JOSEPH CONRAD SMUGA CIENIA PRZEŁOZYŁJANJÓZEFSZCZEPAŃSKI OCALENIE PRZEŁOŻYŁA ANIELA ZAGÓRSKA KORSARZ PRZEŁOŻYŁA EWA KRASNOWOLSKA WARSZAWA 1987 PAŃSTWOWY INSTYTUT WYDAWNICZY Borysowi i jego rówieśnikom, którzy w zaraniu swej młodości przekroczyli smugę cienia, utwór ten z miłością poświęcam "Godni mojego nieprzemijającego szacunku OD AUTORA Celem tego opowiadania, które, przyznaję, przY całej swojej zwięzłości jest utworem dosyć złożonym, nie było bynajmniej poruszanie spraw nadprzyrodzonych A przecież niejeden krytyk skłonny był rozumieć je właśnie w ten sposób, widząc w nim próbę krańcoweqo rozwinięcia mojej wyobraźni - poza granice świata żyjącej i cierpiącej ludzkości. W istocie jednak wyobraźnia moja nie jest zrobiona z materu aż tak elastycznej. Jestem przekonany, że gdybym spróbował obciążyć tę historię brzemieniem Nadprzy- rodzonego, skutkiem byłoby żałosne niepowodzenie, a opowieść ziałaby brzydką pustką. Nigdy nie mógłbym zamierzyć czegoś takiego, ponieważ całe moje moralne i intelektualne jestestwo przenika niewzruszone przekonanie, że cokolwiek podpada pod władzę naszych zmyśłów, musi należeć do natury i, chociażby było niezwykłe, nie może różnić się w swej istocie od wszystkich innych zjawisk widzialnego, dotykalnego świata, którego świado- mą cząstkę stanowimy. Świat żyjących, taki, jakim jest, zawiera dostatecznie wiełe cudów i tajemnic; cudów i tajemnic oddziału- jących na nasze uczucia i nasz umysł w sposób tak niewythima- czalny, iż usprawiedłiwia to niemal koncepcję życia w krainie czarów. Nie. Moje poczucie cudQwności nazbyt jest mocne, abym mógł ulec pokusom Nadprz#rfodzonego, będącegó jedynie (jak- kolwiek by je rozumieć) #ymŚ sztucznym, wytworem umysłów niewrażliwych na ińtymne sdbtelności naszych związków z umar- łymi i żywymi w ich niep#leIiczonej #tnogości; będącego zbezcze- szczeniem naszych najc#ulśzych :#uspomnień; zniewagą naszej godności. Cokolwiek by mniemać o mojej przyrodzonej skromności, nie zniży się ona nigdy dż do szukania pomocy dla mej wyobraźni pośród owych próżnych zmyśleń, właściwych każdemu wiekowi, które same przez się wystarczą, aby napełnić bezbrzeżnym smut- kiem dusze wszystkich miłośników człowiec#eństwa. Jeśli zaś chodzi o wpływ mentalnego lub moralnego wstrząsu na przecięt- ną umysłowość, jest to całkiem właściwy przedmiot badania i opisu. Stosunki ze zmarłym później kapitanem zachwiały po- ważnie moralnym jestestwem p. Burnsa, co w #zasie jego choroby objawiło się przesadnymi urojeniami powstałymi z wrogości i lę- ku. Ten fakt ;est jednym ze składników opowiadania, ale nie ma w nim niczego nadprzyrodzonego, niczego, inaczej mówiąc, spoza granic tego świata, zawierającego i tak, bez wątpienia, dość tajemniczości i grozy. Możliwe, że gdybym - jak to przez długi czas zamierzałem- opublikował tę historię pod tytułem Pierwsze dowództwo, żaden bezstronny czytelnik, usposobiony bardziej lub mniej krytycznie, nie doszukałby się w niej znamion nadprzyrodzoności. Nie będę się tutaj rozwodził nad genezą nastroju, który sprawił, że obecny tytuł, Smuga cienia, przyszedł mi na myśl. Celem tego utworu było początkowo przedstawienie pewnych wydarzeń, na pewno zwią- zanych z przechodzeniem młodości, beztroskiej i żarliwej, w bar- dziej świadomy i bardziej przejmujący okres dojrzalszego życia. Nie ulega wątpliwości, iż wobec najwyższej próby całej generacji jasno zdawałem sobie sprawę z błahości mojego osobistego, skromnego doświadczenia. O żadnym paralelizmie nie mogło tutaj być mowy. Taki pomysł nie powstał nigdy w mojej głowie. Istniało jednak uczucie wspólnoty, jakkolwiek z uwzględnieniem olbrzymiej różnicy skali - jak gdyby pomiędzy pojedynczą kroplą a gorzkim i burzliwym ogromem oceanu. I to też było rzeczą bardzo naturalną. Kiedy bowiem zaczynamy rozważać znaczenie naszej własnej przeszłości, wydaje się ona wypełniać cały świat swą rozległością i głębią. Książka ta pisana była w trzech ostat- nich miesiącach roku 1916. W owym czasie, spośród wszystkich tematów zaprzątających mniej lub bardziej świadomie uwagę pisarza ten tylko wydawał mi się możliwy do podjęcia. O powadze nastroju, w jakim pr Lystępowałem do pracy, najlepiej może świadczy dedykacja, która dziś robi na mnie wrażenie czegoś zupełnie niewspółmiernego - jeszcze jednego świadectwa potęgi wzruszeń, jakimi obdarzamy samych siebie. To powiedziawszy, mogę obecnie przejść do paru uwag doty- czących sam##j materii opowiadania. Jeśli chodzi o scenerię, należy on# do tej części Mórz Wschodnich, która zapłodniła moje pisarskie życie największą liczbą pomysłów. Z oświadczenia, że przez długi czas nosiłem się z myślą zatytułowania tej historii Pierwsze dowództwo, czytelnik odgadnąć może, iż chodzi tu o moje osobiste przeżycia. I istotnie, to jest moje osobiste przeży- cie. Przeżycie oglądane z perspektywy okiem ducha i zabarwione owym ciepłym uczuciem, jakim mimo woli darzymy te wydarze- nia w naszym życiu których nie potszebujemy się wstydzić. T Jczucie to jest ttik samo silne (tu odwołuję się do powszechnego doświariczenia) jak wstyd i nieomal męka, z jakimi wspominamy pewne niefortunne potknięcia, z potknięciami w mowie włącznie, które przytrafiły nam się w przeszłości. Perspektywa pamięci tym się odznacza, że wyolbrzymia wymiary rzeczy, bowiem to, co ważne, ukazuje się w osamotnieniu, wydobyte spośród drobnych faktów codzienności, które uległy naturalnemu zatarciu. Wspomi- nam ten okres mojego morskiego życia z przyjemnością, ponie- waż, rozpoczęty niepomyślnie, zakończył się, z osobistego punktu widzenia, sukcesem - sukcesem, którego widomy dowód stano- wią słowa listu, jaki właściciele statku napisali do mnie w dwa lata potem, kiedy zrezygnowałem z dowództwa, aby powrócić do kraju. Rezygnacja owa zaznaczyła początek kolejnej fazy mego marynarskiego żywota, fazy, jeśli mogę tak rzec, końcowej, która na swój własny sposób zabarwiła inną część mojej twórczości. Wtedy nie wiedziałem jeszcze, jak bliski kresu jest ten mój marynarski żyrm#ot, i dlatego nie czułem żalu - chyba tylko z powo- du rozstania ze statkiem. Zal mi też było zrywać z firmą, do której on należał, a która nie zawahała się przyjąć przyjaźni i obdarzyć zaufaniem człowieka wstępującego w jej służby zapełnie przy- padkowo i w okolicznościach jak najbardziej niekorzystnych. Dziś podejrzewam, nie umniejszając w niczym uczciwości moich intencji, że powodzenie, z jakim zaufaniu temu sprostałem, było w niemałym stopniu dziełem szczęścia. Trudno więc nie wspomi- nać z przyjemnością czasów, gdy szczęście sprzyjało najlepszym wysiłkom człowieka. Słowa: "Godni mego nieprzemijającego szacunku', umiesz- czone przeze mnie na stronie tyrtułowej jako motto, zacytowane są z tekstu samej książki ; i chociaż jeden z krytyków wyraził przypu- szczenie, że odnoszą się one do statku, z kontekstu ich jasno 12 13 wynika, iż dotyczą one ludzi z załogi - ludzi eałkowicie obcych swemu nowemu kapitanowi, którzy jednak stali przy nim tak dzielnie podczas owych dwudziestu dni, prceżytych, zdawałoby się, na skraju powolnej i bolesnej zagłady. I to jest najwspanial- szym ze wszystkich wspomnień! Na pewno bowiem wielka to rzecz wiedzieć, że dowodziło się garstką ludzi godnych nieprze- mijającego szacunku. J.C. 1920 Tylko młodzi przeżywają takie chwile. Nie rrniwię o bardzo młodych. Nie. Bardzo młodzi właściwie nie przeżywają żadnych chwil. Przywilejem wczesnej młodości jest wyprzedzanie włas- nych dni w całej pięknej ciągłości nadziei, która nie zna ani przerw, ani samowiedzy. Zamyka się za sobą furtkę chłopięctwa - i wkracza się do zaczarowanego ogrodu. Nawet jego cienie lśnią obietnicami. Każdy zakręt ścieżki ma swoje powaby. I to nie dlatego, aby kraina była nie odkryta. Wie się dostatecznie dobrze, że cała ludzkość pzzepłynęła tędy. To urok powszechnego doświadczenia, od któ- rego oczekuje się niezwykłych lub osobistych doznań - czegoś własnego. Człowiek idzie naprzód, rozpoznając drogowskazy poprzedni- ków, podniecony, rozbawiony, przyjmując jednako dobry i zły los - kopniaki i miedziaki, jak mówi przysłowie - przyjmując malow- niczą, wspólną dolę, kryjącą tyle możliwości dla tych, którzy na nie zasłużą, lub może dla szczęściarzy. Tak. Idzie się naprzód. I czas też idzie - aż póki nie dostrzeże się przed sobą granicy cienia, ostrzegającej, że i tę #okolicę wczesnei młodości trzeba pozostawić za sobą. To jest okres życia, w którym takie chwile, o jakich wspomnia- łem, mogą się zdarzać. Jakie chwile? No cóż. Chwile nudy, znużenia, niezadowolenia. Chwile pochopne. Mam na myśli chwile, kiedy człowiek, wciąż jeszcze młody, skłonny jest do pochopnych uczynków, takich jak nagły ożenek albo porzucenie pracy bez powodu. 15 To nie jest opowieść o ożenku. Tak źle jeszcze ze mną nie było. Mój postępek, jakkolwiek pochopny, miał raczej cechy rozwodu- niemal dezercji. Bez żadnej widocznej dla rozsądnego człowieka przyczyny rzuciłem pracę, rozstałem się z koją, opuściłem statek, o któ#ym, jeśli można było powiedzieć coś złego, to tylko że był par#yvcem, i dlatego może nie zasługiwał na ową lojalność, jaka. . . f#łie warto jednak zastanawiać się nad wydarzeniem, które w owym czasie nawet we mnie samym wzbudzało niejakie podej- rzenie, iż jest kaprysem. Działo się to w pewnym porcie Wschodu. I statek był statkiem wschodnim, jako że ten port był wówczas jego portem macierzys- tym. Uprawiał żeglugę pomiędzy ciemnymi wyspami, rozrzuco- nvmi po niebieskim, pręgowanym rafami morzu. Na jego rufie powiewała czerwona bandera, a na szczycie masztu flaga armato- ra, również czerwona, ale z zieloną obwódką i z białym półksięży- eem pośrodku. Właścicielem był bowiem Arab, i do tego jeszcze Said - stąd owa zielona obwódka. Człowiek ten był głową wiel- kiego rodu Arabów z Singapuru, leez równocześnie najwierniej- szym poddanym różnolitego Brytyjskiego Imperium, jakiego zna- leźć niożna na wschód od Sueskiego Kanahi. Polityką światową nie interesował się wcale, posiddał jednak wielki i tajemniczy wpływ na swoich rodaków. Nam było obojętne, kto jest właścicielem statku. Musiał zatrud- niać białych w żeglarskim dziale swego przedsiębiorstwa, a wielu zatrudnionych nie widziało no nigdy na oczy od pierwszego do ostatniego dnia. Ja sam ujr Lałem go tylko raz, na nabrzeżu, zupełnie przypadkowo. Stary, ciemny człowieczek, ślepy na jedno oko, odziany w śnieżnobiałą szatę i żółte pantofle. Właśnie wysta- wiał dłoń na żarliwe pocałunki gromady malajskich pielgrzymów, którym wyświadczył jakieś łaski w postaci żywności i pieniędzy. Słyszałem, że jego szczodrość była powszechnie znana i rozciąga- ła się na cały niemal Archipelag. Czyż bowiem nie jest powiedzia- ne, że "ezłowiek miłosierny jest przyjacielen: Allaha"? Oto czcigodny (i malowniczy) Arab-właściciel, którym można było nie zawracać sobie głowy, oraz najwspanialszy statek typu szkockiego - bo takim był, od stępki po maszty - ruezawodny (w morzu, łatwy do utrzymania, sprawny i poshiszny) pod każdym względem i - gdyby nie sprawa jego napędu - wart miłości każdego marynarza. (Do dziś dnia pamięć jego otaczam głębokim szacunkiem.) Jeśli zaś chodzi o rodzaj żeglugi, którą statek ten uprawiał, i o charakter mych towarzyszy pracy, nie mógłbym lepiej trafić, nawet gdyby jakiś życzliwy Czarodziej stwor Lył życie i luclzi według mojego zamówienia. I nagle porzuciłem to wszystko. Porzuciłem w ten - irracjo#lny - sposób, w jaki ptak opuszcza wygodną gałązkę. Było to tak, jakbym, zupełnie nieświadomie, usłyszał jakiś szept albo Zćóś zobaczył. Kto wie?! Jednego dnia wszystko było świetnie, a nastę- pnego wszystko przepadło - urok, smak, zainteresowanie, satysfa- kcja - wszystko. Była to jedna z tych chwil - wiecie. Zniechęcenie późnej młodości zstąpiło na mnie i uniosło ze sobą. Uniosło z tego statku. Było nas tylko czterech białych na pokładzie, pośród licznej załogi złożonej z Kalaszów i dwóch malajskich podoficerów. Kapitan spojrzał na mnie uważnie, jak gdyby zastanawiając się, co mi dolega. Ale był żeglarzem i sam też był kiedyś młody. Pod jego gęstym, stalowoszarym wąsem pojawił się teraz nieznaczny uśmieszek. Powiedział, że - oczywiście - jeśli czuję, że muszę odejść, nie może zatrzymywać mnie siłą. Zostało więc ustalone, iż następnego ranka otszymam wypłatę. Kiedy opuszczałem kajutę nawigacyjną, dodał nagle szczególnym, zadumanym tonem, że ma nadzieję, iż znajdę to, czego tak bardzo pragnę szukać. Ciche, niejasne słowa, które - wydało mi się - sięgnęły głębiej, niż sięgnęłoby ostrze z diamentu. Jestem przekonany, że zrozumiał mój przypadek. Ale clrugi mechanik zaatakował mnie w inny sposób. Był to krzepki młody Szkot z gładką twarzą i jasnymi oczyma. Jego szczere, czerwone oblicze wychynęło z luku maszynowni, a potem cała barczysta postać, z rękawami podwiniętymi wysoko na mu- skularnych ramionach, które wycierał z wolna kłębkiem pakuł. Jasne oczy wyrażały gorycz i niesmak, jak gdyby nasza przyjaźń obróciła się w popiół. - No tak! - powiedział posępnie. - Myślałem właśnie, że już najwyższy czas, żebyś zwiał do kraju i ożenił się z jakąś głupią gęsią. Dla nikogo w porcie nie było tajemnicą, że John Nieven był zaciekłym wrogiem kobiet, toteż absurdalny charakter zaczepki nszekj ;nał mnie, iż postanowił on być przykrym - bardzo pr Lykrym ; n clit iał zmiażdżyć mnie najgorszą obelgą, jaką potrafił wymy- #lić. Zaśmiałem się zakłopotany. Tylko przyjaciel mógł tak się gniewać. Trochę mnie to przygnębiło. Nasz pierwszy mechanik 16 1? również ocenił mój postępek we właściwy sobie sposób, lecz potraktował mnie łagodniej. On też był młody, ale bardzo chudy, a jego pozapadaną twarz otaczała mgiełka miękkiej, brunatnej brody. Co dzień, na morzu #zy w porcie, można go było oglądać, jak spiesznym krokiem przechadza się po pokładzie rufy, z wyrazem skupienia i jakby wewnętrznego uniesienia w oczach, spowodowanym nieustanną świadomością przykrych fizycznych zaburzeń, nękających me- chanizmy jego ciała. Był bowiem człowiekiem chronicznie cier- piącym na niestrawność. Miał bardzo prosty pogląd na moją sytuację. Oświadczył, że nie jest to nic innego jak dolegliwości wątroby. Oczywiście! Radził, abym pozostał przez jeszcze jeden rejs i zażywał tymczasem pewnego wypróbowanego lekarstwa, w którym pokładał absolutną ufność. - Powiem ci, co zrobię. Kupię ci dwie flaszki z własnej kieszeni. No jak? Czy może być lepsza propozycja? Jestem pr Lekonany, że dopuściłby się tego okrucieństwa (czy tej wielkoduszności) na pierwszy znak słabości z mojej strony. Ja jednak w tym momencie byłem bardziej zniechęcony, przejęty niesmakiem i uparty niż kiedykolwiek. Na osiemnaście minio- nych miesięcy, wypełnionych nowymi i różnorodnymi doświad- czeniami, spoglądałem jak na dni zmarnowane prozaicznie i po- nuro. Czułem - jakże to wyrazić? - że nie da się z nich wycisnąć żadnej prawdy. Jakiej prawdy? Bardzo trudno byłoby mi wyjaśnić. Prawdopo- dobnie, przyciśnięty do muru, rozpłakałbym się po prostu. Byłem na to jeszcze dostatecznie młody. Następne#o dnia kapitan i ja załatwiliśmy naszą sprawę w Urzędzie Zeglarskim. Przestronny, chłodny i biały pokój roz- świetlał pogodnie przesiany przez 7aluzje blask dnia. Wszyscy tutaj - urzędnicy i klienci - odziani byli biało. Tylko ciężkie, politurowane biurka lśniły ciemnym połyskiem wzdhiż środko- wego przejścia, a papiery na nich miały niebieski odcień. Z wyso- ka olbrzymia pankal zsyłała lekki powiew na to niepokalane wnętrze i na nasze spocone twarze. Urzędnik przy biurku, do którego podeszliśmy, uśmiechnął się uprzejmie i trwai w tym uśmiechu, dopóki, odpowiadając na jego zdawkowe pytania, kapitan nie oświadczył: - Rozwiązać umowę # Par,ka - rodzaj dużego wachlarza zawieszonego pod sutitem. i zawrzeć nową? Nie! Rozwiązujemy na dobre - Uśmiech na twarzy urzędnika zgasł wówczas, zastąpiony nagle wyrazem powagi. Nie spojrzał już na mnie więcej aż do chwili, qdy wręczał mi papiery z takim ubolewaniem, jak gdyby były one paszportem do Hadesu. Kiedy chowałem je do kieszeni, szepnął kapitannwi jakieś pytanie i usłyszałem, jak ten odpowiada dobrodusznie: - Nie. Opuszcza nas, żeby wrócić do kraju. - Och! - wykrzyknął urr.ędnik kiwając żałobnie głową nad moim smętnym losem. Nie znaliśmy się poza murami tego oticjalnego budynku, teraz jednak pochylił się ku mnie ponad stołem, aby uścisnąć ze współ- czuciem moją dłoń, niczym dłoń nieszczęśnika wstępującego na szafot. Obawiam się, że ja odeqrałem swoją rolę z mniejszym wdziękiem, zachowując się hardo jak niepoprawny przestępca. W' ciąqu najbliższych trzech lub czterech dni żaden statek nie odpływał w stronę Anglii. Rzeczą właściwą byłoby zapewne, abym - jako marynarz bez statku, jako człowiek, który zerwał chwilowo z morzem i stał się jedynie potencjalnym pasażerem- udał się obecnie do hotelu. Był tuż, o rzut kamieniem od Urzędu Żeglarskiego, niski, lecz pałacowo dostojny, pyszniący się bielą swych wspartych na kolumnach pawilonów pośród zieleni strzy- żonych trawników. Tu rzeczywiście czułbym się pasażerem! Ob- rzuciłem go nieprzychylnym spojrzeniem i skierowałem kroki ku Domowi Oficera Marynarki Handlowej. Idąc, nie zwracałem uwagi na słońce ani nie cieszyłem się cieniem wielkich drzew esplanady. Upał tropikalnego Wschodu sączył się poprzez liście, oblepiał moje lekko odziane ciało i prze- sycając mój buntowniczy niesmak odbierał mi poczucie swobody Dom Oficera był obszemym bungalowem z przestronną weran- dą. Mały, zarośnięty krrakami ogródek z kilkoma drzewami o dziwnie podmiejskim wyglądzie oddzielał go od ulicy. Instytu- cja miała pewne pozory klubowego pensjonatu, ale z nieznacz- nym nalotem rządowej sztywności, administrowana bowiem była pr Lez Urząd Żeglarski Jej kierownika nazywano oficjalnie Ochmistrzem. Był to smutny, chuderlawy człowieczek, który naj- lepiej wyglądałby w stroju dżokeja. Jasne jednak było, że w ja- kimś okresie swego życia musiał mieć do czynienia z morzem w takim czy inn}nn charakterze - prawdopodobnie w charakterze wszechstsonnego niedołęgi. 18 1# Jego zajęcie wydawało mi się łatwym, on wszakże utrzymywał z jakichś powodów, że pewnego dnia wpędzi go ono do grobu. Brzmiało to dość zagadkowo. Możliwe, że każda praca była ponad jego siły. W każdym razie widać było, że nie cierpi pr Lyjmowania gości w tym domu. Wehodząc, pomyślałem, że tym razem musi się czuć szczęśliwy. Cicho tu było jak w grobowcu. W pokojach nie dostrzegłem nikogo, a weranda też była pusta, jeśli nie liczyć drzemiącego na leżaku osobnika w jej najdalszym kącie. Na odgłos moich kroków człowiek ten otworzył jedno odstręczająco rybie oko. Nie znałem go. Wycofałem się, przemierzyłem jadalnię - ogołocony pokój z nieruchomą panką zwisającą nad stołem - i zastukałem do drzwi, na których widniało czarnymi literami wypisane słowo: , ,Ochmistrz. '' Odpowiedziała mi płaczliwa skarga: - O Boże, Boże! Cóż to znowu? - Wszedłem nie czekając. Dziwne to było wnętr Le, jak na tropiki. Wypełniał je mrok i zaduch. Obfite, zakurzone firanki z taniej koronki zasłaniały zamknięte okno. Stosy tekturowych pudeł, jakie w Europie widuje się u modniarek i krawcowych, piętrzyły się po kątach. Meble ze- brane tu jakimś dziwacznym trafem mogły pochodzić z miesz- czańskiego salonu w londyńskim East End. Wypehaną końskim włosiem sofę i takie same fotele okrywały brudne pokrowce. Trudno było odgadnąć, jaki tajemniczy przypadek, jaka potrzeba czy kaprys zgromadził tu tyle przerażającej brzydoty. Gospodarz, bez marynarki, w białych spodniach i koszulce z krótkimi rękawa- mi, snuł się za oparciami foteli tam i sam, obejmując dłońmi chude łokeie. Wiadomość, że mam zamiar zatrzymać się tu, przyjął okrzykiem zgrozy, nie mógł jednak zaprzeczyć, że ma pełno wolnych pokoi. - Bardzo dubrze. Czy może mi pan dać ten sam pokój co poprzednio? Wydał słaby jęk spoza sterty kartonowych pudeł na stole, które mogły zawierać rękawiczki, chustki do nosa lub krawaty. Co też w nich trzymał? Ta jego nora cuchnęła gnijącym koralem, kurzem Wsehodu, jakimiś zoologicznymi okazanu. Wicłziałem tylko czu- bek jego głowy i znękane oczy, obserwujące mnie znad owego szańca. - To tylko na parę dni - powiedziałem, próbując go pocieszyć. - Czy nie zechciałby pan zapłacić z góry? - zaproponował z nadzieją. - Oczywiście, że nie! - wykrzyknąłem, gdy tylko odzyskałem zdolność mowy. - To niesłychane! Co za bezezelność! Obiema rękami chwycił się za głowę. Ten gest rozpaczy ostu- dził moje oburzenie. - O Boże, Boże! Niechże się pan tak nie unosi. Każdeqo pytam. - Nie wierzę - rzekłem twardo. - No. mam zamiar pytać. Gdybyście panowie zqodzili się wszyscy płacić z góry, mógłbvm zmusić do teqo także i Hamiltona. Zawsze sehodzi na ląd kompletnie spłukany, a nawet jeśli ma jakieś pieniądze, nie chce requlować rachunków. Nie wiem, co z nim począć. Obrzuea mnie wyzwiskami, mówi, że nie moqę po prostu wywalić białeqo człowieka na ulicę. Gdyby więc pan móqł. . . Zdumiony i pełen niedowierzania podejrzewałem w tym jakąś niczym nie usprawiedliwioną impertyneneję. Z naciskiem oświa- dezyłem mu, że prędzej zobaczę jeqo wraz z Hamiltonem na stryczku, niż zapłacę z qóry, i zażądałem, aby bez dalszych komedii zaprowadził mnie do pokoju. Wyciągnął skądś klucz i obrzuciwszy mnie jadowitym spojrzeniem wyprowadził ze swo- jej jaskini. - Jest tu ktoś, koqo znam? - zapytałem, zanim opuścił mój pokój. Odzyskując swój zwykły ton boleściwego zniecierpliwienia, powiedział, że jest kapitan Giles, który właśnie wrócił z rejsu po morzu Sulu. Oprócz niego dwóch innych qości. No i oczywiście Hamilton, dodał po chwili. - Ach tak, Hamilton! - rzekłem i nieszczęśnik wycofał się z ostatnim westehnieniem. Wciąż jeszcze rozjątrzony jego bezezelnością, zszedłem do jadalni na druqie śniadanie Ochmistrz był na posterunku, doglą- dając chińskich służąeych. Nakrycia położono na samym końev długiego stołu, a panka przegarniała leniwie rozgrzane powietrze nad golizną politurowanego drzewa. Było nas czterech wokół obrusu. Jednym był drzemiący osobnik z leżaka. Teraz uniósł do połowy obie powieki ale zdawał się nie widzieć niczedo. Robił wrażenie odurzoneqo. Godna postać obok nieqo, z krótkimi baczkami i starannie wycłolonym podbródkiem, była oczywiście Hamiltonem. Nicldy nie widziałem nikogo odgry- 20 wającego z równą godnością rolę, jaką Opatszność zechciała mu wyznaczyć w życiu. Powiedziano mi, że uważał mnie za nędznego przybłędę. Na dźwięk odsuwanego przeze mnie krzesła uniósł w górę nie tylko oczy, ale i bnvi. Kapitan Giles siedział u szczytu stołu. Wymieniłem z nim parę słów powitania i usiadłem po jego lewej ręce. Tęgi i blady, z wypukłymi brązowymi oczyma pod Iśniącą kopułą łysego czoła, mógł być wszystkim, z wyjątkiem marynarza. Nikogo nie zdziwi- łoby, gdyby okazał się architektem. Mnie (choć wiedziałem, jak dalece jest to pozbawione sensu) przypominał zakrystiana. Miał wygląd człowieka, od którego oczekiwać można roztropnej rady i moralnej oceny z paru banałami na dodatek, dorzuconymi nie dla efektu, lecz z uczciwego przekonania. Chociaż powszechnie znany i ceniony w żeglarskim świecie, nie miał regularnego zajęcia. Nie chciał go. Posiadał własną, szczególną pozycję. Był ekspertem. Ekspertem od - jakże to powiedzieć? - od trudnej nawigacji. Uchodził za człowieka wie- dzącego o odległych i częściowo jeszcze nie opracowanych karto- qraficznie częściach Archipelagu więcej niż ktokolwiek inny. Jego mózg musiał być istnym składem raf, pozycji, namiarów, zarysów przylądków i nieznanych wybrzeży, sylwetek niezliczo- nych, bezludnych i zamieszkanych wysp. Można się było założyć, że statek idący do Palawanu lub gdzieś w tamtą stronę będzie miał na pokładzie kapitana Gilesa - sprawującego tymczasowe dowó- dztwo lub występującego wcharakterze "doradcy'#. Mówiono, że pewna zamożna chińska firma właścicieli parowców wypłaca mu, ze względu na te usługi, stałe pobory. Poza tym kapitan Giles zawsze był gotów zastąpić każdego, kto pragnął spędzić jakiś ezas na lądzie. Nigdy nie słyszano, aby któryś armator sprzeciwił się takiemu układowi. Było bowiem mniemaniem powszechnie w po- rcie przyjętym, że kapitan Giles jest fachowcem równie dobrym, jeśli nie trochę lepszym, jak najlepsi. W pojęciu Hamiltona jednak i on również był "przybłędą". Przypuszczam, że tymokreśleniem Hamilton obejmował nas wszystkich, choć może stosował jakieś sobie wiadome rozróżnienia. Nie próbowałem nawiązać rozmowy z kapitanem Gilesem, którego widziałem w życiu nie więcej niż dwukrotnie. Ale on naturalnie wiedział, kim jestem. Po chwili, skłaniając ku mnie swą wielką, błyszczącą głowę, odezwał się pierwszy, właściwym sobie, przYjaznym tonem. Fakt, iż widzi mnie tutaj, oświadczyi cichym głosem, każe mu przypus2czać, że spędzam na lądzie t kilkudniowy urlop. - Nie - odparłem nieco głośniej. - Opuściłem statek na dobre. - Jest więc pan chwilowo wolnym człowiekiem - stwierdził. - Sądzę, że od jedenastej rano mogę się za takiego uważać- powiedziałem. Hamilton przerwał jedzenie. Delikatnie położył nóż i widelec, , powstał i mamrocząc coś o "piekielnym upale, który odbiera człowiekowi apetyt", wyszedł z pokoju. Zaraz potem usłyszeliś- my, jak zbiega ze schodów werandy. Kapitan Giles napomknął, że gość niewątpliwie poszedł zapo- lować na moje porzucone stanowisko. Ochmistrz, który przysłu- chiwał się, oparty o ścianę, zbliżył do stołu swą twarz smutnego capa i zaczął zwierzać się nam boleściwie ze swych nieustających kłopotów z Hamiltonem. Sprawa rachunków tego człowieka wpę- dzała go w ciągłe konflikty z Urzędem Żeglarskim. Miał nadzieję, że dostanie to moje stanowisko, chociaż, prawdę rzekłszy, co to pomoże? Jedynie chwilowa ulga. - Niech sobie pan tym głowy nie zawraca - powiedzia- łem. - Nie dostanie tego miejsca. Mój następca już jest na po- kładzie. Wiadomość zaskoczyła go i twarz zwiotczała mu jeszcze bar- dziej. Kapitan Giles zaśmiał się cicho. Wstaliśmy i przeszliśmy na werandę, pozostawiając otępiałego nieznajomego pod opieką Chińczyków. Postawili przed nim talerzyk z płatkiem ananasa- była to ostatnia rzecz, jaką dostrzegłem wychodząc - i, odstąpiw- szy, czekali, co z tego wyniknie. Ale eksperyment wydawał się chybiony. Gość siedział obojętny. Kapitan Giles poinformował mnie półgłosem, że jest to oficer z jachtu jakiegoś radży, który zawinął do naszego portu dla przeprowadzenia remontu w suchym doku. Wczorajszego wieczo- ru musiał widocznie "poznawać życie", dodał, marszcząc nos w qrymasie poufałości, która bardzo mi pochlebiła. Kapitan Giles cieszył się prestiżem. Przypisywano mu niezwykłe przygody i na- pomykano o jakiejś tajemniczej tragedii w jego życiu. Nikt też nie mógł mu niczego zarzucić. - Pamiętam go - ciągnął dalej - jak przybył tu po raz pierwszy parę lat temu. Wydaje się, że to było zaledwie wczoraj. Ładny był chłopak. Och, ci ładni chłopcy! 22 23 Nie mogłem powstrzymać głośnego śmiechu. Spojrzał zdziwio- ny, a potem roześmiał się także. - O nie, nie to miałem na myśli- wykrzyknął. - Chciałem powiedzieć, że niektórzy z nich rozkleja- ją się tu bardzo szybko. Żartobliwie wymieniłem nieludzki upał jako pierwszą przyczy- nę. Okazało się jednak, że kapitan Giles spogląda na sprawę z bardziej filozuficznego punktu widzenia. Tu, na Wschodzie, starano się ułatwić życie białemu człowiekowi. To było w porząd- ku. Trudność polegała na tym, aby pozostać białym człowiekiem, a niektórzy z tych ładnych chłopców nie wiedzieli, jak się to robi. Obrzucił mnie przenikliwym spojrzeniem i tonem dobrodusznym, ociężale wujaszkowatym, zapytał wprost: - Dlaczego zszedł pan ze statku? Nagle ogarnął mnie gniew; łatwo bowiem zrozumieć, jak drażniące jest takie pytanie dla kogoś, kto sam nie wie. Powie- działem sobie, że powinienem uciszyć tego moralistę, do niego zaś odezwałem się głośno, z wyzywającą uprzejmością: - O co chodzi? Czyżby pan miał jakieś zastrzeżenia? Zbyt speszony, by zdobyć się na coś więcej niż na parę zakłopo- tanych pomruków - na jakieś:, ,Ja?. . . No, mówiąc ogólnie. . . '' - dał mi spokój. Wycofał się jednak w porządku, pod osłoną nieco wysilonego żartu, że i on zaczyna się już rozklejać, czas więc najwyższy na drzemkę, której nie odmawia sobie na lądzie. "Niedobry zwyczaj. Bardzo niedobry." Prostota tego człowieka rozbroiłaby drażliwość nawet bardziej młodzieńczą niż moja. Toteż kiedy nazajutrz, podczas drugiego śniadania, pochylił ku mnie głowę i powiedział, że poprzedniego wieczora spotkał mojego byłego kapitana, który, jak dodał ciszej, , ,żałuje mnie bardzo, bo nigdy nie miał chiefa, z którym tak dobrze by się zgadzał", odparłem szczerze i bez żadnej afektaeji, że i ja bez wątpienia ceniłem sobie ten statek oraz jego dowódcę więcej niż jakikolwiek inny statek i jakiegokolwiek kapitana w mej marynarskiej karierze. - No więc... - mruknął. - Czy nie słyszał pan, kapitanie, że zamierzam wracać do kraju? - Owszem - przyznał zgodnie. - Słyszałem tego rodzaju rzeczy już niejeden raz. - I cóż z tego? - wykrzyknąłem. Wydał mi się najbardziej ograniczonym nudziarzem, jakiego zdarzyło mi się spotkać. Nie wiem, co jeszcze byłbym powiedział, ale właśnie wkroczył znacz- nie spóźniony Hamilton i zajął swoje zwykłe miejsce. Wymrucza- łem więc tylko: - Tym razem będzie pan tego świadkiem, tak czy owak. Hamilton, pięknie ogolony, pozdrowił kapitana Gilesa krótkim skinieniem, mnie zaś nie zaszczycił nawet uniesieniem brwi. Kiedy się odezwał, to tylko po to, aby oświadczyć Ochmistrzowi, że jedzenie na jego talerzu nie zasługuje na to, aby je stawiać pr Led dżentelmenem. Nieszczęsny Ochmistrz nie zdobył się na- wet na pomruk. Wzniósł jedynie oczy ku pance pod sufitem. Wstaliśmy z kapitanem Gilesem od stołu, a obcy obok Hamilto- na poszedł za naszym przykładem, podźwignąwszy się z trudem. Biedak próbował przełknąć odrobinę tej podłej strawy nie dlatego zapewne, aby był głodny, lecz dla odzyskania poczucia własnej godności. Kiedy jednak dwukrotnie upuścił widelec i wszystkie jego wysiłki zawiodły, poprzestał na milczącym trwaniu za stołem z miną wyrażającą dotkliwą udrękę i z upiomie szklistym spojrze- niem utkwionym w przestrzeń. Zarówno Giles, jak i ja mijaliśmy go wzrokiem przez cały czas posiłku. Na werandzie pochylił się ku nam bez widocznego powodu i wybełkotał dhrgie przemóvrienie, z którego nie zrozumiałem ani słowa. Brzmiało to jak jakiś okropny, obcy język. Ale kiedy kapitan Giles, po krótkiej chwili namysłu, odpowiedział mu uprzejmym i przyjaznym tonem: "Naturalnie. Pan ma zupełną rację", wydał się bardzo zadowolony i odszedł (zdumiewająco pewnym krokiem) ku odległemu leżakowi. - Co on mówił? - zapytałem z niesmakiem. - Nie wiem. Nie trzeba być zbyt surowym dla niego. Na pewno czuje się paskudnie, a jutro będzie się czuć jeszcze gorzej. Sądząc z jego wyglądu, wydawało się to niemożliwe. Zastana- wiałem się, jaka perwersyjna rozpusta mogła doprowadzić go do tego nieprawdopodobnego stanu. Życzliwość kapitana Gilesa miała w sobie jakiś akcent pobłażliwości, który mi się nie podobał. Ze śmiechem powiedziałem: - W każdym razie będzie miał w panu opiekuna. Wykonał powątpiewający gest, usiadł i wziął gazetę. Uczyni- łem to samo. Gazety były stare i nieciekawe. Wypełniały je głównie drętwe opisy obchodów pierwszego jubileuszu królowej Wiktoriż: Prawdopodobnie prędko zapadlibyśmy w drzemkę, właściwą południowej porre tzopików, gdyby nie dobiegł nas 2 2 - Conrad t. VI z jadalni podniesiony głos Hamiltona. Kończył tam swoje drugie śniadanie. Wielkie, podwójne drzwi stały zawsze otworem, a on nie mógł wiedzieć, jak blisko nich znajdowały się nasze krzesła. Podniesionym, zadufanym głosem odpowiadał na jakąś nieśmiałą sugestię Ochmistrza. - Nie mam najmniejszej potrzeby się śpieszyć - mówił.- Jasne, że będą szczęśliwi, jak uda im się dostać dżentelmena. Nie ma gwałtu. Nastąpił głośny szept Ochmistrza, a potem Hamilton odezwał się jeszcze gniewniej: - Co? Ten młody dureń, którv wyobraża sobie Bóg wie co dlatego, że tak długo był chiefem u Kenta?... Śmieszne. Wymieniliśmy z GiIesem spojrzenia. Kent to było nazwisko mojego byłego dowódcy. Toteż, gdy kapitan Giles szepnął: "Mó- wi o panu", wydało mi się to zupełnie zbędne. Widocznie Ochmistrz upierał się przy czymś (#zymkolwiek to byłoj, bo głos Hamiltona dał się słyszeć ponownie, jeszcze bardziej butny - o ile to możliwe - jeszcze dobitniejszy. - Bzdury, mój dobry człowieku! Nie współzawodniczy się z takim nędznym przybłędą. Czasu jest dosyć. Rozległ się szurgot odsuwanych krzeseł, kroki w sąsiednim pokoju i płaczliwe zaklęcia Ochmishza, który molestował jeszcze Hamiltona w drodze ku wyjściu. - Cóż to za impertynent - zauważył kapitan Giles całkiem zbytecznie. - Co za impertynent! Czy nie obraził go pan w jakiś sposób? - Nie rozmawiałem z nim nigdy w życiu - parsknąłem. - Nie mam pojęcia, co on rozumie przez współzawodniczenie. Starał się o moją dawną posadę i nie dostał jej. Trudno to nazwać współza- wodniczeniem. Wielka poczciwa głowa kapitana Gilesa kołysała się w zadumie. - Nie dostał jej - powtórzył bardzo powoli. - Nie, z Kentem nie mogło mu się udać. Kent jeszcze wciąż żahrje pana. Nazwał pana nawet dobrym marynarzem. Odrzuciłem gazetę. Wyprostowałem się w krześle i uderzyłem otwartą dłonią w stół. Dlaczego tak się wtrącał w moje.najbardziej osobiste sprawy? To już naprawdę nieznośne. Kapitan Giles uciszył mnie niewinnym spokojem swego spoj- rzenia. - Nie ma się o co gniewać - mruknął rozsądnie, najwyraźniej pragnąc ukoić dziecinne rozdrażnienie, które wzbudził. I istotnie, był człowiekiem o tak poczciwym wyglądzie, że zacząłem tłuma- czyć się gęsto. Powiedziałem mu, że nie chcę już słyszeć więcej o tym, co było i minęło. Dopóki to wszystko trwało, byłem zadowolony, teraz jednak wolałem już o tym nie mówić, a nawet nie myśleć. Postanowiłem wracać do kraju. Wysłuchał całej tej przemowy z taką miną, jakby nadstawiał ucha, próbując wyłowić jakiś fałszywy ton. Potem wyprostował się z wyrazem przenikliwego namysłu. - Tak. Mówił mi pan już o tym zamiarze powrotu do kraju. Ma pan tam jakieś widoki? # Zamiast o_dpowiedzieć, że to nie jego sprawa, powiedziałem markotnie: - Nic określonego, na razie. ' Rzeczywiście rozważałem już tę niejasną stronę sytuacji, stwo- rzonej nagłym porzuceniem bardzo dobrej pracy, i nie miałem powodów do zachwytu. Miałem już na końcu języka oświadcze- . nie, iż zdrowy rozsądek nie ma tu nic do rzeczy, i że wobec tego moja sprawa nie zasługuje na jego uwagę, ale kapitan Giles, pykający teraz z krótkiej, drewnianej fajeczki, wyqlądał tak nieszkodliwie, tak solidnie i przeciętnie, iż doszedłem do wnio- , sku, że nie ma sensu niepokoić go prawdą lub sarkazmem. Wydmuchnął obłoczek dymu i nagle zaskoczył mnie zwięzłym pytaniem: - Przejazd już zapłacony? Obezwładniony bezwstydnym uporem człowieka, któremu trudno było prr.eciwstawić się ostro, odparłem z przesadną ule- głością, że jeszcze tego nie zrobiłem. Sądziłem, że dość będzie na to czasu jutro. ' I już miałem się odwrócić, chroniąc moją niezależność przed tymi bezcelowymi próbami zbadania jej natury, kiedy on położył fajkę w jakiś szczególnie znaczący sposób,jak gdyby nadszedł właśnie krytyczny moment, i pochylił się bokiem przez stolik, ' który nas dzielił. - Ach tak! Więc jeszcze pan nie zapłacił! - zniżył głos tajemni- czo. - W takim razie sądzę, że powinien pan wiedzieć, iż coś się tutaj knuje. Nigdy w życiu nie czułem się bardziej oderwany od wszelkich ziemskich knowań. Uwolniony chwilowo od morza, zachowałem poczucie całkowitej marynarskiej niezależności od spraw lądu. 26 Cóż mogły mnie one obchodzić? Podniecenie kapitana Gilesa bardziej mnie drażniło, niż ciekawiło. Na jego wyraźnie przygotowawcze pytanie, czy pan Ochmistrz rozmawiał dzisiaj ze mną, odpowiedziałem pr Lecząco, dodając, że gdyby próbował to zrobić, nie spotkałby się z zachętą z mojej strony. Nie miałem najmniejszej ochoty gadać z tym osobnikiem. Nie zrażony moją opryskliwością, kapitan Giles zaczął mi opowiadać, z miną wielce #rzebiegłą, jakąś pełną szczegółów historię o gońcu z Urzędu Zeglarskiego. Było to zupełnie bez- przedmiotowe. Goniec ten miał się jakoby pojawić tego ranka na werandzie z listem w ręku. Koperta była urzędowa. Jak to jest u tych ludzi w zwyczaju, pokazał ów list pierwszemu napotkane- mu białemu. Tym człowiekiem był nasz towarzysz z leżaka. Jak mi wiadomo, nic pod słońcem nie jest w stanie zainteresować go w tej chwili. Mógł tylko odesłać gońca dalej. Ten, błądząc po weran- dzie, natknął się na kapitana Gilesa, który akurat znalazł się tu jakimś trafem. . . W tym momenae przerwał i przyjrzał mi się badawcio. List, podjął po chwili, zaadresowany był do Ochmistrza. Otóż, w jakim celu miałby kapitan Ellis, kierownik urzędu, pisać do Ochmistrza? Przecież ten i tak łaził do Urzędu Żeglarskiego co rano ze swoim raportem, po polecenia i tak dalej. Nie minęła godzina, jak stam- tąd wrócił, i oto goniec szuka go z urzędowym pismem. Co to mogło znaczyć? Zaczął rozważać sprawę. Na pewno nie to i chyba nie tamto. A jeśli tamto, to rzecz była nieprawdopodobna. Niedorzeczność tego wszystkiego wprawiła mnie w rodzaj oshipienia. Gdyby nie fakt, że kapitan był postacią raczej sympa- tyczną, odczułbym to jako zniewagę. Tymczasem było mi go tylko żal. Jego spojrzenie miało w sobie tyle szczerej powagi, że nie miałem serca roześmiać mu się w twarz. Nie pozwoliłem sobie również na ziewanie. Gapiłem się tylko. Przybrał ton jesz#ze bardziej tajemni#zy. Ledwo facet (miał na myśli Ochmistrza) odebrał pismo, porwał kapelusz i wyskoczył z domu. Ale list nie wzywał go widocznie do Urzędu Żeglarskiego. Nie poszedł tam. Jego nieobecność trwała na to zbyt krótko. Wrócił pędem po chwili, rzucił kapelusz i zaczął biegać po jadalni jęcząc i bijąc się w czoło. Kapitan Giles był świadkiem wszystkich tych niezwykłych zdarzeń i objawów i, jak twierdził, zastanawiał się nad nimi od tej pory. Słuchałem go z coraz głębszym politowaniem. Starając się ukryć, o ile możności, akcenty sarkazmu, powiedziałem, iż cieszę ! się, że znalazł temat do porannych rozmyślań. Z rozbrajającą prostotą zwrócił moją uwagę (jak gdyby miało to jakiekolwiek znaczenie) na osobliwy zbieg okoliczności, który sprawił, że spędził poranne godziny w domu. Zazwyczaj wycho- dził przed drugim śniadaniem. Wstępował do urzędów, odwiedzał znajomych w porcie. Ale tego dnia czuł się jakoś nieszczególrue. , Nic poważnego. Ot, tyle, żeby pofolgować lenistwu. Nie spuszczał ze mnie uporczywego spojrzenia, które, w połą- czeniu z ogólną bzdurnością przemowy, sprawiało wrażenie ła- godneqo i smętnego obłędu. A kiedy przysunął krzesło i zniżył głos o jeszcze jeden ton tajemniczości, zdałem sobie sprawę, że świetna reputacja zawodowa niekoniecznie musi iść w parze ze zdrowym umysłem. Dotychczas nigdy nie przyszlo mi na myśl, że właściwie nie wiem, na czym zdrowie umysłu polega. Nie zastanawiałem się nad tym, jak bardzo delikatna to sprawa i jak - w gruncie rzeczy- nieistotna. Starając się nie urazić jego uczuć mrugałem, jak gdybym śledził bacznie tok jego wywodów. Ale kiedy zaczął wypytywać mnie poufnie, czy pamiętam, co zaszło przed chwilą między Ochmistrzem a "tym Hamiltonem", wydałem tylko nie- chętny pomruk i odwróciłem głowę. - Ale czy pamięta pan każde słowo? - nalegał grzecznie. - Nie wiem. I nic mnie to nie obchodzi - warknąłem. Po czym odesłałem Ochmistrza wraz z Hamiltonem do wszystkich diabłów. Postanowiłem skończyć z tym energicznie i zdecydowanie. Ale kapitan Giles nie przestawał przyglądać mi się z namysłem. Nic nie mogło go powstrzymać. Nie omieszkał przypomnieć mi, że moja osoba wplątana była w ową rozmowę. A kiedy próbowałem udawać lekceważenie, stał się niemal okrutny. Czy słyszałem, co ten człowiek mówił? Tak? I cóż wobec tego o tym sądzę? Ponieważ w wypadku kapitana Gilesa nie mogło być mowy o zwykłej złośliwości, doszedłem do wniosku, że jest on po prostu najbardziej nietaktownym durniem pod słońcem. Zacząłem mu tłumaczyć, że w ogóle nic o tym nie sądzę. Hamilton nie zasługi- wał na to, aby zaprzątać sobie nim głowę. - Myśli i słowa takiego bezczelnego próżniaka. . . , ,Otóż to ! ' - przytaknął kapitan Giles -. . . nie są warte nawet wzgardy przyzwoitego człowieka, toteż nie mam zamiaru zwracać na nie najmniejszej uwaqi. 29 28 Postawa ta wydawała mi się tak oczywista, że brak jakiegokol- wiek znaku aprobaty ze strony kapitana Gilesa szczecze mnie zadziwił. Taka ghipota była już niemal interesująca. - Więc co, zdaniem pańskim, powinienem zrobić? - zapytałem ze śmiechem. - Nie mogę przecież wdawać się z nim w bójkę z powodu opinii, jaką sobie o mnie wytwoczył. Oczywiście, słyszałem, że wyraża się o mnie pogardliwie. Ale nie stara się przecież, abym to zauważył. Nigdy nie powiedział mi nic ta- kiego w oczy. Nawet tecaz nie mógł wiedzieć, że go słyszymy. Ośmieszyłbym się tylko. Beznadziejny Giles pykał nadal swą fajeczkę w zadumie. Nagle twarz jego rozjaśniła się i przemówił. - Pan nie zrozumiał, o co mi chodzi. - Doprawdy? Cieszy mnie to - rzekłem. Z wzrastającym ożywieniem powtórzył, że go,nie zrozumiałem. Zupełnie. Coraz bardziej zadowolony z siebie, oświadczył mi, iż niewiele rzeczy uchodzi jego uwagi i że ma zwyczaj rozważać je dokładnie, zaś znajomość życia i ludzi przywodzi go na ogół do słusznych wniosków. Ten mały popis samochwals;wa zgadzał się doskonale z na- strojem uciążliwego bezsensu, towarzyszącym rozmowie. Wszyst- ko to utwierdzało mnie w niejasnym podejczeniu, że życie jest tylko stratą czasu - w podejrzeniu, które wygnało mnie z wygod- nej koi, kazało mi porzucić ludzi, których lubiłem, zmusiło do ucieczki przed qroźbą pustki... Tylko po to, abym za pierwszym zakrętem znalazł brednię. Oto człowiek, ceniony za swój charak- ter i swoje osiągnięcia, okazywał się po prostu głupim i nudnym plotkarzem. I tak zapewne było wszędzie - od wschodu do zachodu, od dołu do góry społecznej drabiny. Ogarnęło mnie wielkie zniechęeenie. Jakaś duchowa ospałość. Pełen samozadowolenia głos Gilesa brzęczał jednostajnie - głos powszechnej, zarozumiałej pustki. Już mnie to nawet nie gniewa- ło. Nie należało spodziewać się od świata niczego niezwykłego, nowego, zdumiewającego lubpouczającego. Żadnych możliwości dowiedzenia się czegoś o sobie, zdobycia jakiejś mądrości, rados- nych doświadczeń. Wszystko było głupie i przereklamowane, jak kapitan Giles. Trudno. Ocknąłem się na dźwięk nazwiska Hamiltona. - Zdawało mi się, że jużeśmy z nim skończyli - powiedziałem z dłębokim niesmakiem. - Tak. Ale biorąc pod uwagę to, co przypadkiem usłyszeliśmy pczed chwilą, sądzę, że powinien pan to zrobić. - Zrobić? - wyprostowałem się, zdumiony, na krześle. - Co zrobić? Kapitan Giles przyjrzał mi się wielce zdziwiony. - Jakże to? Zrobić to, co panu właśnie radzę. Pójdzie pan i zapyta Ochmistrza, co było w tym liście z Urzędu Żeglarskiego. Zapyta go pan wprost. Siedziałem przez chwilę oniemiały. Było to tak nieoczekiwane i dziwaczne, że już nic z tego nie rozumiałem. - Ale... sądziłem, że panu chodzi o Hamiltona... - wybąkałem. - Właśnie. Niech mu pan pczeszkodzi. Niech pan zrobi, co panu radzę: przyciśnie Ochmistrza. Zobaczy pan, jak się będzie zwijał. - Kapitan Giles kiwał kopcącą fajką i przynaglająco patrzył na mnie. Potem pyknął trzy razy szybko z nieopisanym wyrazem chytrego tryumfu. Mimo wszystko był nadal dziwnie sympatyczny. Promieniał dobrodusznością w jakiś śmieszny i przekonujący sposób. To też było irytujące. Odpowiedziałem jednak chłodno, jak ktoś, kto usiłuje się wyplątać z niezrozumiałej sytuacji, że nie widzę, dlaczego miałbym się narażać na impertynencje tej kreatury. Jest on bardzo lichym ochmistrzem i w dodatku żałosnym dumiem, ale to jeszcze nie powód, abym miał mu ucierać nosa. - Ucierać nosa! - rzekł kapitan Giles zgorszony. - Dużo by panu z tego przyszło. Trudno było coś odpowiedzieć na tak bezprzedmiotową uwagę. Jednakże poczucie absurdu zaczynało już działać na mnie swym nieuchronnym urokiem. Uświadomiłem sobie, że nie powinienem słuchać go dłużej. Wstałem, oświadczając upczejmie, że to wszyst- ko za mądre dla mnie - że nic z tego nie rozumiem. Zanim zdążyłem się oddalić, odezwał się znowu, tym razem głosem pełnym uporu, pociągając nenvowo z fajki. - No tak... to pajac, oczywiście. Ale niech się go pan zapyta. Tylko tyle. Ten nowy ton zastanowił mnie. Zawahałem się na moment. Ale rozsądek wziął górę i opuściłem werandę, żegnając go wymuszo- nym uśmiechem. Szybko przeszedłem do jadalni, uprzątniętej teraz i pustej. Lecz przez tę krótką chwilę różne myśli zdążyły przemknąć mi przez głowę - że Giles żartuje sobie ze mnie, że praqnie się zabawić moim kosztem; że prawdopodobnie muszę 31 wyglądać głupio i naiwnie; że bardzo niewiele wiem o życiu... Ku wielkiemu mojemu zaskoczeniu drzwi po drugiej stronie jadalni otwarły się. Były to dr Lwi z napisem "Ochmistr L". I oto on sam wybiegł ze swojej zatęchłej kryjówki. Właściwym sobie truchtem ściganego zwierzęcia zmierzał ku wyjściu prowadzące- mu do oqrodu. Do dziś dnia nie wiem, dlaczego zawołałem za nim. - Hej! Poczekaj pan chwilę - krzyknąłem. Może sprowokowało mnie umykające spojrzenie, jakie mi rzucił, a może byłem jeszcze pod wpływem tajemniczych sugestii kapitana Gilesa. W każdym razie był to jakiś odrueh; przejaw owej siły, która, ukryta pod powierz- chnią naszego życia, kształtuje je w ten lub inny sposób. Gdyby bowiem te słowa nie wymknęły się z moich ust (a moja wola nie miała z tym nic wspólnego), byłbym zapewne prowadził nadal żywot marynarza, którego losy potoczyłyby się wszakże w jakimś innym, zupełnie nieprzewidzianym kierunku. Nie. Moja wola nie miała z tym nic wspólnego. W rzeczy samej pożałowałem owego brzemiennego w następstwa okrzyku, ledwo zdążyłem go wydać. Gdyby tamten.zatrzymał się i stawił mi czoło, musiałbym się wycofać, zmieszany. Nie miałem bowiem zamiaru uczestniczenia w idiotyeznym żarae kapitana Gilesa, bez wzglę- du na to, czy to ja sam, czy Ochmistrz mieliśmy ponosić jego koszty. Ale odezwał się odwieczny ludzki instynkt pościgu. Tamten udawał ghiehego, a ja bez chwili namysłu puściłem się biegiem po mojej. stronie stołu i odciąłem mu odwrót przy śamych drzwiach. - Dlaczego nie odpowiada pan, kiedy się do pana mówi?- zapytałem szorstko. Oparł się o futrynę. Wyglądał niezwykle żałośnie. Obawiam się, że natura ludzka nie jest zbyt piękna. Ma swoje brzydkie zakamarki. Podejrzewam, że przy#zyną gniewu, który rósł we mnie, był nędzny wygląd mojej ofiary. Nieszczęsny dureń! Zaatakowałem go bez litości. - Słys7ałem, że rano przyszło jakieś oficjalne pismo z Urzędu Żeglarskiego - zawołałem - tak czy nie? Zamiast odpowiedzieć, żebym pilnował własnych spraw, jak mógł był zrobić, zac.zął skamleć w jakiś bezczelny sposób. Nie mógł mnie nigdzie znaleźć rano. Nie miał obowiązku latać za mną po całym mieśae. - A któż panu każe? - krzyknąłem. Nagle olśnił mnie ukryty sens zdarzeń i słów, których trywialność tak mnie dziwiła i męczyła. Oświadczyłem mu, że chcę wiedzieć, co było w liście. Moja stanowczość była tylko częściowo udana. Czasami ciekawość bywa uczuciem bardzo gwałtownym. Próbował ratować się bełkotem głupawej urazy. Nic tam nie było dla mnie, mamrotał. Powiedziałem mu, że wracam do kraju. A skoro wracałem do kraju, dlaczego miałby... Absurdalność jego arqumentów była niemal obrażająca. Obra- żająca ludzką inteligencję. W niejasnym regionie pogranicza młodości i wieku dojrzałego, w którym przebywałem podówczas, jest się szczególnie wrażli- wym na ten rodzaj obrazy. Obawiam się, że potraktowałem Ochmistrza bardzo brutalnie. Nie potrafił przeciwstawiE się cze- mukolwiek lub komukolwiek. Może był to skutek narkomanii albo samotnego popijania. Gdy zapomniałem się do tego stopnia, że zacząłem kląć, załamał się. Nie, nie podniósł krzyku. Były to cynicznie piskliwe wyznania, czynione żałośnie wątłym głosem. Niewiele też w nich było składu, wystarczało tego jednak, abym zaniemówił w pierwszej chwili. Przejęty sprawiedliwym oburzeniem, odwróciłem od nie- go wzrok i dostrzegłem kapitana Gilesa w drzwiach werandy. Spokojnie przyglądał się scenie, która, rzec można, była jego własnym dziełem. Czama, dymiąca fajka w jego wielkiej ojcow- skiej pięści rzucała się wyraźnie w oczy, a także ciężki, złoty łaricuszek od zegarka, błyszczący w poprzek piersi, na białej marynarce. Wyglądał na istne wcielenie cnotliwej mądrości, wzy- wające wszystkie niewinne dusze, aby ufnie szukały w nim oparcia. Uległem temu wezwaniu. - Czy uwierzy pan?! - wykrzyknąłem. - To było zawiadomie- nie, że poszukuje się kapitana na jakiś statek. Gdzieś tu czeka dowództwo, a ten typ chowa papierek do kieszeni. Ochmistrz wydał głośny jęk rozpaczy: - Wpędzicie mnie do grobu! Dało się słyszeć donośne klaśnięcie w czoło. Ale kiedy obejrza- łem się, już go nie było. Uciekł. To nagłe zniknięcie pobudziło mnie do śmiechu. Dla mnie incydent na tym się kończył. Kapitan Giles jednakże, ze wzrokiem utkwionym tam, gdzie przed chwilą stał Ochmistrz, zaczął podciągać swój wspaniały, złoty łańcuch, dopóki nie ukazał się wreszcie zegarek, niczynn objawienie praw- 32 33 dy z mroków. Z powagą opuścił go z powrotem w głąb kieszeni i dopiero wtedy odezwał się: - Trzecia godzina. Zdąży pan w sam raz, jeżeli, oczywiście, nie zmarrtuje pan czasu. - Zdążę dokąd? - zapytałem. - Wielki Boże! Do Urzędu Żeglarskiego. Trzeba się tym zająć. Prawdę rzekłszy, miał rację. Ja jednak nigdy nie przepadałem za dochodzeniami, za demaskowaniem ludzi i za wszelkimi tego rodzaju, chwalebnymi skądinąd pod względem etycznym, poczy- naniami. A moja ocena zdaizenia miała charakter ściśle etyczny. Jeśli ktokolwiek miał wpędzić Ochmistrza do grobu, dlaczego nie miał uczynić tego sam kapitan Giles, człowiek w poważnym wieku i na stanowisku, a w dodatku stały mieszkaniec tego domu. W porównaniu z nim czułem się tylko przelotnym ptakiem w tym porcie. Można nawet było powiedzieć, że właśc#wie zerwałem już moje tutejsze więzy. Mruknąłem, że nie widzę potrzeby - że ta sprawa jest mi obojętna. - Obojętna! - powtórzył kapitan Giles z oznakami cichego oburzenia. - Kent uprzedzał mnie, że jest pan dziwnym młodym człowiekiem. Pewnie powie mi pan, że dowództwo jest panu obojętne. - I to po wszystkich trudach, jakie sobie zadałem. - Po trudach! - szepnąłem bez zrozumienia. Po jakich trudach? Pamiętałem tylko, że przez całą godzinę po drugim śniadaniu nudził mnie i wodził po manowcach. I on to nazywał trudzeniem się. Przyglądał mi się z samozadowoleniem, które byłoby nieznoś- ne u każdego innego człowieka. Wtem, jak gdyby stronica jakiejś księgi obróciła się, ukazująe słowo, które wyjaśniało wszystkie poprzednie wydarzenia, pojąłem, że sprawa ta ma jeszcze inny aspekt niż etyczny. Ale nadal trwałem w bezruchu. Kapitan Giles zaczął tracić cierpliwość. Gniewnie pociągnąwszy z fajki odwrócił się plecami #o mego wahania. Nie było to jednak wahanie. Jeśli można tak powiedzieć, mój umysł uległ wykolejeniu. Gdy jednak uświadomiłem sobie, że ów jałowy świat mego niezadowolenia zawiera coś takiego jak dowó- dztwo czekające podjęcia, odzyskałem zdolność ruchu. Z Domu Oficera do Urzędu Żeglarskiego jest spory kawałek drogi. Jednakże, z myślami wypełnionymi dźwiękiem słowa "do- wództwo'', znalazłem się w mgnieniu oka na nabrzeżu, jak gdyby przeniesiony tu jakąś siłą. Przede mną wznosił się portal z białego kamienia ponad szeroką piramidą białych schodów. Wśzystko to zdawało się sunąć ku mnie z bezszelestną szybkoś- cią. Obszerna reda po prawej stronie była tylko migotem błękitu, a mroczny i chłodny hall połknął mnie nagle, zanim zdołałem zdać sobie sprawę z upału i blasku na zewnątrz. Szerokie wewnętrzne schody podłożyły się jak gdyby same pod moje stopy. "Dowództwo" jest potężnym zaklęciem. Pierwszymi ludzkimi istotami, które dostrzegłem po rozstaniu się z wyrażają- cymi oburzenie plecami kapitana Gilesa, byli członkowie załogi portowej szalupy, wałęsający się po obszernym korytarzu biura żeglugowego. Tu dopiero ochłonąłem. Atmosfera urzędowości zdolna jest zdusić każdy powiew zapahr, przygnieść papierem i zalać atia- mentem zarówno nadzieję, jak lęk. Ociężale przekroczyłem drzwi, których kotarę uchylił przede mną malajski stemik szalu- py. Oprócz urzędników, piszących pilnie za dwoma r Lędami stołów, nie było tutaj nikogo. Ale na#zelnik biura zeskoczył ze swego podium i śpieszył ku mnie po grubych matach, wyściełają- cych przejście między biurkami. Nazwisko jego miało szkockie brzmienie, ale cera odznaczała się oliwkowym połyskiem, broda była kruczoczarna, a równie czame oczy błyszczały marzycielsko. - Chce pan widzieć się z "Nim"? - zapytał poufnie. Znużony, jako że cała lekkość ciała i umysłu opuściła mnie w zetknięciu z aurą urzędowości, spojrzałem na skrybę i zapyta- łem z kolei: - Jak pan sądzi? Czy warto? - Jakże to! - wykrzyknął. - On dwa razy dzisiaj pytał o pana. Owo z emfazą podkreślone "On" oznaczało władzę najwyższą, Naczelnego Inspektora i Kapitana Portu - najważniejszą osobę w oczach każdego gryzipiórka w tym pokoju. Było to jednak niczym w porównaniu z opinią, jaką ten potentat miał o sobie samym. Kapitan Ellis uważał siebie za coś w rodzaju pogańskiego bóstwa, za przedstawiciela Neptuna na okolicznych morzach. Jeśli nawet dosłownie nie władał falami, zdawało mu się, że dzierży w rękach losy wszystkich śmiertelnych, których życie rzucone zostało na wody. To wyniosłe złudzenie czyniło go natręt- nym i apodyktycznym. A jako że usposobienie miał gwałtowne, 34 35 niejeden bał się go po prostu. Był groźny nie z powodu stanowiska, jakie zajmował, leez z powodu wygórowanych pretensji. Dotych- czas nie miałem z nim nigdy do czynienia. - Och! - rzekłem. - Pytał o mnie dwukrotnie? No to chyba wejdę. - Musi pan! Musi! Naczelnik biura powiódł mnie podskakującym kroczkiem, klu- cząc między biurkami, ku wysokim i dostojnym drzwiom, które uchylił uniżonym gestem. Nie puszczając klamki, wszedł do środka i zbadawszy wnętrze pokoju spojr#eniem pełnym szacvnku, wezwał mnie po chwili milczącym skinieniem głowy. Zaraz potem wycofał się i osh-ożnie zamknął za mną drzwi. Trzy duże okna wychodziły na port. Wypełnione były ciemnym, połyskliwym błękitem morza i jaśniejszym, świetlistym błękitem nieba. W głębi tej błękitnej przestrzeni dostrzegłembiałąplamkę jakiegoś dużego statku, który właśnie przybył i szykował się do rzucenia kotwicy na redzie zewnętrznej. Statek z kraju - mająey za sobą z dziewięćdziesiąt dni w morzu. Jest coś wzruszającego w widoku żaglowca pr Lybywającego z daleka i składającego białe skrzydła do spoczynku. Następną rzeczą, którą zauważyłem, była srebrna czupryna, wieńcząca czerwoną i gładką twarz kapitana Ellisa. Twarz ta mogła by się wydawać apoplektyczna, gdyby nie jej zdrowy wygląd. Nasz wysłannik Neptuna nie miał brody i nigdzie nie można było dostrzec trójzębu, stojącego w kącie niczym parasol. Ale dłoń jego dzierżyła pióro - pióro oficjalne, sroższe niż miecz dla losów zwykłych wyrobników morza. Przyglądał mi się przez ramię. Kiedy zbliżyłem się na odpowiednią odległość, powitał mnie przeraźliwym okrzykiem: - Gdzie się pan podziewał przez cały ten czas? Ponieważ nie powinno go to było absolutnie obchodzić, pr Lyją- łem jego wybuch z całkowitą obojętnością. Powiedziałem tylko, że słyszałem, jakoby poszukiwano dowódcy dla jakiegoś żaglow- ca, a ponieważ jestem żeglar Lem, postanowiłem się zgłosić... - Co za bzdury! - przerwał mi. - Pan jest odpowiednim człowiekiem na to stanowisko. Nawet gdyby dwudziestu innych ubiegało się o nie. Ale o to nie ma obawy. Wszyscy boją się tego. W tym właśnie rzecz. Był bardzo rozdrażniony. Zapytałem niewinnie: - Doprawdy, panie kapitanie? Ciekaw jestem dlaczego? - Dlaczego? - parsknął. - Boją się żagli. Boją się białej załogi. Za dużo kłopotu, za dużo pracy. Zbyt długo byli w tych stsonach. Wygodne życie i leżaki na pokładzie to bardziej w ich guście. Siedzę tu z teleqramem konsula generalnego na biurku, a jedynY c złovriek zdatny do tej prac-y gdzieś się zapodział. Myślałem już, że i pana tchórz ohleciał... - Przyszedłem, jak mogłem najprędzej - zauważyłem spo- kojnie. - A przecież ma pan tu dobrą opinię - warknął wśc-iekle, nie uatrząc na mnie. - Miło mi słyszeć to z pańskich ust - odparłem. - Tak. Ale kiedy pan jest potr Lebny, to pana nie ma. Pan sam o tym wie. Ten wasz Ochmistrz nie ośmieliłby się zlekceważyć polecenia z tego urzędu. Gdzie, u diabła, ukrywał się pan przez większą część dnia? Uśmiechnąłem się tylko uprzejmie. Uspokoił się trochę, popro- sił, abym usiadł. Wyjaśnił, że kapitan pewnego brytyjskiego statku umarł w Rangkoku i konsul generalny zadepeszował do niego, pro#ząc o przysłanie człowieka zdolnego objąć dowództwo. Z tegn, co mciwił, wynikało, że od razu pomyślał o mnie, chociaż skierowane dn D omu Oficera pismo brzmiało raczej ogólnikowo. Umowa została już przygotowana. Dał mi ją do przeczytania, a kiedy wręczyłem mu ją z powrotem, oświadczając, że przyjmuję warunki, wy5łannik Neptuna podpisał ją, przypieczętował własną dostojną dłozrią, złożył ##e czworo (był to niebieski arkusz kance- laryjnego formatul i podał mi, ja zaś chowając ów doniosły dokument do kic#szeni, puezułem lekki zawrót głowy. - To jest pal?ska no#zr:nacja - powiedział z niejaką solennością. - Oficjalna nomin#irj#. , zobowiązująca armatora do respektowania wcllur:ków, klóre p#:n przyjął. A teraz - kiedybędzie pan gotów do drorli? Odpnrłem, ;e jes#cze dziś, jeśli trzeba. Skwapliwie chwycił mnie za słowo. Parowic#c "Melita" odpływał do Bandkoku tego wi#czurcr, Iełniał żaqle qrotmasztu salwami głu- chych łopotów zmieszanych ze skrzypieniem stengi i rej. Zdąży- łem w samą porę, aby uchwycić koło, podezas gdy Frenehy, który podążał za mną, łapał osuwającego się na pokład Gambrila Odciąqnął qo na bok, przykazując, abv leżał spokojnie i wrócił zluzować mnie u steru. - Jak mam sterować, panie kapitanie? - zapytał spokojnie. - Pełnym wiatrem na razie. Zaraz przyniosę wam światło Ale nim uszedłem parę kroków, spotkałem Ransome#a niosące- go zapasową lampkę kompasową. Ten człowiek zauważał wszys- tko, dbał o wszystko, krzepił każdym swym ruchem. Mijając mnie zauważył kojąco spokojnym głosem, że pokazują się gwiazdy. Rzeczywiście. Wiatr, przełamując ospałą ciszę morza, rozmiatał także mroczne sadze na niebie. Szaniec przerażającej martwoty, który otaczał nas przez tyle dni, został przerwany. Czułem to. Opadłem na ławeezkę świetli- ka. Rąbek białej piany, bardzo jeszcze wątły, wykwitł wzdłuż burty Pierwszv od wieków chyba. Byłby-m krzyczał z radośei, 102 103 qdyby nie poczucie winy nękające skrycie każdą moją myśl. Ransome stał przede mną. - Co z chiefem? - zapytałem trwożnie. - Wciąż nieprzytomny? - Śmieszna rzecz, panie kapitanie... - Ransome był najwyraź- niej zdziwiony. - Nie odezwał się słowem i oczy ma zamknięte, ale wygląda to bardziej na zdrowy sen niż na cokolwiek innego. Zgodziłem się na ten pogląd, jako na najmniej kłopotliwy ze wszystkich, a w każdym razie najmniej niepokojący. W głębokim omdleniu czy w kamiennym śnie, pan Burns musiał być na razie pozostawiony własnym losom. - Zdaje się, że pan potrzebuje płaszcza - odezwał się Ransome - Zdaje się, że tak - westchnąłem. Nie ruszyłem się jednak. To, czego najbardziej potrzebowałem w tej chwili, to była władza nad własnymi członkami. Moje ręce i nogi wydawały się zupełnie bezużyteczne, niezdatne już na nic Nie bolały nawet. Mimo to wstałem, aby włożyć płaszcz, kiedy go Ransome przyniósł. A gdy nadmienił, że może weźmie tecaz Gambrila do kubryku, powiedziałem: - Dobcze. Pomogę wam sprowadzić go na główny pokład. Okazało się, że stać mnie na to. We dwóch dźwignęliśmy Gambrila z desek. Oparty na naszych ramionach, próbował męż- nie iść o własnych siłach, ale nie mógł powstrzymać się od żałosnych pytań : - Nie upuścicie mnie na drabince? Nie upuścicie? Wiatr był coraz chłodniejszy i wiał rzetelnie, bez chwili prze- rwy. O świcie udało nam się obrócić reje fokmasztu na trawers za pomocą ostrożnego manewrowania sterem (morze nadal pozosta- wało gładkie), a potem zabraliśmy się do naciągnięcia brasów. Z czterech ludzi, którzy towarzyszyli mi nocą, tylko dwóch pozos- tało pczy mnie. Nie pytałem o tamtych. Dali za wygraną. Miałem nadzieję, że tylko na jakiś czas. Moi dwaj pomocnicy poruszali się tak wolno i tak często musieli odpoczywać, że różne zajęcia na dziobie zabrały nam wiele godzin. Jeden z nich zauważył, że "każda cholema rzecz na statku waży sto razy więcej, niż przedtecci '. Była to jedyna skarga, jaką usłyszałem. Nie wiem, co bylibyśmy poczęli bez Ransome'a. Pracował z nami w milezeniu, z lekkim uśmieszkiem przymarz- niętym do warg. - Spokojnie - napominałem go szeptem od czasu 104 do czasu. - Powoli, Ransome. - Odpowiadał mi szybkimi, ukośny- mi spojrzeniami. Kiedy zrobiliśmy wszystko, żeby płynąć bezpiecznie, zniknął w kambuzie. Wkrótce potem, obchodząe pokład, ujr Lałem go przez otwarte drzwi kubryku. Wyprostowany, siedział na skrzyni pczed piecem, z głową przechyloną do tyłu i opartą o szot. Oczy miał zamknięte. Jego umiejętne dłonie przyhůzymywały brzegi rozchylonej, bawełnianej koszuli, obnażając tragicznym gestem potężną pierś poruszaną bolesnym, pełnym wysiłku oddechem. Nie zauważył mnie. Wyeofałem się cicho i poszedłem na rufę zluzować Frenchy,e- go, który trzymał się już resztkami sił. Bardzo służbiście podał mi kurs i próbował oddalić się dziarskim krokiem, ale dwukrotnie zatoczył się szeroko, nim zniknął mi z oczu. Zostałem teraz zupełnie sam, sterując moim statkiem, który mknął z wiatrem, podrywając od czasu do czasu dziób dziarskim podrzutem i nawet kołysząc się z lekka Po chwili zjawił się Ransome z tacą. Na widok jedzenia poczułem nagle wściekły głód. Ransome stanął za kołem, poczas gdy ja jadłem śniadanie siedząc na kratownicy. - Zdaje się, że ten wiatr wykończył naszą załogę - rzekł.- Położył ich wszystkich, co do jednego. - Tak - odparłem. - Wy i ja jesteśmy chyba jedynymi zdrowy- mi ludźmi na statku. - Frenchy twierdzi, że wcią2 jeszcze stać go na podskok. Może... Ale nie bardzo podskoczy - ciągnął dalej ze swym szcze- gólnym uśmieszkiem. - Dobry chłopak z niego. Ale, panie kapita- nie, co zrobimy, jeśli ten wiatr nie ucichnie, kiedy będziemy blisko lądu? - Jeśli będzie wiać z tą samą siłą, wpadniemy na brzeg albo stracimy maszty, albo jedno i drugie. Nic nie poradzimy. Teraz nas niesie. Możemy tylko sterować. To jest statek bez załogi. - Tak. Wszyscy powaleni - powtórzył Ransome spokojnie.- Od czasu do czasu zaglądam do kubryku, ale niewiele mogę dla nich zrobić. - I ja, i statek, i wszyscy na statku zawdzięczamy wam bardzo dużo, Ransome - powiedziałem serdecznie. Udał, że nie słyszy. Sterował w milczeniu, dopóki nie skończy- łem śniadania. Potem oddał mi koło, wziął tacę i na odchodnym 105 poinformował mnie, że pan Bums nie śpi i że, zdaje się, ma zamiar wyjść na pokład. - Nie wiem, jak go powstrzymać, panie kapitanie. Nie mogę cały czas siedzieć na dołe. Oczywiście, że nie mógł. Toteż wkrótce pan Burns, w swym olbrzymim płaszczu, wygramolił się z trudem na rufę. Patrzałem nań ze zrozumiałym przerażeniem. Mieć go pod bokiem, bredzą- cego o knowaniach nieboszczyka, podczas gdy ja sterować musia- łem statkiem pędzącym na złamanie karku i pełnym umierających ludzi - to była perspektywa raczej ponura. Pierwsze jego uwagi okazały się jednak całkiem rozsądne, zarówno w treści, jak i w tonie. Zdawał się nie pamiętać nocnej sceny, a jeśli pamiętał, nie zdradzał się z tym ani słowem. Zresztą był dosyć milczący. Siedział na świetliku, straszliwie wyniszczony chorobą. Ale silny wiatr, który skosił resztę mojej załogi, zdawał się przywracać mu siły każdym podmuchem. Widziało się to niemal gołym okiem. Aby wypróbować stan jego umysłu, zrobiłem jakąś aluzję do zmarłego kapitana. Ku memu wielkiemu zadowoleniu pan Bums nie okazał szczególnego zainteresowania tym tematem. Z pew- nym, nie pozbawionym mściwości, upodobaniern powtórzył starą historię niegodziwości tego łajdaka, lecz zakończył niespodzie- wanym wnioskiem : - Jestem przekonany, że jego choroba umysłowa musiała za- cząć się przynajmniej na rok przed śmiercią. Cudowne uzdrowienie. Konieczność skupienia całej uwagi na sterowaniu nie pozwoliła mi zachwycić się tym, jak należało. W porównaniu z beznadziejną ospałością poprzednich dni rozwijaliśmy zawrotną szybkość. Dziób ciągnął dwa warkocze pian, wiatr śpiewał wysoką nutą, która w innych okolicznościach wyrażałaby dla mnie całą radość życia. Za każdym razem, gdy sprzątnięty główny żagiel zaczynał str Lelać i szamotać się w olino- waniu, Bums spoglądał na mnie z niepokojem. - Cóż mogę zrobić, panie Bums? Nie możemy ani zwinąć qo, ani postawić. Niechby ta płachta trzasnęła wreszcie i rozleciała się na strzępy. Ten cholerny hałas doprowadza mnie do szaleństwa. Pan Burns załamał ręce i nagle wykr Lyknął: - W jaki sposób wprowadzi pan statek do portu, bez załogi? Nie umiałem mu tego powiedzieć. Otóż - zostało to wykonane w czterdzieści godzin później. 106 Dzięki mocv egzorcyzmu, jakim był okropny śmiech pana Burnsa, złośliwe widmo zostało pokonane, zły czar złamany, klątwa zdję- ta. Byliśmy teraz w rękach życzliwej i energicznej Opatrzności To Ona nas niosła... Nigdy nie zapomnę owej ostatniej nocy - ciemnej wietrznej i qwiaździstej. Sterowałem. Pan Burns, otrzymawsz# ode mnie solenną obietnicę, że obudzę go kopniakiem jeśli zajdzie potrze- ba, zasnął na pokładzie, obok podstawy kompasu. Rekonwale- scenci potrzebują snu. Ransome, oparty plecami o bezanmaszt, z nogami owiniętymi kocem, siedział bez ruchu, ale wątpię, aby choć na chwilę zamknął oczy. Frenchy, to wcielenie dziarskości, łudzący się nadal, że stać go jeszcze na,podskok#' uparł się, aby nam towarzyszyć ale, wdrożony do dyscypliny, ułożył się jak móqł najdalej od nas, na przedniej części rufy, koło stojaka na wiadra. A ja sterowałem - zbyt zmęczony, aby się lękać, zbyt zmęczony, aby myśleć rozsądnie. Miewałem chwile surowego uniesienia, a potem serce moje kurczyło się boleśnie na myśl o owym kubryku na druqim końcu ciemnego statku, wypełnionym chorymi ludźmi - umierającymi może. Z mojej winy Ale trudno. Będzie czas na wyrzuty sumienia Musiałem sterować. O szarym świcie wiatr osłabł a potem ustał zupełnie. Koło piątej podniósł się znowu, na tyle mocny, że mogliśmy wpłynąć na redę. Wschód słońca zastał pana Bumsa wciśniętego na siedząco w zwoje lin ułożonych na kratownicy, za sterem i sterującego niezwykle bladymi, kościstymi dłońmi z głębi fałd olbrzymiego płaszcza. Tymczasem Ransome i ja biegaliśmy po pokładach, zwalniając wszystkie szoty i fały. Popędziliśmy potem na dziób. Pot wysiłku i zdenerwowania spływał nam po twarzach, kiedy trudziliśmy się nad przygotowaniem kotwic. Nie śmiałem spoj- rzeć na prarującego obok mnie Ransome'a. Wymienialiśmy tylko skąpe słowa. Słyszałem jak dyszy ciężko i odwracałem od niego oczy w obawie, że ujrzę go padająceqo na ziemię i konającego z wyczerpania w służbie - czemu? Oczywiście, jakiemuś określo- nemu ideałowi. Ocknął się w nim urodzony żeglarz. Nie potrzebował wskazó- wek Wiedział, co robić. Każdy jeqo wysiłek, każdy ruch był aktem przemyślanego bohaterstwa. Kimże byłem, aby podnosić wzrok na człowieka działająceqo w takim natchnieniu? W końru wszystko było qotowe i usłyszałem jeqo qłos. 107 - Czy nie powinienem zejść teraz na dół, odbezpieczyć stope- ry, panie kapitanie? - Tak. Idźcie - powiedziałem. Ale nawet wtedy nie spojrzałem w jego stronę. Po chwili odezwał się spod baku: - Gotowe do rzucenia, panie kapitanie. Dałem znak Burnsowi, abywykręcił na wiatr, po czym puściłem obie kotwice, jedną po drugiej, wypuszczając tyle łańeucha, żeby nie hamował. Poszła większa część obu łańcuchów, zanim statek się zatrzymał. Ogłuszający łopot luźnych żagli ustał nad moją głową, kiedy wzięły wiatr z przodu. Statek ogarnęła głęboka cisza. Kiedy z lekka oszołomiony tym nagłym spokojem, stałem na dziobie, z kubryku dobiegł mnie jeden czy drugi cichy jęk, jeden czy drugi mamrot chorobliwego majaczenia. Ponieważ wywiesiliśmy na bezanmaszcie sygnał wzywający pomocy lekarskiej, nim jeszcze zdążyliśmy stanąć na dobre, trzy szalupy parowe z różnych okrętów wojennych przybiły do naszej burty i co najmniej pięciu lekarzy marynarki wspięło się na pokład. Stali ciasno zbitą gromadką, rozglądając się po pustym śródokręciu, zadzierając głowy ku rejom, gdzie też nie było żywego ducha. Wyszedłem im naprzeciw - samotna postać w piżamie w nie- bieskie i szare pasy i w korkowym hełmie na głowie. Byli pełni niesmaku. Spodziewali się przypadków chirurgicznych i każdy z nich zabrał torbę z narzędziami. Wkrótce jednak pogodzili się z tym drobnym rozczarowaniem. W niecałe pięć minut jedna z szalup płYnęła do brzegu, aby wezwać dużą łódź z personelem szpitalnym, dla przewiezienia załogi. Inna motorówka ruszyła ku swemu okrętowi po marynarzy mających zwinąć nasze żagle. Jeden z lekarzy pozostał na statku. Z twarzą nieprzeniknioną wyszedł z kubryku i zauważył moje pytające spojrzenie. - Nikt tam nie umarł, jeśli o to panu chodzi - oświadczył stanowczym tonem, po czym, ż odcieniem zdziwienia dodał:- Cała załoga ! - Bardzo źle z nimi? - Bardzo źle z nimi - powtórzył. Jego oczy błądziły po statku.- Boże święty! A toż co? - To - rzekłem, oglądając się za siebie - pan Burns, mój pierwszy oficer. Burns ze swoją głową nieboszczyka, chwiejącą się na cienkiej łodyżce szyi, przedstawiał widok prowokujący okrzyk zgrozy. - On też idzie do szpitala? - zapytał lekarz. - O, nie - odparłem żartobliwie. - Dopóki grotmaszt stoi, pan Bums nie zejdzie na ląd. Jestem z niego bardzo dumny. To mój jedyny rekonwalescent. - Pan wygląda... - zaczął lekarz, patrząc na mnie. Ale przenvałem mu qniewnie: - Nie jestem chory. - Nie... pan wygląda dziwnie. - Widzi pan: przez siedemnaście dni nie opuszczałem pokładu. - Siedemnaście!... Musiał pan jednak spać. - Chyba musiałem. Nie wiem Ale jestem pewien, że nie spałem przez ostatnich czterdzieści godzin. - Ho, ho!.. Schodzi pan na ląd teraz? - Jak tylko będę mógł. Czeka mnie tam mnóstwo spraw. Doktor puścił mój nadgarstek, który ujął w czasie rozmowy, wyciągnął z kieszeni notes, coś w nim szybko zapisał i wyrwaw- szy kartkę, wręczył mi ją. - Radzę panu, niech pan koniecznie da sobie zrobić to lekars- two w mieście. Jeśli się nie mylę, będzie go pan potrzebował dziś wieczorem. - Cóż to takiego? - zapytałem podejrzliwie. - Środek nasenny - odparł lekarz zwięźle. Po czym, zwra- cając zaciekawioną twarz w stronę Burnsa, wdał się z nim w rozmowę. Gdy zeszedłem na dół, aby się przebrać, Ransome podążył za mną. Przepraszał, ale też chciał zejść na ląd i otrzymać wypłatę. Patrzałem na niego zdziwiony. Z wyrazem niepokoju czekał na moją odpowiedź. - Nie myślicie chyba opuszczać statku! - wykrzyknąłem. - Owszem, panie kapitanie. Chcę odejść i odpocząć gdzieś Gdziekolwiek. Może być i szpital. - Ależ, Ransome - powiedziałem - nie moqę sobie wyobrazić rozstania z wami. - Muszę odejść - wybuchnął. - Mam prawo! Oddychał ciężko. Na jedo twarzy pojawił się wyraz rozpaczli- wej niemal determinacji. Przez chwilę był innym człowiekiem. Żałosna prawda wyjrzała poprzez odwt3qę i uprzejmość. Życie- I 08 I 09 owo niepewne, twarde życie - było mu darowane warunkowo. Bał się o nie. - Oczywiście - uspokoiłem go pośpiesznie. - Wypłacę wam, jeśli sobie tego życzycie. Ale muszę was prosić, abyście zostali do wieczora. Nie mogę zostawić pana Burnsa samego na statku przez tyle godzin. Zmiękł natychmiast. Swym zwykłym, przyjemnym głosem za- pewnił mnie z uśmiechem, że doskonale rozumie. Kiedy wróciłem na pokład, wszystko już było gotowe do prze- wiezienia załogi. Czekało mnie ostatnie doświadezenie w tej próbie, która, choć o tym nie wiedziałem - miała mnie zahartować i doprowadzić do dojrzałości. Było to okropne. Ludzie przesuwali się przede mną jeden za drugim - każdy z nich jak wcielony wyrzut sumienia, aż w końcu zaczęło we mnie narastać uczucie buntu. Biedny Frenchy załamał się zupełnie. Niesiono go nieprzytomnego. Dyszał z trudem, jego komiczna twarz była czerwona i spuchnięta. Bardziej niż kiedy- kolwiek przypominał Puncha ; obrzydliwie pijanego pana Puncha. W przeciwieństwie do niego, surowy Gambril poprawił się nieco. Uparł się, że dojdzie do relingu na własnych nogach- oczywiście podtrzymywany z obu stron. Ale gdy miano wysadzić go za burtę, uległ nagle atakowi paniki. Płaczliwym głosem błagał mnie: - Panie kapitanie, niech im pan nie pozwoli mnie upuścić. Niech im pan nie pozwoli! - W porządku, Gambril - uspokajałem go, jak mogłem. - Nie upuszczą was. Na pewno nie upuszczą. Brzmiało to śmiesznie. Marynarze z okrętu wojennego uśmie- chali się milczkiem i nawet Ransome (który oczywiście pośpie- szył z pomocą) błysnął przelotnie zębami. Popłynąłem na ląd szalupą parową. Obejrzawszy się, zobaczy- łem pana Burnsa, wciąż jeszcze odzianego w swój ogromny, wełniany płaszcz, stojącego przy poręczy rufowej. Blask słońca podkreślał jaskrawo niesamowitość jego postaci. Wyglądał.jak przerażający i fantazyjny strach na wróble, ustawiony na rufie rażonego śmiercią statku, by płoszyć ptactwo morskie zlatujące się do trupów. Wieść o naszej przygodzie rozniosła się już po mieście i każdy starał się okazać najdalej idącą ż#czliwość. Urząd Morski zwolnił mnie z portowych opłat, a ponieważ tak się złożyło, że w Domu 110 MarYnarza przebywała załoga statku, który uległ rozbiciu, mo- qłem bez trudu zamustrować tylu ludzi, ilu chciałem. .Ale kiedy zapytałem, czy nie móqłbym się na chwilę zobaczyć z kapitanem Ellisem, poinformowano mnie tonem politowania dla mojej nie- wiedzy, że nasz przedstawiciel Neptuna odszedł na emeryturę mniej więcej w trzy tygodnie po opuszczeniu przeze mnie portu. Tak więc moja nominacja była zapewne ostatnim - wyjąwszy codzienną rutynę - aktem jego urzędowego żywota Na wybrzeżu nie mogłem się nadziwić sprężystości kroku, żywości spojrzenia i energu każdego napotkaneqo przechodnia. Robiło to na mnie wielkie wrażenie. I, oczywiście wśród prze- chodniów tych znalazł się kapitan Giles. Byłoby rzeczą niezwykłą, gdybym qo nie spotkał. Poranna przechadzka po dzielnicy porto- wej należała do stałych jego zwyczajów, gdy przebywał na lądzie Już z daleka dostrzegłem błysk ztoteqo łańcuszka na jego piersi. Promieniał dobrodusznością. - Cóż słyszę? - zapytał z "wujaszkowatym, uśmiechem, uścis- nąwszy moją dłoń - Dwadzieścia jeden dni z Bangkoku? - To wszystko, co pan słyszał? - rzekłem. - Musimy zjeść razem drugie śniadanie. Chcę, żeby się pan dowiedział dokładnie, w co mnie pan wpakował. Wahał się przez dobrą chwilę. - Dobrze - zgodził się w końcu łaskawie. Poszliśmy do hotelu. Byłem zaskoczony własnym apetytem. Potem nad uprzątniętym już stołem, rozwinąłem przed kapita- nem Gilesem całą historię rejsu, od chwili objęcia przeze mnie dowództwa. Przedstawiałem mu szczegółowo moje zawodowe i emocjonalne doświadczenia podczas qdy on palił cierpliwie grube c-yclaro, którym go poczęstowałem. - Musi pan być teraz porrądnie zmęczony - zauważył roztro- pnie, kiedy skończyłem. - Nie - rzekłem. - Nie jestem zmęczony. Ale powiem panu, kapitanie, jak się ezuję. Czuję się stary. I chyba jestem stary. Wy wszyscy tu, na lądzie, wydajecie mi się po prostu qromadą lekkomyślnych młodzików, którzy niqdy nie zaznali troski. Nie uśmiechnął się. Z beznadziejnie przykładną miną oświad- czył: - To minie. Ale, rzeczywiście, wygląda pan starr.ej. - Jednak! - powiedziałem. 111 - Nie! Nie! Chodzi o to, że z ni#zym w życiu nie należy przesadzać. Ani z dobrym, ani ze złym. - Żyć nri pół pary - mruknąłem przewrotnie. - Nie każdy to potrafi. - Obecnie będzie pan zupełnie zadowolony, jeśli zdota pan utrzymać nawet takie tempo - odparł z wyrazem cnotliwe# rozwa- gi. - I jeszcze jedno: Człowiek powinien umieć sprostać złemu losowi i własnym błędom, swojemu sumieniu i w ogóle tego rodzaju rzeczom. No cóż? Z czymże innym mamy się mierzyć? Milczałem. Nie wiem, co dostrzeqł w mojej twarzy, bo naqle zapytał : - Co? Boi się pan? - Bóg jeden wie, kapitanie - odparłem szczerze. - Nie szkodzi - powiedział spokojnie. - Nauczy się pan odpor- ności. Człowiek musi nauczyć się wszystkieqo. I to właśnie jest to, czego tak wielu tych młodych nie rozumie. - Ale ja nie jestem już młody. - Tak - zg4dził się. - Odpływa pan wkrótce? - Prosto stąd wracam na statek - rzekłem. - Jak tylko moja nowa załoga będzie na pokładzie, podniosę jedną kotwicę, a na drugiej skrócę łańcuch do połowy. Chcę ruszyć jutro o świae. - Jutro? - mruknął. - Słusznie. Tak trzeba. - A czego się pan spodziewał? - powiedziałem, podrażniony jego tonem. - Ze będę przez tydzień odpoczywał na lądzie? Nie ma dla mnie odpoczynku, dopóki nie wyprowadzę statku na Ocean Indyjski. A nawet i wtedy niewiele go znajdę. Zadumany i jakby odmieniony jakoś, pociągał z cygara. - Tak - rzekł tonem pełnym namysłu - do tego się wszystko sprowadza. Wydało mi się, że jakaś zasłona rozchyliła się, ukazując nieo- czekiwane oblicze kapitana Gilesa. Ale było to tylko mgnienie. Zaraz potem dodał: - Nikt nie zazna w tym życiu wiele spoczynku. Lepi.;j o tym nie myśleć. Opuściliśmy hotel i pożegnaliśmy się na ulicy serdecznym uściskiem dłoni, właśnie kiedy po raz pierwszy w aągu naszej znajomości zaczynał mnie interesować. Po powrocie na statek od razu na śródokręciu spotkałem Ranso- me#a, który spokojnie siedział na swym starannie osżnurowanym kuferku. Wezwałem go do salonu, qdzie zabrałem się do pisania listu polecającedo do pewnego znajomeqo na lądzie, który mógł mu okazać pomoc Skończywszy podsunąłem mu kartkę poprzez stół. - Może się wam to przydać, kiedy opuścicie szpital. Wziął list i schował qo do kieszeni. Patrzał w przestrzeń omijając mnie wzrokiem. Jego twarz ściągnięta była wyrazem niepokoju. - Jak się czujeeie? - zapytałem. - W tej chwili nieźle panie kapitanie - odparł sztywno. - Ale boję się, że to wróci.. - czujny uśmieszek wykrzywił znów na moment jeqo warqi. - Czuję. czuję blady strach z powodu tego serca. Podszedłem do niego z wyciąqniętą ręką. W jedo oczach, nie patrzących na mnie, malowało się wielkie napięcie. Wyqlądał, jakby nasłuchiwał ostrzeqawczeqo sygnału. - Nie podacie mi ręki, Ransome? - zapytałem miękko. Wydał okrryk zmieszania, zaczenvienił się i mocno uścisnął mi dłoń. Po chwili, samotny w kabinie słuchałem, jak wstępuje ostrożnie na schody krok za krokiem w śmiertelnym lęku, aby nie wzbudzić naqle cJniewu naszeqo wspólnego wroqa, którego zły los kazał mu nosić świadomie w głębi własnej wiernej piersi. 112 OD TŁUMACZA Do Smugi cienia - formuły świetnie brzmiącej i od lat zadomowionej w metaforyce naszego języka - jestem tak samo przywiązany jak wszyscy, którzy w tym kraju wychowali się na Conradowskiej prozie. A jednak tytuł ten nie spełnia warunków przekładowej precyzji. The Shadow Line ozna- cza dosłownie skraj czy brzeg cienia - granicę między obszarem oświetlo- nym a zacienionym. Nie chodzi tu o smugę, którą się przecina, aby wkrótce powrócić znowu w blask, lecz o linię rozdzielającą definitywnie dwa różne światy - w tym wypadku świat opromienionej nadzieją młodości i ten drugi, w którego coraz gęstszy mrok zagłębiamy się po przekroczeniu granicy. Jak zwykle u Coruada, metafora pochodzi z obserwacji morskiej przyrody, obserwacji przeprowadzanej z kapitańskiego mostka. Jednakże przebieg dyskusji wywołanej moją propozycją zmiany tytułu, wykazał, że jego semantyczna nieścisłość uległa w świadomości czytelni- ków korekcie. Dlatego bez żalu rezygnuję ze swoich skrupułów. OCALENIE OPil##lEŚf Z PEtThlEGO ~IORZ-1 J.J.S. Fryderykowi Courtland Penfieldowi ostatniemu ambasadorowi Stanów Zjednoczonych Amervki Północnej w byłym Cesarstwie.Austriackim poświęcam z wdzięcznością tę opowieść z dawnych czasów na pamiątkę ocalenia pewnych podróżnych w opałach podczas wielkiej burzy dziejowej roku 1914 "Allas!" quod she "that ever this sholde happe! For wende 1 never, by possibilitee That swich a monstre or merveille mighte be!, "O, biada! - rzekła - że to się stać mogło, Bo, jako żywo, nigdym nie sądziła, By się rzecz taka cudowna zdarzyła. Opow:eść z:enuamna # Ch#urfr# OD AL7TORA Z trzech długich powieści, które pisałem z przerwami, Ocalenie musiało czekać najdłużej, aby I.os się nad nim zmiłował. Nie zdradzę tu żadnej tajemnicy, gdy stwierdzę, że powieść ta czekała okrągłe lat dwadzieścia. Odłożyłem ją pod koniec lata 1898 roku i również pod koniec lata 1918 podjąłem znów pracę z silnym postanowieniem, że dotrę do końca, wspomagany nagłym poczu- ciem, iż wywiążę się z podjętego zadania. Nie znaczy to, abym je podejmował z radosną dumą. Zdawałem sobie sprawę wyraźnie, może aż nazbyt wyraźnie, z niebezpie- czeństw takiej przygody. Zdumiewająca, serdeczna życzliwość, którą ludzie o różnych usposobieniach, rozbieżnych zapatrywa- niach i rozmaitych gustach literackich okazywali memu dziełu przez lata, dała mi wiele, dała mi wszystko - prócz jednego: tej przesadnej pewności siebie, która może być czasem pomocna dla miłośnika przyqód, lecz - na dłuższą metę - prowadzi ostatecznie na szubienicę. Ponieważ pełna szczerość jest cechą, którą pragnąłbym przede wszystkim nadać tym krótkim "przedmowom autora", pisanym dla pienvszego zbiorowego wydania mych dzieł, pośpieszam oświadczyć, że nie liczyłem wcale na swe mniemane zasługi, lecz na stałą życzliwość czytelników. Powiem od razu, że moje nadzie- je ziściły się w stopniu nie pozostającyrn w żadnym stosunku do tego, na co zasłużyłem. Spotkałem się z najwzględniejszą, najde- likatniej wyrażoną krytyką, wolną od wszelkiej wrogości i wyka- zującą w swych wnioskach głębię spojrzenia, która już sama przez się musiała głęboko mnie wzruszyć, a łączyła ;ię przy tym z takim 6 - Conrad t. VI uznaniem, że poczułem się władcą bogactw przewyższających najśmielsze ntarzenia skąpca - mam na myśli skąpca artystę, któ- ry poszukuje skarbów w sercach nrężczyzn i kobiet. Nie! Mimo wszelkich uprzednich niepokojów ta przygoda nie miała się smutno zakończyć. Raz leszcze śmiałość została nagro- dzona przez Los, a jednak nie zal#omniałem nigdy żartobliwego tłumaczenia Audaces fortuna iuvat - tłumaczenia, które przyto- czył mi quwemer, gdy byłem jeszcze małym chłopczykiem: "Śmiałkowie dostają w skórę.' Nadmienił mi jednak przy tym, że są różne rodzaje śmiałości. O tak, tak. . . Jest na przykład pewien jej rodzaj prawie równoznaczny z bezczelnością... Muszę uwierzyć, że w tym wypadku nie byłem bezczelny, ponieważ sobie nie przypominam, abym dostał w skórę. Faktem jest, że kiedy odkładałem pracę nad Ocaleniem, nie skłaniała mnie do tego rozpacz. Wchodziło tu w qrę kilka przy- cżyn, a główną z nich było na pewno wzrastające poczucie trudności w ujęciu samego tematu. Treść i przebieg opowieści rysowały się jasno przede mną. Ale jeśli chodzi o samo przedsta- wienie faktów i może w pewnej mierze o ich rodzaj, nasuw3ło mi się dużo wątpliwości. Mam tu na myśli najbardziej uderzające, wymowne fakty, pomocne przy rozwijaniu myśli; chodziło mi o ujęcie ich w taki sposób, aby uczynić zbytecznym szczegółowe opracowanie atmosfery mogące ujemnie oddziałać na akcję. Otóż nie wiedziałem, jak potrafię uniknąć nudy w przedstawieniu szczegółów i w pogoni za jasnością. Sam przebieg akcji widziałem całkiem dokładnie. Lecz zatraciłem wówczas poczucie, jak zna- leźć odpowiednią formę wyrazu, formę jedynie właściwą. To osłabiło oczywiście moją wiarę w istotną wartość tej opowieści i w zainteresowanie, które by mogła wzbudzić - wiarę w twór własnej wyobraźni. Ale podejrzewam, że w gruncie rzeczy na drtie tego wszystkiego leżała nieufność do własnej prozy, nieufność do jej ścisłości, do władania barwą i cieniem. Trudno wyrazić skomplikowany stan moich uczuć, tak jak je sobie przypominam; ale czytelnicy, którzy interesują się dylema- tami artystycznymi, zrozumieją mnie najlepiej, gdy powiem, że nie porzuciłem Ocalenia, aby się oddać bezczynności, żalom lub marzeniom, ale by zacząć MurzYna z załogi "Narcyza ''- i ciągnąć tę opowieść bez wahań i bez przenvy. Porównanie którejkolwiek stronicy Ocalenia z pierwszą lepszą stronicą Murzyna może służyć za naoczny dowód, jaką była istota, jakim było wewnętrzne znaczenie tego pierwszego kryzysu w moim literackim życiu. Gdyż był to istotnie kryzys. Odłożyć dzieło tak daleko już posunię- te to strasznie ciężka decyzja. Powziąłem ją pod presją nagłego przekonania, że t o jest właśnie jedyna droga ratunku - jedyny sposób, aby połużyć kres wyrzutom sumienia. Gdy skończyłem MurzYna, poczucie, że wykonałem zadanie, podniosło mnie na duchu, dając po raz pierwszy świadomość pewnej biegłości- świadomość, że będę mógł czeqoś dokonać z pomocą sprzyjają- cych gwiazd. Jeśli nie powróciłem wówczas do Ocalenia to nie dlatego, abym zaczął się go bać. Umiałem już teraz przybrać stanowczą postawę i powiedziaiem sobie z rozwagą:, ,Tamto może poczekać. A jednocześnie czułem z równą pewnością, że Mfo- dość, opowiadanie, które miałem - że się tak wyrażę - na końcu pióra, czekać n i e może. Nie mogłem również odłożyć Jądra aemności, a to dla pewnego praktycznego powodu: Pan W. Blackwood prosił, abym napisał coś dla tysiącznego numeru jego miesięcznika; musiałem tedy od razu zabrać się do tematu, który dhrgo we mnie spoczywał; nie mogłem żadną miarą narazić na czekanie czcigodnego wydawnictwa, pah-iarchy liczącego tysiąc numerów. A potem znowu Lord Jim, którego prawie siedemnaście stron napisałem różnymi czasy. zwrócił się do mnie z nieodpartym wezwaniem. I tak każde pociągnięcie pióra oddalało mnie od porzuconego Ocalenia, nie bez skruchy z mojej strony, lecz ze słabnącym stopniowo oporem; aż wreszcie poddałem się zupeł- nie, jakby uznając jakiś wyż;zy wpływ, z którym walka jest bezcelowa. Mijały lata; liczba sh-onic wciąż rosła, a długie zadumy, z któ- rych się te strony rodziły, rozpostarły się szeroko między mną a porzuconym Ocaleniem - jak gładka, zamqlona przestrzeń sennego morza. A jednak w qruncie rzeczy nie straciłem nigdy z oczu tej ciemnej plamki w mglistym oddaleniu. Zmniejszyła się znacznie, ale dawała znać o sobie przyzywając dawnymi wspom- nieniami. Zdawało mi się, że byłoby niecnie z mej strony, gdybym ten świat opuścił zostawiając ową plamkę hen w dali, samotną, czekającą na znak losu, znak, który nie objawi się nigdy! Uczucie więc, tylko uczucie - jak z tego widać - skłoniło mnie ostatecznie do podjęcia trudów i ryzyka powrotu. Gdy ruszyłem z wolna ku porzuconemu kadłueowi powieści, zamajaczył przede mną wysoko wśród Iśniąeych płycizn wvbrzeża samotny, lecz nie odpychający. Nie przypominał wcale posępnych szczątków. 122 123 Tkwiło w nim utajone życie. Rozróżniałem jedną po drugiej znajome twarze, oczekujące mnie z lekkim uśmiechem zadowole- nia, świadczącym, że mnie poznają. Wiedziały dobrze, że muszę do nich powróać. Ale ich oczy patrzyły we mnie z powagą, czego się też należało spodziewać - ponieważ i ja sam byłem w bardzo poważnym nastroju, znalazłszy się znów między nimi po latach nieobecności. Od razu, nie tracąc czasu, wzięliśmy się razem do pracy nad wskrzeszeniem naszego życia. I z każdą chwilą czułem silniej, że ci, co czekali, nie mają żalu do człowieka, który - choć nawędrował się ongi po szerokim świecie - raz tylko w życiu wypuścił się na wagary. J.C. 1920 CZ#ŚĆ PIERWSZA CZŁOWIEK I BRYG Płytkie morze, które się pieni i szemcze u wybrzeży tysiąca wielkich i małych wysp Archipelagu Malajskiego, było przez wieki widownią awantumiczych przedsięwzięć. Wady i zalety czterech narodów uwydatniły się przy zdobywaniu tej krainy, która aż po dziś dzień nie została odarta z tajemnicy i romantycz- nego uroku swej przeszłości - a rasa ludzi walczących kiedyś przeciw Portugalczykom, Hiszpanom, Holendrom i Anglikom nie uległa zmianie mimo nieuchronnej klęski. Ci ludzie zachowali po dziś dzień umiłowanie wolności, fanatyczne przywiązanie do wodzów, ślepą wierność w przyjaźni i nienawiści - wszystkie skłonności zgodne z prawem lub prawu przeciwne. Kraj ich z lądu i wody złożony - gdyż morze było ich krajem tak jak i ziemia tych wysp - stał się łupem zachodniej rasy jako nagroda za większą siłę, jeśli nie za wyższą moralność. Prąca naprzód cywilizacja zatrze jutro ślady długiej walki dopełniając niezawodnego zwy- cięstwa. Zdobywcy, którzy rozpoczęli tę wałkę, nie mają już dziś następ- ców. Poglądy świata zmieniły się na to za szybko. Ale mieli naśladowców nawet jeszcze w drugiej połowie tego wieku. Wi- dzieliśmy, jak jeden z nich, prawie nam współczesny - prawdziwy łowca przygód wierny swym porywom, człowiek o wielkiej duszy i szlachetnym sercu - oparł podwaliny kwitnącego państwa na ideach współczucia i sprawiedliwości. Uznał po rycersku roszcze- nia zwyciężonych; był zdobywcą bezinteresownym, a nagrodą jego szlachetnych instynktów jest cześć, z jaką obca a wierna rasa mihije jego pamięć. 125 Choć nie zrozumiano go i zmesławiono za życia, chwała jego dzieła świadczy o czystości jego pobudek. Dziś człowiek ten należy do historii. Ale byli jeszcze inni - nieznani awantumicy nie mający za sobą jego urodzenia, pozycji i inteligencji: podzielali tylko jego uczucia dla leśnego i morskiego ludu, który on tak głęboko znał i kochał. Nie można powiedzieć o tych ludziach, że zostali zapomniani, skoro nie znano ich nigdy. Ginęli w pospoli- tym tłumie kupców-żeglarzy Archipelagu, a jeśli stawali się głośni, to tylko gdy ich skazywano za wykroczenia przeciw prawu. Roztrrvonili życie dla sprawy, której nie wolno było istnieć w obli- czu nieubłaganego, zorganizowanego postępu - roztrwonili swoje bezmyślne życia, kierowane prostym uczuciem. Lecz dla niewielu ludzi znających tamte dzieje ci marnotrawcy zabarwili romantyzmem krainę płytkich wód i wysp okrytych lasami, leżącą daleko na wschodzie między głębokimi wodami dwóch oceanów - i wciąż tajemniczą. Z równego błękitu morskiej płycizny dźwiga się Karimata, jałowa wyniosłość o szarym i żóttym zabanvieniu, o szczytach płowych i nieurodzajnych. Ku zachodowi widać wyspę Serutu, oddzieloną wąskim pasem wody, o wygiętym, pręgowatym zarysie, podob- nym do grzbietu pochylonego olbrzyma. A na wschód leży grupa drobnych wysepek, zatartych i niewyraźnych ; ich mgliste kontury zdają się rozpływać w gromadzących się cieniach. Noc postępo- wała od wschodu w ślad za cofającym się słońcem, posuwała się z wolna, chłonąc ląd i morze; ląd poszarpany, udręczony i stromy; morze gładkie nęcące połyskiem jednolitej# powierzchni do wę- drówek łatwych i nieskończonych. Wiatru nie było i mały bryg, który znajdował się przez całe popołudnie kilka mil na północo-zachód od Karimaty, posunął się w tym czasie zaledwie o pół mili. Cisza była zupełna - martwy, tępy spokój, cisza martwego morza i martwego powietrza. Jak okiem sięgnąć, panował bezwład. Nic się nie poruszało ani na ziemi, ani na wodzie, ani ponad nimi w niezamąconej świecistości nieba. Na równej powier Lchni cieśniny brYg tkwił spokojny i prosty, jakby spojony mocno, stępka w stępkę, z własnym wizerunkiem odbitym w olbrzymim, nie obramionym zwierciadle morza. Na południu i wschodzie podwójne wyspy przyglądały się w milczeniu podwójnemu statkowi, który zdawał się tkwić między nimi na zawsze, zwątpiały więzień ciszy, nieporadny jeniec płyt- kiego morza. Już od południa, kiedy lekkie i kapryśne powiewy tych mórz ustały rzucając mały bryg na pastwę nieryehłego losu, statek począł się wolno obracać dziobem na zachód, a nok smukłego bukszprytu, wystającY śmiało za wdzięcznie wygięty dziób, godził w wieczome słońce jak włócznia ważąca się wysoko w dłoni wroga. Na samej rufie, przY kole, malajski stemik stał wsparłszy mocno nogi w kratownicę i tęgim chwytem trzymał szprYchy pod kątem prostym, jak gdyby statek żeglował pod sztormowym wiatrem. Sternik stał bez drgnienia jak skamieniały, gotów obrócić koło natychmiast, gdy los pozwoli brygowi ruszyć w dro- gę przez oleiste morze. Jedyną inną istotą ludzką widoczną wówczas na pokładzie był oficer pełniący służbę: biały #złowiek niskiego wzrostu, krępy, o wygolonych policzkach, siwiejącym wąsie i twarzy powle#zonej szkarłatem przez palące słońce i ostre, słone wiatry mórz. Zrzucił poprzednio lekką kurtkę i miał na sobie tylko białe spodnie i cienką bawełnianą koszulkę; skrzyżowawszy na piersi krr.epkie ramiona, wyglądające jak dwa grube kawały surowego mięsa, krążył po rufie od burty do burty. Na bosych nogach miał słomiane sandały, a głowę osłaniał mu olbrzymi hełm korkowy - niegdyś biały, lecz teraz bardzo brudny - który nadawał całej postaci wygląd dziwacznego, poruszającego się grzyba. Niekiedy oficer przerywał swą niespokojną wędrówkę w poprzek krawędzi ru- fówki i stawał nieruchomo, utkwiwszy niepewny wzrok w spokoj- nej wodzie, gdzie się bryg odbijał. Mógł widzieć także tam w dole swą głowę i ramiona wychylające się znad poręczy; stał długo, jakby pociągnięty własnymi rysami, i mruczał niewyraźne pr Le- kleństwa na ciszę, która leżała na statku jak niewzruszony ciężar, niezmiemy i palący. W końcu westchnął głęboko, zmusił się do wielkiego wysiłku i oderwawszy się od poręczy zdołał dowlec sandały aż do podsta- wy kompasu. Tu zatrzymał się znowu, wyczerpany i znudzony. Spod uchylonych szyb pobliskiego luku świetlnego nad kabiną, dochodziło nikłe ćwierkanie kanarka, które zdawało się sprawiać marynarzowi pewną przyjemność., Przysłuchiwał się, uśmiechnął 126 127 się z lekka, szepnął: "Dicky, biedny Diek## - i pogrążył się znów w niezmiemej ciszy świata. O#zy jego zamknęły się, a głowa zwisła nad gorącym mosiądzem pokrywy kompasu. Nagle targnął się w górę i rzekł ostro zachryołym głosem: - Ty, tam, śpisz ezy co? Ster na drugą burtę. Statek się cofa. Malaj, bez najlżejszej zmiany w rysach czy pozie, jak gdyby był bezdusznym przedmiotem powołanym nagle do życia przez ukry- tą magię tych słów, obrócił szybko koło przepuszczając szprychy między rękami; a gdy ruch ustał ze zgrzytliwym hałasem, ujął je znów i trzymał ponuro. Jednak po chwili obejrzał się z wolna przez ramię, Iia morze, i rzekł upartym tonem: - Nie chwycić wiats, nie ruszać się. - Nie chwycić, nie chwycić; to wszystko, co wiesz - burknął marynarz o czerwonej twarzy. - Niedługo chwycić Ali - ciągnął z nagłą pobłażliwością. - Za chwilę chwyci wiatr, a wtedy ster będzie ustawiony jak trzeba. Rozumiesz? Nieczuły wilk morski zdawał się nic nie rozumieć i zgoła nic nie słyszeć. Biały popatrzył z niesmakiem na niewzruszonego Malaja, obrzucił wzrokiem horyzont, spojrzał znów na stemika i rozkazał krótko: - Przełóż z powrotem ster. Nie czujesz powiewu od rufy? Stoisz jak malowany. Malaj obróał znów szprychy ze wzgardliwym posłuszeństwem, a człowiek o czecwonej twarzy skierował się ku przodowi mrucząc coś pod nosem, gdy przez otwarty luk świetlny dobiegło wołanie: , ,Hej, wy tam na pokładzie! # # Stanął jak wryty, a wyraz jego twa#Y zmienił się raptownie na uważny i pełen uprzejmości. - Jestem, panie kapitanie -rzekł pochylając ucho ku otworowi. - Cóż tam się dzieje na górze? - zapytał głęboki głos z dołu. Mężczyzna o czerwonej twarzy rzekł zdziwionym tonem: - Słucham, panie kapitanie? - Słyszałem, jak obracaliście ster z burty na burtę. Co pan tam robi? Czy wiatr się pojawił? - Ta-ak - przeciągnął Shaw wtykając głowę do świetlika i mówiąc do mroku w kajucie, - Zdawało mi się, że jest lekki wietrzyk i... ale teraz już ustał. Nigdzie ani powiewu pod nie- bem. Cofnął głowę i chwilę czekał przy luku, ale słyszał tylko ćwierkanie niestrudzonego kanarka, słabiuchny świergot, który zdawał się sączyć przez zwisające czerwone kwiaty geranu rosną- ce w doniczkach pod szybami. Odszedł powoli parę kroków dalej, kiedy głos z dołu zawołał prędko: - Hej, Shaw! Jest pan tam? - Jestem, panie kapitanie - odrzekł wracając. - Czy zniosło nas trochę po południu? - Ani o cal, panie kapitanie, ani o cal. Zupełnie jakbyśmy stali na kotwicy. - To tak zawsze - rzekł niewidzialny Lingard. Głos zmieniał natężenie stosownie do jego poruszeń w kajucie i wybuchnął niebawem jasnym dźwiękiem w chwili, gdy głowa jego ukazała się nad zasuwą zejściówki. - Zawsze tak jest! Prądy zaczynają się dopiero, kiedy już ciemno i człowiek nie może zobaczyć, na jakie paskudztwo woda go rliesie, no a wtedy przychodzi wiatr. I to prosto od dziobu - jakbym go widział. Shaw wzruszył z lekka ramionami. Malaj u steru zajrzał przez luk świetlny na zegar w salonie, po czym uderzył dwa razy w mały dzwon na rufie. Natychmiast z przodu na pokładzie rozległ się ostry, przeciągły gwizd, który zmiękł i zamarł w ciszy. Kapitan brygu wynurzył się z zejściówki na pokład, spojrzał w górę na ustawione prostopadle reje i z proqu ogarnął horyzont przecią- głym spojrzeniem. Miał lat około trzydziestu pięciu, był prosty i gibki. Poruszał się swobodnie, raczej jak człowiek zwykły przemierzać równiny i wzgórza niż jak ktoś, kto od najwcześniejszej młodości przywykł do przeciwdziałania nagłym odchylaniem ciała wznoszeniu się i chybotom ciasnego pokładu na małych statkach miotanych kaprysami gniewnych lub rozigranych fal. Miał na sobie popielatą flanelową koszulę, a jego białe spodnie przytrzymywała błękitna jedwabna szarfa, owinięta ciasnowkoło smukłej talii. Wyszedł z kajuty tylko na chwilę, ale przekonawszy się, że grotmarsel rzuca cień na rufę, pozostał z gołą głową na pokładzie. Jasne, kasztanowate włosy wiły się z lekka na jego kształtnej głowie, a przystrzyżona broda mieniła się jaskrawo, gdy mijał wąski pas słońca, jakby każdy jej włosek był falistym i cieniuchnym złotym drucikiem. Usta ginęły pod gęstymi wąsa- mi; nos był prosty, krótki, o lekko stępionym końcu; szeroki pas mocniejszej czerwieni leżał pod oczami i przylegał do kości policzkowych. Oczy nadawały twarzy szczególny wyraz. Bnvi, ciemniejsze od włosów, kreśliły prostą linię pod szerokim, gład- kim czołem, znacznie bielszym od ogorzałej twarzy. Siwe oczy, 129 128 gorejące jak gdyby blaskiem ukrytego ognia, mieniły się czerwo- nymi błyskami, co nadawało badawczość i zapał ich spokojnemu spojrzeniu. Ten człowiek, tak dobrze niegdyś znany, a dziś zapomniany tak zupełnie wśród czarownych i nieczułych brzegów płytkiego morza, miał wśród kolegów przezwisko "Czerwonookiego To- ma# '. Dumny był ze swego szczęścia, ale bynajmniej nie ze swego rozsądku. Pysznił się swoim brygiem, prędkością swego statku, który uchodził za najszybszy na tych wodach; pysznił się także tym, co statek przedstawiał. A bryg przedstawiał owoc szczęśliwej wyprawy na złotodajne pola Wiktorii ; pr Lezorną wstrzemięźliwość właściciela : długie dni rysowania planów i pełnego oddania trudu przy budowie; wielką radość jego młodych lat wśród niezrównanej wolności mórz; idealny, bo wędrowny, dom; niezależność Lingarda, jego miłość- i jego troskę. Słyszał często, jak ludzie mówili, że Tom Lingard nie dba o nic na świecie prócz swojego brygu - i z uśmiechem poprawiał w myśli to zdanie, dodając, że nie dba o nic ż y w e g o - prócz brygu. Dla niego bryg był równie pełen życia jak i szeroki świat. Czuł jego żywotność w każdym ruchu, w każdym kołysie, w każdym przechyle spi#zastych masztów, tych masztów, których malowane jabłka poruszają się wiecznie przed oczyma żeglarza na tle chmur albo na tle gwiazd. Ten statek był mu zawsze drogi - jak dawna miłość; zawsze pożądany - jak obca kobieta; zawsze czuły - jak matka ; zawsze wiemy - jak ukochane dziecię ojcowskiego serca. Lingard stał nieraz godzinami z łokciem na poręczy, z głową wspartą na dłoni i shichał - shichał w sennej ciszy kuszącego i pełnego obietnic szeptu morza, które sunęło w szybko niknących bańkach wzdhiż gładkich, pomalowanych na czamo burt statku. Co przewijało się w takich chwilach samotnej zadumyprzez duszę tego potomka wielu rybackich pokoleń z wybr Leży Devonu- człowieka, który, jak większość ludzi z jego sfery, był głuchy na subtelne głosy świata i ślepy wobec tajemniczych jego przejawów, zawsze gotowego zmierzyć się z konkretną rzeczywistością, bez względu na warunki jak najbardziej nieoczekiwane, przerażające lub groźne, ale jak dziecko bezbronnego wobec ukrytych pory- wów własnego serca ; jakie były myśli tego człowieka, gdy popadł w marzący nastrój - trudno powiedzieć. Zapewne i jego, jak większość z nas, unosił niekiedy poryw budzącego się liryzmu w krainy czarujące, puste i niebezpieczne. Ale, jak większość z nas, nieświadom był swoich bezpłodnych podróży ponad absorbującynti troskami tej ziemi. Jednak owe chwile, niewątpliwie bezsensowne i stracone, rzucały na po- wszednie życie tego człowieka coś na kształt gorejącej, pogodnej poświaty, która łagodziła kanty jego szorstkiej natury. Takie chwile zacieśniały więzy pomięclzy nim a brygiem. Lingard zdawał sobie sprawę, że jego mały stateczek jest w stanie dać mu to, czego on sam nie mógłby uzyskać od nikogo i od niczego na świecie : coś szczególnie własnego. Zależność tego krzepkiego mężczyzny o wydatnych kościach i muskułach od posłusznej rzeczy z dcew na i żelaza nabierała przez to tajem- niczego dostojeństwa miłości. Statek miał wszystkie zalety żywej istoty: szybkość, posłuszeństwo, ufność, wytrzyma- łość, piękno, zdolność do działania i cierpienia - wszystko prócz życia. Człowiek był natchnieniem tej czeczy, którą uważał za najdoskonalszą w swoim rodzaju. Jego wola była wolą statku, myśl - impulsem; to on tchnął weń życie. Lingard czuł to wszystko niejasno, nie wyrażając nigdy tego uczucia w bezgłośnej formule myśli. Jedynym jego ukochaniem był ten statek, bryg o pojemnoś- ci trzystu cztemastu ton - całe królestwo! A teraz władca chodził miarowo po pokładzie swego królestwa - barczysty, z gołą głową. Stąpał rozkołysanym krokiem, macha- jąc swobodnie ramionami jak człowiek wyruszający w pole na piętnastomilową przechadzkę; ale co dwanaście kroków musiał nagle zawracać i iść 2 powrotem aż do poręczy. Shaw założył ręce za pas i oparł się obu łokciami o poręcz; zdawało się, że spoqląda na pokład między nogami. W rzeczywis- tości zaś wpatrywał się w domek z malutkim frontowym oqródecz- kiem, zaqubiony w labiryncie nadrzecznych ulic we wschodniej dzielnicy Londynu. Shawa męczyła trochę okoliczność, że nie móqł dotychczas zawrzeć znajomości ze swoim synem liczącycn osiemnaście miesięey - i to właśnie wywołało odlot jego fantazji w mroczną atmosferę ojczystą. Lecz był to spokojny lot, po którym nastąpił szybki powrót. Nim upłynęły dwie minuty, Shaw znalazł się znów na brygu - "w poqotowiu'# - jak zwykle mawiał. Pysznił się tym, że jest zawsze "w pogotowiu#. W stosunku do marynarzy był porywczy i szorstko się do nich odzywał. Każdemu ze swoich zwierzchników okazywał na ze- wnątrz tyle uszanowania ile tylko potrafił, wewnętrznie zaś był 130 ' 13t z zasady wrogo względem nich usposobiony; tak rzadko który z kapitanów należał według niego do gatunku ludzi "w pogoto- wiu". Dla Lingarda, z którym pracował dopiero od niedawna- a dostał się na bryg na redzie Madrasu rzuciwszy wskutek kłótni i bójki z kapitanem statek wracający do kraju - mżał dosyć dużo uznania, choć stwierdzał z ż#lem, że i ten człowiek - jak większość ludzi - miał pewne idiotyczne manie; Shaw określał je jako "kiełbie we łbie". Był to człowiek - wielu się takich spotyka - mający istotną wartość tylko dla siebie samego i pozbawiony znaczenia poza tym, że pełnił obowiązki starszego oficera na brygu i był jedynym białym z załogi obok kapitana. Czuł się nieskoń#zenie wyższy od żeglarzy malajskich, z którymi miał do czynienia, i traktował ich z wyniosłą pobłażliwością, choć był przekonany, że w razie czego okaże się dobitnie, iż wszystkie te draby nie są "w po- gotowiu". Z chwilą gdy duch jego wrócił ze swego domowego urlopu, Shaw oderwał się od poręczy i posunąwszy się naprzód stanął na krawędzi rufówki spoglądając na pokład po lewej burcie. Lingard ze swej strony zatrzymał się także i pahzył przed siebie z roztar- gnieniem. Na śródokręciu, między wąskimi drzewcami przymo- cowanymi z każdej strony luku ładunkowego, mógł widzieć gromadkę ludzi przycupniętych wkoło drewnianej tacy nałado- wanej kopiasto ryżem i stojącej na świeżo zamiecionym pokła- dzie. Milczący mężczyźni o ciemnych twarzach i łagodnych oczach siedzieli w kucki i pojadali godnie z przejęciem, które nie wyłączało powśaągliwośa. Z całej gromadki tylko dwóch czy trzech miało sarongil, gdyż pozostali ulegli - przynajmniej na mor Lu - poniżającemu zwycza- jowi noszenia europejskich spodni. Tych dwóch siedziało na drzewcach. Jeden z nich - mężczyzna o dziecinnej, jasnożółtej twaczy i zarozumiałym, głupkowatym uśmiechu pod kosmykami twardych, prostych wąsów, zabarwionych na kolor mahoniowy- był tindalemz załogi - czymś w rodzaju pomocnika bosmana, czyli seranga'. Drugi, siedzący na bomie obok niego, był prawie zupeł- nie czarny, niewiele większy od dużej małpy, a jego pomarszczo- # Saronq - podslawowa czgść strolu mala#skirqo; proslokdtny kawał Ikaniny' okrgcony wokól hi,ulrr Iwszyslkir pn.ypisy k,rnsultant# malaislyl = T i n,I " I starezy ir,#lan , S,# r,i n q st"rszy ir,ll#in trPrtqry pomornikirm szypra na twarz miała wyraz komicznej wojowniczości, która charaktery- zuje często ludzi z południowo-zachodniego wybrzeża Sumatry. Był to kasab, czyli magazynier piastujący godność wygodną i pełną dostojeństwa. Kasab był jedynym spośród wieczerzającej załógi, który zauważył obecność dowódcy na pokładzie. Szepnął coś do tindala; ten zsunął natychmiast na bok głowy swój stary kapelusz, który to bezsensowny gest nadał mu minę skończenie głupkowatą. Pozostali usłyszeli również szept kasaba, lecz w dal- szym ciągu pożywiali się sennie, podnosząc pajęczymi ruchami chude ramiona. Słońce znajdowało się mniej więcej o stopień nad horyzontem i z nagrzanej powierzchni wód zaczęła się podnosić lekka mgła; nikła mgiełka, niewidzialna dla ludzkiego oka, dość jednak silna, aby zmienić słońce w czerwoną, rozżarzoną tarczę, pionową, wydłużoną i gorącą, która staczała się powoli na kraniec poziomej i zimnej na pozór tarczy połyskliwego morza. Oba krańce zetknęły się i krągła przestrzeń wód nabrała nagle tonu mrocznego jak zmarszczenie brwi, głębokiego jak ponura zaduma o złym. Zdawało się, że senne wody zatrzymały na chwilę spadające słońce, z którego strzelił ku nieruchomemu brygowi po wygładzo- nej, ciemnej powierzchni morza szlak światła prosty i jaśniejący, równy i wspaniały, ścieżka ze złota, purpury i fioletu - olśniewają- ca i straszliwa - która prowadziła jak gdyby z ziemi prosto w niebo przez wrota chlubnej śmierci. Gasła z wolna. Światło zostało pokonane przez morze. Wreszcie pozostał w oddali tylko szczątek słońca, jak czerwona iskra unosząca się na wodzie. Ociągała się jeszcze czas jakiś i nagle - bez ostrzeżenia - zgasła jakby zduszona zdradziecką ręką. - Zaszło! - krzyknął Lingard, któremu wymknęła się ta ostat- nia chwila, choć cały czas patrzył bacznie. - Zaszło! Panie Shaw, popatrz no pan, która jest na zegarze w kabinie! - Zdaje mi się, że czas prawie zupełnie się zgadza, panie kupitanie. Trzy minuty po szóstej. Stemik uderzył ostro w dzwon cztery razy. Inny bosy majtek przesunął się po dalszej stronie rufy, aby zluzować człowieka przy kole, a serang brygu wszedł po trapie objąć po Shawie służbę. Podszedł do kompasu i czekał stojąc w milczeniu. - Serangu, weźmiesz kurs na południe ku wschodowi, jak będzie wiatr - rzekł Shaw wyraźnie. 132 133 - Południe ku wschodowi - powtórzył podstarzały Malaj z głę- boką powagą. - Dasz mi znać, kiedy statek zacznie słuchać steru - dodał Lingard. - Ya, tuan' - odrzekł Malaj spoglądając szybko na niego.- Wiatr zbliża - mruknął. - Ja też tak myślę - szepnął Lingard jakby do siebie. Cienie gromadziły się szybko wkoło brygu. Mulat wytknął głowę z zejściówki i zawołał: - Gotowe, panie kapitanie. - Panie Shaw, chodźmy coś przegryić - rzekł Lingard. - Ale, ale, rozejrzyj no się pan przed zejściem na dół. Ciemno już będzie, jak wrócimy. - Z pewnością, panie kapitanie - rzekł Shaw biorąc lunetę i przykładając ją do oczu. - Cóż to za przeklęta sztuka - mówił urywanym głosem, majstrując przy tubie, wsuwając ją i wysuwa- jąc - jakoś nie mogę, ani rusz. No! ustawiłem nareszcie! Obrócił się z wolna na pięcie, trzymając koniec lunety na linii widnokręgu. Potem zamknął instrument z trzaskiem i rzekł stano- wczo : - Nie widać nic, panie kapitanie. Zszedł na dół za Lingardem zacierając wesoło ręce. Przez długą chwilę na rufie panowało milczenie. Potem mary- narz u koła odezwał się sennie: - Czy malim2 powiedział, że nie ma nic na morzu? - Tak - mruknął serang nie patrząc na stoj4cego za nim człowieka. - Między wyspami była łódź - wyrzekł marynarz bardzo cicho. Serang stał wyprostowany i sztywny obok kompasu, z rękami splecionymi na pleeach i z lekka rozstawionymi nogami. Jego twarz, którą trudno już było rozróżnić, nie wyrażała nic zgoła - jak drzwi kasy pancemej. - Słuchajże, co mówię - nalegał stemik łagodnym tonem. Zwierzchnik nie poruszył się wcale. WiIk morski pochylił się nieco z wysokości kratownicy przy kole. - Widziałem łódź - szepnął z odcieniem tkliwego uporu, jak kochanek błagający o łaskę. - Widziałem łódź Haji Wasub! Ya! Haji Wasub! # Tak, panie /mal # 7 M a I i m - pierwszy oficer, nawigafor /mal./ Serang był ongi po dwakroć pielgrzymem i nie okazał się obojętny na dźwięk należnego mu tytułu. Posępny uśmiech zjawił się na jego twarzy. - Widziałeś płynące drzewo, Sali - rzekł ironicznie. - Ja jestem Sali i moje oczy są lepsze od zaczarowanej mosięż- nej rzeczy, która rozciąga się na wielką długość - rzekł uparty sternik. - Łódź była tam, tuż za wyspą leżącą najdalej na wschód. Tam była łódź, a ci, co w niej siedzieli, mogli widzieć statek w świetle zachodu - chyba że są ślepcami zagubionymi na morzu. Widziałem łódź. Czy widziałeś ją także, o Haji Wasub? - Czy ja jestem tłustym białym mężczyzną? - warknął serang.- Byłem człowiekiem morza przed twoim urodzeniem, o Sali! Mamy rozkaz milczeć i pilnować steru, aby statkowi nie stało się nic złego. Po tych słowach wrócił do swej nieugiętej wyniosłości. Stał z nogami nieco rozstawionymi, nieco z boku kompasu, bardzo szytywny i wyprostowany. Oczy jego węclrowały nieustannie od oświetlonej róży kompasu do cnrocznych żagli bryqu i z powrotem, a ciało było nieruchome, jakby wycięte z drzewa i wbudowane w kadłub statku. Tak to Haji Wasub, serang brygu "Lightning", pełnił kapitańską wachtę z wytężoną i baczną gotowością, nie- strudzony i czujny - niewolnik obowiązku. W pół godziny po zachodzie ciemność objęła ziemię i niebo w niepodzielne panowanie. Wyspy rozpłynęły się w nocy. A mały bryg, tkwiąey tak spokojnie na gładkiej wodzie cieśniny, zdawał się spać głęboko, otulony wonnym płaszczem gwiezdnego blasku i ciszy. II Było wpóI do dziewiątej, gdy Lingard zjawił się znów na pokła- dzie. Shaw - teraz już w kurtce - dreptał tam i z powrotem po rufie, ciągnąc za sobą zapach tytoniowego dymu. Iskra żarząca śię niejednolicie zdawała się biec w ciemności przed okrągłym zary- sem jego głowy. Nad masztami brygu kopuła czystych niebios pełna była gwiazd. Zupełna cisza panowała na pokładach, a gęste cienie zalegające statek miały wygląd tajnych zakątków, w któ- rych się kulą postacie czekające w qłuchym milczeniu na jakiś fakt derydujący. Lingard potarł zapałkę, aby zapalić cygaro; jego 134 135 potężna twarz ze znuużonymi oczami wystąpiła na chwilę z ciem- ności i znikła raptownie. Potem już dwie ciemne postacie i dwie czerwone iskry krążyły po rufie tam i z powrotem. Większe, lecz bledsze i podłużne plamy światła od lamp kompasu leżały na mosiężnych okuciach steru i na piersi Malaja stojącego przy kole. Głos Lingarda, jakby niezdolny do opanowania olbrzymiej ciszy morza, zabrzmiał przythuniony i bardzo spokojny, bez zwykłego głębokiego tonu. - Niewiele się zmieniło. - Niewiele, panie kapitanie. Widzę już tylko wyspę, tę wielką - ciągle w tvm samym miejscu. Przychodzi mi na myśl, że pod względem ciszy to jest psia oko-lica. Rozciął na dwie części słowo okolica przedzielając je dobitną pauzą. Takie ładne słowo. Zadowolony był z siebie, że przyszło mu na myśl. Ciągnął dalej : - Więc... Już od pohidnia ta wielka wyspa... - Karimata - przerwał Lingard. - Tak, panie kapitanie, właśnie - Karimata. Muszę zaznaczyć, że będąc obcym w tych stronach, nie wprawiłem się w te wszys- tkie. . . Chciał powiedzieć "nazwy", ale zatrzymał się i zamiast tego rzekł "miana## wymawiając z lubością obie sylaby. - W ciągu ostatnich piętnastu lat - ciągnął dalej - żeglowałem regularnie z Londynu na dużych statkach linii wschodnioindyj- skiej. Czuję się bardziej u siebie tam, w zatoce. Wyciągnął rękę w ciemność ku północo-zachodowi i patrzył z natężeniem w tym kierunku, jakby mógł dojrzeć z pokładu tę Zatokę Bengalską, gdzie - jak twierdził - czułby się o tyle bardziej u siebie. - Przyzwyczai się pan szybko - nuuknął Lingard mijając swego pomocnika prędkim, rozkołysanym krokiem. Potem zawró- cił i spytał ostro, idąc z powrotem: - Mówił pan, że po zachodzie nie było nic widać na morzu? - O ile mogłem dojrzeć, panie kapitanie. Kiedy o ósmej obją- łem wachtę, spytałem tego seranga, ezy co się nie pokazało; o ile zrozumiałem, odpowiedział, że akurat to samo jest na morzu co i przedtem, kiedy schodziłem o szóstej z pokładu. To morze bywa czasem bardzo puste, prawda, panie kapitanie? A tymczasem zdawałoby się, że o tej porze statki wracające z Chin do kraju powinny się trafiać często gęsto. - Tak - rzekł Lingard - spotkaliśmy mało statków, od czasu gdy Pedra Branca została za rufą. Tak jest, morze było puste. Ale mimo wszystko, panie Shaw, to morze - nawet puste - nie jest nigdy ślepe. Każda wyspa jest okiem. A teraz, odkąd nasza eskadra odpłynęła na wody chińskie. . Nie skończył zdania. Shaw włożył ręce do kieszeni i oparł się wygodnie plecami o pokrywę luku świetlnego. - Mówią, że będzie wojna z Chinami - rzekł plotkarskim tonem - i że Francuzi będą po naszej stronie, tak jak pięć lat temu na Krvmie. Zdaje mi się, że coraz bardziej kumamy się z Francuza- mi. Nie mam do tego przekonania. A co pan myśli, panie kapi- tanie? - Spotykałem ich okręty wojenne na Oceanie Spokojnym- rzekł z wolna Lingard. - Okręty były piękne, a ludzie na nich obchodzili się ze mną dość qrzecznie - i bardzo się interesowali tynn, co robię - dodał ze śmiechem. - Ale nie jeździłem tam, żeby z nimi wojować. Miałem wtedy stary dziadowski kuter handlowy - ciągnął z ożywieniem. - Doprawdy, panie kapitanie? - rzekł Shaw bez cienia zapału. - Żeby tak mieć duży statek - uważa pan, taki duży statek, z którym można by... - A później już, pczed kilku laty - pczerwał mu Lingard- pokumałem się z francuskim kapitanem w Ampanamie; było nas tylko dwóch białych w całycn mieście. To był dobry chłop i nie żałował swojego czerwonego wina. Trudno było zrozumieć, gdy mówił po angielsku, ale umiał śpiewać pieśni w swoim języku o a-mur. A-mur, to znaczy po francusku miłość. - Aha - właśnie, panie kapitanie. Kiedy byłem drugim ofice- rem na barku z Sunderlandu w czterdziestym pierwszym, na Morzu Śródziemnym, równie łatwo mi było gadać po ichniemu, co panu puszczać pięciocalową cumę z kluzy... - Tak, to był człowiek jak się patrzy - ciągnął Lingard w zamy- śleniu jak qdyby do siebie. - Nie znałem lepszego kompana do lądowych wycieczek. Miał przygodę z dziewczyną z Bali, która jednego wieczora rzuciła mu z progu czerwony kwiat; szliśmy właśnie złożyć uszanowanie bcatankowi radży'. Francuz był doprawdy bardzo przystojny, ale dziewczyna należała do bratan- ka radży i zrobiła się z tego poważna sprawa. Stary radża rozgnie- ? Ra dz " - 'ermm używanp h# w' znaczecuu malalskim czy'1# książK Iub każda usoba krwi ksią- żerPi Imal ra#a z ind alr !uż w inr#-m znarrPniu# #ie my'lić z radża - indy#ski mnnarrha 13fi 137 wał się i powiedział, że dziewczyna musi umrzeć. Zdaje mi się, że bratankowi nie zależało specjalnie na tym, aby ją zasztyletowali, ale stary zrobił wielką awanturę i posłał jednego ze swych głównych zauszników, żeby tego dopilnować - a dziewczyna r#iała nieprzyjaciół; właśnie jej krewni byli przeciwko niej! Nie #hogliśmy nic zrobić. Pomyśl pan, między nimi dwojgiem nie było nic prócz tego nieszczęśliwego kwiatu, który Franeuz przypiął sobie do kurtki - a potem, po śmierci dziewczyny, nosił pod koszulą zawieszony na szyi w małym pudełeczku. Zdaje mi się, że nie miał nic innego, w czym by to mógł nosić. - Czyżby te dzikusy zabijały kobietę za coś takiego? - spytał Shaw niedowierzająco. - Oho! Oni tam są bardzo moralni. Wtedy pierwszy raz w życiu o mało co nie rozpocząłem wojny na własną rękę. Nie umieliśmy trafić do przekonania tym ludziom. Nie można ich było przekupić, choć Francuz oddawał wszystko, co miał najlepszego, a ja byłem gotów poprzeć go do ostatniego dolara, do ostatniego skrawka bawełny ! Nic nie pomogło - tacy byli przeklęcie cnotliwi. No więc Francuz mówi do mnie:, ,Mój drogi, jeśli nie chcą przyjąć w darze naszego prochu, spalimy go i obdarujemy ich ołowiem." Byłem uzbrojony, tak, jak pan teraz widzi: sześć ośmiofuntowych arma- tek na pokładzie i długa osiemnastofuntowa na baku - a dalibóg, chciało mi się je wypróbować. Może mi pan wierzyć! Ale Francuz miał tylko kilka starych muszkietów; te szelmy wykręcały się pięknymi słówkami - aż wreszcie pewnego dnia rano załoga łodzi ze statku Francuza znalazła dziewczynę martwą na brzegu. Już nie było co planować. Dla niej wszystkie zmartwienia były skoń- czone, a żaden rozsądny człowiek nie będzie się bił za nieżywą kobietę. Ja tam nigdy nie byłem mściwy i - Bogiem a prawdą- przecież nie mnie rzuciła ten kwiat. Ale Francuza załamało to zupełnie. Zaczął się gryźć, nie robił żadnych interesów i wkrótce potem odpłynął. Pamiętam, że z tej podróży miałem ładny kawał qrosza. Zdawało się, że z tymi słowami wyczerpały się wspomnienia Lingarda o owej wyprawie. Shaw stłumił ziewnięcie. - Kobiety bywają przyczyną wielu kłopotów - rzekł bezna- miętnie. - Przypominam sobie, że na "Morayshire" mieliśmy pasażera - starego pana - który opowiedział nam raz historię o tych starożytnych Grekach, co walczyli dziesięć lat o jakąś kobietę. Porwali ją Turcy czy ktoś taki. W każdym razie walczyli w Turcji, w co mi łatwo uwierzyć. Ci Grecy i Turcy to ciągle się bili. Mój ojciec był zastępcą nawigacyjnego na trzypokładowcu w bitwie pod Navarino - wtedy właśnie pomagaliśmy tym Gre- kom. Ale tamta historia o kobietę zdarzyła się długo pr Led- tem. - Naturalnie - mnrknął Lingard przzchylając się przez por'#z # i śledząc przelotne błyski, które migały głęboko w wodzie wżdłuż dna statku. - Tak. Świat się zmienił. W tamtych dawnych czasach ludzie byli nieoświeceni Mój dziadek był kaznodzieją i chociaż ojciec służył w marynarce wojennej, nie tszymam za wojną. Bić się to qrzech; tak mówił staruszek i ja myślę tak samo. Chyba że z Chińczykami albo czarnuchami czy w ogóle z ludźmi, których trzeba ostro trzymać i którym nie można przemówić do rozumu, bo za mało mają sensu w głowie, żeby pojąć, co dla nich dobre, chociaż tłumaczą im ludzie o wiele od nich lepsi - misjonarze i tym podobne au-to-ry-tety. Ale bić się dziesięć lat... I to o kobietę! - Czytałem tę historię w jakiejś książce - rzekł Lingard; mówił w dół przechylony przez burtę, jakby spuszczał delikatnie słowa na morze. - Czytałem. Ta kobieta była bardzo piękna. - To jeszcze gorzej, panie kapitanie. Ręczę panu, że to był gagatek. Te pogańskie czasy nigdy już nie wrócą. Bogu dzięki. Dziesięć lat mordów i nieprawości! I wszystko o kobietę! Czyżby kto zrobił dziś coś podobnego? Czy pan by to zrobił? Czy pan... Dźwięk dzwonu szarpniętego ostro przenvał przemowę Shawa. Wysoko w qórze jakiś suchy blok pisnął krótko i rozpaczliwie niby z bólu Ten dźwięk przeniknął spokój nocy aż do samego rdzenia i jak gdyby usunął powściąqliwość, która hamowała qłosy obu mężczyzn; zaczęli teraz mówić qłośno. - Załóż pan pokrywę na kompas - rzekł Lingard tonem zwierz- chnika. - Świeci jak księżyc w pełni. Należy pokazywać nie więcej świateł, niż to konieczne, kiedy stoimy nocą tak blisko lądu. Nie trzeba, żeby nas widziano, jak sami widzieć nie możemy - prawda? Niech pan o tym pamięta panie Shaw. Jakieś włóczęgi moqą się tu wałęsać... - Myślałem że skończono z tym raz na zawsze - rzekł Shaw zajęty pokrywą - odkąd sir Thomas Cochrane ze swą eskadrą zrobił porządek przed kilku laty wzdłuż wybrzeży Borneo. Ten to się nawojował, co? Słyszałem o tym od chłopców ze slupu "Dia- na, który naprawiano w Kalkucie kiedy tam byłem na "Warwick 138 139 Castle##. Wzięli tu w tej okolicy jakieś królewskie miasto leżące Bić się! - ciągnął z niespodzianą wojowniczością w głosie - bić wyżej nad czeką. O niczym innym nie gadali. się! Jeśli zjawi się ktoś, kto będzie chciał się ze mną bić, znajdzie - Sir Thomas sprawił się porządnie - odrzekł Lingard - ale mnie w pogotowiu - przysięgam! upłynie jeszcze dużo czasu, zanim to morze będzie równie bezpie- - To doskonale. Doskonale - rzekł Lingard wyciągając ramio- czne jak Kanał Angielski w czasie pokoju. Mówiłem o tym świetle na nad głową i poruszając łopatkami. - Słow o daję, chciałbym już, głównie po to, żeby pouczyć pana o wszystkim, na co trzeba żeby przyszedł wiatr i pomógł nam stąd się wydostać. Dosyć mi zwracać uwagę na tych morzach. Czy pan zauważył, jak mało śpieszno. statkówmalajskichwidzieliśmyprzeztewszystkiedni,kiedysię- , - Rzeczywiście, panie kapitanie# No cóż, jeszcze nigdy nie że tak powiem - wleczemy po tym morzu? spotkałem prawdziwego marynarza, któremu by się nie śpieszyło, - Nie mogę powiedzieć, panie kapitanie, żebym przywiązywał eś s kiedy cho-róbska cisza trzyma go za nogi. Jak przyjdzie wiatr.. do tego jaki pecjalne znaczenie. ch pan tylko posł ha, panie kapitanie! nie uc - To znak, że coś się dzieje. Kiedy się puści jakaś wieść na te # - Słyszę - rzekł Lingard. - To krótka fala przypływowa, panie wody, wędruje od wyspy do wyspy; nie tczeba żadnego wiatru, Shaw. żeby ją pędzil. - I ja tak przypuszczam, panie kapitanie. Ale co za hałas. - Jestem sam marynaczem głębokich wód i przez całe życie i Rzadko kiedy słyszałem takie... żeglowałem spokojnie z portów angielskich - rzekł Shaw z wielką rozwagą - nie mogę więc twierdzić, że znam wszystkie szczególne Na morzu pojawiło się w najdalszym polu widzenia pasmo właściwości tych zatraconych okolic. Ale umiem pełnić wachtę kipiącej piany podobne do wąskiej, białej wstęgi ciągnionej w zwykły sposób i zauważyłem, że statki trafiały się czadko # szybko po gładkiej powierzchni wody za dwa końce zagubione w ostatnich dniach; jak się pomyśli, że pcawie co dzień mieliśmy w ciemności. Dotarło do brygu, przeszło pod nim, rozciągając się ląd w pobliżu - to po tej, to po tamtej stronie. z obu stron - i z obu stron woda stała się hałaśliwa i rozbiła się na - Zapozna się pan prędko z tymi szczególnymi właściwościa- mnóstwo drobnych falek - mimikrę niezmiemego wzburzenia. mi, jak pan je nazywa, jeśli pan zostanie ze mną jakiś czas - Lecz statek wśród tego nagłego i głośnego zamieszania pozostał zauważył niedbale Lingard. # tak niewzruszony i spokojny, jak gdyby stał bezpiecznie uwiąza- - Mam nadzieję, że pan kapitan będzie ze mnie zadowolony ny między kamiennymi ścianami zacisznego basenu w porcie. Po bez względu na to, czy pozostaniemy razem długo, czy krótko! - krótkiej chwili smuga piany i szum, sunąc szybko na północ znikły rzekł Shaw podkreślając słowa dobitnym wymawianiem. - Czło- nagle dla wzroku i słuchu nie zostawiając śladu na niezmożonej wiek, który spędził na słonej wodzie trzydzieści dwa lata życia, ciszy. nie może nic więcej powiedzieć. Byłem oficerem na statkach - No, to jest bardzo ciekawe - zaczął Shaw. angielskich przez ostatnich lat piętnaście i nie znam się na Lingard gestem nakazał mu milczenie Zdawał się wciąż nasłu- pogańskich obyczajach tych tu dzikusów, ale jeśli chodzi o obo- chiwać, jakby szum fal mógł odbić się echem, które spodziewał się wiązki marynarza, znajdzie mnie pan kapitan zawsze w pogo- usłyszeć. A męski głos, co pczemówił na dziobie, miał w sobie towiu. istotnie coś z nieosobowego dźwięku głosów odbitych od twar- - Z wyjątkiem... sądząc z tego, co pan mówił przed chwilą... . dych wyniosłych skał i padających na puste prr.estrzenie morza. z wyjątkiem, jeśli tr Leba będzie się bić - zaśmiał się Lingard. Głos odezwał się cicho w malajskim języku. - Bić się! Nie wiem o nikim, kto by chciał się ze mną bić. - Co tam? - zawołał Shaw. - Co takiego? Jestem spokojnym człowiekiem, panie kapitanie, ale gdyby co do Lingard powstrzymał go dotknąwszy jego ramienia i ruszył czego przyszło, potrafiłbym walczyć równie dobrze jak każdy żwawo naprzód. Shaw poszedł za nim zdziwiony. Szybka wymia- z tych płaskonosych drabów, którymi musimy się zadowalać na niezrozumiałych słów, rzucanych w tył i naprzód poprzez w braku porządnej załogi, złożonej z przyzwoitych chrześcijan. cienie pokładu od kapitana do marynarza na oku i z powrotem, 140 141 L.dDLlC. VV Ćl#l1 Lll W LC) UKUllCY )dHlCS HlUlCWSKle IILldSLU leZąCe wyżej nad rzeką. O niczym innym nie gadali. - Sir Thomas sprawił się porządnie - odrzekł Lingard - ale upłynie jeszcze dużo czasu, zanim to morze będzie równie bezpie- czne jak Kanał Angielski w czasie pokoju. Mówiłem o tym świetle głównie po to, żeby pouczyć pana o wszystkim, na co trzeba zwracać uwagę na tych morzach. Czy pan zauważył, jak mało statków malajskich widzieliśmy przez te wszystkie dni, kiedy się- że tak powiem - wleczemy po tym morzu? - Nie mogę powiedzieć, panie kapitanie, żebym przywiązywał dU tego jakieś specjalne znaczenie. - To znak, że coś się dzieje. Kiedy się puści jakaś wieść na te wody, wędruje od wyspy do wyspy; nie trreba żadnego wiatru, żeby ją pędził. - Jestem sam marynarzem głębokich wód i przez całe życie żec)lowałem spokojnie z portów angielskich - rzekł Shaw z wielką rozwagą - nie mogę więc twierdzić, że znam wszystkie szczególne właściwości tych zatraconych okolic. Ale umiem pełnić wachtę w zwykły sposób i zauważyłem, że statki trafiały się rzadko w ostatnich dniach; jak się pomyśli, że prawie co dzień mieliśmy ląd w pobliżu - to po tej, to po tamtej stronie. - Zapozna się pan prędko z tymi szczególnymi właściwościa- mi, jak pan je nazywa, jeśli pan zostanie ze mną jakiś czas- zauważył niedbale Lingard. - Mam nadzieję, że pan kapitan będzie ze mnie zadowolony bez wzdlędu na to, czy pozostaniemy razem długo, czy krótko!- rzekł Shaw podkreślając słowa dobitnym wymawianiem. - Czło- wiek, który spędził nd słonej wodzie trzydzieści dwa lata życia, nie mUże nic więcej powiedzieć. Byłem oficerem na statkach anrlielskieh przez Ustatnich lat piętnaście i nie znam się na pUrtańskich obyczajach tych tu dzikusów, ale jeśli chodzi o obo- wiązki marynarzeł, znajdzie mnie pan kapitan zawsze w pogo- towiu. - Z wyjątkiem... sądząc z tego, co pan mówił przed chwilą... z wyjątkiem, jeśli trzebrł bęilzie się bić - zaśmiał się Lingard. - Bić się! Nie wiem o nikim, kto by chciał się ze mną bie. Jestc#m spokojnym CzłUwiekiem, panie kapitanie, ale gdyby cU dU rzec)U przyszło, pUtrafiłbym walezyć równie dobrze jak każdy z tych płaskonosych drabów, którymi musimy się zadowalać w braku pUrządnej zrLłUrli, złUżonej z przyzwoitych chrześcijdn. 140 Castle##. Wzięli tu w tej okolicy jakieś królewskie miasto leżące wyżej nad rzeką. O niczym innym nie gadali. - Sir Thomas sprawił się porządnie - odrzekł Lingard - ale upłynie jeszcze dużo czasu, zanim to morze będzie równie bezpie- czne jak Kanał Angielski w czasie pokoju. Mówiłem o tym świetle głównie po to, żeby pouczyć pana o wszystkim, na co trzeba zwracać uwagę na tych morzach. Czy pan zauważył, jak mało statków malajskich widzieliśmy przez te wszystkie dni, kiedy się- że tak powiem - wleczemy po tym morzu? - Nie mogę powiedzieć, panie kapitanie, żebym przywiązywał do tego jakieś specjalne znaczenie. - To znak, że coś się dzieje. Kiedy się puści jakaś wieść na te wody, wędruje od wyspy do wyspy; nie tr Leba żadnego wiatru, żeby ją pędził. - Jestem sam marynarzem głębokich wód i przez całe życie żeglowałem spokojnie z portów angielskich - rzekł Shaw z wielką rozwagą - nie mogę więc twierdzić, że znam wszystkie szczególne właściwości tych zatraconych okolic. Ale umiem pełnić wachtę w zwykły sposób i zauważyłem, że statki trafiały się rzadko w ostatnich dniach; jak się pomyśli, że prawie co dzień mieliśmy ląd w pobliżu - to po tej, to po tamtej stronie. - Zapozna się pan prędko z tymi szczególnymi właściwościa- mi, jak pan je nazywa, jeśli pan zostanie ze mną jakiś czas- zauważył niedbale Lingard. - Mam nadzieję, że pan kapitan będzie ze mnie zadowolony bez wzdlędu na to, czy pozostaniemy razem długo, czy krótko!- rzekł Shaw podkreślając słowa dobitnym wymawianiem. - Czło- wiek, który spędził na słonej wodzie trzydzieści dwa lata życia, nie może nic więcej powiedzieć. Byłem oficerem na statkach andielskich przez ostatnich lat piętnaście i nie znam się na podańskich obyczajarh tych tu dzikusów, ale jeśli chodzi o obo- wiązki marynarza, znajdzie mnie pan kapitan zawsze w pogo- towiu. - Z wyjątkiem... sądząc z tego, co pan mówił przed chwilą... z wyjątkiem jeśli trzc#ba będzie się bić - zaśmiał się Lingard. - Bić się! Nie wiem o nikim, kto by chciał się ze mną bić. Jestem spokojnym człowiekiem, panie kapitanie, ale gdyby codo rzeqo przyszło, potrafiłbym walezye równie dobrze jak każdy z tych płaskonosych drabów, którymi musimy się zadowalać w braku porządnej załodi, złożonej z przyzwoitych cluześcijan. 140 Bić się! - ciągnął z niespodzianą wojowniczością w glosie - bić się! Jeśli zjawi się ktoś, kto będzie chciał się ze mną bić, znajdzie mnie w pogotowiu - przysięgam! - To doskonale. Doskonale - rzekł Lingard wyciągając ramio- na nad głową i poruszając łopatkami. - Słowo daję, chciałbym już, żeby przyszedł wiatr i pomógł nam stąd się wydostać. Dosyć mi śpieszno. - Rzeczywiście, panie kapitanie! No cóż, jeszcze nigdy nie spotkałem prawdziwego marynarza, któremu by się nie śpieszyło, kiedy cho-róbska cisza trzyma go za nogi. Jak przyjdzie wiatr... niech pan tylko posłucha, panie kapitanie! - Słyszę - rzekł Lingard. - To krótka fala przypływowa, panie Shaw. - I ja tak przypuszczam, panie kapitanie. Ale co za hałas. Rzadko kiedy słyszałem takie... Na morzu pojawiło się w najdalszym polu widzenia pasmo kipiącej piany podobne do wąskiej, białej wstęgi ciągnionej szybko po gładkiej powierzchni wody za dwa końce zagubione w ciemności. Dotarło do brygu, przeszło pod nim, rozciągając się z obu stson - i z obu stron woda stała się hałaśliwa i rozbiła się na mnóstwo drobnych falek - mimikrę niezmiemego wzburzenia. Lecz statek wśród tego nagłego i głośnego zamieszania pozostał tak niewzruszony i spokojny, jak gdyby stał bezpiecznie uwiąza- ny między kamiennymi ścianami zacisznego basenu w porcie. Po krótkiej chwili smuga piany i szum, sunąc szybko na północ znikły na#le dla wzroku i słuchu nie zostawiając śladu na niezmożonej ciszy. - No, to jest bardzo ciekawe - zaczął Shaw. Lingard gestem nakazał mu miłczenie. Zdawał się wciąż nasłu- chiwać, jakby szum fal mógł odbić się echem, które spodziewał się usłyszeć. A męski głos, co przemówił na dziobie, miał w sobie istotnie coś z nieosobowego dźwięku głosów odbitych od twar- dych wyniosłych skał i padających na puste przestrzenie morza. Głos odezwał się cicho w malajskim języku. - Co tam? - zawołał Shaw. - Co takiego? Lingard powstrzymał go dotknąwszy jego ramienia i ruszył żwawo naprzód. Śhaw poszedł za nim zdziwiony. Szybka wymia- na niezrozumiałych słów, rzucanych w tył i naprzód poprzez eienie pokładu od kapitana do marynarza na oku i z powrotem, 141 sprawiła, że kapitan uczuł się z przykrością wyłączony z rozmowy. Lingard zawołał ostro: - Co tam widzisz? Odpowiedź natychmiastowa i szybka brzmiała: - Ja słyszę, tuanie. Słyszę wiosła. - Z której strony? - Noc nas otacza. Słyszę blisko. - Z lewej czy z prawej burty? Tym razem nastąpiła zwłoka w odpowiedzi. Na pokładzie pod rufówką zaszurały bose nogi. Ktoś kaszlnął. Wreszcie głos na dziobie rzekł niepewnie: - Kanan #. - Zawołaj pan seranga - rzekł Lingard spokojnie do Shawa.- Trzeba zebrać załogę. Porozkładali się wszyscy na pokładach. Uważaj pan teraz. Coś jest blisko nas. To nieprzyjemnie czuć się tak zaskoczonym - dodał z rozdrażnieniem. Przeszedł na prawą burtę i stanął nasłuchując z uchem zwróco- nym ku morzu, uchwyawszy jedną ręką padun, ale nie mógł złowić z tej strony żadnego dźwięku. Pokład rufowy pełen był tłumionych szmerów. Nagle wzniósł się długi, ostry gwizd, roz- brzmiał głośno między płaszczyznami nieruchomych żagli i osłabł stopniowo, jak gdyby wymknął się i uszedł biegnąc po wodzie. Haji Wasub był już na pokładzie, gotów wykonać rozkazy białego. Cisza zapadła na brygu; wreszcie Shaw odezwał się spokojnie: - Pójdę teraz na dziób, panie kapitanie, razem z tindalem. Jesteśmy wszyscy na stanowiskach. - Tak, bardzo dobrze. Uważaj pan, żeby nie dostali się na statek - ale ja nic nie słyszę. Żadnego szmeru. To musi być coś małego. - Temu człowiekowi przyśniło się z pewnośaą. Mam także dobre uszy, a. . . ů Poszedł na dziób i koniec zdania zagubił się w niewyraźnym pomruku. Lingard stał skupiwszy uwagę. Trzech marynarzy wol- nych od wachty zjawiłó się po kolei na rufie i zakrzątnęło koło wielkiej skrzyni stojącej obok zejściówki. Rozległ się grzechot i brzęk stalowej broni wydobywanej na pokład, ale ludzie nie zaszeptali nawet do siebie. Lingard patizył spokojnie w noc, wreszcie potrząsnął głową. - Serangu! - zawołał półgłosem. # Ńa prawo #mal ) Chudy, stary Malaj wbiegł po trapie tak zręcznie, że jego kościste stopy zdawały się nie dotykać schodów. Stanął obok swego dowódcy z rękami założonymi na plecy - postać niewyraź- na, lecz prosta jak strzała. - Kto stał na oku? - spytał Lingard. - Badrun, Bugis - rzekł Wasub w swój ostiy, szarpany sposób. - Nie słyszę nic! Badrun słyszał hałas w swojej głowie. - Noc kryje łódkę. - Widziałeś ją? - Tak, tuanie. Mała łódka. Przed zachodem. Blisko lądu. Teraz podchodzi tutaj - blisko. Ją właśnie słyszał Badrun. - Więc dlaczego nie zameldowałeś? - spytał ostro Lingard. - Malim orzekł. Powiedział: "Nie ma nic## - ale ja widziałem. # Skąd mogłem wiedzieć, jakie są jego myśli albo twoje, tuanie? - Słyszysz co teraz? - Nie. Zatrzymali się. Może zqubili z oczu statek - kto wie? A może boją się... - No, no - mruknął Lingard poruszając niespokojnie nogami.- , Zdaje mi się, że kłamiesz. Jaka to łódź? - ł.ódź białych. Czteroosobowa, zdaje mi się. Mała. Tuanie, słyszę ją znowu! Tam! Wyciągnął ramię w kierunku poprzecznym do statku, potem , opuścił je z wolna. - Zbliżają się z tej strony - dodał stanowczo. Z dziobu Shaw zawołał przestraszonym głosem: - Coś jest na wodzie, panie kapitanie! Z tej sh-ony przed nami! - Dobrze! - zawołał w odpowiedzi Lingard. Bryła czarniejszego mroku pojawiła się przed jego oczami. a Płynęły od niej po wodzie angielskie słowa wypowiadane z roz- wagą jedno po drugim, jakby każde z nich musiało torować sobie własną, uciążliwą drogę popr Lez głęboką ciszę nocy: - Co - to - jest - za - statek? - Angielski bryg - odpowiedział Lingard po krótkiej chwili ů namysłu. - Bryg! Myślałem, że wasz statek jest większy - ciągnął głos z morza z odcieniem rozczarowania w tonie pełnym rozwagi.- Dobiję do burty, jeśli pan pozwoli. - Nie, nie dobijać - odkrzyknął ostro Lingard. Powolne cedze- , nie słów przez nie widzianego człowieka wydawało mu się ' obrażające i budziło nieprzyjazne uczucie. - Nie! nie dobijajcie, 142 143 jeśli pan dba o całość swej łódki. Skąd się wzięliście? Kto jesteś- cie? Ilu was tam jest? Po tych dobitnych pytaniach nastąpiła chwila ciszy. Tymcza- sem zarys łodzi stał się nieco wyraźniejszy. Widać posunęła się jeszcze naprzód, gdyż zamajaczyła teraz większą sylwetką prawie na wprost miejsca, gdzie stał Lingard. Spokojny głos dał się znów słyszeć. - Pokażę panu. Potem, znów po krótkiej przerwie, głos rzekł już nie tak głośno, lecz bardzo wyraźnie: - Uderz o okrężnicę. Uderz mocno, John! - i nagle rozbłysła pochodnia rozjaśniając silnym płomieniem okrągły płat ciemnoś- ci. W dymie i szumie tej upiomej aureoli ukazał się biały cztero- wiosłowy gig z pięciu ludźmi siedzącymi rzędem. Głowy ich były zwrócone w stronę brygu i wielkie zainteresowanie malowało się na twarzach, które nabrały martwego wyglądu w tym blasku jaskrawym i ponurym, przypominając twar Le zaciekawionych trupów. Potem bosakowy upuścił w wodę pochodnię, którą trzy- mał nad głową, i ciemność rzuciła się z powrotem na łódkę, chłonąc ją z głośnym i gniewnym sykiem. - Jest nas pięciu - r Lekł spokojiiy głos z głębi nocy, która wydała się teraz ciemniejsza niż przedtem. - Czterech marynarzy i ja. Jesteśmy z jachtu, brytyjskiego jachtu. - Niechże pan wejdzie na pokład! - krzyknął Lingard.- Dlaczego pan tego nie powiedział? Myślałem, że może jesteście przebranymi Holendrami z chytrej kanonierki. - Czy ja mówię jak parszywy Holender? Jeszcze jedno pocią- gnięcie, chłopcy. Wiosła złóż! Uważaj na dziób, John! Łódka przybiła do burty z lekkim stuknięciem i ludzki kształt zaczął od razu wspinać się na bryg z pewnego rodzaju masywną zręcznością. Pr Lez chwilę utrzymywał się w równowadze na poręczy, mówiąc w dół do łódki: "Odbijcie cokolwiek, chłopcy", po czym skoczył na pokład z ghiehym łoskotem i rzekł do Shawa, który szedł w stronę rufy: "Dobry wieczór... Czy to pan kapitan?" - Nie. Kapitan jest na rufówce - burknął Shaw. - Niech pan pozwoli tu na górę, proszę, proszę - zawołał niecierpliwie Lingard. Malaje zeszli ze swych stanowisk i stali koło grotmasztu, zbiei w milczącą grupę. Ani jedno słowo nie rozległo się na pokładach brygu, gdy nieznajomy zdążał do czekającego kapitana. Lingard zobaczył krępego, zwinnego mężczyznę, który zbliżył się, dotknął czapki i powtórzył chłodno slowa powitania, cedząc sylaby - Dobry wieczór... Pan jest kapitanem? - Tak, jestem kapitanem. O co chodzi? Zniosło was od statku? Co się stało? - Nie! Nie zniosło nas. Opuściliśmy statek przed czterema dniami i od tego czasu wiosłowaliśmy prawie cały czas w zupeł- nej ciszy. Moi ludzie dłużej nie wytrzymają. Wody już nie mamy. To szczęście, że was wypatrzyłem. - Wypatrzył pan nas! - wykrzyknął Lingard. - Kiedy? O której godzinie? - Nie w ciemności, zapewniam pana. Tłukliśmy się między jakimiś wyspami, kierując się na południe - wiosłowaliśmy, aż nam phrca pękały - to w jednym przesmyku, to w drugim- chcieliśmy się od nich oddalić. Opłynęliśmy wkoło jakąś wysepkę - kawał jałowej skały w kształcie głowy cukru - i wtedy dostrze- głem bardzo daleko statek. Wziąłem w pośpiechu namiar i zabra- liśmy się do roboty; ale widać jakiś przeciwny prąd musiał nas trzymać, bo długi czas nie mogliśmy oddalić się od tej wysepki. Sterowałem na gwiazdy! - do diaska - zacząłem myśleć, że was gdzieś wyminąłem - bo to chyba na pewno was dojrzałem. - Tak, pewnie, że nas. Nie widzieliśmy nic przez cały dzień- przyznał Lingard. - Gdzie wasz statek? - zapytał skwapliwie. - Siedzi mocno i pewnie w dosyć miękkim błocie - chyba ze sześćdziesiąt mil stąd. Jesteśmy drugą z kolei łodzią wysłaną po pomoc. Rozstaliśmy się z tamtą pierwszą we wtorek. Musiała przejść dziś na północ od was. Pierwszy oficer prowadzi i ma rozkaz dotarcia do Singapuru. Jestem drugim oficerem i zostałem wysłany w kierunku cieśniny tutaj, żeby spróbować spotkania z jakimś statkiem. Mam list od właściciela. Nasi państwo są znudzeni tym siedzeniem w błocie i chcą pomocy. - Jakąż pomoc spodziewał się pan tu znaleźć? - Dowie się pan o tym z listu Czy mogę pana prosić, pa- nie kapitanie, o trochę wody dla chłopców w łodzi? A i ja bę- dę wdzięczny, jeśli pan mi da się czego napić. Od południa nie przełknęliśmy ani łyka. Okazało się, że nasza beczka przecieka - Panie Shaw, proszę się tym zająć - rzekł Lingard. - IViechże pan zejdzie do kajuty, panie. . - Nazywam się Carter. 14# 7 - Conrad t vl 145 - Ach, tak, panie Carter. Proszę, proszę - ciągnął Lingard idąc naprzód po kajutowych schodach. Steward zapalił wiszącą lampę i postawił na stole karafkę i butelki. Salonik wyglądał wesoło; pomalowany był na biało, a naokoło wyłożonych boazerią ścian biegły złote omamenty. Naprzeciw zamkniętej kotzrą wnęki rufowych okien stał kredens z marmurowym blatem, a nzd nim wisiało lustro w złoconej ramie. Na półokrągłej kanapie na rufie leżały poduszki z karmazyno- wego pluszu. Stół był nakryty czarnym indyjskim obrusem hafto- wanym jaskrawymi kolorami. Między pokładnikami rufówki umieszczono stojaki na muszkiety, których lufy błyszczałv w świetle. Było ich dwadzieścia cztery między czterema belkami. Tyleż bagnetów starego typu otaczało politurowane, tekowe obu- dowanie trzonu sterowego podwójnym pasem mosiądzu i stali. Wszystkie drzwi do kabiny były wyjęte z zawiasów i w odrzwiach wisiały tylko zasłony jak gdyby z żółtego chińskiego jedwabiu. Zatrzepotały naraz wszystkie cztery, gdy dwaj mężczyźni weszli do saloniku. Carter objął wszystko jednym spojr Leniem, ale jego oczy przy- lgnęły do okrągłej tarczy zawieszonej ukośnie nad mosiężnymi rękojeściami bagnetów. Na czerwonym polu odcinał się wypukle jaskrawo złocony snop stylizowanych błyskawic, godzących przez środek tarczy ku dołowi między dwiema dużymi literami T.L. Lingard patrzył ciekawie na swego gościa. Miał pczed sobą człowieka młodego, lecz wyglądającego jeszcze młodziej, o chło- pięcej, gładkiej twarzy, mocno opalonej, o błyszczących niebie- skich oczach, jasnych włosach i małym wąsiku. Lingard zauważył utkwiony wzrok gościa. - Aha, patrzy pan na tę historyjkę. Dał mi to budowniczy tego brygu, najlepszy z ludzi, jacy kiedykolwiek spuszczali statki na morze. To ma przedstawiać nazwę statku między moimi inicjała- mi - błyskawica - widzi pan? Bryg nazywa się "Lightning"', a ja Lingard. - Bardzo ładna rzecz; tak ozdabia kajutę - mruknął grzecznie Carter. Wychylili szklanki, przepijając do siebie i usiedli. - A teraz proszę pana o list - rzekł Lingard. Carter podał list nad stołem i rozglądał się dałej, podezas gdy # Btvskawica #anq.# Lingacd wyjmował arkusik z otwartej koperty zaadresowanej do komendanta jakiegokolwiek brytyjskiego statku na Morzu Jawaj- skim. Papier był gruby, miał wypukły nagłówek:, ,Jacht ## Hermit##, szkuner'', i nosił datę sprzed czterech dni. List donosił, że pewnej mglistej nocy jacht wszedł na jakąś mieliznę w pobliżu brzegów Borneo. Ląd tam jest niski. Kapitan jachtu sądził, że statek osiadł na mieliźnie w czasie największego przypłYwu syzygijnego. Wy- bczeże wygląda w tym miejscu na zupełnie opustoszałe. Przez cztery dni - odkąd jacht tam ugrzązł - można było dojr Leć w oddali tylko dwa małe statki krajowców, które się nie przybliżyły. Właś- ciciel szkunera kończył list prośbą zwróconą do kapitana jakiego- kolwiek statku wracającego do Anglii, aby doniósł o sytuacji szkunera, czy to władzom w porcie Anyer - gdy będzie prze- pływał cieśninę - czy też pierwszemu lepszemu spotkanemu na drodze angielskiemu albo holenderskiemu okcętowi wojenne- mu... List kończył się wyrażonym z góry podziękowaniem, propozycją zwrócenia kosztów związanych z wysłaniem wia- domości z Anyeru oraz zwykłymi grzecznościami. Składając z wolna papier w dawne załamki, Lingard r Lekł: - Nie płynę ani do Anyeru, ani też w jego pobliże. - Zdaje mi się, że każde inne miejsce będzie równie dobre- czekł Carter. - Ale nie miejsce, dokąd płynę - odrzekł Lingard otwierając list ponownie i zaglądając do niego z niepokojem. - Wybrzeże nie jest dokładnie opisane, a podana szerokość geograficzna bar- dzo niepewna - ciągnął dalej - Nie jestem pewien, gdzieście właściwie utknęli. A jednak znam każdy cal tego lądu - w tam- tej okolicy. Carter odchrząknął i zaczął mówić po swojemu, cedząc sylaby. Zdawało się, że wydziela skąpo fakty, że odsłania w oszczędnych słowach charakter wybrzeża, lecz k#żdy wyraz wykazywał dro- biazgowość jego obserwacji i przytomny wzrok marynarza umie- jącego zdać sobie szybko sprawę z nieznanego lądu i nieznanego morza. Prredstawił z treściwą jasnością obraz plątaniny raf i mie- lizn, przez które jacht przedostał się po ciemku jakimś cudem, zanim się oparł o dno. - Zdaje się, że na morzu dosyć jest pogodnie - zauważył w końeu i zatczymał się, aby pociągnąć drugi łyk. Lingard, pochylony nad stołem, słuchał uważnie i skwapliwie. Carter mówił dalej po swojemu, zwięźle i rozważnie. 146 147 - Zauważyłem od strony południowej kilka wysokich drzew na wybr Leżu, które jest według mnie iądem; ktoś, kto ma coś do czynienia z tą zatoką, był na tyle dowcipny, że pobielił dwa z tych dczew: jedno na przylądku, a drugie głębiej. Przypuszczam, że to są znaki nawigacyjne... Co panu, panie kapitanie? Lingard zerwał się na równe nogi, ale po zdumionym okrzyku Cartera siadł z powrotem. - Nic, nic... Niech mi pan powie, ilu macie ludzi na tym jachcie? - Dwudziestu trzech, poza chlebodawcami: właścicielem, jego żoną i jednym Hiszpanem - znajomym, którego zabrali w Manili. - Więc płynęliście z Manili? - Aha. Do Batawu. Właściciel chce studiować holenderski system kolonialny. Zamierza wykazać jego błędy. Pan wie, jak to jest - nie można nie usłyszeć wielu rzeczy, kiedy się pełni wachtę na rufie. Potem popłyniemy na Cejlon na spotkanie parowca. Nasz właściciel wróci do kraju tą samą drogą, którą przebył - lądem przez Egipt. A jacht, oczywiście, popłynie naokoło Przylądka Dobrej Nadziei. - Więc tam jest kobieta - r Lekł Lingard. - Pan mówi, że macie na jachcie kobietę. Czy jesteście uzbrojeni? - Nieszczególnie - odparł niedbale Carter. - Jest tam parę muszkietów i dwie myśliwskie strzelby na rutie. To mniej więcej wszystko; zdaje mi się, że to albo za dużo, albo za mało - dodał z lekkim uśmiechem. Lingard spojrzał na niego z bliska. - Czy pan przypłynął z kraju na tym jachcie? - zapytał. - Ależ nie! Nie jestem właściwie oficerem jachtowym. Dosta- łem się na ten jacht prosto ze szpitala w Hongkongu. Przedtem pływałem dwa lata wzdłuż wybczeży chińskich. Zatrzymał się, po czym dodał szeptem wyjaśnienia: - Wie pan, na kliprach wożących opium. Nie mam nic wspól- nego z jachtową elegancją. Mój statek zostawił mnie i potrze- bowałem pracy. Wziąłem tę robotę, ale nie zależało mi spe- cjalnie na tym, aby wracać do kraju. Taki jacht to nudziarstwo dla człowieka, który żeglował ze starym Robinsonem na "Ly-e- -moonie. To był mój statek. Słyszał pan o nim, panie kapitanie? - Tak, tak - czekł spiesznie Lingard. - Niech pan posłucha. Którędy popłynął wasz pierwszy oficer do Singapuru? Przez cieś- ninę Riau? - Tak mi się zdaje - odparł Carter nieco zdziwionym tonem. - A dlaczego pan pyta? - Po prostu żeby wiedzieć... A co tam, panie Shaw? - Czacna chmura nadchodzi od północy, panie kapitanie, i zaraz będziemy mieli wiatr - powiedział Shaw stojąc w progu. Oci#gał się, z oczami zwróconymi na karafki. - Napije się pan szklankę? - rzekł Lingard podnosząc się z krzesła. - Idę na górę się rozejrzeć. Poszedł na pokład. Shaw zbliżył się do stołu i zaczął przygoto- wywać sobie napój manewrując butelkami w głębokim milczeniu i z przesadną ostrożnością, jakby z kruchych naczyń odmierzał jakąś śmiertelną truciznę. Carter siedział z rękami w kieszeniach, oparty o tylńą poręcz fotela, i oglądał go chłodnym wzrokiem od stóp do głów. Oficer Lingacda podniósł szklankę do ust; wpatrzony znad jej brzegu w nieznajomego wysączył powoli zawartość. - Pan to ma nosa do znajdowania po ciemku statków, mój panie - rzekł dobitnie; stawiając szklankę na stole z niezmiemą delikatnością. - Hę? Co takiego? Zobaczyłem was zaraz po zachodzie. - I wiedział pan dobrze, w którą stronę patczeć - ciągnął Shaw spoglądając ostro na Cartera. - Patrzyłem na zachód, gdzie było jeszcze jasno, co każdy rozsądny człowiek zrobiłby na moim miejscu - odparł tamten z pewną niecierpliwością. - O co panu właściwie chodzi? - I ma pan obrotny język do rozpowiadania eudów o sobie, może nie? - Nigdy jeszcze nie widziałem podobnego człowieka - oświa- dczył Carter wracając do niedbałego tonu - Zdaje mi się, że panu coś nie w smak poszło. - Nie lubię, jak łódź zjawia się nie wiadomo skąd chyłkiem, milczkiem koło statku, kiedy mam służbę na pokładzie. Umiem pełnić wachtę równie dobrze, jak każdy inny marynarz z portów angielskich, ale nie znoszę, żeby mnie podchodzono za pomocą owiniętych wioseł i tym podobnych brzydkich kawałów. Oficer jachtu - ho, ho! Na tym morzu roi się pewno od takich oficerów. U#ażam, że pan zrobił mi brzydki kawał. Powiedziałem staremu o zachodzie, że nie ma nic na morzu - i rzeczywiście nic nie było. Jestem przekonany, że pan natknął się na nas przypadkiem- pomimo wszystkich pańskich przechwałek o zachodach i namia- 148 149 rach. Bzdury! Wiem, że pan wpadł na nas na oślep, i to jeszcze z obwiniętymi wiosłami. Pan nazywa takie postępowanie przy- zwoitym? - Jeżeli obwinąłem wiosła, to miałem ku temu dobre powody. Chciałem prześliznąć się koło zatoczki, gdzie stały jakieś statki krajowców. To najzwyklejsza ostrożność, kiedy się płYnie taką małą łodzią, i to bez broni, jak ja. Widziałem was bardzo dobrze, ale nie miałem zamiaru nikogo straszyć. Mogę panu dać na to słowo. - Czemuż nie trafiliście gdzie indziej - warknął Shaw.- Oświadczam panu, że nie cierpię, kiedy zbieg okoliczności i czy- jeś kłamstwa stawiają mnie w złym świetle. Ale słyszę, że mój stary woła. . . Opuścił śpiesznie kabinę; wkrótce potem Lingard zszedł na dół i siadł znów naprzeciw Cartera po drugiej stronie stołu. Twarz miał poważną i stanowczą. - Zaraz będziemy mieli wiatr - rzekł. - Zatem panie kapitanie - rzekł Carter wstając - zechce pan oddać mi ten list, a ja będę w dalszym ciągu krążył po tej okolicy, by porozumieć się z jakimś innym statkiem. Ufam, że pan doniesie o nas tam, dokąd pan popłynie. - Płynę do jachtu i zatrzymuję list przy sobie - odparł stanow- czo Lingard. - Wiem dokładnie, gdzie się jacht znajduje, i muszę płynąe na ratunek tych ludzi. To bardzo szczęśliwie, że pan natknął się na mnie, panie Carter. Szczęśliwie i dla nich, i dla mnie - dodał ciszej. - Ta-ak - przeciągnął Carter z namysłem. - Niezła sumka mogłaby się panu okroić, gdyby pan nasz statek wyciągnął, ale nie zdaje mi się, żeby pan mógł wiele pomóc. Lepiej pozostanę tutaj i będę się starał porozumieć z jaką kanonierką. - Pan musi wrócić ze mną do swego statku - rzekł rozkazująco Lingard. - Niech pan się nie troszczy o żadne kanonierki. - To nie byłoby wypełnieniem rozkazów, które oirzymałem- przedkładał Carter. - Mam porozumieć się ze statkiem wracają- cym do kraju, albo z okrętem wojennym - to jest zupełnie jasne. Nie mam wcale ochoty thic się całymi dniami po morzu w odkrytej łodzi, ale - niech mi pan kapitan pozwoli napełnić beczkę świeżą wodą - czas mi w drogę. - Głupstwa - powiedział ostro Lingard. - Płynie pan ze mną, żeby pokazać to miejsce i - pomóc. Poholuję pańską łódź. Carter nie wyglądał na przekonanego. Lingard położył ciężką dłoń na jego ramieniu. - Posłuchaj, mój młodzieńcze. JestemTom Lingard; niemaani jednego białego na tych wyspach - a krajowców bardzo niewielu, którzy by o mnie nie słyszeli. Moje szczęście naprowadziło pana na mój statek - a teraz, kiedy pana trzymam, musi pan zostać. Musi Ostatnie "musi" zabrzmiało głośno i ostro jak wystrzał z pisto- letu. Carter odstąpił w tył. - Czy mam przez to rozumieć, że pan zatrzymałby mnie siłą?- zapytał przestraszony. - Siłą? - powtórzył Lingard. - To zależy od pana. Nie mogę dopuścić, żeby się pan porozumiał z jakimkolwiek innym stat- kiem. Pański jacht osiadł na mieliźnie w miejscu jak najbardziej nieodpowiednim dla mnie... a wasze łodzie, rozesłane tu i tam, mogłyby mi sprowadzić pierwszą lepszą parszywą kanonierkę na miejsce, które było tak spokojne i zapadłe, jak tylko można sobie było życzyć. Że utknęliście właśnie w tym punkcie wybrzeża, to był mój pech. Ale na to ni# mogłem nic poradzić. Zaś to, że pan trafił na mnie, jest moim szczęściem. I trzymam je! Spuścił zamkniętą pięść, wielką i muskulamą, na czamą ser- wetę oświetloną lampą, aż szklanki zabrzękły - pięść o silnych palcach zaciśniętych mocno na twardych muskułach dłoni. Trzy- mał ją tak przez chwilę, jakby pokazując Carterowi to szczęście, które postanowił zatrzymać. I ciągnął dalej: - Czy pan wie, w jaką kabałę wpakowali się pańscy głupi towarzysze? Jak pan myśli, ile też życie ich jest warte w tej chwili? Ani złamanego szeląga, jeśli wiatr zawiedzie mnie jeszcze przez drugie dwadzieścia cztery godziny. Niech pan wytrzeszcza oczy, ile się panu podoba, aie tak jest! I może być za późno już nawet` w chwili, kiedy tu rozprawiamy. Uderzył kostkami zgiętych palców w stół i obudził znów szklan- ki, które zadźwięczały jak cienki, żałosny finał jego słów. Carter stał oparty o bufet. Zdumiał go nieoczekiwany zwrot rozmowy; szczęka opadła mu z lekka, a oczy nie schodziły ani na chwilę z twarzy Lingarda. Milczenie w kajucie trwało tylko parę sekund, ale Carterowi, który czekał z zapartym oddechem, wydało się bardzo długie. I nagle usłyszał w tej ciszy po raz pierwszy wyraźne tykanie zegara - pulsujące uderzenia, jakby małe metalowe serce za tarczą spłoszyło się i dostało palpitacji. 150 151 - Kanonierka! - zawołał nagle Lingard, jak gdyby ujrzał do- piero w tej chwili, w świetle jaskrawej błyskawicy myśli, wszyst- kie trudności położenia. - Jeśli pan nie wróa razem ze mną, to wkrótce nie pozostanie już nic, do czego by pan mógł wracać. Pańska kanonierka nie znajdzie ani jednego wręga z kadłuba, ani iednego trupa zostawionego na znak nawigacyjny. Nic nie znaj- dzie. Nie kapitana kanonierki wam trzeba. Mnie wam pob-zeba. Pan waszego szczęścia nie widzi, ale ja widzę swoje szczęście- i niech pan posłucha... Dotknął palcem wskazującym piersi Cartera i rzekł z nagłą łagodnością w głosie: - Jestem człowiekiem białym i z wierzchu i wewnętrznie; nie pozwolę, żeby niewinnym ludziom, i to kobiecie w dodatku, stało się coś złego, jeżeli mogę temu zapobiec. A jeśli ja nie zapobie- gnę, nikt tego nie potrafi. Rozumie pan - nikt! Nie ma czasu na namysły. Jestem jak każdy człowiek godny tej nazwy, nie wypusz- czę z rąk żadnego przedsięwzięcia, póki je mogę uh#zymać, a tak jest właśnie. . . Ton jego był perswadujący, prawie pieszczotliwy; trzymał teraz guzik od kurtki Cartera i poaągał go z lekka mówiąc dalej poufnie: - Tak, jak rzeczy stoją obecnie, proszę pana, prędzej bym - że się tak wyrażę - zastrzelił pana tu na tym miejscu, niżbym pana wypuśał po to, aby pań podniósł alarm na całe morze o ten wasz głupi jacht. Muszę mieć wzgląd na życie innych jeszcze ludzi- i na przyjaciół - i na pewne obietnice - i - i także na siebie. Zatrzymuję pana - zakończył ostro. Carter odetchnął głgboko. Obaj mężczyźni mogli słyszeć nad sobą na pokładzie ciche kroki, krótkie szepty, niewyraźne słowa mówione blisko luku świetlnego. Głos Shawa zabrzmiał głośno i burkliwie : - Zwinąć góme żagle, tindalu! - To ci dopiero dziwaczna historia - mruknął Carter pah-ząc w podłogę. - Dziwny z pana człowiek. Zdaje mi się, że trzeba wierzyć temu, co pan mówi - chyba że pan i ten pański tłusty oficer jesteście dwaj wariaci, którzy w jakiś sposób zawładnęli tym brygiem. Przecież ten człowńek tam na pokładzie chciał wszcząć ze mną sprzeczkę, o to, że znalazłem się tutaj, a teraz pan mi grozi, że raczej mnie pan zastrzeli, niż stąd wypuści! Niewiele sobie z tego robię, bo prędzej czy później wisiałby pan za to, a nie wygląda mi pan na człowieka, który ma skończyć w ten sposób. Gdyby to, co pan mówi, było prawdziwe choćby tylko w połowie, powinien bym wracać do statku tak prędko, jak tylko się da. Wydaje mi się jednak, że pańskie przybycie będzie dla jachtu małą pociechą i że moja obecność może się tam na coś przydać. To ci dopiero.. Czy moqę płynąć w swojej łodzi? - Jak pan woli - rzekł Linqard. - Zbliża się szkwał z deszczem. - Jestem na służbie i zmoknę razem z moimi chłopcami Niech pan nam da porządny długi hol, panie kapitanie. - To już zrobione - rzekł Lingard. - Wygląda pan na rozsądne- qo marynarza i chyba pan rozumie, że nic by z teqo nie wyszło, , gdyby pan chciał dać drapaka. - Jak na człowieka, który o byle co qotów jest sh-zelać, wydaje się pan bardzo ufny - wycedził Carter. - Jeżeli przetnę linę podczas szkwału, mam niejakie dane, że więcej pana nie zobaczę. - Spróbuj pan tylko - powiedział sucho Linqard. - Są oczy na tym brygu, które zobaczą pańską łódź, kiedy pan nie będzie mógł dojrzeć statku Pan jest z gatunku, który lubię, ale jeśli pan będzie # chciał mnie nabrać, to pana znajdę - a kiedy pana znajdę, złapig pana, jak mnie pan tu widzi. Carter klasnął ręką w udo, a oczy mu się zaświeciły. - Ej, do diabła! - zawołał. - Gdyby nie ludzie, których mam # z sobą, spróbowałbym to zrobić dla kawału. Taki pan jest pewien siebie, panie kapitanie. Pan by i śwżętego sprowokował do otwar- tego buntu. Był znowu w dobrym humor Le; parsknął śmiechem, ale wnet spoważniał. - Niech się pan nic nie boi - powiedział - nie dam drapaka. Jeśli ma być jakaś bójka - o czym pan zdaje się napomyka- obiecuję panu, że i mnie tam nie zabraknie... Wyciąqnął ramiona, spojrzał na nie, poh-ząsnął nimi z lekka. - I ta para rąk też się przyda - dodał cedząc słowa niedbale po swojemu. i Ale dowódca bryqu siedząc z łokciami opartymi o stół i twarzą w dłoniach popadł nagle w zadumę tak głęboką i skupioną, że zdawał się nie słyszeć, nie widzieć, nie oddychać. Widok tego człowieka, pochłoniętego myślami tak zupełnie, zdumiał Cartera może bardziej jeszcze niż wszystkie inne wydarzenia tej nocy. Gdyby dziwny jego gospodarz rozwiał mu się nagle w oczach, nie czułby się bardziej nieswojo i samotnie w tej kajucie, gdzie 152 153 wytrwały zegar wystukiwał bezużytecznie minuty ciszy, tak jak później miał mierzyć tym spokojnym rytmem bezcelową gwałtow- ność sztormu. III Poczekawszy chwilę Carter udał się na pokład. Niebo, morze, bryg nawet, wszystko znikło w ciemności, która stała się nieprze- nikniona, dotykalna i dusząca. Olbrzymia chmura zbliżyła się biegnąc po niebie, jakby szukała małego statku, a teraz wisiała nad nim nieruchomo. Na południe widać było sinawą, drżącą jasność, nikłą i posępną, niby zanikające wspomnienie przesło- niętego blasku gwiazd. Ku północy, jakby na dowód, że wszystko jest możliwe, niewiarygodnie czarna plama wystąpiła na potężnej czarności nieba, ciemniejsza jeszcze od tła - jądro zbliżającego się szkwału. Błyski na wodzie zagasły i niewidzialne morze leżało naokół nieme i ciche, jakby skonało nagle z przerażenia. Carter nie mógł nic dojrzeć. Czuł, że naokoło ruszają się ludzie; słyszał ich w ciemnościach szepczących po cichu, jak gdyby powierzali sobie sekrety ważne lub haniebne. Noc zatarła nawet słowa, a tajemnica jej pochłonęła wszystko, każdy dźwięk nawet- nie ogamiając tylko niewiadomego, które zdawało się krążyć wkoło człowieka, by wyciągnąć znienacka rękę w dotknięciu nagłym, poufałym i przerażającym. Nawet b#ztroski młody eks- -oficer klipra przewożącego opium nie mógł pozostać nieczuły na złowieszczość tej chwili. Co to za statek? Co to za ludzie? Co się stanie jutro? Z jachtem? Z nim samym? Uczuł nagle, bez żadnej innej przyczyny prócz tej ciemności, że to kiepska sprawa, diablo kiepska sprawa dla wszystkich. To nie wyrozumowane przekona- nie sprawiło, że zachwiał się przez sekundę na nogach i chwycił mocno za zasuwę zejściówki. Głos Shawa, który zabrzmiał na prawo tuż koło jego ucha, sprawił mu ulgę i rozjaśnił zmącone myśli. - Ach! to pan. Przyszedł pan tu nareszcie - rzekł z wolna pierwszy oficer. - Okazuje się teraz, że mamy pana holować. To jest najlepsze z tych wszystkich dziwacznych historii. Jakaś tam łódź zjawia się cichaczem Bóg wie skąd, no i okazuje się, że to dawno oczekiwany przyjaciel! Bo przecież pan jest jednym z tych przyjaciół, których kapitan miał spotkać gdzieś w tych okolicach. Prawda? No, no! Ja wiem więcej, niż się panu wydaje. Czy popłyniemy teraz do - no, niechże pan powie - do... no, jakże tam... przecież pan wie? - Tak. Wiem. A pan nie wie? - wycedził niewinnie Carter. Shaw stał przez chwilę bardzo cicho. - Gdzie mój kapitan? - zapytał wreszcie. - Zostawiłem go na dole - był w jaximś transie. Gdzie moja łódź? - Pańska łódka jest za rufą. A moim zdaniem jest pan równie nieuprzejmy jak i niegodzien zaufania, co już panu wykazałem. Jota w jotę. Carter ruszył chwiejnie ku poręczy rufowej i za pierwszym krokiem zderzył się z kimś, kto się usunął. Wydało mu się, że taka noc obniża w ogóle poziom człowieka. Pomyślał, że mógłby dostać po głowie od każdego kto by potiafił dźwignąć łom. Czuł się dziwnie podrażniony. Powiedział głośno, zwracając się do Shawa, gdyż przypuszczał, że jest gdzieś w pobliżu: - A moim zdaniem - i na pana, i na pańskiego kapitana przyjdzie prędki i marny koniec, zanim... - Myślałem, że pan już jest w swojej łodzi. Czy pan zmie- nił zamiar? - spytał Lingard swoim głębokim głosem tuż obok Cartera. Carter ruszył po omacku, trzymając się poręczy, póki jego ręka nie natrafiła na linę, która w tej zupełnej ciszy zdawała się sama wybiegać w ciemność. Zakrzyknął na łódź i usłyszał natychmiast szum wody ocierającej się o jej dziób, gdy przyciągano ją prędko pod wychył rufy. Potem Carter zamajaczył na poręczy bezkształt- ną plamą i w następnej chwili znikł, jakby zapadł się w przepaść. Lingard usłyszał go mówiącego: - Złap mnie za nogę, John. - Głuchy łoskot rozległ się w łodzi i jakiś głos burknął: "Już dobrze.' - Trzymajcie się z daleka od wychyłu rufy - rzekł Lingard w noc spokojnym, ostrzegawczym głosem. - Bryg może się cofnąć dobry kawał, jeśli szkwał nie uderzy z dobrej strony. - Dobrze, dobrze. Będę uważał - doszła z wody burkliwa odpowiedź. Lingard przeszedł na lewą burtę i przypatrywał się spokojnie zbliżającej się mglistej masie koloru sadzy. Po chwili rzekł krótko: - Panie Shaw, niech pan przebrasuje na lewy hals - i zamilkł z twarzą zwróconą ku morzu. 