NATALIA ROLLECZEK WIETNAI NAJŚWIETNIEJSZA Pamięci Juliusza Balickiego i Stanisława Maykowskiego, autorów podręcznika: „Mówią wieki", z wdzięcznością za wprowadzenie w świat, który żyć będzie w naszej wyobraźni. 1 NATALIA ROLLECZEK WIETNAI NAJŚWIETNIEJSZA NASZA KSIĘGARNIA.WARSZAWA 1979 Ilustrował: ZBIGNIEW ŁOSKOT ??%? Za życzliwą pomoc składam podziękowanie: ? prof. Lidii Winniczuk, dr Marcie Piątkowskiej oraz dr. Adamowi Łukaszewiczowi AUTORKA Ak c. Ponad sławę wszystkich miast, które Wielki Macedończyk do życia powołał, błyszczy chwała Aleksandrii przy Egipcie i ona jedna pod rzymskim panowaniem nosi dumne greckie miano: Lampra kai Lamprotate * Bogatsza i wspanialsza od Rzymu Augusta, zieleniąca się ogrodami, błyszcząca szlifowanymi marmurami budowli, zdobna w posągi, mozaiki i rzeźby — jest wiecznotrwałą pamiątką po władcy, który podbił Wschód i zmarł po dziesięciu dniach ma-larycznej gorączki, w trzydziestym trzecim roku życia, pokonany przez komara, lecz nieśmiertelny przez sławę swoich czynów. * (gr.) Świetna i Najświetniejsza. 5 Macedoński architekt Dejnokrates, co zjawił sią ?? audiencją u króla w stroju heraklesowym — w lwiej skórze na gołych barkach, z maczugą w dłoni — dał miastu przejrzystą, iście grecką symetrią wytyczając siatką ulic, agorą, palestrą, gimnazjon, stadion, hipodrom; stawiając kolumnady, portyki... A sławie Dejnokratesa równa jest sława Sostratosa z Knidos, twórcy latami morskiej na wyspie Faros. Płonąca u szczytu ogniem, którego blask zwielokrotniają metalowe lustra, spod stropu nieba śle marynarzom sygnały świetlne, napawające otuchą: „Żwawiej poruszajcie wiosłem! Port blisko! Za swoje obole otrzymacie wino i wygodne sofy w gospodach, muzyką cytrzy-stek i śpiew! A jeśli ty, żeglarzu, wracasz z dalekich stron nie mniej ubogi, niż wyruszałeś na morze, niech cią to nie trapi! Aleksandria przygarnie cią życzliwie: obdarzy najczystszą wodą z fontanny, ugości darmowym noclegiem na marmurowej ławie, ośmieli żartem w winiarni, zaprosi w cień wiecznie zielonych parków i — oszołomiony, zdumiony — pojmiesz, jak wspaniale zostałeś przy jaty: Stałeś sią cząstką »Swietnego i Najświetniejszego z Miast«!" P K< <^ a**V* ^-jj* ^?i ? ???????/w. ???<=> \a w/i AM ??6? I Tyche, bogini Przeznaczenia, Pani wielce można w Aleksandrii, wywiodła początek tej historii z domu woźnicy nabatejskiego, Joryma... W jego życiu była taka szczęsna chwila, gdy posiadał własny dom, stajnię z parą mułów, sprzęty, pracę w służbie przewozowej w mieście Petra, a nade wszystko miał po zmarłej żonie synka Lamecha. Dostatnie życie trwało krótko. Tyche widzi namiętnego gracza, jak wespół z innymi woźnicami zabawia się grą w kości; wszyscy są pijani, gra idzie ostro, lecz Jorymowi szczęście nie sprzyja; przegrał ostatnie pieniądze, ręce mu drżą, oczy przesłania czerwona mgła, sam już nie pamięta, co na ostatni rzut postawił. Przegrał i teraz już wie — bo mu towarzysze gry powiedzą — stracił dom ze wszystkimi, co w nim. Idzie w kąt izby do dzbana z winem, pije wprost z naczynia, wraca ku grającym, potrząsając kośćmi w dłoni: ma jeszcze muły! Rzucił... Mały Lamech ze strachem spogląda na nieprzytomnego ojca. Woźnice klnąc odpychają Joryma od stołu. „Przegrałeś! Nie masz już nic, co by było twoje! Odczep się, żebraku!" Jorym postawi odzież, którą ma na sobie. Odarty z odzienia, tylko w opasce na biodrach, uparty jak muł, zaciskając pięści, w odpowiedzi na wyzwiska, ryczy: — Jeszcze się odegram! Na Tyche! Stawiam mojego syna, La- mecha! Wykopany za próg, budzi się rano na ziemi, podnosi głowę i za chwilę sobie przypomni — wszystko postradał... Szczęśliwiec, który wygrał Lamecha, zabierając dziecko odjechał nocą, aby Jorym nie próbował synka odebrać. Lecz Jorym nie będzie niczego próbował. Wie, że jest najpodlejszym z ludzi i niczym w oczach swego Boga. Pozostaje mu tylko milczeć, jak gdyby wraz z utratą syna została mu odjęta i mowa. Tyche zapomina o Jorymie. Niegdysiejszy woźnica, szanowany właściciel pary mułów staje się ostatnim z parobków sypiającym w kącie stajni, świecącym golizną spod starych łachmanów na ciele, żywiącym się pospołu z bydłem, zatrudnionym jako poganiacz zwierząt w służbie karawanowej na szlaku handlowym wiodącym od słynnego Hadramaut w Arabii Felix — po głośne miasto-targowisko Petra w pustynnej Nabatei. Te same gwiazdy krążą wciąż po niebie, na ziemi zaś nowi ludzie powstają i schodzą do Kraju Zapomnienia. Mija gwiazda wielkiego Pompęjusza i mija gwiazda niedoścignionego Cezara. Mijają gwiazdy nieporównanego Antoniusza i niezapomnianej Kleopatry VII... 8 Nastaje gwiazda zbawcy, Ojca Ojczyzny, Imperatora Cezara Augusta, syna Boskiego, lecz to w niczym nie zmienia losu poganiacza mającego zawsze przed sobą zad muła lub osła dźwigających ciężary. Lecz pewnego dnia Tyche, bogini Przeznaczenia, przypomni sobie o Jorymie i sprawi, że imię jego stanie się znane całej na-batejskiej policji, a także kilku wybitnym ludziom w samej Aleksandrii. W czasie piaskowej burzy Jorym wraz z osłem dźwigającym wór żywicy z Hadramaut stracili łączność z karawaną. Prowadził osła wyschłym korytem rzeki, umacniając się w postanowieniu zmylenia pościgu i ucieczki za wszelką cenę. Gdy ujrzał ślad człowieka z nabatejskiej eskorty tropiącego zbiega, ukrył osła w skalnej pieczarze, a sam przyczaił się za urwiskiem. Ujrzał go siedzącego na ziemi, zajętego rozzuwaniem cholewki lidyjskiego, sznurowanego buta. Pochylony, nagi kark stanowił cel tak wyraźny jak tarcza, łatwy dla tego, kto od dziecka wprawiał się w sztuce ciskania sztyletem w oznaczony punkt... Zabierając konia, zapas wody i żywności ruszył w dalszą drogę. W trzecim dniu wędrówki natknął się na koński czerep, obje-dzony przez sępy, i na poszarpane resztki odzieży nabatejskie-go policjanta. Siady lamparta na piasku mówiły o okrutnym pojedynku przegranym przez człowieka. Obaj zwiadowcy nie żyli już, Jorym mógł zatem przestać się obawiać pościgu. Nie było mu jednak lżej, gdyż bardziej od nabatejskich, obawiał się oczu demonów, śledzących zbiega! Przez lata wędrówek na szlaku napotykał kości ich ofiar. Demony, opite nabatej- ską krwią, będą szły za nim, czyhając na moment, gdy oślepły z pragnienia, potknąwszy się,"upadnie twarzą na piasek... W ostatniej chwili posłyszy ich chichot. Ostry dziób dobierze się do jego czaszki, szponiaste pazury — do nagiej szyi... Potem przypełzną lisy pustynne i szakale nie pogardzając resztkami tego, co zostawią demony. Nie miał nawet amuletu, którym mógłby zażegnać zło. Jedyne, co mógł przeciwstawić prześladowcom — to upór i kołaczącą w pamięci wizję twarzy synka, 9 Lamecha... Miał także doświadczenie. W ciągu swego żywota tyle razy przemierzał karawanowy szlak, że w jego mózgu wyrył się pejzaż wydm, pieczar, dolin, wierzchołków... Znał położenia placówek kontrolnych, wiedział, którędy je omijać, kiedy zejść w wyschłe łożysko, a kiedy zeń uciec, gdzie spędzać zimne noce, jak rozniecać ogień, aby dym go nie zdradził... Gdy zachorował i trzęsło nim zimno, dowlókłszy się do jaskini rozpalił ognisko, a w braku cierni wrzucał do ognia bryłki żywicy i z zaciekawieniem patrzał, jak sycząc i pryskając zamieniają się w czarne, połyskliwe krople... Podobny mglistemu światłu księżyca seledynowy dym, wartości wielu sztabek srebra osnuwał leżącego na ziemi poganiacza, jak gdyby ten, w swej nędznej odzieży, był bogiem Amonem z Teb, Jowiszem na Kapitolu, Mardukiem w Babilonie czy Melkartem w Tyrze lub Sydonie... Coraz obfitszy dym spowijał skulonego, darząc szczęsnymi majakami. Cóż on widział? Siebie, niesionego w hebanowej lektyce? Joryma, odzianego w byssos, pod jedwabnym parasolem? Czy utraconą niegdyś zagrodę, stajnię i jedynego syna? Było mu ciepło, błogo, zacisznie i pewnie by umarł z wyczerpania, gdyby nieprzytomnego z kadzidlanego upojenia nie otrząsnęła banda koczowników, co poczuwszy dym, wdarła się do pieczary Doprowadzili Joryma do przytomności i pomogli odzyskać siły, mniemając, że będzie im użyteczny... Zawiódł rachuby swych dobroczyńców, przy pierwszej okazji uwalniając się za pomocą sztyletu od swego strażnika, zabierając koma i wor lżejszy już o połowę... w Udało mu się zmylić pościg rozwścieczonych opryszkow; byc może, dokonały tego same demony rozbrojone zaciekłością Joryma? Ich dziełem, niewątpliwie, była nagła śmierć przewodnika małej karawany syryjskiego kupca, z którym to przewodnikiem Jorym się zetknął przy studni, a który nadto się interesował, skąd i dokąd Jorym wiezie swój wyładowany wór... Bankiem znaleziono go z rozdętą szyją i siną twarzą. Nasycone demony odeszły ku innej stronie, a na dzielnego Joryma przychylnie spojrzała Tyche! Za jej podszeptem syryjski kupiec przyjął Joryma na miejsce 10 ^ ? uduszonego przewodnika i wystrzegając się pytań o zawartość worka, zdał mu dowództwo nad karawaną. Omijając placówki kontrolne, okupując się wścibstwu celników i natręctwu poborców dotarli do Aleksandrii. Kupiec wynagrodził Joryma, tylko trochę go oszukawszy, i znikł mu z oczu. Nieszczęsny gracz, ojciec sprzedanego dziecka, niestrudzony podróżnik, ten, który pokonał pustynne piaski, po wielu mroźnych nocach i okrutnej samotności niepoliczonych dni znalazł się nagle w najgwarniejszym z miast. Wszyscy tu wokół Joryma rozmawiali wyłącznie o interesach. Wszyscy z wszystkimi handlowali. Nieco się z tym oswoiwszy, Jorym jął rozważać, czy i on nie mógłby? A gdyby tak za sprzedaną żywicę spróbować odnaleźć i wykupić Lamecha? Ta myśl, z biegiem dni coraz natarczywsza, opanowała go w stopniu, kiedy to ostrożność zostaje porzucona na rzecz działania. Zawarł w winiarni znajomość z fenickim szachrajem, Hi-milkonem, przyznał się do posiadania cennego łupu, ugodził się co do sposobu dostarczenia mu żywicy i co do ceny... Następnego dnia poszedł z towarem do portu, gdzie przy hep-tastadionie dzielącym zatokę na dwie przystanie, tuż przy wejściu, miał czekać Himilkon ze złotem, którym zapłaci za żywicę... ...Czy za zrządzeniem zwodniczej Tyche, czy raczej może Parek, przędzących nić ludzkiego żywota, przybywszy na miejsce Jorym otarł się o młodego nabatejskiego oficera, którego oczy przypominały mu oczy Lamecha. A jeśli nawet w niczym nie przypominały, Jorym tak wiele 11 rozmyślał tego dnia o synu i tak bardzo był spragniony jego widoku, że mógł oczy Lamechowe ujrzeć i w tej obcej twarzy, mającej wyraz dumnej wzgardy. Wruszonemu — zabrakło nagle tchu w piersiach i oddzielony ciżbą przechodniów od Himilkona sterczącego opodal w tłumie, poczuł, jak go ogarnia niemoc. A wtedy wyśliznął się z tłumu młodzieniec w krągłym kapeluszu na głowie, okryty szerokim, lecz krótkim, do kolan, płaszczem i wskazał oficerowi starcze plecy, zgarbione pod ciężarem wora: „To ten! Uderz!" Działo się to tuż, tuż na samym nabrzeżu, nad wodami przystani... II Spotniały od upału i z przejęcia, potrącany przez ciżbę spieszących na heptastadion starzec Himilkon mamrotał trzęsącymi się wargami: — Pomóżcie, bogowie... Pomóż, cny Merkury, patronie rzymskich złodziei! Pomóż, egipski Thocie, bożku wszelkiej mądrości... Pomnij, wielki Melkarcie, że za żywicę płacą w Aleksandrii pięć razy tyle co w Hadramaut. Dostaniesz ode mnie grudę żywicy, gdy tylko odsprzedawszy towar, wezmę za niego zapłatę w złocie, pięć razy większą od ceny, jaką przyrzekłem Jorymowi. Przymknąwszy oczy, widział siebie, zgarniającego złoto, które bez szemrania wypłaci magazynier przy świątynce bożka De- 13 duna. Karawany z Hadramaut spóźniają się i zapasy kadzidła są na wyczerpaniu... W takiej sytuacji jakiż świątobliwy kapłan będzie się targował?... Ten niezwykły popyt na ciemne, lepkie grudki rozwinął się jeszcze lepiej od czasów Ramzesa III, kiedy to raz na zawsze ustalono rodzaj kadzidła obowiązujący w świątyniach: tylko dym w kolorze księżycowego seledynu lub mlecznej żołtości i tylko z żywicy z drzew kadzidlanych na południu Arabii Felix! Mumia faraona od wieków śpi, obojętna na ten niepohamowany pęd, jaki pcha kupców i przemytników, złodziei i bankierów do Hadramaut. Za żywicę Indowie dadzą złoto; Serowie znad Jangcy — jedwab; Iberowie — srebro; z wyspy Kanaria przyślą barwnik purpurowy; z Taprobane * — drogie kamienie, kolorowe ptaki i najszlachetniejsze drewno... Więc choć rabusie ścielą ów szlak trupami, od wieków ciągną stamtąd karawany z żywicą, dobrą i jako lek, i jako uświetnienie wszelkich uroczystości, i jako wonność „dająca radość nozdrzom bogów". A najprzytomniejszymi, którym kadzidlany zapach nie zamącił w głowach, okazały się oddziały konnej nabatejskiej policji, która za wysoką cenę zabezpiecza karawanę od przepadnięcia towaru, a w wypadku kradzieży tropi złodzieja, póki nie odbierze łupu i nie ukarze winnego... Himilkon, pogrążony w rozważaniach, kiwał z uznaniem głową, pełen podziwu nad zaradnością żydowskiego boga Jahwe, co wspomaga Nabatejczyków przeciwko konkurencji przemytników i złodziei oraz wszystkim innym, ośmielającym się wchodzić w drogę potężnym nabatejskim spółkom handlowym z Petry. Nagle jego błądzące oko spoczęło na postaciach dwóch mężczyzn przepychających się w stronę heptastadionu — młodzieniec w krągłym, macedońskim kapeluszu, w kolistym, modnym płaszczyku do kolan szedł pierwszy, a za nim spieszył wysoki, młody mężczyzna, wyglądający na przybysza z pustyni. Ani namaszczona olejkiem krótka, czarna broda, ani zawój obsypany klejnotami, ani wyzłocone paznokcie nie zdołały nadać mu pozorów eleganckiego próżniaka. Oko Himilkona odgadło w przechodzącym oficera i zapamiętało ten wyraz posępnej dumy na ciemnym obliczu... Pociągnięty ciekawością byłby ruszył ?Taprobane — w starożytności nazwa Cejlonu (przyp. aut.). 14 za nimi, lecz; w tejże chwili napatoczył się wózek z koszykami pełnymi placków, chlebków, pasztecików i Himilkon przypomniawszy sobie, że nie jadł od rana, wziął dwa placki i jął się z kramarzem targować o cenę... Zadowolony, że oszczędził obola na placku, zabrał się do jedzenia, gdy przy wózku z pieczywem stanęli dwaj marynarze, a wziąwszy po kawałku pasztetu, raczyli się, stojąc obok Himilkona i żywo rozprawiając o scenie, której świadkami byli chwil temu kilka: — Tak szybko swoje zrobić i zniknąć mógł tylko ktoś z policji! — Myślisz, że ten w macedońskim kapeluszu?... — Ten fircyk? Nie. Ten drugi! On uderzył. Stałem tuż i widziałem. — Ja się spostrzegłem, gdy stary poleciał naprzód, łbem do wody. — Ale bez worka. Worek zabrali. — Ja bym o tym nie gadał... Nawet w porcie taka rzecz się nieczęsto zdarza: zabić tak bez hałasu, zabrać łup i odejść, jakby nigdy nic... Himilkona już nie było przy wózku z pieczywem. Kuląc głowę w ramionach przeciskał się przez tłum, byle jak najdalej od heptastadionu. Nieprzytomnemu z trwogi zdawało się, że obaj marynarze umyślnie przy nim stanęli, gdyż musieli wiedzieć, kto został wspólnikiem złodzieja. Żeby mieć czym zapłacić za ukradzioną żywicę Joryma, Himilkon dwa dni temu, przed ucieczką z-domu swego pana, ukradł z jego sypialni złote amulety. Miał je teraz przy sobie! Któż zaręczy, czy oko straszliwego Nabatejczyka już nie spoczęło na ffimilkonie? Lada moment dłoń pustynnego łotra schwyci starca za ramię: „Oddaj, złodzieju, amulety, któreś ukradł i wyniósł z domu egipskiego pana!" Oszalały z przerażenia Himilkon rzucił się naprzód i utknął w ciżbie, stłoczonej wokół kramu z porozbijanym egipskim szkłem. Nie mogąc ruszyć dalej, musiał patrzeć, jak właściciel kramu okłada kijem chudziutkiego chłopca, winnego katastrofy. Uwięziony wśród gapiów, przeklinał, daremnie próbując wydostać 15 się, stojący zaś koło Himilkona stary żebrak, wskazawszy na ćwiczonego, zauważył rozweselony: „Skacze jak wężyk dźgany drutem... O! jak to zgrabnie podskoczył! Stary dureń, Leon, zatłucze go niechybnie..." Wtem ktoś krzyknął: „Uwaga! Wściekły pies! Pies wraca!" — i wszyscy rzucili się do ucieczki, kramarz Leon znikł za budą, wokół Himilkona uczyniło się luźniej. Chciał już ruszyć z miejsca, gdy poczuł, że ktoś chwyta kraj jego szaty, i ujrzał wzrok chłopca wpatrzony w niego z niemym błaganiem o ratunek... — Nie stój, uciekaj... — burknął i, sam jeszcze nie wiedząc, w jakim celu to mówi, dodał: — Czekaj przy fontannie obok bramy Księżyca... Gdy dotarł do Muru Zachodniego, zapadł już zmierzch. Posługacze zapalali knoty pływające w misach z olejem porozstawianych rzędem na postumentach, wzdłuż ulic. Płomienie falowały na wietrze, sylwetki przechodniów kładły cienie na murach, bogini nocy Nut rozpościerała nad Aleksandrią swój gwiaździsty płaszcz. Himilkon stał przy marmurowym cokole fontanny, gdzie spodziewał się zastać chłopca, lecz przed sobą widział jedynie lśniące, wypolerowane figury, rozigranym kręgiem otaczające pióropusze wody. Oto satyr, dmący w aulos, co nigdy nie wyda dźwięku; za nim nimfa, z uniesioną w górę stopą, która nigdy nie dotknie ziemi; jeleń zamarły w podskoku i psy, zjeżone, gotowe ruszyć do biegu, lecz nie mogące jelenia dosięgnąć... Chłopiec przepadł i ani mu powstało w głowie, że Himilkon zdecydowawszy się na powrót do swego pana, od którego uciekł był, wyznaczył znajdzie ważką rolę w tym powrocie i w przebłaganiu zagniewanego... Umyślił bowiem sobie, że zrobi choremu Enumowi prezent z tego chłopca, który może okazać się zręczny i pomocny w obsługiwaniu kaleki i dobry dla rozweselenia oczu... — Jestem, panie... Himilkon aż drgnął całym ciałem, tak na jego napięte nerwy podziałał ten głos cienki i delikatny... Bojąc się, żeby za- 16 0 Sfifie.fiu,— miast chłopaka nie ujrzał maszkary, zerknął tam, skąd głos dochodzi. Chłopiec, siedzący okrakiem na wypolerowanym psie, nie różnił się w poblasku księżyca od figur z brązu. Zwinnie zsunąwszy się z psiego grzbietu na cembrowinę, a z niej na ziemię, stanął przed starcem, zadzierając w górę twarz. — Spieszyłem, ile się dało, ale mam skaleczoną piętę. Teraz pójdę tak szybko, jak ty mi, panie, każesz. A dokąd pójdziemy? Do twego domu? Właśnie to samo pytanie zadawał sobie w duchu Himilkon, niemile rozczarowany zabiedzonym wyglądem chłopca, na który uprzednio nie zwrócił należytej uwagi. Do domu dostojnego Tety i jego syna wprowadzić przybłędę? Wyrzucą ich obu! Był chyba szalony tam, przy kramie z rozbitym egipskim szkłem, ważąc się na podobny pomysł? Małoż to Enum posiada lepszych, godniejszych rozrywek: etruskie figurki, perskie szachy, scytyjski łuk i strzały, co leżą nigdy nie tknięte, a przede wszystkim drogie pisma, których cena tak wielce gorszyła skąpego rządcę, Amysa. Jakąż więc atrakcją mógł być ten wychudzony psiak? — Jak ci na imię? — spytał oschle. —' Apion, syn Filipa z Miletu. ' — Co robi twój ojciec? — Nic. Umarł. — Co umiesz? — Wszystko, co mi każą. — Łżesz Jajk-k^żdy Grek. Poza łgarstwem, co jeszcze potrafisz? %\Wst, n> ??? ??? 2 Świetna'tJJajśi iejsgi 17 ?*»-Pitt^ __ Liczyć i czytać, recytować Homera... — Teraz widzę, jaki z ciebie kłamca. Pewnie złodziejom i o-szustom w porcie recytowałeś Homera? — Chodziłem trzy lata do szkoły w Milecie, a tam są najlepsze szkoły, bo najlepiej płacą nauczycielom, lepiej niż w samym Rzymie! Tak mówił nasz pedagog. Dają im po czerdzieści drachm miesięcznie! Chyba że on kłamał. A jeszcze uczyła mnie w domu Ammonia... __ Pewnie kapłanka samego Zeusa-Amona z Teb? __ Skądże! Moja siostra... Jeszcze umiem podawać do stołu, karmić psy, iskać koty, czyścić srebro, ubierać pana, bawić dziecko, pleść wieńce... — Same głupstwa. Dureń jesteś, choć z Miletu, gdzie kilku filozofów się narodziło. Najmędrszy, który początek wszelkiego życia wywodził z morza, też żył w Milecie, a winien być Fenicjaninem jak ja, gdyż miał fenickie upodobanie do wielkiej wody. Zatem — jak on się nazywał? — Nie wiem. — W takim razie nie Grekiem, lecz osłem z Miletu jesteś! Powiedz imię twego rodaka, który wymyślił plan miasta podobny do warcabnicy, jaki Dejnokrates z upodobaniem zastosował w Aleksandrii? — Nie wiem. __ Tyche musiała zamknąć oczy wówczas, gdy wlazłem na ciebie i na rozbite szkło! Mogęż ja takiego durnia wprowadzić do komnaty mądrali? Nawet gdy, wedle zalecenia lekarzy, masują i kąpią mu nogi, on — nie zwracając na to uwagi — czyta książki! Jeszcze dwa lata temu, zanim nie przestraszył się kobry, żwawy był i zwinny. Upadłszy, wił się na posadzce i krzyczał, że już nie będzie mógł chodzić. Tak się też stało. Noszą go w krześle i leczą na różne sposoby, co nic nie pomaga i wielce martwi mego pana, Tetę, syna Totmesa, gdyż jest ostatni ze znakomitego rodu. Jego przodkowie służyli ptolemejskim władcom, mieli godności nosicieli kluczy od składów kamieni — zielonego bazaltu, czarnego porfiru, żyłkowanego alabastru... Słuchasz czy śpisz? — Słucham... słucham... — wymamrotał Apion. — Mógłbyś żwawiej przebierać nogami, bo nim przetniemy 18 Kanopijską, księżyc się schowa. Co tam się dzieje? Mrowie ludzi pędzi, jakby oliwę dawali za darmo. Chodźmy i my! Całą Kanopijską, jakże rozległą w swej kilkunastometrowej szerokości, obrzeżonej z obu stron potężnymi marmurowymi kolumnadami, co zdawały się nie mieć końca i których pyszny ogrom łagodził wdzięk licznie bijących fontann, rzeźb, posągów, mozaikowych frontonów — teraz zalegał tłum krzykliwy i kolorowy. Istne zbiegowisko Greków, Egipcjan, Syryjczyków, Żydów, Arabów... Stroje rzymskie i greckie, afrykańskie i azjatyckie zdawały się wzajemnie jedne od drugich pożyczać kolorów, linii i ozdób w świetle ogni bijących z ogromnych lamp oliwnych podobnych do miednic, płonących na postumentach. W jednej dłoni dzierżąc lancę, w drugiej godło rzymskie, jechał konno środkiem ulicy żołnierz wydając energiczne rozkazy rozejścia się i nietarasowania drogi. — Miejsce dla cesarskiego konwoju! Usunąć się! Mów to Aleksandryjczykom! Niesforny lud ani myśli stosować się do rozkazów. Z sąsiednich ulic już biegną gapie... Rozsierdzony żołnierz skierował konia w tłum, widzowie z krzykiem i śmiechem jęli się cofać ku kolumnadom, chronili się pod portykami, by po przejeździe żołnierza ponownie zalegnąć po obu stronach. Jakieś szalone podniecenie, przeczucie widowiska i zabawy opanowało tłum i ciżba gęstniała z każdą chwilą. Z głębi mroku wyłoniły się światła, by rozciągnąć się w podwójny łańcuch pochodni wzdłuż Kanopijskiej z jednej i drugiej strony. A łańcuch ów zdawał się nie mieć końca, sięgał okolic portu Wschodniego i ginął gdzieś w pomroce na krańcach miasta. W owym tunelu, obrzeżonym rzędem pochodni w rękach pachołków, na których plecy napierał zniecierpliwiony tłum, kłębiły się zwierzęce cielska, bił w niebo ryk. Groźba w głosie pojmanych lwów była tak potężna, że spłoszeni gapie cofnęli się pod ściany kolumnady. Pachołkowie wyżej podnieśli pochodnie, posypały się skry, uczyniło się jasno jak w dzień i ze zgrzytem kół, szczękiem łańcuchów, wśród pomruków i ryków pojmanych bestii wtłoczyła się rzeka pojazdów i klatek, ludzi i zwierząt... Trzy pary wołów, sprzężone w trzech rzędach, ciągnęły plat- 2* 19 formy z klatką zbitą z bali, umocnioną żelaznymi sztabami. Czerwony blask oświetlił sześć potężnych głów, leżących na łapach wyciągniętych do przodu. I nastał moment ciszy w tłumie, jak gdyby widok królewskich jeńców, spętanych siecią, powalonych i wiezionych na rzeź, narzucił ciżbie tchnienie niezmierzonych obszarów pustynnych... Przetaczały się pojazdy; zaprzęg za zaprzęgiem, platforma za platformą, padały wielkie cienie na marmury kolumnady; maszerowali czuwający nad konwojem żołnierze ze służb pomocniczych, jechali na mułach dozorcy, dreptali poganiacze. Lwy, tygrysy, lamparty, kozły, gazele, antylopy, sfory dzikich psów, skłębione, oszalałe w klatkach hieny i lisy... Towarzyszyły im okrzyki zdumienia i zachwytu. Błyszczące oczy gapiów nie wiedziały już, na co patrzeć, co wybrać? Spierano się o nazwy i liczby zwierząt; wymieniano z lubością imiona słynnych rzymskich gladiatorów, których sława do Aleksandrii dotarła. Mówiono z zazdrością o tych, którym interesa pozwolą na wyjazd do Rzymu, by wykupić noclegi w gospodach i zapewnić sobie miejsce na igrzyskach... Wspominano z zachwytem, jak to w czasie jednego widowiska, za Pompejusza Wielkiego, zabito pięćset lwów i osiemnaście słoni! A rzeka zwierząt płynęła nadal, zdając się nie mieć końca, jak gdyby ogołocono pustynię ze wszystkich jej dzieci i obszar piasków miał na zawsze już pozostać niemy... Napełniając całą ulicę odorem potu, wydzielin i krwi przedstawiały sobą widok przejmujący i straszny. Jedne miotały się waląc cielskiem o klatki, inne sztywno leżały na boku; lizały rany, gryzły się wzajemnie; stawały na tylnych łapach i przysunąwszy nosy do prętów zdawały się kogoś wypatrywać w tłumie... Ognie pochodni zapalały czerwone błyski źrenic, ujawniały lśnienie kłów, wspaniałe bogactwo kolorów i deseni zwierzęcych skór. Wiele już zdechło z wyczerpania, z pragnienia, z odniesionych ran. Gdy konwój dotrze do portu i zacznie się przetaczanie klatek na statki, wówczas trupy zostaną wyrzucone na śmietnik, a szczury, dzikie koty, łasice i zbłąkane psy przez wiele dni będą rozwłó-czyć padło, nim stróże portowi nie zrobią z tym porządku. Ostatnie wozy znikły w perspektywie ulicy, kierując się ku bramie Słońca, gapie rozglądali się pytając jeden drugiego, czy .20 to już naprawdę koniec, gdy naraz po stłoczonych szeregach przeszedł dreszcz i zerwał się wrzask: — Słonie! Wkroczyły na Kanopijską połączone łańcuchami po dwa razem, machając uszami, wznosząc trąby i wydając żałosny ryk; eskortowane przez konnych Arabów trzymających w pogotowiu żelazne szpikulce na wypadek szarży któregoś ze zwierząt, oślepiane światłem pochodni, czując napierające z tyłu szeregi — posłusznie kroczyły dzwoniąc łańcuchami i nagle wzdłuż całej kolumnady zabrzmiały oklaski — tak Aleksandryjczycy żegnali odchodzących władców afrykańskich stepów... Himilkon patrzał i liczył zachłannie: sześć... dziesięć... czternaście... O Melkarcie! Tyle żywej kości słoniowej! Tyle zmarnowanego bogactwa! Oby Rzym, największy zdzierca świata, u-dławił się tą kością! Usiłował przeliczyć mijające go kły na cenę metretesow oliwy, a znów te na miny miedzi, miedź na artaby pszenicy, by dojść do ceny porządnej łodzi rybackiej, którą on, Himilkon, kupiłby, gdyby rozporządzał choć znikomą cząstką wędrującej po bruku bezcennej kości słoniowej. Po przejściu słoni uczyniła się pustka, nikt jednakże nie odchodził, na coś jeszcze czekano, dreszcz niezdrowego podniecenia, rozbudzony widokiem konwoju o nie spotykanej dotąd liczbie zwierząt, najobojętniejszych przykuwał do miejsca. I naraz, głośniejszy od zwierzęcego, ryk z tysięcy ludzkich gardeł wstrząsnął kolumnadą, wypchnął tłumy spod portyków na jezdnię. W klatce, wysokiej na dwa piętra, stało zwierzę-dziw, o którym prawie wszyscy słyszeli, lecz mało kto oglądał. Teraz mogli paść oczy widokiem nieruchomego pokracznego cielska o pomarszczonej, obwisłej fałdami skórze, której nie spotykaną u innych zwierząt, zadziwiającą biel — światła pochodni barwiły swym blaskiem tak, że zdawało się być wykute z różowego ala-bastru, rozświetlonego od zewnątrz. Biały nosorożec, symbol tajemniczej głębi Afryki i już chyba ostatni z oglądanych! Patrzcie! Patrzcie na ten róg! Najmniejszy jego kawałek wart tyle, co najdroższy amulet ze złota! Sproszkowany leczy wszystkie choroby, starcom przywraca siły i ochotę do miłosnych rozkoszy, odwraca nieszczęścia, młodym przynosi majątek i powodze-. 21 nie zapewnia płodność i;: wzajemność ukochanej osoby! podziwiajmy, gdyż następnego już nie ujrzymy! Poszukiwane dla bezcennego rogu wszystkie białe nosorożce Afryki zostały wybite! Cieszmy nim teraz oczy! Jakiś szał opanował tłumy. Klaskano, krzyczano, śmiano się, przed posuwającym się zaprzęgiem z klatką ciskano kwiaty i wieńce, zasłony zdarte z głowy, póki pojazd z nosorożcem nie znikł w bramie Słońca, uchodząc oczom wiwatujących. Wtedy i Himilkon ocknął się z zapamiętania, westchnął, otarł czoło i rzekł do Apiona: — Po cośmy tu zmitrężyli tyle czasu? Chodźmy... Jeszcze kawał drogi do domu. Gdy posuwali się dzielnicą mieszkalną, gdzie, mimo późnej pory, było tak samo gwarno jak w centrum na agorze i gdzie zewsząd rozbrzmiewał język grecki, starzec nie przestawał złorzeczyć: — Oby święte krokodyle pożarły wszystkich Greków! Odkąd Aleksander przed trzystu laty przywlókł ich tu, jedna drachma się nie prześliźnie, aby po drodze nie wpaść do ich sakiewki. Ich domostwa licowane alabastrem! Im woda sika z rur do sadzawki. W greckich mieszkaniach stąpasz po mozaikach jak po dnie morskim. Przed nosem, na ścianach, same obrazki — a to kota wąchającego lotosy, to delfina igrającego z nereidami, to Dionizosa iadącego na panterze... A nad głową masz sufity z kolorowego drzewa sprowadzonego z Indi, bo w Egipcie bogowie poskąpiwszy drzew obsadzili jeziora krokodylami... Czemu się tak wleczesz? Jeśli i w domu będziesz się lenił, Enum każe cię pokrajać i wrzucić do sadzawki rybom na pożarcie, czego one nawet me poczują, boś chudy jak pręt wierzbowy. Opuścili śródmieście, minęli Rakotis, gdzie nad budowlami górowała świątynia Serapisa, i znaleźli się w podmiejskiej dzielnicy zamieszkanej przez ubogich Egipcjan; tu było ciemniej, ciaśniej i miast piętrowych stały niskie domy z nie wypalanej cegły mułowej. Himilkon stracił humor, odzywał się rzadziej, dręczył go ból w kościach, a najbardziej niepokój o powitanie, jakie mu zgotuje jego pan, Teta, i srogi rządca, Amys. Więc żeby odpędzić złe przeczucie, jął przed milczącym i sennym towarzyszem wywodzić: 22 - Wiedz, że mój punicki przodek nosił to samo imię, co i ja: Himilkon! Był żeglarzem nieustraszonym, wyprawił się na północ aż do wyspy otoczonej wodami i zamieszkanej przez Albio-nów, czego nikt przed nim nie dokonał. Przodek ze strony mej matki był wodzem kartagińskim i zwał się: Hannibal. Rzymianie uciekali przed nim, gubiąc sandały i rycząc w swej wstrętnej łacinie: Hanriiba 1 ad portas!* Czemu się tak wleczesz? Nie możesz żwawiej przebierać nogami? — Nie mogę — chlipnął Apion — skaleczyłem piętę... — Pokaż. — Stwierdziwszy, że chłopiec nie kłamie, Himilkon rozkazał: — Siadaj! — Gdzie? — „Gdzie?" Słusznie pytasz, gdyż czeka tu na ciebie rzymski wóz sypialny. Siadaj mi na kark... Prędzej! „Uszczęśliwiony Apion usadowił się zgodnie z poleceniem i rychło zasnął. Z Apionem na karku, przygięty pod ciężarem, Himilkon wlókł się drogą, bielejącą w mroku, pomiędzy ciemnościami kryjącymi pastwiska, pola uprawne, ogrody... Żaden ruch nie mącił łąkowego i polnego spokoju; czasem zerwał się i zatrzepotał niewidoczny w zaroślach ptak, szusnęło spłoszone zwierzątko, plusnęła ryba w pobliskim kanale; echo, jakby samo przerażone sobą, zamierało szybko i znowu wielka cisza, podobna do osiadającego mułu, nakrywała gościniec. Nie mając do kogo mówić, zdany na przygnębiające myśli, Himilkon doszedł do rozpaczliwego wniosku, że jak niepotrzebnie w porcie zagadał do ulicznika, tak teraz głupio robi taszcząc go ze sobą! Skąd mu to w ogóle przyszło do głowy, że łazęga potrafi rozweselić Enuma? Nie uweseleniem, lecz zawadą i pośmiewiskiem sług, utrapieniem dla Himilkona, a dla rządcy zgoła zbyteczną gębą się stanie! Póki któregoś dnia -nie zostanie oddany do czyszczenia kanałów lub pasienia świń, i koniec z nim! Czy nie lepiej zatem pozbyć się ulicznika tak, aby nikt nie widział i nie słyszał? Bo i cóż Apionowi z życia, które dla dzieci biedaków ma tylko kije, głód, poniewierkę? Odchodząc * Hannibal ad portas! (łac.) — Hannibal u bram! 23 bez bólu Apion winien na sądzie Ozyrysa zachować wdzięczność dla Himilkona, że mu tę śmierć uczynił przyjemną, bo nie-bolesną... Na dnie kanału, w mule, będzie mu jak w kołysce: miękko i wygodnie, i nie tak smutno, zważywszy, ile trudu kosztuje każdy dzień życia... Niech zatem duch Apiona odszedłszy za Rzekę Zapomnienia, na pola Sekhet-Aaru, nie chowa żalu do starca, który mu życzy jak najlepiej i wybierze miejsce w kanale dość głębokie, aby Apion od razu zanurzył się cały... Przystanąwszy nad kanałem, zdjął ostrożnie ze swego ramienia leżącą bezwładnie dłoń śpiącego Apiona... Czarne, polśniewające wody czekały. Jeszcze ostrożniej, aby go nie zbudzić, zdjął drugą dłoń, lecz w tejże chwili Apion poruszył się i całym ramieniem ufnie objął Himilkona za szyję. A on stał, zdrętwiały, nie śmiejąc się poruszyć, gdyż nigdy jeszcze nie czuł się tak, jak w tej chwili. Serce mu kołatało boleśnie i ciało oblał pot. Chyba jakiś grecki amulet, zaszyty w odzieniu Apiona, niewidoczny dla fenickiego oka, ściągnął na niego tę niemoc? Medytował, zwlekał z odejściem, niby zdecydowany wykonać to, co zamierzał, lecz w istocie wytrącony z tej pewności, jak gdyby chudziutkie ramię, co otoczyło jego szyję, odjęło mu siły! Więc rozsierdzony na własną słabość i na Apiona, że mu taką rzecz uczynił, ruszył chwiejnie w dalszą drogę. Gdy ciemny masyw budynku nadpłynął od zielonkawego horyzontu, gdy ujrzał znajome sykomory i gdy już nie mogło być cienia wątpliwości, że za chwilę stanie przed Amysem, wybuchnął w duchu żarliwym błaganiem: „Izydo-Matko... Nie jestem Egipcjaninem, ale cóż tobie za różnica? Jak prawdziwa Matka, tyś wszystkim pomocna... spieszysz z radą, od nieszczęścia wybawiasz, trzymasz na kolanach maleńkiego Horusa, racz więc i moje kłopoty potrzymać! Wyższa w swej mocy nad wieżę Faros, ratujesz rozbitków. Ty wiesz, że moje nieszczęście większe jest od rozbicia statku. Dokąd pójdę, jeśli mnie wyrzucą? Możesz liczyć na dzban oliwy, byłem tylko nie dostał więcej kijów, niż potrafię wytrzymać..." Gdy na drżących nogach przybliżył się do kępy sykomorów, doszło go parskanie koni. Podszedł bliżej jeszcze i stanął osłu- 24 piały: w mroku, pod drzewami, spali na ziemi ludzie i obozował tabor: wozy, muły, konie. Cofnąwszy się za pień rozłożystej a-kacji wytężył słuch. Czyjś młody głos mówił po syryjsku: „Mnie tam wszystko jedno... Dałem się zwerbować i mogę jechać chociażby do końca Nilu. Budowałem drogi w Galii, mogę budować zbiorniki na pustyni. Jeśl^Rzymianin każe, wyjedziemy najdalej pojutrze na piaski". Głos zamilkł, słychać było stękanie mułów. Himilkon, zsunąwszy Apiona ze swych pleców, złożył go na ziemi. Stanął nad śpiącym i odsapnął. Oto najlepsze rozwiązanie: po obudzeniu — Apion niechybnie przyłączy się do ekipy. Przyda się do pilnowania zwierząt, do robót w kuchni i przy dziesiątkach innych zajęć. Rzymski tabor ruszy niedługo w drogę i Apion zniknie Himilkonowi z oczu, czego on najbardziej życzy sobie. Pozbywszy się ciężaru ruszył na dziedziniec domostwa Tety, syna Totmesa. Łuczywa, zatknięte w żelazne tuleje, przymocowane do słupów, rzucały blask na trzy służebnice, zajęte oskrobywaniem ryb; płyty dziedzińca były mokre od krwi, śliskie od łusek, lecz choć wiklinowy kosz był już prawie pełen, ręce pomocnic nie ustawały w robocie. 25 —? Kogo macie zamiar udławić tymi ośćmi? — wysilił się na żart, podchodząc do kobiet. — Nie widziałeś, ilu ich się zwaliło? Karmić taką czeredę! Żeby ich Set poćwiartował! — Kobieta cisnęła rybą, aż pla-snęło. — Nasz pan pojechał z Rzymianinem do miasta i dotąd nie wrócili. A tyś gdzie się krył? Pan pytał o ciebie! — Pilnowałem na folwarku, aby te draby, które chrapią pod sykomorami, nie dobrały się nam do kurnika. Gdyby nie ja, nie miałybyście tam już po co chodzić... — Dobrze ci się gada... Pewnie spałeś, gdy trzeba było robić. —- Lepiej zamknij gębę, bo łuska wskoczy ci do gardła. I rad ze swej odpowiedzi, chyżo się oddalił. Nagły najazd gości, wynikłe z tego zamieszanie, wyjazd pana domu były zbawienne dla jego sprawy. W rozgardiaszu nikt nie będzie dociekał: Himilkon był czy nie był na folwarku? Pilnował czy nie pilnował kurnika? A gdyby tak przybyłych oskarżyć o kradzież amuletów, które on ukradł z komnaty Enuma? W ekipach roboczych, budujących drogi, zbiorniki czy umocnienia obronne, nie brak obwiesiów, którym nie jedna rzecz może się do palców przylepić!... A jeśli Rzymianinowi zechce się zrobić dochodzenie i zamiast podsądnych wtrącić do lochu udzieli im prawa głosu? Zbyt to ryzykowne nawet i dla Himilkona! Można się wykpić od dania żywicy Melkartowi, można nawet od czasu do czasu oszukać Izydę, można i Zeusa, ale rzymskiego prawa nie oszukasz! I Himilkon, z żalem odrzuciwszy pomysł zwalenia kradzieży amuletów na pachołków z taboru, zdecydował, iż podłoży przedmioty tam, skąd je zabrał. Uczyni to wtedy, gdy służebne dziewczęta zabiorą Enuma do kąpieli i komnata młodego pana będzie pusta. ?????????? ????????????^? o o o © o \? ?? ??? «=?? «pa ?-? ffpo p iii ? i VI Podczas gdy Lucjusz z Enumem grali w warcaby, Posejdonios drzemał w cieniu altany na krześle, zaś Anat plotkowała zawzięcie — Himilkon wraz z Apionem opuszczali gmach Wielkiej Biblioteki rozczarowani niepowodzeniem. Przełożony działu, Egipcjanin Teos, uprzejmie ich objaśnił, iż na półki zawędrowały białe mrówki wyrządzając wielkie szkody w zbiorach. Zapewne upłynie tego czasu niemało, zanim owady zostaną wytępione, uszkodzone zwoje zbadane, przepisane na nowo, sprawdzone przez filologów (kopiści dopuszczają się wielu błędów, na czym powaga Biblioteki cierpi!) i w Bibliotece udostępnione uczonym. Uczynny Teos doradzał, aby udali się do Serapeum, świątyni boga Serapisa, gdzie (o czym zapewne Himilkon wie) spoczywa kilkadziesiąt tysięcy zwojów i, być może, Enum otrzyma ten, na którym mu tak zależy. Czy jednak na pewno, za to Teos ręczyć nie może. Bowiem i w Serapeum nieustannie prowadzi się prace nad uzupełnianiem księgozbioru. Niejeden cenny zwój pada ofiarą robactwa, pleśni, wiele zniszczało bezpowrotnie w rę- e» 83 kach barbarzyńskich czytelników, o czym on, sługa zwojów, mówi z najwyższą przykrością i niechęcią, lecz gdyby mógł, wzbroniłby wypożyczania książek i z Serapeum. Gadatliwy urzędnik usłyszał już był o przyjęciu Tety przez zastępcę prefekta, dlatego też odprowadził Himilkona aż do samych schodów, troskliwie wypytując o stan zdrowia Enuma, lecz zwoju nie wydał! Szli poprzez wielkie sale, gdzie kopiści siedzący szeregami przy stolikach, nachyleni nad papirusowymi zwojami, skrzypieli trzcinowymi piórami. Panująca cisza pozwalała słyszeć, jak skrobie trzcinka o dno buteleczki z tuszem; czasem szurnęła noga krzesła, odsuniętego przez kopistę, który właśnie wstał od stolika i stąpając ostrożnie, by innym nie przeszkadzać, szedł do przełożonego zasięgnąć porady, gdy tekst nasuwał wątpliwości... Kiedy Himiikon wraz z Apionem, pożegnani przez Teosa, znaleźli się na dziedzińcu przed Biblioteką, Fenicjanin odsapnął ze złością: — Należało zsypać mrówki do woreczka i przynieść Enumo-wi. Bo te piękne wiersze Menandra, na których tak mu zależy, pęcznieją teraz w ich żołądkach. Co poczniemy? Nie rozdziawiaj tak gęby, Apionie, bo połkniesz przelatującą czaplę... Że na nas dwóch skrupi się jego złość — to pewne. W tak upalny dzień dla uzyskania jasności myśli trzeba napić się wina. Idziemy w stronę parku. Przy bramie zastaniemy sprzedawcę, który fałszuje wino akurat tyle, ile potrafi znieść fenickie gardło. Idziemy! Przeszli bramę przyozdobioną posągami satyrów i weszli w półcień alei. Za obrębem parku szumiało, iskrzyło się, wibrowało gorące życie Aleksandrii, tu rozciągał się wielki spokój, balsamiczne powietrze, nie skażona hałasem ni brudem połać ziemi pełna drzew, wodotrysków, posągów, rzadkich roślin, pielęgnowanych i rozwijanych przez pokolenia. Podczas gdy Himiikon raczył się zawartością glinianej flachy, zakupionej u handlarza win przed bramą, Apion wodził dokoła zdumionymi oczyma. Pracując w porcie, trzymany krótko przez Leona, nie ośmielał się zapuszczać w tę część miasta i teraz z zachwytem odkrywał wspaniałości parku, z rozkoszą wdychał won- 84 ne powietrze i ulegał czarowi zieleni tamaryszków, cedrów, krzewów mirtowych, strzelistych palm. Wiódł wzrokem od kolorowych kwiatów ku białym marmurom posągów, od świateł słonecznych, drżących w pióropuszach wody — aż po rozpalony błękit nieba, i wzdychał z ukontentowaniem. Raptem spojrzał na swoje łydki oblepione kurzem. — Zgubiłem skrobaczkę! —- wykrzyknął. — Po co ci skrobaczka? Alboś ty zapaśnik? — Jeszcze mogę nim zostać! — Apionie! — Himiikon odruchowo zacisnął dłoń na sakiewce. — Enum, syn Tety, będzie sę gniewał, gdy mnie ujrzy pokrytego kurzem. — Dawno winien ci spuścić baty. — Muszę mieć skrobaczkę. — Dostałeś wczoraj dwa obole. — Mam różne wydatki! — odparł Apion zuchwale. — Ciastka z miodem... — Już nie wolno zjeść ciastka... — zawiódł płaczliwie. — Napracowałem się dla ciebie czyszcząc płaszcz, naprawiłem ci suknię, wyiskałem twojego kota, ale jeśli on będzie zbierał pchły po śmietnikach — przysięgam, że rzucę go krokodylom! —? Apionie... — A ile się namartwiłem i napłakałem, gdy mnie straszyłeś, że umrzesz. — No... no... — Myślałem, że mi brzuch pęknie od żałości. — Martwiłeś się? Hm... Nie wierzę. Ale cóż byś uczynił, gdyby ten drab, który nagle się zjawił i równie szybko odjechał, ten oficer nabatejski — zabił mnie? — Co bym zrobił? Nalałbym mu kociej oliwy do ucha! — Co powiadasz? — Nie ma lepszej trucizny nad kocią oliwę. Wlałbym ją do ucha śpiącemu i on by już nie wstał. Pomściłbym ciebie, a potem zjadłbym twoje placki, które w skrzyni przede mną zamykasz, i płakałbym. Bardzo bym płakał... — Dosyć! Milcz! Mówisz jak ciemny, głupi poganiacz nabatejski... Tfu! Wolę nie wspominać Joryma. Mówisz, brednie. Ko- 85 cią oliwę do ucha? A cóż by mi z tego przyszło? Powiem, coś winien uczynić: gdyby ten drab zjawił się ponownie u nas — a że się pojawi, za to mogę ręczyć__ty kręć się koło niego, czyń mu posługi, ciągnij za język i tym sposobem wywiedz się, jakie on knuje zamiary. Bo że coś tam knuje, jest tak pewne, jak to, że widzisz mnie tutaj jeszcze żywego! Zaś o kociej oliwie nie waż się wspominać. Sam dałem się na to nabrać. Gdy szczury zjadły mi sandały, zlałem kopczyk ziarna kocią oliwą, ale szczury pożarły smacznie jedno i drugie, na dodatek zaś — mój pas skórzany. Oliwa dodała im tylko apetytu. Zwracam ci uwagę po to, byś nie zajmował się głupstwami. Tyś Grek, choć tylko z Miletu, więc naśladuj tych Greków, których przodkowie poświęcali się wielkim sprawom: „Z czego powstała ziemia? Jaka była pierwsza przyczyna wszystkiego? Co to jest ruch? Z ilu elementów składa się świat?" Gadając o kociej oliwie będziesz jak ciemny poganiacz osłów. — Nieprawda! — Nigdy nie zmądrzejesz trwoniąc czas na głupstwa. — A co mam robić? — Brać przykład ze mnie, który głupio gadam tylko wówczas, jeśli mam do czynienia z durniem, dla którego szkoda marnować cennych darów wielkiego umysłu i ducha. Masz patrzeć i myśleć. — Właśnie patrzę i myślę, dlaczego nie zostawiłeś dla mnie ani kropelki wina? Pić mi się chce! — Biegnij do fontanny. Po chwili Apion wrócił Cały spryskany, rześki, lśniący od wody i wdrapując się na kamienną ławę rozpoczął wesoło: — O czym mówiliśmy? — Mówiliśmy, że marnie skończysz, jeśli nie podniesiesz ducha ku wielkim sprawom. Podobno czytasz i nawet piszesz coś tam, pod dyktando Enuma. Nie jesteś więc tak całkiem pozbawiony rozumu. A jednak, gdyśmy szli przez salę kopistów, widziałem, żeś usiłował zwędzić buteleczkę z tuszem. Nie pomyślałeś, nad czym pracują kopiści, tylko interesowało cię głupstwo. Świat rychło upadnie, jeśli tacy smarkacze jak ty będą żyć niby kozły, rade bóść rogami i chwytać w pysk, co tylko się da. 86 Apion wsunął dłoń w sakiewkę, wszytą w bok Himilkonowe-go odzienia — wyciągnął z niej pęk trzcinek i buteleczkę z ciemnym płynem. — A to co? — Zostaw! — wepchnąwszy zdobycz do kieszeni starzec podjął niewzruszenie: — Zabrałem je z pulpitu nie dla bezecnej psoty, jakbyś ty uczynił, lecz przez głęboką miłość tej mądrości, która zawarta jest w księgach. Kiedyś... kiedyś bardzo dawno temu byłem pracownikiem Muzejonu... Zważ, co mówię: samego Muzejonu! Może powiesz, że to nic wielkiego usługiwać do stołu? Lecz pomnij, kto przy nim zasiadał! Najsłynniejsi uczeni, którym równych nie było w całej ojkumene! Jakie tam się odbywały dysputy. O czym nie rozprawiano! O życiu gwiazd i o logosie! O tym, co porusza materię. Czym jest proporcja w rzeźbie i długość tonu w muzyce. O zaletach symetrii zastosowanej w siatce ulic i o objętości kuli ziemskiej... A ja każde słowo wchłaniałem, jak płótno wchłania wilgoć. I wszystko zapamiętywałem. Później zostałem nawet sekretarzem u pewnego gramatyka i o mało sam nie stałem się uczonym... — westchnął przeciągle i zwiesił głowę. —? Dlaczego nie zostałeś mędrcem? Himilkon w odpowiedzi zamruczał niewyraźnie. — Nie słyszę! Powtórz głośniej! — Przeklęty srebrny kubek! Posądzono mnie o kradzież, gdy 87 stoczył si dumnie wypiął pierś i nikt by już nie odgadł, że przed chwilą siedział zmieszany, przygarbiony, rzucając niespokojnie oczyma. __ Czemuż nie urodziłem się za czasów ptolemejskich! Jak szczytny duch wówczas panował. A dziś?... — zerwał się z ławki i wywijając laseczką w powietrzu, wołał: — Czym interesuje się świat? Ciosami pięściarzy! Które z końskich nóg szybciej dotrą do mety! Zaprzęg woźnicy cenią wyżej nad Homera! Jak nisko upadliśmy-•• Ten oto stary człowiek opowiada, że kopiści kradną zwoje. O haniebne czasy. Za Ptolemeusza ubiegano się o papirusy z pieśniami tragików... __ No n0.. — odchrząknął Himilkon pragnąc zapaleńca przywieść do równowagi. — Ubiegano się o papirusy, żeby je dobrze przehandlować... I słusznie! Cóż wart taki aojd, za którego pieśni nikt nie da denara? A... kimżeś ty, że na wspomne-nie o złodziejach papirusów krzyczysz jak kąsany przez Erynie? __ Krzyczę -— odparł kopista zawziętym tonem — gdyż ich nienawidzę. __ Nienawidzisz złodziei pism czy tych, co ci o ukradzionych przypominają? Rad bym poznać twoje imię. Musi ono być tak szlachetne, jak cała twa postać... 92 Kopista ugiął nogę w kolanie, oparł na udzie pięść, drugą dłonią odrzucił połę płaszczyka. — Jestem Nesyt, syn sławnego lekarza Herofilosa... Kierownik działu w naszej Aleksandryjskiej. Zasłużony lektor i zastępca Teosa. Właściwie mógłbym już być na jego miejscu, lecz wolę w ciszy obcować z myślami wielkich filozofów, przepisując ich dzieła. Ostatnio poprawiałem utwory wielkiego Ajschy-losa, Sofokla i Eurypidesa. — Muszą ci być wdzięczni ogromnie w Hadesie, żeś ich raczył poprawić... — zadrwił Himilkon. — Racz mnie pouczyć, ja-keś to zrobił? Dodałeś dramat satyrowy tragikowi czyś obciął chór Sofoklesowi? Nesyt machnął dłonią. — Sam układam tragedie heksametrem i gdyby nie intrygi zawistnych — miałbym już wystawioną sztukę w teatrze. Chciałbym zagrać w niej główną rolę: Orestesa- Mściciela... Himilkon cmoknął niby z zachwytu. Nesyt zaś, machając trzcinką, jak gdyby rozsuwał przed sobą tłum gapiów, ciągnł z rumieńcem na upudrowanych policzkach: — Podczas uczty w pałacu Septymusa Rebilusa, u którego często bywam, odegrałem przed słynnym Latynusem małą rolę... Nieważną... Nawet nie pamiętam, co to było, gdyż znam ich krocie! Największy mim Aleksandrii uznał mą grę za godną porównania z grą boskiego Pyladesa, którego Rzym oklaskuje i sam August raczy podziwiać... — Zatem jesteś sławny umiejętnościami niczym grecki bożek: grasz, piszesz, pewnie jeszcze malujesz, a co najważniejsze — bywasz na uczcie u legata! Nie wiem, czy sam Apollo mógłby ci dorównać. — Przyjdzie czas, gdy moja gwiazda olśni Aleksandryjczyków. Na razie trwonię swe zdolności, grzebiąc w papirusowych szpargałach. Lecz i to ma niemałe znaczenie, gdyż powierza się mi najcenniejsze papirusy, których nikt poza mną do rąk nie dostaje! — O żywa gwiazdo Aleksandrii! Nie raczyłbyś nam cośkolwiek o tym opowiedzieć? — Trafiłem w archiwum na zdarzenie z epoki Ptolemeusza Sotera. Na jego rozkaz skupowano dla Biblioteki wszystkie pa- 93 pirusy, jakie tylko się zdarzyły, w tym nawet kawałki, byle zapisane greckimi znakami. Opiekun cmentarza w Bubastis, w mieście świętej Kocicy, przypomniawszy sobie, czym wypchano kocie mumie, otwiera im brzuchy, wyciąga z kocich żołądków cenne papirusy, a dowiedziawszy się, ile mogą być warte, rusza z nimi do handlarza. Po drodze trafia na kapłana, któremu się zwierza, z czym idzie, i na koniec dostaje... — Ile? Ile?... — Tyle, że szybko umiera. Kapłani świętej Bastet dopilnowali wymierzenia przepisanej ilości plag. — Zamilkł i jakby sam do siebie rzekł półgłośno: — Z czego wynika, że ów stróż był głupcem, zasługującym na to, co dostał. Na jego miejscu ja... — Ty, prześwietny młodzieńcze, nie dałbyś się tak przyłapać, nieprawda?! — wykrzyknął starzec przypatrując się kopiście spod oka. Nesyt drgnął i spuścił wzrok. — Ubolewam nad przepadnięciem zwojów wyjętych z kocich mumii... — odparł obrażonym głosem. — Lecz nie chciałbym się narazić Kocicy Bastet, której potomstwo, tępiące myszy, jest przyjaciółmi papirusów, a więc i moimi. Słodki papirus to nie lada przysmak dla mysich smakoszy... Czas na mnie. — Powstał z ławy i zakończył dwornie: — Gdy moja sztuka będzie grana w teatrze, nie pożałuję dla ciebie zaproszenia. Tylko przypomnij mi, kim jesteś? Starzec skłonił się głęboko. — Cioteczny prawnuk Hannibala, Himilkon. Niegdyś kapitan statku, obecnie przełożony domu Tety syna Totmesa. — Ach, tak?! — Nesyt okręcił laseczkę na palcu, czyniąc to tak zgrabnie, że Apion jeszcze szerzej otworzył usta w zdumieniu. — Zapytajcie zatem, ty i twój pan, o Nesyta! W teatrze wszyscy mnie znają. Żegnajcie! I odszedł, stąpając, jak gdyby szedł na koturnach. — Kto to był? — zakrzyknął Apion. — Nie słyszałeś, co opowiadał? Swą grą uświetnia uczty u legata, lecz ja mniemam, iż raczej wynosi z nich przepełnione urynały. I dałbym sobie odciąć sakiewkę od pasa, że całą tę historię z cmentarzem zełgał. I inne tak samo! Rad by naśladować sztukę mimów, o czym świadczyły jego podskoki, miny, macha- 94 nie laseczką... Zdaje się, że Toeris z głową hipopotama, dama niezastąpiona w akuszerii, zaspała sobie w błotnej kąpieli, gdy Nesyt wyłaniał się na świat. Nie dziwota, że wyszedł taki cudak. Ta jego gęba wydaje mi się znajoma. Niech mnie rzucą krokodylom Sobka, jeślim go już gdzie nie spotkał?... Ale gdzie? Ten macedoński płaszczyk, ten kapelusz jak miska balwierza?... — Ja też już gdzieś widziałem! — Co powiadasz? Gdzieś go widział? — Aha, już wiem! W porcie! Idę się napić. — Stój! Coś rzekł? W porcie? — Był z jakimś Nabatejczykiem. Obaj się kręcili, jakby kogoś szukali. — Z jakim Nabatejczykiem? Chyba nie z tym, aż mi się w głowie zakręciło... Nie z tym, jak mu tam, nie mogę wypluć jego imienia — Lamechem? — A bo to mogłem widzieć tak dokładnie? Nie pamiętam! Może był to Lamech, a może nie Lamech? Nesyta poznać łatwo, bo ma twarz ubieloną mąką. — Nie pamiętasz? Ale głupstwa trzymają się twej głowy! ,,Może Lamech, a może nie Lamech?" Ważne jest to, aby wiedzieć na pewno. W porcie kręci się mnóstwo luda... Cóż by on 95 mógł mieć z Lamechem? Kopista z oficerem? Tfu! Krętacz, jakich mało. Naplótł o kocich mumiach, wypchanych cennymi papirusami. Jestże to możliwe? Łgarz i tyle! Albo — skąd wiedział, ile było skrzynek ze zwojami dla Ptolemeusza? Za piętnaście talentów — jedna? Nigdy w to nie uwierzę!'Musiały być co najmniej dwie lub trzy. popadł w zadumę, a ocknąwszy się, podjął z namaszczeniem: -— Gdy wrócimy do domu, przypomnij mi, czy mamy w ogrodzie mumię jakiegoś kotka? Żywię wielką słabość do tych igra-jąeyeh, o milutko sterczących wąsach, podobizn wielkiej, czar- 1 nej Afrodyty pomiędzy zwierzętami — Kocicy Bastet. Niech się jej dobrze wiedzie! Oby nigdy jej nie zabrakło waleriany i my- i sich ogonów na deser. -— Po co ci mumia kotka? -— Nigdy nie wiadomo, który czyn zyska nam łaskę bogów — odparł wymijająco. — Mumię kotka przeniesiemy w godne miej-sce. Sam się tym zajmę. Może akurat Bastet o pięknie sterczą-| cych uszach nagrodzi nas za to? A ty, Apionie, miast gadać o kotach, lepiej byś zapamiętał nauki, które możesz spożytkować dla ukszałtowania umysłu. Gdy Enum lub Teta, albo któryś z gości spyta cię, co najlepszego posiada Aleksandria, nie mów, że plac-Id z miodem i migdały przypiekane w oliwie. Wznieś oczy w górę, poruszaj wargami, udając, że prosisz o oświecenie gęś Amo-na lub świętego pawiana, i dopiero po chwili, wypuściwszy dech z piersi, rzeknij: „Nie istnieje nic większego ponad Wielką Bibliotekę Aleksandryjską. Chyba jedna tylko wieża na Faros!" Będzie to zręcznie powiedziane, gdyż wiadomo, że nie o wysokość tu chodzi, lecz o coś mądrzejszego. — A co się stało z Demetriuszem? — Został wygnany z Aleksandrii. — Dlaczego? — Dlaczego, dlaczego?! Pewnie dlatego, iż łatwiej odziedziczyć po ojcu ośle uszy lub zeza niż cnotę wdzięczności. Synalek Sotera przepędził go precz. — I co? — Na wygnaniu zmarł od ukąszenia węża. Bierz z tego naukę, że gdyby Demetriusz był naprawdę mądry lub był dobrym doradcą — nie tylko dla króla, lecz i dla siebie samego — wów- 96 czas zamiast wtykać nos w papirusy, co czynił z takim zapałem, zaopatrzyłby się wcześniej w solidny fenicki statek z żaglem i uciekłby z pomyślnymi wiatrami... Dokąd idziesz? — A... pić mi się chce. — Przecież byłeś już u fontanny i piłeś jak kaczka. — Jeszcze raz się mi pić zachciało. Za wodę z fontanny nie trzeba płacić... I pobiegł w kierunku bramy. Starzec czekał długo, a gdy Apion nie wracał, ruszył jego śladem. Przy bramie po ścieżkach wokół fontanny kręcili się przechodnie, urwisy oblewali się wodą, lecz między nimi nie było Apiona. — Na Melkarta! Ten łobuz ma dar znikania! Kto wie, czy nie poleciał obejrzeć kramów? W domu oberwie mi się podwójnie: za niedostarczenie książki i za zniknięcie Apiona. Niegłupim wracać. I co teraz? Ano, usiądę... Myślenie mniej szkodzi zdrowiu niż dreptanie na tym upale. Doszedł do gmachu Biblioteki, rozsiadł się na ławie w cieniu rosnącego opodal drzewa. Sennym wzrokiem wodził po przepływającym tłumie. Jęło mu się zdawać, że ławka jest burtą statku, na którym znalazł upragnione schronienie, że cień żagla osłania od spiekoty promieni słonecznych, że hałas uliczny to łoskot fali uderzającej o dziób. I tak, pół czuwając, pół śniąc o żaglach, statku i morzu, zasnął przy najgwarniejszej z ulic Aleksandrii. Apion kręcił się po tkalni, zdenerwowany niepowodzeniem. Opuściło go szczęście. Nie zastał siostry i nikt nie chciał mu powiedzieć, gdzie jej szukać? Poprzednim razem było inaczej. Zobaczył siedzącą przy krosnach, ona podniosła swą miłą twarz i z podziwem w głosie zawołała: „Apionie, że też nie bałeś się przyjść!" Nabrał mniemania, że tak będzie zawsze. Ilekroć wśliźnie się do tkalni, ujrzy Ammonię przebierającą zręcznymi palcami lśniące nitki naciągnięte na krosnach. Do kogóż się zwrócić? Spacerujący miarowym krokiem dozorcy dawali baczenie, by nikt się nie lenił, aby ręce nie spo- 7 Świetna i Najświetniejsza 97 czywały bezczynnie na krosnach i aby nie przepadło żadne ze lśniących pasem jedwabnych. Wnętrze tkalni wypełniał stukot, klaskanie drewnianych ram, szelest materiału, czasami rozległo się głośniejsze westchnienie. Przy krosnach stały na ziemi gliniane flasze, dziewczynom pozwalano gasić pragnienie, lecz rozmowy i opuszczanie warsztatu podczas pracy były wzbronione. Syryjskie niewolnice, siedzące na zydlach, rozsnuwały gruby brokat. Ów materiał opłacany złotem, sprowadzony z kraju Czi-na, docierał stateczkami skośnookiego ludu do Indii, stamtąd arabskimi felukami do Zatoki Arabskiej i wreszcie karawanami do składów Aleksandrii, Apion nasłuchał się w porcie o cudach i niebezpieczeństwach drogi, na której czyhały smoki, węże, rozbójnicy i najgorsze ze wszystkiego — zatrute partyjskie strzały. Wyskubane jedwabne nitki w rękach najzręczniejszych tkaczek greckich, sprowadzonych z wyspy Kos, zamieniały się w cudownie lekkie, zwiewne szale, przedmiot największego zbytku i cel marzeń wszystkich elegantek Rzymu i Aleksandrii. Apion pociągnął za tunikę najbliżej siedzącą niewolnicę. — Gdzie Ammonia? Dziewczyna podniosła znad krosien bladą, znużoną twarz, lśniącą od potu. — Wysłana z materiałem, który miano dostarczyć... — Nie rozmawiać! — zawołał dozorca. Zanim opuściła twarz, zdążyła szepnąć: — Idź stąd... I ukryj się. Wyszedł markotny. Stał pod ścianą przewiewnej suszarni i pocierając piętę o łydkę, upierał się w duchu, że nie odejdzie, póki nie dowie się czegoś o siostrze. Może wróciła i odpoczywa w cieniu farbiarni. Pójdzie tam i będzie wypatrywał... — zdecydował w końcu. Budynek farbiarni stanowił dach, oparty na palach wbitych w ziemię. Z podwórza, zaśmieconego rozgniecionymi skorupami muszli, bił potworny smród. Metalicznie lśniące muchy oblegały hałdę skorup i całe usypisko zdawało się ruszaćŁ szumieć i bzyczeć. Ściskając nos dwoma palcami, wykręcając głowę od smrodliwego powiewu i stąpając ostrożnie, by nie zranić stopy o ostry 98 brzeg muszli, dotarł do krańca podwórza i tu wsadził głowę pod dach do wnętrza farbiarni. Pod miedzianymi kotłami palił się ogień. Nadzy robotnicy, tylko z opaskami na biodrach, mieszali żerdziami w kotłach, gdzie mokły farbowane materie. Smród gnijących resztek ślimaków, zmieszany z dymem i wonią urny, zatykał oddech. Za niską przegrodą stały kadzie z moczem donoszonym z miejskich latryn. W nim prano wełnianą odzież; jedynie najubożsi z mieszkańców: inwalidzi, starcy i nie mający z czego żyć, imali się zajęcia praczy będącego w pogardzie u ludu. Nie bacząc na smród, Apion, skryty za ceglaną kolumną, podpierającą dach, patrzał, jak siwy Negr z bielmem na oku włazi boso do kadzi i stopami wygniata brud z namokłej materii. — Czego szukasz? Niczego do zjedzenia tu nie znajdziesz. Pospiesznie cofnął głowę. Za nim stał młody farbiarz w opasce na biodrach. Spojrzenie młodzieńca było łagodne, a uśmiech życzliwy. Ośmielony tym Apion odparł żywo: — Czybyś mnie zbił, gdybym ukradł do pęcherza trochę tego smrodu? — Jak powiedziałeś? Do pęcherza? — westchnął i pokiwał głową. — Słyszałem kiedyś grecką bajkę o wiatrach uwięzionych w pęcherzu... Chciałbym wiedzieć, czy Grecy to potrafią? Bo my, Egipcjanie, umiemy tylko ciężko pracować. Apion rzucił baczne spojrzenie na zasmuconą twarz Egipcjanina i spuścił wzrok. — Musimy dostraczyć zwój jedwabnej materii ufarbowanej w soku ślimaków mur ex... — zniżył głos — dla żony zastępcy 7* 99 prefekta. Klaudia Koponia nie chce barwnika drzewnego, dobrego dla ludzi z pospólstwa. Już drugi dzień i drugą noc wyłuskujemy bez wytchnienia ze skorup ślimaki, ugniatamy je pod prasą i uzyskaliśmy zaledwie kubek płynu, który jest żółty, a pod wpływem promieni słonecznych zmieni barwę na czerwony. Popatrz! Całe ręce mam poranione od muszli... Powiedz, czego szukasz? — Szukam Ammonii. Byłem w tkalni, ale nadaremnie. Może ją widziałeś? Mówiąc o wietrzyku, myślałem o niej, gdyż jej ręce są chłodne jak powiew wiaterku. — Ammonia! — farbiarz uchwycił obiema dłońmi naszyjnik z mosiężnego drutu na piersiach i targnął. — Czy mogę jej nie znać? Widuję ją co dzień, gdy przychodzi i odchodzi. Lecz ona nosi głowę opuszczoną i nie widzi wzroku uwielbiającego ją młodzieńca. Więc ty ją znasz? Rozmawiasz z nią? — Rozmawiam, jeśli mi przyjdzie ochota — odparł Apion, myśląc, że odkąd służy w domu Tety, nie miał okazji przemówienia do siostry. — Powiedz jej, że jeśli chce mieć opaskę szkarłatną do przewiązania włosów, ufarbowaną sokiem szkarłatnika, którego domaga się żona prefekta — będzie ją mieć! Jeśli uwiera ją sandał, Uni go naprawi. Jeśli jest głodna, Uni przyniesie specjalne ciastko z miodem... — Powiedz temu głupcowi Uni, że ciastko może dać mnie! Chętnie je zjem. Ammonia musi słuchać mnie, gdyż jestem jej bratem. — Bratem! O cudownie! Tyś jej bratem... — Jestem starszy, niż wyglądam. Za mało jadłem i przez to nie urosłem. Ale zrobię to w najbliższym czasie. Powtórz jeszcze temu głupcowi Uniemu, że Ammonia będzie mieć męża, którego ja jej wybiorę. Znam się na mężczyznach, gdyż mam do czynienia z samymi wielkimi mężami. Byle chłystek, jakiś Uni, nie dostanie mej siostry. — Ja jestem Uni. — Byłbym przysiągł, na Serapisa, że nazywasz się inaczej wyjąkał Apion, zmieszany. — Masz niebywale mądre oblicze, szlachetny chód, wyniosłą postawę i nie rozumiem, dlaczego nie nazywasz się Ramzes albo Horus?! 100 — O nie! Nie! To imię przysługiwało naszym władcom. Ja jestem zwykły śmiertelnik, Uni. Ammonia jest piękniejsza od bogini Izydy. Izydy oblicze jest ciemne, a jej — jaśniejące! Ammonia ma złote włosy. — Nieraz porządnie ją wytargałem za warkocze — odparł Apion, któremu Uni podobał się coraz bardziej. — Gdybyś dał mi to ciastko, może nie zapomniałbym powtórzyć tego, coś tu mówił. — Zaczekaj! — Uni pobiegł do wnętrza szopy. Po powrocie farbiarza w rękach Apiona znalazł się kawał ciasta owiniętego w liść palmowy. — Powtórzysz Ammonii o mnie? Naprawdę powtórzysz? — Powiem jej — łaskawie zgodził się Apion zapychając usta ciastem. — Jesteś dobry i szlachetny! Posłuchaj! Mam list do niej. Drogo zapłaciłem pisarzowi za jego trud! Dostał pieczoną kaczkę, trzy flaszki piwa i sporą sztabkę miedzi. Zapawnił mnie, że lepszego listu nie napisałby Aleksander Wielki do swej żony, Roksany... — Kaczkę pieczoną?... — powtórzył przeciągle Apion. — Trzeba było samemu list napisać, a kaczką podzielić się ze mną! — Słabo znam greckie pismo. Niewiele się nauczyłem od mego starego nauczyciela, do którego mnie ojciec posyłał. — Dawaj ten list! — Przyniesiesz mi odpowiedź? — Uni zajrzał błagalnie w oczy Apiona. — Przygotuj dużo ciasta, to przyniosę. Z sakiewki, zwisającej u boku, Uni wyjął zwój owinięty kawałkiem kory palmowej. — Uni! —? rozległo się z wnętrza farbiarni. — Wołają mnie! Farbujemy w kotłach czerwoną materię na święto urodzin Augusta. Będzie procesja, tancerki muszą mieć nowe szaty. Przy kotłach ciężko jest wytrzymać. Ogień nie może być silny, płomień zaś musi być równy, aby cały zwój ufar-bował się na jednolity kolor... — Uni!! — Już idę! — Uni zbliżył wargi do ucha Apiona. ?— Powiedz Ammonii, że zdobędę dla niej szkarłatną przepaskę, choćby mnie 101 mieli za to zabić. Będzie w niej piękniejsza od żony Kopo- niusza! _ UniHH Farbiarz pobiegł w głąb szopy. Apion ruszył ku suszarni przylegającej do zabudowań, gdzie pracowały tkaczki. Zasiadł w cieniu ściany, sięgnął po zwój. __ Zobaczymy, co ten mędrzec napisał... Za kaczkę, piwo i sztabkę miedzi ja bym wymyślił pięć ksiąg „Iliady". — Trzymając W prawej ręce wałek, lewą odwijał z wolna zwój. Kolumny linijek pisma biegły prostopadle do wałka. Jestem człowiekiem postawy silnej, lica pięknego, nadzwyczajnie miły i bardzo zadowolony. Jam jest odważny w czasach klęski słodki w języku, wykwintny w mowie. Jam jest dzielny w czynach, mądry w radzie, dobry przewodnik i wszyscy obdarzają ?????? zaufaniem. Jestem człowiekiem skończenie szlachetnym który działa zgodnie z wolą bogów. Serce moje pragnie naarody- Małe bydlę beczy, wielkie ryczy. Taka już ich natura... Właściwą jest rzeczą mieć potomstwo, gdyż człowiek, który ma dużo dzieci, jest doskonały... — No, no! Muszę zapytać o to Himilkona. — Wnętrze człowieka jest jak spichlerz publiczny, wypełnione wszelakiego rodzaju odpowiedziami. Wybieraj do- ore__. złe niechaj w twym wnętrzu pozostaną. Kto odpowiada nam szOTStko ?— zniechąca. Kto mówi łagodnie — jest kochany Nie postępuj brutalnie z mężem. Nie mów do męża: „Gdzie jest to? Przynieś mi tamto". Gdyż on sam wie, iż wszystko winno być na miejscu swoim... __ Apionie! Apion upuścił zwój. Przed nim stała Ammonia. Zerwał się na nogi i zarzucił ramiona na jej szyję. __ niedobry Apionie — rzekła, gdy się już wyściskali i wycałowali — dlaczego tak długo nie przychodziłeś? __ piałem różne ważne sprawy. Jestem sekretarzem u mego pana. Wszyscy do mnie zwracają się o radę i mam mnóstwo do załatwienia. Ale dlaczego ty jesteś taka szczuppła i taka blada? Czy może jesteś chora? __ przepłakałam całą noc myśląc, że już cię nie zobaczę. A ty 102 żartujesz, mówiąc, że jesteś sekretarzem u wielkiego pana. Taki malec... — Nieprawda! Urosłem, tylko jeszcze tego nie widać! Gdzie byłaś tak długo? — Wysłano mnie, abym odniosła utkaną materię gramatykowi z Muzę jonu. Zabrało to sporo czasu, gdyż odźwierny nie chciał mnie wpuścić. — Byłaś już w tkalni? — Nie. — No to chodź! Prędko! Uciekajmy... — Apionie... — Prędko, prędko... Potem ci resztę powiem. Gdy wydostali się na drogę, Apion jął wyjaśniać swój plan: — Enum, u którego jestem lektorem, każe mi czytać po grecku. On bardzo lubi słuchać pięknych słów, ale gniewa się, gdy mu się nie podoba moja recytacja. Dziś pewnie każe mnie wy-chłostać, ponieważ się spóźnię i nie przyniosę książki. Będę płakał i wrzeszczał, a wtedy on się zlituje. Udam, że mam straszne boleści, jestem otruty, umieram — a wtedy ty mnie zastąpisz w czytaniu. Enumowi jest wszystko jedno, kto czyta, byle ładnie słowa wymawiać. On nie może chodzić od czasu, gdy przestraszył się kobry. Leży i patrzy w sufit. Nieraz myślę, że usnął i nic nie słyszy; milknę, a wtedy on raptem otwiera szeroko oczy i pyta, dlaczego przestałem? — Apionie, mówisz głupstwa. Jeśli nie wrócę do tkalni, zaczną mnie szukać, odnajdą ? za karę będę musiała nosić wodę, myć podłogę, prać worki; potem obejrzą moje dłonie, powiedzą, że są za szorstkie, nie nadają się już do tkania jedwabi i odeślą mnie do skrobania jarzyn i gotowania jadła dla niewolników. Nie chcę tego! Choć w tkalni praca jest ciężka i bolą od niej oczy, lubię snuć nici i wyobrażać sobie przy tym różne rzeczy. — Powiedziałaś sama, że Kallia oślepła przy tkaniu szala. Będziesz śpiewać w domu Tety syna Totmesa, dla Enuma. — Skąd wiesz, czy Enum zechce słuchać mego śpiewu? Może każe wyrzucić mnie za bramę. — On nie chciałby słuchać twego głosu? Pamiętam, jak śpiewałaś ojcu! Czy on nie powtarzał, że swoim głosem przywiodłabyś wszystkich żeglarzy na skały?! 103 — Nie, nie, Apionie. Wolę wracać. Boję się nowego domu. — Nie bój się. Himilkon nam pomoże. — Kto to jest Himilkon? — Kuzyn Hannibala, przed którym uciekali Rzymianie. Mądry jak sam Arystoteles. Gdy już dorosnę, ja też taki będę! Umie tak podkradać oliwę, że sam kucharz nie pozna... Oto on! Patrz! Jeszcze śpi... Zaraz go zbudzimy. Przytknąwszy usta do ucha śpiącego na ławie, Apion zakrzyknął: — Hannibal ad portas! Starzec drgnął, otworzył szeroko oczy. Stojąca przed ławką młodziutka dziewczyna uśmiechała się zalękniona. Przy niej, jak chrząszcz, gdy go trącać patykiem, kręcił się Apion. — Gdzieś się podziewał? — Przyprowadziłem niespodziankę dla Enuma. Ona umie na pamięć całego Menandra. Wyrecytuje wiersze i Enum będzie zadowolony, choć książki nie dostaliśmy. — Dostaniesz rózgi, Apionie, na które dawno zasłużyłeś. — Chcesz, aby nazwał cię niedołęgą? Powie ci, że taki jak ty mędrzec, który zdołał znaleźć nocą amulety w ciemnym ogrodzie, powinien w dzień znaleźć zwój na półce. Niechętnie słuchający o amuletach Himilkon podźwignął się z ławki i stęknął: — Powieszą cię, Apionie; stałeś się już nadto bezczelny i nie szanujesz mojej starości. — No to pójdziemy. Himilkon powie Enumowi, że Ammonia umie na pamięć wiersze Menandra. — A... umie? — Ani jednego! — A co ona potrafi? — Śpiewać! Starzec pokiwał głową jak nad kimś straconym. — Będzie z ciebie łotr nad łotrami, Apionie... Nawet ja ci w tym nie dorównam. We trójkę ruszyli ku domowi. Gospodarstwo Tety syna Totmesa leżało poza kręgiem zabudowań miejskich, na obszarach nawodnionych przez sieć kana- 104 łów i dzięki nim obfitujących w sad, ogrody warzywne, zielone pastwiska. Marsz trwał już ponad dwie godziny. Apion, nie puszczający dłoni siostry, cieszył się, plótł, przechwalał, Ammonia potakiwała z uśmiechem, lecz na twarzy znać było znużenie. Przystawała coraz częściej, wypytując, jak długo jeszcze iść trzeba? Himilkon odpowiadał półgębkiem, kryjąc niepokój przed rodzeństwem. Co powie pan domu ujrzawszy tkaczkę? Zatrudnieni w warsztatach, pracujących na potrzeby Rzymian, nie mieli prawa wydalać się bez zezwolenia zarządzającego. Jego zgodę musiały mieć nawet wolne najemnice, takie jak Ammonia. A jakaż tu zgoda i jakie przyzwolenie? Krnąbrny, lekkomyślny chłopiec zrobił, co chciał, lecz winą za to obarczą starca! Nie zabronił, nie zapobiegł! Co odpowiedzieć, gdy pan surowym głosem zapyta, czemu natychmiast nie zawrócił Ammonii do warsztatów? Czemu zezwolił, aby szła u jego boku, dłoń w dłoni, razem z tym ?????????, Apionem? 105 Dręczący niepokój rósł w jego sercu w miarę, jak malała odległość od domu. A oto i on! Już można rozróżnić główny budynek i zabudowania gospodarcze, dachy wznoszące się ponad zielenią krzewów okalających ściany. Widać sykomory na pastwisku, gdzie obozował tabor rzymskiego architekta, a teraz i akacja wyszła na spotkanie idących — ta sama, pod którą w pamiętny wieczór pozostawił Apiona. Niechybnie Teta popija piwo chłodzone w piwnicy i ani przypuszcza, jakiego gościa przyprowadzi na wieczerzę Himilkon. Ładny gość! Tkaczka, grecka dziewczyna, która bez zezwolenia przełożonego ośmieliła się opuścić warsztat — co prawie równa się ucieczce... Coraz obficiej pocąc się ze strachu, rzucał wzrokiem na prawo i lewo oczyma, a gdy już całkowicie upadł na duchu — ujrzał przed sobą ratunek — zesłany przez samą Izydę — mały domek ogrodnika tuż przy zakręcie drogi. Ocierając pot z czoła powiedział: — Mam interes do Patanisa... Pójdę do niego, a wy idźcie oboje do domu. Ty, Apionie, skoro tak jesteś pewny dobrego przyjęcia, sam będziesz wiedział, co i ile powiedzieć... Dlatego ja nie podsuwam ci żadnej rady. No, idźcie już, idźcie. A ja przyjdę później... Osłoniwszy dłonią oczy patrzał za oddalającą się parką. Figurka Apiona stawała się coraz mniejsza i mniejsza, aż umknęła źrenicom, kryjąc się za drzewami. VII Słoneczna barka Re zbliżała się ku krańcowi horyzontu, gdy Himilkon pokrzepiony posiłkiem, pełen animuszu po dobrym winie, opuścił domek Patanisa, mrucząc sam do siebie: „Miałem doskonały pomysł, wysyłając ich naprzód. Apion poradzi sobie z Enumem, a ten zdoła przekonać ojca, iż nic się nie stanie, jeśli zatrzymają Ammonię. Po dwóch dniach odeśle się ją wraz z ładnym podarkiem dla zarządzającego tkalnią. Sam nie wiem, co jest takiego w tym małym greckim obwiesiu, iż wszyscy są mu Powolni? Nawet Enum czyni, co się Apionowi podoba, a nie to, 107 na co sam miałby ochotę. Mogą w tym być czary i warto by wybadać, czy chłopiec nie nosi amuletu w fałdach tuniki? Gdyby nie nioja surowość, wymagania, jakie mu stawiam, i jego respekt dla mnie, nikt by sobie z nim nie poradził,.." Idąc przez podwórze natknął się na służącego Fanesa. Stary pokojowiec, pamiętający jeszcze rządy dziada Tety, tłusty, nabożny i spoufalony z panem, przystanął, zmierzył Fenicjanina wzrokiem tak nieprzychylnym, jak gdyby ujrzał utytłanego błotem, i minął bez słowa. Starzec, rozeźlony, ruszył ku swej izdebce. Na jego widok dwie służące jęły szeptać pochylając głowy. Wszedł do swej izby, rozejrzał się i usiadł, aż zydel pod nim zatrzeszczał. __ Podłoga nie zamieciona. Dzban na wodę pusty. Nawet daktylami wzgardził — leżą nietknięte. Poszedł najeść się do Enuma. Dziś oberwie pasem. Oberwie... — Wejście Fanesa przerwało ten potok wymowy. Pokojowiec stanął, patrząc wzgardliwie na Fenicjanina walącego w stół kułakiem. — Już ja go nauczę szacunku! Gdzie Apion?! Mów! __Wyjdź i poszukaj... Himilkon nieco otrzeźwiał, spojrzał na Fanesa. __ Przyślij mi Apiona... __Apiona nie ma. __Coś powiedział? __ Zabrano go, gdy piłeś u ogrodnika, stary głupcze. Nie ma już Apiona. Skoczył ku drzwiom, o mało nie obalając Fanesa, wypadł z izby, na podwórzu potoczył błędnym wzrokiem dookoła: Ujrzał — wlepione w niego — oczy Anat, pokojówek, kucharza, czeladzi... Jeszcze łudził się przez moment, że zza kolumny wychyli się roześmiana twarz łobuza. Czekał. Nikt się nie roześmiał. Ruszył ku domowi. popadł kotary w drzwiach Enuma. Tu na moment stanął, rzucił za siebie wzrokiem, jakim podrażniony zwierz patrzy na gromadę szakali. Tłumek biegnący za nim zatrzymał się w przyzwoitej odległości. Fenicjanin, który nie przekroczył progu inaczej niż zgięty pokornie, teraz wpadł jak zbój do komnaty. ,- Gdzie Apion?!! 108 Zza drzwi zaglądały trwożnie zaciekawione twarze. Stojący na środku pokoju młody Rzymianin wzruszył obojętnie ramionami. Himilkon skierował oczy na Enuma. — Gdzie Apion?! — Wynoś się. Puszczając rozkaz mimo uszu, podszedł do sofy pytając ponownie: — Gdzie Apion? Enum zwrócił ku zuchwalcowi rozgniewaną twarz. — Jak śmiesz... — słowa wypadły blado i Enum, jakby czując, że wyniosłość i obraza nic tu nie znaczą, zaczął mówić pospiesznie, prawie się tłumacząc: — Leon, ten, u którego Apion służył i którego szkło wytłukł, poskarżył się kupcowi... — Kupcowi? Jakiemu kupcowi? — Ogłuchłeś? Mówię przecież! Posejdonios, właściciel składów szkła! A teraz — wynoś się. Nie chcę cię widzieć... Schwycił za brzeg materii okrywającej Enuma. — Zrób coś, panie! Nie oddawaj Apiona! Zabrzmiał spokojny głos Lucjusza: — Kupiec miał prawo zabrać chłopca, który wyrządził szkodę. — Nieprawda! — wrzasnął starzec. — Zabierzcie go stąd — zwrócił się Enum do służby. — Prędzej! Wypchnięty z komnaty znalazł się na podwórzu, otoczony tłumem. Jedni głośno wyrażali przypuszczenia, że starzec jest pijany, drudzy zastanawiali się nad karą, jaką otrzyma za zuchwalstwo, inni dawali rozsądne rady, aby poszedł się przespać, a potem przeprosił Enuma. Ktoś ostro powiedział: — Nie udawaj, stary. Sam tego chciałeś. Ten kupiec czekał tu w altance. Gdy Apion wbiegł, położył mu dłoń na ramieniu. Apion poszedł za jego lektyką jak owieczka na sznurku. Trzeba było nie puszczać malca. Lecz tyś umyślnie wysłał go przodem, samego... Może nawet Posejdonios zapłacił ci za to? Wszyscy wiemy, że lubisz pieniądze... — Daj mi żyć — poprosił łagodnie. I naraz ryknął: — Oby was wszystkich poraził Melkart! Pobiegł do swojej izby, zatrzasnął drzwi i rzucił się na łoże 109 owijając głowę połą kaftana. Szarpnięciem ściągnięto mu osłonę z głowy. Ujrzał nad sobą tłuste, krągłe, nabożne oblicze Fanesa. — Czego chcesz? Zostawcie mnie! Fanes obejrzał się na zamknięte drzwi. Przysunął wargi do ucha Himilkona: — Ona tu jest. — Kto? Nic nie wiem. Czego ode mnie chcecie? — Nie udawaj. — Odczepcie się! Żeby was rozerwał szakal. Żeby was Set poćwiartował. Żeby was Tiamat zepchnęła w czeluście. Pójdę do Izydy i podepczę ołtarz. Staliście tu i patrzyliście, jak Apion... — Nie przeklinaj, bo bogowie cię ukarzą. Ocknij że się! Co z nią zrobimy? — Z kim? — jęknął. — Ja nic nie wiem. — Ona płacze. Jakby jej serce miało pęknąć. Sam bym ją wyrzucił, gdyby nie to, że schowała się za mnie i nie puszczała mej ręki, podczas gdy Posejdonios wyprowadzał Apiona. Nie pojmuję, dlaczego ten sprytny chłopak nie narobił wrzasku ani próbował się wyrwać? Czyżby bał się zaszkodzić siostrze? Jeśli jest tkaczką z warsztatów dworskich, będzie wielkie zamieszanie. Mówże, nie kiwaj głową! Co zrobić z Ammonią? — Ammonią? Jaką Ammonią? — usiadł i raptem wszystko sobie przypomniał. Jasnowłosa, śliczna jak" poranek dziewczyna, stała przed siedzącym na ławie i uśmiechała się zalękniona. Apion, jej brat, podskakiwał z radości. Jacy we troje byli zadowoleni. O szczęsna chwilo — dwoje tych dzieci i on! Już nigdy tak nie będzie. Bo nieszczęście jest jak woda, gdy przerwie groblę. Z każdym drgnieniem przybywa jej więcej i zanim piasek przesypie się w klepsydrze, już wokół ciebie rozciąga się złowroga, obojętna, nienasycona toń... Czemuż nie przeczuł nieszczęścia? Dosięgło go akurat wtedy, gdy ufał, iż Apion najlepiej da sobie radę sam! Z podwórza doszedł tętent kopyt. Fanes podszedł do drzwi> wyjrzał. Wracając do łoża ze starcem, machnął ręką. — Ten młody Rzymianin odjechał. Ubędzie jeden kłopot — z grzaniem wody na kąpiel. Co ci jest? Himilkon poruszył wargami siląc się coś powiedzieć. 110 Fanes raz i drugi spojrzał na starca i łagodnym tonem przemówił: — Wierzę, że nie chciałeś, aby Apion dostał się z powrotem w ręce Posejdoniosa. Lecz my jesteśmy tylko Egipcjanie i nic przeciwko Grekowi nie wskóramy. Władze i sądy zawsze stają po ich stronie, przeciwko nam. Mnie Apion nic nie obchodzi. Kręcił się pod nogami, wszędy go było pełno, jadł wiele, robił mało. Tyle dobrego, że umiał zająć Enuma... A ty staraj się przebłagać Izydę za to, coś nabluźnił. I niechby Ammonią wróciła tam, skąd przyszła. U nas nie ma co robić... Połóż się i wyśpij. Przyślę ci trochę wina, które umyślnie schowałem, to jest, którego Rzymianin nie raczył dopić. Wyszedł i zapomniał o starcu. Miał poważniejsze zmartwienia. Zastał Ammonię siedzącą w kącie, z żałośnie opuszczoną głową. — Idź do pana — rzekł. — On jest teraz sam. Ojca nie ma w domu. Płacz, rwij włosy z głowy, upadnij na twarz i tarzaj się. Greckie płaczki to umieją. Rób jak one, oby pan zechciał cię wysłuchać! Choć kto tam wie? Zawsze był samolubem. Więc jęcz głośniej, aby zwrócić jego uwagę. Czołgaj się, bij czołem. Może obdarzy cię pieniążkiem i odeśle z listem do zarządcy tkalni? My, słudzy, nic nie możemy zdziałać. Nawet ja, choć moje stanowisko w tym domu nie jest małe. Idź, idź czym prędzej... O mnie nic nie mów. Jestem pokój owcem Te ty syna Totmesa i nie wolno mi się wtrącać do spraw młodego pana. Wolno i jakby obojętnie Ammonią powstała z podłogi, obciągnęła zmiętą tunikę, poprawiła pasek, odrzuciła włosy, czyniąc to wszystko z jakąś senną powagę, zadziwiającą Fanesa. Patrzał i oczom nie dowierzał — byłaż to ta sama dziewczyna, która nie tak dawno, drżąc, chowała na jego ramieniu twarz łzami zalaną? Czyżby wtedy udawała? Któż zrozumie Greków? Tacy już oni są: zmienni, dziwaczni, nieodgadnieni — Hellenowie! Milczącą przeprowadził przez podwórze, korytarzem — aż pod same drzwi. —"Tu... — szepnął wskazując palcem. — Wejdź i zaraz padnij na kolana. Ponieważ Ammonią sztywno stała, uchylił drzwi, odsunął oponę i wepchnął dziewczynę. Gdy zasłona opadła, przytknął ucho 111 do materii. Mimo podeszłego wieku odznaczał się wybornym słuchem — potrafił z piętra usłyszeć lub przynajmniej mu się zdawało, że słyszy, jak na dole służący ukradkiem odmyka wieko skrzyni kryjącej łakocie. Lecz teraz nie dotarł doń żaden dźwięk, westchnienie ni płacz. Jak gdyby Ammonii wcale nie było tam, w środku pokoju, jak gdyby dziewczyna rozpłynęła się w powietrzu. „Może jakimiś greckimi czary zamieniła się w jaszczurkę? Ci Grecy do wszystkiego są zdolni" — pomyślał i trochę wystraszony oddalił się na palcach mrucząc sam do siebie: „O niczym nie wiem. Jestem pokojowcem Tety. Reszta — to sprawa Hi- milkona. Spraw, Izydo, żebym nie musiał się memu panu opowiadać. Niepotrzebnie zajmowałem się tą dziewczyną. Może rzuciła na mnie uroki? Ratuj, Izydo!" Przypomniał sobie wymówki kapłana, wytykającego mu opieszałość w składaniu ofiar. Jeszcze dziś naprawi ten błąd. Odeśle Izydzie do świątyni dwie pieczone kaczki i kilka drachm. Niepewność i troska, która z kaczek najbardziej się Izydzie spodoba — zatrzymały go dłużej w kurniku. Wyszedł stamtąd, rad z wyboru, trzymając pod pachą dwa wyrywające się ptaki, najokazalsze z całego stada. Izyda niechybnie pozna się na tłu-stości ptactwa i ześle obfite łaski dla bogobojnego wyznawcy. Obracając ptaki nad ogniskiem, cicho podśpiewywał pobożną pieśń. O Ammonii prawie już nie pamiętał. Leżący na boku, twarzą do ściany, zdał sobie sprawę, że nie jest w pokoju sam — ktoś w nim oddychał tak lekko, jakby łagodny powiew poruszał zasłoną w oknie. Enum odwrócił twarz od ściany. Gwałtownie usiadł. — Ktoś ty?! — Wsparta plecami o deski, z ramionami opuszczonymi wzdłuż ciała, z twarzą tak bladą, że nie różniła się barwą od lnianej tuniki — stała pod ścianą złotowłosa dziewczyna. — Ktoś jest? Z widocznym wysiłkiem poruszała niedosłyszalnie wargami. — Co mówisz? Skąd tu się wzięłaś? Podniosła wzrok i teraz Enum zaniemówił. Miała fiołkowe oczy! Nigdy takich nie widział! 