Bick Ilsa - Prochy
Szczegóły |
Tytuł |
Bick Ilsa - Prochy |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Bick Ilsa - Prochy PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Bick Ilsa - Prochy PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Bick Ilsa - Prochy - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
Ilsa J. Bick
Prochy
Asches
Przekład Agnieszka Zajda
Strona 3
Davidowi, teraz i na zawsze
Strona 4
Mówię ci – przeszłość jest wiadrem popiołów...
Carl Sandburg Preria, przeł. Marek Skawarnicki
Strona 5
– Gdzie jesteś? – zażądała odpowiedzi ciotka Hannah,
kiedy tylko Alex nacisnęła „odbiór”. – Co ty najlepszego
wyprawiasz?
– Właśnie wjechałam do Michigan – odparła Alex, na
początek wybierając łatwiejsze pytanie. Kiedy dostrzegła
powitalną tablicę: „Wspaniałe jeziora! Wspaniała
zabawa!”, ogarnęło ją uczucie, że coś się rozpoczyna,
rozrasta, zupełnie jakby dotychczas podróżowała wśród
wiecznej nocy samotną drogą, otoczoną gęstym, czarnym
lasem, i dopiero teraz ujrzała pierwszy przebłysk słońca. –
Musiałam zatankować. – To kompletnie nie miało nic do
rzeczy.
– Michigan. A cóż takiego, do cholery, jest w
Michigan? – Drugi mąż Hannah był Brytyjczykiem. Ale
ona nie. Pochodziła z Sheboygan w Wisconsin (miejsca,
które zdaniem Alex naprawdę nie istniało, dopóki nie
napomknęli o nim Everly Brothers) i twierdziła, że „do
cholery” jest o wiele lepsze od innych przekleństw,
ponieważ dzięki niemu wszyscy znajomi – w większości
luteranie – uważali ją za wprost czarującą: Och, ta
Hannah. Więc ciotka powtarzała „do cholery” dosyć
często, zwłaszcza w kościele.
– Mnóstwo rzeczy – odpowiedziała Alex. Stała o kilka
stóp od toalet na stacji benzynowej, oblana
łososiowo-różowym blaskiem zachodu. Po przeciwnej
stronie szosy billboard proponujący odwiedzenie krainy
amiszów walczył o palmę pierwszeństwa z drugim, który
namawiał rodziny, by oddawały swoich staruszków do
Strona 6
hospicjum o nazwie Zorza Polarna („Boże światło w
mroczną porę”), a jeszcze inny zalecał wizytę w Muzeum
Górnictwa Rud Żelaza na północ od Orenu. – Po prostu
potrzebowałam trochę czasu.
– Czasu? Na co? – Głos ciotki Hannah brzmiał
surowo. – Myślisz, że to jakaś cholerna gra? Mówimy o
twoim życiu, Alexandro.
– Wiem. Po prostu... – Bawiła się srebrnym
gwizdkiem na łańcuszku, który nosiła na szyi. Gwizdek
był podarunkiem od ojca przed ich pierwszą całonocną
wędrówką, kiedy Alex miała sześć lat. „Kochanie, gdybyś
kiedykolwiek wpadła w tarapaty, po prostu zagwiżdż, a
pojawię się w ułamku sekundy”. Było to jedno z jej
nielicznych, wyraźnych, bezcennych wspomnień o nim. –
Muszę to zrobić teraz, dopóki jeszcze mogę.
– Rozumiem. Więc oni są z tobą?
Alex wiedziała, o co – o kogo – ciotka pyta.
– Tak.
– Widzę, że brakuje również broni twojego ojca.
– Wzięłam ją.
– Rozumiem – powtórzyła ciocia Hannah, chociaż jej
ton sugerował, że tak naprawdę wcale nie rozumie. –
Naprawdę uważasz, że samobójstwo jest rozwiązaniem?
– To właśnie myślisz? – Gdzieś za swoimi plecami
Alex usłyszała, jak otwierają się drzwi toalety, a chwilę
później minęły ją dwie dziewczyny, Jasny Koński Ogon i
Ciemny Koński Ogon, obie w błękitnych bluzach z
napisem „Liceum Somerville” i odrysowaną według
Strona 7
szablonu tenisową rakietą w błysku bieli. – Myślisz, że
mam zamiar się zabić?
