2069

Szczegóły
Tytuł 2069
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

2069 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 2069 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

2069 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

JOSEPH CONRAD SMUGA CIENIA PRZE�OZY�JANJ�ZEFSZCZEPA�SKI OCALENIE PRZE�O�Y�A ANIELA ZAG�RSKA KORSARZ PRZE�O�Y�A EWA KRASNOWOLSKA WARSZAWA 1987 PA�STWOWY INSTYTUT WYDAWNICZY Borysowi i jego r�wie�nikom, kt�rzy w zaraniu swej m�odo�ci przekroczyli smug� cienia, utw�r ten z mi�o�ci� po�wi�cam "Godni mojego nieprzemijaj�cego szacunku OD AUTORA Celem tego opowiadania, kt�re, przyznaj�, przY ca�ej swojej zwi�z�o�ci jest utworem dosy� z�o�onym, nie by�o bynajmniej poruszanie spraw nadprzyrodzonych A przecie� niejeden krytyk sk�onny by� rozumie� je w�a�nie w ten spos�b, widz�c w nim pr�b� kra�coweqo rozwini�cia mojej wyobra�ni - poza granice �wiata �yj�cej i cierpi�cej ludzko�ci. W istocie jednak wyobra�nia moja nie jest zrobiona z materu a� tak elastycznej. Jestem przekonany, �e gdybym spr�bowa� obci��y� t� histori� brzemieniem Nadprzy- rodzonego, skutkiem by�oby �a�osne niepowodzenie, a opowie�� zia�aby brzydk� pustk�. Nigdy nie m�g�bym zamierzy� czego� takiego, poniewa� ca�e moje moralne i intelektualne jestestwo przenika niewzruszone przekonanie, �e cokolwiek podpada pod w�adz� naszych zmy���w, musi nale�e� do natury i, chocia�by by�o niezwyk�e, nie mo�e r�ni� si� w swej istocie od wszystkich innych zjawisk widzialnego, dotykalnego �wiata, kt�rego �wiado- m� cz�stk� stanowimy. �wiat �yj�cych, taki, jakim jest, zawiera dostatecznie wie�e cud�w i tajemnic; cud�w i tajemnic oddzia�u- j�cych na nasze uczucia i nasz umys� w spos�b tak niewythima- czalny, i� usprawied�iwia to niemal koncepcj� �ycia w krainie czar�w. Nie. Moje poczucie cudQwno�ci nazbyt jest mocne, abym m�g� ulec pokusom Nadprz#rfodzonego, b�d�ceg� jedynie (jak- kolwiek by je rozumie�) #ym� sztucznym, wytworem umys��w niewra�liwych na i�tymne sdbtelno�ci naszych zwi�zk�w z umar- �ymi i �ywymi w ich niep#leIiczonej #tnogo�ci; b�d�cego zbezcze- szczeniem naszych najc#ul�zych :#uspomnie�; zniewag� naszej godno�ci. Cokolwiek by mniema� o mojej przyrodzonej skromno�ci, nie zni�y si� ona nigdy d� do szukania pomocy dla mej wyobra�ni po�r�d owych pr�nych zmy�le�, w�a�ciwych ka�demu wiekowi, kt�re same przez si� wystarcz�, aby nape�ni� bezbrze�nym smut- kiem dusze wszystkich mi�o�nik�w cz�owiec#e�stwa. Je�li za� chodzi o wp�yw mentalnego lub moralnego wstrz�su na przeci�t- n� umys�owo��, jest to ca�kiem w�a�ciwy przedmiot badania i opisu. Stosunki ze zmar�ym p�niej kapitanem zachwia�y po- wa�nie moralnym jestestwem p. Burnsa, co w #zasie jego choroby objawi�o si� przesadnymi urojeniami powsta�ymi z wrogo�ci i l�- ku. Ten fakt ;est jednym ze sk�adnik�w opowiadania, ale nie ma w nim niczego nadprzyrodzonego, niczego, inaczej m�wi�c, spoza granic tego �wiata, zawieraj�cego i tak, bez w�tpienia, do�� tajemniczo�ci i grozy. Mo�liwe, �e gdybym - jak to przez d�ugi czas zamierza�em- opublikowa� t� histori� pod tytu�em Pierwsze dow�dztwo, �aden bezstronny czytelnik, usposobiony bardziej lub mniej krytycznie, nie doszuka�by si� w niej znamion nadprzyrodzono�ci. Nie b�d� si� tutaj rozwodzi� nad genez� nastroju, kt�ry sprawi�, �e obecny tytu�, Smuga cienia, przyszed� mi na my�l. Celem tego utworu by�o pocz�tkowo przedstawienie pewnych wydarze�, na pewno zwi�- zanych z przechodzeniem m�odo�ci, beztroskiej i �arliwej, w bar- dziej �wiadomy i bardziej przejmuj�cy okres dojrzalszego �ycia. Nie ulega w�tpliwo�ci, i� wobec najwy�szej pr�by ca�ej generacji jasno zdawa�em sobie spraw� z b�aho�ci mojego osobistego, skromnego do�wiadczenia. O �adnym paralelizmie nie mog�o tutaj by� mowy. Taki pomys� nie powsta� nigdy w mojej g�owie. Istnia�o jednak uczucie wsp�lnoty, jakkolwiek z uwzgl�dnieniem olbrzymiej r�nicy skali - jak gdyby pomi�dzy pojedyncz� kropl� a gorzkim i burzliwym ogromem oceanu. I to te� by�o rzecz� bardzo naturaln�. Kiedy bowiem zaczynamy rozwa�a� znaczenie naszej w�asnej przesz�o�ci, wydaje si� ona wype�nia� ca�y �wiat sw� rozleg�o�ci� i g��bi�. Ksi��ka ta pisana by�a w trzech ostat- nich miesi�cach roku 1916. W owym czasie, spo�r�d wszystkich temat�w zaprz�taj�cych mniej lub bardziej �wiadomie uwag� pisarza ten tylko wydawa� mi si� mo�liwy do podj�cia. O powadze nastroju, w jakim pr Lyst�powa�em do pracy, najlepiej mo�e �wiadczy dedykacja, kt�ra dzi� robi na mnie wra�enie czego� zupe�nie niewsp�miernego - jeszcze jednego �wiadectwa pot�gi wzrusze�, jakimi obdarzamy samych siebie. To powiedziawszy, mog� obecnie przej�� do paru uwag doty- cz�cych sam##j materii opowiadania. Je�li chodzi o sceneri�, nale�y on# do tej cz�ci M�rz Wschodnich, kt�ra zap�odni�a moje pisarskie �ycie najwi�ksz� liczb� pomys��w. Z o�wiadczenia, �e przez d�ugi czas nosi�em si� z my�l� zatytu�owania tej historii Pierwsze dow�dztwo, czytelnik odgadn�� mo�e, i� chodzi tu o moje osobiste prze�ycia. I istotnie, to jest moje osobiste prze�y- cie. Prze�ycie ogl�dane z perspektywy okiem ducha i zabarwione owym ciep�ym uczuciem, jakim mimo woli darzymy te wydarze- nia w naszym �yciu kt�rych nie potszebujemy si� wstydzi�. T Jczucie to jest ttik samo silne (tu odwo�uj� si� do powszechnego do�wiariczenia) jak wstyd i nieomal m�ka, z jakimi wspominamy pewne niefortunne potkni�cia, z potkni�ciami w mowie w��cznie, kt�re przytrafi�y nam si� w przesz�o�ci. Perspektywa pami�ci tym si� odznacza, �e wyolbrzymia wymiary rzeczy, bowiem to, co wa�ne, ukazuje si� w osamotnieniu, wydobyte spo�r�d drobnych fakt�w codzienno�ci, kt�re uleg�y naturalnemu zatarciu. Wspomi- nam ten okres mojego morskiego �ycia z przyjemno�ci�, ponie- wa�, rozpocz�ty niepomy�lnie, zako�czy� si�, z osobistego punktu widzenia, sukcesem - sukcesem, kt�rego widomy dow�d stano- wi� s�owa listu, jaki w�a�ciciele statku napisali do mnie w dwa lata potem, kiedy zrezygnowa�em z dow�dztwa, aby powr�ci� do kraju. Rezygnacja owa zaznaczy�a pocz�tek kolejnej fazy mego marynarskiego �ywota, fazy, je�li mog� tak rzec, ko�cowej, kt�ra na sw�j w�asny spos�b zabarwi�a inn� cz�� mojej tw�rczo�ci. Wtedy nie wiedzia�em jeszcze, jak bliski kresu jest ten m�j marynarski �yrm#ot, i dlatego nie czu�em �alu - chyba