1877
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | 1877 |
Rozszerzenie: |
1877 PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd 1877 pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. 1877 Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
1877 Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
ROBIN COOK
DOPUSZCZALNE
RYZYKO
(Prze�o�y�a MARTA LEWANDOWSKA)
Dla Jean -
"gwiazdy przewodniej"
Diabe� przybiera� umie posta� mi��...
William Shakespeare, Hamlet
(Z przek�adu Macieja S�omczy�skiego)
PROLOG
SOBOTA, 6 LUTEGO 1692
Ponaglana przenikliwym zimnem, Mercy Griggs �mign�a klacz batem przez zad. Ko� przy�pieszy� i sanie pomkn�y lekko po ubitym �niegu. Mercy wtuli�a si� w wysoki ko�nierz swojej foczej szuby i splot�a d�onie w mufce, daremnie pr�buj�c ukry� si� przed lodowatym powietrzem.
Dzie� by� bezwietrzny, przejrzysty, blady. S�o�ce musia�o si� przedziera� ze swojego dorocznego wygnania na po�udniow� trajektori�, by o�wietli� �nie�ny pejza� zamkni�ty w �elaznym u�cisku okrutnej zimy Nowej Anglii. Ju� w po�udnie od pni bezlistnych drzew wyci�ga�y si� ku p�nocy d�ugie liliowe cienie. Zastyg�e k��by dymu wisia�y nieruchomo nad kominami porozrzucanych z rzadka farm, jakby zamarz�y na lodowato b��kitnym polarnym niebie.
Mercy by�a w drodze ju� prawie p� godziny. Ze swojego domu u st�p Leach Hill na Royal Side wyruszy�a Ipswich Road na po�udnie. Przejecha�a mosty na Frost Fish River, Crane River i Cow House River i w�a�nie dotar�a do Northfields, dzielnicy miasta Salem. Od �rodka miasta dzieli�o j� ju� tylko niespe�na dwa i p� kilometra.
Ale Mercy nie jecha�a do miasta. Gdy min�a farm� Jacoba, zobaczy�a cel swojej podr�y. By� to dom Ronalda Stewarta, zamo�nego kupca i armatora. W ten dzie� tak mro�ny od w�asnego ciep�ego kominka odci�gn�a Mercy s�siedzka troska ze spor� przymieszk� ciekawo�ci. Obej�cie Stewart�w sta�o si� bowiem od pewnego czasu kolebk� niezmiernie interesuj�cych plotek.
Mercy zatrzyma�a klacz przed domostwem i zlustrowa�a je wzrokiem. �wiadczy�o bez w�tpienia o kupieckich zdolno�ciach pana Stewarta. By�a to imponuj�ca wieloszczytowa budowla oszalowana br�zowymi deskami i pokryta najwy�szej jako�ci dach�wk�. Liczne okna szkli�y si� rombami importowanych szyb. Najwi�ksze jednak wra�enie robi�y misterne ornamenty zwieszaj�ce si� z rog�w wysuni�tego nad parter pierwszego pi�tra. Og�lnie rzecz bior�c taki dom by�by bardziej na miejscu w �rodku miasta ni� tu, w wiejskim otoczeniu.
Mercy czeka�a, pewna, �e dzwonki na ko�skiej uprz�y zaanonsowa�y jej przybycie. Z prawej strony przed frontem budynku sta�y ju� jedne sanie zaprz�one w konia, z czego nale�a�o wnosi�, �e wcze�niej przyby� inny go��. Ko� by� przykryty derk�. Z jego nozdrzy co chwila wzbija�y si� k��by pary, kt�re natychmiast znika�y w suchym jak pieprz powietrzu.
Mercy nie musia�a czeka� d�ugo. Niemal od razu drzwi si� otworzy�y i w progu pojawi�a si� dwudziestosiedmioletnia kruczow�osa i zielonooka kobieta, znana jej jako Elizabeth Stewart. W ramionach piastowa�a muszkiet. Zza jej sp�dnicy po obu stronach wygl�da�y ciekawe dzieci�ce twarze; w tak� pogod� niespodziewane wizyty towarzyskie w pozbawionych bliskiego s�siedztwa domach by�y rzecz� niecodzienn�.
- Mercy Griggs - zawo�a�a przyjezdna. - �ona doktora Williama Griggsa. Przybywam z �yczeniami dobrego dnia.
- Jak�e si� ciesz� - odkrzykn�a w odpowiedzi Elizabeth. - Wejd�, pani, i napij si� gor�cego cydru, aby wygna� mr�z z ko�ci.
Opar�a muszkiet o framug� i poleci�a najstarszemu synowi, dziewi�cioletniemu Jonathanowi, by przywi�za� i nakry� konia pani Griggs.
Mercy z du�� przyjemno�ci� wesz�a do domu i w �lad za Elizabeth skierowa�a si� do �wietlicy. Odk�adaj�c muszkiet, Elizabeth napotka�a jej wzrok.
- To przyzwyczajenie z dzieci�stwa w dziczy Andover - wyja�ni�a. - Ka�dej godziny musieli�my wypatrywa�, czy nie nadci�gaj� Indianie.
- Rozumiem odpar�a Mercy, cho� widok kobiety z muszkietem w r�ku by� dla niej niezwyk�ym do�wiadczeniem. Zawaha�a si� chwil� w progu kuchni, obserwuj�c scen� domow�, kt�ra przypomina�a raczej szko��. By�o tam ponad p� tuzina dzieciak�w.
Wielki ogie� trzaskaj�cy na palenisku promieniowa� upragnionym ciep�em. Pomieszczenie spowija�a mieszanina smakowitych zapach�w: cz�� pochodzi�a z zawieszonego nad ogniem kocio�ka, w kt�rym bulgota� gulasz wieprzowy, cz�� z ogromnej miski ze stygn�cym puddingiem kukurydzianym, ale najsilniejszy aromat p�yn�� z przypominaj�cego ul pieca chlebowego za paleniskiem. W jego wn�trzu ciemnia�y z�otobr�zowe bochenki.
- Ufam w Bogu, �e nie jestem zawad� - podj�a Mercy.
- Na niebiosa, sk�d�e - odpar�a Elizabeth bior�c od niej szub� i wskazuj�c jej krzes�o ze sk�rzanym oparciem w pobli�u pieca. - To upragnione wybawienie od zachcianek tych niesfornych dziecisk�w. Ale zasta�a� mnie przy pieczeniu i musz� wyj�� chleb.
Po�piesznie d�wign�a �opat� piekarsk� o d�ugim stylisku, szybkimi zr�cznymi poci�gni�ciami wyj�a osiem bochenk�w chleba i z�o�y�a je po kolei do ostygni�cia na d�ugim stole, kt�ry zajmowa� ca�y �rodek kuchni.
Mercy przygl�da�a si� jej pracy, odnotowuj�c w my�lach, jak przystojna z niej kobieta z tymi kszta�tnymi policzkami, porcelanow� cer� i smuk�� figur�. Po tym, jak umiej�tnie obchodzi�a si� z chlebem, podsyci�a ogie� i poprawi�a kocio�ek na haku, wida� by�o, �e nawyk�a do zaj�� kuchennych. A jednak Mercy wyczuwa�a w osobie Elizabeth co� niepokoj�cego. Nie by�o w niej tej niezb�dnej chrze�cija�skiej uleg�o�ci i pokory. Prawd� powiedziawszy wr�cz promieniowa�a �wawo�ci� i �mia�o�ci� nie licuj�cymi z po�o�eniem puryta�skiej niewiasty, kt�rej m�� przebywa daleko w Europie. Mercy zacz�a podejrzewa�, �e kr���ce o niej pog�oski to nie tylko paplanina pr�niak�w.
- Tw�j chleb ma niespotykany ostry aromat - zauwa�y�a, pochyliwszy si� nad stygn�cymi bochenkami.
- To �ytni chleb - wyja�ni�a Elizabeth szykuj�c nast�pnych osiem bochenk�w, kt�re mia�y pow�drowa� do pieca.
- �ytni? - zdziwi�a si� Mercy.
�ytni chleb jadali tylko najubo�si farmerzy z bagnistych okolic.
- Wychowa�am si� na �ytnim chlebie. I bardzo lubi� jego ostry smak. Ale pewno dziwisz si�, dlaczego piek� go a� tyle. Przyczyna jest ta, �e umy�li�am sobie zach�ci� wszystkich mieszka�c�w wsi, �eby wykorzystywali �yto i oszcz�dzali zapasy pszenicy. Jak wiesz, zimna wiosna i lato, a teraz ta straszna zima zaszkodzi�y zbiorom.
- Szlachetny zamys� - powiedzia�a Mercy. - Ale o takiej sprawie powinni raczej radzi� m�czy�ni na miejskim zgromadzeniu.
