2128

Szczegóły
Tytuł 2128
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

2128 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 2128 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

2128 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

IAN FLEMING DOKTOR NO (Prze�o�y� Hieronim Mistrzycki) ROZDZIA� 1 S�YSZ� CI� G�O�NO I WYRA�NIE Punktualnie o sz�stej s�o�ce, rzuciwszy ostatni ��ty poblask, zasz�o za Blue Mountains. Fala fioletowego cienia sp�yn�a na Richmond Road, a w pi�knych, okalaj�cych j� ogrodach rozleg�o si� cykanie �wierszczy i kumkanie �ab nadrzewnych. Nie licz�c odg�os�w przyrody, na ca�ej d�ugo�ci szerokiej, pustej ulicy panowa�a cisza. Bogaci w�a�ciciele obszernych, po�o�onych w g��bi dom�w - dyrektorowie bank�w, mened�erowie firm i wy�si urz�dnicy pa�stwowi - wr�cili z pracy ju� o pi�tej i w�a�nie rozmawiali ze swoimi �onami o tym, co wydarzy�o im si� w ci�gu dnia. Mogli te� bra� prysznic albo zmienia� ubranie. Za p� godziny ulica ponownie zat�tni �yciem, wype�ni si� pod��aj�cymi na koktajle i przyj�cia, na razie jednak najwspanialszy kilometr "Alei Bogatych", jak nazywano j� w�r�d ludzi interesu w Kingston, by� tylko pust� scen�, nad kt�r� unosi�o si� pe�ne napi�cia oczekiwanie i ci�ki zapach zakwit�ych w nocy ja�min�w. Richmond Road to "najlepsza" ulica na ca�ej Jamajce. To jej Park Avenue, jej Kensington Park Gardens, jej Avenue D'lena. Tu, w tych obszernych, staro�wieckich domach, z kt�rych ka�dy otoczony jest jedno- lub dwuakrowym, a� do przesady wystrzy�onym trawnikiem, gdzie rosn� najwspanialsze kwiaty i drzewa z ogrodu botanicznego w Hope, tu mieszka "najlepsze" towarzystwo. D�uga, prosta ulica jest cicha i spokojna, daleko st�d do gor�cego, wulgarnego �r�dmie�cia Kingston, gdzie robi� pieni�dze jej mieszka�cy. Z drugiej strony, za zamykaj�cym j� skrzy�owaniem, le�� tereny nale��ce do King's House, tam mieszka gubernator i g��wnodowodz�cy si� zbrojnych. Na Jamajce �adna ulica nie mog�aby si� ko�czy� w lepszym miejscu. Tu� przed skrzy�owaniem, po wschodniej stronie stoi posesja opatrzona numerem jeden. Zajmuje j� obszerny pi�trowy budynek, z szerokimi, pomalowanymi na bia�o werandami na obu kondygnacjach. Wysypana �wirem �cie�ka prowadzi ku obramowanemu kolumnami wej�ciu wzd�u� trawnik�w i kort�w tenisowych, na kt�rych jak co wiecz�r ustawiono spryskiwacze. Ten budynek to towarzyska Mekka mieszka�c�w Kingston. Mie�ci si� tu Queen's Club, od pi��dziesi�ciu lat che�pi�cy si� swym znaczeniem i liczb� odrzuconych kandydat�w. Takie uparte odsuwanie si� od ludzi nie rokuje dzi� na Jamajce niczego dobrego. Kt�rego� dnia kto� powybija w Queen's Club wszystkie szyby, a mo�e nawet spali go do samych fundament�w. Na razie jednak przyjemnie jest si� tu znale��, kiedy przebywa si� na tropikalnej wyspie - lokal jest dobrze prowadzony, ma niez�� obs�ug�, najwykwintniejsz� kuchni� i najlepiej zaopatrzon� piwnic� w ca�ych Karaibach. O tej porze dnia, jak prawie ka�dego wieczoru, przed klubem mo�na by�o dostrzec te same cztery samochody. Nale�a�y do czterech bryd�yst�w, kt�rzy zbierali si� tu punktualnie o pi�tej i grali a� do p�nocy. Wed�ug ich przyjazdu mo�na by�o nieomal nastawia� zegarki. Nale�a�y, patrz�c w kolejno�ci, w jakiej sta�y przy kraw�niku - do dow�dcy Karaibskich Si� Obrony, do czo�owego w Kingston obro�cy w sprawach kryminalnych i do profesora matematyki na miejscowym uniwersytecie. Ostatni w rz�dzie sta� czarny sunbeam alpine emerytowanego komandora Kr�lewskiej Marynarki Wojennej Johna Strangwaysa, pe�ni�cego obecnie funkcj� inspektora regionalnego na Karaiby, albo wyra�aj�c si� mniej dyskretnie, lokalnego przedstawiciela brytyjskiej Secret Service. Nie min�� jeszcze kwadrans po sz�stej, kiedy cisza Richmond Road zosta�a lekko zak��cona. Zza rogu wyszli trzej �lepi �ebracy i posuwali si� powoli chodnikiem w kierunku czterech zaparkowanych samochod�w. Byli to Chig-ioes - Chinonegrzy. Zwali�ci m�czy�ni, szli jednak mocno pochyleni, pow��cz�c nogami i stukaj�c o kraw�nik bia�ymi laskami. Szli razem. Pierwszy z nich nosi� niebieskie okulary i prawdopodobnie widzia� lepiej od innych. W lewej r�ce, przy zakrzywieniu laski trzyma� blaszan� puszk�. Na jego ramieniu spoczywa�a prawa r�ka drugiego, a na ramieniu drugiego prawa r�ka trzeciego. Drugi i trzeci mieli zamkni�te oczy. Wszyscy trzej odziani byli w �achmany, na g�owach mieli brudne czapki baseballowe z d�ugimi daszkami. Nie odzywali si� do siebie i kiedy tak szli powoli ocienionym chodnikiem ku stoj�cym samochodom s�ycha� by�o tylko ciche postukiwanie ich lasek. Trzej �lepcy nie wzbudziliby zdziwienia w Kingston, na kt�rego ulicach mo�na zobaczy� du�o kalek, ale tutaj, na tej spokojnej, zamo�nej, pustej ulicy robili przykre wra�enie. Mog�o budzi� zdziwienie i to, �e wszyscy byli Chinonegrami. To nie jest cz�sta mieszanka. W salonie opalona r�ka si�gn�a na �rodek sto�u i zgarn�a ostatni� lew�. Z cichym trzaskiem karty do��czy�y do innych. - Sto punkt�w - powiedzia� Strangways - i dziewi��dziesi�t pod kresk�. - Spojrza� na zegarek i wsta�. - Za dwadzie�cia minut jestem powrotem. Ty rozdajesz, Bili. Zam�w co� do picia. Dla mnie to co zwykle. I nie staraj si� pod�o�y� mi kart, kiedy mnie nie b�dzie. Zawsze to poznaj�. Bili Templar, dow�dca korpusu, za�mia� si� kr�tko. Uderzy� w dzwonek stoj�cy z boku i zgarn�� karty do siebie. - Po�piesz si�, do diab�a. Zawsze pozwalasz kartom stygn��, kiedy partner jest przy forsie. Strangways by� ju� za drzwiami. Trzej m�czy�ni z rezygnacj� oparli si� o krzes�a. Wszed� kolorowy kelner. Zam�wili u niego drinki. Dla Strangwaysa whisky z wod�. Ta irytuj�ca przerwa mia�a miejsce ka�dego wieczoru, kwadrans po sz�stej, mniej wi�cej w po�owie drugiego robra. Dok�adnie o tej porze Strangways, nawet w po�owie rozgrywki, musia� wyj�� do swego "biura" i "zatelefonowa�". Wszystkich to dra�ni�o. Ale Strangways by� niezast�piony w ich czw�rce i przyzwyczaili si� do tego. Nigdy nie zosta�o wyja�nione do kogo "telefonowa�" i nikt o to nie pyta�. Praca Strangwaysa nale�a�a do tych, o kt�rych si� nie m�wi i to wystarcza�o za wyja�nienie. Rzadko nie by�o go d�u�ej ni� dwadzie�cia minut i do zwyczaju nale�a�o, �e za sw� nieobecno�� p�aci� kolejk� drink�w. Drinki w�a�nie nadesz�y i trzej m�czy�ni zacz�li rozmawia� o wy�cigach. W