tylko z powo- du rozstania ze statkiem. Zal mi te� by�o zrywa� z firm�, do kt�rej on nale�a�, a kt�ra nie zawaha�a si� przyj�� przyja�ni i obdarzy� zaufaniem cz�owieka wst�puj�cego w jej s�u�by zape�nie przy- padkowo i w okoliczno�ciach jak najbardziej niekorzystnych. Dzi� podejrzewam, nie umniejszaj�c w niczym uczciwo�ci moich intencji, �e powodzenie, z jakim zaufaniu temu sprosta�em, by�o w niema�ym stopniu dzie�em szcz�cia. Trudno wi�c nie wspomi- na� z przyjemno�ci� czas�w, gdy szcz�cie sprzyja�o najlepszym wysi�kom cz�owieka. S�owa: "Godni mego nieprzemijaj�cego szacunku', umiesz- czone przeze mnie na stronie tyrtu�owej jako motto, zacytowane s� z tekstu samej ksi��ki ; i chocia� jeden z krytyk�w wyrazi� przypu- szczenie, �e odnosz� si� one do statku, z kontekstu ich jasno 12 13 wynika, i� dotycz� one ludzi z za�ogi - ludzi ea�kowicie obcych swemu nowemu kapitanowi, kt�rzy jednak stali przy nim tak dzielnie podczas owych dwudziestu dni, prce�ytych, zdawa�oby si�, na skraju powolnej i bolesnej zag�ady. I to jest najwspanial- szym ze wszystkich wspomnie�! Na pewno bowiem wielka to rzecz wiedzie�, �e dowodzi�o si� garstk� ludzi godnych nieprze- mijaj�cego szacunku. J.C. 1920 Tylko m�odzi prze�ywaj� takie chwile. Nie rrniwi� o bardzo m�odych. Nie. Bardzo m�odzi w�a�ciwie nie prze�ywaj� �adnych chwil. Przywilejem wczesnej m�odo�ci jest wyprzedzanie w�as- nych dni w ca�ej pi�knej ci�g�o�ci nadziei, kt�ra nie zna ani przerw, ani samowiedzy. Zamyka si� za sob� furtk� ch�opi�ctwa - i wkracza si� do zaczarowanego ogrodu. Nawet jego cienie l�ni� obietnicami. Ka�dy zakr�t �cie�ki ma swoje powaby. I to nie dlatego, aby kraina by�a nie odkryta. Wie si� dostatecznie dobrze, �e ca�a ludzko�� pzzep�yn�a t�dy. To urok powszechnego do�wiadczenia, od kt�- rego oczekuje si� niezwyk�ych lub osobistych dozna� - czego� w�asnego. Cz�owiek idzie naprz�d, rozpoznaj�c drogowskazy poprzedni- k�w, podniecony, rozbawiony, przyjmuj�c jednako dobry i z�y los - kopniaki i miedziaki, jak m�wi przys�owie - przyjmuj�c malow- nicz�, wsp�ln� dol�, kryj�c� tyle mo�liwo�ci dla tych, kt�rzy na nie zas�u��, lub mo�e dla szcz�ciarzy. Tak. Idzie si� naprz�d. I czas te� idzie - a� p�ki nie dostrze�e si� przed sob� granicy cienia, ostrzegaj�cej, �e i t� #okolic� wczesnei m�odo�ci trzeba pozostawi� za sob�. To jest okres �ycia, w kt�rym takie chwile, o jakich wspomnia- �em, mog� si� zdarza�. Jakie chwile? No c�. Chwile nudy, znu�enia, niezadowolenia. Chwile pochopne. Mam na my�li chwile, kiedy cz�owiek, wci�� jeszcze m�ody, sk�onny jest do pochopnych uczynk�w, takich jak nag�y o�enek albo porzucenie pracy bez powodu. 15 To nie jest opowie�� o o�enku. Tak �le jeszcze ze mn� nie by�o. M�j post�pek, jakkolwiek pochopny, mia� raczej cechy rozwodu- niemal dezercji. Bez �adnej widocznej dla rozs�dnego cz�owieka przyczyny rzuci�em prac�, rozsta�em si� z koj�, opu�ci�em statek, o kt�#ym, je�li mo�na by�o powiedzie� co� z�ego, to tylko �e by� par#yvcem, i dlatego mo�e nie zas�ugiwa� na ow� lojalno��, jaka. . . f#�ie warto jednak zastanawia� si� nad wydarzeniem, kt�re w owym czasie nawet we mnie samym wzbudza�o niejakie podej- rzenie, i� jest kaprysem. Dzia�o si� to w pewnym porcie Wschodu. I statek by� statkiem wschodnim, jako �e ten port by� w�wczas jego portem macierzys- tym. Uprawia� �eglug� pomi�dzy ciemnymi wyspami, rozrzuco- nvmi po niebieskim, pr�gowanym rafami morzu. Na jego rufie powiewa�a czerwona bandera, a na szczycie masztu flaga armato- ra, r�wnie� czerwona, ale z zielon� obw�dk� i z bia�ym p�ksi�y- eem po�rodku. W�a�cicielem by� bowiem Arab, i do tego jeszcze Said - st�d owa zielona obw�dka. Cz�owiek ten by� g�ow� wiel- kiego rodu Arab�w z Singapuru, leez r�wnocze�nie najwierniej- szym poddanym r�nolitego Brytyjskiego Imperium, jakiego zna- le�� nio�na na wsch�d od Sueskiego Kanahi. Polityk� �wiatow� nie interesowa� si� wcale, posidda� jednak wielki i tajemniczy wp�yw na swoich rodak�w. Nam by�o oboj�tne, kto jest w�a�cicielem statku. Musia� zatrud- nia� bia�ych w �eglarskim dziale swego przedsi�biorstwa, a wielu zatrudnionych nie widzia�o no nigdy na oczy od pierwszego do ostatniego dnia. Ja sam ujr La�em go tylko raz, na nabrze�u, zupe�nie przypadkowo. Stary, ciemny cz�owieczek, �lepy na jedno oko, odziany w �nie�nobia�� szat� i ��te pantofle. W�a�nie wysta- wia� d�o� na �arliwe poca�unki gromady malajskich pielgrzym�w, kt�rym wy�wiadczy� jakie� �aski w postaci �ywno�ci i pieni�dzy. S�ysza�em, �e jego szczodro�� by�a powszechnie znana i rozci�ga- �a si� na ca�y niemal Archipelag. Czy� bowiem nie jest powiedzia- ne, �e "ez�owiek mi�osierny jest przyjacielen: Allaha"? Oto czcigodny (i malowniczy) Arab-w�a�ciciel, kt�rym mo�na by�o nie zawraca� sobie g�owy, oraz najwspanialszy statek typu szkockiego - bo takim by�, od st�pki po maszty - ruezawodny (w morzu, �atwy do utrzymania, sprawny i poshiszny) pod ka�dym wzgl�dem i - gdyby nie sprawa jego nap�du - wart mi�o�ci ka�dego marynarza. (Do dzi� dnia pami�� jego otaczam g��bokim szacunkiem.) Je�li za� chodzi o rodzaj �eglugi, kt�r� statek ten uprawia�, i o charakter mych towarzyszy pracy, nie m�g�bym lepiej trafi�, nawet gdyby jaki� �yczliwy Czarodziej stwor Ly� �ycie i luclzi wed�ug mojego zam�wienia. I nagle porzuci�em to wszystko. Porzuci�em w ten - irracjo#lny - spos�b, w jaki ptak opuszcza wygodn� ga��zk�. By�o to tak, jakbym, zupe�nie nie�wiadomie, us�ysza� jaki� szept albo Z�� zobaczy�. Kto wie?! Jednego dnia wszystko by�o �wietnie, a nast�- pnego wszystko przepad�o - urok, smak, zainteresowanie, satysfa- kcja - wszystko. By�a to jedna z tych chwil - wiecie. Zniech�cenie p�nej m�odo�ci zst�pi�o na mnie i unios�o ze sob�. Unios�o z tego statku. By�o nas tylko czterech bia�ych na pok�adzie, po�r�d licznej za�ogi z�o�onej z Kalasz�w i dw�ch malajskich podoficer�w. Kapitan spojrza� na mnie uwa�nie, jak gdyby zastanawiaj�c si�, co mi dolega. Ale by� �eglarzem i sam te� by� kiedy� m�ody. Pod jego g�stym, stalowoszarym w�sem pojawi� si� teraz nieznaczny u�mieszek. Powiedzia�, �e - oczywi�cie - je�li czuj�, �e musz� odej��, nie mo�e zatrzymywa� mnie si��. Zosta�o wi�c ustalone, i� nast�pnego ranka otszymam wyp�at�. Kiedy opuszcza�em kajut� nawigacyjn�, doda� nagle szczeg�lnym, zadumanym tonem, �e ma