. Może zresztą ulegała nastrojom owych wieczornych spotkań przy muzyce i świecach, pani Trzecieska bowiem zawsze lubiła półmrok, może ze względu na okaleczenie twarzy, i trochę reżyserowała całą atmosferę. W każdym razie Hanka wracała do domu z rozpaloną wyobraźnią, w uniesieniu, i znów drażnić ją zaczęły mieszczańskie, jak mówiła, nawyki Maryty i... babuni. W przypływie niechęci wyrzuciła kiedyś do śmieci blaszany, uszkodzony kubek, który od dawna raził ją na białej, kuchennej półce. Już nazajutrz miała tego pożałować. Babunia od rana szukała kubka wszędzie, a wiadomość, że został wyrzucony, przyjęła z bolesnym ściągnięciem ust. — Ach, kochaneńka, gdybyś ty wiedziała, skąd ja go przywiozłam! —• westchnęła. — W jakich nieszczęściach on mi towarzyszył! Ty nawet nie wiesz, ile może być wart taki kubek w pewnych okolicznościach... Kto nie ma w co nabrać wrzątku, ten nie napije się, choć prze- 133 marzł do szpiku kości... A mnie dała ten kubek kobieta, która dla siebie zachowała puszkę po konserwie... To drogocenny był upominek... Hance zrobiło się strasznie głupio. Zajrzała nawet na podwórze do kubła ze śmieciami, ale jak na złość, został już opróżniony przez śmieciarzy. Szkoda była nie do odrobienia. Powiedziała o tym babuni. — Nie ma takiego złego, co by na dobre nie wyszło — uśmiechnęła się smutno staruszka. — Jeśli ty sobie czasem o tym moim kubku wspomnisz w stosunkach z innymi ludźmi, to ja nawet i ucieszę się, kochaneczko, żeś go wyrzuciła. Te słowa znowu zaskoczyły Hankę. Już nieraz jej się zdawało, że rozgryzła charakter babuni, że wie o niej nieomal wszystko. Lecz to była nieprawda. Za każdym jej gestem i powiedzonkiem kryło się coś, czego nie dało się odgadnąć przy braku doświadczenia. Jej świat uczuć i refleksji okazywał się znacznie głębszy, niż można by sądzić z pozoru. Nawet codziennego dnia babuni Hanka nie poznała dopóty, dopóki choroba nie zatrzymała jej przez dwa dni w domu. Zrozumiała wówczas, jak ów dzień wypełniony jest po brzegi pracą i zabieganiem o innych. Zarówno to stwierdzenie, jak i zażyłość z panią Trzecieską wywołały pewien zamęt w pojęciach Hanki. Wyłoniło się mnóstwo spraw, o których nigdy dotąd nie myślała, najprostsze rzeczy domagały 134 się ponownego rozważenia. Nic nie było tak jednoznaczne, jak to sobie dotychczas wyobrażała. Nawet urządzenie wieczoru poezji renesansowej. Pani Trzecieską wiele zmieniła w projektach Grzegorza. To nie on, lecz jego kolega miał wygłosić wstęp wyjaśniający. Grzegorz natomiast, podobno ze względu na warunki głosowe, miał recytować wiersze refleksyjne, posępne nawet. Hance przypadły w udziale utwory liryczne, miłosne. Gośka dostała kilka fraszek, a sentymentalna Wiesia biedziła się nad dowcipną konferansjerką. Tak więc każde z nich dostało rolę, do której nie czuło żadnych predyspozycji. Ale pani Trzecieską twierdziła, że nie wolno iść drogą najmniejszego oporu. I już na pierwszych próbach okazało się, że postąpiła słusznie. Co prawda, próby wymagały nie lada wysiłku. Najpierw przystąpiono do analizy tekstu, później do poprawnego odczytania, rozłożenia akcentów i zawieszania głosu, do rozmieszczenia przerw dla zaczerpnięcia oddechu. Wreszcie zajęto się interpretacją. Operowaniem siłą i barwą głosu. Opanowaniem ciała, gestu, mimiki. Gdyby czas tak nie naglił, pani Trzecieską mordowałaby ich bez końca. A przecież należało jeszcze wybrać i nagrać na taśmie ilustrację muzyczną, przygotować stroje. Pani Trzecieską wyszukała w sklepie z tkaninami dekoracyjnymi aksamit w trzech kolorach na suknie dla dziewcząt. Jeden przypominał barwą czer- 135 wone wino, drugi butelkową zieleń, trzeci stare złoto. Recytatorki same miały uszyć proste, długie suknie, lekko rozszerzające się ku dołowi. O zwrocie pieniędzy za materiał aktorka nie chciała nawet słyszeć. — Przecież to dla mnie najlepsza zabawa — twierdziła. — Dawno już nie byłam tak wesoła. Któregoś wieczoru sama recytowała im wiersze. Marek na chwilę stanął w progu i przysłuchiwał się z lekko odętymi wargami. Później głośno zamknął drzwi i pobiegł do siebie, aż zadudniło na schodach. Nastrój prysł. — Dlaczego nie zostałeś wczoraj z nami? — spytała Hanka nazajutrz. — Nie znoszę, jak mama się wygłupia! — burknął ordynarnie. — Stara i brzydka, a robi z siebie gwiazdę. — Nic nie rozumiesz! — oburzyła się Hanka. — Ona jest świetna! Marek zmierzył ją pogardliwym wzrokiem. — Nie widziała d... słońca, ogorzała od miesiąca! — rzucił z wyższością i zawrócił na pięcie. Tego również Hanka nie mogła pojąć. Dlaczego chłopak tak się odnosi do matki? Skąd ta zapiekła niechęć? I pragnęła zmądrzeć na tyle, by rozumieć wszelkie motywy postępowania w swoim otoczeniu. Ale kiedy uporządkuje sobie wszystko w głowie, zaczadzonej teraz poezją, muzyką i... łeciuteńkim zakochaniem? Bo, co tu kryć, Grzegorz budził w niej 136 nie tylko przyjacielskie uczucia. Podziwiała go z całego serca i przestawałaby z nim całymi godzinami. On zdawał się tego nie dostrzegać, nigdy nie próbował pozostać z nią sam na sam. Od pani Trze-cieskiej zawsze wracali całą paczką, rozmawiając niefrasobliwie, Hanka pierwsza żegnała się z kolegami przed swoim domem. Zagadnęła nawet Gosię, czy aby Grzegorz nie ma jakiejś sympatii, lecz i ona nie umiała na to odpowiedzieć. Grzegorz był dla wszystkich tajemnicą. A każda tajemnica intryguje i pociąga. Tuż przed wyjazdem na zimowisko odbyły się próby dwóch pierwszych zespołów. Na początek Aleksander zaprezentował satyrę społeczną i polityczną. W trzy dni później Grzegorz przedstawił „Miłość i śmierć w poezji renesansowej". Na tle czarnej draperii, przy świetle świec w sie-dmioramiennym, mosiężnym świeczniku stanęły trzy dziewczyny jakby z ram portretów wyjęte. Chłopcy w czarnych spodniach i takichże golfach nikli w półmroku. Dopiero gdy przebrzmiała muzyczna introdukcja, na proscenium wystąpił Janek. Słysząc, jak swobodnie mówił o tych dwóch przewodnich motywach, z jaką swadą wymieniał nazwiska poetów i tytuły utworów, nikt by nie przypuścił, że właśnie z nim pani Trzecieska miała najwięcej roboty. Ileż to razy musiał przepowiadać całość od początku! Ta niby improwizacja została znakomicie przygotowana. 137 Teraz Wiesia w sukni ciemnozielonej wysunęła się do przodu, ale z boku, z lewej strony. Gosia zajęła miejsce naprzeciwko, po prawej. Na proscenium znaleźli się Grzegorz i Hanka w sukni purpurowej. Dwugłos miłości i śmierci, kontrapunktowany ironią, przerywany jakby didaskaliami, które podawała Wiesia — wypełnił cały wieczór. — Ładne to, ale widać, że przygotowane s przez fachowca — stwierdził Aleksander, kiedy zahuczały oklaski. — Nie widzę w tym nic złego — powiedziała cierpko Łucja. — Trzeba umieć się uczyć. — Oczywiście! Ja z całym uznaniem... Nazajutrz zapytał Hankę, czy może ją odprowadzić do domu. Bo ma z nią do pomówienia o ważnych sprawach. — Pewno mnie chcesz wciągnąć do organizacji? — Owszem, ale myślę też i o czymś innym. Czas jakiś szli w milczeniu, jakby Aleksander ważył dopiero słowa. Wreszcie zagadnął: — Nie masz chyba żadnej sympatii? — A bo co? — Myślę, że moglibyśmy chodzić ze sobą. Na ślizgawkę, do kina... Byłabyś moją dziewczyną... — Twoją dziewczyną? — zdumiała się Hanka. — Myślę, że pasujemy do siebie. Oboje jesteśmy zdolni, przedsiębiorczy, zaryzy- 138 kowałbym nawet stwierdzenie, że wybijamy się w naszym środowisku. Gdybyśmy zawarli sztamę, połączyli nasze wysiłki, moglibyśmy zajść daleko... — ...w życiu zawodowym i osobistym — zażartowała Hanka. ■— Ja mówię serio. Wciągnąłbym cię do aktywu miejskiego. Później przeszlibyśmy do województwa... — ...co by nam ułatwiło dostanie się na studia. Już to słyszałam. — Nie tylko. Do takich, jak my, należeć będzie kiedyś władza... — Puknij się w głowę! Ja i władza! * — Ty, oczywiście, byłabyś moją podporą... — Ślicznie to sobie obmyśliłeś. — Tylko na pozór wydaje się to tak odległe. Za kilkanaście lat... — O święty Laurenty! Ja jeszcze nie robię planów na lato, a ty... — Zapomniałaś, co mówiła Łucja? Że trzeba, jak w szachach, obmyślać posunięcia na przyszłość w iluś tam wariantach. — Chyba jej chodziło jednak o coś innego. — Nieważne. Zastanów się nad moją propozycją. Daję ci wielką szansę. — Czyżby? — Możesz być tego pewna. — Powiedz jeszcze, jakie obowiązki miałabym jako twoja dziewczyna? — Normalne. Z tą różnicą, że wymagałbym absolutnej lojalności. 139 — Nikt mi w taki sposób nie okazywał sympatii... — Ja to traktuję raczej jako...- — ...sojusz polityczno-erotyczny?j — Powiedzmy. — Bardzo mi pochlebia. — Bez zgrywy. Zastanów się póki czas. Odpowiesz mi po powrocie z zimowiska. — Mogę teraz. — Nie trzeba. Cześć! Rozdział 12 Przez pierwsze trzy dni wszyscy szaleli z radości, że przyjechali na zimowisko. Bukowina skrzyła się w słońcu. Jeżdżono na nartach aż do zmierzchu. Po obiedzie bawiono się w domu dziewcząt, tam bowiem znajdowała się jadalnia, i dopiero wieczorem chłopcy pod wodzą Pewulca wędrowali do swoich sypialni w budyneczku na górce pod lasem, a Łucja surowo zaganiała rozbawione dziewczęta do łóżek. Ale trzeciego wieczora zerwał się halny i cienka pokrywa śnieżna jęła topnieć w oczach. Kiedy na domiar złego od rana siąpił deszczyk, miny chłopcom zrzedły, Jacek zaś stwierdził ponuro przy obiedzie, że wakacje zimowe najlepiej spędzać w domu przy telewizorze. Złośliwie odczytywał program filmów i widowisk, jakie ich ominęły, gdyż tutejszy telewizor był zepsuty. Jacek napisał smutną kartkę do rodziców i sięgnął po książkę przywiezioną na wszelki wypadek. Powieść go jednak znudziła, czas wlókł się jak ślimak na spacerze. Przerwy między posiłkami stawały się nie do wytrzymania. — Dziwna rzecz — oznajmił Hance swe odkrycie. — Kiedy człowiek nie ma nic szczególnego do roboty i wcale nie czuje 141 się zmęczony, to głód mu bardziej doskwiera niż na nartach. Jadłoby się i jadło przez cały dzień, byle co smacznego. Hanka nie martwiła się niepogodą. Po raz pierwszy przyjechała w góry z kolegami. Wszystko ją bawiło i wydawało się cudowne, zwłaszcza w atmosferze ogólnej życzliwości. Łucja nie wiedzieć jakim cudem potrafiła ściągnąć Staszka, który nie posiadał się ze szczęścia, choć nigdy o tym nie mówił. Ale Hanka czytała w jego oczach i była z niego dumna. Bo czego tknął, wszystko robił dobrze, do każdego sportu miał smykałkę. Nie do wiary, że nigdy nie jeździł na nartach, tak zręcznie się na nich poruszał, w lot chwytając wskazówki Pewulca. Śmiał się tylko, ilekroć go pytano, czy aby nie urodził się na Podkarpaciu. Gospodarz patrzył nań ze zrozumieniem i któregoś wieczoru opowiedział o swoich pierwszych narciarskich wyczynach. — Nigdy nie mogłem pojąć — zaczął w gronie dziewcząt — po co też ludzie pchają się w góry. Mnie tam nie nęciła nawet wieża kościelna w Złakowie, gdzie mieszkałem od urodzenia aż do rozpoczęcia służby wojskowej. Jak na złość, przyszło mi ją odbywać w Karkonoszach. Latem było jeszcze pół biedy, choć biegaliśmy w górę i w dół aż do utraty tchu, sprawdzając, czy stopa ludzka nie dotknęła świeżo zagrabionego pasa ziemi na granicy. Prawdziwa udręka zaczęła się dopiero z nadejściem zimy. Ledwo spadł 142 pierwszy śnieg, sierżant Kalinowski pognał nas na narty. — To fajnie — stwierdziła Wieśka. — Fajnie? Mój Boże, nikt z ceprów, którzy na oślich łączkach ćwiczą łuki alpejskie pod okiem dobrotliwego trenera, nie ma pojęcia, jaką torturą może stać się jazda na nartach, gdy po kwadransie teoretycznych wyjaśnień i sakramentalnym pytaniu: „Zrozumiano?" sierżant każe świeżo upieczonym narciarzom zjechać ostrym holwegiem parę kilometrów. Doprawdy, cud to był, żeśmy się wówczas nie pozabijali, a nawet nikt nie połamał gnatów z wyjątkiem gapowatego Heńka, tylko że on był doprawdy łamagą. Nie ochłonąwszy nawet z wrażenia musieliśmy pruć pod górę ścieżką stromą i oblodzoną, na której deski wymykały się całkowicie naszej woli, pociągając za sobą ręce, nogi i resztę potłuczonego ciała. Nauka jazdy weszła odtąd na stale do planu codziennych zajęć. Modliliśmy się w duchu o deszcz, odwilż i błoto, ale pech chciał, że za sprawą wrogich nam wyżów przez parę tygodni utrzymywała się mroźna, słoneczna pogoda, śniegu zaś było aż za wiele. Dzień w dzień obok naszej strażnicy przechodzili narciarze, którym wydawano przepustki uprawniające do poruszania się na szlakach turystycznych aż do zmroku. Przed wieczorem musieli przejść ponownie koło okna, zwrócić numerki i odebrać zostawione u nas legitymacje. Wśród ama- 143 torów białego szaleństwa często widywałem dziewczynę w niebieskim swetrze i czarnych obcisłych spodniach. Mogła mieć ze dwadzieścia lat i śmiała się z byle czego. Sierżant Kalinowski powiedział w przystępie dobrego humoru, że dziewczyna ma na imię Magda, mieszka w Szklarskiej Porębie od tysiąc dziewięćset czterdziestego piątego roku, bierze udział we wszystkich zawodach narciarskich, że podkochują się w niej gromadnie oficerowie przebywający na wczasach i wobec tego nie mamy u niej żadnych szans. Mimo to Magda spoglądała na nas z sympatią, może nawet trochę zaczepnie, w góry zaś chodziła zwykle z gromadką podfruwajek jako instruktorka. Wbrew ostrzeżeniom sierżanta miałem ochotę przygadać ją sobie. Ba, ale jak zdobyć przepustkę, skoro wyjście do miasteczka uzależniono od postępów narciarskich? Rad nierad zacisnąłem zęby i z mazurskim uporem próbowałem zgrać ze sobą tak różnorodne elementy, jak drewno, śniegiem obsypane stoki oraz moje własne obolałe kończyny. Wynik tego był zgoła nieoczekiwany: przydzielono mnie do służby nocnej patrolującej w górach przy świetle księżyca. W dzień wprawdzie trochę to sobie odsypiałem, przepadła jednak sposobność widywania Magdy, a bez niej przepustka traciła na wartości. Na domiar złego moim towarzyszem niedoli okazał się facet, któ- ry miał do nart nastawienie całkiem negatywne, i kiedy nikt nie widział, wołał brnąć w śniegu po kolana z deskami na ramieniu. Akurat pogoda się popsuła i śnieg sypał bez ustanku. Wśród mroków nocnych, wśród zadymki i poświstywań wichru mieliśmy tropić przemytników, którzy w taki właśnie psi czas chadzali z towarem na tamtą stronę. Ze Szrenicy sunęliśmy ku Śnieżnym Kotłom, stamtąd aż do czeskiego schroniska. Za dnia była to droga jak po stole. W nocy wszakże, podczas śnieżycy, posuwaliśmy się z trudem, zwłaszcza że niekiedy należało zbaczać w dukty zbiegające ku dolinom, iść jakiś czas bezdrożem mniej więcej równolegle do ścieżki wiodącej szczytami, po czym znowu wdrapywać się na nią i nasłuchiwać. Tamtej nocy napadało tyle puchu, że oblepione śniegiem narty sunęły opornie, na piechotę zaś w ogóle iść nie było można, bo na wydmach zapadaliśmy się po pas. Mój towarzysz klął na czym świat stoi i co chwila przystawał na papierosa. Kiedy tak staliśmy w kosówce, nieco poniżej szczytu, usłyszałem nagle, czy może raczej przeczułem, bardzo delikatny skrzyp śniegu. Wiatr zagłuszył go na chwilę. Wytężyłem słuch. Tak, na pewno ktoś sunął w pobliżu na nartach. Ile sił w nogach pognałem ukosem w górę, zostawiając kolegę jego własnemu losowi, nie było bowiem mowy, abym 144 145 wespół z nim zdążył sprawdzić, kto w środku nocy pęta się po granicy. Poprzez wirujące płatki śniegu mignął mi przed oczyma jakiś cień. — Stój, bo strzelam! — zawołałem, ale nikt się nie zatrzymał, nikt nie odpowiedział. Omiotłem stok światłem wojskowej latarki. Tuż przed krawędzią lasu, na stromym, kamienistym zboczu dostrzegłem kogoś, kto w karkołomnym pędzie mknął na nartach, z wyładowanym plecakiem. Nie miałem chwili do stracenia. Musiałem rzucić się w pogoń za uciekinierem, gdyż strzelanie z tej odległości i po ciemku na nic by się zdało. Wiedziałem jednak, że ta właśnie część stromizny w pobliżu Śnieżnych Kotłów najmniej nadawała się do zjazdu, w każdym razie wymagała większych umiejętności niż moje. Gdyby wszakże narciarz zdołał umknąć do lasu, szanse wytropienia go tam przy takiej pogodzie równały się zeru. Z całą determinacją poszusowałem w dół. Wykopyrt-nąłem się na jakimś głazie i straciłem orientację, lecz wstałem czym prędzej i snopem światła jąłem przeszukiwać zbocze. Na przekór zdrowemu rozsądkowi, który kazałby zaprzestać poszukiwań, trafiłem znów na uciekiniera. Tym razem miałem go znacznie bliżej, widać i on nie zjechał bez upadku. Puściłem się za nim w pogoń z trudem pokonując opór miękkiego śniegu. Kiedy ponownie zapaliłem latarkę, od- 146 ległość między nami znacznie się zmniejszyła. Dostrzegłem niebieski sweter i znar jomą postać objuczoną ciężkim plecakiem. Aż mnie zatkało! Chociaż mógłbym teraz strzelić, krzyknąłem tylko: — Magda! Stój! Magda! To mnie zgubiło. Dziewczyna gwałtownym szusem rzuciła się w las. Ja za nią całym pędem. Nagle noga uwięzła mi niby w potrzasku, padłem na twarz, zaryłem nosem w śniegu. Nie bacząc na ostry ból w kostce wstałem, otarłem oczy i po śnieżnych śladach nart ruszyłem między drzewa. W dzień byłoby to ryzykowne, ale w nocy, podczas zadymki, która coraz przybierała na sile, dogonienie Magdy zakrawało na niebezpieczeństwo. I może dlatego, z wrodzoną przekorą, ścigałem tę dziewczynę. Z początku kluczyła wśród drzew tracąc wyraźnie na dystansie, potem zje'chała prosto przez wyrąb, licząc, że nadrobi zmarnowany czas. Ale ja mknąłem jak szalony i znów miałem ją na odległość strzału. Kto by jednak strzelał do dziewczyny? Czy naprawdę nie mógłbym jej doścignąć, zatrzymać i doprowadzić do strażnicy?, Uniosłem się męską ambicją. W ostrym pędzie wyleciałem ponad jakąś rozpadlinę i z duszą na ramieniu wylądowałem po tym niezamierzonym, pierwszym w życiu skoku. Magda szusowała teraz duktem, którym spuszczano drzewo. Odległość między nami malała z każdą 147 chwilą. Ciężki plecak utrudniał jej jazdę. Kiedy gwałtownym skrętem chciała mi umknąć w bok, do lasu, upadła w głęboką zaspę, z której nie zdołała wygrzebać się dość szybko. Zakończyłem więc pościg christianią godną najwyższej pochwały sierżanta Kalinowskiego i oświadczyłem dziewczynie, że muszę ją odprowadzić na posterunek. — Niby dlaczego? — zdziwiła się wcale nie speszona. Strzepnąłem ręką śnieg z jej plecaka. — Przemyt, prawda? Roześmiała się w głos. — Niech pan sprawdzi! Wlokę rzeczy trzech dziewcząt. Miałam zjechać z nimi od Śnieżki do Szklarskiej, ale panny rozmyśliły się po drodze, jedna niby to skręciła nogę, i zawróciły do Karpacza. A ponieważ obiecałam w domu, że wrócę dziś wieczorem... — Wyjaśnienia złoży pani na posterunku. — Panie drogi, litości! Jestem okropnie zmęczona. Niech pan weźmie plecak i pozwoli mi jechać do domu. Toć to już bliziutko. — Proszę iść ze mną — powiedziałem ostro i służbiście. — Czemu nie zatrzymała się pani, kiedy wołałem? — Bo myślałam, że ucieknę — przyznała ze skruchą. — Wcale nie miałam ochoty na spacer do strażnicy. Przypuszczałam, że mnie pan nie dogoni. ■— Chodźmy prędzej! Ruszyła wzdychając, a ja wziąłem na ramię jej plecak i odprowadziłem ją na posterunek. Okazało się tam, że dziewczyna mówiła prawdę. Prawda ta wypłynęła jednak na wierzch nie wcześniej niż następnego dnia, kiedy zatelefonowano do Karpacza i odnaleziono trzy dziewczęta. Ja zaś dostałem przepustkę do miasta i samotnie poszedłem do kina. Wychodząc z niego natknąłem się na Magdę... — I co dalej? — spytała Wieśka. — To niech wam już opowie moja żona. Magda, chodź tutaj, powiedz, co było dalej! — Nie mam czasu! — zaśmiała się z głębi kuchni. — Piekę ciasto na jutro. Nazajutrz wybrano się do Zakopanego. W autobusie chłopcy nawet podśpiewywali, lecz zwiedzanie muzeum i przeglądanie pism w czytelni nie uszczęśliwiło nikogo. Deszcz mżył nadal, po Krupówkach snuli się wczasowicze obnoszący nowe skafandry i wspaniałe narciary. W ko-ktajlbarze Jacek spotkał kolegę, na ekwipunek którego złożyły się chyba dwa komisy. Zajadał lody, ale minę miał kiepską. — Cześć, Marek! Skąd tu się wziąłeś? Miałeś jechać z tatą w Alpy Austriackie. — Ojciec zmienił plany. Ma za parę dni kolaudację filmu. Mieszkamy tutaj w Zaiksie. — I nie nudzisz się? — zapytał Jacek z przekąsem. W Jarzębnie raczej unikał 148. 149 Marka, nie znosił jego zarozumialstwa i chełpliwości. Tutaj mógł się jednak na nim odegrać. — Mam paru kolegów — odparł Marek. — Zresztą pogoda pod zdechłym Azorkiem, więc wszędzie nudno. — Nudno?, — Jacek zrobił wielkie oczy. — Gdybyś był z nami, bawiłbyś się na sto dwa. Chłopcy jęli na wyścigi zachwalać uroki zimowiska. Że nastrój szampański, że kawały, że dziewczyny na medal, że taśmy ze świetnymi nagraniami. Marek nigdy jeszcze nie jeździł na kolonie ani na obozy. Opowiadał cuda o wakacjach spędzonych z ojcem za granicą. Niejeden z kolegów mu zazdrościł, tym bardziej więc wszyscy dowodzili teraz, że wiele stracił, przekładając pensjonat w Zakopanem nad obóz w Bukowinie. — A może byś nas odwiedził? — zaproponował Jacek. — Przyjedź na sobotę i niedzielę. Chyba ci ojciec pozwoli? — No wiesz! — obruszył się Marek. — Ojciec mi niczego nie zabrania. Żyjemy na .koleżeńskiej stopie. Jacek omalże nie parsknął śmiechem, ale nie oponował, żeby nie spłoszyć chłopaka. — Wybierałem się w sobotę na prywatkę. Wolę jednak być z wami. Przyjadę na pewno, dajcie mi tylko adres. Odprowadził kolegów do autobusu. W powrotnej drodze Staszek zagadnął Jacka:. 