Topor Roland - Portret Suzanne

Szczegóły
Tytuł Topor Roland - Portret Suzanne
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Topor Roland - Portret Suzanne PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Topor Roland - Portret Suzanne PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Topor Roland - Portret Suzanne - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Roland Topor Portret Suzanne Od dwudziestu trzech dni przemierzam bez wytchnienia labirynt ciemnych uliczek obcego miasta. Czasami przystaję, żeby coś naszkicować w starym notesie o postrzępionej okładce. Nie wiem, czy jestem malarzem, architektem, czy urzędnikiem, ale muszę być biedny, skoro przywiązuję taką wagę do swojej pracy. Powody, dla których zmuszony byłem opuścić Paryż, pozostają niejasne; w każdym razie starannie unikam myślenia o okolicznościach swojego wyjazdu. Miasto nazywa się Caracas, ale nie chodzi tu o stolicę Wenezueli. Mieszkańcy wymawiają tę nazwę "Carcasse" (carcasse (fr.) - szkielet, kościotrup) z ponurą, budzącą niepokój intonacją. W tym smętnym kraju Europy Środkowej, którego języka nie znam, przyszli na świat moi rodzice. Pomimo tego faktu, między miejscowymi a mną panuje absolutna niemożność porozumienia. Tutejsze domy mają wprawdzie bogate, barokowe fasady, ale aż przykro patrzeć, w jak opłakanym są stanie. Szczegóły ornamentów i rzeźbień giną pod warstwą brudu. Z nieba, z zimowego nieba też nie przebija ani odrobina jasności. Wysilam oczy, starając się przeniknąć wzrokiem szarówkę, choć z góry wiem, że i tak nie uchwycę podobieństwa. Kształty i reliefy zacierają się, zmieniają się kąty. Kamienne elementy, których rysunek staram się odgadnąć, rozmywają się niczym w mętnej wodzie. Moja dłoń po omacku odkrywa zielonkawe, podwodne krajobrazy. Ciemność staje się nieprzenikniona, tak że strona notatnika rozpływa się w mroku nocy. Przez głowę przemyka mi myśl: "Teraz rysunek jest wierny, bo równie niedookreślony jak model". To spostrzeżenie wreszcie pokonuje mój upór. Trudno, trzeba dać za wygraną. Zrezygnowany, ruszam z powrotem do hotelu. Kiedy idę wzdłuż rzeki, nagle ogarnia mnie przemożne zmęczenie. Szczęśliwie w pobliżu stoi ławka. Osuwam się na nią z przerażającym uczuciem, że jestem ciężarem, którego ktoś się właśnie pozbył. Rzeka rozlewa się szeroko, ale nawet najsłabszy refleks nie igra w zagłębieniach fal. Trochę dalej, na lewo, jej brzegi spina nie oświetlony most. Kiedy za chwilę będę na niego wstępował, moje serce zabije mocniej. Mieszkam po drugiej stronie rzeki, tuż przy zajezdni tramwajowej. Ze swojego okna na siódmym piętrze śledzę ciągnące się długo w noc hałaśliwe ewolucje pojazdów. Na końcowy przystanek wagony najczęściej podjeżdżają puste, a jeżeli już ktoś wysiada, to od wielkiego dzwonu. Ostatniej nocy szczęście mi dopisało. Dane mi było zobaczyć pięciu podróżnych. Kamień mocno uderza mnie w kark. Na wpół ogłuszony, czuję, że ktoś mnie obszukuje, że chce zabrać mi portfel. Na oślep łapię czyjąś rękę. Złodziejem okazuje się lobuziak z procą okręconą wokół przegubu. Chwytam za nią. Zmagamy się w milczeniu, z dziką zaciętością. Walka kończy się równie nagle, jak się zaczęła. Wyrzucony siłą własnej procy gagatek wpada na balustradę i odbiwszy się od niej, ucieka. Słyszę cichnący w oddali stukot jego buciorów, gdy zmyka wzdłuż brzegu. Rzeczywistość staje się przystępniejsza, kiedy sprawia ból. Kamień, który mnie zranił, nie ma nic wspólnego z owymi niedookreślonymi, nierealnymi fasadami. On nie jest ulotny. Ma nieskomplikowane, ale za to konkretne właściwości. Ciężar, który miażdży, krawędzie, które tną, i spiczaste fasety, które przebijają. Potrafi upuścić krwi. Boże, ale ze mnie grubas! Nikt mnie nie kocha. A przecież jestem jeszcze młody. Zresztą zawsze tak było. W szkole przezywali mnie Pączek, a potem Pulpet, Wieprzak i Baleron. Mój Boże, jak ja cierpiałem! Tylko ja jeden wiedziałem, jakże cenne pokłady nieskazitelności kryją się pod fałdami tłuszczu. Inni patrzyli z niesmakiem na to ciało, które uważali za fizyczne odzwierciedlenie stanu psychiki. Podobnie zwiedzający ogród zoologiczny często patrzą na zwierzęta, jakby te przedstawiały różne typy ludzkie. Jakby mieli do czynienia z osobnikami skazanymi na wystawianie na widok publiczny swoich pożałowania godnych cech. Małpa jest bezwstydnikiem, tygrys szelmą, wąż nikczemnikiem, a lew zarozumialcem. Ja jestem wieprzem. Żarłokiem i brudasem. O przyziemnym umyśle. Boskie prawo ciążenia nakazuje, by ciało znajdowało się tuż przy ziemi, i pewnie tam kiśnie skulona moja dusza. Nieraz bohatersko postanawiałem skończyć z jedzeniem. Zupełnie. Wreszcie miałbym prosty wybór: tycie albo życie. Zniknąłby ten przeklęty kokon tłuszczu! A ja, niby półprzejrzysta jętka, ukazałbym się taki, jaki naprawdę w głębi siebie jestem. Niestety, nigdy nie wystarcza mi siły woli. Głód bez trudu pokonuje najmocniejsze postanowienia. Pierwszy skurcz żołądka i odpuszczam. A jeśli jakimś trafem chwilowo wytrwam w oporze, to później porażka jest tym bardziej sromotna. Opycham się wędlinami, chlebem i ciastkami z kremem. Żrę tak, że omal nie pęknę. Chcę zniszczyć to obmierzłe ciało, którego padłem ofiarą. Jeżeli moja dziecięca duszyczka na tym ucierpi, trudno! Nie będzie mi siebie żal. Zgrzyt żwiru. Odgłos skradających się kroków. Czyżby wracał ten smarkacz? Nie, z mroku wyłania się jakaś inna postać. Chorobliwie blada, ubrana na czarno młoda kobieta. Zbliża się. Coś mówi. Wygląda, jakby się modliła. Wyciąga rękę i szarpie mnie za rękaw. Czego ona chce? Tak naprawdę, domyślam się czego. Naturalnie, zażąda pieniędzy. Dobrze, ale nie dam ani grosza więcej niż zamierzałem zapłacić za posiłek. A więc dziś wieczorem nie zjem kolacji. Mam dość silnej woli, żeby zdobyć się na takie