nadziej�, i� znajd� to, czego tak bardzo pragn� szuka�. Ciche, niejasne s�owa, kt�re - wyda�o mi si� - si�gn�y g��biej, ni� si�gn�oby ostrze z diamentu. Jestem przekonany, �e zrozumia� m�j przypadek. Ale clrugi mechanik zaatakowa� mnie w inny spos�b. By� to krzepki m�ody Szkot z g�adk� twarz� i jasnymi oczyma. Jego szczere, czerwone oblicze wychyn�o z luku maszynowni, a potem ca�a barczysta posta�, z r�kawami podwini�tymi wysoko na mu- skularnych ramionach, kt�re wyciera� z wolna k��bkiem paku�. Jasne oczy wyra�a�y gorycz i niesmak, jak gdyby nasza przyja�� obr�ci�a si� w popi�. - No tak! - powiedzia� pos�pnie. - My�la�em w�a�nie, �e ju� najwy�szy czas, �eby� zwia� do kraju i o�eni� si� z jak�� g�upi� g�si�. Dla nikogo w porcie nie by�o tajemnic�, �e John Nieven by� zaciek�ym wrogiem kobiet, tote� absurdalny charakter zaczepki nszekj ;na� mnie, i� postanowi� on by� przykrym - bardzo pr Lykrym ; n clit ia� zmia�d�y� mnie najgorsz� obelg�, jak� potrafi� wymy- #li�. Za�mia�em si� zak�opotany. Tylko przyjaciel m�g� tak si� gniewa�. Troch� mnie to przygn�bi�o. Nasz pierwszy mechanik 16 1? r�wnie� oceni� m�j post�pek we w�a�ciwy sobie spos�b, lecz potraktowa� mnie �agodniej. On te� by� m�ody, ale bardzo chudy, a jego pozapadan� twarz otacza�a mgie�ka mi�kkiej, brunatnej brody. Co dzie�, na morzu #zy w porcie, mo�na go by�o ogl�da�, jak spiesznym krokiem przechadza si� po pok�adzie rufy, z wyrazem skupienia i jakby wewn�trznego uniesienia w oczach, spowodowanym nieustann� �wiadomo�ci� przykrych fizycznych zaburze�, n�kaj�cych me- chanizmy jego cia�a. By� bowiem cz�owiekiem chronicznie cier- pi�cym na niestrawno��. Mia� bardzo prosty pogl�d na moj� sytuacj�. O�wiadczy�, �e nie jest to nic innego jak dolegliwo�ci w�troby. Oczywi�cie! Radzi�, abym pozosta� przez jeszcze jeden rejs i za�ywa� tymczasem pewnego wypr�bowanego lekarstwa, w kt�rym pok�ada� absolutn� ufno��. - Powiem ci, co zrobi�. Kupi� ci dwie flaszki z w�asnej kieszeni. No jak? Czy mo�e by� lepsza propozycja? Jestem pr Lekonany, �e dopu�ci�by si� tego okrucie�stwa (czy tej wielkoduszno�ci) na pierwszy znak s�abo�ci z mojej strony. Ja jednak w tym momencie by�em bardziej zniech�cony, przej�ty niesmakiem i uparty ni� kiedykolwiek. Na osiemna�cie minio- nych miesi�cy, wype�nionych nowymi i r�norodnymi do�wiad- czeniami, spogl�da�em jak na dni zmarnowane prozaicznie i po- nuro. Czu�em - jak�e to wyrazi�? - �e nie da si� z nich wycisn�� �adnej prawdy. Jakiej prawdy? Bardzo trudno by�oby mi wyja�ni�. Prawdopo- dobnie, przyci�ni�ty do muru, rozp�aka�bym si� po prostu. By�em na to jeszcze dostatecznie m�ody. Nast�pne#o dnia kapitan i ja za�atwili�my nasz� spraw� w Urz�dzie Zeglarskim. Przestronny, ch�odny i bia�y pok�j roz- �wietla� pogodnie przesiany przez 7aluzje blask dnia. Wszyscy tutaj - urz�dnicy i klienci - odziani byli bia�o. Tylko ci�kie, politurowane biurka l�ni�y ciemnym po�yskiem wzdhi� �rodko- wego przej�cia, a papiery na nich mia�y niebieski odcie�. Z wyso- ka olbrzymia pankal zsy�a�a lekki powiew na to niepokalane wn�trze i na nasze spocone twarze. Urz�dnik przy biurku, do kt�rego podeszli�my, u�miechn�� si� uprzejmie i trwai w tym u�miechu, dop�ki, odpowiadaj�c na jego zdawkowe pytania, kapitan nie o�wiadczy�: - Rozwi�za� umow� # Par,ka - rodzaj du�ego wachlarza zawieszonego pod sutitem. i zawrze� now�? Nie! Rozwi�zujemy na dobre - U�miech na twarzy urz�dnika zgas� w�wczas, zast�piony nagle wyrazem powagi. Nie spojrza� ju� na mnie wi�cej a� do chwili, qdy wr�cza� mi papiery z takim ubolewaniem, jak gdyby by�y one paszportem do Hadesu. Kiedy chowa�em je do kieszeni, szepn�� kapitannwi jakie� pytanie i us�ysza�em, jak ten odpowiada dobrodusznie: - Nie. Opuszcza nas, �eby wr�ci� do kraju. - Och! - wykrzykn�� urr.�dnik kiwaj�c �a�obnie g�ow� nad moim sm�tnym losem. Nie znali�my si� poza murami tego oticjalnego budynku, teraz jednak pochyli� si� ku mnie ponad sto�em, aby u�cisn�� ze wsp�- czuciem moj� d�o�, niczym d�o� nieszcz�nika wst�puj�cego na szafot. Obawiam si�, �e ja odeqra�em swoj� rol� z mniejszym wdzi�kiem, zachowuj�c si� hardo jak niepoprawny przest�pca. W' ci�qu najbli�szych trzech lub czterech dni �aden statek nie odp�ywa� w stron� Anglii. Rzecz� w�a�ciw� by�oby zapewne, abym - jako marynarz bez statku, jako cz�owiek, kt�ry zerwa� chwilowo z morzem i sta� si� jedynie potencjalnym pasa�erem- uda� si� obecnie do hotelu. By� tu�, o rzut kamieniem od Urz�du �eglarskiego, niski, lecz pa�acowo dostojny, pyszni�cy si� biel� swych wspartych na kolumnach pawilon�w po�r�d zieleni strzy- �onych trawnik�w. Tu rzeczywi�cie czu�bym si� pasa�erem! Ob- rzuci�em go nieprzychylnym spojrzeniem i skierowa�em kroki ku Domowi Oficera Marynarki Handlowej. Id�c, nie zwraca�em uwagi na s�o�ce ani nie cieszy�em si� cieniem wielkich drzew esplanady. Upa� tropikalnego Wschodu s�czy� si� poprzez li�cie, oblepia� moje lekko odziane cia�o i prze- sycaj�c m�j buntowniczy niesmak odbiera� mi poczucie swobody Dom Oficera by� obszemym bungalowem z przestronn� weran- d�. Ma�y, zaro�ni�ty krrakami ogr�dek z kilkoma drzewami o dziwnie podmiejskim wygl�dzie oddziela� go od ulicy. Instytu- cja mia�a pewne pozory klubowego pensjonatu, ale z nieznacz- nym nalotem rz�dowej sztywno�ci, administrowana bowiem by�a pr Lez Urz�d �eglarski Jej kierownika nazywano oficjalnie Ochmistrzem. By� to smutny, chuderlawy cz�owieczek, kt�ry naj- lepiej wygl�da�by w stroju d�okeja. Jasne jednak by�o, �e w ja- kim� okresie swego �ycia musia� mie� do czynienia z morzem w takim czy inn}nn charakterze - prawdopodobnie w charakterze wszechstsonnego niedo��gi. 18 1# Jego zaj�cie wydawa�o mi si� �atwym, on wszak�e utrzymywa� z jakich� powod�w, �e pewnego dnia wp�dzi go ono do grobu. Brzmia�o to do�� zagadkowo. Mo�liwe, �e ka�da praca by�a ponad jego si�y. W ka�dym razie wida� by�o, �e nie cierpi pr Lyjmowania go�ci w tym domu. Wehodz�c, pomy�la�em, �e tym razem musi si� czu� szcz�liwy. Cicho tu by�o jak w grobowcu. W pokojach nie dostrzeg�em nikogo, a weranda te� by�a pusta, je�li nie liczy� drzemi�cego na le�aku osobnika w jej najdalszym k�cie. Na odg�os moich krok�w cz�owiek ten otworzy� jedno odstr�czaj�co rybie oko. Nie zna�em go. Wycofa�em si�, przemierzy�em jadalni� - ogo�ocony pok�j z nieruchom� pank� zwisaj�c� nad