112 — Apion... — wykrztusiła i zamilkła. — Apiona nie ma! — Apion to mój brat. Zabrał mnie z warsztatu. Chciał, abyś mnie zobaczył — zatrzymała na nim spojrzenie; Enum przytaknął głową. — Mów! — Jeszcze zanim doszliśmy do bramy, Apion wyrwał się naprzód, pobiegł, a gdy znalazłam się na podwórzu, Posejdonios już trzymał na nim rękę. Na wspomnienie doznanej porażki Enum poczerwieniał. — Mój ojciec wróci i wszystko załatwi. Nie miałem ochoty spierać się z Posejdoniosem. A ty? Czy należysz do służby? Co tu robisz? — Jestem tkaczką. Tkamy jedwabie i płótna dla dworu. Nam nie wolno wydalać się bez pozwolenia. Lecz ja dawno nie widziałam Apiona i gdy on przyszedł, wyszłam z nim. Enum rzucił się głową na poduszki. Ze wzrokiem utkwionym w suficie leżał, jakby niepomny obecności Greczynki. Raniące dumę upokorzenie, gdy na oczach Rzymianina i całej służby musiał ustąpić zachłannemu Grekowi — domagało się teralz zadośćuczynienia. Zatrzyma Greczynkę do powrotu Apiona. Powie to ojcu. Ojciec się zgodzi. Choć zubożały, pozbawiony dawnych zaszczytów, jednak nadal sam zastępca namiestnika z nim się liczy. Skierował oczy na wstrzymującą oddech. — Jak się nazywasz? — Ammonia... matka pochodziła z Teb wielkiego Amona... Na jego cześć nazwała mnie Ammonia — rzuciła na Enuma wylęknione spojrzenie i opuściła głowę. Enum zaambarasowany patrzał na Ammonię nie wiedząc, co ma z nią począć? Odesłać do czeladnej? Wścibscy chłopcy będą ją zaczepiać, nagabywać, a dziewczyna wygląda na tak bezbronną i łagodną. Myśl o tym, że ktoś mógłby ją napastować, wzburzała go niezmiernie. Jeśli zostawi ją tutaj — winien jej dać zajęcie... Jakie? Ammonia nie może przecież stać tak bez końca pod drzwiami. Błądzący wzrok padł na stolik, gdzie leżała puszka zawierająca zwój z fragmentami „Iliady". 8 Świetna i Najświetniejsza 113 I naraz spłynęło na Enuma olśnienie: wiedział już, czym zająć Ammonię! — Umiesz czytać, prawda? Chciałbym, żebyś mi teraz poczytała, jak to robił twój brat. Wyjmij zwój z puszki. Ostrożnie... „Jak ona to robi... zagięła... źle trzyma. Zupełna niedorajda. Gotowa jeszcze zniszczyć zwój... Dlaczego jej ręce tak drżą? Czego ona się boi? Nigdy nie myślałem, że Greczynka może być taka. Byłem pewny, że Greczynki są gadatliwe, co najmniej jak Anat. A ta milczy... Jej ręce są smukłe, czyste i białe... Greckie posągi mają wprawiane oczy z niebieskiej emalii. Jej oczy są właśnie takie — o niebieskich białkach, duże i szeroko otwarte...". Ammonia już wyjęła zwój z puszki, odwinęła. — Od początku? Oprzytomniał na dźwięk jej głosu; by ukryć zmieszanie, zmarszczył brwi. — Dlaczego nie czytasz? — Od początku? — Oczywiście... Dlaczego nie usiadłaś? Ammonia rozejrzała się za zydlem. — Tam! Postaw podnóżek na środku pokoju i usiądź. Ammonia usiadła, jak kazał, a on wyciągnął się na boku, podparł głowę pięścią, łokieć wsparł o poduszkę i pomyślał: „Teraz będę się mógł jej przyjrzeć dokładnie. Miałem kiedyś, dopóki Anat nie stłukła, kreteńską wazę, na której były wymalowane dziewczyny tak drobne i smukłe jak ta... Podobno kobiety w Rzymie farbują sobie włosy na złoty kolor. Jej mają chyba naturalną barwę? Mógłbym o to zapytać, ale po co?" Nie słuchał zupełnie tego, co czytała, lecz gdy zamilkła, spytał niezadowolony: — Dlaczego przerwałaś? Nie rozumiesz, co tam napisane? Podniosła na Enuma wzrok. Tu jest błąd kopisty, tego, który przepisywał. Ten wiersz inaczej brzmi. Umiem go na pamięć, gdyż mówiłam go w naszej szkole przed gośćmi i przed gimnazjarchą. — To powiedz! Odchyliła głowę do tyłu, przymknęła powieki i jęła recytować. 114 Enum śledził jej twarz zaskoczony uczuciem, jakie nagle obudziło się w jego piersi; zachwyt przenikał wszystkie jego myśli — nawet ciało całe. Jakże piękna była Ammonia recytująca z pamięci wiersz. I ten wiersz był piękny w ustach Ammonii. Grecy wierzyli w dziewięć Muz. Tamte zapewne były stare, doświadczone i wygadane jak damy przychodzące na łakocie i plotki do matki Enuma, Alinę, zanim umarła. Żadna z tamtych nie była podobna do Ammonii. Tkaczka. Delikatna i nieśmiała, wygląda, jakby sama była utkana z jedwabiu. Wiotka materia nie zakolorowana farbą pozostaje biała i Ammonia jest taka biała.-Apion przy czytaniu kręcił się, wzdychał, przewracał oczyma, Wycierał nos w palce, spieszył się. Ammonia się nie spieszy i dla-*eg° jej wiersz brzmi łagodnie, jakby spokojna woda falowała... Przylgnął policzkiem do poduszki, zatopił wzrok w recytują- 3' 115 cej, gdy naraz wydało mu się, że za jej plecami zoczył cień. Coś przesunęło się wzdłuż ściany, wniknęło pod dywan i znów... zadrgała poruszona materia... Enum usiadł, oblany zimnym potem. Bicie serca rozsadzało piersi. ? o b r a! W pokoju był wąż. Ujrzał go — nie, nie kobra. Mały, szary, jadowity wężyk wyginając grzbiet podpełzał do białej, nagiej stopy, gdzie dwa luźno skrzyżowane paski przytrzymywały podeszwę. Był od niej na odległość kilku łokci. Nie odrywając wzroku od falującego grzbietu Enum sięgnął po miedziany talerz służący za gong. Jeśli ciśnie nim, a nie trafi, wąż rzuci się na Ammonię... Był już tylko o łokieć od nieruchomej stopy wpartej w dywan drobnymi białymi palcami. Jeśli z tej odległości ciśnie talerzem — zamiast w węża — może trafić w nogę Ammonii i zranić. Dźwięk talerza o podłogę był tak nagły i tak rozgłośny, że Ammonia zerwała się z okrzykiem przestrachu. Zdążyła schwycić i objąć ramionami chwiejącego się na nogach Enuma. Trzymała go z całych sił, patrząc ze zgrozą w bok, na nieruchome, rozciągnięte ciało gada. Enum, dygocąc, wyjąkał: — Jak to się stało? Czy naprawdę? Tak! To ja go zabiłem, talerzem... Nie wiem jak, ale ja wyskoczyłem... Naprawdę wyskoczyłem z pościeli, choć sam nie mogę w to uwierzyć. Podaj mi rękę... Z jej pomocą usiadł, spuścił nogi i patrząc w oczy klęczącej przy sofie Ammonii z uniesioną ku niemu twarzą, powtarzał bełkotliwie: — Trochę mi słabo, ale to zaraz przejdzie. Bo ja już zawsze będę silny. Niech tylko nieco odpocznę... bo ja go zabiłem. Widziałaś sama! Nikt inny, tylko ja... Wyruszając w powrotną drogę Teta syn Totmesa, miał zamiar' przejrzeć w lektyce rachunki, lecz teraz niesiony przez czterech posługaczy drzemał na poduszkach, a tabliczki z wykazami leżały obok, nietknięte... Przez pół dnia użerał się z wieśniakami, którzy lamentami, prośbą, wykrętami, a nawet ucieczką z domu bronili się przed obowiązkiem wydania ziarna na podatek zbożowy. Przez drugie pół dnia z kolei on, jako dzierżawca nawodnionej ziemi, należącej do boga Sobka, stał przed świątynnym rachmistrzem niby wieśniak słuchający oskarżeń poborcy zbożowego. Nie dostarczył zastrzeżonych w umowie dzierżawnej ilości pszenicy, cebuli, prosa. Jak długo ma zamiar jeszcze zwlekać? Najwyższy kapłan świątyni Sobka wykazał aż nadto cierpliwości... Więc — kiedy? Kiedy? Gdybyż on sam wiedział! Zbiory w tym roku są złe. Pola nie zostały należycie nawodnione. Wiele kanałów zarosło trzciną; nie ma komu wycinać chwastów pieniących się coraz zuchwałej. Robotnicy pracują niedbale. Niejednokrotnie rzucają narzędzia i znikają: ucieczka — to jedyny ratunek biedaków odżywiających się korzeniami papirusa. Zamykają się w świątyniach, ogłaszając, że nie wyjdą do pracy, póki nie dostaną większych racji chleba, piwa i cebuli. Przeszła plaga mrówek. Zjadły korzonki zbóż i liście warzyw. Jak z tym walczyć? Nieznani rabusie kradną ziemię z grobli albo kopią nocą bezprawnie kanał dla odprowadzenia wody do swych wysuszonych poletek. Wszędzie, gdzie wdziera się piasek, zarówno woda, jak i ziemia są skarbem, którego trzeba bronić ze wszystkich sił — rozstawiać nocą straże, w dzień obchodzić groble. W sądach leży tak wielka ilość spraw o ziemię, iż zanim doczekasz się swej kolejki, rabuś ulotni się, woda zniknie, a piasek zrobi swoje. Gdybyż przynajmniej zmartwienia kończyły się na progu domostwa! Lecz i we własnym domu nie można zaznać spokoju. Tyle starych, bezużytecznych już sług: Fanes, Himilkon i inni... Chcąc uwolnić się od zbędnego ciężaru Teta musiałby odprawić tych, których zatrudniał jeszcze jego ojciec, a nawet i dziad. Nie są to już dawne dobre czasy, gdy o zamożności Egipcjanina świadczyła ilość służby. 117 Ocknął się z posępnych rozmyślań, gdy lektyka stanęła. Zaledwie dotknął nogami ziemi, obskoczyli go chłopcy służebni — syn Fanesa, chłopak stajenny i ogrodniczek. Niby chcieli pomóc swemu panu przy wysiadaniu z lektyki, lecz od razu, jak gdyby paliły ich języki, zasypali go wiadomościami tak zadziwiającymi, że Teta zaniepokoił się, czy przypadkiem wszyscy trzej naraz nie dostali gorączki? ...W południe był jakiś Grek, który miał troje oczu... Trzecie oko było zakryte, z tyłu głowy, lecz widział nim doskonale. Właśnie tym okiem wypatrzył Apiona, by go zabrać z sobą. Kiedy się to stało? Ano przedtem, zanim Fenicjanin oszalał. Tak! Stary całkowicie oszalał i chciał zabić Enuma. Oby za łaską Ozyrysa Enumowi zawsze dobrze się wiodło! Czy Enum się przestraszył? Nie, nie bardzo. Właściwie to ani trochę, bo nie było powodu... Nawet się śmiał, gdy mu doniesiono, że Fanes ukradł kaczki. Ukradł, gdy wszyscy patrzyli i widzieli: te najtłuściejsze ze stada. Ponoć należały mu się, miał je dostać na święto Isjeii, ale nie dostał, więc sam sobie wziął. I była tu taka dziewczyna, którą jedni widzieli, a inni wcale. Greczynka. Prawda to, że takie istoty u Greków mieszkają pod wodą? Jak długo mogą tam wytrzymać? Czy ona mogłaby zrobić coś złego Enumowi? Anat powiada, że to bardzo zła dziewczyna, rzuciła uroki i trzeba ją przepędzić. Nie wiadomo, gdzie Greczynka się podziała, bo była w komórce i zniknęła. Czy Grecy mogą znikać, kiedy chcą? Może nacierają się balsamem chaldejskim, od którego ciało staje się niewidzialnym? Rozgniewany tą rozpustą języka Teta precz odpędził smarkaczy. Był zdecydowany zaraz iść do Amysa i surowo skarcić za rozprzężenie wśród służby, lecz po drodze rozmyślił się i prosto z ganku poszedł do Enuma, zobaczyć, co syn porabia. Widok, jaki ujrzał w komnacie, odebrał mu oddech. Zasłyszane od pachołków nieprawdopodobieństwa były niczym wobec tego, co teraz własnymi oczami oglądał. Patrzał i odczuwał wielką trwogę, gdyż zdawało mu się, że padł ofiarą czarów. Niepojętym czarem było, że Enum stał, jedną ręką wsparty na lasce, drugą na ramieniu dziewczyny. Nieznajoma była złotowłosa, biała, a nagłą i niespodziewaną swą obecnością przy 118 boku Enuma wzbudziła w sercu Tety lęk. Była kimś odpychająco obcym w egipskim domu. Lęk i niepewność trwały jeszcze, gdy Enum, ujrzawszy ojca, stojącego w milczeniu przy drzwiach, zawołał wzruszony: — Będę mógł chodzić! Już zawsze! A to jest Ammonia. Ona mi pomogła. Chyba jej nie każesz odejść, ojcze? Teraz do świadomości Tety dotarło, dlaczego poczuł tak wielką słabość w całym ciele: Enum przestał być kaleką. Enum mógł chodzić. J4l VIII Wieść o nagłym wyzdrowieniu Enuraa owacyjnie przyjęto w świątyni Sobka. Rychło też uprzedzono Tetę o kurtuazyjnej wizycie dwóch kapłanów; będą to: j o t - n u ? z e r, oj~ 120 ciec boży, i przydany dla asysty — należnej tak czcigodnej osobie — kapłan garderobiany, odpowiedzialny za ubiór.boga Sobka, gdy ten chciał się wiernym pokazać. Teta, świadom czekającego go zaszczytu, zlecił służbie odświeżenie i przyozdobienie komnaty wybranej na uroczystość wizyty. Ten najobszerniejszy pokój w całym domostwie, wedle zapewnień Amysa, pamiętał czasy perskiego panowania nad Nilem, przeciętego tak błyskawicznie mieczem Aleksandra. Lecz jeśli nawet było to nieprawdą (jakiż dom zdołałby przetrwać owe niespokojne kilkaset lat?), nikt temu nie zaprzeczał, gdyż rzeczą Amysa było podtrzymywać wiarę w długowieczną starożytność siedziby Tety, a obowiązkiem pozostałej służby — te wysiłki popierać. Przez kilka dni odbywało się mycie, szorowanie, wietrzenie, wynoszenie i wnoszenie sprzętów; wyniknęło kilka sporów, kto stłukł wazon, dlaczego zamieniono krzesła, skąd wzięły się dziury w lnianych haftowanych narzutach? Ktoś oberwał po głowie, komuś zakazano wchodzić do komnaty, kogoś nagrodzono podwójną miarą piwa za ładne zacerowanie dziur i można było już złożyć panu meldunek, że wszystko gotowe. Czerwono malowane kolumny z niebieskimi głowicami w kształcie lotosowego kwiatu dzieliły bawialnię na dwie części: stropy, ściany i podpory były z cedrowego drzewa, który to zbytek przeszłości w obecnych czasach stał się dostępny jedynie dla najbogatszych. Podwyższona część komnaty tworzyła jakby długą galerię, gdzie przy ścianie ozdobionej wykładziną z fajansowych, glazurowanych kafli tkwiły kredensy ze złotą zastawą i cennym niebieskim szkłem. Pomijając milczeniem starożytność naczyń, czym niejeden egipski dom chełpiłby się niezmiernie, Teta lubił przed gośćmi rozwodzić się nad połyskiem niebieskozielonej glazury, której tajemnicę rzemieślnicy egipscy zdobyli jakoby od perskich, ci zaś przejęli ją od asyryjskich, zdobiących świątynie Isztar i pałace wielmożów. Gardząc wstrętnym dla egipskiego smaku rzymskim zwyczajem leżenia przy posiłkach, pan domu zlecił ustawić stoły i ławy wymoszczone miękkimi poduszkami. Po kilku stopniach zstępowało się ku niższej części, kilkakrotnie większej od galerii. Misterne wzory z kolorowego drzewa 121 pięknie układanej posadzki zasługiwały na podziw, lecz znów Teta lekceważąco pomijał ów zbytek jako rzecz mało istotną, całą uwagę zwiedzających kierując na malowidło ścienne na wprost wejścia do sali. Ono zaś było zaprawdę niezmiernie szacowne, lecz tak już zatarte, iż jedynie wybijający się gdzieniegdzie kontur złożonych dłoni, profil twarzy o wydłużonym zarysie ciemnego oka, rysunek smukłych trzcin — pozwalał się domyślać wzruszającej sceny powitania Izydy z synem Horu-sem w otoczeniu barwnych ptaków, roślin i kwiatów. Pod ścianami stały sofy o podwyższonych wezgłowiach, kryte starymi materiałami; przy sofach niskie stoliczki z sykomorowego drzewa, za życia Alinę przedmiot cichej wałki pomiędzy panem domu i żoną, pragnącą mieć nowoczesne rzymskie stoliki z blatem marmurowym, jakie, pozbywszy się egipskich, na gwałt posprawiały sobie jej przyjaciółki. Zazwyczaj' ustępliwy małżonek, w kwestii stoliczków zachowywał niewzruszoną postawę. „Robił je snycerz, którego za drogie pieniądze podkupił mój przodek. Snycerz pracował wiele lat na dworze perskiego wielmoży i stoliczki są w perskim guście, lecz mój przodek je lubił." Pod ścianami stały etażerki pełne egipskich naczyń z alaba-stru, brązu, miedzi; pomiędzy nimi wysokie wazony zdobione u szczytu głowami gazel, poniżej — końskimi. Ponad wszystkie tamte gospodarz domu przekładał smukłe cynowe dzbanuszki z iberyjskiego kraju, z Gades, leżącego na północ od słupów Heraklesa, dokąd sam odbył podróż we wczesnych latach młodości. Gdy Alinę robiła mu głośniejszą awanturę, on milcząc zasiadał na sofie, brał do ręki cynowy dzbanuszek, oglądał i wzdychał. Jak gdyby na smukłej szyjce pozostał ślad czyjejś dłoni, która raz, kiedyś, podała mu napój i jakby w matowej powierzchni naczynia jeszcze i teraz, po tylu latach, ślizgało się odbicie czyichś kochanych oczu... Wzdłuż ściany z malowidłem stały dzbany, które Anat miała obowiązek wypełniać świeżymi kwiatami, na naczelnym miejscu znajdował się ołtarzyk Izydy z amuletami i lampkami oliwnymi. Godnym uwagi odstępstwem od staromodnych obyczajów na rzecz mody było szkło wprawione w okienne otwory na miejsce 122 dawnych, cieniutkich płytek z rogu. Teta niejednokrotnie wobec Amysa narzekał, iż tamto przyćmione światło kojąco działało na oczy, gdy współczesny wynalazek wprost je oślepia i ciężko przy nim pracować. W swej kancelarii zachował dawne rogowe płytki w oknach, lecz w głębi duszy był dumny z nowoczesnego oświetlenia. W oznaczony dzień przyjął obydwóch kapłanów ubrany odświętnie, starym egipskim zwyczajem, w cennym naszyjniku ze złotym amuletem przedstawiającym oko Amona z kolorowej emalii. Goście, wraz z panem domu, zasiedli w owej podwyższonej części komnaty, za stołem, gdzie w małych miseczkach nagoto-wano mnóstwo wybornych rzeczy: dziczyznę, pieczeń z bażanta, ryby, drób nadziewany, a ponadto owoce, ciastka, chłodzone piwo i wino. Pan domu miał przed sobą ogorzałą twarz kapłana, z łysą czaszką, osadzoną na muskularnej szyi. Jot-nuczer odziany był w lnianą szatę z krągłym wycięciem dekoltu, prostą i bez ozdób, jaką od wieków nosili egipscy kapłani. Wypukłe oczy, nie odrywając się od oblicza pana domu, im tylko wiadomym sposobem zdawały się wszystko widzieć i zapamiętywać. A więc — ilość tkanin w komnacie, grubość kruszcu, z którego wykonano wazy, emaliowane kafle, wykładziny nad kredensami, starożytność cedrowych desek sufitu i ścian. Teta, mimo areyuprzejmych słów kapłana, głęboko odczuwał swoją zależność dłużnika wobec wierzyciela: „On wie wszystko — rozmyślał zgnębiony — ile arur zboża, ile cebuli, ile miar oliwy i oleju jestem winien świątyni za dzierżawę. Jeśli pod koniec rozmowy zapyta, kiedy zamierzam zwrócić dług — cóż mu odpowiem?" Na razie jednak nic nie wskazywało na tak bolesny koniec uprzejmej pogawędki. Nie dotykając przykrych tematów jot--nuczer taktownie snuł wątek rozmowy wokół osoby Enuma. I Teta miał przyjemność usłyszeć, iż nagłe wyzdrowienie syna nie było żadnym zaskoczeniem dla kapłanów. — ...bóg, któremu służymy, zechciał łaskawie uprzedzić nas o tak wybitnym zdarzeniu. Gdy w intencji Enuma składaliśmy ofiarę zwierzęcą z owcy i kozła, po otwarciu wnętrza znalaźliś- 123 my u owcy dwa serca i u kozła dwa żołądki. Znaczyło to, iż radość w twym domu będzie podwojona. Od dłuższego czasu odbieraliśmy znaki zwiastujące gwałtowną zmianę. Nie mówiąc ci nic, nie żałowaliśmy ofiar ni modłów, by tę zmianę przyspieszyć. Odmierzaliśmy kadzidło dla boga wedle dobrej otrzęsionej miary, jaka obowiązuje tylko w uroczyste święta. Laliśmy miód na węgle i widzieliśmy, jak dym układa się w znak kobry, która jest świętym znakiem Górnego Egiptu pozostającym pod szczególną opieką bogini Uto. Ten oto sługa boży był przy tym i może zaświadczyć. Kapłan garderobiany, nie odmawiający sobie przyjemności kosztowania każdej z potraw, przytaknął, sięgając po pieczeń z gazeli. Jot-nuczer jedzący — w przeciwieństwie do swego kolegi — nadzwyczaj wstrzemięźliwie, zadowól:! się jajkiem czapli, łykiem wina i prawił dalej: — Dawaliśmy ci lekarstwa dla Enuma i nadal będziemy je dawać, usilnie zalecając, abyś ich nie zaniechał. Jak po dniu następuje noc, a po wilgoci wszystko pustosząca susza, tak to, co dziś dobre, jutro może obródć się na złe. Bacz więc, by Enum powtórnie nie zachorował. Teta, któremu nie powstało w głowie, by Enumowi mógł grozić nawrót kalectwa, przerażony, zawołał: — Co mam czynić? Nie odrywając wzroku od źrenic Tety jot-nuczer ciągnął z naciskiem: — Ojciec mój wyszedł ze szkoły medycznej w Heliopolis, gdzie starzy mędrcy w świątyni wielkiej przekazali mu swoje lekarstwa. Wyszedł ze szkoły położniczej w Sais, gdzie matki boskie powierzały mu swoje recepty. Ja od niego posiadam zaklęcia ułożone osobiście przez Ozyrysa, przekazywane za pośrednictwem Sobka, którego dziś jestem kapłanem. Zanim zdobyłem tę wiedzę, przewodnikiem moim był Thot, wynalazca słowa i pisma, twórca postanowień nieomylnych, ten, który daje sławę lekarzom i magikom. Zaklęcia są dobre dla lekarstw, a lekarstwa dla zaklęć. — Co mam czynić?! — Teta spodziewał się, iż teraz padną konkretne żądania tyczące miar ciał sypkich i płynnych, które winien dostarczyć świątyni, lecz to, co usłyszał, zmieszało go 124 bardziej, niż gdyby owe miary — artaby i chusy — przewyższały cały jego majątek. — Zle się stało, iż Enum zabił węża. Mógł tym obrazić boginię Uto, której zamiarem było uprzedzić Enuma, iż czeka go wyzdrowienie. Wąż przyniósł chorobę i wąż ją zabrał. Enumowi nic od węża nie groziło. Zwilżając wyschłe wargi Teta spytał: — Więc cóż człowiek może uczynić? Jot-nuczer zakrył powiekami oczy. Jego głos stał się suchy i karcący. — Zwrócić się do Ozyrysa, władcy wieczności, tego, który Przyniósł powietrze słodkie dla oblicza, spowodował wiatr pół- 125 nocny, ożywczy dla nozdrzy, rozjaśnił drogę promieni światła, u-sunął braki i niedostatek człowieka... Ten, kto okaże bogom cześć, nie będzie pozbawiony jego łask. Niechże więc Enum przyjdzie do świątyni Sobka, by spalić kadzidło. To wszystko. Niczego więcej nie żądam. Wstał od stołu, odsuwając krzesło. Porzuciwszy ton surowy, przemówił swobodnie, jak przyjaciel domu: — Chciałbym własnymi oczami obejrzeć Enuma i przekonać się, jak wzmocniło się jego ciało. Będzie musiał wiele ćwiczyć, uprawiać gimnastykę, a przede wszystkim poddać się zabiegom masażysty, dzięki którym członki odzyskają dawną sprężystość. — Enum będzie niepocieszony, gdy usłyszy, że zgodnie z tym zaleceniem, nie brał udziału w tym spotkaniu. — Nie ma w tym nic osobliwego, że najpierw wolałem sam z tobą na temat chłopca porozmawiać. Moja obecność mogłaby go onieśmielić. Przyślę masażystę biegłego w swym zawodzie. Gdy samicy boga Sobka złamała się przednia noga, on zręcznymi zabiegami spowodował zrośnięcie się członka. Teta, nawet nie marzący o podobnym zaszczycie, podziękował głębokim ukłonem, a jednocześnie zaniepokoił się w duchu, czy masażysta krokodylich odnóży, pielęgnując nogi Enuma, nie będzie donosił kapłanom o wszystkim, co dzieje się pod dachem domu? Wprawdzie nic zdrożnego się nie działo ani dziać się miało, lecz przebywała w nim ta grecka dziewczyna, o której istnieniu ojciec boży nic jeszcze nie wiedział i lepiej, zaiste, aby się nie dowiedział. Sięgając po laskę, odstawioną do kąta, jot-nuczer zauważył dobrotliwie: — Niech Enum do świątyni przybędzie sam. Bez greckiej dziewczyny. Nasze święte krokodyle, przebywające w sadzawkach, znają miejscowych, przychodzących je karmić, i jeszcze się nie zdarzyło, aby wynikły z tego jakieś nieporozumienia lub przykre zajścia. Lecz ta dziewczyna jest tutaj obca. Teta zrozumiał: w razie potkania Ammonii z wylegującą się na ścieżce „żywą podobizną Sobka" świątynia nie ręczy za całość dziewczyny. W podzięce za ostrzeżenie znów skłonił głowę, jot-nuczer zaś •dał kapłanowi garderobianemu znak, aby zawezwać lektykę. 126 Po odejściu kapłanów Teta przywołał Amysa. Pan i rządca rozumieli się bez słów, częstokroć wystarczała im sama wymiana spojrzeń. Na twarzy Tety malowała się rozterka i zakłopotanie, natomiast ściągłe oblicze Amysa wyrażało skupioną, uroczystą wolę. — Winniśmy świątyni dwadzieścia artab pszenicy, zatem należałoby... — Ten, kto w czasie zasiewów wydaje ziarno, będzie na przednówku jadł słomę. — Tak, tak, wiem o tym, lecz winniśmy także Sobkowi dar za wyzdrowienie Enuma... — Za wyzdrowienie? O Izydo! Zginiemy! Więc za wyzdrowienie? Ile? Teta długo milczał, zanim stłumionym głosem rzekł: — Nie możemy dać mniej: dwie artaby pszenicy... — i zaniepokojony tragiczną wymową oczu Amysa spiesznie poprawił: — No, jeśli nie dwie, to... jedną! Lecz wtedy trzeba dorzucić i kilka chus oliwy. Bolesny wyraz twarzy Amysa stawał się nie do zniesienia. — Oliwy? Dobrze słyszałem? Powiedziałeś: oliwy? — Tak powiedziałem. — Od kilku miesięcy wydajemy czeladzi i robotnikom w polu nie oczyszczony, ciemny olej. Cena oliwy poszła w górę. Kupcy ukryli zapasy, spodziewając się zwyżki. Za trzy miesiące mamy 13 Thot, święto urodzin Augusta. W Rzymie będzie darmowe rozdawnictwo zboża i oliwy. Plebs będzie wrzeszczał na cześć princepsa, więc żeby im gardła nie pozasychały, do portu w Ostii ciągną statki wyładowane setkami dzbanów oliwy egipskiej. — Dosyć. Jeśli nie damy oliwy, trzeba będzie odesłać proso. — Proso? Słuch mnie nie myli, prawda? Proso? Racz mnie jeszcze oświecić, które proso masz na myśli? Zjedzone w polu przez robaki, czy to, które zwieźliśmy? — Nie mów, że nie mamy prosa. Sam je doglądałem. Sam byłem przy ważeniu. — Byłeś. Oczywista, że byłeś. Lecz ile miesięcy temu? Idź teraz — sprawdź! To, co kładłeś na wagę, można dziś ścisnąć w garści. Sczerniało i rozsypało się na proszek, ciemny jak antymon. 127 — Odejdź, Amysie, który nie potrafisz nic pomóc, natomiast swoimi słowami sprowadzasz niepokój. — Czy nie radziłem dawno: skończmy z dzierżawieniem pól Sobka. Sprzedajmy dom { gospodarstwo. Przenieśmy się do miasta. Przy pomocy Rzymianina Licyniusza mógłbyś otrzymać urząd. Enum skończyłby wyższą szkołę i może w przyszłości zostałby przyjęty do grona pracowników Muzejonu? — Nigdy Grek ani Syryjczyk nio posiądą tego domu, w którym mieszkał mój ojciec i dziad. Jesteśmy zadłużeni. Wiem. Niemała w tym i twoja wina: uparłeś się siać pszenicę i proso, bób i fasolę, gdy ja mówiłem: skończyć ze zbożem i sadzić wszędzie oliwki. Oliwa zapłaciłaby za wszystko! — Jot-nuczer nigdy się na to nie zgodzi. Prowadząc po staremu gospodarkę pozostajesz nadal dłużnikiem zależnym od Sobka. Przy gajach oliwnych zbyt prędko uwolniłbyś się od ciężarów i stałbyś się niezależny. Ażebyś nie mówił, iż Amys skąpi rady, dam ci jedną: sprzedaj kilka tych waz. Znam rzymskiego urzędnika, który wybornie za nie zapłaci. Skupuje starożytne egipskie naczynia i wywozi dla rzymskich posiadaczy. Im więcej na rynku lichoty, tym oni gorliwiej nabywają cenne sztuki, by rywalizować z tymi, którzy posiadają własne stajnie, rzadkie okazy zwierząt, rzeźby z Grecji. Sprzedaj wazon z brązu z głowami gazel i koni, a pozbędziesz się choć części długów. — Idź, Amysie, nie chcę takich rad. Nazajutrz służący odniósł do świątyni dar: trzy chus oliwy, a w zamian przyniósł zapewnienie, iż wróżby wypadły nader pomyślnie i zdrowiu Enuma na najbliższy okres nic nie zagraża. Co dnia skrzypiała brama wpuszczając wysłannika tej lub owej świątyni. Amys, zrozpaczony, unikał widzenia Tety, więc Fanes, rywalizujący o względy pana domu, zastępował rządcę wnosząc do kancelarii namaszczony bogobojnością sposób anonsowania gości: — Pisarz ze świątynki Deduna... — Wysłannik z kapliczki Heket... Przekazując jeden drugiemu wieść o wyzdrowieniu Enuma, bogowie rezydujący w kapliczkach kierowali do Tety pochód swych małych ziemskich przedstawicieli, podobny ścieżce mrówek spieszących po łup. Teta, bojąc się, aby odmowa nie ściąg- 128 nęła na Enuma nawrotu choroby — wypisywał na skorupce zlecenia. Fanes odnosił glinianą skorupkę do magazyniera, a ten, krzywiąc się, szedł do składów. Odpływały artaby pszenicy, prosa, a nadto: lniane płótno, skóry, miód, wosk, gorczyca... Gdy przez kolejne cztery dni nikt się nie pojawił, Teta odetchnął. Nastąpił koniec rozdawnictwa i można było zrobić bilans strat; wynik okazał się żałosny: poszło wszystko ziarno, którym miano zapłacić procent od zaległego długu. Teraz należało płacić procenty od procentów, ale — czym? Dumał nad tym, gdy tok myśli przerwało znaczące chrząknięcie. Podniósł znad rachunków głowę i ujrzał Fanesa stojącego w progu jak lis nad sadzawką, w której pływają tłuste karpie. Tknięty niedobrym przeczuciem odsunął liczydło. — Z czym przychodzisz? — Lektyka stoi przed bramą. —? Kto przybywa? Na twarzy Fanesa rozlał się wyraz szczęsnego zachwytu. — Pomocnik kapłana ze świątyni Serapisa raczył nas nawiedzić. „Przepadłem! —? pomyślał Teta. — Ten małym się nie zadowoli!" — Powiedział, co go sprowadza? — O tak! Miłość, jaką żywi dla naszego młodzieńca, o którego talentach wiele był słyszał i rad by go ujrzeć. Ten sługa boży ma duży wpływ na kapłana Serapisa, który jest możnym dostojnikiem. Jego lektyka zatrzymuje się często przed pałacem arcykapłana Egiptu. „Utracjusz grający w kości z rzymskim pijakiem" — pomyślał w gniewie Teta, a głośno spytał: — Czy powiedziałeś mu, że jestem w domu? .Fanes przeniknął skryty zamysł pana i krągłe oblicze skurczyło się boleśnie. — Chcesz zniknąć? Wolisz się schować? Obrazisz Serapisa. Nic jeszcze nie posłałeś w podzięce dla jego świątyni. Musisz dać. Sięgając po odświętne okrycie Teta pomyślał: „Stracę wszystko ziarno i stanę przed sądem namiestnika jako złodziej, który nie wywiązał się z dostaw." 9 ???????????????????^^ IX Co porabiał sprawca tych wszystkich niepokojów? Czy zdawał sobie sprawę, że w jego intencji spala się codziennie przed ołtarzem Sobka dobra miara żywicy, dająca dym kadzidlany o barwie złocistej, tak miłej dla oczu wszystkich bogów? Że spichlerz i magazyny pustoszeją, a zadłużenie domu wzrasta? Enum budził się wcześnie każdego ranka pełen zdumienia i zachwytu nad światem, co się przed nim otworzył. Każdego dnia czuł się silniejszy i bardziej siebie pewny. Przysłany przez jot-nuczera pielęgniarz, mający w swej pieczy krokodylą małżonkę Sobka, okazał się sumiennym i biegłym masażystą. Enum początkowo chodził opierając się na dwóch laskach, potem jedną odrzucił, a pragnienie stanięcia o własnych siłach popychało go do powtarzania żmudnych i długich ćwiczeń. Szczypał nieustannie to jedną, to drugą łydkę, chcąc stwierdzić jej grubość, zginał i prostował kolana, ruszał palcami, podpierany przez Am-monię posuwał się wzdłuż ścian, aż wreszcie przyszedł dzień, gdy postanowił odrzucić laskę. 130 Obudził się rano i spojrzał w okno. Błękit nieba obiecywał długą rozkosz z pobytu nad wodą. „Dziś wyjdę do ogrodu" — zdecydował. — Ammonio! Zjawiła się w pokoju, stanęła przy sofie Enuma. — Myślałam, że jeszcze śpisz. — Postanowiłem zrobić dziś rano spacer do ogrodu. Wyjdę sam. Oczywista, ty będziesz mi towarzyszyć. Na twarzy Ammonii radość mieszała się z lękiem. — Nie każesz, aby szedł za tobą służący z krzesłem? — Od dziś nikt nie będzie za mną chodził. Ty będziesz ze mną, i to wystarczy. Czuję się tak silny jak jeszcze nigdy. Chcę być ładnie ubrany. Dasz mi szkarłatny pas i szatę białą, haftowaną. Podczas ubierania powtarzał: — Dzisiejszy dzień Amon stworzył tak piękny, żeby mnie się wszystko podobało i mnie się podoba ten świat, który Amon stworzył... — począł się śmiać z własnych słów, a Ammonii udzielił się jego zapał i też śmiała się razem z Enumem, szczęśliwa jego radością. — Co ty tam chowasz za siebie, Ammonio? Pokaż to. — To tylko czerwona przepaska na włosy... Aleksander Wielki taką nosił. Końce winny być z tyłu puszczone — to będzie jak perska odznaka władcy. Nałożę ci ją na włosy, które tak ślicznie się układają. Teraz jesteś władcą. Popatrz na mnie! Uczynił to, a ona przycisnęła dłoń do serca. — Och, Enumie! Jeśli Horus ma brata, tyś winien być nim! — Tak dobrze wyglądam? Pokaż zwierciadło! ...lecz, czy zimna gładź polerowanego metalu mogła oddać gorący blask podłużnych oczu? Lub odzwierciedlić wiernie śmiały kontur brwi, prostą linię nosa? Odbicie było mgliste i rozczarowany Enum ze śmiechem odrzucił lustro. — Weź to! Nic nie widzę! Idziemy do ogrodu. Kapłani uprzedzili mnie, że w tym miesiącu układ gwiazd jest szczególnie korzystny, więc nic mi się nie może stać. Nie boję się wenie, lecz żeby ciebie tak od razu nie pozbawić przyjemności pomagania mi, pozwalam i wyrażam życzenie, abyś mi towarzyszyła za każdym razem, gdy... Dlaczego się śmiejesz? 131 Odejmując dłoń od ust Ammonia spytała: — Czy zawsze będziesz takich słów używał? Enum zmarszczył brew. Czy jest w tym coś niemiłego? Co ci się nie podoba? — Zawsze mi się wszystko podoba, co mówisz. Lecz gdybyś tak po prostu, zwyczajnie powiedział: „Chcę, abyś szła za mną", czy wyrażałoby t0 mniej? Nie. Ale nie byłoby w tym chęci spodobania się tobie, jaką odczuwam, gdy patrZySZ na mriie. Ubieram swe myśli w słowa, starając się, aby mj-jy w SODie ozdobność, która przystoi odświętej szacie. Czy mógłbym brudno lub nędznie odziany stanąć przed tobą? Na taką wytworność mowy Ammonia mogła tylko westchnąć cichutko, wspomniawszy nie znoszące sprzeciwu rozkazy oraz przekleństwa, jakie gęsto padały w tkalni. Może tylko jeden poczciwy Uni silił się na grzeczność. I na moment — zresztą bardzo krótki —, stanęła w jej oczach postać farbiarza, nieomal że naga, bo tylko z przepaską na biodrach, ręce i tułów spryskane farbą, duże stopy, długie ramiona, przedziwny wyraz krągłych oczu... Biedny Uni! I Ammonia, porzucając niewesoły obraz, z ulgą wróciła wzrokiem do ślicznej, wysmukłej postaci, patrzącej na nią uśmiechniętymi oczyma. — O czym myślałaś, Ammonio? — O niczym! — O niczym nie myślałaś? Są to dwa przeczenia. Wyraz twojej twarzy mówił co innego. Cóż to było? — Enumie! Kiedy tak mówisz do mnie, boję się ciebie! Jeśli teraz mówisz prawdę — rozważał powoli — to znaczy, że uprzednio jej nie mówiłaś. Chciałaś coś ukryć przede mną. Masz rację — skłamała Ammonia — rozmyślałam, że gdybyśmy spotkali węza w 0grodzie... Weż laskę, Enumie! Będzie ci bardziej pomocna niż moja osoba. — Na twojej twarzy był wyraz zmieszania i niepewności, który potwierdza, że myślałaś o wężu. Lecz ja się go nie boję. Już raz zabiłem węża. Ale laskę wezmę. Podaj mi ją! Idziemy do ogrodu. 132 I ogród, zielony i modry, lśniący pasemkami wody w kanałach, szeleszczący sitowiem, rozmigotany w słońcu, szeroko otworzył przed nimi swoje skarby. Na spotkanie idących białe lilie wodne podpływały do brzegu, aksamitnozielone łebki kaczek pruły wodę, wierzby niżej opuszczały drżące witki, aby dotknąć szczęśliwych. Jakiś ptak zachłysnął się krótkim śpiewiem, odleciał, zawrócił przyjrzeć się tym dwojgu, którzy szli, trzymając się za ręce, zwróceni twarzami ku sobie. 133 Enumowi, który po raz pierwszy wyszedł o własnych siłach, oczy błyszczały tak bardzo, że aż Ammonia zaniepokoiła się, czy nie jest chory. A on, dumny z dokonanego wysiłku, ścisnął ramię Ammonii. — Stańmy tu... Byli jakby na miniaturowej wysepce, ścieżką połączonej z resztą ogrodu, z trzech stron oblanej wodą; rosło tu jedno rozłożyste drzewo. Jak gdyby ta chwila domagała się uświetnienia, Enum podjął uroczyście: — Wszystko jest piękne. Piękny jest ten lazur wielki i lśniący, który Amon stworzył. I stada, pasące się na łąkach, zadowolone z tłustości trawy. Miły jest szelest, gdy trzciny chwieją się na wietrze. I miła radość, z jaką ryby wyskakują z wody przed obliczem Amona--Re, który sam z siebie wszystko stworzył. On wyłonił wszechświat. On rozjaśnia swą łaską Górny i Dolny Egipt. On odstępuje swą moc stworzonym przez niego bogom. Gdy tworzy formy, jest bogiem Chnumem. Gdy rzeźbi kształty, czyni to jak Ptah. Gdy wywołuje z nicości byty, staje się Cheperą, bogiem przemiany. Z jego łaski powstała wilgoć — Tefnut i powietrze — Szu. I pochodzące od tej pary —? niebo i ziemia... Czy to, co mówię, wydaje się dziwne, bo patrzysz na mnie, Ammonio, tak, jakbyś nie rozumiała, co chcę wyrazić? Ammonia zaś nie myślała ani o wilgoci, ani o powietrzu, ani o łasce Amona-Re, lecz tylko o tym jednym, że Enum, deklamujący z takim zapałem, sam jest podobny do ślicznego bożka, chłopca Deduna. Kiedyś opowiadała jej matka, iż do jego kapliczki przychodzą młode kobiety, aby napatrzywszy się boskim rysom chłopca urodzić jemu podobne, piękne dziecko! Ponieważ zaś nie odpowiadała na ponaglenia Enuma, on położył dłonie na jej ramionach i nisko nachylił twarz nad twarzą Ammonii, w której zamarł dech. — Izydo... — szepnął w zdumieniu. Wzniesione w górę fioł-gowe, greckie oczy zetknęły się z czarującymi ciemnym blaskiem egipskimi oczyma. Enum podniósł w górę głowę, zaczerpnął tchu. — Patrzyłem z bliska w twoje oczy! Zdaje mi się, że widziałem twoją duszę! 134 — Naprawdę? — zdziwiła się naiwnie Ammonia. — Jak ona wygląda, opowiedz. — Jeśli to nie była dusza, czymże mogło być to, co olśniło mnie tak z bliska? — wyrzekł z powagą. — Będę ci musiał objaśnić przez użycie porównania. Słyszałaś, co powoduje wylew Nilu? Nie? To dziwne... Więc słuchaj! Z chwilą wzniesienia się gwiazdy Sotisa, w dniu 30 miesiąca Mesore, jedna łza Izydy wpadając do rzeki przepełnia ją i sprawia wystąpienia z brzegów. Miałem wrażenie, że w twoim oku błyszczy łza Izydy! Czy się omyliłem? Bo jeśli tak, to twoje oko skrywa jakąś zagadkę, lecz ja ją rozpoznam! Ammonię, bez przyczyny lub może wskutek wzruszenia dobroczynną łzą bogini, ogarnęła nagła radość, domagająca się wyrazu. Upojona, zawołała z pośpiechem: — Czy mogłabym ci zaśpiewać? Tylko dla ciebie. Tu nikt nas nie słyszy... — Naprawdę, nie wiedziałem, że umiesz śpiewać. Mam ci dużo do opowiedzenia, gdyż zdaje się, że jeszcze nigdy nie słyszałaś o tym, jak słowo Ptaha stworzyło świat... — raptem zamikł i już nie opowiadał o Ptahu, tylko szeroko otwartymi oczyma patrzał na Ammonię. Bo Ammonia stanęła pod drzewem, a ono ogarnęło jej białą postać zielonymi witkami tak, że wyglądała jak marmurowy posąg, stojący w zielonej niszy, prześwietlonej słońcem. Odrzuciła do tyłu jasne włosy, splotła palcami dłonie ponad głową i kołysząc z lekka ciałem, na sposób syryjskich tancerek, zanuciła: ...Dzika gąska i leci, i leci, aż tu nagle trafiła na sieci, ptactwo przy niej krąży dokoła, a mnie miłość do samotni woła. Urwała i z nieśmiałym wyrazem zwróciła śliczne proszące oczy na Enuma, który stał pobladły, z brwią ściągniętą i pełnym napięcia obliczem. —• Nie znam tej piosenki — wyznał z wolna. — Matka mnie jej nauczyła. — Śpiewałaś ją już komuś? 135 — Nie... — Nigdy? — Może raz... — Komu? — Uni mnie prosił... — Kto to jest: Uni? Zmieszana wyjąkała: — Farbiarz, który był dobry dla mnie. — Jak: „był dobry"? — Przynosił mi cośkolwiek do jedzenia, zmieniał wodę w dzbanie, ażebym mogła się napić. — I co jeszcze? Potrząsnęła głową. — Nic. — Przypomnij sobie. — Dwa razy odniósł za mnie utkany materiał. — Więc jednak przypomniałaś sobie! — rzekł z goryczą. Nastąpiło milczenie, a wraz z nim zmiana w naturze otaczającej młodych — lilie tkwiły sztywno, oblepione przez ślimaki; Ptak znikł, uciekając przed kotem, po witkach spłynął przykry dreszcz. — I śpiewałaś mu tę piosenkę tak, jak mnie zaśpiewałaś? — Podjął bezlitośnie Enum. Ammonia z bólem w sercu odczuła, iż stało się coś niepojętego. Jak gdyby Uni, ze swym błagalnym wyrazem krągłych °czu, spryskany farbą, zalatujący przykrą wonią gnijących muszli, stanął przed Ammonią i długimi ramionami odpychał od niej Enuma. Enum zaś rozmyślał widocznie o czymś nad wyraz przykrym, bo twarz mu sposępniała. — Musiałaś go bardzo lubić, żeby mu tak zaśpiewać. — Ależ ja mu „tak" nie śpiewałam! Nuciłam tylko, i nic w tym osobliwego nie było! Zerwał listek z wierzby. Wpatrując się w zieloną blaszkę spytał: — A kiedy jest coś osobliwego? Powiedz! Ammonia już miała na ustach: „Wtedy, gdy śpiewam dla ciebie". Niestety! Zanim padła odpowiedź, na ścieżce położył się 136 długi cień nadchodzącego Amysa; rządca skłonił się z szacunkiem. — Ojciec pragnie porozmawiać z synem i dlatego mnie przysłał. Enum zawrócił w stronę domu. Dlaczego odszedł bez słowa? Co się stało? Jak to możliwe, żeby wszystko dokoła tak nagle poszarzało i już nic nie było takie, jakie było, gdy razem weszli do ogrodu! Piasek pod stopami parzył; niebo zlewał męczący upał; od stawu biła przykra woń nagromadzonego mułu; wielkie, bzyczące muchy siadały na liściach sitowia. Ammonia czekała długo; Enum nie wrócił. Usiadła i przypomniała sobie o Apionie, o którym nie miała żadnej wieści. Z wolna łzy, jedna za drugą, jęły spływać po policzkach. Nie doczekawszy się znaku ni wezwania, wolno wróciła do domu. Kotara na drzwiach Enuma była spuszczona. Nie ośmielając się bez zawezwania wchodzić, poszła do czeladnej. Od drzwi, jak żądła, uderzyły w nią rozbłysłe oczy Anat. — Cóżeś robiła tyle czasu? — Towarzyszyłam Enumowi do ogrodu. — Ja prać greckich brudów nie będę! Żebyś to natychmiast sprzątnęła. — Trąciła nogą tobołek i wyszła. Ammonia pochyliła się po utytłany gliną chimation. Powiesiła czysty, ktoś rozmyślnie go uszargał. Było jasne — kto! Odprawiwszy przedtem Fanesa, Te ta przyjął syna w kancelarii. Bacznie przyjrzał mu się. — Z każdym dniem lepiej wyglądasz. Udałeś się dziś na spacer? — O tak! — Czy nie sądzisz, że dla bezpieczeństwa winien ci towarzyszyć ktoś z domowników? — To chyba zbyteczne, gdy jest ze mną Ammonia. — Ammonia? Ach, tak... Ammonia. Cóż ona robi? — Pomaga mi. Dobrze czyta po grecku. Chodziła do szkoły w Milecie. To jedna z najlepszych szkół. Nawet nauczyciele są tam lepiej płatni niż gdzie indziej. 137 —? Nie wiedziałem, że tak interesujesz się szkołą w Milecie. Podobno dałeś polecenie, aby twój nauczyciel więcej nie przychodził? Enum z lekka poczerwieniał. — Umiem już nie mniej niż on. Ammonia nauczyła mnie wielu nowych wyrażeń. Homera zna na pamięć. — Tak przypuszczałem — Teta sposępniał jeszcze bardziej. — Co dalej zamierzasz? —? Uczyć się, wprawiać w języku, by móc pracować w Wielkiej Bibliotece nad greckimi rękopisami. — Nie doczekawszy się pochwały od ojca i pragnąc zmienić temat, spytał: — Czy masz dla mnie jakąś wiadomość o Apionie? — Żadnej, która by cię ucieszyła. Za rozbite szkło Posejdo-nios żąda sumy, której dać nie mogę. — Zaprawdę? — zdumiał się Enum. — Ty nie możesz dać tego, czego żąda lada jaki kupiec? Czyż nie jesteś już panem tego domu? Nie dając poznać po sobie, jak bardzo zabolało go zdumienie syna, odparł: — To nie znaczy, abym miał tuczyć zachłanność Greka. Enum spochmurniał, zagryzł wargi. Teta, obserwujący bacznie grę uczuć na jego twarzy, spytał z naciskiem: — Czy jesteś pewny, że tak bardzo ci zależy na powrocie tego chłopca? Czy może dla innej przyczyny tego się domagasz? Przyciśnięty do muru zmieszał się: zaiste! niewiele myślał 0 Apionie! Miał tyle nowych wrażeń! Mogąc chodzić, odkrywał na nowo świat, cieszył się każdym dniem, była z nim Ammonia, i Apion stawał się zbyteczny. Należał do żałosnego okresu, gdy Enum był przykuty do łóżka, o czym wolałby zapomnieć. Lecz przyobiecawszy Ammonii ująć się za Apionem uznał za konieczne przypomnieć ojcu: — Czy nie będzie to z ujmą dla twej godności, że musiałeś ustąpić Posejdoniosowi? — Tylko o to ci chodzi? — spytał ojciec z wymówką. — Wszak jest jeszcze ta dziewczyna. I chcesz, żeby ona została, nieprawdaż? — Naturalnie! Ona przecież zostanie tutaj. — Dlaczego? 138 — Bo... — najprostsza rzecz stała się nagle niemożliwie trudna do wyjaśnienia; nie chcąc pozostać dłużnym odpowiedzi, zawołał: — Gdybyś słyszał, jak ona śpiewa! — Śpiewa? Z jakiego powodu śpiewa? — zdziwiony Teta przyglądał się wzburzonej twarzy Enuma. — Nigdy nie słyszałem jej śpiewającej, to prawda, lecz również pierwszy raz słyszę z ust twoich, że przepadasz za śpiewem. Zdaje się, że Anat też umie śpiewać. Poczekaj... gdy będziesz na tyle silny, aby móc kierować końmi, tańczyć, wierz mi, śpiew nie będzie miał dla ciebie takiego znaczenia. Te sprawy przemijają, ustępując miejsca innym, ważniejszym... — Zatem ty nie chcesz, aby ona została? — Mogą być z tego kłopoty. — Teta unikał wejrzenia oczu Enuma. — Jakie? — Dobrze! — Wstał nagle od stołu, przeszedł się po kancelarii. — Powiem ci prawdę. Ona należy do tkalni. Dwukrotnie już musiałem posłać drogi prezent zarządzającemu tłumacząc się, że Ammonia u nas zachorowała. Lecz on wie, że to nieprawda; nie mam żadnego prawa jej zatrzymywać. Ammonia nie jest niewolnicą, przywiązaną do tkalni, lecz nawet wolna tkaczka nie ośmieli się porzucić zakładu podlegającego zarządowi dworu. Ja zaś mogę otrzymać z sądu pozew za bezprawne zatrzymywanie robotnicy, która przez to nie wykonuje swojej pracy. — Więc zapłać za nią zarządzającemu! — To by nas zrujnowało. Ammonia jest jedną z najlepszych pracownic. — Zatem to nieprawda, że jesteśmy zamożni? Drżenie w głosie Enuma sprawiło, że miast ujawnić prawdę, Teta pospieszył ratować pozory. — Nie jest tak źle, jak sądzisz, lecz miałem wielkie wydatki, zbiory były najgorsze od pięciu lat, straciłem mnóstwo ziarna i ciąży na mnie dług dla świątyni, a także podatek zbożowy dla państwa. — Sprzedaj mój powozik! — Zrobiłem to już rok temu. — A moje zwierzętu? Dwa białe osły? Oswojone gazele? — Poszły na zapłacenie procentów. 139 — To i mojej lektyki pewnie już nie ma? Brak odpowiedzi wystarczył za potwierdzenie. Enum, osłupiały, ujrzał przepaść otwierającą się przed nimi dwoma. Ich dom, który uważał za tak bezpieczny, tak pewny, tak niezachwianie utwierdzony, ledwo trzymał się na skarpie porysowanej w rozwierające się szczeliny. — Co zamierzasz zatem zrobić z Ammonią? — Odesłać do tkalni. — Pozwól, abym ja sam jej to powiedział. — Kiedy? Ugodzony boleśnie skwapliwością pytania, Enum, przezwyciężając ból, wymruczał: — Rychło... lecz mnie nie pospieszaj. Powiem jej... później. — Ociężale powstał z krzesła. — Jeszcze jedno pytanie: czy nie mógłbyś... te wazony z brązu lub te złote naczynia?... — Nie! To ostatnia pamiątka po tym, czym byliśmy kiedyś. Ammonia zaś nie jest jedyną... — Dosyć! Teraz ja poproszę, abyś więcej nie mówił, ojcze! Dziękuję ci. Nie będę dłużej cię trudził ani czasu zajmował — skłonił się i opuścił kancelarię. Patrząc za wychodzącym, Teta pomyślał: „Jak on się zmienił podczas tej jednej rozmowy. Wszedł chłopiec, a wyszedł mężczyzna". Po czym od nowa zasiadł do rachunków odprężony po załatwieniu niemiłej sprawy; poszło gładziej, niżby przypuszczał. Enum okazał rozsądek. Oby Ozyrys pozwolił Enumowi szybko o tej dziewczynie zapomnieć! Po wyjściu z kancelarii Enum udał się w obchód po domostwie. Odkrywał to — czego nie szukał: ruinę, opuszczenie, postępujący upadek. Był tym przerażony. Podczas dwóch lat kalectwa żył złudzeniami dobrobytu, ponieważ służba miała surowo wzbronione mówić choremu o rzeczywistym stanie domu. Rozsnuwano przed nim obrazy fałszywe do cna. Gdzież były lektyki, powozy? Gdzie konie i droga uprząż? Wszystko wyprzedane! Wozownia świeciła dziurami, festony pajęczyny zwisały po kątach; jedna, zwyczajna, prosta lektyka, pozbawiona we- 140 wnątrz obicia, dwie pary roboczych mułów, w stajni zastał osła do prac ogrodowych — i ani jednego rumaka! Enum marzący skrycie o tym, jak będzie stał powożąc parą koni — o mało nie zapłakał. W zabudowaniach gospodarskich uderzył go widok zmurszałych ścian, naprawionych byle jak, z dziurami zatkanymi gliną zmieszaną ze żwirem i popiołem; dach dźwigał pstre łaty ze starych kawałków drewna; pomieszczenia dla trzody chlewnej były przegniłe. Zajrzał z kolei do izby czeladnej dla pastuchów i świniarzy. Kilkoro osób siedziało przy jednej glinianej misce, zapełnionej fasolą woniejącą zjełczałym olejem. Na widok wchodzącego zakłopotani wstali, czekając, co powie. — Smakuje wam? — spytał i poczerwieniał, zdając sobie sprawę z obłudy takiego pytania. Oni zaś milczeli, zaskoczeni. Upokorzony wycofał się prędko. Teraz wszystko stało się jasne. Dla niego jednego przyrządzano osobne potrawy, nad którymi grymasił. Służba nie dojadała. Uważniej oglądał snujących się apatycznie po podwórzu, mijające lata nie przynosiły im żadnej zmiany ani podniety, nie darzyły radością i własne niedole stały im się obojętne. Posiadali kąt do spania, nie bito ich, nie zmuszano do pracy ponad siły, i to było szczęściem! Mieli się lepiej niż inni po folwarkach, gdzie bez litości pędzono do pracy w polu od świtu do nocy. Opuścił zabudowania. Niech za progiem leży smętek gospodarki chylącej się ku upadkowi. Jemu pozostawał dom zamieszkany od wieków, pojemny dla wszystkich trosk i radości. Przetrwał tyle nawałnic czasu i nadal trwa. Przeleciały nad nim asyryjskie skrzydlate byki, perskie gryfy, teraz krążą zachłanne, rzymskie orły, lecz przyjdzie czas, że i one odlecą. Dom tyle-kroć w ciągu wieków rujnowany, palony, rozsiewany na wiatry — powstawał zawsze ze zgliszczów. W bawialni rzucił okiem na zatarte malowidło przedstawiające spotkanie Izydy z synem i wzruszył ramionami. Niech i ono sobie gaśnie. Ruszył ku kredensowi ze słynnym egipskim szkłem, którym dom się szczycił. Brał do ręki jedno po drugim, oglądał bacznie, jak lichwiarz, i chmurniał coraz mocniej. Na Horusa! Nie było ani jednej sztuki, która by nie została skażona, przez pęknięcia, szczerby — 141 widome znaki upływającego czasu i nieumiejętnego obchodzenia się służby. I te żałosne resztki stały tu, aby podpierać splendor domu. Precz z nimi! Wyciągnął chciwe ręce po złotą wazę. Dzierżąc ciężar w dłoni pomyślał, iż jedno takie naczynie wystarczyłoby na okup za Apiona i Ammonię... Poczuł za sobą czyjąś obecność. Syn Fanesa stał w drzwiach, pożerając wzrokiem Enuma. — Co tu robisz? Nonnos potrząsnął głową. — Niech pan popatrzy na tę wazę od dołu... Na widok zielonego osadu, Enum wyjąkał: — Co... co to ma znaczyć? — Złote naczynia zostały dawno sprzedane. Na ich miejscu stoją teraz te z mosiądzu i zielenieją... — chłopak obejrzał się i, spłoszony, uciekł. Enum pośpiesznie odstawił mosiądz, zbiegł z galerii i podszedł do półki z podziwianym wazonem z brązu, zdobnym głowami gazeli i koni. Przyjrzawszy się dziełu dokładniej — zbladł. Wazon nie był z brązu, lecz z gliny wypalanej i pomalowanej na brąz. Reszty nie potrzebował sprawdzać. Jedyne, co pozostało nie podrobione — to proste, poczciwe dzbanki cynowe z Ga-des. W odruchu oburzenia chciał biec do ojca i wykrzyczeć oskarżenie: oszukiwano go! Wszystko odkrył i nie pozwoli się dłużej okłamywać! Lecz w połowie drogi do kancelarii zwolnił kroku, potem już szedł noga za nogą, aż w końcu przystanął i zwiesił głowę. Jeśli z troski o niego ojciec krył prawdę? Czy może mu czynić z tego zarzut? Nie! Niech łudzi się nadal, że syn wie tylko tyle, ile usłyszał od ojca. Postara się mężnie dźwigać tę część hańby, jaką ubóstwo nakłada na człowieka niegdyś ???-jętnego i możnego. Gdy wyzdrowieje całkowicie, podejmie pracę w Wielkiej Bibliotece lub w Muzejonie... i to będzie wspaniałe. Otrzyma mieszkanie, zabierze ojca do siebie, a wtedy niech ginie ten dom, z fałszywymi wazami, poszczerbionym szkłem, gasnącym malowidłem, na którym blada twarz Horusa zdaje się jak niknący obłok odchodzić coraz dalej i dalej w głąb... 142 Na korytarzu doleciał go głos Ammonii i w jednej chwili przestał myśleć, o ojcu, o Bibliotece, o posępnym malowidle. Ammonia nuciła znane mu „Żale Izydy i Neftydy". Jak złota nić snuło się po korytarzu: Wróć do swej siedziby! Wróć do swojej siedziby! Patrz na mnie, jam siostra, która kocha ciebie! Nie żyj w oddaleniu, młodzieńcze ty piękny, Wróć do swej siedziby... Pospiesznie... pospiesznie. Gdy ciebie nie widzę, w sercu gorycz noszę, Oczy me szukają, aby ujrzeć ciebie. 143 Wstrzymał oddech łowiąc ulatujące słowa... Naraz wszystko ujrzał w odmiennym, radosnym świetle. Ammonia wszak może zostać jego żoną! Wprawdzie nie jest wielkiego rodu, lecz jest Greczynką, wolnego stanu, wykształconą i mądrą. Ojciec mógłby wyjednać u dworu zwolnienie synowej z obowiązków tkaczki. To by usunęło resztę trudności... Teraz należałoby powiadomić Ammonię... — .w jakich słowach? Gwałtowne bicie serca przeszkadza w ułożeniu pięknej przemowy. Nie wejdzie przecież jak prostak i nie powie od drzwi: „Ammonio, zostaniesz moją żoną". I już cieszył się myślą zaskoczenia Ammonii, wyobrażał sobie jej popłoch, niedowierzanie, oszołomienie, radość, gdy za nim rozległy się w korytarzu ciężkie stąpnięcia Fanesa i zabrzmiał powolny głos: — Przyjechał młody Rzymianin, syn architekta, i pragnie cię widzieć. Czyż nie sami bogowie zesłali go, aby był świadkiem radosnego zdarzenia? I Enum, ucieszony, zawołał: — Proś Rzymianina Lucjusza, syna Kwintusa Licyniusza, do bawialni. Przebiorę się i idę tam zaraz! Gdy Enum ubierał się na przyjęcie gościa, a Lucjusz przez ten czas oglądał w bawialni egipskie naczynia na półkach, Ammonia, klęcząc przy skrzyni, pisała na kawałku glinianej skorupki tuszem list, znacząc go łzami. Ukończywszy pisanie wstała z zamiarem doręczenia skorupki Himilkonowi, aby zechciał to przekazać Apionowi. X Czym byłoby życie biedaka, gdyby nie wiara w cud? Czym pokrzepiałby swe serce Uni świadom, że jest dzieckiem nieznanego pochodzenia, znalezionym na wysypisku potłuczonych naczyń, litościwie podjętym przez Syryjczyka, od któ- Swietna i Najświetniejsza rego w ciągu lat młodości wiele kuksańców oberwał, lecz który uczynił dla znajdy rzecz bezcenną: posyłał go do nauczyciela, marząc o tym, by adoptowany syn sięgnął wyżej niż ojciec, aby zapewnił mu dostatnią starość. Po jego śmierci nauka się skończyła. Uni poszedł do zawodu farbiarskiego. Nie groziło mu zatem, że sprzedany na targu, zostanie oddany do robót publicznych na suchych obszarach piasku, gdzie z braku wody trzeba żuć mokrą glinę, spać na gołej ziemi dygocąc nocą z zimna, a w dzień prażyć się w słońcu; me zostanie wpędzony do kopalni, jak inni niewolnicy, ginący tam tysiącami; ani posadzony przy wiośle, wystawiony na dzikie wiatry, od których skóra pęka i krwawią wargi. Praca w farbiarni to ciężka harówka od świtu do nocy; ręce masz w ranach od muszli, ciało przesiąka paskudnym odorem, farba wżera się w skórę, która rogowacieje i łuszczy się albo pokrywa bąblami. Od kotłów bucha war, a w plecy wieje wiatr. W beczkach wyciskają brud z odzieży namoczonej w urynie, ostra woń szczypie w nos łzawiąc oczy, powieki masz zaognione, w gardle suchość. Lecz to wszystko może odmienić szczęsny traf; człek zapobiegliwy przynęci go amuletem, lecz i bez cudotwórczych amuletów, bez zaklęć wypisanych na papirusie (za które trzeba drogo płacić wróżbitom!) bogini Przeznaczenia, Tyche, przyjrzawszy się Uniemu, powie do bogini Maat: „Nie podoba mi się, że tak krzywdzą Uniego. Uni nigdy me kradł, nie złorzeczył bogom. Nie puszczał w ruch ust swoich przeciwko ludziom. Nie mówił ponad potrzebę. Nie brudził bieżącej wody. Nie popełniał czynów bezwstydnych. Nie przyprawiał ludzi o trwogę. Nie lekceważył Boga w sercu swoim i w rzeczach do niego należących." „Któż jest ten Uni, którego tak wychwalasz. Pvada bym go zobaczyć" — odpowie bogini Maat, ta, której miła jest w słowach Prawda, w czynach Sprawiedliwość, w myślach Prawość, w wyrokowaniu Słuszność. „To tylko biedny farbiarz z Aleksandrii, lecz my go zrobimy bogatym." Dochodząc do tego punktu rozważań Uni wpadał w zachwyt, jego krągłe oczy stawały się jeszcze większe i bardziej wytrzeszczone. 146 Rzecz odbędzie się tak, jak uradzili i postanowili bogowie, gdyż nawet najwięksi z nich i najgrubsi muszą słuchać maleńkiej Maat, bogini Sprawiedliwości i Prawdy. Cała sprawa niby będzie dotyczyć jedwabnego szala, lecz w istocie Maat sprawi to, by Uni został wyróżniony w masie robotników pracujących w Aleksandrii. Klaudia, żona zastępcy namiestnika, zapragnie osobiście odebrać z farbiarni szal. Ten pomysł podsunie jej w czasie snu Tyche, nakłoniona przez Maat, nie mogąca dłużej ścierpieć poniewierki bogobojnego Uni. Klaudia przybędzie zatem w lektyce poprzedzanej przez straże. W farbiarni nastąpi rwetes, bieganina, zarządzający umyje ręce, włoży czystą szatę i wyjdzie, kłaniając się nisko, a następnie wręczy złożony na tacy szal. Klaudia rozwinie mieniący się, zwiewny jak skrzydła motyla, jak purpurowy kwiat, i olśniona zapyta: „A któż to tak wspaniale ufarbował mój szal? Cały w jednolitym kolorze czerwieni w ametystowym odcieniu?" „Uni to zrobił" — odpowie zarządzający, nierad, że musi pochwalić młodego robotnika. „Chcę go zobaczyć. Niech zbliży się do mnie." Wtedy on podejdzie i przyklęknie, gdyż tak wypada. Nie ośmielając się podnosić oczu na wielką panią usłyszy jej słowa: „Od dziś jesteś na liście moich pracowników. Będziesz dostawał miesięcznie dziesięć oboli. O reszcie potem pomówimy..." Dalszy bieg marzeń zakłócał ból od kopnięcia w kostkę. To któryś z farbiarzy, zirytowany bezczynnym zapatrzeniem się Uniego, doprowadzał marzyciela do przytomności. Nie na długo... Przy najbliższej okazji Uni znów popadał w nałóg snucia wizji. Już nie Klaudia, lecz znacznie od niej ładniejsza, milsza i bardziej szacunku godna Ammonia zjawiała się przed nim niby biały ptak. Uni widział siebie, nagrodzonego przez Klaudię Koponię, jak przystojnie odziany, uperfumowany, znajduje się wraz z Ammonia w jakimś wspaniałym i nie do pojęcia rozkosznym miejscu — na przykład w łaźniach, do których nigdy nie ośmielił się pójść. Łaźnie nie są dla takich jak on. Co innego 10» 147 Ammonia. Ammonia jest Greczynką, wykształconą, mądrą, delikatną i dla niej łaźnie nie są za dobre — są w sam raz, takie jak powinny być. Mieszczą się tam podobno osobne baseny kąpielowe dla kobiet i mężczyzn, lecz Uni zamiast korzystać z kąpieli zadowoli się spacerem, obejrzy wszystkie posągi, popiersia, fontanny, mozaiki, sale do masażu, do gimnastyki, a potem usiądzie sobie w kąciku i zaczeka, aż Ammonia wyjdzie. Nigdy nie doszedł do tego, co nastąpi po wyjściu Ammonii, ponieważ walnięcie w kark rujnowało obraz budowany w myślach z takim zapałem. I znów widział przed sobą rozpalony miedziany kocioł, ogień, musiał chwytać za pogrzebacz, rozgarniać węgle, sięgać po drewnianą łopatkę i mieszać w kotle, biec do beczki po wodę, przynieść pełną konew, by gasić ogień, jeśli należało skrócić czas wrzenia barwnika. Gdy zaś Klaudia, która do niedawna nie wyobrażała sobie życia bez szala, nagle przestała się tym interesować, Uni domyślił się, że obie boginie: Tyche wraz z maleńką Maat, przygotowują inny, może bardziej jeszcze pomyślny zamysł, mający go uszczęśliwić, i czekał cierpliwie... W Aleksandrii wiele już mówiono o uroczystościach w miesiącu Thot, w dniu urodzin imperatora Oktawiana Augusta. Zapowiedziano wielkie i świetne występy w cyrku i w teatrze. Tymczasem Klaudię rodzina ponaglającymi listami wzywała do Rzymu. Chodziło o zapis majątkowy. Lecz dla Klaudii bardziej intrygująca była sprawa nowej fryzury. Podobno w Rzymie już nie są modne gładkie uczesania, czyniące z każdej młodej kobiety rzymską matronę? Podobno nosi się włosy spiętrzone w loczki, wysoko nad czołem, a z tyłu puszczone w dół jak ogon bażanta? Lecz i to mogą być plotki! Kobieta światowa winna odważnie reprezentować modę w loży teatru, a setki oczu wpijać się będą nie w otyłą postać Koponiusza, lecz we fryzurę Klaudii! Oto prawdziwy triumf, jakiego kobiecie mogą pozazdrościć bogowie! Od tej chwili wszystkie elegantki aleksandryjskie szaleć będą ze wściekłości, że dały się tak zaskoczyć. Nie- 148 jedna domowa fryzjerka ciężkim lustrem metalowym dostanie w głowę od swej pani! Dzień, w którym jej dostarczono jedwabny szal, minął w far-biarni zwyczajnie i niczym się ważnym w życiu Uniego nie zaznaczył. Przybyła służebna odebrała mieniące się ametystową purpurą cudo, lecz nie było z tego powodu okrzyków podziwu nad nieskazitelną robotą farbiarską ani wzywania przed oblicze Klaudii Koponii robotnika, który tak wybornie swoją powinność spełnił. Zarządzający dostał dwa obole, upił się winem i łaskawie postawił Uniemu miarkę piwa. Uniego akurat brzuch bolał po zjedzeniu zimnego bobu, więc odstąpił piwo koledze. Tyle było wszystkiego. Uni ani się tym przejął, ani rozczarował. Jego wiara w Maat była silniejsza od złośliwości Tyche. Ponadto — zaprzątnięty troską, co się mogło stać z Ammonia, że tak nagle zniknęła — nie uważał za stosowne zawracać sobie głowę takim głupstwem, jak odebranie szala. 149 Zaniepokojony, wypytywał dziewczęta z tkalni, a one, znając jego uczucia dla greckiej tkaczki, żartami zbywały zatroskanego: Ammonia wyjechała z kochankiem do Ptolemais. Nie słyszał o tym? - Potrząsał głową niedowierzająco: Ammonia nie wyjechałaby bez pożegnania z przyjacielem. Ammonię zabrał jakiś Nabatejczyk i uwiózł do Petry. Będzie pierwszą wśród jego kobiet; co dzień dostanie nową suknię. A może Uni chce podać dla niej prezent? Wiedział, że i to nie może być prawdą. Gdy minęło pięć dni i następnych pięć, a potem liczba ta się jeszcze raz powtórzyła — popadł w rozpacz. Jego zbolały wygląd poruszył nawet zatwardziałe serca farbiarzy. Zbierał mniej kuksańców. Gdy po robocie siedział w kucki pod ścianą, objąwszy ramionami kolana, zapatrzony w przestrzeń, oni pokazywali go i śmiejąc się mówili: — Uni przepadł! Stracony! Pewnego diiia powracał z magazynu niosąc belę materiału i na podwórzu został zatrzymany przez nieznajomego starca, odzianego ubogo w płaszcz z brunatnej wełny, w obuwiu z krowiej skóry, ściągniętym wokół kostki rzemykiem. — Tyś jest ten, którego nazywają: „Uni ze śmietnika"? — To ja — odparł przystając. — Tak od razu pomyślałem. Szlachetny chód kaczki, oblicze promieniujące jak plaster miodu ściągający muchy i zręczność, z jaką się garbisz pod belą, powiedziały mi, żeś ty jest Uni. Farbiarz doskonale pojmował szyderstwo, lecz że w jego naturze nie było skłonności do obrazy, odparł łagodnie: — A ja widząc ciebie, nie pomyślałem nic, jak gdybym nikogo nie widział. Nie pomyślałem nawet tego, że przeszkadzasz na mej drodze. Lecz teraz proszę: odejdź. Idź, dokąd zmierzałeś. — Zmierzałem i dotarłem do celu, rozumiesz? Uni, bojąc się zwiększonego bólu, jaki przynosi rozczarowanie, odepchnął od siebie radosny domysł. Lecz obudzona nadzieja powracała. Czyżby?... czyżby? Zawisł pytającym wzrokiem na chytrej twarzy starca, a ten przytaknął głową. 150 — Jest, jak myślisz... Przysłała mnie Ammonia... —- Ammonia! O, Ammonia... — rzucił belę materiału na podwórze, aż kurz powiał na wsze strony, i podniósł w górę obie rę-ce — Powiedziałeś: Ammonia? Wszak dobrze słyszałem. I już nie szydzisz, nie drwisz — widzę to przecież! Ammonia... Ozyrysie, jak ja czekałem! Ammonia... Wiedziałem, wiedziałem, że Maat mnie nie opuści! Ammonia cię przysłała... Ammonia mnie pozdrawia. Dlaczego tak długo kazała mi czekać? — Tobie kazała? Czy nie mylisz s:ę, farbiarzu? __ Tak mi się wyrwało — przyznał ze skruchą. — Nie, nie kazała, lecz gdyby nakazywała mi nie raz, a dziesięćkroć ???? —.ja bym usłuchał! — Dosyć już tego. Powiedziano, co miało być powiedziane, a teraz chętnie napiłbym się piwa. — Słusznie, słusznie... — bełkotał Uni całkowicie nieprzytomny z wrażenia. — Pozdrawia mnie. To wszystko, lecz to nie jest mało. Gdzież ona jest? Co porabia? Czemu jej brat, któremu dałem list do Ammonii, nie przyniósł odpowiedzi? Dałem za napisanie tego listu pieczoną kaczkę, dwie sztabki miedzi, ale dałbym i więcej. Ammonia musiała mieć powody, aby milczeć. Słusznie, słusznie... Ona nie jest jak Egipcjanki, skore do zawierania znajomości, to najpiękniejsza z Greczynek Miletu... Powiedz tylko, gdzie jej szukać? Czy coś zgubiłeś, że tak się oglądasz? — Oglądam się zaiste! Szukam, gdzie tu stoi mównica, godna twojej obrotności języka. Jakże pomyliła się Tyche robiąc z ciebie farbiarza! Powinieneś był zostać pretorem w rzymskim sądzie! Mógłbyś zadawać tyle pytań, ile by ci się chciało, a chętkę masz niepomierną. Co ona robi? Mało to mnie obchodzi. Śpiewa, oprowadza po ogrodzie Enuma, recytuje wiersze greckie; od nich głowa słuchającego staje się pękata jak attycka waza, po której w kółko biegają i dogonić się nie mogą: Ares, Afrodyta i jeszcze na dokładkę kilku długonogich herosów... — Co powiedziałeś? Enuma? Ozyrysie! A gdzież ona jest, błagam cię na łaskę Maat ?— powiedz?! — „Ozyrysie" — powiadasz? Wielce to możny egipski bóg, choć sądząc po twojej gołej skórze, poranionych rękach, szlachetnej zapadłości brzucha mało go obchodzi, czym się odziewa- 151 ją i co jedzą jego wyznawcy. Ammonii dobrze się powodzi. Jada na złotych naczyniach, śpi na jedwabiach, pół dnia patrzy w lustro, drugie pół — ziewa. Tak czyniąc, sposobi się do zajęcia w domu miejsca po szlachetnej Alinę. — Któż jest ta Alinę? — Zmarła matka przyszłego męża Ammonii, jeśli pan domu wyrazi zgodę na ten związek, a młody Enum życzenie, co winno rychło nastąpić. I gdzież to piwo, które miałem dostać? Nie chciałbym, aby zbyt długo czekało w tym upale. Czemuż tak nagle zaniemówiłeś? Język ci kołkiem stanął czy masz niestrawność brzucha? Drżąc i ściskając dłonie, Uni wreszcie przemówił: — Błagam cię, powiedz, gdzież są ci wszyscy, o których op wiadasz! — Do piwa należałoby dorzucić zakąskę. — Właśnie pomyślałem, że należałoby... — nieporęcznymi palcami dłubał przy chuście związanej w pasie, wzrok starca pożądliwie śledził te ruchy. Uni wygrzebał miedziany pieniążek. — Oto jest! — Tylko tyle? — Wybacz, następnym razem... ale mów! Mów! Postaram się twą wiedzę wynagrodzić, oczywiście! Tylko chwilowo jestem bez drachmy... Gdzie mieszkają? — Po cóż ci to wiedzieć? — Jakże! Skoro ona tam mieszka! Jakiż to dom — opowiedz! — Wspaniały, zaiste, wspaniały — Himiikon uczynił gest znamionujący okazałość. — Od podłóg po sufity — same bogactwa. Ani tak mieszkał król Mitanni Tuszrata, ani satrapa perski w Sardes, jako mieszka Teta, pracujący od świtu do nocy, aby krokodylom Sobka dobrze się wiodło. A przy nim — jak Horus przy Ozyrysie — mieszka Enum, a przy Enumie mieszka Am-monia. Co jeszcze chcesz wiedzieć? — Gdzież to jest? Jak tam dojść? — Dojść? Słusznie powiadasz: dojść, gdyż zwyczajem biegaczy, zbierających wawrzyny na bieżniach, gardzisz noszeniem w lektyce twej wdzięcznej osoby. Sam dojdziesz, i to tak prędko, że czterech tragarzy z lektyką musiałoby biec, chcąc dorównać twym rączym stopom, których płaskość nie jest ci żadną prze- 152 szkodą, a nawet, przeciwnie, sprawia, że niemal płyniesz w powietrzu, czego mógłby sam Hermes ci zazdrościć. — Błagam! Gdzie? —? Zaraz. Mam wyliczyć odległość w perskich parasangach, w egipskich schojnach, czy wolisz wedle greckiej miary — w stadiach? Nieszczęsny, zmaltretowany Uni wykrztusił: — Tak właśnie, jak rzekłeś. W tym czy w owym -— co za różnica, skoro ona tam jest? —? Ależ ja ci tylko pozostawiłem wybór, a ty masz mi rzec, która z miar wedle ciebie jest najdogodniejsza? — Najkrótsza, abym co prędzej zaszedł. —? Zaiste, z twej mowy widać, iż obce są ci zasady geometrii. W twoim rozumowaniu jest błąd, i to niemały. Mała miara mieści się w dużej tyle razy, ile ta duża jest większa od mniejszej. Zali nie znasz prawideł Archimedesa? — Archimedesa? — A może czytywałeś dziełka Euklidesa? — Ja? — To może chociaż matematyk Arystarch z Samos nie jest ci obcy? — Już sposobił się do dłuższej oracji, gdy z głębi budynku rozległo się niecierpliwie: — Uni!! — Wołają mnie... — jęknął farbiarz. — Poczekaj... mówiliśmy zatem o miarach długości. Niech więc będzie w stadiach. Lecz wspomniałeś o zakąsce do piwa?... — Dostaniesz, przysięgam! Tylko — mów! Mów, bo muszę wracać do ognia. — Do ognia? Zatem jesteś jak Hefajstos w kuźni, tylko ci brak Afrodyty. W stadiach to będzie ich około trzech od świątyni Sobka, za murami miasta, idąc na wschód Kanopijską... A teraz zakąska. — I tam ją znajdę? Naprawdę ma być poślubiona temu wspaniałemu?... Teraz Himiikon rozgniewał się nie na żarty. — Kimżeś ty jest, aby mnie tak wypytywać? Dałeś mi byle co, nędzny miedziak, czyli gorzej, niż gdybyś mi nic nie dał. Nie 153 otrzymawszy żadnej zapłaty za drogę miałbym u ciebie i sumkę, i procenta od niej. Lecz skoro mnie pozbawiasz procentów, tym samym mnie okradasz, popełniając łotrostwo, za które należy ci się to, co cię czeka! Oby jedna z pełzających podobizn Sobka wsunęła cię do swego świętego żołądka! — Pójdę i zobaczę. — Głupcze! Gdyby Ammonia tego chciała, kazałaby powiedzieć: „Ammonia zaprasza czcigodnego farbiarza Uni, aby raczył ją odwiedzić". Ona zaś tylko tyle rzekła: „Idź, pozdrów ode mnie farbiarza Uni. Niech mu się dobrze wiedzie." — Ammonia jest osobą, która nie potrzebuje wiele mówić. Pójdę tam. — Niech cię Set poćwiartuje! Jeśli zapytają, skąd znałeś drogę, nie mów o mnie. Nie bacząc na twoje skąpstwo dobrze ci radzę — nie idź! — Pójdę. Z głębi budynku wyfrunęło polano i nieledwie musnąwszy ramię farbiarza plasnęło o ziemię. Uni spojrzał na leżące i westchnął: — Jestem proszony o powrót. Muszę iść. — Piękny sposób zachęcania do pracy! Nie ma co! I w obawie o całość swej osoby oddalił się czym prędzej. Miał pilniejsze zadanie — i dla niego, a nie dla ujrzenia farbiarza — wyprawił się w drogę. Chciał odszukać Apiona. Lękliwe i słabe natury niejednokrotnie na skutek nagłego wstrząsu odzyskują wolę, stają się ślepo nieustraszone i gotowe na zabój walczyć. Coś podobnego stało się z Unim. Po odejściu Fenicjanina niesioną belę cisnął na podłogę i prędko wyszedł z farbiarni. Przełożony, rozzłościwszy się, wybiegł za zmierzającym przez podwórze. — Uni! — wrzasnął, widząc, że farbiarz czerpie obu dłońmi wodę z beczki i polewa sobie głowę, ramiona. — Wracaj natychmiast! Jak gdyby nie słysząc rozkazu, Uni mył się dalej. 154 - Uni! Masz jeszcze dwie bele do zafarbowania. Kupiec czeka! Uni zabrał się do polewania nóg, bezskutecznie usiłując zmyć ślady farby. Krewki Horias chwycił jeden z pustych dzbanów na wodę, stojących pod ścianą. — Uni! Albo wracasz natychmiast, albo łeb ci roztrzaskam! Uni, pochylony nad beczką, wypiął tylną część ciała, nie tyle z zamiarem ubliżenia zwierzchnikowi, co z chęci dokładnego umycia torsu i szyi. Coś podobnego jeszcze się nie zdarzyło, odkąd istniała farbiarnia. Horias oniemiał. Za jego plecami cisnęli się farbiarze, ciekawi zobaczyć, czym się ta heca skończy. Uni dokonał ablucji i zwracając mokrą twarz ku patrzącym zawołał: ?—? Odchodzę! — Dokąd?! Pijanyś czy co? — Przełożony doskoczył do zuchwalca, lecz ten odstępując na bok wyrzekł łagodnie: — Nie odebrałem płacy za ostatnie dziesięć dni. Zostawiam ją tobie. Idę. I poszedł. Sam nie wiedział, co będzie robił. Jednego był pewien — nigdy już nie wróci do farbiarni. Opuściwszy zabudowania rzemieślnicze, składy, długie przewiewne szopy do suszenia materiałów, szedł bez wytchnienia dalej i dalej, jak gdyby tylko ten niepowstrzymany marsz mógł przynieść ulgę rozpalonej głowie. W istocie zmęczył się i osłabł. Wtedy nieco oprzytomniał. Był w mieszkalnej dzielnicy najuboższych, odległej od centrum, gdzie nie kończące się szeregi marmurowych kolumnad z radosnym wdziękiem demonstrowały elegancję proporcji i linii. Stary kanał, niegdyś spławny, odkąd zaniedbano oczyszczania, zarósł trzciną, zamulił się tworząc siedlisko dla ropuch i węgorzy. Ziemia po obu jego stronach stwardniała na kamień, w głębokich pęknięciach gruntu mieszkały pająki. Na tym obszarze, jałowym i smutnym, gdzie wieczorami rechotało potomstwo 'oogini Heket, a pomiędzy trzcinami przewijały się wodne węże, biedacy wznosili lepianki. Od drogi, wydeptanej bosymi stopami, wyrastał ślepy mur z niskimi krągłymi otworami wyjściowymi, w których trzeba było dobrze się pochylić; od kanału biegły 155 rzędem jedna przy drugiej niziutkie izby, z klepiskiem miast podłogi, z przynależnym do każdej z nich kawałkiem podwórka, otoczonym niskim murkiem z błota wysuszonego na słońcu. Żadnemu z mieszkańców tych lepianek nie przyszłoby do głowy, iż na równi z użytkownikami pałaców, willi, portyków, gim-nazjonu, efebii — pospołu z miłośnikami Muzę jonu, Wielkiej Biblioteki, ogrodów Ptolemejskich, hipodromu i teatru — oni, nędzarze, stanowią nieodzowną część Świetnej i Najświetniejszej. Co więcej — byliby tym oburzeni, gdyż w głębi swych serc, zaskorupiałych od biedy i pracy, żywili miłość i podziw dla najpromienniejszego z miast! Uważali, że wyglądem swych postaci kalają dumną nieskazitelność Aleksandrii. Żyli więc niejako za obrzeżem miasta — pogardzani i niezastąpieni! Pełnili bowiem nieodzowne dla istnienia ludzkiego prace: najgorzej płatnych, bo pracujących za pół obola dziennie: wyrabia-czy cegieł, nosiwodów, krajaczy trupów, przeznaczonych do zabalsamowania; czyścicieli śmietników i miejskich latryn; zamiataczy, tragarzy, posłańców. Byli czymś znacznie lichszym niż plebs rzymski, bezimienną hołotą, lecz dzięki ich zapobiegliwej krzątaninie rzeźbiarze mogli toczyć kolumny, gramatycy rozwijać subtelne spory o sens tego lub owego wyrażenia poetyckiego, prawnicy doskonalili teksty umów, politycy wysyłali dyplomatyczne noty, a mimowie i aktorzy zabawiali swą sztuką Aleksandryjczyków. Biedakom, co nigdy nie uczęszczali do teatru, nieobce były i śmiech, i smutek, choć powodów do pierwszego los wydzielił im nader skąpo, drugim obdarzając w nadmiarze. Idąc do swej lepianki Uni mijał znajomych, mających jeszcze powody, by zamykać drzwi na skobel, gdy on o to nie dbał. Tamci trzymali w izbie kilka glinianych naczyń, kilka par znoszonych sandałów, skromny zapas oleju, płaszcz z koziej wełny na chłodne noce. Uni izbę zostawiał otwartą na oścież, gdyż w całej dzielnicy nie było złodzieja, który połakomiłby się na przetartą matę z liści palmowych, pęknięty dzbanek, lichą lampkę oliwną przed posążkiem Maat... — Dokąd? Hej, chłopcze! — otrzymawszy uderzenie w plecy, Uni skrzywił się i obejrzał. Stara żebraczka Sambus, dźwigająca na ręku koszyk, wieczkiem przykryty, wyszczerzała zęby w 156 uśmiechu. — Nie pamiętasz Sambus? I co się tak gapisz? Jestem dziś urodziwsza od samej żabiej Heket. Dokąd tak pędzisz? — Zostaw mnie. Spieszy mi się... — I mnie! Juzem dawno nie szła z chłopcem. Jeszcze takim ładnym! Niosę prezent na śmietnik. Może weźmiesz? ?— potrząsnęła koszykiem, z którego dochodziło kocie miauczenie. — Za pół drachmy. — Puść mnie, Sambus. Nie mam ani obola. — Daj pół drachmy. Albo cię przeklnę! Znam najgorsze przekleństwa. Oczy ci uciekną w głąb głowy, ręce i nogi zesztywnieją. Daj! — Nie mam. — Daj! — Dałbym, gdybym miał. Nie mam nic prócz zmartwienia. — Mów! Znam sposoby na wszystko. Cóż ci dolega? — Chciałbym ujrzeć osobę — wyznał, przez cześć dla Ammo-nii nie ujawniając imienia. — Lecz nie wiem, czy ona pragnie mnie ujrzeć? — Wystarczy, że ty masz chętkę. Więcej nie trzeba. Sam Ozyrys wejrzał na ciebie i sprawił, żem cię na ścieżce zdybała. Zerknąwszy na łachmany cuchnące rybimi odpadkami, Uni wzdrygnął się: czyżby Promienisty Pan światła, rozjaśniający swą łaską Górny i Dolny Egipt, miał korzystać z pośrednictwa 157 pijaczki? Nie! Jeśli już kto — to najzłośliwsze, najciemniejsze demony, których imiona strach wymawiać! — Ja to mogę zrobić, że ujrzysz ją, a sam pozostaniesz niewidzialny. — Nie powiększaj mojej ochoty do śmiechu — poprosił, płaczu bliski. — Jakże to zrobić? Ujrzeć ją i pozostać niewidzialny? — Stara Sambus ma sposoby. Gdy złapie mnie święta choroba, im bardziej się tarzam i więcej piany leci z gęby, tym mocniejsze zaklęcia mówią mi demony do ucha. To ich robota, że padam na ziemię, członki sztywnieją, ciało wygina się jak pałąk koszyka. — Wiem, wiem, że masz chorobę, dzięki której możesz rozmawiać z demonami i uzyskiwać, czego pragniesz — zerknął z trwożną ciekawością na straszną postać nędzarki. — Więc pomóż mi! — Cicho tam bądź, pokrako! — wrzasnęła, trzepiąc koszykiem. — Bodajbyś zdechła, zanim cię doniosę na śmietnik! — Zostaw kota, powiedz, czy możesz zrobić coś dla mnie? — Ile dasz? — Naprawdę nie mam nawet całej drachmy. — A ile? — Pięć oboli. — Dorzuć coś. Chiton albo sandały. — Mam jedną parę, którą chciałbym wzuć. — Daj sandały! — Jeszcze ich nie miałem na nogach... — Daj, nie pożałujesz. Z innym nie chciałabym nawet gadać. Ciebie lubię. „Uni ze śmietnika" — to coś w sam raz dla mnie. Uniemu zawsze sprawiało przykrość, gdy słyszał o swym nieznanym pochodzeniu, więc, rozżalony, przystanął. — Jakże to? — zawołał. — Mam dać tak od razu? Chcesz, żebym stanął przed Ammonią boso, jak nędzny pastuch? Stało się! Niebacznie wyznał ukochane imię, a stara rzuciła się na sekret zakochanego jak szczur na przynętę. Potrząsając koszykiem darła się w głos: — Wszystko zrobię! Mam mocne zaklęcia. Będziesz widział swoją Ammonię, a ona nie ujrzy ciebie! Tylko daj pięć oboli i sandały! 