poświęcenie. Ruszam za nią. Towarzyszę jej aż do pokoju w kamienicy położonej nad samym nabrzeżem. W pomieszczeniu są dwa krzesła, stół, a na kuchennej szafce przy zlewie stoi maszynka gazowa. Nigdzie nie ma łóżka. Naga żarówka zwisa na końcu tasiemcowego przewodu. Rzuca ostre, nieprzyjemne światło. Zdjąłem płaszcz i powiesiłem na oparciu krzesła. Jestem zakłopotany, wręcz zawiedziony zachowaniem kobiety, odbiegającym od zwyczajowego w takiej sytuacji. Zapaliła gaz, wylała trochę oleju na patelnię, w fajansowej miseczce roztrzepuje dwa jajka. Ja widzę tylko jej wstrząsane drgawkami plecy. Podchodzę łagodnie, ale ona odsuwa się szybko. Unika mojego wzroku. Nachodzi mnie idiotyczne podejrzenie, że z tą też mi się nie uda. Czyżbym w jaskrawym świetle elektrycznym okazał się zbyt odpychający? Tak, z pewnością w cieniu na ławce musiałem wydać się jej bardziej pociągający. Urażony, na złość zdejmuję buty. Mają przetarte podeszwy. Skóra rwie się, jakby to był papier. Będę musiał kupić sobie nowe. Kobieta uśmiecha się. Podsuwa mi krzesło. Nakrywa do stołu. Po chwili stawia przede mną omlet i kieliszek wina. Jem, a ona stoi, przypatrując mi się życzliwie. Kiedy kończę, na kawałku papieru wypisuje jakieś cyfry. Co ma znaczyć ta liczba? Czyżby chciała się upewnić, że mam pieniądze? Wyjmuję banknot. Kręci głową. Dlaczego nie chce go wziąć? Wstaję i próbuję ją pocałować. Wyrywa się przerażona. - Proszę się uspokoić, nic pani nie zrobię. Biorę banknot i zakładam płaszcz. Ona rzuca się na mnie, przetrząsa kieszenie. Wyławia jedną, potem drugą drobną monetę. Ta skromna kwota w pełni ją satysfakcjonuje. Nieoczekiwanie zaczyna rozpływać się w podziękowaniach. Jak nic, kpi sobie ze mnie w żywe oczy. Mam ochotę wymierzyć jej policzek, ale nie śmiem. Gotowa jeszcze poszczuć na mnie całą dzielnicę, oświadczyć, że jestem maniakiem seksualnym, bandytą... Wolę zwiać, póki to jeszcze możliwe. Krzyczy za mną na schodach. Rzuca mi moje buty. Grubo się pomyliłem, biorąc tę kobietę w czerni za prostytutkę. Olśniło mnie gdzieś w połowie mostu: moja gospodyni dorabia sobie, wydając domowe obiady. Dzielna kuchareczka, i tyle. Proponowane przez nią menu jest równie ubogie, jak ona sama. Jedno danie dnia, a może nawet tygodnia czy miesiąca... Co za hart ducha, a wszystko po to, żeby zdobyć tych kilka marnych groszy! Wzgardziłem nią podle i niesprawiedliwie, zraniony w samo serce jej dotkliwą obojętnością. Wreszcie dostrzegam też pewien komizm sytuacji. Najgorzej, jak się komuś brzuch pomyli z podbrzuszem! Muszę przystanąć, żeby zaczerpnąć tchu, taki mnie śmiech porwał. Co za kapitalne nieporozumienie! Ta kobieta - niczym ekspert - potrafiła na pierwszy rzut oka oszacować moje otłuszczone ciało, którym właśnie zamierzałem do niej przywrzeć. Bardziej niż miłości brakowało mu pożywienia! Moja wesołość przechodzi w stan uniesienia. Oto i ja, jak tylu książkowych bohaterów, stałem się prawdziwym łowcą przygód. Nikt nie może zaprzeczyć, że przed chwilą przeżyłem autentyczną przygodę. To dzięki wygnaniu trafiła mi się taka gratka: poprzednio nigdy nic mi się nie przydarzało. Przywołuję w myśli żywe jeszcze obrazy, moje własne wspomnienia. Jakaż miła dykteryjka, ciut frywolna, a przy tym niezwykle poruszająca. Świadectwo ludzkie. A historia wprost stworzona, by opowiadać ją przyjaciołom pod koniec kolacji, albo spotkanym w pociągu nieznajomym. Historia, którą przekażę dzieciom, kiedyś gdy już je będę miał. Będzie stanowić część rodzinnego folkloru. Poznają ją wnuki. Być może pozostanie jedyną znaną im okolicznością z mojego życia. Główną postacią tej opowieści jest młoda kobieta w czerni. Przydałoby się dokładniej ją opisać. Ale jak to zrobić, skoro pamiętam zaledwie jej oczy? Skupiam się, żeby przypomnieć sobie resztę twarzy, ale na myśl nie przychodzi mi nic poza małą febrą nad górną wargą. Jeśli chodzi o nos, jego kształt zupełnie wypadł mi z pamięci. Naturalnie zawsze mogę coś zmyślić. Historia nie stanie się mniej prawdziwa tylko dlatego, że twarz została wymyślona. Nie muszę też wspominać o omlecie. Bigos zrobiłby lepsze wrażenie. Nagle uderza mnie dźwięczność słowa "bigos". Wymawiam je kilkakrotnie, zmieniając intonację. Ogarnia mnie dojmujący smutek. Rzęsiście oświetlona zajezdnia tramwajowa świeci pustkami. Przecinam ulicę na skos, zmierzając ku wejściu do hotelu. Recepcjonista bez słowa i bez uśmiechu podaje mi klucz. Winda czeka na parterze. W pokoju nie zastaję nikogo. Przy stolikach dworcowego bufetu siedzi nas kilkoro. Na lustrze nad ławeczką widnieje wypisane białymi literami słowo "bigos". Podłogę pokrywają wióry. Jakieś dziecko płacze, bo uderzyło czołem o kant stołu. Ktoś umarł. Stoję przed kamienicą numer osiem przy rue de l'Hópital Saint-Louis, tuż nad kanałem. Kiedyś mieszkałem tu przez pół roku. Moi sąsiedzi nie byli łatwi we współżyciu. Pewnego razu wsunęli mi do skrytki na listy wycięty z gazety artykuł zatytułowany: "Hałas powodem coraz większej liczby tragedii". Na marginesie dopisano długopisem pouczenie: "Odradzamy nocne kąpiele i rozmowy. Pańscy sąsiedzi". Zwiałem stamtąd przy pierwszej okazji. Lokator, który zajmował tam mieszkanie nade mną, właśnie przyjechał do Caracas, żeby mnie nękać. Wymachuje hebanową maczugą i mruczy coś w rodzaju pogrzebowego marsza. Wyjaśnia: "Widzi pan, ja posługuję się maczugą i śpiewam cicho, albowiem jestem na tyle dobrze wychowany, żeby nie zakłócać spokoju innym!" Błagam, żeby uderzył mnie w czubek głowy, w żadnym wypadku nie tykając czoła, gdyż w przeciwnym razie nie zdołam się powstrzymać i zadźwięczę jak gong. Facet udaje, że dał się przekonać, ale tylko po to, żeby sobie ze mnie zadrwić. Jak przychodzi co do czego, grzmoci mnie w sam środek czoła. Staje się tak, jak uprzedzałem. Mimo wysiłku, z