Pożałowała tych słów, kiedy tylko padły z jej ust.
Gapiąc się na nią, blondynka pochyliła się i szepnęła coś
brunetce, a brunetka obrzuciła Alex ciekawskim
spojrzeniem. Oba Końskie Ogony wykonywały rutynowy
układ zerknięcie-szept-chichot przez całą drogę do
leciwego szkolnego busa i znękanego starszego
okularnika o fryzurze Einsteina.
Alex odwróciła się do nich tyłem z płonącymi
policzkami.
– W ogóle nie o to chodzi.
Chociaż faktycznie nie dawało się zaprzeczyć, że już
kilka razy, po paru łykach jacka danielsa, wyciągała
ojcowski pistolet i poważnie mu się przyglądała.
Powstrzymywał ją głównie strach, że może jej drgnąć
ręka i skończyłoby się na zafundowaniu sobie lobotomii, a
to już zbyt żałosne. Oczyma wyobraźni widziała różne
plotkary – takie jak Jasny Koński Ogon i Ciemny Koński
Ogon – podniecające się potem podczas szkolnego
lunchu: „Rany, ale dno”.
Ciotka Hannah powiedziała:
– Tak, ale gdybyś zamierzała wrócić, nie zabierałabyś
ich.
– Nie. To tylko znaczy, że oni nie wrócą.
– Alexandro, nie musisz tego robić sama. Twoja mama
była moją siostrą. – Głos ciotki stał się odrobinę łzawy. –
Wiem, że ona nigdy by się na coś takiego nie zgodziła. To
Strona 8
nie było ich intencją.
– Więc chyba dobrze się składa, że skoro ich nie ma,
nie mogą protestować?
W ciągu nanosekundy Hannah przeszła od wilgoci łez
do pustynnej oschłości.
– Nie mów do mnie takim tonem, Alexandro. Masz
dopiero siedemnaście lat. Jesteś ciężko chora i nie na tyle
dorosła, żeby wiedzieć, co jest w tej sytuacji najlepsze.
Upór i rozczulanie się nad sobą nie są żadnym
rozwiązaniem.
Ta rozmowa prowadziła donikąd. Ciocia Hannah
widziała jedynie sierotę z guzem mózgu wielkości piłki
tenisowej, nastolatkę, która w końcu załamała się pod
naporem stresu.
– Wiem. Masz rację. Smęcenie i wkurzanie innych
niczego nie załatwiają.
– Dobrze. To żeśmy sobie co nieco wyjaśniły. –
Ciotka głośno wytarła nos. – Kiedy wracasz?
Och... może nigdy?
– W pierwszym tygodniu października. Pewnie...
ósmego?
Usłyszała, jak Hannah po cichu liczy.
– Dwanaście dni? Dlaczego tak długo?
– Tyle mi zejdzie na wędrówkę tam i z powrotem.
– Wędrówkę?
– Cóż, tam nie ma szos.
– Chyba nie mówisz poważnie? Nie jesteś
wystarczająco silna.
Strona 9
– Oczywiście, że jestem. Od ostatniego cyklu minęły
już trzy miesiące. Biegam, pływam, dźwigam. Znowu
podskoczyła mi waga. Jestem bardzo silna.
– A co z nową terapią? Zaczynasz ją za trzy dni i...
– Nie zamierzam poddawać się już żadnym terapiom.
– Doktor Barrett jest przekonany, że ta metoda... –
Ciotka nagle umilkła, kiedy dotarło do niej znaczenie
słów Alex. – Co? Co przez to rozumiesz, że nie
zamierzasz poddawać się żadnym terapiom? Nie bądź
śmieszna. Oczywiście, że musisz. Co mówisz?
– Mówię, że już po mnie, ciociu.
– Ale... ale ten nowy eksperymentalny lek... –
wybełkotała Hannah. – I twoja kuracja, PEBBLE...
[PEBBLE - akronim Probes Encapsulated By Biologically
Localized Embedding, (ang.) pebble- kamyk (przyp.
tłum.).]
