16938
Szczegóły |
Tytuł |
16938 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
16938 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 16938 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
16938 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
NATALIA ROLLECZEK
WIETNAI NAJŚWIETNIEJSZA
Pamięci
Juliusza Balickiego
i Stanisława Maykowskiego,
autorów podręcznika:
„Mówią wieki",
z wdzięcznością
za wprowadzenie w świat,
który żyć będzie
w naszej wyobraźni.
1 NATALIA ROLLECZEK
WIETNAI NAJŚWIETNIEJSZA
NASZA KSIĘGARNIA.WARSZAWA 1979
Ilustrował: ZBIGNIEW ŁOSKOT
??%?
Za życzliwą pomoc składam podziękowanie: ? prof. Lidii Winniczuk, dr Marcie
Piątkowskiej oraz dr. Adamowi Łukaszewiczowi
AUTORKA
Ak
c.
Ponad sławę wszystkich miast, które Wielki Macedończyk do życia powołał,
błyszczy chwała Aleksandrii przy Egipcie i ona jedna pod rzymskim panowaniem
nosi dumne greckie miano:
Lampra kai Lamprotate *
Bogatsza i wspanialsza od Rzymu Augusta, zieleniąca się ogrodami, błyszcząca
szlifowanymi marmurami budowli, zdobna w posągi, mozaiki i rzeźby — jest
wiecznotrwałą pamiątką po władcy, który podbił Wschód i zmarł po dziesięciu
dniach ma-larycznej gorączki, w trzydziestym trzecim roku życia, pokonany przez
komara, lecz nieśmiertelny przez sławę swoich czynów.
* (gr.) Świetna i Najświetniejsza.
5
Macedoński architekt Dejnokrates, co zjawił sią ?? audiencją u króla w stroju
heraklesowym — w lwiej skórze na gołych barkach, z maczugą w dłoni — dał miastu
przejrzystą, iście grecką symetrią wytyczając siatką ulic, agorą, palestrą,
gimnazjon, stadion, hipodrom; stawiając kolumnady, portyki...
A sławie Dejnokratesa równa jest sława Sostratosa z Knidos, twórcy latami
morskiej na wyspie Faros.
Płonąca u szczytu ogniem, którego blask zwielokrotniają metalowe lustra, spod
stropu nieba śle marynarzom sygnały świetlne, napawające otuchą:
„Żwawiej poruszajcie wiosłem! Port blisko! Za swoje obole otrzymacie wino i
wygodne sofy w gospodach, muzyką cytrzy-stek i śpiew! A jeśli ty, żeglarzu,
wracasz z dalekich stron nie mniej ubogi, niż wyruszałeś na morze, niech cią to
nie trapi! Aleksandria przygarnie cią życzliwie: obdarzy najczystszą wodą z
fontanny, ugości darmowym noclegiem na marmurowej ławie, ośmieli żartem w
winiarni, zaprosi w cień wiecznie zielonych parków i — oszołomiony, zdumiony —
pojmiesz, jak wspaniale
zostałeś przy jaty:
Stałeś sią cząstką »Swietnego i Najświetniejszego z Miast«!"
P<s <C^ ?/? /WWW "?> K< <^ a**V* ^-jj* ^?i ?
???????/w.
???<=> \a w/i A<g>M
??6?
I
Tyche, bogini Przeznaczenia, Pani wielce można w Aleksandrii, wywiodła początek
tej historii z domu woźnicy nabatejskiego, Joryma...
W jego życiu była taka szczęsna chwila, gdy posiadał własny dom, stajnię z parą
mułów, sprzęty, pracę w służbie przewozowej w mieście Petra, a nade wszystko
miał po zmarłej żonie synka Lamecha.
Dostatnie życie trwało krótko. Tyche widzi namiętnego gracza, jak wespół z
innymi woźnicami zabawia się grą w kości;
wszyscy są pijani, gra idzie ostro, lecz Jorymowi szczęście nie sprzyja;
przegrał ostatnie pieniądze, ręce mu drżą, oczy przesłania czerwona mgła, sam
już nie pamięta, co na ostatni rzut
postawił.
Przegrał i teraz już wie — bo mu towarzysze gry powiedzą — stracił dom ze
wszystkimi, co w nim. Idzie w kąt izby do dzbana z winem, pije wprost z naczynia,
wraca ku grającym, potrząsając kośćmi w dłoni: ma jeszcze muły!
Rzucił...
Mały Lamech ze strachem spogląda na nieprzytomnego ojca. Woźnice klnąc odpychają
Joryma od stołu. „Przegrałeś! Nie masz już nic, co by było twoje! Odczep się,
żebraku!"
Jorym postawi odzież, którą ma na sobie.
Odarty z odzienia, tylko w opasce na biodrach, uparty jak muł, zaciskając pięści,
w odpowiedzi na wyzwiska, ryczy:
— Jeszcze się odegram! Na Tyche! Stawiam mojego syna, La-
mecha!
Wykopany za próg, budzi się rano na ziemi, podnosi głowę i za chwilę sobie
przypomni — wszystko postradał... Szczęśliwiec, który wygrał Lamecha, zabierając
dziecko odjechał nocą, aby Jorym nie próbował synka odebrać. Lecz Jorym nie
będzie niczego próbował. Wie, że jest najpodlejszym z ludzi i niczym w oczach
swego Boga. Pozostaje mu tylko milczeć, jak gdyby wraz z utratą syna została mu
odjęta i mowa.
Tyche zapomina o Jorymie. Niegdysiejszy woźnica, szanowany właściciel pary mułów
staje się ostatnim z parobków sypiającym w kącie stajni, świecącym golizną spod
starych łachmanów na ciele, żywiącym się pospołu z bydłem, zatrudnionym jako
poganiacz zwierząt w służbie karawanowej na szlaku handlowym wiodącym od
słynnego Hadramaut w Arabii Felix — po głośne miasto-targowisko Petra w
pustynnej Nabatei.
Te same gwiazdy krążą wciąż po niebie, na ziemi zaś nowi ludzie powstają i
schodzą do Kraju Zapomnienia.
Mija gwiazda wielkiego Pompęjusza i mija gwiazda niedoścignionego Cezara. Mijają
gwiazdy nieporównanego Antoniusza i niezapomnianej Kleopatry VII...
8
Nastaje gwiazda zbawcy, Ojca Ojczyzny, Imperatora Cezara Augusta, syna Boskiego,
lecz to w niczym nie zmienia losu poganiacza mającego zawsze przed sobą zad muła
lub osła dźwigających ciężary.
Lecz pewnego dnia Tyche, bogini Przeznaczenia, przypomni sobie o Jorymie i
sprawi, że imię jego stanie się znane całej na-batejskiej policji, a także kilku
wybitnym ludziom w samej Aleksandrii.
W czasie piaskowej burzy Jorym wraz z osłem dźwigającym wór żywicy z Hadramaut
stracili łączność z karawaną. Prowadził osła wyschłym korytem rzeki, umacniając
się w postanowieniu zmylenia pościgu i ucieczki za wszelką cenę.
Gdy ujrzał ślad człowieka z nabatejskiej eskorty tropiącego zbiega, ukrył osła w
skalnej pieczarze, a sam przyczaił się za urwiskiem.
Ujrzał go siedzącego na ziemi, zajętego rozzuwaniem cholewki lidyjskiego,
sznurowanego buta. Pochylony, nagi kark stanowił cel tak wyraźny jak tarcza,
łatwy dla tego, kto od dziecka wprawiał się w sztuce ciskania sztyletem w
oznaczony punkt...