jakim staram się powstrzymać, wibruję dźwięcznie niczym tarcza z brązu. Krzyczę, chcąc się usprawiedliwić: "To nie moja wina, przysięgam, że to nie moja wina. To takie schorzenie!" Dobrze wiem, że mi nie uwierzył. Dokładnie przetrząsam pokój w poszukiwaniu choćby odrobiny czegoś do jedzenia. Moje zapasy - składające się z czekolady, fistaszków i kawałka sera - już się wyczerpały. Gorzki jest smak zawodu. Nie ma co wydzwaniać na centralę: o trzeciej w nocy i tak nikt nie odpowie. Krążę od ściany do ściany, bredząc jak w gorączce. Za każdym razem, gdy mijam lustro, flaki mi się wywracają na widok mojego nagiego odbicia. Bladawe ciało upstrzone czarnymi włoskami pociąga mnie i odrzuca jednocześnie. Jego brzydota jest mi wstrętna, ale głód czyni mnie pobłażliwym. Ślinka mi cieknie, kiedy patrzę na własne mięso. "Boże, dodaj mi sił, żebym wytrzymał i nie wyruszył na miasto, gdzie z pewnością czyhają na mnie straszliwe niebezpieczeństwa. Wspomóż mnie. Nakarm!" Modlitwa często sama ciśnie mi się na usta, chociaż nie jestem wierzący. Nie lękam się pustki spowodowanej brakiem Boga. Wręcz przeciwnie, dzięki niej zyskuję więcej miejsca na własny rozwój. Łatwiej znoszę niedobór pierwiastka boskiego niż ssanie w żołądku. Chyba że jedno jest przyczyną drugiego. Bóg objawia się w każdym człowieku. Ale u każdego przyjmuje inną postać. U mnie jest głodem. "Żarłok kopie sobie grób własnymi zębami", tak mówi przysłowie. Ja swoimi zdołałbym wznieść kościół. Zresztą może to właśnie ta tęsknota za absolutem tak zaostrza mi apetyt! Zwierzęcy głód, który mnie nęka, byłby w tym wypadku najwznioślejszym przejawem mojej duchowości. Popełniam błąd, wstydząc się go. Jestem głupcem, starając się go powściągać! Z nastaniem nocy wyruszam na poszukiwanie jakiejś czynnej jeszcze restauracji albo baru. Zmierzam w stronę alei wiodącej do Zamku Królewskiego. Wlokę się, ale bez szczególnej nadziei, bo nie dostrzegam żadnych świateł. Oczywiście, wszystko jest pozamykane. Słyszę nadjeżdżający samochód. Przez moment jego reflektory oświetlają historyczną budowlę niby gwiazdę sceny. To taksówka! Wybiegam na jezdnię, wymachując rękami. Wiara na nowo dodaje mi sił. Taksówka! Kierowca będzie wiedział, dokąd jechać. Na pewno zna jakiś bar, gospodę albo choćby obskurną piwiarnię... Jedno z tych ustronnych i ciepłych miejsc pachnących mile potem, piwem i kiełbaskami. Zjem tylko cztery sztuki, a cztery zabiorę do hotelu na jutro. Samochód zatrzymuje się tuż przy mnie. Wskakuję na przednie siedzenie, obok kierowcy. Mężczyzna jest okutany po same uszy. Wygląda jak sterta łachów. Nawet na twarzy ma kominiarkę, a na dłoniach wełniane rękawiczki. Wyjaśniam, że szukam jakiegoś czynnego lokalu, gdzie mógłbym coś zjeść i wypić. Kłapię szczękami i popijam z zaciśniętej pięści. Powtarzam: Jeść... pić... jeść" z kciukiem wycelowanym w okolice przepony. Wreszcie facet wydaje z siebie przytłumiony warstwą wełny pomruk, a następnie rusza. Chwała opatrzności! Wiatr pogwizduje radośnie, wpadając przez opuszczoną lekko szybę. Wszystko wydaje się takie proste. Nawet fasady wyławiane z mroku światłem reflektorów ujawniają nareszcie swą olśniewającą urodę. Jak łatwo byłoby je teraz rysować, w tym ostrym świetle. Nawet początkujący bez trudu zdołałby to zrobić. Ale w tej chwili moje szkice niewiele mnie obchodzą. Całą uwagę skupiam na przedniej szybie. Czy ten człowiek zrozumiał, czego od niego chcę? Czy wyraziłem się dość jasno? Nawet dziecko by pojęło. W końcu przed nami ukazuje się jakiś oświetlony szyld. Restauracja? Sklep spożywczy? Drzwi wieńczy girlanda z kolorowych żarówek. Wygląda to na dyskotekę. Trudno, mogą być i kanapki. Samochód zatrzymuje się. Wciskam kierowcy banknot i zbyt niecierpliwy, żeby czekać na resztę, rzucam się do wejścia. I oto znajduję się w pomalowanym na biało przestronnym pomieszczeniu z krzesłami z chromowanego metalu, o dziwacznych kształtach. Jakaś pani z obsługi, w słusznym wieku, ubrana w mundurek, też biały, króluje w okienku szklanej klatki. To pewnie kasjerka, bo wystukuje coś na klawiszach pobrzękującej maszyny do liczenia. Wzdłuż ścian stoją jedne na drugich tekturowe pudełka. Rozchodzi się zapach środka odkażającego czy też owadobójczego, od którego szczypią oczy. Nigdzie żadnego stolika ani talerzy, ani czegokolwiek nadającego się do jedzenia. Cios w samo serce. Stojąc przed niewzruszoną kasjerką, wykonuję kolejną serię małpich min: "Jeść... pić... zwłaszcza jeść!" Pokazuję portfel: "Chcę kupić coś do jedzenia. Przecież to sklep, prawda? Proszę mi sprzedać coś do jedzenia... Na litość boską!" Kasjerka, nie tracąc nieobecnego wyrazu twarzy, klaszcze w dłonie. Dwukrotnie. Nie wiadomo skąd wyłania się jakaś inna kobieta i staje przede mną. Jest młodsza i nosi czarny mundurek, którego spódnica zakrywa ledwie połowę ud. Ładnych nóg to ona nie ma, ale do diabła z jej nogami! Znów zaczynam odstawiać swoje sztuczki: "Pić... jeść... Co pani ma... Cokolwiek". Sprzedawczyni unosi cienkie, wygięte w ostry łuk brwi. Przez tę swoją pucołowatą buzię przypomina wańkę-wstańkę. Trzeba przyznać, że nie wygląda zbyt inteligentnie z tym niskim czołem i rozchylonymi ustami. Kiedy już zakończyłem pantomimiczny numer, pokiwała głową i wybrała ze sterty jedno pudełko. Następnie wskazała mi krzesło, a gdy usiadłem, skuliła się u moich stóp, w postawie wyrażającej błaganie czy raczej uwielbienie. Z przyjemnością wyobrażam sobie że już przed wiekami prorocy zapowiedzieli moje przybycie o trzeciej w nocy do tego sklepu w Caracas i że ta oto kobieta właśnie dopełnia przewidzianych ustalonym rytuałem obrządków. Niczym korny niewolnik zdejmuje mi buty. Zgaduję, że zamierza umyć mi nogi, po czym podzielimy się chlebem i winem, ale ona zamiast tego podnosi pokrywkę