– Dobrze wiesz, że nie zadziałają. – Tak jak nowy lek,
PEBBLE – Nanosondy Wstawiane przez Biologicznie
Umiejscowione Osadzenie – też były środkiem
eksperymentalnym. Mikroskopijne granulki, wypełnione
trucizną i pokryte specjalną światłoczułą substancją
chemiczną, wstrzyknięte do jej krwiobiegu wędrowały aż
do mózgu, gdzie przywierały do guza: upartego potwora,
który, mimo wielu serii naświetlań i chemoterapii, nie
chciał zniknąć. Aktywowane przez sondę optyczną
granulki miały uwolnić swój śmiercionośny ładunek.
Jednak po czterech próbach nie uwolniły, chociaż lekarze
ładowali jej mózg porcjami kamyków wystarczającymi na
Strona 10
kilka tuzinów automatów do gry we flipera.
– Musisz dać im trochę czasu, Alexandro.
Łatwo ci mówić. Ty masz czas.
– Ciociu Hannah, minęły już dwa lata, odkąd go
wykryli. Jak dotąd nic nie zadziałało.
– To prawda, ale guz rośnie stosunkowo powoli.
Doktor Barrett powiedział, że jesteś w stanie trzymać się
jeszcze przez kilka lat, a do tego czasu wynajdą nowe
lekarstwa.
– Albo i nie. Ja po prostu już tak dłużej nie mogę. –
Spodziewała się wybuchu, lecz w rozmowie nastąpiła
nagła przerwa. Cisza przeciągała się tak długo, aż Alex
pomyślała, że coś przerwało im połączenie. – Ciociu
Hannah?
– Jestem. – Chwila milczenia. – Kiedy podjęłaś
decyzję?
– W zeszłym tygodniu, po wizycie u Barretta.
– Dlaczego teraz?
Bo trzęsie mi się lewa ręka. Bo nie czuję żadnych
zapachów. Bo w głowie siedzi mi pełno malutkich,
malusieńkich kamyczków, które nie działają, co oznacza
jeszcze więcej regularnej chemii i radioterapii, a ja mam
już dość tracenia włosów i wyrzygiwania flaków na
darmo, i odbywania lekcji w łóżku. I nie zamierzam trafić
do jakiegoś hospicjum. Bo tym razem to ja dyktuję
warunki.
Ale powiedziała tylko:
– Nie myślę, żeby miało być lepiej. Muszę to zrobić,
Strona 11
póki jeszcze mogę.
Znowu cisza.
– Przypuszczam, że szkoła będzie się o ciebie
dopytywać. A doktor Barrett dostanie ataku apopleksji.
W głębi duszy Alex uważała, że Barrettowi być może
ulży. Koniec z przymusem patrzenia na dobre strony
choroby.
– Co zamierzasz im powiedzieć?
– Coś wymyślę. Zadzwonisz?
– Kiedy wrócę – obiecała, nie mając pewności, czy
dotrzyma słowa. – To znaczy, kiedy wrócę do samochodu.
Jak tylko znajdę się w Waucamaw, komórka straci zasięg.
– A co ja mam robić? Wywiesić latarnię na wieży?
Obijać się bezczynnie? Dziergać na drutach? – Alex nie
odpowiedziała, więc ciotka ciągnęła: – Jestem w połowie
zdecydowana zadzwonić na policję, żeby cię przywlekli z
powrotem.
– A co mówi ta druga połowa?
– Że jesteś uparta. Że kiedy sobie coś postanowisz, nie
ma z tobą dyskusji. – Na chwilę zamilkła. – I że nie
jestem pewna, czy cię obwiniam. Co nie znaczy, że moim
zdaniem postępujesz słusznie. Ale cię rozumiem.
– Dzięki.
– Drobiazg. – Ciotka Hannah westchnęła. – Och, Alex,
uważaj na siebie, dobrze? Postarasz się wrócić cała i
zdrowa?
– Nic mi się nie stanie. Przecież już wędrowałam z
plecakiem.
Strona 12
– To nie twoje umiejętności podaję w wątpliwość.