Serdeczny �miech Elizabeth zaszokowa� j�. Zauwa�ywszy wyraz twarzy Mercy, wyt�umaczy�a si�:
- M�czy�ni nie my�l� o takich praktycznych rzeczach. Bardziej zaprz�ta ich sp�r mi�dzy wsi� a miastem. Ale jest jeszcze co� pr�cz lichych zbior�w. My, kobiety, musimy my�le� o ofiarach india�skich napa�ci. To ju� wszak czwarty rok wojny kr�la Wilhelma i ko�ca nie wida�.
- Rola kobiety w domu... - zacz�a Mercy, ale w obliczu zuchwa�o�ci Elizabeth zapomnia�a j�zyka w g�bie.
- Zach�ca�am ludzi, �eby przyjmowali uciekinier�w do swoich dom�w - ci�gn�a Elizabeth, wycieraj�c um�czone r�ce w kuchenny fartuch. - My wzi�li�my dwoje dzieci ocala�ych z najazdu na Casco, w Maine, od kt�rego w maju min�� rok.
Elizabeth ostro zawo�a�a na dzieci, �eby przerwa�y zabaw� i przysz�y przywita� si� z �on� doktora.
Najpierw przedstawi�a dwunastoletni� Rebecc� Sheaff i dziewi�cioletni� Mary Roots. Obie zosta�y okrutnie osierocone w czasie najazdu na Casco, ale teraz wydawa�y si� zdrowe i szcz�liwe. Potem trzynastoletni� Joann�, c�rk� Ronalda z pierwszego ma��e�stwa. Nast�pnie przysz�a kolej na jej w�asne dzieci: dziesi�cioletni� Sarah, dziewi�cioletniego Jonathana i trzyletniego Daniela. Na koniec Elizabeth zaprezentowa�a dwunastoletni� Ann Putnam, jedenastoletni� Abigail Williams i dziewi�cioletni� Betty Parris, kt�re przyby�y w odwiedziny ze wsi Salem.
Gdy dzieci pos�usznie z�o�y�y go�ciowi uszanowanie, pozwolono im wr�ci� do zabawy, do kt�rej, jak zauwa�y�a Mercy, s�u�y�o im kilka szklanek z wod� i �wie�e jajka.
- Dziwi mnie, �e widz� tu wiejskie dzieci - stwierdzi�a.
- Powiedzia�am moim, �eby je zaprosi�y. To ich kole�anki ze szko�y. S�dzi�am, �e lepiej b�dzie, je�li moje dzieci nie b�d� si� uczy� w mie�cie, gdzie pe�no ho�oty i �otr�w wszelkiej ma�ci.
- Rozumiem.
- Gdy b�d� wraca� do dom�w, dam im �ytni chleb. - Elizabeth u�miechn�a si� swawolnie. - To bardziej skuteczne ni� wszelkie nauki.
Mercy skin�a g�ow�, ale nie odezwa�a si�. Ta kobieta troch� j� peszy�a.
- Czy nie zechcia�aby� tak�e wzi�� bochenka? - spyta�a Elizabeth.
- Och, nie, dzi�kuj� - odpar�a Mercy. - M�j m��, doktor, nigdy by nie tkn�� �ytniego chleba. Jest dla niego za ordynarny.
Gdy Elizabeth zn�w zaj�a si� drugim wypiekiem, oczy Mercy b��dzi�y po kuchni. Zauwa�y�a �wie�y kr�g sera prosto spod prasy i dzban cydru na przypiecku, a potem spostrzeg�a co� o wiele bardziej uderzaj�cego. Na okiennym parapecie niczym na wystawie u�o�one by�y rz�dem lalki z malowanego drewna w starannie uszytych strojach reprezentuj�cych r�ne postacie. By� kupiec, kowal, gospodyni, ko�odziej, a nawet lekarz. Ten ostatni ubrany by� na czarno i mia� wykrochmalony ko�nierz z koronki.
Mercy wsta�a i podesz�a do okna. Wzi�a lalk� w stroju lekarza. W jej piersi tkwi�a du�a ig�a.
- Co to za figurki? - spyta�a z ledwo skrywanym niepokojem.
- Lalki, kt�re robi� dla sierot - wyja�ni�a Elizabeth nie odrywaj�c wzroku od swojego zaj�cia. Ka�dy bochenek smarowa�a po wierzchu mas�em i wk�ada�a do pieca. - Moja zmar�a matka, niech spoczywa w pokoju, nauczy�a mnie, jak je robi�.
- A czemu ten nieszcz�nik ma ig�� wetkni�t� w serce?
- Kostium nie jest jeszcze sko�czony. Stale gubi� ig�y, a s� przecie� takie drogie.
Mercy od�o�y�a lalk� i odruchowo wytar�a r�ce. Wszystko, co nasuwa�o my�l o magii i wiedzy tajemnej, wprawia�o j� w pop�och. Zostawi�a lalki i zwr�ci�a si� do dzieci. Obserwowa�a je chwil�, po czym spyta�a Elizabeth, co one robi�.
- To sztuczka, kt�rej nauczy�a mnie matka. - Elizabeth wsun�a do pieca ostatni bochenek chleba. - To zabawa w przepowiadanie przysz�o�ci z kszta�t�w, kt�re poka�� si� w wodzie, je�li wbi� do niej bia�ko jaja.
- Ka� im natychmiast przesta� - poprosi�a Mercy w pop�ochu.
Elizabeth podnios�a g�ow� i zmierzy�a swego go�cia wzrokiem.
- Ale dlaczego? - spyta�a.
- To bia�a magia.
- To nieszkodliwa rozrywka. Po prostu niewinne zaj�cie dla dzieci, gdy zima taka jak ta uwi�zi je w domu. Moja siostra i ja robi�y�my to wiele razy, pr�buj�c pozna� zawody naszych przysz�ych m��w - Elizabeth za�mia�a si�. - Oczywi�cie nigdy si� nie dowiedzia�am, �e po�lubi� armatora i przeprowadz� si� do Salem. My�la�am, �e zostan� �on� biednego wie�niaka.
- Z bia�ej magii rodzi si� czarna magia - odpar�a Mercy. - A czarna magia jest wstr�tna Bogu. To dzie�o szatana.
- Ani mojej siostrze, ani mnie nigdy ta zabawa nie zaszkodzi�a. Ani matce, je�li ju� o tym mowa.
- Twoja matka nie �yje - przerwa�a surowo Mercy.
- Tak, ale...
- To czary - ci�gn�a Mercy. Krew zabarwi�a jej policzki. - Nie ma czar�w nieszkodliwych. Przypomnij sobie, jakie mamy z�e czasy. Wojna, zaledwie przed rokiem ospa w Bostonie. Nie dalej jak w ostatni dzie� pa�ski wielebny Parris m�wi� w kazaniu, �e wszystkie te straszliwe nieszcz�cia pochodz� st�d, i� ludzie nie dochowuj� przymierza z Bogiem i dopuszczaj� si� zaniedba� w obowi�zkach religijnych.
- Nie wydaje mi si�, �eby taka dzieci�ca zabawa mog�a narusza� przymierze - odpar�a Elizabeth. - A poza tym my nie zaniedbujemy obowi�zk�w religijnych.
- Ale uprawianie magii narusza je z ca�� pewno�ci�. Tak samo jak tolerancja wobec kwakr�w.
Elizabeth lekcewa��co machn�a r�k�.
- Takich spraw m�j umys� nie ogarnia. Nie wiem, co mog�abym mie� przeciwko kwakrom. To spokojni, ci�ko pracuj�cy ludzie.
- Nie wolno wyg�asza� takich opinii - napomnia�a j� Mercy. - Wielebny Increase Mather powiedzia�, �e kwakrzy zostali omamieni przez diab�a. Powinna� przeczyta� ksi��k� wielebnego Cottona Mathera Zadziwiaj�ce zrz�dzenia Opatrzno�ci wobec czar�w i op�tania. Mog� ci j� po�yczy�. M�j m�� zdoby� j� w Bostonie. Wielebny Mather powiada, �e niedole, kt�re nas spotykaj�, s� niechybn� oznak� woli szatana, by przywr�ci� nasz� Ziemi� Obiecan�, Now� Angli�, swoim dzieciom, czerwonosk�rym.
Elizabeth na chwil� skierowa�a uwag� na dzieci i zawo�a�a, by si� uciszy�y. Ich krzyki stawa�y si� bowiem coraz niezno�niejsze. Ale prawd� m�wi�c skarci�a je bardziej po to, by przerwa� kazanie Mercy, ni� �eby uspokoi� ich gor�czkow� paplanin�. Zwr�ci�a wzrok z powrotem na Mercy i powiedzia�a, �e b�dzie jej niezmiernie wdzi�czna za po�yczenie ksi��ki.
- Skoro ju� m�wimy o sprawach ko�cio�a - zacz�a znowu Mercy - czy tw�j m�� rozwa�a� przy��czenie si� do naszej gminy? Jako w�a�ciciel posiad�o�ci we wsi Salem m�g�by to uczyni� i by�by przyj�ty z rado�ci�.
- Nie wiem - odpar�a Elizabeth. - Nigdy o tym nie m�wili�my.