150 — Po coś go zaprosił? Żeby się popisywał swoim sławnym tatą? — Mam pewien plan. Zobaczysz. Zabawimy się szampańsko. Marek zjawił się o ustalonej porze, ćó nikogo nie zdziwiło, gdyż przy każdej okazji powtarzał, że dżentelmen musi być punktualny. Jak zwykle był wyeleganto-wany, chociaż mniej pewny siebie niż w szkole, gdzie sięgały wpływy jego matki. Prędko się rozkręcił, bowiem chłopcy przyjęli go ciepło i pilnie słuchali tego, co opowiadał o sobie i ojcu, trochę tylko ubarwiając wydarzenia i wyolbrzymiając w nich swój udział. Nie tylko Jacek odnosił się do niego krytycznie, Hanka również ścierpieć go nie mogła, inni mieli mu za złe, że się wywyższa, uważa za kogoś lepszego, choć ani w nauce, ani w sporcie nie miał nadzwyczajnych wyników. Gdyby przynajmniej nie był takim sknerą! Gdyby nie zjadał ukradkiem smakołyków przynoszonych z domu na drugie śniadania! Czasem dla hecy ktoś go poprosił o kanapkę lub jabłko. Marek ze śmiertelną powagą odpowiadał, że nie może podzielić się śniadaniem, bo dał matce słowo, iż sam zje wszystko. Hanka była pewna, że kłamie, pani Trze-cieska na pewno nie stawiała mu podobnych żądań. Wprawdzie Marek chorował kiedyś na płuca, spędził rok w sanatorium, ale teraz był zdrów jak koń i niepotrzeb- 151 nie rozpajęczał się nad sobą. Ilekroć któryś z kolegów miał katar, Marek obchodził go z daleka jak trędowatego. Jedna tylko Wiesia patrzyła w Marka jak w tęczę. Co prawda, rzadko z nim rozmawiała, bo trzymała ze swoją paczką, ale broniła go przed wszystkimi i miała cichą nadzieję, że Marek kiedyś to doceni. Hance zdawało się, że chłopak w głębi serca tęsknił do serdeczności, pragnął być przez wszystkich lubiany i podziwiany. Może nawet starał się pozyskać sympatię kolegów, lecz trafiał zawsze kulą w flot, wybierał najmniej odpowiednie sposoby. Pani Trzecieska wspomniała, że skarżył się nieraz na nich i nawet się popłakał. Ale to chyba już przesada, bo jakże szesnastoletni chłopak mógłby płakać z takiego powodu? Tego dnia poczuł się w siódmym niebie. Wodził prym na sobotniej zabawie. Tańczył dobrze, potrafił być miły w obejściu i prawić komplementy, toteż dziewczęta robiły do niego słodkie oczy. "Wiesia jawnie okazywała mu swoją sympatię. Nawet Hanka zatańczyła z nim kilka razy. Magnetofon i taśmy były rzeczywiście świetne, smakołyków nie brakło. Z żalem przerwano tańce, kiedy Pewulec uparł się, żeby wysłuchać wiadomości z kraju i ze świata. Co mu do łba strzeliło? Nigdy przecież nie zmuszał nikogo do słuchania radia. Z głośnika na ścianie popłynęły namasz- 152 czone zdania. Nagle padło znajome nazwisko. — Słuchaj, Marek, to o twoim ojcu! — zawołał któryś z kolegów. Spiker oznajmił z przejęciem, że kinematografia polska odniosła nowy sukces. Film uzyskał pierwszą nagrodę na festiwalu w Los Angeles. Reżysera zaproszono do Hollywoodu, Markowi zaproponowano rolę w amerykańskim filmie. Chłopak oniemiał z wrażenia. Posypały się gratulacje. Staszek stwierdził głośno, że nie warto ślęczeć nad matmą i fizyką, jeśli ma się talent aktorski. ■— No i co, pojedziesz do Hollywood? — zapytał Jacek. — Nie wiem. Jak ojciec zechce. Pewno tak. — I rzucisz szkołę? Marek uśmiechnął się wyniośle. Juz oprzytomniał po niezwykłej wiadomości, już zmienił sposób bycia. Żałował teraz, że przyjechał na tę koleżeńską zabawę. Tam, w Zakopanem, inaczej świętowano by jego triumf. Może zatelefonować do ojca? Tylko gdzie go szukać o tej porze?, — Ale nie zapomnisz o nas? — spytała Wieśka. — Przyślesz nam od czasu do czasu widokówkę? Koleżanki parsknęły śmiechem. Marek odparł poważnie: — Będę chyba zbyt zajęty, żeby pisywać do kraju. — Przecież nawet sławni aktorzy odpisują na listy i przysyłają fotografie!. 153 __ Wyręczają ich sekretarze. Oni na to nie mają czasu. Praca aktora jest bardzo wyczerpująca. — Więc naprawdę rzucisz naukę?, — Będę się uczył w Ameryce. — Znasz angielski? — Och, szybko się nauczę. Mam słuch' absolutny. Wiecie, to pomaga... — Co sobie najpierw kupisz? Samochód? — W Stanach każdy musi mieć auto. — Ale na wakacje przyjedziesz do Polski? — spytała onieśmielona Wieśka. — Wątpię. Tyle jest do zobaczenia na świecie. Nie patrzył na nią. Wieśce zrobiło się tak smutno, że omal się nie rozpłakała. Dorzuciła tylko: — Może znudzi ci się kiedyś za granicą... Może zatęsknisz... Chciał ją zapewnić, że tęsknić nie będzie za nikim, lecz odpowiedź taka wydała mu się niestosowna. Aktorzy powinni dbać o swoją popularność. Westchnął więc i oblekł twarz w udany smutek. — Być może... Trudno powiedzieć. Nagle ktoś załomotał do drzwi wejściowych. Jacek pobiegł otworzyć. Wszedł wysoki mężczyzna w budrysówce osrebrzonej kroplami deszczu, z torbą przewieszoną przez ramię. — Jestem z Radia — oznajmił. — Przed chwilą dowiedziałem' się o nagrodzie w Los Angeles, Chciałbym skorzystać z pbec- 154 ności Marka i przeprowadzić z nim króciutki wywiad. ■— A skąd pan wiedział, że jestem tutaj? — Jak to? Jechaliśmy tym samym autobusem. Od razu cię poznałem! Grałeś przecież w „Kocie, który chodził własnymi drogami". — Tylko epizodyczną rólkę. — Ale jak świetnie! Na takich epizodach opiera się każdy porządny film. Proszę, chłopcy, odsuńcie się trochę, żebym mógł postawić magnetofon. Siądź tutaj, Marku. Zaczynamy. Marek speszył się nieco, lecz nadrabiał miną. Aktor musi być przygotowany na wszelkie wywiady. Trzeba dbać o reklamę. Odpowiadać tak, żeby się przypodobać publiczności. Uśmiechnął się, od-" chrząknął i skinął głową na znak, że jest gotów. — Co uważasz za najważniejsze w życiu? Takiego pytania Marek się nie spodziewał. Milczał zakłopotany. Reporter podsunął mu skwapliwie do wyboru: — Powodzenie, sławę, przygody czy też zupełnie coś innego? — Każdy chyba chce mieć powodzenie, każdy chce być sławny. — Czy potrafiłbyś się wyrzec sukcesów dla kogoś ze swoich bliskich? Marek znowu się zmieszał. Spojrzał na twarze kolegów, jakby oczekiwał, że mu 155 I podpowiedzą. Oni jednak wpatrywali się w niego z niemym przejęciem. — Dla dziewczyny? — zażartował reporter. — Dla rodziców? Marek instynktownie czuł, że w pytaniu tym kryje się jakaś pułapka. Za plecami chłopaków spostrzegł Hankę, która 'dawała mu gwałtownie znaki ostrzegawcze. Nie ma głupich, nie da się nabrać! Z czarującym uśmiechem odpowiedział: — Przecież nikt z moich bliskich nie chciałby takiej ofiary! Wszystkim zależy na tym, żebym zrobił karierę. — Co przez to rozumiesz? — No, żebym miał angaż, sławę, kupę forsy... Sukces każdego Polaka rozsławia imię Polski. Ktoś z zebranych zachichotał. Marek przerwał frazes, przygryzł wargi. Reporter uśmiechnął się zadowolony. — Dziękuję serdecznie. Już pakował mikrofon, już się zbierał do wyjścia, przepraszając za przerwanie zabawy. Odprowadzono go gromadnie aż na próg. Marek sam nie wiedział, czy wywiad mu się udał. Stał trochę ogłuszony wśród kolegów, którzy znów puścili taśmę. Chwy-cił za ramię Jacka. •— Powiedz, czy ja się aby nie wygłupiłem? Jacek machnął ręką. Biegł po aparat fotograficzny, żeby uwiecznić pamiętne chwile. Najpierw zrobił zdjęcie Marka, później grupy, która ustawiła się wokół niego. Dziewczęta starały się znaleźć jak najbliżej przyszłego gwiazdora. Jacek kazał im pochylać ku niemu główki i robić przyjemny wyraz twarzy. Wszyscy znosili to cierpliwie, choć mieli już ochotę potańczyć. Ale przecież nie co dzień nadarza się taka okazja. Marek był w coraz gorszym humorze. Domyślał się, że kpią sobie z niego. Chociaż nie, Jacek za głupi na takie kawały. Zabawa dobiegła końca. Próbowano wytargować jeszcze pół godziny, jeszcze kwadrans, jeszcze bodaj jeden taniec. Wreszcie Pewulec kazał włożyć chłopcom kurtki. Nadeszła chwila pożegnania. Marek zbliżył się do Wieśki, stojąeej przy schodach. — Podobało ci się, co powiedziałem? Wieśka spojrzała nań jasnymi oczyma jak na obcego. Czyżby ta radiowa wiadomość stworzyła między nimi taki dystans? — Wiesz, zaskoczył mnie ten facet. Plotłem, co mi ślina przyniosła na język. Ale mimo wszystko, chyba się to kupy trzymało? No nie? — Owszem... Tylko... — Tylko co? — Myślałam, że jesteś inny. Stropił się jej odpowiedzią. Więc jednak zawiódł czyjeś oczekiwania? Ej, chyba nie! Kto by się liczył z jej zdaniem! — Do widzenia, Marku! Muszę już iść na górę. — Cześć, Wieśka! Koledzy zaprowadzili go do siebie. 156 157 W sypialni stały cztery łóżka. Sienniki były wypchane słomą. Znowu pożałował, że dał się namówić na przyjazd tutaj. O kąpieli nie mógł nawet marzyć. Wymył się w miednicy. I tak dobrze, iż wodę znalazł w wiadrze. — O rany, gnaty mnie bolą po tych tańcach! — narzekał Jacek. — I ja ledwo łażę. Diabeł mnie podku-sił, żeby pożyczyć buty od Heńka. Obtarły mnie do żywego mięsa! — Przesadzasz! Jutro wdziejesz grube skarpety i ani poczujesz! — Panowie, spać! Śnieg zaczął padać! Jutro pójdziemy na narty! — Dobranoc, Marek! Niechaj ci się przyśni Hollywood! Słowa Jacka zabrzmiały trochę irenicz-nie. A może się Markowi tylko zdawało? Nic dziwnego, że był dzisiaj nieco przeczulony. Taka wiadomość każdemu zawróciłaby w głowie. Nie mógł zasnąć. Kręcił się na swoim wyrku, wsłuchując się w spokojne oddechy kolegów. Nagle coś zatrzeszczało za ścianą. E, to nic! Pewno kot łazi po strychu. Bo nawet wiatr ustał i uciszyło się za oknem. Położył się na wznak rozmyślając o tym, jak się teraz jego los odmieni. Znajdował się na granicy snu, gdy naraz posłyszał swoje własne słowa: „Każdy chyba chce mieć powodzenie, każdy chce być sławny". Siadł na łóżku, przetarł pięściami oczy. 158 Przyśniło mu się chyba, bo dookoła panowała zupełna cisza. Pachniały żywicą ściany nowego domu. Od pieca w kącie rozchodziło się miłe ciepło. Położył się na boku, naciągnął koc na głowę. Nim jednak zasnął, dobiegło go zdanie: „Wszystkim zależy na tym, żebym zrobił karierę... Żebym miał angaż, sławę, kupę forsy..." Jego własny głos dochodził z bliska, lecz ściszony i zmatowiały. „Sukces każdego Polaka rozsławia imię Polski..." — Nie, u licha! Co to może znaczyć? — Marek zerwał się z łóżka, zapalił światło. — Co ci się przyśniło? — zapytał re-zeźlony Staszek. — Czemu nas budzisz? Nie potrafił im tego wyjaśnić. Rozglądał się bezradnie po niewielkiej izbie. Chłopcy zaczęli weń ciskać poduszkami, kapciami, wszystkim, co znaleźli pod ręką. Wybiegł do sionki. Nie było tam żywego ducha. Chłód ciągnął z dołu, od drzwi j wejściowych. Zawrócił do sypialni. — Przepraszam — burknął. — Ale mi się zdawało... Leżąc w łóżku rozmyślał nadal, czy to doprawdy było tylko złudzenie. Jakżeby jednak inaczej? Niepokój odbierał mu sen. Raz jeszcze wspomniał każde zdanie wywiadu, którego udzielił z taką dumą. W niedzielę, zgodnie z umową, ojciec Marka przyjechał po niego samochodem. 159 Chłopcy hurmą wybiegli przed dom, żeby obejrzeć nowego taunusa. — Wiesz już? — spytał Marek. — Słuchałeś wczoraj radia? Reżyser zmarszczył brwi. — O co ci chodzi? Chłopiec powtórzył podaną przez radio wiadomość. Patrzył w napięciu na ojca, który zapalał papierosa osłaniając go dłonią od wiatru. — Nie wysyłaliśmy filmu do Los Angeles — stwierdził. — I nie odbywa się tam obecnie żaden festiwal. To chyba jakaś pomyłka. Spostrzegł, że Jacek dusi się ze śmiechu.: Zagadnął go przez zęby: — Zrobiliście Markowi kawał? Nagle wszyscy spoważnieli. Jacek podał reżyserowi krążek taśmy. — Marek udzielił wczoraj wywiadu. Może zechce go sobie jeszcze raz przesłuchać. Reżyser już się opanował. Cisnął taśmę na tylne siedzenie. — Dziękuję w imieniu Marka. To był na pewno fajny kawał. Cześć, chłopcy! Ruszył ostro z miejsca. Przez chwilę jechali w milczeniu. Dopiero za zakrętem syknął: •— Nie wiesz, durniu, że z radiowęzła można nadać każdą wiadomość? Zrobili cię w konia. Po co było tu przyjeżdżać?. Rozdział 13 Mój kochany, ze szczerego serca gratuluję ci tego stypendium do Stanów. To wielka szansa dla ciebie, jestem pewna, że ją dobrze wykorzystasz, wrócisz z nowymi pomysłami, przywieziesz mnóstwo książek. Byłam naprawdę wzruszona, żeś chciał bodaj przez chwilę podzielić się ze mną tym stypendium, ale'to przecież niewykonalne, choćby ze względów formalnych, bo na tej zasadzie nie mogę ubiegać się o paszport i wizę. Gdybyśmy mieli tam utrzymywać się oboje z jednego stypendium, byłbyś bardzo skrępowany. Ani podróży, ani zakupu książek... Przez całe studia liczyłeś się z każdym groszem, więc przynajmniej teraz pracuj przez rok bez kłopotów materialnych. Mówiąc prawdę, i z innych względów nie mogłabym teraz opuścić szkoły. Sytuacja nasza wcale się nie polepszyła, przeciwnie, otacza nas atmosfera niechęci, plotek, intryg. Wyobraź sobie, że ta biedna dziewczyna, która podczas naszego pobytu w Pegeerze Strzyżno zraniła się o stojące na korytarzu szyby, padła ofiarą obmowy. Krążą o niej wyssane z palca ohydne plotki, tak że jest bliska załamania nerwowego, a rodzice rozważają nawet, czyby nie prze- 161 nieść się do innego miasta. Obmowa łączy nazwisko tej dziewczyny z Morusem, sam wiesz, że to bzdura, lecz trudno temu przeciwdziałać, bo nikt otwarcie nie stawia zarzutów, nie prosi o wyjaśnienia, wszystko rozgrywa się w kolejkach po zakupy, na schodach, przy telewizorze, w domowych kapciach. Doszło do tego, że co przezorniejsze matki zabroniły swoim córkom chodzenia na naszą ślizgawkę, którą chłopcy urządzili z niemałym wysiłkiem. Wiesz również, jak to bywa: pla* cówka o złej sławie przyciąga elementy z marginesu. Zaczęła się schodzić żulia, pojawili się gitowcy i poturbowali paru malców z podstawówki. Morus prosił Milicję o ochronę. Nim ją zapewniono, przyszło zarządzenie, żeby zamknąć lodowisko, jako że nasza szkoła nie gwarantuje młodzieży bezpieczeństwa. Trzeba dodać, że zajścia, o których piszę, miały miejsce nie na ślizgawce, lecz w parku, bardzo rozległym i nie zamykanym, bo wprawdzie brama jeszcze istnieje, lecz mury zawaliły się już w wielu miejscach. Domyślasz się, jakie nastroje panują wśród uczniów. Nie sprzyja to wcale przygotowaniom do olimpiady polonistycznej i matematycznej, na których nam bardzo zależy. Chwilami ręce mi opadają. Powinnam też pomyśleć o widowisku, z którym mamy pojechać do Łomży na doroczne święto Kultury Staropolskiej. To świetna impreza, ukazująca najpiękniejsze polskie tradycje, a że z moją grupą przerobiłam okres Odrodzenia, 162 byłoby dla niej z pożytkiem wystawienie czegoś z tej epoki. Myślałam o komedii rybałtowskiej, o jakiejś uciesznej kroto-chwili. Co ty na to? Młodzież chętnie bawi się w teatr. Ale gdy pomyślę, że i z tego mogą wyniknąć nowe przykrości, strach mnie ogarnia. Powiedz, dlaczego nam przeszkadzają? Czy dlatego, że Morus nie należy do żadnej kliki, do żadnej koterii, że z nikim nie popija, nikomu nie schlebia? Czy powodzenie osiąga się jedynie za cenę kompromisów? A może po prostu Morus popełnia błędy taktyczne? Błędem było zapewne pozostawienie Mirki w tej samej grupie na rok przyszły. Matka obraziła się i zabrała ją do Mickiewicza. Rozpowszechnia teraz niesłychane bzdury na nasz temat. Mniejsza o to, gorzej, że poczuła się również dotknięta pani Trze-cieska, której synowi nasi chłopcy zrobili kawał na zimowisku. Marek chodzi teraz do Mickiewicza, my zaś straciliśmy cenną pomoc tej utalentowanej aktorki. Ale tak już jest, że o wszystko, co zmalują uczniowie, obwinia się kierownictwo szkoły. Boję się o Morusa. Boję się, że w końcu sprzykrzy mu się rola kozła ofiarnego i wyjedzie stąd, a ja nie wyobrażam sobie tej szkoły pod inną dyrekcją. Mamy jednak i osiągnięcia. Staszek, ten, co do którego były obawy, że sobie nie poradzi u nas, wykazuje nieprzeciętne zdolności, zwłaszcza do matematyki, biologii, chemii, fizyki. Nowego wykładu słucha jak powtórki, jakby już wcześniej poznał te za- 163 gadnienia. Wyprowadza przy tablicy wzory kierując się raczej intuicją niż wiedzą. Zapytany, jak to robi, odpowiada z prostotą: „Przecież nie można inaczej!" Cieszy mnie również Hanka. Uspokoiła się, przycichła, weszła w normalny rytm pracy. Bal&m się, że małżeństwo ojca stanie się dla niej szokiem. Na szczęście pogodziła się z nową sytuacją i wygląda nawet na szczęśliwą. Może doceniła wartość prawdziwego domu rodzinnego. A propos. W przyszłym miesiącu dostanę klucze do mieszkania. Zacznę się urządzać bez pośpiechu... Myślałam,, że będziemy to robić razem... Ale i tak się cieszę, że nareszcie zdobędę własny kąt. Ściskam cię serdecznie • . Łucja Rozdział 14 Zebranie, na które Staszek trafił pierw-szeg© dnia po wstąpieniu do pałacowej szkoły, pozwoliło mu od razu zorientować się w sytuacji. Siedząc sobie z boku, jeszcze ebcy tutaj i nie zaangażowany, bez-błędmie oceniał zarówno tych, co zabierali głos, jak też innych, którzy tylko przysłuchiwali się dyskusji, wymieniając po cichu uwagi. Role dawno zostały rozdzielone. Aleksander uchodził za działacza, organizatora, przywódcę, Rafał — za kry-tykanta i czarnowidza, Grzegorzowi nikt nie mógł dorównać w teoretycznych rozważaniach na nie sprecyzowane tematy; Gosia uważała się za doświadczoną życiowo; Wiesia miała dobre serce i rozczulała się nad każdym nieszczęściem, choć nikomu ніе umiała pomóc. Mirka... O niej jednej nie miał jeszcze ustalonego zdania, gdyż przed krytyczną oceną broniła Mirki sympatia, którą poczuł dla niej dawno, w odmiennych warunkach, sympatia dojrzewająca pod wpływem tęsknoty i oddalenia, teraz zaś wystawiona na ciężką próbę, jakby dziewczyna towarzysząca mu niegdyś w wyprawach do lasu i koleżanka z wyższej grupy — to były dwie różne istoty. Zjawienie się 165 Staszka w pałacu było dla Mirki takim zaskoczeniem, że w pierwszej chwili nie wiedziała, jak go potraktować, lękając się natarczywości, która by ją samą pomniejszyła w oczach koleżanek, gdyż Staszkowi daleko było do takiego Rafała, Aleksandra czy Grzegorza. Nie przyszło jej na myśl, że i ona — gładko uczesana, w granatowym fartuszku, często zła lub zmęczona, z poszarzałą twarzą, bez letniej opalenizny i rumieńców — będzie miała dla Staszka mniej powabu. Że spotykana co dzień w stołówce spowszednieje mu, stanie się po prostu jedną z koleżanek, że zaczną go razić jej cierpkie uwagi, pretensje do świata i złośliwości powtarzane przy każdej okazji. Jeśli mimo wszystko darzył ją jeszcze ciepłym uczuciem, to z tej racji, że przypisywał jej decydujący wpływ na swoje życie. Dzięki niej wyrwał się ze wsi, trafił tutaj, skąd odbić się można i skoczyć na głęboką wodę. Po pierwszej rozmowie z dyrektorem ogarnął możliwości, jakie daje ta właśnie szkoła. Obudziła się w ńim nie przeczuwana dotąd ambicja. Chciał zajść daleko, jak najdalej. Znał swoje zalety i słabości. Wiedział, że marcepany innym przypadają w udziale, jednakże, gdy się pilnie postarać, można i do marcepanów się dorwać, byle działać ostrożnie i rozważnie. Przede wszystkim trzymać język za zębami. Nie powtarzać nikomu, co się gdzieś usłyszało. Nie wyrażać opinii o niczym, a skoro to konieczne, mówić 166 życzliwie i ogólnikowo. Nie wysuwać się na pierwsze miejsce — pod żadnym pozorem. Postępować tak, by jego zasługi przypisywano innym, by ci inni sami w to wierzyli. Sprawiać wrażenie chłopaka szczerego, dobrotliwego, ale bez większych aspiracji, słowem — uchodzić za takiego, jakim chcą go widzieć, jaki mieści się w ich wyobrażeniach o zdolnym wiejskim parobczaku. Formułował to sobie w myślach ostro, lecz bez rozgoryczenia. Świat trzeba przyjąć bez protestu albo zbuntować się przeciw niemu całkowicie. Ta druga postawa prowadzi do walki i męczeństwa. Dla normalnego funkcjonowania społeczeństw pewno konieczna jest garstka zapaleńców, tak jak fermenty i enzy-, my w organizmie żywym. Ale nie w nadmiarze. On też nie czuł najmniejszego powołania do cierpienia za miliony. Pragnął odegrać się za tych, wśród których wyrósł, za ich harówkę i ograniczenie możliwości. Miastowi mają wciąż łatwiejszy start. Ani porównać! Z synami prawników, lekarzy, urzędników, działaczy partyjnych spotykał się tutaj po raz pierwszy. Wynieśli z domu o wiele więcej wiadomości ogólnych, byli oczytani, wygadani, pewni siebie, ale też rzadko mówili własnymi słowami. Powtarzali zdania zasłyszane w telewizji, w domu rodzinnym. Z ich sposobu myślenia można było wywnioskować, jakie poglądy ma pan prezes sądu i pan dyrektor zjednoczenia, i pani ordynator ze szpitala wojewódzkiego. Pa- 167 łac, mimo wysiłków Morusa, pozostawał szkołą inteligencką. Rodziny robotnicze i chłopskie nie miały zaufania do eksperymentów, które, być może, niekorzystnie odbiją się na dalszych losach wychowanków i utrudnią im dostanie się na studia. Pewniejsze wydawało im się skończenie zwykłego liceum, a jeszcze lepiej technikum, po którym można uczyć się dalej, ale ma się już od razu fach w ręku. Nie doceniali właśnie tej rozbudzającej umysłowo działalności „pałacu", jego roli w podciąganiu wszystkich do najwyższego poziomu. Sam by się może głupio czuł na tutejszym terenie, gdyby nie to, że oprócz Morusa, Łucji, Brodacza, Pewulca i kilkunastu innych profesorów z dyplomami pracowało tutaj grono ludzi o innego rodzaju kwalifikacjach. Był więc ogrodnik Kur-piel, biegły w swoim zawodzie i trzeźwo patrzący na życie, był mechanik i kierowca w jednej osobie, pan Henio, który spod ziemi umiał każdą część zamienną zdobyć i wszędzie wszystko załatwić, oczywiście dla dobra pałacu, ale za plecami Morusa, człowieka nie z tej planety. Była panna Glicynia, kierowniczka stołówki, wieczne pośmiewisko palaczy z kotłowni i budowlańców, pętających się przy robotach na terenie szkoły. Panna Glicynia, dyplomowana dietetyczka, chodząca mądrość w dziedzinie żywienia zbiorowego, miała lat sześćdziesiąt, niewiele kilogramów żywej wagi i ani 168 1 odrobiny poczucia humoru. Piobienie jej kawałów należało do dobrego tonu wśród kawalerki miejscowej. Zamieszkawszy nad garażem Staszek niejako z konieczności włączył się w sprawy pana Henia, za jego zaś pośrednictwem w sprawy całej, jakby powiedział socjolog, infrastruktury pałacowej. Widział też wyraźnie mechanizmy ąią rządzące. Wprawdzie nazywało się, że to uczniowie sami prowadzą ogród, że sprzątają sami w budynkach szkolnych, gotują obiady, prowadzą roboty budowlane i instalacyjne w razie potrzeby, ale nikt jakoś nie wspominał o tym, że kierują wszystkim ludzie znający się na rzeczy, pan Kurpiel, pan Henio, instruktor techniczny, a nawet panna Glicynia. Byli oni szczerze oddani szkole, gdyż zespolili z nią swoje osobiste losy. Mieszkali wygodnie, jedli nieźle, pracowali z przyjemnością, acz bez nadmiernego wy_ siłku. Morusa i jego „narwańców" cenili za rzetelność i pewność charakteru, ale traktowali nieco pobłażliwie jako „nieżyciowych". Pan Henio narzekał, że za mało uwagi poświęca się mechanice, Kurpiel miał za złe, iż ogrodnictwo zajmuje niewiele miejsca w programie, nawet panna Glicynia zapragnęła dłużej zatrzymywać u siebie dziewczęta, żeby je porządnie nau-czye gotowania. Staszek widział ze zdziwieniem, że nikt właściwie nie ogarnia całości założeń, nie orientuje się, czym ma być szkoła. 