tekturowego pudełka i rozgarnia bibułkę, spomiędzy której wyłania się para pantofli, o modelu identycznym jak moje. Zaczynam tupać i wrzeszczeć. Miotając przekleństwa, rozdzieram puste pudełko. Wyzwiska wydają mi się zbyt słabe, więc dodatkowo, jak opętany, wygrażam jeszcze pięścią. Ekspedientka unosi ramię, żeby osłonić twarz, po czym na znak poddania rozchyla uda. Jej uległość uspokaja mnie. Nagle zawstydziłem się tego wybuchu wściekłości. Żałosne stworzenie, nie zasłużyła sobie na mój gniew. To nie jej wina, że sprzedaje akurat buty, a nie kiełbaski. Pewnie ma jakąś rodzinę, dom, a mimo to całymi nocami czuwa w tym okropnym sklepiku. Od ciągłego służenia innym zatraciła siebie, stała się bezwolna. I teraz, zrezygnowana, biernie czeka na zabójcę, którego ześle jej zły los. To będzie jakiś szarmancki Kuba Rozpruwacz albo inny wsiowy dusiciel, w każdym razie ktoś do mnie podobny. A ona, zamiast się bronić, wzywać pomocy czy uciekać, rozłoży tylko nogi i poczeka. Przemawiam do niej łagodnie: "Ta para mi odpowiada... Dokładnie takiej potrzebowałem. Co ze starymi? Och, może je pani wyrzucić. Nie są mi już potrzebne". Powrót jest drogą przez mękę. Buty okazują się co najmniej o jeden numer za małe. Przeklęta czułostkowość! Przeklęta ekspedientka, która sprzedała mi to narzędzie tortur! Przeklęty sklep! Przeklęty taksówkarz! Przeklęte to miasto i przeklęte moje ciało, z którego bierze się całe zło. Nie wiedziałem, że ból płynący z dołu może być taki przejmujący. Od dawna nauczyłem się mieć na baczności przed tym, który pochodzi z góry: przed bolącym zębem lub migreną - a teraz odkrywam niezwykłą rozległość mojego neurologicznego systemu informacyjnego. Gdzieś tam, bardzo daleko od mózgu, pasek skóry kanceruje mi piętę, i co? Otóż mój mózg jest o wszystkim znakomicie poinformowany. Udrękę doświadczaną przez stopę odczuwa dokładnie w tym samym momencie. I nie pozostaje obojętny. Z każdym krokiem bliższy jestem omdlenia. Czy stąpnę na palce, czy na piętę, katusze potęgują się. Policzki mam mokre od łez, szlocham jak dziecko. Dużo bym dał, żeby dręczył mnie wyłącznie głód. Zaczynam serio myśleć o spędzeniu reszty nocy pod gołym niebem, na jakiejś ławce, gdy wreszcie dostrzegam światła zajezdni tramwajowej. Ich blask dodaje mi sił na tyle, że jakoś docieram do hotelu. Tu dosięga mnie kolejny ciężki cios: winda nieczynna! Na siódme piętro muszę wspinać się po schodach. Gehenna! Obmywam w umywalce moje biedne stopy, najpierw jedną, potem drugą. Są tak spuchnięte i obrzmiałe, że litość bierze. Szczególnie lewa, ma paskudną ranę pod ścięgnem Achillesa. Skaleczenie wygląda na głębokie i obficie krwawi. Nie mam opatrunku, więc żeby nie pobrudzić pościeli, owijam nogę ręcznikiem. Tracę przytomność. Pokojowa zastaje mnie jeszcze w łóżku. Zlękła się, bo z mojej obecności zdała sobie sprawę dopiero, gdy zagarnęła ramionami pościel, bo chciała zmienić powleczenie. Nie zdołała powstrzymać okrzyku, kiedy jej ręka musnęła moje ramię. Gruba, ruda dziewucha, z jasną skórą pokrytą sińcami i różowymi plamkami. Przed chwilą przestraszyła się i teraz jej piersi falują. - ... - mówi w swoim języku. - Proszę przyjść później - odpowiadam w swoim. Nie rozumiemy się. Dziewczyna ucieka. W nocy ręcznik rozwiązał się i, tak jak się tego obawiałem, prześcieradło jest całe zakrwawione. Przeląkłem się, zobaczywszy swoją lewą stopę. Jest dwa razy grubsza i mieni się jaskrawymi kolorami: tęcza chora na słoniowatość. Dzisiaj rozcięcie robi jeszcze gorsze wrażenie. Wygląda jak wyrąbane toporem. Spomiędzy brzegów rany, wywiniętych niczym wargi, wydobywają się krwawe skrzepy. Prawa noga, chociaż ogólnie w lepszym stanie, też jednak jest poszkodowana. W wielu miejscach ma zdartą skórę, a na paluchu brakuje połowy paznokcia. Obie stopy wściekle mnie bolą. Nie ma mowy o włożeniu butów. To po prostu niemożliwe. Jestem skazany na pobyt w pokoju. I konam z głodu. Wydzwaniam do hotelowej recepcji tak długo, aż w końcu zjawia się chłopak z obsługi piętra, młody szubrawiec o chytrym spojrzeniu. Przemawiam do niego żarliwie, bo jest moją ostatnią szansą. Chwytam się wszelkich sposobów, jakie mi tylko przychodzą na myśl, żeby go nakłonić do przyniesienia mi czegoś do jedzenia. Posuwam się nawet tak daleko, że podtykam mu pod nos swoją stopę, w nadziei wzbudzenia w nim współczucia. Ale on pozostaje nieczuły i przekonuje go dopiero banknot, którym wymachuję, objaśniając sytuację. Łapie go w przelocie i znika, zanim się dowiaduję, co zamierza z nim zrobić. Może już zasuwa na lotnisko, żeby złapać samolot do Paryża albo do Rio, i to bez najmniejszych wyrzutów sumienia wobec mojej osoby. Oszukuję wilczy głód, wbijając zęby w nieczułą poduszkę. Ulitowałem się nad sprzedawczynią, no i sam padłem jej ofiarą. Powinienem był mieć się na baczności przed nią i przed tą jej uległością. Była ofiarą poszukującą kata, wrogiem publicznym! Ci, których zdoła wzruszyć, od razu zatracają instynkt samozachowawczy - ze zwykłej grzeczności czy też z przesadnej galanterii. W ten oto sposób, z powodu jakiejś nieznajomej dopuściłem się zdrady ciała, które mi ufało. Teraz doświadczam opłakanych skutków słabości charakteru. Moje nogi nie chcą mnie nosić, tkwię w łóżku przesiąkniętym własną krwią i szlocham z głodu! Przysięgam uroczyście nigdy więcej nie litować się nad nikim! Mam zamiar przetrwać. Nigdy więcej nie będę utożsamiał się z ofiarą. To zbyt niebezpieczne. Jak mogłem w to wdepnąć? Nie chodzi mi o Caracas ani o ten nędzny pokoik z oknem na zajezdnię. W gruncie rzeczy to miejsce jak każde inne, wystarczyłoby przeżyć tu jedną szczęśliwą chwilę, żeby mu przyznać nagrodę piękności. Nie, mam na myśli siebie i swoją karygodną słabość w stosunku do bliźnich. Nie potrafię powiedzieć "nie". Wczorajsza