rzeczywisto�ci by� to najwa�niejszy moment w rozk�adzie dnia Strangwaysa, pora na obowi�zkowy kontakt radiowy z pot�nym nadajnikiem umocowanym na dachu budynku w Regent's Park, gdzie mie�ci si� kwatera g��wna brytyjskiej Secret Service. Codziennie o godzinie osiemnastej trzydzie�ci czasu lokalnego, je�li poprzedniego dnia nie uprzedzi�, ze nie b�dzie go w eterze - bo ma na przyk�ad jaka� spraw� na innej wyspie wchodz�cej w sk�ad jego obszaru albo jest ob�o�nie chory - powinien przekaza� sw�j raport dzienny i przyj�� wyznaczone dia siebie instrukcje. Je�li nie uda mu si� zg�osi� w eterze dok�adnie o sz�stej trzydzie�ci, nast�pne wezwanie, "niebieskie", nadaje si� o si�dmej, na koniec za� wezwanie "czerwone" o si�dmej trzydzie�ci. Je�li i to pozostanie bez odpowiedzi, og�asza si� "pogotowie" i sekcja III, sprawuj�ca nad nim kontrol� w Londynie, natychmiast przyst�puje do akcji, staraj�c si� odkry�, co mu si� przydarzy�o. Nawet wezwanie "niebieskie" wi��e si� z przykrymi konsekwencjami dla agenta, chyba ze jego przedstawione na pi�mie usprawiedliwienie oka�e si� mo�liwe do zaakceptowania. Program nadawanych na ca�y �wiat seans�w ��czno�ci londy�skiego radia jest napi�ty do ostatecznych granic i jego naruszenie, nawet przez jedno dodatkowe wezwanie, grozi niebezpiecznymi zak��ceniami. Strangways nigdy nie zha�bi� si� "niebieskim" wezwaniem, nie m�wi�c ju� o "czerwonym" i pewien by�, o ile mo�na by� pewnym czegokolwiek na tym �wiecie., ze mu si� to nigdy nie przydarzy. Ka�dego wieczoru, dok�adnie o sz�stej pi�tna�cie, opuszcza� Queen's Club, wsiada� do samochodu i w ci�gu dziesi�ciu minut pokonywa� odleg�o�� dziel�c� go od po�o�onego na pierwszych wzniesieniach Blue Mountains zgrabnego bungalowu, z kt�rego roztacza� si� bajeczny widok na port w Kingston. O sz�stej dwadzie�cia pi�� przechodzi� korytarzem do biura mieszcz�cego si� z ty�u bungalowu. Otwiera� kluczem drzwi i zamyka� je z powrotem za sob�. Panna Trueblood ju� na niego czeka�a. Uchodzi�a za jego sekretark�, w rzeczywisto�ci by�a jego numerem drugim, a wcze�niej komendantem Kobiecej Pomocniczej S�u�by Kr�lewskiej Marynarki Wojennej. Siedzia�a przy radiostacji w pomieszczeniu przypominaj�cym szaf� na akta. Na uszach mia�a s�uchawki i w�a�nie stara�a si� nawi�za� kontakt, wystukuj�c na cz�stotliwo�ci 14 MHz jego znak rozpoznawczy - WXN. Na jej zgrabnych kolanach spoczywa�a kartka papieru. Strangways siada� obok niej na krze�le, zak�ada� drug� par� s�uchawek i dok�adnie o sz�stej dwadzie�cia osiem przejmowa� radio czekaj�c na nag�� cisz� w eterze, kt�ra oznacza�a, �e WWW w Londynie za chwil� wywo�a jego stacj�. By�a to �elazna rutyna i Strangways bezwzgl�dnie jej przestrzega�. Niestety, �cis�e trzymanie si� harmonogramu, mo�e okaza� si� zgubne, je�li dowie si� o nim przeciwnik. Strangways, wysoki szczup�y m�czyzna, z czarn� przepask� na prawym oku i o wygl�dzie starego wilka morskiego, kt�ry dopiero co zszed� z kapita�skiego mostku, szybko przemierzy� wy�o�ony mahoniow� boazeri� hali Queen's Club, pchn�� lekkie drzwi obci�gni�te moskitier� i zbieg� po trzech schodkach na �cie�k�. W tym momencie czu� tylko zmys�ow� przyjemno��, kt�r� dawa�o czyste, �wie�e wieczorne powietrze i przypomnienie finezji, z jak� uda�o mu si� rozegra� trzy piki. Oczywi�cie, by�a poza tym ta sprawa, a w�a�ciwie dziwna i skomplikowana afera, kt�r� M do�� nonszalancko podrzuci� mu dwa tygodnie wcze�niej. Ale i ona sz�a dobrze. Przypadkowy trop prowadz�cy do chi�skiej dzielnicy okaza� si� obiecuj�cy. Pojawi�y si� punkty zaczepienia - w�a�ciwie na razie tylko s�aby ich cie� - ale je�li rzecz si� skrystalizuje, my�la� Strangways id�c wysypan� �wirem �cie�k�, a potem chodnikiem Richmond Road, mo�e si� okaza�, �e zaanga�owa� si� w co� naprawd� bardzo dziwnego. Strangways wzruszy� ramionami. Oczywi�cie nic takiego si� nie stanie. W jego zawodzie fantazje nigdy nie zamienia�y si� w rzeczywisto��. Wyolbrzymiona przez rozpalon� wyobra�ni� i typow� dla Chi�czyk�w histeri� sprawa znajdzie z pewno�ci� jakie� banalne rozwi�zanie. Inna cz�� umys�u Strangwaysa automatycznie zarejestrowa�a obecno�� trzech �lepc�w. Powoli zbli�ali si� do niego stukaj�c swymi laskami. Byli oko�o dwudziestu metr�w od niego. Obliczy�, �e min� go sekund� lub dwie przed tym, nim dojdzie do samochodu. Powodowany wstydem i zarazem wdzi�czno�ci� wobec losu, �e obdarzy� go dobrym zdrowiem, Strangways wymaca� w kieszeni monet�. Paznokciem sprawdzi� jej kant, upewniaj�c si�, �e to dwa szylingi, a nie jeden pens. Wyj�� j�. Teraz zr�wna� si� z �ebrakami. Dziwne, wszyscy byli Chinonegrami! Bardzo dziwne! Strangways wyci�gn�� r�k�. Moneta zadzwoni�a wpadaj�c do blaszanej puszki. - Niech pana B�g b�ogos�awi, panie - powiedzia� pierwszy z �ebrak�w. - Niech pana B�g b�ogos�awi - powt�rzyli dwaj pozostali. Strangways trzyma� w r�ku kluczyki od samochodu. Mgli�cie zarejestrowa� chwil� ciszy, kiedy przesta�y stuka� laski. Za p�no. Kiedy min�� ostatniego m�czyzn�, wszyscy trzej obr�cili si�. Dwaj stoj�cy z ty�u dali krok w bok, �eby mie� przed sob� wolne pole do strza�u. Trzy rewolwery, zako�czone niezgrabnymi, przypominaj�cymi p�ta kie�basy t�umikami, wysun�y si� z futera��w ukrytych pod �achmanami. Z nienagann� precyzj� trzej m�czy�ni wycelowali w trzy r�ne punkty kr�gos�upa Strangwaysa - jeden mi�dzy obojczykami, drugi w krzy�, trzeci w miednic�. Trzy ci�kie kaszlni�cia zla�y si� prawie w jedno. Cia�o Strangwaysa rzucone zosta�o w prz�d, tak jakby kto� je kopn��. Le�a�o teraz w ca�kowitym bezruchu, w ma�ym ob�oku kurzu, kt�ry uni�s� si� z trotuaru. By�a sz�sta siedemna�cie. Zza rogu wypad� z piskiem opon obdrapany karawan z czterema czarnymi chor�giewkami powiewaj�cymi z ka�dej strony dachu. Wjecha� na Richmond Road zbli�aj�c si� do stoj�cych na chodniku m�czyzn. Zdo�ali oni w�a�nie podnie�� cia�o Strangwaysa, kiedy karawan z po�lizgiem zatrzyma� si� tu� przy nich. Dwuskrzyd�owe przesuwane drzwi z ty�u by�y otwarte. Otwarta by�a r�wnie� le��ca w �rodku prosta sosnowa trumna. Trzech m�czyzn wsun�o cia�o przez drzwi i umie�ci�o w trumnie. Wskoczyli do �rodka. Na trumn� na�o�yli pokryw�, przesuwane drzwi zosta�y zamkni�te. Trzej Chinonegrzy zaj�li trzy z czterech krzese�ek umieszczonych w rogach trumny. Bez po�piechu wsun�li pod nie bia�e laski: Za nimi