- Potrzebujemy sprzymierze�c�w. Rodzina Porter�w i ich przyjaciele odmawiaj� p�acenia swojego udzia�u w poborach wielebnego Parrisa. Kiedy tw�j m�� powr�ci?
- Wiosn�.
- Po co pop�yn�� do Europy? - indagowa�a Mercy.
- Buduj� tam dla niego nowy rodzaj statku. Nazywa si� fregat�. Ma on by� szybki i dobry do obrony przed francuskimi korsarzami i karaibskimi piratami.
Sprawdziwszy d�o�mi stygn�ce bochenki, Elizabeth zawo�a�a dzieci na posi�ek. Gdy zjawi�y si� przy stole, spyta�a, czy maj� ch�� na �wie�y, jeszcze ciep�y chleb. Cho� jej w�asne dzieci kr�ci�y nosem, Ann Putnam, Abigail Williams i Betty Parris by�y ch�tne. Elizabeth podnios�a klap� drzwi zapadnych w pod�odze w k�cie kuchni i pos�a�a Sarah na d� po mas�o.
Konstrukcja ta zaciekawi�a Mercy.
- To wynalazek Ronalda - wyja�ni�a Elizabeth. - Otwiera si� tak jak pokrywa luku na statku i pozwala dosta� si� do piwnicy wprost z izby.
Gdy dzieci zosta�y obdzielone porcjami gulaszu wieprzowego, a te, kt�re chcia�y, tak�e grubymi pajdami chleba, Elizabeth nala�a Mercy i sobie po kubku gor�cego cydru. Aby uciec przed dzieci�cym gwarem, przenios�y si� z nim do salonu.
- Co� podobnego! - wykrzykn�a Mercy. Jej wzrok b�yskawicznie pow�drowa� ku poka�nych rozmiar�w portretowi Elizabeth, kt�ry wisia� nad gzymsem kominka. Jego niesamowity realizm wzbudzi� w niej l�k, szczeg�lnie promienne zielone oczy. Sta�a jak przyro�ni�ta na �rodku pokoju, gdy tymczasem Elizabeth sprawnie podsyci�a ogie�, z kt�rego zosta�y ju� tylko �arz�ce si� w�gle.
- Twoja suknia jest bardzo wyci�ta - przem�wi�a Mercy. - I g�ow� masz odkryt�.
- Mnie te� ten obraz z pocz�tku przyprawia� o zmieszanie - przyzna�a Elizabeth. Podnios�a si� sprzed kominka i postawi�a dwa krzes�a naprzeciwko buzuj�cego teraz ognia. - To by� pomys� Ronalda. Jemu si� podoba. Ju� si� tak do niego przyzwyczai�am, �e ledwo go zauwa�am.
- Nader papistowski - prychn�a szyderczo Mercy. Przestawi�a krzes�o, �eby nie mie� obrazu w zasi�gu wzroku. Poci�gn�a �yk ciep�ego cydru i spr�bowa�a uporz�dkowa� my�li. Wizyta nie przebiega�a zgodnie z jej wyobra�eniami. Charakter Elizabeth zbija� Mercy z tropu. Jeszcze nawet nie poruszy�a tematu, kt�ry by� w�a�ciwym powodem jej przybycia. Odchrz�kn�a. - S�ysza�am pewn� plotk� - zacz�a. - Jestem pewna, �e nie mo�e w niej by� krztyny prawdy. S�ysza�am, �e powzi�a� ch��, by kupi� Posiad�o�� Northfields.
- To nie �adna plotka - odrzek�a �ywo Elizabeth. - Tak si� stanie. B�dziemy mie� grunty po obu stronach Wooleston River. Ta ziemia rozci�ga si� a� do wsi Salem, gdzie graniczy z posiad�o�ciami Ronalda.
- Ale� t� ziemi� mieli zamiar kupi� Putnamowie - oburzy�a si� Mercy. - To dla nich wa�ne. Dla swoich przedsi�wzi��, szczeg�lnie �lusarstwa, potrzebuj� dost�pu do wody. Wstrzymuje ich jedynie brak odpowiednich fundusz�w, na kt�re musz� czeka� do nast�pnych �niw. Tw�j up�r bardzo ich rozgniewa i na pewno postaraj� si� wstrzyma� sprzeda�.
Elizabeth wzruszy�a ramionami.
- Ja mam pieni�dze ju� teraz. Chc� mie� t� ziemi�. Mamy zamiar zbudowa� na niej nowy dom, �eby�my mogli przyj�� pod dach wi�cej sierot. - Jej twarz poja�nia�a, a oczy b�yszcza�y o�ywieniem. - Daniel Andrew zgodzi� si� go zaprojektowa� i wybudowa�. To b�dzie pot�na budowla z ceg�y, taka jak domy w Londynie.
Mercy nie wierzy�a w�asnym uszom. Duma i chciwo�� Elizabeth nie mia�y granic. Z trudem prze�kn�a nast�pny �yk cydru.
- Czy wiesz, �e Daniel Andrew jest o�eniony z Sarah Porter? - spyta�a.
- Owszem - odpar�a Elizabeth. - Go�cili�my ich oboje przed wyjazdem Ronalda.
- Jak to si� dzieje, je�li wolno spyta�, �e masz dost�p do tak ogromnych sum?
- Wojna stwarza du�e potrzeby. Kompanii Ronalda wiod�o si� ostatnio nadzwyczaj dobrze.
- Czerpie zyski z cudzych nieszcz�� - oznajmi�a Mercy sentencjonalnie.
- Ronald m�wi raczej, �e swoimi dostawami dopomaga ludziom w okrutnej potrzebie.
Mercy chwil� wpatrywa�a si� w �wietliste zielone oczy Elizabeth. By�a podw�jnie wstrz��ni�ta, �e ta najwidoczniej nie ma poj�cia o swoich przest�pstwach. W istocie, Elizabeth u�miechn�a si� bezwstydnie i wytrzyma�a wzrok Mercy, z zadowoleniem s�cz�c cydr.
- S�ysza�am pog�oski - rzek�a wreszcie Mercy - ale nie mog�am w to uwierzy�. Takie przedsi�wzi�cia nie przystoj� kobiecie, kt�rej m�� jest daleko. To wbrew woli boskiej. Musz� ci� ostrzec. Ludzie we wsi gadaj�. Powiadaj�, �e ty, c�rka wie�niaka, zapominasz, gdzie twoje miejsce.
- Zawsze pozostan� c�rk� swego ojca - odpar�a Elizabeth. - Ale teraz jestem tak�e �on� kupca.
Zanim Mercy zd��y�a odpowiedzie�, z kuchni dobieg� je straszliwy rumor i krzyki. Ten nag�y ha�as sprawi�, �e obie kobiety w panice zerwa�y si� na r�wne nogi. Elizabeth rzuci�a si� w t� stron�, zgarniaj�c po drodze muszkiet. Mercy pod��a�a tu� za ni�.
St� le�a� przewr�cony na bok. Drewniane miski po gulaszu by�y porozrzucane na pod�odze. Ann Putnam miota�a si� chwiejnym krokiem po pokoju, co chwila zderzaj�c si� ze sprz�tami, dr�c na sobie suknie i j�cz�c, �e co� j� gryzie. Pozosta�e dzieci w skrajnym przera�eniu skuli�y si� pod przeciwleg�� �cian�.
Porzuciwszy muszkiet, Elizabeth po�pieszy�a do Ann i chwyci�a j� za ramiona.
- Co ci jest, dziecko? Co ci� gryzie?
Na chwil� Ann znieruchomia�a. Oczy nabra�y szklistego wyrazu i jakby gdzie� odbieg�y.
- Ann! - zawo�a�a Elizabeth. - Co si� z tob� dzieje? Ann otworzy�a usta, z kt�rych powoli, a� do podstawy, wysun�� si� j�zyk. Ca�ym cia�em dziewczynki wstrz�sn�y pl�sawicze drgawki. Elizabeth pr�bowa�a j� przytrzyma�, ale Ann walczy�a ze zdumiewaj�c� si��. Nagle dziewczynka chwyci�a si� za gard�o.
- Nie mog� oddycha� - zachrypia�a. - Pomocy! Dusz� si�.
- Zabierzmy j� na g�r� - krzykn�a Elizabeth do Mercy. Razem, na po�y d�wigaj�c, na po�y wlok�c zaci�gn�y wij�c� si� dziewczynk� na pierwsze pi�tro. Ledwo zd��y�y po�o�y� j� na ��ku, gdy zn�w dosta�a drgawek.
- Op�tana - zawyrokowa�a Mercy. - Najlepiej b�dzie wezwa� mojego m�a, lekarza.
- B�agam! Szybko!
Schodz�c po schodach, Mercy w niedowierzaniu kr�ci�a g�ow�. Ju� otrz�sn�a si� z pocz�tkowego szoku. To nieszcz�cie jej nie zaskoczy�o. Przyczyna by�a jasna.
To by�y czary. Elizabeth wpu�ci�a pod sw�j dach diab�a.