Rozpalić ogień, żyć z darów ziemi, wybudować dom z
gałązek i gumy do żucia... zupełnie jak twój ojciec. W
razie ataku cholernych zombie jesteś przygotowana.
– Dzięki – powtórzyła Alex wbrew łzom szczypiącym
ją w oczy. Płacz nie był sposobem, w jaki chciała to
zakończyć. – Chyba już muszę iść. Kocham cię, ciociu
Hannah.
– Och, ty cholerny głuptasku – odparła ciotka. –
Myślisz, że tego nie wiem?
Już nigdy więcej ze sobą nie rozmawiały.
Strona 13
Część I
Góra
Strona 14
1
Cztery dni później przycupnęła na zlodowaciałym
skalnym występie i czekając, aż zagotuje się woda na
kawę, ostrzyła wykałaczkę z olchowego patyka. Od
północnego zachodu zawiewał silny wiatr, wilgotny i
zimny. Daleko w dole Moss River lśniła w słonecznym
blasku. Jak błyszcząca wstążka wiła się przez głęboką
dolinę wśród bezlistnych drzew, srebrzystobłękitnych
świerków, ciemniejszej zieleni gęstego szaleju i
pierzastych sosen białych. Rześkie powietrze pachniało
ostro – to znaczy, dla Alex w ogóle nie miało zapachu. Do
czego zdążyła przywyknąć, bo już dobrze ponad rok temu
straciła powonienie.
Zaskoczył ją ten chłód, ale też nigdy przedtem nie
wędrowała po Waucamaw pod koniec września. Park
stanowy Waucamaw Wilderness zawsze był letnią
przygodą z rodzicami, kiedy to największy problem
stanowiły dokuczliwe kuczmany, krwiożercze komary i
upał zdolny roztopić człowieka w kałużę potu. Teraz
każdego ranka pod nogami chrzęścił jej kruchy lód, a
stopy ślizgały się na oszronionych korzeniach i gołej
skale. Droga była zdradliwa. Każdy krok zapraszał do
skręcenia nogi w kostce. Im dalej na północ i bliżej do
Jeziora Górnego (nadal miała przed sobą dwa dni marszu i
tylko zamgloną, purpurową smugę plamiącą horyzont),
tym bardziej wzrastało ryzyko złej pogody. Na zachodzie
Strona 15
pod burą warstwą chmur Alex dostrzegła właśnie
pierzaste, niebiesko-szare wiry deszczu, przewiewane ku
południowi. Jednak nad nią rozciągało się błękitne niebo.
Dzień obiecywał rześką, piękną pogodę i jeszcze coś, co z
pewnością bardzo spodobałoby się rodzicom.
Gdyby tylko Alex mogła sobie ich lepiej przypomnieć.
Najpierw pojawił się dym.
Miała wtedy piętnaście lat i była sierotą; sytuacja
raczej beznadziejna, chociaż minął już rok, żeby się
pozbierać. Kiedy smród dymu nie ustępował, mimo że
nigdzie się nie paliło, ciotka zadecydowała, że Alex cierpi
na jedną z tych pourazowych historii, i wyprawiła ją do
psychiatry, wypisz wymaluj niedoszłej gestapówki, która
prawdopodobnie nosiła czarne szpilki i tłukła męża („Aha,
dym? To powtórka z wypadku rodziców, prawda?”) Tyle
że ta lekarka była autentycznie bystra i szybko skierowała
Alex do neurochirurga, doktora Barretta, a on wykrył
potwora.
Oczywiście, guz okazał się nowotworem złośliwym i
nieoperacyjnym. Więc dostała chemię i naświetlania,
wypadły jej włosy i brwi. Plus: nogi i pachy nigdy nie
wymagały golenia. Minusem było to, że przeciwwymiotne
leki nie działały – takie już jej szczęście – i rzygała mniej
więcej co pięć minut, doprowadzając szkolne bulimiczki
do lekkiego szaleństwa, bo była w tej dziedzinie totalną
profesjonalistką. Pomiędzy kuracjami przestawała rzygać,
a włosy, bujne i czerwone jak krew, znowu odrastały.