sto�em - i zastuka�em do drzwi, na kt�rych widnia�o czarnymi literami wypisane s�owo: , ,Ochmistrz. '' Odpowiedzia�a mi p�aczliwa skarga: - O Bo�e, Bo�e! C� to znowu? - Wszed�em nie czekaj�c. Dziwne to by�o wn�tr Le, jak na tropiki. Wype�nia� je mrok i zaduch. Obfite, zakurzone firanki z taniej koronki zas�ania�y zamkni�te okno. Stosy tekturowych pude�, jakie w Europie widuje si� u modniarek i krawcowych, pi�trzy�y si� po k�tach. Meble ze- brane tu jakim� dziwacznym trafem mog�y pochodzi� z miesz- cza�skiego salonu w londy�skim East End. Wypehan� ko�skim w�osiem sof� i takie same fotele okrywa�y brudne pokrowce. Trudno by�o odgadn��, jaki tajemniczy przypadek, jaka potrzeba czy kaprys zgromadzi� tu tyle przera�aj�cej brzydoty. Gospodarz, bez marynarki, w bia�ych spodniach i koszulce z kr�tkimi r�kawa- mi, snu� si� za oparciami foteli tam i sam, obejmuj�c d�o�mi chude �okeie. Wiadomo��, �e mam zamiar zatrzyma� si� tu, przyj�� okrzykiem zgrozy, nie m�g� jednak zaprzeczy�, �e ma pe�no wolnych pokoi. - Bardzo dubrze. Czy mo�e mi pan da� ten sam pok�j co poprzednio? Wyda� s�aby j�k spoza sterty kartonowych pude� na stole, kt�re mog�y zawiera� r�kawiczki, chustki do nosa lub krawaty. Co te� w nich trzyma�? Ta jego nora cuchn�a gnij�cym koralem, kurzem Wsehodu, jakimi� zoologicznymi okazanu. Wic�zia�em tylko czu- bek jego g�owy i zn�kane oczy, obserwuj�ce mnie znad owego sza�ca. - To tylko na par� dni - powiedzia�em, pr�buj�c go pocieszy�. - Czy nie zechcia�by pan zap�aci� z g�ry? - zaproponowa� z nadziej�. - Oczywi�cie, �e nie! - wykrzykn��em, gdy tylko odzyska�em zdolno�� mowy. - To nies�ychane! Co za bezezelno��! Obiema r�kami chwyci� si� za g�ow�. Ten gest rozpaczy ostu- dzi� moje oburzenie. - O Bo�e, Bo�e! Niech�e si� pan tak nie unosi. Ka�deqo pytam. - Nie wierz� - rzek�em twardo. - No. mam zamiar pyta�. Gdyby�cie panowie zqodzili si� wszyscy p�aci� z g�ry, m�g�bvm zmusi� do teqo tak�e i Hamiltona. Zawsze sehodzi na l�d kompletnie sp�ukany, a nawet je�li ma jakie� pieni�dze, nie chce requlowa� rachunk�w. Nie wiem, co z nim pocz��. Obrzuea mnie wyzwiskami, m�wi, �e nie moq� po prostu wywali� bia�eqo cz�owieka na ulic�. Gdyby wi�c pan m�q�. . . Zdumiony i pe�en niedowierzania podejrzewa�em w tym jak�� niczym nie usprawiedliwion� impertynenej�. Z naciskiem o�wia- dezy�em mu, �e pr�dzej zobacz� jeqo wraz z Hamiltonem na stryczku, ni� zap�ac� z q�ry, i za��da�em, aby bez dalszych komedii zaprowadzi� mnie do pokoju. Wyci�gn�� sk�d� klucz i obrzuciwszy mnie jadowitym spojrzeniem wyprowadzi� ze swo- jej jaskini. - Jest tu kto�, koqo znam? - zapyta�em, zanim opu�ci� m�j pok�j. Odzyskuj�c sw�j zwyk�y ton bole�ciwego zniecierpliwienia, powiedzia�, �e jest kapitan Giles, kt�ry w�a�nie wr�ci� z rejsu po morzu Sulu. Opr�cz niego dw�ch innych qo�ci. No i oczywi�cie Hamilton, doda� po chwili. - Ach tak, Hamilton! - rzek�em i nieszcz�nik wycofa� si� z ostatnim westehnieniem. Wci�� jeszcze rozj�trzony jego bezezelno�ci�, zszed�em do jadalni na druqie �niadanie Ochmistrz by� na posterunku, dogl�- daj�c chi�skich s�u��eych. Nakrycia po�o�ono na samym ko�ev d�ugiego sto�u, a panka przegarnia�a leniwie rozgrzane powietrze nad golizn� politurowanego drzewa. By�o nas czterech wok� obrusu. Jednym by� drzemi�cy osobnik z le�aka. Teraz uni�s� do po�owy obie powieki ale zdawa� si� nie widzie� niczedo. Robi� wra�enie odurzoneqo. Godna posta� obok nieqo, z kr�tkimi baczkami i starannie wyc�olonym podbr�dkiem, by�a oczywi�cie Hamiltonem. Nicldy nie widzia�em nikogo odgry- 20 waj�cego z r�wn� godno�ci� rol�, jak� Opatszno�� zechcia�a mu wyznaczy� w �yciu. Powiedziano mi, �e uwa�a� mnie za n�dznego przyb��d�. Na d�wi�k odsuwanego przeze mnie krzes�a uni�s� w g�r� nie tylko oczy, ale i bnvi. Kapitan Giles siedzia� u szczytu sto�u. Wymieni�em z nim par� s��w powitania i usiad�em po jego lewej r�ce. T�gi i blady, z wypuk�ymi br�zowymi oczyma pod I�ni�c� kopu�� �ysego czo�a, m�g� by� wszystkim, z wyj�tkiem marynarza. Nikogo nie zdziwi- �oby, gdyby okaza� si� architektem. Mnie (cho� wiedzia�em, jak dalece jest to pozbawione sensu) przypomina� zakrystiana. Mia� wygl�d cz�owieka, od kt�rego oczekiwa� mo�na roztropnej rady i moralnej oceny z paru bana�ami na dodatek, dorzuconymi nie dla efektu, lecz z uczciwego przekonania. Chocia� powszechnie znany i ceniony w �eglarskim �wiecie, nie mia� regularnego zaj�cia. Nie chcia� go. Posiada� w�asn�, szczeg�ln� pozycj�. By� ekspertem. Ekspertem od - jak�e to powiedzie�? - od trudnej nawigacji. Uchodzi� za cz�owieka wie- dz�cego o odleg�ych i cz�ciowo jeszcze nie opracowanych karto- qraficznie cz�ciach Archipelagu wi�cej ni� ktokolwiek inny. Jego m�zg musia� by� istnym sk�adem raf, pozycji, namiar�w, zarys�w przyl�dk�w i nieznanych wybrze�y, sylwetek niezliczo- nych, bezludnych i zamieszkanych wysp. Mo�na si� by�o za�o�y�, �e statek id�cy do Palawanu lub gdzie� w tamt� stron� b�dzie mia� na pok�adzie kapitana Gilesa - sprawuj�cego tymczasowe dow�- dztwo lub wyst�puj�cego wcharakterze "doradcy'#. M�wiono, �e pewna zamo�na chi�ska firma w�a�cicieli parowc�w wyp�aca mu, ze wzgl�du na te us�ugi, sta�e pobory. Poza tym kapitan Giles zawsze by� got�w zast�pi� ka�dego, kto pragn�� sp�dzi� jaki� ezas na l�dzie. Nigdy nie s�yszano, aby kt�ry� armator sprzeciwi� si� takiemu uk�adowi. By�o bowiem mniemaniem powszechnie w po- rcie przyj�tym, �e kapitan Giles jest fachowcem r�wnie dobrym, je�li nie troch� lepszym, jak najlepsi. W poj�ciu Hamiltona jednak i on r�wnie� by� "przyb��d�". Przypuszczam, �e tymokre�leniem Hamilton obejmowa� nas wszystkich, cho� mo�e stosowa� jakie� sobie wiadome rozr�nienia. Nie pr�bowa�em nawi�za� rozmowy z kapitanem Gilesem, kt�rego widzia�em w �yciu nie wi�cej ni� dwukrotnie. Ale on naturalnie wiedzia�, kim jestem. Po chwili, sk�aniaj�c ku mnie sw� wielk�, b�yszcz�c� g�ow�, odezwa� si� pierwszy, w�a�ciwym sobie, przYjaznym tonem. Fakt, i� widzi mnie tutaj, o�wiadczyi cichym g�osem, ka�e mu przypus2cza�, �e sp�dzam na l�dzie t kilkudniowy urlop. - Nie - odpar�em nieco g�o�niej. - Opu�ci�em statek na dobre. - Jest wi�c pan chwilowo wolnym cz�owiekiem - stwierdzi�. - S�dz�, �e od jedenastej rano mog� si� za takiego uwa�a�- powiedzia�em. Hamilton przerwa� jedzenie. Delikatnie po�o�y� n� i widelec, , powsta� i