158 — Co ty pleciesz? Chcesz, żeby Ammonia straciła wzrok? Tfu! Idź sobie! — Gdzie lecisz? Zostań! — dopadła uciekającego i schwyciła za ramię. — Znam sposoby, żeby cię zrobić niewidzialnym. Choćbyś był wielki jak wieża Faros i szeroki jak jezioro Ma-reotis i choćbyś był tak blisko swej lubej, jak ręka przy ciele, ona nie będzie cię widzieć. Za to ty się jej napatrzysz, ile zechcesz! Nie znajdując nic zdrożnego w tym, że będzie oglądał Ammonię, nieświadomą jego bliskości, Uni zapragnął stać się niewidzialnym. Przewidując jednak ogromne trudności jął prosić: — Nie łudź mnie, Sambus... Jakimże to sposobem może się stać? Nie ma takiej rzeczy, której bym nie oddał, byle być blisko Ammonii. Prawdziwy głupiec ze mnie — alboż mnie to puszczą do niej? Kimże jestem, żebym ośmielał się wchodzić do bogatego domu, gdzie jada się na złocie i sypia na jedwabiach. Byłby tak jęczał i bredził powtarzając w dobrej wierze wszystkie bajki zasłyszane od starca, gdyby Sambus, której pilno było dobić interesu, nie przywiodła go do opamiętania walnąwszy pięścią w bok. — Nie gadaj, póki ja nie rzekłam ostatniego słowa! Mam balsamy mocniejsze i słabsze. Na różne potrzeby. Gdy ciało natrzesz mocniejszym, staniesz się niewidzialny od południa aż do chwili, gdy bóg ciemności pożera słońce, a nawet aż do czasu piania koguta. Uni nadal milczał, ogłupiały ze szczęścia. Zanim spotkał Sambus, marzył o tym, by bodaj na chwilę ujrzeć Ammonię. Radość z nadziei oglądania ukochanej tak nim wstrząsnęła, że niemal ogłuchł. Widywał Ammonię przez krótką chwilę, podczas słów pozdrowienia lub gdy ośmielił się ponieść jej dzbanek. I on miałby patrzeć na nią od południa aż do rannego piania koguta? Cudowne! Cudowniejsze od wszystkiego, czym mogłaby go obdarzyć bogini Tyche i bogini Maat, opiekunka sprawiedliwości, harmonii i ładu! — Zaprawdę, Sambus, mówisz rzeczy mądre i godziwe. Lecz nie powiedziałaś, ile... ile to ma kosztować? — Ucichnij, pokrako, albo chlupniesz do wody! — uspokoiwszy w ten sposób miauczącą zawartość koszyka, starucha pod- 159 jęła z godnością, niczym miła bogoim wróżbiarka: — Dla ciebie, i tylko dla ciebie, Uni, to robię. Boś jest porządny chłopiec. Nikomu innemu tej ceny bym nie rzekła. Albowiem musisz wiedzieć, że zaklęcia się zużywają i nie można ich za często powtarzać. Tracą całą moc i stają się nic niewarte. —? Ale ty dasz mi te nie zużyte, dasz, Sambus? A ona, jak gdyby była samą Pytią, odzianą w biały peplos, w osobie zaś Uniego stało poselstwo żądne wróżby Apollina, odparła z mocą i majestatem: — Dasz pięć oboli i te sandały, któreś obiecał. Po cóż ci zresztą one? Czy w byssos odziany, czy nagi, boso czy w sandałach — nie będziesz widzialny! — To prawda — przyznał markotnie. — Ammonia i tak ich nie zobaczy. Kupiłem je, żeby jej się spodobać, więc dla niej mogę je odrzucić. — Z maściami jest jak z zaklęciami: jedne i drugie muszą mieć wszystkiego wedle słusznej miary — ani za wiele, ani za mało. To jest mądrość pierwsza, od boga księżycowego, Sina. Dostaniesz maści i wyuczę cię zaklęć, po których stracisz ciało, a wraz z pianiem pierwszego koguta odzyskasz je. Ale najpierw obole, potem sandały, a na końcu cała reszta. Uni, któremu w głowie się kręciło jak po mocnym winie, powtórzył machinalnie: — Sandały, obole, a potem cała reszta. Szli teraz w milczeniu i każde rozważało swoje. Sambus — ile zarobi na tym interesie i czy Uni w ostatniej chwili nie rozmyśli się? Uni czuł w sobie narastającą błogość, jak gdyby Ammonia, niczym biały obłok, już, już spływała do niego z lazurowego nieboskłonu. Lepianki o tej porze stały puste. Ich mieszkańcy na podobieństwo mrówek rozbiegli się po wielkim lesie białych budowli, marmurowych kolumn, nie kończących się portyków, placów, bazarów. Potomstwo tych biedaków, jeśli nie kradło w porcie lub nie zabawiało się w ruinach opuszczonych domów, najchętniej gromadziło się przy śmietnikach, dostarczających uciechy i okazji do wzbogacenia się bez nakładu pieniędzy. Wśród odpadków można znaleźć przedmiot wart miedziaka! Tu, gdzie kanał, kończąc się, tworzył bagienny obszar, jego skraj zajmował 160 kopiec z potrzaskanych skorup glinianych. Starsze dzieci wdrapywały się z zapałem na sam szczyt, bardziej niezdarne pełzały u podnóża; to, że wśród nagrzanych upałem skorup mogą znajdować się węże jadowite i skorpiony, nie umniejszało ocnoty do grzebania w usypisku. Uni na widok swej lepianki uczynił gest, jakiego nie powstydziłby się rzymski obywatel zapraszający klienta do perystylu. — Oto moja chata. Wejdź, Sambus, i odpocznij! — Spieszę z tym na śmietnik. Już mi dojadło to miauczenie. Gdy brałam koszyk, ani myślałam, że tak się zmacham. — Daj koszyk, ja odniosę. — A nie zapomnij dobrze go potem wyczyścić! — krzyknęła za odchodzącym. Usiadła pod ścianą, z lubością wyciągnęła nogi, wsunęła dłoń pod łachmany i drapiąc się rozmyślała o szczęsnym dniu, najlepszym ze wszystkich w tym miesiącu. Z samego ranka, chętnie odwiedzana przez podróżujących kupców pani, która nieraz kupowała od Sambus eliksiry odmładzające i balsamy pobudzające miłość, dała jej całe dwie drachmy za odniesienie na śmietnik zbytecznego stworzenia, jeden stawiając warunek — aby nikt z sąsiadów nie widział i aby śmietnik był jak najdalej od domu. Obie drachmy zmieściły się pod językiem, a błogość z nich płynącą Sambus odczuwała we wszystkich członkach. Za oba pieniążki kupi garniec dobrego piwa, po którym prześpi cały dzień, oszczędzając w ten sposób na jedzeniu. Tak więc odniesienie koszyka opłaci się podwójnie. Ponadto na drodze nadarzył się ten głupiec, Uni, z którego doświadczona wróżbiarka potrafi wycisnąć, ile tylko się da. Jego sandały zostaną odniesione na kramy ze starzyzną i jako modny towar przehandlowane od ręki. W gronie wybrańców Pani Nędzy nietrudno znaleźć biedaka gorszego niżeś ty sam. Sandał z całą podeszwą będzie luksusem dla pastucha okrągły rok chodzącego boso. Sambus, choć w łachmanach, jest wolną i godną zazdrości damą dla żony świniarza, niewolnika ożenionego z niewolnicą. Sambus może do woli siedzieć u wejścia świątyni, do której niewolnym wejście jest wzbronione. Tamci mogą się łączyć tylko z takimi jak oni sami. Sambus natomiast wiedzie bujnie życie towarzyskie. Że wśród złodziei, znachorek, U Świetna i Najświetniejsza zaklinaczy, przemytników — cóż to szkodzi? I to są zacne zawody, którym nikt — prócz nienawistnych Rzymian — nie ujmuje godności. Sambus nie traci nadziei na wejście do wyższej sfery, pomiędzy akuszerki, drobnych przekupniów, tragarzy — byle tylko zdołała zakupić wózek. Używany — oczywiście! Niechby nawet z odpadającym kołem i złamanym dyszlem — już da sobie radę! Na wózku można ustawić kilka koszyków z żywą zawartością, jeden obok drugiego, miast taszczyć ciężar pojedynczo. Wynajęłaby chłopaka, najchętniej niemowę, do popychania wózka, a sama byłaby już wówczas niczym grecki posiadacz. Zamiast ciężkiej pracy fizycznej liczenie oboli, zdobywanie klientek, wyszukiwanie żywego towaru przeznaczonego na śmietnik i dodatkowa opłata za dyskrecję! Na razie jednak taki wózek jest jak Olimp dla żebraka! Przekleństwo, iż biednemu wszystko jest za drogie, by mógł się wzbogacić! Ale i na to znajdzie się rada. Dla uczczenia urodzin Augusta imperatora — Sambus, egipska żebraczka, podniesie taksę za odnoszenie koszyka. Chcą damy pozbywać się swoich utrapień — niech płacą! Albo niech same noszą swoje kocięta na śmietnik. — Sambus... O, Sambus! Jakżeś mogła... Otworzyła senne oko i ujrzała Uniego z nieszczęsną miną. Patrząc na zbolałą twarz, wybuchnęła śmiechem. Śmiała się otwartą gębą, aż błysnęły w niej dwa zaślinione pieniążki. Uni ze wstrętem odwrócił wzrok. Sambus splunęła ze złością. — No i co? Alboś ty sam nie ze śmietnika? Może Syryjczyk nie podjął cię z kupy potłuczonych naczyń? Alboż to pierwszy raz? Wszędy tak jest. Uni milczał bezradnie. Rzeczywiście tak było, jak mówiła Sambus. Nikt nie zabraniał wyrzucania na śmietnik noworodków ani dzieci. Kto zaś chciał, mógł porzucone zabrać i zatrzymać na własność. Podrzutek wzrastał pod bacznym okiem właściciela miarkującego, kiedy zaczną się zwracać koszta utrzymania podrzutka i jego mamki. Jak szeroki świat — w Rzymie czy w Aleksandrii, w Sydonie, w Tyrze, w Antiochii czy Syrakuzach — podążały ku śmietnikom — skrycie lub jawnie, z koszykiem lub z zawiniątkiem — rajfurki, akuszerki, służebnice, znachorki, ojcowie i matki, radzi pozbyć się niechcianego dziecka. Niemowlę- 162 ta umierały na śmietnikach, były zjadane przez szczury, dzikie psy i koty. Ginęły od ukąszeń węży, skorpionów, mrówek, pająków. Rzecz była powszechnie znana i nie wzbudzająca niczyjego protestu. Rozgniewana Sambus patrzała drwiąco na nieszczęśnika, który nie chciał się pogodzić z tym, co świat uznał i przyjął za słuszne. — Przyjrzałeś się dziecku? — O tak! — No więc! Gdybyż to był chłopak. Ale dziewczyna... Twarz Uniego nie wyrażała zrozumienia dla obyczaju przyzwalającego skazywać dziewczynki na nieodwołalną zagładę, i Sambus, zniecierpliwiona jego tępotą, wrzasnęła: — Głupcze! Komu się opłaca chować dziewczynę?! Lepiej dla niej, niech od razu ginie... Gdzie masz koszyk? Nie widzę mojego koszyka?... Coś z nim zrobił? — Postawiłem w izbie, gdyś drzemała. — Koszyk wart dwa obole. Więcej niż to stworzenie, za które nikt nie dałby miedziaka. Chodźmy... Weszli do izby. Na środku maty stał koszyk. Sambus podniosła wieczko i prędko opuściła. — Uni! Farbiarz rozłożył ręce. — Głupcze. No... Chcesz brać kłopot — bierz. Ale za koszyk musisz zwrócić dwa obole. Razem z tamtymi: siedem. I sandały. Pokaż sandały. Uni usunął z klepiska matę, wyjął ruchomą cegłę, pogrzebał w schowku i wyciągnął parę sandałów. Sambus łapczywie pochwyciła łup, gięła podeszwy, zębem spróbowała rzemień — niczemu nie dało się przyganić. Sandały były jak prosto z nóg Hermesa! — Dawaj teraz siedem oboli. — Mam tylko pięć. — Dasz pięć i ten mosiężny drut, który nosisz na szyi. — A maść dla mnie? — Sama pamiętam. Noszę ją przy sobie. Odwróć się. Uni posłusznie spełnił rozkaz. Sambus podniosła spódnicę, z sakiewki przywiązanej do pasa wyjęła szarą, tłustą kulkę i po- u» 163 pluwając obficie, aby kosmetykowi nadać wabiący połysk, prawiła: —? Gdy będziesz nacierał ciało — zamknij oczy. Inaczej demony potrafią cię oślepić. Na demony dobre są trzy formuły Thota. Jeśli wymówisz pierwszą — zaklniesz niebo i ziemię, świat nocy i wody. Jeśli wypowiesz drugą, zrozumiesz, co mówią ptaki niebieskie i gady. Jeśli wypowiesz trzecią formułę, chociaż jesteś w grobie, odzyskasz postać, jaką miałeś za życia. Ale tobie niepotrzebna jest ani pierwsza, ani druga, ani trzecia. By zostać niewidzialnym, wystarczy bez omyłki powiedzieć zaklęcie Thota... — Mogę się już odwrócić? — Możesz! — Uni z ciekawością i lękiem spojrzał na lepką, szarą kulę w zagłębieniu szponiastej dłoni. — Nie bój się. Sięgaj śmiało... ręka ci nie odpadnie. A choćby nawet, ja powiem słowo i zrośnie się z powrotem do kupy. Uni z przestrachem cofnął dłoń, lecz przemógł się i wziął kulę zalatującą odorem starego tłuszczu. — Dałam do niej sadło czarnej owcy, oko krokodyla, skórę z ropuchy, kulkę gnoju świętego skarabeusza. A teraz powtarzaj: „Uczyń mnie niewidzialnym, panie Heliosie, aeo, aue, aie, eau, wobec Ammonii i każdego człowieka aż do piania rannego koguta, zyzja, zyzja, zyzja..." Przejęty bojaźnią i czcią Uni powtarzał. — A teraz słuchaj: wcierać będziesz maść w czoło, w stopy, w dłonie; pomażesz nos, brzuch, członek i staniesz się niewidzialnym aż do świtu. Gdy przyjdzie ranek, ty powtórzysz siedemkroć: „zyzja", zetrzesz maść z ciała i staniesz się widzialny, jako i teraz jesteś. — Zmrużyła szelmowsko oczy. — Czemu i koszyka nie miałbyś uczynić niewidzialnym? Przecież nie zostawisz jej tutaj, bo do rana zemrze bez opieki. Zabierz ją z sobą. Zabierz, Uni! Natarty maścią koszyk zostawisz tam, gdzie mieszka twoja umiłowana. Nikt nie będzie wiedział, żeś ty go przyniósł. Oboje będziecie niewidzialni. Rankiem ujrzą go i pomyślą, iż jakiś bożek podrzucił. Oni się tam zajmą małą pokraką, a ty cóż byś z nią robił? Aniś ty ojciec, ani matka, ani pan, żeby chować niewolnika. 164 — Prawda — rzekł Uni spoglądając na koszyk i wzdychając. — Wezmę ją z sobą. Boję się tylko, czy maści starczy! — Toteż mówię ci — nie smaruj grubo! Wystarczy, byś tylko dotknął członków. Nasmarujesz za grubo i będziesz cały mie- 165 siąc niewidzialny, a po co ci to? Nie będziesz mógł wtedy jeść i umrzesz z głodu. Uni pomyślał, że jemu nie miesiąc ani dwa, lecz całego życia nie byłoby za wiele, aby móc patrzeć na Ammonię, lecz roztropność nakazywała bronić się przed zagłodzeniem. — Pójdę zaraz. Namaszczę się na polu przed wejściem do domu Tety, gdzie żyje Ammonia. — Idź.! Nie marudź. Bierz koszyk i — w drogę! Nie masz tam placka dla Sambus? Nie, Uni nie miał placka, i Sambus musiała się zadowolić łykiem wody. Mamrocząc zabrała sandały, obręcz miedzianego drutu i pięć oboli, które Uni nie bez ociągania wyjął z rogu zawiązanej chusty. Ten, kto by widząc podskakującą na ścieżce staruchę, pomyślał: „Upiła się, wiedźma, i skacze" — skrzywdziłby nędzarkę niesłusznym posądzeniem. Nie piwo ani wino rozpierało Sambus tak, lecz czysta radość ze złośliwego figla. „Oddałabym obola, Ozyrysie, oddałabym, żeby ujrzeć, jak on tam razem ze swym koszykiem wylezie goły! Oddałabym obola!" Czuła się dumna z mistrzowskiego odegrania roli wtajemniczonej wróżbiarki. Lecz, jak przystało na prawdziwą artystkę w swym zawodzie, wolałaby mieć większe trudności do pokonania. I mniemając, iż nie ma takich, którym nie dałaby rady, znalazła pocieszenie w pełnym dzbanie piwa, zakupionym za pięć oboli tego głupca, Uniego ze śmietnika. Mnogość wrażeń, porywając Uniego w swój wir, odebrała mu rozsądek. Za wiele tego naraz było! Gdy postradał już wszelką nadzieję na znak lub wezwanie od umiłowanej, usłyszał od starca, że Ammonia go pozdrawia. Pozdrawia! To jedno słowo było jak tarcza słoneczna wyłaniająca się z zamętu mgieł i mroku. Pozdrawia! Cudowne słowo, nieśmiałe i skromne jak kwiat, gdy delikatnie potrąca dłoń idącego przez ogród. Uni nie jest 166 ciemnym barbarzyńcą, aby nie rozumieć, że słowo to, niby korona lilii wodnej, ukazuje złote wnętrze: „Ammonia pamięta o Unim". Izydo wielka — jakże się ucieszył! Czemu nie umarł zaraz wtedy? Bo właściwie wystarczyłaby mu ta niewysłowio-na chwila, gdy został „pozdrowiony" i odebrał wrażenie, że obie boginie: Tyche i Maat, odrywają go z ziemi, by unieść w górę. A zaraz potem straszna wiadomość, że Ammonia ma zostać czy- 167 jąś żoną. Ból, jak gdyby otworzono jego pierś żelazem i zimne ostrze dotknęło serca. Za zrządzeniem bogini sprawiedliwości, nie mogącej patrzeć na cierpienia Uniego, spotkał Sambus, otrzymał doniosłe pouczenie i teraz już wie, co robić. Iść jak najprędzej tam, gdzie żyje Ammonia. Ostatni raz ujrzeć najdroższą twarz... Ponieważ dziecko krzykiem domagało się opieki, Uni przykląkł i uważnie przyjrzał się małej. Musiała już mieć miesiąc i gdyby o nią dbano, może wyrosłaby na wcale ładną dziewuszkę. Miała duże oczy i czub kręconych włosów, nie sprawiała też wrażenia zamorzonej ani chorej. Ponieważ zanieczyszczony koszyk cuchnął, Uni zabrał go do umycia. Ostrożnie zanurzył wraz z dzieckiem w wodzie kanału, wymył małą, oporządził koszyk, po powrocie do izby dał dziecku napić się wody i zawinąwszy czarodziejską kulkę w liść, włożył na dno koszyka, po czym zamknął go. Teraz mógł wyprawić się w drogę. Gdy po kilkugodzinnej wędrówce znalazł się poza obrębem miasta, nietrudno już było dowiedzieć się, gdzie owo miejsce sławne ze świętych krokodyli żyjących w boskim lenistwie pod kapłańską opieką... Minął stawy przynależne do świątyni, minął i samą świątynię, widną od drogi jako otoczony murem zwarty blok zabudowy, na którą składał się szereg pomieszczeń, i, coraz bardziej znużony, przekładając z ręki do ręki ciążący mu koszyk, szedł, wypatrując celu podróży... Minął biały domek ogrodnika, otoczony zagonkami, gdzie pieniły się tłuste, wielkie melony, ujrzał na zakręcie akację, wreszcie wyłoniła się kępa sykomorów na pastwisku, pasące się tam dwa muły nie strzeżone. A oto i cel wędrówki. Duże domostwo, otoczone zielenią, opasane murem z mułowej cegły. Uni wszedł w przydrożne krzaki, odstawił koszyk ze śpiącym dzieckiem i jął ściągać odzienie. Wyjął z koszyka kulę rozmiękłej maści topiącej się na słońcu. 168 Gdy natrze siebie i koszyk, schowa w krzaki ubranie, po czym ruszy prosto do domu, gdzie Ammonia siedząc w komnacie ani się spodziewa, że niewidzialny Uni patrzy na nią niewidzialnymi oczyma i będzie tak patrzał w zachwyceniu aż do porannego piania koguta. — Zyzje... zyzje... zyzje... aeo... aue... Pomóż, Heliosie! Pomóż, Ozyrysie... zyzje, zyzje, zyzje... |???????4??????|| XI ?» W tym czasie gdy Uni, mrucząc zaklęcia, sposobił się uo przejścia w stan niewidzialny, Enum z Lucjuszem żywo rozmawiali Lucjusz leżał na sofie, Enum zaś siedział na krześle, złożywszy szczupłe dłonie na kolanach, i z uwagą słuchał. — Więc ty chodzisz?! — powtarzał zdumiony Lucjusz. — Zatem tylko udawałeś niemoc. Dlaczego to robiłeś? — Nie udawałem. Byłem słaby i niedołężny, dopóki — po dwóch latach leżenia - nie stanąłem na nogach. Kapłani Sobka twierdzą, że sprawiła to bogini Uto,. przysyłając węża, aby zabrał chorobę. Lecz ja wprzód zabiłem węża, czyniąc to za pomocą tego oto miedzianego talerza... Lucjusz spojrzał z zaciekawieniem na ciężki przedmiot, a następnie z uznaniem na Enuma: — Dobrześ się sprawił! Nawet dla mojej ręki, przywykłej do 170 rzucania dyskiem, byłaby rzecz niemała zabić krążkiem takiego gada. Wystąpiłeś jak Herakles. A czy drugi wąż nie przyszedł? — Być może zamierzał. Odechciało mu się, skoro zabiłem pierwszego. ----Rzuciliście go świniom? Kryjąc zgorszenie niepoważną uwagą, Enum wyrzekł z naciskiem: — Nie znasz naszych obyczajów. Taki uczynek mógłby obrazić boginię Uto, która przecież wysłała węża. Został starannie zabalsamowany i jego mumia wygląda nadzwyczaj pięknie. Chcesz zobaczyć? — powstał z krzesła, gotów gościowi zademonstrować mumię, lecz Lucjusz wybronił się mówiąc: — Zjadłem obfite śniadanie i obawiam się, że widok mumii nie wpłynąłby dobrze na mój żołądek. Zostawmy ją. Enum usiadł, myśląc, iż Lucjusz mimo miłego obejścia jest strasznym prostakiem, lecz to wina rzymskiego wychowania. Tamten zaś ze szczerym zaciekawieniem przyglądał się Egipcjaninowi. — Zatem ty możesz już chodzić tyle, ile ci się podoba? — Nawet gdy nie mam po temu ochoty, zmuszam moje członki, aby towarzyszyły mojej Ka. — I mógłbyś dosiąść konia? —? Jeszcze nie próbowałem, lecz nie widzę przeszkody... —? Potrafiłbyś jechać cały dzień? — Dlaczegóż by nie? Gdy zechcę, potrafię! Na to Lucjusz, podniecony, zeskoczył z sofy. — Myślałeś kiedy nad tym, jaka to wspaniała rzecz, jechać — dokąd się chce? — Przyznam, że do tej pory nie miałem sposobności tego rozważyć, lecz uczynię to z pewnością. — ...I spać na pustyni, jeść suszone daktyle, bić się z dzikusami — wspaniałe, prawda? Enum w duchu rozważał, czy istotnie pościel z piasku, łykowate daktyle i zatrute strzały sprawiłyby mu prawdziwą przyjemność, lecz nie chcąc zrażać przyjaciela, zamruczał: — O tak, to niezwykłe, przyznaję, po prostu nadzwyczajne. — Czemu nie urodziłem się w czasach Scypiona Afrykańskiego?! Byłbym co najmniej jego przybocznym! 171 — Scypio Afrykański? Nie przepadam za nim. Żal mi Kartaginy, z którą obszedł się tak bezlitośnie... Ale może zechcesz poczęstować się tymi winogronami? Najlepsza odmiana aleksandryjska... Przez chwilę raczyli się owocami, aż sok ściekał im po brodzie. Lucjusz wypłukał palce w miseczce, wytarł w ręcznik leżący na stole. — Na pustyni ojciec będzie budował skalne zbiorniki na wodę. Mają mu w tym pomóc Nabatejczycy, którzy wiele podobnych pobudowali na szlaku karawanowym, gdzie ich policja utrzymuje posterunki. Pobudowali je także i w Petrze. Byłem tam! Niczego podobnego jeszcze w życiu nie widziałem i tyś winien też zobaczyć. Całe miasto wykute w skale, z korytarzami dla pieszych i wozów! Środkiem miasta, głównym przejściem, ciągną karawany. Na grzbietach wielbłądów piętrzą się skrzynie; ze wszech stron biją w nozdrza zapachy — korzeni, pieprzu, rodzynków, fig — trudno to wszystko wymienić. W składach Petry możesz kupić na sztaby i w kawałkach złoto od Garaman-tów, strusie pióra, kość słoniową, jedwabie z Czina, kolorowe ptaki z Indii, drogie kamienie z Taprobane, dzikie zwierzęta w klatkach! Wszystko, co zechcesz! — Dziękuję — rzekł grzecznie Enum — chyba nie będę kupował, lecz miło mi o tym było usłyszeć. Powiedziałeś „wszystko, co zechcesz"? — Tak! Tak! — A więc — są tam księgarnie? — Księ... księgarnie na pustyni? — Chciałem się tylko upewnić. Bo, wiesz, mam w domu, w bibliotece własnej, nie skompletowany zbiór poezji Kallimacha. I chciałbym zdobyć papirusy z najdokładniejszym tekstem z okresu, gdy on żył i pisał. Więc korzystam z każdej sposobności, aby zapytać... — Na papirusy będziesz miał czas, gdy będziesz stary. Wiesz co? Jedź z nami! Poszukamy w Petrze księgarni! Potem zostawimy Petrę, i dalej! Bo ja podążę naprzód! — Dokąd? — Powiem ci, tylko nie zdradź. Zabiłbym cię, gdybyś mój sekret zdradził. 172 — Nie będziesz miał powodu do zabijania, ja nie zdradzam. Dokąd? — Jak najdalej, na pustynię — roziskrzonym wzrokiem Lucjusz badał wrażenie na twarzy przyjaciela, a Enum, zmieszany, milczał. Kiedyś, w czasie bezsennych nocy, czyż nie marzył o czymś podobnym? Dokonać odkrycia, podróżować, stać się sławnym. Z tamtych pragnień nic się nie ostało. Gdy stanął na nogi, otworzył się przed nim świat aż nadto kuszący, pełen wymyślnych kształtów rzeźb, posągów, budowli i — droższy mu nad wszystko — świat książek, po które już sam mógł jeździć do Biblioteki. Rzucić to, co cudem niemal odzyskał? W imię czego? Dla bezkresnych pustaci, gdzie na zmianę świszczę wiatr lub wyją demony?! Usychać w upale, kostnieć z zimna? Jeść — zamiast tej oto wybornej odmiany winogron — mdłe daktyle i oszczędzać każdą kroplę wody? A ojciec? Bez ważnego powodu porzucać tego najbliższego człowieka przygniecionego nawałem trosk? Chyba Lucjusz oszalał! Biorąc milczenie Enuma za oszołomienie zachwytem Lucjusz zadeklamował z przejęciem: — „Należy wzgardzić życiem mdłym i bladym, ażeby zyskać chwilę Nieśmiertelnej Sławy". Co ty na to? Straszliwie zakłopotany, unikając oczu przyjaciela, Enum odparł: — Jeśli się nie mylę, są to słowa Peleusa skierowane do Achillesa... — Na bogów, Enumie! Jak ty wiele wiesz! Kiedyś powiedziałeś, że znasz aramejski. — Tak. Nauczyłem się nieco od służby. Bawiło mnie to, gdy leżałem chory. — Doskonale! Bardzo to nam będzie pomocne. Wszyscy mul-nicy, wielbłądnicy i poganiacze mówią po aramejsku, więc mnie trudno będzie się z nimi dogadać, a ty potrafisz! — Czego ty chcesz, Lucjuszu? Młodzieniec wyprostował się, podniósł głowę. — Chcę olśnić, stać się pierwszym, dokonać chwalebnego czynu, wydrzeć współzawodnikowi zwycięstwo — oto dlaczego żyje i umiera Rzymianin! 173 Podczas tej szczytnej deklaracji Enumowi — nie wiedzieć czemu — było coraz bardziej nieswojo, a nawet ogarnął go smutek. Ledwo pozyskał przyjaciela, a już musi się z nim rozstać... Jak gdyby między nich poszerzającą się gwałtownie falą napływał liliowy piasek pustyni. Stali na jej krańcach, tracąc z oczu jeden drugiego. Ale może jeszcze uda się Nieuniknione powstrzymać? — To są tylko wzniosłe słowa. Ale cel, Lucjuszu? — Dotarlibyśmy tam, gdzie jeszcze nie stanęła ludzka stopa. — Dokąd? — Do źródeł Nilu. Zapadła w komnacie cisza miała w sobie chłód kamiennego ciężaru. Enum nagle pojął, że słowa Rzymianina nie są pustą przechwałką. Dotrzyma tego, co sobie przyrzekł. Pojedzie na pustynię szukać miejsca, skąd Nil wypływa. Szaleniec! — Pojedziesz ze mną? — Chętnie... to wspaniałe, o czym mówisz — wyszeptał Enum. — Sam ongiś niczego tak gorąco nie pragnąłem. Więc może, kiedyś, z największą ochotą... — „Kiedyś?!" Jutro musimy wyruszyć! — Jutro? — Dlaczegóż by nie? Szkoda każdego dnia. Jazda na wierzchowcu mogłaby ci sprawiać jeszcze pewne trudności. Pojedziemy zatem na targ i kupimy wielbłąda. Nasz przewodnik załatwi to z pewnością. — Jutro nie mogę... Skąd taki pośpiech? — Pośpiech? Ty nic nie wiesz, prawda... skąd możesz wiedzieć? Jestem straszliwie, opóźniony — jął szybkimi krokami przemierzać komnatę, jak gdyby to miało pomóc w dopędzeniu czasu. — Mierniczowie dróg, z którymi mój ojciec rozmawiał, przywieźli najświeższe wiadomości z Rzymu. Słuchaj! Tylko słuchaj, Enumie! August nakazał wymarsz ekspedycji, która ruszy z Egiptu w kierunku południowym, do źródeł Nilu. Jeśli oni dotrą tam — cóż dla mnie zostanie? — głos mu się załamał i chcąc ukryć łzy w oczach, odwrócił się plecami do Enuma. Pogrążony w rozterce uczuć, współczując przyjacielowi, którego zapalczywości ni ambicji nie podzielał, w nadziei odciąg- 174 nięcia go od niebezpiecznego przedsięwzięcia, Enum rozpoczął z perswazją: — Co do źródeł Nilu, Herodot o tym pisze... — Herodot! Herodot nie podjął wyprawy w górę Nilu! Słuchał, co mówili inni, i z powagą przekazał potomności te bajki! — Poczekaj. Arabscy kupcy również twierdzili, że u początku Nilu wznosi się wielka góra, buchająca ogniem. Gdybyś się tam zbliżył, ogień cię pochłonie. — Powtarzasz, Enumie, podobne głupstwa, jakie przed kilkuset laty rozsiewali Kartagińczycy o skałach, tam gdzie słupy Herkulesa, które miały zwierać się, aby zmiażdżyć śmiałka ważącego się przepłynąć cieśninę! A przecież szło im o to, żeby nikt się nie ośmielił pojawić na pełnym morzu i dalej jeszcze, na wyspie Kanaria, skąd Kartagińczycy brali purpurę, ani na wyspie Brytów, gdzie była cyna. Lecz odważni zrobili to. Rzym pokazał wszystkim, jak należy pokonywać strach, i my, Rzymianie, poszerzyliśmy granice poznanego świata! Enum poczerwieniał od ostrej przymówki. Ponieważ jednak żal mu było stracić przyjaciela, więc jeszcze raz próbował otrzeźwić go przestrogą: — Co do góry, buchającej ogniem, nie mam pewności, więc nie będę się spierał. Pewne natomiast jest, że ciągną się tam nieprzebyte bagna, straszne moczary, pełne złych wyziewów, powodujące gorączkę, na którą się umiera. I nie mów, że są to wymysły bajarzy! Nasi egipscy wielmoże od wieków sprowadzali stamtąd czarnych karłów i ci opowiadali... — Pokaż mi takiego czarnego karła! — Czyżbyś ich nigdy nie oglądał w Rzymie? Nie ma ich w pałacach? — No... może są. — Homer nazywał ich Pigmejami. I jeszcze żyją tam, gdzie chcesz dotrzeć, ogromne żurawie o dziobach jak ze stali, broniące dostępu do źródeł, zabijające każdego, kto się zbliżyć o-śmieli... — Przecież wiem, że muszą być jakieś groźne przeszkody, skoro nikt tam jeszcze nie dotarł! Lecz na wszystko istnieją sposoby! Jeśli są bagna — trzeba kłaść pomosty z drzew. Jeśli Pigmeje — każemy szyć w karłów strzałami! Przeciwko skrzydla- 175 tym gryfom wystawimy katapultę, zdolną miotać pociski w górę. Przeciwko żurawiom — oszczepników. Nie bój się! — Ja się nie boję. — O co ci więc chodzi? Jaką widzisz przeszkodę? Mówże! — Ja... mam się żenić. — Ty... — osłupiały Lucjusz machinalnie powtórzył: — Ty masz się żenić... o bogowie! — W moim wieku Egipcjanin może się już żenić. Przerywając spacer po komnacie Lucjusz przystanął przed Enumem zdesperowany. — Dlaczego nie odłożysz tego? Odkryjemy źródła Nilu, może trafimy na Garamantów, ukrywających złoto, wzbogacimy się i wrócimy możni i sławni. Wtedy się ożenisz! Wizja była ponętna i Enum, rozżalony, zawołał: — Jacyż wy, Rzymianie, jesteście niepowstrzymani! Do wszystkiego się spieszycie ponad miarę. Ja z pewnych względów nie mogę ślubu odłożyć. Ojciec jeszcze nie został powiadomiony. Trzeba rozesłać .zaproszenia do krewnych. Mam ich wielu. I jeszcze muszę zasięgnąć porady świątyni, który dzień będzie najpomyślniejszy dla zawarcia związku; potem nastąpią dalsze przygotowania. Nie jestem koziarzem, bym — nie bacząc na dobre obyczaje — brał dziewczynę za rękę i popchnąwszy do izby, obwieszczał: „Zostałaś mi poślubiona. Rób, co ci każę." — Wystarczy! — i Lucjusz, rozczarowany, machnął ręką. — Wy, Egipcjanie, jesteście dziwni. Od tysiący lat siedzicie nad Nilem, on was karmi, odziewa, spławiacie nim wszystko, co potrzebne do życia, lecz nic was nie obchodzi, gdzie biją jego źródła i skąd się bierze wasza droga życia? Rzymianin żyje z otwartymi oczyma, a wy żyjąc — śpicie. — Nie zawsze tak było! To przemoc — kolejno: asyryjska, perska, rzymska — tak nas obezwładniła. Był czas, że ruszaliśmy się bardzo dzielnie. Czyż faraon Ramzes nie wyprawił się aż pod nieprzyjacielski Kadesz? Mówią o tym pisma: „Otoczył, przeraził i pokonał". — Ech, Ramzes! Chyba ze dwa tysiące lat temu! Lecz i on, zapewne, Nilem się nie interesował? Dotknięty lekceważącym tonem Rzymianina Enum poczerwieniał. 176 — Mylisz się! — zawołał. — Już dwa tysiące i sześćset lat temu nasi władcy podejmowali wyprawy na południe w górę Nilu. A także i trzysta lat później! Faraon Merenre dotarł brzegami Nilu aż do Nubii. Najdzielniejszy z jego nomarchów, sławny Harhuf, zorganizował cztery wyprawy aż do kraju Yam, poza Nubię! Może powiesz, że i w tym Rzymianie nas wyprzedzili? Nie! Wtedy nie byliście w naszym kraju, gdyż was wtedy wcale jeszcze nie było! Zamilkł wzburzony. Wzajemnie mierzyli się oczyma. Roziskrzony dumą wzrok Enumowy zdawał się krzyczeć: „Jesteśmy na tej ziemi od trzech tysięcy lat. Cóż wobec tych dziesiątków stuleci znaczy wasz wiek?!" I raptem Lucjusz uświadomił sobie to, o czym dotychczas nigdy nie pomyślał. Że Egipt to coś więcej niż samo zboże, oliwa, płótno i garnki, które bez przerwy wywozi się z jego portów do Rzymu... Wobec zagadki tysiącleci trwania Egiptu jakże ubogo jawił się ów początek Romy, kiedy to jej spokojni wieśniacy tuczyli woły i sochą orali. Jak gdyby odpowiadając na jego myśl Enum wygłosił z przejęciem: — Nim zaistniało słowo: „Roma", nasz kraj miał już od tysięcy lat świątynie, rzeźby, posągi; wysyłał statki na morze 12 Świetna i Najświetniejsza 177 i utrwalał pismem poematy. I nie nazywał się wcale Egiptem, gdyż i ta nazwa jest nam przez obcych narzucona, lecz „Kemi", czyli „Kraj Ziemi Czarnej". Piękne i z wyglądem naszego kraju zgodne nazwanie! Lecz cóż was to obchodzi? Nic o nas nie wiecie i zabierając przemocą, co wam się u nas podoba, w lekceważeniu naszej przeszłości znajdujecie usprawiedliwienie swej chciwości... Ujrzawszy, że Lucjusz, zaskoczony oskarżeniem, ściąga brwi, rad ze zwycięstwa, dyplomatycznie zmienił temat. — Mówiliśmy o karłach... Przypominam sobie, iż czytałem opis podróży Harhufa. On to przywiózł Pigmeja w darze faraonowi, faraon zaś wielce o tego czarnego karła w liście się dopytywał i cenił go sobie ponad złoto Puntu. A wyprawa Harhufa trwała osiem miesięcy i dotarła do samych bagien nilowych! Więc nie był to lada jaki spacer. Zaś w czasach, od których dziel' nas już tylko dwa tysiące lat, szły wyprawy wojenne nomar chów egipskich w pobliże źródeł Nilu aż do krainy, którą uczę ni zwą „krainą mgieł" i — wedle ich przekazu — one dotarły aż do samego południowego słupa, podpierającego niebo. — Chciałbym zobaczyć ten słup! — pochwycił drwiąco Lucjusz. — Żaden z tych, którzy o nim gadali, nie był odkrywcą! — Napisy faraona Merenre na skale, koło Syene, a także Tut-mozisa I w Tombos i dalej jeszcze, już niedaleko źródeł Nilu, świadczą o tym, że ci, którzy wiedli wyprawy, dokonywali odkryć. Uniesiony zapałem gorzał chęcią uraczenia Lucjusza opisem wypraw innych faraonów, których imiona w sercu hołubił — Tutmozisa III, Amenhotepa, lecz Lucjusz już się otrząsnął z zaskoczenia i zbrojny w poczucie pewności siebie i rzymskich przeznaczeń gotował się odeprzeć najazd cieni umarłych faraonów. — Słuchaj, Enumie, co ci powiem! Żaden z tamtych nie dotarł do celu. I już od tysiąca lat nie robicie nic, by zbadać zagadkę Nilu: skąd się biorą jego wylewy? Czemu przybór wód od chwili letniego przesilenia trwa sto dni? I czemu znów przez tyle dni opada? Skąd się to bierze? Enum, tak pewny swego, gdy chodziło o przeszłość kraju, teraz spuścił z tonu i jął niewyraźnie bąkać: 178 .—? Podobno... tak twierdzą niektórzy... hm... uczeni różnie o tym mówią... Zdaje się, że latem, gdy wnętrze ziemi jest chłodne, wody podziemne, rodzaj kanałów, zasilają Nil... lecz to nic pewnego. Podobno poza Afryką istnieje potężny, nieogarniony ? ? e a n o s, którego wody powodują przybór Nilu, i... —? Nieprawda! — zatriumfował Lucjusz! — Za takie gadanie dostałbyś ogonem od mego nauczyciela! Lecz nie będę ci tego przekładał, co on mówił, dopóki sam, na własne oczy, nie sprawdzę, jak to jest z tym rzeczywiście. Przyrzekam, Enumie, przysięgam na wszystkie bogi twego kraju i na świątynie rzymskich bóstw, że ty będziesz pierwszym, który z moich ust o tym usłyszy. Chciałbym, abyś napisał moją relację z podróży, i wierzę, że będzie to relacja wspaniała! Zginą przy niej wszystkie baz-groły Hekatajosa o „Okeanosie" i wszystkie brednie Eudoksosa, jakoby Nil przepływał pod ziemią! Ja im pokażę, tym wierutnym bajarzom, uczonym kłamcom! Ale dość o tym. Kiedy się żenisz? Powracając do rzeczywistości stawiającej na drodze do Enu-mowego szczęścia przeszkody nie mniejsze od tych, czyhających u źródeł Nilu, Enum z rezygnacją westchnął: — Najpierw porozmawiam z ojcem. Przeczuwam trudności. On nie będzie z tego zadowolony. — Uczyń zatem, jak Ramzes pod Kadesz: „Otocz go, przeraź i pokonaj!" Wtedy zwyciężysz, jak zwyciężył faraon! Obaj się roześmieli. ?— Namyśl się do jutra. Przyślę sługę po odpowiedź. Tak czy owak, muszę się rozejrzeć za kimś, kto zna dobrze aramejski, gdyż będzie mi niezbędny w drodze. Powiedz, Enumie, czy nie zechciałbyś jednak?... W głosie Lucjusza tym razem drgnęła żarliwa prośba. Wpatrywał się zachłannie w Enuma, pragnął go mieć przy swoim boku w czasie tej wyśnionej podróży. Moment, gdy Enum pociągnięty wzrokiem przyjaciela chciał zakrzyknąć: „Rzucam wszystko. Jadę z tobą!" — minął. Enum z wysiłkiem wrócił myślą do postaci ojca. Jakże mógłby teraz go porzucić? A Ammonia?... Czy Lucjusz za nic ma ból, jaki sprawi swemu ojcu? Chciał go o to zapytać, lecz jeśli Lucjusz mu odpowie, że to nie Enuma sprawa? Potrząsnął przecząco głową. 12* 179 — Nie mogę. Mam obowiązki tutaj. — Zatem żegnaj! Pozdrowił w powietrzu wyciągniętą dłonią i wybiegł. Nie spieszyło mu się aż tak bardzo, lecz chciał ukryć przed oczami Enuma przykrość i ten zaskakujący ból, jaki mu sprawiła odmowa przyjaciela. Niecierpliwą naturę Lucjusza niemało wysiłku kosztowało ukrywanie przed ojcem zamiaru, z którego zwierzył się przyjacielowi. A gdy ten przyjaciel go zawiódł, pozostało mu jedyne wyjście: wyruszyć wraz z ojcem, by po drodze odłączyć się cichaczem od wyprawy i samotnie ruszyć ku swe^ mu przeznaczeniu. XII Do komnaty Enuma napływało słodkie rozleniwiające powietrze, przesycone zapachami ogrodu; doszedł odgłos kopyt końskich stąpających po podwórzu, skrzyp otwieranej bramy, na koniec tętent z gościńca i wszystko umilkło. W czterech ścianach trwała cisza. „Wy, żyjąc śpicie..." — przypomniały się Enumowi Lucjuszo-we słowa i otrząsnąwszy się, westchnął z żalem. Coś w jego życiu zamknęło się bezpowrotnie — skończył z marzeniem o sławie i o przygodzie. Mógł być zadowolony z siebie, że — jak przystało na młodzieńca godnego rodu — nie zdradził się ze swymi uczuciami przed Rzymianinem, który prawdopodobnie i tak by nie zrozumiał: dom, pochodzenie, godność ojca nakładały na Enuma obowiązki, od których nie mógł uciec na pustynię. Lucjuszem kierował ów dziwny głód trawiący rzymską naturę: 181 podążać naprzód, zdobywać, panować. On, Enum, widział przed sobą zadania: zaopiekować się ojcem, uczyć się, poznawać. Ponieważ jednak po odjeździe przyjaciela odczuwał wokół siebie pustkę, a w sobie zniechęcenie do szczytnych obowiązków, którym nie chciał się sprzeniewierzyć, zatem wstał, aby odszukać Ammonię i w jej towarzystwie zaczerpnąć otuchy. Zastał ją w ogrodzie na ławce, trzymającą w ręku czerwony pasek płótna, na którym wyszywała wzór. — Co robisz, Ammonio? — Haftuję dla ciebie opaskę na włosy. — Przecież dałaś mi już jedną. — Cóż z tego! Potrzebna ci druga, na zmianę. Ta będzie ład niejsza. — Podniosła oczy na Enuma, jak gdyby chcąc powie dzieć: „Czy jest coś, czego nie zrobiłabym dla ciebie?" Lecz o" był myślami daleko od haftowanej opaski. Miał poprosić Am monie, aby zechciała zostać jego żoną. Od czego zacząć? Bo jeśl Ammonia wcale nie pragnie go za męża? Łatwiej byłoby zapyta ją o to, gdyby byli w domu... tutaj wszystko rozprasza uwagę — ten nieznośny blask i to niebo tak upalnie niebieskie, i te zapachy ogrodu, od których kręci się w głowie... — Dlaczego nic nie mówisz? O czym myślisz, Enumie? Wyjmując pasek płótna z jej palców rzekł z wysiłkiem: — Zostaw to. Chciałbym... chciałbym, abyś mi przypomniała, jak u Homera brzmi ten wiersz o żurawiach walczących z Pigmejami... Ammonia złożyła dłonie na kolanach i jak grzeczna uczennica wydająca wiersz zadeklamowała: ...Z takim klangorem podniebnym lecą odlotne żurawie, Co uciekając przed zimą i od nawałnic śnieżystych Z krzykiem ogromnym wędrują nad bystry prąd Okeanu, Zły los i krwawą zagładę ludowi niosąc Pigmejów Wczesnym świtaniem zjawione jak wróżba wojny złowrogiej... „...Mógłbym jej teraz zaraz powiedzieć, że chcę, aby została moją żoną, lecz w każdej chwili może nadejść Nonnos, który * „Iliada", Pieśń III, przeł. Kazimiera Jeżewska, Zakład Narodowy im. Ossolińskich, 1972. 182 wszędzie się kręci, albo Anat lubiąca podpatrywać... po cóż mieliby słuchać, gdy nie są to słowa dla nich przeznaczone?..." — Wspaniale... naprawdę wspaniale umiesz recytować. Gdzie cię tego nauczono? „Więc poproszę, aby poszła ze mną do pokoju. Jestem przecież zdecydowany, nie mam najmniejszych wątpliwości..." — Mówiłam ci, że nasi nauczyciele w Milecie chętnie uczyli nas wszystkiego. Dlaczego tak zbladłeś, Enumie? Czy coś ci dolega? — W Milecie? Ach, prawda... zapomniałem zupełnie! Nic mi nie jest. Wolałbym trochę cienia. Wejdźmy do domu. Chcę ci coś powiedzieć. — Ale nie będzie to przykre? Bo może coś źle zrobiłam? Może nie włożyłam do wazonów tych kwiatów, które lubisz, albo nie dość zadbałam o ołtarzyk Izydy? — Kwiaty? Właściwie nie zauważyłem. Kwiaty naprawdę są doskonale dobrane. — Mówiłeś przed chwilą, żeś ich nie zauważył... — Nie patrząc na wazony, odczuwałem w pokoju doskonałą harmonię, której nic nie zakłócało! Chcę ci podyktować list do moich krewnych... „Tak będzie najlepiej. Ona będzie, słowo po słowie, pisać zaproszenie, aby krewni zechcieli przyjechać na mój ślub. A w o-statnim wierszu oznajmię, iż na żonę wybrałem Ammonię". — Idziemy, Ammonio! Pospiesz się! Gdy weszli do pokoju, Ammonia ponownie się zatrwożyła. — Jesteś teraz jeszcze bledszy, niż byłeś w ogrodzie. Odpocznij. Połóż się na sofie, a ja usiądę i będę pisać pod twoje dyktando... — Tak właśnie myślałem, że ja będę ci dyktował... „Ozyrysie! Czy ona naprawdę się nie domyśla? Jak to możliwe? Więc nie odczuwa nic z tego, co ja czuję?" — Dobrze, dobrze... już się położę. Czego szukasz? Nie kręć się tak, Ammonio. Chciałbym, żebyś już usiadła... •— Gdzie rylec? — Zostaw! Rylec nie będzie potrzebny. — Wolisz, abym pisała tuszem? Ale gdzie jest buteleczka i pędzelek? 183 — Gdzieś muszą być. Nie szukaj teraz. Czy nie możesz wreszcie usiąść? Czy nie prosiłem cię?... — O co mnie prosiłeś? Nie pojmuję! Mówisz tak niespokojnie, jakbyś miał gorączkę. Pozwól, przygotuję ci napar z ziół. — Nie chcę! — Nie krzycz na mnie, Enumie... Ja się tylko pytałam. — Nie krzyczę. Wcale nie krzyczę! Co tam trzymasz? — Pędzelek. Czy list będzie na papirusie? — Nie wiem. — Musisz zdecydować. Papirus jest trwalszy od skorupki, tylko nie wiem, gdzie go szukać? — Ja też nie wiem... Co tam się dzieje? Z podwórza dochodził gwar pomieszanych głosów, rosnący tumult, naraz wszystko ucichło. A potem świstowi rzemienia zawtórował okrzyk bólu. Enum, niezadowolony, zwrócił się do Ammonii wsłuchanej w pomieszane odgłosy. — Idź, dowiedz się, co to wszystko ma znaczyć? W drzwiach ukazała się pałająca oburzeniem twarz Fanesa. — Nagi człowiek, umazany czymś cuchnącym, chciał się wedrzeć do tego domu. Związaliśmy nędznika i teraz Amys oćwi-cza go na podwórzu. — Wedrzeć tutaj?, Czegóż on chciał? — Nie powiedział. Miał z sobą w koszyku dziecko. Chciał je nam podrzucić! — Jakiś szaleniec. — Enum wzruszył ramionami. — Wyrzućcie go za bramę. Nic mnie on nie obchodzi, więc dajcie mi spokój. — Wariat to nie jest ani pijany. Tym bardziej należy go ukarać. Wie on dobrze, co robi, tylko zaciął się i mówić nie chce, poza tym, co już powiedział. Uni się nazywa... Ammonia wydała słaby okrzyk, poderwała się z miejsca, przemknęła obok Enuma. — Ammonio, zaczekaj, Ammonio! Biegnąca do wyjścia zawahała się na moment, spojrzała za siebie, na stojącego pośrodku pokoju. Z rozbłysłymi oczyma, śliczny jak bożek Dedun, na tle komnaty tchnącej wykwintem, ładem, obietnicą długich lat szczęścia, wyciągał obie dłonie gestem rozkazująco-błagalnym. 184 __ Zostań! Kolejny okrzyk połączony ze świstem rzemienia wyrwał Ammonię z pokoju. Pomknęła korytarzem i wypadła na dziedziniec. Mieszkańcy domu stali tu, tłocząc się wokół klęczącego. Ammonia rozpędzonym w biegu ciałem wpadła na tłum, roztrąciła, ujrzała nagi grzbiet z nisko pochyloną, kędzierzawą głową i w chwili gdy rzemień miał spaść na plecy, schwyciła podniesioną dłoń Amysa. — Puść! Nie pozwalam go bić! Spojrzeli z osłupieniem. Tylko ktoś wywyższony ponad wszystkie sługi mógł był sobie pozwolić na sprzeciwianie się Amysowi. Uni już nie krzyczał, tylko zagryzał wargi, z których ściekała krew. Rządca upuścił rzemień. — Nie broń go, Ammonio... To zuchwalec i bezwstydnik. Patrz, co zrobił z siebie! Jestże to człowiek czy zwierzę? Umazany świństwem gorzej niż wieprz. Grecy za nic mają sobie odzienie i lubią nago paradować, lecz tu nie stadion i nie igrzyska, tylko obejście zacnego egipskiego domu. Więc choć jesteś Greczynką, czy nie doznajesz wstydu na widok jego obnażenia? Uni, poznawszy po głosie Ammonię, jeszcze niżej głowę pochylił. Amys dalej perorował, tłumek służby wydawał wzburzone okrzyki, Ammonia, którą nagle opuściły siły, poczuła, iż ktoś ujmuje ją za ramię i odprowadza na bok. Usłyszała rozkazujący głos Tety: — Idź do swojej izby. Zostaniesz tam, póki cię ktoś nie zawoła. My jesteśmy Egipcjanie i sami załatwimy nasze sprawy. Ten zuchwalec nie zasłużył na obronę. Jeśli będzie się rzucał, zostanie wtrącony do więzienia. Ammonia zawróciła do swojej izdebki. Zdołała jeszcze zauważyć stojącego u wejścia do komnaty pobladłego Enuma, ze ściągniętymi bólem brwiami. Nie rozbierając się i patrząc tępo w poruszający się płomyczek lampki, przesiedziała do rana. Zrazu ufna, lecz w miarę upływania czasu coraz lękliwsza i bardziej niespokojna. Dlaczego Enum, tak zawsze dla niej dobry, nie przywołuje jej do siebie? Czyżby się na nią pogniewał? A inni? Teta i Amys? Ach! Niech ci wszyscy inni mówią, co im się podoba, 185 byle nie Enum! Gdy ciemności ogarnęły ziemię, zamilkły gospodarskie odgłosy, a cały dom pogrążył się w ciszy, zrozumiała, że nie ma po co dłużej czekać. Enum jej nie przywoła. Została osądzona i potępiona. Przed świtem zasnęła. Obudziły ją poranne odgłosy w domu. Skrzypiała brama, odzywały się żurawie czerpiące wodę, gderała kucharka, gliniane naczynia myte u studni wydawały głuchy odgłos. Ammonia zerwała się na równe nogi, przesunęła dłońmi po twarzy już całkowicie rozbudzona i świadoma, że wczoraj stało się coś nieprawdopodobnego. Pamięć o tym tkwiła w sercu jak nóż. Jak z tym żyć? Trzeba wyzwolić się od tego, wyjaśnić. Czym tak bardzo zawiniła? Więc Enum naprawdę się na nią gniewa? Za jeden błąd tak odtrącić ją, która by z radością za niego nawet umarła? Zatem ona go przeprosi jak jeszcze nikogo i nigdy! Wyzna wobec wszystkich, że... że żałuje... Ale czego ma żałować? Że schwyciła rękę z rzemieniem tnącym Uniego? Biedny, głupi Uni! Cóż miał znaczyć ten jego szalony pomysł? Albo to dziecko w koszyku?... Nie, nie!... Jakżeby mogła pozwolić, aby bili głuptasa?... Lecz Enum, Enum nie zrozumie, nie przebaczy! Przerażona do głębi serca powtarzała sobie: Jest przed nią cały dzień, w ciągu którego zdoła się oczyścić w oczach Enu-ma... Umyła twarz, przeczesała włosy i pobiegła korytarzem w stronę komnaty. Z daleka ujrzała Anat, siedzącą przed progiem i czyszczącą miotełką dywanik. Na widok spieszącej Ammonii Syryjka zerwała się i, cofając się, rozkrzyżowanymi ramionami zasłoniła wejście do pokoju. — Nie wolno! Nie zezwolił! Nie wolno nikogo wpuszczać! — Czy i mnie zabronił? Anat rzuciła się rozwścieczona. — A któżeś ty jest, żeby się tak odzywać? Nie jesteś lepsza od żadnej ze sług. Żadna z nas nie byłaby tak bezwstydna, żeby do domu Tety przyciągnąć swego kochanka. Jeszcze z dzieckiem w koszyku! Na pewno twoje! O wielka Astarte! Patrz na tę bezwstydną miłośnicę^ jak to się panoszyła, jak wyśpiewywała, jak się mizdrzyła i ciągnęła za sobą Enuma nad staw, żeby w ukryciu rzucać na niego greckie czary! Ale 186 - wielka syryjska Astarte ukarała cię za twoje sztuczki! Swojego dziecka też nie ujrzysz! Oddane mamce na folwark. Twój kochanek przepędzony za bramę, ai Enum wyjechał! Wynoś się, grecka przybłędo! 187 Ammonia uciekła. Przesiedziała cały dzień o głodzie w swej izdebce, słyszała powrót Enuma z miasta, słyszała jego kroki, jego głos na korytarzu, i za każdym razem, gdy zbliżały się ku zasłonie w jej drzwiach, serce w niej zamierało, to znów biło tak, jak gdyby miało rozerwać piersi. Jeszcze ufała i wierzyła, że Enum do niej przemówi. A wtedy ona mu odpowie: „Uni to tylko biedny farbiarz, nad którym litość mnie zdjęła. Nie pojmuję, dlaczego dał się tak zohydzić cuchnącą maścią ani dlaczego zabrał z sobą cudze dziecko? Czemuż nie spytaliście go, zamiast hurmem rzucać się na biedaka? Czy miałam pozwolić, abyście go zatłukli?" To znów, samotna w czterech ścianach, załamywała ręce i o-skarżała samą siebie: „Tak! Tak! Jestem winna... Jak szalona pobiegłam, zamiast się zatrzymać, gdy Enum za mną wołał... Ale on na pewno przywoła mnie i powie: »Żal mi ciebie, Ammo-nio«... To nie on, lecz Anat chciała mnie obrazić wstrętnymi posądzeniami..." Przechodząc koło izdebki Ammonii Enum zwalniał kroku, jak gdyby się wahał, czy nie wstąpić, i walczył sam ze sobą. A wówczas Ammonia, klęcząca koło drzwi, powstrzymując oddech krzyczała w głębi serca: „Wielki Apollinie — ratuj! Natchnij go, aby do mnie przemówił! Daj mu pojąć, jak bardzo go kocham! Ja sama wytłumaczyć się przed nim nie potrafię. To on musi mi przebaczyć!" W odpowiedzi na niemy krzyk serca Ammonii kroki Enuma oddalały się korytarzem, ginęły. Nastawała cisza. Tak minął dzień. I następny. Nikt Ammonii nie przyzwał ani się o nią zatroszczył. Było tak, jak gdyby przestała istnieć w domu Tety. Większość domowników trzymała stronę Anat, gdyż Anat była swoja, od lat należała do ich grona, Ammonia zaś drażniła swą obcością, choć wywoływała podziw niezwykłą, jasną urodą. Obie rywalki, nie ufając własnym siłom, wzywały wsparcia niebiańskich mocy. Ammonia w modłach zwracała się do del-fickiego Apollina, Anat oblegała prośbami wielką Innin-Isztar. O jednej i tej samej porze, po ukończeniu wieczornych prac, każda w swej izdebce zapalała okruch kadzidła z trwożną uwagą śledząc, czy dym wzbija się prosto... 188 ;__ ...Ratuj, Apollinie, jak ratowałeś mego ojca, gdy groził mu na morzu gniew Posejdona... — szeptała Ammonia i popadała w zadumę. Anat, nawet na klęczkach, z czołem przy ziemi, była natarczywa w molestowaniach: —...O Innin! Wielka, czczona w Babilonie, w Niniwie, w Bit-kitmuri! Ty, której przysługuje siedmioramierma gwiazda! Ty, mieszkająca w świątyni razem z Anu, królem niebios, rządząca światem wespół z Enlilem, królem bogów i panem ziemi! Córko boga księżycowego Sina, spraw, niech ta przybłęda raczej zginie, niż gdyby miała tu pozostać!... — Apollinie, dawco natchnienia, ty wiesz, że nie miałam nic nieczystego na myśli. Poskrom zaciekłość Anat! — Isztar, pani wielka u Hurytów i Hetytów, wypędź Ammo-nię jak najszybciej! Służba oczekiwała z napięciem, co przyniesie pojedynek pomiędzy greckim bogiem a syryjską boginią, lecz wynik tych zmagań, dwuznaczny i niejasny, ani nie ujawnił pożądanej przewagi któregoś z tych bóstw, ani nie zadowolił, a nawet rozczarował stronników, zarówno tych sprzyjających Ammonii, jak i wspierających Anat. Gdyż wynik zaiste był dwuznaczny! Enum, od którego woli zależało tak wiele, ani nie potępił głośno Ammonii, ani nie stanął w jej obronie. Poniektórzy we dworze całkiem potracili głowy, nie wiedząc, co by to miało oznaczać? Rychło jednak okazało się, że i takie milczenie ma swą wymowę. Zwolennicy Anat podnieśli głowę, współczujący Ammonii musieli zamknąć usta. Stało zię to za sprawą Amysa, który po swojemu wytłumaczył sobie powściągliwość Enuma: „Greczynka wypadła z łask młodego pana. Co było między obojgiem, to minęło, a teraz koniec z nią". Milczenie Enuma miało jednakże tę dobrą stronę, że chroniło Ammonię od jawnych zniewag i szyderstw rozzuchwalonej służby. Dwukrotnie, zebrawszy całą odwagę, Ammonia próbowała dostać się do komnaty Enuma i dwukrotnie została odepchnięta przez wartującą pod drzwiami Anat, a ostatnim razem o mało nie pobita. Gdyż Anat przeczuwała, iż wystarczy, aby Enum 189 spojrzał w fiołkowy błękit greckich oczu, a wszystko zostanie przebaczone i zapomniane. Więc nie chcąc do tego dopuścić wyznała milczącemu Enumowi, że ona, Anat, przekonywała Ammo-nię, ażeby przyszła go przeprosić, lecz Ammonia zbyła ją drwiącymi słowami... Enum zmienił się na twarzy i stanowczo wyprosił sobie, aby Anat wtrącała się w te sprawy. Nie dając za wygraną jęła przed służbą, chętnie nadstawiającą ucha na wszystkie nowinki z pańskiej komnaty, rozwodzić się nad nikczem-nością człowieka, który wdarł się tutaj, ufny w pomoc Ammo-nii, nazbyt panoszącej się i zadzierającej nosa z tego tylko powodu, że młody pan raczył jej okazać względy, zanim przekonał się, co warta jest Greczynka... I byłaby tak gadała i gadała, gdyby nie ofuknął jej Fanes, każąc stulić gębę i nie powiększać zamieszania, od którego już puchnie głowa... Poskromiona w języku Anat przeszła do działania. Odkąd Wschód Wschodem we wszystkich siedzibach możnych — książęcych i królewskich — niewiasty służebne walczyły językiem, wdziękami, a nierzadko trucizną i sztyletem o przywilej bycia pierwszą w łaskach pana domu i wywyższenia ponad resztę służby. Jakże więc Anat, mająca we krwi zdolność knucia intryg, mogłaby pominąć okazję zemszczenia się na greckiej przybłędzie, przez którą została odsunięta w cień i wyzuta z przywileju opieki nad osobą młodego pana? Niechże teraz Ammonia pocierpi i pozna, co znaczy być zepchniętą pomiędzy zwyczajne służebnice... Od czegóż matka Anat jest Syryjką, parającą się akuszerstwem i znachorstwem, znającą tajemne nauki magii? Wieczorem, gdy Ammonia rozścielała maty do spania, odskoczyła z okrzykiem wstrętu. Pod matą leżał zakrwawiony łeb czarnego koguta. Ammonia tej nocy nie zmrużyła oka. Następnego dnia pod progiem znalazła nieżywą wielką ropuchę obwiązaną bawełnianą nicią czerwoną, a drzwi pomazane nawozem. Zrozpaczona udała się do Amysa. Choć wielce niezadowolony, rządca raczył udzielić posłuchania tej, którą nie tak jeszcze dawno — bo kilka dni temu — pozdrawiał na wyprzódki, dość nisko się kłaniając. Na prośbę, aby ją dopuszczono przed obli- 190 cze Enuma, usłyszała, iż młody pan z ojcem bawią poza domem, w Aleksandrii — i na noc zapewne nie wrócą. — Czy Enum albo jego ojciec powiedzieli, co będzie ze mną? Amysowi na chwilę żal się zrobiło dziewczyny, lecz szybko poskromił tę słabość przypomniawszy sobie, jak jego autorytet ucierpiał na podwórzu, gdy Greczynka wymusiła na nim uwolnienie włóczęgi. Unikając patrzenia w fiołkowe oczy odparł: — Nie masz wstępu na pokoje Enuma. Do czego innego nie jesteś przydatna. Za darmo jeść nie będziesz. Odpowiedz zatem sobie sama, czy masz tu coś do roboty? A teraz idź i nie zabieraj mi czasu. Patrząc za wychodzącą, pomyślał; „Któż by przypuścił, że, obdarzona względami syna Tety, opowie się po stronie cuchnącego hultaja? Ale może takie są greckie upodobania? Kto ich tam wie? Ci Grecy do wszystkiego są zdolni!" Gdy wracali z Aleksandrii, ojciec, spojrzawszy kilkakrotnie na twarz milczącego syna, przemówił ostrożnie: —? Pochwalam twe postępowanie. Ta dziewczyna ma to, na co zasłużyła. Ten bezwstydnik musiał być kimś bliskim dla niej. Inaczej nie odważyłby się wejść do naszego domu. — Nie będziemy więcej o tym mówić, ojcze — zdławionym głosem wyrzekł Enum. Więcej o tym mówić, istotnie, nie było potrzeby. Tego, przed czym się wzdrygał Enum, nie mogąc się zdecydować na rozstanie z Ammonia, dokonała zajadłość Anat. Gdy Ammonia wieczorem chciała nalać wody, znalazła dzban pusty, a na dnie kręcącego się skorpiona. W nocy zbudziła się uderzona w twarz czymś ciężkim, miękkim i ciepłym; nieprzytomna ze zgrozy, zerwała się na nogi, ujrzała leżącego u swych stóp świeżo zabitego nietoperza... był to niechybny znak, że w najbliższym czasie czeka ją śmierć. Dygocząc czuwała do świtu. Po wyjściu z izdebki wdepnęła w kałużę juchy krzepnącą pod progiem. Pozbawiona pomocy, osaczona złowróżbnymi znakami, nie mając przyjaznej duszy w całym domu, Ammonia niechybnie 191 zginęłaby z samego umartwienia i lęku, jak zginęłaby każda Egipcjanka wydana na pastwę ciemnych mocy panujących nad Nilem. Lecz w żyłach Ammonii płynęła nie tylko krew egipskiej matki, czczącej wielkiego Amona z Teb. Ojcem Ammonii był Grek z Miletu, rybak i żeglarz śmiały, który samotnie na ogromnych przestrzeniach morskich mierzył swe siły z siłami żywiołów i rzucał wyzwanie Parkom szykującym się przeciąć nić jego żywota. Ten ojciec, pokpiwający z demonów i bardziej na własną przemyślność niż na bogów pomoc liczący, przekazał Ammonii grecką siłę stawiania czoła złym omamom i zaprawił ducha do walki z tym, przed czym ugięłaby się bojaź-liwa egipska natura. Ammonia po raz ostatni zażądała dopuszczenia przed oblicze — nie, nie samego Tety, o tym nawet marzyć nie mogła! Ojciec i syn byli teraz dla niej niedostępni jak Ozyrys z Horusem! — zgłosiła do Fanesa prośbę o dopuszczenie przed oblicze Amysa. Skłoniła się rządcy i powiedziała: — Zaznałam wiele dobroci w tym domu, lecz teraz chcę odejść. Niech Fanes wyprowadzi mnie poza bramę. Dalej już pójdę sama. Amys, zaskoczony, palcem potarł grzbiet nosa. — Należy ci się zapłata za pielęgnowanie młodego pana, hm... tego... tam... czytałaś mu. Ile żądasz? — Tylko tyle, abyś zechciał wręczyć Enumowi tę opaskę na włosy. I położyła na stole haftowaną przewiązkę. Po wyjściu Ammonii Amys wziął ostrożnie opaskę w dwa palce, obejrzał podejrzliwie, powąchał — po czym spalił ją, w mniemaniu, że tym uwolni Enuma od zgubnych greckich czarów. Milczący Fanes wyprowadził Ammonię za bramę. Żegnając go, Ammonia spytała: — Czemu nie pozwolono mi zobaczyć się z Himilkonem? Dałam mu list do brata. On lubił Apiona, a ja starcowi nic złego nie uczyniłam... Fanes podrapał się za uchem. — Poszedł i przepadł. Nie ma go od kilku dni w domu. Nikt o to nie dba, gdyż ze starego nie ma żadnego pożytku. Po co ci 192 Himilkon! Sobieś wielkiego kłopotu narobiła, dziewczyno! A mogłaś była zostać tu panią i ja bym się miał dobrze przy tobie, bo przecie ja byłem tym, który cię schował w komórce, gdy Amys biegał jak użądlony baran, a Posejdonios zabierał twego brata. Łamiącym się głosem Ammonia spytała: __ O czym ty mówisz? Jakąż panią byłabym? Ani mi w sercu powstała taka myśl, by być czymś więcej ponad to jedno: strzec Enuma i pomagać... __ E... tam! Pomagać! Byłby cię wziął za żonę. Chociażby na rok. Wedle egipskiego zwyczaju miałby prawo po roku cię rzucić, ale zawsze co byś użyła, to byś użyła! — Na rok... powiadasz — na rok! Nie wierzę! Cóż warta taka miłość? Lepiej, żem jej nie znała, jeślibym po roku miała być odrzucona. Lecz ty zmyśliłeś to wszystko — jakżebym mogła zostać jego żoną? Kłamiesz, Fanesie! Nigdy pomiędzy mną a Enumem nie było nic, co by ośmielało mnie do myślenia o tym! Enum zawsze był uprzejmy, piękniejszy od Horusa, lecz on mnie nie kochał! Nie! Nie! — Bo Enum nie jest paplą jak inni młodzieńcy. — Nie mów! — zawołała z uniesieniem. — Sama wiem najlepiej, jaki jest! — Jakżeś mogła nad niego przenieść tamtego hultaja? Musiał być ci wielce miły ten goły dureń. — Uni nie jest mój, ani był mi miły. Znałam go, jak znam ciebie. Głupi on jest i da się namówić każdemu. Ktoś musiał go nakłonić do tego, co zrobił. A jakże miałam udawać, że jest mi obcy, skoro usłyszałam jego krzyk, gdy ćwiczyliście go ponad miarę? — podniosła swe fiołkowe oczy na Fanesa, a ten zaczął się kręcić, wzdychać, aż wreszcie wystękał: — Po wieczornym powrocie z Aleksandrii Enum spodziewał się, że przyjdziesz i wyznasz wszystko... Czemużeś, zła dziewczyno, nie przyszła? Umyślnie kazał nie gasić lamp i czekał, smutny, zamyślony... — Byłam trzy razy i trzy razy Anat odepchęła mnie, a raz prawie pobiła. — Tak było? — Wierzę w waszych bogów, choć jestem Greczynką. Niech nigdy moja Ka nie zazna spokoju ani sprawiedliwości na sądzie 13 Świetna i Najświetniejsza jgjj Ozyrysa, jeślim skłamała. — I Ammonia wybuchnęła wielkim płaczem. — Anat dostanie dziś ode mnie po gębie tak, że będzie wyglądać, jakby ją cały rój pokąsał — pocieszał szlochającą Fa-nes. — Wielka szkoda, żem wcześniej nie wiedział. Trudno. Co się stało, już się odstać nie może. Następnego dnia zjawiła się w tkalni. Zarządzający, pomny na prezenty Tety, oszczędził Ammonii wymówek. Dziewczęta zerkające na pobladłą twarz orzekły, że Greczynka schudła i nie jest już tak zachwycająca, jak była. Gdy Ammonia patrzyła przed siebie niewidzącym wzrokiem, wymieniały znaczące spojrzenia. A jej jawił się przed oczyma śliczny chłopiec, podobny do bożka DeoTuna. I wówczas myślała z bólem: „Być jego żoną, nie rok, ale dzień, jedno popołudnie, gdy słońce zalewa świat — jak wtedy, gdy oboje, raz jeden, patrzyliśmy na staw zielony, | na ptaka, który nam się przyglądał... Rok to za wiele! Umarłabym od tego szczęścia." Nie potrzebowała wróżb ani wyroczni, by wiedzieć, iż Enum jest dla niej bezpowrotnie stracony. Pewnego brzemiennego w skutki popołudnia służący wtargnął do sypialni Horiasa, zarządzającego tkalnią, i nie bacząc na przynależny mu szacunek, jął śpiącego targać za szatę. — Panie! Przybył ktoś ważny, kto koniecznie chce cię widzieć! — Co? Mówiłem, żeby mnie nie budzić... Jak śmiałeś, ty synu wieprza... Jednakże służący nieulękle obstawał przy swoim. — Lepiej obudź się i zejdź na dół. To nie byle kto i musisz być w tej chwili na podwórzu! Klnąc służącego, przybyłych i zły traf Horias zszedł na dół. Po drodze otrzeźwiał na tyle, by sobie przypomnieć, iż na ten dzień przyobiecał dostarczyć płócien ręcznikowych dla klucznicy z dworu namiestnika. Pech chciał, że płótna nie były gotowe. Oberwie mu się zatem, jeśli nie zdoła wymyślić kłamstwa usprawiedliwiającego opóźnienie. 194 Na podwórzu ośmiu Numidyjczyków trzymało lektykę. Odsunięta firanka pozwalała widzieć damę, siedzącą na poduszkach. Wprawne oko Horiasa oceniło bezbłędnie niemałą wartość owej lektyki. Ciemna suknia, przetykana złotą nicią, zasłona z atłasu na wysoko upiętych włosach, złote nausznice, złote ma-nele, masywna twarz o grubych rysach nie miały w sobie nic rzymskiego. Przyjrzawszy się obfitości materiału na suknię poważnie zastanowił się nad jej kosztem i właśnie już był domyślił się ceny kilkuset drachm za łokieć, gdy klientka, wychylając się z lektyki, odezwała się w greckim języku: — Horiasie, synu Izydorosa, masz szczęście większe, niż twoje lenistwo na nie zasługuje! Spisz, gdy ja czekam. Zbity z tropu jął bąkać: — Jeśli chodzi o płótna, miałem mieć gotowe, lecz nie dostarczono mi w porę popiołu, abym mógł wybielić, jak należy.... — Niepotrzebne mi twoje płótna. To, co dobre dla dworu zastępcy namiestnika, mój brat Teofilos odesłałby na folwark dla służby. Pokaż mi tę dziewczynę! 13» 195 Imię bankiera tak poraziło narząd mowy zarządcy, że stał przestępując z nogi na nogę, niezdolny wykrztusić słowa. — Nie słyszałeś, com rzekła? Pokaż mi tę dziewczynę! — K... którą? — Mniemasz, że obchodziłaby mnie któraś z twoich głupich tkaczek? Pokaż Ammonię! Szybko! Horias wpadł do tkalni, schwycił za łokieć Ammonię, siedzącą przy krosnach, i bełkocząc coś, z czego nie pojęła ani słowa, niemal przemocą wyciągnął przestraszoną na podwórze. Pani przez ten czas opuściła lektykę i naraz całe podwórze stało się za ciasne i za ubogie wobec wspaniale i dumnie wyglądającej niewiasty. Ujrzawszy wychodzącą z tkalni dała znak, aby Ammonia podeszła, a gdy Greczynka spełniła rozkaz, pani, schwyciwszy podbródek dziewczyny, obróciła jej twarz ku swojej. — Powiedz; jakim Herakles wyszedł z paszczy potwora? — Łysy — odparła przytomnie Ammonia. Pani odchyliła głowę do tyłu i zaśmiała się na całe gardło zadowolonym śmiechem. — No, no! To się moja bratowa, Anna, ucieszy! „Łysy"! O to właśnie chodziło! A Ber ????? przez tego potwora od trzech dni płacze. Nikt nie umiał jej powiedzieć — i zwracając się do grona słuchaczy, co się skupili na podwórzu, zwabieni wspaniałością lektyki, ciągnęła z zapałem: — Nasz kuzyn, Antypas, syn Kleofasa, przyjechał z Rzymu. Światowy młodzieniec! On wszystko widział, wszystko wie, na wszystkim się zna i niczym się nie przejmuje. To teraz modne wśród młodzieży. Przy obiedzie deklamuje wierszyki Menandra. Recytuje z pamięci imiona dzieci Zeusa spłodzonych nie z prawowitą małżonką. Jego nie można pokazać przy stole, bo daje zgorszenie córkom Teofilosa. I co z takim zrobić? Tylko odesłać z powrotem do Rzymu! Antypas zadał tę zagadkę moim bratanicom przy wszystkich gościach. Berenika, Arsinoe i Rebeka aż się popłakały, bo choć mają najlepszych nauczycieli, żadna nie wiedziała! A ona — wie! — spojrzała roziskrzonym okiem na Ammonię, jak gdyby ta była jej własnym dziełem. — Ja ją zaraz zabieram. Siadaj! Lektyka jest na cztery osoby. — Sięgając do woreczka, zwisającego na jedwabnym sznur- 196 ku u pasa, zwróciła oczy na osłupiałego zarządcę tkalni. Mój brat kazał wypłacić ci, Horiasie, od ręki sumę jakiej zażądasz. Ile? — A... Ammonia jest dworską tkaczką... — Więc dwa razy tyle co za zwykłą robotnicę? Pytam ciebie teraz — gotówkę czy kwit? Zarządca wciągnął powietrze do płuc. — Racz powtórzyć wielkiemu Teofilosowi: Horias jest szczęśliwy, że mógł spełnić jego życzenie. Horiasowi więcej nic nie trzeba." Ammonio! Prędzej! Gdzie twój węzełek?! Niewiasta podniosła palec w górę. — Żadnych węzełków. Macie tu z pewnością pchły. Moja bratowa by tego nie zniosła. Bądź zadowolony, Horiasie, synu Izy-dorosa, że miałeś Ammonię. Wsiadła do lektyki, za nią wsunęła się Ammonia. Numidyj-czycy chwycili za drążki, upierścieniona dłoń zasunęła firankę, lektyka poszła w górę, Numidyjczycy wykonali sprawnie zwrot; Horias mógł podziwiać, jak najlepsza tkaczka opuszcza w cudzej lektyce jego podwórze, jak rozwiera się brama, lektyka się kołysze, błyszczą drogie okucia, eskorta Numidyjczyków biegiem oddala się od jego oczu. Zebrani na podwórzu jednogłośnym westchnieniem pożegnali oddalający się ekwipaż i ospałe rozeszli się do swoich zajęć. Horias został sam. Powtórzył machinalnie: „Bądź zadowolony... bądź zadowolony..." Ruszył ku tkalni, potknął się o próg, otrzeźwiał i zaklął: „Na Serapisa! Postradałem najlepszą pracownicę i nawet nie mogę żywić złudzeń, że potężny bankier będzie mi to pamiętał! Możni tego świata przywłaszczają sobie, co chcą, ani dbając, czyim kosztem zaspokajają swe zachcianki!" Niewiasta spoglądając w twarz siedzącej obok Ammonii zagadnęła: — Nawet nie zapytałaś, dokąd cię zabieram! — Słyszałam imię Teofilosa, które każdy w Aleksandrii zna. — Dobrze powiedziałaś. — Do czego jestem mu potrzebna? —? Jego córki masz nauczyć ładnie mówić. One powychodzą bogato za mąż. Jakie będą z nich panie, jeśli nie będą znały 197 szlachetnego języka? Antypas śmieje się, że one mówią greką w sam raz dobrą dla kucharek. Moja bratowa bardzo się o to gniewa. Za co ono płaciła tyle lat nauczycielom — żeby teraz taki smarkacz jej córeczki przedrzeźniał? Berenika chce być mądra, jak mądra była Kleopatra, ptolemejska królowa. Berenika to jest gwiazda. A znów Arsinoe będzie poetką. Może ona zechce pisać wiersze jak Safona? Ale do tego trzeba znać taką grekę, jaką mówili ci wszyscy Grecy, których pisma mamy w Wielkiej Bibliotece. Powiedz mi, dlaczego ty, taka wykształcona, znalazłaś się w tkalni? To żadne zajęcie dla dziewczyny, która chodziła do szkół w Milecie. — Stryj był winien dużą sumę Horiasowi i zmusił mnie, bym ją odpracowała. Jakże mogłam mu się sprzeciwić, gdy groził, że odda Apiona pastuchom przy służbie karawanowej na pustyni. Z tkalni odeszłam do domu Tety syna Totmesa. — A tam coś robiła? — To, czego ode mnie żądano — odparła patrząc uparcie przed siebie. Zaglądając w oczy Ammonii Jezebel nalegała: — A czego żądano? No... czemu nie odpowiadasz? — Opiekowałam się Enumem. — Ile latek miał ten młodzieniec?... Widzisz! Teraz się czerwienisz. Lepiej wyznać wszystko od razu. Co było między tobą a tym chłopcem? Przezwyciężając ból w sercu i niechęć do zwierzeń Ammonia odparła: — Siadywałam na stołeczku i czytałam mu, bo on to lubił. — A co on jeszcze lubił? — Lubił także być sam. Wtedy starałam się mu nie przeszkadzać. — Tylko tyle? Czego się wstydzisz? Ty nie jesteś jak inne dziewczęta. Powiedz wszystko, bo my i tak będziemy wiedzieć. Co tam jeszcze było? — niespodziewanie dla siebie samej nagle zamilkła, gdyż Ammonia zwróciwszy ku niej twarz, spojrzała jej prosto w oczy, po czym utkwiwszy wzrok przed siebie powiedziała wolno, jakby we śnie: — Nic już więcej nie było... Był jeden spacer nad wodą, zrobiłam mu opaskę do włosów, dużo czytaliśmy razem... W mo- 198 jej obronie zabił węża i może tylko dlatego mnie zauważył i zaczął ze mną rozmawiać? A potem było nieporozumienie, wszyscy byli przeciwko mnie i musiałam odejść. — No — odsapnęła Jezebel — nie powiedziałaś wiele. A teraz uważaj, bo tego, co tu usłyszysz, nikt ci nie powie. Moja bratowa Anna to dumna pani. Jej ojciec i dziad, i pradziad, i dziad pradziada byli z kapłańskiego rodu — wielka arystokracja jerozolimska. Mój brat to prostak, ale on robi wielkie pieniądze. On bardzo szanuje swoją żonę i kocha swoje córki, jak nikt nikogo nie kocha w Aleksandrii. Berenika jest straszna złośnica, a taka piękna, że nawet ten, kogo by zabiła, jeszcze by ją błogosławił. Arsinoe jest mądra nad podziw. Rebeka jest łakoma i lubi dużo spać. I właśnie za nią ojciec przepada. Nie staraj się za wiele widzieć ani za wiele słyszeć z tego, co się dziać będzie u nas. Pilnuj komnaty dziewcząt i bądź mądra. A być mądrą w bogatym domu to tyle, co nie narażać się nikomu, nie wzbudzać niczyjego pożądania i usuwać się zawistnym oczom. Zrozumiałaś? Ammonia kilkakrotnie potaknęła głową, ale tak jakby zasłyszane nauki nie wywarły na niej żadnego wrażenia; myślała o jednym: że zamknięta w domu bankiera nigdy już nie ujrzy Enuma. Nawet przelotnie, na ulicy... — Słyszysz, o co ja pytam? — Tak, tak, słucham. — To czemu nie odpowiadasz? — Ammonia w skrusze pochyliła głowę. — Jadasz wieprzowinę? — Nie. — Wiesz, że szóstego dnia nie wolno ci nic robić ani nawet podnieść, gdyż będzie to grzech? — Grzech? — podniosła zdziwione oczy na twarz Jezebel, wpatrując się w nią badawczym wzrokiem — Co to znaczy grzech? —- Grzechem jest złamać zakaz. — Będę o tym pamiętała. — Słyszałaś o prorokach Izraela? — Niech sobie przypomnę... — Ammonia wahająco spytała: — Czy jest to ktoś taki, jak wieszczek Kalchas, ten, który nakazał zabić Ifigenię na ołtarzu w Aulidzie? 199 Jezebel cmoknęła z uznaniem. — Szkoda, że tego nasz kuzynek Antypas nie słyszy. Przy mojej bratowej nie mów o Kalchasie. Ezechiel, Jeremiasz, Hiob — te imiona staraj się zapamiętać! Umiesz grać na instrumencie? — Grałam na kitarze. —? Śpiewać? — Śpiewałam w domu. W tkalni się nie śpiewa. — Co to jest Pitagoras? — Czy mam powiedzieć wzór na obliczanie powierzchni trójkąta? — spytała zdziwiona. — Nie, nie... Mnie się ten Pitagoras myli z Epikurem. Był taki Epikur, prawda? Nasz kuzyn wciąż o nim mówi. Jadłby tylko bażanta i zwala na Epikura. Leży na tapczanie — Epikur pozwala. Chce się przejechać — Epikur tak zaleca. Schodzi do piwnicy po wino — Epikur nie uznaje innego, jak tylko najdroższe! Moja bratowa pyta, na co sobie ten grecki Epikur pozwala, żeby młodzieńcom tak w głowach przewracać? A ty co powiesz o tym? — Uczono mnie, że Epikur był jednym z najszlachetniejszych mędrców, jacy chcieli uwolnić człowieka od lęku przed bogami i przed śmiercią. — I jak on to zrobił? — Uczył, że nie można być szczęśliwym nie będąc mądrym i sprawiedliwym. O tym, żeby zalecał przejażdżki i picie tylko najdroższego wina — nic mi nie wiadomo. — W takim razie Antypas zmyśla. Już ja mu to powiem. I Annie powtórzę. Za czym tak się oglądasz? — Jak pięknie! Nigdy tu nie byłam... — Ammonia rozjaśnionym wzrokiem ścigała widoki przesuwające się za oknami lektyki. Jechały szeroką ulicą Bruchejonu, dawnej dzielnicy królewskich pałaców, teraz należącej do najwpływowszych ludzi Aleksandrii: namiestnika i jego dworu, a także bankierów, właścicieli wielkich przedsiębiorstw i posiadaczy ziemskich. Lśniła w słońcu wykładzina z kolorowych marmurów, oślepiała biel portyków, pióropusze rozpylonej wody z fontann zawieszały migotliwą tęczę; bardziej od tamtej kolorową tworzyły nieustannie kwitnące kwiaty, jakby zbiegały się tu z całej Italii, z Ro- 200 dos i Sycylii, aby stworzyć ten raj rozkoszy. Pałace otaczała zieleń ogrodów, a w nich, jak i wzdłuż ulic, na dziedzińcach i placach jaśniały kolorowe posągi: Dionizosa, satyrów, nimf, tancerek, skrzydlatego Erosa; zwycięzców z igrzysk, herosów i popiersia bogów. Ten nie kończący się korowód swobodnie rozrzuconych postaci sprawiał wrażenie, jakby przed świtem spłynął z nieba i z wesołym chichotem, wśród tanecznych podskoków, rozbiegł się po Aleksandrii, a dotknąwszy stopami ziemi znieruchomiał i zastygł. Ammonia, rzadko opuszczając tkalnię, mieszkając w robotniczej dzielnicy, nigdy nie oglądała takiego popisu kapryśnego bogactwa tego miasta, takich dziedzińców, wyłożonych pjytami porfiru, alabastru; złoconych krat, portyków prowadzących do wnętrz, gdzie można było się domyślać bajecznego wykwintu mebli, dywanów, naczyń. Oszałamiający zbytek sprawił wrażenie, jak gdyby nic nie było za dobre dla Aleksandrii. Gdy Ammonia pogrążyła się w zachwycie, Jezebel stawała się coraz bardziej niespokojna. — Niedługo będziemy już w domu. Ammonio, powiedz raz jeszcze, jak to było z twym odejściem z domu Tety? — Przysięgam, nie było nic, co bym musiała ze wstydu lub bojaźni ukrywać! — Więc niczego nie ukradłaś? — O nie! Nie! — Podsłuchiwałaś? — O jakże bym mogła? — Móc zawsze można. I czasem nawet trzeba. Ale u mojej bratowej tego nie rób. Mówiłam tobie, Anna to wielka pani. Mam nadzieję, że nie będziesz uprawiać gimnastyki w ogrodzie, rzucać dyskiem lub oszczepem? — Tak się ćwiczy w palestrze. A my przecież będziemy w domu. — Całkiem rozsądnie. I nie będziesz przy stole opowiadać, jak Zeus spłodził takie mnóstwo dzieci? Antypas robi to przy pannach, lecz czego można oczekiwać od młodzieńca, który dopiero co wrócił z jaskini rozpusty? — Gdyby opowiadał tak przy stole przy mnie, spytałabym, czy zamierza zostać akuszerem? 201 Jezebel poklepała Ammonię po ramieniu. — Doskonale! Powtórz mu to! Niechby Anna usłyszała. Zapamiętaj — Anna to jedyny człowiek w Aleksandrii, który ma za nic bogactwo mego brata. Staraj się, by cię polubiła. Jej się sprzykrzyli ci nauczyciele z Muzejonu. Starzy — za bardzo lubią wino Teofilosa, a młodzi — zalecanie się do panien. Jak się nazywa bóg Izraela? — ...Adonai? — Nie pomyl go z Amonem! Anna by ci tego nie przebaczyła. Zapamiętaj — Adonai to nie wasz Zeus-rozpustnik. Adonai nie ma imienia, nie ma żony, dzieci, jest jeden, jedyny i niewidzialny, ponad całym światem, który sam stworzył. Co to jest Szeol? — Nie wiem. — Nie szkodzi. Teraz słyszysz i zapamiętaj: Szeol to jest takie miejsce, którym mój brat się pociesza mówiąc, że tam znajdzie wszystkich swoich dłużników; a znów bratowa chciałaby w nim ujrzeć wszystkich mężów, co zaniedbują swoje żony; tam po śmierci człowieka panuje płacz śród wiekuistych męczarni. Pomna swej nie wyznanej udręki Ammonia pomyślała, iż ów żydowski Szeol może być wszędzie, nawet w promiennej Aleksandrii. Wszędzie tam, gdzie ktoś cierpi tak, jak teraz cierpi ona, na zawsze rozłączona z Enumem. Nie ośmieliła się jednak odrzec damie, której gwałtowność i wylewność budziły w niej lęk. Tamta raptem rzekła: — Przysięgnij na waszego Apollina, że nie będziesz biegać nago w ogrodzie, jak to lubią czynić Grecy. Teraz Ammonia musiała się uśmiechnąć, tak zabawna wydała się jej ta troska. — Przecież wzięto mnie do pracy, a nie na oglądanie, czy jestem ładnie zbudowana. — Czemu taka, jak ty, ładna i mądra dziewczyna, została tkaczką? Dlaczego nie wyszłaś za mąż? — Już mówiłam. Po śmierci rodziców opiekował się nami stryj. On miał interesy w Aleksandrii i zabrał nas z sobą. Mnie oddał do tkalni, a brata umieścił u kupca, sam zaś powrócił do Miletu. — Gdzie jest ten twój brat? 202 — Nie wiem... — i po chwili szepnęła: — On jest mały i bardzo jeszcze niemądry. Ma dziewięć lat. Dama spojrzała bystro na zasmuconą twarz dziewczyny i zaniechawszy pytań, popadła w drzemkę. Dla Ammonii blask Bruchejonu nagle przygasł. Gdzie podzie-wa się ten utrapiony braciszek? Czy już wie, że jej nie ma w domu Tety? Porywczy malec gotów uciec od Leona, a gdy nie zastanie Ammonii, będzie płakał. Przecież dała starcowi mały pieniążek błagając, żeby doręczył Apionowi list... Ze smętnych rozmyślań wyrwał ją głos Jezebel: — Wysiadaj. Jesteśmy na miejscu. Stanęły na płytach dziedzińca; pani schwyciła Ammonię za rękę, gdyż oszołomiona dziewczyna straciwszy zupełnie głowę nie wiedziała, dokąd iść i na co patrzeć? Jeśli istniał złoty deszcz Zeusa, jego wody musiały bez ustanku omywać i pieścić ściany domu Teofilosa. Ciągniona za rękę przebiegała jakieś dziedzińce, szła po marmurowych schodach, podążała loggią o smukłych 203 kolumnach, skąd był widok na wewnętrzne ogrody z fontannami, z tłumem rzeźb, z sadzawkami, i nagle nieomalże wepchnięta, znalazła się w komnacie o ścianach zawieszonych atłasowymi oponami, z oknem otwartym na krużganek, gdzie w donicach kwitły róże i mirt, a powietrze było przesycone słodyczą; otoczyły ją trzy dziewczęce postacie o długich, czarnych warkoczach, z haftowanymi przepaskami we włosach. Widziała wokół siebie błyszczące zaciekawieniem oczy, roześmiane twarzyczki. Delikatne dłonie dotykały z podziwem jasnych włosów Ammo-nii, jej twarzy i białego peplos. Padały okrzyki podziwu i bezładne zapytania: czy Ammonia bardzo się bała? Czy jest zadowolona? Czy chce jeść, a może napije się czegoś? Zachwycone nowym nabytkiem dziewczynki sprzeczały się między sobą: niech Rebeka nie tłamsi sukni Ammonii! Ta nieznośna Berenika chciałaby zagarnąć Ammonię tylko dla siebie! Czemu Ammonia nic nie mówi? Dlaczego jest taka blada? Czy Ammonia lubi zwierzęta? Tatko dostał w prezencie małego strusia. Niech Ammonia obejrzy ten grzebień z rzeźbioną rękojeścią, jeśli Ammonii się podoba, może go sobie wziąć. Czy naprawdę umie całego Homera na pamięć? Ciotka Jezebel tak powiedziała. Ciotka jest zabawna, nieprawdaż? Czemu Ammonia milczy? Dlaczego jest smutna? Nie, nie smutna, tylko pewnie zmęczona... Bądźcie cicho, siostry! Głowa pęka, gdy tak gadacie i gadacie bez końca! Posadziły Ammonię na sofie, zasiadły obok i jedna drugiej przeszkadzając mówiły o wszystkim naraz: o tatusiu, który jest dobry jak anioł, o białym esiołku, piękniejszym od wszystkiego, o mamci, której trzeba się bać, o podróży statldem, jaką Ammonia musi koniecznie odbyć z nimi do Memfis, o kuzynku, który jest nieznośny... W trakcie tego radosnego gwaru, westchnień, okrzyków zachwytu nad Ammonia odsunęła się kotara we drzwiach i do wnętrza komnaty zajrzała twarz człowieka o pełnych, rumianych policzkach, bystrym spojrzeniu znamionującym energię i stanowczość. Popatrzył, moment posłuchał, kiwnął głową i wycofał się nie postrzeżony. Kotara opadła — dziewczynki oglądały dłonie Ammonii i prosiły, aby opowiedziała im, jak tkała jedwabie... 204 Teofilos stał na korytarzu, gładząc brodę z zadowoleniem. Bo można być pierwszym bankierem w Aleksandrii, trzymać kantory wymiany od Renu aż po rzekę Indus, można handlować bogactwem, którego stu biegłych w rachunkach sekretarzy nie jest w stanie zliczyć, lecz jeśli nie zadowolisz własnej żony, masz w domu Szeol — piekło, zgrzytanie zębów i smutek. Jednakże tym razem Anna nie będzie mieć powodu do narzekań: wybór Ammonii na nauczycielkę córek był trafny. A co ważniejsze, lecz czego Anna nie musi już wiedzieć, on, Teofilos, miał powody, by się interesować domem Egipcjanina Tety i tym, co się tam dzieje. Wybór Ammonii na nauczycielkę córek bankiera nie był więc dziełem przypadku i Ammonię spotkał ten zaszczyt nie dla jej greckiego nosa ni oczu, lecz dla tego, co Teofilos chciał usłyszeć o domu Tety, i — chwała Adcnai, bez którego woli nic się nie dzieje! — był pewny, że to od Ammonii usłyszy. Jego interes był tym razem w najlepszej zgodzie z życzeniami Anny, która przejrzała już kilkunastu nauczycieli dla córek, lecz żaden jej nie zadowolił. I Teofilos odszedł od drzwi niemalże na palcach, jakby się bał spłoszyć własne, rozradowane myśli. >/?1*?>^?19?>1??&?*??**>*>*>?**>&***>1?> 3??? XIII Wielce znaczące półsłówka, aluzje, pochrząkiwania Fanesa dały Enumowi aż nadto do myślenia o roli Anat w nagłym odejściu Ammonii. Zaskoczony, musiał teraz bezustannie myśleć o niej i jej decyzji. Anat traktowana z nieustępliwą surowością, poniżona do poziomu służebnego przedmiotu, próbowała zażegnać klęskę uciekając się do najmocniejszych z magicznych praktyk swej syryjskiej matki. Pewnego razu Enum znalazłszy w pokoju dziewczęcą podobiznę ulepioną z gliny, przebitą długimi szpilami, domyślił się, co to oznacza... Zawezwał Anat. Uradowana, przybiegła natychmiast. Zastała swoje bóstwo, stojące na środku komnaty, z pałającymi oburzeniem oczyma. Bez słowa, wyciągniętym palcem wskazywał na glinianą figurkę, leżącą na stole. Syryjka pobladła. Kilka 206 przygotowanych na tę okoliczność wiarygodnie brzmiących kłamstw, pięknych pochlebstw, oskarżeń pod adresem Ammonii, popartych łzami, nie zostało w ogóle wysłuchanych. Enum przemówił: jeśli raz jeszcze zdarzy się coś podobnego, Anat zostanie sprzedana lub odesłana na folwark, do prosiąt. Dosyć. A teraz niech się czym prędzej wynosi z jego pokoju. I nie ośmiela się nawet zbliżyć do drzwi tej komnaty. Ogłosiwszy wyrok, tym samym rozpędem kierowany, udał się do kancelarii. Pomiędzy ojcem a synem, od czasu nieszczęsnego wydarzenia, panował stan kłopotliwego skrępowania, nadmiernej uprzejmości i wzajemnych a nie wypowiadanych pretensji. Enum miał żal do ojca za zbytnią surowość w osądzaniu Ammonii, ojciec zaś był zgorszony przesadnym — jego zdaniem — uczuciem dla dziewczyny będącej tylko tkaczką i w dodatku Greczynką! Tym razem jednak nie znalazł niczego do zganienia w powściągliwie wypowiedzianej i chytrze obmyślonej mowie syna. On, Enum, jest dostatecznie zręczny, by samemu dawać sobie radę przy wstawaniu i nakładaniu szat. Inne posługi mógłby spełniać przy nim Nonnos, syn Fanesa, wyręczając w tym Anat, która z biegiem czasu stała się nadto już leniwa i zuchwała. Teta zbyt dobrze domyślał się przyczyn niełaski, aby wszczynać zbędną dyskusję. Pochwalił roztropność syna, a patrząc za wychodzącym pokręcił głową. Ta historia nie podobała mu się coraz bardziej. I kiedyż wreszcie, na Ozyrysa, nastąpi jej koniec? Na razie Nonnos cieszył się i przygotowywał pod okiem Fanesa do usługiwania młodemu panu, Anat zaś pozostało wylewanie łez i miotanie przekleństw na głowę nieobecnej Ammonii, której cień, przedziwnie oporny na wszelkie zaklęcia, nie dawał się przepędzić z komnaty Enuma, jak gdyby zespolony z nią na wieki! Popłynęły dni, zamieszanie w domu Tety ucichło. Jako pamiątka po niemiłym wydarzeniu pozostało niemowlę, dziewczy-neczka, którą Teta miłościwie zlecił opiece kobiet na folwarku i która, ssąc pierś mamki, nie ,wiedziała jeszcze, iż za doznane dobrodziejstwo będzie w przyszłości musiała zapłacić niewolnictwem w domu swego dobroczyńcy. 