wisia�y obszerne p�aszcze z czarnej alpaki. Narzucili je na swoje �achmany. Potem zdj�li baseballowe czapki, si�gn�li pod krzese�ka, wyci�gn�li stamt�d czarne cylindry i za�o�yli na g�owy. Kierowca, kt�ry r�wnie� by� Chinonegrem, nerwowo ogl�da� si� przez rami�. - Ruszaj, cz�owieku. Ruszaj! - powiedzia� najwi�kszy z zab�jc�w. Spojrza� na fluoryzuj�c� tarcz� swojego zegarka. Pokazywa�a sz�st� dwadzie�cia. Tylko trzy minuty na ca�� robot�. Zabity na czas. Karawan statecznie zawr�ci� i niezbyt, szybko ruszy� ku skrzy�owaniu. Tam skr�ci� w prawo i nie przekraczaj�c czterdziestu kilometr�w na godzin�, z dystynkcj� oddali� si� wiod�c� w kierunku wzg�rz drog�. Czarne chor�giewki przypomina�y o wiezionym przeze� bolesnym baga�u, a trzej �a�obnicy siedzieli prosto jak �wiece z r�koma skrzy�owanymi z szacunkiem na piersiach. - WXN wzywa WWW... WXN wzywa WWW... WXN... WXN... WXN... �rodkowy palec prawej r�ki Mary Trueblood mi�kko i elegancko uderza� o klawisz. Spojrza�a na zegarek. Sz�sta dwadzie�cia osiem. Ju� od minuty powinien tu by�. Mary Trueblood u�miechn�a si� na my�l o ma�ym sunbeamie z otwartym dachem, kt�ry mkn�� drog� w jej kierunku. Teraz, zaraz, us�yszy szybkie kroki, szcz�k klucza w zamku i on usi�dzie ko�o niej. U�miechnie si� przepraszaj�co si�gaj�c do s�uchawki. "Przepraszam, Mary. Przekl�ty samoch�d nie chcia� zapali�." Albo: "My�la�by kto, �e ta zasrana policja zna ju� na pami�� moje numery. Zatrzymali mnie przy Halfway Tree." Mary Trueblood zdj�a drug� par� s�uchawek z wieszaka i po�o�y�a je na krze�le obok, �eby zaoszcz�dzi� dla niego cho� p� sekundy. - WXN wzywa WWW... WXN wzywa WWW... - Przesun�a pokr�t�o o w�os i spr�bowa�a znowu. Zegarek wskazywa� sz�st� dwadzie�cia dziewi��. Zacz�a si� niepokoi�. W ci�gu kilku sekund Londyn mo�e zacz�� nadawa�. Bo�e, pomy�la�a nagle, powinnam co� zrobi�, je�li Strangways nie zjawi si� na czas. Potwierdzenie odbioru i udawanie Strangwaysa nie mia�o sensu - by�o niebezpieczne. Wywiad radiowy prowadzi� nas�uch transmisji - tak jak czyni� to zawsze, w wypadku ka�dego agenta. Urz�dzenia, kt�re mierz� najdrobniejsze szczeg�y uderze�, charakterystycznych dla ka�dego operatora, natychmiast odkryj�, �e to nie Strangways obs�uguje nadajnik. W cichym pokoju na najwy�szym pi�trze kwatery g��wnej pokazano kiedy� Mary Trueblood setki czujnik�w. Widzia�a, jak sprawne r�ce rejestrowa�y si�� ka�dego uderzenia, szybko�� podawania kolejnych grup szyfr�w, omy�ki przy poszczeg�lnych literach. Oficer prowadz�cy wyja�ni� jej to wszystko pi�� lat temu, kiedy przydzielono j� do stacji na Karaibach: w jaki spos�b w��czy si� brz�czyk i kontakt zostanie automatycznie przerwany, je�li niew�a�ciwy operator pojawi si� w eterze. By�o to podstawowe zabezpieczenie, na wypadek, gdyby nadajnik wpad� w r�ce przeciwnika. A je�eli agent zosta� uj�ty i torturami zmuszony do nawi�zania kontaktu z Londynem, m�g�, o w�os tylko zmieniaj�c spos�b, w jaki uderza w klawisz, przekaza� wiadomo�� o swoim aresztowaniu tak samo wyra�nie, jak gdyby nadawa� bez szyfru. Zaraz odezwie si� Londyn! S�ysza�a cisz� w eterze, kt�ra zawsze poprzedza�a wywo�anie stacji. Mary Trueblood spojrza�a na zegarek. Sz�sta trzydzie�ci. Katastrofa! Ale teraz, nareszcie, s�ycha� by�o kroki dochodz�ce z hallu. Dzi�ki Bogu. Za sekund� wejdzie tutaj. Ona musi go ochroni�. Podj�a desperack� decyzj�. Zaryzykuje i podtrzyma ��czno��. - WWW wzywa WXN... WWW wzywa WXN... Czy mnie s�yszysz?... Czy mnie s�yszysz?... - Sygna� z Londynu nadchodzi� z moc�, szukaj�c stacji na Jamajce. Kroki s�ycha� by�o przy samych drzwiach. Spokojnie i pewnie nadawa�a odpowied�: - S�ysz� ci� g�o�no i wyra�nie... S�ysz� ci� g�o�no i wyra�nie... S�ysz� ci�... Us�ysza�a wybuch. Co� uderzy�o j� w kostk�. Spojrza�a w d�. To by� zamek od drzwi. Mary Trueblood gwa�townie odwr�ci�a si� na krze�le. W drzwiach sta� m�czyzna. To nie by� Strangways. Sta� tam wielki Murzyn o ��tawym odcieniu sk�ry i sko�nych oczach. W r�ku mia� pistolet zako�czony grubym czarnym cylindrem. Mary Trueblood otworzy�a usta do krzyku. M�czyzna u�miechn�� si� szeroko. Powoli, z upodobaniem podni�s� bro� i trzy razy przeszy� jej lew� pier� kulami. Dziewczyna osun�a si� bokiem z krzes�a. Z jej z�otych w�os�w zsun�y si� na pod�og� s�uchawki. Mo�e przez sekund� rozbrzmiewa�o w pokoju ciche stukanie dochodz�ce z Londynu. Potem urwa�o si�. Brz�czyk zainstalowany na biurku oficera dy�urnego w sekcji wywiadu radiowego zasygnalizowa�, �e co� z�ego sta�o si� z WXN. Zab�jca wyszed� z pokoju. Wr�ci� nios�c pude�ko z kolorow� nalepk� PRESTO FIRE i du�y worek po cukrze, na kt�rym widnia� napis TATE & LYLE. Pude�ko postawi� na pod�odze. Zbli�y� si� do cia�a, na�o�y� worek na g�ow� i nie patyczkuj�c si� naci�gn�� go a� po kostki. Z worka wystawa�y stopy. Zgi�� je i wpakowa� do �rodka. Zaci�gn�� worek do hallu i zawr�ci�. Tak jak mu powiedziano, w rogu pokoju sta� otwarty sejf, a wyj�te z niego ksi��ki szyfr�w le�a�y na biurku, gotowe do u�ycia przy przyjmowaniu komunikatu z Londynu. M�czyzna rzuci� je i pozosta�e papiery, kt�re znalaz� w sejfie, na �rodek pokoju. Zerwa� firanki i po�o�y� je na stos. Na g�rze postawi� kilka krzese�. Otworzy� pude�ko z zapalnikami PRESTO, wyj�� gar��, wsadzi� w sam �rodek stosu i zapali�. Potem przeszed� do hallu i zapali� takie same ogniska w odpowiednich punktach. Zeschni�te drewniane meble szybko si� zaj�y i p�omienie zacz�y liza� boazeri�. M�czyzna podszed� do drzwi wej�ciowych i otworzy� je. Przez hibiskusowy �ywop�ot widzia� b�yszcz�cy zarys karawanu. Nie by�o s�ycha� niczego poza cykaniem �wierszczy i mi�kkim warkotem samochodowego silnika. Po lewej i prawej stronie ulicy nikt nie dawa� znaku �ycia. M�czyzna cofn�� si� do wype�nionego dymem hallu, z �atwo�ci� zarzuci� sobie worek na plecy i znowu pojawi� si� na zewn�trz, zostawiaj�c drzwi otwarte, �eby by� przeci�g. Szybko przeszed� �cie�k� na ulic�. Drzwi z ty�u karawanu czeka�y otwarte. Poda� worek do �rodka i patrzy�, jak dwaj pozostali m�czy�ni upychaj� go w trumnie na zw�okach Strangwaysa. Potem wskoczy� do �rodka, zasun�� drzwi, usiad� na krzese�ku i za�o�y� sw�j czarny cylinder. Kiedy w oknach na pi�trze bungalowu pokaza�y si� pierwsze p�omienie, karawan zjecha� ostro�nie z chodnika i skierowa� si� w stron� sztucznego jeziora Mona. Tam