1826
Szczegóły |
Tytuł |
1826 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
1826 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 1826 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
1826 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Salinger
"Buszuj�cy w zbo�u"
Prze�o�y�a Maria Skibniewska
Wydawnictwo "Iskry"
Warszawa1995
Producent wersji brajlowskiej:
Altix Sp. z o.o.
ul. W. Surowieckiego 12 A
tel. 644 94 78
1.
Je�eli rzeczywi�cie gotowi jeste�cie pos�ucha� tej historii, to pewnie najpierw chcieliby�cie si� do
wiedzie�, gdzie si� urodzi�em, jak sp�dzi�em zasmarkane dzieci�stwo, czym si� zajmowali moi rodzi
ce, co porabiali, zanim przyszed�em na �wiat, no i wszystkie tym podobne bzdury w gu�cie "Dawida
Copperfielda", ale ja wcale nie mam ochoty wdawa� si� w takie gadki, od razu wol� was szczerze
uprzedzi�. Po pierwsze nudz� mnie te kawa�ki, a po drugie moich staruszk�w krew by chyba zala�a
tam i z powrotem, gdybym co� napisa� o ich sprawach osobistych. Okropnie s� dra�liwi na tym pun
kcie, zw�aszcza ojciec. Bardzo mili, z�ego s�owa o nich nie powiem, ale dra�liwi jak diabli. Zreszt�
nie zamierzam pisa� ca�ej historii swojego �ycia, nic w tym rodzaju. Chc� tylko opowiedzie� wariac
k� przygod�, kt�ra mi si� zdarzy�a oko�o Bo�ego Narodzenia ostatniej zimy, zanim si� tak wyko�
czy�em, �e musia�em tu przyjecha� na odpoczynek. Powt�rz� to, co opowiedzia�em D.B., a D.B. -
to, rozumie si�, m�j brat. Mieszka w Hollywood. Niedaleko ma stamt�d do tej mojej dziury, wi�c
przyje�d�a prawie na ka�dy weekend. W przysz�ym miesi�cu pewnie b�d� m�g� wr�ci� do domu,
D.B. mnie odwiezie. Ma w�a�nie nowego jaguara. Fajna ma�a maszyna, angielska, dwie�cie mil kropi
jak nic na godzin�. Kosztowa�a blisko cztery patyki. D.B. ma teraz forsy jak lodu. Dawniej by�o
z nim gorzej. P�ki siedzia� w domu, pisa� prawdziwe ksi��ki. Wyda� pierwszorz�dny tom opowiada�
pod tytu�em "Tajemnica z�otej rybki", mo�e�cie s�yszeli. Najlepsza by�a w�a�nie "Tajemnica z�otej
rybki". O takim p�taku, kt�ry nie pozwala� nikomu nawet patrze� na swoj� z�ot� rybk�, bo j� kupi�
za w�asne pieni�dze. Cholernie mi si� podoba�o. Ale teraz D.B. siedzi w Hollywood i zaprzeda� si�
filmowcom. Niczego na �wiecie tak nie nienawidz�, jak kina. S�ysze� o nim nie chc�.
Zaczn� od tego dnia, kiedy wyjecha�em z "Pencey". "Pencey" to prywatna szko�a �rednia
w Agerstown, w Pensylwanii. S�yszeli�cie chyba o niej. A ju� co najmniej musieli�cie zauwa�y� rek
lam�. Og�asza si� w stu ilustrowanych pismach, zawsze tym samym obrazkiem: ch�opak konno ska
cze przez p�otek. Jakby w "Pencey" nic innego cz�owiek nie robi�, tylko gra� w polo od rana do nocy.
A ja tam przez ca�y czas nawet szkapy z bliska nie widzia�em. Pod obrazkiem jest taki napis: "Od
1888 roku kszta�tujemy charaktery i o�wiecamy umys�y, wychowuj�c ch�opc�w na wspania�ych m�o
dzie�c�w".
Wszystko to bujda. Ani w "Pencey", ani w �adnej innej szkole nie kszta�tuj� charakter�w. Nie
spotka�em te� wspania�ych m�odzie�c�w z o�wieconym umys�em itd. No, mo�e dw�ch. Najwy�ej!
Ale ci, zdaje si�, ju� tacy do "Pencey" przyjechali.
Wracaj�c do rzeczy: by�a tego dnia sobota i mecz pi�ki no�nej z dru�yn� z Saxon Hall. Wielki
szum si� robi�o ko�o tego meczu, bo to ostatnie spotkanie w roku; taki by� nastr�j, �e jakby ukocha
na szko�a nie wygra�a, to chyba sobie w �eb paln�� z rozpaczy. Jako� o trzeciej po po�udniu wdrapa
�em si� cholernie wysoko na Thomsen Hill, gdzie stoi rozwalona armata z czas�w Wojny Rewolu
cyjnej. Stamt�d masz jak na patelni ca�e boisko, obie dru�yny ganiaj�ce po polu. G��wnej trybuny nie
wida� za dobrze, ale s�ysza�em wrzask; po stronie "Pencey" publika rycza�a okropnie, bo tam siedzia
�a ca�a nasza szko�a, mnie jednego tylko brakowa�o, a po stronie Saxon Hall ledwie kto miaukn��, bo
dru�yna go�ci, jak zwykle, ma�o swoich kibic�w �ci�gn�a.
Babek nigdy du�o na meczach nie bywa. Tylko seniorom wolno swoje dziewcz�ta przyprowa
dza�. Okropna ta nasza buda pod ka�dym wzgl�dem. Lubi� od czasu do czasu wybra� si� gdzie�,
gdzie mo�na popatrze� na dziewcz�ta, nawet je�eli drapi� si� albo nosy wycieraj�, albo zwyczajnie
�miej� si� czy gadaj� mi�dzy sob�. Selma Thurmer, c�rka naszego dyrektora, do�� cz�sto pokazywa
�a si� na zawodach sportowych, ale Selma nie nale�a�a do babek, za kt�rymi si� szaleje. Zreszt� bar
dzo by�a sympatyczna, kiedy� jad�c z Agerstown siedzia�em przy niej w autobusie i troch� z sob�
rozmawiali�my. Do�� j� lubi�em. Mia�a za du�y nos, paznokcie obgryzione a� do krwi i przypina�a
sobie sztuczne piersi stercz�ce na p� mili, ale jako� cz�owiekowi by�o jej �al. Co mi si� w niej podo
ba�o, to �e nie przechwala�a si�, jaki z jej ojca wielki cz�owiek. Pewnie sama rozumia�a, �e jej stary to
ob�udnik i fajt�apa.
Znalaz�em si� na szczycie Thomsen Hill zamiast na dole, na boisku, dlatego �e w�a�nie wr�ci
�em dopiero co z Nowego Jorku z dru�yn� szermierzy. Na swoje nieszcz�cie by�em kapitanem tej
dru�yny. Wysz�a z tego wielka heca. Pojechali�my rankiem do Nowego Jorku na spotkanie z repre
zentacj� szko�y McBurneya. Tylko �e wcale nie dosz�o do spotkania. Zostawi�em florety, ca�y sprz�t,
wszystko - w kolei podziemnej. Nie moja wina. Wci�� musia�em patrze� na plan, �eby nie przegapi�
stacji, na kt�rej mieli�my wysi���. No i wr�cili�my do "Pencey" oko�o p� do trzeciej zamiast wie
czorem na kolacj�. Przez ca�� powrotn� podr� moja dru�yna nie odzywa�a si� do mnie. Nawet si�
nie�le ubawi�em.
Poza tym nie poszed�em na boisko z drugiej jeszcze przyczyny: chcia�em po�egna� si� z nau
czycielem historii, starym Spencerem. Zachorowa� na gryp�, wi�c my�la�em, �e ju� go nie zobacz�
przed feriami gwiazdkowymi. Ale on napisa� do mnie, �ebym przed wyjazdem do domu koniecznie
do niego zajrza�. Wiedzia�, �e po �wi�tach ju� nie wr�c� do "Pencey".
Zapomnia�em o tym napisa�: wylali mnie z budy. Mia�em ju� nie wraca� po �wi�tach, bo zawa
li�em cztery przedmioty, nie pracowa�em i w og�le. Kilka razy mnie ostrzegali i namawiali, �ebym si�
wzi�� do nauki, zw�aszcza przed egzaminami mi�dzysemestralnymi, kiedy rodzice przyjechali na
rozmow� ze starym Thurmerem - ale ja nie s�ucha�em. W ko�cu mnie wylali. Cz�sto zreszt� wylewa
j� st�d ch�opc�w. W "Pencey" pilnuj� wysokiego poziomu szko�y. To fakt.
S�owem przyszed� grudzie�, a zimno by�o, szczeg�lnie na tej g�upiej g�rze, jak wszyscy diabli.
