Williams Tad - Smoczy tron
Szczegóły |
Tytuł |
Williams Tad - Smoczy tron |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Williams Tad - Smoczy tron PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Williams Tad - Smoczy tron PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Williams Tad - Smoczy tron - podejrzyj 20 pierwszych stron:
TAD WILLIAMS
SMOCZY TRON
Nota od autora
Podjąłem trud, trud płynący z miłości do świata i z potrzeby ukojenia wzniosłych
serc, bo takie serca miłuję, a świat jest mi drogi. Nie o zwykłym świecie mówię,
nie o tych, którzy (jak słyszałem) nie potrafią przyjąć smutku i tęsknoty, lecz
rozkoszy tylko pragną. (Niech więc Bóg pozwoli im w niej trwać!) Opowieść ma nie
mówi o ich świecie i życiu; o innych będę opowiadał. W świecie, o którym myślę,
w jednym sercu znajdziesz gorzką słodycz i drogi smutek, rozkosz serca i ból
tęsknoty, radość smutku i smutek śmierci, radość śmierci i smutek życia. W takim
to świecie pragnę zamieszkać aż do zbawienia lub do zatraty.
Gottfried von Strassburg (autor Tristana i Izoldy)
Nie byłoby tej książki, gdyby nie pomoc wielu ludzi. Chciałbym wyrazić swe
podziękowania następującym osobom: Evie Cumming, Nancy Deming-Williams,
Arthurowi Ross Evansowi, Peterowi Stampfelowi i Michaelowi Whelanowi. Wszyscy
oni czytali ten piekielnie długi rękopis, służyli mądrą radą i pomocą. Dziękuję
też Andrew Harrisowi za pomoc logistyczną, która daleko wykraczała poza
przyjacielskie wsparcie. Szczególne wyrazy wdzięczności jestem winien Betsy
Wollheim i Sheili Gilbert, moim wydawcom, które długo i wytrwale pomagały mi,
bym napisał tę książkę najlepiej, jak potrafiłem. Oni wszyscy to wspaniali
ludzie.
Książkę tę dedykuję mojej mamie, Barbarze Jean Evans, dzięki której pokochałem
Toad Hali, lasy the Hundred Aker, hrabstwo oraz mnóstwo innych ukrytych miejsc i
państw poza polami, które znamy. Ona również wszczepiła we mnie trwale
pragnienie dokonywania własnych odkryć i dzielenia się nimi z innymi. Z nią
chciałbym się tą książką podzielić.
PRZEDMOWA
...Ogromna jest księga szalonego kapłana Nissesa, twierdzą ci, którzy ją
trzymali, waży tyle co małe dziecko. Znaleziono ją u boku Nissesa, gdy leżał
martwy, z uśmiechem na twarzy obok okna wieży, z której to wcześniej jego pan,
król Hjeldin, skoczył i życie swe zakończył.
Rdzawy atrament - sporządzony z jagnięcej błony, ciemiernika i ruty oraz z
jakiejś bardzo gęstej i czerwonej cieczy - wysechł mocno i kruszy się, z
łatwością opadając ze stron. Księgę oprawiono w gładką skórę zwierzęcia
nieznanego pochodzenia.
Ci święci ludzie z Nabban, którzy czytali księgę po śmierci Nissesa, uznali ją
za bluźnierczą i niebezpieczną, lecz z nieznanych powodów nie spalili jej, jak
to zwykle się dzieje w takich wypadkach. Tak więc długo przeleżała ona w
przepastnych archiwach Matki Kościoła, w najgłębszej i najbardziej tajemniczej
krypcie, gdzie spoczywa Sancellan Aedonitis. Teraz jednak zniknęła z onyksowej
szkatuły, w której ją złożono. Archiwa nie mówią, gdzie się znajduje.
Ci, co czytali te bluźnierstwa Nissesa, twierdzą, że są tam wszystkie tajemnice
Osten Ard i te z mrocznej przeszłości, i te, które są cieniem rzeczy jeszcze nie
narodzonych. Aedoniccy kapłani, co księgę badali, mówią tylko, że to
bluźnierstwa.
Doprawdy, może tak być, że pisma Nissesa w równym stopniu poprzedzają to, co
będzie, jak i opisują to, co było. Nie jest wiadome, czy wielkie wydarzenia
naszego wieku - w szczególności rządy i triumf Prestera Johna - zawarte są w
przepowiedniach kapłana, choć mówi się, że jest to możliwe. Większa część pracy
Nissesa jest tajemnicza, jej sens ukryty w dziwnych rymach i niejasnych
odnośnikach. Nigdy nie przeczytałem całej pracy, a większość spośród tych, co to
uczynili, dawno już zmarła.
Tytuł księgi zapisany jest prostym pismem runicznym z północy, gdzie urodził się
Nisses. Brzmi on Du Svardenvyrd, co znaczy Dzieje Mieczy...
Życie i rządy Króla Johna Prezbitera Morgenes Ercestres
OSTRZEŻENIE AUTORA
Niech pamiętają wędrowcy po krainie Osten Ard, by nie dawać ślepej wiary starym
zasadom, a wszystkich rytuałów strzec uważnym okiem, gdyż często kryją one to,
czego nie widzimy.
Lud Qanuc z zakutych w śniegi gór Trollfells takie oto ma przysłowie: "Ten,
który pewien jest końca rzeczy, będąc u ich początku, może być albo wielkim
mędrcem, albo wielkim głupcem; lecz bez względu na to, którym z nich jest, z
pewnością jest on nieszczęśliwy, gdyż ugodził już w serce cudu".
Miej się na baczności, przybyszu: Unikaj przypuszczeń.
Lud Qanuc ma też inne przysłowie: "Witaj, przybyszu. Zdradliwe dzisiaj są
ścieżki".
CZĘŚĆ PIERWSZA SIMON GAMOŃ
1.PASIKONIK I KRÓL
W DNIU tym dało się dostrzec niespotykane poruszenie w uśpionym zamku Hayholt, w
jego labiryncie cichych korytarzy i porośniętych winem dziedzińców, w celach
mnichów jak i w wilgotnych, ocienionych komnatach. Dworzanie i służba
wytrzeszczali oczy i szeptali. Podkuchenni rzucali sobie znaczące spojrzenia
znad zmywalnie w wypełnionej parą kuchni. Na wszystkich dziedzińcach i
korytarzach wielkiej twierdzy słychać było stłumione rozmowy.
Sądząc z nastroju ogólnego podniecenia, można by wnosić, że to pierwszy dzień
wiosny, jednak olbrzymi kalendarz w zaśmieconej komnacie Doktora Morgenesa
wskazywał co innego: był to dopiero miesiąc Novander. Jesień nie chciała jeszcze
odejść, a już zbliżała się zima.
Nie pora roku odmieniła ten dzień, lecz miejsce - Sala Tronowa Hayholt. Przez
trzy długie lata jej drzwi zamknięte były na rozkaz Króla, a kolorowe okna
zasłonięte. Zakazano tam wchodzić nawet służącym, którzy zwykle sprzątali salę;
zakazu tego ścierpieć nie mogła ochmistrzyni. Trzy lata i trzy zimy nikt nie
naruszał spokoju komnaty, lecz dzisiaj było inaczej -w zamku wrzało.