nocna przygoda jest tego niezbitym dowodem, wchodzę do sklepu z mocnym postanowieniem wrzucenia czegoś na ruszt, a wychodzę z pustym brzuchem, ale za to w nowych butach! A jaki Jest powód tej nagłej zmiany frontu? Paradny: sprzedawczyni rozsunęła nogi! Pewnego dnia dałem jałmużnę. Żebrak stał w postawie pełnej godności, oparty o witrynę delikatesów. Pył z pobliskiego placu budowy pobielił mu ubranie. Jedną drżącą ręką trzymał kapelusz, a drugą ocierał czoło brudną chusteczką. Wrzuciłem pieniądz do kapelusza, na próżno oczekując, że zadźwięczy, uderzając o inne drobniaki. Mężczyzna wpadł w szał. On wcale nie żebrał. Po prostu zdjął kapelusz, żeby otrzeć pot. Znieważyłem go swoim miłosierdziem. Rzucił mi monetę w twarz wraz z pogardliwymi słowami. Po czym, wzruszywszy ramionami, wszedł do delikatesów. Biedak miał rację. Moja pycha przekracza wszelkie granice. Traktuję rodzaj ludzki ze współczuciem pełnym hipokryzji. W rzeczywistości winszuję sobie, że do niego nie należę. A jeśli już zdarzy mi się wzruszyć na widok godnego pożałowania nieszczęścia, czynię to z rozkoszą. Jestem łasy na melodramaty. Dzięki wyjątkowej wrażliwości potrafię delektować się każdym rodzajem krzywdy. Toteż lejąc łzy, jednocześnie nie mogę wyjść z podziwu nad delikatnością swoich uczuć. Bo ja, naturalnie, nie jestem istotą ludzką. Wystarczy na mnie spojrzeć, żeby się o tym przekonać. Gdyby moje ciało było do wynajęcia, i tak nie znalazłby się chętny. Jestem jedynym egzemplarzem wymarłego gatunku, ciekawostką przyrodniczą! To stwarza pewne problemy, ale. Bogu dzięki, ma też swoje zalety. Zwolnienie z obowiązku miłości z pewnością nie należy do najbłahszych. Przebacz mi, Panie, albowiem nie wiem już, co mówię! Tracę rozum. To przez pychę. Nie, to z głodu. Pragnę miłości, ponieważ jestem najpokorniejszym z ludzi. Przechwalałem się swoją pychą, dla zmylenia. Cierpię i chciałbym być kochany. Ach, gdybym był między swoimi! Przyniesiono by mi pieczony drób, udziec pachnący czosnkiem, salsefię w cieście, karczochy w majonezie, frytki, kaczkę w pomarańczach, soczewicę z kiełbaskami, szynkę parmeńską, sery: fribourg, brie, coulommiers, camembert i roquefort, winogrona, kawę, no i - rzecz jasna - rachunek. Ale ja byłbym już pokrzepiony, więc zapłaciłbym bez mrugnięcia okiem. Podstępnie i skrycie moje ciało przestało trzymać ze mną sztamę. Nie mam już nad nim władzy. Nie uważa nawet za konieczne powiadamiać mnie o wszystkim. Cenzuruje informacje. Ból stopy, której opuchlizna rysuje się pod kołdrą monstrualnej wielkości garbem, rozlewa się łagodnie na całą nogę. Zęby dzwonią w takt tańca śmierci, lewa dolna powieka drga rytmicznie. Obserwuję bezsilnie te przejawy niezależności. I słowo daję, dzięki temu zyskuję wręcz doskonały spokój umysłu. Nie będę walczył o zachowanie władzy. Jestem nią zmęczony. Niech sobie moja noga pęcznieje, jak ten smok z bajki, i niech pęknie, skoro tak się jej podoba! Niech moja powieka mruga! Niech zęby szczękają! Chłopiec z obsługi piętra wślizguje się do pokoju cicho jak kot. Pewnie myśli, że śpię. Ostrożnie stawia tacę na nocnym stoliku. Mignął mi talerz mięsa z papryką i zawinięty w folię pokrojony chleb. Pożałowałem oszczerstw, które rzucałem na tego biednego chłopca. Nie, on nie jest złodziejem. To uczciwy młody człowiek, wrażliwy i oddany. Mimo że bardzo się stara zachowywać cicho, słyszę brzęk moniaków. Niewinny jak dziecko! Resztę też zwrócił. Chętnie bym mu ją podarował, ale trzeba konsekwentnie grać dalej. Muszę nadal udawać, że śpię, bo gdybym się teraz obudził, on poczułby się winny. Z tego typu ludźmi należy być bardzo uważnym. Wiem coś o tym. Ale co się odwlecze, to nie uciecze: zaskarbił sobie moją wdzięczność. Będę musiał go przeprosić za to, że poprzednio źle go oceniłem! Jakże ja się wtedy do niego zwracałem! Jakim tonem! Mógł, wręcz powinien był, pozwolić mi umrzeć z głodu, żebym miał nauczkę. Ale on nie chowa urazy. Jest dobry. Wychodzi na palcach i cicho, cichuteńko zamyka za sobą drzwi. Mój drogi chłopcze, możesz być spokojny, nie trafiłeś na niewdzięcznika. Odwdzięczę ci się we właściwym czasie, czy chcesz, czy nie. Nigdy nie zapominam wyświadczonej przysługi. Pewnego dnia będziesz mnie jeszcze błogosławił! Zawziąłem się i nie tykam jedzenia. Biorę odwet. Trzeba słyszeć wrzaski mojego żołądka! Serce się kraje od tych jęków! A jaki nagle zapanował posłuch! Cudownym sposobem bunt zostaje uśmierzony. Nie ma już dygotów ani tików. Rebelianci mają tylko jeden cel: pochłonąć całą zawartość tacy spoczywającej na nocnym stoliku. Lecz żeby tak się mogło stać, ja muszę wyrazić zgodę. Tak mówi ustawa zasadnicza, która nas obowiązuje. Beze mnie nie można się obejść. To ja muszę ująć widelec, ja muszę przeżuć i połknąć. No cóż, nie mówię nie, ale najpierw daję się prosić. Takie jest moje prawo, moja słodka zemsta. Poza tym jestem teraz zajęty. Mam posiedzenie. Proszę przyjść później, rozważę tę sprawę. Ach, co za okrzyki wściekłości! Zgrzytania zębami! Rzężenia! I mój kwilący brzuch... Lewa stopa jest nie mniej zgłodniała. Jak tak dalej pójdzie, wkrótce będzie grubsza ode mnie. Ostrożnie obmacuję jej krągłości przywodzące na myśl ciężarną kobietę. Skóra jest gładka w dotyku. Cieplutka, napięta, zmysłowa... Inna od mojej. Delikatnie muskam brzegi rany. Są lekko wilgotne. Ból, którego się spodziewałem, nie nadchodzi. Noga jest ociężała. Schowała pazurki. Pozwala się gładzić i mruczy uwodzicielsko. Raz poskromiona, zupełnie zmienia swoje zachowanie. "Istnieję - jej krzyk niesie się po telefonicznym przewodzie nerwu - a skoro jestem rzeczywista, muszę zadawać ci ból!" Tak właśnie skamle, jak rozhisteryzowana kobieta. Po tylu wspólnie przeżytych latach czułość wygasła. Jedno drugie obarcza winą za swoje własne niepowodzenia. Wyjaśnienia