Zabierając konia, zapas wody i żywności ruszył w dalszą drogę.
W trzecim dniu wędrówki natknął się na koński czerep, obje-dzony przez sępy, i
na poszarpane resztki odzieży nabatejskie-go policjanta. Siady lamparta na
piasku mówiły o okrutnym pojedynku przegranym przez człowieka. Obaj zwiadowcy
nie żyli już, Jorym mógł zatem przestać się obawiać pościgu. Nie było mu jednak
lżej, gdyż bardziej od nabatejskich, obawiał się oczu demonów, śledzących zbiega!
Przez lata wędrówek na szlaku napotykał kości ich ofiar. Demony, opite nabatej-
ską krwią, będą szły za nim, czyhając na moment, gdy oślepły z pragnienia,
potknąwszy się,"upadnie twarzą na piasek... W ostatniej chwili posłyszy ich
chichot. Ostry dziób dobierze się do jego czaszki, szponiaste pazury — do nagiej
szyi... Potem przypełzną lisy pustynne i szakale nie pogardzając resztkami tego,
co zostawią demony. Nie miał nawet amuletu, którym mógłby zażegnać zło. Jedyne,
co mógł przeciwstawić prześladowcom — to upór i kołaczącą w pamięci wizję twarzy
synka,
9
Lamecha... Miał także doświadczenie. W ciągu swego żywota tyle razy przemierzał
karawanowy szlak, że w jego mózgu wyrył się pejzaż wydm, pieczar, dolin,
wierzchołków... Znał położenia placówek kontrolnych, wiedział, którędy je omijać,
kiedy zejść w wyschłe łożysko, a kiedy zeń uciec, gdzie spędzać zimne noce, jak
rozniecać ogień, aby dym go nie zdradził...
Gdy zachorował i trzęsło nim zimno, dowlókłszy się do jaskini rozpalił ognisko,
a w braku cierni wrzucał do ognia bryłki żywicy i z zaciekawieniem patrzał, jak
sycząc i pryskając zamieniają się w czarne, połyskliwe krople... Podobny
mglistemu światłu księżyca seledynowy dym, wartości wielu sztabek srebra osnuwał
leżącego na ziemi poganiacza, jak gdyby ten, w swej nędznej odzieży, był bogiem
Amonem z Teb, Jowiszem na Kapitolu, Mardukiem w Babilonie czy Melkartem w Tyrze
lub
Sydonie...
Coraz obfitszy dym spowijał skulonego, darząc szczęsnymi majakami. Cóż on
widział? Siebie, niesionego w hebanowej lektyce? Joryma, odzianego w byssos, pod
jedwabnym parasolem? Czy utraconą niegdyś zagrodę, stajnię i jedynego syna? Było
mu ciepło, błogo, zacisznie i pewnie by umarł z wyczerpania, gdyby
nieprzytomnego z kadzidlanego upojenia nie otrząsnęła banda koczowników, co
poczuwszy dym, wdarła się do pieczary Doprowadzili Joryma do przytomności i
pomogli odzyskać siły, mniemając, że będzie im użyteczny... Zawiódł rachuby
swych dobroczyńców, przy pierwszej okazji uwalniając się za pomocą sztyletu od
swego strażnika, zabierając koma i wor
lżejszy już o połowę...
w
Udało mu się zmylić pościg rozwścieczonych opryszkow; byc może, dokonały tego
same demony rozbrojone zaciekłością Joryma?
Ich dziełem, niewątpliwie, była nagła śmierć przewodnika małej karawany
syryjskiego kupca, z którym to przewodnikiem Jorym się zetknął przy studni, a
który nadto się interesował, skąd i dokąd Jorym wiezie swój wyładowany wór...
Bankiem znaleziono go z rozdętą szyją i siną twarzą. Nasycone demony odeszły ku
innej stronie, a na dzielnego Joryma przychylnie
spojrzała Tyche!
Za jej podszeptem syryjski kupiec przyjął Joryma na miejsce
10
^ ?
uduszonego przewodnika i wystrzegając się pytań o zawartość worka, zdał mu
dowództwo nad karawaną.
Omijając placówki kontrolne, okupując się wścibstwu celników i natręctwu
poborców dotarli do Aleksandrii. Kupiec wynagrodził Joryma, tylko trochę go
oszukawszy, i znikł mu z oczu.
Nieszczęsny gracz, ojciec sprzedanego dziecka, niestrudzony podróżnik, ten,
który pokonał pustynne piaski, po wielu mroźnych nocach i okrutnej samotności
niepoliczonych dni znalazł się nagle w najgwarniejszym z miast.
Wszyscy tu wokół Joryma rozmawiali wyłącznie o interesach. Wszyscy z wszystkimi
handlowali. Nieco się z tym oswoiwszy, Jorym jął rozważać, czy i on nie mógłby?
A gdyby tak za sprzedaną żywicę spróbować odnaleźć i wykupić Lamecha?
Ta myśl, z biegiem dni coraz natarczywsza, opanowała go w stopniu, kiedy to
ostrożność zostaje porzucona na rzecz działania. Zawarł w winiarni znajomość z
fenickim szachrajem, Hi-milkonem, przyznał się do posiadania cennego łupu,
ugodził się co do sposobu dostarczenia mu żywicy i co do ceny...
Następnego dnia poszedł z towarem do portu, gdzie przy hep-tastadionie dzielącym
zatokę na dwie przystanie, tuż przy wejściu, miał czekać Himilkon ze złotem,
którym zapłaci za żywicę...
...Czy za zrządzeniem zwodniczej Tyche, czy raczej może Parek, przędzących nić
ludzkiego żywota, przybywszy na miejsce Jorym otarł się o młodego nabatejskiego
oficera, którego oczy przypominały mu oczy Lamecha.
A jeśli nawet w niczym nie przypominały, Jorym tak wiele
11
rozmyślał tego dnia o synu i tak bardzo był spragniony jego widoku, że mógł oczy
Lamechowe ujrzeć i w tej obcej twarzy, mającej wyraz dumnej wzgardy.
Wruszonemu — zabrakło nagle tchu w piersiach i oddzielony ciżbą przechodniów od
Himilkona sterczącego opodal w tłumie, poczuł, jak go ogarnia niemoc.
A wtedy wyśliznął się z tłumu młodzieniec w krągłym kapeluszu na głowie, okryty
szerokim, lecz krótkim, do kolan, płaszczem i wskazał oficerowi starcze plecy,
zgarbione pod ciężarem wora: „To ten! Uderz!"
Działo się to tuż, tuż na samym nabrzeżu, nad wodami przystani...
II
Spotniały od upału i z przejęcia, potrącany przez ciżbę spieszących na
heptastadion starzec Himilkon mamrotał trzęsącymi się wargami:
— Pomóżcie, bogowie... Pomóż, cny Merkury, patronie rzymskich złodziei! Pomóż,
egipski Thocie, bożku wszelkiej mądrości... Pomnij, wielki Melkarcie, że za
żywicę płacą w Aleksandrii pięć razy tyle co w Hadramaut. Dostaniesz ode mnie
grudę żywicy, gdy tylko odsprzedawszy towar, wezmę za niego zapłatę w złocie,
pięć razy większą od ceny, jaką przyrzekłem Jorymowi.