207 Zadłużenie Tety wzrosło i miało wzrastać nadal, gdyż wszystko, co oddawał świątyni, szło na opłacenie procentów od długu. Enum, jeszcze bardziej milczący, mało w domu bywał, całe dnie spędzając w Wielkiej Bibliotece. Pamiętał jednak o wizycie jot-nuczera. Zdawał sobie sprawę, że dalsze odkładanie rewizyty mogłoby zostać poczytane mu za lekceważenie świątyni Sobka, toteż pewnego popołudnia, wytwornie odziany, zgłosił się do ojca. Teta pił w altanie chłodzone piwo, rozmyślając o Kwintusie Licyniuszu, który od dłuższego czasu nie dawał o sobie znać. Dochodziły tylko z rzadka wieści, iż buduje drogę przez pustynię. Na widok syna pospiesznie odstawił naczynie. — Wyglądasz, Enumie, wspaniale! Na jakąż to okazję tak się przystroiłeś? — Oby Ozyrys uczynił twój odpoczynek przyjemnym! Przyszedłem zapytać, gdzie położyłeś złoty amulet z okiem Amona w emalii? Włożyłbym go, aby okazać szacunek jot-nuczerowi w świątyni Sobka, któremu jestem winien wizytę. Na twarzy Tety widać było zmieszanie i bezradność. — Nie szukaj. I ten, i inne złote amulety zmieniły właściciela. To było konieczne. Uwierz mi i nie mówmy o tym. F.num skłonił się i odszedł. Więcej o złote amulety nie pytał. Tego ranka jot-nuczera gnębiły niewesołe myśli. Uprzywilejowany od tysiącleci egipski stan kapłański, niczym kolos ścięty z nóg potężnym zamachem rzymskiego miecza, leżał obezwładniony. Niegdyś wolny całkowicie od podatków i świadczeń w naturze, górujący nad koroną faraonów, teraz musiał zabiegać o przychylność miejscowych władz, nisko się kłaniać greckim i rzymskim urzędnikom, odkąd zaś wielkie dobra świątynne uległy konfiskacie na rzecz skarbu rzymskiego — zadowalać się datkami zubożałych właścicieli ziemskich, dzierżawców, wyrobników i chłopów egipskich. Przykre to było, a w niejednym wypadku — upokarzające. Na szczęście lud nie porzucił starych bogów. Co więcej, jakby biorąc odwet za narzuconą Egiptowi władzę imperatora, kult 208 Izydy z szybkością płomienia szerzył się w greckiej ojkumene i w Italii. Spragnieni żywej wiary odwracali się od zimnego panteonu rzymskich i wyuzdanych w obyczajach — greckich bogów ku wiernej małżonce Ozyrysa, czułej matce ślicznego Ho-rusa. Sami Grecy przyczynili się do tego, z niepowściągliwą szczerością w rzeźbach i w opowiadaniach obnażając szczegóły, których natura domagała się zasłonięcia, i obwieszczając światu swary, przywary i gorycze cudzołóstw Olimpu. Jot-nuczer z nieco melancholijną satysfakcją mógł stwierdzić, iż choć egipskie bóstwa też od wieków żeniły się, łączyły w zaskakujące pary, wydawały na świat potomstwo, a przy pomocy mądrych kapłanów robiły zawrotne kariery obejmując panowaniem nowe miasta i nomy, przecież nigdy nie dochodziło pomiędzy nimi do tak jawnych skandali, jakie o swoich bogach rozgłaszali Grecy. Niepomierną zasługę miały w tym kolegia kapłańskie, zarówno z Memfis, jak z Teb czy z Heliopolis, gdyż nawet zwalczając się wzajemnie i wysuwając swego kandydata na głównego boga Egiptu, nigdy przecież się nie posunęły do drastycznego dyskredytowania rywala, szanując jedność kapłańskich interesów. A jednak ten wspaniały gmach tradycji zmurszał, jak zwietrzała twarz Sfinksa. Wielki wysiłek dawnej myśli teologicznej mało kogo dziś obchodził. Zwierzęce bóstwa egipskie budziły zainteresowanie znudzonych Rzymian i Greków jako niesamowity barbarzyński obyczaj, choć barbarzyńcami na starej egipskiej ziemi byli właśnie tamci! Nie zmieniało to faktu, że bóg Sobek z głową krokodyla spadł do roli curiosum ciekawiącego przybywających do Aleksandrii, chętnie dających sutą opłatę za poniesienie lektyki do świątynnego ośrodka z krokodylami Sobka. Wzniosły motyw kultu przemawiający jasno do egipskiej duszy, w której wizerunek krokodyla związany był nierozłącznie z wyobrażeniem Nilu — 14 Świetna i Najświetniejsza ?szczodrego dawcy zboża, ryb, papirusu, cegły mułowej — pozostawał dla cudzoziemców nie rozpoznany! Czegóż jednak innego można było spodziewać się po Hellenach?! Sceptyczni, szyderczy, łapczywi, ciekawscy, biegający od jednego przedmiotu zainteresowania do drugiego — tacy oni byli wszyscy. Tego ranka jot-nuczer, obchodząc gospodarstwo, przeoczył kilka niedociągnięć, którym w normalnych okolicznościach nie przepuściłby; pomny na zapowiedzianą wizytę Enuma kazał służbie przygotować wszystko, aby posiłek wypadł jak najprzyjemniej i, pochłonięty pewną myślą, wyszedł gościowi naprzeciw. Enum po raz pierwszy miał wejść na obszar świątynny i dostąpić przyjemności oglądania sennych gadów, pływających w stawach lub wylegujących się na obsadzonych drzewami szerokich groblach przedzielających lustra wody. Na wszelki wypadek wetknął za pas mieczyk, sprzeciwił się natomiast życzeniu ojca, ażeby odprowadził go Fanes. Stanął na mostku, przerzuconym przez kanał, i rozejrzał się z zachwytem. Cisza panowała tu niezmącona, modrozielona. W słońcu połyskiwały wielkie tafle wody obrzeżone sitowiem i wierzbami, ponad wodą uwijały się motyle, coś migotało, skrzyło się — w promieniach mrugały przesiane blaskiem słonecznym wielkie plamy cienia padającego od wierzb. Po długich, sięgających ziemi witkach spływał z nieba błękit i złoto. Po raz pierwszy od wielu dni ogarnęło Enuma rozweselenie i mógł przestać myśleć o Ammonii. Ból uciskający wewnątrz piersi skurczył •się, cofnął, zamknął sam w sobie, a uwolniony od niego Enum odetchnął swobodnie. Zszedł z mostku i ruszył groblą naprzód. Obszar zielony podchodził pod zabudowania świątynne, otoczone murem z wysuszonej cegły mułowej. Wewnątrz muru znajdowały się magazyny, spichlerz, mieszkania kapłanów i służ-?? oraz centralny budynek, niewielki czworoboczny przybytek ?z cegły wypalanej, wzniesiony na miejscu dawniejszej, świet-niejszej świątyni, która w czasie wojen uległa zniszczeniu. — A więc przybyłeś... Uprzedzony o twej wizycie wyszedłem i czekałem! Nie dając Enumowi czasu na dociekanie, w jakim miejscu 210 ukryty obserwował nadchodzącego, kapłan ujął Enuma pod ramię i powiódł, przemawiając serdecznie: — Będziemy rozmawiać jak dwaj przyjaciele, którym nikt nie przeszkadza. Bo jeśU nawet one słyszą nas — z uśmiechem wskazał na leniwe poruszanie się wody w stawach — ręczę, że nie powtórzą nikomu. Enum spojrzał z zaciekawieniem na ożywioną twarz jot-nu-czera i pojął, że rozmowa nie ograniczy się do wymiany grzeczności, co by niechybnie nastąpiło, gdyby tu był Teta. Zależność wzajemna — właściciela i dzierżawcy, dłużnika i wierzyciela — odjęłaby im obu swobodę. — Mamy tutaj małą altanę z krzesłami i stołem. W niej będziesz się czuł swobodniej niż w jadalni. Chciałbym, abyś rozmawiał ze mną tak, jakbyś przestawał z własnymi myślami... Jakże subtelny jest jot-nuczer! Wiedziony intuicją, usunął wszystkie przeszkody, które zapewniając gospodarzowi przewagę mogłyby jednocześnie krępować gościa. Na świeżym powietrzu, w altanie, Enum miał prawo czuć się biesiadnikiem, w budynku natomiast byłby w sytuacji ofiarnika, wobec wyższych potęg, które raczyły dopuścić pielgrzyma przed swoje oblicze. —• Dziękuję, ojcze, jestem bardzo zadowolony, a dobroć twoja równa się mej radości z tego pięknego ranka. — Czy byłeś tu już kiedy? — Nie, nigdy... Jak wiadomo, chorowałem długo, lecz teraz jestem zdrów. — Zatem, jeśli masz ochotę, obejdziemy stawy. Codziennie podczas rannego spaceru spotykam się tu z żywymi podobiznami Sobka — tak będziemy je nazywać. Obcując z nimi od lat kilkudziesięciu miałem czas poznać ich usposobienia. Są pomiędzy nimi melancholicy, przyjmują pokarm jakby z łaski i szukają odosobnienia. Są osobniki chytre i tak zawistne o każdy kąsek, rzucony drugiemu, że gotowe o ten kęs walczyć. Powiedz sam — delikatnie położył dłoń na ramieniu Enuma — czyż nie jest to i ludzka właściwość? Są natury hałaśliwe, przepadające za baraszkowaniem w gromadzie, lubiące się popisywać i nawzajem darzące sympatią stado, co zawsze chętnie włóczy się za błaznami. Lecz i tutaj zdarzają się nie lubiani samotnicy, odpędzani precz. Nie brak nawet natur poetycznych... Słucham, co. powiadasz? — przechylił ucho ku Enumowi, któremu udało się poskromnić okrzyk niedowierzania. Nie dociekając intencji tego okrzyku kapłan pogodnie prawił dalej: — Zaobserwowałem i takie, które jakby świadome pokraczności swego wyglądu wolą ukrywać się w cieniu, niechętnie wychodzą na spacer, uciekając od ludzi. Pójdziemy i zobaczymy... Jak gdyby rozumiejąc, że o nich mowa, po obu stronach ścież-kie, które jakby świadome pokraczności swego wyglądu wolą •o trawiasty brzeg. Nie ośmielając się wychylić zza pleców jot-nuczera Enum nieomalże deptał mu po piętach. Tymczasem kapłan szedł śmiało naprzód; odwracając głowę ku gościowi wyjaśniał dobrotliwie: — One doskonale znają nas i służbę świątynną. Od lat nie wydarzyło się żadne zakłócenie poza pożałowania godnym wystąpieniem dwóch łobuzów, którzy podochoceni piwem i o-śmieleni łagodnością żywych podobizn Sobka próbowali wsadzić kij pomiędzy zęby jednego z nich śpiącego niewinnie. — I co?! — Po prostu — nie odnaleziono ich. Nie ostał się nawet sandał. Być może, byli boso.... Grobla przechodziła w półkolistą łączkę, gdzie rosły młode figowe drzewa. Pod jednym, w pobliżu stawu, leżała porzucona kupa szmat. Zaskoczony niezwykłym, jak na to miejsce, objawem nieporządku, Enum chciał obejść tłumok, gdy tenże poruszył się i spod wora wyjrzała skudlona głowa, zlana potem, •ciemna twarz, a przerażony wzrok uderzył w Enuma i zatrzymał w miejscu. — Ojcze! Tu jest człowiek! Jot-nuczer nadszedł, nachyliwszy się nad skulonym odrzucił wór zakrywający grzbiet. Klęczący miał ręce i nogi związane sznurem, wargi poruszały się bezdźwięcznie, wzrok był nieprzytomny. Enumowi raptem przypomniał się tamten, przydy-bany nago na podwórzu, klęczący z głową nisko pochyloną przed Amysem wymierzającym chłostę. Ból w sercu znowu powrócił. Poprzednie rozradowanie opadło, jak gdyby z Enuma zdarto odświętną, złocistą szatę. Znowu cierpiał, jak wówczas gdy Am-monia, głucha na wołanie, pomknęła ku tamtemu... Nie zobaczył wtedy twarzy Uniego, nie wiedział, jak wygląda. Czy to możli- 212 we, aby skazanym był tenże sam, Uni, ongiś przychwycony na podwórzu? — Kto to jest? — Dawniej zatrudniony jako świniarz, przedtem jeszcze jako rzemieślnik, lecz nie wiem gdzie. Wyrzucony z warsztatu, został krajaczem trupów w zakładzie pogrzebowym. Ci ludzie, otoczeni wzgardą, żyją z dala od innych i poza obrębem miasta. Nocują w szałasach. Mają wzbronione wejście do świątyni. Lecz on złamał zakaz. Cuchnący brudem wdarł się do przybytku Izy-dy i bluźnił. „Czyżby to ten sam? Tamten był farbiarzem. I też cuchnął..." — Kto jest jego ojcem? — spytał. — On nawet nie zna swego imienia. Służba świątynna przywiozła związanego, aby za zbezczeszczenie przybytku został rzucony podobiznom Sobka... „Tamten też nie znał swego ojca. I wdarł się przemocą na podwórze. Więc to może być on! Puszczony wolno, poszedł zuchwale do świątyni." Pokonując wstręt pochylił się nad klęczącym. — Twoje imię?... Powiedz! Ciemna głowa wykonała przeczący gest. Enum zdołał spostrzec młodą, bardzo młodą twarz ze złamanym nosem i wytrzeszczonymi ze strachu oczyma. Nabrawszy tchu, odstąpił krok wstecz. „Jeśli Ammonia go wybrała, ja go jej darowuję!" — Pozwól mu odejść, ojcze... Proszę ciebie ja, Enum — puść go! A jeśli uważasz, że ci tego zrobić nie wolno, to któż jest ten, który ma władzę? — drżąc od napięcia nie mógł dokończyć zdania, gdy raptem poczuł wyrozumiały uścisk dłoni jot-nuczera. — Jesteś dziś moim gościem, Enumie... od dawna wyczekiwanym i pożądanym. Czyż godziłoby się odmawiać gościowi tego, czego pragnie jego serce? Przetnij więzy! Enum ujrzał w pamięci Ammonię powstrzymującą dłoń Amy-sa uzbrojoną w rzemień. Aż wspięła się na palce, nie dopuszczając, aby bicz spadł na plecy Uniego. Ozyrysie! Aż tak bardzo jej na nim zależało? Odwrócił pobladłą twarz od klęczącego. — Ja nie mogę... — wykrztusił. — Uczyń mi tę łaskę i zrób to sam. — Podaj mi twój mieczyk. — Szybkimi i dokładnymi cię- 213 ciami jot-nuczer przeciął więzy nieszczęśnika. — Wstań! Jesteś wolny i nie będziesz ścigany. Odejdź stąd jak najprędzej... Odwracając się od osłupiałego podał mieczyk Enumowi. — Wytrzyj ostrze o trawę. Sznury były natłuszczone. I nie myśl o tym więcej... Idziemy do altany. Czy jot-nuczer wiedział, co pamiętnego dnia zaszło na podwórzu Te ty? Że szczęście obojga młodych rozbiło się o bezrozum-ny uczynek farbiarza? Raczej należałoby spytać, czy byłoby możliwe, aby nie wiedział? Lecz jeśli odgadywał, jak głęboko uczucia Enuma zostały zranione — nie dał tego po sobie pognać. Nie ukrywał natomiast ani sympatii do Enuma, ani przyjemności czerpanej z pogawędki, której sama osoba młodocianego rozmówcy przydaje uroku. Wypytywał o lektury, upodobania, o wycieczki do Aleksandrii, o wrażenia z Wielkiej Biblioteki... I Enum, mało opowiadający o tych sprawach ojcu, gdyż Teta zawsze zdawał się być myślami na polach, które były albo za mało nawodnione, albo zbyt nawilgocone, a jeśli nie zostały zżarte przez mrówki, to ogołocone przez złodziei ziarna — z zapałem, rosnącym w miarę opowiadania, wprowadzał jot-nuczera w swe upodobania i plany. Odprężony po wstrząsie przeżytym na łące, nabierał śmiałości i swobody, jadł z ochotą, sięgając do miseczek, których służba nastawiała w bród i których zawartość jakością i smakiem przewyższała wszystko, co zwykł był spożywać w domu. — Większość dnia spędzam w Bibliotece. Kończę już pracę nad dziełem Arystotelesa: „O ustroju Aten", porównuję z sobą kilka zachowanych tekstów i wykrywam błędy kopistów. Przepisują niedbale, błąd powtarzany utrwala się i z biegiem czasu zaczyna uchodzić za tekst prawidłowy, nawet — co gorsza — za obowiązujący! Lecz ja jestem dla błędów bezlitosny. Przełożony działu, rad z mego zainteresowania, powierza mi wszystkie, jakie chcę, papirusy! W jego dziale jest straszny bałagan, stare pisma pomieszane z nowszymi. Tytuły wypisane na futerałach nie odpowiadają temu, co się mieści wewnątrz. Mam zamiar przejrzeć po kolei wszystkie oryginały zachowane od czasów pto-lemejskich, a więc tysiące! Jeśli będę długo żył i będę miał kilku ofiarnych pomocników, może zdołam się z tym uporać... 214 Gdy smakując przewyborne dania doszli do owoców i łakoci, Enum już nie unosił się nad lekturami, lecz przedrzeźniał zdumienie Fanesa i Nonnosa, którzy nie mogli wyjść z podziwu, po co mu tyle pism; naśladował bezradne miny Amysa i wprost już przymilał się jot-nuczerowi, wypytując żartobliwie o sekrety żywych podobizn Sobka. Kapłan, pochwyciwszy ów ton żar-tobliwie-poważny, odpowiadał Enumowi z ochotą, Enum zaś, czując się w pełni zrozumiany i doceniony, bliski był zakochania się w jot-nuczerze! Gdyż jot-nuczer nie był, jak ojciec Enuma, zafrasowany nawałem trosk, niepewny o jutro, drżący o przyszłość. Zmartwienia — jeśli je kapłan miał —? pozostawił za progiem altany, by cieszyć się gościem; chciał wszystko o nim wiedzieć, aż wreszcie, mrugnąwszy okiem na całkowicie już oczarowanego młodzieńca, zaproponował wychylenie czary na cześć Dionizosa, co obaj uczynili z zapałem... — Mam wiele uznania dla Greków — mówił, odstawiając pucharek. — Umieją się radować życiem w takim stopniu, w jakim my umieliśmy przejmować się życiem pozagrobowym na- 215 ' szej świetlistej Ka. Doszli do rzeczy zadziwiających, choć w porównaniu z nami są to przewrotne i zuchwałe młokosy. Jak dziecinne jest ich upodobanie do nagości ciała w sztuce i w sporcie, tak nazbyt już przemądrzała wydaje się grecka chęć narzucenia światu swych przekonań. Rozpowiadają na przykład i pi_ szą o tym, że na ich ziemi, w Delfach, znajduje się pępek świata — omfalos, lecz my wiemy, że jest to nieprawda! Już przed wiekami na naszej ziemi, niedaleko Heliopolis, w pobliżu kanału Dwóch Ryb, wynurzył się z praoceanu kamień, a na nim usadowiło się słońce, Re, aby dokonać dzieła stworzenia... Chętnie wybrałbym się z tobą, Enumie, aby jeszcze raz to miejsce obejrzeć... Ale Enum przestał nagle znajdywać przyjemność w rozmowie z kapłanem. Zmieszany pomyślał, że to nie grecki omfalos ani egipski b e n b e n — kamień w kształcie obelisku, lecz postać młodzieńca rzuconego na pożarcie „poetycznym podobiznom Sobka" nie daje mu skupić się nad słowami jot-nuczera. Raptem jedzenie przestało mu smakować. Odkładając napoczęty owoc, rzekł porywczo: — Słyszałem, że gdy Nil nie da urodzaju, w niektórych nomach biedni zjadają swoje dzieci, natomiast świętym zwierzętom nigdy nie brakuje mięsa! — Mów — zabrzmiał przekonywający głos kapłana. — Mów, co jeszcze cię dręczy. — Dlaczego owym zwierzętom oddaje się cześć jak świętym? — Gdyż nie jest rzeczą możliwą wzbraniać tego prostaczkom. Lecz my wiemy, że istnieje jedna i jednocząca cały świat — Moc! W postaciach krokodyla, ibisa, węgorza czy byka nie czcimy zwierząt ni ptaków, lecz niewyczerpaną siłę twórczą objawiającą się w różnorodności form. Cóż lepiej może wyrażać tajemniczość sił natury, jeśli nie owa zwierzęca maska na karku stworzenia? Egipskie bóstwo w ludzkiej postaci, lecz ze zwierzęcą głową, dowodzi wzruszającej jedności świata bogów, ludzi i zwierząt. Enum podniecony zawołał: — Mówisz o jednoczącej i jedynej Mocy! Więc czemu każda ze świątyń własne chwali systemy i swoje bóstwo ponad inne wynosi? 216 __Przyznaję, że nasze szkoły stworzyły nadmiar przepisów i nadmierne bogactwo objaśnień, lecz ponad wszystkie istnieje jedno najstarsze prawo: „Czyń Maat! Mów Maat!" A Maat — to w słowach prawda, w czynach sprawiedliwość, w myślach prawość, w wyrokowaniu słuszność, w tworzeniu ustaw — prawo, w postępowaniu — zasada. Jeśli człowiek to wypełnia, może sobie czcić baraniogłowego Chnuma czy czarną lwicę Se-chmet. Olśniwszy Enuma koncepcją Prawdy i Sprawiedliwości jako najwyższej zasady świata i nie dając mu ochłonąć ze wzruszenia, kapłan nachylił się z dobrocią ku młodzieńcowi. — Coś jeszcze cię dręczy? — Jakże się godzi z Maat to, że narzeczone okłamują swych oblubieńców? — Wybuchnął skargą Enum. — Co powiedzieć o sercu takiej dziewczyny? — Po śmierci niewiernej narzeczonej jej serce stanie na sądzie Ozyrysa, aby przed czterdziestoma dwoma sędziami odbyć spowiedź. W sali Prawdy i Sprawiedliwości to serce, jako moralny sprawca uczynków, w obecności dwunastu bogów zostanie położone na szali. Obciążone grzechami przeważy pióro, które na drugiej szali położy bogini Maat, a wówczas szala opadnie na dół, ściągając na wiarołomczynię wyrok. Narzeczona, która skrzywdziła swego narzeczonego, wie, że jej zważone serce zostanie pożarte przez ohydnego potwora. Nie zazna zatem za życia spokoju, lękając się tej strasznej chwili, która skaże ją na wiekuistą śmierć... Czy to ci wystarczy? Ze wzrokiem wbitym w ziemię Enum potrząsnął głową przecząco. Cóż za pociecha! Serce Ammonii pożarte przez potwora? O nigdy! Przenigdy! Niech żyje zawsze i pozostanie nietknięte na sądzie Ozyrysa! Nawet jeśli wybrało innego! I wzdrygnął się cały, gdyż przywidziało mu się długie kostro-pate ciało gada kuśtykające ścieżką ku łączce!... Lecz — na Maat! Łączka pozostała pusta, gdyż on, Enum, przezwyciężając własną odrazę i gniew, i żal — uwolnił skazańca! Kapłan, widząc zmieszanie na twarzy swego gościa i przypisując je rozterce uczuć, uchwycił moment sposobny do wyłożenia swych zamiarów. — Wszak sam pojmujesz, Enumie, że to, coś usłyszał, nie jest 217 dostępne dla ludu, który wznosi kapliczki dla Heket z ropuszą głową i otacza czcią cmentarze z mumiami świętych kotów? — O tak, rozumiem... — A czy pomyślałeś, dlaczego o tym mówię właśnie z tobą? — Nie, nie pomyślałem! — Zastanawiałem się, czy już nie czas wskazać ci właściwą drogę? Lecz nie przerywaj mi, póki nie skończę! Wasz ród ma wielkie zasługi. Skutkiem nagannej pobłażliwości twego ojca straciliście majętności, lecz — wierzaj mi — długi wasze nie mają tu nic do rzeczy i nie o nich mówić będziemy! Słyszałem wiele o twych upodobaniach. Cenisz sobie starożytność twego rodu i egipski obyczaj, a naszej ziemi zagraża wchłonięcie przez obce wpływy. Usycha nasza sztuka, ginie literatura, marnieje język. Zanika umiejętność tworzenia pięknych budowli, niezliczone warsztaty powtarzają marne syryjskie wzory. Nasi najwykształceńsi ludzie starają się być jak Rzymianie lub Grecy. Gdyby twój ojciec pracował sto razy więcej, gdyby cały nasz lud przestał znać, co to odpoczynek, nie stalibyśmy się bogatsi! Nasza praca nas zuboża i wytraca nasze siły, gdyż nigdy nie nastarczymy zboża, płócien, owoców, mebli, naczyń i wszystkiego, co daje egipska ziemia, aby zapełnić rzymską otchłań bez dna! — Więc co czynić należy? — wyszeptał Enum. — Zwrócić się ku temu, co może ocalić i zachować egipskiego ducha. — To znaczy? — Jedyną ucieczką dla egipskiego ducha jest egipska świątynia. Na to jednak potrzeba rozumnych kapłanów. Wzbudzających szacunek rządzących nami, zaufanie u swoich i miłość wśród prostaczków. Ty zostałeś wybrany. Będziesz tym, który zajdzie wysoko. Jeszcze dziś rano wahałem się, lecz przekonały mnie twoje słowa za skazanym. Maat przemawia przez ciebie. Kochasz stare papirusy — prawda? Udostępnimy ci teksty prastare i święte. Któż ma do nich dostęp, jeśli nie wybrane grono kapłańskie? Poznasz formuły Thota, pomocne w życiu i niezbędne dla twej Ka w życiu pośmiertnym. Zdobędziesz wiedzę tajemną i wiedzę przekazywaną przez gwiazdy. Będziesz wzrastał w światłości, bogaty w umiejętności medyczne, wróżbiarskie, 218 astronomiczne — wiedza gromadzona od wieków otworzy się przed tobą. Staniesz się jednym z pierwszych ludzi Egiptu. Wybrała cię sama bogini, wielka Uto, w której pieczy była biała korona Egiptu. Zesłała kobrę, abyś — unieruchomiony — uczył się i posiadł języki. Gdyś był gotów, zesłała węża, abyś wstał i o własnych siłach przyszedł do świątyni. Co było zamierzone, zostało spełnione. Enum wpatrując się w pobladłą twarz kapłana, łamiącym się ze wzruszenia głosem, z kroplami potu na czole — spytał: — A... jeśli to nie okaże się prawdą? — Co masz w sercu? Enum chciał wyznać jakąś doniosłą myśl, która go niepokoiła i której wysłowienie sprawiało trudność niemałą. — Myślałem nad tym, do czego doszedłeś ty, taki wykształcony, mądry, znający świat — nauczyłeś się wiele o charakterze krokodyli. Umiesz rozpoznać, który melancholik, który samotny, a który poetyczny. Przez co jednak żaden z nich nie przestał być sobą, czyli krokodylem. Ze mną może być podobnie — nie wzniosę się wyżej. Wbrew twoim i moim życzeniom. Jednie słaby rumieniec na ogorzałej twarzy jot-nuczera zdradził, jak głęboko Enum dotknął tajemnej rany, udręczającej ambicje kapłana. Mógłby zapisać papirus długi jak cała Ka-nopijska opowiadaniami o obyczajach żywych podobizn Sobka, lecz w hierarchii kapłańskiej pozostawał niżej od kapłana ze świątyni Izydy! — Gdybym ci rzekł — odparł z naciskiem — „Moja władza sięga znacznie wyżej ponad stawy Sobka", czy nie byłoby to samochwalstwem i chęcią olśnienia innych? — Jeśli ty tak uważasz, może i to być... — wybąknął Enum myśląc, iż chętnie by posłuchał, co jot-nuczer może zdziałać dla uwznioślenia wiary tych wszystkich, miłujących Kocicę Bastet, Toeris z głową hipopotama, święte węgorze i byka Hapi. Spuszczając oczy odpowiedział z wahaniem: — Jesteś niezwykły, ojcze. Głęboko poruszyło mnie, co mówiłeś o żądaniach Uto wobec mej osoby. Jeśli winienem jej moje uzdrowienie... Muszę się nad tym zastanowić! Chciałbym cię nie zawieść. Proszę, daj mi czas, abym mógł ci godnie odpowiedzieć. — Ależ oczywiście! Odpowiesz, gdy uznasz, że jesteś gotów. 219 Milczenie, które teraz zapadło, nie było już tak pogodne jak atmosfera na początku rozmowy. Enum zastanawiał się, czy sprawił zawód kapłanowi i czy ten nie żałuje swej poprzedniej wylewności? Jeśli nawet tak było, jot-nuczer nie umniejszył swej dobroci pytając z zainteresowaniem: — Cóż porabia twój młody przyjaciel, ten dzielny Rzymianin? — Lucjusz?! Nie wiem nic o nim od... — w porę powściągnął język, by nie powiedzieć: „odkąd zaproponował mi wspólną podróż do źródeł Nilu!"... — od chwili, gdyśmy się obaj z żalem pożegnali! — i pragnąc oddalić niebezpieczny temat podjął pospiesznie: — Z jego uwag wyniosłem wrażenie, że niezbyt mu się podobają nasi bogowie. — Zbyt mało o nich wie. W przeciwieństwie do okrutnych straszydeł chaldejskich, fenickich, syryjskich nasi bogowie są życzliwi i wyrozumiali dla słabości człowieka, o którym wiedzą, że powstał z łez, spływających z oczu Re, najwyższego boga. Gdy nasz władca, Amenhotep III, zachorował, król Tuszratta wysłał faraonowi posąg bogini Isztar, aby słabego uzdrowiła. Nasz kraj przyjął ją gościnnie, nasze świątynie otwarły przed cudzoziemką swe podwoje i równie gościnnie przyjęliśmy nubijskiego bożka Deduna... „Ależ on mówi o rzeczy sprzed wieków, jakby to było wczoraj!" — pomyślał Enum oszołomiony i zanim zdołał wyrazić swe wątpliwości, wszedł służący i szeptem do ucha przekazał kapłanowi jakąś wiadomość. Jot-nuczer, przymykając oczy, odparł półgłośno: — Nie dotykać. Zostawić! Niech będzie, jak miało być. Domyślając się, że swoją obecnością przeszkadza, Enum skłonił się ceremonialnie. — Nie zapomnę, że otoczyłeś mnie troskliwością oraz wygodami i że dzięki tobie, ojcze, użyłem przyjemności, na które mogę odpowiedzieć tylko marnym podziękowaniem. Czyniąc to, żałuję, że nadszedł już czas pożegnania się z tobą... — Miłe mi było twoje towarzystwo, a jeszcze milszym się stanie, gdy będziesz częściej tu przychodził — odparł kapłan powstając od stołu. — Teraz odprowadzę cię do domu, a po drodze 220 wstąpimy do winnicy. Zobaczysz nową odmianę sprowadzoną aż z wyspy Chios. Szybko dojrzewa, owoce zaś przewyższają smakiem najlepszą odmianą aleksandryjską... Rozglądając się po rzędach krzewów Enum pomyślał z zachwytem: „Jakież pogodne mogłoby być takie życie! Doglądanie winnicy, czytanie papirusów, rozmowa z mądrymi, wykształconymi ludźmi; obowiązki świątynne nieuciążliwe, a dające władzę... Ominąłby mnie los mego ojca, jego wieczne strapienia: czym nakarmić ludzi, z czego zapłacić podatki? Czy żyjąc tak,, byłbym szczęśliwy? Czy jot- nuczer jest szczęśliwy? A może on posiadł tylko piękną sztukę udawania zadowolenia, jak jego krokodyle potrafią udawać drzemkę?" Gdy obeszli winnicę, spytał: — Dlaczego nie wracamy drogą, którą przyszliśmy? — Jest kilka dróg do twego domu. Wybrałem najkrótszą, abyś jak najszybciej mógł u siebie odpocząć. Enum byłby uległ, lecz spostrzegł służącego, który uprzednio porozumiewał się z kapłanem, a teraz, stojąc u furtki, dawał mu jakieś znaki. Zastanowiło go to i nagle przyszła ochota, aby nieco sprzeciwić się woli jot-nuczera. — Moglibyśmy iść groblą, którą mnie przyprowadziłeś, i przedłużyć nasz spacer — rzekł. — Po co? Są inne, dogodniejsze przejścia. — A jednak ja wolę tamto! — Znajdziemy równie ciekawe. Chciałbym ci pokazać lilie wodne, rosnące na stawie w takiej obfitości, jaką nawet tutaj rzadko się ogląda. — Najmilej mi będzie powtórzyć drogę, którą już raz odbyłem z tobą. Będę sobie przypominał słowa, które mi wyrzekłeś podczas spaceru, i w ten sposób lepiej je zapamiętam. Z twarzą pochmurną jot-nuczer ruszył ku małej łączce, przylegającej do grobli. Aby go jakoś udobruchać, Enum nakierował rozmowę na pojednawcze tory. — Chętnie usłyszałbym twoje zdanie o ostatnim przedstawieniu w teatrze, gdyż ja jeszcze na nim nie byłem. — Coraz mniej widzów na tragediach ?— padła obojętna odpowiedź. - - Teatr świeci pustkami. Któż dzisiaj chce słuchać 221 żalów Antygony, skarg Prometeusza, jęków Edypa, skoro organizowane są widowiska, na których można samemu wyryczeć się do woli, natupać, patrząc, jak zapaśnicy okładają się pięściami lub wzajemnie się obalają? Żyjemy w czasach sromoty i szyderstwa. Młodzi wyśmiewają wszystko, starzy obojętnieją na dobro i na zło — władza dąży do zagrabienia owoców pracy człowieka, a człowiek przemyśliwa, jak by tę władzę oszukać. Ot, i cała gmatwanina życia... Podczas tej rozmowy wzrok Enuma błądził w roztargnieniu po grobli, aż zatrzymał się w miejscu, gdzie pozostawili uwolnionego z więzów nieszczęśnika. — Ozyrysie, to ten! Spójrz!... — zawołał Enum i raptownie schwycił ramię jot- nuczera. Swiniarz klęczał obok przeciętych sznurów. Wesoła, modro-zielona przestrzeń, lot motyli, przefruwające ptaki były tak samo zachwycające, lecz o kilkadziesiąt kroków od klęczącego — przednimi łapami wsparty o brzeg, jeszcze z ogonem w stawie — wychylał łeb z wody krokodyl. Podbiegłszy, Enum szarpnął ramię nieboraka. — Dlaczego nie uciekłeś? Jot-nuczer kazał! Dlaczego?! Wstań natychmiast! Wznosząc oczy ku Enumowi nieszczęśnik potrząsnął głową gestem beznadziejnej rozpaczy. Nadszedł kapłan i, skrzyżowawszy ramiona na piersiach, obserwował w milczeniu. — Nie można uciec... — wybełkotał młodzieńczy głos. — Nie można... On nie da... przyjdzie w nocy... On potężny bardzo... widzi w ciemnościach. — Ja ci rozkazuję! — krzyczał Enum, szarpiąc bezwładne ramię. — I jeszcze raz każę — odejdź! Póki nie jest za późno! Jak gdyby te słowa usłyszała „żywa podobizna Sobka", bo ciało gada drgnęło, bardziej wynurzając się z wody i wykręciwszy się na ścieżce ruszyło niezdarnie ku ludziom. Skazany wrzasnął nieludzkim głosem i upadł twarzą na ziemię. — Zostaw go, Enumie — rozległ się zimny głos kapłana. — Ten nędzarz nie potrafi uciec. Choćbyś go zmuszał. Sam siebie skazał na śmierć. Niech się zatem spełni to, co mu zostało przeznaczone. 222 Opuściwszy miejsce ze skazańcem, w milczeniu ruszyli groblą ku domowi, Enum spieszył pierwszy, nie oglądając się za siebie. Przy .końcu grobli jot-nuczer pożegnał gościa z niezmąconą życzliwością. — Ufam, że przyjdziesz sam powiadomić nas o swym postanowieniu. Ja będę czekał... — Tak, ojcze... — odparł, unikając oczu jot-nuczera, jak gdyby można było w nich jeszcze ujrzeć odbicie postaci, oczekującej na klęczkach śmierci, która pełzła po ścieżce. W swym pokoju rzucił się na sofę i leżał ze wzrokiem utkwionym w suficie. Usiłował przywołać wszystkie radosne momenty tego ranka: słońce błyszczące na witkach, rzędy winnego szczepu, chwile wzniosłej rozmowy... Przyzywane zjawiały się posłusznie, lecz jakże blade, jak nic nie znaczące były wobec obrazu, który rósł i wypełniał sobą serce Enuma! Całe piękno słów o Maat, o górującej Sprawiedliwości, o jednoczącej wszystko Mocy, nie miało żadnej władzy nad tym obrazem... Zdawało mu się, że słyszy szuranie ciała wleczonego po ścieżce do stawu. Człowiek miażdżony był przez grozę, z której sam 223 uczynił sobie bóstwo, sam jej się poddał i uznał za niezbędną część życia. „Ciekaw jestem, czy to był ten »poetyczny« znajomy jot-nu-czera?" — zatrząsł się od cichego śmiechu, wciskając w poduszkę twarz, po której ściekały i ściekały łzy. Wiedział już, że nigdy nie pójdzie do świątyni Sobka ani sięgnie po dobrodziejstwa ukazane mu przez kapłana, nawet gdyby miał ściągnąć na siebie gniew potężnej Pani — bogini Uto. XIV Urozmaicając sobie drogę przekleństwami — łając opieszałych przechodniów, nazbyt rączych woźniców, niezgrabnych tragarzy — Himilkon przepychał się w tłumie gęstniejącym w miarę, jak zbliżali się do nabrzeża. Nim jednak dotarł do kramów ze szkłem — gdzie spodziewał się zastać Apiona — ugrzązł wśród piramid owoców wystawionych na sprzedaż i jak trzmiel uwięziony w słoju — krążył dokoła, kuszony ze wszech stron... Wielki Melkarcie! Tak kiedyś musiały pachnieć i tak oko czarować kartagińskie sady, zanim przeklęty Rzymianin, Scypio Afrykański, zrównał je z ziemią... 15 Świetna i Najświetniejsza 225 Kopce świeżych daktyli, prasowanych daktyli, orzechowych daktyli... a tuż obok wzgórki fig i cytryn, i brzoskwiń... ratuj, Zeusie-Zbawco! Ledwo wyrwał się pokusie, a już owiał go i zagarnął zapach przewybornych granatów... Gdy przebrnął przez ławicę melonów, zalecających się żółtą skórką, wpadł pomiędzy piramidy winogron. Ukryty jak za szańcami, rozglądał się drżąc od chętki posmakowania wszystkich naraz: i maronejskich, i aleksandryjskich. Zezując w stronę różowych — jak palce jutrzenki — fig, raczył się, aż sok ściekał mu po brodzie. O wielki Baalu! Zapewne nie gorszą kiścią fig potrząsał w senacie rzymskim pieniacz Kato, wrzeszcząc o niebezpieczeństwie kartagińs-kim... I słusznie! Jakiegoż bohatera nie zmoże taka słodycz? Można oddać zań cały Rzym i wszystkie złote urynały jego milionerów! Nasyciwszy się, wepchnął pod płaszcz tyle gron, ile zmieściła sakiewka, i czmychnął, skacząc niby lis poprzez sterty oliwek. Po drodze, gdy omijał ławy z pieczywem, przylepiła mu się do palców bułeczka anyżowa i rogal z kminkiem... Ujrzawszy z daleka kramy ze szkłem zwolnił kroku i dysząc ciężko, jak człek strudzony, podszedł... Apion siedział na ziemi czyszcząc piaskiem szklany słój. Przystanąwszy, Himilkon spoglądał z góry na dziecinny kark. Raptem Apion odezwał się szeptem: — Idź stąd. Przez ciebie już dostałem kijem. Idź sobie! — Tak mówisz do mnie, który ci byłem jak mamka? Apion podniósł oczy pełne łez, chwycił garść piasku i cisnął w Himilkona. — Myślisz, że nie wiem? Umyślnie mnie wysłałeś, gdy on był na podwórzu u Tety. — Poderwał się nagle, chwytając się obu dłońmi za głowę. Cios spadł znienacka, a gdy Apion rozpłakał się żałośnie, starzec rzucił się, chcąc wyrwać kij z rąk Leona. Szarpali, każdy ku sobie, dysząc w twarz jeden drugiemu jak dwa stare psy. Raptem Apion porwał się z pięściami na Himilkona, bijąc go i wrzeszcząc: — Wynoś się, nie chcę cię znać! Poskarżę wielkiemu panu Posejdoniosowi! Nie chcę cię znać! Wynoś się! Nie wierząc własnym oczom i uszom starzec cofał się tyłem, 226 aż oparł plecami o najbliższy stragan. Leon, zadowolony, przytaknął głową. — Dobrze, Apionie, dobrze... Trzeba tak robić. Na drugi raz damy znać policji. Powiemy, iż próbował cię ukraść. Zabierz to naczynie i chodź ze mną. Oddalili się obaj. Himilkon długo dumał, aż pojąwszy skryte przyczyny dziwnego postępowania Apiona, z zachwytem pokręcił głową nad nowo odkrytym talentem ulubieńca: Apion udawał! Symulując złość, bronił się przed kijem Leona. Punijczyk, nie kwapiąc się do powrotu, spędził kilka dni i nocy w porcie. Gniewu Tety jakoś przestał się obawiać. Jak również przestał się trapić, co pocznie z sobą, gdy straci dach nad głową? Świetna i Najświetniejsza ma dosyć miejsca dla takich jak on, których noc do snu układa na ławach marmurowych', na stor-pniach pod portykami i których budzi łoskotem porannych wozów toczących się po bruku. Dom, odkąd brakło w nim Apiona, stał mu się nudny i — mimo mnogości czeladzi — pusty jak studnia, z której uciekła żywa woda. Wreszcie postanowił rozmówić się z małym i skoro świt był już na miejscu. W dzielnicy straganów ruch dopiero się zaczynał. Turkotały wózki, handlarze układali swój towar na kramach, przekupnie rozkładali go na ziemi. Pomiędzy stołami widniały puste przestrzenie, gdyż kupujący i gapie nie zdążyli jeszcze napłynąć; siedzący na ziemi Apion wydał mu się z daleka dziwnie drobny i mały. Nad nim wstawało czerwone słońce. — Wiedziałem, że przyjdziesz — podjął chłopiec, gdy starzec się zbliżył. — Co porabia Ammonia? — Ammonii dobrze się wiedzie. Pozdrawia cię. — Enum nie pytał o mnie? — Gdybyś ty był papirusem zapisanym po grecku, może by zapytał o ciebie. Co nam po Enumie? Ty się lepiej spytaj, czy Himilkon może coś zrobić dla Apiona? Mały podrapał się za uchem. — Posejdonios to stara kutwa. Dużo zażąda. — Ile to jest dla Posejdoniosa: dużo? — Dużo — to dla ciebie wielki majątek. Większy, niż Himilkon ma. — Ja nic nie mam — i Fenicjanin splunął. 15» 227 1 Zapanowało milczenie. Wreszcie chłopak, dręczony niepokojem o siostrę, spytał z westchnieniem: — Ammonia czyta Enumowi? Śpiewa? Czy lepiej już wygląda? Utyła? — Czemu ty się troszczysz o Ammonię? Troszcz się o siebie. — Powiedz, czy naprawdę nie wiedziałeś, że Posejdonios czeka na mnie? — Apionie — podjął uroczyście — niech stracę ten statek fe-nicki, którego jeszcze nie mam, ale który, na Marduka, będę miał, jak tylko mi się powiedzie. Niech wjadę nim na pierwszą skałę i niech złamię żagiel, jeśli wiedziałem... — Dobrze już, dobrze... wierzę ci. Ale co teraz będzie? — Pójdę do Posejdoniosa... — Ty?! — ??? on smętnie pokiwał głową. — Skonam ze śmiechu. Ty! Odźwierni cię wyrzucą, zanim jeszcze zdążysz coś powiedzieć. On ma trzy wielkie warsztaty ze szkłem! W Tyrze, w Sydonie i gdzieś tam jeszcze! — Taki wielki pan i przyszedł do domu Tety? — Bo Teta był dobrze przyjęty przez zastępcę namiestnika. Leon o tym mówił. Ale idź już. Idź! Wtedy wcale nie miałem chęci cię uderzyć, musiałem trochę poudawać. Byłeś dobry dla mnie... — Apion smarknął i przeciągnął dłonią pod nosem, a starzec doznał dziwnego uczucia rozrzewnienia i zmiękło jego serce. — Pomyśl, jak by to było, gdybyś uciekł od Leona? — zagadnął. Ożywienie Apiona przygasło, smutnym głosem odparł: — Ty nie masz pieniędzy, Posejdonios ma bogactwa. Za co będziemy jeść, gdzie spać? —? Gdybym ja miał trochę pieniędzy, co byś mi poradził? — Poradziłbym, żebyś postarał się mieć ich więcej! — Apionie! Mówisz tak mądrze, jakby twój ojciec był Fenicjaninem, a matka urodziła się w samej Kartaginie! W tym momencie zjawił się handlarz i na widok Fenicjanina wpadł w gniew. — Znowuś tu?! Wynoś się! — Czy to miejsce jest dla świętej gęsi Amona, ażeby wysiadywała gąsięta? Czy nie jest to miejsce czcigodnego kup- 228 ca Leona, w którego twarz patrzę jak we wschodzący księżyc i uniżenie pytam: dlaczego on jest na mnie taki zły? Czy musimy się kłócić? Czy nie możemy rozmawiać jak dwaj dostojni kupcy, którzy znają towar, umawiają się o cenę i dobijają targu? Leon wodził oczyma podejrzliwie od Apiona do Fenicjanina, którego twarz wyrażała tyle szczerości, ile jej ma na pokaz oczajdusza, chcący przechytrzyć drugiego spryciarza. Zbity z tropu, nieufnie spytał: — Co to jest? — To jest dobre miejsce do zrobienia interesu — podchwycił Himilkon. — Jest osoba czcigodnego kupca Leona, jest niegodny jego sługa, Apion, i jest podnóżek kupca Leona, Himilkon, który chciałby go uwolnić od kłopotu, jaki mu ten Apion sprawia. — Za ile? — A ile czcigodnego kupca kosztowała strata szkła, stłuczonego przez kota? — Kosztowała mnie życie i majątek. — No to.nie tak wiele. Co dziś warte życie? Nic! Nie ma nawet o czym mówić. A jaki był majątek? — Trzysta drachm! Himilkon splunął ze wstrętem. — Marnie zginiesz, Leonie! Ty nie jesteś żaden kupiec. Ty nawet nie jesteś osobą. Tyś jest pomiotem Seta, który poćwiartował promienistego Ozyrysa. Dziś ćwiartujesz tak moje serce i ona powiada: „Strzeż się, Leonie! Po ciebie przyjdzie na sądzie Wiekuistego zjadacz umarłych, podobny do lwa, hipopotama i krokodyla". Przysięgam na ogon pawiana — jesteś łotr! — Kto tu łotr? Oglądam się i widzę szakala, który szczeka. A ile byś dał? — Dwadzieścia drachm. — Dwadzieścia... — kiwając głową, powtórzył Leon, z rozdzierającym uśmiechem. — Dwadzieścia drachm to ja dziennie odnoszę Posejdoniosowi za nic. Dobrze się namyśl, zanim powiesz ostatnie słowo. Ono powinno być gładkie jak złoty pieniądz. Twoje słowo jest jak cierń kolczasty, dobre na podściół-kę dla kozy i dla niczego więcej. Tfu! 229 Starzec oddalił się, złorzecząc Leonowi. Po drodze gniew jego nieco opadł. Ufał, iż wygórowaną cenę uda mu się zbić przynajmniej do połowy. Cóż — kiedy nawet takiej sumy nie miał! Przepychając się przez tłum, dążył do miejsca na molo, gdzie kiedyś wyczekiwał Joryma, nabatejskiego poganiacza. Przeklęci bogowie, którzy zamykają uszy i oczy wówczas, gdy ich pomoc potrzebna! Gdyby Jorym nie był zginął, on, Himilkon, zamieszkałby na złocisto-różanej Rodos, odziany w byssos siedziałby pod jedwabnym parasolem i pił wino z pucharu chłodzonego w śniegu... Niech będzie przeklęty ten, którego sztylet sprawił, że Jorym poszedł na dno, a z nim nadzieje starca... Czyjaś dłoń zacisnęła się na jego ramieniu, podniósł wzrok, ujrzał ciemną twarz pod białym zawojem turbanu i tylko napór tłumu sprawił, że nie osunął się omdlały na ziemię, na kolana... — ... precz, precz, odejdźcie, omamy, odejdźcie, ściągnięte tu przez złośliwe demony! Opuście to miejsce... Skutek zaklęć, odmawianych mamroczącymi wargami, był ten, że Nabatejczyk krzyknął do fenickiego ucha: — Wyjdź stąd natychmiast! Czekam przy pierwszym straganie od strony ulicy. Pospiesz się! Himilkon dotarł na wskazane miejsce nieprzytomny z przerażenia — Lamech już tam był. — Pójdziemy... — rzekł. — O, najczcigodniejszy... dokąd?! — Gdy dojdziemy — zobaczysz. Musiał nieomal biec, by nadążyć wojskowym krokom Lamecha. Tamten chwilami ginął mu z oczu, lecz gdyby starzec miał arkan na szyi, nie czułby się bardziej uzależniony od woli swego prześladowcy. „Powiedział — dojdziemy. A więc jeszcze dojdę — żywy! Umarły nie mógłbym dojść. Chyba nie zapomniałeś, Melkarcie, że obiecałem ci niezgorszą grudkę żywicy? Izydo — zawsze byłem ci wierny, a jeślim czegoś tam nie dotrzymał, nie znaczy, że nie dotrzymam, bylebym dożył..." — bełkotał w myślach. Poruszył w nich dziewiątkę bogów egipskich, potem przerzucił się na trójkę syryjskich, w końcu przyszło mu 230 na myśl, że Lamech jest wyznawcą żydowskiego boga, więc jął wzywać pomocy Jedynego. Prześladowca zatrzymał się i obrócił twarz do Himilkona. — Weźmiemy lektykę. Zbyt wiele czasu straciłem przez ciebie. — Przeze mnie? Jaśniejący jak słońce, jakże?... — Milcz! Za długo rozmawiałeś z handlarzem Leonem. A więc tamten wiedział! Śledził jego poruszenia w porcie. Uświadomienie sobie tego podziałało na Fenicjanina tak, że osłabł i nie mógł ruszyć z miejsca. Lamech dał znak tragarzom, wyczekującym klientów, kazał sprowadzić dwie lektyki, sam zajął miejsce w pierwszej i wychylając głowę rzucił rozkaz Numidyjczykom, niosącym starca: — Do Bruchejonu! Szybko! Tragarze biegli drobnymi kroczkami, Himilkon trzymający się drążków trząsł się w lektyce, trzęsła się jego głowa i trzęsło się jego serce. „Na śmierć mnie niosą! Na śmierć... A ten łajdak, Leon, chciał wydusić ze mnie trzysta drachm!" Musiał omdleć w drodze, gdyż ocknął się, leżąc na ławie. Usiadł i powiódł błędnym wzrokiem. Tragarze wraz z lektykami odeszli, on zaś i Lamech tkwili na małym placyku, gdzie biła fontanna, a przez rozpylony obłok wody przezierało marmurowe ciało nimfy. Było rzeźwo, pogodnie, cicho... Otrzeźwiawszy nieco, zorientował się, iż od chwili opuszczenia portu musiało minąć sporo czasu. Byli pomiędzy Bruchejonem a dzielnicą żydowską. Przypływający stamtąd gwar podobny był do szumu morza. W słonecznym świetle jaśniały białe mury i złociły się w słońcu szczyty synagog. Dzielnica nie była mu obca, lecz nie miał w niej bliskich znajomych i próżno wysilał głowę, chcąc odgadnąć, w jakim celu tutaj się znalazł? — Jeśli miałeś do mnie, o najprześwietniejszy, jakiś interes, czy nie mogliśmy pogadać tam, gdzie moje oczy poraził blask bijący od twej dostojności? — Będziesz odpowiadał przed wielkim panem. Nie trzęś się. On tego nie lubi. — A ja lubię?! — wrzasnął, gdyż trwoga pozbawiła go umiaru. — Pić! Daj mi pić! Umieram z pragnienia! — Nie jestem twoją mamką, żebym cię poił. Wypełniłem po- 231 lecenia i nic mnie więcej nie obchodzi. Dostarczę cię przed jego oblicze i odchodzę. — Jakie oblicze? — jęknął rozdzierającym głosem Himilkon. — Nie jestem godzien patrzeć! Do kogo ono należy? Lamech się zawahał, starzec wyczuł cień niepewności we władczej postawie i uchwycił się owego śladu jak topielec witki. — Himilkon może wyjść od twego pana bogaty niczym bankier. Himilkon dużo wie, a wielcy panowie, nawet tacy jak twój, potrzebują wiadomości, których mogą dostarczyć tylko tacy jak ja, niegodni... — otumaniony z przerażenia, byłby tak plótł w kółko. Oniemiał, gdy prześladowca przysunąwszy się bliżej, pory wczym tonem wyznał: — Ja jestem tu obcy. Ty mieszkasz stale w Aleksandrii i może wiesz to, co ja bym pragnął poznać... Drżąc z niecierpliwości, Himilkon wykrztusił: — Wiem, wiem! Na pewno wiem! Tylko powiedz, o co chodzi? -*- Szukam człowieka... — Człowiek może być różny: stary i młody, bogaty i żebrak; Hellen i barbarzyńca; głupi jak Leon i mądry jak twoja dostojność. Co to za człowiek? Lamech, ujawniając targającą nim niepewność, przerywanym głosem odparł: — Fenicjanin, który w miesiącu Pauni rozmawiał ze starym Nabatejeżykiem mającym, żywicę na sprzedaż. Był jednym z twoich braci. A może — i utkwił posępny wzrok w twarzy Hi-milkona — to byłeś akurat ty? — Na pewno ja — odparował bez wahania. — Czyż nie wyglądam jak ten, którego stać na kupowanie kadzidła? Czy nie obnoszą mnie w lektyce jak Posejdoniosa i nie wachlują ogonami ptaków? To na pewno byłem ja! —? Wiem, że nie ty — westchnął z żalem. W piersi starca zelżał ucisk, więc raźniej wykrzyknął: — Tyś powiedział! Skoro nie ja, to — kto? — O to ciebie pytam! Właściciel gospody „Pod Złotym Bykiem" widział ich obu razem, pijących wino. — Czemu nie pytasz oberżysty? — podjął starzec, którego znów zdjął lęk. — Wyjechał, a ja nie wiem dokąd! 232 „Chwała ci, Melkarcie — pomyślał wzruszony — jednak czasem jesteś wart grudki kadzidła!" — i z dobrze udaną naiwnością spytał: — Lecz nadal nie wiem, po co potrzebny Fenicjanin, który pił „Pod Złotym Bykiem"? Zgaduję — okradł cię i chcesz go ukarać! Będę starał się pomóc ci, jeśli tylko wrócę do portu żyw! — Nic mi nie ukradł. Nie jestem biedny. Jestem bogaty — oświadczył Lamech z dumą. — Jestem naczelnikiem policji kontrolującej drogę karawanową od Hadramaut do pierwszej oazy. Ale młodość moja smutna. Bardzo wcześnie straciłem ojca... — Zawsze miałem serce otwarte dla sierot! Ich los łzy z mych oczu wyciska. Gdzie pochowałeś czcigodne zwłoki? Czy są zabalsamowane? Pójdziemy tam razem, by spalić kadzidło... — Nic nie wiem o jego śmierci — odparł chłodno Nabatej-czyk — i mniemam, że mój ojciec żyje. W czasach swej młodości będąc woźnicą trzymał w Petrze stajnię z mułami. Zgubiła go namiętność do gry. Przegrał w kości wszystko: dom, muły, dwa kubki złota i nawet syna! Chowałem się daleko stąd, w oazie, nie pamiętając prawie twarzy swego prawdziwego ojca, nie wiedząc, jak los nim pokierował ani gdzie przebywa. Adonai pobłogosławił mi. Mój pan wyzwolił mnie, oddał na naukę do policji konnej, a przed swą śmiercią uczynił spadkobiercą. Teraz mógłbym zapewnić memu ojcu dostatnie i wygodne życie. Wziąłbym kobietę do domu, aby umyła mu nogi i podawała posiłek, lecz nie wiem, gdzie on się obraca? Czy zmarniał — czy zdrów? Odzyskał, co utracił, czy bardziej podupadł? Oby Adonai miał go w swej opiece! Wiem tylko, że w gospodzie „Pod Złotym By- 233 kiem" umawiał się z Fenicjaninem o wór żywicy. Było to wtedy, gdy do Aleksandrii przybyła karawana z Hadramaut i na rynku pojawiły się najlepsze gatunki kadzidła. Pojawił się także i kradziony towar. Sam musiałem ukarać pewnego poganiacza, który chciał w porcie sprzedać żywicę będącą własnością karawany. — Coś rzekł temu człowiekowi?! — Nic. Przemówił mój sztylet. —- Znałeś jego imię?! — A po co? — Lamech obojętnie wzruszył ramionami. — Wskazano mi, abym mógł go przykładnie ukarać. Tak też uczyniłem. „Pustynny Edypie! — pomyślał Himilkon, zdjęty zgrozą. — Zatem szukasz własnego ojca, któregoś sam zabił w porcie!" — A... twój ojciec — jak się nazywał? — Jorym. — Jorym... szlachetne zaprawdę imię, godne właściciela stajni i mułów, i zacnego syna — bełkotał Himilkon, nie mogąc się opanować. — Jak gwiazdy firmament, tak cnoty synowskie zdobią ciebie... obyś zawsze tak świecił. Dniem i nocą... — Co powiadasz? — spytał zdziwiony Lamech. — Podziwiam twoje synowskie przywiązanie... Niechże Ado-nai ma cię w swej opiece. Sam wielce podziwiam tego Boga. Powiedz mu ode mnie: „Himilkon nisko się kłania i życzy..." — Umilkł, ślina stanęła mu w gardle pod przeszywającym wzrokiem Lamecha. — Mówisz za wiele, nie odpowiadając na moje pytanie. Powtarzam: Czyś słyszał o Fenicjaninie, który umawiał się z Na-batejczykiem w gospodzie „Pod Złotym Bykiem"? — Powtórz przezacne imię twego ojca, gdyż może mnie słuch zmylił? — Jorym. — Jorym. Wspaniale! Mniemam, że ów Fenicjanin był znacznie grubszy ode mnie, dużo młodszy, miał pieniądze, których ja nie mam, i nosił czarną brodę, którą i ja miałem, zanim posiwiała... Au! Czemu mnie tak ściskasz za ramię?! — Skąd wiesz, jak wyglądał? Ty go znasz! Mów! — Bo zdarzyło się, że wstąpiłem do... do gospody, którą 234 wspomniałeś, i jej właściciel pytał mnie o Fenicjanina wyglądającego tak, jak ci go opisałem. — Gruby, młody, z czarną brodą?! Czemu oberżysta mi o tym nie wspomniał?! „Bo moja głowa wymyśliła to w tej chwili". — Nie mówił? Zapewne nie umiałeś pytać. Jedź za oberżystą do Gades. Jedź! On ci to wszystko powtórzy! — Do Gades? „Obyś tam kark skręcił i nigdy nie powrócił". — Słyszałem, ze oberżysta wyjechał do Hiszpanii za interesami. Jedź za nim! Jeśli się pospieszysz, zastaniesz go w Gades. — To niełatwe... Trzeba przepłynąć statkiem całe morze. —- Zaiste! Mniemam, że ochoty ci nie zbraknie! Lamech coś mruknął w odpowiedzi, popadł w zamyślenie, wreszcie westchnął, podniósł głowę i rzekł: — Pójdziemy. Przejęty własnym losem Himilkon zbyt był wystraszony, żeby rozkoszować się okazałością i przepychem wnętrza, do którego go wprowadzono. Komnata, położona na wysokości trzeciego piętra, nie miała sufitu, panujący w niej przyjemny chłód przyniósł ulgę nieborakowi spoconemu ze strachu i z przejęcia. Targany niepewnością obserwował spod oka kobierce rozłożone na sofach, miedziane naczynia, świeczniki stojące na inkrustowanych stolikach i z wolna jął się w jego wyobraźni krystalizować wizerunek gospodarza... Szybkim krokiem wszedł do sali mężczyzna średniego wzrostu, dobrej tuszy, w ciemnej atłasowej szacie. Ujrzawszy rumianą twarz, okoloną jasną brodą, starzec poznał, kogo ma przed sobą, i z wrażenia do reszty osłabł. Teofilos wyciągniętym palcem wskazał na zgiętego w ukłonie. —- To ten? — Przyprowadziłem go, jak kazałeś, panie. — Wyjdź i czekaj na dole. Gdy będziesz potrzebny — zawołam. Lamech wyszedł. Teofilos usiadł na sofie, jedną dłonią wziął z misy owoc i podniósł do ust, a drugą uderzył na płask w skórzaną poduszkę leżącą opodal. 235 Siadaj! — Gdyby Himilkonowi kazano paść twarzą na posadzkę, byłby mniej przerażony niż tym dowodem niesłychanej poufałości. Ozyrysie! Do czego bankier zmierza? — Siadaj, gdy ja każę. Wiem, o czym teraz myślisz! — zaśmiał się gospodarz. — „Koło mnie siedzą wielkie pieniądze, jakich nikt inny w całej Aleksandrii nie ma". Byłoby słuszniej, gdybyś pomyślał: „Koło mnie siedzą największe kłopoty, jakie jedna głowa w Najświetniejszej może udźwignąć!" Takich i sam namiestnik nie ma. On płaci urzędnikom, którzy obracają nim, jak chcą. Moimi u-rzędnikami ja muszę obracać. Inaczej zasnęliby i cała Aleksandria spałaby, jak śpi stare Memfis. — Wstał z sofy, podszedł do stolika, nalał sobie wody do pucharka. — Nawet wina nie pijam. Lekarze mi zabraniają. Inni wydają moje pieniądze, a ja muszę się martwić, kto mi je odda. — Zwracając się twarzą do starca zakrzyknął: — Co się dzieje u was?! Teta brnie w długi, Enum nic nie robi. Porządną dziewczynę wyrzuca się jak złodziejkę. Dom, w którym się dzieją takie rzeczy, nie jest godnym domem. Usiadł, popił wody i odstawiając pucharek ciągnął dalej: — Do czego to podobne, żeby się tak wyzbyć wszystkiego i nawet nie zatrzymać złota? Teta za procenta oddaje wszystko złoto iot-nuczerowi. Jot-nuczer nie potrzebuje amuletów, tylko gotówki, którą ja mam. Moja pracownia w Sydonie robi złote amulety egipskie, każdy z ukrytym znakiem. Gdy moje złoto, które ja puściłem w obieg, wraca do mnie, ja wiem, komu grozi bankructwo. Niech Teta przyjdzie i podpisze kwit zastawny na dom. „Teta nie przyjdzie" — pomyślał odruchowo Himilkon, a Teofilos ciągnął dalej: — Jego syn ma przewrócone w głowie. W domu żyje mnóstwo darmozjadów. Taki dom musi zginąć. Niech Teta przyjdzie, ja mu udzielę pożyczki, a on mi da skrypt dłużny wystawiony na dom. Znasz obyczaje swego pana, więc powiedz — przyjdzie? — Nie. — Zginie. — Teta oddali służbę, Teta będzie jadł suchy placek, Teta sprzeda grobowiec (On bardzo ma ładny skalny grobowiec, wybudowany przez pradziada), ale domu nie sprzeda. 236 Z rękoma założonymi na plecach Teofilos chodził po komnacie. — Nie lubię trzymać skryptów dłużnych, których nie ma kto wykupywać. Chcę mu pomóc, żeby się podźwignął. Niech bierze pożyczkę. Każdy na jego miejscu byłby wdzięczny i przybiegł... — Wielki bankier Teofilos może zrobić wszystko, co mu się podoba. On może cisnąć złoto nawet w muł i nigdy go stamtąd nie wydostać. — Dlaczego to mówisz? — Ja znam dobrze dom mego pana. To jest rudera. Gorzej —? to jest stary sandał. Dla kogo bankier Teofilos chce nabyć ten dom? — Jest klient, któremu taka rudera się podoba. — Cóż to może być za klient, któremu się podoba rzecz śmiechu warta? Chciałbym znać jego imię! Po chwili milczenia Teofilos mruknął: — Heliodoros... — Heliodoros!... Heliodoros... Kto to jest Heliodoros? Kto widział tego Heliodorosa? W Aleksandrii nie można tknąć palcem żadnego interesu, żeby nie usłyszeć: w tym siedzą pieniądze Heliodorosa. Kto wykupił bawełnę — on! Kto jest hurtownikiem żywicy — on! Komu z oaz przywożą towar — Helio-dorosowi! Może to jest demon? A może bóg? — Może. Po co ci wiedzieć? •— Ciekawa rzecz. — Może ciekawa, może nie. Nie twoja sprawa. — Jak on wygląda? — Wygląd tu nie ma nic do rzeczy. Wystarczy, że on ma pieniądze i gotów dać dobre pieniądze. 237 — Za ??? — Głupiś! A jeśli jemu się podoba ulokować złoto koło stawów Sobka? Albo otworzyć w tym miejscu przyzwoity lupanar dla możnych podróżnych? Czy motłoch interesuje się tym, co spoczywa na półkach w Wielkiej Bibliotece? Nie! On pragnie obejrzeć krokodyle moczące ogony w stawie! Gdy ktoś wbije sobie coś do głowy, nie moją rzeczą jest mu to wyperswadować, tylko tak rzecz przeprowadzić, żebym ja na tym skorzystał. Wrócisz do domu Tety i będziem miał oczy otwarte na wszystko. Gdy czas dojrzeje jak granat w miesiącu Thot, dasz mi znać. To jest mój interes. Teraz mów — jaki jest twój interes? Jak ten, kto marząc na pustyni o kubku wody, bierze odkryte źródło za omam, tak Himilkon, nie śmiejąc wierzyć temu, co usłyszał, mrugał powiekami, ruszał przełykiem i — milczał. Lecz rozbiegane myśli wyręczały niesprawny język. Izydo! Największy bankier pyta: czego on chce? Zażądać fenickiego statku? Wykupienia Apiona? A może dla nich obu wyprosić kąt i wyżywienie do śmierci na jednym z licznych folwarków Teo-filosa? Uprzedzając wypowiedź Himilkona Teofilos uderzył dłonią w poręcz sofy. — Już wiem! Przypomnę Tecie, aby w testamencie coś ci za pisał. Tak zrobię! A tu masz — sięgnął w zanadrze, wyjął i da zaskoczonemu obola — po czym usiadł na sofie i chustką wytarł spocony kark. — Za wielu wekslarzy namnożyło się w Aleksandrii. Oni psują pieniądz. Leci w dół. Coraz mniej w nim srebra. A ceny rosną. Moi bracia w Jerozolimie wołają wciąż o złoto. Oni chcieliby zniszczyć imperium, gdy ja lubię Rzymian. Lubię mocne głowy, co nie tracą rozsądku, nawet gdy się upiją. Lubię także ich amfiteatry i widowiska sportowe. Sam trzymam w Rzymie stajnię wyścigowych koni i mam z tego niemało uciechy, gdy mój woźnica wygrywa. Ja, Żyd z Aleksandrii, jestem też Hellenem. Moje córki czyteją Homera i płaczą nad losem Ifigenii... Ja sam więcej mam radości z fraszek Herondasa niż pożytku z mądrości Hioba. Moja żona nie lubi, gdy ja tak mówię, ale czy kobieta, tak zacna jak Anna, może coś wiedzieć o życiu? W Jerozolimie, gdzie mamy rodzinę, ziomkowie ukrzyżowaliby mnie pierwszego... — zaśmiał się, jak gdy- 238 by ubawionym wyobrażeniem ukrzyżowanego bankiera — Sanhedryn oskarżyłby mne o pogaństwo. A mnie się takie życie podoba. Był u mnie uczony w Piśmie, dałem mu dziesięć talentów srebra na świątynię, a wtedy on mnie się zapytał, którego ja wyżej stawiam: Arystotelesa czy proroka Micheasza? Szanuję Micheasza, lecz przy stole wolałbym znaleźć się w towarzystwie Arystotelesa! Wolę słuchać wspomnień o Aleksandrze — niż proroctw o Mesjaszu! Dla mnie Mesjaszem jest August, bo on zaprowadził ład w państwie i przynajmniej teraz wiadomo, czego się trzymać. Ludzie mogą się bawić, podróżować, robić in-teresa. To jest właśnie życie! A moi bracia w Jerozolimie skaczą sobie do oczu z powodu byle głupstwa, wykłócają się o Mesjasza. Mesjasz... — zniżając głos westchnął przeciągle — Mesjasz... Sam bym chętnie oddał stajnię, żeby mi kto wyproroko-wał — kiedyż to będzie? To jest piękne, to mnie wzrusza, gdy ja sobie spokojnie usiądę i pomyślę: ja załatwiam interesa, moje karawany jadą przez pustynię, mój statek wpływa do portu, moja córka czesze sobie włosy patrząc w okno, a może O n już jest? Może O n już się urodził? Rośnie... a my nic nie wiemy. Nic nie wiemy. My wciąż jak w Szeolu: wzdychamy, zgrzytamy zębami, bijemy głową o ścianę... — głos opadł, Teofilos zamknąwszy oczy zdawał się pogrążać w drzemce, raptem podniósł powieki i spojrzał bystro w twarz starca. — Jak to było, gdy Jorym zginął? — Jorym?... Ja... ja, najmiłościwszy... Nie spuszczając z Fenicjanina wzroku kiwnął niedbale brodą. — Nie chcesz — nie mów. Zebrawszy wszystkie siły Himilkon spytał: — Dlaczego wasza dostojność raczy pytać o... nie wiadomo kogo? —- Bo on mnie ubawił. Jak rzadko kto. Zgłosił się do mego dozorcy pytając, czybym nie zakupił pół worka żywicy? Pół worka! Nawet moja żona tak się śmiała, że jej się broda trzęsła. Z portu Barygaza w Indiach płynie do mnie dziesięć statków z towarami. Trzy płyną aż z Czina! W Beroi, w Petrze, w Palmirze czeka mój towar. Z Hiszpanii nie dają mi żyć, dlaczego nie przysyłam listów przewozowych? Kto sądzi, że będzie żył dwieście lat, ten handluje jednym workiem. Ja czasu nie 239 mam. Nauczyłem się od Rzymian dokładności i pośpiechu. Ale lubię niekiedy zatrzymać się, popatrzeć, pomyśleć, zaobserwować, jak ludzie się starają... To mnie podnieca. Widziałem w oazie, jak Murzyn piął się po palmie. Ryzykował, że odpadnie od pnia, lecz szedł w górę. Nie czekał, aż owoc mu spadnie do nóg. Tego Murzyna zrobiłem przełożonym nad robotnikami na plantacji. Wymaga tego, co umie sam. Jorym przypomniał mi mego Murzyna. On wart był dziesięciu worków. Dałbym mu dowództwo nad karawaną do Hadramaut. Ale co począć z głupcami? Zginął, bo policji nabatejskiej rachunek się nie zgadzał — brakowało worka, muła i dwóch ludzi. I Heliodoros domagał się powetowania strat. Powiedziałeś Lamechowi?... Nie mów, nadal milcz. Nie jest pożądane, aby wiedział. Gdy się dowie, że ojciec zginął od sztyletu swego syna — gotów odjechać na pustynię, a mnie on jeszcze może się przydać. Już idź... W kancelarii czeka dwóch kupców z Indii, trzech z Persji i nie dają mi spokoju. No idź już, idź... Gdy starzec wyszedł, Teofilos zadzwonił dzwoneczkiem, wszedł służący, nie odmykając oczu bankier mruknął: — Nesyt. Prędzej... Z głową na wałku kanapy, wyciągnięty wygodnie, z rękoma splecionymi na brzuchu pogrążył się w drzemce. Na wypoczęcie potrzeba mu było niewiele — dwóch klepsydr czasu, aby z jasnym umysłem, ze sprężoną wolą poprowadzić transakcje z indyjskimi i perskimi domami towarowymi. Na szelest kroków nie odmykając oczu, Teofilos sennym głosem spytał: — Ile miesięcznie dostajesz zapłaty? Zerkając z trwożną ciekawością na oddychającego spokojnie, Nesyt wyjąkał: — Za... zależnie od wiadomości, jakie przynoszę... Oczy były nadal zamknięte, lecz jedwabista broda wykonała gest potaknięcia. — A co dzisiaj masz? — Ammonia przed południem pisała list. — List? Ciekawe... 240 — Prawda?! Włożyła go pod talerz na stole, lecz ja go znalazłem i przeczytałem, choć nie było to łatwe. — Zadziwiasz mnie, Nesycie... — Jeszcze bardziej się zdumiejesz, panie, gdy go wyrecytuję-z pamięci! — Ty?! — jak ukąszony przez skorpiona Teofilos gwałtownie usiadł spuszczając nogi i otwierając szeroko oczy. — Pomiocie-szakala! Synu wieprza, karmiony żmijami! Ty szpiegujesz dziewczynę! Kto ci kazał! Mów! Nesyt, zdziwiony, wzruszył ramionami i tylko obserwował, czy ręka rozwścieczonego nie sięga po jakiś ciężki przedmiot. — Myślałem... — Myślałeś, że Teofilos zapłaci ci za szpiegowanie nauczycielki swoich córek?! — skoczył i upierścienioną dłonią trzasnął w policzek Nesyta, aż głowa kopisty odskoczyła w bok, a w miejscu uderzenia wystąpił na policzku ślad. Jakim prawem ten marny szpicel miałby uzyskać wiadomości, których Ammonia odmówiła samemu bankierowi? Miał zamiar ją wybadać, u kogo Teta jest jeszcze zadłużony i na czyją pomoc liczy? Czyżby rzymski architekt obiecał mu pożyczkę? Ammonia, przebywająca pod dachem Tety, mogła o tym wiedzieć. Lecz ona nie posiadała greckiego zamiłowania do plotek. Sprawiła zawód kupieckim rachubom bankiera, lecz zyskała sobie pewien, jego szacunek. Teofilos lubił od czasu do czasu mieć do czynienia z kimś nieprzekupnym. Nesyt budził w nim wzgardę pomieszaną z ciekawością: do jakich granic ten podlec gotów jest jeszcze się posunąć? Uderzywszy Nesyta, ze wstrętem wytarł dłoń o suknię. — W tobie jest to, co najohydniejsze: kłamliwy język, serce knujące złe zamiary, nogi, co biegną szybko do zbrodni. Tyś świadek fałszywy! Gdzie i u kogo byłeś? — U... Rebilusa. — Czego od ciebie chciał legat? — N... nie... ja tylko wstąpiłem. — Donosisz mu, kto bywa u bankiera Teofilosa? Siedzisz w moim domu jak szczur pod schodami, żeby podglądać! Wiesz, co. zrobię z tobą? — Nie! Nie! — Nesyt upadł na kolana. W Świetna i Najświetniejsza 241 — Coś Septymusowi powiedział? Prędko... — Że Lamech jest u ciebie na pensji, panie, i zlecasz mu różne poufne sprawy. Ramiona Teofilosa zatrzęsły się od zjadliwego śmiechu: — Głupi Nesycie! Przecież on sam wie to najlepiej! On podsunął mi tego Lamecha, ażeby mnie szpiegował i jemu o mni donosił. Lamech — to podwójny szpieg. Więc le^at namiestni rzymskiego za takie płaci wiadomości? — podniósł ręce w gó rę. — Roma musi upaść mając tak marnych donosicieli! Byłe głupcem, próbując mnie oszukać i mówiąc, że ten Fenicjanin t marny gaduła. Stary człowiek nie sprawił mi zawodu. Umia słuchać i milczeć. Gdyby był młodszy, zrobiłbym go sekretarze' wyrzucając z mojej kancelarii obydwóch przemądrzałych Gre ków i sadzając na ich miejscu Himilkona. Wtedy miałbym przy najmniej pewność, że nic z niej nie wypłynie na miasto! Co jeszcze Septymus chciał wiedzieć?! — Nie mam pojęcia!... Zastępca namiestnika zawezwał go, więc musiałem odejść. — Jeśliś skłamał... no! Sam będę wiedział. Wynoś się! Nesyt wyskoczył za drzwi. Pierwszą jego myślą było; „jestem stracony". Plecami oparty o ścianę oddychał ciężko, pocierając piekący policzek: „Upadłem na kolana przed tym wor-kim złota, upokorzył mnie, mnie, który byłbym znanym artystą, oklaskiwanym jak wielki mim Pylades, a jestem u niego płatnym pachołkiem. Ale on mi drogo za to zapłaci!" Wyobrażał sobie, że został pohańbiony i musi hańbę pomścić, lecz w istocie nie przeżywał tych uczuć, gdyż tkwiąc w kłamliwości, udawaniu i błazeństwie, od dawna zatracił zdolność przeżywania doznań prostych i szczerych. I raptem odeszła go chęć zemsty. Z lekkomyślnością natur zaprawionych do pełnienia nik- czemności pocieszył się tym, że wyszedł cało z jaskini tygrysa. A skoro nie było świadków jego poniżenia, więc i jakby samego poniżenia nie było. Wyniósł ze spotkania kilka szczególików, które postara się drogo sprzedać Septymusowi. Poprawił na sobie krótki, półkolisty płaszczyk, wyjął z kieszeni buteleczkę z balsamem, odkorkował, dotknął korkiem końce palców, buteleczkę schował, końce palców obwąchał i już swobodny, zadowolony z siebie zbiegł po schodach. Przed pa- 242 łacem ujrzał pod ścianą Fenicjanina, pogrążonego w zadumie. Przybierając natychmiast nonszalancką pozę i symulując zdziwienie zawołał: — Na kolana Izydy! Kogóż widzę! Odys egipski! Jeśli mnie pamięć nie zawodzi, spotkaliśmy się w parku, gdzie uraczyłeś mnie wybornym opowiadaniem. Himilkon, w którym Nesyt nie budził zaufania, coś odmruknął. — Dokąd czcigodny mędrzec podąża? — To się okaże w drodze. — Pozwól, że będę ci towarzyszył. Spieszę się, umówiony jestem w Muzejonie z głównym gramatykiem, dla którego poprawiam zepsuty tekst Homera. Ponadto udzielam lekcji wymowy córkom bankiera Teofilosa. Wszystkie trzy przepadają za mną, ale ja wyróżniam Berenikę o pięknym warkoczu, piękniejszym, niż miała ptolemejska królowa, o którym to poeta Kallimach napisał wiersz... Erudycyjna wzmianka nie wywarła żadnego wrażenia na starcu rozmyślającym o czymś zgoła innym. — Ten drab, Nabatejczyk, stale tu bywa? — Lamech? Widuję go, owszem... czasem daję mu drobne polecenia... „Gadaj zdrów — pomyślał Himilkon spoglądając zezem na czerwony ślad, widoczny mimo pudru na policzku Nesyta — już ja widzę, jak tu ciebie traktują..." — Lamech miał eskortować tabor Rzymianina — rzekł głośno. — Dlaczego nie wyjechał? — Na jego prośbę legat wyznaczył innego, gdyż Lamecha trzymają w Aleksandrii interesa. — I będzie tu nadal siedział? — przestraszył się Himilkon. — Co on tu robi? i6* 243 — Patrzy na białą łodygę. t — Jaką łodygę? Czy on jest ogrodnikiem? Hoduje melony? — Odkąd ujrzał Ammonię, wystaje pod murem, aby patrzeć, jak dziewczyna wsiada lub wysiada z lektyki. Jeśli nie pożałujesz kilku oboli, udzielę ci o niej poufnych wiadomości. — Czy jestem Lamechem, żebym coś od niej chciał? Nie znam żadnej Ammonii! A jeśli nawet znałem, przestałem się nią zajmować. Wielki, potężny ojciec córek niech się nią zajmie! W nadziei na wyciśnięcie jakiejś kwoty bodaj na kubek wina Nesyt nie ustępował: __ Ammonię chwali nawet żona Teofilosa, a jest to pani tak wymagająca i dumna, że sama małżonka zastępcy namiestnika ginie przy niej! Ten, komu Ammonia będzie życzliwa, dobrze na tym wyjdzie. Jeśli chcesz ją ucieszyć, daj drachmę, . a skoczę do perfumiarza i kupię flakonik... __ Po co jej pachnidełka? Dla dziewczyny najzdrowsza jest woda i piasek, żeby nogi dobrze wyszorować. ( — Zatem nie dasz nic na prezent dla Ammonii? — Nie dam. __Więc jakim prawem stajesz na mej drodze i zabierasz mi • czas?! Czy nie mówiłem ci, że czeka na mnie przełożony Muze-jonu? Odejdź, stary kutwo, bo oskarżę cię przed Teofilosem! __ Zaraz..., zaraz... Chciałem spytać, czy jeszcze skupują do Biblioteki te... hm... jak by to wyjaśnić? Papirusy. Otóż to! Opowiadałeś o nich, gdyśmy siedzieli w parku na ławie. — Przypomnij mi dokładnie — niecierpliwił się Nesyt, nieudolny rozeznać się w tym, co i kiedy komu naplótł. — ...Stare papirusy wyjęte z kocich mumii, za które płacą w Bibliotece... tak wtedy mówiłeś. —? Już wiem! — z entuzjazmem pochwycił Nesyt. W tej chwili zaświtała mu myśl, aby wystrychnąć starca na durnia i w ten sposób zemścić się za to, iż poskąpił mu paru oboli. — Jeśli masz tylko chęć, nie marnuj okazji. Odstępuję ci ją za darmo w nadziei, że wzbogacony, nie zapomnisz o tym, który wskazał ci drogę do Fortuny! Na wszystkich cmentarzach, zwłaszcza tych za Eleusis, w mumiach zwierząt leży jak w bezpiecznych . schowkach mnóstwo bezcennych pism. Gdybym nie był tak zajęty poprawianiem Homera, zrobiłbym na nich majątek. Nie- 244 stety! Do mnie należą zajęcia sekretarza, nauczyciela córek bankiera, kopisty i zastępcy przełożonego Biblioteki. Za to ileż mam z tego rozkoszy, jakie zawieram znajomości! — Ile płacą w Bibliotece za jeden stary papirus? — Zależy od stanu i wartości tekstu, od jego wielkości. Inaczej płacą za przepisy kucharskie z epoki Chefrena, a inaczej za teksty zaklęć zapewniające nieśmiertelność świetlistej Ka. Z czystej przyjaźni mogę cię zapewnić: najwyżej cenione są pisma ukryte w kocich mumiach. — W kocich? Dlaczego akurat w kocich? — Zapewne z chęci zaskarbienia sobie przychylności świętej Kocicy Bastet, sprzyjającej człowiekowi w ziemskich uciechach, byle tylko mieć czym za nie zapłacić! Żegnaj! Spieszę do Muzejonu — skinął na nosicieli lektyk, zawsze gotowych na podwórcu Teofilosa do spełniania życzeń klientów wielkiego bankiera. — Do Muzejonu! — zakrzyknął, aby wszyscy dokoła słyszeli. — Wszak wiesz, że jestem naczelnym kopistą i główny gramatyk beze mnie obejść się nie potrafi! Szlachetne to zajęcie zabiera mi czas aż do zejścia słonecznej barki. Wsiadł do lektyki, a rzuciwszy się na poduszki pomyślał z zadowoleniem: „Niech mi wypadnie oko, jeślim kiedy nim oglądał papirus wyjęty z kociej mumii! Stary głupiec będzie szukał! Chciałbym go widzieć przy tym zajęciu. Nie wygląda wcale na tak chytrego, za jakiego uznał go Teofilos; ten wór złota starzeje się i traci bystrość sądu. Mam jednak nadzieję, że nie zdradził Himilkonowi, że to ja wypatrzyłem Joryma w porcie i wskazałem Lamechowi... — wychylił głowę na zewnątrz, a widząc, że nosiciele skręcają w kierunku dzielnicy z gmachami Muzejonu, zakrzyknął: — Dokąd?! — Czy nie kazałeś, panie, do Muzejonu — odparł tragarz zwalniając kroku. — Odrzuciłem ten zamiar. Nieście mnie do gospody „Pod Rybą". Nosiciele posłusznie zmieniwszy kierunek podreptali w strcb ? najbliższej winiarni, której częstym gościem był Nesyt i podobni mu, zepsuci, lekkomyślni młodzieńcy, żyjący z podejrzanych dochodów. 245 Himilkon schowawszy troskliwie datek Teofilosa, ruszył do portu z niezłomnym postanowieniem czekania na Apiona. Woźnica, wiozący jarzyny, pozwolił zmęczonemu przysiąść się na wózek. Dzięki temu zdążył przybyć na miejsce, zanim handlarze zwinęli kramy, i podążył prosto tam, gdzie spodziewał się zastać Leona. Szczęście nadal mu dopisywało. Leona nie było, lecz Apion tkwił przy straganie ze szkłem. Himilkon stanął tuż, oczekując miłych słów, jednakże malec udając, że go nie postrzega, nucił pod nosem, a gdy starzec nadal czekał, Apion raptem zaczął się straszliwie głośno chełpić, wykrzykując: — Mam jechać z mym panem na Chios! Mój pan kupuje tam winnice. A ja będę jadł winogrona, a ja będę się dobrze miał i będę pływał, i kąpał się w morzu, będę robił, co mi się podoba, i już tu nigdy nie wrócę... Himilkon słuchał i duszę jego z wolna omraczał cień. Odczuwał wielkie znużenie po wysiłkach całego dnia. Kości bolały go mocniej, niż wtedy, gdy trzęsła nim lektyka i wózek z jarzynami. Piekły go oczy od nieustannego wpatrywania się w przelewający się kolorowy tłum — tu, w porcie, na ulicach Aleksandrii, na podwórcu wielkiego pana... Był stary. Będzie coraz słabszy i bardziej znużony. Apion odjedzie. On zaś powlecze się z powrotem do domu. Lecz i siedziba Tety przestała być schroniskiem trwałym i pewnym. Już może niedługi jest czas, gdy nowy właściciel rozmiecie tę kupę belek, runie dach, padną niebiesko malowane kolumny z czerwonymi głowicami w kształcie lotosu, ludzie jak myszy polne rozbiegną się i poznikają w innych norach. Tylko on, nie maj^c dokąd odejść, będzie krążył jak stary wychudzony szakal wokół tego miejsca, gdzie kiedyś bywało tak gwarno. Będzie siadywał na porzuconej belce i zamknąwszy oczy będzie oglądał korowód widm, jawiący się na ruinach ostatniej, pańskiej siedziby egipskiej. Ujrzy Apiona, jak go niósł na plecach, białą Ammonię, prowadzącą za rękę dumnego Enuma, pokłoni się cieniowi Tety, który — niewidzialny dla innych oczu — pojawi się i, obchodząc ziemię, będzie nadal wypisywał na tabliczkach ilości ziarna. Może wieczorną porą ukaże się Ka rządcy Amysa, aby pokiwać głową nad pustym miejscem, na którym włodarzył tyle lat? I w cóż się 246 obróciło to włodarstwo? Zmęczenie, piasek, pustka, a potem już tylko noc... Poprzez szum w uszach przebił się gł0s, wołający z niepokojem: — Co ci jest, Himilkonie? Przemów do mnie! Czy mnie słyszysz? Popatrz! To ja, twój Apion! Mów do mnie, bo się rozpłaczę! Z trudem rozwarł powieki. Siedział na jakiejś skrzyni, Apion obejmował go za szyję. I jak kiedy podnosi się poziom wody w Nilu, a spękana, twarda ziemia — chłonąc żyzną wilgoć muło-Wą — rozmięka, staje się czarna i spoista, tak pod wpływem uścisku i słów Apiona duch w starcu wzmocnił się i nabrał sił, gdyż Apion śmiejąc się i roniąc łzy, wołał: — Uwierzyłeś, że odjadę z Leonem? Wolałbym się utopić! Odejdziemy stąd razem! Uciekniemy i schowamy się, aż on odjedzie, a potem... potem już ty coś wymyślisz! Nie ma w całej Aleksandrii mądrzejszego od ciebie! Tego właśnie trzeba było zbolałemu sercu Himilkona. Ze słów Apiona biło zaufanie, wielkie i czyste jak kryniczna woda, i podziw dla rozumu starego przyjaciela tak niekłamany, że Himil- 247 kon od razu poczuł się młodszy o lat dwadzieścia! Na Ozyrysa! Nie ma nocy i pustki, jeśli jest się komuś tak potrzebnym i Apion się na nim nie zawiedzie! — Mów prędko, z tym wyjazdem Leona to prawda? — Prawda! Prawda! Jutro mamy pakować szkło i przenosić na barkę! — Jutro... A pojutrze? — Pojutrze odpływamy. Już Leon zakupił miejsca na statku. Dla mnie, naturalnie, pod pokładem, pomiędzy żywymi baranami, a dla niego kajuta na górnym pokładzie, gdzie najprzyjemniej, bo wiaterek zawiewa... — Więc ciesz się jutro, jak umiesz najgłośniej, że odjeżdżacie, proś go, aby dał ci bukłaczek wina na drogę, staraj się mu przypominać, aby niczego nie zapomniał, a wieczorem... gdzie ty sypiasz? — Sypiam niedaleko od portu, w takiej budzie... — Nie zaśpisz? — Ooo! — Dobrze, dobrze, nie mów tyle, bo czasu brak! Jutro o północy masz się stawić przed główną"bramą, na cmentarzu kocich mumii w Eleusis. Ja tam 6ędę czekał Nikomu nic nie mów. Gdyby Leon nadszedł, powiedz, że byłem i chciałem mu złożyć pozdrowienia od bankiera Teofilosa, który mnie przyjął i którego uwadze poleciłem Leona, syna Diona, jako kupca godnego zaufania. Leon sprawdzi u odźwiernych z pałacu Teofilosa, cźy byłem przyjęty, dowie się, że byłem, i to wznieci w nim niepokój, właśnie tak, jak trzeba, żeby nie ośmielił się drugi raz mnie zaczepić! Idę... nie zapomnij, coś mi przyrzekł! Muszę jeszcze kilka spraw załatwić. Masz tu jakiś worek i łopatkę? Worek się znalazł, łopatki należało poszukać na kramach, gdzie sprzedawano narzędzia ogrodnicze. Pożegnali się i starzec odszedł. Apion patrzał za zgarbioną sylwetką, dopóki nie zniknęła w tłumie. A gdy z westchnieniem zabrał się do czyszczenia szklanej misy najdelikatniejszym piaskiem, poczuł czyjąś dłoń na swym ramieniu. Spojrzał w górę i ujrzał uśmiechającą się doń twarz młodzieńca, chwilę szukał w myślach, znalazł i wykrzyknął ucieszony: i — U n i! Toś ty! Czy wiesz coś o Ammonii? ^^T ? « <»-<* %"% ««««««««««^ «4» ?? o-1 XV Wyrzucony za bramę domostwa Tety, obdarzony na drogę kopniakiem, Uni odszukał w krzakach swe skąpe odzienie i poszedł ku miastu pełen rozpaczy. Uświadomił sobie, że padł ofiarą oszustwa i złości ze strony ludzi, którym nigdy nic złego nie uczynił. Żebraczkę Sambus znał dobrze i nieraz wspomagał drobnym pieniążkiem; słudzy, którzy znęcali się nad nim, byli podobnymi jemu biedakami. Uratowany przez Ammonię, w której oczach okrył się śmiesznością i hańbą, nie ośmieli się już nigdy stanąć przed ukochaną. Straciwszy przywiązanie jedynej istoty, na której mu zależało, cóż miał począć z sobą? Dokąd się udać? Przeżyty wstrząs otwarł mu oczy dostatecznie szeroko, by wreszcie zobaczyć siebie takim, jakim go widzieli inni: nieszczęśnik, którego oszukać może 249 najnędzniejsza żebraczka; hebes, dobry jako cel żartów; tak głupio poczciwy, że nie zawahał się obarczyć na drogę dzieckiem w koszyku, przeznaczonym na śmietnik; Uni bez ojca, godzien jedynie harować, obrywać kuksańce i kiedyś paść z wyczerpania. Któż w całej Aleksandrii chciałby wysłuchać, że on, nieszczęsny Uni, zawierzył Maat, bogini Sprawiedliwości i Prawdy, a zawinił nadmiernym zaufaniem do ludzi? Unikając towarzystwa farbiarzy, którzy mogliby donieść, gdzie się ukrywa zbieg, i aby nie zostać pojmanym i dostawionym do farbiarni sypiał wśród pastuchów, pędzących znojne życie na pastwiskach pośród bydła, gotujących w polu żarcie dla świń i podbierających karmę, gdy byli głodni. Żył wśród praczy, piorących nad brzegiem kanału w wodzie tłustej i brudnej, w sąsiedztwie krokodyli; rozmawiał z przewoźnikami schodzącymi aż do morza w poszukiwaniu chleba; z posłańcami, porzucającymi przed świtem rodzinę i powracającymi dostatecznie późno, by prawie nie widywać swoich dzieci. Z początku, zanim przywykli do niego, w obawie, że będzie żebrał lub próbował coś ukraść, odpędzali go okrzykami, machaniem dłoni lub chwytali, co mieli pod ręką, ciskając weń. Uni czekał cierpliwie, a skoro się zmęczyli, zapytywał, czy nie mógłby w czymś pomóc! I cóż się okazywało? Że nie ma takiego biedaka, którego drugi nędzarz nie mógłby wesprzeć! Pracz był zadowolony, jeśli Uni popilnował na brzegu jego szmat, gdy on wstępował do wody. Murarz, uwiązany u szczytu budowli, wyrażał wdzięczność za podanie naczynia z wodą. Posłaniec, udający się w daleką podróż, miał do przekazania pozdrowienia dla matki, o którą się niepokoił. Kamieniarz ze zranioną stopą wielce podziwiał zręczność, z jaką ją Uni bandażował. Mówiono o nim z uniesieniem: „To ktoś, kto myśli o drugim i nic za to nie chce!" Niejeden wypytywał, czy Uni został przysłany ze świątyni, a jeśli tak, to z której, gdyż i oni chęt-ine oddadzą cześć bóstwu, które Uni czci. On jednakże potrząsał głową i uśmiechał się przepraszając: Nie, naprawdę, nikt go nie przysłał i w żadnej świątyni już dawno nie był. Nie stać go na okruch żywicy dla zapalenia kadzidła, a z pustymi rękoma iść nie wypada... 250 Słuchający potakiwali głowami, pełni szacunku i zrozumienia dla słów Uniego: ich też nie stać było na kadzidło dla bogów, nie odwiedzali świątyń, których kapłani natrętnie domagali się ofiar. Zadowalali się małymi kapliczkami, gdzie można było złożyć placek, kilka daktyli lub jakikolwiek owoc... Zaczepiany przez dziewczyny, które lubiły patrzeć na kręcone włosy Uniego i w jego pełne światła, ciemne oczy, wyznawał na poły żartobliwie: czci tylko jedno bóstwo — Maat, malusieńką Panią rozległego domu Ojca swego. Tę, która zakłada vv słowach Prawdę, w czynach — Sprawiedliwość, w postępowaniu — Słuszność, w tworzeniu ustaw — Prawo. I której pióro położone na szali ważyć będzie po śmierci ciężar serca każdego ? złowieka. „Twoje serce, Uni, jest jak pióro Maat" — odpowiadały zachwycone dziewczęta i niejedna w duchu westchnęła żałując, iż sama nie jest podobna do Maat. Dni, wypełnione pracą i rozmowami z ludźmi, płynęły szybko, lecz samotne wieczory ciągnęły się żałośliwe i puste. Mieszkał teraz w szałasie pastuchów, zajmujących się wypasem świń na polach. Częściowo przez szacunek, gdyż uważali go za kogoś lepszego i wyższego od nich samych, a poniekąd dlatego, że czuli się skrępowani jego obecnością, pozostawiali Uniemu szopę, sami zaś wynosili się na pole. Odwiedzał go jedynie dziwak, nędzarz, uczony, który całe życie jako pomocnik pisarza spędził przy Mu-zejonie nad greckimi tekstami Homera, a na starość zwariował; o czasach homeryckich mówił, jakby to było wczoraj. Od niego Uni dowiedział się porywających historii: o wędrówkach Ody-seusza, o tarczy Achillesa, o pojedynkach herosów, o przewrotności bogów i o nieoczekiwanej ich łaskawości dla Ziemian. Nocny gość, podobny do starego aojda nawiedzającego kamienne dwory dawnych Achajów, siadywał przy ognisku, z godnością posilał się plackiem i wodą, które Uni grzecznie podawał, chwilę odpoczywał, a potem z zamkniętymi oczami, wyciągnięte dłonie opierając o kolana, zaczynał recytować... Wiersz za wierszem płynął, a dym płonącego ogniska układał się w postacie walczących rycerzy, w rydwan ze zwłokami bohatera, w ołtarz, na którym składano związaną dziewicę, Ifi-genię... 251 Uni słuchał do późna w noc, chłonął w siebie te wizje i odtąd własne jego życie jęło się mu przedstawiać jako nazbyt już prostacze, nędzne, ohydne... Niektóre wiersze, zwłaszcza urywek, w którym Odys, nagi, umazany błotem, spotyka młodziutką Nauzykę, szczególnie chwytały go za serce; wyuc2ył się ftgo fragmentu na pamięć i nieraz, leżąc bezsennie, z oczami utkwionymi w ciemnościach, wywoływał wizję dziewczyny w bieli wybiegającej z piłką... Ta jasna, lekka, cicha dziewczyna upodobawszy sobie okopconą szopę jawiła się w niej często, może aż nazbyt często! Serce Uniego cierpiało okrutnie, gdy jego wzrok daremnie ją ścigał. Bywało i tak, że siedząc na ziemi, objąwszy ramionami kolana, widywał ją w obłoczku jasności otaczającej płomyk lampki oliwnej. Jej prześliczne, białe i delikatne dłonie rozsnuwały na ramie tkackiej jedwabne nici; wiotkie pasma rzucały srebrzysty poblask na twarz, nabierającą perłowych tonów. Uni czekał na ów nie wysłowiony moment, wyżebrany błagalnym wzrokiem: zwracając w bok głowę, Ammonia posyłała mu krótki uśmiech, lecz zaraz opuszczała oczy. I choć on patrzałby nadal, Ammonia zdawała się nie chcieć tego. W szopie zagęszczały się cienie, z pola dochodziło pobekiwanie kóz, przelatujący nietoperz zawadził niekiedy skrzydłem o ścianę, a Uni, skulony przed lampką oliwną, czepiał się jaśniejszych wspomnień: jak to on oddawał Ammonii sandał przyniesiony od szewca, szli razem na targ, a potem niósł dla niej zakupione owoce, i jak to ona dziękowała ślicznym, choć trochę jakby żałosnym uśmiechem... Ze wszystkich sił starał się nie dopuścić, aby ten obraz zaciemnił inny: gromada tłocząca się wokół Amysa podnoszącego rzemień... I roztrącająca sforę sług, nagle wbiegająca Ammonia... We wspomnieniach z podwórza Tety nie brakowało koszyka Sambus z porzuconym dzieckiem i zaraz potem ciągnęło się dręczące pytanie: Czy z Unim było kiedyś tak samo? Czy podobna do Sambus, ohydna żebraczka, odniosła go na śmietnik? Może nadmierna powściągliwość Ammonii kryła odrazę do podrzutka niewiadomego pochodzenia... I ta myśl sprawiała mu ból już wprost nie do opisania. Kim była jego matka? 