Mia�em na sobie p�aszcz wiosenny, r�ce go�e. Na tydzie� przedtem kto� mi ukrad� z mego pokoju
wielb��dzie palto, a z nim razem r�kawiczki na futrze, bo by�y w kieszeni. W "Pencey" roi si� od z�o
dziei. Ch�opcy przewa�nie pochodz� z bogatych rodzin, a mimo to wci�� si� trafiaj� kradzie�e. Im
dro�sza szko�a, tym wi�cej z�odziei, s�owo daj�! Sta�em wi�c ko�o tej rozwalonej armaty, patrza�em
z g�ry na mecz i portkami trz�s�em z zimna. W�a�ciwie to nawet nie bardzo patrza�em na mecz. Na
prawd� zatrzyma�em si� tam dlatego, �e chcia�em poczu�, �e si� �egnam z "Pencey". Bo ju� nieraz
wyje�d�a�em ze szk� i r�nych miejscowo�ci, a wcale nie czu�em, �e si� z nimi rozstaj�. Nie cierpi�
tego. Wszystko mi jedno, niech po�egnanie b�dzie smutne albo nieprzyjazne, ale niech wiem, �e si�
�egnam. Bez tego cz�owiekowi jako� g�upio.
Uda�o mi si� tym razem. Nagle przypomnia�em sobie co�, co pomog�o mi odczu�, �e si� st�d
wynosz�. Stan�� mi raptem w pami�ci pewien dzie�, jako� w pa�dzierniku, kiedy z Robertem Tiche
nerem i Paulem Campbellem kopali�my pi�k� na placu przed budynkiem szkolnym. Ci dwaj koledzy
to sympatyczne ch�opaki, zw�aszcza Tichener. Do obiadu zosta�o niewiele czasu, ciemno si� ju� robi
�o, ale my bawili�my si� dalej. Wreszcie tak ju� by�o ciemno, �e nie widzieli�my prawie pi�ki, ale nie
mieli�my wcale ochoty przerwa� gry. W ko�cu musieli�my da� spok�j. Nauczyciel, kt�ry wyk�ada
biologi�, pan Zambezi, wytkn�� g�ow� z okna kt�rej� klasy i kaza� nam wraca� na kwater�, �eby si�
przygotowa� do obiadu. Je�li uda mi si� w por� przypomnie� sobie co� w tym rodzaju, mam, czego
mi potrzeba: po�egnanie, jak si� nale�y; przynajmniej zwykle to wystarcza. Skoro wi�c to za�atwi
�em, zrobi�em w ty� zwrot i pu�ci�em si� biegiem w d� na drug� stron� pag�rka, ku domowi Spence
ra. Spencer nie mieszka� w obr�bie osiedla szkolnego, ale przy Anthony Wayne Avenue.
Bieg�em ca�y czas a� do g��wnej bramy, tam przystan��em na chwil�, �eby odsapn��. Trzeba
wam wiedzie�, �e mam dech troch� kr�tki. Po pierwsze - du�o pal�, a raczej pali�em. Tu kazali mi
rzuci� palenie. Po drugie uros�em w ci�gu przesz�ego roku o sze�� i p� cala. Tym sposobem w�a�nie
z�apa�em gru�lic� i musia�em tu przyjecha� na te wszystkie cholerne badania i tym podobne przyjem
no�ci. W gruncie rzeczy jestem mniej wi�cej zdrowy.
No, wi�c kiedy odzyska�em dech, przebieg�em przez drog� nr 204. Go�oled� by�a diabelna
i omal si� nie wywali�em. Sam nie wiem dlaczego tak si� spieszy�em, po prostu mia�em tak� fantazj�.
Ledwie si� znalaz�em za drog�, wyda�o mi si�, jak gdybym znikn��. By�o to ju� takie zwariowane po
po�udnie, zi�b okropny, s�o�ca ani na lekarstwo, a ilekro� cz�owiek przeci�� jaka� drog�, mia� wra�e
nie, �e znika.
Zadzwoni�em do drzwi starego Spencera jak na po�ar. Przemarz�em do szpiku ko�ci. Uszy
mnie bola�y, palce zgrabia�y, �e ledwie mog�em nimi porusza�. "�ywo, �ywo! - powiedzia�em niemal
na g�os. - Rusz si� tam jeden z drugim i otwieraj!" W ko�cu otworzy�a mi stara pani Spencer. Nie
trzymali s�u��cej, zawsze sami otwierali. Spencerowie nie mieli za wiele forsy.
- Holden! - zawo�a�a pani Spencer. - Jak to mi�o, �e przyszed�e�! Chod�, kochaneczku. Zmarz
�e�, co?
Mia�em wra�enie, �e szczerze si� ucieszy�a. Lubi�a mnie. Tak mi si� przynajmniej zdaje.
Wskoczy�em migiem.
- Dzie� dobry pani - powiedzia�em. - Jak si� czuje pan Spencer?
- Dawaj ten p�aszcz, kochanku - odpar�a. Wcale nie dos�ysza�a pytania o zdrowie pana Spence
ra. Troch� by�a przyg�ucha.
Powiesi�a m�j p�aszcz w schowku, a ja tymczasem przyg�adzi�em r�k� w�osy. Strzyg� si� na je
�a, wi�c grzebienia i szczotki rzadko mi potrzeba.
- Co u pani s�ycha�? - spyta�em tym razem g�o�niej, �eby us�ysza�a.
- Wszystko dobrze - odpowiedzia�a zamykaj�c szaf�. - A u ciebie?
Z tonu pozna�em, �e stary Spencer musia� jej powiedzie� o wylaniu mnie ze szko�y.
- W porz�dku - odpar�em. - Jak si� czuje pan Spencer? Chyba ju� min�a ta grypa?
- Czy min�a! Ach, Holdenie, m�j m�� zachowuje si� jak sko�czony... no, jak nie wiem co...
Jest w swoim pokoju, kochanku. Mo�esz tam wej��.
2.
Ka�de z nich mia�o w�asny pok�j. Oboje mieli po siedemdziesi�tce albo i wi�cej. I mimo to umieli si�
cieszy� z r�nych rzeczy, oczywi�cie troch� idiotycznie. To co napisa�em, brzmi podle, ale nie chcia
�em by� z�o�liwy. Chcia�em tylko wyrazi�, �e bardzo du�o my�la�em o starym Spencerze, a je�li
cz�owiek my�la� o nim za du�o - zaczyna� si� dziwi�, po co on, u licha, jeszcze �yje. By� strasznie
zgarbiony i ledwie si� w sk�rze trzyma�, a w klasie, je�eli mu przy tablicy upad�a kreda, kt�ry� ch�o
pak z pierwszego rz�du musia� si� zrywa�, podnosi� i podawa� mu j� do r�ki. Mnie si� to wydawa�o
okropne. Ale je�eli cz�owiek my�la� o nim tyle, ile trzeba, nie za du�o, wtedy jako� si� rozumia�o, �e
staremu Spencerowi nie jest �le na �wiecie. Na przyk�ad pewnej niedzieli, kiedy z paru kolegami by
�em u niego, bo zaprosi� nas na czekolad�, pokazywa� nam stary, podniszczony kilim india�ski, kt�ry
wsp�lnie z �on� kupi� od jakiego� Navajo w rezerwacie Yellowstone. Wida� by�o, �e Spencer ma
nieziemsk� frajd� z tego nabytku. No i o to mi w�a�nie chodzi: �e cz�owiek stary jak �wiat umie si�
cieszy� z kupionego kilimu.
Drzwi by�y otwarte, ale i tak zapuka�em, przez grzeczno��. Od razu go zobaczy�em. Siedzia�
w wielkim, obitym sk�r� fotelu, ca�y zawini�ty w ten sw�j india�ski kilim, o kt�rym wspomnia�em.
Podni�s� g�ow�.
- Kto tam? - krzykn��. - Caulfield? Wejd�, wejd�, ch�opcze!
Poza lekcjami zawsze wrzeszcza�. Czasem to by�o nawet do�� denerwuj�ce.
Ledwie wszed�em, prawie po�a�owa�em, �e si� z t� wizyt� wybra�em. Spencer czyta� "Atlantic
Monthly", obstawiony doko�a ca�� bateri� butelek i proszk�w, a pok�j cuchn�� lekarstwem na katar -
"kropelkami Vicksa" - kt�re si� zapuszcza do nosa; to by�o troch� przygn�biaj�ce. W og�le nie prze
padam za chorymi. A tutaj przygn�bi� mnie tym bardziej str�j Spencera, bo staruszek mia� na sobie
okropnie smutny, zniszczony p�aszcz k�pielowy, chyba jeszcze sprzed potopu. W og�le nie lubi� wi
doku starych ludzi w szlafrokach albo w pid�amach. Zawsze widzi si� te ich zapadni�te piersi. No,
a nogi! Na pla�y czy w innych tym podobnych miejscach nogi starych wydaj� si� okropnie bia�e i �y
se.
- Dzie� dobry panu - powiedzia�em. - Dosta�em pana li�cik. Bardzo dzi�kuj�. - Napisa�, �ebym
do niego koniecznie wpad� i po�egna� si� przed wyjazdem na wakacje, skoro ju� nie mam wr�ci� do
szko�y. - Ale niepotrzebnie pan pisa�. Ja bym i tak przyszed� si� po�egna�.