Przymknąwszy oczy, widział siebie, zgarniającego złoto, które bez szemrania
wypłaci magazynier przy świątynce bożka De-
13
duna. Karawany z Hadramaut spóźniają się i zapasy kadzidła są na wyczerpaniu...
W takiej sytuacji jakiż świątobliwy kapłan będzie się targował?... Ten niezwykły
popyt na ciemne, lepkie grudki rozwinął się jeszcze lepiej od czasów Ramzesa III,
kiedy to raz na zawsze ustalono rodzaj kadzidła obowiązujący w świątyniach:
tylko dym w kolorze księżycowego seledynu lub mlecznej żołtości i tylko z żywicy
z drzew kadzidlanych na południu Arabii Felix! Mumia faraona od wieków śpi,
obojętna na ten niepohamowany pęd, jaki pcha kupców i przemytników, złodziei i
bankierów do Hadramaut. Za żywicę Indowie dadzą złoto; Serowie znad Jangcy —
jedwab; Iberowie — srebro; z wyspy Kanaria przyślą barwnik purpurowy; z
Taprobane * — drogie kamienie, kolorowe ptaki i najszlachetniejsze drewno...
Więc choć rabusie ścielą ów szlak trupami, od wieków ciągną stamtąd karawany z
żywicą, dobrą i jako lek, i jako uświetnienie wszelkich uroczystości, i jako
wonność „dająca radość nozdrzom bogów". A najprzytomniejszymi, którym kadzidlany
zapach nie zamącił w głowach, okazały się oddziały konnej nabatejskiej policji,
która za wysoką cenę zabezpiecza karawanę od przepadnięcia towaru, a w wypadku
kradzieży tropi złodzieja, póki nie odbierze łupu i nie ukarze winnego...
Himilkon, pogrążony w rozważaniach, kiwał z uznaniem głową, pełen podziwu nad
zaradnością żydowskiego boga Jahwe, co wspomaga Nabatejczyków przeciwko
konkurencji przemytników i złodziei oraz wszystkim innym, ośmielającym się
wchodzić w drogę potężnym nabatejskim spółkom handlowym z Petry.
Nagle jego błądzące oko spoczęło na postaciach dwóch mężczyzn przepychających
się w stronę heptastadionu — młodzieniec w krągłym, macedońskim kapeluszu, w
kolistym, modnym płaszczyku do kolan szedł pierwszy, a za nim spieszył wysoki,
młody mężczyzna, wyglądający na przybysza z pustyni. Ani namaszczona olejkiem
krótka, czarna broda, ani zawój obsypany klejnotami, ani wyzłocone paznokcie nie
zdołały nadać mu pozorów eleganckiego próżniaka. Oko Himilkona odgadło w
przechodzącym oficera i zapamiętało ten wyraz posępnej dumy na ciemnym obliczu...
Pociągnięty ciekawością byłby ruszył
?Taprobane — w starożytności nazwa Cejlonu (przyp. aut.).
14
za nimi, lecz; w tejże chwili napatoczył się wózek z koszykami pełnymi placków,
chlebków, pasztecików i Himilkon przypomniawszy sobie, że nie jadł od rana,
wziął dwa placki i jął się z kramarzem targować o cenę...
Zadowolony, że oszczędził obola na placku, zabrał się do jedzenia, gdy przy
wózku z pieczywem stanęli dwaj marynarze, a wziąwszy po kawałku pasztetu,
raczyli się, stojąc obok Himilkona i żywo rozprawiając o scenie, której
świadkami byli chwil temu kilka:
— Tak szybko swoje zrobić i zniknąć mógł tylko ktoś z policji!
— Myślisz, że ten w macedońskim kapeluszu?...
— Ten fircyk? Nie. Ten drugi! On uderzył. Stałem tuż i widziałem.
— Ja się spostrzegłem, gdy stary poleciał naprzód, łbem do wody.
— Ale bez worka. Worek zabrali.
— Ja bym o tym nie gadał... Nawet w porcie taka rzecz się nieczęsto zdarza:
zabić tak bez hałasu, zabrać łup i odejść, jakby nigdy nic...
Himilkona już nie było przy wózku z pieczywem. Kuląc głowę w ramionach
przeciskał się przez tłum, byle jak najdalej od heptastadionu. Nieprzytomnemu z
trwogi zdawało się, że obaj marynarze umyślnie przy nim stanęli, gdyż musieli
wiedzieć, kto został wspólnikiem złodzieja. Żeby mieć czym zapłacić za
ukradzioną żywicę Joryma, Himilkon dwa dni temu, przed ucieczką z-domu swego
pana, ukradł z jego sypialni złote amulety. Miał je teraz przy sobie! Któż
zaręczy, czy oko straszliwego Nabatejczyka już nie spoczęło na ffimilkonie? Lada
moment dłoń pustynnego łotra schwyci starca za ramię: „Oddaj, złodzieju, amulety,
któreś ukradł i wyniósł z domu egipskiego pana!"
Oszalały z przerażenia Himilkon rzucił się naprzód i utknął w ciżbie, stłoczonej
wokół kramu z porozbijanym egipskim szkłem.
Nie mogąc ruszyć dalej, musiał patrzeć, jak właściciel kramu okłada kijem
chudziutkiego chłopca, winnego katastrofy. Uwięziony wśród gapiów, przeklinał,
daremnie próbując wydostać
15
się, stojący zaś koło Himilkona stary żebrak, wskazawszy na ćwiczonego, zauważył
rozweselony: „Skacze jak wężyk dźgany drutem... O! jak to zgrabnie podskoczył!
Stary dureń, Leon, zatłucze go niechybnie..."
Wtem ktoś krzyknął: „Uwaga! Wściekły pies! Pies wraca!" — i wszyscy rzucili się
do ucieczki, kramarz Leon znikł za budą, wokół Himilkona uczyniło się luźniej.
Chciał już ruszyć z miejsca, gdy poczuł, że ktoś chwyta kraj jego szaty, i
ujrzał wzrok chłopca wpatrzony w niego z niemym błaganiem o ratunek...
— Nie stój, uciekaj... — burknął i, sam jeszcze nie wiedząc, w jakim celu to
mówi, dodał: — Czekaj przy fontannie obok bramy Księżyca...
Gdy dotarł do Muru Zachodniego, zapadł już zmierzch. Posługacze zapalali knoty
pływające w misach z olejem porozstawianych rzędem na postumentach, wzdłuż ulic.
Płomienie falowały na wietrze, sylwetki przechodniów kładły cienie na murach,
bogini nocy Nut rozpościerała nad Aleksandrią swój gwiaździsty płaszcz.
Himilkon stał przy marmurowym cokole fontanny, gdzie spodziewał się zastać
chłopca, lecz przed sobą widział jedynie lśniące, wypolerowane figury,
rozigranym kręgiem otaczające pióropusze wody.
Oto satyr, dmący w aulos, co nigdy nie wyda dźwięku; za nim nimfa, z uniesioną w
górę stopą, która nigdy nie dotknie ziemi; jeleń zamarły w podskoku i psy,
zjeżone, gotowe ruszyć do biegu, lecz nie mogące jelenia dosięgnąć...
Chłopiec przepadł i ani mu powstało w głowie, że Himilkon zdecydowawszy się na
powrót do swego pana, od którego uciekł był, wyznaczył znajdzie ważką rolę w tym
powrocie i w przebłaganiu zagniewanego... Umyślił bowiem sobie, że zrobi choremu
Enumowi prezent z tego chłopca, który może okazać się zręczny i pomocny w
obsługiwaniu kaleki i dobry dla rozweselenia oczu...