155 154 Dźwięk smutny i przerażający - jak westchnienie jakiejś tami grzywaczy jak dalekie głowy pływaków wśród pędzących fal olbrzymiej istoty wędrujące przez bezgwiezdny przestwór - prze- przyboju ; a cofająca się krawędź chmury, zupełnie prosta od wiał nad pionowymi, wyniosłymi masztami nieruchomego brygu. # zachodu aż po wschód, sunęła po kopule nieba niby olbrzymia, Rozległ się głośniej, potem umilkł nagle na chwilę, a wyprężone półkolista żelazna kurtyna opadająca gładko, jakby wprawiona olinowanie statku zawibrowało śpiewną nutą w odpowiedzi na w ruch przez jakiś potężny mechanizm. Ożywcza i przenikliwa ten groźny pomruk wichru. Długie i powolne zafalowanie wznio- świeżość płynęła wraz ze skrzeniem świateł przez wzmożoną sło poziom wód, jakby morze odetchnęło głęboko wśród niespo- wspaniałość niebios, wzniosłą, czystą i dziwnie zdumiewającą- kojnego oczekiwania. W następnej chwili olbrzymia zawierucha jak gdyby jakiś nowy świat został stworzony podczas krótkiego wyskoczyła z ciemności na morze rozniecając na nim siną jasność przelotu burzliwej chmury. Był to powrót do życia, powrót do piany i pierwsze uderzenie szkwału wpadło na bryg wśród kolące- przestrzeni, zdawało się, że ziemia wychodzi spod całunu, by go deszczu i śmigających bryzgów fal. Jakby unieruchomiony zająć swe miejsce w spotęgowanym, olbrzymim roziskrzeniu nagłością dzikiego napadu, statek stał przez sekundę wyprosto- wszechświata. wany, wstrząsając się potężnie od szczytu masztów aż do stępki, , Bryg o rejach lekko zbrasowanych na baksztag biegł swobod- zaś wysoko wśród nocy słychać było gwałtowny grzechot i łopota- nie pod marslami, kliwrem i bezanżaglem - roztrącając z pogardą nie niewidzialnych płótnisk. niesfomą ciżbę hałaśliwych i podnieconych fal. W miarę jak Nagle rozległ się szybki podwójny huk, jak strzały z armat, oba statek posuwał się szybko naprzód, rozwijał za sobą na tle niespo- marsle wzdęły się od razu i bryg przechylił się szybko na burtę. kojnej ciemności morza szeroką wstęgę kipiącej piany, usianej na Shaw został odrzucony głową do przodu na luk świetlny, a Lin- kształt błędnych ogników błyskami ciemnych kręgów wydoby- qard, który objął ramieniem poręcz po nawietrznej, czuł, że statek , wających się spod steru. Daleko za rufą, u końca liny - nie pod jego nogami porywa się i sunie gładko naprzód, a pokład staje drubszej od czarnej nitki - która nurzała niekiedy długą, wygiętą się mniej pochyły: szybkość brygu odchodzącego od wiatru linię w rozpryskującej się pianie, można było doshzec przedmiot zmniejszyła przemożny napór wiatru na powierzchnię napiętych podobny do zabawki, wydłużony i ciemny, pędzący za brygiem żagli. Tylko smukłość linu małego statku i doskonały kształt jego przez śnieżną białość jego śladu torowego. kadłuba ocaliły żagle, a może i maszty, umożliwiając zwinnemu Lingard poszedł na rufę i trzymając rękoma poręcz wypatrywał brygowi ruszenie naprzód z tak błyskawiczną szybkością. Lingard skwapliwie łódki Cartera. Uspokoił się od pierwszego rzutu oka odetchnął głęboko i krzyknął tryumfująco do Shawa, który wal- widząc, że gig jachtu sunie lekko u końca długiej liny, i odwrócił czył z wiatrem i deszczem u boku dowódcy: się, aby spojrzeć spokojnym wzrokiem przed dziób i ku stronie - Da sobie radę. Nie sprzątać żadnych żagli. podwietrznej. Było wtedy dokłaclnie wpół do pierwszej i Shaw, Shaw usiłował coś powiedzieć. Połknął mnóstwo letniej wody, zluzowany przez Wasuba, zszedł na dół. Przed odejściem rzekł do którą wiatr wpędzał mu do gardła. Bryg zdawał się żeglować skroś Lingarda: rozkołysanych fal, co przepływały sycząc między masztami i pę- - Pójdę sobie, panie kapitanie, jeżeli pan nie zamierza pod- dziły po pokładach ze wściekłym pędem i hałasem wodospadu. nieść więcej żagli. Z każdej rei i z każdej liny lały się poszarpane płachty wody - Jeszcze nie w tej chwili - odrzekł Lingard bardzo czymś śmigając ku stronie podwiehznej. Przemożny potop zdawał się zaprzątnięty, wobec czego Shaw oddalił się zmartwiony, że się trwać już wieki; w pewnej chwili stał się nie do zniesienia - mamuje okazja pozwalająca wyzyskać pomyślny wiatr. i nagle ustał. W parę minut ulewa przebiegła przez bryg całą swą Na głównym pokładzie ciemnoskórzy ludzie, których odzienie długością i można ją było teraz widzieć jako prostą, szarą ścianę, przylegało do drżących członków, jakby skąpali się w morzu, odchodzącą w noc pod dzikimi szeptami rozpraszających się skończyli zwijać brasy i klarować osprzęt. Kasab zamocowawszy chmur. Wiatr zelżał. Na północy, nisko w ciemnościach, trzy do kołka fały marsrei foka, wkroczył na śródokręcie kierując się gwiazdy ukazały się rzędem, zjawiając się i niknąc między grzbie- ku rzędowi ludzi, którzy stali bezczynnie oparci plecami o burtę 156 I 53 Dźwięk smutny i przerażający - jak westchnienie jakiejś olbrzymiej istoty wędrujące przez bezgwiezdny przestwór - prze- wiał nad pionowymi, wyniosłymi masztami nieruchomego brygu. Rozległ się głośniej, potem umilkł nagle na chwilę, a wyprężone olinowanie statku zawibrowało śpiewną nutą w odpowiedzi na ten groźny pomruk wichru. Długie i powolne zafalowanie wznio- sło poziom wód, jakby morze odetchnęło głęboko wśród niespo- kojnego oczekiwania. W następnej chwili olbrzymia zawierucha wyskoczyła z ciemności na morze rozniecając na nim siną jasność piany i pierwsze uderzenie szkwału wpadło na bryg wśród kolące- go deszczu i śmigających bryzgów fal. Jakby unieruchomiony nagłością dzikiego napadu, statek stał pr Lez sekundę wyprosto- wany, wstrząsając się potężnie od szczytu masztów aż do stępki, zaś wysoko wśród nocy słychać było gwałtowny grzechot i łopota- nie niewidzialnych płótnisk. Nagle rozległ się szybki podwójny huk, jak strzały z armat, oba marsle wzdęły się od razu i bryg przechylił się szybko na burtę. Shaw został odrzucony głową do przodu na luk świetlny, a Lin- gard, który objął ramieniem poręcz po nawietrznej, czuł, że statek pod jego nogami porywa się i sunie gładko naprzód, a pokład staje się mniej pochyły: szybkość brygu odchodzącego od wiatru zmniejszyła pr Lemożny napór wiatru na powierzchnię napiętych żagli. Tylko smukłość linii małego statku i doskonały kształt jego kadłuba ocaliły żagle, a może i maszty, umożliwiając zwinnemu brygowi ruszenie naprzód z tak błyskawiczną szybkością. Lingard odetchnął głęboko i krzyknął tryumfująco do Shawa, który wal- czył z wiatrem i deszczem u boku dowódcy: - Da sobie radę. Nie sprzątać żadnych żagli. Shaw usiłował coś powiedzieć. Połknął mnóstwo letniej wody, którą wiatr wpędzał mu do gardła. Bryg zdawał się żeglować skroś rozkołysanych fal, co przepływały sycząc między masztami i pę- dziły po pokładach ze wściekłym pędem i hałasem wodospadu. Z każdej rei i z każdej liny lały się poszarpane płachty wody śmigając ku stronie podwietr Lnej. Przemożny potop zdawał się trwać już wieki; w pewnej chwili stał się nie do zniesienia- i nagle ustał. W parę minut ulewa przebiegła przez bryg całą swą długością i można ją było teraz widzieć jako prostą, szarą ścianę, odchodzącą w noc pod dzikimi szeptami rozpraszających się chmur. Wiatr zelżał. Na północy, nisko w ciemnościach, trzy qwiazdy ukazały się rzędem, zjawiając się i niknąc między grzbie- tami grzywaczy jak dalekie głowy pływaków wśród pędzących fal przyboju; a cofająca się krawędź chmury, zupełnie prosta od zachodu aż po wschód, sunęła po kopule nieba niby olbrzymia, półkolista żelazna kurtyna opadająca gładko, jakby wprawiona w ruch przez jakiś potężny mechanizm. Ożywcza i przenikliwa świeżość płynęła wraz ze skrzeniem świateł przez wzmożoną wspaniałość niebios, wzniosłą, czystą i dziwnie zdumiewającą- jak gdyby jakiś nowy świat został stworzony podczas krótkiego przelotu burzliwej chmury. Był to powrót do życia, powrót do przestrzeni, zdawa#o się, że ziemia wychodzi spod całunu, by zająć swe miejsce w spotęgowanym, olbrzymim roziskrzeniu wszechświata. Bryg o rejach lekko zbrasowanych na baksztag biegł swobod- nie pod marslami, kliwrem i bezanżaglem - roztrącając z pogardą niesfomą ciżbę hałaśliwych i podnieconych fal. W miarę jak statek posuwał się szybko naprzód, rozwijał za sobą na tle niespo- kojnej ciemności morza szeroką wstęgę kipiącej piany, usianej na kształt błędnych ogników błyskami ciemnych kręgów wydoby- wających się spod steru. Daleko za rufą, u końca liny - nie qrubszej od czarnej nitki - która nurzała niekiedy długą, wygiętą linię w rozpryskującej się pianie, można było dostrzec przedmiot podobny do zabawki, wydłużony i ciemny, pędzący za brygiem przez śnieżną białość jego śladu torowego. Lingard poszedł na rufę i trzymając rękoma poręcz wypatrywał skwapliwie łódki Cartera. Uspokoił się od pierwszego r Zutu oka widząc, że gig jachtu sunie lekko u końca długiej liny, i odwrócił się, aby spojrzeć spokojnym wzrokiem prred dziób i ku stronie podwietrznej. Było wtedy dokładnie wpół do pierwszej i Shaw, zluzowany przez Wasuba, zszedł na dół. Przed odejściem rzekł do Lingarda: - Pójdę sobie, panie kapitanie, jeżeli pan nie zamier La pod- nieść więcej żagli. - Jeszcze nie w tej chwili - odrzekł Lingard bardzo czymś zaprzątnięty, wobec czego Shaw oddalił się zmartwiony, że się marnuje okazja pozwalająca wyzyskać pomyślny wiatr. Na głównym pokładzie ciemnoskórzy ludzie, których odzienie przylegało do drżących członków, jakby skąpali się w morzu, skończyli zwijać brasy i klarować osprzęt. Kasab zamocowawszy do kołka fały marsrei foka, wkroczył na śródokręcie kierując się ku rzędowi luclzi, którzy stali bezczynnie oparci plecami o burtę I Sfi 157 Dźwięk smutny i przerażający - jak westchnienie jakiejś olbrzymiej istoty wędrujące pr Lez bezgwiezdny przestwór - prze- wiał nad pionowymi, wyniosłymi masztami nieruchomego brygu. Rozległ się głośniej, potem umilkł nagle na chwilę, a wyprężone olinowanie statku zawibrowało śpiewną nutą w odpowiedzi na ten groźny pomruk wichru. Długie i powolne zafalowanie wznio- sło poziom wód, jakby morze odetchnęło głęboko wśród niespo- kojnego oczekiwania. W następnej chwili olbrzymia zawierucha wyskoczyła z ciemności na morze rozniecając na nim siną jasność piany i pierwsze uderzenie szkwału wpadło na bryg wśród kolące- go deszczu i śmigających bryzgów fal. Jakby unieruchomiony nagłością dzikiego napadu, statek stał przez sekundę wyprosto- wany, wstrząsając się potężnie od szczytu masztów aż do stępki, zaś wysoko wśród nocy słychać było gwałtowny grzechot i łopota- nie niewidzialnych płótnisk. Nagle rozległ się szybki podwójny huk, jak strzały z armat, oba marsle wzdęły się od razu i bryg przechylił się szybko na burtę. Shaw został odrzucony głową do przodu na luk świetlny, a Lin- gard, który objął ramieniem poręcz po nawietrznej, czuł, że statek pod jego nogami porywa się i sunie gładko naprzód, a pokład staje się mniej pochyły: szybkość brygu odchodzącego od wiatru zmniejszyła przemożny napór wiatru na powierzchnię napiętych żagli. Tylko smukłość linii małego statku i doskonały kształt jego kadłuba ocaliły żagle, a może i maszty, umożliwiając zwinnemu brygowi ruszenie naprzód z tak błyskawiczną szybkością. Lingard odetchnął głęboko i krzyknął tryumfująco do Shawa, który wal- czył z wiatrem i deszczem u boku dowódcy: - Da sobie radę. Nie sprzątać żadnych żagli. Shaw usiłował coś powiedzieć. Połknął mnóstwo letniej wody, którą wiatr wpędzał mu do gardła. Bryg zdawał się żeglować skroś rozkołysanych fal, co przepływały sycząc między masztami i pę- dziły po pokładach ze wściekłym pędem i hałasem wodospadu. Z każdej rei i z każdej liny lały się poszarpane płachty wody śmigając ku stronie podwietrznej. Przemożny potop zdawał się trwać już wieki; w pewnej chwili stal się nie do zniesienia- i nagle ustał. W parę minut ulewa przebiegła przez bryg całą swą długością i można ją było teraz widzieć jako prostą, szarą ścianę, odchodzącą w noc pod dzikimi szeptami rozpraszających się chmur. Wiatr zelżał. Na północy, nisko w ciemnościach, trzy gwiazdy ukazały się rzędem, zjawiając się i niknąc między grzbie- tami grzywaczy jak dalekie głowy pływaków wśród pędzących fal przyboju; a cofająca się krawędź chmury, zupełnie prosta od zachodu aż po wschód, sunęła po kopule nieba niby olbrzymia, półkolista żelazna kurtyna opadająca gładko, jakby wprawiona w ruch przez jakiś potężny mechanizm. Ożywcza i przenikliwa świeżość płynęła wraz ze skrzeniem świateł przez wzmożoną wspaniałość niebios, wzniosłą, czystą i dziwnie zdumiewającą- jak gdyby jakiś nowy świat został stworzony podczas krótkiego przelotu burzliwej chmury. Był to powrót do życia, powrót do przestr Leni, zdawa#o się, że ziemia wychodzi spod całunu, by zająć swe miejsce w spotęgowanym, olbrzymim roziskrzeniu wszechświata. Bryg o rejach lekko zbrasowanych na baksztag biegł swobod- nie pod marslami, kliwrem i bezanżaglem - roztrącając z pogardą niesforną ciżbę hałaśliwych i podnieconych fal. W miarę jak statek posuwał się szybko naprzód, rozwijał za sobą na tle niespo- kojnej ciemności morza szeroką wstęgę kipiącej piany, usianej na kształt błędnych ogników błyskami ciemnych kręgów wydoby- wających się spod steru. Daleko za rufą, u końca liny - nie grubszej od czarnej nitki - która nurzała niekiedy długą, wygiętą linię w rozpryskującej się pianie, można było dostrzec przedmiot podobny do zabawki, wydłużony i ciemny, pędzący za brygiem przez śnieżną białość jego śladu torowego. Lingard poszedł na rufę i trzymając rękoma poręcz wypatrywał skwapliwie łódki Cartera. Uspokoił się od pierwszego rzutu oka widząc, że gig jachtu sunie lekko u końca długiej liny, i odwrócił się, aby spojrzeć spokojnym wzrokiem przed dziób i ku stronie podwietiznej. Było wtedy dokładnie wpół do pierwszej i Shaw, zluzowany przez Wasuba, zszedł na dół. Przed odejściem rzekł do Lingarda : - Pójdę sobie, panie kapitanie, jeżeli pan nie zamierza pod- nieść więcej żagli. - Jeszcze nie w tej chwili - odrzekł Lingard bardzo czymś zaprzątnięty, wobec czego Shaw oddalił się zmartwiony, że się marnuje okazja pozwalająca wyzyskać pomyślny wiatr. Na głównym pokłarlzie ciemnoskórzy ludzie, których odzienie przylegało do drżących członków, jakby skąpali się w morzu, skończyli zwijać brasy i klarować osprzęt. Kasab zamocowawszy do kołka fały marsrei foka, wkroczył na śródokręcie kierując się ku rzędowi ludzi, którzy stali bezczynnie oparci plecami o burtę 156 157 szalupy. Przeszedł obok nich patrząc z bliska w tępe twarze Posunęli się; zajął miejsce u końca szeregu. - Deszcz był wielki, a wiatr potężny, o ludzie - rzekł tonem wyroczni - ale żaden wiats nie zaszkodzi temu okrętowi. Wiedzia- łem o tym pilnując żagla, który jest powier Lony mojej pieczy. Głuchy, bezbarwny pomruk rozległ się wśród Malajów. Znad uniesionej poręczy po nawietrznej ogromny grzywacz rzucił im w oczy garść ciężkich kropel kłujących jak grad. Podniosły się ciche jęki pełne oburzenia. Jeden z ludzi westchnął. Inny zaśmiał się spazmatycznie przez szczękające zęby. Zaden nie odszedł. Mały kasab obtarł sobie twarz i ciągnął dalej bezdźwięcznym głosem przy akompaniamencie syczącego szumu fal, które pędzi- ły miarowo ku rufie wzdhiż statku. - Czyście słyszeli, jak biały wotał na wiatr - głośniej od wiatru? Ja słyszałem, chociaż byłem blisko dziobu. A i przedtem, w ciągu wielu lat, które przesłużyłem u niego, słyszałem często, jak krzyczał czarodziejskie słowa oddalające niebezpieczeństwo. Ya wa!To jest prawda. Spytajcie Wasuba, który jest hadżim' tak jak ja. - Widywałem statki białych z połamanymi masztami, rozbite jak i nasze łodzie - zauważył smutnie wysmukły, chuderlawy Malaj, który trząsł się obok kasaba, zwieszając głowę i usiłując objąć swoje#łopatki. - To prawda - przyznał kasab. - Oni wszyscy są dziećmi szatana, ale na niektórych spływa więcej łask. Dobrze jest shichać takich ludzi na morzu albo w bitwie. Widziałem tego, który tu jest panem, jak walczył z dzikimi ludźmi, co jedzą swych niepr Lyjaaół - daleko na wschodzie - i u jego boku zadawałem ciosy bez trwogi; bo czary, które z pewnością posiada, osłaniają także służących mu ludzi. Jestem prawowiemym i IJkamienowany nie może dotknąć mojego czoła. Jednak nagroda za zwycięstwo przychodzi i z rąk przeklętych. Przez sześć lat żeglowałem z tym białym; z początku zajmowałem się sterowaniem, bo jestem człowiekiem morza, urodziłem się na łodzi i biegły jestem w tej robocie. A teraz, ponieważ znam tak dobr Le życzenia białego, czuwam nad wszystkim na tym statku. Kilka głosów wyszeptało: "Prawda. Prawda." Stali apatycznie i cierpliwie w pędzie wiatru, smagani co chwila bryzgami fal. Pod # H a d ż i - muzutmanin, który odbyl pielqnymkę do Mekki lekkie kołysanie statku wszyscy razem utrzymywali sztywno równowagę, oparci o wielką łódź. Poświst wiah-u między pochylo- ńymi masztami owijał ich ciemne i milczące postacie swym nieustannym echem. Bryg został ustawiony dziobem tak, aby przejść blisko po stsonie nawietrznej obok małych wysepek tworzących grupę Karimaty. Dotychczas były ukryte w ciemnościach, ale teraz obaj marynarze na óku donieśli w jednym długim okrzyku, że pr Led dziobem jest ląd. L.ingard, stojący po stronie podwietrznej koło steru, śledził pierwszą z dostrzeżonych wysepek. Gdy znalazła się blisko trawersu statku, wydał rozkazy i Wasub pobiegł na pokład. Ster został położony na burtę nawietrzną, reje grotmasztu powoli obróciły się na trawers, a mokre płótno grotmarsla przylgnęło nagle do masztu po jednym jedynym, ciężkim plaśnięciu. Znikła olśniewająca wstęga znacząca ślad statku. Bryg stracił pęd i za- czął się nurzać dziobem w szybko następujących po sobie falach. A przy każdym powolnym zanur Leniu się statku śpiew wiatru wzmagał się między rozkołysanymi masztami przybierając ton dziki i żałosny. Właśnie w chwili gdy na brygu wychylono łódź przygotowaną do spuszczenia na morze, gig jachtu ciągruony przez linę ukazał się miotając i pluszcząc po stronie podwietrznej z baksztagu. Carter stał w rufie przeginając się zręcznie w miarę chaotycznych ruchów swej łupiny. Dwa razy okrzyknął bryg, aby się dowie- dzieć, co się dzieje, gdyż nie był w stanie dojrzeć z dohi i w ciem- ności, co robi na rufie ta bezładna grupka ludzi. Nie dostał odpowiedzi, choć rozróżnił męską sylwetkę stojącą samotnie na rufie i obsenvującą go najwidoczniej. Chciał zawołać po raz trzeci, gdy usłyszał skrzyp bloków, po czym rozległ się głośny plusk, wrzawa głosów, zmieszane głuche hałasy - i ciemna masa odłączając się od burty żaglowca przemknęła obok niego na grzebieniu pędzącej fali. Przez mniej niż sekundę widział na roziskrzonym nocnym niebie zarys łodzi, głowy ludzkie, pióra wioseł sterczące ku górze w chwili, gdy wyjmowano je śpiesznie. Potem wszystko to zapadło mu się przed o#z.ami, ukazało się raz jeszcze w oddali zaledwie widzialne, wreszae znikło na dobre. - Coś takiego, spuścili łódź! - wykrzyknął Carter opadając na ławkę. Przypomniał sobie, że widział zaledwie przed paru godzi- nami trzy łodzie krajowców kryjące się właśnie wśród tych wysp. Mignęła mu myśl, aby odrzucić linę, puścić się w poqoń za szalupą 158 i przekonać się... O czym się pr Lekonać? Zaniechał tej myśli od razu. Cóż mógł zrobić? Przeświadczenie, że jacht i wszyscy ludzie na nim są w jakimś nieokreślonym, lecz bardzo realnym niebezpieczeństwie, owład- nęło nim silnie na nowo, a pewność, że dowódca brygu idzie jachtowi na pomoc, nie łagodziła bynajmniej obaw Cartera. Ten fakt skomplikował tylko jego niepokój dodając doń poczucie jakiejś tajemnicy. Ów biały, przemawiający, jakby całe to morze do niego należa- ło albo jakby spokój jego domowego zacisza był naruszony przez ludzi, którzy pozwolili sobie ugrzęznąć na wybrzeżu, gdzie on i jego przyjaciele mieli jakieś dziwne interesy - ów biały nie wydawał się Carterowi pożądanym sprzymierzeńcem. Że łódź została spuszczona dla porozumienia się ze statkami krajowców, które Carter widział i z którymi uniknął spotkania, nie miał co do tego wątpliwości. Myśl ta błysnęła mu od razu. To wyglądało mu podejrzanie. Właściwie jedyną r Leczą, jaka mu pozostawała do zrobienia, było: dać się holować, wrócić do jachtu i ostrzec ich... Ostrzec ich przed kim? Ten człowiek rozmawiał z Carterem najzupełniej otwarae. Ostrzec ich przed czym? Przyszło mu na myśl, że nie miał najmniejszego pojęcia o tym, co miało nastąpić, a nawet co nastąpić mogło. Sam dziwny wybawca oznajmił o niebezpieczeństwie. Oczywiście o niebezpieczeństwie grożą- cym ze strony krajowców. A jednak porozumiewał się z tymi krajowcami. To było widoczne. Ta szalupa ódpływająca w noc... Carter zaklął siarczyście w duchu. Jego niepokój przemienił się w dotkliwy ból fizyczny, gdy tak siedział niewygodnie i bez ruchu, przemoknięty do nitki, trzymając jedną ręką rumpel, podrzucany przez łódź rozhuśtaną z dziobu na rufę. A wznoszący się wysoko przed jego oczami czarny kadłub brygu także się wznosił i opadał, zagłębiając rufę w morzu raz po raz z potężnym, rozpienionym pluskiem. Żaden odgłos ze statku nie dochodził ucha Cartera. Bryg byłby mógł się wydawać opuszczonym statkiem, gdyby nie zarys męskiej głowy i postaci widzialny wciąż nad poręezą w po- stawie pełnej czujności. Carter kazał bosakowemu podciągnąć gig bliżej i zawołał: - Hej tam, na brygu! Czy coś jest nie w porządku? - Czekał nasłuchując. Cień człowieka ciągle mu się przyglądał. Po pew- nym czasie krótkie: "Nie## nadeszło w odpowiedzi. - Czy długo będziecie leżeli w dryfie? - krzyknął Carter. - Nie wiem. Niedługo. Oddalcie się od statku. Oddalcie się. Uszkodzę gig, jeśli się nie oddalicie. - Popuszczaj linę, John! - rzekł Carter zrezyqnowanym tonem do starszego marynarza na dziobie łodzi. - Popuszczaj, oddalmy się na całą długość liny. Zdaje mi się, że ci na statku nie bardzo są rozmowni. Podczas gdy to mówił lina wybiegła na całą długość i miarowe rozkołysanie przebiegających fal odsunęło łódkę od brygu. Carter odwrócił się z lekka na ławce, aby spojrzeć na ląd. Wznosił się ściśle po stronie podwietrznej niby wyniosły i nieregulamy sto- żek, oddalony tylko o milę albo półtorej. Szum fal przyboju, rozbijających się o jeqo podnóże, słychać było na tle wiatru w miarowo powtarzającym się huku. Zmęczenie po wielu dniach spędzonych w łodzi zapanowało nad niepokojem Cartera, który stracił stopniowo poczucie mijająceqo czasu, nie zatracając jed- nak całkowicie świadomości. W przerwach teqo odrętwienia raczej niż snu zdawał sobie sprawę, że przerywany hałas przyboju wzmógł się do nieustanne- go, potężnego huku, przechodzącego od czasu do czasu w głośny ryk; że wysoka wysepka wydawała się teraz większa i że widać było białą frędzlę piany u jej stóp. Mimo to jednak nie zauważył żadnego ruchu na pokładzie bryqu. Spostrzegł, że wiatr łagodnie- je, a morze się uspokaja, po czym zdrzemnął się znów na minutę. Gdy porcvał się nagle ze snu, zobaczył ze zdziwieniem, że nowa gwiazda wzniosła się cicho zza lądu, zajęła swe miejsce we wspaniałej konstelacji - i nagle zagasła. Po niej ukazały się jeszcze dwie, uleciały razem w górę i osiągnąwszy prawie tę samą wysokość, skonały jedna obok drugiej. - Rakiety czy co, proszę pana - powiedział jeden z ludzi stłumionym głosem. - Aha, rakiety - burknął Carter. - Ciekawym, co też teraz się stanie? - mruknął do siebie złowieszczo. Otrzymał odpowiedź w dzikim, syczącym furkocie smukłego, oqnistego promienia, który strzelił qwałtownie w górę z ciemnego kadłuba brygu i rozsypał się od razu w ciemnoczerwony deszcz spadających iskier. Tylko jedna z nich, biała i błyszcząca, zawisła samotnie wysoko w górze, świecąc jaskrawo przez sekundę, po czym wybuchnęła z lekkim hukiem. Prawie w tej samej chwili Carter dojrzał, że dziób statku odpada od wiatru, rozróżnił reje 160 161 obracające się, aby napełnić wiatrem qrotmarsel, i usłyszał wyraź- nie qłuche uderzenie pierwszej fali, odrzuconej przez sunący dziób statku. W następnej chwili lina holownicza wyprężyła się i łódź, szarpnięta nagle, ruszyła śpiesznie za bryqiem. Pochylony naprzód, czujny i uważny, Carter sterował. Jego ludzie siedzieli na ławkach jeden obok drugiego; drzemali ze skulonymi ramionami i zgiętym grzbietem trwając cierpliwie w niewygodnych pozycjach. Uwaga - której wymagało sterowa- nie łodzią wśród szlaku kipiącej i wzburzonej wody, ciągnącej się za brygiem przy jego szybkim ruchu - przeszkadzała Carterowi w rozmyślaniach o niepewnej przyszłości i o niezwykłym poło- żeniu. Teraz pragnął tylko usilnie znów zobaczyć jacht i z uczuciem bardzo głębokiego zadowolenia ujrzał, że na brygu stawia się wszystkie zwykłe żagle. Przez pozostałe godziny nocy siedział dzierżąc rumpel z oczami utkwionymi w niewyraźną i wysoką piramidę płótnisk, która sunęła spokojnie przed łodzią kołysząc się leciutko z boku ria bok. Było już południe, zanim Lingard przeprowadził swój bryg przez głębokie przesmyki między zewnętrznymi rafami koralowymi i okrążył na odległość pistoletowego strzału niską ławicę z piasku, znaczącą koniec długiego szeregu kamienistych raf, które - zala- ne przez mor Le - ukazywały tylko gdzieniegdzie czarne grzbiety spośród syczącej, brunatnej piany żółtego morza. Kiedy bryg odpłynął od piaszczystej ławicy, ściśle po stronie nawietrznej ukazał się za labiryntem spienionej wody, piaszczystych rew i grupek skał czarny kadłub jachtu, pochylony, wysoki i nierucho- my nad wielką przestrzenią błyszczących płycizn. Jego długie, nagie maszty chyliły się z lekka, jak gdyby żeglował z pomyślnym wiatrem. Dla ludzi palrzących nari z brygu jacht miał w swym wyglądzie coś smutnego i przykrego, gdy tak stał zupełnie nieru- chomo w pozie kojarzącej się w pojęau marynarza z szybkim nichem. - Otóż i jacht! - powiedział Shaw, który nadszedł w niepokala- nie białym ubraniu, wracając właśnie z dziobu, gdzie był zajęty przy kotwicach. - Oho, siedzi tam mocno, prawda? Wygląda to stąd na błotnistą mieliznę. - Tak. To błotnista mielizna - rzekł z wolna Lingard podnosząc lunetę do oczu. - Niech pan sprzątnie grotżagiel - mówił przypa- trując się spokojnie jachtowi. - Będziemy musieli lawirować tutaj krótkimi halsami. Spuścił lunetę i odszedł od poręczy. W ciągu następnej godziny manewrował małym statkiem w pogmatwanym i wąskim prze- smyku z pewnością i swobodą, jakby każdy kamień, każde ziam- ko piasku na zdradliwym dnie były dla niego dokładnie widzial- ne. Kierował brygiem przy porywistym i zmiennym wiehze tak spokojnie i tak śmiało, że szczera trwoga zapierała oddech Shawo- wi stojącemu na dziobie. Gdy bryg posuwał się ku wewnętrznej mieliźnie, nie robiono zwrotu, póki szybkie, głośne okrzyki son- dujących marynarzy nie oznajmiły, że nie więcej niż trzy stopy wody jest pod stępką, a gdy płynął ku stromemu, wewnętrznemu progowi długiej rafy, gdzie ołowianka przydać się nie mogła, kładziono ster na burtę, dopiero gdy dziób dotykał już nikłej linii nadbrzeżnej piany. Miłość Lingarda do brygu była miłością męż- czyzny, i to tak wielką, że mógł ją nasycić jedynie wówczas, gdy wymusił na swoim statku rozwinięcie wszystkich jego zalet i całej jego siły; gdy bryg odpowiadał na wymagającą miłość swego władcy oddaniem wystawionym na próbę do ostatnich qranic wytrzymałości. Każdy trzepot żagli spływający z góry po wyprężo- nych brzegach płótna zapadał w serce Lingarda budząc w nim uczucie żywej rozkoszy, a łagodny szmer wody wzdłuż burt, nieustanny i cichy, który świadczył, że we wszystkich swych zwrotach niezrównany statek nie przestał ani na chwilę posuwać się naprzód, był dla Lingarda droższy i bardziej porywający niż miękki szept czułyćh słów dla innego mężczyzny. W takich chwilach właśnie żył całą pełnią, porwany potężnym uczuciem, które sprawiało, że pragnął przycisnąć do piersi swój mały statek. Był to dla Lingarda idealny świat, pełen ufnej radości. Ludzie na pokładzie jachtu śledzący skwapliwie pierwszy żagiel dostszeżony od czasu, gdy się znajdowali na tej opustosza- łej części pobrzeża, przekonali się wkrótce z pewnym roz#zarowa- niem, że to mały bryg handlowy lawirujący pod wiatr wzdłuż wewnętrznego krańca skał - prawdopodobnie z zamiarem poro- zumienia się z jachtem i ofiarowania mu pomocy. Wśród maryna- rzy przeważało zdanie, że nie można się spodziewać skutecznej 162 163 pomocy od tego rodzaju statku. Tylko kapitan jachtu odezwał się do bosmana (który miał tę wyższość, że był jego bratem ciote- cznym) : - Ten człowiek zna dobrze okolicę; widać to ze sposobu, w jaki prowadzi swój bryg. Nie zawadzi nam mieć tu kogoś do pomocy. Nie mam pojęcia, mój George, kiedy wyleziemy z tego błota. Bcyg posunął się ostro do wiatru bardzo długim halsem i to mu umożliwiło dotarcie do pohidniowej granicy jaśniejszej wody pokrywającej mieliznę, na której osiadł jacht, Na samym krańcu błotnistej rewy bryg po raz ostatni wykonał zwrot przez sztag. Z chwilą gdy odpadł od wiatru na przeciwnym halsie, sprzątnięto zręcznie większość żagli i statek pod marslami, dolnymi sztaksla- mi i kliwrem rozpoczął ostatnią część drogi bejdewindem, który go miał doprowadzić do miejsca zakotwiczenia. Było mniej niż ćwierć mili płytkiej wody między brygiem a jachtem, ale podczas gdy jacht osiadł na mieliźnie z dziobem zwróconym ku wschodo- wi, bryg posuwał się z wolna w kierunku wschodnio-północno- -wschodnim i wskutek tego przepłynął niejako wzdłuż całej dłu- gości jachtu. Lingard widział każdego z ludzi stojących na pokła- dzie szkunera i śledzących zbliżający się statek w milczeniu równie wielkim i nienaruszonym jak to, które panowało na pokła- dzie jego własnego statku. Mały człowieczek o czerwonej twarzy okolonej białym zaros- tem, stojący na śródokręciu, powiał nad burtą czapką ze złotym galonem. Lingard podniósł ramię w odpowiedzi. Dalej ku rufie, pod białym płóciennym tentem, zobaczył dwóch mężczyzn i ko- bietę. Jeden z mężczyzn był w granatowym ubraniu, a kobieta w granatowej sukni. Drugi mężczyzna, który wydawał się bardzo wysoki i stał obejmując ramieniem jeden ze stojaków tentu, miał na sobie białe ubranie. Lingard widział ich wyraźnie; patrzyli na bryq przez lometki, zwracali twarze ku sobie poruszając wargami i wyglądali na zdziwionych. Wielki pies zaszczekał tr Ly razy qłośno i żałośnie po czym znikł z widoku. Nagły ruch i widoczne podniecenie zapanowały na jachcie wśród marynarzy, gdy spos- trzegli, że łódź holowana przez obcy statek jest ich własnym, drugim giqiem. Wyciągano ręce i pokazywano gig palcami. Ktoś wykrzyknął dłuqie zdanie, z którego ani słowa nie można było zrozumieć; wreszcie bryq, dosięgnąwszy zachodniego krańca ławicy, zaczął oddalać się na ukos, powiększając przestrzeń między sobą a jach- tem, lecz ukazując stopniowo swą rutę Lingacd zauważył, że ludzie na rufie jachtu ruszyli z miejsc i podeszli do tylnej poręczy aby go mieć dłużej na widoku. Gdy bryg znalazł się mniej więcej o milę od rewy, prawie na jednej linu z rufą jachtu, marsle brygu zatrzepotały i reje zniżyły się z wolna. Przednie i tylne płótna opadły i przez chwilę statek płynął spokojnie ze zwiniętymi skrzydłami po przejrzystej tafli wody, w ciszy promiennego nieba. Potem kotwica poszła na dno z dudniącym hałasem podobnym do odległego grzmotu. Po chwili dziób statku zwrócił się ku ostatnim powiewom północnej bryzy, a bandera na gaflu drqnęła, rozwinęła się powoli, opadła, rozpo- starła się znów i wreszcie zwisła spokojnie w prostych fałdach, jakby obciążona ołowiem. - Martwa cisza, panie kapitanie - rzekł Shaw do Lingacda.- Znowu martwa cisza. Dostaliśmy się w samą porę do tego dziwne- go miejsca, panie kapitanie. Stali przez chwilę obok siebie, patrząc wkoło na brzeq i morze. Bryg zatrzymał się w samym środku szerokiego pasa przejrzystej wody. Ku północy skaliste rafy rysowały się białymi i czamymi liniami nad lekką marLwą falą, która szła stamtąd. Mała wysepka sterczała ze skotłowanej wody jak czworokątna wieża jakiegoś zatopionego budynku - mniej więcej o dwie mile od brygu. Ku wschodowi wybczeże się obniżało: rosły na nim zielone lasy obramowane frędzlą ciemnych mangrowii. W ich mrocznej, ponu- rej zieleni widać było wyraźnie zarysowany przesmyk, jak gdyby ktoś wyciął ostrym nożem mały kawałek lasu. Woda w tym przesmyku jaśniała niby płyta polerowanego srebra. Lingard pokazał ją Shawowi. - To przejście do miejsca, dokąd płyniemy - rzekł. Shaw wytizeszczył na niego oczy. - Myślałem, że pan przyżeglował tu z powodu tego jachtu- wyjąkał zdumiony. - Hm! Jacht! - rzekł zamyślony Linqard utkwiwszy wzrok w wyłomie brzegu. - Jacht - tupnął nagle w pokład. - Dałbym wszystko, co mam, i dorzuciłbym jeszcze kilka dni życia w dodat- ku, gdybym mógł się go pozbyć stąd przed wieczorem. Uspokoił się i stał zapatrzony w ląd. Nieco dalej w głębi, zza ściany lasu niewidzialny ogień buchał spokojnie czarnymi, cięż- kimi kłębami gęstego dymu, który wznosił się wysoko jak po- kręcony i drżący słup na tle jasnego błękitu. 164 165 - Musimy przerwać tę zabawę - rzekł raptem Lingard. - Dobrze, panie kapitanie. Ale jaką zabawę? - zapytał Shaw rozglądając się ze zdumieniem. - Ten dym - rzekł niecierpliwie Lingard - to jest sygnał. - Oczywiście, panie kapitanie - tylko nie rozumiem, jakbyśmy to mogli zrobić. To zdaje się daleko w głębi lądu. A co to za sygnał, panie kapitanig? - Nie dla nas przeznaczony - rzekł Lingard z nagłą gwałtow- nością. - No! panie Shaw, każ pan założyć pusty nabój do tej armatki na baku. Powiedz pan, żeby upchali mocno przybitkę i wysmarowali wylot tłuszczem. Chcemy narobić porządnego hałasu. Jeśli stary J#rgenson nas usłyszy, to ogień zgaśnie, nim pan zdąży dwa razy się obrócić... Zaraz, panie Carter. W chwili gdy bryg się zatrzymał, gig dobił do burty i Carter czekał, aby zabrać Lingarda ńa pokład jachtu. Skierowali się teraz obaj ku trapowi. Shaw szedł za swym zwierzchnikiem i stanął obok niego chcąc wysłuchać ostatnich rozkazów. - Proszę spuścić wszystkie łodzie na wodę, panie Shaw- mówił Lingard z nogą na poręczy, gotów do opuszczenia swego statku - i umieścić w dziobie szalupy zawieszenie czterofuntów- ki. Odmocuje pan działka, ale ich pan nie wysunie jeszcze. Marsle niech będą zluzowane, a kliwer gotów do postawienia; możliwe że będę potrzebował żagli w pośpiechu. A teraz jestem gotów, panie Carter. - Odbić, chłopcy - rzekł Carter, z chwilą gdy znaleźli się w łódce - odbić, zbierzcie siły na ten ostatni kawałek drogi ; czeka was dhigi wypoczynek. Marynarze u wioseł przechylili się w tył, pomrukując. Rysy ich były wyciągnięte, a twarze szare i porysowane pręgami zaschłej soli: Mieli udręczony wyraz ludzi, których wytrzymałość została poddana ciężkiej próbie. Carter siedział otępiały z opadającymi pow iekami, sterując ku trapowi jachtu. Lingard spytał, gdy mijali dziób brygu : - Przypuszczam, że macie dość wody przy burcie statku? - Tak. Osiem do dwunastu stóp - odrzekł Carter ochrypłym głosem. - No, panie kapitanie, gdzież ci pańscy łotrzykowie? Przecież to morze jest puste jak kościół w dzień powszedni. Przerwał mu głuchy odgłos strzału osiemnastofuntowej armat- ki, który rozległ się prawie nad jego głową. Okrągły kłąb białego dymu rozpływał się leniwie, czepiając się zwiewnymi skrawkami fokrei. Lingard, odwróciwszy się bokiem na tylnej ławce, obser- wował dym na wybrzeżu. Carter milczał wpatrując się w jacht, do którego się zbliżali. Lingard śledził dym z takim natężeniem, że zapomniał prawie, gdzie się znajduje, dopiero głos Cartera wyma- wiający słowo "basta" przywołał go do przytomności. Znaleźli się w cieniu padającym od jachtu i dobijali już do trapu. Kapitan brygu spojrzał w górę na twarz mężczyzny z długi- mi bokobrodami i wygolonym podbródkiem, patrzącego nań przez monokl znad burty. Gdy Lingard stawiał nogę na najniż- szym szczeblu, widział, że dym nadbrzeżny wciąż wybucha, gęsty i nieprzerwany; ale właśnie w chwili gdy patrzył, podstawa czarnej kolumny wzniosła się ponad zygzakowatą linię wierz- chołków drzew. Cały słup oderwał się od ziemi, skotłował się w nieregulamy kłąb i popłynął w stronę morza, wędrując z wolna po błękitnym niebie jak chmura groźna i samotna. 16E CZĘŚĆ DRUGA WYBRZEŻE OSTOI Wybrzeże, przy którym mały bryg stał prosto na kotwicy i zdawał się strzec wysokiego kadłuba jaehtu, nie ma żadnych cech wybit- nych. To ląd bez wyraźnego kształtu. Ciągnie się bez przylądków i unvistych brzegów, długi i niski - nieokreślony; a gdy ciężkie porywy północno-wschodniego monsunu pędzą gęsty deszcz ukośnie na morze, pod szarym niebem majaczy czamy brzeg o zatartych konturach, jak wyciągnięty w linię prostą skraj rozpły- wającego się lądu. Podczas długiego okresu bezchmumych dni widać go tylko jako wąski pas ziemi; wygląda to na rozległej płaszczyźnie wód, jakby ląd został zmiażdżony pczez ciężar nieba, którego olbrzymia kopuła spoczywa na nim zakreślając linię równie piękną i czystą jak linia morskiego horyzontu. Mimo bliskiego sąsiedztwa z ośrodkami władzy europejskiej brzeg ten od wieków był znany zbrojnym wędrowcom tych mócz jako Wybrzeże Ostoi. Nie jest oznaczony specjalną nazwą na mapach i podręczniki geografu nie wspominają o rum wcale, ale rozbitkowie życiowi - ofiary różnych porażek - znajdują zawsze drogę do jego zatok. Dostęp do nich niezmiemie jest trudny dla obcych. Gdy się patrzy na ten brzeg od slrony morza, niezliczone wysepki otaczające to, co ze względu na obszar można nazwać głównym lądem, stapiają się z tłem, na którym nie ma żadnego punktu orientacyjnego, pozwalającego wytknąć drogę przez po- wikłane przesmyki. Można powiedzieć, że w pasie szerokości dwudziestu mil koło tego niskiego wybrzeża znacznie jest więcej raf koralowych, błota, piasku i kamieni niż morskiej wody. Wśród zewnętrznych mielizn tego pasa utknął jacht i tam rozegrały się właśnie wypływające stąd wypadki. Niewyraźne światło krótkiego świtu ukazało na zachodzie otwarte morze, uśpione gładkie i szare pod pobladłym niebem. Prosty brzeg rzucał pas głębokiego mroku wzdłuż mielizn, które wśród spokoju konającej nocy nie znaczyły się najlżejszą zmarsz- czką. W nikłym świetle bczasku niskie kępy krzaków na piasz- czystych ławicach robiły wrażenie olbrzymich. Dwie postacie bezszelestne jak dwa cienie, posuwały się z wolna wybrzeżem skalistej wysepki i stanęły obok siebie na samym skraju wody. Za nimi dymił się spokojnie niewielki stos czamych węgli między matami, z których się podniosły. Postacie stały prosto i bez ruchu, tylko głowy ich obracały się z lekka z prawej strony ku lewej i z powrotem, w miarę jak ich wzrok przebiegał szarą pustkę morza, gdzie - oddalony mniej więcej o dwie mile - widniał kadłub jachtu, czamy i bezkształtny na tle bladego nieba. Obie postacie patrzyły w dal nie zamieniając z sobą nawet szeptu. Wyższa z nich oparła o ziemię kolbę strzelby z dhigą lufą trzymając ją na odległość ramienia. Włosy drugiej postaci spadały do pasa; a liście lian spływających w pobliżu ze szczytu stromej skały były równie nieruchome, jak głaz pod nimi. Nikłe światło odsłaniające gdzieniegdzie połysk białych, piaszczystych ławic i niewyraźne kopce wysepek rozrzuconych wśród nuoków drze- wa, głęboka cisza, zupełny spokój wokoło - wszystko uwydatniało osamotnienie dwóch ludzkich istot, które pobudzone nadzieją śpędzającą sen z powiek wstały o świcie, by spojrzeć w dal na zasłonięte oblicze morza. - Nic! - czekł mężczyzna z westchnieniem, jakby budząc się z długiej zadumy. Miał na sobie kurtkę z prostego niebieskiego płótna - w rodzaju tych, jakie noszą biedni rybacy - otwartą na muskularnej piersi o barwie i qładkości brązu. Z fałd wytartego saronga, obwiniętego ciasno koło bioder, wystawał po lewej stronie nóż z rękojeścią z kości słoniowej, zdobną pięciu złotymi obrączkami - broń, której by się nie powstydził udzielny władca. Srebro połyskiwało naoko- ło kurka strzelby i na kolbie z twacdego drewna. Głowę Bugisa' obwijała czerwono-złota chusta z kosztownej materii, tkanej zwy- kle przez szlachetnie urodzone Bugiski z otoczenia wodzów, lecz złote nitki były przyćmione, a jedwab przetarty na zgięciach. Mężczyzna przechylił qłowę w tył, spuszczone powieki zwężały , Buqisi - narcrd zamieszicaw na #elebesie R - Conracl t VI 169 połysk jego oczu. Miał twarz bez zarostu, krótki nos o ruchomych nozdrzach; beztroski i pogodny jego uśmiech wyglądał jak wyryty na zawsze delikatnym narzędziem w lekkich zagłębieniach u ką- tów dość wydatnych warg. Jego prosta postać odznaczała się niedbałym wykwintem, lecz w b2ztroskiej twarzy i swobodnych ruchach było coś czujnego i powściągliwego. Objął morze ostatnim, badawczym spojrzeniem i odwróciwszy się ku wschodzącemu słońcu, szedł boso po elastycznym piasku. Za nim wlokła się kolba żłobiąc głęboką bruzdę. Węgle przestały dymić. Przez chwilę patrzył na nie w zamyśleniu, po czym zawołał przez ramię do dziewczyny, która została w tyle, obserwując wciaż morze : - Imada, ogień wygasł. Na dźwięk głosu dziewczyna zwróciła się w stronę mat. Jej czarne włosy zwisały jak płaszcz. Miała na sobie narodowy sarong malajski w szarą i czerwoną kratę - podobny do spódniczek szkockich górali - noszony zarówno przez męż#zyzn, jak przez kobiety, lecz w jej stroju brakowało pasa, szarf, luźnej chusty i nakrycia głowy, które zwykle uzupełniają ubiór Malajki. Czarna, jedwabna kurtka, jak u mężczyzn z wysokich rodów, zapięta była na piersi i obciskała smukłą kibić. Brzeg stojącego kołnierza, sztywny od złotego haftu, ocierał się o policzek. Na jej rękach i nogach nie było bransolet i - choć ubrana właściwie po męsku- nie miała przy sobie żadnej broni. Ręce zwisały w bardzo obci- słych rękawach, rozciętych trochę nad dłonią, ozdobionych złotą plecionką i rzędem małych, złotych guziczków. Zbliżała się drob- nym krokiem brązowa i czujna, z oczami pełnymi życia w nieru- chomej twarzyczce, z hikiem ust stanowczo zaciśniętych, a cała jej postać pełna surowego wdzięku tchnęła żarliwą powagą młodoś- ci, która wstępuje w życie pr Lejęta wiarą i nadzieją. Tego samego dnia Lingard dotarł do wybrzeża, lecz - jak wiadomo - bryg, powstrzymywany przez ciszę, zjawił się w pobli- żu mielizn dopiero późnym rankiem. Mężczyzna i kobieta stracili nadzieję, że ujrzą oczekiwany żagiel w pierwszych promieniach wschodzącego słońca, i spoczęli na posłaniu z mat, nie próbując rozniecić ognia na nowo. U ich stóp leżało zwykłe czółno, wycią- gnięte z wody i przymocowane dla większej pewności powrozem z traw do drzewca długiej włóczni wbitej mocno w biały brzeg. Zaczynający się przypływ pluskał monotonnie o rufę. Dziewczyna zwijała czame włosy spinając je cienkimi drew- nianymi szpilkami. Mężczyzna wyciągnął się na matach zostawi- wszy obok siebie miejsce dla strzelby - jak dla przyjaciela- i wsparty na łokciu spoglądał ku jachtowi oczami zasnutymi zadumą, niby przejrzystą zasłoną nie ukrywającą ponurych myśli, od których spojrzenie jego stopniowo się pogłębiało i chmurzyło. - Widzieliśmy już trzy razy wschód słońca na tej wysepce, a nasz przyjaciel nie przybył od strony morza - rzekł mężczyzna nie zmieniając pozy, zwrócony plecami ku dziewczynie, która siedziała po druqiej stronie wystygłego ogniska. - Tak, a miesiąca ubywa - odrzekła cichym głosem. - Miesiąca wciąż ubywa. A jednak obiecał przybyć, kiedy noce są jasne i woda kryje ławice piasku aż po krzaki. - Podróżnik zna czas swego odjazdu, ale nie wie nigdy, kiedy wróci - zauważył spokojnie mężczyzna. Dziewczyna westchnęła. - Noce oczekiwania są długie - wyszeptała. - I czasem czuwa się na próżno - rzekł mężczyzna z tym samym spokojem. - Może on nigdy nie wróci. - Dlaczego? - wykrzyknęła dziewczyna. - Droga jest długa i serce może wystygnąć - brzmiała spokojna odpowiedź. - Jeżeli nie wraca, to dlatego, że zapomniał. - O Hasimie, jeśli nie wraca, to chyba umarł! - krzyknęła dziewczyna z oburzeniem. Mężczyzna, patrząc nieruchomo ku morzu, uśmiechnął się na jej słowa pełne zapału. Byli rodzeństwem i choć podobieństwo między nimi występo- wało bardzo wyraźnie, ginęło ;ednak w bardziej zasadniczych rysach, wspólnych całej rasie. Pnchodzili z Wajo', a wśród Mala- jów populame jest twierdzenie, że aby być szczęśliwym podróżni- kiem i kupcerh, trzeba mieć w żyłach choć trochę knvi z plemienia Wajo. Handel zaś, jednoznaczny u tego ludu z dalekimi podróża- mi, jest zajęciem romantycznym i zaszczytnym. Ządza przy#ód i bystry rozum muszą charakteryzować kupca, który winien posia- dać męstwo młodeqo wieku i dojlzałą mądrość starości ; powinien być dyplomatą i śmiałkiem zarazem, aby zapewnić sobie łaskę potężnych i wzbudzić strach w złoczyńcach. Nie należy oczywiście spodziewać się tych zalet po kramarzu lub chińskim wędrownym kupczyku; są one niezbędne tylko dla #' ## d I r# - IE#Inn r plrm:nr. 'nurl:#k,rh ;lynnr # w"u,u'n,rzirsr i i i^r.#'r h r#,h ů ł70 171 szlachetnie urodzonego człowieka, który - będąc nieraz krewnia- kiem władcy swego kraju - wędruje przez morza na własnym statku, otoczony licznym orszakiem; który rozwozi od wyspy do wyspy zarówno towary, jak i ważne wieści; któremu można powierzyć cenne pczesyłki i tajne zlecenia; musi to być mąż równie skory do intryg i walk, jak do spczedaży i kupna. Oto ideał kupca z plemienia Wajo. Tak rozumiany handel był zajęciem ambitnych ludzi odgrywa- jących tajną, lecz ważną rolę we wszystkich narodowych powsta- niach, zamieszkach religijnych, a także w organizowanych na wielką skalę działaniach korsarskich, które w pierwszej połowie tego wieku wpłynęły na losy niejednej malajskiej dynastii i- przynajmniej przez kilka lat - zagrażały poważnie holenderskie- mu władztwu na Wschodzie. Gdy za cenę obficie przelanej krwi i złota narzucono wyspom względny spokój, zawód kupiecki, choć pozbawiony już wspaniałych perspektyw, pczyciągał jednak w dalszym ciągu najbujniejsze indywidualności tej niespokojnej rasy. Młodzi synowie i krewniacyniejednegowładcyprzemierza- li morza Archipelagu odwiedzając niezliczone i mało znane wysepki i prawie zupełnie wówczas nie zbadane wybrzeża Nowej Gwinei - wszystkie zakątki, dokąd europejski handel jeszcze nie dotarł, od Aru do Aceh, od Sumbawy do Palawanu. W najbardziej może nieznanym ze wszystkich tych zakątków, w małej zatoczce na wybrzeżu Nowej Gwinei, młody Pata Hasim, bratanek jednego z największych wodzów plemienia Wajo, spot- kał się po raz pierwszy z Lingardem. Hasim był kupcem wedle zwyczajów Wajo i na mocnym mor- skim statku - uzbrojonym w dwie armatki i obsługiwanym przez młodzieńców związanych z jego rodziną przez krew lub zależność - przybył tu, aby kupie nieco skór rajskich ptaków dla starego sułtana z Ternate; było to przedsięwzięcie ryzykowne, a podjął się go nie dla zysku, lecz dla wyświadczenia grzeczności staremu sułtanowi, który gościł go wspaniale przez miesiąc lub dłużej w swym ponurym pałacu z cegły. Hasim zatrzymał się opodal nadbrzeżnej wsi i miał się wielce na ostsożności czekając na skóry i targując się z chytrymi dzikimi z pobrzeża - którzy są pośrednikami w tym handlu - gdy pewnego ranka zobaczył bryg Lingarda rzucający kotwicę w zatoce. Wkrót- ce potem zauważył, że biały człowiek wysokiego wzrostu, o bro- dzie jaśniejącej jak złoto, wysiada z łodzi i wędruje powoli po brzegu, kierując się ku wsi krajowców, nie uzbrojony, choć za nim idą czterej Malaje z załogi brygu. Hasima ogarnął podziw i zdumienie nad tak spokojnym lekce- ważeniem niebezpieczeństwa; omówił ze swymi ludźmi mniej więcej w ciągu godziny - iście po malajsku - nagłość danego wypadku i wylądował również, lecz uzbrojony i z liczną asystą, aby śledzić dalszy bieg rzeczy. Cała ta historia była właściwie bardzo zwyczajna. "Taka rzecz - opowiadał potem Lingacd - mogła się każdemu wydarzyć. ' Wysiadł na brzeg, aby znaleźć jaki strumień, gdzie by mógł wy- godnie napełnić wodą beczki, ponieważ w tym celu jedynie zawinął do zatoki. Gdy otoczony swymi ludźmi i tłumem czamych krajowców o wiechciowatych czubach pokazywał kilka bawełnianych chus- tek i usiłował wytłumaczyć znakami cel swego wylądowania, włócznia ciśnięta z tyłu zadrasnęła go w szyję. Papuas, który ją rzucił, chciał przypuszczalnie upewnić się tylko, czy podobny stwór może być zabity lub ranny, i najprawdopodobniej wierzył niezłomnie, że to jest niemożliwe; lecz jeden z marynarzy Lingar- da odwzajemnił się natychmiast, uderzając eksperymentującego dzikusa parangiem - wzięli bowiem lrzy takie maczety, aby w razie potrzeby torować sobie drogę w gęstwinie - a była to jedyna broń, którą rozporządzali. Straszliwy zamęt wybuchł tak nagle, że Lingard, odwróciwszy się prędko, zobaczył, jak jego obrońca, przebity już włócznią trzykrotnie, wali mu się twarzą do nóg. Wasub, który był przy tym i opowiadał później tę historię przeciętnie raz na tydzień, przej- mował zgrozą słuchaczy pokazując, jak ów człowiek mrugał szybko oczami, zanim upadł. Sam Lingard był bezbronny. Aż do końca życia pozostał niepoprawnie lekkomyślny pod tym rvzglę- dem; tłumaczył, że jest "o wiele za porywczy, aby nosić przy sobie broń palną na wypadek jakiej bójki. Jeśli przyjdzie co do czego- przekonywał - zawsze mogę sobie jakoś poradzić i zabić człowie- ka samą pięścią; wtedy, widzi pan, zdaję sobie sprawę z tego, co robię, i nie tak łatwo mi coś przeskrobać - jakby to mogło się zdarzyć w gniewie albo strachu - prawda?# 132 133 W powyższym wypadku usiłował zabić jednego człowieka potężnym ciosem, drugiego zaś złapał wpół i rzucił w nagi, dziki tłum. , ,Ciskał ludźmi jak wiatr złamanymi gałęźmi. Utorował nam szeroką drogę wśród wrogów ' - opowiadał Wasub swoim urywa- nym głosem. Ale jest bardziej prawdopodobne, że raczej szybkie ruchy Lingarda i zdumiewający wygląd takiej dziwnej istoty znagliły dzikich do cofnięcia się przed jego natarciem. Wykorzystując natychmiast zdumienie i strach wroga, Lingard i jego ludzie przebiegli po czymś, co wyglądało na zrujnowany pomost prowadzący do wsi zbudowanej jak zwykle nad wodą. Wpadli do jednej z nędznych szop skleconych ze zbutwiałych mat i szczątków spróchniałych czółen i w tym schronieniu - którego wszystkie ściany przeświecały - zaczerpnęli tchu i zdali sobie sprawę, że sytuacja nie o wielP się poprawiła. Kobiety i dzieci znikły z wrzaskiem w zaroślach, a u lądowego końca pomostu wojownicy podskakiwali i wrzeszczeli przygoto- wując się do thrmnego ataku. Lingard zauważył z przykrością, że marynarz pozostawiony w łodzi stracił prawdopodobnie głowę, gdyż zamiast popłynąć do statku i zaalarmować go, co mógł zrobić z łatwością, skierował się ku niewielkiej skale oddalonej o sto jardów i z zapamiętałością usiłował wdrapać się na nią od strony prostopadłej. Przypływ się jeczcze nie zaczął i skok w ohydne błoto pod chatami równał się prawie śmierci. Nędzna szopa nie wytrzymałaby nawet energicznego kopnięcia, a cóż dopiero oblę- żenia - nie pozostawało zatem nic innego, jak tylko rzucić się z powrotem do brzegu i zawładrrąć łodzią. Lingard szybko się na to zdecydował i uzbroiwszy się w zagięty kij, który znalazł pod ręką, ruszył na czele swych trzech ludzi. Gdy sadził wzdhrż pomostu wyprzedziwszy ich dobry kawał, mając czas uprzytomnić sobie rozpaczliwą ostateczność tego kroku, usłyszał z prawej strony dwa strzały. Zwarty blok czamych ciał i skędzierzawionych łbów na wprost niego zachwiał się i rozpadł. Nikt jednak nie uciekł. Lingard biegł wciąż, ale teraz już niósł go poryw radości, który budzi się w optymiście wobec słabej nawet nadziei powodzenia. Usłyszał w oddali krzyk wielu głosów, potem jeszcze jeden wy- strzał i muszkietowa kula z dalekiego strzału wzbiła drobny wytrysk piasku między nim a jego dzikimi wrogami. Następny skok byłby rzucił Lingarda w sarn środek, gdyby na niego czekali, ale jego podniesione ramię nie miało już w co uderzyć. Czame grzbiety umykały skacząc wysoko albo sunęły poziomo przez trawę ku skrajowi zarośli. Cisnął kijem w najbliższe czame plecy i zatrzymał się. Wysokie trawy chwiały się coraz wolniej i stanęły, chór wrzasków i świdru- jących pisków zamarł w ponurym wyciu i wydało się naraz, że na zarośnięte lasem wybrzeże i błękitną zatokę padł czar świetlistej ciszy. Zmiana była tak uderzająca jak obudzenie się ze snu. Ta raptowna cisza zdumiała Lingarda. Zmącił ją podnosząc głos w potężnym okrzyku, który zatrzymał jego ludzi. Powrócili niechętnie, oglądając się z gniewem na ścianę dżunqli, gdzie nie drgnął ani jeden listek. Nieznajomi, których pojawienie się w odpowiedniej chwili rozstrzygnęło o wy- niku tej przygody, nie rzucili się do wspólnego pościgu, lecz stanęli zwartą gromadą na miejscu zajmowanym uprzednio przez dzikich. Lingard i młody dowódca kupców z Wajo spotkali się we wspaniałym blasku południa, wśród czujneqo milczenia swoich ludzi, na tym samym miejscu, w którym malajski marynarz postra- dał życie. Linqard podszedł wielkimi krokami wyciągając otwartą dłoń; Hasim natychmiast odwzajemnił ten szczery odruch i zamie- nił pierwszy uścisk dłoni nad wyciągniętym ciałem, jak gdy- by los pobcał już okup śmierci za najbardziej ważki ze swych darów - dar przyjaźni, który zawiera niekiedy całe dobro lub całe zło życia. - Nigdy tego nie zapomnę - zawołał serdecznie Lingard, a Hasim uśmiechnął się spokojnie. Zapadło krótkie milczenie. - Czy spalisz wieś przez zemstę, tuanie? - spytał Hasim spoj- rzawszy przelotnie w dół na zabiteqo Malaja co leżąc twarzą do ziemi, z wyciąqniętymi ramionami, zdawał się czepiać rozpaczli- wie tej ziemi, którą znał tak krótko. Lingard zawahał się. - Nie - odczekł w końcu. - Nikomu by to się na nic nie zdało. - To prawda - rzekł łagodnie Hasim. - Ale czy ten człowiek był twoim dłużnikiem. niewolnikiem? - Niewolnikiem? - zawołał Linqard. - To jest bryg angielski. Niewolnikiem? Nie! Był to człowiek wolny jak i ja. - Hai. Wolny jest teraz, zaiste - mruknął Bugis spoqlądając w dół po raz drugi. - Ale kto zapłaci osieroconej rodzinie za jego życie? i34 175 - Jeśli zostawił gdzie kobietę lub dziecko - mój serang będzie wiedział o tym - to ich odnajdę - zawołał Lingard ze skruchą. - Przemawiasz jak wódz - rzekł Hasim - tylko że nasi wodzo- wie nie idą walczyć z gołymi rękami. O biali ludzie! O walecznoś- ci białych ludzi! - To było szaleńśtwo, czyste szaleństwo - zgodził się Lingard- a ten biedak za nie zapłacił. - Nie mógł uniknąć swego losu - szepnął Bugis. - Zdaje mi się, że mój handel na tym wybrzeżu już się skończył - dodał wesoło. Lingard wyraził mu swoje ubolewanie. - To nic nie szkodzi, nic nie szkodzi - zapewnił dwomie Bugis, a gdy się rozstawali, Lingard zaprosił serdecznie Hasima i dwóch jego towarzyszy wysokiego rodu, aby zechcieli odwiedzić bryg. Wieczór był spokojny, gdy malajski statek opuścił swe stanowi- sko tuż przy brzegu i zbliżył się wiosłując z wolna po zatoce aż do miejsca, gdzie bryg był zakotwiczony. Koniec grubej liny zarzuco- no na pokład i nocy tej bryg białego i statek ciemnego człowieka stały razem na tej samej kotwicy. Słońce zachodzące ku morzu słało między przylądki swoje ostatnie promienie, kiedy ciało zabitego Malaja zawinięte, jak przystało, w białe prześcieradło zgodnie z mahometańskim zwy- czajem spuszczano powoli w ciche wody zatoki, na którą jego ciekawy wzrok padł po raz pierwszy ledwie przed kilku godzina- mi. W chwili gdy zmarły po zwolnieniu lin znikł bez pluśnięcia z oczu swych towarzyszy, zajaśniał błysk wystrzahi i rozległ się głośny huk dziobowej armatki brygu, wywołując echowy pomruk brzegów wokoło zatoki i głośne krzyki morskiego ptactwa, które kręciło się całymi chmarami, zdając się słać odchodzącemu mary- narzowi dzikie i wieczyste pożegnanie. Za dowódcą brygu idącym ku rufie ze zwieszoną głową podniosły się ciche szepty uznania; zachowanie Lingarda było miłą niespodzianką zarówno dla jego załogi, jak i dla obcych stłoczonych na pokładzie. W podobnych postępkach, pełnych prostoty i wypływających z głębi przekona- nia, ujawniało się to, co można było nazwać romantyczną stro- ną tego człowieka: czujny oddźwięk na tajemne wezwania życia i śmierci - oddźwięk, który jest podstawą rycerskiego charakteru Linqard długo w noc podejmował swoich trzech gości. Ludzie na statku dostali barana z zapasów okrętowych, a w kajucie Hasim i jeqo dwaj przyjaciele siedzieli rzędem na rufowej kanapie, zdobni w kosztowne metale i drogie kamienie; wyglądali wspa- niale. Rozmowa prowadzona ze strony Linqarda z serdecznym wylaniem, a ze strony Bugisów z wytwornością i dworną rozwagą, która jest wrodzona wyższym warstwom tego ludu, dotykała wielu tematów i zeszła wreszcie na politykę. - Myślę tuanie, że jesteś potężnym mężem w swojej ojczyżnie - powiedział Hasim obrzucając wzrokiem salonik. - Moja ojczyzna leży wśród dalekiego morza, gdzie lekkie podmuchy są równie silne, jak tutaj wiatry w porze deszczów- rzekł Lingard. Rozległy się ciche okrzyki podziwu. - Odpłynąłem stamtąd bardzo młody i nie wiem nic o swojej potędze w kraju, gdzie wielcy ludzie równie są liczni jak biedacy na wszystkich waszych wyspach, tuanie Hasimie. Ale tutaj - ciągnął dalej- tutaj, na tym statku, który też jest kawałkiem mojej ojczyzny- ponieważ to jest statek angielski i w dodatku godny tej nazwy- czuję się wcale potężnym. Naprawdę, jestem tu radżą. Ten kawa- łek mojej ojczyzny należy do mnie. Na gościach zrobiły te słowa wielkie wrażenie; patrzyli na siebie znacząco, kiwali głowami. - Pięknie, pięknie, tuanie - rzekł wreszcie Hasim z uśmie- chem. - Wozisz ze sobą po morzu swoją ojczyznę i swoją potęgę. Jesteś radżą na morzu. To pięknie! Linqard wybuchnął qrzmiącym śmiechem, a goście jego wyglą- dali na rozbawionych. - Twój kraj jest bardzo potężny, wiemy o tym - zaczął znów Hasim po krótkiej przerwie - ale czy jest silniejszy od kraju Holendrów, którzy kradną nam ziemię? - Silniejszy? - krzyknął Lingard. Otworzył szeroką dłoń.- Silniejszy? Moqlibyśmy wziąć ich do ręki... o tak - i zamknął dłoń tryumfalnie. - A czy każecie im składać daninę za ziemię? - dopytywał się skwapliwie Hasim. - Nie - odrzekł Linqard bardziej umiarkowanym tonem.- Widzisz, tuanie Hasimie, to nie jest w zwyczaju u ludzi białych. Moglibyśmy to zrobić, naturalnie, ale to nie jest w zwyczaju. - Ach tak? - zapytał tamten uśmiechając się sceptycznie.- A oni są silniejsi niż my i żądają od nas daniny. I czasem dostają- nawet z Wajo, gdzie każdy człowiek jest wolny i nosi kris. Zapadła głucha cisza; Lingard zamyślił się. Bugisi patrzyli kamiennym wzrokiem w przestrzeń. 17fi 177 - A my spalamy nasz proch walcząc ze sobą - ciągnął łagodnie Hasim - i stępiamy naszą broń jedni na drugich. Westchnął, urwał na chwilę, po czym przeszedł do swobodnego tonu i zaczął nalegać, aby Lingard odwiedził Wajo - "dla handlu i dla zobaczenia się z przyjaciółmi ' - rzekł kładąc rękę na piersiach i pochylając się z lekka. - Aha. Dla handlu z przyjaciółmi - zawołał Lingard ze śmie- chem - bo też taki statek - powiódł ręką dokoła - bo też taki statek to gospodarstwo, gdzie za kotarą kryje się wielu domowników. Kosztowny jest jak żona i dzieci. Goście powstali i zaczęli się żegnać. - 5trzelałeś dla mnie trzy razy, Panglimo Hasimie - rzekł poważnie Lingard - a ja kazałem złożyć na pokładzie twojego statku trzy barYłki prochu; jedną za każdy strzał. Ale rachunek. między nami jeszcze nie wyrównany. Oczy Bugisa zabłYsły radością. - To zaiste dar przyjaciela. Odwiedź mnie w moim kraju! - Obiecuję - rzekł Lingard - odwiedzić cię... kiedyś. Spokojna powierzchnia zatoki odbijała wspaniałe nocne niebo, a bryg i statek za jego rufą wyglądały jak zawieszone między gwiazdami, wśród spokoju, który był prawie nieziemski w swej nieskazitelnej doskonałości. Na pokładzie zamieniono ostatnie uściski rąk i Bugisi udali się na swój statek. Następnego ranka, gdy wkrótce po wschodzie słońca powiała bryza, bryg i statek opuściły razem zatokę. Na pełnym morzu Lingard postawił wszys- tkie żagle i zboczył z drogi przepływając wzdłuż statku, aby się pożegnać przed rozstaniem - gdyż oczywiście bryg posuwał się trzy razy szybciej niż statek. Hasim stał na wysokim tylnym pomoście. - Szczęśliwej drogi! - okrzyknął się Lingard. - Pamiętaj o przyrzeczeniu! - odpowiedział tamten. - I przy- bądź prędko! - wołał podnosząc głos w miarę tego, jak brYg ich mijał. - Przybądź prędko, aby nie stało się to, co może jest sądzone! BrYg pędził naprzód. - Co? - wrzasnął Lingard zdumionym głosem - co jest są- dzone? Nasłuchiwał odpowiedzi. A po wodzie przypłynęły nikłe słowa: - Tego nikt nie wie! III - Słowo daję, nie mogłem tego chłopca nie polubić! -wykrzYki- wał Lingard opowiadając tę historię; i gdy spoglądał wokoło po oczach błyszcząc Ych skroś dymu cygar - on, dawny chłopiec okrętowy na trawlerze w Brixham, potem młodzieniec na żaglow- cach przewożących węgiel, dojrzały mężczyzna ze statków głębo- kowodnych, kopacz złota, właściciel i komendant "najpiękniej- szego ze wszystkich brygów" - wiedział, że jego słuchacze- marynarze, kupcy goniący jak i on za przygodami - przyjmują te słowa nie jako wyraz nastroju, lecz jako hołd najwyższego uzna- nia dla bugiskiego przyjaciela. - Jak mi Bóg miły, popłynę do Wajo! - zawołał; półkole głów skłoniło się z aprobatą pełną powagi, a z lekka ironiczny głos rzekł z wolna: "No, Tomie, będziesz miał zapewnioną karierę, kiedy zasiądziesz po prawicy tego twojego radży.## - Płyń z Bogiem, a pilnuj się dobrze! - zawołał inny głos ze śmiechem. Trochę zawodowej zazdrości musiało dać sobie upust, ponie- waż Wajo ze względu na stan chronicznych zamieszek było zamknięte dla białych kupców; ale z żartów tych ludzi nie przebi- jała prawdziwa zawiść. Zaczęli wstawać z miejsc, ściskając dłoń Lingarda, i rozproszyli się jeden po drugim. A on udał się wprost na pokład swego brygu i aż do rana spacerował po rufie miarowym krokiem. Wokoło niego na statkach migotały światła kotwiczne, na wybrzeżu światełka migotały wśród czamego nieba i odbite w czarnej wodzie portu migotały głęboko pod nogami. A wszyst- " kie te niezliczone jaśniejące punkciki gubiły się ze szczętem w olbrzymiej ciemności. Raz posłyszał w oddali dudnienie łaricu- cha; to jakiś statek rzucał kotwicę gdzieś daleko, poza urzędowy- # mi granicami portu. "Obcy statek - pomyślał Lingard - każdy z nas byłby wpłynął do środka. Może to statek z kraju? '' I uczuł się dziwnie wzruszony myślą, że ten statek, s#udzony miesiącami wędrówki, nie śmie się zbliżyć do miejsca wypoczynku. O świcie, # gdy wielki statek z Zachodu - o burtach porysowanych pręgami ' rdzy i szary od morskiej soli - wchodził powoli do portu, aby , umieścić się blisko brzegu, Lingard opuścił redę kierując się ku # wschodowi. i Groźna burza szalała w zatoce, gdy po długiej przeprawie - pod ; koniec pamego, cichego dnia, zmamowanego na bezradnym 138 tkwieniu naprzeciw celu podróży - Lingard wykorzystał porywis- spokoju, podczas których cichły niekiedy nawet i grzmoty, jakby te podmuchy wiatru i zbliżył się do brzegów Wajo. Z właściwą , dla zaczerpnięcia tchu. Podczas jednej z tych przerw Lingard, sobie śmiałością posuwał się naprzód, zbliżając do nieznanego zmęczony i śpiący, zapadał już w drzemkę stojąc, kiedy wydało wybrzeża, i to wśród nocy, która byłaby przejęła zgrozą innego mu się nagle, że gdzieś w dole morze przemówiło ludzkim głosem. człowieka; a za każdą oślepiającą błyskawicą rodzinny kraj Rzekło: "Niech będzie Bóg pochwalony...' - a głos dźwięczał Hasima zdawał się przyskakiwać bliżej - po czym znikał natych- słabo, wyraźnie i ufnie, jak głos dziecka w katedrze. Lingard miast, jakby przysiadał nisko, gotując się do następnego skoku drqnął i pomyślał: "Przyśniło mi się coś" - gdy natychmiast morze z nieprzeniknionych ciemności. Podczas długiego dnia ciszy Lin- odezwało się tuż pod nim: "Rzućcie linę. gard tak dokładnie oglądnął wybrzeże z pokładu i z masztu, Grom warczał qroźnie, a Lingard krzyknąwszy do ludzi na rozpatrzył tak starannie zarys lądu i wszystkie miejsca niebezpie- pokładzie patrzył z natężeniem w dół, aż wreszcie rozpoznał czne, że ch#ć w chwili gdy dawał wreszcie rozkaz rzucenia unoszącą się na wodzie zadartą twarz człowieka z szeroko otwar- kotwicy, już od dłuższego czasu nie był w stanie dojrzeć absolut- tymi oczami, które błyszczały wpatrzone w niego, a potem zaczęły nie nic, jakby mu omotano głowę wełnianą kołdrą, jednak najbliż- - mrugać w świetle błyskawicy. Cała załoga rzuciła się gorączkowo sza migotliwa, sina błyskawica ukazała mu bryg zakotwiczony na pomoc i wiele lin przerzucono przez burtę. Wówczas w porywie prawie ściśle tam, gdzie zamierzał, naprzeciw wąskiej białej wichru przetoczył się nad poręczą człowiek, jakby niesiony burzą, plaży, blisko ujścia rzeki. i zwalił na pokład. Zanim ktokolwiek zdążył go podnieść, skoczył Ujrzał na wybrzeżu wysoką grupę bambusowych chat na pa- na nogi, tak że ludzie stloczeni wkoło niego cofnęli się nagle. lach, hiewielki gaj wyniosłych palm, które gięły się wszystkie Ponury, siny blask ukazał oshipiałe twarze marynarzy skamienia- razem pod wichurą jak źdźbła #awy, tuż nad brzegiem coś na łych ze zdumienia i doszczętnie ogłuszonych przez gromy. Po kształt palisady z zaostrzonych kołów, a w oddali ciemne tło chwili doszedł ich uszu - jak gdyby byli pogrążeni w otchłani podobne do olbrzymiej ściany - wzgórza pokryte lasem. W nastę- wiecznej ciszy - nieznany, słaby, daleki głos, który mówił pnej chwili wszystko to znikło sprzed jego oczu najk#mpletniej, - Szukam białego człowieka. jak unicestwione, i zanim się zdążył odwrócić, ukazało się znów - Jestem - zawołał Lingard. Potem, gdy nieznajomy stanął pod z nagłym hukiem, nietknięte i nieruchome pod krzywymi grotami lampą w kajucie ociekający wodą i naqi, z mokrą przepaską na płomieni, jakby jakaś bajeczna kraina nieśmiertelnych, przeciw- biodrach, Lingard rzekł: - Nie znam ciebie. stawiająca się gniewowi i ogniom Niebios. - Nazywam się Jafir i przybywam od Pata Hasima, który jest Lingard niepewny był dna, w którym tkwiła kotwica; obawiał moim wodzem i twoim przyjacielem. Czy to znasz? się, że w czasie jednego ze straszliwych porywów od lądu grunt Pokazał ciężki, złoty pierścień z dość pięknym szmaragdem. możepuścićizostałnapokładzieczuwającnadbezpieczeństwem - Widziałem to dawniej na palcu radży - rzekł Lingard po- statku. Trzymał rękę na lince sondy, aby go ostrzegła natychmiast, ważniejąc. w razie gdyby bryg pociągnął za sobą kotwicę; stał przy burcie - To jest świadectwo prawdy moich słów. Posłanie od Hasima prawie ciągle ogłuszony i oślepiony, ale oczarowany zarazem brzmi: - Odejdź i zapomnij! powtarzającą się błyskawiczną wizją nieznanego wybrzeża - - Ja nie zapominam! - rzekł z wolna Lingard. - Nie taki widokiem tak porywającym zarówno z powodu przeczuwanych człowiek ze mnie. Cóż to za głupstwa? niebezpie#zeństw, jak i przez nadzieję powodzenia, którą niezna- Nie poti-zebujemy powtarzać w całej rozciągłości opowiadania ny brzeg budzi zawsze w sercu prawdziwego miłośnika przygód. Jafira. Okazało się, że Hasim wróciwszy do kraju po spotkaniu A niezmienny wygląd tego wybrzeża, jego głęboki, niemy spokój z Lingardem zastał swego krewniaka umierającego i dowiedział pod strumieniami ognia i wśród gwałtownego huku czynił je się, że powstało silne stronnictwo, aby przeciwstawić się prawo- niewymownie tajemniczym i zdumiewającym. witemu następcy. Stary radża Tulla umarł późno w noc i - wedle Wśród napadów gwałtownej ulewy zdarzały się krótkie chwile , słów Jafira - jeszcze przed wschodem słońca rozpoczęła się bójka 180 18i tkwieniu naprzeciw celu podróży - Lingard wykorzystał porywis- te podmuchy wiatru i zbliżył się do brzegów Wajo. Z właściwą sobie śmiałością posuwał się naprzód, zbliżając do nieznanego wybrzeża, i to wśród nocy, która byłaby przejęła zgrozą innego człowieka; a za każdą oślepiającą błyskawicą rodzinny kraj Hasima zdawał się przyskakiwać bliżej - po czym znikał natych- miast, jakby przysiadał nisko, gotując się do następnego skoku z nieprzeniknionych ciemności. Podczas długiego dnia ciszy Lin- gard tak dokładnie oglądnął wybrzeże z pokładu i z masztu, rozpatrzył tak starannie zarys lądu i wszystkie miejsca niebezpie- czne, że choć w chwili gdy dawał wreszcie rozkaz rzucenia kotwicy, już od dhiższego czasu nie był w stanie dojrzeć absolut- nie nic, jakby mu omotano głowę wełnianą kołdrą, jednak najbliż- sza migotliwa, sina błyskawica ukazała mu bryg zakotwic Lony prawie ściśle tam, gdzie zamierzał, naprzeciw wąskiej białej plaży, blisko ujścia rzeki. Ujrzał na wybrzeżu wysoką grupę bambusowych chat na pa- lach, hiewielki gaj wyniosłych palm, które gięły się wszystkie razem pod wichurą jak źdźbła hawy, tuż nad brzegiem coś na kształt palisady z zaostrzonych kołów, a w oddali ciemne tło podobne do olbrzymiej ściany - wzgórza pokryte lasem. W nastę- pnej chwili wszystko to znikło sprzed jego oczu najkompletniej, jak unicestwione, i zanim się zdążył odwrócić, ukazało się znów z nagłym hukiem, nietknięte i nieruchome pod krzywymi grotami płomieni, jakby jakaś bajeczna kraina nieśmiertelnych, przeciw- stawiająca się gniewowi i ogniom Niebios. Lingard niepewny był dna, w którym tkwiła kotwica; obawiał się, że w czasie jednego ze straszliwych porywów od lądu grunt może puścić i został na pokładzie czuwając nad bezpieczeństwem statku. Trzymał rękę na lince sondy, aby go ostrzegła natychmiast, w razie gdyby bryg pociągnął za sobą kotwicę; stał przy burcie prawie ciągle oghiszony i oślepiony, ale oczarowany zarazem powtarzającą się błyskawiczną wizją nieznanego wybrzeża- widokiem tak porywającym zarówno z powodu przeczuwanych niebezpieczeństw, jak i pczez nadzieję powodzenia, którą niezna- ny brzeg budzi zawsze w sercu prawdziwego miłośnika przygód. A niezmienny wygląd tego wybrzeża, jego głęboki, niemy spokój pod strumieniami ognia i wśród gwałtownego huku czynił je niewymow_ nie tajemniczym i zdumiewającym. Wśród napadów qwałtownej ulewy zdarzały się krótkie chwile spokoju, podczas których cichły niekiedy nawet i grzmoty, jakby dla zaczerpnięcia tchu. Podczas jednej z tych przerw Lingard, zmęczony i śpiący, zapadał już w drzemkę stojąc, kiedy wydało mu się nagle, że gdzieś w dole morże przemówiło ludzkim głosem. Rzekło: "Niech będzie Bóg pochwalony... - a głos dźwięczał słabo, wyraźnie i ufnie, jak głos dziecka w katedrze. Lingard drgnął i pomyślał: "Przyśniło mi się coś## - gdy natychmiastmorze odezwało się tuż pod nim: "Rzućcie linę. Grom warczał qroźnie, a Lingard krzyknąwszy do ludzi na pokładzie patrzył z natężeniem w dół, aż wreszcie rozpoznał unoszącą się na wodzie zadartą twarz człowieka z szeroko otwar- tymi oczami, które błyszczały wpatrzone w niego, a potem zaczęły mrugać w świetle błyskawicy. Cała załoga rzuciła się gorączkowo na pomoc i wiele lin przerzucono przez burtę. Wówczas w porywie wichru przetoczył się nad poręczą człowiek, jakby niesiony burzą, i zwalił na pokład. Zanim ktokolwiek zdążył go podnieść, skoczył na nogi, tak że ludzie stłoczeni wkoło niego cofnęli się nagle. Ponury, siny blask ukazał osłupiałe twarze marynarzy skamienia- łych ze zdumienia i doszczętnie ogłuszonych przez gromy. Po chwili doszedł ich uszu - jak gdyby byli pogrążeni w otchłani wiecznej ciszy - nieznany, słaby, daleki głos, który mówił - Szukam białego człowieka. - Jestem - zawołał Lingard. Potem, gdy nieznajomy stanął pod lampą w kajucie ociekający wodą i nagi, z mokrą przepaską na biodrach, Lingard rzekł: - Nie znam ciebie. - Nazywam się Jafir i przybywam od Pata Hasima, który jest moim wodzem i twoim przyjacielem. Czy to znasz? Pokazał ciężki, złoty pierścień z dość pięknym szmaragdem. - Widziałem to dawniej na palcu radży - rzekł Lingacd po- ważniejąc. - To jest świadectwo prawdy moich słów. Posłanie od Hasima brzmi: - Odejdź i zapomnij ! - Ja nie zapominam! - rzekł z wolna Lingard. - Nie taki człowiek ze mnie. Cóż to za głupstwa? Nie potrzebujemy powtarzać w całej rozciągłości opowiadania Jafira. Okazało się, że Hasim wróciwszy do kraju po spotkaniu z Lingardem zastał swego krewniaka umierającego i dowiedział się, że powstało silne stronnictwo, aby przeciwstawić się prawo- witemu następcy. Stary radża Tulla umarł późno w noc i - wedle słów Jafira - jeszcze przed wschodem słońca rozpoczęła się bójka 180 181 na podwórcu dalamu władcy. Była to przedwstępna walka, po której nastąpiła wojna domowa poparta przez obce intrygi, wojna prowadzona i wśród dżungli, i na rzece, a polegająca na obleganiu ostrokołów i na leśnych zasadzkach. W tej walce obie strony - jak twierdził Jafir - wykazały wielką odwagę, a jedna z nich- nieugięte poświęcerue dla sprawy, którą od początku można było uważać za przegraną. Przed upływem miesiąca Hasim był zbie- giem, choć stał wciąż jeszcze na czele zbrojnego oddziahi. Nie porzucał jednak walki mając niejasne przeczucie, że zjawienie się Lingarda kartę odwróci. - Żyjemy już od tygodni dzikim ryżem; walczyliśmy całymi dniami, nie mając w brzuchach nic prócz wody - przemawiał Jafir tonem prawdziwego zjadacza ognia. I opowiadał dalej, jak Hasim, party nieustannie ku morzu wraz z niewielkim oddziałem swych stronników, bronił się już od wielu dni, zamknięty w ostrokole nad wodą. - Ale co noc znikało po kilku ludzi - zwierzał się Jafir. - Byli znużeni i głodni i uciekali, aby się najeść u swych nieprzyjaciół. Jest nas teraz już tylko dziesięciu - dziesi#au mężczyzn i jedna kobieta o sercu męża - którzy już dzisiaj umieramy z głodu, a jutro zginiemy prędką śmiercią. Widzieliśmy twój statek w oddali przez cały dzień; ale przybyłeś za późno. Więc radża lękając się podej- ścia i bojąc się, aby coś złego nie spotkało ciebie - jego przyjacie- la, dał mi ten pierścień, a ja popełzłem na brzuchu przez piasek i popłynąłem w noc - i oto ja, Jafir, najlepszy pływak z Wajo i niewolnik Hasima, powiadam ci jego zlecenie: - "Odejdź i zapomnij" - a to jest jego dar, bierz! Pochwycił nagle rękę Lingarda, wetknął w nią szorstko pierś- cień, a potem rozejrzał się pierwszy raz po kajucie zdumionymi, lecz nieulękłyrni oczami. Wzrok jego przylgnął do półkola bagne- tów i zatrzymał się z upodobaniem na stojaku z muszkietami. Jafir wydał pomruk pełen zachwytu. - Ya wa, oto jest siła! - szepnął jakby do siebie. - Ale przyszła do nas za późno. - Może jeszcze nie jest za późno - zawołał Lingard. - Za późno - powtórzył Jafir. - Jest nas tylko dziesięciu, a o świcie wypadniemy, by umr Leć. - Podszedł do drzwi kajuty i stanął zakłopotany, gdyż był nienawykły do zamków i klamek. - Co teraz zrobisz? - zapytał Lingard. - Popłynę z powrotem - odparł Jafir. - Zlecenie jest wypełnio- ne, a noc nie może trwać wiecznie. - Mógłbyś zostać ze mną - rzeką Lingard patrząc badawczo na Bugisa. - Hasim czeka - brzmiała krótka odpowiedź. - Czy rozkazał ci wrócić? - spytał Lingard. - Nie! Po co? - rzekł tamten zdziwionym tonem. Lingard chwycił go porywczo za rękę. - Gdybym miał dziesięciu ludzi takich jak ty! - wykrzyknął. - Nas jest dziesięeiu, ale tamtych wypada dwudziestu na każdego z nas - rzekł Jafir z prostotą. - Czy nie chcesz czegoś, co jest w ludzkiej mocy? - spytał Lingard. Bugis zawahał się chwilę, a Lingard zauważył zapadłe oczy, wystające żebra i znużony wygląd tego człowieka - Mów - naglił go z uśmiechem - posłaniec niosący dar musi otrzymać nagrodę. - Daj mi łyk wody i garść ryżu, abym miał siłę dotizeć do brzegu - rzekł śmiało Jafir. - Albowiem tam - wskazał głową -nie mieliśmy dziś nic do jedzenia. - Dostaniesz jeść - dostaniesz z moich własnych rąk - zamru- czał Lingard. Usłużył sam Jafirowi obniżając się przez to na jakiś czas w jego oczach. Podczas gdy posłaniec, przykucnąwszy na piętach, jadł bez pośpiechu, lecz z wielkim przejęciem, Lingard obmyślał plan działania. Ponieważ nie był świadom prawdziwego stanu rzeczy w tym kraju, rozsądek nie pozwalał mu nic przedsięwziąć poza ratowaniem Hasima z grożącego mu niebezpieczeństwa. W tym celu postanowił spuścić szalupę i posłać ją do brzegu po Hasima i jego ludzi. Znał dość dobrze Bugisów i był przekonany, że w taką noc oblegający - którzy byli pewni zwycięstwa i jak mówił Jafir, owładnęli wszystkimi czółnami - nie będą zbyt czujni, szczegól- nie od strony morza. Dowodził tego zresztą sam fakt, że Jafir mógł niepostrzeżenie popłynąć. Gdy błyskawice staną się mniej gęste, łódź będzie mogła zbliżyć się cichaczem do briegu, a pokonany oddział - czy to wymykając się po jednemu, czy robiąc wspólny wypad - wsiądzie do łodzi i dostanie się na pokład brygu. Wyłuszczył swój plan Jafirowi, który słuchał go bez najlżejszej oznaki zainteresowania, snadź zbyt zapr Lątnięty jedzeniem. Gdy znikło ostatnie ziarno ryżu, powstał z miejsca, pociągnął długi łyk 182 183 wody z butelki, mnzknął: "Rozumiem. Dobrze. Powiem Hasimo- wi" - i zaciskając szmatę wkoło bioder zabierał się do odejścia. "Daj mi czas dopłynąć do bczegu, tuanie - rzekł - a gdy łódź wyruszy, zapal drugie światło obok tego, które świeci teraz jak gwiazda nad twym okrętem. Zobaczymy je i zrozumiemy. A nie wysyłaj łodzi, póki błyskawice nie zrzedną; łódź większa jest niż człowiek na wodzie. Nakaż wioślarzom, by skierowali się ku gajowi z palm i żeby się zatrzymali, kiedy wiosło zanurzone w wodę silnym ramieniem dotknie dna. Usłyszą wkrótce nasz okrzyk; ale jeśli się nikt nie pokaże, muszą odpłynąć przed świtem. Wódz może przełożyć śmierć nad życie, a ci, co z nami zostali, są dzielnego serca. Czy rozumiesz, o wielki mężu?" - Ten chwat ma dobrze w głowie - mncknął do siebie Lingard i rzekł, gdy stali już obok siebie na pokładzie: - Ale na brzegu mogą być wrogowie, o Jafirze, i mogliby również krzyknąć, aby oszukać mych ludzi. Więc niech wasz okrzyk brzmi: "Light- ening'#. Będziesz pamiętał? Przez chwilę Jafir zdawał się krztusić. - Light-ening! Czy dobrze? Pytam się, czy dobrze mówię, o silny mężu! - Po chwili cień jego stał już na poręczy. - Tak. Dobrze. Idź już - rzekł Lingard, a Jafir skoczył stając się niewidzialny długo, nim uderzył o wodę. Rozległ się plusk; po chwili słaby głos zawołał szybko i niewyraźnie :, ,Light-ening! Ah, ha ! '' - i nagle szkwał z grzmotami runął z nową siłą na wybrzeże. W gromowych błyskach Lingard oglądał raz po raz wizję białego brzegu, gaj pochylonych palm, ostrokół tuż nad morzem, daleki las: cozległy krajobraz cichy i tajemniczy - ojczyznę Hasima pogrążoną w niewzruszonym śnie pod gniewem i ogniami Niebios. Aż po dziś dzień podróżnik zwiedzający Wajo, jeśli zasługuje na zaufanie prostego ludu, może usłyszeć tradyeyjną opowieść o os- tatniej wojnie domowej wraz z legendą o wodzu i jego siostrze, których matka była potężną księżną podejrzaną o czary i na łożu śmierci powierzyła swym dzieciom tajemnicę sztuki czamoksię- skiej. Szczególnie siostra wodza, , ,o wyglądzie dziecka i nieulęk- łym męstwie wielkiego wojownika", nabyła wprawy w rzuca- niu uroków. Oboje zostali zwyciężeni przez swego ciotecznego brata, ponieważ - brzmi proste wyjaśnienie opowiadającego- "odwaga nasza, ludzi z plemienia Wajo, jest tak wielka, że czary nic przeciw niej nie mogą. Walczyłem w tej wojnie. Przyparliśmy ich do morza. I opowiadający ciągnie dalej zalęknionym głosem, że pewnej nocy, "gdy szalała burza, o jakiej nie słyszano nigdy przedtem ani potem# - statek podobny do statków białych ludzi zjawił się blisko brzegu, "jak gdyby przyżeglował z chmur. Żagle miał wydęte, chgciaż szedł pod wiatr, był jak wyspa wielki; błyskawica igrała wśród masztów wyniosłych jak szczyty gór; nisko nad nim paliła się gwiazda przeświecająca przez chmury. Poznaliśmy od razu, że to gwiazda, bo żaden płomień zapalony pczez człowieka nie byłby wytrzymał wichru i ulewy tej nocy. Była to taka noc, że my, cośmy stali na straży, ledwie śmieliśmy spoglądać na morze. Ulewny deszcz zaciskał nam powieki. Gdy zaś uczynił się dzień, nie było już nigdzie statku, a za ostcokołem, gdzie poprzedniego dnia znajdowało się stu ludzi albo więcej, zdanych na naszą łaskę i niełaskę, nie został ani jeden. Wódz Hasim zniknął, a z nim jego siosńa, która była księżniczką w tym kraju - i nikt nie wie, co stało się z nimi od tamtej chwili aż do dnia dzisiejszego. Czasem kupcy z naszych okolic powiadają, że sły- szeli o nich tu i ówdzie, ale to tylko kłamstwa ludzi wędrujących daleko za zarobkiem. My, którzy mieszkamy w tycn kraju, jesteś- my przekonani, że statek pożeglował z powrotem w chmury, skąd został sprowadzony przez zaklęcia księżniczki. Czyż nie widzie- liśmy tego statku na własne oczy? A co się tyczy radży Hasima i jego siostry, Mas Imady, jedni mówią tak, drudzy inaczej, ale Bóg jeden zna prawdę.## Oto tradycyjna opowieść o wycieczce Lingarda na wybrzeże Bone. I prawdą jest, że przybył i odpłynął tej samej nocy, bo gdy świt błysnął na chmurnym niebie, bryg pod skróconymi żaglami, sieczony bryzgami, pędził na pohidnie, opuszczając zatokę. Lin- gard czuwał nad rączym biegiem statku i patrząc przed dziób niespokojnymi oczyma, raz po raz pytał się siebie ze zdziwieniem, dlaczego właściwie gna tak swój statek stawiając wszystkie możliwe żagle. Włosy Lingarda rozwiewał wiatr, duszę miał pełną troski, kłębiło się w nim wiele nowych myśli, o niejasnych zary- sach, a pod jego nogami poshiszny statek rzucał się pędem z fali na falę. Właściciel i komendant brygu nie wiedział, dokąd dąży. Ten miłośnik przygód miał tylko niewyraźne poczucie,. że stoi u progu 184 185 wielkiej przygody. Należało czegoś dokonać i czuł, że ten mus spada na niego. Spodziewano się tego po nim. Spodziewało się morze, spodziewał się ląd. A także i ludzie. Historia tej wojny i cierpień przez nią zadanych; niezłomna wierność Jafira; widok Hasima i jego siostry, noc, burza, wybr Leże pod strumieniami oqnia - wszystko to składało się na poi-ywający objaw życia, który wzywał wyraźnie jego uczestnictwa. Ale najgłębiej przemawiała do niego milcząca, zupełna, bezwzględna i pozomie obojętna utność tych ludzi. Z objęć śmierci niejako padli wprost w jego ra- miqna i pozostali w nich biernie, jakby nie istniały w ogóle tgkie uczucia jak nadzieja lub pragnienie. Ta zdumiewająca obojętność zdawała się go przygniatać ćiężarem wielkiej odpowiedzialności. Mówił sobie, że gdyby ci zwyciężeni ludzie nie spodziewali się po nim wszystkiego, nie odnosiliby się tak obojętnie do jego zamierzeń. Ich niemy spokój wzruszał go bardziej niż najżarliw- sze błagania. Ani słowa, ani szeptu, ani nawet pytającego spojrze- nia! Nie pytali o nic! Pochlebiało mu to. I cieszyło go do pewnego stopnia, bo choć w nieświadomej swej głębi był absolutnie pe- wien, że czegoś dokona, nie miał jednak pojęcia, co począć z gromadką tych skotatanych i pognębionych istot, które swawol- ny los wydał mu w ręce. Powitał zbiegów, pomógł niektórym z nich przedostać się przez poręcz burty; w ciemnościach pociętych błyskawicami odgadł, że ani jeden nie uszedł cało, i stojąc wśród słaniających się postaci zastanawiał się, jakim sposobem zdołali się dostać do łodzi, która ich przywiozła. Chwycił bez ceremonii w ramiona najmniejszą z postaci i zaniósł ją do kajuty, a potem, nie rzuciwszy nawet okiem na swój lekki ciężar, pobiegł znów na pokład, by zarządzić wyruszenie w drogę. Gdywykrzykiwałrozkazy,zdałsobie niejas- no sprawę, że ktoś snuje się u jego boku. Był to Hasim. - Nie mogę prowadzić teraz wojny - wyjaśnił szybko zza ramienia - a jutro może nie będzie wiatru. Potem na pewien czas Lingard zapomniał o wszystkich i o wszy- stkim, prowadząc bryg przez niebezpieczne miejsca za zatoką. Ale po upływie pół godziny, płynąc pełnym wiatrem, odsadził się od brzegu i odetchnął. I wówczas dopiero podszedł do dwojga ludzi stojących na rufie, gdzie w trudnych chwilach obcował zwykle sam na sam ze statkiem. Imada i Hasim - który wywołał siostrę z kajuty - stali tam oboje; od czasu do czasu Lingard widział ich z niesłychaną wyrazistością jedno obok drugiego, jak spleceni ramionami patrzyli ku tajemniczej krainie, która za każdą błyskawicą zdawała się odskakiwać dalej od brygu- nietknięta i coraz mniej wyraźna. W myślach Lingarda górowało pytanie: "Cóż ja, u Pana Boga, z nimi pocznę? # A nikt nie zdawał się dbać o to, co on zamierza. Jafir z ośmioma innymi Bugisami umieszczonymi na luku ładowni opatrywali sobie nawzajem rany i gawędzili po cichu bez końca, weseli i spokojni jak grzeczne dzieci. Każdy z nich ocalił swój kris, ale Lingard musiał obdzielić ich płótnem z towarów przeznaczo- nych na sprzedaż. Ilekroć koło nich przechodził, patrzyli za nim wszyscy z powaqą. Hasim i Imada mieszkali w saloniku. Siostra wodza wychodziła na pokład tylko wieczorem i słychać było wówczas dwoje rodzeństwa, jak szeptali niewidzialni w cieniach rufowego pokładu. Wszyscy Bugisi, pełni szacunku, trzymali się od nich z daleka. Lingard chodząc po rufówce przysłuchiwał się cichym głosom wznoszącym się i opadającym melancholijnym rytmem; niekiedy wyrywał się kobiecie okrzyk - jak gdyby gniewu lub bólu. Wówczas Lingard przystawał. Głębokie westchnienie płynęło ku niemu w górę wśród nocnego spokoju. Czujne gwiazdy otaczały wędrowny statek i ze wszech stron światło ich padało skroś rozległej ciszy na bezszmerne morze. Lingard zaczynał znów chodzić po pokładzie mrucząc pod nosem. - Belarab jest do tego jedyny. Tylko do niego mogę się zwrócić o pomoc, ale nie wiem, czy potrafię go odnaleźć. Gdybymtakmiał tu starego Jórgensona - choćby tylko na dziesięć minut. Ten Jórgenson wiedział o rzeczach, które działy się na długo przedtem, i przebywał wśród ludzi obrotnych w codziennym życiu, ale nie dbających o jutro i nie mających czasu na pamięć o dniu wczorajszym - a ściśle mówiąc, nawet wśród nich nie przebywał. Pojawiał się tylko między nimi od czasu do czasu. Mieszkał z malajską kobietą w dzielnicy krajowców, w domku malajskim stojącyrn na gruncie ogrodzonym i zarosłym bananami ; jedynym umeblowaniem teqo domku były maty, naczynia ku- chenne, dziwaczna sieć rybacka rozwieszona na dwóch tykach i niewielka skrzynka mahoniowa z zamkiem i srebrną płytką, na której widniały słowa: "Kapitan H.C. JÓrgenson. Bark ##Wild Rose ##. Wyqlądało to jak napis na grobie. "Wild Rose już nie istniał, podobnie jak i kapitan H.C. Jórqenson, a skrzynka z sekstantem 186 183 była wszystkim, co po nich zostało. Stary J#rgenson, wychudzony i niemy, zjawiał się nieraz podczas jedzenia na którymś ze statków handlowych na redzie i każdy steward - czy to Chińczyk, czy Mulat - dodawał niechętnie jeszcze jedno nakrycie nie czekając na rozkazy. Gdy kupcy-żeglarze gromadzili się hałaśliwie wokół połyskujących butelek i szklanek na oświetlonej werandzie, stary J#rgenson wyłaniał się nad schodami jakby z głębi ciemnego morza i podchodząc # niepewną buńczucznością, brał pierwszą z brzegu szklankę. - Piję za zdrowie was wszystkich. Nie - nie trzeba mi krzesła. Stał niemy nad rozprawiającą gromadką. Milczenie jego było równie wymowne, jak wypowiadane raz po raz przestrogi niewol- nika przy uczcie. Ciało JÓrgensona zmamiało, co jest zwykłym udziałem ciała, umysł pogrążył się w zamęcie przeżytych lat, lecz kościsty zrąb jego olbrzymiej budowy przetrwał, jakby był z żela- za. Ręce mu się trzęsły, ale oczy miał spokojne. Przypuszczano, że wiedział dokładnie, jaki był koniec wielu tajemniczych ludzi i tajemniczych przedsięwzięć. Sam był jaskrawym przykładem przegranej, lecz wierzono, że zna sekrety, które mogłyby niejed- nemu przynieść majątek; jednocześnie zaś panowało przekona- nie, iż wiedza jego nie należy do tych, które by mogły się przydać przeciętnie ostrożnemu człowiekowi. Ten potężny szkielet, odziany w spłowiałą niebieską serżę i pozbawiony zupełnie bielizny, wegetował jakimś sposobem. Czasami, gdy mu zaproponowano, przeprowadzał jakiś wracający do kraju statek przez cieśniny Riau, jednak przedtem zapewniał kapitana: - Pan nie potrzebuje pilota; tamtędy można przepłynąć z za- mkniętymi oczami. Ale jeśli pan chce, stawię się. Dziesięć dolarów. Potem, gdy powierzony mu statek znalazł się za ostatnią wyspą, wracał trzydzieści mil czółnem z dwoma starymi Malajami, którzy wyglądali w pewnej mierze na jego adherentów. Trzydziestomilo- wa podróż morska pod równikowym słońcem w wywrotnym czółenku, w którym nie można się poruszyć, gdy się raz zasiądzie, jest czynem wymagającym wytrzymałości fakira i cech właści- wych salamandrze. Dziesięć dolarów to było tanio i na ogół udawano się często do JÓrgensona. Gdy przyszły ciężkie czasy, pożyczał pięć dolarów od któregokolwiek z awantumiczych że- qlarzy, przy tym oświadcza:: - Nie będę mógł panu prędko oddać, ale moja dziewczyna musi jeść; a jeśli się pan chce czegokolwiek dowierlzieć, to służę panu. Ciekawa rzecz, że nikt się nigdy nie uśmiechał słysząc to: "czegokolwiek". Odpowiadano mu zwykle: - Dziękuję, panie starszy; jak będę poti-zebował jakichś infor- macji, zwrócę się do pana na pewno. J#rqenson kiwał wówczas głową i mówił: "Ale pamiętaj pan- jeżeli wy, młodziaki, nie jesteście tacy jak my, którzyśmy się tu kręcili przed laty - to moje wskazówki moqą być dla was gorsze od trucizny. ' JÓrgenson miał ulubieńców, z którymi mniej był milczący; od niego to właśnie usłyszał Linqard o Darat-es-Salam - Wybrzeżu Ostoi. Jórqenson znał kiedyś - jak się wyraził - "wnętrze tego kraju bezpośrednio po owych pradawnych czasach, kiedy biało odziani Padrysowie wygłaszali kazania i walczyli po całej Suma- trze, tak że Holendrzy porządnie trzęśli portkami". Jórgenson wyraził się co prawda tsochę dosadniej, ale powyższa parafraza oddaje dość dobrze treść jego pogardliwych słów. Linqard usiło- wał teraz przypomnieć sobie i zestawić pożyteczne dla siebie ustępy ze zdumiewających opowiadań starego J#rqensona; ale pozostało mu tylko w pamięci niejasne wyobrażenie o tej miejsco- wości i bardzo silne, lecz niewyraźne poczucie niebezpie#z.eństw grożących podczas zbliżania się do wybrzeża. Namyślał się wciąż, a bryq - stosując się w ruchach do stanu duszy sweqo pana- ociągał się i zdawał się również namyślać obracając się w tę i ową stronę w dni ciszy. Właśnie z powodu tego wahania wielki statek z Nowego Jorku, naładowany skrzyniami z oliwą dla Japonii, przepływając przez przesmyk Biliton ujrzał pewnego ranka bardzo szykowny bryg leżący w dryEie akurat na tym samym torze wodnym, trochę na wschód od Karimaty. Chudy kapitan w surducie i tęgi oficer o gęstych wąsach uważali, że bryg jest niemal za piękny jak na statek angielski, i zastanawiali się, dlaczego jeqo dowódca po- zwala, by marsel brał wiatr z przodu bez żadnego widocznego powodu. #agle wielkieqo statku wiodły qo naprzód, trzepocząc w lekkim powiewie, a gdy ujrzano bryg po raz ostatni daleko za rufą, grotreja była wciąż obrócona na pracę wstecz, jakby bryq kogoś oczekiwał. Lecz kiedy nazajutrz przepływał tą samą drogą londyński kliper z ładunkiem herbaty, nie zobaczył już pięknego 189 żaglowca, który dzień przedtem wahał się u rozstajnych dróg biały i nieruchomy. Przez całą tę noc Lingard rozmawiał z Hasimem, a nad ich głowami płynęły gwiazdy ze wschodu na zachód jak olbrzymia rzeka iskier. Imada przysłuchiwała się, to wydając ciche okrzyki, to wstrzymując oddech. Raz klasnęła w dłonie. Pojawił się nikły brzask. - Będziesz traktowany jak mój ojciec w moim kraju - mówił Hasim. Gęsta rosa kapała z olinowania, a pociemniałe żagle odcinały się czarno na bladym lazurze nieba. - Będziesz mi ojcem, który prowadzi ku dobremu... - Będę wiemym przyjacielem i chcę być traktowany jak przy- jaciel, i nic więcej - rzekł Lingard. - Weź swój pierścien z po- wrotem. - Czemu gardzisz mym darem? - zapytał Hasim ze smutnym i ironicznym uśmiechem. - Weź go - rzekł Lingard. - On pozostanie moim. Jakże mogę zapomnieć, że patrząc w oczy śmierci troszczyłeś się o moje ocalenie? Przed nami jest jeszcze wiele niebezpieczeństw. Bę- dziemy często rozdzieleni - żeby pracować lepiej dla tego samego celu. Jeśli kiedy ty lub Imada zapragniecie natychmiastowej pomocy, kiedy będę w pobliżu, poślij mi gońca z tym pierście- niem, a nie zawiodę was, jeśli będę żył.- Spojrzał wokoło po bladym świcie. - Pomówię wprostz Belarabem, jak jestw zwycza- ju u nas białych. Nigdy go nie widziałem, ale jestem silnym czło- wiekiem. Belarab musi nam pomóc w odzyskaniu twojego kraju, a kiedy nasz cel będzie osiągnięty, nie pozwolę, żeby cię skrzyw- dził. Hasim wziął pierścień i skłonił głowę. - Czas nam ruszać - rzekł Lingard. Uczuł lekkie pociągnięcie za rękaw. Spojrzał za siebie i zobaczył, że Imada przyciska czoło do szarej tlaneli. - Nie rób tego, dziecko! - rzekł łagodnie. Słońce wzeszło nad nikłą, błękitną linią Wybrzeża Ostoi. Okres wahania minął. Człowiek i statek, pracując w ścisłym zespoleniu, zaleźli drogę ku nikłej, błękitnej linu brzegu. Nim słońce uszło pół drogi do miejsea swego spoczynku, statek został zakotwiczony na odległość strzału od błotnistych zarośli mangro- wych, w miejscu, gdzie przez sto lat lub więcej żaden statek białego człowieka nie był powierzony chwytowi dna. Poszukiwa- cze przygód sprzed dwóch wieków znali to miejsce kotwiczne z pewnością, gdyż byli nieuczeni i niezrównanie śmiali. Jeśli prawdą jest, co mówią niektórzy, że duchy zmarłych nawiedzają miejsca, gdzie trudzili się za życia i grzeszyli, to duchy te mogły teraz ujrzeć białą szalupę o ośmiu wiosłach; u steru siedział spalony przez słońce brodaty mężczyzna w kapeluszu z włókien palmowych, z pistoletami za pasem. Łódź płynęła wzdłuż czarne- go błota pełnego skręconych korzeni, szukając dogodnego prze- smyku. Mijali zatokę za zatoką; łódź pełzła z wolna naprzód jak potwomy pająk wodny o wielkim odwłoku i ośmiu smukłych nogach... Czy śledziliście bezcielesnymi oczyma poszukiwania tego nieznanego wczorajszego zdobywcy, o wy, duchy zdobyw- ców zapomnianych, którzyście w skórzanych kurtach - zlani potem pod stalowymi hełmami - atakowali z długimi rapierami w dłoniach palisady dziwnych pogan albo strzegli z muszkietem na ramieniu i lontem na panewce blokhauzów z drzewa nad brzegami rzek, które panują nad korzystnym handlem? Wy, co znużeni znojem walki spaliście zawinięci w opończe fryzyjskie na piasku spokojnych wybrzeży, marząc o bajecznych diamentach i o dalekiej ojczyźnie. - Tu jest przesmyk - rzekł Lingard do Hasima, który siedział u jego boku; słońee staczało się właśnie po lewej stronie za widnokrąg. - Przesmyk dosyć duży, żeby statek mógł się tędy przedostać. Myślę, że to jest właśnie wejście, którego szukamy. Będziemy wiosłować całą noc w górę rzeczki, o ile zajdzie potrze- ba i niech mnie diabli porwą, jeśli nie dotrzemy do legowiska Belaraba jeszcze przed świtem. Położył ster na burtę, a łódź skręciła osh-o, znikając z wybrzeża. I kto wie - może w owej chwili cienie dawnych zdobywców pokiwały mądrze cieniami głów i zamieniły między sobą cień tęsknego uśmiechu. - Co się stało w ostatnich czasach królowi Tomowi? - zapytywał któryś z kupców, gdy rozparci na krzesłach odpoczywali po zawziętej partii, rzuciwszy karty na stół. - Tom nauczył się trzymać język za zębami, pewno knuje jakiś wściekle dobry interes - zawyrokował ktoś inny, zaś mężczyzna o zakrzywionym nosie i niemieckim pochodzeniu, rzekomo agent 190 191 holenderskiej firmy handlującej porcelaną - sławnej marki "Sfinks" - wh-ącił mściwie: - Tajcie mu pokój, panofie - on jest żalony, żalony jak zajonc w marcu. Przet drzema miesioncami otwieciłem go na pogladzie jego ogrentu, żeby pomófić o interesach. A on otsywa się do mnie tak: "Fynoś się pan." - "Tlaczeko?" - mófie. - "Fynoś się pan, bo inaczej wyszucę cie za burtę." - Talibóg! Czy tak się mófi o inderesach? Ja mu chcę sprzedać na handel malo zgrzynke porcelany pierwszorzendnej margi, a on... - Ha, ha, ha! Ja się tam Tomowi nie dziwię - przerwał właści- ciel poławi2jącego perły szkunera, który zawinął na redę, po za- pasy. - Jakże, Mosey, przecież na całej Nowej Gwinei nie ma ani jednego parszywego ludożercy, którego byś pan nie zaopatrzył w tiliżankę i spodek. Przesyciłeś pan rynek, zrozumiano? Jórgenson zatrzymał się obok rozmawiających - wyglądał przy stole do gry jak szkielet. - To dlatego, że z pana jest szpieg holenderski - rzekł nagle qroźnym tonem. Agent marki "Sfinks" zerwał się w nagłej pasji. - Co? Co? Panofie, wy fszyscy mnie znacie! - Ani jeden muskuł nie drgnął na twarzach obecnych. - Znacie mnie - bełkotał mokrymi wargami. - Jak to, funf lat - toskonale mie znacie- porcelana - verfluchtedarmozjady. Ich!Szpieg! Tlaczeko ja mam być szpieg? Przeglente angielskie kupczyki! Trzasnęły drzwi. - Więc to taka sprawa? - spytał głos o amerykańskim akcencie. - Dlaczego nie zrobicie z nim końca? - Ach, przecież tutaj tego zrobić nie możemy - mruknął jeden z graczy. - Twoja kolej, Trench, jedźmy dalej. - Nie możecie? - wycedził głos o amerykańskim akcencie.- Taka to z was banda synów Beliala - lojalna, przykładna, trzyma- jąca się prawa? - nie możecie? No a teraz popatizcie na te pistolety Colta, które sprzedaję. - Wziął na bok poławiacza pereł i słychać było, jak w kącie rozpowiadał mu coś z powagę. - Widzisz pan- tak się nabija - i - widzisz pan? - Rozległy się szybkie trzaski.- Czy to nie proste? A w razie jakiej awantury - powiedzmy z pańskimi nurkami - trzask, trzask, trzask - na wylot - jak sito- gwarantuję panu, źe to wyleczy najgorszego rouzaju przekorę w każdym czarnuchu. Tak, dobrodzieju! Dwadzieścia cztery sztu- ki w skrzynce, albo pojedynczo - jak pan woli. Nie? A może dubeltówki, karabiny? Nie chce pan? Oho, widzę, że nie będę miał z pana pożytku, ale z tym Tomem dałoby się coś porządnego wykombinować - jak to on się nazywa? Gdzie go można przydy- bać? Co, wszędzie? Eee, to znaczy nigdzie. Ale już ja go którego dnia przyłapię - tak, dobrodzieju. JÓrgenson, doszczętnie zapomniany, patrzył sennie na pada- jące karty. "Szpieg - ja wam to mówię - mcuknął do siebie.- Jeśli się chcecie czego dowiedzieć, mnie się pytajcie.' Gdy Lingard powrócił z Wajo po niezwykle dhigiej nieobecnoś- ci, wszyscy zauważyli w nim wielką zmianę. Był mniej rozmowny i hałaśliwy, zawsze gościnny, ale gościnność jego stała się mniej wylana - i człowiek ten, który się czuł najszczęśliwszy, gdy mógł rozprawiać o fantastycznych, szalonych planach w towarzystwie pół tuzina ludzi sobie podobnych, teraz unikał często spotkania z najlepszymi przyjaciółmi. Jednym słowem, po powrocie okazał się znacznie mniej dobrym kolegą niż przedtem. Odwiedzał Singapur równie często jak dawniej, ale na krótko, a gdy się zjawiał, śpieszno mu było zawsze w drogę. W ciągu dwóch lat bryg miał na swój sposób równie ciężkie życie, jak i jego właściciel. Zwinny i piękny, przewijał się szybko między wyspami mało znanych grup. Z samotnych przylądków można go było dostrzec w oddali jako białą plamkę wędrującą szybko po błękitnym morzu; apatyczni strażnicy nielicznych mor- skich latami na wielkim szlaku na wschód nauczyli się rozpozna- wać kształt jego marsli. Widywali go płynącego na wschód, to na zachód. Widywali go niewyraźnie, jak śmigał z pochylonymi masztami w mgiełce deszczowych szkwałów; albo mogli mu się przyglądać do woli, jak sunął wyprostowany, z drgającymi żagia- mi, dążąc pracowicie naprzód w ciągu dhigiego dnia zmiennych wiatrów. Widziano, jak walczył z ciężkim monsunem w Zatoce Bengalskiej, jak tkwił nieruchomo wśród ciszy na Morzu Jawaj- skim albo wysuwał się nagle zza przylądka, wdzięczny i cichy w jasnym świetle miesięcznym. Ruchliwość jego była przedmio- tem gorączkowych, lecz cichych rozmów, które urywały się, gdy zjawiał się Lingard. - O, idzie. Przypłynął wczoraj w nocy - szeptała plotkująca gromadka. Lingard nie widział ukrytych spojrzeń, pełnych szacunku za- prawionego ironią; kiwał głową i przechodził. - Hej, Tomie! Nie zajdziesz napić się czego? - wołał ktoś za nim. 192 g - Conrad 2. VI 193 Potrząsał głową nie oglądając się i był już daleko. Widywano go w ciągu dnia lub dwóch, jak - potężny i ogorzały - wysiadał z zakurzonych wózków; szedł w słońru wielkimi krokami od Zachodniego Banku do kapitanatu portu i mijał Esplanadę znikając w perspektywie uliczki z chińskimi sklepami, a tuż za nim kroczył stary JÓrgenson, prawie równie jak on wysoki, chudy i wyblakły, uparty i lekceważony jak upiomy duch prze- szłości pragnący wejść z powrotem w ludzkie życie. Lingard nie zwracał uwagi na tę ruinę dawnego awanturnika, który Ignął do niego wiemy jak aeń, a tamten nie starał się ściągnąć na siebie uwagi. Czekał aerpliwie u drzwi urzędów, znikał podczas drugiego śniadania, zjawiał się znowu niezmien- nie wieczorem i tkwił w miejscu, póki Lingard nie poszedł spać na statek. Policjanci pełniący shiżbę patrzyli pogardliwie na widmo kapitana H.C. JÓrgensona z barku "Wild Rose", gdy wędrowało po cichym nabrzeżu albo stało spokojnie całymi godzinami na skraju ciemnej redy usianej światłami kotwicznymi statków - jak awanturniczy duch pragnący pczebyć z powrotem wody zapom- nienia. Przewoźnicy z sampanów, którzy wiosłowali leniwie w stronę brzegu, mijając czarny kadłub brygu stojącego na kotwicy, mogli słyszeć dhrgo w noc głos o amerykańskim akcencie wymykający się przez podniesione szyby luku świetlnego. Shzępy zdań mó- wionych przez nos unosiły się w ciszy naokół cichego brygu. - Tak, dobrodzieju! Karabiny z wojny meksykańskiej - tak jak nowe - po sześć sztuk w skrzynce - moja firma w Baltimore - otóż to właśnie. Sto dwadzieścia naboi gratis do każdej sztuki. Przypu- śćmy, że to są instrumenty muzyczne, o tak, tą stroną stawia się do góry, starannie - jak to się panu podoba? Nie! gotówka na stół- moja firma z Balt... Strzelać do mew, mówi pan? Hm, hm! To ryzykowny interes - posłuchaj pan - dziesięć procent opuszczę z własnej kieszeni. . . Kiedy czas upływał, a nic nowego nie zaszło - przynajmniej nic, o czym by ludzie wiedzieli - podniecenie minęło. Nowa postawa Lingarda została przyjęta po prostu jako jego "sposób bycia##. Nic w tym nie ma, mówili jedni. Inni zaprzeczali. Utrzymało się jednak duże zainteresowanie tą sprawą i pogłoski o jakichś wielkich przygotowaniach krążyły koło Lingarda w każdym porcie,gdzie się zatrzymywał - od Rangunu do Hongkongu. Nigdzie nie czuł się tak bardzo u siebie jak na wprost Wybczeża Ostoi, gdy bryg stał na kotwicy po wewnętrznej stronie wielkiego łańcucha mielizn. Centralny punkt jego życia przesunął się mniej więcej o czterysta mil - od cieśniny Melaka do Wybrzeża Ostoi- a gdy się Lingard tam znalazł, był w kręgu innego istnienia - we władzy swych porywów, bliżej upragnionego celu. Hasim i Imada pczychodzili na brzeg i oczekiwali go na wysepce. Opuszczał ich zawsze z żalem. Przy końcu pierwszego etapu każdego rejsu J Órgenson czekał na Lingacda u szczytu poctowych schodów i szedł tuż za nim bez słowa. Rzadko kiedy zamieniali parę słów przez cały dzień; ale pewnego wieczoru, na jakie sześć miesięcy przed ostatnim rejsem Lingarda, gdy przechodzili przez krótki most nad kanałem, gdzie tkwiły grupkami przycumowane statki krajowców, JÓrgenson przyspieszył kroku i znalazł się na jednej linii z Lingardem. Była to noc księżycowa; na ziemi nic się nie poruszało prócz cieni wysokich chmur. Lingard zdjął kapelusz i odetchnął głęboko, wciągając ciepły powiew. JÓrgenson przemówił nagle ściszonym głosem : - Nowy radża, Tulla, pali opium i często niebezpiecznie jest odezwać się do niego. Wśród możnych w Wajo panuje wielkie niezadowolenie. - To dobrze! - szepnął z podnieceniem Lingard wyjątkowo tracąc panowanie nad sobą. A potem: - Skądże pan wie o tym, u licha? JÓrgenson wskazał palcem na mnóstwo łodzi z żeglugi przy- brzeżnej i sampanów, które tkwiły na wodzie stłoczone w kanale, pokryte matami i zalane zimnym blaskiem księżyca; gdzienieg- dzie widać było mętne światło latami palącej się wśród gmatwa- niny wysokich ruf, rei, masztów i spuszczonych żagli. - Stamtąd - powiedział. Szli dalej, a ich cienie w ubraniach i kapeluszach padały ciężko na statki dziwnego kształtu, które wożą po płytkim morzu losy brunatnych ludzi - Stamtąd! Umiem z nimi przesiadywać, umiem z nimi mówić, mogę przyjść i odejść, kiedy mi się podoba. Znają mnie już od trzydziestu pięciu lat - to kawał czasu. Niektórzy z nich dają białemu człowiekowi talerz ryżu i kawałek ryby. To wszystko, co mi zostało - po trzydziestu pięciu latach życia, które im poświęciłem. Milczał pczez jakiś czas. - Byłem jak pan... niegdyś - dodał, a potem położył rękę na rękawie Lingarda i szepnął: 194 195 - Czy pan daleko w to zabrnął? - Do najostatniejszego centa - rzekł spokojnie Lingard patrząc wprost przed siebie. Połysk wody na redzie zagasł i maszty zakotwiezonych statków znikły w cieniu nadciągającej chmury. - Niech pan to rzuci - szepnął JÓrgenson. - Zaciągnąłem dług - rzekł z wolna Lingard i przyśtanął. # Niech pan to rzuci! - Nigdy w życiu nie rzuciłem niczego. - Niech pan to r Luei! - Na Boga, nie rzucę! - krzyknął Lingard i tupnął. Nastąpiła chwila milczenia. - Byłem jak pan. .. niegdyś - powtórzył Jórgenson. -Trzydzieś- ci i pięć lat - nie rzuciłem niczego. A to, czego pan może dokonać, jest tylko dziecinną zabawką w porównaniu do interesów, które miałem w ręku - słyszy pan - choć jesteś pan wielkim człowie- kiem. Kapitan Lingard z "Lightning"... Gdyby pan był widział "Wild Rose". - Jego głos załamał się nagle. Lingard oparł się o poręcz nabrzeża. JÓrgenson przysunął się bliżej. - Podpaliłem ją własnymi rękami! - powiedział bardzo cicho, drgającym głosem, jakby czyniąc jakieś potwome zwierzenie. - Biedaczysko - mruknął Lingard poruszony do głębi tragiczną okropnością tego czynu. - Wido#znie nie było innego wyjścia? - Nie chciałem dopuścić, aby zgniła i rozpadła się w kawałki w jakimś holenderskim porcie - rzekł J#rgenson ponuro. - Czy pan słyszał kiedy o Dawsonie? - Coś niecoś... nie pamiętam już teraz - mruknął Lingard czując, że zimny dreszcz zbiega mu po grzbiecie na myśl o jego własnym statku butwiejącycn powoli w jakimś holenderskim porcie. - On już nie żyje, prawda? - zapytał z roztargnieniem, rozmyślając, czy zdobyłby się na odwagę podpalenia brygu, gdyby zaszła taka konieczność. - Poderźnął sobie gardło na brzegu pod Fort Rotterdam - rzekł J#rgenson. Jego wychudła postać zachwiała się w niepewnym świetle księżyca, jak gdyby była z mgły. -Tak. Wykroczył przeciw jakimś przepisom handlowym - czy coś w tym rodzaju - i blagował przed porucznikiem z "Komet" żądając sądu i procesu. "Ależ oczywiście - odparł ten pies. - To należy do sądu w Makasarze, zabiorę tam pański szkuner." A potem, jak zbliżali się do redy, nadział w pędzie statek Dawsona na skalistą rafę po sńonie północnej - trach! Kiedy woda zalała już szkuner do połowy, zdjął kapelusz i ukłonił się nisko Dawsonowi: "Oto tam wybrzeże- mówi - idź pan teraz i procesuj się - ty - Angliku!" - JÓrgenson podniósł długie ramię i pogroził pięścią księżycowi, który schował się nagle za chmurę. - Wszystko było stracone. Biedny Dawson włóczył się miesiącami po ulicach, boso i w łachmanach. Wreszcie pewnego dnia wyżebrał nóż od jakiejś miłosiemej duszy, zeszedł na brzeg, żeby spojrzeć ostatni raz na ruinę okrętu i... - Ja Holendrom wcale w drogę nie wchodzę - przerwał niecierpliwie Lingard. - Chcę, żeby Hasim odzyskał to, co mu się należy. - A jeśli Holendrzy tego sobie nie życzą? - odparł Jórgenson.- Tak czy owak, bies siedzi w takiej robocie - niech pan to r Luci. - Posłuchaj pan - rzekł Lingard. - Zabrałem tych ludzi w chwi- li, gdy nie było już dla nich ratunku. To przecież coś znaczy. Gdybym się nie był wtrącał, wszystko byłoby się skończyło w parę godzin. Musiałem mieć coś na myśli, kiedy wówczas się nimi zająłem - czy wiedziałem, co się święci, czY nie. Otóż miałem coś wtedy na myśli - i nie wiedziałem, o co chodzi. Bardzo pięknie. A teraz mam na myśli to samo - i wiem już wszystko. Kiedy się uratuje ludzi od śmierci, bierze się udział w ich żyau. Oto jak się na to zapatruję. Jórgenson potrząsnął głową. - Wariactwo! - zawołał, a potem spytał po cichu głosem drżącym z ciekawości: - Gdzie pan ich zostawił? - U Belaraba - szepnął Lingard. - Znał go pan w dawnych czasach? - Znałem i jego, i jego ojca - wybuchnął tamten podnieconym szeptem. - Kogo ja nie znałem? Znałem Sentota, kiedy był królem południowego brzegu Jawy i kiedy Holendrzy naznaczyli cenę na jego głowę - była to wielka suma, cały majątek. Nocował dwa razy na "Wild Rose", kiedy zaczęły się jego niepowodzenia. Znałem go, znałem wszystkich jego wodzów, kapłanów, wojowników, sta- rego regenta, który stchórzył i przeszedł do Holendrów, znałem... - Zająknął się, jakby słowa nie mogły wydostać mu się z gardła, wreszcie zamilkł i westchnął. - Ojciec Belaraba uciekł ze mną- zaczął znów spokojnie - i przyłączył się do Paderich na Sumatrze. Wyrósł na wielkiego przywódcę. Belarab był wtedy młodzikiem. Takie to były czasy. Włóczyłem się wzdłuż wybrzeży - i śmiałem 19fi ! 193 się w nos krążownikom; widziałem każdą bitwę w kraju Bataków - i widziałem, jak Holendrzy uciekali; byłem, jak brali Singkil - i uszedłem cało. To ja jestem tym białym, którego rad słuchali wodzowie plemienia Minangkabau. Pisano o mnie wtedy mnós- two w gazetach holenderskich. Opowiadali, że jestem Francuzem, który przyjął mahometanizm. - Zaklął potężnie i zatoczył się na poręcz dysząc ciężko i mrucząc przekleństwa na dzienniki. - Otóż właśnie Belarab trzyma całą rzecz w ręku - rzekł spokojnie Lingard. - On jest głównym przywódcą na Wybrzeżu Ostoi. Naturalnie są i inni. Porozsyłał gońców na północ i na południe. Musimy zapewnić sobie ludzi. - Wszystkie diabły już rozpętane - powiedział Jórgenson.- Pan to zrobiłeś, a teraz uwaga - uwaga... - Nic nie może zawieść, o ile mi się zdaje - dowodził Lingard.- Wszyscy wiedzą, co mają robić. Trzymam ich w ręku. Pan nie myśli, że Belarab jest niepewny? Co? - Piętnaście lat go nie widziałem. . . ale cała rzecz jest niepewna - warknął JÓrgenson. - Mówię panu, tak wszystko urządziłem, że nic nie może zawieść. Byłoby dobrze, gdybym miał białego do ogólnego nadzo- ru nad tym wszystkim. Jest tam dużo zapasów i broni - i nie ulega kwestii, że przydałoby się Belaraba dopilnować. Czy panu czego nie potrzeba? - dodał kładąc rękę do kieszeni. - Nie, w domu jest dość jedzenia - odrzekł krótko J#rgenson.- Rzuć pan to! - wybuchnął. - Byłoby lepiej dla pana skoczyć od razu za burtę. Niech pan spojrzy na mnie. Przyjechałem tu jako osiemnastoletni wyrostek. Umiem po angielsku, umiem po holen- dersku, umiem mówić każdym przeklętym narzeczem tych wysp- pamiętam rzeczy, od których włosy stanęłyby panu na głowie - ale zapomniałem języka własnego kraju. Handlowałem, walczyłem, nie złamałem nigdy słowa ani białemu, ani krajowcowi. A spójrz pan na mnie! Gdyby nie moja dziewczyna, byłbym skończył w rowie dziesięć lat temu. Wszystko mnie opuściło - młodość, pieniądze, siła, nadzieja - nawet sen. Ale ona wytrwała przy tej ruinie. - To wiele mówi o niej, a trochę i o panu - powiedział wesoło Lingard. JÓrgenson potrząsnął głową. - To najgorsze ze wszystkiego - rzekł powoli znaciskiem. -To już koniec. Przyjechałem do nich z tamtej strony ziemi i wzięli mnie - i patrz pan, co ze mnie zrobili. - Skąd pan pochodzi? - spytał Lingard. - Z Tromsó - wyjąkał Jórgenson. - Nigdy już śniegu nie zobaczę - załkał z twarzą w dłoniach. Lingard pah#zył na niego w milczeniu. - Czy nie popłynąłby pan ze mną - powiedział. - Jak już panu mówiłem, potrzebuję. . . - Bodajeś pan sczezł przedtem! - wybuchnął dziko tamten.- Jestem starym białym łazikiem, ale nie dam się wciągnąć w ich szatańskie sprawy. Oni mają swego diabła... - Ta rzecz nie może wprost zawieść. Obmyśliłem każde posu- nięcie. Obwarowałem się ze wszystkich stron. Nie jestem ghipi. - Owszem - jesteś pan. Dobranoc. - No, do widzenia - rzekł spokojnie Lingard. Wsiadł do łodzi, a JÓrgenson poszedł pomostem. Lingard, porządkując linki sterowe, usłyszai go wołającego z oddali: - Rzuć pan to! - Odpływam przed świtem - krzyknął w odpowiedzi i wrócił na statek. Gdy po niespokojnej nocy wyszedł z kajuty, było jeszcze ciemno. Wychudła postać łaziła po pokładzie. - Jestem - rzekł J#rgenson ochrypłym głosem. - Czy umrę tu, czy tam - wszystko jedno. Ale jeśli tam umrę - niech pan pamięta, że moja dziewczyna musi jeść. Lingard był jednym z niewielu, którzy widzieli dziewczynę Jórgensona. Miała pomarszczoną, brunatną twarz, gąszcz potar- ganych, siwych włosów, parę czarnych pieńków zamiast zębów- i niedawno została mu zaślubiona przez młodego, przedsiębior- czego misjonarza z Bukit Timah. Jakim mógł być jej wygląd ongi, gdy J#rgenson dał za nią trzysta dolarów i kilka mosiężnych strzelb - niepodobna było osądzić. Z młodości pozostały jej tylko oczy, nie przyćmione i żałosne, które - gdy była sama - zdawały się patrzeć kamiennym wzrokiem w przeszłość dwojga ludzi. Kiedy JÓrgenson był przy niej, oczy te śledziły jego ruchy z nie- spokojną uporczywością. A teraz, pod sarongiem zarzuconym na siwą głowę, płynęły z nich niewidzialne łzy; dziewczyna J#r- gensona kiwała się naprzód i w tył, przykucnąwszy samotnie w kącie ciemnej chaty. - Niech się pan o to nie troszczy - rzekł Lingard chwytając dłoń 198 J#rgensona. - Niczego jej nie zbraknie. A pana proszę tylko o to, aby pilnował trochę sprawowania Belaraba podczas mojej nieo- becności. Muszę zrobić jeszcze jeden rejs, a potem będziemy mogli zabrać się do roboty. Przewidziałem wszystko, każdy szcze- gół. Niech mi pan zaufa! I tak się stało, że niespokojny cień kapitana H.C. JÓrgensona przebył z powrotem wody zapomnienia i wszedł znów w ludzkie życie. Lingard rzucił się duszą i ciałem w wielkie przedsięwzięcie i żył przez dwa lata w długońwałym upojeniu, przygotowując powoli korzystny wynik sprawy. Nigdy mu nie przyszła do głowy myśl o przegranej, a żadna cena nie wydawała mu się zbyt wysoka za tak wspaniałe dzieło. Zamierzał ni mniej, ni więcej tylko wprowa- dzić tryumfalnie Hasima z powrotem do tego kraju, który ukazał mu się raz nocą pod niskimi chmurami w nieustannym łoskocie gromów. Przy końcu długiej rozmowy z Hasimem, który po raz dwudziesty może opowiedział historię swej krzywdy i swych walk, Lingard podniósł potężne ramię i potrząsając pięścią nad głową, krzyknął: "Wzniecimy powstanie. Zbudzimy cały kraj!" W tych słowach uczynił wyznanie - nie zdając sobie wcale z tego sprawy - całego swego idealizmu ukrytego pod siłą pełną prosto- ty. Zbudzić cały kraj ! To podświadome uczucie stanowiło podsta- wę, z której wyrastała potrzeba czynu Lingarda, prymitywne pojęcie o tym, co jest istotą sprawiedliwości, wdzięczności, przy- jaźni ; czuł litość dla ciężkiej doli Imady - tego biednego dziecka- i dumne przeświadczenie, że ze wszystkich ludzi na świecie on jeden ma możność i odwagę porwać się na tak wielkie dzieło. Trzeba było pieniędzy i hzeba było ludzi, a Lingard zdobył i jedno, i drugie w przeciągu dwóch latpocząwszy od owego dnia, gdy z pistoletami za pasem, w kapeluszu z włókien palmowych na głowie, stanął nagle o świcie w głuchym milczeniu przed tajemni- czym Belarabem, który w pierwszej chwili zanadto był zdumiony na widok białej twarzy, aby się do niego odezwać. Słońce nie wysunęło się jeszcze zza lasów w głębi lądu; niebo, już przesycone światłem, sklepiało się nad ciemną, podhiżną laquną i nad rozległymi polami pełnymi cienia, który z wolna zdawał się przeistaczać w białość porannej mgły. Wśród pól stały chaty, płoty, ostrokoły, duże domy na wyniosłych palach górowały nad kępami drzew owocowych jak zawieszone w powietrzu. Tak wyglądała osada Belaraba w chwili, gdy wzrok Lingarda pierwszy raz na niej spoczął. Na tym tle zobaczył bardzo liczne twarze za szczupłą i otuloną w tkaniny postacią stojącą naprzeciw niego; świt rozjaśniał się szybko i wśród ghichej eiszy słowo: marhaba (witaj ), wyszeptane wreszcie przez wodza, doszło najwy- raźniej do uszu każdego z dwon.an. Żołnierze ze straży przybocz- nej, w czamych myckach, wsparci na długich lancach, stali nieporuszenie wokół władcy. Widać było ludzi biegnących przez otwartą przestrzeń ku brzegowi. Gromadka kobiet wpahywała się w przybyszów; stały na niskim kopcu, a znad nieruchomych łodyg kukurydzy widać było tylko ich głowy. Nagle wśród grupy pus- tych chat w pobliżu rozległ się głos niewidzialnej jędzy, która z krzykliwą pasją wymyślała jakiejś niewidzialnej dziewczynie. - Cudzoziemcy! Chcesz widzieć cudzoziemców? Jesteś bez wstydu! Więc ja, kulawa i stara, mam sama ryi łuskać? Niechaj zły urok padnie na ciebie i na cudzoziemców! Niech nigdy nie zaznają łaski! Niech ich ścigają z mieczami! Stara jestem. Stara. Nie ma nic dobrego w cudzoziemcach. Dziewczyno! Oby się popalili! - Witaj - powtórzył z powagą Belarab patrząc prosto w oczy Lingarda. Lingard spędził wówczas sześć dni w osadzie Belaraba. Z tych tny przeszły na obserwowaniu się wzajemnym, przy czym nie padło żadne zapytanie i najlżejszą aluzją nie dotknięto sprawy, o którą chodziło. Lingard wylegiwał się na pięknych matach, którymi wódz usłał mały domek bambusowy stojący na zewnątrz warownego częstokołu, gdzie biała flaga z zielonymi brzegami powiewała na wysokiej i cienkiej żerdzi, niższej jednak od ścian długich budynków o wyniosłych dachach. Budynki te wznosiły się na słupach z twardego drzewa wysokości czterdziestu stóp lub więcej. Dalekie lasy w głębi lądu zabarwione połyskliwym błękitem wyglądały jak widziane we śnie. Od strony morza pas wysokich pni i splątanego podszycia sięgał zachodniego brzegu owalnej laquny; a w przejrzystej świeżości powiehza grupy brunatnych domów, odbitych w wodzie lub wznoszących się nad falującą 200 201 zielenią pól, kępy palm, ogrodzone plantacje, gaje drzew owoco- wych składały się na obraz wspaniałego dobrobytu. Nad budynkami, nad ludźmi, nad nieruchomą powierzchnią wody i wielką równiną łanów błyszczących od rosy rozciągał się wyniosły, cudowny spokój bezchmurnego nieba. Zdawało się, że nie ma wcale drogi do tego kraju wspaniałośei i ciszy. Niepodobna było uwierzyć, że tak blisko leży niespokojne morze ze wszystkimi darami i nieustanną swą groźbą. Nawet w miesiącach sztormów, gdy potężny huk wznosił się ze zbielałej przestrzeni płytkiego morza, do osady dochodził tylko rozległy szmer, to słabszy, to silniejszy, który zawisał wysoko w powietrzu i unoszony wiatiem zdawał się bujać tam i sam ponad ziemią; nikt nie byłby w stanie odgadnąć, skąd ów szmer pochodzi. Przypominał uroczystą pieśń wodospadu, to wznoszącą się, to zamierającą nad gajami i.polami, nad dachami i głowami ludzi, nad spokojem tej ukrytej, a kwitną- cej osady zamieszkanej przez zwyciężonych fanatyków, zbiegów i wygnańców. Co dzień po południu Belarab w otoczeniu eskorty, która zatrzymywała się przed drzwiami, wchodził do domu swego gościa. Pozdrawiał Lingarda, pytał o jego zdrowie, rozprawiał z nieprzeniknioną twarzą o rzeczach małej wagi. Ale spokojny wzrok jego myślących oczu zdawał się doszukiwać wciąż prawdy na białym obliczu. Rozmawiali w chłodzie wieczomym pod za- chód słońca, chodząc tam i na powrót wśród chropowatych kolumn gaju rosnącego niedaleko wrót w ostiokole. Świta stojąca opodal w ukośnych promieniach zachodu śledziła wzrokiem przechadza- jące się z wolna postacie, które ukazywały się i nikły za drzewami. Wypowiadali wiele słów, nic jednak nie mówiąc, co by mogło odsłonić ich myśli. Podawali sobie ostentacyjnie ręce przed roz- staniem, po czym rozlegało się ciężkie trzaśnięcie bramy i trzy- krotny głuchy stuk drewnianych zasuw spuszczanych w żelazne klamry. Trzeciej nocy zbudziły Lingarda z lekkiego snu szepty na zewnątrz chaty. Czarny cień przesłonił gwiazdy w otworze dr Lwi; człowiek jakiś wszedł nagle i stanął nad jego posłaniem, drugi zaś przykucnął na progu, gdzie wyglądał jak ciemna bryła. - Nie bój się. To ja, Belarab - rzekł ostrożny głos. - Nie bałem się wcale - odszepnął Lingard. - Niebezpieczeńs- two grozi tylko temu, kto przychodzi w ciemności i znienacka. - A czyż ty uprzedziłeś mnie o swoim przybyciu? Powiedzia- łem ci: "witaj" - ale równie dobrze mogłem powiedzieć: "zabić go". - Dzieliła nas odległość ramienia. Bylibyśmy zginęli razem- odparł spokojnie Lingard. Tamten cmoknął dwa razy; wydało się, że jego niewyraźna postać na wpół się zapada w podłogę. - Nie było to zapisane przed naszym przyjściem na świat- rzekł sthimionvm głosem Belarab, siedząc obok mat ze skrzyżo- wanymi nogami. - Dlatego jesteś moim gościem. Niech mowa nasza będzie prosta jak drzewce włóczni i krótsza niż pozostała noc. Czego sobie życzysz? - Przede wszystkim twojego najdhiższego życia - odrzekł Lingard pochylając się naprzód ku błyszczącej parze oczu- a następnie - twojej pomocy. VII Nikły szept słów wypowiedzianych owej nocy trwał długo w uszach Lingarda, uporczywszy niż wspomnienie wrzawy. Bela- rab wysłuchał wszystkiego, co Lingard miał do powiedzenia, i jakby urzeczony siłą i odwagą białego, otworzył przed nim serce bez zastrzeżeń; a Lingard słuchał wpatrując się bez ruchu w gwiazdy palące się spokojnie w prostokątnym otworze drzwi. Belarab mówił o swej młodości spędzonej wśród ro2szalałego fanatyzmu i wojny, o walkach toczonych na wzgórzach, o pocho- dach przez lasy, o niezmiennej pobożności mężów, o ich niesytej nienawiści. Ani jedna wędrująca chmura nie zaćmiła łagodnego blasku, którym jaśniał prostokąt qwiezdnego światła, obramiony w nieprzeniknioną czarność chaty. Belarab szeptał wciąż o paś- mie niepowodzeń, o pierścieniu klęsk zaciskających się wkoło niknących ludzkich nadziei i nieugiętego męstwa. Szeptał o klę- skach i ucieczkach, o dniach rozpaczy, o bezsennych ńocach, o nie kończąeym się pościqu, o ślepym przerażeniu i głuchej wściekłoś- ci, o kobietach i dzieciach, które oblężeni wojownicy pozabijali w ośtrokole, zanim wypadli na pewną śmierć. - Widziałem to wszystko, nim jeszcze doszedłem męskich lat- wybuchnął szeptem. Głos jego zadrżał. Nastała chwila ciszy, usłyszeli lekkie we- 202 203 stchnienie dworzanina, który spał z czołem wspartym o kolana, objąwszy nogi wyżej kostek. - A był wtedy między nami - zaczął Belarab - jeden biały, który przetrwał do końca, który dochował nam wierności swoją siłą, swoim męstwem, swoją mądrością. Człowiek potężny. Miał w-ielkie bogactwa, ale jeszcze większe serce. Wspomnienie o Jórgensonie, wychudłym i siwym, usiłującym pożyczyć pięć dolarów, aby kupić coś do jedzenia dla swej dziewczyny, przesunęło się nagle przed Lingardem na tle migocą- cych, spokojnych gwiazd. - Podobny był do ciebie - ciągnął porywczo Belarab. - Ucie- kliśmy z nim i przybyliśmy tutaj na jego statku. Była tu pustka. Las sięgał prawie do samego brzegu, wybujała trawa chwiała się nad głowami wysokich mężów. Telal, mój ojciec, umarł z wycieńcze- nia. Było nas tylko kilku i wszyscy omal nie umarliśmy ze zgryzoty i smutku - tutaj! Na tym miejscu! I nikt z nieprzyjaciół nie wiedział, gdzie jesteśmy. Na tym Wybrzeżu Ostoi groziła nam śmierć - z głodu. Mówił monotonnie w ciemności, a głos jego wznosił się i opa- dał. Opowiedział, jak zrozpaczeni jego towarzysze pragnęli wy- paść na morze i umrzeć rzucając się na statki z zachodu, statki o wysokich burtach i białych żaglach: jak - nieugięty i samotny- on ich zatrzymał, aby walczyli z ciemistym gąszczem, z bujną trawą, z wyniosłymi, olbrzymimi drzewami. Lingard, wsparty na łokciu i zapatrzony wciąż w otwór drzwi, przywołał na pamięć obraz rozległych pól za chatą, które teraz spały wśród niezmieme- go spokoju i blasku gwiazd. Ten cichy człowiek, prawie niewi- dzialny, dokonał tego wszystkiego: był twórcą, budowniczym, wodzem. Myśl ta wzbudziła w Lingardzie wielki podziw, a ciem- na, szepcząca postać nabrała w jego oczach olbrzymiego znacze- nia, jakby wcielała jakąś żywiołową siłę - władczą i nieśmier- telną. - A nawet i teraz moje życie jest niepewne, jak gdybym był ich wrogiem - rzekł Belarab ponuro. - Spojrzenie nie zabija ani też gniewne słowa, a przekleństwa nie mają siły, bo inaczej Holen- drzy nie porastaliby tłuszczem, wyzyskując nasz kraj, a ja nie byłbym żywy tej nocy. Czy mnie rozumiesz? Widywałeś ludzi, którzy przeżyli lata walki? Oni nie zapominają o wojennych czasach. Dałem im oqniska domowe i spokojne serca, i pełne brzuchy. Ja sam. A oni przeklinają moje imię ukradkiem, szepcząc jeden drugiemu na ucho - bo nie mogą zapomnieć. Ten człowiek, którego opowieść rozbrzmiewała wojną i gwał- tem, zdradził się niespodzianie z namiętnym pragnieniem bezpie- czeństwa i spokoju. I opowiadał dalej, że nikt go nie chce zrozu- mieć. Niektórzy z tych, co nie chcieli zrozumieć - umarli. Białe zęby Belaraba błysnęły okrutnie w ciemności. . . Ale pozostali inni, których zabić już nie mógł. Głupcy! On pragnie, by zapomniano do cna o jego kraiku i ludziach, jak gdyby połknęło ich morze. Ale tamci nie mają ani mądrości, ani cierpliwości. Czyżby nie mogli zaczekać? Śpiewają pięć razy na dzień modlitwy, lecz wiary nie posiadają. - Śmierć przyjdzie na każdego - a dla wiernych jest końcem utrapień. Ale wy, biali ludzie, którzy jesteście dla nas za silni, wy umieracie także. Umieracie. I istnieje Raj tak wielki jak cała ziemia i wszystkie Niebiosa razem wzięte - ale nie dla was - nie dla was! Zdumiony Lingard stuchał bez słowa. Śpiący Bugis z lekka pochrapywał. Belarab ciągnął dalej bardzo spokojnie po tym prawie mimowolnym wybuchu wiary niosącej ukojenie. Wyjaśnił, że pragnie znaleźć w kimś oparcie, w kimś silnym i godnym zaufania - w jakiejś zewnętrznej sile, którabyzash-aszyła niesfor- nych, która by przejęła lękiem ich ghipotę i zabezpieczyła jego rządy. Chwycił po omacku ramię Lingarda wyżej łokcia i ścisnął je silnie - potem puścił. A Lingard zrozumiał, dlaczego jego śmiały krok został uwieńczony takim powodzeniem Wtedy to za otwarte poparcie Lingarda, za kilka strzelb i trochę pieniędzy Belarab obiecał pomoc przy zdobywaniu Wajo. Nie było żadnej wątpliwości, że mógł znaleźć ludzi chętnych do walki. Mógł posłać gońców w dalsze strony do swych przyjaciół, a w jego własnym kraiku nie brakło niespokojnych duchów gotowych na wszystko. Mówił o tych ludziach z dziką pogardą i gniewną czułością, mieszając akcenty zazdrości i lekceważenia. Zmęczony był ich szaleństwem, ich zuchwalstwem, ich niecierpliwością- i zdawał się czuć za to urazę, jakby to były dary, których on sam został pozbawiony przez swoją zgubną zazdrość. Oni będą się bili. Gdy czas nadejdzie, Lingard zawiadomi Belaraba i na jego skinie- nie pójdą na mamą śmierć - ci ludzie, którzy nie umieją czekać na odpowiednią chwilę na ziemi lub na wieczystą zemstę niebios. 204 205 Skończył; jego postać zamajaczyła wysoko w mroku. - Zbudź się - zawołał cicho, pochylając się nad śpiącym człowiekiem. Czarne postacie przesunęły się jedna za drugą zasłaniając dwukrotnie migotanie gwiazd i Lingard, który nie poruszył się wcale, pozostał sam. Wyciągnął się na wznak i przerzucił rękę przez oczy. Gdy w trzy dni później opuszczał osadę Belaraba, był cichy poranek, bezchmurny i spokojny. Wszystkie łodzie brygu wpłynę- ły na lagunę, uzbrojone, obsadzone załogami, aby wbić głębiej w pamięć sojuszników uroczysty fakt zawarcia przymierza. Zapa- trzony tłum śledził imponujący odjazd w głębokim mil#zeniu, z rosnącym wciąż podziwem nad tajemniczym pojawieniem się białego. Łodzie posuwały się gładko i wolno, przepływając rozle- głą lagunę. Lingard obejrzał się. Wielka cisza potożyła dłoń na ziemię, niebo i ludzi, na niemchomy thim i krajobraz. U boku wodza widać było wyraźnie Hasima i Imadę, którzy podnieśli ramiona na znak ostatniego pożegnania; a ten daleki gest wydał się smutny, daremny, zagubiony w przestrzeni jak sygnał rozpa- czy rozbitków czekających w zhidnej nadziei na niemożliwy ratunek. Lingard odpłynął, powrócił, znów odpłynął i za każdym razem te dwie postacie stojące samotnie na którejś z piaszczystych ławic płytkiego morza witały go lub żegnały tym samym jakby darem- nym znakiem. Każdy ruch ich ramion zdawał się mocniej zaciskać więzy opiekuńczego przywiązania wokół serca Lingarda. Praco- wał bardzo prozaicznie, zarabiając na opłacenie kosztów roman- tycznych potrzeb, które wtargnęły do jego życia. A pieniądze jak woda płynęły mu przez ręce. Człowiek mówiący amerykańskim akcentem przekazał znaczną ich część swojej firmie w Baltimore. Ale spora suma okroiła się także towarzystwom importowym w portach Dalekiego Wschodu. Była to cena zwinnego statku, który pod komendą Jafira żeglował do nie uczęszczanych zatok i w górę nieznanych rzek, wioząc tajne zlecenia, ważne wieści, bogate dary. Znaczna część pieniędzy Lingarda poszła na zaku- pienie, ,Emmy''. "Emma" był to pogruchotany i rozpadający się stary szkuner, który u schyłku swego istnienia wycierpiał wiele od brzuchatego białego kupca o przebiegłym i żarłocznym wyglądzie. Ten czło- wiek chełpił się później bezczelnie wysoką ceną, którą dostał, ,za to moje stare, zgniłe pudło - pamięta pan '. , ,Emma# # opuściła port tajemruczo w towarzystwie brygu i odtąd znikła z morza raz na zawsze. Lingard wholował ją do zatoczki i wpędził na brzeg laguny w punkcie położonym najdalej od osady Belaraba. Woda w lagunie była wówczas wezbrana; a opadłszy wkrótce, osadziła stary statek głęboko w mule, z dziobem wpartym wysoko między pnie dwóch wielkich drzew i z lekkim przechyłem, jak gdyby po ciężkim życiu, "Emma## osiadła znużona na wieczny spoczynek. Tam właśnie znalazł się J#rgenson w kilka miesięcy później, gdy - powołany z powrotem do życia wśród ludzi - ukazał się wraz z Lingardem na Wybrzeżu Ostoi. - "Emma'# jest lepsza niż fort na lądzie - rzekł Lingard, gdy stali obok siebie, oparci o poręcz rufową, patrząc ponad laguną na domy i gaje palmowe osady. - Wszystek proch, który dotychczas zebrałem, wszystkie strzelby są tutaj. To była dobra myśl, prawda? - Może i przez kilka lat nie będzie równie wysokiej wody, a tak jak jest teraz, niepodobna podpłynąć od burty, tylko wprost pod wychył rufy, i to tylko jedną łodzią. Myślę, że pan tu jest najzupeł- niej bezpieczny; może pan stawić czoło całej flotylli: ogień podło- żyć niełatwo; las od strony dziobu lepszy jest od muru. Prawda? JÓrgenson potakiwał pomrukując. Patrzył na spustoszone pół- nagie drzewce, na martwy kadłub ogołoconego stateczku, który nie miał już nigdy zaznać życia na morzu. Mrok lasu spływał na niego ponury jak całun. Krzewy rosnące na brzegu uderzały lekko gałązkami o dziób szkunera, a zwisająca kiść drobnych, brunat- nych kwiateczków, kołysała się tam i sam nad szczątkami windy kotwicznej. Towarzysze Hasima stanęli załogą w starym kadłubie ; JÓrgen- son, któremu powierzono dowództwo, kręcił się po pokładzie od baku do rufy, milczący, troskliwy i wiemy powierzonemu sobie statkowi. W osadzie przyjęto go ze zdumieniem, szacunkiem- i strachem. Belarab często go odwiedzał. Niejeden z Bugisów- których znał przed laty, gdy byli w pełni męskich sił, w czasie walk o wiarę i życie - przychodził do białego na pogawędkę. Głosy ich były jak echa wstrząsających wypadków przeżytych ongi - wśród zwodniczego blasku minionej młodości. Kiwali starymi głowami. , ,Czy pamiętasz? # # - mówili. Za dobrze wszystko pamiętali. Był jak człowiek, który powstał z martwych i którego czarowną wiarę w potęgę życia skaziło czarne zwątpienie grobów. Tylko czasem niezwyciężona wiara w rzeczywistość istnienia 206 207 wracała do Jórgensona podstępna i porywająca. Wówczas wyprę- CZĘŚĆ TRZECIA żał pierś, trzymał się prosto i chodził pewniejszym krokiem. Czuł ; w sobie żar i przyspieszone bicie serca. Obliczał w milczącym PORWANIE podnieceniu szanse Lingarda i żył przez pewien czas życiem tego drugiego człowieka, któiy nie wiedział nic o czamym zwątpieniu grobów. A szanse były duże, bardzo duże. - Chciałbym to przeprowadzić aż do końca - szeptał żarliwie J#rgenson, a jego matowe oczy jaśniały blaskiem przez chwilę. - Są ludzie - rzekł Lingard - którzy chodzą po świecie z zamknię- tymi oczyma. Pan ma rację. Mor Le jest otwarte dla wszystkich. Jedni pracują na nim, a drudzy zbijają bąki - i to nie moja r Lecz. Tylko niech pan sobie zapamięta, że nie pozwolę, aby czyjeś igraszki przeszkadzały mi w pracy. Pan mi daje do zrozumienia, że pan jest bardzo wybitnym człowiekiem... Pan Travers uśmiechnął się chłodno. - O tak - ciągnął Lingard. - Rozumiem to dobrze. Ale niech pan nie zapomina, że pan jest łiardzo daleko od kraju, a tymcza- sem ja jestem tutaj na swoim gruncie. Ja wrosłem w ten grunt. Jestem właśnie Tomem Lingardem, ni mniej, ni więcej, czy znajduję się tu, czy tam i - może pan zapytać... Szeroki ruch jego ręki wzdhiż horyzontu na zachodzie powie- rzył z głęboką ufnością resztę zdania niememu świadectwu morza. Lingard był na pokładzie jachtu już przeszło godzinę, ale nic z tego nie wynikło, poczuł tylko, że rodzi się w nim instynktowna nienawiść. Wobec nieświadomych żądań, które wyczuwał w sa- mym fakcie obecności tych ludzi, w ich nieznajomości warunków, w ich twarzach, w ich głosach, w ich oczach - nie był w stanie zdobyć się na nic innego prócz urazy, która kryła w sobie zaród gwałtu nie liczącego się z niczym. Nie mógł im nic powiedzieć, bo nie było na to sposobu. Pojawienie się jachtu w chwili, gdy pr Lekroczył krąg zakreślony wokół każdego człowieka przez rasę, wspomnienia, wcześnie zawarte związki, przez wszystkie zasad- nicze warunki środowiska - odebrało mu poniekąd mowę. Był 209 wracała do J#rgensona podstępna i porywająca. Wówczas wyprę- CZĘŚĆ TRZECIA żał pierś, trzymał się prosto i chodził pewniejszym krokiem. Czuł w sobie żar i przyspieszone bicie serca. Obliczał w milczącym PORWANIE podnieceniu szanse Lingarda i żył przez pewien czas życiem tego drugiego człowieka, który nie wiedział nic o czamym zwątpieniu grobów. A szanse były duże, bardzo duże. - Chciałbym to przeprowadzić aż do końca - szeptał żarliwie JÓrgenson, a jego matowe oczy jaśniały blaskiem przez chwilę. - Są ludzie - rzekł Lingard - którzy chodzą po świecie z zamknię- tymi oczyma. Pan ma rację. Morze jest otwarte dla wszystkich. Jedni pracują na nim, a drudzy zbijają bąki - i to nie moja rzecz. Tylko niech pan sobie zapamięta, że nie pozwolę, aby czyjeś igraszki przeszkadzały mi w pracy. Pan mi daje do zrozumienia, że pan jest bardzo wybitnym człowiekiem... Pan Travers uśmiechnął się chłodno. - O tak - ciągnął Lingard. - Rozumiem to dobrze. Ale niech pan nie zapomina, że pan jest liardzo daleko od kraju, a tymcza- sem ja jestem tutaj na swoim gruncie. Ja wrosłem w ten grunt. Jestem właśnie Tomem Lingardem, ni mniej, ni więcej, czy znajduję się tu, czy tam i - może pan zapytać... Szeroki ruch jego ręki wzdhrż horyzontu na zachodzie powie- rzył z głęboką ufnością resztę zdania niememu świadectwu morza. Lingard był na pokładzie jachtu już przeszło godzinę, ale nic z tego nie wynikło, poczuł tylko, że rodzi się w nim instynktowna nienawiść. Wobec nieświadomych żądań, które wyczuwał w sa- mym fakcie obecności tych ludzi, w ich nieznajomości warunków, w ich twarzach, w ich głosach, w ich oczach - nie był w stanie zdobyć się na nic innego prócz urazy, która kryła w sobie zaród gwałtu nie liczącego się z niczym. Nie mógł im nic powiedzieć, bo nie było na to sposobu. Pojawienie się jachtu w chwili, gdy przekroczył krąg zakreślony wokół każdego człowieka przez rasę, wspomnienia, wcześnie zawarte związki, przez wszystkie zasad- nicze warunki środowiska - odebrało mu poniekąd mowę. Był 209 wracała do Jórgensona podstępna i porywająca. Wówczas wyprę- żał pierś, trzymał się prosto i chodził pewniejszym krokiem. Czuł w sobie żar i przyspieszone bicie serca. Obliczał w milczącym podnieceniu szanse Lingarda i żył przez pewien czas życiem tego drugiego człowieka, który nie wiedział nic o czarnym zwątpieniu grobów. A szanse były duże, bardzo duże. - Chciałbym to przeprowadzić aż do końca - szeptał żarliwie J#rgenson, a jego matowe oczy jaśniały blaskiem pr Lez chwilę. CZ#ŚĆ TRZECIA PORWANIE - Są ludzie - rzekł Lingard - którzy chodzą po świecie z zamknię- tymi oczyma. Pan ma rację. Morze jest otwarte dla wszystkich. Jedni pracują na nim, a drudzy zbijają bąki - i to nie moja r Lecz. Tylko niech pan sobie zapamięta, że nie pozwolę, aby czyjeś igraszki przeszkadzały mi w pracy. Pan mi daje do zrozumienia, że pan jest bardzo wybitnym człowiekiem... Pan Travers uśmiechnął się chłodno. - O tak - ciągnął Lingard. - Rozumiem to dobr Le. Ale niech pan nie zapomina, że pan jest liardzo daleko od kraju, a tymcza- sem ja jestem tutaj na swoim gruncie. Ja wrosłem w ten grunt. Jestem właśnie Tomem Lingardem, ni mniej, ni więcej, czy znajduję się tu, czy tam i - może pan zapytać... Szeroki ruch jego ręki wzdhiż horyzontu na zachodzie powie- rzył z głęboką ufnością resztę zdania niememu świadectwu morza. Lingard był na pokładzie jachtu już przeszło godzinę, ale nic z tego nie wynikło, poczuł tylko, że rodzi się w nim instynktowna nienawiść. Wobec nieświadomych żądań, które wyczuwał w sa- mym fakcie obecności tych ludzi, w ich nieznajomości warunków, w ich twarzach, w ich głosach, w ich oczach - nie był w stanie zdobyć się na nic innego prócz urazy, która kryła w sobie zaród gwałtu nie liczącego się z niczym. Nie mógł im nic powiedzieć, bo nie było na to sposobu. Pojawienie się jachtu w chwili, gdy przekroczył krąg zakreślony wokół każdego człowieka przez rasę, wspomnienia, wcześnie zawarte związki, przez wszystkie zasad- nicze warunki środowiska - odebrało mu poniekąd mowę. Był 209 zbity z tropu. Ta przygoda wyglądała jak spotkanie w pustyni z jakimiś zachłannymi widmami. Skrzyżowawszy ramiona wpatrywał się w szerokie morze żując wściekłość. Już sam wygląd wyodrębniał go zupełnie spomiędzy wszystkich na tym statku. Popielata koszula, błękitna szarfa, podwinięty rękaw odsłaniający posągowe ramię, niedbała wład- czość głosu i postawy przejmowały niesmakiem pana Traversa, który już się był zdecydował czekać na jakąś oficjalną pomoc i odnosił się podejrzliwże do najścia tego niepojętego osobnika. Od chwili zjawienia się Lingarda na pokładzie wszyscy obecni nie spuszczali zeń oczu. Tylko Carter stojący niedaleko z łokciem wspartym o poręcz burty wbił wzrok w pokład jak opanowany przez senność lub zadumę. Na rufie znajdowały się jeszcze trzy osoby, a między nimi pan Travers ; trzymał ręce w kieszeniach kurtki i nie ukrywał wzrasta- jącej odrazy. Z drugiej strony pokładu spoczywała na leżaku kobieta, której bierne zachowanie wydało się wielce charakterystyczne stojące- mu obok niej panu d'Alcacerowi; w ten sposób zwykła była przyjmować wszystko, czego się nie udało uniknąć. D'Alcacer mieszkał przed laty w Londynie jako attache swojej ambasady i uznał panią Travers za interesującą panią domu. A teraz okazała się jeszcze bardziej zajmująca z chwilą przypadkowego ich spot- kania, gdy pan Travers zaproponował mu wspólną podróż do Batawii. D' Alcacer uzyskał przez to sposobność studiowania prze- różnych odcieni pogardy, która - jak się domyślał - była tajną przyczyną pogodzenia się pani Travers z płytkością wydarzeń i monotonią śwńatowego życia. Niektórych rzeczy z początku nie był w stanie zrozumieć, na przykład - dlaczego wyszła za pana Traversa. Prawdopodobnie przez ambicję. Nie mógł się oprzeć wrażeniu, że ten świetny błąd tłumaczył najzupełniej jej pogardę - a także tolerancję. Spotkanie w Manili spadło na d'Alcacera zupełnie nieoczekiwanie; opowńa- dając o nim swemu wujowi, generalnemu gubematorowi kolonii, zwrócił jego uwagę na to, że Anglicy, przegrywając w miłości lub polityce, puszczają się często w daleką podróż, jakby przez ogarnięcie wielkiego obszaru ziemskiej powierzchni spodziewali się nabrać świeżych sił do ponownej walki. Co się zaś tyczyło samego d'Alcacera, sądził on - lecz tego już wujowi nie powie- dział - że osobista jego walka z losem była skończona, choć i on wiele podróżował. Po stolicach Europy opowiadano sobie o nim pewmą historię; cały jej skandal polegał na rozgłosie wybujałego uczucia, a cały tragizm - na przedwczesnej śmterci kobiety, której olśniewające zalety równie mało były znane wielkiemu światu, jak dyskretne i namiętne ubóstwienie, niewinnie przez nią wzbu- dzone. Zaproszenie do podróży na jachcie było kulminacyjnym purik- tem wielu wymienionych uprzejmości i zostało wywołane głów- nie przez to, że pan Travers pragnął mieć towarzysza do rozmowy. D'Alcacer zgodził się z niedbałą obojętnością człowieka, dla którego równie dobry jest każdy rodzaj ucieczki przed bezlitos- nym wrogiem. Nie spodziewał się wielkiej ulqi w smutku wobec perspektywy wysłuchiwania długich monologów o handlu, admi- nistiacji i polityce, gdyż niczego więcej nie mógł oczekiwać od pana Traversa, którego życie i myśli, obce ludzkim namiętnoś- ciom starały się wyciągnąć możliwie największą osobistą korzyść z ludzkich instytucji. D'Alcacer przekonał się jednak, że znajduje pewne zapomnienie - rzecz wówczas dla niego najcenniejszą- w towarzystwie Edith Travers. Obudziła jego ciekawość, gdy sądził, że nikt i nic już na świecie dokonać tego nie zdoła. Tych dwoje prowadziło rozmowy o rzeczach obojętnych i zaj- mujących, nie związanych z ludzkimi namiętnościami; mimo to jednak d'Alcacer nie mógł nie spostrzec w pani Travers ukrytej zdolności do współczucia, rozwijającej się w ludziach rozczaro- wanych przez życie lub śmierć. Jak dalece ona sama była rozcza- rowana - nie wńedział i nie usiłował odgadnąć. Tę wstrzemięźli- wość narzucił mu rycerski szacunek, który d'Alcacer miał dla kobiecych tajemnic, oraz przekonanie, iż głębokie uczucie bywa często niejasne i niezgłębione nawet dla tych, którymi owładnęło, aby ich natchnąć lub zgubić. Był przeświadczony, że i ona sama nigdy si# o tym nie dowie; ale jego poważna ciekawość znalazła zaspokojenie w obsenvacji jej duchowe,qo stanu - i d'Alcacer nie gniewał się bynajmniej, iż przez uqrzęźnięcie jachtu przedłużała się sposobność do spostrzeżeń. Czas mijał na tej błotnistej ławicy tak jak i gdziekolwiek indziej, a d'Alcacer nie szukał ulgi w różnorodności wydarzeń tylko w samym upływie czasu. Wśród monotonii życia na płytkim morzu dni płynęły nieustannie, lecz i niepostrzeżenie; a ponieważ każdy człowiek trzyma się teqo, co własne - radości czy bólu- 210 211 podobało się d'Alcacerowi, iż po niespokojnych wędrówkach mógł sobie wyobrazić, że cały wszechświat - czas nawet - stanął nagle, jakby bladł rzeczywiście, leez wcale się nie zmniejszał- jak bledną przedmioty nie przez odległość, ale przez mgłę. II D'Alcacer był człowiekim blisko czterdziestoletnim, szczupłym i bladym, o zapadniętych oczach i zwisającym, brunatnym wąsie. Spojrzenie miał przenikliwe i szczere, uśmiech częsty i pr Lelotny. Obserwował Lingarda z wielkim zajęciem. Pociągało go coś nieuchwytnego - jakaś linia czy zmarszczka - kształt oka lub sposób spuszczania powieki, a może zagłębienie w policzku - ten nieznaczny rys, który nie powtar La się nigdy na dwóch ludzkich twarzach, który na każdej jest źródłem odrębnego wyrazu - jak gdyby pozostałe rysy były wynikiem dziedziczności, przypadku albo jakichś tajemniczych przyczyn, a tylko ten jeden jedynY został świadomie przez duszę ukształtowany. D'Alcacer pochylał się niekiedy nad czerwonym wachlarzem powiewającym z wolna w zagłębieniu leżaka i mówił kilka słów do pani Travers, która odpowiadała, nie podnosząc oczu, bezbar- wnym głosem i z twarzą nieruchomą, jakby mówiła przez zasłonę niezmiernej obojętności, zapuszczoną między nią a pozostałymi ludźmi, między jej sercem a istotą wypadków, między jej oczami a płytkim morzem, które - jak jej spojrzenie - wydawało się głębokie, uciszone na zawsze i rzekłbyś, gubiło się w niebie, za dalekim, bladym horyzontem, poza orbitą wzroku, gdzie ramię ani głos nie śięga. Pan Travers odszedł na bok i zasypał Cartera wymówkami. - Nie zrozumiał pan moich instrukcji - szeptał szybko. - Po co pan sprowadził tutaj tego człowieka? Jestem zdziwiony... - Na pewno mniej niż ja zeszłej nocy - mruknął młody mary- narz bez krzty uszanowania dla zwierzchnika, tonem bardzo wyzywającym. - Widzę teraz, że pan był zupełnie nieodpowiedni do misji, którą panu powierzyłem - ciągnął właściciel jachtu. - Byłem w mocy tego człowieka - powiedział Carter. - Pan też go przecież słyszał. - To wszystko nie ma sensu - szepnął gniewnie pan Travers. - Czy pan się domyśla, jakie są właściwie jego zamiary? - Jestem prawie pewien - odrzekł Carter - że miał stanowczy zamiar zastrzelić mnie zeszłej nocy w swojej kajucie, gdybym był... - Nie o to mi chodzi - przerwał pan Travers. - Czy pan zdaje sobie sprawę, w jakim celu tu przypłynął? Carter podniósł zmęczone, nabiegłe krwią oczy, a jego szkar- łatna i łuszcząca się twarz wyglądała jak polizana przez płomień. - Nie więcej wiem od pana. Tamtej nocy, kiedy trzymał mnie w swojej kabinie, powiedział, że zastrzeli mnie raczej, niż pozwoli mi szukać jakiejś innej pomocy. Wygląda to, jakby postanowił bezwzględnie dostać grube pieniądze za akcję ratunkową od właścicieli jachtu osiadłego na mieliźnie. Pan Travers odwrócił się i przez chwilę wyglądał jak zatopiony w głębokiej zadumie. To utknięcie przy pustym brzegu było przykre ze względu na stratę czasu. Pan Travers usiłował zbagate- lizować sytucję porządkując notatki zebrane w czasie całoroeznej podróży po Wschodzie. Wysłał ludzi na,poszukiwanie pomocy; kapitan, bardzo upadły na duchu, ośmielił się powiedzieć, że jacht spłynie najprawdopodobniej podczas następnego przypływu sy- zygijnego. D'Alcacer, człowiek pochodzący na pewno z dobrej rodziny, choć rządzący się niższymi zasadami, lepszym był kom- panem od żadnego, przynajmniej pod tym względem, że umiał grać w pikietę. Pan Travers postanowił więc czekać. I nagle ów nieokrzesany człowiek - jakby wyjęty żywcem ze sztychu w książce o korsa- rzach - zamącił jego rezygnację tajemniczymi aluzjami do nie- bezpieczeństw - które brzmiały bezsensownie, ale niepokojąco- i zawiłymi przestrogami wyglądającymi na zamaskowane groźby. Pan Travers miał ciężkie i dość długie ogolone szczęki. Jego oczy były niebieskie - naiwnie niebieskie i chłodne. Stał naprze- ciw Lingarda, nie tknięty trudami podróży, bez śladu zmęczenia, zdawało się, że od urodzenia nic mu się nigdy nie stało i stać nie może. Miał nalaną, bladą twarz i cerę zupełnie be#5arwną, lecz dziwnie świeżą, jakby był wyhodowany w cieniu. Pomyślał: "Muszę położyć kres tym niesłychanym zaczepkom, nie dam się zastraszyć i nie myślę płacić za usługi, których nie potrzebuję.' Przejęty był odrazą do tego bezczelnego zamachu; nagle poczuł 212 213 dziwne, niepojęte uniesienie na myśl, że pokrzyżuje tajne zamy- sły tego człowieka, jak gdyby to była dla niego sprawa życiowej wagi, niczym współzawodnictwo z rywalem lub przyjacielem. Lingard, nieświadom wszystkiego i wszystkich, zapatrzył się w morze. Wyrósł na nim, zżył się z nim; ono go znęciło, aby opuścił dom; na nim rozwinęły się jego myśli, a ręce znalazły pracę. To morze natchnęło go pragnieniem czynu, uczyniło go właścicielem i dowódcą najpiękniejszego z brygów; wszczepiło mu wiarę w siebie samego, w swą siłę, w swoje szczęście - i nagle, sprzysiągłszy się z fatalnym wypadkiem, postawiło go oko w oko z trudnością, która wyglądała jak początek katash-ofy. Powiedział właścicielowi jachtu wszystko, co tylko mógł po- wiedzieć, i przekonał się, że mu nie wierzą. To go od lat nie spotkało. To nie spotkało go nigdy. Poczuł się oszołomiony, jakby odkrył nagle, że przestał być sobą. Przyszedł do tych ludzi i powie- dział: "...Chcę wam dopomóc. Jestem Tom Lingard..." -aonimu nie uwierzyli! Był bezradny wobec tego sceptycyzmu, ponieważ nie wyobrażał sobie nigdy, aby to się stać mogło. Powiedział im: , ,Przeszkadzacie mi w wykonaniu pracy. Przeszkadzacie mi w tym, czego za nic porzucić nie mogę; ale wyprowadzę was wszystkich z niebezpieczeństwa, jeśli mi tylko zaufacie - mnie, Tomowi Lingardowi." A oni nie chcieli mu wierzyć! To było nie do zniesienia. Wyobraził sobie, że usuwa tych niedowiarków ze swej drogi. I dlaczegóż by nie? Nie znał ich, nie obchodzili go wcale, nie potrzebował nawet podnieść na nich ręki! Należało tylko za- mknąć oczy na dzień lub dwa, a potem mógłby zapomnieć, że ich kiedykolwiek oglądał. To by mu przyszło z łatwością. Niech zginie ich niewiara, niech przepadnie ich ghrpota, niech zginą ich ciała... Miał do wyboru to - albo klęskę! III Wzrok Lingarda, oderwawszy się od niemego morza, wędrował z wolna po niemych postaciach skupionych na dziobie, po twa- rzach marynarzy, uważnych i zdumionych, po twarzach nigdy dawniej nie widzianych, lecz przywodzących mu na myśl dawne czasy - młodość - inne morza - dalekie wybrzeża złączone z wczesnymi wspomnieniami. Pan Travers ocknął się także i jego ręka skubiąca lewy wąs powędrowała do kieszeni kurtki, jakby wyciągnęła coś, co warto było przechować. Posunął się szybko o krok w stronę Lingarda. - Nie wyobrażam sobie, w jaki sposób mógłbym skorzystać z pańskich usług - rzekł z chłodną stanowczością. Lingard tszymał się za brodę w zadumie i spoglądał na niego z góry pczez krótką chwilę. - Może to i dobrze - rzekł bardzo wolno - ponieważ panu swych ushig nie proponowałem. Proponowałem, że wezmę pańs- twa na pokład, na przeciąg kilku dni - ponieważ to jedyny sposób, aby zapewnić wam bezpieczeństwo. A pan pyta o moje pobudki. Moje pobudki! Jeśli pan ich nie widzi, to pan ich nie zrozumie. I ci dwaj ludzie, którzy parę godzin pczedtem nigdy się nie widzieli, stali przez chwilę wrogo tuż obok siebie jak odwieczni nieprzyjaciele; jeden drobny, ruchliwy, ze wzrokiem podniesio- nym, drugi wysoki, barczysty, patrzący nań z pogardą i gniewem. D'Alcacer nie spuszczając z nich oczu pochylił się nisko nad leżakiem. - Czy widziała pani kiedy człowieka rzucającego się na ka- mienny mur? - spytał poufnie. - Nie - odrzekła pani Travers patrząc wprost przed siebie znad kołyszącego się wolno wachlarza. - Nie, nie wiem, czy to się kiedy zdarzyło, ludzie podkopują się pod mur albo przemykają spokoj- nie naokoło pahząc w przeciwną stronę. - A, to jest okceślenie dyplomacji! - mruknął d'Alcacer. - Nie zaszkodziłaby tutaj odrobina dyplomacji. Ale nasz malowniczy gość wcale jej nie posiada. Mam dla niego wielką sympatię. - Już! - szepnęła pani Travers z uśmiechem, który dotknął jej ust jasnym skrzydłem i uleciał, prawie zanim stał się widzialny. - Istnieje sympatia od pierwszego wejrzenia - dowodził d'A1- cacer - tak samo jak i miłość; to się nazywa coup de foudre- wie pani. Podniosła wzrok na chwilę, a on ciągnął dalej z powagą: - Myślę, że to jest najistotniejsze, najgłębsze z uczuć. Nie kocha się kogoś z powodu tego, co jest w nim. Kocha się z powodu czegoś, co jest w nas - czegoś żywego - w nas samych. - Uderzył się z lekka w piersi końcem palca. - Jest taka zdolność w czło- wieku. Ale nie w każdym; i nie każdy na to zasługuje, aby ogień z niebios zstąpił na niego. - I spalił go - rzekła. Poruszył się z lekka. 214 215 - Któż to wie? Mniejsza o to. Ale to zawsze jest przywilejem, nawet jeśli się musi żyć jeszcze jakiś czas po oparzeniu. Przez aszę, która zapadła między nimi, doszedł wyraźnie głos pana Traversa mówiący z irytacją: - Powiedziałem już panu, że pana nie pohzebuję. Wysłałem gońca do gubernatora Singapuru. Niechże pan się nie narzuca. Na to Lingard, stojący do nich tyłem, warknął coś, co musiało pana Traversa rozjątrzyć, bo podniósł głos jeszcze bardziej. - Pan prowadzi niebezpieczną grę, ostrzegam pana. Tak się składa, że sir John jest moim osobistym przyjacielem. Wyśle tu krążownik. . . Lingard przerwał głośno i niedbale: - To mi jest obojętne, byle ten krążownik przez dziesięć dni tu się nie zjawił. W tej chwili mało jest krążowników w Singapurze; a jeśli zostawię was waszemu losowi, wisieć za to nie będę. Mogę zaryzykować i to, i jeszcze więcej. Słyszy pan? Jeszcze więcej! Tupnął ciężko w pokład. Pan Travers odstąpił w tył. - Nic pan przez to nie wskóra, jeśli pan będzie się starał mnie zastraszyć - rzekł. - Nie wiem nawet, kim pan jest. Wszystkie oczy na jachcie były szeroko otwarte. Stłoczeni marynarze gapili się idiotycznie jak stado baranów. Pan Travers wyciągnął chustkę i przesunął nią po czole. Twarz kapitana, który stał oparty o grolmaszt - tak blisko, jak tylko śmiał podejść do państwa - połyskiwała i czerwieniła się wśród białych boko- brodów jak rozżarzony węgiel między dwiema grudkami śniegu. D'Alcacer szepnął: - To już jest kłótnia; malowniczy człowiek gniewa się. Jest urażony. Wachlarz pani Travers spoczął na jej kolanach; siedziała bez ruchu, jakby czekając na to, co jeszcze usłyszy. - Czy pani nie uważa, że powinienem się starać o zawarcie pokoju? - spytał d'Alcacer. Nic nie odpowiedziała; poczekawszy trochę, powtórzył z naci- skiem: - Jak pani myśli? Czy mam podjąć się pośrednictwa - jako strona neutralna - życzliwie neutralna? Lubię tego człowieka z bródką. Wymiana gniewnych zdań podniesionym tonem trwała wciąż wśród ogólnej konstemacji. - Puściłbym was w trąbę, tylko że myślę o tych tu nieborakach - warknął Lingard z wściekłością. - A zapytał pan ich o zdanie? - Nie pytam się nikogo - wykrztusił pan Travers. - Ja sam tu wszystkim rozporządzam. - W takim razie żal mi ich bardzo - wypowiedział Lingard z nagłą rozwagą i pochylił się naprzód, skrzyżowawszy ramiona na piersiach. Na to pan Travers dosłownie podskoczył i zapomniał się tak dalece, że krzyknął: - Pan jest bezczelny! Nie mam panu nic więcej do powie- dzenia. D'Alcacer mruknął do siebie: "Oho, to się robi poważne", poruszył się - i nie chciał wierzyć własnym uszom: oto pani Travers odezwała się szybko i jak gdyby żarliwie: - Niech pan ich zostawi, proszę pana! niech pan się nie wtrąca. Ach! to coś prawdziwego - to gniew! nareszcie coś rzeczywistego. D'Alcacer natychmiast oparł się znów o poręcz. Pan Travers wyciągnął rękę i powtórzył bardzo głośno: - Powiedziałem już wszystko. Proszę natychmiast opuścić mój jacht! I wnet czarny pies, wyciągnięty u stóp pani Travers z pyskiem złożonym na łapach, zaczął warczeć błyskając żółtymi ślepiami, niezadowolony z hałasu. Pani Travers roześmiała się nikłym, jasnym śmiechem, który zdawał się wymykać, wysuwać, wypadać spomiędzy białych zębów. D'Alcacer, ukrywając zdumienie, pa- trzył na nią z góry z powagą; wreszcie zaczerpnęła powietrza i rzekła parskając jeszcze z lekka śmiechem co parę słów: - Doprawdy, to jest - taka - taka dla mnie nowość - słyszeć- widzieć - coś prawdziwego i ludzkiego. Ha, ha! Można by pomy- śleć, że czekali całe życie na tę sposobność: - ha, ha, ha ! Całe życie - na to - ha, ha, ha! Uderzyło d'Alcacera, że te dziwne słowa są najzupełniej słusz- ne i rzucają nieoczekiwane światło. Ale, uśmiechnąwszy się, r Lekł poważnie: - Ta rzeczywistość mogłaby zajść za daleko. Człowiek, który wygląda tak malowniczo, zdolny jest do wszystkiego. Niech mi pani pozwoli. . . Opuścił ją i skierował się w stronę Lingarda. D'Alcacer był chudy, jego członki były jakby luźno spojone; lecz całe zachowa- nie, chód, ruchy pełne swobody cechowała dystynkcja i dworność. 216 10 - Conrad #. VI 21i Lingard odwrócił się z zaczepną miną, poczuwszy lekkie do- tknięcie na ramieniu, ale z chwilą gdy przestał pa#zeć na pana Traversa, jego gniew opadł, rzekłbyś, osunął się bez szelestu do jego stóp jak porzucone odzienie. - Przepraszam pana - rzekł spokojnie d'Alcacer, przy czym lekki ruch jego ręki był ledwie zaznaczeniem, początkiem pojed- nawczego gestu. - Przepraszam pana, ale to jest sprawa wymaga- jąca pełnego zaufania obu stron. Don Martin, którego pan tu widzi, jest ważną osobistością.. - Wypowiedziałem się otwarcie. Powiedziałem wszystko, co tylko mogłem. Daję na to słowo! - oświadczył Lingard dobrodu- sznie. - Aha! - rzekł d#Alcacer z namysłem - więc pan przemilcza niektóre rzeczy z powodu danego słowa - słowa honoru? Lingard zdawał się również namyślać przez chwilę. - Można to i tak określić. Ale nie mam żadnych obowiązków względem człowieka, który nie potrafił dostrzec mojej ręki, kiedy ją do niego wyciągnąłem tu na pokładzie. - Pan jest w położeniu o tyle lepszym od naszego - odparł d'Alcacer - że może pan sobie pozwolić na wspaniałomyślność i zapomnieć o tym niedopatrzeniu; a przy tym trochę więcej zaufania... - Kochany panie d'Alcacer, pan mówi od rzeczy - wtrącił pan Travers głosem spokojnym, choć wargi jego pobielały. - Nie po to płynąłem tak daleko, żeby podawać rękę byle komu i wysłuchi- wać zwierzeń pierwszego lepszego awanturnika! D'Alcacer odstąpił w tył, skinąwszy głową prawie niedostrze- galnie w stronę Lingarda, który stał przez chwilę z drgającą twarzą. - J e s t e m awanturnikiem - wybuchnął - a gdybym nim nie był, musiałbym zginąć z głodu albo zapracowywać się w kraju dla takich jak pan. Gdybym nie był awanturnikiem, leżałby pan z pewnością tu na pokładzie z poderżniętym gardłem. Pan Travers machnął ręką, jakby oganiał się od tych słów. Ale słyszeli Lingarda także i inni. Carter przyshichiwał się bacznie, a małemu, grubemu kapitanowi zaświtało widać poczucie niebez- pieczeństwa, gdyż podbiegł na swych krótkich nogach i ciągnąc Cartera za rękaw jął rozpa#zliwie bełkotać. - Co on mówi? Kto to jest? Co się dzieje? Czy krajowcy są wrogo do nas usposobieni? W mojej książce stoi wyraźnie: "Krajowcy usposobieni życzliwie wzdłuż całego wybrzeża!#' W mojej książce. . . Carter, który spoglądał za burtę, wyrwał mu rękę. - Niech pan zejdzie do kredensu, panie szyper, gdzie jest właściwe miejsce dla pana, i niech pan znów sobie odczyta ten ustęp o krajowcach - rzekł gwałtownie i pogardliwie do swego zwierzchnika. - Niech mnie diabli, jeśli jakiś dzikus nie skrada się już na pokład żeby pana pożreć - razem z pańską książką. Niechże pan zejdzie z drogi i pozwoli tym panom wziąć się za czuby. Po czym zwróciwszy się do Lingarda wycedził w swój zwykły sposób: - Ten pomylony pański oficer odesłał z powrotem waszą łódź, i to z parą gości w dodatku. Lingard nie zdążył jeszcze zrozumieć dokładnie znaczenia tych słów, gdy ujrzał dwie głowy wznoszące się nad poręczą burty- głowę Hasima i głowę Imady. Potem ukazały się ich ciała, jak gdyby te dwie istoty wyłaniały się stopniowo z płytkiego morza. Przez chwilę stali na podeście trapu spoglądając w dół na pokład niby przed wstąpieniem w nieznane, wreszcie zeszli i skierowali się ku rufie wkraczając w półcień pod tentem rozpostartycn nad wspaniałym otoczeniem i zawiłymi uczuciami istnień dla nich niezrozumiałych. Lingard wykrzyknął natychmiast: - Jakie wieści, o radżo? Hasim obiegł oczami pokład szkunera. Zostawił był strzelbę w łodzi i zbliżał się z próżnymi rekoma, spokojny i pewny siebie, jakby nikły uśmiech na jego wargach oznaczał powitanie. Imada, na wpół przez niego zasłonięta, szła za nim lekkim krokiem z łokciami przyciśniętymi do boków. Gęste frędzle jej rzęs były spuszczone jak zasłona. Wyglądała bardzo młodo; zdawało się, że jest pogrążona w zadumie; robiła wrażenie nieśmiałej, a zdecydo- wanej. Zatrzymali się przed białymi na odległość ramienia i przez pewien czas nikt nie odezwał sie ani słowem. Wreszcie Hasim spojrzał znacząco na Linqarda i rzekł szybko z lekkim ruchem głowy, który oqarnął niejako cały bryq. - Nie widzę armat! - N. .nie# - odpowiedział Lingard i wydał się nagle zmieszany. 218 I 219 Przyszło mu na myśl, że pierwszy raz w ciągu dwóch lat lub więcej zapomniał ze szczętem o istnieniu tych ludzi. Imada stała smukła i sztywna, ze spuszczonymi oczami, Hasim obserwował swobodnie twarze obecnych, jakby szukał nieu- chwytnych ysów podobieństwa albo subtelnych odcieni odróż- niających tych ludzi. - Cóż to za nowe najście? - spytał gniewnie pan Travers. - To są ci rybacy, proszę pana - wtrącił kapitan - których widzieliśmy przez ostatnie trzy dni snujących się po mor Lu; tacy są głupi, źe nie odpowiadali wcałe na nasze okrzyki - a przydałby się kawałek.#by na śniadanie. - Uśmiechnął się służalczo i naraz - bez żadnej do tego zachęty - zaczął ryczeć: - Hej, Johnnie! Mieć ryba! Ryba! Jedna ładna ryba! Co? Rozumie? Ryb#"# Ryba... - Nagle urwał i rzekł tonem pełnym szacunku: - Nie można się dogadać z tymi dzikusami! - wreszcie wycofał się jak po dokonaniu czegoś bardzo sprytnego. Hasim spojrzał na Lingarda. - Dlaczego mały biały człowiek narobił tyle hałasu? - zapytał niespokojnie. - Oni chcą jeść ryby - rzekł Lingard wściekłym tonem i wobec wyrazu niezmiemego zdumienia, który pojawił się natychmiast na twarzy Bugisa, nie mógł powstrzycnać krótkiego, beznadziej- nego śmiechu. - Jeść ryby! - powtórzył Hasim otwierając szeroko oczy.- O biali ludzie! O biali ludzie! Jeść ryby. Dobrze! Ale po co ten hałas? I dlaczego przysłałeś ich tutaj bez armat? - Tu spojrzał znacząco wzdłuż pokładu, którY był przechylony wskutek osadze- nia jachtu na mieliźnie, i dodał kiwnąwszy głową w stronę Lingarda: - I bez umiejętności? ů - Nie powinieneś był tu przypływać, Hasimie - rzekł gniewnie Lingard. - Tu nikt nic nie rozumie. Biorą radżę za rybaka. - Yawa! To wi#lki błąd, bo zaiste, wódz dziesięciu zbiegów bez ojczyzny o wiele mniej znaczy niż główny rybak we wsi- zauważył spokojnie Hasim. Imada westchnęła. - Ale przynajm- niej ty, tuanie, znasz całą prawdę - ciągnął ze spokojną ironią; po chwili dodał: - Przybyliśmy tutaj, ponieważzapomniałeś spojrzeć ku nam, którzyśmy czekali śpiąc mało w nocy, a we dnie śledząc rozpalonymi oczami pustą wodę u stóp nieba. Imada szepnęła nie podnosząc głowy: - Nie obejrzałeś się na nas wcale. Ani razu. - Za wiele miałem trosk na głowie - tłumaczył Lingard z ła- godną cierpliwością w głosie i twarzy. Za każdym razem, gdy mówił do dziewezęcia, łagodność zdawała się emanować z całej jego postaci, thimiąc jego gwałtowność i zmiękczając wygląd, niby senna mgła, co wśród wczesnej promienności ranka osnuwa zasłoną delikatnego wdzięku urwistą skałę na oceanie. - Muszę spoglądać teraz na prawo i na lewo jak wśród grożących niebez- pieczeństw - dodał po chwili, a Imada szepnęła z przerażeniem: "Dlaczego?" - tak cicho, że ból żawarty w tym słowie uleciał wśród bacznego milczenia mężczyzn - bez oddźwięku, nie dosły- szany, pominięty, jak ból nieuchwytńej myśli. D'Alcacer odstąpił w tył i spoglądał po wszystkich z głęboką i czujną uwagą. Zdawało się, że Lingard niezdolny jest oderwać się od jachtu; ociągał się - jakby go coś zatrzymało w chwili, gdy już odchodził - niby człowiek, co przystanął, aby przemyśleć ostatnią rzecz, którą ma do powiedzenia; a ten bezwład ciała zapomnianego przez pracujący umysł przypomniał Carterowi ową chwilę w kajucie, kiedy pah-zył sam jeden na tego człowieka mocującego się ze swymi myślami, nieruchomego - we władzy sumienia. Pan Travers wymamrotał przez zęby: - Jak długo jeszcze ma trwać ta komedia? Mówiłem już, żeby pan opuścił mój jacht. - Niechże pan pomyśli o tych nieborakach - szepnął Lingard rzuciwszy krótkie spojizenie na załogę zbitą w gromadkę blisko nieh. - Pan jest ostatnim człowiekiem, któremu bym zaufał w każdej okoliczności - rzekł zjadliwie pan Travers bardzo znużonym tonem, z niezrozumiałym, lecz widocznym zadowoleniem. - Pan tutaj traci tylko swój czas. Lingard zaczenvienił się gwałtownie aż po uszy. - Pan. . . pan - zająknął się i wpatrzył w Traversa. Żuł pomruku- jąc jakąś zniewagę i wreszcie połknął ją z wysiłkiem. - Płacę swoim czasem za pańskie życie - rzekł w końcu. Zauważył nagłe poruszenie i spostrzegł, że pani Travers wstała z fotela. 220 221 Tknięta nagłym impulsem, podeszła do grupy na rufie kierując i żar na słaby połysk mundurów, gwiazd, brylantów - i oczu się wprost ku Imadzie. Hasim usunął się, a jego obojętny wzrok - błyszczących w zmęczonych lub obojętnych twarzach tłumu na jak przystało na szlachetnie urodzonego Bugisa - przemknął po i urzędowym przyjęciu. Wyszedłszy stamtąd, natknął się na nieu- niej, jak gdyby była nie#vidzialna. niknioną ciemność - zdającą się czekać cierpliwie - i na chmume Wysoka, giętka, poruszała się swobodnie. Cera jej była w cie- ' niebo tamujące brzask londyńskiego poranka. Trudno w to było niu tak olśniewająca, że zdawała się otaczać jej głowę aureolą. Na uwierzyć. gładkie, szerokie czoło zsuwały się nisko obfite, blade blond Lingard, który przed chwiłą wyglądał dziko i niebezpiecznie, włosy, delikatne jak jedwab, sfalowane jak morze, ciężkie jak uderzył się po udzie i zdradził zaniepokojenie. hełm, bez śladu połysku, bez Iśnienia na zgięciach, jakby nie - Boże mój, zapomniałem zupełnie o pani! - wyrzekł z prze- tknięte nigdy przez promień światła; a szyja biała, gładka, tętnią- strachem. ca życiem kr#gła szyja o delikatnym i silnym zarysie, podtrzymy- Pani Travers utkwiła wzrok w Imadzie. Jasnowłosa i biała, wała dumnie tę promienną twarz i blady gąszcz włosów nigdy stanęła przed dziewczęciem o oliwkowej twarzy i kruczych lokach przez słońce nie całowanych. # - dojrzała w swej doskonałości - z wyższością kwiatu nad liściem, Pani Travers odezwała się żywo: # zdania zawierającego myśl nad okrzykiem, który może wyrazić - Ależ to jest dziewczyna! tylko wzruszenie. Olbrzymie obszary i niezliczone wieki rozcią- Wymogła na d'Alcacerze nową daninę ciekawości. Silny po- gały się między nimi; spoglądała na Imadę, jak się spogląda wiew zatrzepotał płóciennym tentem; uniósł jedną z osłon barier- w swoje własne serce - pochłonięta ciekawością, pełna cichego ki wpuszczając na rufę szemrzący połysk płytkiego morza i ukazu- po#i#,u, p#ejęta niezmiemym współczuciem. Lingard mruknął jąc d'Alcacerowi świetlany obraz z linią dalekiego horyzontu - ostrzegawczo: ciemną jak skraj otaczającej nocy - przeciągniętą na wysokości I - Niech pani jej nie dotyka. ramion pani Travers... Gdzież on spotkał tę kobietę, po raz pani Travers spojrzała na niego. ostatni - dawno już, z drugiej strony świata? Tam widział ją też - pan myśli, że mogłabym ją skrzywdzić? - spytała cicho i tak ją wśród migotliwej wspaniałości, na tle jakby zalanego światłem p#estraszyło ponure: "Możliwe" - mruknięte przez Lingarda, że przestworu. Okrążała ją także noc, która czeka na swą kolej, aby # zawahała się przez chwilę, nim się uśmiechnęła. pochłonąć blaski, wspaniałośE, mężczyzn, kobiety. - To prawie dziecko! I taka ładna! Co za delikatna twarzycz- Nie mógł sobie tego na razie przypomnieć, ale odczuwał ka! - mówiła, a w tejże chwili głębokie westchnienie morskiej wyraźnie, że ze wszystkich kobiet, które znał, ona jedna jest stworzona do czynu. Każdy )ej ruch miał pewność i swobodę, I bryzy podniosło znów i opuściło osłony, tak że dźwięk, wiatr znaczenie ważnego faktu, duchowe piękno nieulękłego wypo- i połysk wbiegły jak gdyby jednocześnie i uniosły jej słowa wiedzenia. Jej giętkiej postaci nie hańbiła żadna niepewność w P#estrzeń. - Nie miałam wyobrażenia o czymś tak czarującym konturów pod zwyczajną suknią z granatowego materiahi, obci- i łagodnym - mówiła dalej głosem, który bezwiednie rozgrzewał, skającą jej kształty ze śmiałą prostotą. pieścił i miał czarodziejską władzę przenikania duszy rozkoszą.- Tylko kilka kroków dzieliło ją od Imady, ale nim się przed nią , Taka młodziutka! I mieszka tutaj - prawda? Na morzu czy gdzie? zatrzymała, d'Alcacer przypomniał sobie, gdzie widział panią Mieszka... - i jakby w trakcie mówienia odsunięto ją nagłe na Travers po raz ostatni - daleko na Zachodzie - nieprawdopodob- ! #elką odległość, rzekła cicho: - Jak też ona żyje? nie różną, jak w innym świecie, jakbywfantasmagoru stworzonej L.ingard nie widział prawie Edith Travers do tej chwili. Nie przez rozgorączkowaną wyobraźnię. Ujrzał ją w jaśniejącej per- widział właściwie nikogo prócz Traversa. Patrzył i słuchał w oszo- spektywie wspaniałych salonów, wśródniespokojnegowirui nur- łomieniu, jakby doznawał czegoś zupełnie nowego. tu ludzkiego morza, u stóp ścian wysokich jak skały, pod wynio- Wreszcie zebrał myśli zdobywając się na doraźny wysiłek słymi sklepieniami, które jak tropikalne niebo rzucały światło i powiedział z resztą wściekłości: 222 223 Tknięta nagłym impulsem, podeszła do grupy na rufie kierując się wprost ku Imadzie. Hasim usunął się, a jego obojętny wzrok- jak przystało na szlachetnie urodzonego Bugisa - przemknął po niej, jak gdyby była nie`widzialna. Wysoka, giętka, poruszała się swobodnie. Cera jej była w cie- niu tak olśniewająca, że zdawała się otaczać jej głowę aureolą. Na gładkie, szerokie czoło zsuwały się nisko obfite, blade blond włosy, delikatne jak jedwab, sfalowane jak mor Le, ciężkie jak hełm, bez śladu połysku, bez lśnienia na zgięciach, jakby nie tknięte nigdy przez promień światła; a szyja biała, gładka, tętnią- ca życiem krągła szyja o delikatnym i silnym zarysie, podtrzymy- wała dumnie tę promienną twarz i blady gąszcz włosów nigdy przez słońce nie całowanych. Pani Travers odezwała się żywo: - Ależ to jest dziewczyna! Wymogła na d'Alcacerze nową daninę ciekawości. Silny po- wiew zatrzepotał płóciennym tentem; uniósł jedną z osłon barier- ki wpuszczając na rufę szemrzący połysk płytkiego morza i ukazu- jąc d'Alcacerowi świetlany obraz z linią dalekiego horyzontu- ciemną jak skraj otaczającej nocy - przeciągniętą na wysokości ramion pani Travers... Gdzież on spotkał tę kobietę, po raz ostatni - dawno już, z drugiej strony świata? Tam widział ją też wśród migotliwej wspaniałości, na tle jakby zalanego światłem przestworu. Okrążała ją także noc, która czeka na swą kolej, aby pochłonąć blaski, wspaniałość, mężczyzn, kobiety. Nie mógł sobie tego na razie przypomnieć, ale odczuwał wyraźnie, że ze wszystkich kobiet, które znał, ona jedna jest stworzona do czynu. Każdy iej ruch miał pewność i swobodę, znaczenie ważnego faktu, duchowe piękno nieulękłego wypo- wiedzenia. Jej giętkiej postaci nie hańbiła żadna niepewność konturów pod zwyczajną suknią z granatowego materiahi, obci- skającą jej kształty ze śmiałą prostotą. Tylko kilka kroków dziełiło ją od Imady, ale nim się przed nią zatrzymała, d'Alcacer przypomniał sobie, gdzie widział panią Travers po raz ostatni - daIeko na Zachodzie - nieprawdopodob- nie różną, jak w innym świecie, jakby w fantasmagorii stworzonej pr Lez rozgorączkowaną wyobraźnię. Ujrzał ją w jaśniejącej per- spektywie wspaniałych salonów, wśród niespokojnego wiru i nur- tu ludzkiego morza, u stóp ścian wysokich jak skały, pod wynio- słymi sklepieniami, które jak tropikalne niebo rzucały światło 222 i żar na słaby połysk mundurów, gwiazd, brylantów - i oczu błyszczących w zmęczonych lub obojętnych twarzach tłumu na urzędowym przyjęciu. Wyszedłszy stamtąd, natknął się na nieu- niknioną ciemność - zdającą się czekać cierpliwie - i na chmurne niebo tamujące brzask londyńskiego poranka. Trudno w to było uwierzyć. Lingard, który przed chwilą wyglądał dziko i niebezpiecznie, uderzył się po udzie i zdradził zaniepokojenie. - Boże mój, zapomniałem zupełnie o pani! - wYrzekł z pr Le- strachem. Pani Travers utkwiła wzrok w Imadzie. Jasnowłosa i biała, stanęła przed dziewczęciem o oliwkowej twarzy i kruczych lokach - dojrzała w swej doskonałości - z wyższością kwiatu nad liściem, zdania zawierającego myśl nad okrzykiem, który może wyrazić tylko wzruszenie. Olbrzymie obszary i niezliczone wieki rozcią- gały się między nimi; spoglądała na Imadę, jak się spogląda w swoje własne serce - pochłonięta ciekawością, pełna cichego podziwu, przejęta niezmiernym współczuciem. Lingard mruknął ostrzegawczo : - Niech pani jej nie dotyka. Pani Travers spojrzała na niego. - Pan myśli, że mogłabym ją skrzywdzić? - spytała cicho i tak ją przestraszyło ponure: "Możliwe## - mruknięte przez Lingarda, że zawahała się przez chwilę, nim się uśmiechnęła. - To prawie dziecko! I taka ładna! Co za delikatna twarzycz- ka! - mówiła, a w tejże chwili głębokie westchnienie morskiej bryzy podniosło znów i opuściło osłony, tak że dźwięk, wiatr i połysk wbiegły jak gdyby jednocześnie i uniosły jej słowa w przestrzeń. - Nie miałam wyobrażenia o czymś tak czarującym i łagodnym - mówiła dalej głosem, który bezwiednie rozgrzewał, pieścił i miał czarodziejską władzę przenikania duszy rozkoszą.- Taka młodziutka! I mieszka tutaj - prawda? Na morzu czy gdzie? Mieszka... - i jakby w trakcie mówienia odsunięto ją nagle na wielką odległość, rzekła cicho: - Jak też ona żyje? Lingard nie widział prawie Edith Travers do tej chwili. Nie widział właściwie nikogo prócz Traversa. Patrzył i słuchał w oszo- łomieniu, jakby doznawał czegoś zupełnie nowego. Wreszcie zebrał myśli zdobywając się na doraźny wysiłek i powiedział z resztą wściekłości: 223 - Co pani do niej? Ona wie, co to wojna. Czy pani ma pojęcie - Zawsze? - powtórzyta z naciskiem. - Ale cóż mu mogę o wojnie? I głód zna, i pragnienie i niedolę; rzeczy o których pani powiedzieć? tylko słyszała. Śmierć przeszła koło niej tak blisko jak ja teraz - Kilka słów - odrzekł. - Uważam, że jakiekolwiek słowa stoję od pani - i co was to wszystko może obchodzić? wypowiedziane pani głosem.. - To dziecko! - rzekła z wolna w zdumieniu. - Proszę pana! Imada zwróciła na panią Travers oczy czame jak węgiel, - Albo mogłaby pani spojrzećparę razy na niego... niekoniecz- błyszczące i łagodne jak tropikalna noc; i spojrzenia różne tych nie jak na rozbójnika - ciągnął dalej. dwóch kobiet, spójrzenia różne a badawcze, spotkały się, zetknęły - Czy pan się boi? i jak gdyby się splotły, poufnie zespolone. Rozdzieliły się wre- - Szalenie - odrzekł schylając się po wachlarz leżący u jej stóp. szcie. - Dlatego właśnie zależy mi tak na zgodzie. I nie powinna pani - Po co oni tu przybyli? Dlaczego pokazałeś im drogę do tego zapominać, że jedna z waszych królowych stąpnęła niegdyś na miejsca? - spytała cicho Imada. płaszcz takiego może człowieka. Lingard zaprzeczył poruszeniem głowy. Oczy jej zabłysły; spuściła je nagle. - Biedna dziewczyna - powiedziała pani Travers. - Czy one - Nie jestem królową - rzekła zimno. wszystkie takie ładne? - Niestety, nie - przyznał. - Ale tamta kobieta nie miała - Jak to, wszystkie? - wymamrotał Lingard. - Nie znajdzie się żadnego innego czaru, prócz korony. drugiej takiej, choćby się przetrząsnęło wszystkie wyspy dokoła. #% tej chwili Lingard, do którego Hasim mówił coś poważnie, - Edith! - wykrzyknął pan Travers napominającym, cierpkim zaprzeczyl głośno: głosem, tak że wszyscy spojrzeli na niego z niejasnym zdumie- - Pierwszy raz widzę tych ludzi. niem. Imada chwyciła brata za ramię. Pan Travers rzekł dość szorstko: A pani Travers zapytała: - Zechce pan łaskawie zabrać tych krajowców. - Kim ona jest? - Pierwszy raz ich widzi - szepnęła Imada jakby w zachwycie. Lingard bardzo czerwony i poważny, oświadczył krótko: D'Alcacer spojrzał na panią Travers i posunął się o krok naprzód. - Księżniczką. - Czyby nie udało się jakoś zażegnać tych trudności, panie Rozejrzał się natychmiast podejrzliwie. Nikt się nie uśmiech- kapitanie? - zapytał z wytwomą uprzejmością. - Proszę wziąć pod nął. D'Alcacer, uprzejmy i swobodny, trzyrńał się tuż za panią uwagę, że nie tylko mężczyźni są tu na statku... Travers. - IViech zginą - zawołała tryumfująco Imada. - Jeżeli ona jest księżniczką, to ten człowiek jest rycerzem - Chociaż jeden jedyny Lingard zrozumiał znaczenie tych słów, mruknął z przekonaniem. - Jakem żyw, to rycerz! Potomek nie- wszyscy na pokładzie odczuli ciężar niespokojnego milczenia, śmiertelnego hidalga błądzący po morzu. Byłoby dla nas dobrze które zapadło po jej słowach. zyskać w nim przyjaciela. Myślę zupełnie poważnie, że pani - Ach! On już odchodzi. No więc, proszę pani - szepnął powinna by. . . d' Alcacer. Odeszli oboje na stronę, rozmawiając cicho, z pośpiechem. - Mam nadzieję - rzekła pani Travers w nagłym porywie - Tak, powinna pani... i zatrzymała się jakby zatrwożona dźwiękiem tych słów. Lingard - Ale jak - przerwała chwytając znaczenie jego słów jak przystanął. piłkę. - Mam nadziPję - zaczęła znowu - że ta biedna dziewczyna - Niech mu pani coś powie. doczeka lepszych czasów... - Zawahała się. - Czy to doprawdy konieczne? - spytała z pow#tpiewaniem. Lingrad czekał uważnie, z powagą. - Nie zaszkodziłoby - rzekł d'Alcacer z nagłą lekkomyślnością - Pod pańską opieką - dokończyła. - I wierzę, że pan miał w głosie. - Przyjaciel zawsze jest lepszy od wroga. względem nas życzliwe zamiary. 224 225 - Dziękuję pani - czekł Lingard z godnością. - I ty, i pan d#Alcacer - zauważył surowo Tcavers -zatrzymuje- cie niepotrzebnie tego... hm... człowieka i... jego... hm... przyja- ciół! - Zapomniałem o pani... a teraz... co? Tczeba... trudno jest... trudno - ciągnął Lingard bez związku. Spoglądał w fiołkowe oczy pani Travers i czuł się głęboko wzruszony i obezwładniony, jakby się wpatrywał w jakąś daleką przestrzeń. -Ja... pani nie wie... ja... pani... ja nie mogę... Ha! To wszystko jest winą tego człowieka!- wybuchnął. Pczez chvrilę, jakby nie posiadając się z gniewu, mierzył wzrokiem pana Traversa, po czym wzniósł ramię nagłym gestem i ruszył wielkimi krokami ku trapowi, gdzie Hasim i Imada, zaciekawieni, czekali cierpliwienaniego. Wymówiłjednojedyne słowo: "Chodźcie" - i pierwszy zaczął schodzić do łodzi. Na pokładzie nie było słychać najlżejszego szmeru, gdy tych troje znikało jedno za drugim za poręczą - jakby pogrążali się w mocze. Popołudnie wlokło się w milczeniu. Pani Travers siedziała zamy- ślona i bezczynna z wachlarzem na kolanach. D#Alcacer, który uważał, że należało traktować całe zajście w duchu pojednaw- czym, usiłował wyłożyć swój pogląd gospodaczowi, ale ten, nie uznając rozmyślnie jego pobudek, zasypał go takim nawałem pczeprosin i wyrazów żalu z powodu tej przykrej i zapewne niedogodnej dla niego zwłoki, "którą pan musi znosić pczyjąwszy tak miło nasze zaproszenie'' - iż d'Alcacer musiał zaniechać tego tematu. - Nawet wzgląd na kochanego pana nie mógłby mnie skłonić do ustąpienia przed tak bezczelnym naciąganiem - twierdził pan Travers tonem pełnym niezłomnej cnoty. - Ten człowiek chaał mi narzucić swoje usługi, aby potem zgłosić pretensje do wielkiej nagrody za ratunek. Na tym polega cała tajemnica - może mi pan wierzyć. Naturalnie że połapałem się w tym od razu - monokl pana Traversa błysnął przenikliwie. - Nie docenił mojej inteli- gencji. A przy tym cóż to za nieopanowany łajdak! To skandal doprawdy, żeby w naszych czasach istnieli tacy ludzie. D'Alcacer poszedł do swojej kabiny i - pełen niejasnych, złych przeczuć - godzinami usiłował bez skutku znaleźć przyjemność w czytaniu. Pan Travers chodził niespokojnie tam i z powrotem, starając się wmówić w siebie, że jego obuczenie wypływa ze źródeł ściśle moralnych. Rozjarzony dzień - jak wyciągnięta z ognia bryła rozpalonego do białości żelaza - tracił stopniowo żar i blask nasiąkając głębszym, bogatszym tonem. O zwykłym cza- sie dwóch marynarzy weszło bez szelestu na rufę w jachtowym obuwiu i zwinęło w milczeniu osłony bariecki; a wybrzeże, płytkie morze, ciemne wysepki i śnieżne ławice piasku, odsłaniane w ten sposób dzień po dniu, ukazały się znów, pełne niemej czujności. Bryg zwrócony rufą ku jachtowi, z ustawionymi poprzecznie rejami, przecinającymi wyniosłe symetcyczne omasztowanie, po- dobny był do pełnej życia istoty, obdarzonej zdolnością porwania się do czynu, przyczajoną pod spokojem pełnym lekkości i wdzięku. Dwu stewardów w białych kurtkach z mosiężnymi guzikami ukazało się na pokładzie i zaczęło się krzątać bezgłośnie, nakry- wając do stołu na płaskim wierzchu luku świetlnego kajuty. Słońce płynęło ku innym krajom, ku innym moczom, ku innym ludziom; całe czerwone na bezchmurnym niebie, ostrzeliwało j acht pożegnalną salwą szkarłatnych promieni, które rozsypywały się w ogniste iskry na krysztale i srebrze zastawy i nieciły krótkotrwałe płomienie w ostrzach noży, powlekając różaną bar- wą białość taleczy. Smuga purpury leżała na morzu jak plama krwi na błękitnej tarczy. Siadając do stołu pan Travers napomknął podrażnionym tonem o konieczności żywienia się konserwami, ponieważ wyczerpano już wszystkie zapasy zabrane na przejazd do Batawu. Było to wybitnie nieprzyjemne. - Ale nie podróżuję dla przyjemności - dodał - a przeświad- czenie, że ofiara z mojego czasu i moich przygód przyniesie korzyść całemu światu, byłoby pełnym zadośćuczynieniem za wszelkie braki. Zdawało się, że pani Travers i d#Alcacer nie są w stanie przezwyciężyć wybitnego wstrętu do rozmowy, która - jak zamie- rająca bcyza - konała raz po raz po każdym leniwym podmuchu. Wielka cisza horyzontu, głęboki spokój wszystkiego, co widzial- ne, spowijały ciała i dusze kojącym wpływem, uciszając zarówno myśl, jak i głos. Przez długą chwilę nikt się nie odzywał. Wśród milczenia państwa służba uwijała się bez szmeru. 226 227 Nagle pan Travers, jakby kończąc swą myśl, mruknął głośno: - Wyznaję z żalem, iż w pewnym stopniu straciłem panowanie nad sobą; ale przyznacie mi chyba, że istnienie takiego człowieka przynosi hańbę cywilizacji. Nikt tej uwagi nie podjął i pan Travers pogrążył się z powrotem w rozpamiętywaniu swego oburzenia, na którego dnie - jak potwór wśród mgły - pełzało dziwaczne uczucie urazy. Odsunął podany sobie półmisek. - To wybrzeże - zaczął znów - zostało oddane pod wyłączny protektorat Holandii przez traktat z 1820 roku. Traktat z roku 1820 stwarza specjalne prawa i zobowiązania... Dwoje shichaczy odczuwało żywo pragnienie, aby raz przestał już mówić. D'Alcacer, któremu było niewygodnie na polowym krześle, siedział sztywno i wpatrywał się w szklany korek od karafki. Pani Travers odwróciła się nieco bokiem i oparłszy się na łokciu, ujęła głowę w dłoń, jakby rozmyślając o rzeczach wielkiej wagi. Pan Travers mówił; mówił nieubłaganie głosem szorstkim i bezbarwnym, jak gdyby czytał jakąś proklamację. Tamci dwoje, niby pogrążeni w niezupełnym transie, czuli, jak urywki urzędo- wej gadaniny obijają im się o uszy. - Międzynarodowe porozumienie - obowiązek szerzenia cy- wilizacji - nie umiał przeprowadzić - ugoda - Canning... D'Alca- cer stał się uważny na chwilę. -. . .ale ten zamach, prawie zabawny przez swą bezczelność, nie wpływa wcale na moje zapatrywania. Nie chcę uznać, aby można było popełnić gwałt na ludziach naszej pozycji. Pragnę tylko napiętnować społeczne znaczenie podobne- go wypadku. Tu d'Alcacer pogrążył się znowu w rozpamiętywaniu chwili, gdy pani Travers i Imada patrzyły na siebie - początek i koniec, liść i kwiat, okrzyk i zdanie. Głos pana Traversa rozlegał się jeszcze długo, apodyktyczny i uporczywy. Zakończenie zostało wypowiedziane z pewną gwałtownością. - A jeśli niższa rasa zaginie, będzie to czystym zyskiem, kro- kiem do udoskonalenia społeczności, które jest celem postępu. Przestał mówić. Iskry zachodu gasły na srebrze i krysztale, a naokoło jachtu przestrzeń płytkiego morza i wybrzeże zdawały się czekać nieporuszenie na nadejście zupełnego mroku. Obiad był już dawno skończony i cierpliwi stewardzi czekali ze stoicyz- mem pod ulewą słów jak wartownicy na deszczu. Pani Travers podniosła się nerwowo i poszła na rufę, skąd zaczęła się wpatrywać w wybrzeże. Za nią słońce, które już zaszło, zdawało się pr Ledzierać przez masę wód żarem niewyga- słego ognia, a pod jej stopami, z obu sńon jachtu, połyskliwe morze barwiło się ciemnofiołkowym odcieniem, jakby odbijając kolor jej oczu. D'Alcacer podszedł spokojnym krokiem ku pani Travers i przez pewien czas stali obok siebie w milczeniu, oparci o poręcz. Wreszcie d' Alcacer rzekł :, ,Jak cicho ! '' - a jej się wydało, że spokój tego wieczoru jest głębszy i bardziej znaczący niż kiedykolwiek przedtem. Prawie nie wiedząc o tym, wyszeptała: "Zupełnie jak we śnie." Nastało długie milczenie: spokój wszechświata miał taką pełnię i wzniosłość, że dźwięki zatrzymywały się na ustach, jakby w lęku przed profanacją. Niebo było przejrzyste jak dia- ment, a pod ostatnimi blaskami słońca noc rozpościerała nad ziemią swoją zasłonę. Czuło się jakieś bezcenne ukojenie we wspaniałym, pogodnym końcu gasnącego dnia pełnego życia, żaru i blasków, który teraz umierał w nieskończonym spokoju, bez ruchu, bez drgnienia, bez jęku - wiedząc, że zmartwychwstanie. Potem zmierzch pogłębił się nagle i gwiazdy ukazały się thunnie, siejąc deszcz bladych iskier na czarność wody - brzeg zaś wyciągnął się w dole jak ciemny, matowy pas. Maszty i reje brygu majaczyły nad nim niewyraźnie i wysoko. Pani Travers odezwała się pierwsza. - Jaka nienaturalna cisza! To wszystko wygląda jak pustynia z lądu i wody... bez jednej jedynej żywej duszy. - Ale ta pustynia jest zamieszkana co najmniej przez jednego człowieka - powiedział lekko d'Alcacer - a jeśli mamy mu wie- rzyć, są tam i inni ludzie żywiący złe zamiary. - Czy pan myśli, że to prawda? - zapytała pani Travers. D'Alcacer usiłował dojrzeć wyraz jej twarzy, zanim odpowie- dział, ale ciemność była już zbyt głęboka. - Jakże można dostrzec ciemną prawdę w taką ciemną noc?- rzekł wymijająco. - Ale uwierzyć w zło jest łatwo... czy tu, czy gdzie indziej. Zdawało mu się przez chwilę, że pogrążyła się w myślach. - A co pan myśli o tym człowieku? - zapytała. Minęła chwila, nim d'Alcacer zaczął mówić powoli. - Nieokr Lesany i niezwykły... stanowczo niezwykły w swoim rodzaju. Wcale nie taki, za jakiego go bierze don Martin. Zresztą- jest dla mnie tajemniczy. Przecież to właściwie rodak pani. 228 229 - Tak - rzekła z wolna. - Ale widzi pan, ja nie mogę... jakby to powiedzieć? nie mogę go sobie wcale wyobrazić. On nie ma nic wspólnego z ludźmi, których znam. Nie ma się o co zaczepić. Jak taki człowiek żyje? Jakie są jego myśli? Jego czyny? Jego uczucia? jego... - Jego obyczaje - poddał d'Alcacer. - W tym mieści się wszystko. Nagle ukazał się za nimi pan Travers z żarzącym się cygarem w ustach. Ujął je w dwa palce i oświadczył z nieustępliwą cierpkością, że żadne "łajdackie pogróżki" nie wstrzymają go od zwykłego spaceru. Około trzystu jardów na południe od jachtu leżała piaszczysta rewa długości mniej więcej mili, połyskująca w mroku srebrzystą bielą; w środku tej rewy tkwił pióropusz z gęstych, suchych zarośli, które szeleściły bardzo głośno przy najlżejszym ruchu ciężkiego, nocnego powietrza. Nazajutrz po ugrzęźnięciu statku Traversowie i d'Alcacer wysiedli na tej rewie, aby "rozprostować trochę nogi", jak to określił kapitan, i odtąd każdego wieczoru - niby korzystając z przywileju lub spełniając obowiązek - wszyscy troje spacerowali po ławicy godzinę tam i na powrót - zagubieni w mrocznym ogromie - snując się brzegiem wody wzdłuż pasa wilgotnego piasku, który był gładki, równy, elastyczny w dotknięciu jak żywe ciało i pocił się z lekka pod ciężarem nóg. Tym razem tylko d'Alcacer towarzyszył Traversowi. Edith sły- szała, jak wsiadali do najmniejszej łódki, a nocny wartownik przewiózł ich, wiosłując dwoma vńosłami, do najbliższego cypla. Potem wrócił i wszedł po trapie na pokład. Pani Travers słyszała, jak mówił do kogoś: - Mam wrócić za godzinę. Jego kroki zamarły na dziobie i senny spokój bez najlżejszego powiewu zawładnął jachtem osiadłym na mieliźnie. Po niejakim czasie bezwzględna cisza, którą czuło się zewsząd prawie że namacalnie, przyprawiła panią Travers o halucynację. Ujrzała siebie stojąeą samotnie na krawędzi czasu, u kresu dni. Wszystko trwało bez ruchu, jakby świt nie miał nigdy już nadejść, gwiazdy nigdy zblednąć, słońce nie wzejść już nigdy; wszystko było nieme, ciche, martwe; zdawało się, że cień zewnętrznego mroku ogamął panią Travers - cień nieprzerwanej, wieczystej nocy, która wypełnia wszechświat, cień nocy tak głębokiej i roz- ległej, że pałające słońca gubią się w niej jak iskry, jak drob- niuchne ogniste punkciki; zdawało się, że ów cień niespokojny - co niby przeczucie złej prawdy omracza wszystko na ziemi, kiedy przez nią przechodzi - ogarnął panią Travers i stanął, by z nią pozostać na zawsze. A w tym złudzeniu była taka ostateczność, taka harmonia z kierunkiem jej myśli, że gdy szepnęła cicho w ciemność: "Niechaj tak będzie" - wypowiedziała jakby jedno z tych zdań, które są streszczeniem i zamknięciem życia. Jako młoda dziewczyna, sh-ofowana często za romantyczne poglądy, marzyła o szczerej, wielkiej miłości, która wydawała jej się idealnym wypełnieniem i jedyną prawdą życia. Wchodząc w świat odkryła, że ideału tego osiągnąć nie może, ponieważ świat zbyt jest os#ożny, aby być szczerym. Potem znów miała nadzieję, że znajdzie prawdę życia w ambicji, którą rozumiała jako całko- wite poświęcenie się jakiemuś alhuistycznemu celowi. Nazwisko Traversa było na ludzkich ustach; uważała go za zdolnego do zapału i poświęcenia; podziałał na jej wyobraźnię, gdyż wydał jej się nieprzenikniony. Wyszła za niego, odkryła, że oddany jest z zapałem pielęgnowaniu swej własnej kariery - i nie miała już żadnej nadziei. Że mąż jej był zdumiony dziwnym nieporozumieniem, jakie zaszło między nimi, że bolał wciąż nad jej nielojalnością w stosun- ku do swoich szacownych ideałów, było zupełnie naturalne. Dogadzała mu jednak niezmiernie piękność żony, jej świetność i pożyterzne stosunki. Podziwiano ją, zazdroszczono jej; była otoczona przepychem i hołdami; dni mijały szybko, świetne i jed- nostajne, bez źdźbła szczerości i prawdziwego uczucia, bez ża- dnego istotnego wzruszenia - nawet takiego, jakie przynosi wielka troska. Szybko i chyłkiem prowadził ją czas coraz dalej, aż do tego wieczoru, do tego wybrzeża, do tego morza, do tej chwili i do tego miejsca na ziemskiej powierzchni, gdzie - jak czuła niezbicie - sunący cień ghichej nocy stanął, by z nią pozostać na zawsze. "Niechaj tak będzie!'# - szepnęła, zrezygnowana i nieufna, do niemej, jednolitej ciemności, która wisiała przed jej oczami niby 230 231 czama zasłona bez fałd; i jakby w odpowiedzi na ten szept, wciągnięto latamię na nok fokrei brygu. Pani Travers widziała wznoszące się światło, które kołysało się przez krótką chwilę, a potem zawisło nieruchomo w powietrzu, przebijając gęstą noc między dwoma statkami płnmiennym spojrzeniem, co zdawało się padać z daleka tylko na nią, mocne i spokojne. Jej myśli, jak urzeczona ćma, frunęły ku temu światłu - temu człowiekowi - tej dziewczynie, która znała wojnę, niebezpieczeń- stwa, widziała z bliska śmierć i zyskała najwidoczniej oddanie tego człowieka. Wypadki popołudnia były dziwne już same pczez się, lecz do zmysłu artystycznego pani Travers przemówiła szcze- gólnie siła ich wyrazu. Uwypukliły się w jej pamięci z jasnością i prostotą jak nieśmiertelna legenda. Wyglądały tajemniczo, ale czuła niezbicie, że są na wskroś prawdziwe. Były przejawem uczu E prostych i potężnych, jakie zapewne targały ludzkością w jej młodzieńczych, naiwnych dniach. Pani Travers pozazcirości- ła na chwilę losu skromnej i nieznanej siostrze. Nic nie stało między tą dziewczyną a prawdą jej uczuć. Mogła być z całą szczerością odważna i tkliwa, i namiętna - i nawet okrutna. Dlaczegóż by nie okrutna? Mogła przeniknąć całą prawdę przera- żenia - i miłości - do dna, bez sztucznych pęt, nie narzucając sobie dotkliwego przymusu. Rozmyślając nad tym, tzym mogłoby być takie życie, pani Travers poczuła, że ogamia ją niepojęte uniesienie, które budzi się tak często w ludziach intelektu, gdy sobie uświadomią swoje możliwości fizyczne. Rozgorzała nagłym poczuciem, że i ona mogłaby sprostać podo_bnej egzystencji; serce jej rozszeczyło się na chwilę tęsknotą za nagą prawdą rzeczy; nagą prawdą życia i namiętności, przywaloną ciężarem stuleci. Nagły wstrząs przywrócił jej przytomność; wydało jej się, że spada z gwiazd. Dał się słyszeć szmer wody i bezkształtna masa wysunęła się z ciemnej próżni naprzeciw pani Travers. Głos u jej stóp powiedział : - Rozpoznałem pani postać - na tle nieba. Okrzyk zdumienia zamarł na jej ustach; wytężyła tylko oczy spoglądając w dół. Lingard siedział w joli z brygu sam jeden; uderzeniem wiosła skierował lekko czółenko prawie aż pod sam wychył rufy, złożył wiosła i powstał z ławki. Jego głowa i ramiona zamajaczyły obok jachtu; wyglądał, jakby stał na morzu. Pani Travers cofnęła się mimo woli. - Niech pani nie odchodzi - rzekł z niepokojem - i niech pani nie mówi głośno! Nikt nie powinien wiedzieć. Ciekaw jestem, co sobie państwo właściwie wyobrażacie. Myślicie pewnie, że jesteś- cie w porcie - w kraju? A pani... - Mojego męża nie ma na jachcie - przerwała mu spiesz- nie. - Wiem o tym. Pochyliła się trochę niżej nad poręczą burty. - Więc pan kazał nas śledzić. Dlaczego? - Ktoś musi przećież czuwać. Wasi ludzie stoją tak pilnie na wachcie - prawda? Tak. Od chwili zmierzchu jedna z moich łodzi snuła się tu wciąż od tyłu - po głębokiej wodzie. Poprzysiągłem sobie, że nigdy już nikogo z was nie zobaczę, że do nikogo z was nie przemówię, że będę niemy, ślepy, głuchy. I - oto jestem! Przestrach i nieufność pani Travers ustąpiły niezmiemej cieka- wości, palącej, lecz spokojnej, jak wobec nieuniknionego zrzą- dzenia losu. Spojrzała w dół na Lingarda. Stał z gołą głową oparłszy rękę o burtę statku i wydawał się głęboko zamyślony. - Dlatego, że pan ma nam jeszcze coś powiedzieć - poddała łagodnie. - Tak - rzekł po cichu, nie poruszając się wcale. - Może pan wejdzie na pokład i zaczeka? - zapytała. - Kto? Ja? - Podniósł głowę tak szybko, że się przelękła. - Nie mam mu nic do powiedzenia i noga moja nie postanie nigdy na pokładzie tego statku. Powiedziano mi, żebym poszedł precz. To dosyć. - Mój mąż jest przyzwyczajony do tego, że wszyscy go traktują z szacunkiem - rzekła po krótkiej chwili - a pan... - Kim on jest? - spytał Lingard po prostu. Wydało jej się, że te trzy słowa rozwiały jej przeszłość w powie- trzu - jak dym. Odarły całą ludzką mnogość z wszelakiego znaczenia. Uczuła ze zdumieniem, że tego wieczoru, na tym miejscu nie może znaleźć właściwej odpowiedzi na to badawcze i naiwne pytanie. - Nie żądałem od was wiele - zaczął znów Lingard. - Prawda? Tylko żebyście wszyscy przenieśli się na mój bryg - na pięć dni. To wszystko... Czy wyglądam jak kłamca? Są rzeczy, któcych nie mogłem - ani jemu, ani nikomu innemu - żadnemu człowiekowi na świecie. . . Głos jego opadł. 