WTOREK, 12 LIPCA 1692
Ronald Stewart otworzy� drzwi kajuty i wyszed� na pok�ad, na zimne poranne powietrze. Ubrany by� w najlepsze bryczesy, szkar�atny kaftan z nakrochmalonym rurkowanym ko�nierzem, a nawet upudrowan� peruk�. Nie posiada� si� z podniecenia. Okr��yli ju� Naugus Point, za Marblehead, i wzi�li kurs prosto na miasto Salem. Ju� teraz nad dziobem statku wida� by�o Turner's Wharf.
- Nie zwijajmy �agli a� do ostatniej chwili - zawo�a� Ronald do kapitana Allena, kt�ry sta� za sterem. - Chc�, �eby ludzie zobaczyli, jak szybki jest ten okr�t.
- Aye, aye, panie - odkrzykn�� kapitan Allen.
Ronald opar� pot�ne, muskularne cia�o o g�rn� cz�� burty. Morska bryza pie�ci�a jego zbr�zowia�� twarz i wichrzy�a jasne jak piasek w�osy. Rado�nie spogl�da� na znajome widoki. Jak dobrze wraca� do domu. A jednak jego szcz�cie m�ci� cie� niepokoju. Nie by�o go prawie sze�� miesi�cy, dwa miesi�ce d�u�ej, ni� przewidywa�, i nie dosta� w tym czasie nawet jednego listu. Tak jakby Szwecja by�a na ko�cu �wiata. Ciekaw by�, czy do Elizabeth dotar� kt�ry� z jego list�w. Gwarancji nie by�o, nie znalaz� bowiem �adnego statku, kt�ry by p�yn�� bezpo�rednio do kolonii, a cho�by do Londynu.
- Ju� czas - zawo�a� kapitan Allen, gdy zbli�yli si� do ziemi. - Inaczej statek wyskoczy z wody na przysta� i nie zatrzyma si� a� na Essex Street.
- Wydaj rozkazy - krzykn�� Ronald.
Na komend� kapitana marynarze �mign�li w g�r� i nie min�o kilka minut, jak ogromne p�achty �agli zosta�y �ci�gni�te i uwi�zane do maszt�w. Statek zwolni�. W odleg�o�ci oko�o stu metr�w od nabrze�a Ronald spostrzeg� ma�� ��dk� wios�ow� szybko zmierzaj�c� w ich kierunku. Gdy si� zbli�y�a, w m�czy�nie stoj�cym na dziobie pozna� swojego pisarza, Chestera Proctera. Ronald zamacha� do niego weso�o, ale Chester nie odwzajemni� jego gestu.
- Witaj! - krzykn�� Ronald, gdy ��dka znalaz�a si� w zasi�gu g�osu.
Chester milcza�. ��dka podp�yn�a jeszcze bli�ej i Ronald zobaczy�, �e twarz pisarza jest �ci�gni�ta, a usta zaci�ni�te. Jego radosne podniecenie ust�pi�o miejsca zaniepokojeniu. Sta�o si� co� z�ego.
- Trzeba, by� jak najszybciej przyby� na l�d - zawo�a� Chester, gdy tylko ��d� stan�a nieruchomo u boku wielkiego statku.
Z pok�adu spuszczono drabin� i po kr�tkiej naradzie z kapitanem Ronald zszed� do ��dki. Gdy tylko usiad� na rufie, odbili. Chester zaj�� miejsce obok niego. Dwaj marynarze w �r�dokr�ciu pochylili grzbiety nad wios�ami.
- Co si� sta�o? - zacz�� Ronald boj�c si� us�ysze� odpowied�.
Najbardziej przera�a�a go my�l, �e Indianie mogli napa�� na dom. Gdy odje�d�a�, zapuszczali si� nawet do Andover.
- W Salem dziej� si� straszliwe rzeczy - odpowiedzia� Chester. By� wyra�nie zm�czony i zdenerwowany. - Opatrzno�� w ostatniej chwili sprowadzi�a ci� do domu. Trwo�yli�my si� wielce, �e przyb�dziesz za p�no.
- Moje dzieci? - spyta� Ronald przera�ony.
- Nie, to nie dzieci. S� zdrowe i krzepkie. Chodzi o twoj� ma��onk�, Elizabeth. Przebywa w wi�zieniu ju� od wielu miesi�cy.
- O co jest oskar�ona?
- O czary. Wybacz, �e jestem heroldem z�ych wie�ci. Zosta�a skazana przez specjalny trybuna�, a jej egzekucj� wyznaczono na nast�pny wtorek.
- To jakie� brednie! - rykn�� Ronald. - Moja �ona nie jest �adn� czarownic�!
- To wiem - odpar� Chester. - Ale od lutego miasto ogarn�o szale�stwo polowania na czarownice. Oskar�onych jest prawie setka. Jedn� ju� stracono. Bridget Bishop. Dziesi�tego czerwca.
- Zna�em j� - przyzna� Ronald. - Mia�a gospod� na Ipswich Road. Ognista kobieta. Ale �eby by�a czarownic�? Wydaje mi si� to nieprawdopodobne. Co spowodowa�o t� panik�?
- Napady konwulsji. Niekt�re kobiety, a g��wnie m�ode dziewcz�ta, zosta�y dotkni�te po�a�owania godnym ob��dem.
- Widzia�e� te napady?
- O, tak. Ca�e miasto je widzia�o podczas przes�ucha�. To przera�aj�cy widok. Op�tane wyj� z m�ki i odchodz� od zmys��w. Na przemian to �lepn�, to g�uchn�, to trac� mow�, to zn�w wszystko naraz. Miotaj� si� gorzej od kwakr�w i wrzeszcz�, �e gryz� je niewidzialne stworzenia. Wywalaj� j�zyki i wygl�daj�, jakby si� dusi�y. A co najstraszniejsze, ko�czyny wyginaj� im si� w stawach, �e ma�o nie p�kaj�.
My�li Ronalda wirowa�y w zam�cie. Taki obr�t spraw by� dla niego ca�kowitym zaskoczeniem. Pod promieniami porannego s�o�ca pot wyst�pi� mu na czo�o. Ze z�o�ci� zerwa� z g�owy peruk� i rzuci� j� na dno ��dki. Zastanawia� si�, co ma pocz��.
- Pow�z czeka - Chester przerwa� ci�kie milczenie, gdy podp�ywali do nabrze�a. - S�dzi�em, �e zechcesz uda� si� prosto do wi�zienia.
- Tak - odpar� kr�tko Ronald.
Wysiedli z �odzi i po�piesznie ruszyli na ulic�. Wspi�li si� do powozu, a Chester uj�� lejce. �migni�ty batem ko� ruszy�. Pow�z podskakiwa� na kocich �bach. Milczeli.
- Jak stwierdzono, �e przyczyn� tych napad�w s� czary? - odezwa� si� wreszcie Ronald, gdy wjechali na Essex Street.
- Doktor Griggs tak powiedzia�. Potem wielebny Parris ze wsi, a potem wszyscy, nawet s�dziowie.
- Sk�d taka pewno��?
- Przes�uchania wykaza�y to w spos�b niezbity. Wszyscy widzieli, jak oskar�one torturuj� op�tane i jak cierpienia op�tanych ust�puj� w mgnieniu oka pod dotkni�ciem oskar�onych.
- Ale nie musia�y ich dotyka�, �eby torturowa�?
- Niegodziwo�ci dopuszcza�y si� duchy oskar�onych - wyja�ni� Chester. - A duchy te widoczne s� tylko dla op�tanych. Dlatego op�tane mog�y z�o�y� �wiadectwo przeciw oskar�onym.
- I takie �wiadectwo z�o�y� kto� przeciwko mojej �onie?
- W�a�nie. Ann Putnam, c�rka Thomasa Putnama ze wsi Salem.
- Znam Thomasa Putnama. Ma�y swarliwy cz�owieczek.
- Ann Putnam jako pierwsza uleg�a op�taniu - ci�gn�� Chester z wahaniem w g�osie. - W twoim domu. Pierwszy napad zdarzy� si� w twojej kuchennej izbie na pocz�tku lutego. Po dzi� dzie� pozostaje op�tana, tak samo jak jej matka.
- A moje dzieci? - spyta� Ronald. - One te� s� op�tane?
- Twoje dzieci zosta�y oszcz�dzone.
- Dzi�ki ci, Panie - rzek� Ronald.
Zn�w zapad�o milczenie. Skr�cili w Prison Lane. Chester zatrzyma� pow�z przed bram� wi�zienia. Ronald poleci� mu czeka� i zeskoczy� na ziemi�.
Z bij�cym sercem odszuka� stra�nika, Williama Dountona. Zasta� go w niechlujnej kancelarii, jak jad� �wie�y kukurydziany chleb prosto z piekarni. By� to oty�y m�czyzna ze strzech� brudnych w�os�w i czerwonym guzowatym nosem, znany sadysta, kt�ry znajdowa� rado�� w dr�czeniu swoich wi�ni�w. Ronald gardzi� nim.
William najwyra�niej nie ucieszy� si� na jego widok. Zerwa� si� na r�wne nogi i skuli� za krzes�em.