brzmią pokrętnie i rozmowa szybko zamienia się w kłótnię. Moja stopa nigdy nie uwierzy, że zraniłem ją niechcący. Każe mi włożyć między bajki opowieść o sprzedawczyni. "Skończ z tymi bredniami!" - drze się. Moje uczucia są dla niej zbyt skomplikowane. Nie może ich pojąć. W jej oczach nigdy nie znajdę usprawiedliwienia. Wobec tego woli dać upust żalom. Aż ją nosi, żeby znów zacząć mnie dręczyć. Nierozsądnie rozpoczynać całą tę zabawę przed posiłkiem, ale ona idzie na całość i wyżywa się, poniżając mnie wobec pozostałych części mojego ciała. Małpuje mnie. "Wieprzak!" Przedrzeźnia. Bawi publikę moim kosztem. I ona chciałaby, żebym ją tuczył, żeby mnie jeszcze bardziej przypominała? Co za bezczelność! O, strzeż się, nikczemna! Nie chcę już być twoim chłopcem do bicia, znudziło mi się! Jak tak, to tak - nie będę jadł! I tak zamierzałem zacząć się odchudzać. Skorzystam z okazji. Nie licząc wczorajszego omleta, jestem - wprawdzie wbrew swojej woli, ale jednak - na czczo. Mam wrażenie, że już schudłem! Nie tylko mniej ważę, ale łatwiej poskramiam swoje zachcianki. Czuję się przenikliwy i stanowczy. Zdolny do przeprowadzenia zimnej, drobiazgowej analizy praw, którym podlegam. Apetyt to zaledwie pretekst. W rzeczywistości tę bulimię powoduje niedostatek miłości. Żołądek wyrównuje niedobory serca. Ponieważ nikt mnie nie kocha, sam uważam się za obrzydliwca. Wobec tego próbuję pochłonąć świat, żeby go w ten sposób zniszczyć i unicestwić się razem z nim. Plan straszliwy w swojej prostocie. Na szczęście zorientowałem się w porę. Wystarczy mi jeszcze siły woli, żeby wziąć los w swoje ręce. Dopóki taca na nocnym stoliku pozostanie nietknięta, będę z siebie dumny. Dostaję mdłości na myśl o ludziach, którzy jedzą tak jak ja wczoraj. To naprawdę inny gatunek. Jak powiedział da Vinci, troszczą się wyłącznie o to, żeby zapełniać wychodki. To ich obsesja i uzasadnienie istnienia. Gorliwość i wytrwałość, z jakimi się wypróżniają, stanowią dla nich powód do chwały. Jak leci? Świetnie. W ten sposób podsumowują swoje życie organiczne. Proszę mnie z nimi nie łączyć. Różnimy się pod każdym względem. Mnie pociąga asceza, a ekskrementy napawają obrzydzeniem. Zajmują mnie kwestie innej natury. Intelektualne, duchowe, metafizyczne, artystyczne. Nie jestem kupą gówna. Jestem podobny Bogu, którego nie ma. Mnie samego prawie nie ma. Ale ponieważ taca na nocnym stoliku stoi nienaruszona, jestem z siebie dumny. Zdołałem dotrzeć do toalety, mimo że moja noga odmawiała opuszczenia łóżka. Doszło do starcia i ja wziąłem górę. Zależy mi, żeby usunąć z organizmu wszelkie nieczystości. Wypróżniam się z pełną świadomością. Aby ułatwić pracę jelit, metodycznie prę na wstrzymanym oddechu. Oburącz gniotę brzuch, aż do bólu. Trudno, pocierpię, ale nie zostawię ani odrobiny. Kiedy pociągam za spłuczkę, dostaję zawrotu głowy. Ściskam czaszkę obiema rękami, chcąc zatrzymać tę karuzelę. Dlaczego moja głowa pokryta jest włosami? Żeby bardziej przypominać wzgórek łonowy? Cały jestem pokryty włosami! Są wszędzie, różnych rodzajów i długości. Zwierzęca sierść oszpeca moje niewinne ciało. Owłosiony tłuścioch, oto kim się stałem. Chce mi się rzygać. A przecież jeszcze nie tak dawno byłem gładkim chłopaczkiem. Co za upadek! Wkładam nową żyletkę do maszynki, żeby wygolić sobie pachy. Golę także klatkę piersiową, brzuch i nogi. Wreszcie, gdy stępiona żyletka przestaje być skuteczna, nożyczkami strzygę włosy na głowie, najkrócej jak się da. Podłoga jest usłana czarnymi kępkami i upstrzona plamkami krwi. Zaciąłem się w wielu miejscach, szczególnie na szyi i udach. Skóra całego ciała jest zaogniona, piecze mnie pod pachami. Nie szkodzi. Teraz czuję się lepiej. Zużywam prawie całą rolkę papieru toaletowego, żeby wyczyścić kaflową posadzkę. Na zakończenie chcę wziąć zimny prysznic, ale skrewiam. Wyczerpały się moje zapasy energii i odwagi. Ubolewając nad słabością swego charakteru, odkręcam kurek z ciepłą wodą. Po powrocie do pokoju doznaję szoku: posiłek zniknął! Kulejąc, rzucam się do drzwi. W głębi korytarza widzę rudą kobietę, która oddala się z moją tacą. Wołam za nią, ale ona zupełnie nie reaguje. - Niech pani wraca! Jeszcze nie skończyłem! Jeszcze nawet nie zacząłem! Nadal nie reaguje, jak w jakimś sennym koszmarze. Tracę głowę: - Oddawaj tacę, ty zdziro! Złodziejko! Kurwo! Chcę rzucić się za nią w pościg, ale zawadzam stopą - tą okaleczoną, oczywiście - o framugę drzwi. Aż mi dech zapiera. Młócę rękami powietrze i wykładam się jak długi. Wtedy przez łzy spostrzegam, że kobieta wreszcie zawraca. Śmieję się i płaczę jednocześnie. Jeszcze kilka kroków i będzie przy mnie. Razem z tacą. Mięso pewnie już ostygło. Sam jestem sobie winien. Trzeba było zjeść je od razu, zamiast odstawiać bohatera! Zachowałem się jak kretyn. Moje postępowanie jest niepojęte. Najpierw ta infantylna odmowa przyjmowania pokarmów, a potem jeszcze wariacki występ w łazience... Żebym tylko nie zachorował! Sam w obcym kraju, to byłoby straszne! Kiedy kobieta jest już dosłownie dwa kroki ode mnie, zdaję sobie sprawę ze swojej nagości. Jeszcze zrobi skandal, wezwie policję... Tylko tego mi brakowało! Na czworakach, jak się da, wczołguję się do pokoju i zamykam się na cztery spusty. Ze ściśniętym gardłem słucham, jak podchodzi. Naciska klamkę, nie przyjmuje do wiadomości, że drzwi są zamknięte na klucz, znów szarpie za klamkę... Krzyczę do niej: - Proszę zostawić tacę pod drzwiami! Jestem nie ubrany! Brak odpowiedzi. Cisza. Nie może się zdecydować. Głupia dziewucha. Niechby i ją któregoś dnia tak głód ściskał! - Proszę postawić tacę na podłodze! Och, w końcu się ruszyła, coś tam mamrocze. Niech robi, co ma robić, i spiernicza! Wreszcie. Odchodzi. Czekam z otwarciem drzwi, aż kobieta dotrze do końca