— Jestem, panie...
Himilkon aż drgnął całym ciałem, tak na jego napięte nerwy podziałał ten głos
cienki i delikatny... Bojąc się, żeby za-
16
0 Sfifie.fiu,—
miast chłopaka nie ujrzał maszkary, zerknął tam, skąd głos dochodzi.
Chłopiec, siedzący okrakiem na wypolerowanym psie, nie różnił się w poblasku
księżyca od figur z brązu. Zwinnie zsunąwszy się z psiego grzbietu na cembrowinę,
a z niej na ziemię, stanął przed starcem, zadzierając w górę twarz.
— Spieszyłem, ile się dało, ale mam skaleczoną piętę. Teraz pójdę tak szybko,
jak ty mi, panie, każesz. A dokąd pójdziemy? Do twego domu?
Właśnie to samo pytanie zadawał sobie w duchu Himilkon, niemile rozczarowany
zabiedzonym wyglądem chłopca, na który uprzednio nie zwrócił należytej uwagi. Do
domu dostojnego Tety i jego syna wprowadzić przybłędę? Wyrzucą ich obu! Był
chyba szalony tam, przy kramie z rozbitym egipskim szkłem, ważąc się na podobny
pomysł? Małoż to Enum posiada lepszych, godniejszych rozrywek: etruskie figurki,
perskie szachy, scytyjski łuk i strzały, co leżą nigdy nie tknięte, a przede
wszystkim drogie pisma, których cena tak wielce gorszyła skąpego rządcę, Amysa.
Jakąż więc atrakcją mógł być ten wychudzony psiak?
— Jak ci na imię? — spytał oschle. —' Apion, syn Filipa z Miletu. '
— Co robi twój ojciec?
— Nic. Umarł.
— Co umiesz?
— Wszystko, co mi każą.
— Łżesz Jajk-k^żdy Grek. Poza łgarstwem, co jeszcze potrafisz?
%\Wst,
n>
???
???
2 Świetna'tJJajśi
iejsgi
17
?*»-Pitt^
__ Liczyć i czytać, recytować Homera...
— Teraz widzę, jaki z ciebie kłamca. Pewnie złodziejom i o-szustom w porcie
recytowałeś Homera?
— Chodziłem trzy lata do szkoły w Milecie, a tam są najlepsze szkoły, bo
najlepiej płacą nauczycielom, lepiej niż w samym Rzymie! Tak mówił nasz pedagog.
Dają im po czerdzieści drachm miesięcznie! Chyba że on kłamał. A jeszcze uczyła
mnie w domu Ammonia...
__ Pewnie kapłanka samego Zeusa-Amona z Teb?
__ Skądże! Moja siostra... Jeszcze umiem podawać do stołu,
karmić psy, iskać koty, czyścić srebro, ubierać pana, bawić dziecko, pleść
wieńce...
— Same głupstwa. Dureń jesteś, choć z Miletu, gdzie kilku filozofów się
narodziło. Najmędrszy, który początek wszelkiego życia wywodził z morza, też żył
w Milecie, a winien być Fenicjaninem jak ja, gdyż miał fenickie upodobanie do
wielkiej wody. Zatem — jak on się nazywał?
— Nie wiem.
— W takim razie nie Grekiem, lecz osłem z Miletu jesteś! Powiedz imię twego
rodaka, który wymyślił plan miasta podobny do warcabnicy, jaki Dejnokrates z
upodobaniem zastosował w Aleksandrii?
— Nie wiem.
__ Tyche musiała zamknąć oczy wówczas, gdy wlazłem na
ciebie i na rozbite szkło! Mogęż ja takiego durnia wprowadzić do komnaty mądrali?
Nawet gdy, wedle zalecenia lekarzy, masują i kąpią mu nogi, on — nie zwracając
na to uwagi — czyta książki! Jeszcze dwa lata temu, zanim nie przestraszył się
kobry, żwawy był i zwinny. Upadłszy, wił się na posadzce i krzyczał, że już nie
będzie mógł chodzić. Tak się też stało. Noszą go w krześle i leczą na różne
sposoby, co nic nie pomaga i wielce martwi mego pana, Tetę, syna Totmesa, gdyż
jest ostatni ze znakomitego rodu. Jego przodkowie służyli ptolemejskim władcom,
mieli godności nosicieli kluczy od składów kamieni — zielonego bazaltu, czarnego
porfiru, żyłkowanego alabastru... Słuchasz czy śpisz?
— Słucham... słucham... — wymamrotał Apion.
— Mógłbyś żwawiej przebierać nogami, bo nim przetniemy
18
Kanopijską, księżyc się schowa. Co tam się dzieje? Mrowie ludzi pędzi, jakby
oliwę dawali za darmo. Chodźmy i my!
Całą Kanopijską, jakże rozległą w swej kilkunastometrowej szerokości, obrzeżonej
z obu stron potężnymi marmurowymi kolumnadami, co zdawały się nie mieć końca i
których pyszny ogrom łagodził wdzięk licznie bijących fontann, rzeźb, posągów,
mozaikowych frontonów — teraz zalegał tłum krzykliwy i kolorowy. Istne
zbiegowisko Greków, Egipcjan, Syryjczyków, Żydów, Arabów... Stroje rzymskie i
greckie, afrykańskie i azjatyckie zdawały się wzajemnie jedne od drugich
pożyczać kolorów, linii i ozdób w świetle ogni bijących z ogromnych lamp
oliwnych podobnych do miednic, płonących na postumentach.
W jednej dłoni dzierżąc lancę, w drugiej godło rzymskie, jechał konno środkiem
ulicy żołnierz wydając energiczne rozkazy rozejścia się i nietarasowania drogi.
— Miejsce dla cesarskiego konwoju! Usunąć się!
Mów to Aleksandryjczykom! Niesforny lud ani myśli stosować się do rozkazów. Z
sąsiednich ulic już biegną gapie...
Rozsierdzony żołnierz skierował konia w tłum, widzowie z krzykiem i śmiechem
jęli się cofać ku kolumnadom, chronili się pod portykami, by po przejeździe
żołnierza ponownie zalegnąć po obu stronach. Jakieś szalone podniecenie,
przeczucie widowiska i zabawy opanowało tłum i ciżba gęstniała z każdą chwilą.
Z głębi mroku wyłoniły się światła, by rozciągnąć się w podwójny łańcuch
pochodni wzdłuż Kanopijskiej z jednej i drugiej strony. A łańcuch ów zdawał się
nie mieć końca, sięgał okolic portu Wschodniego i ginął gdzieś w pomroce na
krańcach miasta.
W owym tunelu, obrzeżonym rzędem pochodni w rękach pachołków, na których plecy
napierał zniecierpliwiony tłum, kłębiły się zwierzęce cielska, bił w niebo ryk.
Groźba w głosie pojmanych lwów była tak potężna, że spłoszeni gapie cofnęli się
pod ściany kolumnady.
Pachołkowie wyżej podnieśli pochodnie, posypały się skry, uczyniło się jasno jak
w dzień i ze zgrzytem kół, szczękiem łańcuchów, wśród pomruków i ryków pojmanych
bestii wtłoczyła się rzeka pojazdów i klatek, ludzi i zwierząt...