- Siadaj tu, ch�opcze - powiedzia� stary Spencer. Wskaza� przy tym na ��ko.
Siad�em.
- A jak z pa�sk� gryp�, panie profesorze?
- M�j ch�opcze, �ebym si� czu� chocia� troch� lepiej, tobym musia� wezwa� doktora - powie
dzia� i tak go ten dowcip zachwyci�, �e a� si� zach�ysn�� ze �miechu. Wreszcie wyprostowa� si� i spy
ta�: - A dlaczego to nie jeste� na meczu? O ile wiem, idzie dzi� wielka gra.
- A tak. By�em. Tylko �e w�a�nie przyjecha�em z Nowego Jorku z dru�yn� szermierzy - odpar
�em. Nie macie poj�cia, jakie twarde by�o ��ko Spencera.
Potem stary zrobi� diabelnie powa�n� min�. Wiedzia�em z g�ry, �e tak b�dzie.
- A wi�c opuszczasz nas, h�? - powiedzia�.
- Tak, panie profesorze.
Wtedy zacz�� po swojemu kiwa� g�ow�. Nie spotka�em na �wiecie drugiego cz�owieka, kt�ry
by tyle kiwa� g�ow�, co stary Spencer. I nigdy nie mog�em dociec, czy on tak kiwa dlatego, �e roz
my�la, czy te� po prostu dlatego, �e jest mi�ym staruszkiem, kt�ry ju� w�asnego ty�ka od �okcia nie
odr�nia.
- Co ci powiedzia� doktor Thurmer, ch�opcze? Podobno mieli�cie z sob� d�ug� rozmow�.
- Mieli�my. Fakt. Chyba ze dwie godziny siedzia�em w jego gabinecie.
- No i co ci powiedzia�?
- No... m�wi� o �yciu, �e to jest gra, i tak dalej, i �e trzeba si� trzyma� prawide�. Bardzo by�
mi�y. To znaczy, nie rzuca� si� wcale, nic z tych rzeczy. Tylko m�wi�, �e �ycie to jest gra, i tak da
lej... Wie pan.
- �ycie jest gr�, m�j ch�opcze. �ycie jest gr�, kt�rej prawide� nale�y przestrzega�.
- Wiem, prosz� pana. Wiem.
Gra, a jak�e. �adna gra! Je�eli znalaz�e� si� po tej stronie, po kt�rej s� asy, to i owszem, mo�
na gra�, przyznaj�. Ale je�eli trafi�e� na drug� stron�, gdzie nie ma ani jednego asa - to co to za gra?
Guzik. Nie ma gry.
- Czy doktor Thurmer napisa� ju� do twoich rodzic�w? - spyta� stary Spencer.
- M�wi�, �e w poniedzia�ek napisze.
- A ty ich zawiadomi�e�?
- Nie, prosz� pana, nie zawiadamia�em, bo zobacz� si� przecie� z nimi pewnie w �rod� wieczo
rem, jak przyjad� do domu.
- A jak przyjm� t� nowin�? Co my�lisz?
- No... zdenerwuj� si� bardzo - powiedzia�em. - Porz�dnie si� zdenerwuj�. To ju� moja czwar
ta szko�a. - Potrz�sn��em g�ow�. -
Cholera! - powiedzia�em.
Cz�sto m�wi� "cholera". Mo�e dlatego, �e w og�le mam niewyparzon� g�b�, a mo�e dlatego,
�e czasami zachowuj� si� dziecinnie jak na sw�j wiek. Wtedy mia�em szesna�cie lat - teraz mam sie
demna�cie - a czasem zachowuj� si�, jakbym mia� trzyna�cie. A� �miesznie, bo wzrostu mam sze��
i p� stopy i siwe w�osy. S�owo daj�, fakt. Na jednej po�owie g�owy - na prawej - mam tysi�ce si
wych w�os�w. Mia�em je od male�ko�ci.
No i mimo to potrafi� si� tak zachowywa� jak dwunastoletni p�tak. Wszyscy mi to m�wi�,
a najcz�ciej ojciec. Troch� w tym jest prawdy, ale nie ca�a prawda. Ludziom zawsze si� zdaje, �e
wiedz� ca�� prawd�. Co do mnie, gwi�d�� na to, ale nieraz ju� mnie nudzi, kiedy powtarzaj� mi
wszyscy w k�ko, �ebym pami�ta� o swoim wieku. Czasem przecie� post�puj�, jakbym by� znacznie
starszy, ni� jestem - s�owo daj�! - ale tego ludzie nigdy nie zauwa�aj�.
Stary Spencer zacz�� zn�w kiwa� g�ow�. A tak�e - d�uba� w nosie. Udawa�, �e go tak z wierz
chu podszczypuje, ale naprawd� pakowa� wielki paluch do komina. Pewnie my�la�, �e mo�e sobie
pozwoli�, skoro tylko ja jestem w pokoju. Niech tam, ale wstr�t bierze patrze�, jak kto� d�ubie w no
sie.
Wreszcie si� odezwa�:
- Mia�em zaszczyt pozna� twoj� matk� i ojca, kiedy przed paru tygodniami przyjechali na roz
m�wk� z doktorem Thurmerem. Bardzo szanowni ludzie.
- A tak, prosz� pana. Bardzo mili.
Szanowni. Nienawidz� tego s�owa. Taka lipa. Rzyga� mi si� chce, jak je s�ysz�.
Nagle stary Spencer zrobi� tak� min�, jakby mu przyszed� do g�owy jaki� wspania�y argument,
ostry jak brzytwa, i my�la�em, �e mi go zaraz wyr�bie. Wyprostowa� si� w fotelu, pokr�ci� na siedze
niu. Fa�szywy alarm. Wzi�� tylko z kolan to swoje pismo "Atlantic Monthly", i spr�bowa� je przerzu
ci� na ��ko obok mnie. Spud�owa�. Strzela� z odleg�o�ci ledwie dw�ch st�p, a mimo to spud�owa�.
Wsta�em, podnios�em pismo, po�o�y�em na ��ku. I nagle a� mnie poderwa�o, �eby ucieka� z tego
pokoju. Czu�em, �e zaraz us�ysz� okropne kazanie. W�a�ciwie samo kazanie mo�e bym wytrzyma�,
ale s�ucha� mora��w i jednocze�nie w�cha� krople na katar, i jeszcze w dodatku patrze� na starego
Spencera w pid�amie i p�aszczu k�pielowym - to za wiele. Naprawd� za wiele.
Zacz�o si�, jak przewidywa�em.
- Co si� z tob� dzieje, ch�opcze? - powiedzia� stary Spencer. Bardzo surowo, jak na niego. - Ile
mia�e� przedmiot�w w tym semestrze?
- Pi��, prosz� pana.
- Pi��. A z ilu masz niedostatecznie?
- Z czterech. - Przesun��em si� troch�. Nigdy w �yciu nie siedzia�em na r�wnie twardym ��ku.
- Z angielskiego stoj� dobrze - powiedzia�em - bo wszystkie te kawa�ki od "Beowulfa" do "Lorda
Randala" przechodzi�em jeszcze w szkole w Whooton. Tak �e w�a�ciwie wcale nie potrzebowa�em
si� niczego uczy�, tylko od czasu do czasu pisa�em wypracowania.
Nawet mnie nie s�ucha�. Prawie nigdy nie s�ucha�, co si� do niego m�wi�o.
- Z historii obci��em ci�, bo nie umia�e� dos�ownie nic.
- Wiem, prosz� pana. Cholera. Wiem. Pan nie m�g� post�pi� inaczej.
- Dos�ownie nic - powt�rzy�. Diabli mnie bior�, jak kto� powtarza to, co ju� raz powiedzia�,
mimo �e mu si� za pierwszym razem przyzna�o racj�. Ale on powt�rzy� swoje po raz trzeci: - Nic
a nic, dos�ownie. Bardzo w�tpi�, czy bodaj raz w ci�gu ca�ego semestru otworzy�e� podr�cznik. No
co, otworzy�e�? M�w prawd�, ch�opcze.
- Par� razy zagl�da�em do niego - odpar�em. Nie chcia�em staremu robi� przykro�ci. On ma
bzika na punkcie historii.
- Zagl�da�e�, h�? - powiedzia� tonem wyra�nie drwi�cym. - Twoja praca egzaminacyjna le�y
tam, na bieli�niarce. Na samym wierzchu. Podaj mi j�, prosz�.
To by� z jego strony pod�y chwyt, ale nie mia�em wyboru, wsta�em, znalaz�em swoj� prac�, po
da�em j� Spencerowi. Potem usiad�em znowu na tym jego betonowym ��ku. Cholera, poj�cia nie
macie, jak �a�owa�em, �e wpad�em po�egna� si� ze starym.
Przede wszystkim trzyma� moj� prac� w r�ku z takim obrzydzeniem, jakby to by�o psie �ajno
czy co� w tym rodzaju.
- Uczyli�my si� o Egipcjanach od czwartego listopada do drugiego grudnia - rzek�. - Wybra�e�
sobie temat wypracowania sam. Czy chcesz pos�ucha�, co mia�e� o tym do powiedzenia?