232 233 - Nawet samemu sobie - zakończył jak we śnie. - Tak długo nikt nas tu nie niepokoił - zaczęła pani Travers trochę niepewnie - że teraz bardzo trudno uwierzyć w niebezpie- czeństwo. Przez cały czas nie widzieliśmy nikogo oprócz tych dwojga ludzi, którzy po pana przyszli. Jeśli pan nie może wytłu- maczyć. . . - Naturalnie, przecież niepodobna widzieć przez ścianę- przerwał Lingard. - Ten brzeg jest jak ściana, ale ja wiem, co się dzieje po dmgiej stronie... Jacht tutaj - na tym miejscu! Kiedy go zobaczyłem, mogłem pomyśleć, że przed jaką godziną odbił od brzegów Anglu. Już sam wygląd jego masztów przypomniał mi dawne czasy. A przy tym twarze tych chłopców na pokładzie. Miałem wrażenie, że znam ich wszystkich. Jak gdyby rodzinny kraj przyszedł do mnie w chwili, kiedy wcale o nim nie myślałem. I znienawidziłem sam wasz widok. - Jeśli jesteśmy narażeni na niebezpieczeństwo - r Lekła po chwili milczenża, podczas której starała się przeniknąć tajemnieę namiętności ukrytej za słowami tego człowieka - to pan się nie potrzebuje tym przejmować. Nasza druga łódź wyruszyła do Singapuru i skuteczna pomoc nadejdzie wkrótce z pewnością. - Nie przejmować się!... Czy ten wasz szacowny wachtowy kieruje się tu - w stronę rufy? Nie chcę, aby ktokolwiek wiedział, że byłem tu znów i że prosiłem - choćby nawet i panią. Czy on tu idzie?... Niech pani słucha! Zatrzymałem waszą drugą łódź! Jego słowa i ramiona znikły, jak gdyby dał nurka w bardziej zwarty pokład mroku unoszącego się nad wodą. Wachtowy, który miał zamiar wyciągnąć się na jednym z leżaków, doshůzegłszy żonę właściciela, podszedł wprost do lampy wiszącej pod środko- wym stojakiem tentu, pogmerał przy niej czas jakiś i skierował się opieszałym krokiem ku dziobowi. - Pan się ośmielił! - szepnęła dobitnie w dół pani Travers; i natychmiast głowa Lingarda z podniesioną twarzą znów wynu- rzyła się pod nią. - Musiałem się ośmielić - albo się wyrzec wszystkiego. Pomoc z Singapuru nadeszłaby w każdym razie za późno, gdybym nie miał sił zapewnić wam bezpieczeństwa; a jeśli mam tę siłę, mogłem dopomóc wam sam. Spodziewałem się, że znajdę tu rozsądnego człowieka, z którym będę się mógł dogadać. Powinie- nem był przewidzieć, co się stanie. Przybywacie z tak dalekich stron, że nie rozumiecie tych rzeczy. - Tak - ośmieliłem się to zrobić; posłałem za waszą łodzią człowieka, który - kiedy czuje mnie za sobą - gotów zatrzymać samego gubematora Singapuru. Zrobi to. Może już zrobił. Niczego nie możecie się spodziewać. Ale ja tu jestem. Pani powiedziała, że pani wierzy w moje dobre zamiary. . . - Tak - szepnęła. - Dlatego właśnie pomyślałem, że powiem pani wszystko. Musiałem zacząć od tej historii z łodzią. A co też pani teraz o mnie myśli? Odciąłem was od reszty ziemi. Przepadlibyście jak kamień w wodę. Wyruszyliście z jednego obcego portu do drugiego. Kto by się zatroszczył o to, co się z wami stało? Kto by się o tym dowiedział? Kto by mógł odgadnąć? Upłynęłyby miesiące, zanim- by powstał alarm. -- Rozumiem - powiedziała spokojnie - jesteśmy bezradni. - I sami - dodał. Po chwili rzekła rozważnym, powściągliwym tonem: - Co nam grozi? Rabunek, niewola? - Groziłaby śmierć, gdyby mnie tu nie było. - Więc pan ma dosyć siły, żeby... - A co pani myśli, dlaczego wy jeszcze żyjecie? - wykrzyknął.- J#rgenson przekonywał ich na wybrzeżu - ciągnął spokojniej, zakreślając ręką łuk w stronę, gdzie noc zdawała się najmrocznie- jsza. - Czy pani myśli, że byłby ich powstrzymał, gdyby się mnie co dzień nie spodziewali? Jego słowa byłyby niczym bez mojej pięści. Usłyszała tępe uderzenie w burtę jachtu, ukryte w tym samym mroku, który spowijał obojętność ziemi i mor La, wściekłość i ból serc - i uśmiechnęła się nad głową Lingarda, oczarowana prostotą jego obrazów i wyrażeń. Lingard zachwiał się nagle, gdyż ruchliwe czółenko chybnęło się pod jego nogami, a ona zaczęła mówić wolno i z roztargnie- niem, jakby jej myśl się gubiła w nieokreślonych uczuciach. - A ten - ten - J#rgenson, pan mówi? Kto to jest? - Człowiek - odpowiedział - człowiek taki jak ja. - Jak pan? - Zupełnie taki sam - rzekł z dziwną niechęcią, jak gdyby potwierdzał przykrą prawdę. - Może ma więcej rozsądku, ale za to mniej szczęścia. Chociaż odkąd wasz jacht tu się zjawił, zaczy- nam myśleć, że nie mam co się przechwalać swoim szczęściem. - To nasza obecność tutaj taka jest zqubna? 234 235 - Dla niektórych może oznaczać śmierć. Dla mnie może być gorsza od śmierci. A to zależy poniekąd od pani. Niech pani nad tym pomyśli! Nigdy mi się nie zdarzy taka sposobnośE. Ale to jeszcze nic. Człowiek, który kiedyś ocalił mi życie i któremu dałem słowo, pomyślałby, że go opuściłem. Ale i to jeszcze nic! Niechże pani posłucha! Jak tu stoję w tej łodzi i mówię do pani, wiem, że dziewczyna umarłaby ze 2gryzoty. - Pan ją kocha - rzekła miękko. - Jak własną córkę - zawołał szeptem. - Ach! - wyrwało się cichutko pani Travers. Przez chwilę panowało milczenie, potem Lingard znów zaczął mówić. - Niech pani posłucha. Kiedy byłem chłopcem na trawlerze i przypatrywałem się wam, ludziom z jachtów, w portach Kanału, byliście mi tak obcy, jak ci Malaje tutaj obcy są dla was. Opuści- łem kraj przed szesnastu laty i przeharowałem drogę naokoło świata. Miałem czas zapomnieć, skąd wyszedłem. Czym jesteście dla mnie wobec tych dwojga? Gdybym umarł tu na miejscu, czy to by was obeszło? Nikt w kraju nie dbałby o to. Nikt na całym świecie - oprócz tych dwojga. - A co ja mogę zrobić? - rzekła pani Travers i czekała wychyli- wszy się za poręcz. Zdawał się namyślać, wreszcie podniósł głowę i powiedział łagodnie : - Czy pani rozumie niebezpieczeństwo, w którym się znajdu- jecie? Czy pani się boi? - Rozumiem naturalnie słowa, których pan użył. A czy rozu- miem niebezpieczeństwo? - ciągnęła. - Nie - stanowczo nie.1- mówiąc uczciwie - nie boję się wcale. - Więc tak? - powiedział z rozczarowaniem. - Może mi pani nie ufa? A jednak ja uwierzyłem, kiedy pani mówiła, że jest przekonana o moich dobrych intencjach. Uwierzyłem na tyle, że przypłynąłem tu prosić panią o pomoc - powiedzieć pani to, o czym nikt nie wie. - Pan mnie nie rozumie - rzekła porywczo i z powagą. - To wszystko jest takie wyjątkowe, niezwykłe, niespodziane, przekra- cza tak dalece moje doświadczenie. - Oczywiście! - mruknął. - Cóż pani może wiedzieć o niebez- pieczeństwie i troskach? Pani! Ale może kiedy pani się nad tym zastanowi. . . - Pan chce, żebym doprowadziła się do strachu! - Pani Travers roześmiała się z lekka, i wśród mrocznych myśli Lingarda ta błyskawica radosnego dźwięku zabrzmiała niestosownie i prawie strasznie. W chwilę potem noc wydała mu się jasna jak dzień, ciepła jak blask słońca; ale kiedy śmiech ustał, powracająca ciemność zadała mu ból, jakby ugodziła go ciężko w piersi.- Zdaje mi się, że nie potrafię - zakończyła poważnie pani Travers. - Nie potrafi pani? - wahał się niezdecydowany. - Rzeczy stoją tak źle, że nie potrzebowałaby pani tego się wstydzić. Mówię pani - powiedział nagle - a wcale bojaźliwy nie jestem, że nie będę w stanie wiele dla was zrobić, jeśli mi w tym nie pomożecie. - Pan chce, abym udawała, że się boję? - spytała szybko. - Aha, żeby pani udawała, otóż to właśnie. To trudne zadanie dla pani, która pewnie nigdy w życiu niczego nie musiała udawać - prawda? - Prawda - odrzekła po chwili. Nieoczekiwana gorycz jej głosu wzbudziła przestrach w Linga- rdzie. - Niechże się pani nie obraża - prosił. - Muszę znaleźć wyjście z tej awantury. To nie są żarty. Czy pani potrafiłaby udawać? - Może, gdybym się bardzo starała. Ale w jakim celu? - Musicie wszyscy przenieść się na bryg - zaczął szybko- i wówczas przebmiemy może przez to wszystko bez bójki. Otóż- gdyby pani powiedziała, że pani sobie tego życzy, że pani nie czuje się bezpieczna na jachcie - rozumie pani? - Rozumiem - wyrzekła w zamyśleniu. - Bryg jest mały, ale ma salonik odpowiedni dla kobiety- ciągnął Lingard z ożywieniem. - Czyż nie służył już za schronieni#tsiężniczce? - poddała chłodno. - A ja się narzucać nie będę. - To jest zachęcające. - Nikt nie będzie śmiał się narzucać. Nie będzie pani nawet potrzebowała mnie widywać. - To jest prawie dla mnie decydujące, tylko że... - Wiem, jak się zachować. - Tylko że mogę nie mieć dostatecznego wpływu - dokoń- czyła. - Temu uwierzyć nie mogę - rzekł szorstko. - Krótko mówiąc, nie ufa mi pani, ponieważ pani myśli, że tylko ludzie waszego stanu mówią zawsze prawdę. 236 237 - Oczywiście - mruknęła. - Mówi sobie pani: oto ten tkwi po uszy w zmowie z piratami, złodziejami, czamuchami. . . - Z pewnością. . . - Człowiek, jakiego nigdy w życiu nie spotkałam - ciągnął Lingard poryw#zo - taki brutal. Zatrzymał się zmieszany. Po niejakim czasie usłyszał, jak mówiła spokojnie: - Pan w tym jest podobny do innych mężczyzn, że się pan gniewa, kiedy pan nie może od razu postawić na swoim. - Ja się gniewam - wykrzykńął ściszonym głosem. - Pani tego nie rozumie. Przecież myślę także i o pani ! - to niesprawiedliwe. . . - Ja wątpię nie o panu, ale o własnej sile. Pan wywarł nieko- rzystne wrażenie na moim mężu. - Niekorzystne wrażenie! Obszedł się ze mną, jakbym był z wybrzeża. Mniejsza o to. To jest pani mąż. Każdemu mężczyźnie ciężko znieść strach kogoś, kto go obchodzi. A więc... - Cóż to za makiawelizm! - Co? co pani mówi? - Ja się tylko dziwię, gdzie pan to spostrzegł. Na morzu? - Co spostrzegłem? - rzekł z roztargnieniem i ciągnął dalej swą myśl: - Jedno pani słowo powinno wystarczyć. - Tak pan myśli? - Jestem tego pewien. Przecież nawet ja sam... - Naturalnie - przerwała. - Ale czy pan nie uważa, że po rozstaniu się panów tak... tak... nieprzyjemnym, mogłaby zajść trudność przy ponownym nawiązaniu stosunków? - Człowiek taki jak ja zrobi wszystko dla pieniędzy - czy pani tego nie rozumie? Po chwili zapytała: - A chyba pan chciał, żebym użyła tego argumentu? - Jeżeli pani wie, że tak nie jest... Głos jego zadrżał; cofnęła się zmieszana, jak gdyby dotknął jej niespodzianie. - O co wam chodzi właściwie? - O królestwo - rzekł Lingard. Pani Travers wychyliła się daleko przez poręcz, patrząc w Lin- garda, i twarze ich - jedna nad drugą - znalazły się tuż koło siebie. - Ale nie dla pana? - szepnęła. Poczuł na czole muśnięae jej oddechu i przez chwilę stał nieruchomo, jakby nigdy już nie miał zamiaru poruszyć się ani odezwać. - Takie rzeczy - zaczął nagle - wchodzą w drogę, kiedy się o nich nie myśli, i opętują, zanim się człowiek spostrzeże, co chce właściwie zrobić. Kiedy wpływałem do zatoki na Nowej Gwinei, nie miałem pojęcia, dokąd mnie ten kurs zaprowa- dzi. Mógłbym pani opowiedzieć jedną historię. Pani zrozu- miałaby! Pani! Pani! Zająknął się, zawahał - i nagle zaczął mówić rzucając w noc obrazy z ostatnich dwóch lat, a pani Travers śledziła je, jak gdyby się rysowały ognistymi słowami. VII Opowiadanie jego było równie zdumiewające, jak odkrycie nowe- go świata. Prowadził ją po krawędzi porywającego życia, które oglądała poprzez naiwny zapał opowiadającego. Wszystko, co było nieproporcjonalne, i bezsensowne w tej wdzięczności, w tej przyjaźni, w tym niepojętym poświęceniu, ginęło w heroizmie uczuć. Ślepa gwałtowność, z jaką dążył do celu, nadawała niejas- nemu planowi podboju proporcje wielkiego przedsięwzięcia. Żadna wizja zawładniętego świata nie mogła być barclziej pory- wająca dla najznakomitszego ze zdobywców znanych w historu. Od czasu do czasu przerywał opowiadanie, aby zapytać pouf- nie, jakby mówił do starego przyjaciela: - "Co byłaby pani zrobiła"? - i ciągnął śpiesznie dalej, nie czekając na aprobatę. Uderzyło ją w tym wszystkim wielkie uczucie, piękno wrodzo- nej zdolności kochania, która znalazła samą siebie, sposób wypo- wiedzenia się, i zaspokoiła swą bezpośrednią potrzebę jakiegoś przedmiotu; uderzyła ją także tkliwość przejawiająca się gwał- townie, tkliwość mogąca znaleźć ujście jedynie pczez wspomaga- nie ludzkich istot walczących przeciw swemu losowi. Może nie- nawiść pani Travers do wszelkiego konwencjonalizmu, który pętał szczerość jej własnych porywów, uczyniła ją bardziej wraż- liwą na wszystko, co jest istotnie wielkie i głębokie w przejawach ludzkiego szaleństwa, przejawach tak prostych i tak nieskończe- nie różnorodnych, stosownie do danej strefy i chwili. Cóż z tego, że opowiadający był tylko wędrownym maryna- 238 239 rzem, królestwo - dżunglą, a ludzie - mieszkańcami lasów, o któ- rych nikt nie słyszał! Wielkość idei opanowała prostą duszę tego człowieka; nie było nic niskiego w jego płomiennyeh porywach. Z chwilą gdy pani Travers to pojęła, opowiadanie przemówiło do jej śmiałego ducha i to, co usłyszała, tak ją oczarowało, że straciła świadomość, gdzie się znajduje. Zapomniała, że jest osobiśae związana z tą opowieścią, którą zobaczyła w oderwaniu, daleko- jako prawdę czy fantazję pr Ledstawioną malowniczym językiem, a rzeczywistą jedynie przez odzew jej wzruszenia. I.ingard zamilkł na chwilę. Jego namiętny szept ustał i pani Travers zaczęła się zastanawiać. Z początku było to tylko niejasne poczucie, że opowieść tego człowieka ma jakiś sens realny. Sens, który ją osobiście obchodzi. Po raz pierwszy cień niebezpieczeńs- twa i śmierci przesunął się jej przez myśl. Więc to ma takie znaczenie? Nagle olśniła ją błyskawica ostrej przenikliwości i pani Travers pojęła, że jest bezradnie wplątana w tę opowieść, jak się jest wplątanym w kataklizm żywiołowy. Lingard znów za#zął mówić. Nie milczał dhiżej nad minutę. Wydało się pani Travers, że upłynęły lata, tak odmienny był teraz skutek jego słów. Odczuwała takie podniecenie, jakby jego zwie- rzenia i ufność były faktem ogromnego znaczenia. Było to wyda- rzenie z jej własnego życia, a zarazem #zęść tej historii. I to ją niepokoiło. Słyszała, jak wymawiał różne imiona: Belarab, Da- man, Tengga, Ningrat. Należały teraz do jej życia i stwierdziła z przestrachem, że nie umie połączyć tych imion z jakąkolwiek ludzką postacią. Wystąpiły na jaw samotnie jak wy#isane na tle nocy; nabrały symbolicznego znaczenia, narzuciły się jej zmy- słom. Szepnęła jak gdyby w zamyśleniu: "Belarab, Daman, Nin- grat' # - a barbarzyńskie dźwięki zdawały się posiadać wyjątkową siłę, złowrogi wygląd, posmak szaleństwa. - Każdy z nich ma ciężkie porachunki z białymi. Cóż mnie to może obchodzić? Musiałem wynaleźć gdzieś ludzi, którzy by chcieli się bić. Narażałem życie, aby ich zebrać do kupy. Poczmi- łem im obietnice, których dotrzymam, albo!... Czy pani teraz rozumie, dlaczego ośmieliłem się zahzymać waszą łódź? Tak głęboko w to jestem wplątany, że żaden sir John mnie nie obchodzi. Kiedy patrzę na robotę, która mnie czeka - nie dbam o nic. Dałem wam sposobność do ocalenia się - dobrą sposobność. Musiałem to zrobić. No, trudno! Przypuszczam, że za mało wyglą- dam na dżentelmena. Tak, tak! Otóż to właśnie. A jednak wiem, czym są dżentelmeni. Żyłem całe lata w ich towarzystwie. Przyjaź- niłem się z nimi - a jakże - na polach złotodajnych, a także gdzie indziej, wśród okoliczności, kiedy człowiek musi pokazać swoją podszewkę. Niektólzy z nich po dziś dzień pisują do mnie z kraju, ponieważ - ale mniejsza o to! I wiem, jakby się dżentelmen zachował. Niech pani powie! Czy nie potraktowałby obcego jak uczciwego człowieka? Czy nie pamiętałby, że żaden czło- wiek nie jest kłamcą, póki mu się tego nie dowiedzie? Czy nie dotrzymałby raz danego słowa? No więc ja to właśnie zrobię. Póki ja żyję, włos pani z głowy nie spadnie. Odzyskała już poniekąd panowanie nad sobą, ale przy tych słowach objęło ją nagle to chwiejne poczucie zupełnej niepew- ności, jakiego się doznaje podezas trzęsienia ziemi pr Ly pierrv- szych wstrząsach. Potem jej wszystkie uczucia zastygły w oczeki- waniu. Milczała. Lingard myślał, że mu nie dowierza. - No... jak pani sądzi - co mnie tu przyciągnęło... żebym... żebym... tak mówił do pani? Otóż Hasim, a właściwie radża Tulla, pytał mnie dziś po południu: "Co ty teraz zrobisz z tymi twoimi rodakami? # On prawdopodobnie dotychczas myśli, że to ja sprowadziłem was tutaj z jakiegoś powodu. Nie można nigdy przewidzieć, co za fałszywe pojęcia wylęgną się w ich tępych głowach. Człowiek gotów jest kląć ze złości. - I zaklął istotnie.- Z rodakami! Czy jesteście nimi naprawdę? I do jakiego stopnia? Niech pani powie - do jakiego stopnia? Nie więcej, niż ja jestem waszym. Czy ktokolwiek z was - jaśnie państwa - naraziłby się w kraju na ostateczną ruinę, aby ocalić od utonięcia załogę rybackiego kutra? Choć odczuwała niejasno, że coś jej grozi, żaden obraz śmierci jej się nie ukazywał. Czuła się na wskroś żywą. Czuła swą żywotność w przypływie sił, w świeżości doznawanych wrażeń, jakby życie jej było daremtej właśnie ostatniej chwili. Niebezpie- czeństwo ukryte w ciemnościach żadnym znakiem nie wzbudziło jej trwogi, natomiast działalność ludzkiej duszy, prostej i gwał- townej, odsłoniła się przed nią; był w tym niepokojący czar nie doznanego jeszcze przeżycia. Przyshichiwała się człowiekowi, który nic nie ukrywał. Rzekła - A jednak pan wrócił? - Tak - odpowiedział - tylko dla pani i przez panią. Przypływ przebiegł szybko po ławicach i zapluskał spokojnie przy sterzejachtu. 240 11- Conrad t. VI 241 - Nie chcę, aby pan ocalił tylko mnie jedną. - Więc musi pani sama ich przyprowadzić - powiedział posę- pnie. - Tam jest bryg. Ma pani mnie - moich ludzi - moje armat#. Parli wie, co pani ma zrobić. - Spróbuję - rzekła. - Doskonale. Przykro mi będzie ze względu na tych niebora- ków z kubryku, jeśli się pani nie uda. Ale uda się, naturalnie. Niech pani obserwuje światło tam, na brygu. Umyślnie kazałem je zawiesić. Bieda jest może bliżej, niż nam się zdaje. Dwie moje łodzie wyruszyły na zwiady, a jeśli przywiozą złe nowiny, każę światło opuścić. Niech pani się nad tym wszystkim zastanowi. Powiedziałem pani to, o ezym nikt nie wie. Niech pani pomyśli też o tym, co dzieje się we mnie. Powiedziałem pani, ponieważ... ponieważ musiałem powiedzieć. Odepchnął się od burty jachtu i znikł jej z oczu. Szmer wody ustał. Odeszła od poręczy. Lampa i luki świetlne jaśniały słabo wzdłuż czarnej przestrzeni pokładu. Ten wieczór podobny był do poprzedniego - do wszystkich poprzednich. "Czy to wszystko, co słyszałam, jest prawdopodobne? - zapy- tała sama siebie. - Nie, ale jest prawdziwe." Usiarlła na leżaku, aby zebrać myśli, i przekonała się, że jest zdolna tylko do rozpamiętywań. Nagle zerwała się. Była pewna, że ktoś okrzyknął jacht z cicha. Czy to ten człowiek? Wytężyła słuch przez chwilę, nie usłyszała nic i zła była na siebie, że ją ten głos prześladuje. "Powiedział, że może mi ufać. Ale jakie niebezpieczeństwo nam grozi? Co to jest - niebezpieczeństwo?" - rozmyślała. Od dziobu zbliżały się kroki. Postać wachtowego mignęła nieco na trapie. Znikł pogwizdując z cicha. W łodzi rozległ się głuchy stukot, potem dał się słyszeć plusk wioseł. Noc pochłonęła te lekkie hałasy. Pani Travers usiadła znów i poczuła, że jest znacz- nie spokojniejsza. Umiała myśleć samodzielnie i miała po temu odwagę. Aż do powrotu męża nie mogła rozpocząć żadnej akcji. Nie przestrogi Lingarda pozostawiły w niej najsilniejsze wrażenia. Ten człowiek otworzył przed nią najskrytsze swe wnętrze, nie osłonięte żadnymi wybiegami. Widziała jak na dłoni jego pragnienia, jego wahania, uczucia, wątpliwości, jegogwałtowność, jegoszaleństwo; wszyst- ko to składało się na życie poza prawem, ale nie mające w sobie ruc podłego. Pani Travers za wiele miała wzniosłości ducha, by spojrzeć na Lingarda z punktu widzenia innego niż ściśle ludzki. Jeśli jej ufał (jakie to dziwne; dlaczego jej ufał? czy miał w tym rację?) - przyjmowała tę ufność ze skrupulatną lojalnością. A gdy zaświtało jej w myślach, że ze wszystkich mężczyzn na świecie tego zna bezsprzecznie najlepiej, ogamęło ją zdumienie, a potem uczucie głębokiego smutku. Wydało jej się to bardzo przykrą sprawą dotyczącą tylko jej samej. Przestała myśleć na chwilę, nasłuchując, czY łódź nie wraca. Przerażało ją zadanie, które miała przed sobą. Zaden dźwięk nie mącił ciszy. I czuła się jak gdyby zagubiona w pustej pr Lestrzetu. Wtem ktoś na śródokręciu ziewnął przeciągle, mówiąc: "Ach mój Boże, mój Boże!" Jakiś głos zapytał: "Czy jeszcze nie wrócili?' Odpowiedziało mu przeczące mruknięcie. Dla pani Travers Lingard był wzruszający, gdyż mogła go zrozumieć. "Jakże proste jest życie" - myślała. Była szczera względem siebie. Rozpatrywała Lingarda poza nawiasem społe- cznej organizacji. Odkryła, że nie ma tam dla niego miejsca. Jakież to zachwycające! Oto ma pr Led sobą ludzką istotę, a naga prawda rzeczy nie jest tak od niej daleka pomimo nalotu wieków. I wówczas przyszło jej na myśl, że czyn Lingarda ogołocił ją naraz z jej pozycji, z jej bogactw, z jej stanowiska, z jej przeszłości. "Jestem bezradna. Cóż mi pozostaje? ' - zapytała siebie. - "Nic!" Ktoś byłby mógł jej poddać: "Twoja uroda." Lecz za mało miała jeszcze prostoty, aby wziąć pod uwagę swą piękność; a jednak potęga indywidualności jest częścią nagiej prawdy rzeczy. Spojrzała przez ramię i zobaczyła światło u rei fokmasztu na bryqu palące się płomieniem silnym i równym wśród gwiezdnego pyłu wiszącego nad wybr Leżem. Rozległo się mocne stuknięcie, jakby łódź uderzyła dziobem o trap. Wrócili! Wstała z leżaka w nagłym, wielkim wzbur Leniu. Co ma powiedzieć? Co przemil- czeć? Jak zacząć? I po co w ogóle mówić? To byłby zupełny absurd, tak jakby mówiła poważnie o tym, co jej się śniło. Nie ośmieli się! W jednej chwili ogarnęło ją prawie szaleństwo. Usłyszała, że ktoś wbiega po trapie. Chcąc zyskać na czasie podeszła szybko do poręczy rufowej. Światło na bryqu paliło się na wprost niej bez drqnięcia, olbrzymie na tle słońc rozsianych w ogromie nocy. Utkwiła w nim oczy. Pomyślała "Nie powiem mu nic. To niemożliwe Nie! Powiem wszystko!" Spodziewała się każdej chwili, że posłyszy qłos męża i to oczekiwanie było nie do 242 I 243 zniesienia, ponieważ czuła, że musi się zdecydować. Na pokła- dzie ktoś paplał podnieconym głosem. Pragnęła całym sercem; aby d'Alcacer odezwał się pierwszy i odwlókł tym samym chwilę decydującą. Jakiś głos zapytał szorstko: "Co takiego?" I wśród swej rozterki pani Travers poznała głos Cartera, gdyż ten młody człowiek - innego pokroju niż reszta załogi - zwrócił był na siebie jej uwagę. W końcu przyszło jej na myśl, że można by powiedzieć wszystko w sposób żartobliwy albo - czemu nie udać strachu? W tej samej chwili światło u rei na brygu, na które patrzyła, drgnęło wyraźnie; oniemiała na ten widok, jak gdyby zatrząsł się firmament. Z ustami otwartymi do krzyku patrzyła, jak opadło o kilka stóp, zamigotało i zgasło. Wszelkie niezdecydowanie opuściło panią Travers. Pierwsza oznaka niebezpieczeństwa prze- jęła ją dreszczem zupełnie nowego wzruszenia. Należało coś zrobić natychmiast. Z jakiejś niejasnej przyczyny było jej wstyd poprzeclniego wahania. Ruszyła szybko ku przodowi i pod lampą spotkała się twarzą w twarz z Carterem, który szedł ku rufie. Zatrzymali się i wpatrzyli w siebie; światło padało na ich twarze i każde z nich było uderzone wyglądem drugiego. Błyszczało czworo oczu rozwar- tych szeroko. - Widział pan? - zapytała i zaczęła drżeć. - Skąd pani wie? - zapytał jednocześnie, widocznie zdumiony. Nagle zobaczyła, że wszyscy byli na pokładzie. - Swiatło opadło - wyjąkała. - Panowie zginęli - rzekł Carter. Spostrzegł, że zdawała się go nie rozumieć. - Porwano ich z ławicy - ciągnął nie odwracając od niej oczu, aby się przekonać, jak na to zareaguje. Wydawała się spokojna. - Porwano ich jak parę jagniąt! ani pisku - wybuchnął z oburzeniem. - Ale ławica jest długa i mogli być na clrugim końcu. Czy pani była na pokładzie? - zapytał. - Tak - szepnęła. - Tu na leżaku. - My wszyscy byliśmy na dole. Musiałem trochę wypocząć. Kiedy wróciłem na pokład, wachtowy spał. Przysięga, że nie spał, ale ja już wiem. Nikt nie słyszał żadnych hałasów, chyba pani. Ale może pani spała? - zapytał z szacunkiem. - Tak. . . nie. . . prawdopodobnie - odrzekła słabym głosem. VIII Lingard był niezmiemie podniecony rozmową z panią Travers, a także udręką niepewności i nieopisanym znużeniem. Powróciw- szy na pokład zapytał o Hasima; odpowiedziano mu, że radża i jego siostra odpłynęli w swym czółnie, obiecując wrócić przed północą. Łodzie posłane na zwiady wśród wysepek, na północ i południe od miejsca zakotwiczenia, jeszcze nie wróciły. Wszedł do swej kajuty, rzucił się na posłanie i zamknął oczy mówiąc do siebie: "Muszę zasnąć, bo inaczej oszaleję." Chwilami przejmowała go niewzruszona wiara w panią Tra- vers, potem przypominał sobie jej twarz, która wnet znikała. Wysilał się, aby tę twarz zahzymać, co mu się nie udawało- i nagle odczuwał bez cienia wątpliwości, że jest zgubiony bez ratunku, jeśli się nie zgodzi, aby tych ludzi starto z oblicza ziemi. "Oni słyszeli wszyscy, że ten człowiek kazał mi pójść precz ze swego statku - myśiał, a potem przez jakieś parę sekund rozpatry- wał nieugięcie ponury obraz rzezi. - A jednak musiałem jej powiedzieć, że włos jej z głowy nie spadnie. Musiałem." I wbrew jakiejkolwiek logice na wspomnienie tych słów wyda- ło mu się, że wszelka udręka znikła z powierzchni ziemi. Niekiedy jednak przychodziły czame chwile, gdy ze zmęczenia po prostu nie myślał o niczym; i podczas jednej z takich chwil zasnął tracąc świadomość rzeczy zewnętrznych tak nagle, jak gdyby go ktoś powalił uderzeniem w głowę. Gdy siadł na posłaniu, zanim jeszcze zdołał wytrzeźwieć, pomyślał z niepokojem, że przespał całą noc. W saloniku paliło się światło i przez otwarte dr Lwi swojej kabiny Lingard ujrzał wyraź- nie panią Travers przechodzącą przez oświetloną przestrzeń. - Więc prźenieśli się jednak na bryg - pomyślał - jakże się to stało, że mnie nie wezwano! Wpadł do saloniku. Nikogo! Spojrzawszy w górę na zegar w luku świetlnym, zauważył z rozdrażnieniem, że wskazówki stoją, gdy wtem jego ucho pochwyciło słabe tykanie mechanizmu. A więc zegar szedł! Lingard nie spał dłużej niż dziesięć minut. Zeszedł z pokładu najwyżej przed dwudziestu minutami! Więc to było tylko złudzenie; nie widział nikogo. A jednak pamiętał zwrot jej głowy, linię karku, barwę włosów, ruch prze- chodzącej postaci. Wrócił zgnębiony do kabiny mrucząc:, ,Już nie będę mógł spać tej nocy'' - i wyszedł z niej natychmiast, trzymając 244 245 kilka arkuszy papieru pokrytego dużym, kanciastym pismem. Był to list J#rgensona, napisany przed trzema dniami i powierzony Hasimowi. Lingard przeczytał go już dwa razy, ale teraz podkręcił lampę i zasiadł, aby go odczytać raz jeszcze. Na czerwonej tarczy ponad głową Lingarda złocony snop błyskawic, godzących w dół między jego inicjałami, zdawał się celować prosto w jego kark, gdy siedział oparłszy o stół gołe łokcie, ślęcząc nad po- miętymi kartkami. List tak się zaczynał: "Hasim i Imada wyruszają dziś wieczór, aby Ciebie szukać. Jesteś spóźniony, a każdy dzień pogarsza sytuację. Przed dziesię- ciu dniami trzej ludzie Belaraba, którzy zbiecali żółwie jaja na wysepkach, wrócili z pośpiechem, opowiadając o jakimś statku osiadłym na zewnętrznych mieliznach. Belarab rozkazał natych- miast, aby łodzie nie opuszczały laguny. Dotąd wszystko było w porządku. We wsi zapanowało wielkie podniecenie. Przypusz- czam, że to musi być szkuner należący do jakiegoś ghrpiego kupca. No, ale będziesz już wiedział, o co chodzi, kiedy to przeczytasz. Może myślisz, że mogłem sam wynrszyć na morze i sprawdzić wszystko naocznie. Ale pominąwszy nawet rozkazy Belaraba, których nie chciałem przekroczyć, aby nie dać złego przykładu, wszystko, co posiadasz na tym świecie, mój Tomie, jest tutaj, na ##Emmie##, pod moimi nogami, i nie opuściłbym swego stanowiska nawet na pół dnia. Hasim brał udział w naradach odbywających się co wieczór w szopie, za ostrokołem Belaraba. Ningrat, ten mąż świątobliwy, był za złupieniem statku. Hasim sprzeciwił się temu twierdząc, że statek został prawdopodobnie wysłany przez Ciebie, ponieważ żaden biały nie przedostał się nigdy przez pas mielizn. Belarab popierał Hasima. Ningrat roz- gniewał się bardzo i wyrzucał Belarabowi, że nie daje mu- Ningratowi - opium do palenia. Na początku przemowy nazywał go ##synem##, a przy końcu krzyczał: ##O ty, któryś jest gorszy od niewiernego! ## Zaczął się rwetes. Zwolennicy Tenggi gotowi byli się wtrącić, a wiesz przecież, jak rzeczy stoją między Tenggą a Belarabem. Tengga chciał od dawna Belaraba wypędzić i okoli- czności zaczęły coraz bardziej mu sprzyjać, kiedy ty się zjawiłeś i uzbroiłeś w muszkiety przyboczną straż Belaraba. Jednakże Ha- sim uciszył kłótnię i tym razem nikt nie został raniony. Na drugi dzień - był to piątek - Ningrat, odczytawszy modlitwy w meczecie, miał przemowę na dworze do ludu. Beczał i podskakiwał jak stary cap, przepowiadając nieszczęścia, klęski i zagładę, jeśli dadzą tym białym odpłynąć. To wariat, ale oni uważają go za świętego, i bił się z Holendrami za młodu przez długie lata. Sześciu ludzi ze straży Belaraba przemaszerowało drogą przez wieś z odwiedzio- nymi kurkami - i thrm się rozproszył. Ningrata uprowadzili ludzie Tenggi do ostrokołu swego pana. Gdyby nie strach, że lada chwila wrócisz, byłoby doszło wieczorem do walki między partiami. Wielka szkoda, że zamiast Belaraba Tengga nie stoi na czele osady. Na odważnym i przezomym człowieku można zawsze do pewnego stopnia polegać, choćby nawet był w gruncie rzeczy zdradziecki. A z Belarabem nie wiadomo nigdy, czego się trzy- mać. Pokój! Pokój. Znasz jego manię. I z powodu tej manu postę- puje głupio. To domaganie się pokoju doprowadzi go do awan- tury. Może w końcu przypłacić to życiem. Ale Tengga nie czuje się jeszcze dość silny, aby oprzeć się tylko na swoich popleczni- kach. Belarab zaś posłuchał mojej rady i rozbroił wszystkich mieszkańców wsi. Jego ludzie wtargnęli do chat i odebrali wszyst- ką broń palną i wszystkie włócznie, jakie tylko znaleźli. Kobiety wymyślały im naturalnie, ale oporu nie było. Widziano, że kilku ludzi uszło z bronią do lasu. Zapamiętaj to sobie, bo to znaczy, że obok Belaraba jest we wsi druga siła. Wzrastająca siła Tenggi. Jednego dnia rano - przed czterema dniami - pojechałem w odwiedziny do Tenggi. Znalazłem go na wybrzeżu, gdzie obrabiał deskę małą siekierką, a niewolnik trzymał mu parasol nad głową. Zabawia się teraz budowaniem łodzi. Porzucił siekier- kę, aby wyjść naprzeciw mnie, i trzymając mnie za rękę, zaprowa- dził w cieniste miejsce. Powiedział mi otwarcie, że wysłał dwóch dobrych pływaków, aby śledzili ów statek osiadły na mieliźnie. Ci ludzie prześliznęli się w czółnie w dół rzeki i znalazłszy się na brzegu morza, płynęli od mielizny do mielizny, aż zbliżyli się- prawdopodobnie nie dostrzeżeni - na pięćdziesiąt jardów do tego szkunera. Co to może być za statek? Nie mogę tego wyrozumieć. Ludzie donieśli, że jest trzech wodzów na pokładzie. Jeden ma błyszczące oko, drugi jest chudy i biało ubrany, a trzeci nie ma wcale włosów na twarzy i jest ubrany zupełnie inaczej. Czyżby to była kobieta? Nie wiem, co o tym myśleć. Chciałbym, abyś był tutaj. Po długich rozhoworach Tengga powiedział : ## Przed sześciu laty byłem władcą swojego kraju i Holendrzy mnie wypędzili. Kraik był mały, ale nic nie jest za małe dla ich chciwości. Oddali go niby to memu siostrzeńcowi - oby sczezł marnie. Uciekłem, bo 246 247 byliby mnie zabili. Jestem tu niczym - ale pamiętam wszystko. Tamci biali ludzie nie mogą uciec i jest ich bardzo mało. Dałoby się może coś zrabować. Oddałbym to moim ludziom, któr Ly poszli za mną w nieszczęściu, ponieważ jestem ich wodzem, a mój ojciec był wodzem ich ojców. ## Wykazałem mu całą nieostrożność takie- go postępku. Odpowiedział: ##Umarli drogi nie pokażą.## Na to zauważyłem, że ci, którzy nie wiedzą, nie mogą dać informacji. Tengga milczał przez jakiś czas, wreszcie rzekł: ##Nie wolno nam ich dotknąć, ponieważ skóra ich jest taka jak wasza i dlatego byłoby złem ich zabić; ale na rozkaz wasz, na rozkaz białych wolno nam iść i walczyć z ludźmi o takiej samej skórze, jak nasza, z ludźmi naszej własnej wiary - i to jest dobre. Obiecałem tuanowi Lingardowi dwudziestu ludzi i statek na wojnę w Wajo. Ludzie są dzielni, i spójrz na statek - jest szybki i silny.## Muszę przyznać, Tomie, że to jest najlepszy statek w tym rodzaju, jaki kiedykol- wiek widziałem. Odrzekłem, że zapłaciłeś mu dobrze za tę pomoc. ##Ja bym także zapłacił - odpowiedział - gdybyś mi dał parę strzelb i trochę prochu dla moich ludzi. Ty i ja podzielimy się zdobyczą znalezioną na tym statku, a tuan Lingard nic się o tym nie dowie. To będzie tylko taka sobie zabawa. Ty masz wiele strzelb i proehu pod swoją opieką. ## Miał na myśli proch i strzelby na ##Emmie##. Odpowiedziałem mu prosto z mostu, co myślę o tej propozycji, i rozmowa mocno się zaogniła, aż wreszcie dał mi do zrozumienia, że ma około czterdziestu popleczników, a ja tylko dziewięciu ludzi Hasima, aby bronić ##Emmy,# ; że zatem mógłby bardzo łatwo napaść i zabrać wszystko. ##A wówczas - mówił- będę bardzo mocny i wszyscy znajdą się po mojej stronie.## Wymiarkowałem z toku późniejszej rozmowy, że rozeszły się pogłoski, jakoby Cię spotkało coś złego i że się tu już więcej nie pokażesz. Wywnioskowałem z tego, iż położenie jest goźne, i postanowiłem wracać natychmiast na ##Emmę## ; ale uśmiechną- łem się udając zupełną obojętność i podziękowałem Tendze, że mnie uprzedził o swych intencjach względem mnie i ## Emmy##. Na to o mało się nie udusił swoją prymką z betelu i wlepił we mnie małe oczki mrucząc: ## Nawet i jaszczurka zostawia musze chwilę czasu na odmówienie modlitwy.## Odwróciłem się i byłem bardzo zadowolony, gdy się znalazłem tak daleko, że włócznia nie mogła mnie już dosięgnąć. Odtąd nie opuściłem już ##Emmy## ani razu." IX Dalej JÓrqenson rozwodził się nad intrygami Tenggi, chwiejnym postępowaniem Belaraba i ogólnym stanem umysłów w osadzie. Zapisywał każdy zwrot w opinii i każde wydarzenie z tak głęboką wiarą w ich doniosłość, jakby chodziło o kronikę przesilenia w historii jakiegoś mocarstwa. Cień JÓrgensona wszedł zaiste z powrotem w ludzkie życie. Stary marynarz oceniał z głębokim zrozumieniem wartość drobnych szczegółów, używając swych oczu dla tego drugieqo człowieka, który miał się podjąć rozwikła- nia węzła. Linqard przeżył czytając, wszystkie te dni w osadzie i był wdzięczny Jórqensonowi, tylko ponieważ nie żył z dnia na dzień, ale od zdania do zdania, odczuwał zawrotną szybkość w następstwie wypadków, tak, że chwilami aż ponzrukiwał ze zdumienia lub sarkał gniewnie: "Co takiego?", i odczytywał po wiele razy kilka wierszy albo też całą stronę. Ku końcowi listu wystąpiła mu na czoło głęboka zmarszczka pełna troski; kręcił się niespokojnie na krześle, czytając: . . .i zacząłem myśleć, że potrafię utrzymać wszystko w spokoju, póki ty nie wrócisz albo póki ci nieszczęśni biali nie wydobędą swego szkunera, gdy Sarif Daman przybył z północy tego samego dnia, kiedy się go s#odziewano, prowadząc dwa statki z załogą złożoną z Ilanunów. Wygląda na Araba. Nie mam najmniejszej wątpliwości, że Daman może sobie obwinąć naokoło palca obu ilanuńskich pangeranów2. Statki są duże i zaopatrzone w broń. Płynęli rzeką z rozwiniętymi flagami i proporcami, bijąc w gongi i bębny, i wpłynęli na lagunę; na pokładach pełno byłozbrojnych ludzi potrząsających dwuręcznymi mieczami i wydających wo- jenne okrzyki. To piękne posiłki dla Ciebie, tylko że Belarab, który jest przewrotnym szelmą, nie chciał zaraz przyjąć Sarifa Damana. Tedy Daman udał się do Tenggi, który zah-zymał go bardzo długo. Opuściwszy Tenggę, przybył na pokład,#Emmy## i wówczas po- czułem od razu, że coś się święci. Na samym wstępie zażądał ode mnie amunicji i broni, które ma dostać od Ciebie, twierdząc, że chce zaraz popłynąć do Wajo, ponieważ było postanowione, iż Cię o kilka dni wyprzedzi. Odparłem, że to jest zupełna prawda, ale że nie ma nawet mowy o wydaniu mu prochu i muszkietów przed Twoim przybyciem. # l 1 a n u n - plemię z Filip,n, urządzające dalekie w#prawy pirackie # Pangerani -książ#lmall 248 249 Wówczas spcowadził rozmowę na Ciebie i dawał do zrozumienia, iż może już nigdy nie wrócisz. ## Zresztą wszystko jedno - dodał- jest tu radża Hasim i księżniczka Imada, za których gotowiśmy się bić, nawet gdyby się ani jeden biały na świecie nie ostał. Ale nie możemy się bić gołymi rękami.,# Tu udał, że zupełnie o mnie zapomina, i rozmawiał z Hasimem, a ja siedziałem i shichałem. Przechwalał się, jak doskonale przepłynął wzdłuż wybrzeża Beru- nai. Żaden statek Ilanunów nie przeprawił się tamtędy od dhrgich lat. Imada chciała, żebym wydał broń, o którą mu chodziło. Dziew- czyna nie posiada się ze strachu, aby nie stało się coś, co by uniemożliwiło wyprawę na Wajo. Niezłomnie postanowiła odzy- skać swój kraj. Hasim jest zamknięty.w sobie, ale i on się mocno niepokoi. Daman nic ze mnie nie wydębił i tegoż wieczoru statki dostały od Belaraba rozkaz opuszczenia laguny. On nie dowierza Ilanunom - i trudno się temu dziwić. Sarif Daman wyniósł się potulnie jak baranek. Nie ma prochu do swoich armat. Gdy statki mijały ##Emmę##, krzyknął do mnie, że będzie czekał na Ciebie przy ujściu rzeczki. Tengga dał człowieka, który pokaże mu odpowiednie miejsce. Wszystko to wygląda mi bardzo podej- rzanie. Więc pilnuj się tam na morzu. Statki włóczą się pomiędzy wysepkami. Daman odwiedza często Tenggę. Tengga złożył mu wizytę jako dobremu przyjacielowi i usiłował mnie pczekonać, abym wydał Damanowi broń i proch, o które mu tak chodzi. Potrafili jakimś sposobem pozyskać dla siebie Belaraba, który odwiedził mnie wczoraj wieczorem i dał mi do zrozumienia, że lepiej się zgodzić. On pragnie, aby ci Ilanunowie wynieśli się czym prędzej z sąsiedztwa. Myśli, że po złupieniu szkunera odpłyną natychmiast. Na razie chce tylko tego. Imada odwiedziła żony Belaraba i pozostała dwa dni w obrębie ostrokołu. Najmłod- sza z żon Belaraba - zaślubił ją pczed sześciu tygodniami - jest za zrabowaniem statku; przypuszcza, że Belarab dostałby swoją część łupu, a wbiła sobie w głupią łepetynę, że na szkunerze są klejnoty i jedwabie. Otóż Belarab, wzięty we dwa ognie między Tenggę, który' go dręczy poza domem, a kobiety, dręczące go w domu, postanowił odprawić morlły u grobu ojca. Już od dwóch dni go nie ma ; koczuje w tej niezdrowej miejscowośa. Gdy wróci, jak dwa a dwa cztery dostanie febry i będzie wówczas do niczego. Tengga często zapala dymiące ogniska. To są z pewnością sygnały dla Damana. Wyprawiam się na wybrzeze z ludźmi Hasima i gaszę je. Za każdym razem grozi to walką, bo ludzie Tenggi bardzo krzywo na nas patrzą. Nie mam pojęcia, co teraz nastąpi. Na Hasimie można polegać bezwzględnie. Imada jest bardzo nie- szczęśliwa. Opowiedzą Ci wiele szczegółów, o których nie mam czasu pisać.#, Ostatni arkusz wysunął się z palców Lingarda i opadł na stół. Przez chwilę Lingard siedział bardzo nieruchomo, patrząc wprost przed siebie, wreszcie udał się na pokład. - Czy nasze łodzie wróciły? - spytał Shawa, który łaził po pokładzie rufowym. - I# Tie, panie kapitanie, a chciałbym, żeby tu już były. Czekam tylko na nie, żeby pójść spać - odpowiedział kwaśnym tonem. - Spuśćcie latamię tam na foku - zawołał nagle Lingard po malajsku. - Praca na tym statku nie nadaje się dla przyzwoitego człowie- ka - mnzknął Shaw pod nosem. Odszedł i oparł się o poręcz patrząc markotnie w stionę morza. Po chwili rzekł: - Zdaje mi się, że coś zaszło tam na pokładzie jachtu. Widzę wiele świateł poruszających się na pokładzie. Nie myśli pan, panie kapitanie, że stało się coś złeqo? - Nie, ja wiem, co to znaczy - rzekł Lingard z uniesieniem. "Zrobiła to! - pomyślał. Wcócił do kajuty, odłożył list Jórgensona i wyciągnął szufladę stołu. Była pełna naboi Wziął ze stojaka muszkiet, nabił go, potem bcał wszystkie inne po kolei. Utykał przybitki z dziką radością. Stemple dźwięczały odskakując. Zdawało mu się, że odrabia swoją część pcacy w dziele, w którym ta kobieta od- grywa lojalnie swą rolę. "Zrobiła to - powtarzał w myśli. - Będzie przebywała w saloni- ku. Będzie spała w mojej koi. No, mojeqo brygu to się nie powstydzę. Dalibóq - nie! Będę się trzymał z daleka; nigdy się do nich nie zbliżę, tak jak obiecałem Teraz nie mam już nic do powiedzenia. Powiedziałem jej wszystko od razu. Nie zostało nic. Czuł ciężar palący w piersi, we wszystkich członkach, jakby krew w żyłach zmieniła mu się w płynny ołów. "Ściągnę jacht z mielizny Potrzebuję na to trzech, czterech dni.. nie, tyqodnia. 250 251 Uznał, że musi mieć na to tydzień. Przyszło mu na myśl, że - A skądże by pan mógł przybywać? - rzekł Shaw. - I czego będzie ją codziennie widywał, póki jacht nie odpłynie. Nie, . pan chce teraz? narzucać się nie myśli, ale ostatecznie jest przecież kapitanem - Chcę widzieć się z waszym kapitanem. i właścicielem brygu. Nie myśli przemykać się po własnym - To się nie da zrobić - oświadczył Shaw ze złością. - Poszedł pokładzie jak zbity pies. spać. "Z dziesięć dni upłynie, zanim szkuner będzie gotów. Muszę - On czeka na mnie - rzekł Carter i tupnął w pokład. - Muszę wyjąć z niego balast do ostatniego kawałka. Muszę go ogołocić - mu powiedzieć, co się stało. dalibóg ! Muszę zdjąć z niego kolumny masztów. Muszę mieć - Nie irytuj się, młody człowieku - rzekł Shaw z góry - on o tym pewność. Potem drugi tydzień zajmie zakładanie - i żegnajcie. wie doskonale. Byłbym wolał nie spotkać ich nigdy. Żegnajcie - na zawsze. Tacy Zamikli obaj nagle w ciemnościach. Carter wyglądał, jak to powinni siedzieć w domu. Nie tak jak ja. Na innym brzegu gdyby to zbiło go z tropu. Shaw był zaskoczony jego postawą, ale wcale by nie chciała mnie shichać. Ale to jest kobieta -wkażdym rozkoszował się wrażeniem, które wywarły jego słowa. calu. Podam jej rękę. Tak. Uścisnę jej rękę - na chwilę przed - Niech mnie diabli, jeśli tego nie myślałem - mruknął Carter odpłynięciem. Czemuż by nie, u licha? Jestem tu przecież panem - do siebie, po czym zapytał chłodno, cedząc słowa : - A może i pan na tym brygu - tak jak i każdy inny - na Boga! więcej niż inny - wie także? więcej niż wszyscy na świecie!" - A cóż pan myślisz? Że jestem tu za popychadło? nie po Usłyszał, że nad jego głową Shaw poszedł szparko ku dziobowi próżnicy jestem pierwszym oficerem na tym brygu. i zawołał: - A tak, nie po próżnicy - rzekł Carter z pewną goryczą.- - Co to takiego... łódź? Ludzie łapią się różnych dziwnych sposobów, żeby wyżyć - i ja Jakiś głos odpowiedział niewyraźnie. sam nie jestem znów taki wybredny, ale grubo bym się zastanowił, "Jedna z moich łodzi wróciła - pomyślał Lingard. - Może są zanim bym wziął pańskie miejsce. wieści o Damanie. Wszystko mi jedno, czy się stawia, czy nie. - Co takiego? Co pan in-sy-nu-u-je? Moje miejsce? Nie masz Chciałbym, żeby się stawiał. Pokazałbym jej zaraz, że umiem , pan na to żadnych kwalifikacji - ty wycirusie jachtowy, ty oszuście walczyć równie dobrze jak kierować brygiem. Dwa statki. Tylko z mosiężnymi guzikami! dwa. Nie dbałbym, gdyby ich było dwadzieścia. Zmiótłbym je - Co się dzieje, czy to która z łodzi wróciła? - zapytał Lingard z morza - zdmuchnąłbym je z wody - przepłynąłbym po nich z rufy. - Niech sternik przyjdzie tu do mnie natychmiast. brygiem. I powiedziałbym jej: ##Pani się nie boi; niechże pani - To tylko wiadomość z jachtu - zaczął Shaw powoli. teraz popatrzy, jak się to robi!"" - Z jachtu! Dawajcie tu na śródokręcie latarnie! Przypilnować Czuł się dziwnie lekki. Miał wrażenie, że wir jakiś unosi go mi, żeby spuszczono trap. Pomóżcie, serangu! Panie Shaw! Za- wśród zgiełku hen, w górę - bezsilnego niby piórko porwane palić pochodnie na rufie. Dwie! Trzeba oświetlić bryg, żeby przez huragan. Przebiegł go gwałtowny dreszcz. łodzie mogły dobić do burty. Stewardzie! Gdzie ten steward! Opuścił bezwładnie ramiona i stał przy stole z oczami wlepio- Dawajcież mi go tutaj! nymi przed siebie jak człowiek przygnieciony przez jakąś złowro- Bose nogi zaczęły plaskać wokoło Cartera. Cienie przesuwały gą nowinę. się szybko. Shaw idąc na śródokręcie, aby przyjąć łódź, która podpłynęła - No cóż tam z tymi pochodniami? Gdzie marynarz wachtowy? i którą wziął za jedną z łodzi brygu - natknął się na Cartera - krzyczał Lingard po angielsku i malajsku. - Tędy, chodź tutaj! zmierzającego śpiesznie ku rufie. Osadź pochodnię na kiju - no, dalej! Tr Lymaj nad burtą - o tak! - Halo! To znowu pan? - rzekł szybko, zagradzając mu drogę. Przygotować liny dla łodzi tam na dziobie. Parue Shaw, poh#zebu- - Przybywam z jachtu - zaczął Carter z jawnym zniecierpli- jemy tu więcej światła! wieniem. - Dobrze, dobrze, panie kapitanie - zawołał Shaw, ale nie 252 253 Uznał, że musi mieć na to tydzień. Przyszło mu na myśl, że będzie ją codziennie widywał, póki jacht nie odpłynie. Nie, narzucać się nie myśli, ale ostatecznie jest przecież kapitanem i właścicielem brygu. Nie myśli przemykać się po własnym pokładzie jak zbity pies. "Z dziesięć dni upłynie, zanim szkuner będzie gotów. Muszę wyjąć z niego balast do ostatniego kawałka. Muszę go ogołocić- dalibóg! Muszę zdjąć z niego kolumny masztów. Muszę mieć pewność. Potem drugi tydzień zajmie zakładanie - i żegnajcie. Byłbym wolał nie spotkać ich nigdy. Żegnajcie - na zawsze. Tacy to powinni siedzieć w domu. Nie tak jak ja. Na innym brzegu wcale by nie chciała mnie shichać. Ale to jest kobieta -wkażdym calu. Podam jej rękę. Tak. Uścisnę jej rękę - na chwilę przed odpłynięciem. Czemuż by nie, u licha? Jestem tu przecież panem- na tym brygu - tak jak i każdy inny - na Boga! więcej niż inny- więcej niż wszyscy na świecie!" Usłyszał, że nad jego głową Shaw poszedł szparko ku dziobowi i zawołał : - Co to takiego... łódź? Jakiś głos odpowiedział niewyraźnie. "Jedna z moich łodzi wróciła - pomyślał Lingard. - Może są wieści o Damanie. Wszystko mi jedno, czy się stawia, czy nie. Chciałbym, żeby się stawiał. Pokazałbym jej zaraz, że umiem walczyć równie dobrze jak kierować brygiem. Dwa statki. Tylko dwa. Nie dbałbym, gdyby ich było dwadzieścia. Zmiótłbym je z morza - zdmuchnąłbym je z wody - przepłynąłbym po nich brygiem. I powiedziałbym jej: ##Pani się nie boi; niechże pani teraz popatrzy, jak się to robi!##, Czuł się dziwnie lekki. Miał wrażenie, że wir jakiś unosi go wśród zgiełku hen, w górę - bezsilnego niby piórko porwane przez huragan. Przebiegł go gwałtowny dreszcz. Opuścił bezwładnie ramiona i stał przy stole z oczami wlepio- nymi przed siebie jak człowiekprzygniecionyprzezjakąśzłowro- gą nowinę. Shaw idąc na śródokręcie, aby przyjąć łódź, która podpłynęła i którą wziął za jedną z łodzi brygu - natknął się na Cartera zmierzającego śpiesznie ku rufie. - Halo! To znowu pan? - rzekł szybko, zagradzając mu drogę. - Przybywam z jachtu - zaczął Carter z jawnym zniecierpli- wieniem. 252 - A skądże by pan mógł przybywać? - rzekł Shaw. - I czego pan chce teraz? - Chcę widzieć się z waszym kapitanem. - To się nie da zrobić - oświadczył Shaw ze złością. - Poszedł spać. - On czeka na mnie - rzekł Carter i tupnął w pokład. - Muszę mu powiedzieć, co się stało. - Nie irytuj się, młody człowieku - rzekł Shaw z góry - on o tym wie doskonale. Zamikli obaj nagle w ciemnościach. Carter wyglądał, jak gdyby to zbiło go z tropu. Shaw był zaskoczony jego postawą, ale rozkoszował się wrażeniem, które wywarły jego słowa. - Niech mnie diabli, jeśli tego nie myślałem - mruknął Carter do siebie, po czym zapytał chłodno, cedząc słowa: - A może i pan wietakże? - A cóż pan myślisz? Że jestem tu za popychadło? nie po próżnicy jestem pierwszym oficerem na tym brygu. - A tak, nie po próżnicy - rzekł Carter z pewną goryczą.- Ludzie łapią się różnych dziwnych sposobów, żeby wyżyć - i ja sam nie jestem znów taki wybredny, ale grubo bym się zastanowił, zanim bym wziął pańskie miejsce. - Co takiego? Co pan in-sy-nu-u-je? Moje miejsce? Nie masz pan na to żadnych kwalifikacji - ty wycirusie jachtowy, ty oszuście z mosiężnymi guzikami! - Co się dzieje, czy to która z łodzi wróciła? - zapytał Lingard z rufy. - Niech stemik przyjdzie tu do mnie natychmiast. - To tylko wiadomość z jachtu - zaczął Shaw powoli. - Z jachtu! Dawajcie tu na śródokręcie latarnie! Przypilnować mi, żeby spuszczono trap. Pomóżcie, serangu! Panie Shaw! Za- palić pochodnie na rufie. Dwie! Trzeba oświetlić bryg, żeby łodzie mogły dobić do burty. Stewardzie! Gdzie ten steward! Dawajcież mi go tutaj! Bose nogi zaczęły plaskać wokoło Cartera. Cienie przesuwały się szybko. - No cóż tam z tymi pochodniami? Gdzie marynarz wachtowy? - krzyczał Lingard po angielsku i malajsku. - Tędy, chodź tutaj! Osadź pochodnię na kiju - no, dalej ! Trzymaj nad burtą - o tak! Przygotować liny dla łodzi tam na dziobie. Panie Shaw, potizebu- jemy tu więcej światła! - Dobrze, dobrze, panie kapitanie - zawołał Shaw, ale nie 253 ruszył się wcale, jakby oszołomiony gwałtownością swego zwierz- chnika. - Tego nam właśnie potrzeba - mruknął Carter pod nosem.- Oszust! A jakże pan nazwie siebie? - rzekł półgłosem do Shawa. Czerwony blask pochodni oświetlił od stóp do głów Lingarda stojącego na przedniej krawędzi rufy. Był z gołą głową, a twarz zalana światłem miała wyraz srogi i zmienny w chybotliwym blasku płomieni. "Do czegóż on zmierza? - myślał Carter, na którym zrobiła wrażenie ta postać o wyglądzie dzikim i potężnym. - Coś się w nim zmieniło od czasu, kiedy go widziałem po raz ostatni# ' - pomyślał. Przyszło mu na myśl, że zmiana była zasadnicza; niekoniecznie na gorsze, a jednak... Lingard uśmiechnął się do niego z rufy. Carter wszedł po schodach i zawiadomił go bezzwłocznie o tym, co się stało. - Pani Travers kazała mi zaraz udać się do pana. Bardzo jest wstrząśnięta, co pan łatwo zrozumie - cedził patrząc bacznie w twarz Lingarda. Lingard zmarszczył brwi. - Ludzie są też wystraszeni - ciągnął Carter. - Wyobrażają sobie, że ci, co porwali właściciela - dzicy czy też kto inny - wedrą się na jacht lada chwila. Ja sam tak nie myślę, ale... - Zupełnie słusznie, to wcale nie jest prawdopodobne - mruk- nął Lingard. - Ehe, widzę, że pan wie o wszystkim -ciągnął chłodno Carter. - Ludzie są bez kwestii zaskoczeni, ale nie mogę brać im tego za złe. Na statku nie ma nawet dość noży, żeby je rozdać ludziom. Jest tylko jedna stara strzelba sygnałowa. Kiepska sytuacja nawet i dla lepszej załogi. - Pr Lypuszczam, że to nie jest jakieś nieporozumienie? - spytał Lingard. - No, chyba że tym panom zebrało się na figle i bawią się z nami w chowanego. Marynarz mówi, że czekał dziesięć minut u cypla rewy, potem przewiosłował z wolna wzdhrż ławicy, rozglądając się za nimi; spodziewał się, że spotka ich, jak będą wracali. Spostrzegł pień drzewa, osiadłego widać na piasku, i mówi, że kiedy przepływał tamtędy, jakiś człowiek wyskoczył zza kłody, rzucił w niego kijem i uciekł. Marynarz cofnął zaraz łódź i zaczął wołać: "Czy pan tam jest, proszę pana?" Nikt nie odpowiedział. Słyszał szelest zarośli i jakieś dziwne szmery podobne do szeptów. Było bardzo ciemno. Nawoływał kilka razy i czekał trzymając wiosła w pogotowiu, wreszcie zląkł się i wrócił na statek. To wcale jasne. Jednego tylko pewien nie jestem: czy ci panowie jeszcze żyją. Nie powiedziałem tego pani Travers. Tę uwagę zechce pan oczywiście za#zymać dla siebie. - Nie zdaje mi się, żeby ich zabito - powiedział Lingard z wolna, jakby myśląc o czym innym. - Hm, jeżeli pan tak mówi, to wszystko w porządku - rzekł Carter rozważnie. - Co powiedział? - spytał Lingard z roztargnieniem - że rzucili w niego kijem? Włócznią w niego rzucili! - Otóż to właśnie! - potwierdził Carter - ale nic mu na to nie powiedziałem. Byłem tylko ciekaw, czy nie rzucili takim samym kijem w naszego zwierzchnika - to i wszystko. Ale przypuszczam, panie kapitanie, że pan wie najlepiej, co zrobić! Lingard wziął się za brodę; namyślając się głęboko, stał wy- prostowany w blasku płomieni z pochyloną głową. - Myślę, że podhig pana to wszystko jest moja robota - powie- dział ostro, nie podnosząc oczu. Carter obserwował go otwarcie z zaciekawieniem. - Otóż panie kapitanie, pani Travers napomknęła mi coś niecoś o naszym gigu prowadzonym przez starszego oficera. Pan go zatrzymał, prawda? Bóg raczy wiedzieć, jakim sposobem się o tym dowiedziała? Przykro jej było, że się wygadała, ale nie była to dla mnie taka nowina, jak jej się zdawało. Czasem to nieźle kapuję, co i jak. Te rakiety wczoraj w nocy - co? Czemu nie odgryzłem sobie języka, zanim powiedziałem panu o wysłaniu naszego pierwszego gigu. Ale byłem zaskoczony. Może nie? Niech pan sam powie! I tak też jej powiedziałem, kiedy mnie spytała, co zaszło między panem a mną na tym brygu przed niespełna dwudziestu czterema godzinami. A teraz raptem wszys- tko wygląda inaczej. To wystar#za, aby nastraszyć kobietę, ale ona jest najdzielniejsza z nich wszystkich na jachcie. Tamci do cna stracili głowę, bo jest trochę ciemno i stało się coś, do czego nie są przyzwyczajeni. Ale ona jest czymś pochłonięta. Nie mogę jej przeniknąć! - Urwał, wzruszył z lekka ramionami. - Tak jak i pana - dodał. - W tym sęk, prawda? - rzekł z wolna Linqard. - Właśnie, panie kapitanie. Czy dla pana to wszystko jest jasne? Zatrzymuje się naszą łódź, porywa się tych panów. W swo- im rodzaju to wcale niezłe kawały, ale - wobec pana jestem 254 255 smarkaczem - ale czy to dla pana jasne? Stary Robinson nie był wybredny, proszę pana, a on... - Jasne jak słońce! - zawołał porywczo Lingard. - Nie mogę poświęcić... Zatrzymał się. Carter czekał. Lndzie trzymający pochodnię stali sztywno, odwracając twarze od płomieni, a wśród gry świateł bli- ski maszt wznosił się w głuchą ciemność jak wyniosła kolumna. Mnóstwo lin wybiegało ukośnie wzwyż w ciemną próżnię i gubiło się dla wzroku, ale wysoko w górze połyskiwał blok od brasu i widać było koniec rei, zawieszony w powiebůzu i palący się jak gdyby własnym światłem. Niebo zachmurzyło się nad brygiem bez najlżejszego powiewu. - Nie może pan poświęcić - powtórzył Carter poruszywszy niespokojnie nogami. - Nikogo - dokończył Lingard. - Nie mogę. To jasne jak dzień. Nie mogę! Nie! I niczego! Wpatrzył się w dal przed sobą, a Carter spojrzał na niego i tknięty młodzieńczą intuicją szepnął: "To źle## - głosem, w którym prawie wbrew jemu samemu świtało jakieś mgliste współczucie. Czuł w sobie zamęt, a naokoło siebie - tajemnicę. Nigdy jeszcze czegoś podobnego nie doświadczył służąc pod starym Robinsonem na "Ly-e-moonie". A jednak widział różne dziwne poczynania i brał w nich udział nie rozumiejąc wówczas ich sensu. Były skryte, ale można się było domyślać uv nich czegoś zrozumia- łego. A tutaj nie. Tkwiło w tym wszystkim coś meuchwytnego, co na niego działało. Czuł niepokój, jak gdyby jakieś magiczne tchnienie powiało na wypadki i ludzi nadając tym komplikacjom, które zaszły podczas podróży jachtem, znaczenie niemożliwe do odgadnięcia, choć wyczuwalne w słowach, gestach, w wydarze- niach - i przejmujące wszystko dziwnym, niejasnym lękiem. Nie należał do tych, którzy umieją analizować swoje uczucia, a poza tym nie miał na to czasu. Musiał odpowiadać Lingardowi, który wypytywał go o ludzi z jachtu. Nie, nie może powiedzieć, aby pani Travers była, powiedzmy, przestraszona. Ale zdaje się, że jest czymś zaprzątnięta. O tak! Chłopcy mają pietra: Czyby się bili w razie czego? Każdy będzie się bił, jeśli go zmuszą do tego, czy ma boja, czy nie. Carter wie o tym z doświadczenia. Oczywiś- cie każdy by wolał mieć coś lepszego w garści niż drąg od kabestanu, jednak... Zamilkł i zdawał się rozważać spokojnie szanse ludzi uzbrojo- nych w drągi od kabestanu. - A co pan chce, żebyśmy się bili? - zapytał nagle. Lingard drgnął. - Wcale nie chcę - rzekł - i nie prosiłbym pana o to. - Niepodobna z góry powiedzieć, co pan zrobi, panie kapitanie - odparł Carter. - Nie ma jeszcze dwudziestu czterech godzin, jak pan chciał mnie zastrzelić. - Powiedziałem tylko, że raczej pana zabiję, niż pozwolę, aby mi pan narobił kłopotu - wyjaśnił Lingard. - Jedna noc nie jest podobna do drugiej - mruknął Carter - ale jakże ja się mam w tym połapać? Zdaje mi się, że to pan sam wpędza siebie w tarapaty - i to w jak najszybszym tempie. - No więc przypuśćmy, że tak - rzekł Lingard, nagle posępnie- jąc. - Czy wasi lucizie biliby się, gdybym ich porządnie uzbroił? - Za kogo - za pana czy za siebie samych? - spytał Carter. - Za tę kobietę! - wybuchnął Lingard. - Pan zapomina, że na statku jest kobieta. A o ich skórę dbam - o t y 1 e ! Carter rozważał to sumiennie. - Nie dziś w nocy - rzekł na koniec. - Jest między nimi jeden czy dwóch jak się patrzy, ale reszta zupełnie zbaraniała. Nie dzisiaj. Niech im pan da czas trochę się uspokoić, jeżeli pan chce, żeby się bili. Zdawał sprawę ze stanu rzeczy i wyrażał swoje zdanie, wahając się między lojalnością a niedowierzaniem. Stan własnej duszy dziwił go niepomiernie. Nie mógł nic zrozumieć, nie wiedział, co o tym wszystkim myśleć, a jednak czuł instynktowne pragnienie, natchniony poryw, aby pomóc temu człowiekowi. Niekiedy wyda- wało mu się to koniecznością, to znów dyplomatycznym posunię- ciem, chwilami zaś wielkim szaleństwem - które by może i nie miało znaczenia, ponieważ podejrzewał, że jest tak czy owak bezsilny. Czasami porywał go gniew. Dotykał wówczas w kiesze- ni rękojeści nabitego pistoletu. Zaopatczył się weń, gdy pani Tcavers poleciła mu wyruszyć na bryg. - Gdyby chciał mi się stawiać, wygamę w niego i wezmę nogi za pas - wyjaśniał pospiesznie. Pamiętał, jak przerażona wydała mu się pani Travers. Natural- nie - taka kobieta nie jest przyzwyczajona do podobnych rzeczy. Toteż słuchał tego, co mówiła, tylko ze względu na dobre wycho- wanie. Kto się na gorącym sparzył, ten na zimne dmucha. Nie miał 256 257 ochoty być porwany - jeszcze czego - ani też dać się sponiewie- rać. - Nie mogę pozwolić, żeby i mnie capnął - rzekł. - Pani będzie mnie teraz pohzebowała; i obiecuję pani, że nie wypalę z tego starego grata, póki tamten sam mnie do tego nie zmusi. Idąc za głosem młodzieńczego rozumu Carter postanowił nie ustępować prośbom pani Travers, choć jej niezmieme wzburzenie zachwiało na chwilę jego decyzją. Pamiętał, że gdy łódź była już w drodze, pani Travers krzyknęła za nim: - Pan tego nie zrobi! Pan nie może zrozumieć. Jej głos, brzmiący nikło w ciemnościach, wzruszył go, tak był podobny do krzyku rozpaczy. - Naprzód, chłopcy, naprzód - przynaglał swych ludzi. Był roztropny, zdecydowany, a że był i bardzo młody, więc prawie sobie życzył, , ,aby doszło co do czego''. I wydał przezomie rozkaz załodze łodzi, żeby trzymała gig tuż przy brygu, koło baszt grotmasztu. - Jeśli zobaczycie, że nagle skaczę do gigu, odbijajcie i wio- słujcie co tchu. Podczas rozmowy z Lingardem nie miał jakoś ochoty shůzelać, ale trzymał się bezwzględnie swej pięknej decyzji, aby mu się nie wymknęła i nie przepadła w morzu wątpliwości. - Czy nie powinienem wracać na jacht? - spytał łagodnie. Nie otrzymując odpowiedzi ciągnął dalej z rozwagą: - Pani Travers kazała mi powiedzieć, że bez względu na to, co się stało, gotowa jest panu zaufać. Przypuszczam, że czeka na jakąś odpowiedź. - Gotowa mi zaufać - powtórzył Lingard. Jego oczy błysnęły dziko. Każdy ruch płomieni miotał z lekka tam i sam masywnymi cieniami pokładu, na którym można było dojrzeć gdzieniegdzie postać człowieka stojącego bardzo spokojnie, z mroczną twarzą i błyszczącymi źrenicami. Carter wsunął osh-ożnie rękę do kieszeni na piersiach. - No więc, panie kapitanie - wyrzekł powtarzając sobie w du- szy, że się nie da zastraszyć, a żona zwierzchnika niech sobie ufa, komu jej się żywnie podoba. - Czy pan ma tam coś dla mnie na piśmie? - spytał Lingard i posunął się o krok w radosnym uniesieniu. Carter odstąpił żwawo w tył, aby utrzymał odległość. Shaw gapił się z boku; jego czerwonawe policzki drżały, okrągłe oczy omal nie wyskoczyły z twarzy, a usta były otwarte, jakby już, już miał się zatchnąć z niezmiernej ciekawości, zdumienia i obu- rzenia. - Nie! Nie na piśmie - rzekł Carter spokojnie i cicho. Lingard wyglądał jak obudzony nagle ze snu przez jakiś krzyk. Głęboka i ponura zmarszczka wypadła - rzekłbyś - z mroku, by osiąść na jego czole, i szybko znowu w mrok wsiąkła ; a gdy znikła, był już taki spokojny, wzrok jego tak był trzeźwy, a twarz opano- wana, że trudno było uwierzyć, iż serce tego człowieka przeszło w ostatniej sekundzie próbę upokorzenia i niebezpieczeństwa. Uśmiechnął się smutno: - No, mój młodzieńcze - rzekł z jakąś dobroduszną rezygnacją - co też pan tam ma? Nóż czy pistolet? - Pistolet - odpowiedział Carter. - Czy pan się dziwi, panie kapitanie? - Mówił z zapalczywością, ponieważ uczucie żalu wkradło mu się z wolna do duszy niepostrzeżenie i nieodparcie jak wzbierający przypływ. - Kto zaczął te wszystkie kawały?- Wysunął z kieszeni pustą rękę i mówił dalej podniesionym gło- sem: - Pan zamierza coś, czego nie mogę wyrozumieć. Pan... pan nie jest otwarty. Pochodnie trzymane wysoko paliły się bez drgnienia i w owej chwili głębokiego spokoju cienie na pokładzie bryqu znierucho- miały jak ludzie. - Tak pan myśli? - rzekł Lingard w zadumie. Carter skinął głową. Był podrażniony tym obrotem rzeczy i wzrastającym popędem, by ulec temu człowiekowi. - A jednak pani Travers mi ufa - ciągnął Lingard łagodnie, z tryumfem, jakby wysuwał nieodparty argument. - Tak mi mówiła - mówił Carter. - Ostrzegłem ją. Ona jest jak dziecko. Wszyscy są tam naiwni jak dzieci. A pan wie o tym. I ja też wiem o tym. Słyszałem coś niecoś o ludzi ach w rodzaju pana. Pan wyrzuciłby nas wszystkich za burtę, gdyby to panu dogadzało. Ot, c# myślę. - I to już wszystko. Carter skinął z lekka głową i odwrócił oczy. Zapadło milczenie. Wzrok Lingarda wędrował po brygu. Oświetlona część statku występowała jasno i migotliwie aż do najdrobniejszych szczegó- łów, zamknięta w ścianach nocy i nakryta jej baldachimem. Lingard uczuł lekki wiew na twarzy. Powietrze się poruszyło, lecz 258 259 płytkie morze, milczące i zagubione w mroku, nie dawało znaku życia. Ta cisza ciążyła Lingardowi. Świat jego wysiłków i nadziei wydawał się martwy, wydawał się przepadły. Pragnienie Lingar- da było bezdomne w ciemności, która pochłonęła ten jego zakątek morza, ten skrawek wybrzeża i - pewność powodzenia. I właśnie tutaj, gdzie jego dusza awantumicza czuła się w swoim żywiole, znalazł się jakiś zatracony młodzik gotów zastrzelić go wskutek podejrzenia o dziwaczną zdradę. Zjawił się - i już by chciał strzelać! To także jest wcale niezłe! Lingard zanadto był zmęczo- ny, aby się roześmiać - a może też i za smutny. Irytowało go rów- nież niebezpieczeństwo strzału, które uważał za realne, gdyż młodość jest porywcza. I ta noc, i to miejsce roiły się od prze- ciwieństw. Niepodobna było rozstrzygnąć, kto w tej mrocznej walce ma być wrogiem, a kto sprzymierzeńcem. Zetknięcia z ludźmi wynikłe z tych komplikacji w czasie podróży jachtem były tak bliskie, że Lingard miał wrażenie, jakby wszystko działo się w jego piersi. "Zastrzelić mrue! Gotów zrobić ten kawał - niech go diabli. A jednak zaufałbym mu prędzej niż każdemu innemu człowieko- wi na tym jachcie. ' Takie były jego myśli, gdy patrzył na Cartera, który gryzł wargi podrażniony długim milczeniem. Kiedy zaczęli znów mówić, wyrażali się obaj powściągliwie, odczuwając głęboką ulgę, jakby wyszli na chłodne powietrze ze zbyt ogrzanego pokoju, a gdy Carter odprawiony przez Lingarda ruszył do swej łodzi, zgodził się był właściwie na linię postępowania, którą Lingard nakreślił dla załogi jachtu. Zgodził się, jak gdyby to się samo przez się rozumia- ło. Był to jeden z absurdów tej sytuacji, którym należało się poddać, choćby były absolutnie niezrozumiałe. - Czy mówię teraz otwarcie? - pytał Lingard. - Dość otwarcie, jak mi się zdaje - przyznał Carter z pewną rezerwą - w każdym razie będę z panem współdziałał. - Pani Travers mi ufa - zauważył Lingard powtórnie. - Tam do licha - zawołał Carter dając nagle wyraz jakiemuś ukrytemu przekonaniu - ostrzegałem ją przed panem. No, panie kapitanie, z pana kawał diabła! Jakże pan zdołał to zrobić? - Zaufałem jej - rzekł Lingard. - Co pan mówi ! - wykrzyknął zdumiony Carter. - Kiedy? Jak? Gdzie... - Pan już i tak wie za dużo - odparł spokojnie Lingard. - Niech pan nie tsaci czasu. Będę pana pilnował. Carter cicho zagwizdał. - Was dwojga nie mogę przeniknąć - krzyknął w tył do Lingarda przełażąc spiesznie przez burtę. Shaw skorzystał teraz ze sposobności, aby się zbliżyć. Zaczął wahająco: "Panie kapitanie, chciałbym parę słów panu powie- dzieć# # - i ciągnął dalej, oświadczając, że jest porządnym człowie- kiem. Wypowiadał się podniesionym, niepewnym głosem. Jest żonaty, ma dzieci i nie znosi wszelkiej nielegalności. Światło igrało na jego otyłej postaci; rzucił na pokład swój kapelusz w kształcie grzyba i nie bał się mówić prawdy. Szare wąsy sterczały mu za#zepnie, a wzrok był niespokojny; przyciskał konwulsyjnie ręce do brzucha, otwierał szeroko grube, krótkie ramiona i wyrażał życzenie, aby dobrze to zrozumiano, że bywał starszym oficerem na angielskich statkach, oficerem o charakterze nieskazitelnym i jak sądził, "na wysokości zadania#'. Trudno znaleźć spokojniejszego niż on człowieka; byłby jednak skłonny do pewnych ustępstw, gdyby "przyszło do niesnasek z jakimi Murzynami, których powinno się uczyć dobrych manier i rozsąd- ku#' - i w razie czego byłby gotów do... ale tu przecież chodzi o białych - panów, panie - nie mówiąc już o załodze. Nigdy do- tychczas tak się nie zwracał do żadnego ze swych zwierzchników, a mówiła przez niego przezomość, jego przekonania, zapahywa- nia, zasady, świadomość swej wyższości i nagromadzone latami pretensje do wszystkich po kolei kapitanów, z których bywał niezadowolony w swym życiu. Jeszcze nigdy nie zdarzyła mu się taka okazja pokazania, że wyzyskać się nie da. Przyłapał wreszcie jednego i mógł na nim używać do woli. Zresztą była w tym wszystkim i odwaga, ponie- waż wierzył, że wpadł niebacznie w szpony skończonego de- sperata, którego ramię sprawiedliwości nie może dosięgnąć. Do tego śmiałego kroku przyczyniło się także wyrachowanie- choć w bardzo nieznacznym stopniu. Zaświtało mu w głowie, że właściciele jachtu dowiedzą się może, iż trzymał ich stronę. To by mogło być oczywiście korzystne dla człowieka, który pragnie się wybić. , ,Właściciel jachtu - porządnie nastraszony - wielki pan- cóż mu tam znaczą pieniądze. Tu Shaw oświadczył z ogniem, że nie myśli maczać w tym wszystkim palców. "Tacy, którzy nigdy nie wracają do kraju... którzy może nie mają i po co wracać- 260 261 wtrącił prędko - mogą robić, co im się podoba." - Ale nie on. Ma żonę, rodzinę, mały domek - spłacony z trudem. Prowa- dził zawsze na morzu życie porządne, wypływał z kraju i wra- cał regularnym trybem; nie wałęsał się tu i ówdzie, kumając się z pierwszym lepszym czarnuchem i zastawiając sidła na lepszych od siebie. Jeden z dwóch marynarzy trzymających pochodnie westchnął u boku Shawa i przestąpił z nogi na nogę. Ci dwaj marynarze stali tak zupełnie nieruchomo, że porusze- nie to było równie zdumiewające, jak gdyby posąg zmienił pozę. Popatrzywszy na winowajcę z zimną niechęcią Shaw zaczął mó- wić o sądach, procesach i wolności obywatelskiej, po czym wska- zał na pewność wykrycia nadużyć i płynące stąd kłopoty, przybie- rając na tę chwilę ton mądry i obojętny, - Wynikiem tej historii będzie piętnaście lat więzienia dla wszystkich - rzekł - a ja mam chłopca, który nie zna jeszcze swego ojca. Ładnych rzeczy się dowie, jak dorośnie. Ci, co tu nic nie zawinili, będą się mieli z pyszna na równi z panem - jak dwa a dwa cztery. Mojej starej pęknie serce, o ile przedtem nie umrze z głodu. Dom zostanie wystawiony na sprzedaż. Wyobrażał sobie, że zagraża mu jakaś tajemnicza niegodzi- wość i zaczął tracić głowę. W gruncie rzeczy chodziło mu o nieska- zitelność własnego życia, aby mógł dalej z sobą się cackać i być z siebie dumny. To dążenie było moralne, ale - zdjęty trwogą- zdradził się przy tym z wrodzoną sobie wulgamością, która wyskoczyła z trzaskiem jak diablik z pudełka. Wyda spisek, wsypie Lingarda, rozgłosi całą historię, weźmie stronę uczciwych ludzi, przysięgnie na Ewangelię, powie, co o tym myśli, niech się cały świat dowie... A gdy zatrzymał się, by odetchnąć, wszystko naokoło niego było nieme i spokojne. W impecie cnotliwego uniesienia sypał słowami, które się rozwiewały jak plewy porwa- ne wichurą i pędziły na oślep w mrok nad płytkim morzem. Wśród wielkich ciemności noc wysłuchała niewzruszenie słów Shawa. "Umywam ręce od wszystkiego." - A bryg? - zapytał nagle Lingard. To osadziło zastępcę. Przez sekundę przyznawał instynktownie - jako marynarz - że statek ma swoje prawa. - Bryg... bryg. Przeciw brygowi nic nie mam - mruknął. Nie może nic na statek powiedzieć - broń Boże. Wprawdzie nie do- równuje on tym wielkim statkom, do których Shaw się przyzwy- czaił, ale w swaim rodzaju to najlepszy z brygów, jaki kiedykol- wiek... I opamiętawszy się nagle, oświadczył, że go zwabiono na jego pokład pod fałszywymi pozorami. To taka sama niegodzi- wość, jak gdyby porwano pijanego na okręt. Tak! Przysięga na wszystko, co ma najświętszego. Został zwabiony na statek- prawie że piracki. To jest właściwa nazwa dla statku - jak on nazywa się Shaw. - Mówił to wyńzeszczając oczy niczym sowa. Lingard stał nieruchomy i niemy pod tymi ciosami, nie dając znaku życia. Głupia gadanina tego #złowieka doskwierała mu boleśnie. Nie było końca tym idiotom ciągnącym do niego z zatraconych krań- ców ziemi. Takiemu człowiekowi nie można nic powiedzieć. Żadnemu z nich nie można nic powiedzieć. Przybyli ślepi i ślepy- mi też odjadą. Stwierdził niechętnie, ale bez żadnej wątpliwości, że - jakby pchnięty przez jakąś wewnętrzną siłę - będzie musiał ocalić dwu z nich. Przewidywał, że w tym celu trzeba prawdopo- dobnie opuścić na jakiś czas bryg. Trzeba zostawić go z tym człowiekiem. Z pierwszym oficerem. Sam go zgodził - aby ubez- pieczenie statku było prawomocne - aby móc czasem porozma- wiać - aby mieć kogoś przy sobie. Kto byłby przypuścił, że taki skończony bałwan może się na morzu uchować? Kto by to pomy- ślał? I jemu ma powierzyć bryg. Swój bryg! Od samego zachodu wiatr, odpierany przez upał dzienny, usiłował w ciemności zawładnąć znów mieliznami. Słychać było w nocy jego podchody, cierpliwe szepty, zawiedzione westchnie- nia; lecz teraz zdumiewająco siIny powiew wpadł swobodnie; jakby gdzieś daleko na północy ostatnia zapora ciszy została zwycięsko zniesiona. Płomienie pochodni, zepchnięte w dół, mieniły się niebieskawo, poziome i hałaśliwe u końca wysokich kijów jak wiejące proporce; i patrzcie, oto cienie na pokładzie oszalały i jęły ;ię wzajem potsącać, jakby praqnęły uciec ze statku skazanego na zagładę; ciemność podtrzymywana na kształt skle- pienia przez jaskrawy blask rzuciła się ślepo na bryg nieodpartą lawiną; Iudzie staIi chwiejąc się, jakby mieli paść pod br Lemie- niem czamej i niemej klęski. Zatarte kontury bryqu, maszty, takielunek, wszystko zdawało się wstrząsać ze zgrozy przed nieuchronną zatratą - gdy nagle ciemność skoczyła znów w górę, cienie wróciły na miejsca ludzie ukazali sie wyraźnie, smagli, o twarzach spokojnych, o błyszczących źrenicach. Zadłada minęła wraz z tchnieniem wiatru, przepadła 262 2fi3 Dysonans trzech głosów, które wydały jednocześnie przeciągły zawodzący okrzyk, rozebrzmiał w znieruchomiałym powietrzu. - Ahoj, bryg! Rzućcie nam linę! Łódź obciążona pierwszym ładunkiem z jachtu ukazała się i wpłynęła spokojnie na staw purpurowego blasku rozedrganego wokoło brygu na czamej wodzie. Dwaj marynacze w dziobie łodzi wiosłowali ściśnięci niewygodnie; w środku, na stosie worków marynarskich z żaglowego płótna, siedział niepewnie jeszcze je- den, wsparty na obu rękach, z wyaągniętymi sztywno nogami, kanciasty i nieporadny. W świetle bijącym z rufy występowało to wszystko ponuro i dokładnie, a łódź, płynąca z wolna ku brygowi, miała wygląd podejrzany i żałosny. Lichy ładunek, który ją zapełniał, wyglądał jak ukradziony przez tych ludzi podobnych do rozbitków, Carter, stojąc w rufie, sterował nogą. Uśmiechał się z młodzieńczym sarkazmem. - Otóż i oni! - krzyknął do Lingarda. - Postawił pan na swoim, panie kapitanie. Uważałem, że powinienem odwieźć osobiście ten pierwszy cenny ładunek. - Obejdźcie naokoło rufy. Bryg jest w obrocie - przerwa##u Lingard. - Dobrze, dobrze! Postaramy się nie rozbić brygu. Bylibyśmy doprawdy zgubieni, gdyby... Odpychaj, John! Odpychaj, stary chwacie, jeśli dbasz choć trochę o swoją skórę. Lubię tego starego draba - rzekł stojąc już obok Lingarda i spoglądając w dół na łódź, którą wyładowywali szybko biali i Malaje, pracując w milczeniu ramię w ramię. - Lubię go. On nie należy do tej jachtowej bandy. Zabrali go gdzieś po drodze. Niech no pan spojrzy na tego starego wilka - wygląda jak ryba, ponury jak wypatroszony wrak. To coś w moim guście. Wszyscy inni albo są żonaci, albo mają się żenić, albo powinni byli się ożenić, albo martwią się, że nie są żonaci. Każdziutki z nich holuje za sobą kieckę - do licha! Od cza- su jak pływam po świecie, nigdym jeszcze nie słyszał takiego szwargotu o żonach i pędrakach. No, dalej na górę, wy tam z waszymi thmrokami. Ale, ale, nie było mi wcale trudno wydostać ich z jachtu. Nie widzieli jeszcze nigdy, aby kto skradł dwóch facetów - rozumie pan. Zmieniło to zupełnie ich skromne wyobra- żenie o tym, co znaczy wejście statku na mieliznę - w tych tu okolicach. Nie mogę powiedzieć, żeby i moje pojęcia pod tym względem trochę się nie pomieszały - chociaż już widziałem niejedno. Jego podniecenie zdradzało się w tej chłopięcej ślsłonności do zwierzeń. - Niech pan patrzy - rzekł wskazując stos worków i pościeli na śródokręciu brygu. - Niech pan patrzy. Czy nie mają zamiaru spać miękko - i pewnie śnić o domu? O domu. Niech pan pomyśli. Te bęcwały nie mogą się od niego odczepić. Nie tak jak pan i ja... Lingard poruszył się. - Ja to uciekłem z domu, kiedy byłem ot, taki. Mój stacy jest pilotem "Trinity#'. To praca, dla której warto w kraju posiedzieć. Matka pisuje do mnie czasami, ale nie mogą tak bardzo znów za mną tęsknić. Jest nas wszystkich czternaścioro - osiem sztuk jeszcze w domu. Nie ma strachu, żeby się kraj kiedy wyludnił - na kogo padnie, ten niech umiera. Tylko żeby to była uczciwa gra, panie kapitarue. Żebyśmy się ładnie spisali. Lingard zapewnił go krótko, że tak, będzie zadowolony. Dlate- go właśnie chciał mieć załogę z jachtu na brygu. Potem spytał Cartera poważnie i spokojnie, czy ma wciąż jeszcze w kieszeni ten pistolet. - Mniejsza z tym - rzekł śpiesznie młody człowiek. - Niech pan pamięta, kto zaczął. To nie dlatego, żebym się tak bał dostać kulą, tylko, widzi pan, bałem się, że pan mnie zwymyśla. Ale wczorajsza noc już dawno minęła i - niech mnie powieszą, jeśli wiem, czego chciałem właściwie, kiedym zdjął ten stary grat ze ściany. Właśnie! Nic więcej rue mogę powiedzieć, póki się wszyst- ko nie rozstrzygnie tak lub owak. Czy to panu wystarcza? Czerwieniejąc jak burak, odłożył sąd nad Lingardem i powścią- gnął się od wyroku z młodzieńczą wspaniałomyślnością. Dogadzało to snadź Lingardowi, że wyrok na niego został za- wieszony w ten sposób. Pochylił z wolna głowę. Tak, to mu wystar- cza. Wydało mu się, że - uzależniając życie od nieświadomości tego młodzika - przywraca równowagę swej duszy i krzepi ją przeciw wielu tajnyrn zamysłom. Było to niesmaczne i gorzkie, a taka właśnie powinna być pokuta. On także trzymał w cęku ży- cie; jedno życie i śmierć wielu ludzi - ale śmierć ich ważyła tyle co piórko na szalach jego sumienia. Nie mógł odczuwać tego inaczej, bo jego siła nie dałaby się za żadną cenę zmamować. Nie będzie zmamowana - i na tym koniec. Pozostawało mu tylko dodać jeszcze jeden hazard do całego morza hazardów. I tak to Lingard 2fi4 #2 - Conrad 2. vI 265 stał się zdolny do zrozumienia, że kropla wody w oceanie stanowi wielką różnicę. Jego praqnienia - nie poskromione, lecz wygnane - opuściły go i nie słyszał już ustawicznie ich głosu. Zdawał sobie z tego sprawę, widział siebie, swą przeszłość, przyszłość - i wi- dział, jak wszystko przesuwa się przed nim niewyraźlue na wzór owych kształtów, które wytężone oko wędrowca dostszega w ciemniejszych smugach na obliczu nocy. Gdy Lingard schodził po ńapie do swojej łodzi - w ślad za Carterem, który wrócił już na jacht - poprzedzał go Wasub z masztem i żaglem na ramieniu. Stary Malaj wskoczył zręcznie do joli i zakrzątnął się, aby ją przygotować dla swego dowódcy. W tej łódeczce Lingard zwykł był przebywać samotnie płytkie morze. Miała krótki maszt, lugrowy żagiel, mieściło się w niej z łatwością dwóch ludzi, a mogła pływać na kilku calach wody. Lingard nie był w niej zależny od załogi, a w razie gdyby wiatr zawiódł, mógł się posuwać za pomocą wioseł, skracając sobie drogę przepływaniem nad rewami. Było tam tak wiele wysepek i piaszczystych ławic, że w razie nagłej niepogody udawało się zawsze znaleźć miejsce osłonięte od wiatru; kiedy zaś chciał wylądować, wciągał łódkę na brzeg, idąc naprzód z liną w ręku jak olbrzymie dziecko wlokące za sobą łódeczkę - zabawkę. Gdy statek był zakotwiczony na płytkim morzu, Lingard odwiedzał lagunę w tym właśnie czółenku. Raz, gdy zaskoczył go właśnie silniejszy wiah- od morza, dostał się w bród na pochyły brzeg niosąc łódeczkę na głowie i przez dwa dni spoczywali razem na piasku; wokoło nich szalała płytka, sina woda, a poprzez trzymilo- wy płat piany widać było niekiedy, jak bryg rozpływa się we mgle i znów się ukazuje wyraźnie, kiwając wyniosłymi masztami, które, zda się, dotykały rozpłakanego nieba o rozpaczliwej sza- rości. Za każdym razem kiedy Lingard wpływał na lagunę, wiosłując nagimi ramionami, JÓrgenson - śledzący ujście zatoczki od chwi- li, kiedy stłumiony wystrzał od strony morza zawiadomił go o przybyciu brygu na Wybrzeże Ostoi - mruczał pod nosem: "To płynie Tom w swojej łupince." I rzeczywiście łódka była podobna z kształtu do łupiny od orzecha, a także i z banvy swych ciemnych, pokostowanych klepek. Barki i ramiona mężczyzny wystawały wysoko nad burtę; łódeczka obciążona barczystą postacią wspina- ła się odważnie po strome szczvty fal, zsuwała się przycupnięta w wodne doliny i niekiedy przeskakiwała statecznie przez krótki grzywacz. Jej zachowanie miało w sobie coś mężnego i godnego zaufania; zdawało się, że to górski kucyk o niezawodnych nogach niesie po trudnym terenie jeźdźca znacznie od siebie większego. Wasub wytarł ławki, umieścił z boku maszt i żagiel, założył dulki. Lingard spoglądał w dół na chude barki starego sługi, oświetlone z góry chwiejnym, leez jasnym światłem. Wasub trudził się dla wygody swego dowódcy i jego prostoduszne prze- jęcie się tym zadaniem zesłało nagle na Lingarda pociechę pły- nącą z przyjaznego czynu. Stary Malaj podniósł wreszcie głowę i wymruczał coś z szacunkiem; na jego pomarszczonej twarzy o ciemnych wargach - u których tkwiło z obu stron po pół tu- zina włosów sztywnych jak drut - malowało się coś na kształt satysfakcji pomieszanej ze znużeniem, a nieco ukośne, zmę- czone oczy siały ukradkiem w górę spojrzenia pełne dyskrecji wyrażające aluzję do czegoś ni4określonego. Lingard uznał to niejasne żądanie za słuszne i mruknął wchodząc do łodzi: - Czasy są niebezpieczne. Siadł i ujął wiosła. Wasub trzymał się burty nie tracąc jeszcze nadziei, że nastąpią dalsze zwierzenia. Służył na brygu przez pięć lat. Lingard pamiętał to bardzo dobrze. Postać starego Malaja była ściśle związana z życiem brygu i jego dowódcy; zjawiała się w milczeniu, gotowa na wszelkie nagłe przypadki i okoliczności, oczekując rozkazów w bezwzg?ędnym posłuchu; był to symbol ślepej wiary w moc Lingarda, symbol bezgranicznego poddania się jego woli. Czy poddanie to było rzeczywiście bez granic? - Potrzeba nam będzie męstwa i wierności - dodał Lingard badawczym tonem. - Są tacy, którzy mnie znają - odciął stary z gotowością, jakby te słowa czekały już od dawna. - Pah-z, tuanie, napełniłem świeżą wodą beczułkę w dziobie łodzi. - Ja cię znam również - rzekł Lingard. - I wiatr - i morze - wykrzyknął serang urywanym głosem.- One są także wierne silnym męzom. Na Allaha! Ja, który jestem pielgrzymem i słuchałem słów mądrości w wielu miejscach, powiadam ci, tuanie silny jest ten, który wie, co się kryje w rze- 266 263 czach pozbawionych życia, zarówno jak i w ludziach. Czy tuana długo nie będzie? - Powrócę niebawem - razem z resztą białych z tamtego jachtu. To jest początek wielu podstępów, Wasubie! Daman, syn psa, uprowadził dwóch luclzi z mojego plemienia. Twarz jest gniewna. - Ce, ce! Jaka dzikość! Nie należy obrażać przyjaciela ani brata przyjaciela, aby zemsta nie nadeszła jak przypływ. Ale czyż wódz Ilanunów może nie być tyranem? Moje stare oczy wiele widziały, ale nie widziały nigdy, aby tygrys zmienił swe pasy. Ya- wa ! Tygrys tego zrobić nie może. To jest nasza mądrość - nieuczo- nych Malajów. Mądrość białych tuanów jest wielka. Oni myślą: siła wielu słów może sprawić, że tygrys... - Urwał, po czy dodał rzeczowo, urywanym głosem: - Ster spoczywa bezpiecznie pod rufową ławką na wypadek, gdyby tuan chciał płynąć pod żaglem. Ta bryza nie ucichnie przed wschodem słońca. - I znów głos jego się zmienił, jakby dwie różne dusze przelatywały przez jego ciało. - Nie, nie, tuanie; zabij tygrysa, a wtedy będzie można policzyć pasy trwogi - jeden za drugim - o, tak. Wyeiągnął szczupły, brunatny palec i nagle wykrztusił suchy dźwięk pozbawiony wesołości, jakby coś zagrzechotało mu w gardle. - Tych nędzników jest wielu - rzekł Lingard. - Nie, tuanie. Oni tylko idą za swymi wielkimi mężami, tak jak my na brygu idziemy za tobą. Tak być powinno. Lingard zastanawiał siĘ przez chwilę. - Więc moi ludzie pójdą za mną - rzekł. - To biedni kalaszowie bez rozumu - objaśnił Wasub z polito- waniem pełnym wyższości. - Niektórzy z nich nie mają więcej rozeznania niż ludzie z dżungli dopiero co zaciągnięci. Jest tam Sali, niemądry syn mojej siostry, któremu - z wielkiej swojej łaski, tuanie - powierzyłeś pieczę nad sterem tego statku. Głupota jego jest niezmierna, ale jego oczy są dobre - prawie równie dobre jak moje, które na skutek modlitwy i wielkiej wprawy umieją patrzeć w noc - daleko. Lingacd roześmiał się cicho i spojrzał z powagą na seran- ga. Ponad ich głowami któryś z marynarzy potrząsnął pochod- nią na zewnątrz burty; rzadki deszcz iskier spłynął i zagasł nie dosięgnąwszy wody. - A więc umiesz widzieć w noey, o serangu! Więc dobrze, spojrzyj - i mów. Mów! Walka czy pokój? Broń - czy słowa? Któ- re z tych szaleństw owładnie ludźmi? No, dalej - co dostrze- gasz? - Ciemność, ciemność - wyszeptał wreszcie Wasub zalęknio- nym głosem. - Bywają noce... - potrząsnął głową i mruknął:- Patrzaj. Przypływ się odwrócił. Ya, tuan.' Przypływ się odwrócił. Lingard spojrzał w dół, gdzie widać było, jak woda sunie wzdłuż burty statku; pokryta smugami piany, płynęła gładko przez oświetlony krąg, który rzucały wokół statku pochodnie palące się na rufie. Swietliste bańki, ciemne smugi, połyskujące zmarszczki ukazywały się nieustannie na wodzie, sunęły i mijały rufę bez plusku, bez bulgotu, bez skargi. Prąd niepowsb-zymany a łagodny przykuwał wzrok subtelnym czarem, narzucając pod- stępnie duszy jątrzące poczucie żalu za czymś, co mija bezpowrot- nie. Odpływ morza przez samotny blask płomieni przypominał wieczysty odpływ czasu; a gdy Lingard spojrzał wreszcie w górę, świadomość tego bezszelestnego ruchu wód oszołomiła go na chwilę. Plama światła zagubiona w mrocznym przestworze, bryg, czółno, ukryte wybrzeże, mielizny, same ściany i dach ciemności- wszystko widzialne i niewidzialne zdawało się sunąć gładko naprzód poprzez olbrzymi mrok przesh-zeni. Z wielkim wewnętrz- nym wysiłkiem Lingard osadził wszystko na miejscu; tylko piana i bańki na wodzie płynęły bez ustanku, nie powstrzymywane siłą jego woli. - Przypływ się odwrócił, serangu? Tak? Może, może. .. - zakoń- czył mrucząc coś do siebie. - Odwrócił się naprawdę. Czy tuan nie widzi, jak woda płynie przed jego oczami? - rzekł Wasub z powagą i niepokojem. - Pah#z, tuarue. Przyszło mi na myśl, że statek płynący od strony wysp z południa i wprowadzony chytrze w środek prądu zbliżyłby się do dziobu naszego brygu znoszony równie cicho, jak bezcielesny cień. - I mogliby nagle skoczyć nam na pokład, nieprawda?- powiedział Lingard. - Daman jest przebiegły, a Ilanunowie są bardzo krwiożerczy. Noc wcale im nie przeszkadza. Mężru są z pewnością. Czy nie urodzili się wśród walk i czy nie słuchają podszeptów swoich złych serc, nim jeszcze nauczą się mówić? A wodzowie ich może # Tak, pame Imal # 268 269 już teraz prowadzą ich na na#, podezas kiedy ty, tuanie, od nas odehodzisz. . . - Nie chcesz, abym odpłynął? - zapytał Lingard. Przez chwilę Wasun wsłuchiwał się uważnie w głębokie mil- ezenie. - Czyż możemy walezyć bez wodza? - zaczął znowu. - Wiara w zwycięstwo jest tym, co daje odwagę. I co by zrobili biedni kalaszowie, synowie chłopów i rybaków, niedawno zaciągnięci- bez rozeznania? Wierzą w twoią siłę - i w twoją potęgę - bo gdyby nie to... A czy cię pomszczą ci biali, którzy zjawili się tak nagle? Siedzą tu jak ryby w matni. Yawa! Kto przyniesie o tobie wieści i kto przybędzie, aby wykryć prawdę - a może i zabrać twoje ciało? Wyruszasz sam, tuanie? - Nie można dopuszczać do walki. To by było nieszczęście- nalegał Lingard. - Jest krew, której przelać nie wolno. - Posłuchaj mnie, tuanie! - zawołał Wasub z ogniem. - Woda biegnie teraz ku morzu. - Podkreślał słowa lekkimi szarpnięciami czółenka. - Woda odpływa i będzie wracała w oznaczonym czasie. A gdyby między jej przypływem a odpływem wylano do morza krew wszystkich ludzi na świecie, woda nie podniosłaby się o szerokość paznokcia na moim palcu. - Ale świat nie byłby już tym samym. Tego nie rozumiesz, serangu. Pehnij mocrto łódkę. - Już - powiedział stary Malaj i jego twarz zobojętniała.- Tuan wie najlepiej, kiedy odpłynął, a śmierć cofa się czasem przed stanowezym krokiem jak spło;zony wąż. Tuan powinien wziąć z sobą towarzysza; nie głupiego młodzika, ale człowieka, który dużo przeżył - który ma serce spokojne, który by szedł za nim czujnie - i cicho. Tak. Szedłby cicho, miałby oczy bystre -jak mo- je - i miałby może broń - umiem ciosy zadawać. Lingard patrzył na pomarszczoną twarz przysuniętą bardzo blisko do jego twarzy i na wpatrzone w niego stare oczy. Jaśniały dziwnie. Zarliwe pragnienie wyrażało się w skurezonej postaci podanej ku niemu. Z drugiej strony, na oclległość rarrtienia, noc stała jak mur - zniechęcająca - mętna - nieprzenikniona. Żadna pomoc nic by tu nie znaczyła. Ciemność, z którą musiał walezyć, zbyt była nieuchwytna, by dało się roztrącić ją ciosem - zbyt gęsta, by wzrok mógł ją przeniknąć; ale - jakby czar jakiś się mieścił w słowaćh niosących daremną ofiarę wiemości, ciemność ta stała się mniej obezwładniająca dla oczu Lingarda, mniej druzgocąca dla jego myśli. Odamęła go przez chwilę duma, która ukoiła mu serc-e na przeciąg dwóch uderzeń. Jego nierozsądne i zapoznane seree wzdrygające się przed groźbą przec#t-anej, rozprężyło się swobodnie w uczueiu szlachetnej wdzięczności. Wśród qroźneqo półmroku przeżytych przez niego wzruszeń propozycja teqo czło- wieka stała się jasnym punktem - przebłyskiem pochodni trzyma- nej wysoko wśród nocy To było bezcenne oczywiście ale darem- ne; za drobne za dalekie za samotne. Nie rozpraszało tajemnicze- go cienia który zstąpił na los Lingarda, tak że jego oczy nie mogły dostrzec dzieła jeqo rąk. Posępność klęski przeniknęła świat. - A cóż bvś móqł uczynić o Wasubie? - powiedział. - Mógłbym zawsze zawołać: strzeż się, tuanie! -.A przeeież znam jeszcze zaklęcia. Co? Odżeqnują niebezpie- czeństwo, prawda? Ale mógłbyś mimo to zginąć. Zdrada to także silny czar - jak sam powiedziałeś. - Tak, zaiste! Twój sługa mógłby odebrać rozkaz. Lecz ja- Wasub - syn wolnego człowieka, zausznik radżów, zbieg, niewol- nik, pielgrzym, nurek łowiąc-y perły, serang na statkach białych ludzi - miałem za wielu panów. Za wielu. Ty jesteś ostatnim. - Po chwili milezenia rzekł prawie obojętnym qłosem - Jeśli masz wyruszyć tuanie, pozwól, żebyśmy wyruszyli razem. Przez jakiś czas Lingard nie odzywał się wcale. - Nie - rzekł w końcu. - Nie trzeba, serangu. Jedno życie wystarezy na okup za ludzkie szaleństwo - a ty masz dom. - Dwa domy, tuanie; ale upłynęło już wiele czasu, odkąd siedziałem na cirabinie wiodącej do mojeqo domu i rozmawiałem swobodnie z sąsiadami Tak. Dwa domy; jeden na... - Lingard uśmiechnął się z lekka. - Tuanie, pozwól mi z sobą wyruszyć. - Nie Powiedziałeś to, serangu: jestem sam To jest prawda; i sam wyruszę dziś w nocy. Ale przedtem muszę sprowadzić tu wszystkich białych lucizi. Pehnij czółno! - Jesteś gotów tuanie? Lrważaj! Ciało Wasuba zgięło się nad morzem z wyciągniętymi ramiona- mi. Linqard ujął wiosła, a gdy czółenko odbiło od brygu, widok oświetlonej rufy odsłonił się w całej pełni: nadąsany i zgnębiony Shaw, oparty ciężko o poręcz rufy, ludzie trzymający pochodnie, wyprostowani i sztywni, qłowy wzdłuż poręczy, oczy wpatrzone znad burty w Lingarda Dziób brygu spowiła mroczna mgła, miejscami prześwietlona, posępna niieszanina ciemności i świat- ła strzeliste maszty, które można było wyśledzić- po strzępiastych z#o 271 błyskach, znikały w górze, jakby ich drzewa dość były wysokie, by przebić ciężką masę oparów wiszących nieruchomo nad głowami. Statek był piękny jak klejnot. Rozkochane oczy Lingarda patrzyły nań, gdy tak tkwił nieruchomo w chwiejnej aureoli między niewidocznym niebem a niewidocznym morzem niby cudowny okręt zawieszony w powietrzu. Lingard odwrócił głowę, jakby nie mógł znieść tego widoku w chwili rozstania, i gdy czółenko minęło granicę światła rzuconego na wodę, ujrzał bardzo nisko w czamej pustce zachodu latamię na rufie jachtu, błyszczącą nikle jak gwiazda mająca zajść niebawem, niedosiężna, nieskoń- czenie odległa - należąca do innego świata. CZ#ŚĆ CZWARTA DAR PŁYTKIEGO MORZA Lingard z#brał panią Travers z jachtu i wiózł ją sam jolką. Wśród rozgardiaszu panującego podczas wsiadania do łodzi stał u jej boku, wielki i milcząey, póki ostatni marynarz nie opuścił szkune- ra. Dopiero gdy mrukliwy, niespokojny gwar marynarzy odpływa- jących łodziami zagubił się zupełnie w oddali, rozległ się głos Lingarda, poważny na tle ciszy: - Niech pani pozwoli za mną. Poszła; ich kroki rozlegały się głośno i głucho na pustym pokładzie. U końca stopni odwrócił się i rzekł bardzo cicho: - Niech pani uważa. Wszedł do jolki i przyh-zymał ją. Zdawało mu się, że pani Travers jest przerażona ciemnością. Poczuła, że chwycił ją mocno za ramię. - Trzymam panią - powiedział. Weszła do łodzi bez wahania, powierzająe się na oślep jego sile, i nieco zdyszana osunęła się na rufową ławkę. Usłyszała lekki plusk, po czym niewyraźny zarys opuszczonego jachtu rozpłynął się nagle wśród nocy. Lingard wiosłował siedząc na wprost postaci zakapturzonej i owiniętej płaszczem, a nad jej głową miał przed oczyma połysk rufowej latami, dopalającej się z wolna na por Luconym jaehcie. Gdy zgasła bez żadnego ostrzegawczego błyśnięcia, pr Lestał widzieć zupełnie kontury statku osiadłego na mieliźnie. Znikły bez śladu, jak sen; a wypadki ostatnich dwudziestu czterech godzin były również jakby częścią rozwianego snu, tak samo jak i zakapturzona, owinięta płaszczem postać. Nie mówiła, nie 2# 3 poruszała się; zaraz zniknie. Lingard usiłował sobie przypomnieć rysy pani Travers, choć siedziała w łódce o dwie stopy od niego. Wydało mu się, że zabrał ze szkunera nie kobietę, lecz wspomnie- nie - dręczącą pamięć o ludzkiej istocie, której nigdy już nie zobaczy Za każdym ruchem krótkich wioseł pani Travers czuła, że łódź skacze naprzód z nią ra#em. Lingard musiał spoglądać często przez ramię, aby utrzymać kierunek. - Na brygu będzie pani bezpieczna - rzekł. Milczała. To sen! To sen! Odchylił się krzepko w tył; woda zabulgotała głośno o tępy dziób. Czerwonawy blask, rzucony z dala przez pochodnie, odbijał się w głębi kaptura. Sen miał bladą twarz; wspomnienie miało żyjące oczy. - Musiałem sam po panią przypłynąć - powiedział. - Spodziewałam się tego. - Były to pierwsze słowa, jakie od niej usłyszał, odkąd się spotkali po raz trzeci. - A poprzysiągłem - także wobec pani - że noga moja nie postanie na pokładzie waszego statku. - To ładnie z pana strony, że...- zaczęła. - Jakoś zapomniałem - rzekł z prostotą. - Spodziewałam się tego po panu - powtórzyła. Trzy razy poruszył szybko wiosłami, nim spytał bardzo ła- godnie : - Czego się pani jeszcze spodziewa? - Wszystkiego - powiedziała. Okrążał wówczas rufę brygu i musiał spojrzeć w bok. Potem zwrócił się do niej - Więc pani ufa, że... - wyluzyknął. - Chciałabym panu ufać - przerwała - ponieważ... Pczestraszony głos zawołał nad nimi po malajsku: "Kapitan dobija!" Pani Travers zamilkła, słysząc ten dziwny dźwięk. Lingard złożył wiosła; zobaczyła, że suną pod wysoką burtą brygu. Ciemna twarz, patrząca z wytężeniem, zjawiła się bardzo blisko jej oczu, czarne palce chwyciły za śródokręcie burt. Wstała chwiejąc się. - Niech pani uważa - powiedział znowu Lingard, ale tym razem, w świetle, nie ofiarował jej pomocy. Weszła po trapie sama, a za nią Lingard. Krawędź była zapełniona ludźmi dwóch ras. Lingard i pani Travers przeszli szybko między grupkami ludzi, którzy usuwali im się z drogi. Otworzył przed nią drzwi kabiny, ale pozostał na pokładzie, aby się wypytać o łodzie wysłane na zwiady. Powróci- łY, gdy był na jachcie i obaj stemicy przyszli na rufę zdać raport. Łódź wysłana na północ nic nie spostczegła. Łódź, której kazał zbadać ławice i wysepki leżące na południe od brzegu, widziała istotnie statek Damana. Sternik meldował, że kilka ognisk paliło się na brzegu, bo załogi obu statków obozowały na piaszczystej rewie. Gotowano posiłek. Ludzie z brygu byli dość blisko, aby słyszeć głosy. Na qiebiecie ławicy stał człowiek pełniący wartę; dowiedzieli się o tym, ponieważ słyszeli, jak krzyczał coś do ludzi obozujących w dole u oqnisk. Lingard chciał wiedzieć, jak tego dokazali, że ich nie spostczeżono. "Noc była naszą kryjówką"- odrzekł Malaj głębokim, warkliwym głosem. Nie miał pojęcia, że jacyś biali są w obozie Damana. Skądże by się tam wzięli? Radża Hasim i jego siostra zjawili się niespodzianie w swym czółnie obok jego łodzi. Radża Hasim rozkazał mu szeptem, aby wracał na bryg natychmiast i opowiedział tuanowi o wszystkim, co zauwa- żył. Radża Hasim powiedział także, iż wkcótce powróci i przy- wiezie nowe wieści. Sternik usłuchał; radza Hasim jest dlań zwieczchnikiem, bo "posiada pełną znajomość wszystkich za- miarów tuana, o czym wiemy tu wszyscy". - Dość! - krzyknął nagle Lingard. Malaj podniósł na niego ociężałe spojrzenie i bez słowa wyco- fał się ku dziobowi. Lingard powiódł za nim gruewnym wzrokiem. Nowa siła zjawiła się na świecie, zawładnęła ludzką mową i nasyciła ją aluzjami pełnymi posępnej ironii. Lingard przeraził się i cofnął usłyszawszy, iż ktoś "posiada dokładną znajomość jeqo zamiarów". Uświadomiło mu to, że teraz sam nie wie, co zamierza - że wydaje mu się niepodobieństwem, aby kiedykol- wiek mógł tę wiedzę odzyskać. Nowa potęga rzuciła czar rue tylko na słowa, których musiał wysłuchiwać, ale i na fakty, które go napastowały, na ludzi, których widywał, na myśli, którymi musiał kierować, na uczucia, których musiał doznawać. Rzeczywistość pozostała tym samym co i przedtem - widzialną w promieniach słońca powierzchnią życia, otwartą dla zwycięskiego pochodu nieokiełzanej woli. Wczoraj dawała się wyraźnie rozpoznać, opanować i zlekceważyć; ale teraz nowa siła zjawiła się na świecie i zasnuła wszystko nieokreślonym mrokiem kryjącym cel ciemny i niezbadany. 274 2i5 II Lingard wzdrygnął się z lekka, przYchodząc do siebie, i wydał rozkaz, aby pogaszono światła na brygu. Teraz, gdy pr Lenosiny załogi już były skończone, wszystko przemawiało za ciemnością. Wydał ten rozkaz instynktownie, ponieważ to właśnie było wska- zane w danych okolicznościach. Myślami przebywał w kajucie swego brygu, gdzie czekała kobieta. Położył rękę na oczach, jak gdy#y chciał się skupić przed wielkim wysiłkiem myślowym. Słyszał wokoło siebie podniecone szepty białych, których rano jeszcze pragrął tak gorąco wziąć pod swoją opiekę. Miał ich teraz na brygu: ale wypadek, pech, przeklęta głupota wydarły mu powodzenie tego planu. Musi wejść do kajuty i porozmawiać z panią Travers. Ta myśl go przerażała. Nie należał zaiste do ludzi, którzy umieją się wypowiadać. Zwierzenie było dła niego olbrzy- mim przedsięwzięciem, kwestią rozpaczliwego wysiłku o wątpli- wym rezultacie. "Musimy sobie wzajemnie wszystko wyjaśnić"- szepnął, jakby spodziewając się walki. Niepewny był i siebie, i jej ; niepewny był wszystkiego i wszystkich; ale wiedział z pew- nością, że pragnie na nią spojrzeć. W chwili gdy zwrócił się do drzwi kajuty, obie pochodnie zgasły jednocześnie i czarne sklepienie nocy, podtrzymywane nad bry- giem przez jaskrawy blask, zapadło się za Lingardem i zagrzebało pokład w nagłym mroku. Brzę#zenie obcych głosów wzmogło się natychmiast na nutę przestrachu. - Halo! - Ciemno jak oko wykol! - Co też teraz będzie? - nastawał jakiś głos. - Chciałbym wie- dzieć, co będzie. Lingard zatrzymał się w chwili, gdy miał już otworzyć drzwi, i czekał bezsensownie na odpowiedź, jakby spodziewał się po niej jakiegoś natchnienia. - Co ci jest? Ciesz się, i tyle! - odrzekł ktoś. - Wszystko to bardzo pięknie... na dziś wieczór - odezwał się pierwszy głos. - Czego się znów ciskasz? - napominał drugi rozważnie.- Dostaniemy się do domu jak się pah-zy. - Wcale nie jestem tego pewien; drugi oficer gadał... - Niech sobie gada; tamten facet - no, ten od brygu - wycią- gnie nas z tego. Zona zwierzchnika pomówi z nim - już ona potrafi. Od czego forsa! Oba głosy zbliżyły się i słychać je było wyraźnie tuż za Lin- gardem. - A nuż te psiekrwie dzikusy podpalą jacht? Kto im prze- szkodzi? - A niechby i podpalili. To ci ten bryg niedobry, żeby na nim odpłynąć? No gadaj! Prrecie są i armaty, i wszystko. Wrócimy do domu, szkoda gadać. A ty co powiesz, John? - Nic nie powiem i nic mnie to nie obchodzi - rzekł trzeci głos, spokojny i słaby. - Niby chcesz powiedzieć, że wszystko ci jedno, czy przespa- cerujesz się na dno, czy do domu? Każ się wypchać! - Na dno - powtórzył spokojnie blady głos. - A jakże! Znaj- dziemy się tam wszyscy, tak czy owak. O sposób nie chodzi. - Brrr! Nawet błazen z jakiego cholemego cyrku zagryzłby się przy tobie. Co by powiedziała na to moja stara, gdybym się już nigdy nie pokazał? - Wzięłaby innego chłopa. Dumiów pełno jest wszędzie. Spokojny i niewesoły chichot rozległ się wśród zgorszonego milczenia. Lingard stał bez ruchu z ręką na klamce. Nieco dalej ktoś wybuchnął m#kliwie: - Nie cierpię, jak mnie po ciemku wywalają na obcy statek. Ciekawym, gdzie tu trzymają świeżą wodę! Nie można się doga- dać z tymi głupimi. Tyle tu sobie z nas robią co ze stada bydląt. Będziemy musieli pewno koczować Bóg wie jak długo na tym tu, psiamać, pokładzie. - Potem znów, tuż przy Lingardzie, rzekł pierwszy głos, dyskretnie przytłumiony: - To doprawdy ciekawe, że ten bryg tak się tu nagle wtrynił, no nie? I jeszcze ten jego kapitan! Co to za faeet? - Eh, to jeden z tych kapitanów, co się wszędzie włóczą. Ten bryg to chyba jego. Pływa sobie tu i tam, i patrzy, co by można chapnąć - uczciwie albo i nie. Mój szwagier przesłużył dwa okre- sy na tych morzach i naopowiadał mi okropności, co tu się dzie- je w tych zatraconych okolicach. Ale pewnie łgał. Ci z okrętów wojennych kłamią jak najęci. E tam, co mnie obchodzi ten ka- pitan. Niech się stara, a ty sobie nie łam głowy. Jak się stąd wyrwiemy, nigdy go już nie zobaczymy. - A czy on potrafi coś zrobić rlla naszego szefa? - zapytał znowu głos pierwszy. 236 233 - Czy potrafi! Jedno jest pewne: my nie potrafimy nic zrobić. Może w tej chwili szef już gdzieś leży zakatrupiony - kto to wie? Gadają, że te dzikusy to okropne zabijaki. Powiem ci, że mi go naprawdę żal. - Mnie też - potwierdził mrukliwie drugi. - Może biedak nie był przygotowany - zaczął znowu rozsądny głos. Lingard usłyszał głębokie westehnienie. - Jeżeli tylko da się coś zrobić, już to tam jego żona pokombinuje z tym kapitanem. Z wolą Bożą może się jej i przysłuży.... Lingard otworzył gwałtownie drzwi kajuty, wszedł i zatrzasnął je na ciemność. - Z wolą Bożą gotów jestem się pani przysłużyE - rzekł postaw- szy chwilę bez ruchu z oczami utkwionymi w pani Travers. Wisząca lampa oświetlała kajutę niezmiernie jaskrawym świat- łem Pani Travers odrzuciła już kaptur. Promienna jasność małej kabiny spowijała ją tak szczelnie, .lgnęła do niej z taką siłą, jak gdyby stanowiła część jej istoty. Zaden cień nie przesłaniał jej twarzy oświetlonej jaskrawo i jakby hermetycznie zamkniętej, twarzy o nieprzeniknionej urodzie. Lingard patrzył w nieświadomej ekstazie na tę zdumiewającą wizję; zdawało mu się, że zabłądziła w jego życie zza krańców niepojętego. Niepodobna było odgadnąć jej myśli, poznać uczuć, zrozumieć jej zmartwień czy radości. Ale ona wiedziała o wszyst- kim, co tkwiło na dnie jego serca. Powiedział jej to sam - znaglony raptowną myślą - uciekając się do niej w mroku, w rozpaczy, w bezsensownej nadziei, w niewiarygodnym zaufaniu. Powi2- dział jej to, czego nie mówił nikomu na ziemi - może tylko czasem samemu sobie, ale bez słów - mniej wyraźnie. Powiedział jej, a ona wysłuchała w milezeniu. Słuchała wychyliwszy się za poręcz, aż wreszcie dotknęła oddechem jego czoła. Przypomniał to sobie i doznał na chwilę porywającej dumy i niewysłowionego przerażenia. Zaczął z wysiłkiem: - Słyszała pani, co mówiłem przed chwilą? Oto jestem. - Pan czeka, żebym coś powiedziała? Czy to konieczne? Czy to możliwe? - Nie - odrzekł. - To już zostało powiedziane. Wiem, czego się pani po mnie spodziewa. Wszystkiego. - Wszystkiego - powtórzyła i zamilkła, po czym dodała znacznie ciszej: - Co najmniej. Wyqlądał na zatopionego w myślach. - To nadzwyczajne - rozważał półgłosem - jak ja tego człowie- ka nie lubię. Pochyliła się trochę. - Niech pan pamięta, że ci dwaj ludzie są niewinni - zaczęła. - Jak i ja. Jak każdy człowiek na świecie. Czy pani kiedy spotkała mężezyznę czy kobietę, którzy by nie byli niewinni? A jednak każdy musi ryzykować. - Spodziewam się, że pan będzie wspaniałomyślny - powie- działa. - Dla pani ? - No tak - dla mnie. Jeśli pan chce - dla mnie samej. - Dla pani samej! A przecież pani wie wszystko! - Jego głos przycichł. - Pani chce swojego szczęścia. Poruszyła się niecierpliwie; spostrzegł, że zacisnęła dłoń leżącą na stole. - Chcę powrotu mojego męża - rzekła ostro. - Tak. Tak. To właśnie mówiłem. To jest to samo - mruknął z dziwnym spokojem. Spojrzała na niego badawezo. Odznaczał się wielką prostotą i to w nim uderzało przede wszystkim. Czuła, jak nią z wolna owłada ta potężna postać. Nie był przeciętny. Był raczej wszystkim innym niż przeciętnym człowiekiem. Urok życia poza prawem rozciągał się nad nim jak niebo nad morzem, zbiegając się ze wszech stron w jednolity widnokrąg. W kole tym krążył samotny, niebezpieczny i romantyczny. Był zdolny do przestępstw, poświęceń, uwielbienia, tkliwości i szaleństwa dla idei. Myślała ze zdumieniem, że ze wszystkich mężezyzn na świecie był zaiste tym, którego znała najlepiej, a jednak nie mogła przewidzieć, co powie lub zrobi za chwilę. Powiedziała wyraźnie : - Pan mi darował swą ufność; teraz chcę, żeby mi pan darował życie tych dwóch ludzi, których pan nie zna, których pan jutro zapomni. Pan może to zrobić. Pan musi to zrobić. Pan nie może mi tego odmówić. - Czekała. - Dlaczego nie mogę odmówić? - szepnął posępnie, nie podno- sząc oczu - Pan pyta? - wykrzyknęła Stał bez ruchu. Zdawało jej się, że hrak mu słów. - Prm pyta.. .Ach! - zawołała - czvż pan nie widzi, źe ja nie mam królestw do zdobywania? 274 III Lekka zmiana wyrazu twarzy Lingarda, zmiana, która znikła prawie natychmiast, świadczyła, że usłyszał namiętny okrzyk pani Travers wydarty jej przez rozterkę duszy. Nie drgnął nawet. Widziała jasno niezmiemą trudność swego położenia. To położe- nie było niebezpieczne; nie tyle same fakty, ile to, co się w nich czuło. Chwilami sytuacja nie wydawała jej się realniejsza od legendy; i myślała o sobie jak o jakiejś kobiecie z ballady, kobiecie, która musi błagać, aby jej darowano życie niewinnych więźniów. Ocalić Traversa i d'Alcacera było dla niej więcej niż obowiązkiem. To była konieczność, to była konieczność, to była bezwzględna pohzeba, to było nieuniknione posłannictwo. Jed- nak musiała sobie uprzytomnić zgrozę okrutnej i tajnej śmierci, nim potrafiła odczuć litość, na którą zasługiwali. Gdy zaś patrzyla na Lingarda, serce jej się ściskało najgłębszym współczuciem. Tamci byli godni litości, ale ten człowiek, ofiara swych własnych, dziwacznych popędów, wydawał jej się tragiczny, fascynujący i winny. Lingard podniósł głowę. Za drzwiami rozległy się szepty i Hasim, poprzedzający Imadę, wszedł do kajuty. Pani Travers spojrzała na Lingarda, ponieważ ze wszystkich twarzy w kabinie tylko ta jedna była dla niej zrozumiała. Hasim zaczął mówić natychmiast, a gdy umilkł, głębokie westchnienie Imady rozległo się wśród nagłej ciszy. Lingard spojrzał na pa- nią Travers i powiedział: - Obaj panowie żyją. Obecny tu radża Hasim widział ich przed niespełna dwiema godzinami, tak samo jak i jego siostra. Są żywi i cali na razie. A teraz... Zatrzymał się. Pani Travers wsparła się na łokciu i ocieniła ręką oczy, siedząc pod błyskiem wiszących gromów. - Pan musi nas nienawidzić. - Nienawidzić - was? - powtórzył, jak jej się zdawało, z odcie- niem pogardy w głosie. - Nie. Nienawidzę samego siebie. - Dlaczego samego siebie? - spytała bardzo cicho. - Bo nie wiem, co się ze mną dzieje. Bo nie wiem, co mnie napadło od. . . od tego ranka. Byłem wtedy zły. . . Byłem tylko bardzo zły... - A teraz... - szepnęła. - Jestem... nieszczęśliwy - rzekł. Po chwili milczenia, która pozwoliła pani Travers zdumieć się, jakim sposobem ten #złowiek zdołał przeniknąć do samego dna jej współczucia, Lingard palnął w stół pięścią tak silnie, iż wszystkie ciężkie muszkiety jak gdyby podskoczyły. Pani Travers posłyszała, że Hasim wypowiedział poważnie kilka słów, a Imada jęknęła z rozpaczą. - Wierzyłam panu, zanim... zanim pan mi zaufał - zaczęła.- Pan to widział. Prawda? - Wpatrzył się w nią. - Pani nie jest pierwszą, która we mnie uwierzyła - powie- dział. Hasim stał, oparty niedbale plecami o zamkmęte drzwi, nre spuszczając z Lingarda bacznego wzroku, a ciemne i żałosne oczy Imady spoczywały na obliczu białej kobiety. Zdawało się pani Travers, że zmaga się z nimi, że walczy o zawładnięcie siłą tego człowieka i jego oddaniem. Gdy podniosła oczy na Lingarda, zobaczyła na jego twarzy - która powinna była odbijać obojętność lub uniesienie, jak twarz poważnego przywódcy albo bezlitosne- go marzyciela - wyraz zupełnego zapamiętania. Wyglądało to, jakby Lingard rozkoszował się jakimś głębokim i zdumiewającym przeżyciem. I nagle - w chwili gdy odwoływała się do jego wspaniałomyślności w środku jakiegoś zdania - pani Travers zająknęła się uprzytamniając sobie, że to ona jest przedmiotem jego zapatrzenia. - Nie patrz, nie patrz na tę kobietę! - krzyknęła Imada.- O panie, odwróć oczy... - Hasim zarzucił ramię na szyję siostry. Głos jej przycichł. - O panie! Pah-z na nas! - Hasim przyciągnął ją do siebie i zakrył ręką jej usta. Wyrywała mu się przez chwilę jak ptak schwytany w sidła; wreszcie poddała się i ukryła głowę na jego ramieniu, szlochając bardzo cicho i spokojnie. - Co oni panu mówią? - zapytała pani #ravers z nikłym i boles- nym uśmiechem. - Co oni mogą mówić? To jest nie do zniesienia, że ich słowa, które nic dla mnie nie znaczą, znajdują drogę prosto do pana serca... - Odwróć oczy - szepnął Lingard bez najlżejszego ruchu. Pani Travers westchnęła. - Tak, bardzo mi ciężko pomyśleć, że ja, która pragnę pana wzruszyć, nie mogę być zrozumiana jak oni. A jednak mówię językiem pańskiego dzieciństwa, językiem człowieka, którego cała nadzieja jest w pańskiej wspaniałomyślności. Potrząsnął głową. Przez chwilę patrzyła w niego niespokojnie. 280 281 - Więc w pańskich wspomnieniach - rzekła i zdziwiła się na widok głębokiego smutku, jaki powlókł uważną jego twarz. - Czy pani wie, co ja pamiętam? - powiedział. - Czy pani chce wiedzieć? - Słuchała z lekko rozchylonymi ustami. - Więc pani powiem. Biedę, ciężki znój... i śmierć - ciągnął bardzo spokojnie - Teraz powiedziałem pani, a pani nie wie. Tak to jest między nami. Pani mówi do mnie - ja mówię do pani - i nic nie wiemy Powieki jej opadły. - Cóż bym mogła panu powiedzieć? - ciągnęła. - Co ja mogę zrobić? Nie powinnam ustąpić. Niech pan się zastanowi! Wśród pańskich wspomnień musi być jakaś twarz - jakiś głos - przynaj- mniej jakieś imię. IVie mogę uwierzyć, że tam jest sama gorycz. - Tam nie ma goryczy - mruknął. - O bracie, serce moje osłabło z trwogi - szepnęła Imada. Lingard zwrócił się szybko w stronę tego szeptu. - Więc będą uratowani - wykrzyknęła pani Travers. - Ja wiedziałam. . . - Znieś swoją trwogę cierpliwie - powiedział szybko Hasim do siostry. - Będą uratowani. Pani to powiedziała - rzekł nagle głośno Lingard. Czuł się jak pływak, który wśród nadludzkich wysiłków, aby dosięgnąć brzegu - spostrzega, że prąd go zabiera do morza. Podda się tajemniczemu prądowi; popłynie z tajemniczym prą- dem, popłynie szybko - i ujrzy koniec tego wszystkiego, wypeł- nienie - błogie i straszliwe zarazem. W tym stanie egzaltacji czuł się w niepojęty sposób zawsze zwycięski, cokolwiek by się stało - a grała tu pewną rolę i uporczy- wa wytrwałość. Nie mógł poświęcić swego zamysłu, długoletnie- go zamysłu, celu swego życia; nie mógł rozstae się z nim i żyć dalej, tak jak nie mógł wyciąć sobie serca i nie umrzeć. Ten miłośnik przygód nie mógł się wyrzec swej przygody, która- w jego własnym przekonaniu - uczyniła go wszystkim, czym był. Rozpatrywał zagadnienie z zirnną odwagą, podtrzymywany przez wiarę w swe siły. To nie tych dwóch ludzi miał ocalić; miał ocalić samego siebie. Gdy z tego punktu spojrzał na sytuację, wydała mu się znana. Hasim opowiedział Lingardowi, że obu białych uprowadzono do obozu Damana. Młody radża wysiadł na piasku zostawiając siostrę w czółnie i doczołgał się do skraju światła rzuconego przez ogniska, przy któcych gotowali Ilanunowie. Daman siedział osob- no przy większym ognisku. Dwa statki stały na płytkiej wodzie obok rewy; po grzbiecie ławicy chodziła warta obserwując światła na brygu; obóz pełen był spokojnych szeptów. Hasim wrócił do czółna, po czym oboje z siostrą, wiosłując osb-ożnie wkoło zako- twiczonych statków, na których słyszeli kobiece głosy, zbliżyli się do przeciwległego końca obozu. Blask wielkiego oqniska padał tam na wodę, a czółno sunęło bez pluśnięcia skrajem światła, trzymając się mroku. Hasim wysiadł po raz dniqi i znów podpełzł blisko do ogniska Każdy ze statków, zgodnie z wojennymi zwy- czajami ilanuńskich piratów, miał mniejszą łódkę a że te łodzie były lekkie i zwinne, wyciągnięto je na piasek opodal wielkiego ogniska, gdzie tkwiły wysoko na spadzistym brzequ, rzucając głębokie cienie. Hasim podpełzł do największej i stanąwszy na czubkach palców, mógł widzieć obóz znad burty. Niewyraźny gwar męskich głosów przypominał br Lęczenie owadów w lesie. Dziecko kwiliło na pokładzie jednego ze statków, a kobiecy głos nawoływał ostro kogoś na brzequ. Hasim wyjął kris z pochwv i trzymał go w poqotowiu. Wkrótce - opowiadał - zobaczył dwóch białych przechadzają- eych się między oqniskami. Gestykulowali rozmawiając z sobą i zatrzymując się od czasu do czasu. Zbliżyli się do Damana, a krępy człowiek z włosami na twarzy przemawiał do niego poważnie przez długi czas. Daman siedział skrzyżowawszy nogi na małym dywaniku, z otwartyrz> Koranem na kolanach, i śpiewał wersety kiwając się z zamkniętymi oczami. Ilanuńscy wodzowie, którzy spoczywali na ziemi owinięci w płaszcze, podnieśli się na łokciach, aby przyjrzeć się białym. Krępy biały człowiek skończył przemowę i patrzył na nich w dół przez chwilę, potem zaś tupnął w piasek. Widać był zły, że go nikt nie rozumie. Potem nagle zcobił się bardzo smutny; zakrył twarz rękami, a wysoki biały położył mu dłoń na ramieniu i szepnął coś do ucha. Suche drwa trzaskały w ogniskach; Ilanunowie spali, gotowali, gwarzyli, ale z bronią w ręku. Jeden czy dwóch zbroj- nych luclzi podeszło, aby gapić się na więźniów, i powróciło znów do ognia. Dwaj biali osunęli się na ziemię, naprzeciw Damana. l Tbrania ich były brudne, we włosach mieli piasek. Wysoki czło- wiek zgubił kapelusz; szkło w oku krępego bardzo błyszczało. Jego plecy były pokryte błotem, a jeden z rękawów kurtki rozdarty aż do łokcia. Hasim zobaczył to wszystko i cofnął się później niepostrzeżenie 282 283 na brzeg, gdzie Imada czekała na niego z czółnem w pogotowiu. Ilanunowie ufając morzu strzegli bardzo niedbale swych więź- niów i Hasim twierdził, że byłoby się dało białych uprowadzić, gdyby się tylko mógł z nimi porozumieć. Ale nie pojęliby jego znaków, a tym bardziej słów. Naradzał się z siostrą. Imada szeptała smutno; u ich stóp fale rozpryskiwały się z ponurym szumem nie głośniejszym od ich szeptu. Lojalność Hasima była niezachwiana, ale prowadziła go teraz nie w jasne światło nadziei, lecz w głęboki cień zwątpienia. Chciał zebrać informacje dla swego przyjaciela, który jest taki potężny i który może potrafi być stały. Gdy poprzedzając Imadę zbliżył się znów do obozu - tym razem jawnie - ich ukazanie się nikogo tak dalece nie zaskoczyło. Wodzowie Ilanunów wiedzieli dobrze, że mają walczyć - jeśli taka jest wola Boga - za radżę z Wajo i że ten radża przebywa na mieliznach, wyglądając białego człowieka, który posiada wielkie bogactwa i zapas broni i który jest jego shigą. Daman tylko zdawał sobie sprawę z ich istotnego stosunku; powitał gości z nieprzeniknioną powagą. Naradzali się półgłosem, zamieniając krótkie i pozornie niedbałe zdania, prze- platane długimi chwilanu milczenia. Imada usadowiła się tuż przy bracie i położywszy rękę na jego ramieniu, shrchała z głęboką uwagą, na pozór zupełnie spokojnie, jak przystało księżniczce Wajo, zwykłej obradować z wojownikami i mężami stanu w chwi- lach niebezpieczeństwa i w godzinach rozważań. Serce jej biło gwałtownie, a napr Leciw niej milczący biali ludzie wpatrywali się w te dwie znane twarze jak z drugiej strony przepaści. Czterech ilanuńskich wodzów siedziało rzędem. Obszeme płaszcze spada- ły z ich ramion na piasek, w którym tkwiły cztery długie lance; każda z nich podtrzymywała małą, podhiżną tarczę z drzewa, rzeźbioną na brzegach i pomalowaną na ciemną purpurę. Daman wyciągnął rękę i wskazał więźniów. Twar Le białych były bardzo spokojne. Daman patlzył na nich w żarliwym milczeniu, jakby go trawiła niewypowiedziana tęsknota. Koran w jedwabnej pochewce wisiał u jego szyi na szkarłatnym sznurku. Spoczywał na jego sercu, a tuż pod nim sterczał w pogo- towiu zwykły kris o rękojeści z bawolego rogu, zatknięty w skręt saronga. Chmury zgęstniały nad obozem i ciemność kładła się ciężko na żar rozproszonych ognisk. - Między mną a białymi jest krew - rzekł gwałtownie Daman. Wodzowie Ilanunów ani drgnęli. Między nimi a całą ludzkością była krew. Hasim zauważył beznamiętnie, że jest jeden biały, z którym przezorność nakazuje pozostawać w przyjaźni, a poza tym czyż Daman nie jest już jego przyjacielem? Daman uśmiech- nął się z przymkniętymi oczami. Jest przyjacielem tego białego, ale jego niewolnikiem. Ilanunowie mruknęli potwierdzająco, bawiąc się rękojeściami mieczów. Dlaczego - spytał Daman - ci dziwni biali ludzie odjechali tak daleko od swego kraju? Wielki biały człowiek, którego wszyscy znają, wcale sobie ich przybycia nie żyezył. Nikt sobie ich przybycia nie życzył. Zło przyjdzie w ślad za nimi. Oni są jak ci ludzie, których ślą władcy, aby oglądali dalekie kraje i mówili o pokoju, i zawierali traktaty. Tak zaczynają się zwykle wielkie zqryzoty. Ilanunowie są daleko od swego kraju, gdzie żaden biały nie śmie się pokazać, i dlatego wolno im szukać wrogów na otwartym morzu. Znaleźli tych dwóch, którzy przybyli, aby patrzeć. Daman zapytuje, na co oni przybyli patrzeć. Czy nie mają nic do ogłądania we własnym kraju? Mówił ironicznym i stłumionym głosem. Rozrzucone sterty węgli żarzyły się głębszą czerwienią; wielki blask ogniska opadł i przyćmił się, nim Daman przestał mówić. Proste i zręczne postacie wstawały, opuszczały się na piasek, krążyły po brzegu szepcąc. Gdzieniegdzie osb#ze włóczni zabłysło czerwienią nad czamym zarysem głowy. - Ilanunowie szukają łupu na morzach - zakrzyknął Daman.- Ich ojcowie i ojcowie ich ojców robili to samo, a byli nieustraszeni jak ci, co pa1:rzą śmierci w oczy. Ktoś się roześmiał po cichu. - Uderzamy i odchodzimy -rzekł jakiś radosny głos - Żyjemy i umieramy z bronią w ręku. - Ilanu- nowie skoczyli na nogi. Tupali w piasek, wywijając nagimi ostrza- mi mieczów nad głowami dwóch białych. Powstał wielki rwetes. Gdy się uspokoili, Daman podniósł się owinięty płaszczem aż po stopy i zabrał znowu głos wygłaszając swe rady. Biali siedzieli na piasku i wodzili oczami od twarzy do twarzy, jakby starali się go zrozumieć. Postanowiono, że więźniowie zostaną odesłani na lagunę, gdzie władca kraju rozstrzygnie o ich losie. Ilanunowie chcą tylko złupić statek. Nie obchodzi ich wcale, co się stanie z białymi. - Ale Damana to obchodzi - rzekł Hasim do Lingarda opowia- dając o tym, co zaszło. - Obchodzi, o tuanie! Hasim dowiedział się także, iż w osadzie panuje niepokój jak 284 285 w przeddzień wojny. Belarab ze swymi zwolennikami rozłożył się obozem u grobu ojca, w kotlinie za uprawnymi polami. Ostrokół jego zamknięty i nikt się nie pokazuje na werandach domów w obrębie ogrodzenia. Można się domyślać, że tam są ludzie, tylko po dymie ognisk kuchennych. Tymczasem poplecznicy Tenggi panoszą się po osadzie obchodząc się po tycańsku z ludźmi usposo- bionymi pokojowo. Wielki szał zstąpił na ludzi, równie silny, jak szał miłości - szał walki, żądza przelewu krwi. Dziwna trrvoga podnieca jeszcze ich szaleństwo. Wielki dym, który było widać tego ranka nad lasami wybrzeża, był jakimś umówionym sygna- łem Tenggi dla Damana, ale Hasim nie umiał odgadnąć, co to miało znaczyć. Lęka się o bezpieczeństwo J#rgensona. W chwili gdy przygotowano łodzie wojenne, aby zabrać więźniów na lagu- nę, Hasim opuścił spokojnie obóz wraz z siostrą i odpłynął w swym czółnie. Pochodnie na brygu odbijały się od chmur słabą poświatą i to umożliwiło im skierowanie się przez mielizny wprost do statku. Lecz zanim przebyli pół drogi, pochodnie zagasły i ciem- ność zdawała się bardziej zwarta niż kiedykolwiek. Ale - dodał Hasim - nie była czarniejsza od ciemności panującej w jego duszy. Widział białych, którzy siedzieli milcząc, bez ruchu, pod ostczami mieczów; widział Damana; słyszał, jak wymawiano ostre słowa; a teraz patrzy na swego białego przyjaciela - i nie może przewidzieć, jaki będzie wynik wypadków. Można patrr.eć na twarze ludzi, ale nie można dojrzeć ich losu, który jest wypisa- ny na czołach. Oto wszystko, co miał do powiedzenia, a każde z jego słów jest prawdziwe. Lingard powtórzył to wszystko pani Travers. Jej odwaga, inteli- gencja, lotność, barwa jej oczu i nieulękły wzrok wzbudziły w nim podziw i zapał. Była jego sprzymierzeńcem! Z każdą chwilą to zgubne łudzenie przywierało silniej do jego duszy - jak płomien- na szata - jak ognista zbroja. Nie chciało mu się stawić czoła rzeczywistości. Całe jego życie - aż do tej chwili - było walką z wypadkami w świetle dnia, ale tym razem nie umiał się zmusić do rozważenia sytuacji. Dopiero pani Travers narzuciła mu ten trud; poczekawszy chwilę zapytała, jaki wpływ mogą mieć na położenie nowiny pczyniesione przez Hasima. Lingard nie miał najlżejszej wątpliwości, że Daman życzył sobie, aby on, Lingard, wiedział, co się stało z więźniami. Dlatego właśnie Daman powitał uprzejmie Hasima, pozwolił mu wysłu- chać decyzji i opuścić obozowisko na rewie. Mógł mieć w tym jeden tylko cel: dać Lingardowi do zrozumienia, że więźniowie zostali usunięci spod jego władzy, póki będzie pozostawał na brygu. A bryg był przecież jego siłą. Zmusić L Yngarda do opusz- czenia statku znaczyło to samo, co wytrącić mu oręż z ręki. - Czy pani rozumie, co mówię? - zapytał Lingard. - Boją się mnie, bo umiem walczyć na tym statku. Lękają się brygu, ponie- waż bryg i ja to jedno, kiedy jestem na pokładzie. Uzbrojony człowiek - rozumie pani? Bez brygu jestem rozbrojony, a beze mnie bryg nie może uderzyć. Tak myśli Daman. Nie wie jeszcze o wszystkim, ale nie jest daleki od prawdy. Mówi sobie, że jeśli uzbroję łodzie, żeby szukać białych na lagunie, wówczas Ilanuno- wie owładną z pewnością jachtem, a może i bryqiem. Jeśli zaś zostanę tu, na brygu, Daman zatrzyma obu białych i będzie mógł się stawiać, ile mu się spodoba. Belarab wierzy we mnie bez kwestii; ale Daman nie wierzy we mnie bez kwestii; ale Daman nie wierzy żadnemu człowiekowi na świecie. Nie umie po prostu nikomu zaufać, ponieważ sam ciągle coś knuje. Przybył tu, aby mi pomóc, i z chwilą kiedy się przekonał, że mnie nie ma, zaczął spiskować z Tenggą. Teraz zrobił posunięcie, zręczne posunięcie - znacznie zręczniejsze, niż mu się zdaje. A rilaczego? Zaraz pani powiem. Dlatego, że ja, Tom Lingard, nie mam na pokładzie teqo brygu ani jednego białego, któremu bym mógł zaufać. Ani jedne- go. Pr Zed chwilą odkryłem, że mój starszy oficer wbił sobie w głowę, jakobym był czymś w rodzaju pirata. I wszyscy wasi ludzie z jachtu myślą to samo. Jak gdyby wasz jacht ściągnął na mnie jakieś przekleństwo. Nikt mi nie wierzy. Mój Boże, do czego ja doszedłem?! Nawet tych dwoje - niech pani na nich spojrzy! Jakem żyw - oni mi nie dowierzają! Mnie!. . Wskazał na Hasima i Imadę. Dziewczyna wydawała się zalęk- niona; Hasim spoglądał spokojnie i bystro, z niewyczerpaną cierpliwością. Głos Lingarda nagle opadł. - I - na Boga - może oni mają słuszność. Któż to wie? Pani? Czy pani wie? Czekali całe lata. Niech pani spojrzy. Czekają wciąż- i ciężko im na sercu. Myśli pani, że mnie to nie obchodzi? Czy 286 powinienem był zdusić w sobie wszystko - nikomu nic nie powiedzieć - nikomu - nawet pani? Może czekają na to, co teraz nie przyjdzie już nigdy? Pani Travers wstała i okrążyła szybko stół. - Czy nie można by czegoś obiecać temu - Damanowi - albo tym innym ludziom? Moglibyśmy im dać więcej, niżby im przy- szło na myśl zażądać. Ja - mój mąż... - Niech mi pani nie mówi o mężu - rzekł szorstko. - Pani nie wie, co pani robi. - Wytrzymała mroczny gniew jego oczu. - Przecież muszę o nim mówić - powiedziała żywo. - Musi pani - rozważał spostrzegając, że pani Travers jest niższa od niego tylko o pół głowy. - Musi pani! O tak. Naturalnie, że pani musi. Musi pani! Tak, ale nie życzę sobie tego słuchać. Pani mówi, żeby im dać. Co wy możecie dać? Choćbyście nawet posiadali wszystkie skarby na ziemi. Nie! Wy nic dać nie mo- żecie... - Powiedziałam to z myślą o pana trudnościach - przerwała. Oczy jego przesunęły się w dół po linii jej ramienia. - O mnie... o mnie! - powtórzył. Mówili to wszystko prawie szeptem. Odgłos powolnych kroków rozległ się na pokładzie nad ich głowami. Lingard zwrócił twarz ku otwartemu lukowi świetlnemu. - Hej, wy tam na pokładzie! Jest wiatr? Wszystko ucichło na chwilę. Wreszcie ktoś odrzekł niedbale : - Spokojny, mały powiew z północy. I dodał po chwili: - Ciemno jak w grobie. - Aha, dosyć ciemno - mruknął Lingard. Czuł, że musi się na coś zdobyć. Teraz. Natychmiast. Świat czeka. Świat pełen nadziei i trwogi. Co on ma zrobić? Zamiast odpowiedzieć sobie na to pytanie, wodził oczami po matowych skrętach zwiniętych włosó w pani Travers i pogrążył się w zachwy- cie nad zbłąkanym lokiem na jej karku. Co robić? Nie ma komu zostawić bryqu. Głos, który odpowiedział popr Lednio na pytania Lingarda, był głosem Cartera. - On się trzyma w pobliżu i pilnuje mnie - powiedział do pani Travers. Zaprzeczyła głową i usiłowała się uśmiechnąć. Człowiek na pokładzie zakaszlał dyskretnie.- Nie - rzekł Lingard - pani musi zrozumieć, że wy nie macie nic do dania. - Człowiek na pokładzie nie odszedł widać od luku świetlnego, bo usłyszeli, jak powiedział spokojnie: - Jestem na pani usługi, jeśli pani mnie pohzebuje. Hasim i Imada spojrzeli w górę. - Widzi pani - wykrzyknął Lingard. - Co ja pani mówiłem? On mnie pilnuje! Na pokładzie mojego własnego statku. Czy mi się śni? Czy ja bredzę? Niech mu pani powie, żeby tu zeszedł- powiedział po chwili. Gdy pani Travers to uczyniła, Lingard pomyślał, że jej głos jest rozkazujący i bardzo słodki. - Niczego na świecie nie kocham tak jak tego brygu - ciągnął dalej. - Niczego na świecie. Gdybym go stracił, nie byłoby na ziemi miejsca dla moich stóp. Pani tego nie rozumie. Pani nie może tego zrozumieć. Carter wszedł i zamknął starannie drzwi kajuty. Spoglądał pogodnie na wszystkich po kolei. - Spokojnie tam? - spytał Lingard. - Dosyć spokojnie, jeśli pan chce to tak określić - odpowie- dział Carter. - Ale jak pan tylko wytknie głowę za drzwi, usłyszy pan, że wszyscy chrapią na wyścigi tam na pokładzie - jakby nie mieli żon w domu i jakby piraci wcale nie istnieli. - Posłuchaj pan - rzekł Lingard. - Pr Lekonałem się, że nie mogę ufać mojemu oficerowi. - Doprawdy? - wycedził Carter. - Nie powiem, żeby mnie to zaskoczyło. Muszę stwierdzić, że o n nie chrapie, ale chyba tylko dlatego, że jest niespełna rozumu. Czatował na mnie przed chwilą na rufie i powiedział coś w ten deseń, że z kim kto przestaje, takim się staje. Wydaje mi się, że to już kiedyś słyszałem. Dziwne zwierzenie. Usiłował mi dać do zrozumienia, że jeśli on nie jest zepsuty, nie pańska w tym zasługa. Jak gdyby mnie to mogło obchodzić. Jego bzik dorównuje jego otyłości - a może on tylko udaje, że ma bzika? - Carter roześmiał się z lekka i oparł się plecami o ściankę grodziową. Lingard pahzył w tę kobietę, która spodziewała się po nim tak wiele; w świetle, które zdawała się rozsiewać, ujrzał siebie wiodącego zbrojne łodzie do ataku na osadę Belaraba. Mógł spalić wieś całą ze szczętem i wypędzić ich wszystkich w gąsz#z. Mógł to zrobić! Wstrząsnęło nim zdumienie i nieokreślona zgroza, gdy uświadomił sobie niszczącą potęgę swej woli. Mógł dać pani Travers życie aż tylu ludzi. Ujrzał ją dopiero wezoraj, a zdawało mu się, że przez całe życie czekał na jej skinienie. Stała bez ruchu. Lingard obmyślał plan ataku. Widział dym i ogień - a w następnej chwili ujrzał siebie stojącego samotnie wśród bezkształtnych ruin, t3 - Conrad #. vI z uszami pełnymi westchnień i jęków płytkiego morza. Zadrżał i krzyknął potrząsając ręką: - Nie! Nie mogę pani dać życia tych wszystkich ludzi! I zanim pani Travers mogła odgadnąć znaczenie tego wybuchu, Lingard oświadczył, że ponieważ trzeba obu jeńców ratować, uda się sam na lagunę. Niepodobna mu nawet pomyśleć o użyciu siły. "Pani rozumie dlaczego" - powiedział do pani Travers. "Tak'#- odszepnęła cicho. Więc Lingard zaryzykuje to sam. Ma wszelką nadzieję, że Belarab potrafi zrozumieć, na czym polega jego prawdziwy interes. "Jeśli tyIko zdołam do niego dotrzeć, dam sobie prędko z nim radę - rozmyślał głośno. - Czyż nie podtrzymy- wałem jego władzy pr Lez te dwa lata? A on to wie dobr Le. On to czuje." Ałe czy dadzą mu dotrzeć do Belaraba - to inna rzecz. Lingard popadł w głęboką zadumę. "On się nie ośmieli!"- wybuchnął. Pani Travers shichała z rozchyłonymi ustami. Na młodzieńczej opanowanej twarzy Cartera nie drgnął ani jeden muskuł, łecz gdy Lingard odwrócił się nagle i podchodząc do niego blisko, zapytał po cichu z czerwonym błyskiem w oczach: "Czyby pan poh-afił poprowaclzić ten bryg do wałki?" - coś na kształt uśmiechu drgnęło pod jego drobnym, jasnym wąsikiem. - Czybym potrafił - odrzekł. - W każdym razie mógłbym spróbować. - Urwał i dodał cichym szeptem: - Oczywiście... dla tej pani. Lingard zachwiał się, jakby go ugodzono w pierś. - Myślałem o brygu - powiedział łagodnie. - Pani Travers byłaby na jego pokładzie - odparł Carter. - Jak to! na pokładzie? Ach tak; na pokładzie brygu. A gdzież- by mogła być? - wyjąkał Lingard. Carter patrzył na niego w zdumieniu. - Walczyć! Pan się pyta! - rzekł z wolna. - Niech pan mnie tyIko wypróbuje. - Dobrze! - wykrzyknął Lingard. Opuścił kajutę wołając se- ranga. Cienki, bezdźwięczny głos ozwał się natychmiast: "Jes- tem, tuanie!" - i drzwi zatrzasnęły się za Lingardem. - Czy pani mu wierzy? - spytał szybko Carter. - A pan mu nie wierzy... dlaczego? - odpowiedziała. - Nie mogę się w nim połapać. Gdyby to był człowiek innego rodzaju, powiedziałbym, że się upił - rzekł Carter. - Po co on się tu w ogóle znaIazł - razem ze swoim brygiem? Niech mi pani wyba#zy moją śmiałość - ale czy pani mu coś obiecała? - Ja? ja mu obiecałam! - wykrzyknęła pani Travers tak gor Lko, że Carter zamilkł na chwilę. - Tym lepiej - rzekł wreszcie. - Niech wpierw pokaże, co potrafi, a potem... - Ma pan! Niech pan to weźmie - powiedział Lingard, który wszedł z powrotem do kajuty szukając czegoś koło szyi. Carter wyciągnął machinałnie rękę. - Od czego to? - spytał patrząc na mały miedziany kluczyk na cienkim łańcuszku. - Od magazynku z prochem. Drzwiczki są w podłodze pod stołem. Człowiek, który ma ten klucz, dowodzi brygiem podczas mojej nieobecności. Serang wie o tym. Trzyma pan życie statku w swoich rękach. Carter spojrzał na mały kluczyk leżący w jego półotwartej dłoni. - Mówiłem właśnie pani Travers, że nie ufam panu - że niezupełnie... - Wiem o tym wszystkim - przerwał pogardliwie Lingard.- Nosi pan chołerny pistołet w kieszeni, żeby mi w łeb paInąć- może nie? Cóż mnie to może obchodzić! Myślę o brygu. Zdaje mi się, że znam ten rodzaj ludzi, do którego pan należy. Pan sobie da radę. - Może i dam sobie radę - mruknął skromnie Carter. - Tylko rozważnie - rzekł Lingard z niepokojem. - Jeśli przyjdzie do walki, używaj pan nie tyIko rąk, ale i głowy. Jeśli będzie wiatr, waIcz pan utrzymując statek w ruchu. Gdyby usiło- wali wedrzeć się na pokład w czasie ciszy, bąclź pan pewien, że broń małego kalibru wystarczy, żeby ich odepr Leć. Nie trać pan głowy i... - Wpatrzył się z natężeniem w oczy Cartera; wargi jego poruszały się bezdźwięcznie, jakby nagle oniemiał. - Nie myśl pan o mnie. Co to pana obchodzi, kim jestem. Myśł pan o statku- wybuchnął. - Niech pan go nie straci! - Namiętność w jego głosie zrobiła wrażenie na słuchaczach, którzy zamilkli na dłuższą chwilę. - Dobrze - powiedział wreszcie Carter. - Będę bronił statku, jakby był mój własny; ale chciałbym zdać sobie sprawę z tego wszystkiego. Proszę pana, więc pan gdzieś się wybiera? I mówi pan, że płyxue pan sam? - Tak. Sam. - Bardzo pięknie. Więc niech pan pamięta, żeby pan nie wrócił 290 291 z kupą tych swoich brunatnych przyjaciół - bo, na wszystkie świętości, nie dopuszczę pana na odległość głosu do pańskiego statku. Czy mam ten klucz zatrzymać? - Panie kapitanie! - odezwała się nagle pani Travers. - Może byłoby lepiej wszystko panu Carterowi powiedzieć? - Powiedzieć mu wszystko? - powtórzył Lingard. - Wszystko! Można to było zrobić wczoraj. Jeszcze wczoraj! Co ja mówię- wczoraj ! Jeszcze sześć godzin temu - zaledwie sześć godzin temu miałem coś do powiedzenia. Pani tego wysłuchała. A teraz to już pczepadło. Powiedzieć mu! Nie mam już nic do powiedzenia.- Spuścił głowę i stał tak czas jakiś przed panią Travers; chciała mu zaprzeczyć żywym gestem, ale ręce jej nagle opadły. Po chwili podniósł znów oczy. - Zatrzymaj pan klucz - czek spokojnie - a gdy przyjdzie czas, wystąp pan i obejmij dowództwo. Tak będzie dobrze. - Chciałbym się jednak w tym wszystkim połapać - mruknął ponownie Carter. - A na jak długo pan nas opuszc La, panie kapitanie? - Lingard nic nie odpowiedział. Carter czekał przez chwilę. - Więc jakże, panie kapitanie - nalegał. - Muszę przecież mieć o tym pojęcie. Jak długo to będzie trwało? Dwa, trzy dni?- Lingard drgnął. - Dni - powtórzył. - Aha, dni. Czego pan chce się dowiedzieć? Dwa. . . trzy. . . co to ten stary mówił. . . może całe życie. - Powiedział tak cicho, że nikt prócz Cartera nie mógł ostatnich słów usłyszeć. - Tak pan myśli? - szepnął Carter. Lingard skłonił głowę. - Czekaj pan tak długo, jak tylko można, a potem płyńcie- powiedział równie cichym, ledwie dosłyszalnym głosem. - Dokąd? - Dokąd pan będzie chciał - do najbliższego portu, do pierw- szego lepszego portu. - Bardzo dobrze. To jest przynajmniej coś wyraźnego - oświa- dczył młody człowiek z niewzruszoną pogodą. - Wyruszam, o Hasimie! - zaczął Lingard, a Bugis skłonił powoli głowę i nie podniósł jej, póki Lingard nie przestał mówić. Hasim nie wyglądał przy tym na zaskoczonego i nie zdradził się z żadnym uczuciem, gdy Lingard w paru twardych i dosadnych zdaniach zawiadomił go, iż wyrusza samopas, żeby uwolnić więźniów. Lingard zakończył słowami: - A ty, radżo Hasimie, musisz znaleźć sposób, aby mi pomóc w tym trudnym czasie. - Wówczas Hasim podniósł oczy i powie- dział : - Dobrze. Jeszcze mnie nigdy o nic nie prosiłeś. Uśmiechnął się do białego przyjaciela. Było coś subtelnego w tym uśmiechu, a gdy jego usta znieruchomiały, wyraz ich stał się jeszcze bardziej stanowczy. Imada wysunęła się naprzód. Patrzyła na Lingarda ze zqrozą w czamych, rozszerzonych źrenicach. - On zginie, Hasimie! On zginie samotnie! - wykrzyknęła głosem, którego drganie przejęło nieokreśloną trwogą serca wszy- stkich obecnych. - Nie - rzekł Hasim. - Twój strach jest równie próżny tej nocy co dziś o świcie. On nie zginie samotnie. Powieki Imady opuściły się z wolna. Milczała; z zasłoniętych jej oczu kapały łzy. Czoło Lingarda poorało się zmarszczkami, które zdawały się kryć nieskończoność ponurych myśli. - Pamiętasz, Hasimie? Kiedy obiecałem sprowadzić cię z po- wrotem do ojczyzny, przyrzekłeś mi, że będziesz przyjacielem wszystkich białych, którzy należą do mojego narodu - na zawsze. - Mam dobrą pamięć, o tuanie - rzekł Hasim. - Jeszcze do mojego kraju nie wróciłem, ale czyż każdy u nas nie jest władcą swego serca? Obietnica, dana przez szlachetnie urodzonego czło- wieka, żyje równie długo, jak ten, co ją wypowiedział. - Zegnam panią - powiedział Lingard do pani Travers. - Tu pani będzie bezpieczna. - Rozejczał się po kajucie. - Opuszczam panią - zaczął znowu i urwał. Ręka pani Travers, spoczywająca lekko na krawędzi stołu, zaczęła drżeć. - To dla pani. . . Tak. Tylko dla pani... i wydaje mi się, że jest niemożliwe... Miał wrażenie, że się żegna z całym światem, że się żegna na zawsze z samym sobą. Pani Travers nie wyrzekła ani słowa, ale Imada rzuciła się między nich i krzyknęła: - Jesteś okrutną kobietą! Wypędzasz go z miejsca, gdzie jest jego siła. Zaszczepiłaś w jego sercu szaleństwo! O ślepa kobieto- bez litości - bez wstydu! - Imado - czekł spokojny głos Hasima. Nikt się nie poruszył. - Co ona mówi? - wyjąkała pani Travers i powtórzyła głosem, który zabrzmiał twardo: - Co ona powiedziała? - Niech jej pani wybaczy - rzekł Lingard. - Boi się o mnie... - Dlatego że pan odpływa? - pczerwała szybko pani Travers. - Tak... i pani musi jej wybaczyć. - Odwrócił oczy jakby z zakłopotaniem, lecz nagle owładnęło nim nieodparte pragnie- 292 293 nie, by spojrzeć raz jeszcze na tę kobietę. Przywarł do niej oczami w owej chwili rozstania jak człowiek tr Zymający w dłoniach bezcenną własność, którą by chciano mu wydrzeć. Nikły rumie- niec, ogamiający stopniowo twarz pani Travers, nadał jej wyraz niezwykłego i dziwnego ożywienia. - Panu grozi niebezpieczeństwo? - zapytała porywczo. Odsunął to pytanie lekceważącym gestem. - Nie warto o tym wspominać. Niech to pani nawet przez myśl nie przechodzi - powiedział. - Bywałem w gorszych opałach. - Klasnął w dłonie i czekał, póki nie usłyszał, że drzwi kajuty otwierają się za jego plecami. - Moje pistolety, stewardzie.- Mulat w pantoflach, opasany fartuchem aż po szyję, pczesunął się przez kajutę nie patrząc na nikogo, jakby wszyscy obecni dla niego nie istnieli. "...Czy to mnie serce tak boli? - zapytała siebie pani Travers wpatrując się w nieruchomą postać Lingarda. - Jak dhigo potrwa to uczucie tępego bólu? Czy będzie trwało wiecznie?" - Ile zmian bielizny mam zapakować, panie kapitanie?- zapytał steward, gdy Lingard wziął od niego pistolety i próbował kurków zakładając świeże kapiszony. - Tym razem nic nie wezmę, stewardzie. - Brał kolejno z rąk Mulata czerwoną jedwabną chustkę, notes, papierośnicę. Zawią- zał luźno chustkę naokoło szyi; widać było, że przygotowania do wyprawy na ląd odbywają się zawsze wedhig tego schematu; otworzył nawet papierośnicę, aby się przekonać, czy jest napeł- niona. - Kapelusz, panie kapitanie - m#knął Mulat. Lingard wcisnął go na głowę. - Masz shichać rozkazów tej pani, stewar- dzie, póki nie wrócę. Kajuta należy do niej - rozumiesz?- Westchnął, gotów do odejścia, i zdawało się, że nie jest zdolny poruszyć się z miejsca. - Jadę z panem - oświadczyła nagle pani Travers tonem nieugiętego postanowienia. Nie spojrzał na nią; nie podniósł nawet oczu; nie rzekł nic, aż wreszcie na okrzyk Cartera: "To niemożliwe!" - szepnął do siebie, nie poruszywszy się wcale: "Oczywiście." Pani Tcavers wciągnęła już kaptur płaszcza na głowę, a jej twarz w głębi czamego sukna powlekła się głęboką, nieziemską bladością, na której tle fiolet oczu wydawał się nie- zgłębiony i tajemniczy. Carter rzucił się naprzód. - Pani nie zna tego człowieka! - krzyknął nieomal. - Znam go - odrzekła i wobec niedowierzającej postawy Cartera, pełnej wyrzutu, dodała wolno i z naciskiem: - Wierzę głęboko, że nie ma ani jednej jego myśli i ani jednego ezynu, o których bym nie wiedziała. - To prawda... to jest prawda - mruknął do siebie Lingard. Carter podniósł z jękiem ramiona. - Usuń się pan - odezwał się głos, który rozległ się w uszach Cartera jak łoskot gromu. Młody oficer poczuł na ręce chwyt dłoni prawie miażdżącej mu kości. Wyrwał się. - Proszę pani, niech pani zostanie! - krzyknął. Znikli w otwar- tych drzwiach i odgłos ich kroków już ucichł. Carter obracał się w kółko oszołomiony, jakby szukał pomocy. - Kto on jest, stewardzie? Kto on jest, u wszystkich diabłów?- pytał gwałtownie. Stropił go zimny i filozoficzny ton odpowiedzi: - Co mam sobie tym głowę zawracać - nie moja to rzecz i chyba nie pańska, panie poruczniku. - Jak to! - krzyknął Carter. - Przecież on uprowadził panią Travers! Steward spojrzał bacznie na lampę i po chwili przykręcił nieco światło. - Tak lepiej - wymruczał. - Boże mój, co ja mam począć? - ciągnął Carter patrząc na Hasima i Imadę, którzy szeptali między sobą i musnęli go roztar- gnionvm wzrokiem. Wypadł na pokład i został natchmiast ośle- piony przez noc zdającą się na niego czatować; potknął się o coś miękkiego, kopnął jakiś twardy przedmiot i dopadł poręczy. - Wracajcie! - krzyknął. - Panie kapitanie! proszę pani! Albo pozwólcie mi iść cazem z sobą! Nadsłuchiwał. Bryza wionęła chłodem na jego policzki. Miał wrażenie, że czamy bandaż opasuje mu oczy. - Nie ma ich! - jęknął, do cna zgnębiony - i nagle usłyszał głos pani Travers daleko w qłębiach nocy. - Proszę bronić brygu - wypowiedział ów głos i te słowa, rozlegające się wśród ogromu mrocznego wszechświata, pnenik- nęły każde włókno Cartera swym władczym, smutnym dźwię- kiem. - Bronić, bronić brygu... - Ani myślę - wrzasnął Carter w rozpaczy - chyba że pani wróci. . . Proszę pani ! -...jak - qdybym - była - sama - na - pokładzie - wznosił się 294 295 miarowy jej głos, już bardziej odległy, cud wyrazistości, nikły i rozkazujący. Carter nie krzyczał już więcej ; p7zez jakiś czas usiłował dojrzeć łódź, a gdy zaniechawszy tego zeskoczył z poręczy, gęsty mrok pOkładu wzburzył się od jego skoku jak ciemny staw, zakołysał się, zawirował i jakby się rOzstąpił. Plamy ciemności cofnęły się, Odpłynęły wstecz, bose nogi zaszurały pośpiesznie, niewidzialne szepty zamilkły. "To laskarowie - mruknął. - Aż wre wśród Załogi. Potem wsłuchiwał się przez chwilę w zgiełkliwe chrapa- nie białych, śpiących pokotem z głowami pod przednią krawędzią rufówki. U jego nóg plątał się -niewidzialny - czarny pies zjachtu, przywiązdny łańevehem do "ucha## na pokładzie; skomlał, targał cienkie oqniwd, stukał pazurami w pOkład, zgnębiony nieznajo- mym OtOczeniem, żebrząc o jdłmużę ludzkiej uwagi. Carter po- chylił się Odruchowo; zaskoczyło qo nagłe liźnięcie w twarz. "Jak się masz, stary!'# -POklepał gęste, kręcone kudły, pogłaskałgład- ki łeb. - Dobry, dobry pies, dobry Korsarz. Leżeć. Leżeć, psie! Nie możesz zrozumieć, co się dzieje, prawda, Korsarz? - Pies przy- warował nieruchomo. - No więc ja też nic nie mogę zrozumieć # - mruknął Carter. Lecz natury tego pokroju znajdują pokrzepienie w wesołej pogardzie dla zawikłanych i nieskońezonych podszep- tów myśli. Carter powiedział sobie że wkrótce się przekona, co z teqo wsZystkieg0 wyniknie, i tym położył kres wszelkim rozmy- ślaniom. Gdyby był trochę starszy, czułby, że nie jest w stanie zapanować nad położeniem; ale był jeszcze za młOdy, aby je ogarnąć w cdłośri i niejako w oderwaniu od swojej osoby. Wszyst- kie te zagadkowe wypadki napełniały go głębokim niepokojem, lerz skądinąd miał przecież klucz od magazynu - i nie mógł zdobyć się na to, aby nie rzuć sympatii do Lingarda. Tego prZynajmniej był pewien, a pewność ta - po przebycic7 przykrej wewnęt7znej walki - prowadziła do rozw#ązania zagadnień. Kie- dy wrhodził za Shawem do kajuty, nie mógł opanować radości i uk7yć złośliwego uśmiechu. - Więr pan mówi, że odpłynął? I uprowadził z sobą waszą panią? - rozprawiał Shaw bardzo głośno na proqu. - Doprawdy? No, wcdle nie jestem zdziwiony. Czego pan się może spodziewać p0 c#łowieku, który opuszczd swój statek na otwartej redzie bez- nie powiem j7rż rnzkdzów = ale bez odezwdnia się słowem do nv Pq O zastepcy. I to jeszcze w nory! To już panu pokazuje rzłOwieka.Iak slę pan77 pOdoba taki sposób Obehodzenia się z pierwszy?n Oficerem? DOnly'śldm slę. że mus7dłd q0 ZirytOwać pewna mała sprzerzkd ktOrd ZdsZłd 1711ęd7.y ndml dkurat przed pańskim przybyriem nd bryg Powiedziałc=m mu pdrę słów prdwdy, - ale mniejsza o to Prawo jest pra W c#m i to mi wystdrezd Jl#atem tu teraz kapitanenl, póki g0 nie ma nd statku - # jeśli jeqo ddre; nle będzie wkrótce w którymś z więzień jej królew,skiej rności- upoważniam pana d0 ndzywdnia mnie HOlendrenl Niech pdn Zdpdnllętd m0)e słOWd Wszedł władezym krOkiem, Zdslddł 1 fOZejI'Ldł s14 pli kdjuclE' swobodnie i majestatyczrlie ; lecz rlac)le Orzy jeg0 stdt7ęły w ńłup ze zdumienia i zgrOzy Wyciąc)nął tłusty wskazu)ąc,y pdlc#i. który drżdł z lekkd - Czarnuchy - w-yrzekł chfdpllWle. -- w# kdjelelf'! #' kdluclE'# = Przez jakiś czas zddwdło się że oniemidł Od chWlli )Egel w,ejścia do kabiny Hasim śledził go w skupionym i wycZekuj#cym mileze- niu. - Nie moqę ted0 śc'ierpieć ciągnął zf: szczerym przejęciern w głosie. - Do diabła - za duż0 mdm dld siebie szdcunku! Dźwignął się powoli; oczy wylaZły r7lu nd wlc#:zeh W sluOwyrn spojrzeniu pełnym godnOści - Precz# wrzasnął ndgle posuwa)ąe się krok naprzód. - Cóż u Pana Boga parl rObi panie pOrucLltiku? - zdpytdł tonem beznamiętnego zdziwienia steward któreC_10 c_łłOw-a 7lkaza- ła się we drzwiach. TO prZy)aciele kapltdnd - Z kim kto pl-Zestaje. . - zarzął dOqli7dtycz7lie Shdw lecz urwał i przeszedł d0 karcąceg0 t0n77. N7i# Włdź n7i w drOgę, ty garkotłuku. Moimi przyjaciółmi nie są bci l7ie jestern włór Lęgą. Wiem, co mi się ndleży WynOsić n7i się! sykn #ł z wściekłością Hasim chwycił szybkini ruchem zd rękojeść krisa Shaw wydął policzki i zmarszczył się. - Pilnuj się pan! Zadźga pana jak tucznego wieprza = mruk- nął Carter nie poruszając się wcale. Shdw rozejrzał się bezradnie - A pan by to uznał za pyszny kawał - może nie? - rzekł powoli z goryczą. Obojętny, nieokreślony uśmiech Cartera przytłoczył go doszczętnie swą straszliwą lodowatości#. Niez7nierny upadek ducha zastąpił uczucie ndleżytej rasowej dumy w pry-n7ity'wnej duszy oficera. - Boże mój, co za przeklęty pech! CzyTrl sObie nd to zasłużyłem, żeby aię dostać do tej bandy? - jęknął i usiddł obejmując rękami siwą głoWę Cdrter usunął się aby' przepuścić Imadę, która skierowała się ku drzwiom, pOsłusznd szeptOw-1 brata. Po chwili wahdnia wyszła spOjrzdwsZy nd Cartrrd Jej brat 29fi stał nieruchomo w pozie obronnej i osłaniał jej odwrót. Znikła za drzwiami. Rozluźnił się chwyt dłoni Hasima obejmującej rękojeść krisa; powiódł kolejno wzrokiem po wszystkich przedmiotach w kajucie, jakby chciał wyryć sobie na zawsze w pamięci ich miejsce, i wyszedł za siostrą bezszelestnymi krokami. Wkroczyli w tę samą ciemność, która przyjęła, ogarnęła i ukryła zmącone dusze Lingarda i Edith; ale dla tych dwojga Bugisów światło, z którego ich wygnano, stało się teraz światłem zakaza- nych nadziei; gorzało straszną i spokojną jasnością jak latarnia paląca się na brzegu przed oczami wyczerpanego pływaka, który za chwilę ma ulec nieubłaganemu morzu. Obejrzeli się - światło znikło. Carter zamknął za nimi drzwi kajuty, aby rozmówić się z Shawem. Chciał wejść z nominalnym dowódcą w pewnego rodzaju kompromis, który by umożliwił im współpracę, lecz Shaw był tak wytrącony z równowagi przez świeży zamach na jego godność, że młody obrońca brygu nie mógł nic z niego wydobyć prócz narzekań pomieszanych z łagodnymi bluźnierstwami. Bryg spał, a na spokojnym pokładzie słychać było podniesione głosy z kabiny; prośby i wyrzuty Shawa skierowane wr Laskliwie ku niebu oraz równo cedzone słowa Cartera zlewały się w głuchy i nieustanny pomruk, który się wznosił i opadał. Wachtowi na śródokręciu, patrzący bez ruchu w ciemność z uszami zwróconymi ku morzu, słyszeli ten dziwaczny odgłos, który zdawał się unosić za ich plecami jak duch kłótni. Wasub, odprowadziwszy Hasima i Imadę do ich ćzółna, wałęsał się czujnie tam i sam wzdłuż całego statku. Nie było ani jednej gwiazdy na niebie, a na morzu ani jednego błysku; nie dosh-zegało się ani horyzontu, ani żadnego konturu czy kształtu, na którym wzrok mógłby spocząć, który można by objąć ręką. Ciemność, zda się, nieskończona w prze- strzeni i czasie, zatopiła wszechświat jak niszcząca powódź. Chwilowe opadnięcie bryzy zatrzymało na pewien czas jolę w sąsiedztwie brygu. Postawiony żagiel - niewidzialny - trzepotał lekko i tajemniczo, a łódka, wznosząca się i opadająca przy każdym niewidzialnym ruchu fal, spoczywała jak gdyby na żywej piersi. Lingard siedział wyprostowany z ręką na rumplu, wycze- kujący i niemy. Pani Travers otuliła się szczelnie płaszczem. Ich wzrok sięgał niezmiernie głęboko wbezświetlną pustkę, a jednak byli wciąż jeszcze tak blisko brygu, że żałośliwe skomlenie psa, zmieszane z gniewnym szczękiem łańcucha, dochodziło słabo ich uszu wywołując niejasne obrazy rozpaczy i wściekłości. Ostre szczeknięcie zakończone żałosnym wyciem - wywołanym jakby przez pojawienie się widm niewidocznych dla ludzi - rozdarło czarną ciszę; zdawało się, że instynkt zwierzęcia, natchnionego przez duszę nocy, wypowiada w rozpaczliwej skardze trwogę przed przyszłością, lęk wobec czającej się śmierci, stiach przed widmami. Niedaleko od łódki brygu Hasim i Imada w swoim czółnie, puściwszy wolno wiosła, siedzieli, milcząc, w nieprzepar- tym odrętwieniu, jakby porywcze podmuchy wiatru wwiały im do serc tchnienie subtelnej trucizny, która niebawem miała przypra- wić ich o śmierć. - Czyś widział oczy białej kobiety? - zawołała dziewczyna. Klasnęła głośno w dłonie, wyciągnęła ramiona ze splecionymi dłońmi i tak trwała. - O Hasimie! Czy widziałeś jej oczy, które jaśnieją pod brwiami jak promienie światła wpadające pod skle- pione konary lasu? Jej oczy przebiły mnie na wkroś. Zadrżałam na dźwięk jej głosu! Patrzyłam, jak szła za nim, i wydaje mi się, że ona nie żyje na ziemi, że są to wszystko czary. Zawodziła wśród nocy, Hasim milczał. Nie miał złudzeń i gdy- by chodziło nie o Lingarda, lecz o innego człowieka, byłby uznał jego postępek za samobójcze szaleństwo. Travers i d'Alcacer byli według Hasima dwoma potężnymi radżami = prawdopodobnie krewniakami Władczyni kraju Anglików, o której wiedział, że jest kobietą; ale dlaczego tu przybyli i sprzeciwiali się, aby Hasim odzyskał swoje królestwo, to było niezrozumiałe i zagadkowe. Hasimowi chodziło także i o bezpieczeństwo Lingarda. Że Lin- gard narażał się głównie z jego powodu, aby spór o życie dwóch białych nie zniweczył wielkiego przedsięwzięcia - nie uderzało to Hasima tak bardzo, jak by sobie można wyobrazić. Pewne cechy jego charakteru sprawiały, że uważał ten postępek Lingarda za konieczny. Czyż nie był radżą Hasimem, a ten drugi człowiek- mąż silnego serca, krzepkiego ramienia, nieush#aszonej odwagi, mąż dość wielki na to, by się opiekować szlachetnie urodzonymi książętami - czyż nie był jego przyjacielem? Słowa Imady wywo- łały na usta Hasima uśmiech, który, jak jego słowa - zagubił się w ciemności. - Zapomnij o swoim znużeniu, o siostro - rzekł łagodnie- abyśmy nie przybyli za późno. Hasim spodziewał się, że nadchodzący dzień rzuci światło na jakieś decydujące wypadki. Pomyślał o swych ludziach strzegą- cych "Emmy" i zapragnął znaleźć się w miejscu, gdzie by mogli 298 299 nsłyszeć jeqo qłos. Załował, że nie ma przy nim Jafira. Czuł dotkliwie nieobecność tego shigi, któremu ongi powierzył zlece- nie do przyjaciela; zlecenie owo miało być ostatnie. A jednak nie było ostatnie. Hasim ocalał i żywił nowe nadzieje, i stawiał czoło nowym troskom; może pośle kiedyś Lingardowi jeszcze inne zleeenie, jeśli śmierć będzie się dobijała do wrót rękami zbrojnych wrogów. Wiatr się ustalił; rozkołysane morze wznosiło gładko czółenko na grzbiety fal wędrujących śpiesznie wzdłuż lądu. Posuwali się z wolna; lecz serce Imady było bardziej znużone niż jej ramiona, a Hasim zagłębiał pióro wiosła bez plusku i spoglądał w prawo i w lewo, usiłując dojrzeć niewyraźne kształty wysepek. Daleko przed czółnem, trzymając się teqo samego kursu, biegła jola, z napiętym szerokim żaglem luqrowym, ku wąskiej i krętej cieśninie między wybrzeżem a południowymi rewami, która wio- dła do ujścia shumienia łączącego laqunę z morzem. Tak więc w ową bezqwiezdną noc płytkie morze było zaludnio- ne przez niespokojne dusze. Gęsta zasłona z chmur rozpościerała się nad nimi, odcinając je od reszty świata. Chwilami pani Travers miała wśród ciemności wrażenie zawrotnego pędu, to znów zda- wało jej się, że łódka stoi w miejscu, że wszystko na świecie stoi w miejscu i tylko jej wyobraźnia błąka się swobodnie, pozbywszy się pęt. Lingard, nieruchomy u jej boku, sterował kierując jolą stosownie do wiatru. Nagle ujrzał przed sobą wyraźne migotanie słabej, sinej jasności, którą ziemia zdawała się rzucać na tło jednostajnej czerni nieba. Jola zbliżała się do przestrzeni płytkie- qo morza. Niewyraźny szum wzburzonej wody pogłębił się w tonie. - Jak długo będziemy tak płynąć? - spytała łagodnie pani Travers. Nie poznała głosu, który wypowiedział słowo: "Zawsze" - w odpowiedzi na jej zapytanie. Był to głos o dźwięku bezosobo- wym jakby nie pochodzącym od człowieka. Serce jej mocno zabiło - Proszę pana ! - krzyknęła. - Jestem. Co pani mówi? - powiedział nerwowo jak wyrwany z sennego marzenia. - Pytałam, jak dłuqo będziemy tak płynąć - powtórzyła wy- raźnie. - JeśTi bryza się utrzyma, wejdziemy do laguny zaraz po świcie. To najwłaściwszy czas. Zostawię panią na pokładzie "Emmy' razem z Jiirqensonem. - A pan! Co pan zrobi? - spytała. Musiała czekać chwilę na #. odpowiedź. - Zrobię, co będę móqł - usłyszała wreszcie jego głos. Znów nastąpiła przerwa. - Co tylko będę mógł - dodał. Bryza osłabła żagiel zatrzepotał. - Ufam panu bez granic - powiedziała. - Ale #zy pan jest pewien, że panu się uda? - Nie. Pani Travers zdała sobie sprawę, jak dalece jej pytanie było daremne. W przeciąqu kilku godzin została pozbawiona wszyst- kich swych pewników i rzucona w świat pełen niemożliwości. Ta myśl, zamiast powiększyć jej rozterkę, zdawała się przynosić jej spokój. To, co czuła, nie było zwątpieniem i nie było trwogą. To było coś innego. Może to tylko wielkie wyczerpanie? Usłyszała tępy huk jakby w głębi ziemi. Był to właściwie tylko wstr Ląs i wibracja. Wielki grzywacz rozbił się o skały; sina jasność, którą Lingard widział był przed sobą, błyszczała teraz i migotała w rozległych białych płatkach już znacznie bliżej łodzi. # A wszystko to - ponury błysk jasności i lekki wshząs sprawiający wrażenie, że coś odległego i olbrzymiego rozpadło się w gruzy- działo się poza obrębem życia pani Travers, które było wciąż otoczone nieprzeniknionym mrokiem i nieprzeniknioną ciszą. # Wiatr zrywał się naokoło jej głowy i zamierał; żagiel zwisał, trzepotał wyraźnie, wydymał się i cichł kolejno; i znów wrażenia- to zawrotnego pędu, to zupełnego bezruchu, następowały po sobie ze wzrastającą szybkością, aż stopiły się wreszcie w dziwacznym poczuciu ślepego pędu i głębokiego spokoju. Ciemność obejmo- wała panią Travers jak drażniąca pieszczota mrocznego wszech- świata. Była łagodna i zgubna. Jej omdlałość znęciła duszę Edith do poddania. Nic nie istniało i nawet cała przeszłość rozpłynęła się w przestrzeni. Była rada, że już nie istnieje. Lingard czuł przy sobie cały czas panią Travers siedzącą obok niego na ciasnej ławeczce; w pewnej chwili zaskoczyło go do- , tknięcie głowy opadającej mu na ramię. Zesztywniał jeszcze bardziej, jakby wobec bliskiego niebezpieczeństwa usiłował skryć swoje życie w głuchej nieuqiętości ciała. Łódka wznosiła się i opuszczała powoli; strefa piany i raf ciągnęła się w poprzek drogi, sycząc jak olbrzymi kocioł; silny poryw wiatru pędził ich przez chwilę wprost na tę strefę, potem przewiał i pozostawił jolę # miarowo rozkołysanej fali. Walka skał - wiecznie pokonywanych 300 301 i wiecznie się wynurzających - z morzem - wiecznie zwycięskim i wiecznie odtrącanym - przykuwała Lingarda. Śledził ją jak coś dziejącego się w nim samym, a tymczasem pani Travers spała, objęta jego ramieniem, przytulona do jego boku, zdana na jego opiekę. Te rafy strzegące Wybrzeża Ostoi ukazały Lingardowi przed laty pierwsze błyski powodzenia - trwałą podstawę nie- zbędną dla jego dzieła. Płytkie morze było ostoją dla marzeń Lingarda ; głos tych wód miał władzę kojenia jego myśli i rozpala- nia ich obietnicą, że nadzieje jego się ziszczą. Nie było jeszcze na świecie tak szczodrej przyjaźni. . . Masa białej piany, kothijącej się wokół ośrodka o głębokiej czemi, przesunęła się cicho obokjoli... Przecież i ta kobieta, którą trzyma u boku jak brankę, jest darem płytkiego morza. Nagle oczy Lingarda pochwyciły na odległej mieliźnie czerwo- ny błysk ognia z obozu Damana; błysk ten zgasł natychmiast jak mrugnięcie latami sygnałowej nad poziomem wód. Przypomniało to Lingardowi o istnieniu tamtych dwóch ludzi - tamtych jeńców. Jeśli łódź wojenna mająca ich przewieźć na lagunę opuściła mieliznę po odjeździe Hasima, Travers i d# Alcacer powinni by już o tym czasie dawno płynąć łodzią w górę strumienia. Każda myśl o czynie stała się wstrętna dla Lingarda, odkąd wszystko, co mógł zrobić na świecie, musiało przyśpieszyć chwilę jego rozstania z tą kobietą, której powierzył wszystkie tajniki swego życia. A ona spała. Mogła spać! Spojrzał na nią, jakby patr Lył na dziecko śpiące niewinnie, lecz tętno życia wzmogło się w nim do najwyższego uniesienia. W pobliżu Lingarda wiry wzdychały wzdłuż raf, woda syczała między kamieniami, czepiając się skał wśród tragicznych szeptów, które były podobne do obietnic, pożegnań lub modłów. Z niezgłębionych dali nocnych nadleciał ryk martwej fali atakującej mielizny od strony morza. Lingard czuł tak głęboko bliskość tej kobiety, że nie słyszał nic... I nagle pomyślał o śmierci. - Niech się pani obudzi! - krzyknął w ucho pani Travers odwracając się szybko na ławeczce. Pani Travers chwyciła ustami powieńze; bryzg wody chlasnął ją nad oczami, oddzielne krople spływały po jej policzkach; poczuła na wargach ich smak - były ciepłe i gorzkie jak łzy. Syczące zakolebanie wód podrzuciło łódź wysoko, potem nastąpiło drugie; i tak bez końca; aż wreszcie w pół wiatru jola prześliznęła się przez spokojną wodę, przechylo- na równo, na jedną burtę. - Ominęliśmy rafy - rzekł Lingard z ulgą w głosie. - Czy groziło nam niebezpieczeństwo? - spytała szeptem pani Travers. - Bryza ucichła i zniosła nas bardzo blisko skał - odpowiedział Lingard. - Musiałem panią obudzić. Nie byłoby bardzo przyjem- nie ocknąć się nagle w wodzie. A więc spała! Wydało jej się niewiarygodne, aby mogła za- mknąć oczy w tym małym czółenku, na tak wzburzonym morzu, z pełną świadoniością celu tej rozpaczliwej wyprawy. Mężczyzna u jej boku pochylił się naprzód, wyciągnął ramię i jola odpadając od pełnego wiatru, przyśpieszyła biegu na równym kilu. Nieru- chomy, czamy brzeg leżący na morzu rozciągnął się w nieskoń- czoność w poprzek ich drogi, złowieszczy i cichy. Zwróciła na niego uwagę Lingarda: - Niech pan spojrzy na tę okropną chmurę. - Ta chmura to brzeg, a za chwilę wpłyniemy w ujście strumie- nia - odrzekł spokojnie. Pani Travers wpatrzyła się w to wybrzeże. Więc to był ląd - ląd! Wydał jej się bardziej nieuchwytny od chmury; niby jakiś ponury bezruch nad niepokojem morza, kryją- cy w swej głębi niepokój ludzi, którzy nie przedstawiali jej się realniej niż fantastyczne cienie. Z chwilą gdy oczy pani Travers spoczęły na J#rqensonie, uderzył ją przede wszystkim jeqo wygląd - jakby nie z tego świata. Jórgenson przebywał tak długo poza nawiasem życia, że jego wielkie, wychudłe ciało, jego powolne, machinalne ruchy, jego spokojna twarz i oczy o pustym spojrzeniu sprawiały wrażenie nieprzepartej obojętności na wszelkie ziemskie niespodzianki. Ta postać zmartwychwstałego czlowieka, którym rządziło jak gdyby jakieś czarodziejskie zaklęcie, błądziła po pokładzie tego,,co nawet pani Travers wydawało się trupem statku. Jórgenson zwra- cał na panią Travers qłęboko wpadnięte pozbawione wyrazu oczy z zaświatowym wprost oderwaniem. Nigdy jeszcze nikt na nią nie patrzył z dystansem tak dziwnym i tak wiele znaczącym. Ale J#rgenson nie był niesympatyczny. We wczesnym świetle poran- ka, biały od stóp do qłów w nieskazitelnie czystym ubraniu, które okrywało coś, co prawie nie było ciałem, świeżo ogolony (zapadłe 302 303 policzki o zwiędłym kolorycie miały pewnego rodzaju połysk; jakby JÓrgenson golił się mniej więcej co dwie godziny) - wyglą- dał tak niepokalanie, jakby był zaiste czystym duchem, wyższym nad plamiącą styczność z materialną ziemią. Niepokoił, lecz nie był odrażający. Nie powitał ich ani słowem. Lingard zwrócił się do niego natychmiast. - Mój drogi, zbudowałeś tu prawdziwe schody na ten hulk = rzekł. - Bardzo nam było wygodnie wejśe teraz po nich na pokład, ale czy nie przyszło ci na myśl, że w razie ataku... - I owszem. - Nie było nic równie beznamiętnego na świecie jak głos kapitana H.C. JÓrgensona z barku "Wild Rose", odkąd przebył z powrotem wody zapomnienia i wkroczył znów w ludzkie życie. - Przyszło mi to na myśl, ale ponieważ nie zamierzam wywoływać kłopotów. . . - Aha, nie zamierzasz wywoływać kłopotów - przerwał Lingard. - Nie. Nie posądzaj mnie o to. Wierzysz mi, Królu Tomie? - Ale może ja będę musiał wywołać kłopoty. - A więc po to przypłynąłeś w tej swojej małej joli? - Co ci się stało? Czy mnie jeszcze nie znasz, J#rgenson? - Zdawało mi się, że cię znam. Jakże mogłem zgadnąć, że taki człowiek jak ty przybywa walczyć, przywożąc z sobą kobietę? - To jest pani Travers - rzekł Lingard. - Żona jednego z tych nieszczęśliwych panów, których Daman porwał wczoraj wieczór. . A to jest, proszę pani, J#rgenson, mój przyjaciel, o którym pani opowiadałem. Pani Travers uśmiechnęła si#z lekka. Jej oczy błądziły daleko i blisko, a dziwaczność otoczema, lej niezmierna ciekawość i kon- flikt praqnień z niepewnością nadały jej pozór, jakby życie było dla niej czymś nowym, jakby się odnosiła z naiwną prostotą do spotykających ją niespodzianek. Wyglądała bardzo niewinnie i młodzieńczo między tymi dwoma męż#zyznami. Lingard patrzył na nią z nieświadomą tkliwością pełną podziwu, z jaką niektórzy mężczyźni odnoszą się do młodych dziewcząt. Jego zachowanie nie miało nic wspólnego ze zdobywcą królestw. J#rgenson trrvał wciąż w swym zdumiewającym oderwaniu; zdając się nić nie słyszeć i nic nie widzieć. Ale widać miał jakiś tajemniczy kontakt z wypadkami zachodzącymi w świecie żyjących ludzi, bo zapytał bardzo naturalnym tonem: - Jakże ona uciekła? - Pani Travers nie było wtedy na mieliźnie - wyjaśnił krótko Lingard. - Na jakiej mieliźnie? - mruknął machinalnie JÓrgenson.- Czy złupili jacht, Tomie? - Nic podobnego - rzekł Lingard. - A ilu jest zabitych? - wypytywał JÓrgenson. - Mówię ci, że nic się takiego nie stało - rzekł niecierpliwie Lingard. - Jak to? Nie było walki? - pytał znów J#rgenson bez najlżej- szej oznaki ożywienia. - Nie. - A prre:#ież zawsze jesteś gotów się bić. a - Posłuchaj mnie, J#rgenson. Tak się stało, że zanim trafiła się E sposobność do walki, już było za późno. - Zwrócił się do pani Travers, która z nikłym uśmiechem na wargach rozglądała się # wciąż niespokojnymi oczami. - Kiedy rozmawiałem z panią tam- tego wieczoru, już było za późno. Nie! Nie było do tego w ogóle 6 żadnej okazji. Powiedziałem pani o sobie wszystko i pani wie, że ! to prawda, kiedy mówię: za późno. Ach, gdyby pani była sama na tym jachcie wędrującym przez morze! - Tak - wtsąciła - ale nie byłam sama. Lingard opuścił głowę na piersi. Przedsmak południa już zwa- rzył iskrzącą się świeżość poranka. Uśmiech znikł z twarzy Edith Travers, a jej oczy spoczywały na zwieszonej głowie Lingarda z wyrazem, w którym nie było już ciekawości; ten wyraz mógł był się wydać zagadkowym J#rgensonowi, gdyby na nią popatrzył. Lecz J#rgenson nie patrzył na nic. Spytał z oddali, z głębi swej martwej przeszłości. - Jak tam jest na morzu, Tomie? Co tam się dzieje? - Jest tam jacht na mieliźnie, mój bryg na kotwicy i około stu ilanuńskich włóczęgów najgorszego gatunku pod rozkazami trzech wodzów, z dwoma wojennymi łodziami przycumowanymi do brzegu. Zapewne jest tam i Daman. - Nie - r Zekł stanowczo JÓrgenson. - A więc jest tutaj - zawołał Lingard. - Sam przywiózł tu swoich więźnió w. - Wylądował przy świetle pochodni - rzekł dobitnie cień kapitana Jiirgensona, dawnego właściciela barku "Wild Rose". Wyciąqnął ramię wskazując na brzeg z drugiej strony laguny; pani Travers zwróciła się w tamtym kierunku. 304 305 Jak okiem sięgnąć, wszystko było tylko niezmiemym światłem i niezmierną pustką. Wzrok pani Travers wędrował po błyszczą- cej, ciemnej przestrzeni pustych wód do brzegu obramionego białym piaskiem, brzeg ten był także pusty i nie zdradzał żadnych przejawów ludzkiego życia. Chaty kryły się w cieniu drzew owoco- wych; zasłaniały je uprawne łany kukurydzy i plantacje bananów. Blisko brzequ można było rozróżnić za óstrokołami sztywne linie dwóch fortów strzegących wybrzeża, a między nimi, za wielką, otwartą przestrzenią, sterczał brunatny, pochyły dach olbrzymie- go, długiego budynku; ów dach zdawał się wisieć w powietrzu, a nad nim powiewała wielka kwadratowa chorągiew. Coś niby biały płomyk na niebie - był to ornament rzezany w białym koralu na szczycie meczetu, odbijający pionowo promienie słońca. Mnó- stwo jaskrawych, wąskich chorągiewek, białych i czerwonych, powiewało nad wpółukrytymi dachami, nad wspaniałymi polami, wśród ciemnych gajów palmowych. Lecz mogło się zdawać, że osada jest pusta - jakby ludność udekorowała ją i porzuciła. Lingard wskazał ostrokół po prawej stronie. - Tam właśnie jest pani mąż - rzekł do pani Travers. - Kim jest ten drugi więzień? - wyrzekł za nimi głos JÓrgenso- na. Stał zwrócony w tę samą stronę, utkwiwszy poza nimi w pustce dziwny, niewidzący wzrok. - To, zdaje się, Hiszpan - prawda, proszę pani? - zapytał Lingard. - Ogromnie tmdno uwierzyć, że w ogóle tam ktoś jest- szepnęła pani Travers. - Widziałeś ich obu? - zapytał Lingard. - Nie rozpoznałem nikogo. Za daleko. Za ciemno. Daman wylądował mniej więcej na godzinę przed świtem i właściwie JÓrgenson nie dostrzegł nic prócz odległego blasku pochodni, a głośne krzyki podnieconego tłumu dosięgły go po- przez lagunę tylko jako słaby i burzliwy gwar. Światła ruszyły natychmiast korowodem przez gaj ku warownym ostrokołom. Odległy blask zanikł w blednących ciemnościach i pomruk niewi- dzialnego tłumu ucichł, jakby uniesiony pr Lez cofający się cień nocy. Światło dnia pojawiło się szybko, odsłaniając przed bezsen- nym JÓrgensonem pustkę wybrzeża i widmowe zarysy znanych mu grup roślinnych oraz rozsianych ludzkich siedzib. Sledził rozmaite barwy, występujące wraz ze świtem, rozległą, uprawną osadę o przeróżnych odcieniach zieleni, objętą w dali piękną czarną linią lasu stanowiącego jej kres i osłonę. Pani Travers stała oparta o poręcz, nieruchoma jak posąg. Jej twarz straciła ruchliwość, a polic Lki pokryły się martwą białością, jakby cała jej krew spłynęła z powrotem do serca i tam pozostała. Nawet jej wargi pobladły. Lingard chwycił ją szorstko za ramię. - Niechże się pani opanuje! Co panią tak przeraziło? Jeśli pani nie wierzy moim słowom, niech pani poshicha, co powie J#r- genson. . . - Tak, pytajcie mnie - mruknął JÓrgenson pod białym wąsem. - Mów otwarcie. Jak myślisz, czy ci panowie żyją? - Bezwarunkowo - rzekł JÓrgenson z pewnym rozc Larowa- niem w głosie, j akby się spodziewał daleko tridniejszego pytania. - Czy grozi im bezpośrednie niebezpieczeństwo? - Naturalnie, że nie - powiedział JÓrgenson. Lingard odwrócił się od wyroczni. - Słyszała go pani, prawda? Może pani wierzyć jego każdemu słowu. Nie ma żadnej myśli, żadnego projektu w tej osadzie- ciągnął wskazując na niemą pustkę laguny - których by nie znał jak swoich własnych. - Wiem wszystko. Pytajcie mnie - mruknął machinalnie J#r- genson. Pani Travers nie odrzekła nic, lecz poruszyła się z lekka, a jej sztywna postać zachwiała się niepokojąco. Lingard otoczył ją mocno ramieniem; zdawała się tego nie dostrzegać, póki, odwró- ciwszy głowę, nie zobaczyła twarzy Lingarda tuż koło swojej. Lecz jego wzrok pełen niepokoju zaglądał z tak bliska w jej oczy, że była zmuszona je zamknąć, jak kobieta, której grozi omdlenie. Odniosło to taki skutek, że pani Travers poczuła zacieśniające się ramię Lingard#.a gdy otwarła znów oczy, policzki jej zabarwi- ły się z lekka. Odwzajemniła jego wzrok pełen głębokiej troskli- wości spojr Leniem tak spokojnym, spojr Leniem, które - mimo jej woli - tak bardzo było żywotne, że Lingard doznał wrażenia, iż jasność bijąca z jej oczu rzuca cień na całe jego przeszłe życie. - Nie jest mi słabo. To wcale nie z tego powodu - oświadczyła zupełnie spokojnym głosem. Wydał się Lingardowi zimny jak lód. - To i dobrze - przystał uśmiechając się z rezygnacją. - Tylko bardzo proszę, niechże pani chwyci się tej poręczy, zanim panią puszczę. 306 307 Pani Travers zmusiła się też do uśmiechu. - Co za brak wiary - czekła, i przez chwilę nie poruszała się wcale. Wreszae, jakby robiąc ustępstwo, oparła końce palców o poręcz. Lingard powoli usunął ramię. - Ale bardzo pana proszę, niech pan mnie nie uważa za konwencjonalną "słabą kobietę", delikatną panią, jak pan mnie sobie wyobraża - powiedziała stojąc naprzeciw Lingarda z ręką wyciągniętą i dotykającą porę- czy. - Niech pan się na to zdobędzie wbrew swoun pojęciom o kobietach w moim rodzaju. Jestem może równie silna jak pan, panie kapitanie - w dosłownym znaczeniu tego słowa. Fizycznie. - Trzeba pani wiedzieć, że dawno już to zauważyłem - zapew- nił głęboki głos Lingarda. - A jeśli chodzi o moją odwagę - ciągnęła pani Travers to uśmiechając się, to ściągając brwi, co nadawało jej twaczy czaru- jący wyraz niepewności - czyż nie powiedziałam panu wczoraj wieczorem, przed kilku godzinami zaledwie, że nie potiafię się doprowadzić do strachu; pamięta pan, prosił mnie pan, żebym spróbowała to zrobić. Niech pan nie myśli, że wstyd mnie od tego powstrzymał. Nie umiałabym po prostu. Nawet gdyby chodziło o czyjeś królestwo. Czy pan mnie rozumie? - Bóg to raczy wiedzieć! - rzekł po chwili Lingard, który jej słuchał z uwagą; nagle westchnął. - Wy jesteście jakby ulepieni z innej gliny. - Kto panu wbił w głowę ten absurdalny pogląd? - Ani lepszej, ani gorszej. I nie twierdzę, że ta wasza glina nie jest dobra. Uważam po prostu, że jest inna. To się czuje. To wszystko. - Tak, to wszystko - powtórzyła pani Travers. - A co się tyczy tej chwili wzruszenia, to jego przyczyna obchodzi tylko mnie samą. Nie bałam się wcale. I nawet teraz nie umiem skojarzyć swojego niepokoju z żadnym wyraźnym obrazem. Pan pewnie myśli, że jestem pozbawiona wstydu i serca, ponieważ to panu mówię. Lingard nie poruszył się wcale. Nie przeszło mu nawet pizez myśl, że może się poruszyć. Wchłaniał słowa pani Travers, jakby się rozkoszował samym ich dźwiękiem. - Jestem po prostu szczera - ciągnęła. - Co ja mogę wiedzieć o dzikości, gwałtach, morderstwie? Nigdy w życiu nie widziałam martwego człowieka. Blask, cisza, tajemnicza pustka tego miejsca podziałały nagle na moją wyobraźnię - tak mi się zdaje. Co znaczy właściwie ten zadziwiający spokój, który otacza tylko nas dwoje- pana i mnie? Lingard potrząsnął głową. Widział połysk zębów tej kobiety między rozchylonymi wargami, uśmiechnęła się przy ostatnich słowach, jakby zapał, z którym wygłaszała swoje przekonania, rozpłynął się w tęsknym uznaniu wspólności ich dwojga wobec rzeczy będących poza ich świadomością. A pewna bezsilność tego uśmiechu rozqrzała Lingarda. O trzy kroki od nich widmo kapita- na Jórgensona, niezmiernie wycieńczone i schludne, wpatrywało się w przestrzeń. - Tak. Pani jest silna - czekł Lingard. - Ale przesiedzieć całą długą noc w małej łódce! Dziwię się, że pani nie zdrętwiała i może się tczymać na nogach! - Wcale nie zdrętwiałam - przerwała, wciąż się uśmiechając.- Jestem doprawdy bardzo silną kobietą - dodała poważnie.- Cokolwiek się stanie, może pan na to liczyć. Lingard spojrzał na nią z podziwem. Ale cień JÓrgensona, pochwyciwszy może w swej dali słowo: kobieta, nagle tym poru- szony, zaczął. wymyślać z całą swobodą ducha, wylewając potok beznanuętnego oburzenia. - Kobieta! Otóż to właśnie. To już jest koniec świata, żebyś ty, Tom Lingard, Czerwonooki Tom, Król Tom, i jak cię tam jeszcze pięknie nazywają - żebyś zostawił dwadzieścia mil poza sobą swoją broń, swoich ludzi, swoje armaty, swój bryg, który jest twoją siłą - i żebyś tu przyjechał z gębą pełną walki - z gołymi cękoma, taszcząc ze sobą kobietę! No, no! - Nie zapominaj, że pani Travers cię słyszy - napomniał go Lingard z rozdrażnieniem. - On nie miał zamiaru być nieupczejcny - zwrócił się zupełnie głośno do pani Travers, jak gdyby J#rgen- son był zaiste niematerialną i nic nie czującą iluzją. - On po prostu zapomniał. - Kobieta nie czuje się wcale obrażona. Proszę właśnie trakto- wać mnie w ten sposób. - Nie zapomniałem nic - mamrotał JÓrgenson z pewnego rodzaju upiomą zawziętością i jakby dla swej własnej satysfakcji. - Do czego to wszystko prowadzi? - To ja prosiłam, żeby mnie kapitan Lingard zabrał - rzekła pani Travers, darząc JÓrgensona czarującą słodyczą swego głosu. - Otóż to właśnie! Do czego to wszystko prowadzi? Czy Król Tom nie ma własnego zdania? Co mu się stało? Oszalał! Por Lucił 308 309 swój bryg, choć stu dwudziestu zakamieniałych piratów najgor- szego gatunku tkwi w dwóch statkach po drugiej sh-onie mielizny! Czy pani także i o to prosiła? Czy on się oddał w ręce obcej kobiety? Wyglądało na to, że J#rgenson zadaje sobie samemu to pytanie. Pani Travers zauważyła jego pusty wzrok - jakby mówił tylko do siebie - i pozaziemski brak ożywienia. Dlatego przyszło jej bardzo łatwo powiedzieć mu całą prawdę. - Nie - powiedziała. - To ja jestem zupełnie w jego rękach. Nie można by było odgadnąć, że Jórgenson słyszał choć jedno słowo tego dobitnego oświadczenia, gdyby nie zwrócił się do Lingarda z zapytaniem - ani mniej, ani więcej abstrakcyjnym od wszystkich innych swych powiedzeń: - Więc dlaczego ją tu przywiozłeś? - Nie rozumiesz tego. Tak wypada i tak być powinno. Jeden z tych panów jest mężem pani Travers. - Ach tak - mruknął Jórgenson. - A kto jest ten drugi? - Mówiłem ci już. Przyjaciel. - Biedny pan d'Alcacer - odezwała się pani Travers. - Jakiż to pech dla niego, że przyjął nasze zaproszenie. Ale właściwie to on jest tylko naszym znajomym. - Prawie go nie zauważyłem - rzekł Lingard posępnie. - Kiedy wszedłem na pokład jachtu, rozmawiał z panią przechylony przez oparae pani fotela, jakby był bardzo bliskim przyjacielem. - Rozumieliśmy się zawsze doskonale - rzekła pani Travers biorąc z poręczy lunetę, która tam była umieszczona. - Lubiłam go zawsze - jego szczerość, jego wielką prawość. - Czym on się zajmował? - zapytał Lingard. - Kochał - powiedziała lekko pani Travers. - Ale to dawna historia. - Podniosła szkła do oczu wyaągając rękę, aby podtrzy- mać długi teleskop, a Lingard zapomniał o d'Alcacerze podziwia- jąc niewzruszoną postawę paru Travers i zupełną nieruchomość ciężkich szkieł. Była nieugięta jak skała po wszystkich tych emocjach i całym zmęczeniu. Pani Travers skierowała szkła instynktownie ku przesmykowi prowadzącemu do laguny. Gładka woda świeciła tam jak płyta srebra w ciemnym obramowaniu łasu. Czama plamka przesunęła się przez pole widzenia. Upłynął jakiś czas, zanim pani Travers znów ją znalazła i wówczas dojrzała czdenko z dwojgiem ludzi, na pozór tak blisko, że głos byłby mógł tam dolecieć. Widziała, jak mokre wiosła wznosiły się i zanurzały w wodzie, błyskając w słoń- cu. Rozróżniła wyraźnie twarz Imady, która zdawała się patrzeć prosto w wielki koniec lunety. Wódz i jego siostra, wypocząw- szy parę godzin, nocą u brzegu, wypłynęli na lagunę i dążyli wprost do kadhibs, ,Emmy''. Byli już dość blisko, tak że dałoby się ich dostrzec gółym okiem, gdyby ktoś z pokładu patrzył w tę stronę. Ale nikt o nich nawet nie myśłał. Jakby ich wcale nie było na świecie, może tylko w pamięci starego J#rgensona. Lecz ten był głównie zaprzątnięty tajemniczymi sprawami swego grobu, z któ- rego powstał iuedawno. Pani Travers opuściła nagle szkła. Lingard ocknął się jakby z hansu i rzekł: - Pan d Alcacer. Kochał! Dlaczegóż by nie miał kochać? Pani Travers spojrzała szczerze w posępne oczy Lingarda. - To jeszcze nie wszystko oczywiście - rzekła. - Przede wszyst- kim umiał kochać, a potem... Pan nie wie, jak sztuczny i jałowy może być pewien rodzaj życia. Ale życie d'Alcacera nie było sztuczne i jałowe. Warto było posiąść jego przywiązanie. - Zdaje się, że pani wie o nim bardzo dużo - powiedział Lingard zazdrośnie. - Czemu pani się śmieje? - Uśmiechała się jeszcze do niego pr Lez krótką chwilę. Długa, mosiężna rura nad jej ramieniem jaśniała jak złoto na tle białej jasności włosów. - Uśmiecham się do pewnej myśli - odrzekła prowadząc w dal- szym ciągu rozmowę zniżonym tonem, jakby słowa ich mogły zamącić rozpamiętywanie kapitana H.C. JÓrgensona. - Do myśli, że pomimo długiej znajomości z panem d'Alcacer nie wiem o nim ani części tego, co wiem o panu. - Ach, to jest niemożliwe - zaprzeczył Lingard. - Czy to Hiszpan, czy nie Hiszpan, prrecież on do was należy. - Jest z tej samej gliny - szepnęła pani Travers z na pół rozbawioną ironią. Ale Lingard ciągnął dalej : - Usiłował pogodzić mnie z pani mężem, prawda? Byłem zbyt rozgniewany, aby zwrócić na niego uwagę, ale dosyć mi się spodobał. Co mi się najbardziej podobało, to sposób, w jaki dał temu pokój. Zrobił to jak dżentelmen. Czy pani rozumie, co chcę powiedzieć? - Najzupełniej. - Tak, naturalnie, że pani rozumie - dodał z prostotą. - Ale wtedy byłem zanadto rozgniewany, żeby z kimkolwiek rozma- wiać. Więc wróciłem na pokład statku i czekałem nie wiedząc, co 310 311 począć, i chciałem, żebyście się wszyscy znaleźli na dnie mor La. Niech mnie pani zrozumie, proszę pani: to właśnie wam, jaśnie państwu, życzyłem, żebyście się znaleźli na dnie mor La. Nie miałem nic przeciwko tym nieborakom na.jachcie. Oni byliby mi uwier Lyli z łatwością. I tak się złościłem i gryzłem, póki - póki... - Póki nie nadeszła dziewiąta - a może było już trochę po dziewiątej - poddała pani Travers nieprzeniknionym tonem. - Nie. Póki nie przypomniałem sobie o pani - powiedział Lingard z niezmierną naiwnością. - Czy pan chce przez to powiedzieć, że pan zapomniał zupeł- nie o moim istnieniu aż do tamtej chwili? Pamięta pan, przecież pan mówił ze mną na pokładzie jachtu. - Doprawdy? Tak mi się też zdawało. Co ja pani powie- działem? - Mówił mi pan, żebym nie dotykała ciemnoskórej księżniczki - odrzekła pani Travers i roześmiała się. Lecz zaraz potem zmieni- ła się zupełnie, jakby nagle wśród płochego nastroju upr Lytomni- ła sobie prawdziwe znaczenie sytuacji. - Ale doprawdy nie miałam żadnych zamiarów względem tej postaci z pańskich marzeń. I niech pan popatrzy! Ona pana ściga. Lingard spojrzał ku północnemu brzegowi i stłumił okrzyk zawstydzenia. Przekonał się po raz drugi, że zapomniał o istnieniu Hasima i Imady. Czółno zbliżyło się już teraz o tyle, że siedzący w nim ludzie mogli rozróżnić wyraźnie głowy trzech osób nad niskim nadburciem "Emmy '. Imada puściła nagle wiosło z krzy- kiem: "Widzę tam białą kobietę!" Jej brat spojrzał przez ramię i czółno pr Lestało się posuwać niby zatrzymane siłą nagłego czaru. - Oni nie są dla mnie postaciami z marzenia - mruknął Lingard stanowczo. Pani Travers odwróciła się nagle, aby spojrzeć na dalszy brzeg. Był wciąż cichy i pusty dla gołego oka i zdawał się drgać w blasku słonecznym jak olbrzymia, malowana kurtyna zapuszczona przed nieznanym. - JÓrgenson, radża Hasim nadpływa. Myślałem, że zostanie tam, na morzu. Pani Travers słyszała za sobą głos Lingarda i odpowiedź wy- mruczaną przez Jórgensona. Podniosła z wolna długie szkła do oczu skierowawszy je ku brzegowi. Rozróżniała teraz wyraźnie barwy proporców powiewających nad brązowymi dachami rozległej osady, lekkie kołysanie się palmowych gajów, czame cienie w głębi lądu i olśniewająco białą plażę z koralowego piasku, rozjarzoną, pełną groźnej tajemni- czości. Przesunęła szkła wzdłuż całej panoramy i już je miała opuścić, gdy zza masywnego węgła ostrokohi wystąpił na wspa- niałą, nieruchomą widownię mężczyzna, w dhigiej, białej szacie, z olbrzymim, czamym turbanem nad ciemną twarzą. Poważny i złowrogi kroczył z wolna w słonecznym blasku jak zagadkowa postać z jakiejś wschodniej bajki, a jego nagłe wystąpienie i samotne posuwanie się wzdłuż brzegu miało w sobie coś dziwa- cznego i groźnego. Pani Travers drgnęła i opuściła lunetę. Nagle usłyszała za sobą niski, melodyjny głos: płynęły niezrozumiałe słowa wypowiadane tonem namiętnym i błagalnym. Hasim i Imada weszli na pokład i zbliżyli się do Lingarda. Tak! to było nie do zniesienia, że ten potok miękkich słów, które dla pani Travers nie znaczyły nic, trafiał wprost do serca tego człowieka. 