obci��ona trumna zsun�a si� do wody znikaj�c w g��bokim na sto metr�w grobowcu. W ci�gu czterdziestu pi�ciu minut wszelki �lad po personelu i archiwach karaibskiej stacji Secret Service zosta� starty z powierzchni ziemi. ROZDZIA� 2 WYB�R BRONI Trzy tygodnie p�niej w Londynie, marzec nadszed� niczym rozw�cieczony grzechotnik. Dnia pierwszego marca, grad i marzn�ca m�awka, p�dzone wichur� dochodz�c� do o�miu stopni w skali Bouforta, od �witu ch�osta�y miasto. Zbiedzeni ludzie z twarzami �ci�tymi zimnem przemykali do pracy w p�aszczach nieprzemakalnych, kt�rych mokre brzegi p�ta�y si� mi�dzy nogami. Dzie� nasta� paskudny i wszyscy byli co do tego zgodni - nawet M, kt�ry rzadko przyznawa�, �e co� takiego jak pogoda w og�le istnieje. Kiedy stary rolls royce silver wraith na cywilnych numerach zatrzyma� si� przy wysokim budynku w Regent's Park i M, sztywny jak zawsze, wysiad� na chodnik, grad uderzy� go w twarz niczym podmuch pistoletowego wystrza�u. Zamiast szybko schroni� si� w budynku, z namaszczeniem obszed� dooko�a samoch�d i zbli�y� si� do szyby od strony kierowcy. - Nie b�d� dzi� potrzebowa� wozu, Smith. Zabierz go i jed� do domu. Wieczorem pojad� metrem. To nie jest pogoda na samoch�d. Jest gorzej ni� podczas konwoj�w na Atlantyku. By�y mechanik okr�towy Smith wyszczerzy� z�by w u�miechu. - Tak, jest sir. Dzi�kuj�. Patrzy�, jak wyprostowana sylwetka starszego pana okr��a mask� rollsa, przecina chodnik i znika w budynku. Prawdziwa stara szko�a. Zawsze na uwadze b�dzie mia� przede wszystkim dobro cz�owieka. Smith wrzuci� jedynk� i ruszy� wlepiaj�c oczy w zalewan� potokami wody szyb�. Ze �wiec� dzi� szuka� takich ludzi. M wjecha� wind� na �sme pi�tro i przeszed� korytarzem do swego gabinetu. Gruby dywan t�umi� jego kroki. Zamkn�� za sob� drzwi, zdj�� p�aszcz, szalik i powiesi� je na wieszaku. Wyj�� du�� b��kitn� jedwabn� chustk� i mocno wytar� ni� twarz. Dziwne, ale za nic nie zrobi�by tego w obecno�ci portier�w albo windziarza. Siad� za biurkiem i pochyli� si� nad interkomem. - Jestem, panno Moneypenny. Prosz� o materia�y z nas�uch�w i to wszystko, co ma pani dla mnie poza tym. Potem prosz� po��czy� mnie z sir Jamesem Molonym. Robi teraz w�a�nie obch�d w szpitalu St. Mary. Prosz� powiedzie� szefowi personelu, �e za p� godziny chc� si� widzie� z 007. I prosz� o teczk� Strangwaysa. - M poczeka� na metaliczne "Tak, sir" i pu�ci� przycisk. Odchyli� si� do ty�u, si�gn�� po fajk� i zamy�lony zacz�� j� nape�nia�. Nie podni�s� wzroku, kiedy wesz�a sekretarka nios�c stos papier�w. Zignorowa� nawet p� tuzina raport�w z napisem "Bardzo pilne" le��cych na szczycie teczki z nas�uchami. Gdyby by�y naprawd� wa�ne, zawiadomiono by go w nocy. Na interkomie zamruga�o ��te �wiate�ko. M podni�s� czarn� s�uchawk� jednego z czterech telefon�w. - Czy to pan, sir James? Mo�e mi pan po�wi�ci� pi�� minut? - Dla pana nawet sze�� - zachichota� po drugiej stronie s�awny neurolog. - Chce pan, �ebym wystawi� za�wiadczenie jednemu z ministr�w Jej Kr�lewskiej Wysoko�ci? - Nie dzisiaj - M zmarszczy� brwi poirytowany. Stary marynarz traktowa� rz�d z szacunkiem. - Chodzi o jednego z moich ludzi. Zajmowali�cie si� nim. Nie b�d� wymienia� nazwiska, jeste�my na miejskiej linii. Dowiedzia�em si�, �e pozwoli� mu pan wczoraj wyj��. Czy mo�na mu powierzy� kolejne zadanie? Po drugiej stronie nast�pi�a pauza. Po chwili sir James odezwa� si� wywa�onym g�osem profesjonalisty. - Fizycznie zdr�w jak ryba. Noga si� zagoi�a. Nie powinno by� �adnych komplikacji. Tak, jest w porz�dku. - Nast�pna pauza. - Jest tylko jedna sprawa, M. Pracujecie w du�ym napi�ciu, sam pan wie. Nie oszcz�dza pan swoich ludzi. Czy na pocz�tek nie m�g�by pan mu da� czego� l�ejszego? Z tego, co mi m�wi�, mia� ci�kie �ycie przez ostatnie kilka lat. - Za to mu p�ac� - burkn�� M. - Je�li nie nadaje si� do roboty, wkr�tce si� o tym przekonamy. Nie b�dzie pierwszym, kt�ry si� za�ama�. Z tego, co pan m�wi, wynika, �e jest w doskona�ej formie. Nie wygl�da na to, �eby dozna� trwa�ego uszczerbku. Podsy�a�em panu ju� nieraz pacjent�w bardziej przepuszczonych przez porz�dny magiel. - Oczywi�cie, je�li tak pan stawia spraw�. Ale b�l to dziwna rzecz. Bardzo ma�o o nim wiemy. Nie potrafimy go zmierzy�, wyliczy� r�nicy w cierpieniu mi�dzy rodz�c� kobiet� a m�czyzn�, kt�ry ma atak kamicy nerkowej. Dzi�ki Bogu, wygl�da na to, �e cia�o ma kr�tk� pami��. Ale tego pa�skiego cz�owieka naprawd� bola�o. Niech pan sobie nie my�li, �e poniewa� akurat nic nie zosta�o z�amane... - Tak, tak. - Bond pope�ni� b��d i odcierpia� za to. M w �adnym wypadku nie lubi� poucze�, jak ma post�powa� ze swoimi agentami, nawet je�li wychodzi�y z ust lekarza o �wiatowej renomie. W g�osie sir Jamesa Molony'ego czu� by�o nut� krytycyzmu. - S�ysza� pan kiedy� o facecie, nosz�cym nazwisko Steincrohn, doktor Peter Steincrohn? - spyta� nagle M. - Nie, a kt� to taki? - Ameryka�ski doktor. Napisa� ksi��k�. Moi ludzie w Waszyngtonie przys�ali j� do naszej biblioteki. Opowiada o tym, ile mo�e znie�� ludzkie cia�o. Daje list� cz�ci, bez kt�rych mo�e si� obej�� przeci�tny cz�owiek. Prawd� m�wi�c, zrobi�em sobie kopi� tej listy, do u�ytku w przysz�o�ci. Przeczyta� panu? - M pogrzeba� w kieszeni marynarki i wy�o�y� przed sob� na biurko kilka list�w i kartek papieru. Lew� r�k� wybra� jedn� z nich i rozprostowa�. Cisza po drugiej stronie nie wytr�ci�a go z r�wnowagi. - Hallo, sir James! Ju� mam, oto lista: woreczek ��ciowy, �ledziona, migda�ki, wyrostek robaczkowy, jedna z dw�ch nerek, jedno z dw�ch p�uc, dwa i p� z pi�ciu albo sze�ciu litr�w krwi, dwie pi�te w�troby, wi�kszo�� �o��dka, ponad metr z siedmiu metr�w jelit, po�owa m�zgu. - M przerwa�. Kiedy po drugiej stronie trwa�o milczenie, zapyta�. - I co pan na to, sir James? W s�uchawce rozleg�o si� pe�ne niesmaku prychni�cie. - Dziwi� si�, �e nie do��czy� do tej listy nogi albo r�ki, albo wszystkich ko�czyn na raz. Nie bardzo rozumiem, co pan si� stara udowodni�. M za�mia� si� sucho. - Nie staram si� niczego udowodni�, sir James. Po prostu zainteresowa�a mnie ta lista. Chc� tylko powiedzie�, �e w por�wnaniu z tego rodzaju uszczerbkiem na zdrowiu moi ludzie nie przeszli niczego strasznego. Ale - dorzuci� �agodniej - nie k���my si� o to. Prawd� m�wi�c, w�a�nie zamierza�em powierzy� naszemu wsp�lnemu znajomemu