- Nikomu nie wolno odwiedza� skazanych - wychrypia� ustami pe�nymi chleba. - Taki jest rozkaz s�dziego Hathorne'a.
Ledwo panuj�c nad sob�, Ronald wyci�gn�� r�k� i z�apa� we�nian� koszul� Williama. Przyci�gn�� go do siebie, tak �e mia� jego twarz zaledwie o par� centymetr�w od swojej.
- Je�li skrzywdzi�e� moj� �on�, odpowiesz mi za to - warkn��.
- To nie moja wina. To w�adze. Musz� s�ucha� rozkaz�w.
- Zaprowad� mnie do niej - rzuci� Ronald.
- Ale...
William nie zd��y� powiedzie� nic wi�cej. Ronald wzmocni� u�cisk wok� jego gard�a. Gdy William zagulgota�, rozlu�ni� pi��. Stra�nik zacz�� kas�a�, ale wydoby� klucze. Ronald pu�ci� go i post�pi� za nim.
- Z�o�� raport - o�wiadczy� William otwieraj�c masywne d�bowe drzwi.
- Nie ma potrzeby - odpar� Ronald. - Gdy tylko st�d wyjd�, pojad� prosto do s�dziego i sam mu o tym powiem.
Przeszed�szy przez d�bowe drzwi, mijali cel� za cel�. Wszystkie by�y pe�ne. Wi�niowie szklistymi oczami wpatrywali si� w Ronalda. Niekt�rych rozpoznawa�, ale szed� dalej bez s�owa. Wi�zienie spowija�a ci�ka cisza. Ronald musia� zakry� nos chustk� przed smrodem.
William zatrzyma� si� u szczytu kamiennych schod�w i zapali� �wiec� w kaganku. Otworzy� kolejne d�bowe drzwi i obaj zst�pili w najgorsze kr�gi wi�zienia. Panowa� tam d�awi�cy od�r. Piwnica sk�ada�a si� z dw�ch du�ych pomieszcze�. Granitowe �ciany by�y wilgotne. Wi�ni�w by�o bardzo wielu; wszyscy, przykuci do mur�w lub do pod�ogi, d�wigali kajdany na r�kach, na nogach, niekt�rzy i tu, i tu. Aby nad��y� za Williamem, Ronald musia� przekracza� le��cych. Zdawa�o si�, �e nie zmie�ci�by si� tam ju� ani jeden cz�owiek wi�cej.
- Zaczekaj chwil� - powiedzia� Ronald.
William stan�� i odwr�ci� si� do niego.
Ronald przykucn��. Rozpozna� pewn� kobiet�, kt�r� zna� jako bardzo nabo�n�.
- Rebecca Nurse? - spyta�. - Na Boga, co ty tu robisz?
Rebecca z wolna potrz�sn�a g�ow�.
- B�g jeden to wie - wyrzek�a z trudem.
Ronald wsta�. Ledwo trzyma� si� na nogach. Miasto widocznie oszala�o.
- Tam - William wskaza� odleg�y k�t piwnicy. - Ko�czmy ju�.
Ronald szed� za nim. Lito�� i �al sprawi�y, �e na chwil� zapomnia� o gniewie. Wreszcie William zatrzyma� si� i Ronald spojrza� na pod�og�. W �wietle �wiecy z trudem rozpozna� swoj� �on�. Cia�o Elizabeth pokrywa�a gruba warstwa nieczysto�ci. Zbyt du�e i ci�kie kajdany ledwo pozwala�y jej strz�sa� robactwo, kt�re bez przeszk�d roi�o si� w p�mroku piwnicy.
Ronald wzi�� od Williama �wiec� i pochyli� si�. Mimo swego stanu Elizabeth u�miechn�a si� do niego.
- Ciesz� si�, �e wr�ci�e� - przem�wi�a s�abo. - Teraz nie musz� si� ju� martwi� o dzieci. Czy zdrowe?
Ronald z trudem prze�kn�� �lin�. Zasch�o mu w ustach.
- Przyjecha�em do wi�zienia prosto ze statku. Jeszcze ich nie widzia�em.
- Jed� do nich, prosz�. B�d� uszcz�liwione. L�kam si�, �e s� niespokojne.
- B�d� dba� o nie - obieca� Ronald. - Ale najpierw musz� si� zaj�� uwolnieniem ciebie.
- Mo�e... Sk�d taka d�uga zw�oka?
- Wyekwipowanie statku zaj�o wi�cej czasu, ni� si� spodziewali�my. Nowo�� konstrukcji sprawi�a nam wiele trudu.
- Wys�a�am do ciebie tyle list�w.
- Nie dosta�em ani jednego.
- C�, w ka�dym razie jeste� - stwierdzi�a Elizabeth.
Ronald wsta�.
- Wr�c� - obieca�.
Dr�a� na ca�ym ciele; z l�ku i troski niemal odchodzi� od zmys��w. Da� znak Williamowi i wsp�lnie wr�cili do kancelarii.
- Spe�niam tylko swoje obowi�zki - powiedzia� boja�liwie William.
Nie umia� odgadn�� stanu ducha Ronalda.
- Poka� mi dokumenty - za��da� Ronald.
William wzruszy� ramionami i zacz�� grzeba� w ba�aganie na stole. W ko�cu poda� Ronaldowi nakaz aresztowania i nakaz egzekucji Elizabeth. Ronald przeczyta� i odda�. Wyci�gn�� z sakiewki kilka monet.
- Chc�, by� przeni�s� Elizabeth i poprawi� jej po�o�enie.
William skwapliwie pochwyci� monety.
- Dzi�ki ci, szlachetny panie - powiedzia�. Monety znikn�y w kieszeni jego bryczes�w. - Ale przenie�� jej nie mog�. Skazani na kar� g��wn� zawsze trzymani s� na samym dole. Nie mog� te� zdj�� jej kajdan�w, jako �e s� one wymienione w nakazie aresztowania jako �rodek zapobiegawczy, by duch jej nie opu�ci� cia�a. Mog� jednak poprawi� jej stan zgodnie z twoim wspania�omy�lnym �yczeniem.
- Zr�b, co tylko mo�esz - rzek� Ronald.
Na dworze wsiada� do powozu wolniej ni� zwykle. Nogi si� pod nim ugina�y.
- Do domu s�dziego Corwina - rzuci�.
Chester pogna� konia. Pragn�� spyta� o Elizabeth, lecz nie �mia�. Rozpacz Ronalda by�a a� nadto widoczna.
Jechali w milczeniu. Gdy dotarli do zbiegu Essex i Washington Street, Ronald wysiad� z powozu.
- Czekaj - poleci� kr�tko.
Zab�bni� w drzwi, a gdy si� otworzy�y, dozna� ulgi na widok stoj�cego w progu swego starego przyjaciela, Jonathana Corwina. �w pozna� Ronalda i rozdra�nienie na jego twarzy ust�pi�o miejsca wsp�czuj�cej trosce. Niezw�ocznie wprowadzi� Ronalda do salonu. Poprosi� te� �on�, kt�ra w k�cie prz�d�a len, by pozwoli�a im rozmawia� w cztery oczy.
- Jest mi niezmiernie przykro - przem�wi�, gdy tylko zostali sami. - Nieweso�e to przywitanie dla znu�onego w�drowca.
- B�agam, m�w, co mi trzeba robi� - poprosi� s�abo Ronald.
- Obawiam si�, �e nie wiem, co mam ci powiedzie� - zacz�� Jonathan. - Czasy s� burzliwe. Miastem ow�adn�� duch niezgody, wrogo�ci, a by� mo�e tak�e oszuka�czych iluzji. Sam ju� nie wiem, co my�le�. Ostatnio pozwana zosta�a moja te�ciowa, Margaret Thatcher. Ona nie jest �adn� czarownic�. To ka�e mi pow�tpiewa� w prawdziwo�� oskar�e� op�tanych dziewcz�t i rzetelno�� ich pobudek.
- Pobudki tych dziewcz�t nie s� w tej chwili moj� g��wn� trosk� - przerwa� Ronald. - Chc� wiedzie�, co mog� zrobi� dla mojej ukochanej �ony, kt�ra cierpi nieopisanie brutalne traktowanie.
- L�kam si�, �e niewiele da si� zrobi� - Jonathan westchn�� g��boko. - Twoja �ona zosta�a skazana przez specjalny Wy�szy S�d Karny, kt�ry rozpatrywa� wszystkie sprawy o czary.
- Przecie� przed chwil� sam powiedzia�e�, �e w�tpisz w prawdom�wno�� oskar�ycielek.
- Tak - zgodzi� si� Jonathan. - Ale twoja �ona nie zosta�a skazana na podstawie zezna� dziewcz�t ani te� na podstawie objawienia si� z�ego ducha przed s�dem. Jej proces by� kr�tki, kr�tszy od innych, kr�tszy nawet ni� Bridget Bishop. Wina jej by�a dla wszystkich oczywista; istnieje na to materialny, niepodwa�alny dow�d. Nie mog�o by� �adnych w�tpliwo�ci.