mamrocz�c co� o "piekielnym upale, kt�ry odbiera cz�owiekowi apetyt", wyszed� z pokoju. Zaraz potem us�yszeli�- my, jak zbiega ze schod�w werandy. Kapitan Giles napomkn��, �e go�� niew�tpliwie poszed� zapo- lowa� na moje porzucone stanowisko. Ochmistrz, kt�ry przys�u- chiwa� si�, oparty o �cian�, zbli�y� do sto�u sw� twarz smutnego capa i zacz�� zwierza� si� nam bole�ciwie ze swych nieustaj�cych k�opot�w z Hamiltonem. Sprawa rachunk�w tego cz�owieka wp�- dza�a go w ci�g�e konflikty z Urz�dem �eglarskim. Mia� nadziej�, �e dostanie to moje stanowisko, chocia�, prawd� rzek�szy, co to pomo�e? Jedynie chwilowa ulga. - Niech sobie pan tym g�owy nie zawraca - powiedzia- �em. - Nie dostanie tego miejsca. M�j nast�pca ju� jest na po- k�adzie. Wiadomo�� zaskoczy�a go i twarz zwiotcza�a mu jeszcze bar- dziej. Kapitan Giles za�mia� si� cicho. Wstali�my i przeszli�my na werand�, pozostawiaj�c ot�pia�ego nieznajomego pod opiek� Chi�czyk�w. Postawili przed nim talerzyk z p�atkiem ananasa- by�a to ostatnia rzecz, jak� dostrzeg�em wychodz�c - i, odst�piw- szy, czekali, co z tego wyniknie. Ale eksperyment wydawa� si� chybiony. Go�� siedzia� oboj�tny. Kapitan Giles poinformowa� mnie p�g�osem, �e jest to oficer z jachtu jakiego� rad�y, kt�ry zawin�� do naszego portu dla przeprowadzenia remontu w suchym doku. Wczorajszego wieczo- ru musia� widocznie "poznawa� �ycie", doda�, marszcz�c nos w qrymasie poufa�o�ci, kt�ra bardzo mi pochlebi�a. Kapitan Giles cieszy� si� presti�em. Przypisywano mu niezwyk�e przygody i na- pomykano o jakiej� tajemniczej tragedii w jego �yciu. Nikt te� nie m�g� mu niczego zarzuci�. - Pami�tam go - ci�gn�� dalej - jak przyby� tu po raz pierwszy par� lat temu. Wydaje si�, �e to by�o zaledwie wczoraj. �adny by� ch�opak. Och, ci �adni ch�opcy! 22 23 Nie mog�em powstrzyma� g�o�nego �miechu. Spojrza� zdziwio- ny, a potem roze�mia� si� tak�e. - O nie, nie to mia�em na my�li- wykrzykn��. - Chcia�em powiedzie�, �e niekt�rzy z nich rozkleja- j� si� tu bardzo szybko. �artobliwie wymieni�em nieludzki upa� jako pierwsz� przyczy- n�. Okaza�o si� jednak, �e kapitan Giles spogl�da na spraw� z bardziej filozuficznego punktu widzenia. Tu, na Wschodzie, starano si� u�atwi� �ycie bia�emu cz�owiekowi. To by�o w porz�d- ku. Trudno�� polega�a na tym, aby pozosta� bia�ym cz�owiekiem, a niekt�rzy z tych �adnych ch�opc�w nie wiedzieli, jak si� to robi. Obrzuci� mnie przenikliwym spojrzeniem i tonem dobrodusznym, oci�ale wujaszkowatym, zapyta� wprost: - Dlaczego zszed� pan ze statku? Nagle ogarn�� mnie gniew; �atwo bowiem zrozumie�, jak dra�ni�ce jest takie pytanie dla kogo�, kto sam nie wie. Powie- dzia�em sobie, �e powinienem uciszy� tego moralist�, do niego za� odezwa�em si� g�o�no, z wyzywaj�c� uprzejmo�ci�: - O co chodzi? Czy�by pan mia� jakie� zastrze�enia? Zbyt speszony, by zdoby� si� na co� wi�cej ni� na par� zak�opo- tanych pomruk�w - na jakie�:, ,Ja?. . . No, m�wi�c og�lnie. . . '' - da� mi spok�j. Wycofa� si� jednak w porz�dku, pod os�on� nieco wysilonego �artu, �e i on zaczyna si� ju� rozkleja�, czas wi�c najwy�szy na drzemk�, kt�rej nie odmawia sobie na l�dzie. "Niedobry zwyczaj. Bardzo niedobry." Prostota tego cz�owieka rozbroi�aby dra�liwo�� nawet bardziej m�odzie�cz� ni� moja. Tote� kiedy nazajutrz, podczas drugiego �niadania, pochyli� ku mnie g�ow� i powiedzia�, �e poprzedniego wieczora spotka� mojego by�ego kapitana, kt�ry, jak doda� ciszej, , ,�a�uje mnie bardzo, bo nigdy nie mia� chiefa, z kt�rym tak dobrze by si� zgadza�", odpar�em szczerze i bez �adnej afektaeji, �e i ja bez w�tpienia ceni�em sobie ten statek oraz jego dow�dc� wi�cej ni� jakikolwiek inny statek i jakiegokolwiek kapitana w mej marynarskiej karierze. - No wi�c... - mrukn��. - Czy nie s�ysza� pan, kapitanie, �e zamierzam wraca� do kraju? - Owszem - przyzna� zgodnie. - S�ysza�em tego rodzaju rzeczy ju� niejeden raz. - I c� z tego? - wykrzykn��em. Wyda� mi si� najbardziej ograniczonym nudziarzem, jakiego zdarzy�o mi si� spotka�. Nie wiem, co jeszcze by�bym powiedzia�, ale w�a�nie wkroczy� znacz- nie sp�niony Hamilton i zaj�� swoje zwyk�e miejsce. Wymrucza- �em wi�c tylko: - Tym razem b�dzie pan tego �wiadkiem, tak czy owak. Hamilton, pi�knie ogolony, pozdrowi� kapitana Gilesa kr�tkim skinieniem, mnie za� nie zaszczyci� nawet uniesieniem brwi. Kiedy si� odezwa�, to tylko po to, aby o�wiadczy� Ochmistrzowi, �e jedzenie na jego talerzu nie zas�uguje na to, aby je stawia� pr Led d�entelmenem. Nieszcz�sny Ochmistrz nie zdoby� si� na- wet na pomruk. Wzni�s� jedynie oczy ku pance pod sufitem. Wstali�my z kapitanem Gilesem od sto�u, a obcy obok Hamilto- na poszed� za naszym przyk�adem, pod�wign�wszy si� z trudem. Biedak pr�bowa� prze�kn�� odrobin� tej pod�ej strawy nie dlatego zapewne, aby by� g�odny, lecz dla odzyskania poczucia w�asnej godno�ci. Kiedy jednak dwukrotnie upu�ci� widelec i wszystkie jego wysi�ki zawiod�y, poprzesta� na milcz�cym trwaniu za sto�em z min� wyra�aj�c� dotkliw� udr�k� i z upiomie szklistym spojrze- niem utkwionym w przestrze�. Zar�wno Giles, jak i ja mijali�my go wzrokiem przez ca�y czas posi�ku. Na werandzie pochyli� si� ku nam bez widocznego powodu i wybe�kota� dhrgie przem�vrienie, z kt�rego nie zrozumia�em ani s�owa. Brzmia�o to jak jaki� okropny, obcy j�zyk. Ale kiedy kapitan Giles, po kr�tkiej chwili namys�u, odpowiedzia� mu uprzejmym i przyjaznym tonem: "Naturalnie. Pan ma zupe�n� racj�", wyda� si� bardzo zadowolony i odszed� (zdumiewaj�co pewnym krokiem) ku odleg�emu le�akowi. - Co on m�wi�? - zapyta�em z niesmakiem. - Nie wiem. Nie trzeba by� zbyt surowym dla niego. Na pewno czuje si� paskudnie, a jutro b�dzie si� czu� jeszcze gorzej. S�dz�c z jego wygl�du, wydawa�o si� to niemo�liwe. Zastana- wia�em si�, jaka perwersyjna rozpusta mog�a doprowadzi� go do tego nieprawdopodobnego stanu. �yczliwo�� kapitana Gilesa mia�a w sobie jaki� akcent pob�a�liwo�ci, kt�ry mi si� nie podoba�. Ze �miechem powiedzia�em: - W ka�dym razie b�dzie mia� w panu opiekuna. Wykona� pow�tpiewaj�cy gest, usiad� i wzi�� gazet�. Uczyni- �em to samo. Gazety by�y stare i nieciekawe. Wype�nia�y je g��wnie dr�twe opisy obchod�w pierwszego jubileuszu kr�lowej Wiktori�: Prawdopodobnie pr�dko zapadliby�my w drzemk�, w�a�ciw� po�udniowej porre tzopik�w, gdyby nie dobieg� nas 2 2 - Conrad t. VI z jadalni podniesiony g�os Hamiltona. Ko�czy� tam swoje drugie �niadanie. Wielkie, podw�jne drzwi sta�y zawsze otworem, a on nie m�g� wiedzie�, jak blisko nich znajdowa�y si� nasze krzes�a. Podniesionym, zadufanym g�osem odpowiada� na jak�� nie�mia�� sugesti� Ochmistrza. - Nie mam najmniejszej potrzeby si� �pieszy� - m�wi�.