jak�� l�ejsz� misj�. Co� jest nie w porz�dku na Jamajce. - M spojrza� na zalewane potokami wody okno. - Mo�na to potraktowa� bardziej jako wczasy czy co� w tym rodzaju. Ulotni�o si� razem dwoje moich ludzi, m�czyzna i dziewczyna. Albo tak to tylko wygl�da. Nasz przyjaciel mo�e przez jaki� czas popracowa� jako detektyw... i cieszy� si� s�o�cem. Co pan na to? - Drugi bilet dla mnie. Sam bym tam ch�tnie popracowa�, zw�aszcza w taki dzie� jak dzisiaj. Sir James Molony zdecydowany by� jednak do ko�ca przedstawi� sw�j punkt widzenia. Delikatnie powraca� do sprawy. - Niech pan nie my�li, �e chc� si� wtr�ca�, M, ale s� granice ludzkiej odwagi. Wiem, �e musi pan traktowa� tych ludzi jak materia�, kt�ry i tak si� kiedy� zu�yje, ale nie chcia�by pan chyba, �eby sta�o si� to w nieodpowiednim momencie. Ten, kt�rego tutaj mia�em, jest twardy. Powiedzia�bym, �e b�dzie pan mia� z niego jeszcze du�o po�ytku. Ale wie pan, co o odwadze mia� do powiedzenia Morgan w tej swojej ksi��ce. - Nie pami�tam. - M�wi, �e odwaga to kapita�, kt�ry topnieje, w miar� jak powi�kszaj� si� wydatki. Zgadzam si� z nim. Chc� tylko nadmieni�, �e ten w�a�nie cz�owiek wygl�da, jakby mia� nieliche wydatki od czasu, gdy zacz�a si� wojna. Nie powiedzia�bym, �e si� sp�uka� do dna, jeszcze nie, ale s� jednak pewne granice. - No w�a�nie. - M postanowi�, �e dosy� ju� tego dobrego. Z ka�dym trzeba si� pie�ci� w dzisiejszych czasach. - Dlatego w�a�nie wysy�am go za granic�. Wakacje na Jamajce. Prosz� si� nie martwi�, sir James. B�d� o niego dba�. Przy okazji, odkry� pan mo�e, czym nafaszerowa�a go ta Rosjanka? - Mam odpowied� od wczoraj. - Sir James Molony tak�e ch�tnie przysta� na zmian� tematu. Stary M by� r�wnie przykry jak dzisiejsza pogoda. Czy istnieje szansa, �eby ta jego gruba czaszka, jak na w�asny u�ytek my�la� o M, dopu�ci�a do siebie my�l, kt�r� chcia� jej przekaza�? - Badania zabra�y nam trzy miesi�ce. Odkry� to pewien bystry facet ze szko�y medycyny tropikalnej. Trucizna nazywa si� fugu. Japo�czycy u�ywaj� jej w celach samob�jczych. Uzyskuje si� j� z organ�w p�ciowych japo�skiej ryby-kuli. Mo�e pan by� pewien, �e Rosjanie zawsze wymy�l� co�, o czym nikt nigdy nie s�ysza�. R�wnie dobrze mogli u�y� kurary. Ma bardzo podobny efekt, parali�uje centralny uk�ad nerwowy. Naukowa nazwa fugu brzmi tetrodotoksyna. To straszny �rodek, b�yskawicznie dzia�aj�cy. Jedna porcja, podobna do tej, jak� dosta� pa�ski cz�owiek, i w ci�gu kilku sekund nast�puje parali� mi�ni notorycznych i oddechowych. Z pocz�tku facet widzi wszystko podw�jnie, za chwil� nie mo�e otworzy� oczu. Potem nie mo�e prze�yka�. G�owa mu opada i nie mo�e jej podnie��. Umiera z powodu parali�u dr�g oddechowych. - Mia� szcz�cie, �e z tego wyszed�. - To cud. Zawdzi�cza to wy��cznie Francuzowi, kt�ry z nim by�. U�o�y� pa�skiego cz�owieka na pod�odze i robi� mu sztuczne oddychanie, jak topielcowi. W jaki� spos�b utrzymywa� dzia�anie p�uc a� do nadej�cia lekarza. Na szcz�cie lekarz pracowa� jaki� czas w Ameryce Po�udniowej. Uzna�, �e to kurara, i zastosowa� odpowiednie �rodki. Szansa i tak by�a jedna na milion. Tak przy okazji, co si� sta�o z t� Rosjank�? - Nie �yje - odpowiedzia� kr�tko M - c�, serdeczne dzi�ki, sir James. I prosz� si� nie martwi� o swojego pacjenta. Dopilnuj�, �eby si� nie przem�cza�. Do widzenia. M odwiesi� s�uchawk�. Jego twarz by�a ch�odna i pusta. Przysun�� do siebie materia�y z nas�uch�w i szybko je przerzuci�. Na niekt�rych z nich porobi� notatki. Raz czy dwa musia� zatelefonowa� do kt�rej� z sekcji. Kiedy sko�czy�, wrzuci� akta do kosza z napisem "za�atwione", si�gn�� po fajk� i pude�ko z tytoniem zrobione z �uski czternastofuntowego pocisku. Nie le�a�o przed nim nic opr�cz ��tej akt�wki z czerwon� gwiazd� oznaczaj�c� "�ci�le tajne". Przez jej �rodek ukosem napisa� kto� du�ymi literami: STACJA NA KARAIBACH, pod spodem za� pochy�ym pismem: Strangways i Trueblood. Na interkomie zamruga�o �wiate�ko. M nacisn�� guzik. - Tak? - 007 jest tutaj, sir. - Wpu�� go. I powiedz zbrojmistrzowi, �eby przyszed� tutaj za pi�� minut. M opar� si� o krzes�o. Wzi�� fajk� do ust i zacz�� j� zapala�. Przez dym obserwowa� drzwi prowadz�ce do biura swojej sekretarki. Oczy mia� jasne i badawcze. James Bond wszed� i zamkn�� za sob� drzwi. Zbli�y� si� do krzes�a stoj�cego po drugiej stronie biurka i usiad�. - Witaj, 007. - Dzie� dobry, sir. W pokoju panowa�a cisza, dobiega�o tylko ciche pykanie fajki. Wygl�da�o na to, �e trzeba b�dzie do niej u�y� wielu zapa�ek. Za dwoma szerokimi oknami szumia� deszcz ze �niegiem. Wszystko by�o dok�adnie jak we wspomnieniu; nosi� je w sobie, przerzucany ze szpitala do szpitala, podczas d�ugich tygodni rekonwalescencji i ci�kich �wicze�, dzi�ki kt�rym z powrotem dochodzi� do formy. To, �e siedzia� tutaj, w tym pokoju, naprzeciwko M, by�o symbolem wymarzonej normalno�ci, oznacza�o dla niego powr�t do �ycia. Przez chmur� dymu patrzy� w bystre szare oczy. Obserwowa�y go. Co go czeka? Roztrz�sanie katastrofy, jak� by�a jego ostatnia akcja? Natychmiastowe przesuni�cie do kt�rej� z sekcji krajowych, do papierkowej roboty, czy mo�e nowa wspania�a misja, kt�r� M trzyma� specjalnie dla niego w zamra�arce, czekaj�c, a� wr�ci do formy? M rzuci� zapa�ki na obite czerwon� sk�r� biurko. Odchyli� si� do ty�u i za�o�y� r�ce za g�ow�. - Jak si� czujesz? Zadowolony jeste� z powrotu? - Bardzo, sir. l czuj� si� �wietnie. - Jakie� ko�cowe wnioski w zwi�zku z ostatni� spraw�? Nie zawraca�em ci tym g�owy, dop�ki nie wydobrza�e�. S�ysza�e�, �e zarz�dzi�em �ledztwo. Zdaje si�, �e szef personelu odebra� od ciebie zeznania. Chcia�by� co� do nich doda�? G�os M brzmia� zimno, jak g�os cz�owieka interesu. Bond nie lubi� tego. Czeka�o go co� nieprzyjemnego. - Nie, sir - powiedzia�. - To by�a fuszerka. Czuj� si� winny, �e da�em si� podej�� tej kobiecie. To nie powinno si� zdarzy�. M zdj�� d�onie z karku, powoli pochyli� si� do przodu i opar� je przed sob� na biurku. Oczy mia� twarde. - W�a�nie - powiedzia� aksamitnym, z�owr�bnym g�osem. - Zaci�� ci si� pistolet. Ta twoja beretta z zamocowanym t�umikiem. Co� tu jest nie w porz�dku, 007. Nie mo�esz sobie pozwoli� na tego rodzaju potkni�cia, je�li chcesz nadal nosi� numer 00. A mo�e wolisz z tym sko�czy� i wr�ci� do normalnych obowi�zk�w? Bond st�a�. Spojrza� na M z uraz�. Podw�jne