Był wszelako ktoś, czyjej uwagi nie przyciągała ta długo nie odwiedzana sala. Ów
ktoś był jak pszczoła w huczącym ulu, której bzyczenie nie współbrzmiało z
pozostałymi. Chłopiec siedział w sercu Ciernistego Ogrodu, w niszy między
czerwonym murem kaplicy a pozbawionym liści żywopłotem i miał nadzieję, że nikt
go nie potrzebuje. Jak dotąd dzień był irytujący. Wszystkie kobiety zajęte, zbyt
zabiegane, by odpowiadać na pytania, śniadanie spóźnione i zimne. Jak zwykle
wydawali mu sprzeczne polecenia i nikt nie miał czasu zainteresować się jego
problemami...
Nic nowego - pomyślał ze smutkiem. Całe to popołudnie byłoby stracone, gdyby nie
odkrył olbrzymiego żuka, który paradował przez ogród niczym zadowolony wieśniak.
Chłopiec za pomocą patyka poszerzył wąską drogę, jaką owad wyskrobał pod ścianą
w czarnej i zimnej ziemi, lecz zdobycz nie ruszała się. Trącił lekko lśniący
pancerz, ale uparty żuk nadal tkwił w miejscu. Chłopiec nachmurzył się i
przygryzł górną wargę.
- Simon! Na Święte Stworzenie, gdzieś się podziewał!
Bezwładna dłoń wypuściła gałązkę, jakby chłopiec został ugodzony strzałą w samo
serce. Odwrócił się wolno i dostrzegł stojącą nad nim postać.
- Nigdzie... - zaczął Simon, lecz w tym momencie kościste palce chwyciły nagle
jego ucho i podciągnęły do góry tak, że wstał sycząc z bólu.
- Nie waż mi się nigdy zaczynać od "nigdzie", mały wałkoniu - warknęła mu prosto
do ucha Rachel, zwana Smokiem, ochmistrzyni, a było to możliwe tylko dlatego, że
wspięła się na palce, a chłopiec jak zwykle się garbił. Normalnie Simon
przewyższał ją o dobrą stopę.
- Proszę wybaczyć, przepraszam - wymamrotał Simon, a jednocześnie ze smutkiem
stwierdził, że żuk zaczął kierować się do szczeliny w kaplicznym murze, gdzie
był nieosiągalny.
- Nie będziesz wciąż zbywał mnie swoim "przepraszam" - odburknęła Rachel. -
Wszyscy w tym domu urabiają sobie ręce po łokcie, tylko nie ty! Ale jakby i tego
było mało, jeszcze muszę tracić swój cenny czas, żeby cię znaleźć! Simon, jak
możesz być takim niegodziwcem, zamiast zachowywać się jak mężczyzna? Jak możesz?
Ten czternastoletni, wielce skonfundowany teraz chłopiec nic nie odpowiedział.
Rachel wpatrywała się w niego.
"Wystarczy popatrzeć na te rude włosy i piegi - pomyślała - a jak jeszcze
zacznie zezować i marszczyć się, tak jak teraz, to już zupełnie wygląda na
półgłówka".
Simon też wpatrywał się w swoją prześladowczynię. Rachel sapała gniewnie,
wypuszczając ustami kłęby pary. Widział, że drży, choć nie potrafił powiedzieć
czy ze złości, czy z zimna. Zresztą nie miało to znaczenia. Pogarszało jedynie
jego samopoczucie.
"Wciąż czeka na odpowiedź - pomyślał. - Wygląda na bardzo zmęczoną i złą".
Skulił się jeszcze bardziej i wbił wzrok w swe stopy.
- No cóż, w takim razie chodź ze mną. Dobry Bóg wie, że potrafię znaleźć zajęcie
dla leniwego chłopaka. Czy nie wiesz, że Król wstał z łoża boleści? Nie wiesz,
że udał się do Sali Tronowej? Jesteś głuchy i ślepy?
Chwyciła go za łokieć i poprowadziła przez ogród.
- Król? Król John? - spytał zaskoczony Simon.
- Nie, gamoniu, król Zawalidroga. Naturalnie, że Król John! - Rachel zatrzymała
się, by wsunąć pod czepek kosmyk rzadkich, stalowosiwych włosów. Jej dłoń
drżała.
- No, pewnie się cieszysz - powiedziała. - Tak mnie zdenerwowałeś, że obraziłam
imię naszego starego, dobrego Króla Johna. A on jest tak chory. -Zasapała głośno
i pochyliła się, by wymierzyć mu kolejnego klapsa w ramię. -Chodź ze mną. -
Poczłapała przed siebie, a mały niegodziwiec za nią.
SIMON nie znał innego domu poza tym starym zamkiem zwanym Hayholt, co znaczyło
Główna Wieża. Dobra to była nazwa. Wieża Zielonego Anioła, stanowiąca najwyższy
punkt twierdzy, wyrastała ponad najstarsze i najwyższe drzewa. Gdyby umieszczony
na jej szczycie anioł cisnął kamień swą zielonkawą dłonią, to spadałby on prawie
dwieście łokci, zanim by chlupnął do słonawej fosy, mącąc tym samym spokój
wielkich szczupaków, które pływały tuż pod powierzchnią wiekowego błota.
Hayholt był starszy od wszystkich pokoleń chłopów z Erkynland, którzy rodzili
się, pracowali i umierali na polach i w wioskach otaczających zamek. Ludzie z
Erkynlandu byli tylko kolejnym pokoleniem, które rościło sobie do niego prawo.
Wielu przed nimi nazywało twierdzę swoją, lecz nikomu nie udało się zagarnąć jej
dla siebie. Na okalającym potężną twierdzę murze zewnętrznym widać było ślady
pracy wielu rąk z różnych czasów: grubo ciosany kamień i drewno Rimmersmenów,
chaotyczne łaty i dziwne rzeźby Hernystirczyków, a nawet misterne kamienne
rzeźby ludzi z Nabban. Lecz ponad tym wszystkim wznosiła się Wieża Zielonego
Anioła, zbudowana rękoma nieśmiertelnych Sithów na długo przed przybyciem w te
strony ludzi. Do nich to naówczas należało całe Osten Ard. To Sithowie pierwsi
zaczęli tu budować; postawili tę twierdzę na przylądku, by strzegła Kynslagh i
drogi wodnej do morza. Swój zamek nazwali Asu'a, domem wielu panów. Jeśli
rzeczywiście tak było, to trafne nadali mu imię.
Prawy Lud zniknął już z trawiastych równin i wyżyn, odszedł do lasów,
skalistych gór i innych mrocznych miejsc nie nadających się do zamieszkania
przez ludzi. Pozostały tylko ruiny zamku, który był teraz domem dla nowo
przybyłych.
Asu'a pozostaje nieodgadniony; dumny, choć zniszczony, pogodny i groźny,
najwyraźniej obojętny na zmiany kolejnych mieszkańców. Asu'a - Hayholt. Wyrasta
niczym góra nad miastem i okolicą, pochylony nad swymi lennami jak śpiąca,
troskliwa niedźwiedzica wśród małych niedźwiedzi.