312 t4 - Conrad t. VI CZĘŚĆ PIĄTA SPRAWA HONORU I SPRAWA NAMIĘTNOŚCI - Czy można wejść? - Proszę - rzekł głos z wewnątrz. - Drzwi są otwarte. Miały drewnianą I;lamkę. Pan Travers nacisnął ją i wszedł, a żona jego mówiła dalej : - Czy sobie wyobrażałeś, że się zamknęłam? Czyś widział kiedykolwiek, żebym się zamykała? Pan Travers przymknął drzwi za sobą. - Nie, do tego nigdy nie doszło - rzekł tonem bynajmniej nie pojednawczym. W pierwszej cht-#ili nie mógł dobrze rozróżnić swej żony w tej izbie, która znajdowała się wewnątrz drewnianej budki i miała w ścianie kwadratowy otwór bez szyby, zaopatrzony w na wpół pr Lymkniętą okiermicę. Pani Travers siedziała w fotelu; widział wyraźnie tylko jej rozpu;zczone włosy spływające po oparau. Nastąpiła chwila milczenia. Z zewnątrz dochodziły mia- rowe kroki dwóch mężczyżn przee:ladzających się w poprzek rufy martwego statku "Emma" dowodzonego przez cień JÓrgensona. Gdy JÓrgenson podjął się komendy martwego statku, wybudo- wano na pokładzie rufowym nadbudówkę z cienkich desek dla wygody dowódcy, a także i dla Lingarda na czas jego przelotnych wizyt. Wąskie przejście dzieliło nadbudówkę na dwie części; po s#onie Lingarda stało łóżko polowe, prostej roboty pulpit i fotel z rotanu. Lingard przywiózł raz czarną żeglarską skrzynię i tam ją zostawił. Poza tymi przedmiotami #raz małym przybitym do ścia- ny lusterkiem, kosztującym jakieś pół korony, nic tam więcej nie było. Co się znajdowało po drugiej stronie, nikt nigdy się nie pr Lekonał, ale z zewnętrznegu wyglądu JÓrgensona można było wnioskować, że jest tam komplet brzytew. Wybudowanie tej prymitywnej nadbudówki na pokładzie było raczej kwestią konwenansu ni# konieczności. Wypadało, aby biali mieli na statku miejsce przeznaczone wyłącznie dla siebie, ale Lingard mógł z całą śeisłością powiedzieć pani Travers, że nie spał tam ani razu. Przyzwyczaił się sypiać na pokładzie. A co się tyczy Jórgensona, musiał spać bardzo mało, o ile w ogóle sypiał. Można było powiedzieć, że raczej navriedzał "Emmę", aniżeli nią dowo- dził. Jego biała postać migała tu i tam nocą lub też godzinami stała w milczeniu wpatrując się w posępne błyski laguny. Oczy pana Traversa przyzwyczajały się stopniowo do półmroku panującego w izdebce i mogłv już teraz rozróżnić w postaci żony nie tylko obfitość włosów banvy miodu. Widział teraz jej twarz, aemne brwi i oczy, które w półmroku wydawały się zupełnie czarne. Powiedział : - Nie mogłabyś tu się zamknąć. Nie ma tu ani zamka, ani zasuwki. - Tak? Nie zauważyłam. Umiałabym się bronić bez zamków i zasuwek. - Miło mi to usłyszeć - rzekł pan Travers posępnym tonem i umilkł znów, obserwując kobietę siedzącą w fotelu. - Widzę, że pofolgowałaś swemu zamiłowaniu do fantastycznych kostiumów - ciągnął z lekką ironią. Pani Travers splotła ręce na karku. Szerokie rękawy zsunęły się i obnażyły ramiona aż do pleców. Miała na sobie cienką, baweł- nianą kurtkę malajską bez kołnierza, wyciętą głęboko u szyi i zapiętą w górze na srebrne, cy #elowane klamry. Zamiast jachto- wej spódniczki włożyła błękitny sarong w kratkę, przetykany złotymi nićmi. Oczy pana Traversa, wędrując z wolna w dół, przylgnęły do błyszczącego podbiaa ruchliwej nogi obutej w lek- ki skórzany sandał. - Nie zabrałam żadnej sukienki prócz tej, którą miałam na sobie - rzekła pani Travers. - Moj jachtowy kostium jest za ciężki. Nie mogłam w nim wytrzymać. Byłam zupełnie mokra od rosy po przybyciu. Więc kiedy mi pokazano te rzeczy i kiedy je obej- rzałam... - Zjawiły się przez zaklęcie - mruknął pan Travers głosem za ciężkim na ironię. - Nie. Pochodzą z tej skrzyni. Są tam bardzo piękne tkaniny. 314 315 - Nie mam co do tego wątpliwości - rzekł pan Travers. - Ten człowiek na pewno jest zdolny do łupienia krajowców... - Siadł ciężko na skrzyni. - Twój kostium świetnie jest przystosowany do tej farsy - ciągnął.- A czy masz zamiar nosić go w biały dzień na pokładzie? - O tak. D'Alcacer już mnie w nim widział i nie wyglądał na zgorszonego. - Powinnaś się postarać - rzekł pan Travers - aby ci po- darowano parę bransolet na nogi; będziesz mogła nimi po- brzękiwać. - Bransolety nie są konieczne - odpowiedziała zmęczonym głosem z oczami skierowanymi gdzieś w górę, jak gdyby nie chciała porzucić swego marzenia. Pan Travers zaniechał tego tematu i spytał: - Jakże długo będzie trwała ta farsa? Pani Travers rozplotła dłonie, opuściła wzrok i natychmiast zmieniła pozę. - Co chcesz przez to powicdzieć? Jaka farsa? - Ta, w której gram rolę błazna. - I ty w to wierzysz? - Nie tylko wieczę. Czuję głęboko, że tak jest. Jestem pośmie- wiskiem. To rola niesłychanie ponura - ciągnął nieprzejednanie, ze spuszczonymi oczami. - Muszę a powiedzieć, że się zatrząsłem po prostu, kiedy aę zobaczyłem na tym dziedzińcu, wśród thicnu krajowców, pod rękę z tym człowiekiem. - Czy ja też wyglądałam ponuro? - rzekła pani Travers zwraea- jąc nieco głowę ku mężowi. - A jednak zapewniam aę, że się cieszyłam, serdecznie się cieszyłam, że widzę cię bezpiecznym przynajmniej chwilowo. Wszystko polega na tym, żeby zyskać na ćzasie. . . - Zapytuję sam siebie - rozmyślał głośno pan Travers - czy byłem w ogóle w niebezpieczeństwie? I czy jestem teraz bezpiecz- ny? Nie wiem tego. Nie umiem powiedzieć. Nie! To wszystko wydaje mi się ohydną farsą. Był w jego głosie ton, który sprawił, że żona przypatrywała mu się teraz z żywym zajęciem. Widocznie cierpiał z powodu czegoś, co nie miało żadnego związku ze strachem. Na twarzy pani Travers odmalował się prawdziwy niepokój, gdy mąż jej dodał lodowatym tonem: - Ale pozostawiam tę kwestię twojemu uznaniu. Oparła śię znów o poręcz fotela i złożyła spokojnie ręce na kolanach. - Czy byłbyś wolał, żebym pozostała tam na jachcie, w pobliżu tych dzikich ludzi, którzy cię upcowadzili? A może myślisz, że ich także przebrano, aby mogli wziąć udział w tej farsie? - Z największą pewnością. - Pan Travers podniósł głowę, choć naturalnie głosu nie podniósł. - Powinnaś była pozostać na jachcie wśród białych ludzi, służby, kapitana, załogi, której obo- wiązkiem jest... która byłaby gotowa za ciebie zginąć. - Ciekawa jestem, dlaczego by mieli za mnie ginąć - i skąd ja bym mogła żądać od nich takiego poświęcenia. Ale nie wątpię, że byliby zginęli. A może wolałbyś, żebym pozostała na brygu tego człowieka. Byliśmy tam wszyscy najzupełniej bezpieczni. Jedynie dlatego chciałam tu koniecznie przypłynąć, żeby być bliżej ciebie - żeby zobaczyć własnymi oczami, co można dla ciebie zrobić i co się robi... Ale jeśli chcesz, żebym ci wyłożyła swoje pobudki, nie umiem ci nic powiedzieć. Nie mogłam siedzieć tam całymi dniami bez wieści o tobie, wśród tej okropnej niepewności. Przybywając tu, nie wiedzieliśmy nawet, czy obaj jeszcze żyjecie. Mogli cię przecież zamordować tam, na mieliźnie, po odjeździe radży Hasi- ma i tej dziewczyny, mogli cię też zabić, kiedy płynęliście w górę czeki. Chciałam dowiedzieć się o wszystkim zaraz, jak najprędzej. To była kwestia jednej chwili. Wyruszyłam tak, jak stałam, bez namyshi. - Tak - rzekł pan Travers - i nie przyszło ci nawet na myśl, że- by zabrać dla mnie trochę rzeczy do podróżnego worka. Byłaś zaiste bardzo podniecona. AIbo też zapatrywałaś się tragicz- nie na sytuację i wydawało ci się, że nie warto się troszczyć o moje ubranie. - To była doprawdy kwestia jednej chwili. Nic innego nie mogłabym zrobić. Czy nie uważasz, że tak powinnam? Pan Travers podniósł znów oczy na żonę. Zobaczył, że i twarz jej, i cała postać są pełne spokoju. Głos jego był do tej chwili urażony i tępy, bez śladu sarkaLmu. Ale teraz stał się z lekka pompatyczny. - Nie. Stwierdziłem to już nie iaz, wiem o tym z doświadcze- nia, że nie mogę uwierzyć, abyś posiadała uczucia właściwe twemu pochodzeniu, pozycji towarzyskiej - i pojęcia właściwe sferze, do której należysz. To było najcięższe zrozczarowań, jakie przeżyłem. Postanowiłem póki życia nie wspomnieć ci o tym. 316 ) 317 Zdaje mi się jednak, że to jest okazja, którą sama sprownkowałaś. Nie jest to jednak okazja uroczysta. Wcale jej za taką nie uważam. Jest tylko bardzo nieprzyjemna i poniżająca. Ale nawinęła się sama. Nie miałaś nigdy prawdziwego zainteresowania dla moich zajęć, przez które moje życie się wyróżnia i nabiera wartości. I nie rozumiem, dlaczego byś raptem miała się unieść uczuciem dla mnie jako dla mężczyzny. - A więc nie pochwalasz teqo - stwierdziła pani Travers monotonnym qłosem. - Ale zapewniam cię, możesz to zrobić z całym spokojem. Kierowała:n się uczuciem jak najbardziej konwenejonalnym, zupełnie jakby cały świat temu się przypahy- wał. Ostatecznie jesteśmy przecież mężem i żoną. Wypada stano- wczo, abym się tsoszrzyła o twój los. Nawet człowiek, którego tak bardzo podejrzewasz i nie znosisz (pozwól mi powiedzieć, że to jest najsilniejsze uczucie, jakie kiedykolwiek w tobie zauważy- łam) - nawet ten człowiek uznał, że tak właśnie wypada postąpić! Powiedział to dosłownie. Wypada. I to wypada tak bardzo, że wzgląd ten przemógł jego opory. Pan Travers poruszył się niespokojnie na krześle. - Jestem przekonany, Edith że gdybyś była mężczyzną, pro- wadziłabyś życie jak najmniej ustabilizowane. Byłabyś jawnym awantumikiem. Oczywiście pod względem moralnym. To jest dla mnie zawsze wielkim zmartwieniem. Masz w sobie pogardę dla poważnej strony życia, dla poję# i ambicji sfery towarzyskiej, do której należysz. Umilkł zobaczywszy, że żo;ia splotła znów ręce na karku i przestała na niego patrzeć. - To jasne jak na dłoni - zaczął znowu. - Obracaliśmy się wśród najwybitniejszych ludzi, a ty odnosiłaś się do nich zawsze tak... iak negatywnie! Nie chciałaś nigdy uznać znaczenia osią- gnięć ani też zdobytyeh stanowisk. Nie pamiętam, żebyś kiedy wyraziła szczery podziw dla jakiegoś politycznego czy też społe- cznego sukcesu. Pytam sam siebie, czego ty się właściwie mogłaś od życia spodziewać? - Nie byłabym się nigdy spodziewała, że usłyszę z twoich ust taką przemowę. A jeśli chodzi o to, czego się spodziewałam... Byłam widać bardzo głupia. - Nie, teqo nie można o tobie powiedzieć - oświadczył sumien- nie pan Travers. - To nie jest #łupota. - Zastanowił się przez chwilę. - Zdaje mi się, że to jest coś w rodzaju samowoli. Wolałem zawsze nie myśleć o tej bolesnej różnicy dzielącej nasze poglądy, różnicy, której - jak mi to przyznasz - nie mogłem się spodziewać przed naszym. . . Coś na kształt uroczystego zakłopotania ogamęło pana Traver- sa. Pani Travers, oparłszy brodę na dłoni, wpatrywała się w pustą oszalowaną ścianę nadbudówki. - Czy zarzucasz mi skrytą kobiecą przebiegłość? - spytała bardzo cicho. Duszne gorąco przepełniało budkę, gorąco przesycone lekkim zapachem perfum, który zdawał się wydzielać z gąszczu rozpusz- czonych włosów pani Travers. Jej mąż pominął milczeniem to wyraźne zapytanie, które uderzyło go brakiem subtelności zatrą- cającym wprost o nietakt. - Przypuszczam, że w owym czasie nie władałem w pełni swoją przenikliwością i sądem - rzekł. - Mój. . . mój zmysł krytycz- ny nie działał wówczas - przyznawał w dalszym ciągu; ale nawet zaszedłszy tak daleko nie podniósł oczu na żonę i dlatego nie dojrzał jak gdyby cienia uśmiechu na ustach pani Travers. Ten uśmiech był zabarwiony sceptycyzmem, tkwiącym za głęboko, aby się wyraźniej objawić. Dlatego też pani Travers nie odezwała się wcale, a jej mąż ciągnął dalej, jakby myśląc głośno: - Twoje postępowanie było oezywiście ponad wszelkie zarzuty, ale wyro- biłaś sobie nieznośną opinię kobiety zaznaczającej w sposób ironiczny swoją wyższość umysłową. Wzbudzałaś brak zaufania w najlepszych ludziach. Nigdy nie byłaś lubiana... - Byłam znudzona - szepnęła rozmyślając z brodą opartą na dłoni. Pan Travers podniósł się niespodzianie z żeglarskiej skrzyni jak ucięty przez osę, lecz oczywiście znacznie wolniej i bardziej uroczyście. - Kłopot z tobą, Edith, ten, że w gruncie rzeczy jesteś najzupeł- niej pierwotna. - Pani Travers powstała również giętkim, swobod- nym ruchem i podniósłszy ręce do włosów, odwróciła się na wpół, mówiąc w zamyśleniu: - Nie dość ucywilizowana. - Nie dość kama - poprawił pan Travers po chwili ponurej medytacji. Ręce jej opadły,, zwróciła głowę ku niemu. - Nie, tego nie mów 3'8 319 - zaprzeczyła z dziwną powagą. - Jestem chyba najkarniejszą istotą na świecie. I mam ochotę ci powiedzieć, że moja kamość nie doprowadziła mnie do niczego, zabiłam tylko samą siebie. Zresztą przypuszczam, że nie zrozumiesz, o co mi chodzi. Pan Travers skrzywił się z lekka, patrząc w podłogę. - Nie będę usiłował zrozumieć - rzekł. - To wygląda, jakby to powiedział barbarzyńca, nienawidzący skomplikowanych subtel- ności i hamulców szlachetniejszego życia. Uderza mnie to w two- ich ustach jako rozmyślny brak gustu... Nieraz się twoim gustom dziwiłem. Lubiłaś zawsze skrajne opinie, egzotyczne szaty, awan- tumicze typy, romantyczne osobistości - jak d#Alcacer... - Biedny pan d#Alcacer - szepnęła. - Człowiek, który nie ma wyobrażenia, co to jest obowiązek i użyteczność - r Lekł kwaśno pan Travers. - Dlaczego się nad nim litujesz? - Dlaczego? Ponieważ znalazł się w tym położeniu z powodu swojej dobroci. Nie mógł się niczego dla siebie spodziewać przyjmując nasze zaproszenie - żadnych kor Lyści dla swych politycznych ambicji lub czegoś w tym rodzaju. Sądzę, że zaprosi- łeś go na statek, aby przerwać nasze tete-a-tete, które widać zaczęło cię nużyć. - Nie nudzę się nigdy - oświadczył pan Travers. - Zdawało mi się, źe d#Alcacer przyjął chętnie moje zaproszenie. A ponieważ jest Hiszpanem, więc z pewnością nic sobie nie robi z tej okropnej straty czasu. - Straty czasu! - powtórzyła z oburzeniem pani Travers.- Może pr Lyjdzie mu jeszcze zapłacić życiem za swoją dobroć. Pan Travel-s nie umiał powstr Lymać gniewnego ruchu. - Ach! Zapomniałem, że wychodzisz z tego założenia - rzekł pr Lez zaciśnięte zęby. - On jest tylko Hiszpanem. Odnosi się do tego śmiesznego spisku z zupełną nonszalancją. Upadłe rasy mają swoją własną filozofię. - Zachowuje się z właściwą sobie godnością. - Nie wiem, co nazywasz jego godnością. Ja bym to nazwał brakiem szacunku dla samego siebie. - Dlaczego? Czy dlatego, że jest spokojny i pełen kurtuazji i nie ujawnia swego zdania? Apozwól sobie powiedzieć, Martinie, że ty nieszczególnie znosisz nasze kłopoty. - Nie możesz się po mnie spodziewać tych cudzoziemskich afektacji. Nie jestem przyzwyczajony bawić się w kompromisy ze swoimi uczuciami. Pani Travers odwróciła się i stanęła na wprost męża. - Dąsasz się - powiedziała... Pan Travers odrzucił z lekka głowę w tył, jakby przepuszczając mimo siebie to słowo. - Jestem oburzony - oświadczył. Pani Travers odczuła w tych słowach coś w rodzaju prawdziwego cierpienia. - Zapewniam cię - rzekła poważnie (gdyż była zdolna do litości) - zapewniam cię, że ten dziwny Lingard nie ma pojęcia o twoim znaczeniu w świecie. Nie wie nic o twej pozycji socjalnej i politycznej, a jeszcze mniej o twych wielkich ambicjach. Pan Travers słuchał z pewnym zainteresowaniem. - A nie mogłaś mu tego wyjaśnić? - zapytał. - Nie byłoby się to na nic przydało; on jest zajęty swoją własną sytuacją i swoim własnym poczuciem siły. Pochodzi z niższej klasy. . . - Jest chamem - xzekł uporczywie pan Travers i przez chwilę tych dwoje spoglądało sobie w oczy. - Ach - powiedziała z wolna pani Travers - postanowiłeś nie wchodzić w kompromis ze swoimi uczuciami! - Odcień pogardy przebijał z jej głosu. - Ale powiedzieć ci, co o tym myślę? Myślę- tu przybliżyła nieco głowę do bladej, nie ogolonej twarzy patizą- cej prosto w jej ciemne oczy - myślę, że mimo swojej całej ślepej pogardy oceniasz tego człowieka dość h-afnie i czujesz, że z zupeł- nym bezpieczeństwem możesz sobie pozwalać na oburzenie. Słyszysz? Z zupełnym bezpieczeństwem! Natychmiast po wymówieniu tych słów już ich pożałowała. Zaiste, nie było rozsądne pr Lejmować się wyskokami charakteru pana Traversa więcej w tym oto miejscu Wschodniego Archipela- gu, pełnym tajnych knowań i sprzecznych pobudek, niż w bar- dziej sztucznej ahnosferze miasta. Pr Lecież ostatecznie chciała tylko ocalić mu życie, a nie doprowadzić go do zrozumienia czegokolwiek. Pan Travers otworzył usta i zamknął je znów bez słowa. Jego żona zwróciła się do lustra wiszącego na ścianie. Usłyszała za sobą głos męża. - Edith, gdzie jest prawda w tym wszystkim? Odczuła w tych słowach udrękę tępego umysłu lękającego się instynktownie nieznanych miejsc, w których można odkryć nowe fakty. Spojrzała przez ramię i odrzekła: - Zapewniam cię, na wierzchu. Na samym wierzchu. 320 321 Zwróciła się do lustra, gdzie napotkała swoją twarz o ciemnych oczach, z jasną mgłą włosów nad gładkim czołem. Lecz słowa jej nie wywarły łagodzącego skutku. - Ale cóż to wszystko ma znaczyć? - zawołał pan Travers.- Dlaczego ten człowiek mnie nie przeprosi? Dlaczego nas tu trzy- mają? I czy nas tu trzymają? Dlaczego stąd nie odpływamy? Dlaczego on mnie nie odwozi z powrotem na mój jacht? Czego on chce ode mnie? Jakim sposobem uzyskał nasze uwolnienie od tych ludzi na brzegu, którzy, jak twierdzi, chcieli poderżnąć nam gardła? Czemu tego nie zrobili i wydali nas w jego ręce? Pani Travers zaczęła upinać włosy. - To są wszystko kwestie wyższej dyplomacji i miejscowej polityki. Konflikt interesów osobistych, brak zaufania między partiami, in#ygi poszczególnych jednostek - powinieneś wie- dzieć, jak to się w takich razach odbywa. Jego dyplomacja gra na tych wszystkich czynnikach. Rzeczą, która nasuwała się przede wszystkim, nie było przywrócerue ci wolności ; mógł tylko wziąć cię pod swoją opiekę. On jest tutaj bardzo wybitnym człowiekiem; i pozwól sobie powiedzieć, że twoje bezpieczeństwo zależy od jego zręczności w wyzyskaniu raczej swego prestiżu niż siły, której użyć nie może. Gdybyś mu pozwolił z sobą porozmawiać, jestem pewna, że powiedziałby ci tyle, ile by tylko mógł ci powiedzieć. - Nie życzę sobie, żeby mi opowiadał o swoich łajdactwach. Ale przecież tobie się zwierzył? - Ze wszystkiego - przyznała pani Travers zaglądając do małego lusterka. - Jakiegoż wpływu użyłaś na tego człowieka? Wydaje mi się, że nasz los jest w twoich rękach. - Nasz los nie jest w moich rękach. I nawet nie w jego rękach. Jest tutaj pewna moralna syluacja, z której należy znaleźć wyjśae. - Etyka szantażu - objaśnił pan Travers z niespodziewanym szyderstwem. Jego żonie mignęło przez myśl, że może nie zna go tak dobrze, jak przypuszczała. Wyglądało to, jakby gładka i uro- czysta skorupa nieugiętego poczucia przyzwoitości popękała z lekka tu i tam pod wpływem wielkiego natężenia, odsłaniając tępą przekorę zwykłego śmiertelnika. Ale popękała tylko zewnę- trzna powłoka pana Traversa; zdumiewająca głupota jego pychy pozostała nietknięta. Pani Travers przyszło na myśl, że dyskusja zupełnie jest bezcelowa. Rzekła, kończąc upinanie włosów: 322 - Zdaje mi się, że trzeba wyjść teraz na pokład. - Masz zamiar wyjść tak na pokład? - mruknął pan Travers ze spuszczonymi oczami. - W tym ubraniu? Naturalnie. Nie jest to już nic nowego. Któż się ma tym zgorszyć? Pan Travers nie odrzekł nic. To, co mu powiedziała o jego postawie, było bardzo prawdziwe. Dąsał się na ludzi, którzy drażnili go niezmiemie, zarówno jak rzeczy i wypadki; drażniły go słowa i nawet spojrzenia, które zdawał się odczuwać na skórze fizycznie jak ból, jak poniżające dotknięcie. Opanował się o tyle, że się nie wzdrygał. Ale się dąsał. Jego żona ciągnęła dalej : - I pozwól sobie powiedzieć, że te suknie są godne księżniczki - to znaczy, że obyczaj ustalił ich gatunek, rodzaj materiału i krój dla władczyń w tym kraju - dalekim kraju, gdzie, jak mi mówiono, kobiety rządzą na równi z mężczyznami. I rzeczywiście, te suknie są przeznaczone na dar dla prawdziwej księżniczki, kiedy przyj- dzie na to czas. Zostały wybrane z największą troskliwośaą dla tego dziecka - Imady. Kapitan Lingard... Pan Travers wydał nieartykułowany dźwięk, coś pośredniego między jękiem a pomrukiem. - Muszę go przecież jakoś nazywać i przypuszczam, że ta nazwa będzie dla ciebie najmniej przykra do zniesienia. Koniec końców, przecież ten człowiek istnieje. Ale znany jest także na pewnym obszarze kuli ziemskiej jako Król Tom. D'Alcacerowi ogromńie się spodobała ta nazwa. Wydaje mu się przedziwnie dostosowana do tego człowieka przez swą poufałość i szacunek. I jeśli wolisz... - Wolałbym wcale o tym nie słyszeć - powiedział wyraźnie pan Travers. - Ani słowa. Nawet od ciebie, póki znów nie będę wolny. Ale słowa mnie nie dotykają. Nic mnie nie może dotknąć: ani twoje ponure ostrzeżenia, ani niepoważne nastroje, które uzna- jesz za właściwe roztaczać przede mną, chociaż według aebie moje życie wisi na włosku. - Nie zapominam o tym ani na chwilę - odrzekła pani Travers. - I nie tylko wiem, że twoje życie wisi na włosku, ale zdaję sobie sprawę z wytrzymałości tego włoska. To włosek zdumiewający! Można by powiedzieć, że został stworzony przez ten sam los, który uczynił z aebie to, czym jesteś. Pan Travers poczuł się strasznie obrażony. Nie słyszał jeszcze 323 nigdy, aby się zwracano w podobny sposób - nie tylko do niego, ale w ogóle do kogokolwiek. Ów ton zdawał się po prostu podawać w wątpliwość jego charakter. Zgorszony, uświadomił sobie ze zdumieniem, że żył z tą kobietą przez osiem lat! Powie- dział ponuro: - Mówisz jak poganka. Był to bardzo surowy wyrok, którego prawdopodobnie nie dosłyszała, bo ciągnęła dalej z ożywieniem: - Ale doprawdy nie możesz się po mnie spodziewać, że będę o tym rozmyślała przez cały dzień, albo że zamknę się tutaj, żeby rozpaczać nad tym wszystkim od rana do nocy. To byłoby chorobli- we. Chodźmy na pokład. - I wyglądasz w tym kostiumie zupełnie po pogańsku - ciągnął pan Travers z umyślnym wstrętem, jakby mu wcale nie przery- wała. Pani Travers było ciężko na sercu, ale wszystko, co jej mąż mówił, zdawało się sprowadzać gwałtem lekkomyślny ton na jej usta. - O ile tylko nie wyglądam na straszydło - zauważyła niedbale i pochwyciła w tej chwili kierunek jego ponurego spojrzenia, które spoczywało na jej nagich stopach. Umilkła na chwilę. - Ach tak, jeśli wolisz,to włożę pończochy. Ale widzisz, muszę o nie bardzo dbać. To jedna jedyna para, jaką tu mam. Uprałam je dziś rano w tej łazience, która jest na samej rufie. Suszą się teraz tu niedałeko na poręczy. Może zechcesz mi je przynieść, kiedy wyjdziesz na pokład. Pan Travers zawrócił na pięcie i wyszedł bez słowa. Pani Travers przycisnęła natychmiast ręce do skroni rozpaczliwym ruchem, który przyniósł jej ulgę swą szczerością. Miarowe stąpa- nie dwóch mężczyzn dochodziło do niej wyraźnie z pokładu, rytmiczne i podwójne, nasuwając obraz spokojnego i przyjaznego obcowania. Słyszała ze szczególną wyrazistością kroki człowieka, którego krąg życia był najbardziej odległy od jej własnego. A jednak się przecięły! Przed kilku dniami nie potrafiłaby nawet wyobrazić sobie jego istnienia, a teraz był to człowiek, którego kroki - tak jej się zdawało - poznałaby niechybnie wśród stąpa- nia tłumu. To doprawdy rzecz niesłychana. W półmroku swego naqrzanego schronienia odczekała, aż niepewny, lękliwy uśmiech zejdzie z jej ust, po czym wyszła także na pokład. Pomysłowo zbudowany szkielet z lekkich słupów i cienkich deszczułek zajmował większą część pokładu na śródokręciu, ,Em- my '. Cztery ściany tej przewiewnej budowli, stosunkowo wyso- kiej, zrobione były z muślinu. Cały system firanek - obmyślony, aby udaremnić pościg moskitów, które nawiedzały wybrzeże laguny w wielkich, śpiewnych chmarach od zachodu aż do świtu- osłaniał coś w rodzaju drzwi obciągniętych perkalem. Pokład był zasłany cienkimi matami w obrębie przejr Lystego schronienia, które Lingard i J#rgenson wymyślili, by umożliwić życie pani Travers w tym okresie, gdy nie tylko los Traversa i d# Alcacera, lecz przypuszczalnie i wszystkich innych osób na pokładzie, ,Emmy # musiał pozostać w zawieszeniu. Nieproszeni i nieszczęśni goście Lingarda nauczyli się bardzo szybko sztuki prędkiego wchodze- nia do osłoniętego miejsca i równie szybkiego wymykania się. D'Alcacer robił to bez widocznego pośpiechu, prawie niedbale, lec L równie dobrze jak wszyscy inni. Przyznawano ogólnie, że nie wpuścił nigdy ani jednego moskita. Pan Travers wkradał się i wykradał bez wdzięku i był widać mocno tą koniecznością zirytowany. Pani Travers robiła to bardzo indywidualnie z wielką _zręcznością, jakby nie zdając sobie z tego sprawy. W środku owego schronienia stał zaimprowizowany stół i kilka plecionych foteli, wydobytych przez Jórgensona z głębi statku. Trudno było powiedzieć, czego wnętrze "Emmy## nie zawierało. Wypełnione było przeróżnymi towarami jak bazar. Ten stary hulk stanowił arsenał i magazyn wojenny - fundamenty politycznej akcji Lin- garda ; były tam zapasy muszkietów i prochu; bele płótna, perkali- ków w desenie i jedwabi, worki ryżu i spiżowe armatki zastępują- ce obiegową monetę. "Emma#' zawierała wszystko, co było po- trzebne, aby zadawać śmierć i przekupywać krajowców; aby oddziaływać na ludzką chciwość i trwogę; aby owładnąć zbrcjnie krajem i zorganizować go potem; aby żywić sprzymierzeńców i zwalczać wrogów sprawy. Bogactwo i potęgę mieścił w swym łonie ten statek osiadły na brzegu, nie mający już nigdy popłynąć - statek bez masztów, którego najlepsza część pokładu była zastawiona dwiema budowlami - jedną z cienkich desek i drugą z przejrzystego muślinu. W środku tej ostahiiej mieszkali Europejczycy; Malaje na statku widzieli ich za dnia jak przez biały opar. Wiec Lorem 324 325 z chwilą zapalenia latarni sztormowych wewnąhz Europejczycy zamieniali się w aemne widma otoczone jaśniejącą mgłą, która udaremniała w tajemniczy sposób najśae owadzich zastępów wypadających milionami z nadbrzeżnego lasu. Zamknięa surown w przejrzystych ścianach, niby uwięzieni wśród zaczarowanej pajęczyny Europejczycy przeehadzali się, siedzieli, gestykulo- wali i rozprawiali za dnia w oczach Malajów; a noeą, gdy wszyst- kie latarnie prócz jednej były zgaszone, postacie ich - śpiące pod białymi prześcieradłami na polowych łóżkach rozkładanych co wieczór - nasuwały straszną myśl, że to są martwe ciała spoczywa- jące na noszach. Jedzenie - takie, jakie tam można było mieć- podawano wewnątrz tej olbrzymiej siatki od moskitów, którą wszyscy nazywali "klatką" bez żadnej żartobliwej intencji. W czasie jedzenia Lingard towar Lyszył zawsze państwu Travers i d'Alcacerowi; przywiązywał do tej próby znaczenie obowiązku składanego na ołtarzu uprzejmości i pojednania. Nie mógł mieć pojęcia, jak dalece jego obecność rozjątrzała pana Traversa; zachowanie tego ostatniego było zanadto konsekwentne, aby się różnić w odcieniach. Pan Travers żywił niezbite przekonanie, że padł ofiarą podejścia; że jakiś nadzwyczajny i okrutny bandyta naznaczył za niego okup na niepojętych warunkach. To przekona- nie, ugruntowane niezłomnie, nie opusz#zało go ani na chwilę; było przedmiotem jego rozpamiętywań p#ych oburzenia i nawet ujawniało się niejako w jego wyglądzie. Czaiło się w oczach, gestach, nieuprzejmych pomrukach i posępnym milezeniu. Wstrząs moralny, któremu uległ, nadwerężył w koń# jego orga- nizm. Pan Travers odczuwał bóle w wątrobie, miewał napady senności i tłumione porywy wściekłego gniewu, które niepokoiły go skrycie. Jego cera przybrała żółtawy odcień, a ociężałe oczy nabiegły knvią od dymu i ognisk palących się na dwor Le we- wnątrz ostiokohi Belaraba, gdzie trzymano Traversa w aągu trzech dni. Oczy miał zawsze bardzo wrażliwe na zewnętrzne warunki. Piękne, czarne oczy d'Alcacera lepiej to wytrzymały, a jego powierzchowność nie różniła się zbytnio od zwykłego wyglądu. Przyjął z uśmiechem i podziękowaniem granatową kurtkę z cienkiej flaneli; ofiarowaną mu przez Jórgensona, który- nie będąc dosłownie macabre- zachowywał się raczej jak obojęt- ny, lecz niespokojny trup. Nie można było powiedzieć, aby ci dwaj ludzie kiedykolwiek z sobą rozmawiali. Kowersacja z Jórgenso- nem była rzeczą niemożliwą. Nawet Lingard nigdy się na to nie porywał. Zadawał J#rgensonowi pytania niby mag rozpytujący wywołanego ducha albo nawet dawał mu krótkie wskazówki, jakby się posługiwał jakimś cudownym automatem. I widać ten sposób traktowania odpowiadał Jórgensonowi najbardziej. Praw- dziwym towarzystwem Lingarda na pokładzie "Emmy" był d'A1- cacer. D'Alcacer odniósł się do Lingarda ze swobodą człowieka przyzwyczajonego przez całe życie do dobrego towar Lystwa, w którym nawet udawanie musi mieć cechy swobody. Może d'Alcacer umiał tak dobrze udawać, może to było zgodne z jego naturą lub też podyktowane przez dyskrecję, lecz nie pozwolił nigdy, aby najlżejsze zaciekawienie przebiło się na powierzchnię jego gładkiej, poważnej, zawsze równej uprzejmości, rozjaśnia- nej przez lekkie uśmiechy, które często nie miały ścisłego związ= ! ku z jego słowami, lecz zaprawiały je dobrocią i jakby wyczuciem taktu. Ale treść tych słów była zawsze ściśle neutialna Jeden jedyny raz odkrył Lingard w d'Alcacerze coś w rodzaju głębszego oddźwięku; było to nazajutrz po długich rokowaniach wewnątrz ostrokohi Belaraba, mających na celu czasowe wydanie jeńców. Lingard powziął myśl prowadzenia tych rokowań - jak to pani Travers powiedziała najdokładniej mężowi - z powodu rywalizacji między partiami, a także ze względu na ogólny stan umysłów w osadzie pozbawionej obecności człowieka, który był nominalnym władcą Wybrzeża Ostoi i - przynajmniej w teorii- stanowił tam największą siłę. Belarab przebywał wciąż u grobu ojca. Trudno było powiedzieć, czy ten człowiek o sercu zgorzknia- łym i tęskniącym do pokoju usunął się, aby rozmyślać nad ludzką niesfomością i nad niewdzięczną naturą swego zadania, czy też udał się tam po prostu, aby się kąpać w ruezmiernie pr Lejrzystej sadzawce, osobliwości tego miejsca, rozkoszować się pewnymi owocami rosnącymi tam w obfitości i pogrążyć się na jakiś czas w drobiazgowym wykonywaniu ćwiczeń religijnych: ale tak czy owak, nieobecność jego w osadzie była faktem pierwszorzędnej wagi. Prawda, że prestiż długich, bezspornych rządów władcy wciąż działał ; ludność zżyła się z nimi od dawna i właśnie dlatego zabrano więźniów od razu do ostrokołu Belaraba, uznając to za rzecz naturalną. Belarab, choć nieobecny, zawsze jeszcze był silniejszy od obecnego w osadzie Tenggi, którego tajne zamysły nie były lepiej znane, który był jowialny, gadatliwy, otwarty i wojowniczy; nie miał jednak sławy Bożego sługi, znanego z miłosierdzia i skrupulatności w wykonywaniu praktyk religij- 326 327 nych; nie był też synem ojca słynącego ze świętości na całą okolicę. Lecz Belarab, otoczony chwałą ascetyzmu i melancholii, a zarazem mający reputację człowieka wielce surowego (bowiem mąż tak pobożny musi być oczywiście bezlitosny), Belarab pr Le- bywał poza osadą. Jedyną pomyślną stroną jego nieobecności było to, że zabrał z sobą niedawno zaślubioną żonę, ową młodą kobietę, o której JÓrgenson wspominał w liście do Lingarda, iż zależy jej na wywołaniu bitwy, morderstw i grabieży jachtu; nie powodowała nią jednak wrodzona zatwardziałość serca tylko po prostu chęć posiadania jedwabi, drogich kamieni oraz innych przedmiotów służących ku ozdobie - chęć bardzo naturalna w ko- biecie tak młodej i wyniesionej na tak wysokie stanowisko. Belarab wybrał ją za towar Lyszkę swej samotności i Lingard był z tego rad. Nie obawiał się jej wpływu na Belaraba. Znał swego człowieka. Żadne słowa, przymilania się, dąsy, urągania czy podszepty fawóryty nie mogły wpłynąć ani na decyzję, ani na chwiejność tego Araba, którego czyn zdawał się zawsze h-wać w mistyeznym zawieszeniu wśród sprzecznych rozważań i opinii miotających jego wolą. Lingard nie obawiał się wcałe nagłego czynu Belaraba ani jego powolnych postanowień. Niebezpieczeń- stwo leżało w milczącym niezdecydowaniu władcy, które miało coś beznadziejnie boskiego w swym odległym spokoju i groziło tym, że Belarab nic w ogółe nie zrobi i pozostawi białego przyja- ciela samego wobec niesfomych porywów ludu; przeciw tym zaś Lingard nie miał innych środków walki prócz siły, której użyć nie śmiał, ponieważ oznaczałoby to zniszczenie jego planów i upadek wszelkich nadziei - a co gorsza, wyglądałoby na zdradę w stosun- ku do Imady i Hasima, zbiegów wyrwanych z objęć śmierci w bu- rzliwą noc; obiecał przecież wprowadzić ich w tryumfie z po- wrotem do ojczyzny, którą ujrzał raz jeden śpiącą kamiennym snem pod gniewem i ogniami niebios. Po pohidniu tego samego dnia, kiedy Lingard przybył z panią Travers na pokład, ,Emmy'' - co tak bardzo zgorszyło JÓrgensona- pani Travers wypoczęła parę godzin, po czym Lingard miał z nią długą, płomienną i zawiłą rozmowę. Ze względu na przedmiot rozmowa ta nie mogła być wyczerpująca, lecz ku jej końcowi czuli się oboje doszczętnie wyczerpani. Pani Travers nie trzeba już było wyjaśniać różnych faktów i możliwości. Zdawała sobie z nich sprawę aż nadto dobrze i nie do niej należało udzielać rad lub przekonywać. Nie proszono jej o rozshzyganie lub arguntentację. Wypadki posunęły się już za daleko. Ale czuła się wyczerpana śledzeniem namiętnej walki w wielkie; duszy tego człowieka, który był tak straszliwie i szaleńczo odważny, a jedno#ześnie z taką surowością panował nad swym płomiennym sercem. Po- chłonięta tym widowiskiem, zapomniała o kwestiach mających się rozstrzygnąć. Nie działo się to w teatrze, a jednak raz spostrze- gła, że wpatruje się w Lingarda z zapartym oddechem - jak w znakomitego aktora grającego na przyćmionej scenie w jakimś prostym i potężnym dramacie. Siły, które zdawały się targać jego prostym umysłem, jego szczerym sercem, wywołały w niej od- dźwięk bezpośredni. Wsttząsnął nią pr Lez swoją walkę, pr Lenik- nął swym wzruszeniem, nar Lucił swoją indywidualność, jakby jego tragedia była jedyną rr.eczą godną uwagi. A jednak cóż pani Travers miała wspólnego z tym wszystkim - z tymi niejasnymi i barbarzyńskimi sprawami? Nic, oczywiście. Została na nie- szczęście świadkiem namiętnej rozterki tego człowieka i pozyska- ła jego zaufanie, wzbudzone widać jedynie przez siłę jej indywi- dualności. Pochlebiało jej to, a nawet była tym wzruszona; czuła dla Lingarda pewnego rodzaju wdzięczność, łączyło ich coś na kształt porozumienia - jak równe sobie istoty, które po kryjomu uznały nawzajem swą wartość. A jednak żałowała jedno- cześnie, że nie pozostawiono jej w nieświadomości - w nieświado- mości zupełnej, jak Traversa i d'Alcacera - choć co się tyczyło tego ostatniego, nigdy nie można było wiedzieć, ile dokładnej, niepojętej, intuicyjnej wiedzy kryje jego gładkie obejście. D'Alcacer należał do tego rodzaju ludzi, których można by podejr Lewać o wszystko w świecie raczej niż o nieświadomość lub głupotę. Nie mógł naturalnie wiedzieć nic określonego ani nawet domyślać się czegoś z ogólnego przebiegu wypadków, lecz widać wyczuł całą sytuację przez tych kilka dni z Lingardem. Był przenikliwym i współczującym obserwatorem, mimo swego skry- tego oderwania od życia - oderwania różniącego się zasadniczo od skrytego rozbratu JÓrgensona z ziemskimi namiętnościami. Pani Travers byłaby się chętnie podzieliła z d'Alcacerem ciężarem (gdyż był to ciężar) opowieści Lingarda. Ostatecznie przecież nie ona wywołała jego zwierzenia, i ten morski awantumik, który zjawił się niespodzianie, nie zobowiązał jej do tajemnicy - nawet przez najdalszą aluzję. Nie mówił wcale, że pani Travers jest j e d y n ą osobą, której powierza tę historię. Nie. Powiedział tylko, że pani Travers jest jedyną osobą, której 328 329 m o ż e tę historię opowiedzieć, jakby nikt inny na świecie nie miał władzy wydobycia z niego tych zwierzeń. Tylko tak należało to rozumieć. Zaiste, pani Travers ulżyłoby niezmiemie, gdyby mogła powtórzyć wszystko d'Alcacerowi. Przyniosłoby to ulgę jej noczu- ciu, że jest odcięta od świata razem z Lingardem - jak wśród egzotycznej ahnosfery. I ulżyłoby to jej pod innym jeszcze wzglę- dem: podzieliłaby się odpowiedzialnością z kimś zdolnym do zrozumienia sytuacji. A jednak wzdragała się przed tym zwier Le- niem wskutek niepojętej powściągliwośa - jakby mówiąc o Lin- gardzie z d'Alcacerem, pozwalała tym samym zajrzeć do własnej duszy. Przejmował ją niepokój nieuchwytny, a jednak tak upor- czywy, że odczuwała go także wtedy, gdy musiała się zbliżyć do Lingarda i rozmawiać z nim wobecności d'Alcacera. Panud'Alca- cerowi nie śniło się nawet im przypahywać lub choćby spoglądać w ich stronę. Ale dlaczego odwracał oczy - czy umyślnie? To byłoby jesz#ze obraźliwsze. "Ghipia jestem" - szepnęła do siebie pani Travers z głębokim i kojącym przekonaniem. Mimo to jednak czekała u drzwi bez ruchu; kroki obu mężczyzn zatrzymały się obok nadbudówki, wreszae rozdzieliły się, ucichły, i dopiero wtedy pani Travers wyszła na pokład - w jakiś czas po mężu. Jakby w rozmyślnej sprzeczności z ludzkimi konfliktami, wielki spokój ogamął wszys- tko, co widzialne. Pan Travers wszedł do klatki; wyglądał rzeczy- wiśae na więźnia i zdawał się być zupełnie nie na miejscu. D'Alcacer był tam również, ale jego postać zachowała - a może to było złudzenie? - pozór zupełnej swobody. Lecz wcale jej nie udawał. Siedział, podobnie jak pan Travers, w plecionym fotelu, w analogicznej pozie, i również milczał, lecz w jego postawie był pewien subtelny odcień, który nie dopuszczał wcale myśli, że jest uwięziony. Poza tym d'Alcacer miał ten szczególny dar, że w ża- dnym otoczeniu nigdy nieodpowiednio nie wyglądał. Namówiono panią Travers, aby dla oszczędzenia swych europejskich trzewi- ków nosiła skórzane sandały, wyjęte również z owej żeglarskiej skrzyni znajdującej się w nadbudówce. Przymocowała je dodat- kowym rzemieniem, ale nie mogła zapobiec, aby z lekka nie stukały, g,dy chodziła po pokładzie. Żadna część jej stroju nie dawała jej tak wyraźnego poczueia egzotycznośa. Z powodu tych sandałów musiała zmienić zwykły chód i posuwać się krótkimi, szybkimi krokami w sposób bardzo podobny do Imady. "Ogra- biam tę dziewczynę z jej strojów - rzekła do siebie w myśli - poza wszystkim innym." W owym czasie zdawała już sobie sprawę, że dziewczyna z tak wysokiego rodu nie mogłaby nawet pomyśleć o wdzianiu sukien, które inna kobieta miała już na sobie. Usłyszawszy lekki stuk sandałów d'Alcacer spojrzał przez oparcie kr Lesła. Ale odwrócił się natychmiast, a pani Travers oparła się o poręcz i złożyła głowę na dłoni, spoglądając leniwie ponad gładką powierzchnię laguny. Była zwrócona plecami do klatki, przedniej częśa pokładu i skraju najbliższego lasu. Tak blisko stała ta wielka gromada olbrzymich, krzepkich pni - ciemnych, chropowatych kolumn obwieszonych wijącymi się pnączami i nurzających się w mroku, że pani Travers spojrzawszy za burtę mogła oglądać odwrócone w lustrzanym pasie wody masywne, czame odbiae lasu na tle odbitego nieba, które wydawało się jasną, błękitną przepaśaą, widzialną przez przejrzystą błonę. A gdy podniosła oczy, ten sam przepaścisty bezruch zdawał się panować nad całą przestrzenią skąpanej w słońcu laguny, która była jednym z tajnych zakątków ziemi. Pani Travers czuła dotkliwie swoje osamotnienie. Wpląta- na w tajemnicę, odaęta tak zupełnie od istot sobie podobnych, robiła nawet na sobie samej wrażenie widziadła pozbawionego praw i obrony, które jej się wydawały tylko wyrazem nieświado- mego ducha tej miejscowości. Osamotnienie jej było niezmieme i przesycone napięaem wprost katastrofalnym. Otaczało ją jakby wyodrębniając przez zamknięcie w zaczarowanym kole. Odgra- dzało od ludzi - ale nie chroniło. Kroki, które umiała rozpoznać wśród wszystkich innych na tym pokładzie, rozległy się nagle tuż za nią. Nie odwróała głowy. Od owego południa, kiedy panowie - jak ich Lingard nazywał- zostali przywiezieni na pokład, pani Travers i Lingard nie zamie- nili ani jednego ważkiego słowa. Gdy Lingard postanowił rozpocząć układy o uwolenienie Tra- versa i d'Alcacera, Edith spytała go, na czym opiera nadzieję powodzenia; odpowiedział jej: "Na moim szczęściu." Właściwie liezył na swój prestiż; ale nawet gdyby znał to wyrażenie, nie byłby go nigdy użył, ponieważ b#iałoby jak przechwałka. A poza tym wierzył istotnie w swoje szczęście. Żaden człowiek, biały czy ciemnoskóry, nie zwątpił nigdy o jego słowie, i to dawało mu naturalnie wielką pewność siebie przy rozpoezęciu rokowań. Lecz ostateczny ich wynik zależał tylko od szczęścia. Powiedział to wyraźnie pani Travers w chwili, gdy się z nią żegnał. JÓrgenson 330 331 czekał już w łodzi, która miała ich powieźć przez lagunę do ostrokołu Belaraba. Panią Travers zaskoczyła decyzja Lingarda, którą powziął nagle i której dał wyraz w słowach: "sądzę, że potrafię to zrobić" ; złożyła rękę w silnej, otwartej dłoni, na której ktoś biegły w rhiro- mancji byłby mógł się dopatrzeć lirui innyeh niż linia szczęścia. Dłoń Lingarda objęła jej rękę i uśasnęła ją lekko. Edith patrzyła na niego bez słowa. Czekał przez chwilę, a potem rzekł z bezwied- ną czułością: - Więc niechże mi pani życzy szćzęśaa. Milczała. Trzymał waąż jej rękę, zaskoczony jej wahaniem. Zdawało jej się, że nie może go opuśać, a on nie wiedział, co rzec; wreszcie przyszło jej na myśl, że może użyć władzy, którą nad nim ma. Wypróbuje ją znowu. - Płynę z panem - rzekła stanowczo. - Chyba pan sobie nie wyobraża, że mogłabym tu c Lekać w niepewności - może i kilka godzin. Puścił nagle jej rękę, jak gdyby go oparzyła. - Ach tak, naturalnie - mruknął zmieszany. Jeden z tamtych ludzi był przecież jej mężem! A po takiej kobiecie należało się tego spodziewać. Nie mógł istotnie nie odpowiedzieć; ale pani Travers pomyślała, że się waha. - Czy pan uważa, że moja obecność wszystko by popsuła? Niech mi pan wierzy, że też mam szczęście w swoim rodzaju. Przynajmniej w takim samym stopniu jak pan - dodała szeptem, uśmiechając się. Mruknął w odpowiedzi: - O tak, my dwoje mamy szczęście. - Uważam to za szczęśae, że napotkałam człowieka takiego jak pan; że właśnie pan prowadzi moją - naszą kampanię - r Lekła gorąco. - Co by się stało, gdyby pan nie istniał? Pan musi pozwolić mi z sobą popłynąć! Po raz drugi skłonił głowę wobec jej wyraźnego życzenia, aby mu towarzyszyć. Ostatecznie, gdyby nawet rzeczy obróciły się jak najgorzej, byłaby równie bezpie#zna między nim a JÓrgensonem jak sama na pokładzie "Emmy", z kilku malajskuni włócznikami za całą obronę. Lingardowi mignęło przez myśl, czyby nie wziąć pistoletów. Uważał zasadniczo, że na tę wielką rozprawę lepiej wyruszyć bez broni i wyjął je zza pasa przed zejściem do łodzi, gdzie czekał na niego JÓrgenson. Pistolety leżały na poręczy burtowej, ale ich nie wziął. Cztery strzały nie mogły mieć znacze- nia. Nie miałyby znaczenia, gdyby świat przez niego stworzony miał rozpaść się w gruzy. Nic o tym pani Travers nie powiedział, natomiast zakrzątnął się, aby mogła zmienić swój wygląd. Wtedy to właśnie otworzył po raz pierwszy żeglarską skrzynię w nadbu- dówce, w obecności zaciekawionej pani Travers, która weszła tam za nim. Podał jej lekką, bawełnianą kurtkę malajską, zdobną w klamry wysadzane drogimi kamieniami, aby ją narzuciła na swoją europejską suknię. Kurtka zasłoniła jachtowy kostium do połowy. Pani Travers spełniała bez słowa polecenia Lingarda. Wyciągnął dhigą i szeroką szarfę z białego jedwabiu, obramowa- ną ciężkim haftem, i prosił, aby nakryła głowę układając końce w taki sposób, by zasłonić całą twarz oprócz oczu. - Znajdziemy się wśród tłumu mahometan - tłumaczył. - Rozumiem. Pan chce, abym wyglądała przyzwoicie - żarto- wała. - Zapewniam panią - rzekł z powagą - że ci ludzie w ogromnej większości, a już z pewnością wszyscy przywódcy, nie widzieli nigdy w życiu białej kobiety. Ale może pani woli inną szarfę? Jest ich trzy. - Nie, ta mi się dosyć podoba. Wszystkie są wspaniałe. Widzę, że pan zamierza wprowadzić z największym splendorem księżni- czkę do jej ojczyzny. Jaki pan jest troskliwy, panie kapitanie! To dziecko będzie wzruszone pańską szczodrością. . . Czy tak dobrze? - Dobrze - rzekł Lingard odwracając oczy. Pani Travers zeszła za nim do łodzi, gdzie Malaje gapili się w milczeniu, a J#rgenson, sztywny i kanciasty, nie dawał znaku życia - nie poruszył nawet oczami. Lingard posadził panią Travers na ławce rufowej i siadł koło niej. Ogniste słońce pożarło wszystkie barwy. ł#ódź płynęła po jaskrawym blasku, kierując się ku skrawkowi koralowego wybrzeża, które jaśniało jak metalowy półksiężyc rozpalony do białości. Przybili do brzegu. Jórgenson otworzył z powagą wielki, biały, płócienny parasol nad głową pani Travers; szła naprzód w oszołomieniu między dwoma mężczyznami, jak we śnie, utrzy- mując kontakt z ziemią tylko przez to, że po ruej stąpała. Wszystko było ciche, puste, rozpalone do białości i fantastyczne. Potem, gdy wrota ostrokołu się rozwarły, pani Travers spostrzegła wyczekują- cy i nieruchomy thim brunatnych postaci udrapowanych w różno- barwne tkaniny. Ciżba zapełniała płaty cienia u stóp trzech wyniosłych drzew pozostałych po wyrąbanym lesie - wśród prażo- nego przez słońce pustego obszaru spiekłej ziemi. Szerokie ostrza 332 333 włóczni zdobnych w pęki czerwonego włosia rzucały chłodne błyski pod rozpostartymi konarami. Na lewo grupa budowanych na palach domków o długich werandach i olbrzymich dachach górowała wysoko w powietrzu nad głowami thimu, zdając się pływać w blasku; budynki te wyglądały znaeznie mniej material- nie niż padające od nich głębokie cienie. Lingard, wskazując jeden z najmniejszych domków, rzekł półgłosem: - Mieszkałem tam pr Lez dwa tygodnie, kiedy przypłynąłem pierwszy raz do Belaraba - a pani Travers poezuła bardziej niż kiedykolwiek, że stąpa jak we śnie, spostrzegłszy za barierą werandy dHńe postacie, widzialne od stóp do głów, strzegące zamkniętych drzwi; postacie te były odziane w zbroje z żelaznej siatki i spiczaste stalowe hełmy ozdobione białymi i czamymi piórami. Wysoka ława okryta szkarłatnym suknem stała wśród otwartej przestrzeni pod wielką szopą, gdzie odbywały się posłu- chania. Lingard poprowadził tam panią Travers; JÓrgenson, towa- rzyszący jej z drugiej sh-ony, zamknął spokojnie parasol, a gdy usiadła między swymi towarzyszami, cały tłum przed nią osunął się jednocześnie na ziemię, odsłaniając w głębi dziedzińca samot- ną postać mężczyzny wspartego o gładki pień drzewa. Biała chusta na jego głowie była obwiązana żółtym sznurem. Spiczaste końce chusty spadały na ramiona, okalając szczupłą, ciemną twarz o wielkich oczach; jedwabny płaszcz w czame i białe pasy spływał do stóp tego męża, który wyglądał w oddali wyniośle i tajemniczo, kiedy tak stał wyprostowany niedbale, w pozie zdradzającej pewność siebie i siłę. Lingard, pochyliwszy się z lekka, szepnął na ucho pani Travers, że ten człowiek na uboczu, górujący nad otoczeniem, to właśnie Daman, naczelny wódz Ilanunów, ten sam, który kazał porwać obu panów, prawdopodobnie aby zaszachować Lingarda. Te dwie barbarzyńskie, półnagie postacie - zdobne w omamenty i talizma- ny, przykucnięte u jego nóg z głowami owiniętymi w czerwono- złote chusty, z prostymi mieczami w poprzek kolan, to pangerano- wie, którzy wykonali rozkaz i przywieźli jeńców na lagunę. Lecz owi dwaj ludzie w zbrojach stojący na straży przed drzwiami małego domku są żołnierzami z osobistej straży Belaraba i noszą taki strój tylko przy bardzo uroczystych okazjach. Jest to zewnęhz- ny i widomy znak, że jeńcy pozostają we władzy Belaraba, i ta okoliczność jest na razie pomyślna. Wielka szkoda, że nie ma samego Naczelnika. Rzekłszy to Lingard przybrał ceremonialną pozę, a pani Travers patrzyła wciąż na wielki dziedziniec i w pew- nej chwili poczuła, że kręci jej się w głowie od niezliczonych twarzy sterczących rzędami u jej nóg. Wszelki ruch w thunie zamarł. Nawet oczy znieruchomiały pód pstrokacizną barwnych chust; a za otwartyrni wrotami palma o szlachetnym zarysie wyglądała niezmiernie czamo na tle poły- skliwej laguny i rozpalonej bladości nieba. Pani Travers pa#ząc w tę stronę dziwiła się, że nie ma Hasima i Imady. Lecz dziewczy- na była praw dopodobnie w jednym z domków razem z kobietami ze świty Belaraba. Wtem pani Travers spostrzegła, że przyniesio- no drugą ławę, na której już zasiadło pięau mężczyzn o okrą- głych, poważiiych twarzach; byli ubrani w jaskrawe jedwabie i haftowane aksamity. Ręce ich spoczywały na kolanach; jeden z nich miał białą szatę, a na głowie wielki, prawie czarny turban. Siedział pochyliwszy się trochę naprzód, z brodą wspartą na dłoni ; jego policzki były zapadnięte, a oczy wbite w ziemię, jakby nie chciał pah-zeć na niewierną kobietę. Pani Travers uświadomiła sobie nagle, że słyszy cichy szept, i spojrzawszy na Lingarda zobaczyła, że i on jest zupełnie nieru- chomy, a wznoszące się z lekka i opadające szepty przenikały ją uczuciem spokoju. Jej obawy łagodził fakt, że z toczących się obrad nie mogła nic zrozumieć. Czasem zapadało milczenie i Lingard, nachylając się ku niej, szeptał: "Nie takie to łatwe", a cisza była tak głucha, że pani Travers słyszała trzepot gołębich skrzydeł gdzieś wysoko, na wielkim rzucającym cień drzewie. I nagle jeden z ludzi siedzą- cych przed nią, nie poruszając się wcale, zaczynał nową przemo- wę, której tajemniczość podkreślał jeszcze zupełny brak gestów i gry twarzy. Tylko czujne oczy zdradzały, że przemowa nie jest monologiem#ani głośną medytacją, lecz potokiem argumentów przeznaczonych dla Lingarda, który raz po raz wypowiadał po kilka słów z wyrazem twarzy poważnym lub uśmiechniętym. Następowały po nich zawsze szepty wyglądające przeważnie na potakiwania; potem zapadało znowu milczenie pełne rozwagi i nieruchomość tłumu była jeszcze doskonalsza niż przedtem. Kiedy Lingard szepnął pani Travers, że teraz przyszła na niego kolej wygłoszenia przemowy, oczekiwała, iż wstanie z miejsca i przybierze rozkazującą postawę. Ale nie zrobił tego. Siedział jak przedtem, tylko jego głos wibrował i rozchodził się wład#zo wśród ciszy, choć było widoczne, że Lingard usiłuje go powściągnąć. 334 335 Mówił długo, a słońce wspinało się na niebo bez skazy, przesuwa- jąc zmniejszone cienie drzew i lejąc żar na głowy poprzez gęste i nieruchome listowie. Gdy z thimu wznosiły się pomruki, Lingard zatrzymywał się spoglądając nieustraszenie po obecnych, cze- kał, aż się uciszą. Raz czy dwa pomruk wzniósł się do głośnego gwaru, a pani Travers posłyszała, że z drugiej shony J#rgenson mn:knął coś pod wąsem. Za rzędami głów Daman, stojący pod drzewem, skrzyżował ramiona na piersiach. Rąbek białej tkaniny zasłaniał mu czoło; u jego stóp dwaj ilanuńscy wodzowie- półnadzy, obwieszeni talizmanami i ozdobami, strojni w jasne pióra, musz? e, naszyjniki z zębów, szponów i połyskliwych pacior- ków - siedzieli skrzyżowawszy nogi z mieczami leżącymi na kolanach, jak dwa bóstwa z brązu. Nawet pióra w ich diademach tkwiły nieruchomo. - Sudah! - Skończone! - Wszystkie głowy poruszyły się, a ciała zakołysały siedząc. Lingard przestał mówić. Nie wstawał z miejsca jeszcze przez chwilę i rozglądał się po shichaczach; a gdy podniósł się wraz z panią Travers i J#rgensonem, całe zgromadzenie powstało jednocześnie i jego regularny szyk się rozsypał. Kilku Malajów o szerokich twarzach ze świty Belaraba- młodzików odzianych jakby w mundury z kraciastych sarongów, czarnych jedwabnych kurtek i czerwonych mycek włożonych zawadiacko na bakier - przemaszerowało dumnie wśród luźnych grup i ustawiło się w dwa r Lędy przed nieruchomym Damanem oraz dwoma ilanuńskimi wodzami w wojennym rynsztunku. Członkowie rady powstali z ławki i zbliżyli się do białych z łagod- nym uśmiechem i gestami pełnymi szacunku. Zachowanie ieh było pojednawcze, tylko człowiek w wielkim turbanie pozostał nieubłaganie wyniosły i utkwił wzrok w ziemi. - Zrobione - szepnął Lingard do pani Travers. ' - Bardzo było trudno? - zapytała. - Nie - odpowiedział mając w głębi duszy świadomość, że w tej wielkiej rozprawie - która właściwie nic nie przesądziła, odsunęła tylko chwilę rozstrzygającą - wyzyskał do ostatecznych granic sławę swego dobrego imienia i ten zwyczaj szanowania najdrob- niejszych jego życzeń płynący z blasku jego bogactw i lęku przed jego osobą. Podał rękę pani Travers, aby ją odprowadzić, ale zatrzymał się w ostatniej chwili. Na rozkazujący gest Damana rozstąpiły się rzędy młodych dworzan Belaraba w czerwonych myckach, i wódz skierował się ku białym wprawiając w nieme zdumienie grupy rozsiane po dziedzińcu. Rozdzielone rzędy zamknęły się za nim. Dwaj ilanuń- scy wodzowie, mimo swego wrogiego wyglądu, byli o wiele za ostrożni, by się poruszyć. Zbyteczny był cichy, ostrzegawczy szept Damana, zatrzymująey ich w miejscu. Daman szedł sam. Rękojeść zwykłego miecza sterczała między brzegami jego otwartego pła- szcza. Widoczne też były dwa skałkowe pistolety. Koran w aksa- mitnej pochewce wisiał u jego szyi na czerwonym jedwabnym sznurku. Daman wyglądał pobożnie, wspaniale i wojowniczo; ruchy miał spokojne i patrzył wprost przed siebie spod rąbka zwykłej lnianej tkaniny okrywającej mu głowę. Trzymał się sztywno, a w jego obejściu było coś w rodzaju dostojnej skrom- ności. Lingard powiedział śpiesznie do pani Travers, że człowiek ten spotykał się już przedtem z białymi i że gdyby chciał uścisnąć jej rękę, powinna mu ją podać zasłoniętą końcem szarfy. - Dlaczego? - zapytała. - Przyzwoitość? - Tak będzie lepiej - rzekł Lingard, a już w następnej chwili pani Travers poczuła na swej obwiniętej dłoni lekki uśask smuk- łych, ciemnych palców; doznała wrażenia, że jest na wskroś wschodnią kobietą, gdy z twarzą zasłoniętą aż po oczy spotkała się z błyszczącym, czamym spojrzeniem wodza korsarzy. Trwało#to tylko chwilę, bo Daman odwróał się natychmiast, aby zamienić uścisk ręki z Lingardem. W prostych, luźnych fałdach swoich szat wyglądał bardzo smukło, stojąc naprzeaw krzepkiego Europej- czyka. - Wielka jest twoja siła - rzekł ujmującym głosem. - Mają a wydać białych ludzi. - Tak, przechodzą pod moją opiekę - rzekł Lingard odwzajem- niając jasny uśmiech tamtego, lecz wyraz jego twarzy był zawzię- ty, a groźna zmarszczka osiadła mu na czole z chwilą, gdy ujrzał zbliżającego się Damana. Spojrzał przez ramię na grupę włóczni- ków, którzy zeszli ze schodków chaty, eskortując obu jeńców. Na widok Damana, zagradzającego niejako drogę Lingardowi, włó- cznicy zatrzymali się w pewnym oddaleniu i otoczyli dwóch białych. Daman spojrzał też beznamiętnie w tamtą stronę. - Byli moimi gośćmi - mruknął. - Dałby Bóg, żebym wkrótce przybył poprosić cię o nich... jako przyjaciel - dodał po krótkiej przerwie. - I daj Boże, żebyś nie odszedł z pustymi rękoma - rzekł Lingard, a czoło jego się wypogodziło. - Przecież nie mieliśmy 33fi 333 ; 15 - Conrad t. VI zamiaru spotykać się tylko po to, aby prowadzić kłótnie. Czy byłbyś wolał ich widzieć pod opieką Tenggi? - Tengga jest th#ty i pełen podstępów - rzekł pogardliwie Daman - to tylko kupczyk, którego pożera pragnienie, żeby stać się wodzem. On jest niczym. Ale i ty, i ja, posiadamy siłę prawdzi- wą. Jest jednak pewna prawda, którą możemy powierzyć sobie nawzajem. Serca ludzi łatwo się zniechęcają. Poshichaj. Przywód- cy idą naprzód wspierając się na swych stronnikach; ale umysły pospolitych ludzi są niestałe, pragnienia zmienne, a myślom ich zawierzyć nie można. Mówią, że wielki wódz z ciebie. Nie zapo- minaj, że także jestem wodzem i przywódcą zbrojnych mężów. - Ja również słyszałem o tobie - powiedział Lingard spokoj- nym głosem. Daman spuśał oczy. Nagle podniósł je i rozwarł szeroko; zaskoczyło to panią Travers. - Więc słyszałeś. Ale #zy rozumiesz? Pani Travers, wsparta lekko na ramieniu Lingarda, miała wra- żenie, że gra w jakiejś wspaniale wystawionej sztuce na scenie oświetlonej jaskrawo - że to wszystko jest jakąś egzotyczną operą, której akompaniament stanowi nie muzyka, lecz wszechobecna asza o rozmaitych tonach. - Tak. Rozumiem - odparł Lingard nadspodziewanie poufnym głosem. - Ale władza jest także w ręku wielkiego pr Lywódcy. Pani Travers śledziła lekkie falowanie nozdrzy Damana, świad- czące niejako o sile wzruszeń, które przeżywał, a pod jej palcami ramię Lingarda w białym rękawie nawet nie drgnęło, jakby było z marmuru. Nie patrząc nań, czuła, że jednym ruchem mógłby skruszyć nerwową postać wodza, w którym żyło tchnienie wielkiej pustyni nawiedzanej pr Lez jego koczowniczych przodków jeżdżą- cych na wielbłądach. - Siła jest w ręku Boga - powiedział Daman i jego twarz zastygła powoli. Zatrzymał się czekając na odpowiedź; Lingard odrzekł : - Tak jest zaiste - po czym Daman aągnął dalej z subtelnym uśmiechem: - Ale On obdziela siłą stosownie do swojej woli, dla własnych celów, nawet tych, którzy nie wyznają prawdziwej wiary. - Ponieważ taka jest wola Boża, nie powinieneś względem nich żywić w swoim sercu goryczy. Cichy okr Lyk: "względem tych!", i lekki, pogardliwy ruch 338 szczupłej, ciemnej ręki wysuniętej z fałd płaszcza były prawie że zrozumiałe dla pani Travers w swej doskonałej, melancholijnej wzgardzie; pozwoliły też Lingardowi wniknąć głębiej w charak- ter sojusznika dostarczonego mu przez dyplomację Belaraba. Lingard czuł się tylko na wpół uspokojony tymi pozorami wynio- słości ducha. Liczył bardziej na to, że Daman rozumie swój własny interes; gdyż Arab czekał niewątpliwie z upragnieniem na ode- branie królestwa, po którym spodziewał się nagrodyw zaszczytach i bogactwach. Jego ojciec i dziadek (JÓrgenson wspominał o nich w liście, że przed dwunastu laty powieszono ich dla pr Lykładu) byli pr Lyjaciółmi sułtanów, doradcami władców, bogaczami fi- nansującymi wielkie wyprawy minionych czasów. Nienawiść uczYniła z Damana własnowolnego wygnańca, póki dyplomatyc L- ne zabiegi Belaraba nie wyciągnęły go z nieznanej i niespokojnej kryjówki. W kilku słowach Lingard zapewnił Damana, że jego ludzie są zupetnie bezpieczni, o ile nie będą się starali owładnąć jachtem osiadłym na mieliźnie. Lingard rozumiał bardzo dobrze, że uwię- zienie Traversa i d# Alcacera było wynikiem nagłego przestrachu; posunięciem, którym Daman chaał zapewnić sobie bezpieczeń- stwo. Widok jachtu tkwiącego na rewie zachwiał zupełnie jego zaufaniem. Wyglądało to, jakby tajemnica tego miejsca została wydana. Ostatecznie zaufanie do któregokolwiek białego czło- wieka było zapewne wielkim szaleństwem, choćby się wydawało, że ten właśnie wziął zupełny rozbrat ze swymi współziomkami. Daman miał wrażenie, że padł ofiarą spisku. Bryg Lingarda wydawał mu się strasznym narzędziem walki. Nie wiedział, co o tym wszystkim myśleć, i chęć zdobycia zakładników była w gruncie rzeczy właściwą przyczyną pojmania dwóch białych. Daman pośpieszył oddać ich pod opiekę Belaraba, nie dowier La- jąc dzikim popędom swoich ludzi. Ale wszystko w osadzie wyda- wało mu się podejr Lane: nieobecność Belaraba, odmowa J#rgen- sona, który nie zgodził się mu wydać od razu obiecanych zapa- sów broni i amunicji. A teraz znowu ten biały wydostał zakładni- ków od zastępców Belaraba jedynie siłą swej wymowy. Tak wielki wpływ napełnił Damana podziwem i przerażeniem. Ten dhigolet- ni samotnik, przebywający w najbardziej zatraconym zakątku Archipelagu, czuł się omotany pr Lez intrygi. Lecz skądinąd przy- mierze było wielką rzeczą. Nie pragnął bynajmniej kłótni. Przyjął na razie chętnie zapewnienie białego, że nic nie grozi jego 339 ludziom obozującym na rewach. Uważny, szczupły, zdawał się przyjmować w skupieniu przemyślane słowa Lingarda. Siła tego wielkiego, nie uzbrojonego człowieka wyglądała na nieodpartą. Skłonił z wolna głowę. - Allah jest naszą ucieczką - szepnął poddając się nieuniknio- nemu. Daman zachwyał panią Travers nie jako żywa istota, ale jako świetny, barwny szkic, wycaziste ujęcie przez artystę wizji jakiejś subtelnej i dzikiej duszy. Przedziwnybył jego bystrypółuśmiech# ostry jak jasna stal, przykry przez swoją przenikliwość. Pani Travers rozejrzała się i sposhzegła, że cały dziedziniec, porażony unicestwiającą wściekłością słońca, zaludniony jest przez aenie, których kształty i barwy rozpływają się w gwałtownym blasku. Nawet brunatne tony dachów i ścian olśniewały oko. Daman usunął się na bok. Już się nie uśmiechał; a pani Travers szła z ręką wspartą na ramieniu Lingarda przez upał tak potężny, że zdawał się mieć smak i zapach, że był niejako dotykalny. Posuwała się naprzód, jakby płynęła w tym upale z pomocą Lingarda. - Gdzie oni są? - zapytała. - Idą za nami - odpowiedział. Lingard tak był pewien, iż jeńcy zostaną wydani w jego ręce na wybrzeżu, że nie odwrócił się ani razu, póki oboje z panią Tcavers nie znaleźli się przy łodzi. Gromadka włócmików rozstąpiła się w obie strony przed Traversem i d'Alcacerem, któczy szli teraz sami ku bczegowi; wyglądali nierealnie i dziwacznie, niby ich własne duchy sh#aszą- ce w biały dzień. Pan Travers nie zdcadził żadnym znakiem, że zdaje sobie sprawę z obecności żony. Z pewnością był to dla niego wstrząs. AIe d'Alcacer szedł uśnuechając się, jak gdyby plaża była salonem. Ciężka, stara łódź, europejskiej budowy, z paroma tylko wio- ślarzami, sunęła z wolna po wodzie, która wydawała się równie blada i pałająca, jak niebo. Jórgenson usadowił się w dziobie łodzi. Czworo pozostałych Europejczyków siedziało na rufie, obaj uwolnieni więźniowie w środku obok siebie. Lingard odezwał się nagle: - Trzeba, abyście panowie zrozumieli, że to jeszcze nie koniec biedy. Nic nie jest rozstrzygnięte. Wypuszczono was tylko dlate- go, że za was poręczyłem. Pan Travers odwrócił głowę, gdy Lingard zaczął mówić, ale d'Alcacer shichał uprzejmie. Pr Lez resztę drogi nikt nie wyrzekł 340 ani słowa. Dwaj panowie weszli pierwsi na pokład. Lingard pozostał u stóp trapu, aby pomóc pani Travers. Uścisnęła mu mocno rękę i rzekła patrząc z góry na jego wzniesioną twarz: - To nadzwy#zajne zwycięstwo. Przez chwilę jego zapatrzony wzrok nie zmienił wcale wy- cazu, jakby się zupełnie nie odezwała. Potem wyszeptał z po- dziwem: - Pani rozumie wszystko. Odwróciła oczy i musiała wyswobodzić rękę, do której przywarł przez ehwilę w odurzeniu - jak człowiek lecący w przepaść. III Pani Travers patrzyła poprzez lagunę, czując wszystkimi nerwa- mi, że Lingard stoi za nią. Po chwili przysunął się i stanął obok niej, tuż przy poręczy. Wpatrywała się dalej w tafIę wody, która pod niebem zachodu zmieniła się w aemną purpurę. - Dlaczego pan mnie unika, odkąd wróciliśmy z tamtej wypra- wy? - zapytała ściszonym głosem. - Nie mam nic ciekawego do powiedzenia, póki radża Hasim i jego siostia nie wrócą z wiadomościami - odrzekł Lingard tym samym tonem. - Czy powiodło się mojemu przyjacielowi? Czy Belarab wyshichał jego argumentów? Czy zgodził się wyleźć ze swojej skorupy? A może jest w drodze? Chciałbym wiedzieć już to wszystko!... A tu ani słychu. Może wyruszył już przed dwoma dniami i jest teraz w pobliżu osady. A może coś mu strzeliło do głowy i rozłożył się obozem gdzieś w połowie drogi; nie jest także wykluczone, że już przybył. Mogliśmy go nie dostrzec. Droga od wzgórz nie biegnie wzdłuż brzegu. Chwycił nerwowo lunetę i skierował ją ku ciemnemu ostroko- łowi. Słońce zapadło już za lasy, obramowując wierzchołki drzew złotą nicią pod pasem seledynu leżącym nisko na niebie. Nieco wyżej bladoczerwony żar rozpływał się w pociemniałym błękiae. Wieczomy aeń pogłębił się nad laguną, przylgnął do kadhiba "Emmy#' i do zarysów przeciwległego brzegu. Lingard odłożył lunetę. - D'Alcacer zdaje się mnie także unikać - powiedziała pani Travers. - A pan jest z nim w doskonałej komitywie, panie kapitanie. - To bardzo miły człowiek - szepnął Lingard z roztargnieniem. 341 - Ale mówi czasem dziwne rzeczy. Któregoś dnia zagadnął mnie, czy nie ma kart na statku, a kiedy spytałem, czy lubi grać w karty- ot, tak, żeby coś powiedzieć - rzekł mi z tym swoim dziwnym uśmiechem, że czytał opowiadanie o ludziach skazanyeh na śmierć, którzy spędzali czas przed egzekucją na gr Le w karty ze strażnikami więzienia. - A co mu pan odpowiedział? - Powiedziałem, że są gdzieś pewnie karty na statku. JÓrgen- son musi o tym wiedzieć. Potem spytałem, czy uważa mnie za więziennego dozorcę. Był zasko#zony i żałował tego, co powie- dział. - To nie bardzo ładnie z pańskiej strony, parue kapitanie. - Jakoś mi się to wyrwało - ale załagodziliśmy to śmiechem. Pani Travers oparła łokcie o poręcz i dłońnu objęła głowę. Każda poza tej kobiety była dla Lingarda niespodzianką przez czarowne wrażenia, jakich doznawał. Westchnął; cisza zapadła na długą chwilę. - Żahiję, że nie mogłam rozumieć każdego słowa, które zostało wypowiedziane wtedy rano. - Wtedy rano - powtórzył Lingard. - O jakim ranku pani myśli? - O ranku, kiedy wyszłam z ostrokohr Belaraba pod rękę z panem, panie kapitanie, na czele całej procesji. Zdawało mi się, że spaceruję po wspaniałej scenie - że gram w jakiejś operze, w przepysznym widowisku, na które można by patizeć z zapartym oddechem. Nie może pan sobie wyobrazić, jakie mi się to wszyst- ko wydawało nierealne i jaka się sobie wydałam sztuczna. Pan wie, opera. . . - Wiem. Byłem kiedyś poszukiwaczem złota. Niektórzy z nas zjeżdżali do Melboume z kieszeniami pełnymi pieniędzy. Posze- dłem raz na takie przedstawienie; musiało być bardzo marne w porównaniu do tego, co pani widywała. Grali jakąś historię na tle muzyki. Wszysey na scenie śpiewali przez cały czas aż do końca. - Jak to musiało razić pański zmysł rzeczywistośa - powie- działa, wciąż na niego nie patrząe. - Czy pan nie pamięta, jak się nazywała ta opera? - Nie. Nigdy sobie tym głowy nie zawracałem. Nasza paczka. . . nigdy nas to nie obchodziło. - Nie pytam pana, jaka to była historia. Musiało się to panu wydać rażąco nieprawdopodobne. Czy prawdziwi ludzie mogliby śpiewać przez całe życie i nic innego nie robić, jak w baśni? - Ci ludzie nie śpiewali ciągle z radości - zauważył Lingard z prostotą. - O baśniach prawie nic nie wiem. - Mówią zwykle o księżniczkach - szepnęła pani Travers. Lingard nie dosłyszał, co mówiła. Pochylił się ku niej z lekka, ale nie patrzyła na niego - a on nie zapytał, co powiedziała. - Zdaje mi się, że baśnie są dla dzieci - rzekł. - Ale ta historia z muzyką, o której pani opowiadam, nie była dla dzieci. Zapew- niam panią, że ze wszystkich przedstawień, jakie widziałem, to było dla mnie najprawdziwsze. Prawdziwsze niż wszystko, co widziałem w życiu. Słowa Lingarda poruszyły panią Travers, pamiętała, jak nie- możliwie głupia jest treść prawie wszystkich oper, i wydało jej się, że w bezpośredniości tych słów jest coś rozrzewniającego, jak gdyby głodny człowiek mówił o rozkoszy, z jaką jadł skórkę zeschłego chleba. - Pewnie pan zapomniał o wszystkim słuchając tej historu, bez względu na jej treść - zauważyła obojętnym tonem... - Tak, to mnie porwało. Ale myślę, że pani zna to uczucie. - Nie. Nigdy w życiu nie czułam nic podobnego, nawet kiedy byłam małą dziewczynką. Lingard zdawał się brać to wyznanie za dowód jej wyższości. Pochylił nieco głowę. Zresztą mogła mówić, co chciała. Najbar- dziej podobało mu się to, że na niego nie patrzy, bo z całą swobodą mógł się oddać kontemplacji jej rysów; wpatrywał się w zarys policzka, w małe ucho na wpół ukryte pod jasną siatką delikat- nych włosów, w czar odsłoniętej szyi. Cała jej osoba była niepoję- tym, zdumiewającym i dotykalnym cudem, który mniej był realny dla wzroku niż dla czegoś w głębi duszy, czegoś snadź niezależne- go od zmysłów. Ani przez chwilę nie myślał o tej kobiecie, że jest daleka. Nietykalna - tak! Ale nie daleka. Świadomie czy nieświa- domie, miał niezawodne wyczucie jej ducha. A materialnie była cudem - bliskim i świętym zarazem. - Nie - odezwała się nagle pani Travers. - Nie porwała mnie nigdy żadna opowieść. Nie mam do tego skłonności. Nie zapamię- tałam się nawet tamtego ranka na wybrzeżu - tamtego ranka, który był częścią mojej własnej historii. - Zachowała się pani pienvszorzędnie - rzekł Lingard uśmie- chając się do jej karku, ucha, do luźnego pasma włosów, do zaiysu skroni przy oku. Dostrzegał trżepot jej ciemnych rzęs; i odnosił 342 343 wrażenie, że delikatny rumieniec na policzku raczej pachnie, niż się różowi. - Więc pan był zadowolony z mojego zachowania. - I to bardzo, mówię pani. Słowo daję, przecież w nich jakby piorun trzasł, kiedy się przekonali, kim pani właściwie jest! - Powinno by mi to pochlebiać. Muszę panu wyznać, że czułam się tylko na wpół ukryta pod pr Lebraniem, dosyć zła - i bardzo nieswoja. Pomagało mi z pewnością to, że się chciałam przypo- dobać. - Nie mogę właśawie powiedzieć, żeby pani im się podobała- wtrącił sumiennie Lingard. - Byli raczej przestraszeni. - Ja panu się chaałam przypodobać - rzuciła niedbale. Głos jakiegoś ptaka - słaby, ochrypły, niecierpliwy - rozległ się od sśony lasu, jakby przyzywał zbliżającą się noc. Twar L Lingar- da oblała się warem w gęstniejących ciemnościach. Delikatne .cytrynowożółte i lekko seledynowe odcienie znikły z nieba; czerwony żar groźnie poaemniał. Słońce zaszło za czamym cahi- nem lasu nie obramowanego już złotą niaą. - Tak, zdawałam sobie wówczas sprawę ze wszystkiego aż do niemożliwości - aągnęła pani Travers konwersacyjnym tonem.- A winien był temu strój, który pan kazał mi włożyć na moje europejskie - chciałam powiedzieć - pr Lebranie; bo widzi pan, w tym obecnym bardziej doskonałym stroju jest mi dziwnie wygodnie; a jednak nie mogę powiedzieć, aby te rzeczy dobrze na cnnie leżały. Rękawy jedwabnej kurtki są za obcisłe. W plecach jest także ciasna, a sarong jest skandalicznie krótki. Zgodnie ze zwyczajem powinien mi spadać na stopy. Ale ja lubię swobodę ruchów. Bardzo rzadko kiedy miałam w życiu to, co lubię. - Trudno mi w to uwierzyć - powiedział Lingard. - Gdyby pani tego nie mówiła... - Nie powiedziałabym tego każdemu - rzekła spojr Lawszy przelotnie na Lingarda, po czym odwróciła znów głowę ku zmier L- chowi, który zdawał się płynąć w ich stronę po czarnej lagunie. Daleko w głębi migotało parę słabych światełek - czy na wybrze- żu, czy na skraju bardziej odległego lasu, trudno było powiedzieć. W gór Le zaczęły się pojawiać gwiazdy, jeszcze nikłe, jakby zanadto odległe, aby się odbić w lagunie. Tylko na zachodzie jakaś planeta świeciła przez czerwoną mgłę słonecznego żaru.- Uważano - ciągnęła dalej pani Travers - że dla mojego własnego dobra nie należy dawać mi za wiele swobody. Przynajmniej tak mi mówiono. Ale podejrzewam, że ten system dogadzał po prostu - A ja myślałem - zaczął Lingard, po czym zawahał się i urwał. Wydawało mu się niepojęte, aby wszyscy nie marzyli o zapewnie- niu szczęścia tej kobiecie. A gorycz przebijająca z jej głosu zrobiła na nim wielkie wrażenie. Pani Travers nie zaciekawiało widać to, co chciał powiedzieć, i po chwili dodała: - Tak było nie tylko w moim dzieciństwie. Tamtych czasów już dobcze nie pamiętam. Przyznaję, że byłam bardzo nieznośnym dzieckiem. Lingard usiłował wyobrazić ją sobie jako dziecko. Ta myśl była dla niego zupełnie nowa. Zdawało mu się, że jej doskonałość pojawiła się na świecie w stanie skończonym, dojr Lałym - bez żadnych wahań czy słabości. Sam nie miał wspomnień, które by mogły mu pomóc w wyobrażeniu sobie dziecka z tej sfecy. Dzieci, które znał, bawiły się we wsi na drodze i biegały po plaży. Był kiedyś jednym z nich. Potem widywał już oczywiście inne dzieci, ale się nigdy z nimi nie stykał, i nie były to dzieci angielskie. Pani Travers, tak jak i on, przeżyła swe dziecięce lata w Anglii, i ten fakt właśnie uniemożliwiał mu prawie wyobrażenie sobie jej dzieciństwa. Nie zdawał sobie nawet sprawy, czy spędziła je w mieście, czy na wsi; i czy jako dziecko widziała kiedy mocze. Jakim sposobem takie dziecko mogło być nieznośne? Ale przy- pocnniał sobie, że karcone dzieci bywają nieszczęśliwe, i powie- dział: - Bardzo mi przykro. Pani Travers zaśmiała się z lekka. Wewnątrz muślinowej klatki wszystkie kształty obróciły się w zamazahe cienie. Wśród nich ukazał się d'Alcacer, który wstał z kr Lesła i zaczął chodzić. Milczenie pana Traversa, umyślne czy też chorobliwe, nudziło i złościło d'Alcacera, choć Bogiem a prawdą przemowy tego człowieka nie były dla niego nigdy rozrywką ani ukojeniem. - To ładnie z pańskiej strony - powiedziała pani Travers. - Pan jest zdolny do wielkiego współczucia, ale właściwie to nie wiem, kto je w panu wzbudza. Ja czy te ciężko doświadczane osoby? - Dziecko - rzekł Lingard nie zważając na jej drwiący ton- dziecko może być w skrytości bardzo nieszczęśliwe. - Skądże pan o tym wie? - zapytała. - Przecież ja także czuję - odrzekł z pewnym zdziwieniem. Pani Travers odwrócona od niego, zmieszała się bardzo. I ona 344 345 nie umiała sobie wyobrazić jego dziec.-iństwa, jakby Lingard też przyszedł na świat w pełni sił i świadomości. Odkryła w sobie pewnego rodzaju naiwność i roześmiała się. z lekka. Lingard nie odzywał się wcale. - Niech się pan nie gniewa - powiedziała. - Nie przyszłoby mi nigdy do głowy śmiać się z pana uczuć. Doprawdy, pana uczucia są najpoważniejszą rzeczą, z jaką miałam do czynienia w życiu. Nie mogłam się powstrzymać od śmiechu z siebie samej - z pew- nego zabawnego odkrycia, które zrobiłam. - W dzieciństwie? - usłyszała po chwili głęboki głos Lingarda. - Och, nie. Całe wieki później. Dziecko nie mogłoby zrobić takiego odkrycia. Czy pan wie, jaka jest między nami największa różnica? Otóż właśzue ta, że ja od dziecinnych lat żyłam jak widz pahzący na rozgrywającą się sztukę, ale nigdy mnie nie oszukał jej blichtr i hałas - w ogóle nic z tego, co się działo na scenie. Czy pan rozumie, co chcę powiedzieć, panie kapitanie? Nastała chwila milczenia. - Cóż z tego? IVie jesteśmy już dziećmi. - Niezmiema łagod- ność dźwięczała w głębokim głosie Lingarda. - Ale nawet jeśli pani czuła się nieszczęśliwa, niech mi pani nie mówi, że pani sobie tego odtąd nie powetowała. Przecież wszystko jest na pani skinienie. Taka kobieta jak pani... - Pan uważa, że ze strachu cały świat powinien paść przede mną na kolana. - Nie... nie ze strachu. - Przebłysk wesołości mignął w ściszo- nym głosie Lingarda, który odetchnął głęboko i zaczął mówić spokojnie. - Pani małżonek... Zawahał się chwilę, z czego skorzystała pani Travers i rzekła zimno: - Pan Travers. Lingard nie wiedział, jak to rozunueć. Wyobraził sobie, że zawinił przez pewnego rodzaju zarozumiałość. Ale jakżeż, u Pana Boga, ma tego człowieka nazywać? Przecież to ostatecznie jej mąż. Ta myśl była przykra dla Lingarda, gdyż pan Travers okazy- wał mu wrogość w sposób dziwnie nierozsądny i irytujący. Jedno- cześnie zaś Lingard czuł, że go nic ta wrogość nie obchodzi, jakby go nie obchodziła i przyjaźń tego człowieka. I nagle poczuł, że jest bardzo rozdrażniony. - Tak. O nim właśnie mówię - powiedział pogardliwym to- nem. - Nie mam specjalnego upodobania do tego nazwiska i nie 346 zamierzam bynajmniej mówić o tym człowieku więcej, niż muszę. Gdyby nie był pani mężem, nie zniósłbym jego zachowania przez godzinę. Czy pani wie, co by go spotkało, gdyby nie był pani mężem? - Nie - odparła. - A pan wie, panie kapitanie? - Niezupełnie - przyznał Lingard. - Coś, co by nie poszło mu w smak, tego może być pani pewna. - A to, co się teraz z nim dzieje, podoba mu się bardzo- zauważyła. Lingard zaśmiał się. - Nie zdaje mi się, abym mógł zrobić coś, co by było po jego myśli - rzekł poważnie. - Niech pani mi wybaczy moją otwartość, ale czasem z powodu jego obejścia niezmiemie mi trudno zacho- wywać się uprzejmie. Z różnymi rzeczami musiałem się już w życiu godzić, ale nigdy z pogardą. - Wierzę temu najzupełniej - powiedziała pani Travers. - Czyż pańscy przyjaciele nie nazywają pana Królem Tomem? - Oni wszyscy mnie nic nie obchodzą. Nie mam przyjaciół. Istotnie, tak mnie nazywają... - Pan nie ma przyjaciół? - O nie - rzekł stanowczo. - Ludzie tacy jak ja nie mają kanvatów. - To zupełnie możliwe - szepnęła do siebie pani Travers. - Nie. Nawet JÓrgenson nie jest moim przyjacielem. Stary, pomylony JÓrgenson. I on też nazywa mnie Królem Tomem. Pani widzi, co to jest warte. - Tak, widzę. A raczej słyszałam, jak mówił do pana. Ten biedak mówi bez wyrazu, a tak wiele od tego zależy. Więc przypuśćmy, że ja będę pana nazywała w cztery oczy Królem Tomem - zaproponował głos pani Travers, odległy i kuszący wśród nocy, która nadała jej postaci bezbarwną nieuchwytność. Czekała w ciszy z łokciami na poręczy i z głową opartą o dłonie, jakby nie pamiętając już o swoich słowach. Głęboki szept rozległ się tuż koło niej : - Niechże posłyszę, jak pani to mówi. Stała bez najlżejszego ruchu. Ciemna laguna iskrzyła się sła- bym odblaskiem gwiazd. - Ależ najchętniej, zaraz pan to usłyszy - rzekła w gwiaździstą przestrzeń spokojnie łagodnym głosem, który zmieniał się niezna- cznie, w miarę jak mówiła. - Królu Tomie, chyba nie pożałuje pan nigdy, że porzucił pan swoją tajemniczą samotność, aby do mnie 347 przemówić. lleż dni minęło już odtąd! A teraz jeszcze jeden upłynął. Niech mi pan powie, ile tych dni jeszcze będzie? Tych oślepiających dni i głuchych noey. - Cierpliwości - szepnął. - Niech pani nie żąda ode mnie tego, co jest niemożliwe. - Jakże pan albo ja możemy wiedzieć, co jest możliwe?- wyszeptała z dziwną pogardą. - Nie odważyłby się pan odgadnąć. Ale mówię panu, że każdy dzień jest dla mnie niemożliwszy od poprzedniego. Namiętność tego szeptu ugodziła go w piersi jak nóż. - Co mam pani odpowiedzieć? - szepnął jak gdyby z rozpaczą. - Niech pani panuęta, że każdy zachód słońca to jeden dzień mniej. Czy pani myśli, że chcę, abyście tu byli? Gorzki, leciutki śmiech popłynął w światło gwiazd. Pani Tra- vers usłyszała, że Lingard nagle się od niej odśimął. Nie zmieniła pozy ani trochę. Natychmiast posłyszała także, iż d'Alcacer wy- szedł z klatki. Jego harmonijny głos zapytał na wpół żartobliwie: - Zadowoleni państwo z ro#nowy? Może mi pani coś z niej powtórzy? - Bardzo pan ciekawy. - Cóż robić, w naszym położeniu... Wyznaję, że... Proszę pa- miętać, że pani jest naszą jedyną ucier.zką. - Pan chce wiedzieć, o czym rozmawialiśmy - powiedziała pani Travers zmieniając z wolna pozę, aby zwrócić się do d'Alca- cera, którego twarz była prawie niewidoczna. -No więc -mówiliś- my o operze, o realizmie i zhidzeniach sceny, o ubiorach, o nazwi- skach i różnych innych rzeczach w tym rodzaju. - O niczym ważnym - rzekł uprzejmie. Pani Travers skierowała się w sh-onę klatki; d'Alcacer usunął się na bok. Wewnątrz przejrzystej budowli dwóch Malajów zawie- szało okrągłe latarnie, których światło padło na siedzącego w fote- lu Traversa i na jego spuszczoną głowę. Gdy zebrali się wszyscy na wie#zomy posiłek, JÓrgenson uka- zał się nagle nie wiadomo skąd - jak to było jego zwyczajem- i oznajmił przez muślin, że kapitan Lingard przeprasza, ale nie przyłączy się do towarzystwa, jak co wieczór. Potem odszedł wolnym krokiem. Od tej chwili aż do końca posiłku i wniesienia polowych łóżek towarzystwo wewnątrz klatki nie zamieniło dwu- dziestu słów. D#iwaczność sytuacji utrudniała niezmiemie wszel- ką wymianę zdań; a poza tym wszyscy mieli myśli, których ujawnienie byłoby najzupełniej bezcelowe. Travers oddał się rozpamiętywaniu swej krzywdy. Była to nie tyle ponura medyta- cja, co tępa, rozpaczliwa wściekłość. Niemożność opanowania sytuacji rozjątrzała go do głębi. D'Alcacer był zupełnie zbity z tropu. Oderwany w pewnym znaczeniu od życia może nie mniej od JÓrgensona, interesował się jednak biegiem wypadków i nie stracił doszczętnie instynktu samozachowawczego. Nie był w sta- nie ocenić dokładnie położenia, należał jednak do ludzi, którzy w żadnych okoli#znościach nie są jak tabaka w rogu. Nie będąc dowcipnisiem miał dużo pogody ducha. Jego zwykły, łagodny uśmiech dobcze go charakteryzował. D'Alcacer był więcej Euro- pejczykiem niż Hiszpanem i nuał tę prawdziwie arystokratyczną naturę, która skłonna jest przyznać każdemu u#zciwemu człowie- kowi coś z własnej szlachetności i w swoim sądzie jest zupehue niezależna od pojęć klasowych. Wierzył, że Lingard jest człowie- kiem uczciwym, i nie troszczył się nigdy o to, jak go zaklasyfiko- wać - chyba tylko że ma interesujący charakter. Zywił coś w ro- dzaju szacunku dla indywidualnego wyglądu i obejścia tego marynarza. Uderzało go także, że Lingard nie jest zbliżony do żadnego typu, że można go mierzyć tylko jego własną miarą. D'Alcacer powiedział sobie z wrodzoną przenikliwością, iż wielu spośród konkwistadorów znanych w historii było mniej wartościo- wych, ponieważ mieli z pewno#cią mniej prostoty. Nie powiedział tego jednak wyraźnie pani Travers. Unikał w gruncie r Leczy rozprawiania z nią o Lingardzie; sądził, że dość jest inteligenhia, aby zdać sobie dokładnie sprawę z odcieni jego postępowania. Odcienie te były subtelne, ale i pani Travers była subtelna; nie zachodziła więc potrzeba rozwodzenia się nad barwą ich przygo- dy. A przy tym pani Travers zdawała się unikać bezpośredniej dyskusji o roli odgrywanej w ich życiu przez Lingarda. D'Alcacer był bystry i doshzegł, że tych dwoje rozumiało się w sposób, z którego nawet sami nie zdawali sobie sprawy. Gdy tylko widział ich razem, kusiło go zawsze bardzo, aby ich obserwować. I ulegał pokusie. Kiedy życie człowieka zależy od przebiegu jakiejś nie- jasnej akcji, upoważnia to do pewnej swobody w postępowaniu. D'Alcacer widział ich razem niejednokrotnie, jak rozmawiali przy ludziach lub na osobności, i zauważył, że w ich sposobie zbliżania się do siebie, w ich postawie, w ich rozstawaniu się było coś szczególnego i charakterystycznego, i właściwego tylko im dwoj- gu, jakby byli dla siebie stworzeni. 348 349 Nie mógł absolutnie zrozumieć, dlaczego pani Travers poh-ak- towała w ten sposób jego naturalne zaciekawienie ostatnią rozmo- wą, zbywając je niewiarygodnym oświadczeniem co do treśa owej rozmowy. Pogawędka o strojach, operze, o nazwiskach. Nie mógł wziąć tego na serio. Uważał, że pani Travers powinna była wymyślić coś bardziej prawdopodnbnego; albo oświadczyć mu wprost, że nie chce o tym mówić. Powinna była wiedzieć, że nie czułby się tym wcale dotknięty. Czyż mogła nie zauważyć, że uznał zupełnie i bezwzględnie tajemniczą złożoność jej stosunku do tego człowieka, jakby postanowioną z góry - na samym począt- ku świata? Odpowiedź pani Travers nie rozdrażniła jednak d'A1- cacera. Ostatecznie była to może i prawda. Pani Travers mogłaby mówić wszystko, co by zechaała, nawet rzeczy niewiarygodne, gdyby miała na to ochotę - a człowiek ten zawisłby na jej ustach. Jednocześnie zaś siłą swego wpływu pohafiłaby go pobudzić do jakiejkolwiek rozmowy - z przyczyn prostych lub przewrotnych. Opera! Sh-oje! Tak - może o Szekspirze i o szklanych harmoni- kach! Przez prostą fantazję lub w najchytrzejszym celu. Kobiety godne swej nazwy są właśnie takie. Zasługują na wielki podziw. Wznoszą się do poziomu sytuaeji, a czasem i ponad nią, gdy, zależnie od okoliczności - mają nastąpić rzeczy śmieszne lub tragiczne, które mogą pociągnąć za sobą złe skutki nawet dla Bogu ducha winnych obserwatorów. D'Alcacer myślał o tym wszystkim bez goryczy, a nawet bez ironu. Wśród świata pustych intryg miał na wpół oficjalną reputację człowieka o jednej wiel- kiej namiętności i lubił wszystkie kobiety. Lubił je za uczawość i za brak serca, lubił tragizm ich porywów, szalonych lub przebie- głych, na które patrzył z pewnego rodzaju czułością i powagą. Nie zapatrywał się optymistycznie na położenie, lecz uznał relację pani Travers o operach i strojach za przeshogę, aby więcej tego tematu nie poruszać. Dlatego właśnie milczał podczas je- dzenia. Gdy Malaje przestali już hałasować przy sprzątaniu ze stołu, d'Alcacer podszedł z wolna do pani Travers i zauważył z wielkim spokojem: - C z ł o w i e k L o s u miał intuicję, że nie przyłączył się do nas tego wieczoru. Jedliśmy obiad jak kameduli. - To aluzja do naszego milczenia? - Było bardzo skrupulatne. Nie potrafilibyśmy zachować go lepiej, nawet gdybyśmy złożyli wieczyste śluby. 350 ## się pan pewnie znudzony? . f, # pas du tout- zapewnił d'Alcacer z żartobliwą powagą. - Nie #em nic. Ogarnęła mnie błogosławiona próżnia. Sądzę, że byłem z nas trojga najszczęśliwszy. Chyba, że pani także... - Na nic pańskie usiłowania, nie odgadnie pan moich myśli. Gdybym pozwoliła panu do nich zajrzeć, byłby pan przerażony. - Myśli są właściwie tylko kształtem, który przybierają nasze uczuaa. Muszę pani powinszować obojętnej maski; umie pani doskonale zasłonić te okropności, które jakoby się kryją w pani sercu. Z pani twarzy nic nie można wyczytać. - Pan mówi zawsze pochlebne rzeczy. - Pani, moje pochlebstwa płyną z głębi serca. Zrezygnowałem już dawno z wszelkiej chęci przypodobania się.1 nie usiłowałem wcale dotrzeć do pani myśli. Różnych rzeczy może się pani po mnie spodziewać, ale proszę zawsze liczyć na bezwzględny sza- cunek dla swojego wewnętrznego życia. Ale zdaje mi się, że pani mało dba o to - wobec maski, którą pani umie stworzyć na swój użytek. Zauważyłem, że Człowiek Losu wcale pod tym względem pani nie dorównuje. - Cóż za pretensjonalna nazwa. Czy pan tak mówi i do niego? - Nie, nie mam tej czelności - wyznał spokojnie d'Alcacer.- Poza tym to nazwa zbyt uroczysta na codzienny użytek. On ma tak dużo prostoty, że mógłby wziąć to za żart, a tymczasem nic nie jest tak obce moim myślom. Muszę pani wyznać, że wcale mi nie jest wesoło na duszy. Ale co on może wiedzieć o ludziach takich jak my? A kiedy sobie uprzytomnię, jak mało ludzie naszego pokroju wiedzą o takim człowieku, wystarcza mi najzupełniej zwracanie się do niego: panie kapitanie. To jest zwyczajne i kojące, i nader przyzwoite, i zadowalające, bo kapitan to najbardziej pusty ze wszystkich tytułów. Czym jest kapitan? Każdy może być kapita- nem; a do Lingarda pasuje ta nazwa równie dobrze jak każda inna. Tymczasem on zasługuje na coś, co by odpowiadało jego osobie, jego prostej i romantycznej osobie. Zauważył, że pani Travers pilnie mu się przypatruje. Oczy ich rozłączyły się śpiesznie. - Pańskie zdanie zrobiłoby mu przyjemność - rzuciła niedbale. - Obawiam się, że potraktowałby je pogardliwie. - Nic podobnego! Bardzo by mu to odpowiadało. - Zdaje mi się, że pani go rozumie. Kobiety są dziwnie pojętne. Myślą o sprawach, które je interesują; ich wyobraźnia jest pobu- 351 dzona, bez namyshi puszczają jej wodze. Mężczyźni mają mniej zaufania do siebie, ale kobiety rodzą się daleko śmielsze. Idą naprzód pod osłoną tajemnicy i milczenia, a im ciemniejsze jest to, co chciałyby zbadać, tym więcej mają odwagi. - Czy pan chce doprawdy powiedzieć, że mnie pan uważa za stworzenie żyjące w aemnośa? - Mówiłem o kobietach w ogóle - odparł. - Inny punkt wyjśaa byłby impertynencją. Tak, aemność jest najlepszym przyjacielem kobiet. Ich śmiałość kocha ją; natomiast nagły błysk światła zbija kobiety z tropu. Na ogół biorąc, jeśli kobieta nie dotrze nawet do samej prawdy, poh-afi zawsze dostać się gdzieś blisko. Pani Travers shichała z uwagą, a gdy d'Alcacerprzestał mówić, czas jakiś nie przerywała milczenia. Wreszcie rzekła obojętnym tonem, że jeśli chodzi o Lingarda, nastręczyła jej się specjalna okazja. D'Alcacer, panujący zawsze nad sobą, zdołał ukryć odruch istotnej aekawości pod pozorem konwencjonalnego zain- teresowania. - Doprawdy? - zawołał uprzejmie. - Specjalna okazja! Jakże pani udało się ją stworzyć? Tego było pani Travers za wiele. - Ja miałam ją stworzyć! - wykrzyknęła z oburzeniem, choć bardzo acho. - Jakim sposobem? Jakże mogłabym to zrobić? D'Alcacer, nie okazująe najlżejszej skruchy, szepnął jakby do sobie, że istotnie kobiety rzadko kiedy zdają sobie sprawę "jak to zrobiły", na co pani Travers zauważyła zmęczonym głosem, iżnie ma dwóch mężczyzn, którzy by byli tępi w jeden i ten sam sposób. D'Alcacer zgodził się na to bez wahania. - Tak, nasz rodzaj przedstawia większą rozmaitość. Z pewne- go punktu widzenia przemawia to wybihiie na naszą korzyść. Jesteśmy interesujący... Swoją drogą nie wyobrażam sobie, abym był interesujący dla pani. A Człowiek Losu? - O tak! - szepnęła pani Travers. - Aha! Wybitnie interesujący! - rzekł d'Alcacer tajemniczo i porozumiewawczo. - Czyżby jego tępota była aż tak kolosalna? - Jest nieodfączna od wielkich wizji, które nie są bynajmniej póspolite i stworzyły mu jego własny świat. - Domyślałem się tego - mruknął do siebie d'Alcacer. - Ale widzi pani, to nie są dla mnie wcale dobre nowiny. Świat marzeń, prawda? To bardzo złe, bardzo niebezpieczne. To jest prawie zgubne, proszę pani. - Skąd takie przerażenie? Dlaczego pan protestuje przeaw światu marzeń? - Ponieważ nie uśmiecha mi się wcale perspektywa, że się stanę ofiarą tych Arabów. Nie jestem optymistą jak nasz przyjaael - aągnął dalej po achu, kiwnąwszy głową w shnnę posępnej postaci Traversa skulonego na krześle. - Nie zapatruję się na to wszystko ja#k na farsę i odkryłem w sobie silną niechęć do tego, żeby ci wspaniali barbarzyńcy poderżnęli mi gardło po dhigiej a niedorzecznej gadaninie. Niech się pani nie pyta dlaczego. Niech pani złoży to na karb niedorzecznej słabości. Pani Travers poruszyła się z lekka na krześle podnosząc ręce do głowy i w mętnym świetle latanu d'Alcacer ujrzał, że masa jej jasnych, połyskliwych włosów opadła i okryła ramiona. Chwy- ciła połowę włosów rękami, które wyglądały bardzo biało, i prze- chyliwszy z lekka głowę, zaczęła splatać warkocz. D'Alcaeer śledził przez chwilę ruchy jej palców. - Pani jest przerażająca - powiedział wreszae. - Tak? - odrzekła pytającym tonem. - Ma pani w sobie grozę ludzi predestynowanych. Pani jest także ofiarą marzeń. - A więc nie Arabów - wymówiła spokojnie, za#zynając pleść drugi warkocz. D'Alcacer przypatrywał się tej czynności aż do końca. Tuż za Edith przejrzysty cień na muślinie powtarzał naj- drobniejsze jej ruchy. D'Alcacer odwrócił oczy. - Nie! Żaden barbarzyńca nie dotknie pani. Bo, gdyby do tego doszło, sądzę, że on byłby zdolny zabić panią własnoręcznie. Upłynęła minuta, nim spojrzał ukradkiem w jej stronę. Siedzia- ła oparłszy się znów o tylną poręcz krzesła, ręce jej opadły na kolana, a głowa ujęta w warkocze wiszące z obu stron twarzy, głowa niewiarygodnie zmieniona w charakterze, mająca w sobie coś ze średniowiecza i ascezy, opadła sennie na piersi. D'Alcacer czekał z zapartym oddechem. Pani Travers nie poru- szyła się wcale. W przyćmionych błyskach klamer wysadzanych drogimi kamieniami, w słabym odblasku złotych haftów i mienią- cyeh się jedwabi podobna była do postaci z wyblakłego malowi- dła. Tylko jej szyja wydawała się olśniewająco biała w dymnym, czerwonym ś#rżetle. Zdumienie d'Alcacera było pokrewne uczu- ciu grozy. Już chciał się spokojnie usunąć, gdy nagle z ust pani Travers siedzącej waąż bez ruchu usłyszał słowa: - Powiedziałam mu, że każdy dzień wydaje mi się trudniejszy 352 353 od poprzedniego. Czy pan nie widzi, jakie to wszystko jest niemożliwe? D'Alcacer spojrzał szybko poprzez klatkę ku panu Traversowi, który zdawał się spać skuliwszy się na krześle; wyglądał jak nastroszony, chory ptak. Z całej jego postaci widać było wyraźnie tylko łysinę. - Tak - szepnął - to jest po prostu fatalne... Rozumiem pani niepokój, ale. . . - Boję się - rzekła. Zastanowił się przez chwilę. - Jaką dal pani odpowiedź? - zapytał cicho. - Odpowiedź brzmiała: cierpliwości. D'Alcacer roześmiał się z lekka. - Dobrze panu się śmiać - szepnęła pani Travers z udręką w głosie. - Właśnie dlatego się śmieję. Cierpliwości. Czyż on nie ezuje, jakie to wszystko okropne? - Nie wiem. Powiedział to i odszedł - rzekła. Patrzyła bez ruchu na swoje ręce splecione na kolanach i nagle wybuchnęła z rozpaczą: - Proszę pana, co teraz będzie? - Ach, więc nareszcie zadała pani sobie to pytanie! Będzie t o, czego nie można uniknąć; a pani wie o tym może najlepiej. - Nie. Pytam się siebie ciągle, jak on postąpi? - O, tego już wiedzieć nie mogę - oświadczył d'Alcacer. - Nie wiem, jak postąpi, ale wiem, co go spotka. - Jego, pan mówi! Jego? - zawołała. - Serce mu pęknie - rzekł wyraźnie, pochylając się z lekka nad krzesłem, przy czym aż drgnął z przestrachu z powodu własnej zuchwałości. Czekał. - Croyez-vous? - wypowiedziała wreszcie pani Travers tak zimno i omdlewająco, że dreszcze zbiegły d'Alcacerowi po grzbiecie. Pytał sam siebie, czy to możliwe, aby była taką kobietą. Czyż poza sobą nic nie widziała na świecie? Czy nie była zdolna do najzwyklejszego współczucia? Nie mógł podejrzewać jej o ghipo- tę, ale może nie miała serca i - podobnie jak niektóre kobiety z jej sfery - nie uznawała absolutnie żadnych uczuć na świecie, pró#z własnych. D'Alcacer zgorszył się tym, jednocześnie zaś poczuł ulgę, ponieważ przyznawał się sobie, że się posunął bardzo daleko w swej śmiałości. Pani Travers nie była jednak dość pospolitym człowiekiem, by się obrazić. Nie podlegała drobnym małostkom; podobało się to d'Alcacerowi, który się nauc Lył za wiele od ludzi nie wymagać. Ale nie wiedział, co ma teraz zrobić. Po tym, co ośmielił się powiedzieć, i po sposobie, w jaki przyjęto jego śmiałość, pozostawało mu tylko jedno: zmienić temat rozmo- wy. Pani Travers siedziała bez ruchu. , ,Zachowam się, jak gdybym myślał, że usnęła" - powiedział sobie i chciał się wycofać na palcach. Nie wiedział, że pani Travers usiłuje po prostu odzyskać pełnię władzy nad sobą. Słowa d'Alcacera okropnie nią wstrząsnęły. Zdobyła się na wypowiedzenie tego obronnego Croyez-vous?, które wysunęło się z jej ust nikle i ozięble, jakby ostatkiem słabnących sił, i poczuła, że staje się sztywna i niema. Obezwład- niona przez wzruszenie, myślała: "Zrozumiał to! Co więcej jesz- cze zrozumiał?" Nie postawiła sobie tego pytania ze strachem lub wstydem, lecz z obojętną rezygnacją. Po tym wstrząsie przyszło na nią uczucie spokoju. Płomienne gorąco przepłynęło przez wszyst- kie jej członki. Gdyby w tym dymnym świetle d'Alcacer zajrzał w jej twarz, doshzegłby pełen fatalizmu uśmiech, który pojawił się na jej wargach i zniknął. Lecz d'Alcacerowi nie przeszłoby nawet przez myśl nic podobnego, a zresztą uwaga jego była zwrócona w tej chwili w innym kierunku. Usłyszał stłumione okrzyki, zauważył ruch na pokładach "Emmy" i nawet pewien rodzaj hałasu poza statkiem. - Co za dziwne odgłosy - powiedział. - Tak, słyszę - szepnęła niespokojnie pani Travers. Niewyraźne kształty przesuwały się poza klatką - bose, prawie bezgłośne - szepcąc sekretnie malajskie słowa. - Tak, jakby łódź przybiła do statku - zauważył d'Alcacer nadstawiając uważnie ucha. - Ciekaw jestem, co to ma znaczyć. W naszym położeniu... - To może oznaczać wszystko - przerwała. - Jafir jest tutaj - rzekł jakiś głos w ciemnościach na rufie. Potem rozległo się jeszcze kilka innych słów wśród których baczne ucho d'Aleacera pochwyciło słowo sura#. - Przybył jakiś wysłannik - rzekł. - Zawołają zaraz kapitana Lingarda. Ciekaw jestem, jakie myśli czy też marzenia przerwie mu to wezwanie. - Mówił to lekkim tonem, patrząc teraz na panią Travers, która zmieniła pozę na krześle; sądząc z głosów tych # list #mal.# 354 355 dwojga i ich postawy, można było przypuszczać, że znajdują się na jachcie żeglującym bezpiecznie przez morze. - Pani, oczywiście, dowie się wszystkiego. Nie czuje się pani trochę podniecona? - Zalecano mi niedawno cierpliwość - powiedziała takim samym swobodnym tonem. - Umiem czekać i zdaje mi się, że będę musiała poczekać aż do rana. - Nie może być jeszcze bardzo późno -ůrzekł. - Czas zahzymał się z nami na dhigo. A jeśli to godzina pr Leznaczenia? - Więc pan czuje to właśnie w tej chwili? - Doznawałem już wiele razy tego uczuaa. Z początku mnie to podniecałc. Teraz niepokoję się już tylko w miarę. Zużyłem ten czas na przegląd całego swojego życia. - Czy doprawdy można to zrobić? - Tak. Nie powiem, żebym się zanudził na śmierć. Żyję jeszcze wciąż, jak pani widzi; ale już ze wszystkim skończyłem i czuję się bardzo leniwy. Na jedno tyłko miałbym ochotę. Pragnąłbym znaleźć kilka słów, które by potrafiły wyrazić, jaki pani jestem wdzięczny za całą pani życzliwość w dawnych czasach, kiedy pani mi pozwalała tak często odwiedzać się w Londynie. Czułem zawsze, że pani bierze mnie za takiego, jakim jestem, a doznałem od pani tyle łaskawości, że często byłem skłonny mieć o sobie lepsze pojęcie. Ale obawiam się, że panią nudzę. #pewniam pana, że nigdy mnie pan nie nudził... dawruej. Co się tyczy teraźniejszości, proszę, żeby pan nie odchodził. Niechże pan ze mną zostanie. Nie będziemy udawali, że chce nam się spać o tej wczesnej godzinie. D'Alcacer postawił krzesło tuż pr Ly leżaku i usiadł. - Tak, możliwe że to chwila decydująca - rzekł. - Proszę pani, mam do paxu prośbę. Nie domagam się, żeby pani cośkolwiek mi zdradziła. I co by z tego przyszło? Kiedy nadejdzie chwila przeło- mowa, będzie to i tak dość widoczne. Ale pragnąłbym jakiegoś ostrzeżenia, czegoś, co by po prostu dało mi czas zebrać ;ię w sobie, niejako się opanować. Chciałbym, aby mi pani przyrzek- ła, że jeśli los obróci się przeciw nam, da mi paxti jakiś znak. Mogłaby pani, na przykład, skorzystaE z rhwili, kiedy będę na panią patrzył, i przyłożyć lewą rękę do czoła. O tak. To gest, którego nigdy u pani nie zauważyłem, i w ten sposób... - JÓrgenson! - rozległ się głos Lingarda od dziobu, gdzie pojawiło się nagle światło. Po chwili usłyszeli znów jego głos:- Chodź pan tutaj ! Potem zaczęły upływać milczące minuty. Pani Travers oparta o poręcz fotela i d# Alcacer siedzący na krześle czekali bez ruchu, nie zamieniając ani słowa. Niebawem poprzez stłumione szepty i podniecenie, które ogarnęło ciemny pokład "Emmy', pani Travers usłyszała stanowcze kroki i Lingard ukazał się z latarnią przy muślinowej klatce. - Czy mógłbym poprosić o chwilę rozmowy? - powiedział głośno. - Nie, nie pana. Panią - dodał rozkazująco, gdy d'Alcacer wstał śpiesznie z krzesła. - Chcę mówić z panią Travers. - Naturalnie - szepnął do siebie d'Alcacer i otwierając drzwi klatki, aby pani Travers mogła się wymknąć, szepnął jej do ucha: - To j e s t chwila rozstrzygająca. Pani Travers przesunęła się szybko koło niego, nie zdradzając najlżejszym znakiem, że usłyszała te słowa. W rufowej części pokładu, między klatką a nadbudówką, Lingard czekał z latamią w ręku. W pobliżu nie było widać nikogo, lecz d'Alcacer czuł obecność milczących i podnieconych istot krążących poza obrę- bem świa#a. Lingard podniósł latamię z chwilą zbłiżenia się pani Travers i d# Alcacer usłyszał jego głos: - Dostałem wiadomości, które powinienem pani pr Lekazać. Wejdźmy do środka. D'Alcacer widział w świetle podniesionej latami ich głowy # otoczone głębokim cieniem; wyglądało to na wizję pr Ledziwną # i symboliczną. Usłyszał panią Travers mówiącą: "Wolałabym o tych nowinach nie wiedzieć." Ton jej słów uder Lył wrażliwego # obserwatora, który ściągnął usta w zdumieniu. Pomyślał, że pani i Travers jest przemęczona, że jej nerwy nie są już w stanie wytrzymać tej sytuacji. Ale w głosie nie było s#achu. D'Alcacer#- wi błysnęła myśl, że pani Travers stała się bardzo pewna siebie, ů i na tym zatrzymał się w swych rozważaniach. Ten przyjaciel : kobiet był dyskretny nawet w myślach. Cofnął się w głąb klatki i bez zdziwienia zobaczył, że pani Travers wchodzi za Lingar- dem do wnętrza nadbudówki. Lingard postawił latamię na stole. Dawała bardzo mame światło. Opadł ciężko na skrzynię. Czuł się też przemęczony. Jego tlanelo- wa koszula była otwarta u szyi. Biodra opasywał mu szeroki pas; kurtki na sobie nie miał. Pr Led nun stała pani Travers, prosta 356 357 i wysoka, w jasnych jedwabiach, płótnach i muślinach swego egzotycznego stroju: końce szarfy zarzucone na głowę opadały jej na twarz; wyglądała wspaniale i tajemniczo. Z białej twarzy patrzyło jej gniewne spojrzenie. Lingard rzekł: - Czy pani także chce mnie por Lucić? Mówię pani, że teraz już tego pani zrobić nie może. - Nie myślałam wcale o porzuceniu pana; ale nie rozumiem nawet, o co chodzi. Okazuje się, że jest mnóstwo rzeczy, których zrobić nie mogę. Czy nie byłoby lepiej, żeby pan mi powiedział o czymś, co mogę zrobić? Czy pan sam zdaje sobie sprawę, czego pan chce ode mnie? - Pani może pozwolić mi na siebie pah-zeć. Paru może mnie słuchać. Pani może do mnie mówić. - Powiem szczerze, że nigdy się od tego nie uchylałam, ile razy pan tego sobie życzył. Doprowadził mnie pan... - Ja panią doprowadziłem! - zawołał Lingard. - Ach, więc to była moja wina - rzekła bez gniewu. - Widocz- nie musiało mi się przywidzieć, że to pan pr Lybył do mnie wśród ciemności z tym opowiadaniem o swoim niebywałym życiu. Czyż mogłam pana wtedy odprawić? - Gdybyż tak się stało! Dlaczego pani tego nie zrobiła? - Czy pan chce, abym panu odpowiedziała, że nie mogłam panu się oprzeć? Jakże mogłam pana odesłać? A pan! Dlaczego pan wrócił do mnie wówczas, pokazując mi serce jak na dłoni? Upłynął pewien czas, nim Lingard zaczął mówić urywanymi zdaniami : - Nie namyślałem się ani chwili. Byłem rozżalony. Nie myśla- łem o was jako o ludziach z wyższej sfery. Myślałem o was jako o tych, których życie trzymam w ręku. Jakże mogłem o pani zapomnieć w swoich kłopotach? Przywiozłem z sobą twarz pani na pokład brygu. Nie wiem dlaczego. Nie patrzyłem na panią dhiżej niż na innych. Cały czas byłem pochłonię#y tylko tym, żeby się poskromić i nie roznieść was wszystkich w puch. Nie chciałem być dla was niegrzeczny, ale okazało się, że to nie jest takie łatwe, bo groźby były jedynym moim argumentem. Proszę pani, czy bardzo byłem nieprzyjemny? Shichała uważnie z wielkim natężeniem, prawie z powagą. I rzekła bez najlżejszej zmiany wyrazu: - Sądzę, że pan się zachował odpowiednio do sfery, w której podobało się Bogu pana umieścić. 358 - Jakiej sfery? - szepnął Lingard do siebie. - Jestem, czym jestem. Nazywają mnie Raja Laut, Królem Tomem, i tak dalej. Musiało to panią rozśmieszyć ; ale mówię pani, że nie ma w tym nic zabawnego, kiedy takie nazwy przy#zepią się do człowieka- choćby tylko na żarty. Właśnie te nazwy mają w sobie coś, co sprawia, że ta cała historia dla nikogo nie jest drobnostką. Stała przed nun z surową, spokojną twarzą. - Czy pan zawezwał mnie w sposób tak niepokojący tylko po to, żeby ze mną się kłócić? - Nie, ale dlaczego pani mówi mi właśnie w tej chwili, że moje udanie się do pani o pomoc było w pani oczach tylko czelnoś- cią? Proszę zatem o przebaczenie, że pozwoliłem sobie pani ubliżyć. - Pan mnie nie zrozumiał - rzekła pani Travers nie zmieniwszy ani na chwilę wyrazu pełnego surowej zadumy. - Tak pochlebna rzecz nie spotkała mnie jeszcze nigdy i nigdy mnie już nie spotka. Ale proszę mi wierzyć, Królu Tomie, to za wielki zaszczyt dla mnie. J#rgenson ma zupełną shrszność, kiedy się gniewa na pana, że pan się obarczył kobietą. - J#rgenson nie chciał być rueuprzejmy - zaprzeczył poważnie Lingard. Pani Travers nie uśmiechnęła się nawet na tę dbałość o formy wśród atmosfery dręczącego naprężenia, które zdawało się zawsze powstawać między nią a tym mężczyzną siedzącym na skrzyni. Podniósł na nią oczy z wyrazem niezmiemej szczerości i prostoty; zdawało się, że nie jest w stanie oderwać od niej wzroku. Patrzyła wciąż na niego poważnie, panując nad sobą z wielkim wysiłkiem. - Jaka pani zmieniona - szepnął. Pogrążył się ze szczętem w najzwyklejszym zdziwieniu. Wyda- wała mu się mściwa i jakby obrócona na zawsze w kamień wobec jego zmieszania i skruchy. Na zawsze. Nagle pani Travers rozej- rzała się i usiadła. Siły ją zawiodły, ale wygląd jej był wciąż surowy; oparła ręce o poręcz fotela. Lingard westchnął głęboko i spuścił oczy. Nie śmiała zwolnić natężenia wszystkich swych muskułów bojąc się, iż straci zupełnie panowanie nad sobą, że nie dbając o nic, ulegnie porywowi czającemu się na dnie jej popło- chu - że chwyci za rękę d'Alcacerowego Człowieka Losu, przyciś- nie ją do piersi, odrzuci precz - i zniknie, zniknie z życia jak mara. Człowiek Losu siedział niemy i pochylony, lecz można było wyczuć siłę w jego zgnębieniu. "Jeżeli się nie odezwę - rzekła do 359 siebie pani Travers z wielkim wewnętrznym spokojem -wybuch- nę płaczem." Powiedziała głośno: - Co się mogło wydarzyć? Dlaczego pan mnie tu waągnął? Dlaczego pan mi nie mówi, co za wieści nadeszły? - Zdawało mi się, że pani nie chce ich słyszeć. Myślę, że pani nie chce tego doprawdy. Co to panią może wszystko obchodzić? Myślę, że pani zupełnie nie dba o to, co czuję, co zrobię i jaki będzie mój koniec. Myślę naprawdę, że pani nie dba i o to, jak pani sama skończy. Że pani nie dbała nigdy ani o swoje uczucia, ani o czyjekolwiek inne. Nie dlatego, aby pani była nie#zuła, ale dlatego, że pani nie wie # nie chce wiedzieć i że pani się gniewa na żyae. Machnął niedbale ręką i wówczas pani Travers zauważyła, iż Lingard trzyma kartkę papieru. - Czy to są te wiadomości? - spytała znacząco. - Trudno sobie wyobrazić, aby w tej dziczy pismo miało jakieś znaczenie. I któż by mógł panu pr Lesłaś wieśa na papierze? Czy mogę to zobaczyć? Czy zrozumiem? To po angielsku? No, Królu Tomie, proszę tak s#asznie na mnie nie patrzeć. Wstała nagle, nie w porywie oburzenia, ale jakby u kresu wyhzymałości. Klamry wysadzane drogimi kamieniami i złote hafty połyskiwały nieuchwytnie w fałdach szat, które zaszeleśały tajemniczo. - Nie mogę tego znieść! - krzyknęła. - Nie mogę znieść, żeby tak na mnie patrzono. Żadna kobieta tego by nie zniosła. Na żadną kobietę nigdy tak nikt nie patrzył. Co pan we mnie widzi? Nienawiść mogłabym zrozumieć. O co pan mnie posądza? - Pani jest nadzwyezajna - szepnął Lingard, który ódzyskał panowanie nad sobą wobec tego wybuchu. - Oczywiście, i pan jest też nadzwyczajny. Wiadoma rzecz- ciąży na nas obojgu to przekleństwo i razem musimy stawić czoło wszystkiemu, co się stanie. Ale któż, na Boga, mógł panu przysłać ten list? - Kto? - powtórzył Lingard. - No, ten młodzik, który natknął się na mój bryg po aemku, wioząc mi całą łódź kłopotów w tamtą spokojną noc -w cieśninie Karimaty. Najciemniejsza z nocy, jakie kiedykolwiek widziałem. Noc pr Leklęta. Pani Travers zagryzła wargi, czekała przez chwilę, wreszae zapytała spokojnie: - Co on tam znów ma za trudności? - Trudności? - zawołał Lingard. - Ten młody dureń jest nie- zmiemie z siebie zadowolony. Pani wie, że wówczas, kiedy go pani przysłała do mnie na rozmowę, zanim pani opuściła jacht, zjawił się z nabitym pistoletem w kieszeni. A teraz wziął i zro- bił to. - Zrobił to? - powtórzyła machinalnie pani Travers. - Co takiego zrobił? Wyrwała kartkę papieru z biernej dłoni Lingarda. W chwili gdy rozprostowywała papier, Lingard zbliżył się i stanął przy niej. Przebiegła prędko pierwsze linie. potem o#zy jej się uspokoiły. Przy końcu odetchnęła szybko i podniosła oczy na Lingarda. Twarze ich nigdy jeszcze nie znalazły się tak blisko siebie i pani Travers doznała przez zdumiewającą chwilę zupełnie nowego wrażenia. Odwróciła oczy. - Czy pani rozumie, co to znaczy? - szepnął. Ręka pani Travers opadła wzdhiż ciała. - Tak - rzekła cicho. - Umowa zerwana. Carter zaczynał list bez żadnych wstępów. "Pan zwiał w środku nocy i zabrał ze sobą panią. Nie zostawił mi pan odpowiednich rozkazów. :#le jako marynarz uważałem, że jestem odpowiedzialny za oba statki, a tymczasem w odległości pół mili na tamtej mieliźnie obozowało przeszło stu pirackich zbójów czatujących na mnie z bliska jak tygrysy gotowe do skoku. Mijały dni bez jednego słowa od pana czy pani Travers. Nie mogłem nawet pomyśleć o opuszczeniu statków, żeby puścić się za wami w głąb lądu, mając na karku tych wszystkich piratów. Niech pan się postawi na moim miejscu. Czy może pan sobie wyobrazić mó# niepokój, moje bezsenne noce? Każda noc była gorsza od poprzedniej. I waąż ani słowa wiadomości. Nie mogłem siedzieć spokojnie i suszyć sobie głowy o rzeczy, których niepodobna mi było zrozumieć. Jestem marynarzem. Pierwszym moim obowiąz- kiem było zabezpie#zenie statków. Musiałem skończyć z tą nie- możliwą sytuacją i mam nadzieję, że pan uzna, iż zrobiłem to w sposób godny marynar La. Pewnego mglistego rana podprowa- dziłem bryg bliżej mielizny i kiedy mgła się podniosła, otworzy- łem natychmiast ogień do obu statków dzikich, zakotwiczonych w cieśninie. Z początku celowaliśmy daleko, aby pozwolić tym włóczęgom na pokładzie dać nogę i połączyć się z towarzyszami obozującymi na piaskach. Nie chciałem nikogo zabijać. Potem 360 16 - Conrad #. VI 361 nacelowaliśmy długą armatę i po upływie godzinywybiliśmy dna z obu statków. Dzikusy na mieliźnie wyły i wrzeszczały za każdym strzałem. Źli są potężnie, ale teraz gwiżdżę już na to, bo zatopiw- szy statki obróciłem ich w stado niewinnych jagniąt. Nie potrze- bują ginąć z głodu na tej ławicy: mają się przeprawić na br Leg ze swoimi kobietami, kiedy im się będzie podobało. Zdaje mi się, że postąpiłem jak marynarz i jak marynarz mam zamiar dalej działać. Teraz, gdy już zabezpieczyłem statki, zabio- rę się bez zwłoki do ściągania jachtu z mielizny. Jak to zrobię, uzbroję łodzie i udam się w głąb lądu, aby znaleźć pana i właści- ciela jachtu; nie spocznę, póki się nie dowiem, czy jesteście jeszcze przy życiu. Mam nadzieję, że te słowa doh-ą do pana. Ledwie załatwiliśmy się z tymi statkanu, przypłynął od zachodu ów człowiek, którego pan wysłał tamtej nocy w Karimaae, aby zahzymał naszego pierwszego oficera; człowiek ten przyholował nasz pierwszy gig z załogą; wszyscy czują się dobrze. Pański serang mi mówi, że to jest goniec zasługujący na największe zaufanie; nazywa się Jafir. Zdaje mi się, że aż nazbyt mu pilno dostać się do pana jak najprędzej. Powtarzam: statki są zabezpieczone, tak samo jak i ludzie i nie myślę was opuścić - żywych czy umarłych.'# - Pani się szybko orientuje - powiedział Lingard tępym gło- sem, a pani Travers patrzyła mu w twarz niespokojnymi oczami, trzymając kartkę w zaciśniętej dłoni. - Sgisał się spr#ie - ani słowa. - Nie wiedział - szepnęła pani Travers. - Tak, nie wiedział. Ale czy mogłem przypuśać wszystkich do sekretu? - odparł równie zniżonym głosem. - I komu innemu mogłem zaufać? Zdawało mi się, że powinienzrozumiećbez słów. Ale jest za młody. Może zaiste być dumny patrząc na to ze swego punktu widzenia. Spisał się gracko z tą robotą - niech go diabli! I oto życie nas wszystkich tutaj zależy od mego słowa - które jest teraz złamane, proszę pani. Jest złamane. Pani Travers skinęła lekko głową. - Byliby się raczej spodziewali, że słońce i księżyc spadną z nieba - ciągnął z tłumionym ogniem. Wydało się pani Travers, iż ogień ten zagasł po chwili; usłyszała Lingarda mruczącego coś bez sensu: -...Świat zapadł się dokoła. - Co pan zrobi? - Co ja zrobię? - powtórzył łagodnie. - Ach tak - zrobię. Proszę #i, czy pani nie rozumie, że ja jestem teraz niczym. Po prostu Zatracił się w kontemplacji jej twar Ly zwróconej ku niemu Z wyrazem ciekawości i oszołomienia. Wshząs świata który się zapadł nad jego głową z powodu sprytu Cartera, był tak straszli- wy, że stępił wrażliwość Lir:garda jak wielki ból albo wielka katastrofa. Na cóż mógł patrzeć, jeśli nie na twarz tej kobiety, w świecie, który w mgnieniu oka stracił swą spójność, swój kształt, swe obietnice. Pani Travers odwróciła oczy. Zrozumiała, że stawia Lingardowi niemożliwe pytanie. To, co ona traktowała jako zagadnienie, stanowiło dla niego przełom duchowy. Było oczywiste, że c Lyn Cartera złamał układ zawarty z Damanem; pani Travers dość była inteligentna, aby zrozumieć, iż tego rodzaju rzeczy nie dają się naprawić słowami. Nie odczuwała zgrozy, ale coś na kształt konsternacji, jak gdyby zawód c Lłowieka, który spóźnił się właś- nie na pociąg. Tylko czuła to silniej. Prawdziwa trwoga musiała dopiero utorować sobie drogę do jej świadomości. Dla Lingarda był to cios w samo serce. Nie gniewał się na Cartera. Ten chłopak postąpił jak marynarz. Troszczył się przede wszystkun o statki. W tym nieszczęsnym zbiegu okoliczności Carter był tylko szcze- gółem. Właściwy powód klęski tkwił gdzie indziej - dalej - było to coś innego. I w tej samej ch#vili Lingard nie mógł się opr Leć poc Luciu, że to tkwi także w nim samym, gdzieś w niezbadanych głębiach jego natury - nieuchronne i zgubne. Szepnął do siebie: - Nie. Ja nie mam szczęścia. Był to zaledwie słaby wyraz odkrytej prawdy; ta prawda prze- niknęła go nagle, jakby wtłoczona do jego piersi przez jakąś świeżo objawioną siłę, która postanowiła, że tu jest kres jego lotu. Ale nie był to człowiek skłonny do rozpamiętywania swych odczuć. Walka z zewnętrznymi okolicznościami była jego żywio- łem i chciał się do niej porwóć; ale brakowało mu teraz tego władczego instynktu, który jest połową wygranej. Wszelkiego rodzaju zmaganie się było p:awdziwą treścią jego życia. Ale w tym ostatnun starciu tkwiło coś, czego nigdy jeszcze nie zaznał. To starcie zaszło w nim samym. Musiał przeciwstawić się siłom, których nie przeczuwał, wrogom, których nie mógł spotkać u wrót. Byli wewnątiz, jak gdyby ktoś go zdradził - jakiś ukryty nieprzy- 362 363 jaciel. Chciał się rozejrzeć szukając tego chytrego zdrajcy. Poczuł w sobie jak gdyby pustkę i nagle pomyślał: "Jak to! Przecież to ja sam. ' W jednej chwili wróciła mu jasna, bezlitosna pamięć o Hasimie i Imadzie. Ujrzał ich w dali za lasami. O tak, istnieli - w jego sercu! - Cóż to była za noc! - mruknął spoglądając w oczy pani Travers. Nie przestawał na nią patrzeć ani przez chwilę. Jego wzrok trzymał ją pod czarem, choć przez całą nieskońezoną minutę Lingard nie zdawał sobie sprawy z jej obecnóści. Na jego szept poruszyła się z lekka i znów ją zobaczył. - Jaka noc? - szepnęła nieśmiało jak intruz. - Niepodobna do dzisiejszej - rzekł. - Zwróciła pani wówczs moją uwagę, jak cicho jest i spokojnie. Tak. Niech pani poshicha, jak teraz jest acho. Oboje przechylili z lekka głowy i zdawali się nadstawiać ucha. Nie było słychać żadnego szeptu, westchnienia, szumu, plusku czy stąpnięcia. Ani szmeru, ani drgnienia, żadnego w ogóle dźwięku. Zdawało się, że są sami na pokładzie "Emmy", opusz- czeni nawet przez ducha kapitana JÓrgensona, który powróał na bark "Wild Rose" na wybrzeże Kimmeryjskiego Morza. - To jakby asza końca - powiedziała pani Travers cichym, równym głosem. - Tak, ale to jest także fałsz - rzekł Lingard tym samym tonem. - Nie rozumiem - zaczęła śpiesznie pani Travers po chwili milczenia. - Niech pan nie używa tego słowa. Proszę go nie używać, Królu Tomie! Sam jego dźwięk mnie przestrasza. Lingard nie odpowiedział nic. Jego myśli wróciły znów do Hasima i Imady. Młody radża i jego siostra udali się z własnej woli w głąb kraju do Belaraba; chaeli go namówić, aby wrócił i objął kierownictwo wszystkich spraw w osadzie. Hasim i Imada zawieź- li ważne zlecenia od Lingarda, który dla Belaraba był waeleniem prawdy i siły, bezwzględnej siły, pozwalającej Belarabowi odda- wać się melancholijnym wahaniom. Lecz tych dwoje młodych miało też własny prestiż. Byli serdecznymi przyjació#ru Lingarda. Byli jak gdyby jego dziećmi. Poza tym ich wysokie urodzenie, wojownicze życie, wędrówki, przygody i nadzieje otaczały ich swoistym urokiem. Tego samego dnia, gdy Travers i d'Alcacer przybyli na pokład "Emmy##, Hasim i Imada wyruszyli ze swoją misją; Lingard bowiem nie mógł, oczwiście, zostawić białych z samym Jórgenso- nem. J#rgenson zachowywał się poprawnie, ale miał pewien nieuleczalny zwyczaj; pomrukiwał często pod wąsem, że "rzuci zapałkę między beczki z prochem'#, co przejmowało Lingarda pewną nieufnością. A poza tym nie chciało się Lingardowi opuścić pani Travers. Jedynym mądrym pomysłem Cartera było to, że wysłał Lingar- dowi raport przez Jafira. Ten mężny wojownik, pływak i oddany poplecznik nieszczęśliwych książąt Haśima i Imady uważał za drobnostkę misję (powierzoną mu w Karimacie przez Lingarda) mającą na celu dopędzenie starszego oficera z jachtu. Zajęło mu to wprawdzie nieco więcej czasu, niż się spodziewał, ale powrócił na bryg w samą porę, aby po paru godzinach wypoczynku wyruszyć znów do Lingarda z listem Cartera. Przed opuszczeniem brygu wyshichał z ust Wasuba opowieści o wszystkich wypadkach i choć twarz jego zachowała niewzruszoną powagę, w głębi duszy nie podobało mu się bynajmniej to, co zaszło na brygu. Nieustiaszony i chytry, Jafir był jedyny do spełniania trudnych misji; był urodzonym wysłańcem - jak się sam wyrażał: "do noszenia ważkich słów między wielkimi mężami##. Pamięć miał niezawodną i umiał powtórzyć wiemie powierzone mu słowa, czY były łagodne, czY twarde, czy dotyczyły spraw publicznych, czy też prywatnych; nie znał trwogi. Kiedy Jafir podjął się zlecenia, nie trzeba było pisać listu, który mógłby wpaść w ręce wroga. Gdyby posłaniec zmarł w drodze, zlecenie zginęłoby z nim razem. Miał także dar orientowarua się w każdej sytuacji i czujne oko. Należał zaiste do ludzi, którzy umieją udzielić wiarogodnych informacji kierownikom wielkich przedsięwzięć. Lingard zadał mu kilka pytań, ale w tym wypadku, oczywiście, Jafir mógł mieć bardzo niewiele do powiedzenia. O Carterze, którego nazywał , ,młodzikiem'', rzekł, iż wygląda jak zwykle człowiek biały, kiedy jest z siebie zadowolony; potem dodał, nie ezekając na wyraźne zapytanie: "Tamte statki są teraz dość bezpieczne, o Raja Laut!#' W głosie jego nie było zachwytu. Lingard patrzył nań bez wyrazu. Gdy Największy z Białych Ludzi zauważył, że trzeba będzie jeszcze za to bezpieczeństwo 364 365 zapłacić, Jafir rzekł potwierdzajaco :, ,Tak, na Allaha ! # ' - nie tracąc ani na chwilę groźnego spokoju. Kiedy usłyszał, iż Lingard żąda od niego, aby odszukał swego pana i księżniczkę Imadę, któr Ly znajdują się gdzieś w głębi kraju, w wędrownym obozie Bełaraba, oświadczył, że jest gotów do drogi. Najadł się do syta, przespał ze trzy godziny na pokładzie i nie był zmęczony. Za młodych lat ogarniało go czasem zmęczenie; ale już od dawna nie znał podobnej słabości. Jafir nie chc:ał brać łodzi z wioślarzami, która go przywiozła na lagunę. Postanowił płynąć sam w małym czółnie, uważająe, że nie jest to czas odpowiedni do rozgłosu i ostentacji. Tłumiony dhigo niepokój wyrwał mu słowa : - Mam wrażenie, tuanie, że od owej nocy, gdy przyżegłowałeś w czarnej chmurze i zabrałeś nas wszystkich z ostrokołu, radża Hasim i księżniczka Imada nie byli tak blisko śmiera. Lingard nic na to nie odrzekł, lecz Jafir pokładał w tym białym wiarę, którą zachwiać było niełatwo. - Jak ich ocalisz tym razem, Raja Laut? - spytał po prostu. - Belarab jest moim przyjacielem - mruknął Lingard. Pod wpływem troski Jafir stał się otwarty. - To przyjaciel pokoju - wykrzyknął zniżonym głosem. - Któż by mógł być bezpieczny z podobnym człowiekiem? - zapytał wzgardliwie. - Nie mamy teraz wojny - powiedział Lingard. - Ale są podejrzenia, sh-ach i zemsta, i gniew zbrojnych mężów - odparł Jafir. - Wydobyłeś białych więźniów z ich rąk jedynie siłą swoich słów. Czy nie tak, tuanie? - Tak - czekł Lingard. - I masz ich tu na pokładzie? - spytał Jafir spojrzawszy przez ramię na białą i mglistą konstrukcję, wewnątrz której d'Alcacer rozmawiał właśnie z panią Travers przy świetle małego olejnego płomyka. - Tak, mam ich tutaj. - Więc, o Raja Laut, możesz wszystko zażegnać, jeśli ich oddasz z powrotem. - Czyż mogę tak postąpić? - wionęło przez wargi Lingarda w stronę wiemego zausznika Hasima i Imady. - Czyż możesz postąpić inaczej? - odparł szeptem Jafir, wy- słannik przyzwyczajony mówić otwarcie do wielkich tej ziemi.- Jesteś człowiekiem białym i masz tylko jedno słowo. A teraz idę. Małe, z gruba drążone w pniu drzewriym czółno, należące do "#Y #, Podciągnięto pod hap. Cień kalasza krążącego z sza- cunkiem w ciemnościach pokładu chrząknął już znacząco dwa razy. - Tak, Jafirze, idź - rzekł Lingard - i bądź mym przyjacielem. - Jestem przyjacielem potężnego księcia - rzekł tamten śmia- ło. - Lecz ty, Raja Laut, byłeś jeszcze większym od niego. I pozos- taniesz wielkim, jak dhigo będziesz z nami, z ludem tego morza i tego kraju. Ale cóż się dzieje z siłą twego ramienia wobec twych białych rodaków? Gdzie się ona podziewa? Toteż musimy wierzyć w siłę twego serca. - Mam nadzieję, że me zawiedzie was nigdy - rzekł Lingard, a Jafir wydał pomruk pełen zadowołenia. - Ale Bóg jeden patrzy w ludzkie serca. - Tak. Ucieczką naszą jest Allah - potwierdził Jafir, który przyzwyczaił się do pobożńych zwrotów obcując z ludźmi pełnią- cymi gorliwie praktyki religijne; było ich wielu w obrębie ostro- kołu Belaraba. I rzeczywiście pokładał całą ufność w Lingardzie, który miał rlla niego prestiż opatrznośaowego człowieka, zesła- nego przez samo niebo w krytycznej chwili. Czekał jeszcze przez chwilę, wreszcie spytał: - A jakie mam zawieźć zlecenie? - Opowiedz radży Hasimowi o wszystkim, co zaszło - rzekł Lingard. - I powiedz mu, aby jak najprędzej przybył tu potajemnie z księżniczką. Nadszedł czas wielkich trosk. Bądźmy przynaj- mniej razem. - Słusznie ! Słusznie ! - przytakiwał Jafir serdecznie. - Umierać w samotności pod naporem nieprzyjaciół to straszny los. Wycofał się z kręgu światła lampy, przy której rozmawiali; zeszedł do czółna, ujął wiosło i bez pluśnięcia znikł na ciemnej lagunie. W tej właśnie chwili pani Travers i d'Alcacer usłyszeli, że Lingard woła głośno na Jórgensona. Znajomy cień stanął natych- miast u boku Lingarda i słuchał w obojętnym milczeniu. Dopiero przy końcu opowiadania zdziwił się głośno: "Ot i nawarzone piwo, szkoda gadać." Ale właściwie nie było takiej rzeczy na świecie, która by mogła zdziwić albo zaskoczyć starego J#rgenso- na. Odwrócił się mrucząc coś pod nosem. Lingard siedział wciąż z brodą wspartą na dłoni, a ostatnie słowa Jafira zawładnęły nim stopniowo. Nagle wziął lampę i poszedł po panią Travers. Poszedł po nią, bo potrzebował po prostu jej fizycznej obecności, dźwięku 36ó 3fi3 jej głosu, ciemnego, przejrzystego spojrzenia oczu. Wiedział, że nie może mu pomóc. Idąc zauważył, że JÓrgenson kazał się zebrać nielicznym Malajom i rozmieszczał ich na pokładzie, aby śledzili lagunę ze wszystkich stron. Wywoławszy z klatki panią Travers Lingard - mimo swej walki wewnętrznej - zdał sobie sprawę, że doznaje pewnego zadowolenia odbierając ją d'Alcacerowi. Nie mógł znieść, aby jej uwaga zatrzymała się na innym mężczyźnie, choćby tylko przez okruszynę czasu - nie mógł ustąpić nikomu cząsteczki jej myśli! Żądał wszystkiego dla siebie. Gdy widział, że myśl pani Travers odwraca się od niego na chwilę - ogarniał go gniew, wydawało mu się to klęską. Po odejściu pani Travers d'Alcacer zastanawiał się ze zdziwie- niem nad rozkazującym tonem Lingarda. Okoliczność ta wydała się ważna temu obserwatorowi wrażliwemu na wszelkie odcienie. "To po prostu nerwy - powiedział sobie. - Ten człowiek jest przemęczony. Musiało coś nim wstrząsnąć. Ale co?## - dziwił się w dalszym ciągu. Wśród zastoju i naprężonego oczekiwania tych dni najlżejsze drgnięcie miało ogromną wagę. D'Alcacer nie położył się na swym łóżku polowym. Nie usiadł nawet. Zwróciw- szy się tyłem do stołu oparł się rękami o jego brzeg. Stojąc w tej niedbałej pozie, zachował czujność myśli, które przez chwilę zajęły się pytaniem, czy pani Travers nie rozpieściła trochę Lingarda. Lecz wśród okoliczności, które spadły na nich tak nagle i - według d'Alcacera - kryły jakieś moralne zagadnienie, nie- zmiemie było trudno ustalić ściśle miarę bezwzględnych wyma- gań i koniecznej powściągliwości, trzymać równowagę między śmiałością a ostrożnym postępowaniem. I d# Aleacer podziwiał na ogół zręczność pani Travers. Nie ulegało wątpliwości, że sytuacja jest w jej rękach. To oczywiście nie świadczyło jeszcze o bezpieczeństwie. Trzymała ją w ręku jak jakiś niebezpieczny materiał wybuchowy. D'Alcacer myślał o pani Travers z głęboką sympatią i zainteresowaniem pozbawionym egoizmu. Spotykamy czasem na ulicy osoby znie- walające do sympatii i podziwu; ale mimo to nie wchodzimy za nimi do ich mieszkania. D'Alcacer powstrzymał się od dalszych obserwacji. Nagle spostrzegł, że Travers siedzi na łóżku po- lowym. Podniósł się zupełnie nieoczekiwanie. Przed chwilą zaledwie zdawało się, że jest pogrążony w głębokim śnie, i przez dłuższy czas panowała niczym nie zamącona cisza. D# Alcacec wykrzyknął ze zdziwienia, na co pan Travers zwró- ał powoli głowę w jego stronę. D#Alcacer zbliżył się do łóżka z pewnym ociąganiem. - Pan nie śpi? - zapytał. - Dostałem nagle dreszczów - rzekł pan Travers. - Ale teraz już nie jest mi zimno. To dziwne! Zdawało mi się, że powiał jakiś lodowaty podmuch. - Ach tak - tzekł d'Alcacer. - To oczywiście niemożliwe - ciągnął pan Travers. - Tutejsze zastałe powietrze nie porusza się nigdy. Lepi się wstrętnie do człowieka. Która godzina? - Doprawdy nie wiem. - Szkiełko mego zegarka stłukło się wtedy wieczorem na mieliźnie, kiedy ci dzicy napadli na nas tak zdradziecko - sarknął pan Travers. - Muszę przyznać, że nigdy w życiu nie byłem tak zdumiony- zwierzył się d'Alcacer. - Pamięta pan, zah#zymaliśmy się i zapala- łem cygaro. - Nię przypominam sobie - powiedział pan Travers. - Wyaą- gnąłem wtedy właśnie zegarek. Wyleciał mi z rąk, naturalnie, ale trzymał się na łańcuszku. Ktoś na niego nadepnął. Wskazówki są odłamane. Zegarek ciągle tyka, ale nie mogę zobaczyć, która godzina. To okropnie irytujące. - To znaczy, że pan nakręca zegarek co wieczór? Pan Travers spojrzał na niego w górę ze swego łóżka i wydał się także zdziwiony. - No pewnie, że tak. - Milczał przez chwilę. - To nie jest takie bezmyślne, jakby się panu mogło zdawać. Moje przyzwyczajenia są wynikiem ścisłej metody. Musiałem swoje życie systematycz- nie uporządkować. Pan wie bardzo dobrze, że bez ścisłej metody nie byłbym mógł dać sobie rady ze swoją pracą i nie starczyłoby mi czasu na obowiązki towarzyskie, które mają naturalnie bardzo wielkie znaczenie. Mogę powiedzieć, że jeśli chodzi o stronę materialną, systematyczność była podstawą mojego powodzenia w życiu publicznym. Mój dzień nie zawierał nigdy pustych chwil. A teraz?... - Rozejrzał się po klatce. - Gdzie moja żona? - Rozmawiałem z nią przed chwilą - odpowiedział d'Alcacer.- Nie wiem, która godzina. Mój zegarek został na jachcie ; ale wcale jeszcze nie jest późno. Pan Travers odrzucił z niezwykłą porywczością okrywające go bawełniane prześcieradło. Zapiął pośpieszcue kurtkę, którą roz- 368 369 piął był przed położeniem się, i właśnie w chwili gdy d'Alcacer oczekiwał, że spuści gwałtownie nogi na podłogę, opadł znów na poduszki i leżał bez ruchu. D'Alcacer czekał przez chwilę, potem zaczął chodzić miarowo po klatce. Przeszedłszy parę razy tam i z powrotem, zatrzymał się i rzekł łagodnie: - Obawiam się, że pan nie bardzo dobrze się czuje. - Nie wiem wcale, co to choroba - odr Lekł głos z poduszki ku wielkiej uldze d'Alcacera, który się faktycznie odpowiedzi nie spodziewał. - Dobre zdrowie to wielka pomoc w życiu publicz- nym. Choroóa może narazić człowieka na to, że się s#aci jakąś jedyną sposobność. Nie chorowałem nigdy. Wszystko to było wypowiedziane stłumionym głosem, jakby pan Travers mówił z twarzą ukrytą w poduszce. D'Alcacer zaczął znów chodzić. - Zdaje mi się, że pana pytałem, gdzie moja żona - powiedział sthimiony głos. Z wielką przytomnością umyshi d'Alcacer nie zatrzymał się i chodził waąż po klatce, jak gdyby nic nie słyszał. - Wie pan, ja myślę, że ona zwariowała - ciągnął stłumiony głos. - Albo też ja zwariowałem. I znów udało się d'Alcacerowi nie przerwać swego miarowego spaceru. - A wie pan, co ja myślę? - rzekł znienacka. - Myślę, że panu nie chce się o niej mówić. Myślę, że panu w ogóle nie chce się mówić. A jeśli mam panu powiedzieć prawdę, to i mnie również. D'Alcacer posłyszał od strony poduszki lekkie westchnienie i w tej samej chwili ujrzał, że słabe, mętne światło ukazuje się na zewnątrz klatki. Lecz chodził ciągle. Pani Travers i Lingard wyszli z nadbudówki i zatrzymali się przed drzwiami; Lingard postawił lampę na dachu. Byli za daleko od d'Alcacera, aby ich mógł usłyszeć, ale widział ich; panią Travers prostą jak str#ała, i ciężką sylwetę mężczyzny, który stał naprzeciwko niej ze spuszczoną g#ową. Widział jego twarz z profilu na tle światła; lekkie pochyle- nie głowy wydawało się pełne szacunku. Patizyli sobie wprost w oczy. Oboje nie poruszali się wcale. - Jest we mnie coś - szepnął Lingard poważnie - od czego moje serce mogłoby się stać twardsze niż kamień. Jestem Krói Tom, Raja Laut, i mogę śmiało spojrzeć w twarz każdemu w tej okolicy. Muszę dbać o swoje dobre imię. Na tym polega wszystko. - Pan d'Alcacer wyraziłby się, że wszystko polega na honorze- wyrzekła pani Travers wargami, które nie drżały, choć czuła od czasu do czasu przyśpieszone bicie serca. - Niech pani to nazwie, jak pani chce. To jest coś, czego człowiek potrzebuje, żeby móc swobodnie oddychać. I niech pani poshicha ! Jak mnie pani tu widzi stojącego pr Led sobą - nie dbam już o to. - Ale ja dbam - odparła pani Travers. - Tak jak mnie tu pan widzi - dbam o to. To jest coś, co istotnie do pana należy. Pan ma do tego prawo. I powtarzam, że chodzi mi o tó. - Pani dba o coś mojego? - szepnął Lingard tuż przy jej twarzy. - Dlaczego by pani miała dbać o moje prawa? - Ponieważ - odrzekła stojąc niewzruszenie, choć czoła ich się prawie stykały - ponieważ jeśli kiedykolwiek powrócę do swego życia, nie chcę, żeby się stało jeszcze bardziej bezsensowne z powodu wyrzutów sumienia. Mówiła cicho; Lingard poezuł na twarzy jej oddech jak piesz- czotę. D'Alcacer w klatce uczynił znów wysiłek, aby nie nash#ę- czyć Traversowi najlżejszej okazji do podniesienia się na łóżku i roze#rzenia wokoło. - Ze też dożyłem tej chwili - i słyszę, że ktoś dba o coś mojego! - szepnął Lingard. - I że to właśnie pani - pani, która odjęła mi całą moją twardość. - Nie chcę, żeby pana serce było twarde. Chcę, aby było mocne. - Nic lepśzego nie mogła pani powiedzieć, aby je uczynić spokojnym - popłynął szept Lingarda. - Czy miał kto kiedy takiego przyjaciela? - wykrzyknął podnosząc głowę, jakby gwiaź- dzistą noc brał na świadka. - A ja siebie pytam, czy mógłby się znaleźć na świecie drugi człowiek, któremu bym wierzyła, jak wierzę panu. I mówię: dobrze! Niech pan idzie i ocali to, co pan ma prawo ocalić, i niech pan nie zapomina o miłosierdziu. Nie będę panu powtarzała, że jesteśmy zupełnie niewinni. Ziemia musi być mała zaiste, jeśli wplątaliśmy się tak w pańskie życie. To dosyć, by uwierzyć w prze- znaczenie. Ale nie umiałabym zachowywać się jak fatalistka i siedzieć z założonymi rękami. A gdyby pan był człowiekiem innego rodzaju, albo straciłabym nadzieję, albo ogamęłaby mnie pogarda. Czy pan wie, jak d'Alcacer pana nazywa? Wewnątrz klatki d'Alcacer, spoglądający z ciekawością w ich 330 331 stronę, zobaczył, że Lingard pohząsa przecząco głową, i pomyślał z lekkim niepokojem: "Odmawia jej czegoś." - D'Alcacer nazwał pana Człowiekiem Losu - odrzekła pani Travers, a jej oddech przyśpieszył się nieco. - To wielkie słowo. Wszystko jedno, on jest dżentelmenem. Chodzi mi o to, jak pani... - Nazywam pana różnie - tylko nie pańskim imieniem - rzekła śpiesznie pani Travers. - Niech mi pan wierzy, d'Alcacer pana rozumie. - On jest bez zarzutu - wtrącił Lingard. - I jest niewinny. Pamiętam, co pan powiedział: że niewinni muszą ponieść ryzyko. No więc, niechże pan robi to, co shrszne. - Pani myśli, że to jest słuszne? Pani w to wierzy? Pani to czuj#? - W tym #zasie, na tym miejscu, ze strony takiego człowieka jak pan... Tak, to jest słuszne. Lingard pomyślał, że ta kobieta jest mu przedziwnie wiema i nieus#aszona w stosunku do samej siebie. Konieczność odwie- zienia obu więźniów do ostrokohr Belaraba była teraz tak jasna i nieunikniona, że - sądził Lingard - nic w świecie nie byłoby go mogło od tego powstrzymać; ale gdzież znaleźć na ziemi drugą kobietę, która by się tak do tego odniosła? I pomyślał, że w prawo- ści i odwadze jest mądrość. Wydało mu się, że póki pani Travers nie stanęła u jego boku, nie wiedział nigdy, co to prawość i odwa- ga, i mądrość. Zapatrzony w panią Travers, usłyszał, że zasługuje na to w jej oczach, aby mu rozkazywać i aby go błagać; i uczuł przez chwilę pełnię zadowolenia - jakby zupełnego moralnego wypoczynku. Stał milcząc, a pani Travers spojrzała szybko w bok i spostrze- gła d'Alcacera - jak się widzi kogoś we mgle - ciemną postać stojącą tuż za ścianą z muślinu. Nie wątpiła, że patrzy w ich stronę i że widzi ich daleko wyraźniej niż ona jego. Przyszło jej nagle na myśl, jaki musi być niespokojny, i przypomniała sobie, że prosił ją o jakiś znak, o jakieś ostneżenie w krytycznej chwili. Zrozumiała bardzo dobrze jego prośbę o chwilę czasu, by się mógł przygoto- wać. Jeśli miał uzyskać więcej niż kilka minut, był to właśnie czas odpowiedni, aby dać mu znak - znak, który sam podsunął. Pani Travers cofnęła się odrobinę, tak że światło padło na nią w całej pełni, i powolnym wyraźnym ruchem przyłożyła lewą rękę do czoła. - A więc - usłyszała gwałtowny szept Lingarda - a więc, proszę pani, trzeba to zrobić, dziś w nocy. Można być prawym, nieustraszonym i mądrym, a jednak za- drżeć wobec prostej, nieuniknionej konieczności. Pani Travers drgnęła: "Dziś! Dzisiaj! - wyszeptała. Ciemna i mglista sylweta d'Alcacera stała się mniej wyraźna. Zobaczył jej znak i cofnął się w głąb klatki. - Tak, dziś w nocy - powtórzył Lingard. - Teraz, od razu, w tej godzinie, w tej chwili - szeptał gwałtownie, następując na cofają- cą się panią Travers. Poczuła, że chwycił ją szybko za ramię. - Czy pani nie rozumie, że jeśli to ma odnieść jakiś skutek, jeśli nie mają być wydani po prostu na rzeź, musi to się stać, póki jeszcze ciemno na brzegu, póki uzbrojony, wrzeszczący tłum nie podpłynie do nas łodziami. Tak. Musi się to stać w przeciągu godziny, że- bym kołatał do wrót Belaraba, kiedy cała osada będzie jeszcze spać. Pani Travers nie myślała wcale protestować. Nie mogła na razie wymówić ani słowa. Ten człowiek był niezmiemie gwałtowny; puścił jej ramię równie nagle, jak je pochwycił (wśród wzburze- nia mignęła jej myśl, dziwaczna w tych okolicznościach, że z pewnością jutro będzie siniak w tym miejscu), a jednocześnie w jego szepcie zabrzmiała skrucha. - A nawet i teraz jest prawie za późno! Droga była przede mną wyraźna, ale zobaczyłem na niej panią i serce moje upadło. Czułem w sobie pustkę i nie śmiałem spojrzeć pani w twarz. Pani mi musi wybaczyć. Nie, nie miałem prawa wątpić o pani ani przez chwilę. Mam uczucie, iż powinienem paść na kolena i błagać o przebaczenie, że zapomniałem, czym pani jest, że się ośmieliłem zapomnieć. - Ależ o co chodzi, Królu Tomie? - Wydaje mi się, że zgrzeszyłem - usłyszała. Chwycił ją za ramiona, obrócił, pociągnął parę kroków naprzód. Ręce jego były ciężkie, a siła nieodparta, choć wyobrażał sobie, że się z nią obchodzi delikatnie. - Niech pani spojrzy przed siebie - burknął jej w ucho. - Czy pani coś widzi? - Pani Travers, bierna w jego nieugiętych ramio- nach, nie mogła nic dostrzec prócz zwartych, bezkształtnych cieni w dali na wybrzeżu. - Nie, nic nie widzę - odrzekła. - Widocznie pani nie patrzy we właściwym kierunku - usły- 372 373 szała za sobą. Poczuła teraz swą głowę w rękach Lingarda. Zwróał ją nieznacznie na prawo. - No a teraz pani widzi? - Nie. Co mam zobaczyć? - Błysk światła - powiedział puszczając nagle jej głowę.- Błysk, który rozrośrue się w łunę, nim nasza łódź dopłynie do środka laguny. Właśnie w chwili gdy Lingard to mówił, pani Travers dostrzegła czerwoną iskrę w oddali. Przypatrywała się dość często osadzie, ruby obrazowi wymalowanemu na kurtynie, i mogła się teraz zorientować, że iskra zapaliła się na brzegu, w punkcie najbar- dziej odległym od ostrokohi Belaraba. - Chrust się zajmuje - szepnął jej Lingard do ucha. - Gdyby mieli trochę wysuszonej trawy, już by cały stos gorzał. - A to znaczy... - Znaczy, że wieść się rozeszła. Ogień pali się przed ogrodze- niem Tenggi, u jego końca wybrzeża. Tam się zebrały najtęższe głowy osady. To oznacza narady i niepokój, i moc pr Lebiegłych słów. O#nisko Tenggi! Mówię pani, nie upłynie pół godziny, a Daman zjawi się tam, żeby zawrzeć przyjaźń z tłustym Tenggą, który jest przygotowany powiedzieć mu: "Czy a nie mówiłem?" - Rozumiem - szepnęła pani Travers. Lingard pociągnął ją łagodnie ku poręczy. - A teraz niech pani spojrzy na tamten koniec wybrzeża, gdzie cienie najbardziej są zwarte. To fort Belaraba, jego domy, jego skarbiec, jego stronrucy. Oto tam jest siła osady. Ja ją podtrzyma- łem, ja uczyniłem ją hwałą. Ale czymże jest teraz? Jak gdyby bronią w ręku martwego człowieka. A jednak tylko stamtąd możemy się czegoś spodziewać, o ile jeszcze czas na to. Pr Lysię- gam pani, że nie ośmieliłbym się wysadzić ich na brzeg za dnia, ze strachu, aby ich nie zamordowano na miejscu. - Nie ma czasu do stracenia - wyszeptała, a Lingard odrzekł równie cicho: - Nie - jeśli i ja nie mam utracić tego, co jest moim prawem. To pani tak powiedziała. - Tak, powiedziałam to - szepnęła nie podnosząc głowy. Lingard poruszył się gwałtownie u jej boku i pochylił głowę nisko nad jej ramieniem. - A ja pani nie dowierzałem! Powinienem ucałować kraj pani sukni, jak to robią Arabowie ze swymi wielkimi ludńni, kajając się za to, że zwątpiłem o wielkości pani serca. - Och, moje serce - r Lekła lekko pani Travers patrząc wciąż w ogień, który strzelił nagle w górę i stał się wielkim ogniskiem.- Mogę pana zapewnić, że nie odegrało w świecie wielkiej roli.- Zamilkła na chwilę, aby opanować swój głos, po czym rzekła stanowczo: - Niechże się to stanie. - Jeśli mam pani powiedzieć prawdę, łódź czeka już od pew- nego czasu. - No więc. . . - Proszę pani - powiedział Lingard z wysiłkiem - to są ludzie z pani sfery. - I nagle wybuchnął: - Nie mogę ich zabrać na brzeg ze związanymi rękami i nogami! - D'Alcacer już wie. Zastanie go pan przygotowanego. Od samego początku był gotów na wszystko. - To człowiek, co się zowie - rzekł Lingard z przekonaniem.- Ale ja myślę o tym drugim. - Właśnie, o tym drugim - powtórzyła. - A czy ja o nim nie myślę? Na szczęście mamy d'Alcacera. Pomówię najpierw z nim. Odwróciła się od poręczy i poszła w stionę klatki. - JÓrgenson - rozległ się po całym pokładzie głos Lingarda- każ oświetlić trap. I ruszył z wolna za panią Travers. Otrzymawszy ostrzeżenie d'Alcacer cofnął się i oparł o brzeg stołu. Nie mógł sobie nie uświadomić, że jest trochę podniecony. I rze- czywiście, gdy prosił panią Travers o jakiś znak, przypuszczał, że go to przejmie - ale nie sądził, że ujrzy ten znak tak prędko. Spodziewał się, że i ta noc, jak wiele innych, upłynie mu na przerywanej dr Lemce, wśród niewygód i niepokoju rozstrzelo- nych myśli. A przy tym zaskoczyło go własne wzruszenie. Pochle- biał sobie, że potrafi przyjąć bardziej filozoficzną postawę. My- ślał, że ten sławny instynkt samozachowawczy jest dziwnym objawem, czysto zwierzęcym. "Bo jako myślącego człowieka- zastanawiał się - naprawdę nie powinno by mnie to obejść. '' Może być, iż niezwykłość sytuacji tak na niego podziałała. Oczywiście. Gdyby leżał poważnie chory w hotelowym pokoju i usłyszał jakieś złowróżbne szepty, wcale by go to nie obeszło. Tak, ale wówczas byłby naprawdę chory - w chorobie człowiek staje się taki 374 375 nieczuły. Choroba pomaga bardzo w obojętnym zachowaniu, które jest naturalnie jedynie właśawym zachowaniem dla świato- wego człowieka. Prawie żałował, że nie jest bardzo chory. Pan Travers jednak był najwidoczniej chory, ale to mu widać niewiele pomagało. D'Alcacer spojrzał na jego łóżko; pan Travers leżał tak nieruchomo, że wydało się to d'Alcacerowi wyraźnie sztuczne. Nie dowierzał tej jego postawie. W ogóle nie dowierzał panu Traversowi. Niepodobna było odgadnąć, co ten człowiek zrobi za chwilę. Nie mógł oczywiście wpłynąć na wypadki w żadnym kierunku, ale istniała obawa, że pozbawi wszelkiej godności sytuację, która powinna by się odznaczać powagą jako zrządzenie losu, jako okazja do męstwa. D'Alcacer był bysńyrrr obserwato- rem, czujnym na najsubtelniejsze odcienie i wolał się uważać za ofiarę nie oszusta, lecz prymitywnego człowieka, zaplątanego naiwnie w walkę z niesprawiedliwością niebios. Nie zastanawiał się nad swymi uczuciami, mimo to przypomniał mu się w tej chwili ustęp z francuskiego poety stwierdzający, że po wszystkie czasy ci, którzy walczyli z niesprawiedliwością niebios, zdobywali tajny podziw i miłość ludzi. D'Alcacer nie posunął się aż do miłości, ale nie mógł zaprzeczyć, że jego uczuaa względem Lingarda były skrycie przyjazne i - powiedzmy - pełne uznania. Pan Travers usiadł nagle na łóżku. Jakież to przykre, pomyślał d'Alcacer i wpatrzył się w końce swych trzewików, w nadziei, że tamten znów się położy. Ale pan Travers powiedział: - Pan jeszcze ciągle na nogach? - Wcale nie jest jeszcze późno. O szóstej już się ściemnia- jedliśmy obiad przed siódmą - przez to noc wydaje się dhrższa, a ja sypiam dość mamie; nie mogę zasnąć, aż późno w nocy. - Zazdroszczę panu - rzekł pan Travers z jakąś senną apatią.- Zapadam ciągle w drzemkę, a przebudzenia są okropne. D'Alcacer podniósł oczy i zauważył, że pani Travers i Lingard znikli z obrębu światła. Podeszli do poręczy burtowej, gdzie d'Alcacer nie mógł ich widzieć. Pewna litość przyłączyła się do jego irytacji, wywołanej przez ustawiczne burlzenie się pana Traversa. W tym #złowieku jest coś dziwacznego, pomyślał. I za- czął głośno: - Jórgenson. . . - Któż to znowu? - burknął pan Travers. - To nazwisko tego starego, chudego marynarza, który snuje się ciąqle po pokładzie. - Nie widziałem go. Nie widzę nikogo. Nie znam nikogo. Wolę na nic nie zwracać uwagi. - Chciałem tylko powiedzieć, że dał mi talię kart; #zy nie zagrałby pan w pikietę? - Zdaje mi się, że nie potrafiłbym siedzieć z otwartymi oczami - rzekł pan Travers nadspodziewanie poufnym tonem. - Czy to nie zabawne? A potem nagle budzę się. To doprawdy okropne. D'Alcacer nic na to nie odrzekł, a pan Travers zdawał się nie oczekiwać odpowiedzi. - Kiedy mówiłem, że moja żona oszalała - zaczął nagle, tak że d,Alcacer drgnął, zaskoczony - nie myślałem tego oczywiście dosłownie. - Głos jego brzmiał nieco apodyktycznie; wyglądało to, jakby Travers się nie orientował, że w rozmowie ich nastąpiła przerwa, podczas której zdawał się spać. D# Alcacer nabrał jeszcze większej pewności, że drzemka Traversa była udana; skrryżował ramiona na piersiach i zaczął słuchać ze znużeniem i rezygnacją.- Chciałem właściwie powiedzieć - ciągnął pan Travers - że bzik ją napadł. Ludzie z towarzystwa podlegają różnym bzikom, jak pan o tym wie bardzo dobrze. Taki bzik sam przez się nie przedstawia nic złego, ale to jest najgorsze, że manie mojej żony nie są nigdy podobne do tych, którym podlegają ludzie z naszego towarzystwa. Są na ogół wręcz tamtym przeciwne. Ta ich osobliwość przypra- wiała mnie nieraz o pewien niepokój, pan rozumie - wobec pozycji, jaką zajmujemy w świecie. Ludzie zaczną jeszcze mówić, że moja żona jest ekscentryczna. Proszę pana, czy pan jej gdzie nie widzi? D Alcacer cieszył się, że może odpowiedzieć przecząco: nie wi- dział pani Travers. Nie słyszał nawet żadnych szeptów, choć był pewien, że wszyscy na "Emmie' czuwają. Lecz d,Alcacer czuł , nieprzezwyciężoną nieufność do pana Traversa i dodał prze- zornie: - Pan zapomina, że pańska żona ma kabinę w nadbudówce. Nie chciał się już dalej posunąć, bo wiedział bardzo dobrze, że nie ma jej tam. Pan Travers, uspokojony zupełnie tą uwagą, nie ': odezwał się wcale. Ale się nie położył. D#Alcacer oddał się # rozmyślaniom. Ta noc wywierała strasznie przygniatające wraże- # nie. Nagle w głębokiej ciszy rozległ się głos Lingarda wołający na - JÓrgensona; uderzył złowrogo o uszy d#Alcacera, który podniósł # oczy i zobaczył panią Travers przed drzwiami klatki. Rzucił się ku 376 337 niej, ale zdążyła już wejść. Widział, że jest poruszona. Zdawało się, że brakuje jej tchu, że nie jest w stanie przemówić. - Czy nie lepiej zamknąć drzwi? - poddał d'Alcacer. - Kapitan Lingard idzie za mną - szepnęła do niego. - Już się zdecydował. - To doskonale - rzekł spokojnie d'Alcacer. - Wnioskuję z tego, że coś usłyszymy. - Usłyszy pan wszystko ode mnie - wyszeptała pani Travers. - Ach tak! - zawołał d#Alcacer bardzo cicho. Przez ten czas Lingard wszedł również do środka, a pokład "Emmy'' zaroił się postaciami. Słychać było także głos J#rgensona wydającego rozkazy. Prawie przez całą minutę czworo ludzi wewnątrz klatki nawet nie drqnęło. Cień Malaja na trapie rzekł nagle: "Sudah, tuan "1, a Lingard szepnął: " Gotowe, proszę pani.'' Pani Travers chwyciła d#Alcacera za ramię i zaprowadziła go w kąt najdalszy od miejsca, gdzie stało łóżko jej męża, Lingard zaś zajął się tymczasem podkręceniem knota u latarni, jakby nagle przyszło mu,na myśl, że cokolwiek będzie się działo, nie powinno się dziać w ciemności. Pan Travers odwrócił tylko głowę i spojr Lał przez ramię. - Zaraz, proszę pani - rzekł d'Alcacer po cichu, uśmiechając się na widok poruszenia pani Travers. - Zanim mi pani coś powie, pozwoli mi pani zapytać, czy się p a n i zdecydowała? - Zobaczył ze zdumieniem, że oczy jej się rozszerzyły. Czy z oburzenia? Cisza pełna jakby podejrzeń zapadła między dwojgiem tych ludzi. D'Alcacer rzekł tłumacząc się: - Może nie powinienem był zadać pani tego pytania? - a Lingard dosłyszał słowa pani Travers:- Ach, nie boję się wcale panu na to odpowiedzieć. Potem ich głosy przyachły. Lingard zawiesił lampę z powrotem i stał bezcżynrue w rozjaśnionym świetle; ale prawie natychmiast usłyszał, że d'Alcacer woła go przyciszonym głosem: - Panie kapitanie! Podszedł do nich od razu. W tej samej chwili głowa pana Traversa odwróciła się od tych trojga ludzi; pahzył znów prosto przed siebie. D'Alcacer, bardzo poważny, rzekł poufnie, ściszonym głosem: - Pani Travers mówi mi, że trzeba nas wydać z powrotem tym Arabom z wybrzeża. - Tak, inaczej się nie da - powiedział Lingard. # luż, panie Imal / - Wyznaję, że trochę mnie to zaskoczyło - rzekł d'Alcacer; lecz gdyby nie to, iż mówił nieco prędzej niż zwykle, nikt nie byłby odgadł w jego słowach najlżejszej emocji. - Mam prawo do swego dobrego imienia - powiedział Lingard również bardzo spokojnie, a pani Travers obok niego słuchała niewzruszenie z na wpół zasłoniętymi oczyma, jak jaki duch opiekuńczy. - Ani przez chwilę nie chciałbym podawać tego w wątpliwość - przyznał d# Alcacer. - Sprawy honoru nie podlegają dyskusji. Ale istnieje także humanitaryzm. Wydać bezradnych ludzi... - Może być! - ptzerwał Lingard. - Ale nie powinien pan h-acić nadziei. Nie wolno mi oddać swego życia za wasze. Pani Travers wie, dlaczego. Na moim życiu ciąży też zobowiązanie. - I na pańskim honorze? - Nie wiem. Obietnica jest obietnicą. - Nie trzeba żądać od nikogo niemożliwości - zauważył d'AI- cacer. - Niemożliwości! Co jest niemożliwe? Nie wiem tego. Nie jestem człowiekiem, który gada o niemożliwości i chowa się za nią. Nie ja was tu sprowadziłem. D'Alcacer spuścił głowę na chwilę. - Skończyłem - rzekł z powagą. - Powiedziałem, co miałem do powiedzenia. Mam nadzieję, że państwo nie sądzicie, że okaza- łem przesadny niepokój. - To, co kapitan Lingard chce zrobić, jest zarazem najwłaściw- szą taktyką - odezwała się nagle pani Travers. Stała zupełnie nieruchomo, tylko wargi jej się poruszały; nie podniosła nawet oczu. - To jest jedyna możliwa taktyka. Czy pan mi wierzy, panie d'Alcacer?... - Kiwnął głową prawie niedostrzeżenie. - No więc pokładam w panu całą nadzieję, że pan nam ułatwi wszystko, o ile się tylko da, i że pan nas wybawi od jakiejś ohydnej sceny. A może pan myśIi, że to ja powinna bym... - Nie, nie! Nie myślę - przerwał d'Alcacer. - To byłoby niemożliwe. - Obawiam się, że tak - przyznała nerwowo. D'Alcaeer skinął ręką, jakby prosząc, aby dalej nie mówiła, i przeszedł natychmiast przez klatkę, kierując się w stronę pana Traversa. Nie chciał się zastanawiać nad swym zadaniem. Pan Travers siedział na łóżku polowym; lekkie bawełniane prześcieradło okrywało mu kolana. Wpatrywał się w próżnię. D'Alcacer zbliżył się do niego nie 378 379 zważając na lęk, który go ogarnął wobec pozy Traversa zdającej ło w kraju. Jakie to by było nieprzyjemne. O tak, pójdę stąd. Pójdę się wyrażać najwyższe przerażenie. "To jest okropne - pomy- gdziekolwiek. Nie mogę znieść tego huku, tych ludzi, tej piekiel- ślał. Tamten siedział cicho jak mysz pod miotłą. nej klatki. Myślę, że zachorowałbym chyba, gdybym tu miał Poruszony d'Alcacer musiał się przemóc, aby uderzyć z lekka zostać. w ramię pana Traversa. Głuchy, obojętny głos JÓrgensona dał się słyszeć u trapu: - No, drogi panie, nadeszła chwila, kiedy tczeba będzie okazać - Łódka czeka już od godziny, Królu Tomie. silnego ducha - rzekł tonem swobodnym i poufałym. Pan Travers - No więc uprawiajmy cnotę z konieczności i chodźmy z dobrą spojrzał szybko w górę na niego. - Mówiłem przed chwilą z pań- #ną - rzekł d' Alcacer gotów ująć przekonywająco pod rękę pana ską żoną. Kapitan Lingard udzielił jej pewnych wiadomości Traversa, gdyż nie wiedział, czego się po nim spodziewać. dotyczących nas obu. Pozostaje nam tylko jedno: zachować się Ale pan Travers wydawał się teraz innym człowiekiem. z całą godnością, na jaką nas stać. Mam nadzieję, że w razie - Boję się, że i pan nie jest bardzo silnego ducha. Wezmę z tego potrzeby będziemy obaj umieli umrzeć. łóżka koc... - Zarzucił go śpiesznie na ramię i poszedł tuż za Przez chwilę głębokiej ciszy d'Alcacer miał czas zadać sobie d'Alcacerem. - To dziwne, ale najwięcej ze wszystkiego dokucza pytanie, czy jego twarz ma cównie osłupiały wyraz jak wzniesio- mi zimno. na ku niemu twarz Traversa. Lecz nagle ukazał się na tej twarzy Pani Travers i Lingard czekali u trapu. Ku niezmiememu uśmiech, czego d'Alcacer z pewnością najmniej się spodziewał. zdumieniu obecnych pan Travers zwrócił się pierwszy do żony. Niezaprzeczony uśmiech. Uśmiech nieco pogardliwy. - Śmiałaś się zawsze z ludzkich bzików - rzekł - a teraz sama - Moja żona znów panu nakładła do głowy różnych bredni. - masz bzika. Ale nie będziemy się nad tym rozwodzić. Pan Travers mówił głosem, który zadziwił d#Alcacera, tak jak E D'Alcacer minął ich uchylając czapki przed panią Travers i uśmiech; w głosie tym nie było ani irytacji, ani zczędzenia, i zszedł po trapie do łódki. J#rgenson znikł w sposób sobie dźwięczała w nim natomiast wyraźnie pobłażliwość. - Drogi właściwy, jak duch odpędzony przez egzorcyzmy, a.Lingard panie, ten bzik tak nią owładnął, że byłaby w stanie opowiedzieć odstąpił w głąb, zostawiając męża i żonę sam na sam. panu jakąkolwiek historię. Blagierzy, media, wróżbici, szarlatani # - Myślałaś, że będę robił hece? - spytał pan Travers bardzo wszelkiego rodzaju zdobywają dziwny wpływ na kobiety. Sam # cichym głosem. - Zapewniam cię, że bez porównania wolę stąd pan to widział. Rozmawiałem z nią przed obiadem. To wprost # pójść niż zostać. Nie przyszło a to do głowy? Zatraciłaś wszelkie niewiarygodne, jaki wpływ ten bandyta na nią uzyskał. Wierzę poczucie rzeczywistości, poczucie tego, co jest możliwe, a co nie. naprawdę, że ten człowiek jest sam na wpół zbzikowany. Takim to Myślałem właśnie dziś wieczorem, że chaałbym się znaleźć często się zdarza, rozumie pan. Chciałem jej przemówić do roz- gdziekolwiek, byleby ciebie nie widzieć. Twoje szaleństwa... sądku, ale machnąłem na to ręką. No, a teraz co mi pan ma Na głośny okrzyk pani Travers: "Martinie!", Lingard wzdry- powiedzieć? Ale ostrzegam, że nie wezmę tego na serio. gnął się, d'Alcacer podniósł głowę siedząc już w łodzi i nawet Odrzucił nagłym ruchem bawełniane prześcieradło, spuścił J#rgenson, stojący w ciemności gdzieś na dziobie, przestał mru- nogi na podłogę i zapiął kurtkę. D'Alcacer odpowiadając mu czeć pod nosem. Jedyną osobą zdającą się tego okczyku nie poznał po odgłosie kroków za sobą, że pani Travers i Lingard słyszeć był sam pan Travers, który ciągnął dalej równym głosem: opuszczają klatkę, ale dokończył, co miał powiedzieć, i czekał -...na otumanienie twego umyshi - a zdawałaś się być zawsze niespokojnie na odpowiedź. tak wyższa nad pospolitą łatwowiemość. Nie jesteś teraz sobą- - Widzi pan! Wyszła za nim na pokład - brzmiały pierwsze ani trochę - i kiedyś mi sama przyznasz, że... Nie, jedynym słowa Traversa. - Chyba pan rozumie, że to jest tylko bzik. Nie , wyjściem będzie zapomnieć o wszystkim, jak się wkrótce sama można tego nie dostrzec. Niech pan spojrzy na jej kostium. przekonasz. W przyszłości nie będziemy nigdy poruszali tego Straciła po prostu głowę. Na szczęście świat o tym wiedzieć nie tematu. Jestem pewien, że zgodzisz się na to z całą gotowością. potrzebuje. Ale przypuśćmy, że coś podobnego byłoby sięzdarzy- - Jak daleko sięgasz w przyszłość? - spytała pani Travers 380 381 odzyskując głos i nawet ton, którym odezwałaby się do niego, gdyby się mieli rozstać w sieni własnego domu. Mogło się zdawać, że zapytuje męża, o której ma zamiar wróać do domu - że lokaj stoi u otwartych drzwi, a powóz czeka na ulicy. - Nie bardzo daleko. To rue może hwać długo. - Pan Travers uczynił ruch, jak gdyby miał żonę opuśać, śpiesząc się na jakąś umówioną godzinę. - Ale, ale - rzekł przystając - ten człowiek rozumie chyba dokładnie, że jesteśmy bogaci. Chyba o tym wątpić nie może. - To ostatnia myśl, jaka przyszłaby mu do głowy - powiedziała pani Travers. - Ach tak, naturalnie. - Pan Travers pozwolił, aby lekka niecierpliwość zaznaczyła się w jego niedbałym obejściu. - Ale nie waham się ci powiedzieć, że mam już tego wszystkiego dosyć. Jestem gotów do... hm... do ustępstw. Mogę poświęać na to dużą sumę. Ale to całe położenie jest takie bezsensowne! Ten człowiek gotów by wątpić o mojej dobrej wierze. Czy nie byłoby właśawe, abyś - wobec swego specjalnego wpływu - napomknęła mu, że ze mną nie poh-zebuje się niczego obawiać? Na moje słowo można liczyć. - To pierwsza rzecz, oczywiście, którą by pomyślał o każdym człowieku - rzekła pani Travers. - Czy ty nigdy #ie przejrzysz? - zaczął z rozdrażnieniem pan Travers, ale urwał. - Więc tym lepiej. Daję ci wolną cękę. - Co tak wpłynęło na zmianę twego postępowania? - spytała podejrzliwie. - Mój szacunek dla ciebie - odpowiedział bez namyshi. - Chciałabym ci towarzyszyć pr Lez cały czas, kiedy będziesz więziony. Usiłowałam go właśnie przekonać... - Zakazuję ci tego bezwzględnie - szepnął z naciskiem.- Cieszę się, że sobie stąd pójdę. Nie chcę ciebie widzieć, póki twój bzik nie minie. Oszołomiła ją ukryta gwałtowność męża. Ale natychmiast po dzikim szepcie rozległ się jego śmiech - krótki, pusty, światowy. Pan Travers dodał znacznie głośniej : - Nie przywiązuję właściwie żadnego znaczenia. . . . Jak gdyby odskoczył od żony i wchodząc na trap skinął ku niej uprzejmie ręką. Oświetlona mętnie przez latamię pozostawioną na dachu nad- budówki, pani Travers schyliła głowę na piersi i stała bez ruchu, jakby rozmyślając nad czymś głęboko. Trwało to tylko chwilę, po czym ruszyła z miejsca i otarłszy się o Lingarda pr Leszła ze spuszczonymi oczami, kierując się ku swojej kabinie. Lingard słyszał, jak zamykała drzwi. Czekał pr Lez chwilę, uczynił ruch w stronę h#apu, ale zatrzymał się i poszedł za panią Travers do nadbudówki. Było tam ciemno choć oko wykol. Nie mógł dojrzeć nic absolut- nie; przytłaczała go ghicha cisza, nie zmącona nawet szmerem oddechu. - Jadę na ląd - zaczął Lingard przerywając posępne, śmiertel- ne milczenie otaczające ich dwoje - jego i tę kobietę, której nie mógł dojrzeć. - Chciałem się pożegnać. - Jedzie pan na ląd - powtórzyła pani Travers. Głos jej był obojętny, pusty, bezdźwięczny. - Tak, na kilka godzin albo na zawsze - rzekł Lingard miaro- wym głosem. - Może będę musiał umrzeć z nimi albo umr Leć za innych. Dla pani pragnąłbym żyć, gdybym tylko wiedział, jak to zrobić. Mówię to pani, ponieważ jest ciemno. Gdyby tu było światło, nie wszedłbym za panią. - Tak by było lepiej - wymówił ten sam bezdźwięczny kobiecy głos. - Przychodzi pan zawsze domnie z tym ich życiem i śmiercią w ręku. - Tak, to jest dla pani za wiele - wyjaśnił półgłosem Lingard.- Pani nie może nie być szczera. I niczemu nie jest pani winna! Proszę mi nie życzyć, abym żył - ale proszę mi życzyć szczęścia, bo pani niczemu nie jest winna, a będzie pani musiała zdać się na los. - Wszystkiego najlepszego, Królu Tomie - usłyszał ją wśród ciemności, w której zdawał się teraz rozróżniać połysk jej włosów. - Zdam się na los. A niech się pan nie stara znów do mnie zbliżyć, bo już mi się pan sprzykrzył. - Bardzo temu wierzę - szepnął Lingard i wyszedł z kabiny zamykając za sobą osńożnie drzwi. Cisza trwała jeszcze przez jakie pół minuty; nagle krzesło przewróciło się w mroku. Zaraz potem głowa pani Travers ukazała się w świetle lampy stojącej na dachu domku. Jej nagie ramiona obejmowały odrzwia. - Niech pan chwilę poczeka - rzekła głośno w aemność. Nie słyszała kroków, nie widziała, aby się coś poruszyło prócz nikną- cej, białej postaci byłego kapitana H. C. JÓrgensona, który odnosił się obojętnie do ludzkiego życia. - Proszę poczekać! Królu Tomie! 382 383 zważając na lęk, któcy go ogarnął wobec pozy Traversa zdającej się wyrażać najwyższe przerażenie. "To jest okropne' - pomy- ślał. Tamten siedział cicho jak mysz pod miotłą. Poruszony d'Alcacer musiał się przemóc, aby uderzyć z lekka w ramię pana Traversa. - No, drogi panie, nadeszła chwila, kiedy trzeba będzie okazać silnego ducha - rzekł tonem swobodnym i poufałym. Pan Travers spojrzał szybko w górę na niego. - Mówiłem pczed chwilą z pań- # ską żoną. Kapitan Lingard udzielił jej pewnych wiadomości dotyczących nas obu. Pozostaje nam tylko jedno: zachować się z całą godnością, na jaką nas stać. Mam nadzieję, że w razie potrzeby będziemy obaj umieli umieeć. Przez chwilę głębokiej ciszy d'Alcacer miał czas zadać sobie pytanie, czy jego twarz ma równie osłupiały wyraz jak wzniesio- na ku niemu twarz Traversa. Lecz nagle ukazał się na tej twarzy uśmiech, czego d'Alcacer z pewnością najmniej się spodziewał. Niezaprzeczony uśmiech. Uśmiech nieco pogardliwy. - Moja żona znów panu nakładła do głowy różnych bredni.- Pan Travers mówił głosem, który zadziwił d'Alcacera, tak jak i uśmiech; w głosie tym nie było ani irytacji, ani zrzędzenia, dźwięczała w nim natomiast wyraźnie pobłażliwość. - Drogi panie, ten bzik tak nią owładnął, że byłaby w stanie opowiedzieć panu jakąkolwiek historię. Blagierzy, media, wróżbici, szarlatani wszelkiego rodzaju zdobywają dziwny wpływ na kobiety. Sam pan to widział. Rozmawiałem z nią pr Led obiadem. To wprost niewiarygodne, jaki wpływ ten bandyta na nią uzyskał. Wier Lę naprawdę, że ten człowiek jest sam na wpół zbzikowany. Takim to często się zdarza, rozumie pan. Chciałem jej pr Lemówić do roz- sądku, ale machnąłem na to ręką. No, a teraz co mi pan ma powiedzieć? Ale ostr Legam, że nie wezmę tego na serio. Odrzucił nagłym ruchem bawełniane prześcieradło, spuścił nogi na podłogę i zapiął kurtkę. D'Alcacer odpowiadając mu poznał po odgłosie kroków za sobą, że pani Travers i Lingard opuszczają klatkę, ale dokończył, co miał powiedzieć, i czekał niespokojnie na odpowiedź. - Widzi pan! Wyszła za nim na pokład - brzmiały pierwsze słowa Traversa. - Chyba pan rozumie, że to jest tylko bzik. Nie można tego nie dostczec. Niech pan spojrzy na jej kostium. Straciła po prostu głowę. Na szczęście świat o tym wiedzieć nie putrzebuje. Ale przypuśćmy, że coś podobnego byłoby się zdaczy- 380 ło w kraju. Jakie to by było nieprzyjemne. O tak, pójdę stąd. Pójdę gdziekolwiek. Nie mogę znieść tego huku, tych ludzi, tej piekiel- nej klatki. Myślę, że zachorowałbym chyba, gdybym tu miał zostać. Głuchy, obojętny głos JÓrgensona dał się słyszeć u trapu: - Łódka czeka już od godziny, Królu Tomie. - No więc uprawiajmy cnotę z konieczności i chodźmy z dobrą miną - rzekł d'Alcacer gotów ująć przekonywająco pod rękę pana Traversa, gdyż nie wiedział, czego się po nim spodziewać. Ale pan Travers wydawał się teraz innym człowiekiem. - Boję się, że i pan nie jest bardzo silnego ducha. Wezmę z tego łóżka koc... - Zarzucił go śpiesznie na ramię i poszedł tuż za d'Alcacerem. - To dziwne, ale najwięcej ze wszystkiego dokucza mi zimno. Pani Travers i Lingard czekali u trapu. Ku niezmiernemu zdumieniu obecnych pan Travers zwrócił się pierwszy do żony. - Śmiałaś się zawsze z ludzkich bzików - rzekł - a teraz sama masz bzika. Ale nie będziemy się nad tym rozwodzić. D'Alcacer minął ich uchylając czapki przed panią Travers i zszedł po trapie do łódki. J#rgenson znikł w sposób sobie właściwy, jak duch odpędzony przez egzorcyzmy, a.Lingard odstąpił w głąb, zostawiając męża i żonę sam na sam. - Myślałaś, że będę robił hece? - spytał pan Travers bardzo cichym głosem. - Zapewniam cię, że bez porównania wolę stąd pójść niż zostać. Nie przyszło ci to do głowy? Zatraciłaś wszelkie poczucie rzeczywistości, poczucie tego, co jest możliwe, a co nie. Myślałem właśnie dziś wieczorem, że chciałbym się znaleźć gdziekolwiek, byleby ciebie nie widzieć. Twoje szaleństwa... Na głośny okrzyk pani Travers: "Martinie!", Lingard wzdry- gnął się, d'Alcacer podniósł głowę siedząc już w łodzi i nawet J#rgenson, stojący w ciemności gdzieś na dziobie, przestał mru- czeć pod nosem. Jedyną osobą zdającą się tego okrzyku nie słyszeć był sam pan Travers, który ciągnął dalej równym głosem: -. . .na otumanienie twego umyshi - a zdawałaś się być zawsze tak wyższa nad pospolitą łatwowiemość. Nie jesteś teraz sobą- ani trochę - i kiedyś mi sama przyznasz, że... Nie, jedynym wyjściem będzie zapomnieć o wszystkim, jak się wkrótce sama przekonasz. W przyszłości nie będziemy nigdy poruszali tego tematu. Jestem pewien, że zgodzisz się na to z całą gotowością. - Jak daleko sięgasz w przyszłość? - spytała pani Travers 381 odzyskując głos i nawet ton, którym odezwałaby się do niego, gdyby się mieli rozstać w sieni własnego domu. Mogło się zdawać, że zapytuje męża, o której ma zamiar wróać do domu - że lokaj stoi u otwartych drzwi, a powóz czeka na ulicy. - Nie bardzo daleko. To nie może trwać długo. - Pan Travers uczynił ruch, jak gdyby miał żonę opuścić, śpiesząc się na jakąś umówioną godzinę. - Ale, ale - rzekł przystając - ten człowiek rozumie chyba dokładnie, że jesteśmy bogaci. Chyba o tym wątpić nie może. - To ostatnia myśl, jaka przyszłaby mu do głowy - powiedziała pani Travers. - Ach tak, naturalnie. - Pan Travers pozwolił, aby lekka niecierpliwość zaznaczyła się w jego niedbałym obejściu. - Ale nie waham się ci powiedzieć, że mam już tego wszystkiego dosyć. Jestem gotów do... hm... do ustępstw. Mogę poświęcić na to dużą sumę. Ale to całe położenie jest takie bezsensowne! Ten człowiek gotów by wątpić o mojej dobrej wierze. Czy nie byłoby właśawe, abyś - wobec swego specjalnego wpływu - napomknęła mu, że ze mną nie potrzebuje się niczego obawiać? Na moje słowo można liczyć. - To pierwsza rzecz, oczywiście, którą by pomyślał o każdym człowieku - rzekła pani Travers. -,Czy ty nigdy #ie przejrzysz? - zaczął z rozdrażnieniem pan Travers, ale urwał. - Więc tym lepiej. Daję ci wolną rękę. - Co tak wpłynęło na zmianę twego postępowania? - spytała podejrzliwie. - Mój szacunek dla ciebie - odpowiedział bez namysłu. - Chciałabym ci towar Lyszyć przez cały czas, kiedy będziesz więziony. Usiłowałam go właśnie przekonać... - Zakazuję ci tego bezwzględnie - szepnął z naciskiem.- Cieszę się, że sobie stąd pójdę. Nie chcę ciebie widzieć, póki twój bzik nie minie. Oszołomiła ją ukryta gwałtowność męża. Ale natychmiast po dzikim szepcie rozległ się jego śmiech - krótki, pusty, światowy. Pan Travers dodał znacznie głośniej : - Nie przywiązuję właściwie żadnego znaczenia. . . . Jak gdyby odskoczył od żony i wchodząc na trap skinął ku niej uprzejmie ręką. Oświetlona mętnie przez latamię pozostawioną na dachu nad- budówki, pani Travers schyliła głowę na piersi i stała bez ruchu, jakby rozmyślając nad czymś głęboko. Trwało to tylko chwilę, po czym ruszyła z miejsca i otarłszy się o Lingarda przeszła ze spuszczonymi oczami, kierując się ku swojej kabinie. Lingard słyszał, jak zamykała drzwi. Czekał przez chwilę, uczynił ruch w stronę trapu, ale zatrzymał się i poszedł za panią Travers do nadbudówki. Było tam ciemno choć oko wykol. Nie mógł dojrzeć nic absolut- nie; przytłaczała go ghicha cisza, nie zmącona nawet szmerem oddechu. - Jadę na ląd - zaczął Lingard pr Lerywając posępne, śmiertel- ne milczenie otaczające ich dwoje - jego i tę kobietę, której nie mógł dojrzeć. - Chciałem się pożegnać. - Jedzie pan na ląd - powtórzyła pani Travers. Głos jej był obojętny, pusty, bezdźwięczny. - Tak, na kilka godzin albo na zawsze - rzekł Lingard miaro- wym głosem. - Może będę musiał umrzeć z nimi albo umrzeć za innych. Dla pani pragnąłbym żyć, gdybym tylko wiedział, jak to zrobić. Mówię to pani, ponieważ jest ciemno. Gdyby tu było światło, nie wszedłbym za panią. - Tak by było lepiej - wymówił ten sam bezdźwięczny kobiecy głos. - Przychodzi pan zawsze do#nnie z tym ich życiem i śmiercią w ręku. - Tak, to jest dla pani za wiele - wyjaśnił półgłosem Lingard.- Pani nie może nie być szczera. I niczemu nie jest pani winna! Proszę mi nie życzyć, abym żył - ale proszę mi życzyć szczęścia, bo pani niczemu nie jest winna, a będzie pani musiała zdać się na los. - Wszystkiego najlepszego, Królu Tomie - usłyszał ją wśród ciemności, w której zdawał się teraz rozróżniać połysk jej włosów. - Zdam się na los. A niech się pan nie stara znów do mnie zbliżyć, bo już mi się pan sprzykrzył. - Bardzo temu wierzę - szepnął Lingard i wyszedł z kabiny zamykając za sobą ostrożnie drzwi. Cisza trwała jeszcze przez jakie pół minuty; nagle krzesło przewróciło się w mroku. Zaraz potem głowa pani Travers ukazała się w świetle lampy stojącej na dachu domku. Jej nagie ranuona obejmowały odrzwia. - Niech pan chwilę poczeka - rzekła głośno w aemność. Nie słyszała kroków, nie widziała, aby się coś poruszyło prócz nikną- cej, białej postaci byłego kapitana H. C. JÓrgensona, który odnosił się obojętnie do ludzkiego życia. - Proszę poczekać! Królu Tomie! 382 383 - nalegała podnosząc głos, wreszcie krzyknęła, na nic nie zważa- jąc: - Ja tego nie myślałam. Niech mi pan nie wierzy! Po raz drugi w aągu tej nocy głos kobiety wzbudził niepokój w męskich sercach na pokładzie "Emmy ' - tylko nie w sercu starego JÓrgensona. Malaje w łodzi spojrzeli w górę z ławek. D'Alcacer, siedzący na rufowej ławce obok Lingarda, poczuł, że mu serce zanuera. - Co to znaczy? - wykrzyknął. - Słyszałem pańskie imię na pokładzie. Zdaje mi się, że ktoś pana woła. - Odbij - rozkazał Lingard nieugięae, nie spojrzawszy nawet na d#Alcac#ra. Pan Travers był jedynym, który zdawał się nie wiedzieć oůniczym. W dobrą chwilę po odbiciu łodzi od burty "Emmy" pochylił się ku d'Alcacerowi. - Mam nadzwy#zaj dziwne uczucie - powiedział pólgłosem.- Zdaje mi się, że jestem w powietr Lu; doprawdy nie rozumiem. Czy jesteśmy na wodzie, proszę pana? Czy pan jest tego pewien? Ale naturalnie, że jesteśmy na wodzie. - Tak - rzekł d'Alcacer tym samym tonem. - Może pr Lepływa- my Styks. - Usłyszał, jak Travers mruknął obojętnie: - To bardzo prawdopodobne - czego się d'Alcacer bynajmniej nie spodziewał. I.ingard siedział z ręką na rumplu jak skamieniały. - Więc pan zmienił zapatrywanie - szepnął d'Alcacer. - Powiedziałem mojej żonie, żeby mu zrobiła pewną propozy- cję - ciągnął Travers poważnym szeptem. - Żeby mu ofiarowała pewną sumę pieniędzy. Ale jeśli mam panu powiedzieć prawdę, nie bardzo wierzę, aby to odniosło jakiś skutek. D'Alcacer nic nie odpowiedział, tylko zaczął się zastanawiać, czy tamto poprzednie, bezsensowne zachowanie Traversa nie było mniej przykre. Nie dało się zapr Leczyć, że pan Travers przyczynia wiele kłopotu. Chwycił nagle d'Alcacera za ramię i dodał cichym szeptem: - Wątpię o wszystkim. Wątpię, czy ta propozycja będzie kiedykolwiek zrobiona. Zachowanie Traversa nie wywierało dobrego wrażenia. Było w tym coś wzbudzającego litość: ten szept, pochwycenie za ramię, dreszcz - mogło się zdawać, że to dziecko się zlękło w aemnośa. Ale Travers był głęboko przejęty. Po raz drugi tego wieczoru zdziwienie d'Alcacera dosięgło granic zgrozy - lecz tym razem sprawił to mąż pani Travers. CZĘŚĆ SZÓSTA ZEW ŻYCIA I OKUP ŚMIERCI - Czy pani tam nie ma zegarka Króla Toma? - rzekł głos, który zdawał się nie przywiązywać najmniejszej wagi do tego pytania. JÓrgenson czekał na odpowiedź przed drzwiami do części nadbu- dówki zajmowanej przez panią Travers. Usłyszał cichy odgłos bardzo podobny do jęku, nagły okrzyk bólu, który się czasem słyszy w pokoju chorego. Lecz wcale go to nie wzruszyło. Nie przyszłoby mu nigdy do głowy otworzyć drzwi, chyba gdyby mu to polecono, a wówczas zobaczyłby - z zupełną obojętnośaą - panią Travers wyciągniętą na podłodze, z głową opartą o róg polowego łóżka (na którym Lingard nigdy nie sypiał); wyglądało to, jakby się osunęła na ziemię z klęczącej pozycji, która jest postawą modlitwy, błagań lub porażki. Pani Travers spędziła noc w zupeł- nej nieświadomości. Znalazłszy się w swym pokoju, rzuciła się na kolana, nie mając pojęcia dlaczego - ponieważ nie wiedziała, o co się modlić, nie miała do kogo słać błagań, a uczucia tak daremne jak rozpacz już porzuała - i trwała w tej postawie, póki wyczerpa- nie nie przygniotło jej do tego stopnia, że nie wierzyła, abymogła się dźwignąć. W na wpół siedzącej pozycji, z czołem opartym o róg posłania i ramionami wyciągniętymi nad głową, zapadła w obo- jętność, rezygnację wyczerpanego ciała i wyczerpanej duszy, rezygnację, która stanowi jedyny możliwy wypoczynek dla ludzi beznadziejnie chorych i bywa nawet dość pożądana. Głos J#rgen- sona wyrwał panią Travers z tego stanu. Usiadła; bolały ją wszystkie członki i była zziębnięta. J#rgenson powtórzył za drzwiami z bezdusznym uporem: - Czy pani nie ma tam zegarka Króla Toma? Pani Travers dźwignęła się z podłogi. Zachwiała się chwytając rękami powietrze i natrafiła na oparcie fotela. 17 - Conrad t. VI 385 - Kto tam? Chciała także zapytać: "Gdzie jestem?" - ale uprzytomniła sobie wszystko i od razu stała się pastwą tej dominującej zgrozy, która dr Lemała przez parę godzin w jej zesztywniałym ciele wyciąqniętym na podłodze. - Która godzina? - wyjąkała. - Świta - wyrzekł niewzruszony głos u drzwi. Zdawało jej się, że to jest słowo, na którego dźwięk serce upadłoby z trrvogi w każdym człowieku. Świta! Stała w przerażeniu. A bezdźwięcz- ny głos za drzwiami nalegał: - Pani n-#usi tam mieć zegarek Toma! - Nie widziałam go! - krzyknęła, jakby dręezona przez senną zmorę. - Niech pani zajizy tam do pulpitu. Jeżeli pani otworzy okien- nicę, to pani zobaczy. Pani Travers zdała sobie sprawę, że głęboki mrok panuje w kajucie. Jórgenson usłyszał przez drzwi, iż się potknęła. Po chwili kobiecy głos, który uderzył nawet JÓrgensona swym dziw- nym dźwiękiem, odezwał się cicho: - Mam go. Stoi. - To nic. Nie chodzi mi o godzinę. Powinien być przy nim kluczyk. Czy go tam gdzie nie ma? - Jest przymocowany do zegarka - odpowiedział ze środka oszołomiony głos. Jórgenson poczekał chwilę, nim wypowiedział swą prośbę. - Może pani zechce mi go podać? Mało już czasu! Drzwi otworzyły się gwałtownie, czego się bynajmniej J#rgen- son nie spodziewał. Myślał, że tylko ręka z zegarkiem wysunie się przez wąską szparę. Ale nie cofnął się i żadnym innym znakiem nie okazał zdumienia zobaczywszy, że pani Travers jest zupełnie ubrana. Na tle nikłej jasności we framudze otwartej okiennicy ujrzał aemną sylwetkę jej pleców i gładko zaczesaną głowę; włosy miała wciąż jeszcze zaplecione w dwa warkocze. W oczach J#rgensona pani Travers w swym egzotycznym ubior Le wyglądała zawsze nieprzyjemnie, a nawet potwornie. Jej postawę, jej ruchy i w ogóle całe zachowanie uważał za absolutnie nieodpowiednie do malajskiego ubioru - zbyt swobodne, zbyt niezależne, zbyt śmiałe, rażące. Dla pani Travers J Órgenson wyglądał na tle ciemnego korytarza jak niewyraźny zarys białego ducha i mroził ją swym zaziemskim oderwaniem. Wziął zegarek z wyciągniętej dłoni bez słowa podziękowania, mrucząc tylko pod nosem: - Hm, tak, dobrze. Nie zapomniałem jeszcze liczyć sekund jak się należy, ale zawsze wygodniej z zegarkiem. Nie miała najlżejszego pojęcia, o co mu chodzi. I było jej wszystko jedno. W myślach jej panowało wciąż zamieszanie; dolegało jej uczucie cielesnego ucisku. Szepnęła ze wstydem: - Zdaje mi się, że spałam. - Ja nie spałem - mruknął JÓrgenson, który rysował się coraz wyraźniej pr Led jej oczami. Jasność krótkiego świtu wzrastała prędko, jakby słońcu śpieszyło się spojrzeć na osadę. - O to nie ma strachu - dodał chełpliwie. Pani Travers przyszło na myśl, że może i ona nie spała. Jej stan był raczej podobny do niezupełnej, na wpół świadomej, dygoczą- cej śmierci. Drgnęła na to wspomnienie. - Co za straszna noc - wyszeptała posępnie. Niczego nie można się było spodziewać po JÓrgensonie. Pani Travers oczekiwała, że zniknie - obojętny jak duch z grobu powstały - zabierając w jakimś nieziemskim celu równie martwy zegarek. Ale JÓrgenson nie poruszył się nawet. Był bez czucia, był prawie bez życia. Nic nie dało się z niego wyciągnąć. Lecz panią Travers porwała już fala niepokoju, mętnego jak jej wszystkie uczucia. - Czy nie może mi pan nic powiedzieć? - krzyknęła. Przez jakie pół minuty Jórgenson milczał, wreszcie rzekł: - Mówiłem całymi latami do każdego, kto chciał mnie pytać- mruknął pod wąsem. - Do Toma mówiłem także. A Tom wiedział, co chce zrobić. Ale skąd mam wiedzieć, o co p a n i chodzi? Nie spodziewała się nigdy, że usłyszy tyle słów od tego surowe- go cienia. Jego monotonny pomruk był fascynujący, nagła jego gadatliwość raziła. Wśród głębokiej ciszy, która panowała wszę- dzie, zdawało się Edith, że ani jeden człowiek nie pozostał z nią na świecie prócz cienia tego starego marYnarza. Usłyszała go znów: - To, co bym mógł pani powiedzieć, byłoby gorsze od trucizny. - Pani Travers nie była oh-zaskana z klasycznymi powiedzeniami JÓrgensona. Jego machinalny głos, słowa, abstrakcyjny wygląd, wszystko ją przerażało. Mówił wciąż; dosłyszała, jak mruczał obojętnie: - Ja wiem wszystko - i absurd tego twierdzenia był równie przerażający. Pani Travers wzdrygnęła się i rzekła z lek- kim, dziwacznym śmiechem: 386 383 - Więc pan wie, dla#zego tej nocy wołałam do Króla Toma. Popatrzył w bok przez drzwi nadbudówki na rosnącą jasność dnia. Pani Travers spojrzała tam również. Nadchodził dzień. Już nadszedł! Następny dzień! Wydało jej się to klęską gorszą niż wszystko, co spotkało ją w życiu, niż wszystko, co jeszcze kiedy- kolwiek mogło jej zagrażać. Sam ogrom zgrozy podtrzymał ją, zdawał się uspokajać wzburzenie jak niektóre rodzaje trucizn, nim zadadzą śmierć. Położyła łagodnie rękę na rękawie JBrgenso- na i rzekła spokojnie, wyraźnie, nalegająco: - Pan był na pokładzie. Chcę wiedzieć, czy można mnie było usłyszeć. - Tak - rzekł J Órgenson z roztargnieniem. - Słyszałem panią.