zero przed numerem agenta, prawo do zabijania w imieniu Secret Service, stanowi�o wielki honor. Ci�ko na� zapracowa�. Dlatego powierzano mu tylko niebezpieczne misje i tylko takie dawa�y mu satysfakcj�. - Nie, sir. - W takim razie musimy zmieni� tw�j ekwipunek. To jeden z wniosk�w, do kt�rych dosz�a komisja �ledcza. Zgadzam si� z nim. Rozumiesz? - Jestem przyzwyczajony do tej broni - z uporem stwierdzi� Bond. - Lubi� z ni� pracowa�. To, co si� zdarzy�o, mog�o si� przytrafi� ka�demu. I z ka�dym rodzajem broni. - Nie zgadzam si�. Nie zgadza si� r�wnie� komisja �ledcza. Sprawa jest wi�c przes�dzona. Jedyne pytanie brzmi: czego b�dziesz u�ywa� w zamian. - M nachyli� si� nad interkomem. - Czy jest ju� zbrojmistrz? Prosz� go wpu�ci�. M wyprostowa� si�. - Mo�e o tym nie wiesz, 007, ale major Boothroyd jest najlepszym na �wiecie ekspertem w dziedzinie broni kr�tkiej. Nie by�oby go tutaj, gdyby nim nie by�. Pos�uchamy, co ma nam do powiedzenia. Drzwi otworzy�y si�. Do �rodka wszed� niski szczup�y m�czyzna o rudawych w�osach. Podszed� do biurka i stan�� obok siedz�cego na krze�le Bonda. Bond spojrza� mu w twarz. Wcze�niej nie widywa� cz�sto tego cz�owieka, pami�ta� jednak jego szeroko otwarte szare oczy, kt�re zdawa�y si� nigdy nie mruga�. Rzuciwszy kr�tkie, niezobowi�zuj�ce spojrzenie na Bonda, m�czyzna sta� rozlu�niony, patrz�c na M. - Dzie� dobry, sir - powiedzia� p�askim, pozbawionym emocji g�osem. - Dzie� dobry, majorze. Chc� zada� kilka pyta� - g�os M by� oboj�tny. - Przede wszystkim, co s�dzisz o beretcie, kaliber 25? - Pistolet dla pa�, sir. M z ironi� podni�s� brwi patrz�c na Bonda. Ten u�miechn�� si� niewyra�nie. - Naprawd�! Dlaczego tak s�dzisz? - Ma�a si�a ra�enia. Ale jest �atwy w dzia�aniu. �adnie wygl�da, je�li rozumie pan, co mam na my�li. To dzia�a na kobiety. - A jak zachowuje si� z t�umikiem? - Jeszcze mniejsza si�a ra�enia. A w og�le to nie lubi� t�umik�w. S� ci�kie i zapl�tuj� si� w ubraniu, kiedy trzeba si� spieszy�. Nikomu nie poleca�bym takiej kombinacji, sir. Zw�aszcza je�li chodzi o powa�ne spotkanie. - Co ty na to, 007? - miodowym g�osem spyta� M. Bond wzruszy� ramionami. - Nie zgadzam si�. Pos�ugiwa�em si� beretta, kaliber 25 od pi�tnastu lat. Nigdy dotychczas si� nie zaci�� i nigdy z niego nie chybi�em. Jak na jeden pistolet to ca�kiem nie�le. Jestem do niego po prostu przyzwyczajony i m�wi� o tym bez ogr�dek. Kiedy trzeba, u�ywam wi�kszej broni, na przyk�ad colta, kaliber 45, z d�ug� luf�. Ale do pracy z bliska i z ukrycia wol� berett�. - Bond przerwa�. Czu�, �e w jakim� punkcie powinien ust�pi�. - Zgadzam si� co do t�umik�w, sir. S� z nimi k�opoty. Ale czasami trzeba ich u�y�. - Co si� wtedy dzieje, to mogli�my zauwa�y� - sucho stwierdzi� M. - A w sprawie zmiany broni, to tylko kwestia wprawy. Wkr�tce przyzwyczaisz si� do nowej. - Teraz M pozwoli�, by w jego g�osie pojawi� si� cie� sympatii. - Przykro mi, 007, ale ju� zdecydowali�my. Wsta� na chwil�. Chc�, �eby major przyjrza� si�, jak jeste� zbudowany. Bond wsta� i obaj m�czy�ni zmierzyli si� wzrokiem. Ich oczy patrzy�y na siebie bez sympatii. Spojrzenie Bonda zdradza�o irytacj�. Spojrzenie majora Boothroyda by�o oboj�tne, kliniczne. Obszed� Bonda naoko�o. - Przepraszam - powiedzia� i pomaca� jego bicepsy i mi�nie przedramienia. Potem stan�� przed nim i zapyta�: - Czy mog� obejrze� pa�sk� bro�? R�ka Bonda wolno pow�drowa�a pod marynark�. Poda� majorowi berett� z uci�t� luf�. Boothroyd zbada� pistolet i zwa�y� go na d�oni. Potem od�o�y� na biurko. - A kabura? Bond zdj�� marynark� i �ci�gn�� irchowy futera� razem z uprz꿹. W�o�y� marynark� z powrotem. Przyjrzawszy si� z bliska brzegom kabury, pewnie po to, z�by sprawdzi�, czy nie nosz� �lad�w jakich� zadrapa�, Boothroyd szyderczym ruchem rzuci� j� na biurko obok pistoletu. - My�l�, �e mo�emy wprowadzi� tutaj kilka poprawek - to by� ton, kt�rym odezwa� si� do Bonda jego pierwszy drogi krawiec. Bond usiad�. Przesta� gapi� si� nieuprzejmie w sufit. Kamiennym wzrokiem spogl�da� na M. - Co by� zarekomendowa�? Major Boothroyd tym razem odezwa� si� g�osem znawcy. - Musz� przyzna� - zacz�� skromnie - �e podda�em testom wi�kszo�� istniej�cych modeli kr�tkiej broni automatycznej. Pi�� tysi�cy strza��w na odleg�o�� dwudziestu pi�ciu metr�w ka�dy. Z nich wszystkich wybra�bym walthera PPK, kaliber 7,65 mm. Zajmuje co prawda dopiero czwarte miejsce za japo�skim M14, rosyjskim tokarewem i sauerem M38. Ale lubi� jego lekkie poci�gni�cie za cyngiel, a przed�u�ony magazynek zapewnia uchwyt, kt�ry powinien zadowoli� Bonda. To prawdziwa bro� powstrzymuj�ca. Oczywi�cie to kaliber 32 w por�wnaniu z 25 beretty, ale nie poleca�bym nic l�ejszego. Poza tym amunicj� do walthera mo�na dosta� na ca�ym �wiecie. To daje mu przewag� nad pistoletem japo�skim i rosyjskim. - Co ty na to? - zwr�ci� si� M do Bonda. - To dobra bro� - przyzna� Bond. - Troch� mniej zgrabna od beretty. Jak mam, wed�ug majora, j� nosi�? - W kaburze Bernsa-Martina, model potr�jny - odpar� major Boothroyd. - Najlepiej nosi si� j� wewn�trz spodni, przy pasku. Ale dobrze sprawuje si� i pod ramieniem. Zrobiona jest ze sztywnej sk�ry s�u��cej do wyrobu siode�. Trzyma bro� za pomoc� specjalnej spr�yny. Dzi�ki czemu mo�na j� wysun�� szybciej ni� z tego - wskaza� na biurko. - Dosi�gni�cie przeciwnika z odleg�o�ci sze�ciu metr�w nie powinno trwa� d�u�ej ni� trzy pi�te sekundy. - W takim razie sprawa za�atwiona - w g�osie M nie by�o miejsca na odwo�ania. - A je�li chodzi o co� wi�kszego? - Jest tylko jeden model, kt�ry si� nadaje, sir - odpar� pow�ci�gliwie major Boothroyd - smith & wesson centennial airweight. Rewolwer. Kaliber 38. Bez iglicy, nie ma obawy, ze zaczepi si� o ubranie. D�ugo�� ca�kowita szesna�cie centymetr�w, wazy nieca�e czterdzie�ci deko. �eby nie zwi�ksza� wagi, w magazynku jest miejsce tylko na pi�� naboi. Ale zanim wszystkie go opuszcz� - major Boothroyd pozwoli� sobie na lodowaty u�miech - kto� na pewno po�egna si� z �yciem. U�ywa si� do niego specjalnej amunicji s&w, kaliber 38. Naprawd� bardzo celne pociski. Przy standardowym �adowaniu nab�j osi�ga przy wyj�ciu z lufy pr�dko�� 260 metr�w na sekund� i energi� pi�ciuset czterdziestu d�uli. S� modele o r�nej d�ugo�ci lufy: dziewi�� centymetr�w, dwana�cie... - W porz�dku, w porz�dku - w g�osie M