SIMON często sprawiał wrażenie, że jest jedyną osobą w wielkim zamku, która nie
znalazła tu swego miejsca w życiu. Kamieniarze naprawiali pomalowany na biało
front rezydencji i podpierali kruszące się ściany zamku - choć niekiedy proces
kruszenia postępował szybciej niż naprawy. Robili to, nie zastanawiając się, jak
ten świat się kręci i dlaczego. Kuchenni chłopcy i lokaje pogwizdywali wesoło,
przetaczając ogromne beki białego wina i solonej wołowiny. Pod czujnym okiem
zarządcy dworu targowali się z chłopami o wąsatą cebulę i przesiąkniętą solą
marchew, które to warzywa co rano przynosili w workach do królewskiej kuchni.
Rachel i jej pokojówki też nie miały chwili wytchnienia. Wymachiwały miotłami ze
związanej słomy i goniły kłęby kurzu, jakby zaganiały płochliwe owce.
Przeklinały pod nosem tych, którzy opuścili właśnie sprzątane komnaty, i ścigały
każdego niechluja i leniucha.
W obliczu całej tej krzątaniny niezdarny Simon był przysłowiowym pasikonikiem w
gnieździe mrówek. Wiedział, że nigdy nie zdobędzie żadnej liczącej się pozycji.
Wielu mu już o tym mówiło, a większość z nich była starsza i pewnie mądrzejsza
od niego. Osiągnąwszy wiek, w którym inni chłopcy starali się przejmować
obowiązki mężczyzn, Simon wciąż był jeszcze zawalidrogą i włóczęgą. Bez względu
na to, co miał do zrobienia, po jakimś czasie jego uwaga i tak zwracała się ku
czemuś innemu. Zaczynał marzyć o bitwach, olbrzymach i morskich podróżach na
wielkich lśniących okrętach... i wtedy przedmioty w jakiś dziwny sposób tłukły
się, gubiły lub też zachowywały się nie tak, jak trzeba.
Bywały chwile, że znikał na dobre. Czaił się w zakamarkach zamku jak ledwie
widoczny cień. Potrafił wspinać się po murach równie dobrze jak naprawiający
dach robotnicy czy szklarze. Znał tyle przejść i kryjówek, że ludzie z zamku
nazywali go "chłopcem duchem". A Rachel często targała go za uszy i nazywała
gamoniem.
WRESZCIE Rachel puściła jego ramię. Simon sunął ponury za ochmistrzynią, jakby
był patykiem, który zaczepił się o rąbek jej spódnicy. Odkryto go, żuk uciekł i
całe popołudnie zepsute.
- Co mam zrobić, Rachel? - wymamrotał niezbyt uprzejmie. - Pomóc w kuchni?
Rachel prychnęła pogardliwie i sunęła dalej, wyglądając niczym borsuk w
spódnicy. Simon spojrzał z żalem za siebie na zapewniające bezpieczeństwo
żywopłoty i drzewa ogrodu. Zlewający się odgłos kroków obojga zabrzmiał głośno w
długim, kamiennym korytarzu.
WYCHOWAŁY go pokojówki, lecz odkąd jasne się stało, że - pomijając fakt, jego
chłopięcości - nie można mu powierzać delikatnych prac domowych, wciąż starano
się znaleźć dla niego odpowiednie zajęcia. Przydzielono go do prac w królewskich
kuchniach, ale nawet przy tak prostych czynnościach nie zawsze się sprawdzał.
Pozostali podkuchenni uśmiechali się i trącali na widok Simona, który z rękoma
po łokcie w gorącej wodzie, z zamkniętymi oczami i rozanieloną miną poznawał
właśnie sekrety ptasiego lotu lub ratował baśniową dziewicę przed
wyimaginowanymi potworami, gdy tymczasem jego skrobak odpływał w drugi koniec
zmywalnicy.
Legenda głosi, że sir Fluiren, krewny znanego sir Camarisa z Nabban, jako
młodzieniec przybył do Hayholt, by zostać rycerzem. Będąc człowiekiem
niespotykanej pokory, przez rok pracował w przebraniu w tej samej pomywalni.
Służba kuchenna - jak głosiła legenda - drażniła się z nim, nazywając "Ślicznymi
Rączkami", a to dlatego, że pomimo okropnej pracy, jaką tam wykonywał, jego
dłonie pozostały nieskazitelnie białe.
Simonowi wystarczyło spojrzeć na swe popękane paznokcie i zaczerwienione dłonie,
by upewnić się, że bynajmniej nie jest osieroconym synem jakiegoś wielkiego
pana. Był tylko zmywaczem i zamiataczem, nikim innym. Wszystkim wiadomo było, że
Król John zabił Czerwonego Smoka będąc niewiele starszy od niego. Simon zaś
mocował się z miotłami i garnkami. Nie miało to większego znaczenia. Teraz świat
był inny, spokojniejszy niż za czasów młodości Johna,do czego w dużej mierze
przyczynił się sam stary Król. Nie było smoków -przynajmniej żywych - które
czaiłyby się w ciemnych, nie kończących się
korytarzach Hayholt. Najbardziej przypominała je Rachel ze swą ponurą twarzą i
okropnymi, szczypiącymi palcami.
Doszli do przedpokoju Sali Tronowej, w którym panowało teraz znaczne ożywienie.
Pokojówki biegały gorączkowo od ściany do ściany niczym schwytane do butelki
muchy. Rachel stała z pięściami na biodrach i patrzyła na swe królestwo. Jej
zaciśnięte w uśmiechu wąskie usta mówiły, że jest zadowolona.
Simon przyczaił się pod zdobioną gobelinami ścianą. Zgarbiony, obserwował kątem
oka Hepzibah, nową dziewczynę. Pulchna i kędzierzawa chodziła rozglądając się
buńczucznie. Szła teraz, chlapiąc wodą z niesionego wiadra. Dostrzegła
spojrzenie Simona i uśmiechnęła się szeroko, ucieszona. Simon poczuł, jak płoną
mu policzki, więc odwrócił się i chwycił za koniec obstrzępionego gobelinu.
Nie uszło to jednak uwagi Rachel.
- O, Panie, powinno się go wychłostać jak osła. Czy nie mówiłam ci, byś się
zabrał do pracy? No, to do roboty!
- Do roboty? Jakiej roboty? - krzyknął Simon i struchlał, słysząc z końca
korytarza dźwięczny chichot Hepzibah. Zmieszany, uszczypnął się w ramię, bolało.
- Weź tę miotłę i idź pozamiatać pokoje Doktora. Ten człowiek mieszka jak
szczur, a skoro Król już wstał, to nigdy nie wiadomo, dokąd zechce pójść. -Jej
ton mówił, że ludzka przekora nie jest obca nawet tak znamienitym osobom jak
Król.
- Pokoje Doktora Morgenesa? - zapytał Simon. - Po raz pierwszy od przyłapania w
ogrodzie wstąpiła w niego nadzieja. - Zaraz to zrobię! -Chwycił miotłę i
popędził przed siebie.
Rachel prychnęła i odwróciła się, by popatrzeć na idealnie wysprzątany
przedpokój. Przez chwilę zastanawiała się, co też może się dziać za tymi
ogromnymi drzwiami do Sali Tronowej, lecz zaraz porzuciła tę myśl z równą
stanowczością, z jaką trzepnęłaby nadlatującego komara. Za pomocą groźnego
wzroku i klaszczących dłoni wyprowadziła swe wojsko z przedpokoju do kolejnej,
rozstrzygającej bitwy ze swym arcywrogiem, którym był nieporządek.