- Jasne, �e b�d� szcz�liwi, jak uda im si� dosta� d�entelmena. Nie ma gwa�tu. Nast�pi� g�o�ny szept Ochmistrza, a potem Hamilton odezwa� si� jeszcze gniewniej: - Co? Ten m�ody dure�, kt�rv wyobra�a sobie B�g wie co dlatego, �e tak d�ugo by� chiefem u Kenta?... �mieszne. Wymienili�my z GiIesem spojrzenia. Kent to by�o nazwisko mojego by�ego dow�dcy. Tote�, gdy kapitan Giles szepn��: "M�- wi o panu", wyda�o mi si� to zupe�nie zb�dne. Widocznie Ochmistrz upiera� si� przy czym� (#zymkolwiek to by�oj, bo g�os Hamiltona da� si� s�ysze� ponownie, jeszcze bardziej butny - o ile to mo�liwe - jeszcze dobitniejszy. - Bzdury, m�j dobry cz�owieku! Nie wsp�zawodniczy si� z takim n�dznym przyb��d�. Czasu jest dosy�. Rozleg� si� szurgot odsuwanych krzese�, kroki w s�siednim pokoju i p�aczliwe zakl�cia Ochmishza, kt�ry molestowa� jeszcze Hamiltona w drodze ku wyj�ciu. - C� to za impertynent - zauwa�y� kapitan Giles ca�kiem zbytecznie. - Co za impertynent! Czy nie obrazi� go pan w jaki� spos�b? - Nie rozmawia�em z nim nigdy w �yciu - parskn��em. - Nie mam poj�cia, co on rozumie przez wsp�zawodniczenie. Stara� si� o moj� dawn� posad� i nie dosta� jej. Trudno to nazwa� wsp�za- wodniczeniem. Wielka poczciwa g�owa kapitana Gilesa ko�ysa�a si� w zadumie. - Nie dosta� jej - powt�rzy� bardzo powoli. - Nie, z Kentem nie mog�o mu si� uda�. Kent jeszcze wci�� �ahrje pana. Nazwa� pana nawet dobrym marynarzem. Odrzuci�em gazet�. Wyprostowa�em si� w krze�le i uderzy�em otwart� d�oni� w st�. Dlaczego tak si� wtr�ca� w moje.najbardziej osobiste sprawy? To ju� naprawd� niezno�ne. Kapitan Giles uciszy� mnie niewinnym spokojem swego spoj- rzenia. - Nie ma si� o co gniewa� - mrukn�� rozs�dnie, najwyra�niej pragn�c ukoi� dziecinne rozdra�nienie, kt�re wzbudzi�. I istotnie, by� cz�owiekiem o tak poczciwym wygl�dzie, �e zacz��em t�uma- czy� si� g�sto. Powiedzia�em mu, �e nie chc� ju� s�ysze� wi�cej o tym, co by�o i min�o. Dop�ki to wszystko trwa�o, by�em zadowolony, teraz jednak wola�em ju� o tym nie m�wi�, a nawet nie my�le�. Postanowi�em wraca� do kraju. Wys�ucha� ca�ej tej przemowy z tak� min�, jakby nadstawia� ucha, pr�buj�c wy�owi� jaki� fa�szywy ton. Potem wyprostowa� si� z wyrazem przenikliwego namys�u. - Tak. M�wi� mi pan ju� o tym zamiarze powrotu do kraju. Ma pan tam jakie� widoki? # Zamiast o_dpowiedzie�, �e to nie jego sprawa, powiedzia�em markotnie: - Nic okre�lonego, na razie. ' Rzeczywi�cie rozwa�a�em ju� t� niejasn� stron� sytuacji, stwo- rzonej nag�ym porzuceniem bardzo dobrej pracy, i nie mia�em powod�w do zachwytu. Mia�em ju� na ko�cu j�zyka o�wiadcze- . nie, i� zdrowy rozs�dek nie ma tu nic do rzeczy, i �e wobec tego moja sprawa nie zas�uguje na jego uwag�, ale kapitan Giles, pykaj�cy teraz z kr�tkiej, drewnianej fajeczki, wyql�da� tak nieszkodliwie, tak solidnie i przeci�tnie, i� doszed�em do wnio- , sku, �e nie ma sensu niepokoi� go prawd� lub sarkazmem. Wydmuchn�� ob�oczek dymu i nagle zaskoczy� mnie zwi�z�ym pytaniem: - Przejazd ju� zap�acony? Obezw�adniony bezwstydnym uporem cz�owieka, kt�remu trudno by�o prr.eciwstawi� si� ostro, odpar�em z przesadn� ule- g�o�ci�, �e jeszcze tego nie zrobi�em. S�dzi�em, �e do�� b�dzie na to czasu jutro. ' I ju� mia�em si� odwr�ci�, chroni�c moj� niezale�no�� przed tymi bezcelowymi pr�bami zbadania jej natury, kiedy on po�o�y� fajk� w jaki� szczeg�lnie znacz�cy spos�b,jak gdyby nadszed� w�a�nie krytyczny moment, i pochyli� si� bokiem przez stolik, ' kt�ry nas dzieli�. - Ach tak! Wi�c jeszcze pan nie zap�aci�! - zni�y� g�os tajemni- czo. - W takim razie s�dz�, �e powinien pan wiedzie�, i� co� si� tutaj knuje. Nigdy w �yciu nie czu�em si� bardziej oderwany od wszelkich ziemskich knowa�. Uwolniony chwilowo od morza, zachowa�em poczucie ca�kowitej marynarskiej niezale�no�ci od spraw l�du. 26 C� mog�y mnie one obchodzi�? Podniecenie kapitana Gilesa bardziej mnie dra�ni�o, ni� ciekawi�o. Na jego wyra�nie przygotowawcze pytanie, czy pan Ochmistrz rozmawia� dzisiaj ze mn�, odpowiedzia�em pr Lecz�co, dodaj�c, �e gdyby pr�bowa� to zrobi�, nie spotka�by si� z zach�t� z mojej strony. Nie mia�em najmniejszej ochoty gada� z tym osobnikiem. Nie zra�ony moj� opryskliwo�ci�, kapitan Giles zacz�� mi opowiada�, z min� wielce #rzebieg��, jak�� pe�n� szczeg��w histori� o go�cu z Urz�du Zeglarskiego. By�o to zupe�nie bez- przedmiotowe. Goniec ten mia� si� jakoby pojawi� tego ranka na werandzie z listem w r�ku. Koperta by�a urz�dowa. Jak to jest u tych ludzi w zwyczaju, pokaza� �w list pierwszemu napotkane- mu bia�emu. Tym cz�owiekiem by� nasz towarzysz z le�aka. Jak mi wiadomo, nic pod s�o�cem nie jest w stanie zainteresowa� go w tej chwili. M�g� tylko odes�a� go�ca dalej. Ten, b��dz�c po weran- dzie, natkn�� si� na kapitana Gilesa, kt�ry akurat znalaz� si� tu jakim� trafem. . . W tym momenae przerwa� i przyjrza� mi si� badawcio. List, podj�� po chwili, zaadresowany by� do Ochmistrza. Ot�, w jakim celu mia�by kapitan Ellis, kierownik urz�du, pisa� do Ochmistrza? Przecie� ten i tak �azi� do Urz�du �eglarskiego co rano ze swoim raportem, po polecenia i tak dalej. Nie min�a godzina, jak stam- t�d wr�ci�, i oto goniec szuka go z urz�dowym pismem. Co to mog�o znaczy�? Zacz�� rozwa�a� spraw�. Na pewno nie to i chyba nie tamto. A je�li tamto, to rzecz by�a nieprawdopodobna. Niedorzeczno�� tego wszystkiego wprawi�a mnie w rodzaj oshipienia. Gdyby nie fakt, �e kapitan by� postaci� raczej sympa- tyczn�, odczu�bym to jako zniewag�. Tymczasem by�o mi go tylko �al. Jego spojrzenie mia�o w sobie tyle szczerej powagi, �e nie mia�em serca roze�mia� mu si� w twarz. Nie pozwoli�em sobie r�wnie� na ziewanie. Gapi�em si� tylko. Przybra� ton jesz#ze bardziej tajemni#zy. Ledwo facet (mia� na my�li Ochmistrza) odebra� pismo, porwa� kapelusz i wyskoczy� z domu. Ale list nie wzywa� go widocznie do Urz�du �eglarskiego. Nie poszed� tam. Jego nieobecno�� trwa�a na to zbyt kr�tko. Wr�ci� p�dem po