- Nie, panie profesorze, wola�bym nie - odpar�em.
Ale on i tak zacz�� czyta�. Nie spos�b powstrzyma� belfr�w, je�li si� przy czym� upr�. Na nic
nie zwa�aj� i robi� swoje.
"Egipcjanie byli star� ras� kaukask� zamieszkuj�c� jeden z kraj�w Afryki P�nocnej. Ta ostatnia, jak
wiadomo, jest najwi�kszym kontynentem wschodniej p�kuli".
Musia�em siedzie� cicho i s�ucha� tych bredni. Spencer zrobi� mi paskudny kawa�.
"Egipcjanie s� dla nas dzi� nadzwyczaj interesuj�cy z wielu r�nych powod�w. Nowocze�ni uczeni
do tej pory nie odkryli, jakich tajemniczych �rodk�w u�ywali Egipcjanie do zawijania swoich umar
�ych, kt�rych twarze nie uleg�y rozk�adowi w ci�gu niezliczonych stuleci. Ta intryguj�ca zagadka
stanowi wr�cz wyzwanie dla nowoczesnej nauki dwudziestego wieku".
Sko�czy� czytanie i podni�s� wzrok znad mojej pracy. W tej chwili ju� go zacz��em prawie
nienawidzi�.
- Tw�j "esej", je�li tak mo�na go nazwa�, na tym si� ko�czy - rzek� Spencer, wci�� okropnie
drwi�cym g�osem. Nigdy bym si� nie spodziewa� po staruszku takiego sarkazmu. - Jednak�e doda�e�
na dole strony ma�y li�cik do mnie - rzek�.
- Pami�tam, pami�tam - wpad�em mu w s�owa z po�piechem, bo nie chcia�em, �eby i to jeszcze
g�o�no przeczyta�. Ale nic nie mog�o go powstrzyma�. Rozp�dzi� si� stary na ca�ego.
"Szanowny Panie Profesorze - czyta� g�o�no. - Wi�cej nie wiem o Egipcjanach. Jako� nie mog�em si�
do nich zapali�, chocia� wyk�ada� Pan Profesor bardzo interesuj�co. Nie b�dzie mi przykro, je�eli
mnie Pan Profesor obleje, bo i tak ju� zawali�em wszystkie inne przedmioty, z wyj�tkiem angielskie
go. ��cz� wyrazy szacunku
Holden Caulfield"
Od�o�y� to moje idiotyczne wypracowanie i spojrza� na mnie z takim triumfem, jakby mi wlepi�
suchego seta w ping-ponga czy co� w tym rodzaju. Nigdy mu chyba nie daruj�, �e przeczyta� mi
g�o�no te wyg�upy. Gdyby to on do mnie napisa�, ja z pewno�ci� nie czyta�bym mu tego na g�os, s�o
wo daj�. Przecie� ten g�upi przypis doda�em tylko po to, �eby si� nie potrzebowa� martwi� oblewaj�c
mnie na egzaminie.
- Masz mi za z�e, ch�opcze, �e ci� obla�em? - spyta�.
- Nie, prosz� pana, na pewno nie - odpar�em. Du�o bym da�, �eby przesta� wci�� m�wi� do
mnie per "ch�opcze".
Na zako�czenie Spencer chcia� odrzuci� moj� prac� na ��ko. Oczywi�cie tym razem tak�e
spud�owa�. I zn�w musia�em wsta�, podnie�� maszynopis i od�o�y� go na "Atlantic Monthly". Mo�e
si� uprzykrzy� takie przedstawienie bisowane co dwie minuty.
- C� by� ty zrobi� na moim miejscu? - spyta�. - Powiedz szczerze, ch�opcze.
Widzia�em, by�o mu naprawd� okropnie g�upio, �e mnie obla�. Zacz��em wi�c ple��, co �lina
przyniesie na j�zyk, byle go pocieszy�. M�wi�em, �e jestem kretyn i tak dalej; �e na jego miejscu po
st�pi�bym tak samo jak on i �e wi�kszo�� ludzi wcale nie zdaje sobie sprawy, jak trudna jest rola nau
czycieli. Bzdury w tym gu�cie. Stare, oklepane frazesy.
Najzabawniejsze, �e plot�c tak trzy po trzy my�la�em przez ca�y czas o czym� innym. Miesz
kam stale w Nowym Jorku i my�la�em o stawie w po�udniowej cz�ci Parku Centralnego. Zastana
wia�em si�, czy b�dzie zamarzni�ty, kiedy przyjad�, a je�eli zamarznie, co si� stanie z kaczkami.
G�owi�em si�, co robi� kaczki, kiedy l�d �cina ca�y staw. Czy kto� po nie przyje�d�a ci�ar�wk�
i zabiera je do zoo albo gdzie indziej, czy te� mo�e same po prostu odlatuj�?
Ma si�, swoj� drog�, troch� talentu. Chc� przez to powiedzie�, �e gada�em jak z nut, chocia�
jednocze�nie my�la�em o kaczkach. Nie potrzeba wysila� zbytnio m�zgownicy, kiedy si� m�wi do
belfra. Ale przerwa� mi znienacka potok wymowy. Zawsze lubi� mi przerywa�.
- A jak ty si� na to zapatrujesz, ch�opcze? Bardzo mnie to interesuje. Bardzo mnie interesuje.
a wyrzucenie z "Pencey" i w og�le na te sprawy? - spyta�em. Wola�bym,�eby stary Spencer
zas�oni� t� swoj� zapadni�t� pier�. Widok wcale nie by� pi�kny.
- Je�li si� nie myl�, mia�e� r�wnie� jakie� trudno�ci w poprzednich szko�ach, w Whooton i
w Elkton Hills.
Tym razem nie brzmia�o to ju� tylko sarkastycznie, ale jakby troch� z�o�liwie.
- W Elkton Hills w�a�ciwie nie mia�em wielkich trudno�ci - odpar�em. - Nie wylali mnie. Sam
po prostu rzuci�em t� szko��.
- A dlaczego, czy wolno wiedzie�?
- Dlaczego? To d�uga historia, prosz� pana. Bardzo skomplikowana.
Nie chcia�o mi si� zwierza� z tych spraw Spencerowi. I tak by nie zrozumia�. Nie jego parafia.
G��wn� przyczyn� mojego zerwania z Elkton Hills by�o to, �e nie mog�em wytrzyma� w�r�d tamtej
szych ob�udnik�w. W tym s�k. Wszystko tam by�o tylko na pokaz. R�wnie fa�szywego cz�owieka jak
dyrektor tej budy, pan Haas, w �yciu nie spotka�em. Dziesi�� razy gorszy od starego Thurmera.
W niedziel�, na przyk�ad, Haas kr��y� mi�dzy rodzicami, kt�rzy przyje�d�ali odwiedzi� ch�opc�w,
i wita� si� z go��mi. Umia� czarowa�, ale nie wysila� si� dla tych rodzic�w, kt�rzy byli starzy i wy
gl�dali biednie czy niezdarnie. Szkoda, �e�cie nie widzieli, jak traktowa� rodzic�w tego kolegi, z kt�
rym dzieli�em pok�j. Je�eli matka kt�rego� ch�opca by�a grub�, nieszykown� kobiecin�, a ojciec nosi�
tandetne ubranie z przesadnie wypchanymi ramionami i podniszczone czarno-bia�e buty - stary Haas
podawa� im dwa palce, u�miecha� si� fa�szywie i pr�dko przechodzi� dalej, �eby przez p� godziny
skaka� ko�o innych, bardziej interesuj�cych rodzic�w. �cierpie� nie mog� takich numer�w. Do sza�u
mnie doprowadzaj�. Tak mnie to przygn�bia, �e w�ciekam si� po prostu. Dlatego nienawidzi�em bu
dy w Elkton Hills.
Stary Spencer zn�w mnie o co� zapyta�, ale nie dos�ysza�em. Zamy�li�em si� o dyrektorze z El
kton Hills.
- S�ucham pana? - spyta�em.
- Czy nie masz jakich� konkretnych k�opot�w w zwi�zku z opuszczeniem naszej szko�y?
- Troch� k�opot�w mam, oczywi�cie. Pewnie �e tak... ale nie za wiele. Przynajmniej na razie.
Powiedzia�bym, �e jeszcze to do mnie nie dotar�o. Zwykle trwa do�� d�ugo, zanim si� czym� przejm�
na dobre. Tymczasem my�l� tylko o tym, �e w �rod� pojad� do domu. Taki ju� jestem g�upi.
- Czy ty si� wcale a wcale nie niepokoisz o swoj� przysz�o��, ch�opcze?
- Ale� tak, niepokoj� si�, prosz� pana. Jak�eby nie. Oczywi�cie, �e si� niepokoj�. - Zastanawia
�em si� przez chwil�. - Ale nie za bardzo. Nie za bardzo.
- Przyjdzie to z czasem - rzek� Spencer. - Przyjdzie z pewno�ci�, ch�opcze. Ale ju� b�dzie za
p�no!