wzbiera�a irytacja. Wierz� ci na s�owo. Je�li m�wisz, �e jest najlepszy, to tak musi by�. Mamy wi�c walthera i smith & wessona. Prze�lij oba 007. I za�atw mu strzelnic�, �eby m�g� po�wiczy�. Pocz�tek dzisiaj. Za tydzie� powinien by� ekspertem, je�li chodzi o t� bro�. W porz�dku? W takim razie dzi�kuj� bardzo, majorze. Nie b�d� ci� zatrzymywa�. - Dzi�kuj�, sir - powiedzia� major Boothroyd. Odwr�ci� si� na pi�cie i wyprostowany wymaszerowa� z pokoju. Na moment zapad�a cisza. W okna uderza�y igie�ki marzn�cej m�awki. M obr�ci� krzes�o i wpatrywa� si� w zalane wod� szyby. Bond wykorzysta� sposobno��, �eby rzuci� okiem na zegarek. Dziesi�ta. Spojrza� na le��cy na biurku pistolet i futera�. Pomy�la� o pi�tnastoletnim ma��e�stwie, kt�re po��czy�o go z tym brzydkim kawa�kiem metalu. Pami�ta� chwile, kiedy jego jedno jedyne s�owo ocala�o mu �ycie - i chwile, kiedy wystarcza�a sama tylko jego obecno��. My�la� o dniach, kiedy dos�ownie ubiera� si� wystrza�owo: rozk�ada� pistolet na cz�ci, oliwi� je, ostro�nie umieszcza� naboje w magazynku, raz czy dwa sprawdza� jego dzia�anie, wyrzucaj�c kule na narzut� ��ka gdzie� w jakim� hotelowym pokoju, gdzie� w jakim� punkcie globu. Potem ostatnie przetarcie such� szmatk�, pistolet l�duje w futerale, chwila przed lustrem, �eby sprawdzi�, czy nic nie wida�; i ju� jest si� za drzwiami w drodze na rendezvous, kt�re sko�czy si� �wiat�em albo ciemno�ci�. Ile razy ocali� mu �ycie? Ile podpisa� wyrok�w �mierci? Bonda ogarn�� irracjonalny smutek. Jak mo�na do tego stopnia przywi�za� si� do martwego przedmiotu, na dodatek brzydkiego i stanowi�cego bro�, musia� to przyzna�, o klas� gorsz� od pistolet�w wybranych przez zbrojmistrza. A jednak przywi�za� si� i M mia� teraz zamiar z tym sko�czy�. M przekr�ci� krzes�o z powrotem i spojrza� mu prosto w twarz. - Przykro mi, James - powiedzia�, ale w jego g�osie nie by�o wsp�czucia. - Wiem, jak polubi�e� ten kawa� �elaza. Obawiam si� jednak, �e musisz si� z nim rozsta�. Nigdy nie dawaj broni szansy po raz drugi... tak samo jak cz�owiekowi. Nie mog� pozwoli� sobie na ryzyko, gdy idzie o ludzi z sekcji opatrzonej podw�jnym zerem. Musz� by� odpowiednio wyposa�eni. Rozumiesz? W twojej pracy pistolet jest wa�niejszy od r�ki. - Wiem, sir - Bond u�miechn�� si� s�abo. - Nie zamierzam si� sprzeciwia�. Po prostu przykro mi si� z nim rozstawa�. - W takim razie w porz�dku. Nie b�dziemy wi�cej o tym m�wi�. Mam dla ciebie inn� wiadomo��. Szykuje si� robota. Na Jamajce. K�opoty z personelem. Przynajmniej tak to na pierwszy rzut oka wygl�da. Rutynowe �ledztwo i raport. S�o�ce dobrze ci zrobi i mo�esz wprawi� si� w strzelaniu z nowej broni, pr�buj�c jej na ��wiach czy na czymkolwiek innym, co si� tam porusza. Mo�esz potraktowa� to jak kr�tkie wakacje. Zadowolony? Daje mi to po mojej ostatniej wpadce - pomy�la� Bond. Uwa�a, �e go zawiod�em. Nie ufa mi ju� w sprawach powa�nych. Chce mnie sprawdzi�. Dobrze, niech sprawdza! - Wygl�da to raczej na relaksow� propozycj�, sir. Ostatnio relaksu mia�em nawet troch� zbyt wiele. Ale je�li sprawa musi zosta� za�atwiona... Je�li pan tak uwa�a, sir... - Tak - powiedzia� M. - Tak w�a�nie uwa�am. ROZDZIA� 3 WAKACYJNA MISJA �ciemnia�o si�. Niebo na zewn�trz zaci�gn�o si� chmurami. M si�gn�� r�k� do stoj�cej na biurku lampy z zielonym aba�urem. ��ty kr�g �wiat�a zala� �rodek pokoju, po�yskuj�c na kwistoczerwonym sk�rzanym blacie biurka. M przyci�gn�� do siebie poka�n� stert� dokument�w, kt�r� Bond dopiero teraz zauwa�y�. Do czego zmierza Strangways? Kto to jest Trueblood? M nacisn�� przycisk na biurku. - Chc� w��czy� do tej sprawy szefa personelu - powiedzia�. - Znam jej zarys, ale on mo�e dostarczy� szczeg��w. Obawiam si�, �e to raczej nudna historyjka. Do pokoju wszed� szef personelu. By� pu�kownikiem saper�w, w wieku Bonda, ale nie ko�cz�ca si� har�wka i ci�ar odpowiedzialno�ci przypr�szy�y mu skronie przedwczesn� siwizn�. Przed nerwowym za�amaniem uchroni�y go tylko t�yzna fizyczna i poczucie humoru. By� najlepszym przyjacielem Bonda w centrali. U�miechn�li si� do siebie. - Prosz� siada�. Przekaza�em 007 spraw� Strangwaysa. Zanim wy�l� tam nowego rezydenta, chc�, �eby uprz�tn�� ten ba�agan. Do tej chwili 007 b�dzie szefem plac�wki. Powinien wyjecha� w ci�gu tygodnia. Prosz� to za�atwi� z Departamentem Kolonii i gubernatorem, dobrze? Mo�emy teraz przej�� do sprawy. - Odwr�ci� si� do Bonda. - Chyba znasz Strangwaysa, 007? Wiem, �e wsp�pracowa�e� z nim pi�� lat temu podczas tej afery skarbowej. Co o nim s�dzisz? - Fajny go��. Troch� nerwowy. Ale teraz powinien by� ju� nieco rozlu�niony. Pi�� lat w tropikach to kawa� czasu. M zignorowa� komentarz. - A numer dwa w plac�wce, ta dziewczyna Trueblood, Mary Trueblood. Spotka�e� j� kiedy�? - Nie, sir. - Ma dobry przebieg s�u�by. By�a oficerem w W.R.N.S, a potem przesz�a do nas. W tajnych aktach nic na ni� nie mamy. S�dz�c z fotografii �adna kobieta. To prawdopodobnie t�umaczy wszystko. Nie uwa�asz, �e Strangways by� troch� kobieciarzem? - Mo�na by tak powiedzie� - ostro�nie przyzna� Bond, nie chc�c obci��a� eleganckiego przystojniaka. - Ale co si� z nim sta�o, sir? - Tego w�a�nie chcemy si� dowiedzie� - powiedzia� M. - Nie ma ich, znikn�li jak kamfora. Wyjechali tego samego wieczoru, trzy tygodnie temu. Pozostawili po sobie doszcz�tnie spalony bungalow Strangwaysa: radio, ksi��ki kodowe, akta. Wszystko z wyj�tkiem kilku zw�glonych kawa�k�w papieru. Dziewczyna zostawi�a swoje rzeczy w nienaruszonym stanie. Musia�a wyjecha�, tak jak sta�a. Nawet jej paszport zosta� w pokoju. Ale dla Strangwaysa to nie problem, m�g� wystawi� im nowe: mia� ich pod dostatkiem in blanco. Odpowiada� za kontrol� paszportow� na wyspie. MogN odlecie� gdziekolwiek: na Floryd�, do Ameryki Po�udniowej lub na inn� wysp� w jego rejonie. Policja wci�� sprawdza list� pasa�er�w. Na razie nic nie wykryto, ale mogli przyczai� si� na dzie� lub dwa, a dopiero potem zwia�. Dziewczyna mog�a przefarbowa� w�osy i tak dalej. W tej cz�ci �wiata s�u�by bezpiecze�stwa na lotnisku nie prezentuj� si� najlepiej. Czy� nie tak, pu�kowniku? - Tak, sir - powiedzia� z pow�tpiewaniem w g�osie zapytany. - Ale wci�� nie rozumiem ostatniego seansu ��czno�ci. - Zwr�ci� si� do Bonda. - W�a�nie nawi�zali rutynow� ��czno�� o osiemnastej trzydzie�ci, wed�ug czasu Jamajki. Kto� - kontrola ��czno�ci radiowej twierdzi, �e to dziewczyna - potwierdzi� nasze WWW i nagle wy��czy� si�. Chcieli�my ponownie nawi�za� ��czno��, ale po drugiej stronie dzia�o si� najwyra�niej co� podejrzanego i roz��czyli�my si�. Na "czerwone" i "niebieskie" wezwanie nie by�o odpowiedzi. Tak to wygl�da�o. Nast�pnego dnia sekcja III wys�a�a tam z Waszyngtonu agenta 258. Do tego czasu dochodzenie przej�a policja, a gubernator zacz�� wycisza� spraw�. Dla niego wszystko by�o jasne. Strang-waysowi zdarza�y si� tam niekiedy k�opoty z kobietami. Nawet go rozumiem. To spokojna plac�wka. Nie ma tam wiele do roboty. Gubernator do�� pochopnie wyrobi� sobie pogl�d na spraw�. A w �lad za nim miejscowa policja. Znaj� si� tylko na seksie i walce na maczety. 