252 W głębi serca szukał usprawiedliwienia dla tej, której twarz spowijał najgęstszy woal tajemnicy. Wczuwał się w jej biedę, poniżenie, lęk. Zapewne była syryjską służebnicą u jakiegoś-pana, a że pielęgnowanie i karmienie niemowlęcia zabierają czas, który razem z osobą niewolnicy należy do jej właściciela, i tylko on nim może rozporządzać, zatem on jej nakazał wyrzucić dziecko! Lecz jej tak trudno było się rozstać z synkiem, że woląc się nikim nie wyręczać sama z płaczem odniosła go na śmietnik... Wtedy do serca natychmiast podstępnie wgryzła się myśl, że mogło być inaczej: ani miała nad nim litość, ani go żałowała. Został wystawiony w koszyku za próg, aby przechodząca żebraczka zabrała go sobie lub sprzedała, jak tam popadnie... Skoro jednak nikt nie chciał dać ani obola, trafił w końcu na śmietnik. I sama Tyche musiała czuwać nad tym, żeby nie został ciś-nięty do kanału lub do chlewa — świniom na pożarcie. Z przygnębiających rozmyślań wyrwała go nagła i wprost oszałamiająca nowina. Otrzymał ją od jednego z pastuchów mających kontakt ze służbą Tety. Uni wysłuchał oniemiały: „Ammonia wydalona z domu Tety, syna Totmesa." O wielka Izydo! Jakże był wstrząśnięty! Co za niepojęta krzywda! Wszak on w swych myślach widział ją jako szczęśliwą małżonkę Enu-ma. I oto znalazła się za bramą, jak niegdyś Uni! I nie tyle się ucieszył wiadomością, że tamto małżeństwo nie doszło do skutku, co się zasmucił poniżeniem Ammonii, potraktowanej jak prosta sługa, skoro, biedaczce, nawet nie użyczono lektyki! Teta wraz z synem zmaleli w jego oczach. Daleki był od tego, by się o nich źle wyrażać, lecz gdy ktoś przy nim wymówił imię Tety, Uni potrząsał głową z milczącym wyrzutem... Obaj — ojciec i syn — zawinili wobec Ammonii. Na domiar złego pastuch nic nie umiał powiedzieć o przyczynach srogiego potraktowania dziewczyny. Rychło nadeszły nowe wiadomości. Ammonii nie ma już w tkalni. Gdzie zatem pracuje? Tyle tylko się dowiedział, że pewnego dnia odjechała sprzed tkalni w lektyce. Zaniepokojony, czy aby Enum gdzieś jej nie ukrył, Uni gryzł się i zamartwiał. Ponieważ jednak miał teraz licznych przyjaciół, którzy chętni byli składać mu dowody swego przywiązania, roz- 253 porządzał siatką samorzutnych zwiadowców, jakiej sam namiestnik mógłby Uniemu pozazdrościć. Dzięki nim odebrał nowinę, po której odetchnął lżej: Enum bywał codziennie w Bibliotece — sam, bez Ammonii. Ich związek został zerwany. Ale kolejna wieść, najbardziej ze wszystkich nieprawdopodobna, znowu zniszczyła spokój Uniego: Am- monię widziano u perfumiarza trzymającego sklep w najelegantszej dzielnicy Bruchejonu! Nie wierzył. Cóż bowiem Ammonia mogła tam mieć do roboty? Nigdy u perfumiarza nie pracowała ani się znała na przyrządzaniu olejków. Nie upłynęło pięć dni, a zamiatacz ze sklepu jubilerskiego zaprzysiągł przed Unim na Maat i na szczęście swojej Ka po śmierci, że u jubilera była śliczna dziewczyna, w białym odzieniu, do której towarzysząca jej dama mówiła: „moja Ammonio..." Owa stara pani grymasiła niemożliwie wybierając zausznice, wreszcie nic nie kupiła i obie razem odjechały powozem. Uni stracił całkowicie równowagę ducha; to chciał biec pod jubilerski sklep, by bodaj rzucić okiem na miejsce, gdzie stała Ammonia, to łamał sobie głowę, dociekając, kim mogła być pani, pozwalająca sobie na przewracanie klejnotów w najelegantszym sklepie jubilerskim? Do reszty zaś wstrząsnęła nim relacja dwóch stajennych chłopaków: jako pomocnicy masztalerza towarzyszyli mu do stajni Teofilosa. Wybierano konie do pojazdu, którym miały udać się na przejażdżkę córki bankiera. Wszystkie trzy były ładne i ciemnowłose, lecz najładniejsza była ta czwarta biała, o jasnych włosach, którą tamte nazywały Ammonia... Otrzymaną wiadomość Uni sprawdził u mleczarek, pasztetni-ków i kwiaciarek dostarczających swój towar domowi bankiera: wszystko się zgadzało! Przywieziona prosto z tkalni Ammonia została lektorką, nauczycielką greckiego języka w domu Teofilosa. Uni zamknął się w swej szopie i zapłakał. Skromna tkaczka, choć stojąca nieporównanie wyżej nad farbiarzem, była jeszcze dla niego dostępna. Nie tracił nadziei, że bogini Maat, namówiwszy boginię Losu, poszczęści mu i kiedyś, kiedyś on, Uni, ująwszy dłoń Ammonii spyta: „Nie masz już do mnie żalu? Przebaczyłaś mi, Ammonio?" O niczym więcej nie marzył. Niczego ponad to nie pragnął. 254 Ammonia zadomowiona w pałacu, wożona rumakami Teofilosa, siadająca w wieńcu fiołków do bankierskiego stołu stała się nagle tak daleka, tak niedostępna jak gwiazda. Jakże więc miał nie zapłakać? Pożegnawszy się w myślach z Ammonia, udał się na poszukiwanie jej brata. Od tragarzy i stróżów portowych wiedział, że Apion służy u handlarza szkłem — Leona, syna Diona. Wspomnienie listu, wręczonego Apionowi z prośbą o przekazanie Ammonii — wywołało rumieniec na twarzy. Pomocnik pisarza, któremu Uni tak hojnie zapłacił, opowiedział mu, gdy się przypadkiem spotkali, że zakpił sobie, wiedząc, iż Uni słabo czyta i nie ma pojęcia, jak powinny wyglądać listy zakochanych. Ileż by teraz dał za to, aby Ammonia nigdy tego listu nie otrzymała! Odnalazł w porcie Apiona. Gdy chłopiec przypomniał go sobie i zapytał o Ammonię, Uni, ze ściśniętym sercem, odparł: — Ammonii dobrze się powodzi. Na pewno pamięta o tobie. — Nigdy tu nie przychodzi — oburzył się Apion. — Dlaczego? Czyżby nie było jej wolno? Zapytaj ją, Uni! Powiedz, że ja chcę ją widzieć. — Nie mogę rozmawiać z Ammonia — odparł Uni blednąc. — Ona mieszka teraz w pałacu. — Kłamiesz! Gdyby tak było, zabrałaby mnie do siebie. Mógłbym czesać psy albo czyścić klatki, wiązać koniom ogony, pleść wieńce. Umiem robić dużo rzeczy! Dlaczego nie pójdziesz do niej i nie powiesz, żeby nas zaprosiła razem? 255 — Apionie, czy oddałeś jej mój list? — List? Jaki list? Żadnego listu mi nie dawałeś, więc jak mogłem go oddać?! — To dobrze. — I Uni z ulgą odetchnął. — Bardzo dobrze. Dziękuję ci. Bardzo jestem rad. » — Za co mi dziękujesz? Że nie oddałem? — Apion, w duchu niespokojny, czy mu się nie oberwie za zagubienie listu, wybuchnął śmiechem. — Zdaje mi się, że to był niedobry list i porwał go wiatr! Więc jesteś zadowolony? To i ja też jestem zadowolony. Chciałbym porozmawiać z tobą o Ammonii, ale tutaj nie mogę. Leon by mnie zaraz obił. Może jutro gdzieś się spotkamy? Dałbym ci na skorupce pozdrowienia dla Ammonii... Snuć głośne wspomnienia o ukochanej było czymś zupełnie innym niż rozmyślać w samotności, przed płonącym w szopie kagankiem, lub gorzko rozważać popełnione błędy. Ludzie, którzy go otaczali, byli przez uprzejmość gotowi słuchać, lecz oni nie znali Ammonii... Opisując wdzięk jej postaci, białą twarz rozjaśnioną nieopisanym blaskiem fiołkowych oczu spod złotej chmurki loczków spadających na czoło, próbując odtworzyć niezdarnie czar, jaki rzucała na wszystkich, cierpiałby jeszcze okrutniej. Apion był jej bratem. Urwisem, łakomczuchem i małym krętaczem, lecz Ammonię kochał i Uni mógł wreszcie bez •obawy o niezrozumienie lub śmieszność otworzyć przed nim swe serce. Apion zaś rozmyślał nad tym, że gdy z Himilkonem znikną obaj z miasta, on może nigdy już nie ujrzeć siostry. Dobrze więc będzie, jeśli ktoś uprzedzi Ammonię o zamiarach Apiona... Mniemając, że Uni wolałby uniknąć spotkania z Ammonią, jął gorąco przekonywać: — Ona bardzo się ucieszy. Na pewno myśli sobie: „Dlaczego Uni nie daje znaku życia? Chętnie bym z nim porozmawiała o Apionie". Musimy jutro się spotkać i wręczę ci skorupkę dla niej. To bardzo ważne. Bo — słuchaj — ja się wybieram w podróż. Nie powtarzaj tego nikomu! Pojutrze już mnie tu nie będzie... — Jutro? — powtarzał Uni oszołomiony. — Jutro? Jak najchętniej... więc ty wyjeżdżasz? Szkoda... wielka szkoda. Właś- 256 nie miałem zamiar dużo ci opowiedzieć o Ammonii, jak była u jubilera i w sklepie perfumiarza. To bardzo ciekawe... — Jutro mi opowiesz. A teraz już idź, bo nie chcę, żeby cię Leon zobaczył. — Czy tu się spotkamy? — Tu?! Nic podobnego! Jutro cały dzień będziemy pakować towar. Stragan będzie zwinięty. Powiem ci coś... — Apion wspiął się na palce i szepnął Uniemu do ucha: — Czekaj o północy, przy wejściu na cmentarz kocich mumii, za Eleusis. Tam będę! I nie powtarzaj nikomu! Uciekam od Leona. Himilkon mi pomoże. Przyjdź! — odskoczył od Uniego i dał nurka pod stragan, bowiem bystrym swych okiem spostrzegł nadchodzącego Leona. Domyśliwszy się przyczyny nagłego zniknięcia Apiona, Uni pospiesznie odszedł. Po drodze powtarzał sobie machinalnie: „Jutro o północy, przy wejściu na cmentarz kotów". Myśli jego, jak zwykle, krążyły wokół postaci Ammonii, trapił się jej losem, tak pozornie szczęsnym, lecz być może, jeszcze bardziej zagrożonym niż wtedy, gdy siedziała pochylona nad tkacką ramą? Wówczas bowiem on był w pobliżu, zawsze baczny na wszystko, co dotyczyło ukochanej. A tam... któż wie, jakie zasadzki kryje dom bankiera? Czyim kaprysom Ammonia podlega? Komu stara się przypodobać? Co jej przyniesie jutrzejszy dzień? Bogactwo i wywyższenie może tak samo zgubić człowieka, jak czyni to nędza i strącenie na dół. Lektorka! Pięknie! Lecz lektorka to też tylko służebnica, zależna od humorów swego pana. Kto właściwie jest panem Ammonii? Bankier? Jego żona? Czy on, Uni, nie powinien dotrzeć tam, wejść w ten dom i rozpatrzyć się, jak to wszystko naprawdę wygląda? Świetna i Najświetniejsza to najzdradliwsze z miast. Nie spodziewających się niczego obdarza hojnie i wynosi wysoko, by równie nagle, a niespodziewanie zrzucić ich z wierzchołka. W Świetnej i Najświetniejszej króluje nieobliczalny przypadek. I nic w tym dziwnego. Aleksandria powstała z natchnienia bogów: Aleksander Wielki tylko spełniał ich życzenia. A bogowie rządzą się swoimi zachciankami. Uni westchnął głęboko i z żalem. Jakże daleko była od niego Maat, bogini zakładająca w myślach — Prawość, w czynach 17 Świetna i Najświetniejsza 257 — Sprawiedliwość, w postępowaniu — Słuszność. Odkąd przypatrzył się z bliska życiu otaczających go biedaków, tym wszystkim przewoźnikom, praczom, murarzom, kotlarzom, zaczął — zaiste — mniemać, że nie Maat, lecz złośliwe demony dzierżą w swym ręku ludzkie losy. Jak gdyby pustynia, zmuszona'do ustąpienia miejsca najpiękniejszemu z miast, mściła się na jego mieszkańcach nasyłając posępne i złowieszcze Moce. XVI Zastępca namiestnika z zadowoleniem przyjmował dowody łaskawości Fortuny, których ostatnimi czasy naliczył niemało: Grając w kości z arcykapłanem wygrał sporą sumkę srebra. Otrzymawszy jedwabny szal Klaudia wyraźnie się ucieszyła, co na najbliższe tygodnie wróżyło względny spokój w domu. Epistrateg z Tebaidy, podczas całego pobytu w pałacu namiestnika — racząc się obficie ciężkim winem z Mareotis — nie dostrzegł był zamglonym okiem tego, co dostrzegłby trzeźwym: przekupności rzymskich urzędów, marnotrawstwa zboża niszczejącego w magazynach, niezadowolenia rzemieślników rujno- 17» 259 wanych zalewem lichych wyrobów italskich, wyzysku rolników popadających w długi, za które odbierano im ziemię i pakowano do więzień. Ponad wszelkie sprawy publiczne przekładając przejażdżki do Kanopos, słynnego z wesołości i rozpusty, odjechał, zapewniając Publiusza o swej miłości i przywiązaniu. Zadowolenie epistra-tega dawało rękojmię, że z jego kancelarii nie powędruje do Rzymu „ściśle tajne", po którym Publiusz Koponiusz odpowiadałby w senacie na mocy ustawy „De repetundis". Ponieważ jednak owe wyjazdy i wizyty u mimuli sławnej z przepuszczania fortuny na grę w kości kosztowały niemało — do skarbczyka bankiera Teofilosa powędrował nowy skrypt dłużny... o czym Publiusz starał się nie myśleć, nie chcąc sobie psuć humoru. Jak wszyscy ludzie lekkomyślni i płytcy, na później odkładał swe zobowiązania finansowe, licząc, że jakiś szczęśliwy traf kiedyś je rozwiąże. Odetchnąwszy po wyjeździe gościa, z większą ochotą brał u-dział w obradach, toczących się nad uroczystościami dla uczczenia urodzin Augusta, które tego roku miały być wspanialsze od ulubionych w tym mieście Isjeii ku czci Izydy i od dawniejszych Ptolemajeii na cześć Ptolemeuszów. Podczas kolejnego posiedzenia jako pierwszy zabrał głos Ga-jusz Cecyliusz Rufus dikaiodotes, niższy rangą tylko od samego namiestnika. Publiusz czuł się w jego obecności znacznie więcej skrępowany niż w towarzystwie legata, którego wprawdzie się obawiał, lecz ów strach wynagradzał sobie pogardą dla Rebeliusowego prostactwa i żołnierskiej chełpliwości. Rufus był wykwintny, uprzejmy, godność ekwity i sądowego dygnitarza nosił swobodnie, toteż Publiusz byłby go nawet lubił, gdyby nie denerwujące wrażenie, że ten nieprzekupny, elegancki rzymski dostojnik pokpiwa sobie na równi z niego, jak i z legata. Nigdy też nie można było przewidzieć, co powie i czym zaskoczy? —• ...Chciałbym przypomnieć zebranym tu o odkryciu, którego dokonał Ptolemeusz III, a które z biegiem lat poszło w zapomnienie, z wielką zresztą szkodą zarówno dla rządzących, jak i dla rządzonych. 260 Publiusz spojrzał niespokojnie na twarz inspektora policji aleksandryjskiej: łysy, o ściągłych rysach i zawsze zmrużonych oczach epistates fylakiton żuł spokojnie oliwkę; znaczyło to, że — na razie — wszystko jest w porządku... — Chętnie o tym posłuchamy — odezwał się miejski dostojnik resortu sprawiedliwości archidikastes, któremu zamiłowanie do szperania w archiwach przeszkadzało być dobrym urzędnikiem; ilość zaległych u niego spraw przestraszyłaby nawet samego prefekta... — Euergetes, wnuk Sotera ?— wyjaśniał Rufus zwracając się do słuchającego z zaciekawieniem archidikastesa — udowodnił swym panowaniem, że bardziej się opłaca dawać ludowi nawet kosztowne rozrywki niż budować więzienia i pakować tam ? pozbawionych pracy... Słuchający spuścili wzrok i, uśmiechnięci złośliwie, czekali, co odpowie zastępca prefekta? On zaś przeraził się widząc, że inspektor policji przestaje żuć oliwkę i kieruje zmrużone oczy na uśmiechniętego Rufusa. Nie mogło być wątpliwości, że Rufus pije do Septymusa Rebilusa, gdyż ten kazał, na wszelki wypadek, pozamykać puszczających wierszowane dowcipy na temat Rzymian, ich władcy, jego żony i córki ?—? młodzieńczych, gadatliwych, plotkarskich, kpiarskich Greków. O aresztowaniach wiedziało całe miasto, lecz w oficjalnym towarzystwie nikt o tym głośno nie mówił. Publiusz szukał oczyma, kim by się wyręczyć, aż znalazł: Decymus, aleksandryjski „nocny wódz", dawny setnik, pozostał tak samo wierny, tępy i oddany Rzymowi, jak był w Rzymie na stanowisku dowódcy wigilów. Na skrobiącego się za uchem spadł głos zastępcy prefekta: — Zgłaszasz chęć udzielenia odpowiedzi? Doskonale, Decy-musie... Słuchamy. — Nie bardzom zrozumiał — wymamrotał Decymus i zamilkł, skonsternowany zarówno obecnością grona świetnych mężów, jak i nieporęcznością swej wymowy wobec ich znakomitej, płynnej greki. — Niech Rufus powie, co ma na myśli! — wykrzyknął Re-bilus. — Ależ oczywiście! Cóż innego mógłbym mieć na myśli, je- 261 śli nie dzikie bestie przechadzające się w ptolemejskich ogrodach na wolności, której nierzadko odmawia się Aleksandryjczykom? Zamiast pokazywać obywatelom bat, Euergetes wystawiał na widok publiczny zwierzęta. Dzięki temu Aleksandryjczycy ujrzeli wówczas po raz pierwszy w życiu białego niedź-* wiedzia, sprowadzonego kędyś, od Hiperborejów. Słuchający z napięciem Publiusz odetchnął. Rufus znów się wykręcił. Tym razem skórą niedźwiedzią. Inspektor policji nie będzie się miał do czego przyczepić, jeśli tylko dikaiodotes znów z czymś nie wyskoczy! — Rzekłeś, Rufusie, „od Hiperborejów"? — głośno dał wyraz swemu zdumieniu Decymus. — Czymże zatem ów niedźwiedź tam się pożywiał? Lód łykał czy jak? __ Mamy obradować nad upamiętnieniem urodzin Augusta — wtrącił Publiusz, zniecierpliwiony. — Nie ujmując niczego Euergetesowi wolelibyśmy, Rufusie, abyś zbliżył swą myśl do osoby Augusta. __ Właśnie to czynię. Proponuję sprowadzić z Libii strusie i zaprząc do rydwanu z posągiem Cezara, przewyższającym wielkością wszystkie, jakie dotychczas wzniesiono. O to przecież chodzi, nieprawdaż! — rozejrzawszy się uprzejmie po zakłopotanych twarzach, Rufus usiadł. __ Posąg nadnaturalnej wielkości, Rufusie? Ze złota? — wtrącił Publiusz zaniepokojony. — To zostawiam do waszego uznania. __ Ze złota! — zastanowił się przedstawiciel finansów. __Skąd wziąć taką ilość? Nawet gdyby szło tylko o złote blachy do obicia postaci! — Miedziane blachy, wyczyszczone, będą błyszczeć jak złote, i nikt się nie pozna! — Wyraziłeś to, co myślałeś, Rebilusie — rzekł dobitnie Rufus. — August bardzo się ucieszy, gdy dojdzie do Rzymu wiadomość, że posąg zzieleniał, co nie uchybiłoby figurze tancerki stojącej nad sadzawką, a czego jednak nie można życzyć posągowi princepsa! Inspektor zakrztusił się i wypluł oliwkę. Publiusz, czując się jak na rozżarzonej kracie, rzucał niespokojnie wzrokiem. Rufus uśmiechał się swobodnie. 262 — A strusie — podjął „nocny wódz", który jeden się nie połapał, jaka gra się tu toczy, i poczciwie myśl swą dalej rozwijał — biegają nadmiernie szybko. Gdyśmy wojowali z pompejań-czykami w Afryce, widziałem, że przebierają nogami lepiej, niż żeglarz macha wiosłem. W biegu mogłyby przewrócić rydwan, z czego szkoda wynikłaby niemała i strata... — Koszta nie są ważne, gdy chodzi o uczczenie Augusta. Zapisz, że ja to powiedziałem — nakazał Publiusz skrybie. — Jestem za postawieniem namiotu z purpury z podłogą wysypaną kwieciem, z godłami rzymskimi na ścianach i półkoliście ustawionymi popiersiami członków rodu julijskiego, owiniętymi wieńcami kwiatów. Mniemam, że to się spodoba dikaiodotesowi, który w tej chwili z lubością wącha kwiat róży. — O co mnie pytałeś, Publiuszu? — Rufus odrzucił kwiat. —? O purpurowy namiot, zwisające wieńce kwiatów i płatki róż?... Czyżbyś miał na myśli łożnicę Antoniusza i Kleopatry? Pokojówki Kleopatry byłyby tym pomysłem zachwycone!... Przełknąwszy impertynencję Rufusa, Publiusz spojrzeniem zawezwał pomocy arcykapłana. Ten ocknął się z drzemki i machnął dłonią. — Po co wymyślać coś nowego? Niech będzie, jak było: pochód. Na czele podobizna Augusta. Jego żony. Rodziny. Dalej — podobizny bogów. Nikt się nie obrazi i obejdzie się bez skandalu. — Za to obrażą się Żydzi i Egipcjanie za nieobecność ich bogów — wtrącił rozzłoszczony Rebilus. — Powiedziałem — poddał się arcykapłan. — Niech teraz inni wyrażą swoje opinie. Jednakże nikt się nie kwapił do zabierania głosu. Publiusz z rozpaczą myślał, iż zebranie nie będzie mieć końca, a on nie zdąży na umówioną z dowódcą floty egipskiej partię gry. Z winy Rufusa! Swoimi kpinami ze wszystkiego i mądrzeniem się Rufus ośmieszał zebranie i jego uczestników. A teraz, z miną niewiniątka, przygląda się korynckiej wazie. Archidikastes wyjął z sakiewki zwój, pogrążył się w czytaniu. Decymus ziewa. Inni pochylili w zadumie czoła, niby pogrążeni w rozważaniach, gdyby jednak mógł zajrzeć w ich myśli, cóż by w nich ujrzał? — pulardę w sosie korzennym, korzystny weksel, zamierzone 263 oszustwo podatkowe, nagą Syryjkę rozkosznie wyciągniętą na sofie i wiele innych, podniecających rzeczy — tylko nie posąg Augusta! Żaden z obecnych nie odważy się wyznać, że te coroczne obrady nad świętem imperatora Augusta nudzą każdego śmiertelnie. __ Za posągiem, ciągnionym na rydwanie przez dwustu niewolników, pójdą wszyscy mieszkańcy Aleksandrii w tłumnym i radosnym pochodzie — oznajmił. __ A Żydzi? — wtrącił poważnie Rufus. — Ręczę, że Żydzi nie pójdą. __ Nie pójdą? — długa twarz inspektora policji jeszcze bardziej się wydłużyła. — To się okaże. Dioiketes od finansów zabrał głos: — Po obu stronach posągu niech staną złote świeczniki z synagogi aleksandryjskiej. Wspanialszych nie ma nawet w Rzymie. — Pięknie! — zawołał Rufus. — Lecz pomysł jest niewykonalny! Inspektor utkwił w nim swoje zmrużone oczy, a Rebilus rzucił się rozsierdzony: __ Niewykonalny? Dla przedstawiciela imperatora Cezara Augusta? — Lecz prefekt Egiptu nakazuje tylko to, o czym z góry wie, że będzie wykonane. W przeciwnym razie okryłby siebie i swój urząd śmiesznością, czego ani on, ani August sobie nie życzą. __. Chcesz przez to powiedzieć, Rufusie, że Żydzi aleksandryjscy zlekceważą sobie rozkaz przedstawiciela Rzymu? — naciskał inspektor policji. „«Zlekceważą, zlekceważą« ... sam o tym wiesz, bałwanie, że na fanatyków nie ma sposobu" — pomyślał Rufus, a głośno spytał: — Czyżby epistates fylakiton zapomniał, że gdy za Pompeju-sza wybuchła awantura w Jerozolimie, Żydzi aleksandryjscy poparli ją najgorliwiej? Dla ukrycia zmieszania inspektor sięgnął po świeżą oliwkę. Archidikastes zwinął starannie zwój i przytaknął Rufusowi. — Tak było. Radzę ich świeczników nie ruszać, Jahwe to najbardziej niesamowite z bóstw Wschodu. 264 — Dlaczego? Powiedz! — odezwały się zaciekawione głosy. „Okropność! — pomyślał w zdenerwowaniu Publiusz. — Teraz znów zamiast o Auguście, będą mówić o Jahwe! Do czego to doprowadzi?" — Gdy Pompejusz wpadł do świątyni i zdarł zasłonę kryjącą „Święte Świętych", nie ujrzał niczego. Ich Bóg nie ma twarzy ani kształtów. Nie jest posągiem ani obrazem. Żydzi twierdzą, że on jest tchnieniem. W tym coś musi być. — Jazem był z Antoniuszem w egipskich świątyniach — odezwał się ośmielony Decymus, nie kryjący swego przywiązania do przegranego wodza. — Ich bożek wojskowy, Min, z bródką, kiwnął Antoniuszowi głową. I jeszcze, gdy kapłani wynosili posąg z sanktuarium, ruszył nogą. Bardzo się to wodzowi podobało. A jakżeśmy byli w Memfis u Ptaha, z głową ibisa... — Potem nam dokończysz — wtrącił szybko Publiusz. — Od bramy Słońca ozdobionej rzymskimi orłami do bramy Księżyca z płaskorzeźbą wilczycy staną posągi Augusta i jego rodziny. —? Czy i pierwszej żony Augusta też? — spytał niewinnie Rufus. Inspektor wstał, odrzucił na ramię koniec togi i opuścił zebranie. Patrząc w ślad za wychodzącym, Publiusz ocknął się na wesoły śmiech Rufusa: — Cóż się stało, Kwiryci — zadrwił — żeście tak zamilkli? Doprowadzony do ostateczności Publiusz podniósł się z krzesła. 265 —• Na tym dziś zakończymy posiedzenie Rady. Rozejdziemy się pamiętając, że wszystko, co zostało tu powiedziane, jest sprawą państwowej wagi i nie może być rozgłaszane. Członkowie Rady, niczym uczniowie nareszcie zwolnieni od udręki siedzenia w klasie, żegnali przełożonego i — jeden pa drugim — znikali szybko. Pozostał tylko Septymus Rebilus i Rufus. „A ten czego tu jeszcze chce" — pomyślał Publiusz, stwierdzając w duchu, że najchętniej widziałby Rufusa gdzieś w Olbii, nad Morzem Gościnnym, albo w Hadramaut czy na południu Arabii... — Masz mi coś do powiedzenia? — spytał chłodno. — Owszem... Pochwalam twój doskonały gust, Publiuszu... Te korynckie wazy, które tu oglądamy, wyglądają na autentyczne, czego nie mogę powiedzieć o stojących w twoim tabli-num. Tamte są z pewnością podrabiane. — To wszystko już?! — Czyżbyś jeszcze nie.miał dosyć, Publiuszu? — udał zdumienie Rufus. — Niechże ci się przyśni purpurowy namiot z różaną podłogą. Żegnaj! Odchodzę. Publiusz przyłapał się na pragnieniu, aby być takim, jak Rufus: nie bać się mówić otwarcie tego, co się myśli; kpić sobie z naczelnika policji; śmiać się z Rebilusa... Do rzeczywistości sprowadził go poirytowany głos Septymusa: —? Już nieraz podobni zuchwalcy marnie kończyli. Jeszcze jedno takie posiedzenie, a ja się zajmę Rufusem! Dosyć jeg przechwałek. — On się nie przechwalał — odparł Publiusz z głębokim przekonaniem. — On taki jest. — Jest? No to już niedługo! Publiusza zdjął niewyrażalny wstręt do żołdackiej pewności siebie Rebilusa i drwiąco zauważył: — Teraz to mówisz? Trzeba było mu odrzec, gdy tu stał. Powiedz, jakie zrobiłeś przygotowania na dzień święta? — Wszyscy setnicy będą w pogotowiu. Jedna kohorta trzyma straż wzdłuż Kanopijskiej. Ala Syryjska pilnuje bramy Słońca. Ala Karyjska — bramy Księżyca. Liczba szpiegów, wmieszanych w tłum, będzie potrojona. Policja miejska i straż nocna 266 rozpuści patrole dające baczenie na dzielnice biedaków'. Trochę tej hołoty pozamykają już wcześniej. — Dosyć, Rebilusie! Postaraj się o grupę zhellenizowanych Żydów w pochodzie. Na dowód wierności Aleksandryjczyków wobec Rzymu. Raport z uroczystości ma być gotów na dwa dni przed świętem, żebym mógł go przestudiować i uzupełnić. Raport winien kłaść nacisk na rozradowanie tłumów, szczęśliwych, że mogą wiwatować na cześć Augusta. Skończyliśmy o państwowych, teraz o moich sprawach. Czy Teofilos zwróci skrypta dłużne? — Tylko w zamian za pieniądze. — Nie mam ich! „Nie trzeba było grać tak wysoko..." — pomyślał Rebilus, a głośno spytał: — Zatem mają zostać zwrócone bez wyasygnowania zapłaty? „Ten dureń jeszcze się o to pyta!" — Zawiodłem się na tobie, Rebilusie. Nie jesteś już tak nieocenionym doradcą, jak dawniej. — I zadowolony, że udało mu się dopiec legatowi, zakończył łaskawiej: — Gdybyś miał coś ważnego do zakomunikowania, przyślij posłańca. Tylko nic więcej o rozruchach i o Żydach! Od tego jest twoja legia, żeby w mieście panował spokój. Patrząc za wychodzącym z sali Publiuszem Rebilus rozmyślał posępnie nad błędem, jaki popełnił, przystając na służbę do słabego człowieka, który nawet nie potrafi wykorzystać możliwości, jakie każdy inny rzymski dostojnik wyciągnąłby na jego miejscu. Ekwita, lecz bez ambicji! Wystarczyło mu do szczęścia: gra w kości, wino i spokój w domu, to znaczy, żeby Klaudia nie robiła awantur. Czegóż jednak można spodziewać się po człowieku, który wysoki urząd zdobył dzięki wpływom krewnych żony, słynnych Klaudiuszów! Lecz może się zdarzyć, że Eliusz Gallus nie powróci z podróży i wówczas ten marny Koponiusz stanie się pierwszym urzędnikiem w całej Afryce jako prefekt Egiptu! Na razie jednak rzeczą jego, Rebilusa, jest ustrzeżenie Aleksandrii od zamieszek ulicznych. Raporty jego szpiegów donosiły o nocnych zebraniach luźnych grup wyrobników. Te zebrania, właściwie nie wiadomo, czemu mające służyć, mogły być zupełnie niewinne, związane z jaki- 267 miś obrzędami religijnymi, lecz ze względu na zbliżające się święta należało mieć-się na baczności... Udał się do swego pałacu, odprawił służbę, ułożył się wygodnie na sofie z czarą wina pod ręką i w dalszym ciągu zastanawiał się nad powodami ściągającymi na nocne zebrania owe grup-» ki ludności... Lata spędzone w Aleksandrii, znajomość wybuchowego temperamentu jej mieszkańców nauczyły go nie lekceważyć faktów, co niby niepozorne, dawały w sumie skutki, jakich nie sposób było przewidzieć. Śledztwo należało przeprowadzić posługując się kimś, kogo w razie potrzeby łatwo będzie unicestwić... Szukał w myślach odpowiedniego człowieka i ?— znalazł. Uderzył w gong, a gdy pokojowiec wszedł, rozkazał: — Przywołać Nesyta! Zniecierpliwiony zwłoką, Septymus Rebilus patrzył ze złością na twarz młodzieńca, naznaczoną piętnem przehulanej nocy. Szczególnie irytująca była okoliczność, że gdy on tak pracowicie spędzał czas na czytaniu raportów, ten egispko-grecki sza- kalik próżnował i hulał za pieniądze otrzymane od Septymusa. Gnuśny wyraz zmrużonych oczu, błąkający się po ustach zuchwały uśmieszek świadczył, iż młody hulaka niewiele sobie robi ze zniecierpliwienia Rzymianina. — Szukano cię pół dnia, zanim zostałeś odnaleziony w winiarni, tak pijany, że ledwo mogłeś ruszyć ręką. — Sam wiesz najlepiej, panie, w czyim interesie tam przesiaduję. — Łajdaku! Wiesz, do kogo mówisz, czy nie wiesz? Nesyt wzruszył ramionami. — Szlachetny Rzymianin nie zechce wysłuchać tego, co przynoszę? — Ty przynosisz? Ty?! Ciebie przyniesiono. Kazałem cię wsadzić na zmianę do gorącej i zimnej kąpieli, byś wytrzeźwiał. Czegoś się dowiedział? — Niczego takiego, czego by mój pan nie wiedział! — Każę cię obić i wyrzucić. Zachowując minę łaszącego się psa, Nesyt bawił się wisiorkiem u bransoletki. 268 — Zatem pospiesz się, panie, bo możesz nie zdążyć. — Co to ma znaczyć, łajdaku? Przeląkłszy się bladości na twarzy legata Nesyt otrzeźwiał na tyle, by pojąć, że tym razem przeciągnął strunę. Głosem zdławionym, niby to desperacko, zawołał: — Panie! Czyżby Rzym zapomniał o buncie Spartakusa? — Oszalałeś? O czym ty mówisz? — O buncie, który tym razem może wybuchnąć w Aleksandrii. — Cooo? Kiedy? — Kiedy?... — Myśli Nesyta teraz biegały rozproszone, szukając i nie znajdując ratunku. „Jeśli nie dam odpowiedzi, która by go zadowoliła, on każe mnie zamknąć lub zabije. Nikt o tym nawet nie będzie wiedział. Bogowie!" — Odpowiadaj! Kiedy?! — W... w dniu..., o którym mój pan bez przerwy myśli... — Kłamiesz! Gdyby bunt miał wybuchnąć, ja bym już o tym wiedział. — I właśnie już wiesz. Ja ci to powiedziałem, panie. I teraz już wiesz. Septymus uwierzył i zdrętwiał. Stał bez ruchu, natężając słuch, jak gdyby poprzez grube ściany lada moment miał przedrzeć się huk rozjuszonych głosów. Jak gdyby Aleksandria miała się zakołysać, zatrząść w posadach, paść i zginąć, jak od trzęsienia ziemi zginęła Atlantyda. Będzie bezradny patrzał, gdy pod ciosami żelaza zaczną się walić kolumny; gdy' wyrwane ze ścian i chodników ciężkie płyty uderzą w marmurowe torsy herosów, a herosowie — rozbici — zaścielą ziemię gruzowiskiem odłamków. Będzie widział, jak cegły i kawałki marmuru, świszcząc w powietrzu, walą w mur maszerującej rzymskiej kohorty. Wbija się w niebo słup ognia. Na Jowisza! Już płonie Wielka Biblioteka... Pożar przerzuca się na ptolemejskie ogrody. Tłumy ludzi pędzą ogarnięte szałem. Plebs się wścieka! Bunt! Ogień sięga pałaców w Bruchejonie. Jego pałac jak alabastrowa czara, rzucona w ognisko, rozżarza się do czerwoności i pęka... Zakrył palcami oczy. — Co ci jest, panie? Czy zawołać lekarza? Nie mogąc wykrztusić słowa, Septymus zaprzeczył dłonią, siadł na sofie i podparł kułakiem głowę. 269 — Podaj mi wina z wodą. Tam... stoi... — Wypił, odstawił naczynie, otarł spocone czoło. — Nic. Pracowałem, gdyś ty się wylegiwał — zaczerpnął tchu. — A teraz mów! Mów wszystko, coś usłyszał. Prędko! Nesyt wytrzeźwiał już całkowicie i przeląkł się, nie wiedząc» jak wybrnąć z kłamstwa? Wiedział bardzo niewiele. Prawie tyle co nic. Miał znajomego kucharza w gospodzie „Pod Małym Krokodylem". Ten, pół śmiejąc się, pół drwiąc, opowiadał, jak kilku oberwańców, podpiwszy piwa, chełpiło się, iż w święto Augusta wyjdą na ulicę i napędzą Rzymianom strachu. Będą domagać się zboża, które im się należy. Oberżysta, bojąc się skutków takiego gadania, wyrzucił chwalców na ulicę. Odeszli podśpiewując sprośną piosenkę o Semele, matce boga Dionizosa. To było wszystko. Ale od czegóż on, Nesyt, ćwiczył się w zawodzie aktora? Czy nie umiał siłą wymowy narzucić wrażenia, jakie chciał wywołać? Czy nie wypróbowywał swych talentów przesiadając się do próżniaków łazęgujących po parkach, placach i w gospodach, zmuszając do podziwiania swych improwizacji? W tym był mistrzem! I nie było ważne, że on mało wiedział, lecz że Septymus chciał uwierzyć. Rebilus tak bardzo lękał się buntu w Aleksandrii, iż wprost byłby zawiedziony, gdyby nic nie potwierdzało jego obaw. Dlaczegóż więc Nesyt nie miałby oddać Rzymianinowi cennej przysługi? Zresztą, na odwoływanie tego, co był rzekł, było już za późno. Legat nie uwierzyłby zaprzeczeniom. Godziłyby bowiem w miłość własną Re-bilusa przekonanego o nieomylności swych podejrzeń. Dał tego dowody powstając z sofy i rzucając groźnie: — Odpowiadaj. Kto? Ilu? Gdzie? Ich przywódca? Nesyt jeszcze próbował się wymigać. — Czy jestem szefem tajnej policji? —? Nie wypieraj się. Chcę wiedzieć wszystko. Ich imiona! Pospiesz się. Zanim epistates fylakiton wpadnie na trop. Chcę wiedzieć pierwszy. — Mój pan musi mi dać pieniądze i ludzi, abym mógł zbadać dokładnie... — Ludzi — tak. Lecz nie za wielu, aby się wieść nie rozniosła. I ani asa ponad to, coś już otrzymał. Gdy wskażesz miejsce zebrań, otrzymasz zapłatę. 270 — Ile? „Tyle lat więzienia, ile się należy szpiclom, gdy stają się niepotrzebni". — A ile żądasz? — Już przygotowywał się do stanowczego obniżenia kwoty, jaką Nesyt wymieni, gdy ku swemu zdumieniu usłyszał: — Chcę... roli. Tylko za tę cenę jestem gotów... Siedzenie spiskowców mogę przypłacić życiem. Żydzi nazywają takich: „am-ha-arez", „nędzarze". Cóż jakiemuś murarzowi czy goli-brodzie szkodzi zepchnąć mnie, martwego, do kanału? — No... no... Nie zawezwałem cię, abyś mi tu opowiadał historyjki. — Nie odmawiam... — na upudrowane policzki Nesyta wystąpił ciemny rumieniec, spod brwi, uczernionych antymonem, oczy rzucały chciwe blaski, wyglądał na trawionego gorączką. Septymus przypatrywał się ze zdziwieniem rozognionej twarzy — ...Zrobię wszystko, by odkryć spiskowców. „Choćbym miał ich sam stworzyć!" — dorzucił w myślach. — Lecz w zamian chcę otrzymać wzniosłą rolę w teatrze. Nie chciano mi jej dać. Pragnę roli Prometeusza skowanego, Orestesa-błagalnika, Edypa... Byłbym wielkim aktorem, gdybym był nie spotkał Rzymian. Zrobiliście mnie tym, czym dziś jestem. Zagrać bodaj raz wielką rolę przed tysiącem widzów w teatrze. „Nesyt w roli Prometeusza zaćmił wielkiego Pyladesa, którego sam August podziwia..." 271 Otrzeźwił go wybuch śmiechu. Zagryzając wargi patrzył z nienawiścią na Septymusa walącego się z uciechą kułakami po udach. — Ciebie miałby podziwiać imperator? Ciebie? — i z bezbrzeżną pogardą Rzymianina dla tego mieszańca, płatnego do-, nosiciela, zakończył: — Bluźnisz, Nesycie! Jeśli sami bogowie cię nie ukarzą, ktoś na ziemi winien ich zastąpić. Nesyt zrozumiał i z trwogą wykrztusił: — Chciałem tylko powiedzieć... — Milcz! Byłeś nędznym kopistą. Ukradłeś zwoje, żeby je sprzedać. Twoja sprawa była rozpatrywana przez namiestnika i zostałeś ułaskawiony pod warunkami, które znasz. Więc milcz i rób, czego się podjąłeś. — Czyż nie robię więcej, niż się zobowiązałem? — spytał walcząc z drżeniem głosu. Pragnął być odporny, dzielny, dowieść, iż nawet upodlony umie stawić czoło przemocy, lecz Rzymianin machnięciem dłoni unieważnił desperacki wysiłek. — Masz na myśli plotki, które znosisz z domu bankiera? Same głupstwa, godne syna dozorcy pilnującego drzwi pańskiego domu. Septymus Rebilus dobrze wycelował i trafił okrutnie. Nesyt cierpiał najmocniej, gdy wypomniano mu niskie pochodzenie ojca. W tej chwili znienawidził Septymusa silniej, niż się go bał. Lecz nienawidząc nie zapominał, iż tylko legat może dać pieniądze, których on stale potrzebował: Teofilos był sknerą i, aby coś z niego wydusić, trzeba by Atlasa... Spuściwszy wzrok ku ziemi odparł boleściwym tonem: — Nie będę miał żalu, jeśli sobie znajdziesz, panie, zręczniejszego wywiadowcę. Może ten nowy odkryje szybszy sposób na wydostanie skryptów dłużnych od Teofilosa, które ja ciągle mam nadzieję zdobyć... — Pamiętaj! Jeśliś skłamał lub zamierzasz mnie oszukać — zginiesz jak pająk! Chcę wiedzieć, gdzie bankier trzyma skrypty. Mieszkasz u dozorcy jego domu i mógłbyś spenetrować... „Mógłbym, lecz tylko dla swojej, nie twojej korzyści, wstrętny padalcu!" — Niczego więcej nie pragnę, jak zadowolenia mego pana — rzekł. 272 — Na razie zostawmy Teofilosa. Zajmij się sprawą spiskowców. Idź teraz i nie wracaj bez wiadomości. Ilu potrzebujesz ludzi? — Na razie wolę działać sam. — Pamiętaj, że ja — czekam. Pogrążony w niespokojnych rozmyślaniach Nesyt pospieszał do domu. Jak to bywa z naturami upadlającymi się z zamiłowania do nikczemności i płatnego służalstwa, kłamał przed samym *? sobą obwiniając innych o swój upadek; nie spotkawszy Rzymian na swej drodze życiowej, również nie zdobyłby się na żaden wzlot. Jego koledzy-kopiści mawiali o Nesycie, że wpuszczony do sali Dwóch Maat — Prawdy i Sprawiedliwości — ukradnie pióro Maat, sfałszuje wagę i sprzeda bożka mądrości Thota, zanim ten się zdoła spostrzec. W miarę oddalania się od pałacu — malał w Nesycie strach, jak gdyby odległość sama przez się zacierała niebezpieczeństwo, grożące ze strony wymagającego urzędnika. Pewność, iż jest Sep-tymusowi potrzebny, dodawała kopiście otuchy. Donosicielstwo miało tę dobrą stronę, że wiązało pracodawcę z pracobiorcą więzami tym silniejszymi, iż szczególny charakter owych powiązań wymagał dyskrecji. Nim Rzymianin wybada, na ile informacje Nesyta są fałszywe, minie sporo czasu, w ciągu którego można będzie coś wymyślić... lecz — co? Tego jeszcze nie wiedział! Aleksandria uwielbiała kuplety, wykpiwające władzę rzymskich urzędników; złośliwcy wypisywali epigramaty, szydzące z obcych, narzuconych obyczajów; biedniejsi utyskiwali na wyzysk, najubożsi nawet złorzeczyli, lecz od szyderstw, po-łajanek, wzdychań do spisku było jeszcze daleko! Brakowało decydującej w takich razach woli czynu i określonego celu łączącego rozproszonych i rozgoryczonych. Mógł pójść do knajpy, by przysłuchawszy się rozmowom, wybrać kilku uczestników najciekawszej, odwołać ich na bok i zaproponować: „Zejdźmy się i porozmawiajmy, lecz nie tu, gdzie kręcą się podejrzane typy. Odkąd Rzymianie siedzą w Aleksandrii, nie można czuć się bezpiecznym. Jestem pamiętnikarzem z Muzejonu i interesują mnie wspomnienia godnych obywateli..." 18 Świetna i Najświetniejsza Można w zakład postawić całego denara, że kilku włóczykijów, zaskoczonych propozycją, której przełknięcie ułatwi łyk wina, usiądzie obok Nesyta i zacznie bajać o tym i o owym... Będą to opowieści niewybredne i zupełnie niewinne, pozbawione politycznego sensu, lecz jeśli Nesyt trochę się przyłoży, znajdzie w tych chaotycznych rozważaniach to, co pragnie znaleźć. Gdyż ludziom zawsze można wmówić intencje, które mogli mieć. Wystarczy zatem podłubać, aby spod skorupy szarego, pospolitego narzekania błysnęło złoto nienawiści, na którym on, Nesyt, się wzbogaci. Gdyby tak na przykład gronu młodzieży puszczającej na miasto kuplety o Klaudii podsunąć hasła o „wolnej i niezależnej od Rzymu Aleksandrii!" Świetne sformułowanie! „W°hia i niezależna od Rzymu!" Wspaniałe! Wielu jest takich, co dają się nabrać na samo brzmienie słów. Powiesz im: „nasza starożytna kultura" — a już ze wzruszenia czerwienieje im koniec nosa; „męczeńskie dzieje Egiptu pod jarzmem perskim" — mają cię za najserdeczniejszego przyjaciela! „czas przepędzić najeźdźców rzymskich" — w zamian gotowi cię uściskać i odprowadzą do końca ulicy. Wsadziwszy do lektyki pobiegną chełpić się, iż spotkali aleksandryjskiego Brutusa... A już najniezawodniej będzie uderzać w wieszcze tony: „Wróżba ze świątyni Amona mówi, iż w Aleksandrii zjawił się człowiek o rudych włosach i białej skórze, który wypędzi Rzymian i znów faraon zasiądzie na tronie". Chętny słuchacz, choćby miał piegi jak indycze jajo, włosy ciemniejsze niż heban, ujrzy w lustrze swe odbicie jaśniejące niczym szata kapłańska, włosy o rudawym odcieniu, godnym wybrańca Amona. Do takich przedsięwzięć najskłonniejsi są filozofowie, pozbawieni szkół mówcy, których nikt słuchać nie chce, uczniowie po pierwszym zawodzie miłosnym, reszty dokona znudzony, wałęsający się motłoch, rad upiec swą rzepę w płomieniu, chociażby do zażegnania ognia trzeba było użyć arcydzieł — rzeźb, dywanów, mebli, jakie nigdy, przenigdy nie pojawią się w dziejach świata... Tacy ludzie na pewno są w Aleksandrii. Wyczuwał ich istnienie, podobnie jak pies węchem wyczuwa zagrzebaną kość. Trudność polegała na trafieniu do nich... Dotarłszy do tego punktu rozmyślań Nesyt zachwiał się 274 w swych rojeniach, jakby zeskoczywszy z rozbujanej gałęzi upadł twarzą na mur. Bo miło snuć nici spisku machając laseczką i krocząc ulicą, gdzie wszystko zachęca do życia, lecz przykro, gdy miraż szczęsnych złudzeń niszczy wspomnienie rzymskiego urzędnika.I biada ci, Nesycie, jeśli go nie zadowolisz! Czeka cię wówczas los greckich tułaczy, towarzyszy Odysa, pochwyconych w jaskini przez Polifema, wkładanych do paszczy i przełykanych jak ostrygi... Nesyt otarł pot z czoła, rozejrzał się; w odległości kilkunastu kroków ujrzał Lamecha opuszczającego boczne wejście do pałacu Teofilosa. Od razu tknęło go, co też tu porabia Nabatej-czyk i czy przypadkiem nie otrzymał specjalnego poruczenia? Było to tym praw;dopodobniejsze, iż rywalizował z Nesytem w załatwianiu owych „ poruczeń specjalnych". Zawrócił, ruszył śladem Lamecha. Wymijając Nabatejczyka, niby niechcący go potrącił, — Daruj! — zawołał zwalniając kroku. — Nie miałem zamiaru cię dotknąć! — Aleś to uczynił! — ze złością odparł Lamech. — Lecz dzięki temu, zacny Lamechu, mam okazję z tobą porozmawiać, za czym tęsknię od dawna. Dokąd spieszysz? — Nie twoja sprawa! — Oczywiście, oczywiście! Nie masz chwili wytchnienia. Za mnóstwo przysług, jakie oddajesz domowi szlachetnego bankiera, nie wątpię, iż czeka cię niemała nagroda, jeśli tylko Am-monia... — Milcz! — błysk ciemnych oczu uprzedził Nesyta, iż rola Erosa przy boku wściekłego Nabatejczyka nie jest rzeczą bezpieczniejszą niż wkładanie głowy w paszczę Polifema. Spróbował więc inaczej: — Żal mi cię, Lamechu, nie masz dostępu do komnat niewieścich, gdzie ja swobodnie się poruszam. Dla Bereniki trzeba załatwić u tapicera wymianę obić; Arsinoe jest niezadowolona z olejku, Rebeka pożąda brzoskwiń, których rano nie zakupiono... Cóż by mi więc szkodziło wsunąć w dłoń tej czwartej, której imienia nie wymieniam, czegoś, co by jej przypomniało szlachetną postać ofiarodawcy? Już magowie chaldejscy odkryli 18* 275 sekretny związek pomiędzy drogocennym kamieniem a ludzkim losem. Nic bowiem tak nie działa na serce niewiasty, jak drobny, iskrzący się przedmiocik... au! Czemu mnie ściskasz za ramię?! Lamech drżał, bełkocząc jakieś słowa. Nie ufał Nesytowi; ów służący Teofilosa — syn dozorcy domu bankiera, niewydarzo-ny aktor, marny kopista, malujący się jak kobieta — budził w nim wstręt i pogardę. Że jednak zakochał się w Ammonii ponuro i beznadziejnie, a nie miał do niej dostępu, dla ujrzenia ukochanej gotów był zniżyć się do skorzystania z pośrednictwa Ne-syta. — Więc mógłbyś, naprawdę, mógłbyś?... — Oczywista! Mógłbym, mógłbym! Lecz puść moje ramię, bo mi je zgruchoczesz, i powiedz, o co ci chodzi? — Niech przyjdzie.., — Dokąd? — Do ogrodu... — Kiedy? — Dziś! Po zachodzie słońca... — Dziś? Tak od razu? Oszalałeś, Lamechu? Czy Ammonia jest dziewką, uległą na skinienie palca? To młoda dziewczyna, bardziej nieskazitelna niż puklerz dziewiczej Ateny! Ten gaga-tek Antypas, co w Rzymie miał do czynienia z kilkoma tuzinami rozwódek, zrywa się z sofy, nie śmiejąc wykrztusić słowa zaczepki, gdy Ammonia, z oczami spuszczonymi, wpływa do sali. Do ogrodu! Cha! Cha! Aleś mnie ubawił! Do ogrodu możesz wywoływać pomywaczkę z kuchni... — Milcz, bo zabiję! — Przecież nic już nie mówię. Po chwili milczenie zostało przerwane niespokojnym westchnieniem Lamecha. — Co mam robić? Mów! Dlaczego nie odpowiadasz? — Mam zatem milczeć czy zabrać głos? — Mów, lecz nie drwij! Wiesz, kto jestem. — Wiem! — „Demon pustynny z głową jak pusta tykwa i z sercem, w które dmie Wulkan". — Wiem! I powiem Ammonii: „Mąż wspaniałej postawy, szlachetnego oblicza, bogaty, zacny, pragnie ci pomóc"... 276 — Pomóc?! Co jej zagraża? Jeśli Antypas, ja go zepchnę w podziemia! „Ten wściekły demon na wszystko jest gotów. Trzeba uważać". I Nesyt podjął z perswazją: — Powściągnij swe żądze, Lamechu! Ammonia jest pod opieką Anny, żony bankiera, przy której nawet bezecnik Antypas jest jak owieczka, co nie śmie skubnąć fiołka. — Więc co robić? — Wzrusza mnie myśl o szczęściu Ammonii przy twoim boku, gdyż ani Bryzeida nie była tak upragniona przez Achillesa, jak Ammonia przez Lamecha. Gotów jestem służyć ci radą i pośrednictwem, lecz jeśli chcesz zasłużyć na mą wdzięczność, i ty wyświadcz mi przysługę! — Mów! — Twój zawód wymaga, byś znał mulników, koniuchów, masztalerzy i cały ten plebs woźniczy, co tęgo popija i przed którym nic z tego, co dzieje się w Aleksandrii, ukryć się nie zdoła. Dowiedz się, czy nie słyszeli o nocnych zebraniach pospólstwa? Gdy już będziesz coś wiedział, daj znać! Zanim się to stanie, ja nie omieszkam napomknąć Ammonii o szlachetnym mło-dzieńcu, gotowym na wszystko, byle móc ją uszczęśliwić... Żegnaj ! Ukłoniwszy się jak aktor przed klaszczącym tłumem, Nesyt odszedł zadowolony z siebie. Udało mu się bezbłędnie odegrać rolę pokojowca, zaufanego panien bankierówien. Odczepił się od Lamecha, pokazał dzikusowi, iż winien liczyć się z Nesytem, miał dla niego przynętę w postaci przyobiecanego spotkania z Ammonia, a co na ową przynętę da się złowić — przyszłość sama okaże! Pił całą noc, a nad ranem jeszcze siedział przy stole, otoczony dobranym gronem młodzieniaszków, którym imponowała znajomość kopisty z legatem, czego Nesyt nie omieszkał rozgłaszać. Naraz czyjaś dłoń poderwała go za ramię, postawiła na nogi, wywlokła za próg. Postawiony pod ścianą gospody, w świetle powstającego ranka, ujrzał ciemną twarz Lamecha. Gdzieś w pobliżu piał kogut, z wnętrza winiarni dochodził leniwy szmer głosów i brzęk naczyń. Nesytowi leciała głowa na ramię. Pięść 277 Lamecha pod brodą kopisty sprawiła, że musiał spojrzeć prosto w oczy Nabatejczyka, przysunięte tuż do twarzy Nesyta. — Wiem. Poprzez mgłę pijaństwa przebiegły Nesytowi w myśli mnogie kłamstwa, niecne, podłe oszczerstwa puszczone w obieg —* jakieś powikłane sprawki kołatały mu w pamięci, lecz nie sposób było odgadnąć, na trop czego wpadł Lamech? On zaś powtórzył: — Wiem. — O czym mówisz, lwie pustyni? — wybełkotał. — Jacyś ludzie mają się zebrać na cmentarzu kocich mumii w Eleusis. Wieść o tym szerzy się wśród biedoty. Czy zrozumiałeś wreszcie? Wstrząs, wywołany zdumieniem, był tak silny, że Nesyt otrzeźwiał i — zrozumiał. Lecz to, co usłyszał, było zbyt niespodziewane, by mógł uwierzyć. — Nie zmyślasz? — spytał. — Uważaj! Mówisz do Lamecha! — Wiem, wiem... Jesteś godzien podziwu. Gdybym był perskim satrapą, dałbym ci miano „oczu i uszu królewskich". Lecz, na Serapisa, skąd oni się tam wezmą? — Nie będzie ich wielu. Może kilkunastu, a może mniej. — Więc to wszystko prawda... Oni istnieją... są! — Nesyt upojony śmiał się do łez, kręcąc głową w podziwie. — O Talio, muzo komedii! Jakżeś mnie ubawiła! Jakże jestem ci wdzięczny. Przyszłaś z pomocą swemu wyznawcy, wiernemu wielbicielowi. Oni istnieją naprawdę. Czyż to nie komedia? Ja ich wymyśliłem, a oni, posłuszni mnie, ożyli. I nawet pojawią się na cmentarzu! Zejdą się razem... Czyż to nie najwdzięczniej-sze zakończenie satyrycznego widowiska? Będzie można ich dotknąć, spisać protokół, każdego oddzielnie posadzić... — Jesteś pijany. Kiedy ujrzę Ammonię? — Aż tak ci się spieszy? Co chcesz z nią zrobić? — Pojąć za żonę. —• Oznajmię jej to. Winszuję potomstwa. Lamech walczył z sobą, wreszcie wyrzekł: — Sam jej to powiem, lecz nie zaraz. — Są jakieś przeszkody? Usuniemy je razem. Obawiasz się 278 ? Teofilosa? Polegaj na mnie. Najlepszym sposobem będzie niewinne oczernienie Ammonii, aby obrzydzić ją Annie... — Nie obawa ani wstyd wiążą wargi moje. — Zatem? — Złożyłem przysięgę, iż wprowadzę żonę pod dach mój nie pierwej, nim odnajdę ojca. Szukam Fenicjanina, który umawiał się z ojcem moim o kupno worka żywicy... Jeśli odnajdę tego człowieka, wówczas ślubowanie zostanie spełnione, a ja będę mógł pojąć Ammonię za żonę. — Czy nie mógłbyś podsunąć swemu Adonai, iż ci się pomyliła kolejność? Najpierw pojmij Ammonię, by — posilony związkiem małżeńskim — z tym większym zapałem zabrać się do szukania ojczulka... — Nie kpij! Adonai to nie wasze bogi, pełne gadulstwa, nie^ stałych obietnic i wszeteczności. — Gdyby to usłyszał arcykapłan Izydy... —' Adonai jest ponad wszystkie bogi. 279 — Nie wątpię, nie wątpię! Sądząc z tego, co mówisz, musi być kolosalny. Powiedz mu ode mnie, że mam o nim jak najwyższe wyobrażenie. — Nie przyszedłem, aby z tobą rozmawiać o moim Bogu. — Czego więc chcesz? , I— Chcę... — Lamech głęboko zaczerpnął tchu — przypomnij sobie... Tyś wskazał mi w porcie poganiacza mułów, złodzieja, winnego kradzieży żywicy zakupionej w Hadramaut. Nieobce ci imię właściciela karawany, która ją przywiozła — Heliodorosa. Nesyt zaczął drżeć. Zęby mu się zwarły, jak gdyby w złowrogim błysku oczu Lamecha ujrzał lśnienie nożyc, którymi Parki przecinają nić żywota. Miałby to być jego koniec? Czyżby popełnił błąd dając znać bankierowi, że jakiś nędzny poganiacz, Jo-rym, usiłuje sprzedać wór żywicy? Sam już nieraz tego żałował! Choć powiadomiony o kradzieży, Heliodoros dotąd nie zapłacił za informację, a upominać się u nabatejskiej policji — było niezbyt bezpiecznie. Głupio wyszła cała ta sprawa! Nic mu przecież nie zależało na tym, aby jakiś Jorym nie żył! Niechby sobie i żył! Do przytomności doprowadziło go pytanie Lamecha: — Przypomniałeś sobie? — Co chcesz przez to powiedzieć? — Chcę znać imię tego poganiacza. — Nigdyś o to nie pytał! — Odpowiadaj! Wokół było tak cicho i mgliście, iż Nesytowi mogło się zdawać, że trwa w półśnie. Ustał gwar w winiarni, jakby i tam wszyscy posnęli. Nawet liście oliwki, stojącej na podwórzu, przestały się poruszać. Nesyta ogarnęło uczucie, że brnie przez gęsty muł; nieprzezwyciężona senność usidliła głowę; chciał upaść na ziemię i spać, spać, przespać wspomnienie o Jory-mie, co ukradł żywicę należącą do Heliodorosa, którego nigdy nie widział na oczy... o Lamechu. Lecz nieubłagany głos podobny do uderzenia czymś tępym w głowę, powtarzał: — Odpowiadaj! Jak się ten poganiacz nazywał? — Ten poganiacz... czekaj, czekaj... niechże sobie przypomnę. Daruj mi tę zwłokę... już, już... nie! Zdawało mi się, że mam... — Wyczuwał, że Lamech spręża się w oczekiwaniu, że 280 zwarł pięści i wpija paznokcie w ciało; rozkoszował się tym udręczeniem swej ofiary przeciągając chwilę oczekiwania. — Już wiem! Eliasz! Na pewno Eliasz... a może Neftali? Długie westchnienie z piersi Nabatejeżyka znamionowało ulgę, lecz w głosie nadal była nieufność! — Kto ci o tym... poganiaczu powiedział? — Onże Eliasz, a może Neftali umawiał się z pewnym Syryjczykiem o sprzedaż ukradzionej żywicy. Ów Syryjczyk zwrócił się do mnie, abym mu pożyczył pieniędzy — łgał, nawet nie licząc, iż Lamech uwierzy, lecz Lamech wysłuchał z uwagą, a potem rzekł: — A zatem w jednym czasie dwóch Nabatejczyków w dwóch gospodach umawiało się o sprzedaż żywicy. Jednym z nich był ten, którego nazywasz raz Neftalim, raz Eliaszem, a drugim — mój ojciec, Jorym... — Małoż to Nabatejczyków kręci się w Aleksandrii?! — wykrzyknął lekkomyślnie. — Co drugi z nich to złodziej! Potężny cios zwalił go z nóg. Głowa jego, uderzywszy o grunt, odskoczyła od ziemi i nad nią się rozległo: — Pamiętaj o powiedzeniu: „Gdy mówisz do Nabatejczyka, pilnuj języka". Patrząc na Nesyta wypluwającego piasek, co mu się dostał do ust, Lamech ciągnął posępnie: — Od swego przełożonego w Petrze dostałem rozkaz, bym ukarał złodzieja, którego ty wskażesz w porcie. Nie pytałem wówczas o imię. Cóż mnie ono obchodziło? „No tak, ten łajdak Teofilos wykorzystał moją informację, przekazując policji nabatejskiej..." — zaledwie to pomyślał, gdy obezwładniło go osłupienie. Nie, nie Teofilos, lecz on sam ściągnął na siebie ten gwałt. Kiedyś, popchnięty chełpliwością, wygadał się przed Lamechem, że do dozorcy domu Teofilosa wlazł był poganiacz oferujący wór żywicy i że on go zaprowadził do bankiera... Po czym zapomniał, co był nagadał La-mechowi, natomiast Lamech zatrzymał wiadomość w pamięci i podał dalej, aż trafiła we właściwe miejsce. Tym miejscem zaś mogło być ucho Heliodorosa lub też kogoś z policji w Petrze... Wycierając usta, powalane piaskiem, wrzasnął z wściekłością: 281 — Nic ci już nie powiem! I nie dam znać Ammonii! Wal pięścią swoje bydlaki w karawanie! — Grozisz? — Nigdyś nie pytał o tamtego! Czy nie mogło zostać tak, jak było? Na to Lamech odparł z zadziwiająco łagodną, niemal tęskną intonacją: — Czyż nie powiadomiłem cię o złożonym ślubie? Aby móc pojąć żonę, muszę wiedzieć, co się stało z mym ojcem. I będę wiedział! Odszedł, Nesyt został sam na podwórzu. Zawrócił do winiarni. A gdy sięgnął po naczynie z winem, oberżysta odsunął kubek. — Masz już dosyć! Idź, wyśpij się. Posłusznie usiadł przy stole, nachylił twarz nad rozlaną kałużą wina, wodził palcem. Napisało mu się: „Lamech". Podniósł zmoczony palec, kiwnął głową z uśmiechem. Tak, Lamech tu był. Lecz wówczas, gdy Nesyt nasyłał go na Joryma, nie wiedział, że złodziej jest ojcem Lamecha. Jorym poszedł w wodę. Kto na tym skorzystał? Hurtownik. Heliodoros odzyskał towar. Tylko on, Nesyt, wyszedł na głupca. Co będzie, jeśli Lamech się dowie? Wydało mu się, że patrzy w jarzące się nabatejskie oczy. Podniósł dłoń. „Odejdź! Zaklinam cię na Ozyrysa! Odejdź! Niczego nie obiecywałem. Nigdy nie potrafię niczego dotrzymać. Taki już jestem... Czemu bogowie umieścili mnie w Aleksandrii, w mieście zasadzek, mieście, które wodzi na pokuszenie? Mógłbym żyć gdzie indziej, jako spokojny garncarz, tkacz... I wówczas nie byłbym spotkał Lamecha..." Usłyszał świszczenie pustynnego wiatru i jęk demonów. Któż to wyłania się z kurzawy piachu? Zgarbiony, uginający się pod ciężkim worem, niezmożony Jorym idzie na chwiejnych nogach, idzie przez piachy ku Aleksandrii, jak zbieg ku cienistej, bijącej źródłami oazie... Teraz Nesyt wskaże Lamechowi drobną, skurczoną sylwetkę. — „To ten! Zabij!" Lamech wyciąga sztylet... 282 Nagły wrzask Nesyta pobudził śpiących w winiarni. Usiedli i wyciągając szyje patrzyli, nie rozumiejąc, co tu się dzieje? Nesyt, chowając twarz w dłonie, trząsł się i nieprzytomnie powtarzał: — On mnie zabije... ja wiem! On mnie kiedyś zabije. Patrzący ryknęli śmiechem i dali brawo. Jeszcze nigdy nie oglądali Nesyta w tak znakomicie odegranej roli potępieńca, ściganego przez erynie. XVII Gwarna i rojna Aleksandria była równie niespokojna nocą jak i za dnia. Miłośnicy spacerów korzystali z parków i ogrodów; hulacy — z otwartych winiarni, domów gry i domów tancerek; zakochani próżno usiłowali skryć się w cieniu przed okiem wróżbitów, kwiaciarek i sprzedawców słodyczy. Gapie przypatrywali się pojazdom, lektykom, zaprzęgom; rozpoznawano twarze sławnych aktorek, mimów, zwycięzców ze stadionu. Pokazywano ich sobie palcami. — Patrz! To ten! — Wspaniały! Cóż za tors! Jakie ramiona! 284 —- Ależ to nie ten! To centurion kohorty... •— Od kogo ona ma ten diadem? — Słuchajcie, słuchajcie... jakiś orator przemawia! ?— Oliwa znowu zdrożała... — Widzicie! Zgrał się do ostatniego obola. Minę ma, jakby go powiesili... — Od jutra mieszkania w śródmieściu będą podwójnie kosztować. — Podobno tragarze w porcie nie chcą załadowywać na rzymskie statki naszego zboża. — Widzieliście nowy powóz Klaudii Koponii? Świecił się-w słońcu jak latarnia Far os! — Mogę ci zaśpiewać kuplet o niej i o jej powozie... — Patrzcie! Hindusi! Co za lektyka! O Serapisie! — Tam! Tam! Dla tej mimuli Heliodoros odnawia pałac!: Samych mozaik będzie trzysta! Warto by mieć tysiąc oczu, bystrzejszych od Argusowych,, by jednym spojrzeniem ogarnąć przepych strojów, wystaw, świateł... W Aleksandrii jak w czarodziejskim kraterze mieszały się sukcesy i klęski, pragnienia i zawiści, okrzyki triumfu, westchnienia rezygnacji, przekleństwa i oklaski. Kogóż mogłaby zainteresować drobna figurka chłopca przepychająca się pod łokciami przechodniów? Nawet Himilkon sposobiący worek i łopatę na złote runo zaszyte w kocich mumiach zapomniał o niej, Ammonia zaś... Ammonia spała w swej komnacie i może jeden tylko Hermes wiedział, o czym śniła. O połyskliwym stawie, nad którym rosnąca wierzba rzucała błękitny cień na smukłą postać bożka z oczami Enuma? Czy we śnie umykała twarzą przed-rudowłosą głową Antypasa nachylającą się natrętnie ku szyi Ammonii? Czy odwracała wzrok od pałających oczu Lamecha? Próżno byłoby szukać w jej śnie krągłogłowego farbiarza z kędzierzawą czupryną! Może on sam był temu winien, będąc młodzieńcem tak skromnym, iż nie ośmielał się wkroczyć w sen Ammonii?... A może zwyczajnie i bez żadnych przywidzeń spała, jak przystało nauczycielce winnej chlebodawcom — poszanowanie, zalotnikom — chłodną uprzejmość, uczennicom — przykład i serdeczność daleką od poufałości. 285 Tym nowym i trudnym sprawom Ammonia musiała sprostać inteligencją serca, a tak bardzo była nimi zaprzątnięta, że brakowało jej czasu na zajęcie się losem Apiona. Pamiętała o braciszku, lecz w ten szczególny sposób, który na wyrzuty i oskarżenia o niepamięć odpowiada z żałością: „Czegóż ode mnie chcecie? Przecież wiem! Wiem! Jakżebym mogła o nim zapomnieć? Odwiedzę go, gdy tylko będę mogła..." Apion tymczasem, zdany na samego siebie, radził sobie doskonale, nurkując w śródmieściu poprzez tłum, już w drodze ku Eleusis. Do cmentarza było daleko. Wędrował przez dzielnice coraz cichsze, coraz spokojniejsze, a gdy ostatnie domki wstąpiwszy w mrok zniknęły mu z oczu — ujrzał przed sobą płaskie, puste tereny pocięte kanałami, przeznaczone pod dalszą zabudowę i pod ogrody. Czasem przemknął koło niego pies, przeleciał nietoperz; odwracając się za siebie z ulgą, chwytał migoczące pod niebem światło Faros. Zanim dobiegła północ, zdyszany dotarł do niskiego muru otaczającego cmentarz. Właśnie księżyc wyskoczył z obłoków jak piłka z wody i stanął wysoko. I od razu uczyniło się jasno, tą przejmującą jasnością, która niczego nie pozwala postrzegać wyraźnie, wszystko spowijając najlżejszym woalem tajemniczości, powagi i urody. Dzięki niej niski murek przeistoczył się w majestatyczny wał ochronny, dający srogo do zrozumienia: „Tylko spróbuj! Tylko się odważ! Sam się przekonasz!" Apion — zmieszany — stał pocierając piętą o łydkę. Miał od Himilkona przykazane czekać tu, lecz starca nie było! Pospieszywszy się za bardzo Apion przed nim przybył do celu. W przeźroczystej poświacie ujrzał, jakby odbitą w strumieniu, smagłą twarz matki spoglądającej z wyrzutem na syna. „Pamiętaj, Apionku, szanować każde stworzenie. I zwierzę także. Mówiłem ci już, że twoja dusza, Ba, ten świetlisty ptak, krogulec z ludzką głową i z małą bródką na znak boskości, musiałby za to odcierpieć, jeślibyś zniszczył mumię stworzenia. Twoja Ba będzie srogo pytana na sądzie Ozyrysa, jak mogłeś to zrobić. Więc proszę cię, synku, nie rób tego nigdy! Sędziowie 286 ukaraliby twoją Ba. A ja nie chcę, żeby mojego synka dosięgła kara. Bądź wesół i baw się, lecz nie czyń krzywdy stworzeniom żywym ani zmarłym." Tak ongi mówiła kochana mama, a ojciec coś tam odmruki-wał. Gdyż ojciec, ten dzielny rybak, zawsze się podśmiewał z pobożnych przestróg matki. On szanował boga Posejdona i tylko z morza nie kpił. A matka nie myślała o morzu ani o huraganach, a jedynie o szczęściu swych dzieci. Czując, jak mu oczy zachodzą mgłą wilgoci, Apion wyszeptał: „Ja nic złego przecież nie robię, mamusiu..." — przykucnął w cieniu, pod murem, oparł policzek na dłoni i zasnął. A sen pociągnął Apiona w zieloną przystań nad zatoką. Kołysała się na falach łódź, ojciec siedział na skałce naprawiając sieć, Apion zaś łapał z rąk Ammonii piłkę. Piłka wzbiła się wysoko, wysoko i spadając uderzyła w płytką wodę zatoczki. Apion ze śmiechem rzucił się na murawę. Ammonia też się śmiała, a matka osłaniając twarz przed rosistym deszczykiem wołała; „Dosyć już! Dosyć! Wstawaj, Apionie. Wstawaj" — Jej ręce po-trząsały nim, a on, chcąc matkę zatrzymać, uwiesił się jej szyi mamrocząc: „Jeszcze nie... jeszcze chwilę..." — Obudź się, Apionie! Prędzej! — Dźwięczny i słodki głos przedzierzga się — nie wiedzieć czemu — w ochrypły i szorstki. Ręce już nie głaszczą ani tulą, lecz szarpią. — Słyszysz?! Wstawaj! Apion broni się, chce zatrzymać pierzchający sen, który zabiera ze sobą Ammonię, matkę, piłkę, lecz jednocześnie mętny strumień porywa łódź, ojca, sieć i niczego już nie ma. Tu na dole jest mrok, a wyżej — mur. 287 Szeroko rozwarte oczy Apiona ze zdumieniem rozpoznają na, chyloną brodatą twarz — to Himilkon. — Co tu robisz? Czy nie kazałem ci czekać za bramą? Trąc oczy, pełen żalu za tym, co utracił, Apion wymamrotał-—- Nie chcę tam! » — Nie pleć głupstw! Bierz worek. Chodź. Idziemy. — Po co worek? A ta łopata? — Po co! Po co! Lepiej powiedz, czy ktoś nie szedł za tobą i nie pytał, dokąd idziesz? Jak zwykle, gdy mógł się pochwalić, Apiona opuścił smętek. Zapomniał o matce i Ammonii; milej było mówić o samym sobie i troszkę się pochełpić: — Może chciał iść za mną, ale ja go spłoszyłem. — Kogo?! — Tego, co szedł. — Jak wyglądał? — Taki sobie... Wcale nie wyglądał. Pewnie dozorca cmentarza... Gotów był dalej rozwijać wymyśloną na poczekaniu scenę, lecz starzec zgasił tę chęć surowym: — Coś mu .rzekł? — Nic. Że idę opłakiwać mumię swego kotka. — Lepiej było nie wspominać o kotach. — Dlaczego? Sam mówiłeś, że lubisz koty. — Co on powiedział? — Bardzo się zdziwił, że się nie boję. A ja mu powiedziałem, że jeszcze mniej się będę bał, gdy przyjdzie Himilkon... kuzyn Hannibala. — Tak rzekłeś?! — Tak rzekłem — lubując się zaniepokojeniem starca, pocieszył go: — Nic się nie bój. Poszedł sobie. Co będziemy robić? — To może i Leonowi wygadałeś? — Leonowi opowiedziałem, że bywasz zapraszany do Teofi-losa, odkąd przyniosłeś mu w prezencie kotkę, co jest wnuczką samej świętej Kocicy Bastet. — Ty nieposkromiony języku! Komuś jeszcze powtórzył o kotach?! 288 __ A czy ja komu co powtarzam? Sam dla siebie ułożyłem piosneczkę o kotach. Chcesz posłuchać? ___ Cicho bądź! Himilkon był tu po południu, zorientował się, iż trzeba będzie kopać w długim rowie, gdzie składano mumie, lecz skrępowany obecnością licznie kręcących się na cmentarzu.— nie odważył się użyć łopaty. Zbyt wielu bowiem miałby świadków. Tęknota za odeszłymi towarzyszami coraz samotniej szych lat przyciągała tu stare kobiety pragnące wspomnieć ulubieńców. W trosce, aby zwierzęcej Ka i po śmierci dobrze się wiodło, przynoszono amulety, tabliczki, skorupki z zaklęciami, a także stawiano miseczki z jadłem, zabawki, piłeczkę dla kota. Bo mieszkańcy Ziemi Czarnej świadomi, że szybko upływa życie, a śmierć jest sprawą ciężką, zarówno dla ludzi, jak i dla zwierząt, nie wynosili się ponad nieme stworzenia. Nie wyłączali zwierząt — jak czynili to mieszkańcy innych krain — z kręgu istot zasługujących na poważanie. Zachowywali uczucie wdzięczności dla tych wiernych towarzyszy swej wędrówki przez życie. Nawet ci najubożsi oddawali obola dla stróża, aby strzegł spokoju cmentarza przed wtargnięciem szakala, dzikiego psa czy kota... Lecz teraz nie było komu czuwać. Stróż spał w przewiewnej szopie. I nie było żadnego innego ruchu poza drżącym bladym światłem zlewającym piasek pokrywający mumie. Ona, Nut, niebo nachylone nad leżącą ziemią, wygwieżdżonym płaszczem osłania spoczynek ziemi, Gęba. Czemu tak przypatruje się Nut? Jest to współczucie czy zazdrość o sny Gęba? O czym on tak śni? Tego Nut nigdy się nie dowie! Zuchwałe, gorące i hulaszcze bywają sny Gęba. Nut nie może ich podzielać, gdyż — za zrządzeniem boga Re, przypadły jej: wiekuisty spokój, patrzenie z góry i czuwanie, a Gębowi: niepokój, szaleństwo i sny. Któż zna ich treść? Może tylko — Szu? Gdyż Geb jest synem powietrza — Szu i Tefnut — wilgoci. Szu przyjmie w siebie okrzyki, westchnienia, jęki triumfu lub zgrozy, jakie wydawać będzie Geb. Zachowa je dla siebie i nigdy nie dosięgną oblicza Nut. Jeśli tu, na cmentarzu, coś może zakłócić spokój Szu, to chyba tylko szelest piasku przesypywanego łopatą. Dwa cienie — 19 Świetna i Najświetniejsza 289 jeden przygarbiony, drugi drobny i zwinny — skalały sobą mleko księżycowe rozlane na ziemi i teraz miotają się około nagrobków. Szelest ruszanego piasku ginie szybko i nikt by się o nim nie dowiedział, gdyby nie upór żelaza, dźgającego piasek wciąż » i wciąż, gdyby nie napastliwość narzędzia, co raz po raz skacze na pierś Gęba. Łopata ciska się jak wściekła, kąsa, jakby chciała wygryźć z ziemi to, co Geb tak troskliwie zapatulił i ukrył. Cały cmentarz, a z nim każde ziarenko piasku zdaje się czekać na koniec tych zmagań... Apion, coraz bardziej niespokojny, nalegał: — Ale powiedz! Czemu kopiesz? — Cicho! Nadstaw worek! Patrz na bramę, czy ktoś nie idzie?... — Nie idzie... — i raptem przypomniał sobie: przecież umówił się na spotkanie z Unim! Uni ma tu przyjść... — Właśnie chciałem ci powiedzieć, że może ktoś nadejdzie — urwał i już nie dokończył, zdumiony wrzecionowatym, ciemnym kształtem, co nagle wyskoczył na łopacie, dziobiącej piasek, a z łopaty zjechał do wora. I raptem rozjaśniło mu się w głowie. Pojął, do czego potrzebny był worek i łopata. Z pomocą Apiona starzec robił to, przed czym przestrzegała matka! Żelazna łopata złamała opór Gęba i Geb — pokonany — oddawał, jedną po drugiej, mumie kotów. Suche kadłubki z głową jak piąstki, ciasno owinięte bandażami, w niczym nie przypominały miękkich, leniwie przeciągających się rozigranych sylwetek. A gdy z suchym chrzęstem wpadały do wora, zimny dreszcz przejął Apiona. Odgrzebywanie kocich mumii nie było wcale rzeczą tak wesołą, jakby to sobie mógł kto wyobrazić! Himilkon rozgrzebał wierzchnie, lotne warstwy piasku, przekopał podspodnie, cięższe, bo nawilgłe, a gdy dobrał się do jeszcze głębszych i poczuł, że łopata grzęźnie w czymś stałym, co łatwo nie daje się poruszyć, doznał dreszczu radości: nareszcie! Dokopał się do pokładów mumii! Teraz łopata tylko śmigała, wzgórek odrzuconego piasku rósł. Apion z otwartymi ustami patrzył, jak jedna za drugą czarna kukiełka wpada do wora, żelazo zaraz wygrzebuje następną, i znów, i tak dalej, i dalej, bez końca... 290 Himilkon nie liczył, tylko ocierając pot z czoła przełykał ślinę, jakby każda z mumii była smakowitym kąskiem dla żołądka. Na Melkarta! Trafił na pokłady, o jakich nigdy nawet nie marzył! Leżące rządkiem mumie musiały kryć w swym wnętrzu papirusy szacowne i bynajmniej nie z przepisami kucharskimi z epoki Chefrena, które Nesyt wydrwiwał, lecz zasobne w nauki i zaklęcia, za które każdy wróżbita dobrze zapłaci! Gdy napęcz-niały wór mocno osiadł, starzec, dla odetchnienia, złożył spocone, drżące dłonie na rękojeści łopaty. Ilekroć później wspominał ową chwilę, wzdychał głęboko: gdybyż w tym .momencie zaprzestał był kopania... Nie jego wina, że od nowa jął się łopaty. Geb wciągnął go w zasadzkę. O! Bo wielka jest przewrotność Gęba, kusi łatwowiernego, podnieca zachłanność, przyćmiewa rozsądek, oszałamia skarbami zdającymi się nie mieć końca, a gdy ci się zdaje, żeś już bogacz i pan, wtedy nad usidlonym zatrzaskuje się pułapka. Nie tyś posiadaczem, lecz rzeczą posiadaną. Miałeś zbierać złoto, a oto nad tobą zbiera się sąd Ozyrysa. Czterdziestu dwóch sędziów zasiada, by sądzić nieboszczyka, i nic mu już nie pomoże... Chwyciwszy od nowa za łopatę ugniatał w worze odebrane Gębowi kadłubki, a one, w zetknięciu z powietrzem i z brutalnością żelaza — rozsypywały się w pył. Więc wściekły, wygarniał z wora miazgę, ciskał Gębowi w twarz, do wora dokładał 19* 291 mumii, a one, drwiąc z zachłanności świętokradcy, na jego oczach zamieniały się w proch i lotną kurzawą opadały na dno worka. Tymczasem Apion, puszczając mimo uszu przekleństwa Himil-kona, ciskane na mumie, na Gęba i na łopatę, interesował się wyłącznie bramą: wyjdzie z niej czy nie wyjdzie Uni? A jeśli» wyjdzie, co powie, ujrzawszy Apiona przy haniebnym zajęciu? Powtórzy dokładnie wszystko Ammonii, a co Ammonia odpowie, lepiej sobie tego nie wyobrażać! Szczerze zmartwiony, nie mógł jednak się powstrzymać od chichotu na widok starca, tłukącego mumie łopatą. — Jeśli nie przestaniesz, brzuch mi pęknie ze śmiechu! —• zawołał. — Milcz! Lepiej byś pomógł! — Nie udźwignę. Przydałby się tutaj Uni. — Skąd ci wezmę Uniego? — Może on sam przyjdzie tutaj? Nie masz nic przeciwko temu, żeby nam pomógł, prawda? — Apionie, nie próbuj mnie oszukać! Dlaczego akurat wspominasz farbiarza? — Bo on jest bardzo silny i mógłby wziąć twój worek na plecy... Przyciszone odgłosy, docierające zza muru, unieruchomiły łopatę w ręku starca. — Słyszysz? Ktoś tutaj idzie... — Nie bój się — szepnął Apion. — Pewnie Uni kogoś przyprowadził. — Izydo!! Wysoko w górę odskoczyło niebo, odbiegło nieskończenie w dal, zabierając z sobą gwiazdy. I jak zwykle wówczas, gdy Nut porzucała Gęba, na miejsce spokoju wdarł się popłoch, zamęt, krzyk. Wyskoczywszy z bramy, sylwetka młodzieńca śmignęła aleją, widoczna w księżycowej poświacie, przebiegła tuż obok Apiona i Himilkona, a mijając osłupiałych, krzyknęła: — Uciekajcie! Obława! Uciekajcie!... — To Uni! Uni! Wołanie Apiona utonęło w zamęcie. Tymczasem Uni dobiegł do końca szerokiego rowu, ujrzał przed sobą niski mur: wsko- 292 czył, odbił się, jakby pomoc Szu podniosła go w górę, i rzucił się w dół, gdzie podobny nażartej i trawiącej kobrze leżał w sitowiu czarny kanał. Żołnierze z ali Syryjskiej przebiegali obszar cmentarza, wydawali okrzyki, szukając spiskowców, których mieli zaskoczyć i ująć, wpadali jeden na drugiego, lecz po przetrząśnięciu całego obszaru znaleźli i pojmali tylko starca i dziecko, obydwóch trzęsących się ze strachu. Zdyszani od daremnej gonitwy zbili się w gromadkę. — Co to ma znaczyć? — odsapnął Priskus. — Mieliśmy rozkaz pojmania spiskowców. — Ktoś ich ostrzegł... — Jeden się wyrwał i uciekł. — Czyś ty go widział? — To nie był człowiek — odezwał się milczący dotychczas przerażony młodzieniaszek. — Przysięgam na Kybele! To nie był człowiek. Biegł i nagle znikł. — Mnie się widziało, że przebiegł czarny kozioł. — A może mara? — Uważajcie, tutaj mogą być demony. — Nasi towarzysze piją teraz piwo „Pod Małym Krokodylem", a nam każą się tłuc po tych przeklętych cmentarzach. — Powiem wam, tylko nie powtarzajcie setnikowi, miałem przyjaciela, co wlazł do egipskiego grobowca. Wzięła go chętka na złoto. I zaraz potem umarł. Skóra zlazła z niego jak z parszywego kota. — Mój kolega przez ciekawość zabrał się do rozbierania mumii. Bo ludzie Egiptu mają zwyczaj chować pod bandażami klejnoty, drogie amulety i różne różności... — Musiała być mumia ładnej dziewczyny, skoro ją rozebrał! — Nie kpij! W trzy dni potem oślepł i zginął. — Miał czas przynajmniej zrobić testament. Mój teść walczył pod Agryppą z wojskami Kleopatry. Egipska zaraza roznoszona przez koty zniszczyła cały manipuł. — A wiecie, że to jest cmentarz kocich mumii? Ani się opatrzysz, jak w nocy taka mumia przyjdzie do twego łoża i położy się koło ciebie. Co myślisz o tym, Priskusie? — Zabieramy tych dwóch związanych. Na wózek, i jazda! 293 Ciśnięty na deski wozu Himilkon podniósł głowę. — Dokąd, prześwietny młodzieńcze? — wystękał. — Do więzienia — zgarniając lejce, wesoło odparł woźnica. Starzec zdążył jęknąć w duchu; „Mój worek... Podły Melkar- cie, przecież ci obiecywałem..." Po czym z przestrachu i wyczerpania — omdlał. Przewrotna Tyche, ty, której zamysłów nikt ze śmiertelnych przejrzeć nie zdoła, sprawiłaś, że i ten drugi wór i związane z nim nadzieje Fenicjanina przepadły bezpowrotnie! Pełen złotonośnych mumii, kopnięty przez Syryjczyka, sturlał się do tego samego dołu, który starzec tak pracowicie wygrzebał łopatą. Wieziony na wózku, przykucnięty w nogach leżącego, Apion pochlipywał, zbolałym sercem wspominając, co matka mówiła... „Pamiętaj, Apionku, wystrzegać się naruszania mumii". Mama, kochająca swego synka, lepiej od przemądrzałego taty wiedziała, że tego czynić nie wolno! „Ammonia nie ruszyłaby nawet chrząszczyka. I teraz zabiją nas obu. Ammonia nawet się nie dowie. Mamo — ratuj! Przysięgam, że już nigdy nie pójdę na cmentarz!" / ink * *>f ***jk-*^k^k^c-k4c XVIII Zwaliwszy się z murka, Uni doznał ognistego strzyknięcia w nodze i niechybnie wrzasnąłby z bólu, gdyby nie kleista, zimna fala, co objęła ciało, zdusiła oddech, zamuliła nos, oczy i chcąc całkowicie unicestwić — ściągnęła Uniego na dno kanału. Dusząc się w mule, bił rozpaczliwie rękoma, uchwycił się łodyg, zdołał nawet wychylić głowę, lecz nim zaczerpnął tchu — znów poszedł na dno. Muł był jak żywa istota, wsadzająca zimna palce do oczu, do gardła Uniego, w bezwzględnym usiłowaniu wdarcia się do środka ciała, a ciało, broniąc się upiornemu natręctwu ciekłego błota, walczyło o oddech. Miotając się, Uni zdołał stopami wymacać wzgórek na dnie, stanął i uwiesiwszy się obu rękoma pęku trzcin, wyrastających z brzegu, pochwycił tchu. Wisiał tak, zanurzony po szyję, i myślał w przerażeniu, co będzie, gdy zbawcza wiązka trzcin zegnie się i złamie... Nagły trzask, chlupot, jakby błoto wrzasnęło z radości. Wszystko stało się w okamgnieniu. Upadł na grzbiet, poruszona fala 295 przysunęła ciało do brzegu, poczuł pień ocierający się o jego bok, rękoma uchwycił się podpory, oplótł ów pień jedną nogą, gdy drugą ciągnął bezwładną, i zawisł jak małpa, plecami do wody, lecz twarzą w górę, ku Nut; wyzwolił głowę spod ciężaru błotnej śmierci i mógł odetchnąć! Błoto rozgniewane zuchwalstwem Uniego nadal mlaskało, ciamkało, posapywało i puszczało prychające bańki sposobiąc się do kolejnego natarcia. Lecz Uni, nabrawszy sił, dokonał nie byle jakiego popisu zręczności. Z poziomego położenia przewinął się do pozycji pionowej i nadal nie puszczając zbawczego pnia, podobnego raczej do zdrewniałej łodygi, zdołał się tak utrzymać. Ze względu na oddech było to bezpieczniejsze od leżenia na grzbiecie, lecz bardziej bolesne. Złamana noga, zrobiwszy się ciężka niczym kłoda, ściągała Uniego na dno, a on wiedział, że pozostawanie w kanale — to śmierć: albo błoto go zatopi, albo odnajdą prześladowcy. Należało jak najbardziej oddalić się od cmentarza, iść przed siebie w kierunku równiny, gdzie kanał kończył się płaskim rozlewiskiem. Czepiając się sitowia, chybotliwych gałązek, wlókł oporną nogę pulsującą wewnątrz ogniem; grzązł po uszy, zapadał się, łykał muł, wypluwał jakieś robaki, potrącany uderzeniami sprężystych ciał, które mogły być wodnymi wężami; i choć to podążanie podobne było pijanemu zataczaniu się, nurkowaniu i wypływaniu, jednak przez cały czas pamiętał, o co walczy: o oddech. Nie chciał ginąć w mule. Chciał wyjść i umrzeć tam, gdzie jest Szu — powietrze, czystość, suchość. Parł więc naprzód, niezmiernie wolno, lecz nieustannie. Dziesięć razy by upadł z wyczerpania, gdyby go nie podtrzymywała myśl: „Jeśli mnie znajdą martwego w kanale i Ammonia się dowie, nigdy już w jej oczach nie będę czysty. Nikt jej nie powie: »To tylko dlatego, Ammonio, że chcąc ratować twego braciszka, byłem zmuszony skoczyć do kanału«". Zmaganie się ze śmiercią wszechobecną w mule wyczerpywało jego siły, słabł i zaczynał tracić pamięć. „Któż to powiedział: »Bóg zapłakał i z jego łez powstali ludzie?» Dlatego życie człowieka jest tak żałosne, a kończy się równie szybko, jak prędko wyschła łza. Uni jest jedną z łez Boga... 296 lecz po śmierci człowieka, gdzież się odnajdują te łzy? Kto się nimi zajmuje?" Chwilami słyszał czyjś jęk lub westchnienie i nie bardzo zdawał sobie sprawę, że to jego własny głos. W chorej nodze, poniżej kolana, rozszerzył się ból, wysyłający ogniste druty, dźga-jące brzuch i serce; a serce ustawało, nie chcąc tak ciężko pracować. I jeszcze do tego dochodziła udręka bolesnej ponad wszelkie wyobrażenia twarzy, poranionej sitowiem, skłutej ukąszeniami komarów. Coraz nieodparciej kusiło Uniego, żeby schować obrzmiałą twarz w mule i już więcej nie podnosić. I tak nigdy stąd wyjść nie zdoła. Umrze w kanale. Stanął. Ciemności wokół twarzy wirowały kąśliwym bzykaniem, a poniżej błoto otwierało tysiące ciamkających ust, żeby go wessać i wchłonąć. Pokonany, przycisnął obie dłonie do rozognionej twarzy. A gdy je odjął — ujrzał małą drżącą gwiazdkę. Nut — by wskazać Uniemu cudowny cel — mrugała tuż nad ziemią, ponad sitowiem. Tam musiał być koniec kanału, a w każdym razie tam nie mogło być tak głęboko jak tu, gdzie Uni ugrzązł! Gdyby mógł dotrzeć tam, nie umarłby w cuchnącym błocie. Ale nie miał już sił. I Uni zapłakał. Gwiazdka w odpowiedzi zamigotała żywiej, jakby namawiając: „Tylko spróbuj! Tylko się odważ!" O, jak wiele może taka mała gwiazdka, świecąca zagubionemu w ciemnościach! Uni spróbował. Ruszył z miejsca. Sercem rwał się ku niej, choć noga uparcie sprzeciwiała się wszelkiemu podążaniu. Nastanie świt, gwiazdka zniknie, a on, posunąwszy się zaledwie kilka łokci naprzód, pozostanie w błocie. Wtedy błotne węgorze Amona przypełzną do jego ciała, by w nim wyhodować potomstwo wykarmione sercem i wątrobą topielca. Jakby odgadując, że Uni sam nie pokona tej odległości, gwiazdka ruszyła z miejsca. Zbliżała się ku głowie, wystającej ponad wodą w kanale, coraz bardziej upragniona, niewiarygodna, zbawcza! Uni, nie ufając oczom, przecierał powieki dłonią, lecz oczy uparcie dawały świadectwo prawdzie: gwiazdka wędrowała brzegiem kanału... Raz jeszcze zrobił wysiłek, by podnieść zdrową nogę, potem chorą, i jakby ciałem pchał przed sobą ogromny głaz, parł na spotkanie idącej mu z naprzeciwka. 297 W zupełnej ciszy odbywała się ta walka. Serce zachowało szczytną świadomość, iż miejscem Uniego nie jest błoto; że jeszcze musi cierpieć, kochać, ponosić klęski i znów żyć nadzieją, by u kresu swego żywota stanąć na sądzie sprawiedliwym przed Maat. Uni uświadamiał to sobie nader mglisto, lecz cóż innego, jak nie protest jego serca, było tym, co podrywało oporne ciało do wysiłku, będącego jedną wielką męczarnią? I Geb to popierał. Geb nie dawał człowiekowi zatonąć. Podkładał pod jego plecy sitowie, aby Uni się nie osunął; powietrze — Szu walczyło z wodą o dostęp do warg, aby Uni się nie udusił; nie czuł krwawienia z ran zadanych przez ostre sitowie, bo Tefnut — wilgoć kładła chłodne bandaże na ciało Uniego, a póki ziemia — Geb wspiera człowieka, póki on widzi przed sobą cel: promyk ostatniej świecącej gwiazdy — póki serce nie godzi się na śmierć w zgniliźnie — poty człowiek zginąć nie może. Nut wyraźnie rozkołysała światełko, na co Uni opuchłymi wargami wybełkotał: „Idę do ciebie... idę!" — i widocznie zawiadomienie przeniesione przez Szu dotarło tam, gdzie trzeba, gdyż gwiazda stanęła w miejscu. Mogła już spokojnie czekać. Kanał, stając się coraz płytszy, niechętnie, jak gdyby z żalem, wypuszczał jeńca. Gdy trupi uścisk błota zsunął się z piersi Uniego, zrozumiał, że jest ocalony. Wywlókł się na brzeg, poczuł szorstką, wilgotną trawę i z łkaniem padł twarzą na ziemię. Mała gwiazdka zsunąwszy się z pobocza ścieżki stanęła nad ciałem leżącego i najzwyczajniej zmieniła się w światełko lampy oliwnej tkwiącej w latarni, lecz to Uniemu już nie sprawiało żadnej różnicy: miał świadomość, że wyszedł z błota. Latarnia chwiała się w ręku ucznia, który z szacunkiem oświetlał drogę swemu mistrzowi, lubiącemu dalekie spacery poza miastem. Mistrz dowodził zrzędnie: — Słownik aramejsko-grecki jeszcze nie powstał, lecz brak takowego daje się odczuć i naszym obowiązkiem jest temu zaradzić. Główną przeszkodę upatruję w tym, iż armejski, jako język gminu, nie wyłonił pojęć, które wydoskonalił język grecki. Jest to ważne zwłaszcza w odniesieniu do filozofii. Czy coś mówiłeś, Dionie? — Nie ośmielałbym się przerywać. — Mnie się jednak zdawało, że słyszę głos! 298 — I mnie też. Ale ten głos dochodził jakby z ziemi... — Opuść latarnię. — Nic tu nie widzę. — Chodźmy dalej, nad kanał. Doszli i właśnie wtedy drżąca gwiazdeczka dotknęła promieniem czoła przylgniętego do ziemi. Nieszczęsny Uni! Snadź przewrotna Tyche miała upodobanie w tym, abyś po raz drugi, w decydującym momencie swego życia, pokazał się zdumionym oczom cały usmarowany błotem! Uczeń obszedł leżącego i, chwytając się palcami za nos, wykrztusił: — O Serapisie! Jakże on cuchnie! Ten włóczęga stoczył się zapewne po pijanemu do kanału i ledwie stamtąd się wygrzebał. Maat musiała się w to wdać, aby Uni odzyskał siły dla podniesienia głowy i odezwania się z ziemi: — Odys też wyszedł nagi i błotem umazany, lecz na wyspie Feaków nikt go nie nazwał pijanym włóczęgą... — i tracąc przytomność wyjąkał: — Był ode mnie szczęśliwszy... miał matkę i ojca. Gramatyk Diodor i uczeń Dion stali wytrzeszczając oczy. Dziwne to było, zaiste, usłyszeć taką skargę w miejscu skrzeczącym głosami ropuch! Uni omdlał, odeszła od niego jego Ka i nawet, zdaje się, opuściła go na moment jego Ba, pozostał na ziemi nieruchomy ze-włok. Lecz w tym zewłoku nadal biło niezmożone serce, które nie dało się pokonać błotu. Zatem Ka i Ba, nie mogąc zażywać zbyt swobodnego bujania, wróciły posłusznie do ciała, a wtedy Uni wydał głębokie westchnienie. Gramatyk Diodor, oderwawszy myśli od aramejsko-greckie-go słownika, wykrzyknął z zapałem: — Proszę! Nawet taka nocna przechadzka nad kanałem może przynieść coś interesującego, tyle zboczyć z utartej drogi i zejść na nieznaną ścieżkę! On zna przypadki Odysa, wie o Feakach! Zadziwiające! Idź do drogi, daj znak latarnią, niech służący przyjdą tu z lektyką. — Czyżby mistrz zamierzał?... — Tak, tak, właśnie zamierzam! Jeśli jest chory, mój lekarz 299 się nim zajmie. Lepiej nie opowiadać o nim, póki nie dojdziemy, kto to i skąd się tu znalazł? Uni chorował i leżał otoczony troskliwą opieką Diodora. Gra-» matyk podczas odwiedzin z zadowoleniem konstatował, iż chory mieszając w gorączce aramejskie i greckie wyrazy wyraża się jak człowiek obyty, nie jest to zatem zwyczajny prostak ani włóczęga. A gdy nawet do uszu uczonych z Muzejonu, niechętnych sprawom polityki, doszły dziwne wieści o urządzanej za miastem obławie na spiskowców — o czym gadano we wszystkich winiarniach, sklepikach mięsnych i w łaźniach — wielki gramatyk dołożył starań, aby nikt więcej poza nim, Dionem, lekarzem i zaufanym służącym nie dowiedział się o młodzieńcu znalezionym nocą nad kanałem i przywiezionym do mieszkania Diodora. Ucznia mógł się nie obawiać. Dion zbyt kochał i podziwiał mistrza, aby w czymkolwiek mu się sprzeciwić. Gdy po długiej nocy Uni po raz pierwszy otwarł powieki i powiódł wzrokiem przytomnie, ujrzał, że leży w czystej izbie, na sofie, przykryty płótnem, tuż pod ręką miał naczynie z czymś do picia, obok zwisał z krzesła czysty chiton i stały porządne sandały. Zrazu nie pojmował, skąd był się tu znalazł, lecz z wolna obolałe ciało i noga w łupkach przypomniały mu, jak skoczył do kanału, jak walczył o oddech, jak wiodła go gwiazdka i że o mało nie utonął, lecz wsparty przez Gęba wraz z Szu, dotarł aż do końca kanału, gdzie ktoś do niego przemówił; jednak kto to był i o czym z sobą rozmawiali, tego już nie pamiętał... Poniechał więc dociekania i nadal się rozkoszował spoczynkiem. Po raz pierwszy w życiu mógł leniuchować nie odczuwając niepokoju, nie popędzany koniecznością spieszenia innym z pomocą. Był sam, lecz nie tą przygnębiającą samotnością, wynikającą z odtrącenia, lecz z kojącej ciszy, jaką daje spokój we własnym sercu. Było mu z tym niezmiernie dobrze i niczego więcej już nie pragnął, gdy raptem, gdzieś z boku, podkradła się myśl: a właściwie dlaczego jest dobrze? Z czego się tu cieszyć? Był unieruchomiony, z nogą w łupkach, nie wiedział, skąd i dlaczego się tu znalazł?... Czy nie lepiej byłoby znajdować się w zakopconej, 300 lecz przyjaznej szopie, pomiędzy pastuchami, co prawda, śmierdzącymi nawozem, jednakże gotowymi spełnić każde jego życzenie? Czy źle mu było, gdy się wpatrywał w płomyczek gorejący w ciemnościach i rozmyślał o Ammonii?... Podniósł wzrok, zaparło mu oddech i już więcej nie stawiał pytań. Z góry patrzyła na niego Maat. Siedziała na półeczce, przybitej do ściany, na wprost jego oczu. Przyprowadziwszy go tu, czuwała nad bezbronnym, przycupnięta jak ptak lub grzeczna dziewczynka. Lecz to przycupnięcie w niczym nie umniejszało godności Maleńkiej Pani. Ona była światłem oczu Swego Ojca, wielkiego Re. Albowiem jak podpórka w sadzie podtrzymuje obciążoną gałąź, chroniąc konar od złamania, tak Maat w świecie sprzecznych namiętności, skłóconych dążeń broniła słuszności, bezstronności i umiaru. 