- I ty s�dzisz, �e moja �ona jest czarownic�? - spyta� Ronald z niedowierzaniem.
- Tak, niestety. Przykro mi. Pojmuj�, �e ci�ko cz�owiekowi pogodzi� si� z tak� prawd�.
Ronald wpatrywa� si� w twarz przyjaciela, pr�buj�c zebra� my�li w obliczu tych nowych i zaskakuj�cych wie�ci. Zawsze wysoko ceni� sobie jego opini�.
- Ale przecie� musi by� co�, co da�oby si� jeszcze zrobi�. Cho�by odwlec egzekucj�, �ebym mia� czas pozna� t� prawd�.
Jonathan po�o�y� r�k� na ramieniu przyjaciela.
- Ja jako miejscowy s�dzia nie mog� zrobi� nic. Powiniene� uda� si� do domu i roztoczy� opiek� nad dzie�mi.
- Nie poddam si� tak �atwo.
- W takim razie mog� jedynie doradzi�, aby� jecha� do Bostonu i rozm�wi� si� z Samuelem Sewallem. Wiem, �e byli�cie razem w Kolegium Harvarda. Przyja�nili�cie si�. Mo�e on, przy swoich znajomo�ciach w Urz�dzie Gubernatora Kolonii, m�g�by ci co� podszepn��. Na pewno nie b�dzie oboj�tny; jest on jednym z s�dzi�w Wy�szego S�du Karnego i dzieli� si� ze mn� w�tpliwo�ciami w zwi�zku z ca�� spraw�, podobnie jak Nathaniel Saltonstall, kt�ry nawet z�o�y� sw�j urz�d.
Ronald podzi�kowa� i po�pieszy� do powozu. Powiedzia� Chesterowi o swoich zamiarach i wkr�tce otrzyma� osiod�anego konia. Nie min�a godzina, jak ruszy� w prawie trzydziestokilometrow� podr�. Jecha� przez Cambridge, przeby� Charles River po Wielkim Mo�cie i zbli�a� si� do Bostonu drog� na Roxberre, od po�udniowego zachodu.
Jad�c w�skim pasmem p�wyspu Shawmut, odczuwa� coraz wi�kszy niepok�j. Dr�czy�o go pytanie, co zrobi, je�li Samuel nie zechce lub nie b�dzie m�g� mu pom�c. Nic nie przychodzi�o mu do g�owy. To by�a naprawd� ostatnia szansa.
Gdy przekracza� ceglane fortyfikacje bramy miejskiej, jego wzrok mimowolnie pow�drowa� ku szubienicy, z kt�rej zwisa� �wie�y trup. Na to bezlitosne przypomnienie dreszcz przebieg� mu po plecach. Natychmiast pop�dzi� konia.
Ale po�udniowy zgie�k Bostonu, kt�ry liczy� ponad osiemset domostw i ponad sze�� tysi�cy mieszka�c�w, op�ni� tempo podr�y. By�a ju� prawie pierwsza, gdy Ronald zajecha� do domu Samuela na po�udniowym kra�cu miasta. Zsiad� z konia i uwi�za� go do palisady.
Zasta� Samuela w salonie pal�cego d�ug� fajk�, jak zwykle po po�udniowym posi�ku. Zauwa�y�, �e w ostatnich latach przyjaciel wyra�nie nabra� cia�a i dostoje�stwa i w najmniejszym stopniu ie przypomina ju� m�odego zawadiaki, z kt�rym w latach szkolnych �lizga� si� po Charles River.
Samuel ucieszy� si� na widok Ronalda, ale powita� go z pewn� pow�ci�gliwo�ci�. Domy�li� si� celu jego odwiedzin, zanim jeszcze Ronald wspomnia� o tragicznym po�o�eniu Elizabeth. Potwierdzi� to, co powiedzia� Jonathan Corwin; wina Elizabeth zosta�a niezbicie ustalona. Ronald zgarbi� si� na krze�le i odetchn�� g��boko, pr�buj�c powstrzyma� �zy. Nie wiedzia�, co pocz��. Poprosi� gospodarza o kufel piwa. Gdy Samuel powr�ci� nios�c trunek, Ronald zdo�a� odzyska� panowanie nad sob�. Poci�gn�wszy d�ugi haust, spyta� Samuela o charakter dowodu, kt�ry zosta� u�yty przeciwko jego �onie.
- Wzdragam si� rzec ci o tym - powiedzia� Samuel.
- Dlaczeg� to? - Widoczne zmieszanie przyjaciela podsyci�o ciekawo�� Ronalda. Nie przysz�o mu do g�owy, �eby spyta� Jonathana, co to za dow�d. - Mam przecie� prawo wiedzie�.
- W istocie - odpar� Samuel, jednak wci�� z wahaniem.
- Powiedz, prosz�. Ufam, �e dzi�ki temu zrozumiem t� nieszcz�sn� spraw�.
- Najlepiej b�dzie, je�li odwiedzimy mojego serdecznego druha, wielebnego Cottona Mathera. - Samuel wsta�. - Ma on lepsze rozeznanie w tym, co si� tyczy niewidzialnego �wiata. B�dzie umia� ci doradzi�.
- Chyl� czo�a przed twoim os�dem - rzek� Ronald podnosz�c si�.
Powozem Samuela pojechali prosto do Old North Church. Od pos�ugaczki dowiedzieli si�, �e wielebny Mather jest w swoim domu, na rogu Middle Street i Prince Street. Jako �e by�o to bardzo blisko, poszli tam piechot�. Poza tym wygodniej im by�o zostawi� pow�z na placu przed ko�cio�em.
Na pukanie Samuela drzwi otworzy�a m�odziutka pokoj�wka, kt�ra wprowadzi�a ich do salonu. Wielebny Mather pojawi� si� z najwy�szym po�piechem i powita� ich wylewnie. Samuel wyja�ni� cel ich odwiedzin.
- Pojmuj�.
Wielebny Mather wskaza� im krzes�a. Wszyscy usiedli.
Ronald przygl�da� si� duchownemu. Pozna� go ju� kiedy�. by� od nich m�odszy; sko�czy� Kolegium Harvarda w 1678 oku, siedem lat po nich. Mimo to zacz�� ju� zdradza� pewne cechy, kt�re Ronald zauwa�y� przedtem u Samuela, i to z tych samych przyczyn. Przyby� na wadze. Nos mia� czerwony i z lekka powi�kszony, a twarz nabra�a ciastowatej konsystencji. Ale oczy l�ni�y mu inteligencj� i p�omienn� stanowczo�ci�.
- Ca�ym sercem jestem z tob� w twoich strapieniach - zwr�ci� si� do Ronalda. - Nam, �miertelnym, trudno nieraz poj�� wyroki Pa�skie. G��boko smuci mnie nie tylko twoja tragedia, ale i wszystkie wydarzenia w Salem. Ludno�ci� zaw�adn�� duch niepokoju i zam�tu i l�kam si�, �e ster spraw mo�e �acno wymkn�� si� nam z r�k.
- W tej chwili przede wszystkim obchodzi mnie los mojej �ony - odpar� Ronald.
Nie przyszed� tu na kazanie.
- Tak te� by� powinno - przytakn�� wielebny Mather. - Ale wa�ne jest, by� rozumia�, �e my, to jest duchowie�stwo i w�adze �wieckie, musimy my�le� o ca�ej wsp�lnocie. Spodziewa�em si�, �e szatan zechce wkra�� si� mi�dzy nas. W tej diabelskiej sprawie jedynym pocieszeniem mo�e by� to, �e dzi�ki twojej �onie wiemy, gdzie uderzy�.
- Chc� si� zapozna� z dowodem u�ytym przeciwko mojej �onie.
- Owszem, poka�� ci go. Pod warunkiem �e nikomu nie wyjawisz jego natury. L�kamy si� bowiem, �e jego ujawnienie mog�oby wywo�a� jeszcze wi�ksze wzburzenie i jeszcze bardziej rozpali� g�owy w Salem.
- A je�li zechc� odwo�a� si� od wyroku?
- Nie zechcesz, gdy zobaczysz ten dow�d. Co do tego mo�esz mi zaufa�. Czy mam twoje s�owo?
- Masz je - rzek� Ronald. - Pod warunkiem �e nie odmawia mi si� prawa do apelacji.
Wszyscy trzej wstali. Wielebny Mather poprowadzi� ich do piwnicy. Zapali� kaganek i zacz�li schodzi� po kondygnacji kamiennych schod�w.
- Omawia�em t� rzecz szczeg�owo z moim ojcem, Increase'em Matherem - m�wi� wielebny Mather przez rami�. - Jeste�my zgodni co do tego, �e jako namacalny dow�d istnienia niewidzialnego �wiata ma ona nieocenion� wag� dla przysz�ych pokole�. Dlatego te� uwa�amy, �e w�a�ciwym dla� miejscem jest Kolegium Harvarda. Jak ci wiadomo, m�j ojciec jest obecnie jego urz�duj�cym rektorem.