169 Wszystkie te spostrzeżenia zachowywał, rzecz jasna, dla siebie i starał się być w najlepszych stosunkach z fachowcami. A nawet mało się starał, przychodziło mu to bowiem całkiem łatwo. Raz-dwa oceniono tu jego smykałkę do każdej ręcznej pracy, gospodarskie oko i wiadomości wyniesione ze wsi. Czyż nie pomagał ojcu w stawianiu chlewni i stodoły? Czyż nie robili razem z bratem pustaków? Nie ciągnęli instalacji? Miał teraz wspólny język i z panem Heniem, i ze starym Kur-pielem, który prosił go z góry o pomoc w przejaśnianiu drzewek owocowych na wiosnę. Zadomowił się chłopak w pałacu nie tylko jako uczeń, ale jako jeden z tutejszych pracowników. Dzięki temu właśnie widząc kłopoty Aleksandra dyskretnie pośredniczył między nim a instruktorem i budowlańcami. Morus może o tym nie wiedział, może nawet udawał, że nie wie. Staszek wcale nie pragnął uznania. Wystarczyło, że Aleksander zaciągnął wobec niego dług wdzięczności. Może kiedyś Staszek go o coś poprosi. Dobrze mieć wpływowych przyjaciół. Trzeba im pomagać, żeby się umacniali, zanim człowiek sam stanie na własnych nogach. Czy już teraz, podczas akcji „Ślizg", Staszek nie widział,- jak tam oni wszyscy się znają i trzymają sztamę? A w siedzibie sztabu, przy papieroskach, najchętniej rozmawiają o tym, kto na jakim szczeblu przewodniczy, kto kogo skąd 170 wygryzie, kto ma przed sobą największe widoki powodzenia. Staszek nie palił papierosów przez oszczędność. Zakurzył raz czy drugi w obecności chłopców, żeby mu nie dogryzali, ale jedną paczką cały miesiąc opędzał. Do wódki też go nie ciągnęło, zresztą w pałacu nie było do picia okazji. Morus strasznie tego pilnował. Co prawda Kur-piel robił wino owocowe, lecz częstował nim tylko w święta, i to po kieliszeczku. Pewno resztę sprzedawał. Co to mogło kogo obchodzić? Ludzie nie deptali sobie po odciskach. Za największe dobrodziejstwo uznał Staszek własny, ciepły pokój i wiele czasu na naukę. O ile z przedmiotami humanistycznymi nie mógł sobie poradzić, bo nadrobienie braków w lekturze i wiadomościach ogólnych wymagało wielu miesięcy, o tyle zabłysnął od razu w matematyce. Co prawda po powrocie z zimowiska kuł zajadle i wiele jego nieoczekiwanie dobrych wyników było rezultatem przygotowywania się na zapas do lekcji, ale robił to bez przykrości, raczej z pewną satysfakcją. Mógł sobie już pozwolić, by przynajmniej tym wyróżnić się w klasie. Niepostrzeżenie dla kolegów przyjął ich styl ubierania, podobnie strzygł włosy, tak samo zachowywał się na przerwach. Na pozór stał się jednym z nich. Należało jeszcze mieć dziewczynę. Przyjrzał się więc koleżankom^ І7Ї Mirka przeszła do Mickiewicza Ї tym samym przestała istnieć dla Staszka. Wydawało mu się dziwne, że kiedyś przyjechał dla niej do Jarzębna. Teraz nie pofatygowałby się na inną ulicę. Zachował jednak o niej miłe wspomnienie, jak o bohaterce książki przeczytanej w dzieciństwie. Uważał się za dorosłego. W marcu kończył siedemnaście lat. Poważnie myślał o swojej przyszłości. O tym, że pójdzie na studia. O pieniądzach, jakie będą mu na to potrzebne. Nie chciał liczyć wyłącznie na pomoc rodziców. Jeśli wszystko dobrze się ułoży, dostanie stypendium, ale to jeszcze nie załatwia sprawy. Z koleżanek najbardziej podobała mu się Hanka. Nie szalał za nią, ale podobała mu się „obiektywnie". (Ostatnimi czasy często używał tego słowa.) Była przystojna, zgrabna, zdolna, dowcipna i szczera. Naprawdę szczera. Może nawet za bardzo.. Co w myśli, to na języku. Tak nie wolno,, jeśli człowiek chce do czegoś dojść. No,, ale ona miała lepsze warunki. Ojciec na pewno pomoże jej na studiach, wynajmie pokój... Podczas karnawału co tydzień tańczono w świetlicy. Hanka chętnie uczyła chłopców, bez tej nieznośnej kokieterii, która psuje często koleżeńskie stosunki. Nauczyła więc i Staszka. Póki była ślizgawka, jeździli razem na łyżwach. Zamknięcie lodowiska Staszek przyjął z całym spokojem. Ano trudno. Niedopa- 172 trzenie. Od Milicji należało zacząć. Nie żeby zapobiegła burdom, bo tego nie da się uniknąć w takich warunkach, ale żeby się nikt nie mógł przyczepić. Aleksander ma rację: trzeba mieć krycie. Kiedy koledzy narzekali na zmarnowaną robotę, na zepsutą zimę, powiedział tylko, że świat nigdy nie był rajem, a mimo to nie wolno siedzieć z założonymi rękami, bo do brzucha przyrosną. Układał właśnie plany. Nie sam, oczywiście, ale z Kurpielem i panem Heniem mechanikiem. Doszli oni do wniosku, że marnują się w pałacu i moce ciepłowni, i tereny, i siły robocze. A tak niewiele by trzeba, żeby je odpowiednio wykorzystać. Tylko w banku o pożyczkę się postarać i zbudować szklarnię. Dyrektorowi udzielono by jak nic kredytu, a już oni z pomocą instruktora technicznego i zaprzyjaźnionych budowlańców szklarnię by postawili. Dochód byłby, że hej! Trochę dla szkoły, trochę dla nich. Wóz by się nowy kupiło, bo ta nyska długo nie pociągnie, zresztą co to za samochód? Ciężarówka by się przydała z prawdziwego zdarzenia... Park można by ogrodzić, bramę zamykać. Między drzewami domki kempingowe postawić, w lecie stołówkę na pensjonat wykorzystać. Jarzyny i owoce byłyby z ogrodu, nowalijki... Kiosk by się postawiło z napojami... Henio ma siostrę, po co ma dziewczyna po knajpach się tułać, kiedy jest pierwszorzędną kelnerką? Kurpiel znowuż nie wie, gdzie zatrudnić córkę po 173 technikum ekonomicznym, przydałaby się na księgową w rozszerzonym przedsiębiorstwie... Przesiadywali wieczorami u instruktora technicznego i snuli te rozkoszne marzenia o świecie zasobnym, opływającym w forsę, stwarzającym każdemu możliwości zarobku i nagradzającym hojnie przedsiębiorczych ludzi. Wydawało im się, że wszystko to może spełnić się na terenie starego parku, pod opieką narwanego Morusa, więc na koniec przedstawili mu swoje propozycje. Przemyślane, wyliczone po dziesięćkroć na papierze. Obgadane na wszystkie strony. A on powiedział, że nic z tego. Nie wystąpi o pożyczkę. Nie zbuduje szklarni. Prowadzi bowiem szkołę, a nie przedsiębiorstwo dochodowe. Park jest zabytkowy, pod opieką konserwatora, nie wolno stawiać tutaj żadnych domów. Nie chce widzieć letników ani kiosków z napojami. Kiedy wszyscy wyszli z nosami na kwintę, Staszek sam jeden został z Morusem w gabinecie i prawdziwie zmarr twiony zapytał: — Skoro pan dyrektor nie chce wczasowiczów, to może przynajmniej zgodziłby się na szklarnię? — Za nic w świecie! — Ale dlaczego! Morus westchnął z pasją i chwyciwszy Staszka za ramiona potrząsnął nim z całej 174 — Zrozum wreszcie, że tu jest szkoła i tylko szkoła! Że mam w życiu to jedno jedyne zadanie: wychować was na mądrych i uczciwych ludzi! Staszek skinął głową, ale prawdę mówiąc, nic z tego nie zrozumiał. Bo co by Morusowi szkodziła jedna, niewielka szklarnia. Rozdział 15 Wiadomość o samobójstwie tej dziewczyny z Mickiewicza wzburzyła całe Ja-rzębno. Rezerwa, z jaką większość rodziców patrzyła na działalność Morusa, przerodziła się w jawną niechęć i dezaprobatę, nawet w oburzenie. Im kto mniej wiedział o pałacowej szkole, tym gwałtowniej ją potępiał. Miasto trzęsło się od plotek. Nikt nie śmiał bronić człowieka, którego obarczono odpowiedzialnością za śmierć uczennicy. Nim ją jednak pogrzebano, przyjechał z Warszawy jakiś dziennikarz i w poszukiwaniu sensacji wszczął na własną rękę dochodzenie. Wypytywał ludzi w sklepie, na przystanku Pekaesu, w knajpie. Dolało to oliwy do ognia. „Musi coś w tym być, jeśli mówi się już W stolicy" — powtarzano z ust do ust. „I tacy ludzie wychowują naszą młodzież" — dorzucano na zakończenie. Plotki te doszły, oczywiście, i do babuni. O dziwo, nie chciała im dać wiary. „Jak wam nie wstyd — powiadała sąsiadkom — szargać opinię kogoś, kto pewno wcale nie jest temu winien, że jakaś pod-fruwajka odkręciła gaz. Gdyby tak się przejmować obmową, przyszłoby każdemu się obwiesić, bo złe języki bez ustanku 176 Mimo woli powtarzała sobie wiersz Norwida: Coś ty Atenom zrobił, Sokratesie, Ze ci ze złota statuą lud niesie, Otruwszy pierwej?... (...) Każdego z takich jak Ty, świat nie może Od razu przyjąć na spokojne łoże, I nie przyjmował nigdy, jak wiek wiekiem, Bo glina w glinę wtapia się bez przerwy, Gdy sprzeczne ciała zbija się aż ćwiekiem Później... lub pierwej... Ten Norwid także był zdobyczą Hanki ze spotkań u pani Trzecieskiej. Grzegorz pięknie czytał u niej jego wiersze. Teraz, gdy kontakty z aktorką się urwały, w wierszach właśnie powracało echo tamtych rozmów i nastrojów, one podtrzymywały na duchu w godzinach zwątpienia, dając nadzieję, że raz zadzierzgnięte sympatie nie znikną bez śladu. Młodzież z pałacu wprawdzie była przekonana o tym, że Morus nie przyczynił się bezpośrednio do śmierci dziewczyny, niektórzy jednak zarzucali mu, iż zbytnio zadzierał z dyrekcją liceum Mickiewicza, niepotrzebnie odcinał się od niego i wprowadzał przesadną rywalizację. Nawet Hanka w rozmowie z Aleksandrem zacytowała, że „miłość trzeba siać jak złote ziarno, a kąkol nienawiści wyrywać i deptać nogami". Domagała się od niego, ni mniej, ni więcej, by za zgodą Morusa sprowadził kolegów z liceum na czwartkowe zajęcia popołudniowe i udostępnił im przystań nadrzeczną, gdzie zaczęto przygotowywać sprzęt do wiosennych spływów i gdzie prowadzono kursy żeglarskie. — Świetny pomysł! — zażartował Aleksander. — I chwila doskonale wybrana. Już widzę, jak rodzice tamtych spieszą powierzyć nam swoje pociechy. Przecież wszystko się zaczęło od wspólnego pobytu w Strzyżnie. — To był idiotyczny splot nieporozumień. Trzeba działać, a nie czekać, aż się wszystko jakoś zaklajstruje. Ty właśnie powinieneś... — Tylko nie takim tonem! — Przecież musimy przełamać utarte schematy... Poglądów i postępowania. Jeśli wystąpisz z takim wnioskiem w komitecie miejskim, zrobisz karierę. — Ryzyko za duże. — Zastanów się. Bez ryzyka nie ma wielkich zwycięstw. — Napuszczasz mnie po prostu. Mówisz nie swoim stylem. — Mówię o tym, co mi leży na sercu. Jeśli pozostawimy rzeczy ich naturalnemu biegowi, mogą nam Morusa wykruszyć. Nie z tego, to z innego powodu. A bez niego nasza szkoła weźmie w. łeb. — Tak ci na niej zależy?. — Owszem. — Dlaczego? i—Bo nie cierpię rutyny i cenię mądre 178 179 poszukiwania... Asekurantów mamy od groma... W jednym z pism literackich ukazał się reportaż o samobójczyni z Mickiewicza. Autor odciążał Morusa, wykazywał bezpodstawność stawianych mu zarzutów. Dziewczyna, jak pisał, była trochę niezrównoważona psychicznie. Plotki przepełniły tylko kielich goryczy. Głównym powodem desperackiego kroku był konflikt z rodzicami, którzy nie pochwalali wyboru jej serca, i wreszcie niewątpliwe stwierdzenie, że mieli rację. Zrobiło jej się wstyd, rozczarowała się, nie miała siły tego przeżyć. — Widzisz, kochaneńka — skomentowała to po swojemu babunia — kiedy ma się te naście lat, dzwonek dzwoni: ten albo żaden. Później, w dwudziestym roku życia: ten albo ten. A wreszcie, pod trzydziestkę, dźwięczy jak sygnaturka: byle jaki, byle siaki, byle był... Hanka miała za złe babuni niewczesne żarty. Problem samobójstwa omawiano właśnie w pałacu ze wszystkich punktów widzenia. Potulna zazwyczaj Wiesia wypowiadała się najostrzej: — Człowiek rtie ma prawa dobrowolnie rezygnować z życia, bo nie on je stworzył... Zostało mu ono dane... — Przez kogo? Przez rodziców? Nikt z nas się na świat nie prosił! — nie mniej gwałtownie ripostował Grzegorz. — Każdy może decydować o swoim losie. — Od czegóż wolna wola? — Taka decyzja to krzywda dla rodziców, dla społeczeństwa — obstawała przy, swoim Wiesia. — Skoro przez kilkanaście lat żyło się jego kosztem, trzeba mu się należycie odpłacić. Nie mówiąc już o matce, ojcu... — Może stwierdziła, że nie nadaje się do współżycia? Ze będzie dla ludzi ciężarem? — A człowiek nieuleczalnie chory? Czy też, twoim zdaniem, nie ma prawa skrócić sobie cierpień? To przecież akt odwagi z jego strony. — Albo tchórzostwo. Przynajmniej w wypadku tej dziewczyny. Listy, które zacytował ten reporter, były denne. Brać sobie takie rzeczy do serca to głupota. — Raczej dowód nieprzystosowania. — Albo chwili słabości... Dyskusjom nie było końca. Wreszcie Łucja podjęła ten temat na lekcji wychowawczej, co prawda — nie wprost. Przyniosła Życie Literackie, w którym zamieszczono rozmowę z doktorem Kazimie-. rzem Jankowskim, autorem książki pt. „Od psychiatrii biologicznej do humanistycznej". Grzegorz przeczytał wywiad głośno, wypunktowując ważniejsze, jego zdaniem, kwestie. — „Są ludzie słabsi i silni, w potocznym tego słowa znaczeniu. Ale ci ludzie słabsi też chcą być silni, a nie potrafią albo jest to obiektywnie niemożliwe. Pio-dzą się więc frustracje powodowane sła- 180 181 bością charakteru: poddanie się ambicji, zawiści, brak jasnych i prawdziwych kryteriów wartości. Są to sprawy, które każdy inteligentny człowiek powinien załatwić sam ze sobą. Zbudować swój własny świat, świat zasad, wartości i kryteriów przez siebie wybranych. Jeśli taki świat zbuduje i będzie mu wierny, jego szanse na uniknięcie psychicznych zaburzeń są o wiele bardziej prawdopodobne. Siła wewnętrzna człowieka bierze się stąd właśnie, z tej wierności wobec swojego własnego świata. Człowiek, który ma zaufanie do siebie, łatwiej znosi sytuacje trudne. Trudniej zapaść mu na choroby psychiczne. Wiara we własne siły jest często czymś kruchym. Aby ją utrwalić, trzeba rozpocząć jej zdobywanie jak najwcześniej. Podobnie z dyscypliną wewnętrzną. Rozwijać ją należy powoli i stopniowo, od najmłodszych lat. Gdy zaś się ją już zdobędzie, jest ona dla zdrowia psychicznego czymś bezcennym. Wczesne nabycie wielu umiejętności psychicznych i społecznych jest bez wątpienia warunkiem zdrowia psychicznego, obojętne, czy będziemy je rozumieli jako zdolność uzyskania indywidualnego powodzenia i szczęścia, czy też jako brak zaburzeń emocjonalnych... Krytycznym o-kresem życia człowieka jest przejście od roli dziecka do ról z lat dojrzałości. W tym czasie pojawiają się zaburzenia emocjonalne. Okr.es ten przypada na lata uniezależniania się jednostki od swojej ro- dziny i lata ostatniej fazy uczenia się i przygotowywania do zawodu. Konieczność działań profilaktycznych na terenie szkoły wydaje się oczywista. Tak samo jak szczepi się młodych ludzi przeciwko ospie czy heinemedinie, tak samo powinno się dokonywać profilaktyki psychicznej... opartej na specjalnych metodach psychicznego treningu umożliwiającego zaspokajanie wyższych potrzeb psychicznych. Można też wyrabiać wiele różnych umiejętności radzenia sobie w sytuacjach trudnych..." „Widać nie jestem inteligentna — myślała Hanka wlokąc się noga za nogą do domu — bo nie potrafię zbudować sobie własnego świata wartości, zasad i kryteriów. Nie umiem nawet powiedzieć, po co żyję ani co chciałabym w życiu osiągnąć. Ale czy ktokolwiek z moich kolegów ma już na to gotową odpowiedź? Może Aleksander, który marzy o władzy jako o wartości nadrzędnej. Może Rafał, chociaż on ze swoją obsesyjną ucieczką od ludzi wydaje się trochę stuknięty. Najpewniej Wiesia, która przejęła od rodziców zespół norm wypróbowanych przez pokolenia. Grzegorz dopiero tych norm poszukuje, A Staszek? Mimo że trafił w nowe dla siebie warunki, wydaje się najlepiej do nich przystosowany, najbardziej z nas wszystkich zrównoważony. Czego jednak pragnie, to zagadka". Przez kilka najbliższych dni przypatrywała się w milczeniu babuni, ojcu, Mary- 182 183 сіє, Łucji. Czym kierowali się w swoim postępowaniu, jaki cel postawili sobie w życiu? Ale te obserwacje nie doprowadziły jej do niczego. Cudze doświadczenia okazywały się nieprzydatne dla niej samej. Należało dokonać wyboru, popracować nad własnym światopoglądem i charakterem. Zapewne, pałacowa szkoła sprzyjała temu, lecz nie dawała gotowych recept. Pobudzała do myślenia, które, jak zapewniał wiszący na korytarzu plakat Studenckiego Teatru Satyryków, ma kolosalną przyszłość. Gdyby chociaż można było poważnie o tych sprawach z kimś pogadać! Ale z kim? Chyba jedynie z Grzegorzem. Niestety, Grzegorz nie oka-* zywał najmniejszej chęci do rozmowy, zdziczał albo był niezdrów, snuł się samotnie na przerwach między zajęciami, zbywając niechętnym mruknięciem nagabywania kolegów. Zaniedbał się też w nauce i nowe przedmioty wykładane .w drugim semestrze najwyraźniej mało go obchodziły. Matematyk zatrzymał go po lekcjach, żeby mu wbić do głowy bodaj minimum potrzebnych wiadomości, Hanka jednak usłyszała, jak przed drzwiami pokoju nauczycielskiego skarżył się Łucji, że Grzegorz po prostu nie uważa, nie potrafi zebrać myśli. Bo przecież był taki zdolny, miał umysł lotny i błyskotliwy. Hanka także straciła chęć do nauki. Świat wydawał jej się zbyt skomplikowany, zbyt niepojęty, aby go można było rozumem ogarnąć. Chwilami żałowała 184 nawet, że zapisała się właśnie do tej, a nie innej szkoły. Może w ogólniaku wszystko szłoby prościej. Może tamci z Mickiewicza mniej mięli problemów. Wspominała z rozrzewnieniem dawne dobre czasy, kiedy z ojcem mieszkała w hotelu robotniczym i miała przed kim się wygadać. Prawda, była wówczas młodsza... Gdybyż można na zawsze pozostać młodziutką dziewczyną, dzieckiem nawet! Jakże okrutny jest czas, który wszystko zmienia! Rozdział 16 Po generalnej próbie wieczoru literackiego, kiedy cały zespół zbierał pochwały, Grzegorz zaproponował, żeby raz jeszcze odwiedzić panią Trzecieską, podziękować jej i wręczyć kwiaty. Wszyscy przy-klasnęli, lecz nie mogli uzgodnić terminu, bo przed wyjazdem na zimowisko każdy miał jeszcze kupę zajęć. I tak zeszły ostatnie dni. Ponieważ jednak Grzegorz zostawał w Jarzębnie, poproszono go, aby poszedł do aktorki w imieniu zespołu. Cieszył się, że wreszcie będzie mógł z nią porozmawiać w cztery oczy, lecz zarazem odczuwał pewne skrępowanie, bo ta rozmowa musiała zasadniczo różnić się od poprzednich, prowadzonych w licznym gronie. Pora odwiedzin okazała się niefortunna. Pani Trzecieską była trochę zaziębiona i zdenerwowana listem, jaki otrzymała tuż przed przyjściem Grzegorza. Niecierpliwą dłonią rozdarta koperta leżała jeszcze na stoliczku przy sofie, gęsto zapisane kartki cienkiego papieru spadły na podłogę. Aktorka słuchała z roztargnieniem tego, co Grzegorz tak starannie sobie obmyślił, i nie zatrzymała go, gdy wyraził przypuszczenie, że jej przeszkadza 186 i może będzie lepiej, jeśli zostawi ją samą. Podziękowała za kwiaty, lecz nie zaprosiła go do siebie, jakby uważała znajomość za skończoną. Perspektywa opracowania spektaklu na Święto Kultury Staropolskiej w Łomży zdawała się jej nie nęcić. Grzegorz tłumaczył to sobie jej złym samopoczuciem lub przykrościami, które odrywały ją od spraw sztuki, bo nie chciał wierzyć, by tak łatwo zrezygnowała z dalszej współpracy z młodymi przyjaciółmi, z nim przede wszystkim. Tylokrotnie podkreślała, jak sobie ceni te kontakty, zachęcała go do pisania wierszy, prosiła, by je przyniósł — że wprost