korytarza. Rzucam się na tacę. Nie trzeba mi wiele czasu, żeby ją na glanc wyczyścić. Jest noc. Wchodzę do kafejki niedaleko Faubourg du Tempie. Przy barze tłok. Przedzieram się do lady i zamawiam kieliszek wódki. Czekając, aż zostanę obsłużony, przyglądam się uważnie kolejnym osobom, które wchodzą do lokalu. Może mam spotkanie. Jeden z obecnych nagle na mnie napada. - Dlaczego tak nam się pan przygląda? Głos ma nieprzyjemnie chrapliwy. Czuję, że mnie nienawidzi. - Wcale się nie przyglądam... Czekam na zamówiony kieliszek. - Dobrze pan wie, o czym mówię. Obserwuje nas pan jak jakieś żyjątka, a potem skwapliwie zapomina! Oskarżenie wygląda poważnie. Nieporadnie próbuję się tłumaczyć: - Ależ skąd, zapewniam pana... - Tak? W takim razie jak mnie pan zapamięta? - To znaczy... Nie wiem. Jako kogoś, kogo spotkałem w barze... - Doprawdy? Ocieka zjadliwością. Teraz włączają się inni goście. - A mnie jak pan zapamięta? - A mnie? - A mnie? Padają gorączkowe pytania. Chciałbym wszystkich ich uspokoić, przekonać o szczerości swoich intencji. - Nigdy was nie zapomnę... Moje słowa brzmią fałszywie. Robi mi się niewymownie przykro. Potwornym wysiłkiem woli budzę się, ale przygnębienie pozostaje. Wbrew składanym obietnicom rysy twarzy ze snu szybko się zacierają. - Napisałem do pana, ale nikt nie może o tym wiedzieć. Śmieszność tego zdania wydaje mi się nieodparta. Upajam się powtarzaniem go w kółko, aż dostaję czkawki ze śmiechu. Skręcam się i duszę. Jakiś staruszek oburza się: - Ten facet wszystkich pobudzi! Przyznaję mu rację, potakując samą głową, bo moja wesołość jeszcze się wzmogła. Ktoś inny dodaje: - Lokator spod dwójki kona, a ten tu świetnie się bawi. Rzężę, trzymając się za boki: - Wszystkich pobudzę, ale nikt nie może o tym wiedzieć! Przy rue de l'Hópital Saint-Louis był taki bar, dokładnie naprzeciwko mojego domu. Z okna mogłem zobaczyć szyld: "Bar Naprzeciwko". Zastanawiam się, czy go przechrzcili po moim wyjeździe. Boli mnie noga. Jestem zlany potem. Pada deszcz. Na pewno mam gorączkę. Może wdała się infekcja? Na myśl przychodzą mi przerażające słowa: posocznica, gangrena, tężec... Co za idiotyczna śmierć! Zamordowany przez but. Szpital, transfuzja... Nie pamiętam swojej grupy krwi. To był minus czy plus? Nie mogę sobie przypomnieć. Mam nadzieję, że sanitariusze będą mieli krzepę, bo czeka ich trudne zadanie. Chyba że użyją lin i bloczka. Która godzina? Zbiera mi się na wymioty. Jutro, jeżeli przeżyję, pójdę do lekarza. Wkładam buty. Wsuwam same palce, pięty zostawiając na wierzchu. Idę, powłócząc nogami, jak jakiś menel. Doczłapuję do apteki, wchodzę. Wyjaśniam swój przypadek. Słuchają mnie bez odrobiny zainteresowania. Uznałem, że to apteka, bo na półkach stoi mnóstwo różnych buteleczek, a na drzwiach w głębi wiszą tablice anatomiczne. Nie przestaję mówić, choć tak naprawdę zdaję sobie sprawę, że ta przemowa nic nie da. Zresztą zrobiłem się już tak słaby, że mój głos jest ledwie słyszalny. Aptekarz, siwy pan w szarym fartuchu, kiwa głową. Jego pomocnica przykuca, żeby ściągnąć mi skarpetkę. Mówi coś cicho. Mężczyzna kładzie na jej wyciągniętej dłoni tubkę maści. Uczestniczę w tej scenie obojętnie, jakby mnie nie dotyczyła. Akcja rozgrywa się między trzema postaciami: moją ziejącą raną i dwojgiem cudzoziemców. Ja sam jestem tylko nie liczącym się gapiem. Dziewczyna, której umiejętności budzą podziw, wsuwa palec w zagłębienie i zaczyna wodzić nim delikatnie. Maść przynosi mi natychmiastową ulgę, a nawet, w miarę jak palec wchodzi coraz głębiej i coraz szybciej się porusza, wywołuje uczucie zadowolenia. Owo zadowolenie nie gaśnie, jakbym się tego spodziewał, lecz przemienia się w rozkosz. To mazidło ma zdumiewającą moc. Cała noga to odczuwa. Przebiega ją przeciągły, zmysłowy dreszcz. Powoli... Powoli... Brzegi rany, niby wargi, ssą chciwie palec dziewczyny. A przyjemność ciągle narasta! Rozkosz - rozumowałem po męsku - dojdzie do punktu kulminacyjnego, a po osiągnięciu go wygaśnie. No więc nie! Minąłem ten punkt, a uczucie nie zniknęło, tylko nadal rośnie. Opanowuje mnie. Naciera. O Boże! Jaka szkoda, że urodziłem się mężczyzną. Co to za szczęście być kobietą! Kulejąc, wychodzę z apteki. W głowie mi się kręci bardziej niż po wypiciu szampana. Kupiłem tubkę maści i teraz ściskam ją w dłoni, bezpieczną w zaciszu kieszeni. Przez te moje buty potykam się i tracę równowagę, ale nie zważam na to. Gdy tylko na powrót znajdę się w pokoju, zabiorę się do nakładania kolejnej warstwy smarowidła. Cieple powietrze pachnie kwiatem lipy. Gołębie spłoszone krokami zakonnicy podrywają się do lotu. Biorę to za dobry znak. W życiu udało mi się ominąć już tak wiele raf, że z pewnością zdołam też pokonać tych kilka drobnych przeszkód! Muszę tylko przestać dramatyzować, do czego mam poważne skłonności. Najbłahsze nawet zajście dla mnie nabiera rozmiarów tragedii. Pakuję się w to tak skutecznie, że tracę głowę i jeszcze bardziej się pogrążam. W rezultacie zmuszony jestem użyć całej swojej energii, żeby wybrnąć z jakiejś dupereli. Kompletna dziecinada! Takie bzdurne zachowanie nawet mogłoby być zabawne, gdybym nie musiał ponosić jego konsekwencji! Jak tu się śmiać na mękach? Burleska mnie nie bawi, raczej przygnębia. A tu ja sam jeden jestem parą klownów. Nie ma nic bardziej chorego niż to okrutne tete-a-tete. Kopię się po tyłku, rozbawiając publikę własnym kosztem, a potem użalam się nad sobą, bo boli mnie siedzenie! Rację mają ci, którzy podróżują, to najlepszy sposób na poznanie samego siebie. Przechodzę w kłus, tak przemożne jest moje pragnienie znalezienia się w hotelu. Nie odczuwam już ani bólu, ani zmęczenia. Brzuch podskakuje rytmicznie, odmierzając moje szalone skoki. Biegnę bezwstydnie, lecę do mojej ziemi obiecanej, do łazienki. Twarze