Trzy pary wołów, sprzężone w trzech rzędach, ciągnęły plat-
2*
19
formy z klatką zbitą z bali, umocnioną żelaznymi sztabami. Czerwony blask
oświetlił sześć potężnych głów, leżących na łapach wyciągniętych do przodu. I
nastał moment ciszy w tłumie, jak gdyby widok królewskich jeńców, spętanych
siecią, powalonych i wiezionych na rzeź, narzucił ciżbie tchnienie
niezmierzonych obszarów pustynnych...
Przetaczały się pojazdy; zaprzęg za zaprzęgiem, platforma za platformą, padały
wielkie cienie na marmury kolumnady; maszerowali czuwający nad konwojem
żołnierze ze służb pomocniczych, jechali na mułach dozorcy, dreptali poganiacze.
Lwy, tygrysy, lamparty, kozły, gazele, antylopy, sfory dzikich psów, skłębione,
oszalałe w klatkach hieny i lisy...
Towarzyszyły im okrzyki zdumienia i zachwytu. Błyszczące oczy gapiów nie
wiedziały już, na co patrzeć, co wybrać? Spierano się o nazwy i liczby zwierząt;
wymieniano z lubością imiona słynnych rzymskich gladiatorów, których sława do
Aleksandrii dotarła. Mówiono z zazdrością o tych, którym interesa pozwolą na
wyjazd do Rzymu, by wykupić noclegi w gospodach i zapewnić sobie miejsce na
igrzyskach... Wspominano z zachwytem, jak to w czasie jednego widowiska, za
Pompejusza Wielkiego, zabito pięćset lwów i osiemnaście słoni!
A rzeka zwierząt płynęła nadal, zdając się nie mieć końca, jak gdyby ogołocono
pustynię ze wszystkich jej dzieci i obszar piasków miał na zawsze już pozostać
niemy... Napełniając całą ulicę odorem potu, wydzielin i krwi przedstawiały sobą
widok przejmujący i straszny. Jedne miotały się waląc cielskiem o klatki, inne
sztywno leżały na boku; lizały rany, gryzły się wzajemnie; stawały na tylnych
łapach i przysunąwszy nosy do prętów zdawały się kogoś wypatrywać w tłumie...
Ognie pochodni zapalały czerwone błyski źrenic, ujawniały lśnienie kłów,
wspaniałe bogactwo kolorów i deseni zwierzęcych skór. Wiele już zdechło z
wyczerpania, z pragnienia, z odniesionych ran. Gdy konwój dotrze do portu i
zacznie się przetaczanie klatek na statki, wówczas trupy zostaną wyrzucone na
śmietnik, a szczury, dzikie koty, łasice i zbłąkane psy przez wiele dni będą
rozwłó-czyć padło, nim stróże portowi nie zrobią z tym porządku.
Ostatnie wozy znikły w perspektywie ulicy, kierując się ku bramie Słońca, gapie
rozglądali się pytając jeden drugiego, czy
.20
to już naprawdę koniec, gdy naraz po stłoczonych szeregach przeszedł dreszcz i
zerwał się wrzask:
— Słonie!
Wkroczyły na Kanopijską połączone łańcuchami po dwa razem, machając uszami,
wznosząc trąby i wydając żałosny ryk; eskortowane przez konnych Arabów
trzymających w pogotowiu żelazne szpikulce na wypadek szarży któregoś ze
zwierząt, oślepiane światłem pochodni, czując napierające z tyłu szeregi —
posłusznie kroczyły dzwoniąc łańcuchami i nagle wzdłuż całej kolumnady
zabrzmiały oklaski — tak Aleksandryjczycy żegnali odchodzących władców
afrykańskich stepów...
Himilkon patrzał i liczył zachłannie: sześć... dziesięć... czternaście... O
Melkarcie! Tyle żywej kości słoniowej! Tyle zmarnowanego bogactwa! Oby Rzym,
największy zdzierca świata, u-dławił się tą kością! Usiłował przeliczyć mijające
go kły na cenę metretesow oliwy, a znów te na miny miedzi, miedź na artaby
pszenicy, by dojść do ceny porządnej łodzi rybackiej, którą on, Himilkon,
kupiłby, gdyby rozporządzał choć znikomą cząstką wędrującej po bruku bezcennej
kości słoniowej.
Po przejściu słoni uczyniła się pustka, nikt jednakże nie odchodził, na coś
jeszcze czekano, dreszcz niezdrowego podniecenia, rozbudzony widokiem konwoju o
nie spotykanej dotąd liczbie zwierząt, najobojętniejszych przykuwał do miejsca.
I naraz, głośniejszy od zwierzęcego, ryk z tysięcy ludzkich gardeł wstrząsnął
kolumnadą, wypchnął tłumy spod portyków na jezdnię.
W klatce, wysokiej na dwa piętra, stało zwierzę-dziw, o którym prawie wszyscy
słyszeli, lecz mało kto oglądał. Teraz mogli paść oczy widokiem nieruchomego
pokracznego cielska o pomarszczonej, obwisłej fałdami skórze, której nie
spotykaną u innych zwierząt, zadziwiającą biel — światła pochodni barwiły swym
blaskiem tak, że zdawało się być wykute z różowego ala-bastru, rozświetlonego od
zewnątrz. Biały nosorożec, symbol tajemniczej głębi Afryki i już chyba ostatni z
oglądanych! Patrzcie! Patrzcie na ten róg! Najmniejszy jego kawałek wart tyle,
co najdroższy amulet ze złota! Sproszkowany leczy wszystkie choroby, starcom
przywraca siły i ochotę do miłosnych rozkoszy, odwraca nieszczęścia, młodym
przynosi majątek i powodze-.
21
nie zapewnia płodność i;: wzajemność ukochanej osoby! podziwiajmy, gdyż
następnego już nie ujrzymy! Poszukiwane dla bezcennego rogu wszystkie białe
nosorożce Afryki zostały wybite! Cieszmy nim teraz oczy!
Jakiś szał opanował tłumy. Klaskano, krzyczano, śmiano się, przed posuwającym
się zaprzęgiem z klatką ciskano kwiaty i wieńce, zasłony zdarte z głowy, póki
pojazd z nosorożcem nie znikł w bramie Słońca, uchodząc oczom wiwatujących.
Wtedy i Himilkon ocknął się z zapamiętania, westchnął, otarł
czoło i rzekł do Apiona:
— Po cośmy tu zmitrężyli tyle czasu? Chodźmy... Jeszcze kawał drogi do domu.
Gdy posuwali się dzielnicą mieszkalną, gdzie, mimo późnej pory, było tak samo
gwarno jak w centrum na agorze i gdzie zewsząd rozbrzmiewał język grecki,
starzec nie przestawał złorzeczyć:
— Oby święte krokodyle pożarły wszystkich Greków! Odkąd Aleksander przed
trzystu laty przywlókł ich tu, jedna drachma się nie prześliźnie, aby po drodze
nie wpaść do ich sakiewki. Ich domostwa licowane alabastrem! Im woda sika z rur
do sadzawki. W greckich mieszkaniach stąpasz po mozaikach jak po dnie morskim.
Przed nosem, na ścianach, same obrazki — a to kota wąchającego lotosy, to
delfina igrającego z nereidami, to Dionizosa iadącego na panterze... A nad głową
masz sufity z kolorowego drzewa sprowadzonego z Indi, bo w Egipcie bogowie
poskąpiwszy drzew obsadzili jeziora krokodylami... Czemu się tak wleczesz? Jeśli
i w domu będziesz się lenił, Enum każe cię pokrajać i wrzucić do sadzawki rybom
na pożarcie, czego one nawet me poczują, boś chudy jak pręt wierzbowy.