nie mógł pogodzić się z myślą o nagłej utracie swojej muzy. Wieczorem poszedł do kina, lecz wychodząc z niego nie pamiętał ani tytułu, ani treści filmu. Następne popołudnie spędził przed telewizorem oglądając program jak leciał. Trzeciego dnia umówił się z kolegami na brydża. Grał nieuważnie, partnerzy wymyślali mu od patałachów, z ulgą skończył ostatniego robra. Czuł się tak, jakby miał zachorować na grypę, zresztą i pogoda była marna, dżdżysta. Ostentacyjnie łyknął w kuchni parę aspiryn, żeby matka nie zapędzała go do pakowania. Za parę dni mieli się przeprowadzić do pierwszego w Jarzębnie wysokościowca. Skończy się palenie w piecach, będą mieli wszystkie wygody, łazienkę, gaz. Ale trzeba też będzie pożegnać wszystkie uroki życia na przedmieściu, 187, wśród sadów, za którymi ciągnęły się jakieś ugory, porosłe czarnym bzem i tarniną, gdzie Grzegorz ganiał od dziecka z kolegami. Trzeba oddać psa, trzymanego czasem na łańcuchu, a czasem łatającego wolno po całym ogrodzie, najwierniejszego towarzysza chłopięcych zabaw. Zostawi się nawet większość gratów. Ojciec już cd dawna trzymał w szopie zestaw mebli do nowego mieszkania. Regały, fotele, niziutki stolik, szafki kuchenne z laminowanych płyt. Grzegorz jakoś nie miał do nich serca, choć, oczywiście, rad był z tej przeprowadzki. Ojciec będzie miał blisko do bazy transportowej, gdzie od paru lat pracował jako dyspozytor. Matce wystarczy przejść przez ulicę, żeby znaleźć się w zakładowym biurowcu. W opinii miasteczka zamieszkanie w nowym bloku było miarą społecznego awansu. Miało ono jednak dla Grzegorza i ciemne strony. Z wysokościowca na ulicę Akacjową był szmat drogi. Nie można będzie ot tak, niby przypadkiem, przejść pod oknami pani Trzecieskiej, zerknąć, czy światło pali się w narożnym pokoju. Ani postać z jakimś kumplem po przeciwnej stronie jezdni rozmawiając o wszystkim i niczym, ale pilnie patrząc, czy aby między nie dosuniętymi zasłonami nie przesunie się znajoma postać. Pewno, że na upartego można tam dolecieć w pół godziny, ale czym umotywować swą obecność, jeśli spotka się kogoś ze znajomych? A spotkań tych uniknąć nie sposób. Zaraz 188 zaczną się pytania, domysły... Grzegorz wolałby zapaść się pod ziemię niż ujawnić swoje uczucia, których nie starał się nazwać ani określić. Była to dokuczliwa, nieznośna, wyniszczająca potrzeba widywania pani Trzecieskiej, rozmawiania z nią o poezji lub filozofii, nic więcej, na pewno nic więcej. Ale nie mogąc zaspo-' koić tej potrzeby Grzegorz czuł się po prostu chory, apatyczny. Nie miał nic do roboty w nowym mieszkaniu, najwyżej czasem mama posłała go po zakupy. Wakacyjny dzień się dłużył. Nie było ślizgawki. Książki przestały go pociągać. Ojciec wracał o trzeciej i opowiadał do znudzenia o tym, że znowu kilku kierowców zapiło, że nie zdążono naprawić wozów, że musiał puścić w kurs samochody niesprawne ze skacowanymi za kierownicą, bo dyrektor się piekli, plan nagli, jak nie Wykonają, to wszystkim obetnie się premie. Matka słuchała tego znanego monologu krążąc między jadalnią a kuchnią. Nigdy nie opowiadała o pracy, ale wychodziła do niej ochoczo, bo u niej, W księgowości, było zawsze ciekawie i przyjemnie. To właśnie tam toczyło się życie towarzyskie, tam miała swoje przyjaciółki, tam słuchała plotek i układała, kto, gdzie i kiedy „wypadnie po sprawunki" dla całej społeczności kobiecej. Dopiero w domu zaczynała naprawdę tyrać: wszystko było na jej barkach, gotowanie, sprzątanie, przepierki. Do wielkiego prania zaganiała raz męża, raz syna. Boże, 189 jak Grzegorz tego nie cierpiał! Czy nie można by oddawać bielizny pościelowej do pralni? A można, można, piekliła się matka, tylko ci ją podrą albo zamienią, zawsze giną lepsze sztuki, dostajesz cudze i szare jak święta ziemia. Póki ma siły, będzie prała w domu, po jej śmierci niech robią, co chcą. Wieczorem zasiadano przy telewizorze. Ojciec patrzył bez słowa, matka nauczyła się robić na drutach przy oglądaniu programu. Nie traciła więc czasu. Teraz, kiedy Grzegorz miał nareszcie oddzielny pokój, mógł się wynieść do siebie pod pozorem nauki. Ale nawet nie czytał. Rozmyślał nad życiem, które wydawało mu się nie do zniesienia. Zwłaszcza w niedzielę. Ojciec wstał późno, długo rozkoszował się kąpielą w łazience wyłożonej kafelkami. Matka po powrocie z wczesnej mszy pitrasiła niedzielny obiad. Przez trzy godziny zapach rosołu rozchodził się po całym mieszkaniu. Oczywiście, musiała zrobić domowy makaron. — Nie szkoda mamie czasu? — spytał Grzegorz. — Przecież można jeść fabryczny. — A można, można! — odpowiedziała popędliwie. — Tylko ojciec nie lubi. Tyle jego, że po tygodniu harówki podje sobie coś dobrego i o czasie. Spójrz, jakie cienkie niteczki. W ustach się rozpłyną. Ani porównać z kupnym, nawet czterojajecznym. Diabli wiedzą, czego tam dosypują do mąkis ISO Po obiedzie drzemka i dalsze wysiadywanie przed telewizorem. Do znajomych chodziło się tylko w wielkie święta lub na imieniny. Towarzystwo zasiadało przy suto zastawionym stole, jadło się i piło przez kilka godzin, prowadząc zawsze te same rozmowy, jakby odtwarzane z jednej płyty. Grzegorz myślał z zazdrością o siostrze, która od trzech lat studiowała w Warszawie. Szczęściara, wyrwała się w szeroki świat. Do domu wpadała rzadko, zawsze jak po ogień. I to tylko po to, żeby rodzice nadal łożyli na jej studia. Grzegorza uważała za szczeniaka, ucinała każdą próbę poważniejszej rozmowy. Nie spostrzegła, że nagle wydoroślał i na pewno więcej od niej przeczytał i przemyślał. IW świecie książek szukał odwetu za pospolitość życia. Jedynie wiedzą i oczytaniem mógł zaimponować kolegom pochodzącym z zamożniejszych domów albo synom wysoko postawionych rodziców. Nie to jednak skłaniało go do lektury. Była to najwyższa potrzeba jego duszy. Przynajmniej do tej pory. Bo teraz nade wszystko pragnął zobaczyć panią Trzecie-ską. Pierwszego dnia po feriach zimowych dowiedział się o kawale, jaki zrobiono Markowi. Ledwo się powstrzymał, by nie wykrzyknąć z oburzenia. Był pewien, że pani Trzecieska weźmie to sobie do serca i za nic nie zechce współpracować ze 191 szkołą, w której taka przykrość spotkała jej syna. Jedynie Grzegorz naprawdę rozumiał jej stosunek do Marka, choć nigdy z nią o tym nie rozmawiał. Całą miłość, wszystkie swe nadzieje skupiła w tym chłopcu, który w każdej chwili gotów byłby ją porzucić na pierwsze skinienie ojca. Nie cenił sobie jeszcze miłości, imponowało mu powodzenie, oszałamiała sława, nęciły dalekie podróże i miraże aktorskiej kariery. To, co mogła dać matka, wydawało mu się niczym w porównaniu z możliwościami ojca. Ubrdał przy tym sobie, że ona właśnie przeszkadza mu w zbliżeniu się do tamtego świata, nie wiedząc, że wszystkie zaproszenia ojcowskie były wynikiem próśb i zabiegów pani Trzecieskiej. Grzegorz domyślił się tego ze strzępów rozmów, z ironicznych aluzji. Sam będąc spragniony podróży i szerokiego horyzontu życia, w sytuacji Marka wybrałby tkliwość matki, przebywanie z nią pod jednym dachem. Opromieniał ją nimb cierpienia i nieszczęścia, które znosiła z u-śmiechem; budziła podziw swą inteligencją i subtelnością; czarowała kobiecością wyzbytą kokieterii. Miała własny sąd o książkach, kochała muzykę, w jej obecności pełniej brzmiał każdy koncert. Sprzyjała temu atmosfera jej pokoju nie zagraconego sprzętami, w którym najważniejsza była dobra akustyka. U niej po raz' pierwszy Grzegorz słuchał muzyki W skupieniu, siedząc na pozór bezczynnie, 192 ale wytężając i słuch, i rozum, i wyobraźnię. To całkiem co innego niż całodzienne obcowanie z bzyczącym radiem czy telewizorem, które są tylko źródłem dźwięków, lecz nie przeżyć psychicznych, jeśli nie poświęca się im należytej uwagi. W nowym semestrze cały program poświęcono naukom przyrodniczo-matematycznym i wiedzy o świecie współczesnym. Lekcje tego przedmiotu poprzedzone zostały wyświetleniem dwóch filmów. Na pierwszy ogień poszedł „Pieski świat", obrazujący społeczności, kontrasty i konflikty na naszym globie. Później pokazano film według Danikena, który przybyszem z kosmosu przypisuje rozwój ziemskiej cywilizacji. Wprawdzie uczeni zbijają wiele jego twierdzeń, ale też wielu problemów przezeń postawionych nie umieją przekonująco wyjaśnić. Skąd, na przykład, wzięły się ogromne, kamienne rzeźby łudzi czy bogów na Wyspach Wielkanocnych? Albo pasy startowe jakby dla statków kosmicznych w starodawnych, wysoko w górach położonych miastach? Były to sprawy pasjonujące; jeszcze przed miesiącem Grzegorz prym wiódłby w dyskusjach na ten temat. Ale teraz nie mógł wykrzesać z siebie ani iskierki zainteresowania. Czuł się po prostu chory. Parę razy zmierzył sobie po południu temperaturę: była całkiem normalna. Źle sypiał, mimo że wciąż był trochę senny. Budził się o trzeciej, czwartej nad ranem i rozmyślał, czyby nie napisać listu do 193 pani Trzecieskiej. Więcej, układał sobie jego treść. Z rana jednak dochodził do wniosku, że list taki byłby idiotyzmem. Ulgę znajdował jedynie w pisaniu wierszy. Oczywiście, z myślą o Muzie, choć na pozór nie mających z nią żadnego związku. Próbował form klasycznych, wzorował się na Puszkinie, którego liryki miłosne niegdyś tak pięknie recytowała pani Trzecieska. Później darł swoje utwory, przerzucał się na poetów najnowszych, pisał zawile o zniechęceniu do życia i marności cywilizacji. Może mu to nawet lepiej wychodziło, lecz takich wierszy nie mógł przecież ofiarować Muzie. Wracał więc do erotyków. Czytał wszystko, co w zakresie poezji miłosnej zgromadził dotąd w swojej biblioteczce. I stwierdzał ze zdumieniem, że dawniej czytane tomiki odkrywają mu teraz całkiem inny, znacznie bogatszy sens. Śnieg nagle stopniał, nastały dni niezwykle ciepłe jak na tę porę roku, roz-marznięta ziemia pachniała upojnie, w o-grodach na przedmieściu ludzie zaczęli pierwsze wiosenne prace. Grzegorz nie mógł się powstrzymać od spacerów na ulicę Akacjową. W ogrodzie pani Trzecieskiej nabrzmiewały pączki bzów. Czy nie za wcześnie? Czy nie zwarzy ich jeszcze przymrozek? W narożnym pokoju późno zapalało się światło. Dni były coraz dłuższe, zmierzchy błękitniały nad świeżo skopaną ziemią. Na dawnych ugorach, gdzie latem rosły lebiody i osty, założono ogródki działkowe dla pracowników zakładów metalurgicznych. Podziw budzili ci ludzie, którzy tu przychodzili po całym dniu roboty i kopali zajadle odłogiem dotąd leżące tereny. Pracowicie wybierali kamienie, układali je w kupy przy drodze. Grodzili płoty. Rozrzucali obór- . пік. Wreszcie ktoś zasadził pierwsze drzewka. Wierzyć się nie chciało, że się przyjmą na tym Dzikim Polu, że zaowocują. Grzegorz zachodził tam codziennie, szukając pretekstu, żeby przejść ulicą Akacjową. Ale te spacery zamiast ukojenia przynosiły mu tylko smutek i potęgowały, tęsknotę. Przecież wystarczyło zadzwonić do furtki, aby drzwi się otwarły. Pani Trzecieska była więc w zasięgu jednego gestu, jednego postanowienia, na które nie potrafił się zdobyć. Pisał wiersze. Dla Niej. Postanowił, że gdy ich zbierze więcej i przepisze na maszynie (tylko gdzie? u kogo?), pójdzie do Niej i poprosi o ich przyjęcie. Właśnie o przyjęcie, nie o uwagi lub ocenę. Wszel- ' ka krytyka dotknęłaby go do żywego. Nie chodziło tu przecież o literaturę, lecz o jego najskrytsze uczucia, których inaczej nie zdołałby wyrazić. Morus wezwał go do siebie na rozmowę. Spytał po prostu, czy nie mógłby mu w czymś pomóc, bo widzi, że Grzegorz czymś się dręczy. Jeśli to są sprawy domowe... Konflikty... To przecież znajdzie się na wszystko rada. ( 195 194 Grzegorz uśmiechnął się z przymusem, Nie, nic mu nie jest. To tylko przedwio-senne zmęczenie. Zmiana warunków mieszkania. Trudno mu się oswoić z życiem w wielkim bloku, tęskni do starego domku w ogrodzie, do widoku wyłażących z ziemi krokusów, pierwiosnków, irysów... Niemal wierzył we własne słowa. Morus jednak nie wydawał się przekonany. — Pokochałeś kogoś? — zapytał patrząc w uchylone okno, za którym zieleniała płacząca wierzba. Grzegorz westchnął, zwiesił głowę, ale nie zaprzeczył. Wtedy Morus powiedział jakby nieco za szybko: —- Bo widzisz, czas najwyższy zacząć przygotowania do Święta Kultury Staropolskiej w Łomży. Myślałem, że ty się tym zajmiesz. Ale masz takie zaległości we wszystkich przedmiotach, że nie śmiem cię prosić... Musiałbyś najpierw się podciągnąć... A nie wiem, czy stać cię teraz na to. Nie nalegam, proszę tylko, żebyś się nad tym zastanowił. Wpadnij do mnie za kilka dni... Będę czekał na twoją odpowiedź. — Mogę ją dać już dzisiaj — odparł cicho Grzegorz. — Bardzo chciałbym przygotować ten spektakl... — W chęci nie wątpię, lecz muszę mieć pewność, że nadrobisz braki w nauce. Nic mi dzisiaj nie obiecuj. Porozmawiamy za tydzień. Grzegorz niemal wybiegł ze szkoły. Nareszcie! Oto pretekst, żeby odwiedzić pa- 196 nią Trzecieską. Nawet jeśli się nie zgodzi reżyserować przedstawienia, porozmawia o nim z Grzegorzem. A może jednak się zgodzi? Albo zechce udzielać mu wskazówek? Powiedzmy: dwa razy w tygodniu... Przecież on nie ponosi żadnej odpo-. wiedzialności za kawał zrobiony przez kolegów. Nie był na zimowisku! O wszystkim dowiedział się po fakcie! Pełen nadziei poszedł o zmierzchu na ulicę Akacjową. Zadzwonił u furtki, choć w pokoju narożnym było ciemno. Długo czekał, zanim rozległo się ciche brzęczenie i furtka ustąpiła pod naciskiem dłoni. Na schody wyszła stara gospodyni. — Ja do pani Trzecieskiej! — oznajmił radośnie. — Pani nie ma. Wyjechała. — Dokąd? — Za granicę. — Na długo? — Chyba na długo. ' — Mógłbym prosić o adres? — Mnie go nie zostawiła. Może Markowi... Proszę go zapytać. Jest w domu. — Nie, nie, dziękuję. Do widzenia. Zawrócił ku bramce nie patrząc wcale na pierwiosnki, które bujnie kwitły po obu stronach ścieżki. Rozdział 17 Ta zima Była dla Aleksandra szczególnie ciężka. Przede wszystkim ze względów rodzinnych. Ojciec jego miał prowadzić proces od dawna zapowiadany i budzący w Jarzębnie zrozumiałą sensację. Chodziło o wielkie nadużycia w spółdzielni, na ławie oskarżonych znalazło się kilkunastu obywateli, z którymi mnóstwo osób utrzymywało bliskie stosunki towarzyskie. Już podczas długotrwałego śledztwa nie brakło interwencji, próśb i nacisków, ale dopiero gdy wyznaczony został termin rozprawy, prezes sądu co chwila otrzymywał telefony, znajomi i nieznajomi 'próbowali usposobić go życzliwie do oskarżonych. Ojciec Aleksandra był człowiekiem surowych zasad, słynął zresztą jako człowiek nieskazitelny, nie zamierzał więc ulegac niczyim sugestiom, choćby pochodziły z wysokich sfer Jarzębna. Proces ciągnął się dni kilkanaście i zakończył wyrokiem skazującym. Adwokaci wnieśli apelację. Zwycięstwo sprawiedliwości na tym etapie nie przyniosło wszakże sędziemu satysfakcji. Wiele osób odsunęło się od niego, po mieście krążyły plotki, że zostanie przeniesiony do innego miasta, nawet ktoś wysoko postawiony stwierdził 198 cierpko, że sąd przeholował z ostrością wyroku. Wpływy sędziego zmalały w ciągu paru dni. Aleksander obserwował to wszystko z bliska i ze zrozumiałym przejęciem. Mechanizm władzy, który dotąd pojmował w sposób nieco uproszczony, ukazał mu się teraz w całej grozie. O dziwo, przypatrywał się codziennej, nerwowej pracy ojca nie tylko ze zrozumieniem, ale jakby ze współzaangażowaniem, jak człowiek, który prędzej czy później zmierzy się z podobnymi trudnościami. Wstrząsnęła nim względność postaw i argumentów, przeraziło brzemię odpowiedzialności, stale wymagającej dokonania wyboru. Zrozumiał, że uniki i asekuracje dobre są tylko na niższych szczeblach działania. Im wyżej człowiek mierzy, im ważniejszych podejmuje się zadań, tym bardziej wystawia się na sztych i musi polegać na własnym rozeznaniu, na własnym osądzie ludzi i zdarzeń. Zajęcia szkolne w drugim semestrze dostarczały również materiału do przemyśleń na ten właśnie temat. Obok fizyki, matematyki, chemii, za którymi Aleksander nie przepadał, bo przychodziły mu z większym wysiłkiem aniżeli przedmioty humanistyczne, przybyła nauka o świecie współczesnym, prowadzona przez samego Morusa. Nie wykładał jej zresztą sam, reżyserował tylko spotkania z innymi wykładowcami, komentował ich prelekcje i podsumowywał burzliwe dyskusje, jakie 199 z reguły wybuchały po omówieniu poszczególnych zagadnień. Na pierwszy ogień poszły problemy de-mograficzno-biologiczne. Młody lekarz, od niedawna kierujący nowo powstałą w Ja-rzębnie poradnią planowania rodziny, przedstawił najgroźniejszą, jego zdaniem, bombę D, czyli niebezpieczeństwo wynikające z nie kontrolowanej rozrodczości homo sapiens, zwłaszcza w Azji, Afryce i Ameryce Południowej, gdzie przyrost naturalny jest znacznie wyższy niż przyrost żywności, mieszkań, stanowisk pracy i dochodu narodowego. Z sugestywnością najlepszej powieści fantastycznonauko-wej malował przypuszczalne trudności, jakie pojawią się za lat kilkadziesiąt, i pró-, bował ustalić, czy trudności te uda się przezwyciężyć. Mówił o paliatywach, o próbach ograniczenia liczby urodzin, o przymusowej sterylizacji, na przykład, i o skutkach, jakie stosowanie jej wywołało w Indiach. Wspomniał mimochodem o zmianie proporcji w składzie ludności świata, dokonującej się stale dzięki temu, że w zamożnych społeczeństwach zachodnich maleje liczba dzieci, natomiast wśród ludów Afryki i Azji rozrodczość wcale się nie zmniejsza. Zatrzymał się dłużej przy sprawie środków antykoncepcyjnych, twierdząc, że wprowadzenie ich na szeroką skalę przyczyniło się do rewolucji obyczajowej, do zwiększenia swobody erotycznej, a nawet — do osłabienia trwałości i znaczenia rodziny. 200 — A przecież — mówił z przejęciem gładząc nerwowo rudawą bródkę — powinno być inaczej! Gdyby ludzie korzystali z tej zdobyczy nauki racjonalnie, i to nie dla doraźnej satysfakcji, lecz dla dobra całego swego życia, można by utrzymać rozrodczość na optymalnym poziomie i zapewnić należyte warunki rozwoju przyszłych pokoleń. Co więcej, należałoby doprowadzić do tego, by potomstwo mieli jedynie ludzie zdrowi, bez nałogów, świadomi swoich rodzicielskich obowiązków i podejmujący się ich dobrowolnie. Jeśli nałogowym alkoholikom odbiera się prawo jazdy, to tym bardziej należałoby im odmówić prawa posiadania dzieci. Ale nie jestem zwolennikiem mnożenia zakazów i ścigania tych, co je przekroczą. Pragnąłbym natomiast żyć w społeczeństwie, które bez przymusu respektuje racjonalne normy postępowania, chociażby żaden stróż nie stał na ich straży. Wróćmy jednak do biologii. Kto wie, czy w niedługim czasie nie doczekamy się metody determinacji płci dziecka w łonie matki. Być może inżynieria genetyczna pozwoli kształtować cechy fizyczne i psychiczne płodu. Któż jednak miałby decydować o płci, wyglądzie i charakterze dziecka? Cóż to za potworna odpowiedzialność! Jakaż okazja do nadużyć! I do obrócenia największych odkryć przeciwko człowieczeństwu? Jeśli bowiem różnicom genetycznym odpowiadają pewne różnice w komórkowych układach enzymatycznych, jeśli, najogólniej 201 mówiąc, niektóre leki, pokarmy czy w ogóle substancje chemiczne korzystne lub obojętne dla jednych grup mogą być truciznami dla innych, to łatwo przecież stworzyć substancje „wybiórczo zabijające" i zastosować tę broń w czasie wojny. Carl Larsen przedstawił taką broń genetyczną na łamach „Military Review", wydawanego przez dowództwo amerykańskiej armii lądowej. „Agresor — pisał — może wywodzić się z populacji odpornej na środek obezwładniający, na którego działanie będzie jednak podatna populacja atakowana". Następną prelekcję z tego cyklu wygłosiła, ku powszechnemu zdziwieniu, panna Glicynia, nie opuszczająca dotąd swojego terenu, to jest kuchni, jej zaplecza i stołówki. Po raz pierwszy pojawiła się nie w białym fartuchu, lecz w granatowym kostiumiku z jedwabną kamelią w butonierce. Wyglądała na zmieszaną i niektórzy z chłopców zaczęli wymieniać kąśliwe uwagi pod jej adresem, ale panna Glicynia podniosła w górę lewą dłoń, jakby prosiła o głos, i uśmiechnęła się promiennie. — Kiedy byłam w Londynie — zaczęła — nie mogłam oprzeć się pokusie zwiedzenia światowych targów żywności, organizowanych w Olimpii, takiej okrągłej hali, podobnej do Hali Wolności we Wrocławiu, ale chyba większej i dwupoziomowej. Na parterze i na piętrze wystawcy z całego świata pokazują wszelkie smako- 202 łyki, urządzają pokazy potraw regionalnych, częstują, rozdają próbki, ulotki, reklamy, byle znaleźć nabywcę, który gotów jest dobrze zapłacić za rozkosze podniebienia. Wyborne mięsa, kilkaset gatunków sera, najwymyślniejsze kompoty, oliwki nadziewane papryką i migdałami, najprzeróżniejsze herbatniki, sosy, przyprawy, konserwy i świeże owoce czekają w takich ilościach, że po prostu traci się apetyt. A tymczasem pośrodku tej wystawy, w owalnym pomieszczeniu odgrodzonym od stoisk ściankami z lekkiego tworzywa, mieści się placówka Światowej Organizacji do Walki z Głodem. Na owych ściankach wiszą zdjęcia ludzi, którzy pomarli z wycieńczenia, dzieci o wzdętych