Przykro mi by�o, kiedy o mnie w ten spos�b m�wi�. Jakbym ju� nie �y�. Brzmia�o to okropnie
przygn�biaj�co.
- Bardzo mo�liwe - powiedzia�em.
- Chcia�bym ci przem�wi� do rozs�dku, ch�opcze. Staram ci si� jako� dopom�c. Staram si�
dopom�c, ile w moich si�ach.
Naprawd� mia� najlepsze ch�ci. To si� czu�o. Ale nie mogli�my si� porozumie�, jak gdyby�my
stali na dw�ch przeciwnych biegunach.
- Wiem, prosz� pana - powiedzia�em. - Bardzo dzi�kuj�. Szczerze. Ja to naprawd� doceniam.
S�owo daj�. - Wsta�em z ��ka. Nie wytrzyma�bym nast�pnych dziesi�ciu minut, nawet gdyby chodzi
�o o moje �ycie. - Tylko �e teraz ju� musz� i��. Mam w sali gimnastycznej r�ne swoje rzeczy, kt�re
trzeba pozbiera� i zapakowa� przed wyjazdem. Musz� ju� i��.
Spencer popatrzy� na mnie i zn�w zacz�� kiwa� g�ow� z okropnie powa�nym wyrazem twarzy.
Nagle zrobi�o mi si� go cholernie �al. Ale nie mog�em tam d�u�ej wysiedzie�, byli�my przecie� na
dw�ch r�nych biegunach, stary Spencer pud�owa�, ilekro� usi�owa� co� przerzuci� na ��ko, mia�
taki ponury szlafrok i pokazywa� spod niego pier�, a krople na katar cuchn�y w ca�ym tym zagry
pionym pokoju niezno�nie.
- Prosz� pana, niech pan si� o mnie nie martwi - powiedzia�em. S�owo daj�. Wszystko b�dzie
dobrze. To tylko taki przej�ciowy okres. Ka�dy przecie� ma w �yciu takie gorsze okresy, prawda?
- Nie wiem, ch�opcze, nie wiem.
Nie cierpi� takich odpowiedzi.
- Z pewno�ci�, z pewno�ci�, prosz� pana. S�owo daj�. Niech pan si� nie martwi o mnie. - Pra
wie �e po�o�y�em r�k� na jego ramieniu. - Dobrze?
- Nie wypi�by� fili�anki gor�cej czekolady? �ona zaraz by zrobi�a...
- Ch�tnie bym wypi�, ale naprawd� ju� musz� i��. Lec� do tej sali gimnastycznej. Bardzo dzi�
kuj�. Dzi�kuj� serdecznie.
U�cisn�li�my sobie r�ce. G�upio by�o okropnie. Ale i smutno cholernie.
- Napisz� do pana profesora. Niech pan uwa�a na t� swoj� gryp�.
- Do widzenia, ch�opcze.
Kiedy zamkn��em drzwi jego pokoju i przechodzi�em przez salonik, zawo�a� co� za mn�, ale
nie s�ysza�em dok�adnie. Prawie pewien jestem, �e krzykn��: "Powodzenia!" Mo�e jednak si� myl�.
Bardzo bym chcia� si� myli�. Nigdy bym za kim� nie wrzeszcza�: "Powodzenia!". Bo jak si� nad tym
zastanowi�, okropnie brzmi taki okrzyk.
3
Wi�kszego �garza ode mnie w �yciu nie spotkali�cie. Nie ma na to rady. Nawet kiedy id� do kiosku
kupi� tygodnik ilustrowany, a kto� mnie pyta, dok�d si� wybieram - odpowiadam jak z nut, �e id� do
opery. Okropny na��g. Tote� gdy powiedzia�em staremu Spencerowi, �e musz� i�� do sali gimnas
tycznej po swoje rzeczy, sk�ama�em bezczelnie. Nigdy tam nie trzyma�em swoich przybor�w sporto
wych.
W "Pencey" mieszka�em w nowym skrzydle, kt�re si� nazywa�o "Ossenburger Memorial". Lo
kowano tam tylko uczni�w trzeciej i czwartej klasy. Ja by�em w trzeciej, m�j wsp�lokator -
w czwartej. Nazwano ten budynek ku czci Ossenburgera, by�ego wychowanka "Pencey". Facet zbi�
gruby maj�tek na przedsi�biorstwie pogrzebowym. A wszystko dzi�ki temu, �e na obszarze ca�ego
kraju pozak�ada� filie swojej firmy, kt�ra podejmuje si� grzeba� nieboszczyk�w po pi�� dolar�w od
sztuki. �eby�cie zobaczyli tego Ossenburgera! Bardzo mo�liwe, �e po prostu pakuje ich do work�w
i topi w rzece. No, ale uczelni ofiarowa� kup� forsy i dlatego ochrzczono nowe skrzyd�o gmachu je
go nazwiskiem. Na pierwszy w roku mecz pi�ki no�nej przyjecha� olbrzymim cadillakiem, a my mu
sieli�my wsta� na trybunach i zafundowa� mu "lokomotyw�" - tak si� u nas nazywa huczna owacja.
Nazajutrz w kaplicy Ossenburger wyg�osi� do nas przemow�, kt�ra trwa�a oko�o dziesi�ciu godzin.
Najpierw opowiedzia� p� setki starych kawa��w, �eby nam pokaza�, jaki z niego r�wny ch�op. Po
tem zacz�� si� zwierza�, �e nigdy si� nie wstydzi, kiedy ma k�opoty czy co� w tym rodzaju, pa�� na
kolana i modli� si� do Boga. Poucza� nas, �e zawsze, gdziekolwiek si� znajdziemy, powinni�my si�
modli�, rozmawia� z Bogiem i tak dalej. M�wi�, �e trzeba uwa�a� Jezusa za przyjaciela. Oznajmi�, �e
on stale do niego przemawia. Nawet wtedy, kiedy prowadzi w�z. Tym mnie wprost zastrzeli�. Od
razu wyobrazi�em sobie tego spasionego faryzeusza, jak wrzuca pierwszy bieg i prosi Jezusa, �eby
mu zes�a� kilku sztywnych do pochowku. Jedyny naprawd� udany dowcip trafi� si� w po�owie prze
m�wienia. Ossenburger w�a�nie opowiada� nam, jaki to z niego by� kiedy� elegant i hulaka, gdy nagle
pewien kole� siedz�cy w rz�dzie przede mn�, Edgar Marsalla, pu�ci� b�ka, a� si� rozleg�o pod sufit.
Bardzo ordynarnie si� zachowa�, na dobitk� w kaplicy, ale �miesznie by�o okropnie. Byczy ch�opak
ten Marsalla. My�la�em, �e dom wyleci w powietrze. Nikt prawie nie roze�mia� si� g�o�no, a Ossen
burger gada� dalej, jakby nigdy nic, ale Thurmer, nasz dyrek, oczywi�cie wszystko zauwa�y� ze swo
jego miejsca po prawicy m�wcy, obok ambony. Ma�o go krew nie zala�a. Na razie nic nie powie
dzia�, dopiero nast�pnego wieczora zatrzyma� nas w gmachu szkolnym na dodatkowe zaj�cia i paln��
do nas mow�. Powiedzia�, �e ch�opak, kt�ry zak��ci� spok�j w kaplicy, nie jest godny uczelni "Pen
cey". Pr�bowali�my nam�wi� Marsall�, �eby powt�rzy� sw�j numer podczas tej przemowy dyrka, ale
nie by� w nastroju. Odbieg�em od tematu, a chcia�em tylko wyt�umaczy�, gdzie kwaterowa�em
w "Pencey": w nowym skrzydle imienia Ossenburgera.
Z przyjemno�ci� wr�ci�em po wizycie u starego Spencera do mojego pokoju, bo wszyscy jesz
cze byli na meczu, a w nowym skrzydle ogrzewanie dzia�a�o pierwszorz�dnie. Poczu�em si� bardzo
swojsko. Zdj��em marynark� i krawat, odpi��em pod szyj� koszul�, w�o�y�em na g�ow� czapk�, kt�r�
sobie tego dnia kupi�em w Nowym Jorku. By�a to d�okejka, czerwona, z bardzo, ale to bardzo wy
suni�tym daszkiem. Zobaczy�em j� na wystawie sklepu sportowego, kiedy wyle�li�my z tunelu kolei
podziemnej, zaraz po tym, jak zauwa�yli�my, �e te przekl�te florety zosta�y w wagonie. Kosztowa�a
ledwie dolara. K�ad�em j� daszkiem do ty�u, na wariata, to fakt, ale tak mi si� podoba�o. Fajnie w niej
wygl�da�em. Siad�em sobie z ksi��k� w fotelu. W ka�dym pokoju by�y dwa fotele. Jeden si� nazywa�
m�j, drugi - Warda Stradlatera, kt�ry ze mn� mieszka�. Oba mia�y por�cze zdezelowane, bo stale
kto� na nich przysiada�, ale poza tym fotele by�y do�� wygodne.