Ronald nie odpowiedzia�. Chwilowo nie by� zdolny roztrz�sa� kwestii akademickich.
- Zar�wno ja jak i m�j ojciec uwa�amy te�, �e w procesach czarownic Salem zanadto polega�o si� na dowodach natury jedynie duchowej - ci�gn�� wielebny Mather. Zeszli ju� na sam d�. Ronald i Samuel czekali, a� ich przewodnik zapali lichtarze na �cianach. Ten, przemieszczaj�c si� po piwnicy, m�wi� nieprzerwanie: - Niepokoimy si� ogromnie, �e z tej przyczyny mog�y zosta� wci�gni�te w otch�a� zupe�nie niewinne osoby.
Ronald ju� chcia� mu przerwa�. Nie mia� teraz cierpliwo�ci do wys�uchiwania jego og�lnych refleksji, ale Samuel uspokajaj�cym gestem po�o�y� mu r�k� na ramieniu.
- Dow�d Elizabeth jest realny. Taki pragn�liby�my mie� w ka�dej sprawie - m�wi� dalej wielebny Mather, daj�c Ronaldowi i Samuelowi znak, by podeszli do du�ej zaryglowanej szafy - Ale m�g�by te� sta� si� zarzewiem straszliwych wydarze�. Dlatego to spowodowa�em, �e po jej procesie zosta� zabrany z Salem i przewieziony tutaj. Nigdy nie widzia�em wyra�niejszej oznaki pot�gi szatana i jego zbrodniczej mocy.
- B�agam wasz� wielebno�� - przerwa� w ko�cu Ronald. - Chcia�bym co rychlej powr�ci� do Salem. Niech tylko ujrz�, co to jest, a zaraz ruszam w drog�.
- Cierpliwo�ci, m�j dobry cz�owieku - pouczy� go wielebny Mather, wyci�gaj�c klucz z kieszeni kaftana. - Dow�d �w jest tego rodzaju, �e musisz by� przygotowany. Jest doprawdy przera�aj�cy. Z tej to przyczyny, zgodnie z moj� opini�, proces twojej �ony odbywa� si� za zamkni�tymi drzwiami, a wszyscy s�dziowie przysi�gli na honor, �e b�d� milcze�. Nie chodzi�o mi o to, by pozbawi� j� prawa do uczciwego procesu, ale by zapobiec publicznej histerii, kt�ra jedynie umocni�aby pozycj� szatana.
- Jestem przygotowany - rzek� Ronald z wyczuwalnym zniecierpliwieniem.
- Chrystus Odkupiciel niechaj b�dzie z tob�. - Wielebny Mather wsun�� klucz w dziurk�. - Zbierz si�y.
Otworzy� zamek. Nast�pnie obiema r�kami roz�o�y� na o�cie� drzwi szafy i odst�pi�, by Ronald m�g� zobaczy� jej zawarto��.
Ronaldowi zabrak�o tchu, a oczy omal nie wysz�y mu z orbit. Zdj�ty zgroz�, w niedowierzaniu odruchowo zas�oni� usta d�oni�. Z trudem prze�kn�� �lin�. Pr�bowa� co� powiedzie�, ale g�os uwi�z� mu w gardle. Odchrz�kn��.
- Do��! - wykrztusi� wreszcie i odwr�ci� oczy.
Wielebny Mather zamkn�� i zaryglowa� szaf�.
- Czy jest pewne, �e to dzie�o Elizabeth? - spyta� Ronald.
- Nie ma cienia w�tpliwo�ci - zabra� g�os Samuel. - Nie tylko zosta�o zaj�te przez szeryfa w twojej posiad�o�ci, ale i sama Elizabeth z w�asnej i nieprzymuszonej woli przyzna�a si� do odpowiedzialno�ci.
- Wielki Bo�e - rzek� Ronald. - To robota szatana. A przecie� serce mi m�wi, �e Elizabeth nie jest czarownic�.
- Nie�atwo cz�owiekowi uwierzy�, �e jego w�asna �ona zawar�a przymierze z diab�em - rzek� zn�w Samuel. - Lecz to, co widzia�e�, wraz ze �wiadectwem kilku op�tanych dziewcz�t, kt�re zezna�y, �e duch Elizabeth je torturowa�, to dow�d nieodparty, Przykro mi, przyjacielu, ale Elizabeth jest czarownic�.
- Ci�ko mi na sercu - j�kn�� Ronald.
Samuel i Cotton Mather wymienili porozumiewawcze, wsp�czuj�ce spojrzenia. Samuel zrobi� gest w stron� schod�w.
- Mo�e porozmawiamy w salonie - odezwa� si� wielebny Mather - S�dz�, �e ka�demu z nas dobrze by zrobi� kufel piwa.
Gdy ju� zasiedli wygodnie i za�yli och�ody, wielebny Mather podj�� temat:
- To czas pr�by dla nas wszystkich. I nikt nie mo�e si� przed tym brzemieniem uchyli�. Teraz, gdy ju� wiemy, �e szatan upodoba� sobie Salem, musimy z Bo�� pomoc� wytropi� w naszej wsp�lnocie i zniszczy� jego s�ugi i ich poplecznik�w, a przy tym broni� niewinnych i pobo�nych, kt�rych on tak bardzo nienawidzi.
- Niestety, nie mog� by� pomocny - odpar� Ronald. - Jestem zbyt oszo�omiony i przybity. Ci�gle nie mog� uwierzy�, �e Elizabeth jest czarownic�. Trzeba mi czasu. Musi by� przecie� jaki� spos�b, �eby uzyska� dla niej odroczenie, cho�by tylko o miesi�c.
- Odroczenia mo�e udzieli� tylko gubernator Phips - powiedzia� Samuel. - Ale pro�by na nic si� nie zdadz�. Musia�by istnie� jaki� wiarygodny pow�d.
Mi�dzy trzema m�czyznami zaleg�a cisza. Jedynie odg�osy miasta nap�ywa�y przez otwarte okno.
- Mo�e ja znalaz�bym taki pow�d - odezwa� si� nagle wielebny Mather.
Twarz Ronalda roz�wietli� promyk nadziei. Samuel wydawa� si� zbity z tropu.
- S�dz�, �e uda�oby mi si� uzasadni� przed gubernatorem potrzeb� odroczenia egzekucji. Ale wszystko zale�y od spe�nienia jednego warunku: pe�nego wsp�dzia�ania Elizabeth. Musi odwr�ci� si� od ksi�cia ciemno�ci.
- Zapewniam, �e b�dzie wsp�dzia�a� - obieca� Ronald. - Co powinna zrobi�?
- Po pierwsze, musi wyzna� swoj� win� przed gmin� w zborze w Salem. W swoim wyznaniu musi wyrzec si� wszelkich zwi�zk�w z diab�em. Po drugie, musi wyjawi�, kto jeszcze we wsp�lnocie zawar� szata�ski pakt. To by�aby wielka przys�uga. Bowiem nieprzerwana m�ka op�tanych kobiet �wiadczy, i� s�udzy z�ego s� jeszcze na wolno�ci.
Ronald porwa� si� z miejsca.
- Nak�oni� j� do tego jeszcze dzi� - o�wiadczy� podniecony. - B�agam, niezw�ocznie pom�w z gubernatorem.
- Zaczekam na odpowied� Elizabeth. Nie b�d� turbowa� jego ekscelencji nie maj�c jej s�owa, �e przyjmuje warunki.
- B�dziesz je mia� - rzek� Ronald. - Najp�niej do jutra rana.
- Jed� z Bogiem - odpowiedzia� wielebny Mather.
W drodze do powozu Samuel z trudem dotrzymywa� Ronaldowi kroku.
- Oszcz�dzi�by� prawie godzin�, gdyby� pop�yn�� promem do Noddle Island - poradzi� mu, gdy jechali przez miasto po Ronaldowego konia.
- P�yn� zatem promem - odpar� Ronald. Rzeczywi�cie, droga powrotna zaj�a mu niepor�wnanie mniej czasu ni� jazda do Bostonu. Wczesnym popo�udniem zajecha� na Prison Lane i osadzi� konia przed wi�zieniem. Zwierz� by�o niemi�osiernie zgonione. Z nozdrzy kipia�y mu ba�ki piany.
Ronald by� r�wnie wyczerpany i pokryty brudem. Jego czo�o przecina�y pionowe bruzdy, kt�re wy��obi�y w kurzu stru�ki potu. By� zm�czony tak�e psychicznie, a poza tym g�odny jak wilk i spragniony. Ale nie my�la� teraz o w�asnych potrzebach. Promyk nadziei dla Elizabeth gna� go naprz�d.
Wpad� do kancelarii wi�ziennej. Ku jego rozczarowaniu nie by�o w niej nikogo. Zacz�� b�bni� pi�ciami w d�bowe drzwi prowadz�ce do cel. Uchyli�y si� z trzaskiem i wyjrza�a zza nich nalana twarz Williama Dountona.
Chc� si� widzie� z �on� - rzuci� Ronald bez tchu. - Teraz jest pora jedzenia - odpar� William. - Przyjd�, Panie, za godzin�.