brzuszkach i wychudzonych kończynach. Olbrzymie oczy spoglądają z wyrzutem. Na środku owalnego pomieszczenia stoi spora puszka z napisem: „datki na pomoc dla głodujących". W wagonach kolejki podziemnej, obok plakatu reklamującego najlepsze piwo (roześmiany, tęgi facet podnoszący w górę ociekający pianą kufel), widziałam również czarno-białe zdjęcia zamorka patrzącego z rozpaczą na ludzi sytych. U dołu plakatu napis: „Światowa Organizacja do Walki z Głodem" i numer konta, na które można składać datki. Przypuszczam, że wielu Anglików przekazuje na to konto drobne sumy i ze spokojnym sumieniem zajada pożywne śniadanie. Co do mnie, to ów plakat popsuł mi 203 cały pobyt w Londynie. Przy każdej witrynie, przy każdym straganie z południowymi owocami musiałam, wbrew sobie nawet, myśleć o ludziach, dla których nie starcza żywności. Stanowią oni przeszło dwie trzecie ludności naszego globu, a więcej niż połowa jej po prostu głoduje. W Indiach i wielu krajach afrykańskich człowiek otrzymuje przeciętnie około półtora tysiąca kalorii dziennie — o ile nie mniej! Co prawda, wedle obliczeń FAO, czyli działającej przy ONZ-cie Organizacji do Spraw Wyżywienia i Rolnictwa — istnieją na świecie możliwości przeszło trzykrotnego zwiększenia produkcji żywności. Trzeba by zagospodarować nieużytki. Martwe, zniszczone gleby zajmują na przykład połowę terytorium Iraku, osiemdziesiąt procent Ałgerii, dziewięćdziesiąt trzy Libii. Nie zawsze jednak tak było. Przed tysiącem pięciuset laty, w czasach Haruna al-Raszyda, Irak nazywano ziemią obfitości. Trzydzieści milionów ludzi żyło tam dostatnio. Dzisiaj osiem milionów nie może się wyżywić. Trzeba by również stosować wszędzie lepsze metody uprawy, przeciwdziałać erozji, zwalczać szkodniki, chor-oby roślin i chwasty. Obliczono, że szkody przez nie wywołane na polach kosztują ludzkość co roku około siedemdziesiąt pięć miliardów dolarów. Drugie tyle wynoszą szkody w czasie przechowywania i transportu płodów rolnych. A ile marnujemy sami? Nie uśmiechała się teraz. Jej bladoróżo- 204 wa twarz okolona puchem srebrnych włosów miała wyraz ostry, pełen troski. Ściszyła głos, jakby miała mówić o sprawach wstydliwych. — Wyrzucamy chleb, bo się nam ze-sechł, nie dojadamy naszej porcji zupy, ziemniaków czy jarzyn w stołówce, zostawiamy gdzieś ukradkiem drugie śniadanie, na które nie mieliśmy. ochoty, zapominamy w lodówce o kawałku sera czy resztkach wczorajszego obiadu. Nikt nie potrafi obliczyć tych strat. Marnujemy własne pieniądze, ale — jednocześnie — marnujemy jakąś cząstkę tego, co powinno przypaść w udziale innym. Może ktoś z was powie: co nas to obchodzi! Nikt nie ma prawa wtrącać się do tego, jak gospodaruję własnymi pieniędzmi. Otóż takie powiedzenie uważam za głęboko niesłuszne! Świat coraz bardziej staje się wielką wspólnotą. Każdy człowiek odpowiada za losy ludzkości. Dlatego też obżartuch opychający się ciastkami, żarłok łasy na tłuste potrawy nie tylko sobie samemu szkodzi, skraca sobie żywot (otyli żyją krócej, zawsze wam to powtarzam!), ale działa na szkodę innych, umniejsza skąpe zapasy żywności. My, Polacy, mamy fatalne nawyki jedzeniowe... Te zawiesiste sosy, zupy na zasmażkach, smażeniny na smalcu, słodycze przy każdej okazji... A przy tym wszystkiego za wiele, za wiele! Całe szczęście, że przynajmniej dziewczyny zaczynają dbać o linię... Byle w rozsądny sposób... A nie tak: dzień obżarstwa 205 i dzień głodówki... Albo cztery pączki zamiast obiadu... W tym swoim granatowym kostiumiku panna Glicynia przypominała trochę działaczkę Armii Zbawienia i kiedy indziej może by pobudziła Aleksandra do ironicznego uśmieszku, teraz jednak słowa jej padały na podatny grunt i znajdowały w nim nieoczekiwany odzew. „Każde działanie, na pozór mało znaczące — myślał — staje się częścią zjawisk ogólniejszych, obchodzących całą ludzkość. Każde głupstwo mści się w końcu na jego sprawcy". Był to, oczywiście, wniosek paradoksalny, krańcowy, ale przecież, na swój sposób, nie do odparcia. W tym mniemaniu umocnił Aleksandra inżynier Zawistowski z oczyszczalni ścieków w Jarzębnie, który mówił o ochronie środowiska, temacie tak ogranym, że z góry wywołującym ziewanie. Było jednak w tej prelekcji coś takiego, iż nikt w grupie nie ziewnął. Podobnie jak lekarz z Poradni Planowania Rodziny, inżynier Zawistowski ledwo przekroczył trzydziestkę, miał za sobą zagraniczne podróże, pracę swoją traktował niesłychanie serio i szukał w słuchaczach orędowników własnej sprawy. — Chciałbym dziś pomówić z wami o śmieciach — zaczął. — Ale nie o tych, które, pożal się Boże, turyści zostawiają w lasach i nad brzegami wód. Nie o tych papierach, puszkach i butelkach, jakże zresztą żałośnie wyglądających w miej- 206 scach naszego wymarzonego wypoczynku, ale o śmieciach, które zagrażają istnieniu ludzkości. Nie, nie ma w tym wcale przesady. Sprawa śmieci, jak pisał Iłowiecki w „Polityce", stała się na tyle groźna, że znalazła się w słynnym raporcie U Thanta. Sekretarz generalny ONZ zwrócił uwagę, że każdego dnia na obszarze Stanów Zjednoczonych wyrzuca się czterdzieści osiem miliardów puszek po konserwach (w większości nierdzewnych, zatem trwałych), dwadzieścia sześć miliardów butelek, trzydzieści milionów ton papieru, cztery miliony odpadków z tworzyw sztucznych, sto milionów opon i siedem milionów (!) wraków samochodowych. Amerykanie wydają rocznie cztery i pół miliarda dolarów na oczyszczanie miast. W Nowym Jorku zbiera się co dzień dwadzieścia tysięcy ton odpadków i ponad sto pięćdziesiąt pozostawionych na ulicach samochodów — i nie wiadomo co z nimi robić. Jeszcze kilka liczb, które nieźle uświadamiają rozmiary problemu: W tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym drugim roku Departament Zdrowia Stanów Zjednoczonych ogłosił, że na ziemię amerykańską wyrzuca się trzy i pół miliarda ton odpadków, a za dziesięć lat liczba ta się podwoi. Obywatele Anglii zrzucają ze swojej wyspy do morza co roku dziewięć milionów ton odpadków (w tym siedemset pięćdziesiąt tysięcy ton substancji trują- 207 tych). Japończycy muszą co dzień usuwać milion ton śmieci i odpadów przemysłowych. Na ich nie najrozleglejszych wyspach sytuacja zaczyna być dramatyczna. A jak jest u nas? W podwarszawskim Konstancinie, w lesie otaczającym sanatoria, widziałem zwały śmieci przemysłowych. Na drodze za Jeziorną leżały wywiezione z fabryki odpady telewizorów. Powiecie, że to wyjątek, że nam jeszcze śmiecie nie zagrażają w takim stopniu, jak krajom wysoko uprzemysłowionym. Zgoda. Dzisiaj. Ale co będzie za lat dwadzieścia? Nie ma innego wyjścia: trzeba te śmieci, bodaj częściowo, przetwarzać na surowce użyteczne. Widziałem takie próby w Szwecji, w osiedlu złożonym z wolno stojących wysokich domów mieszkalnych. Pod trawiastytn terenem rekreacyjnym znajdowała się przetwarzalnia śmieci, które dostawały się tam ze zsypów domowych, wcześniej już odpowiednio posortowane. Każda gospodyni domowa ma trzy pojemniki, jeden na odpadki organiczne, drugi na tworzywa sztuczne, trzeci na przedmioty metalowe. Każdy z pojemników opróżnia do innego kanału znajdującego się we wnętrzu zsypu. Pod ziemią dokonuje się spalania i przetwarzania wszystkich tych śmieci. Z uzyskanych tam materiałów można robić elementy budowlana (w Japonii wzniesiono już demy ze śmieci). Próbowano z odpadów organicznych produkować ropę naftową. Amerykanie wyhodowali mikroby żywiące się tworzywami sztucznymi. Anglicy wynaleźli tworzywa rozsypujące się po trzech miesiącach na proszek pod wpływem promieni słońca. Jednakże nie te śmieci naprawdę zagrażają naszemu istnieniu. O wiele niebezpieczniejsze są inne, niewidzialne, ale dające już znać o swoim istnieniu. Nieodpowiednio dawkowane nawozy sztuczne, środki ochrony .roślin, a zwłaszcza do niedawna za ósmy cud świata uważany proszek owadobójczy DDT, przenikają w głąb ziemi, dostają się do wody, ą z nią i— do ludzkiego organizmu. Instytuty naukowe w wielu krajach stwierdziły zależność niewątpliwą pomiędzy pewnymi dawkami DDT ą powstawaniem nowotworów złośliwych u zwierząt. DDT należy również do środków wywołujących mutacje... Udowodniona, że niewielkie nawet jego ilości wywoływały wynaturzenie genetyczne >u myszy i szczurów. Wprawdzie dzisiaj jeszcze ilość DDT w biosferze jest stosunkowo nieznaczna, jednakże trudno przewidzieć, jaki wpływ wywrze ona na przyszłe pokolenie, bowiem coraz większe ilości tej trucizny znajdują się w embrionach ludzkich, w mleku karmiących matek. W Polsce zaniechano stosowania DDT, ale na szesnastej konferencji FAO laureat Nobla, twórca „zielonej rewolucji", sam do.ktpr Norman Borlaug, wystąpił w obronnie DDT. Gdyby wyeliminować ten środek — powiedział w tysiąc dziewięćset 208 209 siedemdziesiątym drugim roku — „świat może uniknąłby zatrucia, lecz z pewnością uległby zagłodzeniu... W. przyszłości na pewno znajdziemy inne metody ochrony roślin, które w przeciwieństwie do chemicznej będą niegroźne dla człowieka, ale na razie takimi metodami nie dysponuje-тУ- (—) gdyby tylko w USA wyeliminować pestycydy z rolnictwa, plony spadłyby prawdopodobnie o połowę, zaś ceny żywności podskoczyłyby cztero- lub pięciokrotnie". Wiecie już chyba, że finał historii DDT jest najbardziej zaskakujący. Otóż ponad dwieście gatunków najgroźniejszych owadów, a także wiele grzybów, uodporniło się całkowicie na ten preparat. Mucha domowa, stonka ziemniaczana i przędziorek, niszczący nasze owoce, nic sobie nie robią z DDT. Co gorsza, pojawiły się nowe, groźniejsze mutanty malarycznych komarów, much przenoszących tyfus, pcheł nosicielek dżumy. Ale, choć wycofaliśmy z użytku biały proszek DDT, szczątki jego krążą w podskórnych wodach i zatruwają ludzi. Skoro mowa o wodach... Czytacie raz po raz o zatruciu rzek ściekami przemysłowymi. Płyną one do Bałtyku i rokrocznie zaopatrują go w szesnaście tysięcy fo-sfatów i w kilkadziesiąt tysięcy rodzajów innych trujących substancji. Szczególnie groźne są dla morza odpady produkcji kwasu fosforowego. Wkrótce pomiędzy otwartym morzem a strefą przybrzeżną 210 utworzy się bariera fosfogipsowa, nie dopuszczająca śledzi i innych ryb do stałych tarlisk przybrzeżnych. W wodach naszych rzek i mórz zmniejsza się stale zawartość tlenu. Pojawia się siarkowodór, zagrażający wyniszczeniem wszelkiego życia w morzu. Tak zwana zaraza oliwna niszczy co roku mnóstwo ptaków. Wielkie tankowce niosą ze sobą dalsze zagrożenie. Nie mówiliśmy jeszcze o innych złowrogich skutkach cywilizacji: o pyłach, dymach, spalinach, odpadach radioaktywnych. Najwyższy czas, aby pomyśleć nie o usuwaniu ich z otoczenia, lecz o takich technologiach, które uniemożliwiłyby ich powstawanie. Czy to możliwe? — spytacie. Możliwe, bo konieczne. Musimy znaleźć nowe źródła energii, skoro kończy się ropa naftowa, inne silniki samochodowe, inne metody produkcji. Stoimy u progu rewolucji przemysłowej. Kiedy po raz pierwszy usłyszałem te słowa z ust mego rówieśnika, inżyniera pracującego w wielkich zakładach chemicznych pod Manchesterem, uśmiechnąłem się sceptycznie i naraziłem tym na cierpką uwagę: „Kto w to wątpi, powinien od razu przejść na emeryturę. Przemysł, zwłaszcza chemiczny, to domena młodych. Pięćdziesięcioletni inżynierowie w ogóle są tutaj niepotrzebni. Brak im elastyczności. Zrutynizowali się i w myśleniu, i w działaniu. Niech idą do szkolnictwa, do dydaktyki. Bo w przemyśle i laboratoriach są zawadą". Stawia się tam na świeżo wyszkolone kadry. Na 211 wyobraźnię. Na morderczą pracowitość. Nie macie pojęcia, jakie cholerne tempo pracy narzucają człowiekowi! Kiedy u-skarżałem się na nie w rozmowie z moim angielskim kolegą, odpowiedział z przekonaniem: „Tylko rewolucja przemysłowa może uratować ludzkość od zagłady. Musimy wygrać wyścig z czasem, wynaleźć nowe możliwości zaspokojenia potrzeb podwojonej liczbie mieszkańców .naszego globu... Jeśli to się nię udą, ludzie zaduszą się, zatrują i wymrą z głodu albo też jak szczury ściśnięte w ciasnej przestrzeni pozagryzają się nawzajem". Z tych i wielu innych prelekcji wyłaniał się przed Aleksandrem niepokojący, skomplikowany obraz świata, w którym wszelka władza obarczona była brzemieniem wielkiej odpowiedzialności. Zarazem jednak inne przedmioty, matematyka, fizyką, chemia, nabierały wymiernego znaczenia, okazywały się niezbędne w każdym działaniu, w roztrząsaniu każdego problemu, podobnie jak organizacja pracy wykładana przez jednego z pracowników kombinatu, młodego ekonomistę, mającego za sobą staż w NRD iw — Japonii. To, co opowiadał o organizacji przemysłu japońskiego, zakrawało na fantazję. Popierał swoje wywody przezroczami, snuł opowieści z dwudziestego pierwszego wieku, który tam, na dalekich wyspach, już się narodził. Ale pd tych czarownych wizji wracał do spraw przyziemnych, mówił o organizowaniu sobie pracy; w idomu, 212 o wykorzystaniu czasu, o systemie kartotek, skoroszytów, odsyłaczy do książek i artykułów. Podobnie jak Morus twierdzi-, że riie wolno obarczać pamięci niczym, co nie jest niezbędne, trzeba natomiast wiedzieć w każdej, chwili, gdzie można odszukać potrzebną wiadomość. Uczył, jak prowadzić sekretariat, jak kierować zespołem, jak planować wykonanie zadań i kontrolować postęp prac, czego można oczekiwać od szefa i jakie wymagania stawiać podwładnym. Sprowadzało się to do podstawowych spraw, rzetelności, prawdomówności, wzajemnej życzliwości, liczenia się z czasem, ale wymagało pewnej dyscypliny, opanowania nastrojów i humorów, powściągnięcia języka i nerwów. Później przyszła kolej na bardziej skomplikowane zadania. Na przykładzie budowy kombinatu pokazał uczniom zasady organizacji pracy wielkiego przedsiębiorstwa. Węzeł kolejowy dostarczył dalszych tematów do rozważań. System aprowizacji w mieście, regionalna gospodarka energią elektryczną, wreszcie administracja okręgiem przemysłowym — były kolejnymi tematami naukowej organizacji pracy. Nadeszła wreszcie pora sprawdzianów Semestralnych. Tym razem każdy uczeń Otrzymywał inny temat i spędzał popołudnie w bibliotece, aby go opracować, korzystając jedynie z pomocy książek, roczników statystycznych, map5 i zestawień; Aleksander miał Odpowiedzieć na 213 pytanie: „Co byś uczynił, będąc sekretarzem komitetu wojewódzkiego partii, gdyby w twoim województwie wybuchła epidemia cholery. Podaj na jednej stronie maszynopisu zarządzenia, które musiałbyś podjąć. Oblicz, ile kosztowałyby środki zaradcze i jak wielkie straty społeczne wywołałaby ta epidemia, zakładając, że w ciągu tygodnia zmarłoby 100 osób, zatrudnionych w 18 różnych zakładach pracy". Nazajutrz rano Aleksander przedstawił swoje opracowanie kolegom. Morus przysłuchiwał się z boku dyskusji. Dopiero gdy nikt już nie zabierał głosu, wyraził własną opinię. Był na ogół zadowolony z propozycji Aleksandra, stwierdził jednak, że za wiele rzeczy skupić chce w swym ręku, za mało polega na zespole. — Najlepszym kierownikiem jest nie ten, kto chce wszystko zrobić za innych — powiedział — ale ten, kto potrafi rękoma innych przeprowadzić swoje zamierzenia, zostawiając im wszakże tyle samodzielności, aby mogli z pracy czerpać satysfakcję. — Teoretycznie ma pan rację ■— burknął Aleksander. — Ale w praktyce... Morus spojrzał nań z uśmiechem, który, jak się później okazało, nie wróżył nic dobrego. Pomysł Hanki, aby kolegów z Mickiewicza wciągnąć w orbitę zajęć pałacowych, przysporzył bowiem Aleksandrowi nowych kłopotów. Dyrektor wprawdzie wyraził zgodę, lecz pod warun- 214 kiem, że Aleksander zajmie się klubem wodniaków, a zwłaszcza młodszymi kolegami, którzy zapiszą się dopiero na kurs żeglarski. Decyzja Morusa wydawała się całkiem naturalna i usprawiedliwiona. Po wyjeździe Rafała Aleksander miał największe kwalifikacje po temu, żeby pokierować klubem. Nie uśmiechało mu się jednak prowadzenie zajęć dwa razy w tygodniu, i to ze smarkaczami. Kiedy ma się lat osiemnaście, traktuje się piętnastolatków jak smarkaczy. Zdawał sobie świetnie sprawę, że trudno będzie utrzymać ich w ryzach i przyuczyć do porządnej roboty. W żeglarstwie nie może być żadnej lipy. Wszystko trzeba robić akuratnie, precyzyjnie. A te chłopaki rwą się do pływania, lecz mało który chce ślęczeć nad łodzią, którą przed sezonem należy pięknie wyrychtować. Staszek otrzymał łatwiejsze zadanie, bo opiekę nad kolegami, którzy przyjdą na kurs samochodowy. Morus słusznie się domyślił, że prawo jazdy będzie największą pokusą dla tych tam z Mickiewicza. Na wykłady o sztuce ledwie kilka dziewcząt się zgłosiło, a i te przychodziły nieregularnie. Staszek miał do czynienia z dużą wprawdzie grupą, ale samych starszych chłopców, którzy dobrze wiedzieli, czego chcą. Zresztą pan Henio, instruktor mający uprawnienie z LOK-u, takim był dla wszystkich autorytetem, a nawet postrachem, że Staszek spokojnie działał w je- 215 go cieniu, nie narażając się na konflikty; i nie tracąc czasu, bo mieszkał przecież W pokoiku nad garażem. Trochę pomagał instruktorowi objaśniając chłopcem budowę silnika, więcej jednak sam majstrował, bo' zawsze trochę się nazbierało napraw, jak nie szkolnych, to sąsiedzkich, ludzie nieraz prosili o przysługę, Morus na to patrzył przez palce rad, że uczniowie mają dodatkową praktykę. Do czego, jak do czego, ale do warsztatu samochodowego nikogo nie trzeba było zaganiać. Aleksander był pewien, że Staszek ha tych naprawach zarabia, w czym nie widział ostatecznie nic złego, ale i chwalić takich praktyk nie zamierzał. Złość go brała, że gdy Staszek ma robotę pod nosem, on sam musi drałować z domu na drugi koniec miasta do przystani. Pogody nastały przykre, wietrzne, dżdżyste, nim człowiek doszedł nad rzekę, przewiało go na wskroś. Trudno się dziwić, że i humor nie dopisywał, i cierpliwości dla szczeniaków brakowało. Nie chciał się przyznać samemu sobie, iż to ciągłe dłubanie przy łodziach nie dawało mu wcale satysfakcji. Co innego,- kiedy w ubiegłym roku pracowali tylko we dwóch z Rafałem, snując marzenia o dalekich wyprawach albo gadając o sprawach istotnych, a co innego teraz, kiedy w szopie hałas i tłok był nieludzki, narzędzia nikły spod ręki, należało wszystkiego pilnować, wszystkich pouczać, być instruktorem, wychowawcą i niańką w jednej osobie. Brak czasu osłabiał Więź 216 z komitetem miejskim. Aleksander znalazł się trochę jakby na uboczu, o paru zagraniach sekretarza dowiedział się ód osób trzecich, przestraszył się, że Morus umyślnie odstawił go na boczny tor. Urażona ambicja, rozżalenie, zwykła złość wywołana znużeniem kazały chłopakowi surowo ocenić postępowanie dyrektora. — Mów, co chcesz — powiedział kiedyś Hance. — Ale nasz stary to prawdziwy u-topista. Chciałby, żebyśmy ze szkoły średniej wynieśli taki ogrom wiedzy, który trudno opanować podczas studiów wyższych. Zresztą te wszystkie nauki o świecie współczesnym są jakby na wyrost. Nie pasują wcale do naszego życia w Jarzęb-nie. Naukowa organizacja pracy! A przecież każdy widzi, eo się dzieje na płacach budowy. Przestoje, fuszerki, bałagan, popijawy... — Właśnie dlatego! — zaperzyła się Hanka. — Morus na to się nie godzi! Chce nas uwrażliwić, pokazać, że może być inaczej, że nawet musi być inaczej, jeśli chcemy dotrzymać kroku szybko rozwijającym się społecznościom... — Brak ci zmysłu krytycznego. To zrozumiałe. Dziewczyny zawsze skłonne są do uwielbiania kogoś. A mnie ten Morus po prostu śmieszy. Przez tydzień udawał, że Hanki nie dostrzega, czym ona wcale się nie przejmowała i to go jeszcze bardziej drażniło. Wreszcie, jak gdyby nigdy nić, poczęstowała go kiedyś połową drugiego śniada- 2І7 nia. Akurat tego dnia nic nie wziął z domu do jedzenia i po prostu skręcało go z głodu. Spałaszował więc i bułkę, i jabłko. Po tym nie wypadało już się gniewać. Zresztą chciał ją zaprosić na swoje urodziny. Nigdy dotąd nie urządzał w domu prywatek. Ale osiemnaste urodziny, dojście do pełnoletności — to jedyna w życiu okazja. Chciał ją wykorzystać dla umocnienia swojej pozycji w szkole i w komitecie. Postanowił zaprosić niewiele osób według starannie dobranego klucza. Każdy z gości musi coś reprezentować, musi należeć do elity. Hance wyznaczył szczególną rolę — organizatorki wszystkich gastronomicznych przygotowań. Niech kupi, co potrzeba, niech porobi kanapki, niechaj ładnie nakryje. No i niechaj liczy się z pieniędzmi, bo ojciec wyasygnował na te cele kwotę nader skromną. Wcale nie był zadowolony z projektu tej zabawy. — Czy nie mógłbyś jej odłożyć do wiosny? — spytał. — Taki jestem teraz zmęczony, tyle mam pracy i kłopotów... A tu zamęt w domu... — Nie będzie żadnego zamętu — obiecał Aleksander. — Spotkamy się o szóstej, rozejdziemy o jedenastej. Wypijemy tylko trochę wina, potańczymy przy adapterze... — Potańczycie? — sędzia rozejrzał się po ciasnym mieszkaniu. — Tutaj? — Meble wystawi się do drugiego pokoju.... 