- Potem, jakby h-ochę przytomniejąc, dodał mniej machinalnie:- Cały statek panią słyszał. Pani Travers zadała sobie pytanie, czy wówczas wprost nie krzyknęła. Dotychczas nie przyszło jej to wcale na myśl. W owej chwili wydawało jej się, że starczy jej sił zaledwie na szept. Czyżby jej wołanie było doprawdy tak głośne? I śmiertelny chłód, który ubiegła noc zostawiła w jej ciele, znikł z jej członków, wydarł się z niej runzieńcem. Twarz miała odwróconą od światła i to jej dało odwagę, by ciągnąć dalej. A przy tym człowiek stojący przed nią był tak oderwany od ludzkich wstydów, chełpliwości i zamysłów, że jakby się wcale nie liczył - chociaż czasami udawało mu się jakimś sposobem pochwycić dosłowne znaczenie tego, co do niego mówiono - i odpowiedzieć. I odpowiedzieć! Nieomylnie, bezosobowo, bez najmniejszego wzruszenia. - Czy pan widział wtedy Toma - Króla Toma? Czy on tam był? Chodzi mi o to, czy był właśnie wów#zas - w tej chwili? U trapu się świeciło. Czy był na pokładzie? - Nie. W łodzi. - Już w łodzi! Czy można mnie było usłyszeć w tej łodzi, tam w dole? Pan mówi, że cały statek mnie słyszał - wszystko mi jedno. Ale czy on mógł mnie słyszeć? - Więc pani chodziło o Toma? - rzekł J#rgenson tonem niedba- łej obserwacji. - Czy pan nie może mi odpowiedzieć? - krzyknęła gniewnie. - Tom był zajęty. To nie jest dziecinna zabawka. Łódź odbijała - rzekł Jórgenson, jakby doprawdy głośno myślał. - Więc pan mi nie chce powiedzieć? - nalegała nieustraszenie pani Travers. Nie bała się J#rgensona. W owej chwili nie bała się niaego i nikogo. A J#rgenson w dalszym ciągu głośno rozmyślał. - Sądzę, że będzie teraz wciąż zajęty, tak samo jak i ja. Zdawało się, że pani Travers chwyci go, że będzie pohůząsała tym duchem o martwym głosie, póki J#rgenson nie zacznie błagać o litość. Lecz nagle jej silne, białe ranuona opadły - ramiona wyczerpanej kobiety. - Nigdy, nigdy się nie dowiem - szepnęła do siebie. Spuściła oczy w ostatecznym upokorzeniu, w nieznośnym pory- wie pragnienia, jakby zapuszczała zasłonę na twarz. Żaden szmer nie zmącił jej samotnych myśli. Ale kiedy podniosła oczy, J#rgen- son nie stał już przed nią. Przez chwilę widziała go, całego czamego, w jaskrawym i wą- skim otworze drzwi, po czym znikł jak pożarty przez gorącą łunę światła. Słońce wzeszło nad Wybrzeżem Ostoi. Gdy pani Travers ukazała się na pokładzie, twarz jej była jak gdyby śmiało odsłonięta, a suche i bezsenne oczy - szeroko rozwarte. Jej wzrok, nie lękający się promieni słońca, starał się przeniknąć najwewnętrzniejszy rdzeń rzeczy, na które patrzyła dzień po dniu w męce obawy i niecierpliwości. Laguna, wybrzeże, barwy i kształty wydały jej się bardziej niż kiedykolwiek jaskra- wym malowidłem na olbrzymim płótni które kryło przejawy niepojętego życia. Ocieniła ręką oczy. wybrzeżu widać było postacie, ruchliwe, ciemne cętki na białym półkolu objętym ostrokołami; w głębi sterczały dachy nad gajami palm. Jeszcze dalej w głąb masa rzeźbionego, białego koralu na dachu me- czetu jaśniała jak biała gwiazda świecąca w dzień. Religia i polityka - zawśze polityka. Na lewo, przed ostrokołem Tenggi, mglisty majak ogniska zamienił się w słup dymu. Kilka wielkich drzew nie pozwalało dojrzeć, czy nocna narada trwa jesz#ze. Poruszały się tam jakieś niewyraźne postacie. Pani Travers mogła je sobie wyobrazić: Daman, naczelny wódz morskich rabusiów, o mściwym sercu i oczach gazeli; Sentot, cierpki fanatyk w wiel- kim turbanie; ten drugi świątobliwy mąż z wąską przepaską na biodrach i włosami posypanymi popiołem, wreszcie Tengga, o którycn mogła sobie wyrobić pojęcie z tego, co słyszała - thrsty, dobroduszny, podstępny, lecz gotów przelewać krew dla swych ambitnych celów, a i już dostatecznie śmiały, by paradować pod żółtym urzędowym parasolem przed samymi wrotami ostiokohr Belaraba - przynajmniej tak opowiadano. 388 389 Pani Travers widziała, wyobrażała sobie te rzeczy, nawet uzna- wała je już za realne; przestały być w jej oczach jedynie widowi- skiem urządzonym dla niej z barbarzyńskim pr Lepychem i dziką wyrazistością. Nie mogła już żywić wątpliwości - ale i nie odczu- wała tego wszystkiego bezpośrednio, jak się nie czuje głębi morza pod jego spokojnym połyskiem lub szarym zamętem wściekłości. Jej oczy błądziły daleko, niedowierzające i lękliwe - a potem nagle dostrzegły pustą klatkę z panującym w niej nieładem: nie uprzątniętymi łóżkami, poduszką leżącą na pokładzie i zostawio- ną nad stołem lampą, w której zamierał płomień wyglądający na skrawek ciemnożóttego materiału. To wszystko uderzyło ją swym brudem i jakby już ruiną - wydało jej się lichym, bezsensownym wybrykiem fantazji. JÓrgenson siedział na pokładzie tyłem do klatki i był czymś zaprzątnięty. Jego zajęcie także wyglądało fantastycznie i tak na wskroś dzieannie, że lęk pr Lejął panią Travers, gdy spostrzegła, jak bardzo ten człowiek jest zaabsorbo- wany. Przed J#rgensonem leżało na pokładzie kilka kawałków liny - dość cienkiej i jakby brudnej - różnej dhigości, od paru cali do stopy mniej więcej. J#rgenson podpalił ich końce (była to zaiste zabawa godna idioty). Paliły się ze zdumiewającą chyżością, hzaskając od czasu do czasu, i słały w ciche powietrze do wyso- kości nadburaa bardzo aenkie, ściśle równoległe nitki dymu z razpływającym się u szczytu zakrętasem; a JÓrgenson był tym tak pochłonięty, że wystarczało na niego spojrzeć, aby stracić wszelką wiarę w normalne funkcjonowanie jego umysłu. W na wpół otwartej dłoni trzymał zegarek. Zaopatrzył się także w papier i kawałek ołówka. Pani Travers była pewna, że nie widzi nic i nie słyszy. - Panie kapitnie, pan pewnie myśli. . . - Usiłował pozbyć się jej, machając na nią ołówkiem. Nie chciał, aby mu przerywano dziwne zajęcie. Bawił się naprawdę poważnie tymi kawałkami liny. - Zapaliłem je wszystkie razem - szepnął nie spuszczając oka z tarczy zegarka. Właśnie w tej samej chwili najkrótszy kawałek zgasł wypaliwszy się zupełnie. J#rgenson zapisał coś pośpiesznie i znów siedział bez ruchu. Pani Travers zaś patrzyła na niego z osłupieniem, myśląc o swojej zupełnej bezradności. Nitki dymu wiły się wciąż i rozpływały pr Led uważnym JÓrgensonem. - Co pan robi? - zapytała posępnie pani Travers. - Mierzę lont. . . konieczna ostrożność. . . Nigdy jeszcze pani Travers nie widziała, aby JÓrgenson był tak mało podobny do widma. Zdradzał ludzkie ułomności. Nie- aerpliwiło go najście pani Travers. Dzielił uwagę między nitki dymu i tarczę zegarka z takim prrejęciem, że nagłe salwy wystrza- łów, przerywając'#ch po raz pierwszy od wielu dni ciszę laguny i zhidzenie malowanego krajobrazu, nie pobudziły go do podnie- sienia głowy. Targnął ją tylko z lekka w bok. Pani Travers wpartywała się w pasma białego dymu płynące nad oshokołem Belaraba. Salwy ostrych wystrzałów ucichły, a ich połączone echa wracały szybko po wodzie jak dhigie westchnienie. - Co to znaczy? - zawołała pani Travers. - Belarab wrócił - rzekł JÓrgenson. Ostatnia nitka dymu znikła i J#rgenson wstał z pokładu. Prze- stał się zajmować zegarkiem; wetknął go niedbale do kieszeni razem z kawałkiem papieru i ołówkiem Wrócił od swego oderwa- nia do ziemskiego życia, ale podszedł jednak do burty i raczył spojrzeć ku ostrokołowi Belaraba. - Tak, jest w domu - rzekł bardzo cicho. - Co się teraz stanie? - krzyknęła pani Travers. - Co trzeba zrobić? Jórgenson zdawał się dalej głośno rozmyślać. - Ja wiem, co mam robić - wymamrotał. - To pan szczęśliwy - powiedziała z głęboką goryczą. Zdawało jej się, że jest opuszczona pr Lez cały świat. Przeciwległy brzeg laguny przybrał znów wygląd malowanej kurtyny, która nigdy się nie podniesie, aby odsłonić prawdę ukrytą za oślepiającą i bezduszną swą wspaniałością. Zdawało się pani Travers, że zamieniła już ze wszystkimi ostatnie słowa: z d'Alcacerem, z mężem, nawet z Lingardem - i że wszyscy poszli za kurtynę, znikając jej z oczu na zawsze. Z białych pozostał jeden JÓrgenson, który zerwał już z życiem tak zupełnie, że sama obecność tego człowieka odbierała wszelki żar i tajemniczość istnieniu, zostawiając tylko jego straszliwą, jego oburzającą bła- hość. W pani Travers podniósł się bunt. Zawołała z thimioną pasją: - Panie kapitanie, czy pan zdaje sobie sprawę, że ja żyję? Zwrócił na nią oczy; ich zimna szklistość poskromiła ją, lecz nim ją zdołała odepchnąć, coś jak błyśnięcie iskry ożywiło na chwilę wzrok JÓrgensona. - Chcę tam do niego popłynąć. Chcę się przeprawić na wybrzeże - rzekła stanowczo. - Tam! 391 Jej nagie, wyciągnięte ramię wskazywało na przeciwległy brzeg laguny; zmartwychwstałe oczy JÓrgensona prześliznęły się wzdłuż białej ręki i powędrowały w przestrzeni. - Nie ma łodzi - mruknął. - Musi tu być #zółno. Wiem, że tu jest czółno. Pohůzebuję go. Podeszła do J#rgensona powtarzając swe żądanie, rozkazując, starając się skupić we wzroku całą siłę woli, poczuae swego prawa do rozporządzania własną osobą, nakaz, aby jej służono do ostatniej chwili jej życia. J#rgenson nie ustąpił. - O którego z nich pani chodzi? - spytał jego pusty, bezdźwię- czny głos. Patrzyła na niego daiej; twarz jej zastygła w surową maskę, zdołała jednak wymówić wyraźnie: - Prawdopodobnie już od dłuższego czasu zadaje pan sobie to pytanie? - Nie. Pytam panią teraz. Jego twarz nie zdradziła się z niczym przed śmiałymi i znużony- mi oczyma pani Travers. - Cóż by pani mogła tam zrobić? - dodał J#rgenson tak bezlitośnie, tak nieodparcie i szczerze, jakby był wcieleniem tego wewnętrznego głosu, który w każdym z nas się czasem odzywa- a jest przykry jak słowa J#rgensona i równie hudno nań odpowie- dzieć. - Niech pan pamięta, że nie jestem cieniem, ale jeszcze żyjącą kobietą. Mogę żyć i mogę umrzeć. Niech mnie pan wyśle, żebym podzieliła ich los. - Chciałaby pani tego naprawdę? - spytał obudzony Jórgenson głosem mającym w sobie coś nadspodziewanie żywego, jakąś słabą wibrację, której już od lat nikt nie słyszał. - Tam czeka może śmierć - mruknął popadając znów w obojętność. - Cóż z tego? - zapytała niedbale. - Chcę tylko zadać Tomowi jedno pytanie i usłyszeć jego odpowiedź. Oto, czego chcę. I to muszę osiągnąć. Wzdłuż upalnej i mrocznej leśnej ścieżki, poniechanej, zarośruę- tej, zdławionej przez ůdzikie życie dżungli, rozlegał się słaby szelest listowia. Jafir, sługa książąt, wysłannik wielkich mężów, szedł pochylony z szeroką maczetą w ręce. Był nagi do pasa, jego podrapane plecy i ramiona ociekały krwią. Mrowie kąśliwych owadów tworzyło chmurę nad jego głową. Zgubił swą kosztowną i starożytną chustę, a gdy przystanął w miejscu, gdzie ścieżka rozszerzała się nieco, i jął nadshichiwać, każdy byłby go wziął za zbiega. Zaczął machać ramionami, uderzając się po łopatkach, po głowie, po dyszących żebrach. Potem znieruchomiał i znów nad- słuchiwał przez chwilę. Odgłos strzelaniny, nie tyle osłabionej przez odległość, co zduszonej przez gąszcz lasu, dosięgnął jego uszu; mógłby policzyć oddzielne strzały, gdyby miał ochotę. , ,Już się biją w lesie" - pomyślał. Potem znów schylił się nisko i rzucił w tunel roślinny, zostawiając za sobą ohydną chmarę much, których pozbył się istotnie na chwilę. Nie uchodził jednak przed okrucieństwem owadów, gdyż żaden człowiek nie mógł się spo- dziewać, że go opuści ta eskorta - a Jafir w swym życiu wiemego gońca przyzwyczaił się już do tego, aby być żywcem jedzony- jeśli można użyć tak przesadnego wyrażenia. Zgięty prawie we dwoje, sunął i kluczył wśród drzew poprzez gęste podszycie; jego brunatne ciało ociekało potem, silne członki - jak ulane z nie- śmiertelnego brązu - połyskiwały skroś zielonych liści, które się wiecznie rodzą i wiecznie umierają. Mimo rozpaczliwego pośpie- chu Jafir nie był już teraz zbiegiem; był po prostu #złowiekiem, któremu sńasznie się śpieszy. Ucieczkę swoją rozpoczął od skoku i biegu, dając dowód wielkiej przytomności umyshr; było to proste wyjście z krytycznego położenia. Wyjście z krytyeznej sytuacji bywa na ogół proste, jeśli się jest dość bystrym, by o nim w czas pomyśleć. Jafir zdał sobie sprawę, że zaniechano pościgu; prze- niósł się na ścieżkę i biegł wciąż z tą samą szybkością, gdyż zostawił swego radżę i księżniczkę Imadę osaczonych przez nieprzyjaciół na skraju lasu - a właściwie wziętych do niewoli przez oddział Tenggi. Niezdecydowanie Belaraba wyczerpało nawet dziedziczną cie- rpliwość Hasima w sprawach tego rodzaju. Wypada bezwatunko- wo, aby ważne układy były rozłożone na szereg dni, aby te same żądania i argumenty powtarzały się w jednakowych słowach w ciągu wielu następujących po sobie rozmów i aby dawano na nie te same wymijające odpowiedzi. Sprawy państwa wymagają zachowania tak pełnego godności, jakby nawet czas był zależny od potężnych i mądrych władców. Takie jest postępowanie amba- 392 393 sad i tak dostojna cierpliwość posłów. Lecz w tym przełomowym okresie niecierpliwość Hasima wzięła górę; i choć podróżując z siostrą w świecie bogobojnego Belaraba nie odstępował od tradycyjnego, ćichego tonu rozmowy i spokojnego obejścia, mie- wał jednak chwile gniewu, niepokoju, przygnębienia. Jego związki przyjaźni, przyszłość, los jego ojczyzny, wszystko było rzucone na szalę - a obóz Belaraba wędrował krętymi drogami w głębi kraju, jakby zależał od chwiejnych myśli władcy, stano- wiących wierny wizerunek niepewnego losu. Zdarzało się, że na codzienne przemowy Hasima Belarab raezył łaskawie odpowiadać jednym jedynym słowem: "Dobrze." Pod- rzędniejsze osoby towarzyszące władcy traktowały Hasima z uszanowaniem; lecz młody radża zdawał sobie sprawę z opozy- cji pochodzącej z kobiecej części obozu, która działała przeciw niemu ulegając shiżalczo kaprysowi nowej żony Belaraba; tę młodą kobietę, wcale łagodną i łaskawą dla osób od siebie zależnych, poniosła wyobraźnia wzbudzając w niej żądzę złupie- nia jachtu płynącą jedynie z prostoty i naiwności. Cóż mógł ofiarować jej Hasim, ten wędrowny, ubogi cudzoziemiec? Nic. Bogactwo jego oddalonej ojczyzny było tylko pustą gadaniną, opowieścią wygnańca szukającego pomocy. W nocy Hasim musiał wyshichiwać niepokojów i wątpliwości Imady, jedynej towarzyszki jego życia, dziecka tej samej matki, odważnej jak mężczyzna, ale bardzo kobiecej w swych obawach. Zwierzała mu się z nich szeptem głęboko w noc, gdy obóz wielkiego Belaraba spoczywał objęty snem, a płomienie ognisk opadły zostawiając tylko żar. Hasim uspokajał siostrę z powagą. Ale i on był rodem z Wajo, gdzie mężczyźni są śmielsi i bysh-zejsi od wszystkich Malajów. A także bardziej energiczni; energia zaś kojarzy się zawsze z wewnętrznym ogniem. Hasim stracił cierpli- wość i pewnego wieczoru oświadczył swej siostrze Imadzie: - Jutro opuścimy tego władcę pozbawionego rozumu i wróci- my, żeby się połączyć z naszym białym przyjacielem. Tedy nazajutrz rano Hasim i Imada porzucili obóz wychodzący prosto na osadę i udali się w swą własną drogę. Szli samntną ścieżką między dżunglą a polankami. Towarżyszyło im dwóch dworzan, ludzi Hasima, mężów z Wajo; toteż księżniczka Imada, jeśli miała po temu ochotę, mogła się kazać nieść na wzór możnych niewiast z Wajo, które nie potrzebują dotykać stopą ziemi, chyba że tak im się podoba. Księżniczka Imada była #yZwy#zajona do trudów, które są udziałem wygnańców, i wola- ła iść pieszo, ale od czasu do czasu pozwalała się nieść na krótkich a)cinkach, licząc się z uc Luciami swoich dworzan. Posuwali się szybko podczas rannych godzin i Hasim spodziewał się, że dotrą pr Led wieczorem do brzegu laguny w pobliżu kadłuba, ,Emmy '. O południu spoczęli w aeniu, blisko ciemnej sadzawki, za którą las już się kończył i tam zetknęli się właśnie z Jafirem, co było dla wszystkich trojga wielką niespodzianką. Spotkanie dało im spo- sobność do długiej rozmowy. Jafir, przysiadłszy na piętach, opo- wiadał miarowym głosem. Słuchano go z zapartym oddechem. Relacja o wyczynie Cartera nie dotarła jeszcze do obozu Belaraba. Wieść wstrząsnęła Hasimem, lecz właściwy półuśmiech, z jakim pr Lysłuchiwał się Jafirowi, nie zmienił się ani na chwilę. Nato- miast księżniczka Imada krzyknęła z rozpaczą i załamała ręce. Zapadło głębokie milczenie. Zaiste, wobec złowrogiej wielkości faktu nawet tym Bugisom zabrakło słów, a Jafir, pochyliwszy głowę, uszanował konstema- cję swego księcia. W chwilę potem, zanim ich gromadka siedząca wokoło kilku tlejących szczap zdołała się otrząsnąć z wrażenia, porwali się wszyscy na nogi zaskoczeni hałaśliwym zbliżaniem się sporego oddziahi. Nie zdążyli się ukryć, gdyż sposhzeżono ich od razu. Oddział był uzbrojony, jakby wyruszał na jakąś wojenną wyprawę. Wśród wojowników Sentot z przepaską na biodrach i rozwianymi, potarganymi włosami podskakiwał wymachując rękami jak szaleniec, którym był rzeczywiście. Zatr Lymali się w zdumieniu na widok małej gromadki, lecz postawa ich była najwyraźniej wroga. Za oddziałem sunęła ostrożnie okazała po- stać, której towarzyszyło dwóch ludzi niosących miecze. Radża Hasim usiadł spokojnie z powrotem na pniu powalonego dr Lewa. Imada położyła lekko rękę na ramieniu brata, a Jafir, znów przykucnąwszy, patrzył w ziemię, zbierając siły; każdy muskuł jego ciała był silnie napięty. - Wojownicy Tenggi - mruknął z pogardą. W grupie zbrojnych ludzi ktoś krzyknął; odpowiedziały mu nawoływania z oddali. Nie można było myśleć o oporze. Hasim zsunął ukradkiem pierścień ze szmaragdem, a Jafir wziął go ruchem prawie niedostrzegalnym. Radża nie spojrzał nawet na wiernego gońca. - Nie omieszkaj oddać tego białemu - szepnął. - Twój sługa słyszy, o raclżo. To czar o wielkiej siłe. 394 395 Cienie rosły na zachodzie. Wszyscy milczeli, a grupa zbrojnych ludzi zdawała się przysuwać bliżej. Imada zarzuciwszy na twarz koniec szarfy patrzyła na sunący oddział jednym, nie zasłoniętym, okiem. Z boku oddziału Sentot wykonywał jakiś powolny taniec, ale i on jakby zaniemówił. = Ruszaj - szepnął radża Hasim z oczyma patrzącymi nierucho- mo w przestrzeń. Przez sekundę lub dhiżej Jafir siedział bez ruchu, potem nagłym skokiem wzniósł się z ziemi w powietrze i uderzył o gąszcz dżungli wstrząsając potężnie listowiem; zniknął natychmiast jak pływak skaczący w wodę z wysoka. Głęboki pomruk zdumienia rozległ się wśród zbrojnej grupy: ktoś rzucił włócznię; huknął strzał; trzech czy czterech Iudzi wpadło do lasu, łecz wróciło wnet, uśmiechając się z zakłopotaniem, a tymczasem Jafir dopadłszy dawnej ścieżki, która zdawała się prowadzić we właściwym kierunku, biegł samotnie, oaerając się z szelestem o liście, z nagim parangiem w ręku i ehmarą much nad głową. Słońce chyliło się ku zachodowi i rzucało poaski światła wskroś ciemnej ścieżki. Jafir biegł sprężystym truchtem, rozglądając się czujnie; jego szerokie piersi dyszały; hůzymał pierścień ze szmaragdem na wskazującym palcu ręki mocno ściśniętej, jakby się obawiał, że klejnot może się zsunąć, ulecieć, że jakaś niewidzialna siła wyrwie mu go, wykradnie za pomocą jakiegoś czaru. Nikt nie mógł pr Lewidzieć, co nastąpi. Po świecie włóczyły się złe siły, potężne zaklęaa, straszliwe zjawy. Goniec książąt i wielkich ludzi, obarczony najważniejszym podaniem swego władcy, bał się gęstniejącego leśnego mroku. Złośliwe mary mogły czyhać w ciemnościach. Lecz słońce jeszcze nie zaszło. Widział jego tar- czę poprzez liście, biegnąc brzegiem laguny. Co by się stało, gdy- by Allah powołał go nagle do siebie, gdyby zmarł podczas biegu! Odetchnął głęboko na skraju wody, mniej więcej o sto jardów od tkwiącego na brzegu dziobu, ,Emmy '. Był odpływ; Jafir wszedł na zatopioną kłodę i z jej końea okrzyknął "Emmę" wołając, aby mu przysłano łódź. Odpowiedział głos Jórgensona. Słońce znikło za lasem opasującym lagunę. Jak okiem sięgnąć, panował spokój na czarnej wodzie. Przypłynął po niej lekki powiew i Jafir, stojący u brzegu w oczekiwaniu na czółno, wzdrygnął się z lekka. W tej samej chwili Carter, wyczerpany tr Lydziestogodzinną znojną pracą na czele białych i Malajów przy śaąganiu statku z ntielizny, osunął się na leżak pani Travers na pokładzie jachtu "Hermit'# i rzekł do wiemego Wasuba: "Stary, postaw dobrą wachtę dziś w nocy## - po czym spojrzał z zadowoleniem na zachodzące słońce i usnął. III Na dziobie "Emmy" nad piętą bukszprytu wznosiła się kratowni- ca, skąd oko mogło ogamąć całą przestrzeń pokładu i dostrzec każdy ruch załogi. Miejsce to było zabezpieczone od podshichu- jących,choćnaturalnie widoczne dla każdego.Słońcezaszłowłaś- nie - w tej samej chwili, gdy Carter odczuwał najwyższe zadowo- lenie - a J#rgenson i Jafir usiedli obok siebie między pachołkami cumowniczymi i widzialni, lecz niedostępni, imponująey i tajem- niczy, zaczęli po cichu rozmawiać. Każdy ze zbiegów z Wajo obecnych na hulku czuł, że zbliża się chwila decydująca. Byli przygotowani na wszystko i serca ich biły spokojnie. Wszyscy ci straceńcy, gotowi na walkę i śmierć, nie troszczyli się o to, jak będą żyć lub umierać. Z panią Travers było inaczej. Zamknęła się w nadbudówce i dręczyła strasznie ty- mi samymi zagadnieniami, chociaż i ją ogarnęła już taka de- speracja, że gotowa była powitać z ulgą nieomal każde roz- strzygnięcie. Ze wszystkich ludzi na "Emmie#' ona jedna nie wiedziała nic o tej konferencji. Pogrążona w bezcelowych rozmyślaniach, zau- ważyła tylko, że wszelkie szmery na statku ucichły. Nie było słychać żadnych kroków, żadnego szelestu. Widok Jórgensona i Jafira zatopionych w naradzie wywarł takie wrażenie, że nikomu nie chciało się poruszyć. Zmierzch ogarniał stopniowo obie postacie na dziobie: J#rgen- son i Jafir rozmawiali siedząc nieruchomo ruby rzeźbione posągi Europejczyka i Azjaty, których kontrast uwydatniało jeszcze pou- fałe zbliżenie. Gęstniejący mrok przysłonił ich prawie zupełnie, gdy powstali wreszeie jakby niespodzianie, wywierając tym na- głym ruchem wstrząsające wrażenie na widzach. Lecz nie rozeszli się od razu. Tkwili na swym wysokim stanowisku, jakby czekając, aż nastarue zupełna ciemność, odpowiedni kres dla ich tajemni- czego obcowania. Jafir opowiedział J#rgensonowi całą historię pierścienia, symbolu przyjaźni, która dojrzała i umocniła się 396 397 w ową noc klęski, gdy uciekali z dalekiego kraju śpiącego niewzruszenie pod gniewem i ogniami niebios. - Tak, tuanie - ciągnął Jafir - ten pierścień został wysłany pierwszy raz do białego nocą, wśród śmiertelnych niebezpie- czeństw, jako dar na wspomnienie przyjaźni. Zaniosłem go wów- czas, jak to czynię obecnie. I wtedy, i dziś został mi powierzony z rozkazem, żebym się przekradł i wręczył go na potwierdzenie moich słów. Wypełniłem to, a ten biały jakby uciszył nawet burzę, żeby ocalić mojego radżę. Taki człowiek jak on nie mógłby odjechać i porzucić męża, którego nazwał raz przyjacielem. Posła- nie, które przyniosłem, było tylko pożegnaniem, ale czar pierście- nia działał tak silnie, że pr Lyciągnął całą potęgę białego na pomoc mojemu księciu. A teraz nie kazano mi nic powiedzieć. Radża Hasim nic nie żąda. Ale cóż z tego? Z łaski Allaha wszystko jest po dawnemu: miłosierdzie Najwyższego, siła pierścienia, serce bia- łego człowieka. Nic się nie zmieniło, tylko przyjaźń stała się dawniejsza, a przywiązanie wzrosło wskutek przebytych razem niebezpieczeństw i długoletnich wspólnych pr Leżyć. Dlatego, o tuanie, nie lękam się wcale. Ale jakże teraz dohzeć z pierście- niem do Króla Morza? Jakże mu go wręczyć? Wystarczyłaby na to chwila ostatniego oddechu, gdyby przebili mnie włócznią dopiero u jego stóp. Ale niestety! Gąszcz pełen jest ludzi Tenggi, a brzeg otwarty; nie mogę się nawet spodziewać, że dotrę do wrót. JÓrgenson shichał patrząc w dół, z rękami zagłębionymi w kie- szeniach kurtki. Jafir odsłonił całą głębię zwątpienia, do jakiego był zdolny. - Ucieczka nasza jest w Bogu - wyszeptał. - Ale co mamy robić? Czy twoja mądrość, tuanie, nie znajdzie jakiego pod- stępu? JÓrgensón nie odpowiedział. Zdawało się, że żaden podstęp nie przychodzi mu na myśl. Le#z Bóg jest wielki; Jafir czekał naprze- ciw białego, stojącego bez ruchu - niespokojny, lecz aerpliwy, skłopotany, lecz pełen nadziei, mimo swej posępności, zaś noc płynąca z mrocznego, bliskiego lasu skryła ich obie postacie przed wzrokiem przypatrujących się ludzi. Wobec milczenia J#rgensona Jafir zaczął mówić rzeczowo. Ponieważ Tengga odrzucił maskę, Jafir przypuszczał, iż gdyby wysiadł na brzeg, zostałby nie tylko napadnięty, wzięty do niewoli, lecz nawet zabity - gdyż nie spo- dziewano się, aby #złowiek taki jak on poddał się bez walki, choćby się mógł ocalić ucieczką na rozkaz swego pana. Napomk- nął, że podezas wykonywarua swych ważnych czynności umiał przemykać się jak cień, czołgać jak wąż i prawie ryć się w ziemię. Jest przecież Jafirem, którego nigdy nikt nie schwycił. Żadne bagno, h#zęsawisko, wielka rzeka czy dżungla nie mogą go zahzy- mać. I teraz powitałby je z radością, gdyż sprzyjają pod wielu względami przebiegłemu wysłannikowi. Ale tu jest otwarta plaża, a innej drogi nie ma, i tak jak rzeczy stoją, każdy krzak wokoło, każdy pień drzewa, każdy cień domu lub płotu może kryć ludzi Tenggi lub rozjuszonych stronników Damana, bo niektórzy z nich zdążyli już pewnie dotrzeć do osady. Jakżeby mógł się spodzie- wać, że przebędzie przestrzeń między skrajem wody a wrotami ostrokołu Belaraba, które teraz będą z pewnością zamknięte dniem i nocą? Nie tylko on sam, ale i ktokolwiek bądź z "Emmy" może być pewien, że zostanie napadnięty i przebity dwudziestu włóczniami. Zastanawiał się przez chwilę w milczeniu. - Nawet ty, tuanie, nie mógłbyś tego dokonać! - Prawda - mruknął JÓrgenson. Gdy się rozejrzał po dłuższej chwili rozmyślania, Jafira nie było już u jego boku. Bugis zeszedł z kraty i prawdopodobnie przykuc- nął gdzieś na piętach w jakimś ciemnym zakątku na dziobie. Jórgenson znał go dobrze i wiedział, że Jafir nie pójdzie spać. Będzie siedział zatopiony w myślach, które doprowadzą go wresz- cie do ataku furu; opuści, ,Emmę ' w jakikolwiek sposób, popłynie na tamten brzeg i zginie wśród walki. Jednym słowem, wpadnie w szał; wyglądało bowiem na to, że nie ma wyjścia z sytuacji. A Lingard nie dowie się oczywiście o pojmaniu Hasima i Ima- dy, gdyż pierścień nie dosięgnie go wcale - pierścień, który umie opowiedzieć całą historię. Nie, Lingard nic się nie dowie. Nie dowie się nic o ludziach znajdujących się poza ostrokołem Belara- ba, póki nie ńadejdzie koniec - wszystko jedno jaki - dla tych osób żyjących ludzkim życiem. Czy dla Lingarda byłoby lepiej wie- dzieć, czy nie - tego JÓrgenson rozstrzygnąć nie umiał. Przyznał samemu sobie, że oto jest coś, na co on, Jórgenson, nie umie dać odpowiedzi. Wszystkie możliwości były wątpliwe, niepewne, jak w ogóle rzeczy odnoszące się do życia. Tylko zwracając się na chwilę myślą do siebie samego, JÓrgenson czuł, że nie ma wątpli- wości. On oczywiście wiedział, co ma zrobić. Na chudym, ukrytym w mroku obliczu JÓrqensona nie poruszył się żaden rys, nie drgnął żaden muskuł, gdy stary marynarz 398 399 schodził z kolei z kratownicy i szedł na rufę wzdłuż pokładu , ,Emmy''. Jego wyblakłe oczy, co napatrzyły się tylu rzeczom, nie usiłowały przeniknąć nocy i nie rzuciły ani jednego spojrzenia na niemych, czuwających ludzi, o których się otarł. Gdyby mu nagle błyśnięto w twarz światłem, byłby się wydał człowiekiem wędru- jącym przez sen : lunatykiem pogrążonym w wieczystym uśpieniu. Pani Travers usłyszała jego kroki wzdhiż ściany nadbudówki. Usłyszała je - i opuściła znów głowę na nagie ramiona zaxzucone na niewielki pulpit, pr Led którym siedziała. JÓrgenson, stojąc przy poręczy na rufie, zauw_ ażył słabą, czer- wonawą jasność w masywnej czemi dalszego brzegu. Notował fakty szybko, pobieżnie, niedbale, jako objawy nie związane niczym z jego własnym, widmowym istnieniem - istnieniem ducha nawiedzającego ziemię. Wszystko to były tylko epizody gry w życie, wciąż ludzi zaprzątającej. Wiedział nadto dobrze, ile jest warta, by przejmować się jej przebiegiem. Porzucił już tak dawno zwyczaj długich rozmyślań, że nagły powrót do nich irytował go niesłychanie, tym bardziej iż chodziło o to, by dojść do jakiegoś wniosku. W tym świecie wiecznego zapomnienia, którego zakosz- tował, nim Lingard skłonił go do wejścia w ludzkie żyae, wszyst- ko było rozstrzygnięte raz na zawsze. Gniewało go własne skłopo- tanie; stanowiło jakby resztkę tej śmiertelności złożonej ze spraw i pragnień, od których - jak mniemał - uwolnił się bezpowrotnie. Przez naturalne skojar Lenie pogardliwa jego irytacja ogamiała także osobę pani Travers; jakże bowiem mógł myśleć o Tomie Lingardzie, o tym, co było dobre lub złe dla Króla Toma, nie myśląc także o kobieae, która potrafiła rozniecić coś na kształt iskry nawet w jego własnych, zagasłych oczach? Jej osoba nie miała zna#zenia, ale tu chodziło o uczciwośE Toma, o to, co jest dla niego złe lub dobre w tej bezsensownej, śmiertelnej grze jego życia. Doszedł ostatecznie do wniosku, że wręczenie pierścienia będzie dobre dla Toma Lingarda. Trzeba mu wręczyć pierścień- i koniec na tym. Trzeba tylko wręczyć mu pierścień. -, ,To pomoże mu się zdecydowa# ' - mruknął JÓrgenson pod wąsem, jakby pod wpływem jakiegoś niejasnego pr Lekonania. Dopiero teraz poruszył się z lekka i odwrócił od majaku ognisk na odległym brzegu. Pani Travers usłyszała znów jego kroki wzdłuż ściany - ale tym razem nie podniosła już głowy. Ten człowiek pozbawiony snu był szalony, dziecinny i nieugięty. Był niemożli- wy. Włóczył się bez celu po pokładzie, mnstkach tego hulku... A jednak Jórgenson poszedł znów na dziób szukać Jafira z bardzo wyraźnym celem. Poddał jego rozwadze następujące stwierdzenie: oto jedyną osobą na świecie - co do której istnieje niejaka możliwość, iż dotarłaby tej nocy do wrót Belaraba - jest ta wysoka, biała kobieta, którą Raja Lautprzywiózł na "Emmę" - żona jednego zuwięzio- nych białych niewolników. Zdumienie wyrwało Jafirowi okr Lyk, lecz nie myślał temu przeczyć. Możliwe, że z wielu powodów, i prostych, i bardzo zawiłych, ci synowie Złotego Ducha, oddani #endze i Damanowi, powstrzymają się od zabicia białej kobiety idącej samotnie od brzegu laguny do wrót Belaraba. Tak, była pewna możliwość, że przejdzie bez szkody. - Szczególnie, jeśli będzie niosła płonącą pochodnię - mruk- nął JÓrgenson pod wąsem. Powiedział Jafirowi, że biała kobieta siedzi teraz po ciemku i rozpacza, milcząc, jak to jest u nich w zwyczaju. Rano podniosła wielki krzyk, żeby jej pozwolono połączyć się z białymi na wybrzeżu. On, JÓrgenson, odmówił jej czółna. Od tamtej chwili zamknęła się w nadbudówce bardzo zrozpaczona. Jafir wysłuchał tego bez szczególnego współezucia. A gdy J#rgenson dodał: "Myślę, Jafirze, że teraz spełnię jej wolę", odpowiedział z największą obojętnością: - Tak, na Allaha! Puść ją, co to szkodzi. - A J#rgenson dodał: - Tak. Ona może zanieść pierścień Królowi Morza. JÓrgenson ujrzał, że Jafir - ponury, niewzruszony Jafir - drgnął wyraźnie. Z początku wydawało się niemożliwe, aby dał się namówić do rozstania z pierścieniem. To pojęcie było zbyt potwor- ne, aby przeniknąć do jego duszy, aby poruszyć serce. Ale poddał się w końcu z uroczystym szeptem: "Bóg jest wielki. Może to jej przeznaczenie." Jako mąż rodem z Wajo nie uważał, aby kobiety nie zasługiwa- ły na ufność lub były niezdolne do wykonywania zadań wymaga- jących odwagi i rozsądku. Przezwyciężywszy osobiste uc Lucia wręczył pierścień JÓrgensonowi z jednym tylko zastrzeżeniem: "Pamiętaj, tuanie, że w żadnym razie nie powinna go włożyć na palec. '' - Niech go zawiesi na szyi - poddał natychmiast Jórgenson. Gdy J#rgenson szedł ku nadbudówce, przyszło mu na myśl, że nuż coś strzeli do głowy tej kobiecie, którą Tom Lingard za sobą pociąqnął - nuż nie będzie chciała opuścić, ,Emmy'' ? Niewiele go 400 401 to obeszło. Wszyscy ci ludzie działali na oślep. Nawet i on w danej chwili działał na oślep. Pragnął tylko skierować myśli Lingarda ku Hasimowi i Imadzie, aby mu pomóc w decyzji i nakłonić go do bezwzględnej wiemości jego zamierzeniom; nie miał poza tym żadnego innego celu. Życie tych białych było bez znaczenia. Należeli do gatunku ludzi, których stopy nie zostawiają śladów. Ta kobieta musi działać w nieświadomości. A jeśli nie zechce wyruszyć, wówczas będzie musiała pozostać na statku - również w nieświadomości. J#rgenson nic jej nie powie. W istocie przekonał się, że pani Travers nie chce po prostu mieć z nim do czynienia. Nie chciała wcale go słuchać. Oświadczyła mu - słyszał znużony głos, zamknięty w ciemnościach kajuty - aby odszedł i nie męczył jej więcej. Ale duch kapitana J#rgensona niełatwo poddawał si# egzorcyzmom. I on był też tylko głosem w ciemnościach na zewnątrz - nieubłaganym głosem, nalegają- cym, aby wyszła na pokład i wysłuchała go. Znalazł wreszcie słowa, które do niej trafiły. - Chcę pani powiedzieć coś o Tomie. Pani mu przecież dobrze życzy, prawda? Nie mogła już teraz odmówić wyjścia na pokład, a znalazłszy się tam, wysłuchała cierpliwie tego białego ducha, który mruczał i szeptał nad jej spuszczoną głową. - Zdaje mi się, panie kapitanie - odezwała się, gdy zamilkł - że pan sobie po prostu ze mnie żartuje. Po pańskim zachowaniu dziś rano nie chcę z panem wcale mówić. - Mam czółno dla pani - mruknął JÓrgenson. - Pan ma teraz coś innego na widoku - odcięła się żywo pani Travers. - Ale pan nie ehce mi tego wyjawić. O co panu chodzi? - O dobro Toma. - Czy pan jest rzeczywiście jego przyjacielem? - Przywiózł mnie tutaj. Pani to wie. Opowiadał pani wiele rzeczy. - Tak. Ale zapytuję siebie, czy pan jest zdolny do tego, aby być czyimś przyjacielem. - Pani siebie zapytuje! - powtórzył JÓrgenson, bardzo spokoj- ny i nasępiony. - Jeśli ja nie jestem jego przyjacielem, to chciał- bym wiedzieć, kto nim jest. Pani Travers spytała szybko: - Co ma znaczyć ten pierścień? Co to za pierścień? - Należy do Toma. Już od lat. - I on go dał panu? Czy mu na nim nie zależy? - Nie wiem. To jest tylko taki sobie przedmiot. - Ale ma jakieś znaczenie w pana i jego oczach. Prawda? - Prawda. Tom będzie wiedział, co to ma znaczyć. - A co to znaczy? - Tom jest dla mnie za bliski, żebym nie hzymał języka za zębami. - Jak to! Przede mną? - A kim pani jest? - odpowiedział niespodzianie J#rgenson.- On już i tak za dużo pani powiedział. - Może - szepnęła pani Travers jakby do siebie. - Więc pan chcę, żeby mu oddać ten pierścień? - spytała głośniej. - Tak. Natychmiast. Dla jego dobra. - Czy pan jest pewien, że to dla jego dobra? Dlaczego pan nie... Urwała: Ten człowiek był beznadziejny. On nigdy nic nie powie i niepodobna go do tego zmusić. Był nietykalny, niedosięż- ny... Był martwy. - Niech mu pani tylko to odda - mamrotał J#rgenson, jakby opanowany przez jakąś myśl. - Niech pani wsunie mu to spokoj- nie do ręki. Już on zrozumie. - Co to jest? Rada, ostrzeżenie, hasło do czynu? - To może być wszystkim - wyrzekł JÓrgenson posępnie, lecz jakby zmiękczonym tonem. - To dla jego dobra. - Ach, gdybym mogła wierzyć temu człowiekowi! - rozmyślała na wpół głośno pani Travers. Lekkie chrząknięcie J Órgensona można było wziąć za wyraz współczucia. Ale nic nie powiedział. - Doprawdy, to jest zupełnie narlzwyczajne! - krzyknęła pani Travers z nagłą energią. - Dlaczego pan do mnie przyszedł? Dlaczego ja mam to zrobić? Dlaczego pan chce, żebym właśnie ja mu to zawiozła? - Powiem pani dlaczego - rzekł bezbarwny głos Jqrgensona.- Ponieważ nie ma tu na pokładzie ani jednego człowieka, który by mógł się spodziewać, że dostanie się do środka tamtego ostrokołu. Dziś rano powiedziała pani sama, że gotowa jest pani umrzeć za Toma - albo razem z Tomem. No więc, niech pani zaryzykuje. Pani jest tutaj jedną jedyną, która ma niejakie szanse przedostania się- a może Tom czeka. - Jedna jedyna - powtórzyła i posunęła się nagle naprzód 402 403 wyciągając rękę, przed którą JÓrgenson się cofnął. - Mam ryzykować? Dobrze! Gdzie ten tajemniczy pierścień? - Mam go w kieszeni - powiedział natychmiast, lecz upłynęło prawie pół minuty, him pani Travers poczuła, że J#rgenson wciska jej do wpółotwartej ręki przedmiot o charakterystycznym kształ- cie. - Niech go nikt nie zobaczy - upominał ją szeptem. - Niech go pani schowa. Może go pani zawiesi na szyi? Pani Travers ścisnęła mocno pierścień w dłoni. - Tak, dobrze - szepnęła śpiesznie. - Wrócę za chwilę. Niech pan każe wszystko przygotować. - Z tymi słowy znikła w nadbu- dówce i natychnuast nitki światła ukazały się w szparach między deskami. Pani Travers zapaliła tam w środku świecę. Zajęta była zawieszaniem pierścienia na szyi. Popłynie natychmiast. Tak- zaryzykuje to dla Toma. - Nikt nie może się oprzeć temu człowiekowi - mruknął do siebie J#rgenson i jeszcze bardziej sposępniał. - Nawet ja mu się nie oparłem. J#rgenson, zobaczywszy, że czółno oddala się od statku, przestał żyć umysłowo. Nie trzeba już było się zastanawiać ani wysilać swej pomysłowości. Skończył z tym wszystkim. Pojęcia jego były dokładnie ustalone i mógł przebiegać je myślą z zaziemskim oderwaniem - jak duch - podobnie jak nawiedzał pokład "Em- my#'. Na widok pierścienia Lingard wróci do Hasima i Imady, którzy teraz również byli więźniami: J#rgenson wcale jednak nie myślał, aby im groziło poważne niebezpieczeństwo. Rzecz tak się miała po prostu, że Tengga zdobył zakładników, których JÓrgen- son uważał za bliskich Lingardowi. Byli mu istotnie bliscy. Zje- dnoczył się z nimi silnie, bardzo silnie. Byli z nim związani i mieli do niego prawo - zupełnie tak samo, jak wiele lat pr Ledtem ludzie tej samej rasy mieli prawo do JÓrgensona. Tylko że Tom jest człowiekiem znacznie większej miary. Jest człowiekiem bardzo wielkiej miary. Mimo to J#rgenson nie wiedział, dlaczego by Tom miał ujść swemu losowi - któremu uległ on, JÓrgenson - dlaczego by miał uniknąć wchłonięcia, ujarzmienia przez tamtych, zespole- nia się z nimi - w przegranej czy też zwycięstwie. To była nieunikniona konieczność i JÓrgenson nie wątpił, że na wezwanie pierścienia Lingard nie cofnie się przed nią. JÓrgenson dążył do tego, aby Lingard przestał się zajmować tymi białymi - należący- mi do gatunku ludzi, których stopy nie zostawiają śladów. Może na pierwszy rzut oka wysłanie tej kobiety do Lingarda nie było najlepszą drogą do celu. Ale J#rgenson miał wyraźne wtaże- nie, które potwierdziła mu jesz#ze poranna rozmowa z panią Travers, że tych dwoje pokłóciło się na dobre. Co było naturalnie nieuniknione. Cóż by Tom Lingard mógł mieć do czynienia z jakąkolwiek kobietą? Jedyna kobieta w życiu JÓrgensona zosta- ła przez niego nabyta za pewną ilość bawełnianych tkanin i kżlka mosiężnych strzelb. Ten fakt musiał oddziałać na jego sąd; w da- nym wypadku podobna transakcja była oczywiście niemożliwa i dlatego wypadek ten nie był poważny. Po prostu nie istniał. Co natomiast istniało, to stosunek Lingarda do wygnańców z Wajo, to wielkie, wojownicze przedsięwzięcie, na jakie żaden z żeglarzy tych mórz nigdy się jeszcze nie porwał. Że Tengga był o wiele skłonniejszy do rokowań niż do walki, co do tego stary marynarz nie miał najlżejszej wątpliwości. Nie obchodziło wcale JÓrgensona, jak Lingard da sobie radę z Tenggą. Przyjdzie mu to dość łatwo. Nic nie stało na przeszkodzie, aby Lingard odwiedził Tenggę i pomówił z nim władczym tonem. Wszystkie pragnienia tego ambitnego Malaja polegały na tym, że chciał korzystać z bogactw Lingarda, z jego siły, z jego przyjaźni. Mniej więcej rok temu Tengga napomknął raz J#rgensonowi: "Z jakiego powodu Belarab zasługuje bardziej ode mnie na przy- jaźń?" Była to wyraźna propozycja, odsłonięcie najtajniejszych zamy- słów tego człowieka. J#rgenson, naturalnie, odpowiedział głębo- kim milczeniem. Jego rzeczą była opieka nad zapasami, nie zaś dyplomacja. JÓrgenson wysilił się bardzo na logiczny tok myśli, chcąc doprowadzić do wyruszenia pani Travers, i teraz pragnął jak najprędzej zapomnieć o tej całej sprawie. Ostatnia myśl z tym związana była ściśle praktyczna. Przyszło mu do głowy, że dobrze by było zwrócić jakimś sposobem uwagę Lingarda na lagunę. W morskim języku pojedyncza rakieta jest właściwie znakiem wzywającym pomocy; ale w danych okolicznościach trzy rakiety puszczone jednocześnie mogłyby przesłać ostrzeżenie. Wydał odpowiedni rozkaz i pahzył, jak rakiety wzbiły się pięknie w górę, siejąc #zerwone iskry; wysoko w powietr Lu rozpadły się na białe 404 405 gwiazdy z trzykrotnym, szybko powtarzającym się hukiem. JÓr- genson zaczął znów chodzić wzdhiż całego pokładu; był przeko- nany, iż teraz Tom zgadnie, że coś się święci, i postawi czujną wartę nad laguną. Te tajemnicze rakiety zaniepokoją z pewnością Tenggę wraz z jego przyjaciółmi i wzbudzą wielkie podniecenie w osadzie, ale to wcale JÓrgensona nie obchodziło. Panował tam taki zamęt, że trochę więcej podniecenia nie zrobi już różnicy. Czego się jednak J#rgenson nie spodziewał, to strzału muszkieto- wego, który się rozległ w lesie naprzeciw dziobu "Emmy". Stary marynarz stanął jak wryty. Słyszał wyraźnie, jak kula uderzyła o poszycie r,a dziobie statku. "Jakiś porywczy osioł wystrzelił"- rzekł do siebie pogardliwie. Ujawniło mu to po prostu, że jest już oblężony od strony wybrzeża; znikły jego wątpliwości co do zamiarów Tenggi. Widocznie Tengga był już gotów na wszystko. Tom miał jeszcze czas, naturalnie, opanować kilku słowami sytuację, chyba że. . . JÓrgenson uśmiechnął się ponuro w ciemnoś- ciach i zaczął znów chodzić niezmordowanie po rufie. Ubawiło go, że ogień, który palił się dniem i nocą przed ogrodzeniem Tenggi, został nagle zgaszony. Wyobraził sobie szaloną bieganinę z bambusowymi #ria##i do brzegu laguny, zamęt i pośpiech ludzi potrącających się nawzajem wśród wiel- kiego syku wody i kłębów pary. Przerażenie tłustego Tenggi przemówiło do poczucia humoru J#rgensona i zajęło go na jakie pięć sekund. Potem wziął lometkę z dachu nadbudówki. Wybuch trzech białych gwiazd nad laguną ukazał mu na mgnienie czamą plamkę czółna wiozącego panią Travers. Nie mógł teraz tej plamki przez szkła odnaleźć, było zbyt ciemno; lecz część brzegu, ku której się kierowało czóhzo, leżała niedaleko rogu ostrokołu Belaraba, najbliżej laguny. JÓrgenson rozróżniał tę część ostrokołu w słabym, różowawym blasku ognisk palących się wewnątrz ogrodzenia. Był pewien, że Lingard patrzy w stronę "Emmy" wybrawszy najdogodniejszą strzelnicę w palisadzie, jaką tylko mógł znaleźć. Ponieważ oczywiŚcie pani Travers nie mogła sama przeprawić się przez lagunę, wiozło ją tam dwóch ludzi, a za sternika miała Jafira. Choć Jafir przystał na plany J#rgensona, pragnął jednak towarcyszyć pierścieniowi na miejsce przeznaczenia - tak daleko, jak tylko się dało. Tylko znaglony przez straszną ostateczność rozstał się z talizmanem. Przykucnąwszy w rufie, wywijając wio- słem to z jednej, to z drugiej burty, patrzył na oparcie płóciennego leżaka, który zabrano z pokładu i umieszczono w środku czółna dla pani Travers. Wyciągnęła się na nim z zamkniętymi oczami, spowita w ciemność, czując niewyraźnie pierścień wiszący nisko na piersi. Czółno było dość duże i płynęło bardzo wolno; obaj Malaje zagłębiali wiosła bez plusku. Pani Travers nie czuła wcale, że płynie. Przelotne znużenie ogamęło wszystkie jej członki; poddawała się biemie tej przygodzie. I ją, podobnie jak JÓrgenso- na, znużyło już myślenie. Poddała się nocnej ciszy, pełnej wzbu- dzonych namiętności i śmiertelnych zamysłów. Uległa pewnemu zhidnemu wrażeniu; wydało jej się, że wypoczywa naprawdę, Po raz pierwszy od wielu dni zakosztowała ulgi samotności. Ci towarzyszący jej ludzie nie liczyli się wcale. Nie mogła do nich mówić: nie mogła ich zrozumieć; czółno posuwało się może mooą jakiegoś zaklęcia - jeśli się posuwało naprawdę. Jak człowiek śpiący i na wpół tego świadom, gotowa była sobie powiedzieć: "Co za dziwny sen." Cichy głos Jafira wkradł się w ów sen spokojnie, rozkazując marynarzom, aby przestali wiosłować; długie czółno zwolniło biegu i zatrzymało się najwyżej o dziesięć jardów od lądu. JÓrgenson zaopahůzył był łódź w pochodnię, którą należało zapalić przed przybiciem do brzegu, nadając tym samym jawny charakter tej rozpaczliwej wyprawie. "A jeśli pochodnia ściągnie na nas strzały - rzekł Jafir do J#rgensona - wówczas zobaczymy, czyim przeznaczeniem jest zginąć tej nocy." , ,Tak - mruknął JÓrgenson. - Zobaczymy. , ' Jórgenson ujrzał na koniec słabe światło pochodni na tle czamego ostrokołu. Wytężył słuch, aby się przekonać, czy nie rozlegnie się salwa z muszkietów, ale żaden dźwięk nie przypły- nął do niego po szerokiej powierzchni laguny. Tam, u brzegu, człowiek z pochodnią, drugi wioślarz i sam Jafir kierujący czółno ku lądowi łagodnymi ruchami wiosła - wszyscy mieli świecące źrenice i naprężony wyraz twarzy zdradzający ciche podniecenie. Czerwony blask uderzył o zamknięte oczy pani Travers, ale nie podniosła powiek, póki nie poczuła, że czółno dotyka piasku. Dwaj Malaje wyskoczyli z niego natychmiast. Pani Travers wstała porywczo. Nikt nie rzekł ani słowa. Wyszła, potykając się, z czółna i prawie zanim zdążyła stanąć pewnie na nogach, wepchnięto jej do ręki pochodnię. Gorąco i bliskość płomienia oszołomiły ją i oślepiły, póki nie podniosła instynktownie pochodni wyso- ko nad głowę. Przez chwilę stała nieruchomo, trzymając w gó- 406 I 407 rze palący się gwałtownie płomień, z którego opadało wolno kilka iskier. Nagie, brązowe ramię, oświetlone z góry, wskazało jej kieru- nek, i pani Travers zaczęła iść ku jednostajnej, czamej masie ostrokołu. Gdy się po kilku krokach obejrzała, laguna, wybrzeże, czółno, ludzie, których pr Led chwilą opuściła, stali się już niewi- dzialni. Szła samotnie - niosąc w górze jaśniejącą pochodnię - po ziemi, która była niemym cieniem, usuwającym jej się spod nóg. Wreszcie dosięgła pewniejszego gruntu, a ciemna, długa palisa- da, nie tknięta jesz#ze światłem pochodni, wydała jej się olbrzy- mia i przerażająca. Pdni Travers czuła, że ze wzruszenia gotowa jest paść na ziemię. Ale szła ciągle naprzód. - Trochę bardziej na lewo - krzyknął silny głos. Zatargał każdym włóknem jej ciała, pobudzając ją jak zew trąby, pobiegł w dal, napełnił cały przestwór. Pani Travers stała przez chwilę nieruchomo, potem odrzuciła daleko płonącą pochodnię i pobie- gła na oślep z wyciągniętymi rękoma ku potężnemu głosowi Lingarda, zostawiając za sobą światło palące się z trzaskiem na ziemi. Potknęła się i nie przewróciła tylko dlatego, że ręce jej się oparły o grubo ciosane pale. Ostrokół wznosił się wysoko nad jej głową; przypadła do niego z rozpostartymi ramionami, cisnąc się całym ciałem do chropowatej powierzchni tej olbrzymiej, niepr Le- bytej palisady. Słyszała przez nią ciche głosy i jakieś ciężkie uderzenia; za każdym z nich czuła pod nogami lekką wibrację gruntu. Obejrzała się lękliwie; zobaczyła w ciemności tylko gasnący żar odrzuconej pochodni i ciemne lśnienie laguny, bra- mujące matowy mrok wybrzeża. Wytężone źrenice zdawały się rozróżniać w ciemnościach jakieś tajemnicze ruchy; owładnęło nią nieodparte przerażenie, dygocąca męka trwogi. Czy przybije ją szerokie oshze do ściany?... do tej wysokiej, niewzruszonej, drewnianej ściany, do której się cisnęła rozpaczliwie, jakby się mogła spodziewać, że prcedostaxue się przez ruą samą siłą swego przerażenia? Nie miała pojęcia, gdzie się znajduje; w rzeczywis- tośei zaś stała trochę na lewo od głównych wrót i prawie dokładnie pod jedną ze sńzelnic ostrokołu. Jej niezmiema trwoga przeszła w odrętwienie. Przestała słyszeć, widzieć, nawet czuć kontakt powierzchni, do której przywarło jej ciało. Głos Lingarda, rozlega- jąey się gdzieś w niebie nad jej głową, kierował iuą - wyraźny, bardzo bliski, pełen niepokoju. - Niech się pani nisko pochyli. Jeszcze niżej. Zastygła krew w jej ciele jęła leniwie pulsować. Pani Travers schyliła się nisko - jeszcze niżej - tak nisko, że musiała uklęknąć, i wówczas poczuła słaby zapach drzewnego dymu zmieszany z niewyraźnym szmerem niespokojnych głosów. Słyszała je przez otwór nie wyższy od swej klęczącej postaci i nie szerszy od dwóch kołów. Lingard mówił: - Nie mogłem ich nakłonić, żeby otworzyli wrota. Pani Travers nie była w stanie przemówić ani słowa. - Czy pani tam jest? - spytał niespokojnie Lingard, tak blisko, że zdawała się czuć jego oddech na twar Ly. To przywróciło jej życie; zrozumiała na koniec, co ma zrobić. Przesunęła głowę i ramiona przez otwór; ktoś chwycił ją porywczo pod pachy i pociągnął z nieodpartą siłą tak, że szarfa, zaczepiona frędzlą o nierówne pale, została zdarta z jej głowy. Ten sam gwałtowny chwyt podniósł ją i postawił na nogi bez żadnego wysiłku z jej strony. Zdawała sobie sprawę, iż Lingard usiłuje coś powiedzieć, ale bełkotał tak niewyraźnie, pr Lejęty zdumieniem i rozkoszą, że dosłyszała tylko słowa:, ,Pani. . . pani. . . '', powtarzane w uniesieniu. Nie puścił jej; jego wybawezy, nieodparty chwyt zmienił się w aasny, miażdżący uścisk, w gwałtowne zawładnięcie nią przez jakąś wcieloną moc, która zerwała pęta, nie dając się już opano- wać. Jak przed chwilą potężny głos Lingarda, tak teraz jego wielka siła zdawała się wypełniać prr.estrzeń swą przemożną, niezaprzeczoną władczością. Za każdym razem gdy pani Travers chciała odruchowo oprzeć się jej potędze, siła odpowiadała po- twierdzając swą dżiką wolę, swą porywającą moc. Edith poczuła kilkakrotnie, że traci grunt pod nogami; przejęło ją uczucie bezsilności bez lęku, tryumfu bez uniesienia. Stało się, co było nieuniknione. Przewidziała to - a teraz wśród mroku ten człowiek, którego ramionom usiłowała się oprzeć, pozostał dla jej oczu - dla jej przymkniętych oczu - cieniem na tle czerwonego blasku ognisk. Nagle mignęło jej przez myśl: "Źgniecie mnie na śmierć, weale o tym nie wiedząc. '' Był jak jakaś ślepa moc. Zamknęła oczy. Jej głowa przechyliła się w tył. Bynajmniej nie odruchowo, lecz ze świadomą rezygnacją i jakby w poczuciu sprawiedliwości poddała się jego ramionom. Miało to taki skutek, jakby nagle przebiła mu serce. Puścił ją tak raptownie, że byłaby upadła na ziemię, gdyby nie zdążyła go chwycić za ramię. Zdawał się być na to przygotowany; przez chwilę zawisła całym ciężarem na jego nieugiętym ramieniu, 408 , ts - (:onrad t. VI 409 które nawet nie drgnęło. Pani Travers słyszała za sobą ciężki łomot uderzeń w drzewo, niewyraźne szepty i poruszenia. Jakiś głos rzekł nagle: "Gotowe'# - z takim naciskiem, że choć nie mogła oczywiście tego zrozumieć, sam dźwięk pomógł jej do odzyskania władzy nad sobą; a gdy Lingard zapytał prawie szeptern: "Dlaczego pani nic nie mówi?", odpowiedziała natych- miast: "Muszę zaczerpnąć tchu." Wokoło nich ustały wszystkie dźwięki. Ludzie zabili znów otwór w palisadzie, przez który Lingard ponvał ją w chwili zapomnienia i zostawił bez tchu, ale nieuqiętą. Jakby wypełniw- szy jakiś nieodparty nakaz, poczuła, że ogamia ją wewnętrzna pogoda, spokój nie zmącony ża#lną myślą; trzymała się wciąż ramienia, które ani drgnęło - jak ramię z żelaza - a jednocześnie szukała ukradkiem po ziemi sandała, co spadł jej z nogi. O tak, nie ulegało wątpliwości - dała się porwać z ziemi bez wstydu i bez żalu. Ale nie chciała za nic w świecie, aby się Lingard dowiedział o tym upuszczonym sandale. Ten zgubiony sandał był symbolicz- ny jak odsłonięty welon. On o tym nie wie. Nie trzeba, aby się dowiedział. Gdzież ten sandał? Była pewna, że wcale nie ruszyli się z miejsca. Wtem natrafiła nań stopą i opierając się na Lingar- dzie, schyliła się, żeby go założyć. Gdy się wyprostowała, trzyma- jąc wciąż Lingarda za ramię, spojrzeli sobie w twarz. Lingard, stężały z wysiłku, z jakim panował nad sobą, czuł, że pr Lewalają mu się przez serce fale najbur#liwszego z mórz, jakie tylko mógł sobie przypomnieć; kobieta zaś była jakby pozbawio- na wszelkich uczuć i myśli wskutek tego, co przeżyła, powoli jednak odzyskiwała świadomość położenia i pamięć najbliż- szej przeszłości. - Czuwałem u tej shzelnicy przez godzinę, od chwili kiedy #rzybiegli do mnie z wiadomością o rakietach - rzekł Lingard.- Byłem wtedy zamknięty z Belarabem. Zobaczyłem, jak się zapali- ła pochodnia i jak pani wyszła na brzeg. Zdawało mi się, że śnię. .Ale co mogłem zrobić? Praqnąłem rzucić się do pani, ale się nie odważyłem. Ta kępa palm jest pełna ludzi. A także i domy, które pani widżiała wówczas, kiedy pani przybyła razem ze mną na to wybrreże. Pełno tam ludzi. Uzbrojonych ludzi. Łatwo pociągnąć za kurek, a jak raz strzelanina się zacznie. . . A pani szła otwartym wybrzeżem z tą pochodnią nad głową. Nie odważyłem się wypaść z ostrokołu; sama była pani bezpieczniejsza. Miałem siłę zostać tam wewnątrz i patrzeć, jak pani szła od brzegu. Nie ! Żaden żyjący 410 ałowiek nie oglądał nigdy takiego widoku. Dlaczego pani tu pnypłynęła? . - Czy pan nie oczekiwał nikogo? Nie mnie, ale jakiegoś posłańca? - Nie - rzekł Lingard dziwiąc się swej sile panowania nad sobą. - Dla#zego on pozwolił pani tu przybyć? - Pan mówi o kapitanie Jór#ensonie? Ach, z początku odmó- :wił. Powiedział, że musi shichać pańskich rozkazów. - Jakże pani dała sobie z nim radę? - rzekł Lingard swoim najłagodniejszym głosem. - Wcale się nie starałam - zaczęła i nagle zamilkła. Pytanie Lingarda - choć nie zdawał się czekać na odpowiedź - obudziło na nowo jej podejrzliwość co do zmiany frontu JÓrgensona. - Nie potrzebowałam wiele mówić przy końcu - ciągnęła trochę jeszcze zdyszana i czuła, że jej indywidualność, zmiażdżona do cna w uśasku tych ramion, odzyskuje znowu swą pełnię wobec nieruchomej uwaqi, z jaką Lingard jej słuchał. - Kapitan J#rgen- son uważał mnie zawsze za zawadę. Może postanowił pozbyć się mnie wbrew pańskim rozkazom. Czy on jest zupełnie przy zdro- wych zmysłach? Rozluźniła palce, które hzymały mocno żelazne ramię; opadło z wolna wzdhrż boku Lingarda. Odzyskała w zupełności władzę nad sobą. Ustępowało powoli wrażenie pozbawiające ją jeszcze tchu - wrażenie krótkiego lotu nad tą ziemią, w którą wparte były teraz silnie jej stopy. "Więc to ;est wszystko?" - zapytała siebie bez goryczy, lecz jakby z czułą pogardą. - On jest tak dalece przy zdrowych zmysłach - zabrzmiał posępny głos Lingarda - że gdybym go był ushichał, nie znalazła- by mnie pani tutaj. - Jak to, tutaj? W tym ostrokole? - Nigdzie - rzekł. - A co by się wówczas stało? - Bóg jeden wie - odpowiedział. - Co by się stało, gdyby świat nie został stworzony w siedem dni? Znam panią tylko ty,le ezasu mniej więcej. Zaczęło się to od mego przyjścia do pani w nocy- zjawiłem się nocą jak złodziej. Gdzie ja to, u diabla, słyszałem? A ten człowiek, którego pani jest żoną, myśli, że jestem nie lepszy od złodzieja. - Powinno panu wystarczyć, że ja nie pomyliłam się nigdy w sądzie o panu, że przybywam do pana w mniej niż dwadzieścia 411 cztery godziny od chwili, kiedy pan opuścił mnie pogardliwie, pogrążoną w rozpaczy. Niech pan nie udaje, że pan nie słyszał, jak za panem wołałam. O tak, słyszał mnie pan. Cały statek mnie słyszał, bo nie miałam wstydu. - Tak, przybyła pani - izekł Lingard gwałtownie. - Ale czy pani doprawdy tu jest? Nie mogę wierzyć swoim oczom. Czy pani tu jest naprawdę? - Ciemno tu, na sz#zęście - rzekła pani Travers. - Ale czy pan może o tym wątpić? - spytała znacząco. Uczynił nagły ruch w jej kierunku, zdradzając taką namiętność, że pani Travers pomyślała:, ,Tym razem nie wypuści mnie żywej '' - a jednak oto stał przed nią jakby wryty - r Lekłbyś, że się wcale nie pomszył. Było to bardziej niezwykłe, n# gdyby ziemia za- chwiała mu się nagle pod stopami nie naruszając jego równowagi. Lecz grunt pod stopami pani Travers nie drgnął wcale; przez sekundę oszołomiło ją tylko zdumienie - ale nie z powodu jej własnego opanowania, tylko wobec olbrzymiej władzy, jaką ten człowiek miał nad sobą. Gdyby pani Travers nie czuła się tak dziwnie wyczerpana duchowo, byłaby się może poddała tej sile. Ale zdawało jej się, że nie ma w niej nic, co by warte było poddania - i jej głos brzmiał zupełnie spokojnie, gdy rzekła: - Niech mi pan poda rękę, panie kapitanie. Nie możemy stać całą noc na tym miejscu. Kiedy ruszyli z miejsca, pomyślała: "W tym człowieku jest prawdziwa wielkość.'' Był wielki nawet w swym zachowaniu. Nie przepraszał, nie wyjaśniał, nie poniżał się, nie unosił; nawet dreszcz nie przebiegł po jego ciele mieszczącym tę śmiałą, zmąco- ną duszę. Wiedziała o tym, gdyż palce jej spo#zywały lekko na ramieniu Lingarda; szła z wolna u jego boku, jakby ją prowadził na kolację. A jednak nie mogła pr Lypuszczać ani przez chwilę, że i ten człowiek, jak ona, jest wyzbyty wszelkiego wzruszenia. Nigdy jeszcze nie czuła tak wyraźnie, że tkwi w nim niebezpiecz- na siła. "On jest doprawdy bezwzględny" - my$lała. Wyszli właśnie z cienia wewnętrznych oszańcowań u wrót, gdy rozległ się za nimi nieco ochrypły głos powtarzający z naciskiem jakieś słowa w tonie przeprosin; nawet pani Travers zrozumiała, że to jest coś w rodza- ju utartej formuły. Te słowa br Lmiały: "Tu jest ta #ecz - tu jest ta rzecz - tu jest ta rzecz." Oboje się odwrócili. - Ach, to moja szarfa - rzekła pani Travers. 412 " ##, #ępy wyrostek o szerokiej twarzy, mający za całe ubranie parę białych spodni, podawał szarfę przerzuconą przez qbie ręce jak przez patyki, trzymając ją z szacunkiem możliwie najdalej od swojej osoby. Lingard wziął od niego szarfę, a pani Travers natychmiast jej zażądała. - Niech pan nie zapomina o przyzwoitości - rzekła. - To jest przecież moja zasłona na twarr.. - Już ją zarzucała na głowę, gdy Lingard powiedział : - To niepotrzebne. Idziemy do tych panów. - A jednak włożę tę szarfę - powiedziała. - Przyshiży mi się podwójnie: po pierwsze ze względu na przyzwoitość, po drugie jako środek ostrożności. Póki nie będę mogła spojrzeć w lustro, nic mnie nie przekona, że się coś nie zmieniło w mojej twarzy.- Lingard zwrócił się ku niej i wpatrzył się w nią usilnie. Mając już twarz zasłoniętą, wytrzymała śmiało jego wzrok. - Niech m: pan powie, panie kapitanie, ile oczu patrzyło na nas pr Led chwilą? - Czy to panią obchodzi? - zapytał. - Nic a nic - odrzekła. - Milion gwiazd patrzyło na nas także- i cóż z tego? Nie należą do świata, który znam. To samo odnosi się i do oczu. Nie należą do świata, w którym żyję. Lingard pomyślał: "Nikt nie należy do jej świata." Nigdy jeszcze nie wydawała mu się bardziej niedostępna, bardziej od niego różna i bardziej odległa. Żar kilku niewielkich ognisk oświetlał tylko ziemię i pozwalał dojrzeć czame zarysy ludzi leżących w smudze przejrzystego dymu. Tylko jedno z tych ognisk, palące się tiochę dalej przed kwaterą więźniów, rzucało blask - ale niezbyt wielki. Nie oświetlał cien#nej przestrzeni między słupami ani głębokiej werandy na górze, gdzie wśród gry świateł można było dojrzee tylko parę głów i połysk włóczni. Lecz w dole czarny kształt człowieka siedzącego na ławce występował z wielką wyrazistością. Drugi bardzo czarny cień rzucił garść chrustu do ogniska i odszedł. Człowiek siedzący na ławce pod- niósł się. Był to d# Alcacer. Lingard i pani Travers podeszli do niego bardzo blisko. Zdawało się, że zaniemówił z niezmiemego zdu- mienia. - Pan się nie spodziewał... - zaczęła pani Travers, nieco zmieszana jego milczeniem. - Nie wierzyłem własnym oczom - wtrącił d'Alcacer, który wyglądał rówrueż na zakłopotanego. Ale zaraz wrócił do swego zwykłego tonu i wyznał z prostotą: - Nie myślałem w tej,chwili 413 o pani. - Przesunął ręką po c#ole. - Właściwie nie zdaję sobie sprawy, o czym przed chwilą myślałem. W świetle strzelających w górę promieni pani Travers dojrzała twarz d'Alcacera. Nie było na niej uśmiechu. Nie pamiętała, aby d#Alcacer był kiedy taki poważny i jakby daleki. Puściła ramię Lingarda i podeszła do ogniska. - Wyobrażam sobie, że pan przebywał bardzo daleko. - To jest rodzaj wolności, którego nic nas nie może pozbawić- zauważył obserwując bacznie, w jaki sposób twarz pani Travers była zasłonięta szartą. - Może i byłem bardzo daleko, ale mogę panią zapewnić, że nie wiem, gdzie się obracałem. Niecałą godzinę temu panowało tu wielkie podniecenie z powodu jakichś rakiet, nie brałem jednak w nim udziału. Nie było nikogo, komu bym mógł zadać jakieś pytanie. O ile zrozumiałem, pan kapitan był zajęty niesłychanie ważną rozmową z tutejszym królem czy też gubematorem. Zwrócił się wprost do Lingarda. - Pozwolę sobie zapytać, do jakiej konkluzji panowie doszli? Ten Arab jest podobno bardzo opieszały. - Nie dopuściłby naturalnie do bezpośredniej napaści na pa- nów - rzekł Lingard. - I od tego jesteście panowie zabezpieezeni. Ale muszę przyznać, że jest na mnie dość rozgniewany. Zmęczyła go ta cała historia. Kocha pokój nade wszystko w świecie. Ale jeszcze z nim nie skończyłem rozmowy. - O ile mogłem się zorientować z tego, co mi pan przedtem powiedział - rzekł d'Alcacer rz iciwszy bokiem szybkie spojrze- nie na odsłonięte i baczne oczy pani Travers - i o ile rozumiem, ów człowiek mógłby osiągnąć natvchmiast pokój, którego pragnie, wypędzając nas obu, pana Traversa i mnie, pod włócznie tamlych rozwścieczonych barbarzyńców. A niektórzy z jego doradców namawiają go, żeby to zrobił nie później niż o świcie - tak to przynajmniej rozumiem. Lingard stał przez chwilę zupełnie nieruchomo. - Tak jest mniej więcej - powiedział obojętnie i odszedł ciężkim krokiem, nie spojrzawszy na d'Alcacera i panią Travers, którzy po chwili znaleźli się naprzeciw siebie. - Słyszała pani? - rzelsł d#Alcacer. - To oczywiście w żadnym razie pani nie dotyczy, a jeśli chodzi o niego, zanadto jest sławny, żeby mogli go zgładzić tak lekkomyślnie. Kiedy się to wszystko skończy, wyjdzie pani tryumfalnie z ostrokohi, wsparta na ramie- niu Lingarda; nie ma w tym nic, co by mogło pomniejszyć jego wielkość, jego bezwzględną wartość w oczach tych ludzi - i zaiste we wszystkich innych oczach. D' Alcacer mówił nie patrząc na panią Travers ; gdy umilkł, zajął się odsunięciem ławki od ognia. Usiedli na niej oboje. D'Alcacer trzymał się weiąż w pewnej odległości. Pani Travers nie podniosła zasłony, a jej oczy bez twarzy wydały się d#Alcacerowi dziwnie nie znane i niepokojące. - Dobrze pan to sh-eścił - powiedziała. - Wszystko wspaniale pan ułożył - aż do mojego tryumfalnego wyjścia. No a co potem? Nie, nie pob#zebuje pan odpowiadać: to nie ma znaczenia. Zapew- niam pana, że nie przybyłam tutaj w przewidywaniu tryumfalne- go wymarszu, jak to pan nazywa. Przybyłam, żeby - określając to w najpospolitszy sposób - ocalić waszą skórę - i moją. Głos jej dochodził stłumiony do uszu d#Alcacera, odmienny w charakterze, a nawet w intonacj i. Znad białej, haftowanej szarfy jej oczy przeszyły d# Alcacera w świetle ognia, czame i tak spokoj- ne, że nawet czerwone skry odbitego ogruska rue drgały w nich wcale. D Alcacer nie pokazał po sobie silnego wrażenia, jakie na nim wywarła. Pochylił nieco głowę. - Sądzę, że pani wie doskonale, co pani robi. - Nie! nie wiem - powiedziała z taką żywością, jakiej nigdy jeszcze u niej nie widział. - Przede wszystkim nie myślę, żeby kapitan był zupełnie bezpieczny, jak pan to sobie wyobraża. Sławny jest rzeczywiście, temu nie przeczę. Ale pan rozdziela życie i śmierć ze zbyt wielką pewnością siebie.... - Wiem, co mi przypadnie - szepnął łagodnie. i Zapadła chwila ciszy; d# Alcacer poczuł się w końcu zmieszany wzrokiem pani Travers i odwrócił oczy. Płomienie ogniska opadły. W ciemnym kompleksie budowli, który można było nazwać pałacem Belaraba, powstało pewne ożywienie; przesuwali się ludzie, słychać było wołanie i odpowiedzi, włóczyły się światła, wydobywając nagle z mroku jakiś przysadzisty słup, róg domu, okap niskiego dachu; jednocześnie zaś pod gołym niebem, w ob- li rębie ostrokołu, zbrojni ludzie spali u gasnących ogrtisk. Pani Travers powiedziała nagle: - Ten JÓrqenson nie jest nam życzliwy. - Możliwe. D'Alcacer wypowiedział to bardzo cicho; siedział pochylony, 1 trzymając splecione ręce między kolanami. Pani Travers przycis- 4?4 415 nęła nieznacznie ręce do piersi i wyczuła pierścień gruby, ciężki, ozdobiony wielkim kamieniem. Wisiał na jej sercu, ukryty i za- gadkowy. Co to znaczy? Co może oznaczać? Jakie mógłby wywo- łać uczucie, do jakiego pobudzić czynu? I myślała ze skruchą, że powinna była oddać go Lingardowi od razu, bez namysłu, bez wahania. "Oto jest! Po to tu jestem. Żeby panu to dać." Tak - ale przyszedł czas, kiedy w ogóle nie była zdolna myśleć o niczym, a potem miała już - niestety - sposobność do namysłu. I przypo- mniała sobie wrogie, pogardliwe spojrzenie JÓrgensona, którym ogarnął ją od stóp do głów wówczas o świcie, po nocy samotnej udręki. Teraz siedzi tu, zasłonięta przed przenikliwymi oczami, a ten drugi mężczyzna, d'Alcacer, bawi się w proroka. O tak- tr-yurnfalnie! Wiedziała już teraz, co to jest h-yumf. Poczuła lęk przed tym pierścieniem. Była gotowa zedrzeć go z szyi i odrzucić precz. - Nie dowierzam mu - rzekła. - Ach tak - wykrzyknął d'Alcacer stłumionym głosem. - Myślę o tym Jórgensonie. Wydaje mi się takim jakimś bezli- tosnym stworem. - On jest obojętny na wszystko - powiedział d'Alcacer. - Może to maśka. - Proszę pani, czy pani ma na to jakie dowody? - Nie - odparła bez wahania - mam swój instynkt. D'Alcacer zamilkł na chwilę, jakby jego myśli pobiegły w zu- pełnie inną stronę, wreszcie rzekł łagodnym, prawie żartobliwym tonem, zwracając się do pani Travers: - Gdybym był kobietą, ufałbym zawsze swej intuicji. - Gdyby pan był kobietą, panie d'Alcacer, nie powinna bym mówić do pana w ten sposób, gdyż to by wzbudziło pańskie podejrzenia. Myśl, że może wkrótce nie będzie już ani mężczyzną, ani kobietą, lecz bryłą zimnej gliny, mignęła w umyśle d'Alcacera- żywym, czujnym i nie zahamowanym przez niebezpieczeństwó. Ucieszył się z przybycia pani Travers po prostu dlatego, że był bardzo w tym ostrokole osamotniony; pan Travers przechodził fazę dąsania się, któremu towarzyszyły napady dreszczów, Lin- garda zaś d'Alcacer prawie nie widział od ćhwili, gdy wylądowali, ponieważ Człowiek Losu zupełnie był pochłonięty rokowaniami w głównej budowli Belaraba. D'Alcacerowi nie była przyjemna 416 myśl, że jego życie jest przedmiotem uciążliwych targów. Poddani wodza i zbrojni ludzie z załogi ostrokołu zwracali na niego na pozór bardzo mało uwagi, a z tego wnioskował, że jego niewola jest zupełna i beznadziejna. Gdy chodził po południu tam i na powrót w cieniu udoskonalonego szałasu, gdzie pan Travers trząsł się i oddawał dąsom oraz mizantropu, zauważył, że na dalszych werandach ukazują się od czasu do czasu zakwefione postacie kobiet z otoczenia Belaraba, zerkających z daleka na białego. Wszystko to było przykre. Życie zagroźonego było niezmiemie trudne do zniesienia. Tak, ucieszył się z przybycia pani Travers, która wniosła nutę tragizmu w posępną próżnię. - Mogę panią zapewnić, że podejrzliwość nie leży w mojej naturze, i mam nadzieję, że pani ze swej strony nie będzie mnie nigdy podejrzewała, bez względu na to, czy moje postępowanie będzie powściągliwe, czy otwarte. Szanuję tajemniczą naturę pani przekonania, ale czy J#rgenson nie dał pani sposobności do. . . - On mnie nienawidzi - powiedziała pani Travers i ściągnęła brwi widząc, że na wargach d'Alcacera pojawia się uśmiech. - To nie jest z mojej stiony złudzenie. Najgorsze jest to, że nie ja wywohiję jego nienawiść. Sądzę, że moja egzystencja jest mu najzupełniej obojętna. JÓrgenson mnie nie cierpi, ponieważ widzi we mnie jakby was obu, którym grozi niebezpieczeństwo i którzy jesteście źródłem tych kłopotów, podczas gdy ja... - Tak, tak, z pewnością - rzekł śpiesznie d'Alcacer. - Ale JÓrgenson nie ma racji robiąc z pani kozła ofiamego. Bo gdyby tu pani nie było, wmieszałby się do tego zimny rozsądek i powstrzy- mał Lingarda w jego namiętnym dążeniu do wprowadzenia na tron wygnańca. Gdybyśmy zostali zamordowani, narobiłoby to później z pewnością trochę hałasu, a na Lingarda padłoby podej- rzenie, że był wspólnikiem tych dzikich i nieludzkich Arabów. Kto by brał wówczas pod uwagę wielkość jego marzeń, zobowiązania honoru, rycerskie uczuaa? Nic by go nie mogło obronić przed podejrzeniem. A takiego człowieka, jakim on jest, rozumie pani (ale przecież pani go zna daleko lepiej ode mnie), to by moralnie zabiło. - O Boże - szepnęła pani Travers. - Wcale mi to na myśl nie przyszło. - Zdawało się, że te słowa zagubiły się w fałdach szarfy, nie dosięgając d'Alcacera, który ciągnął dalej swym łagodnym głosem: - Ale tak, jak jest teraz, może się czuć w każdym razie bez- 417 pieczny. Będzie miał w pani świadka, który go oczyści z za- rzutów. Pani Travers nagle się podniosła; waąż starając się nie odkryć twarzy, zarzuciła koniec szarfy na ramię. - Boję się tego JÓrgensona - zawołała z tłumioną pasją. - Nie- podobna zrozumieć, co ten człowiek zamyśla. Uważam go za tak niebezpiecznego, że gdyby mi na przykład powierzył jakieś zlecenie mogące wpłynąć na sytuację, to bym je... przgrr#ilczała. D'Alcacer spojrzał na nią zdumiony. Pani Travers rzekła spo- kojnie poprzez fałdy szarfy, odwołując się do jego sądu: - Proszę pana, pan potrafi spojrzeć na to bezstronnie; czy nie miałabym do tego prawa? - Jakże to, czy J#rgenson coś pani powiedział? - Wyraźnie - nie, oprócz paru zdań, których właściwie nie mogłam zrozumieć. Zdawało mi się, że mają jakiś ukryty sens, że on przywiązuje do nich tajemnicze znaczenie, którego mi nie śmiał wyjawić. - To było ryzyko z jego strony - wykrzyknął d'Alcacer.- I zaufał pani. Ciekaw jestem, dlaczego właśnie pani! - Któż by odgadł, co mu się roi po głowie? Proszę pana, jedyny jego cel - to odciągnąć od nas kapitana Lingarda. Zrozumiałam to dopiero przed kilku minutami. Błysnęło mi to nagle. Pragnie tylko odsunąć go od nas. - Odsunąć go - powtórzył d'Alcacer, nieco oszołomiony zapa- łem, z którym wygłosiła to przekonanie. - Z pewnością nie chcę bynajmniej, tak jak i pani, żeby się kapitan Lingard od nąs odsunął. I mówiąc otwarcie, nie wierzę, aby J#rgenson mógł na to wpłynąć. Ale w zasadzie - jeśli pani czuje, że J#rgenson może to zrobić, to niech pani... tak, gdybym był na pani miejscu, zdaje mi się, że ukryłbym coś, czego bym nie mógł zrozumieć! Pani Travers wysłuchała go aż do końca. Jej uczy wydały się d'Alcacerowi niewiarygodnie ciemne, śledziły niejako każde ze słów, które wypowiadał powoli; gdy skończył, milczeli oboje przez dłuższą chwilę. Wreszcie odwróciła się i odeszła z gestem, który zdawał się mówić: "Niechaj tak będzie." D'Alcacer krzyknął w ślad za nią: - Niech się pani zatrzyma! Proszę nie zapominać, że tu chodzi nie tylko o głowę pani męża, ale i o moją. Mój sąd nie jest... Przystanęła na chwilę i odsłoniła usta. Jej czysty głos rozległ się 418 g;ębokiej ciszy dziedzmca; postacie u najbliższych ognisk #zyły się z cichymi okrzyk#mi zdziwienia. #s## O tak, pamięt#, #Yje głowy mam ratować - zawołała. - Ale g# na świeae uratuje tego człowieka przed nim samym? D'Alcacer siadł z powrotem na ławce:, ,Ciekawym, co też ona wie - myślał - i do czego się przyczyniłem. '' Zastanawiał się także nad swym zachowaniem: gdzie kończyła się jego szczerość, a gdzie zaczynała się bardzo naturalna, pełna wstrętu obawa, aby ci dzicy Arabowie nie zamordowali go skrycie z barbarzyńskim okrucieńs- twem. Taka nagła śmierć byłaby bardzo surowa - odarta z wszel- kich pomocnych złudzeń - jak poczucie wolnej woli u samobójcy, bohaterstwo żołnierza lub uniesienie męczennika. , ,Czy nie powi- nienem jakoś powalczyć?" - rozmyślał. Wyobraził sobie bez najmniejszego zapału, że się rzuca na nagie włócznie. A może byłoby lepiej wyjść naprzeciw zagładzie (gdzieś poza obrębem ostrokohr na tej ohydnej plaży) z godnością i spokojem. "Brr! najprawdopodobniej dźgną mnie po bestialsku włócznią w plecy ' - myślał z wewnętrznym dreszczem. Nie był to z pewnością dreszcz strachu; d'Alcacer nie przywiązywał wielkiej wagi do życia. Wywołała ten dreszcz odraza, gdyż był człowiekiem kultu- ralnym i choć nie miał złudzeń w stosunku do cywilizacji, musiał przyznać wyższość jej metodom. Zapewniały pewien wykwint form, poprawność w postępowaniu i określoną ochronę przeciw groźnym niespodziankom. "Jakież to wszystko mame" - pomy- ślał. Potem przyszło mu do głowy, że kobiety są bardzo przemyśl- ne. W gruncie rzeczy, medytował dalej z niezwykłym u siebie cynizmem, mają tylko jeden środek ratunku, ale ten na ogół skutkuje - tak, skutkuje. Zdziwiła go własna bezwstydna gorycz w tej właśnie chwili. To było bardzo nie na miejscu. Sytuacja zanadto się powikłała, aby ją uzależniać od cynicznej lub bezwstydnej nadziei. Niczemu nie można było zaufać. W chwili gdy nad tym rozmyślał, sposh#zegł nagle, że zbliża się Lingard. Podniósł szybko głowę. D' Alcacer nie odnosił się obojętnie do swego losu, a nawet do losu Traversa. Byłby się chętnie dowiedział.. . Ale wystarczyło mu jedno spojrze- 419 nie na twarz Lingarda. "Nie warto go pytać - rzekł sobie - bo go w tej chwili nic nie obchodzi." Lingard siadł ciężko na drugim końcu ławki, a d#Alcacer patrząc na jego profil pr Lyznał w duchu, że nigdy jeszcze nie widział twar Ly o tak wybitnie męskiej urodzie. Była to twar L bardzo wyrazista, ale to, co wyrażała w owej chwili, sięgało poza granice dotychczasowych przeżyć d# Alcacera. A przy tym jej spokój stanowił barierę dla pospolitej ciekawości i nawet dla pospolitych obaw. Nie, nie warto było zadawać mu żadnego pytania. A jednak należało coś powiedzieć, aby rozproszyć czar, aby ściągnąć z powrotem na ziemię tego człowieka. Lecz Lingard odezwał się pierwszy. - Dokąd poszła pani Travers? - Poszła... tam, dokąd z natury rzeczy pragnęła pójść przede wszystkim, skoro zdołała do nas się dostać - odr Lekł d'Alcacer, wyrażając się z najwyższą oględnością ze względu na drażliwą sytuację. Milczenie Lingarda uczyniło się jakby jeszcze wyrazistsze. Odezwał się znowu: - Ciekaw jestem, co też tych dwoje ma sobie do powiedzenia? Pytanie jego mogło się zwracać do całego obszaru mrocznej ziemi, ale odpowiedział na nie d'Alcacer swym uprzejmym tonem: - Czy to pana bardzo zadziwi, panie kapitanie, jeśli panu powiem, że tych dwoje ludzi doskonale się nawzajem rozumie? Tak? Nie spodziewałby się pan tego? No więc zapewniam pana, że o siedem tysięcy mil stąd nikogo by to nie zdziwiło. - Zdaje mi się, że pana rozumiem - rzekł Lingard - ale czyż pan nie wie, że ten człowiek jest nieprzytomny? Właściwie jak obłą- kany. - Tak, on majaczy po trochu już od siódmej - powiedział d# Alcacer. - Ale niech mi pan wierzy, panie kapitanie - ciągnął poważnie, ulegając najzupełniej bezinteresownemu popędowi- że nawet w swoich majaczeniach ten człowiek jest dla niej o wiele zrozumialszy i o wiele bardziej zdolny ją zrozumieć niż... ktokol- wiek inny w promieniu stu mil wokoło. - Ach! - rzekł Lingard bez żadnego wzruszenia - więc pan się temu nie dziwi. Więc dla pana to jest zrozumiałe. - Tak, bo... widzi pan... ja wiem. - Co pan wie? - Znam mężczyzn i kobiety, panie kapitanie, których pan... - Nie znam ani jednej kobiety. ' - Powiedział pan teraz najistotniejszą prawdę - rzekł d'Alca- cer, a Lingard po raz pierwszy odwrócił powoli głowę i spojrzał na swego sąsiada siedzącego na ławce. - Czy pan przypuszcza, że ona jest też obłąkana? - spytał pr Lestraszonym głosem. D#Alcacerowi wyrwał się cichy okrzyk. Nie, z pewnością tego nie myśli. Jest to zaiste oryginalny pogląd - że wariaci mają coś w rodzaju wspólnej logiki, która czyni ich dla siebie zrozumiały- mi. D'Alcacer mówił dalej usihijąc jak najbardziej złagodzić swój głos. - Nie, panie kapitanie; sądzę, iż kobieta, o której mówimy, włada sobą w całej pełni i zawsze będzie sobą władała. Lingard odchylił się w tył i objął rękami kolana; zdawało się, że przestał słuchać. D#Alcacer wyciągnął z kieszeni papierośnicę # i patrzył długi czas na trzy tkwiące w niej papierosy. Była to reszta ' zapasu, który miał przy sobie w chwili, gdy go pojmano. Wydzielał sobie racje z największą surowością. Wolno mu było zapalić papierosa tylko przy jakiejś szczególnej okazji; a teraz zostały tylko trzy, które muszą mu wystarczyć do końca życia. Papieros uspokaja, łagodzi, pomaga przybrać odpowiednią postawę. I tylko , trzy pozostały! Jeden t.r Leba zachować na rano; d# Alcacer zapali go, nim przejdzie przez bramę zagłady - bramę ostrokołu Belara- ba. Papieros działa kojąco, pomaga odpowiednio się zachować. Czy to jest właściwa okazja do wypalenia jednego z dwóch ostatnich? D'Alcacer, prawdziwy Latyńczyk, nie bał się wnikać w siebie od czasu do czasu. Zapuścił się w najtajniejsze głębie , swej istoty, a potem spojrzał na nocne niebo. Jako podróżnik i sportowiec, spoglądał dawniej często na'gwiazdy sprawdzając, jak czas się posuwa. Posuwał się dziś bardzo powoli. D'Alcacer wyjął papierosa, zamknął z trzaskiem papierośnicę, pochylił się nad żarem ogniska. Potem wyprostował się i wypuścił przejrzystą chmurę dymu. Człowiek u jego boku, siedzący z pochyloną głową i rękami obejmującymi kolana, wyglądał niby posępna medytacja przedstawiona w męskiej postaci. Takie pozy spotyka się czasem na rzeźbach starożytnych nagrobków. D'Alcacer zaczął znów mówić : - Ona jest typową kobietą, a jednak należy do tych, których w jakimkolwiek okresie bardzo jest mało na świecie. Nie dlatego, 420 421 aby były czymś bardzo rzadkim, ale dlatego, że na szczytach mało jest miejsca. Takie kobiety są tęczowymi blaskami na twardej i ciemnej powierzchni ziemi. Albowiem świat jest twardy, panie kapitanie, zarówno w tym, co pamięta, jak i w tym, co zapomina. Dla takich kobiet właśnie iudzie się trudzą na ziemi i pod ziemią; dla nich artyści wszelkiego rodz-aju przyzywają natehnienia. Lingard zdawał się nie słyszeć ani słowa. Jego broda wspierała się o piersi. D'Alcacer ocenił długość swego papierosa i ciągnął równym głosem, z którego przebijał pewien smutek. - Tak, jest ich niewiele. A jednak są wszystkim. Ozdabiają nasze życie. Są wdzięcznymi postaciami na tle szarej ściany stojącej po tej shonie naszego wspólnego grobu. Wiodą coś na kształt obrzędowego tańca, który większość z nas postanowiła brać na serio. Jest to postanowienie bardzo obowiązujące, a szcze- rość i dobra wiara, i honor nie mają z nim nie wspólnego. Naprawdę bardzo obowiązujące. Biada temu albo tej, która je zerwie. Natychmiast po opuszczeniu korowodu gubią się. Lingard odwróał gwałtownie głowę i zobaczył, że d'Alcacer patrzy na niego z głęboką uwagą. - Gubią się w labirynae - aągnął spokojnie d'Alcacer.- Wędrują po nim rozpaczając nad sobą. Zadrżałbym, gdyby komuś z mych bliskich miał przypaść podobny los. Czy pan wie, panie kapitanie, jaki jest koniec ludzi zabłąkanych w labiryncie?- ciągnął trzymając Lingarda pod swym spokojnym wzrokiem.- Nie?. . . Więc panu powiem. Kończą na tym, że nienawidzą samych siebie i umierają w rozczarowaniu i rozpaczy. D'Alcacer położył lekko kojącą dłoń na ramieniu Lingarda, jakby lękając się siły tych słów. Lecz Lingard patrzył ciągle w węgle żarzące się u jego stóp i pozostał nieczuły na pr Lyjazne dotknięcie. A jednak d'Alcacer nie mógł przypuszczać, że go Lingard nie słyszał. D'Alcacer skrzyżował ramiona na piersiach. - Nie wiem doprawdy, dlaczego mówię panu to wszystko- powiedział jakby się usprawiedliwiając. - Mam nadzieję, że nie przeszkodziłem panu myśleć. - Nie mogę myśleć o niczym - oświadczył niespodzianie Lingard. - Wiem tylko, że pański głos był przyjazny; a poza tym... - Trzeba jakoś przepędzić taką noc jak dzisiejsza - rzekł d#Alcacer. - Nawet gwiazdy jak gdyby się ociągały w swoim biegu. Ludzie wierzą, iż tonący człowiek musi nieodparcie przej- rzeć całe swoje życie. Czuję się w tej chwili całkiem zagubiony, 422 i w tym, co mówię, opieram się tylko na własnych przeżyciach. Jestem pewien, że pan mi wybaczy. Wszystko, co powiedziałem, sprowadza się do tego: jest zupełnie naturalne, że nam się za- chciewa księżyca, ale byłoby dla nas zgubne, gdyby nasze pra- gnienia zostały spełnione. Co by który z nas zrobił, gdyby podaro- wano mu księżyc? Mówię o nas wszystkich - przeciętnych śmier- telnikach. Zapadło milczenie; po chwili Lingard rozplótł ręce obejmujące kolana, podniósł się i odszedł. D'Alcacer śledził ze spokojnym zaciekawieniem jego wielką, ruewyraźną postać, póki nie znikła krocząc w kierunku olbrzymiego drzewa, które pozostało w środ- ku osńokołu po wyrąbanym lesie. Najgłębszy mrok nocy rozesłał się po warownym dziedzińcu Belaraba. Nawet żar ognisk poczer- niał, świecąc gdzieniegdzie iskrą; a kształty ludzi pogrążonych we śnie z trudnością można było odróżnić od twardego gruntu, gdzie spoczywali na matach z ramionami wyciągniętymi wzdłuż ciała. Pani Travers zjawiła się wkrótce tuż obok d'Alcacera; powstał natychmiast. - Martin śpi - powiedziała głosem, któremu noc zdawała się użyczać tajemniczości i spokoju. - Cały świat śpi - zauważył d'Alcacer tak cicho, że pani Travers ledwie go dosłyszała. - Oprócz pani i mnie, i jeszcze jednego człowieka, który mnie opuścił, żeby błądzić po nocy. - Był z panem? Dokąd poszedł? - Zdaje mi się, że poszedł tam, gdzie jest najciemniej - odrzekł tajemniczo d#Alcacer. - Nie warto go szukać; ale jeśli pani postoi nieruchomo i wstrzyma oddech, usłyszy pani zaraz jego kroki. - Co on panu powiedział? - szepnęła pani Travers. - Nie pytałem go o nic. Wiem tylko, że stało się coś, co pozbawiło go władzy myślenia... Czy nie lepiej, żebym wrócił do chaty? Trzeba, żeby don Martin miał kogoś pr Ly sobie, gdy się zbudzi. Pani Travers siedziała bez ruchu i wstrzymywała niekiedy oddech, w niejasnej obawie, że usłyszy te kroki wędrujące w ciemności D Alcacer znikł. Pani Travers znów przestała oddy- chać. Nie było słychać nic. Żadnego dźwięku. Tylko noc wydała się jej oczom jeszcze ciemniejsza. Czy to jego kroki?... "Gdzie mogłabym się ukryć?'# - mignęło jej przez myśl. Ale nie poruszyła się wcale. 423 Opuściwszy d'Alcacera, Lingard snuł się wśród ognisk, aż znalazł się pod wielkim drzewem, tym samym, o które opierał się Daman w dzień wielkiej rozprawy, gdy biali więźniowie zostali oddani pod opiekę Lingarda na określonych warunkach. Lingard szedł w głuchym mroku, jeszcze czamiejszym pod rozpostartymi konarami jedynego świadka przeszłośa, który przez niezliczone pokolenia nie oglądał ludzi na tym wybrzeżu strzeżonym przez płytkie morze, wokoło tej laguny osłoniętej pr Lez dżunglę. Stary olbrzym, stojąry pod spokojnym nocnym niebem bez wstrząśnień i szmerów wśród swych olbrzymich konarów, przyglądał się, jak niespokojny człowiek wędruje przez głuche ciemności w światło gwiazd. W tej odległej części dziedzińca było tylko kilku wartowników, którzy - sami niewidzialni - patrzyli na białą postać Lingarda chodzącego bez ustanku tam i na powrót. Wiedzieli dobrze, kto to jest. To ten wielki biały człowiek. Bardzo wielki człowiek. Bar- dzo bogaty. Posiadacz ognistej broni, mocen rozdzielać cenne dary i śmiertelne ciosy - przyjaciel ich władcy, wróg ich wrogów, znany im od lat i zawsze tajemniczy. Stali na swych stanowiskach, przyciśnięci do ostrokołu obok wygodnych strzelnic, rzucając w tył spojrzenia i zamieniając od czasu do czasu nikłe szepty. Lingardowi mogło się zdawać, że jest sam. Zatracił kontakt ze światem. To co powiedział d'Alcacerowi, było najzupełniej praw- dziwe. Nie myślał o niczym. Był w położeniu człowieka, który rzuciwszy wzrokiem przez otwarte drzwi Raju stał się nie#zuły na wszystkie ziemskie kształty i sprawy pod wpływem tej przelotnej wizji i - porwany najwyższym uniesieniem - patrzy nawet na siebie tylko jako na podmiot wzniosłego przeżyaa, które człowie- ka wywyższa lub unicestwia, uświęca lub skazuje na piekło - tego nie wiedział. Każda niejasna myśl, każde przelotne uczucie było jakby mamym natręctwem w obliczu najpotężniejszego wspom- nienia. Nie mógł znieść poza tym nic. Gdy usiłował nawiązać rokowania z Belarabem po przybyciu pani Travers, przekonał się, iż nie jest w stanie ich dalej prowa- dzić. Tylko tyle miał władzy nad sobą, że zdołał spokojnie prze- rwać konferencję. Wskazał na spóźnioną godzinę, co było wy- mówką zupełnie zdumiewającą wobec ludzi, dla których czas jest niczym i których żyae i czynnośa nie stosują się do zegara. W grunae rzeczy Lingard nie zdawał sobie dokładnie sprawy ze swoich słów i postępków, gdy wychodził od Belaraba zostawiając wszystkich oniemiałych ze zdumienia wobec zmiany w jego obejściu i wyglądzie. Podejrzliwe milczenie zapadło na długi czas w wielkiej izbie poshichań - aż wreszcie naczelnik dał hasło do rozejścia się lekkim poruszeniem ręki i dwoma spokojnymi słowami. ů Z brodą opartą na dłoni, w pozie wieszczki usiłującej wyczytać przyszłość z żaru gasnących węgli, pani Travers - nie powstrzy- mując już oddechu - czuła obok siebie kroki, których oczekiwała z niepokojem, wyrzutami sumienia i nadzieją. Nie zmieniła pozy. Ciemnoczerwony żar oświetlał ją mętnie- jej twarz, białą rękę zwisającą z boku, nogi w sandałach. Niepoko- jące kroki zatrzymały się tuż koło niej. - Gdzie pan był przez cały ten czas? - powiedziała nie patrząc na niego. - Nie wiem - odrzekł Lingard. Mówił szczerą prawdę. Nie wiedział. Od chwili gdy wypuścił z ramion tę kobietę, zanikło w nim wszystko prócz jakichś mglistych pojęć. Wypadki, rzeczy, konieczności życia nie istniały - stracił z nimi kontakt. I wcale go to nie obeszło. Wszystko było błahe i jałowe; nie starczyło mu aerpliwości na te sprawy. Obrażony i zadziwiony Belarab, d' Alca- cer o przyjaznym dotknięciu i życzliwym głosie, śpiący i czuwają- cy ludzie, osada pełna niespokojnego życia i niespokojne, płytkie morze - wszystko odsunęło się od niego w nieskończoność litości- wej pogardy. Może to rreczywiście istnieje. Może to czeka na niego. Więc niechaj czeka: niech wszystko czeka, do jutra lub do kresu dni - kresu, który może każdej chwili nastąpić, nic go to nie obchodzi - w każdym razie niech wszystko czeka do jutra. - Wiem tylko - mówił dalej z taką emfazą, iż pani Travers podniosła głowę - że gdziekolwiek pójdę, poniosę z sobą panią przy mojej piersi. Wrażliwe ucho pani Travers pochwyciło w jego głosie ton tłumionego uniesienia i świtającej tswogi - żar i niepewność tych słów. Na ich dnie czuła wciąż tak silnie fizyczną rzeczywistość, że nie mogła się powstrzymać i rzekła marzącym szeptem: - Czy pan mnie chaał na śmierć zmiażdżyć? Odpowiedział tym samym tonem: - Nie mógłbym. Pani jest za silna. Czy byłem brutalny? To niechcący. Mówiono mi często, że nie znamwłasnej siły. Zdawało mi się, że pani nie może przejść przez ten otwór, i dlatego panią 424 425 chwyciłem. W moich rękach przedostała się pani zupełnie łatwo. I nagle przyszło mi na myśl: "Teraz muszę się upewnić." Zatrzymał się, jakby mu zabrakło tchu. Zachowując wciąż tę samą pozę szepnęła, niby szukając ukrytej prawdy: - Upewnić się? - Tak. A teraz jestem już pewien. Pani tu jest - tutaj! Przedtem nie mogłem wiedzieć. - Ach tak, przedtem nie mógł pan wiedzieć - powiedziała. - Nie mogłem. - Więc pan szukał rzeczywistości. Powtórzył, jakby mówiąc do siebie samego: - A teraz jestem już pewien. Jej stopa w sandale, cała różowa od tlejących resztek ogniska, czuła żar bijący od węgli. Ciepła noc otuliła ciało. Będąc wciąż jeszcze pod wrażeniem siły Lingarda, poddała się na chwilę spokojowi, który ogamął łagodnie jej serce jak powieh#ze nocy przeniknięte słabą jasnością gwiazd. "Cóż to za przejrzysta du- sza'' - pomyślała. - Pani wie, że ja zawsze w panią wierzyłem - zaczął znów Lingard. - Pani wie o tym. Otóż - nigdy nie wierzyłem w panią równie silnie jak teraz, kiedy pani tak siedzi - właśnie tak - w tym słabym świetle, przy którym ledwie panią mogę dojrzeć. Pczyszło jej na myśl, że nie słyszała nigdy głosu, który by się jej tak podobał - oprócz jednego. Ale tamten należał do wielkiego aktora; ten człowiek zaś był tylko sobą na świecie - i niczym wię- cej. Przekonywał, wzruszał, niepokoił, łagodził przez wrodzoną sobie szczerość. Zapragnął się upewnić - i upewnił się pcawdopo- dobnie; tu pani Travers - zbyt zmęczona, by opanować swe roz- strzelone myśli - rzekła sobie z pewnym humorem, że najwidocz- niej rozczarowania nie doznał. Pomyślała: "On we mnie wierzy. Jakie to zdumiewające. Ze wszystkich ludzi, którzy mogli we mnie uwierzyć, musiałam znałeźć właśnie tutaj tego człowieka. Wierzy we mnie bardziej niż w siebie samego." Nagły poryw wyczutów sumienia zakłócił jej spokó; i wyrwał z ust okrzyk: - Panie kapitanie, zapominamy, w jakich warunkach się spot- kaliśmy, zapominamy o tym, co się dzieje. Nie wolno nam zapomi- nać. Nie chcę powiedzieć, że pan źle umieścił swoje zaufanie, ale muszę coś panu wyznać. Muszę panu wyznać, jak się to stało, że się tu znalazłam dziś w nocy. JÓrgenson... Przerwał jej gwałtownie, nie podnosząc jednak głosu. - JÓrgenson? Kto to jest? JÓrgenson? Pani przypłynęła do mnie, bo inaczej pani zrobić nie mogła. Te słowa zaparły jej oddech. - Ale ja muszę panu powiedzieć. W moim przybyciu jest coś, czego nie mogę zrozumieć. - Nie może mi pani powiedzieć nic, czego bym już nie wiedział - rzekł błagalnie. - Niech pani nic nie mówi. Niech pani siedzi spokojnie. Jutro będzie na to dość czasu. Jutro ! Noc dobiega końca i nie obchodzi mnie nic na świecie prócz pani. Niech to pani zostawi. Niech mi pani udzieli swego spokoju. Nigdy jeszcze nie słyszała w jego głosie takiego tonu; poczuła dla niego wielką, tkliwą litość. Dlaczego mącić te chwile, które pragnął przedłużyć - których nigdy już nie zazna na ziemi? Zamilkła niezdecydowana. Dostrzegła, że się poruszył w ciemnoś- ci, jakby się nie mógł zdobyć na to, by siąść na ławce. Lecz nagle rozproszył uderzeniem nogi żarzące się węgle, osunął się na ziemię u jej nóg i nie zdziwiła się wcale, poczuwszy ciężar jego głowy na kolanach. Nie zdziwiła się wcale - lecz wzruszyło ją to głęboko. Po co ma go dręczyć wszystkimi tymi sprawami wolności i niewoli, gwałtów i intryg, życia i śmierci. Był w takim usposobie- niu, iż nie można mu było nic mówić; i wydało jej się, że i ona nie ma ochoty mówić, że w swym wielkim współczuciu po prostu mówić nie może. Wszystko, co mogła dla niego uczynić, to położyć lekko rękę na jego głowie i odpowiedzieć bez słowa na lekkie drgnięcie jego ciała - westchnienie czy szloch - które ją unieru- chomiło w niespokojnym wzruszeniu. W tym samym czasie mniej więcej, po drugiej stronie laguny, Jórgenson podniósłszy oczy sprawdził położenie gwiazd i powie- dział sobie, że noc już długo trwać nie będzie. Pragnął, aby uezyniło się jasno. Miał nadzieję, że Lingard już coś zdziałał. Ognisko przed ogrodzeniem Tenggi zostało znów zapalone. Siła Toma była bez granic - w zasadzie bez granic. I nic mu się stać nie mogło. Stare oczy J#rgensona błądziły wśród połysków i mroków wielkiej tafli wody między "Emmą" a tym wrogim bczegiem; nagle wydało mu się, że rozróżnia płynący cień, charakterystycz- ny kształt człowieka siedzącego w małycn czółnie. - O! Ya! Człowieku! - zawołał. - Czego chcesz? - Inne oczy odkryły również ów cień. Ciche szepty podniosły się na pokładzie 426 ; 427 "Emmy". -Jeśli nie odezwiesz się natychmiast, strzelę! - krzyknął dziko JÓrgenson. - Nie strzelaj, biały mężu - odparł pływający cień cedząc uroczyście wyrazy. - Jestem posłańcem niosącYm przyjazne sło- wa. Słowa wodza. Pieybywam od Tenggi. - Nie tak dawno #afiła w nasz statek kWa - także od Tenggi- powiedział J#rgenson. - To był przypadek - protestował głos z laguny. - Cóż by to mogło być innego? Czy jest wojna między tobą a Tenggą? Przecież jej nie ma. O biały mężu! Tengga pragnie tylko długiej rozmowy z tobą. Wysłał mnie prosząc, abyś przybył na brzeg. Te słowa przygnębiły ńochę JÓrgensona. Zaproszenie znaczy- ło, że Lingard nic nie pr Ledsięwziął. Czy Tom śpi, czy zwariował? - Rozmowa będzie o pokoju - oświadczył z naciskiem aeń, który podpłynął już znacznie bliżej do kadhiba. - Nie do mnie należy rozmawiać z wielkimi wodzami - odparł ostrożnie J#rgenson. - Ale Tengga jest twoim przyjacielem - dowodził nocny go- niec. - A przy jego ognisku zasiadają także i inni przyjaaele- twoi przyjaciele, radża Hasim i księżniczka Imada, którzy zasyłają ci pozdrowienia i którzy oczekują, że oczy ich spoczną na tobie przed wschodem słońca. - To kłamstwo - r Lekł machinalnie Jórgenson i pogrążył się w myślach, zaś cień posłańca wypowiadającego te słowa zamilkł zgorszony, choć oczywiście nie spodziewał się ani na chwilę, aby mu uwierzono. Ale nigdy nie można przewidzieć, w co biały człowiek uwierzy. Goniec chciał wywołać wrażenie, że Hasim i Imada są otoczeni wielkimi honorami jako goście Tenggi. Przyszło mu nagle na myśl, iż JÓrgenson może nie wiedzieć o wzięciu ich do niewoli. I mówił dalej w tym samym sensie: - Wszystkie moje słowa są prawdziwe, o tuanie. Radża z Wajo i jego siostsa przebywają z moim panem. Zostawiłem ich siedzą- cych u ognia po prawej ręce Tenggi. Czy udasz się na wybrzeże, gdzie będziesz powitany przez przyjaciół?- JÓrgenson zastanawiał się głęboko. Pragnął teraz zyskać jak najwięcej na czasie, aby Lingard mógł doprowadzić do skutku interwencję, która nie mogła zawieść. Ale nie miał bynajmniej zamiaru zaufać przyjaznym uczuciom Tenggi. Nie dlatego, aby się nie chciał narażać; wydawało mu się to po prostu zupełnie bezcelowe. - Nie! - odrzekł - nie mogę się przeprawić na brzeg. My, biali, mamy swoje zwyczaje. Jestem dowódcą tego statku, a moim wodzem jest Raja Laut, biały #złowiek jak i ja. On wypowiada wszystkie ważne słowa i jeśli Tengga jest takim wielkim wodzem, niech zaprosi na rozmowę Króla Morza. Zaiste, to jedyny właściwy sposób postępowania dla Tenggi, jeśli jest takim wielkim wo- dzem, jak twierdzi. - Raja Lautuczynił już wybór. Przebywa z Belarabem i z biały- mi, którzy kulą się razem w ostrokole Belaraba jak osaczone samy. Dlaczego byś nie miał tymczasem przeprawić się na wybrzeże- jest przecież oświetlone i otwarte - i porozmawiać przyjaźnie z przyjaciółmi Tenggi, których serca osłabły od wielu wątpliwoś- a: z radżą Hasimem i księżniczką Imadą, i Damanem - wodzem mężów z morza? Oni nie wiedzą już teraz, komu zaufać, jeśli nie tobie, tuanie, strażnikowi wielkich bogactw. 'i Dyplomata w drążonym czółenku zamilkł na chwilę, aby nadać I szczególną wagę końcowemu argumentowi: - Bogactw, których obronić nie możesz. Wiemy, ilu zbrojnych ludzi jest z tobą. - To wielcy wojownicy - zauważył obojętrue JÓrgenson i roz- parł się łokciami na poręczy patr Ląc w unoszącą się na wodzie czamą plamę o charakterystyrznym kształcie, od której płynęły słowa chytrego wysłańca Tenggi. - Każdy z nich wart jest dziesię- ciu takich ludzi, jakich możecie znaleźć w osadzie. - Tak, na Allaha. Nawet dwudziestu zwykłych ludzi. Zaiste, masz ich dość, by prowadzić wielki bój, ale za mało, by zwyciężyć. ; - Bóg jeden daje zwycięstwo - powiedział nagle głos Jafira, który stał bez ruchu u boku JÓrgensona przysłuchując się roz- mowie. - Wielka prawda - brzmiała odpowiedź wypowiedziana bar- dzo konwencjonalnym tonem. - Czy przybędziesz na wybrzeże, o wielki mężu, aby zostać przywódcą wodzów? - Byłem nim dawniej - rzekł JÓrgenson z wielką godnością- a teraz pragnę tylko spokoju. Ale nie udam się na wybrzeże między ludzi, których dusze są tak bardzo stroskane, póki radża Hasim i jego siostra nie wrócą na pokład tego statku i nie opowiedzą mi o swojej nowej przyjaźni z Tenggą. Lęk J#rgensona zwiększał się z każdą chwilą; zdawało mu się, że nawet powietrze staje się cięższe wobec zbliżającej się klęski- wśród tej nocy, która nie była ani wojną, ani pokojem - i przema- 429 428 wiała tylko głosem wysłańca Tenggi, słodkim w tonie, choć groźnym w treści. - Nie, to się stać nie może - r Lekł ów głos. - Ale, tuanie, Tengga naprawdę jest gotów przybyć na pokład tego statku, żeby się z tobą rozmówić. Gotów jest przybyć w każdej chwili i nawet, tuanie, zamierza wybrać się tu już niedługo. - Tak, z pięćdziesięcioma wojennymi łodziami, pełnymi dzi- kiej hałastry z Wybrzeża Ostoi - rozległ się znad poręczy głos Jafira jako sarkastyczny komentarz do tych słów. Złowrogi po- mruk: "Być może" - podniósł się z czarnej wody. J#rgenson milczał; zdawało się, że oczekuje jakiegoś natchnie- nia z góry. Nagle przemówił głosem jakby nie z tego świata: - Powiedz ode# mnie Tendze, że jeśli weźmie z sobą radżę Hasima i siostrę radży, to i on, i jego główni wojownicy zostaną dobrze przyjęci na tym statku, bez względu na to, ile łodzi będzie im towarzyszyć. To mi jest obojętne. A teraz możesz odpłynąć. Nastało głębokie milczenie. Goniec widocznie odpłynął tr Ly- mając się cienia przy brzegu. JÓrgenson zwrócił się do Jafira: - Śmierć wśród przyjaciół jest świętem - zacytował mrukliwie pod wąsem. - Na Allaha, tak jest zaiste - potwierdził Jafir z ponurym ogniem. W trzydzieści sześć godzin później Carter, znalazłszy się w kaju- cie brygu sam na sam z Lingardem, podczas przerwy w rozmowie czuł nieledwie gnębiący, głuchy spokój płytkich wód czekających na nowy zachód słońca. - Nie spodziewałem się nigdy, że zastanę kogokolwiek z was przy życiu - zaczął znów Carter swym zwykłym, swobodnym tonem, lecz jego obejście było teraz znacznie mniej niedbałe, jakby w ciągu tych dni odpowiedzialności, przeżytych wśród mielizn na Wybrzeżu Ostoi, dojrzały jego zapatrywania na świat i na miejsce, które w nim zajmował. - Oczywiście - mruknął Lingard. Obojętność tego człowieka, którego widywał zawsze działają- cego pod wpływem tajnej namiętności, wydała się przerażająca Carterowi, pełnemu młodzieńczej a rozważnej energii. Od chwili gdy znalazł się znów twarzą w twarz z Lingardem, usiłował skryć 430 wstrząsające wrażenie, jakiego doznał - z delikatnością, której nie zawdzięczał wychowaniu, lecz wrodzonej, dziecięcej wprost intuicji. Usprawiedliwiając się Lingardowi ze sposobu, w jaki radził sobie na Wybizeżu Ostoi, chciał jednocześnie zgłębić tę nową tajemnicę i żadna siła nie powstrzymałaby go od tego. A przy tym był dość młody, aby pragnąć choć słowa pochwały. - No, panie kapitanie - dowodził - jakby to się panu spodoba- ło, gdyby pan zastał po powrocie na piaskach tylko na wpół spalone szczątki statków? Czekał przez chwilę i przejęty szczerym współczuciem odwró- cił oczy od tego nieruchomego wzroku, od tej zgnębionej twarzy i zapadłych policzków, od tej postaci o nieposkromionej sile, pozbawionej oż#wiającego ją ognia. Powiedział sobie: "On mnie wcale nie słyszy ' - i podniósł głos nie zmieniając opanowanego tonu: - Wczoraj rano siedziałem w kajucie, kiedy poczuliśmy ten wstrząs, ale huk dotarł do nas tylko jako głębokie dudnienie. Jednym skokiem byłem w zejściówce, ale ten szacowny Shaw stał tam przede mną i wrzeszczał: "Trzęsienie ziemi!" Potem -boda- jem zdechł, jeśli kłamię - noga mu się obsunęła i poleciał głową w dół aż na dno schodni. Musiałem się zatrzymać i podnieść go, zdążyłem jednak w czas na pokład i widziałem ogromną, czamą chmurę, prawie że masywną, która wysunęła się zza lasu jak balon. Stała tam dość długo. Niektórzy z naszych kelasich na pokładzie przysięgali, że widzieli czerwony błysk nad wierzchoł- kami lasu. Ale trudno mi w to uwierzyć. Domyśliłem się od razu, że coś tam na wybrzeżu wyleciało w powietrze. Mignęło mi najpierw przez głowę, że nigdy już pana nie zobaczę, i postanowiłem natychmiast się przekonać, co pan taił przede mną. Nie, panie kapitanie! Niech pan będzie pewien! Nie miałem zamiaru was opuścić - żywych czy umarłych. Patnył bacznie na Lingarda mówiąc te słowa i ujrzał pierwszy dreszcz ożywienia na tej zniszczonej twarzy. Zobaczył nawet, że wargi kapitana drgnęły; nie wydały jednak żadnego dźwięku i Carter odwrócił znów oczy. - Może byłby pan lepiej zrobił, gdyby mi pan był wszystko powiedział; ale pan zostawił mnie tutaj samiuteńkiego jako swojego zastępcę. Wziąłem się więc do roboty - takiej, jaką przed sobą widziałem. Jestem marynarzem. Powierzono mi dwa statki. 431 I oto ma je pan oba, może pan odpłynąć na nich czy zostać, bić się czy uciekać - jak pan woli. Sledził z zapartym oddechem wysiłek, na jaki Lingard musiał się zdobyć, aby wyrzec te dwa słowa upragnionej pochwały: - Dobra robota ! - Jestem w dalszym ciągu na pańskie rozkazy - dodał Carter porywezo, po czym odwrócił śpiesznie wzrok od Lingarda widząc, że ten usiłuje się uśmiechnąć, ale bez skutku. Carter nie wiedział, co teraz zrobić: pozostać w kabinie czy też zostawić tego silnego człowieka samemu sobie. Z nieśmiałością najzupełniej obcą swe- mu charakterowi, której sam nie mógł zrozumieć, mruknął zachę- cająco, z zakłopotaniem, podejmując rolę doradcy: - Może by pan się trochę położył, panie kapitanie? Przez ten czas mogę zająć się wszystkim w razie poh#zeby. Zdaje nu się, że pan jest strasznie zmęczony. Lingard stał pochylony nad stołem naprzeciw Cartera wspiera- jąc się sztywno na obu rękach i patrzył osłupiałym wzrokiem- może na niego? Carter był bliski rozpaczy. Tak dalej być nie mogło. Zobaczył z ulgą, że Lingard potrząsa z lekka głową. - Nie. Pójdę chyba na pokład - powiedział kapitan słynnego brygu "Lightning" błądząc wzrokiem po kabinie. Carter usunął się zaraz na bok, ale Lingard poruszył się dopieró po chwili. Słońce już zaszło nie zostawiając tego wieczoru żadnego śladu swej wspaniałości na niebie czystym jak kryształ, na wodach bez jednej zmarszczki. Zdawało się, że wszelkie barwy zniknęły ze świata. Nadchodzący cień, subtelny jak perfuma, wznosił się z czarnego br Legu, który leżał w poprzek wschodniego półkola; a cisza wewnąhz horyzontu była tak doskonała, iż można było pomyśleć, że się jest poza czasem. Bryg i szkuner, zwrócone dziobem w tę samą stronę, tkwiły na kotwicy w środku głównej cieśniny, czame i podobne do zabawek na pr Lejr Lystych głębiach, wśród głuchej ciszy wieczoru. Lingard błądził z wolna tu i tam po rufie, skr Lyżowawszy ramiona i spuściwszy głowę na piersi. U jego boku Carter, bliski i niemy jak cień, chodził za nim przejęty troskliwością i niepokojem. Doznawał pierwszy raz w życiu podobnego uczucia. Nigdy jeszcze tak się nie troszczył ani o siebie, ani o żadnego innego człowieka. Jego osobowość wzbogacała się o nowe przeżycia, a że był bardzo prosty, przyjmował to wtajemniczenie lękliwie, nie dowierzając sobie samemu. Zauważył z naiwnym niepokojem, iż Lingard nie spojrzał ani na niebo, ani na morze, ani na swój statek, ani na szkuner za rufą, ani na pokład, ani w górę, ani gdziekol- wiek. Nie spojrzał na nic! I Carter poczuł, że jest jakoś bardziej samotny i pozbawiony oparcia niż wówczas, gdy ten człowiek zostawił go samego powierzając mu dwa statki tkwiące na płyt- kim morzu jak w matni i otoczone jakąś ponurą tajemnicą. Odkąd Lingard powrócił, Carter zamiast pożądanej ulgi czuł, iż dziesię- ciokroć większa odpowiedzialność ciąży na jego młodych bar- kach. Był bardzo przeświadczony, że trzeba coś zrobić, aby się Lingard ocknął. - Panie kapitanie! - wybuchnął z desperacją - nie może pan powiedzieć, żebym pana zanudzał od chwili, kiedy powitałem pana dziś rano na pokładzie, ale ja przecież muszę dostać jakieś instrukcje. Co z nami będzie? Bijemy się czy uciekamy? Lingard zatrzymał się nagle i teraz już Carter nie wątpił, że kapitan patrzy na niego. Świadczył o tym wyraźnie jego poważny i badawczy wzrok. "Aha! - pomyślał Carter. - To nim wshůząsnę- ło## - i czując, że nieśmiałość go opuszcza, korzystał z okazji: - Bo nie ulega kwestii, panie kapitanie, że bez względu na to, co będzie, jeśli pan mnie nie weźmie na statek, zostanie pan bez oficera. Lepiej powiem panu od razu, że wylałem stąd tego szacownego, zwariowanego, tłustego Shawa. Demoralizował całą załogę. Powiedziałem mu wczoraj, żeby poszedł i zabrał swoje manatki, bo go posyłam na jacht. Nie mógłby narobić większego harmideru, gdybym mu zaproponował, że go wyrzucę za burtę. Ostrzegłem go, że jeśli się nie wyniesie spokojnie, każę go związać jak barana wiezionego na rzeź. Zeszedł jednak z trapu na własnych nogach, pokazując mi pięść i obiecując, że się postara, żeby mnie powiesili jako pirata. Na jachcie nie może być szkodli- wy. A teraz, panie kapitanie, na pana kołej rozkazywać, a nie na mnie - Bogu dzięki!... Lingard odwrócił się nagle. Carter pozostał na miejscu. Po chwili usłyszał, że kapitan woła go z drugiej strony pokładu, i poszedł tam z pośpiechem. - Co to było z tym człowiekiem, którego pan znalazł wczoraj wieczorem na brzegu? - spytał Lingard najłagodniejszym swym głosem. - Zdaje się, że mi pan o tym coś mówił, kiedy wróciłem na statek? - Usiłowałem - rzekł szczerze Carter. - Ale wkrótce dałem 432 19 - Conrad t. VI 433 spokój. Pan zdawał się nie zwracać najmniejszej uwagi na to, co mówię. Miałem wrażenie, że pan chce, żeby pana zostawić w spo- koju. I co ja mogę wiedzieć o pańskich zwyczajach, pame kapita- nie? Czy pan zdaje sobie sprawę, że od dzisiejszego ranxa byłem pięć razy na dole i zaglądałem do pana? Siedział pan tam... Zatrzymał się, a Lingard rzekł: - Był pan pięć razy w kajucie? - Tak. A za szóstym razem postanowiłem ściągnąć na siebie pańską uwagę. Nie mogę zostać bez rozkazów. Trzeba pilnować dwóch statków, tyle rzeczy jest do zrobienia... - Nie ma już nic do zrobienia - przerwał Lingard po cichu, lecz takim tonem, że Carter zamilkł na chwilę. - Nawet i to byłoby dla mnie pewnego rodzaju wskazówką- ośmielił się wreszcie powiedzieć. - Nie mogłem pana zostawić tam w spokoju; słońce było już bliskie zachodu, a przed nami długa noc. - Czuję się jeszcze ogłuszony - rzekł Lingard patrząc prosto w twarz Carterowi, jakby śledził skutek tego wyznania. - Czy pan był bardzo blisko tego wybuchu? - spytał młody człowiek ze współczuciem i ciekawością, szukając śladów katas- trofy w powierzchowności Lingarda. Ale nic nie dostrzegł. Zdawa- ło się, że ani jeden włos kapitana nie został osmalony. - Blisko - mruknął Lingard. - Jakby to było w mojej głowie.- Ścisnął skronie rękami, które wkrótce opadły. - A co się dzieje z tym człowiekiem? - spytał nagle. - Skąd on się tu wziął?... Pewnie teraz już nie żyje - dodał z zazdrością. - Owszem, panie kapitanie. Musi mieć twardą skórę - odrzekł Carter. - Opowiem panu wszystko. Jak już panu mówiłem, zdecy- dowałem się was nie opuścić, żywych czy umarłych, i wczoraj, kiedy słońce po południu zeszło już trochę niżej, obsadziłem ludźmi dwie łodzie i podpłynąłem do brzegu mierząc sondą głębokość, żeby znaleźć przesmyk. Chciałem wrócić na statek i zacząć was szukać - z brygiem - albo i bez brygu - ale to nie należy do rzeczy. Spostrzegliśmy trzy czy cztery płynące kłody. Jeden z kelasich w mojej łodzi dojrzał na jednej z nich coś czerwonego. Przyszło mi na myśl, że warto podpłynąć i przekonać się, co to jest. To był sarong tego człowieka. Zaplątał się w gałęzie i powstrzymał go od zsunięcia się w wodę. Mówię panu, chyba nigdy nie byłem taki szczęśliwy jak wówczas, kiedyśmy się przekonali, że ten człowiek jeszcze oddycha. Myślałem, że jeśli #otamy go pr Lywołać do życia, będzie mógł mi wiele opowie- i#eć. Kłoda, na której zawisł, wypłynęła z ujścia tego sti-umienia i vbliczyłem, że mógł się na niej znajdować najwyżej z pół dnia. #ałem go znieść na dół przez luk i umieścić w hamaku na międzypokładzie. Ledwie dyszał, ale w nocy przyszedł do siebie i wydostał się z hamaka, żeby się położyć na macie. Widać tak mu było wygodniej. Odzyskał mowę dopiero dziś rano; zszedłem zaraz do kajuty, żeby panu o tym donieść, ale pan nie zwrócił na mnie żadnej uwagi. Powiedziałem panu także, kto to jest; nie wiem, czy pan mnie słyszał, czy nie. - Nie pamiętam - wyszeptał Lingard. - Dziwni są ci Malaje. Dziś rano był ledwie żywy, a teraz podobno rozmawiał przez godzinę z Wasubem. Czy pan zejdzie do niego, panie kapitanie, czy mam posłać dwu ludzi, żeby go przynieśli na pokład? Lingard wyglądał przez chwilę jak oszołomiony. - Któż to jest? - zapytał. - To ten człowiek, którego pan wysłał w pogoń za naszym pierwszym gigiem wówczas w nocy, kiedy pana spotkałem. Jak to oni go nazywają? Jafir, zdaje mi się. On chyba był u pana tam na lądzie, panie kapitanie? Czy nie dotarł do pana z listem, który mu dałem? Wyglądał mi na wielkiego zucha. Poznałem go w chwili, kiedyśmy go zdjęli z tej kłody. Lingard chwycił się za padun, który znalazł się w zasięqu ręki. Jafir! Jafir! Najwiemiejszy z wiemych; goniec w ostatecznych chwilach; śmiały i oddany sługa! Rozpacz przygniotła Lingarda. "Nie, nie pohůafię tego znieść" - szepnął do siebie, patrząc na czame jak atrament wybrzeże leżące przed jego oczami wśród wszechogamiającego cienia, który zasnuwał powoli szarą przej- r Lystość płycizn. - I#'iech pan mi przyśle Wasuba. Zejdę do kajuty. Skierował się ku osłonie zejścia i nagle przystanął. - Czy nie było dziś łodzi z jachtu? - zapytał, jakby coś nagle przyszło mu na myśl. - Nie, panie kapitanie - odr Lekł Carter. - Nie mieliśmy dziś z jachtu żadnych wiadomości. - Niech mi pan przyśle Wasuba - powtórzył z powagą Lingard idąc w dół po schodach. Stary serang, wchodząc bez szelestu, zobaczył, że jego kapitan - wiele razy tak go widywał - siedzi pod złoconymi błyskawicami na pozór jak zawsze silny na ciele, jak zawsze potężny w swym 434 435 bogactwie i wiedzy o tajnych słowach, które rozkazują ludziom i żywiołom. Stary Malaj przykucnął o parę stóp od Lingarda, oparł się grzbietem o boazerię drzewa atłasowego i splótł ręce między kolanami, wznosząc stare oczy o czujnym, życzliwym wyrazie ku twarzy białego człowieka. - Wasubie, teraz wiesz już wszystko. Czy oprócz Jafira nie został nikt przy życiu? Czy wszyscy zginęli? - Obyś żył długo! - powiedział Wasub. - Zginęli wszyscy! - wyszeptał Lingard ze zgrozą, a Wasub skinął z lekka głową po dwakroć. Jego załamujący się głos brzmiał żałośnie. - To wszystko prawda! Wszystko prawda! Zostałeś sam, tuanie - zostałeś sam jeden! - Takie było ich przeznaczenie - rzekł wreszcie Lingard z wy- muszonym spokojem. - Ale czy ci Jafir powiedział, jak to nie- szczęście się stało? Jakim sposobem ocalał - żebyście go znaleźli? - Pan jego kazał mu wyruszyć - a on usłuchał - zaczął Wasub i utkwił wzrok w pokładzie, mówiąc zaledwie dość głośno, by Lingard mógł go usłyszeć. A kapitan, pochylony naprzód na krześle, wzdrygał się w duchu przed każdym słowem, które go dochodziło, a jednak za nic w świecie nie byłby żadnego opuścił. Ta katastrofa spadła mu na głowę jak grom z błękitu, o wczes- nej, porannej godzinie dnia poprzedniego. Z brzaskiem Belarab posłał po Lingarda, aby prowadzić dalej rozpoczętą rozmowę. Lingard poczuł nagle, że pani Travers usuwa rękę z jego głowy. Przywołał go do przytomności jej głos szepczący poufnie do ucha : "Niech pan wstanie. Jacyś ludzie nadchodzą." Wstał z ziemi. Światło było mętne, powietrze pełne mgły; stopniowo zaczął rozróżniać kształty nad głową i u swych stóp: drzewa, domy, ludzi śpiących na ziemi. Nie poznawał ich. To była tylko okrutna zmiana snu. Któż może wiedzieć, co jest rzeczywiste na tym świecie? Rozglądał się oszołomiony; był wciąż pijany potężnym napojem zapomnienia, który zdobył dla siebie. Tak, ale to ona pozwoliła mu czarę pochwycić. Spojrzał na kobietę siedzącą na ławce. Nie drqnęła. Trwała nieruchomo w tej samej pozie przez wiele godzin, darząc go na jawie snem nieskończenie kojącym, niezmiernym szczęściem bez dźwięku i ruchu, bez myśli, bez wesela; szczęściem pełnym niesłychanej błogości - jak marzenie obejmujące cały świat, marzenie przeniknięte smutkiem i pach- nące miłością. Nie poruszyła się wcale przez długie godziny. - Jest pani najhojniejszą z kobiet - rzekł. Pochylił się nad nią. Oczy miała szeroko otwarte. Wargi jej b#ły zimne. To go nie zdziwiło. Wyprostował się i stał u jej boku. Zar przepala wszystko, ale ona ze swymi zimnymi wargami wydała mu się niezniszczalna - i może nieśmiertelna! Nachylił się znów, lecz tym razem ucałował tylko frędzle jej szarfy. Potem odwrócił się i ruszył na spotkanie trzech ludzi, którzy pojawili się za rogiem chaty mieszczącej jeńców i szli ku niemu miarowymi krokami. Zażądali, aby stawił się w izbie obrad. Belarab już nie spał. Posłowie wyrazili zadowolenie, iż biały czuwa, ponieważ Bela- rab pragnął udzielić mu natychmiast wiadomości pierwszorzęd- nej wagi. Wydało się Lingardowi, że nie spał już od niepamięt- nych czasów. Ale tego, czy żyje, nie był tak bardzo pewien. Nie wątpił o tym, że istnieje; ale czyż to może być życie, ta zupełna obojętność, ta dziwna pogarda dla wszystkiego, co oglądają jego oczy, ta niechęć do słów, to zwątpienie o ważności rzeczy i ludzi? Usiłował odzyskać władzę nad sobą, nad sobą, jakim był przed- tem, kiedy miał w życiu coś do zrobienia, kiedy mówił do ludzi i shichał ich słów. Ale to było za trudne. Urzekło go potężne poczucie egzystencji o wiele wyższej nad zwykłą świadomość życia, egzystencji, której ogromu przeciwieństwa, rozkoszy, zgro- zy, radosnych uniesień i rozpaczy niepodobna było udźwignąć- a której uniknąć się nie dało. Nie było w niej spokoju. Ale któż pragnie spokoju? Lepsze jest poddanie się losowi - boska pustka w duszy i straszliwa błogość opieszałego ciała, zagamiętego przez olbrzymią falę. Jeżeli to jest istnienie, to Lingard wie, że istnieje. I wie, że ta kobieta istnieje również, porwana tą samą falą- istnieje bez słowa, bez ruchu, bez zapału! Niezniszczalna - i może nieśmiertelna ! VII Z wyniosłą obojętnością człowieka, który spojrzał przez otwarte wrota Raju i nie dba już o zwyczajne życie, Lingard podążył za sh-oskanymi posłami Belaraba. Dziedziniec budził się wśród stłu- mionego rozgwaru. Ludzie wstawali z ziemi; rozpalano znowu ogniska. Postacie owinięte w tkaniny przemykały się we mgle między budynkami; mijając jakiś bambusowy domek Lingard 436 I 437 usłyszał przez ścianę z mat słabe kwilenie dziecka. Rozpoczynało się już zwyczajne życie; lecz w wielkiej izbie obrad kilka wosko- wych świec i parę tanich europejskich lamp broniło dostępu świtowi, zaś ranna mgła, od której niepodobna się było uchronić, otaczała każdy płomień słabą, czerwonawą aureolą. Belarab nie tylko czuwał, ale wyglądał, jakby nie spał już od dawna. Twórca Wybrzeża Ostoi, znużony władca osady, pe:en wzgardy dla ludzkiego niepokoju i szaleństw, był rozgniewany na swego białego przyjaciela, który wstępował zawsze w jego progi ze swymi pragnieniami i troskami. Belarab nie życzył sobie niczyjej śmierci, ale też o niczyje życie specjalnie mu nie chodziło. Pragnął tylko utrzymać tajemniczość i władzę swych melancholij- nych wahań. Te delikatne sprawy były zagrożone przez nagłe ruchy Lingarda, przez tego zapalczywego białego człowieka, który wierzył w więcej niż jednego Boga i który zawsze zdawał się wątpić o potędze Przeznaczenia. Belarab był tym głęboko podra- żniony. A przy tym szczerze się niepokoił, ponieważ lubił Lingar- da. Lubił go nie tylko za siłę, która osłaniała pr Lezomy sceptycyzm Belaraba przed niebezpieczeństwami grożącymi wszystkim wład- com, ale lubił go także dla niego samego. Ow Malaj podlegający nieskończonym wahaniom, płynącym z pewnego rodzaju mistycz- nej pogardy dla dzieła Allaha, wierzył jednak bezwzględnie w siłę Lingarda i w jego odwagę. Bezwzględnie. A jednak- w zdumiewającej konsekwencji swego charakteru - bał się wypróbować tę siłę i to męstwo teraz, gdy chwila działania nadeszła. Lingard nie wiedział, że na jakiś czas przed świtem jeden ze szpiegów Belaraba w osadzie przedostał się wewnąh#z ostrokołu w miejscu oddalonym od wybrzeża i że w chwilę po wyjściu Lingarda z sali obrad - z powodu rakiet puszczonych przez JÓr- gensona - Belarab już słuchał zdumiewającej opowieści o wzię- ciu do niewoli Hasima i Imady, które umocniło decyzję Tenggi, aby zawładnąć "Emmą" czy to za pomocą siły, czy rokowań, czy wreszcie jakiegoś chytrego podejścia, w którym radża i jego siostra mogli też swoją rolę odegrać. Belarab żywił do wszech- świata nieufność, która zdawała się dotyczyć nawet woli boskiej, i niepokoił się bardzo, gdyż piracka gromada Damana była pod rozkazami Tenggi; a kto mógł przewidzieć, czy radża z Wajo pozostanie w tych okolicznościach lojalny? Bardzo to było charak- terysiyczne dla Belaraba - zwanego Ojcem Bezpieczeństwa przez 438 pierwszych osadników z Wybrzeża Ostoi - że nic o tym wszystkim Lingardowi nie wspomniał, bojąc się obudzić jego dziką energię, która by mogła porwać nawet Belaraba wraz z jego ludem i zakłó- ać wieloletni spokój osady przez nagły hazard bitwy. Tedy Belarab usiłował przekonać Lingarda za pomocą ogól- nych argumentów, aby wydał białych, którzy należeli istotnie do Damana, najwyższego wodza Ilanunów; takimprostymsposobem odsunęłoby się go zupełnie od Tenggi. Dlaczego on, Belarab, z powodu jeńców ma wszczynać wojnę przeciw połowie osady? To nie było ani potrzebne, ani rozsądne. Rozpoczęcie wojny wśród społeczności złożonej z Prawowiernych Wyznawców byłoby na- wet pewnego rodzaju grzechem. Belarab mógłby natomiast wy- słać posłów do Tenggi z propozycją wydania jeńców, a wówczas Tengga zrozumiałby od razu, że to kres jego zamysłów i nadziei. Natychmiast! W jednej chwili !. . . Potem można by omówić z Dama- nem kwestię okupu, a on, Belarab, zbywszy się rywala, podjąłby się szczerym sercem pośrednictwa w pełni swej odzyskanej potę- gi. Potem zaś w razie poh#zeby mógłby obrócić wszystkie swoje siły przeciw wodzowi morskich włóczęgów, gdyż ten prowadziłby w istocie rokowania pod groźbą miecza. Belarab przemawiał cichym głosem z wielką godnością, pod- kreślając niekiedy argumenty subtelną intonacją i przekonywają- cym tonem lub też przywohijąc na usta na poły melancholijny uśmiech. Zmieniony wygląd białego przyjaciela napawał go wiel- ką otuchą. Zdawało się, że dzika siła indywidualności białego obróciła się w sen. Lingard słuchał stając się coraz bardziej nieprzenikniony w swym nieustannym milczeniu, ale łagodność go nie opuszczała, jakby skrzydła samego Anioła Pokoju ukołysa- ły go i wprawiły w ekstazę cierpliwości. Ośmieleni tą przemia- ną doradcy Belaraba, siedzący na matach, ujawnili głośnym pomrukiem swą jednomyślność z Wodzem. Pr Lez gęstniejącą białą mgłę tropikalnych okolic światło tropikalnego dnia przesą- czyło się do wielkiej izby. Jeden z mądrych doradców powstał z maty i ostsożnymi palcami jął gasić woskowe świece jedną po drugiej. Nie zdecydował się jednak dotknąć lamp, których żółte płomienie wyglądały zimno. Powiew rannego wia#u wbiegł do wielkiej izby, lekki i chłodny. Lingard wzdrygnął się siedząc naprzeciw Belaraba w drewnianym fotelu; czuł bezwład we wszystkich członkach i boską pustkę w duszy urzeczonej przez spojrzenie rzucone w głąb Raju. 439 Silny głos o szyderczym tonie zawołał bezceremonialnie od progu: - Łodzie Tenggi wypłynęły we mgle na lagunę. Lingard uniósł się na fotelu; nawet Belarab nie zdołał się opanować i drgnął. Biały nasłuchiwał i po chwili wahania wypadł z izby. Wnętrze ostrokołu zaczynało brzęczeć jak podrażniony ul. Za domem Belaraba Lingard zwolnił kroku. Mgła wciąż wisia- ła. Przenikał ją rozległy, przeciągły pomruk; niewyraźne postacie dążyły ze środka dziedzińca ku oshůokołowi. Gdzieś wśród budyn- ków zabrzmiał gong. Rozległ się podniesiony głos d'Alcacera: - Co się dzieje? Lingard przechodził wówczas koło domku więźniów. Pod we- randą stała tam grupa zbrojnych ludzi; nad ich głowami zobaczył panią Travers u boku d'Alcacera. Ognisko, przy którym Lingard spędził noc, zagasło, węgle rozproszyły się i nawet ławka leżała przewrócona. Pani Travers pobiegła widać na werandę przy pierwszych odgłosach alarmu. Oboje z d'Alcacerem tam, wysoko, zdawali się górować nad hałasem, który już teraz przycichał. Lingard zauważył, że szazfa zakrywała twarz pani Travers. D'A1- cacer był z gołą głową. Zawołał znowu: - Co się stało? - Idę zobaczyć - odkrzyknął Lingard. Oparł się popędowi, aby się z nimi obojgiem połączyć, znaleźć się ponad hałasem, pozwolić, aby odpłynął spod jego nóg - aby odpłynęło to zwyczajne ludzkie życie, błahe jak sen i zakłócające potężną świadomość jego własnego istnienia. Oparł się temu popędowi nie umiejąc powiedzieć dlaczego. Nawet instynkt sa- mozachowawczy go opuścił. Wokoło niego cisnął się tłum ludzi starających się nie zastępować mu drogi. Zdumienie, troska, niepewność malowały się na wszystkich twarzach; ale niektórzy zauważyli uśmiech zastygły na obliczu potężnego biał#go czło- wieka, który dążył ku ostrokołowi w stronę laguny. Rzucił wprze- strzeń pytanie : - Czy można coś widzieć dalej na wodzie? Jeden z głównych wojowników Belaraba, znajdujący się naj- bliżej, odpowiedział : - Mqła zgęstniała. Jeśli coś dostrzeżesz, tuanie, będą to tylko cienie. Tymczasem cztery strony ostrokołu zostały obsadzone przez zbrojnych ludzi. Lingard, wstępując na stopień strzelecki, wyjrzał i zobaczył lagunę spowitą w biel bez skazy - biel tak spokojną, że nie było słychać nawet plusku wody uderzającej o brzegi. Poczuł, iż jest w głębokiej harmonii z tym głuchym, bezdźwięcznym spokojem. - Czy można było w ogóle coś zobaczyć? - spytał niedowierza- jąco. Znalazło się zaraz czterech ludzi, którzy widzieli o świcie ciemną masę poruszających się czółen. Posłano jeszcze po innych świadków. Lingard prawie ich nie słuchał. Myśli mu się wymyka- ły; stał bez ruchu i patrzył w nieporuszoną mgłę przenikniętą głuchym milczeniem. Wkrótce przyłączył się do niego Belarab eskortowany przez trzech poważnych mężów jak i on ciemnoskó- rych; władca gładził swą krótką, siwą brodę z nieprzeniknionym spokojem. Rzekł do Lingarda: - Twój biały człowiek nie walczy. Na co Lingard odpowiedział: - Nie ma nikogo, z kim by mógł walczyć. To, co widzieli twoi ludzie, to były zaprawdę tylko cienie na wodzie. - Belarab - Powinieneś mi był pozwolić zawrzeć sojusz z Damanem dziś w nocy. Lekki niepokój wkradał się do duszy Lingarda. Po chwili zjawił się d'Alcacer strzeżony nieznacznie przez dwóch ludzi z dzidami ; zaczął wypytywać niespokojnie Lingarda, który odpowiedział: - Nie myślę, żeby tam się coś działo. Niech pan posłucha, jakie wszystko spokojne. Widzę tylko jeden sposób sprawdzenia, jak rzeczy stoją: trzeba by namówić Belaraba, żeby wysłał natych- miast swych ludzi do ataku na umocnienia Tenggi. Wtedy byśmy się czegoś dowiedzieli. Ale Belarab nie da się nakłonić do ataku podczas mgły. I rzeczywiście, wypad w tych okolicznościach mógłby się źle skończyć. Ja sam nie wierzę, żeby wszyscy ludzie Tenggi znajdowali się na lagunie... Gdzie pani Travers? D'Alcacer drgnął, tak raptowne było to zapytanie świadczące, jak dalece ta kobieta owładnęła duszą Lingarda. - Została z don Martinem, który czuje się lepiej, ale jest bardzo osłabiony. Jeżeli mają nas wydać, trzeba będzie go zanieść na spotkanie losu. Mogę sobie tę scenę wyobrazić: don Martina niosą na ramionach, otaczają go ci barbarzyńcy uzbrojeni we włócznie, a pani Travers i ja towarzyszymy mu z dwóch stron noszy. Pani 440 441 Trawers oświadczyła mi, że zamierza opuścić ostrokół razem z nami. - Aha, tak panu oświadczyła - szepnął Lingard z roztargnie- niem. D'Alcacer poczuł się zupełnie opuszczony przez tego człowie- ka. A o dwa kroki od niego zauważył grupę złożoną z Belaraba i trzech ciemnoskórych dworzan w białych szatach; wszyscy czterej zachowywali pozory obojętności i pogody. Po raz pierwszy od chwili, gdy jacht utknął na mieliźnie, d'Alcacer upadł na duchu. - Może jednak - mówił dalej - ten Arab nie będzie ostatecznie nalegał, żeby nas wydano na okrutną śmierć, panie kapitanie. - Chciał was wydać w nocy, przed paru godzinami - rzekł Lingard nie spojrzawszy nawet na d'Alcacera, który podniósł z lekka ręce i zaraz je opuścił. Lingard usiadł na zamku armaty umieszczonej na swoim łożu tak, że górowała nad całą laguną. Skrzyżował ręce na piersiach. D'Alcacer spytał łagodnie: - A więc możemy trochę odetchnąć? - Nie - rzekł Lingard. - To ja mogę trochę odetchnąć. Nastała długa cisza. Szepty ucichły wzdłuż całej linu zbrojnego ostrokołu. Wibracja gongu zamarła. Tylko strażnicy, umieszczeni na najwyższych gałęziach wielkiego drzewa, szeleścili lekko liśćmi. - O czym pan myśli, panie kapitanie? - spytał po cichu d Alca- cer. Lingard nie zmienił pozy. - Usiłuję się przed tym obronić - powiedział takim samym tonem. - Ale przed czym? Pr Led myślami? - Tak. - Czy to jest czas odpowiedni do takich eksperymentów?- spytał d'Alcacer. - Dlczego nie? To moja chwila wytchnienia. Niech mi pan jej nie żałuje. - Zapewniam pana, że nie. Ale czy to bezpieczne? - Musi się pan zdać na los szczęścia. D'Alcacer miał chwilę wewnętrznej walki. Zapytywał siebie, czyby nie powiedzieć Lingardowi, że pani Travers przybyła do ostrokołu z jakimś poleceniem od J#rgensona. Miał już na końcu języka radę, aby Lingard poszedł do pani Travers i zapytał wręcz, czy nie ma mu nic do powiedzenia ; lecz zanim się na to zdecydo- wał, rozległy się głosy niewidzialnych ludzi, wysoko na drzewie, donoszące, że mgła rzednie. Wywołało to poruszenie, które ogar- nęło wszystkie cztery strony ostrokołu. Lingard uczuł powiew na twarzy; nieruchoma mgła zaczęła sunąć nad ostrokołem i nagle ukazała się laguna oślepiając wzrok błyskami zmarszczonej powierzchni, wśród słabego szumu fal uderzających o wybrzeże. Mnóstwo rąk się podniosło, aby ocienić niecierpliwe oczy, i okrzyki zdumienia wydarły się z wielu ust na widok tłumu czółen różnych rozmiarów i kształtów, tkwiących jedno obok drugiego, co sprawiało wrażenie jakby olbrzymiej tratwy opodal kadłuba, ,Emmy''. Gwar podnieconych głosów coraz bardziej się wzmagał. Nie było wątpliwości, że Tengga wypłynął na lagunę. Ale co się dzieje z JÓrgensonem? Statek wyglądał jak opuszczony przez swego opiekuna i załogę, a tłum przeróżnych łodzi zdawał się obmyślać atak. Choć Lingard postanowił, że nie dopuści do siebie myśli możli- wie najdłużej, nie mógł się jednak uchronić od uczucia zdumienia i trwogi. Co się dzieje z Jórgensonem? Przez chwilę oczekiwał, że burta "Emmy" pokryje się klębami dymu, lecz wieki zdawały się upływać, a żaden strzał nie dosięgnął jego uszu. Łodtie bały się widocznie przybliżyć. Trzymały się niezdecydo- wane w pewnej odległości; ale dlaczego JÓrgenson nie położył kresu ich wahaniom przez parę salw muszkietowych - choćby skierowanych w powietrze? Dręcząca niepewność przywołała Lingarda do życia, do zwykłego życia z jego bólem i śmiertelnoś- cią; czuł się jak człowiek zbudzony ze snu ciosem w piersi. Co znaczy to milczenie na "Emmie"? A może Tengga wdarł się już na pokład podczas mgły? Ale to niemożliwe. Jakieś odgłosy oporu dałyby się słyszeć. Łodzie trzymały się z daleka, przewidując, z jak desperacką spotkałyby się odprawą; J Órgenson wiedział pewno, co robi, zwlekając z ogniem do ostatniej chwili, a ich tchór Lliwe serca zamierały z lęku przed morderczą salwą, którą trzeba będzie wytrzymać. Jedno stało się jasne - że to jest chwila odpowiednia, aby Belarab otworzył wielkie wrota i wypuścił swych ludzi, aby okazał swą potęgę, spustoszył dalszy koniec osady, zburzył fortyfikacje Tenggi i skończył raz na zawsze z bezsensownym współzawodnictwem tego intryganta, tego cie- śli-amatora budującego łodzie. Lingard zwrócił się skwapliwie do Belaraba, lecz spostrzegł, że wódz jest zajęty, że patrzy na drugą stronę laguny pr Lez lunetę opartą o ramię schylonego niewolnika. 442 443 Nieruchomy był jak rzeźba. Nagle puścił lunetę, którą czujne ręce pochwyciły, zanim spadła na ziemię, i rzekł do Lingarda: - Nie będzie bitwy. - Skąd wiesz? - mruknął zdziwiony Lingard. - U trapu są trzy puste sampany - powiedział Belarab ledwie dosłyszalnym głosem. - Tam toczy się zła rozmowa. - Rozmowa? Nie rozumiem - rzekł z wolna Lingard. Ale Belarab zwrócił się ku trzem #złonkom świty ubranym w białe szaty; na ogolonych czaszkach mieli mycki z plecionej trawy, różańce zwisały u ich rąk, a wyraz najwyższego spokoju malował się na ciemnych twarzach. Byli to towarzysze ciężkich dni Belaraba, mężowie pr Lelewający ongi krew, a teraz pełniący niewzmszenie funkcje zaufanych doradców, mądrych i poboż- nych. - Ten biały został zdradzony - szepnął do nich z największym spokojem. D'Alcacer nic nie rozumiejąc śledził tę scenę: Człowieka Losu, zdziwionego i groźnego jak podrażniony lew, Arabów w białych szatach, mnóstwo półnagich barbarzyńców przykucniętych u ar- mat i stojących niemchomo przy strzelnicach - jak na paradzie. Zobaczył panią Travers na werandzie domku więźniów - niespo- kojną postać z białą szarfą zar Luconą na głowę. Pan Travers był zapewne zbyt osłabiony po ataku febry, aby wyjść na werandę. Gdyby nie to, wszyscy biali byliby mogli się widzieć w chwili samej katastrofy, mającej za cenę życia innych ludzi, wyrwanych nagle z tego świata, wrócić ich życiu, które ich przyzywało. D'Alcacer usłyszał, iż Lingard prosi głośno o lunetę; zobaczył Belaraba dającego znak ręką i nagle poczuł, że w ziemię ugodziło potężnie coś z dołu. Zachwiał się i pochylił; niebo pękło z hukiem nad jego głową, polizane czerwonym jęzorem ognia, straszny mrok uczynił się nagle wokoło - i ogłuszony d'Alcacer ujrzał ze zgrozą, że poranne słońce, obdarte z promieni, żarzy się, tępe i brązowe, przez ponury zmierzch, który objął świat w posiadanie. "Emma" wyleciała w powietrze; a gdy ustał deszcz strzaskanego drewna i poszarpanych ciał padających w lagunę, od chmury dymu wiszącej nieruchomo pod wybladłym słońcem padł cień hen, daleko na Wybrzeże Ostoi, gdzie wszelka walka dobiegła kresu. Wielki jęk zqrozy podniósł się nad osadą, po czym zapadła długa cisza. Widać było ludzi wybiegających z domu w bezmyśl- nej panice i uciekających w pole. Na lagunie załamała się tratwa z łodzi. Niektóre z nich tonęły, inne uciekały w różnych kiemn- kach. To, co pozostało nad wodą z kadłuba "Ernmy", buchnęło jasnym płomieniem pod cieniem chmury, wielkiej ehmury dymu wiszącej masywnie i nieporuszenie nad wierzchołkami lasu, wi- dzialnej o wiele mil stamtąd, z wybrzeża i z płytkiego morza. Pierwszym człowiekiem, który przyszedł do siebie w obrębie ostrokołu, był sam Belarab. Wyszeptał machinalnie formułę zdzi- wienia: "Bóg jest wielki ' - i spojrzał na Lingarda. Ale Lingard na niego nie patrzał. Wstrząs wybuchu odebrał mu mowę i władzę w członkach. WpatrYwał się w "Emmę ', świecącą odległym i nikłym płomieniem w ponurym cieniu chmury, którą stworzył JÓrgenson w swojej nieufności i pogardzie dla ludzkiego życia. Belarab odwrócił się. Zmienił teraz zdanie. Nie myślał już, że Lingard został zdradzony, ale skutek był taki sam. Lingard stał się człowiekiem bez żadnego znaczenia. Belarab pragnął teraz właś- ciwie tylko jednego: aby wszyscy biali opuścili jak najprędzej lagunę. Rozkazał natychmiast otworzyć wrota; zbrojni ludzie wysypali się, aby zawładnąć osadą. Później podpalono domy Tenggi i Belarab, dosiadłszy ognistego kucyka, wyruszył na tryumfalny objazd, otoczony wielkim tłumem wyższych wojowni- ków i straży. Tej nocy biali opuścili ostrokół w orszaku ludzi niosących pochodnie. Pana Traversa trzeba było nieść aż do brzegu, gdzie dwie wojenne łodzie Belaraba czekały na znakomitych pasaże- rów. Pani Travers przeszła przez bramę pod rękę z d'Alcacerem. Twarz jej była na wpół zasłonięta. Szła przez tłum widzów stojących w świetle pochodni, patrzącůprosto przed siebie. Belarab stał na czele grupy wojskowej starszyzny i udał, że nie widzi białych, gdy przechodzili obok niego. Zamienił uścisk dłoni z Lingardem szepcząc zwykłą formułę przyjaźni; a gdy usłyszał, że potężny biały człowiek mówi: "Nigdy mnie już nie zobaczysz" - poczuł niezmiemą ulgę. Belarab nie pragnął już widzieć tego białego, ale odwzajemnił uścisk dłoni Lingarda uśmiechając się z powagą. - Bóg jeden zna przyszłość - odrzekł. Lingard szedł ku brzegowi sam jeden, czując, że obcy jest wszystkim ludziom i opuszczony przez Wszechwiedzącego Boga. Pierwsza łódź z Traversami minęła już krwawy blask rzucony przez pochodnie na wodę. D'Alcacer i Lingard wsiedli do drugiej 444 445 łodzi. Mroczny cień zatoki otoczonej ścianą nieprzeniknionego lasu zamknął się wokół nich niebawem, a plusk wioseł powracał echem w cichym, wilgotnym powietrzu. - Nie wie pan, jakim sposobem zdarzył się ten straszny wypa- dek? - zapytał d'Alcacer, który siedział w milczeniu obok Lin- garda. - Co za wypadek? - rzekł Lingard z wielkim wysiłkiem.- Gdzie pan coś takiego słyszał? Wypadek! Niech pan mnie zostawi. Dopiero co wróciłem do życia i zamknęło się nade mną, zimniejsze i ciemniejsze od grobu. Niechże się pczyzwy#zaję... Nie mogę jeszcze znieść brzmienia ludzkiego głosu. VIII Lingard trwał ze stoicyzmem wśród zimna i mroku swego odzy- skanego życia słuchając, jak Wasub powtarza mu opowiadanie Jafira. Twarz starego seranga wyrażała głębokie zgnębienie, a w nieprzerwanym szepcie brzmiał niezmiemy smutek. - Tak, na Allaha! Byli tam wszyscy: ten tyran Tengga, hałaśli- wy jak zwykle głupcy; radża Hasim, władca pozbawiony kraju; Daman, wędrowy wódz, i trzećh pangeranów dowodzącyeh mor- skimi rozbójnikami. Weszli śmiało na pokład, bo tuan JÓrgenson udzielił im na to pozwolenia, a sens ich słów był taki, że ty, tuanie, jesteś dobrowolnym więźniem w ostsokole Belaraba. Czekali całą noc na posłańca ze słowami pokoju od ciebie albo Belaraba. Ale że nic nie nadeszło, wyruszyli z brzaskiem dnia na lagunę, by zawrzeć pi`zyjaźń z tuanem Jórgensonem ; ponieważ - tak brzmia- ły ich słowa - ty, tuanie, jesteś jak gdyby nieobecny i masz mniej siły od martwego człowieka będąc po prostu niewolnikiem tych dziwnych białych ludzi i więźniem Belaraba. Tak gadał Tengga; Bóg odebrał mu wszelką mądrość i wszelką bojaźń. A prcy tym myślał widać, że jest zupełnie bezpieczny, bo radża Hasim i księż- niczka Imada znajdowali się na statku. Powiadam ci, siedzieli jako jeńcy pośród twych nieprzyjaciół! Księżniczka Imada zasło- niła twarz i zawodziła po cichu. Radża Hasim dał znak Jafirowi, a ten stanął u jego boku i rozmawiał ze swoim panem. Luk ładowni był otwarty; wielu Ilanunów zgromadziło się koło niego, aby popatrzeć w dół na towary zgromadzone na statku. W życiu swoim nie widzieli tylu hipów. Jafir i jego pan słyszeli wyraźnie, jak tuan JÓrgenson i Tengga rozmawiają z sobą. Tengga rozprawiał głoś- no, a słowa jego były słowami skazanego człowieka, bo zażądał, żeby tuan JÓrgenson wydał jemu ocaz Damanowi bcoń i wszys- tko, co było na statku. "A wówczas - rzekł - pobijemy Belaraba, zawrzemy pczyjaźń z tymi białymi i obejdziemy się z nimi wspa- niałomyślnie, pozwolimy, by odpłynęli bez szwanku do swego kraju. Nie chcemy ich tutaj. Ty, tuanie JÓrgensonie, jesteś jedy- nym białym, o którego dbam.# Dalej słyszeli, jak Jórgenson rzekł do Tenggi :, ,Teraz kiedy mi powiedziałeś już wszystko, co masz na myśli, płyń lepiej na brzeg z twoimi przyjaciółmi i powróć jutro.## A Tengga zapytał:, ,Jakże to! Czyżbyś wolał jutro ze mną walczyć niż żyć ze mną w pokoju przez długie dni?## Tu roześmiał się i trzepnął się po udzie. A tuan J#rgenson odpowiedział: "Nie, nie chcę z tobą walczyć. Ale nawet pająk zostawia musze chwilę czasu na odmówienie modlitwy.## Słowa tuana JÓrgensona zabrzmiały bardzo dziwnie i głośniej niż kiedykolwiek. O Raja Laut!Jafir i biały człowiek czekali także całą noc na jakiś znak od ciebie wystrzał czy ognisko zapalone zamiast sygnału, żeby pokrzepić ich serca. Ale nic takiego nie było. Radża Hasim rozkazał szeptem Jafirowi, aby skorzystał z pierwszej sposobności i skoczył przez burtę, zabierając dla ciebie posłanie przyjaźni i pożegnania. Czyżby radża i Jafir przewidywali, co będzie? Któż to wie! Ale cóż mogli przewidywać dla ludzi z Wajo, jeśli nie nieszczęście, bez względu na to, co tuan JÓrgenson postanowił uczynić? Jafir przygotował się do wykona- nia rozkazu swego pana, choć wobec tych nieprzyjacielskich czółen na wodzie nie mógł się spodziewać, że zdoła dotrzeć do brzegu; a co się tyczy ciebie, tuanie, nie był wcale pewien, czy jeszcze jesteś przy życiu. Ale nie powiedział o tym radży. Nikt nie patrzył w ich stronę. Jafir przycisnął rękę swego pana do piersi i czekał na sposobność. Mgła zaczęła odpływać i wkrótce wszyst- ko odsłoniło się przed oczami Tuan J#rgenson stał #zymając w palcach zapalone cygaro. Tengqa siedział przed nim na jednym z krzeseł, których użvwali biali ludzie. Jego świta cisnęła się wkoło niego razem z Damanem i Sentotem, który szeptał zaklęcia ; i nawet pangeranowie podeszli bliżej do luku. Sposobność dla Jafira nadeszła, ale ociągał się stojąc u boku radży. Słońce świeciło bardzo jasno wśród przejrzysteqo powietrza. Tuan J#r- genson spojrzał raz jeszcze ku ostrokołowi Belaraba. O Raja Laut! Ale nic się tam nie działo - nie rozwinięto nawet flagi której by 446 447 nie było przedtem. Jafir spojrzał także w tę stronę, a gdy odwrócił głowę, ujrzał, że tuan Jórgenson - pośród dwudziestu włóczni, które w każdej chwili mogły utkwić w jego piersi - bierze do ust cygaro i skacze w luk. W tej samej chwili radża Hasim pchnął Jafira ku burcie i Jafir skoczył pr Lez poręcz. Był jeszcze w wodzie, kiedy cały świat pociemniał, jakby słońce rozpękło się z hukiem i wyzionęło ducha. Nadbiegła wielka fala i wyrzuciła go na brzeg; a tymczasem kawały drewna, żelaza i członki poszarpanych ludzi spadały z pluskiem wkoło Jafira. Zdołał wyczołgać się z błota. Coś go ugodziło, kiedy płynął, i myślał, że umrze. Ale życie drgało w nim jeszcze. Miał dla ciebie zlecenie. Czołgał się długo na rękach i kolanach pod wielkimi drzewami, bowiem nie ma spoczynku dla gońca, póki nie wypełni powierzonego mu zlecenia. Wreszcie znalazł się na lewym brzegu zatoki. I czuł wciąż jeszcze, że drga w nim życie. Za#zął więc płynąć na drugą stronę, bo jeśli byłeś przy życiu, musiałeś się tam właśnie znajdować. Płynąc poczuł, że siły go opuszczają. Zdołał się wygramolić na niesioną prądem kłodę i leżał na niej jak martwy, aż wreszcie wciągnęliśmy go do jednej z naszych łodzi. Wasub przestał mówić. Wydało się Lingardowi, że jest niemoż- liwe, aby śmiertelny człowiek mógł aerpieć bardziej, niż on cierpiał w owej chwili - gdy zapadło milczenie pełne niemych obrazów jakby ogólnej zagłady. Czuł się poszarpany na sztuki, jak gdyby ów czyn gwałtowny, którym Jórgenson dał wyraz swej bezwzględnej nieufności do życia - jak gdyby ów czyn roztrzaskał mu duszę zostawiając ciało pozbawione wszelkiej odporności i siły, wydane na pastwę bezgranicznym wyrzutom sumienia i nieskończonemu żalowi. - Zostaw mnie, Wasubie - rzekł. - Oni wszyscy nie żyją, ale ja chciałbym zasnąć. Wasub podniósł nieme, stare oczy ku twarzy białego człowieka. - Tuanie, trzeba koniecznie, żebyś wysłuchał Jafira - rzekł cierpliwie. - Czy on umrze? - zapytał Lingard cicho i ostrożnie, jakby się lękał dźwięku własnego głosu. - Któż to wie? - Głos Wasuba zabrzmiał cierpliwiej niż kiedy- kolwiek. - Na jego ciele nie ma rany, ale, o tuanie, on nie pragnie żyć. - Opuszczony przez swego Boga - szepnął Lingard do siebie. Wasub milczał przez chwilę, nim zaczął mówić dalej : ##### I, tuanie, on ma dla ciebie zlecenie. - Oczywiście. Otóż ja nie chcę słyszeć tego zlecenia. # # -. Zlecenie od tych, którzy nie przemówią do ciebie już nigdy- ` Qągnął Wasuh wytrwale ze smutkiem. - Wielka odpowiedzial- ###ć ciąży na Jafirze. To są słowa samego radży. Jafirowi trudno jest umrzeć. Szepce wciąż o pierścieniu, który był dla ciebie przeznaczony i który on wypuścił spod swojej pieczy. Był to wielki tałizrnan! - Tak. Lecz nie podzia3ał tym razem. A jeśli pójdę i powiem dłaCzego, będzie mógł to powtórzyć swemu radży, o Wasubie, ponieważ mówisz, że jest już umierający... Ciekawym, gdzie się też spotkają - mruknął do siebie. Raz jeszcze podniósł Wasub oczy ku twarzy Lingarda. - Raj jest udziałem wszystkich Wyznawców Prawdy - szepnął niezachwiany w swej prostej wierze. Człowiek, którego unicestwiło spojrzenie rzucone w głąb Raju, popatrzył głęboko w zwrócone na siebie oczy starego Malaja Potem wstał. Idąc ku lukowi dowódca brygu nie spotkał na pokładzie nikogo; jakby opuściła go cała ludzkość prócz tego starca, który szedł przed nim, i tego drugiego człowieka, który konał oczekując jego nadejścia wśród gęstniejącego zmier Lchu. Na dole, w świetle padającym przez luk, zobaczył młodego majtka o szerokiej, żółtej twarzy i sztywnych jak drut włosach sterczących prostymi kosmykami z fałd chustki owiniętej koło głowy; ów kelasi pochylał gliniany dzbanek do ust Jafira leżącego na wznak na stosie mat. Powolny obrót szklistych już źrenic - które mignęły #zemią i bielą wśród zapadającego zmroku - świadczył, że wiemy goniec książąt zdał sobie sprawę z obecności człowieka, znanego tak długo jemu i jego ziomkom pod nazwą Króla Morza. Lingard ukląkł blisko głowy Jafira, która obróciła się z lekka z boku na bok i znieruchomiała z oczyma utkwionymi w belce gómego pokładu. Lingard nachyli3 ucho ku ciemnym wargom. - Przekaż zlecenie - rzekł łagodnie. - Radża pragnął ująć raz jeszcze twą dłoń - szepnął Jafir tak słabym głosem, że Lingard musiał raczej odgadywać słowa aniżeli ich słuchać. - Miałem ci powiedzieć - ciągnął dalej i nagle urwał. - Co mi miałeś powiedzieć? - Abyś wszystko zapomniał - rzekł Jafir głośno, z wysiłkiem, 449 jakby rozpoczynał jakąś przemowę. Lecz po tych słowach zamilkł, póki Lingard nie wyszeptał: - A księżniczka Imada? Jafir zebrał wszystkie siły. - Nie miała już nadziei - wyrzekł wyraźnie. - Kiedy dostałem rozkaz, siedziała osobno, zawodząc, z zasłoną na twarzy. Nle widziałem nawet jej twarzy. Lingard zachwiał się tak gwałtownie nad umierającym czło- wiekiem, że Wasub, stojący tuż obok, pośpieszył go chwycić za ramię. Zdawało się, iż Jafir nie zdaje sobie już sprawy z niczego; wpatrywał się ciągle w belkę. - Czy słyszysz mnie, o Jafirze? - zapytał Lingard. - Słyszę. - Nie dostałem wcale pierścienia. Kto miał mi go zanieść? - Daliśmy go białej kobiecie - oby piekło stało się jej udziałem! - Nie! stanie się moim udziałem - powierlział Lingard z rozpa- czliwą siłą, a Wasub wzniósł obie ręce w przerażeniu. - Ponieważ - słuchaj Jafirze - gdyby mi była dała ten pierścień, dostałby się człowiekowi, który był niemy, głuchy i pozbawiony wszelkiej odwagi. Niepodobna było powiedzieć, czy Jafir słyszał te słowa. Nie odezwał się wcale; w jego shasznym spojrzeniu nie zaszła żadna zmiana, ale jego ciało, wyciągnięte pod bawełnianymprześciera- dłem, poruszyło się, jakby się chciało odsunąć od białego człowie- ka. Lingard dźwignął się z wolna, dając znak Wasubowi, aby pozostał na miejscu, i poszedł na pokład, nie spojrzawszy już więcej na konającego Bugisa. I znów odniósł wrażenie, że stąpa po pokładzie opuszczonego okrętu. Steward-Mulat, spoglądający przez szparę w drzwiach kredensu, widział, że Lingard wszedł chwiejnym krokiem do saloniku i z hukiem zatrzasnął za sobą drzwi. Pr Lez więcej niż godzinę nikt się do tych zamkniętych drzwi nie zbliżył, aż wreszcie Carter zszedł po schodach i nie dotykając klamki zapytał: - Czy pan tam jest? Odpowiedź :, ,Może pan wejść' # - uspokoiła młodego człowieka swym silnym brzmieniem. Wszedł do saloniku. - Tak? - Jafir umarł. W tej chwili. Myślałem, że pan zechce o tym wiedzieć. Lingard patrzył uporczywie w Cartera myśląc, że teraz, gdy Jafir już nie żyje, nie został nikt na pustej ziemi, aby wypowie- dzieć słowo wymówki; nikt, kto by wiedział o wielkości jego zamiarów, o obowiązkach wiemości łączących go z Hasimem i Imadą, o głębi jego uczucia do tych ludzi, o potędze jego wizji i o bezgranicznym zaufaniu, które stało się jego nagrodą. Wybuch wariackiej pogardy JÓrgensona do ludzkiego życia sprawił, że tego wszystkiego jak gdyby nigdy nie było. Stało się tajemnicą zamkniętą na zawsze w piersi Lingarda. - Powiedz pan Wasubowi, żeby otworzył jedną z bel materiału w ładowni i dał załodze bawełniane prześcieradło - niech go pogrzebią jak się należy, zgodnie z jego wiarą. I niech się to odbędzie dziś w nocy. Trzeba im dać i łodzie. Przypuszczam, że go przewiozą na tę ławicę. - Tak, panie kapitanie - rzekł Carter. - Niech wezmą wszystko, co potrzeba - szpadle, pochodnie... Wasub zaintonuje odpowiednie słowa. Raj jest udziałem wszyst- kich Wyznawców Prawdy... Rozumie pan, panie Carter? Raj! Ciekawym, czym ten Raj będzie dla niego? Jeśli nie powierzą mu zleceń, żeby przedzierał się z nimi przez dżunglę unikając zasa- dzek, Płynąc wśród burzy i nie znając odpoczynku, nie będzie mu tam dobrze. Carter słuchał z nieporuszoną twarzą. Zdawało mu się, że kapitan zapomina o jego obecności. - I po wszystkie czasy bęclzie spał na tej mieliźnie - zaczął znów Lingard siedząc na swym dawnym miejscu pod pękiem złoconych błyskawic wiszących nad jego głową, z łokciami na stole i rękoma u skroni. - Jeśli chcą zatknąć tablicę na grobie, niech wezmą kawał dębowej deski. Będzie tam tkwiła - aż do następnego monsunu. Prawdopodobnie. Carter czuł się nieswojo wobec tego wytężonego wzroku, który mijał go o włos i w zamkniętej kabinie wydawał się straszny w swym przenikliwym, dalekosiężnym wyrazie. Ale ponieważ go nie odprawiono, wolał pozostać. - Wszystko będzie, jak pan sobie życzy, panie kapitanie- powiedział. - Sądzę, że jacht wyruszy zaraz jutro rano, panie kapitanie. - Gdyby nie wyruszył, to chyba trzeba mu będzie posłać jakichś parę solidnych strzałów, to go ożywi - jak pan myśli? Carter nie wiedział, #zy się uśmiechnąć, czy udać zgorszenie; 450 451 w końcu zrobił i jedno, i drugie, ale nie zdołał wydobyć z siebie ani słowa. Lingard nie oczekiwał odpowiedzi. - Pan zamierza pewno ze mną pozostać? - Powiedziałem panu, panie kapitanie, że jestem na pańskie rozkazy, jeśli pan cnnie potrzebuje. - W tym kłopot, że już nie jestem człowiekiem, do którego pan mówił wtedy wieczorem koło Karimaty. - I ja również, że się tak wyrażę, nie jestem tym samym człowiekiem, panie kapitanie. Natężenie we wzroku Lingarda osłabło; spojczał w zadumie na młodego marynarza, - Ale bryg będzie pana potrzebował. On się nigdy nie zmieni. To najpiękniejszy statek na tych wodach. Będzie mnie dalej nosił, jak nosił mnie do tej pory, tylko że... Rozplótł ręce i rozłożył je szerokim gestem. Carter czuł w swej prostoduszności największe współczucie dla tego człowieka, który rzeczywiście wyratował białych z opresji, lecz przy tym jakby zgubił własną duszę. Carter słyszał już coś niecoś od Wasuba. Z tej historii, opowiedzianej łamaną angielsz- czyzną przez starego seranga, zrozumiał, że dwoje malajskich przyjaciół kapitana - mężczyzna i kobieta - zginęło w tajemniczej katastrofie. Ale dlaczego i jak to się stało, absolutnie nie mógł pojąć. Naturalnie taki człowiek jak kapitan musi być strasznie zgnębiony. . . - #Yj#ie p# prędko do siebie, panie kapitanie - rzekł tonem możliwie najserdeczniejszym. Lingard potrząsnął przecząco głową z taką samą prostotą. Myślał o martwym Jafirze, który wypełnił ostatnie zlecenie, które- mu nie mąciły już spokoju te wszystkie ziemskie sprawy. Dano mu rozkaz, aby powiedział Lingardowi, że ma o wszystkim zapo- mnieć. Serce wzdrygnęło się w Lingardzie. Mógł był pomyśleć ze zgrozą, że bryg się dostał pod skrzydła samego Anioła Rozpaczy- tak przygnębiające, tak ostateczne i beznadziejne wydało mu sję milczenie, wśród którego obaj z Carterem patrzyli na siebie zamyśleni. Lingard sięgnął po kartkę papieru - leżało ich kilka na stole- wziął pióro, myślał przez chwilę i napisał: "Niech pani spotka się ze mną o świcie na ławicy." Zaadresował kopertę do pani Travers - jacht "Hermit"- i pchnął ją przez stół. - Niech pan to pośle natychmiast na jacht, panie Carter. Zaraz, zaraz, proszę chwilę poczekać. Kiedy nasze łodzie będą odbijały w stronę ławicy, każe pan strzelić z dziobowej armaty: Chcę wiedzieć, kiedy zmarły opuści pokład. Siedział samotnie, wsparłszy głowę na ręce i nadsłuchiwał, nadshichiwał bez końca armatniego wystrzału. Czy nie usłyszy go nigdy? Gdy rozległ się wreszcie - słumiony, odległy - lekkie drgnięcie przebiegło kadłub brygu, a Lingard nie poruszył się wcale, czując wyraźnie, mając pewność prawie fizyczną, że pod bawełnianym prześcieradłem spowijającym zwłoki opuściło sta- tek także coś z jego własnej duszy. W obszernej kabinie, urządzonej i umeblowanej z surowym kom- fortem, pan Travers spoczywał wyqodnie na niskiej koi pod śnieżnobiałym prześcieradłem i lekką, jedwabną kołdrą; głowę zanurzył w poduszce nieskazitelnej czystości. Lekki zapach la- wendy zalatywał od świeżej bielizny. Pan Tcavers leżał wpraw- dzie na wznak, jak człowiek ciężko chory - ale nie dolegało mu nic poza wielkim znużeniem. Wypoczynek pana Traversa miał w so- bie odcień tryumfu. Powrót na jacht ugłaskał jego próżność i obudził w nim na nowo poczucie własnego znaczenia. Znalazłszy się nareszcie wśród odpowiednich warunków, przyglądał się sobie z lubością z dalekiej perspektywy i nie czuł się bynajmniej wytrąconym z równowagi przez przygodę, która była zbyt nad- zwyczajna, aby zmącić spokój wyższego umyshi lub nawet pozos- tać na dłużej w pamięci. Nie odpowiadał za to, co się stało. Jak wielu ludzi, których ambicją jest wpływać na losy narodu, pan Travers poczucia odpowiedzialności nie lubił. W razie czego uył gotów się od niej wykręcić, a w głębi ducha pogardzał nią z przewrotną wyniosłością. Z tego właśnie powodu mógł leżeć spokojnie i rozkoszować się powracającymi siłami. Lecz nie miał jeszcze ochoty rozmawiać i właśnie dlatego milczenie w kajucie ciągnęło się przez całe godziny. Lampę ścienną osłaniał zielony jedwabny abażur. Nic nie nasuwało myśli, że istnieje na świecie bezczelność lub grubiaństwo. Rozległo się lekkie stukanie do drzwi, pełne szacunku. Pani Travers wstała, aby dowiedzieć się, o co chodzi, i powróci- 452 453 ła bez słowa na składany fotel obok trzymając kopertę, którą rozdarła w zielonawym świetle. Pan Travers nie objawił zaintere- sowania, mimo to żona podała mu otwarty arkusz papieru, który raczył podnieść do oczu. Arkusz zawierał tylko jeden wiersz pisma. Pan Travers opuścił papier na kołdrę i leżał dalej nierucho- mo jak chory człowiek potrzebujący wypoczynku. Pani Travers siedziała z rękami na oparciach fotela w postawie pełnej god- ności. - Mam zamiar tam się udać - oświadczyła po chwili. - Masz zamiar tam się udać - powtór Lył pan Travers słabym, rozważnym głosem. - W gruncie rzeczy wszystko jedno, co posta- nowisz. To wszystko jest tak mało ważne. Nie widzę, jaki w tym mógłby być cel. - Może i żaden - przyznała. - Ale czy nie uważasz, że za wszystko trzeba zawsze zapłacić do ostatniego grosza? Głowa pana Traversa obróciła się nieco na poduszce; ukrad- kiem spojrzał lękliwie na tę otwartą kobietę. Lecz powrócił natychmiast do poprzedniej pozycji; leżał w dalszym ciągu bez ruchu, wcielenie wyczerpania i bezsilności. Pani Travers zauwa- żyła to i doznała niespodzianego wrażenia, że jej mąż nie jest tak bardzo chory, jak na to wygląda. "Wykorzystuje sytuację - pomy- ślała. - Manewr dyplomatyczny. '' Pomyślała to bez ironii, goryczy lub wstrętu. Tylko serce ścisnęło się jej jeszcze bardziej i poczuła, że nie może pozostać z tym człowiekiem na resztę wieczoru. Na całe życie - tak! Ale nie na ten wieczór. - To jest po prostu potwome - mruknął osłabionym głosem mężczyzna, może wyczerpany, a może dyplomatycznie nash-ojo- ny. - W tobie jest coś nienormalnego. Pani Travers podniosła się szybko. - Spotyka się różne potworności. Ale zapewniam cię, że ze wszystkich potworów, które czyhają na nas w tak zwanym normal- nym życiu, za najgroźniejszego uważam nudę. To nielitościwy potwór bez kłów i szponów. Bezsilny. Straszny! Opuściła kabinę cichym, stanowczym krokiem. Żadna siła nie mogłaby jej zatrzymać choćby na minutę. Na pokłacizie zastała bezksiężycową noc, powietrze ciepłe i aksamitne, a na niebie mętną masę gwiazd wyglądających jak przyćmiony sztych wytar- tego, bardzo starego, bardzo nudnego firmamentu. Życie na jach- cie wróciło już do normy; rozpięto na rufie płócienne tenty i zawieszono jak zawsze samotną, okrągłą lampę pod bomem grotżagla. Z głębokiego mroku za lampą wynurzył się d'Alcacer, dhiga postać o niedbałych ruchach, i włóczył się leniwie w przy- ćmionym świetle od burty do burty. D'Alcacer dobrał się szybko do zapasu papierosów, który zawdzięczał hojności generalnego gu- bematora. Duża, #rgająca iskra żarzyła się oświetlając czerwono zarys jego warg pod pięknym, czarnym wąsem, koniec nosa, chudy podbródek. D'Alcacer wyrzucał sobie niezwykłą niefraso- bliwość, która jakoś nim owładnęła. Już od lat nie doświadczał podobnego uczucia. Choć zasługiwało na naganę, nie życzył sobie, aby ktos je zamącił. Ale ponieważ nie mógł otwarcie uciec od pani Travers, ruszył na jej spotkanie. - Mam nadzieję, że nic mi pani nie chce powiedzieć - rzekł z żartobliwą powagą. - Ja? Nie! A pan? Zapewnił ją, że i on także, po czym zwrócił się do niej z prośbą: - Proszę pani, nic sobie nawzajem nie mówmy! Nie myślmy o niczym. To będzie chyba najlepszy sposób spęclzenia wieczoru. W jego żartobliwym tonie brzmiał prawdziwy niepokój. - Doskonale - przystała z powagą. - Ale wobec tego rozejclźmy się lepiej. -1 poprosiła d'Alcacera, aby zszedł na dół i posiedział z panem Traversem, który nie lubi samotności. - Chociaż i on nie wygląda na spragnionego rozmowy - dodała nawiasem i mówiła dalej: - Ale muszę pana jeszcze o coś innego poprosić. Mam zamiar siąść na tym fotelu i zasnąć - jeśli mi się to uda. Czy pan może mi obiecać, że pan mnie obudzi - około piątej? Wolałabym z nikim na pokładzie nie mówić, a poza tym - panu mogę zaufać. Skłonił się w milczeniu i odszedł wolnym krokiem. Pani Travers odwróciła głowę i spostr Legła spokojne światło wiszące u rei na brygu, bardzo jasne wśród przyćmionych gwiazd. Poszła na rufę i spojrzała za poręcz. Wszystko było zupełnie jak owej nocy. Spodziewała się prawie, że usłyszy niebawem szmer zbliżającej się łodzi. Ale wszechświat trwał w ciszy. Gdy się wreszcie osunęła na leżak, czuła, że jest u kresu wszelkiej właclzy myślenia. , ,Wyobrażam sobie, że skazańcy tak samo starają się zasnąć w noc przed egzekucją - powiedziała do siebie, zanim jej powieki zamknęły się jak pod dotknięciem ołowianej dłoni. Obudziła się z twarzą mokrą od łez; śniło jej się bardzo wyraźnie, że Lingard ubrany w kolczugę, z gołą głową - przypo- minający jakby krz#ż.owca - odchodził od niej w głąb fantastycznego krajobrazu. Spieszyła się, aby go doścignąć, lecz tłum 454 455 barbarzyńców w olbrzymich turbanach rozdzielił ich w ostatniej chwili; straciła go z oczu na zawsze w zamęcie okropnej burzy piaskowej. Przestraszyło ją najbardziej to, że nie mogła dojrzeć jego twarzy. Wtedy właśnie zaczęła płakać nad swoim ciężkim losem. Gdy się obudziła, łzy spływały wciąż jeszcze po jej policz- kach; dostrzegła w świetle lampy d'Alcacera, który stał niedaleko. - Czy pan do mnie co mówił? - zapytała. - Nie - odrzekł - nie miałem czasu. Kiedy przyszedłem tutaj, wydało mi się, że pani szlocha. To pewnie złudzenie. - O nie. Mam jeszcze mokrą twarz. To był sen. Już chyba jest piąta. Dziękuję panu za punktualność. Muszę coś załatwić przed wschodem słońca. D'Alcacer podszedł bliżej. - Wiem. Postanowiła pani spotkać się z kimś na ławicy. Mąż pani nie wymówił i dwudziestu słów przez te wszystkie godziny, ale zdołał udzielić mi tej informacji. - Nie myślałabym - szepnęła niepewnie. - Chciał mi wytłumaczyć, że to jest mało ważne - stwierdził d'Alcacer bardzo poważnym tonem. - Tak. On wie dobrze, co mówi - rzekła pani Travers tak gorzko, że przez chwilę d'Alcacer poczuł się zbity z tropu. - Nie widzę żywej duszy na pokładzie - mówiła dalej prawie jednym ciągiem. - Nawet wachtowi śpią - powiedział d'Alcacer. - W mojej wycieczce nie ma nic tajnego, ale wolałabym nikogo nie wzywać. Czyby pan nie zechciał zawieźć mnie w naszej małej łodzi? Miała wrażenie, że d'Alcacer trochę się waha. Dodała: - Widzi pan, to nie jest nic ważnego. Skłonił się na znak zgody i po chwili schodził pr Led nią w milczeniu po trapie. Gdy weszła do łodzi, miał już wiosła przygotowane; siadła na ławeczce, a d'Alcacer odbił natychmiast od statku. Było jeszcze tak ciemno, że gdyby nie światło wiszące u rei na brygu, nie mógłby utrzymać kierunku. Wiosłował bardzo rozważnie, spoglądając często przez ramię. Pani Travers dojrzała pierwsza słabo jaśniejącą, nagą ławicę piasku na czamej, spokoj- nej wodzie. - Trochę bardziej na lewo - rzekła. - Nie, w przeciwną stronę. . . - D'Alcacer słuchał jej wskazówek, ale uderzenia jego wioseł stały się jeszcze powolniejsze. Odezwała się znowu: - Czy pan nie uważa, że powinno się zawsze spłacić wszystko aż do ostatniego grosza? D'Alcacer spojrzał przez ramię i rzekł: - Właściwie jest to jedyny uczciwy sposób postępowania. Ale to może być trudne. Zbyt trudne dla naszych przeciętnych lękli- wych serc. - Jestem przygotowana na wszystko. Przestał na chwilę wiosłować. - Wszystko, co można znaleźć na piaszczystej ławicy - ciągnę- ła pani Travers - na jałowej, niewa#nej, bezludnej ławicy. D'Alcacer poruszył dwa razy wiosłami i znów się zatrzymał. - Taka piaszczysta ławica może pomieścić cały ogrom cier- pień. Wszystką gorycz, wszystek żal, które zwaliły się na ludzką duszę. - Tak, zdaje mi się, że pan to rozumie - szepnęła, a d'Alcacer poruszył jeszcze parę razy wiosłami, wciąż się oglądając. - Gorycz, żal - powtórzyła cichutko pani Travers i poczuła po chwili, że stępka łodzi zaryła się w piasek. Ale nie poruszyła się, a d'Alcacer pozostał także na ławce, trzymając wiosła wzniesione piórami do góry, jakby był gotów opuścić je na dany znak i powiosłować z powrotem na głęboką wodę. Pani Travers, siedząc wciąż bez ruchu, spytała znienacka: - Czy pan myśli, że ja stąd wrócę? Wydało mu się, że jej głos nie jest szczery. Ale któż by mógł powiedzieć, co się kryje za tą obcesowością - szczery lęk czy zwyczajna próżność? Zapytał siebie, c#y ona udaje przed nim, #zy tylko przed sobą. - Zdaje mi się, że pani niezupełnie rozumie sytuację. Nie wiem, czy pani ma dokładne pojęcie o jego prostocie i dLunie wizjonera. Pomyślała lekceważąco, że są jeszcze inne rzeczy, o których d'Alcacer nie wie, i uległa nagłej pokiisie, aby go trochę oświecić. - Pan zapomina, że on jest zdolny do wielkich namiętności i że w swojej prostocie nie zdaje sobie sprawy z własnej siły. Szczerość tego szeptu nie ulegała wątpliwości. "Poczuła to na sobie" -pomyślał d'Alcacer z pełnym przeświad- czeniem. Był ciekaw, kiedy, gdzie, jak, w jakich okolicznoś- ciach. Pani Travers podniosła się nagle z tylnej ławe#zki, a d' Alca- cer wyskoczył na piasek, aby jej pomóc przy wysiadaniu. 45fi zo - con:aa c. vI 457 - Czy nie lepiej, żebym zostałtu gdzie w pobliżu i zabrał potem panią na statek? - poddał puszczając jej rękę. - Broń Boże! - wykrzyknęła niespokojnie. - Pan musi wrócić na jacht. Za jaką godzinę rozjaśni się już zupełnie. Przyjdę na to miejsce i będę powiewać chustką, kiedy zechcę, żeby mnie stąd zabrano. U ich stóp płytka woda spała głęboko; widzialna jasność piasków zwodziła wzrok niepewnym zarysem. W oddali gąszcz zarośli w środku ławicy rysował się ku południowi ciężką, czamą masą na tle gwiazd. Pani Travers pozostała jeszcze chwilę przy łodzi, jakby lękając się niezwykłej samotności tej odludnej mie- lizny i tego odludnego morza, które zdawało się wypełniać cały otaczający wszechświat, złożony z dalekich gwiazd i niezmierzo- nego cienia. - Tu nie ma nikogo - szepnęła do siebie. - On tu jest gdzieś blisko i czeka na panią, albo wcale go nie znam - powiedział półgłosem d'Alcacer. Odepchnął się silnie od brzegu i łódka znalazła się na wodzie. D# Alcacer miał zupełną rację. Lingard wyszedł na pokład długo przedtem, zanim pani Travers obudziła się z twarzą mokrą od łez. Marynarze, którzy brali udział w pogrzebie, wrócili przed kilku godzinami i załoga brygu spoczywała we śnie - oprócz dwóch wachtowych, którzy na widok Lingarda wycofali się bezgłośnie z rufy. Lingard oparł się o poręcz i pogrążył w posępnym rozpa- miętywaniu przeszłości. Otoczył go tłum mac spoglądających z wyrzutem, głośnych i ożywionych; nie mówiły zwyczajną mową śmiertelnych, ale napastowały go cichymi łkaniami, głębokimi westchnieniami i wróżebnymi gestami. Gdy przyszedł do siebie i odwrócił się, mary zniknęły - prócz jednej ciemnej postaci, niemej i nieruchomej. Lingard patrzył na nią z ukrytym przeraże- niem. - Kto to? - spytał niespokojnym głosem. Cień się przybliżył. - To tylko ja, panie kapitanie - powiedział Carter, który wydał rozkaz, aby go zawołano natychmiast po ukazaniu się kapitana na pokładzie. - Ach tak, powinienem był się domyślić - mruknął Lingard z pewnym zmieszaniem. Poprosił Cartera, aby kazał przyszyko- wać łódź z wioślarzami, a gdy po pewnym czasie m3ody człowiek oświadczył, że wszystko gotowe, rzekł: "Doskonale'#, i stał w dal- szym ciągu wsparty na łokciu. - Przepraszam, pani kapitanie - powiedział Carter po dość długim milczeniu - ale czy pan płynie gdzieś dalej ? - Nie, chcę tylko, żeby mnie odwieźli na ławicę. Carter wysłuehał tego z ulgą, lecz także i ze zdziwieniem. - Tam nie ma żywego ducha, panie kapitanie - rzekł. - Kto wie - mruknął Lingard. - Ależ z pewnością - nalegał Carter. - Resztę kobiet i dzieci tych zbójów zabrano stamtąd w sampanach, które pczywiozły pana i tych państwa z jachtu. Poszedł za Lingardem aż do trapu i wysłuchał jego rozkazów. - Z chwilą kiedy będzie dość jasno, żeby rozróżnić flagi, da pan sygnał szkunerowi, aby podebrał łańcuch kotwiczny i przygoto- wał żagle do postawienia. Gdyby się ociągali, niech pan każe założyć do armaty pusty nabój i wystrzelić. Nie zniosę żadnego niezdecydowania. Jeśli nie usłuchają, to słowo daję, wypędzę ich stąd. Jestem tu jeszcze panem na jeden dzień. Przyt3aczające wrażenie ogromu i niepokojącej pustki przejęło lękiem panią Travers - jak zwykle tych, co chodzą po mieliźnie wśród morza. Świat był jak przeogromny, płaski cień, nieuchwyt- ny i nieruchomy. Na tle południowych gwiazd ujrzała ludzką postać, samotną i opuszczoną, która wydała jej się ogromna: podobna była do zarysu olbrzyn:a wśród konstelacji. Ow olbrzym szedł ku niej malejąc do zwykłych rozmiarów; oderwał się od gwiazd, stracił grozę i stał się niepokojący w swym złowróżbnym, niemym zbliżaniu się. Pani Tra#,ers odezwała się śpiesznie: - Pan prosił, żebym przyszła. Jestem. Ufam, że pan nie będzie miał powodu żałować mojego posłuszeństwa. Podszedł bardzo blisko i schylił się, aby zajrzeć jej w twarz. Pierwszy brzask podzwrotnikowej jutrzenki ukazał się nad Wy- brzeżem Ostoi rzucając na niebo charakterystyczną, zimną jasność. Pani Travers nie odwróeiła głowy. - Pan szuka we mnie zmiany-? Nie Nie zobaczy jej pan. Teraz już wiem, że nie mogłabym się zmienić, nawet gdybym chciała. Jestem zrobiona ze zbyt twardej qliny. - Patrzę na panią po raz pierwszy - rzekł Lingard. - Nigdy jeszcze nie moqłem pani się przyjrzeć. Za wiele było rzeczy, za 458 459 wiele myśli, za wiele ludzi. Nie,wcale pani jeszcze nie widziałem. Ale teraz świat już umarł. W ziął ją za ramiona, zbliżając twarz do jej twarzy. Nie odsunęła się wcale. - Tak, świat umarł - powiedziała. - Niech pan się napatrzy. Niedużo ma pan czasu. Puścił ją tak nagle, jakby go uderzyła. Zimne, białe światło podzwrotnikowej jutrzenki pr Lekroczyło już zenit i przestrzeń płytkich wód, nieruchomych i gładkich, wyglądała także zimno w olbrzymiej ramie widnokręgu, gdzie ku zachodowi ociągał się jeszcze cień. - Niech pani weźmie mnie pod ramię - powiedział. Uczyniła to natychmiast; odwróciwszy się od dwóch statków, ruszyli wzdłuż piaszczystego brzegu, ale nie uszli i kilkunastu kroków, gdy pani Travers spostrzegła podłużny kopiec z deską zatkniętą w nim prostopadle u końca. Pani Travers znała tę część mielizny. Tutaj właśnie spacerowała co wieczór po obiedzie z mężem i d'Alcacerem, gdy jacht osiadł na piaskach, a łodzie zostały wysłane na poszukiwanie pomocy - którą znalazły, którą znalazły! Nigdy tego kopca przedtem nie widziała. Nagle Lingard przystanął i wpatrzył się weń posępnie. Przycisnęła jego ramię, aby zbudzić go z zamyślenia, i zapytała: - Ćo to takiego? - To grób - rzekł Lingard cichym głosem, patrząc wciąż na kupę piasku. - Wczoraj wieczorem kazałem go zabrać z brygu. Dziwna rzecz - mówił w zadumie - jak wiele może pomieścić grób obliczony tylko na jednego człowieka. Jego posłanie brzmiało, żeby o wszystkim zapomnieć. - Nigdy, nigdy - szepnęła pani Travers. - Czemuż nie było mnie wówczas na pokładzie, ,Emmy '. . . Pan tam zostawił szaleń- ca! - krzyknęła nagle. Szli dalej, a Lingard patrzył na panią Travers wspartą na jego ramieniu. - Ciekawym, który z nas dwóch był szalony - powiedział. - Dziwię się, że pan może na mnie.patrzeć - szepnęła. A Lin- gard rzekł: - Musiałem panią zobaczyć raz jeszcze. - Ten wstrętny J#rgenson - wyszeptała do siebie. - Nie, nie, on dał mi sposobnośe - zanim machnął na mnie ręką. Pani Travers cofnęła ramię, a Lingard też się zatrzymał patrząc na nią długo w milczeniu. - Nie mogłam odmówić panu tego spotkania - powiedziała nareszcie pani Travers. - Nie mogłabym panu niczego odmówić. Cała słuszność jest po pana stronie i wszystko mi jedno, co pan zrobi lub powie. Ale dziwię się własnej odwadze, kiedy pomyślę o tym, co muszę wyznać. - Przysunęła się bliżej, położyła dłoń na ramieniu Lingarda i rzekła z powagą: - Wzdrygałam się na samą myśl o spotkaniu z panem. A teraz musi pan wyshichać mojej spowiedzi. - Niech pani nie mówi ani słowa - rzekł Lingard spokojnym głosem, nie odwracając oczu od jej twarzy. - Ja już wiem. - To niemożliwe! - krzyknęła. Ręka jej zsunęła się z jego ramienia. - Więc dlaczego pan mnie nie wrzuci do morza?- zapytała porywczo. - Czy mam żyć z nienawiścią do siebie? - Nie wolno pani ! - powiedział z lękiem. - Czy pani już dawno nie zrozumiała, że gdyby mi pani oddała wówczas ten pierśaeń, byłoby wszystko tak samo? - Czy mam temu wierzyć? Nie, nie! Pan postępuje zbyt szla- chetnie z taką jak ja pozerką. Pan jest najszlachetniejszy z ludzi; ale pan mamuje swoją wspaniałomyślność. Myśli pan, że czuję wyrzuty sumienia? Nie. Jeżeli coś czuję, to tylko rozpacz. Ale pan chyba to wiedział - a jednak pragnął pan znów na mnie spojrzeć. - Mówię pani, że nigdy przedtem nie miałem do tego okazji- rzekł Lingard miarowym głosem. - Dopiero kiedy usłyszałem, że powierzyli pani pierścień, poczułem, jaką pani ma nade mną władzę. Skąd mogłem przedtem wiedzieć? Co miłość lub niena- wiść może mieć wspólnego z panią lub ze mną? Nienawiść. Miłość. Cóż panią może dosięgnąć? Dla mnie pani stoi nawet ponad śmiercią; bo widzę teraz, że nie umrze pani, póki ja żyję. Stali naprzeciw siebie na pohidniowym skraju piasku, jakby na powierzchni otwartego morza. Środkowy grzbiet mielizny, nawia- ny wichrami, zasłaniał zupełnie maszty obu statków, a wzrastają- ca jasność dnia zwiększała jeszcze w tych dwojgu poczucie niezmiemego. osamotnienia wśród straszliwej pogody świata. Pani Travers zasłoniła nagle oczy ramieniem i odwróciła twarz. - Oto wszystko - dodał Lingard. Ramię pani Travers opadło; zaczęła iść z powrotem nie podtrzy- mywana, samotna. Lingard szedł za nią aż do krańca piasków odsłoniętych przez odpływ. Pas pomarańczowego światła ukazał 460 461 się na zimnym niebie nad czarnym lasem Wybrzeża Ostoi ; zbladł szybko i zmienił się w złoto, które przetopiło się wnet w oślepiają- cy, bezbarwny blask. Dopiero minąwszy grób Jafira pani Travers obejrzała się ukradkiem i zobaczyła, że nie ma z nią Lingarda. Zostawił ją samą. Ujrzała go siedzącego pr Ly piaszczystym kopcu - ze zgiętym grzbietem, z rękoma obejmującymi kolana, jak gdyby uległ nieodpartemu wezwaniu wielkich wizji nawiedzają- cych grób wiernego wysłańca. #7cieniwszy ręką oczy pani Travers śledziła nieruchomą postać tego człowieka o nieskończonych złudzeniach. Nie drgnął, nie podniósł nawet głowy. Było po wszystkim. Skończył z nią raz na zawsze. Czekała jeszcze chwilę i ruszyła z wolna w swoją drogę. Shaw pełniąey teraz obowiązki drugiego oficera na jachcie, podpłynął małą łodzią z jedn#m marynarzem, aby zabrać panią Travers na pokład. Wytrzeszczył na nią oczy jak obrażona sowa. Jakim sposobem żona właściciela mogła ukazać się nagle o wschodzie słońca na ławicy, powiewając chustką, tego nie mógł zrozumieć. Bo gdyby nawet potrafiła się wymknąć w ciemności, nie byłaby mogła odesłać pustej łodzi z powrotem. Było to dla Shawa czymś w rodzaju niestos#wnego cudu. D'Alcacer pośpieszył do podestu trapu burtowego, a gdy się spotkali na pokładzie, zdumial się, słysząc, że pani Travers mówi tonem dziwnie wyzywającym: - Miał pan słuszność - wróciłam. - Kiwnęła głową, dodając z lekkim uśmiechem, który uczfnił przykre wrażenie na Alcace- rze: - I Martin także miał rację. To było zupełnie nieważne. Podeszła od razu do poręczy na rufie, a d'Alcacer pośpieszył za nią zaniepokojony jej bladą twarzą, gorączkowymi ruchami i zde- nerwowaniem, z którym szukała czegoś u szyi. Czekał dyskretnie; wreszcie odwróciła się, wyciągając ku niemu otwartą dłoń, na którei zobaczył ciężki, złoty pierścień z dużym, zielonym kamie- niem. - Niech pan na to spojrzy. To jest właśnie rzecz, o której myślałam, pytając pana, czy mam to oddać, czy schować - ten symbol ostatniej chwili - to ostateczne wezwanie. A on mówi, że to by nic nie zmieniło! On jest najwspaniałomyślniejszy z ludzi- i wszystko już zapłacone - do ostatniego grosza. Skońezył ze mną. To najwspaniałomyślniejszy... ale tam, w piasku, jest grób, gdzie zostawiłam go siedzącego - nawet za mną nie spojrzał. Po raz ostatni na ziemi ! Zostawił mnie z tą rzeczą. Zupełnie nieważne. To martwy talizman. Rzuciła pierścień w wodę nerwowym ruchem, po czym powie- działa gorą#zkowo do d'Alcacera: - Niech pan tu chwilę postoi. Niech pan nie pozwoli nikomu tu podejść - i wybuchnęła pła#zem, odwracając się od niego. Lingard powrócił na pokład brygu i zaraz po południu "Light- ning ' ruszył w drogę przepływając obok szkunera, aby go wypro- wadzić z labiryntu mielizn. Lingard był na pokładzie, lecz nie spojrzał ani razu na płynąey za nimi statek. Z chwilą gdy oba znalazły się na wolnym morzu, zszedł na dół, mówiąc do Cartera: - Pan wie, co pan ma robić? - Tak, panie k3pitanie - powiedział Carter. Wkrótee po zniknięciu kapitana z pokładu Carter spuścił główny marsel. "Lightning" stracił p#d, a szkuner z rozwiniętymi wszystkimi lekkimi żaglami przeszedł hzż za jego rufą, kierując się w swoją stronę. Pani Travers, stojąca sztywno u rufowej poręczy, trzymała się jej oburącz. Rondo jej białego kapelusza odgięte było z jednej strony przez wiatr, który powiewał spódni#z- ką jachtowego kostiumu. L' jej boku d'Alcacer skinął uprzejmie ręką. Carter uniósł w górę czapkę. W ciągu całego popołudnia chodził po rufie miarowymi kroka- mi z lornetką w ręku. Wreszcie odłożył szkła, spojrzał na różę kompasu i podszedł do otwartegc luku świetlnego kajuty. - W tej chwili straciłem go z oczu, panie kapitanie - rzekł. Tam, w dole, panowała zupełna cisza. Carter podniósł nieco głos. - Kazał mi pan natychmiast zawiadomić, kiedy stracę jacht z oczu. Odgłos zduszonego jęku dosięgnął uszu Cartera nadsłuchują- cego uważnie; zmęczony głos powiedział: - Dobrze, zaraz przyjdę. Gdy Lingard wstępował na rufę "Lightninga", otwarte morze obróciło się już w purpurę pod wieczomym światłem, a na wscho- dzie płytka woda mieniła się stalowymi błyskami wzdłuż ciemnej linu wybrzeża. Skrzyżowawszy ramiona Lingard patlzył na mo- rze. Carter zbliżył się do niego i powiedział spokojnie: - Prąd się odwrócił; nadchodzi noc. Czy nie lepiej oddalić się od tych mielizn, panie kapitanie? 462 463 Lingard nie poruszył się wcale. - Tak, zbliża się noc. Może pan obróać marsel grota z powro- tem na wiatr, panie Carter - powiedział i zamilkł znowu z oczyma utkwionymi w południowe wybrzeże, skąd cienie pe#<ły ukrad- kiem w shonę zachodzącego słońca. Niebawem Carter zjawił się znów u boku Lingarda. - Bryg zaczyna iść naprzód, panie kapitanie - rzekł ostrzegaw- czym tonem. Lingard ocknął się z głębokiej zadumy, a jego potężny tors zadrżał jak wyrwane z ziemi drzewo. - W jakim kierunku żeglował jacht, kiedy pan go shacił z oczu? - zapytał. - Jak najśaślej na południe - odrzekł Carter. - Czy zechce mi pan powiedziee, jakim kursem mam sterować w nocy, panie kapitanie? Wargi Lingarda drgnęły, zanim przemówił, ale jego głos był spokojny. - Na północ - odpowiedział. Tę opowieść o ostatnich dniach francuskiego Brata Wybrzeża ofiaruję w dowód przyjaźni G. Jean Aubry'emu Sleep after toyle, port after stormie seas, Ease after warre, death after life, does greatly please. [Sen po trudzie, port po wzburzonych morzach, Spokój po wojnie, śmierć po życiu, cieszy ogromnie]. Spenser ROZDZIAŁ PIERWSZY Po wejściu o świcie na wewnętrzną redę portu w Tulonie i wymia- nie kilku głośnych okrzyknięć z jednym ze statków strażniczyeh floty, który mu wskazał miejsce postoju, starszy kanonier Peyrol kazał zarzucić kotwicę powierzonego mu skołatanego i sponie- wieranego w zapasach z morzem okrętu między arsenałem a mias- tem, przy głównym nabrzeżu. Koleje życia Peyrola, które wedle mniemania przeciętnego człowieka mogłoby uchodzić za pełne zadziwiających wydarzeń (tylko on sam nigdy im się nie dziwił), nauczyły qo takiej powściągliwości, że nie dał wymknąć się westchnieniu ulgi nawet na zgrzyt kotwicznego łaricucha. A jed- nak był to koniec sześciu pełnych największego napięcia miesię- cy morskiej tułaczki, z cennym ładunkiem w uszkodzonym kadłu- bie, przez większość czasu na zmniejszonych racjach żywnościo- wych, przY bezustannym czujnym wypatrywaniu angielskich krą- żowników, raz czy dwa razy na krawędzi katastrofy i więcej niż raz u progu niewoli. Ale w tym wypadku stary Peyrol od pierwszej chwili był zdecydowany wysadzić w powietrze powierzoną mu cenną zdobycz - bez wzruszenia, bo taki już miał charakter, ukształtowany pod słońcem Mórz Indyjskich, wśród walk bez pardonu z podobnymi sobie o nędzny łup, który tracił równie szybko, jak qo zdobywał, ale przede wszystkim o samo nagie życie, które niemal równie trudno było zachować w jego dolach i niedolach, a które trwało w chwili obecnej już od pięćdziesięciu ośmiu lal. Kiedy załoqa, zqraja wygłodzonych obwiesiów, twardych jak żelazo i jak drapieżne wilki żądnych rozkoszy czekających na 431 br Legu, wyroiła się na maszty, żeby zwinąć żagle prawie tak wym urzędnikom jako kapitan pryzu wziętego opodal Przylądka cienkie i połatane jak brudne koszule na ich grzbietach - Peyrol # Dobrej Nadziei przez Citoyen Renaud, naczelnego dowódcę eska- zaczął obserwować nabrzeże. Wzdłuż całej jego długości groma- dry Republiki na Morzach Indyjskich. On, Peyrol, otrzymał roz- dzili się gapie chcący przyjrzeć się nowo przybyłym. Peyrol kaz, żeby płynąć do Dunkierki, ale - jak mówił -ci sacres Anglais zwrócił uwagę zwłaszcza na sporą grupę ludzi w czerwonych ścigali go hzykrotnie w ciągu dwóch tygodni żeglugi między czapkach i powiedział sobie: "Oto oni..." Wśród załóg statków, Zielonym Pizylądkiem a Przylądkiem Spartel, zdecydował się które zaniosły trójbarwny sztandar na wschodnie morza, setki więc przemknąć na Morze Śródziemne, gdzie - jak zasłyszał od ludzi wyznawały rewolucyjne zasady; uważał ich za chełpliwych spotkanego na morzu duńskiego brygu - nie było wtedy angiel- i skorych do próżnego gardłowania nicponiów. Teraz jednak miał skich okrętów wojennych. I oto znalazł się tutaj; a tu są papiery poznać gatunek lądowy. Tych, którzy zapewnili Rewolucji zwy- jego okrętu i j#go własne, jedne i drugie w całkowitym porządku. cięstwo. Tych prawdziwych. Peyrol patrzył długo i uważnie, po Wspomniał także, że jest już zmęczony ciągłym obijaniem się po czym poszedł do swej kajuty, żeby przygotować się do zejścia na morzach i że tęskni do odpoczynku na lądzie. Póki jednakwszyst- ląd. kie sprawy urzędowe nie zostały do końca załatwione, zatrzymał Ogolił szerokie policzki prawdziwą angielską brzytwą, zrabo- się w Tulonie, gdzie ciesząc się ogólnym poważaniem jako oby- waną przed laty w oficerskiej kajucie na angielskim statku Kom- watel Peyrol, wałęsał się bez pośpiechu po ulicach i zimno patrzył panii Wschodnioindyjskiej, wziętym przez okręt, na którym wtedy każdemu prosto w oczy. służył. Nałożył białą koszulę, krótką granatową kurtkę z metalo- Powściągliwość, z jaką mówił o swej przeszłości, prowokowała, wymi guzikami i dużym wykładanym kołnierzem, białe spodnie jak zawsze w takich wypadkach, do snucia wielu tajemniczych przytrzymał zamiast paska czerwoną chustą, głowę nakrył czar- opowieści o tym człowieku. Niewątpliwie władze marynarki nym, lśniącym, niskim kapeluszem, który nadawał mu wygląd w Tulonie miały znac Lnie mniej mgliste wyobrażenie o pr Leszłoś- godnego szacunku kapitana pryzu. Kiwnął z rufy na pr Lewoźnika ci Peyrola, choć niekoniecznie musiało ono być bardziej dokład- i kazał mu płynąć do nabrzeża. ne. W różnych związanych z morzem urzędach, do których go Tymczasem tłum bardzo zgęstniał. Oczy Peyrola przesuwały wzywały obowiązki, nędzni pisarczycy kancelaryjni, a nawet się po nim na pozór bez wielkiego zainteresowania, choć w grun- niejeden naczelnik, patrzyli na niego bardzo podejrzliwie, kiedy cie rzeczy nigdy jeszcze w swym życiu nie widział tak licznego wchodził i wychodził, zawsze bardzo schludnie ubrany i zawsze zbiegowiska białych nierobów zgromadzonych po to, żeby gapić ze swą pałką, którą zwykł zostawiać poza drzwiami prywatnych się na marynarza. Proceder korsarski uprawiał na dalekich mo- gabinetów, wzywany do środka na rozmowę z tym czy owym rzach i we własnym kraju stał się obcy. W ciągu kilku minut, jakie spośród tej, ,wygalonowanej hałashy''. Peyrol jednak, po obaęciu wioślarzowi zajęło przewiezienie go do schodków, Peyrol #zuł się harcapa i zawarciu znajomości z kilku wybitnymi pańiotami ze jak żeglarz, który ma wylądować na nowo odkrytym wybrzeżu. środowisk jakobińskich, nie troszczył się o ludzkie spojrzenia Kiedy tylko postawił na nim stopę, tłum go otoczył. Przybycie i szepty. Osobą, która najdalej się posunęła próbując jego opano- pryzu zdobytego na odległych mor Lach przez eskadrę Republiki wania, był pewien kapitan marynarki w wytartej do cna kurtce nie było w Tulonie codziennym wydarzeniem. Krążyły już najdzi- mundurowej i z pr Lepaską na jednym oku, zajmujący się jakąś ksze plotki. Peyrol rozpychając się łokciami otworzył sobie w ciż- administracyjną robotą w Urzędzie Portowym. Oficer ten, podno- bie przejście, ale gawiedź wciąż ciągnęła za nim. Jakiś głos sząc oczy znad swoich papierzysk, rzucił nagle: zawołał: - Skąd przybywacie, citoyen? - Z drugiego końca świa- - W gruncie rzeczy, gdyby prawda wyszła na jaw, okazałoby ta! - huknął gromko Peyrol. się, że najlepsze wasze lata spędziliście rozbijając się na morzach. Aż do drzwi Urzędu Portowego nie mógł się uwolnić od nastę- Musieliśeie kiedyś zdezerterować z marynarki wojennej, cokol- pujących mu na pięty aekawskich: Zameldował się tam właści- wiek byście dziś o sobie nie opowiadali. 