W SALI za drzwiami wzdłuż ścian wisiały rzędy zakurzonych chorągwi. Stanowiły
one fantastyczny, nieco wypłowiały już zwierzyniec: złocisty rumak z Clan
Mehrdon, lśniący grzebień zimorodka z Nabban, sowa i wół, wydra, jednorożec i
bazyliszek. Rzędy milczących, śpiących stworów. Ani jeden podmuch nie poruszył
postrzępionymi tkaninami, nawet pajęczyny wisiały puste i pozrywane.
A jednak w Sali Tronowej nastąpiła jakaś niewielka zmiana. Coś ponownie ożyło w
pogrążonej w cieniu komnacie. Ktoś śpiewał cicho głosem małego chłopca lub może
starca.
W przeciwległym końcu sali wisiał ogromny gobelin; umieszczono go na kamiennej
ścianie między postaciami Wielkich Królów Hayholt. Gobelin przedstawiał
królewski herb: Smoka i Drzewo. Straż honorowa, składająca się z sześciu
masywnych, malachitowych posągów, otaczała ogromny, ciężki tron, który wyglądał,
jakby w całości wyrzeźbiono go z pożółkłej kości słoniowej. Boczne oparcia tronu
były poskręcane i powyginane. Górę oparcia zwieńczała olbrzymia, uzbrojona w
mnóstwo zębów wężowa czaszka, której oczodoły ziały czernią.
Na tym właśnie tronie i przed nim zasiadły dwie postacie. Mniejsza, ubrana w
wytarty strój błazna, śpiewała; to jej głos unosił się z podnóża tronu, głos
zbyt słaby, by odbić się najmniejszym nawet echem. Nad nią pochylała się jakaś
wychudzona postać, która siedziała na krawędzi tronu niczym wiekowy ptak
drapieżny - zmęczony, spętany drapieżnik, przykuty do wyblakłej kości.
Król, złożony niemocą i chory, powrócił do swej mrocznej sali. Słuchał,
zacisnąwszy swe długie, żylaste dłonie na oparciach ogromnego pożółkłego tronu,
jak siedzący u jego stóp mały człowieczek śpiewa.
Król był wysokim mężczyzną, kiedyś nawet bardzo wysokim, lecz teraz zgarbił się
jak modlący się mnich. Miał na sobie błękitną, luźną szatę i nosił brodę niczym
prorok z Usir. Na jego kolanach leżał miecz, lśniący, jakby dopiero co
wyczyszczony. Na głowie miał żelazną koronę wysadzaną emeraldami barwy morskiej
toni i tajemniczymi opalami.
Siedzący u stóp Króla błazen zamilkł na chwilę, po czym zaintonował inną pieśń:
Czy potrafisz krople deszczu zliczyć,
Gdy słońce niebem zawładnie?
Czy potrafisz rzekę przepłynąć,
Gdy jej nurt wyschnie?
Czy potrafisz chmurę schwytać?
Nie, i ja też nie...
A wiatr wota: "zaczekaj",
I dalej mknie,
A wiatr wola: "zaczekaj",
I dalej mknie...
Kiedy pieśń ucichła, wysoki starzec w błękitnej szacie opuścił rękę, a błazen
chwycił jego dłoń. Obaj milczeli.
John Prezbiter, Władca Erkynlandu i Wielki Król całego Osten Ard, pogromca
Sithów i obrońca prawdziwej wiary, ten, który dzierży miecz zwany Białym
Gwoździem, pogromca smoka Shurakai... Prester John raz jeszcze zasiadł na swym
tronie ze smoczej kości. Był bardzo, bardzo stary, na jego twarzy widoczne były
ślady łez.
- Ach, Towser - westchnął, wiek osłabił jego donośny głos - to pewne, że nikt
inny, jak tylko bezlitosny Bóg przywiódł mnie do tego żałosnego stanu.
- Być może, mój panie. - Na pomarszczonej twarzy karła w kraciastymkaftanie
pojawił się uśmiech. - Być może... lecz bez wątpienia niejeden nie wspominałby o
braku litości, gdyby postawić go na twoim miejscu.
- O tym właśnie mówię, stary przyjacielu. - Król potrząsnął głową ze złością. -
W tym mrocznym okresie życia, u progu niemocy, wszyscy stają się równi. Pierwszy
lepszy pomocnik krawca więcej ma przyjemności z życia niż ja!
- Ale tam, mój panie, mój panie... - Towser pokręcił siwą głową, lecz dzwoneczki
u jego czapki nie zadzwoniły, dawno już pozbawiono je serc. -Mój panie,
niesłuszne narzekanie, choć pora na nie. Wszyscy ludzie, wielcy i mali, stają w
obliczu takiej chwili. Twoje życie było wspaniałe.
Prester John podniósł Biały Gwóźdź i trzymał go, jakby to był święty krzyż.
Przesłonił oczy długą, wychudzoną dłonią.
- Czy znasz historię tego miecza? - zapytał.
Towser podniósł szybko głowę; nieraz słyszał tę opowieść.
- Opowiedz mi, Królu - powiedział cicho.
Prester John uśmiechnął się, lecz nie spuszczał wzroku ze skórzanej rękojeści
miecza. - Miecz, mój mały przyjacielu, to przedłużenie prawej ręki mężczyzny...
i ostrze jego serca. - Uniósł miecz wyżej, by odbiło się w nim światło jednego z
małych, wysoko położonych okien. - Tak samo jak człowiek jest dobrą, prawą ręką
Boga. Człowiek jest wykonawcą woli Bożego Serca. Rozumiesz mnie?
Nagle pochylił się, skryte pod krzaczastymi brwiami oczy ożywiły się. -Czy
wiesz, co to jest? - Drżącym palcem wskazał na powyginany, nieco rdzawy kawałek
metalu, przymocowany do rękojeści miecza złotym łańcuchem.
- Powiedz mi, panie. - Towser dobrze wiedział, co to jest.
- Jest to jedyny gwóźdź z prawdziwego Drzewa Egzekucji, jakie zostało w Osten
Ard. - Prester John podniósł rękojeść do ust i ucałował ją, po czym przyłożył
ostrze do twarzy. - Ten gwóźdź pochodzi z dłoni Usiresa Aedona, naszego
Zbawcy... z Jego dłoni... - W oczach Króla na chwilę odbiło się padające z góry
światło, płonęły teraz.
- Jest też relikwia - dodał po chwili - palec umęczonego świętego Eahlstana,
którego zabił smok, tutaj, w tej rękojeści...
Zamilkł, a gdy Towser podniósł głowę, jego pan znowu płakał.
- Wstyd! - jęknął John. - Nie jestem godzien, by być mieczem Bożym. Tyle
grzechów, taki ciężar wciąż na mej duszy. Oto ramię, które kiedyś zabiło
Czerwonego Smoka, teraz z ledwością podnosi czarkę z mlekiem. Och, umieram, mój
drogi Towser, umieram!
Towser pochylił się, zdjął jedną z dłoni Króla z rękojeści i ucałował ją, gdy
tamten wciąż płakał.
- Proszę, panie - odezwał się - nie płacz już. Wszyscy muszą umrzeć, ty, ja,
wszyscy. Jeśli nie zabije nas nasza młodzieńcza głupota czy też jakieś
nieszczęście, to musimy żyć jak drzewa: coraz to starsi, aż kiedyś pochylimy się
i upadniemy. Nie ma co się sprzeciwiać woli Bożej.