218 Ojciec zacisnął wargi. Udał, że czyta gazetę. Trudno, raz w życiu ma się te osiemnaście lat! Nie należy ulegać sentymentom, roztkliwiać się nad humorami rodziców. Trzeba dbać o własne sprawy. A więc zaprosić odpowiednich gości... Hanka zgodziła się bez entuzjazmu, jakby robiła uprzejmość, że przyjdzie na prywatkę. — Kogo zapraszasz z naszej grupy? — spytała niedyskretnie. — Grzegorza, Romka, Gosię... — wycedził urażony jej wścibstwem. — Staszka też?. — Nie. — Dlaczego? Przecież tyle rzeczy robicie razem. — On jest w młodszej grupie... Zresztą... — Zresztą co? Wzruszył ramionami. W pierwszej chwili nie wiedziała, jak na to zareagować. Czy miał obowiązek zaprosić Staszka? Czy Staszek dobrze by się czuł w jego domu? Ale to już inna para kaloszy. Mógłby odmówić. Brak zaproszenia na pewno odczuje jako towarzyską dyskryminację. No cóż, nie należy do szkolnej śmietanki, przynajmniej w mniemaniu Aleksandra. Czy jednak ona w tym układzie powinna pójść na te urodziny? — Wiesz — powiedziała po namyśle. — Ja chyba do ciebie nie przyjdę... — Bardzo żałuję. Zabrzmiało to zdawkowo i oschle, choć 219 odpowiadało prawdzie. Aleksander nie tylko potrzebował Hanki, ale ją naprawdę lubił, imponowała mu swoją prostolinijnością, werwą, otwartą postawą wobec ludzi. Zawsze była duszą towarzystwa. Jeśli jednak nie chce przyjść —■ to trudno. Błagać jej nie będzie. Domyślał się, że odmówiła ze względu na Staszka. Czyżby się w nim kochała? Niemożliwe! Nie był wcale atrakcyjny! Jak zwykle wystąpiła w obronie uciśnionych. Typowo kobieca cecha. Traktując ją W ten sposób bagatelizował nie tylko jej racje, lecz i własfte wątpliwości. Nie wolno się rozpajęczae. Jeśli ta prywatka ma mieć w ogóle jakiś sens, jeśli ma umocnić pozycję i podkreślić dojrzałość, powinni przyjść tylko ci, na których mu zależy, ci, którzy się Uczą. I tu spotkał go nowy zawód. Sekretarz komitetu miejskiego organizacji młodzieżowej odmówił stanowczo. Czyżby ze względu na ojca Aleksandra? Chyba nie... A jednak? Nie zadał sobie nawet trudu, żeby znaleźć jakiś wiarygodny pretekst. Po prostu nie i koniec. Aleksander znalazł się w impasie. Może by zrezygnować z całej tej imprezy? Ale wśród kolegów krążyły już o niej plotki, wypytywano się nawzajem, kto został zaproszony, a kto nie. Trudno byłoby się wycofać ż honorem. Tracił panowanie nad sytuacją. Zajęcia w klubie odbierały mu czas na naukę, ledwo nadążał w odrabianiu lekcji. Czuł, że powinien bardziej przysiedzieć fałdów nad fizyką i matmą, ale wracał skonany do domu. Widok ojca siedzącego do późna przy biurku nad stosem akt przygnębiał go jeszcze bardziej. Jak to się działo, że dawniej, za lat dziecinnych, częściej roz<- , mawiał z ojcem, znajdował z nim wspólny język, a teraz dzieliła ich jakby szklana szyba i poczucie przejmującego chłodu? Czyżby miał ojcu za złe, że dobrowolnie na_ raził się opinii, że przestał być powszechnie uznawanym autorytetem? Skądże znowu! Był przecież dumny z jego prawości... Chociaż... Tak, to prawda. W chwilach przygnębienia miał żal do ojca, że nie potrafił zręczniej rozegrać swojej partii, Ale czy w ogóle można ją było lepiej rozegrać? Zdarzają się przecież sytuacje, w których nie ma dobrego wyjścia. Kompromis, układność nie zawsze prowadzi do zwycięstwa. Wręcz przeciwnie! ф tych wszystkich sprawach nie miał z kim pogadać. Unikał rozmów na osobiste tematy, żeby nikomu nie dostarczyć argumentów przeciwko sobie, argumentów, które można by wykorzystać w niesprzyjających okolicznościach. Jedynie do Hanki miał pełne zaufanie, mógłby przysiąc, że ona nigdy nikogo nie skrzywdzi. Choć i to pewnie złudzenie, wywołane sympatią dla niej. Czy tylko sympatią?; Czy nie darzył jej głębszym uczuciem, graniczącym z przyjaźnią i kochaniem? „Co znowu! ^-—obruszył się w duchu. — [Tego mi tylko brakowało! Człowiek musi 220 221 polegać tylko na samym sobie! Trzeba wyrobić w sobie hart i siłę woli". Były to jednak puste słowa. Potrzebował bratniej duszy, kogoś, przed kim mógłby się wyżalić i roztkliwić, a to, że „trzymał fason", kosztowała go wiele wysiłku i nie przydawało się na nic. Czuł się pusty, wewnętrznie pusty, jakby wypalony ogniem ambicji. Na kilka dni przed urodzinami Aleksandra sędzia miał zawał serca, nie nazbyt wprawdzie groźny, lecz wymagający dłuższego pobytu w szpitalu. Szczerze tym poruszony Aleksander stwierdził jednak, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, i odwołał zaproszenie na prywatkę. A później, w pustym mieszkaniu, wyrzucał sobie gorzko oschłość serca i cynizm. Omal nie zapłakał nad własną marnością. Chciał przecież być inny, lepszy, szlachetniejszy. Chciał pokierować ludźmi dla ich prawdziwego dobra. Tylko skąd czerpać siłę, czym się kierować w życiu, skoro wszystko bywa względne, zawiłe, niejednoznaczne? Nazajutrz nie poszedł do klubu, wymówiwszy się koniecznością odwiedzin w szpitalu. Zabawił tam zresztą krótko, bo tylko porozmawiał z lekarzem. Chorego nie wolno było jeszcze odwiedzać. Przed bramą szpitalną spotkał Hankę. Dziwne, co mogła robić w tej dzielnicy... — Jak tam? — spytała bez wstępów. — Co ci powiedzieli? __ Najgorsze pierwsze trzy dni... Ale lekarze są dobrej myśli... __ Wracasz do domu? Możemy iść razem. '■ — Fajnie. — Wiesz, myślałam właśnie, że ludzie nieraz gonią za czymś, co im się wydaje strasznie ważne, a nagle jakiś fakt ukazuje nieważność ich wysiłków... Nie wiem, czy mnie rozumiesz... — Tylko skąd mieć pewność, co jest naprawdę ważne? — To, co nas przerasta, co tkwi poza nami... — Jesteś niepoprawną idealistką. — Chciałeś powiedzieć: głupią, senty~> mentalną dziewczyną! — Nie, Hanko. Objął ją ramieniem i szli tak przez chwilę w milczeniu. Mżył przedwiosenny deszcz, zapach mokrej ziemi bił z pobliskich ogrodów. — Ja ci czasem zazdroszczę — powiedział cicho Aleksander. — Masz w sobie jakąś miarę, jakieś wyczucie czy intuicję... Nie potrzebujesz nawet myśleć, żeby wiedzieć, co trzeba zrobić w danej sytuacji... , — Zdaje ci się. Często robię głupstwa! — W każdym razie nieszkodliwe. — No to może... poszlibyśmy dzisiaj do kina? — Świetnie! Sto lat nie byłem w kinie! Wysunęła się z jego objęcia, przyspieszyła kroku.. 222 223 — Chodźmy prędzej, bo stracimy kronikę. — Mała szkoda, krótki żal. — Ja tam lubię obejrzeć wszystko. Nawet reklamy. nr Pedetu w Jarzębnie? в» A choćby toto-lotka! Roześmieli się oboje. I nagle świat ukazał im swe łagodniejsze oblicze. \ Rozdział 18 Nic tak nie raziło Staszka, jak widok frontowej ściany pałacu, podpartej z obu stron żerdziami i opatrzonej tabliczką: „Zabytek kultury narodowej znajdujący się pod opieką..." Jak mówił Kurpiel, pałac ten, zniszczony podczas działań wojennych, nadawał się jeszcze w latach pięćdziesiątych do odbudowy, ale i ludzie rozkradli z niego, co się dało, i czas dokonał swego. Konserwator widząc postępujące dzieło zniszczenia nakazał ogrodzenie ściany barierką i umieszczenie innej tablicy, ostrzegającej przed zbliżaniem się do muru, który groził zawaleniem. Nikt zresztą z tym się nie liczył, ponieważ obok niego wiodła ścieżka, skracająca drogę z nowego osiedla do dworca PKS-u. Morus wściekał się wprawdzie, że obcy ludzie włóczą się po parku, należącym do szkoły, ale nic poradzić nie mógł. I oto podczas kwietniowej wichury ściana pałacowa zwaliła się wreszcie sama, w nocy, nikomu nie czyniąc krzywdy. Na miejscu kiasycystycznego gmachu wzniesionego przez Ty Imana leżała tylko kupa cegieł, szczątki potrzaskanych kolumn i kilka pokruszonych postaci, które niegdyś zdobiły fronton pałacu. Z okien 225 15 — Czy to jest kochanie szkoły otworzył się natomiast widok na rozległy gazon i piękną grupę drzew na jego skraju. Morus powiadomił kogo trzeba, Kurpie! z panem Heniem obejrzeli dokładnie rumowisko, podzielili się uwagami ze Staszkiem, on zaś, zebrawszy w garść całą odwagę, poprosił dyrektora o rozmowę. — Teraz już jasne, że pałacu odbudować się nie da — stwierdził ze skrywaną uciechą. — Zresztą po co? Nam tu czego innego potrzeba. Internatu. Tak, panie dyrektorze. Internat jest konieczny dla takich uczniów jak ja. Bo niby jak mają korzystać z dobrodziejstw tej szkoły? Trudno o stancję, złe na niej warunki a drogo. Więc trzeba wybudować internat na miejscu dawnego pałacu. Nowoczesny, z wszystkimi wygodami, pokoje muszą być małe, dwuosobowe, żeby zapewnić dobre warunki do nauki. — Pomysł świetny, lecz niewykonalny — uśmiechnął się Morus. — W ciągu najbliższej pięciolatki mowy nie ma o wstawieniu takiej inwestycji do planu. — To się ją wstawi do planu następnej pięciolatki — odparł Staszek z niezmąconym spokojem. — Ale w tym celu trzeba zacząć już dzisiaj działać. Przygotować teren, zmobilizować czynniki społeczne, sporządzić dokumentację, zgromadzić środki finansowe... — Jednym słowem, dajesz mi nowe zadanie? — Nic podobnego! Przychodzę z kon- 226 kretną propozycją. W czynie społecznym sami rozbierzemy to rumowisko, a uzyskaną cegłą naprawimy mury; okalające park. Nikt już nie będzie włóczył się po naszym terenie. Zapewnimy w zimie bezpieczeństwo na lodowisku. Można by przy bramie postawić stróża i pobierać bilety; • wstępu od tych, co przychodzą na ślizgawkę... — To dalsza sprawa. — Powiedzmy. Zresztą mniej ważna. Bo najważniejsze są środki. — Na co? — Na budowę internatu. Mamy idealne warunki jego utrzymania. Własny; ogród, warzywa, owoce... — Tylko wciąż nie widać kredytów na budowę. — Nie będzie ich potrzeba, jeśli pan dyrektor zgodzi się, żebyśmy zbudowali... — Szklarnię? — Jeśli już nie szklarnię, to przynajmniej namioty z folii. Można w nich z powodzeniem uprawiać na sprzedaż i goździki, i chryzantemy... Na Zaduszki, przede wszystkim. A koszt namiotów mniejszy od budowy szklarni, na którą zarobilibyśmy^ z czasem. — Ty ciągle swoje... — Ależ nie, panie dyrektorze! Rozumiem, że nie chciał pan organizować tutaj ośrodka wczasowego. Może i słusznie. Ale internat? Nieodzowny dla szkoły internat? Zwłaszcza że zabytku już nie ma i nic nie stoi na przeszkodzie.... 227 — Zapominasz, że i park nasz jest zabytkiem chronionym... — Tak samo jak pałac! Przecież tu nikt nie dba o drzewa, nie leczy ich, nie wycina krzaków, które w końcu wszystko zagłuszą. — Nie mam funduszy... Ani ludzi... — Ja wiem. Ale można by zmienić ten stan rzeczy. Potrzebna jest tylko forsa i gospodarska ręka. — Zdaje ci się, że dochody zapewnisz ze szklarni... A fachowców? Skąd ich tutaj weźmiesz? — Ja już postanowiłem. Pójdę do Wyższej Szkoły Rolniczej i, jeśli pan dyrektor pozwoli, zajmę się tym całym obiektem. Szklarniami, parkiem, ogrodem warzywnym... — Zlituj się, chłopcze! — Morus omal nie wybuchnął śmiechem. — Toż to plany zakrojone na całe lata! — A pan, panie dyrektorze, układając program naszej szkoły i system naszego wychowania, czy nie planuje pan na lata z góry? — Jestem od ciebie dużo starszy, mam doświadczenie... — W pewnym zakresie. Ja też mam trochę doświadczenia życiowego. Zresztą robotę w ogrodzie prowadziłby teraz głównie Kurpiel, póki nie nauczyłbym się więcej od niego. Ale już tego lata będę mu pomagał. I z każdym rokiem więcej. — Co cię do tego właściwie skłania? — Każdy chce znaleźć sobie miejsce. 228 Ja na gospodarkę nie mam po co wracać. Tu miałbym pełne ręce roboty. Zbudować coś od podstaw, to wielka satysfakcja. Panu potrzebny jest taki pomocnik jak ja. Odciążyłbym pana od tych spraw, które panu nie leżą. A ja miałbym w panu szefa, któremu można ufać, z którym, jak to powiadają, można i konie kraść... — Jeśli mowa o kradzieży... — To tylko żart. — Posłuchaj, Stachu. Z tego, coś mi powiedział, widzę jedynie możliwość naprawienia muru. Bardzo by mi na tym zależało. Czy jednak zdołasz zmobilizować chłopców do tej roboty? — Oczywiście, że nie, jeśli nie pokażę im większych perspektyw. Wszyscy już przywykli do tych wyrw w ogrodzeniu, prawie nikogo to nie razi, chociaż każdego gospodarza serce boli, kiedy widzi ogród rozgrodzony, a co dopiero park zabytkowy, pomnik przyrody, jak pan dyrektor powiada. Jeśli jednak powiem chłopakom i o szklarniach, i o internacie —- na pewno wezmą się do roboty. Bo dojrzą w tym coś wielkiego, pomysł na niezwykłą skalę. Nie lubimy łatwizny, panie dyrektorze. Im rzecz trudniejsza... — Polacy lubią porywać się z motyką na słońce. ■— My najwyżej z motyką na... grządki. — Założysz mi tutaj technikum ogrodnicze. — A gdyby nawet? Z czasem, obok szkoły; z użytkowaniem wspólnego іїі- 229 tematu i tych naszych wszystkich warsztatów?, — Widzę, że fantazja cię ponosi. Zacznijmy od muru. — Dobrze, ale na moich warunkach. — Muszę o tym pomyśleć. — Byle nie za długo. Wiosna już, trzeba przed wakacjami... Taki czyn społeczny zrobiłby szkole dobrą opinię. I u władz, i w mieście. Bo nas traktują trochę jak paniczyków, pięknoduchów... — Ile ty masz lat, Staszku? — Osiemnasty. — Przez te pół roku zmieniłeś się nie do poznania. — Nabrałem tylko odwagi. Trafiłem na lepsze warunki... Dlatego właśnie... — Zgoda! Pogadamy o tym po Wielkanocy. Sprawa jest zbyt poważna, żeby ją przesądzić bez namysłu. Ale wdzięczny ci jestem za inicjatywę. Do ponownej rozmowy doszło jednak znacznie prędzej, gdyż naprawa muru okazała się konieczna w trybie pilnym. Którejś nocy ukradziono z terenu szkoły stos desek. Milicjanci obejrzeli miejsce kradzieży, przeprowadzili rozmowy z personelem, ale złodzieja nie wykryli, desek nie odzyskali. Całą winą obarczyli Morusa. — Dziwić się trzeba — stwierdził sierżant Ćwiek — że to dopiero pierwsza kradzież. Mur w tylu miejscach uszkodzony, stróża nie ma... Każdy może tu przyjść jak do lasu. Staszek spotkał dyrektora koło warsztatów stolarskich i bez żadnych wstępów powiedział: — Mur można by naprawić w ciągu dwóch tygodni. Każdy z naszych uczniów oczyści sto cegieł z rozbiórki. Rozwieziemy je na miejsce, to znaczy do każdej wyrwy odpowiednią ilość. — Czym rozwieziecie? — Stryj Kurpiela ma tu niedaleko gospodarkę. Pożyczy nam wóz i konia. — Za darmo? Bo ja nie mam na to pieniędzy. — Śpiewać darmo boli gardło. Szkoła się zobowiąże do pomocy w zbiorze malin. Dziewczęta do tego najlepsze, a murować ogrodzenia nie będą. Już mówiłem z nimi. Zgadzają się. — To teraz. A jak przyjdą wakacje, to połowa z nich nawali. — Wziąłem pod uwagę. Nawet trzecia część uczennic wystarczy, żeby maliny zebrać w porę. Wie pan, jak dojrzeją, to trzeba raz-dwa zebrać i odstawić. Delikatny towar. A w sezonie trudno o tyle rąk do pracy naraz. — Przypuśćmy, że cegły byłyby na miejscu. I co dalej? — Jeśli pan dyrektor pozwoli, pójdziemy z Aleksandrem na budowę, do dyrektora Szeluty. Poprosimy, żeby dał wywrotkę zaprawy. W ramach akcji socjalnej. — Zwariowałeś? — Zaproponujemy załodze, żeby nam 230 231 pomogła. Kilkunastu murarzy i sprzęt na jeden dzień. Też nie za darmo. Damy im bezpłatne karty wstępu na ślizgawkę. Dla nich i ich rodzin. — Jakie znowu karty wstępu? — Przecież mówiliśmy już, panie dyrektorze, że jak mur stanie porządny, to przy bramie będzie stróż i bilety wstępu. Po pięć złotych, powiedzmy. — Nie mam etatu stróża. — I nie potrzeba. Wuj Kurpiela jest już na rencie. Chętnie sobie dorobi zimą. A pieniądze będą z tych wstępów. Przecież w kawiarniach szatniarze też na siebie sami zarabiają, prawda? Niech pan tylko upoważni do działania mnie i Aleksandra. On wystąpi jako przedstawiciel organizacji młodzieżowej. Będzie miał poparcie komitetu miejskiego. — No cóż, spróbujcie! — Jeden warunek: jeśli my się z tego wywiążemy, pan dyrektor pomyśli o naszych dalszych planach, o namiotach z folii, o budowie internatu... Nie odkładając. v — Zgoda! Staszek nawet nie zwołał żadnego ze^ brania. Pogadał tylko z kolegami, cieszącymi się uznaniem w swoich grupach. Przedstawił zagrożenie. Dziś skradziono deski, jutro mogą skraść nyskę albo narzędzia z warsztatów. Zresztą, czy to przyjemnie, żeby obcy ludzie szwendali się pod oknami, zaglądali do garnków? No i wreszcie ten skandal ze ślizgawką! Tyle roboty 232 na nic. A jak będzie mur i stróż, to w przyszłym roku uruchomi się znowu lodowisko, i to już od pierwszego mrozu! .Więc o co chodzi? O te marne sto cegieł i jeden dzień pomagania w murarce? Sama radość. Razem z Aleksandrem poszedł nie tylko na budowę, lecz i do liceum Mickiewicza. Pogadali z dyrektorką i z sekretarzem organizacji młodzieżowej. Przedstawili fakty, że od tego muru wszystko złe się zaczęło. Cała ta draka z żulią w parku. A teraz, kiedy uczniowie z Mickiewicza przychodzą na kursy samochodowe i na przystań, powinni chyba pomóc w naprawie ogrodzenia, powodowani własnym, najlepiej pojętym interesem. Jeśli który ma ojca budowlańca, niech go nakłoni do niedzielnego murowania. Już nie chodzi o samą robotę, ale o poczucie, że teren pałacowy jest wspólnym dobrem, a między uczniami z pałacu i z Mickiewicza — nie ma żadnego przedziału. Aleksander powtórzył tę rozmowę Hance. Dawno już się przekonał, że nie będzie ona jego dziewczyną w potocznym rozumieniu tego słowa. Miała zbyt silną osobowość, ceniła sobie swobodę i niezależność. Ale można było liczyć zawsze na jej przyjaźń i lojalność. Na jej mądre rady. Można jej było ufać. Zagadawszy się z Aleksandrem Hanka później trochę wyszła ze szkoły i po drodze spotkała Marka wracającego na Akacjową. Szedł po drugiej stronie ulicy taki 233 jakiś osowiały, że choć nie darzyła go sympatią, zawołała wesoło: — Cześć, Marek! Zdaje się, że idziemy w tym samym kierunku? Odpowiedział uśmiechem, szybko przebiegł jezdnię i, o dziwo, zapytał, czy nie mógłby ponieść Hanczynej teczki. — Dzięki! Nic w niej prawie nie ma. .Wiesz, że nam prawie nic nie zadają do do domu, a podręczniki najczęściej zostawiamy w szkole. — Wiem! — westchnął. — U nas przeciwnie. Do dziesiątej siedzę nieraz nad lekcjami. — Inny system. — Zwariować można od tej zmiany systemów! Tu mi szło ciężko, a u Mickiewicza jeszcze gorzej. Mszczą się teraz na mnie te opuszczone lata, przerabianie materiału na chybcika, korepetycje z różnymi facetami. Bo każdy z nich także miał własny system. W dodatku zostałem sam. — Jak to? — Mama wyjechała do Szwecji na operację. Mają jej zszywać ten nerw. JeśU operacja się uda, to cofnie się porażenie. Twarz odzyska normalny wygląd. — Och, toby było świetnie! — Uhm. Szli przez chwilę w milczeniu, oboje uradowani tym spotkaniem. Coś zmieniło się w nich samych czy w ich wzajemnym stosunku. Marek powiedział pierwszy: — Wiesz, nie wyobrażałem sobie, że ona tak cierpiała z powodu tego zeszpece- 234 nia. Dopiero teraz napisała mi w liście, że kiedy szła ulicą, ludzie oglądali się za nią. A nawet parę razy jacyś chłopcy powiedzieli głośno: „Patrz, jaka maszkara!" I bała się potem wychodzić. — Ja ją rozumiem... — Miałem do niej różne pretensje. Głupie. Teraz, kiedy jej nie ma, kiedy sam siedzę w domu... No bo gospodyni się nie liczy... Owszem, ugotuje, posprząta... Wiesz, że nie o to mi chodzi... Napisałem do ojca... Nawet nie raczył odpowiedzieć... Tylko mama pisuje regularnie, często, choć znaczki tam drogie, a ona ma niewiele forsy... Może chcesz mieć znaczki ze Szwecji? — nagle się ożywił. — Mógłbym ci je przynieść. Mieszkamy tak niedaleko... — Doskonale! Nigdy nie zbierałam znaczków, ale może zacznę. Wpadnij w sobotę po południu, dobra? I wiesz co? Może chciałbyś zagrać razem z nami w zespole, który pojedzie do Łomży? Przecież ty masz doświadczenie, mógłbyś nam pomóc... Bo teraz, po wyjeździe twojej mamy, wszystko musiał poprowadzić Grzegorz. — Myślisz, że on chciałby, żebym razem z wami?... — Na pewno! — zawołała z przekonaniem. — On ciebie bardzo lubi! Marek spojrzał na nią z niedowierzaniem. — Mnie nikt nie lubi — szepnął. — Głupstwa gadasz! Przyjdź w czwar- 235 tek na próbą. Pogadam przedtem z Grzegorzem. Zobaczysz, będzie fajnie! — W takim razie sobota już nieaktualna? — Niby dlaczego? Czekam po południu* Nie zapomnij o znaczkach! Cześć, Marekl Cieszę się, że cię spotkałam. Pchnęła ogrodową bramkę i wbiegła na ganek, jakby tupotem kroków chciała zagłuszyć ogarniające ją wątpliwości. Bo przecież w zespole już rozdano role, a Grzegorz wcale się nie ucieszy, że mu na kark ściągnęła Marka. „Trudno! — pomyślała. — Musimy go polubić!"