472 433 brzegu, wyroiła się na maszty, żeby zwinąć żagle prawie tak cienkie i połatane jak brudne koszule na ich grzbietach - Peyrol zaczął obserwować nabrzeże. Wzdłuż całej jego długości groma- dzili się gapie chcący przyjrzeć się nowo przybyłym. Peyrol zwrócił uwagę zwłaszcza na sporą grupę ludzi w czerwonych czapkach i powiedział sobie: "Oto oni..." Wśród załóg statków, które zaniosły trójbarwny sztandar na wschodnie morza, setki ludzi wyznawały rewolueyjne zasady; uważał ich za chełpliwych i skorych do próżnego gardłowania nicponiów. Teraz jednak miał poznać gatunek lądowy. Tych, którzy zapewnili Rewolucji zwy- cięstwo. Tych prawdziwych. Peyrol patrzył długo i uważnie, po czym poszedł do swej kajuty, żeby przygotować się do zejścia na ląd. Ogolił szerokie policzki prawdziwą angielską brzytwą, zrabo- waną przed laty w oficerskiej kajucie na angielskim statku Kom- panii Wschodnioindyjskiej, wziętym przez okręt, na którym wtedy służył. Nałożył białą koszulę, krótką granatową kurtkę z metalo- wymi guzikami i dużym wykładanym kołnierzem, białe spodnie przytrzymał zamiast paska czerwoną chustą, głowę nakrył czar- nym, lśniącym, niskim kapeluszem, który nadawał mu wygląd godnego szacurtku kapitana pryzu. Kiwnął z rufy na przewoźnika i kazał mu płynąć do nabrzeża. Tymczasem tłum bardzo zgęstniał. Oczy Peyrola przesuwały się po nim na pozór bez wielkiego zainteresowania, choć w grun- cie rzeczy nigdy jeszcze w swym życiu nie widział tak licznego zbiegowiska białych nierobów zgromadzonych po to, żeby gapić się na marynarza. Proceder korsarski uprawiał na dalekich mo- rzach i we własnym kraju stał się obcy. W ciągu kilku minut, jakie wioślarzowi zajęło przewiezienie go do schodków, Peyrol czuł się jak żeglarz, który ma wylądować na nowo odkrytym wybizeżu. Kiedy tylko postawił na nim stopę, tłum go otoczył. Przybycie pryzu zdobytego na odległych morzach przez eskadrę Republiki nie było w Tulonie codziennym wydarzeniem. Krążyły już najdzi- ksze plotki. Peyrol rozpychając się łokciami otworzył sobie w ciż- bie przejście, ale gawiedź wciąż ciągnęła za nim. Jakiś głos zawołał: - Skąd przybywacie, citoyen? - Z drugiego końca świa- ta! - huknął gromko Peyrol. Aż do drzwi Urzędu Portowego nie mógł się uwolnić od nastę- pujących mu na pięty aekawskich: Zameldował się tam właści- 432 wym urzędnikom jako kapitan pryzu wziętego opodal Przylądka Dobrej Nadziei przez Citoyen Renaud, naczelnego dowódcę eska- dry Republiki na Morzach Indyjskich. On, Peyrol, otrzymał roz- kaz, żeby płynąć do Dunkierki, ale - jak mówił -ci sacres Anglais ścigali go tlzykrotnie w aągu dwóch tygodni żeglugi między Zielonym Pr Lylądkiem a Przylądkiem Spartel, zdecydował się więc pr Lemknąć na Morze Śródziemne, gdzie - jak zasłyszał od spotkanego na morzu duńskiego brygu - nie było wtedy angiel- skich okrętów wojennych. I oto znalazł się tutaj ; a tu są papiery jego okrętu i jego własne, jedne i drugie w całkowitym porządku. Wspomniał także, że jest już zmęczony ciągłym obijaniem się po morzach i że tęskni do odpoczynku na lądzie. Póki jednak wszyst- kie sprawy urzędowe nie zostały do końca załatwione, zatrzymał się w Tulonie, gdzie ciesząc się ogólnym poważaniem jako oby- watel Peyrol, wałęsał się bez pośpiechu po ulicach i zimno patr Zył każdemu prosto w oczy. Powściągliwość, z jaką mówił o swej przeszłości, prowokowała, jak zawsze w takich wypadkach, do snucia wielu tajemniczych opowieści o tym c Lłowieku. Niewątpliwie władze marynarki w Tulonie miały znacznie mniej mgliste wyobrażenie o przeszłoś- ci Peyrola, choć niekoniecznie musiało ono być bardziej dokład- ne. W różnych związanych z moriem urzędach, do których go wzywały obowiązki, nędzni pisarczycy kancelaryjni, a nawet niejeden naczelnik, patrzyli na niego bardzo podejrzliwie, kiedy wchodził i wychodził, zawsze bardzo sehludnie ubrany i zawsze ze swą pałką, którą zwykł zostawiać poza drzwiami prywatnych gabinetów, wzywany do środka na rozmowę z tym czy owym spośród tej, ,wygalonowanej hałastry''. Peyrol jednak, po obcięau harcapa i zawarau znajomości z kilku wybitnymi patriotami ze środowisk jakobmskich, nie troszczył się o ludzkie spojrzenia i szepty. Osobą, która najdalej się posunęła próbując jego opano- wania, był pewien kapitan marynarki w wytartej do cna kurtce mundurowej i z pr Lepaską na jednym oku, zajmujący się jakąś administracyjną robotą w Ur Lędzie Portowym. Oficer ten, podno- sząc oczy znad swoich papierzysk, rzucił nagle: - W gruncie izeczy, gdyby prawda wyszła na jaw, okazałoby się, że najlepsze wasze lata spędziliście rozbijając się na morzach. Musieliście kiedyś zdezerterować z marynarki wojennej, cokol- wiek byśae dziś o sobie nie opowiadali. 473 Najlżejsze nawet drgnienie nie poruszyło szerokich policzków kanoniera Peyrola. - Jeżeliby nawet zdarzyło mi się coś w tym guście - odrzekł spokojnie - to było za czasów królów i arystokratów. A teraz przyprowadziłem pryz i mam kartę służbową wystawioną przez obywatela Renaud, głównodowodzącego na Morzach Indyjskich. Mogę też podać nazwiska dobrych republikanów w tym mieście, którzy znają moje przekonania. Nikt nie może powiedzieć, żebym kiedykolwiek w życiu był wrogiem Rewolucji. Tłukłem się po wschodnich morzach przez czterdzieści pięć lat, to prawda. Ale niech mi bĘdzie wolno powiedzieć, że do portu tulońskiego wpuścili Anglików ci marynarze, którzy pozostali w kraju.- Zamilkł na chwilę, po czym dodał: - Jak się tak nad tym dobrze zastanowić, citoyen commandant, to jakieś tam głupstewka, które ja i tacy jak ja mogliśmy robić ze dwaclzieścia lat temu i pięć tysięcy mil stąd niewiele znaczą w naszych czasach równości i braterstwa. - Co do braterstwa - zauważył odziany w wyszarzałą kurtkę kapitan marynarki wojennej - to ośmieliłbym się twierdzić, że jedynym, z jakim mieliście z bliska do czynienia, jest Bractwo Wybrzeża. - Na Oceanie Indyjskim każdy prócz maminsynków i smarka- czy z mlekiem pod nosem miał z nim do czynienia - odparł nie zbity z tropu obywatel Peyrol. - A zasady republikańskie stosowaliśmy grubo wcześniej, zanim kto pomyślał bodaj o repu- blice. Bracia Wybrzeża wszyscy byli sobie równi i sami wybierali swoich przywódców. - Obrzydliwa zgraja żyjącyeh w bezprawiu łotrów - rzucił jadowicie oficer odchylając się w tył na krześle. - Chyba nie ważycie się temu zaprzeczyć? Obywatel Peyrol nie zdecydował się przyjąć wyzwania. Nad- mienił tylko obojętnym tonem, że powierzony mu statek przekazał w por Lądku Urzędowi Portowemu, a jeśli chodzi o jego własną osobę, to posiada wydane przez swoją sekcję poświadczenie cnót obywatelskich. Jest patriotą i ma prawo do zwolnienia ze służby. Odprawiony kiwnięciem głowy, wziął za drzwiami swoją pałkę i wyszedł z budynku ze spokojem człowieka pewnego własnej uczciwości. Jego szeroka twarz o rysach Rzymianina niczego nie zdradzała nędznym gryzipiórkom wymieniającym ukradkowe szepty, kiedy ich mijał. Idąc ulicami jak zawsze patrzył każdemu prosto w oczy, ale tego samego wieczora zniknął z Tulonu. Nie dlatego, żeby się czegokolwiek obawiał. O zupełnym spokoju ducha świadczył naturalny wyraz ogorzałej twarzy. Nikt nie mógł wiedzieć, jak przeżył owe czterdzieści czy czterdzieśa kilka lat na morzu, jeśliby mu sam tego nie powiedział. A nie zamierzał powiedzieć nic więcej ponad to, co oświadczył wścibskiemu kapitanowi z przepaską na oku. Z różnych innych przyczyn nie życzył ůsobie jednak żadnych kłopotów, a przede wszystkim nie chciał, żeby go przypadkiem skierowano do floty, którą akurat ekwipowano w Tulonie. Tak więc o zmroku, dwukołowym wóz- kiem, własnością powszechnie znanego farmera, którego posia- dłość leżała w tej stronie, przejechał przez bramę wychodzącą na gościniec do Frejus. Jego rzeczy osobiste zostały zniesione i złożo- ne w tyle wózka przez kilku obdartych patriotów, wynajętych w tym celu na ulicy. Popełnił jedną tylko nieostrożność: zapłacił im za fatygę sporym plikiem asygnat. Jednakże ze strony maryna- rza, do którego los się uśmiechnął, szczodrość ta nie była aż tak bardzo kompromitująca. Sam Peyrol wspiął się na wózek po kole, ruchy zaś miał tak powolne i ociężałe, że przyjacielsko usposobio- ny farmer uznał, że jest upoważniony do uwagi: - Ano cóż, jużeśmy obaj nie tacy młodzi jak dawniej. - A mnie do tego jeszcze i rana dokucza - odrzekł na to obywatel Peyrol ciężko opadając na siedzenie. I tak przesiadając się z jednego farmerskiego wózka na drugi, cały czas przez kogoś podwożony, podrzucany w obłoku kurzu, na wyboistej drodze między kamiennymi murkami, przez małe wio- ski, dobrze mu znane z lat chłopięcych, wśród krajobrazu kamie- nistych wzgórz, bladych skał i zakuzzonej zieleni drzew oliwko- wych, obywatel Peyrol jechał, przez nikogo nie nagabywany, aż wreszcie ciężko i niezdamie zsiadł na ziemię w podwórzu oberży na przedmieściach miasta Hyeres. Po prawej zachodziło słońce. W pobliżu kępy ciemnych sosen, których pnie światło zachodu powlekło krwawą czerwienią, Peyrol dostrzegł zryty koleinami trakt odchodzący ku morzu. W tym właśnie miejscu obywatel Peyrol postanowił opuścić główny gościniec. Każdy rys tego kraju, porośnięte mrocznym lasem wzgórza, nagi, płaski, kamienisty rozłóg i ciemne zarośla po lewej przemawiały do niego z jakąś szczególną poufałością, pozostały bowiem nie zmienione od jego chłopięcych lat. Nawet ślady kół, głęboko wyżłobione przez wozy w kamienistym grun- 434 435 cie, zachowały ten sam wygląd; hen, daleko, jak niebieska nić, leżało mor Le na redzie w Hyeres, a jeszcze dalej wybrzuszał się sfałdowany garb koloru.indygo - wyspa Porquerolles. Peyrol przypuszczał, że urodził się na Porquerolles, ale w gruncie rzeczy nie wiedział tego na pewno. Jego psychice obce było pojęcie ojca. Jedynym wspomnieniem o rodzicach był obraz wysokiej, chudej, śniadej kobiety w łachmanach - matki. Ale wtedy pracowali razem na farmie położonej na lądzie stałym. Pamięć przechowała urywkowe wspomnienie tego, jak strząsała oliwki, wybierała z pola kamienie czy przewracała widłami gnój nie gorzej od mężczyzny, niestrudzona i zawzięta, ze zwisającymi wokól koś- cistej twar Ly kosmykami siwiejących włosów; a on sam uganiał się za stadem indyków, bosy i prawie nagi, w lichych strzępach odzieży na grzbiecie. Gospodarz z łaski pozwolił im sypiać w wa- ląeej się kamiennej oborze, ledwie w połowie przykrytej dachem; kładli się tam obok siebie na ziemi, w zleżałej słomie. I na wiązce slomy matka jego dwa dni rzueała się w chorobie, aż wreszcie w nocy umarła. W ciemności jej milczenie i lodowata twarz przeraziły go do nieprzytomności. Przypuszczał, żejąpochowano, ale na pewno niczego nie wiedział, bo porażony strachem uciekł ile sił w nogach i zahzymał się dopiero w maleńkim nadmorskim osiedlu zwanym Almanarre, gdzie ukrył się na jednomasztowcu, stojącym na kotwicy bez żywej duszy na pokładzie. Przeląkł się jakichś psów na brzegu, więc zeszedł do ładowni. Znalazł tam stos pustych worków, które twor Zyły luksusowe posłanie, i doszczętnie wyczerpany zasnął jak kamień. W aągu nocy załoga wróciła na statek i tartana pożeglowała do Marsylii. I znów to potworne przerażenie, kiedy go wyciągnięto za kark na pokład, wypytując, kim u diabła jest i co tu robi. Tylko że od tego s#achu nie mógł już uciec. Wszędzie dokoła rozpościerała się woda, a cały świat wraz z niedalekim wybrzeżem okropnie się kołysał. Stało nad nim trzech brodatych mężczyzn, a on próbował im wytłumaczyć, że pracował u Peyrola. Było to nazwisko farmera. Chłopiec nie wiedział, że sam ma także jakieś własne nazwisko. Co więcej, nie bardzo umiał się z ludźmi dogadać i zapewne źle go zrozumieli. I tak na całe życie przylgnęło do niego nazwisko Peyrol. Tutaj kończyły się jego wspomnienia o rodzinnym kraju, przy- słonięte innymi wspomnieniami, mnóstwem przeżyć na bezbrzeż- nych oceanach, w Cieśninie Mozambickiej, wśród Arabów i Mu- rzynów, na Madagaskarze i na wybrzeżach Indii, wśród wysp, kanałów i raf, wśród walk na morzu i bijatyk na lądzie, straszli- wych rzezi i straszliwego pragnienia, na wszelkiego rodzaju statkach: handlowych, wojennych i korsarskich, wśród zuchwa- łych ludzi i szaleńczych hulanek. Z biegiem lat nauczył się zrozumiale mówić i logicznie myśleć, a nawet jako tako czytać i pisać. Nazwisko farmera Peyrola, które zrosło się z jego osobą, ponieważ nie umiał nic bliższego o sobie powiedzieć, pozyskało speeyficzną dwuznaczną sławę, równie głośną we wschodnich portach, jak cichą między Braćmi Wybrzeża, tym szczególnym bractwem, którego struktura miała nieco wspólnego z masonerią i niemało z korsarstwem. Statki opływające Przylądek Burz, zwany także Przylądkiem Dobrej Nadziei, na swych pokładach przywiozły z ojczyzny takie słowa, jak: Republika, Naród, Tyra- nia, Wolność, Równość i Braterstwo, a także kult Najwyższej Istoty, nowe hasła i nowe idee, które nie pobudziły jednak powoli się rozwijającej inteligencji kanoniera Peyrola. Wydawały mu się wymysłem szczurów lądowych, o których on, człowiek morza, wiedział bardzo mało, a właściwie nic. Teraz, po blisko pięćdzie- sięciu latach życia na morzu, to zgodnego, to niezgodnego z pra- wem, obywatel Peyrol, stojąc przy wrotach podwórza przydrożnej oberży, spoglądał na dawną scenę swego dzieciństwa. Patrzył bez najmniejszej wrogości, trochę tylko zakłopotany, usiłując ustalić jej miejsce wśród zarysów krajobrazu. , ,Tak, to musiało być gdzieś w tamtej stronie" - pomyślał bez przekonania. Stanowczo nie będzie się trzymał dłużej głównego gościńca. . . O kilka metrów od niego przystanęła przypatrując mu się gospodyni oberży: porząd- ne ubranie, szerokie, starannie wygolone policzki, zasobność widoczna w całej postaci tego marynarza zrobiły na niej wrażenie ; i nagle Peyrol zwrócił na nią uwagę. Jej śniada, zatroskana twarz, siwe włosy i wieśniaczy wygląd przypominały mu matkę, zapa- miętał ją właśnie taką, tylko że ta kobieta nie była w łachmanach. - Hej tam, la mere ! - zawołał Peyrol. - Macie tu kogoś, żeby mi pomógł wnieść tę skrzynię do domu? Wyglądał na tak zamożnego i pewnego siebie, że bez wahania piskliwym głosem ćwierknęła: - Mais oui, citoyen.# Zaraż tu ktoś przyjdzie. O zmierzchu kępa sosen za drogą wydawała się intensywnie czarna na tle spokojnego, jasnego nieba; i obywatel Peyrol spozie- # Ależ fak, obywafelu #fr.l 436 433 rał z niezmąconą pogodą ducha na scenę swej młodzieńczej niedoli. Oto wrócił po blisko pięćdziesięciu latach, a świat tutaj wygląda tak, jakby to było w#zoraj. Nie czuł w stosunku do tego wszystkiego ani miłości, ani żalu. Czuł się h-ochę dziwnie, a naj- dziwniejsza była myśl, która przewinęła mu się przez głowę, że mógłby sobie pozwolić (gdyby mu przyszła taka fantazja) na kupienie całej tej ziemi, aż do najdalszegc pola, hen poza zasię- giem wzroku, gdzie gościniec niknął gubiąc się w eiągnących się nad morzem płaskociach, a niewielki wzgórek na krańcu półwy- spu Giens przypominał czamą chmurę. - Powiedz no mi, przyjacielu - rzekł właściwym mu rozkazują- cym tonem do parobka o rozkudłanej #zuprynie, który cierpliwie czekał, aż zechce wyrazić swoje chęci - czy ten gościniec prowa- dzi do Almanarre? - Tak - potwierdził wieśniak i Peyrol skinął głową. Mężczyzna ciągnął dalej, powoli formując słowa, jakby nie nawykły do mówienia: - Do Almanarre i jeszcze dalej, aż za wielki staw, prosto jak strzelił aż do końca lądu, do przylądka Esterel. Peyrol nastawił swoje wielkie, przypłaszczone, owłosione ucho. "Gdybym został w kraju - pomyślał - mówiłbym jak ten tu człowiek." A głośno zapytał: - Czy są jakieś domy tam, na końcu lądu# - A jest wioszczyna, mała dziura, tyle co kilka domów, kościół i farma, gdzie dawniej można było dostać szklankę wina. ROZDZIAŁ DRUGI Obywatel Peyrol stał ptzy wrotach od podwórza oberży, póki noc nie wchłonęła wszystkich zarysów krajobrazu, od którego nie odrywał oczu, zanim nie zgasły ostatnie blaski dnia. A nawet gdy te ostatnie blaski znikły, ociągał się jeszcze chwilę z odejściem, wpatrując w aemność, w której dojr Leć mógł tylko drogę bieleją- cą pod stopami i czarne czuby sosen w miejscu, gdzie trakt zbiegał ku wybrzeżu. Wszedł do oberży dopiero wtedy, kiedy kilku posilających się tam woźniców odjechało w kierunku Frejus na swych wielkich dwukołowych wozach, naładowanych wysoko spiętr Lonymi pustymi baryłkami po winie. Peyrol był zadowolony, że nie zatrzymali się na noc. Zjadł skromną kolację sam, w milcze- niu i z powagą onieśmielającą staruszkę, której widok obudził w nim wspomnienie matki. Po wypaleniu fajki obywatel Peyrol dostał ogarek świecy w cynowym lichtarzu i ciężko wszedł po schodach na piętro, gdzie złożono jego bagaże. Schody, grożące zawaleniem, trzeszczały i uginały się pod jego nogami, jakby dźwigał wielki ciężar. Znalazłszy się w pokoju zamknął przede wszystkim szczelnie okiennice, tak jakby się obawiał rześkiego nocnego powietrza. Potem zasunął rygiel u drzwi. Wreszcie usiadł na podłodze, lichtarz postawił przed sobą, między szeroko rozsta- wionymi nogami, i zaczął się rozbierać, szybko zrzucając kurtkę i ściągając przez głowę koszulę. Dopiero wtedy wyjaśniła się tajemnica jego niezdarnych ruchów - jak pobożny pokutnik włosiennicę, nosił na gołym ciele rodzaj kamizeli uszytej z po- dwójnie złożonego starego żaglowego płótna, poprzeszywanego smołowaną nicią, jak pikowana kołdra. Na przodzie kamizela ta zapinała się na trzy rogowe guziki. Rozpiął ją, zsunął ramiączka, które przyb#zymywały ten szczególny pancerz nie pozwalając, żeby się ześliznął w dół bioder, i zaczął go zwijać. Mimo całej osh-ożności podczas tej operacji parokrotnie zadźwięczał metal, i na pewno nie był to brzęk ołowiu. Siedząc z odchylonym do tyłu nagim tułowiem, wsparty na wyprężonych potężnych ramionach, których białą skórę powyżej łokci pokrywał gęsty tatuaż, Peyrol głęboko odetchnął nabierając powietrza w szeroką pierś porośniętą wzdłuż mostka pasmem szpakowatych włosów. I nie tylko pierś obywatela Peyrola uwol- niona od ucisku odzyskała swoją pełną atletyczną pojemność, ale zmienił się także wyraz jego szerokiej twarzy, której surowa niewzruszoność była po prostu skutkiem dolegliwości fizycznej. To nie bagatela dźwigać uciskający żebra, zawieszony na ramio- nach ciężar masy najrozmaitszych zagranicznych monet wartości sześćdziesięciu czy siedemdziesięciu tysięey franków w brzęczą- cym pieniądzu, bo co do asygnat Republiki, to Peyrol miał dość doświadczenia, aby ocenić równowartość swego mienia na całe ich fury. Może tysiąc. Może dwa tysiące. W każdym razie dosyć, aby uzasadnić ów wybryk fantazji, kiedy pahząc na okolicę skąpaną w świetle zachodzącego słońca, myślał, że za to, co ma przy sobie, mógłby kupić całą tę ziemię, na której wyrósł: domy, lasy, winnice, gaje oliwne, ogrody warzywne, skały i słone zatocz- ki - słowem, cały kraj wraz z żyjącymi tu zwierzętami. Ale Peyrolowi wcale nie zależało na ziemi. Nie chciał posiadać 478 479 żadnego skrawka stałego lądu, z którym nie wiązała go ani szczypta uczucia. Wszystko, czego tu chciał, to znaleźć spokojny zakątek, odludne miejsce ukryte przed ludzkim wzrokiem, gdzie nie widziany mógłby wykopać dół. Pomyślał, że trzeba to zrobić jak najprędzej. Nie można żyć nie wiadomo jak długo dźwigając na sobie skarb przytroczony wokół piersi. Tymczasem, zupełnie obcy w swoim rodzinnym kraju, w którym wylądowanie było może największą przygodą jego pełnego przygód życia, przyrzucił kurtką zwiniętą kamizelę i po- łożył na niej głowę, zgasiwszy przedtem świecę. Noc była ciepła. Pokój miał podłogę drewnianą, nie cementową. Peyrol nieraz sypiał na takim posłaniu. Z pałką leżącą w pogotowiu pod ręką spał zdrowym snem, póki hałasy i głosy wokół domu i na drodze nie zbudziły go niedługo po wschodzie słońca. Otworzył szeroko okiennice, pozdrawiając poranne światłn i poranny wiatr z pełnią radości, jaką mu dawała bezczynność, dla marynarza jego pokroju nierozerwalnie związana z pobytem na lądzie. Nie dręczyły go żadne troski i choć wyraz jego twarzy daleki był od bezmyślności, nie świadczył także o głębokich rozmyślaniach. Zupełnie przypadkowo znalazł podczas rejsu w tajnym schow- ku ukrytym w jednym z magazynów zdobytego statku dwa worki najróżniejszych monet: złote mohury, holenderskie dukaty, hisz- pańskie pesety, angielskie gwinee. Odkrycie to nie obudziło w nim najlżejszych wątpliwości. Większe czy mniejsze łupy były izeczą całkiem naturalną w jego korsarskim żywocie. A teraz, kiedy bieg wypadków sprawił, że został starszym kanonierem floty, nie zamierzał oddawać znalezionego dobra tym przeklętym szczurom lądowym, nędznym rekinom, wygłodniałym gryzipiór- kom, którzy by zdobycz schowali do własnych kieszeni. Za mądry też był, żeby podzielić się tą wiadomością z załogą (sami hultaje urwani spod szubienicy). Zdolni byliby nawet poderżnąć mu gardło. Stary wilk morski, otrzaskany w walkach, Brat Wybrzeża, miał więcej praw do takiej zdobyczy niż ktokolwiek inny na świecie. Toteż w wolnych chwilach na morzu, ukryty w kajucie przed ich wzrokiem, zajął się sporządzaniem przemyślnej kami- zeli z żaglowego płótna, w której mógłby niepostrzeżenie prze- nieść na ląd swój skarb. Była ona wprawdzie gruba i niewygodna, ale Peyrol odzież nosił luźną, a żaden łajdacki celnik nie śmiałby zatrzymać czy obszukiwać szczęśliwego dowódcy pryzu, gdy udawać się będzie do portowego Urzędu Admiralicji dla złożenia raportu. Plan ten w pełni śię powiódł. Noszenie tego ukrytego pancerza, który wart był akurat tyle złota, ile ważył, okazało się jednak bardziej nużące, niż Peyrol przewidywał. Męczyło go to fizycznie, a nawet w jakiejś mierze duchowo, pozbawiając humo- ru i werwy. Stał się mniej ruchliwy i mniej towarzyski. Wciąż musiał pamiętać, że nie może się wdawać w żadne awantury - że musi unikać wszelkich bójek, przypadkowych znajomości i sto- sunków z kobietami. To jedna z przyczyn, dla których tak mu zależało na wyjeździe z miasta. Wszakże z chwilą, kiedy skarb swój złożył pod głową, mógł spać snem sprawiedliwego. Nazajutrz rano jednak wzdragał się obciążyć nim ponownie. Z marynarską beztroską, połączoną z od dawna zakorzenioną wiarą we własne szczęście, po prostu wepchnął drogocenną kamizelę w przewód nieczynnego kominka. Potem ubrał się i zjadł śniadanie. W godzinę później dosiadł wynajętej mulicy i tak niefrasobliwie pojechał traktem w dół ku wybrzeżu, jakby wyruszał dla zbadania tajemnic bezludnej wyspy. Celem jego był kraniec półwyspu, który jak olbrzymia grobla rzucona w morze oddzielał malowniczą redę Hyeres od wybrzu- szeń i wklęśnięć wybrzeża przy wejściu do portu tulońskiego. Pewnie stąpająca mulica niosła go sama po śeieżce (Peyrol bo- wiem, raz skierowawszy zwierzę na właściwą drogę, przestał nim powodować), zbiegającej stromo ku spieczonej słońcemrówninie, którą zamykały niewysokie błękitnawe wzgórza i na której w od- dali skrzyły się białe smugi salin. Wkrótce błądzące po okolicy oczy Peyrola przestały napotykać jakiekolwiek ślady ludzkich siedzib. Ta część rodzinnego kraju była mu bardziej obca niż wybrzeża Cieśniny Mozambickiej, koralowe plaże Indu czy lasy Madagaskaru. Niebawem znalazł się u nasady przesiąkniętego solą półwyspu Giens, który okalał szafirową lagunę, o niezwykle głębokim szafirze i toni spokojniejszej i ciemniejszej niż rozciąga- jące się na prawo i lewo roztocza morskie, oddzielone od niej wąskimi pasmami ziemi, gdzieniegdzie niespełna stumetrowej szerokości. Trakt był niewyraźny, bez śladów kół, a wśród kępek sztywnej jak drut tsawy i dziwnie martwo wyglądających krze- wów leżały płaty białej jak śnieg krystalicznej soli. Cały ten język lądu był tak niski, że wydawał się nie grubszy od kartki papieru unoszącej się na morzu. Obywatel Peyrol widział na wysokości oczu, jakby oglądane z tratwy, żagle najrozmaitszych statków, niektóre białe, inne brązowe, zaś wprost przed nim jego ojczysta 480 21 - Conrad t VI 481 wyspa Porquerolles rozsiadła się, ciemna i ciężka, za szerokim pasmem wody. Mulica, która na pewno lepiej niż obywatel Peyrol wiedziała, dokąd ten szlak prowaclzi, niosła go teraz między łagodnymi wzgóczami przy końcu półwyspu. Stoki ich porastała skąpa trawa, nierówne murki graruczne z nie połączonych zapra- wą kamieni przecinały pola, a ponad nimi tu i ówdzie wyzierał niski dach z czerwonych dachówek, ocieniony koronami wątłych akacji. Za zakrętem parowu ukazała się wioska, której nieliczne domy w większości zwracały się ślepymi ścianami ku ścieżce. W pierwszej chwili nie dostrzegł między nimi żywej duszy. Trzy wysokie platany o bardzo chropowatej korze i bardzo skąpym listowiu cosły tuż obok siebie na nagim skrawku ziemi. Obywatela Peyrola ucieszył widok psa śpiącego w ich cieniu. Mulica zdecy- dowanie skręciła w stronę ciężkiego kamiennego koryta pod wioskową studnią. Kiedy piła, Peyrol, rozglądając się z siodła, nie dojrzał ani śladu oberży. Potem, przeniósłszy wzrok na ziemię, zobaczył tuż blisko siedzącego na kamieniu mężczyznę w łachma- nach. Miał szeroki skórzany pas i gołe do kolan nogi. Z bierną ciekawością przypatrywał się obcemu. Ciemna, orzechowobrą- zowa twarz szczególnie ostro konńastowała z siwą, zmierzwioną strzechą włosów. Na skinienie Peyrola nie ociągając się chętnie podszedł do niego, przyglądając mu się wciąż tym samym bier- nym spojr Leniem. Przez mózg Peyrola odruchowo przemknęła myśl, że gdyby pozostał w domu, wyglądałby zapewne jak ten człowiek. Z powa- gą, która go rzadko opuszczała, zapytał próżnującego obdartusa, czy poza nim nie ma w wiosce łnnych mieszkańców. I wtedy ku zdumieniu Peyrola ów łazęga uśmiechnął się przyjaźnie i odparł, że ludzie wyszli w pole i pracują na swych kawałkach ziemi. W Peyrolu pozostało dość z wieśniaka, żeby mógł zauważyć, że od kilku godzin nie widział męż#zyzny, kobiety, dziecka ani nawet zwierzęcia i że trudno mu uwierzyć, by gdziekolwiek w pobliżu znajdowała się ziemia warta uprawy. Ale tamten upierał się przy swoim. Tak, mimo wszystko pracują na roli, ci przynajmniej, którzy mają bodaj trochę gruntu. Na dźwięk ich głosów pies wstał, pr Lybierając tak osobliwy wygląd, jakby nie było w nim nic prócz kręgosłupa, zbliżył się z żałosną wiernością i stanął, prawie dotykając nosem łydek swego pana. - A więc wy nie macie ziemi? - zapytał Peyrol Mężczyzna zwlekał chwilę z odpowiedzią: - Ja mam łódź. Peyrola to zaciekawiło, a mężczyzna wyjaśnił, że łódź trzyma na słonym stawie, na który nikt nie zagląda, dużej ciemnej płachcie stojącej wody pomiędzy dwiema wielkimi zatokami otwartego morza. Peyrol głośno dał wyraz zdumieniu, na co się komu w takim miejscu może przydać łódź. - Są tarxt ryby - oświadczył mężczyzna. - Czy ta łódź to wszystko, co macie? - zapytał Peyrol. Muchy brzęczały, mulica zwiesiła głowę strosząc uszy i leniwie otrzepując boki cienkim ogonem. - Mam tam dalej nad laguną chałupinę i jedną czy dwie sieci- wyznał mężczyzna. Peyrol, spojrzawszy w dół, uzupełnił tę listę mówiąc: - No i macie tego psa. Mężczyzna znów chwilę milczał, zanim odpowiedział: - To mój kompan. Peyrol siedział z miną tak poważną jak sędzia. - Trudno się wam utrzymać, jak macie tylko tyle - wypowie- dział na koniec swoje zdanie. - Ale zawsze!... Powiedzcie no mi, czy jest tu jakaś oberża, kafejka czy jakiś dom, gdzie by się można na jeden dzień zatrzymać? Mówili mi tam w głębi lądu, że znajdę tu coś takiego. - Zaprowadzę pana - powiedział mężczyzna, wrócił na miej- sce, na którym przedtem siedział, wziął stamtąd duży pusty kosz i dopiero wtedy ruszył naprzód. Za nim szedł pies z opuszczonym łbem i zwieszonym ogonem, a na końcu Peyrol, z piętami dyndają- cymi po obu bokach mądrej mulicy, która, jak się zdawało, przewidywała z góry wszystko, co się miało wydarzyć. Na zakrę- cie, przy ostatnim domu, stał stary drewniany krzyż, osadzony w kamiennym czworokątnym bloku. Samotny rybak z laguny Pesquires wskazał ścieżkę, która odbiegała w tę stronę, gdzi# wzgórza zamykające półwysep tworzyły płytką przełęcz. Lini# nieba przecinały tam pochylone sosny, a w samej przełęczy matowe, srebrzystozielone plamy oliwnych gajów leżały poniżej długiego żółtego muru, za którym wznosiły się ciemne eyprysy i czerwone dachy zabudowań, przypuszczalnie należących do farmy. - Czy mnie tam przenocują? - zapytał Peyrol. - Nie wiem. Miejsca im nie braknie, to wiadomo. Nie przyjeż- 482 483 dżają tu podróżni. Ale kiedyś można tam było dostać coś niecoś do zjedzenia. Musi pan tam zajść. Jeżeli jego nie ma, to gospodyni na pewno da panu jeść. Ona jest stąd. Tutaj się urodziła. Wiemy o niej wszystko. - Co to za kobieta? - zapytał obywatel Peyrol, na którym wygląd tego miejsca zrobił bardzo miłe wrażenie. - Ano, pan tam idzie. Sam pan zaraz zobaczy. Jest młoda. - A mąż? - zapytał Peyrol, który spoglądając w dół ku wznie- sionemu ku sobie nieruchomemu spojrzeniu dostrzegł przelotny błysk w brunatnych, lekko wyblakłych oczach. - Dlaczego tak na mnie pabůzycie? Nie wyglądam chyba na czarnucha, co? Tamten uśmiechnął się, przy #zym spod gęstego szpakowatego zarostu błysnęły zęby równie zdrowe jak zęby samego obywatela Peyrola. Zachowanie obdartusa świadczyło o pewnym zakłopota- niu, ale nie było w nim wrogości, a zdanie, które wypowiedział, odkryło obywatelowi Peyrolowi, że ów mężczyzna, to samotne, zarośnięte, ogorzałe od słońca, bosonogie stworzenie, stojące u jego strzemienia, żywi dyktowane patriotycznymi uczuaami podejrzenia co do jego osoby. Uznał to za oburzające. Surowym głosem zażądał odpowiedzi na pytanie, czy wygląda jak jakiś podły szczur lądowy? Zaklął przy tym, nie tracąc jednak nic z wyrazu godności, właściwej jego rysom i całej postawie. - Nie wygląda pan na arystokratę, co to, to nie, ale też nie wygląda pan na chłopa ani na wędrownego przekupnia, ani na patriotę. Wygląda pan na kogoś, kogo tu nie widziano dużo, dużo lat. Ledwie śmiem powiedzieć, na co pan wygląda. Mógłby pan być księdzem. Peyrol, oniemiały, siedział bez ruchu na mulicy. "Czy mi się to śni?" - zapytywał się w duchu. - Czyście zwariowali? - zapytał głośno. - Czy wiecie, co mówicie? Czy wam nie wstyd? - A przecież - upierał się prostodusznie mężczyzna - będzie niecałe dziesięć lat, jak widziałem jednego z tych, co to ich nazywają biskupami, i z twarzy to on był całkiem podobny do pana. Peyrol odruchowo przesunął ręką po twarzy. Co w niej mogło być szczególnego? Nie przypominał sobie, aby kiedykolwiek w życiu widział biskupa. Ale rybak trwał przy swoim, bo zmarsz- czył brwi i szepnął: - Inni także... Doskonale pamiętam... To nie było tak znów dawno. Niektórzy z nich jeszcze się ukrywają po wioskach mimo tych polowań, jakie na nich robili patrioci. W stojącym nieruchomo powietrzu słońce jarzyło się blaskami na skałach, kamieniach i drzewach. Mulica, z republikańską surowością lekceważąc sobie bliskość stajni nie dalszej niż sto dwadzieścia jardów, zwiesiła głowę, a nawet uszy, i drzemała niczym na pustyni. Pies, jakby skamieniały u stóp swego pana, z nosem tuż przy ziemi, zdawał się także drzemać. Peyrol zamyślił się głęboko, a rybak z laguny, bez zniecierpliwienia i jakby z szyderczym uśmieszkiem skrytym w gęstwie brody, czekał na rozstrzygnięcie swoich wątpliwości. Twarz Peyrola rozjaśniła się. Rozwiązał problem, ale w jego głosie brzmiała nuta rozdrażnienia. - No cóż, nic na to nie poradzę - rzekł. - Nauczyłem się golić od Anglików. Myślę, że w tym cała rzecz. Na słowo "Anglicy" posiadacz łodzi nastawił uszu. - Całkiem nie wiadomo, gdzie się oni wszyscy podziali- mruknął. - Będzie ze trzy lata, jak roiło się ich tu przy wybrzeżu całe mrowie w tych ich wielkich okrętach. Ciągle się ich widziało, a wszędzie dookoła Tulonu bili się na lądzie. A potem tydzień albo dwa i pstrryk!... wszyscy znikli! Sam czort wie, gdzie się wynieśli. Ale pan to może także wie. - O tak - odparł Peyrol. - Wiem, co trzeba, o Anglikach. Już wy się o to nie martwcie. - Ani r#ti w głowie się martwić. Ale pan to powinien dobrze nałamać sobie głowy, co powiedzieć, jak pan będzie z nim rozmawiał. Znaczy się, z gospodarzem tej farmy. - Na pewno nie lepszy z niego patriota ode mnie mimo mojej wygolonej twarzy - powiedział Peyrol. - To się może dziwne wydawać tylko takiemu jak wy dzikusowi. Z nieoczekiwanym westchnieniem mężczyzna usiadł pod krzy- żem i zaraz jego pies odszedł trochę dalej i zwinął się w kłębek między kępami trawy. - Wszyscy tu jesteśmy dzikusami - stwierdził samotny rybak z laguny. - Ale ten gospodarz farmy to prawdziwy patriota z miasta. Jakby pan kiedy pojechał do Tulonu i zapytał o niego ludzi, powiedzieliby panu. On pierwszy zadbał, żeby sprowadzić gilotynę, kiedy oczyszczali miasto ze wszystkich arystokratów. I to jeszcze pierwej, nim Anglicy tu przyszli. A kiedy już Anglików wypędzili, było tej roboty więcej, niż gilotyna mogła nastarczyć. 484 485 Musieli zabijać zdrajców na ulicach, w piwnicach, w łóżkach. Trupy mężczyzn i kobiet leżały całymi kupami przy nabrzeżach. Dużo tam było takich jak on, nazywali ich krwiożercami. A on to należał do tych najgorliwszych. Mówię, żeby pan wiedział, co i jak. Peyrol skinął głową. - Zawsze dobrze wiedzieć - potwierdził. A mulica, jak gdyby tylko czekała na te słowa, pokłusowała naprzód ścieżką, zanim zdążył zebrać lejce i przynaglić ją piętami. Po niespełna pięciu minutach Peyrol zsunął się z siodła przed niską, długą przybudówką wysokiego domu mieszkalnego farmy; miał on niewiele okien i był z dwóch stron oskrzydlony kamienny- mi murkami, które najwidoczniej ogradzały nie tylko podwórze, ale także jedno czy dwa pola. Wrota po lewej stały otworem, ale Peyrol zsiadł przy drzwiach domu i wszedł przez nie do pustej izby o chropowatych, bielonych wapnem ścianaćh, w której stało kilka drewnianych krzeseł i stołów; z wyglądu sądząc mogła to być wiejska kafejka. Zastukał knykciami w stół. Wwewnętrznych drzwiach ukazała się młoda kobieta w spódnicy w białe i czerwo- ne pasy i w fichu wokół szyi; włosy miała czarne, usta czerwone. - Bonjour, citoyenne - rzekł Peyrol. Zaskoczona niecodzien- nym wyglądem tego obcego, odpowiedziała tylko szeptem: "Bon- jour", ale po chwili podeszła bliżej i wyczekująco milczała. Idealny owal jej twarzy, delikatna barwa gładkich policzków i biel szyi zrobiły takie wrażenie na obywatelu Peyrolu, że aż lekko gwizdnął przez zęby. - Chciałbym się czegoś napić - powiedział - ale przede wszys- tkim chciałbym wiedzieć, czy mogę tutaj zostać. Słysząc spoza drzwi brzęk podków mulicy Peyrol zwrócił się do wyjścia, ale młoda kobieta go zatrzymała. - Ona tylko idzie do szopy. Zna drogę. A co do tego, o co pan pytał, to za chwilę przyjdzie tu gospodarz. Nikt tu nigdy nie przyjeżdża. A jak długo chciałby pan tu zostać? Stary morski włóczęga spojrzał na nią przenikliwie. - Mówiąc prawdę, citoyenne, to można by powiedzieć, że na zawsze. Uśmiechnęła się, na mgnienie oka błysnąwszy lśniącymi zęba- mi, ale ani nie było w tym wesołości, ani nie zmienił się wcale wyraz jej niespokojnych oczu, które bezustannie błądziły po pustym pokoju, tak jakby Peyrol wprowadził tu ze sobą cały tłum zjaw. - To tak jak ja - powiedziała. - Mieszkam tu od dziecka. - I teraz jest pani prawie dzieckiem - zauważył Peyrol przyglą- dając jej się z uczuciem, które nie było już zdziwieniem ani ciekawością, ale zdawało się powstawać gdzieś w samej głębi jego serca. - Czy pan jest patriotą? - zapytała, wciąż wypatrując niewi- dzialnego towarzystwa w pokoju. Peyrol, który myślał, że już skończył z "tymi wszystkimi prze- klętymi głupstwami", odczuł gniew, a jednocześnie przez chwilę nie znajdował odpowiedzi. - Jestem Francuzem - oświadczył prosto z mostu. - Arlette! - zawołał głos starej kobiety spoza otwartych drzwi wewnętrznych. - O co chodzi? - odpowiedziała skwapliwie. - Na podwórze przyszła osiodłana mulica. - To dobrze. Podróżny jest tutaj. - Oczy jej, które się na chwilę uspokoiły, znów zaczęły błądzić po pokoju i wokół postaci siedzą- cego bez ruchu Peyrola. Zbliżyła się do niego o krok i spytała cichym, poufnym tonem: - Czy pan kiedy obnosił na pice głowę kobiety? Peyrolowi, który widział bitwy, rze2ie na lądzie i na morzu, miasta wzięte szturmem przez dzikich wojowników, który sam zabijał ludzi w ataku i w obronie, na to proste pytanie język w pierrvszej chwili odmówił posłuszeństwa, a następnie wynvały mu się pełne góryczy słowa: - Nie. Słyszałem, jak ludzie przechwalali się, że to robili. Tchórzliwe pyszałki. Ale co to ma wspólnego z panią? Nie słuchała go, przygryzając czubkami równych białych zę- bów dolną wargę, a oczy jej ani przez chwilę nie odpoczywały. Peyrol przypomniał sobie nagle sankiulotę-krwiożercę. Jej mąż. Czy to możliwe?... Cóż, może i tak. Niewiedział. Czuł, żezupełnie nie potrafi na to odpowiedzieć. Ani pochwycić jej spojrzenia- równie dobrze można by próbować pochwycić gołymi rękami płochliwego morskiego ptaka. Ona też była jak ptak morski- niepochwytna. Ale Peyrol umiał być cierpliwy tą cierpliwością, która tak często bywa jedną z form odwagi. Znano go z tego. W wielu niebezpiecznych sytuacjach cecha ta bardzo mu się przydawała. Raz z pewnością uratowała mu życie. Tak, najważ- 48fi 487 niejsza jest cierpliwość. A teraz na pewno mógł czekać. Więc czekał. I nagle, jakby obłaskawiona jego cierpliwością, ta dziwna istota spuściła powieki, podeszła do niego bliziutko i zaczęła muskać palcem wyłogi jego kurtki - tak jak mogłoby to zrobić dziecko. Peyrolowi zdumienie zaparło oddech, ale nie żachnął się, nie wykonał najmniejszego ruchu. Przestał prawie oddychać. Owładnęło nim łagodne nieokreślone wzruszenie, a ponieważ jej powieki pozostawały opuszczone, tak że czarne rzęsy leżały jak cień na bladych policzkach, nie musiał silić się na uśmiech. Gdy pierwsze wrażenie minęło, nie czuł nawet zdziwienia. Zaskoczył go tylko jej nagły ruch, a nie sam jej postępek. - Tak. Może pan zostać. Myślę, że się zaprzyjaźnimy. Opo- wiem panu o rewolucji. Na te jej słowa Peyrol, mężczyzna, kóry nieraz przelewał krew, poczuł jakby zimny dreszcz u nasady czaszki. - A cóż to da dobrego? - spytał. - Tak być musi - odpowiedziała i szybko odsunęła się od niego, okręciła się nie podnosząc wciąż oczu i w jednej chwili zniknęła tak lekko, że można by myśleć, iż jej nogi nie dotykają ziemi. Peyrol, wpatrzony w otwarte drzwi kuchni, zobaczył po chwili głowę zerkającej trwożnie ku niemu starzejącej się kobiety o chudej smagłej twarzy owiązanej kolorową chustką. - Proszę butelkę wina - zawołał w jej stronę. ROZDZIAŁ TRZECI Drugą naturą Peyrola stała się poza powszechna u marynarzy, którzy udają, że nigdy nie dziwi ich nic, cokolwiek się zdarzy na lądzie czy na morzu. Od dzieciństwa nauczył się tłumić wszelkie odruchy zdumienia wobec wszystkich niezwykłych widoków i wydarzeń, wszystkich obcych ludzi, wszystkich obcych oby#za- jów i najbardziej przerażających zjawisk natu.# (na przykład wybuchów wulkanów czy rozpętania wściekłości istot ludzkich), tak że stał się rzeczywiście niewrażliwy - czy może tylko zupełnie nie okazywał doznawanyeh wrażeń. Widział tak wiele rzeczy dziwacznych lub strasznych i słyszał tak wiele oszałamiających opowieści, że jego zwykłą umysłową reakcję na każde nowe doświadczenie wyrażały najczęściej słowa: "J'en ai w bien d#au- tres. ## Ostatnim wydarzeniem, które wzbudziło w nim paniczny strach przed światem nadprzyrodzonym, była śmierć okrytej kupą łachmanów wynędzniałej i zawziętej kobiety - jego matki; a tym, co po raz ostatni w wieku lat dwunastu prawie zdruzgotało go innym rodzajem przerażenia, była orgia hałasu i nieprzeliczony tłum ludzki na nabrzeżach Marsylu; przed tą wręcz niepojętą okropnością poszukał natychmiast schronienia za stosem worków z pszenicą, kiedy tylko wyrzucono go na brzeg z tartany. Siedział tam, cały rozdygotany, póki jakiś mężczyzna w trójgraniastym kapeluszu i z szablą u boku (chłopak nigdy w swoim żyau nie widział takiego kapelusza ani takiej szabli) nie pochwycił go za ramię i nie wyciągnął stamtąd; mężczyzna ten mógłby mu się wydać olbrzymem-ludożercą (tylko że Peyrol nigdy o takich olbrzymach nie słyszał), w każdym zaś razie był na swój sposób cudowny i przerażający bardziej niż cokolwiek, co by sobie mógł wyobrazić - jeżeliby zdolność wyobrażania już się w nim wtedy była rozwinęła. Na pewno wystarczało to wszystko, żeby umrzeć ze strachu, ale ta możliwość nigdy mu na myśl nie przyszła. Nie postrsdał też zmysłów, i po prostu, ponieważ był jeszcze dziec- kiem, w niespełna dwadzieścia cztery godziny przystosował się, biernie godząc się na nie, do nowych i niezrozumiałych warunków życia. Po takiej inicjacji reszta jego żywota - od latająeych ryb do wielorybów, i dalej, do czamoskórych ludzi i raf koralowych, do spływających knvią desek pokładów i mąk pragnienia w szalu- pach na pełnym morzu - wszystko to było już tylko stosunkowo spokojną żeglugą. Kiedy od marynarzy i podróżników, a także z ubiegłorocznych gazet przywożonych z Europy dowiedział się o rewolucji we Francji i o jakichś Nieśmiertelnych Zasadach, które spowodowały śmierć wielu ludzi - był już zdolny osądzić współczesną historię na własną szczególną modłę. Po prostu bunt i wyrzucanie w morze oficerów. Widział to dwukrotnie i za każdym razem stał po innej stronie. W tym pr Lewrocie nie brał strony niczyjej. Działo się to za daleko - było za wielkie - a także nie dosyć określone. Ale dość szybko przyswoił sobie rewolucyjny żargon i w stosownych okolicznościach używał go ze skrytym lekceważeniem. Wszystko, co przeżył, od urzeczenia szaleńczą miłością do żółtoskórej dziewczyny aż do zdrady ze strony serde- cznego przyjaciela i towarzysza rejsu (Peyrol przed samym sobą przyznawał się, że nie może mieć nadziei na zrozumienie kiedy- kolwiek żadnej z obu tych spraw), poprzez wszystkie stopnie 488 489 różnego rodzaju doświadczeń, poznania ludzi i namiętności, wsą- czyło kroplę wszechobejmującej pogardy, cudowny środek uspo- kajający, do tej dziwnej mieszaniny, którą by można nazwać duszą powracającego do kraju Peyrola. Toteż nie tylko nie okazał, ale nawet nie odczuł zdziwienia, kiedy zobaczył pana - dzięki prawom żony - farmy Escampobar. Bezdomny Peyrol, siedzący w pustej salce, z butelką wina przed sobą, podnosił akurat szklankę do ust, kiedy wszedł ten człowiek, dawny mówca sekcyjny, przywódca hord czerwonych czapek, tropiący ci-devants i księży, dostawca gilotyny, krótko mówiąc- krwiożerca. Obywatel Peyrol, który iiigdy nie znalazł się był bliżej jak sześć tysięcy mil w linii prostej od rzeczywistości rewolucji, postawił szklankę i basowym, nie zdradzającym wzruszenia gło- sem powiedział: - Salut. Tamten odpowiedział znacznie cichszym "Salut##,przypatrując się bacznie obcemu, o którym już słyszał. Jego wycięte w kształt migdałów oczy były niezwykle błyszczące, podobnie też błyszcza- ła skóra na wystających, choć zaokrąglonych kościach policzko- wych, zabarwiona na czerwono niby maska, której pozostałą część tworzyła gęstwa krótko przystrzyżonych rudawych włosów, tak obficie i szczelnie obrastających usta, że całkowicie kryły ich rysunek, a - sądząc z tego, co wiedział obywatel Peyrol - mogły one mieć w sobie wyraz okrucieństwa. Zorane zmarszczkami czoło i prosty nos wskazywały na pewną surowość, stosowną dla gorliwego patrioty. Trzymał w ręku długi, lśniący nóż, który zaraz położył na jednym ze stołów. Średniego wzrostu, dobrze zbudo- wany, nie wyglądał na więcej jak trzydzieści lat, a w jego zachowaniu coś nieokreślonego świadczyło o braku zdecydowa- nia. Pochylenie barków nasuwało myśl, że człowiek ten doznał jakiegoś zawodu. Wrażenie to było ledwo uchwytne, ale Peyrol uświadomił je sobie, kiedy wyjaśniał swoją sprawę i zakończył opowieść oświadczeniem, że jest marynar Lem Republiki i że w obliczu wroga zawsze sumiennie wypełniał przypadające mu obowiązki. Krwiożerca słuchał uważnie. Wysokie łuki brwi nadawały jego twarzy wyraz żdziwienia. Podszedł tuż do stohi i powiedział drżącym głosem: - Być może ! Ale mimo to możecie być skorumpowani. Maryna- rze Republiki byli przeżarci korupcją, opłacani złotem tyranów. Któż by się tego spodziewał? Wszyscy przemawiali jak patrioci. A przecież Anglicy weszli do portu i wylądowali w mieście bez oporu. Wojska Republiki wyparły ich stamtąd, ale zdrada czai się wszędzie w tym kraju, wydobywa się na powierzchnię ziemi, zasiada u naszych ognisk domowych, kryje się w piersiach przed- stawicieli ludu, naszych ojców i naszych braci. Był taki czas, kiedy kwitła cnota obywatelska, ale teraz skryła swoje oblicze. I powiem wam dlaczego: nie dosyć zabijano. Zdaje się, że nigdy nie może być dosyć zabijania. A to 2niechęca. Dość spojrzeć, do czegośmy doszli. Głos zamarł mu w gardle, jakby nagle stracił całą pewność siebie. - Przynieście jeszcze jedną szklaneczkę, citoyen-powiedział Peyrol po krótkiej chwili milczenia - i wypijmy razem. Będziemy pić na zgubę zdrajcom. Nienawidzę zdrady tak samo jak każdy, ale... Zaczekał, aż tamten powrócił, po czym nalał wina i kiedy już trącili się szklankami i wypili do połowy, postawił swoją szklankę na stole i ciągnął dalej : - Ale, widzicie, ja nie mam nic wspólnego z waszą polityką. Byłem na drugim końcu świata, więc nie możecie podejrzewać mnie o zdradę. Wy, sankiuloci, nie mieliście litości dla wrogów Republiki tu, w kraju, a ja zabijałem jej wrogów poza granicami, daleko stąd. Wy ucinaliście głowy bez większych skrupułów... Sankiulota zupełnie niespodziewanie przymknął na chwilę oczy, potem je bardzo szeroko otworzył. - Tak, tak - przytaknął bardzo cicho. - Litość może być zbrodnią. - Tak. A ja rozbijałem głowy wrogom Republiki, ilekroć ich przed sobą zobaczyłem, i nie pytałem, ilu ich jest. Zdaje mi się, że my dwaj powinniśmy się dogadać. Pan farmy Escampobar mruknął jednak, że w takich czasach jak dzisiejsze nie można niczego uznać za niezaprzeczony dowód. Każdy patriota powinien żywić w piersi podejrzenie. Peyrol nie pozwolił sobie na najmniejszą oznakę zniecierpliwienia. Jego powściągliwość i niezachwiana dobroduszność, z jaką prowadził rozmowę, zostały wynagrodzone: osiągnął to, czego chciał. Oby- watel Scevola Bron (jak się bowiem okazało, takie właśnie nazwi- sko nosił właściciel farmy), przedmiot trwogi i odrazy innych mieszkańców półwyspu Giens, uległ być może chęci znalezienia kogoś, z kim móqłby niekiedy zamienić kilka słów. Wieśniacy 491 490 nigdy nie zachodzili do farmy i nie należało się ich spodziewać w przyszłości, chyba że przyszliby tu hurmą, wiedzeni złymi zamiarami. Jego obecność w ich cząstce świata budziła w nich ponury gniew. - A skąd przybywacie? - brzmiało-ostatnie py'tanie, jakie zadał. - Przed dwoma dniami wyjechałem z Tulonu. Obywatel Scevola walnął zaciśniętą pięścią w stół, ale ten przejaw energii był bardzo krótkotrwały. - A przecież z tego miasta, jak głosił dekret, nie miał pozostać kamień na kamieniu! - pożalił się bardzo przygnębiony. - Ano, po większej części stoi, jak stało - zapewnił go spokoj- nie Peyrol. - Nie wiem, czy zasługiwało na los, który, jak powiada- cie, był mu przeznaczony dekretem. Byłem tam przez ostatni miesiąc czy coś około tego i wiem, że nie brak tam dobrych patriotów. A wiem to, bo zaprzyjaźniłem się z nimi wszystkimi.- I tutaj Peyrol wymienił kilka nazwisk, które żyjący w odosobnie- niu sankiulota skwitował gorzkim uśmieszkiem i złowróżbnym milczeniem, tak jakby ich posiadacze nie zasłużyli sobie na nic lepszego, jak szafot i gilotyna. - Chodźcie ze mną, to pokażę wam, gdzie będziecie sypiać- rzekł z westchnieniem, a Peyrol rad przyjął tę propozycję. Weszli razem do kuchni. Przez otwarte boczne drzwi wielki prostokąt słonecznego światła padał na kamienne płyty podłogi. Na dworze kręciło się spore stadko kurcząt czekających karmienia, a żółta kura, usadowiona w samym progu, z afektacją kręciła głową w prawo i w lewo. Starzejąca się kobieta, która trzymała miskę pełną rozdrobnionego pokarmu, odstawiła ją śpiesznie na stół i bacznie na nich spojrzała. Obszerne i czyste pomieszczenie zrobiło na Peyrolu wrażenie bardzo przyjemne. - Będziecie tu z nami jadać - oznajmił jego przewodnik i nie zatrzymując się przeszedł do wąskiego korytarzyka prowadzące- go do stromych schodów. Od pierwszego podestu wąziutkie sto- pnie biegły spiralą na piętro, a kiedy sankiulota zamaszystym ruchem otworzył na oścież mocne drewniane drzwi, przy których się kończyły, Peyrol ujrzał duży, niski pokój, w którym znajdowało się łóżko o czterech kolumienkach, wysoko zasłane złożonymi kocami i zapasowymi poduszkami. Stały tu także dwa drewniane krzesła i duży owalny stół. - Moglibyśmy przygotować dla was ten pokój - rzekł gospo- darz. - Tylko nie wiem, co na to powie gospodyni - dodał. Peyrol, uderzony szczególnym wyrazem jego twarzy, odwrócił głowę i zobaczył stojącą w otwartych drzwiach dziewczynę. Można by myśleć, że przyfrunęła tu za nimi, bo najlżejszy nawet szelest czy stąpnięcie nie ostrzegło Peyrola o jej obecności. Nie- skazitelną biel jej delikatnych policzków olśniewająco uwydat- niały koralowe usta i gładkie pasma kruczoczamych włosów, częściowo tylko przysłoniętych muślinowym, przybranym koron- ką czepeczkiem. Nie dawała po sobie niczym poznać, że ich widzi, nie odezwała się ani słowem, zachowywała się tak, jakby nikogo nie było w pokoju; i Peyrol nagle odwrócił oczy od tej niemej i nic nie wyrażającej twarzy o błądzących niespokojnie oczach. Widocznie jednak sankiulota tak czy inaczej upewnił się co do jej zdania, bo powiedział tonem nieodwołalnie rozstrzygającym: - A więc wszystko w porządku. - Po czym nastąpiło krótkie milczenie, w ciągu którego młoda kobieta obrzucała posępnymi spojrzeniami cały pokój, obiegając go orzyma tam i z powrotem, tam i z powrotem, podczas gdy na jej ustach błąkał się półuśmiech nie tyle świadczący o roztargnieniu, co najzupełniej niewytłuma- czalny; Peyrol, obserwujący ją z ukosa, nic nie mógł z niego wyczytać. Zdawało się, że ona go wcale nie poznaje. - Macie tu z trzech stron widok na słoną wodę - zauważył przyszły gospodarz Peyrola. Dom mieszkalny był to wysoki budynek, i z tej obszernej trzyokiennej mansardy po jednej stronie na pierwszym planie otwierał się widok na redę Hyeres, a dalej na błękitnawe faliste zarysy wybrzeża aż do Frejus; po drugiej - na rozległe półkole nagich wysokich wzgórz, które, przecięte wejściem do portu tulońskiego strzeżonego przez forty i baterie, kończyło się przy- lądkiem Cepet, przysadzistą górą o mrocznych załomach, wspartą na podstawie z brązowych skał, z jaśniejącą na samym szczycie białą plamą - ci-devant świątynią poświęconą Najświętszej Pan- nie i ci-devant celem pielgrzymek. Cały jarzący blask godziny południa wchłaniała, zda się, roziskrzona jak klejnot powierzch- nia morza o nieskazitelnej, zwycięskiej głębi barwy. - Człowiek czuje się tu jak w latami morskiej - rzekł Peyrol.- Niezłe mieszkanie dla marynarza. - Serce jego uradował widok żagli, wszędzie dookoła rozsianych na morzu. Społeczność ludzi lądu, wraz z ich domami, zwierzętami i krzątaniną, nie miała 492 493 znaczenia. Dla niego życiem każdego obcego lądu była związana z nim flotylla: kanu, katamarany, szkunery, łodzie, dżonki, zwykłe czółna wydrążone z pni czy nawet tratwy z powiązanych razem kłód, zaopatrzone w kawałek maty zamiast żagla, z których nadzy ciemnoskórzy ludzie łowili ryby wzdłuż ławic białego piasku, cią- gnących się jedna za drugą pod tropikalnym niebem o złowrogim, oślepiającym blasku, z nawisłą na horyzoncie burzową chmurą. Ale tutaj widział doskonały spokój i pogodę, wybr Leże nie miało w sobie nic ponurego, światło słońca nie kryło groźby. Niebo wspierało się lekko na dalekiej i mglistej linii wzgórz, i na pozór cały ten nieruchomy obraz zawieszony był w powietrzu jak barwny miraż. Na gładkim, pozbawionym przypływów i odpły- wów morzu kilka jednomasztowców zatrzymanych przez ciszę stało w Petite Passe, pomiędzy Porquerolles a przylądkiem Este- rel, ale ich bezruch nie był bezwładem śmierci, lecz lekkiego snu, nieruchomością uśmiechniętego oczarowania, pięknego śród- ziemnomorskiego dnia, czasem bez tchnienia wiatru, lecz nigdy bez życia. Peyrol w swoich wędrówkach doznał niejednego ocza- rowania, ale nigdy nie było ono tak dalekie od wszelkich myśli o walce i śmierci, tak pełne uśmiechniętej bezpiecznej beztroski, wobec której cała przeszłość jawiła mu się jako łańcuch ponurych dni i dusznych nocy. Pomyślał, że nie chciałby nigdy stąd odejść, tak jakby niejasno pojmował, że jego dusza - dusza starego korsarza - tutaj zawsze tkwiła swymi korzeniami. Tak, to było przeznaczone mu miejsce - nie dlatego, że tak nakazywał rozsą- dek, ale po prostu dlatego, że wiedziony instynktownym pragnie- niem spoczynku tu znalazł wreszcie spokojny dom. Odwrócił się od okna i stanął twarzą w twarz z sankiulotą, który widocznie podszedł do niego z tyłu, może z zamiarem klepnięcia go po ramieniu, ale teraz odwrócił głowę. Młoda kobieta zniknęła. - Powiedzcie mi, patron - czekł Peyrol - czy jest tu gdzieś w pobliżu tego domu mała zatoczka, może jeszcze z kawałkiem plaży, qdzie bym mógł trzymać łódź? - Łódź? A to po co? - Żebym mógł łowić ryby, jak mi przyjdzie na to ochota- odparł sucho Peyrol. Obywatel Bron, nieoczekiwanie spokorniały, wyjaśnił Peyrolo- wi, że owszem, takie miejsc# można znaleźć o paręset jardów od domu, u stóp wzgórza. Wybczeże oczywiście obfituje w różne wklęśnięcia, ale to doskonały niewielki basen. I wycięte w kształt migdałów oczy krwiożercy z Tulonu stały się szczególnie ponure, kiedy je wlepił w słuchającego uważnie Peyrola. Doskonały niewielki basen, powtórzył, łączący się z zatoką dobrze znaną Anglikom. Urwał. Peyrol bez specjalnej wrogości, ale tonem głębokiego przekonania zauważył, że bardzo trudno jest nie dopuścić Anglików do jakiegokolwiek skrawka słonej wody; nie może jednak pojąć, co mogło sprowadzić angielskich marynarzy do takiego jak to miejsca. - Było to wtedy, kiedy ich flota pierwszy raz tu przypłynęła- powiedział posępnie patriota - i krążyła wzdłuż wybrzeża, zanim zdradzieccy wrogowie rewolucji wpuścili ich do Tulonu i zaprze- dali świętą ojczystą ziemię za garść złota. Tak, zanim dokonała się ta 2brodnia, oficerowie angielscy nieraz lądowali nocą w tej zatoce i przychodzili tu, do tego domu. - Cóż za zuchwalstwo! - stwierdził Peyrol, naprawdę zdziwio- ny. - Ale oni są właśnie tacy. A przecież trudno w to uwierzyć. Może to tylko próżne bajanie? Patriota kurczowym ruchem wyrzucił w górę ramię. - Przysiągłem pr2ed trybunałem, że to prawda - oświadczył.- To była ciemna sprawa! - zakczyknął przenikliwie, po czym zamilkł na chwilę. - Jej ojciec zapłacił za to życiem - powiedział cicho -. . .i matka także. Ale kraj był w niebezpieczeństwie - dodał jeszcze ciszej. Peyrol podszedł do zachodniego okna i spojrzał w kierunku Tulonu. Na środku wielkiej tafli wody w zakolu przylądka Cicie wysoki dwupokładowiec stał, unieruchomiony ciszą, a łodzie, małe czarne plamki na wodzie, usiłowały odwrócić jego dziób we właściwą stronę. Peyrol obsenvował je przez chwilę, potem wrócił na środek pokoju. - Czy to wprost z tego domu zaciągnęliście go pod gilotynę?- zapytał swoim niewzruszonym głosem. Patriota ze spuszczonymi oczami, w zamyśleniu potrząsnął głową. - Nie, ten przyjaciel Anglików tuż przed ewakuacją przybył do Tulonu... Przypłynął tartaną, któca do niego należała i która jeszcze teraz leży tu, w Madraque. Przywiózł ze sobą żonę. Przypłynęli, żeby zabrać do domu córkę, która tam była u jakichś ukrywających się starych mniszek. Zwycięscy republikanie zbli- żali się do miasta i słudzy tyranii musieli uciekać. 494 495 - Przypłynęli, żeby zabrać córkę - zastanawiał się Peyrol.- Dziwne, żeby ludzie rzeczywiście winni chcieli... Patriota rzucił dzikie spojrzenie: - Sprawiedliwość tego żądała! - wykr Lyknął głośno. - Oni byli wrogami rewolucji i gdyby nawet nigdy w życiu nie odezwali się jednym słowem do Anglika, to i tak obciążałaby ich straszliwa zbrodnia. - Hmm. . . zamarudzili ze względu na córkę - mruknął Peyrol.- Tak więc to wy przywieźliście ją do domu. - Tak, to ja - potwierdził gospodarz. Przez chwilę oczy jego umykały przed badawczym wzrokiem Peyrola, ale zaraz spojrzał mu prosto w twarz. - Żadne wpajane jej nikczemne przesądy nie zatruły jej duszy - oświadczył z emfazą. - Sprowadziłem do domu patriotkę. Peyrol, nieporuszony, ledwo dostrzegalnie skinął głową. - Dobr Le - rzekł. - To wszystko nie przeszkodzi mi doskonale sypiać w tym pokoju. Zawsze myślałem, że kiedy mnie już zmęczy wałęsanie się po morzach, chętnie bym zamieszkał w latarni morskiej. A tu jest prawie tak samo jak w latarni. Jutro zobaczycie mnie tu z całycn moim dobytkiem. Nie ma tego wiele - dodał idąc do drzwi. - Salut, citoyen. Peyrol odznaczał się umiejętnością panowania nad sobą, która mu pozwalała na zachowanie spokoju. Na Wschodzie żyli ludzie, którzy nie mieli najmniejszych wątpliwości, że był on na swój łagodny sposób sńasznym człowiekiem. I mogliby podać świad- czące o tym przykłady, z ich punktu widzenia wręcz godne podziwu. Ale zdaniem samego Peyrola nie robił on nigdy nic innego, jak tylko we wszelkich niebezpiecznych sytuacjach po- stępował zgodnie z rozsądkiem, nie pozwalając się sprowadzić z właściwej drogi ani okolicznościami, ani okrucieństwem #zy grozą położenia. Z jakimś głębokim wyczuciem, w szczególny sposób pozbawionym najmniejszej domieszki sentymentu, przy- stosowywał się do danego wydarzenia i jakby do samej jego istoty. Uczuciowość jako taka była czymś sztucznym, o czym nigdy nie słyszał, i gdyby kiedykolwiek zetknął się z jej przejawami, wyda- łaby mu się zbyt zagadkowa, aby mógł ją zrozumieć. Ta umiejęt- ność szczerego godzenia się z rzeczywistością sprawiła, że stał się pożądanym domownikiem na farmie Escampobar. W zapowie- dzianym czasie wrócił z całym swym ładunkiem, jak to określał; u drzwi farmy przywitała go młoda kobieta o bladej twarzy i błądzących oczach. W domowym otoczeniu nic nie mogło na dłużej zatrzymać jej uwagi. Wydawało się, że wypatruje czegoś znajdującego się na lewo, na prawo, i gdzieś daleko poza osobą, która do niej mówiła, tak że budziła się wątpliwość, czy w ogóle rozumie wypowiadane do niej słowa. Ale w gruncie rzeczy była przy zdrowych zmysłach. Potrafiła oderwać się od tego dziwnego wypatrywania czegoś, co nie istniało, i uśmiechnąć do Peyrola. Potem wysunąwszy się do kuchni obserwowała o tyle, o ile jej niespokojne oczy mogły cokolwiek obserwować, jak Peyrol wspi- nał się po schodach ze swoim ładunkiem. Najcenniejszą część tego ładunku Peyrol miał na sobie przytro- czoną, a więc pierwsza rzecz, jaką zrobił, gdy go pozostawiono samego w pokoju na poddaszu, podobnym do latarni morskiej, było uwolnienie się od ciężaru i złożenie go w nogach łóżka. Potem usiadł i rozparty łokciami na stole, z uczuciem całkowitej ulgi spoglądał na swój skarb. Ten łup nigdy nie ciążył mu na sumieniu. Niekiedy tylko jego ciężar przygniatał ciało, a jeżeli zdarzało się, że wpływał na humor, to nie dlatego, że był tajny, ale po prostu na skutek swej wagi, która sprawiała, że był niewygod- ny, denerwujący, a ku końcowi dnia wprost nie do zniesierua, tak że zwinny, pełną piersią oddychający marynarz czuł się j ak ponad miarę obciążone zwierzę juczne; dzięki temu całym współczu- ciem, do jakiego z natury był zdolny, obejmował czworonożne stworzenia dźwigające na ziemi narzucone im przez ludzi br Le- miona. Wymogi życia pędzonego poza prawem nauczyły Peyrola bezwzględności, ale nigdy nie był okrutny. Rozparty na krześle, nagi do pasa, barczysty, siwowłosy, sie- dział wygodnie, opierając na silnym, wytatuowanymprzedramie- niu głowę o rzymskim profilu, wzrok z wyrazem zamyślenia utkwił w swoim skarbie. Jednakże Peyrol nie rozmyślał (jak by mógł sądzić powierzchowny obserwator) nad najlepszym miej- scem dla jego ukrycia. I nie o tu chodziło, że nie bardzo umiał rozporządzać majątkiem, który mu zawsze tak szybko przeciekał między palcami. Do rozważań pobudzał go jego charakter - nie był to udział w łupie ciężko zdobytym kosztem wielkiego trudu, ryzyka, niebezpieczeństw i wyrzeczeń, ale dar losu, który dostał się wyłącznie jemu, Peyrolowi. Wiedział, czym jest grabież i jak szybko trwoni się jej owoce, ale to dobro miało pozostać w jego rękach. Miał je ze sobą, z dala od zakazanych miejsc, w których spędził życie, jakby w zupełnie innym świecie. Nie mógł go 496 przepić, przegrać, roztrwonić w żadnych, aż za dobrze znanych okolicznościach, ani nawet podarować. W tym pokoju, wyniesio- nym o wiele stóp ponad ogamięty rewolucją ojczysty kraj, gdzie był bardziej obcy niż gdziekolwiek bądź na ziemi, na tym prze- stronnym poddaszu, pełnym światła i jakby oblanym przez morze, Peyrol, w pełnym poczuciu spokoju i bezpiec Leństwa, nie widział powodu, dla którego miałby łamać sobie nad tym głowę. Uświado- mił sobie, że właściwie nigdy naprawdę nie troszczył się o żadną zdobycz, jaka wpadła w jego ręce. Nie, nigdy tego nie robił. A troszczyć się specjalnie akurat o to, za co nikt nie będzie szukał zemsty ani czego nikt nie będzie próbował odzyskać, byłoby absurdem. Peyrol wstał i otworzył dużą skrzynię z drzewa sanda- łowego, bezpiecznie zamkniętą na ogromną kłódkę; była to także część zrabowanego ongiś mienia, zagarniętego w chińskim mieś- cie w Zatoce Tonkińskiej, w kompanii Braci Wybrzeża, którzy zdobyli w nocy abordażem portugalski szkuner, puścili w łodzi na łaskę fal jego załogę i przed wielu, wielu laty na własną rękę podjęli żeglugę po morzach. Był wtedy młody, nawet bardzo młody i skrzynia ta przypadła mu w udziale dlatego, że nikt inny nie chciałby się obarczać rzeczą tak nieporęczną, a także dlatego, że oryginalnie rzeźbione, grube wzmacniające obręcze nie były złote, ale po prostu mosiężne. Jemu w naiwności ducha przedmiot ten dosyć się podobał. Wszędzie zabierał go ze sobą, a zdarzało się też, że pozostawiał u kogoś na przechowaniu - raz na cały rok w ciemnej, hałaśliwej spelunce gdzieś na wybrzeżach Madaga- skaru. Pozostawiał u różnych wodzów tubylczych, u Arabów, u właściciela szulerni w Pondicheny, słowem, u różnych przyja- ciół, a nawet nieprzyjaciół. A kiedyś stracił skrzynię na dobre. Było to wtedy, gdy otrzymał cios, po którym z szeroko chlaśnię- tego ciała trysnęła krew jak wino z rozciętego bukłaka. W kompa- nu Braci Wybrzeża wybuchnęła znienacka kłótnia, wywołana jakąś różnicą zdań w sprawach politycznych, a zaostrzona jesz#ze osobistymi zawiściami. On sam zawinił nie więcej niż nowo narodzone dziecię. Nigdy się nie dowiedział, kto mu zadał tę ranę. Inny z Braci, Anglik, jego kamrat, młody chłopak, rzucił mu się na pomoc i wyciągnął z kotłowaniny, a potem Peyrol długo leżał bez pamięci. Nawet teraz patrząc na bliznę nie mógł zrozumieć, jakim cudem wyżył. To wydarzenie, a także rana i bolesna rekonwale- scencja stały się pierwszą lekcją zrównoważenia. W wiele lat później, kiedy zmieniwszy poglądy na skrajne bezprawie służył jako podoficer-sternik na pokładzie, ,Hirondelle'', dość przyzwoi- tego statku korsarskiego, skrzynia ta znów nawinęła mu się na oczy w Port Louis (też miała gdzie zawędrować!), w małym, ciemnym, obskumym sklepiku prowadzonym przez samotnego Hindusa. Pora była już późna, boczna uliczka pusta, a więc Peyrol, z dolarem w jednym ręku, a pistoletem w drugim, najzwyczajniej wtargnął do tej nory, żeby zażądać swej własności, którą oddano mu ze wstrętną uniżonością. Na plecach przydźwigał pustą skr Ly- nię na statek piracki, który tejże nocy wypłynął w morze; wtedy dopiero znalazł czas, żeby się upewnić, czy się nie omylił: wkrótce bowiem po tym, jak skrzynię po raz pierwszy zagrabił, w chwili ponurej, bezmyślnej swawoli ostrzem noża wydrapał na wewnę- trznej stronie wieka niezdarny kontur czaszki i skrzyżowanych piszczeli, a potem wtarł w nie trochę chińskiego cynobru. I oto był tu ten rysunek, wciąż tak samo świeży jak ongiś. Na pełnej światła mansardzie farmy Escampobar siwowłosy Peyrol otworzył skrzynię, wyjął z niej całą zawartość, ułożył porządnie na podłodze, a kamizelę ze skarbem rozpostarł, kiesze- niami do dołu, na dnie, które szczelnie przykryła. Klęcząc zapako- wał ponownie skrzynię. Kilka swetrów, kurtka z cienkiego sukna, resztka sztuki madapolamskiego muślinu - kosztownego materia- łu, z którym nie miał co robić - i sporo cienkich białych koszul. Z pewnością siebie człowieka, który swego czasu wzbudzał strach, uznał, że nikt nie ośmieli się przetrząsać jego rzeczy. Potem wstał, przeciągając potężne ramiona, rozejrzał się po pokoju w nagłycn przeświadczeniu, że będzie się tu mógł bardzo wygod- nie urządzić, i przestał myśleć o skarbie, o przyszłości, a nawet o jutrze. ROZDZIAŁ CZWARTY Była to niedziela, więc Peyrol, posługując się niezniszczalną angielską brzytwą, golił się przed maleńkim lusterkiem zawieszo- nym na ramie wschodniego okna. Lata przemian politycznych, które zakończyły się ogłoszeniem Napoleona dożywotnim konsu- lem, spłynęły po Peyrolu bez śladu, tyle tylko że jego gęsta, sztywna czupryna prawie zupełnie zbielała. Odłożywszy ostroż- nie brzytwę Peyrol wsunął obciągnięte pończochami nogi w parę 498 499 sabotów najlepszego gatunku i klekocąe nimi zeszedł po scho- dach. Brązowe krótkie sukienne spodnie miał u kolan nie zawią- zane, a rękawy koszuli zawinięte aż do ramion. Morski włóczęga przeobrażony w wieśniaka czuł się teraz w pełni zadomowiony na tej farmie, z której, jak z latarni morskiej, otwierał się widok na dwie redy i otwarte morze. Peyrol przeszedł przez kuchnię. Wyglądała tak samo jak wtedy, kiedy ją zobaczył po raz pierwszy - plama słońca na podłodze, lśniąee naczynia z czerwonej miedzi na ścianach, na środku stół wyszorowany do śnieżnej białości; i zdawało się, że zaostrzył sięůtylko profil starej ciotki Catherine. Nawet kura, pretensjonalnie kręcąca szyją na progu, mogłaby być tą samą, która stała tam przed ośmiu laty. Peyrol przepłoszył ją, wyszedł na podwórze i nie szczędząc wody umył się pod pompą. Kiedy wrócił z podwórza, wyglądał tak świeżo i czerstwo, że stara Catherine cienkim głosikiem powinszowała mu jego "bonne mine '. Zwyczaje zmieniły się i nie zwracała się już do niego jako do "citoyen#', ale jako do "monsieur" Peyrola. Nie pozostając dłużny odpowiedzi ochoczo oświadczył, że jeśli tylko ma ona jeszcze wolne serce, gotów jest bodaj dziś poprowadzić ją do ołtarza. Był to żart tak stary, że Catherine puściła go mimo uszu, ale odprowadziła Peyrola wzrokiem, kiedy przechodził przez kuchnię zmierzając do sali, w której chłodzie, przY czYsto wymy- tych stołach i ławkach, nie uwidział żywej duszy. Peyrol minąw- szy salę wyszedł przed front domu, drzwi zewnętizne zostawiając otwarte. Młody mężczyzna, który siedział na ławce pr Led domem, słysząc klekot chodaków, odwrócił głowę i powitał go niedbałym skinieniem. Miał podłużną, opaloną, gładką twarz, nos z niedu- żym garbkiem i bardzo ładnie zarysowany podbródek. Nosił ciemnogranatową marynarską kurtkę, odsłaniającą białą koszulę i czarną chustkę, zawiązaną w węzeł o długich końcach. Ubiór ten uzupełniały krótkie białe spodnie, białe pończochy i czame buci- ki ze stalowymi sprzączkami. Na ziemi u jego stóp leżała w czar- nej pochwie szpada z mosiężną rękojeścią, noszona na pendencie. Peyrol, srebmowłosy i ogorzały, usiadł opodal na ławce. Niewiel- ka skalista równina pr Led domem zbiegała dalej stromo ku morzu tworząc wąwóz pomiędzy zboczami dwóch nagich wzgórz. Stary korsarz i młody marynarz, obaj siedząc z ranuonami skrzyżowany- mi na piersiach, wpalrywali się w przestrzeń bez słowa, jak ludzie # dobrego wyglądu /fr./ bardzo sobie bliscy albo zupełnie obcy. Żaden z nich nie drgnął, kiedy pan farmy Escampobar ukazał się w podwórzowych wrotach i ruszył na ukos przez ten spłacheć równego gruntu. Jego brudne ręce, podwinięte rękawy koszuli, widły zarzucone na ramię, cały wygląd taki sam jak w zwykły roboczy dzień - wydawały się poniekąd manifestacją; ale w świeżym świetle wczesnego poran- ka patriota z wyrazem przygnębienia powłócząc nogami ciągnął za sobą oblepione brudem chodaki tak, jak żaden prawdziwy rolnik nie robiłby nawet przy końcu dnia znojnej pracy. A przecież nic w jego osobie nie świadczyło o niemocy. Owalna twarz o zaokrąglonych kościach policzkowych pozostała wolna od zmar- szczek, z wyjątkiem kąaków wyciętych w kształt migdała, błysz- czących oczu wizjonera, które nie zmieniły się od dnia, kiedy stary Peyrol spojrzał w nie po raz pierwszy. Na upływ lat wska- zywały tylko nieliczne siwe włosy w zmierzwionej czuprynie i bcodzie, ale i tych trzeba by dobrze wypatrywać. Wśród nie- zmiennych skał najdalszego kcańca półwyspu czas na pozór stanął bezczynnie, podczas gdy grupka ludzi osiadłych na tym najbardziej na południe wysuniętym cyplu Francji, w nieustan- nym trudzie wydzierała chleb i wino z nieczułej kamienistej gleby. Pan farmy, patrząc wprost przed siebie, przeszedł mimo dwóch mężczyzn zmierzając ku drzwiom sali, które Peyrol pozostawił otwarte. Zanim w nie wszedł, oparł widły o ścianę. Wielką ciszę powietrznych przestrzeni zakłóał nikły i urywany dźwięk dale- kiego dzwonu ze wsi, w której przed laty powraćający korsarz napoił swego muła i słuchał gadaniny człowieka z psem. Gwał- towne zatrzaśnięcie drzwi sali przerwało milczenie między dwo- ma zapatrzonymi w morze mężczyznami. - Czy on nigdy nie odpoczywa? - nie odwracając głowy zapy- tał młodzieniec cichym, bezbarwnym głosem, który zagłuszył delikatne tętnienie dzwonu. - W każdym razie nie w niedzielę - odpowiedział równie obojętnie korsarz. - A czego pan się spodziewa? Dla niego dzwon kościelny to jak trucizna. Dalibóg, myślę, że ten człowiek już się urodził sankiulotą. Każdego decadi wkłada najlepsze ubranie, naciąga na głowę czerrvoną czapkę i w biały dzień wałęsa się między zabudowaniami jak dusza potępiona. Najprawdziwszy jakobin, jaki kiedykolwiek istniał. - Tak. Mało jest we Francji wiosek, w których by nie było 500 501 jednego czy dwóch sankiulotów. Ale większość postarała się zmienić choć skórę, jeśli nawet nie zmieniła przekonań. - Ten na pewno nie zmienił skóry, a co do reszty, to nigdy nie było w nim nic, co by można jakoś poruszyć. Są chyba w Tulonie ludzie, którzy go pamiętają? Niedużo wody upłynęło od tego czasu. A jednak. . . - Peyrol zwrócił się nieco ku młodemu mężczyź- nie -...a jednak, kiedy się na niego patrzy... Oficer skinął głową i przez twarz jego przemknął wyraz niepo- koju; nie uszło to uwagi Peyrola, który swobodnie mówił dalej : - Pewien czas temu, kiedy księża zaczęli wracać do swoich parafii, on, ten człowiek - Peyrol kiwnął głową w sh-onę drzwi- kto by uwierzył? ruszył do wsi z szablą dyndającą u boku i w czer- wonej czapce na głowie. Walił prosto do kościoła. Nie wiem, czego tam szukał, bo na pewno nie myślał odmawiać pacierzy. Ano cóż, ludzie bardzo się cieszyli, że ten ich kościół znowu otwarto, i kiedy on tam szedł, jakaś kobieta wypatrzyła go z okna i podniosła alarm. "Ludzie! Ludzie! Patrzcietylko! Totenjakobin, ten sankiulota, ten krwiożerca! Patrzcie, patrzcie, to on!" Niektó- rzy powybiegali z domów, a ci i owi, co pracowali na zagonkach przy domu, poprzeskakiwali przez niskie murki. W mig zebrał się cały tłum, głównie kobiet, a każdy z tym, co mu się nawinęło pod rękę - z kijem, z nożem kuchennym, jak popadło. Przy rowie z wo- dą dołączyło się do nich kilku ludzi z łopatami i pałkami. Wcale mu się to nie spodobało. Bo i co mógł zrobić? Zawrócił i jak zając czmychnął pod górę, po zboczu. Trzeba nie lada zucha, żeby odważył się stawić czoło gromadzie rozwścieezonych kobiet. Śmigał drogą nie oglądając się za siebie, a oni gonili go wrzesz- cząc: "A mort! A mort le 6uveur du sang!"1 Przez całe lata budził w tych ludziach qrozę i wsh-ęt, opowiadali sobie o nim niejedno, a teraz myśleli, że nareszcie znaleźli okazję, aby z nim się porachować. Ksiądz był wtedy w prezbiterium, usłyszał hałas i wyszedł przede drzwi. Dość mu było raz spojrzeć. Ma około czterdziestki, ale to człek zwinny, długonogi i żylasty. Po prostu zebrał w garść sutannę i pognał na przełaj jak strzała, przesadzał murki i skakał z kamienia na kamień jak jakaś przeklęta kozica. Byłem u siebie na górze, kiedy usłyszałem cały ten rejwach. Podszedłem do okna i zobaczyłem, jak z wrzaskiem za nim gonią. Już myślałem, że ten szaleniec ściągnie tu za sobą wszystkie te Zgiń' Zgiń. ty' Krwiop##co' ;!- # furie, że wtargną do aomu i rozprawią się z nami wszystkimi, kiedy ten ksiądz w samą porę zabiegł im drogę. Jak nic mógłby złapać Scevolę, ale przepuścił go i z rozkrzyżowanymi rękami stanął naprzeciw swoich parafian. To wystarczyło. Uratował go, to pewne. Nie wiem, co mógł powiedzieć, żeby ich uśmierzyć, ale to było na samym początku i oni wszyscy rozpływali się nad swoim nowym proboszczem. Mógłby okręcić ich sobie wokół małego palca. Wychyliłem się po pas z okna, żeby to widzieć, bo i było warto. Już tam oni chętnie by zmasakrowali wszystkich tych przeklętych łajdaków, jak nas tam na dole zwykle nazywają. A kiedy odwróciłem się od okna, co widzę: tuż za mną stoi la patronne i spoza moich pleców patrzy także. Dość często pan tu bywał, żeby wiedzieć, jak to ona całkiem bezszelestnie błądzi po polach i po domu. Spadający liść nie dotyka ziemi lżej jak jej nogi. Ano, tak myślę, że nie wiedziała, że ja tam jestem na górze, i weszła do pokoju, jak to ona, szukając czegoś, czego nie ma, zauważyła, że wystawiłem głowę za okno i naturalnie podeszła zobaczyć, na co ja tak patszę. Twarz jej nie była ani trochę bledsza niż zwykle, ale wszystkimi dziesięcioma palcami zaciskała suknię na piersi - o tak. Zgłupiałem zupełnie. A zanim zdążyłem poszu- kać języka w q#bie, ona odwróciła się i odeszła tak cicho jak cień. Kiedy Peyrol zamilkł, chwilę jeszcze rozbrzmiewały nikłe dźwięki kościelnego dzwonu, a potem umilkły równie nagle, jak się przedtem roztętniły. - Skoro już mówimy o jej cieniu - powiedział leniwie młody oficer - to widziałem jej cień. Stary Peyrol drgnął wyraźnie. - Co pan ma na myśli? - zapytał. - Gdzie? - W pokoju, w którym spałem ubiegłej nocy, jest tylko jedno okno. Stałem i wyqlądałem przez nie. Po to tutaj jestem, prawda? żeby się rozglądać. Obudziłem się wtedy nagle, rozbudzony zbliżyłem się do okna i zacząłem się rozglądać. - W powietrzu nie widać cieni - mruknął stary Peyrol. - W powietrzu nie, ale widać je na ziemi, i to całkiem czame, kiedy jest pełnia księżyca. A ten cień padał spoza narożnika domu na ten pusty placyk. - La patronne! - wykrzyknął Peyrol stłumionym głosem.- Niemożliwe! - Czy ta stara kobieta, która sypia w kuchni, błąka się kiedy albo czy kobiety ze wsi przychodzą aż tutaj? - zapytał spokojnie 502 503 oficer. - Powinniście znać tutejsze zwyczaje. To był cień kobiety. Księżyc świecił od zachodu, więc cień wyśliznął się ukośnie spoza tego narożnika i znów prześliznął do tyłu. Potrafię poznać jej cień, kiedy go widzę. - A nic pan nie słyszał? - zapytał Peyrol po chwili widocznego wahania. - Okno było otwarte, więc słyszałem, jak ktoś chrapie. To nie mogliście być wy, mieszkacie za wysoko. Co więcej - dodał posępnie - to musiał chrapać ktoś, komu nic nie ciąży na sumie- niu. Nie taki mąciwoda, stary morski włóczykij jak wy, razem z tym waszym patentem kanoniera. - Kątem oka zerknął na starego Peyrola. - Dlaczegoście tacy strapieni? - Nie ma co przeczyć, że ona się błąka - mruknął Peyrol nie usihrjąc ukryć niepokoju. - Oczywiście. Potrafię rozpoznać czyjś cień, kiedy go widzę. A kiedym go zobaczył, nawet w ćwierci nie przestraszyłem się tak, jak zdaje się, was przestiaszyło moje opowiadanie. Swoją drogą, ten wasz przyjaciel sankiulota ma zdrowy sen. Wszyscy ci dostaw- cy gilotyn mają pierwszorzędne ogniotrwałe sumienia. Widzia- łem ich przy robocie na pótnocy, kiedy jeszcze byłem dzieciakiem i uganiałem boso po rynsztokach. - On zawsze sypia w tamtym pokoju - powiedział poważnie Peyrol. - Ale nie o to idzie - ciągnął dalej oficer - chyba że błąkającym się cieniom dogadza ten czas, kiedy jego sumienie wypoczywa. Peyrol, do żywego poruszony, z wysiłkiem przyciszył głos. - Panie poruczniku - powiedział - gdybym od pierwszej chwili nie przejrzał, co pan ukrywa w głębi serca, dawno już postarałbym się w ten czy w inny sposób pozbyć pana. Porucznik znów zerknął z ukosa na Peyrola, którego podniesio- na pięść ciężko opadła na udo. - Dla mnie, starego Peyrola, to miejsce, samotne jak okręt na morzu, jest tym samym czym okręt, a wszyscy ludzie tutaj to moi towarzysze rejsu. Co tam gospodarz! Chcę wiedzieć, czy pan coś słyszał? Jakikolwiek odgłos? Szept, kroki? Usta młodego mężczyzny drgnęły w przelotnym gorzko drwią- cym uśmieszku. - Nawet kroków czarodziejki. Czy poh-afilibyście usłyszeć, jak spada liść, i to jeszcze z tym łoh-em terrorystą chrapiącym jak trąba tuż nad głową... - Z rękami wciąż skrzyżowanymi na piersiach zwrócił się do Peyrola, który wpatrywał się w niego niespokojnie. - Naprawdę chcecie wiedzieć? Dobrze, powiem wam, co usłysza- łem, i możecie myśleć, co się wam podoba. Usłyszałem, jak się ktoś potknął. Ale nie czarodziejka, która uraziła się w paluszek. To był ktoś stąpający w ciężkich buciorach. Potem k3mień poto- czył się w dół tego jaru na wprost domu i spadał, spadał bez końca, a potem zaległa śmiertelna cisza. Nie widziałem, żeby się cokol- wiek poruszyło. Księżyc nie oświetlał wtedy jaru i leżał tam gęsty cień. Zresztą nie próbowałem nic zobaczyć. Peyrol, siedzący z łokciem wspartym na kolanie, położył głowę na dłoni. Oficer powtórzył przez zaciśnięte zęby: - Możecie myśleć, co się wam podoba. Peyrol lekko potrząsnął głową. Powiedziawszy swoje, młody oficer znów oparł się plecami o ścianę, ale w następnej chwili gdzieś z dołu, z lewej strony, dobiegł ich wystrzał działa; ghtchy huk wznosił się po pochyłości, zakończony jakby westchnieniem, które zdawało się szukać ujścia spomiędzy pobliskich skał i ka- miennych urwisk. - To ta angielska korweta, która przez cały ostatni tydzień wkradała się na redę w Hyeres i znów z niej wykradała- powiedział młody oficer śpiesznie podejmując szpadę. Zerwał się i przypiął ją do pasa, a kiedy Peyrol znacznie powolniej wstał z ławki, młodzieniec dodał: - Nie może być tam, gdzie ubiegłej nocy widzieliśmy ją na kotwicy. Wysh-zał był niedaleki. Musiała podpłynąć bliżej. Parę razy w ciągu nocy było na to dość wiatru. Ale do czego mogła strzelać tam, w Petite Passe? Lepiej chodźmy zobaczyć. Szedł prędko, a tuż za nim Peyrol. Nigdzie wokół farmy nie było widać żywej duszy ani słychać żadnych odgłosów życia oprócz cichego muczenia krowy za ścianą. Peyrol deptał po piętach oficerowi, który szybko kroczył ścieżką ledwie widoczną na ka- mienistym stoku wzgórza. - To nie był oshy pocisk - zauważył nagle Peyrol tubalnym, pewnym siebie głosem. Oficer obejrzał się na niego. - Może i macie rację. Nie na darmo byliście kanonierem. Nieostry pocisk, co? A więc strzał sygnałowy. Ale dla kogo? Już przecież od wielu dni obserwujemy tę korwetę i wiemy, że żadna inna jej nie towarzyszy. Znów ruszył dalej, a tuż za nim postępował Peyrol, który, nie 504 22 - Conrad t. VI tsacąc tchu na stromej ścieżce, wciąż argumentował pewnym głosem: - Nie towarzyszy jej, zgoda, ale może w rannym świetle dos;rzegła jakiś przyjacielski okręt. - Ba! - odrzucił oficer nie zwall:iając kroku. - Mówicie teraz jak dziecko albo mnie za dziecko 5ierzecie. Z jak daleka mogła coś wypati-zyć? Jakie miała rankiem pole widzenia, jeżeli wtedy płynęła do Petite Passe, gdzie się teraz znajduje? Przecież wyspy musiały jej zasłaniać dwie trzecie widoku na morze i to właśnie od tej strony, gdzie angielska eskadra przybrzeżna krąży na horyzon- cie. Piękna blokada! Nie można wypah-zeć bodaj jednego angiel- skiego żagla przez całe tygodnie, a kiedy się ich człowiek naj- mniej spodziewa, to pojawiają się całą hurmą, rzekłbyś, gotowi zjeść nas żywcem. Nie, nie! Nie było dość wiah-u, żeby inny okręt mógł jej przypły#ąć do towarzystwa. Ale powiedzcie no mi, kanonierze, przechwalaliście się, że każde angielskie działo roz- poznajecie po huku, a więc jakie to było działo? - Ano, dwunastka. Najcięższe uziało, jakie ma. To prz#cież tylko korweta - odburknął Peyrol. - A więc ten strzał to sygnał przywołujący jakąś jej łódź, która się znalazła przy brzegu poza zasięgiem wzroku. Nic w tym szczególnie dziwnego przy takim wybrzeżu pełnym cyplów i za- tok, prawda? - Nie - odparł Peyrol równomiernie przyśpieszając kroku.- Dziwne jest tylko to, że w ogóle wysłała łódź. - Macie rację - oficer zatrzymał się nagle. - Tak, to rzeczywiś- cie ciekawe, że wysłała łódź na brzeg. A tylko tak można wythima- czyć ten wystrzał. Twarz Peyrola nie wyrażała absolutnie nic. - Jest w tym coś, co należy zbadać - ciąqnął z ożywieniem oficer. - Jeżeli chodzi o łódź - odparł Peyrol bez śladu podniecenia- to nie może w tym być nic bardzo poważnego. Bo i co mogłoby być? Pewnie wysłali ją o świcie na brzeg, żeby załoga postarała się złowić na wędkę ryby dla kapitana. Dlaczego pan robi takie wielkie oczy? Nie zna pan Anglików? Ich bezczelność nie ma granic. Po wypowiedzeniu tych słów z namysłem, któremu jego siwiz- na dodawała powagi, Peyrol ostentacyjnie wytarł czoło, w istocie ledwo wilgotne. - Pośpieszmy się - rzucił krótko ponicznik. - Po co się tak śpieszyć - zaprotestował Peyrol nie ruszając się z miejsca. - Mam ciężkie saboty i trudno w nich gramolić się po tych ruchomych głazach. - Doprawdy! - wybuchnął oficer. - No to możecie tu usiąść i powachlować się kapeluszem, jeśliście zmęczeni. Do widzenia!- i pośpieszył naprzód, zanim Peyrol zdążył wypowiedzieć bodaj słowo. Ścieżka okrążająca wzgórze skręciła na zbocze zwrócone ku morzu i po chwili porucznik zniknął z oczu tak nagle, jakby go ziemia pochłonęła. Potem na chwilę mignęła jego głowa, tylko głowa, ale i ona nagle znikła. Peyrol, zaskoczony, pozostał sam. Najpierw spoglądał w tę stronę, w której przepadł oficer, nastę- pnie przeniósł wzrok na leżące w dole niedalekie zabudowania farmy. Widział wyraźnie gołębie przechadzające się po kalenicy dachu. Ktoś wyciągał wodę ze studni na środku podwórza. Zapew- ne le patron; ale ten człowiek, który niegdyś władny był posłać na śmierć tylu nieszczęśników, dla starego Peyrola w ogóle się nie liczył. Przestał nawet obrażać jego oczy i mącić spokój ducha. Sam przez się był on niczym. I nigdy nic sobą nie przedstawiał, stworzyła go tylko powszechna w owym czasie żądza knvi. Jakie- kolwiek wątpliwości co do jego osoby wygasły już w sercu starego Peyrola. Człowiek ten był tak bez znaczenia, że gdyby Peyrol poświęciwszy mu chwilę uwagi odkrył, że nie rzuca on cienia, nawet by się nie zdziwił. Tam w dole, pomniejszony przez oddale- nie, wyciągając wiadro ze studni, wyglądał jak karzeł. Ale gdzie jest ona? - zastanawiał się w duchu Peyrol, osłaniając ręką oczy. Wiedział, że la patronne nie może być bardzo daleko, bo rano mignęła mu przelotnie, ale było to przed tym, zanim dowiedział się, że zaczęła błąkać się także po nocach. Jego rosnący niepokój niespodziewanie się skończył, kiedy odwróciwszy wzrok od zabu- dowań farmy, gdzie najwidoczniej jej nie było, na tym samym zakręcie, na którym stracił z oczu porucznika, zobaczył ją scho- dz#cą w dół ścieżką na tle rozświetlonego nieba. Zywo ku niej podszedł. Nie należał do ludzi, którzy tracą #zas na próżne dziwienie się, a saboty nie zdawały się zbytnio ciążyć jego nogom. La fermiere, # która wieśniacy ze wsi na dole nazywali Arlette, tak jakby wciąż była ntałą dziewczynką, ale mówili o niej # Cospodyni (fr I 506 503 sz#zególnym tonem, łączącym w sobie oburzenie i zgrozę, stąpała z pochyloną głową, a jej nogi (jak powiadał Peyrol) dotykały ziemi tak lekko jak spadające liście. Słysząc klekot sabotów podniosła czarne przejrzyste oczy, u samego proqu kobiecości porażone takimi widokami rozlewu krwi i tenoru, że nie śmiały teraz dłużej spoglądać spokojnie w jednym kierunku, z obawy, by nie ujrzeć, jak płyną ku niej w pustym powietrzu wizje okropnie okaleczo- nych ciał. Peyrol określał ten jej nawyk jako próbę niedostszega- nia czegoś nie istniejącego, i to rozbiegane, umykające, choć szczere spojrzenie było dla niej tak charakterystyczne, że stary marynarz zdumiał się na chwilę wobec spokoju, z jakim wytrzy- mała jego badawczy wzrok. Zapytał bez ogródek: - Czy on rozmawiał z panią? Odpowiedziała z jakąś nutą wyzwania i beztroski w głosie, która_ także zaskoczyła Peyrola jako coś zupełnie nowego: - On wcale się nie zatrzymał. Przeszedł tuż obok tak, jakby mnie wcale nie dostrzegł. - Spojrzenia obojga odwróciły się od siebie. - A co pani przyszło do głowy, żeby czatować w nocy? Nie spodziewała się tego pytania. Zwiesiła głowę i zaczęła miętosić w palcach fałdę spódnicy, zmieszana jak dziecko. - Dlaczego miałabym tego nie robić? - szepnęła cichym, nie- śmiałym tonem, tak jakby przemawiały w niej na przemian dwa głosy. - A co powiedziała na to Catherine? - Ona wtedy spała albo może tylko leżała na wznak z zamknię- tymi oczami. - Czy jej się to zdarza? - zapytał z niedowierzaniem Peyrol. - Tak. - Arlette obdarzyła Peyrola dziwnym, nic nie mówiącym uśmiechem, w którym oczy jej wcale nie brały udziału. - Tak, to jej się #zęsto zdarza. Zauważyłam to już przedtem. Leży tak, trzęsąc się pod kołdrą, póki ja nie wrócę. - A co panią wywabiło na dwór ostatniej nocy? - Peyrol starał się pochwycić jej spojrzenie, ale wymykało mu się w zwykły u niej sposób. I teraz twarz jej wyglądała tak, jakby nie umiała się uśmiechać. - Moje serce - powiedziała. Peyrol na chwilę oniemiał, wręcz sparaliżowany zdziwieniem. La fermiereopuściła powieki, tak że zdawało się, że żyją tylko jej koralowe wargi, o żywej barwie i nieskazitelnym rysunku, nie zamąconym najlżejszym nawet drgnieniem. Peyrol machnął ręką rezygnując z dalszej rozmowy i pośpieszył ścieżką w górę nie oglądając się za siebie. Ale minąwszy zakręt wolniejszym już krokiem podążył do punktu obserwacyjnego. Poniżej szczytu wzgórza leżał spłacheć równego gruntu. Zbocze opadało tu stromo, tak że niska, krzepka sosna, kizywo wyrastająca z ziemi, pochylała się jednak silnie nad krawędzią urwistego stoku długości około pięćdziesięciu stóp. Pierwszą rzeczą, na jaką padły oczy Peyrola, były wody Petite Passe, na które w tej jeszcze hardzo wczesnej godzinie ciemny masyw wyspy Porquerolles rzucał ogromny cień omraczający przeszło połowę ich szerokości. Nie mógł objąć wzrokiem całej cieśniny, ale na tej części, którą widział, nie było żadnego statku. Porucznik, wsparty piersią o pień pochyłej sosny, ofuknął go z rozdrażnieniem: - Przykucnijcie-że! Czy myślicie, że Anglicy nie mają lunet na pokładzie ? Peyrol bez słowa usłuchał i przez mniej więcej minutę można było oglądać dziwaczny widok: oto dość korpulentny wieśniak, o głowie okrytej czcigodną siwizną, bez żadnej widocznej przy- czynY pełzał na czworakach po zboczu wzgórza. Kiedy doczołgał się do stóp sosny, podniósł się na klęczki. Porucznik, rozpłaszczo- ny na pochylonym pniu, z lunetą kieszonkową przylepioną do oczu, gniewnie burknął: - Widzicie go chyba teraz, co? Istotnie, Peyrol klęcząc mógł teraz dojrzeć okręt. Znajdował się niespełna ćwierć mili od niego w górę wybrzeża, niemal w zasię- gu jego potężnego głosu. Gołym okiem mógł śledzić ruchy ludzi, rozsypanych jak czame kropki na deskach pokładu. Korweta podpłynęła tak blisko przylądka Esterel, że jego niski sterczący cypel zdawał się dotykać rufy. Pod wrażeniem tak nieoczekiwanej bliskości okrętu Peyrol aż gwizdnął przez zęby. Porucznik, wciąż trzymając lunetę przy oczach, szepnął: - Widzę nawet epolety oficerów na pokładzie. ROZDZIAŁ PIĄTY Jak Peyrol i porucznik domyślili się z huku działa, okręt angielski, który poprzedniego wieczora stał na redzie Hyeres, po zapadnię- ciu mroku pożeglował dalej. Lekkie podmuchy wiatru zaniosły go 508 509 we wczesnych godzinach nocnych aż do Petite Passe, i tam w uciszonym powieh-zu pozostał zupełnie nieruchomy, w świetle księżyca bardziej podobny do białego kamiennego posągu, przy- tłoczonego sąsiedztwem masywów lądu ciemniejących po obu stronach - niż do rworu obdarzonego zdolnośeią ruchu i znanego ze swej szybkości w ataku czy ucieczce. Kapitan okrętu był to mężczyzna około czterdziestu lat, o peł- nych, gładko wygolonych policzkach i wąskich ruchliwych war- gach, które, zanim zabrał głos, a #zasem także po zakończeniu wypowiedzi, miał zwyczaj tajemniczo ściągać. Żwawy w ruchach, lubił czuwać w nocy. Kiedy tylko kapitan Vincent doszedł do przekonania, że cisza morska, która w nocy zaległa, potrwa długie godziny, pr Lybiera- jąc swoją ulubioną pozycję oparł się o poręcz nadburcia. Było już wtedy nieco po północy i w panującym wszędzie dookoła spokoju księżyc, który wznosił się na bezchmumym niebie, rozsiewał swój czarodziejski urok jak na bezludnej planecie. Kapitan Vincent nie bardzo przejmował się księżycem. Oczywiście, dzięki niemu okręt był widoczny z obu brzegów Petite Passe. Ale shiżąc bez przerwy blisko rok jako dowód,a najdalej wysuniętego okrętu zwiadow#zego utrzymującej blokadę floty admirała Nelsona, ka- pitan znał pozycję prawie każdego działa obrony wybrzeża. Tam, gdzie zaniosła go bryza, znajdował się poza zasięgiem najwię- kszego spośród niewielu dział usiawionych na Porquerolles. Wie- dział z całą pewnością, że po stronie Giens w2dłuż przesmyku nie ustawiono nawet najmniejszej pi:kawki. Dzięki długotrwałej ob- serwacji tej części wybrzeża nabrał przekonania, że zna dokład- nie tryb życia miejscowej ludności. Światła w oknach wcześnie pogasły i kapitan Vincent był pewien, że wszyscy leżą już w łóż- kach, nie wyłączając kanonierów baterii, a zarazem członków miejscowej milicji. Przyzwy#zajenie stępiło ich ciekawość i nie interesowali się manewrami "Amelii", wyposażonej w dwadzieś- cia dwa działa korwety Jego Królewskiej Mości. Nie wtrącała się ona nigdy w osobiste sprawy mieszkańców wybrzeża i nie prze- szkadzała krążyć tam i z powrotem małej przybrzeżnej flotylli. Dziwiono by się, qdyby "Amelia ' odpłynęła na dłużej niż dwa dni. Kapitan Vincent zwykł markotnie mawiać, że reda Hyeres stała się dla niego jakby drugim domem. Około godziny kapitan Vincent sennie rozmyślał o swoim prawdziwym domu, o obowiązkach służbowych i różnych inny#h nie powiązanych ze sobą sprawach, po czym przechodząc do działania, od razu w pełni rozbudzony, sam nadzorował wysłanie łodzi, której obecności bystro domyślił się porucznik Real, a co do której stary Peyrol nie miał najmniejszej wątpliwości. Zadanie łodzi jednak wcale nie polegało na łowieniu dla kapitana ryb na śniadanie. Była to bardzo szybka łódź wiosłowa, własny gig kapitana. Stała już spuszczona przy burcie, z załogą wewnątrz, kiedy kapitan przywołał oficera wyznaczonego na jej dowódcę. Miał on u boku kord, za pasem parę pistoletów, a w wyglądzie jego było coś rzeczowego, co świadczyło, że już przedtem zdarzało mu się pełnić tego rodzaju funkcje. - Ta cisza potrwa jeszcze dobrych parę godzin - powiedział kapitan. - Na tym morzu tutaj, bez prądów, znajdzie pan na pewno korwetę bardzo niedaleko od miejsca, gdzie ją pan zostawi, tylko trochę bliżej brzequ. Jak pan wie, ląd przyciąga. - Tak, panie kapitanie. Ląd przyciąga. - Właśnie. Można nawet pozwolić, żeby okręt stanął burtą przy jednej z tych skał. Na takim morzu nie przedstawia to większego niebezpieczeństwa niż postój przy molo. Niech pan się przyjrzy wodzie w tej cieśnince. Gładka jak posadzka sali balowej. Proszę wracając trzymać się tuż przy brzegu. Będę oczekiwał pana powrotu o świcie. Kapitan Vincent nagle urwał. Przemknęła n,#u przez głowę wątpliwość, czy ta nocna wyprawa jest rozsądna. Półwysep miał kształt młota, a więc jego głowica, niewidoczna z obu stron wybrzeża, była świetnym miejscem na tajemne lądowanie. Od- ludny charakter tego zakątka przemawiał do wyobraźni kapitana, rozbudzonej na początku zupełnie przypadkową uwagą samego pana Bolta. Sprawa tak się przedstawiała, że przed tygodniem, kiedy "Amelia" krążyła niedaleko od półwyspu, Bolt, przyglądając się wybrzeżu, wspomniał, że zna dobrze tę jego część; zdarzało mu się lądować tu kiedyś, sporo lat temu, kiedy służył we flocie pozosta- jącej pod dowództwem lorda Howe. Opisał ścieżkę, małą wioskę na przeciwnym skłonie wzgórza i długo rozpowiadał o pewnej farmie, gdzie nieraz zachodził i gdzie nawet parokrotnie spędził całą dobę. Wzbudziło to ciekawość kapitana Vincent. Wezwał Bolta i od- był z nim długą rozmowę. Słuchał z wielkim zainteresowaniem 51# 511 jego opowiadania - jak to pewnego dnia z pokładu okrętu, na którym Bolt wtedy służył, zobaczono mężczyznę, który stojąc wśród skał nad samą wodą powiewał białym prześcieradłem czy obrusem. Mogła to być zasadzka, ale ponieważ brzeg znajdował się w zasięgu dział okrętowych, i wyglądało na to, że mężczyzna jest sam, wysłano po niego łódź. - I, panie kapitanie - ciągnął bardzo sugestywnie Bolt - jestem doprawdy przekonany, że była to pienvsza wiadomość, jaką lordowi Howe przesłali rojaliści z Tulonu. - Następnie Bolt opisał kapitanowi Vincent spotkania tulońskich rojalistów z oficerami floty. Z zaplecza farmy on sam, Bolt, często całymi godzinami obserrvował wejście do portu tulońskiego, wypatrując łodzi prze- wożącej emisariuszy rojalistów. Dawał wtedy umówiony sygnał najbliższej eskadrze i kilku angielskich oficerów lądowało na wybrzeżu, gdzie w farmie spotykali się z Francuzami. Zupełnie prosta sprawa. Mieszkańcy farmy, mąż i żona, byli to ludzie zamożni, z zupełnie dobrej sfery, a przy tym zaprzysięgli rojaliści. Dobrze ich poznał. Kapitan Vincent zastanawiał się, czy ci ludzie wciąż tam jeszcze mieszkają. Bolt nie widział powodu, dla którego by miało być inaczej. Od tego czasu upłynęło nie więcej jak dziesięć lat, a oboje małżonkowie nie byli wcale star Ly. O ile wiedział, farma do nich należała. On, Bolt, znał wtedy zaledwie kilkanaście słów francu- skich. Dopiero znacznie później, kiedy dostał się do niewoli i tr Lymano go w głębi kraju aż do pokoju w Amiens, liznął trochę potocznej francuszczyzny. Nie omieszkał wtrącić uwagi, że nie- wola odebrała mu i tak niewielkie szanse na awans. Bolt nadal był tylko zastępcą oficera nawigacyjnego. Kapitan Vincent, podobnie jak bardzo wielu oficerów różnych stopni we flocie lorda Nelsona, żywił pewne obawy co do skutecz- ności systemu blokady na odległość, od którego admirał najwido- czniej nie zamierzał odstąpić. A przecież nikt nie mógł czynić zarzutów lordowi,Nelsonowi. Wszyscy we flocie rozumieli, że dąży on do zniszczenia niepr Lyjaciela, a gdyby blokada była bliska, nieprzyjaciel nigdy nie zdołałby wypłynąć w morze i nie zostałby zniszczony. Z drugiej strony było jasne, że w sytuacji, jaka się wytworzyła, Francuzi mieli za dużo sposobności do niepostrzeżonego wymykania się spod obserwacji i znikania na całe miesiące sprzed ludzkich oczu. Te możliwości bezustannie niepokoiły kapitana Vincent, który z namiętną pasją poświęcił się pełnieniu powierzonych mu specjalnych zadań. Och, cóż by dał za parę oczu dzień i noc wpatrzonych w wejście do portu w Tulonie! Och, cóż by dał za możność naocznego przekonania się o prawdziwym stanie franćuskiej floty i przeniknięcia najgłęb- szych tajników francuskich umysłów! Ale nic z tego wszystkiego nie powiedział Boltowi. Zauważył tylko, że we Francji zmieniły się rządy i że mogły także się zmienić zapatrywania rojalistów z farmy, odkąd przywrócono im prawo praktykowania religu. Bolt odrzekł na to. że w swoim czasie, we flocie lorda Howe, miał bardzo dużo do czynienia z rojalistami, zarówno przed, jak i po ewakuacji Tulonu. Poznał był niemal wszystkie ich rodzaje, jakie sobie tylko można wyobrazić, męż- #, czyzn i kobiety, cyrulików i szlachtę, marynarzy i kupców- i powziął przekonanie, że rojalista zawsze pozostaje rojałistą. A co do tej miejscowości, to chciałby tylko, żeby ją kapitan zobaczył. Jest to taka okoIica, której nic zmienić nie może. Odważy się twierdzić, że i za sto lat w niczym się nie zmieni. Powaga, z jaką to mówił, sprawiła, że kapitan Vincent pr Zyjrzał mu się bacznie. Bolt miał mniej więcej tyleż lat co on, ale podczas gdy Vincent był stosunkowo młodym kapitanem, Bolt był starym zastępcą oficera nawigacyjnego. Obydwaj świetnie się nawzajem rozumieli. Kapitan Vincent chwilę kręcił się niespokojnie, a po- tem z roztargnieniem zauważył, że nie jest człowiekiem, który by się kwapił założyć powróz na szyję psu, a cóż dopiero dobremu marynarzowi. Ta enigmatyczna wypowiedź nie wywołała błysku zdziwienia w oczach uważnie słuchającego oficera. Zastanawiał się tylko przez chwilę, zanim tym samym roztargnionym tonem odpowie- dział, że nie należy się spodziewać, aby oficera w pełnym umun- durowaniu powieszono jako szpiega. Oczywiście, zadanie jest ryzykowne. Jego pomyślne wykonanie wymaga - zakładając, że mieszkają tam nadal ci sami ludzie - żeby się go podjął ktoś dobrze im znany. Po czym dodał, że jego na pewno poznają. I kiedy się rozwodził nad doskonałymi stosunkami, jakie go ongiś łączyły z właścicielami farmy, a zwłaszcza z żoną farmera, przy- stojną, pełną macierzyńskich uczuć kobietą, bardzo zawsze dla niego miłą i w ciemię nie bitą - kapitan Vincent, patrząc na krzaezaste bokobrody swego zastępcy, pomyślał, że już one same wystarczyłyby, żeby go rozpoznać. Wrażenie to było tak silne, że prosto z mostu zapytał: 512 513 - Czy nie zmienił pan sposobu przystrzygania zarostu, panie Bolt? W pr2eczącej odpowiedzi Bolta zadźwięczała nuta oburzenia, był bowiem bardzo dumny ze swoich faworytów. Oświadczył, że gotów jest podjąć się najbardziej niebezpiecznych zadań w służ- bie swego króla i swego kraju. - I lorda Nelsona także - uzupełnił kapitan Vincent. Każdy doskonale rozumie, do #zego Jego Lordowska Mość chce dopro- wadzić za pomocą blokady z odległości sześćdziesięciu mil od brzegu. Mówi do marynarza, a więc nie ma potrzeby dodawać nic więcej. Czy Bolt sądzi, że uda mu się nakłonić tych ludzi, aby pczez czas dłuższy ukrywali go w swoim domu na tym odludnym krańcu półwyspu? Bolt sądził, że to najłatwiejsza rzecz na świecie. Poszedłby po prostu tam na górę do farmy i odnowił starą znajo- mość, nie zamierza jednak tego robić w sposób nierozważny. Należy tam się udać oczywiście wtedy, kiedy w pobliżu nikt nie będzie się kręcił. Wylądowałby w tym samym miejscu, gdzie zwykł lądować dawniej, otulony płaszczem używanym przez marYnarzy śródziemnomorskich - ma taki wśród swoich rzeczy- nałożonym na mundur, i po prostu poszedłby od razu do drzwi i zapukał. Dziesięć do jednego, że sam farmer zeszedłby mu otworzyć. Zna teraz dostatecznie francuski - tak przynajmniej sądzi - żeby nakłonić tych ludzi, aby go ukryli w jakimś pokoju z oknem wychodzącym we właściwą stronę: sterczałby tam dzień w dzień na straży, zażywając trochę ruchu tylko późną nocą, gotów, jeśli to konieczne, żywić się tylko chlebem i wodą, żeby wśród służby na farmie nie obudzić podejrzeń. I kto wie, może przy pomocy farmera zdobyłby nieco wiadomości o tym, co się obecnie dzieje w samym porcie. W takim wypadku mógłby niekiedy ghichą nocą schodzić na br Zeg, przywołać sygnałem okręt i złożyć raport. Na koniec Bolt wyraził nadzieję, że, ,Amelia'' pozostałaby możliwie jak najdhiżej w zasięgu wzroku. Widok krążącego w pobliżu okrętu dodawałby mu otuchy. Kapitan Vin- cent oczywiście zgodził się na to. Jednakże zwrócił Boltowi uwagę, że jego posterunek miałby największe znaczenie właśnie wtedy, gdy okręt zostałby stamtąd przegnany ezy też zmuszony pogodą do zmiany pozycji, a to bardzo łatwo mogło się zdarzyć. - Byłby pan wówczas oczyma floty lorda Nelsona, poruczniku. Proszę to sobie dobrze rozważyć. Prawdziwymi oczyma floty lorda Nelsona ! Po wyprawieniu oficera kapitan Vincent spędził resztę nocy na pokładzie. Nadszedł wreszcie świt, znacznie bledszy od księżyco- wego światła, które zastąpił. A łódź wciąż nie wracała. I znów kapitan Vincent zapytywał sam siebie, czy nie postąpił nieroz- ważnie. Nieprzenikniony, o tak świeżym wyglądzie, jakby dopie- ro przed chwilą wyszedł na pokład, roztrząsał ten problem, póki poziome promienie wschodzącego słońca, które zalało blaskiem grzbiet wyspy Porquerolles, nie rozbłysły na pociemniałych od rosy żaglach i ociekającym wilgocią osprzęcie "Amelu". Otrząs- nął się wtedy z zamyślenia i polecił pierwszemu oficerowi spuścić łodzie, żeby odholować okręt od brzegu. Rozkaz odpalenia clziała był po prostu wycazem jego zdenerwowania. "Amelia", kierują- ca się ku środkowi Petite Passe, sunęła z żółwią powolnością za sznurem łodzi. Mijały minuty. I nagle kapitan Vincent dostrzegł łódź, która płynęła tuż przy brzegu, zgodnie z rozkazami. Kiedy znalazła się prawie równolegle z okrętem, błyskawicznie wystrze- liła naprzód, zdążając wprost ku niemu. Bolt sam wspiął się na pokład, rozkazawszy, aby gig popłynął dalej, i dopomógł holować "Amelię#'. Kapitan Vincent, który stał na rufie, przywitał go surowym pytającym spojrzeniem. Pienvsze słowa Bolta wyrażałyprzekonanie, że jego zdaniem to pczeklęte miejsce musi być zaczarowane. Potem zerknął znacząco na grupę oficerów stojących po drugiej stronie rufy. Kapitan Vincent zaprowadził go do swojej kajuty. Tu odwrócił się i spoj- rzał na oficera, który z wyrazem świadczącym o wewnętrznej rozterce wymamrotał: Tam są jacyś lunatycy - Cóż znowu, Bolt, co, do diabła, pan tam widział? Czy pan w ogóle dotarł blisko tego domu? - Dotarłem na odległość dwudziestu jardów od drzwi, panie kapitanie - powiedział Bolt. I zachęcony o wiele mniej srogim:- A więc? - kapitana, zaczął opowieść. Nie przybił do brzequ przy znanej sobie ścieżce, ale na maleńkiej plaży, na którą kazał swoim ludziom wciąqnąć łódź i czekać, póki on nie wróci. Plażę tę od strony lądu osłaniały gęsto rosnące krzaki, a od strony morza skały. Stamtąd ruszył do miejsca, które określił jako parów; wciąż trzymał się z dala od ścieżki, tak że w gruncie rzeczy wspinał się w qórę przeważnie na czworakach, bardzo ostrożnie i powoli prześlizgując się pomiędzy ruchomymi głazami, póki wreszcie, 514 515 uczepiony krzaka, nie podciągnął się tak, że oczy jego znalazły się na poziomie spłachcia równeqo gruntu przed domem. Znajomy wyqląd zabudowań, zupełnie nie zmienionych od czasu, gdy odegrał był pewną rolę w tym, co wydawało się najbardziej udaną operacją na początku wojny, natchnął Bolta głęboką wiarą w powodzenie obecnego przedsięwzięcia, które mimo całej swojej nieokreśloności miało dla niego wielki urok, polegający niewątpliwie na skojarzeniach z latami młodości. Na pozór nie mogło być nic łatwiejszego, jak przebiec czterdzieści jardów odsłoniętego terenu i obudzić farmera, którego tak dosko- nale pamiętał, człowieka zamożnego, na swój skromny sposób poważnego i rozumnego rojalistę; w przekonaniu Bolta z pewnoś- cią nie zdradzał on swego kraju, a w dwuznacznych okolicznoś- ciach zdumiewająco dobrze umiał zachować godność. Bolt prosto- dusznie mniemał, że ani ten człowiek, ani jego żona nie mogli się zmienić. Na ten obraz rodziców Arlette, jaki sobie wytworzył, wpłynęła świadomość, że w nim samym nie nastąpiła żadna zmiana. Był wciąż tym samym Jackiem Boltem i wszystko wokół niego pozos- tało takie samo, zupełnie jakby opuścił to miejsce zaledwie wczoraj. Widział się już w kuchni, którą znał tak dobrze - oto przy świetle jednej tylko świecy siedzi nad szklanką wina i najlepszą franeuszczyzną, na jaką go stać, przemawia do owego zacnego farmera o zdrowych zasadach. Całą tę sprawę uważał za już załatwioną. W wyobraźni widział siebie jako potajemnego miesz- kańca tego domu; co prawda musi pozostawać w zamknięciu, starannie ukryty, ale podtrzymują go na duchu spodziewane doniosłe rezultaty jego czujności, a pod wieloma względami znajduje się w wygodniejszych warunkach niż na pokładzie "Amelu' i ma zaszczytną świadomość, że - wedle słów kapitana Vincent - pełni funkcję prawdziwych oc Lu floty. O#zywiście nie zwierzał się z doznawanych uczuć kapitano#vi Vincent. Wszystkie te myśli i wrażenia zawarły się w czasie nie dłuższym niż jedna lub dwie minuty, kiedy, trzymając się jedną ręką krzaka i znalazłszy dobre oparcie dla jednej nogi, rozkoszo- wał się przedsmakiem sukcesu. W dawnych czasach żona farmera sypiała bardzo lekko. Parobcy, jak pamiętał, mieszkali we wsi albo byli rozlokowani po stajniach i szopach, więc nie potrzeba ich brać pod uwagę. Nie będzie musiał głośno stukać. Wyobraził sobie, jak żona farmera siada w łóżku i nadshichuje, a potem budzi męża, który zapewne weźmie strzelbę opartą o kredens w pokoju i podejdzie do drzwi. A potem wszystko już ułoży się dobrze... Ale może... Tak! Równie prawdopodobne jest, że farmer po prostu otworzy okno i zacznie pertraktacje. To rzeczywiście jest najprawdopodobniej- sze. Naturalnie. Bolt czuł, że na jego miejscu tak by właśnie postąpił. No tak, w tym odosobnionym domu, w środku nocy, najbardziej naturalne, że mężczyzna tak by postąpił. I zobaczył w wyobraźni siebie samego, jak tajemniczo szepcze pod murem w odpowiedzi na oczywiste pytania: "Ami - Bolt - Ouvrez-moi- vive le roi", czy coś w tym rodzaju. Widział te obrazy jak żywe i dzięki temu przyszło mu na myśl, że najlepsze, co może zrobić, to rzucić garścią kamyczków w okiennicę, bo ten odgłos bez wątpie- nia zbudzi śpiącą lekko osobę. Nie wiedział na pewno, które okno na pierwszym piętrze jest oknem sypialni tych ludzi, ale tak czy owak było ich tylko trzy. Jesz#ze sekunda, a porzucając swój punkt oparcia skoczyłby na równy teren przed domem, gdyby podnosząc oczy, by r Lucić ostatnie spojrzenie na front domu, nie spostrzegł, że jedno z okien jest już otwarte. Nie umiałby wyjaś- nić, jak to się stało, że tego przedtem nie zauważył. W toku swej relacji Bolt wyznał kapitanowi Vincent, że - "...to otwarte okno, panie kapitanie, zbiło mnie całkiem z tropu. Do- prawdy, odebrało mi całą pewność siebie, bo jak pan wie, nikomu z tutejszych nie przyśniłoby się nawet, żeby spać przy otwartym oknie. Zrozumiałem, że coś jest tam nie w porządku, i nie ruszyłem się z miejsca." Zniknął urok odpoczynku, tajemnej życzliwości, jaka w nocy owiewa domy. Otwarte okno, czamy prostokąt w oświetlonej księżycem ścianie, nadawało farmie wygląd pułapki. Bolt zapew- nił kapitana Vincent, że samo okno by go nie powstrzymało, poszedłby tam mimo wszystko, choć z uczuciem niepewności. Ale kiedy się nad tym zastanawiał, przed jego niezdecydowanymi oczyma przesunęła się bezszelestnie, nie wiadomo skąd wyłonio- na, biała zjawa - kobieta. Widział jej czarne włosy spływające po plecach. Każdy kto by ją wziął za ducha, byłby w pełni usprawie- dliwiony. - Nie powiem, że krew zastygła mi w żyłach, panie kapitanie, ale na moment przeszył mnie lodowaty dreszcz. Mnóstwo ludzi widziało duchy, a przynajmniej tak mówią, i nie chciałbym się wypowiadać co do tego, jak z tym jest naprawdę. Ale ta kobieta 516 517 w świetle księżyca wyglądała niesamowicie. Nie zachowywała się wcale jak lunatyczka. Jeżeli nie wstała z grobu, no to wysko- czyła z łóżka. Ale kiedy chyłkiem prześliznęła się z powrotem i schowała za rogiem domu, przekonałem się, że nie jest duchem. Nie mogła mnie dostrzec. Stała tam w głębokim cieniu, wypatru- jąc czegoś, a może na kogoś czekając - dodał markotnie Bolt.- Wyglądała na pomyloną - zakończył z politowaniem. Jedna rzecz wydawała mu się całkiem jasna: od czasu, gdy tu był, na farmie nastąpiły jakieś zmiany. Bolt czuł się tym tak urażony, jakby od owego czasu upłynął zaledwie tydzień. Ukrytą za rogiem domu kobietę widział doskonale, stała tam jakby na straży, czekając tylko, aż on się pokaże na odkrytej przestr Leni, aby popędzić z przeraźliwym krzykiem i zaalarmować całą okoli- cę. Bolt szybko doszedł do wniosku, że musi się wycofać ze zbocza Opuszczając swoje stanowisko i zsuwając się po pochyłości strącił kamień. Ten nietortunny wypadek przyśpieszył jego odwrót. Po paru chwilach znalazł się na wybrzeżu. Zatrzymał się nadstawia- jąc uszu. Ponad nim w górze parowu i wszędzie dokoła pośród skał panowała niczym nie zmącona cisza. Poszedł brzegiem ku łodzi. Nie pozostawało nic innego do zrobienia, jak tylko po cichu odpłynąć, a może. . . - Tak, poruczniku, obawiam się, że będziemy musieli zrezy- gnować z naszego planu - przerwał mu w tym miejscu kapitan Vincent. Bolt, ociągając się, niechętnie przytaknął i potem zebrał całą odwagę, żeby wyznać, że zdarzyło się coś jeszcze gorszego. Na widok zdumionej twarzy kapitana Vincent pośpieszaie wyspo- wiadał się ze wszystkiego. Jest bardzo zmartwiony, nie umie w żaden sposób wytłumaczyć, jak do tego doszło, ale... ale stracił jednego człowieka. Wydawało się, że kapitan Vincent nie może uwierzyć własnym uszom. - Co pan mówi? Stracił pan człowieka z załogi mojej łodzi!- Był głęboko wstrząśnięty. Bolt nie mniej zrozpaczony. Opowie- dział, że wkrótce po jego odejściu marynarze usłyszeli, czy wydało im się, że usłyszeli, jakieś dziwne ciche odgłosy gdzieś dalej w zatoczce. Stemik wysłał jednego z ludzi, najstarszego z załogi, żeby posuwając się wzdłuż wybrzeża sprawdził, czy szalupę, wyciąqniętą na plażę, można dojrzeć z przeciwnej strony zatoki. Marynarz ten - nazwiskiem Symons - poczołgał się na czwora- kach wzdłuż brzegu, no i - nie powrócił. Dlatego właśnie łódź tak długo zwlekała z powrotem. Oczywiście Bolt nie chciał się pogo- dzić z utratą tego człowieka. Było zupełnie nieprawdopodobne, żeby Symons zdezerterował. Zostawił swój kordelas i nie miał żadnej broni, ale jeżeliby go nieoczekiwanie napadnięto, zdążył- by na pewno wrzasnąć tak, że usłyszano by go w całej zatoce. Tymczasem aż do brzasku na wybrzeżu panowała tak głęboka cisza, że - zda się - na całe mile słyszano by nawet szept. Można by sądzić, że Symonsa porwano w jakiś czarodziejski sposób, bez walki, bez krzyku. Bo nieprawdopodobne było żeby się odważył zapuścić w głąb lądu i tam został pojmany. Równie nieprawdopo- dobne, żeby tej właśnie nocy znaleźli się na brzegu ludzie gotowi do napadu na Symonsa, którzy by go tak sprawnie ogłuszyli uderzeniem w głowę, że nawet nie jęknął. - To wszystko wygląda bardzo dziwnie - rzekł kapitan Vincent i na moment silnie ściągnął wargi, zanim podjął : - Ale nie o wiele bardziej dziwnie niż pariska kobieta. Myślę, że rzeczywiście pan coś widział. . . - Zapewniam pana, panie kapitanie, że w pełnym świetle księżyca ona tam stała przez bite dziesięć minut ledwie na odległość rzutu kamieniem - oświadczył Bolt prawie z rozpaczą.- Wyglądała tak, jakby wyskoczyła z łóżka tylko po to, żeby wpatry- wać się w ten dom. Może na nocną koszulę narzuciła spódnicę, ale nic więcej. Była do mnie odwrócona plecami Kiedy się oddaliła, nie mogłem wyraźnie zobaczyć jej twarzy. A potem stanęła w cieniu domu. - Na straży - podsunął kapitan Vincent. - Tak by się wydawało, panie kapitanie - przyznał Bolt. - A więc musiał się tam ktoś jeszcze kręcić - zakończył z przekonaniem kapitan Vincent. - Istotnie, musiał - mmknął niechętnie Bolt. Spodziewał się ogromnych przy krości w związku z tą sprawą i spokojne zachowa- nie kapitana przyniosło mu wielką ulgę. - Mam nadzieję, panie kapitanie, że pan pochwala moją decyzję niepodejmowania prób natychmiastowego odszukania Symonsa? - Tak. Postąpił pan rozsądnie nie zapuszczając się w głąb lądu - potwierdził kapitan. - Bałem się, że mógłbym nas pozbawić szans przeprowadzenia pańskiego planu, panie kapitanie, gdybym zdradził naszą obec- ność na brzegu. A nie dałoby się tego uniknąć. Przy tym było nas tylko pięciu, i to niedostatecznie uzbrojonych. 518 519 - Plan zawiódł przede wszystkim z powodu pańskiej lunatycz- ki, poruczniku - oświadczył sucho kapitan Vincent. - Ale musimy starać się dowiedzieć, co się stało z naszym marynarzem, jeżeli można to zrobić bez zbytniego ryzyka. - Moglibyśmy wylądować najbliższej nocy w dużej grupie i otoczyć dom - podsunął Bolt. - Jeżeli znajdziemy tam przyjaciół, tym lepiej. Jeżeli wrogów, to moglibyśmy zabrać kilku na pokład dla ewentualnej wymiany. Prawie martwię się, że nie wróciłem, żeby porrvać tę dziewczynę, wszystko jedno, kto ona - dodał z brawurą. - Ach, gdyby to był mężczyzna! - Z całą pewnością kręcił się tam gdzieś niedaleko i mężczyz- na - powiedział rzeczowo kapitan Vincent. - To wszystko, poru- czniku. Najlepiej, żeby pan teraz trochę wypoczął. Bolt bardzo chętnie posłuchał, bo po swojej niefortunnej wy prawie był zmęczony i głodny. Najbardziej drażniła go niedor Le- czność całej tej sprawy. Kapitan Vincent natomiast, choć także spędził noc bezsennie, był zanadto niespokojny, żeby zostać w kabinie. W ślad za oficerem udał się na pokład. ROZDZIAŁ SZÓSTY Przez ten czas "Amelię" odholowano na odległość około pół mili od przylądka Esterel. Ta zmiana pozycji przybliżyła ją do dwóch obserwatorów ze zbocza, którzy byliby doskonale widoczni dla ludzi na pokładzie, gdyby korona sosny nie osłaniała ich ruchów. Porucznik Real, okrakiem wciągnąwszy się na chropowaty pień tak wysoko, jak tylko zdołał, miał w polu widzenia cały pokład angielskiego okrętu i spomiędzy gałęzi obserwował go przez lunetę. Nagle powiedział do Peyrola: - Kapitan wyszedł właśnie na pokład. Peyrol, siedzący u stóp drzewa, długą chwilę nic nie odpowia- dał. Senny upał leżał nad całym krajem i ciężarem swym zdawał się zamykać mu powieki. Ale były to tylko pozory, bo w istocie stary korsarz pozostał czujny i całkowicie rozbudzony. Pod maską bezruchu, z na pół przymkniętymi oczyma i leniwie założonymi rękoma, słyszał, jak porucznik, usadowiony na górze, tuż pod wierzchołkiem drzewa, liczy coś, mrucząc pod nosem: - Raz, dwa, trzy... - potem zabrzmiało głośne: - Parbleu! - a następnie porucznik, wciąż okrakiem obejmując pień, zaczął śpiesznie ześlizgiwać się na dół. Peyrol wstał usuwając mu się z drogi, ale nie mógł się powstrzymać od zapytania: - Co się znowu stało? - Zaraz wam powiem, co się stało - odparł z podnieceniem oficer. I kiedy tylko znalazł się na ziemi, podszedł do starego Peyrola i skrzyżowawszy ręce na piersi stanął tuż pr Led nim. - Tam na górze przede wszystkim policzyłem spuszczone na wodę łodzie. Na pokładzie nie została ani jedna. A teraz przeliczy- łem je znowu i znalazłem o jedną więcej. LJbiegłej nocy ten okręt wysłał gdzieś jedną z łodzi. Nie wiem, jak mogłem przegapić moment, kiedy wypływała spod osłony lądu. Pewnie przepatry- wałem wtedy pokłady, a ona, jak się zdaje, dołączyła od razu do liny holowni#zej. Ale miałem rację. Ten Anglik wysłał gdzieś jedn# łóciź. Nagle pochwycił Peyrola za oba ramiona. - Myślę, że przez cały czas o tym wiedzieliście. Wiedzieliście, ja to wam mówię! Peyrol, którym trząsł za ramiona jak gruszką, podniósł oczy i spojrzał w gniewną twarz oddaloną ledwie o parę cali od jego własnej twarzy. W znużonym wzroku korsarza nie było ani stra- chu, ani wstydu, lecz pełne troski zakłopotanie i wyraźny niepo- kój. Zachowywał się biernie i tylko łagodnie protestował: - Doucement. Doucement. Porucznik puścił go niespodzianie, raz jeszcze potrząsnąw- szy gwałtownie, stary Peyrol jednak utrzymał się na nogach, a uwolniony, od razu zaczął tłumaczyć: - Wie pan przecież, jak tu jest ślisko. Jak bym stracił równowa- gę, na pewno złapałbym się pana, żeby się utrzymać, i razem spadlibyśmy z tego urwiska, a to by powiedziało Anglikom więcej, niż dwadzieścia ich łodzi mogłoby wyszpiegować przez dwadzieścia nocy z rzędu. Łagodność Peyrola niepostrzeżenie rozbroiła porucznika Rea- la. Wydawała się niewzruszona. Miał poczucie całkowitej, nawet fizycznej daremności swoich wysiłków, tak jakby usiłował ruszyć z posad skałę. Rzucił się na ziemię pytając od niechcenia: - Na przykład co? Peyrol usiadł obok z rozwagą właściwą jego siwiźnie. - Spokojnie. Spokojnie /fr./ 520 521 - Nie wątpi pan chyba, że z około stu dwudziestu par oczu na tym okręcie co najmniej tuzin baeznie przepatruje brzeg. Dwóch mężczyzn spadających z unviska to niecodzienny widok. Anglicy zainteresowaliby się tym na pewno dosyć, żeby wysłać łódź i przeszukać nam kieszenie, a my, czy martwi, czy półżywi, nie moglibyśmy im przeszkodzić. Nie miałoby to wielkiego znacze- nia, jakby szło tylko o mnie, ale co do pana, to chociaż nie wiem, jakie papiery nosi pan po kieszeniach, wystarczyłyby już same pana epolety i mundur. - Nie noszę żadnych papierów po kieszeniach, a. . . - Poruczni- ka najwyraźniej z nagła olśniła jakaś myśl, tak pochłaniająca i natrętna, że wysiłek umysłowy nadał mu przez chwilę wyraz bezmyślności. Otrząsnął się i ciągnął dalej zmienionym tonem: - Same epolety niewiele by im powiedziały. - Tak. Niewiele. Ale dosyć, żeby kapitan tego okrętu dawie- dział się, że go obserwowano. Bo o czymże innym mogłyby świadczyć zwłoki oficera marynarki z lunetą w kieszeni? Setki oczu mogą co dzień przypatrywać się obojętnie tej korwecie ze wszystkich miejsc na wybrzeżu, chociaż zdaje mi się, że ci wieśniacy nie zadają sobie już teraz nawet tyle fatygi, żeby patrzeć. Ale znajdować się pod obserwacją, o, to rzecz zupełnie inna. Jednakże nie myślę, żeby to wszystko miało duże znaczenie. Porucznik z wolna wyzwalał się spod uroku owej niespodzie- wanej myśli. - Papiery w mojej kieszeni - mruczał pod nosem. - Tak, to byłby doskonały sposób. - Jego rozchylone usta ściągnęły się w lekko sarkastycznym uśmiechu, którym odpowiedział na zacie- kawione, ukośne spojrzenie, jakim Peyrol zareagował na te nie- zrozumiałe słowa. - Założyłbym się - powiedział porucznik - że odkąd pojawi- łem się tu po raz pierrvszy, łamaliście sobie nieraz waszą starą głowę nad tym, jak:e są moje pobudki i zamiary. Peyrol z prostotą odpowiedział: - Przyjechał pan tu najpierw służbowo, a potem wracał pan dlatego, że nawet w tulońskiej flocie oficer może dostać kilka dni urlopu. A co do pańskich zamiarów, to nie umiałbym nic o nich powiedzieć. Zwłaszcza w stosunku do mnie. Dziesięć minut temu każdy, kto by nas widział, pomyślałby że nie są zanadto przy- jazne. Porucznik naqle iisiadł. Angielska korweta, oddalając się od lądu, stała się teraz widoczna nawet z tego miejsca, gdzie sie- dzieli. - Spójrzcie tylko! - wykrzyknął Real. - Chyba posuwa się naprzód mimo tej ciszy! Peyrol, zaskoczony, podniósł wzrok i zobaczył, 2e "Amelia## wysunęła się spod krawędzi urwiska i płynie przez cieśninę. Wszystkie jej łodzie znajdowały się już przy burcie, a jednak minuta czy dwie ciągłej obserwacji wystarczyły, żeby przekonać Peyrola, że korweta nie stoi nieruchomo. - Płynie! Nie da się zaprzeczyć. Płynie. Niech pan spojrzy na tę białą plamę domu na Porquerolles. O tam! Dotyka jej teraz sam koniec bukszprytu. Za chwilę zasłonią ją nam kliwry. - Nigdy bym w to nie uwierzył - szepnął porucznik po chwilce uważnej obserwacji. - Spójrzcie, Peyrol, tylko spójrzcie, na wo- dzie nie ma ani zmarszczki. Peyrol opuścił rękę, którą osłaniał oczy przed słońcem. - Tak - powiedział. - Lekka jest jak piórko, tchnienie dziecka starczyłoby jej, żeby płynąć. Anglicy poznali się na niej, kiedy tylko ją zdobyli. Wzięli ją w Genui ledwie w parę miesięcy po tym, jak wróciłem do kraju i tu się zakotwiczyłem. - Nic o tym nie wiedziałem - szepnął młodzieniec. - Ach, panie poruczniku - rzekł Peyrol kładąc palec na piersi- to boli tutaj, prawda? Tutaj bije uczciwe francuskie serce. Czy pan myśli, że przyjemnie mi widzieć na jej gaflu tę banderę? Niech pan patrzy, teraz widać ją całą. Niech pan spojrzy na jej banderę, zwisa tak, jakby w powietrzu nie było najlżejszego podmuchu wiatru... - Tupnął nagle. - A jednak płynie!... Ci w Tulonie, co chcieliby ją zdobyć żywą czy martwą, muszą dobrze sobie nała- mać głowy, sprytnie obmyślić plany i znaleźć najlepszych ludzi do ich wykonania. - Istotnie, mówiono coś o tym w Urzędzie Admiralicji w Tulo- nie - powiedział Real. Korsarz potrząsnął głową. - Nie musieli na to przysyłać pana - powiedział. - Miałem ją na oku już od miesiąca, i ją, i tego człowieka, który nią teraz dowodzi. Znam już wszystkie jego wybiegi, wszystkie zwyczaje i wszystkie chytrości. Trzeba mu przyznać, że to dobry marynarz, ale mogę panu z góry powiedzieć, co zrobi w tej czy innej sytuacji. Porucznik Real położył się znów na wznak, z rękami spleciony- mi pod głową. Pomyślał, że ten stary wcale się nie przechwala. 522 523 Wie bardzo dużo o angielskiej korwecie i gdyby miało dojść do próby jej ujęcia, warto by zasięgrtąć jego zdania. Jednakże sprze- czne uczucia, jakich porucznik doznawał, utrudniały mu stosunki ze starym Peyrolem. Rodzice Reala, ci-devantmałżeństwo należą- ce do drobnej szlachty prowincjonalnej, w ciągu jednego tygodnia położyli oboje głowy na szafocie. Syn ich zaś z nakazu delegata Komitetu Rewolucyjnego rodzinnego miasta został oddany na naukę rzemiosła do ubogiego, choć dobrodusznego stolar La, który wprawdzie nie traktował źle swego arystokraty, lecz nie mógł go zaopatr Lyć w obuwie, tak że chłopiec boso biegał na posyłki. Jednakże po upływie niespełna roku sierota uciekł i zaciągnął się jako chłopiec okrętowy ńa pokład jednego z okrętów Republiki, który właśnie wyruszał na daleką wyprawę. Na morzu Real przyjął obowiązujący tam, odmienny system wartości. W ciągu mniej więcej ośmiu lat, tłumiąc uczucia miłości i nienawiści, wyłącznie własną zasługą dobił się stopnia oficera i nawykł oceniać ludzi sceptycznie, bez nadmiemej pogardy ani szacunku. Kierował się wyłącznie kodeksem zawodowym i nigdy w życiu z nikim się nie zaprzyjaźnił - pod tym względem bardziej nie- szczęśliwy od starego Peyrola, który przynajmniej zaznał więzów łączących wyjęte spod prawa Bractwo Wybrzeża. Był oczywiście bardzo powściągliwy w swych uczuciach. Peyrol, którego nieo- czekiwanie zastał zadomowionego na półwyspie, okazał się pierwszym człowiekiem zdolnym przełamać tę wyuczoną rezer- wę, jaką sierocie po ofiarach Rewolucji narzuciła świadomość niehwałości wszystkiego na świecie. Fascynująca osobowość Pe- yrola zaciekawiła Reala, budząc w nim podszytą nieufnością sympatię połączoną z pewną domieszką pogardy, wynikłej z czys- to teoretycznych przesłanek. Jasne było, że ów człowiek musiał być kiedyś piratem czy czymś podobnym - przeszłość, której oficer marynarki nie mógł pochwalać. Mimo to Peyrol przełamał jego rezerwę i dzięki temu porucznik zaczął dostrzegać osobliwe cechy właściwe wszystkim mieszkań- com farmy i u każdego z nich odmienne. Leżąc na wznak, z oczyma zamkniętymi pried oślepiającym blaskiem nieba, porucznik Real rozmyślał o starym Peyrolu, który siedząc przy nim w świetle słońca z niczym nie osłoniętą siwą głową, wyglądał jak człowiek czuwający przy umarłym. Bystra przenikliwość Peyrola zrobiła duże wrażenie na poruczniku. Jego stosunek do farmy na półwyspie układał się na ogół tak, jak to Peyrol przedstawił. Najpierw sprowadziło go tam powierzone mu zadanie stworzenia posterunku sygnalizacyjnego, później, kiedy projekt został zarzucony, zaczął farmę odwiedzać zwłasnej chęci. Porucznik Real nie wchodził w skład załogi żadnego z okrętów floty tulońskiej, ale pełnił służbę na brzegu, w Arsenale; kilka krótkich urlopów spędził na farmie, gdzie oczywiście nikt nie mógł wiedzieć, czy przybywa służbowo, czy dla wypoczynku. On sam nie potrafił - czy może nie chciał - zrozumieć i przyznać się nawet przed samym sobą, dlaczego tu wraca. Zaczynał już mieć powyżej uszu pracy. Nie miał na świecie miejsca, do którego mógłby wracać, ani nikogo bliskiego. Czy przyjeżdżał zobaczyć się z Peyrolem? Niepostrzeżenie wytworzyło się milczące, dziw- nie podejrzliwe, opome porozumienie pomiędzy nim a tym za nic mającym sobie prawo wiekowym człowiekiem, którego można by posądzać, że przybył tu tylko po to, żeby umrzeć, gdyby cała jego krzepka postae i spokojna żywotność nie były sprzeczne z wyobra- żeniem śmierci. Ten korsarz zachowywał się tak, jakby miał przed sobą dowolną ilość czasu do rozporządzenia. Raptem Peyrol powiedział patrząc wprost przed siebie, jak gdyby zwracał się do wyspy Porquerolles odległej o osiem mil: - Tak, znam wszystkie jej manewry, ale muszę przyznać, że ta sztuczka z przesmykiwaniem się przy samym brzegu naszego półwyspu to coś całkiem nowego. - Hm! Ryby na śniadanie dla kapitana, tak? - mruknął Real nie otwierając oczu. - A gdzie jest teraz? - Na samym środku cieśniny, weiąga łodzie na pokład. I wciąż płynie! Ta korweta nie przestanie się posuwać, póki płomień świecy na pokładzie będzie choć trochę migotał. - To wspaniały okręt. - Zbudowali go francuscy szkutnicy - rzekł z goryczą stary Peyrol. Na długą chwilę zapadło milczenie. Potem porucznik obojęt- nym tonem powiedział: - Wydajecie się tego całkiem pewni. A skąd to wiecie? - Przyglądam się tej korwecie od miesiąca. Nie w tym rzecz, jak się przedtem nazywała, ani jak ją teraz Anglicy przechrzcili. Czy widział pan kiedy, żeby okręt zbudowany przez Anglików miał taki dziób? Porucznik milczał, tak jakby ta sprawa zupełnie przestała go interesować i jakby w odległości niespełna mili nie znajdował się 524 525 angielski okręt wojenny. Ale cały czas intensywnie myślał. Pod pieczęcią tajemnicy powiadomiono go o pewnym zadaniu, które należało wypełnić zgodnie z instrukcjami otrzymanymi z Paryia. Nie chodziło tu o operację wojskową, lecz o zadanie największej wagi. Niebezpieczeństwo, jakim groziło, nie było może śmiertel- ne, ale wyjątkowo obmierzłe. Człowiek odważny mógł się przed nim wzdragać, istnieją bowiem takie niebezpieczeństwa (nie śmierć), przed którycni człowiek śmiały może się wzdragać bez wstydu. - Czy zakosztowaliście kiedy więzienia, Peyrol? - zapytał znienacka, pozomie sennym głosem. Peyrol, wzburzony, krzyknął prawie: - Wielkie nieba! Nie! Więzienia! Co pan rozumie przez wię- zienie?... Byłem jeńcem u dzikich - dodał już spokojniej - ale to bardzo dawne dzieje. Byłem wtedy młody i głupi. Później, już jako dojrzały mężczyzna, byłem niewolnikiem sławnego Ali Kassima. Spędziłem dwa tygodnie z rękami i nogami w kajdanach na podwórzu ziemnego fortu przy wybr Leżu Zatoki Perskiej. Ze dwudziestu nas, Braci Wybrzeża, znalazło się tam w takich opa- łach... na skutek rozbicia się statku. - Taak. . . - Porucznik wyglądał doprawdy na bardzo sennego.- I śmiem twierdzić, że wszyscy jak jeden zaciągnęliście się do służby u tego knviożerczego starego rozbójnika. - Ani jeden z tysięcy jego czamych wojowników nie umiał jak się patrzy wycelować działa. A przecież Ali Kassim prowadził wojnę jak książę. Żeglowaliśmy niczym regulama flota przez zatokę i gdzieś na wybrzeżach Arabii zdobyliśmy i złupili miasto. A potem wraz z innymi Braćmi opanowaliśmy uzbrojoną arabską dhow i przebiliśmy się przez całą murzyńską flotę. Później kilku z nas umarło z pragnienia. Ale mimo wszystko to była wielka rzecz. A o więzieniach nie ma pan co ze mną mówić. Prawdziwy mężczyzna, jeżeli tylko dadzą mu walczyć, zawsze może zginąć. Pan mnie rozumie? - Tak, rozumiem - wycedził porucznik. - Myślę, że znam was całkiem nieźle. Przypuszczam, że angielskie więzienie... - To okropny temat do rozmowy - z przejęciem, podniesionym głosem przerwał mu Peyrol. - Oczywiście, każda śmierć jest lepsza od więzienia. Każda śmierć! O co panu właściwie chodzi, poruczniku? - Oeh, wcale nie chcę, żebyście umarli - wycedził Real obojęt- nym tonem. Peyrol, splecionymi palcami obejmując nogi, uważnie wpatry- wał się w angielską korwetę leniwie płynącą przez cieśninę, a równocześnie wytężał wszystkie siły umysłu, żeby pojąć te słowa, które także leniwie płynęły w ciszy i spokoju poranka. Potem przyciszonym głosem zapytał: - Chce mnie pan nastraszyć? Porucznik roześmiał się szorstko. Peyrol ani słowem, ani ges- tem czy spojrzeniem nie zareagował na ten zagadkowy i przykry dźwięk. Ale kiedy ucichł, zapadło tak ciężkie milczenie, że obydwaj mężczyźni wstali równoeześnie, wiedzeni wspólnym odruchem. Porucznik lekko skoczył na nogi. Peyrol podniósł się wolniej i z większą godnością. Stali obok siebie, niezdolni ode- rwać chciwego wzroku od nieprzyjacielskiego okrętu w dole. - Ciekaw jestem, dlaczego wpakował się w takie dziwne położenie - powiedział oficer. - I ja jestem ciekaw! - warknął opryskliwie Peyrol. - Gdyby na tej półce skalnej na lewo od nas stały bodaj dwa osiemnastofunto- we działka, moglibyśmy w ciągu raptem dziesięciu minut pozba- wić go całego osprzętu. - Pięknie, stary kanonierze! - zauważył ironicznie Real. - A co potem? Popłynęlibyśmy we dwóch, z kordelasami w zębach, i zdobyli go abordażem, tak? Peyrol surowym uśmiechem odpowiedział na ten przycinek. - Nie! Nie! - zaprotestował poważnie. - Ale dlaczego nie dać znać do Tulonu? Sprowadzić jeclną czy dwie fregaty i wziąć go cało. Nieraz, choćby po to, żeby ulżyć sercu, obmyślałem, jak by go zdobyć. Często po nocach z mojego okna na poddaszu spogląda- łem na zatokę wypatrując miejsca, gdzie wiedziałem, że się zakotwiczył, i myślałem, jaką niespodziankę mógłbym mu zgoto- wać, gdybym nie był tylko starym kanonierem Peyrolem. . - A tak. I w dodatku trzymająeym się na uboczu, z czarną kreską przy nazwisku w księgach Admiralicji w Tulonie. - Nie może pan twierdzić, że próbowałem się ukryć przed panem, choć jest pan.oficerem marynarki - pr Lerwał mu szybko Peyrol. - Nie boję się nikogo. Wcale nie uciekłem. Po prostu wyjechałem z Tulonu. Nikt mi nie kazał tam zostać. I nie może pan mówić, że uciekłem daleko. 526 527 - A tak. To właśnie było najmądrzejsze posunięcie. Wiedzie- liście dobrze, co robicie. - I znów mi pan dogaduje, robi pan przytyki do jakichś ło- trostw, całkiem jak ten drab z ogromnymi epoletami z Urzędu Portowego, który, wżdzi mi się, palił się wprost do tego, żeby mnie zamknąć za to tylko, że przyprowadziłem pryz z Oceanu Indyj- skiego, osiem tysięcy mil, wymykając się wszystkim Anglikom, jacy mi się po drodze napatoczyli. On by tego ani chybi nie potrafił. Mam dyplom kanoniera, podpisany przez dowódcę eska- dry, obywatela Renaud. Nie dano mi go za kręcenie palcami młynka ani za chowanie się pod pokładem, kiedy nieprzyjac#el nacierał. Na pokładach naszych okrętów był niejeden patriota, który się nie wstydził tak postępować, już ja to panu mówię. Ale czy to pod rządami Republiki, czy wszelkimi innymi, tego rodzaju ludzie rue mogli się spodziewać dyplomu kanoniera. - To prawda - rzekł Real, z oczyma wciąż utkwionymi w angie- lskim okręcie, którego dziób zwrócony był teraz ku północy.- Spójrzcie no, on chyba przestał się wreszcie poruszać - rzucił Peyrolowi nawiasową uwagę, na co ten spojrzał także i twierdząco kiwnął głową... - To prawda. AIe jest faktem odnotowanym w papierach, że w bardzo krótkim czasie umieliście wejść w ścisłą komitywę z wielu patriotami na lądzie. Z przywódeami sekcji. Z terrorystami. . . - Czemu nie? Chciałem posłuchać, co mają do powiedzenia. Chełpili się jak pijana zgraja łajdaków, którym udało się ukraść okręt. Ale w każdym razie nie tacy jak oni sprzedali port Angli- kom. Stado chciwych krwi szczurów lądowych, i nic więcej. Wyrwałem się z miasta, jak mogłem najprędzej. Pamiętałem, że się gdzieś tutaj urodziłem. Nie znałem żadnego innego kąta Francji i nie zależało nu na tym, żeby się stąd odbić gdzieś daleko. Nikt mnie tu nie szukał. - O nie, tutaj nie szukali. Przyp#z#am, że się nie spodziewali znaleźć was tak blisko. Trochę się za wami rozglądali, ale prędko dali temu spokój. Może gdyby w tym #ali i zrobili was admirałem, nie pobito by nas pod Abukirem. Słysząc tę nazwę Peyrol zaciśniętą pięścią pogroził pogodnemu śródziemnomorskiemu niebu. - A przecież nie byliśmy gorsi od Anglików - wyk#y#ął- i nie ma na świecie takich okrętów jak nasze! Widzi pan, poruczni- ku, republikański bóg tych wszystkich wyszczekanych samo- 528 chwalców nigdy nie dał nam, marynarzom, okazji do równej walki. Porucznik, zdumiony, obejrzał się na niego. - A co wy wiecie o republikańskim bogu? - zapytał. - Co, do diaska, macie na myśli? - Słyszałem i widziałem więcej bogów, niż mogłoby się panu przyśnić w ciąqu długiej nocy, w każdym zakątku ziemi, w samym sercu najdzikszych puszcz, a to już rzecz wprost niepojęta. Posąż- ki, kamienie, kije. Coś w tym musi być... A mam na myśli to- ciągnął z oburzeniem w głosie - że ten ich republikański bóg, który nie jest ani kijem, ani qłazem, ale chyba jakimś lądowym niemrawcem, nie dał nigdy nam, maryna#om, takiego wodza, jakiego dostali lądowi żołnierze. Porucznik Real spojrzał na Peyrola uważnie, bez uśmiechu, a potem spokojnie zauważył: - Ano cóż, bóg arystokratów powraca i wyqląda na to, że przyprowadzi ze sobą cesarza. Słyszeliście chyba coś o tym tu, na tej farmie? A może nie słyszeliście? - Nie - odparł Peyrol. - Nie słyszałem nic o żadnym cesarzu. Ale co to ma za znaczenie? Czy wodza nazwać tak czy inaczej, jest tylko wodzem, niczym więcej, a ten generał, którego nazwali konsulem, to dobry wódz, nie da się zaprzeczyć. Wypowiedziawszy te słowa tonem nie znoszącym sprzeciwu, Peyrol zerknął na słońce i napomknął, że już czas zejść na dół, do farmy "pour manger la soupe"1 Real, którego twarz nagle spo- chmurniała, ruszył przodem, a w ślad za nim Peyrol. Zaraz za pierwszym zakrętem ścieżki otworzył się przed nimi widok na zabudowania Escampobar, gdzie gołębie wciąż przechadzały się po kalenicach dachów, na zalane słońcem sady i podwórza, w których nie było żywej duszy. Peyrol zauważył, że niewątpliwie wszyscy są w kuchni i czekają na jego i porucznika powrót. On sam jest wściekle głodny. - A pan, panie poruczniku? Porucznik nie był głodny. Słysząc to oświadczenie wypowie- dziane rozdrażnionym tonem, Peyrol za plecami porucznika ze zrozumieniem pokiwał głową. Ano, cokolwiek by się działo, człowiek musi jeść. On, Peyrol, dobrze wie, jak pachnie głód, ale nawet pół racji to paskudna, bardźo paskudna rzecz dla człowie- ka, który musi pracować albo walczyć. On sam nie potrafi sobie # żeb#ů z#eść zupe Qr # 2% - Conrad t. VI 529 wyobrazić tak krytycznej sytuacji, która by mu przeszkodziła spożyć posiłek, póki jest pod ręką coś do wtrząchnięcia. To niezwykłe u Peyrola gadulstwo nie sprowokowało odpowie- dzi, mimo to ciągnął dalej na tę samą nutę, tak jakby jego myśli były zaprzątnięte wyłącznie jedzeniem, zarazem jednak oczy myszkowały dokoła, a uszy łowiły najlżejsze szmery. Kiedy zna- leźli się przed domem, Peyrol puścił przodem porucznika, który wszedł do kafejki, sam zaś przystanął i zerknął niespokojnie na ścieżkę zbiegającą ku wybrzeżu. Na całej widocznej spod drzwi połaci Morza Śródziemnego nie było w zasięgu oka ani jednego żagla, jak na nie odkrytym jeszcze oceanie. Jedyny dźwięk, jaki słyszał, ghiche brzęczenie pękniętego dzwonka na szyi krowy błądzącej w pobliżu farmy, jeszcze bardziej pogłębiało ciszę ruedzielnego dnia. Na zachodnim stoku wzgórza leżały dwie kozy. Wszystko tchnęło kojącym spokojem i wyraz tsoski zaczynał ustępować z twarzy Peyrola, kiedy nagle jedna z kóz zerwała się na nogi. Korsarz wzdrygnął się gwałtownie i zesztywniał w pozie wyrażającej lęk i napięcie. Człowiek, który się znajduje w takim nastroju, że trwoży go widok skaczącej kozy, nie może się czuć szczęśliwy. Jednakże druga koza leżała spokojnie. Nie było żadnych widocznych powodów do alarmu i Peyrol, przybierając wyraz możliwie bliski zwykłej pogodnej niewzruszoności, wszedł w ślad za porucznikiem do domu. ROZDZIAŁ SłÓDMY W salce przy końcu długiego stołu położono jedno nakrycie dla porucznika, który tutaj jadał, podczas gdy wszyscy inni zasiadali do posiłku w kuchni - ciż sami co zwykle, osobliwie dobrani biesiadnicy, obsługiwani przez wylęknioną i milczącą Catherine. Peyrol, zamyślony i głodny, siedział naprzeciwko obywatela Sce- voli, który, wciąż w roboczym ubraniu, był, zda się, bez reszty zamknięty w sobie. Scevola sprawiał wrażenie bardziej rozgorą- czkowanego niż zwykle, na jego policzkach, powyżej gęstej brody, jaskrawo płonęły czerwone plamy. Pani farmy Escampobar wsta- wała od czasu do czasu ze swego miejsca u boku starego Peyrola i przechodziła do salki, żeby obsłużyć porucznika. Trzy pozostałe osoby na pozór nie zwracały uwagi na jej nieobecność. Pod koniec obiadu Peyrol odchylił się na oparcie drewnianego krzesła i za- trzynzał spojrzenie na eks-terroryście, kt#ry jeszcze nie skończył jeść i wciąż grzebał w talerzu z miną człowieka, co rano odwalił dobry kawał roboty. Drzwi z kuchni do salki były na oścież otwarte, ale nie dochodziły stamtąd żadne odgłosy rozmowy. Do niedawna Peyrol niezbyt się troszczył o stany duchowe ludzi, wśród których żył. Teraz jednak zastanawiał się, o czym też może myśleć dawny terrorysta i patriota, ten krwiożerczy, godny największego pożałowania osobnik, piastujący godność pana farmy Escampobar. Lecz kiedy obywatel Scevola podniósł wresz- cie głowę, żeby pociągnąć długi łyk wina, wyraz jego twarzy, której jaskrawe kolory tak przypominały malowaną maskę, był zupełnie nie zmieniony. Oczy ich się spotkały. - Sacrebleu! - wykrzyknął na koniec Peyrol. - Jeśli nigdy do nikogo nie będziecie się odzywać, w końcu całkiem oduczycie się mówić, obywatelu. Patriota uśmiechnął się w gęstwie brody; uśmiech ten z jakiejś niewiadomej przyczyny, może po prostu z powodu uprzedzenia, zawsze przypominał Peyrolowi obronny grymas dzikiego zwie- rzątka, zapędzonego w ślepy kąt i śmiertelnie wystraszonego. - A o czym tu mówić? - odparł. - Żyjecie tutaj z nami. Nigdzieście się stąd nie ruszali; myślę, żeście zdążyli ze sto razy policzyć winne qrona w zagrodzie i figi na drzewie przy zachod- niej ścianie... - Urwał wsłuchując się w głuche milczenie, które panowało w salce, po czym lekko podnosząc głos dorzucił: - My dwaj wiemy o wszystkim, co się tutaj dzieje. W kącikach oczu Peyrola, zmrużonych w przenikliwym, bada- wczym spojrzeniu, zarysowały się zmarszczki. Catherine, sprząta- jąca ze stołu, zachowywała się tak, jakby całkiem ogłuchła. Jej brunatna jak orzech twarz o zapadniętych policzkach i wklęśnię- tych ustach, pokryta delikatnymi zmarszczkami, zdumiewająco nieruchoma, wyglądała jak rzeźba. Catherine trzymała sięprosto, ręce miała zwinne. Peyrol powiedział: - Nie o farmie mamy mówić. Czy nie słyszeliście ostatnio żadnych nowin? Patriota gwałtownie potrząsnął głową. Polityczne wiadomości budziły w nim zqrozę. Wszystko było stsacone. Krajem rządzili zdrajcy i krzywoprzysięzcy. Wszystkie obywatelskie cnoty zanik- ły. Trzasnął pięścią w stół, a potem przez chwilę nadsłuchiwał, tak jakby uderzenie to mogło zbudzić jakieś echa w milczącym domu. Znikąd nie odezwał się najlżejszy dźwięk. Obywatel Scevola 530 531 westchnął. Odnosił wrażenie, że jest jedynym ocalałym patriotą i że nawet w tym odosobnieniu życiu jego qrozi niebezpieczeń- stwo. - Wiem - powiedział Peyzol. - Widziałem wszystko z okna. Umiecie wyrywać jak zając, obywatelu. - Czy miałem dopuścić, żeby te zabobonne bydlęta złożyły mnie w ofierze swoim przesądom? - przenikliwym głosem i ze szczerym oburzeniem zaproteśtował obywatel Scevola. Peyrol, który przyjął to chłodno, ledwie dosłyszał wymamrotane pod nosem słowa: - A może i lepiej by się stało, jakbym pozwolił, żeby mnie wtedy te reakcyjne psy zabiły. Stara kobieta, zmywająca przy zlewie naczynia, zerknęła trwożnie ku drzwiom salki. - Nie! - wykrzyknął osamotniony sankiulota. - To niemożliwe! We Francji musiało pozostać wielu patriotów. Święty ogień jesz- cze się nie wypalił. Przez krótką chwilę wyglądał jak człowiek, który z sercem pełnym rozpaczy posypuje sobie głowę popiołem. Jego wycięte w kształt migdałów oczy zmatowiały i przygasły. Ale po chwili spojrzał ukradkiem na Peyrola, jakby chcąc zaobserwować wywo- łane wrażenie, i cichym głosem, jakby przepowiadał wyuczoną na pamięć mowę, zaczął deklamować: - Nie, to niemożliwe. Nadejdzie kiedyś dzień, w którymtyranii powinie się noga, i wtedy prz#jdzie czas, żeby obalić ją znowu. Wyruszą nas tysiące i - #a ira ! Ani te słowa, ani nawet namiętny ton, jakim zostały wypowie- dziane, nie poruszyły Peyrola. Wsparłszy głowę na szorsticiej brunatnej dłoni, najwyraźniej rozmyślał o czymś zgoła innym, tak że w samotnej piersi obywatela Scevoli znowu przygasł słabo tlący zapał terrorysty. Postać rybaka z laguny, który w progu wybąkał nieśmiałe powitanie pod adresem całego towarzystwa, rzuciła- cień na kuchnię zalaną świat.łem słonecznym. Peyrol, nie zmieniając pozycji, ciekawie zwrócił ku niemu oczy. Catherine, wycierając ręce w fartuch, zauważyła: - Spóźniłeś się na obiad, Michel. - Wtedy dopiero wszedł, wziął z rąk sędziwej kobiety gliniany gamczek i grubą pajdę chleba, i od razu wyniósł się z tym na podwórze. Peyrol i sankiulota wstali od stołu. Ten ostatni chwilę wahał się, jak człowiek niepewny drogi, po czym raptow- # jakoś lo bgdzie #fc# nie wyszedł na korytarz. Peyrol zaś, unikając trwożnego wzroku Catherine, ruszył na leżące za domem podwórze. W otwartych drzwiach salki mignęła mu Arlette, która siedziała sztywno wy- prostowana, z rękami na kolanach, wpatrując się w niewidoczną dla niego osobę, którą jednak nie mógł być nikt inny, jak porucz- nik Real. W oślepiającym blasku i upale podwórza kurczęta, rozbite na małe stadka, szukały odpoczynku w plamach cienia. Ale Peyrol nie bał się słońca. Michel, który zajadał obiad pod osłoną spadzis- tego dachu wozowni, odstawił gliniany garnczek na ziemię i przy- łączył się do swego pracodawcy, stojącego przy studni obramowa- nej niskim kamiennym murkiem i zwieńczonej hrkiem z kutego żelaza, wokół którego oplótł się wątły pęd dzikiego figowca. Kiedy zdechł mu pies, rybak opuścił słoną lagunę, zostawił butwiejącą płaskodenkę porzuconą na smutnym wybrzeżu i nędz- ne sieci zamknięte w ciemnej lepiance. Nie chciał mieć innego psa, a zresztą kto by mu dał psa? Był najnędzniejszym z ludzi. Ktoś musi być najnędzniejszy. W życiu wioski nie było dla niego miejsca. Tak więc pewnego pięknego poranka przyszedł do farmy, żeby się zobaczyć z Peyrolem. A może, ściślej mówiąc, po to, żeby Peyrol jego zobaczył. Była to dosłownie jedyna nadzieja Michela. Usiadł przed bramą na kamieniu, położył przy sobie na ziemi zakrzywiony kij i małe zawiniątko, zawierające niewiele więcej poza starym kocem, i wyglądał na najbardziej samotne, łagodne i bezbronne stworzenie na świecie. Peyrol z powagą wysłuchał zaqmatwanej opowieści o śmierci psa. On sam nie zaprzyjaźniłby się z takim psem, jak pies Michela, ale doskonale ppjmował, dlaczego nagle załamał się ustalony ład życia na brzegu laguny. Toteż kiedy Michel zakończył słowami: - Pomy- ślałem, że mógłbym tu przyjść. - Peyrol, nie czekając na wyraźną prośbę, oświadczył: - Tres bien. Będziesz moją załogą - i wskazał na ścieżkę zbiegającą ku wybrzeżu. A kiedy Michel, podniósłszy swój węzełek i kij, ruszył naprzód nie czekając na dalsze wska- zówki, krzyknął w ślad za nim: - Znajdziesz w schowku na rufie bochenek chleba i butelkę wina. Koniec z postem! Były to jedyne formalności przy zaciąqnięciu Michela do shrżby w roli "załogi" na pokładzie łodzi Peyrola. Istotnie bowiem stary korsarz nie tracąc czasu postarał się był wprowadzić w czyn swój zamiar kupienia jakiejś łajby. Niełatwo przyszło znaleźć coś stosownego. Uboga ludność Madraque, maleńkiej rybackiej wio- 532 I 533 ski położonej na wprost Tulonu, nie miała łodzi na sprzedaż. Zresztą Peyrol z pogardą spoglądał na cały ich nędzny dobytek. Rówrue dobrze mógłby kupić katamaran z trzech pni powiąza- nych h-zciną ratanową, co jedną z ich łodzi; ale na plaży leżała na boku widoczna z daleka, samotna, tchnąca melancholią rzeczy wydanych na łup zmiennej pogody dwumasztowa tartana, ze zwisającym w festonach, wybielonym słońcem olinowaniem i ro- zeschniętymi, znaczonymi długimi rysami pęknięć masztami. Nie widziano nigdy, żeby ktokolwiek drzemał w cieniu jej kadhiba, w którym jak na swoim rozgospodarowały się śródziemnomorskie mewy. Wyglądała jak wrak wyrzucony daleko na brzeg przez wzgardliwe morze. Peyrol, przyjrzawszy się jej z daleka, zobaczył, że ster nadal wisi na miejscu. Obiegł wzrokiem kadhib i powie- dział sobie, że statek o takich liniach powinien świetnie żeglować. Był znacznie większy niż łódź, o jakiej myślał, ale ta wielkość także miała dla niego fascynujący urok. Wydawało mu się, że przybliża i udostępnia wszystkie wybrzeża Morza Śródziemnego, Baleary i Korsykę, Berberię i Hiszpariię. Peyrol setki mil żeglował po oceanie w statkach od tego nie większych. Za jego plecami zbite w grupkę żony rybaków, wychudzone, z gołymi głowami, otoczone czepiającym się ich spódnic rojem obdartych dziecia- ków, w niemym zdumieniu przypatrywały się pierwszemu obcemu, którego tu od lat widziano. Peyrol pożyczył w wiosce krótką drabinę (za dużo miał rozsąd- ku, żeby zawierzyć swój ciężar którejś z lin zwisających z burty) i zaniósł ją na brzeg, odprowadzany przez trzymające się w naka- zanej szacunkiem odległości, zagapione w niego kobiety i dzieci. Jak to się zdarzało dawniej na niejednej wyspie dalekich mórz, był tu w oczach tubylców istotą niezwykłą i godną podziwu. Wspiął się na opuszczoną tartanę i stanął na pokładzie w części dziobowej, ściąqając na siebie wszystkie spojrzenia. Mewa po- derwała się i odleciała z gniewnym skwirem. Na dnie otwartej ładowni leżało tylko trochę piasku, kilka połamanych kawałków drzewa, zardzewiały hak i parę ździebeł słomy, które zapewne wiatr niósł całe mile, zanim tu wreszcie znalazły miejsce spoczyn- ku. Na krytej rufie był nieduży luk świetlny i zejściówka, ale oczy Peyrola przyciąqnęła i zatrzymała na sobie ogromna kłódka zamykająca zasuwane drzwi zejściówki. Można by myśleć, że kryją się za nimi jakieś tajemnice czy skarby - a przecież najpraw- dopodobniej była tam tylko pustka. Peyrol odwrócił głowę i ile tchu w phtcach krzyknął ku rybaczkom, do których przyłączyło się dwóch zgrzybiałych starców i kaleki garbus, zwieszony na dwóch kulach : - Czy tej tartany ktoś pilnuje? Jest tu jakiś strażnik? W pierwszej chwili jedyną odpowiedzią było odruchowe cof- nięcie się tłumu. Tylko garbus pozostał na miejscu i niespodzie- wanie silnym głosem odkrzyknął: - Jesteście pierwszym człowiekiem, który od wielu lat wszedł na jej pokład. Odwaga kaleki wzbudziła podziw rybaczek, Peyrol bowiem wydawał się im bardzo groźną osobistością. "Mogłem to odgadnąć - pomyślał Peyrol. - Łódź jest w okro- pnym stanie. '' Spłoszona mewa sprowadziła kilka towarzyszek, równie jak ona oburzonych, i skrzecząc przeraźliwie, na różnych wysokoś- ciach zataczały kręgi nad głową Peyrola. Krzyknął znowu: - Do kogo należy ta tartana? Wsparty na kulach osobnik pokazał palcem krążące ptaki i basowym głosem odpowiedział: - Z tego, co wiadomo, tylko do nich. - Potem widząc, że Peyrol wciąż znad burty spogląda w dół ku niemu, podjął: - Ta łódź należała kiedyś do Escampobar. Znacie Escampobar? To ten dom w kotlinie między wzgórzami. - Tak, znam Escampobar - krzyknął Peyrol, po czym odwrócił się, oparł o maszt i stał tak nieruchomo dhigą chwilę. Jego bezruch znudził tłum. Hurmą pociągnęli z wolna ku swym ruderom, a poehód zamykał garbus, dhigimi rozkołysanymi zamachami wyrzucający naprzód zwieszone na kulach ciało. Peyrol został sam w towarzystwie gniewnych mew. Ociągał się z opuszczeniem tragicznego statku, na którym rodzice Arlette popłynęli ku śmierci w okrutnej tulońskiej masakr Le i na którym młodziutka Arlette i obywatel Scevola powrócili do Escampobar, gdzie stara Catheri- ne przez wiele dni samotnie czekała na powrót kogoś z bliskich. Dni wypełnionych trwogą i modlitwą, podczas których wsłuchi- wała się w qrzmot dział wokół Tulonu, a potem z jeszcze wię- kszym, choć innym przerażeniem, w martwą ciszę, jaka wszędzie zaległa. Peyrol rad, że czuje pod nogami pokład jakiegoś statku, nie dopuszczał do wyobraźni pełnych grozy scen związanych z porzu- coną tartaną. Wrócił na farm# dopiero późnym wieczorem, tak że 534 535 sam musiał zasiąść do kolacji. Kobiety już się położyły, tylko sankiulota, który kurzył przed domem krótką fajeczkę, wszedl za nim do kuchni i spytał, gdzie chodził i czy przypadkiem nie zabłądził. Pytanie to ułatwiło Peyrolowi wszczęcie rozmowy. Był w Madrague i widział bardzo ładną tartanę, która leży na brzegu i niszczeje. - Powiedzieli mi tam na dole, że należała do was, citoyen. W odpowiedzi terrorysta zamrugał tylko oczami. - W czym rze#z? Czyście właśnie tą łodzią przypłynęli tutaj? A ezy zgodzilibyście się mi ją odsprzedać? - Peyrol zaczekał chwilę. - Co macie przeciwko temu? Okazało się, że patriota nie ma żadnych konkretnych zastrze- żeń. Wymamrotał tylko, że tartana jest okropnie brudna. Peyrol spojrzał na niego z ogromnym zdziwieniem. - Gotów jestem wziąć ją od was taką, jaka jest. - Będę z wami szczery, citoyen. Widzicie, kiedy ta łódź stała przy nabrzeżu w Tulonie, zgraja zdrajeów, którzy chcieli ze- mknąć, mężczyźni i kobiety, a także dzieci, wdarli się na pokład i przecięli liny, ale mściciele ścigali ich trop w trop i w mig się z nimi rozprawili. Kiedy ja i jeszcze jeden obywatel znaleźliśmy łódź za Arsenałem, musieliśmy wyrzucić za burtę eiała z ładowni i z kajuty. Zobaczycie sami, że cała tartana jest okropnie schlapa- na. Nie mieliśmy czasu jej oczyścić. - Peyrol omal się nie roze- śmiał. Widywał pokłady spływające krwią i sam po bitwie poma- gał wyrzucać zwłoki za burtę, mimo to obywatela Scevolę zmie- rzył nieprzyjaznym spojrzeniem. Pomyślał: "Na pewno przyłożył rękę do tej rzezi## - ale na głos nie wypowiedział żadnej uwagi. Przypomniał sobie tylko ogromną kłódkę zamykającą opróżnioną trupiarnię na rufie. Terrorysta obstawał pr Ly swoim: - Nie mieliś- my naprawdę ani chwili czasu, żeby łódź oczyścić. Okoliczności były takie, że musiałem jak najszybciej uciec stamtąd, inaczej fałszywi patrioci przysłużyliby mi się w ten czy inny sposób. W mojej sekcji kłócono się na zabój. Uciekałem wtedy nie sam, wiecie przecież. Peyrol machnięciem ręki uciął te wyjaśnienia. Ale zanim roz- stał się z terrorystą udając na spoczynek, mógł się już uważać za właściciela tragicznej tartany. Nazajutrz powrócił do wioski i na czas pewien założył tam kwaterę. Nie wzbudzał już strachu, nikt jednak nie chciał się za bardzo zbliżać do tartany. Peyrol nie potrzebował niczyjej pomo- cy. Sam za pomocą żelaznego łomu ukręcił olbrzymią kłódkę i wpuścił dzienne światlo do małej kajuty, gdzie rzeczywiście plamy krwi na drewnianych ścianach świadczyły o rzezi, ale gdzie nie znalazł nic prócz długiego pasma włosów i kobiecego kolczy- ka, taniej błyskotki, którą podniósł i której długo się przyglądał. Łączące się z takim znaleziskiem obrazy znane mu były z własnej przeszłości. Mógł bez większego przejęcia wyobrazić sobie to małe pomieszczenie pełne stłoczonych trupów. Usiadł i patrzył na plamy i bryzgi krwi, od wielu lat nie dotknięte przez słońce. Tani mały kolczyk leżał przed nim na z gruba ciosanym stole pomiędzy szafkami, i Peyrol z zadumą pokiwał nad nim głową. On w każdym razie nigdy nie był r Leźnikiem. Peyrol bez niczyjej pomocy oczyścił całą łódź. Potem con amore zabrał się do wyporządzania tartany. Przyzwyczajenie do czynne- go życia było w nim wciąż silne. Cieszył się, że ma coś do roboty; to zajęcie, tak mu odpowiadające, miało wszelkie pozory przygoto- wań do podróży, o której lubił marzyć, i co wieczór darzyło zadowoleniem płynącym ze świadomości, że zbliża się do tego złudnego celu. Założył nowy ospr Lęt, sam oskrobał maszty, włas- noręcznie wysprzątał, wyszorował i pomalował tartanę, pracując wytrwale i z nadzieją, tak jakby się sposobił do ucieczki z bezlud- nej wyspy; a kiedy tylko upr Lątnął i odnowił małą i ciemną jak nora kajutę, zaczął sypiać na pokładzie. Raz tylko odwiedził farmę, jakby dla zrobienia sobie kilkudniowych wakacji. Poświę- cił je głównie obserwowaniu Arlette. Była ona może pierwszą nieodgadnioną ludzką istotą, z jaką kiedykolwiek się zetknął. Peyrol nie czuł pogardy dla kobiet. Był świadkiem tego, jak kochały, cierpiały, znosiły ból, buntowały się, a nawet walczyły o własne sprawy, podobnie jak mężczyźni. Ogólnie biorąc, nale- żało się strzec zarówno mężczyzn, jak i kobiet, ale w jakiś sposób kobiety bardziej zasługiwały na zaufanie. W gruncie rzeczy mniej znał swoje rodaczki niż wszelkie inne kobiety. Jednakże znajo- mość wielu różnych ras wzbudziła w nim niejasne przeświadcze- nie, że wszędzie pod słońcem kobiety są do siebie bardzo podob- ne. Ta była miłym stworzeniem. Wydawała mu się dzieckiem, budziła w nim jakieś utajone wzruszenie, o którym nie wiedział dotąd, że może istnieć w sercu mężczyzny. Był zaskoc Lony bezna- miętnym charakterem tego uczucia. "Czy to znaczy, że się starze- 536 537 ję?" - zapytał się nagle w duchu któregoś wieczora, siedząc na czasem, kiedy znajdowaliśmy się tylko we dwoje, nawet jego żony ławce pod ścianą i patrząc nadal wprost przed siebie, gdy Arlette nie było w pobliżu, kładł mi łagodnie rękę na ramieniu. Od tego mignęła mu w polu widzenia. czasu nie byłam ani razu w kościele i nigdy nie pójdę. Ale teraz Zdawał sobie sprawę, że on sam jest obserwowany przez wybaczyłam już Bogu. Catherine, którą zdarzało mu się przyłapywać na tym, jak go W jej zachowaniu nic nie świadczyło o zwykłej czujności podpatrywała spoza węgła albo przez uchylone drzwi. On ze swej i powściągliwości. Stała, prosta jak shůzała, przed Peyrolem i pa- strony przyglądał się jej otwarcie, świadom, że budzi w niej #yła na niego ze spokojną pewnością siebie. Korsarz nie wie- ciekawość zmieszaną z trwożnym szacunkiem. Sądził, że nie jest dział zrazu, co odpowiedzieć. Dwa razy pokiwał tylko głową, przeciwna jego obecności na farmie, gdzie - jak to jasno widział - # a Catherine odwróciła się, żeby postawić garnczek do wystudze- na pewno nie miała łatwego życia. Nie chodziło tu o fakt, że to ona nia w zlewie. zajmowała si# sama całym domowym gospodarstwem. Ta kobieta, # - Tak, chciałam umrzeć. Ale nie umarłam, a teraz mam przed prosta jak strzała, ehoć twarz jej pokrywały gęste zmarszczki, była # sobą zadanie do wypełnienia - powiedziała siadając przy paleni- w jego mniej więcej wieku. Pewnego wieczora, gdy siedzieli we ' sku i opierając brodę na ręku. - I tak myślę, obywatelu, że wiecie, dwoje w kuchni, Peyrol powiedział: o co ch#dzi - dodała. - Musiała z pani być ładna dziewczyna w swoim czasie, Peyrol nieśpiesznie wstał. Catherine. Dziwne, że nie wyszła pani za mąż. - Ano tak! Bonsoir! - powiedział. - Wybieram się jutro do Zmiejscapodwysokimobramieniemkominkaodwróciłasięku Madrague. O świc:e chcę się wziąć do roboty na tartanie. niemu, tak widocznie wstrząśnięta, niedowierzająca i zdumiona, - Proszę nie mówić przy mnie o tej tartanie! Zabrała mi na że Peyrola to wręcz oburzyło. zawsze brata. Stałam na brzegu i patrzyłam, jak żagle stają się - O co chodzi? Nie wyglądałaby pani na bardziej zdziwioną, coraz mniejsze i mniejsze. A potem sama wróciłam tu na górę, do jakby stary osioł na podwórzu przemówił ludzkim językiem. Nie farmy. zaprzeczy pani chyba, że była ładną dziewczyną. Jej zwiędłe wargi, których nigdy nie całował ani kochanek, ani Opanowawszy wzburzenie powiedziała: dziecko, poruszały się spokojnie, kiedy stara Catherine opowiada- - Tutaj się urodziłam, tutaj wyrosłam i bardzo wcześnie tutaj ła Peyrolowi o dniach i nocach wyczekiwania, rozbrzmiewających postanowiłam umrzeć. dalekim pomrukiem ciężkich dział. Siadywała na ławeczce przed - Dziwne, żeby młodej dziewczynie przychodziły takie myśli domem, spragniona wiadomości, śledziła błyski na niebie i nasłu- do głowy - rzekł Peyrol. chiwała dudniących wybuchów ognia artyleryjskiego, dobiegają- - To nie są sprawy, o których warto by mówić - odparła stara cych spoza wody. Potem nadeszła noc, która zdawała się końcem kobieta pochylając się, żeby wyjąć garnczek z żaru. - Nie myśla- świata. Całe niebo stanęło w ogniu, ziemia zadrżała w posadach, łam wtedy - ciągnęła, odwrócona plecami do Peyrola - że długo Catherine poczuła, jak dom się zakolebał, i zerwała się z ławki pożyję. Kiedy miałam osiemnaście lat, zakochałam się w księdzu. z krzykiem przerażenia. Tej nocy wcale nie położyła się spać. - Ach tak? - półszeptem wykrzyknął Peyrol. Następnego ranka zobaczyła, że morze usiane jest żaglami, a nad - Modliłam się wtedy o śmierć - mówiła dalej spokojnym Tulonem zawisła czarno-żółta chmura dymu. Z Madrague przy- głosem. - Całe noce spędzałam na kolanach w tej izbie na górze, szedł jakiś mężczyzna, który jej powiedział, że chyba całe miasto gdzie pan teraz sypia. Unikałam ludzi. Zaczęto szeptać, że jestem wyleciało w powietrze. Dała mu butelkę wina, a on wieczorem niespełna rozumu. Cała ta hałastra z okolicy zawsze nas nienawi- pomógł jej nakarmić bydło. Zanim odszedł, wyraził przekonanie, dziła. Mają jadowite języki. Przezwali mnie "la fiancee du pre- że w Tulonie nie zostało żywej duszy, bo ci nieliczni, którzy tre". O tak, byłam ładna, ale kto by na mnie spojrzał, gdybym tego ocaleli, uciekli pewnie na angielskich okrętach. W niespełna chciała? Całe szczęście, że miałam nadzwyczajnego brata. Rozu- tydzień później drzemała przy ogniu, kiedy obudziły ją jakieś miał mnie. Nie wspominał o tym wszystkim ani słowem, ale głosy z dworu i nagle zobaczyła na środku salki młodą dziewczynę 538 539 sam musiał zasiąść do kolacji. Kobiety już się położyły, tylko sankiulota, który kurzył przed domem krótką fajeczkę, wszedl za nim do kuchni i spytał, gdzie chodził i czy przypadkiem nie zabłądził. Pytanie to ułatwiło Peyrolowi wszczęcie rozmowy. Był w Madrague i widział bardzo ładną tartanę, która leży na br Legu i niszczeje. - Powiedzieli mi tam na dole, że należała do was, citoyen. W odpowiedzi terrorysta zamrugał tylko oczami. - W czym rzecz? Czyście właśnie tą łodzią przypłynęli tutaj? A czy zgodzilibyście się mi ją odsprzedać? - Peyrol zaczekał chwilę. - Co macie przeciwko temu? Okazało się, że patriota nie ma żadnych konkretnych zastrze- żeń. Wymamrotał tylko, że tartana jest okropnie brudna. Peyrol spojrzał na niego z ogromnym zdziwieniem. - Gotów jestem wziąć ją od was taką, jaka jest. - Będę z wami szczery, citoyen. Widzicie, kiedy ta łódź stała przy nabrzeżu w Tulonie, zgraja zdrajców, którzy chcieli ze- mknąć, mężczyźni i kobiety, a także dzieei, wdarli się na pokład i przecięli liny, ale mściciele ścigali ich trop w trop i w mig się z nimi rozprawili. Kiedy ja i jeszcze jeden obywatel znaleźliśmy łódź za Arsenałem, musieliśmy wyrzucić za burtę ciała z ładowni i z kajuty. Zobaczycie sami, że cała tartana jest okropnie schlapa- na. Nie mieliśmy czasu jej oczyścić. - Peyrol omal się nie roze- śmiał. Widywał pokłady spływające krwią i sam po bitwie poma- gał wyrzucać zwłoki za burtę, mimo to obywatela Scevolę zmie- rzył nieprzyjaznym spojrzeniem. Pomyślał: "Na pewno przyłożył rękę do tej rzezi" - ale na głos nie wypowiedział żadnej uwagi. Przypomniał sobie tylko ogromną kłódkę zamykającą opróżruoną trupiarnię na rufie. Terrorysta obstawał przy swoim: - Nie mieliś- my naprawdę ani chwili czasu, żeby łódź oczyścić. Okoliczności były takie, że musiałem jak najszybciej uciec stamtąd, inaczej fałszywi patrioci przysłużyliby mi się w ten czy inny sposób. W mojej sekcji kłócono się na zabój. Uciekałem wtedy nie sam, wieae przecież. Peyrol machnięciem ręki uciął te wyjaśnienia. Ale zanim roz- stał się z terrorystą udając na spoczynek, mógł się już uważać za właściciela tragicznej tartany. Nazajutrz powrócił do wioski i na czas pewien założył tam kwaterę. Nie wzbudzał już strachu, nikt jednak nie chciał się za bardzo zbliżać do tartany. Peyrol nie potrzebował niczyjej pomo- cy. Sam za pomocą żelaznego łomu ukręcił olbrzymią kłódkę i wpuścił dzienne światło do małej kajuty, gdzie rzeczywiście plamy krwi na drewnianych ścianach świadczyły o rzezi, ale gdzie nie znalazł nic prócz długiego pasma włosów i kobiecego kol#zy- ka, taniej błyskotki, którą podniósł i której długo się przyglądał. Łączące się z takim znaleziskiem obrazy znane mu były z własnej przeszłości. Mógł bez większego pr Lejęcia wyobrazić sobie to małe pomieszczenie pełne stłoczonych trupów. Usiadł i patrzył na plamy i bryzgi knvi, od wielu lat nie dotknięte przez słońce. Tani mały kolczyk leżał przed nim na z gruba ciosanym stole pomiędzy szafkami, i Peyrol z zadumą pokiwał nad nim głową. On w każdym razie nigdy nie był rzeźnikiem. Peyrol bez niczyjej pomocy oczyścił całą łódź. Potem con amore zabrał się do wyporządzania tartany. Przyzwyczajenie do czynne- go życia było w nim wciąż silne. Cieszył się, że ma coś do roboty; to zajęcie, tak mu odpowiadające, miało wszelkie pozory przygoto- wań do podróży, o której lubił marzyć, i co wieczór darzyło zadowoleniem płynącym ze świadomości, że zbliża się do tego złudnego celu. Założył nowy osprzęt, sam oskrobał maszty, włas- noręcznie wysprzątał, wyszorował i pomalował tartanę, pracując wytrwale i z nadzieją, tak jakby się sposobił do ucieczki z bezlud- nej wyspy; a kiedy tylko uprzątnął i odnowił małą i aemną jak nora kajutę, zaczął sypiać na pokładzie. Raz tylko odwiedził farmę, jakby dla zrobienia sobie kilkudniowych wakacji. Poświę- cił je głównie obserwowaniu Arlette. Była ona może pierwszą nieodgadnioną ludzką istotą, z jaką kiedykolwiek się zetknął. Peyrol nie czuł pogardy dla kobiet. Był świadkiem tego, jak kochały, cierpiały, znosiły ból, buntowały się, a nawet walczyły o własne sprawy, podobnie jak mężczyźni. Ogólnie biorąc, nale- żało się strzec zarówno mężczyzn, jak i kobiet, ale w jakiś sposób kobiety bardziej zasługiwały na zaufanie. W gruncie rzeczy mniej znał swoje rodaczki niż wszelkie inne kobiety. Jednakże znajo- mość wielu różnych ras wzbudziła w nim niejasne przeświadcze- nie, że wszędzie pod słońcem kobiety są do siebie bardzo podob- ne. Ta była miłym stworzeniem. Wydawała mu się dzieckiem, budziła w nim jakieś utajone wzruszenie, o którym nie wiedział dotąd, że może istnieć w sereu mężczyzny. Był zaskoczony bezna- miętnym charakterem tego uczucia. "Czy to znaczy, że się starze- 536 537 ję?## - zapytał się nagle w duchu któregoś wieczora, siedząc na ławce pod ścianą i patrząc nadal wprost przed siebie, gdy Arlette mignęła mu w polu widzenia. Zdawał sobie sprawę, że on sam jest obserwowany przez Catherine, którą zdarzało mu się przyłapywać na tym, jak go podpatrywała spoza węgła albo przez uchylone drzwi. On ze swej strony przyglądał się jej otwarcie, świadom, że budzi w niej ciekawość zmieszaną z trwożnym szacunkiem. Sądził, że nie jest przeciwna jego obecności na farmie, gdzie - j ak to jasno widział- na pewno nie miała łatwego życia. Nie chodziło tu o fakt, że to ona zajmowała się sama całym domowym gospodarstwem. Ta kobieta, prosta jak strzała, choć twarz jej pokrywały gęste zmarszczki, była w jego mniej więcej wieku. Pewnego wieczora, gdy siedzieli we dwoje w kuchru, Peyrol powiedział: - Musiała z pani być ładna dziewczyna w swoim czasie, Catherine. Dziwne, że nie wyszła pani za mąż. Z miejsca pod wysokim obramieniem kominka odwróciła się ku niemu, tak widocznie wstrząśnięta, niedowierzająca i zdumiona, że Peyrola to wręcz oburzyło. - O co chodzi? Nie wyglądałaby pani na bardziej zdziwioną, jakby stary osioł na podwórzu przemówił ludzkim językiem. Nie zaprzeczy pani chyba, że była ładną dziewczyną. Opanowawszy wzburzenie powiedziała: - Tutaj się urodziłam, tutaj wyrosłam i bardzo wcześnie tutaj postanowiłam umrzeć. - Dziwne, żeby młodej dziewczynie przychodziły takie myśli do głowy - rzekł Peyrol. - To nie są sprawy, o których warto by mówić - odparła stara kobieta pochylając się, żeby wyjąć garnczek z żaru. - Nie myśla- łam wtedy - ciągnęła, odwrócona plecami do Peyrola - że dhrgo pożyję. Kiedy miałam osiemnaście lat, zakochałam się w księdzu. - Ach tak? - półszeptem wykrzyknął Peyrol. - Modliłam się wtedy o śmierć - mówiła dalej spokojnym głosem. - Całe noce spędzałam na kolanach w tej izbie na górze, gdzie pan teraz sypia. Unikałam ludzi. Zaczęto szeptać, że jestem niespełna rozumu. Cała ta hałastra z okolicy zawsze nas nienawi- dziła. Mają jadowite języki. Przezwali mnie "la fiancee du pre- tse ''. O tak, byłam ładna, ale kto by na mnie spojrzał, gdybym tego chciała? Całe szczęście, że miałam nadzwyczajnego brata. Rozu- miał mnie. Nie wspominał o tym wszystkim ani słowem, ale czasem, kiedy znajdowaliśmy się tylko we dwoje, nawet jego żony nie było w pobliżu, kładł mi łagodnie rękę na ramieniu. Od tego czasu nie byłam ani razu w kościele i nigdy nie pójdę. Ale teraz wybaczyłam już Bogu. W jej zachowaniu nic nie świadczyło o zwykłej czujności i powściągliwości. Stała, prosta jak strzała, przed Peyrolem i pa- trzyła na niego ze spokojną pewnością siebie. Korsarz nie wie- dział zrazu, co odpowiedzieć. Dwa razy pokiwał tylko głową, a Catherine odwróciła się, żeby postawić garnczek do wystudze- nia w zlewie. - Tak, chciałam umrzeć. Ale nie umarłam, a teraz mam przed sobą zadanie do wypełnienia - powiedziała siadając przy paleni- sku i opierając brodę na ręku. - I tak myślę, obywatelu, że wiecie, o co chodzi - dodała. Peyrol nieśpiesznie wstał. - Ano tak! Bonsoir! - powiedział. - Wybieram się jutro do Madrague. O świc:e chcę się wziąć do roboty na tartanie. - Proszę nie mówić przy mnie o tej tartanie! Zabrała mi na zawsze brata. Stałam na brzegu i patrzyłam, jak żagle stają się coraz mniejsze i mniejsze. A potem sama wróciłam tu na górę, do farmy. Jej zwiędłe wargi, których nigdy nie całował ani kochanek, ani dziecko, poruszały się spokojnie, kiedy stara Catherine opowiada- ła Peyrolowi o dniach i nocach wyczekiwania, rozbrzmiewających dalekim pomrukiem ciężkich dział. Siadywała na ławeczce przed domem, spragniona wiadomości, śledziła błyski na niebie i nasłu- chiwała dudniących wybuchów ognia artyleryjskiego, dobiegają- cych spoza wody. Potem nadeszła noc, która zdawała się końcem świata. Całe niebo stanęło w ogniu, ziemia zadrżała w posadach, Catherine poczuła, jak dom się zakolebał, i zerwała się z ławki z krzykiem przerażenia. Tej nocy wcale nie położyła się spać. Następnego ranka zobaczyła, że morze usiane jest żaglami, a nad Tulonem zawisła czarno-żółta chmura dymu. Z Madrague przy- szedł jakiś mężczyzna, który jej powiedział, że chyba całe miasto wyleciało w powietrze. Dała mu butelkę wina, a on wieczorem pomógł jej nakarmić bydło. Zanim odszedł, wyraził przekonanie, że w Tulonie nie zostało żywej duszy, bo ci nieliczni, którzy ocaleli, uciekli pewnie na angielskich okrętach. W niespełna tydzień później drzemała przy ogniu, kiedy obudziły ją jakieś głosy z dworu i nagle zobaczyła na środku salki młodą dziewczynę 538 539 o upiomym wyqlądzie - blada jak trup wyciągnięty z grobu, miała zbryzgany krwią koc narzucony na ramiona i czerwoną czapkę na głowie - i niespodzianie rozpoznała w niej bratanicę. Krzyknęła ze zqrozą: - Fran#ois! Fran#ois! - Było to imię jej brata i myślała, że został przed domem. Jej krzyk przestraszył dziewczynę, któ- ra wyskoczyła za drzwi. Na dworze było zupełnie cicho. Raz jeszcze zawołała: "Fran#ois!" - słaniając się doszła do dczwi i ujrzała bratanicę kurczowo czepiającą się obcego mężczyzny z szablą u boku i w czerwonej czapce, który dzikim głosem wrzasnął: - Nigdy jLż nie zobaczysz twego Fran#ois! Vive la Republique! - Poznałam, że to syn Bronów - mówiła dalej Catherine.- Znałam jeqo rodziców. Kiedy w kraju zaczęło się wrzenie, porzu- cił dom, żeby służyć Rewolucji. Podeszłam wprost do niego i zabrałam dziewczynkę. Nie trzeba jej było długo prosić i nama- wiać. Dziecko zawsze mnie kochało - ciągnęła wstając ze stołka i przybliżająe się trochę do Peyrola. - Pamiętała ciotkę Catherine. Zdarłam jej z ramion ten okropny koc. Włosy miała pozlepiane krwią i całe ubranie w krwawych plamach. Zaprowadziłam ją na górę. Była tak bezradna jak małe dziecko. Rozebrałam ją i całą obejrzałam. Nie miała żadnych ran. Tego byłam pewna - ale czego więcej mogłam być pewna? Nie zrozumiałam nic z tego, co bełkotała. Już sam dźwięk jej głosu mnie przerażał. Zasnęła od razu, jak ją tylko położyłam w moim łóżku, i stałam tak patrząc na nią i prawie odchodząc od zmysłów na myśl o tym, co to dziecko mogło przeżyć. Zeszłam na dół i zastałam tego łotra w domu. Chodził po salce tam i z powrotem, i tak się pysznił i chełpił tym, czego dokonał, aż wydało mi się, że to wszystko musi być jakimś okropnym snem. W głowie mi się mąciło. Mówił, że ma do niej prawo, i Bóg wie, co jeszcze. Domyślałam się rzeczy, od których włosy jeżyły mi się na głowie. Stałam tam i z całych sił zaciskałam pięści w sh-achu, że oszaleję. - Przestraszył panią - powiedział Peyrol nie spuszczając z niej wzroku. - Co takiego? Chłopak Bronów miałby mnie przestraszyć! Za czasów króla był pośmiewiskiem wszystkich dziewcząt, kiedy w dni świąteczne jak błędny snuł się wśród ludzi przed kościołem. Cała okolica go znała. Nie. Mówiłam sobie tylko, że nie mogę dopuścić, żeby mnie zabił. Tam na piętrze było dziecko, które dopiero co udało mi się wyrwać z jego łap, a tutaj na dole ja, zupełnie sama z tym uzbrojonym w szablę drabem, i to nawet bez kuchennego noża pod ręką. - I dlatego tutaj został - powiedział Peyrol. - A co według was mogłam zrobić? - zapytała poważnie Catherine. - Wyrwał dziecko z tej rzeźni i przyprowadził do domu. Dopiero znacznie później dowiedziałam się coś niecoś o tym, jak to się stało. Jeszcze dotąd nie wiem wszystkiego i myślę, że nigdy się nie dowiem. Po kilku dniach uspokoiłam się trochę co do Arlette, ale minęło sporo czasu, zanim ona w ogóle zaezęła mówić, a o tamtym nigdy nie powiedziała ani słowa. I co mogłam poradzić sama jedna? Nie było nikogo, kogo bym śię zdecydowała prosić o pomoc. Tutejsi chłopi nigdy nie lubili nas z Escampobar- zakończyła z dumą. - I to wszystko, co mogę powiedzieć. Głos jej załamał się, usiadła znów na stołku i oparła brodę na dłoni. Peyrol wychodząc z domu, żeby się udać do wioski, zoba- czył Arlette i gospodarza, jak skręcali zza roqu mum ogradzające- go podwórze; szli obok siebie, ale wydawało się, że są nawzajem nieświadomi swej obecności. Tej nocy Peyrol spał na pokładzie odnawianej tartany i wscho- dzące słońce zastało go przy pracy nad kadłubem. Nie był już teraz przedmiotem trwożnej kontemplacji mieszkańców osiedla, którzy jednak wciąż odnosili się do niego nieufnie. Jedynym pośredni- kiem w kontaktach z nimi był nieszczęsny kaleka. On też był jedynym towarzyszem Peyrola podczas pracy na tartanie. Peyrol mniemał, że ma on w sobie więcej przedsiębiorczości, odwagi i inteligencji niż wszyscy pozostali mieszkańcy wioski razem wzięci. Co dzień wczesnym rankiem widywano go posuwającego się wahadłowym ruchem na kulach ku kadłubowi tartany, gdzie Peyrol pracował już od blisko godziny. Zrzucał mu koniecmocnej liny i kaleka, oparłszy kule o burtę łodzi, bez najmniejszego trudu, ręka za ręką, wciągał w górę po linie swoje biedne, obumarłe poniżej pasa ciało. Potem, siedząc na małym pokładzie dziobo- wym, oparty plecami o maszt, skrzyżowawszy przed sobą cienkie, pokurczone nogi, dotrzymywał Peyrolowi towarzystwa, donoś- nym głosem tocząc z nim rozmowę przez całą dhigość tartany i dzieląc z nim południowy posiłek, jakby mu się to z prawa należało, boć to on zwykle przynosił prowianty w zawieszonym na szyi osobliwym płaskim koszyku. Tak więc godziny pracy skraca- ło Peyrolowi shichanie ciętych uwag kaleki i powtarzanych przez niego miejscowych ploteczek. Jak je zdobywał, trudnobyłopojąć, 540 541 a korsarz nie znał na tyle europejskich przesądów, żeby podejrze- kalekom wyrazem cierpienia, rozjaśniła się w szerokim uśmiechu. wać, że kaleka lata w nocy na miotle niczym jakaś wiedźma płci - Muszą się teraz czuć paskudnie wystrychnięci na dudków- męskiej - od pierwszej bowiem chwili uderzyło Peyrola, ile wtym dodał. - I czują się pokrzywdzeni, wiadomo. Ale ja nie. Nigdy nie pokurczonym shůzępie człowieka tkwi męskości. Nawet głos miał czułem się pokrzywdzony, póki żył mój ojciec i matka. Kiedy żyli, męski, a sposób plotkowania inny niż kobiety. W rozmowie biedacy, oboje, nigdy nie bywałem głodny... to znaczy, bardzo z Peyrolem wspomniał co prawda, że ludzie, jadąc w sąsiedztwo głodny. Nie mogli się mną za bardzo chwalić. - Urwał i zdawał się na śluby i inne uroczystości, zwykli go podwozić, żeby im przygry- w wyobraźni przyglądać samemu sobie. - Nie wiem, jak ja bym wał na skrzypcach, ale nie było to wystarczające wyjaśnienie, postąpił na ich miejscu. Pewnie całkiem inaczej. Ale, widzicie, ja zwłaszcza że - jak sam przyznawał - podczas Rewolucji niezbyt wiem, jak to jest, kiedy się jest takim jak ja. Oni, rzecz prosta, nie często się #afiały takie okazje, bo ludzie nie chcieli ściągać na mogli tego wiedzieć i tak myślę, że nie mieli za dużo rozumu, siebie uwagi, i wszystko robiono po kryjomu. Zabrakło księży, biedacy. Ksiądz z Almanarre - wiecie, Almanarre to ta wioska na któr Ly by udzielali ślubów, a skoro obywano się bez ceremonii ! górze, przy kościele... kościelnych, to jakże było myśleć o weselach? Oczywiście, dzieci ! Peyrol przerwał mu uwagą, że wie wszystko o Almanarre. Było rodziły się jak i pr Ledtem, ale nie wyprawiano chrzcin - i ludzie # to z jeqo strony zwykłe złudzenie, bo w rzeczywistości wiedział zaczęli się jakoś dziwnie zaehowywać. Coś się zmieniło w wyrazie o Almanarre znacznie mniej niż o 7anzibarze czy jakiejkolwiek ich twarzy, i nawet chłopcy i dziewczęta wyglądali tak, jakby pirackiej osadzie od Zanzibaru aż po przylądek Guardafui. A gar- dźwigali ciężar na sercu. bus przyglądał mu się swymi brunatnymi oczvma, z natury skłon- Peyrol, trudniąc się tą czy ową robotą, słuchał na pozór bez nymi do zezowania w górę. większej uwagi opowieści o Rewolucji, tak jak by na drugim - Ach, tak, wiecie!... Mnie - podjął tonem niewzruszonego końcu świata przysłuchiwał się bajaniu mądrego wyspiar La opo- przekonania - wydajecie się człowiekiem, który spadł z księżyca. wiadającego o krwawych obrzędach i zdumiewających nadzie- No więc, ksiądz z Almanarre przyjechał, żeby ich pochować. jach jakiejś religii nie znanej reszcie ludzkości. Ale w sposobie Przystojny mężczyzna z surową twarzą. Najprzystojniejszy męż- mówienia tego kaleki była szczególna zjadliwość, która wprowa- czyzna, jakiego widziałem, póki wy nie pokazaliście się u nas. dzała nieco zamętu w myśli Peyrola. Sarkazm stanowił dla niego Kilka lat przedtem opowiadano, że jakaś dziewczyna w nim się niepojętą tajemnicę. Kiedyś razem z przyjacielem kaleką siedząc zakochała. Byłem dość duży, żeby coś niecoś o tym zasłyszeć, ale na dziobie tartany i pogryzając południowy posiłek - chleb i figi - wiedziałem tyle, że dzwonią, ale ani kto, ani w jakim kościele. zauważył: Zresztą dużo ludzi wcale nie wierzyło w to całe gadanie. - Coś w tym wszystkim musiało być. Ale nie zdaje mi się, żeby Peyrol nie patrząc na kalekę próbował sobie wyobrazić, jakim to wiele dało ludziom tutaj, w waszej wiosce. on mógł być jako dziecko - i jako młodzieniec? Korsarz widywał - Na pewno - odparł żywo ów strzęp człowieka. - Nie wypros- p#edziwne ułomności, okropne kalectwa będące dziełem ludz- towały mi się plecy ani nie zyskałem pary takich nóg jak wasze. kiego okrucieństwa, działo się to jednak wśród ciemnoskórych. Peyrol, który miał spodnie podwinięte wyżej kolan, bo mył A to stanowiło wielką różnicę. Lecz teraz, po całym życiu spędzo- akurat ładownię, spojrzał z zadowoleniem na swoje łydki. nym wśród Hindusów, Malgaszów, Arabów i wszelkieqo rodzaju - Nie mogliście się chyba tego spodziewać - zauważył z pros- . negrów, to, co słyszał i widział odkąd wrócił do rodzinnego kraju totą. - opowieści, fakty, a także ludzkie twarze - ze szczeqólną siłą - Ano nie, ale wy też nie wiecie, czego ludzie o zrlrowych jak oddziaływało na jego psychikę, dzięki nagle zrodzonemu uczu- się należy ciałach spodziewali się ani do czego rościli sobie prawa ciu, że tutaj przynależy, tutaj jest jeqo ojczyzna, że ledwie o włos - powiedział kaleka. - Wszystko miało się zmienić. Dzięki zasa- uniknął teqo wszystkiego. Jego towarzysz, który rozmyślał za- dom każdy spodziewał się bez pracy dostać do woli kołaczy. - pewne o podobnych sprawach, uzupełnił swoje znaczące milcze- Jego wydłużona twarz, w spoczynku naznaczona właściwym niemówiąc: 542 543 a korsarz nie znał na tyle europejskich przesądów, żebypodejrze- wać, że kaleka lata w nocy na miotle niezym jakaś wiedźma płci męskiej - od pierwszej bowiem chwili uderzyło Peyrola, ile w tym pokurczonym sh-zępie człowieka tkwi męskości. Nawet głos miał męski, a sposób plotkowania inny niż kobiety. W rozmowie z Peyrolem wspomniał co prawda, że ludzie, jadąc w sąsiedztwo na śluby i inne uroczystości, zwykli go podwozić, żeby im przygry- wał na skrzypcach, ale nie było to wystarczające wyjaśnienie, zwłaszcza że - jak sam przyznawał - podczas Rewolucji niezbyt często się trafiały takie okazje, bo ludzie nie chcieli ściągać na siebie uwagi, i wszystko robiono po kryjomu. Zabrakło księży, którzy by udzielali ślubów, a skoro obywano się bez ceremonii kościelnych, to jakże było myśleć o weselach? Oczywiście, dzieci rodziły się jak i przedtem, ale nie wyprawiano chrzan - i ludzie zaczęli się jakoś dziwnie zachowywać. Coś się zmieniło w wyrazie ich twarzy, i nawet chłopcy i dziewczęta wyglądali tak, jakby dźwigali ciężar na sercu. Peyrol, trudniąc się tą czy ową robotą, słuchał na pozór bez większej uwagi opowieści o Rewolucji, tak jak by na drugim końcu świata przysłuchiwał się bajaniu mądrego wyspiarza opo- wiadającego o krwawych obrzędach i zdumiewających nadzie- jach jakiejś religii nie znanej reszcie ludzkości. Ale w sposobie mówierua tego kaleki była szczególna zjadliwość, która wprowa- dzała nieco zamętu w myśli Peyrola. Sarkazm stanowił dla niego niepojętą tajemnicę. Kiedyś razem z przyjacielem kaleką siedząc na dziobie tartany i pogryzając południowy posiłek - chleb i figi- zauważył : - Coś w tym wszystkim musiało być. Ale nie zdaje mi się, żeby to wiele dało ludziom tutaj, w waszej wiosce. - Na pewno - odparł żywo ów strzęp człowieka. - Nie wypros- towały mi się plecy ani nie zyskałem pary takich nóg jak wasze. Peyrol, który miał spodnie podwinięte wyżej kolan, bo mył akurat ładownię, spojrzał z zadowoleniem na swoje łydki. - Nie mogliście się chyba tego spodziewać - zauważył z pros- totą. - Ano nie, ale wy też nie wiecie, czego ludzie o zdrowych jak się należy ciałach spodziewali się ani do czego rościli sobie prawa - powiedział kaleka. - Wszystko miało się zmienić. Dzięki zasa- dom każdy spodziewał się bez pracy dostać do woli kołaczy.