chwili, rzuci� kapelusz i zacz�� biega� po jadalni j�cz�c i bij�c si� w czo�o. Kapitan Giles by� �wiadkiem wszystkich tych niezwyk�ych zdarze� i objaw�w i, jak twierdzi�, zastanawia� si� nad nimi od tej pory. S�ucha�em go z coraz g��bszym politowaniem. Staraj�c si� ukry�, o ile mo�no�ci, akcenty sarkazmu, powiedzia�em, i� ciesz� ! si�, �e znalaz� temat do porannych rozmy�la�. Z rozbrajaj�c� prostot� zwr�ci� moj� uwag� (jak gdyby mia�o to jakiekolwiek znaczenie) na osobliwy zbieg okoliczno�ci, kt�ry sprawi�, �e sp�dzi� poranne godziny w domu. Zazwyczaj wycho- dzi� przed drugim �niadaniem. Wst�powa� do urz�d�w, odwiedza� znajomych w porcie. Ale tego dnia czu� si� jako� nieszczeg�lrue. , Nic powa�nego. Ot, tyle, �eby pofolgowa� lenistwu. Nie spuszcza� ze mnie uporczywego spojrzenia, kt�re, w po��- czeniu z og�ln� bzdurno�ci� przemowy, sprawia�o wra�enie �a- godneqo i sm�tnego ob��du. A kiedy przysun�� krzes�o i zni�y� g�os o jeszcze jeden ton tajemniczo�ci, zda�em sobie spraw�, �e �wietna reputacja zawodowa niekoniecznie musi i�� w parze ze zdrowym umys�em. Dotychczas nigdy nie przyszlo mi na my�l, �e w�a�ciwie nie wiem, na czym zdrowie umys�u polega. Nie zastanawia�em si� nad tym, jak bardzo delikatna to sprawa i jak - w gruncie rzeczy- nieistotna. Staraj�c si� nie urazi� jego uczu� mruga�em, jak gdybym �ledzi� bacznie tok jego wywod�w. Ale kiedy zacz�� wypytywa� mnie poufnie, czy pami�tam, co zasz�o przed chwil� mi�dzy Ochmistrzem a "tym Hamiltonem", wyda�em tylko nie- ch�tny pomruk i odwr�ci�em g�ow�. - Ale czy pami�ta pan ka�de s�owo? - nalega� grzecznie. - Nie wiem. I nic mnie to nie obchodzi - warkn��em. Po czym odes�a�em Ochmistrza wraz z Hamiltonem do wszystkich diab��w. Postanowi�em sko�czy� z tym energicznie i zdecydowanie. Ale kapitan Giles nie przestawa� przygl�da� mi si� z namys�em. Nic nie mog�o go powstrzyma�. Nie omieszka� przypomnie� mi, �e moja osoba wpl�tana by�a w ow� rozmow�. A kiedy pr�bowa�em udawa� lekcewa�enie, sta� si� niemal okrutny. Czy s�ysza�em, co ten cz�owiek m�wi�? Tak? I c� wobec tego o tym s�dz�? Poniewa� w wypadku kapitana Gilesa nie mog�o by� mowy o zwyk�ej z�o�liwo�ci, doszed�em do wniosku, �e jest on po prostu najbardziej nietaktownym durniem pod s�o�cem. Zacz��em mu t�umaczy�, �e w og�le nic o tym nie s�dz�. Hamilton nie zas�ugi- wa� na to, aby zaprz�ta� sobie nim g�ow�. - My�li i s�owa takiego bezczelnego pr�niaka. . . , ,Ot� to ! ' - przytakn�� kapitan Giles -. . . nie s� warte nawet wzgardy przyzwoitego cz�owieka, tote� nie mam zamiaru zwraca� na nie najmniejszej uwaqi. 29 28 Postawa ta wydawa�a mi si� tak oczywista, �e brak jakiegokol- wiek znaku aprobaty ze strony kapitana Gilesa szczecze mnie zadziwi�. Taka ghipota by�a ju� niemal interesuj�ca. - Wi�c co, zdaniem pa�skim, powinienem zrobi�? - zapyta�em ze �miechem. - Nie mog� przecie� wdawa� si� z nim w b�jk� z powodu opinii, jak� sobie o mnie wytwoczy�. Oczywi�cie, s�ysza�em, �e wyra�a si� o mnie pogardliwie. Ale nie stara si� przecie�, abym to zauwa�y�. Nigdy nie powiedzia� mi nic ta- kiego w oczy. Nawet tecaz nie m�g� wiedzie�, �e go s�yszymy. O�mieszy�bym si� tylko. Beznadziejny Giles pyka� nadal sw� fajeczk� w zadumie. Nagle twarz jego rozja�ni�a si� i przem�wi�. - Pan nie zrozumia�, o co mi chodzi. - Doprawdy? Cieszy mnie to - rzek�em. Z wzrastaj�cym o�ywieniem powt�rzy�, �e go,nie zrozumia�em. Zupe�nie. Coraz bardziej zadowolony z siebie, o�wiadczy� mi, i� niewiele rzeczy uchodzi jego uwagi i �e ma zwyczaj rozwa�a� je dok�adnie, za� znajomo�� �ycia i ludzi przywodzi go na og� do s�usznych wniosk�w. Ten ma�y popis samochwals;wa zgadza� si� doskonale z na- strojem uci��liwego bezsensu, towarzysz�cym rozmowie. Wszyst- ko to utwierdza�o mnie w niejasnym podejczeniu, �e �ycie jest tylko strat� czasu - w podejrzeniu, kt�re wygna�o mnie z wygod- nej koi, kaza�o mi porzuci� ludzi, kt�rych lubi�em, zmusi�o do ucieczki przed qro�b� pustki... Tylko po to, abym za pierwszym zakr�tem znalaz� bredni�. Oto cz�owiek, ceniony za sw�j charak- ter i swoje osi�gni�cia, okazywa� si� po prostu g�upim i nudnym plotkarzem. I tak zapewne by�o wsz�dzie - od wschodu do zachodu, od do�u do g�ry spo�ecznej drabiny. Ogarn�o mnie wielkie zniech�eenie. Jaka� duchowa ospa�o��. Pe�en samozadowolenia g�os Gilesa brz�cza� jednostajnie - g�os powszechnej, zarozumia�ej pustki. Ju� mnie to nawet nie gniewa- �o. Nie nale�a�o spodziewa� si� od �wiata niczego niezwyk�ego, nowego, zdumiewaj�cego lubpouczaj�cego. �adnych mo�liwo�ci dowiedzenia si� czego� o sobie, zdobycia jakiej� m�dro�ci, rados- nych do�wiadcze�. Wszystko by�o g�upie i przereklamowane, jak kapitan Giles. Trudno. Ockn��em si� na d�wi�k nazwiska Hamiltona. - Zdawa�o mi si�, �e ju�e�my z nim sko�czyli - powiedzia�em z d��bokim niesmakiem. - Tak. Ale bior�c pod uwag� to, co przypadkiem us�yszeli�my pczed chwil�, s�dz�, �e powinien pan to zrobi�. - Zrobi�? - wyprostowa�em si�, zdumiony, na krze�le. - Co zrobi�? Kapitan Giles przyjrza� mi si� wielce zdziwiony. - Jak�e to? Zrobi� to, co panu w�a�nie radz�. P�jdzie pan i zapyta Ochmistrza, co by�o w tym li�cie z Urz�du �eglarskiego. Zapyta go pan wprost. Siedzia�em przez chwil� oniemia�y. By�o to tak nieoczekiwane i dziwaczne, �e ju� nic z tego nie rozumia�em. - Ale... s�dzi�em, �e panu chodzi o Hamiltona... - wyb�ka�em. - W�a�nie. Niech mu pan pczeszkodzi. Niech pan zrobi, co panu radz�: przyci�nie Ochmistrza. Zobaczy pan, jak si� b�dzie zwija�. - Kapitan Giles kiwa� kopc�c� fajk� i przynaglaj�co patrzy� na mnie. Potem pykn�� trzy razy szybko z nieopisanym wyrazem chytrego tryumfu. Mimo wszystko by� nadal dziwnie sympatyczny. Promienia� dobroduszno�ci� w jaki� �mieszny i przekonuj�cy spos�b. To te� by�o irytuj�ce. Odpowiedzia�em jednak ch�odno, jak kto�, kto usi�uje si� wypl�ta� z niezrozumia�ej sytuacji, �e nie widz�, dlaczego mia�bym si� nara�a� na impertynencje tej kreatury. Jest on bardzo lichym ochmistrzem i w dodatku �a�osnym dumiem, ale to jeszcze nie pow�d, abym mia� mu uciera� nosa. - Uciera� nosa! - rzek� kapitan Giles zgorszony. - Du�o by panu z tego przysz�o. Trudno by�o co� odpowiedzie� na tak bezprzedmiotow� uwag�. Jednak�e poczucie absurdu zaczyna�o ju� dzia�a� na mnie swym nieuchronnym urokiem. U�wiadomi�em sobie, �e nie powinienem