- Ale to ja zbudowałem to królestwo! - Głos Johna Prezbitera zadrżał gniewem.
Wyrwał dłoń z uścisku błazna i ścisnął oparcie tronu. -To chyba usprawiedliwi
grzeszne plamy na mej duszy, nawet te najciemniejsze! Chyba Bóg zapisze to w
swojej Księdze Rachunków! Wyciągnąłem tych ludzi z błota, karałem niegodziwców,
przegnałem z okolic Sithów, dałem chłopom prawo i sprawiedliwość... całe to
dobro, które uczyniłem, musi przecież mieć znaczenie! - Znowu zamilkł, jakby
myślami był gdzie indziej.
- Ach, mój stary przyjacielu - zaczął znowu gorzko - teraz za to nie potrafię
nawet zejść na targ przy Głównym Trakcie! Muszę leżeć w łóżku albo człapać po
zamku podpierany rękoma młodszych. Moje... moje królestwo ogarnia korupcja, a
poddani szepcą i skradają się na palcach przed moją sypialnią. Wszystko
pogrążyło się w grzechu!
Słowa Króla odbiły się echem od kamiennych ścian komnaty i powoli zamarły gdzieś
wysoko w unoszącym się kurzu. Towser ponownie ujął jego dłoń i trzymał ją,
dopóki Król się nie uspokoił.
- No, cóż - Prester John przemówił po dłuższej chwili - mam przynajmniej
nadzieję, że mój Elias będzie rządził lepiej ode mnie. W obliczu całego tego
zepsucia - zatoczył ręką wokół Sali Tronowej - postanowiłem dzisiaj wezwać go z
Meremund. Musi się przygotować do przejęcia korony. - Król westchnął. - Chyba
powinienem już przestać płakać jak baba i zacząć cieszyć się tym, czego niejeden
król by pozazdrościł: silny syn, który będzie po mnie panował w całym
królestwie.
- Masz dwóch silnych synów, panie.
- Ach - Król skrzywił się - Josua. Wiele można o nim powiedzieć, ale chyba nie
to, że jest silny.
- Jesteś dla niego zbyt surowy, panie.
- Bzdura. Co to, chcesz mnie pouczać, błaźnie? Znasz syna lepiej od ojca? - Dłoń
Johna drżała. Przez moment wydawało się, że będzie próbował wstać, lecz w końcu
uspokoił się.
- Josua to cynik - zaczął Król spokojnym już głosem. - Cynik i melancholik,
obojętny dla poddanych, a przecież królewskiego syna otaczają sami poddani, i
każdy to potencjalny morderca. Nie, Towse, mój młodszy syn jest dziwakiem,
szczególnie od czasu... gdy stracił rękę. Ach, litościwy Aedonie, może to moja
wina.
- Jak to, panie?
- Powinienem ożenić się powtórnie po śmierci Ebekah. Bez królowej ten dom jest
zimny, może dlatego chłopiec tak zdziwaczał. Ale przecież Elias jest inny.
- W księciu Eliasie jest jakaś okrutna bezpośredniość - mruknął Towser, lecz
Król nie zareagował na tę uwagę, nawet jeśli ją usłyszał.
- Chyba trzeba dziękować Bogu za to, że Elias jest moim pierworodnym. Widzę w
nim odważny, żołnierski charakter. Myślę, że gdyby to on był młodszy, Josua nie
czułby się bezpiecznie na tronie. - Król John pokiwał głową, przytakując swej
myśli, po czym schylił się i chwycił ucho błazna. Wykręcił je, jakby tamten był
pięcioletnim chłopcem.
- Towse, przyrzeknij mi jedno...
- Co, panie?
- Kiedy umrę, pewnie wkrótce, nie sądzę, bym doczekał końca zimy, musisz
przyprowadzić Eliasa do tej sali... Myślisz, że koronacja odbędzie się tutaj?
Nieważne, jeśli tak będzie, poczekasz do końca. Przyprowadź go tutaj i daj mu
Biały Gwóźdź, tak, zatrzymaj go u siebie. Boję się, że mogę umrzeć, gdy on
będzie w Meremund albo gdzie indziej, a chcę, by miecz trafił bezpośrednio do
jego rąk z moim błogosławieństwem. Rozumiesz, Towse?
Drżącymi rękoma wsunął miecz z powrotem do zdobionej pochwy i przez chwilę
mocował się, żeby odczepić pendent, na którym wisiał. Wiązanie zaplątało się,
więc Towser przyklęknął i sam zaczął rozplątywać węzeł mocnymi dłońmi.
- Jakie to błogosławieństwo, panie? - spytał mocując się z węzłem.
- Powiedz mu to, co ci powiedziałem. Powiedz, że ten miecz to ostrze jego serca
i ręki, tak samo jak i my jesteśmy instrumentami serca i ręki Boga, naszego
Ojca... i powiedz mu jeszcze, że nie ma ceny, nawet największej, której by warte
było... - Zawahał się i zasłonił dłonią oczy. - Nie, zapomnij o tym. Powiedz
tylko to, co ci mówiłem o mieczu. Powiedz mu to.
- Powiem, mój Królu - odparł Towser. Rozwiązał już węzeł, lecz wciąż klęczał ze
zmarszczonym czołem. -Chętnie spełnię twe życzenie.
- Dobrze. - Prester John oparł się w swym smoczym fotelu i zamknął szare oczy. -
Zaśpiewaj mi jeszcze, Towse.
Towser zaczął śpiewać. Zakurzone chorągwie ponad ich głowami zdały się kołysać
lekko, jakby jakiś szept przemknął wśród zebranych tu pradawnych czapli,
posępnych niedźwiedzi i innych dziwniejszych jeszcze stworzeń.
2. OPOWIEŚĆ ZA DWIE ŻABY
"W LENIWYM umyśle diabeł sadzi swoje kwiaty".
Simon przypomniał sobie jedno z ulubionych powiedzeń Rachel, patrząc na końskie
zbroje porozrzucane wzdłuż głównej nawy kaplicy. Jeszcze przed chwilą szedł
podskakując wesoło wyłożoną płytkami aleją obok kaplicy, by posprzątać komnaty
Doktora Morgenesa. Zrozumiałe, że wymachiwał przy tym trochę miotłą. Udawał, że
to chorągiew z Drzewem i Smokiem, jaką nosi gwardia Prestera Johna, i że
prowadzi ich do boju. Powinien był trochę uważać, gdzie macha, ale z drugiej
strony - co za idiota porozwieszał końską zbroję w kaplicy? Naturalnie, gdy
spadała, hałas był okropny i Simon spodziewał się w każdej chwili zobaczyć
postać kościstego i mściwego ojca Dreosana.
Simon zaczął w pośpiechu zbierać porozrzucane części zbroi. Spiesząc się
przypomniał sobie inne powiedzenie Rachel: "Bezczynnym dłoniom diabeł zawsze
podsunie jakąś czarną robotę". Pomyślał, że to głupie i rozzłościł się. To nie
leniwy umysł i puste dłonie przysparzały mu kłopotów. Nie, to przez to
"robienie" i "myślenie". Gdyby tak dali mu święty spokój.