- Jego wydłużona twarz, w spoczynku naznaczona właściwym 542 kalekom wyrazem cierpienia, rozjaśniła się w szerokim uśmiechu. - Muszą się teraz czuć paskudnie wystrychnięci na dudków- dodał. - I czują się pokrzywdzeni, wiadomo. Ale ja nie. Nigdy nie czułem się pokrzywdzony, póki żył mój ojciec i matka. Kiedy żyli, biedacy, oboje, nigdy nie bywałem głodny... to znaczy, bardzo głodny. Nie mogli się mną za bardzo chwalić. - Urwał i zdawał się w wyobraźni przyglądać samemu sobie. - Nie wiem, jak ja bym postąpił na ich miejscu. Pewnie całkiem inaczej. Ale, widzicie, ja wiem, jak to jest, kiedy się jest takim jak ja. Oni, rzecz prosta, nie mogli tego wiedzieć i tak myślę, że nie mieli za dużo rozumu, biedacy. Ksiądz z Almanarre - wiecie, Almanarre to ta wioska na górze, przy kościele... Peyrol przerwał mu uwagą, że wie wszystko o Almanarre. Było to z jego strony zwykłe złudzenie, bo w rzeczywistości wiedział o Almanarre znacznie mniej niż o Zanzibarze czy jakiejkolwiek pirackiej osadzie od Zanzibaru aż po przylądek Guardafui. A gar- bus przyglądał mu się swymi brunatnymi oczyma, z natury skłon- nymi do zezowania w górę. - Ach, tak, wiecie!... Mnie - podjął tonem niewzruszonego przekonania - wydajecie się człowiekiem, który spadł z księżyca. No więc, ksiądz z Almanarre przyjechał, żeby ich pochować. Przystojny mężczyzna z surową twarzą. Najprzystojniejszy męż- czyzna, jakiego widziałem, póki wy nie pokazaliście się u nas. Kilka lat przedtem opowiadano, że jakaś dziewczyna w nim się zakochała. Byłem dość duży, żeby coś niecoś o tym zasłyszeć, ale wiedziałem tyle, że dzwonią, ale ani kto, ani w jakim kościele. Zresztą dużo ludzi wcale nie wierzyło w to całe gadanie. Peyrol nie patrząc na kalekę próbował sobie wyobrazić, jakim on mógł być jako dziecko - i jako młodzieniec? Korsarz widywał przedziwne ułomności, okropne kalectwa będące dziełem ludz- kiego okrucieństwa, działo się to jednak wśród ciemnoskórych. A to stanowiło wielką różnicę. Lecz teraz, po całym życiu spędzo- nym wśród Hindusów, Malgaszów, Arabów i wszelkiego rodzaju negrów, to, co słyszał i widział, odkąd wrócił do rodzinnego kraju - opowieści, fakty, a także ludzkie twarze - ze szczególną siłą oddziaływało na jego psychikę, dzięki nagle zrodzonemu uczu- ciu, że tutaj przynależy, tutaj jest jego ojczyzna, że ledwie o włos uniknął tego wszystkiego. Jego towarzysz, który rozmyślał za- pewne o podobnych sprawach, uzupełnił swoje znaczące milcze- nie mówiąc: 543 - Wszystko to było za króla. Dopiero w parę lat później ucięli mu głowę. Życie nie stało się przez to dla mnie łatwiejsze, ale odkąd ci republikanie zdetronizowali Boga i wygnali Go z kościo- łów, przebaczyłem Mu wszystkie moje utrapienia. - To się nazywa mówić jak przystoi mężczyźnie - rzekł Peyrol. Klepnąłby w tej chwili kalekę przyjacielsko po plecach, gdyby nie zniekszfałcający je garb. Wstał, żeby się zabrać do popołudniowej pracy. Malował statek od wewnątrz, a kaleka przypatrywał mu się z dziobu sennym wzrokiem, z jakimś ironicznym skrzywieniem ust. Dopiero kiedy słońce przewędrowało za przylądek Cicie, wido- czny poza wodą jak ciemna mgiełka w oślepiającym blasku, garbus otworzył usta, żeby zapytać: - A na co wam potrzebna ta tartana, citoyen? Peyrol odpowiedział po prostu, że tartana, spuszczona na wodę, może teraz popłynąć wszędzie, gdzie mu się zamarzy. - Moglibyście popłynąć aż do Genui i Neapolu, a nawet jeszcze dalej? - podsunął kaleka. - Dużo dalej - odrzekł Peyrol. - I wyporządziliście ją po to, żeby mogła odbyć taką daleką podróż? - Na pewno - odizekł Peyrol, wciąż machając pędzlem. - A mnie się coś zdaje, że nie będzie to daleka podróż. Peyrol ani na chwilę nie przestał pociągać pędzlem tam i z po- wrotem, tam i z powrotem, ale nie przychodziło mu to bez trudu. Rzeczywiście odkrył w sobie wyraźną niechęć do opuszczenia farmy Escampobar. Chęć posiadania na własność łodzi zdatnej do żeglugi nie łączyła się już u niego z chęcią włóczęgi. Kaleka miał słuszność. Odnowiona tartana nie odbędzie dalekiej podróży. Dziwne tylko, że ten człowiek tak jest tego pewny. Można by sądzić, że potrafi czytać w myślach. Spuszczenie na wodę odnowionej tartany stało się wielkim wydarzeniem. Wszyscy mieszkańcy wioski, nie wyłączając ko- biet, pracowali przez cały dzień i nigdy, w ciągu całej jej nieweso- łej historu, nie zdarzyło się jeszcze, żeby tyle gotówki przeszło tu z ręki do ręki. Kaleka, kolebiąc się na kulach, z niskiej wydmy piaskowej miał oko na wszystko, co działo się na brzegu. To on skłonił wieśniaków do pomocy i ułożył się z nimi co do wynagro- dzenia. On także za pośrednictwem bardzo nędznie wyglądające- go kramarza (jedynego, który odwiedzał półwysep) porozumiał się z kilku bogatymi obywatelami Frejus, którzywymienili Peyro- lowi parę sztuk złota na drobną monetę obiegową. Przyśpieszył przebieg najciekawszego i najbardziej podniecającego wydarze- nia w swoim życiu i teraz tkwiąc w piasku, wsparty na dwóch laskach jak znak nawigacyjny, czuwał nad ostatnią operacją. Korsarz, tak jak to robi ezłowiek wybierający się w tysiącmilową podróż, podszedł do niego, żeby mu uścisnąć rękę i raz jeszcze zobaczyć łagodne oczy i ironiczny uśmiech. - Ani gadania, prawdziwy z was mężczyzna. - Nie mówcie tak, citoyen - odrzekł kaleka drżącym głosem. Dotąd, zwieszony między dwiema laskami, z głową aż po uszy wciśniętą w ramiona, wcale nie patrzył na zbliżającego się Peyro- la. - To za wielka dla mnie pochwała! - Powiadam wam - szorstko i dobitnie powtórzył korsarz, tak jakby przy końeu swego pirackiego żywota po raz pierwszy zrozumiał, jak nieważna jest cielesna powłoka człowieka - po- wiadam wam, że takiego jak wy kompana każdy chciałby mieć przy sobie w ciężkiej przeprawie. Odchodząc od kaleki ku tartanie, wokół której wszyscy miesz- kańcy wioski czekali z linami w rękach na jego rozkaz, jedni na piasku, inni po pas zanurzeni w wodzie, Peyrol pomyślał wzdryga- jąc się lekko: "A gdybym się urodził takim jak onl#, Odkąd stanął na rodzinnej ziemi, wciąż nawiedzały go podobne myśli. Nie mógł być podobny do żadnego Murzyna: złego, dobrego czy nijakiego, krzepkiego czy ułomnego, króla czy niewolnika, ale tutaj, na tym południowym wybrzeżu, które przywoływało go ku sobie nieod- parcie, odkąd zbliżył się do Cieśniny Gibraltarskiej w swojej, jak to przeczuwał, ostatniej podróży - każda kobieta, dość wynęclz- niała i stara, mogłaby być jego matką, a on sam mógł być każdym Francuzem, nawet jednym z tych, nad którymi się litował czy którymi gardził. Od czubka głowy aż do pięt czuł, jak związany jest swoim pochodzeniem, kiedy, niby to wyruszając w długą i daleką podróż, wdrapywał się na pokład tartany. W gruncie rzeczy doskonale wiedział, że przy odrobinie szczęścia zakończy tę podróż w niespełna godzinę. Gdy tartana zakołysała się na wodzie, świadomość, że płynie, targnęła jego sercem aż do rdze- nia. Kaleka przekonał kilku rybaków z Madrague, żeby pomogli staremu Peyrolowi pożeglować wokół przylądka aż do zatoczki poniżej farmy Escampobar. Olśniewające słońce przyświecało w tej krótkiej żegludze, a kiedy dopłynęli na miejsce, wody 544 545 zatoczki iskrzyły się migotliwymi blaskami. Parę kóz z Escampo- bar, które błądząc po skłonie wzgórza starały się znaleźć pokarm tam, gdzie gołym okiem nie dopatrzyłbyś się trawy, nie raczyło nawet podnieść głów. Łagodna bryza zaniosła tartanę, dzięki świeżej farbie wyglądającą jak nowa, naprzeciw ujścia wąskiej szczeliny w skałach, która prowadziła do maleńkiego, nie wię- kszego od wiejskiej sadzawki baseniku ukrytego u podnóża południowego pagórka. Tutaj to staiy Peyrol pr Ly pomocy ludzi z Madrague, którzy zabrali ze sobą łódź, doholował swój statek- pierwszy statek, jaki kiedykolwiek naprawdę do niego należał. Wprowadzona tartana zajęła prawie cały maleńki basen, a ry- bacy wsiadłszy w swoją łódź powiosłowali do domu. Peyrol poświęcił popołudnie zamocowaniu przeciągniętych na brzeg lin do różnych głazów i karłowatych drzew, aż wreszcie przycumował tartanę w sposób, który go całkiem zadowolił. Nawet w wypadku burzy była tu równie bezpieczna jak dom stojący na wybrzeżu. Zamocowawszy wszystko na pokładzie i porządnie zwinąwszy żagle, co jednemu człowiekowi musiało zająć sporo czasu, Peyrol objął długim spojrzeniem całość urządzeń, bardziej nasuwają- cych myśl o wypoczynku niż o włóczędze, i uznał, że sprawił się dobrze. Choć wcale nie zamierzał porzucać swego pokoju na facmie, czuł, że jego prawdziwym domem jest tartana, i cicszył się myślą, że ukrył ją przed oczyma całego świata, może tylko z wyjątkiem oczu kóz, w żmudnym poszukiwaniu paszy zapędza- jących się na południowe zbocze. Ociągał się z opuszczeniem pokładu, otworzył nawet zasuwane drzwi małej kajuty, która teraz tchnęła zapachem świeżej farby, a nie zastarzałym odorem krwi. Zanim ruszył do farmy, słońce przewędrowało już daleko poza fiiszpanię i na zachodzie niebo oblokło się w złocistą barwę, gdy tymczasem po stronie Włoch jego ciemną kopułę tylko tu i ówdzie przeszywały światełka gwiazd. Catherine postawiła na stole pół- misek, ale nikt o nic Peyrola nie zapytał. Spędzał wiele czasu na tartanie, schodził na brzeg wcześnie, wracał na gócę w południe, "pourmanger la soupe'#, i niemal co noc sypiał na pokładzie. Nie chciał na tyle godzin pozostawiać tartany bez opieki. Często wspiąwszy się kawałek po zboczu odwracał się, aby w gęstniejącym mroku rzucić na nią ostatnie sp#jrzenie, i w rezultacie zawracał na pokład. Dopiero kiedy Michel, zamustrowany jako "załoga", na dobre rozgościł się na stateczku, Peyrol uznał, że może znacznie wygodniej spędzać noc w swoim podobnym do latami morskiej pokoiku na poddaszu farmy. Często budził się w nocy, wstawał, żeby kolejno ze wszystkich trzech okien spojrzeć na wyiskrzone gwiazdami niebo, i myślał: , ,Teraz nic na świecie nie może mi pr Leszkodzić w wyruszeniu na morze w ciągu niespełna godziny." Istotnie, dwaj ludzie wystar- czali do manewrowania tartaną. Tak więc myśl ta, jakby na nią nie spojrzeć, była prawdziwie krzepiąca, Peyrol bowiem cenił sobie świadomość swobody, a Michela z laguny po śmierci jego żałosne- go psa nic ze stałym lądem nie wiązało. Była to wsparuała myśl, która w jakiś sposób ułatwiała Peyrolowi powrót do wspartego na kolumienkach łoża i ponowne pogrążenie się we śnie. ROZDZIAŁ ÓSMY W pełnym blasku południowego słońca przysiadłszy obok siebie na kolistym obmurowaniu studni korsarz z dalekich mórr i rybak z laguny, złączeni zdumiewającą tajemnicą, wyglądali jak ludzie, którzy się naradzają w ciemności. Pierwsze wypowiedziane przez Peyrola słowa brzmiały: - A więc? - Wszystko w porządku - odparł tamten. - Zamknąłeś jak należy drrwi kajuty? - Wie pan przecież, jakie tam są zamknięcia. Peyrol nie mógł temu zaprzeczyć. Zadowalała go ta odpowiedź. Przerzucała odpowiedzialność na jego własne barki, a on przez całe życie - czy to w czasie wojny, czy pokoju - zwykł zawierzać dziełu własnych rąk. Jednakże spojrzał na Michela z powątpiewa- niem, po czym zauważył: - Tak, ale wiem też, co to za człowiek. Trudno o większy kontrast niż ten, jaki przedstawiały te dwie twarze: czyste w rysunku jak rzeźba wykuta w kamieniu oblicze Peyrola, które czas złagodził bardzo nieznacznie, i twar L właści- ciela nieżyjącego psa, pokryta zarostem gęsto przeplecionym srebmymi nitkami, z czymś nieuchwytnym w rysach i o tak pustym wyrazie, jaki ma niemowlę w ramionach matki. - Tak, wiem, co za człowiek - powtórzył Peyrol. Michel ze zdziwienia szeroko otworzył usta, nieduży ich owal zarysował się trochę kczywo na naiwnej twarzy. 546 543 - On już się nie zbudzi - nieśmiało wyraził swoje zdanie. Wspólne posiadanie doniosłego sekretu zbliża ludzi, więc Peyrol zniżył się do wyjaśnienia: - Nie wiesz, jaką on ma grubą czaszkę. Ja wiem. Mówił to takim tonem jakby owa czaszka była jego dziełem. Michel, choć na to stanowcze zapewnienie zapomniał zamknąć usta, nie znalazł nic do powiedzenia. - Oddychał spokojnie? - zapytał Peyrol. - Tak. Kiedy już wyszedłem i zamknąłem drzwi, słuchałem chwilę i zdawało mi się, że chrapie. Peyrol wyglądał na zaciekawionego, a także trochę zaniepoko- jonego. - Musiałem pójść rano na górę i pokazać się na farmie, jakby nic się nie stało - rzekł. - Oficer jest tu już od dwóch dńi i mogło mu przyjść do głowy, żeby zejść na br Leg do tartany. Cały ranek byłem w strachu. Dość, że koza skoczyła na nogi, a już się trząsłem. Wyobraź sobie, co by to było, jakby on uciekł i przygnał tu na górę z tą swoją rozbitą głową całą w bandażach, a ty za nim! Michel uznał, że to już za wiele. Niemal z oburzeniem zaprotes- tował: - Ależ on ledwie dyszy. - Nie byle czego trzeba, żeby Brat Wybrzeża ledwie dyszał. Są ludzie i ludzie. Ty na przykład - dobrodusznie ciągnął Peyrol- jakbyś tak jak on oberwał po łbie, dawno pożegnałbyś się ze światem. A są zwierzęta, bestie dwa razy takie jak ty, istne potwory, które można zabić lekkim uderzeniem w nos. To rzecz ogólnie wiadoma. Naprawdę bałem się, że on tak czy owak poradzi sobie z tobą... - Co znowu, maitre! Nie jestem małym dzieckiem - znów zaprotestował Michel wobec tego nagromadzenia nieprawdopo- dobieństw. Uczynił to jednak szeptem i z dziecięcą nieśmiałością. Peyrol skrzyżował ramiona na piersi. - Dokończże tę zupę - rozkazał nie podnosząc głosu - a potem wracaj na tartanę. Powiadasz, że zamknąłeś jak należy drzwi kajuty, tak? - Pewnie, że zamknąłem - zapewnił Michel, wstrząśnięty tak jawnie zamanifestowanym niepokojem. - Wie pan przecież, że on prędzej by mógł przebić głową pokład niż te drzwi. - Wszystko jedno, nie zaszkodzi, jak weźmiesz jakiś nieduży drąg i podeprzesz drzwi; zaklinuj go do pięty masztu. A potem musisz czuwać na pokładzie. W żadnym wypadku nie wchodź do kajuty. Zostań na zewnątrz i czekaj na mnie. Jest w tym jakaś zagadka, którą niełatwo przyjdzie rozplątać, muszę być bardzo ostrożny. Postaram się wymknąć i zejść na brzeg, jak tylko pozbędę się tego oficera. Po zakończeniu tej narady w pełnym słońcu Peyrol bez pośpie- chu wyszedł przez wrota podwórza i wyjrzawszy zza węgła domu zobaczył siedzącego na ławce porucznika Reala. Spodziewał się go zobaczyć. Ale nie spodziewał się, że go tu zobaczy samego. A przecież w tej sytuacji gdziekolwiek Arlette się znajdowała, stwarzało to niebezpieczeństwo. Cóż, mogła po prostu pomagać ciotce w kuchni, podwinąwszy rękawy na ramionach tak białych, jakich Peyrol nigdy przedtem nie widział u żadnej innej kobiety. Zaczęła się czesać w bardzo twarzowy sposób, splatając włosy w warkocz przewiązany szeroką czarną aksamitką i przykrywając je arlezyjskim czepeczkiem. Nosiła teraz, oczywiście odpowied- nio na nią przerobione, suknie matki, których miała całe skrzynie. Zmarła właścicielka farmy Escampobar była Arlezjanką. I to zamożną Arlezjanką. Tak, mieszkańcy Escampobar, nawet gdy chodziło o stroje kobiece, mogli się obywać bez kontaktu z zewnę- trznym światem. Najwyższy czas, żeby ten przeklęty porucznik wrócił do Tulonu. Jest tu już trzeci dzień. Jego krótki urlop musiał się już skończyć. Wobec oficerów marynarki Peyrol, pełen podej- rzeń, miał się zawsze na baczności. Stosunki z nimi układały mu się bardzo różnie. Bywali jego wrogami i bywali zwierzchnikami. Ścigali go, to znów pokładali w nim zaufanie. Rewolucja gładko przecięła na dwoje jego nieodmiennie burzliwe życie - Brata Wybrzeża i kanoniera marynarki wojennej ojczystego kraju- a przecież pozostał nadal tym samym człowiekiem. Tak samo i oni. OEicerowie króla czy oficerowie Republiki - cóż za różnica, zmieniła się tylko skóra. Wszyscy oni tak samo koso spoglądali na wolnego wędrowca. Nawet i ten tu oficer rozmawiając z nim nie potrafił zapomnieć o swoich szlifach. Pogarda i nieufność wobec szlif były głęboko zakorzenione w sercu starego Peyrola. A jednak nie czuł prawdziwej nienawiści do porucznika Reala. Po prostu wizyty tego człowieka na farmie uważał za istny dopust, a jego obecność w tym akurat momencie za diablo niedogodną, a nawet w pewnej mierze niebezpieczną. "Ani mi w głowie dać się na powrozie zaciągnąć do Tulonu" - powiedział sobie Peyrol. Tym wygalonowanym oficerkom nie można wierzyć. Każdy z nich 548 549 zdolny jest naskoczyć na najlepszego przyjaciela w imię tych czy innych bzdurnych oficerskich pojęć. Peyrol wyszedł zza narożruka i z takim uczuciem usiadł przy poruczniku Realu, jakby się miał wziąć za bary z chytrze wymyka- jącym się przeciwnikiem. Tymczasem porucznik siedzący spokoj- nie, nieświadomy, że Peyrol go obserwuje, nie wyglądał wcale na osobnika, który by się chciał wymykać. Wręcz przeciwnie, spra- wiał raczej wrażenie człowieka osiadłego tu na stałe. Wydawał się w pełni zadomowiony. Zanadto zadomowiony. Nawet kiedy Pey- rol usiadł przy nim, porucznik nadal wyglądał jak ktoś, kogo nic z miejsca nie poruszy - a już co najmniej jak ktoś, kogo niełatwo będzie się pozbyć. W nieruchomym upale pohidnia ciche, lecz przenikliwe ćwierkanie cykad było od dłuższego czasu jedynym odgłosem życia. Życia zwiewnego, nietrwałego, pełnego wesela i bezh-oski, a jednak nie wolnego od namiętności. Na to rozrado- wanie cykad padł nagle jakby cień, gdy rozebrzmiał głos porucz- nika, choć wypowiadane słnwa były najzupełniej zdawkowe: - Tiens! Vous voila?l Peyrol w tej napiętej sytuacji natychmiast sam siebie spytał: "Dlaczego on to mówi? Gdzie spodziewał się, że jestem?" Porucz- nik nie musiał go wcale zagadywać. Znali się już od około dwóch lat i choć widywali się nieregularnie, nieraz się zdarzało, że siedzieli obok siebie na tej ławce równi "na dystans", nie zamie- niając jednak ani słowa. A dlaczego teraz porucznik nie zachował milczenia? Ten oficer marynarki nigdy nie mówił nic bez celu, ale co można wyczytać z takich jak te słów? Peyrol udał, że ziewa, i miękko zaproponował: - Przydałaby się mała drzemka, co pan na to, panie porucz- niku? A w duchu pomyślał: "Nie ma strachu, nie pójdzie do swego pokoju." Zostanie tutaj, jemu, Peyrolowi, nie dając zejść do zatoki. Wlepił oczy w oficera i gdyby najqorętsze, wytężone pragnienia i sama tylko siła woli mogły spowodować żądany skutek, porucz- nik Real z pewnością zniknąłby naqle z tej ławki. Ale on ani drqnął. I Peyrol zdumiał się widząc, że ten człowiek się uśmiecha, a jeszcze bardziej się zdumiał słysząc, jak mówi : - Cała bieda w tym, że niqdyście nie byli ze mną szczery, Peyrol. A to dopiero' Pau tuta#? Ifr # - Szczery - powtórzył korsarz. - Pan chce, żebym ja był wobec pana szczery? Dobrze, rueraz chciałem, żeby się pan stąd wyniósł do wszystkich diabłów. - To już lepiej - powiedział porucznik Real. - Ale dlaczego? Niqdy nie próbowałem wam w niczym zaszkodzić. - Mnie zaszkodzić! - wykrzyknął Peyrol. - Mnie!... - Ale powściągnął swe oburzenie, jakby nim przestraszony, i zakończył bardzo spokojnym głosem: - Niuchał pan w kupie brudnych papierzysk, żeby znaleźć coś przeciwko człowiekowi, który p a- n u w niczym nie zaszkodził i był marynarzem, zanim pan się urodził. - Grubo się mylicie. Nie niuchałem w żadnych papierach. Natrafiłem na nie zupełnie przypadkowo. Nie przeczę, że zaintry- gowało mnie, że człowiek waszego pokroju mieszka właśnie tutaj. Ale nie macie powodów do niepokoju. Nikt nie myśli zaprzątać sobie głowy waszą osobą. Już od dawna o was zapomniano. Nie bójcie się. - Pan!. . . Pan mnie mówi o strachu!. . . Dalibóg - wykrzyknął korsarz - to wystarczyłoby, żeby człowiek stał się sankiulotą, jakby nie miał przed oczami tego draba, który wciąż chyłkiem czai się w pobliżu. Porucznik porywczo zwrócił ku niemu głowę i przez chwilę oficer marynarki i wolny morski włóczęga posępnie spoglądali na siebie. Kiedy Peyrol ponownie się odezwał, przybrał inny ton. - Czemuż miałbym się bać kogokolwiek? Nic nikomu nie jestem winien. Oddałem im w zupełnym porządku i pryz, i wszyst- ko inne, oprócz daru losu, a z tego nikomu nie muszę składać rachunków - zakończył niezrozumiale. - Nie wiem, co kryjecie w zanadrzu - rzekł porucznik po chwili namysłu. - Wiem tylko tyle, że jak się zdaje, zrezygnowaliście z należnej wam części pryzowego. Nie odnotowano, żebyście się o nie kiedykolwiek upomnieli. # Peyrolowi nie podobał się jego sarkastyczny ton. - Jadowity ma pan język, poruczniku - powiedział - i paskud- ny zwyczaj mówienia do człowieka tak, jakby pan był ulepiony z innej gliny. - Nie macie się o co obrażać - odparł porucznik poważnie, choć z lekkim zakłopotaniem. - Nikt tego nigdy przeciw wam nie wyciąqnie. Już przed laty przekazano tę sumę na fundusz inwali- dzki. Wszystko to już dawno pogrzebane i zapomniane. 550 I 551 Peyrol z takim zapamiętaniem sarkał i klął pod nosem, że porucznik urwał i czekał, aż się wysapie. - I nie ma też żadnych adnotacji o dezercji ani niczym podob- nym - podjął znowu. - Figurujecie w re#estrze jako disparu. Sądzę, że trochę was szukali, a potem doszli do wniosku, że tak czy owak musieliście już umrzeć. - Doprawdy? Ano, może naprawdę stary Peyrol umarł. A w każdym razie zagrzebał się tutaj. - Korsarzem miotały bardzo zmienne uczucia, bo w mgnieniu oka przeszedł od melancholu do gniewu. - I żył tu w spokoju, póki pan się nie zjawił, żeby węszyć wokół jego nory. Niejeden raz w życiu miałem sposobność zasta- nowić się, jak prędko szakalom uda się wykopać mojego trupa, ale nie mogłem się spodziewać, że oficer marynarki zacznie tutaj węszyć... - I znowu nastrój jego się zmienił. - Czego pan tu może chcieć? - szepnął, nagle przygnębiony. Porucznik wpadł w ton tej przemowy. - Nie chcę niepokoić zmarłego - powiedział zwracając się całkowicie twarzą do korsarza, który po jego ostatnich słowach wbił wzrok w ziemię. - Chcę mówić z kanonierem Peyrolem. - Nie ma go tutaj. Disparu. Niech pan zajrzy jeszcze raz do papierów. Zaginął. Nikogo takiego tutaj nie ma. - To - rzekł porucznik Real tonem towarzyskiej rozmowy, - to wierutne kłamstwo. On mówił dziś do mnie na wzgórzu, kiedy patrzyliśmy razem na angielski okręt. On wie wszystko o tym okręcie. Powiedział mi, że spędzał bezsennie całe noce obmyśla- jąc sposoby jego ujęcia. Wygląda na człowieka z sercem. Un homme du coeur. Znacie go. Peyrol z wolna dźwigał potężną głowę i spojrzał na poru#znika. - Hmmm - chrząknął. Pełne powagi, wymijające chrząknię- cie. Stare serce Peyrola zostało poruszone, ale sytuacja była tak zawiła, że musiał mieć się na bacznośa wobec każdego człowieka noszącego epolety. Jego profil pozostał nieruchomy jak profil głowy wybitej na medalu, kiedy słuchał porucznika zapewniają- cego, że tym razem przybył do Escampobar po to, żeby pomówić z kanonierem Peyrolem. Nie zrobił tego wcześniej, gdyż chodzi tu o sprawę bardzo poufną. W tym momencie porucznik urwał, a Peyrol niczym na to nie zareagował. Zastanawiał się w głębi duszy, do czego porucznik zmierza, ale wydawało się, że zmienił on front; zmienił się nawet trochę jego ton. Stał się bardziej rzeczowy. - Powiadacie, że bacznie śledzicie manewry tego angielskiego okrętu. A więc przypuśćmy na przykład, że zerwie się wiatr, czego najprawdopodobniej można wieczorem oczekiwać, to czy umieli- byście mi wtedy powiedzieć, gdzie on się znajdzie w nocy? To znaczy, jakich manewrów można się spodziewać po kapitanie? - Nie, nie umiałbym - odpowiedział Peyrol. - A przecież mówiliście, żeście go drobiazgowo obserwowali przez całe tygodnie. Nie ma tak wielu możliwości wyboru, a bio- rąc pod uwagę pogodę i wszystko inne, powinniście umieć to przewidzieć niemal z całkowitą pe#nmością. - Nie - powtórzył znowu Peyrol. - Tak się składa, że nie umiem. - Nie umiecie? Nn to nie umywacie się nawet do żadnego z tych starych admirałów, o któryćh macie taką mamą opinię. Dlaczego nie umiecie? - Powiem panu dlaczego - rzekł po chwili milczenia Peyrol, którego twarz bardziej niż kiedykolwiek przypominała swoją nieruchomością rzeźbę. - Dlatego, że ten drab nigdy dotąd w tę stronę tak daleko się nie zapuścił. Nie wiem, co mu shůzeliło do głowy, toteż nie mogę odgadnąć, co w najbliższym #zasie zrobi. Może będę mógł to panu powiedzieć jakiegoś innego dnia, ale nie dzisiaj. Następnym razem, kiedy pan przyjedzie... żeby się zoba- czyć ze starym kanonierem. - Nie, to musi być tym razem. - Czy to znaczy, że pan chce tu zostać na noc? - Czyżbyście myśleli, że przyjechałem na urlop? Powiedzia- łem wam, że jestem tu służbowo. Nie wierzycie mi? Peyrol westchnął ciężko. - Tak, wierzę panu. A więc oni myślą o wzięciu tej korwety. A pan został tu przysłany służbowo. Ano cóż, wcale mi z tej racji niełatwiej pogodzić się z pana widokiem. - Dziwny z was ezłowiek, Peyrol - powiedział porucznik.- Myślg, że chcielibyście widzieć mnie martwym. - Nie. Tylko daleko stąd. Ale ma pan słuszność, stary Peyrol nie lubi ani pańskiej twarzy, ani głosu. Dosyć tu już złego wyrządziły. Nigdy jeszcze nie rozmawiali ze sobą tak poufnie. Nie musieli przy tym na siebie patrzeć. Porucznik pomyślał: "Oho! Nie poh-afi ukryć zazdrości." I w tej myśli nie taiła się ani złośliwość, ani pogarda. Może raczej rozpacz. Łagodnie powiedział: 552 24 - Conrad t VI 553 - Warczycie jak stary pies. - Midłem czasem ochotę skoczyć panu do gardła - odpowie- dział Peyrol jakimś szc.zególnym powściągliwym szeptem. - A pa- na to jeszcze bardziej bawi. - Mnie bawi? Czy wyglądam na człowieka, któremu lekko na sercu? Znów Peyrol z wolna odwrócił głowę i długo, uporczywie patrzył. I znowu oficer marynarki i korsarz wymienili spojrzenia przenikliwe, posępne i szczere. Nowo zrodzonej zażyłości nie można było pośunąć dalej. - Słuchajcie mnie, Peyrol... - Nie - odpowiedztał tamten. - JPżeli pan chce ze mną rozma- wiać, niech pan mówi do kanoniera. Choć na pozór korsarz zgodził się przyjąć zasadę dwóch osobo- wości, nie wyglądało na to, że z drugą z tych postaci łatwiej przyjdzie nawiązać porozuunenie niż z pierwszą. Zmarszczył czoło z namysłem i gdy porucznik nie od razu zaczął mówić, kanomer Peyrol niecierpliwie zapytał: - A więc cheą wziąć korwetę nte uszkodzoną? - Nie podobało mu się, gdy usłyszał od polucznika, że dowódcom w Tulonie właściwie nie całkiem o to chodzi. Peyrol wyraził od razu przeko- narue, że ze wszystkich dowódców marynarki wojennej, jaey kiedykolwiek istnieli, jedynie obywatel Renaud był coś wart. Porucznik Real, nie zważając na jego wyzywająey ton, trzymał się tematu. - Chcę wiedzieć, czy ta angieIsl:a korweta bardzo pr Leszkadza w przybrzeżnej żegludze. - Nie, nie przeszkadza - odparł Peyrol. - Pozostawia biedaków w spokoju, chyba że jakiś statek zachowuje się podejrzanie, tak mi się przynajmniej zdaje. Widziałem parę razy, jak ścigała jedną czy drugą łódź. Ale nawet wtedy ich me przytrzymała. Michel - zna pan Michela - słyszał od ludzi z lądu, że zdarzyło się kilka Iazy, że poch-#vyciła jakieś łodzie. Ale pewnie, że, ściśle mówiąc, nikt nie jest całkiem bezpieczny. - No tak. Zastanawiam się teraz, co by ten Anglik nazwał , ,podejrzanym zachowaniem'' ? - Ba, nie lada pytanie pan mi zadaje! Nie wie pan, jaey są Anglicy? Jednego dnia przystępm i obojętni, a zaraz następnego gotowi rzucić się na człowieka jak tygrys. Rano wymagający, po południu niedbali, zawsze i wszędzie nieobliczalni, i tylko w wal- ce można na nich polegać, wszystko jedno, czy stoją u waszego boku, czy przeciw wam. Można by myśleć, że mają trochę źle w głowie, ale temu też nie trreba zanadto wierzyć. Widząc, że porurznik uważnie słucha, Peyrol przetarł ręk.ą czoło i z werwą zaczął rozprawiać o Anglikach, tak jakby to było jakieś obce, prawie nie znane plemię. - Można by powiedzieć - zakończył - że nawet najsprytniej- szego z nich szpa.ka da sie wziąć na plewy, ale nie co dzień.- Potrząsnął głową uśmiechając się lekko, tak jakby sobie przy- pomniał jedno czy drugie ciekawe wydarzenie. - Nie zdohyliście tej znajomości Anglików podczas waszej kariery kanoniera - zauważył cierpko pontcznik. - Znowu pan wraca do swego - żachnął się Peyrol. - A cóż to pana obchodzi, gdzie się tego wszystkiego dowiedziałem? Przy- puśćmy, że wiem to od człowieka, który już nie żyje. I na tym skońrzmy. - Zgoda. Cała rzecz w tym, że niełatwo przeniknąć, co oni naprawdę myślą. - Niełatwo - potwierdził Peyrol, pn czym dodał zr Lędnie:- A niektórry Francuzi są niewiele lepsi. Chciałbym móc przenik- nąć pańskie skryte myśli, panie poruczniku. - Znaleźlibyście w nich troskę o sprawy shiżbowe, kanonierze, oto, co hyście znaleźli, i to o takie sprawy, które na pierwszy rzut oka wydają się proste, ale kiedy ;ię im bliżej przyjrzeć, okazują się prawie równie tntdne do należytego przeprowadzenia, jak naj- trudniejsze zadania, jakichwv kiedykolwiek podeimowaliśrie się w życiu. Głowiły się nad nimi na próżno wszystkie qnibe rvby. Musiało tak być, skoro mnie to zlecili. Co prawda, pełnię shiżbę na lądzie w Urzędzie Acimiralicji i byłem aki#rat pod ręką. Pokazali mi rozkaz przysłany z Paryża i od pierwszeqo rzutu oka zoriento- wałem się, w czvm tkwi całv szkopiił. Wskazałem na tn i wtf,dy kazano mi. . . - Przyiechać tutai - pr#erwał mu Peyrol. - Nie. Podjąć odpowiednie kroki, żebv rozkaz wvkonać. - A pan na porzątek przyjechał hdaj. Wciąż pan tutaj przyje- żdża. - A ja zacząłem od rozejrzenia się za odpowierinim człowie- kiem - odpowiedział z naciskiem nficer marv_ narki. Peyrol spojrzał na niego badawczo. 554 555 - Czy ma pan na myśli to, że w całej flocie nie mógł pan znaleźc odpowiedniego człowieka? - Wcale go tam nie próbowałem szukać. Mój dowódca zgodził się ze mną, że to nie jest zadanie dla marynarza z floty wojennej. - Ano cóż, oficerowi marynarki musi być chyba nieprzyjemnie przyznać się do czegoś takiego. Co to za rozkaz? Bo chyba nie przyjechał pan tutaj nie zderydowawszy się mi go pokazać. Porucznik wsunął rękę do wewnętsznej kieszeni marynarskiej kurtki, lecz zaraz wyciągnął ją pustą. - Musicie zrozumieć - powiedział poważnie - że tu nie chodzi o walkę. Do tego nie brak pierwszorzędnych ludzi. Rzecz poleqa na tym, żeby wywieść nieprzyjaciela w pole. - Wywieść w pole? - rzekł Peyrol tonem sędziego. - W porząd- ku. Widziałem, jak na Oceanie Indyjskim Monsieur Surcouf wywodził Anglików w pole... Widziałem na własne oczy różne podstępy, pozorowane manewry i tak dalej... Na wojnie robi się takie rzeczy. - Z pewnością. Rozkaz w tej sprawie wydał osobiście pierwszy konsul, bo tu nie chodzi o byle błahostkę. Trzeba zwieść angiel- skiego admirała. - Co takiego? Nelsona? O, to chytra sztuka! Wyraziwszy ten osąd stary pirat wyciągnął z kieszeni czerwoną chustkę, otarł nią twarz i z pr Lekonaniem powtórzył swoją opinię : - Celui-la est un malin. Tym razem porucznik rzeczywiście wyjął z kieszeni jakiś papier i mówiąc: - Skopiowałem ten rozkaz, żeby wam pokazać- podał piratowi, który wziął go z wyrazem powątpiewania. Porucznik Real przypahywał się, jak stary Peyrol odsuwa pismo na długość ramienia, a potem przybliżając do oczu stara się znaleźć odpowiednią dla swego wzroku odległość, i zaczął się zastanawiać, czy przepisał rozkaz dość dużymi literami, aby kanonier Peyrol mógł go bez trudu odczytać. Rozkaz brzmiał, jak następuje: "Należy przygotować plik depesz i listów prywatnych rzekomo pisanych przez oficerów, które by zawierały oprócz odpowiednich napomknięć jasne stwierdzenie, zdolneprzekonać nieprzyjaciela, że flota, obecrue ekwipowana w Tulonie, ma się udać do Egiptu i, ogólnie biorąc, na Wschód. Pakiet ten należy wysłać drogą morską do Neapolu, jakimś małym stateczkiem, podejmując odpowiednie kroki, żeby ten statek wpadł w ręce nieprzyjaciela.'' Prefet Maritimewezwał Reala, pokazał ten ustęp w liście z Paryia, odwrócił stronę i podkreślił palcem podpis: "Bonaparte". Po czym rzuciwszy Realowi wymowne spojrzenie admirał schował dokument do szuflady, zamknął ją na klucz i kluez wsunął do kieszeni. Porucznik spisał ów fragment z pamię- ci, kiedy przyszło mu na myśl, żeby się poradzić Peyrola. Korsarz mrużąc oczy i ściągając wargi doczytał pismo do końca. Porucznik niedbale wyciągnął rękę i zabrał je od niego. - No i co o tym myślicie? - spytał. - Oczywiście, rozumiecie, że nie może być mowy o poświęceniu dla tego fortelu żadnego okrętu wojennego. Co sądzicie? - Łatwiej to rozkazać niż zrobić - osądził krótko Peyrol. - Tak właśnie powiedziałem memu admirałowi. - Czy z niego taki szczur lądowy, że mu to pan musiał wyjaś- niać? - Nie, kanonierze, na pewno nie. Słuchał mnie i kiwał potaku- jąco qłową. - A co powiedział, kiedy pan skończył? - Powiedział: "Parfaitement. Ma pan już jakiś pomysł, jak to zrobić?" I wtedy ja powiedziałem - słuchajcie mnie dobrze, kanonierze - powiedziałem tak: "Oui, Amiral, sądzę, że mam odpowiedniego człowieka" - i admirał zaraz mi przerwał: "W porządku, nie musi mi pan o nim opowiadać. Zlecam panu to zadanie i daję tydzień czasu. Kiedy będzie wykonane, złoży mi pan raport. Tymczasem niech pan weźmie ten pakiet." Wszystkie te fałszywe listy i depesze były już gotowe, Peyrol. Zabrałem wychodząc od admirała tę paczkę obszytą w płótno żaglowe, należycie owią2aną i zapieczętowaną. Mam ją u siebie od hzech dni. Jest na piętrze w mojej walizce. - Nie posunął się pan dzięki temu daleko - mruknął stary Peyrol. - Nie - przyznał porucznik. - Mam także do rozporządzenia parę tysięcy franków. - Franków - powtórzył Peyrol., - Ano cóż, niech pan lepiej wraca do Tulonu i stara się przekupić kogoś, co się zgodzi włożyć głowę w paszczę angielskiego lwa. Real zastanowił się chwilę, po czym powoli powiedział: - Nikomu bym tego nie mówił. Oczywiście, byłoby jasne, że chodzi o niebezpieczne zadanie, to samo przez się zrozumiałe. - Byłoby jasne. A qdyby pan natrafił na osobnika z odrobiną sensu w mózgownicy, to naturalnie próbowałby przemknąć się 556 557 przez angielską flotę i mogłoby mu się to udać. I z pańskiego fortelu pozostałyby nia. - Można by mu wyznaczyć kurs. - Tak. I mogłoby się zdarzyć, że pański kurs pozwoliłby mu właśnie uniknąć spotkania z całą flotą Nelsona, bo nigdy nie wiadomo, co Anglicy akurat robią. A nu#by się wtedy na przykład zaopatrywali w wodę na Sardynu. - Na pewno jakieś krążowlaki patrolowałyby mor Le i przy- chwyciły go. - Może. Ale to nie jest wykonywanie zadania; tylko zdanie się na łaskę losu. Czy panu się zdaje, że pan rozmawia z bezzębnym oseskiem,poruczniku? - Nie, mój kanonierze. Trzeba silnego człowieka i zdrowych zębów, żeby ruzgryźć tę sprawę. - Na chwilę zapadło milczenie. Potem Peyrol podjął tonem wyroczni: - Powiem panu, w czym rzecz, poruczniku. Myślę, że to jest taki ruzkaz, jaki tylko szczur lądowy może dać dobremu maryna- rzowi. Nie ośmieli się pan temu zaprze#zyć. - Nie zaprzeczam - przyznał porucznik. - A oto cały szkopuł. Przypuśćmy nawet, że tartana Iiadzieje się wprost na angielską flotę, jak to zostało przewidziane, to i tak oni zajrzą najwyżej do ładowni, może też wetkną nosy #u i ówdzie, ale nigdy im nie postoi w głowach, żeby szukać depesz, prawda? A nasz człowiek uczy- wiście dobrze je schowa, prawda? Przecież nie będzie wiedział, o co chodzi. A gdyby był takim osłem, żeby je zustawić poniewie- rające się gdzieś na pokładzie, to Anglicy od razu poczuliby pismo nosem. I myślę, że on przede wszystkim wyrzuciłby te depesze za burtę. - Tak. Chyba, że wiedziałby, na czym naprawdę polega jego zadanie - powiedział Peyrol. - Oczywiście. Ale jakiej sumy trzeba by było, żeby człowiek zgudził się zasmakowaE angielskich galer? - Pański człuwiek wziąłby pieniądze nie mrugnąwszy okiem, a potem zrobiłby, cu w jego niocy, żeby się nie dać złapać, a gdyby mu się to nie udało, stanąłby na głowie, żeby tylku Anglicy nic nie znaleźli na pukładzie tartany. Nie ma co gadać, poruczniku, każdy łotr spod ciemnej gwiazdy byleby miał tartanę, przyjąłby od pana parę tysięcy franków zgodnie jak owie#zka. Ale nabrać angiel- skiego admirała tu diablo trudna spI-awa. Czy 2astanuwił się pan nad tym wszystkim, zanim pan dał udpowiedź temu suto wygalo- nowanemu dowódcy, który panu zlecił to zadanie? - Zdawałem sobie sprawę z tego wszystkiego i wyłożyłem mu jasno jak na dłoni - odparł porucznik zniżając głos jeszcze bardziej, całą bowiem rozmowę prowadzili półgłosem, mimo że w domu za ich plecami było cicho i wszędzie w pobliżu farmy i Escampobar panuwała pustka. Była to godzina poobiedniej ; drzemki - dla tych, którzy mogli spać. Porucznik, przysuwając się i jes2cze bliżej do starego Peyrola, prawie tchnął w jego ucho wypowiadane teraz słowa: - Chciałem usłyszeć z waszych ust właśnie to wszystko. Rozu- miecie teraz, co miałem na myśli dziś rano na punkcie obserwacyj- nym? Pamiętacie, co wtedy powiedziałem? Peyrol, patrząc w przestrzeń, powiedział jednostajnym szeptem: - Pamiętam, że oficer marynarki próbował zbić z nóg starego Peyrola, ale nie zdołał tego zrobić. Mogą uważać, że jestem disparu, ale jeszcze i dziś dość mam krzepy, żeby się nie dać pierwszemu lepszemu żółtodziobowi, który raptem wpada w złość, sam czort tylko wie dlaczego. I dobrze, że się to panu nie udało, bo inaczej pociągnąłbym pana za sobą i razem machnęli- # byśmy ostatniego kozła w życiu ku uciesze angielskiej załogi. Piękny koniec, nie ma co mówić. - A nie pamiętacie, co powiedziałem, kiedyście wspomnieli, ; że Anglicy wysłaliby czółno, żeby nam przeszukać kieszenie? Że to byłby doskonały sposób? - Kamienna nieruchomość, jaką Peyrol zachowywał, gdy tamten mężczyzna pochylał się nad jego uchem, upodobniała go do nieczułego automatu przeznaczonego wyłącznie do wysłuchiwania szeptanych zwierzeń, a porucznik z naciskiem ci#gnął dalej swój wywód: - A więc to byla aluzja do tej sprawy, bo pomyślcie tylko, kanonierze, czy mogłoby być coś bardziej przekonu;ącego, niż gdyby przy mnie znaleźli ten plik depesz! Jakże byliby zdziwieni, jacy zachwyceni! Najmniejsza wątpliwość nie powstałaby w ich głowach. Czy nie tak, kanonie- rze? Oczywiście, że tak. Wyobrażam sobie, jak kapitan tej korwety rozwinąłey wszystkie żagle, jak by się śpieszył, żeby oddać ten pakiet do rąk admirała. Tajemnica miejsca przeznaczenia tuluń- skiej floty odkryta w papierach znalezionych przy zwłokach oficera! Ależ by się unosili nad swoim niezwykłym szczęściem! Tylko że nie nazwaliby tego przypadkiem, o nie! Nazwaliby to 5#8 559 wydarzeniem opatrznościowym. Ja też znam po trosze Anglików. Zależy im, żeby mieć po swojej stronie Boga - jedynego sprzymie- rzeńca, któremu nigdy nie muszą wypłacać subsydiów. No co, kanonierze, czy nie byłby to doskonały sposób? Porucznik Real cofnął się i Peyrol, wciąż nieruchomy jak posąg wyobrażający ponure zamyślenie, mruknął cicho: - Jeszcze czas. Angielski okręt jest jeszcze w cieśninie.- Odczekał chwilę, wciąż w niesamowily sposób podobny do żywe- go posągu, po czym dodał złośliwie: - Jakoś nie kwapi się pan pobiec na skałę i z niej skoczyć. - Słowo daję, życie tak mi zbrzydło, że może i to zrobię- powiedział porucznik zdawkowym tonem. - Doskonale, niech pan tylko nie zapomni podrałować przed- tem na piętro i zabrać ze sobą te depesze - odparł Peyrol nie zmieniając tonu. - Ale na mnie nie ma pan co czekać, mnie życie nie zbrzydło. Jestem disparu, i to mi całkiem odpowiada. Nie muszę umierać. I teraz w końcu się poruszył, nie wstając z miejsca pokręcił głową w jedną i w drugą stronę, jakby się chciał upewnić, że szyja mu nie skamieniała, zaśmiał się krótko i burknął: - Disparu!Ha! A niech to diabli ! - tak jakby słowo, ,zaginiony'' umieszczone przy czyimś nazwisku w rejestrze było najcięższt nbrazą. Porucznik Real zauważył z pewnym zdziwieniem, że widneznie rozgoryczy ło to głęboko starego Peyrola; a może gorycz tę wzbudziło coś nieokreślonego, co przejawiało się w ów osobliwy sposób. W poru- czniku także buchnął płomieniem gniew, który jednak zgasł zaraz w lodowatym chłodzie filozoficznej refleksji: "Jesteśmy obaj ofiarami przeznaczenia, które nas ze sobą zetknęło." Potem zno- wu rozpaliła się złość. Dlaczego musiał się natknąć na tę dziew- czynę czy kobietę - bo sam nie wiedział, co o niej myśleć- i dlaczego ma tak strasznie pr Lez nią cierpieć? On, który niemal od lat chłopięcych starał się wykozzenić w sobie wszystkie łagodniej- sze uczucia. Władnące nim zmienne nastroje niesmaku, zdumie- nia nad samym sobą i nad niespodziewanymi zwrotami życia pogrążyły go w głębokiej zadumie, z której wyrwał go gwałtowny, choć niegłośny wybuch Peyrola: - Nie! - wykrzyknął Peyrol. - Jestem za stary, żeby nadstawiać karku dla jakiegoś lądowego szczura z Paryża, który sobie wyo- braża, że wymyślił coś mądrego! - Nie żądam tego od was - powiedział porucznik niezwykle surowo, głosem, który Peyrol określiłby jako głos człowieka noszącego epolety - ty stary morski rozbójniku! I na pewno nie byłoby to dla żadnego lądowego szczura. Ostatecznie obaj, i ja, i wy także, jesteśmy Francuzami. - Odkrył to pan, no, no! - Tak - rzekł Real. - Dziś rano, słuchając was na wzgórzu, nie dalej jak o rzut kamieniem od tej angielskiej korwety. - A tak - stęknął Peyrol. - Okręt zbudowany we Francji!- Uderzył się w pierś, aż zadudniło. - Tutaj coś człowieka boli, jak na niego patrzy! Chętnie bym nawet sam, w pojedynkę, zeskoczył stamtąd na pokład! - Tak, tam my dwaj doskonaleśmy się rozumieli - rzekł poru- cznik. - Ale wiedzcie, że ta sprawa to rzecz o wiele ważniejsza niż odebranie pochwyconej przez nich korrvety. W gruncie rzeczy chodzi o wiele więcej niż po prostu o wywiedzenie w pole ich admirała. To część dalekosiężnego planu! To jedno z uderzeń, które nam mają dopomóc w odniesieniu wielkiego zwycięstwa na morzu. - Nam! - powiedział Peyrol. - Ja jestem morskim rozbójni- kiem, a pan oficerem marynarki. Co pan rozumie przez to "nam"? - Rozumiem przez to wszystkich Francuzów - odrzekł porucz- nik. - Albo powiedzmy prościej, Francję, której wyście także służyli. Peyrol, którego kamienna maska niemal wbrew jego woli nabrała ludzkiego wyrazu, skinął potakująco głową i powiedział: - Pan ma jakiś pomysł. Jaki? Oczywiście, jeśli pan zaufa morskiemu rozbójnikowi. - To nie, ale zaufam kanonierowi Republiki. Przyszło mi na myśl, że dla tej wielkiej sprawy moglibyśmy wykorzystać korwe- tę, którą śledziliście od tak dawna. Bo nie ma co liczyć na podsunięcie flocie jakiejś starej tartany tak, żeby to nie obudziło niczyich podejrzeń. - Koncept wart szczura lądowego - przytaknął Peyrol z wię- kszą serdecznością, niż dotąd kiedykolwiek okazał porucznikowi Realowi. - Tak, ale jest tu ta korweta. Czy nie można by zainscenizować czegoś, co by wzięli za dobrą monetę? Śmiejecie się? Dlaczego? - Śmieję się, bo to byłby świetny kawał - powiedział Peyrol, którego wesołość trwała jednak bardzo krótko. - Ten drab na pokładzie ma się za bardzo sprytnego. Nigdy go na oczy nie 560 561 widziałem, choć nieraz mi się zdawało, że znam go jak rodzonego brata; ale teraz. . . Urwał w pół słowa. Porucznik Real, zauważywszy raptowną zmianę wyrazu jego twarzy, powiedział dobitnie: - Wygląda mi na to, że przyszedł wam do głowy jakiś pomysł. - Skądże - odparł Peyrol, niespodzianie jak zaczarowany przybierając popr Ledni kamienny wyraz. Porucznika to nie znie= chęciło i nie zdziwił się, gdy ów kamienny posąg Peyrola przemó- wił: - W każdym razie można by spróbować. - A potem bardzo szorstko: - Chce pan tu zostać na noc? - Tak. Zejdę tylko do Madraque i zostawię wiadomość dla barki żaglowej, która ma dziś przypłynąć z Tulonu, żeby wracała nie czekając na mnie. - Nie, poruczniku. Pan musi dziś wrócić do Tulonu. A kiedy pan się tam już znajdzie, bodajby o północy, musi pan wyciągnąć z łóżek kilku tych przeklętych qryzipiórków z Urzędu Portowego, i kazać im, żeby przygotowali papiery dla tartany... och, na jaką nazwę pan chce. Jakiekolwiek papiery. A potem musi pan wracać tu tak prędko, jak tylko pan zdoła. Dlaczego nie miałby pan od razu teraz ze ść do Madraque i zobaczyć, czy nie ma tam już tej barki? Jeżeli jest, to gdyby pan wypłynął zaraz, mógłby pan tu wrócić około północy. Zerwał się porywczo i porucznik wstał także. Całe jego zacho- wanie świadczyło o niepewności. Wygląd Peyrola nie zdradzał podniecenia, natomiast surowy wyraz jego rzymskiej twarzy na- dawał mu oqromną powagę. - Nie powiecie mi nic więcej? - zapytał porucznik. - Nie - odparł korsarz. - Nie, póki się znów nie spotkamy. Jeżeli wróci pan w nocy, niech pan nie próbuje dostać się do domu: Proszę zaczekać na dworze. I niech pan nikogo nie budzi. Będę się kręcił w pobliżu i jeśli znajdzie się coś do powiedzenia, powiem to panu wtedy. Za czym się pan rozgląda? Nie musi pan iść na górę po walizkę. Pistolety ma pan także na górze? I co z tego? Na co panu pistnlety, kiedy drogę do Tulonu i z powrotem odbywa pan z załogą łodzi marynarki wojennej? - Położył rękę na ramieniu porucznika i delikatnie popchnął go ku ścieżce wiodącej do Maclracpie. Czując to dotknięcie Real odwrócił głowę i oczy ich zwarły się, tak bliskie i pełne napięcia jak w zapasach. I to porucznik nie wytrzymał nieugiętego, bezpośredniego spojrzenia starego Brata Wybrzeża. Ustąpił, pokrywając porażkę sarkastycz- nym uśmiechem i lekko kpiącym: - Widzę, że chcecie się mnie pozbyć w ten czy inny sposób. - Słowa te nie zrobiły najmniejszego wrażenia na Peyrolu, który wyciągniętym ramieniem wskazywał na trakt do Madrague. Kiedy porucznik się odwrócił, wyciąqnięte ramię Peyrola opadło, ale patrzył w ślad za oficerem, póki ten nie zniknął mu z oczu, i dopiero wtedy odwrócił się także i podążył w przeciwnym kierunku. ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY Straciwszy z oczu zdumionego polucznika, Peyrol zdał sobie sprawę, że sam ma w mózgu zupełną pustkę. Ruszył w dół ku tartanie rzuciwszy przedtem jedno ukośne spojrzenie na fasadę dontu kryjącego w sobie całkiem inny problem. Ale ten musi zaczekać. Czuł naglącą potrzebę niezwłocznego wypełnienia jakąś myślą dziwnej próżni, która się wytworzyła w jego głowie. Zsuwał się ze stromizn, chwytał krzaków, zeskakiwał z kamienia na kamień z odruchową precyzją i niezawodną pewnością, jaką daje długa praktyka, ani na chwilę przy tym nie przestając z wytężeniem poszukiwać jakiegoś konkretnego planu, którym mógłby zająć umysł. Na prawo leżała zatoczka, cała jaśniejąca bladym światłem, dalej zaś rozciągało się gładkie cientnoniebie- skie Morze Śródziemne. Peyrol zdążał do baseniku, gdzie - jak klejnot w szkatułce, którego jedynym pizeznaczeniem jest pota- jemnie cieszyć oczy - od lat ukrywał swoją tartanę, równie nieużyteczną jak ukryty skarb skąpca - i równie cenną! Natknąw- szy się na kotlinkę, w której rosło parę krzaków, a nawet nieliczne źdźbła trawy, Peyrol usiadł, żeby odpoeząć. W tym miejscu cały widzialny świat ograniczał się dla niego do kamienciego zbocza, kilku głazów, krzaka, o który się opierał, i przestworu morza pustego aż po widnokrąg. Zdał sobie sprawę, że znacznie bardziej nie cierpi tego poruczniczyny, kiedy go nie widzi. Jest coś dziwne- go w tym chłopie. Ano, w każdym razie pozbył się go na osiem czy dziesięć godzin. Stacego korsarza ogarnął jakiś niepokój, dozna- wał wrażenia, że zagrożony jest ustalony porządek rzer Ly, có wydało mu się nader niepożądane. Zdziwił się tym i znowu targnęła nim myśl: "Starzeję się." A przecież czuł, że ciało ma krzepkie. Wciąż jeszcze uniiał czołgać się bezszelestnie jak India- nin i niezawodn ą pałką z taką siłą uderzyć ceInie człowieka w tył 5fi2 5fi3 głowy, że ten padał jak powalony wół. Dokonał takiej sztuki nie dawniej jak wczoraj o drugiej w nocy, przed dwunastu zaledwie godzinami, i to bez większego trudu i bez zbytniego wysiłku. Fakt ten dodał mu otuchy. Ale nadal nie przychodził mu do głowy żaden pomysł. Nic, co można by nazwać pomysłem z prawdziwe- go zdarzenia. I nie przyjdzie. Na nic się nie zda siedzieć tutaj. Wstał i po kiIku krokach stanął na krawędzi skalnego urwiska, skąd mógł zobaczyć dwa obłe wierzchołki białych masztów swojej tartany. Kadłub był niewidoczny, zakrywała go linia wybrzeża, na którym najbardziej rzucał się w oczy duży płaski złom skalny. Na tym właśnie miejscu przed niespełna dwunastu godzinami Peyrol, który nie mógł uleżeć we własnym łóżku i zdecydował się przyjść na tartanę w nadziei, że znajdzie tu sen, zobaczył w świetle księżyca jakiegoś mężczyznę stojącego ponad stateczkiem i spo- glądającego nań z góry - charakterystyczna rozwidlona czarna sylwetka człowieka, który na pewno nie powinien się tu znajdo- wać. Peyrol natychmiast logicznie wnioskując powiedział sobie: , ,Wysiadł na ląd z angielskiej łodzi.'' Nie tracił czasu na rozważa- nie, gdzie, jak i dlaczego. Przeszedł błyskawicznie do działania, jak człowiek od lat nawykły stawiać czoło najbardziej nieoczeki- wanym ewentualnościom. Ciemna postać, pogrążona w jakimś uważnym i pełnym zdumienia zapatrzeniu, nic nie usłyszała, niczego nie podejrzewała. Gruby koniec pałki ugodził jąwgłowę jak piorun z jasnego nieba. Trzask uderzenia odbił się echem od ścian baseniku. Ale nieznajomy nie mógł tego słyszeć. Siła ciosu przerzuciła pozbawione czucia ciało poza krawędź płaskiej skały, głową na dół w otwartą ładownię tartany, która odebrzmiała głuchym łoskotem bębna. Peyrol nawet jako dwudziestolatek nie sprawiłby się Iepiej. Nie. Na pewno nie tak dobrze. Szybkość działania złączyła się z dojrzałą rozwagą - a po ghichym łoskocie bębna zapadła nie zmącona ruczym cisza; żadnego westchnienia, żadnego jęku. Peyrol obiegł maleńki cypel i w miejscu, gdzie brzeg opadał do poziomu burty tartany, skoczył na pokład. W zim- nym blasku księżyca i wśród głębokich cieni skał wciąż #rvała niezmącona cisza. Trwała niezmącona, gdyż Michel, który zawsze sypiał pod przednim półpokładem, obudzony grzmiącym uder Le- niem, od którego zadrżała cała tartana, rue mógł z siebie wydobyć głosu. Z głową ledwie trochę wysuniętą spod pokładu, na czwora- kach, dygocząc jak pies oblany ukropem, nie był zdolny się ruszyć, sparaliżowany przerażeniem na widok tego trupa, który w czarodziejski sposób przeleciał przez powietrze i spadł na Lartanę. Nie dotknąłby go za nic w świecie. Słowa: - Hej tam, Michel! -wypowiedzianepółgłosempodzia- łały jak krzepiący kordiał. A więc to nie dzieło Złego Ducha, nie ma w tym żadnych czarodziejskich sztuczek? A jeśliby nawet i były, to z chwilą gdy przy nim znajdował się Peyrol, Michel nie bał się już niczego. Nie odważył się na żadne pytanie, pomagając Peyrolowi odwrócić na wznak bezwładne ciało. Twarz zalewała krew płynąca z rozcięcia na czole wywołanego uderzeniem o ostrą krawędź nad stępką. Ofiara niestosownej ciekawości nie rozbiła sobie doszczętnie głowy ani nie połamała kości dzięki temu, że lecąc w powietrzu natrafiła na jedną z want przedniego masztu i wyszarpnęła ją jak marchewkę. Peyrol podnosząc oczy dostrzegł mimochodem zerwaną linę i zaraz przyłożył dłoń do piersi męż- czyzny. - Serce jeszcze bije - szepnął. - Michel, idź zapalić l#mpę w kajucie. - Chce pan zabrać to coś do kajuty? - Tak - odpowiedział Peyrol. - Ta kajuta przywykła już do takich rzeczy. - I nagle ogarnęło go głębokie rozgoryczerue. - Była śmiertelną pułapką dla ludzi więcej wartych od tego draba, kimkolwiek on jest. Kiedy Michel poszedł wypełnić rozkaz, Peyrol przeszukał wzrokiem brzegi basenu, bo nie dawała mu spokoju myśl, że musi się tam na pewno kręcić więcej Anglików. Nie miał najmniej- szych wątpliwości, że jedna z łodzi korwety znajduje się wciąż jeszcze w zatoce. Nie rozumiał tylko powodów jej przybycia. Jedynie ów osobnik leżący bez przytomności u jego stóp mógłby to zapewne wyjaśnić, aIe Peyrol niewieIe miał nadziei, że onjeszcze kiedyś przemówi. Jeśli zaś jego towarzysze zaczną szukać kolegi, mało było szans, że nie odkryją istnienia basenu. Peyrol pochylił się nad ciałem i obmacał je starannie. Nie znalazł żadnej broni. Człowiek ten miał tylko zwykły składany nóż, zawieszony na lince u szyi. Gdy Michel - uosobienie posłuszeństwa - wrócił z rufy, otrzy- mał rozkaz wylania kilku wiader morskiej wody na skrwawioną głowę, zwróconą twarzą ku księżycowi. Zniesienie ciała do kajuty sprawiło im nieco trudności. Było ciężkie. Położyli je jak długie na skrzyni i kiedy Michel z niezwykłą starannością ułożył ręce wzdłuż boków, wydawało się wprost niewiarygodnie sztywne. 564 565 kocem. Zostań w kabinie i zwilżaj mu bandaże morską wodą. #ciekająca wodą głowa o mokrych włosach wyglądała jak głowa MYślę, że nikt cię tu dziś nie będzie niepokoił. Idę do domu. topielca, na czole ziała czerwona głęboka rana. - Niedługo będzie świtać - zauważył Michel. - Idź na pokład hzymać straż - polecił Peyrol. - Może będzie- I z tego także względu Peyrol śpieszył się do domu, chciał my musieli walczyć, zanim noc się skończy. bowiem nie widziany przez nikogo prześliznąć się ukradkiem do Po wyjściu Michela Peyrol zerwał z siebie kurtkę i zaraz potem swego pokoju. Naciąqnął kurtkę na gołe ciało, podniósł pałkę ściągnął przeż głowę koszulę. Była to bardzo ładna koszula. i polecił Michelowi pod żadnym pozorem nie wypuszczać z kajuty Bracia Wybrzeża w wolnych chwilach nie zwykli nosić się jak tego dziwnego ptaszka. Ponieważ Michel był święcie przekonany, obdartusy i kanonier Peyrol zachował upodobanie do cienkiej # że ów człowiek nigdy w życiu już nie wstanie, nie przejął się bielizny. Podarł koszulę na długie pasy, usiadł na skrzyni i oparł zbytnio tymi zleceniami. sobie mokrą głowę na kolanach. Obandażował ją zręcznie i tak Rozwidniło się już, kiedy Peyrol w drodze do Escampobar obojętnie, jakby się wprawiał na manekinie. Potem jak doświad- # obejrzał się i szczęśliwy traf sprawił, że na własne oczy zobaczył czony praktyk ujął bezwładną rękę i poszukał pulsu. Dusza , łódź angielskiego okrętu wojermego wypływającą akurat z zatoki. jeszcze nie uleciała. Korsarz, obnażony do pasa, skr Lyżował potęż- Potwierdziło to jego domysły, ale w najmniejszym nawet stopniu ne ramiona na porośniętej siwiejącym włosem nagiej piersi i sie- nie wyjaśniło powodów jej przybycia. Skłopotany i zafrasowany, dział spoglądając w dót na spoczywającą na jego kolanach nieru- wszedł na podwórze w obejściu farmy. Catherine, zawsze pierw- chomą twarz o spokojnie zamkniętych oczach i czole zakrytym sza na nogach, stała w otwartych drzwiach kuchni. Usunęła się na białym bandażem. Przypatrywał się wydatnej szczęce, dziwnie bok i pozwoliłaby mu przejść bez słowa, gdyby sam Peyrol nie kontrastującej z nieco zaokrąglonymi policzkami, niezwykle sze- zapytał jej szeptem: - Nic nowego? - Odpowiedziała mu tym rokiemu nosowi o ostrym czubku i grzbiecie lekko wklęsłym, nie samym tonem: - Zaczęła teraz błądzić po nocy. - Peyrol cicho wiadomo czy z natury, czy na skutek uderzenia. Twarz jak prześliznął się do sypialni, z której zeszedł w godzinę później, tak z brązowej, z gruba wymodelowanej gliny, i w tym obliczu jakby spędził tam całą noc w swoim łóżku. czterdziestoletniego czy nawet starszego człowieka przylepione Właśnie ta noena przygoda wpłynęła na przebieg porannej do zamkniętych powiek gęste czame rzęsy wyglądające nienatu- # rozmowy Peyrola z porucznikiem. Z różnych powodów była bar- ralnie młodo. I Peyrol zaczął rozmyślać o młodości. Nie o ivłasnej jzo kłopotliwa. Teraz, na parę godzin pozbywszy się Reala, młodości - nigdy mu nie zależało na jej odzyskaniu. Myślał #orsarz musiał się zająć drugim intruzem naruszającym spokój o młodości tego człowieka, o tym, jak jego twarz wyglądała przed #army Escampobar, spokój pełen napięcia, wątpliwy i o złowróżb- dwudziestu laty. Nagle poruszył się i przykładając usta do ucha tej nych źródłach. Siedząc na płaskim głazie, z oczyma leniwie na pozór martwej głowy krzyknął ile sił w phicach: wlepionymi w kilka kropel krwi zdradzających błękitowi nieba, - Halo! Halo! Zbudźcie się, kolego! co tu się działo w ciąqu nocy, i próbując pochwycić jakąś konkret- Wydawało się, że to dość, by zbudzić nawet umarłego. Ciche: - ną myśl, którą by mógł roztrząsać, Peyrol uświadomił sobie, że Voila ! Voila ! - odezwało się z daleka i niebawem Michel wsunął słyszy jakiś słaby dudniący odgłos. Choć tak słaby, wypełniał cały do kajuty głowę, z grymasem niepokoju na twarzy i błyskiem basen. Korsarz wprędce odgadł jego pr Lyczynę i z twarzy zniknął w krągłych oczach. mu niepokój. Podniósł pałkę, żywo zerwał się na nogi mrucząc do - Wołał mnie pan, maitre? # siebie: - No, ten na pewno nie kwapi się umierać - i śpiesznie - Tak - odpowiedział Peyrol. - Chodź no tu pomóc go prze- #szYł ku tartanie. nieść. Michel stał na straży na tylnym pokładzie. Wykonał rozkazy - Wyrzucimy go za burtę? - szepnął ochoczo Michel. otrzymane przy studni. Drzwi kajuty zostały nie tylko zamknięte na ogromną kłódkę, ale też podparte drągiem, dzięki czemu były - Nie - odparł Peyrol. - Do tej koi. Ostrożnie! Nie stuknij o nic tak niewzruszone jak skała. Dudniący odgłos zdawał się czaro- jego głową! - zawołał z nieoczekiwaną troskliwością. - Nakryj go 566 >ciekająca wodą głowa o mokrych włosach wyglądała jak głowa topielca, na czole ziała czerwona głęboka rana. - Idź na pokład trzymać straż - polecił Peyrol. - Może będzie- my musieli walczyć, zanim noc się skończy. Po wyjściu Michela Peyrol zerwał z siebie kurtkę i zaraz potem ściągnął przeż głowę koszulę. Była to bardzo ładna koszula. Bracia Wybrzeża w wolnych chwilach nie zwykli nosić się jak obdartusy i kanonier Peyrol zachował upodobanie do cienkiej bielizny. Podarł koszulę na długie pasy, usiadł na skrzyni i oparł sobie mokrą głowę na kolanach. Obandażował ją zręcznie i tak oboję#ie, jakby się wprawiał na manekinie. Potem jak doświad- czony praktyk ujął bezwładną rękę i poszukał pulsu. Dusza jeszcze nie uleciała. Korsarz, obnażony do pasa, skrzyżował potęż- ne ramiona na porośniętej siwiejącym włosem nagiej piersi i sie- dział spoglądając w dół na spoczywającą na jego kolanach nieru- chomą twarz o spokojnie zamkniętych oczach i czole zakrytym białym bandażem. Przypahywał się wydatnej szczęce, dziwnie kontrastującej z nieco zaokrąglonymi policzkami, niezwykle sze- rokiemu nosowi o oshym czubku i grzbiecie lekko wklęsłym, nie wiadomo czy z natury, czy na skutek uderzenia. Twarz jak z brązowej, z gruba wymodelowanej gliny, i w tym obliczu czterdziestoletniego czy nawet starszego człowieka przylepione do zamkniętych powiek gęste czarne rzęsy wyglądające nienatu- ralnie młodo. I Peyrol zaczął rozmyślać o młodości. Nie o #vłasnej młodości - nigdy mu nie zależało na jej odzyskaniu. Myślał o młodości tego człowieka, o tym, jak jego twarz wyglądała przed dwudziestu laty. Nagle poruszył się i przykładając usta do ucha tej na pozór martwej głowy krzyknął ile sił w płucach: - Halo! Halo! Zbudźcie się, kolego! Wydawało się, że to dość, by zbudzić nawet umarłego. Ciche:- Voila ! Voila ! - odezwało się z daleka i niebawem Michel wsunął do kajuty głowę, z grymasem niepokoju na twarzy i błyskiem w krągłych oczach. - Wołał mnie pan, maitre? - Tak - odpowiedział Peyrol. - Chodź no tu pomóc go prze- f nieść. - Wyrzucimy go za burtę? - szepnął ochoczo Michel. - Nie - odparł Peyrol. - Do tej koi. Ostrożnie! Nie stuknij o nic jego głową! - zawołał z nieoczekiwaną troskliwością. - Nakryj go ; 566 tak kocem. Zostań w kabinie i zwilżaj mu bandaże morską wodą. Myślę, że nikt cię tu dziś nie będzie niepokoił. Idę do domu. - Niedługo będzie świtać - zauważył Michel. I z tego także względu Peyrol śpieszył się do domu, chciał bowiem nie widziany przez nikogo prześliznąć się ukradkiem do swego pokoju. Naciągnął kurtkę na gołe ciało, podniósł pałkę i polecił Michelowi pod żadnym pozorem nie wypuszczać z kajuty tego dziwnego ptaszka. Ponieważ Michel był święcie przekonany, że ów człowiek nigdy w życiu już nie wstanie, nie przejął się zbytnio tymi zleceniami. Rozwidniło się już, kiedy Peyrol w drodze do Escampobar obejrzał się i szczęśliwy traf sprawił, że na własne oczy zobaczył łódź angielskiego okrętu wojennego wypływającą akurat z zatoki. Potwierdziło to jego domysły, ale w najmniejszym nawet stopniu nie wyjaśniło powodów jej przybycia. Skłopotany i zafrasowany, wszedł na podwórze w obejściu farmy. Catherine, zawsze pierw- sza na nogach, stała w otwartych drzwiach kuchni. Usunęła się na bok i pozwoliłaby mu przejść bez słowa, gdyby sam Peyrol nie zapytał jej szeptem: - Nic nowego? - Odpowiedziała mu tym samym tonem: - Zaczęła teraz b#ądzić po nocy. - Peyrol cicho prześliznął się do sypialni, z której zeszedł w godzinę później, tak jakby spędził tam całą noc w swoim łóżku. Właśnie ta nocna przygoda wpłynęła na przebieg porannej rozmowy Peyrola z porucznikiem. Z różnych powodów była bar- #zo kłopotliwa. Teraz, na parę godzin pozbywszy się Reala, #orsarz musiał się zająć drugim intruzem naruszającym spokój army Escampobar, spokój pełen napięcia, wątpliwy i o złowróżb- nych źródłach. Siedząc na płaskim głazie, z oczyma leniwie wlepionymi w kilka kropel krwi zdradzających błękitowi nieba, co tu się działo w ciąqu nocy, i próbując pochwycić jakąś konkret- ną myśl, którą by mógł roztrząsać, Peyrol uświadomił sobie, że słyszy jakiś słaby dudniący odgłos. Choć tak słaby, wypełniał cały basen. Korsarz wprędce odgadł jego przyczynę i z twarzy zniknął mu niepokój. Podniósł pałkę, żywo zerwał się na noqi mrucząc do siebie: - No, ten na pewno nie kwapi się t:mierać - i śpiesznie ruszył ku tartanie. Michel stał na straży na tylnym pokładzie. Wykonał rozkazy otrzymane przy studni. Drzwi kajuty zostały nie tylko zamknięte na ogromną kłódkę, ale też podparte drągiem, dzięki czemu były tak niewzruszone jak skała. Dudniący odgłos zdawał się czaro- 567 dziejską mocą wydobywać z ich masywnej powierzchni. Ustał na chwilę, a rozległ się jakby jakiś nieustający szaleńczy ryk. Potem znów rozebrzmiało dudnienie. Michel zaraportował: - To już trzeci raz zaczyna tę zabawę. - Siły w tym niewiele - zauważył z namysłem Peyrol. - To istny cud, że go w ogóle na to stać - powiedział Michel z widocznym podnieceniem. - Stoi na schodni i łomocze pięściami w drzwi. Czuje się lepiej. Zaczął tak walić gdzieś w pół godziny po tym, jakem wrócił na pokład. Bębnił przez chwilę i zaraz spadł ze schodni. Słyszałem. Przytknąłem ucho do włazu. Leżał i długo mamrotał coś do siebie. Potem znów zaczął łomotać. - Peyrol zbliżył się do włazu, a Michel dodał swoją opinię: - On nie pr Lestanie tak grzmieć. Pan mu nie przeszkodzi. - Spokój tam! - rzucił Peyrol tubalnym, rozkazującym głosem. - Dość tych hałasów. Natychmiast po tych słowach zapadła martwa cisza. Michel przestał szczerzyć zęby. Zdumiała go moc tych paru słów wymó- wionych w obcym języku. Sam Peyrol uśmiechnął się lekko. Od wieków nie wypowie- dział ani słowa po angielsku. Czekał, zadowolony z siebie, póki Michel nie odsunął drąga i nie otwor Lył drzwi kajuty. Kiedy stanęły otworem, rzucił grzmiące ostrzeżenie: - Stać spokojnie!- i odwróciwszy się zeszedł na dół z wielką powagą. Michelowi zaś polecił iść na dziób i trzymać straż. Na dole marynarz z obandażowaną głową trzymał się kurczowo stołu i słabym głosem klął bez przerwy. Peyrol słuchał czas pewien z wyrazem ciekawości i uznania, tak jak się shicha melodii znanej przed wielu laty, po czym przerwał mu stento- rowym : - Dość już tego! - A po krótkim milczeniu dodał: - Wyglądacie na bien malade, co? Po waszemu na chorego - tonem, który jeśli nie serdeczny, to z pewnością nie był też wrogi. - Znajdziemy na to lekarstwo. - Kim pan jesteś? - zapytał jeniec, który z wyrazem przestra- chu śpiesznie wyciągnął ramię osłaniając głowę przed spodzie- wanym ciosem. Ale podniesiona ręka Peyrola spadła mu tylko na barki w przyjacielskim klepnięciu, od którego siadł raptownie na skrzyni, na pół bezwładny i niezdolny wykrztusić słowa. Choć potężnie oszołomiony, zdołał jednak zauważyć, że Peyrol otwiera szafkę i wyciąga z niej mały gąsiorek i dwa cynowe kubki. Zebrał całą odwagę, żeby się poskarżyć: - Gardło mam na wiór wyschnię- te - a potem dodał podejrzliwie: - Czyś to pan rozbił mi głowę? - Tak, to ja - potwierdził Peyrol siadając po przeciwnej stronie stołu i odchylając się do tyłu, żeby wygodnie przyjrzeć się swemu jeńcowi. - Po kiego diabła pan to zrobiłeś? - spytał tamten z jakąś bezsilną gwałtownośeią, która na Peyrolu nie zrobiła wcale wra- żenia. - Bo wetknęliśeie nos w cudze sprawy. Zrozumiano? Zobaczy- łem was tam w księżycu, penche, jak pożeraliście wzrokiem moją tartanę. Nie usłyszeliście mnie, hę? - Dałbym głowę, żeś pan przyfrunął. Czy chciałeś pan mnie zabić? - Tak, wolałbym to, niż pozwolić, żebyście odeszli i rozpowia- dali, czego nie tizeba, na tej waszej przeklętej korwecie. - No, to możesz pan mnie teraz bez fatygi wykończyć. Jestem taki słaby jak nowo narodzony kociak. - Coście powiedzieli? Jak kociak? Ha, ha, ha! - roześmiał się Peyrol. - Ale śliczny z was petit chat! - Chwycił gąsiorek za szyjkę i napełnił kufelki. - Macie - mówił dalej, popychając jeden ku jeńcowi. - To dobrv napój. Symons czuł się tak, jakby ów cios pozbawił go wszelkiej si- ły oporu, wszelkich zdolności dziwienia się, i ogólnie biorąc, wszelkich możliwości sprzeciwu, prócz jednej tylko gorzkiej urazy. Głowa go bolała, wydawała się ogromna, za ciężka, żeby mógł ją prosto utrzymać, i jakby pełna gorącego dymu. Pociągnął łyk pod badawczym wzrokiem Peyrola i niepewnym ruchem odstawił kufel. Przez chwilę wyglądał jak zamroczony. Potem lekki rumieniec przyciemnił brąz jego policzków; podciągnął się na skrzyni i silnym głosem powiedział: - Zrobiłeś mi pan cholernie paskudny kawał. Czy to po męsku podejść tak człowieka cichcem od tyhi i powalić jak wohi? Peyrol z całym spokojem potakująco kiwnął głową i upił niedu- ży łyk ze swego kufelka. - Nic bym wam nie zrobił, jakbym was spotkał gdzie indziej, a nie przyglądającego się mojej tartanie. Pozwoliłbym wam wró- cić na łódź. A gdzie była ta wasza przeklęta łódź? - Skąd mogę wiedzieć? Nie wiem, gdzie jestem. Nigdy tu przedtem nie byłem. Od kiedy tu jestem? - Och, od około czternastu godzin - odparł Peyrol. 568 569 - Tak się czuję, jakby mi głowa miała odpaść, jeżeli się ruszę- wymamrotał marynarz. -...Cholerny partacz z pana, ot co. - Dlaczego partacz? - Bo nie wykończyłeś mnie pan za jednym zamachem. Chwycił kufelek i przechylił go do dna lejąc trunek wprost w gardło. Peyrol wypił także obsenvując tamtego bez ustanku. Postawił bardzo delikatnie kufelek i powoli powiedział: - Skąd miałem wiedzieć, że to właśnie wy? Uderzyłem dość mocno, żeby każdemu innemu roztrzaskać czaszkę. - O co panu chodzi? Co pan możesz wiedzieć o mojej czaszce? Do czego pan zmierzasz? Nie znam ciebie, ty stary łajdaku, co włóczysz się po nocy i od tyłu zachodzisz ludzi, żeby im łeb rozbić! Czy tak samo załatwiłeś naszego oficera? - A prawda! Wasz oficer. Czego on tu chciał? Co za nieczyste sprawki was tu sprowadziły, gadaj zaraz! - Czy pan myślisz, że załoga łodzi dużo wie? Spytaj pan naszego oficera. Poszedł w górę wąwozu, a nasz sternik dostał pietra. Powiada do mnie: "Umiesz się zwijać, jak należy, Sam- tak powiada - poczołgaj się więc dookoła tej zatoczki i sprawdź, czy z drugiej strony widać naszą łódź." Ano, ja tam niczego nie widziałem. Wszystko było w porządku. Ale tak sobie pomyślałem, że wdrapię się trochę wyżej między skały... Urwał sennie. - I to właśnie był ghipi pomysł - zauważył zachęcającym tonem Peyrol. - Prędzej bym się spodziewał zobaczyć na wybrzeżu słonia niż ten kuter przycumowany w sadzawce mało co większej od mojej garści. Całkiem nie rozumiałem, jak się tam mógł dostać. No to chciałem zejść tam na dół, żeby sprawdzić, jak to jest - i tyle pamiętam, a potem to już leżałem na koi na wznak, z owiązaną głową, w tej kajucie nie lepszej od psiej budy. Nie mogłeś mnie pan okrzyknąć i stoczyć ze mną przyzwoitej walki? Załatwiłbyś mnie i tak, bo nie miałem żadnej broni poza scyzorykiem, któryś mi pan zrabował. - Leży tu na półce - oznajmił obejrzawszy się Peyrol. - Nie, przyjacielu, nie chciałem ryzykować, że weźmiesz nogi za pas i uciekniesz. - Nie musiałeś się pan bać o tę swoją tartanę. Nasza łódź nie szukała żadnej tartany. Nie wzięlibyśmy jej, choćbyście nam dopłacili. Do diaska, co dzień widujemy ich na tuziny, tych waszych tartan. Peyrol znów napełnił oba kufelki. - Aha - powiedział. - Wiem, że widujecie dużo tartan, ale ta jest niepodobna do nich wszystkich. Jesteście marynar Lem i nie zauważyliście, że ta jest całkiem inna? - Piekło i kartacze! - krzyknął tamten. - A jakeś pan chciał, żebym cokolwiek zobaczył? Tylem zdążył.dojrzeć, że ma ukośne żagle, kiedy mnie pan palnął po łbie maczugą. - Z jękiem podniósł ręce do głowy. - O Boże, czuję się, jakbym od miesiąca był pijany. Jeniec Peyrola miał wygląd człowieka, któremu głowę rozbito ů w jakiejś pijackiej burdzie. Ale dla Peyrola widok ten nie był odrażający. Korsarz zachował w serdecznej pamięa swój żywot pirata, z jego brakiem szacunku dla prawa i rozległym polem działania, zanim zmiana sytuacji na Oceanie Indyjskim, zdumie- wające wieści z postronnego świata nie kazały mu się zastanowić nad nietrwałością tego życia. Prawda, że kiedy był zupełnym , młodzikiem, zdezerterował spod francuskiej bandery, ale w owym czasie bandera ta była biała, a obecnie zmieniła się na trójkoloro- wą. Poznał w praktyce wolność, równość i braterstwo, tak jak je rozumiano w jawnych czy tajnych kryjówkach Bractwa Wybrzeża. Tak więc zmiana, jeśli można było wier Lyć ludzkim opowieściom, nie wydawała się bardzo duża. Korsarz miał też własne jasno określone pojęcia o wartości tych trzech słów. Wolność - nie poddawaj się nikomu w świecie, jeżeli możesz. Równość - tak! Ale żadna ludzka gromada nie osiągnęła nigdy nic bez wodza. Wszys- tko to tyle warte, ile jest warte naprawdę. Na braterstwo spoglądał trochę inaczej. Oczywiście, Braciom zdarza się kłócić między # sobą; on sam podczas zażartej sprzeczki, która nagle rozpaliła się w gronie Braci Wybr Leża, otrzymał najgroźniejszą w życiu ranę. Ale Peyrol nie żywił o to do nikogo urazy. W jego przekonaniu obowiązkiem Bractwa była pomoc przeciw całemu zewnętrznemu , światu. I oto siedział tutaj naprzeciwko Brata, któremu z uzasad- nionych przyczyn rozbił głowę. Widział go pr Led sobą po przeciw- nej stronie stołu, gdzie tkwił rozczochrany i oszołomiony, nic nie pojmujący i przybity, a czaszkę miał tak twardą, jak ongiś, kiedy to inny Brat, Włoch z pochodzenia, przy jakiejś okazji, zapewne przy walce na głowy, nadał mu przezwisko Testa Dura; podobnie 530 531 on, Peyrol, był przez pewien czas znany po obu stronach Kanahi Mozambickiego jako Poigne-de Fer, zdarzyło się bowiem, że w obecności Braci trzymał za gardło na odległość ramienia mu- rzyńskiego czarownika o potężnie sklepionej piersi i kolejno za- cieśniając i zwalniając uchwyt wydobywał z Negra przeraźliwe wrzaski. Tubylczy wieśniacy na łeb, na szyję znosili żywność, a czarownik nigdy potem w pełni nie przyszedł do siebie. Był to nie lada wyczm. Tak, niewątpliwie siedział przed nim Testa Dura, ongiś młody neofita zakonu (gdzie i jak zwerbowany, Peyrol nigdy nie słyszał), obcy w obozie, prostoduszny i pozostający pod głębokim wraże- niem buńrzucznej, różnoplemiennej kompanii, w jakiej się zna- lazł. Przywiązał się do Peyrola, przekładając go nad własnych rodaków, których kilku znajdowało się w tej zgrai, i zwykł chodzić wszędzie trop w trop za nim jak szczeniak, zachował się też jak naprawdę dobremu kompanowi przystało z okazji owej rany, która ani nie zabiła Peyrola, ani nie pozbawiła go odwagi, lecz tylko dała mu sposobność do rozważenia bez pośpiechu dziejów własnego życia. Podejrzenie co do owego zdumiewającego faktu po raz pierw- szy narzuciło się Peyrolowi, kiedy bandażował tę głowę przy świetle kopcącej lampy. Skoro ten drab jeszcze żył, nie byłoby to podobne do Peyrola dobić go czy zostawić nie opatrzonego jak psa. A zresztą to marynarz. Fakt, że był Anglikiem, nie stanowił przeszkody w rozwoju pogmatwanych uczuć, wśród których na pewno nie mieściła się nienawiść. Spomiędzy członków Bractwa Peyrol najbardziej cenił Anglików. On sam także znalazł u nich to szczególne, pełne lojalności uznanie, jakiego zdolny i obdarzony siłą charakteru Francuz prędzej może się doczekać od Anglików niż od ludzi jakiejkolwiek innej narodowości. Peyrol nieraz zosta- wał dowódcą, wcale się o to zbytnio nie starając, nie kierował się bowiem ambicją. Dowództwo przypadało mu zazwyczaj w jakichś krytycznych momentach, a kiedy je obejmował, wtedy zwykł polegać przede wszystkim na Anglikach. A więc ten młodzik został marynarzem na angielskim okręcie wojennym! W samym tym fakcie nie było nic niemożliwego. Braci Wybrzeża spotykało się na wszelkiego rodzaju statkach i we wszelkiego rodzaju miejscach. Peyrol rozpoznał kiedyś jednego z nich w bardzo wiekowym i zdesperowanym kalece uprawiają- cym zawód żebraka na stopruach katedry w Manili i pożegnał go bogatszym o dwie krągłe sztuki złota, które ten dołączył do swego ukrytego skarbu. Opowiadano sobie, że jeden z Braci Wybrzeża został w Chinach mandarynem; i Peyrol temu wierzył. Nigdy się nie wiedżiało, gdzie i w jakim położeniu zdarzy się spotkać Brata Wybrzeża. Zdumiewające było tylko, że ten akurat napatoczył się tutaj, żeby trafić pod pałkę Peyrola. Przez cały niedzielny poranek największą troską Peyrola było ukrycie owej przygody przed porucznikien## Realem. Wzajemna obrona przed osobnikami no- szącymi epolety stanowiła pierwszy obowiązek Braci Wybrzeża. Niespodziewane, po dwudziestu latach przychodzące wezwanie do jego wypełnienia miało dzięki swej nagłości szczegó#ną siłę. Peyrol nie wiedział, co zrobi z dawnym kornpanem. Jednak od rana sytuacja się zmieniła. Porucznik zawierzył Peyrolowi tajem- nicę i stosunki z nim nabrały szczególnego charakteru. Korsarz zamyślił się głęboko. - Sacree tete dure' - mruknął bez gniewu. Peyrola trochę złościło, że Symons go nie poznał. Nie zdawał sobie sprawy, jak trudno byłoby Symonsowi rozpoznać w zażywnym, o rozważnych, powolnych ruchach osobniku z bujną siwą czupryną przedmiot swego młodzieńczego uwielbienia, francuskiego Brata Wybrzeża o czamych kędziorach, będącego wówczas w kwiecie wieku i przez wszystkich bardzo cenionego. Peyrol otrząsnął się z zamy- ślenia, gdy marynarz nagle oświadczył: - Jestem Anglikiem. Tak, Anglikiem. Ani myślę poddawać się nikomu. Co pan chcesz ze mną zrobić? - Zrobię to, co mi się spodoba - odparł Peyrol, który przed chwilą stawiał sobie to samo pytanie. - No to pośpi#sz się pan, cokolwiek to będzie. Wszystko mi jedno co, ale niech to... będzie... prędko. Usiłował mówić stanowczo, ale w rzeczywistości ostatnie słowa wypowiedział drżącym głosem. Wzruszyło to starego Peyrola. Pomyślał, że jeżeli mu pozwoli wypić stojący przed nim kufelek, spoi go do nieprzytomności. Mimo to zaryzykował. Powiedział tylko : - Allons. Pijże. - Tamten nie czekał na ponowne zaproszenie, lecz nie panował nad ruchami ręki niepewnie wyaągającej się po kufelek. Peyrol wzniósł swój wysoko. # cholerny, zakuty leb #tr # 572 573 - Trinquons,l zgoda? - zaproponował. Ale Anglik mimo nie- bezpieQnej sytuacji pozostał nieprzejednany. - Prędzej diabli mnie porwą - zzekł z oburzeniem, choć tak cicho, że Peyrol musiał dobrze nadstawić ucha, żebypochwycićte słowa. - Musisz mi pan wpierw wytłumaczyć, dlaczegoś mi dał po łbie. Wypił, bezczelnie wpah-ując się cały czas w Peyrola z miną, która miała być obraźliwa, ale która wydała mu się tak dziecinna, że Peyrol wybuchnął śmiechem. - Sacre imbecile, val2 Czy ci już nie powiedziałem, że to z powodu tartany? Jakby nie chodziło o tartanę, to bym się przed tobą schował. Przycupnąłbym za krzakiem jak... no, jakże się to po waszemu nazywa?... jak un lievre3. Tamten, już pod wpływem alkoholu, z jawnym niedowierza- niem gapił się na Peyrola. - Ty się nie liczysz - ciągnął Peyrol. - A, gdybyś był oficerem, to co innego, pogoniłbym za tobą wszędzie. Mówiłeś, zdaje się, że wasz oficer poszedł w górę jaru? Symon.s westchnął głęboko i z ulgą. - Tak, poszedł w tamtą stronę. Słyszeliśmy na okręae, że gdzieś w tej okolicy jest dom. - Ach tak, poszedł do domu! - rzekł Peyrol. - No, jeżeli tam dotarł, to pewno zdrnwo tego pożałował. Na farmie kwateruje pół kompanii piechoty. Angielski marynarz gładko przełknął tę zaimprowizowaną na poczekaniu bajeczkę. Każdy marynarz z floty uh-zymującej bloka- dę doskonale wiedział, że żołnierze stacjonują w wielu miejsco- wościach wzdłuż wybrzeża. Wyraz konstemacji dołączył się do wielu innych uczuć odbijających się kolejno na twarzy teqo człowieka, który po długiej uh-acie świadomości z wolna przycho- dził do siebie. - Po kiego czorta upchali żołnierzy na tej cholernej skale?- zapytał. - Och, posterunek syqnalizacyjny i różne takie rzerzy. Nie spodziewasz się chyba, że ci wszystko powiem. A nużbyś umknął! # traćmy się /fr./ Z Ty pneklęty matole! /fr./ 3 zajd# Ifc/ Zdanie to dotarło do najtrzeźwiejszego kącika w całej psy- chice Śymonsa. A więc niejedno się wydarzyło. Pan Bolt jest jeńcem. Jednakże w zamąconym umyśle Symonsa na plan pier- wszy wybiła się myśl, że niebawem zostanie wydany żołnierzom. Serce w nim zamarło wobec perspektywy niewoli i zdecydował się sprawić im tyle kłopotu, ile się da. - Będziesz pan musiał ściągnąć tu sporo żołnierzy, żeby mnie siłą zabrali. Nie pójdę sam. Nie pójdę za nic. Jeszcze by też ! Po tym jakeś mi pan prawie rozwalił mózgownicę? Bez gadania. Nie pójdę. Ani kroku. Będą musieli zanieść mnie na brzeg. Peyrol tylko z dezaprobatą potrząsnął głową. - Idźże pan i sprowadź kaprala z dwoma żołnierzami - nalegał Symons z uporem. - Chcę być jak się należy wzięty do niewoli. Kimże u czorta pan jesteś? Nie masz pan prawa wścibiać w to swoich trzech groszy. Widzi mi się, że jesteś pan cywilem. Zwykły sobie marlnero, co byś o sobie nie plótł. I w dodaiku mocno podejrzany marinero. Gdzie to się nauczyłeś angielskiego, co? W więzieniu? Nie masz prawa trzymać mnie w tej przeklętej psiej budzie, na tej waszej brudnej tartanie. Mówię, żebyś pan poszedł po tego kaprala. Nagle ogamęło go ogromne zmęczenie i szepnął już tylko: - Jestem Anglikiem. Tak, Anglikiem. Peyrol zachowywał prawdziwie anielską cierpliwość. - Zostaw tartanę w spokoju - powiedział z naciskiem, starając się jak najdobitniej akcentować te słowa. - Mówiłem już, że nie jest taka jak inne. To statek kurierski. lle razy wychodzi w mor Le, daje pied-de-nez, po waszemu prztyczka w nos, wszystkim an- gielskim krążownikom. Mogę to powiedzieć bez obawy, bo jesteś moim jeńcem. Prędko się teraz nauczysz po francusku. - A kim pan jesteś? Dozorcą tej łajby, czy co? - zapytał nieposkromiony Symons. Ale tajemnicze milczenie Peyrola, jak się zdaje, onieśmieliło go na koniec. Ogarnęło go przygnębienie i żałosnym tonem zaczął przeklinać wszelkie ekspedycje łodzia- mi, stemika gigu i swoje parszywe szczęście. Peyrol siedział tak czujny i uważny, jak człowiek zaciekawiony przebiegiem jakiegoś doświadczenia, a po niedługiej chwili twarz Symonsa przybrała taki wyraz, jakby go znowu uderzono maczugą, choć już nieco słabiej. Jego okrągłe oczy zasnuła mgła i słowa "podejrzany marinero" wyszeptał tak grobowym głosem 574 575 #ak na łożu śmierci. Miał jednakże taką mocną głowę, że nawet teraz oprzytomniał dostatecznie, żeby pojednawczym tonem zwrócić si# do Peyrola: - No, dziadku! - przewrócił kufel próbując go przesunąć po stole. - Dalej ! Skoń#zmy to, co masz tam w tej twojej butelczynie ! - Nie - odparł Peyrol przesuwając gąsiorek na swoją stronę stołu i zatykając go korkiem. - Nie? - z niedowierzaniem w głosie powtórzył Symons wpa- trując się uparcie w gąsiorek. - Niedorajda z ciebie... - Pod badawczym wzrokiem Peyrola raz i druqi na próżno starał sig powiedzieć coś jeszcze i nagle wymówił słowo "cochon"l tak poprawnie, że stary Peyrol aż drgnął ze zdziwienia. Potem nie było już na co patrzeć. Peyrol zakrzątnął się chowając pod kluczcm qąsiorek i kufelki. Kiedy się odwrócił, jeniec całą gómą częścią ciała leżał rozciągnięty na stole i nie wvdawał już żadnego głosu, nawet nie chrapał. Na widok Peyrola wychodzącego z kajuty i zamykającego za sobą drzwi Michel śpiesznie nadbiegł od dziobu po rozkazy. Peyrol jednak, z ręką na ustach, głęboko się nad czymś zastana- wiając, tak długo stał na rufie, że Michel zaczął się niecierpliwić i ośmielił się zagadnąć go wesoło: - Widzi mi się, że nie śpieszno mu umierać. - On już jest martwy - odrzekł Peyrol z ponurym humorem.- Pijany w trupa. A ja pewnie nie pokażę się tutaj wcześniej jak jutro. - To co ja mam robić? - spytał nieśmiało Michel. - Nic - odrzekł Peyrol. - Jasna r Lecz, że nie możesz mu pozwolić puścić z dymem tartany. - Ale dajmy na to - upierał się Michel - że on zechce uciekać. - Jeżeli zobaczysz, że on próbuje ucieezki - powiedział Peyrol z dnviącą powagą - to sygnał dla ciebie, Micheł, żebyś mu jak najszybciej zeszedł z drogi. Człowiek, który by z taką, jak on ma, głową próbował ucieczki, połknąłby cię niby kiełbika. Wziął pałkę i skoczywszy na brzeg oddalił się, nie obdarzając ani jednym spojrzeniem swego wiernego giermka. Michel słu- chał, jak Peyrol stąpa po kamieniach, i jego zwykle bezmyślnie przyjazna twarz, teraz całkowicie pozbawiona wyrazu, nabrała pewnej godności. # świnia Ifr.i 57fi ROZDZIAŁ DZIESIĄTY Dopiero na rówience przed frontem domu Peyrol zatrzymał się, żeby odpocząć i ponownie nawiązać kontakt ze światem zewnę- trznym. Podczas gdy konferował na osobności ze swym jeńcem, niebo pokryło się cienką warstwą chmur na skutek jednej z owych nagłych zmian pogody nierzadkich nad Morr.em Śródziemnym. Ten szary opar wznosząc się wysoko, blisko tarczy słońca, na pozór rozszerzał pr Lestrzeń okrytą swym welonem, zwiększał obszar świata pozbawionego cieni, bez twardych konturów i blasku, ale o miękkich, zacierających się kształtach brył i bladej linii widno- kręgu, które były jakby gotowe rozpłynąć się w bezmiarze nie- skończoności. Znajomy i obojętny jego oczom, namacalny i niepochwytny, rozciągnięty pod bładym słońcem pr Lestwór zmiennego morza pobladł także w tajemniczym i wzruszającym odzewie. Tajemni- czy był też wielki owalny płat ciemnej wody na zachodzie, jak również szeroki szafirowy szlak, na matowym srebrze wód wyty- czony w kształt paraboli, władczo nakreślonej niewidzialnym palcem jako symbol nie kończącej się wędrówki. Fasada farmy wyglądała jak fasada domu, z którego wszyscy mieszkańcy nagle uciekli. Na piętrze okno pokoju porucznika stało otworem, tak jak i okiennica. Stajenne widły, oparte o ścianę obok drzwi sałi, zostały tu zapewne zapomniane przez sankiulotę. Te pozory opuszczenia zrobiły na Peyrolu silniejsze niż zwykle wrażenie. Myślał tak intensywnie o wszystkich tych ludziach, że nieobec- ność ich w pobliżu domu wydała mu się czymś nienaturalnym i nawet przygnębiającym. Widział w swoim życiu wiele opuszczo- nych siedzib ludzkich - szałasów z trawy, fortów ziemnych, królewskich pałaców-świątyń, z których umknął kto żyw z ich biało odzianych mieszkańców. Jednakże świątynie nigdy nie wydawały się zupełnie puste. Bogowie nie rezygnowali ze swej własności. Oczy Peyrola zatr Lymały się na ławce stojącej pr Ly ścianie sali. W zwykłym porządku rzeczy ławkę tę zajmowałby pomcznik, który miał zwyczaj siadywać tam bez ruchu całymi godzinami, jak pająk czyhający na muchę. Porównanie to wręcz poraziło Peyrola, tak że stanął jak wryty, z grymasem na ustach i zmarszczką na czole, kontemplując wywołany nim wiemy i bar- 25 - Conrad #. VI 577 wny obraz tego człowieka, znacznie bardziej zatrważający, niż on sam był kiedykolwiek w rzeczywistości. Wzdrygnął się i ocknął z zamyślenia. Cre nom de nom, ' cóż za idiotyczne zajęcie sobie znalazł - wpatrywać się w głupią ławkę, na której nikt nie siedzi! Czy ma całkiem źle w głowie? Czy może naprawdę się starzeje? Zdarzało mu się widzieć starców, którzy tak się zapamiętywali. Ale on ma niejedno do zrobienia. Prr.ede wszystkun musi pójść zobaczyć, jak sobie poczyna w cieśninie angielska korweta. Zdążając ku punktowi obserwacyjnemu na wzgórzu, gdzie pochyła sosaa wyzierała za krawędź unviska, jakby nienasycona ciekawość trzymała ją w tej niebezpiecznej pozycji, Peyrol spoj- rzał raz jeszcze z góry na podwórze i zabudowania farmy i znowu przykro uderzyło go, że wyglądają na tak opuszczone. Wydawało się, że żywy duch tu nie pozostał, nawet żadne zwierzę; tylko na dachach gołębie przechadzały się z wytwomą elegancją. Peyrol pr Lyśpieszył kroku i zobaczył angielski okręt już po drugiej stronie cieśniny, znacznie bliżej Porquerolles; reje miał ostro zbrasowane, a dziób zwrócony na pohidnie. W cieśninie wiał lekki wiań, zaś daleko na wschodzie matowe srebro otwartego mor La obr Leżała ciemna obwódka drobno zmarszczonej wody - tam, gdzie daleko czy blisko, ale najczęściej poza zasięgiem wzroku Flota Brytyjska pełniła swą nie kończącą się straż. Ani cień masztu, ani błysk żagla na horyzoncie nie zdradzały jej obecności, ale Peyrol wcale by się nie zdziwił, widząc, że wynurr.a się rój okrętów, zaludnia horyzont wrogim życiem, śpiesznie nadbiega i w regulamych formacjach pstrząc morze dókoła przylądka Cicie popisuje się swoją bezczelnością. Wówczas rzeczywiście ta kor- weta, odgrywająca tak doniosłą rolę w codzienńym życiu tej części wybrzeża, znaczyłaby nie więcej niż pusty orzech, a jej dowódca (osobisty przeciwnik Peyrola w wielu potyczkach aż do zwycięskiego końca toczonych w wyobraźni w pokoju na pięh-ze) - o tak, ten Anglik musiałby się wtedy liczyć z każdym krokiem! Nakazano by mu trzymać się na odległość głosu od admirała, posyłano by tu czy ówdzie, musiałby biegać na rozkazy jak piesek i najprawdopodobniej wzywano by go na pokład okrętu flagowe- go, gdzie by go za to czy owo porządnie rugano. Peyrol przez chwilę myślał, że Anglik posunie się w swej # psiakrew #fr # bezczelności aż do opłynięcia półwyspu, a może nawet zajriy do samej zatoczki, bowiem dziób konvety odpadał powoli od wiatru. Serce ścisnęło mu się lękiem o tartanę, póki sobie nie pr Ly- pomniał, że ten Anglik nic nie wie o jej istnieniu. Oczywiście, że nie wie. Pałka Peyrola jak najskuteczniej zatrzymała wszelką o niej wiadomość. Jedynym Anglikiem, który wiedział o istnieniu tartany, był ów drab z rozbitą głową. Peyrol roześmiał się teraz na myśl o swoim chwilowym strachu. Co więcej, było oczywiste, że ten Anglik wcale nie zamierza paradować przed półwyspem. Nie zamierza popisywać się bezczelnością. Reje korwety zostały prze- brasowane i znów płynęła z wiatrem, ale tym razem zwrócona dziobem ku północy, skąd przybyła. Peyrol od razu zrozumiał, że Anglik chce przejść po nawietr Lnej pr Lylądka Esterel, pewnie z zamiarem zakotwiczenia się na noc w pobliżu długiej białej plaży, zamykającej po tej stronie regulamym łukiem redę Hyeres. Peyrol wyobraził sobie korwetę, jak w chmurną noc, nie bardzo ciemną, gdyż ledwie wczoraj minęła pełnia, stoi na kotwicy, na odległość głosu od niskiego wybrzeża, ze zwiniętymi żaglami, na pozór pogrążona w głębokim śnie, prócz wachty na pokładzie wylegującej się przy działach. Zazgrzytał zębami. Doszło ostatnio do tego, że cokolwiek kapitan "Amelii" zrobił ze swoim okrętem, doprowadzało to Peyrola do furu. Och, pomyślał, żeby tak mieć ze czterdziestu Braci, no, może sześćdziesięciu, najwybrańszych z wybranych, to by się nauczyło tego łotra, jak słono może kosztować takie bezwstydne zachowanie u francuskiego wybrze- ża! Niejeden okręt zdarzało się dawniej wziąć przez zaskoczenie w taką noc, kiedy ledwie star#zyło światła, żeby dojrzeć błysk białek przeciwnika w walce wręcz, bary za bary. Jaką załogę mógł mieć ten Anglik? Około dziewięćdziesięciu czy stu ludzi wszyst- kiego, wraz z chłopcami okrętowymi i piechotą morską... W chwili gdy przylądek Esterel zasłonił prred jego wzrokiem angielską korwetę, Peyrol na pożegnanie pogroził jej pięśeią. Ale w najtaj- niejszej głębi serca ów marynarz, członek różnoplemiennego związku, doskonale wiedział, że ani czterdziestu, ani sześćdzie- sięciu #zy stu dnwolnie wybranych Braci Wybrzeża nie starczyło- by, żeby zdobyć tę korwetę pannszącą się jak u siebie o dziesięć mil od miejsca, gdzie on po raz pierwszy otworzył oczy na świat. Z przygnębieniem pokiwał głową ku pochyłej sośnie, swojej jedynej towarzyszce. Wydziedziczona dusza tego korsarza, pr Lez tyle lat żeglującego po oceanie, gdzie władało bezprawie, a tere- 538 539 nem napadów były wybrzeża dwóch kontynentów, powróciła na rodzinną tumię, kołując o zmier Lchu jak morski ptak i marząc o wielkim morskim zwycięstwie dla swego narodu - dla tej ogromnej rzeszy ludzi lądu, których Peyrol nie znał wcale oprócz kilku osób na tym półwyspie, odciętym od reszty świata martwymi wodami słonej laguny, gdzie jedynie męska postawa nieszczęsne- go kaleki i niepojęty czar na pół obłąkanej kobiety znalazły odzew w jego sercu. Ten pomysł fałszywych depesz był tylko jednym ze szczegółów planu, który miał na celu wielkie, druzgoczące zwycięstwo. Po prostu jeden ze szczegółów, ale wcale nie r Lecz błaha. Nie można nazwać błahostką niczego, co się wiąże z wywiedzeniem w pole admirała. I to jakiego admirała! Był to, jak Peyrol niejasno zdawał sobie sprawę, pomysł, który mógł się zrodzić tylko w mózgownicy zatraconego szczura lądowego. Jednakże marynarze musieli po- mysł ten uczynić wykonalnym. A żeby go wykonać, trzeba było wykorzystać tę kortvetę. I tu przed Peyrolem stawał problem, którego całe jego dotych- czasowe życie nie zdołało rozstrzygnąć - a mianowicie, czy Anglicy są naprawdę bardzo ghipi, czy bardzo przebiegli. Każda nowa sytuacja nastręczała tę wątpliwość. Stary korsarz był dość bystry, żeby dojść do ogólnego wniosku, że jeśli Anglików można w ogóle zwieść, to nie za pomocą słów, ale czynów; nie dzięki podstępnej krętaninie, ale chytremu wyrachowaniu, zamaskowa- nemu przez jakieś niepodejrzane działanie. W danym wypadku jednak przeświadczenie to nie posuwało go ani o krok naprzód, sprawa bowiem wymagała gruntownej rozwagi. "Amelia## zniknęła za przylądkiem Esterel i Peyroł z pewną obawą zastanawiał się, ezy to nie znaczy, że Anglik uznał swego marynarza za definitywnie straconego. "Jeżeli tak - powiadał sobie Peyrol - powinienem go zobaczyć wypływającego znów zza przylądka Esterel, zanim się śaemni." Jeżeli jednak w ciągu najbliższej godziny czy dwóch nie zobaczy ponownie okrętu, znaczy to, że stoi on na kotwicy opodal plaży czekając nocy, zanim podejmie próbę zbadania, jaki los spotkał marynar La. Tego zaś dokonać może tylico wysyłając, dla przeszukania wybrzeża, jedną czy dwie łodzie, które na pewno wpłyną do zatoki - może nawet wyląduje tam nieduża grupa zwiadowcza. Doszedłszy do tego wniosku Peyrol zaczął z namysłem nabijać fajkę. Gdyby wtedy nie pożałował chwili na zerknięcie w stronę lądu, mógłby dojrzeć, jak pr Lemknęła czama spódniczka, mignę- ło białe fichu - to Arlette zbiegała ledwo widocznym szlakiem prowadząrym z Escampobar do wsi w kotlinie; tym samym szla- kiem, po którym ścigali obywatela Scevolę rozwściećzeni wiemi, kiedy pozwolił sobie na osobliwy kaprys odwiedzenia kościoła. # Peyrol jednak, nabijając i zapalając fajkę, nie odrywał oczu od przylądka Esterel. Następnie zaś, serdecznie objąwszy ramieniem pień sosny, zasiadł na straży. Daleko w dole reda, na której igrały szare cienie i świetliste blaski, wyglądała jak tafla z macicy perłowej w oprawie żółtych skał i ciemnozielonych jarów, od lądu obramionych masywami wzgórz w odaeniu najpiękniejszej pur- pury; wysoko zaś w górze słońce, przesłonięte chmurami, wisiało jak srebma tarcza. # Tego popołudnia po daremnym wyczekiwaniu na porucznika Reala, który nie pojawił się na podwórzu o zwykłej porze, Arlette, pani na Escampobar, niechętnie poszła do kuchni, gdzie Catheri- ne siedziała sztywno wyprostowana w wielkim i ciężkim drewnia- nym fotelu, którego oparcie wznosiło się wysoko nad jej białym i muślinowym czepkiem. Pomimo sędziwego wieku Catherine na- wet w godzinach wypoczynku trzymała się prosto, jak zwykli to # czynić członkowie rodziny, która od wielu pokoleń władała G Escampobar. Łatwo przyszłoby uwierzyć, że tak jak niektóre słynne w świecie postaci, Catherine pragnęłaby umrzeć stojąc i nie uginając karku. Starość nie osłabiła jej shichu, rozpoznała więc lekkie kroki Arlette jeszcze w salce, na dobrą chwilę weześniej, nim dziewczy- na weszła do kuchni. Ta kobieta, która samotnie i bez pomocy (prócz współczującego milczenia brata) stawiła czoło męce na- miętnej zabronionej miłości i grozie bliskiej grozy Dnia Sądu nie , zwróciła ku bratanicy ani twarzy spokojnej, lecz nie pogodnej, ani oczu nieulękłych, lecz bez ognia. Arlette, zanim usiadła i oparła się łokciem na stole, obiegła wzrokiem wszystko, nawet ściany, nawet kopczyk popiohi pod wielkim okapem paleniska, który krył w głębi tlącą się iskierkę. - Błąkasz się jak dusza pokutująca - powiedziała jej ciotka zasiadająca przy kominku niczym sędziwa monarchini na tronie. - A ty tu siedzisz i wciąż się gryziesz. - Dawniej - zauważyła Catherine - stare kobiety jak ja mogły zawsze zająć się odmawianiem modlitw, ale teraz... , - Zdaje się, że ty od lat nie chodzisz do kościoła. Pamiętam, jak 580 581 kiedyś dawno mówił mi o tym Scevola. Czy dlatego, że nie lubiłaś, jak ludzie wypatrywali na ciebie oczy? Czasem wyobrażam sobie, że dawno temu prawie wszyscy ludzie na świecie zostali wy- rżnięci. Catherine odwróciła twarz. Arlette oparła głowę na stulonej dłoni, a jej oczy utraciły spokój i drżące zaczęły krążyć wśród okrutnych wizji. Nagle zerwała się, końcami palców pogładziła pieszczotliwie chudy, pomarszczony, półodwrócony policzek i ci- chym głosem, z tą cudowną intonacją, która porusza struny serca, powiedziała pr Lymilnie: - To były tylko sny, prawda? Stara kobieta, znieruchomiała, całą siłą woli przyzywała Peyró- la. Nigdy nie zdołała się otrząsnąć z przesądnego strachu pr Led bratanicą, wróconą jej spośród grozy Dnia Sądu, w którym cały świat wydany został na postawę szatanom. Jeżeli Peyrol nie znajdował się w pobliżu, bała się zawsze, że ta błądząca bez celu dziewczyna o niespokojnych oczach i mglistym uśmiechu na milczących wargach niespodziewanie powie coś potwomego, co nie powinno być słyszane, coś, co woła o pomst# do nieba. Ten nieznajomy, który przybył tu "par dela les mers, zupełnie obcy temu wszystkiemu, co się tu działo, nie dbał zapewne o nikogo na świecie, ale wyobraźnię Catherine poru$zył jego solidny wygląd, jego rozważna powolność nasuwająca myśli o potężnej sile, tak jak wygląd odpoczywającego lwa. Arlette przestała gładzić nie- czuły policzek, porywczo wykrzyknęła: - Teraz się obudziłam!- i wybiegła z kuchni nie pytając ciotki o to, o co zamierzała zapytać, to znaczy, czy wie, co się stało z porucznikiem. Zabrakło jej odwagi. Opadła na ławkę przy drzwiach salki. , ,Co się dzieje z nimi wszystkimi? - pomyślała. - Nie mogę ich pojąć. Co w tym dziwnego, że nie mogłam zasnąć?" Nawet Peyrol, tak inny od całego rodzaju ludzkiego, on, który odkąd stanął przed nią, miał moc łagodzenia jej nieokreślonego niepokoju, nawet Peyrol godzinami siadywał teraz z porucznikiem na ławce, wpa- trując się w przestr Leń i zajmując go rozmową o sprawach zupeł- nie pozbawionych sensu, jakby po to, żeby mu przeszkodzić w myśleniu o niej. No, powiedzmy, to mu się nie mogło udać. Ale ogromna zmiana wywołana faktem, że teraz każdy dzień miał jutro i że wszyscy ludzie wokół niej przestali być tylko widmami, # przez morza Ifr # po których jej błądzące oczy obojętnie się prześlizgiwały, sprawi- ła, że Arlette czuła potr Lebę oparcia się na kimś czy na czymś. Chciałaby głośno krzyczeć o pomoc. Zerrvała się i pr Leszła wzdłuż całego frontu farmy. Przy końcu muru ogradzającego sad zawołała modulowanym głosem: - Euge- ne! - nie dlatego, że miała nadzieję, iż porucznik znajduje się gdzieś w zasięgu głosu, ale dla przyjemności usłyszenia dźwięku jego imienia choć raz wypowiedzianego donośniej niż szeptem. Zawróciła i pr Ly końcu muru od podwór La powtórzyła swe woła- nie, upajając się dźwiękiem, który wychodził z jej ust: - Eugene, Eugene! - z jakimś uniesieniem półradości i półrozpaczy. Właśnie w takich chwilach zawrotnego oszołomienia potrzebne jej było oparcie przywracające równowagę. Ale wszędzie panowała cisza. Nie usłyszała ani przyjaznego szeptu, ani nawet westchnienia. Pod bladoszarycn niebem ponad jej głową ani jeden liść nie zadrżał na wielkim drzewie morwowym. Krok po kroku, jakby nieświadomie, zaczęła schodzić drogą. Po pięćdziesięciu metrach otworzył się przed nią widok na ląd, na dachy wioski wśród zielonych czubów platanów ocieniających studnię i zaraz za nimi na płytką siwoniebieską taflę słonej laguny, gładką i matową jak płyta ołowiu. Ale tym, co pizyciągnęło Arlette, była wieża kościel- na, gdzie w zaokrąglonym łuku mogła dojr Leć ezarną plamkę dzwonu, który za czasów wojen republikańskich uniknął rekwizy- cji, trwając niemy nad zamkniętym na głucho pustym kościołem, i dopiero od niedawna odzyskał głos. Biegła dalej, ale kiedy zbliżyła się na tyle, że mogła rozróżnić postaci poruszające się wokół wioskowej studni, zatr Lymała się, zawahała chwilę i wresz- cie skierowała na dróżkę prowadzącą do plebanii. Lekkim pchnięciem otwor Lyła furteczkę ze złamaną klamką. Skromna budowla z nie ciosanych kamieni, spośród których zaprawa po większej części się wykruszyła, wyglądała tak, jakby z wolna zapadała w ziemię. Rabatki ogródka przed frontem zarastało zielsko, abbe bowiem nie miał zamiłowania do ogrodni- ctwa. Kiedy dziedziczka Escampobar otworzyła drzwi, spacero- wał tam i z powrotem wzdłuż największego pokoju, który shiżył za sypialnię i gabinet, a także miejsce spożywania posiłków. Ten wymizerowany mężczyzna o dhigiej, jakby konwulsyjnie wykrzy- wionej twarzy, był w młodości guwemerem synów możnego pana, ale nie wyemigrował wraz z pracodawcą. Nie podporządkował się też Republice. Żył w rodzinnym kraju tsopiony jak dziki zwierz 582 583 kiedyś dawno mówił mi o tym Scevola. Czy dlatego, że nie lubiłaś, jak ludzie wypatrywali na ciebie oczy? Czasem wyobrażam sobie, że dawno temu prawie wszyscy ludzie na świecie zostali wy- rżnięei. Catherine odwróciła twar L. Arlette oparła głowę na stulonej dłoni, a jej oczy uhaciły spokój i driące zaczęły krążyć wśród okrutnych wizji. Nagle zerwała się, końcami palców pogładziła pieszczotliwie chudy, pomarszczony, pótodwrócony policzek i a- chym głosem, z tą cudowną intonacją, która porusza struny serca, powiedziała pr Lymilnie: - To były tylko sny, prawda? Stara kobieta, znieruchomiała, całą siłą woli przyzywała Peyró- la. Nigdy nie zdołała się otr Ląsnąć z przesądnego strachu przed bratanicą, wróconą jej spośród grozy Dnia Sądu, w którym cały świat wydany został na postawę szatanom. Jeżeli Peyrol nie znajdował się w pobliżu, bała się zawsze, że ta błądząca bez celu dziewczyna o niespokojnych oczach i mglistym uśmiechu na milczących wargach niespodziewanie powie coś potwomego, co nie powinno być słyszane, coś, co woła o pomst# do nieba. Ten nieznajomy, który przybył tu "par dela les mers, zupełnie obry temu wszystkiemu, co się tu działo, nie dbał zapewne o nikogo na świecie, ale wyobraźnię Catherine poruszył jego solidny wygląd, jego rozważna powolność nasuwająca myśli o potężnej sile, tak jak wygląd odpoczywającego lwa. Arlette przestała gładzić nie- czuły policzek, porywczo wykrzyknęła: - Teraz się obudziłam!- i wybiegła z kuchni nie pytając ciotki o to, o co zamier Lała zapytać, to znaczy, czy wie, co się stało z porucznikiem. Zabrakło jej odwagi. Opadła na ławkę przy drzwiach salki. , ,Co się dzieje z nimi wszystkimi? - pomyślała. - Nie mogę ich pojąć. Co w tym dziwnego, że nie mogłam zasnąć?## Nawet Peyrol, tak inny od całego rodzaju ludzkiego, on, który odkąd stanął przed nią, miał moc łagodzenia jej nieokreślonego niepokoju, nawet Peyrol godzinami siadywał teraz z porucznikiem na ławce, wpa- trując się w przestr Leń i zajmując go rozmową o sprawach zupeł- nie pozbawionych sensu, jakby po to; żeby mu przeszkodzić w myśleniu o niej. No, powiedzmy, to mu się nie mogło udać. Ale ogromna zmiana wywołana faktem, że teraz każdy dzień miał jutro i że wszyscy ludzie wokół niej przestali być tylko widmami, : przez morza /fr.# po których jej błądzące oczy obojętnie się prześlizgiwały, sprawi- ła, że Arlette czuła potrzebę oparcia się na kimś czy na czymś. Chciałaby głośno krzyczeć o pomoc. Zerwała się i przeszła wzdłuż całego frontu farmy. Przy końcu muru ogradzającego sad zawołała modułowanym głosem: - Euge- ne! - nie dlatego, że miała nadzieję, iż porucznik znajduje się gdzieś w zasięgu głosu, ale dla pr Lyjemności usłyszenia dźwięku jego imienia choć raz wypowiedzianego donośniej niż szeptem. Zawróciła i pr Ly końcu muru od podwórza powtórzyła swe woła- nie, upajając się dźwiękiem, który wychodził z jej ust: - Eugene, Eugene! - z jakimś uniesieniem półradości i półrozpaczy. Właśnie w takich chwilach zawrotnego oszołomienia pohůzebne jej było oparcie przywracające równowagę. Ale wszędzie panowała cisza. Nie usłyszała ani przyjaznego szeptu, ani nawet westchnienia. Pod bladoszarym niebem ponad jej głową ani jeden liść nie zadrżał na wielkim drzewie morwowym. Krok po kroku, jakby nieświadomie, zaczęła schodzić drogą. Po pięćdziesięciu metrach otworzył się przed nią widok na ląd, na dachy wioski wśród zielonych czubów platanów ocieniających studnię i zaraz za nimi na płytką siwoniebieską taflę słonej laguny, gładką i matową jak płyta ołowiu. Ale tym, co przyciągnęło Arlette, była wieża kośael- na, gdzie w zaokrąglonym łuku mogła dojrzeć czarną plamkę dzwonu, który za czasów wojen republikańskich uniknął rekwizy- cji, trwając niemy nad zamkniętym na głucho pustym kościołem, i dopiero od niedawna odzyskał głos. Biegła dalej, ale kiedy zbliżyła się na tyle, że mogła rozróżnić postaci poruszające się wokół wioskowej studni, zatrzymała się, zawahała chwilę i wresz- cie skierowała na dróżkę prowadzącą do plebanii. Lekkim pchnięeiem otworzyła furteczkę ze złamaną klamką. Skromna budowla z nie ciosanych kamieni, spośród których zaprawa po większej części się wykruszyła, wyglądała tak, jakby z wolna zapadała w ziemię. Rabatki ogródka przed frontem zarastało zielsko, abbe bowiem nie miał zamiłowania do ogrodni- ctwa. Kiedy dziedziczka Escampobar otworzyła drzwi, spacero- wał tam i z powrotem wzdłuż największego pokoju, który służył za sypialnię i gabinet, a także miejsce spożywania posiłków. Ten wymizerowany mężczyzna o długiej, jakby konwulsyjnie wykrzy- wionej twarzy, był w młodości guwemerem synów możnego pana, ale nie wyemigrował wraz z pracodawcą. Nie podporządkował się też Republice. Żył w rodzinnym kraju tropiony jak dziki zwierz 582 583 i wiele opowiadano o jego wyczynach czy to wojennych, czy niewojennych. Kiedy ponownie ustanowiono hierarehię kościel- ną, nie znalazł uznania w oezach przełożonych. Za dużo w nim pozostało z rojalisty. Przyjął bez słowa tę nędzną parafię, na którą niebawem uzyskał niemały wpływ. Kapłaństwo płonęło w nim jak zimna namiętność. Choć dosyć przystępny, nigdy nie spacerował na dworze bez brewiarza, odpowiadając krótkim skinieniem nabożnie odkrywającym się głowom. Nie budził, ściśle mówiąe, lęku, ale nieliczni najstarsi mieszkańey wioski pamiętający po- przedniego beneficjanta, starca, który skonał w ogrodzie, wywle- czony z łóżka przez patriotów chcących gwałtem zaciągnąć go do więzienia w Hyeres, potrząsali głowami w znaczący sposób, kiedy wspominano o ich obecnym cure. Na widok zjawiska w białym fichu, arlezyjskim czepeczku i jedwabnej spódniczce, tej kobiety niczym jakaś księżniczka pod wszelkimi względami całkowicie odmiennej od wieśniaków, z którymi się stykał na co dzień, twarz księdza przybrała wyraz zupełnego osłupienia. Potem - znał dobrze plotki krążące w parafii - jego gęste, proste bnvi ściągnęły się niechętnie. Niewątpliwie była to kobieta, o której słyszał od swych parafian- z zapartym tehem opowiadali, że oddała siebie samą i swą majętność jakobinowi, tulońskiemu sankiulocie, który albo wydał jej rodziców na śmierć, albo sam ich zamordował podezas pierw- szych trzech dni rzezi. Nikt na pewno nie wiedział, czy zaszło jedno, czy drugie, ale dalszy ciąg był powszechnie wiadomy. Abbe, choć przeświadezony, że w bezbożnym kraju możliwe jest największe moralne upodlenie, nie przyjmował jednak dosłownie całej tej opowieści. Z pewnością wszakże ludzie ci byli republika- nami i bezbożnikami, a stosunki na farmie gorszące i okropne. Starał się zwalezyć uczucie odrazy, zdołał wygładzić czoło i cze- kał. Nie mógł sobie wyobrazić, czego ta kobieta o dojrzałych kształtaeh i dziewezęcej twarzy chce na plebanu. Nagle przyszło mu do głowy, że może chce podziękować - choć to bardzo dawne zdarzenie - za to, że obronił owego człowieka pr Led wściekłością wieśniaków. Nawet w myślach nie mógł go nazywać jej mężem, niezależnie bowiem od wszelkich innych okoliczności związek ten w oczach księdza nie mógłby stać się małżeństwem, gdyby nawet zachowane zostały formy prawne. Przybyłą wyraźnie onie- śmielił wyraz jego twarzy, surowa powśeiągliwość zachowania, i tylko cichy szept wymknął się z jej warg. Pochylił głowę, niezbyt pewny, czy dobrze usłyszał. - Przyszła pani szukać u mnie pomocy? - zapytał z powątpie- waniem. Lekko skinęła głową, a proboszcz podszedł do drzwi, które zostawiła otwarte, i wyjrzał. Nie było widać żywej duszy pomię- dzy plebanią a wioską ani pomiędzy plebanią a kośeiołem. Zawrócił ku niej i powiedział: - Jesteśmy tak sami, jak tylko to możliwe. Staruszka w kuchni jest ghicha jak pień. Patrząc teraz z bliska na Arlette abbeuczuł jakby pr Lerażenie. Karmin warg, przezroczna, nieskazitelna, niezgłębiona czerń oczu, biel policzków przywodziły mu na myśl coś wyzywająco pogańskiego, coś nieznośnie odmiennego od zwykłych grze- szników tej ziemi. A ona chciała zacząć mówić. Powstrzymał ją uniesieniem ręki. - Proszę zaczekać - powiedział. - Nie widziałem pani nigdy przedtem. Nie wiem nawet właściwie, kim pani jest. Nikt z was nie należy do mojej owezami, bo pani jest przecież z Escampobar, prawda? - Jego mroczne oczy, głęboko zapadnięte w oczodołach, wpatrzyły się uważnie w jej twar L, dostrzegły delikatność rysów, prostoduszną uporezywość spojr Lenia. Powiedziała: - Jestem córką. - Córką?... Och! Rozumiem... Mówią o pani dużo złego. Trochę niecierpłiwie rzuciła: - Kto? Ta hołota? - i ksiądz na chwilę oniemiał. - Co mówią? Za czasów mego ojca nie ośmielili- by się nic mówić. Od wielu, wielu lat widziałam ich po raz pierwszy, kiedy wyjąc jak horda psów gonili Scevolę. Brak pogardy w jej tonie był miażdżący. Łagodne dźwięki płynęły z ust, a dziwna nieporuszoność miała zatrważający urok. Wobec tych kuszących powabów, w których dopatrywał się czegoś szatańskiego, abbe zmarsz#zył gniewnie brwi. - To prostaczkowie, zaniedbani i pogrążeni w ciemnocie. Nie są temu winni. Nie brak im naturalnych ludzkich uczuć i te zostały obrażone. Ocaliłem go przed ich oburzeniem. Istnieją takie spra- wy, które należy pozostawić Bożej sprawiedliwości. Rozdrażnił go wyraz niezrozumienia w tej pięknej twarzy. - Człowiek, którego imię pani przed chwilą wymieniła, a które słyszałem z towarzysząeym mu ptzezwiskiem "krwiożerca##, 26 - Conrad r. VI 585 uchodzi za pana farmy Escampobar. Mieszka tam od wielu lat. Jak jest naprawdę? - Tak, to już bardzo dawno, odkąd przyprowadził mnie do domu. Całe lata. .Catherine pozwoliła mu zostać. - Kim jest Catherine? - zapytał szorstko abbe. - To siostra mego ojca, która została w domu i czekała na nasz powrót. Straciła wszelką nadzieję, że jeszcze kogoś z nas zobaczy, kiedy pewnego ranka Scevola stanął ze mną przed dr Lwiami. Wtedy pozwoliła mu zostać. To nieszczęsne stworzenie. Cóż innego Catherine mogła zrobić? I co to może obchodzić nas, tam na górze, co o nim sądzą ludzie we wsi? - spuściła oczy i jakby się głęboko zamyśliła, po czym dodała: = Dopiero później odkryłam, że to nieszczęsne stworzenie, już ostatnio. A więc nazywają go , ,krwiożercą# ' ? Co z tego? Cały ten czas on bał się nawet własnego cienia. Urwała, ale nie podniosła wzroku. - Pani nie jest już dzieckiem - zaczął surowym głosem abbe, marszcząc gniewnie brwi na widok jej spuszczonych oczu; usły- szał szept: - Od niedawna. - Nie zważając na to aągnął dalej:- Pytam, czy to wszystko, co ma mi pani do powiedzenia o tym człowieku? Mam nadzieję, że nie jest pani przynajmniej hipo- krytką. - Monsieur 1'Abbe - odparła podnosząc bez lęku oczy - co więcej mam o nim powiedzieć? Mogę opowiedzieć rzeczy, od których włosy stanęłyby księdzu na głowie, ale nie o nim. Zamiast odpowiedzi abbe znużonym ruchem odwrócił się i za- czął przechadzać po pokoju. Twarz jego nie wyrażała ani zacieka- wienia, ani litości, lecz coś w rodzaju odrazy, którą starał się przezwyciężyć. Osunął się w głęboki, wytarty stary fotel, jedyny zbytkowny przedmiot w pokoju i wskazał jej drewniany zydel z prostym oparciem. Arlette usiadła i zaczęła mówić. Abbe słu- chał, ale nie patrzył na nią; jego duże kościste ręce spoczywały na poręczach fotela. Pr Lerwał jej po pierwszych słowach: - Pani opowiada mi własną historię? - Tak - odparła Arlette. - Czy koniecznie muszę ją poznać? - Tak, Monsieur 1 'Abbe. - Ale dlaczego? Pochylił lekko głowę, wciąż jednak patrzył w dal. Głos jej był teraz bardzo cichy. Nagle ksiądz qwałtownie rzuał się do tyłu. - Pani chce mi opowiedzieć swoją historię, ponieważ pani zakochała się w jakimś mężczyźnie? - Nie, dlatego, że dzięki temu przyszłam do siebie. Nic innego nie mogłoby tego sprawić. Odwrócił głowę, żeby spojrzeć na nią twardo, ale nic nie powiedział i znów wpatrzył się w dal. Słuchał. Na początku raz czy dwa razy mruknął: - Tak, słyszałem o tym - a później milczał nie patrząc na nią wcale. Raz przerwał jej pytaniem: - Czy była pani bierzmowana, zanim wdarto się do klasztoru i rozpędzono zakon- nice? - Tak - odparła. - Na rok przedtem, może nieco wcześniej. - A później dwie z tych pań zabrały panią ze sobą do Tulonu? - Tak, inne dziewczęta miały krewnych w pobliżu. Zabrały mnie, bo myślały, że uda im się porozumieć z moimi rodzicami, ale nie było to łatwe. Później pr Lyszli Anglicy i rodzice przypłynęli, żeby się czegoś o mnie dowiedzieć. Ojcu nic wtedy w Tulonie nie groziło. Może ksiądz myśli, że on zdradził kraj? - zapytała, z rozchylonymi wargami czekając na odpowiedź. Abbeznieprze- niknionym wyrazem twarzy szepnął: - Był dobrym rojalistą- tonem gorzkiego fatalizmu, który zdawał się rozgrzeszać zarówno tego człowieka, jak i wszystkich innych ludzi, o których czynach i błędach kiedykolwiek słyszał. Arlette opowiadała dalej, że przez dłuższy czas jej ojciec nie mógł odszukać domu, w którym zakonnice znalazły schronienie. Udało mu się zasięgnąć jakichś wiadomości zaledwie na dzień przedtem, nim Anglicy ewakuowali Tulon. Późnym popołudniem zjawił się przed nią i zabrał ze sobą. Miasto było pełne wycofują- cych się oddziałów cudzoziemskich. Ojciec zostawił ją z matką i wyszedł, żeby przygotować wszystko do odpłynięcia w nocy do domu, ale tartany nie by#o już tam, gdzie ją przycumował. Zniknę- ła także załoga - dwaj ludzie z Madrague. Tak więc rodżina znalazła się jak w pułapce w tym mieście pełnym wrzawy i zamę- tu. Okręty i domy stawały w płomieniach. Straszliwe wybuchy prochu wstrząsały ziemią. Spędziła noc na klęczkach, z twarzą ukrytą w kolanach matki, podczas gdy ojciec, z pistoletami w obu rękach, trzymał śtraż przy zabarykadowanych drzwiach. Rano dom wypełniły dzikie krzyki. Jacyś ludzie pędzili po schodach i wyważano drzwi. Na ten łomot skoczyła na równe nogi i upadła w roqu pokoju na kolana, twarzą do śćiany. Rozległ się wściekły ryk, usłyszała dwa strzały, potem ktoś chwycił ją za rękę 58# 587 i poderwał do góry. Był to Scevola. Wlókł ją do drzwi. Ciała ojca i matki leżały w progu. Pokój wypełniał dym prochowy. Chciała się rzucić na ciała i przywrzeć do nich, ale Scevola chwycił ją pod ramiona i przeniósł za drzwi. Złapał jej rękę, zmusił, żeby biegła razem z nim, a raczej powlókł ją schodami w dół. Na dwor Le przyłączyło się do nich kilku stojących na chodniku starszych mężczyzn i okropnych kobiet z nożami w rękach. Biegli po uli- cach potrząsając pikami i szablami, goniąc gromadki nie uzbro- jonych ludzi, którzy z przeraźliwym krzykiem uciekali za rogi przecznic. - Biegłam wraz z nimi, Monsieur I 'Abbe- ciągnęła zdyszanym szeptem Arlette. - Gdzie tylko zobaczyłam wodę, chciałam się w nią rzuać, ale oni otaczali mnie ze wszystkich stron, popychali i posżturchiwali, i prawie cały czas Scevola ile sił aągnął mnie za rękę. Kiedy zatrzymali się przy winiarni, dali mi też wina. Język mi całkiem przysechł do podniebienia, więc wypiłam. Wino, chodniki, broń i twarze, wszystko było czerwone. Ja też byłam pokryta czerwonymi plamami. Cały dzień musiałam biec razem z nimi i cały czas miałam wrażenie, że spadam coraz niżej, niżej, niżej. Domy do mnie kiwały. Słońce czasem znikało. I nagle usłyszałam, że wrzeszczę tak samo jak inni. Czy ksiądz może to zrozumieć? Te same słowa co oni! Oczy księdza przesunęły się w głębokich oczodołach, prześliz- nęły po niej, a potem powróały do poprzedniego nieruchomego zapatrzenia w dal. Rozdarty pomiędzy fatalizmem a wiarą, bliski był przerwiadczenia, że szatan objął panowanie nad buntowniczą ludzkością, odsłaniająć nagość kantiennych serc i morderczych instynktów rewolucji. - Słyszałem coś o tym - szepnął ukradkiem. Ze spokojną powagą stwierdziła: - A przecież opierałam się wtedy ze wszystkich sił. Tamtej nocy Scevola oddał ją pod opiekę kobiecie imieniem Perose. Była młoda i ładna, pochodziła z Arles, rodzinnego kraju matki Arlette. Prowadziła oberżę. Kobieta ta zamknęła ją na klucz we własnym pokoju, sąsiadująeym z pokojem, gdzie długo w noc patrioci krzyczeli, śpiewali i wygłaszali mowy. Parokrotnie ta kobieta zaglądała na chwilę, obiema rękami czyniła gest bezrad- ności, wzrusza#a ramionami i znów znikała. Później i w aągu wielu następnych nocy, kiedy cała banda spała już, rozwalona na ławkach ezy pokotem na podłodze, Perose wkradała się do poko- ju, padała na kolana przy łóżku, na którym Arlette sied#iała sztyw- no wyprostowana, z otwartymi oczyma, cicho, niezrozumiale coś bredząc, obejmowała nogi dziewczyny i płakała, póki jej sen nie zmorzył. Ale rano zrywała się skwapliwie i mówiła: "Chodź. Najważniejsze to zachować życie. Chodź pomóc w wypełnianiu dzieła sprawiedliwości." I dołączały do bandy, która szykowała się do codziennego ścigania zdrajców. Ale wkrótce ofiaiy, których początkowo znajdowano do woli na ulicach, trzeba było wyszuki- wać w podwórzach, wykurzać z kryjówek, wyciągać z piwnic czy ze strychów domostw, gdzie banda wpadała z wyciem śmierci i pomsty. - Potem, Monsieur I'Abbe - mówiła Arlette - załamałam się wreszcie. Nie mogłam się dłużej opierać. Powiedziałam sobie: , ,Jeżeli tak jest, widać tak jest dobrze. '' Ale prawie cały c Las byłam jak człowiek na pół śpiący, któremu śruą się niewiarygodne rzeczy. Mniej więcej wtedy ta kobieta, Perose, nie wiem dlaczego, dała mi do zrozumienia, że Scevola jest nieszczęsnym stworze- niem. Następnej nocy, kiedy cała banda spała mocno w dużym pokoju, Perose i Scevola pomogli mi wyjść oknem na ulicę i zaprowadzili na molo za Arsenałem. Scevola odnalazł przy pontonie naszą tartanę, odnalazł też jednego z ludzi z Madrague. Drugi zaginął. Perose rzuciła mi się na szyję i przez chwilę płakała. Pocałowała mnie mówiąc: "Niedługo przyjdzie czas na mnie. Ty, Seevolo, nie pokazuj się więcej w Tulonie, bo nikt ci tu już nie wierzy. Adieu, Arlette. Vive la Nation!" - i zniknęła w nocy. Czekałam na pontonie, dygotałam w moich łachmanach i słyszałam, jak Scevola i ten drugi mężczyzna wyrzucają z tartany za burtę martwe ciała. Chlup, chlup, chlup... I nagle poczułam, że muszę uaekać, ale oni zaraz mnie dogonili, zaciągnęli z powro- tem i rzucili do kabiny, gdzie cuchnęło krwią. Ale kiedy wróciłam na farmę, przestałam cokolwiek czuć. Nie czułam nawet, że istnieję. Widziałam rzeczy dokoła mnie, tu i tam, tamto i owo, ale na nic nie mogłam dhiżej patrzeć. Coś ode mnie odeszło. Wiem teraz, że to nie było moje serce, ale wtedy było mi wszystko jedno. Miałam wrażenie, że jestem lekka i pusta i cały czas trochę zziębnięta, ale mogłam się uśmiechać do ludzi. Nic nie mogło mieć znaczenia. O nikogo nie dbałam. Niczego nie chciałam. Wcale nie żyłam, Monsieur I'Abbe. Zdawało mi się, że ludzie na mnie patrzą i mówią do mnie, i wydawało mi się to śmieszne, aż pewnego dnia poczułam, że moje serce zabiło. 588 589 - Dlaczego właściwie pani przyszła mi to wszystko opowie- dzieć? - zapytał ksiądz cichym głosem. - Dlatego, że ksiądz jest księdzem. Czy ksiądz zapomhiał, że wychowałam się w klasztorze? Nie zapomniałam modlitwy. Ale teraz boję się świata. Co powinnam zrobić? - Pokutować! - zagrzmiał ksiądz wstając. Spotkał wzńiesione ku sobie czyste spojr Lenie i z wielkim wysiłkiem zniżył głos.- Powinna pani z nieustraszoną szczerością wejrzeć w mroki swej duszy. Przypomnieć sobie, skąd może nadejść jedyna prawdziwa pomoc. Ci, których Bóg doświadczył takimi próbami jak panią, nie mogą być uznani za niewinnych popełnionych okropności. Powin- na pani odejść od świata. Zagłębić się w sobie i porzucić czcze myśli o tym, co ludzie nazywają szczęściem. Widzieć w sobie samej przykład tego, że nasza natura jest grzeszna i człowieczeńs- two słabe. Może pani była opętana. Cóż mogę wiedzieć? Może to był dopust mający doprowadzić pani duszę do świętości popr Lez żyae w odosobnieniu i modlitwę. W tym wypadku moim obowiąz- kiem byłoby pani dopomóc. Tymczasem musi się pani modlić o siłę do zupełnego wyrzeczenia. Arlette z wolna spuściła oczy i ksiądz ujrzał w niej jakby symboliczny obraz duchowej tajemnicy. "Jakie mogą być Boże zamiary wobec tej istoty?" - zapytywał siebie: - Monsieur le Cure - powiedziała spokojnie Arlette - po raz pierwszy od wielu lat czuję dziś potrzebę modlitwy. Wyszłam z domu po to, żeby pójść do kościoła. - Kościół stoi otworem nawet dla najgorszych grzeszników- odpowiedział ksiądz. - Wiem. Ale musiałabym przejść wśród tych wszystkich wieś- niaków, a ksiądz dobrze wie, do czego oni s# zdolni. - Może - szepnął ksiądz - lepiej nie wystawiać na próbę ich miłosierdzia. - Muszę się pomodlić, zanim stąd odejdę. Myślałam, że ksiądz mi pozwoli wejść przez zakrystię. - Byłoby niełudzkie odmówić pani prośbie - rzekł wstając i zdejmując wiszący na ścianie klucz. Nałożył swój szerokoskrzy- dły kapelusz i bez słowa poprowadził ją przez furtkę i wzdłuż ścieżki, której sam zawsze używał, a która była niewidoczna od wiejskiej studni. Kiedy weszli do wilgotnej i zrujnowanej zakrys- tii zamknął drzwi na klucz i dopiero wtedy otworzył następne, mniejsze, prowadzące do kościoła. Usunął się na bok i Arlette poczuła chłodny zapach jakby świeżo skopanej ziemi, zmieszany ze słabą wonią kadzidła. W głębokim mroku nawy pełgał tylko jeden słaby płomyk przed obrazem Świętej Dziewiey. Ksiądz wyszeptał, kiedy go mijała: - Ukórz się tu przed wielkim ołtarzem i módl się o łaskę, siłę i i przebaczenie na tym świecie pełnym grzechów przeciw Bogu i ludziom. Nie spojrzała na niego. Przez cienkie podeszwy pantofelków #zuła chłód kamiennych flizów posadzki. Ksiądz pozostawił drzwi szeroko otwarte, usiadł na wyplatanym krześle, jedynym w za- krystii, skrzyżował ramiona i spuścił głowę na piersi. Wyglądał na i głęboko uśpionego, ale po upływie pół godziny wstał, zbliżył się do drzwi i stanął pahząc na klęczącą postać, nisko pochyloną na stopniach ołtarza. Arlette ukryła twarz w dłoniach w namiętnym porywie pobożności i modlitwy. Ksiądz czekał cierpliwie jesz#ze dobrych kilkanaście minut, wreszeie poważnym szeptem wypet- ńiającym całe mroczne wnętrze kościoła powiedział: - Czas już, żeby pani wyszła. Będę dzwonił na nieszpory. Wzruszył go widok jej zapamiętania się w modlitwie przed Najwyższym. Zawrócił do zakrystu i po chwli dobiegł do niego ledwie dosłyszalny szelest czamej jedwabnej spódnicy arlezyj- skiego stroju dziedziczki Escampobar. Weszła do zakrystii lekko, z błyszcząc#rni oczyma i ksiądz spojrzał na nią nie bez wzru- szenia. - Dobrze modliłaś się, moja córko - powiedział. - Nie zostanie odmówione ci przebaczenie, bo wiele wycierpiałaś. Zaufaj łasce Bożej. Podniosła głowę i na moment przystanęła. W ciemnym pomie- szczeniu widział blask jej pełnych łez oczu. - Tak, Monsieurl'Abbe- powiedziała swoim jasnym, czarują- cym głosem. - Modliłam się i czuję, że zostałam wysłuchana. Błagałam miłosiernego Boga, żeby serce #złowieka, którego ko- , cham, pozostało mi na zawsze wieme, albo żeby mi pozwolił umrzeć, zanim go znowu zobaczę. Ksiądz pobladł pod opalenizną wiejskiego proboszcza i bez słowa oparł się plecami o ścianę. 590 591 ROZDZIAŁ JEDENASTY Po wyjściu z kościoła drzwiami od zakrystu Arlette nie obejrzała się ani razu. Ksiądz widział, jak bezszelestnie przemknęła obok plebanu, po czym za jej budynkiem zniknęła mu z oczu. Nie obwiniał tej kobiety o dwulicowość. Sam siebie oszukał. Poganka. Mimo bieli cery czerń włosów i oczu oraz ciemna czerwień warg ;vskazywały na domieszkę knvi saraceńskiej. Bez żalu uznał ją za straconą. Arlette szła śpiesznie ku Escampobar, jakby musiała znaleźć się tam jak najprędzej, ale kiedy zbliżyła się do pierwszego ogrodzonego pola, zwolniła kroku i po chwili wahania usiadła na ziemi między dwoma oliwnymi drzewami, blisko muru, wzdłuż którego biegł pas rzadkiej trawy. "A jeśli, jak to ksiądz powie- dział, byłam opętana - rozważała - cóż to teraz dla mnie znaczy? Zły duch wygnał z mego ciała moje prawdziwe ja, a potem odrzucił także i ciało. Przez całe lata żyłam zupełnie pusta wewnętrznie. Nic nie miało dla mnie znaczenia." Ale teraz jej prawdziwe ja, które dojrzało podczas tego tajemni- czego wygnania, powróciło, pełne nadziei i spragnione miłości. Pewna była, że nigdy nie znajdowało się ono bardzo daleko od tego porzuconego ciała, które - jak niedawno powiedziała jej Catherine = nie powinno spoczywać w ramionach żadnego męż- czyzny. To wszystko, co ta stara kobieta o tym wie - pomyślała Arlette bardziej ze współczuciem niż z pogardą. Ona sama jest mądrzejsza, ona szukała prawdy w niebiosach w c Lasie tego długiego zatracenia się w żarliwej modlitwie i chwili ekstazy przed nie oświetlonym ołtar Lem. Dobrze zrozumiała znaczenie tego objawienia, a także tego dru- giego, ziemskiego objawienia, które zstąpiło na nią owego dnia w południe, kiedy obsługiwała porucznika. Wszyscy inni siedzieli w kuchni, ona i Real byli sami we dwoje, tak sami, jak się to im jeszcze nigdy w żyau nie zdarzyło. Tego dnia nie mogła sobie odmówić rozkoszy przebywania blisko niego, tajemnego czuwa- nia nad nim, może czasem usłyszenia kilku słów przez niego wypowiedzianych, doświadczenia tej dziwnej, radosnej świado- mości własnego istnienia, którą dawała jej tylko obecność Reala; jakaś beznamiętna, lecz pochłaniająca wszystko błogość, ciepło, odwaga, ufność!... Odsunęła się od stołu porucznika, usiadła na wprost niego i spuściła oczy. W sali panowała głęboka cisza, tylko z kuchni dobiegał szmer głosów. Rzuciła najpierw jedno czy dwa ukradkowe spojrzenia, a potem znów zerkając spod rzęs zobaczy- ła, że jego oczy ze szczególnym wyrazem zatrzymują się na niej. Nie zdarzyło się to przedtem nigdy. Poderwała się myśląc, że on czegoś chce, i kiedy stanęła naprzeciwko, opierając rękę na stole, on nieoczekiwanie się nachylił, przycisnął tę rękę ustami do stołu i zaczął ją namiętnie, w milczeniu, bez końca całować... Początko- wo była bardziej zaskoczona niż zdziwiona, potem nieskończenie szczęśliwa, oddech jej stał się spieszny i wtedy on nagle się odsunął i rzucił do tyłu na oparcie krzesła. Odeszła od stołu i znów usiadła, patrząc na niego otwarcie, uporczywie, bez uśmiechu. Ale on na nią nie patrzył. Jego namiętne wargi były teraz silnie zaciśnięte, a na twarzy malował się wyraz surowej rozpaczy. Nie zamienili ze sobą ani słowa. On wstał gwałtownie, z odwróconymi oczyma, i wyszedł na dwór, zostawiając na talerzu nie dojedzone danie. W zwykłym biegu rzeczy, każdego innego dnia, wstałaby i poszła w ślad za nim, zawsze bowiem ulegała urokowi, który najpierw pobudził do życia jej władze umysłowe. Poszłaby po to tylko, żeby raz czy dwa przejść przed nim. Ale tym razem nie posłuchała tego, co było silniejsze od urzeczenia, tego, co we- wnątrz niej przynaglało ją i zarazem powsh-zymywało. Podniosła tylko rękę i spojrzała na dłoń. To była prawda. To się zdarzyło. On tę dłoń pocałował. Przedtem nie obchodziło jej, jak bardzo jest przygnębiony, byle tylko znajdował się tam, gdzie mu się mogła przyglądać, co też ze szczerą i nieskrępowaną naiwnaścią robiła przy każdej okazji. Ale teraz wiedziała, że nie powinna tak postę- pować. Wstała, przeszła przez kuchnię, bez zmieszania napotyka- jąc badawcze spojrzenie Catherine, po czym udała się na piętro. Kiedy po dłuższym czasie zeszła, porucznika nigdzie nie było wi- dać, i wyglądało na to, że wszyscy inni także gdzieś się pochowali: Michel, Peyrol, Scevola... Ale gdyby spotkała Scevolę, nie ode- zwałaby się do niego. Już od bardzo dawna nie nawiązywała rozmowy ze Scevolą. Domyślała się jednak, że po prostu poszedł się położyć w swojej norze, ciasnym, nędznym pokoiku oświetlo- nym jednym okienkiem z matowego szkła, umieszczonym wysoko w szczytowej ścianie. Catherine ulokowała tam Scevolę w dniu, w którym przyprowadził jej bratanicę do rodzinnego domu, i on odtąd zatrzymał dla siebie ten pokój na stałe. Arlette mogła sobie nawet wyobrazić, jak Scevola tam leży, rozciągnięty na swoim 592 ?7 frii#r;id t \' I 593 wyrku. Umiałaby teraz to zrobić. Przedtem, w ciągu długich lat po powrocie, ludzie nie znajdujący się w zasięgu jej wzroku nie znajdowali także miejsca w jej myśli. Gdyby uciekli i zostawili ją samą, wcale by o r#ch nie pamiętała. Błądziłaby po pustym domu i po jego sąsiedztwie, obehodziłaby puste pola nie poświęcając wszystkim tym ludziom ani jednej myśli. Peyrol był pierwszą ludzką istotą, na jaką od wielu lat zwróciła uwagę. Peyrol, odkąd tylko tu przybył, zawsze dla niej istniał. I rzerzywiście obecność korsarza w pobliżu farmy na ogół bardzo rzucała się w oczy. Ale tego popołudnia nawet Peyrola nie było nigdzie widać. Niepokój jej zaczął wzrastać, ale dziwna niechęć powstrzymywała ją od pójścia do kuchni, gdzie - jak wiedziała - znalazłaby ciotkę siedzącą w fotelu i nieodgadnioną w swej nieruchomości, niczym zażywające spoczynku domowe bóstwo opiekuńeze. A przecież czuła, że musi z kimś porozmawiać o Realu. Właśnie dlatego przyszło jej na myśl, żeby zejść do wsi, do kościoła. Pomówi o poruczniku z księdzem i z Bogiem. Siła dawnych wspomnień odzyskiwała nad nią władzę. Wpojono w nią wiarę, że wszystko można powiedzieć księdzu i że można się modlić do wszechmogą- cego Boga, prosić Go o łaskę, siłę, miłosierdzie, opiekę, współezu- cie. Uczyniła tak i czuła, że została wysłuchana. Serce jej uspokoiło się, kiedy odpoczywała siedząc pod murem. Wynvała dłuqie źdźbło trawy i z roztargnieniem okręciła je wokół palców. Nad jej głową powłoka chmur zgęstniała, wezesny zmierzeh spłynął na ziemię, a ona nie dowiedziała się, co się stało z Realem. Skoczyła na noqi jak szalona. Ale ad razu zdała sobie sprawę, że musi nad sobą zapanować'. Zwykłym lekkim krokiem zbliżyła się do fasady domu i po raz pierwszy w życiu zauważyła, jaki się wydaje pusty i smutny, kiedy w pobliżu nie ma Reala. Spokojnie wśliznęła się do buclynku przez główne drzwi i pobie- gła na piętro. IV'a sehodach było c:iemno. Minęła drzwi pokoju, który zajmowała razem z ciotką. Była to dawna sypialnia rodzi- ców. W drugim dużym pokoju mieszkał porucznik podezas swych wizyt w Escampobar. Jak cień, nawet bez szelestu ubrania, przemknęła korytarzem, bezgłośnie nacisnęła klamkę i weszła. Zamknęła za sobą drzwi i nasłuchiwała. W domu nie rozlegał się najlżejszy szmer. Scevola albo już zeszedł na podwórze, albo wciąi jeszcze leżał z szeroko otwartymi oczami na rozburzonym wyrku, z tej czy innej przyczyny trawiony złością. Kiedyś przypad- kiem zaskoczyła go w takim momencie, leżał z twarzą zagrzebaną w poduszce łypiąc wściekle jednym widocznym okiem, i odstra- szyło ją szorstkie warknięcie: - Precz stąd. Nie zbliżaj się do mnie! - Ale wtedy całe to zdarzenie nic dla niej nie znaczyło. Upewniwszy się, że wewnątrz domu panuje grobowa cisza, Arlette przeszła do okna, które, gdy w pokoju gospodarzył porucz- nik, stało zawsze otworem, z okiennicą po prawej stronie ode- pehniętą aż na ścianę. Okno było oczywiście nie zasłonięte i zbliżywszy się do niego Arlette dostrzegła Peyrola, który sehodził ze wzgórza wracając z posterunku obserwacyjnego. Jeqo siwa qłowa przesuwająca się na tle zbocza błyszczała srebrzyście i niebawem zniknęła jej z oczu, uszu zaś dobiegł spod okna odqłos kroków; weszły do domu, ale nie słyszała, żeby wstępowały na piętro. Udał się do kuchni. Do Catherine. Będą mówili o niej i o Eugene. Ale co będą mówili? Tak dalece brakło jej doświadeze- nia życiowego, że wszystko wydawało się jej groźne: rozmowa, nastroje, spojrzenia. Ogamiał ją lęk na samą myśl o milezeniu tych dwojga. A to było możliwe. Przypuś‚my, że nawzajem nic do siebie nie powiedzą. To byłoby straszne. A przecież zachowała spokój jak osoba rozsądna, która wie, że nie należy'się nieprzytomnie miotać, kiedy trzeba stawić czoło nieznanym niebezpieczeństwom. Obiegła oczarxti pokój i zoba- czyła w kącie walizkę porucznika. To właśnie chciała zobaczyć. A więc nie odjechał. Ale choć ją otworzyła, nie powiedziało to, co się z nim stało. Nie wątpiła ani chwili w jeqo powrót. Zawsze wracał. Zwróciła jej uwagę duża paczka obszyta w płótno żaglo- we, z trzema wielkimi czerwonymi pieczęciami na szwie. Nie zajęła jednak dłużej jej myśli. Krążyły one wciąż wokół znajdują- cych się na parterze Catherine i Peyrola. Jakże oni się zmienili! Czyżby myśleli kiedyś, że ona jest obłąkana? Oburzyła się. "Jak mogłam temu zapobiec?' - zapytała siebie z rozpaczą. Usiadła na brzequ łóżka w swojej zwykłej pozie, z nogami skrzyżowanymi, z rękami złożonymi na podołku. Na jednej z nich nadal czuła dotyk warg Reala, kojący i jak każda pewność darzący spokojem, ale zarazem zdawała snbie sprawę, że w myślach jej wciąż panuje zamęt, nieokreślone znużenie podobne temu, jakie przy wadzie wzroku wywołuje natężony wysiłek rozróżnienia przesuwających się sylwetek, przepływającyeh kształtów, niezrozumiałych zna- ków Nie mogła oprzeć się pokusie, by choć na krótką chwilę pozwolić wypocząe zmęczonemu eiału. 594 ,595 Leżała na samym brzeżku łóżka wtulając policzek w wycałowa- ną rękę. Straała zupełnie zdolność myślenia, ale, w pełni rozbu- dzona, oczy miała nadal otwarte. Trwając w tej pozie i nie słysząc najlżejszego szmeru, zobaczyła, że klamka w drzwiach przesuwa się na dół aż do oporu, całkiem bezgłośnie, tak jakby zamek niedawno naoliwiono. W pierwszym odruchu chciała skoczyć na sam środek pokoju, ale się opanowała i tylko uniosła do siedzącej pozycji. Łóżko nie zaskrzypiało. Ostrożnie spuściła nogi na podło- gę i kiedy, wstrzymując oddech, przyłożyła ucho do drzwi, klamka wróciła do zwykłego położenia. Nie usłyszała na zewnątrz żadne- go szmeru. Nawet najsłabszego. Nic. Nigdy się jej nie zdarzyło powątpiewać w świadectwo własnych oczu, ale to wszystko stało się tak bezgłośnie, że nie zakłóeiłoby snu najczujniej sypiającej osobie. Była pewna, że gdyby leżała na drugim boku, więc plecami do dizwi, nic by nie wiedziała. Upłynęło trochę czasu, nim znów odeszła ode drzwi i usiadła na krześle przy ciężkim, suto rzeźbionym stole, który odziedziczyła, a który byłby bardziej na miejscu w pałacu niż na farmie. Od wielu miesięcy kurz pokrywał gładki owalny blat z ciemnego drzewa o delikatnie zarysowanych słojach. "To musiał być Scevola#' - pomyślała Arlette. To nie mógł być nikt inny. Czego on mógł chcieć? Zmusiła się do zastanowienia, ale w grunae rzeczy nic to jej nie obchodziło. Wszystkie jej myśli zajmował nieobecny Real. Z nieświadomą powolnością palec jej nakreślił na zakurzonym stole inicjały E i A i wokół nich opisał krąg. Potem zerwała się, otworzyła drzwi z klucza i zeszła na dół. W kuchni, jak się tego niechybnie spodziewała, zastała Scevolę i innych domowników. Kiedy się tylko ukazała, poderwał się i pobiegł na pięh-o, ale niemal od razu wrócił z wyrazem człowie- ka, który zobaczył ducha, i zanim zdołał opanować głos, aby odpowiedzieć Peyrolowi pytającemu o jakąś błahostkę, drżały mu wargi, a nawet broda. Wystrzegał się spojrzenia w twarz komukol- wiek z obecnych. Oni także jakby unikali wzajemnie swych oczu, i sprawiało to wrażenie, że w wieczomym posiłku w Escampobar uczestniczy niby widmo - nieobecny porucznik. Peyrol musiał ponadto myśleć o swoim jeńcu. Jego istnienie stwarzało niezwy- kle interesujący problem, a drugi, ściśle z nim związany i pełen niebezpiecznych możliwości, stanowiły poczynania angielskiego okrętu. Czarne, pozbawione blasku oczy Catherine, zdawałoby się, głębiej zapadły w oczodoły, ale twarz jej nosiła zwykły surowy i powściągliwy w##az. Niespodziewanie Scevola przemówił, jak- by odpowiadając własnym myślom: - Zqubiło nas umiarkowanie. Peyrol przełknął kawałek chleba z masłem, który żuł powoli, i zapy-tał: - Co macie na myśli, citoyen? - Mam na myśli Republikę - odparł Scevola pewruejszym niż zazwyczaj tonem. - Umiarkowanie, powiadam. My, patiioci, za wcześnie wstrzymaliśmy rękę. Wszystkie dzieci ci-devantl i wszystkie dzieci zdrajców trzeba było zabić wraz z rodzicami. #y'szystkie odziedziczyły pogardę dla cnót obywatelskich i zamiło- wanie do tyranii. Dorastają i depczą nasze święte zasady... Dzieło Terroru zostało zniweczone! - Co na to chcecie poradzić? - warknął Peyrol. - Na nic się nie zda ani tu, ani gdziekolwiek indziej o tym perorować. Nie znajdziecie nikogo, kto by was chciał słuchać, stary ludożerco- zakończył dobrodusznie. Arlette oparła głowę na lewej ręce i wskazującym palcem prawej rysowała na obrusie niewidzialne inicjały. Catherine, która pochyliła się, żeby zapalić lampę oliwną o czterech płomieniach, osadzoną na mosiężnej podstawie, od- wróciła pięknie rzeźbioną twarz i spojrzała przez ramię. Sankiulo- ta skoczył na równe nogi, wymachując rękami. Włosy miał zmierz- wione po bezsennym miotaniu się na legowisku. Nie zapięte rękawy koszuli trzepotały wokół cienkich owłosionych ramion. Nie wyglądał już na człowieka, który ujrzał ducha. Rozdziawił szeroko czamą jamę ust, ale PeyTol z całym spokojem pokiwał mu palcem - O nie. Skończył się czas, kiedy wasi krewniacy z La Boyere- tam przecież mieszkają, co? - drieli na samą myśl, że możecie ich odwiedzić z waszą zgrają obwiesiów-patriotów. Nie macie teraz za sobą nikogo, a jeśli publicznie zaczniecie bluzgać furią, ludzie skrzykną się i zapolują na was jak na wściekłego psa. Scevola zacisnął usta, zerknął przez ramię i jakby przygnębio- ny brakiem poparcia, wyszedł z kuchni zataczając się jak pijany. A nie pił pic oprócz wody. Peyrol w zamyśleniu spoglądał na drzwi, które oburzony sankiulota zatrzasnął za sobą. W c Lasie rozmowy dwóch mężczyzn Arlette wymknęła się do salki. Cathe- rine, prostując długie plecy, postawiła na stole oliwną lampę 1 te Idzienl ifr # 59fi o czterech kopcących płomykach. Oświetlała od dołu jej twarz. Nim Peyrol przemówił, odsunął lampę trochę na bok. - Miała pani szczęście - powiedział spoglądając ku niej w górę - że Scevola nie sprowadził tutaj bodaj jednego podobnego sobie kompana. - Tak - przyznała. - Od początktr do końca miałam do czynie- nia tylko z nim samym. Ale czy pan może rnnie sobie wyobrazić pomiędzy nim a Arlette? W tamtych czasach miotał się okropnie, ale był oszołomiony i wyczerpany. Potem ja zebrałam się w sobie i umiałam twardo się z nim spierać. Zwykle mu powiadałam: "Widzisz chyba, jaka ona jest młoda, i do tego niepoczytalna." Ba, przez całe miesiące jedyne zrozumiałe słowa, jakie mówiła, brzmiały: "Patrzcie, jak tryska, jak bluzga!" Ględził o swojej republikańskiej cnocie. Nie jest rozpustnikiem. Może zaczekać. Mówił, że ona jest dla niego święta, i różne inne podobne rzeczy. Bywało, że całymi qodzinami chodził tam i z powrotem rozwodząc się w ten sposób, a ja siedziałam i słuchałam mając w kieszeni klucz od pokoju, w którym zamknęłam dziecko. Grałam na zwłokę i - jak pan mówi - może dlatego nie próbował mnie zabić, że nie miał za sobą nikogo, a mógł mnie przecież zabić każdego dnia. Grałam na zwłokę. Bo ostatecznie, dlaczego miałby mnie zabijać? Nieraz mi mówił, że jest pewien, że Arlette będzie jego. Często dreszcz mnie przeszywał, kiedy słuchałam, jak mi tłumaczył, dlaczego tak być musi. Zawdzięcza mu życie. Och! To okropne, pomylone życie. Pan rozumie, on należy do tych mężczyzn, którzy umieją być cierpliwi, kiedy chodzi o kobietę. Peyrol ze zrozumieniem pokiwał głową. - Tak, bywają tego rodzaju mężczyźni. Tacy rwą się czasem bardziej do przelewania krwi. Wciąż myślę, że pani życie wisiało na włosku przyrrajmniej póty, póki ja tu nie trafiłem. - Sprawy j akoś się ułożyły - mruknęła Catherine. - Ale zawsze ucieszyłam się, kiedy pan się tu zjawił, poważny, siwowłosy mężczyzna. - Każdy musi kiedyś posiwieć - kwaśno zauważył Peyrol- a pani mnie wtedy nie znała. Nawet teraz nic pani o mnie nie wie. - Peyrolowie mieszkali o niespełna pół dnia drogi stąd- napomknęła Catherine, jakby coś sobie przypominając. - Ano pewnie - powiedział Peyrol takim osobliwym tonem, że ostro zagadnęła: - O co chodzi? Czy to nie pana rodzina? Czy nie nazywa się pan Peyrol? - Miałem wiele różnych nazwisk i to jedno z nich. A więc moje nazwisko i siwe włosy spodobały się pani, Catherine? Wzbudziły do mnie zaufanie, tak? - Nie martwiłam się, że pan przybył. Myślę, że i Scevola także. Słyszał, że patriotów tu i ówdzie szczuto do upadłego, i z dnia na dzień przycichał. W cudowny sposób przywróeił pan dziecko do życia. - A czy to także podobało się Scevoli? - Zarum pan przybył, ona nigdy pierwsza do nikogo nie prze- mówiła. Wyglądało na to, że wszystko jej jedno, gdzie jest. A jednocześnie - dodała po chwili milczenia Catherine - nie obchodziło jej, co się z nią dzieje. Och, niejedną ciężką godzinę przeżyłam zastanawiając się nad tym wszystkim, w dzień przy pracy, a w nocy leżąc bezsennie i nasłuchując, jak ona oddvcha. I wciąż się starzejąc, i kto wie, może bliska ostatniej godziny. Często myślałam, że kiedy poczuję, iż ta godzina nadchodzi, pomó#,vię z panem tak, jak mówię teraz. - Ach tak, myślała pani - półgłosem powiedział Peyrol.- Pewnie z powodu moich siwych włosów, tak? - Tak. I ponieważ pan przybył spoza mórz - odpowiedziała Catherine nieugiętym głosem i z wynazem nieustępliwości. - Wie pan przecież, że kiedy Arlette pana po raz pierwszy zobaczyła, przemówiła sama do pana. A odkąd ją ten człowiek tu przyprowa- dził i musiałam ją obmyć od stóp do głowy, zanim mogłam potożyć do matczynego łóżka, po raz pierwszy słyszałam wtedy, jak z własnej chęci do kogoś się zwraca. - Po raz pienvszy - powtórzył Peyrol. - To był prawdziwy cud - rzekła Catherine - i to pan go sprawił. - No, to chyba jakaś indiariska czarownica obdarzyła mnie tą mocą - mnzknął Peyrol tak cicho, że Catherine rue mogła dosły- szeć jego słów. Ale nie zdawała się tym przejmować i zaraz podjęła: - I dziecko nadzwyczajnie przylgnęło do pana. Wreszcie obu- dziło się w niej jakieś uczucie. - Tak - przytaknął posępnie Peyrol. - Przylgnęła do mnie. Nauczyła się rozmawiać z... ze staryrrr człowiekiem. - Jest w panu coś, co sprawiło, że jej umysł się otworzył i usta rozwiązały - powiedziała Catherine z jakąś królewską godnością 598 599 i tonem wyższości, niczym władczyni szczepu. - Często przyglą- dałam się wam obojgu z daleka, kiedyście rozmawńali, i dziwńłam się, co ona... - Rozmawiała tak, jak mogłoby rozmawiać dziecko - szorst o przerwał jej Peyrol. - A więc chciała pani ze mną pomówić, zanim przyjdzie pani ostatnia godzina. Ale pr Lecież nie wybiera się pani jeszcze umierać? - Niechże pan słucha. Jeżeli czyjaś ostatnia godzina jest bli- ska, to nie moja. Niech się pan tylko rozejrzy. Najwyższy czas był, żebym z panem pomówiła. - ůCo znowu, ja tam nie myślę rukogo zabijać-mruknął Pevrol. - Dziwne myśli przychodzą pani do głowy. - Jest tak, jak powiedziałam - upierała się bez podniecenia Catherine. - Smierć zdaje się ezepiać jej spódnic. Jak szalona pędziła z nią ramię w ramię. Nie dopuśćmy, żeby znów splamiła ją krew. Peyrol, który słuchał ze spuszczoną na piersi głową, poderwał ją nagle. - O czym, u licha, pani mówi? - zawołał ze złością. - Nic z tego nie rozumiem. - Nie widział pan, w jakim była stanie, kiedy do mnie wróciła- zauważyła Catherine. -...Picypuszczam, że pan wie, gdzie się podział ten porucznik? Dlaczego tak nagle odjechał? i dokąd? - Tak, wiem - rzekł Peyrol. - I wiem, że pewnie wróci dziś w nocy. - Wie pan, gdzie on jest! I naturalnie wie pan także, dlaczego odjechał i dlaczego wraca - złowróżbnym tonem powiedziała Catherine. - Dobrze, więc niech mu pan powie, że lepiej, żeby tu nie wracał, nigdy nie wracał, chyba że ma dodatkową parę oczu w tyle głowy, bo jeśli wróci, nic go nie zdoła ocalić od zdradziec- kiego ciosu. - Nie ma człowżeka, który by się uchronił przed zdradą - po chwili milczenia wyraził swoją opinię Peyrol. - Nie będę udawał, że nie rozumiem, o czym pani myśli. - Słyszał pan rówmie dobrze jak ja, co tuż przed wyjściem powiedział Scevola. Porucznik jest dzieckiem jakiegoś ci-devant, a Arlette człowieka, którego terroryści nazwali zdrajcą ojczyzny. Powinien pan sam zrozumieć, o co mu chodziło. - To pyskacz o zajęczym sercu - rzucił pogardliwie Peyrol, nie zrobiło to jednak wrażenia na Catherine, podobnej do sędziwej Sybilli, która wstała z trójnoga, żeby śmiało prorokować straszli- we klęski. - To wszystko ten jeqo republikartizm - skomentował Peyrol z jeszcze większą pogardą. - Ma na tym punkcie bzika. - Nie, to zazdrość - stwierdziła Catherine. - Może prez te wszystkie lata przestało mu na Arlette zależeć. Już od dawna przestał mnie zadręczać. Myślałam, że kiedy takiemu jak on stworzeniu pozwolę tu zostać panem... Ale nie! Wiem, że odkąd porucznik zaczął tu przyjeżdżać, te okropne zamysły Scevoli wróciły. Nie sypia po nocach. We wszystko pakuje ten swój republikanizm. Wie pan przecież, że można być zazdrosnym bez miłości. - Tak pani sądzi - powiedział z namysłem korsarz. Zastana- wiał się, pomny własnych doświadrzeń. - I bądź co bądź zakoszto- wał już krwi - mruknął po krótkim milczeniu. - Może i ma pani rację - Może mam rację! - powtórzyła Catherine z nutą oburzenia w qłosie. - Ilekroć widzę go blisko Arlette, drżę, czy nie dojdzie do wyzwisk i do ciosu. A kiedy obojga nie widzę, jest jesżcze gorzej. Teraz też nie przestaję myśleć, gdzie oni są. Może razem, i nie śmiem jej na qłos zawołać, bo się boję rozbudzić w nim wściek- łość. - Ale on czyha na porucznika - przyciszonym głosem zauważył Peyrol - Cóż, nie mogę powstrzymać porucznika od powrotu. - Gdzie ona jest? I qdzie on? - szepnęła Catherine tonem zdradzającym utajony lęk. Peyrol spokojnie wstał i poszedł do salki nie zamykając za sobą drzwi. Catherine usłyszała, jak ostrożnie podnosi zasuwę drzwi weiściowych. Po paru chwilach wrócił równie spokojnie, jak wyszedł. - Wyjrzałem na dwór zobaczyć, jakapogoda. Księżyc wzejdzie lada moment, a chmury się przerzedziły. Tu i tam widać gwiazdy. - Ściszył bardzo głos. - Arlette siedzi na ławce nucąc jakąś piosenkę. Doprawdy, wątpię, czy mnie spostrzegła, chociaż sta- łem o kilka kroków od niej. - Ona nie chce słyszeć ani widzieć rukogo prócz jednego jedynego mężczyzny - oświadczyła Catherine całkow#cie już opanowanym qłosem. - I mówi pan, że ona nuci jakąś piosenkę? Ona, która siadywała całymi godzinami nie wvdając z siebie dźwięku. Bóg raczy wiedzieć, co to może być za piosenka! - Tak, ona się bardzo zmieniła - przyznał Peyrol z aęźkim 600 601 westchrueniem. - Ten poruczzuk - podjął po chwili - zawsze traktował ją ozięble. Nieraz zauważyłem, że odwracał głowę widząc, że ona do nas podchodzi. Pani wie, Catherine, jary.są ci wygalonowani oficerkowie. A ten ma jakiegoś robaka, który go gryzie. Wątpię, czy kiedy zapomniał, że miał rodziców ci-devant. Ale wierzę, że ona nie chce widzieć ani słyszeć nikogo poza nim. Czy to dlatego, że tak dhigo miała źle w głowie? - Nie - odparła sędziwa kobieta. - Nie w tym rzecz. Chce pan usłyszeć, skąd ja to wiem? Od lat nic jej nie mogło pobudzić do śmiechu ani do płaczu. Sam pan o tym wie. Widywał ją pan dzień w dzień. Czy uwierzyłby pan, że w ciągu ostatniego miesiąca płakała i śmiała się na mojej piersi, sama nie zdając sobie sprawy dlaczego? - Tego nie rozumiem - powiedział Peyrol. - Ale ja tak. Wystarczyłoby, żeby ten porucznik zagwizdał, a pobiegłaby za nim wszędzie. Tak. Tak to już jest. Nie ma w niej strachu, ani wstydu, ani dumy. Ja też byłam prawie taka sama.- Piękna brunatna twarz Catherine stała się na pozór jeszcze bar- dziej niewzruszona, zanim podjęła dużo ciszej i jakby spierając z sobą samą: - Tylko że ia przynajmniej nigdy nie splamiłam się krwią. Byłam godna ramion każdego mężczyzny... Ale za to ten mężczyzna nie jest księdzem. Peyroi drgnął słysząc ostatnie słowa. Prawie zapomniał o tej historii. Powiedział sobie: "Ona wie, zna te sprawy z własnego doświadczenia. '' - Niech pani posłucha, Catherine - odezwał się zdecydowa- nie. - Porucznik tu wróci. Będzie pewnie około północy. Ale o jednym mogę panią zapewnić, nie wraca po to, żeby ją zabrać. Na pewno. Nie wraca wcale ze względu na nią. - A więc jeśli nie wraca ze względu na nią, to wraca dlatego, że śmierć na niego skinęła - oświadczyła Catherine tonem uroczys- tego beznamiętnego przekonania. - A kiedy śmierć skinie na człowieka, nic go nie powstrzyma! Peyrol, który wielekroć spoglądał twarzą w twarz śmierci, z ciekawością spojrzał na piękny brunatny profil Catherine. - To fakt - mniknął - że ludzie, którzy gwałtem szukają śmierci, nieczęsto ją znajdują. A więc człowiek musi otrzymać znak? Jaki to znak? - Skąd to można wiedzieć? - odpowiedziała mu pytaniem Catherine wlepiając wzrok w przeciwną ścianę kuchni. - Nawet ci, dla których on jest przeznaczony, nie umieją go rozpoznać. Ale tak czy owak są posłuszni. Powiadam panu, Peyrol, że nic ich nie może powstrzymać. Bywa to spojrzenie albo uśmiech, albo cień na wodzie, albo myśl przemykająca przez głowę. Dla mego biednego brata i bratowej była to twarz ich dziecka. Peyrol splótł na piersi ramiona i spuścił głowę. Melancholia była dla niego zupełnie obcym uczuciem, bo cóż wspólnego mogła mieć melancholia z życiem morskiego włóczęgi-korsarza, Brata Wybrzeża, z tym życiem prostym, zuchwałym, w każdej chwili zaqrożonym, pełnym niebezpieczeństw, nie pozostawiającym czasu na zgłębianie własnej duszy albo na to chwilowe zapomnie- nie o sobie, które zwie się wesołością? Znał przelotne, przycho- dzące z zewnątrz porywy ponurej wściekłości i dzikiej uciechy, ale niqdy nie zaznał tego intymnego wewnęh-znego odczucia znikomości wszystkich rzeczy, tego zwątpienia we własną siłę. "Ciekawym, jaki znak ja ohůzymam?" - pomyślał i z pogardą dla siebie samego doszedł do wniosku, że nie otrzyma żadnego znaku. że będzie umierał w łóżku, jak stary pies podwórzowy w swojej budzie. Osiąqnąwszy taką głębię przygnębienia, nie widział przed sobą nic prócz czamej otchłani, w którą jego świadomość runęła jak kamień. Milczenie, trwające może minutę po ostatnich słowach Catheri- ne, przerwał niespodziewanie czysty wysoki głos pytający: - Co tu knujecie we dwoje? W drzwiach salki stała Arlette. Odblask światła w białkach oczu sprawiał, że źrenice jej wydawały się jeszcze czarniejsze i bardziej przenikliwe. Zaskoczyła ich całkowicie. Profil Catheri- ne stojącej przy stole stał się, jeśli to możliwe, jeszcze surowszy- ostro zarysowana rzeźba starej prorokini jakiegoś pustynnego plemienia. Arlette postąpiła trzy kroki naprzód. Peyrola nawet najwyższe zdziwienie nie pozbawiało rozwagi. Słynął z tego, że nigdy - cokolwiek się wydarzyło - nie wyglądał na zaskoczonego. Wiek jeszcze potęgował tę cechę urodzonego wodza. Odsunął się tylko nieco od stołu i basowym qłosem powiedział: - Cóż znowu, patronne! Od dłuższego czasu oboje milczymy. Arlette podeszła jeszcze bliżej. - Wiem! - zawołała. - To było straszne. Patrzyłam na was dwoje. Scevola przyszedł i tuż koło mnie zwalił się na ławkę. Zaczął coś do mnie mówić, więc odeszłam. Ten człowiek mnie zanudza. A tutaj zastaję was siedzących bez słowa. To nie do fi03 westchnieniem. - Ten porucznik - podjął po chwili - zawsze h-aktował ją ozięble. Nieraz zauważyłem, że odwracał głowę widząc, że ona do nas podchodzi. Pani wie, Catherine, jacy są ci wygalonowani oficerkowie. A ten ma jakiegoś robaka, który go gryzie. Wątpię, czy kiedy zapomniał, że miał rodziców ci-devant. Ale wierzę, że ona nie chce widzieć ani słyszeć nikogo poza nim. Czy to dlatego, że tak dhigo miała źle w głowie? - Nie - odparła sędziwa kobieta. - Nie w tym rzecz. Chce pan usłyszeć, skąd ja to wiem? Od lat nic jej nie mogło pobudzić do śmiechu ani do płaczu. Sam pan o tym wie. Widywał ją pan dzień w dzień. Czy uwierzyłby pan, że w ciągu ostatniego miesiąca płakała i śmiała się na mojej piersi, sama nie zdając sobie sprawy dlaczego? - Tego nie rozumiem - powiedział Peyrol. - Ale ja tak. Wystarczyłoby, żeby ten porucznik zagwizdał, a pobiegłaby za nim wszędzie. Tak. Tak to już jest. Nie ma w niej strachu, ani wstydu, ani dumy. Ja też byłam prawie taka sama.- Piękna brunatna twarz Catherine stała się na pozór jeszcze bar- dziej niewzruszona, zanim podjęła dużo ciszej i jakby spierając z sobą samą: - Tylko że ia przynajmniej nigdy nie splamiłam się krwią. Byłam godna ramion każdego mężczyzny... Ale za to ten mężczyzna nie jest księdzem. Peyroi drgnął słysząc ostatnie słowa. Prawie zapomniał o tej historii. Powiedział sobie: "Ona wie, zna te sprawy z własnego doświadczenia. '' - Niech pani posłucha, Catherine - odezwał się zdecydowa- nie. - Porucznik tu wróci. Będzie pewnie około północy. Ale o jednym mogę panią zapewnić, nie wraca po to, żeby ją zabrać. Na pewno. Nie wraca wcale ze względu na nią. - A więc jeśli nie wraca ze względu na nią, to wraca dlatego, że śmierć na niego skinęła - oświadczyła Catherine tonem uroczys- tego beznamiętnego przekonania. - A kiedy śmierć skinie na człowieka, nic go nie powstrzyma! Peyrol, który wielekroć spoglądał twarzą w twarz śmierci, z ciekawością spojrzał na piękny brunatny profil Catherine. - To fakt - mruknął - że ludzie, którzy qwałtem szukają śmiera, nieczęsto ją znajdują. A więc #złowiek musi otrzymać znak? Jaki to znak? - Skąd to można wiedzieć? - odpowiedziała mu pytaniem Catherine wlepiając wzrok w przeciwną ścianę kuchni. - Nawet fi02 ci, dla których on jest przeznaczony, nie umieją go rozpoznać. Ale tak czy owak są posłuszni. Powiadam panu, Peyrol, że nic ich nie może powstrzymać. Bywa to spojrzenie albo uśmiech, albo cień na wodzie, albo myśl przemykająca pr Lez głowę. Dla mego biednego brata i bratowej była to twarz ich dziecka. Peyrol splótł na piersi ramiona i spuścił głowę. Melancholia była dla nieqo zupełnie obcym uczuciem, bo cóż wspólnego mogła mieć melancholia z życiem morskiego włóczęgi-korsarza, Brata Wybrzeża, z tym życiem prostym, zuchwałym, w każdej chwili zaqrożonym, pełnym niebezpieczeństw, nie pozostawiającym czasu na zgłębianie własnej duszy albo na to chwilowe zapomnie- nie o sobie, które zwie się wesołością? Znał przelotne, przycho- dzące z zewnątrz porywy ponurej wściekłości i dzikiej uciechy, ale niqdy nie zaznał tego intymnego wewnętrznego odczucia znikomości wszystkich rzeczy, tego zwątpienia we własną siłę. "Ciekawym, jaki znak ja otrzymam?## - pomyślał i z pogardą dla siebie samego doszedł do wniosku, że nie otrzyma żadnego znaku, że będzie umierał w łóżku, jak stary pies podwórzowy w swojej budzie. Osiągnąwszy taką głębię przygnębienia, nie widział przed sobą nic prócz czarnej otchłani, w którą jego świadomość runęła jak kamień. Milczenie, trwające może minutę po ostatnich słowach Catheri- ne, przerrvał niespodziewanie czysty wysoki głos pytający# - Co tu knujecie we dwoje? W drzwiach salki stała Arlette. Odblask światła w białkach oczu sprawiał, że źrenice jej wydawały się jeszcze czarniejsze i bardziej przenikliwe. Zaskoczyła ich całkowicie. Profil Catheri- ne stojącej przy stole stał się, jeśli to możliwe, jeszcze surowszy- ostro zarysowana rzeźba starej prorokini jakiegoś pustynnego plemienia. Arlette postąpiła trzy kroki naprzód. Peyrola nawet najwyższe zdziwienie nie pozbawiało rozwagi. Słynął z tego, że niqdy - cokolwiek się wydarzyło - nie wyglądał na zaskoczonego. Wiek jeszcze potęgował tę cechę urodzonego wodza. Odsunął się tylko nieco od stołu i basowym głosem powiedział: - Cóż znowu, patronne! Od dhiższego czasu oboje milczymy. Arlette podeszła jeszcze bliżej. - Wiem! - zawołała. - To było straszne. Patr Lyłam na was dwoje. Scevola przyszedł i tuż koło mnie zwalił się na ławkę. Zaczął coś do mnie mówić, więc odeszłam. Ten człowiek mnie zanudza. A tutaj zastaję was siedzących bez słowa. To nie do fi03 zniesienia. Co się wam obojgu stało? Powiedz, ojczulku Peyrol, czy już mnie wcale nie lubisz? - Głos jej wypełniał kuchruę. Peyrol podszedł do drzwi salki i zamknął je. Zawrócił i odurzony uświadomił sobie, że bije od niej życie tak promienne, że płomyki lampy zdawały się blednąć. Na pół żartobliwie powiedział: - Nie wiem, czy nie bardziej panią lubiłem, kiedy była pani spokojniejsza. - A najbardziej bym się panu podobała jeszcze spokojniejsza, w grobie. Olśniewała go. Jej oczy, usta, cała postać tryskała pełnią życia, otaczało ją jak aureola i... tak, naprawdę, na policzkach ukazał się najlżejszy z lekkich rumieniec, iqrał na nich bladoróżowy jak odblask dalekiego płomienia na śniegu. Wyrzuciła w górę ramio- na i z wysoka opuściła ręce na barki Peyrola, więżąc jego rozpacz- liwie wymykające się oczy swym czamym niewolącym spojrze- niem, wytężając całą instynktowną moc uwodzicielską - on zaś czuł, jak jej palce zaciskają się coraz gwałtowniej. - Nie! Nie mogę tego znieść! Monsieur Peyrol, ojczulku Peyrol, stary kanonierze, ty obrzydły morski wilku, bądź aniołem i powiedz mi, gdzie on jest? Korsarz, który nie dalej jak tegoż rana, jak skała niewzruszony, opierał się mocnemu chwytowi porucznika Reala, poczuł, że cała jego siła niknie pod dotknięciem rąk tej kobiety. Powiedział ochrypłym głosem : - Pojechał do Tulonu. Musiał pojechać. - Po co? Powiedz mi prawdę! - Nie każdy może znać prawdę - wymamrotał Peyrol doznając wrażenia, że się zapada, tak jakby ziemia rozstępowała się mięk- ko pod jego stopami. - Służbowo! - dodał mrukliwie. Ręce jej zsunęły się nagle z jego potężnych barków. - Służbo- wo? - powtórzyła. - Co to za służba? - Głos jej się załamał i słowa: - Ach tak! Jego służba! - ledwie dosłyszalnie dobiegły do Peyrola, który poczuł, kiedy tylko zabrała ręce z jego barków, że wraca mu siła i ustępująca ziemia znów twardnieje pod stopami. Stojąca na wprost niego Arlette, milcząca, z opuszczonymi ramionami i pal- cami splecionvmi, wyglądała na ogłuszoną wieścią, że porucmik Real nie jest wolny od wszelkich ziemskich związków, jak anioł z niebios zesłany na ziemię, zależny tylko od Boga, do którego się modliła. Musiała się nim dzielić z ową służbą, która mogła go od niej odwołać. Poczuła w sobie siłę, moc większą od wszelkiej służby. - Nie łam mojego serca, mojego nowego serca, które dopiero co zaczęło bić - zawołała przyciszonym głosem. - Zobacz, jak bije. Kto mógłby to znieść? - Chwyciła grubą, owłosioną łapę korsarza i moeno przycisnęła do piersi. - Powiedz mi, kiedy on wróci! - Proszę posłuchać, patronne, lepiej, żeby pani poszła na górę - z oqromnym wysiłkiem zaczął Peyrol, wyrywając uwięzioną rękę. Chwiejnie cofnął się trochę, gdy Arlette gniewnie na niego krzyknęłu: - Nie masz prawa rozkazywać mi jak przedtem! - Ani jedna nuta nie zabrzmiała fałszywie w tonach przechodzących od błaga- nia do qniewu, toteż wybuch jej uczuć poruszał serce z mocą natchnionej sztuki. Aż zafurkotało, gdy gwałtownie odwróciła się ku Catherine, która ani nie drgnęła, ani nie wydała żadnego dźwięku. - Cokolwiek byście zrobili, wy dwoje, niczego to teraz nie zmieni! - I zaraz w następnej chwili zwróciła się znów twarzą do Peyrola: - Boję się twoich siwych włosów. No!... Czymam paść przed tobą na kolana?... Dobrze! Korsarz chwycił ją pod łokcie, poderwał z ziemi i postawił na równe nogi, jakby była dzieckiem. Ledwie ją puścił, tupnęła na niego. - Czy jesteś aż tak głupi? - krzyknęła. - Nie rozumiesz, że coś się dzisiaj wydarzyło? Podczas całej tej sceny Peyrol nie tracił głowy, trzymał się tak dzielnie, jak tego należało oczekiwać, podobnie jak marynarz pochwycony przez biały szkwał w h-opikach. Ale na te słowa tuzin myśli naraz zawirowało w jego mózgu, w pogoni za sensem tego wstrząsającego oświadczenia. Coś się wydarzyło! Gdzie? Jak? Komu? Co takiego? Nic przecież nie mogło zajść pomiędzy nią a porucznikiem. Peyrolowi wydawało się, że ani na chwilę nie stsacił porucznika z oczu, od pierwszego rannego spotkania aż do momentu, kiedy go klepnął po ramieniu wysyłając do Tulonu; nie widział go tylko podczas obiadu, który jadł w sąsiednim pokoju, ale przy drzwiach otwartych, a także podczas kilku minut rozmo- wy z Michelem na podwórzu. Ale to było naprawdę kilka króciut- kich minut i zaraz potem pierwszy rzut oka na porucznika, siedzącego markotnie na ławce jak samotny kruk, nie nasuwał podejrzeń, że przeżył on upojenie, podniecenie czy jakiekolwiek 605 inne uczucie wzbudzone przez kobietę. W obliczu tych wątpliwoś- ci Peyrol poczuł w mózgu zupełną pustkę. - Voyons, patronne- zaczął, niezdolny wymyślić nic innego.- O co ten cały hałas? Spodziewam się go z powrotem około północy. lllżyło mu ogromnie, gdy zobaczył, że uwierzyła. Była to prawda. Bo rzeczywiście nie miał pojęcia, co by mógł na po#zeka- niu wymyślić, żeby się jej pozbyć i nakłonić, by się położyła. Przyjęła jego słowa gniewnym zmarszczeniem brwi i straszliwą groźbą: - Jeżeli skłamałeś... Och! Zmusił się #o pobłażliwego uśmiechu. - Niech się pani uspokoi. On będzie tu niedługo po północy. Może pani bez stiachu iść spać. Pogardliwie odwróciła się do niego plecami, sucho powiedzia- ła: - Chodźmy, ciotko - i poszła ku drzwiom prowadzącym na korytarz. Z ręką na klamce odwróciła się na chwilę. - Zmieniliście się oboje. Nikomu z was nie mogę już wierzyć. Nie jesteście już tymi samymi ludźmi. Wyszła. Dopiero wtedy Catherine oderwała wzrok od ściany, żeby spotkać oczy Peyrola. - Słyszał pan, co ona powiedziała? My! To myśmy się zmienili! To przecież ona... Peyrol dwukrotnie przytaknął głową, po czym zapadło dhigie milczenie, w czasie którego nawet płomyki lamp nie migotały. - Niech pani pójdzie za nią, Mademoiselle Catherine - powie- dział w końcu z nutą współczucia w głosie. Nie poruszyła się.- Allons, du courage- ponaglił ją tak delikatnie, jak umiał. - Niech się pani postara położyć ją spać. ROZDZIAŁ DWUNASTY Szty wno wyprostowana Catherine bez pośpiechu wyszła z kuchni i w korytarzu spotkała Arlette, która czekała na nią z zapaloną świecą w ręku. Piękność tej młodej twarzy, okolonej jak aureolą kręgiem świat#a na tle głębokiej niby w lochu ciemności, wzbu- dziła w sercu Catherine nagły dręczący żal. Bratanica, która od razu ruszyła przodem na piętro, z wściekłością mełła w pięknych zębach: - Myśli, że mogłabym pójść spać. Stary dureń! Peyrol nie odrywał oczu od prostych pleców Catherine, póki się za nią drzwi nie zamknęły. Dopiero wtedy z ulgą wypuścił powietrze przez wydęte wargi i niczym nie skrępowany swobod- nie przewrócił oczyma. Podniósł lampę za pierścień na czubku środkowego pręta i przeszedł do salki zamykając za sobą drzwi pogrążonej w mroku kuchni. Postawił lampę na tym samym stole, na którym porucznik Real jadł południowy posiłek. Wciąż jeszcze leżał tu mały biały obrusik, a krzesło stało ukosem, tak jak je wstając odsunął. Inne z wielu krzeseł w sali stało wyraźnie zwrócone ku stołowi. Na ten widok Peyrol powiedział sobie gorzko: "Siedziała tu i wpatrywała się w niego, tak jakby był od stóp do głów pozłacany i na dodatek miał tszy głowy i siedem ramion ' - porównanie nasunięte przypomnieniem bożków, jakie widział ongiś w indyjskiej świątyni. Choć Peyrol nie miał obra- zoburczych zapędów, na to wspomnienie poczuł się nieswojo i śpiesznie wyszedł na dwór. Ogromna chmura rozerwała się i wielkie jej strzępy płynęły na zachód majestatycznie uchodząc przed wstającyrrt księżycem. Scevola, który leżał wyciągnięty na całą długość na ławce, zerwał się nagle i usiadł sztywny jak struna. - Mała drzemka na świeżym powietrru, co? - spytał Peyrol wodząc oczyma po świetlistej przestrzeni rozciągającej się za tylną strażą chmur, które umykały wysoko w górze, przepychając się nawzajem. - Wcale nie spałem - odpowiedział sankiulota. - Nie zmruży- łem oczu ani na chwilę. - No to pewnie nie chciało się wam spać - zauważył roztropnie Peyrol, którego myśli znajdowały się daleko, przy angielskim okręcie. Okiem ducha wpatrywał się w jego czamą sylwetkę odcinającą się na tle białej plaży w Salins i zakreślającą migotliwy łuk w biasku księżyca, a jednocześnie powoli mówił dalej : - Bo przecież nie było żadnego hałasu, który by wam nie dał zasnąć.- Na równi Escampobar kładły się już na ziemi długie cienie, gdy zbocze wzgórza obserwacyjnego zatapiał jeszcze qłęboki mrok, obwiedziony jednak coraz plomienniejszą światłością. Kojący urok ciszy był tak nieodparty, że na chwilę złagodził - włączając w to nawet kapitana angielskiego okrętu - twardą niechęć, jaką Peyrol żywił do całedo rodzaju ludzkiego. Stary korsarz wśród wszystkich swych frasunków upajał się chwilą pogodnej bez- troski. - To przeklęte miejsce! - oświadezył niespodzianie Scevola. 606 Peyrol nie odwzacając qłowv zerknął na niego z ukosa. Choć obywatel dość żwawo poderwał się z leżącej pozycji, siedział teraz skulony i jakby bezwładny. Przygarbił się ręce złożył na kola- nach. Z w#ytrzeszczonymi oczyma wyglądał w świetle księżyca jak chore dziecko. - To miejsce to prawdziwa wylęgamia zdrad i matactw. Czło- wiek ezuje się poqrążony w nich po szyję. Wzdryqnął się i ziewmął dłuqim, niepowstszymanym nerwo- wym z?ewnięciem, przy którym w wykrzywionych, szeroko roz- dziawionych ustaeh błysnęły niezwykle długie kły, zdradzające, że w tym człowieku ezai się niespokojna pantera. - O tak, wszędzie tu dokoła pleni się teraz zdrada. Nie możecie teqo pojąć, ci toyen ? - Oczvwiście, że nie mogę - przyznał Peyrol z pogodną pogar- dą. - A jakąż to zdradę wy knujecie? - dodał niedbale, tonem towarzyskiej rozmowy, rozkoszując się zarazem urokiem księży- cowego w?eczora. Scevola, który nie spodziewał się takiego od- wrócenia sytuacji, zdobył się jednak prawie od razu na wybuch osobliwego qrzechoczącego śmiechu. - A to dobre!. . Ha, ha, ha!... Ja!... Ja knuję!... Dlaczego ja? - Ano cóż - rzekł niedbale Peyrol - nie ma tu nas tak wielu zdolnych do wysmażenia zdrady. Kobiety poszły na górę. Michel jest na wybrzeżu, na tartanie. Ja jestem tutaj, ale mnie chyba nie odważylibyście się posądzać o zdradę. A więc zostajecie tylko wy sami. Scevola oburzył się. - To lichy żart - powiedział. - Byłem tropicielem zdrad. Ja... Unvał nie dopowiadając myśli. Pełen był podejrzeń o czysto emocjonalnym podłożu. Peyrol mówńł to wszystko tylko po to, żeby go podrażnić i usunąć z drogi, ale Scevola w szczególnym stanie uczuciowym, w jakim się znajdował, ostro uświadamiał sobie każdą sylabę jego obraźliwych uwag. , ,Aha - pomyślał - nie wymienił porucznika." Pominięcie to wydało się patriocie nie- zmiernie ważne. Jeżeli Peyrol nie wymienił porucznika, to dlate- go, że przez całe popołudnie na pokładzie tartany knuli we dwóch jakąś zdradę. Dlatego nie widziałó się ich nigdzie przez sporą część dnia. W qnmcie rzeczy Scevola także obserwował Peyrola wracającego wieczorem do farmy, tylko przypatrywał mu się z innego okna niż Arlette. Było to na kilka minut przed próbą otwarcia drzwi do pokoju porueznika dla przekonania się, czy Real tam jest. Niepewny, Scevola wycofał się na palcach, a w ku- chni zastał jedynie Catherine i Peyrola. Kiedy Arlette przyłączyła się do nich, wiedziony nagłym natchnieniem pobiegł zaraz na górę i znów nacisnął klamkę. Drzwi były tecaz otwarte! Jasny do- wód, że to Arlette tam się była zamknęła. Odkrycie, że gospoda- rzyła jak u siebie w pokoju porucznika, tak dotkliwie wsh-ząsnęło Scevolą, że zdziwił się, iż na miejscu nie padł trupem. Nie miał już najmniejszych wątpliwości, że porucznik spiskował z Pevrolem na pokładzie tartany, bo cóż innego mogliby tam razem robić? , ,Ale dlaczego Real wieczorem nie wrócił wraz z Peyrolem?''- zapytywał się w duchu Scevola, siedząc na ławce i ściskając między kolanami załamane ręce... "Schytrzyli się - rozstrzyqnął naqle. - Spiskowey zawsze unikają pokazywania się wspólnie. Hal" Czuł się tak, jakby wystrzelono snop fajenverków w jego mózgu. Był olśniony, oszołomiony, oślepiony, w uszach mu świsz- czało, przed oczyma przelatywały roje iskier. Kiedy podniósł głowę, zobaczył, że jest sam. Peyrol zniknął. Scevola niejasno przypominał sobie, że słyszał, jak ktoś mówi "dobranoc" i jak zatrzaskują się drzwi salki. I z pewnością drzwi sałki były teraz zamknięte. Nikłe światło paliło się w sąsiednim oknie. Peyrol zgasił trzy płomyki lampy i następnie rozlokował się na jednym z długich stołów, wykorzystując umiejętność spania na gołych deskach, której stary wilk morski nigdy nie tsaci. Zdecydował się zostać na dole po prostu dlatego, żeby w razie czego być na miejscu, a nie położył się na jednej z ław stojących wzdłuż ścian, bo były za wąskie. Zostawił jeden palący się knot, żeby porucznik wiedział, gdzie go szukać, a był tak zmęczony, że chciał załapać parę godzin snu przed powrotem Reala z Tulonu. Ułożył się podkładając jedną rękę pod głowę, jak na pokładzie pirackiego statku, i wcale nie zauważył, że Scevola zagląda przez szyby; były jednak tak małe i zakurzone, że patriota nie mógł niczego do- strzec. Był to zreszią z jego strony czysto instynktowny odruch. Nie uświadamiał sobie nawet, że zajizał do środka. Odszedł stamtąd, przespacerował się do rogu budynku, zawnócił na pięcie i poma- szerował z powrotem do drugiego rogu; wyglądało na to, że się boi wyjść poza mur, o który się niekiedy zataczając opierał. "Spisek, spisek'' - myślał. Był teraz całkowicie pewien, że porucznik wciąż jeszcze ukrywa się na tartanie i czeka tylko, aż wszędzie ucichnie, żeby się prześliznąć do pokoju, w którym - jak się Scevola 608 609 niezbicie przekonał - Arlette zwykła gospodarzyć jak u siebie. Oqrabienie go z praw do Arlette należało niechybnie do celów spisku. "Czy po to byłem niewolnikiem tych dwóch kobiet, czy po to czekałem prrez ie wszystkie lata, żeby teraz patrzeć, jak ta zepsuta istota bezwstydnie odehodzi z tym ci-devant, z tym spiskując-ym arystokratą? '' Cnotliwa wściekłość przyprawiła go o zawrót głowy. Dość jest dowodów winy, żeby każdy rewolucyjny trybunał kazał pościnać wszystkie te łby. Trybunał! Nie ma hybunału! Ani rewolucyjnej sprawiedliwości! Ani patriotów! Zatoczył się z rozpaczy, tak silnie uderzając o ścianę ramieniem, że aż się odbił. W takim świecie pah-ioci nie mają już nic do roboty. ,Gdybym się z czymkolwiek zdradził tam w kuchni, zamor- dowaliby mnie na miejscu. ' Pomyślał, że i tak powżedział za dużo. Za dużo. "Ostrożność! Rozwaga!" - powtarzał sobie, wvmachując obiema rękami. Nagle potknął się i coś upadło mu pod stopy z dziwnym metalicznynn brzękiem "Próbują mnie teraz zabić" - pomyślał trzęsąc się ze strachu. Uważał się już za straconego. Dokoła panowała głęboka cisza. Nic więcej się nie stało. Wylękniony sehylił się, żeby zobaczyć, co upariło, i poznał własne stajenne widły leżące na ziemi. Przy- pomniał sobie, że w południe zostawił je oparte o ścianę. Teraz sam o nie zaczepił nogą i upadły. Chciwie rzucił się na widły.- , ,Oto, czego mi trzeba - mamrotał qorączkowo. - Pewnie teraz ten porucznik myśli, że już się położyłem.' Wyprostowany jak struna, rozpłaszczył się przy ścianie, trzyma- jąc widły u noqi jak muszkiet. Księżyc wypływający spoza wierz- chołka wzqórza zalał z nagła zimnym światłem front domu, ale on tego nie zauważył; wyobrażał sobie, że wciąż czai się w cieniu, i stał nadal bez ruchu, wpatrzony w ścieżkę prowadzącą ku zatoczce. Zęby szczękały mu z dzikiej niecierpliwości. Sztywny jak trup, był tak doskonale widoczny, że Michel, który nadehodził od jaru, stanął jak wryty, przekonany, że ma przed sobą zjawę nie z tego świata. Scevola ze swej strony zauważył poruszający się cień człowieka - tego człowieka! - i bez namysłu rzucił się naprzód, z ostrzami wideł nastawionymi jak baqrtet. Nie krzyczał. Pędził przed siebie wareząc jak pies i na oślep runął ze swą bronią do ataku. Michel, typ pierwotny, nie obciążony niczynn tak zawodnym jak inteliqeneja, błyskawicznie uskoczył w bok, z precyzją ruchów dzikieqo zwierzęcia; był jednak na tyle człowiekiem, że zaraz potem wręcz sparaliżowało qo zdziwienie, impet poniósł Scevolę kilka metrów w dół wzgórza, nini zdołał zawrócić i znów przyjąć postawę ofensywną. Wtedy dopiero dwaj przeciwnicy poznali się nawzajem. Terrorysta wykrzyknął: - Michel?! - a Michel śpiesz- nie podniósł z ziemi duży kamień. - Hej tam, .Scevola! - krzyknął niezbyrt głośno, ale bardzo groźnie. - Co to za kawały?... Trzymaj się ode mnie z daleka albo cisnę ci w łeb tym kamieniem, a rzucać to ja umiem! Scevola ze stukiem opuścił widły cio nogi. - Nie poznałem ciebie - powiedział. - Takie tam bajeczki. A za koqoście mnie wzięli? Za tamtego? I#ie mam przecież owiązanej qłowy, co? Scevola zac-zął się gramolić pod górę. -.A to co znowv? - zapy'tał. - Jakiej qłowy, powiedziałeś? - Powiedziałem, że jak podejdziesz bliżej łeb ci rozwalę tym kamieniem - odparł Michel. - Jeszcze by też! Wierzyć ci, kiedy jest pełnia. Nie poznał mnie! l;łupie qadanie, kiedy ktoś się rzuca na ludzi jak wściekły Masz coś przeciwko mnie czy jak? - Nie - odparł ekś-terrorysta niepe wnym tonem, nie spuszcza- jąc bacznego wzroku z Michela, który wciąż trzymał kamień w ręce - Ludziska od lat powiadali, że masz źle w qłowie - bez lęku sztorcował qo Miehel, Scevola był bowiem tak widoeznie zbity z tropu, że moqło to natehnąć odwadą nawet zajęcze serce. - Jeżeli już człowiek nie może teraz przyjść tu na qórę, żeby się trochę przespać w szopie, bo zaraz ktoś się na nieqo rzuca z widłami, to. . . - Chciałem tylko odstawić te widły - wybuchnął wartkim potokiem słów Seevola. - Zostawiłem je oparte o ścianę i kiedy obok przechodziłem, zobaczyłem je naqle i pomyślałem, że zanim pójdę do łóżka, odniosę je do stajni. I to wszystko. Michel aż usta otworzył. - Bo jak ci się zdaje, co miałbym robić ze stajennymi widłami o tej porze nocy#, jak nie odnosić je na miejsce? - perorował Śrevnla. - Rzeezywiście, co! - bąknął Michel, ktćry zaczął powątpie- wać w świadectwo własnych zmysłow. - Wałęsasz się jak durny przy księżycv i wyobrażasz sobie fi10 till różne brednie, ty stary głuptaku Chciałem cię tylko zapytać, czy tam na dole jest wszystko w porządku, a ty, idioto, odskakujesz w bok jak koza i łapiesz za kamień. Tobie księżyc zamącił w qłowie, nie mnie. Rzuć to zaraz. Michel przyzwyczajony robić, co mu każą, powoli rozgiął palce nie całkiem przekonany, ale jednak myśląc, że coś w tym może być. Scevola widząc, że zyskał przewagę, zaczął go łajać: - Jesteś niebezpieczny. W każdą pełnię powinno by ci się wiązać i ręce, i nogi. A coś ty wygadywał przed chwilą o jakiejś głowie? Czyja to głowa# - Mówiłem, że nie mam rozbitej głowy. - I to wszystko? - zapytał Scevola. Zastanawiał się, co u licha móqło się wydarzyć po południu na wybrzeżu, że aż doszło do rozbicia komuś głowy. Jasne, że musiała to być albo walka, albo wypadek, w każdym razie uznał to za sprzyjającą okoliczność, bo oczywiście człowiek z owiązaną głową znajduje się w niekorzyst- nej sytuacji. Skłonny był sądzić, że musiał to być jakiś głupi wypadek, i qłęboko żałował, że porucznik nie zabił się na miejscu. Cierpko zwrócił się do Michela: - Możesz teraz iść do szopy. I nie próbuj ze mną więcej żadnych sztuczek, bo jak następnym razem złapiesz kamień, zastrzelę jak psa. Ruszając ku wrotom od podwórza, które zawsze stały otworem, rzucił przez ramię Michelowi rozkaz: - Idź do salki. Ktoś tam zostawił światło. Chyba wszyscy dzisiaj powariowali. Weź lampę do kuchni, zgaś i pamiętaj zamknąć drzwi od podwórza. Idę spać. - Wszedł we wrota, ale nie posunął się daleko w głąb podwórza. Zatrzymał się, żeby dopilnować, j2k Michel wypełni rozkaz. Wysunął osh-ożnie głowę poza słup bra- my, wyczekał, aż Michel otworzy drzwi salki, po czym pobiegł z powrotem rówienką i w dół ścieżki schodzącej parowem. Nie zajęło mu to nawet minuty. Widły wciąż trzymał na ramieniu. Praqnął jedynie tego, żeby mu nikt nie przeszkodził, a poza tym nic go nie obchodziła, co oni wszyscy zrobią, co będą myśleć i jak się zachowają. Maniacka idea całkowicie nim zawładnęła. Nie miał planu, ale miał ogólnie wytyczone zasady działania, to znaczy, zamierzał zaskoczyć porucznika; tym lepiej, jeśli ten łoti padnie nie wiedząc nawet, czyja ręka zadała mu cios. Scevola będzie działał w imię obywatelskiej cnoty i sprawiedliwości. Nie chodzi tu wcale o osobiste współzawodnictwo. Tymczasem Mi- chel po wejściu do salki zastał tam Peyrola twardo śpiącego na stole. Choe żywił dla Peyrola bezqraniczny szacunek, z właściwą sobie prostodusznością potrząsnął swym panem za ramię, tak jakby to zrobił w przypadku każdeqo innego śmiertelnika. Kor- sarz tak szybko otrząsnął się z sennego bezwładu i usiadł, że Michel cofnął się o krok i czekał, aż Peyrol pienvszy do niego przemówi. Ale ponieważ tylko utkwił w nim szeroko otwarte oczy, Michel wziął inicjatywę w ręce i zwięźle oznajmił : - On już zabrał się do tego! Peyrol wyglądał na niezupełnie rozbudzonego. - O czym ty mówisz? - zapytał. - Już próbuje uciekać. Peyrol rozbudził się teraz całkowicie. Spuścił nawet nogi ze stołu. - Doprawdy? Czyś nie zamknął drzwi kajuty? Michel, bardzo wystraszony, wyjaśnił, że nikt mu tego nie kazał. - Nie? - pogodnie zauważył Peyrol. - Musiałem zapomnieć.