T� ksi��k�, kt�r� wtedy czyta�em, wzi��em z biblioteki przez omy�k�. Dali mi inn�, ni� chcia
�em, ale spostrzeg�em si� dopiero po powrocie do swojego pokoju. Wpakowali mi "W afryka�skim
buszu" Isaka Dinesena. Ba�em si�, �e to b�d� nudy na pudy, ale nie: ksi��ka okaza�a si� dobra.
Uczy� si� nie lubi�, ale czytam du�o. Najulubie�szym moim autorem jest D.B. - m�j brat - a po nim
zaraz Ring Lardner. Dosta�em od brata jedn� ksi��k� Lardnera na urodziny, przed samym swym wy
jazdem do "Pencey". By�y w tym tomie zabawne, zwariowane sztuki, a tak�e opowiadanie o poli
cjancie, kt�ry kontrolowa� ruch na jezdni i zakocha� si� w �licznej dziewczynie, stale przekraczaj�cej
dozwolon� szybko��. Biedak jest �onaty, wi�c nie mo�e si� z t� �licznotk� o�eni� ani nic. Dziewczy
na rozwala w�z i ginie, bo swoim zwyczajem gazuje za pr�dko. Wzi�a mnie ta historia. Lubi� takie
ksi��ki, �eby od czasu do czasu mo�na by�o si� po�mia�. Czytam mn�stwo klasyk�w, jak na przy
k�ad "Powr�t na rodzinn� gleb�" i tym podobne, do�� ch�tnie; czytam du�o ksi��ek o wojnie, a tak�e
sensacyjne powie�ci, lubi� je, ale nie wzruszaj� mnie zanadto. Dopiero wtedy wiem, �e mnie ksi��ka
naprawd� zachwyci�a, je�eli po przeczytaniu my�l� o jej autorze, �e chcia�bym z nim si� przyja�ni�
i m�c po prostu telefonowa� do niego, ile razy przyjdzie mi ochota. Ale takich pisarzy nie ma wielu.
Do tego Isaka Dinesena m�g�bym zatelefonowa�, owszem. Do Ringa Lardnera te�, ale D.B. powie
dzia� mi, �e on ju� umar�. S� jednak takie ksi��ki, jak na przyk�ad "W niewoli uczu�" Somerseta
Maughama. Czyta�em to zesz�ego lata. Dobre, nie ma co m�wi�, ale nie mia�bym ochoty telefonowa�
do Somerseta Maughama. Sam nie wiem, dlaczego. Po prostu nie jest to typ, z kt�rym chce si� po
gada� przez telefon. Ju� raczej zadzwoni�bym do starego Thomasa Hardy. Lubi� Eustacj� Vye.
No, wi�c w�o�y�em now� czapk�, siad�em w fotelu i zabra�em si� do czytania "W afryka�skim
buszu". W�a�ciwie ju� t� ksi��k� przeczyta�em, ale chcia�em do paru rozdzia��w wr�ci� jeszcze raz.
Ledwie przerzuci�em kilka kartek, us�ysza�em, �e kto� rozsuwa drzwi od kabiny z natryskiem. Nawet
nie ogl�daj�c si� wiedzia�em, kto to taki: Robert Ackley, kolega zza �ciany. W naszym skrzydle mi�
dzy pokojami by�y kabiny z natryskiem jedna na dwa pokoje - i Ackley kilkadziesi�t razy dziennie
w�azi� tamt�dy do nas. Z ca�ego domu chyba tylko jeden Ackley - pr�cz mnie oczywi�cie - nie po
szed� na mecz. Ackley w og�le prawie nigdzie nie chodzi�. Dziwny ch�opak. Nale�a� do senior�w,
czwarty rok by� w "Pencey", ale nikt inaczej go nie wo�a�, jak po nazwisku: Ackley. Nawet Herb Ga
le, chocia� mieszka� z nim we wsp�lnym pokoju, nie m�wi� nigdy o nim Bob czy chocia� Ack. Je�eli
si� kiedy� o�eni, w�asna �ona b�dzie si� chyba zwraca�a do niego te� per Ackley. By� z typu tych
okropnie wyro�ni�tych ch�opc�w - mierzy� blisko sze�� st�p i cztery cale - co to si� zawsze troch�
garbi�, i mia� obrzydliwe z�by. Przez ca�y ten czas, kiedy z nim s�siadowa�em, ani razu go nie przy
�apa�em na myciu z�b�w. Zawsze wydawa�y si� wstr�tnie omsza�e i mdli�o mnie, kiedy w sali jadalnej
patrza�em na g�b� Ackleya wypchan� kartoflami albo fasol�. Na dobitk� by� okropnie pryszczaty. In
ni ch�opcy miewali pojedyncze pryszcze na czole albo na brodzie, ale on mia� ca�� twarz w krostach.
Jakby tego by�o ma�o, odznacza� si� jeszcze niezno�nym charakterem. Mia� te� r�ne paskudne
przywary. Prawd� m�wi�c, nie szala�em za nim.
Czu�em, �e stoi tu� za mn�, na stopniu pod natryskiem, i patrzy przez szpar�, czy nie ma
gdzie� w pobli�u Stradlatera. Nie cierpia� Stradlatera i nigdy nie wchodzi� do naszego pokoju, je�eli
on tu by�. Zreszt� Ackley nikogo nie lubi�.
Zlaz� ze stopnia i wszed� do pokoju.
- Ej! - powiedzia�. M�wi� to zawsze takim tonem, jakby by� okropnie znudzony albo okropnie
zm�czony. Nie chcia�, �eby� my�la�, �e przyszed� ci� odwiedzi� czy co� w tym rodzaju. Chcia�, �eby�
my�la�, �e przyszed� przez omy�k� czy mo�e z lito�ci.
- Ej! - odpowiedzia�em, nie podnios�em jednak oczu znad ksi��ki. Maj�c do czynienia z go�
ciem takim jak Ackley, przepad�by�, gdyby� oderwa� wzrok od ksi��ki. W�a�ciwie tak czy owak
przepad�e�, ale ratujesz kilka minut nie przerywaj�c lektury natychmiast.
Zacz�� si� kr�ci� po ca�ym pokoju, bardzo rozla�le, jak to on, i coraz to bra� do r�ki jaki�
przedmiot z biurka albo z szafki, twoje w�asne rzeczy, jak najbardziej osobiste. Nie da si� powie
dzie�, jak czasem gra� cz�owiekowi na nerwach.
- Jak posz�o z t� szermierk�? - spyta�. Po prostu chcia� mi przerwa� czytanie i popsu� przyjem
no��. Szermierka go ani zi�bi�a, ani grza�a w gruncie rzeczy. - My�my wygrali czy tamci?
- Nikt nie wygra� - odpar�em. Ale w dalszym ci�gu patrza�em w ksi��k�.
- Co? - spyta�. Zawsze kaza� sobie ka�de zdanie powtarza� dwa razy.
- Nikt nie wygra� - powiedzia�em. Zerkn��em spod oka, co on tam majstruje na mojej szafce.
Ogl�da� fotografi� Sally Hayes, z kt�r� chodzi�em kiedy� w Nowym Jorku. Mia� t� fotk� w r�ku po
raz tysi�czny chyba od czasu, jak u mnie sta�a. Zawsze po zako�czeniu inspekcji odstawia� j� nie tam,
gdzie nale�a�o. Robi� to umy�lnie. To si� czu�o.
- Nikt nie wygra�? - powiedzia�. - Jak to?
- Zostawi�em florety i ca�y kram w kolejce podziemnej. - W dalszym ci�gu nie patrzy�em na
Ackleya.
- W kolejce? O rany! To znaczy, �e� zgubi� sprz�t?
- Wsiedli�my na z�� lini�. Musia�em wci�� wstawa�, �eby sprawdza� tras� na planie przylepio
nym do �ciany wagonu.
Ackley obszed� pok�j i stan�� mi�dzy mn� a oknem.
- Ej! - powiedzia�em. - Odk�d by�e� �askaw tu przyj��, czytam po raz dwudziesty to samo zda
nie.
Ka�dy inny zrozumia�by aluzj�. Ale nie Ackley.
- Jak my�lisz, czy ka�� ci zap�aci�? - spyta�.
- Nie wiem, ale mam to w nosie. Ackley, dziecino, mo�e by� usiad� czy co� w tym rodzaju?
Cholernie zas�aniasz �wiat�o. - Nie cierpia�, kiedy si� do niego m�wi�o: dziecino. Zawsze m�wi�, �e
jestem smarkacz, bo mia�em szesna�cie lat, a on osiemna�cie. W�cieka� si�, kiedy go nazywa�em
dziecin�.
Stercza� dalej przede mn�. To by� w�a�nie taki typ, kt�ry nigdy si� nie odsunie, je�eli go pro
sisz, �eby ci nie zas�ania� �wiat�a. Oczywi�cie w ko�cu si� ruszy, ale znacznie p�niej, ni�by to zrobi�,
gdyby� go nie prosi�.
- Co ty tam takiego czytasz? - spyta�.
- Ksi��k�.
Odgi�� ksi��k�, �eby zobaczy� tytu�.
- Dobre?