W odpowiedzi Ronald otworzy� drzwi pot�nym kopniakiem. William zatoczy� si� do ty�u. Z jego wiadra chlusn�a na pod�og� cienka owsianka.
- Chc� j� widzie� teraz! - warkn�� Ronald.
- S�dziowie si� o tym dowiedz� - zagrozi� William, ale odstawi� wiadro i poprowadzi� Ronalda do piwnicy.
Po paru minutach Ronald przysiad� obok Elizabeth. Delikatnie potrz�sn�� j� za rami�. Zamruga�a oczami i natychmiast spyta�a o dzieci.
- Jeszcze ich nie widzia�em - powiedzia� Ronald. - Ale mam dobre nowiny. Rozmawia�em z Samuelem Sewallem i wielebnym Cottonem Matherem. Powiadaj�, �e mo�emy uzyska� odroczenie.
- Bogu niech b�d� dzi�ki. - Oczy Elizabeth rozb�ys�y w �wietle kaganka.
- Ale musisz si� przyzna�. I musisz wskaza� innych, kt�rzy zawarli pakt z diab�em.
- Do czego mam si� przyzna�?
- Do czar�w - odpar� Ronald ze z�o�ci�.
Zm�czenie i zdenerwowanie naruszy�y pow�ok� opanowania pod kt�r� zwykle skrywa� uczucia.
- Nie mog� si� przyzna�.
- A to czemu? - spyta� ostro Ronald.
- Bo nie jestem czarownic�.
Przez chwil� Ronald bez s�owa wpatrywa� si� w �on�, zaciskaj�c pi�ci z rozpaczy i bezsi�y.
- Nie mog� zaprze� si� samej siebie - przerwa�a nabrzmia�� napi�ciem cisz� Elizabeth. - Nie przyznam si� do czarostwa.
Wyczerpany, doprowadzony do ostateczno�ci, Ronald zap�on�� gniewem. Trzasn�� pi�ci� w otwart� d�o� drugiej r�ki. Przysun�� twarz tu� do jej twarzy.
- Przyznasz si� - warkn��. - Ja ci rozkazuj�.
- Czy powiedziano ci, kochany m�u, o u�ytym przeciwko mnie dowodzie? - spyta�a Elizabeth bynajmniej nie przestraszona wybuchem Ronalda.
Ronald wyprostowa� si� i rzuci� szybkie spojrzenie na Williama, kt�ry przys�uchiwa� si� tej wymianie zda�. Poleci� mu, by si� cofn��. William poszed� wi�c po swoje wiadro i zacz�� obchodzi� ze straw� piwnic�.
- Widzia�em ten dow�d - powiedzia� Ronald, gdy William nie m�g� ich ju� us�ysze�. - Wielebny Mather trzyma go u siebie w domu.
- Musia�am widocznie zgrzeszy� jakim� pogwa�ceniem woli Boga - ci�gn�a Elizabeth. - Do tego mog�abym si� przyzna�, gdybym wiedzia�a, co to by�o. Ale czarownic� nie jestem i z pewno�ci� nie dr�czy�am �adnej z tych dziewcz�t, kt�re �wiadczy�y przeciwko mnie.
- Przyznaj si� tylko teraz, tylko �eby uzyska� odroczenie - b�aga� Ronald. - Chc� ratowa� twoje �ycie.
- Nie mog� ratowa� �ycia, gubi�c dusz�. Je�li zapr� si� siebie, oddam si� w r�ce diab�a. I nie znam te� �adnych innych czarownic, a nie mog� pozywa� niewinnych, �eby ocali� siebie.
- Musisz si� przyzna� - krzykn�� Ronald. - Je�li si� nie przyznasz, to ja si� ciebie wypr�!
- Post�pisz, jak ci sumienie dyktuje. Ja nie przyznam si� do czarostwa.
- B�agam - Ronald zmieni� taktyk�. - Dla dzieci.
- Musimy ufa� Bogu.
- On nas opu�ci� - j�kn�� Ronald.
�zy ��obi�y sobie drog� w grubej warstwie kurzu na jego twarzy. Elizabeth z trudem d�wign�a zakut� w kajdany r�k� i po�o�y�a mu na ramieniu.
- Nie tra� ducha, drogi m�u. Nieodgadnione s� wyroki Pa�skie.
Ronalda opu�ci�y resztki opanowania. Zerwa� si� na r�wne nogi i wypad� z wi�zienia.
WTOREK, 19 LIPCA 1692
Ronald niespokojnie przest�pi� z nogi na nog�. Sta� na Prison Lane, naprzeciwko wi�zienia. Czo�o pod szerokim rondem kapelusza mia� zlane potem. Dzie� by� gor�cy, mglisty, parny, a duszn� atmosfer� wzmaga�a jeszcze nadnaturalna cisza, kt�ra spowija�a miasto, cho� na ulicach zgromadzi� si� oczekuj�cy t�um. Milcza�y nawet mewy. Wszyscy czekali na w�z.
My�li Ronalda sparali�owa�a mieszanina trwogi, rozpaczy i paniki. Nie m�g� poj��, czym on albo Elizabeth �ci�gn�a na siebie t� katastrof�. Na rozkaz s�du zabroniono mu wst�pu do wi�zienia od poprzedniego dnia, kiedy to po raz ostatni pr�bowa� nam�wi� Elizabeth do wsp�dzia�ania. Ale �adne b�agania, zakl�cia ani gro�by nie by�y w stanie z�ama� jej postanowienia. Nie przyzna si�.
Z os�oni�tego murami dziedzi�ca dobieg� go metaliczny turkot �elaznych obr�czy k�. Niemal natychmiast ukaza� si� w�z. W jego tyle sta�o pi�� ciasno przytulonych do siebie kobiet. Za wozem szed� William Dounton, szeroko u�miechni�ty wobec bliskiego ju� wydania wi�niarek w r�ce kata.
Z t�umu gapi�w zerwa�y si� nag�e wiwaty, zapocz�tkowuj�c wr�cz karnawa�owy nastr�j. Dzieci z gwa�town� energi� rzuci�y si� do swoich zwyk�ych igraszek, doro�li �miali si� i klepali po plecach. Jak zazwyczaj dzie� egzekucji by� dla mieszka�c�w dniem �wi�tecznym, dniem zabawy. Lecz nie dla Ronalda oraz rodzin i przyjaci� innych ofiar.
Uprzedzony przez wielebnego Mathera, Ronald nie zdziwi� si� ani nie odzyska� nadziei, widz�c, �e w�r�d tych pi�ciu nie ma Elizabeth. Za rad� pastora Elizabeth mia�a by� stracona jako ostatnia, gdy t�um nasyci si� ju� krwi� pierwszych pi�ciu ofiar. Chodzi�o o to, by jak najmniej rzuca�a si� w oczy, zw�aszcza tym, kt�rzy widzieli b�d� s�yszeli o dowodzie jej winy.
W�z przejecha� tu� obok Ronalda, tak �e m�g� spojrze� w twarze skazanych. Wszystkie wi�niarki wygl�da�y na zrozpaczone i z�amane brutalnym traktowaniem i bliskim straszliwym ko�cem. Ronald rozpozna� tylko dwie: Rebecc� Nurse i Sarah Good. Obie by�y ze wsi Salem. Inne pochodzi�y z okolicznych miast. Patrz�c na Rebecc� Nurse, kt�rej pobo�no�� wszak dobrze zna�, przypomnia� sobie pos�pn� przestrog� wielebnego Mathera, �e sprawa czarownic w Salem mo�e �atwo wymkn�� si� w�adzom z r�k.
W�z dotar� do Essex Street i skr�ci� na zach�d. T�um pop�yn�� za nim. W�r�d ci�by wyr�nia� si� wielebny Cotton Mather, jedyny cz�owiek na koniu.
Niemal p� godziny p�niej Ronald zn�w us�ysza� z wi�ziennego podw�rca metaliczn� zapowied�. Pojawi� si� drugi w�z. Z ty�u z pochylon� g�ow� siedzia�a Elizabeth. Jej kajdany by�y tak ci�kie, �e nie mog�a sta�. W�z przetoczy� si� tu� obok Ronalda, ale ona nie podnios�a na niego oczu ani te� on do niej nie przem�wi�. �adne nie znalaz�o s��w.
Ronald ruszy� w pewnej odleg�o�ci za wozem. Zdawa�o mu si� chwilami, �e to jaki� koszmarny sen. Szarpa�y nim sprzeczne uczucia. Pragn�� uciec i ukry� si� przed �wiatem, a zarazem pragn�� te� by� do ko�ca z Elizabeth.
Na zachodnim kra�cu Salem, po przeje�dzie przez Town Bridge, w�z skr�ci� z g��wnego go�ci�ca i zacz�� wspina� si� na wzg�rze, gdzie dokonywano strace�. Droga wi�a si� w g�r� w�r�d ciernistych krzew�w, a� przesz�a w niego�cinny skalisty szczyt, gdzie ros�o zaledwie k