Opuścili śródmieście, minęli Rakotis, gdzie nad budowlami górowała świątynia
Serapisa, i znaleźli się w podmiejskiej dzielnicy zamieszkanej przez ubogich
Egipcjan; tu było ciemniej, ciaśniej i miast piętrowych stały niskie domy z nie
wypalanej cegły mułowej. Himilkon stracił humor, odzywał się rzadziej, dręczył
go ból w kościach, a najbardziej niepokój o powitanie, jakie mu zgotuje jego pan,
Teta, i srogi rządca, Amys. Więc żeby odpędzić złe przeczucie, jął przed
milczącym i sennym towarzyszem wywodzić:
22
- Wiedz, że mój punicki przodek nosił to samo imię, co i ja: Himilkon! Był
żeglarzem nieustraszonym, wyprawił się na północ aż do wyspy otoczonej wodami i
zamieszkanej przez Albio-nów, czego nikt przed nim nie dokonał. Przodek ze
strony mej matki był wodzem kartagińskim i zwał się: Hannibal. Rzymianie
uciekali przed nim, gubiąc sandały i rycząc w swej wstrętnej łacinie: Hanriiba 1
ad portas!* Czemu się tak wleczesz? Nie możesz żwawiej przebierać nogami?
— Nie mogę — chlipnął Apion — skaleczyłem piętę...
— Pokaż. — Stwierdziwszy, że chłopiec nie kłamie, Himilkon rozkazał:
— Siadaj!
— Gdzie?
— „Gdzie?" Słusznie pytasz, gdyż czeka tu na ciebie rzymski wóz sypialny.
Siadaj mi na kark... Prędzej!
„Uszczęśliwiony Apion usadowił się zgodnie z poleceniem i rychło zasnął.
Z Apionem na karku, przygięty pod ciężarem, Himilkon wlókł się drogą, bielejącą
w mroku, pomiędzy ciemnościami kryjącymi pastwiska, pola uprawne, ogrody...
Żaden ruch nie mącił łąkowego i polnego spokoju; czasem zerwał się i zatrzepotał
niewidoczny w zaroślach ptak, szusnęło spłoszone zwierzątko, plusnęła ryba w
pobliskim kanale; echo, jakby samo przerażone sobą, zamierało szybko i znowu
wielka cisza, podobna do osiadającego mułu, nakrywała gościniec.
Nie mając do kogo mówić, zdany na przygnębiające myśli, Himilkon doszedł do
rozpaczliwego wniosku, że jak niepotrzebnie w porcie zagadał do ulicznika, tak
teraz głupio robi taszcząc go ze sobą! Skąd mu to w ogóle przyszło do głowy, że
łazęga potrafi rozweselić Enuma? Nie uweseleniem, lecz zawadą i pośmiewiskiem
sług, utrapieniem dla Himilkona, a dla rządcy zgoła zbyteczną gębą się stanie!
Póki któregoś dnia -nie zostanie oddany do czyszczenia kanałów lub pasienia świń,
i koniec z nim! Czy nie lepiej zatem pozbyć się ulicznika tak, aby nikt nie
widział i nie słyszał? Bo i cóż Apionowi z życia, które dla dzieci biedaków ma
tylko kije, głód, poniewierkę? Odchodząc
* Hannibal ad portas! (łac.) — Hannibal u bram!
23
bez bólu Apion winien na sądzie Ozyrysa zachować wdzięczność dla Himilkona, że
mu tę śmierć uczynił przyjemną, bo nie-bolesną... Na dnie kanału, w mule, będzie
mu jak w kołysce: miękko i wygodnie, i nie tak smutno, zważywszy, ile trudu
kosztuje każdy dzień życia... Niech zatem duch Apiona odszedłszy za Rzekę
Zapomnienia, na pola Sekhet-Aaru, nie chowa żalu do starca, który mu życzy jak
najlepiej i wybierze miejsce w kanale dość głębokie, aby Apion od razu zanurzył
się cały...
Przystanąwszy nad kanałem, zdjął ostrożnie ze swego ramienia leżącą bezwładnie
dłoń śpiącego Apiona... Czarne, polśniewające wody czekały.
Jeszcze ostrożniej, aby go nie zbudzić, zdjął drugą dłoń, lecz w tejże chwili
Apion poruszył się i całym ramieniem ufnie objął Himilkona za szyję.
A on stał, zdrętwiały, nie śmiejąc się poruszyć, gdyż nigdy jeszcze nie czuł się
tak, jak w tej chwili. Serce mu kołatało boleśnie i ciało oblał pot.
Chyba jakiś grecki amulet, zaszyty w odzieniu Apiona, niewidoczny dla fenickiego
oka, ściągnął na niego tę niemoc?
Medytował, zwlekał z odejściem, niby zdecydowany wykonać to, co zamierzał, lecz
w istocie wytrącony z tej pewności, jak gdyby chudziutkie ramię, co otoczyło
jego szyję, odjęło mu siły! Więc rozsierdzony na własną słabość i na Apiona, że
mu taką rzecz uczynił, ruszył chwiejnie w dalszą drogę.
Gdy ciemny masyw budynku nadpłynął od zielonkawego horyzontu, gdy ujrzał znajome
sykomory i gdy już nie mogło być cienia wątpliwości, że za chwilę stanie przed
Amysem, wybuchnął w duchu żarliwym błaganiem:
„Izydo-Matko... Nie jestem Egipcjaninem, ale cóż tobie za różnica? Jak prawdziwa
Matka, tyś wszystkim pomocna... spieszysz z radą, od nieszczęścia wybawiasz,
trzymasz na kolanach maleńkiego Horusa, racz więc i moje kłopoty potrzymać!
Wyższa w swej mocy nad wieżę Faros, ratujesz rozbitków. Ty wiesz, że moje
nieszczęście większe jest od rozbicia statku. Dokąd pójdę, jeśli mnie wyrzucą?
Możesz liczyć na dzban oliwy, byłem tylko nie dostał więcej kijów, niż potrafię
wytrzymać..."
Gdy na drżących nogach przybliżył się do kępy sykomorów, doszło go parskanie
koni. Podszedł bliżej jeszcze i stanął osłu-
24
piały: w mroku, pod drzewami, spali na ziemi ludzie i obozował tabor: wozy, muły,
konie. Cofnąwszy się za pień rozłożystej a-kacji wytężył słuch. Czyjś młody głos
mówił po syryjsku:
„Mnie tam wszystko jedno... Dałem się zwerbować i mogę jechać chociażby do końca
Nilu. Budowałem drogi w Galii, mogę budować zbiorniki na pustyni. Jeśl^Rzymianin
każe, wyjedziemy najdalej pojutrze na piaski".
Głos zamilkł, słychać było stękanie mułów. Himilkon, zsunąwszy Apiona ze swych
pleców, złożył go na ziemi. Stanął nad śpiącym i odsapnął. Oto najlepsze
rozwiązanie: po obudzeniu — Apion niechybnie przyłączy się do ekipy. Przyda się
do pilnowania zwierząt, do robót w kuchni i przy dziesiątkach innych zajęć.
Rzymski tabor ruszy niedługo w drogę i Apion zniknie Himilkonowi z oczu, czego
on najbardziej życzy sobie.
Pozbywszy się ciężaru ruszył na dziedziniec domostwa Tety, syna Totmesa.