Nim pojawił się ojciec Dreosan, zdążył ułożyć pancerze w dość chaotyczny stos i
Wsunąć pod stół przykryty obrusem. Przy okazji nieomal przewrócił ustawiony na
stole złoty relikwiarz, lecz w końcu, już bez większych nieszczęść, cała zbroja
zniknęła. Jedynie jaśniejsza plama na ścianie zdradzała, że coś takiego
kiedykolwiek tam wisiało. Simon podniósł miotłę i przejechał nią po okopconej
ścianie, by plama nie wyróżniała się zbytnio, po czym ruszył szybko przejściem
obok krętych schodów na chór.
Kiedy ponownie znalazł się w Ciernistym Ogrodzie, z którego tak brutalnie porwał
go Smok, zatrzymał się na chwilę, by pooddychać świeżym zapachem roślinności i
pozbyć się resztek smrodu łojowego mydła. W koronie Świątecznego Dębu dostrzegł
coś, co przyciągnęło jego uwagę. Było to bardzo stare drzewo w drugim końcu
ogrodu. Jego niezwykle poskręcane i powyginane gałęzie sprawiały wrażenie, jakby
przez wieki rosło przykryte jakimś olbrzymim koszem. Simon zmrużył oczy i
osłonił je dłonią przed słońcem. Ptasie gniazdo! I to o tej porze roku!
Właściwie nie było to tak daleko. Upuścił miotłę i ruszył w głąb ogrodu, gdy
przypomniał sobie nagle, że miał iść do Morgenesa. Gdyby to było jakiekolwiek
inne polecenie, Simon byłby już na drzewie, lecz możliwość spotkania się z
Doktorem stanowiła nie lada gratkę, nawet jeśli wiązało się to z pracą. Obiecał
sobie, że wkrótce zajmie się gniazdem, i ruszył przez żywopłoty do furty Muru
Wewnętrznego.
W tym momencie ukazały się tam dwie postacie, które zmierzały teraz w jego
stronę. Jedna z nich była krępa i powolna, druga jeszcze bardziej przysadzista i
niemrawa. Byli to Jakob, kupiec handlujący artykułami gospodarstwa domowego, i
jego pomocnik Jeremias. On właśnie niósł na ramieniu torbę, wyglądającą na
ciężką, i szedł wolniej niż kiedykolwiek, choć trudno to sobie wyobrazić. Simon
zagadał do nich, gdy go mijali. Jakob uśmiechnął się i pomachał mu.
- Rachel chce nowych świec do jadalni - zawołał kupiec - no to je dostanie! -
Jeremias wykrzywił twarz w uśmiechu
Simon po pochyłej murawie dotarł do pokaźnej stróżówki. Miał teraz za sobą
blanki, nad którymi widać było jeszcze parę promieni zachodzącego słońca. Cienie
proporców z Zachodniej Ściany trzepotały na trawie jak ciemne ryby. Niewiele
starszy od Simona strażnik, ubrany w czerwono-białą liberię, uśmiechnął się i
kiwnął głową na widok znanego szpiega, który przebiegł obok niego z potężną
miotłą w dłoni, pochylony, na wypadek gdyby okropna Rachel wychyliła się z
któregoś okna twierdzy. Zwolnił, gdy przebiegł przez barbakan i skrył się za
wysoką furtą. Na fosie kładł się słaby cień Wieży Zielonego Anioła.
Zniekształcona postać anioła z triumfem stojącego na jej iglicy nurzała się w
promieniach słońca po drugiej stronie fosy.
Simon pomyślał, że skoro już tu jest, to może złapać parę żab. Nie powinno mu to
zająć dużo czasu, a Doktorowi często przydawały się takie rzeczy. Można by to
właściwie potraktować jako część tego samego polecenia. Musiał się jednak
pospieszyć, gdyż zbliżał się już wieczór. Słyszał świerszcze, które zabierały
się do jednego z ostatnich koncertów w tym roku, oraz konkurujące z nimi żaby.
Brodząc w porośniętej liliami wodzie, Simon zatrzymał się na chwilę, by
posłuchać i popatrzeć na coraz bardziej granatową wschodnią część nieba. Poza
pokojami Doktora Morgenesa fosa była jego najulubieńszym miejscem w świecie...
świecie, który on znał.
Westchnął bezwiednie, ściągnął z głowy bezkształtny kapelusz i poszedł w miejsce
stawu, gdzie trawa i hiacynty były najgęstsze.
Kiedy ociekający wodą Simon, z żabą w każdej kieszeni, dotarł do Ściany
Środkowej i stanął przed drzwiami Morgenesa, słońce schowało się już, a wiatr
świstał w olchach okalających fosę. Zastukał w solidne drzwi, uważając, by nie
dotknąć dziwnego znaku, jaki wyrysowano na nich kredą. Przykre doświadczenie
nauczyło go, żeby bez pytania nie dotykać rzeczy należących do Doktora. Upłynęło
parę chwil, nim usłyszał głos Morgenesa.
- Idź sobie. - Głos wyrażał zniecierpliwienie.
- To ja... Simon! - zawołał chłopiec i ponownie zapukał. Tym razem nastąpiła
dłuższa przerwa, a potem usłyszał odgłos szybkich kroków. Drzwi otworzyły się.
Morgenes, który sięgał Simonowi zaledwie do brody, stał oświetlony z tyłu
jasnoniebieskim światłem. Przez chwilę patrzył przed siebie nieprzytomnie.
- Co? - odezwał się wreszcie. - Kto?
Simon roześmiał się. -To ja. Chce pan żaby? - Wyciągnął jednego z jeńców i
trzymał wysoko za śliską nogę.
- Och, och! - Doktor wydawał się budzić z głębokiego snu. - Simon... ależ tak,
naturalnie! Wejdź, chłopcze! Przepraszam cię... Jestem trochę roztrzepany. -
Otworzył drzwi o tyle, by Simon mógł wśliznąć się do wąskiego korytarza, po czym
je zamknął.
- Żaby, mówiłeś? Hm, żaby... - Doktor obszedł go i poprowadził korytarzem. W
świetle porozwieszanych w całym holu niebieskich lamp pajęcza postać Doktora
zdawała się skakać jak małpa. Simon szedł za nim, nieomal dotykając ramionami
zimnych, kamiennych ścian. Nie mógł pojąć, jak to możliwe, by w pokojach
Doktora, które z zewnątrz wydawały się tak małe - obserwował je z murów
obronnych i zmierzył krokami - były takie długie korytarze.
Rozważania Simona przerwał nagle straszliwy hałas, który dobiegał gdzieś z
odległych pomieszczeń - jakieś gwizdy, walenie i coś, co przypominało ujadanie
sfory wygłodniałych psów. -Morgenes podskoczył zdziwiony i powiedział: - Och, na
wszelkie imię Stworzenia, zapomniałem uciąć świecom knoty. Zaczekaj tu.
Mały mężczyzna odszedł szybko korytarzem, powiewając cienkimi, siwymi włosami.
Uchylił nieco drzwi na jego drugim końcu - w tym momencie wycie i świsty wzmogły
się znacznie - i wśliznął się szybko do środka. Simon usłyszał stłumiony krzyk.
Okropny hałas ustał nagle, równie szybko jak... jak...
"Jak ucinanie świecom knotów" - pomyślał.
Doktor wystawił z pokoju głowę, uśmiechnął się i skinął na niego.
Przyzwyczajony do podobnych scen Simon poszedł ostrożnie za Morgenesem do jego
pracowni. Szybkie wejście groziło, w najlepszym razie, wdepnięciem w coś
dziwnego i nieprzyjemnego w dotyku.