Strona 16
Chroniczny ból głowy szemrał jej w skroniach, ale jak
mawiał doktor Barrett, od bólu jeszcze nikt nie umarł. To
prawda, jednak czasami nie dawało się też zbytnio cieszyć
życiem. W końcu zapach dymu zniknął – lecz wraz z nim
zniknęły też wszystkie inne, ponieważ potwór nie
skurczył się, ale nadal po cichu rósł i ją pożerał.
Nikt jej nie ostrzegł, że kiedy całkowicie traci się
powonienie, wiele wspomnień wygasa. W jakiś sposób
zapach sosny wyczarowuje w mózgu migawkę z
choinkowymi świecidełkami, lampkami i błyszczącym
aniołem albo gałka muszkatołowa i maślany cynamon
ukazują wam na mgnienie oka jasną kuchnię i mamę,
która podśpiewuje pod nosem, wciskając do szklanego
naczynia ciasto na tartę. Bez zmysłu węchu wspomnienia
wypadają jak monety z rozdartej kieszeni, aż wreszcie
przeszłość obraca się w proch i wasi rodzice stają się
pustymi miejscami w pamięci – jak dziury w
szwajcarskim serze.
Jąkający się rytm – coś pośredniego pomiędzy
kosiarką do trawników a karabinem półautomatycznym –
zakłócił ciszę. Chwilę później Alex dostrzegła samolot.
Biały jednośmigłowy samolot zadaniowy przelatywał nad
doliną, kierując się na północny zachód. Sprawdziła czas:
za dziesięć ósma. Punktualny drań. Po czterech dniach
doszła do wniosku, że ta sama maszyna kursuje dwa razy
w ciągu doby – każdego ranka trochę przed ósmą i
każdego popołudnia około czwartej dwadzieścia. Według
Strona 17
tych przelotów można było niemal regulować zegarek.
Warkot zanikł i cisza jak szklany klosz znowu okryła
las. Z odległej doliny nadpłynęło głuche stuk-puk
dzięcioła. W sosnach zaskrzeczało trio wron, jastrząb
żłobił leniwą spiralę na niebie.
Alex siorbnęła kawę i usłyszała, jak ją przełyka. Napój
nie miał zapachu ani smaku, był po prostu ciemny i
gorący. I wówczas kątem oka coś zauważyła. Po prawej
stronie mignął miękki, jasnobrązowy, niewyraźny kształt.
Rzuciła szybkie spojrzenie, nie oczekując niczego
bardziej ekscytującego niż wiewiórka albo pręgowiec.
Pies był więc, hm, swego rodzaju niespodzianką.
2
Zamarła.
Pies był chudy, ale muskularny, z szeroką klatką
piersiową, czarną maską i ciemnym nalotem na płowej
sierści. Wyglądał jak owczarek niemiecki, tylko o wiele
mniejszy, może jeszcze nie w pełni wyrośnięty? Do
grzbietu miał przyczepiony jasnoniebieski plecaczek,
wokół szyi migotał łańcuch obroży.
Gdzieś niżej, ze ścieżki dobiegał słaby szelest liści.
Pies zastrzygł uszami, jego ciemne ślepia nie odrywały się
od Alex. Po chwili od strony zbocza przypłynął męski
głos:
– Mina? Znalazłaś coś, malutka?
Strona 18
Zwierzę wydało cichy skowyt, jednak nie ruszyło się z
miejsca.
– Halo? – Gardło Alex było całkiem suche, więc
okrzyk zabrzmiał dość ochryple. Oblizała wargi i
spróbowała przełknąć ślinę mimo języka nagle tak
szorstkiego jak papier ścierny. – Hm... czy mógłby pan
zawołać swego psa?
Głos doleciał ją znowu:
– O Boże, przepraszam. Proszę się nie bać, ona nic
złego nie zrobi... Mina, leżeć, malutka.
Mina natychmiast wykonała rozkaz i opadła na
brzuch. Dobry znak. W tej pozycji nie wyglądała nawet w
połowie tak przerażająco.
– Waruje? – zawołał nieznajomy.
A gdyby nie posłuchała? Wtedy co?
– Yhm.