258 podczas tygodniowego pobytu nie znalaz� �adnych dowod�w podwa�aj�cych oficjaln� wersj�. Zgodnie z tym wys�a� raport i kazali�my mu wr�ci� do Waszyngtonu. Potem policja prowadzi�a �ledztwo raczej bez efekt�w i do niczego nie dosz�a. - Szef przerwa� i przepraszaj�co spojrza� na M. - Wiem, �e sk�ania si� pan ku wersji gubernatora, sir, ale nie daje mi spokoju ta ��czno�� radiowa. To nie pasuje mi do schematu uciekaj�cej pary kochank�w. Przyjaciele Strangwaysa z klubu twierdz�, �e zachowywa� si� jak co dzie�. Wyszed� w �rodku robra; zawsze tak robi�, kiedy zbli�a�a si� godzina nawi�zania ��czno�ci, oznajmiaj�c, �e wraca za dwadzie�cia minut. Postawi� partnerom kolejk�, te� tak jak zawsze, i dok�adnie o osiemnastej pi�tna�cie opu�ci� klub, �ci�le wed�ug schematu. A potem rozp�yn�� si� w powietrzu. Nawet samoch�d zostawi� przed klubem. Teraz: je�eli mia� zamiar zwia� z dziewczyn�, to dlaczego zrobi� to podczas bryd�a, wiedz�c, �e pozostali gracze b�d� na niego czeka�? Dlaczego nie uciek� rano lub jeszcze lepiej p�no w nocy, po seansie ��czno�ci radiowej i uporz�dkowaniu swoich spraw? To si� nie trzyma kupy. M chrz�kn�� z rezerw�. - Ludzie... hmm... zakochani pope�niaj� g�upstwa - powiedzia� opryskliwie. - Niekiedy zachowuj� si� jak szaleni. A zreszt� czy mamy inne wyja�nienie? Absolutnie �adnych �lad�w nieczystej gry: nie ma motywu. To spokojna plac�wka. Ka�dego miesi�ca ta sama procedura: od czasu do czasu jaki� komunista z Kuby usi�uje dosta� si� na wyspy, oszust z Anglii, kt�ry s�dzi, �e z powodu oddalenia Jamajki od Londynu mo�e si� tu schroni�. Nie s�dz�, �eby przez te par� lat, kiedy by� tam ostatnio 007, Strangways prowadzi� jak�� wi�ksz� spraw�. - Zwr�ci� si� do Bonda. - Jaki jest tw�j pogl�d, po tym, co us�ysza�e�? Niewiele mamy ju� do dodania. - Nie mog� po prostu uwierzy�, by Strangways tak straci� g�ow� - powiedzia� pewnym g�osem Bond. - Miewa� romase, nie przecz�, ale nie uwa�am go za cz�owieka, kt�ry miesza interesy z przyjemno�ciami. Po�wi�ci� ca�e swoje �ycie s�u�bie i nigdy by jej nie opu�ci�. Jestem w stanie sobie wyobrazi�, �e zwalnia si� ze s�u�by, a po przybyciu nast�pc�w wyje�d�a razem z dziewczyn�. Ale nie uwierz�, �e m�g�by zostawi� nas tak na lodzie. Z tego, co us�ysza�em o dziewczynie, w takim samym stopniu odnosi si� to i do niej. Oficerowie W.R.N.S nie dostaj� pomieszania zmys��w. - Dzi�kuj�, 007 - powiedzia� opanowanym g�osem M. - Te� to wzi��em pod uwag�. Nie wyci�gamy pochopnych wniosk�w, zanim rozwa�ymy wszystkie mo�liwo�ci. Mo�e ty masz w zanadrzu inne rozwi�zanie. M odchyli� si� na krze�le i czeka�. Si�gn�� po fajk� i zacz�� j� nabija�. Ta sprawa nudzi�a go. Nie lubi� rozwi�zywania personalnych problem�w, a ju� na pewno nie tak powik�anych. �wiat roi si� od innych wydarze� i trzeba by�o si� z nimi upora�. Przydzieli� Bondowi to pro�ciutkie zadanie, �eby agent m�g� dobrze wypocz�� podczas rozwi�zywania sprawy na Jamajce. W�o�y� cybuch fajki do ust i si�gn�� po zapa�ki. - No i co? Bond nie mia� zamiaru da� si� zbi� z tropu. Lubi� Strangwaysa i by� pod wra�eniem argument�w szefa personelu. - No c�, sir. Na przyk�ad interesuje mnie to, nad jak� spraw� ostatnio pracowa� Strangways? Czy przes�a� jaki� raport albo czy sekcja III zleci�a mu jakie� zadanie? Cokolwiek w ci�gu ostatnich kilku miesi�cy? - Nic - zdecydowanie powiedzia� M i wyci�gn�wszy fajk� z ust wycelowa� j� w szefa personelu. - Mam racj�? - Tak, sir - odpowiedzia� zapytany. - Z wyj�tkiem tej cholernej afery z ptakami. - A, to - lekcewa��co powiedzia� M. - Jaka� bzdura z zoo lub co� w tym stylu. T� robot� zepchn�� na nas Departament Kolonii. To by�o jakie� sze�� tygodni temu, prawda? - Tak, sir. Ale nie chodzi�o o zoo, lecz o pewn� ameryka�sk� organizacj�, Towarzystwo Ornitologiczne Audubona, kt�rego celem jest ochrona rzadkich gatunk�w ptak�w przed wygini�ciem lub co� takiego. Ci ludzie dostali si� do naszego ambasadora w Waszyngtonie. Ministerstwo Spraw Zagranicznych odes�a�o ich do Departamentu Kolonii, a ci zepchn�li spraw� na nas. Wygl�da na to, �e wiele mog� w Ameryce. Spowodowali nawet, przesuni�cie rejonu eksplozji atomowych na zachodnie wybrze�e, poniewa� przeszkadza�y w zak�adaniu gniazd ptak�w. M �achn�� si�. - Chodzi�o o jakiego� cholernego ameryka�skiego �urawia! Czyta�em o tym w gazetach. - Mo�e mi pan o tym opowie? - nalega� Bond. - Czego chcieli od nas ludzie z Towarzystwa Audubona? M niecierpliwie machn�� fajk�. Wzi�� do r�ki akta Strangwaysa i popchn�� je w stron� szefa personelu. - Ty mu powiedz - rzek� zm�czonym g�osem. - Tam jest wszystko. Szef personelu wzi�� akta i zacz�� js kartkowa�. Znalaz� stron�, kt�rej szuka�. Podczas gdy zapoznawa� si� z trzema kartkami maszynopisu, oznaczonego, jak zauwa�y� Bond, bia�o-niebieskim symbolem Departamentu Kolonii, w pokoju panowa�a cisza. Bond siedzia� w bezruchu, staraj�c si� nie zwraca� uwagi na narastaj�ce zniecierpliwienie M, kt�re promieniowa�o z drugiej strony biurka. Szef personelu z kla�ni�ciem zamkn�� akta. - Przes�ali�my t� spraw� Strangwaysowi dwudziestego stycznia. - Potwierdzi� odbi�r, ale potem nie przekaza� �adnych informacji. - Szef personelu usiad� wygodnie w krze�le i spojrza� na Bonda. - Chodzi tu o ptaka o nazwie warz�cha r�owa. Mam tu jego kolorow� fotografi�. Wygl�da jak r�owy bocian z ohydnym p�askim dziobem, kt�rego u�ywa do wyszukiwania po�ywienia w b�ocie. Nie tak dawno temu ptaki te by�y ju� prawie na wymarciu. Tu� przed wojn� na �wiecie �y�o ich tylko kilka setek, g��wnie na Florydzie i jej okolicach. Wtedy kto� odk