Simon nie dostrzegł niczego, co mogłoby być przyczyną tak okropnych wrzasków.
Wciąż zastanawiał się nad różnicą między wyglądem pokoi Morgenesa z zewnątrz -
przerobione pomieszczenia straży, długie na jakieś dwadzieścia kroków, wciśnięte
w północno-wschodni róg porośniętej winem Ściany Środkowej - a widokiem wnętrza;
była to niska, acz przestronna komnata, prawie tak długa jak plac turniejowy,
choć nie tak szeroka. Przez rząd małych, wychodzących na dziedziniec okien
zaglądało wieczorne słońce. Simon popatrzył na przeciwległy koniec pokoju i
stwierdził, że z trudem dorzuciłby tam kamieniem.
Nie pierwszy raz doznawał tutaj dziwnych uczuć. Pomijając te okropne wrzaski,
komnata wyglądała tak jak zwykle - to znaczy, jakby banda zwariowanych handlarzy
rozłożyła tutaj swoje kramy, a potem uciekła w popłochu przed nadciągającą
burzą. Stojący pod lewą ścianą refektarzowy stół pełen był powyginanych,
szklanych rurek, pudełek i płóciennych woreczków wypełnionych proszkami i ostro
pachnącymi solami, jak również przedziwnymi drewnianymi konstrukcjami, które
podtrzymywały flakony, retorty i inne, trudne do nazwania pojemniki. Na środku
stołu znajdowała się ogromna mosiężna kula z malutkimi zakrzywionymi rynienkami,
które wystawały z jej lśniącej powierzchni. Kula zdawała się unosić w naczyniu
wypełnionym srebrzystą cieczą, które z kolei umieszczono na rzeźbionym trójnogu
z kości słoniowej. Z rynienek buchała para, a wtedy mosiężna kula obracała się
powoli.
Jeszcze dziwniejsze przedmioty zalegały podłogę i półki. Wypolerowane kamienne
bloki, miotły i skórzane skrzydła zakrywały płyty podłogi, a między nimi stały
zwierzęce klatki - niektóre puste, inne nie - metalowe szkielety nieznanych
zwierząt, pokryte wystrzępionymi skórami i źle dobranymi piórami, pod zdobionymi
gobelinami ścianami stały tafle czystego kryształu... a do tego jeszcze książki,
książki i książki, porzucone w trakcie czytania, wyglądały jak olbrzymie
niezdarne motyle.
Były tam też szklane kule wypełnione kolorowymi cieczami, które bulgotały bez
podgrzewania oraz płaskie pudło pełne lśniącego, czarnego piasku; piasek
przesypywał się bez końca, jakby wiał tam niewyczuwalny pustynny wiatr. Z
zawieszonych na ścianach drewnianych szafek wyskakiwały od czasu do czasu
malowane drewniane ptaki, które piszczały niespodziewanie i znikały. Oprócz tego
wisiały tam ogromne mapy różnych państw; ich geografia była Simonowi zupełnie
obca - choć musiał przyznać, że tak czy owak nie miał on o niej zbyt dużego
pojęcia. Krótko mówiąc, jaskinia Doktora była rajem dla ciekawskiego młodzieńca.
Bez wątpienia było to najcudowniejsze miejsce w Osten Ard. Morgenes przechadzał
się w odległym końcu pokoju pod mapą spadających gwiazd, które połączone liniami
tworzyły kontur przedstawiający dziwnego ptaka o czterech skrzydłach. Nagle
Doktor zagwizdał zwycięsko, pochylił się i zaczął grzebać niczym wiewiórka.
Leciały papierowe zwoje, jaskrawo pomalowane kawałki tkanin oraz miniaturowe
sztućce i puchary, które wyglądały, jakby pochodziły z jakiegoś karlego stołu.
Wreszcie wstał, trzymając duże szklane pudło. Podszedł ostrożnie do stołu,
postawił na nim pojemnik i zdjął ze stojaka dwie buteleczki.
Jedna z nich zawierała ciecz koloru zachodniego nieba; wydzielał się z niej dym
jak z kadzidła. Druga pełna była czegoś niebieskiego i kleistego, co wolno
opadało na dno pojemnika, gdy Morgenes wlał do niego zawartość obu butelek. Po
zmieszaniu oba płyny stały się przeźroczyste niczym górskie powietrze. Doktor
wykonał szeroki gest, jakby to było przedstawienie, i zastygł tak na chwilę.
- Żaby? - zapytał i skinął palcem. Simon popędził do niego i wyciągnął obie z
kieszeni kurtki. Doktor wziął je i zamaszystym ruchem wrzucił do zbiornika.
Zaskoczone płazy chlupnęły do przeźroczystej cieczy, opadły powoli na dno, po
czym zaczęły energicznie pływać w swym nowym domu. Simon roześmiał się równie
zaskoczony, co ubawiony.
- Czy to woda?
Starzec popatrzył na niego niebieskimi oczami. - Mniej więcej, tak, mniej
więcej... A zatem - Morgenes przeczesał rzadką brodę zakrzywionymi palcami - a
zatem, dziękuję ci za żaby. Chyba już wiem, co z nimi zrobię. To całkiem
bezbolesne. Może nawet im się spodoba, choć wątpię, czy polubią noszenie butów.
- Butów? - zdziwił się Simon, lecz Doktor był już gdzie indziej, zajęty
zwalaniem stosu map z niskiego stołka. Skinął na chłopca, by usiadł.
- No, młody człowieku, jakąż to zapłatę uznasz za godną twej dzisiejszej pracy?
Chcesz piątaka? A może wolałbyś za kompana Coccindrilis? - Doktor cmoknął,
wymachując wypchaną jaszczurką.
Simon rozważał przez chwilę propozycję otrzymania jaszczurki - świetnie byłoby
włożyć ją do kosza z bielizną tej nowej dziewczyny, Hepzibath - lecz zmienił
zdanie. Irytowało go, że wciąż zaprząta sobie głowę sprzątaniem i pokojówkami.
Pomyślał, że może otrzymać coś, czego się nie zapomina, lecz i tę myśl odrzucił.
Wreszcie powiedział: - Chcę posłuchać opowieści.
- Opowieści? - Morgenes pochylił się nad nim z figlarną miną. - Opowieści? Jeśli
chcesz czegoś takiego posłuchać, to lepiej udaj się do stajni do starego Shema,
stajennego.
- Nie, nie o takie mi chodzi - zaprzeczył szybko Simon. Miał nadzieję, że nie
obraził Doktora. Starzy ludzie byli tacy drażliwi! - Opowieści o prawdziwych
rzeczach. O tym, jak było kiedyś- no, bitwy, smoki - o rzeczach, które się
wydarzyły.
- Aha. - Morgenes wyprostował się, a na jego twarzy ponownie pojawił się
uśmiech. - Rozumiem. Mówisz o historii. - Doktor zatarł ręce. - To już brzmi
lepiej, dużo lepiej! - Wstał dziarsko i zaczał się przechadzać, stąpajac uważnie
między rozrzuconymi na podłodze rupieciami. - A więc, młodzieńcze, o czym
chciałbyś usłyszeć? O upadku Naarved? A może o Bitwie pod Ach Samrath?
- Niech pan mi opowie o zamku - poprosił Simon. - Hayholt. Czy zbudował go Król?