- Ale Michel, nadal zaniepokojony, wybąkał: - On ucieka. - W porządku - oświadczył Peyrol. - O co się martwisz? Jak myślisz, daleko uda mu się uciec? Twarz Michela powoli wykrzywiła się qrymasem uśmiechu. - Jak on spróbuje wdrapać się na skały, miqiem skręci kark- powiedział. - I na pewno daleko nie zajdzie, to fakt. - No więc widzisz - rzekł Peyrol. - A przy tym nie wyqląda na silnego. Wyczołgał się z drzwi kajuty, dopełzł ledwie do beczułki z wodą i czerpał z niej, i czerpał. Dobrze, jak połowa została. A potem dźwiqnął się na nogi. Jakem tylko usłyszał, że się rusza, zaraz uciekłem na brzeg- ciągnął dalej Michel tonem głębokiego zadowoleniu. - Schowa- łem się za skałą i pilnowałem go. - Bardzo dobrze - skomentował Peyrol. Po tym słowie pochwa- ły na twarzy Michela utrwalił się grycrtas zadowolenia. - Siedział na rufie - podjął znowu jakby opowiadającwyśmie- nity żart - z nogami dyndającymi nad ładownią, i niech mnie wszyscy diabli, jak nie zadrzemał, oparty plecami o beczułkę. Kiwał się i znów ocykał, i podrywał tę swoją wielgachną biało owiniętą qłowę. Ano, uprzykrzyło mi się patrzeć na to, a że mi pan fi12 fi13 powiedział, żeby mu sehodzić z drogi, pomyślałem, że tu przyjdę i pzześpię się tiochę w szopie. Dobrze zrobiłem, co? - Bardzo dobrze - powtórzył Peyrol. - No, to idź teraz do szopy. Więc powiadasz, że jak go zostawiłeś, siedział na rufie? - Tak - odrzekł Michel. - Ale się budził. Nie odszedłem dalej jak o dziesięć kroków, jakem usłyszał okropny łomot na pokła- dzie. Tak miarkuję, że on próbował wstać i wpadł do ładowni. - Wpadł do ładowni? - powtórzył ostro Peyrol. - Tak, notre maitre. Pomyślałem najpierw, że wrócę i zobaczę, ale pan mnie przeshzegał przed nim, prawda? Zresztą myślę, że takiego jak on nic nie zabije. Peyrol z takim wyrazem zafrasowania zsunął się ze stołu, że jeśliby Michel nie był doszczętnie pozbawiony spostrzegawezoś- ci, na pewno by się zdziwił. - Trzeba to sprawdzić - mruczał korsarz zapinając pasek od spodni. - Tu w kącie jest moja pałka. Idź teraz do szopy. Czego u diabła tkwisz wciąż w tych drzwiach? Nie wiesz, jak się do szopy idzie? - Tę ostatnią uwagę wywołał fakt, że Michel stojąc w drzwiach salki wysunął tylko na zewnątrz głowę i rozglądał się w prawo i w lewo. - Co się z tobą dzieje? Nie przypuszczasz chyba, że on mógł tak prędko wgramolić się tu za tobą? - O nie, noti-e maitre, to całkiem niemożliwe. Ale widziałem, jak ten sacre paradował tędy tam i z powrotem. Nie chcę się znów na niego natknąć. - Paradował na dworze? - spytał Peyrol z irytacją. - No więc co z tego, co on ci może zrobić, jak myślisz? Co ci się roi w tym twoim dumym łbie? Coraz z tobą gorzej. No, idźże już. Peyrol zgasił lampę i wychodząc na zewnątrz zamknął drzwi bez najlżejszego hałasu. Wiadomość, że Scevola jest na nogach, niezbyt mu zasmakowała, ale doszedł do wniosku, że sankiulota pewnie znów zasnął, a przebudziwszy się był akurat w drodze do łóżka, kiedy Michel go spostrzegł. Peyrol miał własny pogląd na psychikę patrioty i nie sądził, żeby kobietom cokolwiek groziło. Mimo to poszedł do szopy, skąd dosłyszał chrzęst słomy - to Michel pr Lygotowywał sobie na noc posłanie. - Debout!1 - zawołał przyciszonym qłosem. - Ciii, nie rób hałasu. Chcę, żebyś poszedł do domu i spał na dole sehodów. Jak ' Barcność Itr # u;łyszysz jakieś głosy, idź na qórg, a jak tam zobaczysz Scevolę, dtij mu w łeb Nie boisz się go chyba, co? - Nie, jak pan mi mówi, żebym się nie bał - powiedział Michel, podniósł buty, podarunek Peyrola, i boso pomaszerował ku domo- wi. Korsarz przypatrywał się, jak bezgłośnie wśliznął się przez drzwi salki. Zabezpieczywszy w ten sposób, że tak powiemy, swoją bazę, Peyrol bardzo powoli i ostrożnie zaczął sehodzić w dół parowu. Kiedy znalazł się w malutkiej kotlince, z której można było dojrzeć czubki masztów tartany, przycupnął i czekał. Nie wiedział, co jego jeniee zrobił ani co zamierza zrobić, a nie chciał przeszkadzać mu w ucieczce. W tę drugą noc po pełni księżyc wzniósł sig na tyle wysoko, że skrócił cienie tak, iż prawie zanikły, i wszystkie skały tonęły w żółtawej poświacie, krzewy zaś przez kontrast wydawały się niezwykle czarne. Peyrol pomyślał, że nie jest dość dobrze ukryty. A wreszcie zaniepokoiła go utrzymująca się cisza. "Umknął już ' - pomyślał. Nie był tego jednak pewien. Nikt nie byłby pewien. Wyliczył, że Michel opuścił tartanę przed mniej więcej godziną; dość czasu, żeby tamten człowiek mógł, bodaj na c7worakach, doczołgać się na brzeg zatoczki. Peyrol pożałował. że tak mocno uderzył. Osiąqnąłby swój cel uderzając o połowę słabiej. Z druqiej stsony, wszystkie poczynania jeńca, opisane przez Michela, wydawały się całkiem rozsądne. Oczywiś- cie, ten drab doznał dotkliweqo wstrząsu. Peyrol miałby niemal ochotę pójść na pokład i dodać mu otuchy, a nawet czynnie dopomóc. Kiedy tak leżał i rozmyślał, huk strzału armatniego dobiegający od strony morza zaparł mu dech w piersi. W ciąqu niespełna minuty zaqrzmiał druqi wystrzał śląc nową falę dudniących dźwięków pomigdzy skalne unviska i wzqórza półwyspu. Cisza, która potem nastąpiła, była tak qłęboka, że przeniknęła, zda się, do wnętrza qłowy Peyrola i ukołysała wśzystkie jego myśli. Mimo to zrozumiał. Powiedział sobie że teraz jeqo jeniec, jeśli tylko zostało w nim dość życia żeby mógł bodaj ruszyć nogą, będzie wolał raczej umrzeć niż poniechać próby dotarcia na brzeg morza. Okręt wzywał swojego marynarza. Rzeczywiście oba strzały oddano na "Amelii ' Opłynąwszy przylądek Esterel kapitan Vincent rzucił kotwicę opodal plaźy, dokładnie jak to Peyrol przewidział. Mniej więcej od godziny szóstej do dziewiątej "Amelia stała tam z nie rozwiniętymi żaqlami zwisającymi na rejach. Tuż przed wzejściem księżyca fi14 fi15 kapitan wyszedł na pokład i po krótkiej naradzie z pierwszym oficerem polecił oficerowi nawigacyjnemu trzymać okręt w pogo- towiu do żegluqi i zwrócić go znowu dziobem ku Petite Passe. Potem zeszedł na dół i niebawem przekazano na pokład wiado- mość, że kapit3n wzywa porucznika Bolta. Kiedy zastępca oficera nawigacyjneqo stawił się w kajucie, kapitan Vincent wskazał mu krzesło. - Sądzę, że nie powinienem był iść za pana radą - powie- dział. - Co prawda pomysł był pociągający, ale trudno powie- dzieć, jak go inni osądzą. Najgorsza rze#z, że straciliśmy maryna- rza. Przyszł# mi do głowy, że może się nam uda go odzyskać. Mogli go pochwvcić wieśniacy albo mógł go spotkać jakiś wypadek. Nie do zniesienia jest myśl, że może leżeć ze złamaną noqą gdzieś pod skałą. Kazałem obsadzić załogą pierwszą i drugą szalupę i propo- nuję, żeby pan objął nad nimi dowództwo, wpłynął do zatoki, a nawet, jeśli się to okaże potrzebne, posunął się nieco w głąb lądu i tam przeprowadził poszukiwania. O ile wiemy, na tym pótwyspie nie stacjonowały żadne oddziały wojska. Przede wszystkim bę- dzie pan musiał zbadać wybrzeże. Mówił jeszcze pewien czas dając więcej szczegółowych instru- kcji, po czym wyszedł na pokład. "Amelia", holując wzdłuż burty obie szalupy, dotarła mniej więcej do połowy Petite Passe i dopie- ro tam polecono łodziom odpłynąć. Zanim odbiły, oddano z dział raz po raz dwa strzały. - Dzięki temu - wyjaśnił kapitan Vincent - Symons odgadnie, że go szukamy, i jeżeli ukrywa się gdzieś blisko, na pewno zejdzie na brzeg, gdzie go pan będzie mógł dojrzeć. ROZDZIAŁ TRZYNASTY Każda mania jest bardzo silnym bodźcem do czynu. W przypadku Scevoli bodziec ten był dość silny, żeby go popchnąć w dół zbocza i na tę ch#ilę pozbawić wszelkiej ostrożności. Pędził ogromnymi susami wśród głazów używając wideł jako podpory. Nie zwracał uwagi na charakter terenu, póki runąwszy na twarz nie rozciągnął się jak długi, widły zaś z łoskotem poleeiały w dół, aż wreszcie zah-zymały się na krzaku. Tej właśnie okoliczności jeniec Peyrola zawdzięczał, że nie został znienacka przychwycony. Odkąd Sy- mons wydostał się z ciasnej kajuty po prostu dlateqo, że po dojściu do przytomności zauważył, że nie jest zamknięta, wzmocnił się bardzo dzięki potężnym łykom zimnej wody i małej drzemce na świeżym powietrzu. Czuł, że z każdą chwilą lepiej włada członka- mi. Władzę zaś nad myślami odzyskiwał także dość prędko. Fakt, że zaraz po wyczołqaniu się z kajuty wiedział, gdzie się znajduje, dowodnie świadczył o korzyści posiadania bardzo twardej czasz- ki. Następnie spojrzał na księżyc, by ocenić, ile czasu upłynęło. Dopiero wtedy pozwolił sobie na ogromne zdziwienie faktem, że sam znalazł się na pokładzie tartany. Siedział z nogami dyndają- cymi nad otwartą ładownią i próbował odgadnąć, jak to się stało, że kajutę pozostawiono nie zamkniętą i nie shzeżoną. Dłuższą chwilę rozważał tę nieoczekiwaną sytuację. Co mogło się stać z tym siwowłosym łajdakiem? Czy kręci się gdzieś w pobliżu upatrując sposobności, żeby raz jeszcze zdzielić go po łbie? Symons poczuł się nagle bardzo zaqrożony siedząc tak na pokładzie rufowym w pełnym świetle księżyca. Bardziej instynkt niż rozsądek podsunął mu myśl, że powinien zejść na dół do ciemnej ładowni. Początkowo wydawało mu się to nie lada impre- zą, ale podjąwszy ją, wykonał, co zamierzył, z największą łatwoś- cią, choć nie udało mu się uniknąć hałasu, bo strącił małe dr Lewce oparte o pokład. Drzewce z głośnym łoskotem spadło do ładowni, przyprawiając biednego Symonsa o palpitacje serca. Usiadł na nadstępce tartany i dyszał, ale po chwili doszedł do przekonania, że to wszystko jest bez znaczenia. Własna głowa wydawała mu się olbrzymia, szyja bardzo go bolała, a jedno ramię z pewnością całkiem zesztywniało. Nigdy nie mógłby dać rady temu staremu łotrowi. Ale co się z nim stało? Cóż! Poszedł sprowadzić żołnierzy, i tyle. Doszedłszy do tego wniosku Symons znacznie się uspokoił. Próbował teraz przypomnieć sobie różne fakty. Kiedy po raz ostatni widział tego starucha, był jasny dzień, a teraz - Symons znów podniósł oczy na księżyc - musi być blisko sześciu szklanek pierwszej wachty. Bez gadania, ten stary łajdak na pewno siedzi w jakiejś winiami i popija z żołnierzami. Zdążą tu prędzej, niżby Symons miał ochotę! Myśl że będzie jeńcem wojennym, zakłuła go w serce. Okręt wydał mu się istnym rajem, pełnym zdumiewa- jąco wielu osób godnych sympatii, włącznie z kapitanem Vincent i pierwszym oficerem. Cieszyłby się, gdyby mógł potrząsnąć dłonią nawet kaprala, kwaśnego i złośliwego żołnierza piechoty morskiej, który pełnił na korwecie funkcje żandarma. "Cieka- 616 wvm, gdzie ona jest teraz?" - smętnie rozmyślał czując, jak jego niechęć do niewoli wzrasta w miarę napływu sił. W tej właśnie chwili usłyszał hałas wywołany upadkiem Scevo- li. Było to całkiem blisko; ale potem nie usłyszał głosów ani kroków obwieszczających zbliżanie się oddziału żołnierzy. Jeżeli wracał ten stary łotr, to wracał sa#-n. Symons od razu na czwora- kach podrałował ku dziobowi tartany. Wyobraził sobie, że ukryty pod pokładem dziobowym będzie zajmował lepszą pozycję do pertraktacji z nieprzyjacielem, no i może znajdzie tam drąg od kabestanu czy kawałek łomu, żeby się bronić. Akurat usadowił się w tej kryjówce, kiedy Scevola zeszedł z brzegu na pokład rufowy Symons na pierwszy rzut oka spostrzegł, że jest to ktoś całkiem niepodobny do człowieka, którego się spodziewał zobaczyć. Po- cz#,ił pewne rozc#arowanie. Scevola stał wciąż w pełnym świetle księżyca, toteż Syrnons poqratulował sobie pomysłu usadowienia się pod pokładem dziobowym. Ten brodaty człeczyna w porówna- niu z tamtym łotrem przypominał posturą wróbla, ale był uzbrojo- ny w jakieś qroźne narzędzie, które Symonsowi wvdało się podob- ne do trójzęba czy harpuna osadzonego na kiju. "Cóż to za diabelska broń? - pomyślał wy,straszony. - I czeqo, u diaska, ten nędznik chce na pokładzie? Czego tu może szukać?" Nowo przybyły zrazu dziwnie się zachowywał. Stał jak wryty, wyc'iągając szyję i kręcąc nią w ró#ne strony, przeszukiwał wzro- kiem tartanę na całej jej długości, potem przeszedł na drugą stronę pokładu i powtórzył tam to samo przedstawienie. "Zauwa- żył, żt drzwi kajuty są otwarte. Próbuje dostrzec, gd2iem się sehował. Przyjdzie na dziób mnie szukać - powiedział sobie Symons. - A jak mnie tym zębatym paskudztwem przycapi w tej riziurze, to już po mnie." Przez chwilę rozważał w duchu, c.zy nie lepiej wypaść znienacka i wdrapać się na brzeg, ale w końcu zrezygnował z tego pomvsłu, nie dowierzał bowiem własnym siłom. "Na pewno by mnie dopadł - doszerlł do przekonania.- A że zamyśla coś złego, to pewne. Nikt by się nie wałęsał po nocy z takim piekielnym szpikulcem, jakby na nieqo nie chciał koaoś nadztać." Scevola, który najpierw zachowywał zupełne milezenie, nasta- wiając uszu, żeby dosłyszeć cvszelr:ie szmery dobtegające z dna tartany, gdzie, jak podejrzewał, mógł się znajdować porucznik Real, pochylił się nad zejściówką i cichym głosem zawołał: - Czy 61R jesteście tam, poruczniku? - Syznons widział jego poczynania i nie mógł pojąć ich eelu. Ten doskonały, sprawny marynarz, o odwa- dze wyprcibowanej w licznych Iyzykownych wyprawach, poczuł, że oblewa go zimny pot. W świetle księżyca zęby wideł, wygła- dzone częstym użyciem, lśniły jak srebrne, a cały wygląd tego nieznajomeqo był w najwyższym stopniu niesamowity i qroźny. Kogóż ten człowiek mógł szukać, jak nie jego, tylko i wyłącznie jego samego? Scevola, nie otrzymując odpowiedzi, wciąż stał nachylony. Nie móqł dosłyszeć w dole nawet najlżejszego szmeni oddechu. Stał w nie zmienionej pozycji tak długo, że Symonsa to aż zaintrygowa- ło. "Pewnie myśli, że ja wciąż tkwię tt3m na dole" - szepnął do siebie. Następne poezynania nieznajomego były wręcz zdumie- wające. Człowiek ów, zająwszy miejsce po jedne7 stronie zej- ściówki i trzymając swoją okropną broń jak nastawioną do ataku pikę, wydał straszliwy wrzask i dalej krzyczał bez przerwy po francusku tak prędko i potoczyście źe do reszty przeraził Symon- sa. Naqle urwał, odsunął się od sehodni i wyglądało na to, że nie wie, co teraz począć. Każdy, kto by wtedy zobaczył wysuniętą spod pokładu głowę Symonsa, wyczytałby na jego zwróconej ku rufie twarzy wyraz zgrnzy. , ,Chvtra bestia - myślał. - Jakbym tam był na dole w kajucie, to słysząc raban, jaki on robi, wypadłbym ani chybi na pokład i wtedy miałby mnie jak na widelev." Symons doznał wrażenia, że o włos wymknął się śmierci, ednak nie przyniosło mu to większej ulgi. Uważał, że to po prostu kwestia czasu. Mordereze zamiary tedo draba były oczywiste. Lada mo- ment musi przejść na dziób. Svmons zauważył, jak się poruszył, pomyślał:, ,Oho, już idzie'' - i pr?ygotował się do skoku. , ,Jeśli uda mi się wyminąć ten przeklęty szpikulec, może zdołam chwycić go za qardło" - rozważał, niezbyt jednak pewny siebie. Ale ku jeqo wielkiej uldze.S#evola zamierzał po prnstu ukryć widły w ładowni, ustawiając je w taki sposób, żeby trzon sięgał akurat do krawędzi pokładu rufowedo. W tym położeniu b#ły oczywiśeie zupełnie niewidoczr#e dla każdeqo, kto by hadszedł z wybrzeża. Scevola nabrał przekonania że ponicznika nie ma na tartanie. Wałesa się pewnie p# wybrzeżu i lada chwila wróci. Przyszło mu tymezasern do qłowy, żeby sprawdzić, czy nie znaj- dzie w kajucie czeqoś kompromitującego. Nie wzi#ł ze sobą na dół wideł, bo qdyby ponieznik wrócił i tam go zastał, bezużyteczne w tc#j ciasnej przestrzeni, byłyby raczej zawadą niż pomocą. fi19 Obiegł wzrokiem dookoła cały basen, a potem przygótował się do z#jścża do kajuty. Symons śledził bacznie każdy jego ruch. Odgadł po tych ruchach zamiary Scevoli i powiedział sobie: "To moja jedyna szansa, nie wolno mi stracić ani sekundy.'' Ledwńe Scevola odwró- cił się plecami do dziobu tartany, żeby zejść po maleńkiej schodni do kajuty, Symons wygełznął z ukrycia. Na czworakach przebiegł wzdłuż ładowni w obawie, że tamten, nim zniknie na dole, mógłby odw#ócić głowę, ale gdy tylko osądził, że ów mężczyzna znalazł się już w kajucie, zerwał się na nogi i uczepiwszy want grotmasz- tu, podciągnął na tylny pokład i jakby niesiony rozpędem rzucił się na drzwi kajuty, które zasunęły się z trzaskiem. Nie pomyślał był przedtem, jak je zatarasować, ale oczywiście zobaczył kłódkę wiszącą z jednej strony na skoblu; tkwił w niej klucz i starczyło ułamka sekundy, żeby skutecznie zaryglować drzwi. Prawie równocześnie z zatrzaśnięciem drzwi w kajucie rozległ się ostry krzyk zdziwienia i ledwie Symons przekręcił klucz, pochwycony w pułapkę mężczyzna próbował się z niej wyrwać. Nie zaniepokoiło to jednak Symonsa. Pr Lekonał się na własnej skórze, jak te drzwi są silne. Teraz zaczął od objęcia w posiadanie wideł. Od razu poczuł się równorzędnym przeciwnikiem dla każdego człowieka, a nawet dwóch, jeśli tylko nie będą mieli broni palnej. Nie spodziewał się wszakże, że zdoła się oprzeć żołnierzom, i wcale nie zamierzał tego robić. Oczekiwał, że każdej chwili mogą nadejść prowadzeni przez tego przeklętego marine- ro. Nie miał najmniejszej w-ątpliwości, po co ów farmer przyszedł na pokład tartany. Symonsa nie trapił nadmiar wyobraźni, więc wydawało mu się oczywiste, że po to tylko, żeby zabić Anglika, i na tym koniec. "Niech mnie diabli porwą! - wykrzyknął w du- chu. - Przeklęty dzikus! Nic mu nie zrobiłem. Cóż za krw'iożercze typy tutaj żyją!" Trwożnie zerknął w górę zbocza. Ucieszyłby się z przybycia żołnierzy. Bardziej niż kiedykolw#ek chciał w prawi- dłowy sposób zostać wzięty do niewoli, ale na wybrzeżu panowała głęboka cisza, a w kajucie na dole głuche milczenie. Najzupełniej głuche. Ani słowa, ani ruchu. Grobowe milczenie. "Śmiertelnie się wystraszył - pomyślał Symons, w swej prostoduszności trafia- jąc celnie w samo sedno. - Ładnie by wyglądał, jakbym żeszedł tam na dół i przebił go tym diabelskim narzędziem. Chętnie bym to zrobił, ani gadania ! '' Budziła się w nim złość. Preypomniało mu się, że tam na dole zostało #ochę wina. Uświadomił sobie, że bardzo mu się chce pić i że brak mu sił. Usiadł na małym luku świetlnym, żeby rozważyć całą tę sprawę czekając na żołnierzy. Obdarzył życzliwą myślą nawet Peyrola. Zdawał sobie doskonale sprawę, że mógłby zejść na brzeg i pewien czas tam się ukrywać, ale to by znaczyło, że w końcu zaczną go tak czy owak tropić wśród skał i z pewnością pochwycą; a ryzykowałby dodatkowo, że dostanie kulkę z muszkietu. Pierwszy wystrzał działa "Amelii" poderwał go na nogi, sko- czył jak za naciśnięciem sprężyny. Chciał odpowiedzieć donoś- nym okrzykiem, ale ledwie zagulgotało mu w gardle. Okręt go wzywał. Nie porzucili qo na pastwę losu. Pr Ly drugim strzale wdrapał się na brzeg z kocią zwinnością - doprawdy, z taką zwinnością, że aż zakręciło mu się w głowie. Kiedy zawrót minął, powolutku wrócił na tartanę, żeby zabrać widły. Potem drżąc z podniecenia, chwiejnym krokiem, ale spokojnie i stanowczo ruszył naprzód z jednym jedynym celem: dostać się na brzeq morza. Wiedział, że schodząc w dół nie zmyli drogi. Gładki skalisty grunt tej części wvbrżeża spraw:ł, że bosy Symons prze- szedł nie dosłyszany w pobliżu Peyrola. Kiedy się znalazł na nierównym terenie, użył wideł jako podpory. Choć posuwał się powoli, za słaby był, żeby stąpać pewnie. Mniej więcej w dziesięć minut później Peyrol, przycupnięty za krzakiem, usłyszał daleko w stronie zatoczki dudnienie staczającego się kamienia. Natych- miast cierpliwie wyczekujący korsarz porwał się na noqi i sam z kolei ruszył ku zatoczce. Może uśmiechałby się, qdyby powaga i doniosłość sprawy, w jaką się włączył, nie skierowały wszystkich jego myśli na poważniejszy tor. Idąc ścieżką położoną wyżej niż ta, którą zdążał Symons, z zadowoleniem dostrzegł teraz ucieki- niera w chwili, gdy pokonywał ostatnią #zęść stromego spadku, doskonale widoczny dzięki białym bandażom opasującym głowę. Najczulsza niańka nie śledziłaby troskliwiej samodzielnych po- czynań powierzonego jej opiece chłopczyka, niż Peyrol czuwał nad krokami swego byłego jeńca. Ucieszył się bardzo widząc, że miał on dość rozsądku, żeby wziąć jako podporę coś, co wyglądało na bosak. W miarę jak postać Symonsa zsuwała się po zboczu coraz niżej i niżej, Peyrol podążał za nim krok w krok, aż wreszcie zobaczył go z góry siedzącego na samym brzequ; z ukrytą w rę- kach obandażowaną głową wyglądał na bardzo opuszczonego i osamotnionego. Od razu Peyrol usiadł także, osłonięty złomem skały. I śmiało można powiedzieć, że w ciągu całej pół godziny na 620 fi21 tym samotnym krańcu półwysuu ustał zupełnie wszelki dźwięk i ruch. Peyrol nie wątpił, co teraz nastąpi. Był tak pewien, że łódź albo łodzie z korwety są w drodze ku zatoczce, jakby je był zobaczył odbijające od "Amelii. Zaczął się jednak trochę niecierpliwić. Chciał widzieć na własne oczy koniec tego epizodu. Prawie cały czas tvpatrywał się w Symonsa. "Sacree tete dure - pomyślał.- Zasnął." Istotnie nieruchomoś; Symonsa była tak zupełna, jakby wysiłek go zabił; tylko że Pevrol był nieżbicie przeświadezony, że jeqo dawny młocizieńezy kompurr nie należy do ludzi, którzy łatwo umierają. Miejsce, do ktorego Symons doszedł, było jak najsto- sowniejsze ze wzqlędu na plany Peyrola. Ale łódź czy łorlzie moqłyby całkiem łatwo Symonsa przeoczyć, a w rezultaeie Angli- cy wylądowaliby zapewne w kilku grupach, żeby przeszukać wybrzeże, odkryliby tartanę... Peyrol wzdrvgnął się. Nac)le zauważył łódź, która właśnie mijała cypel przy wsehod- nim krańev zatoczki. Pan Bolt trzymał się tuż przy brzegu i bardzo powoli posuwał naprzód, zqodnie z instrukejami, póki nie osią- qnął ostro zarysowanej i poszarpanej qranicy czarnego cienia, który cypel rzrrcał na oświetlnną księżycem wodę. Peyrol do- strzeqł, jak wiosła wznoszą się i opadają. Pcrtem druga łódź wpły'rręła w pole widzenia. I#'iepokój o tartanę rozrósł się w Peyro- lu nie do zniesrenia. "Obudz się, ty bydlaku, obudź się#'- marzuotał przez zęby. Sunęły wc;lniutko i pierwsza szalupa prawie już mijała człowieka siedzącego na wybtzeżu, kiedy Peyrol, który klęczał pochylony dcr przodu, jak widz pochłonięty bez reszty odlądanym widowiskiem, z ogromną ulgą usłyszał dobiegający z dołu słaby okrzyk: - Łódź, ahoj! Zobaizył, jak łódź skierowała się ku Symonsowi, który wstał teraz i obiema rękami dawał rozpaczliwe znaki. Potern zobaczył, jak wciągają qo przez dziób, jak łódź się cofa, a potem uniosły się wiosła i obie łodzie sunęły obok siebie po rozmigotanej wodzie zatoki. Peyrol podniósł się z kolan. Oc3zyskali już teraz swego maryna- rza. Ale może uprą się lądować, bo pr Lecież kapitan angielskiej korwety musiał mieć pierwej jakieś inne zarniary. Niepewność nie trwała długo. Peyrol zobaczył, jak wiosła opadają w wodę, i w kilka minut później łodzie, zatoezvwszy koło, zniknęły kolejno za wsehodnim eyplem. - Zrobione - mruknął do siebie Peyrol. - Nigdy więcej nie zobaczę tego głupiego Twardogłowca. - Doznawał dziwnego wrażenia, że angielskie łodzie uwiozły coś, co do niego należało, nie człowieka, ale cząstkę jego własnego życia - poczucie odzy- skanego kontaktu z dawno minionyrxti dniami na Oceanie Indyj- skim. Szybko zaczął sehodzić ku wybrzeżu, jakby chciał przyjrzeć się miejscu, w któryrrr Testa Dura opuśeił ziemię Franeji. Śpieszył się teraz, żeby wrócić na farmę i spotkać się z porucznikiem Realem, który powinien już był wrócić z Tulonu. Droga przez zatoczkę nie była dłuższa od innych. Kiedy zeszedł na dół, rozejrzał się po opustoszałym brzequ i zdziwił czując w sobie samym także pustkę. Idąc ku ujściu jaru zauważył jakiś przedmiot leżący na ziemi Były to staienne widły. Stanął nad nimi zapytując sam siebie "Skąd u diaska one się tu wzięły?" - jakby zbyt zdziwiony, żeby widły podnieść. A nawet qdy juź to zrobił, stał jeszcze chwilę bez nlehu i weiąż się zastanawiał. Kojarzyły mu się z jakimiś poczynaniami Scevoli, bo on był ich właścicielem, ale to w żadnym# razie nie wyjaśniało obecności wideł na tym właśnie miejscu, chyba że.. ,Czyżby się utopił? ' - pornyślał Peyrol spoglądając na gładką i świetlistą wodę zatoczki. Nie móqł w niej znaleźć odpowiedzi. Potem z odledłości ramienia przyjrzał się raz jeszcze swemu znalezisku. Na koniec potrząsnął głową, zarzucił widły na ramię i powolnym krokiem ruszył w dalszą cirogę. ROZDZIAŁ CZTERNASTY Porucznik Real i PeyTol spotkali się o północy w zupełnej ciszy. Peyrol siedzący na ławce obok drzwi salki, słyszał kroki zbliżają- ce się traktem z Madrague na długo przed ukazaniem się porucz- nika. Nie poruszył się jednak. Nawet na niego nie spojrzał. Ponreznik, odpinając pendent szpady, usiadł obok korsarza nie wypowiadając arri słowa. Księżyc, jedyny świadek tego spotkania, pr Lyświecał, zdawałoby się, dwóm przyja;iołom, tak jednakim myślą i uczuciem, że mogli porozumiewać siN bez słów. Pierwszy przemówił PeyTol. - Ledwie pan zdążył. - Miałem piekielną robotę z odszukaniem potrzebnych ludzi i ostemplowaniem certyfikatu. Wszystko było zamknięte. Komen- dant portu wydawał proszony obiad, ale wyszedł, żeby ze rnną fi22 fi23 pomówić, kiedy mu powtórzono moje nazwisko. I cały ten czas, wyobraźcie sobie, kanonierze, zastanawiałemsię, czywasjeszcze kiedy w życiu zobaczę. Nawet kiedy już otrzymałem ten doku- ment - o tu go mam - w kieszeni, jeszcze w to wątpiłem - Co, u starego czorta, myślał pan, że mi się przytrafi? - zdaw- kowo bucknął Peyrol. Rzucił te niepojęte widły pod wąską ław- kę i wsuwając pod nią stopy mógł je wyczuć, leżące pod samą ścianą. - Nie wam, rzecz w tym, że nie wiedziałem, czy tu jeszcze kiedy wrócę. Real wyjął z kieszeni złożony papier i rzucił na ławkę. Peyrol podniósł go niedbale. Ten świstek miał posłużyć tylko do zamy- dlenia oczu Anglikom. Porucznik, po chwilce milczenia, podjął znów ze szczerością człowieka, który zanadto cierpiał, żeby za- chować swoje troski dla siebie samego. - Stoczyłem ciężką walkę. - Za późno na to było - oświadczył bardzo kategorycznie Peyrol. - Bez wstydu nie mógłby pan tu nie wrócić. A teraz jest pan tutaj i nie wygląda pan na zbyt szczęśliwego. - Nie troszczcie się o mój wygląd, kanonierze. Podjąłem już decyzję. Okrutna, choć wcale nie przykra myśl przemknęła błyskawicz- nie przez głowę Peyroła. Ten intruz, który wtargnął do ponurej samotni Escampobar, gdzie on, Peyrol, uhzymywał ład, oszukiwał sam siebie. Decyzję? Akurat! Jego decyzja nie miała nic wspólne- go z tym powrotem. Wcócił, bo - wedle słów Cathecine - "śmiecć dała mu znak'#. Tymczasem porucznik Real uniósł kapelusz, żeby otrzeć wilgotne czoło. - Zdecydowałem się odegrać rolę kuriera. Tak jak to sami powiedzieliście, Peyrol, nie można przekupić człowieka - mam na myśli uczciwego człowieka - a więc musicie znaleźć statek i mnie zostawić resztę. Za dwa albo trzy dni... Jesteście moralnie zobo- wiązani dać mi waszą tartanę. Peyrol nic nie odpowiedział. Myślał, że Real otrzymał znak, ale niepodobna przewidzieć, czy to znaczy, że czeka go śmierć z wy- cieńczenia lub choroby na pokładzie angielskiego statku-więzie- nia, czy też zginie w inny sposób. Ten oficer marynarki nie był człowiekiem, któremu Peyrol mógłby zaufać, któremu mógłby, na przykład, opowiedzieć o swoim jeńcu i o tym, jak z nim postąpił. Była to, oczywiście, historia całkiem niewiarygodna. Nie istniały żadne widoczne, możliwe czy prawdopodobne przyczyny, żeby Anqlik dowodzący tą korwetą wysłał łódź właśnie do tej zatoczki, a nie w jakiekolwiek inne miejsce na wybrzeżu. Samemu Peyrolo- wi trudno przychodziło uwieczyć, że to się wydarzyło. I pomyślał: , ,Jakbym to opowiedział temu poruczniczynie, uznałby po prostu, że jestem starym łajdakiem, który od Bóg wie jak dawna wszedł w zdradzieckie konszachty z Anglikami. Żadne moje słowa nie zdołałyby go przekonać, że wszystko to było dła mnie zupełną niespodzianką, całkiem jakbym obuchem w łeb dostał." - Ciekawym - wybuchnął, choć niezbyt głośno - co pana tu ciągnęło, że wciąż pan wracał i wracał? - Real oparł się plecami o ścianę i skrzyżował ręce, poza, jaką zwykł przybierać podczas leniwych pogawędek z Peyrolem. - Ennui, Peyrol - powiedział jakimś nieobecnym qłosem.- Przeklęta nuda. Peyrol, jakby niezdolny oprzeć się sile przykładu, przYj# również tę samą postawę i zauważył: - Wyqląda mi pan na człowieka, który nie miewa przyjaciół. - To prawda, Peyrol. Myślę, że istotnie jestem takim człowie- kiem. - Ale tak żadnych przyjaciół? Wcale? Nawet jakiejś małej przyjaciółeczki? Porucznik Real oparł głowę o ścianę i nic nie odpowiedział. Peyrol wstał. - Och, w takim razie nikogo to nie obejdzie, jeżeli zniknie pan na całe lata w angielskim hulku więziennym. Więc jakbym panu dał moją tartanę, pan by popłynął? - Tak, wypłynąłbym zaraz. Peyrol roześmiał się głośno, odrzucając w tył głowę. Znienacka śmiech ten się urwał i porucznik ze zdziwieniem zobaczył, że korsarz zatacza się jakby udeczony w piersi. Dając upust goczkiej wesołości Peyrol dostrzegł twarz Arlette w otwartym oknie pokoju porucznika. Usiadł ciężko na ławce, niezdolny wypowiedzieć słowa. Porucznik był tak zaskoczony, że wyprostował się odrywa- jąc głowę od ściany, żeby mu się przyjrzeć. Peyrol nagle nisko się pochylił i zaczął wyciągać widły z ukrycia. Potem wstał i opierając się na drzewcu, pełnym nienawiści wzrokiem przeszywał Reala, który z łagodnym zdziwieniem spozierał ku niemu w górę. Peyrol sam siebie zapytywał: "Czy mam go nadziać na te zębiska, znieść na dół i cisnąć w morze?'' Poczuł, że jakiś ciężar z nagła przytłacza 624 625 mu ramiona i przytłacza serce, uniemożliwiając najmniejszy ruch. Zesztywmiałe i bezsilne członki odmawiały posłuszeństwa... Niech Catherine zajmie się bratanicą. Pewien był, że sędziwa kobieta znajduje się qdzieś niedaleko. Porucznik widział, że Peyrol bacznie przyqląda się czubkom ostrzy. W całym jego zachowaniu było coś osobliwego. - Ejże! O co chodzi? - nie mógł się powstrzymać od zapytania. - Po prostu patrzyłem - rzekł Peyrol. - Jeden ząb jest trochę wyszczerbiony Znalazłem toto w całkiem nieoczekiwanym miejscu. Porucznik ;vciąż przyqlądał mu się z zaciekawieniem. - Wiem! Były pod ławką. - Hmmm! - mruknął Peyrol, który zdołał się już nieco opano- wać. - To widły Scevoli. - Arh tak? - powiedział porucznik opierając znów qłowę o ścianę. Jeqo zainteresowanie na pozór się wyczerpało, ale Peyrol ani drqnął. - Obnosi się pan z poqieebową miną - niespodziewanie zau- ważył niskim qłosem. IViech to diabli wezmą, poruczniku, słyszałem raz czy dwa jak pan się śmiał. ale niech mnie powieszą, #eżeli kiedy widziałem żeby się pan uśmiechał. Jakby pana ktoś zauroczył w kołysce. Porucznik Real zerwał się jak pc-hnięty sprężyną. - Zauroczył - powtórzył stojąc sztywno wyprężony. - W ko- łysce, tak?... Nie, nie sądzę, żeby to było już wtedy. Ze stężałą, martwą twarzą ruszył naprzód, wprost na Peyrola, tak jakby był ślepy. Korsarz, zaskoczony usunął mu się z droqi i okręciwszy na pięcie patrzył w ślad za nim. Porucznik, niby przyciąqany maqnesem, kroczył ku drzwiom domu. Peyrol, nie odrywając oczu od pleców Reala, pozwolił mu prawie dojść do nich i dopiero wtedy nieobowiązująco zawołał: - Słuchajcie no, poruczniku! - Ku jeqo najwyższemu zdrrrrrieniu Real odwrócił się w miejscu jak uderzony. - Ach tak = powiedział także przyciszonym cTłosem -.Tutro omówimy t# sprawę Pevrol, który poclszedł tuż do nieqo, powiedzial szeptem brzmiąrvm bardzo qroźnie: - C)mówimy? Nie! Jutro musimy to zrobić. Czekałem pół nocy, po to tylko żeby to panu powiedzieć. Porucznik Real kiwnął potakująco qłową. Miał tak kamienny wyraz twarzy, że Peyrol podejrzewał, iż go nie zrozumiał. Do- dał: - To nie będą dziecinne igraszki. - Porucznik otwierał już drzwi, kiedy Peyrol dorzucił: - Jeszcze chwilkę - i znów porucznik odwrócił się bez słowa. - Michel śpi gdzieś na sc hodach. Czy może pan nim potrząsnąć i powiedzieć, że do czekam na dworze? My dwaj spędzimy resztę noc'y na pokładzie tartany i skoro świt weźmiemy się do roboty, żeby ją przygotować do wyjścia w morze. Tak, poruczniku, w samo południe. Za dwanaście qodzin pożegrra pan la belle France. Oczy porucznika Reala, patrzące qdzieś w przestrzeń za pleca- mi Peyrola, w księżycowynr blasku wydawały się szkliste i nieru- chome jak oczy trupa. Wszedł jednak do domu. Peyrol usłyszał następnie dobiegając'e z wnętrza takie odgłosy, jakby ktoś się zataczał idąc korytarzem, po czym Michel na łeb, na szyję wypadł z domu, ale potknąwszy się raz i drugi zatrzymał się drapiąc w głowę i gapiąc na wszystkie strony w śwńetle księżyca, lecz nie spostszeqł Peyrola, który przypatrywał mu się z odległości pięciu stóp. Wreszcie Peyrol huknął: - No obudźże się! Michel! Michel! - Voila, notre maitre. - Zobacz no, co znalazłem - rzekł Peyrol. - Weź to i odnieś. Michel nie mógł się zdecydować, żeby wyciąqnąć rękę po widły podawane mu przez Peyrola. - Co się z tobą dzieje? - zapytał Peyrol. - IV Tic, nic! Tylko jakem widział te wiciły ostatni raz, to je niósł Scevola. - Zerknął w niebo. - Będzie już z doóra gorizine temu - Co on wtedy robił? - A szedł na podworze, żeby jc# t;3m ocinieść. - No to teraz ty pójdziesz na podworze, żeby je odnieść- powiedział Peyrol. - I żebyś mi nie muruilzil. - Czekał z brodą opartą na ręku, póki jeqo qiermek znów przed nim nie stanął. Ale Michel #eszcze nie otrząsnął się ze zdziwienia. - On miał się położyć - powiedział. - Ech, co znciw takieqo? Miał się położyć. A nie poszedł przypadkiem przespać się w stajni? Zdarza mu się to czasem, wiesz przecirż. - Wiem. Patrzyłem. Nie nra qo tam - odparł Michel, zupełnie rozbudzony, z zaokrąqlonymi zdziwieniem oczvma. 627 Peyrol ruszył ku zatoczce. Po kilku krokach odwrócił się na pięcie i zobaczył, że Ivlichel stoi nieruchomo tam, gdzie go zostawił. - Chodźże - zawołał. - Jak tylko zaświta, zaczniemy przygoto- wywać tartanę do wyjścia w morze. Arlette stojąc tuż przy otwartym vi#zie w pokoju porucznika słuchała ich głosów i cichnącego w dole zbocza szelestu kroków. Nim całkiem zamilkły, dobiegło ją zbliżające się do drzwi lekkie stąpanie. Porucznik Real powiedział prawdę. W Tulonie niejeden raz powtarzał sobie, że nigdy nie wróci na tę przeklętą farmę. Znajdo- wał się w godnym pożałowania stanie psychicznym. Honor, przy- zwoitość, wszelkie zasady moralne zabraniały mu igrać z uczucia- mi nieszczęsnej istoty, której umysł zaćmiły pr Lerażające, straszli- we i poniekąd zbrodnicze przeżycia. A on nagle uległ niskiemu odruchowi i zdradził się całując jej rękę! Z rozpaczą pojmował, że to nie były igraszki, ale że ten odruch zrodził się w najskrytszej głębi jego własnej istoty. Było to okropne odkrycie dla człowieka, który wychodząc z lat chłopięcych nieustępliwie wytyczył sobie prostą linię postępowania wśród rozkiełznanych namiętności i krzykliwych kłamstw Rewolucji, która na pozór zniszczyła w nim wszelką zdolność doznawania uczuć łagodniejszych. Milczący i czujny, nie nawiązywał z nikim bliższych stosunków. Krewnych nie miał. Żadnych stosunków towarzyskich nie utrzymywał. Leża- ło to w jego charakterze. Początkowo odwiecizał Escampobar, ponieważ nie było na świeeie miejsca, do którego w czasie urlopu mógłby się udać, a kilka dni tam spędzonych przynosiło całkowitą zmianę, zapomnienie o znienawidzonym mieście. Cieszyła go świadomość, że jest daleko od przeciętnych przedstawicieli ro- dzaju ludzkiego. Polubił starego Peyrola, jedynego człowieka, który nie miał nic a nic wspólnego z Rewolucją - nie widział jej nawet w działaniu. Szczera obojętność wobec prawa dawnego Brata Wybrzeża była kr Lepiąca. Ten człowiek nie był ani hipokry- tą, ani gh,pcem. Kiedy grabił lub zabijał, nie głosił, że czyni to w imię świętych rewolucyjnych zasad ani w imię umiłowania ludzkości. Oczywiście Real od razu zwrócił uwagę na ezame, głębokie i niespokojne oczy Arlette i mglisty nie schocizący z jej warg uśmiech, na jej tajemnicze mil#zenie i rzadko słyszany dźwięk głosu, który każde słowo przepajał pieszczotą. Słyszał coś niecoś o jej dziejach z milkliwych niedopowiedzeń Peyrola, który nie kwapił się mówić na ten temat. Wzbudziło to w Realu więcej gorzkiego oburzenia niż współczucia. Ale zarazem rozpaliło jego wyobraźnię i utwierdziło wobec Rewolucji w tej gniewnej i pogar- dliwej nienawiści, jaką czuł od dziecka i odtąd skrycie pielęgno- wał. Pociągała go pozorna nieprzystępność Arlette. Później usiło- wał nie dostrzegać, że ona - mówiąc językiem potocznym - ma do niego skłonność. Nieraz chwytał ukradkowe spojrzenia, jakie mu rzucała. Real był jednak wolny od męskiej zarozumiałości. Dopie- ro pewnego dnia w Tulonie zaświtało mu znienacka, co może znaczyć jej nieme zainteresowanie jego osobą. Siedział wtedy przed kawiarnią w towarzystwie kilku oficerów, pociągając drob- nymi łykami jakiś napój i puszczając mimo ucha ich nieciekawą rozmowę. Zdumiewało go, że takie objawienie mogło przyjść w ten sposób, w tego rodzaju okolicznościach, że mógł o niej myśleć siedząc przy ulicy, otoczony ludźmi, wśród mniej czy bardziej profesjonalnej pogawędki! A potem niespodziewanie zaświtało mu, że od wielu dni nie myślał o niczym innym prócz tej kobiety. Gwałtowme wstał, rzucił na stół należność i bez słowa opuścił kolegów. Miał jednak opinię ekscentryka i jego nagłe odejście nie wywołało nawet komentarzy. Był jasny wieczór. Wyszedł od razu z miasta i tej nocy wałęsał się za fortyfikacjami, nie zdając sobie sprawy, dokąd idzie. Cała okolica pogrążona była we śnie. Nie krzątały się w pobliżu żadne ludzkie istoty i jego wędrów- kę w wyludnionym sąsiedztwie fortów zdradzało tylko szcze- kanie psów w nielicznych osadach i rzadko rozsianych do- mostwach. "Co się stało z moją uczciwością, godnością, z moją stałością zasad? - zapytywał się skrupulatnie w duchu. - Pozwoliłem zapanować nad sobą niegodnej namiętności do samej tylko śmier- telnej cielesnej powłoki, splamionej zbrodnią i bezdusznej.## To okropne odkrycie napełniło go tak głęboką rozpaczą, że gdyby nie miał na sobie munduru, próbowałbypopełnić samobój- stwo, zastrzelić się z małego pistoletu noszonego w kieszeni. Cofnął się przed tym czynem i myślą o sensacji, jaką by wywołał, przed plotkami i komentarzami, jakie by wzbudził, przed hańbią- cymi podejrzeniami, jakie by sprowokował. "Nie - powiedział sobie. - Powinienem wypruć znaki z bielizny, włożyć stare c-ywil- ne ubranie i odejść o wiele, wiele dalej, o całe mile od fortów, 628 629 zaszyć się w lesie czy zarośniętej kotlinie i tam skońezyć ze sobą. Żandarmi albo garde-champetre, ' którzy znajdą po kilku dniach moje ciało, zwłoki człowieka zupełnie obceqo, pozbawione wszy- stkiego, co by je pozwoliło zidentyfikować, nie mogąc się nic dowiedzieć, każą mnie skromnie pochować na jakimś wiejskim cenentarzyku. '' Powziąwszy to postanowienie, z miejsca qwałtownie zawrócił i o świcie znalazł się u bramy miasta. Musiał zaczekać, aż ją otworzą, a wtedy było już tak późno, że musiał się udać wprost do pracy na swoim stanowisku w tulońskim Urzędzie Admiralicji. Nikt tego dnia nie zauważył w nim nic szczeqólnego. Z pozornym spokojem i zrównoważeniem wypełniał codzienne obowiązki, mimo że ani na chwilę nie przestał spierać się z samym sobą. Nim wrócił na kwaterę, doszedł do wniosku. że jako oficer nie ma prawa w czasie wojny odbierać sobie życia. Nie pozwalały mu na to jeqo zasady. Roziurtowanie to było najzupełniej szczere. Życie jego należało do kraju, póki toczyła się śmiertelna walka z nieu- błaganym wrogiem. Zdarzały się jednak chwile, w których na- wiedzał qo zabroniony obraz Escampobar i postać tej obłąkanej dziewezyny, tajemniczej, przerażającej, bladej, urzekającej swo- ją niesamowitością, prześlizqującej się wzdłuż murów, pojawiają- cej się naqle na górskich ścieżkach, wyqlądającej z okna - i wtedy nie móqł znieść udręki samotności. Gociziny zgr#.zoty spędzał w odosobnieniu, zamknięty na swej kwaterze, i wśród jeqo kole- gów utwierdziła się opinia, że mizantropia Reala zaczyna przekra- czać wszelkie granice. Pewneqo dnia uświadomił sobie jasno, że dłużej teqo nie wytszyma. Osłabła jeqo zdolność myślenia. , ,Zacznę przy ludziach wyqadywać brednie - powiedział sobie. - Czyż nie istniał kiedyś biedak, który się rozkochał w obrazie czy posągu? Chodził się weń wpatrywać godzinami. A przecież jego niedoli nie można porów- nać z moją! Dobrze, pójdę także popatrzeć na nią jak na obraz; obraz tak nietykalny, jakby się znajdował za szkłem." I pr Ly pierwszej sposobności udał się do Escampobar. PrLybrał odpycha- jąc-y wyraz twarzy, nie odstępował Peyrola, siadywał wraz z nim na ławce przed domem i obaj ze skrzyżowanymi ramionami wpatrywali się w przestrzeń. Ale ilekroć Arlette miqnęła rnu w polu widzenia, doznawał uczucia, że coś drży w jego piersi. ;trazcik po:ow7 #fr I 630 A przecież tylko te odwiedziny czyniły życie możliwym do znie- sienia pozwalały mu za#ntować się pracą bez wyqadywania przy ludziach bredni. Wmawiał sobie, że jest dość silny, żeby się oprzeć pokusie i że niqdy nie przestąpi wyznaczonej qranicy, ale zdarza- ło mu się, że w pokoju na farmie płakał łzami najezystszej tkliwości na myśl o swym losie. Łzy te gasiły na chwilę trawiący ogień namiętności. Przywdziewał surowość jak zbroję, a będąc człowiekiem trzeźwo myślącym, przez ostrożność bardzo rzadko spoqlądał na Arlette z obawy, by tego nie dostrzeżono. Odkzycie, że ona zaczęła błąkać się po nocy, wy#ąciło go jednak z równowaqi, bo była to rzecz niepojęta. Wywołało to wstrząs, który zachwiał nie jeqo postanowieniem, ale hartem. Teqo ranka, kiedy qo obsłuqiwała, dał się przyłapać na tym, że się jej przyqląda, i wtedy, utraciwszy panowanie nad sobą, pocałował jej rękę. I od razu ogarnęło qo przerażenie. Przestąpił granicę. W istniejących okolicznościach była to całkowita klęska moralna. Pełna tego świadomość przyszła powoli. W gruncie rzeczy ta chwila nieszczęsnej słabości była jedną z przyczyn, dla których pozwolił Peyrolowi odesłać się tak bezceremonialnie do Tulonu. Jeszcze podezas przeprawy mor Lem pomyślał, że nie powinien tu już niqdy wracać. Mimo to, wciąż waleząc ze sobą, podejmował dalsze kroki niezbędne do wykonania planu. Gorzka ironia góro- wała nad stanem rozdwojenia uczuć, jakiemu podleqał. Zanim pożegnał admirała, który qo przyjął w pełnej gali w pokoju oświetlonym jedną tylko świecą, wiedziony nagłytn odruchem powiedział: - Sądzę, że jeśli nie znajdzie się innego sposobu, jestem upoważniony, by wyruszyć osobiście. - Admirał zaś od- rzekł: - Nie brałem tego pod u#Naqę, ale jeżeli pan chce, nie widzę żadnych przeszkód. Radziłbym panu tylko wyniszyć w mundurze, w charakterze oficera wysłanego z depeszami. Niewątpliwie we właściwym #asie rząd wystąpi o wymianę. Ale proszę pamiętać, że czas niewoli będzie długi, i uwzqlędniać fakt, że może to opóźnić pana awans. U stóp okazałych sehodów w jasno oświetlonej sieni urzędowe- go gmachu Real pomyślal raptem:, ,Teraz muszę wrócić do Escam- pobar." Rzeczywiście, musiał wrócić do Escampobar, bo fałszywe depesze znajdowały siq w walizce, która tam pozostawił. Nie móqł zawrócić do admirała i oznajmić, że je zqubił. Patrzyliby na niego jak na skońezoner#o idiotę albo szaleńca. Idąc na nabrzeże, gdziP czekała szalupa marynarki wojennej powiedział sobie, To na- fi31 prawdę moja ostatnia wizyta na wiele lat - a może ostatnia w życiu. ' Wracając szalupą nie pozwolił marynarzom wziąć się do wio- seł, mimo że brvza była bardzo słaba. Nie chciał przypłynąć, zanim kobiety się nie położą. Powiedział sobie, że najstosowniej i najuczciwiej postąpi, jeśli nie zobaczy więcej Arlette. Zdołał sobie nawet wmówić, że jego nieopanowany odruch nie miał żadnego znaczenia dla tej niespełna zmysłów nieszczęsnej istoty; nie drgnęła ani nie krzyknęła, nie zaprotestowała, nie dała żadne- go znaku życia. Pozostała biema, a potem cofnęła się i spokojnie usiadła. Nie pamiętał nawet, żeby się trochę zaczerwieniła. Co zaś do niego sameqo, potrafił się na tyle opanować, żeby wstać od stołu i wyjść nie spojrzawszy już na nią. I wtedy też nie zareagowa- ła. Co mogło poruszyć to ciało bez duszy? Wszystko to nie zrobiło na niej żadneqo wrażenia - pomyślał z uczuciem pogardy dla siebie sameqo. "Ciało bez duszy! Ciało bez duszy!" - powtarzał z gniewnym szyderstwem zwróconym ku sobie. I zaraz pomyślał: ,Nie. To nie to. Wszystko w niej jest tajemnicą, powabem, urokiem. A więc - co mnie obchodzi jej dusza!' Na tę myśl wynvał mu się cichy jęk, tak że sternik z szacunkiem zapytał - Czy pana coś boli, panie poruczniku? - Nic, nie- mruknął i zacisnął zęby z rozpaczą torturowanego człowieka. Podczas rozmowy, którą przed domem toczył z Peyrolem, sło- wa: "Nie chcę jej więcej widzieć#' i "ciało bez duszy" - dzwoniły mu wciąż w głowie. A kiedy opuścił Peyrola i wstępował na schody, był u kresu wytrzymałości. Pragnął jednego - zostać sam. Idąc ciemnym korytarzem zauważył, że drzwi pokoju Catherine są na oścież otwarte. Ale nie zwrócił na to uwagi. Bliski był stanu zupełnej niewrażliwości. Naciskając klamkę w swoim pokoju powiedział w duchu: "Wkrótce się to skończy!" Był tak wyczerpany, że wręcz nie mógł utrzymać prosto głowy i wchodząc nie spostrzegł Arlette, która stała przy oknie, oparta o ścianę w najciemniejszym kącie pokoju, gdzie nie sięgało światło księżyca. Dopiero wtedy zdał sobie sprawę z czyjejś obecności, kiedy przemknęła obok niego z leciuteńkim szelestem, a on chwiejnie odstąpił wstecz dwa kroki i usłyszał za plecami szczęk klucza przekręcanego w zamku. Gdyby cały dom się zawalił qrzebiąc go pod gruzami, nie byłby bardziej wstrząśnięty i w pewien sposób bardziej oszołomiony i wyzbyty czucia. Naj- pierw, kiedy Arlette pochwyciła go za rękę, odzyskał zmysł dotyku. Następnie powrócił słuch. Szeptała mu: - Nareszcie. Nareszcie! Ależ ty jesteś nieostrożny. Gdyby tu w pokoju na moim miejscu był Scevola, już byś nie żył. Widziałam go przy robocie.- Poczuł znaczące ściśnięcie ręki, ale jeszcze jej wyraźnie nie widział, choć każdym włóknem ciała wyczuwał jej bliskość. - Co prawda to było dawno - dodała zniżonym głosem. A potem nagle: - Podejdź do okna, żebym mogła cię widzieć. Duży prostokąt księżycowego światła leżał na podłodze. Posłu- szny jak małe dziecko poszedł, gdzie go pociągnęła. Pochwyciła drugą jego rękę, która zwisała bezwładnie. Całe ciało miał sztyw- ne, jakby bez stawów, i tchu mu brakło. Uniosła ku niemu twarz patrząc z bliziutka i łagodnie szepcąc: - Eugene, Eugene - i nagle ją przeraziła jego nieruchoma, śmiertelnie blada twarz. - Nic nie mówisz. Wyglądasz na chorego. Co się stało? Czy jesteś ranny?- Puściła jego bezwładne ręce i zaczęła wodzić dłońmi po całej jego postaci szukając śladów obrażeń. Zerrvała mu nawet kapelusz i odrzuciła, chcąc się jak najśpieszniej przekonać, czy nie ma poranionej qłowy. Nie znajdując śladów cielesnych okaleczeń uspokoiła się jak rozsądna, praktyczna osoba. Zarzuciła mLt ręce na szyję i odchyliła się trochę do tyłu. Jej małe równe ząbki lśniły, czarne, niezgłębione oczy wpatrywały się w jego oczy, bez unie- sienia namiętności czy trwogi, ale z jakimś cichym zadowoleniem, z wyrazem przenikliwym i władczym. Wrócił do życia ze słabym, szaleńczym okrzykiem i od razu poczuł się tak zagrożony, jakby stał na wyniosłym szczycie skały ponad kipielą rozbijających się fal, których huk rozbrzmiewał mu w uszach, ogamięty trwogą, że jej palce się rozplotą, że spadnie i wtedy utraci ją na zawsze. Pochwycił ją wpół i przycisnął mocno do piersi. Wśród wielkiej ciszy, w jasnej księżycowej poświacie wpadającej przez okno, stali tak przez długi, długi czas. Patrzył na jej głowę opartą na jego ramieniu. Oczy miała zamknięte, a na twarzy bez uśmiechu wyraz czarownego rozmarzenia, jakiegoś niezmiernego spokoju, niezie- mskiego i rzekłbyś wieczystego. Jej urok przeszył mu serce ostrą słodyczą. "Jest przeurocza. To istny cud - pomyślał z rodzajem przerażenia. - To niemożuwe." Spróbowała wyswobodzić się z uścisku i odruchowo sprzeciwił się temu przytulając ją silniej do piersi. Na chwilę uległa, a potem ponowiła próbę. Wtedy ją puścił. Stała na odległość ręki, dłonie 632 ; 633 oparła na jego ramionach, a jej czar niespodzianie wydał mu się wręcz zabawny w zestawieniu z poważnynrt wy#azem tw#rzy jakby rozsądnej, praktycznej kobiety. - Wszystko to barelzo dobrze - powiedziała rzeczowo, przyci- szonym głosem. - Będziemy musieli pomyśleć, jak się stąd wydo- stać. Nie teraz, nie w tej chwili - dodała czując, że lekko drgnął.- Scevola pracfnie twojej krwi. - Zdjęła jedną rękę z jego ramienia, aby wskazać palcem wewnętrzną ścianę pokoju, i jeszcze bardziej zniżyła głos. - Wiesz, on jest tam. Nie ufaj także Peyrolowi. Patrzyłam stąd na was dwóch. On się zmienił. Nie mogę mu już ufać. - Jej szept drżał. - On i Catherine dziwnie się zachowują. Nie wiem. co im się stało. On nie odzywa się do mnie. Kiedy tam na dole przy, nim usiadłam, odwrócił się do mnie plecami... Poczuła, że Real słania się pod dotknięciem jej rąk, urwała zatroskana i powiedziała: - Jesteś zmęczony. - Nie zareagował, więc poprowadziła qo do krzesła, usadowiła i sama usiadła na pudłodze u jeqo nóg. Oparła głowę o jego kolana i zawładnęła jedną z rąk. Wy#nknęło się jej westehnienie. - Wiedziałam, że to się stanie - powiedziała bardzo cichutko. - Ale mimo wszystko to mnie zaskorzyłu - Och, wiedziałaś, że to się stanie - powtórzył słabo. - Tak! Llodliłam się o to. Czy kiedyś ktoś modlił się o cieb:P Euqene? - spytała przeciąqając pieszczotliwie jeqo imię. - Odkąd przestałern być dzieckiem, nie - odparł Real posę- pnym tonem. - Ależ tak! Dziś modlono sie o ciebie. Zeszłam do wsi, do kościoła. - Real nie dowieczał własnym uszom. -...Abbewpuścił mnie przez drzwi od zakrystii. Mówił mi, żebym się wyrzekła świata A ja byłam qotowa wyn-zec się wszystkiego dla riebie.- Real odwróciwszy twarz ku najciemniejszemu kątowi pokoju, doznał w-rażenia, że widzi tam wirlmo nieubłaclaneqn przeznacze- nia orzekujące wybicia czasu w którym wystąpi i zdruzgocze tę spokojną, ufną radość. Odepehnął straszliwą zmorę podniósł do ust rękę.Arlette przy#varł do niej w dłuqim pocałunku a potem zapytał: - A więr wiedziałaś, że to się stanie? Wszystku? Tak? A co myślałaś u mnie:' # ścisnęła morno jequ rękę, którą rały czas tuliła - Tyle tylko myślałam. - Ale co myśl#łłaś czasem u muim zarhowaniu? #hiidzisz ja nic# wiedziałem, co się stanie. Ja... Bałem się - dodał najcichszynrt szeprem. - Zachowaniu? Jakim zachowaniu? Przychodziłeś, odehocizi- łeś. Kiedy cię tu nie było, myślałam o tobie, a kiedybyłeś, moglam ri się du syta napatrzeć. Mówię ci, że wiedziałam, co się stanie. A więc się nie bałam. - Chodziłaś zawsze z leciutkim uśmiechem - wyszeptał jakby wspominając o niepojętym c-udzie. - Czułam ciepło i spokój - szepnęła Arlette niby w półsennvm rozmarzeniu. Tkliwy szept płynął z jej warg, opisywała stan błoqiego ukojenia w słowach brzmiących najzupełniej nonsen- sownie, słowach niewiarygodnych, przekonując##ch i uciszają- cych sumienie Reala. - Byłeś cudowny - mówiła dalej. - Ilekroe się do mnie zbliża- łeś, wszystko wydawało się inne. - Co przez tu rozumiesz? Jak innc:? - Zupełnie inne. Światło, kamienie domu, wzgórza, kwiatki między skałami! Nawet Nanette była inna. Nanette była to biała angora o długiej jedwabistej sierści, ulubione stworzunko przebynvające głównie na podwórzu. - Och, Nanette była także inna - powiedział Real, który w zarhwyrie nad mudulacjami jej qłosu zatracił całe poczucie rzeczywistości, a nawet świadomość własnego istnienia i siedział patrząc na tę głowę opartą o jeqo kolana, jedynie miękkim uściskiem ręki dziewrzyny połączony ze światem. = Tak. Ładniejsza. To tylko ludzie... - Unvała z nutą niepew- ności. Spiętrzona fala oczarowania przepłymęła jakby nad jego cłłową, uchodząc szybciej niż morze i pozostawiając ponure, puste przestrzenie piasków. U koc zonków włosów poczuł zimny dreszcz - Co ludzie? - zapyrtał. - Oni tak się zmienili. Posłuchaj, dziś wieczorem, kiedy ciebie tu nie było... d)aczedo odszedłeś?... przyłapałam tych dwoje w ku- chni, jak siedzieli n:e do siebie nie mówiąr. Ten Pey#ol... on jest straszny. Uderzył do w jej qłosie ton trwoqi, dłębokiego przekonania. Nie móqł wiedzieć, że Peyrol samym swoim pojawieniem się w Escampobar, niespodziewanynn, niezrozumiałynn, nieoczeki- wanym, wywołał wstrząs moralny, a nawet fizyczny w całej jej istoric#, że by-ł dla niej postacią qiqantyczną, jakby posłańcem nieznanedo świata przybyłynn do samotni Escampobar; istotą fi34 o olbrzymiej sile, niewyczerpanej potędze, nie pomniejszonej codzienną bliskością i niezwyciężonej. - On nic nie powie, niczego nie posłucha. Może zrobić, co tylko chce. - Naprawdę może? - mruknął Real. Siedząc wc:ąż n# podłodze wyprostowała się i parokrotnie kiwnęła głową, jakby chcąc powiedzieć, że nie nia co do tego wątpliwości. - Czy on także pragnie mojej krwi? - zapytał Real z goryczą. - Nie, nie. To nie to... Mógłbyś się bronić. Ja mogłabym nad tobą czuwać. Czuwałam już nad tobą. Zaledwie przedwczoraj wydało mi się w nocy, że słyszę jakieś odgłosy na dworze i zeszłam na dół, bo się o ciebie bałam; twoje okno było otwarte, ale choć nie dojrzałam nikogo, przecież czułam... Nie, to nie to! Gorzej. Nie wiem, co on chce zrobić. Nie umiem przestać go lubić, ale zaczynam się go teraz bać. Kiedy tu przybył i ja go zobaczyłam, był całkiem taki sam jak dziś - tylko włosy mu jeszcze nie tak posiwiały - ogromny, spokojny. Wydało mi się wtedy, że w mojej głowie coś się poruszyło. On był taki łagodny, rozumiesz. Musia- łam się do niego uśmiechnąć. To było tak, jakbym go poznała. Powiedziałam sobie: To on, to prawdziwy mężczyzna. - A kiedy ja przybyłem? - zapytał Real z uczuciem zawodu. - Ty! Ciebie wyczekiwałam - powiedziała cichutko, z lekkim odcieniem zdźiwienia wywołanego pytaniem, ale najwyraźniej wciąż się zastanawiając nad tajemnicą Peyrola. - Tak, przYłapa- łam ich na tym ostatniego wieczora, on i Catherine siedzieli oboje w kuchni cicho jak myszy, tylko patrząc na siebie. Powiedziałam mu, że nie ma prawa mi rozkazywać. Och, mon cheri, mon cheri, nie słuchaj Peyrola, nie pozwól mu... Leciuteńko oparłszy się o jego kolana skoczyła na równe nogi. Real wstał także. - Nic mi nie może zrobić - mruknął. - Nic mu nie mów. Nikt nie poh-afi odgadnąć, co on myśli, a teraz nawet ja nie umiem powiedzieć, o co mu naprawdę chodzi, kiedy coś mówi. To wygląda tak, jakby on znał jakąś tajemnicę.- Akcent, z jakim wymówiła ostatnie słowa, wzruszył Reala prawie do łez. Powtórzył, że Peyrol nie może mieć na niego żadnego wpływu, i czuł przy tym, że mówi prawdę. Był związany własnym słowem. Odkąd pożegnał admirała, który niecierpliwił się chcąc w swym naszywanym złotem mundurze prędko wrócić do gości, 636 znajdował się na służbie, i to służbie, do której zgłosił się ochotni- czo, z własnej woli. Przez chwilę miał wrażenie, że żelazna obręcz zqniata mu piersi. Arlette z bliska wpatrywała się uważnie w jego twarz i nie mógł tego znieść. - Dobrze. Będę ostrożny - powiedział. - A czy Catherine też jestniebezpieczna? Arlette, której szyja i głowa ponad jasną smugą fichul zaryso- wywały się widoczne. lecz ledwo majaczące w poświacie księży- ca, uśmiechnęła się do niego i przysunęła o krok bliżej. - Biedna ciotka Catherine - powiedziała. -.. Obejmij mnie ramieniem, Eugene... Ona nic nie może zrobić. Zawsze śledziła mnie wzrokiem. Myślała, że ja tego nie dostrzegam, ale dostrzega- łam. A teraz, zdaje się, ona nie może się zdobyć, żeby spojrzeć mi w twarz. Zresztą Peyrol także. On także śledził mnie zawsze wzrokiem. Często dziwiłam się, dlaczego oni tak na mnie patrzą. Czy może ty wiesz, Euqene? Ale teraz wszystko się zmieniło. - Tak, wszystko się zmieniło - rzekł Real starając się przybrać jak najbardziej beztroski ton. - Czy Catherine wie, że tutaj jesteś? - Kiedy wieczorem poszłyśmy na górę, położyłam się w ubra- niu, a ona usiadła na swoim łóżku. Świeca była zqaszona, ale w świetle księżyca widziałam całkiem wyraźnie, jak siedzi z ręka- mi złożonymi na kolanach. Jak już nie mogłam dłużej uleżeć, po prostu wstałam i wyszłam z pokoju A ona wciąż siedziała w no- gach łóżka. Zrobiłam tylko jedno, położyłam palec na ustach, a ona spuściła wtedy głowę. Chyba nie domknęłam drzwi... Trzymaj mnie moeniej, Eugene, jestem zmęczona... To dziwne! Dawniej, od bardzo dawna, zanim ciebie zobaczyłam po raz pierwszy, nigdy nie odpoczywałam i nigdy nie czułam się zmęczo- na. . . - Niespodziewanie szept jej ucichł i podniosła palec nakazu- jąc milczenie. Nasłuchiwała i Real także nasłuchiwał, choć sam nie wiedział czego; i w owej chwili nagłego skupienia uwagi na jednym punkcie wszystko, co się wydarzyło, odkąd wszedł do pokoju, wydało mu się snem w tym nieprawdopodobieństwie i przedrzeczywistej wyrazistości, jakie w swej niekonsekwencji miewają sny. Nawet wsparta na jego ramieniu kobieta zdawała się nic nie ważyć, tak jak to bywa we śnie. - Ona jest tutaj - tchnęła nagle Arlette podnosząc się na palce, żeby dosięqnąć jego ucha. - Musiała usłyszeć, jak przechodziłeś. fi37 - Gdzie ona jest? - spytał Real z równą tajemniczością. - Za drzwiami. Musiała się przysłuehiwać naszym szeptom.- Arlette tehnęła mu to w samo ucho, jakby opowiadała o strasznej zbrodni. - Powiedziała mi kiedyś, że należę do kobiet, którym nie wolno zaznać uścisku mężezyzny. Objął ją na to qwałtownie drugim ramieniem i spojrzał w jej oczy cozszerzone jakby trwoqą, ona zaś przywarła do niego z całej siły i stali tak przez dłuższy czas z ustami przytulonymi do ust, ale bez pocałunku, pozbawieni tehu wrażeniem wzajemnej bliskości. Wydało mu się, że ta nieruchoma eisza wypełnia wszechświat aż po najdalsze qranice. Myśl: "Czy umieram?" - przemknęła w tej eiszy i zqasła w niej jak iskra przelatująca przez wiecznohwałą noc. I tylko jeszcze silniejszym uściskiem objął Arlette. Dobiegł ich starezy, niepewny głos wypowiadający jeclno sło- wo - Arlette! - Catherine, która nasłuchiwała ich szeptów, nie moqła znieść przedłużająceqo się milezenia. Słyszeli jej drżący ton tak wyraźnie, jakby znajdowała się w pokoju. Real doznał wrażenia, że qłos ten przywraca go do życia. Bez słowa odsunęli się od siebie. - Odejelź stąd! - krzyknęła Arlette. - Ar... - Uspokój się! - krzyknęła głośniej. - Nic nie możesz na to poradzić. - Arlette - dobieqło znów spoza drzwi drżące i rozkazujące wezwanie. - Ona obudzi Scevolę - zauważyła Arlette zwracając się do Reala tonem zwykłej rozmowy. I oboje czekali na odgłosy, które się jednak nie odezwały. Arlette wskazała palcem ścianę. - On jest tam, wiesz przecież. - On śpi - mruknął Real. Ale myśl: "Jestem zqubiony", która ukształtowała się w jego mózgu, nie miała nic wspólnego ze Scevolą. - On się boi - z poqardą szepnęła półgłosem Arlette. - Ale to nic nie znaczy. W jednej chwili trzęsie się ze strachu, a w nastę- pnej rzuci się mordować. Powoli, jakby przyciągani mocą niezwyciężonej władzy sędzi- wej kobiety, posuwali się ku drzwiom. Real, z nagłą jasnością zrodzoną z uczucia, pomyślał: "Jeśli ona teraz nie odejelzie, nie znajdę rano siły, żeby się z nią rozstać." Przed oczyma miał obraz nie śmierci, ale dłuqiej i niemożliwej do zniesienia rozłąki. Westehnienie qraniczące z jękiem dobiegło ich z drugiej strony drzwi, aż wokół powietrze stało się ciężkie smutkiem, przed którym nie chronią zasuwy i klucze. - Lepiej pójdź do niej - szepnął przejmującym tonem. - Naturalnie, że to zrobię - rzekła Arlette z pewnym wzrusze- niem. - Bieclna staruszka. Mamy na świecie tylko siebie nawza- jem, ale ja jestem córką domu i ona musi robić, co jej każę.- # Z jedną ręką wciąż na ramieniu Reala przyłożyła usta do clrzwi i wyraźnie powiedziała: - Zaraz przyjdę. Wróć do pokoju i czekaj na mnie - jakby nie wątpiąc o posłuszeństwie Catherine. Nastąpiło qłębokie milezenie. Może Catherine już odeszła. Real i Arlette stali przez całą minutę bez ruchu, jakby oboje skamieniali. - Idź teraz - powiedział Real ochrypłym ledwie dosłyszalnym głosem. Musnęła jego usta krótkim pocałunkiem i znów stali jak para zaczarowanych kochanków zaklętych w karrtień. , ,Jeśli ona zostanie - myślał Real - nie zdobędę się nigdy na odwaqę oderwania od niej, a wtedy będę musiał strzelić sobie w łeb." Ale kiedy się wreszcie poruszyła, pochwycił ją silniej w objęcia i tulił, jakby była samym jego życiem. Puściwszy ją !, przeraził się na dźwięk jej cichutkiego śmiechu pełnego tajemnej radości. - Dlaczego się śmiejesz? - spytał spłoszony. Przystanęła, żeby mu przez ramię odpowiedzieć - Śmiałam się, bo pomyślałam o tych wszystkich clniach, które nadejdą. O tylu, tylu dniach. A czy ty o nieh myślałeś? - Tak - Real jak człowiek ugodzony w serce zachwiał się przytrzymując na wpół otwartveh drzwi. I był zadowolony, że może się ich przytszymać. Wyśliznęła się z delikatnym szelestem jedwabnej spcidniczki, i lecz nim zamknął za nią drzwi, na chwileczkę wysunęła rękę do tyłu. Ledwie zdążył przycisnąć wargi do jej dłoni. Była zimna. # Wynvała ją, a on zdobył się na tyle hartu, żeby drzwi zamknąć. Doznawał takich uezuć jak człowiek przykuty do ściany i umiera- jąc.y z praqnienia, któremu odrywają od ust zimny napój. W poko- ju nagle pociemniało. , ,Chmura zasłoniła księżyc, chmura zasło- niła księżyc oqromn# chmuca... - myślał zbliżając się sztywnym krokiem do okna, niepewny i chwiejny, jakby szedł po linie. Po fi3ft 639 chwilce spostrzegł, że na niebie, na którym nie widać nigdzie najmniejszej nawet chmurki, świeci księżyc. Powiedział sobie: "Wydaje mi się, że dopiero co omal nie umarłem. Ale nie - dumał z rozmyślnym okrucieństwem. - O nie, ja nie umrę. Będę tylko cierpiał, cierpiał, cierpiał..." "Cierpiał, cierpiał..." - Zauważył, że odszedł od okna, dopiero gdy potknął się o łóżko. Raptem rzucił się na nie gwałtownie i zaqrzebał twarz w poduszce gryząc ją, żeby powstizymać wyry- wający się z ust krzyk rozpaczy. Natury wyuczone nieczułości, owładnięte wielką namiętnością, jak pokonani giganci skłonne są do rozpaczy. On, żołnierz na służbie, czuł, że wzdraga się przed śmiercią, i to zwątpienie o sobie obejmowało wszystkie możliwoś- ci zwątpienia we własne męstwo. Wiedział tylko jedno - a miano- wicie, że nazajutrz rano musi odejść. Rozciągnięty jak długi dygotał cały, a potem leżał bez ruchu, kurczowo ściskając obu rękami pościel, żeby się opanować i nie zerwać na nogi w panicz- nym lęku. Monotonnie powtarzał sobie: "Muszę tu leżeć i odpo- czywać, muszę odpoczywać, żeby mieć dość sił na jutro, muszę odpoczywać" - a od straszliwego wysiłku zachowania spokoju czoło jego obficie zrosił pot. Wreszcie musiał nagle zapaść w nie- świadomość, bo gdy niespodzianie odwrócił się na plecy i usiadł, rozbrzmiewał mu w uszach dźwięk słowa: - Ecoutez!' Pokój wypełniało dziwne, przymglone, zimne światło; światło niepodobne do żadnego, jakie widział przedtem, a w nogach łóżka stała ciemno ubrana postać w ciemnym szalu na głowie, o wychudzonej drapieżnej twarzy i ciemnych jamach w miejsce oczu, milcząca, wyczekująca, nieubłagana... "Czy to śmierć?"- zapytywał się w duchu wpah#ując w nią z przerażeniem. Prtypo- minała mu Catherine. Znów powiedziała: - E'coutez!- Odwrócił od niej oczy i spoglądając w dół zauważył, że ma ubranie rozdarte na piersi. Nie chciał pab-zeć na to zjawisko, czymkolwiek było, widmem czy starą kobietą, i powiedział: - Tak słucham. - Pan jest uczciwym człowiekiem. - Był to nie zdradzający uczuć głos Catherine. - Dzień wschodzi. Pan odejdzie. - Tak - odpowiedział nie podnosząc głowy. = Ona zasnęła - mówiła dalej Catherine czy ktokolwiek to był - zasnęła z wyczerpania i trzeba by nią mocno potrząsnąć, żeby się ! Stucha7cie! #fr # obudziła. Pan odejdzie. Pan wie - ciągnął bezlitosny głos - że ona jest moją bratanicą, i pan wie, że w fałdach jej sukien kryje się śmierć, a jej nogi nurzały się we krwi. Ona nie jest stworzona dla żadnego mężczyzny. Real doznawał w całej pełni udręki, jaką przynosi niesamowite przeżycie. Powinien spojrzeć w twarz tej istocie, która wyglądała jak Catherine, a przemawia jak nieubłagany los. Podniósł głowę ku temu światłu, które wydawało mu się przerażające i nie z tego świata. - Proszę mnie także posłuchać - powiedział. - Gdyby ona miała w sobie całe szaleństwo świata i gdyby eiążyło na niej brzemię grzechu wszystkich zbrodni Rewolucji, jesz#ze i wtedy przytuliłbym ją do piersi. Rozumie pani? Zjawa przypominająca Catherine z wolna pochyliła zakwefio- ną głowę i znów ją podniosła. - Był taki czas, że przycisnęłabym do piersi nawet samo piekło. L'enfer meme.' Ale on odszedł. Wiązały go śluby. Pana wiąże tylko uczciwość. Pan odejdzie. - Wiąże mnie obowiązek - powiedział porucznik Real głosem zrównoważonym, jakby przywrócił mu spokój nadmiar grozy, którą w nim budziła sędziwa kobieta. - Proszę odejść bez niepokojenia jej, bez spojrzenia. - Wezmę obuwie do ręki - powiedział. Westchnął głęboko i poczuł jakby senność. - Jest bardzo wcześnie - mruknął. - Peyrol jest na dole przy studni - oznajmiła Catherine. - Co on tam może robić przez ten cały czas? - dodała zatrwożonym głosem. Real, który spuścił właśnie nogi na ziemię, spojrzał na nią z ukosa, ale ona już przesunęła się ku drzwiom, a kiedy znów spojrzał, zniknęła z pokoju i drzwi były zamknięte. ROZDZIAŁ PIĘTNASTY Catherine zeszedłszy na dół zastała Peyrola wciąż jeszcze przy studni. Wydawało się, że patrzy w jej głąb z niezwykłym zaintere- sowaniem. - Pańska kawa gotowa - zawołała od drzwi. i Samo pieklo ffs.# 29 Conrad t VI 641 Odwrócił się w miejscu, jak człowiek znienacka zaskoczony, i podszedł do niej z uśmiechem. - To bardzo miła wiadomość, Mademoiselle Catherine - po- wiedział. - Wc2eśnie dziś pani zeszła. - Tak - przytaknęła - ale pan także. Czy jest tu gdzie Michel? Proszę go zawołać, to też dostanie kawy. - Michel jest na tartanie. Pewnie pani nie wie, że tartana wy- pływa w niewielką podróż. - Wypił łyk kawy i odgryzł kęs chleba. Czuł głód Był na nogach przez całą noc i odbył nawet rozmowę z obywatelem Scevolą. Kiedy się rozwidniło, pracował razem z Michelem na tartanie. Nie miał jednak dużo do roboty, bo tartanę trzymał zawsze w pogotowiu do wyjścia na morze. Nastę- pnie zamknąwszy ponownie obywatela Scevolę, który, choć oqromnie niepokoił się ó swój los, nie został wyprowadzony z niepewności, wrócił na farmę, wszedł na piętro, gdzie przez pewien czas zajmował się różnymi sprawami, a potem bardzo ostrożnie przekradł na dól, gdzie przy studni zaskoczyła go Catherine udająca się do pokoju porucznika Reala; Peyrol nie spodziewał się jej tak wcześnie na parterze. Popijając z zadowo- leniem kawę słuchał bez oznak zdziwienia uwag Catherine na temat zniknięcia Scevoli. Zajrzała do jego nory. Pewna była, że ostatniej nocy nie spał na swoim wyrku, a rozglądając się za nim z dogodnych do obserwacji miejsc wokół farmy stwierdziła, że nie widać go nigdzie, nawet na najdalszych polach. Było nieprawdo- podobne, żeby się niepostrzeżenie wyśliznął do Madrague, dokąd chodzić nie lubił, ani do wsi, dokąd chodzić się bał. Peyrol zauważył, że cokolwiek go spotkało, niewielka to strata, ale nie uśmierzył tym obaw Catherine. - Strach człowieka bierze - powiedziała. - Mógł się gdzieś ukryć, żeby znienacka zdrad2iecko na kogoś napaść. Wie pan, co mam na myśli. - A#ńo cóż, porucznik nie musi się niczego obawiać, bo wyjeż- dża. A co do mnie, to jesteśmy ze Scevolą parą dobrych kompa- nów. Całkiem niedawno pogadaliśmy sobie od serca. Wy obie umiećic= z nim sobie doskonale radzić; a zresztą, kto wie, może odszedł na dobre. Catherine utkwiła w Peyrolu wzrok pełen zdumienia, jeżeli takimi śłowami, jak wzrok pełen zdumienia, można określić przenikliwe, myślące spojrzenie. - Porucznik nie musi się z jego strony niczego obawiać - powtórzyła z zastanowieniem. - Nie, bo odjeżdża. Czy pani o tym wiedziała? - Sędziwa kobieta nadal patrzyła na niego przenikliwie. - Tak, jest na służbie. Jeszcze z minutę Catherine wpatrywała się w nieqo w milcz#- cym zamyśleniu. Potem przestała się wahać. Nie mogła się oprzeć chęci powiadomienia Peyrola o wypadkach w nocy. Kiedy zaczęła mówić, Peyrol zapomniał o nie dopitym kubku kawy i nie dojedzo- nej kromce chleba. Głos Catherine brzmiał bardzo surowo. Stała nad nim, imponująca i utoczysta jak wiejska kapłanka. Opowieść o tym wstrząsając-ym dla niej przeżyciu nie trwała dłuqo, a zakoń- czyła ją słowami - Porucznik jest uczciwym człowiekiem.- Urwała, po czym dodała z #eszcze większym naciskiem: - Nie da się zaprzeczyć. Postąpił jak człowiek uczciwy. Peyrol jeszcze przez chwilę wpatrywał się w kubek z kawą, po czym bez ostrzeżenia zerwał się tak qwałtownie, że odepchnięte krzesło runęło na kamienną posadzkę. - Gdzie on jest, ten uczciwy człowiek? - krzyknął niespodzie- wanie tak stentorowym tonem, że nie tylko Caćherine uniosła w qórę obie ręre, ale on sam się skonfundował i od razu zniżył głos do zwykłego donośnego brzmienia. - Gdzie jest ten uczciwy człowiek? Chcę c#o tutaj zobaczyć. Wstrząsnęło to nawet hieratyczną powagą Catherine. - Ależ - powiedziała, rzeczywiście wyglądając na strapioną- on żaraz zejdzie na dół. To dla niego ten kubek kawy. Peyrol zwrócił się jakby ku wyjściu, ale Ćatherine go zatrzy- mała: - Na miłość boską, Monsieur Peyrol - powiedziała na poły rozkazująco, na poły błagalnie - niech pan nie zbudzi dziecka. Niech pan da jej spać! Niech jej pan nie budzi. Bóg jeden wie, odkąd nie spała prz yzwoicie. Ja nie umiałabym tego powiedzieć. Nie śmiem wprost myśleć. - Oburzyła się słysząc słowa Peyrola, który oświadczył: - To wszystko wierutne bzdury! - Ale znów usiadł, jakby dopiero teraz spostrzegł kubek z nie dopitą kawą, i opróżnił r#o jednym łykiem. - Nie rhrę mieć #ej na głowie jeszcze bardziej szalonej, niż była - bardzo cicho choć z nutą wzburzenia powiedziała Catheri- ne. To erloistycznie brzmiące zdanie było wyrazem rzeczywistego i rlłębokieqo współczucia dla bratanicy. Przeraźliwie bała się rhwili, w której nieszczęsna Arlette się zbudzi, i trzeba będzie scibie radzić z okropnymi powikłaniami życia, które w czasie snu fi42 I fi43 dziewczyny pozostawały w zawieszeniu. Peyrol niespokojnie krę- cił się na krześle. - A więc powiedział pani, że odjeżdża? Na pewno to powie- dział? - zapytał. - Obiecał odejść, nim dziecko się zbudzi... Zaraz... - A przecież, sacre nom d'un chien, nie ma nigdy najsłabszego powiewu przed jedenastą! - wykrzyknął Peyrol z wielkim roz- drażnieniem, choć starał się opanować głos. Catherine zaś, po- błażliwie znosząca jego zrxuenne humory, tylko zaciskała wargi i uspokajająco przytakiwała głową. - Nie sposób pracować z taki- mi ludźmi - mruknął. - Czy pan wie, Monsieur Peyrol, że ona poszła zobaczyć się z księdzem? - powiedziała nagle Catherine, waąż sztywno prezy- dująca w końcu stohi. Kobiety rozmawiały ze sobą zanim ciotka nakłoniła Arlette, żeby się położyła. Peyrol aż się żachnął. - Co takiego? Z księdzem?... Proszę słuchać, Mademoiselle Catherine - wybuchnął z ledwie powściąganą wściekłośeią - czy pani sobie wyobraża, że mnie to wszystko cośkolwiek obchodzi? - Nie potrafię myśleć o niczym poza moją bratanicą. My dwie nie mamy prócz siebie nikogo na świecie - zaczęła Catherine powtarzając te same słowa, których Arlette użyła w rozmowie z Realem. Niby to myślała głośno, ale sposh-zegła, że Peyrol shicha jej uważnie. - Chciał, żeby odsunęła się od ludzi - i stara kobieta nieoczekiwanym gestem załamała wychudzone ręce. - Chyba są jeszcze gdzieś na świecie jakieś klasztory? - I pani, i la patronne, obie jesteście pomylone - stwierdził Peyrol. - Wszystko to pokazuje tylko, co za osioł z tego cure. Niewiele znam się na tych sprawach, choć w swoim czasie widywałem różne mniszki, i niektóre z nich były całkiem zwario- wane, ale wydaje mi się, że bez wszystkich klepek nie przyjmują nikogo do klasztoru. Niech się pani nie boi. Już ja to pani mówię.- Urwał, ponieważ otworzyły się drzwi od korytarza i wszedł poru- cznik Real. Z przedramienia zwisał mu pendent ze szpadą, na głowie miał kapelusz. Upuścił na podłogę walizeczkę i usiadł na najbliższym krześle, żeby nałożyć obuwie, które zniósł z góry w drugim ręku. Potem zbliżył się do stołu. Peyrol, który nie spuszczał go z oczu, pomyślał: "Ten tu wygląda jak ćma opalona w ogniu." Oezy Reala zapadły się, policzki także wydawały się wpadnięte i cała twarz sprawiała wrażenie do cna wyschniętej i wypalonej. - Ano, wspaniale pan wygląda jak na człowieka, który ma za zadanie zwieść przeciwnika - zauważył Peyrol. - Jakże, z takim wyglądem nikt by nie dał i szeląga za to, co pan mówi. No, spodziewam się, że się pan nie pochoruje. Jest pan na shiżbie. Nie ma pan prawa chorować. Mademoiselle Catherine, proszę dać butelkę, wie pani, moją własną butelkę... - Wynvał ją z ręki Catherine, dolał trochę brandy do kawy porucznika, popchnął ku niemu kubek i czekał. - Nom de nom! - rzekł dosadnie. - Nie wie pan, co z tym zrobić? Ma pan to wypić. - Real usłuchał z jakąś dziwną machinalną uległością. - A teraz - powiedział wstając Peyrol - pójdę do mego pokoju, żeby się ogolić. To wielki dzień, dzień odjazdu porucznika. Real nie wypowiedział dotąd ani słowa, ale kiedy tylko drzwi się zamknęły za Peyrolem, podniósł głowę. - Catherine! - Ledwie dosłyszalny głos chrypiał mu w gardle. Nie spuszczała z niego wzroku, a on aągnął dalej: - Proszę słuchać, kiedy ona zobaczy, że odszedłem, pani jej powie, że niebawem wrócę. Jutro. Zawsze juńo. - Tak, mój dobry Monsieur - powiedziała Catherine niewzru- szonym głosem, ale konwulsyjnie zaciskając ręce. - Nie śmiała- bym jej nic innego powiedzieć. - Ona będzie pani wierzyć - błędnie szepnął Real. - Tak! Będzie mi wierzyć - żałobnym tonem powtórzyła Cathe- rine. Real wstał, nałożył przez głowę pendent ze szpadą, podniósł walizkę. Na jego policzkaeh pojawił się lekki rumieniec. - Adieu - pożegnał milczącą starą kobietę. Nie odpowiedziała, ale kiedy się odwrócił, uniosła nieco rękę, zawahała się i pozwoli- ła jej opaść. Zdawało się jej, że kobiety z Escampobar zostały naznaczone piętnem Bożego gniewu. W bratanicy widziała kozła ofiarnego obciążonegq winą wszystkich zbrodni i bluźnierstw Rewolucji. Jej także Bóg odmówił swej łaski. Ale to było bardzo dawno. Pogodziła się odtąd z Bogiem. Znów podniosła rękę i tym razem za plecami porucznika Reala nakreśliła w powiehzu znak krzyża. Tymczasem na piętrze Pey#ol, który skrobał przy oknie angiel- ską brzytwą swój szeroki, płaski policzek, zobaczył porucznika Reala na ścieżce schodzącej ku wybrzeżu; spóglądając za nim z wysoka, z miejsca, skąd otwierał się rozległy widok na ląd i na morze, bez widocznego powodu niecierpliwie wzruszył ramiona- 645 mi. Nie można ufać tym wygalonowanym oficerkom. Zawrócą człowiekowi w głowie różnymi wymysłami albo dla własnych, albo służbowych celów. Tylko że z niego za stary wróbel, żeby się wziąć na takie plewy; zresztą ten długonogi, sztywny jakby kij połknął młodzik schodzący ścieżką, mimo wszystkich swoich oficerskich fanaberii jest dość przyzwoity. A w każdym razie, choć zimnokrwisty jak ryba, potrafił się poznać na prawdziwym mary- narzu. Peyrol uśmiechnął się trochę krzywo. Czyszcząc ostrze brzytwy (jedno z tuzina w kasetce), ujrzał w wyobraźni mgliście rozświetlony ocean, a na nim kursujący do Indu angielski liniowiec z rejami we wszystkich kierunkach, z łopoczącymi płachtami żagli nad zbryzganymi krwią pokłada- mi, na których roi się od piratów, a na dalekim horyzoncie jak przejrzysta błękitna chmura wybrzusza się wyspa - Cejlon. Za- wsze marzył o posiadaniu kompletu angielskich brzytew i tam je zdobył, po prostu znalazł leżące na podłodze już splądrowanej kajuty. "Ani gadania, to była doskonała stal" - pomyślał nie odrywająć oczu od ostrza. A teraz jest już prawie zupełnie starte. Inne także. Taka stal! I stoi tu trzymając w ręce kasetkę, tak jakby przed chwilą podniósł ją z podłogi. Ta sama kasetka. Ten sam człowiek. A stal już starta. Porywezo zamknął kasetkę, wrzucił do otwartej marynarskiej skrzynki i zatrzasnął wieko. Ciążyło mu na piersi uczucie znane ludziom bardziej niż on nawykłym do ujmo- wania w słowa swoich doznań, że życie jest snem o wiele bardziej nierzeczywistym od wizji Cejlonu unoszącego się na morzu jak chmura. Snem pozostawionym za rufą. Snem ukazującym się na kursie. Tę filozofię rozczarowania oblókł w formę brutalnych przekleństw: - Sacre nom de nom de nom. . . Tonnerre de bon Dieu ! Zawiązując chustkę na szyi szarpał nią z taką wściekłością, jakby chciał sam siebie udusić. Szorstko nacisnął miękką czapkę na swą czcigodną siwiznę, chwycił pałkę - ale przed opuszcze- niem pokoju podszedł do wschodniego okna. Wzgórze obserwa- cyjne zasłaniało wprawdzie Petite Passe, ale na lewo rozciągała się, doskonale widoczna, znaczna część redy Hyeres, bladoszara w porannym świetle, z wyrastająrym w oddali, wokół przylądka Blanc, lądem, którego szczegóły były jeszcze zatarte, i wyraźnie rzucał się w oczy tylko jeden przedmiot przypominający kształtem latarnię morską. Peyrol dobrze jednak wiedział, że to angielska korweta, już przypływająca pod wszystkimi żaglami. Widok ten ucieszył Peyrola głównie dlatego, że go oczekiwał. Anglik postępował co do joty zgodnie z jego przewidywaniami i Peyrol z uśmiechem złośliwego tryumfu zerknął ku korwecie, jakby patrzył w oczy kapitanowi. Z niewiadomej przyczyny wyo- brażał sobie, że kapitan Vineent ma końską twarz, żółte zęby i nósi perukę, gdy tymczasem tego oficera zdobiły własne włosy i rząd zębów, których by się nie powstydziła londyńska piękność, co zresztą było prawdziwym skrytym powodexn tego, że kapitan tak często ukazywa) się z szerokim uśmiechem na twarzy. Widok tego odległego okrętu sterującego ku niemu trzymał Peyrola przy oknie dość długo, tak że wreszcie coraz silniejsze światło ranka rozbłysło promieniami słońca, zabarwiło i wypełni- ło płaskie zarysy lądu kolorami lasu, skał i pól, z ożywiającymi obraz jasnymi plamkami zabudowań. Blask słoneczny otaczał okręt jakby aureolą. Otrząsnąwszy się z zamyślenia Peyrol wy- szedł z pokoju i cicho zamknął drzwi. Cicho też zeszedł ze schodów swego poddasza. Ną podeście po krótkiej walce wewnę- trznej podszedł do drzwi pokoju Catherine, uchylił je troszeczkę i wsunął do środka głowę. Zobaczył Arlette, która rozciągnięta w poprzek łóżka spała mocno. Ciotka narzuciła na nią lekką kołdrę. W nogach łóżka stały jej płytkie pantofelki. Czarne włosy rozsypały się na poduszce; wzrok Peyrola zatrzymał się na długich rzęsach leżących na bladych policzkach. Wydało mu się nagle, że się poruszyła, i prędko cofnął głowę przymykając zarazem drzwi. Chwilę nadsłuchiwał, jakby go kusiła chęć ponownego ich otwar- cia, ale uznał to za zbyt ryzykowne i zeszedł na dół. Słysząc, że znów wchodzi do kuchni, Catherine szybko się odwróciła. Prze- brała się już w dzienny strój, miała wielki biały czepek na głowie, czarny stanik i brązową spódnicę o sutych fałdach. Na buciki włożyła lakierowane saboty. - Ani śladu Scevoli - powiedziała idąc ku Peyrolowi. - I Michel także się tu jeszcze nie pokazał. Peyrol pomyślał, że gdyby tylko była trochę niższa, to ze swymi czarnymi oczyma i nieco zakrzywionym nosem wyglądałaby na czarownicę. Ale czarownice umieją czytać w ludzkich myślach, a on spoglądał prosto w oczy Catherine z pr Lyjemną pewnością, że nie potrafi odczytać jego myśli. Powiedział: - Postarałem się nie zrobić na górze najmniejszego hałasu, Mademoiselle Catherine. Kiedy wyjdę, w domu będzie pusto i cicho. Miała dziwny wyraz twarzy. Peyrol doznał nagle wrażenia, że fi4fi czuje się jakby zagubiona w tej kuchni, w której od tylu lat i nawet przy tych domowych zajęciach nie traciła wyglądu proro- królowała. Mówił dalej: kini. - Cały ranek będzie pani sama. - Widzę, że na południe szykuje się dobra zupa - rzekł nagle Zdawało się, że słucha jakichś dalekich odgłosów, a kiedy korsarz. Odwrócił się na pięcie i wyszedł przez salkę. Cały świat Peyrol dodał: - Wszystko jest teraz jak należy - skinęła głową i po stał przed nim otworem, a w każdym razie całe Morze Sródziemne, chwili powiedziała w niezwykle jak na nią impulsywny sposób: widoczne w dole parowu pomiędzy dwoma wzgórzami. Z prawej - Monsieur Peyrol, jestem zmęczona życiem. dobiegło go brzęczenie dzwonka dojnej krowy, która należała do Wzruszył ramionami i z nieco ciężkim dowcipem zauważył: farmy i miała szczególny talent do zapodziewania się nie wiado- - Powiem pani, w czym rzecz : powinna pani była wyjść za mąż. mo gdzie, i choć Peyrol uważnie się rozglądał, nie mógł dostrzec Porywczo odwróciła się do niego plecami. nawet czubków jej rogów. Zdecydowanie przyśpieszył kroku. Nie - Bez obrazy - usprawiedliwiał się Peyrol tonem bardżiej uszedł dwudziestu jardów w dół parowu, kiedy na inny odgłos przygnębienia niż skruchy. - Nie warto niczego brać poważnie. stanął w miejscu jak wryty. Był to słaby dźwięk, bardzo podobny Czym jest to życie? Fiuuu! Nikt nie pamięta więcej jak dziesiątej do głuchego turkotania pustego gospodarskiego wozu na kamie- jego części. Weźmy na przykład mnie; założyłbym się, daję głowę, nistej drodze, ale Peyrol spojrzał w górę na niebo i choć było że jakby jeden z moich dawnych kompanów pojawił się tu zupełnie jasne, nie wydawał się zadowolony z jego wyglądu. i zobaczył mnie teraz obok pani - myślę o jednym z tych kompa- Z obu stron miał wzgórza, u stóp spokojną zatoczkę. Mruknął:- nów, co to stają ramię w ramię z człowiekiem w walce i pielęgnują #;mmm! G#mot o wschodzie słońca. Chyba z zachodu. Tego tylko go, jeśli zostanie ranny - otóż założę się - powtórzył - że by mnie brakowało! - Bał się, że najpierw ustanie lekka bryza, a potem niepoznał. Możebysobiewduchupowiedział: "Proszę!Jakamiła pogoda zupełnie się zepsuje. Ów słaby odgłos na chwilę poraził para małżeńska!" go, zda się, eałkowicie. Na tym morzu rządzonym przez bogów Urwał. Catherine, odwrócona plecami i zwracając się do niego Olimpu byłby ongiś pogańskim marynarzem, zależnym od kapry- jużnie "Monsieur", ale toutcourt"Peyrol", zauważyłazakcentem sów Jowisza; ale jak buntowniczy poganin pogroził pięścią nie- bardziej złowróżbnym niż gniewnym, że to nie czas na czcze biosom, które mu odpowiedziały krótkim i groźnym pomrukiem. pogaduszki. Potem śpiesznie podążył dalej i dopiero gdy dostrzegł czubki - Ale w tym rzecz, że pani, Mademoiselle Catherine, nie była dwóch masztów tartany, przystanął i zaczął nashrchiwać. Nie taka jak inne. Pani pozwoliła się bez reszty pognębić, a przy #ym doleciał go stamtąd żaden dźwięk, więc ruszył w dalszą drogę była pani dla siebie za twarda. myśląc: "Przechodzicie bez zastanowienia od jednego do drugie- Pochylając nisko swoją długą, chudą postać, żeby uruchomić go! Akurat!. . . I to wszystko, co ta stara kobieta o tym wie. . . '' Musiał miechy pod ogromnym okapem komina, potwierdziła: rozważyć tyle rzeczy, że nie wiedział, od czego zacząć. Nie - Może! My, kobiety z Escampobar, byłyśmy zawsze twarde próbował na razie uporządkować chaosu, jaki miał w głowie. dla siebie. W jego uczuciach również panował zamęt i niejasno zdawał sobie - Właśnie to mówię. Gdyby pani przydarzyły się takie rzeczy, sprawę, że jego postępowanie wydane było na łaskę wewnętrzne- jakie przydarzały się mnie.:. go konfliktu. Świadomość tego faktu przesądziła może o jego - Ale wy, mężczyźni, jesteście inni. Wszystko jedno co robicie. sardonicznej postawie wobec siebie samego i wobec osób, które Macie własną siłę. Nie musicie być dla siebie twardzi. Przechodzi- dostrzegał na tartanie, a zwłaszcza wobec porucznika - zobaczył cie bez zastanowienia od jednego do drugiego. go, jak siedzi na pokładzie oparty o ster, w charakterystyczny dla Wciąż patrzył na nią badaw#co, jakby z cieniem uśmiechu na siebie sposób trzymając się z dala od obu pozostałych mężczyzn. wygolonej twarzy, ale ona odwróciła się do zlewu, w którym jedna Michel w sposób równie charakterystyczny stał na pokrywie z kobiet pracujących na farmie położyła spory stos warzyw. zejściówki i najwidoczniej wypatrywał swego "maitre". Obywa- Zabrała się do nich manipulując nożem o ułamanym ostizu tel Scevola, siedzący na pokładzie, na pierwszy rzut oka wydawał 648 649 czuje się jakby zagubiona w tej kuchni, w której od tylu lat królowała. Mówił dalej: - Cały ranek będzie pani sama. Zdawało się, że słucha jakichś dalekich odgłosów, a kiedy Peyrol dodał : - Wszystko jest teraz jak należy - skinęła głową i po chwili powiedziała w niezwykle jak na nią impulsywny sposób: - Monsieur Peyrol, jestem zmęczona życiem. Wzruszył ramionami i z nieco ciężkim dowcipem zauważył: ; - Powiem pani, w czym r Lecz : powinna pani była wyjść za mąż. Porywczo odwróciła się do niego plecami. - Bez obrazy - usprawiedliwiał się Peyrol tonem bardżiej przygnębienia niż skruchy. - Nie warto niczego brać poważnie. Czym jest to życie? Fiuuu! Nikt nie pamięta więcej jak dziesiątej jego części. Weźmy na przykład mnie; założyłbym się, daję głowę, że jakby jeden z moich dawnych kompanów pojawił się tu i zobaczył mnie teraz obok pani - myślę o jednym z tych kompa- nów, co to stają ramię w ramię z człowiekiem w walce i pielęgnują go, jeśli zostanie ranny - otóż założę się - powtórzył - że by mnie nie poznał. Może by sobie w duchu powiedział :, ,Proszę ! Jaka nuła para małżeńska! '' Urwał. Catherine, odwrócona plecami i zwracając się do niego już nie, ,Monsieur'', ale tout court, ,Peyrol', , zauważyła z akcentem bardziej złowróżbnym niż gniewnym, że to nie czas na czcze pogaduszki. - Ale w tym rzecz, że pani, Mademoiselle Catherine, nie była taka jak inne. Pani pozwoliła się bez reszty pognębić, a przy tym była pani dla siebie za twarda. _ Pochylając nisko swoją dhigą, chudą postać, żeby uruchomić miechy pod ogromnym okapem komina, potwierdziła: - Może! My, kobiety z Escampobar, byłyśmy zawsze twarde # dla siebie. - Właśnie to mówię. Gdyby pani przydarzyły się takie rzeczy, jakie przydarzały się mnie... - Ale wy, mężczyźni, jesteście inni. Wszystko jedno, co robicie. Maae własną siłę. Nie musicie być dla siebie twardzi. Pr Lechodzi- cie bez zastanowienia od jednego do drugiego. Wciąż patrzył na nią badawczo, jakby z cieniem uśmiechu na wygolonej twarzy, ale ona odwróciła się do zlewu, w którym jedna z kobiet pracujących na farmie położyła spory stos warzyw. Zabrała się do nich manipulując nożem o ułamanym ostrzu 648 i nawet przy tych domowych zajęciach nie traciła wyglądu proro- kini. - Widzę, że na pohidnie szykuje się dobra zupa - rzekł nagle korsarz. Odwrócił się na pięcie i wyszedł przez salkę. Cały świat stał przed nim otworem, a w każdym razie całe Morze Sródziemne, widoczne w dole parowu ponuędzy dwoma wzgór Lami. Z prawej dobiegło go brzęczenie dzwonka dojnej krowy, która należała do farmy i miała szczególny talent do zapodziewania się nie wiado- mo gdzie, i choć Peyrol uważnie się rozglądał, nie mógł dostrzec nawet czubków jej rogów. Zdecydowanie przyśpieszył kroku. Nie uszedł dwudziestu jardów w dół parowu, kiedy na inny odgłos stanął w miejscu jak wryty. Był to słaby dźwięk, bardzo podobny do głuchego turkotania pustego gospodarskiego wozu na kamie- nistej drodze, ale Peyrol spojrzał w górę na niebo i choć było zupełnie jasne, nie wydawał się zadowolony z jego wyglądu. Z obu stron miał wzgórza, u stóp spokojną zatoczkę. Mruknął:- Hmmm! Grzmot o wschodzie słońca. Chyba z zachodu. Tego tylko brakowało! - Bał się, że najpierw ustanie lekka bryza, a potem pogoda zupełnie się zepsuje. Ów słaby odgłos na chwilę poraził go, zda się, całkowicie. Na tym morzu rządzonym przez bogów Olimpu byłby ongiś pogańskim marynarzem, zależnym od kapry- sów Jowisza; ale jak buntowniczy poganin pogroził pięścią nie- biosom, które mu odpowiedziały krótkim i groźnym pomrukiem. Potem śpiesznie podążył dalej i dopiero gdy dostrzegł czubki dwóch masztów tartany, pr Lystanął i zaczął nashichiwać. Nie doleciał go stamtąd żaden dźwięk, więc r#zył w dalszą drogę myśląc: "Przechodzicie bez zastanowienia od jednego do drugie- go! Akurat!. . . I to wszystko, co ta stara kobieta o tym wie. . . '' Musiał rozważyć tyle rzeczy, że nie wiedział, od ezego zaeząć. Nie próbował na razie uporządkować chaosu, jaki miał w głowie. W jego uczuciach również panował zamęt i niejasno zdawał sobie sprawę, że jego postępowanie wydane było na łaskę wewnęhzne- go konfliktu. Świadomość tego faktu przesądziła może o jego sardonicznej postawie wobec siebie samego i wobee osób, które dostrzegał na tartanie, a zwłaszcza wobec porucznika - zobaczył go, jak siedzi na pokładzie oparty o ster, w charakterystyczny dla siebie sposób tr Lymając się z dala od obu pozostałych mężczyzn. Michel w sposób równie charakterystyczny stał na pokryw#e zejściówki i najwidoczniej wypatrYwał swego "maitre". Obywa- tel Scevola, siedzący na pokładzie, na pierwszy rzut oka wydawał 64.9 się wolny, choć w czeczywistości było inaczej. Został luźno przy- wiązany szotem qrotżagla do luku wspomika i trzykrotnie okręco- nY, P#Y #Ym węzeł znajdował się w miejscv, do którego nie móqłby dosięqnąć nie zwracając na siebie uwagi; sytuacja ta wydawała się również w jakiejś miecze charakterysty#zna dla obywatela Scevoli - na pół wolny, na pół podejrzany i poniekąd lekceważąco pozbawiony swobody ruchów. Sankiulota, który omal nie posJadał rozumu na skutek ostatnich przejść, najpierw z winy ich skrajnej niezrozumiałości, a później - zagadkowej postawy Peyrola, opuścił głowę i skrzyżował ręce na piersi. I nawet ta puza była dwuznaczna. Mogła świadczyć o rezygnacji lub o głębokim śnie. Korsarz zwrócił się przede wszystkim do porucznika. - Le moment approche# - z dziwnym skurczem w kąciku ust powiedział Peyrol, gdy niespodzianie ciepły podmuch rozwiał jeqo czciqodne kędziory przykryte miękką wełnianą czapką.- Wielka chwila, co? Pochylił się nad wielkim rumplem, tak że zda się, zawisł nad ramionami pon.tcznika. - Cóż to za diabelne towarzystwo? - mruknął ten ostatni nie rzucając Peyrolowi nawet spojrzenia. - Sami starzy przyjaciele, quoi? - dobrodusznym tonem od- rzekł Peyrol - Załatwimy ten interesik między nami. Im mniej ludzi, tym większa sława. Catherine przygotowuje warzywa na południową zupę, a nasz Andlik żeqluje ku Petite Passe, gdzie znajdzie się też około południa, gotowiutki do naszego tańca. To już, poruczniku, będzie pańskie zadanie. Może pan na mnie liczyć, że wyprawię pana we właściwym momencie. Bo i cóż to dla pana znaczy? Nie ma pan przyjaciół, nie ma pan nawet une petite amie#. Ale żeby się tego spodziewać po takim starym jak ja korsarzu - o nie, poruczniku! Wiadomo, wolność to rzecz słodka ale co wy o tym wiecie wy, wyqalonowani oficerowie? A w dodat- ku nie nadaję się do oficerskich poqawędek i tych tam różnych uprzejmostek. - Chciałbym, Peyrol, żebyście tyle nie mówili - powiedział porucznik Real, lekko zwracając ku niemu qłowę. Zaskoczył go dziwny wyraz twarzy starego korsarza. - I nie wiem, Co za różnica, ten czy inny moment. Zamierzam rozejrzeć się za flotą Wszystko, # Już niedlugo /Ir.l l kochanki Itr.# czeqo od was chcę, to żebyście podnieśli żagle i potem wyskoczyli na brzeq. - Bardzo proste - zauważył przez zęby Peyrol, po czym zaczął śpiewać: Quoique Ieurs chapeaux sont bien laids God-dam! Moi, j'aime les Anglais Ils ont un si bon caractere! l lecz raptownie urwał i zawołał do Scevoli: - Hej! Citoyen! - a potem poufnym tonem zwrócił się do Reala: - Wie pan poruczniku, on wcale nie śpi, ale on nie jest podobny do tych Anglików, on ma un sacre mauvais caractere2. Wbił sobie do qłowy - qłośno ciągnął Peyrol z miną niewiniątka - że to pan tej nocy 2amknął qo w kajucie. Czy pan spostrzegł, jakie jadowite spojrzenie rzucił panu przed chwilą? Zarówno porucznik Real, jak święcie naiwny Michel wyglądali na zdumionych zadziomością Peyrola; ale on przez cały czas się zastanawiał:, ,U diaska, chciałbym wiedzieć, jak prędko nadciąqa ta burza i w którą stronę się kieruje? Żeby się o tym przekonać, musiałbym wdrapać się na górę do farmy i wyjrzeć stamtąd na zachód. Może być nie dalej jak w dolinie Rodanu; tak, na pewno tam i stamtąd też przyjdzie, niech to wszyscy diabli! Nie ma co liczyć ani na pół godzinki stałego wiatru z żadnej strony." Z szy- derczą wesołością powiódł wzrokiem kolejno po wszystkich twa- rzach. Michel, z głupkowato otwartymi ustami, odpowiedział mu spojrzeniem wiernego psa. Scevola wciąż trzymał głowę opu- szczoną na piersi. Pocucznik Real był nieczuły na zewnętrzne podniety i jego nieobecny wzrok nie dostrzegał Peyrola. Teraz za- myślił się i sam korsarz. Ostatni podmuch zamarł w maleńkim basenie, a słońce wznosząc się nad Porquerolles zalało go nagle powodzią blasku, tak że Michel zamrugał jak sowa. - Wcześnie robi się gorąco - oznajmił głośno, ale tylko dlatego, że pczyzwyczaił się sam ze sobą rozmawiać. Nie pytany pczez Peyrola, nie śmiałby pierwszy wypowiedzieć swego zdania. Głos jego wyrwał Peyrola z zamyślenia, zaproponował, żeby wciągnąć reje na maszty, a nawet poprosił porucznika Reała # Choć ich kapelusze są wshgtne, God-dam! #cholera# Uwielbiam Anglików. Mają taki dobry charakler! /fc/ I cholernie zly charakter /tr.l 650 651 o pomoc w tym manewrze, który przeprowadzono w zupełnej ciszy zmąconej tylko cichym skrzypieniem bloków. Żagle jednakże zostały przyaąg#ęte do rej. - W ten sposób - r Lekł Peyrol - wystarczy panu zwolnić liny, żeby postawić żagle. Real nie odpowiadając wrócił na miejsce przy sterze. Mówił sobie w duchu:, ,Uciekam. Nie, wiąże mnie honor, obowiązek. I na pewno wrócę. Ale kiedy? Wszyscy o mrue zapomną i nigdy nie zostanę wymieniony. Ta wojna może trwać całe lata'' - i zupełnie nielogicznie pożałował, że nie ma Boga, do którego mógłby się modlić o pomoc w udręce. "Ona będzie w rozpaczy" - myślał skręcając się wewnętrznie wobec obrazu szalejącej z bólu Arlette. Życie jednak za młodu wpoiło gorycz w jego duszę i rzekł sobie: "Kto wie, czy za miesiąc bodaj raz o mnie pomyśli?" Od razu jednak poczucie winy wzbudziło w nim tak silne wyrzuty sumie- nia, że zerwał się na nogi, jakby był moralnie zobowiązany wróać na farmę i wyznać Arlette te bluźnierczo cyniczne wątpliwości.- Oszalałem - mnz#ął p#ysiadając na niskim relingu. Utrata wiary pogrążyła go w takiej otchłani nieszczęścia, że czuł, jak cała siła woli z niego wycieka. Siedział apatyczny i zbolały. Tępo rozważał: "Zdarzało się młodym ludziom nagle umierać. Dłacze- go mnie to nie miałoby spotkać? Jestem z pewnością u kresu wytrzymałości. Czuję się już na wpół umarły. No tak! Ale ta resztka życia teraz już nie do mnie należy." - Peyrol! - powiedział tak przenikliwym głosem, że nawet Scevola poderwał głowę; zmusił się jednak do złagodzenia ostre- go tonu i z wielkim umiarkowaniem mówił dalej: - Zostawiłem list do Głównego Sekretar La w Majorite z poleceniem wypłacenia dwóch tysięcy pięciuset franków Jeanowi - macie na imię Jean, prawda? - Jeanowi Peyrolowi za tartanę, którą odpłynąłem. Jes- teście zadowoleni? - Po co pan to zrobił? - spytał Peyrol z zupełnie kamienną twarzą. - Żeby mnie wpakować w kłopoty? - Nie bądźcie niemądrzy, kanonierze, nikt nie pamięta wasze- go nazwiska. Jest pogrzebane pod całym stosem zapisanych papierzysk. Muszę was prosić, żebyście się tam udali i powiedzieli im, żeście widzieli na własne oczy, jak porucznik Real odpłynął, żeby wypełnić swoją misję. Twarz Peyrola pozostała kamienna, ale w jego oczach paliła się wściekłość. - O tak, już mnie tam zobaczą! Dwa tysiące pięćset franków! Dwa tysiące pięćset śmieci ! - Ton jego zmienił się nagle. - Słyszałem, jak ktoś pana nazwał uczciwym człowiekiem, a to pewnie próbka tej pańskiej uczciwości! Niechże diabli porwą pańską uczciwość! - Z nienawiścią przeszywał wzrokiem porucz- nika, gdy błysnęła mu myśl: "Nawet nie udaje, że mnie słucha!"- i jawna furia ustąpiła miejsca innemu rodzajowi gniewu, na poły wzgardliwego, na poły zmieszanego z nikłym współczuciem.- Ba! - rzucił, splunął za burtę i z wielkim spokojem podchodząc do Reala klepnął go po ramieniu. Porucznik zareagował na tę poufa- łość tylko spojrzeniem pozbawionym zupełnie wyrazu. Następnie Peyrol podjął walizkę porucznika i zniósł do kabiny. Kiedy mijał Scevolę, ten bąknął: - Citoyen! - ale Peyrol dopiero wracając raczył powiedzieć: - No? - Co chcecie ze mną zrobić? - spytał Scevola. - Nie chcieliście mi wyjaśnić, jakeście się dostali na pokład tartany - powiedział Peyrol niemal przyjacielskim tonem - zatem ja nie muszę się wam zwierzać z tego, co z wami zrobię. Przeciągły pomruk grzmotu zahuczał tuż po tych słowach, rozbrzmiewając - można by sądzić - w gardle Peyrola. Korsarz niespokojnie zerknął w niebo. Nad głową było jeszcze jasne, a z dna maleńkiego basenu otoczonego zewsząd skałami nie otwierał się szerszy widok; ale nawet gdy stąd w nie patrzył, blask słoneczny jakby zamigotał, po czym rozległ się odległy, lecz potężny huk gromu. Peyrol i Michel przez następne pół godziny trudzili się na brzegu nad przeciągnięciem długiej liny od tartany do ujścia basenu, gdzie przymocowali ją do krzaka. Urządzenie to miało poshiżyć do wyholowania tartany na zatoczkę. Później wrócili na pokład. Skrawek nieba nad ich głowami pozostawał jeszcze jasny, ale wędrując z liną holowniczą w pobliże zatoki Peyrol dojr Lał skraj chmury. Słońce zaczęło z nagła nieznośnie przypiekać, a w martwym powietrzu zmieniła się jakby w tajemni- czy sposób barwa i jakość światła. Peyrol asnął czapkę na pokład obnażając głowę w nieruchomym, bez tchnienia wiatru powie- trzu, które kryło w sobie nieuchwytną groźbę. - Fiuu! #a chauffe! - mruknął podwijając rękawy kurtki. Otarł pot z czoła potężnym przedramieniem, na którym wytatuowana była syrena z niezmiemie długim rybim ogońem. Zauważywszy szpadę porucznika leżącą wraz z pendentem na pokładzie, pod- niósł ją i bezceremonialnie zrzucił ze schodni do kajuty. Kiedy przechodził obok Scevoli, sankiulota podniósł głos. 652 653 - Na pewno należycie do tych nędzników, co się połaszczyli na angielskie złoto! - wrzasnął jak opętany. Błyszczące oczy i szkarłatne policzki świadczyły, że ogień patriotyzmu płonie w jego piersi, a użył stereotypowego zwrotu z czasu Rewolucji, czasu, qdy odurzony krasomówstwem, miotał się na wszystkie strony niosąc śmierć zdrajcom, bez różnicy płci i wieku. Ale to oskarżenie przyjęte zostało milczeniem tak głębo- kim, że zachwiało to nawet jego wiarą. Słowa jego zapadły w przepastną ciszę, którą pczerwał dopiero dźwięk qłosu Peyrola zwracającego się do porucznika: - Boję się, że niebawem zmoknie pan do suchej nitki, porucz- niku. - Później, spojrzawszy na Reala, z głębokim przekonaniem pomyślał: "Zmoknie? Ależ on nie mruqnąwszy okiem poszedłby na dno ! ' Stał jak skamieniały, lecz wewnętcznie pienił się i wście- kał, zastanawiając, gdzie dokładnie może się w tej chwili znajdo- wać anqielski okręt, i qdzie, u stareqo czorta, podziała się burza; niebo było teraz bowiem równie nieme jak udręczona ziemia. Real zapytał: - Czy nie czas na wyholowanie, kanonierze? - Na co Peyrol: - Nie ma ani tchnienia wiatru na całe mile dokoła. - Ucieszył go donośny pomruk, przetaczający się najwyraźniej wzdłuż wzgórz w qłębi lądu. Nad rozlewiskiem mała postrzępiona chmur- ka oddarta od purpurowej szaty burzy przepłynęła i rozwlokła się niczym cienki skrawek ciemnej gazy. W farmie na górze Catherine usłyszała także złowieszczy pomruk i podeszła do drzwi salki. Mogła stamtąd dojrzeć purpuro- wą chmurę, skłębioną i qęstą, i jej złowrogi cień omraczający skały. Zbliżanie się burzy potęgowało w niej niepokój wywołany świadomością, że znajduje się sama w domu. Michel nie pczy- szedł. A Michela, do którego prawie nigdy się nie odzywała, przyjęłaby mile po prostu dlatego, że jego óbecność należała do zwykłego porządku rzeczy. Nie była rozmowna, ale - rzecz dziwna - w tej właśnie chwili chętnie by z kimś porozmawiała. Przykre wrażenie sprawiało umilknięcie wokół zabudowań wszelkich dźwięków, czy to kroków, czy głosów; ale spojrzała na chmurę i pomyślała, że wkrótce nie zabraknie hałasu. Gdy jednak wróciła do kuchni, przywitał ją dźwięk tak rozdzierający i prze- raźliwy, że pożałowała owej dręczącej ciszy; był to krzyk dobiega- jący z piętra, gdzie - o ile wiedziała - znajdowała się tylko śpiąca Arlette Usiłując przejść przez kuchnię do stóp schodów sędziwa fi54 kobieta poczuła przyqniatające ją brzemię wszystkich przeżytych lat. Zrobiło jej się nagle słabo i z trudem chwytała powietrze. I od razu myśl: "Scevola! Czyjąmorduje?" -odebrała jej resztki sił. Bo cóż to moqło być inneqo? Pod wpływem szoku jak porażona osunęła się na najbliższe krzesło, niezdolna się poruszyć. Tylko mózq jej nie przestał działać i podniosła ręce do oczu, jakby chcąc się odgrodzić od widoku okropieństw dziejących się na qórze. Lecz na piętrze nic już nie było słychać. Arlette nie żyła. Pomyśla- ła, że teraz na nią kolej. Ciało jej drżało z lęku przed brutalnym gwałtem, ale zmęczony duch z utęsknieniem wyczekiwał końca. Niech przyjdzie! Niech to wszystko wreszcie się skońćzy czy to ciosem w qłowę, czy uderzeniem w pierś. Nie miała dość odwagi, by odsłonić oczy. Czekała. Lecz po mniej więcej minucie- zdawała się nie mieć końca - usłyszała nad głową spieszne kroki. Arlette bieqała tu i tam. Catherine odsłoniła oczy i miała już wstać kiedy usłyszała ze szczytu schodów nazwisko Peyrola wykczykiwane z akcentem rozpaczy. Potem znowu, po króciusień- kiej przerwie, krzyk: - Peyrol! Peyrol! - i tupot nóg zbiegających ze schodów I jeszcze jeden krzyk - Peyrol! - tuż przed drzwia- mi, zanim otwarły się na oścież. Kto ją gonił? Catherine zdołała wstać. Jedną ręką wspierając się na stole, nieustraszenie stawiła czoło bratanicy, która wpadła do kuchni z rozwianym wlosem i wyrazem nieprzytomnego szaleństwa w oczach. Drzwi od schodów zatrzasnęły się za nią. Nikt jej nie ścigał; i Catherine wyciąqając chude brunatne ramię zatrzymała Arlette w pędzie tak qwałtownym szarpnięciem, że obie kobiety zatoczy- ły się na siebie. Chwyciła bratanicę za ramiona. - Co się stało, na miłość Boską?! Dokąd pędzisz? - krzyknęła, a dziewczyna, jakby ją nagle opuściły siły, wyszeptała: - Zbudził mnie okropny sen. Chmura wisiała teraz nad domem i w kuchni zrobiło się ciemno. Blade miqnięcie błyskawicy poprzedziło daleki trzask qromu. Stara kobieta lekko potrząsnęła bratanicą. - Sny są bez znacze- nia - powiedziała. - Teraz już się obudziłaś. - A ńaprawdę Catherine sądziła, że najqorszy sen lepszy jest od rzeczywistości władnącej człowiekiem w dłuqich godzinaćh jawy. - Zabijali qo - jęczała Arlette, która zaczęła drieć i usiłowała wyrwać się z ramion ciotki. - Mówię ci, że qo zabijali! - Uspokój się. Czy śnił ci się Peyrol? Umilkła na chwilę, po czym szepnęła: - Nie. Euqene. fi55 Widziała Reala, na którego napierał tłum ociekających krwią mężczyzn i kobiet, w zimnym, trupim świetle przed rzędem szkieletów domów o popękanych ścianach i roztrzaskanych oknach; upadł później wśród gęstwy wzniesionych ramion potrzą- sających szablami, pałkami, nożami i siekierami. Był tam także mężczyzna wywijający czerwonym łachmanem uczepionym na kiju, i drugi, uderzający w bęben, którego dudnienie niosło się nad mdlącym brzękiem szkła jak grad sypiącego się na chodnik. A w dali spoza rogu pustej ulicy, bez pośpiechu, miarowo wyma- chując swoją pałką, nadchodził Peyrol, którego poznała po siwej głowie. Najstraszniejsze było to, że Peyrol patrzył wprost na nią, nie dostrzegając niczego, niewzruszenie spokojny, bez zmarszcz- ki gniewu i bez uśmiechu, ślepy i głuchy, kiedy ona rozpaczliwie machała rękami i krzyczała błagając go o pomoc. Obudziła się ze świdrującym w uszach dźwiękiem jego nazwiska, pod tak silnym wrażeniem snu, że nawet teraz, wpatrując się błędnym wzrokiem w twarz ciotki, widziała nagie ramiona tej ciżby morderców, wzniesione nad zapadającą w dół głową Reala. Jednakże imie- niem, które w chwili przebudzenia wydarło się jej z ust, było nazwisko Peyrola. Z taką siłą odepchnęła ciotkę, że staruszka zatoczyła się do tyłu i chcąc się utizymać na nogach musiała chwycić za okap komina nad głową. Arlette poskoczyła do drzwi salki, zajrzała do niej, zawróciła do ciotki i przeraźliwie krzyknę- ła: - Gdzie on jest? Catherine naprawdę nie wiedziała, którą drogą porucznik się oddalił. Doskonale zrozumiała, że "on" oznacza Reala. Powiedziała: - Odszedł już dawno temu. - Silnie złapała bratanicę za ramię i z wysiłkiem opanowując głos dodała: - On wróci, Arlette, bo nic nie zdoła uh-zymać go z dala od ciebie. Arlette, jakby machinalnie, powtarzała wciąż szeptem nazwi- sko-zaklęcie: - Peyrol! Peyrol! - a potem wykrzyknęła: - Chcę Eugene! Teraz, w tej chwili! Twarz Catherine przybrała wyraz niezłomnej aerpliwości.- Odszedł na służbę - powiedziała. Bratanica wpatrywała się w nią ogromnymi oczyma, czarnymi jak węgiel, niezgłębionymi i nieru- chomymi, i pełnym niezbitego przekonania błędnym głosem oświadczyła: - Ty i PeYrol spiskowaliście ze sobą, żeby mnie pozbawić rozumu. Ale ja potrafię zmusić tego starucha, żeby mi go oddał! On jest mój! - Nieprzytomnie zakręała się dokoła jak człowiek śmiertelnie zagrożony, szukający drogi ucieczki, i na oślep wypadła na dwór. Nad Escampobar powietrze było mroczne, lecz spokojne, a ci- sza tak głęboka, że słyszało się plusk pierwszych ciężkich kropel deszczu padających na ziemię. Arlette, zatrwożona groźnym cie- niem burzowej chmury, przystanęła na chwilę niezdecydowanie, lecz myśli jej zwróciły się zaraz ku tajemniczej i potężnej osobie Peyrola. Gotowa była rzucić mu się do kolan, błagać go i przekli- nać. - Peyrol, Peyrol! - wołała raz po raz i nastawiła ucha jakby spodziewając się odpowiedzi. Potem wykrzyknęła: - Chcę, żeby on wrócił! Catherine, sama w kuchni, poruszając się z godnością, zasiadła w fotelu o wysokim oparciu, jak senator w krześle kurulnym oczekujący na cios barbarzyńskiego losu. Arlette pędziła w dół stoku, a jej zbliżanie się zwiastował najpierw słaby, przenikliwy krzyk, który tylko korsarz dosłyszał i zrozumiał. Zacisnął wargi w szczególny sposób, co wskazywało, że docenia nadchodzące trudności. W następnej chwili zobaczył na leżącvm osobno głazie podaną naprzód, lekko przesłoniętą pierwszą pionową falą ulewy postać Arlette, która wypatrzywszy tartanę i ludzi na pokładzie, wydała długi krzyk tryumfu zmiesza- nego z rozpaczą: - Peyrol! Ratunku! Pey - - -rol! Real, z panicznym przestrachem na twarzy, skoczył na równe nogi, ale Peyrol powstrzymał go wyciągniętym ramieniem. - Ona mnie woła - r Lekł nie odrywając wzroku od postaci wspiętej na skale. - Dobry skok! Sacre nom!... Dobry skok! - A do siebie trzeźwo mruknął: - Złamie nogi albo kark! - Widzę aę, Peyrol! - przeraźliwie krzyczała Arlette frunąc, zda się, w powietrzu. - Nie waż się! - Tak, jestem tu! - huknął gromko korsarz uderzając się pięścią w pierś. Porucznik Real obu rękoma zasłonił twarz. Michel gapił się z szeroko rozdziawionymi ustami, jakby na widowisko cyrkowe; ale Scevola spuścił oczy. Arlette wpadła na pokład z takim impetem, że tylko Peyrol, postąpiwszy krok naprzód, powstrzymał ją od upadku, który by ją musiał ogłuszyE. Ze straszliwą gwałtow- nością szamotała się w jego ramionach. Dziedziczka Escampobar, z rozburzonymi czamymi włosami, wyglądała jak waelenie bla- dej furu. - Miserable! Nie waż się! - Huk grzmotu zagłuszył jej słowa, ale kiedy się przetoczył, usłyszano znowu błagalny głos:- fi56 657 Peyrol, mój przyjacielu, mój drogi stary przyjacielu. Oddaj mi go! - i przez cały czas ciało jej wiło się w ramionach starego maryna- rza. - Kochałeś mnie, Peyrol - wykrzyknęła nie przestając się wyrywać i nagle zaciśniętą pięśeią dwukrotnie uderzyła korsarza w twarz. Peyrol przyjął te dwa ciosy niewzruszony, jak gdyby był z marmuru, ale z przerażeniem poczuł, że jej ciało nieruchomieje i zaczyna mu tężeć w ramionach. Gwałtowny szkwał spadł na grupę ludzi na tartanie. Peyrol ostrożnie położył Arlette na pokła- dzie. Oczy miała zamknięte, pięści zaciśnięte; na jej białej twarzy nie było znaku życia. Wstał i zapatrzył się na wyniosłe skały, ociekające stnunieniami deszczu, lllewa przewalała się przez pokład ze wściekłym świszczącym rykiem, spotęgowanym szu- mem wody spływającej gwałtownie po rozpadlinach i wyżłobi- nach sb-omego wybrzeża, które stopniowo znikało mu z oczu, jakby to był początek niszczycielskiego i powszechnego potopu- koniec wszechrzeczy. Porucznik Real, przyklęknąwszy na jedno kolano, wpatrywał się w bladą twarz Arlette. Zabrzmiał wyraźny, choć zmieszany ze słabym hurqotaniem dalekiego grzmotu, qłos Peyrola, który mówił : - Nie możemy położyć jej na brzegu i tak zostawić na deszczu. Trzeba ją zanieść do domu. Przemoczone suknie Arlette oblepiły jej ciało, a porucznik, z naqą qłową ociekającą wodą, wyqlądał tak, jakby ją przed chwilą uratował od utonięcia. Peyrol z nieodqadnionym wyrazem spoglądał w dół na rozciąqniętą na pokładzie kobietę i klęczącego mężezyznę. - Zemdlała z wściekłości na swego starego Peyrola- podjął jakby w zadumie. - Zdarzają się dziwne rzeczy. Lepiej jednak, poruczniku żeby ją pan wziął pod pachy i pierwszy wyszedł na brzeq. Pomoqę panu. Gotowe? Więc do góry! Dwaj mężezyźni musieli poruszać się ostrożnie i stąpać powoli po niższej, urwistej części zbocza. Zrobiwszy około dwóch trze- cich droqi położyli ciążącą im nieprzytomną postać na płaskim qłazie. Real nadal podtrzymywał jej ramiona, ale Peyrol łaqodnie opuścił jej nogi. - Ha! - powiedział. - Potrafi pan już sam donieść ją do domu i oddać pod opiekę starej Catherine. Stań pan pewnie na norIach, a ja ją podniosę i ułożę panu na rękach. Przejdzie pan bez trudu tę odleqłość. O tak... Niech ją pan trzyma trochę wyżej, żeby nie zaczepiała noqami o kamienie. Bezwładna, ciężka qęstwa włosów Arlette zwisała nisko z ra- mienia porucznika. Burza mijała, lecz niebo pozostawało chmur- ne. Peyrol z głębokim westehnieniem pomyślał: "Jestem zmę- czony. '' - Ona jest lekka - powiedział Real. - Parbleu, pewnie, że lekka. Gdyby nie żyła, zaciążyłaby panu kamieniem. Allons, poruczniku. Nie! Ja nie pójdę. Po co? Zostanę tutaj. Nie mam ochoty wysłuchiwać gderania Catherine. Porucznik, chciwie wpatrzony w twarz spoczywającą w zaqłę- bieniu jego ramienia, ani na chwilę nie odrywał od niej wzroku, nawet wtedy, gdy Peyrol, pochyliwszy się nad Arlette, pocałował jej białe czoło u nasady włosów czarnych jak krucze skrzydło. - Co mam zrobić? - szepnął Real. - Co zrobić? Oddać ją w ręce starej Catherine. I może jej pan też powiedzieć, że zaraz przyjdę. To jej doda otuchy. Znaczyłem coś w tym domu. Allez. Bo mamy bardzo mało czasu. Z tymi słowy odwrócił się i z wolna zaczął schodzić ku tartanie. Zerwał się wiatr. Poczuł go na wilgotnym karku i rad był z tego chłodneqo dotknięcia, które pomagało mu stać się znów sobą, starym włóczęgą, nie znającym wahań ani rozrzewnień, gdy przychodziło stanąć twarzą w twarz z niebezpieczeństwami życia. Kiedy wstąpił na pokład, ulewa już minęła. Michel, przemoczo- ny do suchej nitki, wciąż w tej samej pozie qapił się na zbocze. Obywatel Scevola podciągnął kolana i objął rękami qłowę; czy to z powodu deszczu, czy zimna, czy z jakiejś innej przyczyny, qłośno dzwonił zębami, szczękając nimi bezustannie i żałośnie. Peyrol zrzucił przemokniętą, ciężką od wody kurtkę, robiąc to z tak szczególnym wyrazem, jakby już nie miała być potrzebna jego cielesnej powłoce; wyprostował szerokie ramiona i niskim, spo- kojnym qłosem polecił zwolnić liny cumujące tartanę do brzequ. Wierny qiermek wręcz osłupiał ze zdziwienia, i dopiero na rozka- zujące: - Allez!- Peyrola rzucił się do roboty. Tymezasem korsarz zwolnił linkę przytrzymującą rumpel i władezym ruchem położył rękę na mocnym drąqu, biegnącym poziomo od głowicy steru na wysokości jego bioder. Głosy i ruchy towarzyszy pomoqły obywa- telowi Scevoli opanować rozpaczliwe drżenie szczęki. Szarpnął się nieco w swych więzaeh i znowu powtórzył pytanie, które od wielu rlodzin niejednokrotnie wybieqało mu na usta: - Co cheeeie ze mną zrobić? ti5ti fi.59 - A jak by się wam podobała mała przejażdżka morzem?- spytał Peyrol tonem bynajmniej nie wrogim. Obywatel Scevola, który wydawał się całkowicie i najzupełniej poskromiony i uległy, najnieoczekiwaniej pr Leraźliwie zaskr Le- czał: - Odwiążcie mnie. Puśćcie mnie na brzeg. Michel, zajęty na dziobie, zaczął się uśmiechać, tak jakby posiadał wyrobione poczucie niedorzeczności. Peyrol zachował powagę. - Zaraz się was rozwiąże - zapewnił krwiożerczego patriotę, któiy przez.#le lat uchodził za pana nie tylko farmy, ale i dziedzi- czki Escampobar, że na koniec, żyjąc pozorami, sam niemal uwierzył w swoje prawa własności. Nic dziwnego, że na tak brutalne przebudzenie zareagował wrzaskiem protestu. Peyrol podniósł głos: - Wybieraj linę, Michel. Zaraz po zwolnieniu cum tartana gładko odbiła od brzegu, a ruch nadany przez Michela skierował ją ku przejśau, które łączyło basen z zatoką. Peyrol pilnował steru i tartana, po prześliź- nięau się przez wąską szczelinę, błyskawicznie pokonując prze- strzeń wyprysnęła prawie na sam środek zatoczki. Czuło się słaby wiah-, który lekko marszczył powierzchnię wody w zatoce, ale pokryte cieniem mor Le pocętkowały już białe gr Lebienie pian. peyrol pomógł Michelowi wybrać szoty na rufie, Po <#Ym wrócił do steru. Śliczny, lśniąey czystością stateczek, który tak długo stał bezczynnie, wypłyr#ął wreszcie w szeroki świat. Michel patrzył ku br Legowi jak oniemiały z zachwytu. Głowa obywatela Scevoli opadła na kolana, a jego bezsilne ręce leniwie obejmowały łydki. Był żywym obrazem przygnębienia. - Hej, Michel! Chodź no tu uwolnić z więzów obywatela. Wypada go oswobodzić na czas krótkiej morskiej wycieczki. Po wykonaniu jego rozkazu Peyrol sam się zwróał do żałosnej postaci : - Gdyby szkwał przewrócił tartanę, macie teraz równe z nami szanse ratowania się wpław. Scevola nie raczył odpowiedzieć. llkradkiem gryzł z wściekłoś- cią kolano. - Weszliście na tartanę z jakimiś morderczymi zamysłami. Bóg jeden wie, na kogoście dybali, jak nie na mnie. Tak myślę, że mam pełne prawo zabrać was na mały wypad w morze. Nie chcę przed wami ukrywać, obywatelu, że to ryzykowna wyprawa, którą możecie przypłacić śmiercią lub kalectwem. Ale samemu sobie zawdzięczacie, żeście się tu znaleźli. Ledwie tartana wypłynęła z zatoczki, pochwyał ją mocniejszy wiatr i pomknęła chyżo jak strzała. Owłosione oblicze Michela rozjaśnił niewyraźny uśmiech zadowolenia. - Czuje morze - r Lekł Peyrol, którego cieszyła szybkość łodzi.- To całkiem co innego niż twoja laguna, Michel. - Wiadomo - przyznał Michel z należną powagą. - Czy kiedy pahzysz na brzeg, nie wydaje ci się dziwne, że nie zostawiłeś tam niczego ani nikogo? Michel przybrał wyraz człowieka, który stanął wobec trudnego problemu intelektualnego. Odkąd został giermkiem Peyrola, do reszty odwykł od myślenia. Polecenia i rozkazy łatwo było zrozu- mieć, ale rozmowa z tym, którego nazywał "no#e maitre", to sprawa poważna, wymagająca skupienia i wielkiej uwaqi. - Możliwe - szepnął dziwnie zakłopotany. - No, to masz szczęście, daję ci na to słowo - powiedział korsarz prowadząc stateczek wzdłuż krańca półwyspu. - Nie masz nawet psa, który by cię pożałował. - Mam tylko was, maitre Peyrol. - Tak właśnie myślałem - na wpół do siebie rzekł Peyrol, gdy tymczasem Michel, obdarzony nogami godnymi marynarza, utrzymvwał równowagę przy przechyłach łodzi, nie odrywając oczu od twarzy korsarza. - Nie! - po chwili namysłu wykrzyl#ął pe#ol. - Nie mogłem cię pozostawić. - Wyaągnął otwartą dłoń do Michela. - Podaj mi rękę - powiedział. Michel wobec tej niezwykłej propozycji zawahał się przez chwilę. Na koniec zadośćuczynił żądaniu i Peyrol, trzymając rękę osamotnionego rybaka w swoim potężnym uścisku, oświad- czył : - Jeżelibym odszedł sam, zostawiłbym cię na tej ziemi tak samotnego, jak wysadzony na odludnej wyspie, skazany na śmierć człowiek. - Jakieś smętne zrozumienie uroczystego cha- rakteru tej chwili zaświtało jak gdyby w prymitywnym u,myśle Michela. Skojarzył słowa Peyrola z poczuciem własnej upośledzo- nej pozycji na końcu ludzkości; i z jasnym, niewinnym, niezmąco- nym spojrzeniem wyszeptał nieśmiało podstawową zasadę swojej filozofii: - Ktoś na świecie musi być ostatni. 660 661 - A więc będziesz mi musiał wybaczyć wszystko, co może się wydarzyć przed zachodem slońca. Tartana, posłuszna sterowi, odpadła od wiatru, kierując się dziobem na wschód. Peyrol mruknął: - Nie zapomniała, jak się żegluje po morzu.- Jego nieujarzmione serce, od tylu dni przygniecione ciężarem troski na krótko odzyskało radość - złudzenie bezkresnej wol- ności. W tej właśnie chwili Real, który ze zdumieniem nie znalazł tartany w basenie, pędził jak szalony ku zatoczce, pewien, że Peyrol tam czeka, aby oddać łódź w jego ręce. Wybiegł na tę samą skałę, na której były jeniec Peyrola siedział po ucieczce, zbyt zmęczony, aby się czymkolwiek przejmować, a jednak skrzepiony nadzieją wolności. Real był wszakże w gor- szej sytuacji. Poprzez cienki welon deszczu, który dziurawił nie osłonięte skałami lustro wody, nie dostrzegł ciemnej sylwetki tartany. Stateczek zniknął jak za sprawą czarów. Niemożliwe! Chyba zawodzą go oezy! I znów nagie stoki wzgórz rozebrzmiały echem nazwiska Peyrola, wykrzykniętego przez Reala ile sił w płucach. Zawołał je raz tylko, a w pięć minut później pojawił się u drzwi kuchni, dysząc i ociekając wodą, tak jakby się przedarł ku powierzchni z samego dna morza. W fotelu o wysokim oparciu leżała Arlette, z członkami bezwładnie zwieszonymi, z głową na ramieniu Catherine i śmiertelnie bladą twarzą. Zobaczył, że otwiera oczy, czame, olbrzymie i, zda się, nie z tego świata; zobaczył, że stara Catherine odwraca głowę, usłyszał okrzyk zdziwienia i zobaczył, że dwie kobiety zaczynają się jakby ze sobą szamotać. Jak oszalały wrzasnął: - Peyrol mnie zdradził!- i w ułamku sekundy wypadł z domu zatrzaskując drzwi. Deszcz ustał. Nad jego głową chmury wielką jednolitą ławicą płynęły na wschód, a on pędził w tym samym kierunku, jakby także niesiony wiatrem na szczyt wzgórza, ku posterunkowi obserwacyjnemu. Kiedy się znalazł na miejseu i dysząc, bez tchu, opasał ramieniem pochylone drzewo, jedyną tzeczą, z jakiej zdawał sobie sprawę podczas tej posępnej przerwy w rozpętaniu żywiołów, był szaleńczy wir własnych myśli. Po chwili przez zasłonę deszczu zobaczył okręt angielski z marsżaglami sprząt- niętymi, powoli wpływający przez północne wejście do Petite Passe. Rozpacz podsunęła mu obłąkane przekonanie, że istnieje jakiś związek pomiędzy nieprzyjacielskim okrętem a niezrozu- miałym postępkiem Peyrola. Ten starzec zawsze zamierzał sam wyruszyć! I kiedy w chwilę później, patrząc ku południowi, Real dostrzegł cień tartany gnanej stamtąd szkwałem i opływającej ląd, z goryczą mruknął do siebie: - Oczywiście! - Tartana miała postawione oba żagle. Peyrol w haniebnym pośpiechu, by dobić handlu z wrogiem, wyciskał z niej wszystkie możliwości. W istocie zaś Peyrol, z miejsca, w którym go Real po raz pierwszy zobaczył, nie mógł jeszcze widzieć angielskiego okrętu i śmiało trzymał się obranego kursu aż do środka cieśniny. Okręt wojenny i maleńka tartana dostrzegły się nawzajem zupełnie nieoczekiwanie z odległości niewiele większej niż mila. Peyrolo- wi aż serce podeszło do gardła, gdy znienacka znalazł się tak blisko nieprzyjaciela. Na pokładzie "Amelii" nie zwrócono na niego poezątkowo uwagi. Ot, po prostu tartana, jakich wiele, szukająca schronienia po północnej stronie Porquerolles. Ale kiedy Peyrol znienacka zmienił kurs, oficer nawigacyjny na okręcie wojennym, zauważywszy ten manewr, sięgnął po lunetę. Kapitan Vincent, który był na pokładzie, zgodził się z jego uwagą, że "ta łódź zachowuje się podejrzanie'#. Zanim "Amelia#' przy silnym szkwale zdążyła pójść ostrzej do wiatru, Peyrol znajdował się już pod osłoną baterii na Porquerolles i na razie nie groziło mu pochwycenie. Kapitan Vincent n#e zamierzał wprowadzać swego okrętu w zasięg ostrzału baterii i z powodu małego przybrzeżnego stateczku narażać się na uszkodzenie kadłuba czy osprzętu. Nie- mniej opowieść Symonsa o wypatrzeniu ukrytej łodzi, o jego pojmaniu i cudownej ucieczce sprawiła, że załoga okrętu zaczęła zwracać szczególną uwagę na każdą tartanę. "Amelia## pozostała w dryfie pośrodku cieśniny, oficerowie zaś obserwowali latyńskie żagle ślżzgające się tam i z powrotem pod opiekuńczymi paszcza- mi dział. Manewr Peyrola zrobił wrażenie nawet na kapitanie Vincent. Przybrzeżne stateczki z reguły nie bały się "Amelii". Przeszedłszy się kilka razy po pokładzie rufowym, kazał zawe- zwać Symonsa. Bohater niezwykłej i tajemniczej przygody, która w ciągu ostatnich dwddziestu czterech godzin była jedynym tematem rozmów na pokładzie korwety, nadszedł kołyszącym się krokiem, przewracając oczyma, z kapeluszem w ręku, rad skrycie ze świa- domości uzyskanego znaczenia. - Weźcie lunetę - polecił kapitan - i przyjrzyjcie się temu stateczkowi, tam przy brzegu. Czy przypadkiem nie przypomina 662 663 tej tartany, na której pokładzie byliście, jakeście mówili, uwię- zieni? Symons nie miał najmniejszyeh wątpliwości. - Myślę, że mogę przysiąc, że to te same malowane topy masztów, wasza dostojność. Ostatnie, co pamiętam, nim ten krwiożerczy łotr palnął mnie w łeb. Błyszczały w księżycu. Poznaję je teraz przez lunetę. - Co zaś do przechwałek tego draba, że tartana jest statkiem kurier- skim i odbyła już niejedną wyprawę, cóż, Symons dopraszał się, żeby jego dostojność zechciała uwierzyć, że ten staruch był pijany, kiedy to wypaplał. Sam nie wiedział, co mówi. Najlepiej świad- czy, w jakim był stanie, że poszedł po żołnierzy i zapomniał wrócić. Krwiożerczy stary łotr! - Widzi wasza dostojność - aągnął dalej Symons - nie mogło mu postać w głowie, że będę zdolny do ucieczki dostawszy po łbie tak, że dziewięau na dziesięciu chłopa zostałoby na miejscu bez ducha. Poszedł na brzeg, żeby się przed ludźmi przechwalać, czego to dokonał, bo jeden z jego kamratów, jeszcze gorszy od niego, przyszedł na tartanę, żeby mnie zakatru- pić diabelskimi widłami od gnoju, za przeproszeniem waszej dostojności. Prawdziwy dzikus. Symons urNał wybałuszając oczy, jakby zdziwiony niezwyk- łością własnej opowieści. Stary bosman, stojący u boku kapitana, rzeczowo zauważył, że istotnie, półwysep byłby nie najgorszą bazą wypadową dla statku, który by zamierzał prześliznąć się przez sieci blokady. Symons, nie odprawiony, czekał z kapelu- szem w ręku, gdy kapitan Vincent wydawał oficerowi rozkaz wyjścia z dryfu i ustawienia się nieco bliżej bateru. Rozkaz został wykonany i zaraz, nisko, tuż nad powierzchnią wody, doshzeżono błysk armatniego strzału i pocisk, podskakując, nadleciał w kie- runku "Amelu". Upadł daleko przed celem, ale kapitan Vincent uznał, że okręt podszedł wystarczająco blisko, i kazał ponownie postawić go w dryf. Symonsowi polecono spojrzeć raz jeszcze przez lunetę. Po dłuższej chwili odjął szkła od oczu i z sugestywną pewnością siebie zwrócił się do kapitana: - Wypatrzyłem trzy głowy na pokładzie, wasza dostojność, a jedna z nich jest siwa. Przysiągłbym na wszystko, że tę siwą poznałbym wszędzie. Kapitan Vincent nic nie odpowiedział. Wszystko to wydawało mu się bardzo dziwne, ale ostatecznie nic w tym niemożliwego. Stateczek z pewnością zachowywał się podejrzanie. Tonem lekko podrażnionym odezwał się do pierwszego oficera: 664 - Postąpił wcale chytrze. Będzie się tam kręcił aż do zmroku, a potem się nam wym#ie. Zupełnie idiotyczna sprawa. Nie chcę posyłać łodzi zbyt blisko bateru. A jeśli to nawet zrobię, on może po prostu odpłynąć i znaleźć się z druqiej strony półwyspu na długo przedtem, zanim będziemy qotowi do pośagu. Ciemność będzie mu najlepszym sprzymierzeńcem. W każdym razie musi- my dawać na niego baczenie na wypadek, gdyby próbował nam czmychnąć późnym popołudniem. W tym wypadku dołożymy wszelkich starari, żeby go pochwyać. Jeżeli ma coś na pokładzie, chciałbym to dostać w ręce. W końcu może to być nie bez znaczenia. Na pokładzie tartany Peyrol na swój własny sposób interpreto- wał manewry okrętu. Dopiął celu. Konveta dojrzała w nim łup godny jej uwagi. Uspokojony co do tego, Peyrol czekał tylko odpowiedniej sposobności, i korzystając z długiego szkwału zaa- nającego deszczem dość gęstym, by zatrzeć sylwetkę angielskie- go okrętu, wyszedł spod osłony baterii, chcąc zmusić Anglika do męczącego tańca i utrzymać się w roli człowieka, który za wszel- ką cenę pragnie uniknąć pojmania. Real ze swego stanowiska na posterunku obserwacyjnym wy- patrzył w rzedniejącej ulewie spiczaste latyńskie żagle prześliz- gujące się wokót północnego krańca Porquerolles i znikające za lądem. W pewien czas później, ,Amelia" wykonała manewr, który bez cienia wątpliwości świadczył, że zamierza podjąć pościg. Masyw Porquerolles niebawem przesłonił także jej wyniosłe żagle. Kiedy zniknęła, Real zwrócił się do Arlette. - Chodźmy - powiedział. Arlette, podniecona ukazaniem się na mgnienie oka w drzwiach kuchni Reala, którego wzięła za zjawę straceńca wzywającego ją w ślad za sobą na koniec świata, wyrwała się była z chudych kościstych ramion staruszki, niezdolnej się oprzeć sile jej szamocząceqo się ciała i gwałtowności temperamentu. Pobie- gła wprost na posterunek obserwacyjny, choć nie kierowała się niczym prócz ślepego odruehu, który nakazywał szukać Reala wszędzie, gdziekolwiek mógłby się znajdować. Nie zdawał sobie sprawy, że go odnalazła, póki go nie pochwyciła za ramię z rap- townością, enerqią i zdecydowaniem, do jakich nie byłaby zdolna osoba o zamąconym umyśle. Odczuł, że go bierze w posiadanie w sposób, który obrócił wniwecz wszystkie jego skrupuły. Jednym ramieniem przytrzymując się pnia, objął ją drugim wpół, a kiedy 30 conrad t VI 665 mu wyznała że nie wie, czemu tu przybiegła, ale qdyby go nie znalazła rzuciłaby się z urwiska, w nagłym porywie radości przytulił ją silniej, tak jakby była wymodlonym darem niebios, a nie riężarem dla jeqo skrupulatnego sumienia. Wrócili razem. W mierzehnącym świetle budynki czekały na nich, martwe, z po- riemniałymi od deszczu ścianami i spadzistościami wielkich dachów, które Iśniły złowrogo pod chmurami umykającymi żałob- nie. Catherine usłyszała z kuchni zmieszane odgłosy ich kroków i sztywno wyprostowana w wysokim fotelu oczekiwała ich nadejś- cia. Arlette zarzuciła ramiona na szyję staruszki, Real zaś stanął z boku i patrzył. Myśl za myślą przepływała przez jego głowę i znikała, ustępując dobitnemu odezueiu nieodwracalności wyda- rzenia wiążąceqo qo z kobietą, którą - dzięki zmianie, jaka nastąpiła w jedo uczuciach - skłonny był uznać za zdrowszą na umyśle niż on sam. Arlette, obejmując ramieniem plecy starej eiotki całowała jej pomarszczone czoło pod białą przepaską, która na tej dumnej qłowie wyglądała jak wieśniaczy diadem. - Jutro ty i ja musimy razem pójść do kościoła. Surową cłodnością Catherine wstrząsnęła, jak się zdaje, propo- zycja zaprowadzenia przed Boga, z którym dawno się już była poqodziła, tej nieszczęsnej dziewezyny, winnej współuczestnic- twa w bluźnierezych i ohydnych okropnościach, które przyćmiły #ej um ysł. Arlette, wciąż pochylona nad ciotką, wyciącInęła rękę do Reala, który postępując naprzód o krok, w milezeniu ją uścisnął. - O tak, pójdziesz, ciociu - naleqała Arlette. - Musisz pójść ze mną, żeby się pomodlić za Peyrola, którego my obie nigdy już nie zobaczymy. Catherine opuściła qłowę, nie wiadomo czy na znak zgody, czy żalu; a Real odezuł niespodziewanie qłębokie wzruszenie, bo- wiem on także był przekonany, że żadna z trzech osób obecnyćh na farmie niddy już nie zobaczy Peyrola. Można by sądzić, że korsarz z bezkresnych mórz porzucił ich w nagłym odruchu pogardy, wielkoduszności i namiętnego uczucia, które znużyło się samym sobą. Jakkolwiek do tego doszło, Real gotów był na zawsze objąć uściskiem tę kobietę naznaczoną czerwoną ręką Rewolucji; ona bowiem, które3 drobn# nóżki po kostki brodziły we krwi i grozie śmierci, obdarzyła go zrozumieniem zwycięskiej radości życia ROZDZIAŁ SZESNASTY Za rufą tartany słońce, zniżające się ku zachodowi, rożpaliło ciemnoszkarłatną łunę, smugę blasku pomiędzy mroczniejącym morzem a pokrytym chmurami niebem. Półwysep Giens i wysep- ki Hyeres tworzyły jeden masyw lądu, odcinający się qłęboką czernią od gorejącego pasa horyzontu: ale na północy długa linia alpejskieqo wybrzeża ciąqnęła się aż poza zasięg wzroku, nie końeząca się i kręta, pod nisko nawisłymi chmurami. Tartana, zda się, pędziła z falami w zawody w ramiona nadeho- dzącej nocy. O dobrą milę w tyle, po zawietrznej, "Amelia", pod wszystkimi żad_ lami, prowadziła bliski końca pościg. Tnvał już od wielu godzin, Peyrol bowiem, wymykając się, zdołał od samego poezątku zapewnić sobie przewagę nad korwetą. Na wielkiej cłładkiej tafli wody, zwanej redą Hyeres, tartana, łódź rzeczywiś- rie niezwykle szybka, znacznie wyprzedziła "Amelię". Później przemknąwszy błyskawicznie wsehodnim przesmykiem, pomię- dzy dwiema ostatnimi wysepkami arehipelagu, Peyrol na czas pewien zdołał nawet za Ile de Levant zniknąć z pola widzenia ściqającego go okrętu. "Amelia" qoniąc za nim musiała dwukrot- nie wykonać zwrot i znowu pozostała w tyle. Wychynąwszy na otwarte morze raz jeszcze dokonała zwrotu i wtedy zaczął się pościd ślad w ślad, uchodzący zazwyczaj za najdłuższy. Kapitan Vincent dwukrotnie mruknął coś przez zęby i znacząco zacisnął usta na widok znakomitej żeglugi Peyrola. W pewnej chwili "Amelia" zbliżyła się dostatecznie do tartany żeby wysłać w jej kierunku pocisk celując ponad maszty. Kolejny pocisk gwizdnął tuż nad ich szczytami, po czym kapitan Vincent kazał z powrotem zamocować działo w łożu. Powiedział do pierwszeqo porurznika, który z tubą w ręku stał przy nim: - W żadnym wypadku nie powinniśmy zatopić tego stateczku. Gdybyśmy mieli choć r#odzinę ciszy, starezyłyby łodzie, żeby qo zdobyć. Pnrurznik zauważył, żc# w ciąc3u co najmniej najbliższyrh cłwudziestu czterech qodzin nie ma nadziei na ciszę. - Nie ma - zdodził się kapitan Vinrent - a ściemni się mniej więcej z#i dodzinę i wtedy jak nir może nam umknąć. Wybrzeże #c#st niec3aleko i po obu stronarh Frejus są tam baterie, pod osłoną k#iżde# z nićh będzie równie bezpieczny jak przy brzegu. No 666 667 i patrzcie! - wykrzyknął po chwili milczenia. - Właśnie tak zamierza postąpić. - Tak jest, panie kapitanie - rzekł porucznik nie spuszczając wzroku z białej plamki przed dziobem, lekko pląsającej na krótkich śródziemnomorskich falach. - Odchodzi od wiatru. - Za niespełna godzinę będziemy go mieli - rzekł kapitan Vincent z takim gestem, jakby chciał zatrzeć ręce, ale powścią- gnął się i nagle oparł łokciem na relingu. - Koniec końców - pod- jął - jest to, ściśle mówiąc, wyścig pomiędzy "Amelią" a nocą. - A dziś ściemni się wcześnie - rzekł pierwszy oficer kołysząc tubą zawieszoną na lince. - Czy przebrasujemy na pełny wiatr, panie kapitanie? - Nie - odparł kapitan Vincent. - Na tej tartanie jest nie lada marynarz. Teraz płynie pełnym wiatrem, ale w każdej chwili może znów wyostrzyć. Nie powinniśmy podchodzić za blisko, jeżeli nie chcemy stracić uzyskanej przewagi. Chce nam za wszelką cenę uciec. Gdyby słowa te jakimś cudem doszły do uszu Peyrola, wywoła- łyby na jego ustach złośliwy i tryumfalny uśmiech radości. Odkąd położył rękę na sterze, zawziął się, wytężając całą swą pomysło- wość i umiejętności żeglarskie, żeby zwieść angielskiego kapita- na, tego wroga, którego nigdy nie widział, człowieka, -o którego psychice wytworzył sobie pojęcie z manewrów jego okrętu. Opar- ty na ciężkim rumplu zwrócił się do Michela, pr Lerywając ciszę tego pracowitego popohrdnia: - To właściwa chwila - zabrzmiał jego spokojny basowy głos.- Poluzuj qrotżagiel, Michel. Na razie tylko trochę. Po powrocie Michela na miejsce, gdzie się usadowił po nawie- trznej, korsarz spostrzegł, że nie spuszcza on z jego twarzy zadziwionych oczu. W mózgu Michela kształtowały się jakieś niejasne myśli, powolne i niepełne. Na jego nie wymówione, dziecinnie naiwne pytanie Peyrol odpowiedział uśmiechem, któ- ry najpierw nadał sardoniczny wyraz jego wrażliwym męskim ustom, ale potem stał się prawie tkliwy. - Tak to jest, kolego - powiedział ze szczegóinym naciskiem i z taką intonaeją, jakby te słowa zawierały pełną i dostateczną odpowiedź. Najzupełniej nieoczekiwanie krągłe i zwykle gapio- wate oczy Michela zamrugały, jakby go oświetliło światło. On także dobył skądś z głębi swej istoty osobliwy, mglisty uśmiech, na co Peyrol zareagował odwróceniem wzroku. - Gdzie jest obywatel? - spytał mocno dzierżąc rumpel i #waż- nie spoglądając przed siebie. - Nie wypadł chyba za burtę, co? Nie widziałem go, odkąd okrążyliśmy ląd na wysokości zamku Porquerolles. Michel wyciągnąwszy szyję, żeby spojrzeć w dół poza krawędź pokładu rufowego, oznajmił, że Scevola siedzi na nadstępce. - Pójdź na dziób - rzekł Peyrol - i poluzuj teraz ti-ochę fokża- giel. Ta tartana ma skrzy-dła - dodał do siebie. Peyrol, sam na pokładzie rufowym, odwrócił głowę, żeby spoj- rzeć na "Amelię". Okręt, który nie zmienił kursu, przecinał teraz na ukos ślad torowy tartany. Jednocześnie zmniejszała się dzielą- ca go od niej odległość. Mimo to Peyrol mniemał, że gdyby naprawdę chciał umknąć, miałby osiem szans na dziesięć- w gruncie rzeczy, pewność powodzenia. Przez dłuższy #zas wpa- trywał się w wyniosłą piramidę żagli, smukłą na tle zanikającej czerwonej smugi na niebie, i dopiero jakiś żałosny jęk skłonił go do odwrócenia się. Był to Scevola. Obywatel uznał za najwłaśaw- sze poruszanie się na czworakach i kiedy Peyrol spojrzał na niego, właśnie przetoczył się na zawiehzną, dość sprytnie uniknął wy- padnięcia za burtę i rozpaczliwie uczepiony knagi, drugą ręką wskazał przed siebie i zakrzyknął ghrchym głosem, tak jakby dokonał wsh-ząsającego odkrycia. - La terre! La terrel - Z pewnością - potwierdził Peyrol, sterując z niezwykłą dokładnością. - I co z tego? - Nie chcę się utopić! - wr Lasnął obywatel tym nie słyszanym dotąd u niego ghichym głosem. Peyrol po krótkiej chwili namysłu odpowiedział poważnym tonem: - Zapewniam was, że jeśli zostanieae tam, gdzie jesteście, to. . . - zerknął błyskawicznie przez ramię na "Amelię" -...to nie grozi wam śmierć od utonięcia. - Targnął w bok głowę. - Wiem, co ten człowiek zamierza. - Jaki człowiek? Kto zamierza? - z niezwykłą skwapliwością wrzasnął Scevola, doszczętnie oszołomiony. - Tylko my trzej jesteśmy na pokładzie! Ale Peyrol w wyobraźni przyglądał się złośliwie osobnikowi o długich zębach, w peruee i z ogromnymi spr2ączkami przy trzewikach. Tak właśnie jego zdaniem powinien był wyglądać kapitan, ,Amelu''. Oficer ten, którego twarz, zwykle dobroduszna, 668 669 przybrała teraz wyraz surowego zdecydowania, przywołał znów - Zaczną strzelać... - powtórzył Michel z wyrazem zaintereso- skinieniem do swego boku pierwszego ofieera. wania. - Ale skąd pan wie, maitre, że tak zrobią? - Doganiamy go - powiedział spokojnie. - Chcę podejść do - Bo ich kapitan musi wykonać to, co ja sobie obmyśliłem- nieqo od nawietrznej. Nie myślę ryzykować, że się znów wykręci rżekł Peyrol tonem bezwzględnego, uroczystego przekonania.- jakąś sprytną sztuczką. Jak pan wie, bardzo trudno przechytrzyć Zrobi to tak niezawodnie, jakbym ja mu podszeptywał do ucha, Francuza. Proszę wysłać kilku uzbrojonych żołnierzy na dziób. jak ma postąpić. Zrobi tak, bo jest pierwszorzędnym marynarzem, Obawiam się, że jedynym sposobem pochwycenia tej tartany jest ale ja, Michel, jestem troszkę sprytniejszy od niego. - Zerknął unieszkodliwienie załogi. Bardzobym chciałwymyślićcoinnego. przez ramię na "Amelię", z wydętymi żaglami rwącą 2a tartaną, Kiedy do niej podejdziemy, każe pan żołnierzom starannie mie- i nagle podniósł głos: - Zrobi tak, bo o niespełna pół mili znajduje rzyć i dać salwę. Na rufie musi pan też postawić kilku żołnierzy. się miejsce, gdzie stary Peyrol zginie! Mam nadzieję, że uda się zestrzelić fały; dość, żeby żagle opadły Michel ani drgnął. Zamknął tylko na chwilę oczy, a korsarz na pokład, a już ją mamy, wystarczy spuśćić łódź. przyciszonym głosem ciągnął dalej: Ponad pół godziny kapitan Vincent stał milcząc, z łokciem - Mogą od razu trafić mnie w serce - powiedział - a w takim opartym na relingu, nie odryrvając oczu od tartany, a na pokład2ie razie pozwalam ci, jeżeli l>ędziesz żył, poluzować fały. Ale jeżeli tej ostatniej Peyrol sterował. również milczący i czujny, ale ja zostanę przy życiu, to chcę położyć ster na nawietrną. Jak to w pełni świadomy, że nieprzyjacielski okręt wciąż prowadzi zrobię, zluzujesz fokżagiel, żeby tartanie ułatwić wyjście pod nieubłagany pościg. Wąska smuga czerwieni z wolna gasła na wiatr. To mój ostatni rozkaz. Przejdź teraz na dziób, Michel, i nie niebie. Wybrzeże francuskie, czame na tle mierzchnącego świat- bój się niczego. Adieu. - Micheł usłuchał bez słowa. ła, zanurzało się w mrokach gromadzących się na wschodzie. Sześciu żołnierzy piechoty morskiej, z muszkietami gotowymi Obywatel Scevola, nieco uśmierzony zapewnieniem, że nie grozi do strzału, stanęło rzędem na pokładzie dziobowym "Amelii". mu śmierć od utonięcia, zdecydował pozostać spokojnie tam, Kapitan Vincent przeszedł na zawietrzną śródokręcia chcąc dopil- gdzie upadł, nie śmiąc poruszać się po rozkołysanym pokladzie. nować swej zdobyczy. Kiedy osądził, że bukszpryt "Amelii" Michel, przycupnięty po nawietrznej, z przejęciem wpatrywał się zrównał się z rufą tartany, machnął kapelus2em i żołnierze wypa- w Peyrola, spodziewając się lada chwila jakiegoś rozkazu. Peyrol lili z muszkietów. Najwidoczniej osprzęt tartany nie został uszko- jednak nie wypowiadał ani słowa i nie dawał żadnego znaku. dzony. Kapitan Vincent zauważył, że siwowłosy mężczyzna przy Niekiedy nad tartaną przelatywała rozpryśnięta piana lub woda ste;ze, przerzucając rumpel na zawietrzną i wyprowadzająctarta- z syczącym pluskiem obryzgiwała pokład. nę ostro pod wiatr, chwycił się za lewy bok. Z kolei dali ognia Dopiero gdy korweta znalazła się w odległości strzału armat- żołnierze na rufie, tak że wszystkie strzały zlały się w jeden. Na nieqo od tartany, Peyrol przemówił. pokładach rozległy się qłosy wołające, że "trafili tego siwego". - Nie! - wybuchnął zagłuszając wiatr, jakby dawał ujście Kapitan Vincent krzyknął do oficera nawigacyjnego: długo niepokojąeym go myślom. - Nie! Nie mogłem cię po- - Zwrot na przeciwny hals! zostawić samego, nawet bez psa do towarzystwa. Niech mnie Starzejący się marynarz, który pełnił na "Amelii" funkcje diabli, jeśłi byłbyś mi za to wdzięczny. A co ty na to powiesz, oficera nawigacyjnego, przed wydaniem potrzebnych rozkazów Michel? rzucił przenikliwe spojrzenie; i "Amelia" przemknęła obok swej Nieco zakłopotany uśmiech osiadł na naiwnej twarzy eks-ryba- zdobyczy z pokładami rozbrzmiewającymi qwizdkami bosmań- ka.Oświadczył,zgodniezeswąopiniąokażdejuwadzePeyrola:- skimi i ochrypłymi okrzykami: - Górne żagle precz! Dozwrotu przez sztag! Myślę, że pan ma rację, maitre. peyrol, leżąc na wznak pod rozchwianym rumplem, usłyszał - A więc posłuchaj, Michel. Ten okręt zrówna się z nami za niecałe pół godziny. A kiedy nadpłynie, zaczną do nas strzelać przeraźliwe krzyki wzbijające się wysoko i zamierające; usłyszał z muszkietów. złowrorłi świst fali spod dziobu "Amelii", kiedy korweta spienił#i fi70 fi71 przybrała teraz wyraz surowego zdecydowania, przywołał znów skinieniem do sweqo boku pierwszego oficera. - Doganiamy go - powiedział spokojnie. - Chcę podejść do niego od nawietrznej. Nie myślę ryzykować, że się znów wykręci jakąś sprytną sztuczką. Jak pan wie, bardzo trudno przechytrzyć #',I Francuza. Proszę wysłać kilku uzbrojonych żołnierzy na dziób. #'i Obawiam się, że jedynym sposobem pochwycenia tej tartany jest unieszkodliwienie załogi. Bardzo bym chciał wymyślić co innego. , Kiedy do niej podejdziemy, każe pan żołnierzom starannie mie- rzyć i dać salwę. Na rufie musi pan też postawić kilku żołnierzy. Mam nadzieję, że uda się zestrzelić fały; dość, żeby żagle opadły ! na pokład, a już ją mamy, wystarczy spuścić łódź. Ponad pół godziny kapitan Vincent stał milcząc, z łokciem opartym na relingu, nie odrywając oczu od tartany, a na pokładzie tej ostatniej Peyrol sterował, również milczący i czujny, ale ' w pełni świadomy, że nieprzyjacielski okręt wciąż prowadzi nieubłagany pościg. Wąska smuga czerwieni z wolna gasła na- niebie. Wybrzeże francuskie, czame na tle mierzchnącego świat- # ła, zanurzało się w mrokach gromadzących się na wschodzie. :, Obywatel Scevola, nieco uśmierzony zapewnieniem, że nie grozi mu śmierć od utonięcia, zdecydował pozostać spokojnie tam, = gdzie upadł, nie śmiąc poruszać się po rozkołysanym pokładzie. Michel, przycupnięty po nawietrznej, z przejęciem wpatrywał się # w Peyrola, spodziewając się lada chwila jakiegoś rozkazu. Peyrol jednak nie wypowiadał ani słowa i nie dawał żadnego znaku. Niekiedy nad tartaną przelatywała rozpryśnięta piana lub woda z syczącym pluskiem obryzgiwała pokład. Dopiero gdy korweta znalazła się w odległości strzału armat- niego od tartany, Peyrol przemówił. - Nie! - wybuehnął zagłuszając wiatr, jakby dawał ujście długo niepokojącym go myślom. - Nie! Nie mogłem cię po- zostawić samego, nawet bez psa do towarzystwa. Niech mnie diabli, jeśli byłbyś mi za to wdzięczny. A co ty na to powiesz, Michel? Nieco zakłopotany uśmiech osiadł na naiwnej twarzy eks-ryba- ka. Oświadczył, zgodnie ze swą opinią o każdej uwadze Peyrola:- Myślę, że pan ma rację, maitse. - A więc posłuchaj, Michel. Ten okręt zrówna się z nami za niecałe pół godziny. A kiedy nadpłynie, zaczną do nas strzelać z muszkietów. fi70 - Zaczną strzelać... - powtórzył Michel z wyrazem zaintereso- wania. - Ale skąd pan wie, maitre, że tak zrobią? - Bo ich kapitan musi wykonać to, co ja sobie obmyśliłem- rzekł Peyrol tonem bezwzględnego, uroczystego przekonania.- Zrobi to tak niezawodnie, jakbym ja mu podszeptywał do ucha, jak ma postąpić. Zrobi tak, bo jest pierwszorzędnyxn marynarzem, ale ja, Michel, jestem troszkę sprytniejszy od niego. - Zerknął przez ramię na "Amelię", z wydętymi żaglami rwącą za tartaną, i nagle podniósł głos: - Zrobi tak, bo o niespełna pół mili znajduje się miejsce, qdzie stary Peyrol zginie! Michol ani drqnął. Zamknął tylko na chwilę oczy, a korsarz przyciszonym qłosem ciągnął dalej: - Mogą od razu trafić mnie w serce - powiedział - a w takim razie pozwalam ci, jeżeli t>ędziesz żył, poluzować fały. Ale jeżeli ja zostanę przy życiu to chcę położyć ster na nawietrzną. Jak to zrobię, zluzujesz fokżagiel, żeby tartanie ułatwić wyjście pod wiatr. To mój ostatni rozkaz. Przejdź teraz na dziób, Michel, i nie bój się niczego. Adieu. - Michel usłuchał bez słowa. Sześciu żołnierzy piechoty morskiej, z muszkietami gotowymi do strzału, stanęło rzędem na pokładzie dziobowym "Amelii". Kapitan Vincent przeszedł na zawietrzną śródokręcia chcąc dopil- nować swej zdobyczy. Kiedy osądził, że bukszpryt "Amelii" zrównał się z rufą tartany, machnął kapeluszem i żołnierze wypa- lili z muszkietów. Najwidoczniej osprzęt tartany nie został uszko- dzony. Kapitan Vincent zauważył, że siwowłosy mężczyzna przy ste#ze, przerzucając rumpel na zawietrzną i wyprowadzająctarta- nę ostro pod wiatr, chwycił się za lewy bok. Z kolei dali oqnia żołnierze na rufie, tak że wszystkie strzały zlały się w jeden. Na pokładach rozległy się qłosy wołające, że "trafili tego siwego". Kapitan Vincent krzyknął do oficera nawigacyjnego: ů - Zwrot na przeciwny hals! Starzejący się marynarz, który pełnił na "Amelii" funkcje oficera nawigacyjnego, przed wydaniem potrzebnych rozkazów rzucił przenikliwe spojrzenie; i "Amelia" przemknęła obok swej zdobyczy z pokładami rozbrzmiewającymi qwizdkami bosmań- skimi i ochrypłymi okrzykami: - Górne żagle precz! Do zwrotu przez sztaq! Peyrol, leżąc na wznak pod rozchwianym rumplem, usłyszał przeraźliwe krzyki wzbijające się wysoko i zamierające; usłyszał złowrodi świst fali spod dziobu "Amelii", kiedy korweta spienił#i fi7l morze ledwie o dziesięć jardów od rufy tartany; widział nawet, jak spuszczano góme reje okrętu, a potem wszystko zniknęło z pokry- tego chmurami nieba. W uszach rozbrzmiewał mu tylko szum wiatru, przelewanie się fal miotających pozbawionym stemika stateezkiem i bezustanny łopot fokżagla, którego szot Michel zluzował zgodnie z rozkazem. Tartana zaczęła się ciężko kołysać, ale Peyrol prawe ramię miał nie tknięte i zdołał nim opasać pachołek nie dając się wyrzucić poza burtę. Wypełniło go uczuae spokoju, niewolne od przymieszki dumy. Wszystko przebiegło tak, jak to sobie uplanował. Zamierzał wywieść w pole Anglika i'istotnie tego dokonał. Wywiódł go w pole zręczniej, niż potrafił- by ktokolwiek inny, on, człowiek niemłody, którym starość owła- dała niepostrzeżenie, póki uczueie, nieoczekiwane jak najeźdźca i jak wróg okrutne, nie zdarło zasłony spokoju. Peyrol odwrócił głowę w IewQ. Zobaczył tylko nogi obywatela Scevoli, przetaczające się bezwładnie tam i sam w rybn przechy- łów łodzi, tak jakby jego ciało zostało gdzieś zakleszczone. Martwy czy śmiertelnie wystraszony? A Michel? Czy ów człowiek pozbawiony przyjaciół, którego Peyrol, powodowany litością, nie chciał pozostawić na świecie osamotnionego, nawet bez psa do towarzystwa, był zabity czy umierający? Peyrol nie czuł wyrzutów sumienia, pomyślał tylko, że chciałby raz jeszcze zobaczyć Miche- la. Spróbował wymówić jego imię, ale z gardła nie udało mu się dobyć nawet szeptu. Poczuł, że znalazł się daleko poza światem ludzkich głosów, w którym Arlette przeraźliwie na niego krzyknę- ła: "Peyrol, nie waż się!" Nie usłyszy już nigdy niczyjego głosu! Pod szarym niebem istniał dla niego już tylko szum przewalają- cych się wód i bezustanny wściekły łopot fokżagla tartany. To jego ulubione cacko miotało się pod nim okropnie, rumpel świstał przelatując wściekle tam i z powrotem tuż nad jego głową, a potężne bryzgi wody chlustały ponad burtą na jego rozaąqnięte ciało. Nagle przy straszliwym przechyle, kiedy całe Morze Śród- ziemne z potwornym rykiem wzdęło się stając na równi z pochy- łością maleńkiego pokładu, Peyrol ujrzał "Amelię" gnającą wprost na tartanę. Strach nie przed śmiercią, ale przed niepowo- dzeniem ścisnął jak kleszczami jego coraz słabiej bijące serce. Czy ten ślepy Anglik staranuje go i zatopi depesze wraz z tartaną? Z największym wysileniem natężywszy upływające siły Peyrol usiadł i objął ramieniem wantę grotmasztu. "Amelia", którą rozpęd zaniósł o ćwierć mili poza tartanę, zanim zdołano zrzucić górne żagle i przebrasować reje na prze- ciwny hals, wracała, żeby objąć w posiadanie swoją zdobycz. W gęstniejącym zmroku, wśród spienionyćh fal trudno było wypa- trzyć maleńki stateczek. W chwili gdy oficer nawigacyjny na okręcie wojennym, niespokojnie rozglądający się z dziobu, myślał już, że może tartana nabrała wody i poszła na dno, dojrzał ją kołyszącą się w bruździe fali, tak blisko "Amelii", że zda się niemal jej dotykał koniec bukszprytu okrętu. Serce podeszło mu do gardła. - Ster w prawo na burtę! - wrzasnął i rozkaz przeszedł z ust do ust wzdhiż pokładów. Peyrol, osuwając się ponownie na pokład przy następnym silnym przechyle stateczku, zobaczył na sekundę całą angielską korwetę wzbijającą się w chmury, tak jakby miała mu runąć wprost na pierś. Niesiony wiatrem gr Lebień fali chlusnął mu ze świstem w twarz, po czym na chwilę nastąpił spokój, morze zamilkło. Peyrolowi w okamgnieniu przemknęły przed oczyma dni jego męskiej siły i zuchwałych przygód. Nagle ogromny głos jak ryk rozwścieczonego morskiego lwa wypełnił, zda się, całe puste niebiosa potężnym i władczym okrzykiem: - Tak steruj!- I z rozbrzmiewającym w uszach dźwiękiem dobrze mu znanej angielskiej komendy Peyrol uśmiechnął się do swoich wizji i skonał. "Amelia", ogołocona z żagli aż po marsle i postawiona w dryf, lekko unosiła się i opadała, a w odległości kabla za jej rufą tartana Peyrola przetaczała się po falach jak martwe ciało. Kapitan Vincent, w ulubionej pozie oparty o reling, nie spuszczał z oczu swego pryzu. Pan Bolt, po którego posłał, czekał cierpliwie, aż się jego dowódca odwróa. - A, już pan jest, poruczniku. Wezivałem pana, żeby pan popłynął objąć w posiadanie tę tartanę. Zna pan francuski, a tam może ktoś jeszcze pozostał żywy: Jeżeli tak, prześle go pan oczywiście od razu na nasz pokład. Pewien jestem zresztą, że nikt nie mógł ujść bez rany. Wprawdzie będzie za ciemno, żeby wiele zobaczyć, ale niech się pan przynajmniej uważnie rozejtzy i za- bezpieczy wszelkie papiery, jakie panu wpadną w ręce. Niech pan wybierze sztywno szot fokżagla i pożegluje tak, żeby chwycić linę holowniczą. Chcę tę tartanę wziąć na hol i rano dokładnie przeszukać; jeśli nie znajdzie pan od razu tego, czego się spodzie- wam, każ pan rozerwać wykładzinę kajuty i przeprowadzić wszel- kie inne tego rodzaju poszukiwania... - Kapitan Vincent, którego 632 633 białe zęby lśniły w mroku, cichszym głosem wydał dalsze rozkazy, po czym pan Bolt śpiesznie odpłynął. Po pół godzinie wrócił na pokład, ,Amelii# #, która z tartaną na holu pożeglowała na wschód w poszukiwaniu floty utrzymującej blokadę. ' Pan Bolt, wprowadzony do kabiny jasno oświetlonej wiszącą lampą, podał przez stół kapitanowi palciet owinięty w żaqlowe płótno, owiązany i opieczętowany, oraz złożony w czworo arkusz papieru, który, jak wyjaśnił, był zapewne certyfikatem okręto- wym, nie wymieniającym jednak, rzecz dziwna, nazwy statku. Kapitan Vincent chciwie pochwycił szary płócienny pakiet. - To wygląda na to, czeqośmy się spodziewali, Bolt - powie- dział obracając go w rękach na wszystkie strony. - Co więcej znalazł pan na tartanie? Bolt odrzekł, że znalazł trzech martwych mężczyzn, dwóch na pokładzie rufowym, a jedneqo na dnie otwartej ładowni, z końcem szotu fokżagla zaciśniętym w ręku. - Myślę, że został trafiony w chwili, kiedy go poluzował - zauważył. Opisał wygląd ciał i zameldował, że postąpił z nimi wedle otrzymanych rozkazów. W kabinie znajdował się w szafce gąsiorek wina i bochenek chleba; na podłodze leżała nadto skórzana walizka zawierająca oficerski płaszcz mundurowy i zmiane bielizny. Zapalił lampę i żobaczył, że bielizna znaczona jest nazwiskiem "E. Real". Na podłodze leżała także oficerska szpada na szerokim pendencie. Rzeczy te nie mogły należeć do potężnie zbudowaneqo stareqo siwowłoseqo mężczyzny. Wyqląda na to, że ktoś wypadł za burtę- zauważył Bolt. Dwa ciała miały wygląd nieokreślony, ale ów piękny starzec był na pewno marynarzem. - Wielkie nieba! - rzekł kapitan Vincent - oczywiście, że nim był. Czy pan wie, że o mały włos, a byłby nam uciekł? Zabrakło mu ledwie dwudziestu minut. Ile ran otrzymał? - Zdaje się, że trzy, panie kapitanie. Nie sprawdzałem dokład- nie - odrzekł Bolt. - Przykro mi, że musiałem wystrzelać tych dzielnych ludzi jak psy - powiedział kapitan Vincent. - Jednakże był to jedyny sposób, a tutaj może się znajdować coś - ciąqnął uderzając otwartą dłonią po pakiecie - co mnie we własnych oczach usprawiedliwi. Może pan odejść. Kapitan Vincent nie rozebrał się, tylko w pełnym mundurze położył się na kanapce i pozostał tak, póki oficer wachtowy nie ukazał się we drzwiach meldując, że po nawietrznej dostrzeżono jc#den z okrętów floty. Kapitan Vincent kazał dać tajny nocny sygnał. Kiedy wyszedł na pokład, wyniosła sylwetka wojenneqo okrętu linioweqo, zdająca się sięgać chmur, znajdowała się w od- ległości głosu i c#omko okrzyknięto qo stamtąd przez tubę: - Co to za okręt? - Korweta Jed_ o Królewskiej Mości "Amelia' - odkrzyknął kapitan Vincent. - A wy kim jesteście? Zamiast zwykłej odpowiedzi nastąpiła krótka chwila milcze- nia, po czym inny qłos porywczo przemówił przez tubę: - To ty, Vincent? Patrzysz na "Superba## i nie poznajesz? - Nie po ciemku, Keats. Jak się masz? Śpieszno mi pomówić z admirałem. - Flota jest tuż blisko - głos przebijał się teraz z wypracowaną wyrazistością przez pomruki, szepty i pluski w czamym szlaku wodnym dzielącym dwa okrety. - Admirał trzyma kurs SSE. Jeśli do świtu dalej będziesz szedł bajdewindem, dogonisz go, jak będziesz szedł przeciwnym halsem, w sam czas, żeby zjeść śnia- clanie na pokładzie "Victory". Czy coś się stało? Po każdym lekkim przechyle żagle "Amelu#', osłonięte przed wiatrem ogromem siedemdziesięcioczterodziałowego okrętu, lekko trzepotały o maszty. - Niewiele - odkrzyknął kapitan Vincent. - Wziąłem pryz. - Stoczyłeś bitwę? - dobiegło szybkie zapytanie. - Nie, nie. Dar losu. - Gdzie masz ten twój pryz? - zaqrzmiała z zaciekawieniem tuba. - W moim biurku - odegrzmiał kapitan Vincent. - Nieprzyja- c-ielskie depesze... Słuchaj no, Keats, nabierz trochę wiatru w ża- qle. Rusz trochę wiatr, mówię, bo wpadniesz na mnie - niecierpli- wie tupał nodą. - Natychmiast każ pan kilku marynarzom wybrać linę holowniczą i przyciągnąć tę tartanę tuż pod naszą rufę- krzyknął do oficera wachtowego - bo inaczej stary "Superb" przejdzie po niej i nawet teqo nie zauważy. Kapitan Vincent stawił się na pokładzie "Victory## za późno, żeby qo admirał zaprosił na wspólne śniadanie. Powiedziano mu, że lord Nelson jeszcze teqo ranka nie wychodził na pokład, i zaraz nadeszła wiadomość, że chce natychmiast widzieć kapitana Vin- cent w swojej kabinie. Wprowadzony tam kapitan "Amelii##, w mundurze służbowym, ze szpadą u boku i kapeluszem pod paehą, przyjęty został uprzejmie, skłonił się i z kilku słowami fi74 #75 wyjaśnienia położył pakiet na dużym okrągłym stole, przy którym siedział czarno ubrany milczący sekretarz, najwidoczniej zajęty pisaniem listu pod dyktando jego lordowskiej mości. Admirał przechadzał się tam i z powrotem i powitawszy kapitana Vincent zaczął znów w charakterystyczny dla nerwowego człowieka spo- sób przemierzać kabinę. Jego pusty rękaw nie był przypięty na piersi i przy każdym zwrocie w tym spacerze kołysał się lekko. Cienkie kosmyki włosów opadały gładkimi pasmami na blade policzki, i cała twarz, odprężona, miała wyraz cierpienia, wstrzą- sająco sprzeczny z żywym błyskiem jedynego oka. Stanął w miej- s#u przed kapitanem Vincent, który w pełnej szacunku postawie górował nad nim wzrostem, i wykrzyknął: - Tartana! Przejęte na pokładzie tartany! Co, u licha, skłoniło pana do ścigania tej właśnie tartany spośród setek, jakie pan na pewno w każdym miesiącu widuje? - Muszę wyznać, że przypadkiem uzyskałem nieco ciekawych informacji - rzekł kapitan Vincent. - Była to wyłącznie kwestia szczęścia. Podczas gdy sekretarz rozpruwał scyzorykiem płótno, w które depesze były opakowane, lord Nelson zabrał ze sobą kapitana Vincent na galeryjkę rufową. Urok spokojnego słonecznego po- ranka potęgował lekki chłodny wieh-zyk; "Victory", z postawio- nymi trzema marslami i niższymi sztakslami, płynął powoli na południe wśród rozproszonej po morzu floty, której okręty miały przeważnie postawione te same żagle co okręt admiralski. Tylko w dali widać było dwa czy trzy okręty pokryte żaglami, próbujące przybliżyć się do okrętu flagowego. Kapitan Vincent z zadowole- niem spostrzegł, że pierwszy oficer "Amelii" musiał przebraso- wać reje na stermaszcie, żeby się nie wysunąć przed okręt admira- lski. - Cóż to? - zawołał znienacka lord Nelson, który przez chwilę przyglądał się korwecie. - Holuje pan tę tartanę? - Sądziłem, że wasza lordowska mość zechce może zobaczyć czterdziestotonowy stateczek o łaeińskim ożagleniu, który zmusił do wytężonego pościgu najszybszą, śmiem sądzić, korwetę w shiż- bie Jego Królewskiej Mośei. - Jak to wszystko się zaczęło? - spytał admirał patrząc waąż na , ,Amelię''. - Jak już wspomniałem waszej lordowskiej mości, dostały.mi się w ręce pewne informacje - zaczął kapitan Vincent, który nie uznał za konieczne rozwodzić się szerzej nad tą częścią swojej opowieści. - Ta tartana, która na oko mało się różni od wszystkich innych tartan, żeglujących wzdłuż wybrzeża od Cette do Genui, wypłynęła z zatoczki na półwyspie Giens. Powierzono ją staremu siwowłosemu człowiekowi i rzeczywiście nie mogliby znaleźć nikogo lepiej nadającego się do tego zadania. Opłynął przylądek Esterel z zamiarem przecięcia redy Hyeres. Najwidoczniej nie spodziewał się natknąć w swojej drodze na "Amelię". I wtedy popełnił swój jedyny błąd. Gdyby nie zmienił kursu, zapewne nie zwróciłbym na niego większej uwagi, jak na dwie inne łodzie, które miałem wtedy w polu widzenia. Ale on zachował się podejrzanie, bo szukał osłony bateru na Porquerolles. Ten ma- newr w połączeniu z wiadomością, o której mówiłem, skłonił mnie do podjęcia pogoni i sprawdzenia, co ma na pokładzie. - Nastę- pnie kapitan Vincent zwięźle opowiedział przebieg pościgu.- Zapewniam waszą lordowską mość, że nigdy z większą niechęcią nie wydawałem rozkazu jak wtedy, gdy poleciłem na tę łódź otworzyć ogień z muszkietów; ale ten starzec dał dowody takiego zdecydowania i mishůzostwa w sztuce żeglarskiej, że nie było innych możliwości. Jakże ! Nawet w chwili, kiedy, ,Amelia'' już się z nim zrównała, jeszcze podjął niezwykle sprytną próbę przedłu- żenia pościgu. Zostawało ledwie kilka minut dnia, a w ciemnoś- ciach najprawdopodobniej stracilibyśmy go z oczu. Zważywszy, że oni wszyscy mogli ocalić życie po prostu spuszczając żagle, nie mogę się powstrzymać od podziwu dla nich, a zwłaszcza dla tego siwowłosego mężczyzny. Admirał, który cały czas z roztargnieniem spoglądał na "Ame- lię", utrzymującą wyznaczoną pozycję i holującą tartanę, powie- dział teraz: - Ma pan bardzo zgrabny okręcik, kapitanie. Świetnie się nadaje do służby, jaką panu wyznaczyłem. Zbudowany we Fran- cji, prawda? - Tak, milordzie. To są znakorxuci szkutnicy. - Nie wygląda na to, żeby pan nienawidził Francuzów- powiedział z lekkim uśmiechem admirał. - Nie wszystkich, milordzie - odparł z ukłonem kapitan Vin- cent. - Nie znoszę ich zasad politycznych i charakterów ich przywódców, ale wasza lordowska mość zechce zapewne przy- znać, że pod względem męstwa i determinacji nie znaleźlibyśmy chyba na całej kuli ziemskiej godniejszych przeciwników. 676 677 - Nigdy nie twierdziłem, żeby ich należało lekceważyć- powiedział lord Nelson. - Przedsiębiorczość, odwaga, tak... Gdy- by ta tulońska flota zdołała się niepostrzeżenie wymknąć, wszyst- kie nasze eskadry od Gibraltaru do Hrestu znalazłyby się w nie- bezpieczeństwie. Dlaczego nie wypływają, żebym mógł się wre- szcie z nimi rozprawić? Czy nie trzymam się dość daleko od ich szlaku? - krzyknął. Vincent z niepokojem zauważył nerwowe podniecenie admira- ła, a kiedy jeqo wątłą postacią wstrząsnął kaszel, niepokój ten jeszcze wzrósł. Przeraziła go gwałtowność ataku. Widząc, jak głównodowodzący floty śródziemnomorskiej dławi się i bezradnie usiłuje pochwycić powietrze, czuł, że powinien od tego przykrego widoku odwrócić oczy; dostrzegł jednak także, jak prędko lord Nelson po chwili wyczerpania przyszedł do siebie. - To praca pełna napięcia - powiedział. - Zabija mnie. Marzę o wypoczynku qdzieś na wsi, wśród pól, z dala od morza i od Admiralicji, od depesz i rozkazów, a także odpowiedzialności. Właśnie skończyłem list do nich tam, w kraju, piszę, że ledwie duch się we mnie kołacze i z trudem starcza mi sił z dnia na dzień. . . Ale jestem jak ten siwowłosy mężczyzna, którego pan tak podzi- wia, kapitanie - mówił dalej z pełnym znużenia uśmiechem.- Będę pełnił moją służbę, póki może kula wroga nie położy końca wszystkiemu... Chodźmy zobaczyć, co się znajduje w papierach, które pan tu pczyniósł. W kabinie sekretarz rozdzielił papiery na osobne stosiki. - No i co tam jest? - zapytał admirał zaczynając znów niespo- kojnie tam i z powrotem przemierzać kabinę. - Na pierwszy rzut oka, milordzie, najważniejsze są rozkazy do władz marynacki na Korsyce, i w Neapolu, zlecające wydanie pewnych zarządzeń w związku z ekspedycją do Eqiptu. - Zawsze tak sądziłem - rzekł admirał z błyskiem w oku patrząc na pełen czujności wyraz kapitana Vincent. - To była dobra robota, kapitanie. Najlepiej zrobię posyłając pana znów na ten sam posterunek. Tak... Egipt... Wschód... Wszystko na to wskazuje - mówił do siebie w obecności przypatrująceqo mu się Vincenta, sekretarz zaś troskliwie zebrał papiery, po czym cicho wstał i wyszedł, żeby je dać do przetłumaczenia i sporządzić wyciąd dla admirała. - A jednak, kto wie! - wykrzyknął Iord Nelson przystając na chwilę. - Ale chwałą czy potępieniem nie chcę się z nikim dzielić. Nie będę szukał rady u nikoqo. - Kapitan Vincent doznawał wrażenia, że zapomniany, niewidzialny, jest mniej niż cieniem wobec tego człowieka zdolneqo do tak gwałtownych uczuć. , ,Jak dłuqo on może wytrwać?" - zapytywał się w duchu ze szczerym zatroskaniem. Jednakże admirał niebawem przypomniał sobie o jeqo obec- ności i po następnych dziesięciu minutach kapitan Vincent odbi- jał od "Victory" z wrażeniem, jakie odnosili wszyscy oficerowie dopuszczeni do lorda Nelsona, a mianowicie, że rozmawiał z oso- bistym przyjacielem, a także z poczuciem odrodzoneqo szacunku dla duszy świetnego oficera marynarki zamieszkującej w wątłym ciele głównodowodzącego sił morskich Jeqo Królewskiej Mości na Morzu Śródziemnym. Kiedy wracał łodzią na swój okręt, na "Victory" dano ogólny sygnał dla floty do uformowania szyku przed i za admiralskim okrętem, jak komu wygodnie, a następnie dla,Amelii" do odłączenia się od pozostałych okrętów. Stosownie do teqo Vincent dał rozkaz postawienia żagli i poleciwszy oficero- wi nawirlacyjnemu, aby wykreślił kurs na przylądek Cicie, ze- szedł do kajuty. Był na nogach przez prawie całe trzy ostatnie noce i chciał się trochę przespać. Spał jednak krótko i niespokojnie. Wrześnie po południu, zupełnie rozbudzony, rozważał w pamięci wydarzenia poprzedniego dnia: Wydany z zimną krwią rozkaz zastrzelenia trzech dzielnych ludzi, już wtedy dla niego wstrętny, ciążył mu na sumieniu. Być może, pozostawał pod wrażeniem siwej r_Iłowy Peyrola, jeqo upartej ucieczki, determinacji okazy- wanej aż c1o ostatniej chwili, czegoś, co w całym tym epizodzie świadczyło o niezwykłym poczuriu obowiązku i zuchwałej, nieu- straszonej odwadze. Kapitan Vincent, odznaczający się krzepkim zclrowiem, obdarzony sangwinicznym temperamentem z niewiel- ką przymieszką ironii, był człowiekiem prostodusznym i dobrym, zdolnym do wspaniałomyślnych uczuć, którego sympatię łatwo było pozyskać. ,A przecież - rozmyślał - sami do tego doprowadzili. Sprawa musiała się tak skończyć. Ale fakt faktem, że byli bezbronni, nie uzbrojeni i wyrllądali wyjątkowo nieszkodliwie, a zarazem cecho- wała ich wyjątkowa odwaga. A ten stary... ' Zastanawiał się, ile rzc?telnej prtiwdy było w opowieści Symonsa o jego przyqodzie. Doszedł do wniosku, że fakty musiały być prawdziwe, ale oświet- lc#nic# j#łkic# im nad#ł Symons szczególnie utrudniało zrozumie- nic#, ro się w istocie pod tym wszystkim kryło. Ten stateczek f'7H fi7#ł z pewnością był jak stworzony do przerywania blokady. Lord Nelson wyraził swoje zadowolenie. Kapitan Vincent udał się na pokład, ożywiony przyjaznymi uczuciami wobec wszystkich lu- dzi, tak żywych, jak umarłych. Po południu zrobiła się piękna pogoda. Flota brytyjska znikła z pola widzenia z wyjątkiem kilku maruderów sunących pod pełnymi żaglami. Lekki wiatr, przy którym tylko "Amelia## mogła żeglować z szybkością pięau węzłów, ledwo marszczył głębię błękitnych wód nagrzewających się w łagodnym cieple bez- chmurnego nieba. Na południu i na zachodzie w pustce widnokrę- gu widniały tylko dwie bardzo od siebie odległe plamki, z których jedna bielała, lśniąca jak drobina srebra, a druga czemiła się jak kropla atramentu. Kapitan Vincent mając cel wyraźnie wytyczo- ny, odzyskał spokój wewnętszny. Ponieważ w stosunku do ofice- rów był bardzo przystępny, pierwszy oficer odważył się postawić pytanie, na które kapitan Vincent odpowiedział: - Wygląda na bardzo wychudzonego i przemęczonego, ale myślę, że nie jest aż tak chory, jak sam sądzi. Nie wątpię, że panów wszystkich ucieszy wiadomość, że jego lordowska mość rad jest z naszej wczorajszej roboty - te papiery okazały się dość ważne- i ogólnie biorąc z, ,Amelii''. Był to dziwny pościg, prawda? - mówił dalej. - Tartana wyraźnie i niedwuznacznie uciekała przed nami, choć nie miała żadnych widoków wymknięcia się "Amelii". Podczas końcowej #zęści tej przemowy pierwszy oficer zerknął za rufę, jakby zapytując siebie, jak długo kapitan Vincent zamie- rza ciągnąć za, ,Amelią'' tę tartanę. Dwaj marynar Le pozostawieni na niej dla obshigi zastanawiali się także, kiedy im pozwolą wrócić na pokład okrętu. Jednym z nich był Symons, który oświadczył, że nudzi go i męezy sterowanie tą przeklętą łajbą. W dodatku czuł się nieswojo w towarzystwie, jakie miał tutaj; Symons wiedział bowiem, że pan Bolt wypełniając rozkazy kapi- tana Vincent polecił znieść ciała hzech zabitych Francuzów do kajuty i zamknął ją potem na olbrzymią kłódkę, wyraźnie do tego przeznaczoną, klucz zaś wziął ze sobą na pokład "Amelii". Co do jednego z tych zabitych Symons bezlitośnie osądził, że nie zasłu- żył sobie na nic lepszego, jak na to, by go rzucić na żer krukom i wronom. A tak czy owak nie mógł zrozumieć, czemu go zrobiono stemikiem pływającego karawanu, niech to wszyscy diabli... Sarkał bez końca. Tuż przed zachodem, o zwykłej porze pogrzebów na morzu, "Amelię" postawiono w dryf, wybrano linę przyciągając tartanę do burty okrętu i obu marynarzom kazano wróać na jego pokład. Kapitan Vincent, przechylony przez nadburcie, o które wspierał się łokciami, wyglądał na głęboko zamyślonego. Wreszcie pierw- szy oficer zwrócił się do niego: - Co zrobimy z tą tartaną, panie kapitanie? Nasi ludzie są już na pokładzie. - Zatopimy ją ogniem działowym - oświadczył nagle kapitan Vincent. - Własny okręt to najwłaściwsza trumna dla marynarza, a ci ludzie zasłużyli na coś lepszego niż wyrzucenie za burtę na łaskę fal. Niech spoczywają spokojnie na dnie morza w statku, na którym tak wspaniale umieli wytrwać. Porucznik nic nie odpowiadając czekał na bardziej rzeczowy rozkaz. Wszystkie oczy na okręcie zwrócone były na kapitana. Vincent nie mówił jednak nic i wydawało się, że jesz#ze nie może czy nie chce wydać rozkazu. Niejasno wyczuwał, że jego zamia- rom jeszcze czegoś brak. - Aha, Bolt - powiedział spostrzegając na śródokręciu zastęp- cę oficera nawigacyjnego. - Czy na tym stateczku nie było bandery? - Zdaje się, że kiedy pościg się zaczął, mieli maleńką banderę, ale potem na pewno się zerwała. Nie widać jej teraz na grotrei.- Wyjrzał za burtę. - Mimo że flaglinka jest na miejscu - dodał. - Musimy mieć gdzieś na okręcie francuską banderę - powie- dział kapitan Vincent. - Oczywiście, panie kapitanie - wh-ącił pr Lysłuchujący się oficer nawigacyjny. - Cóż, panie Bolt - rzekł kapitan Vincent - pan miał z tym wszystkim najwięcej do czynienia. Niech pan weźmie kilku ludzi, przywiąże franeuską banderę do flaglinki i podciągnie qrotreję na maszt. - Uśmiechnął się do wszystkich zwróconych ku niemu twarzy. - Ostatecznie oni się do końca nie poddali i, na Boga, panowie, zatopimy ich statek z podniesioną banderą! Na pokładach okrętu panowało głębokie, ale życzliwe milcze- nie, kiedy pan Bolt z trzema czy czterema marynarzami zajmował się wykonaniem rozkazu. Potem nagle nad poziomem bramsla "Amelu" ukazała się górna część łacińskiej rei z trójkolorową banderą zwisającą z noku. Ukazanie się jej cała załoga przyjęła stłumionym szmerem. W tejże chwili kapitan Vincent rozkazał odrzucić linę przytrzymującą tartanę u burty "Amelii'# i przebra- 680 681 sciwać drotreję korwety. Pozostawiła ona swój pryz kołyszący się n#ł morzu i odpłynęła, po czym, przerzucając ster na podwietrzną, zawróciła i od przeciwne# strony zrównała się z tartaną. Polecono dać ognia z leweqo działa na dziobie celując w przednią część kadłuba tartany. Pocisk jednak przeleciał tuż nad tartaną i zniósł fokmaszt. Następny wystrzelono cełniej, trafił wniewielki kadłub na łinii wody i wyszedł pod wodą po przeciwnej stronie. Trzeci, jak mówili marynarze, odpalono "na szczęście", i ten takżeokazał się celny, na dziobie powstała nierówna dziura o poszarpanych brzegach. Następnie zamocowano działa i "Amelię", nieprzebra- sowując rej, położono na kurs ku przyłądkowi Cicie. Cała jej załoda, odwrócona od zachodniego nieboskłonu, jaśniejącego barwą bladego topazu nad ciemnoszafirowym kryształem morza, patrzyła, jak tartana najpierw nagle zanurzyła się głębiej, a potem poqrążała powoli i bezustannie. Na koniec wśród chmurnego widnokręqu przez nieskończenie długą, pełną napięcia chwilę widniała już tylko trójkolorowa bandera, patetyezna i samotna. Zniknęła z nagła jak zdmuchnięty płomień, budząc w patrzących wrażenie, że pozostali twarzą w twarz z ogromną, niespodzianie powstałą pustką. Na pokładach "Amelii" zamarł najcichszy na- wet szept. Kiedy porucznik Real wypłynął razem z flotą tulońską na wielką strategiczną wyprawę, która zakończyła się bitwą pod Trafalgarem, Madame Real powróciła z ciotką do dziedzicznej posiadłości Escampobar. Spędziła zaledwie kilka tygodni w mieś- cie, gdzie rzadko pokazywała się publicznie. Porucznik mieszkał z żoną w niedużym domku w pobliżu bramy zachodniej, a choć do końca zatrudniony był w sztabie, nie zajmował jednak tak wybit- nego stanowiska, żeby nieobecność jego żony na oficjalnych uroczystościach zwróciła czyjąkolwiek uwagę. Mimo to małżeńs- two jego wywołało nieco zainteresowania w kręgach oficerskich. Osoby, które odwiedziły Realów i widziały Madame Real- a zwłaszcza mężczyźni - opowiadały cuda o jej olśniewającej cerze, wspaniałych czarnych włosach, niezwykłym uroku osobis- tym, a także o arlezyjskim stroju, który, będąr córką farmerskiej rodziny, uparła się nosić nawet jako żona oficera marynarki wojenne#. Mówiono również, że zarówno jej matka, jak i o#cier zginęli podczas rzezi w Tulonie po ewakuarji miasta; ale wszyst- kie te opowieśei różniły się w szczegółach i na ogół były bardzo niejasne. Madame Real wychodziła z domu zawsze w towarzys- twie ciotki, której osoba budziła niewiele mniejsze zainteresowa- nie - majestatyczna stara kobieta trzymająca się bardzo prosto, o surowej pomarszczonej brunatnej twarzy ze śladami minionej piękności. Catherine widywano też samą na ulicach, gdzie zazwy- c#aj ludzie oglądali się za jej szczupłą, pełną godności postacią zwracającą uwagę przechodniów, których ona zdawała się nie widzieć. Opowiadano przedziwne historie o tym, jak uratowała się podczas rzezi, i wkrótce uznano ją za bohaterkę. Wiedziano, że ciotka Arlette odHviedza knścioły, szeroko teraz otwarte dla wier- nych, i nawet w domu Bożym zachowuje sybilliczny wygląd prorokini i pełną surowości postawę. Ale widywano ją przewaźnie nie na nabożeństwach. Znacznie częściej ludzie widywali ją w pustej nawie, gdzie stała smukła i prosta jak strzała w cieniu potężnego filaru, jakby w odwiedzinach u Stwórcy wszechrzeczy, z którym wielkodusznie się pogodziła, a teraz prosiła Go tylko o przebaczenie i pojednanie ż jej bratanicą Arlette. Catherine bowiem długo pozostała niepewna przyszłości. Niemal do końca życia nie wyzbyła się bezwiednego lęku przed bratanicą, w której widziała wybraną ofiarę Bożego gniewu. Trośkała się także o jesz- cze jedną duszę. Pogoń "Amelii" za tartaną obserwowano z róż- nyrh punktów na wyspach zamykających redę Hyeres, a z Fort de Ia Vigie widziano, jak okręt angielski otworzył ogień na ściganą łódź. Choć obydwa statki niebawem znikły z zasięgu wzroku, wy- nik pogoni nie ulegał wątpliwości. Na statku żegługi przybrzeż- nej, który zawinął do Frejus, opowiadano też o tartanie, którą zcłtopił od_ niem działowym ożaqlowany rejowo okręt wojenny, miało się to jednak wydarzyć rzekomo dopiero następnego dnia. Wszystkie te pocłłoski uzupełniały się i posłużyły za podstawę do raportu sporządzonedo przez porucznika Reala dla Urzędu Admi- ralirji w Tulonie. Oczywiście, było niezaprzeczalnym faktem, że Peyrnl wypłynął w swojej tartanie na morze i nigdy nie wrócił. W przeddzień powrotu obu kobiet do Escampobar Catherine w kośriele Sainte Marie Majeure podeszła do księdza, niskiego, tłuściutkiego, nie ogolonego człowieczka o wodnistych oczach, żeby zamówić kilka mszy na intencję zmarłego. - Ale za czyją duszę mam się modłić - wymamrotał ksiądz cichym, dychawicznym głosem. fi82 fi83 - Proszę się modlić za duszę Jeana - powiedziała Catherine.- Tak, Jeana. Bez nazwiska. Porucznik Real, choć ranny pod Trafalgarem, uniknął niewoli, w rańdze kapitana fregaty przeszedł w stan spoczynku i znikł z oczu marynarskiego światka w Tulonie, a właściwie całego świata. Jakikolwiek znak przywiódł go z powrotem do Escampo- bar owej pamiętnej nocy, nie był to zew śmierei, lecz powotanie do cichego żyaa w odosobnieniu, prawda, że pozbawionego świato- wego blichtru, ale nie godności. Z biegiem czasu został merem w tej samej wiosce, która ongiś uważała Escampobar za siedlisko hieprawości, schronienie krwiożerczych rewolucjonistów i wystę- pnych kobiet. Jednym z najwcześniejszych wydarzeń, które przerwały mono- tonię życia w Escampobar, było podniecające odkrycie, dokonane w roku suszy, kiedy to poziom wody w studni opadł bardzo nisko i na jej dnie natknięto się na jakiś sporych rozmiarów zawadzający przedmiot. Wydobyto go z niemałym trudem i okazało się, że jest to część odzienia z żaglowego płótna, bez rękawów, zapinana na przodzie na trzy rogowe guziki i wyglądająca na kamizelę; była jednak podszyta, wręcz wypchana zdumiewającą ilością złotych monet z najróżniejszych epok, krajów i mennic. Tylko Peyrol mógł ją tam umieścić. Catherine wiedziała nawet dokładnie kiedy, przypomniała sobie bowiem, że widziała go zajętego czymś przy studni owego ranka, w którym wypłynął z Michelem na morze, zabierając Scevolę. Kapitan Real z łatwością domyślił się pocho- dzenia tego skarbu i za zgodą żony postanowił przekazać go państwu jako mienie człowieka, który zmarł nie pozostawiwszy testamentu, nie miał możliwych do odnalezienia krewnych, a na- wet sam nie był pewien własnego nazwiska. Odtąd to niepewne nazwisko coraz częściej pojawiało się na ustach Monsieur i Mada- me Real, choć pr Ledtem rzadko mówili o Peyrolu, mimo że wspomnienie jego siwowłosej, niewzruszenie spokojnej, wład- czej postaci czyhało we wszystkich zakątkach Escampobar. Od tego wydarzenia rozmawiali o nim otwarcie, tak jakby powró- cił, żeby znów żyć wpośród nich. W wiele lat później, pewnego pięknego wieczora, Monsieur i Madame Real, siedząc na ławce przed salką (na zewnątrz dom wcale się nie zmienił, tyle że teraz dbano o jego bielenie), zaczęli rozmawiać o tym epizodzie i o człowieku, który przybył z dalekich mórz, przeszedł przez ich życie i znów zniknął na morzu. - Jak on zdobył tyle złota? - dziwiła się w niewinności ducha Madame Real. - Przecież wcale go nie potrzebował; i dlaczego je tam ukrył, Eugene? - Niełatwo odpowiedzieć na to pytanie, ma chere amie- rzekł Real. - Ani mężczyźni, ani kobiety nie są tak prostoduszni, jak to się na pozór wydaje. Nawet ty, fermiere (nazywał tak czasem żartobliwie żonę), masz bardziej złożoną naturę, niż mniemają niektórzy ludzie. Myślę, że może nawet Peyrol, gdyby tu był, nie potrafiłby odpowiedzieć na twoje pytanie. I dalej rozmawiali, w krótkich zdaniach przedzielonych długi- mi chwilami milczenia przypominając sobie nawzajem szczegól- ne cechy jego osoby i zachowania, kiedy nad zboczem opadają- r cym ku Madrague ukazały się najpierw spiczaste uszy, a potem cała sylwetka maleńkiego osiołka, jasnoszarego w ciemne cętki. Dwa dziwnego kszałtu drążki sterczały mu po bokach sięgając aż do głowy jak bardzo długie dyszle wózka. Osiolek nie ciągnął jednak wózka. Niósł na grzbiecie, na niewielkim siodle do pr Le- wozu towarów, tułów mężczyzny, który na pozór nie miał nóg. , Stworzonko świetnie utrzymane, z wyrazem bardzo sprytnym, a nawet bezczelnym, zatrzymało się przed państwem Real. Męż- czyzna ów, bardzo zręcznie utrzymujący się w siodle, ze skrzyżo- wanymi pr Led sobą obumarłymi nogami, ześliznął się z osiołka, żwawo odczepił od jego boków kule i wsparł się na nich, po czym otwartą dłonią klepnął rozgłośnie zwierzątko, które zaraz pokłu- sowało na podwórze. Kaleka z Madrague, jako przyjaciel Peyrola (korsarz bowiem często z wielkim uznaniem opowiadał o nim zarówno obu kobietom, jak porucznikowi Real: "C'estunhomme, #a"/, stał się członkiem maleńkiej społeczności Escampobar. Zajęcia jego, jak najbardziej, zdawałoby się, niestosowne dla ů człowieka bez nóg, polegały na załatwianiu w okolicy różnych poleceń. Jednakże to osiołek wędrował, zastępując nogi kalece, którego wkładem był bystry umysł i niezawodna pamięć. Biedaczysko zecwał z głowy kapelusz i przytymując go pra- wą ręką przy kuli zbliżył się, żeby złożyć w prostych słowach spcawozdanie z przebiegu dnia: - Wszystko zrobione, Madame, tak jak pani kazała. - Po czym pozostał ociągając się z odejściem, jako uprzywilejowany sługa, zaprzyjaźniony, lecz pełen sza- cunku, miły dzięki swym łagodnym oczom, pociągłej twaczy i bolesnemu uśmiechowi. - Mówiliśmy właśnie o Peyrolu - zagadnął go kapitan Real. 684 685 - Ach, można by o nim długo mówić - rzekł kaleka. - Powie- dział mi kiedyś, że gdyby mi nic nie brakowało - pewnie chodziło mu o to, że gdybym miał takie nogi jak wszyscy - to byłbym dobrym kompanem gdzieś hen, na dalekich morzach. On miał wielkie serce. - Tak - szepnęła w zamyśleniu Madame Real, a potem zwra- cając się do męża żapytała: - Jaki to był naprawdę człowiek, Eugene? - Kapitan Real milczał. - Czy stawiałeś sobie kiedyś to pytanie? - nalegała. - Tak - odparł Real. - Ale jedyną pewną rzeczą, jaką o nim możemy powiedzieć, jest to, że nie był złym Francuzem. - Wszystko się w tym zawiera - z żarliwym przekonaniem szepnął kaleka wśród milczetiia, które zapadło po słowach Reala i lekkim westchnieniu, jakie Arlette poświęała pamięci korsarza. Błękitna tafla Morza Śródziemnego, które urzeka i zwodzi ludzi śmiałych, kryła tajemnicę jego powabu - pod niepokalanie czys- tym niebem zachodu tuliło ono do swego spokojnego łona ofiary wszystkich wojen, klęsk i burz, które znała jego historia. Kilka cóżowych chmurek płynęło wysoko nad pasmem wzgórz Esterel. Tchnienie wieczornej bryzy chłodziło nagrzane skały Escampo- bar; a morwowe drzewo, jedyne wielkie drzewo na krańeu półwy- spu, stojące jak wartownik u wrót podwórza, westchnęło lekko szelestem wszystkich liści, jakby z żalu za Bratem Wybrzeża, człowiekiem ciemnych ś # # ielkiego serca, który często w południe układał #snu vrr#e cieniu. 8#5## SPIS RZECZY SMUGA CIENIA (1917) 5 Przełoźył Jan Jóżef Szczepariski OCALENIE (1919) 115 Przełożyła Aniela Zagórska Od autora 121 Część pierwsza.Człowiek i bryg 125 Część druga.Wybrzeże Ostoi 168 Część trzecia.Porwanie209 Część czwarta.Dar płytkiego morza 273 Część piąta.Sprawa honoru i sprawa namiętności314 Część szósta.Zew życia i okup śmierci385 KORSARZ (1923) 465 Przełożyfa Fwa Krasnowolska PRINTED IN POLAND Paristwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1987 r. Wydanie pierwsze w tej edycji Nakład 20 000 + 320 egz. Ark. wyd. 39. Ark. druk. 43. Papier oftset, kl. III, 55 g, 92 x 114 cm. Skład i diapozytywy wykonaty Zakłady Wklęsłodrukowe RSW"Prasa-Książka-Ruch, Warszawa, ul. Okopowa. Druk i oprawę wykonata C)rukarnia Wydawnicza im. W.L. Anczyca w Krakowie Nr zam. 2425l87 N-bR Cena t. VI zł I200.-