przechodniów rozpływają się jak masło na gorącej patelni. Przestaję już nawet dostrzegać ich szydercze uśmiechy i złe spojrzenia. Jestem lokomotywą pędzącą przez Caracas, bez przestanku, aż do zajezdni tramwajowej. Czuję, że mógłbym roznieść każdego, kto nierozważnie wlazłby mi na tory. Chciałem pójść na skróty i zabłądziłem. Nie rozpoznaję budynków, które mnie otaczają. Nigdy przedtem nie widziałem ani tego muru, ani tej gazowni. Okoliczne zabudowania mają bardzo specyficzny styl - ich fasady są w całości namalowane, począwszy od kamieni odrysowanych sztuka po sztuce, a skończywszy na drzwiach czy oknach udających prawdziwe. Czuję się, jakbym się znalazł wśród dekoracji na teatralnej scenie. Blask zachodzącego słońca, czerwony i oślepiający, jeszcze pogłębia to złudzenie. Dokąd teraz pobiec? Oparty o namalowane drzewo, pokrywam nieczytelnymi znakami kolejne strony kalendarza. Nie muszę pisać naprawdę, bo i tak nikt mi nie zajrzy przez ramię. Wystarczy, że wyglądam, jakbym pisał. Na moich esach-floresach wykwitają szkarłatne plamy. To z nosa kapie mi krew. Wchodzę do jakiejś gospody i zamykam się w ubikacji. Panuje w niej dojmująco konkretny zapach. Nie znajduję ani umywalki, ani ręcznika. Na ile to możliwe, wycieram twarz skrawkami gazetowego papieru. Zdejmuję but, skarpetkę i smaruję ranę maścią. Przyjemność jest tak samo intensywna, jak poprzednio. Z zamkniętymi oczami daję się ponieść sile tego doznania. Ktoś energicznie puka do drzwi. Nie odzywam się, nawet nie otwieram oczu. Słyszę czyjeś kroki na kamiennej posadzce. Ktoś szarpie za klamkę. Ktoś woła. Kolejne kroki. Rozmawiają po cichu, potem głośno. Kaskada zimnej wody spada na moje ramiona. Krztuszę się i gwałtownie otwieram oczy. Chlusnęli na mnie wiadrem wody przez otwór u góry kabiny. W wielkim pośpiechu wkładam buty i wychodzę. Wszyscy goście z gospody ustawili się w szpaler przede mną. Skandują jakieś dwusylabowe słowo, którego znaczenia wolę nie dociekać. Uciekam, poganiany wrogimi okrzykami. Zupełnie sam w obcym mieście, na dodatek z bolącą nogą. Prawie nie śmiem się poruszyć z obawy przed kolejnym atakiem bólu. Oddycham po kryjomu, myślę powolutku. Żadnego skakania z tematu na temat, każdy wstrząs mógłby się dla mnie skończyć fatalnie. Oto ja, godny pożałowania bohater tej opowieści, spoczywam tu, na swym łożu, gdy tymczasem na zewnątrz akcja toczy się dalej. Na całej planecie nawiązują się skomplikowane stosunki. Wygasają uczucia. Przychodzą na świat kolejni aktorzy. Na tej scenie, gdzie wszystkie dramaty rozgrywają się jednocześnie, trwa ożywiona krzątanina. Ale ja trzymam się na uboczu. Niczym taplający się w kałuży hipopotam rozwieram paszczę w cudownym ziewnięciu, bo ja teatr mam w sobie. On mnie zamieszkuje, on mnie nawiedza. Jestem miejscem i akcją. W tej bryle niejednorodnej materii stanowię zaledwie jeden ze składników. Mylą się ci, którzy uważają mnie za grubasa. To nie ja, to ta reszta jest gruba. Z chwilą gdy mnie samego ubywa, zaczynam umierać, choć zlepek istnieje nadal. Czyżbym był zwyczajną szlaką wyprodukowaną i odrzuconą przez kolektyw członków mojego ciała? Nie pozwolę, żeby do nich należało ostatnie słowo! Noga podskakuje, aż jęczą sprężyny materaca. Potworną opuchliznę mojej lewej stopy przebiegają dreszcze. Domyślam się, co za ciężka, tajemnicza robota odbywa się tam na dole. Paznokcie drapią ciało, które warczy niby pies. Konwulsje następują po sobie z narastającą gwałtownością. Widzę, jak rana na pięcie otwiera się i jednym bluzgiem wyrzuca strumień ropy. Wodą z mydłem spiesznie oczyściłem narzutę. Została tylko ledwo widoczna róźowawa plama. Od razu mi lepiej. Uwolniona od nieczystości, rana szybko się teraz zagoi. Oczywiście nadal jest tak głęboka, że można w niej swobodnie zmieścić cały palec, ale jej ścianki wewnętrzne są gładkie i nie reagują bólem. Więcej, kiedy macam tę miękką i ciepłą tkankę, odczuwam przyjemność. Mojej nodze też nie jest obojętny ten nowy typ kontaktów. Chyba nastąpiło pojednanie. I właśnie wtedy, gdy się tak przypatruję tej biednej, okaleczonej kończynie, nachodzi mnie absurdalna myśl: czyżby to była Suzanne? W końcu nie można tego wykluczyć. Zresztą podobieństwo między nimi nie jest tylko kwestią mojej wyobraźni. Lewa stopa wyraźnie ma w swojej powierzchowności coś swoiście kobiecego. Podobnie jak Suzanne, ma piękną linię. Ma mleczne ciało i płeć równie przejrzystą jak niebiesko żyłkowana skóra na skroniach Suzanne. Jej paznokcie lśnią perłowo, a palce są delikatne i długie jak u dłoni. Podbicie nie ma tej trywialności, która cechuje inne części mojego ciała. Tak elegancka może być tylko Suzanne. I jeszcze jeden znaczący szczegół - nie rośnie na niej nawet meszek, podczas gdy knykcie palców prawej stopy porastają szkaradne kępki. Moje nogi to najbardziej do siebie niepodobne bliźnięta na świecie. Po lewej stronie wdzięk, wrażliwość i poezja. Po prawej prostactwo, połowiczność i wiocha. Każda jak z innej bajki! Porównywanie ich dowodziłoby haniebnego krótkowidztwa! To tak jakby pomylić piernik z wiatrakiem albo firmament z remanentem. Moja lewa noga jest tym, co mam najlepszego. Jest Suzanne. Napawam się widokiem Suzanne, tak jak to niegdyś robiłem - całymi godzinami, bez znużenia. W ten sposób starałem się zapisywać w pamięci jak najwięcej szczegółów, by je zachować na później. Teraz odnajduję je jeden po drugim, nie dając się zwieść powierzchownym zmianom spowodowanym upływem czasu. Rozpoznaję tę esowatą linię biegnącą od karku do pośladków, tę nieco zaskakującą płaską przestrzeń tuż nad piersiami i ten doleczek odrobinę wyraźniejszy niż w moich wspomnieniach. A nade wszystko to znajome uczucie, które powraca, gdy zamknąwszy oczy, ściskam palcami jej talię. Suzanne jest jedyną kobietą, któ