Jaki jest stary?
- O zamku... - Doktor przestał chodzić, uniósł połę swej burej, znoszonej szaty
i zamyślony zaczął pocierać ulubione kuriozum Simona: była to zbroja dziwnego
kształtu, pomalowana na jasnoniebiesko i żółto, a wykonana w całości z
wypolerowanego drewna.
- Hm... zamek - powtórzył Morgenes. - Tak, to z pewnością będzie warte co
najmniej dwóch żab. Ale gdybym chciał ci opowiedzieć całą historię, to musiałbyś
osuszyć fosę i przywieźć mi tu furę swoich pokrytych brodawkami więźniów. Myślę
jednak, że chcesz dziś usłyszeć najistotniejsze fakty, które z pewnością jestem
w stanie ci przedstawić. Posiedź tu chwilkę spokojnie, a ja poszukam czegoś do
przepłukania gardła.
Simon starał się siedzieć spokojnie. Morgenes podszedł do długiego stołu i wziął
puchar z pienistą, brązową cieczą. Powąchał ją podejrzliwie, zbliżył do ust i
upił mały łyk. Po chwili zastanowienia oblizał górną wargę i zadowolony
pociągnął za brodę.
- Ach, ciemne z Stanshire. Nie ma wątpliwości, że to piwo! O czym to mówiliśmy?
Ach, tak, o zamku. - Morgenes zrobił miejsce na stole i, trzymając ostrożnie
naczynie, podskoczył; zrobił to z zaskakującą łatwością. Jego obute w pantofle
stopy dyndały pół łokcia nad podłogą. Pociągnął kolejny łyk.
- Zdaje się, że nasza historia zaczyna się na długo przed Królem Johnem.
Zaczniemy od pierwszych ludzi, którzy przybyli do Osten Ard - prostego ludu,
żyjącego na brzegach rzeki Glenivent. Byli to przeważnie pasterze i rybacy,
wygnani może z utraconego Zachodu, którzy przywędrowali tu przez jakieś nie
istniejące dzisiaj połączenie lądowe. Nie sprawiali oni większego kłopotu panom
Osten Ard...
- Zdawało mi się, że powiedział pan, iż to oni byli pierwszymi, którzy tu
przybyli - przerwał mu Simon ucieszony w duchu, że przyłapał Morgenesa na
nieścisłości.
- Nie, ja powiedziałem, że byli pierwszymi ludźmi. Ziemia ta była w posiadaniu
Sithów na długo przed przyjściem tu pierwszego człowieka.
- Chce pan powiedzieć, że naprawdę istniał Mały Lud? - zapytał z uśmiechem
Simon. - Tak jak opowiada Shem, stajenny? Pukaki, niski i tym podobne? -To było
ciekawe.
Morgenes zaprzeczył zdecydowanie i łyknął piwa. - Nie tylko istniał, ale
istnieje - choć tutaj wybiegamy naprzód w mojej historii - i bynajmniej nie jest
to "mały lud"... ale, ale, młodzieńcze, pozwól mi kontynuować.
Simon pochylił się, starając zachować cierpliwość. - Słucham.
- Tak więc, jak już wspomniałem, ludzie ci i Sithowie byli zgodnymi sąsiadami.
No, zdarzały się sporadyczne kłótnie o pastwiska lub tym podobne, lecz ponieważ
ludzie nie stanowili zagrożenia, Prawy Lud okazywał się wielkoduszny. Z czasem
ludzie zaczęli budować miasta, nieraz odległe od terenów Sithów zaledwie o pół
dnia piechotą. Później na skalistym przylądku Nabban powstało ogromne królestwo
i ludzie z Osten Ard zaczęli spoglądać na nie łakomym wzrokiem. Jak tam,
chłopcze, nadążasz za moją historią?
Simon skinął głową.
- To dobrze. - Tu nastąpił kolejny, długi łyk. - Tak więc, było tamdość miejsca
dla wszystkich, aż do chwili, gdy wodą przypłynęło czarne żelazo.
- Co? Czarne żelazo? - Simon zamilkł natychmiast uciszony groźnym spojrzeniem
Doktora.
- Rimmersmeni, żeglarze z prawie zapomnianego Zachodu - ciągnął Morgenes. -
Przypłynęli od północy w swych długich, wężowych łodziach, waleczni jak
niedźwiedzie.
- Rimmersmeni? - powtórzył zdziwiony Simon. - Jak książę Isgrimnur, który
właśnie jest na dworze? Na łodziach?
- Tak, przodkowie Księcia byli wielkimi żeglarzami, zanim tu przybyli - zapewnił
go Morgenes. - Lecz kiedy zjawili się po raz pierwszy, nie szukali pastwisk ani
pól uprawnych, przyjechali tylko rabować. Najważniejsze jednak było to, że
przywieźli ze sobą żelazo lub przynajmniej tajemnicę jego topienia. Z żelaza
robili miecze, włócznie i inne rodzaje broni, które nie pękały, jak te wykonane
z brązu w Osten Ard. Ich bronią można było nawet pokonać magię Sithów.
Morgenes wstał i ponownie napełnił swój puchar z przykrytej beczułki, która
stała na stosie książek pod ścianą. Nie wrócił do stołu, lecz stał i palcem
muskał lśniące epolety zbroi.
- Nikt nie potrafił im się długo oprzeć. Wydawało się, że zimny, twardy duch
żelaza tkwi równie głęboko w nich, jak i w ich ostrzach. Wielu ludzi uciekło na
południe, szukając protekcji placówek granicznych królestwa Nabban. Tamtejsze
legiony, na które składały się dobrze zorganizowane, regularne siły, stawiały
opór tylko przez jakiś czas. W końcu i one zmuszone były oddać Rimmersmenom
miasto Frostmarch. Wielu... wielu tam zginęło.
Simon wiercił się uradowany. - A co z Sithami? Mówił pan, że oni nie mieli
żelaza?
- Dla nich znaczyło ono śmierć. - Doktor poślinił palec i wytarł nim brudne
miejsce na wypolerowanym napierśniku drewnianej zbroi. - Choć nie potrafili
pokonać Rimmersmenów w otwartej bitwie, to - tu skierował zabrudzony palec w
stronę Simona, jakby to, co miał powiedzieć, dotyczyło jego osobiście - znali
oni doskonale swój teren. Byli bardzo z nim zżyci, stanowili jakby jego część,
czego nigdy nie osiągnęliby najeźdźcy. Trzymali się długo, powoli wycofując w
miejsca umocnień. A najważniejszym umocnieniem był Asu'a, Hayholt - przedmiot
niniejszej opowieści.
- Ten zamek? To Sithowie mieszkali w Hayholt? - Simon nie mógł ukryć
niedowierzania. - Jak dawno temu go zbudowano?
- Simonie, Simonie... - Doktor podrapał się w ucho i wrócił na swoje miejsce na
stole. W oknach nie widać już było zachodzącego słońca, a światło pochodni
zmieniło jego twarz w maskę aktora, w połowie oświetloną, w połowie ciemną. -
Być może był tu już zamek, kiedy przyszli pierwsi Sithowie... gdy Osten Ard było
dziewicze i czyste jak strumień powstały z topniejącego śniegu. Pewne jest, że
lud Sithów zamieszkiwał tutaj na długo przed przybyciem człowieka. Było to
pierwsze miejsce w cał