- To zdanie, kt�re czytam od kwadransa, jest pasjonuj�ce - odpar�em. Umiem si� zdoby� na
sarkazm, je�eli jestem w odpowiednim humorze. Ale on nie zrozumia� przytyku. Zn�w zacz�� �azi�
po pokoju, grzebi�c �apami w osobistych rzeczach moich i Stradlatera. W ko�cu od�o�y�em ksi��k�
na pod�og�. Nie spos�b czyta� w obecno�ci takiego typa jak Ackley. Nie da rady.
Rozwali�em si� w fotelu i obserwowa�em kole�k� Ackleya gospodaruj�cego w moim pokoju
jak u siebie. Zm�czony by�em podr� do Nowego Jorku i ca�ym tym dniem, wi�c zacz��em ziewa�.
Potem przysz�a mi fantazja, �eby si� troch� powyg�upia�. Czasem lubi� si� wyg�upia�, po prostu
z nud�w. Okr�ci�em na g�owie czapk� daszkiem do przodu i naci�gn��em na oczy. Tym sposobem
nie widzia�em oczywi�cie �wiata bo�ego.
- Zdaje si�, �e �lepn� - powiedzia�em straszliwie ochryp�ym g�osem. - Mamusiu kochana, jak tu
okropnie ciemno!
- S�owo daj�, wariat - rzek� Ackley.
- Mamusiu kochana, podaj mi r�k�. Dlaczego nie chcesz mi poda� r�ki?
- O Jezu, przesta� si� zachowywa� jak smarkacz.
Maca�em przed sob� r�kami jak �lepiec, ale nie wstaj�c z fotela. Powtarza�em wci��: "Mamu
siu kochana, dlaczego mi nie chcesz poda� r�ki?" B�aznowa�em oczywi�cie. Czasami bawi� mnie ta
kie hece. Zreszt� wiedzia�em, �e Ackley piekielnie si� tym denerwuje. Ten ch�opak zawsze we mnie
budzi� sadyst�. Cz�sto robi�em sobie sadystyczn� zabaw� jego kosztem. W ko�cu uspokoi�em si�
jednak. Przekr�ci�em czapk� z powrotem daszkiem do ty�u i opad�em w fotelu.
- Czyje to? - spyta� Ackley. Trzyma� w r�ku podwi�zki Stradlatera. Nie ma takiej rzeczy, kt�rej
by Ackley nie wyci�gn�� z twojej szafy. Cho�by to by� gumowy pas do �wicze� lekkoatletycznych.
Powiedzia�em mu, �e to podwi�zki Stradlatera. Cisn�� je na jego ��ko. Wyj�� z bieli�niarki, wi�c
rzuci� oczywi�cie gdzie indziej.
Przysiad� na por�czy fotela Stradlatera. Nigdy nie siada� w fotelu. Zawsze tylko na por�czy.
- Sk�d, u diab�a, wytrzasn��e� t� czapk�? - spyta�.
- Z Nowego Jorku.
- Ile da�e�?
- Dolara.
- Okradli ci�. - Zabra� si� do czyszczenia paznokci zapa�k�. Wiecznie d�uba� ko�o swoich paz
nokci. By�o to nawet zabawne. Z�by mia� stale zielonkawe od ple�ni, uszy brudne jak cholera, ale
pazury czy�ci� nieustannie. Pewnie mu si� zdawa�o, �e dzi�ki temu jest nadzwyczaj schludnym ch�op
cem. D�ubi�c zapa�k� znowu popatrzy� na moj� czapk�. - W naszych stronach takie czapki nosz�
my�liwi. W takiej czapce strzela si� do jeleni - powiedzia�.
- Diab�a tam jelenie! - Zdj��em czapk� i przyjrza�em si� jej z bliska. Zmru�y�em jedno oko, jak
bym do niej celowa�. - Strzela si� do ludzi o�wiadczy�em. - Ja w tej czapce strzelam do ludzi.
- Twoi starzy ju� wiedz�, �e ci� wylali ze szko�y?
- Nie.
- A gdzie, do licha, podziewa si� Stradlater?
- Jest na meczu. Ma tam randk�. - Ziewn��em. Ziewa�em wci��, twarz mi si� nie zamyka�a.
Przede wszystkim w pokoju by�o niemo�liwie gor�co. Sen cz�owieka morzy�. W "Pencey" albo si�
marznie na ko��, albo si� zdycha od upa�u.
- Wielki cz�owiek, Stradlater! - powiedzia� Ackley. - S�uchaj, po�ycz mi na chwil� no�yczek,
dobrze? Masz tu gdzie� pod r�k� no�yczki?
- Nie. Ju� je zapakowa�em. S� w walizce na najwy�szej p�ce w szafie.
- Daj je na chwilk� - rzek� Ackley. - Mam tak� zadr� na paznokciu, musz� j� obci��.
Jemu to nie robi�o r�nicy, czy no�yczki s� w walizce, czy nie, i �e b�dziesz po nie musia� si�
ga� na najwy�sz� p�k�. No, ale �ci�gn��em t� walizk�. Ma�o brakowa�o, a by�bym si� zabi� przy tej
okazji. Kiedy otworzy�em drzwi �ciennej szafy, zwali�a mi si� prosto na �eb rakieta Stradlatera razem
z drewnian� pras�. Rozleg�o si� g�o�ne: "brzd�k" i zobaczy�em wszystkie gwiazdy. A m�j Ackley
omal nie p�k� ze �miechu. Pia� po prostu tym swoim kogucim chichotem. Nie m�g� si� uspokoi�
przez ca�y czas, kiedy ja szamota�em si� z waliz� i wyjmowa�em dla niego no�yczki. Ackley w�a�nie
z takich rzeczy �mieje si� do rozpuku, je�eli komu� kamie� wali si� na g�ow� czy co� w tym rodzaju.
- Ty masz wspania�e poczucie humoru, dziecino - rzek�em. - Ale mo�e ci ju� kto� to powie
dzia�? Ch�tnie bym ci s�u�y� za impresaria. Postaram si� dla ciebie o wyst�py w programie radiowym.
- Siad�em z powrotem w swoim fotelu, a on tymczasem obcina� twarde jak r�g pazury. - Mo�e by� to
raczej robi� nad sto�em - powiedzia�em. - Obcinaj paznokcie nad sto�em, dobrze? Nie mam ochoty
dzi� wieczorem chodzi� bosymi nogami po obrzynkach twoich pazur�w.
Ale on w dalszym ci�gu �mieci� na pod�og�. Taki niechluj. S�owo daj�.
- Z kim Stradlater ma randk�? - spyta�. Prowadzi� �cis�� ewidencj� flirt�w Stradlatera, chocia�
go tak nienawidzi�.
- Nie wiem. A bo co?
- Tak sobie. Nie znosz� tego sukinsyna. Taki sukinsyn, �e �cierpie� go nie mog�.
- On za to szaleje za tob�. M�wi� mi, �e uwa�a ci� za prawdziwego ksi�cia - odpar�em. Cz�sto,
kiedy b�aznuj�, nazywam ludzi ksi���tami! �eby by�o mniej nudno.
- Zawsze odstawia wa�niaka - rzek� Ackley. - Nie znosz� sukinsyna. My�la�by kto, �e...
- S�uchaj, b�d� �askaw obcina� paznokcie nad sto�em, dobrze? - przerwa�em mu. - Prosi�em ci�
ju� pi��dziesi�t razy...
- Odstawia wa�niaka - ci�gn�� Ackley. - A nie jest nawet inteligentny, sukinsyn. Zdaje mu si�,
�e jest inteligentny. Zdaje mu si�, �e jest naj...
- Ackley! Rany boskie, b�dziesz trzyma� �apy nad sto�em czy nie? Pi��dziesi�t razy ci� prosi
�em.
Dla odmiany zacz�� teraz obcina� paznokcie nad sto�em. Nie by�o na niego innego sposobu, jak
dobrze wrzasn��.
Przygl�da�em mu si� przez chwil�. Wreszcie powiedzia�em:
- Z�y jeste� na Stradlatera, bo kiedy� zrobi� ci uwag�, �e m�g�by� przynajmniej od czasu do
czasu my� z�by. Nie chcia� ci� obrazi�, chocia� powiedzia� to na ca�y g�os. Pewno, nie jego rzecz, ale
nie mia� zamiaru ci ubli�y�. Po prostu t�umaczy� ci, �e wygl�da�by� i czu�by� si� lepiej, gdyby� od
czasu do czasu czy�ci� z�by.
- Myj� z�by. Czego si� czepiasz?
- Nie, nie myjesz. Dobrze uwa�a�em i wiem, �e nie myjesz - powiedzia�em. Ale bez z�o�liwo�ci,
by�o mi go nawet troch� �al. Ka�demu przecie� musi by� przykro, jak mu koledzy m�wi�, �e ma
brudne z�by. - Stradlater to r�wny ch�opak. Niczego sobie. Nie znasz go i w tym s�k.
- A ja ci powiadam, �e to sukinsyn. Zarozumia�y sukinsyn.