– Doskonale. Momencik, już prawie jesteśmy... –
Chwilę później na górę wygramolił się zarośnięty
mężczyzna ze strzechą siwych włosów i laską w prawej
dłoni. Ubrany był jak drwal, aż po czarny golf pod
czerwoną flanelową koszulą. Siekiera w futerale dyndała
przy stelażu plecaka.
Dziewczynka – jasne kucyki – trzymała się o krok czy
dwa z tyłu. Miała różowy dziecięcy plecaczek Hello Kitty,
dopasowaną do niego kolorem puchową kurtkę z
kapturem i nadąsaną minę. Para białych słuchawek
wciskała się w jej uszy, ale dźwięk był tak głośny, że Alex
mogła uchwycić nawet najsłabsze basy.
Strona 19
– Witaj – zawołał starszy facet. Kiwnął głową w
stronę zaparzarki do kawy. – Poczułem ten zapach już w
połowie szlaku, więc postanowiłem pójść za swoim
nosem. Tylko że Mina mnie wyprzedziła. – Wyciągnął
rękę. – Jack Cranford. A to moja wnuczka, Ellie. Ellie,
przywitaj się.
– Cześć – powiedziała dziewczynka bezbarwnym
tonem. Alex uznała, że ma jakieś osiem-dziewięć lat i już
o wiele za dużo tupetu. Głowa małej podrygiwała w rytm
muzyki.
– Hej – odparła Alex. Nie uczyniła żadnego ruchu,
żeby uścisnąć dłoń faceta, nie tylko dlatego, że ze swoją
siekierą, psem i naburmuszonym dzieciakiem był jej
kompletnie obcy. Po prostu sposób, w jaki Mina ich
obserwowała, budził podejrzenie, iż z entuzjazmem
chwyciłaby palce Alex jako pierwsza.
Starszy pan czekał. Jego uśmiech stał się trochę
niepewny, a w oczach pojawiło się pytanie. Kiedy Alex
nie zaoferowała niczego więcej, wzruszył ramionami,
cofnął rękę i miłym tonem powiedział:
– Rozumiem. Gdybym był na twoim miejscu, też bym
sobie nie ufał. I przepraszam za Minę. Zupełnie
zapomniałem, że po Waucamaw włóczy się kilka sfor
dzikich psów. Musiała napędzić ci stracha.
– W porządku – skłamała Alex i pomyślała: dzikie
psy?
Milczenie przeciągało się. Dziewczynka podrygiwała
ze znudzoną miną. Suka wywiesiła jęzor jak wilgotną,
Strona 20
różową wstęgę i zaczęła ziajać. Alex zauważyła, jak
spojrzenie mężczyzny przeskakuje z jej twarzy na namiot
i błyskawicznie wraca.
– Zawsze jesteś taka rozmowna?
– Och. No... – Jak to możliwe, że dorosłym uchodzi na
sucho wygłaszanie uwag, które w jej ustach brzmiałyby
impertynencko? – Nie znam pana.
– Jasne. Jak wspomniałem, mam na imię Jack. To jest
Ellie, a to Mina. A ty jesteś... ?
– Alex. – Pauza. – Adair. – Miała ochotę samą siebie
kopnąć. Odpowiedź była odruchem, podobnym jak
nieignorowanie pytań nauczyciela.
– Miło cię poznać, Alex. Wydaje mi się, że masz w
sobie coś irlandzkiego, z tymi oczami skrzata i rudą
grzywką. W tutejszych okolicach nie spotyka się wielu
Irlandczyków.
– Mieszkam w Evanston. – Jakby to coś tłumaczyło. –
Hm... ale mój tata pochodził z Nowego Jorku. – Co ona
najlepszego wyprawia?
Lewa brew starszego pana uniosła się.
– Rozumiem. Więc jesteś tu sama?
Na to pytanie postanowiła nie odpowiadać.
– Wcale nie słyszałam pańskiego psa.
– Och, nic dziwnego. Obawiam się, że to skutki jej
tresury. Prawdę mówiąc, Mina nie jest moja. Formalnie
należy do Ellie.
– Dziadkuuu... – Dziewczynka przewróciła oczami.
– Daj spokój, kochanie, powinnaś być z tego dumna –