301 I teraz Uni pojął, skąd płynął na niego tak wielki spokój. W obecności Maat nie mogło być inaczej. Patrzał z dołu na strusie pióro, buńczucznie tkwiące ponad jej głową, i rozmyślał o tym, iż w dzień Sądu Ozyrysa ono sprawdzi na wadze, czy serca Unie-go nie obciążyły występki przeciwko Prawdzie, Słuszności i Sprawiedliwości?... Spoglądał na wyrzeźbioną w kamieniu subtelną twarzyczkę i, gdy tak się wzajemnie sobie przyglądali, opuszczały Uniego, jedne po drugich, bolesne wspomnienia o poniżeniu doznanym w farbiarni, o powściągliwości Ammonii, a może nawet niechęci, o niejasnej przeszłości, dręczącej wizją śmietnika, skąd zabrano Uniego, podrzutka... Widząc pachołków, okrążających cmentarz, winien był natychmiast ukryć się i zawrócić, pamiętając, że jeśli go ujrzą i złapią, zostanie posądzony o jakieś konszachty.... Lecz on zrobił to, co mu dyktowało serce! Pobiegł na cmentarz dla ratowania starca i dziecka. Maat wiedziała o nim wszystko i wiedziała lepiej niż on sam. Ona doprowadziła go tutaj, gdyż miała własne zamiary w stosunku do jego osoby. Wszedł nieznajomy Uniemu człowiek. Ubrany jak Grek, brodaty, w czapce przykrywającej wierzch czaszki. Wysiłek Uniego, aby się podnieść z posłania, zbył machnięciem dłoni. — Leż, leż... Wstaniesz, gdy lekarz pozwoli. — Stanął nad łożem i patrząc na wymizerowaną twarz spytał: — Możesz teraz powiedzieć, kim jesteś? — Byłem farbiarzem, lecz przestałem nim być. Uczony długo rozważał w milczeniu, zanim odparł: — Więc może powiesz, dlaczego skakałeś do kanału? — Uciekałem z cmentarza. — Co tam robiłeś? — Ostrzegłem starca i dziecko, żeby się schowali przed obławą. — Czy może należałeś do tych, którzy mieli coś wspólnego ze spiskowcami, przeciwko którym wysłano żołnierzy z ali Syryjskiej? Musiałeś być z nimi związany, skoro wiedziałeś o obławie — zawyrokował. Pot okrył twarz Uniego. Czy będzie musiał znów zaczynać ży- 302 cie od nowa? Wyrzucony stąd, może zostanie wtrącony do więzienia? Przymykając powieki, wyszeptał: — Uciekłem z farbiarni dostarczającej materiały na dwór zastępcy namiestnika. — Widzę, że jeszcze nie opuściła cię gorączka. Są to historie bałamutne, odpowiednie dla kogoś, kogo chwyciła błotna choroba. Chciałeś nocą złapać węgorze w kanale i wpadłeś do mułu — niezbyt fortunnie, co widać. Przy takim pośliźnięciu łatwo złamać nogę. Zrozumiałeś? Uni słuchał z natężeniem, jednym okiem patrząc na Maat, drugim na uczonego. Gramtyk zaś wyrzekł z naciskiem: — Dzielność i odwaga mają obowiązek ujawniać się wtedy, gdy jest czas i miejsce dla nich. Poza swoim czasem i miejscem obracają się w szkodliwe marnotrawstwo sił i bezrozumną chełpliwość. Zatem będziesz nadal pił ziółka. Noga już jest w dobrym stanie. Pora nawet zdjąć łupki. A jak głowa, boli? — Już nie! — Widzisz jasno? Lekarz stwierdził blizny na twojej czaszce. „Od nauki w farbiarni" — Uni dotknąwszy głowy rzekł: — Moją głową nikt się jeszcze nie zajmował, a wzrok zawsze miałem dobry. — Zdaje się, że i w języku nie jesteś gorszy... — uczony zdawał się nad czymś intensywnie rozmyślać. — Umiesz czytać, pisać? — Niezbyt dobrze... Kiedyś mój opiekun, choć sam mówił po aramejsku, posyłał mnie na naukę do greckiego nauczyciela. Lecz to nie trwało długo. — Potrzebuję kogoś do pomocy przy układaniu słownika grecko-aramejskiego. Przekonałem się w czasie twej choroby, że mówisz obydwoma językami, lecz pisać nie potrafiłbyś? Uni poczuł dławienie w gardle i zamknął oczy, ufając, iż Maat, nawet przez zamknięte powieki odczyta w jego sercu to potężne, szalone pragnienie, które nim nagle owładnęło: nie tkwić przy korycie farbiąrskim ani przy świniach; nie ranić rąk o cegły na budowie; nie być zdanym tylko na towarzystwo tych, którzy bez końca mogą rozprawiać o jedzeniu, o wróżach, o dziewczynach z domu tancerek lub jakby tu co komu ukraść. 303 W widnych, wielkich, czystych salach Wielkiej Biblioteki czytać teksty, z którymi zapoznał go nędzarz-szaleniec recytujący przy ognisku Homera... Rozwarł szeroko oczy i wpatrując się błagalnie w twarz mędrca wyjąkał: — Czy mógłbym spróbować? A mędrzec, który właśnie rozmyślał nad tym, jakby tu wyleczonego pozbyć się dyskretnie, by samemu nie popaść w jakieś tarapaty — zmieszał się i obejrzał na drzwi. — Leż... leż... nie ruszaj się. Przyślę ci służącego. I skwapliwie wycofał się na korytarz. Uni schował twarz w pościel nie śmiejąc spojrzeć w oblicze Maat. Mędrzec stał na korytarzu kręcąc koniec brody i rozmyślając intensywnie. Istnienie poszczególnych ludzi, przebieg jednostkowych spraw nie miały dostępu do umysłu zajętego ponadczasowymi zagadnieniami, a cóż może być bardziej uniwersalnego od wiedzy o rozwoju języka? Lecz nawet umysł oddany sprawom dalekim od pospolitości nawiedza pokusa spłatania komuś figla. Gramatyk otrzymał z kancelarii zastępcy namiestnika pismo powiadamiające, iż przełożonym Muzejonu zostaje Marcus Mar-cellus, który przyjedzie z Rzymu... Czymże, w świecie uczonych, ów Rzymianin zasłużył na tak honorowe stanowisko w Aleksandrii? Rozprawą naukową, którą by komentowano po Akademiach? Zbieractwem i pomnażaniem cennych pism z przeszłości? Posiadaniem biblioteki, z której można by czerpać, jak niegdyś ze płynnych zbiorów Atty-kusa? Marcus Marcellus błyszczy powinowactwem z rodziną Oktawiana Augusta, i to wystarcza. Niekrępujące zajęcie przełożonego Muzejonu pozwoli mu na oddawanie się ulubionej rozrywce: przyglądaniu się ciałom młodych zawodników ćwiczących na wielkim stadionie. Tak oto Muzę jon aleksandryjski, na który August patrzy z daleka nieco podejrzliwie jako na instytucję hołdującą pamięci swych ptolemejskich założycieli, co jako pierwsi na świecie zapewnili uczonym darmowe utrzymanie, mieszkania, pensje, wino i wolność od podatków — w razie konieczności przydaje się 304 Rzymowi także i jako pojemna torba do upychania ekwitów z wielkimi ambicjami, lecz bez niezbędnych dla ich spełnienia zdolności! . Wszystkie te myśli przebiegały po głowie uczonego Diodora i na koniec chytry uśmiech rozjaśnił twarz. Diodor bowiem, choć Grek z wykształcenia, po ojcu Sycylijczyk, po matce Italczyk, po przodkach Kreteńczyk, miał tylko jedną ojczyznę — Aleksandrię. Lampra kai Lamprotate ukształtowała charakter Diodora przydając ostrożnej naturze uczonego rys przekory i niezależności właściwy Aleksandryjczykom. W pokojach, na górze, będzie zatem urzędował i opływał w zaszczyty rzymski dostojnik nasłany celem przypilnowania, aby z Muzejonu nie wyszło nic mogącego zaszkodzić polityce Augusta, a na dole, w pokoiczku, będzie przychodził do zdrowia ktoś, kto wprawdzie nie przyznał się do udziału w zamieszkach, lecz w oczach Diodora wyglądał na spiskowca. Uczony zachichotał. Oto dowcip godny Aleksandrii! Któreż inne miasto na świecie mogłoby sobie nań pozwolić? W jednym gmachu obaj: spiskowiec i karierowicz. Usłyszawszy kroki, podniósł głowę, zatrzymał nadchodzącego sługę. — Mój nowy pomocnik jadąc przez most wypadł z wozu i złamał nogę, o czym cię właśnie powiadomiłem. Wpadł do kanału, więc nic dziwnego, że leży chory. Dbaj o jego potrzeby. Jedzenie będzie otrzymywał z naszej kuchni, jak wszyscy pracownicy Muzejonu. Masz sprzątać u niego, dostarczać wino na koszt wspólnego stołu pracowników, donosić mi, czy czegoś mu nie brak, o nic nie wypytywać ani o nim nie rozpowiadać. Uni, który słyszał każde słowo, oderwał twarz od posłania, aby spojrzeć na Maat. Delikatną twarzyczkę, sprawiającą wrażenie skamieniałej róży, której płatki ułożył z piasku wiatr na pustyni, ożywiał subtelny uśmiech. Wąż zmienia skórę, zwierzęta zrzucają sierść, ziemia się pozbywa starej szaty^ by zdobyć nową, lecz czymże to jest wobec wysiłku człowieka, który musi się zatracić, by siebie odzyskać? 20 Świetna i Najświetniejsza 305 Uni podjął wysiłek zniszczenia w sobie farbiarza, którym komenderowali mądrzejsi o kij w garści i o złoty czy srebrny pieniądz w kiesce. Ten farbiarz-popychadło musiał być bez litości wyrwany z wszystkich przyzwyczajeń Uniego, nawet równie niewinnych, jak skłonność do gapienia się i do wysiadywa- * nia u cudzych progów. Gdy Uni odzyskał siły i zaczął chodzić, przeszłość razem ze skokiem do kanału i tonięciem w błocie okazała się fraszką wobec nowego wysiłku. Bo mistrz Diodor, który wobec Uniego czuł pasję badacza do oryginalnego zjawiska, rzetelnie zabrał się do urabiania człowieka. A jakiż miałby to być człowiek, jeśli nie — uczony? Zasypywał więc Uniego tabliczkami. Sam wymyślił i opracował dla swego ucznia metodę przyswajania sobie alfabetu. Wlewał w spragnionego wiedzę strumieniami, a gdy Uni z nadmiaru dobrodziejstwa zaczynał się dławić, kiwał głową i mówił: „Dobrze, dobrze. Tylko tak dalej". Jeśli codzienne zajęcia w Muzejonie nie pozwalały mu w ciągu dnia na edukację pupila, przychodził w nocy, budził Uniego ze snu, stawiał na krześle lampkę i sięgając do sakwy po tabliczki mówił: „Zapewne nie wiesz, bo skądże byś mógł o tym wiedzieć — chyba że węgorze w mule powiedziałyby ci o teorii filozoficznej eleatów, z których najsłynniejszy był Parmenides i Zenon z Elei... Podnieś no głowę wyżej, bo ci się kiwa, łyknij wody! Otwórz szeroko oczy i słuchaj: Będziemy dziś mówili o eleackiej koncepcji niezmiennego bytu i poznania istoty świata rozumiejąc przez »istotę« — byt. Wpierw jednak chcę zobaczyć, jak tam wyglądają na tabliczce połączenia samogłosek z greckimi spółgłoskami..." Gdyby Uni okazał się tępakiem, leniem, Diodor kazałby go wyrzucić na bruk. Lecz skupienie i chłonność, z jaką młodzieniec przyswajał sobie wiedzę, mimo cokolwiek dziwacznej metody wykoncypowanej przez nauczyciela, wprawiły Diodora w zdumienie. Dion, zazdrosny o mistrza, jął się skarżyć, iż wielki gramatyk upodobał sobie farbiarza niczym Sokrates Alcybiadesa. A gdy Diodor wodząc oczami za Unim, kiwał głową, powtarzając ulubione: „Los nie odmieni pochodzenia", Dion skwapliwie temu przytaknął. 306 — Wypowiedziałeś, mistrzu, najsłuszniejszą myśl: farbiarz zawsze pozostanie farbiarzem. To miałeś na uwadze mówiąc łacińskie przysłowie: „Fortuna non mutat genus"? — Można je na dwa sposoby tłumaczyć. Ty podjąłeś leżące na wierzchu, pospolitsze. Ja rozumiem je w głębszym znaczeniu. Ciężki los, jaki przypadł temu chłopcu, nie był w stanie zmienić tego, co mu dało pochodzenie. Bacz, jak on wszystko pojmuje, jak zgrabnie je, czysto się nosi, nigdy się nie upija. Tak, tak! Wytworna to musiała być dama, która go w koszyku na śmietnik wysłała... Ojciec zapewne też nie był ostatni. Ani koszyk, ani śmietnisko, ani kadź farbiarska, ni ten motłoch, co go otaczał, nic mu nie ujęły. Tylko... należałoby go nazywać inaczej. — Dlaczego? — zdziwił się Dion. — Pod imieniem Uniego wszyscy go znają. Zwłaszcza ci, którzy może za nim chodzą i starają się odszukać. Zwróciłeś uwagę na jego wyraźnie zarysowane wargi? Damy mu zatem rzymski przydomek: Labeo. „O pełnych wargach". Tym uczcimy rzymską głupotę, która zarządziła obławę na cmentarzu. Pewnego razu zaskoczywszy Uniego nad tabliczką, gdy pilnie ciągnął rylcem po wosku, Diodor wyrwał mu ją z rąk, podniósł do oczu i pilnie się przypatrzywszy potrząsnął głową. — Kłamałeś, mówiąc, że nie umiesz pisać. Skąd nauczyłeś się w tak szybkim czasie? Pewnieś pisywał listy miłosne — przyznaj się? Uni zaczerwienił się straszliwie, gdyż wspomnienie zakupionej u handlarza miłosnej deklaracji nie przestawało go piec, i wstając z krzesła zawołał wzburzony: ??* 307 — Właśnie tego nie potrafiłem! I przez to o mało się nie okryłem hańbą! — Czy to powód, aby teraz krzyczeć? — Umiem już dużo i błagam: będę dla ciebie pracował, ile każesz, dniem i nocą, lecz pozwól mi na kilka godzin dziennie chodzić do Wielkiej Biblioteki. — Po co ci to? Wszystkie materiały potrzebne do nauki dostaniesz tutaj, w Muzejonie. — To nie chodzi o materiały! Nie! — Więc — o co? — Jest tam człowiek, o którym stale myślę... Chciałbym mu się przyjrzeć i może stać się jemu podobny. — Któż to taki? — Syn Tety, Enum. — Enum? Widuję go. Kilka razy rozmawialiśmy o Menan-drze. Nie wydaje mi się, abyś był od niego gorszy. Gdy mu się przyjrzysz z bliska, ujrzysz jego wady. Jest zimnego serca i ma wysokie o sobie mniemanie. Nie skoczyłby do kanału dla jakiegoś Apionka i starego fenickiego hultaja. A wiesz, że oni tam we dwóch wykopywali kocie mumie? Uni się wzdrygnął i zdumiał. — A w jakimże celu? O wielka Maat, co się stało z Apionem? — Nie wiem. Z kancelarii namiestnika wyszło polecenie, aby sprawie nie przydawać rozgłosu. Podobno „Pod Zdechłym Węgorzem" policja zabrała dwóch dowcipnisiów, którzy śpiewali kuplety o kocich skórkach ściągniętych z cmentarza na futerko pod stopy Klaudii Koponii. Uni roześmiał się. — Chciałbym to usłyszeć. Więc będę mógł chodzić do Biblioteki? — Poczekaj. Niech ja wpierw porozmawiam z naczelnym archiwistą i zlecę cię jego opiece. Tak będzie bezpieczniej. Przyznaj się, należałeś do tych narwańców, którzy podobno umyślili sobie coś tam wykrzykiwać w dniu urodzin boskiego? Czy nie obawiasz się, że ktoś cię znał, mógłby cię rozpoznać i donieść policji? Czemu kręcisz głową? — Dziś u fryzjera patrzałem w lustro. Nie jestem podobny nic a nic do dawnego Uniego. 308 Diodor spojrzał bystro na uśmiechniętego, po chwili mruknął: „A rzeczywiście!", i zamilkł w konsternacji. Któż by w tym ładnym, ogolonym chłopcu o śmiejących się, krągłych oczach, odzianym w tunikę, rozpoznał zabiedzonego chudzinę z farbiar-ni? — Pamiętaj! W razie czego na mnie się powołuj. Ze mną musi się liczyć nawet legat. Mam nie najgorsze stosunki w Rzymie. Nie chwalę się nimi, gdyż nie jest rzeczą godną uczonego przydawać cudze zasługi do własnych osiągnięć, lecz... My, uczeni, niejednokrotnie wspieramy się wzajemnie, czy to się podoba urzędnikom, czy nie. Więc porozmawiam z archiwistą, niech on cię zatrudni w Wielkiej jako swego pomocnika. Na trzy godziny dziennie. Nie dłużej. Masz się uczyć. Uczyć! Po to za sprawą bogów wyszedłeś z kanału. XIX Co przez lata całe było Enumowym marzeniem, niedosiężne jak gwiazda Sotisa — stało się. Został pracownikiem Wielkiej Biblioteki. Przełożony Teos, pomny na dobrodziejstwa ongi wyświadczone instytucji przez Enumowego pradziada i dziada, przyjął go do pracowników, choć na razie jako bezpłatnego kandydata... Sam oprowadził Enuma po rozległym gmachu, zapoznał z działami i z przebiegiem prac, przedstawił naczelnemu archiwiście, Liko-sowi, tenże zaś, sprawdziwszy umiejętności kandydata, nader życzliwie z nim porozmawiał; pod koniec wędrówki zaprowadził nowicjusza do przydzielonej mu pracowni. Ten mały pokoik, zasobny w szafę na zwoje, stół, krzesło — krył niespodziankę: 310 Okna od pracowni wychodziły na wewnętrzny taras, gdzie w cieniu wierzby stał marmurowy posąg Złotej Pani. Enum nieruchomo jej się przypatrywał z góry. Potrząsnął głową nieomalże z gniewem i odwrócił się od posągu Afrodyty plecami. Powiesił na kołku wierzchnie okrycie, ustawił na stole przybory do pisania i raptem poczuł się tak, jak jeszcze się nie czuł nigdy. Bogaty niczym Krezus w swej Lidii i może od tamtego szczęśliwszy... Pozostało mu jeszcze tylko udać się do głównego dyrektora, Zenona, by otrzymać jego zgodę na dopisanie imienia Enuma do listy stałych pracowników pobierających pensję. Lecz Zenon chwilowo był nieobecny, bawił w Pergamonie, z wizytą w tamtejszej Bibliotece... Jednostajnie upływały dni. Razem ze wschodem słońca zrywał się z pościeli, przy pomocy Nonnosa robił toaletę; zjadał śniadanie podawane przez Fanesa — papkę z prosa rozgotowanego na mleku, kawałek placka i łyk wina z wodą. Zabierał do koszyka futerały ze zwojami, nad którymi siedział do późna w nocy, wstępował do kancelarii, aby ceremonialnie pozdrowić i jednocześnie pożegnać ojca, wsiadał do lektyki lub częściej do wózka, zaprzężonego w muła, którym powoził Nonnos, i udawał się do Biblioteki. Tu pracował do późnego popołudnia, schodził do dolnej sali, gdzie można było spożyć prędki posiłek, przez niewolników podawany na stoły — jarzyny, gotowaną rybę, owoce; i albo szedł do siebie, żeby nadal jeszcze popracować, lub udawał się na miasto. Obchodził księgarnie, interesował się, jakie nowe pozycje przyszły z Rzymu, czy jest może coś ciekawego do czytania, co przyszło z Aten — i wracał do domu. Unikał zabaw, winiarni, za biedny na korzystanie z aleksandryjskich bogactw i rozkoszy. W domu działo się coraz gorzej. Służbie wydzielano do stę-chłej kaszy już tylko olej nie czyszczony, oszczędzano oliwy do lamp i większość budynku tonęła w ciemnościach. Tylko w komnacie Enuma nadal płonęły bogate, piękne światła. U- derzony tą rozrzutnością zatrzymał był któregoś dnia na korytarzu Anat i spytał, jak się to dzieje, że dla jego lamp starcza oliwy, choć pracując do późna w nocy zużywa więcej niż jeden dzban na tydzień? 311 Jakby wstrząśnięta i ogłuszona jego głosem, Anat bez słowa zajrzała mu w oczy długim spojrzeniem i opuściła głowę... Idąc do siebie przyłapał się na myśli: „Anat ma piękne brązowe oczy. Brązowe jak łuski papirusu... Brązowe wcale nie są mniej urzekające od ciemnobłękitnych..." » Ale tego samego dnia, przyniósłszy do sprawdzenia Arystotelesa „O ustroju Aten" i pogrążywszy się w tekście greckim, zapomniał o całym świecie. W miarę jak zżywał się z Biblioteką, poznawał jej niedostatki i cienie, a było ich niemało. Niepowrotną przeszłością stały się lata, gdy za królów ptole-mejskich złote monety hojnym strumieniem płynęły na rozwój Biblioteki. Teraz w skrupulatnych zestawieniach trzeba było wyliczać się kancelarii namiestnika ze wszystkich wydatków. Nawet z tych na kalamusy, oliwę do lamp czy zakup tabliczek. Biblioteka nie była w stanie nabywać drogich dzieł. Własnymi siłami uzupełniała i powiększała księgozbiór. Płatni kopiści od«^_ twarzali poszczególne egzemplarze, lektorzy czuwali nad zgodnością odpisów z oryginałem. Na skutek roztargnienia czy pośpiechu pracownika zdarzało się, iż w futerale, opatrzonym imieniem czcigodnego, trudnego do zrozumienia filozofa, krył się zwój z chichotliwym i całkowicie przejrzystym tekstem jakiegoś wesołka, który w sposób fry-wolny zabawiał czytelnika. Bywało, że sami kopiści, gwoli zabawy i osłupienia czytelnika, urządzali takie kawały. Byli wśród nich starsi i młodzi, zrzędni i weseli, zgorzkniali i pełni apetytu na życie, traktujący swój zawód jako szczebel do kariery. Marzeniem dla większości z nich było wejść do jednej z licznych kancelarii urzędu namiestnika, gdyż tylko tam istniały drzwi otwierające się na złotonośne szlaki. Bliskość urzędu wywierała na młode umysły nacisk tak nieodparty, jak księżyc wywiera na morze. Niespokojną falą wzbijały się westchnienia: „O! gdybym się był dostał na stanowisko skryby do sekretariatu prefekta! Lecz może, kiedyś..." W oczekiwaniu na upragnioną chwilę kopiści skrzypieli piórami, popijali podłe wino i skarżyli się kierownikom działów na 312 lichy, a często wręcz podły gatunek papirusu, kierownicy zaś wzruszeniem ramion odsyłali natrętów. Najlepsze gatunki szły do Rzymu. Wszystkie agendy urzędnicze w stolicy i na prowincjach pochłaniały nieprawdopodobne ilości materiału piśmienniczego, co sam z siebie był wielce podatny na zniszczenie. Świetny wynalazek pergamoński — skóra wygładzona, przycięta w dowolny format i dająca trwały, a tak miły w dotyku materiał — przez swą kosztowność był niedostępny dla Wielkiej. Gdybyż zmartwienia kończyły się na sprawie papirusu! Upadło poczucie odpowiedzialności, gdyż znikł nimb, co dawniej otaczał pracowników Biblioteki. Jej przełożeni nie byli już przyjaciółmi króla. Tam, gdzie z dnia na dzień wyrastały zawrotne fortuny, cóż mogła znaczyć godność bibliotekarza? Dyrektora Biblioteki — wobec stanowiska bankiera? Degradacja zwierzchnika odbijała się na samopoczuciu podwładnych. Ci też czuli się pomniejszeni. Nagminne stało się lekceważenie obowiązków. Kopiści przepisywali niedbale. Na kierowników sypały się skargi za rażące opuszczenia i omyłki tekstowe. Winni nie przejmowali się naganami, uważając się za skrzywdzonych, bo licho płatnych. Zło, istniejące i dawniej, lecz nie tak częste, stawało się ludziom obojętne i panoszyło się coraz jaskrawiej — wybuchały kradzieże: Ostatnio zaginęła jedna z trzech bezcennych ksiąg Eratostenesa zawierających podstawy geografii matematycznej i fizycznej, operująca danymi astronomicznymi dowodzącymi, iż ziemia jest kulista, czemu nie chciano dać wiary. O zatuszowaniu kradzieży nie wolno było nawet głośno mówić, lecz rzecz — sama przez się tak haniebna, zasługująca na sąd — nie dawała spokoju sercu Enuma. Szeptano, że nabywcą złodziejskiego łupu został Heliodoros... Równocześnie z żałością, iż znowu odleciał jeden ze złotych liści zdobiących aleksandryjskie drzewo, targała Enumem pasja na myśl o tym nikczemniku; czy ów pozłacany osioł-nabywca zdawał sobie sprawę z wartości tej zdobyczy? Nie! Zapewne chodziło mu o popisanie się przed swymi gośćmi. W czasie uczty, po truflach, nadziewanych figojadkach i pieczonych wymionach świni każe niewolnikowi wnieść szkatułkę z manuskryptem. ..Patrzcie, co zdobyłem!" — będzie się przechwalał. 313 Kradzieży mógł dokonać tylko ktoś z najbliższego grona przełożonego, gdyż tylko oni mieli dostęp do zamykanego archiwum. Gubił się w domysłach, a zarazem nie chciał pamiętać o złowrogich cieniach, gdyż — kochał Bibliotekę. Kochał zapach gumy i sadzy, z których przyrządzano tusz i który emanował z pulpitów. Wdychał z przyjemnością suche powietrze o lekko słodka-wym zapachu, jaki wydzielał się z papirusów. Lubił wędrować po salach z rzędami szaf wypełnionych zwojami, co trwały, jakby zamyślone nad własną przeszłością. I choć stracił był wiarę w duchy, mniemał, iż jeśli już gdzieś — to tutaj, a nie po drugiej stronie Ciemnej Rzeki, w Zachodnim Kraju — przechadzają się dostojne cienie Zenodota, Kalli-macha, Eratostenesa. Czuł ich bliskość, gdy dłonią przesuwał po szafach kryjących dorobek przeszłości. Tutaj owe dobre duchy dyrektorów Biblioteki, gramatyków, poetów władały nadal z niezmąconą powagą i siłą przekonania wskazując kierunek przyszłym pokoleniom, na przekór tym, co ten dorobek lekceważą. Któż z dzisiejszych, recytujących metrum Homera, wie, kto tym wierszom przywrócił zszarganą przez upływ wieków i błędy przepisywaczy — boską nieskazitelność? Lecz on, Enum, stojący z dala od tłumu, więcej widzi i pamięta. Dzięki najłaskawszemu zezwoleniu naczelnego archiwisty mógł obejrzeć zwoje zawierające pieśni dwudziestu czterech ksiąg „Iliady". Trzymał je w swych rękach i rozwijał tak, jak gdyby rozpościerał namacalną materię poezji. Najpełniejsze, krytyczne opracowanie tekstu Homerowskich pieśni dokonane około trzystu lat temu przez Zenodota, przełożonego Biblioteki za Ptolemeusza II. Znaki, uwagi, odsyłacze były stygmatami walki, jaką Zenodot, w oparciu o swą wiedzę i intuicję badacza, staczał z błędami, co skaziły kryniczną czystość dźwięków, które Homer śpiewał Achaj om. Wysiłek Zenodota można było porównać do pracy nad usuwaniem skamielin i narośli z posągu, co wieki całe przeleżał w szlamie, zanim mądre dłonie podjęły trud przywrócenia piękności światu i światłu... A przecież tekst Zenodota tak łatwo mógł zginąć! Zamienić się w chmurkę popiołu! Ocalał z pożogi, schowany w Serapeum, gdy geniusz Juliusza Cezara podpalił okręty floty egipskiej sto- 314 W$?IW ?1 i ? UL /ar «z 4(1 % n m 9 ? f w o ? I ^? & III' ? o o m /? w- ? < II ? ? o? II iw» JG>~ IA ^ 9 en lo o f- 110 427 (IP 6J ?? ?) Pta 6? ? ?> 1 ? IP ? Ii ? Do f H c=d ? ± ?? ??? ®J 'J f O T I* lun ??? ? -? ? D I ?» ? SlAfl\CK0dY\??? ? 0t ????? rupAAfM «vcia en* C»t40cmtteTUC*fi TPOGA-IAYm^WCTUw TU ?? fOcMtHN^ Ttdri UL-Kl&fuJN ???,??|0??????0 C&SACroYrepMAf 4Yrok:pA-rofOC^fJ|>f .?????????????? ?? N ? ??w VAYrc«W? T^NAf>NACe5Ąr|fł >?????????????|? AI?-{wmAkAyA!qm> ???? KVt>'/f/tfMA«vib ĄYTOKfATofAMN k:J ! jącej w Wielkim Porcie. Na jeden z okrętów załadowane zostały tysiące zwojów wywiezionych z Biblioteki. Z sykiem, z suchym trzaskiem, z chichotem płomieni leciały w górę deszczem iskier 315 wiersze, dramaty, naukowe rozprawy, filozoficzne dociekania. A wzbiwszy się najwyżej, opadały czarnymi płatkami. Jak gdyby przepalone w ogniu wojennym myśli minionych pokoleń popiołem wracały w martwy uścisk morza. Czarne łupiny zwęglonych papirusów rozwłóczone wzdłuż wybrzeży, przemieszane z gnijącymi odpadkami brudną pianą, długo, długo zalegały na plażach. Ukryty w Serapeum tekst ,„Iliady" ocalał, ponieważ pragnieniem samych bogów było zapewnić nieśmiertelność strofom, które opiewały ich gniew i łaskawość, ich piękność i szaleństwa... Chwila, gdy przycisnął usta do złotobrązowej łupiny papirusu, zadecydowała o jego przyszłości: jako syn wielkiego i podupadłego rodu, nie obarczony rodziną ani państwowymi obowiązkami, na zawsze pozostanie sam, aby iść szczytną drogą wytyczoną przez pierwszych przełożonych Biblioteki. Zenodot i jego wielcy następcy odeszli i dziś się o nich nawet nie pamięta, lecz ich dzieło pozostało. W oczekiwaniu na powrót Zenona Enum w Bibliotece pracował pilnie i ofiarnie nad porównaniem kopii utworów komediopisarza Menandra — i za każdym upływającym dniem bardziej się przywiązywał do Wielkiej. Doczekał się chwili, gdy z ust woźnego usłyszał: — Przełożony Zenon wzywa do kancelarii Enuma syna Tety... Idąc za nim przerzucał w myślach, co był słyszał o Zenonie: „On ma się do swych poprzedników jak gęś do orła... To żaden uczony. Finansista, urzędnik bojący się, aby nie popaść w niełaskę u legata... Tchórz. Nie tyle o dobro instytucji się troska, co o wygodne krzesło." W kancelarii na stole stała szklana klepsydra i różowy strumyczek piasku zdawał się sączyć niezmiernie szybko. Zenon niski, z łysą, kulistą głową, osadzoną na krótkiej szyi, odziany w modną obecnie sytesis, w górze przypominającą tunikę, a dołem — togę, "siedział w krześle. Na widok Enuma kłaniającego się uczynił uprzejmy gest ręką. — Chciałbym wiedzieć, jakie prace ukończyłeś? Staraj się mówić zwięźle, gdyż za dwie klepsydry wyjeżdżam. — Postaram się nie zająć wyliczeniami więcej niż jedną — odparł urażony posądzeniem o rozwlekłość. — Do tej pory po- 316 równy wałem wszystkie istniejące w Wielkiej odpisy komedii Menandra: „Dziewczyny z obciętymi włosami", „Odludka", „Nieprzyjaciela kobiet". Wykryłem nieścisłości i odchylenia od oryginału; dokonałem poprawek... Zamilkł w oczekiwaniu na dalsze pytania. Był pewien, iż Zenon zechce wypróbować jego wiedzę, jak to uczynił Likos; sięgnie po tekst i może się z tego wywiązać ciekawa dyskusja, która pozwoli Enumowi błysnąć umiejętnościami. — Słyszałem od Teosa — rozpoczął Zenon — iż podobno nadmiernie wiele czasu spędzasz w Bibliotece? — zamilkł i wpatrywał się w Enuma oczami, których wyraz nic nie mówił. Nie było w nich ani dociekliwości, ani badania, co też ten nowy pracownik sobą przedstawia? Nie było nawet śladu zainteresowania dla samej sprawy. Enum, wstrząśnięty, zdał sobie sprawę, że... Zenon rad by się go jak najszybciej pozbyć. I tylko z konieczności i z przymusu udzielił mu posłuchania. Wynik mozolnej pracy badawczej tyle go obchodził, co zestawienie inwentarzowe z magazynu, z którego wydano ileś tam oliwy, wosku, płótna... — A Zenon z roztargnieniem ciągnął dalej: — Młodzi ludzie powinni mieć czas na rozrywki odpowiednie ich wiekowi. Tak więc nie ma potrzeby, abyś przesiadywał w pracowni do późna... Likos wspominał mi, że... podobno masz chęć i zamiar poświęcić się karierze gramatyka? Nad taką decyzją warto się zastanowić. Dziś trzeba być prawdziwie zamożnym, by móc się całkowicie oddać wiedzy... Kogo nie stać na to, winien wybić sobie z głowy chęć zostania uczonym. Lepiej zrobiłbyś obierając zawód jurysty. Póki w Aleksandryjczykach nie wygaśnie zapał do kra-somówstwa, a w Rzymianach do oratorskich popisów, sądom nie zbraknie klienteli. Enum słuchał przybladły, Zenon zaś, zabębniwszy palcami po stole, podjął jakby nieco cieplejszym tonem: — Byłeś już kiedy w Rzymie? Podobno twój ojciec ma tam kogoś, jakiegoś przyjaciela zaprzyjaźnionego z Mecenasem? Zdaje się, że ten wasz bliski znajomy, podobno wybitny architekt, zechciał odwiedzić waszą siedzibę? Może by było dobrze zasięgnąć jego porady co do twej przyszłości? Zresztą to twoja rzecz. Zrobisz, jak zechcesz. Popracuj, a o twym zajęciu w Bibliotece jeszcze pomówimy. Później. Zgłosisz się do mnie... 317 — Kiedy? — Kiedy? A... to dam ci znać. Zostaniesz zawezwany. A teraz idź, bo mam tu jeszcze mnóstwo roboty... Enum ukłonił się i odszedł. Idąc korytarzem starał się w siebie wmówić: „Wszystko jest dobrze. Obiecał ze mną pomówić. Nic złego ani przykrego nie zaszło." Czuł jednak, że jest inaczej. Stało się coś nieodwracalnego. Postradał wszelką wiarę w swego przełożonego. Nie tylko nie znalazł w nim żadnej więzi, wspólnego zainteresowania, dociekliwości badawczej, lecz nabrał pogardy. Bo i jakiż związek z Menandrem ma -osoba Kwintusa Licy-niusza? Żaden! A jednak Zenon zdaje się chętniej by o tamtym rozmawiał niż o greckim poecie? W Zenonowych: „podobno, zdaje się, może by", niby w ołowianym zwierciadle odbijała się jego skłonność do wahań, brak skrystalizowanego sądu, zakłopotanie koniecznością podjęcia decyzji. W swej pracowni Enum usiadł na krześle, oparł łokcie na stole, przysunął do siebie tabliczki i powiedział sobie głośno i twardo: — Nie pracuję dla Zenona. Pracuję dla Biblioteki. I zabrał się do przerwanej roboty. Popłynęły dni, każdego z nich spodziewał się zawezwania do dyrektora, lecz minął tydzień jeden, drugi — a ono nie przychodziło. Chcąc otrzymać manuskrypt „Dziewczyny z obciętymi włosami", wydawany z archiwum tylko za osobistym zezwoleniem dyrektora, musiał się udać do kancelarii. I stanął jak wryty u progu. Niedbale rozparty na miejscu Zenona siedział za stołem Nesyt, kopista, o którym przebąkiwano, że z pewnych powodów zajmuje uprzywilejowane stanowisko, aczkolwiek sam charakter tych przywilejów nakazywał wątpić w czystość zasług, jakimi owe wyróżnienia zdobył. Nesyt przychodził i wychodził, kiedy mu się podobało; inni odrabiali jego obowiązki, jemu zaś pozostawało wdzięczne zadanie odbierania pensji. Machaniem laseczką, wyśpiewywaniem modnych kupletów, ekstrawaganckimi strojami wzbudzał powszechną zazdrość nowicjuszów. I właśnie ów próżniak o manierach kiepskiego aktora rozpierał się na miejscu Zenona! Ujrzawszy Enuma podniósł w górę 318 rylec, drugą dłonią wpakował do ust daktyle i żując, bezczelnie spytał: — Kogo szukasz? — Na pewno nie ciebie — odparł Enum blednąc. — Idź, idź, egipska skrobaczko, i skrob! — okrzykowi towarzyszył śmiech, obok Enumowego policzka przeleciała pestka z daktyla wypstryknięta palcami Nesyta. Od tego momentu znienawidził kopistę. Następnego ranka doszło do wybuchu. Zbliżając się korytarzem do swej pracowni, którą pozostawił był zamkniętą, ujrzał drzwi otwarte, a wewnątrz — Nesyta nachylonego nad rozłożonym na stole manuskryptem. Wszedł i zamknął drzwi za sobą, postanawiając rozprawić się z Nesytem bez świadków. Nesyt odwrócił się gwałtownie. Enum próżno na jego twarzy szukał rumieńca wstydu lub skrępowania. Odgarniając z czoła kosmyk rzadkich włosów, Nesyt uśmiechnął się na poły zuchwale, na poły niepewnie, a jego oczy biegały bez ustanku po pracowni, jakby jeszcze czegoś szukając. — Tutaj wolno wchodzić tylko przełożonemu i mnie. Nie przestając głupio się uśmiechać Nesyt w odpowiedzi położył dłoń na manuskrypcie. — Ja to zabieram. — Nie zrobisz tego — wysilił się na chłodny ton, mimo iż gotowała się w nim wściekłość. — To rzecz archiwalna. Wydawana pracowniom tylko za specjalnym zezwoleniem naczelnego archiwisty, Likosa. Nesyt spoglądał na Enuma ze zdumieniem, z jakim się ogląda głupiego lub szaleńca. Wzruszył ramionami i nadal błądząc wzrokiem po półkach, gdzie stały puszki ze zwojami, spytał: — Gdzieś położył „Nieprzyjaciela kobiet"? — Enum nie odpowiedział. — Muszę tę komedię mieć zaraz! Słyszysz?! — Wąskie żmijki oczu pod napuchłymi powiekami wgryzły się w twarz Enuma. — No, odpowiadaj, kiedy mówię do ciebie! Gdzieś podział „Nieprzyjaciela kobiet"? — Nie dostaniesz tego i wynoś się! — Ruszę palcem i zlecisz po schodach jak stłuczony garnek, ty egipski parszywcu... 319 Enum oprzytomniał powstając z podłogi, gdzie skopany, zbity Nesyt ciężko dyszał. Ostatnim kopniakiem posunął ciało do drzwi, usiadł w krześle, splótł drżące dłonie i oparłszy na rękach czoło —? czekał. Nesyt usiadł na podłodze, rozejrzał się, otrzepał z kurzu odzie-» nie i wyjąkał ochryple: — Zabrudziłeś mi szaty... O! Rękaw się podarł... — w drzwiach zatrzymał się obracając ku Enumowi twarz skrzywioną do płaczu. — Czekaj! Jeszcze zapłacisz mi za to! Zobaczysz! Enum troskliwie popodnosił z podłogi rozrzucone karty, obejrzał, zmartwił się stwierdzając uszkodzenia, złożył starannie, po czym podszedł do okna. Patrząc z góry na biały posąg Afrodyty, zbierał w myślach i dopasowywał ułamki zdarzeń, póki nie scalił się pełny obraz: Nesyt pozwolił sobie na włamanie do pracowni i sięgnięcie po manuskrypt będący bezcenną własnością Biblioteki. Gdyby E-num nie był go zaskoczył, manuskrypt zapewne zginąłby, jak zginęła jedna z trzech ksiąg Eratostenesa. Aż mu się zawróciło w głowie od tego skojarzenia! Jakim prawem Nesyt rozwalał się za stołem Zenona? Co skłaniało kopistów do odrabiania obowiązków za Nesyta? Dlaczego żaden nie poważył się pójść ze skargą do przełożonego? Musiało zatem być prawdą to, czemu on nie chciał wierzyć: Nesyt był szpiegiem na usługach legata. Zahukany Zenon, drżący o swoje stanowisko, uległy wobec władzy, dał się omotać Nesytowi, nie wiedząc, z kim ma do czynienia. Przy najbliższej okazji on, Enum, postara się otworzyć Zenonowi oczy. A wtedy zdrajcę Nesyta spotka to, na co sobie z dawna zasłużył: sąd i wyrzucenie z Wielkiej Biblioteki. Nie zgodziwszy się z życzeniem Diodora, aby Uni zasiadł w rzędzie skrybów i, choćby zrazu nieudolnie, starał się ich trud naśladować — naczelny archiwista Likos oddał nowicjusza w ręce przełożonego nad dozorcami. Ten zaś nie spojrzawszy nawet na Uniego rozkazał: — Zajmiesz się czyszczeniem i napełnianiem lamp. Jest ich mnóstwo i pracy ci nie zbraknie. Uważaj na olej. Jeśli ucieknie 320 z lamp, potrącę ci z twej zapłaty, a może się zdarzyć, że jeszcze dopłacisz... W tak nic nie znaczący sposób Uni został pracownikiem Wielkiej Aleksandryjskiej. Ktoś mało życzliwy wyraziłby się, że został w niej popychad-łem. Lecz nikt tego nie powiedział,, chociażby z tej przyczyny, że żadnemu z pracowników nie przyszło do głowy zajmować się Unim i cośkolwiek na jego temat rzec. Biblioteka przedstawiała sobą ogrom spraw, zajęć, ludzi, interesów. Słynna na cały świat, a przez swą długowieczność, tradycje i szereg znakomitych imion w przeszłości świetniejsza nad swoje rywalki: ateńską i pergamońską, oszałamiała każdego przybysza. O to, by Uni nie zginął w masie i nie zatracił się w służebnych usługach, musiała się zatroszczyć sama Maat — strażniczka Ładu i Umiaru. On zaś rychło poznał, co znaczy „uciekanie oleju" i docenił trafność określenia, gdy po rannym napełnianiu lamp znalazł wieczorem zbiorniki puste. Olej i oliwa musiały mieć, zaprawdę, mnóstwo nóg, na których oddalały się niepostrzeżenie poza o-bręb Biblioteki! Uni czuwał przez kilka nocy z rzędu. Przyłapawszy posługaczy na wynoszeniu pełnych dzbanów, wymierzył im surową karę: mają przez całą noc stać, trzymając w rękach misy z knotami zanurzonymi w oleju. „Ucieczki oleju ustały, odkąd Uni, nie zadowalając się jed- 21 Świetna 1 Najświetniejsza 321 norazowym sukcesem, regularnie sprawdzał jego zawartość w pojemnikach. Pilnował również, aby go nie fałszowano dolewając wody i nie podmieniana knotów na gorsze; sam czyścił lampy, przy których świetle pracowali korektorzy, toteż po jakimś czasie weszło w zwyczaj mówić: » „Przy tym kaganku nie da się pracować! Dajcież mi którąś z lamp..- tego, jak on tam się nazywa, Labeo!" Czynności, dotychczas spychane na byle kogo, okazywały swą ważną przydatność, gdy on się ich podejmował. Zdawało się, że gdy Labeo do czegoś rękę przykłada, w drugiej dzierży pióro Maat i pilnie rozróżnia: co słuszne, a co niesłuszne... sprawiedliwe — niesprawiedliwe. A że dokonywał tego w sposób nie wynoszący go ponad innych — bez pouczania, którego nikt nie lubi, i bez biadolenia na prace, jakimi go obarczano — zaczęto przychylnie na niego patrzeć i nawet polubiono... Lecz rychło z polecenia Likosa musiał porzucić lampy i stanąć w pracowni, gdyż papirus przysłany ze słynnych warsztatów w Sais niejednokrotnie przychodził popękany i trzeba go było na miejscu sklejać, nim zawędrował na stół kopisty. I teraz Uniemu przydało się doświadczenie nabyte w farbiarni, gdzie miewał do czynienia i z najdelikatniejszymi gatunkami tkanin... — Pisać na zwoju, sklejonym przez tego nowego, to prawdziwa przyjemność — rozrzewniali się skrybowie. — Gładki, bez żadnych uszczerbków, wyrównany, jak należy... — Staram się, aby był dobry — odpowiadał patrząc prosto w oczy. Przyrządzony przez niego tusz nie zawierał plamiącego osadu ani też był nadto rozwodniony. Dbał również, by kalamusy miały odpowiednio ostre zakończenia, ułatwiające pisanie. Pewnego razu niezręczny kopista złamał dziesięć kalamusów dostarczonych przez Uniego, wpadłszy w złość, wszystkie podeptał i pognał do Teosa ze skargami na niedbalca... Uni w milczeniu wysłuchał nagany. Przez dwa wieczory wprawiał się w przycinaniu trzcinowych piór, zwężonych na końcu i rozciętych pośrodku. Kolejnego ranka złożył na pulpicie obrażonego kopisty pęczek gotowych. Na jego zdziwiony wzrok, wyjaśnił z prostotą: — Starałem się, aby były dobre. Spróbuj teraz. 322 Kalamusy były doskonałe, o czym kopista nie omieszkał powiadomić trzech sal skrybów, i Uni nie mógł się opędzić od zamówień. Z uśmiechem powtarzano o nim: „On ma ręce Ptaha", gdyż nawet nie-Egipcjanie pamiętali, że wszystko, co wyszło z rąk memfickiego boga, było dobre, .pomocne i nie sprzykrzyło się człowiekowi. Nadszedł wreszcie dzień, gdy na usilne prośby Diodora Uniemu dozwolono wejść do sal bibliotecznych. Tu, spełniając polecenia Teosa, zapoznawał się z księgozbiorem, którego ogrom przerażał go i fascynował. Mówiono o siedmiuset tysiącach zwojów, lecz tak naprawdę nikt nie znał ich dokładnej liczby. Wiele z nich padło pastwą czasu, rozsypując się na skutek starości, nieumiejętnego obchodzenia, pożerane przez robactwo. Lecz nieustająca praca kopistów miała za zadanie wypełniać luki. Uni ze czcią i podziwem patrzał na uczonych mających otwarty wstęp do Biblioteki. Zasiadali przy stołach, by czytać. On zaś miał obowiązek służyć im dostarczając z szafy ten czy inny zwój. I nie od razu wolno mu było samodzielnie pełnić owe posługi. Był przydzielony jako pomocnik bibliotekarza, który nadzorował jego pracę, sam będąc odpowiedzialny za swój dział. Pozornie — proste zadanie. Lecz jak łatwo było nowicjuszowi w tym się pogubić! Jak trzeba się było spieszyć, wiedzieć, gdzie czego szukać w tym ogromie, uważać i się nie pomylić! Ile pułapek czyhało na niedoświadczonego... On odpowiadał za całość zwoju, który musiał wrócić na swoje miejsce w szafie. Pism nie wolno było wynosić do miasta, lecz uprzedzono go, że niejeden złoty pieniądz przylepił się do niejednych palców w zamian za to, aby oczy nie widziały zwoju, co ukryty w fałdach szaty opuszczał już na. zawsze Aleksandryjską! Jak bardzo należało mieć się na baczności, by nie zostać oszukanym! Uni uczył się wszystkiego, wytężał pamięć i uwagę, a jak bardzo wyczerpująca była ta nauka, o tym wiedziała jedna Maat i domyślał się — Diodor. Patrząc na zwieszoną głowę siedzącego w kucki młodzieńca, pod ścianą swej izdebki, uczony wybuchał irytacją: — Potrzebne ci to było?! Mogłeś się spokojnie uczyć! Nie sądź, że pozwolę ci teraz zasnąć. Na czym to stanęliśmy wczoraj? 21« 323 — Na Anaksagorasie... — odpowiedział z rezygnacją Uni, marząc o tym, by go pozostawiono w spokoju. — Głowa ci się kiwa — konstatował nieubłaganie Diodor. — Zachciało ci się pracować w Wielkiej. A poznałeś chociaż bliżej tego Enuma? Cóż -^ on? Enum? Widywał go. Z początku nawet dość łapczywie wodził za nim oczyma. Lecz to minęło szybko i bezpowrotnie. Bo postać syna Tety, wyniosła na tle zmurszałej pańskiej siedziby, dziwnie zdrobniała w perspektywie niepoliczonych sal, korytarzy, dziedzińców Biblioteki. Odległa od oczu Uniego, nawet jakby całkowicie się zagubiła. Co nie oznaczało wcale, że Uni przestał o nim myśleć... Jakżeby zdolny był zapomnieć tego, którego wybrała Ammonia? Rozmyśliwał z niepokojem, co będzie, gdy Enum, przypatrzywszy się lepiej pomocnikowi Te-osa, rozpozna w nim dawnego nędzarza z obejścia Tety, cuchnącego smarowidłem, zapędzonego pod batem w kąt podwórza... Uspokoił się widząc, że Enum w ogóle nie zwracał uwagi na takich nowicjuszy w zawodzie, jak Labeo. Czasami pozwalał sobie na odpoczynek i opuszczając Bibliotekę kierował się ku portykowi, by przespacerować się na świeżym powietrzu, a znalazłszy ochłodę w cieniu kolumn nie odmawiał sobie przyjemności przyjrzenia się pięknym niewiastom. W lektykach lub lekkich powozikach zażywały przejażdżki i po drodze wysiadały, bądź by spotkać tego, z kim się umówiły, bądź dla pokazania się w nowym stroju, bądź celem wstąpienia do któregoś z licznych sklepów ciągnących się w głębi kolumnady. Prześliczne Greczynki o głowach osłoniętych muślinowym szalem, co nie krył hiacyntowej czy złotej barwy włosów, w kolorowych tunikach, błyszczące klejnotami; Rzymianki — żony i kochanki rzymskich dostojników — o wyniosłym spojrzeniu, które łagodniało stykając się z zachwyconym wzrokiem młodzieńca. A za niejedną taką damą woniejącą wyszukanymi olejkami, migoczącą klejnotami, brzęczącą zausznicami, manelami stała ciemno odziana, milcząca służąca z koszykiem na sprawunki swej pani. Widział smukłe jak trzcina Egipcjanki, podobne do kwiatów lotosu, Greczynki z domów tancerek, których cienka gaza szat 324 była tak przejrzysta, że Uni często bywał srodze poruszony, mając tuż, prawie przed nosem, ledwo co osłonięte wdzięki. Piękności te przed jego oczyma przesuwały naszyjniki na smukłych szyjach, bawiły się bransoletami, niejednokrotnie z u-śmiechem rzucały mu spojrzenia pełne zachęty. Zachwyt Uniego zniknął szybko. Tym rozpróżniaczonym, znudzonym, nazbyt już jak na jego upodobania zalotnym istotom jakże daleko było do tej jednej, jedynej, białej, złotowłosej i fiołkowej o dumnym powabie nieskorych do śmiechu ust! A one otwierały szeroko zdumione oczy, widząc, że młodzieniec się oddala nie oglądając się nawet za nimi. Byłyby bardziej jeszcze zdumione, gdyby mogły wejrzeć w myśli Uniego, który odchodząc zadawał sobie pytanie: „Czy moja matka też tak wychodzi na spacer? Może się kryje, milcząca, za plecami swej pani i ukradkiem ku mnie spogląda? Bo ona jakimś sposobem — niewiasty to potrafią — wywiedziała się, że jestem Unim, podjętym ze śmietnika w dziewiątym miesiącu po owej nocy, gdy spłonął księgozbiór z Wielkiej Bi- 325 blioteki załadowanej na statki- A może dopiero co przeszła nie rozpoznając mnie, lecz ja ją poznam po oczach, które będą spoglądały za mną..." Spotykał, wlepione z ciekawością w jego twarz, oczy rozbawione, oczy czułe, zaczepne, lekceważące, które po chwili szukały nowego obiektu zainteresowania. Obrzucając spojrzeniem kobiety opuszczające portyk mówił sobie: „Nie! Ona jeszcze nie przyszła... Ale przyjdzie! Z pewnością przyjdzie." Mijały tygodnie i nadzieja gasła, a on markotniał, tracił zapał do nauki, zaś Diodor z dnia na dzień zyskiwał więcej powodów do irytacji... Pewnego dnia Uni, idąc dziedzińcem, posłyszał za sobą nieznajomy głos, wołający czule: „Uni!..." Osłabł, serce jęło się tłuc w piersiach... Z wolna obejrzał się i ujrzał młodą swawol-nicę, ze śmiechem kryjącą się za kolumną. Była to cytrzystka, utrzymanka Horiasa, syna Izydorosa, której Uni wpadł w oko, jeszcze gdy widywała go w farbiarni. Doznawszy zawodu Uni otrząsnął się z myśli o matce, osądził ją najsurowiej i zdołał nawet całkowicie wyprzeć z pamięci. Lecz ten wysiłek równał się jakby wypaleniu przez niemiłosierny płomień, co pozostawia za sobą spopieloną pustkę. I choć owa pustka była głodna odwiedzin, i choć, wbrew woli Uniego, przyzywała Nieznajomą, Uni oparł się temu wołaniu. Nie szło to łatwo i nie tak od razu, jakby on sobie tego życzył. Zakwefiona twarz Nieznajomej dobijała się nocą do jego serca, potrafiła zbudzić go ze snu, próbowała przejednać, użalając się nad swym losem opuszczonej niewiasty, pozbawionej dziecka, lecz on się nie poddał i nie uległ. Pracując w Bibliotece spostrzegł dość rychło, że wyniosłość Enuma, powściągana, lecz jawna duma, w połączeniu z jego pustą sakiewką odtrącają kolegow-skrybów. Jął się przyglądać innym pracownikom, porównywać ich pomiędzy sobą i... jakże zadziwiających odkryć dokonał. Na przykład Teos. Troskający się nieustannie o zapasy materiałów piśmienniczych, o olej do lamp i wosk na tabliczki, utyskujący na nie- 326 dbalców zdawał się Uniemu kimś tak pospolitym, jak szafarz w wielkopańskim domu. Zmienił o nim sąd tego dnia, w którym Teos sprawdzając z pomocą Uniego kolejne pozycje w archiwum wykrzyknął tak gniewnie, iż nagle Uniemu zadrżała dłoń i o mało nie wypuścił z niej cennego zwoju. — Oby duch Kleopatry nigdy nie zaznał spokoju za to, co nam uczyniła! Ilekroć tu jestem, opada mnie zgryzota: gdzie najstarsze odpisy greckich tragików? Gdzie pierwsze kopie dzieł Ajschylosa, Eurypidesa, Sofoklesa? Nie ma! Wraz z kilkoma tysiącami zwojów darowane jej kochankowi! Jak gdyby łysy Rzymianin za mało ich puścił z dymem! Niech jej Ka spłonie ze wstydu przed Euergetesem, który je zdobył od Ateńczyków za cenę piętnastu talentów złota! Gdy płynęły na statku z Pireusu do nas, cała Aleksandria o tym wiedziała. Nikt nie spał. W porcie — głowa przy głowie! Dziś trzeba białego nosorożca, aby poruszyć tłumy, lecz wówczas... O! Wówczas droga z portu do pałacu zapchana była wiwatującymi. Pod nogi wysłańców, niosących skrzynkę ze zwojami, rzucano kwiaty... I wszystko bym Kleopatrze darował — ruinę naszej gospodarki, obłędną rozrzutność, szalone plany o imperium światowym, nawet zamordowanie brata i skazanie na śmierć siostry, lecz nie to, że ogołociła Aleksandryjską z tego, co nam było najdroższe, najcenniejsze! Zamilkł, by, zaczerpnąwszy tchu, podjąć z goryczą w głosie: — I cóż z tego, że ten drab Antoniusz ofiarował nam dwieście tysięcy pism, zrabowanych w Pergamonie? Tak mało mu na nich zależało, że nie zatrzymał żadnego dla siebie. Żołdak, rzymski wódz. Takiemu dźwięk piszczałek wojskowych milszy od głosu Muzy! Bez skrupułów zrujnował zbiory Pergamońskiej. Jeszcze i dziś, gdy rozmawiam z jej dyrektorem, czuję się niby wspólnik złodzieja. Nasza Biblioteka wzbogacona ich kosztem. Tak, jak gdybym pysznił się szatą złupioną z innego... Jest przyjemność z posiadania, lecz większy — wstyd... Od tamtej chwili Uni chętniej, bo z rozweselonym sercem, spełniał życzenia Teosa. Dane mu było wejrzeć w głąb uczuć przełożonego i nie znalazł tam żadnej „pospolitości szafarstwa", tylko najczystsze umiłowanie chwalebnej przeszłości, które ozła-ca duszę człowieka. 327 Z Likosem było inaczej. Uni z szacunkiem przyglądał się szczupłej, długiej sylwetce w czarnym jedwabnym kaftanie na brązowej tunice. Z zaciekawieniem obserwował pożółkłą twarz o zapadłych policzkach, skośnych oczach, wydłużoną srebrnymi nitkami wąskiej, rzadkiej * brody. I przyznawał w duchu słuszność kopistom, nazywającym Likosa: „Grekiem znad Jang-cy". Przodek jego miał jeszcze za czasów ptolemejskich przybyć do Aleksandrii z karawaną wiozącą na grzbietach wielbłądów słynny jedwab chiński. Przez przełęcze gór, przez pustynne bezwodne obszary, przez bagniska i dżungle i Wyżynę Partyjską, straszną napadami zbójeckich plemion, dotarł do Ziemi Czarnej. I to już samo w sobie było sukcesem godnym najwyższego podziwu. Lecz z jeszcze większym podziwem spotkało się w Aleksandrii to, co tragarze powyjmowali z juków i rozścielili na ziemi przed wysłannikiem dworu królewskiego: biała, chińska materia. Władca zatrzymał przybysza, ugościł, obdarzył hojnie... a reszty dokonał uśmiech pewnej Greczynki, podobnej z urody do Menelausowej Heleny. Protoplasta, specjalista od jedwabiu, pozostał na królewskim dworze, a jego potomek, Likos, zajmował się greckimi i łacińskimi manuskryptami w Bibliotece. Likos mówić wiele nie lubił. Że jednak dyrektor Zenon we wszystkich nieprzyjemnych sprawach nim się wyręczał, chcąc nie chcąc, musiał wysłuchiwać próśb i zażaleń. Pozwoliwszy klientowi wygadać się, zadawał jedno pytanie: — Co jeszcze? I góra pretensji, sama przez się, malała do rozmiarów garstecz-ki. A najczęściej bywało tak, że ten, który z nią przyszedł do Likosa, oddałby nie wiadomo co za to, by móc ją wycofać, sama bowiem obecność Likosa unicestwiała wszelką przesadę, sprowadzając rzecz do właściwych proporcji. Gdy Uni po raz pierwszy stał przed nim, olśniony zarówno dostojnością jedwabnego kaftana o szerokich rękawach, jak i srebrem nitek w brodzie, Likos, nie odmykając powiek, skinął głową i rzekł: — Wprawiwszy się będziesz obcował z myślami wielkich Gre- 328 ków. — Dał Uni emu chwilę czasu na wchłonięcie oszałamiającej nowiny, po czym podjął od nowa: — Staraj się myśleć, jak oni, gdy odważali się stawiać pierwsze pytania. — Znowu pauza i o-bojętne: ?— A teraz idź. Na razie będziesz czyścił lampy na zlecenie przełożonego nad posługaczami. Tyle było całej uroczystości. Lecz Uni odszedł tak wdzięczny Likosowi i podniesiony na duchu, jak gdyby wysłuchał najdłuższej mowy z błogosławieństwem starczającym na całe życie. Wzrok Uniego schodząc z wyżyn Likosa musiał — niestety — otrzeć się na ziemi o postać Nesyta. I wręcz odgadł, czego się po nim spodziewać. Pracując w farbiarni miewał do czynienia z dworakami podobnymi Nesytowi. Ich próżność, brak skrupułów i sprzedajność były mu dobrze znane. Ileż to razy musiał się upominać o zapłatę za ufarbowany i własnoręcznie odniesiony materiał! Ile się nachodził i ile razy bywał odpędzany precz, nie otrzymawszy należności. Nasłuchawszy się utyskiwań Diodora na słaby charakter Zenona Uni zaniepokoił się, czy owa słabość połączona z zawziętością Nesyta względem Enuma, czego nie dało się ukryć, nie zaszkodzą synowi Tety? Trzymając nocne dyżury na parterze często widywał Enuma wstępującego na schody, w drodze do pracowni. Gdy tamten znikał za drzwiami, Uni schodził na dół do magazynów, wybierał lampę dającą najlepsze światło, troskliwie sprawdzał knot i przez posługaczy odsyłał na drugie piętro, do pracowni syna Tety. To było wszystko, co mógł dla niego zrobić. Posłać lampę, czuwać z daleka, czekać, co im obu przyniesie Tyche. ?1?????1?1®1®?1®1??1?1®@??|§ ??^? XX Enum opuszczał księgarnię rozczarowany, ponieważ oczekiwane przez niego zwoje, wiążące dźwięczne strofy horacjańskie, jeszcze nie nadeszły z Rzymu... W nadziei na zakupienie „Pieśni" Horacego zachodził codziennie do księgarni Gorgiasza utrzymującego ożywione stosunki handlowe z największą w Rzymie firmą wydawniczą braci So-zjuszów. Obrotny Sycylijczyk zakupywał u nich pisma, a także dostarczał najlepsze gatunki papirusu ze słynnej egipskiej wy- 330 twórni w Sais. Gorgiasz zaprzysiągł się Enumowi na imiona bogów, jakie tylko był zapamiętał, iż egipski wielbiciel Horacego jest mu droższy od wszystkich razem wziętych bankierów aleksandryjskich i jako pierwszy na liście petentów otrzyma z rąk księgarza bezbłędny odpis „Pieśni", wykonany przez kopistów lepszych od tych najlepszych sprzed lat kilkudziesięciu, z pracowni Attykusa! Trzeba tylko trochę jeszcze zaczekać! Enum uwierzyłby owym zaklęciom, gdyby odchodząc nie był usłyszał identycznych zapewnień składanych kolejnemu amatorowi poezji Horacego... Stał na płytach chodnika przed księgarnią medytując, dokąd by pójść? Do ??? nic go nie ciągnęło. W centrum wibrującego miejskiego życia jawił on się jego oczom cichy i ciemny niczym drewniana skrzynia dla mumii... Lecz na powrót do Biblioteki też nie miał ochoty. Najmilej byłoby w towarzystwie Horacego pójść do parku, skoro jednak nie dostał „Pieśni", musiał zadowolić się dociekamiem: Jestże naprawdę ten Horacy tak wspaniały, iż bogowie olimpijscy wodzą za nim zazdrosnym okiem? Niezwykłe czasy i niezwykłe wydarzenia, gdyby się nad tym głębiej zastanowić! Syn wyzwoleńca, skromnego woźnego przy licytacjach, nieudany wojownik, do niedawna jeszcze przeciwnik imperatora, a dziś sam princeps dąsa się, jeśli Horacy o nim nie wspomni w swych utworach. Zatem jeden człowiek może osiągnąć tak wiele... I Enum aż się zapłonił od poruszania myśli, co z niezwykłą chyżością przyniosły mu obraz osiągnięć, jakich i on mógłby w przyszłości dokonać — i ów wewnętrzny żar nagle zgasł przygnieciony wspomnieniem rozmowy z Zenonem. Dziś bowiem rano, zdążając do swej pracowni, został w korytarzu zatrzymany przez służącego z zawiadomieniem, iż jest pilnie wzywany do przełożonego. Zenon stał twarzą do okna, tyłem do drzwi. Na powitanie Enuma odwrócił się ku niemu i niby czegoś upatrując po stole, unikając oczu Enuma, zakłopotanym głosem spytał, nad czym Enum teraz pracuje? — Ostatnio porównałem kilka kopii „O ustroju Aten" i z żalem stwierdziłem, iż odpisy — sporządzone w ostatnim dwudzie- 331 stoleciu — pod względem wierności oryginałowi są znacznie gorsze od zrobionych sto lat temu. Krzywiąc się, jakby rozgryzł zgniłą oliwkę, Zenon odparł, że nie tylko odpisy, ale i pracownicy są znacznie gorsi od tych, jacy bywali przed stu laty. Ze względu na dobro Biblioteki znajduje godną pochwały pilność Enuma, której się nie spodziewał, cieszy go, że Enum przykłada się do pracy bardziej, niż się tego żąda od młodych pracowników, i że wyniki ma lepsze od oczekiwanych... Brzmiąca dwuznacznie pochwała, na której dnie taił się jakby cień szyderstwa, zdumiała i zmieszała Enuma. Na Izydę! Zenon zatem tak niskie miał mniemanie o jego zdolnościach, że zadawalający wynik go zadziwiał? Byłby to powiedział, i więcej jeszcze, już chciał rzec, co sądzi o Nesycie, gdy Zenon pospiesznie zmienił temat. Podobno Enum nosi się z zamiarem pozostania na stałe w gronie pracowników Biblioteki? Byłoby to nader pożądane, gdyż instytucja cierpi na brak oddanych ludzi. Nie wie tylko, czy uda się zadowolić wymagania Enuma tyczące wynagrodzenia? — Nie są zbyt wielkie. Osiemset drachm miesięcznie... Zenon podniósł dłoń, jakby łysą głowę chroniąc przed ciosem, następnie rozłożył ramiona w geście niemocy, po czym złożył dłonie palcami ku sobie i jął się przyglądać paznokciom. Enum, przygotowany na walkę, mężnie, choć z trwogą w sercu, wygłosił: — Nic mnie nie zmusza do ubiegania się o tę posadę. Kwintus Licyniusz, przyjaciel Mecenasa, lecz także i mojego ojca, proponował mi objęcie stanowiska korektora w Rzymie, w Bibliotece na Palatynie, gdzie pracowałbym przy boku gramatyka i poety Gajusza Melissusa — i spuścił wzrok. — Ależ nie ma potrzeby! Podniósłszy oczy ujrzał błyszczące oczka Zenona, przyglądające się Enumowi tak, jak gdyby już go widział w portyku Ok-tawii, pomiędzy Melissusem a Horacym, kroczącego na biesiadę literacką do Mecenasa. ?— Nie ma potrzeby — powtórzył. — Osiemset to może za wiele, lecz — powiedzmy — siedemset? Enum skłonił się dwornie. 332 — Mniemam, że Kwintus Licyniusz będzie niezadowolony z mej odmowy, lecz na początek zgadzam się na siedemset. — Jeszcze jedno! Zanim u nas zaczniesz pracę, musisz załatwić tamtą sprawę. Odgadując, że chodzi o rezygnację z posady w rzymskiej bibliotece, Enum przytaknął żywo: — Oczywiście! Wyślę list z przeproszeniem. — Tak, tak! — Zenon spojrzał na Enuma z nieoczekiwaną przychylnością. — Zrób tak. To konieczne dla twego dobra. Idź zaraz do pracowni i napisz list! Życzliwość tej propozycji, skwapliwość tonu wzruszyły Enuma. Więc Zenonowi, wbrew temu, co Enum przypuszczał, zależało na nowym pracowniku! Zatem on się mylił widząc w Zeno-i nie tylko małodusznego tchórza! Herosem nie był, lecz szczerze zatroskał się o los swego podwładnego. I Enum ucieszony, zapewnił Zenona: — Zaraz napiszę to w swej pracowni. — I dodaj tam... no, cokolwiek, żeby... rozumiesz? Żebym tylko ja nie miał z tego żr.dnych przykrości. — O! Z całą pewnością! Postaram się wszystko wytłumaczyć. — Idź już, idź i napisz... Zasiadłszy nad zwojem papirusu Enum jął medytować. Pomysł z Biblioteką rzymską przyszedł mu raptem do głowy jako zbawcze kłamstwo. O Gajuszu Melissusie słyszał, nigdy go nie oglądając na oczy. Napisze zatem list, który pokaże Zenonowi, lecz list ten oczywiście nie wypłynie z Aleksandrii. Zaczął od złożenia wyrazów swego podziwu dla twórczości wielkiego rzymskiego poty Gajusza Melissusa, rozwodził się nad jej pięknem — co przychodziło mu tym łatwiej, że nic tego poety nie czytał — prosił o możność złożenia mu osobiście hołdu... — pisząc te głupstwa coraz lepiej się bawił, wyobrażając sobie, co by to było, gdyby jednak list wysłał do Rzymu? — Pokaż! Zerwał się z krzesła robiąc miejsce Zenonowi, który wszedłszy niepostrzeżenie, podjął ze stołu papirus, zbliżył do oczu, zerknął na Enuma, skromnie czekającego z boku na słowa u-znania, szybko przebiegł wzrokiem po rzędach pisma, a skończywszy cisnął pismem o stół. 333 — Nie o tym mówiliśmy! Do kogo miałeś napisać? Nie róbże takiej miny jak baran Amona! — spojrzał na zbielałą twarz Enuma i zmitygował swój gniew. — Musisz go przeprosić. Albo trzeba było się powstrzymać. Był u mnie wczoraj i opowiedział jak, pijany, rzuciłeś się na niego i pobiłeś. — I ty mu uwierzyłeś, panie! Szczerość bólu i oburzenia w głosie Enuma zmieszały przełożonego. Spuścił wzrok, jął mruczeć i przesuwać papirusy na stole, jakby przyszedł tu celem zrobienia porządku. — Niepotrzebnie się tak uniosłeś... On domaga się przeprosin. Przeprosisz go, w końcu to nieważne, co tam napiszesz, powiem mu, żeby tego nie pokazywał, i zapomnijmy o tym... Trzeba to załatwić jak najszybciej. t— Nie będę przepraszał złodzieja... — Milcz! — i obejrzawszy się na drzwi mruknął: — Mam dosyć tego wszystkiego. Dosyć burd. Poprosisz go na wino, sam mogę wyłożyć na to z własnej kasy, dla twego dobra... no! Zdjęty zgrozą i wstrętem Enum myślał w kółko: ,,On, który winien strzec dobra Biblioteki, drży przed kreaturą. On się boi... Robi to, co tamten każe... Jakaż ohyda!" Biorąc osłupienie Enuma za znak zgody i usiłując nadać tchórzostwu pozory rozwagi, Zenon wygłaszał z namaszczeniem: — Bójki i kłótnie pracowników mącą spokój, na czym powaga Biblioteki cierpi. Załatw to, załatw, gdyż nie mam ochoty znosić przykrości spowodowanych twoim uporem. Nie będziemy o tym więcej mówić, wystarczy, gdy to załatwisz, a że tak będzie, wierzę. Zależy ci przecież na pracy w Wielkiej Bibliotece, skoro odrzucasz nawet tak zaszczytne stanowisko, jak u Melis-susa w Rzymie? Na tym się rozstali. Enum odetchnął głęboko i — jak obudzony w nie znanym mu miejscu — rozejrzał się dokoła. Wokół mieniło się, hałasowało życie gwarnej ulicy, gdy on nie mógł oderwać się duchem od sal Biblioteki. Za możność pozostania tam — musiałby się upokorzyć przed złodziejem i kłamcą. O wielka Izydo! Kłamstwem i upokorzeniem nie można niczego uratować, gdyż osiągnięte za 334 tę cenę pozorne dobro, rychło obraca się w zło! Będzie musiał coś wymyślić — potem, bo teraz nie chce już dłużej rozpamiętywać! On i Nesyt razem zapijający winem ugodę... Gdyby Ojciec wiedział o tym! Gdyby Kwintus Licyniusz był teraz w Aleksandrii... Lecz Rzymianin, gdzieś na szlakach, gdzie zwykły chodzić lamparty, wierci te swoje studnie, daleki podłościom wielkiego miasta. Można by wysłać list... Proszę! Jaki ładny ekwipaż, a w nim dwie piękne niewiasty. Spojrzały na niego... Nie pierwszy raz w mijających go twarzach kobiecych postrzegał pytanie i o-czekiwanie, jakby ponaglenie i błysk obietnicy, lecz cóż go to obchodzić może? Zerwał z myśleniem o kobietach. Irytują go szepty służby roztrząsającej po kątach, dlaczego Enum nie bierze żony ani kochanki. On jeden wie, dlaczego! Te przewrotne istoty, zdolne udawać tkliwość, czułość, oddanie: „Może ci podać to, a może tamto? Dlaczego jesteś taki smutny? Czy nie jesteś nadto wesoły?", raptem — bez słowa wyjaśnienia — potrafią odejść. Ich serca są twardsze niż onyks. I słusznie mędrzec egipski o-strzega: „Nie staraj się poznać ciała kobiety. To uroda głęboka, o niezbadanych wirach". Natrafiwszy przypadkiem na wiersz Mimnermosa: „Jakież życie bez Złotej Afrodyty?...", z gniewem odrzucił zbiór jego poezji. Dosyć tych omamień! Coś niecoś o niej wiedział, codziennie przechodząc koło stojącej na środku dziedzińca marmurowej postaci, ciepłej od słońca. Zwodziła oczy gestem obiecującym odrzucić szatę, co przyciśnięta do piersi osłaniała nagość, lecz szata nigdy nie opadała... Dokonał wyboru. W jego życiu będzie tylko stanowczość, powściągliwość. Przyjaźń? Owszem! Lecz je- 335 dynie z przyjacielem. Gdyby Lucjusz był teraz w Aleksandrii, o ileż byłoby weselej... Dawne to czasy, gdy jeden skarżył się na plagi zadawane przez pedagoga, a drugi przechwalał się znajomością Homera... Jakimiż dziećmi byli wówczas! Jak bardzo on zazdrościł Lucjuszowi, że tamten chodzi i jeździ konno! Lecz gdy wyzdrowiał — przestało go to interesować. Oto Hinduska, niesiona w krześle przez dwóch tragarzy, spogląda znad wachlarza, jakby się spodziewając, że Enum podbiegnie zaraz. Nic z tego! Płyń dalej w tłumie i niech cię Złota Afrodyta zawiedzie do komnaty szczęśliwszej od tej, w której Enum zasypia. Obwieszona klejnotami, znieruchomiała, wyglą-. dasz na jedno z bóstw swego kraju, gdzie wielkie węże drzemią na ciepłych od słońca dziedzińcach i gdzie żądna krwi bogini Kali spogląda wyłupiastymi oczyma na posokę płynącą z ofiar... Piękna jesteś, ja jednak wolałbym, abyś była Lucjuszem. Za nim pobiegłym bez wahania. „I co? ujrzałeś wreszcie tych swoich Pigmejów? Budowałeś śnione mosty z lian? Miotałeś z kata-pulty kamienie na małpy? A złoto? Dużo go zdobyłeś? Lecz ja i bez złota zapraszam cię na wino. Jest taka mała winiarnia: »Pod Zdechłym Węgorzem«, gdzie schodzą się kpiarze, studenci, poeci, którzy jeszcze nie wydali tomiku; i ja też tam bywam, milczę, słucham... W takich knajpach rodzą się błyskawicznie kuplety, których autorstwa nikt nie zna i które następnego ranka śpiewa cała Aleksandria... Co? Nie masz czasu? Już jedziesz do Rzymu? Chcesz koniecznie zobaczyć w amfiteatrze, jak dla zabawienia widzów sto par gladiatorów wyrzyna się wzajemnie do ostatniego? Ty, syn narodu, co podbił świat, chcesz spać i rzęzić z emocji wraz z ogłupiałym tłumem? Miałbym ci do powiedzenia o wiele więcej niż wówczas, gdyś tak mnie zaskoczył wtargnąwszy do mej komnaty. Zazdrościłem ci, podziwiałem i trochę nienawidziłem przedstawiciela narodu zdobywców! Lecz ta nienawiść nie była głęboka i trwała krótko. Bo właściwie pokochałem od razu twój śmiech, który wniosłeś do smutnego domu. Podałem ci złudny powód, dla którego nie będę mógł wziąć udziału w twej podróży. Ten powód zawiódł i mnie..." Ochłonął, oprzytomniał. Ulicą przesuwali się piesi, płynęły lektyki, pojazdy konne. Oto dwunastu Murzynów niosło w krześle 336 jakiegoś ciemnoskórego bogacza, pewno z Puntu. O Serapisie! Jakiż on tłusty! Piersi ma niczym sama Kybele! Krążków ze złotego drutu na nim tyle, że dałoby się upleść dwanaście koszy i jeszcze by coś na kołyskę zostało. Już kilka dziewcząt, powiewając rozwianymi szatami, biegnie za nim, a on kiwa obsypaną pierścieniami dłonią i śmieje się szeroko. Czyjaś dłoń odsuwa firankę w lektyce i z okienka wychyla się fryzura niewieścia. Izydo! Toż to istna asyryjska wieża, w nią wbite miniaturowe dzidy z fałszywymi kamieniami! Szafranowa tunika ujawnia profesję hetery. Zresztą dama bynajmniej tego nie ukrywa. Przechodzącemu obok staruchowi, który wygląda na rajfura lub handlarza niewolników, daje znak — coś pośredniego pomiędzy zapytaniem o pieniądze a zaproszeniem do odwiedzin. O Febie! Zjadliwość twych promieni staje się nie do zniesienia i pora zejść im z drogi, lecz jeszcze rzućmy okiem na ten ekwipaż... Cóż za bogactwo! Gdyby nawet te dwa białe konie nie nosiły wyzłacanej uprzęży, gdyby woźnica nie miał tak głupiej i zarozumiałej miny i gdyby obicia nie były z atłasu, sam wygląd trzech siedzących wewnątrz osób — damy w ciemnym brokacie, dziewczyny z twarzą owiniętą szczelnie białym muślinem i rozpostartego młodzieńca — wystarczyłby za depozyt z napisem: Milion. Powietrze wokół ekwipażu wibruje odblaskiem złota. Młodzieniec wyskoczył z pojazdu, słońce rzuciło się od razu na rude loki i cała głowa mieni się jak miedziany garnek. Podał dłoń dziewczynie. Powstała, lekko skłoniła się damie w brokatowej sukni, zeszła na chodnik, młodzian przepuścił ją przed siebie i oboje weszli do księgarni. Enum rozejrzał się, zamrugał powiekami, potarł czoło... Nie! To niemożliwe! Cóż mu się znów przywidziało? Za długo stał na słońcu. Więc czemuż to głupie serce skacze w piersiach nie chcąc się uspokoić? Oczywiście, że nie ona, bo skądże by? Cóż ona mogłaby mieć wspólnego z tym ekwipażem, ze starą damą i rudym elegantem? Są to chyba jakieś omamy? To zemsta Złotej Afrodyty, znieważonej odepchnięciem! Bo Enum już był powiedział Amysowi, że w ogrodzie niektóre drzewa należy koniecznie usunąć. Nie wskazał które, lecz miał na myśli jedną cienistą wierzbę, co sama śpiewa. Wystarczy chwilę posłuchać, 22 Świetna i Najświetniejsza a wiotkie gałązeczki uderzają w jedyny ton: „Dzika gąska i leci, i leci...", choć Enum od pewnego czasu — to znaczy od ściśle określonego czasu — nie znosi żadnego śpiewu. A jednak ta zdradliwa wierzba, w której gałązkach uwiązł biały cień —. nuci nadal... Wszystko to tylko zwidzenia. Nic sensownego. Upał zmącił mu w głowie i zwiodło podobieństwo sylwetki. Lecz poza kłamliwym podobieństwem nie istnieje nic wiążącego obydwie postacie. Ta z ekwipażu to jakiś żywy wizerunek rodzaju dziewczęcego, przedmiot westchnień wymuskanych paniczów i worek ze złotem wystawionym na targowisku swatów. Czegóż ona szuka w księgarni? Frywolnych wierszyków dla zabicia nudy lub gwoli rozbawienia swego towarzysza? Pragnie naśladować Aspazję, chce, aby mówiono do niej: liczona i wytworna? A może i ona zna wiersz o Pigmejach i żurawiach? Dajmy temu pokój. Dla pustej ciekawości jeszcze tu chwilę postoi... Wcale niepilno mu do domu, gdzie nikt na niego nie czeka... Ojciec bardzo się zestarzał... Czasami zachodzi do komnaty, gdzie syn siedzi pochylony nad manuskryptami, staje za nim, jakby chciał coś pilnego powiedzieć, lecz na pytający gest Enuma wycofuje się zakłopotany: „Nic... nic... nie chciałbym ci przeszkadzać..." Czasem zostawia rachunki, prosząc o skontrolowanie, lecz owe wydłużone kolumny cyfr wpędzają Enuma w irytację. Nigdy nie mógł się w tym połapać, co należy do świątyni, co do skarbu rzymskiego, a ile pozostaje dla nich? Ze świątyni Sobka nikt już nie przychodzi z przyjacielską wizytą. Twarde jest milczenie jot-nuczera! Jak gdyby się mścił za odtrącenie propozycji, którą kiedyś zaszczycił Enuma... A tych dwojga jak nie ma, tak nie ma!... Co oni mogą tam robić? Czytają? Jeśli księgarz się do nich dorwał, prędko ich nie wypuści!... Czy jot-nuczer domyślił się, jaką odrazą napełniła serce Enuma złożona Sobkowi ofiara? Gdyby nie był na to trafił, dałby się uwieść pełnym powagi i słodyczy wizjom kapłańskich powinności. Biedak leżący twarzą do ziemi przed kuśtykającą po ścieżce „poetyczną podobizną Sobka" zagrodził Enu-mowi wejście do świątyni! Maat nie istniała na świecie. Była tylko pięknym marzeniem człowieczym o Słuszności, o Praw- 338 dzie i Sprawiedliwości. A jego biedny ojciec chciał się nadal łudzić, gdy drżącymi palcami dawał pieniążek na zakup kadzidła dla bóstwa. Zafalowała zasłona w drzwiach, wyszedł Rudzielec, w jego cieniu postępowała dziewczyna z twarzą osłoniętą muślinem. Rudzielec przystanął, zwrócony w jej stronę, plecami do Enuma, o coś zapytał... Enum miał przed sobą przysadzisty korpus odziany pretensjonalnie, głowę w lokach, nad którymi fryzjer musiał się dobrze napracować rozgrzanym drutem do karbowania włosów. Widział mięsiste, nagie ramiona i łydy bez jednego włoska, świadczące chwalebnie o męstwie, z jakim młodzieniec oddawał swe ciało w ręce depilatora, i właśnie to różowe, obficie wykarmione ciało zasłoniło drobną postać dziewczęcą w bieli... Enum przesunął się w bok, zajrzał za ramię Rudzielca. Odsłonięte oczy Ammonii poznały go tak, jak i on ją poznał. Spokojnym ruchem odsunąwszy woal z twarzy, zatrzymała na Enumie spojrzenie, pod którym poczuł się robakiem przyciśniętym do płyty. Jaśniała urodą, wykwintem, dystynkcją. Nie krzyknęła, nie podbiegła, ani zawołała: „Enumie!..." Kołysząc w palcach koniec paska od sukni wiodła z adoratorem błahy dyskurs, a jednocześnie jakby się bawiła osłupieniem Enuma, jednakowo pobłażliwa wobec natarczywego dworac-twa, jak i oniemiałego podziwu... Niczym nie zdradziła, że cośkolwiek pamięta, że zabita kobra, że haftowana opaska na włosy i cień wierzby coś znaczyły w jej życiu i że nigdy już potem nie było drugiego takiego miejsca jak tamto, pierwsze, gdzie oni we dwoje przystanęli nad wodą, bo patrzył na nich ptak... Enum znalazł fiołkowość jej oczu o cień głębszą niż dawniej, chłodniejszą, mającą w sobie coś z miki błyszczącej w słońcu twardym odblaskiem. Lecz choć usta z leciutką, ironiczną wzgardą nie przestawały się uśmiechać, twarda mika jęła się roztapiać, niknąć i oczy Ammonii odpowiedziały Enumowym wymówką: „Widzisz — taka jestem. Teraz już wiesz. Choć wypędziliście mnie, nie będę wam tego pamiętać. Wam — lecz nie tobie! Tobie, który nie pospieszyłeś stanąć w mej obronie, pozwoliłeś, aby mnie wyprowadzono za bramę, mnie, która cię trzymałam w ramionach, gdyś zabił węża, która cię strzegłam, 22» 339 gdy się uczyłeś chodzić, która miałam cię w sercu jak modlitwę do wyroczni delfickiej... Ale po co teraz o tym wspominać? To już stało się nieważne. Piękny dzień dzisiaj, nieprawdaż?" Śmiech Ammonii doprowadził Enuma do przytomności. Ozy-» rysie! Ona się śmiała, oddalona o kilka kroków... Rzuciwszy głośno i znacząco: ,,I cóż teraz będzie?" — ruszyła do ekwipażu. Rudy postępował jej śladem. Enum cały się obrócił, patrząc za odchodzącą: „Co teraz będzie?" Dla którego z nich dwóch to było przeznaczone? Z twarzą już osłoniętą muślinem usiadła obok starej damy, za nią wsunął się Rudzielec. Konie ruszyły z miejsca. Gorgiasz patrzał zdumiony na Egipcjanina, z którym się był rozstał chwil temu kilka, teraz młodzian, nachylony nad stołem, powtarzał niecierpliwie: — Co to była za para? Kto on? — On? — Gorgiasz zaczerpnął tchu. — Ile jego majątek wart — trudno powiedzieć. Bogaty Żyd to jest ten Żyd, który zawsze powie, że ma niewiele, tyle co nic! Ale gdy jego rodzice umrą ze zgryzoty za tym majątkiem, który synek przehulał, Antypasowi jeszcze pozostanie dosyć, żeby im kupić najdroższy nagrobek, sobie najdroższą urnę na łzy, a dla swojej mimuli — najdroższy powóz, żeby razem mogli pojechać na pogrzeb. — Antypas? — Co? A tak, tak! Nieważne, że Antypas. Ważne, że kuzyn Teofilosa... — A... ona? — spytał, jak gdyby w ogóle mógł mieć jakieś wątpliwości. Sycylijczyk rozłożył ramiona. — Najwytworniejsza! Dziś już takich nie ma. Ale dawniej były, były... Za czasów królowej Arsinoe, Bereniki... A dziś? Gdy kobieta przestaje być wytworna, pije z mężczyzną z jednego kielicha, w co się ten mężczyzna obraca? W wieprza! Co nam już Homer udowodnił — w której księdze? Aha! W którym wierszu? W tym, gdy napisał o Kirke... — Imię?! 340 — Tej dziewczyny?.... Zaraz... Tylko sobie przypomnę... Jakieś takie — z Teb. Na pewno! O... To „O..." pofrunęło wraz z ciałem Gorgiasza wzdłuż długiego stołu ku nowemu klientowi, który właśnie był wszedł. Dostojna postać, siwa głowa przykryta małą czapeczką wzbudziły zachwyt księgarza. — Witam wielkiego uczonego, witam! Jakaż to radość dla mnie. Czego pragnie mój czcigodny gość? Pozostawiony sam sobie Enum powtarzał machinalnie w myśli: „Z Teb... dlaczego z Teb?" Diodor oglądając od niechcenia napisy na futerałach, kryjących zwoje, wymruczał: — Chciałbym kupić zwój z pieśniami. — Dla ucznia? — podchwycił domyślnie księgarz. — W jakim wieku? Diodor rozejrzał się podejrzliwie. Byli sami. Tylko w drugim końcu sklepu, skryty w cieniu, jakiś młodzieniec egipski zdawał się uczyć na pamięć wzorów z mozaiki. — Wieku? — spojrzał przenikliwie w twarz księgarza. — Wiek jest w sam raz odpowiedni, żeby nauczył się porządnie pisać. Wziąłbym ten zwój z greckim tekstem modlitwy do Amona. —" Właśnie! Mówiłem! — Sycylijczyka zmiotło w kąt sklepu, gdzie sterczał Enum. — Nie mówiłem? Amon Tebański! Ammonia, tak, Ammonia... Wrócił do Diodora, którego twarz wyrażała zgorszenie z nadmiernej ruchliwości Gorgiasza. — Modlitwy do Amona? Zaraz będą. Już podaję. A jeśli ich dziś nie będzie, to na pewno znajdą się jutro. Enum wyszedł. Po co właściwie pytał? Wiedział już wówczas, gdy siedziała w ekwipażu zbrojna woalem muślinowym jak puklerzem. Trochę zmyliła go jej swoboda, pewność siebie. Nie przewidział, że stanie się tak nieprzystępna i wyniosła. To Aleksandria ukształtowała ją po swojemu, uzbroiła i wyszlifowała. Istny mały posążek bogini! Jak księgarz powiedział? — najwytworniejsza? Wsiadając do lektyki drżał mimo żaru panującego na dworze. Nie będzie się starał zobaczyć jej ponownie, nie będzie jej 341 szukał. Nigdy! Z satysfakcją mówił sam do siebie: „Głupcze, kiedyś myślałeś, że ona przeniosła ponad ciebie farbiarza, ponieważ miał muskularne ramiona i piersi jak puklerz? Głupcze! Odrzuciła farbiarza tak, jak odchodząc z domu, porzuciła ciebie!" Anat, czyhając u wrót, poznała po twarzy wysiadającego z lektyki, iż bardzo jest wzburzony; przechodząc obok stojącej z kornie opuszczoną głową rzucił niecierpliwie: — Przynieś mi coś do picia, Anat! Spoglądając w zachwycie za znikającym w drzwiach, dziękczynnie podniosła w górę ramiona: „Anat!" Nazwał ją po imieniu jak dawniej! „Anat". I z szaloną radością popędziła po wino do piwnicy. Wszedłszy do swej komnaty, patrzał zdziwiony nie pojmując, co ojciec porabia? Oddzieleni korytarzami żyli, każdy w swym świecie: ojciec z liczydłem i z rachunkami, on zaś... mniejsza o to... Skoro Teta był tu, można było od razu przystąpić do właściwej rozmowy. Skłonił się uprzejmie. — Cieszy mnie, iż widzę cię, ojcze, w zdrowiu i przyjemnie wyglądającego. Teta stał przed kapliczką Izydy. Na dźwięk głosu zwrócił twarz w stronę Enuma, patrzał, lecz jakby nikogo nie postrzegał, by wreszcie z trudem wypowiedzieć: — Wszystko na daremno... — Ojcze, co się stało? — podszedł i teraz zauważył, że ojciec trzyma w ręku odpieczętowany list. — Od kogo to? — Z kancelarii zastępcy namiestnika. Zawiadomienie. Jak wiesz... Nie, nie wiesz, ty się tymi sprawami nie interesujesz... Od dwóch lat jestem obciążony obowiązkiem dopilnowania, aby chłopi wywiązywali się z przymusowych dostaw zboża dla państwa... Oni się nie wywiązali. Zalegają z podatkiem i ja na mocy ustawy, którą Rzymianie wydali, mam odesłać do magazynów brakującą ilość ziarna... Enum odetchnął. Obawiał się usłyszenia czegoś jeszcze g°r" szego. W pewnym sensie był nawet rad, że to się stało dziś, gdyż śmielej mógł przystąpić do działania. 342 — Ojcze... to już nie ma znaczenia. Zmęczone oczy w ciemnej, pobrużdżonej twarzy zaświeciły ostrzejszym blaskiem. — Nie ma? Jak to: nie ma?! Nie uważałeś, gdy mówiłem: zmuszają mnie, abym z własnego ziarna dał to, czego nie dostarczyli wieśniacy. Skąd wezmę? Moje magazyny są puste. Co było, poszło na zapłacenie długu. Patrząc w podłogę dla ukrycia zniecierpliwienia Enum myślał: „Znowu się zacznie... o procentach, o tym, że cały przyszłoroczny zbiór dał w zastaw, że myszy, że złodzieje... Gdy się wygada, łatwiej ulegnie moim perswazjom. Bo ja muszę go przekonać..." — ...byłem uczciwy. Tak! Zawsze byłem uczciwy... Nie oszukiwałem, choć to robili wszyscy wokół. I śmiali się, że ja tego nie umiem. Umiałbym, tylko że w naszym rodzie nigdy nie było krzywdzicieli i oszustów. Ale wszystko widziałem, o, widziałem dobrze! Oszustwa mierniczych... tak! Gdy Nil występował i woda pokrywała znaki graniczne, mierniczowie przesuwali słupki na korzyść tych, którzy im się opłacali. Gdy tamci oddawali siedem artab pszenicy, dostawali kwit na dziewięć, Jeśli z tych siedmiu dwie szły do kosza poborcy. A gdyby do leziora wrzucić ten piasek, który dosypują do zboża, żeby wagę Uczynić cięższą... Enum oderwał wzrok od podłogi. "— Ojcze, błagam, przestań! "— Pójdę do Publiusza Koponiusza. Powiem mu. Powiem, jak 343 kradną, oszukują, zmyślają jego właśni urzędnicy. Przy takie-gospodarce wszystkich nas czeka ruina. Kijami i konfiskata zmusza się wieśniaka do oddawania resztek zboża, nam, dzierżawcom, dokłada się ciężarów... — Myślisz, że on o tym nie wie? Teta się wzdrygnął. — Co mówisz? Jak to? Jak? — On wie. Milczy, ponieważ dla niego ważniejsze jest stanowisko zastępcy namiestnika i nie chciałby stracić tego urzędu. Wie również, że na miejsce usuniętych złodziei przyjdą nowi... I tak będzie wciąż. — Ja nigdy nie kradłem. ;,1 pewnie dlatego musiałbyś zginąć z głodu, lecz ja nie dopuszczę". — Enum łagodnie wyjął list z dłoni ojca, odłożył na stół. — Niepotrzebnie się tym zamartwiasz. Otrzymałem pracę. To znaczy tak, jakbym już otrzymał... — Co znowu? Nie wiem o niczym. Gdzie? — Będę pracował w Wielkiej Bibliotece. — Nie ma żadnej Wielkiej Biblioteki. Nie zmyślaj. Była, lecz większość zbioru spłonęła za Kleopatry, gdy łysy Rzymianin podpalił naszą flotę. — Myśmy nigdy nie przyjęli do wiadomości, że Bruchejon i część Biblioteki spalone. To, co ocalało, po staremu nazywamy Wielką Biblioteką. Będę kierował pracą kilku kopistów, odpowiedzialny za zgodność oryginału z kopiami. To bardzo ważne... Urwał. Treść tego, co mówił, nie docierała do Tety; ojciec błądził wzrokiem po komnacie, jakby czegoś szukając. I Enum uświadomił sobie, że chwila, o której marzył w ciągu pracowitych dni i nocy, na którą tak czekał — mija... już właściwie przeminęła. Jest poza nim. Odeszła. A on kiedyś myślał, że uraduje ojca. Pan tego domu dumny z osiągnięć Enuma zawoła służbę i powie: „Patrzcie, mój syn został ważnym człowiekiem w Wielkiej Bibliotece!" I ci wszyscy, którzy przez długie lata widzieli w nim nieznośnego smarkacza, potem niedołężnego kalekę, ujrzą mężczyznę energicznego i odpowiedzialneg°> któremu się powierzyło ważne stanowisko. 