Łuczywa, zatknięte w żelazne tuleje, przymocowane do słupów, rzucały blask na
trzy służebnice, zajęte oskrobywaniem ryb; płyty dziedzińca były mokre od krwi,
śliskie od łusek, lecz choć wiklinowy kosz był już prawie pełen, ręce pomocnic
nie ustawały w robocie.
25
—? Kogo macie zamiar udławić tymi ośćmi? — wysilił się na żart, podchodząc do
kobiet.
— Nie widziałeś, ilu ich się zwaliło? Karmić taką czeredę! Żeby ich Set
poćwiartował! — Kobieta cisnęła rybą, aż pla-snęło. — Nasz pan pojechał z
Rzymianinem do miasta i dotąd nie wrócili. A tyś gdzie się krył? Pan pytał o
ciebie!
— Pilnowałem na folwarku, aby te draby, które chrapią pod sykomorami, nie
dobrały się nam do kurnika. Gdyby nie ja, nie miałybyście tam już po co
chodzić...
— Dobrze ci się gada... Pewnie spałeś, gdy trzeba było robić.
—- Lepiej zamknij gębę, bo łuska wskoczy ci do gardła.
I rad ze swej odpowiedzi, chyżo się oddalił. Nagły najazd gości, wynikłe z tego
zamieszanie, wyjazd pana domu były zbawienne dla jego sprawy. W rozgardiaszu
nikt nie będzie dociekał: Himilkon był czy nie był na folwarku? Pilnował czy nie
pilnował kurnika? A gdyby tak przybyłych oskarżyć o kradzież amuletów, które on
ukradł z komnaty Enuma? W ekipach roboczych, budujących drogi, zbiorniki czy
umocnienia obronne, nie brak obwiesiów, którym nie jedna rzecz może się do
palców przylepić!... A jeśli Rzymianinowi zechce się zrobić dochodzenie i
zamiast podsądnych wtrącić do lochu udzieli im prawa głosu? Zbyt to ryzykowne
nawet i dla Himilkona! Można się wykpić od dania żywicy Melkartowi, można nawet
od czasu do czasu oszukać Izydę, można i Zeusa, ale rzymskiego prawa nie
oszukasz!
I Himilkon, z żalem odrzuciwszy pomysł zwalenia kradzieży amuletów na pachołków
z taboru, zdecydował, iż podłoży przedmioty tam, skąd je zabrał. Uczyni to wtedy,
gdy służebne dziewczęta zabiorą Enuma do kąpieli i komnata młodego pana będzie
pusta.
??????????
????????????^?
o o o © o \? ??<?
iii
Enum, leżąc na sofie, z rezygnacją patrzał w sufit, nieszczęśliwy z powodu swego
kalectwa i z braku kogoś, do kogo mógłby przemówić. Nauczyciela odprawił,
znudzony łacińskimi i greckimi tekstami; służebnice, nieznośne ze swym zachwytem
dla wszystkiego, co młody pan powie, irytowały go swą paplaniną; ojciec zaś, z
którym chętnie by porozmawiał, musiał wyjechać z rzymskim architektem do miasta.
27
Jutro, najdalej pojutrze Rzymianin odjedzie na pustynię i znów będzie, jak bywa
co dzień. Ojciec przyjdzie rano, stanie nad sofą i patrząc na niedołężnego syna
zakłopotanym głosem zapyta, czy był masażysta i czy Enum jest z niego zadowolony?
A może ma chęć na jakiś podarek — szkatułkę na papirusy, słodycze? Kapłan Sobka
z niepokojem dopytuje się, dlaczego Enum nie odwiedza przybytku? Wystarczy, aby
wyraził chęć, a zostanie zaniesiony w lektyce. Przełożony świątyni zapobiegnie
kręceniu się ciekawskich, aby nikt nie podglądał, gdy słudzy poniosą Enuma w
krześle...
Unikając patrzenia w stroskane oczy, Enum odpowie powściągliwie i uprzejmie, jak
przystało na potomka dostojnego
rodu:
— Odłóżmy tę wyprawę na kiedy indziej. Oby Ozyrys uczynił twą drogę przyjemną i
niech bogini Nut przyprowadzi cię
z powrotem.
Ojciec odjedzie, nawet się nie domyślając, ile Enuma wysiłku kosztuje, by nie
odrzucić przykrycia i odsłoniwszy obnażone nogi nie zakrzyknąć: „Patrz! Są coraz
cieńsze! Sam wiesz, że Sobek
nic nie pomoże!"
Obowiązki dzierżawcy ziemi, należącej do świątyni, zatrzymują ojca w polu,
wskutek tego Enum zostaje sam, jeśli nie liczyć obecności Anat, zawsze skorej do
usług. Lecz Anat jest tylko syryjską służebnicą, chętną do plotek i powtarzania
Enu-mowi, co kto powiedział i czego nie zrobił; rozmowa z nią nic nie przynosi
dla ducha...
Gdybyż to mógł stanąć na nogi! Nie dbałby wtedy, czy ktoś o nim pamięta. Na jego
własne życzenie zaprzestano obnoszenia go po ulicach Aleksandrii. Był czas, gdy
ułożony wygodnie na poduszkach, przyglądał się wszystkiemu z wysokości posłania.
Zrezygnował z wypraw od chwili, gdy na stadionie ujrzał wyścigi młodzieńców.
Potem całą noc przepłakał, oczywiście tak, aby nikt ze służby nie widział i nie
mógł rozpowiadać, że młody pan ma oczy zaczerwienione jak kobieta czy niewolnik,
który otrzymał chłostę. Zamiast, jak dawniej, do wspaniałego botanicznego ogrodu,
słudzy noszą go do domowego basenu z wodą ogrzewaną podspodnią komorą, która
pędzi ciepłe powietrze znad ogniska. Gdy ów rzymski wynalazek, za poradą
słynnego
28
lekarza z Kos, zainstalowano w domu, zapanowała w nim radość i wiązano z tym
basenem wielkie nadzieje, że Enum po tych kąpielach zdrowotnych rychło stanie na
nogi. Lecz, choć hypocaustum działa od roku, nikt już nie ośmiela się prorokować
o wyzdrowieniu kaleki...
Poruszyła się zasłona w drzwiach, cztery służebnice niosące za rogi
prześcieradło weszły i pochyliły głowy.
— Kąpiel gotowa...
— Ale mnie się teraz nie chce brać kąpieli. Dlaczego przy-szłyście tak późno?
— Wybacz, Enumie... — Anat prosząco złożyła dłonie. — Kazano nam przygotować
kąpiel dla gościa. Trzeba było zmieniać po nim wodę i od nowa grzać dla ciebie...
— Co powiedziałaś? — Enum aż usiadł z wrażenia. — Kto się kąpał w mym basenie?
— Lucjusz... Syn Rzymianina Licyniusza.
— Nic mi nie wiadomo, że jakiś Lucjusz jest w naszym domu. Kto mu pozwolił
wejść do mego basenu?!
Cztery pary dziewczęcych oczu patrzyły z uległością i z przerażeniem na swego
tyrana, biednego despotę o bezwładnych nogach, a on wyniośle powtórzył:
— Kto wydał zezwolenie? Amys?
— Nie, nie Amys! Nie! Twój ojciec kazał...
— Nieprawda!
Anat westchnęła z rezygnacją.
— Musiał. Rzymianin życzył sobie tego. Ma możnych przyjaciół w Rzymie. Gdybyśmy
nie spełniły jego rozkazu, ściągnęłybyśmy nieszczęście na dom twojego ojca,
niech zdrowie, pomyślność i łaska Ozyrysa nigdy nie opuszczają go, Enumie!