- Zarozumia�y, to fakt, ale pod wielu wzgl�dami bardzo przyzwoity. Naprawd� - powiedzia
�em. - Pomy�l: dajmy na to, je�eli zobaczysz na nim krawat albo jak�� rzecz, kt�ra ci si� spodoba.
Przypu��my, �e cholernie ci si� podoba jego krawat, m�wi� to tylko dla przyk�adu. Wiesz, co Strad
later zrobi? Prawdopodobnie od razu zdejmie ten krawat i podaruje ci go. Naprawd�. Albo... wiesz,
co zrobi? Podrzuci go wieczorem na twoje ��ko czy co� w tym rodzaju. W ka�dym razie odda ci
ten krawat. Wi�kszo�� ch�opak�w na jego miejscu...
- E, do diab�a! - rzek� Ackley. - Jakbym mia� tyle forsy co on, tak samo bym robi�.
- Nie! - potrz�sn��em g�ow�. - Nie, ty by� nie robi�, dziecino. Gdyby� mia� tyle forsy, co on,
by�by� jednym z naj...
- Przesta� do mnie m�wi� "dziecino"! Co, do cholery, m�g�bym by� twoim ojcem.
- Nie m�g�by�! - Potwornie mi czasem gra� ten Ackley na nerwach. Nigdy nie przepu�ci� oka
zji, �eby mi przypomnie�, �e ma osiemna�cie lat, a ja tylko szesna�cie. - Po pierwsze, nie przyj��bym
ci� za �adne skarby do rodziny.
- No, wi�c nie nazywaj mnie...
Nagle drzwi si� otwar�y i wpad� Stradlater jak po ogie�. Zawsze si� spieszy�. Ze wszystkiego
robi� wielk� chryj�. Podbieg� do mnie, klepn�� mnie najpierw w prawy, potem w lewy policzek, �ar
tem, ale dra�ni�y mnie te jego g�upie �arty.
- S�uchaj! - zawo�a�. - Wybierasz si� gdzie� wieczorem?
- Nie wiem jeszcze. Mo�e. Co, u diab�a, �nieg pada czy jak?
Stradlater mia� �nieg na p�aszczu.
- A pada. S�uchaj! Je�eli nigdzie si� nie wybierasz, mo�e by� mi po�yczy� tej swojej marynarki
w pepitk�?
- Kto wygra� mecz? - spyta�em.
- Dograli na razie dopiero do przerwy - powiedzia� Stradlater. - Nie zagaduj. Potrzebujesz dzi�
tej kurtki czy nie? Pochlapa�em jakim� �wi�stwem sw�j flanelowy garnitur.
- Nie potrzebuj�, ale nie mam ochoty, �eby� mi j� rozepcha� w ramionach i w og�le - odpar�em.
Byli�my prawie r�wni wzrostem. Stradlater jednak wa�y� dwa razy wi�cej ode mnie. Mia� okropnie
szerokie bary.
- Nie rozepcham! - W mig znalaz� si� przy mojej szafie. - Jak si� masz, Ackley! - zwr�ci� si� do
Ackleya. B�d� co b�d� Stradlater zawsze by� uprzejmy. Pewnie, �e w tej jego uprzejmo�ci tkwi�o
troch� fa�szu, ale nigdy nie omieszka� przywita� si� z Ackleyem serdecznie jak z ka�dym innym.
Ackley mrukn�� co� p�g�bkiem. Nie chcia� odpowiedzie�, ale nie mia� odwagi ca�kiem zigno
rowa� Stradlatera, wi�c mrukn�� ni to, ni owo. Potem rzek� do mnie:
- To ju� chyba p�jd�. Do widzenia.
- Serwus - odpowiedzia�em. Nigdy mi serce nie p�ka�o z �alu, kiedy Ackley wynosi� si� z na
szego pokoju.
Stradlater ju� �ci�ga� kurtk�, krawat i reszt�.
- Ogol� si� na chybcika - powiedzia�. Mia� ju� ca�kiem przyzwoity zarost. Fakt.
- Gdzie podzia�e� babk�? - spyta�em.
- Czeka w bocznym skrzydle.
Wzi�� neseser z przyborami toaletowymi i z r�cznikiem pod pach� wyszed�. Bez koszuli. Lubi�
si� popisywa� nagim torsem, bo zdawa�o mu si�, �e jest cholernie pi�knie zbudowany. Zreszt� mia�
racj�. Musz� to przyzna�.
4.
Nie mia�em w�a�ciwie nic do roboty, wi�c poszed�em za nim do umywalni, �eby pogada� przez ten
czas, kiedy si� b�dzie goli�. Znale�li�my si� w toalecie sami, bo ch�opcy jeszcze nie wr�cili z meczu.
Gor�co by�o piekielnie, a szyby zapotnia�y od pary. Rz�dem pod �cian� ci�gn�o si� dziesi�� umy
walni. Stradlater zaj�� �rodkow�, ja przysiad�em na s�siedniej, po prawej stronie, i zacz��em kr�ci�
kurkiem od zimnej wody; to otwiera�em go, to zamyka�em - taki mam zwyczaj, to u mnie nerwowe.
Stradlater gol�c si� gwizda� "Pie�� Indii". Gwizd mia� okropnie przenikliwy i stale fa�szowa�, a jak na
z�o�� zawsze sobie wybiera� najtrudniejsze melodie, nie�atwe nawet dla mistrza w gwizdaniu, na
przyk�ad "Pie�� Indii" albo "Morderstwo na Tenth Avenue". Fuszerowa� potwornie.
Pami�tacie, �e m�wi�em o niechlujstwie Ackleya. Ot� Stradlater tak�e by� brudasem, chocia�
na inny spos�b. Stradlater by� brudasem utajonym. Wygl�da� zawsze jak lalka, ale zobaczyliby�cie
brzytw�, kt�rej u�ywa� do golenia. Zardzewia�a diabelnie, wiecznie zasmarowana myd�em, oblepiona
w�osami i brudem. Nigdy jej nie czy�ci� ani nie wyciera�. Jak si� wyelegantowa�, wygl�da� porz�dnie,
ale kto go zna� tak jak ja, ten wiedzia�, �e w gruncie rzeczy Stradlater by� brudasem. Dba� o sw�j
wygl�d i elegancj� dlatego, �e by� w sobie bez pami�ci zakochany. Zdawa�o mu si�, �e na ca�ej za
chodniej p�kuli nie ma �adniejszego ch�opaka ni� on. Zreszt� przyznaj�, by� przystojny. Nale�a� do
tych �adnych ch�opc�w, kt�rych fotografi� zwykle zauwa�aj� rodzice, kiedy si� im pokazuje szkolny
album pami�tkowy. "A to kto?" - pytaj�. Taka zawodowa pi�kno�� ze szkolnego albumu. Zna�em
w "Pencey" mn�stwo ch�opc�w o wiele, moim zdaniem, przystojniejszych od Stradlatera, ale ci nie
wygl�dali tak efektownie na fotografiach w albumie. Ten mia� nos za d�ugi, innemu uszy odstawa�y.
Sprawdzi�em to niejeden raz.
No, wi�c siedzia�em na umywalni obok Stradlatera, kt�ry si� goli�, i kr�ci�em nerwowo kur
kiem, to puszczaj�c wod�, to zatrzymuj�c. Na g�owie wci�� mia�em czerwon� d�okejk�, daszkiem
do ty�u. Szalenie si� z tej czapki cieszy�em.
- S�uchaj no - rzek� Stradlater.- Zgodzisz si� odda� mi wielk� przys�ug�?
- Jak�? - spyta�em. Bez zbytniego entuzjazmu. Stradlater stale prosi� o wielkie przys�ugi. Tacy
�adni ch�opcy, kt�rym si� zdaje, �e s� asami, maj� to ju� w zwyczaju. Po prostu dlatego, �e sami s�
w sobie zakochani, my�l�, �e wszyscy si� w nich kochaj� na zab�j i �e ka�dy marzy o us�u�eniu im.
W�a�ciwie to jest nawet do�� zabawne.
- Wychodzisz gdzie� wieczorem? - spyta�.
- Mo�e. A mo�e nie. Jeszcze nie wiem. Bo co?
- Mam oko�o stu stron z historii do przeczytania na poniedzia�ek. Nie napisa�by� za mnie wy
pracowania z angielskiego? Pytam si�, bo b�d� mia� okropn� chryj�, je�eli w poniedzia�ek nie oddam
tego przekl�tego wypracowania. Co powiesz?
Ironia losu, s�owo daj�.
- To mnie wyrzucaj� z budy, a ty prosisz, �ebym za ciebie pisa� twoje cholerne wypracowanie?
- odpar�em.
- No, wiem. Ale fakt, �e b�dzie chryja, je�eli go w poniedzia�ek nie oddam. Jeste� koleg� czy
nie? B�d��e cz�owiekiem. Napiszesz?
Nie od razu odpowiedzia�em. Takiemu typowi jak Stradlater chwila niepewno�ci tylko na
zdrowie wychodzi.
- Jaki temat? - spyta�em wreszcie.
- Dowolny. Jakikolwiek opis. Mo�e by� opis pokoju. Albo domu