- Rozdział 19 Kochany Romku, studiujesz tam sobie na drugiej półkuli, przeprowadzasz analizę strukturalną języka, zastanawiasz się nad psycholingwistyką, a ja tutaj tymczasem ubolewam nad minipolszczyzną. Najwięcej bowiem przemówień i odczytów wygłasza się u nas w maju. Maturzyści z drżeniem serca stają do ustnych egzaminów, zakochani z nie mniejszym wzruszeniem wyznają swoje uczucia, z głośników płyną sprawozdania z Wyścigu Pokoju, kolarze, jeszcze zdyszani po ostatnim etapie, rzucają kilka zdań do mikrofonu. Wsłuchując się w tę wiosenną erupcję słowa dochodzę jednak do wniosku, że mało kto potrafi u nas mówić. Zamiast pełnych swady wystąpień przed komisją egzaminacyjną czy kamerami telewizji jakże często słyszymy dukanie, gładzenie, trucie, pleple pospolite. Przemówienia nad grobem, oracje jubileuszowe, imieninowe toasty, mowy z okazji otwarcia czegoś tam lub wyróżnienia kogoś tam — dziwnie upodabniają się do siebie, treść ginie w potoku słów zbanali-zowanych, zużytych, z których sens dawno wyparował. Jeszcze rzadziej rodzi się dobry żart, anegdota. Obawiam się, że 237 dowcipnisie poprzestają na zapiśacK w miejscach opatrzonych sylwetką pana lub pani. Powszednia polszczyzna staje sią coraz uboższa. Dowcipne powiedzonka zrodzone w gwarze studenckiej czy uczniowskiej powtarzają sią aż do znudzenia. Pamię-tasz, Wyka pisał, że nawet nieprzyzwoite wyrazy obrzydną kiedyś w mowie potocznej i któregoś dnia dzieci nasze powiedzą: „Ciocia jest taka nudna. Wciąż używa słów nieprzyzwoitych!" Tymczasem kilka jędrnych słówek starcza naszym rodakom do wyrażenia wszelkich nastrojów pod kioskiem z piwem i na rogach ulic, kiedy bzy zaczynają kwitnąć. O dziwo, ta minipolszczyzna stała się modna, bywa odtwarzana w książkach. Profesor Higgins, który z londyńskiej kwiaciarki zrobił wielką damą dzięki temu, że nauczył ją mówić językiem wyższych sfer, w Polsce nie zarobiłby na kawałek chleba. Żarty na bok! Mówimy niedbale, myślimy nieprecyzyjnie, na każdym zebraniu znajdzie się ktoś, kto przez pół godziny wałkuje temat, który dałoby się zawrzeć w kilku zdaniach. Ładnie napisany list stał sią u nas rzadkością. Nawet rozmowy zakochanych ograniczają się do pomruków. Któryś z krytyków upatrywał przyczyny tego stanu w zmianie warunków życia, w oderwaniu od tradycji. „Pomarły już staruszki gadające dziwną mową, piastun- 238 ki i znachorki, z których zaklęć i bajęd tworzyła sią polszczyzna Mickiewicza i Żeromskiego — pisał przed kilku laty. — Wyniosły się precz wszystkie duchy regionalne, powypalały przewodniki, którymi płynął nieustanny, odwieczny prąd polszczyzny, przekazywany przez rodzinną czy regionalną tradycję, razem z obyczajem dawnym oraz historią zamierzchłych wierzeń". Na ogół zwala się odpowiedzialność ha szkołę, telewizję, prasę, lecz nie obchodzi mnie szukanie winnych. Poradź, jak pomóc, jak ocalić mowę ojczystą! Zabrzmiało to bardzo patetycznie. I gdy z dala od nas przeczytasz, może uśmiechniesz się z politowaniem. Więc już tylko w wielkim skrócie podaję ci nowiny. Wyobraź sobie, że cały teren parku jest już ogrodzony, wszystkie wyrwy w murze porządnie załatane, a teren dawnego pałacu wysprzątany i przygotowany pod budowę. Nosimy się bowiem z myślą zbudowania tam internatu dla młodzieży wiejskiej.: W lecie zajmiemy się inwestycjami na terenie ogrodu. Przed tym jeszcze wybieramy się do Łomży na Święto Kultury Staropolskiej. Przygotowaliśmy naprawdę rewelacyjne widowisko. Wystawimy je w łomżyńskim amfiteatrze na świeżym powietrzu. Grzegorz dowiódł przy tym niepospolitych talentów reżyserskich. Nasi chłopcy z klubu żeglarskiego urządzają spływ kajakowy do Łomży. Popłyną w małych grupach. Start nastąpi z różnych 239 miejscowości nad Narwią i Biebrzą. Na święcie spotkamy się wszyscy. Oczywiście, będzie z nami Morus. Pozdrawiam cię serdecznie. PS. Po powrocie z Łomży odbędzie się nasz ślub. To znaczy mój i Morusa. Nie zapraszam cię, bo i tak byś nie mógł przyjechać. Nie potrafię ci też w kilku zdaniach wyjaśnić, jak doszło do tego, że nasza przyjaźń przeobraziła się w kochanie. Sądzę, że ta wiadomość zbytnio cię nie zmartwi, skoro już wcześniej postanowiłeś przedłużyć swój pobyt w Stanach. Życzę ci wiele dobrego Łucja Rozdział 20 Na parą dni przed spływem Aleksander odbył długą rozmowę z Morusem, który nie szczędził mu wskazówek i pouczeń. — Daję ci trudnych chłopaków — mówił. — Właśnie dlatego, że wierzę w twoje doświadczenie. Pamiętaj jednak, że Marek po raz pierwszy płynie na taką wyprawę i będzie robił fochy, Zbyszek to fajtłapa, polegać na nim nie można, Jacek zawsze jest nieobliczalny... Trzeba ich prowadzić umiejętnie, bo inaczej... Aleksander jak zwykle wysłuchał „kazania" w milczeniu, chociaż był pewien siebie i własnych metod postępowania z młodziakami. Uważał, że trzeba ich trzymać krótko, nie pobłażać w niczym i dla ich dobra dbać o zachowanie własnego autorytetu. Wyruszyli o świcie w słoneczny dzień czerwcowy. Pierwsze dni spływu przeszły bezkolizyjnie, mimo że Aleksander wyczuwał przez skórę, że w chłopakach narasta opór, a może tylko przekora. Do pierwszego starcia doszło na biwaku, który urządzili sobie na wysokim brzegu Narwi. Chłopcy guzdrali się przy porannych porządkach, pewno już zmęczeni kilkudniową mitręgą, bo Aleksander korzy- 241 stając z dobrej pogody gnał ich bez litości. Kto wie, czy później nie trzeba gdzieś będzie przeczekać dłuższego deszczu, lepiej mieć w zapasie trochę czasu. Nie mówił im o tym, bo nie miał przecież obowiązku tłumaczyć się przed nikim. Był kapitanem, wymagał posłuszeństwa. Z irytacją patrzył teraz na Marka, który pakował do torby nie umytą po jajecznicy patelnię. — Wyszoruj ją, słyszysz? — Nie ma już ciepłej wody. — Zdążysz zagrzać. Przecież nie odpływamy zaraz. Trzeba pójść do wsi po chleb. — Szkoda takiej pogody na wielkie porządki. Pójdziemy się kąpać. — Zgoda, tylko najpierw umyj tę patelnię! — Nie masz mi nic do rozkazywania. — Jestem waszym kapitanem. — Phi! Tu nie wojsko. — Ani nawet nie obóz — wtrącił Jacek. — Nie chcemy żadnego drylu, żadnego musu. Jak wakacje, to wakacje. Każdy robi, co mu się podoba. — Chodźmy już po ten chleb — wtrącił Zbyszek. — Szkoda czasu na kłótnie. Pójdziesz ze mną, Jacek? — Zaraz wam dam forsę — Aleksander sięgnął po swoją „sztabową" torbę. — Gdyby w Geesie były jakieś owoce, to kupcie ze cztery kilo. Najlepiej jabłka. — Papierówki! — Zbyszek aż się oblizał na ich wspomnienie. Jacek bez słowa schował pieniądze do skórzanego portfelika. Oczywiście, że wo- 242 ' lałby zostać i kąpać się w Narwi, ale trzymał fason. , — Wróćcie jak najszybciej — dodał jeszcze Aleksander. — Przed wieczorem musimy dopłynąć do wsi Kaniuki. Tylko tam jest dobre miejsce na biwak. .Wszędzie po drodze są grząskie, bagniste brzegi. — A nie lepiej posiedzieć tutaj parę dni? — spytał Marek. — Takie fajne miejsce do kąpieli... — Nie zależy ci na tym, kto pierwszy będzie na mecie? — Inne grupy mają krótsze trasy. — Odliczyliśmy różnicę. Wypłyną później od nas. — Ten regulamin spływu to był też twój pomysł. — Nie podoba ci się? — A nie. Gonisz nas jak rekrutów na ćwiczeniach. — My już idziemy — mruknął Jacek. — Cześć! Odszedł ze Zbyszkiem w stronę lasu, który wąskim pasem odgradzał rzekę od rozległej, podmokłej łąki. Chłopcy brnęli groblą, płosząc ptactwo kryjące się wśród traw i sitowia. Nie była to droga szczególnie atrakcyjna, zwłaszcza że słońce wzniosło się wysoko i upał narastał. — Daleko do tej wiochy? — spytał Jacek. — Aleksander mówił, że trzy kilometry. — Trzy w tę, trzy we wtę to sześć. W taki skwar! 243 - — Nad rzeką wcale go się nie czuło. — Marek teraz pływa jak delfin. — Następnym razem to on pójdzie po zakupy. — Jasne! Ale spójrz! Całkiem fajne jeziorko. Można by się wykąpać. — Spóźnimy się. Zresztą to zwykłe bajoro. — Coś ty! Po kąpieli będzie raźniej iść. A woda jak woda. Zbliżyli się do rozlewiska wśród traw. Brzegi rzeczywiście były błotniste, grząskie. — Nic z tego — stwierdził Zbyszek. — .Wszędzie muł. I na pewno są pijawki. — Właśnie że tam, pod wierzbą, można skoczyć wprost do wody. Chodź, nie bój się. — Wcale się nie boję. Pod wierzbą brzeg był podmyty, woda wydawała się czysta. Chłopcy migiem zrzucili ubranie. Jacek skoczył, popłynął. — Pysznie tu! — parskał jak psiak. Zbyszek kręcił się strachliwie przy brzegu. — Ale głęboko. I tyle wodorostów... Wygramolił się na trawę. — Wyłaź, Jacek. O jedenastej zamykają sklep. Jacek wyszedł niechętnie z wody. Usiadł na brzegu, żeby się osuszyć. — Ale duchota. — Nie ma rady. Trzeba się zbierać. — I brnąć dalej przez tę piaszczystą groblę! 244 Wilgotne sandały oblepiły się pyłem. Upał coraz bardziej dokuczał. Z ulgą weszli między pierwsze chaty stojące w sadach. Jeden zwłaszcza przykuł ich spojrzenia. Rosły w nim jabłonie tak obsypane owocem, że aż podparte drągam;. Dom był prawie niewidoczny w głębi posesji. Niestety, wysoki płot upleciony z chrustu zagradzał dostęp do jabłek. — Ale papierowy! — westchnął Zbyszek. — Kupimy w powrotnej drodze. Pospiesz się. — Teraz każesz się spieszyć, a w wodzie toś chyba z godzinę siedział. — Przesadzasz jak syn ogrodnika. Dowlekli się wreszcie do wioski. Z daleka już widać było drewniany barokowy kościół i dzwonnicę. Ryneczek miał wygląd miejsko-wiejski. Po lewej stronie skweru stała budka z lodami. Przed nią cała gromadka dzieci z jakiejś kolonii letniej. — Prawdziwe lody! — zawołał Zbyszek. — Kupimy? — Jasne! Tylko ten świński ogonek! — wskazał zakręcającą przed budką kolejkę. — Szybko idzie. Stanęli na końcu. Gorąco jeszcze się wzmogło. Ryneczek drzemał w słonecznym blasku. Na ławeczce przed parterowym domkiem kobieta pilnowała dzieciaka w wózku. Pewno letniczka. Między angielskimi pelargoniami na oknie siedział biały kot. W odrobinie cienia przed skle- 245 pikiem spożywczym kundel podniósł głowę, kłapnął zębami odganiając muchę. Przed gospodą dwa konie wyprzężone z wozów jadły obrok z toreb parcianych, zawieszonych na szyjach. Kolejka posuwała się ospale. Na budce widniał napis: „Sprzedaż od 9 do 11 i od 13 do 18". Jacek podszedł wreszcie do sprzedającej. — Proszę dwie duże porcje. Po pięć. Wyjął z kieszeni portfelik, wyciągnął pieniądze, schował resztę i ujął w obie ręce kubeczki z lodami. Zbyszek przełknął ślinkę. — Pyszne! — Fe-no-me-nal-ne! Zawrócili do sklepu Geesu. W sklepie kilka osób przed ladą. Znowu stanęli w kolejce. Kobieta przed nimi robiła większe zakupy, chłopcy zjedli już lody; świeże bochny chleba wzbudziły wilczy apetyt. — Zjemy piętkę! — westchnął Zbyszek. |— Ależ pachnie! — Aleksander będzie wydziwiał. — Niech się wypcha! — Proszę trzy bochenki! — zwrócił się Jacek do sprzedawczyni. — Cztery! — poprawił Zbyszek i wła-dował chleby do dwóch siatek. — Co jeszcze? — To wszystko — Jacek sięgnął do kieszeni po pieniądze. Stwierdził brak portfe-lika. — O rany, gdzie ja podziałem forsę? 246 Zniecierpliwiona sprzedawczyni omal nie odebrała im chleba. — Zaraz! Ja mam jakieś drobne! — Zbyszek wyciągnął z kieszeni garstkę monet. Odliczył uważnie. Podał sprzedawczyni, która wrzuciła je gniewnie do szuflady. Na widok wchodzących do sklepu ludzi zawołała: — Już nie sprzedaję! Zamykam sklep! Chłopcy wyszli na rynek. Jacek raz jeszcze zaaferowany obmacywał kieszenie. — Musiałem zostawić przy lodach. — Chodźmy tam. Pobiegli na drugą stronę rynku, lecz zastali już budkę zamkniętą. — Ładny gips! — mruknął Jacek. — Musiał mi ktoś gwizdnąć forsę. — Dużo jej miałeś? — Tyle co od Aleksandra. — To jeszcze pół biedy. Najwyżej nie kupimy jabłek. — A co powiemy chłopakom? — Prawdę. Żeś zgubił portfelik'. — Będą wydziwiać. — Nie ma innej rady. — Jest. — Jaka? — Pójdziemy na dzierżawę tam, gdzie są te papierowy. Przyniesiemy nie cztery, ale pięć kilo. Ile tylko wlezie do torby. — Ja bym wolał... — Nikt cię o wolę nie pyta. Daj mi swoją torbę. Przełożymy chleby do jednej. 247 — Nie wejdą... Rzeczywiście, mimo wysiłków Jacka nie udało się upchnąć czterech bochenków do jednej siatki. Zostawił więc po dwa w każdej, ale piętkę jednego z nich odłamał i podzielił się nią ze Zbyszkiem. — Masz, zjedz i nie stawiaj oporu. Zajadając następne pajdy chleba doszli do sadu, w którym tak obficie obrodziły papierówki. Przystanęli, jakby urzeczeni tym widokiem. Jacek bacznie przyglądał się ogrodzeniu. Znalazł wreszcie miejsce, przez które mógł się wśliznąć do sadu. — Zbyszek, chodź tutaj! — wezwał kolegę półgłosem. Zbyszek wyraźnie nie miał na to ochoty. Rozglądał się, czy ktoś ich nie widzi, ale wieś opustoszała, ludzie poszli do żniw. — Masz pietra? — syknął Jacek. — Nnie..; —-No to właź! Zbyszek, znacznie grubszy od Jacka, niezgrabnie przecisnął się przez chruścia-ny płot. Stanął pod jabłonką. — Popatrz! Zaraz będę miał pełną torbę. Mało jabłek w niej się zmieści. Masz, trzymaj! Dawaj swoją! Zbyszek postawił pełną torbę na ziemi, oparł ją o pień drzewa. Do drugiej Jacek zdążył wrzucić zaledwie kilka jabłek, kiedy od strony domu nadbiegł kundel. Zbyszek uskoczył pod płot. Cała furia psa obróciła się przeciwko Jackowi. Poskoczył ku niemu, przewracając torbę, z której wysypały się jabłka, Jacek zręcznie wspiął 248 się na drzewo i ze śmiechem drażnił jeszcze napastnika. Zwabiony szczekaniem kundla z głębi posesji nadszedł stary chłop. Na widok Jacka przyspieszył kroku. Ale chłopak miał szybki refleks. Korzystając z tego, że pies na chwilę podbiegł do swego pana, zsunął się błyskawicznie na ziemię i dał nura za płot. Zbyszek chciał uciec również, ale uwiązł wśród chruścianych splotów. Pies dopadł go i złapał za spodnie. Zbyszek szarpnął się rozpaczliwie i wyrwał, zostawiając torbę. Pognali z Jackiem ile sił w nogach, ścigani krzykiem gospodarza: — Złodzieje! Hultaje! Chuligani! Ledwie dysząc dobiegli do końca wsi. Zziajani, spoceni siedli wreszcie pod cienistą topolą. — I co teraz będzie? — spytał Zbyszek. — Ani chleba, ani jabłek, ani forsy.., — Musimy coś wymyślić — sapnął Jacek, — Tylko żebyś słowa nie powiedział o naszej wpadce. Boby nam wypominali do końca życia! — Sam wymyśl, kiedyś taki mądry. — Spokojna głowa. Baśka pracuje. Nie takie rzeczy załatwiło się pomyślnie. Zbyszek wzruszył ramionami. — Bo to wszystko przez ciebie! — burknął Jacek. — Jak ty wyglądasz! Zbyszek skonfundowany obejrzał swoje rozdarte spodnie. Wyjął z kieszeni parę. agrafek i spiął rozdarcie. — Teraz lepiej? 249 — Lepiej nie mówić, ty sakramencka ofiaro! Chodźmy, bo nas tu wieczór zastanie. — Dopiero południe... — Ale wiem, jaki z ciebie piechur! Żółw by cię przegonił. Wstali niechętnie, bo i upał był wielki, i droga piaszczysta. Szli w milczeniu. Jacek obmyślał sobie jakąś historyjkę na wytłumaczenie tego, co im się przydarzyło, gdy wtem spostrzegł dziewczynkę, zbliżającą się ku nim od strony rzeki. W obu rękach niosła koszyki. Z tyłu, ze wsi, nadjechał chłopak na motocyklu. Zbyszek uskoczył w lewo, Jacek w prawo. Motocyklista wyminął ich z dużą szybkością, stracił panowanie nad kierownicą i wpadł na idącą z przeciwka dziewczynkę. Przewrócił ją, lecz nie oglądając się dodał gazu i zniknął wśród olszyn na grobli. Jacek wyskoczył na środek drogi. — Jaki numer? Spojrzyj, jaki numer? Zbyszek spojrzał w ślad za uciekającym. Ale tylko przez mgnienie, bo zaraz podszedł do leżącej na drodze dziewczynki. — Nie możesz wstać? Mała pokręciła głową. Zaciskając z bólu wargi wskazała nogę. — Boli? — spytał Jacek. — Rąbnął cię mocno? — Uhm — bąknęła przez łzy. Spróbowała się podnieść, lecz nie mogła stanąć na nodze. Usiadła znowu i rozpłakała się na dobre. — Gdzie mieszkasz? 250 — W Cimochach, za rzeką... — Trzeba by do lekarza — stwierdził Zbyszek. — Gdzie tu najbliżej lekarz? — W Narwi. Ale nie dojdę... — Pomożemy ci — zapewnił ją Zbyszek. Jacek spojrzał na niego z rezygnacją. Westchnął. — Zrobimy siodełko — pokazał Zbyszek składając ręce. — I zaniesiemy cię do lekarza. — To daleko... — Trudno. Nie ma innej rady. Jacek, chodź tu bhżej. Spletli dłonie. Dziewczynka objęła ich za szyje. Powoli szli znowu w stronę wsi, przystając co pewien czas, żeby odpocząć. Kto by pomyślał, że mała może być taka ciężka. Kiedy dotarli wreszcie do ośrodka zdrowia, zastali drzwi zamknięte. Pukali do nich rozpaczliwie w nadziei, że może przecież ktoś tam jest w środku. Po kilku minutach wyszła stara kobieta, sprzątaczka. — Czegóż to? — spytała. — Nie widzicie, że ośrodek zamknięty? Na tabliczce pisze, w jakich godzinach pan doktor przyjmuje. — To nagły wypadek — wyjaśnił Jacek. — Motocyklista najechał na tę małą. Pewno złamał jej nogę. — No to wejdźcie. Poszukam doktora. Poszedł na obiad. Skaranie boskie, nawet zjeść mu spokojnie nie dadzą. 251 Chłopcy wnieśli dziewczynkę do ambulatorium. Siedli zmęczeni na białych taboretach. — Ale to drań! — stwierdził Zbyszek. — Nawet się nie zatrzymał. — Bał się odpowiedzialności. Pasy darłbym z takich. Nadszedł lekarz. Tęgi, przysadzisty, z czerwoną twarzą. — Co się znowu stało? — Motocyklista rąbnął ją na drodze — odparł Jacek. — Ale zapamiętałem jego numer. — Zapisz. Tam na biurku jest papier i długopis ■— powiedział lekarz badając dziewczynkę. — Podaj również wasze nazwiska. I adresy. Dam znać milicji, może was wezwą jako świadków. No tak, noga złamana. Skąd ty jesteś? — Z Cimochów... — Trzeba zawiadomić rodziców. — Możemy to zrobić — ofiarował się Zbyszek. — Idziemy w tamtą stronę. Mamy biwak nad rzeką. — W porządku. Ja się zajmę tą małą. Dziękuję, chłopcy. Jak się nazywasz, dziewuszko? — Pieciula. — Jesteś córką Stacha Pieciuli? — Józefa. Stanisław to mój stryjek. — No, chłopcy, łatwo będzie odnaleźć wam jej dom, bo to najporządniejszy we wsi, niedawno pokryty blachą. Powiedzcie rodzicom, żeby tu po nią przyjechali. Ja tymczasem założę jej gips. 252 — Dobrze, panie doktorze. Do widzenia. — Do widzenia. Kiedy wyszli na rynek, cienie kasztanów przykościelnych przesłoniły całą jezdnię. Ruszyli raźno przed siebie. — Szczęście w nieszczęściu — stwier- • dził Jacek — że mamy fajną gadkę na usprawiedliwienie. Zobaczysz, co ja im zasunę. Wyjdziemy na bohaterów! Wieczorem przy ognisku, rozpalonym w tym samym miejscu, z którego wyruszyli rankiem po chleb, Jacek opowiadał z wielką swadą: — ...aż tu raptem zajeżdża nas od tyłu motocyklista. Ledwo że nie wpadł na mni«. Ale ja mam refleks, uskoczyłem w bok. I widzę, że on prosto na tę małą. Trrach! Przewraca ją... i zwiewa. Ja patrzę, pierwsza rzecz, na jego numer rejestracyjny. I biegiem do dziewczynki. No i stwierdzam, że trzeba ją zanieść do lekarza. Tylko jak? Bo nieśliśmy przecież po dwa bochny chleba i kilka kilo jabłek. Trudno, mówię sobie. Ważniejsze jest udzielenie pomocy. Zostawiliśmy więc torby na drodze i odstawiliśmy małą do ośrodka zdrowia. Kiedy wracaliśmy, toreb ani śladu. Musiał je ktoś gwizdnąć. — Po czemu były jabłka? — spytał Aleksander. — Po... dziesięć złotych. Wydaliśmy na nie eałą forsę. —> No trudno... Za plecami chłopców mignęło w lesie światło. Rozległ się warkot motoru. Umil- 253 kii nasłuchując. Po chwili z leśntej drogi wyłonił się milicjant na motocyklu. — Dobry wieczór! — zasalutował podchodząc do ogniska. — Szukamy tych chłopców, którzy byli dzisiaj w Narwi. — To ci dwaj — Aleksander wskazał ręką. — Doskonale! — milicjant zdjął hełm i otarł chustką spocone czoło. Wyjął gruby notes i szukał czegoś między jego kartkami. — Doktor Feliksiak powiedział mi, że jesteście tutaj na biwaku i odpływacie jutro z rana. Więc przyjechałem po informacje o tym wypadku. A przy okazji oddam wam zgubę. Lodziarka przyniosła ją na posterunek. Wręczył Jackowi portfelik, z którego wyjął legitymację szkolną i pieniądze. — To twoja własność? — Uhm... — Ile miałeś forsy? Jacek mamrocze coś z pchyloną głową. — No to przelicz, ile tutaj jest. I pokwituj, żeś wszystko odebrał. Chłopiec drżącą ze zmieszania dłonią składa podpis przy świetle latarki. Nie wie, co zrobić z pieniędzmi. Wreszcie zwraca je Aleksandrowi, który nie rozumie jeszcze, o co tutaj chodzi. — Później ci wyjaśnimy — szepcze Zbyszek. Rozdział 21 Tego wieczoru Aleksander długo nie mógł zasnąć. Wzburzyło go nie tyle kłamstwo Jacka, ile połączenie chełpliwości z brakiem odwagi cywilnej, myślenie przede wszystkim o sobie — nawet w obliczu cudzego nieszczęścia — i wyciąganie zeń korzyści. Zastanawiał się, jak z tym chłopcem dalej postępować. Czy udzieliwszy mu solidnej reprymendy traktować go jak gdyby nic się nie stało, czy też wypominać mu na każdym kroku jego przewinienie? Ta druga możliwość bardziej odpowiadała poglądom Aleksandra, lecz obawiał się, że mogłaby zatruć atmosferę spływu. Z drugiej strony, łagodne traktowanie kłamcy mogłoby w nim umocnić poczucie bezkarności. Jak by w takiej sytuacji postąpił Morus? Dla dobra całego zespołu Aleksander postanowił wreszcie dać Jackowi szansę rehabilitacji. Łatwiej jednak powziąć takie postanowienie niż je wykonać. Nazajutrz ilekroć tylko spojrzał na chłoT paka, miał ochotę powiedzieć mu coś przykrego. Przed opuszczeniem obozowiska Aleksander ze szczególną pedanterią obejrzał cały teren. Podniósł kilka papierków, za- 255 grzebał zardzewiałą puszkę po konserwach. — Przecież nie myśmy ją tutaj rzucili — stwierdził zaczepnie Jacek. — Obojętne. — Wszystkich śmieci nie wysprzątasz, — Nie mądrz się! — A ty nie udawaj ważniaka. Bo zostawimy was i popłyniemy ze Zbyszkiem sami. — Nie zrobisz tego. Wypłynęliśmy razem i dopłyniemy razem. — Slubuśmy nie brali. I nie my chcieliśmy, żebyś został kapitanem. Przynieśli nam ciebie w teczce. — Tak czy owak odpowiadam za was. — Przed kim? — Przed rodzicami. Przed szkołą. — Gwiżdżę na to. Jacek istotnie zagwizdał wsiadając do kajaka, w którym siedział już Zbyszek. Obaj przyłożyli się do wioseł i odpłynęli błyskawicznie. Aleksander musiał jeszcze chwilę poczekać na Marka, po czym ruszył bez pośpiechu, nie wierząc, aby Jacek naprawdę zrobił mu taki kawał. Ma chłopak nieczyste sumienie, więc się stawia. Powiosłuje z godzinę, to spotulnieje jak baranek. Słońce dopiero wstało, nad wodą snuły się opary. Z szuwarów poderwały się dzikie kaczki. Jacek zyskał nad Aleksandrem znaczną przewagę, stracił go z oczu za zakrętem. Rzeka przekształciła się tutaj w rozlewi- 256 sko poprzecinane pasmami trzcin. Wpłynęli jakby w tunel między nimi. — Naprawdę chcesz sam płynąć? — spytał Zbyszek siedzący z przodu kajaka. — Nie. Choćby dlatego, że oni mają całe nasze zapasy. A bez żarcia nie ma życia. , — To po co tak powiedziałeś? — Dla picu. Żeby go trochę nastraszyć. Posiedzimy sobie w trzcinach, niech nas szukają. Niechaj się trochę pomartwi. A później ich dogonimy. — Nie lubisz Aleksandra?, — Tak sobie. — To równy facet. — Zadufek. Pyszni się tym, że dostał pierwsze miejsce na olimpiadzie. — Wcale się nie pyszni. — Sam słyszałem. — Płyńmy już, bo tamci odsądzą się od nas daleko i wcale ich nie dościgniemy. Wzięli się obaj do wioseł. Wypłynęli na szerokie koryto rzeki. Jak okiem sięgnąć — nie było żywego ducha. Brzegi równinne, na nich trawa po kolana i grupki rosochatych wierzb. Gdzieniegdzie brzozowo--olchowe zagajniki albo kępy sosen. Przytłaczające uczucie pustki i samotności. Parno. Chmury nadciągające od zachodu. — Będzie deszcz — stwierdził Zbyszek. — Tylko z rana tak mglisto... Później się rozpogodzi. Chmury przejdą. — Płyniemy do nich. I Aleksandra nie ma. — Znajdzie się. Do nieba nie pofrunął. Wiosłowali coraz zajadlej, lecz nie do- 257 17 — Czy to jest kochanie ----------- gonili kolegów. Płaski, smutny krajobraz wywoływał przygnębienie. Zanosiło się na burzę. ■— Widziałeś, Jacek? Błyska się. — No to co? — Zleje nas. Nie ma się gdzie schronić. •— Burza przejdzie bokiem. — Albo nie. '— Pierwszy raz w życiu zmokniesz? — Nie... ale zjadłbym coś... ■— Mamy przecież drugie śniadanie. Przystańmy w tej zatoczce i zjedzmy jak ludzie. W zatoczce było trochę zaciszniej. Jacek wyciągnął zapasy. Zjedli po kromce chleba i po jabłku. Coraz groźniejsze chmury zbierały się nad nimi. Chłopcy okryli się pelerynkami z folii. Na brzeg nie mogli wysiąść, bo dookoła same bagna, nigdzie drzewa ani kopy siana. -— Płyńmy dalej! '— westchnął Zbyszek. — Może jednak na nas poczekają. Może rozbili gdzieś namiot na suchym gruncie. — Jak chcesz! — syknął przez zęby Jacek. Popłynęli bez słowa. Płaski, przytłaczający krajobraz. Uczucie, że czas się zatrzymał. — Która godzina? — spytał Zbyszek. Jacek spojrzał na rękę, lecz nie było na niej zegarka. — Psiakrew! Kiedy się myłem, dałem Markowi zegarek. No i zapomniałem odebrać. 