344 powtórzył spokojnie i krótko: _- Będę pracował w Wielkiej. ,_- Ile ci zapłacą? ,- Siedemset drachm... na początek. ___ Siedemset... nigdy nie myślałem... Sądzisz, że na pewno tyje ci dadzą? Uśmiechnął się pobłażliwie nad naiwnością pytania. __Rozmawiałem o tym z przełożonym. —? Nie wierz mu. On może cię oszukać. Wszyscy oszukują. — Wysoko ocenił moją pracę — rzekł skromnie. — Ocenił? To się jeszcze okaże. Wolałbym, abyś miał jakąś pewniejszą posadę. Czy to prawda, że kopiści tęgo popijają? ?— Ależ, ojcze! Ja z tym nie będę miał nic wspólnego! — No dobrze. Skoro tak chcesz... Potrzebna ci będzie porządniejsza lektyka, bo ta, której używasz, już się rozlatuje. — Lektyka nie będzie mi potrzebna. Obaj, ty i ja, zamieszkamy wspólnie, w pobliżu Biblioteki. — Nie rozumiem. — Nie stać nas na prowadzenie dwóch domów. — Zdławił w sobie chęć wykrzyknięcia, iż nienawidzi tego domu, gdzie wszystko, co żywe, zmieniało się w popiół. Gdzie umarła matka, rozsnuła się więź ojca z synem, a złota strzała, co raz przemknęła ciemnym korytarzem, przemieniła się w locie w syczącą żmiję, aby w samo serce ukąsić Enuma. Znienawidził tego domu od momentu, gdy obszedł gospodarstwo i znalazł rozpad, ruinę i śmierć wszystkich swoich dziecinnych wyobrażeń. Z wysiłkiem podjął: — Nie jest możliwe, abym ja mieszkał tam, ty zaś tu. Mieszkania w Aleksandrii są bardzo drogie, lecz bez porównania drożej kosztować nas będzie utrzymanie sług noszących mnie do Biblioteki i z powrotem. Już myślałem nad tym. Stąd weźmiemy tylko najpotrzebiejsze sprzęty, kucharkę — żeby ci prowadziła dom, Fanesa i Nonnosa... — A inni? — Niech idą do pracy. — Nie rozumiem, jaką masz korzyść z tego, żeby mnie drażnić? Przecież nie porzucimy ludzi. — Jakich ludzi? 345 — Tych, którzy służyli dziadowi i ojcu. Znali twarz twojej prababki, a gdy ty byłeś dzieckiem, nosili cię na rękach i stru, gali ci małe krokodyle i pawiany. Przyznaję, nie są najlepszv_ mi pracownikami, gdyż ciała ich zwiotczały i stały się jak lniane szaty. Gdy ja ich wyrzucę, któż ich weźmie? Wstydząc się tych słów i wymuszając je na sobie, Enum odparł: — W Rakotis, przy Domu Życia, gdzie pracują lekarze, są pomieszczenia dla starców cierpiących na dolegliwości' swego wieku i za pewną opłatą moglibyśmy... — A więc przychodzisz mnie nakłaniać, aby po drugiej stronie Ciemnej Rzeki, w Zachodnim Kraju, duchy przodków mówiły o nas: „Ci, którzy zaufali bogom i związali swe życie z domem Tety, leżą jak nędzarze w przytułku, a zamiatacze depcą im po rękach, a sprzątaczki wylewają gorącą wodę na ich nogi?" — Przestań, ojcze! — Zanim otwarłeś wargi, wiedziałem, że mowa twoja będzie wyniosła i obca. Odkąd utknąłeś nad pismami, odmieniło się serce twoje. Mierzi cię dom twoich przodków, więc z niechęcią odwracasz od niego twarz. Prawem młodości jest przemawiać zuchwale i żądać wiele. Lecz ja jestem już zmęczony i starość przemawia przeze mnie. Starość od dawna krążyła nade mną, choć ja odpędzałem ją zrywając się rano i idąc w pole. Starałem się robić wszystko, czego Geb ode mnie żądał, lecz gdy dziś przyszło pismo z kancelarii, wypadło mi z rąk... —? Sam powiadasz, że nie mamy czym zapłacić świątyni. Nie masz zboża na opłacenie długów. Jesteśmy bankrutami i dom będzie wystawiony na licytację. Dokąd zatem chcesz iść? — Nigdzie. Zostaniemy tu i umrzemy. Dziecinny upór starczej bezradności sprawił, że Enum —-tracąc panowanie nad sobą — wykrzyknął: — Co mnie obchodzą ci wszyscy, którzy próżnowali, gdy ty pracowałeś, a ja się uczyłem? Nie są warci lepszego losu nad śmierć w przytułku. Nie chcę słyszeć o nich! A ciebie, ojcze, zabiorę stąd... Wyczerpany usiadł w krześle i schował twarz w drżące dłonie. Naraz ponad swą głową usłyszał: 346 .— A co będzie z dzieckiem? — Z jakim dzieckiem? — spytał odejmując dłonie od twarzy. — Z Artemis... „Oszalał. Tu żadnej Artemis przecież nie ma..." Spojrzał z trwogą na oblicze ojca; było spokojne, a wzrok zapatrzony w zieleń ogrodu. — To ładne i zdrowe dziecko. Dobrze się chowa. Kazałem jej dać imię Artemis, twojej babki. W domu, który zawsze jest cichy i pusty, głos dziecka jest niby świergot przelatującej jaskółki. Artemis poznaje mnie, wyciąga rączki na mój widok, śmieje się — ciągnął, uśmiechając się sam do siebie z jakimś osobliwym wyrazem, który przejął Enuma lękiem. Odpychając od siebie przeczucie czegoś, czego już nie da się cofnąć, wykrztusił: — O kim ty mówisz? — Ach, prawda, zapomniałem, że ciebie to nie interesowało! — Teta dobrodusznie pokiwał głową. — Nigdy nie zapytałeś o nią, o to dziecko, które ów nieszczęsny nędzarz, Uni, przyniósł w koszyku. Enum tkwił w krześle jak porażony żmijowym jadem, odbierającym kończynom zdolność ruchu, paraliżującym oddech i już, już zdającym się dosięgać serca, a spokojny i prawie obojętny głos ciągnął dalej: — Czuję się stary i obawiam się, że za dni swego żywota nie usłyszę już w tym domu głosu wnuka. Postanowiłem zatem przyjąć to dziecko za swoje. Tak więc dostaniesz siostrzyczkę, Enu-mie... Dziś właśnie przyjdzie zamówiony pisarz, który dokona wpisu do ksfąg. Przynajmniej tyle dla Artemis zrobię, że nie zostanie niewolnicą, rzeczą,kupioną i odsprzedaną. Nie tylko ty dla mnie, lecz i ja dla ciebie chowałem niespodziankę. A jeśli moja zdumiała ciebie, wierz mi synu, niczym to zdumienie jest wobec mojego zaskoczenia, -r- Zwracając na Enuma wygasłe spojrzenie, na którego dnie migotał przytępiony odbla&k ironii, dopowiedział: — Nie kłopocz się zbyt wiele, Enumie. Co ma przyjść i tak przyjdzie nieuchronnie. Mamy jeszcze trochę czasu przed sobą. Ja nie zgłaszam żadnych wymagań, lecz miejsce dla dziecka i jego mamki musi się znaleźć... „Prawda! Wszak jest jeszcze i mamka — żachnął się w 347 myślach Enum. — Więc ojciec żąda, abym jeszcze i mamkę zabrał do Aleksandrii!..." — Izydzie, która zawsze miała w opiece nasz dom, złożyłem wczoraj dar i mniemam, że został przyjęty. Spodziewam się w tych dniach powrotu Licyniusza z pustyni, a jego obecność wiele może zmienić. — Ach, tak! — Enum ocknął się i ożywił. — Więc on ma przyjechać? Nic mi o tym nie mówiłeś. — O nic nie pytałeś. — Czy tylko na pewno? — Gdyśmy się rozstawali, mówił, że tego miesiąca w Idy, jak mówią Rzymianie, przybędzie do Aleksandrii. On zwykł dotrzymywać przyrzeczeń. — Zamilkł, by po chwili, jakby z o-ciąganiem się, wyznać: — Przesłałem mu list do oazy na ręce kierownika karawany, od którego Licyniusz będzie odbierał materiały potrzebne do budowy zbiorników. Wyraziłem w liście pragnienie ujrzenia mego przyjaciela jak najprędzej. I on przybędzie, skoro już wie, że ja czekam. Nie opuści mnie w potrzebie. Gdy kroki ojca oddaliły się korytarzem, Enum wyszedł do ogrodu i potoczył wokół osłupiałym spojrzeniem. „Siostrzyczka!" Więc on będzie miał siostrzyczkę. Dziecko Uniego... Tak czekał i tyle obiecywał sobie po tej rozmowie z ojcem. Wszystko to zostało mu odebrane. I tyle goryczy w słowach Tety. Prawda, że żył samotny, lecz czy on, Enum, był mniej samotny? Życie dla nich obu okazało się niełaskawe. Ojciec chodził na folwark, bawił się z dzieckiem, nosił tę Artemis na rękach, wszyscy to widzieli. Może nawet służba podrwiwa sobie, tylko jeden Enum o niczym nie wie? Czyjeż było to dziecko? Niemożliwe, że Am-monia... Nie! Nie! Ojcu było obojętne, czyje. Wystarczyło, że ładne, śmieje się i wyciąga rączki do niego. Trzeba będzie wziąć większe mieszkanie. Ale w takim razie siedemset drachm nie wystarczy na pokrycie wydatków. Ojciec wydał mu się kimś skazanym u schyłku swych dni na skromne milczące miejsce i nagle ten ktoś, nieomalże pozbawiony głosu i znaczenia, przemówił tak dobitnie, że Enumowi zabrakło słów na odpowiedź. Słońce już zachodziło. Ostatnia fala światła jak znużone westchnienie niebios ogarnęła ziemię, a powiew zapachów z ogro- 348 du, niby rój przyjaznych duchów, otoczył Enuma, lecz ich słodki dotyk nie uśmierzał wzburzenia. Czyż słowa ojca, że nie spodziewa się, by jeszcze w tym domu usłyszał głos wnuka, nie zabrzmiały jak gorzki wyrzut? Do późna w nocy pracował nad tekstem przyniesionym z Biblioteki. Nut rozpościerała szeroko swój gwiaździsty płaszcz, gdy pochylony nad kartą wyczuł drgnięcie zasłony w drzwiach. Nie patrząc w tamtą stronę, odgadł: ktoś wśliznął się i czeka spłoniony, drżący, pełen uwielbienia. Zaciśnięte dłonie, ręce opuszczone wzdłuż boków przywarły do ciała, głowa pochylona, jej oczy śledzą jego głowę; posłuszna na każde skinienie i tak spragniona jego bliskości, jak spragniona jest gwiaździsta Nut, gdy nachyla się nad leżącym w ciemnościach Gebem. Odłożył tabliczkę; niepokój idący od stojącej cicho, bez drgnienia, udzielił się jego barkom, dłoniom, które się zwarły, krew uderzyła mu do policzków. Z oczami wlepionymi w ciemność, 349 gdzie błyszczał jakiś zwodniczy, jasny punkt, nie dający się pochwycić i zatrzymać, wyrzekł ochrypłym głosem: — Chcę, żebyś się zbliżyła tu do mnie, Anat... Arsinoe, młodsza od niej Berenika i najmłodsza Rebeka w nocnych koszulach siedziały rzędem na sofie, jadły łakocie i wbrew zakazowi rozmawiały, choć o tej porze miały już spać. Lecz to właśnie było takie cudowne i podniecające: móc szeptać, chichotać, gdy nikt nie słyszy. Rodzice, wraz z ciotką, pojechali do krewnych, a nauczycielka mająca obowiązek wysłać panny do łóżek, odeszła do swego pokoju tłumacząc się bólem głowy. Zrezygnowała nawet z kolacji, mimo iż miała być wspaniała ze względu na obecność hinduskiego księcia spragnionego przyjaźni Teofilosa! Wszystkie trzy molestowały ciotkę, chcąc się dowiedzieć, co się Ammonii stało, i usłyszały, że absolutnie nic; nauczycielka oraz Antypas odwiedzili księgarnię Gorgiasza, zamówili dramaty Eurypidesa i wrócili do domu; Ammonia z nikim się nie widziała ani nie rozmawiała. Należało przyjąć, że istotnie był to ból głowy, ogromnie przykra dolegliwość, i trzeba zostawić Am-monię w spokoju... Wyczerpawszy temat bólu głowy, Arsinoe rzekła znacząco: — Wiecie, że Ammonia nie nosi koszuli? Tak jak Rzymianie, nosi tylko opaskę. — Skąd wiesz, że oni noszą opaskę? Podglądałaś? — Aleś ty głupia... Rebeka obraziła się i odwróciła plecami do Arsinoe, twarzą do Bereniki, spoglądającej z rozmarzonym uśmiechem w owalne lusterko ołowiane. Arsinoe gardząca młodszymi siostrami, lecz skazana na ich towarzystwo, wstała z sofy i, przechadzając się wolnym krokiem, podpatrzonym u Ammonii, rzekła szyderczo: — Nawet nie wiecie, co grają w teatrze. — Ja bym chciała iść do teatru, ale mamcia nie pozwala. — I Berenika splotła ramiona nad głową, z zachwytem sobie wyobrażając jakieś światła, ogromny ruch, sylwetki w niezwykłych strojach... . — Wiedziałam z góry, że tak będzie! Nigdy nic nie wiecie! 350 — No, to powiedz, widzę, że umierasz z chęci powiedzenia ?— krzyknęła Rebeka. — Ja umieram? Och, jaka głupia! — A kto jeszcze raz powie: „głupia", będzie winien ognia piekielnego i pójdzie do Szeolu! — zawołała ze łzami w oczach Rebeka. — Ja bym chciała iść najpierw do raju, a potem do Szeolu i zobaczyć, jak to wszystko wygląda — zanuciła cicho Berenika, wyciągnięta na sofie. — Jak to wszystko wygląda... Jak to wszystko wygląda... ten raj i ten Szeol? Ach! — Więc co grają? — nalegała płaczliwie Rebeka. — Porwanie Europy. I ona jest naga. — Naprawdę, czy to zmyśliłaś? — Żeby to nie było trzeci raz, tobym ci powiedziała, jakaś jest głupia. — Cała jest naga? — spytała z zainteresowaniem Berenika, odkładając lusterko. — Taka piękna jak Ammonia? — Nieprawda! Jak ona może być naga, gdy się wszyscy patrzą? — Powiedz, Bereniko, czy ta Rebeka nie jest głupia czwarty raz? Ona się pyta, czy Europa może być naga? Przecież to jest aktorka. Mimula. Mimulom wolno występować nago i bez maski. — Gdy dorosnę, będę mimulą — oznajmiła spokojnie Berenika. _ Ty?! — wykrzyknęła: Arsinoe z zachwytem, Rebeka ze zgrozą. — Mogę przecież być mimulą — oznajmia Berenika przewracając oczami. — Umiem tańczyć i śpiewać. Zaraz zdejmę koszulę i zatańczę wam. Niech Arsinoe wsadzi głowę w dzbanek i będzie bykiem, jak mim Latynus. — A ja? — niespokojnie dopytywała Rebeka. — Ty się położysz na podłodze i będziesz labiryntem. A ja będę deptać po tobie, niby że weszłam do środka labiryntu. Uszczęśliwiona Rebeka zerwała się z sofy spełnić rozkaz, Ar-soine już sięgnęła po dzbanek i w jednym momencie wszystkie naraz znieruchomiały. — Słyszycie? — Płacze... 351 — Ammonia płacze. Policzkami przylgnęły do ściany nadsłuchując. — Może przez Antypasa? — Zróbmy coś dla niej! — Dajmy jej coś! — Ja poproszę proroka Eliasza, żeby zesłał dla niej złoty wóz. — Nie waż się tego robić! — Arsinoe rzuciła się ku Bereni-ce jak wściekła. — Przecież ona się w nim spali! Słyszysz? — i uszczypnęła siostrę, aż ta się wzdrygnęła. — Nie pozwalam! Lepiej dajmy jej coś od siebie. — Ja mogę jej ofiarować moje zapinki, bo mnie zawsze kłują. Nie cierpię ich i nie będę nosić — oznajmiła Rebeka. — Ja dam jej moją fontannę. . — Którą? — Tę przy posągu Kory. — Nienawidzę was! — Arsinoe odeszła na bok i siadając na stołku krzyknęła: — Zabiję 'się przez was! Mieć takie głupie siostry to lepiej nie żyć. Jedna chce jej dać zapinki, żeby ją kłuły, a druga — podarować wóz Eliasza, żeby ją spalił. Powiem ojcu, żeby zaraz zapisał mi cały posag, i wszystko podaruję Ammonii. — Naprawdę to zrobisz? — Naprawdę! Bo gdybym umarła, mój posag zostałby dla was. — A jak nie umrzesz, to nie dasz Ammonii? — Dam! Wszystko dam! Jak się jest córką bankiera Teofilosa, można chcieć wszystko, no to ja chcę być nędzarką. Wrażenie słów było wielkie: siostry spojrzały na Arsinoe z podziwem. — Ty? Nie mów! — Tak! Chcę być nędzarką! Tatusia stać na to. Wewnątrz budynku rozległ się gong. — Przyjechali! Do łóżek! Prędko! Rozbiegły się, każda wskoczyła do swego łóżka, naciągnęła na siebie jedwabną kapę, zamknęła powieki i odwróciła się plecami do drzwi, na wypadek, gdyby mamcia weszła. Za chwilę wszystkie trzy spały uroczym, dziewczęcym snem. I Berenika, przyszła mimula, która chciała podarować fontan- 352 ną i złoty wóz Eliasza; roztropna Rebeka, nie mająca zaufania do ekstrawagancji; i ta najstarsza, najdumniejsza, Arsinoe, co pragnęła zostać nędzarką, ponieważ tatusia stać było na to... Gospodarze po powrocie z wizyty zasnęli snem sprawiedliwych. Teofilos, ponieważ przy kontrakcie na jedwab oszukał Hindusa tylko tyle, ile tego honor kupiecki wymagał. Jego żona, Anna, której się przyśniło, że wszystkie swoje klejnoty darowała świątyni w Jerozolimie. Jezebel zawsze spała dobrze i bez snów. Jedne tylko Ammonia tej nocy nie zmrużyła oka. 23 XXI Konno wracali do obozu rozbitego na pustyni. Chcąc lepiej poznać okolicę Kwintus codziennie podejmował wyprawy, trwające po wiele godzin, i prawie zawsze syn towarzyszył ojcu. Do najbliższej oazy były dwa dni drogi, lecz Kwintus nie myślał o dotarciu tam, gdzie można by spocząć w cieniu, a obracając kołowrotem wydobywać czerpakami żywą wodę dla ludzi i zwierząt. Miał za zadanie dotrzeć do pasma wzgórz; według doniesień Nabatejczyków, kontrolujących szlak karawanowy, w jednej z licznych jaskiń wilgoć spływająca po ścianach przemawiała za obecnością podziemnego źródła. 354 Celem wyprawy Rzymianina jest wydrzeć to źródło ziemi; umiejscowić i zabezpieczyć przed ucieczką wodę; otoczyć cembrowiną. Po to wielbłądy dźwigają worki z popiołem, smołę, kamień, wapno i wszystko, co potrzeba do zbudowania zbiornika. Na bezlitosnej ziemi ma powstać jeszcze jedno z rzadka rozsianych miejsc ulgi i ochłody. Gdy dostęp do źródła zostanie otwarty i zabezpieczony przed klęskami natury — obsunięciem się skał, zanikiem łożyska — strzec go będzie posterunek rzymski, liczący kilku żołnierzy ze służb pomocniczych — Karyj-czyków, Cyłijczyków bądź Lidyjczyków. Oni otrzymają rozkaz dopilnowania, aby życiodajne miejsce nie obróciło się w zasadzkę zastawioną przez rzezimieszków, w handel wodą i krwawy wyzysk. Kto na pustyni posiadł źródło, ten staje się panem życia i śmierci zarówno dzikich zwierząt, jak i całych karawan. Z biegiem czasu skromna placówka strażnicza przemieni się w fort z garnizonem wojskowym. Ściągnięci ciekawością i chęcią zahandlowania zaczną przybywać tubylcy z towarami. Będą je rozkładać wokół murów i tak powstanie targowisko. Kupcy, zwietrzywszy możliwość wysokiego zysku, przyciągną w ślad za tubylcami. Z ubogich początków rozwinie się późniejsza faktoria handlowa. Wzbogaceni na niej będą łapczywie liczyć zarobek, starzeć się i umierać, a tymczasem palmy wokół źródła, zieleń, pastwiska będą rozrastać się spokojnie i nieprzerwanie, będzie przybywać trzody. Za czym skrzętna administracja rzymska stwierdziwszy w oazie stan zagospodarowania, który winien przynosić skarbowi dochody, obłoży kupców i przedsiębiorców podatkiem. Pewnego dnia przybędą agrimensores. Krążąc po tubylczych uliczkach, wśród bezładnie pobudowanych lepianek, wytyczą plac-agorę; miejsce pod przyszły budynek rady miejskiej; pod pretorium; w nim, prócz pomieszczenia dla dowódcy garnizonu, znajdzie się magazyn broni, kasa oddziału i komnata na signa wojskowe... Jakiś bogaty próżniak, zwariowany miłośnik greckich herosów, jeden z dziwaków, jakich nie brak w Rzymie, przybywszy tu z nudów i z ciekawości, wystawi swym kosztem na agorze kilka marmurowych popiersi zwycięzców z ostatniej olimpiady. Chcąc zabłysnąć u potomności zbuduje gimnazjon i opatrzy swym imieniem. 23ł 355 Synowie weteranów, którzy otrzymali tu działki i pobudowali domy, pożenili się z afrykańskimi dziewczętami, zaczną uczęszczać do gimnazjonu i palestry, Będą nosić greckie i rzymskie imiona. Będą cytować Homera. I tak barbarzyńska osada przemieniać się będzie z wolna w hellenistyczną placówkę na pustyni. Hurtownicy z miast nadmorskich, ufni w bezpieczeństwo gwarantowane przez garnizon wojskowy, zaczną płacić skarbowi złotem za prawo składowania w oazie. Jakiś spryciarz, zwąchawszy dobry interes, poprowadzi ołowianymi rurami bieżącą wodę do mieszkań najzamożniej-szych. Reszta mieszkańców, głównie tubylcy, nadal gromadząc się przy kołowrocie, który będzie jakby żywym sercem osady, i czerpiąc czerpakami wodę dla siebie i dla stad bydła — opowiadać będzie, co się wydarzyło na szlaku. Aż po wielu latach może wnuk Kwintusa, przyjechawszy tutaj z Rzymu, znajdzie w miejskim parku, koło basenu, postument z głową Rzymianina, który odkrył i zabezpieczył źródło... Reszta zaś potoczyła się swoją koleją rzeczy... Doszedłszy do tego punktu w swych rozmyślaniach Kwintus skierował wzrok na Lucjusza, który cały promieniał zuchowatą młodzieńczością, nieświadom rodzinnych marzeń Kwintusa. — Nad czym rozmyślasz, Lucjuszu? — Mówiliśmy już o tym, lecz ty niezbyt jesteś temu przychylny. — Ach! Więc znów o Nilu! Sam ton i wykrzyknik ujawniały tyle rozczarowania, że dotknięty nim Lucjusz w odwecie popuścił wodze i wymijając ojca, pogalopował naprzód. Kwintus z niezadowoleniem patrzył za odjeżdżającym. Jego pragnieniem było przyciągnąć syna do zawodu architekta, tak by stał się biegły w budowaniu dróg, mostów, akweduktów i zbiorników. Chciał wzbudzić w nim szacunek dla dzieł, które przynosiły chwałę imperium, służąc ludziom różnych ras i języków. Syn słuchał grzecznie, lecz z przymusem na twarzy. Pewnego razu Kwintus poświęciwszy cały wieczór na wykład o zasadach budowy dróg, następnego ranka, pewny, że już zdobył zainteresowania syna dla arcyważnej sprawy zalet wezuwiuszo-wego popiołu, spytał: 356 — Nad czym rozmyślasz, Lucjuszu? Ten zaś odpowiedział okrzykiem: — Myślę nad dziełem: „Peri Okeanu!" — O... o czym?! — Jak to? — Lucjusz posłał ojcu spojrzenie pełne wymówki. — Czyżbyś zapomniał? O dziele Pyteasa z Massilii. Opisał w nim swoją wyprawę do Thule, miejsca najdalej wysuniętego na północ, dokąd żaden Grek przed nim nie dotarł. To, co napisał o swej podróży, jest porywające, a jednak inni zarzucają Pyte-asowi oszustwo. Dlatego tylko, że tamten zdobył się na czyn, którego nikt po nim nie powtórzył. Gdy ja zwiedzę Afrykę i już nie będę tu miał nic do roboty, popłynę śladem Pyteasa na Morze Północne i wszystkim dowiodę, że on miał słuszność! Słuchając tej i podobnych odpowiedzi Kwintus doświadczał sprzecznych uczuć; dumy i niezadowolenia z syna. Wolałby, aby Lucjusz, miast nieokiełznanego obrazu wypraw, nosił w głowie ścisłe i praktyczne zasady, godne rzymskiego umysłu. Jednakże tego nic nie zapowiadało. Lucjusz pamiętał z ksiąg każdy szczegół wyprawy Herodota do Babilonii i do Scytii, przeżywał wielkość zamierzenia Pyteasa i niesprawiedliwość wyrządzoną mu przez współczesnych i przez potomnych. Słuchając Lucjusza, można był® mniemać, że owe sprawy nie działy się przed setkami lat, lecz zaledwie przedwczoraj plotkowano o nich na agorze i po winiarniach... Stwierdziwszy, że młodzieńcza dociekliwość syna w sprawach granic świata zaczyna być niebezpieczna, zniecierpliwiony zuchwalstwem tych rojeń, Kwintus ostro go upomniał: — Sądzisz może, iż Jowisz osobiście i tobie jednemu przedłuży życie, byś mógł wszystkiego dokonać? I nie oglądając się na autorytety mógł sam wszystko obejrzeć, zbadać? Odpowiedź Lucjusza zdumiała go i uczyniła bezradnym. Zwracając oczy na rozgniewanego Lucjusz zawołał: — Ależ, ojcze! Jowisz nie będzie miał nic do gadania, gdy ja zechcę być tak wielkim podróżnikiem i odkrywcą, jak wielkim wodzem był Aleksander! Na wszystkie domowe bóstwa! Czyżby Lucjusz, na domiar złego, stawał się niedowiarkiem? Tego jeszcze tylko brakowało! Kwintus popędził konia, by szybciej dotrzeć do obozu. Miał 357 zamiar, nie zwlekając dłużej, przeprowadzić z synem poważną rozmowę, która niedoświadczonemu chłopcu postara się uzmysłowić niebezpieczeństwo rojeń. W obozie zastał Lucjusza otoczonego przez tragarzy, wielbłąd-ników i żołnierzy z ochrony taboru. Wszyscy oni z uwagą słuchali chłopca przekładającego coś z wielkim zapałem. Na widok ojca, zsiadającego z konia, Lucjusz raptownie zamilkł, opuścił grono słuchaczy i wszedł do namiotu. „Więc już doszło do tego, że uważa za słuszne kryć się przede mną" ?— pomyślał Kwintus rozdrażniony. Idąc śladem syna dotarł do środka namiotu i zmierzywszy młodzieńca badawczym spojrzeniem wysilił się na obojętny ton: — Widziałem, że rozprawiałeś nader żywo. O czymże to? Lucjusz zawahał się, lecz popędliwa, szczera natura przezwyciężyła ostrożny namysł; podniecony wspomnieniem dyskusji zawołał: — O, to nie pierwszy raz! Ja się często tak z nimi spieram! Wypytuję ich, skąd, ich zdaniem, bierze się coroczny przybór wód na Nilu. Lecz oni nie potrafią tego wyjaśnić. Mimo że ich przodkowie żyli tu od tysięcy lat! Powtarzają brednie, że Nil bierze początek wprost z nieba. I stamtąd czerpie wodę dla regularnych wylewów, które użyźniają kraj! Inni znów, których pytałem, pletli, że Nil sięga do bagien, do granicy mgły i do południowego słupa wspierającego niebo. — Lucjuszu... Lecz łagodnie karcący głos nie miał żadnego hamującego wpływu na rozpęd młodzieńca. — O to właśnie chodzi! — rozpoczął przemierzając krokami namiot. — Na niczyim zdaniu nie można polegać. W czasie naszego pobytu w Aleksandrii rozmawiałem z kilkoma uczonymi. Wiedzieli wszystko o Homerze, lecz nic o średnim i górnym biegu Nilu. Zasięgałem opinii Egipcjan — gotowi byli uraczyć mnie receptami, jak zabezpieczyć mam swoją mumię, natomiast gdy spytałem o wylewy Nilu, bąkali coś o wiatrach, które spiętrzają masy wód w górnym biegu. Przedtem, w Rzymie, zwróciłem się do uczonych Greków. — I cóż oni ci powiedzieli? — Oni? Ględzili jak zawsze i powtarzali za Herodotem ba- 358 jeczkę egipską o jakichś skałach: Krofi i Mofi, z których Nil jakoby ma tryskać. Na ostatek uraczyli mnie teorią Eutymenesa z Massilii, ponieważ tamten głosił, że Nil, jak i każda rzeka świata, wypływa z tajemniczego Okeanosu, co otacza wszystkie lądy, i każda rzeka bierze z niego początek. Skończyłem z tym. Od tych „Graeculi" niczego rozsądnego nie można usłyszeć. Z wszystkiego zaraz robią baśń i poemat. — A ty co sądzisz? — spytał Kwintus, już całkiem zbity z tropu żywiołowością syna. —• Ja? — Lucjusz przystanął i patrząc w twarz ojca, z naciskiem wygłosił: — Ja jestem raczej po stronie filozofa Posido-niusza, który twierdził, że Nil bierze początek z jakichś podziemnych rzek, płynących przez pustynię w kierunku wschodnim. „Chwała Jowiszowi! — pomyślał Kwintus z ulgą. — Więc on się jednak liczy z czyjąś opinią. I to dobrze." Jednakże następne zdanie Lucjusza, wygłoszone z równym przekonaniem, znacznie umniejszyło zadowolenie Kwintusa: — Rzecz w tym, że trzeba to samemu zbadać. Prawdziwy odkrywca nie może polegać na cudzych słowach. Kto wie, czy u początków Nilu nie znajduje się jakiś olbrzymi wodospad? — Nie zadowala cię to, co Arystoteles powiedział w swym dziełku: „O wylewach Nilu"? — Arystoteles? — Lucjusz założył ręce do tyłu, zmarszczył brew i zamyślił się, jak gdyby swą dziarską postać, rwącą się do czynu, porównywał z mgliście majaczącą poprzez oddalenie wieków sylwetką mędrca ze Stagiry. Stanowczym potrząśnię-ciem głowy odtrącił bezsilne widziadło. — Nie! Arystoteles mnie nie przekonuje. — I raptem wybiegł z namiotu. Znalazłszy się z dala od ojca, zwolnił kroku i przystanął. „Na wszystkie krokodyle w Nilu! — westchnął w duchu. — O mało się przed nim nie wygadałem. Niewiele już brakowało..." Istotnie niewiele brakowało, aby wprost powiedział ojcu: „Wązystkie bałamutne poglądy starych Greków na temat Nilu upadną, gdy ja dotrę do tych nie odkrytych początków «świętej rzeki«". Planował ucieczkę na dzień, w którym obóz będzie rozbijany w miejscu, gdzie ojciec rozpocznie prace nad zbiornikiem. Jed- 359 nakże dzisiejsza rozmowa przekonała go, że ojciec coś podejrzewa... Nie można zatem dopuścić, aby te podejrzenia przybierały postać otwartego pytania: „Dokąd ty się wybierasz, synu?" Zagadnięty wprost, czy byłby zdolny skłamać ojcu? Nie! Trzeba zatem przyspieszyć ucieczkę. Zrobi to przed wschodem słońca, gdy obsługa będzie jeszcze spać. Wierzchowiec, przyzwyczajony do Lucjuszowej ręki i głosu, nie stawi oporu. Worek daktyli i drugi, skórzany, z wodą, miał już upatrzony i przytroczenie ich obu do siodła nie zajmie wiele czasu... Znacznie cięższa sprawa to — jak pożegnać ojca? Odszedł na bok, wyjął z zanadrza kawałek pergaminu, w który zaopatrzył się jeszcze w Aleksandrii, licząc się z tym, że na pustyni nie będzie mógł tego uczynić. Przebacz, ojcze! Jadą odszukać źródła Nilu. Nie staraj się mnie dogonić, gdyż nic mnie zawrócić nie zdoła. Biorę mego wierzchowca, jestem dobrze wyekwipowany na dłuższy okres jazdy. Spotkamy sią w Aleksandrii w domu ojca Enuma. Wrócą sławny, jako ten, który odkrył, skąd NU wypływa. Bądź zdrów, ojcze! Lucjusz Na moment doznał niepokoju, czy istotnie jest tak dobrze wyekwipowany? Lecz zaraz uspokoił te obawy, sam siebie zapewniając: „Za kilka dni dojadę do posterunku nabatejskiego. Tam wiedzą, że Rzymianin Kwintus Licyniusz buduje zbiornik. Powiem, że wyjechałem z polecenia ojca na spotkanie karawany, która ma dostarczyć dalsze materiały, konieczne do budowy. Niechże zatem dadzą mi zapas wody i zaopatrzą w suszone daktyle, placki. Zaprowiantowany ruszę dalej..." ...Karawany, Nabatejczycy, noclegi, daktyle — przyszłość rysowała się kusząco. U końca zaś tej drogi majaczył w wyobraźni wodospad, prześwietlony słońcem. Wodospad grzmiącej wody, cały w pianie i we^mgle rozpylonych kropel. Wodospad, z którego «bierze początek Nil. I z którym już na zawsze związane zostanie imię odkrywcy Lucjusza! Jakąż minę zrobi jego egipski przyjaciel, Enum, gdy się dowie! Po powrocie opowie mu swą podróż z najdrobniejszymi szczegółami, by Enum mógł to wszy- 360 stko zapisać. Utrwalona opowieść o prawdziwej wyprawie do źródeł Nilu zaćmi wszystkie baśnie starożytności. Po wyjściu Lucjusza ojciec poczuł się bardziej znużony niż po odbyciu mozolnej wędrówki. Lucjuszowy upór w obstawaniu przy swoim nie wróżył nic dobrego. I już go nie bawił, lecz zatrważał. „Trzeba z tym skończyć — postanowił. — Pobyt na pustyni bardziej jeszcze rozpali wyobraźnię chłopca, skłonną do niepohamowanych porywów. Lucjusz zostanie odesłany do domu. Niech skończy drugą gramatyczną. Może codzienna mozolna nauka sprawi, iż otrzeźwieje? Nic innego nie da się zrobić." I czując w głębi serca, że nie jest to najlepsze rozwiązanie sprawy, lecz jedynie wybieg odraczający jakieś zło, zagrażające chłopcu, którego istoty sam nie umiałby nawet określić — opuścił namiot, by sprawdzić, czy zostały poczynione przygotowania do wymarszu postanowionego na dzień jutrzejszy. Reszta dnia upłynęła im obu w pozornym spokoju, w pozorowanej zgodzie. Podczas wieczerzy Lucjusz, skrycie dręczony poczuciem winy, już nie perorował, nie pouczał; uciszony i nieomalże potulny usługiwał ojcu, często zatrzymując wzrok na nim, od czasu do czasu z piersi wyrywało mu się westchnienie. Ojciec zaś, tak czuły na każdy odruch syna, rozmyślał pokrzepiony na duchu: „Niepotrzebnie się gryzłem. To dobry i rozważny chłopiec. I prawdziwie przywiązany do mnie. Nie można mu brać za złe, że czasem z czymś wyskoczy. W jego wieku to rzecz normalna..." Każdy z nich był rozstrojony, jeden przed drugim skrywając powody. Obaj udali się na spoczynek życząc sobie wzajemnie dobrego snu. Kwintus zasnął szybko. Lucjusz nie zmrużył oka. Przed świtem wstał, ubrał się do< drogi, wsunął pod wezgłowie ojca swój list i stąpając na palcach opuścił namiot. Wszystko poszło sprawnie. Obojętnie patrzący księżyc rzucał na piasek cień chłopca i cień wierzchowca, któremu zdjęto Pęta. Gdyby nawet któryś ze sług zbudził się, nie znalazłby nic nadzwyczajnego w tym, że młody Rzymianin wskakuje na siodło. Lucjusz niejednokrotnie wyjeżdżał w najrozmaitszych, czę- 361 sto i w nocnych porach sam lub towarzysząc ojcu. Wszystko poszło aż nazbyt sprawnie. Jak gdyby trzy Parki, córki Krono-sa i Nocy, czuwające nad tym, by przydzielony każdemu los przebiegał bez zakłóceń, połączyły swe wysiłki zgodnie odmierzając uprzedzoną nić, wyznaczającą bieg Lucjuszowego żywota. Świadkiem były piaski, lecz i te — przyuczone do milczenia i do zacierania śladów — nie zdradziły: kto i po co odjechał? Kwintusa obudziła świadomość czyjejś obecności. Otworzył oczy i ujrzał dziesiętnika. — Zaspałem — stwierdził z niezadowoleniem. — Już wstało słońce. — Byłeś bardzo zmęczony — poświadczył żołnierz. — Dlatego nie chcieliśmy cię budzić. — Czy stało się coś? Ktoś zachorował? — Nic złego nie zaszło. Twój syn wstał wcześnie i swoim zwyczajem udał się na przejażdżkę. Jeszcze nie powrócił. — Nie pochwalam tego — odrzekł Kwintus, myśląc, że Lucjusz mógł był z wieczora uprzedzić ojca, iż zamierza wczesnym rankiem wyjechać. — Czy tej nocy jakieś dzikie zwierzęta nie atakowały naszych koni? Zdawało mi się przez sen, że słyszę jakieś odgłosy? — Nic takiego nie było. Lecz o wschodzie słońca przejeżdżał patrol i setnik pozostawił dla ciebie dwa listy. Ten z Aleksandrii dotarł za pośrednictwem kupców, którzy wyprawili się po kość słoniową i zostawili u dowódcy nabatejskiego garnizonu. Drugi zaś przypłynął aż z Rzymu. Został dostarczony na pustynię razem z pismami z kancelarii princepsa rozwożonymi przez umyślnych posłańców. — Dawaj. — Kwintus odebrał dwa opieczętowane futerały sporządzone na kształt walców. Usiadł, rzucił okiem na pieczęcie, na jednej rozpoznał znak Tety i, odprawiwszy dziesiętnika, szybko wydobył z futerału zwój, rozwinął i jął czytać. Teta, syn Totmesa, pozdrowią Kwintusa Porcjusza Licyniusza. Wielka jest moja śmiałość, iż niepokoją Cię swymi małymi troskami. 362 Ciebie, który masz przed sobą ciężkie przeszkody do pokonania. Gdy, uwieńczywszy najpomyślniejszym skutkiem swą pracę, powrócisz do Aleksandrii i zechcesz odwiedzić mój dom, obawiam się, że już mnie w nim nie zastaniesz. Całe domostwo mego ojca Totmesa, inwentarz żywy i martwy pójdą na licytację. Stałem się dłużnikiem rzymskiego skarbu z winy chłopów, za których wypłacalność ja odpowiadam, oni zaś z przyczyny klęsk nieurodzaju i posuchy nie wywiązali się z podatku zbożowego. Nabywcą moich weksli jest Heliodoros, on i kapłani świątyni Sobka staną się właścicielami mego majątku. Smutek gości w sercu moim, gdyż tego, który zaszczycał mnie swą przyjaźnią i wspaniałomyślnie obdarzał zaufaniem, nie będę mógł nigdy już więcej ugościć u mego stołu ani przyjąć w sali mych przodków. Kończę pospiesznie. Na podwórzu czeka Syryjczyk, który za pewną opłatą zgodził się dostarczyć ten list karawanie, wyruszającej po kość słoniową tym samym szlakiem, którym i Ty podążasz. Niech zatem Zdrowie, Siła, Pomyślność, Zycie będą z Tobą, •- Teta syn Totmesa Zerwawszy się z posłania i ubierając się szybko Kwintus rozważał — co czynić dla ratowania przyjaciela? Powściągliwe słowa listu poruszyły mocniej, niż gdyby Teta jęczał i narzekał. Duma i godność rodu nie pozwalały mu na proszenie o pomoc. Lecz prośby były zbyteczne. On, Kwintus, uczyni wszystko, co w jego mocy, dla powstrzymania licytacji. Trzeba zatem samemu wyruszyć w drogę. Dotrzeć do rzymskiego garnizonu wojskowego i przekazać pisma,.aby z pocztą princepsa pojechały niezwłocznie do Aleksandrii. Zagrozi Koponiuszowi sądem w Rzymie. Wypadek Tety kwalifikował się jako nadużycie ze strony władzy. Oskarżony nie był winny, gdyż nie mógł odpowiadać za klęskę nieurodzaju i posuchy. W całej tej, jakże haniebnej, sprawie komuś zależało na tym, aby wejść w posiadanie ojcowizny Tety... Od tego jednak ustawa „De pucuniis repetun-dis", aby przeciwdziałać takim nadużyciom... Jeśli zaś sąd będzie 363 działał zbyt opieszale, wówczas on poręczy za Tetę całą sumą, jaką tamten winien jest skarbowi... Ma dość możnych przyjaciół w Rzymie, którzy pożyczą mu niezbędne kwoty. Lucjuszowi na czas jakiś przekaże zastępstwo za siebie. Niech zamiast ojca syn poprowadzi wyprawę do wzgórz, do tego miejsca, w którym już dwukrotnie byli razem, i niech rozbiwszy obóz czeka na powrót Kwintusa. Gorąco zapragnął, aby Lucjusz był już z nim. Ten syn, na którego jeszcze wczoraj tak w duchu się zżymał, był mu teraz najbardziej potrzebny. Sam jego widok potrafiłby wpłynąć u-śmierzająco na wzburzone myśli Kwintusa. Zobaczywszy, że kilku posługaczy stojących na uboczu spogląda w jego stronę i żywo o czymś rozprawia, podszedł do nich i spytał: — Czy Lucjusz powiedział, w jakim kierunku podążył? Ze spuszczonymi głowami stali milcząc, jak gdyby ogłuchli i oniemieli. Kwintus już chciał ich ostro skarcić, gdy jeden z nich, nie podnosząc oczu na Rzymianina, bąknął: — Chyba pojechał tam, dokąd zawsze ci towarzyszył, panie? — Przygotujcie mi konie! Pojadę za nim, zawrócę go — oznajmił. Słudzy patrzyli w strapieniu za oddalającym się w stronę namiotu. Odkrywszy brak worka daktyli, skórzanego miecha z wodą, derek — nie mieli już żadnych wątpliwości, że krnąbrny chłopiec uciekł, porzucając ojca i bezpieczny obóz. Nie mieli jednak odwagi powiedzieć o tym Rzymianinowi, którego twarz ujawniła tyle troski i wzburzenia. Niechże sam odkryje prawdę i... niech wtedy wszystkie dobre bóstwa mają w swej opiece jego sługi! Przed wejściem do namiotu Kwintus natknął się na dziesiętnika. — Słyszałem, że chcesz jechać śladem Lucjusza?... Dostarczyciel listów ostrzegał, że znów ruszyły się bandy rzezimieszków. Próbowali napaść na karawanę, jadącą po kość słoniową, lecz odstraszyli ich partyjscy łucznicy z ochrony. Nie oddalaj się więc daleko, Kwintusie. My nie mamy takiej silnej osłony, jaką mieli kupcy. 364 — Dobrze. Zostawiłem na posłaniu ten drugi list. Przynieś mi go. Odbierając z ręki dziesiętnika futerał z pismem pomyślał: „Dlaczego on tak dziwnie patrzy na mnie? Czyżby moją troskę widać było po mnie?" Jak gdyby odgadując jego myśli, dziesiętnik prędko odparł: —? Pozwól, Kwintusie, żebym ja z dwoma żołnierzami pojechał śladem Lucjusza. Mógł się zatrzymać przy skałach, dlatego jeszcze nie wrócił. — Dohrze. Jedźcie i przywiedźcie go czym prędzej! — Będzie, jak powiedziałeś — odparł dziesiętnik ze wzrokiem wbitym w ziemię. -— A ty co zamierzasz? — Pójdę tylko na wzgórek i wracam. Ruszajcie czym prędzej. Potrzebował chwili samotności, by móc ułożyć rozsądny plan działania. List, który wziął z ręki dziesiętnika, nosił pieczęć Mecenasa. Ujrzawszy ją odczuł niemalże lęk, jakiego rodzaju wieści ten drugi list przynosi? Złe wiadomości w pierwszym sprawiły, iż nie-kwapił się z otwarciem... Jednakże trzeba się zapoznać z listem Mecenasa. Dojdzie do stóp wzgórza i tam chwilę odpocznie. Przeszedł poza linię najbliższych pagórków, usiadł na głazie, złamał pieczęć, wydobył i rozwinął list. Gajusz pozdrawia Kwintusa. Odeszli towarzysze biesiady, jestem sam i rozmyślam nad dyskusją, której echa jeszcze nie wygasły. Był przyjaciel Horacy, był Gajusz Mellissus, raczył przybyć Pylades. Po cóż więcej wyliczać? Nie brakło nikogo z tych, którzy nadają Rzymowi blask świetności i ogłady. Mówiono o tym, co po nas zostanie za lat dwa tysiące. Mellissus twierdził, że „Eneida" Wergilego będzie czytywana zarówno na wyspie Thule, jak i pod żywicodaj-nymi drzewami w Hadramaut. Inni głosili, że Forum Romanum ostanie się po wsze czasy jako nieprześcigniony wzór budownictwa. Ktoś inny upomniał się o wieczną chwałę dla naszego malarstwa... Byłem trochę zmęczony natarczywością tych żądań, w których każdy wysławiając drugiego, własne zamysły skrywał. Od- 365 daliwszy sią do ogrodu, pomyślałem o Tobie. Wyłącznie o Tobie, Kwintusie, z którym związała mnie przyjaźń od czasu, gdy swoją pracą przyczyniłeś sią do uświetnienia mej posiadłości, ??? po pracowitym dniu, układasz sią do snu gdzieś tam, na piasku, pod gwiazdami, gdy my, próżniacy, wylegujemy sią ?? sofach wokół stołu. Nas martwi, że metrum w wierszach młodego poety trochę nieskładne lub że Hylas, naśladujący grą Pyladesa, fałszywie pokazał boleść Edypową. Ty troskasz sią o to, że za mało wezuwiuszowego popiołu domieszano do zaprawy, przez co osłabnie wytrzymałość cementu. Spacerując pomiądzy piniami umacniałem sią w przekonaniu, że Twoje studnie, które ludziom i bydłu oszczędzą grozy posuchy, że budowane przez Ciebie gościńce, które kiedyś połączą szczęśliwsze od naszych narody, bronić będą przed sądem pokoleń nasz wiek w zbrodniach niezłomny, a w pysze nieugięty. I nie frazesy retora ani układanka kamyczków w mozaice, nie deklamacja aktorów, lecz prace rzymskiego architekta skutecznie oprą się czasowi, który z wszystkich sił nieprzychylnych człowiekowi najbardziej jest nam wrogi. Nunc est bibendum na chwałę Twego dzieła i chwałę horac-jańskiej ody! Gdy powrócisz do nas, otrzymasz przepisany najstaranniej na pergaminie wiersz Horacego, w którym ja upodobałem sobie strofę: Wszyscy zdążamy tamże; wszystkim z urny, Prędzej czy później, jednaki los wychodzi, I w kraj wiecznego wygnania pochmurny Na smutnej wyśle nas łodzi* A teraz — żegnaj! Pozostawiam Cię Twym studiom, sam zaś idę do zajęć wieczornych, mających to wspólne z Twoją pustynią, że — podobnie jak piasek zwiewany przez wiatr — nie pozostawiają po sobie żadnego śladu. Gdyby zaś Twoje serce dręczył w tej chwili smutek przemijania, powtórz sobie za Horacym: „Wzniosłem pomnik trwalszy nad spiże..." * Horacy „Wybór poezji" Oda III, przełożył A. Asnyk. Bibl. Nar. Ossolińskich. Kraków 1973. 366 ... Przerwał czytanie, słysząc za swymi plecami czyjeś kroki. „Lucjusz" — pomyślał z drgnieniem radości w sercu. W tejże chwili straszliwe uderzenie w głowę powaliło go twarzą na ziemię. Czyjaś ręka wyrwała z kurczowo zaciśniętej dłoni pergamin, na którym widniały już ślady krwi. Dzień później, w oazie, Posejdonios kopał z wściekłością dwóch rzezimieszków, co rozpłaszczeni na piasku czekali, aż ów atak furii przeminie. — Wy, ścierwo szakala! Wy, gnoju wielbłądzi, wy, synowie świni! Dlaczego napadliście na tego architekta? Obchodzi mnie on tyle, co złamany kij, lecz przez to morderstwo wzmocnione zostaną posterunki na pustyni! Straże lepiej będą uzbrojone, przybędzie placówek wojskowych i żaden przemyt nie prześliź-nie się już teraz. Miała być kość słoniowa! Zamiast niej macie w worku głowę Rzymianina, skorpiony przeklęte! — Będzie dużo kości słoniowej, dużo... — bełkotał zbój, cofając się*tyłem. — Rzymianin sam sobie winien. Po co powtarzał zaklęcia? — Jakie zaklęcia? — On je czytał przed wschodem słońca, gdyby to nie były zaklęcia, on by ich nie czytał. Miał pergamin z zaklęciami przeciwko demonom. — Dawaj! — Posejdonios wyciągnął dłoń. — Prędko! Chcę widzieć ten pergamin! Zbój długo szukał w sakwach pod opończą, coś mruczał, zezował na milczącego towarzysza, wreszcie wyjął. Posejdonios spojrzał, obrócił pergamin na drugą stronę i wrzasnął: — Wy, smocze pyski! Przecież tu żadnego pisma nie ma! — Nie ma. Ale było. — Co się z nim stało? — Zeskrobałem znaki, resztę spłukałem wodą i wodę wypiłem. Jeżeli to były dobre zaklęcia, one mi pomogą. Jak złe — niech je Szeol pochłonie. Posejdonios schował pergamin w zanadrze. — Ja nic nie wiem. I niczego nie słyszałem. Gdyby któregoś 2 was pochwyciła nabatejska policja, niech lepiej od razu wsa- 367 dzi pysk w mrowisko, niźliby miał się przyznać, że tu stał przede mną. Wynoście się! Obaj odskoczyli i pobiegli do koni. Wdrapując się na grzbiet wierzchowca, jeden z nich pomyślał z uciechą, że udało mu się przechytrzyć potężnego greckiego kupca. Najmocniejsze zaklęcia schował dla siebie. Pieczęć od listu upchał w róg derki, by utłuc na proszek, zmieszać z wodą i połknąć. Wtedy wstąpi w niego rzymski duch, który musi być bardzo silny, skoro ów Rzymianin tak długo umierał mimo tylu zadanych ran. Teraz on, Merdoch, będzie miał w sobie owego ducha, co — jak żaden inny na pustyni — potrafi napełniać wiercone w piasku studnie wodą dającą życie, dobrobyt, radość... XXII Publiusz Koponiusz wypoczywał w hamaku, w ogrodzie epis-tratega Tebaidy, Faustusa Nautiusza. Oddychał z przyjemnością rzeźwą wonią, patrzył na ciemny, lecz wybłyszczony słońcem prostokąt sadzawki, ujęty w białe, marmurowe obramowanie, spoglądał na prosto biegnące, daleko wytyczone aleje, gdzie drzewa i krzewy przeplatały się kolorowo z postaciami posągów, na ocienione altany, i konstatował z zadowoleniem: „Dobrze się tutaj żyje. Nie brakuje niczego z rzeczy, które niespokojny grecki duch wymyślił, a geniusz rzymski rozprzestrzenił. Czy w egipskiej Tebaidzie, czy w syryjskiej Antiochii — Rzymianin może czuć się jak u siebie w domu. Jakaż to ulga 24 Świetna i Najświetniejsza 369 uciec bodaj na kilka dm od aleksandryjskiej gorączkowości, natłoku spraw, ludzi, obowiązków!... Po kłopotliwych dniach święta Augusta należy się wypoczynek hegemonowi (jest bowiem nadzieja, że on, Koponiusz, będzie nim, gdy prefekt Egiptu Korneliusz Gallus zostanie odwołany), niech więc tam w Aleksandrii zastępujący nieobecnego Rufus poci się w swej todze podczas rozpraw sądowych! Straszna to udręka, gdy rzymska pasja prawnicza ściera się z krętactwem ludzi Wschodu, wystawiając na najcięższe próby cierpliwość sędziego..." Dotknął swego policzka i skrzywił się. Znów jutro nóż balwierza! O Matko Izydo! Odkąd princeps goli zarost, obowiązek państwowy nakazuje Kwirycie, gdziekolwiek by się znalazł, nad rzeką Tyber, Ebro, Eufrat czy Ister w Panonii, pozbywać się własnej szczeci, aby barbarzyński świat znał jedną wygoloną rzymską twarz. Nadszedł Faustus Nautiusz, zasiadł w hamaku obok. — Nad czym tak rozmyślasz, Publiuszu? — Anibyś zgadł! — roześmiał się Koponiusz. — Chaldejski dostawca amuletu zaklinał się przede mną, że dla uzyskania szczęścia w grze nie ma nic lepszego nad amulet z wizerunkiem Pazuzu, za który mu dobrze zapłaciłem... — I co? — spytał Faustus, niepokojąc się w duchu, czy gość aby nie zamierza pociągnąć do do stolika z kośćmi. — Ten amulet nie przynosi szczęścia? — Przynosi, przynosi! Tyle, że nie mnie, lecz moim przeciwnikom w grze! Zaś od fryzjerki mojej żony usłyszałem, że Pazuzu, owszem, jest wielce pomocny dla kobiet w ciąży... Ale ty nie słuchasz! Stało się coś, że masz tak zatroskaną minę? — Był napad na pustyni. Zamordowano Rzymianina. Na piasku pozostał trup bez głowy. — Przyznaję, niemiła to rzecz, w przeprawie na Drugi Brzeg znaleźć się bez głowy w łodzi Charona. Nie pojmuję tylko, dlaczego ów Rzymianin zabrnął tak daleko? W upał najlepiej siedzieć w swojej willi, nad basenem. Czy wiadomo, jak się nazywał? — Otrzymałem raport od posterunku nabatejskiej policji. Nazywał się Kwintus Porcjusz Licyniusz. Budował zbiorniki... 370 — Co powiadasz?! — Poderwawszy się z poduszki Publiusz opadł z powrotem. O ślepa Tyche! Nie wiedziałaś, w kogo uderzasz! Toż to ów architekt, z którym znajomość poczytywał sobie za szczęsny przypadek, mający mu utorować drogę do poznania Mecenasa, przyjaciela princepsa. I oto szakale już sprzątnęły tę nadzieję. Bardziej żałując rozwiania się własnych rachub niż życia owego Kwintusa, co było mu całkowicie obojętne, Publiusz Koponiusz puszczał mimo uszu rozważania epistratega. — Musisz, Publiuszu, zarządzić pościg za mordercami... Rzym będzie się tego domagał. Lecz kto ich tam doścignie? Ci rabusie pustynni mają swych możnych protektorów w samej Aleksandrii. Niejeden z nich stał się milionerem odkupując od złodziei towar złu^iony na karawanach. Choć mogę zaręczyć, że na jukach tego Rzymianina niewiele się wzbogacili. Prędzej znaleźli w nich popiół wezuwiuszowy, sznury dla wytyczenia planu, łopaty i przyrządy miernicze niż kadzidło czy kość słoniową. Koponiusz, niezdolny zbyt długo się frasować ni też zatrzymywać myśli na przedmiocie wymagającym głębszej rozwagi, podjął beztrosko: — Mam nadzieję, że do twojej Tebaidy nie docierają rabusie? — Bądź spokojny, Publiuszu. Nikt ci tu głowy nie utnie, chyba że sam ją nadstawisz. Zaskoczony pociechą, brzmiącą tak dwuznacznie, Publiusz rzucił okiem na twarz epistratega, lecz z dobrodusznego wyrazu nic nie wyczytał. „Chytry Etrusk — pomyślał. — On coś wie, lecz ukrywa przede mną. W przeciwnym razie nie mówiłby tego... Chyba jednak nie zapomniał, jak dzięki memu złotu mimu-la, za którą szalał, przyjęła go najłaskawiej?" — Dajmy owemu Licyniuszowi spokój! — zawołał. — Łotr--morderca odciął go przynajmniej od źródła niepokojów, jakimi są nasze własne myśli! — Ty miałbyś mieć niespokojne myśli? — Faustus aż obrócił się całym sobą w stronę leżącego Publiusza. — Z jakiej że przyczyny? Czy egipskie zboże, papirus, szkło i płótno nie płyną nieprzerwanie do Ostii? Alboż sam princeps cię nie kocha? Chociażby przez wzgląd na zasługi twego ojca i dziada? Pa- 24» 371 trząc na rzeźby w teatrze Pompejusza każdy mówił: „To dzieła Koponiusza!" „Musiał usłyszeć o mnie jakieś nieprzychylne wieści! Inaczej nie wytykałby mi, że moje stanowisko zawdzięczam zasługom dziada." __ Ponieważ cię kocham, przyjacielu, odpowiem, że mając dosyć już obowiązków najchętniej osiadłbym gdzieś w wiejskim zaciszu, jak uczynił to Horacy... — Ja też cię kocham, boś zawsze był ze mną szczery, Publiu-szu... Dlatego rad bym usłyszeć, cóż tak cię zniechęciło? — Konieczność paradowania w todze w taki upał! — i patrząc spod oka na zawiedzioną minę epistratega przytwierdził: — Tak! To tylko mi dolega. Nic więcej. — Skoro jednak princeps pragnie wskrzesić stare rzymskie obyczaje? Zatem i toga... — Niech więc je wskrzesza tam, gdzie od Tybru wieją zimne wiatry, leją deszcze, wilgoć przenika ściany. Lecz w Egipcie? Dziesięć łokci materii szerokiej na trzy — jakże dźwigać na sobie ciężar równy wadze namiotu z wielbłądziej sierści! — Pomyśl zatem o Gallusie, któremu w drodze jest goręcej niż tobie tutaj. Publiuszowi wydało się, że Faustus robi przytyk do jego nie-ruchawości i lenistwa, więc nieco nerwowo odparował: — Podziwiam i żałuję Gallusa, lecz mniemam, że w podróż popchnęła go nieszczęśliwa miłość. — Zadziwiające! Myślałem, że udał się na inspekcję z rozkazu Augusta — rzekł słodko Faustus. — Czy jakaś nowa aktorka od czasu przesławnej Cyteris? — To już dawna historia, kiedy Gallus miał w głowie tylko Cyteris, wypisał cztery księgi miłosnych elegii i więcej myślał o swej „Książęcej miłości" niż o czymkolwiek innym. Odkąd go porzuciła idąc za nową miłością, ja zamiast niego dźwigam o-bowiązki, które spędzały mi sen z oczu... — Byłeś więc aż tak zapracowany?! Niesłychane! — Mój drogi! Takich obchodów ku czci Augusta nie było od lat! Samo oświetlenie miasta lampami kosztowało tyle, że trzeba było podnieść podatek od oleju. Korowody masek, przedstawienia, pokazy w ogrodach, wyścigi — dzień i noc. Szczę- 372 śliwie oparłem się projektowi Rufusa wystawiania namiotu z purpury dla popiersia rodziny Cezara. Aleksandryjczycy pytaliby, czy to licytacja głów rodu julijskiego! Zapobiegłem rozruchom żydowskim, do których na pewno by doszło, gdyby nie mój zakaz ruszania świeczników z synagogi. W sprawach religii nie ma ludu bardziej nieobliczalnego niż Żydzi! Lecz i bez świeczników było wspaniale... Słuchaj! Tylko słuchaj, Faustusie! Na jeziorze Mareotis stanęły na kotwicy cztery statki, połączone pomostami. Za pomocą ziemi, naniesionej w dziesiątkach tysięcy koszów, przekształciłem owe statki w pływające ogrody, gdyż w nasypaną ziemię zostały wkopane donice z drzewkami, kwiatami i krzewami. Istny ogród Hesperyd! W środku zieleni stanął ołtarz z dwoma posągami: Dea Roma podająca dłoń Augustowi. Pomalowane złotym proszkiem oba posągi świeciły w słońcu odblaskiem tak mocnym, że poniektórych zmusiło to do spuszczania oczu... — Słusznie, słusznie... Nie jest pożądane, aby poddani wpatrywali się bez ograniczeń w oblicze władcy! Nigdy nie wiadomo, co im wtedy może przyjść do głowy! — Gdy pochód z miasta zbliżał się do przystani, uniosła się zasłona zakrywająca ołtarz i tysiące ludzi jęło się cisnąć, przy czym wielu z nich powpadało i potonęło, tak ich pchała miłość i żądza ujrzenia posągów. Lali łzy uniesienia, wydawali okrzyki podziwu, że mogą oglądać dzieło godne porównania z jednym z cudów świata! Lecz na wypadek, gdyby jakiś szaleniec porwał się uszkodzić posąg, statki zostały wyposażone w urządzenia pozwalające natychmiast odbić od brzegu. — Objaśnij mnie, gdyż umieram z niecierpliwości, o jakich mówisz urządzeniach? — O niewolnikach, rzecz prosta. Kazałem wybrać najsilniejszych wioślarzy. Epistrateg, mający na temat święta własne informacje, znacz- 373 nie ściślejsze od tych, jakimi raczył go Publiusz, wykrzyknął z udanym zachwytem: — Znając twój geniusz nie wątpiłem, że tak będzie! Lecz podobno, gdy zasłona poszła w górę, jacyś ludzie jęli krzyczeć: „Nie chcemy posągów! Chcemy chleba!" — Aleksandryjczycy tak mnie kochają, że nie dopuściliby do czegoś podobnego! — i z nerwową szczerością, do jakiej jego próżność i zadowolenie z siebie były zdolne, Koponiusz zawołał; _ ja przynajmniej takich okrzyków nie słyszałem! — Mówiono mi, że orkiestra cymbałów i fletów umyślnie zagłuszała wrzawę. — Kto to rozpuszczał takie brednie? — Ponoć wśród wołających najwięcej było egipskich rzemieślników, zrujnowanych przez syryjskie warsztaty, wieśniaków, wyzutych z ziemi i zadłużonych dzierżawców! — W raporcie, jaki odszedł z mej kancelarii do senatu, nie było o tym żadnej wzmianki. Masz więc najlepszy dowód, jak kłamią ci, którzy wymyślają tego rodzaju wieści. Zawodowi plotkarze, warci, aby im poucinać języki! — Ależ mówili mi o tym dowódcy statków, pływających po Nilu! Żaden z nich nie ma szczęścia znać cię osobiście. Jaki więc powód mieliby, aby oczernić cię, Publiuszu? — Dowódcy statków na Nilu? Trzeba będzie sprawdzić listę. Zdaje się, że brat Rufusa pływa, więc to mogło wyjść tylko od Rufusa. Tak sobie od razu pomyślałem. Zajmę się tym, jak tylko wrócę do Aleksandrii. ?— Co zamierzasz? Publiusz jakiś czas milczał, a potem gwałtownie wybuchnął: — Kto by się spodziewał! Zawsze mu byłem przychylny! Dam wolną rękę legatowi, niech czym prędzej zajmie się śledztwem. Trzeba skończyć z plotkami. — I jak gdyby przyczyna niepokojów, nurtujących miasto, przestała istnieć z chwilą, gdy legat we właściwy mu sposób zajmie się uśmierzaniem pogłosek, Publiusz odetchnął i wygodniej ułożył się na hamaku. — Jeszcze dziś pocztą princepsa wyślę upoważnienie do podjęcia specjalnych kroków. Potrafię działać energicznie. — Nigdy w to nie wątpiłem! Po okrzyku, który miał działać balsamicznie na ranę zadaną 374 próżności Publiusza, nastąpiła chwila milczenia, którą wypełnił tkliwy zapach mirtów, kwitnących anemonów, lilii wodnych pływających w sadzawkach. Uśmierzony nim gniew Publiusza opadł, on zaś, z właściwą mu zdolnością zapominania o przykrych sprawach, podjął z ożywieniem: — Na urzędzie namiestnika lub nawet pełniąc funkcję jego zastępcy doświadcza się wielu rzeczy, o których nie miało się nawet pojęcia. Pomnij, Faustusie, rzymskie łoża: drewniana rama z rozpiętymi pasami i wałek pod głowę. Nie do wiary, że kiedyś mogłem był na tym sypiać. Skąpy dywanik przy łóżku, krzesło — na nim świeca; okiennice bezskutecznie usiłują obronić twe uszy przed hałasem. Co za nędza! Tutaj nabrałem nawyku korzystania z płóciennych prześcieradeł. Miłe to i wygodne. Nie masz lepszego płótna nad egipski byssos... A zatem — zagramy? Epistrateg, który z grzeczności względem gościa przegrał już był sporo srebra, w panice rozejrzał się za ratunkiem. — A gdzież twoja żona? — Zdaje się, iż poszła aleją centaurów do sadzawki z nimfą. Ile stawiasz? — Może pójdziemy do niej? — Klaudia nie lubi, gdy jej przeszkadzać. — Księżyc wschodzi i powietrze się ochładza. Powiem służebnicy, aby zaniosła pani szal. —• Siedź! Jest zdrowa jak kwiczoł. Nic jej nie będzie. Więc — ile? Epistrateg zdobył się na ostateczny wysiłek. — Jednak chciałbym przywołać fletnistkę, ażeby swoją grą zabawiła twą żonę. Klaudia wydaje mi się być smutna. Może o czymś marzy?... — Bierz kubek z kośćmi i rzucaj! O czym marzy Kaudia?... W seledynowym świetle księżyca idzie samotna aleją rozkwitających drzewek. Na piasek kładą się czarne cienie, a woń mirtów miesza się z zapachem narcyzów. Purpurowej barwy szał gazowy spływa z jej ramion. Idzie z półprzymkniętymi 375 oczyma i boleśnie chwyta ustami powietrze, którego trująca słodycz staje się nie do zniesienia. Podnosi powieki, rozgląda się nieprzytomnymi oczyma i widzi wychylające się z krzewów roześmiane głowy centaurów, gotowe kąsać wyszczerzonymi zębi- skami. „Klaudio, czy tak się godzi wzdychać mężatce już niemłodej?" „Nie mówcie mi tego, centaury! W taką noc chce mi się krzyczeć!" Centaury, kryjące w krzakach końskie zady, pokornieją, strzygąc uszami opuszczają zawstydzone pyski. Klaudia dochodzi do sadzawki, przystaje pod posążkiem. Nimfa splotła palcami dłonie uniesione w górę; ramiona tworzą wdzięczny łuk nad głową. Gdy lepiej natężyć słuch, poprzez granie cykad słychać centaurów niecierpliwe bicie kopytami w ziemię: „Za nią! W skok! Dopędzić ją!" Tak jest od lat. Nimfa rzuca wyzwanie, by w ostatniej chwili umknąć żądzy centaurów. Kusząca i zawsze dziewicza wabi i ucieka. Pochyliwszy głowę Klaudia rozmyśla: „Oto i ja kiedyś byłam tak młoda i tak zuchwała. Iluż ich było tych zalotników, faunową gromadą okrążających pałac mego ojca? I ja nie dałam się żadnemu dotknąć. Aż do tamtej nocy, gdy Wielki Port wybuchnął ogniem płonących okrętów. Krótka i szalona wojna aleksandryjska... Ojciec z oddziałem żołnierzy czekał w porcie przybywszy z pomocą Cezarowi. Oto ja stoję nocą na górnym tarasie i patrzę na morze ognia rozlewające się w przystani. Wiatr przenosi ogień aż na Bruchejon, pali się pałac królewski. I myślę strapiona, że jeśli spłonie również Biblioteka, zgaśnie to, co najświetniejszego ma Aleksandria, i nagle ogarnia mnie lęk... Chcę kogoś wołać, z kimś mówić, nie być sama w pałacu. Wszyscy uciekli. W mieście lęk i zgroza. Rozchodzą się wieści, że jeśli legiony Cezara opanują przystań, wówczas egipskie oddziały, wierne młodemu królowi, wyrżną Rzymian w mieście. Z dłonią na poręczy schodów nadsłuchuję, z każdą upływającą chwilą boję się coraz mocniej. I wtedy wchodzi on. Jakiż piękny! Idzie głośnym krokiem po marmurowej posadzce, błyszcząc zbroją, lecz bardziej od puklerza zalśniły jego oczy na mój widok. A ja nie mogę się poruszyć, gdyż wiem, ze 376 w tę noc pożaru i szaleństwa przeznaczenie zesłało go dla* mnie, a tego, co Mojra ześle, nikt ze śmiertelnych uniknąć nie zdoła. Stanął przede mną, odpinając hełm, aż rozsypały się czarne loki, spytał zdumiony: — Sama tu jesteś? — Sama! — Gdzież twój ojciec i matka? Lecz mnie nie obchodzi ojciec i matka. Nachylam się cała ku niemu, a on, nie zdejmując oczu z mej twarzy, ugina przede mną kolano. Jak to się stało, że znalazłam się w jego ramionach? Niesie mnie schodami w górę, za każdym stopniem składając pocałunek na mych włosach, twarzy, gorący od ognia bitwy, jak młody Ares, powtarzając z zachwytem: «Ty jesteś Innin, gwiazda poranna i wieczorna, zwiastująca wojownikowi zwycięstwo i obdarzająca miłością. Najprawdziwsza córka boga księżycowego Sina, któremu jutro spalę worek kadzidła i rzucę na ołtarz cały łup wojenny za to, że mi ciebie zesłał. Ogień Bruchejonu będzie naszym hymenem, a gdy powrócę z pola bitwy, pokłonię się twym rodzicom.» Lecz ja nie myślałam o ojcu ani matce, widząc nad sobą jego okrągłe oczy, błyszczące szaloną radością, i wypukłe czerwone usta..." Odszedł jeszcze tej samej nocy, bo był oficerem w dowództwie pomocniczych wojsk syryjskich, a nad ranem zginął w bitwie. Klaudia żyła w zamknięciu dziewięć miesięcy. I wszyscy znajomi, krewni myśleli, że wyjechała na Sycylię. Nie pokazano jej syna, którego urodziła, tylko akuszerka, co go zabrała i wyniosła, wyznała Klaudii, że miał krągłe, ciemne oczy. Musiał więc być podobny do swego ojca... Ośmielone centaury wysuwają spomiędzy krzewów, z obu stron alei, drwiące pyski: „Eheu, Klaudia! Dziś jest taka noc, gdy kłamać nie trzeba! Byłaś taka młoda, czy więc po owym pięknym syryjskim oficerze nikogo już nie kochałaś?" Klaudia z dreszczem prostuje się sztywno. „Nigdy i nikogo. 377 Bawiłam się, kokietowałam, szastałam pieniędzmi, dręczyłam męża i służbę, byłam niegodziwa, kapryśna i zła, och! jaka zła, lecz wszystko dlatego, że on już nie powrócił." Noc jest taka parna, lecz choć oszałamiającą falą rozchodzi się woń kwiatów, choć grają upalnie cykady, a ciało nimfy spręża się do skoku, a centaury, pochyliwszy głowy, gotują się runąć za nią w skok, Klaudia, dreszczem chłodu zdjęta, otula się w purpurowy szal. I spogląda wokół nieprzytomnymi oczami: zamiast ciemnych mirtów widzi stosy ciał zabitych rycerzy. Zabrano jej serce. Został jej purpurowy szal. XXIII Septymus Rebilus, wszechwładny w urzędzie namiestnika, miał powody, aby trząść się z wściekłości, ilekroć przy nim wspominano wypadki zaszłe podczas miesiąca Septembra. Niewiele pomogły podjęte wcześniej środki ostrożności, co przepełniły więzienie miejskie głodomorami, których słusznie można było podejrzewać, iż gdy tylko nawinie się po temu okazja, dadzą głośny wyraz protestom skurczonego żołądka. Podczas święta spore, choć rozproszone, grupki ludności wypowiadały się równie wrzaskliwie, co niepochlebnie o transportach egipskiego zboża do Rzymu... Septymusowi cierpła skóra na myśl, do czego mogłoby dojść, gdyby te grupki nie były tak rozproszone i miały za dowódcę kogoś z głową na karku... Ale i bez tego zamieszanie i skandal były niemałe. Sprawa zakończyła się całkowicie nie po myśli legata, gdy wmieszał się do niej Rufus. Opierając się na dowodzie, że ani 379 nie znieważono majestatu Romy, ani nie obrażono prmcepsa, domagał się uwolnienia zatrzymanych; śmiejąc się legatowi prosto w twarz oświadczył: „Można przyjąć, że nie oni krzyczeli, lecz ich puste żołądki. A na pusty żołądek jest tylko jedno prawo: napełnić go". Swą bezczelność posunął aż do przygwożdżenia legata ustawami z których wynikało, że Septymus pozamykawszy bezprawnie ludzi winien ich czym prędzej wypuścić, gdyż inaczej dikaiodotes odwoła się do sądu namiestnika. Legatowi, jako dowódcy legionu, nic nie było wstrętniejsze nad owe prawa rzymskie, którymi szermowali tacy jak Rufus, urzędujący cywile. Wierzył jedynie w imperium, władzę wojskową, na której stała potęga Romy. Ponieważ jednak teraz nie było wojny, a Rufus cytował ustawy jak najęty, więc oficer w sporze z jurystą przegrał, uwięzionych głodomorów musiał wypuścić — i me przebaczył tego Rufusowi. Nie mniej kompromitująca, a bardziej od poprzedniej kłopotliwa była sprawa obłaiwy na cmentarzu. Zamiast spiskowców ujęto dwóch złodziei: starca i dziecko, przyłapanych na wykopywaniu mumii. Co gorsza, żołnierze z ali Syryjskiej, wysłani na cmentarz dla ujęcia domniemanych spiskowców, zamiast trzymać język za zębami zdążyli się wygadać, czego byli świadkami, i wieść o wypadkach na cmentarzu pochwycona przez setki uszu rozeszła się po Aleksandrii. . Miasto cieszyło się głupimi i nieprawdopodobnymi ploticami, a legat przez jakiś czas nie opuszczał swego pałacu, nie pokazywał się w urzędzie, żeby nie słyszeć powtarzanego z ust do ust: — Legat wysłał kohortę dla zbezczeszczenia egipskich grobów... — Nic podobnego. Szukali złota w mumiach. Koponiusz me ma czym zapłacić długów. — Stratowano kilkanaścioro dzieci! — Czegoś podobnego nie było nawet podczas wojny aleksandryjskiej. — Co robią nocne straże? Za co płacimy podatki? — Do portu przybiły statki z wojskiem! — Na Aleksandrię maszerują dwie legie! 380 — Najwyższy czas sprzedawać oliwę. Teraz dają najlepsze ceny! Sprzedawać! Sprzedawać! Sprzedawać! Bo taka była Aleksandria. Handel, dowcip, kpiny z Rzymian wraz z plotkami politycznymi miały tu dla siebie naj wdzięczniejsze do popisu pole. O obławie na cmentarzu i dokonanym świętokradztwie wiedzieli wszyscy prócz jednego Koponiusza, który z żoną bawił w Tebaidzie, gdzie odbierał od swego legata regularnie wysyłane listy z zapewnieniami, iż wszystko jest w najlepszym porządku, gdyż on, Septymus Rebilus, czuwa! Jednakże to czuwanie nie na wiele się zdało! Przesadzone wieści o naruszeniu cmentarza, którym chętnie dawali wiarę wszyscy, mający do Rzymian pretensje, a takich było bez liku —? zataczając coraz szersze kręgi wylały się poza Aleksandrię i, zniekształcane przez plotkarzy, zdołały poruszyć gniazda wystygłych węży, jakie stanowił podupadły, lecz jeszcze dość silny, by swymi ukąszeniami komuś krew zatruć —? egipski stan kapłański. Legat doświadczył tego na własnej skórze, gdy po długim wahaniu — zdecydował się przyjąć czteroosobową delegację ze świątyni bogini Bastet. Pomny na wysokość sum, jakimi święta Kocica wspierała skarb namiestnika, zaproponował kapłanom, by spoczęli na krzesłach. Skwapliwie skorzystali z zaproszenia i rzędem zasiedli niby augurowie w swych białych szatach, on zaś, choć Rzymianin, czuł się wobec nich jak plebejusz. A przecież był legatem i mógł ich wszystkich wpakować do więzienia! Mógł i nie mógł. Sprawy nie dałoby się ukryć, a gdyby wieść o niej doszła do Rzymu... Odchrząknąwszy, niezdarnie zaproponował, czyby nie napili się wina? Kapłani grzecznie odmówili i zaraz wdali się w długie gadanie. Zaciskając pięści patrzał na ogolone głowy, na brunatne egipskie twarze o skupionym wyrazie, na skarabeusze zwisające na naszyjnikach i, pamiętając, że mogliby się odwołać do sądu namiestnika, musiał słuchać. — ...Nie mamy pewności, czy podobna zniewaga jutro nie spotka cmentarzy naszego ubóstwionego Hapi? —? ciągnął niskim głosem jot-nuczer z przybytku świętej Kocicy. — Czy nie zo- 381 staną znieważone mumie świętych krokodyli Sobka? Pawianów Thota? Lub węgorzy Amona? Lud burzy się, lecz my uspokajamy go zapewnieniami, iż rzymska władza ukarze świętokradców. Gdyby to nie nastąpiło, nie możemy zaręczyć, czy rozgniewany lud w wielu miejscowościach nie targnie się na rzymskie urzędy... Urzędy mogą spłonąć. W boleściwych słowach kryła się realna groźba. Budowle w płomieniach... Miły zaiste widok dla czcicieli świętej Kocicy — Bastet! Ochrypłym głosem złożył przyrzeczenie, iż zgodnie z prawem rzymskim odbędzie się — nad winnymi świętokradztwa — sąd. Gdy kapłani opuszczali kancelarię, zanotował w pamięci ich twarze (imiona wypisał już jego sekretarz) i pomyślał sobie: „Muszę zawezwać arcykapłana i zbesztam go! Jak mógł ten bałwan dopuścić, żeby te ogolone głowy ośmielały się głos podnosić?" Chcąc się uspokoić, tego samego dnia, po południu, wyjechał lektyką w otoczeniu straży za Eleusis, gdzie ciągnęły się puste przestrzenie. Bardzo lubił je oglądać i w swej wyobraźni pokrywać je tanimi budynkami, z których czynsze w czasach pokojowych, gdy nie można było liczyć na wzbogacenie się łupami wojennymi, i rozdawnictwo złota przez wodzów stanowiły najpewniejsze, najobfitsze źródło dochodów. Spoczywając w lektyce, dźwiganej przez dwunastu nosicieli, obliczał — tyle a tyle cegły mułowej, tyle wapna; spędzeni z kamieniołomów jeńcy będą budować za miskę prosa dziennie. Do budowania gościńca użyć Karyjczkyów z oddziałów pomocniczych... Kołysanie lektyki nagle ustało. Odsunąwszy firankę ujrzał dziwne i wstrętne twarze zaglądające do wnętrza. A jednocześnie rozległo się wołanie dowódcy straży: — Czy mamy ich odepchnąć mieczami? — Stańcie! Wysiadam. Lektyka dotknęła ziemi. Wysiadł i osłupiał. Wokół rozciągało się koczowisko. O bogowie! Ta banda obe-rwańców, żebraków, zbiegów, niewolników, co uciekli od swych panów, pobudowała sobie szałasy z trzemy nilowej; dymiły ma- 382 łe ogniska, na krzakach suszyły się kawałki odzienia, szmaty; dzieci grzebały się w piasku. I to wszystko o dwie godziny konnej jazdy od Świetnej i Najświetniejszej! Nie mieli wody, żywności, sklepów, zwierząt — a jednak żyli! — Kim oni są? — gniewnie zwrócił się do straży. — To ci najnędzniej płatni; wyrabiacze cegieł, czyściciele kanałów, śmieciarze. Plebs rzymski to w porównaniu z nimi dostojnicy! — żołnierz roześmiał się nieszczerze. — Kto im pozwolił tak się gromadzić? — Nie mnie o to pytaj, lecz przełożonego straży! On jest odpowiedzialny za porządek. 383 — Jego obchodzi to, co dzieje się w obrębie miasta — zauważył inny z żołnierzy. — A oni rozłożyli się poza miastem. Nędzarze nie wiedzieli, kim jest Rzymianin stojący w otoczeniu świty, lecz sama jej obecność mówiła, że to ktoś znaczny! I ci, którzy nie znali osoby legata i nie ośmieliliby się podejść na odległość stu kroków do pałacu, tu jęli się pchać ku lektyce i wznosić — każdy w swym języku — gniewne okrzyki. Wrzask słów egipskich, syryjskich, aramejskich zakotłował się nad równiną. Jakiś staruch podbiegł, pokazał okaleczone straszliwie ramię z uciętą dłonią, wykonał bezwstydny gest i, zanim dosiągł go miecz, skrył się w ciżbie. A rozzuchwalony tłum coraz ciaśniej napierał i coraz głośniej urągał. — Każesz, panie, a rozbijemy tę hołotę! — zawołał podrażniony dowódca. Septymus wahał się — dokonać rzezi tuż, w pobliżu Aleksandrii? Tego jeszcze nie było! Głosy nieprzyjazne Septymusowi dotarłyby na Palatyn i on mógłby się pożegnać z karierą. A któż zaręczy, czy każdy z tych oberwańców nie chowa noża w łachmanach? Koponiusz w Tebaidzie, zadowolony z siebie, spokojny... W razie niepowodzenia zwali wszystko na głowę legata i wyprze się przyjaciela... — Jeszcze nie pora — rzekł wściekły. — A ten czego znów chce? Przed tłum wystąpił człowiek młody i przyzwoicie odziany, skłonił się legatowi. — Kim jesteś? — Syn Zojlosa, Tryfon, Pastofor... Pastofor, a więc noszący tabliczkę jakiegoś bóstwa. Niech gada. Gdy się wygada, kując kilofem w kopalni, będzie do końca życia żałował, iż darem wymowy popisał się akurat przed legatem. — Żle się dzieje — podjął pastofor po grecku. — Ci ludzie kiedyś mieli swoje pola. Żywili siebie i swoje rodziny. Płacili podatki princepsowi, lecz tych, którzy biorą, namnożyło się coraz więcej. Przychodzi urzędnik, z nim pisarz wiejski, pokazuje pismo i mówi: „Patrz! Tyłeś winny! Daj olej sezamowy! Daj kaczki! Daj metretes piwa!" Wieśniak odpowiada: „Panie, prze- 384 cięż już raz dałem". A oni się śmieją: „Gdybyś dał, byłoby zapisane na papirusie, a tutaj żadnego znaku nie ma". „Lecz ja mam pokwitowanie na skorupce". I pokazuje skorupkę, a urzędnik wyrywa ją, rzuca na ziemię, depce i woła: „Ten kwit jest fałszywy! Wiązać go, wyrzucić z domu, brać jego kury, jego himation ze skrzyni, wszystko proso i melony!" Tłum, żywo śledząc słowa wypowiadane niechlujną greką, zawtórował okrzykami. Septymus zdławił w sobie chęć rozwalenia głowy zuchwalcowi, a on potrząsając dłońmi wołał: — Gdy my zaklinamy: „Zostawcie jedzenie nam i naszym dzieciom" — odpowiadają: „My utrzymujemy pokój. My strzeżemy was od złodziei. My ochraniamy wasze domy, świątynie i cmentarze. Dajemy ład i bezpieczeństwo!" Lecz jakiż to ład i jakie bezpieczeństwo? Złodzieje bezkarnie plądrują cmentarze i wykradają mumie. Czemu nie karze się świętokradców, jak karze się wieśniaka winnego nieoddania kaczki? Biedaka wiąże się i bije po grzbiecie, a nad wykonaniem wyroku czuwa komarcha i pisarz gminny. Zbezczeszczono świętości, lecz winnym świętokradztwa dobrze się żyje... — Zostaną ukarani —? wpadł w mowę pastofora legat — lecz wy macie się rozejść. Kto wam pozwolił tutaj się gromadzić? W zapadłej ciszy rozległ się pojedynczy głos, mówiący dobitnie, w jeżyku greckim, aby Rzymianin dobrze zrozumiał: — Panie! My stoimy na naszej ziemi. — I po chwili. — Ta ziemia zawsze naszą była. —? Lecz teraz ja wam rozkazuję, abyście się rozeszli. Wsiadł do lektyki i straciwszy chęć oglądania obszarów pod budowę kazał się nieść do domu. W drodze miał czas przemyśleć całą sprawę. Obaj winowajcy muszą bez zwłoki zostać straceni; nie dlatego, że poruszyli kocie mumie, lecz że narazili legata na bezczelne afronty ze strony kapłanów. Ani kolegium kapłańskie ze świątyni Bastet, ani pastofor nie ośmieliliby się przemawiać tak hardo do rzymskiego Urzędnika, gdyby nie czuli za sobą poparcia tysięcy rzesz. Konserwatyzm, zabobon i nienawiść do Rzymian mogą popchnąć owe rzesze do rozruchów. Legia rzymska poradziłaby sobie łat-^o z tłumem bezbronnych, lecz wrażenie w Rzymie byłoby fatalne. Princeps, upodobawszy sobie rolę ojca narodów — byle ' Świetna i Najświetniejsza 385 tylko płaciły one podatki i siedziały cicho — nie lubi wystąpień które trzeba krwawo tłumić. Gdy znalazł się w pałacu, z miny swego przybocznego pisarza odgadł, że coś się wydarzyło. — Mów! — Dikaiodotes przysłał oficjalne pismo i... — Dawaj! — szarpnięciem wyrwał list z dłoni skryby, odszedł na bok i szybko papirus rozwinął... List wyrażał zdziwienie Gajusza Cecyliusza Rufusa oraz zapytanie, jak dikaiodotes ma rozumieć to, że bez wiedzy sądu pachołkowie z ali Syryjskiej dokonują nocą obławy na cmentarzu, po czym zamykają w więzieniu dwóch zatrzymanych, nie mając na to pisemnego rozkazu namiestnika? Gdyby bowiem takie pismo istniało, kancelaria sądowa wiedziałaby o nim. Kancelarii jednakże nic nie jest wiadomo o istnieniu pisemnego rozkazu namiestnika ani jego zastępcy, przebywającego w Tebaidzie. Dikaiodotes zatem wyraża nadzieję, że dowódca pierwszej legii aleksandryjskiej Septymus Kaniniusz Rebilus zechce w tym względzie oświecić urząd dikaiodotesa... Ton całego listu był bardziej ironiczny niż urzędowy, co było specjalnością Rufusa, a już prośba o „oświecenie urzędu" wprost pluła w oczy kpiną i Rebilus wpatrując się w znienawidzone pismo Rufusa zagryzał wargi z wściekłością. Niezawodny, gdy chodziło o wymach ramienia lub koszarowe przekleństwa, stawał bezradny wobec kunsztu władania piórem. Niemożność odpowiedzenia epistołą, która by wytwornością stylu przewyższała szyderstwa dikaiodotesa, piekła go do żywego. Skutki jego gniewu odczuło na sobie zbiegowisko biedaków za Eleusis. Oddział pomocniczy ali Karyjskiej nocą rozpędził koczujących, szałasy spalono, stawiających opór pojmano i odesłano do kopalń. Tam wykuwając cokoły posągów boskich Rzymian będą mieć czas do rozmyślań nad zgubnym nałogiem wyrażania swych opinii na temat władzy. Mądry po nauczce z pachołkami z ali Syryjskiej legat skierował całą alę Karyjską na południe daleko od Aleksandrii, aby tam pomagali przy budowie gościńca. Uniemożliwiwszy w ten sposób rozszerzania się wieści o likwi- 386 dacji gniazda nędzarzy, Septymus już tylko powinien rozprawić się z Rufusem. Z tym jednak musiał zaczekać aż do powrotu Koponiusza z Tebaidy. Za odpowiednią sumę pieniędzy lub pogróżek legatowi nietrudno będzie znaleźć świadków, gotowych zaprzysięgnąć na lary i wszystkie świętości rzymskie, że słyszeli Rufusa wyrażającego się nieprzyzwoicie na tematy sakralne, czyli tyczące rodziny Augusta, jego małżonki Liwii, córki Julii, siostry Oktawu i jej dzieci... To wszystko było jednak marzeniami na przyszłość. Teraz zaś należało zająć się zlikwidowaniem świętokradców, aby wszystkim kapłanom i plotkarzom gadającym o zbezczeszczeniu świętych mumii raz na zawsze zamknąć gębę. W tym celu kazał zawezwać Nabatejczyka Lamecha. — W miejskim więzieniu siedzi stary Punijczyk i jego pomocnik, grecki chłopiec, Apion. Obaj znieważyli „świętości egipskie", jak tutaj mówią na mumie. Nie chcę, aby gadano po winiarniach, że pod rzymskim panowaniem toleruje się łotro-stwa... — rozdrażniony brakiem potaknięcia ze strony Lamecha, który stał niemo jak obelisk, zdając się czekać na wyraźniej sformułowane dyrektywy, dorzucił ostro: — Słuchaj! Dostaniesz pismo do dowódcy portu. Weźmiesz z przystani łódź, należącą do naszej floty. Wyprowadzisz z więzienia obydwóch przed świtem, aby jak najmniej było świadków. Wypłyniesz z nimi. Gdyby akurat zdarzył się wypadek na morzu i obaj zatonęli, nikt nie będzie miał do ciebie pretensji. — Dokąd? — Co „dokąd"? Aha! Dokąd? Płyń, dokąd ci się podoba. Byle jak najdalej od Aleksandrii. Masz tu pisma — do naczelnika portu i drugie dla dowódcy straży więziennej. Załatw to, zanim zacznie się ruch w porcie. Żebym więcej o tym nie słyszał. Jak przystało na zdolnego policjanta, Lamech sprawnie uporał się z poleceniem. W zamian za wręczone naczelnikowi portu pismo otrzymał zapewnienie, iż przed wschodem słońca łódź przycumowana do mola będzie gotowa do wypłynięcia. Przed świtem udał się do więzienia. Obydwóch świętokrad- 25- 387 ców wyprowadzono z celi. Lamech stał przy wyjściu na dziedziniec, gdy w korytarzu pojawił się Himilkon. Sunął ociężale, macając dłońmi jaki ślepiec i mamrocząc niezrozumiale. Dni spędzone na barłogu, gdy wszystkie nadzieje zawiodły, bowiem ani z domu Tety, ani od Ammonii nie przyszedł ratunek, załamały go na duchu. Apion natomiast, nie bardzo zdając sobie sprawę z tego, co ich czeka, znosił dzielnie przykrości uwięzienia. Ucieszony wyprowadzeniem z izby więziennej molestował strażnika wypytując, dokąd idą i czy siostra przyszła, gdyż właśnie śniła mu się tej nocy. Wartownik, który słysząc o więzionych świętokradcach wyobraził był sobie dwóch opryszków, czuł się nieswojo wobec niedołężnego starca z dzieckiem i, wielce nierad z przypadłej mu roli, zrzędząc popędził obydwóch, żeby szybciej wychodzili na dziedziniec. Oślepiony światłem lamp przytwierdzonych do ściany Himilkon nie dojrzał sylwetki stojącej u wyjścia. Dopiero gdy Lamech przemówił: „Prędzej! Prędzej!" —• rozpoznał prześladowcę. Obróciwszy się plecami do Nabatejczyka jął pchać się z powrotem do ciemnej celi, wrzeszcząc bez opamiętania: — Ty potworze Baala! Ty pomiocie Seta! Oby cię powieszono na sznurze z ogona szakala, oby cię dziesięciokrotnie zjadł i wypluł Wielki Pożerca ?—? za co mnie prześladujesz?! Wartownik zabiegł Himilkonowi drogę, odepchnął od drzwi celi, do' której starzec rwał się jak do zbawienia, i na spółkę z drugim wartownikiem jął popychać więźnia do wyjścia. Fenicjanin bronił się krzycząc, iż jako ciężki zbrodniarz winien być przykuty łańcuchem, mieć więzy na nogach i być dobrze strzeżony. Nadbiegła straż ryczała ze śmiechu sądząc, że stary, dobijając się o zamknięcie w celi — musiał zwariować; a gdy Himilkon nie dawał się uspokić, użyli argumentów wypróbowanych we wszystkich więzieniach: kilkoma kopniakami wypchnęli nieszczęśnika na podwórze. Nadbiegł Apion i uwiesił się u ramienia starca. Na podwórzu już czekał zaprzężony w muły wózek z przykryciem, używany w taborach. Pod płócienną budą obaj więźniowie byli niewidoczni dla przechodniów. Apion, przyciśnięty 388 do ramienia Himilkona, szarpał opiekuna za szatę, wypytując, dokąd jadą i czemu zbudzono ich tak wcześnie. Starzec nie odpowiadał, jak gdyby ogłuchł. Broda mu się trzęsła, wydawał się sparaliżowany bliskością Lamecha, jadącego na koniu, obok wozu. W duchu przeklinał i błagał Ka zmarłego poganiacza: „Jorymie, zalim ja ci co zrobił, że tak mnie prześladujesz? Chciałem ci dobrze zapłacić i na pewno dałbym ci więcej, niż stała umowa. Dałbym, przysięgam! Z milczącej gęby twego syna widzę, że knuje najgorsze zamiary. Wiesz, Jorymie, co ja bym uczynił, gdybym był tobą? Sprawiłbym, aby syn, który wbił sztylet w plecy ojcu, spadł z konia i złamał sobie kark. Nie, on nie spadnie. To konny policjant, a tacy nigdy nie spadają." W dzielnicy portowej panował ruch. Długim szeregiem, jeden za drugim, nadjeżdżały wozy załadowane worami egipskiej pszenicy, którą statki zabiorą do rzymskiego portu. Ciasnota miejsca sprawiła, że Lamech musiał się trzymać tuż przy wozie. Co widząc Himilkon, odsunąwszy zasłonę budy, zawołał prosto w twarz Lamecha: — Może stary Fenicjanin mógłby coś powiedzieć szlachetnemu młodzieńcowi o zacnym właścicielu stajni, który zwał się Jorym? Lamech drgnął całym ciałem i zwrócił posępny wzrok na swego więźnia. — Coś powiedział? — Czy ja mogę coś powiedzieć, skoro nikt nie słucha? — Okłamałeś mnie — rzekł ponuro Lamech — mówiąc, iż właściciel gospody, w której Jorym umawiał się z Fenicjaninem, wyjechał do Gades. Sprawdziłem. W miesiącu, gdy z Hadramaut przybyła do Aleksandrii karawana z żywicą, żaden oberżysta nie wypłynął do Hiszpanii. Opowiedziałeś, iż ów Fenicjanin był młody, żwawy, miał czarną brodę i przy winie umawiał się 0 kupno żywicy. To też sprawdziłem. Okazało się, iż ten, który rozmawiał z mym ojcem, był stary, miał siwą brodę i umiał kła-mać tak jak ty, Punijczyku. Zrozumiałeś? —* Czemu nie miałbym zrozumieć? Mowa twoja jest jasna Jak oko gołębicy i przejrzysta jak muślin tancerki. Ja byłem ?, który rozmawiał z twoim ojcem, Lamechu. 