s�ucha� go d�u�ej. Wsta�em, o�wiadczaj�c upczejmie, �e to wszyst- ko za m�dre dla mnie - �e nic z tego nie rozumiem. Zanim zd��y�em si� oddali�, odezwa� si� znowu, tym razem g�osem pe�nym uporu, poci�gaj�c nenvowo z fajki. - No tak... to pajac, oczywi�cie. Ale niech si� go pan zapyta. Tylko tyle. Ten nowy ton zastanowi� mnie. Zawaha�em si� na moment. Ale rozs�dek wzi�� g�r� i opu�ci�em werand�, �egnaj�c go wymuszo- nym u�miechem. Szybko przeszed�em do jadalni, uprz�tni�tej teraz i pustej. Lecz przez t� kr�tk� chwil� r�ne my�li zd��y�y przemkn�� mi przez g�ow� - �e Giles �artuje sobie ze mnie, �e praqnie si� zabawi� moim kosztem; �e prawdopodobnie musz� 31 wygl�da� g�upio i naiwnie; �e bardzo niewiele wiem o �yciu... Ku wielkiemu mojemu zaskoczeniu drzwi po drugiej stronie jadalni otwar�y si�. By�y to dr Lwi z napisem "Ochmistr L". I oto on sam wybieg� ze swojej zat�ch�ej kryj�wki. W�a�ciwym sobie truchtem �ciganego zwierz�cia zmierza� ku wyj�ciu prowadz�ce- mu do oqrodu. Do dzi� dnia nie wiem, dlaczego zawo�a�em za nim. - Hej! Poczekaj pan chwil� - krzykn��em. Mo�e sprowokowa�o mnie umykaj�ce spojrzenie, jakie mi rzuci�, a mo�e by�em jeszcze pod wp�ywem tajemniczych sugestii kapitana Gilesa. W ka�dym razie by� to jaki� odrueh; przejaw owej si�y, kt�ra, ukryta pod powierz- chni� naszego �ycia, kszta�tuje je w ten lub inny spos�b. Gdyby bowiem te s�owa nie wymkn�y si� z moich ust (a moja wola nie mia�a z tym nic wsp�lnego), by�bym zapewne prowadzi� nadal �ywot marynarza, kt�rego losy potoczy�yby si� wszak�e w jakim� innym, zupe�nie nieprzewidzianym kierunku. Nie. Moja wola nie mia�a z tym nic wsp�lnego. W rzeczy samej po�a�owa�em owego brzemiennego w nast�pstwa okrzyku, ledwo zd��y�em go wyda�. Gdyby tamten.zatrzyma� si� i stawi� mi czo�o, musia�bym si� wycofa�, zmieszany. Nie mia�em bowiem zamiaru uczestniczenia w idiotyeznym �arae kapitana Gilesa, bez wzgl�- du na to, czy to ja sam, czy Ochmistrz mieli�my ponosi� jego koszty. Ale odezwa� si� odwieczny ludzki instynkt po�cigu. Tamten udawa� ghiehego, a ja bez chwili namys�u pu�ci�em si� biegiem po mojej. stronie sto�u i odci��em mu odwr�t przy �amych drzwiach. - Dlaczego nie odpowiada pan, kiedy si� do pana m�wi?- zapyta�em szorstko. Opar� si� o futryn�. Wygl�da� niezwykle �a�o�nie. Obawiam si�, �e natura ludzka nie jest zbyt pi�kna. Ma swoje brzydkie zakamarki. Podejrzewam, �e przy#zyn� gniewu, kt�ry r�s� we mnie, by� n�dzny wygl�d mojej ofiary. Nieszcz�sny dure�! Zaatakowa�em go bez lito�ci. - S�ys7a�em, �e rano przysz�o jakie� oficjalne pismo z Urz�du �eglarskiego - zawo�a�em - tak czy nie? Zamiast odpowiedzie�, �ebym pilnowa� w�asnych spraw, jak m�g� by� zrobi�, zac.z�� skamle� w jaki� bezczelny spos�b. Nie m�g� mnie nigdzie znale�� rano. Nie mia� obowi�zku lata� za mn� po ca�ym mie�ae. - A kt� panu ka�e? - krzykn��em. Nagle ol�ni� mnie ukryty sens zdarze� i s��w, kt�rych trywialno�� tak mnie dziwi�a i m�czy�a. O�wiadczy�em mu, �e chc� wiedzie�, co by�o w li�cie. Moja stanowczo�� by�a tylko cz�ciowo udana. Czasami ciekawo�� bywa uczuciem bardzo gwa�townym. Pr�bowa� ratowa� si� be�kotem g�upawej urazy. Nic tam nie by�o dla mnie, mamrota�. Powiedzia�em mu, �e wracam do kraju. A skoro wraca�em do kraju, dlaczego mia�by... Absurdalno�� jego arqument�w by�a niemal obra�aj�ca. Obra- �aj�ca ludzk� inteligencj�. W niejasnym regionie pogranicza m�odo�ci i wieku dojrza�ego, w kt�rym przebywa�em pod�wczas, jest si� szczeg�lnie wra�li- wym na ten rodzaj obrazy. Obawiam si�, �e potraktowa�em Ochmistrza bardzo brutalnie. Nie potrafi� przeciwstawiE si� cze- mukolwiek lub komukolwiek. Mo�e by� to skutek narkomanii albo samotnego popijania. Gdy zapomnia�em si� do tego stopnia, �e zacz��em kl��, za�ama� si�. Nie, nie podni�s� krzyku. By�y to cynicznie piskliwe wyznania, czynione �a�o�nie w�t�ym g�osem. Niewiele te� w nich by�o sk�adu, wystarcza�o tego jednak, abym zaniem�wi� w pierwszej chwili. Przej�ty sprawiedliwym oburzeniem, odwr�ci�em od nie- go wzrok i dostrzeg�em kapitana Gilesa w drzwiach werandy. Spokojnie przygl�da� si� scenie, kt�ra, rzec mo�na, by�a jego w�asnym dzie�em. Czama, dymi�ca fajka w jego wielkiej ojcow- skiej pi�ci rzuca�a si� wyra�nie w oczy, a tak�e ci�ki, z�oty �aricuszek od zegarka, b�yszcz�cy w poprzek piersi, na bia�ej marynarce. Wygl�da� na istne wcielenie cnotliwej m�dro�ci, wzy- waj�ce wszystkie niewinne dusze, aby ufnie szuka�y w nim oparcia. Uleg�em temu wezwaniu. - Czy uwierzy pan?! - wykrzykn��em. - To by�o zawiadomie- nie, �e poszukuje si� kapitana na jaki� statek. Gdzie� tu czeka dow�dztwo, a ten typ chowa papierek do kieszeni. Ochmistrz wyda� g�o�ny j�k rozpaczy: - Wp�dzicie mnie do grobu! Da�o si� s�ysze� dono�ne kla�ni�cie w czo�o. Ale kiedy obejrza- �em si�, ju� go nie by�o. Uciek�. To nag�e znikni�cie pobudzi�o mnie do �miechu. Dla mnie incydent na tym si� ko�czy�. Kapitan Giles jednak�e, ze wzrokiem utkwionym tam, gdzie przed chwil� sta� Ochmistrz, zacz�� podci�ga� sw�j wspania�y, z�oty �a�cuch, dop�ki nie ukaza� si� wreszcie zegarek, niczynn objawienie praw- 32 33 dy z mrok�w. Z powag� opu�ci� go z powrotem w g��b kieszeni i dopiero wtedy odezwa� si�: - Trzecia godzina. Zd��y pan w sam raz, je�eli, oczywi�cie, nie zmarrtuje pan czasu. - Zd��� dok�d? - zapyta�em. - Wielki Bo�e! Do Urz�du �eglarskiego. Trzeba si� tym zaj��. Prawd� rzek�szy, mia� racj�. Ja jednak nigdy nie przepada�em za dochodzeniami, za demaskowaniem ludzi i za wszelkimi tego rodzaju, chwalebnymi sk�din�d pod wzgl�dem etycznym, poczy- naniami. A moja ocena zdaizenia mia�a charakter �ci�le etyczny. Je�li ktokolwiek mia� wp�dzi� Ochmistrza do grobu, dlaczego nie mia� uczyni� tego sam kapitan Giles, cz�owiek w powa�nym wieku i na stanowisku, a w dodatku sta�y mieszkaniec tego domu. W por�wnaniu z nim czu�em si� tylko przelotnym ptakiem w tym porcie. Mo�na nawet by�o powiedzie�, �e w�a�c#wie zerwa�em ju� moje tutejsze wi�zy. Mrukn��em, �e nie widz� potrzeby - �e ta sprawa jest mi oboj�tna. - Oboj�tna! - powt�rzy� kapitan Giles z oznakami cichego oburzenia. - Kent uprzedza� mnie, �e jest pan dziwnym m�odym cz�owiekiem. Pewnie powie mi pan, �e dow�dztwo jest panu oboj�tne. - I to po wszystkich trudach, jakie sobie zada�em. - Po trudach! - szepn��em bez zrozumienia. Po jakich trudac