258 i— Nieważne. Prędzej czy później ich dogonimy. Na pewno nie zostawią nas samych. — A jeżeli zostali za nami? Im prędzej płyniemy, tym mniejsze szanse mamy na to, że nas dogonią. — Głupia historia. Lunął deszcz, widoczność tak zmalała, że oprócz strumieni wody, nic nie można było dojrzeć przed kajakiem. — Hop! Hop! — zawołał Zbyszek. — Cicho! Niech nie myślą, że nam na nich zależy. — A nie zależy? — Ja tam wcale nie chciałem jechać na ten spływ. Ojciec mnie w to wrobił. Przyjaźni się z rodzicami Aleksandra. I zawsze mi go daje za przykład. — Wiesz, chyba lepiej rozbić namiot i przeczekać w nim tę ulewę. — Dobrze ci powiedzieć. Gdzie tu wysiąść? Same grzęzawiska. Dopłynęli wreszcie do sosen rosnących na niewielkim wzgórku. — Tu byłoby nie najgorzej — stwierdził bez zapału Jacek. — Spróbujmy. Deszcz padał bez ustanku. Wyciągnęli kajak na brzeg. Rozbili namiot. Schronili / się pod nim zrzuciwszy ociekające wodą pelerynki. — Jak myślisz, długo to potrwa? — Murowana trzydniówka. — O rany! Umieram z głodu! — westchnął Zbyszek. 259 — Jak będzie dziura w deszczu, to poszukamy grzybów i upieczemy. — Masz zapałki? — Zapalniczkę! — z dumą pokazał Jacek. — Przydałby się tranzystor. — Wsłuchuj się w ciszę leśną. Zawsze narzekałeś, że dokucza ci hałas za oknami. — Bo mieszkamy przy zajezdni autobusowej. — No to sobie tutaj odpoczniesz. Deszcz dudnił po namiotowej płachcie. — Wszystko świetnie, tylko brak perspektyw — zażartował Zbyszek. — Przejaśnia się. — Jakby. I co z tego? Mogą przepłynąć wcale nas nie widząc. Albo my ich przegapimy. — Rozpalmy ogień. — Kiedy wszystko mokre. — I mokre z czasem się rozpali. Spójrz! Prawie nie pada. Wyszli z namiotu, żeby nazbierać gałęzi na ognisko. Zgromadzili je tuż nad brzegiem rzeki. Jacek zapuścił się głębiej w las. Z daleka obwieścił triumfalnie: — Znalazłem grzyby! Hurra! Będzie uczta! Zbyszek podbiegł ku niemu. Jacek stał nad kolonią rzeczywiście dorodnych grzybów. — Co to za jedne? — Chyba kanie. 260 — Przez takie chyba wiele osób przeniosło się na tamten świat. — Ręczę ci, że jadalne. — Saper i zbieracz grzybów mylą się tylko raz. — Jak nie chcesz, to nie jedz. Mozolnie rozpalili ognisko. Jacek pozatykał kapelusze grzybów na patyku i wyciągnął go nad płomieniem. — Sól by się przydała — Zbyszek przełknął ślinkę. — Bardzo smakowicie pachną. Daj skosztować. — Jeszcze surowe! — Jacek odsunął kolegę. — Poczekaj. Albo przynieś jeszcze trochę chrustu. Zbyszek oddalił się niechętnie. Jacek obracał patyk nad ogniem, żeby grzyby równomiernie się przypiekły. Kawałek kapelusza spadł na węgle. Jacek przysunął go ku sobie patykiem i łakomie wziął do ust. Skrzywił się, ale przełknął. — No i co? Smaczne? — spytał Zbyszek. — Takie sobie. Może dlatego, że bez soli. — Lepiej ich nie jedz. A nuż są trujące? — Przecież ci mówię, że znam się na grzybach! Aby przekonać o tym kolegę, zjadł jeszcze jeden kawałek. Największy. Ale jakoś nie w smak mu to poszło. Odłożył patyk z upieczonymi grzybami. Zbyszek dorzucił gałęzi do ognia. Przez chwilę byli zajęci tylko " podsycaniem płomienia. Kiedy 261 wreszcie jasno wystrzelił w górę, Zbyszek spostrzegł, że Jacek ma niewyraźną minę. — Co ci jest? Niedobrze? — Dobrze, tylko mi się rzygać chce. Pewno po tej kiełbasie, którą jedliśmy na drugie śniadanie. Mówiłem, że jest nie pierwszej świeżości. — A może po... grzybach? — Zwariowałeś? — w głosie Jacka zabrzmiał lęk. — Zresztą zjadłem tylko trochę. Za mało, żeby mogło zaszkodzić. — Bywają gatunki tak jadowite, że wystarczy tylko kawalątek... — Nie kracz! Zbiera mi się na wymioty... — To dobrze! Wyrzygaj! — Ale nie mogę. — Pomóż sobie palcem. Połaskocz w gardle... Bo inaczej... Przecież jesteśmy całkiem odcięci od świata! Ani wsi, ani drogi. Nikt nam tutaj nie pomoże! — W uszach mi jakoś dziwnie dzwoni... Oparł się o pień sosny, nie zważając na deszcz, który znowu się rozpadał. W pierwszej chwili, gdy Jacek ze Zbyszkiem zniknęli wśród trzcin, Aleksander chciał im dać nauczkę. Niech sobie popłyną sami, niech ich strach obleci. Będą bardziej skruszeni, bardziej zdyscyplinowani. Jackowi to dobrze zrobi. Ale już po godzinie ogarnął Aleksandra niepokój. Przeszukali z Markiem wszystkie kanały 262 wśród trzcin. Daremnie. Pewni, że chłopcy odpłynęli daleko, ruszyli za nimi w pogoń. Cały dzień zszedł im na poszukiwaniach. Dopiero o zmroku dostrzegli chłopską zagrodę stojącą na wysokim brzegu. Czym prędzej wyciągnęli kajak i w -potokach deszczu dobrnęli do drzwi. Zaczęli się dobijać. Po chwili otworzył im młody mężczyzna. — Dobry wieczór! Nie widział pan tutaj dwóch chłopców na kajaku? — spytał Aleksander. — Kto by w taki czas nad rzeką siedział? — Utopił się ktoś? — zapytał z izby młodszy chłopak. — Od rana gonimy dwóch kolegów. — Może przyzostali gdzie w trzcinach? — Trzeba by sprawdzić, czy nie wysiedli gdzie na brzeg — powiedział Aleksander. 4 — Od Koźlików aż tutaj brzegi grząskie. — Chyba żeby na Kępie Sosnowej... — zauważył chłopak. — Nie można by tam podjechać? Widzę, że macie motor. — Droga tylko tę kępę okrąża... Motorem nie dojedzie... Przy takiej ulewie... — Proszę was na wszystko! Jedźmy tam! Sprawdźmy, co się stało! Boję się o chłopaków. — E, co się miało stać? Jak nie utonęli, to się znajdą. 263 — Musiało coś się stać! Przecież nie zniknęliby tak bez śladu! — Nie trzeba ich było samych puszczać. W kupie zawsze bezpieczniej. Kto za nich odpowiada? — Ja! I dlatego... Błagam, podjedźmy motorem do tej Kępy! — Jedź, Józek! — powiedział młodszy chłopak. — Dla świętego spokoju. I tak muszą przenocować u nas. Józek z wyraźną niechęcią wyprowadził motor na drogę. Dał znak Aleksandrowi, żeby wsiadł na tylne siodełko. Wyruszyli w ciemność. Widzieli jeszcze, jak Marek wszedł w smugę światła padającą z sieni na podwórze. Józek pognał z fantazją pod wiatr miotający prosto w twarz bryzgi deszczu. Droga wiodła przez zagajnik, przez łąkę. — Dalej nie da się przejechać — zatrzymał motor koło kilku sosen. — Droga skręca w prawo. Jak pan chce, proszę przejść brzegiem. Tylko trzeba uważać, bo miejscami grząsko. Ja tutaj zaczekam. Aleksander zeskoczył na ziemię. Ruszył w mrok nawołując: — Ja-cek! Zby-szek! Zapadł po kolana w mokradło. Z trudem się wygramolił. Nie widział, dokąd idzie. Ciemno było, choć oko wykol. Ciemno i coraz bardziej grząsko. — Hop! Hop! Ja-cek! Zby-szek! Odpowiedziało mu jakby słabe echo: — A-le-ksan-der! Przyspieszył kroku, na ile to było możli- 264 we. Brnął z uporem w pomroce, w deszczu, w bagiennym błocie. Wzrok oswojony z mrokiem dostrzegł wreszcie odrobinę żaru, nad nim smużkę dymu, dalej namiot. Zbyszek podbiegł ku niemu. Z trudem wykrztusił: — Jacek... Zatruł się grzybami... Nieprzytomny... — Gdzie jest? — Tutaj. Wciągnąłem go do namiotu. — Pomóż mi go przenieść na drogę. Tam czeka motor. Odwiozę Jacka do szpitala. Ty wrócisz tutaj i poczekasz na mnie. Ale to potrwa długo... — Trudno... Z największym wysiłkiem dotaszczyli chłopca tam, gdzie czekał Józek. — No i co? — spytał. — Znaleźli się? Co mu jest? — Zatruł się grzybami. Umrze, jeśli natychmiast nie odwieziemy go do szpitala. — Tylko jak? Przecież nie usiedzi na siodełku... — Mowy nie ma! Jest nieprzytomny. Musimy jechać we trzech. Pan poprowadzi, ja go będę trzymał przed sobą. — Nie wiem, czy motor pociągnie, bo droga kiepska. — Trzeba spróbować. — No to jazda! — Wróć do namiotu, Zbyszek! I czekaj cierpliwie! — Dobra! Cześć! Józek prowadził teraz ostrożniej. Alek- 265 sander trzymał lecącego mu przez ręce kolegę. Mokre gałęzie cięły ich po twarzach w sosnowym młodniaku. Błoto tryskało spod kół. Nareszcie wyjechali na szosę. W ulewnym deszczu stanęli przed szpitalem. We dwóch zanieśli Jacka do izby przyjąć. Pielęgniarka zapytała obojętnie: — Potrącony na drodze? — Nie. Zatruty grzybami. — Ojej! Znowu płukanie żołądka! Kładźcie go tutaj. Zaraz wezwę lekarza. Podeszła do telefonu, powoli wykręciła numer. A może nawet nie powoli, a tylko Aleksander odniósł takie wrażenie, układając Jacka na ceratowej kanapie. Wbiegł lekarz zapinając biały fartuch. Pobieżnie zbadał chłopca, sprawdził rozszerzenie źrenic. Prawie niegrzecznie zwrócił się do jego towarzyszy: — Poczekajcie na korytarzu. Wyszli jak zaczadzeni, siedli na krzesełkach pod ścianą. Tyle bieli dookoła. Noc: Wielki, okrągły zegar wskazuje godzinę drugą. Minutowa wskazówka przesuwa się skokami. Józek sięgnął po papierosy, poczęstował Aleksandra. — Dziękuję. Zapalają. Nie tyle z potrzeby, ile dla zabicia czasu. Wspólnie wypalony papieros daje poczucie zbliżenia, międzyludzkiej więzi. Obaj są przemoczeni do nitki. Wodą ścieka z ubrania i butów. Na czystej, niebieskim linoleum wyłożonej podłodze tworzą się kałuże. Pielęgniarka 266 przechodząca korytarzem spogląda na nich niechętnie. Po chwili sprzątaczka, gruba, stara kobieta, przynosi ścierkę, ciska im pod nogi. — Proszę wytrzeć. Niedorzeczność tego gestu wydaje się Aleksandrowi nieznośna. Tam chodzi o życie, tu o głupie linoleum. Ale wyciera je ulegle i skwapliwie. Myślami jest po tamtej stronie drzwi, zza których wreszcie wywożą Jacka na wózku. Lekarz idzie za nim wyraźnie zaniepokojony. — Stan groźny — mówi do Aleksandra. — Zatrzymam go naturalnie w szpitalu. Trzeba zawiadomić rodziców. Gdzie mieszkają? — Aż w Jarzębnie. Ale bliżej, w Łomży, jest dyrektor naszej szkoły... — Ma pan jego telefon? — Tak. Tylko skąd można zadzwonić o tej porze? — Z dyżurki. Niech pan idzie za mną. — Wyżyje? — pyta Józek. — Miejmy nadzieję. Tutaj — zwraca się lekarz do Aleksandra. — Niech pan wejdzie. Proszę nakręcić sto jeden i poprosić o międzymiastową. Maleńki, biały pokoik. Metalowe biurko z telefonem, leżanka, szafka z lekami. Aleksander siada na jedynym krzesełku Lekarz zostawia go samego. Bardzo długie czekanie. Można zrobić bilans całego życia. Ocenić swoje postępowanie. Odnaleźć błędy prawdziwe i wyolbrzymione, które mogły doprowadzić do 267 tego, co się zdarzyło. Aleksander siedzi w mokrym ubraniu z głową wspartą na ręku. Trawi go nieznośny niepokój. Pragnie tylko tego, żeby jak najprędzej mieć za sobą tę rozmowę, żeby zrzucić z siebie ciężar odpowiedzialności. Wreszcie dzwonek telefonu terkocze z niebywałą siłą. Aleksander podnosi słuchawkę. — Czy to pan dyrektor? — Tak. Co się stało? Morus opanowany jak zawsze czeka na wyjaśnienia. Tylko jego szybki oddech zdradza zdenerwowanie. Ten oddech rozbrzmiewa w słuchawce niemal jak sapanie parowca. — Dobrze... Przyjadę... Zajmij się chłopcami... Chwila ciszy. I wreszcie słowa, których Aleksander tak bardzo się obawiał: — A byłem spokojny, wiedząc, że są pod twoją opieką... Rozdział 22 Na parę dni przed wyjazdem do Łomży Hanka nagle dostała wysokiej gorączki. Ojciec z Marytą byli właśnie na wczasach. Babunia podała chorej herbatę z malin i aspirynę. Nie pomogło, więc wezwała lekarza. Nie umiał postawić diagnozy, ale herbatę malinową i aspirynę pochwalił. Hanka nie posiadała się z rozpaczy. Miała grać taką ważną rolę! Jak zawiadomić Łucję i kolegów, że muszą na gwałt znaleźć kogoś na zastępstwo? W domu nie było telefonu, babunia niechętnie wychodziła 7( mieszkania, nogi puchły jej coraz bardziej i serce odmawiało posłuszeństwa. Szczęściem zjawił się Staszek przysłany przez Grzegorza, który jako główny reżyser zaniepokoił się nieobecnością Hanki. Staszek przyszedł więc niejako służbowo. Babunia wprowadziła go do pokoiku chorej i usunęła się dyskretnie, czym poczuł się skrępowany. Stojąc wysłuchał jej poleceń i wyszedł czym prędzej. Nazajutrz jednak wstąpił do niej ponownie, żeby przekazać wiadomości ze szkoły i pozdrowienia od kolegów. Tym razem przyniósł pęk różowych peonii. 269 — Od Kurpiela — powiedział jakby na usprawiedliwienie. — Życzy ci, żebyś prędko wracała do zdrowia. — Podziękuj mu — powiedziała z wysiłkiem; jakieś obrzydliwe pryszcze potworzyły się jej w ustach i ledwo mogła mówić. — Gdybyś jeszcze zechciał... — O co chodzi? — Gdybyś zechciał zrobić zakupy... Bo babuni trudno wyjść z domu, a ja... — Prosta rzecz. Zapytam, co jej potrzebne. Jutro także wpadnę. Odtąd przychodził codziennie, zawsze z kwiatkami „od Kurpiela". Po tygodniu okazało się, że Hanka ma odrę, że przebieg jest ciężki, że grożą powikłania płucne. Staszek musiał sprowadzić lekarza i latać do apteki, prosić pielęgniarkę, żeby zrobiła serię zastrzyków. Babunia powtarzała w kółko: — Ten chłopak to szczęście w nieszczęściu. Co my byśmy same zrobiły, córeńko? A wszystko przez to, żeś nie odchorowała tej odry w dzieciństwie. Każda rzecz ma swoją regularność. Hanka uśmiechała się bezradnie. Pierwszy raz w życiu chorowała tak ciężko, że zwlec się z łóżka nie mogła. Całe dni leżała w gorączkowym otępieniu, przy zasłoniętych oknach, bo światło boleśnie raziło zaczerwienione oczy. Wargi jej spuchły i popękały. Wyglądała okropnie. Staszek widział to najlepiej, ale miast odrazy czuł dla niej współczucie i życzliwość. Wydawała mu się taka biedna i bezbronna. Doprawdy potrzebowała opieki. Przychodził więc nadal, kiedy choroba już się przesiliła, kiedy Hanka zaczęła wychodzić do ogrodu. Przynosił jej książki z biblioteki. Niektóre czytał najpierw sam, aby mieć temat do rozmów. A rozmowy te były proste, zwyczajne, niewymuszone. Lubił opowiadać jej o swoich planach. O tym odrzuconym przez Morusa projekcie szklarni. O robotach w ogrodzie Kurpiela. — Dlaczego nie pojechałeś do Łomży? — zapytała kiedyś Hanka. — A po co? Przecież nie grałem w tym waszym przedstawieniu. — Jak to waszym? Wszyscyśmy przygotowywali tę imprezę. — No tak... Ale mnie się toto wydawało trochę niepoważne... Taka 'zabawa w teatr... Jeszcze gdyby w zimie... Teraz mamy w ogrodzie tyle pracy, że uporać się z nią nie można... Gdyby tak ci wszyscy, co pojechali na spływ, pomogli nam w ogrodzie. — Czy tobie ta praca nie przysłania wszystkiego innego? — A jeśli nawet? To źle? Nic innego tak mnie nie cieszy... Powiedziałem już Morusowi, że chcę skończyć Wyższą Szkołę Rolniczą, a później wrócić tutaj i poprowadzić całą gospodarkę. Nigdy dotąd Staszek tyle nie opowiadał o sobie ani Hanka nie słuchała go tak uważnie. Świat zewnętrzny jakby się od- 270 271 dalił, obraz szkoły przybladł, nabrało wagi to, co działo się tutaj, w domu, między nimi dwojgiem. Po odejściu Staszka rozpamiętywała jeszcze jego słowa, spojrzenia, gesty, pragnąc się w nich doszukać ukrytego znaczenia, które usprawiedliwiałoby narastające w niej uczucie. Zaskoczyły ją odwiedziny Aleksandra. Przyszedł pochwalić się sukcesami, bo i występ zespołu pałacowego bardzo się w Łomży spodobał, i spływ wypadł znakomicie, chociaż było trochę kłopotów z Jackiem, który zatruł się grzybami. Na szczęście wydobrzał po paru dniach. Aleksander wydał się Hance jakby nie ten sam. Zmężniał, wydoroślał, z opalenizną było mu bardzo do twarzy, ale jakby stwardniał wewnętrznie, stał się całkiem obcy. I on nie mógł się w niej doszukać tamtej dziewczyny, którą spotkał przed szpitalem, kiedy życie ojca wisiało na włosku. Zbrzydła po chorobie, to zrozumiałe, można by się z tym pogodzić, straciła jednak całą swoją hardość, werwę i chłopięcy urok, zamknęła się w sobie, przycichła, zgasło w niej niepokojące światło, spowszedniała. Nie mieli o czym ze sobą rozmawiać. Hanka zauważyła, oczywiście, krytyczne spojrzenia Aleksandra i długo po jego odwiedzinach przeglądała się ze smutkiem w lusterku. Babunia to spostrzegła. — Nie martw się — powiedziała. — Przyjdzie miesiąc lizun i wyładniejesz w jednej chwili. A swoją drogą, trzeba zadbać o włosy. Naparzę ziółek, przygotuję żółtka do mycia głowy... Wrócił ojciec z Marytą. Obojgu dobrze zrobił wspólny urlop. Stali się mniej nerwowi, nie wpadali z byle powodu 'w irytację. Nawet Staszka powitali życzliwie, zwłaszcza gdy babunia stwierdziła, że bez jego pomocy nie dałaby sobie rady. Staszek tylko się uśmiechał i jak zwykle — dawał się lubić. — A co z wakacjami? — spytał ojciec. — Jedziesz do rodziców na wieś? — Nie... Chciałbym trochę zarobić. Pan Kurpiel, nasz ogrodnik, ma dla mnie pracę... — Więc przez całe wakacje zostaniesz w Jarzębnie? — ucieszyła się Hanka. — Bo ja także... — Czy ten Kurpiel nie mógłby kiedyś wpaść tutaj i powiedzieć, co mam zrobić z ogrodem? — zainteresowała się Marytą. — Żal patrzeć, jak dziczeje. — Wpaść toby pewno mógł. Tylko że od samego mówienia nic się nie zmieni. Ogród wymaga porządnej roboty, ale to się opłaca... — Od czegoś trzeba zacząć. — Dobrze, zapytam go. Może zechce przyjść. Pierwszorzędny z niego fachowiec, czasu nie ma za wiele. Ostatnie zdanie dorzucił tak na wszelki wypadek, żeby pani Maryta oceniła jak trzeba i Kurpiela, i tego, kto go tutaj sprowadzi. 272 273 Hanka omal nie parsknęła śmiechem. Wydoroślała po chorobie, trochę się opaliła i wyglądała tego dnia prześlicznie. — No to przyjdź koniecznie z Kurpie-lem — zakończyła pani Maryta. — Może w niedzielę po południu? Tamten teren za parkanem także należy do mnie. Myślałam, żeby go sprzedać... — Sprzedać? — obruszył się Staszek. — Niech się pani wpierw poradzi Kurpiela. Bo może by raczej jaką szklarnię tam postawić... Niedużą na początek... Strasznie już późno! Muszę lecieć. Do widzenia! Mam jeszcze kupę roboty... — A więc do niedzieli! — przypomniała mu Hanka odprowadzając go do ogrodowej bramki. — Do niedzieli! — powtórzył patrząc w jej oczy. — A właściwie... czemu by nie do jutra? Nie masz czasu? — To ty jesteś zapracowany... — Zawsze znajdę chwilę, żeby się wyrwać do ciebie! — powiedział z naciskiem. I korzystając z tego, że wychodząc na ulicę musiał przecisnąć się obok Hanki, musnął wargami jej zarumieniony policzek. — Zwariowałeś? — A jeśli nawet, to co? — zaśmiał się ciepło, serdecznie. — To nic! Bo ja także! Wyrwała się i uciekła do domu. Zaczekał, czy pokaże mu się w oknie. Już prawie stracił nadzieję i chciał odejść, bo naprawdę huk roboty było 274 u Kurpiela, gdy nagle uniosła się trochę biała, tiulowa firanka. Na ciemnym tle pokoju stała dziewczyna w jasnej sukience. Podniosła rękę, pokiwała na pożegnanie i cisnęła pąk czerwonej peonib-ggwy^ cił go w locie i przytknął do ust./^*,,. Redaktor Elżbieta Jasztal-Kowalska Redaktor techniczny Janina Sciechowska Korektorzy Hanna Dyszkiewicz, Krystyna Jegier PHINTED IN POLAND instytut Wydawniczy „Nasza Księgarnia", Warszawa 1979. Wydanie pierwsze. Nakład 29 700+300 egzemplarzy. Ark. wyd. 9,1. Ark. druk. 11,5. Papier m/gł. ki. V, 80 g, 61X86/24. Oddano do składania 28 września 1978 r. Podpisano do druku w marcu 1979 r. Łódzkie Zakłady Graficzne, Zakład nr 1, Łódź, Ш Kewolucji 1905 r. nr 45. Zam. nr 2646/Ш78 C-41