Czyniąc wzgardliwy gest, Enum oznajmił lodowato:
— Jeśli ten Lucjusz raz jeszcze zażąda kąpieli, odpowiedzcie, że ja, Enum,
wyznaczyłem dla niego staw w ogrodzie... — Patrząc w dziewczęce twarze,
odczytywał w nich zgrozę i niepokój: „Staw w ogrodzie? Któż się poważy dać taką
odpowiedź Rzymianinowi? Wszak oni nawet w podróż zabierają ze sobą wannę, czego
żaden przyzwoity Egipcjanin nie zrobiłby! Rzymianin przesiaduje godzinami w
ciepłej wodzie, niczym hipopotam w nilowym mule, w wannie przyjmuje wizyty,
czyta, pisze, podobno
29
nawet ie i pije? Takie z nich dziwaki, lecz nic na to nie pora-dSL - Urażony
opornym milczeniem dziewcząt, Enum zmarszczył brew. - Słyszałyście czy nie
słyszałyście, com rzekł?
Anat! _ O tak! Słyszałam!
— I powiesz mu to?
Ściskając splecione palcami dłonie Anat wykrztusiła.
_ Powiadomienie Lucjusza, syna Licymusza, me należy do nas Twój ojciec, który
nieskończenie szanuje Rzymianina Kwintusa Licyniusza, miałby to nam za złe. Od
rozkazów jest pan tego domu. A Po nim przełożony nad służbą, Amys. My
^23????^bardzo go ta odmowa dotknęła,
"^?????? wi,cej na ten temat słyszeć. A teraz zanieście mnie do basenu, gdyż
zmieniłem zamiar i chcę zanu-rzvć członki w ciepłej kąpieli.
1 o ta5 Tak- Zaraz to zrobimy! - zawołały uradowane.
Godzinę później wniosły Enuma na prześcieradle i z największą deSSnością Wy na
posłaniu. Anat stropiona milczeniem
młld1zy"mam^odac tabliczkę? Może Enum zechce napisać śliczny wiersz, który sam
wielki Ptah mu Podszepnął? _ Popraw knot w lampie i wynoście się - odparł,
odwraca
^^Sudo^oU^r do lamp, poprawiły knoty, przysunę^ To soS stolik ? łakociami,
skłoniły się głęboko plecom Efuma%parcie zwróconego obliczem do ściany, i
cichutko, na
PawTedyTnum pospiesznie obrócił się twarzą ku komnacie. A więc znów jest sam!
Nie miał nic przeciwko porozmawianiu z dziewczynami, tylko był dotknięty tym, że
gdy niczego me żądał, schlebiały mu, że jest ich słońcem, Horusem, zrobią dla
niego wszystko, czego zapragnie. Gdy jednak naprawdę mu na czymś zależało, jak
na przykład dziś przed godziną, wówczas wśród pokornych ukłonów - odmówiły...
Nie zdążył nawet za-p^tać, w jakim wieku jest ten Lucjusz, który dał mu jeszcze
jeden ważki powód do znienawidzenia Rzymian. Nie tyl-??
? -31 , Jfr
ko weszli do Egiptu i zagarnęli cały, lecz ponadto wleźli do jego własnej
sadzawki, żeby zmyć w niej swćj brud, i w ten sposób go upokorzyli...
*
Naraz drgnęła materia okrywająca sofę, stojącą naprzeciw oczu Enuma, i dał się
słyszeć szelest tak delikatny, jak ocieranie się węża o drzewo; zaniepokojony
podniósł głowę z posłania i jął nadsłuchiwać... Szelest znów się odezwał — tym
razem wyraźniejszy. I Enuma zdjął niewyrażalny lęk; był już pewny, że w komnacie,
pod sofą, ukrywa się kobra. Chciał krzyknąć, zawołać i naraz uświadomił sobie,
że nikt go nie usłyszy, gdyż nikogo w pobliżu nie ma. Odesłał służebne i Anat
siedzi teraz w czeladnej i rozpowiada, jak młody pan na nią dziś się rozgniewał;
Fanes i pokojowcy śpią; wałęsa się tylko stróż po obejściu i czuwa chłopak
stajenny, daleko od pokoju Enuma.
Zebrał wszystkie siły,) lecz zamiast okrzyku, zduszony szloch wydobył się z
gardła. Był skazany na to, by o n a znów rzuciła się na niego, jak się chciała
rzucić dwa lata temu... Zafalowała materia, jak gdyby kobra miotnęła ogonem, i
na moment, pomiędzy podłogą a brzegiem zasłony spływającej z sofy, ukazała się
drobna dłoń. Paraliżujący strach opuścił członki i Enum już wyzwolony, odprężony
usiadł na posłaniu.
— Widziałem! — zakrzyknął. — Wyjdź stamtąd natychmiast!
Spod sofy wyczołgał się mały, brudny, bosy chłopiec, a wyprostowawszy się wlepił
żywe, ciemne oczy w leżącego na posłaniu, nie okazując żadnej trwogi. W Enumie
gniew na przybłędę, który śmiał napędzić mu takiego strachu, walczył z ulgą, że
tym razem to jednak nie była kobra. Oba uczucia przemogła ciekawość i,
zniewolony nią, wybuchnął:
— Kim jesteś? Skąd się tu wziąłeś? Jesteś zbiegłym niewolnikiem? Powiedz!
— Nazywam się Apion, syn Filipa z Miletu. Mój ojciec był wolnym rybakiem
posiadającym łódź i razem z nią zatonął. Mama umarła, a wtedy stryj mnie oddał
na naukę do takiego ziodzieja, Leona, co niczego poza kijami nie dał mi
powąchać...
— Jak się tu dostałeś?
— On mnie przyniósł i śpiącego zostawił pod akacją. Zbudziłem się i pomyślałem
sobie, żeby pójść go poszukać, więc wszedłem na podwórze, nikt mnie nie
zatrzymał, bo nikogo nie
31
było... wlazłem na korytarz, a z korytarza do tego pokoju, wcale nie po to, żeby
coś ukraść, tylko jego znaleźć... A potem, gdy nikt nie nadchodził, zląkłem się
i wlazłem pod kanapę. .— Jak on wyglądał?
— Stary. Bardzo dobry, stary człowiek...
— Dlaczego „dobry"?
__ Wziął mnie na plecy i niósł kawał drogi. Bo ja skaleczyłem piętę na szkle,
przez to, że wściekły pies gonił kota, kot wskoczył na półkę, strącił wszystko
szkło na ziemię i ono się stłukło, a kot uciekł i on był wściekły...
— Kot?
— Nie kot, tylko pies, a jeszcze bardziej wściekły był Leon, sługa pana
Posejdoniosa. On trzyma w porcie kram ze szkłem, niedaleko heptastadionu, i ja
się właśnie zapatrzyłem, jak niosą na statek klatki z kolorowymi ptakami, i dwaj
tragarze się pobili, bo jeden z nich chciał wyjąć ptaka i ukraść, a drugi, który
chciał uczynić to samo, tylko mu się nie udało, dał tamtemu kijem po łbie...
Oszołomiony wartkim potokiem słów Enum spoglądał z niejaka zazdrością na
włóczęgę: Na Zeusa-Amona, jakież ciekawe rzeczy ten malec oglądał! I jakie to
były inne od tego, czym E