389 Nabatejczyk szarpnął lejcami, aż koń zatańczył w miejscu krzyknął coś, lecz głos utonął w gwarze i zamęcie innych głosów, skrzypieniu kół; woźnice, biegnąc obok wozów, wrzaskiem i strzelaniem batów pospieszali konie. Opóźnione wozy usiłowały nadążyć za czołowymi, które już wjechały do portu, i cały szeroki trakt przedstawiał się jako jedna rzeka płynących worów, końskich grzbietów i łbów, nad którymi świstały rzemienie. Himilkon usiadł pod budą i ocierając rękawem pot z twarzy przemówił uroczyście: — Wiem, że zginę przez tego łotra, który knuje najgorsze zamiary. Gdybym był bogaty, zrobiłbym cię swoim spadkobiercą, Apionie. Że jadnak nic nie mam, ty musisz dopilnować, aby moje ciało pochowano zgodnie z fenickim obyczajem. Nie chcę moknąć w soli ani w sodzie, w egipskim Domu Śmierci. Nie chcę, aby mi przez dziurkę w nosie wydłubywali haczykiem mózg. Jeśli jednak wydobędą moje serce, tobie przekazuję w testamencie... Apion z płaczem rzucił się twarzą na kolana starca, a ten w natchnieniu ciągnął dalej: — Zachowaj je, gdyż nie chcę, aby moje serce, wątrobę i żołądek wpakowano każde osobno do urny, pochowano na egipskim cmentarzu. Mogłoby się zdarzyć, iż zbezcześciłby je jakiś przeklęty złodziej urn. Podli świętokradcy nie szanują nawet mumii, przed czym naj-surowiej cię ostrzegam — byś nie dał się skusić niecnej chętce! Jeśli ja kiedykolwiek naruszyłem łopatą spokój cmentarza, to nie z podłej chciwości, lecz aby ocalić szlachetne papirusy z kocich mumii przed opryszkami. Jeśli więc w Domu Umarłych krajacze trupów wyjmą z ciała me serce, które było siedliskiem szlachetnych myśli, weź je i... Apion nie dowiedział się nigdy, co ma począć z sercem Hi-milkona, gdyż wóz, na którym siedzieli, ruszył gwałtownie z miejsca, aż obaj podskoczyli na deskach. Rozstrojony długim siedzeniem w ciemnej celi, a teraz wariackim tempem jazdy, Apion jął cicho pochlipywać. Rozpędzony wóz nagle stanął. Do wozu podszedł strażnik portowy. Uchylił płóciennej zasłony, przyjrzał się twarzom siedzą- 390 cych, odebrał od Lamecha tabliczkę z podpisem legata, przeczytał i zwracając upoważnienie rzekł: — Wasza łódź już jest odcumowana. Wioślarze trzymają liny. Spieszcie się! Czekamy na transport kości słoniowej i zwierząt z Libii. Gdy tylko nadjadą, wjazd do portu zostanie zamknięty. Poczuwszy wokół siebie woń i zgiełk życia portowego Apion ożywił się i poweselał. Przez dwa lata port był mu schronieniem, więc teraz witał go jak niezbyt mu przychylny, lecz własny dom. Puścił dłoń Himilkona i pobiegł naprzód, rozglądając się na boki i ciesząc znajomymi widokami. Lamech, postępujący u boku Fenicjanina, nalegał: — Rzekłeś mi dziwne słowa. Chciałbym je ponownie usłyszeć. Przyłożywszy dłoń do ucha starzec skrzekliwie spytał: — Co powiadasz? — Rzekłeś, zaiste, rzeczy zdumiewające. I niezgodne z tymi, któreś mi wpierw powiedział. Więc mów, gdyż czasu mało. Którym razem kłamałeś? Mniemam, że oba! — Twoja mowa zadziwia mnie, szczytny Lamechu! Mało czasu przede mną? Zali nas nie czeka wspólna podróż? Rozkoszując się na łodzi twym towarzystwem zdążę ci wszystko wyznać, a ty będziesz mnie słuchał z nie mniejszą rozkoszą, niż ja tobie opowiadał. Przyznaję w pokorze —? za pierwszym razem okłamałem cię, gdyż twoja szlachetna popędliwość sprawiła, że przewróciło się serce we mne i związał język mój. Teraz jednak widzę, jak płonne były moje obawy! Jesteś pełen łaskawości i serdecznych zamiarów, gdy tak nas prowadzisz z więzienia do łodzi, gwoli rozkosznej przejażdżki po morzu. A w drodze nie używasz kuksańców ani nieprzystojnych słów, których nie żałowałby sobie ktoś podlejszego niż twoje pochodzenie. Zgodnie z przykazaniami twego Adonai, gotujesz nam pewnie miłą niespodziankę na końcu tej drogi. Chętnie zostanę wyznawcą twego Boga, który mówi z wysokości tronu: „Będziesz winien ognia piekielnego, jeśli skrzywdzisz dziś starca, który jest ci całym sercem oddany"... Ale stańmy... na Melkarta! Co się tam dzieje? Odpowiedź spadła z szybkością nie zezwalającą na zadawanie dalszych pytań. Apion był już w rękach strażników. Najobrotniejszy, schwy- 391 ci wszy chłopca, przerzucił go sobie przez ramię jak spętaną owieczkę. Dwóch ujęło pod ramiona Himilkona. Czterech otoczyło Lamecha. Komendant oddziału pokazał Lamechowi pismo z podpisem Rufusa. Stojący na boku Leon stukał laską o kamienie wykrzykując na cały głos: —? Ten jest łotr nad łotrami, który ukradł sługę mego, Apiona! Zapisałem go w aktach miejskich, uiściłem za niego podatek i dałem urzędnikowi opłatę. Lecz ten fenicki pies już drugi raz targnął się na mą własność! Odniosłem się ze skargą do miejskiego sądu. Przyznano mi słuszność. Bierzcie go! Bierzcie obydwóch! Gdyż władza prawa rzymskiego jest ze mną! Z Himilkonem, gdy tylko usłyszał głos Leona, stało się coś dziwnego. On, który całą drogę od bramy wlókł się jak zgrzybiały starzec, ledwo nadążający za krokiem Nabatejczyka, nagle wyprostował się i z całą mocą powietrza w płucach zakrzyknął: — Słusznie mówisz, panie! Apion i ja należymy do ciebie! Chciałem oddać Apiona w twe ręce, lecz ten łotr pustynny poj-pojmał nas i kazał iść za sobą! Oby rzymska sprawiedliwość wymierzyła należną karę temu ojcobójcy... Rozjuszony język wyrzucił to słowo i już nie dało się go cofnąć. Wszyscy obecni przenieśli spojrzenie na spiorunowanego Lamecha. Wzrok Lamecha odparł Himilkonowi: „Tylko twoja śmierć zmazać może to, coś wyrzekł". I Fenicjanin, zrozumiawszy, jak okropny popełnił błąd ujawniając prawdę, prawie że półomdlał. Spoglądając na zaskoczonych strażników, jął płaczliwie błagać: — Zabierajcie mnie... O, zabierajcie... byle rychło. Niech ten łotr nie patrzy tak na mnie. No, czemu stoicie?! Wiążcie mnie! Bierzcie do więzienia, byle daleko stąd! Raz jeszcze rzuciwszy starcowi spojrzenie, które mówiło: „Więc ty wiedziałeś! Wiedziałeś wszystko. I oszukałeś mnie trzeci raz." — Lamech chłodno i wyniośle zwrócił się do komendanta oddziałku: —• Zaszła tu jakaś pomyłka. Działam z rozkazu legata. — Dobra, dobra — odpowiedział gburowato komendant, rad, że jest okazja dopiec znienawidzonemu legatowi, tym bardziej iż od dawna toczyła się ta napięta walka pomiędzy sądowniczymi władzami, które reprezentował Rufus, a dyktatorskim po- 392 czynaniami legata. — Będziesz się z tego później tłumaczył. Obywatel rzymski Posejdonios wniósł skargę do władz. Nie wolno jego pomocnika więzić bez sądu i wywozić bez zgody właściciela. Stary winien jest naruszenia mumii i będzie za to odpowiadał przed sądem. W czasie nieobecności namiestnika tylko sędzia Rufus może wydawać wyrok zasądzający. A żadnego wyroku jeszcze nie było, bo i sprawy nie było. Musi przed sądem stanąć oskarżony i oskarżyciel i musi przemówić adwokat każdej ze stron. No, ale dość gadania. I tak powiedziałem za wiele. Lecz tylko dlatego, że powołałeś się na zarządzenie legata. On może rozkazywać manipułom, lecz nie jemu mieszać się do jurysdykcji dikaiodotesa! Starzec, któremu ta konkurencja władzy cywilnej i wojskowej była jak najbardziej na rękę, a świadomość, że on jest przedmiotem sporu najwyższych czynników, pochlebiała niesłychanie, wykrzykiwał coś, czego nikt nie słuchał, gdyż wszyscy zajęci byli patrzeniem na Nabatejczyka, który stał ze wzrokiem wbitym w ziemię, nieruchomy, ze złowrogim wyrazem oblicza. — Ty możesz odejść — rzekł komendant do Lamecha. ?— I powiedz legatowi, że obaj winowajcy zostają zatrzymam do czasu rozprawy. Lamech odszedł bez słowa. Odebrał uwiązanego konia, wyjechał z portu. Winien był natychmiast zgłosić się do legata i zdać sprawę z tego, co zaszło, lecz wykonanie rozkazu przestało go obchodzić. Słowo „ojcobójca" niczym pies o zakrwawionym pysku towarzyszyło stąpaniom konia. Po odjeździe Lamecha komendant przykazał dwóm strażnikom odwieźć uwięzionych do domostwa Posej doniosą, gdzie mieli czekać wezwania na rozprawę. W miejskim więzieniu wszechwładnemu Septymusowi wystarczało wydać rozkaz otrucia ujętych, po czym wypisano by raport, że obydwaj zmarli od więziennej gorączki... Leon, nie posiadając się ze szczęścia, że może naurągać Himilkonowi, doskakiwał do starca wymachując laską, lecz w obecności straży nie śmiał uderzyć. — Pójdziecie do mego pana, u którego nóg jesteście jak pchła piaskowa i jak łajno jaskółcze, gdy spada. Dowiecie się od niego, ile stracił przez was, gdyż pozbawiony pomocnika Apiona 393 nie mogłem wypłynąć z towarem do Rodos. Przepadły opłacone miejsca na statku, który bez nas odpłynął. Na Rodos daremnie wyczekiwali tragarze, daremnie czekał na towar sklep i czekał kupiec, który chciał wszystko hurtem zakupić. Teraz będziecie musieli odrobić straty, jako że mój pan posiada ręce równie mądre, jak mądra jest jego głowa. Kogo on pochwyci tymi rękoma, ten z nich wychodzi jak oporządzony przez mrówki z kopca! Cuchnący Punijczyk nie ośmieli się powtórzyć Leonowi: „Tyś jest pomiot Seta". On tak powiedział i zranił serce moje. — No — odchrząknął komendant oddziałku. — Powiedziałem: „Dość gadania", czy nie powiedziałem? Na wózek i jazda. Himilkon z Apionem ponownie znaleźli się na wózku i odbyli podróż w stronę miasta. Apion, wyczerpany wrażeniami, zasnął momentalnie. Starzec medytował, wzdychał i liczył: „To moja trzecia podróż. Z cmentarza do miejskiego węzienia. Z więzienia do portu. Z portu do Posejdoniosą." I zaniepokojony, co ich tam czeka, przypomniał sobie opinie kramarzy: „Trzech ludzi rządzi bogactwem Aleksandrii: Teofilos — bankami; Heliodoros — nieruchomościami; Posej donios — przemytem". Wielkie domostwo Posejdoniosa tworzyło od strony ulicy długą i wysoką na trzy piętra ścianę, z jedną bramą wjazdową o półkolistym sklepieniu. Sień wychodziła na rozległy dziedziniec ze wszystkich czterech stron otoczony budynkami, podzielonymi na jednakowe komórki, z pojedynczym otworem okiennym, zamykanym na okiennice. Całość stanowiła kantor handlowy i magazyny podręczne wielkiego hurtownika. Jeśli Aleksandria była wielkim sitem, o kilku dnach, przesiewających bogactwa różnej wartości, tutaj trafiało wszystko to, co jak rzeczny szlam zatrzymuje się na ostatnim z sit. Posejdonios, syn greckiego wyzwoleńca, kupił sobie był u Antoniusza obywatelstwo rzymskie w zamian za dostarczanie wojsku fałszowanej oliwy, sandałów ze zleżałej skóry, stęchłego ziarna i uszkodzonych bukłaków na wino. Zająwszy się produkcją szkła błysnął talentem niepoślednim, rozwijając produkcję w Sydonie, w Tyrze, w Germanii nad Renem i w Aleksandrii. 394 Werbując rzemieślników syryjskich o dużym doświadczeniu stał się monopolistą na rynku, lecz choć handel ten przysporzył mu bogactwa i sławy, szkło okazało się towarem zbyt sztywnym dla giętkich pomysłów kupieckich. Zajął się handlem osobliwego rodzaju i w nim doszedł był do mistrzostwa: skupował odrzucony towar, wyrabiany hurtowo, i odsprzedawał po niższych cenach, lecz i tak dostatecznie wysokich, by móc zbijać majątek. Jeśli w magazynach portowych zawilgło kilkanaście talentów płótna i właściciel rwał włosy na głowie, Posejdonios, za cenę składowego, uwalniał bankruta od towaru, który następnie zafarbowany barwnikiem ze smoczego drzewa szedł w głąb Afryki jako byssos barwiony purpurą ze ślimaków. Jeśli w Beroa wychodziła partia popękanych dzbanów, Posejdonios za minimalną cenę stawał się ich posiadaczem i odsprzedawał jako pojemniki na zboże do magazynów państwowych, wpierw uśmierzywszy dociekliwość magazyniera jakimś gustownym prezentem. Uszkodzone lampy z Akwilei, srebrne tace i trójnogi, w których przeważała domieszka ołowiu, naszyjniki z kamieni udających szlachetne, lusterka metalowe o zamglonej powierzchni szły do karawanserajów w głąb pustynnego lądu, gdzie stawały się przedmiotem podziwu, targów i nierzadko — zabójstw. Jeśli w kraju Scytów, upijających się sfermentowanym kobylim mlekiem, w dalekim Truso*, skąd sprowadzono bursztyn, na wyspie Taprobane, błyszczącej kolorowymi ptakami, po-dzwaniały rzymskie zausznice z fałszowanego złota, fryzury elegantek ozdabiały grzebienie z kości, która nigdy słoniową nie była, mężczyźni zaś paradowali z mieczami, co łamały się znacznie szybciej od miejscowych — była w tym niemała zasługa Posejdoniosa. Ten arcykapłan wymiany handlowej, znawca natury ludzkiej poznał naczelną zasadę handlu: iż nie ma takiego towaru, na którym nie można by zarobić, jeśli tylko umiejętnie zabrać się do rzeczy. Gdy jakiś filozof włóczęga zapytany przez Posejdoniosa, dlaczego to — podobno — w posiadłościach bogatych obywateli rzymskich niewolnicy w ergastulum tak szybko umierają, odparł: „Z rozpaczy", Posejdonios uznał, że świat idzie ku złemu. Bo * Elbląg. 395 i czegóż można oczekiwać od świata, w którym niewolnikom zostanie przyznane prawo do posiadania uczuć? Tylko lenistwa, tylko krnąbrności, tylko wymagań i powszechnego poróbstwa! Tych, którzy nie dzielili jego przekonań, miał za odszczepień-ców rodzaju ludzkiego. Jednym z nich był Teta. Ten który przy odrobinie sprytu mógł się był znakomicie urządzić, a został bankrutem. Posejdonios uznał, że został zlekceważony przez Enuma podczas swej wizyty w domu Tety, kiedy to spędził nudne godziny w altanie przy kiepskim winie, opędzając się liściem od komarów. Opowieści o tym, jakoby wybitny architekt rzymski miał się przyjaźnić z bankrutem, uznał za wymysł. Wystarczał bowiem rzut oka na załamany dach, na gnuśną służbę rozłażącą się po podwórzu, na oparszywiałe muły, by ujrzeć wyraźny koniec pisany domowi. Ten koniec był słuszny i należny, skoro Teta nie miał na tyle rozumu, aby dogadać się z poborcami podatków i nadać pomyślniej szy bieg swoim sprawom. Na niedołędze Himilkonie ani na łobuzie imieniem Apion nie zależało mu nic a nic, z przyjemnością jednak skorzystał z nadarzającej się okazji, aby zatrzymując sługę Tety, dopiec mu i odebrać rewanż za upokorzenie, którego doznał w jego domu. ??^?^^^^^^^^???? xxiv Gdy Himilkon z Apionem znaleźli się na dziedzińcu, panował na nim ruch, jakby w domostwie wybuchł pożar. Z otwartych magazynów wybiegali niewolnicy przygięci ciężarem worków, które składali na wozy, sznurem stojące pod ścianą, zawracali biegiem, znikali w ciemnych czeluściach pomieszczeń, odbierali towar i znów tak samo biegiem... Stojący przy bramie dozorca zapisywał na tabliczce numer wozu, sprawdzał ilość worków i kolejno przepuszczał. Woźnice klęli, rachmistrze biegali od składów do składów, wagowi upominali, żeby się nie pchać, szukano jakiegoś zaprzepaszczonego worka i ktoś, chwilę obserwujący tę kotłowaninę, dochodził do wniosku, iż mimo pozornego bezładu nic tu nie śmie zaginąć i biada temu, kto by się odważył zaprzepaścić kłos ze snopa należącego do Posejdoniosa, zwitek bawełny czy najmniejszą oliwkę z jego drzewa. 397 Gdy Leon oddalił się szukać Posejdoniosa, do stojących zbliżył się dozorca podwórza. — Co tu robicie? — My? Wdychamy bogactwo wielkiego pana. I modlimy się do Zeusa, żeby nikomu się tak dobrze nie wiodło, jak Posejdo- niosowi... — Milcz, stary głupcze! Tu się nie modli, tylko się pracuje. Posejdonios wyjechał do oazy i prędko nie wróci. Pójdziecie do szopy i będziecie układać wory z wełną. Po dziesięć worków, jeden na drugim. Żaden nie śmie spaść. — Kiedy jeszcze nic nie jedliśmy. Dozorca chlasnął starca rzemieniem po głowie. — Będziesz jadł wieczór. Jak zasłużysz. A teraz jest rano. Do roboty. Zapędził obydwóch do szopy, gdzie zalegały rzucone bezładnie setki worków z wełną i gdzie panował mdlący zaduch. — Układać! Prędko! Jeden ma odbierać, a drugi podawać. Przyjdę sprawdzić, jak idzie robota — i zachęcająco strzelił rzemieniem. Rozglądając się trwożnie Himilkon szepnął Apionowi do ucha: — Wiesz, gdzie jesteśmy? To gorsze niż ergastulum. Żeby piorun trząsł w Rufusa za to, że nas tu wpakował. Popłynęły znojne dni. Posejdonios nie wracał z oazy. Starzec i Apion, na równi z niewolnikami, pracowali od świtu do nocy, otępiali i nieprzytomni od upału, poganiania, pośpiechu. Apion, sprytniejszy i szybciej umiejący coś niecoś przykraść, znosił mozoły lepiej, lecz Fenicjanin wychudły, osłabły, z przekrwionymi oczyma, ledwo trzymający się na nogach z każdym dniem tracił siły i mógłby wzbudzać swym wyglądem litość, gdyby w tym piekle, gdzie wyciskano z ludzi ostatnią kroplę potu i ostatni dech, takie uczucia, jak litość, mogły mieć miejsce. Po trzykrotnym zemdleniu przy noszeniu worków przeniesiono go do stajni, gdzie musiał czyścić żłoby, nosić wodę, poić muły i usuwać gnój. Lecz tu mógł przynajmniej pożywić się podbierając ziarna zwierzętom, wypić łyk wody i zaczerpnąć oddechu. Wrócił nieco do sił. 398 Powrót Posejdoniosa dał o sobie znać gorączkowym pośpieszaniem służby przez dozorców, wzmożonym batożeniem i jękami niewolników. Apion z Himilkonem zajęci byli sortowaniem melonów, gdy stanął nad nimi dozorca. — Pan przyjechał. Oporządzić wasze suknie i twarze. Pójdziecie za mną! — Zaprowadził ich do składu na parterze pełnego pod sam sufit nie wyprawionych skór baranich, gdzie odór baraniego łoju obydwóm zatkał oddech. — Czekać! — obwieścił i wykręciwszy się na pięcie odszedł. — Ozyrysie... — jęknął starzec. —, Czekać... Nie jestem egip-skiem żukiem, któremu w kulce gnoju żyje się jak pszczole w kielichu kwiatowym. Słyszysz? Ktoś tu nadchodzi... Zbliżający się był ubrany jak do konnej jazdy na pustyni — w miękkie buty z cholewką, szerokie szarawary, kaftan i zawój na głowie. Twarz miał spaloną od słońca, nos garbaty, a brwi krzaczaste. Jął walić kijem w stos skór, aż trząsł się dach. — Hej wy, tam! Czarne pyski! Ruszcie się! — W ciemnej głębi szopy błysnęło kilka par białek ocznych i trwożliwie zbliżyli się trzej Murzyni, wyglądający jak szkielety obciągnięte skórą; padli twarzami na ziemię do stóp Posejdoniosa, a on zaczął ich okładać kijem po grzbietach, gdy naraz posłyszał: — Nie szkoda takiej mądrej ręki na takie głupie bicie? — Posejdonios obrócił się powoli, z czołem pochylonym jak u byka, gdy chce rogami uderzyć; znalazłszy się twarzą w twarz z Himilkonem wrzasnął: — Co to za mowa? — To jest mowa, jakiej się najświetniejszy pan nie spodziewał — odparł z godnością starzec. — Gdyż on mógł się spodziewać, że Himilkon padnie przed nim, jak pada placek krowiego łajna. Najświetniejszy pan nie zrobi starcowi krzywdy, choć Himilkon znaczy mniej niż cień, niż brzęczenie muchy i niż garnek, gdy się rozpada. Lecz światły Posejdonios raczy wiedzieć, kim jest Heliodoros, do którego służby nędzny Himilkon należy. — Kłamiesz — odparł Posejdonios, lecz opuścił kij. — Jak ja kłamię, to kto tutaj mówi prawdę? — Co wiesz o Heliodorosie? — Ja nic nie wiem. Wystarcza, że światły pan, Posejdonios — wie. 399 W ciężkim powietrzu, przesiąkniętym odorem baranich i kozich skór, słychać było posapywanie Posejdoniosa. Trzej leżący Murzyni nie śmieli oddychać. —i Chodź — rzucił nagle Posejdonios ruszając za próg. — A wy, precz! Leżący zerwali się i pierzchnęli w śmierdzący mrok szopy. — O Heliosie, co ja z nimi mam... Czemu nie mogę odpoczywać jak ten złodziej Teofilos? No, chodź, chodź! — obejrzał się na stojącego w miejscu starca — będziesz gadał. — Sam o własnych siłach iść nie mogę — odparł Himilkon, któremu z każdą chwilą przybywało ociężałości i dostojeństwa — ten mój pomocnik, Apion, on mnie musi prowadzić, gdyż oczy moje powleka ślepota i jestem jak Homer, co nie widząc, śpiewał... Apion spojrzał ze zdziwieniem na starca, lecz odebrawszy pouczające trącenie kolanem, prędko zamknął usta. Posejdonios wpuścił starca do małego pomieszczenia, wyglądającego na izdebkę komornika. Patrząc po tych półkach, skrzynkach, kuferkach, nikomu by na myśl nie przyszło, że tutaj kryje się prasa, za pomocą której hurtownik wyciska pieniądze, kupuje ludzi, dyktuje ceny, powodując nagłe zwyżki, rządzi rynkiem i losami setek podległych mu niewolników. Pieniądze wszelakiego rodzaju zalegały w skrzynkach i przegródkach. Złoty, ciężki maneh babiloński, wypuszczony za sprawą najsłynniejszej firmy bankierskiej Egibiego, znanej od wieków; i nie mniej szacowane złote odważniki w postaci głowy kreteńskiego wołu; złote darejki i złote statery z wizerunkiem głowy Aleksandra i z Nike na rewersie; srebrne tetradrachmy pierwszego Ptolemeusza — a przede wszystkim "cenniejszy nad złoto stos kwitów zastawnych, dzierżawnych; umowy i zaświadczenia skuteczniej ściskające szyję niejednego wierzyciela, niżby to uczynił sznur. Apion pozostał za drzwiami. Posejdonios rozparł się w krześle z oparciem. Starzec stał przy stole. — Mów teraz: widziałeś Heliodorosa? Jak on wygląda? Gadaj! Stary? Gruby? Co ty z nim masz? — Co może pchła siedząca na lwim ogonie mieć z tym, co czyni lwa? Z jego pazurami, pyskiem, głową? Ja tylko ośmieliłem 400 się powiedzieć, że lew też nie lubi, gdy ruszać włos na jego ogonie, więc może lepiej zostawić w spokoju Himilkona, który jest własnością Heliodorosa? — Łżesz! Jesteś w służbie u Tety, syna Totmesa. — Jestem. Ale w czyim interesie? W interesie Heliodorosa. Bo on lubi wiedzieć, co się dzieje tam, gdzie on zamierza wejść na stałe. — Heliodoros do domu Tety? Tfu! Jakbyś powiedział, że on chce kupić cały port Zachodni aibo Muzę jon, albo agorę czy Bruchejon, ja bym uwierzył. Ale dom Tety? Czy hipopotam będzie gonił za żabą? — A jak hipopotamowi zechce się żaby? Może Heliodoros umyślił sobie założyć na gruntach Tety dom noclegowy? Może dom tancerek? Może łaźnie dla tych, co przyjeżdżają oglądać ogony krokodyli? Nie moja rzecz. Ja dostałem rozkaz: „Siedź w domu Tety i uważaj. Uważaj, co może być". A może być wiele. — Skłonił się nisko i złożył splecione dłonie na brzuchu. 26 Świetna i Najświetniejsza 401 — O czym ty gadasz? — Ja mówię: „Może być tak, jak się wielkiemu panu spodoba". — Heliodorosowi? — Nie. Posejdoniosowi. Stary hurtownik zaczął sapać. Wysapawszy się, rzekł: — Ty powiedz, jak Heliodoros wygląda. Wtedy ci uwierzę. — Na co panu jego wygląd? — Jak to „na co"? Bez wyglądu nie ma osoby! Co za osoba ten Heliodoros? Nikt go nie widział na oczy. A czego tkniesz w Aleksandrii, wszędzie natkniesz się na własność Heliodorosa. Czy on całą Aleksandrię wykupił? Co powiadasz? — Nie moja rzecz wiedzieć, jak on wygląda. Otrzymałem polecenie, a to polecenie to był rozkaz Heliodorosa: „Idź tam a tam. Rób to a to". Wiec siedzę u Tety i czekam. — Na co? Tam może być jedno: bankructwo. ?— Może tak, a może nie. — Jak to: „Nie"? — Być może, przyjedzie z pustyni rzymski architekt i wszystko się odmieni? Znajdą się pieniądze, Enum dostanie posadę. — Wiesz tyle, co wesz. — Posejdonios splunął. — Kwintus Licyniusz nie żyje. — Starzec drgnął, co Posejdoniosowi sprawiło najwyraźniej przyjemność i chełpliwie spytał: — A twój Heliodoros nic o tym nie wie? — Na pewno wie. Lecz ja już dawno go nie widziałem. Odpoczywałem w więzieniu. — A powtarzałem przeklętym opryszkom — wybuchnął Posejdonios. — Rzymian budujących studnie — oszczędzać! Pozabijacie ich, a wtedy będziecie zdychać z braku wody, wy i wasze wielbłądy! — Mądre słowa. —? Jak ty jesteś blisko takiego bogactwa, po co tobie było leźć na cmentarz wykradać mumie? — A dlaczego złotonośny Posejdonios męczy się i jedzie na pustynie do oazy, gdzie jego nos wącha gnój wielbłądzi? Czemu nie jedzie na różaną Rodos wąchać róże? Uderzony trafnością spostrzeżenia Posejdonios przymknął oczy i westchnął, po czym mruknął: 402 — Coś w tym jest. — W mumiach mogły być ładne papirusy. Takie, za które dobrze płaci Wielka Biblioteka. — Będziesz stracony za świętokradztwo. — A może komuś się zechce ocalić tego, który dużo wie i niejedno może doradzić? Udając, że nie dosłyszał aluzji, Posejdonios spytał: —? Więc powiadasz, że Heliodoros kupi dom Tety? — Już nie kupi. — Dlaczego? — Dlatego, że ten dom, ze wszystkim co do niego należy, kupi pan, co nie jest w niczym gorszy od Heliodorosa. — Jaki pan? — Posejdonios. Mierzyli się wzrokiem. Hurtownik pierwszy odwrócił oczy. — Tak powiadasz — mruknął. — Co ci do łba skoczyło? — Ten dom to jest stary koszyk. On się rozlatuje. Lecz kto włoży w ten kosz obola, wyjmie z niego złoty pieniądz. Wystarczy postawić dom dla przyjezdnych, co chcą odwiedzić świątynię Sobka. Pieniądze same będą się rozmnażać, jak w stawie potomstwo żabiej Heket. Tak powiada starzec Himilkon i czeka na mądre słowo Posejdoniosa, który jest, jak dawniej był faraon: Życie, Zdrowie, Siła... — Może być. Ja nie powiadam, że to jest całkiem głupie. — Posejdonios pomilczał i wparł oczy w twarz starca. — Teraz ja powiem: jedź do Tety. Niech on powie, ile chce za swój dom? I niech się pospieszy. Bo albo ja się rozmyślę, albo jego zaskoczy komornik. Więc niech on się decyduje zaraz. Wrócisz i powiesz mi. Himilkon skłonił się nisko. — Tak mówi mądrość, której chwalić nie trzeba. Ona jest jak samo złoto oczyszczone i dziesięćkroć zważone. Ja bym chciał pojechać zaraz. Krytym wozem. Bo po co ktoś ma wiedzieć, komu wielki pan tego domu każe wyjeżdżać w drogę? Posejdonios skrzywił się obliczywszy błyskawicznie, ile przez ten czas mógłby zarobić w porcie wóz zaprzężony w muła... Uprzedzając odmowę, Himilkon dorzucił znacząco: — Trzeba się pospieszyć. Heliodoros może już wie o zamordo- 26* 403 waniu architekta i wysłał kogoś z pieniędzmi do Tety? Muszę zabrać z sobą Apiona, gdyż on mnie prowadzi, gdy wzrok mój słabnie. Posejdonios podszedł blisko i dotykając palcem piersi Fenicjanina rzekł z naciskiem: — Pamiętaj! Gdybyś próbował mnie oszukać, każę cię odwieźć kapłanom świętej Kocicy Bastet. Niech rozprują ci brzuch, za-szyją żywego węża i zakopią do mrowiska. Wynoś się teraz! Po chwili woźnica zgarnął lejce, na wozie rozsiedli się Hi-milkon z Apionem. Spostrzegłszy Leona, sterczącego przy bramie, Himilkon wychylił się spod budy i krzyknął na całe gardło: — Usuńcie mi z drogi ten pomiot Seta, bo śmierdzi! . Słudzy ryknęli śmiechem, i wóz wytoczył się na drogę. — To my znowu jedziemy? — dziwił się Apion. — A dokąd? — Milcz, Apionie! To już czwarty raz, jak jesteśmy na wozie od czasu tej przeklętej nocy na cmentarzu, lecz coś zdaje mi się, że to będzie ostatnia' z naszych podróży. Po czym popadł w zadumę, gdyż, zaiste, miał nad czym rozmyślać. Jak teraz wywinąć się z sieci Posej doniosą. O Heliodo-rosie wiedział tyle, co nic, a w rozmowie jedynie spożytkował to, co był kiedyś usłyszał od Teofilosa. W obecnej chwili nie miał pojęcia, jak sobie radzić dalej? Życie stało się podobne do pływania w grząskim stawie, gdzie czyhały otwarte paszcze „żywych podobizn Sobka". Stukot kół o kamienie przypominał kłapanie zębów grożących jego starym kościom. Czyhał na nie sędzia Rufus ze swym aktem oskarżenia o śwęto-kradztwo; zagrażał im Posejdonios, Teta gotów kazać go obić; Leon nie podaruje obrazy, a z tego tłumu krokodylich paszczy podniosła się najstraszniejsza, czarniejsza od jaskini Polifema, zgrzytająca zębiskami: Lamech... I na wspomnienie, jak w zaślepieniu rzucił tamtemu w twarz: „Ojcobójco!!...", Himilkon zamykał oczy i kulił ramiona. W końcu z rezygnacją westchnął, opuścił na piersi znużoną głowę. Biedni i nieustannie zagrożeni nie mają prawa snuć dalekosiężnych zamiarów. Walczą o byt na dzień następny, a o reszcie i tak zadecyduje — Tyche! * 404 Gdy zeszli z wozu na podwórze, zadziwiła ich wielka cisza panująca w gospodarstwie. Nie kręciły się dziewki, nie słychać było skrzypienia studni, nie brzęczały naczynia ani unosił się dym z komina. Ta wielka cisza podobna do wody, gdy pokrywa zanurzony statek, nakazywała stąpać ostrożnie i mówić przyciszonymi głosami. Rozglądając się na wsze strony weszli do czeladnej i natknęli się na Nonnosa. Ujrzawszy starca z Apionem chłopiec wsadził kułaki do oczu. — Nonnos! Co się tutaj dzieje? Nonnos zaczerpnął oddechu i, głosem przerywanym od łkań, wykrztusił: — Wszystko... wszystko opieczętowane... ma-ga-zyny... spichlerz, o-bo-ra... Dom idzie na licytację... — Zostań tu — rozkazał Apionowi Himilkon i sam się udał na poszukiwanie Tety. Przechodził kolejno przez wszystkie pokoje, a panująca w nich cisza niepokoiła go coraz mocniej. Bo choć nigdy te komnaty nie tętniły życiem rodzinnym, nie wabiły gwarem ni światłem zabaw, którym sprzeciwiały się zarówno samotnicze upodobania Enuma, jak i troski Tety, lecz też i nigdy nie zionęły takim opuszczeniem jak teraz; jak gdyby trucicielski oddech bogini chaosu, okrutnej Tiamat, przepoił ściany zjadliwym oparem — tak się przynajmniej zdawało Himilkonowi, gdy coraz spieszniej pomykał z jednej pustej komnaty do drugiej... Aż dotarł do głównej i utknął w rozwartych drzwiach. 405 Ukos blasku słonecznego padający na ścienne malowidło wydobył spomiędzy zatartych konturów lotosowych trzcin blady obłoczek twarzy odchodzącego Horusa... W podwyższonej części, przeznaczonej na miejsce biesiadne dla ucztujących, plecami zwrócony do ściany wyłożonej kaflami siedział samotnie pan tego domostwa. Wyprostowany w krześle — z dłońmi spoczywającymi na stole—a tak nieruchomy, iż mogło się zdawać, że nie jest to żyjący Teta syn Totmesa, lecz jego Sahu, ciało, które po śmierci jeszcze nie zostało zabalsamowane. Przed zastygłym wzrokiem Tety przewijał się w komnacie długi orszak tych, którzy wznieśli, rozwinęli i upiększyli rodową siedzibę, a ostatni z nich byli już tylko współtowarzyszami jej powolnego upadku. Pomiędzy przodkami byli i ci, piastujący świetne stanowiska związane z godnością Proroka Amona, Naczelnika Miejsc Pobytu Wody, Naczelnika Izby Sekretnej; i byli również mniej honorowani, lecz nie mniej odpowiedzialni za powierzane im zadania- budowniczowie siedziby z podwójnymi schodami i skalnych grobowców; założyciele sadów, winnic i ogrodów; wznoszący granitowe obeliski dla uczczenia świąt, dzierżący kamieniołomy i wytwórnie, gdzie rzesze pracowników wyrabiały przedmioty piękne, użyteczne, rozsławiające imię tego kraju. Do uszu Himilkona dotarł głos Tety recytujący monotonnie: — . Cześć wam, o bogowie, którzy zamieszkujecie przybytek bogini Maat... Pozwólcie, abym przybył do was, gdyż żyłem sprawiedliwością i prawdą, spełniając jedynie to wszystko, co bogom było przyjazne... Dawałem chleb głodnemu, wodę spragnionemu, odzież nagiemu, czółno rozbitkowi... Składałem oo-gom ofiary święte i uczty grobowe zmarłym błogosławionym. Bądźcież więc oswobodzicielami i opiekunami moimi i me oskarżajcie mnie w obliczu Ozyrysa... Fenicjanina zdjęła zgroza, gdyż pan tego domu wymawiał sio-wa, których ani żywemu godziło się wymawiać, ani tez zyjącem — 'słuchać. Były świętą formułą na sądzie Ozyrysa, obowiązującą duszę zmarłego, gdy staje przed tronem otoczonym czterdziestoma dwoma sędziami i w obliczu Mocy Niebiańskich błaga o łaskawość... 406 Zatem jego pan, któremu wraz z domem odjęte zostało dziedzictwo i przeszłość — ma się za umarłego, nagiego, postawionego przed Sądem! Zmiłuj się nad nim, Ozyrysie, zmiłujcie się siostry Ozyrysa, Izydo i Neftydo, stojące po bokach tronu! Ja-kimże strwożonym głosem Teta przemawia do pustki: — Chciałbym, abyście wyrzekli do mnie: „Pójdź naprzód! Kto jesteś? Jakie twe imię?..." I choć Himilkon nigdy nie żywił specjalnej czci ani przywiązania do swojego pana, ogarnęło go pragnienie wyrwania samotnika z tej pustki i nicości. Postąpił na środek komnaty i już nie jak gnący się pokornie sługa, lecz jak życzliwy poseł oznajmił: 407 — Jeszcze nie wszystko stracone. Posejdonios chce wykupić ten dom, a gdy się to stanie, możesz, panie nadal być tu dzierżawcą, tyle że już nie u Sobka, lecz u Posejdoniosa. Teta zatrzymał na starcu osłupiały wzrok. Ocknął się z odrętwienia, twarz jego przybrała normalny wyraz i ważąc słowa, odparł: — Za póź-no... Wczoraj jot-nuczer sprzedał adwokatowi He-liodorosa wszystkie moje skrypta dłużne... — podniósłszy się z krzesła wygłosił z namaszczeniem: — Dobrze, żeś przyszedł. Mówię do ciebie nie jako do sługi, lecz jak do tego, którego życzliwością swą obdarzał mój ojciec. Chcę, abyś ty poniósł służbie moje słowa!: Niech wszyscy, poczynając od najnędzniejszego świniarza, oczyszczą się, umyją i niech Amys rozda pomiędzy nich moje płótna, aby nie przyszli tu w łachmanach. Gdyż mają się tu, w tej sali przodków — zejść. I zasiądą przy stołach obesłanych białym lnem. I zapalone będą światła. Wszystek drób, którego nie spisał komornik, ma być zarżnięty i upieczony. Wino, które pozostało mą własnością, ma zostać rozlane do kubków. Amys i ja będziemy ich podejmować wieczerzą. Tak się będzie podobało duchom moich przodków, sędziom przy tronie Ozyrysa i mnie. Po wieczerzy ogłoszę im to, co teraz mówię do ciebie ja — Teta syn Totmesa... Wyjednałem u adwokata Heliodorosa, by niezdolni do pracy przeszli na utrzymanie świątyni, za co ja w zamian zrzekam się dla Sabka należnej mi części z licytacji. Zdolni do roboty pozostaną na służbie jako czeladź tego domu należąca do nowego pana. A teraz idź i powtórz moje słowa Amysowi. I niech on się nie waży czegokolwiek zmieniać z rzeczy, które rozważyłem, w sercu swoim. Wieczorem odbyła się uczta. Słudzy jedli i jedli — zdawałoby się — bez końca, błogosławiąc zrządzenie Tyche i dzień tak szczęsny, co im pozwolił po raz pierwszy od wielu miesięcy najeść się do syta. Chowając przed okiem Amysa do sakiewki nogę z kury Hi- 408 milkon z zadowoleniem rozmyślał o przekleństwach, jakimi Posejdonios obsypie Nonnosa, któremu Teta kazał zanieść list z zawiadomieniem, że zatrzymuje u siebie Himilkona z Apionem do czasu, gdy wyrok sądowy rozstrzygnie o ich losie. A Teta już doskonale panujący nad sobą częstował gości uprzejmie i podsuwał zakąski, lecz jego twarz zamyślona i jakby nieobecny wzrok zdradzały niepokój o syna. Gdyż młody pan, mimo późnej pory, nie wrócił z miasta. ????????????????????????????????????????????^?????????????????????^ xxv Zawezwany do kancelarii Teosa Enum odgadł z zafrasowanej twarzy, że wiadomość nie będzie pomyślna. — Co się stało? — spytał. — Poleciłem skrybie umieścić twoje imię na liście płatnych pracowników, lecz Zenon kazał je skreślić... Musiałeś go czymś mocno rozgniewać. — Rozgniewać? — zamilkł, głęboko wzburzony. Od chwili gdy odmówił przeproszenia Nesyta i nazwał złodziejem, Zenon przestał zauważać zuchwalca. Spotykając na korytarzu Enuma udawał, że nie widzi jego ukłonu, lub szybko znikał w najbliższych drzwiach. — A tak! Mam się więc wynieść od razu? — Tego jeszcze nie powiedział. 410 — Czy... bezpłatnie mogę nadal pracować, jak pracowałem dotychczas? Teos rozłożył ramiona. — Tylko tak długo, jak długo on zezwoli. Lecz z czego będziesz żył? Rozejrzyj się za innym miejscem. Jedź do Pergamo-nu lub na Rodos. Likos nie odmówi ci listu polecającego do dyrektora Pergamońskiej. Po grabieży, dokonanej przez Antoniusza, nie osiągnęła ona dawnej świetności, lecz nadal jeszcze błyszczy. Jedź! Jeśli moje skromne poparcie coś znaczy, nie będę go skąpił. My, uczeni, musimy się wzajemnie popierać przeciwko tępym zwierzchnikom i ich zausznikom... Brzmiało to pocieszająco, lecz ani Teos, ani naczelny archiwista nie wiedzieli nic o bólu, jaki Enumowi sprawiła konieczność porzucenia Wielkiej Aleksandryjskiej... Rozmyślał nad tym, podziękowawszy Teosowi i zamknąwszy się w swej pracowni. Jeszcze niedawno czuł się ważny, odpowiedzialny, doceniany... Marzył o stanowisku zastępcy kierownika działu. Podłość Nesyta, tchórzliwość dyrektora, niedbalstwo, bałagan, kradzieże, ubóstwo środków z czasem przeminą... Muszą przeminąć. Wrócą dni nieskazitelnej chwały, co niegdyś Aleksandryjską otaczała... Gdyż wielu jest takich, jak Enum, którzy pracowaliby dla niej i za darmo. Koniec z rojeniami! Lecz nie będzie z opuszczonym czołem wyczekiwał na dzień, w którym Nesyt, zastąpiwszy mu drogę, powie z miną bezczelną: „Ponoć dyrektor wydał zakaz wpuszczania cię do pracowni? Więc co tu jeszcze robisz — egipski parszywe u?" Dziś jeszcze pożegna się z Likosem i Teosem, którzy nadal są mu życzliwi. Po raz ostatni obejdzie sale i sprawdzi, czy jakiś żartowniś nie podmienił zwojów i czy w futerale z napisem ,,Me-nander" nie tkwi głupia historyjka o małpie... Zda Teosowi zwój z erratą kopii „Ustroju Aten" Arystotelesa, poprosi o pozwolenie zabrania kalamusu, którym pisał, i — „żegnaj, ty, która byłaś moją największą miłością! Żegnaj, Świetna i Najświetniejsza. Mogłem być mały, słaby i chwiejny, lecz ciebie nigdy nie oszukałem i nie zdradziłem. Tobie oddałem wszystko, co było we mnie najlepsze..." 411 Z zamyślenia wyrwało go czyjeś pochrząkiwanie. W drzwiach stał woźny z pismem w ręku. „To już?__wzdrygnął się Enum. — Czyżby Zenonowi aż tak z tym było pilno?" __ Był goniec z urzędu skarbowego. Zostawił pismo dla ciebie, Enumie. Złamał pieczęć i zbladł. Choć tego rodzaju zawiadomienia należało się spodziewać, w jego obecnej sytuacji był to cios spadający znienacka. Teta syn Totmesa przestawał być właścicielem domu, nieruchomości, bydła, nierogacizny, mułów, ptactwa domowego, zbiorów, szat, naczyń, niewolników — i każdej rzeczy, która była jego, gdyż z dniem dzisiejszym ta własność ulegała zajęciu przez urząd podatkowy. Sumy zaległe z tytułu nie zapłaconych danin zostaną drogą licytacji ściągnięte z majątku... „Czy ojciec już wie? — pomyślał chowając pismo w zanadrze. — Chyba jeszcze nie!" Goniec, oszczędzając sobie drogi, nie Tecie, lecz jemu doręczył zawiadomienie. Enum otarł zroszone potem czoło. Musi starać się o odroczenie licytacji. Gdy on jest bez pracy, gdzież się pozbawiony dachu nad głową ojciec podzieje? Gdyby tak jot-nuczer zechciał pożyczyć pod skrypt dłużny? Enum w zamian złoży pisemne zrzeczenie się wszystkich pensji, jakie będzie pobierał przez następne lata w Perga-monie. Świątynia zostanie ich właścicielem... Jot-nuczer odmówi, rewanżując się Enumowi... Do kogo iść? Gdzie się udać? Gdybyż Kwintus Licyniusz był w Aleksandrii! Bo choć Rzymianin, lecz przyjaciel ojca... Gdyby Enum dostał posłuchanie u zastępcy namiestnika, byłaby nadzieja i na prolongatę długu... Imię Kwintusa Licyniusza już raz otwarło Tecie drzwi do urzędu, więc może i tym razem?... Zbiegł na dół, stracił sporą chwilę na rozglądanie się za lektyką. Minął dłuższy czas, zanim zjawiła się w zasięgu jego wzroku. Wsiadł i kazał się nieść. Widok tłumu, zgromadzonego przed bramą domu Koponiu-sza, przejął go niepokojem: „Na Horusa! Skąd ich tutaj aż tylu? Na co czekają?" Tłum uczyniwszy przejście młodzieńcowi, co szedł z głową 412 podniesioną, obserwował w milczeniu: uda się szczęściarzowi dostać na dziedziniec czy nie uda? Enum dotarł do bramy i tu został zatrzymany przez straże. — Czego się pchasz? — Nie pcham się — odparł Enum czerwieniejąc na twarzy. — Muszę stawić się w urzędzie przed zastępcą namiestnika. Kwintus Licyniusz, przyjaciel Mecenasa, mnie przysyła. Strażnik wymienił z kolegą znaczące spojrzenie. — Masz list od niego? Pokaż! — Przy sobie nie mam. — Tak też pomyślałem od razu. — Strażnik wypluł pestkę daktyla. — A tyś kto? — Jestem Egicjaninem — z wysiłkiem odparł Enum. — Lecz pracuję w Wielkiej Bibliotece i... — No to się wynoś! Przede wszystkim obywatele rzymscy mają wstęp. Zresztą Publiusz Koponiusz jeszcze nie przyjechał. Odsuń się! Na Jowisza, jak się to bydło egipskie pcha! Enum odstąpił od bramy, a ciżba z pomrukiem zadowolenia przyjęła nauczkę daną pyszałkowi. Teraz był już tylko jednym z wielu. Niech popróbuje stać, jak oni stoją. Przyjezdni z prowincji koczowali po parkach i na ulicach, by — skoro świt — stanąć u bramy. Lecz i najszybszym nic ich pośpiech nie dał. Zastępca namiestnika ma pono przybyć jutro? Będzie zmęczony i też nie zechce przyjmować. Wszystko za niego załatwia legat. Lecz do niego się nie dostaniesz, jeśliś sobie uprzednio nie zjednał przychylności urzędnika, który mocen jest podsunąć prefektowi twą prośbę. Nie każdego stać na wkupywanie się w łaski i dlatego tłum przed bramą liczy tylko jakieś dwieście osób... Ci, co upadli na duchu, którym zmęczenie lub bojaźń podcięły nogi, zrezygnowali po jednym dniu wyczekiwania. Lecz inni czekają. Nie mają nic do stracenia. Nie brak takich, co wyrokiem urzędu skarbowego postradali pola, domy, warsztaty, do czegóż więc mają wracać? Innym nie dopisują siły, by stanąć przed wzrokiem wyczekującej w domu rodziny. W tłumie tkwi jakaś pociecha płynąca ze zbiorowej niedoli: „Nie jestem gorszy od innych; inni też czekają!" I Enum stał wraz z innymi. Łudził się, choć już sam nie wiedział czym? Stawał na palcach, wyciągał szyję, śledząc wzro- 413 kiem postacie w togach, kręcące się pod portykami wokół dziedzińca. Oto szczęsne miejsce zastrzeżone dla wybrańców. Lecz może tam pojawi się jakiś urzędnik, który w ciżbie dojrzy zrozpaczoną twarz młodzieńca i przypomni sobie, że młody uczony Egipcjanin oddał urzędnikowi przysługę w Bibliotece, szybko znajdując zwój, pomógł odnaleźć cytat. Nie! Przechodzą, przechodzą... Żaden nawet nie odwraca głowy w kierunku bramy. A tymczasem tłum z wolna się powiększa. Enum widział wokół oblicza młode i stare, otępiałe lub rozgorączkowane, lecz wszystkie z oczami utkwionymi w miejsce pod portykami, gdzie dla odprężenia się — dla miłego powietrza lub niewinnego wysłuchania plotek — spacerują białe togi. Czas mijał. W tłumie powstało nagłe poruszenie. Oto jakiś urzędnik, odrzuciwszy na ramię ciężar obowiązującej szaty, zbliża się dziedzińcem do bramy, szuka wzrokiem w tłumie... Znalazł! Daje znak... Komu? Komu? Któryż to? Wybraniec przepycha się gorączkowo i, przepuszczony przez straże, wchodzi na dziedziniec. Ścigany zawistnymi spojrzeniami, razem z urzędnikiem znikł w pałacu. Patrzcie! Ten umiał sobie zaskarbić przychylność! Enum przypomniał sobie rady Zenona, aby raczej został jurystą niż uczonym. Może miał słuszność? Póki trwa imperium, nie zbraknie krzywdzonych i krzywdzicieli, zatem i juryści z głodu nie umrą. Lecz geniusz rzymski, zdobywając się na wysiłek bronienia przed nim samym ludów, które ujarzmił, powołał do życia ustawy mające ochraniać narody pożerane przez synów wilczycy. Teraz, gdy stał wespół z tymi, których nie stać było na świeżą oliwę, by godnie namaszczonym wejść w progi Aleksandryjskiej, miał czas na rozważanie mądrości ustawy: „Przeciw nadużyciom na prowincji"... Gdyż i to stanie bierne, a zdające się nie mieć końca, i buta strażników, i obojętność nosicieli białych tóg, i jego własne wyczekiwanie były doskonałą ilustracją zarówno owej władzy urzędniczej, jak i uzasadnieniem ustawy: „O nadużyciach na prowincji". Jakiś rzemieślnik egipski, stojący obok Enuma, skarżył się głośno, że mu zamknięto warsztat szewski, choć zapłacił poda- 414 tek i dał poborcy naddatek... Dzierżawca przysięgał na Izydę, że po raz szósty odrywa się od gospodarki przychodząc tu po sprawiedliwość: sąsiad skierował wodę z jego kanału na swoje pole, a jemu wszystkie warzywa uschły. Złożył skargę w sądzie, odczekał należny czas, lecz wezwania na rozprawę nie otrzymał. A kradzież wody — przecież to przestępstwo główne. Sąd przewleka sprawę, gdyż sprytny złodziej zaskarbił sobie przychylność sędziego posyłając piękne melony. Młoda kobieta usiłowała zainteresować Enuma sprawą kradzieży ziemi, którą sąsiad jej podkradł, wynosząc nocą w koszyku... Enum, nie słuchając, potakiwał, wodząc jednocześnie oczyma za postaciami w białych togach, ze znamieniem tej rzymskości, co bardziej niż skrzyżowane włócznie straży onieśmielała tłum. Gdy chór żalących się głosów jął mu doskwierać niby mur z rozpalonych cegieł, wyrwał się z ciżby i odszedł. Wydłubawszy zza paska kilka oboli kazał się zanieść w krześle do urzędu legata. Nie było to daleko, mógł śmiało zajść na własnych nogach, lecz bał się, że gdy odźwierni ujrzą pieszego klienta, nie zechcą z nim nawet gadać. Srebrny pieniążek skłonił woźnego do udzielenia Enumowi informacji: legat zakazał wpuszczania kogokolwiek. Jeśli jest 415 coś bardzo pilnego, należy wyłuszczyć sprawę na piśmie, złożyć w kancelarii i czekać. Uczynił jeszcze jeden wysiłek. Spróbował zainteresować swą sprawą dwóch rzymskich dostojników, którzy wyszedłszy z pałacu legata, wyczekiwali na powóz — lecz i ta próba zawiodła! Jeden z nich ze śmiechem zawołał: „W tej Aleksandrii nie można postąpić kroku, by nie nadepnąć na jakiegoś żalącego się Egipcjanina!" Drugi zaś rzekł: „Odejdź, przyjacielu, bo woda w łaźni mi wystygnie!" Odjeżdżając powozem sprzed bramy obejrzeli się za siebie i z rozbawieniem pokazali sobie palcami stojącego w osłupieniu młodzieńca. W ostatecznej rozpaczy Enum udał się do urzędu sędziego, aczkolwiek przewidywał, że i to nic nie da. Sprawy licytacji orzekał wydział finansowy, od którego wyroków właściwie nie było odwołania... Lecz stan gorączkowego napięcia, który Enumem zawładnął, nakazywał dokądś dążyć, zabiegać, starać się o jakieś z kimś widzenie, gdyż póki to robił, poty mógł się łudzić, że odsuwa wyrok, co zawisł nad głową ojca. Nie uzyskał widzenia, gdyż dikaiodotes był zajęty sesją sądową, trwającą od rana i mogącą się zakończyć dopiero wieczorem... Jeden ze skrybów kancelaryjnych usłyszawszy, że Enum pracuje w Wielkiej, i postrzegając jego przygnębienie, odwołał go na bok i spytał, o co chodzi? Enum opowiedział... Młody skryba patrząc z życzliwym zaciekawieniem na Enuma udzielił mu poufnej wiadomości: Kwintus Licyniusz nie żyje... Zabity na pustyni przez bandę przemytników kości słoniowej. Smutną wiadomość przywiózł z oazy goniec, należący do służby pocztowej princepsa. Syn zabitego, Lucjusz, w stanie całkowitego wyczerpania odnaleziony przypadkiem przez karawanę podążającą na południe ku Etiopii. Nieprzytomny Lucjusz został odwieziony na statek i obecnie chyba już znajduje się w drodze do Rzymu... Twarz skryby wyrażała gotowość do słuchania dalszych pytań i udzielenia odpowiedzi, lecz żadne pytanie nie padło. Enum patrzał przed siebie, jak gdyby spoglądał w otwartą niszę gro- 416 bową. Śmierć Licyniusza kładła kres wszelkim nadziejom na ratunek. Gdyż tylko on jeden był prawdziwym przyjacielem Tety. I już nie mogło być znikąd pomocy. Jeśliby nawet Enum, ku chwale miasta i imperium rzymskiego, sto razy przepisał wszystkie komedie attyckie i choćby jego ojciec zaprzysiągł dla wyrównania długu pracować do ostatniego tchu — nic to nie pomoże. Nikt nawet o tym nie zechce słuchać. Bo nikogo to nie obchodzi. Licytację wyznaczono na koniec miesiąca. Skryba ze zdziwieniem patrzał za odchodzącym. Na Zeusa! Czemu, odwrócił się tak raptem? Wydawał się dobrze wychowany, pełen ogłady, mówił łaciną, którą i sam Cycero by pochwalił, a jednak odszedł bez słowa pożegnania, jak prostak. Nigdy nie można zrozumieć tubylca ani przewidzieć, co uczyni! Niby tacy sami ludzie, a nawet czasem bardziej wykształceni od Rzymian, a jednak dziwni, bardzo dziwni... W kancelarii pojawił się sędzia Rufus. — Wyszedłem dla nabrania tchu. Mowa obrońcy zapowiada się na trzy godziny. Oskarżyciel, żeby nie być dłużnym, odpowie czterogodzinną. I nie roztrzygnięta sprawa zostanie odłożona do jutra. Jest coś nowego? — Złożono skargę w sprawie świni. Uciekła właścicielowi i pasła się na polu sąsiada. Ten, po trzech tygodniach, zabił ją i zjadł... — Znakomicie! — podchwycił Rufus. — Oto wdzięczne zadanie dla naszych jurystów: rozstrzygnąć, do ilu części świni sąsiad miał prawo, biorąc pod uwagę wypas jej na swoim polu? Ze świnią łatwo sobie poradzimy. Gorzej, gdy nie można pogodzić stron. Coś jeszcze ponadto? — Był tu Egipcjanin... Syn Tety, Enum. Na jego dom i ziemię wyznaczono licytację. — Kto jest wierzycielem? — W trzech czwartych urząd skarbowy, w jednej Heliodo-ros... — Gdzie jest ten Enum? Pokażcie mi go! — zawołał Rufus, rozglądając się wokół. — Wyszedł. Dziwnie się zachował... Nie jak młody uczony, lecz... Rufus jednak nie chciał słuchać teorii siryby na temat dziw- 27 Świetna i Najświetniejsza 417 nego zachowania się tubylca, tylko rzuciwszy pospieszne: „Gdyby się pokazał, daj mi natychmiast znać. Będę z nim osobiście rozmawiał" — wyszedł do sali, gdzie obrońca szykował się do trzygodzinnej mowy... Jednakże oczekiwany nie pojawił się powtórnie w urzędzie i Rufus siedząc w swojej sella curulis, pocąc się w paradnej todze praetexta, próżno spoglądał ku zasłonie w drzwiach. Enum udał się z powrotem do Biblioteki. W drodze przyszła mu myśl, aby jeszcze zaryzykować pójście do Heliodorosa i prosić... Wprawdzie sam Heliodoros nie udzielił był jeszcze nigdy i nikomu posłuchania, lecz w ślicznej willi w Bruchejonie urzędował adwokat, pełnomocnik Heliodorosa. I zaraz sam, wzruszeniem ramion, zbył złudną pokusę. Jak Aleksandria długa i szeroka nikt jeszcze nie słyszał, aby Heliodoros komuś pomógł. A Zenon? Co powie na wieść o licytacji? Licytacja ostatniej pańskiej siedziby egipskiej na przedpolach Aleksandrii będzie sensacją jednego lub może nawet kilku dni... Będą o tym gadać na agorze, pod portykami i w winiarniach. W końcu to nie było ważne wobec pytania: z czego będą żyć? Enum wyjedzie do Pergamonu lub na Rodos, lecz ojciec... Gdzie podzieje się kilku najbardziej im oddanych ludzi: Amys, Non-nos, Fanes? A... Artemis? Ta dziewczynka, do obejrzenia której nie mógł się przymusić, lecz której obecność stała się ojcu nieodzowna? Czy krewni zechcą zabrać bankruta do Ptolemais? Biedny ojciec! Żle będzie się czuł wśród tych, którzy bez ustanku będą mu wytykać ubóstwo i niezaradność... A Kwintus Licy-niusz — nie żyje! Lucjusz w stanie całkowitego wyczerpania odnaleziony na pustyni... Gdyby Enum wyjechał z nim w podróż, czy zdołałby go odwieść od szaleńczej wyprawy? Miał tylko tego jednego przyjaciela i też go postradał... Stojąc w oknie swojej pracowni i patrząc z góry na marmurową głowę Złotej Pani zadawał sobie pytanie:' Czy cały Egipt jest dotknięty piętnem śmierci, że nic tu się utrzymać nie zdoła? Wietrzeją zabytki, giną papirusy, rozpadają się majątki, karleją dusze... Czy on, Enum, ma żyć po to, aby chłonąć oczami blask tego, co odchodzi w przeszłość i zamiera? 418 Czy dzielność, odwaga, uczciwość mogą się rozwijać tam, gdzie wszystko, czego się tknąć, przesiąknięte jest jadem frazesów, pochlebstw, płaszczenia się przed władzą? Za sobą posłyszał głos woźnego: — Enum syn Tety jest wzywany. Pobladł: więc jednak ta rozmowa go nie ominie! Zenon już się dowiedział o licytacji i osobiście da mu wypowiedzenie. — Zaraz przychodzę... — Czeka na dole — woźny odchrząknął znacząco. —? Trzeba się pospieszyć... Zbiegł po schodach i naraz oprzytomniał. Wzywającym nie mógł być dyrektor. Zenon miał przecież specjalny pokój do przyjęć! Lecz, na Horusa — kto go wzywał?! — Jestem tu, Enumie... Stała tuż przy schodach. Zenon, ojciec, Nesyt, utrata pracy, ludzie — w jednej chwili wszystko przestało istnieć. Ona czekała! Przyszła do Biblioteki, aby go spotkać. Wyraz fiołkowych oczu wzniesionych ku jego twarzy zapierał mu oddech w piersiach. Pochwycił Ammonię za rękę. — Chodź! — ciągnąc ją za sobą, dotarł do małej salki. Weszli, zamknął drzwi. Jak gdyby teraz dopiero ją ujrzał. Objął chciwym spojrzeniem całą postać, w białej tunice, w seledynowym płaszczu... Prześlicznie! Na złotych włosach muślinowy żółty szal. Tak ustrojonej jeszcze nigdy nie oglądał. Wspaniały klejnot na złotym łańcuszku... Od kogo? — Ammonio... ja — i zabrakło mu głosu. 27» 419- —Enumie... szepnęła, wspinając się na palce, żeby dotknąć wargami jego policzka — Enumie... Objął ją i z całej siły przycisnął do siebie, chcąc jej sprawić ból. Za to, że zbyt długo na nią czekał. Dlaczego zwlekała z przyjściem? Nawzajem znaleźli swoje wargi i z ustami na ustach postradali oddech. Enum wypuścił ją z objęć, lekko odsunął od siebie. Oddychała coraz szybciej pod jego spojrzeniem. Za głową Ammonii, w obramieniu okna, bieliło się w słońcu ramię Złotej Afrodyty z triumfującym uśmiechem przyciskającej do nagiej piersi koniuszek marmurowej szaty... Pochwycił i uwięził w swoich dłonie Ammonii. — Dlaczego tak długo kazałaś mi czekać? Czemuż nie przyszłaś wcześniej? Dawniej? — Enumie... — Zrobisz wszystko, czego zażądam? — Tak! — Zostaniesz ze mną! — Tak! Tak! — Nie wiem, czy się z tobą ożenię... Nie myślę o tym, aby się ożenić. — Tak... — Dlatego po jakimś czasie będziesz musiała odejść... — Odejdę, na pewno odejdę... — szepnęła w pomieszaniu. — Jeśli tego będziesz chciał. — Sam jeszcze nie wiem, dokąd odjadę? Może Rodos? Może Pergamon? Po cóż więc miałabyś dzielić ze mną niewygody, podróże, niedostatek? Skoro już przywykłaś do bogactwa... Lubisz je, nieprawdaż? — niedbale, lekceważącym ruchem potrącił końcami palców klejnot na łańcuszku, zwisający z szyi Am-?????, zapinka puściła i klejnot, zsunąwszy się, upadł u stóp dziewczyny. Enum stał zmieszany wzdragając się schylić po rzecz, będącą podarunkiem od tamtego. Nagła bladość powlekająca twarz Ammonii ukąsiła go w samo serce. Gdzież tamta krótka chwila upojenia? Ammonia nie zaprzecza temu, co powiedział, ani się nie broni! A więc przyznaje się do winy!... Jad zazdrości, pretensji, że go porzuciła, gniewu na.jej pięk- 420 ność sprawiającą Enumowi ból nieznośny, przeszyły jego pierś. Kiedyś miał ją blisko przy sobie, tak ufną, tak oddaną, a oto teraz stoi przed nim, baczna, zaciskając zębami dolną wargę, J i patrzy w jego twarz jakby ze zgrozą — a któż zawinił, że między nimi jest tak, jak jest?! On nigdy się już nie dowie, co porabiała przez tamte miesiące. Do kogo się uśmiechała, komu śpiewała?! I straciwszy resztki panowania nad sobą, wybuchnął: — Wiem, że ci się podoba ten luksus! Widziałem was oboje! Wszystko widziałem! Obwozi cię jak swoją mimulę. Pozwalasz mu, żeby się nachylał nad tobą. On ci powiesił na piersi ten klejnot. Dotykał cię swymi ramionami, różowymi jak boki wieprza. Musi być tak samo głupi! Lecz cóż to szkodzi? Jest spokrewniony z milionami TeofilosaL. — zaśmiał się drwiąco i machnął dłonią w desperackim geście. — Miliony jego sprawiają, że staje się zręczny jak Eros, wymowny jak Hermes, piękniejszy od Narcyza... — naraz oprzytomniał i zamilkł, bo Ammonia, odsunąwszy się od niego, przystanęła przy drzwiach zatrzymując na Enumie wzrok pełen nieopisanego wyrzutu. — Niepotrzebnie to powiedziałeś — rzekła cicho. — Lepiej, gdybyś nie był tego mówił. — Ammonio, ja... — sięgnął dłonią rozpalonego czoła. — Posłuchaj — chciał jej wyznać, że ona nie może tak odejść. Musi zostać jego żoną. Nigdy się nie rozstaną. On tylko chciał się zemścić za ten klejnot, który nie on jej podarował, i za wszystkie chwile, gdy nie był przy niej, lecz zanim zdołał coś wyjąkać, w drzwiach stanął odźwierny. — Dyrektor... — Nachylił się i podjął z podłogi klejnot. — Ozyrysie! Ta śliczna dziewczyna to zgubiła! — i wybiegł za wychodzącą z salki Ammonia. Przed drzwiami kancelarii woźny zatrzymał Enuma. — Nie warto czekać — szepnął poufnie. — On wyszedł i nieprędko wróci. Tylko tak na złość kazał czekać, gdyż Nesyt był u niego i coś wykrzykiwał strasznie na ciebie, Enumie. — Czy dyrektor jeszcze wróci? — Wróci, gdyż w audiencyjnej czekają goście, przybyli z Pal-myry. Z darami dla Biblioteki — dywany i coś tam jeszcze... — Więc powiedz dyrektorowi, że byłem, czekałem i odszedłem, gdyż mam jeszcze wiele pracy dzisiaj. 421 Zszedł na dół w nadziei odszukania Ammonii. Wyszedł na dziedziniec, obszedł cały, ruszył w stronę sadzawki, zawrócił ku przeciwnej stronie i, ścigany echem własnych kroków, łudził się wciąż, że spod którejś kolumny portyku dobiegnie miły, nieśmiały głos: „Jestem tu, Enumie..." Nie wiedział dokładnie, ile czasu przesiedział nad sadzawką z liliami. Zadumany patrzył na pełne kwiaty, podobne do złożonych białych dłoni, i rozmyślał, dlaczego tu nie ma wierzby, której wiotkie gałązki mogłyby nucić: Dzika gąska i leci, i leci... „...Więcej jej nie zobaczę. Bo jeśliby nawet jutro przyszła, mnie już tu nie będzie. Lecz ona nie przyjdzie. Stała przede mną, patrzała mi w oczy, a ja... Co ja zrobiłem? Przyszła w klejnocie otrzymanym od niego. Żeby mnie upokorzyć! Ponieważ ja nigdy nie będę jej mógł dać podobnego. Wiedziała od dawna, że pracuję w Aleksandryjskiej, lecz dopiero dziś przyszła... Zenon kazał czekać. Umyślnie mnie nie przyjmie. Goście z Pal-myry... Czy. z Antiochii? Jacy goście? Skoro i tam jest Biblioteka, może w niej się przydam?..." Ujrzał wychodzących z Biblioteki. A więc koniec pracy. Czytelnicy z wolna opuszczają salę, zdążają do bram. Biblioteka zamyka podwoje. Trzeba zatem iść i swoje urzędowanie też zakończyć. Wszedł do gmachu i licząc kroki, ruszył po szerokich schodach na swoje piętro. Nigdy już więcej nie będzie się po nich wspinał. Nic nie zdoła go nakłonić, aby kiedyś jeszcze miał spacerować tymi korytarzami. Nie wraca się do miłości, którą z okrutnego przeznaczenia porzuciło się w młodych latach... Przystanął na końcu korytarza, nie mogąc dalej iść, gdyż przejście zagradzała szafa. Jak to się stać mogło? Pomylił piętro? I naraz krew uderzyła mu do twarzy. Był na właściwym miejscu, lecz drzwi do jego pracowni zastawiono szafą. W tak urągliwie haniebny sposób dano mu do zrozumienia, iż nie ma już do niej wstępu. Ten nędzny tchórz, Zenon, posłużył się szafą, nie mając odwagi powiedzieć Enumowi prosto w oczy... 422 Odszedł, przespacerował się po korytarzu, zasiadł na ławie i zwiesiwszy głowę, zapatrzył się w mozaikowe płyty posadzki. Odprawiony. Nie szkodzi. Ma czas. Zaczeka. W pracowni pozostawił materiały piśmiennicze zakupione za własne pieniądze, tabliczki i dwa zwoje z tekstem Menandra. Nie odejdzie, póki wszystkiego, jak się należy, nie zda Teosowi. Szafa musi zostać odsunięta i nie on to zrobi, lecz zawezwani z jego rozkazu woźni. Do ostatka wierny przyjętym na siebie obowiązkom, wejdzie do pracowni, zabierze materiały, odniesie na właściwe miejsce i dopiero wtedy, jak człowiek mający swą godność — odejdzie na zawsze. Pożegnań żadnych nie będzie. Prócz archiwisty i Teosa wszyscy byli mu obojętni, a on pozostał dla kopistów kimś obcym i nie lubianym... Czas dłużył się nieskończenie. Na korytarzu nikt się nie pojawiał. W dole zacichał gwar. Jacyś maruderzy opuszczając czytelnię z hałasem odsuwali krzesła... Miną dwie klepsydry i Wielka zostanie zamknięta. Teraz słychać stąpania kogoś, zbliżającego się z drugiego końca korytarza. Podniósł głowę i bez zainteresowania — spojrzał. A... to jeden z pomocników Likosa. Niedawno przyjęty... O tyle w lepszym od Enuma położeniu, że ma zapewnioną pracę, odbiera pensję i nikt mu wejścia do pracowni nie zastawi szafą. Gdy tamten zwolnił kroku, Enum skinął dłonią. — Podejdź... Zatrzymując się przy ławie z Enumem pomocnik spokojnie patrzał na siedzącego. — Jak się nazywasz? — Nazwano mnie dla żartu „Labeo". — Kto cię tak nazwał? —• Jeśli ci rzeczywiście na tym zależy — odpowiem. — Masz słuszność, wcale mi nie zależy... — Enum machnął dłonią. — Nic a nic. Lecz słuchaj, to umyślnie, prawda? — i wskazał palcem na szafę. — Tak. Nesyt kazał zastawić woźnemu. — Nesyt?! Wiesz na pewno, że on, a nie kto inny? — Byłem przy tym, gdy zawołał odźwiernych, a oni niechętnie spełnili rozkaz. .423 — Gdzie on teraz jest? ??'?'<—-Nie widziałem, aby wychodził. Pewnie się ukrył w którejś z sal. :>— Odebrano mi pracownię, wiesz? — Wiem. Takie wieści obiegają szybko wszystkie piętra. Teos chciał cię uprzedzić, abyś wiedział, czego masz się spodziewać, lecz ty znikłeś z gmachu... - — Dlaczego Zenon mnie nie uprzedził? — Myślę, że się wstydził — odparł z prostotą pomocnik. —: Wstydził się... — Enum w zadumie pokiwał głową. — To by nawet dobrze o nim świadczyło... Tak... tak... Wstydził się. A — inni? — Inni również, lecz nikt nie miał odwagi wystąpić. — Dlaczego tak mi się uporczywie przyglądasz? Czy mam w twarzy coś, co ci się nie podoba? - — Masz na niej wielkie zmęczenie. I niepokój. Mógłbym sprowadzić lektykę. — Nie. Zostanę dłużej. Mam jeszcze coś do załatwienia. — Może przynieść ci wina? — Nie trzeba. Czy ty mnie znasz? Powiedz! — Tutaj wszyscy znają Enuma syna Tety. — Czy dlatego tak mi się przypatrywałeś? — Chciałbym w czymś pomóc, lecz nie wiem, co bym mógł zrobić... — Ale ja niczego nie potrzebuję — kontynuował w zamyśleniu Enum —- prócz jednego. Wiesz, czego mi brakuje? Kija! Potężnej laski, żebym ją mógł złamać na grzbiecie Nesyta. Całej Aleksandryjskiej bardzo by się przydała ta laga na Nesyta. Przez chwilę jeden drugiemu patrzał w oczy. Enumowi się wyrwało: — Kim ty jesteś? „Labeo" to tylko takie przezwisko? — Znaczę tak mało, że nie ma potrzeby rozmyślać nad tym, kim jestem, kim byłem... — odczekał chwilę, a gdy Enum trwał w zamyśleniu, skłonił głowę i odszedł. Enum patrzał za nim uśmiechając się zgryźliwie. Nie powiedział — kim jest. Na pewno jakiś zbieg polityczny, ukrywający się w Aleksandrii. Grek Likos, w duchu nie cierpiący Rzymian, ma słabość do emigrantów politycznych. 424 Szkoda, że tak późno zawarł znajomość z tym spokojnie i roztropnie przemawiającym młodzieńcem; Ich drogi już się nigdy nie zetkną. Mniejsza o to. I tak za wiele wydarzeń jak na jeden dzień. Czemuż to radość i smutek nie przychodzą oddzielnie, każde w piękności swego samoistnego znaczenia? Czemu jedno wchłania drugie jak piasek wodę? Ileż on miał tej radości tego ranka? Tyle, ile Ammonii starczyło tchu, by powiedzieć: „Enu-mie!..." Wspięła się na palce zarzucając ramiona na jego szyję. A on przycisnął ją do piersi... Hc-rusie niebiański! Czuł jej wargi na swoich. I wszystko podeptał; „Dzika gąska i leci, i leci..." Czy Antypasowi także to śpiewała? Czy kiedyś dawniej nie śpiewała tak Uniemu? Temu nędznikowi, co ośmielił się przynieść swoje dziecko do domu samego 'Tety.... Cóż się stało z wyrzuconym za bramę? Czy możliwe, aby Uni był tym człowiekiem przeznaczonym na pożarcie „poetycznej podobiźnie Sobka"... Gdyby ten nędznik nie wtargnął na podwórze, Ammonia byłaby już żoną Enuma i wszystko by się potoczyło inaczej... Nie! Niech te mary, dławiące pierś, na zawsze znikną z pamięci! Istnieje już tylko jedna sprawa — ukaranie Nesyta. ? on to załatwi. Prawdopodobnie Nesyt, dla uniknięcia spotkania z Enumem, wymknął się z Biblioteki na miasto. W takim razie on czekać będzie aż do rana... Prześpi się na tej ławie. Nesyt nie omieszka przyjść o świcie, aby się pochełpić triumfem. W sali kopistów, nonszalanckim tonem, zawoła od drzwi: „Pozbyłem się tej... egipskiej skrobaczki!" Nie powstanie mu w głowie, że Enum tutaj czeka, aby dokonać rozliczenia... „Zdrajco, złodzieju, szpiegu! Ja nie mam już nic do stracenia, lecz ty mi za to zapłacisz! Powalę cię na podłogę i przycisnę tą szafą, którą mi zagrodziłeś drogę! I dopiero potem będę mógł odejść ,spokojny..." Z dołu dochodziły pomieszane odgłosy — rumor odsuwanych stołów, potrącanych krzeseł, zatrzaskiwanych szaf. Najpierw opróżniały się na parterze sale kopisów. Z westchnieniami ulgi, a co niecierpliwsi, z okrzykami zadowolenia zrywali się od pulpitów skrybowie. Po kopistach wychodzili, statecznie, jeden po drugim, korektorzy i lektorzy. Kierownicy działów i archiwiści, przystając na schodach, jeszcze wymieniali uwagi lub naradzali się nad porządkiem prac na jutrzejszy dzień. . . 425 A na samymi końcu, utyskując na nieporządek, odchodzili woźni. Pozostawało kilku, wyznaczonych do nocnego czuwania nad bezpieczeństwem — od pożaru i złodziei. Jeszcze rozbrzmiał czyjś pojedynczy okrzyk, śmiech, trzask po raz ostatni zamykanych drzwi, szmer przebiegł korytarzem, zaskrzypiała deska pod czyjąś niecierpliwą stopą i gmach zastygał w nie naruszonym spokoju. Cisza podnosiła się od parteru ku piętrom coraz wyżej i wyżej, rozprzestrzeniając się szeroko jak przybór wód na Nilu. Ta cisza uśpiła zmęczonego. Gdy się ocknął, za oknami było już ciemno. Światła lamp oliwnych palących się na dole nie docierały tu, na drugie piętro. Wstał z ławy niewyspany, z bolącymi kośćmi, przeciągnął się i ziewając pomyślał: „Ależ spałem... Chyba już północ? Na co ja czekałem? — aha! Nesyt!" I ubiegły dzień z jego udręką, bezskutecznym bieganiem po urzędach, z odejściem Ammonii, z upokorzeniem doznawanym pod bramą urzędu i na korytarzu Biblioteki stanął mu przed oczyma. Pożałował, że się już był obudził. Lepiej było spać aż do rana i wraz z porankiem przyjąć wszystkie ciężary dnia... Teraz już nie zaśnie i będzie aż do świtu trawił czas na wspominaniu: Ammonia... Nesyt... Zenon... Jechać do Pergamonu czy nie jechać?... Co będzie z ojcem? Chcąc zaczerpnąć tchu podszedł do otworu okiennego, wychodzącego na czworoboczny dziedziniec, wokół którego biegły piętra Biblioteki. Stał wpatrując się bezmyślnie w widok naprzeciw. Gdyż tam, w sali na wprost okna, przy którym utknął, działo się coś niezwykłego... Ruszało cię coś niespokojnie migoczącego. Bezgłowy jaskrawy kształt wyczyniał cudaczne skoki. Krzyk z piersi Enuma spadający piętrami w dół zwalił ciszę niby warstwy kurzu zalegające gmach: — Izydo! Pali się! Jakby wyzwolony tym okrzykiem płomień buchnął ognistą racą, rozświetlając korytarz. Cwałując ku tamtej stronie, Enum nie przestawał wyrzucać z piersi wołania: „Pali się! Pali..." Gdzie są odźwierni? Dlaczego nikt nie nadbiega, czemu nie biją w gongi, nie wzywają straży pożarnej? Czy objedzeni jak wieprze — śpią? Czy się popili? 426 Z dołu dobiegł łoskot drzwi, okrzyki... Nareszciel Usłyszeli — Tu,do mnie! Tutaj! — Gdy wziął zakręt, rzuciło nim w tył. Jak rozdęty smok pełzał korytarzem ciężki tłusty kłąb dymu, a za nim wysoką, lśniącą, jasną ścianą błyskał ogień. Enum uprzytomnił sobie rozkład sal w tej części gmachu ? zdrętwiałe Pożar rozszalał się w lewym skrzydle Aleksandryjskiej, gdzie znajdowały się słynne Pinakes Kallimacha. Alfabetyczny katalog całego piśmiennictwa, jakim się szczyciła starożytność grecka. ? . ? , i,(. — Usłyszałem twoje wołanie... —- doprowadził go do przytomności młodzieńczy głos. — Mam dziś nocny dyżur na parterze. Zbudziłem dozorców. Pobiegli zawezwać straże. Enum wybełkotał: — Nim przybędą, będzie za późno... Pinakes... Rozumiesz? Nasze Pinakes... — Pinakes kilka dni temu zostały przeniesione do Serapeum. Sam przy tym pomagałem. Tam będą poddane konserwacji. Ale ogień może się dostać do archiwum... O! Huk zgłuszył resztę słów. Zawaliły się przepalone półki. Na korytarz ognistą miotłą buchnęły iskry. Uczyniło się tak gorąco, że musieli się cofnąć. —i Co powiadasz? — krzyczał Enum. ''?'.'? — Homer! Enumie! W archiwum mamy Homera. ? a ł o ś ć.„ Słyszysz? Ogień już huczał tak, że Enum, chcąc zostać usłyszany, musiał wrzeszczeć: — Jak się dostać do archiwum?! — Z sali, gdzie jest księgozbiór komedii attyckiej! — od wrzasnął Labeo. — Drzwi! Tam są zamknięte drzwi! Trzeba siekiery! — Pospiesz się! — Biegnę po siekierę! Nie stój tu... Udławisz się dymem. Ja zaraz wracam — i popędził na dół. Enum musiał się cofnąć do najbliższej z sal przylegających do korytarza, na którym już nie można było wytrzymać. Salkę wypełniał dym i Enum z rozpaczą naraz zdał sobie sprawę, że nie pamięta, gdzie jest ta sala? Jak daleko jest od niej? Czy to ta, na prawo, czy na lewo z korytarza? Nieprzytomnymi oczyma 427 rozejrzał się... Szafy! Żadna nie zamknięta. Jedna lampa oliwna płonie w kącie. Jakiś niedbalec ją pozostawił...W ten sposób mógł powstać pożar. Od ognia lampy... Ale przynajmniej jest teraz czym poświecić, nim tu się zrobi jasno jak od gromu! Trzymając lampę w dłoni przebiegł oczyma po półkach. Babilońskie tablice matematyczne! Tym razem gnuśność pracowników wyszła im na dobre. Dostęp do nich otwarty! Nie! Nie zostawi na pastwę ognia tego, co przez setki lat zapisywali Chaldejczycy: obserwacje nieba, położenie gwiazd, bezcenne postrzeżenia dla przyszłych pokoleń... Zgarniał z półek futerały, wybiegał z naręczem na korytarz i przechyliwszy przez balustradę ciskał na dół, w czarną głąb... Zawracał, ponownie zbierał, ile się tylko dało, i znów — biegiem — na korytarz, poprzez dym, dławienie, swąd, syk — do balustrady i na dół! Puszki staczały się po schodach, spadały na marmurowe posadzki, drewniane pękały, na dole tworzyło się usypisko potrzaskanych futerałów, wysypanych zwojów, kruszyły się bezcenne obliczenia astronomiczne... Lecz to nic! Przyszłe pokolenia bezrobotnych młodzieńców będą mieć nad czym ślęczeć, uzupełniać, odtwarzać... bez tego wiedza nie istniałaby! Za którymś nawrotem Enum nie mógł już wrócić do Babiloń-czyków. Dym dusił i przyprawiał o zawrót głowy. Ale większość chaldejskich tablic ocalił! Może jakiś przyszły astronom zechce wspomnieć Enuma łaskawie? Lecz skądże się dowie, kim był ten, który wyniósł babilońskie traktaty? Cofał się korytarzem walącym dymem i nie wypuszczając oliwnej lampki rzucał trwożliwie oczyma — drzwi?... Gdzie są drzwi? Były! Wpadł do sali i krzyknął z radości. Tyche — los, szczęście, przypadek wciągnęły go do sali z księgozbiorem komedii attyckiej. Wejście! Gdzie wejście na korytarz wiodący do archiwum? Gdzie? Kręcąc się bezradnie dokoła, uświadomił sobie, że za chwilę iskry, niesione korytarzem, wzniecą pożar i tutaj. Więc — co ważniejsze? Forsowanie zamkniętego przejścia do archiwum czy ratowanie tego, co jest pod ręką? Przy pomocy lampki rozeznał, co zawierają najbliższe półki. Komedie Arystofanesa. Niejeden uczeń namęczył się nad nimi. 428 I gdyby wilgoć od spadających łez mogła ocalić papirusy, nigdy by ich nie strawił płomień. Lecz nawet pożar nie uchroni nieszczęsnych od wkuwania, gdyż Enum zaraz wyśle Arystofanesa ha dół, tą samą drogą, co babilońskie tablice astronomiczne... „Chwała ci, Tyche! Ta szafa już pusta. Następna... Homer niech jeszcze trochę poczeka... Gdzie Labeo? Czemu się spóźnia? Za chwilę i tu już nie będzie można oddychać. Za chwilę i tu będzie oślepiająca jasność, choć teraz ciemno jak w jaskini. I gorąco... Pot zalewa oczy, ale jeszcze bodaj jedną szafę opróżnić... Czy Aleksandria będzie mu za to wdzięczna? O nie! Obejdzie się i bez wdzięczności... Ratować! Ratować, nim przybędzie straż. Te dzikusy będą rąbać szafy i półki, wyrzucać na ulicę i nic już nie da się ocalić... Co tam jeszcze dalej? A skądże tutaj »Commentarii de bello Gallico« Cezara? Ave Caesar! Nigdy się nie dowiesz, ile masz do zawdzięczenia egipskiemu bankrutowi! Ty, co spaliłeś tyle tysięcy zwojów w Wielkim Porcie! Masz!" I Enum ciskał jedne po drugich z góry na dół. „Odpłacam ci czymś lepszym. No... wysłałem zawartość całej szafy na parter. Jestem niezmiernie rad, tylko mi czegoś słabo i nogi się chwieją. Gdzie jest Labeo? Czemu nie przybiega z po- 429 mocą? Czy cedrowe puszki wytrzymają? Wszystko jedno. Niech pękną, byle zwoje wytrzymały. Już nie ma czym oddychać. A jeszcze cała ściana półek.", Coraz trudniej oddychać... Jedna ściana już zaczyna się wybrzuszać, widocznie pożar znalazł sobie przejście... Dłonie drżą, opuchłe, czerwone i rozdygotane od wysiłku zgarniania i noszenia setek, setek futerałów... Dym tak czarny, że nie można już oddychać. Lecz są drzwi! Tuż za szafą z Arystofanesem. Drzwi na korytarz wiodący do archiwum. O nich mówił Labeo? Gdzie on jest? W archiwum spoczywa koronny klejnot Aleksandryjskiej — „Iliada" i „Odyseja" Homera. Opracowane przez Zenodota. Jeśli nie zdoła wyważyć zamkniętych drzwi, za chwilę będzie za późno... Pęknie wybrzuszona ściana, szafy runą i ogień się wedrze... Dlaczego nikt nie przybiega? Wyważyć drzwi! Wyrwaną z półek deską rąbnął. Rozpadła się na kawałki. Sięgnął po następną, uderzył. Znowu to samo. Same drzazgi. Szło-, chając, krztusząc się, dławiony dymem, parł kolanami w drzwi i szarpał zdzierając do krwi skórę z palców. Naraz ściana na lewo pękła. Rozszerzającą się na oczach Enuma szczeliną wskoczył wężyk ognia, przewinął się łakomie po podłodze, tknięta nim szafa stanęła w płomieniach. Lecz w tej chwili naciskane drzwi — puściły. Przed Enumem otwarł się ciemny korytarz, wionęło stamtąd chłodem o wilgotnym zapachu... A więc ocalony... Zrobiło mu się słabo i ręką chwycił się futryny, aby nie upaść. Ktoś woła... Kto tak woła: „Enumie! Bracie!" Czyim on jest bratem? Wolno odwrócił głowę, spojrzał za siebie. Ujrzał czerwony błysk ognia na siekierze w podniesionej ręce. Kim jest ten, który trzyma siekierę nad głową Enuma? Kiedy go już widział? Czyżby to ten, rzucony na pożarcie „poetycznej podobiźnie Sobka"? Osłaniając głowę, z wyciągniętymi przed siebie ramionami postąpił ku stojącemu z siekierą, potknął się i upadł. A w tej chwili paląca się szafa runęła i ognistym płaszczem nakryła leżące ciało. ^V5taV&V^i3?V3?^^ j XXVI Wyższa ponad wszelkie zdarzenia i głębsza od wszelkich znaczeń jest dostojność śmierci, co milczeniem wiąże wargi. Kiedy wszystkch domowników powaliło nieszczęście, jedna Anat hardo trzymała głowę przeciwko niewidzialnym wysłannikom Zachodniego Kraju, oczekującym za progiem na Ba, duszę Enuma. Anat zarządziła, aby przez nieustanne polewanie świeżą wodą chłodzić prześcieradła i trzymanymi przez noc w piwnicy wa- 431 chlować powietrze w komnacie, gdzie na sofie złożono Enuma przyniesionego z Biblioteki. A gdy wszystkim od wysiłku mdlały ramiona, ona, z pogardliwym uśmiechem odtrąciwszy słabnących, wydzierała z rąk płótna i wachlując nimi czyniła przyjemny chłód wokół chorego. Ona zarządziła twardo, aby Enuma, którego ciało było jedną otwartą raną, przenieść do najbardziej zaciemnionej komnaty i ustawić pod bezsłoneczną ścianą z malowidłem, na którym twarz odchodzącego Horusa majaczyła białawym obłoczkiem. Gdy służba napełniała dom jękami i płaczem, Anat napadła na nią jak rozjuszona tygrysica: Mają natychmiast zaprzestać! Albo niech idą nad staw i krzyczą do krokodylów. Może im to sprawi przyjemność, bo Enum z powodu tych wrzasków, choćby chciał, nie zmruży oka! I przerażona służba ośmielała się już tylko cichutko zawodzić. Z świątyni Sobka przysłano najdroższy balsam z nardu, najdelikatniejsze płótna, których, jak wszystkich innych, użyć nie można było, gdyż pod najlżejszym dotknięciem zwijały się resztki skóry, odsłaniając czerwone mięśnie. Wtargnąwszy do kancelarii, gdzie siedział Teta z twarzą schowaną w dłoniach, Anat oznajmiła twardo: Enum powinien już umrzeć, gdyż nazbyt cierpi. Lecz on umrzeć nie może, gdyż czegoś chce. Spalone gardło i wargi nie mogą mówić i dlatego on tylko oczami czegoś bez ustanku szuka. Trzeba mu dać, czego chce. Potem umrze i już nie będzie dłużej cierpiał. Ona, Anat, zna Enuma jak nikt, gdyż on był jej Horusem i więcej jeszcze... Był dla niej jej Enlilem, królembo-gów, panem nieba i synem księżycowego światła, Sinem. Był jej Życiem, Zdrowiem, Siłą. Niechże więc co tchu popędzi goniec z listem do Bruchejonu i niech natychmiast przybędzie Ammonia... Anna, żona Teofilosa, siedziała zadumana nad sadzawką z listem w ręku. Taka sadzawka otoczona perystylem, wymyślona przez Rzymian, to rzecz bardzo przyjemna, bo i w najskwarniej-szy dzień pozwala odetchnąć chłodnym powietrzem. Przed chwilą Anna odesłała do kuchni posłańca z domu Tety, każąc dobrze 432 nakarmić chudzielca. Bełkocząc ze wzruszenia opowiedział, w jakim stanie przywieziono nieszczęsnego młodego pana. Podobało się Adonai zesłać ten cios na starego ojca... Gdyż radość na tym świecie znika jak poranna rosa, a po niej następuje twardy, suchy mozół upalnego dnia. Lecz młodzi nie chcą nic o tym wiedzieć. Chociażby i Ammonia. Oto zbliża się spokojna niczym łabędź, gdy płynie. Jak się zachowa usłyszawszy?... . Ammonię zawsze onieśmielał widok Anny, której podniesionego głosu wszyscy bali się bardziej niż bata w ręku dozorcy niewolników lub gniewu Teofilosa. Bo Anna nie była jak inne aleksandryjskie damy zaprzątnięte plotkami i strojeniem się na pokaz. Zdawało się, że nawet geniusz handlowy swego męża traktuje niby zabawę dziecka, budującego pałace z piasku. Anna o ciemnych oczach, gorejących w surowej twarzy, miała swój własny świat, niepodobny w niczym do tego, który ją otaczał. — Jestem, pani... Anna długo trzymała posępny wzrok na zaniepokojonym obliczu Ammonii. — Jesteś zadowolona? — O, tak! — Dobrze ci tu? — Na pewno... — szepnęła i zdjął ją lęk. Z gorzkim uśmiechem Anna pokiwała głową, jak gdyby i to zadowolenie dziewczęce było czymś godnym litości. — Udasz się zaraz do jego domu. Wiesz, kogo mam na myśli? — i widząc nagły rumieniec na policzkach Ammonii wzruszyła ramionami. —'? Więc stale o nim myślisz? Jakież jesteście głupie! Nie, nie on prosi ani cię wzywa. On niczego od ciebie nie chce. Zapewne w ogóle o niczym teraz nie myśli. Jakżeby mógł? Jedź. Sama zobaczysz. Powiem, niech ci dadzą wypoczętych nosicieli. — Czy... coś się stało? — Czy coś się stało? — ciągle smętnie się uśmiechając dama przymknąwszy powieki ciągnęła znużonym głosem: — Zawsze dzieje się coś okrutnego, nad czym człowiek żadnej nie ma mocy, choć o tym widzieć nie chce! Ani widzi tego tak długo, póki palec Adonai go nie dotknie. A ty byś chciała, żeby ciebie jednej nie dotknął? — palący wzrok zatopiła w dziewczęcej twa- 28 Świetna i Najświetniejsza 433 rzy. — Pomyśl sama! Człowiek swej drogi jest nieświadomy. Bóg sam ją przed nim zamyka. On rani. On także uleczy. Ręką swą własną uzdrowi. Powstając z krzesła i zarzucając szal na ramiona rzuciła Am-monii na odchodnem: — Ty nie znasz, co Bóg może. Lecz Jego słowa to słowa szczere. Wypróbowane srebro, bez domieszki ziemi, siedemkroć oczyszczone. — Proszę mi powiedzieć! Błagam! Anna podniosła dłoń. — Nie trzeba. Sama o wszystkim się dowiesz, zobaczysz. Pytałam wróżbitę kapłańskiego, co gwiazdy postanowiły o twoim losie. „Bogactwo i cień"... Idź już prędzej. Nie stój. Gdy Ammonia, rozstrojona niedomówieniami Anny, wysiadła z lektyki przed domem Tety, jakaś wychudła postać, w ciemnej sukni, oderwawszy się od bramy schwyciła Greczynkę za ramię i ściskając, rzekła groźnie: — Ujrzysz go. Nie waż się krzyknąć ani zapłakać. Wolno ci podejść, dotknąć posłania. Masz milczeć. Biegnąc śladem szybko idącej Anat, Ammonia weszła do komnaty i zadławiła się. Zaduch dymiących na węglach ziół, ropy i rozgrzanego oleju wypełniał komnatę o zasłoniętych oknach. Komnata była opróżniona z mebli i tylko pod ścianą z malowidłem przedstawiającym odchodzącego Horusa stała wielka sofa i na niej, na płaskiej poduszce, z czerwonych oczodołów patrzyły żywe oczy pozbawione powiek, rzęs, brwi; oczy, którym odjęto twarz, gdyż cała reszta ciała była niewidoczna pod białymi płótnami. I tylko te umęczone oczy żyły życiem niezależnym od rozpadającego się ciała, od ran, gnicia i ropy. Będąc w nieustannym ruchu o coś prosiły i czegoś żądały... Zetknąwszy się z o-czami Ammonii uspokoiły się, zaniechały szukania. Popchnięta z tyłu przez Anat, Ammonia uczyniła kilka sztywnych kroków, dotarła do sofy i padła na kolana kryjąc twarz w płótna. Lecz wtedy odór ropy o mało nie przyprawił jej o zemdlenie. Oderwawszy twarz od sofy spojrzała na poduszkę i z przerażeniem ujrzała, że po chwilowym odpoczynku oczy podjęły swą bezsilną wędrówkę, czegoś się domagając, o coś żebrząc, błagając... 434 Na klęczkach przetrwała całą noc przy posłaniu. Przyszedł świt i Enum wciąż jeszcze żył. Ani dym z palącej się żywicy, ani zioła, sypane na węgielki, nie mogły już stłumić woni ropiejących ran. Ojciec Enuma siedział w kącie z zamkniętymi oczyma, nieporuszony, podobny do wyschłej mumii. Zatrwożona służba szeptała: Co to będzie? Dusza nie chce opuścić ciała. I to jest najgorsze, co się może człowiekowi przydarzyć. Gdyż ciało cierpi ponad ludzką wytrzymałość. Ba powinna już była dawno sobie odlecieć i dać ulgę nieszczęsnemu Enumowi. Nawet starzy ludzie nie pamiętają czegoś podobnego. Jest coś, co zatrzymuje Ba w udręczonym ciele, i przez to ono wciąż jeszcze żyje, choć już powinno umrzeć. Jot-nuczer przybył ze świątyni Sobka i w przyległej komnacie modlił się do Izydy, lecz i to nie pomagało. Ba nadal upierała się przy pozostawaniu w rozkładającym się ciele. I znpW służba, wzburzona, szeptała: Ba nie chce być posłuszna modlitwom, jakie kapłan wznosi do Izydy i do Ozyrysa. Czyżby syn Tety nie zasłużył sobie na łaskę Niebios? Ani na chłodne powietrze w Zachodnim Kraju? Jakże to możliwe? Czyż nie znaliśmy go od niemowlęcia? Czyż nie widzieliśmy, że nie był głuchy na słowa Sprawiedliwości i Prawdy; nie przyprawiał innych o trwogę; nie popełniał czynów bezwstydnych; nie było przesady w jego słowach; nie oszu— 28* 435 kiwał, nie wpadał w gniew bez przyczyny; nie zmuszał innych do płaczu... nie brudził bieżącej wody... Moglibyśmy wymienić wszystko, o co jego Ba będzie pytana przez czterdziestu dwóch sędziów pod przewodnictwem Ozyrysa w krainie tajemnej, i na każde z pytań odrzeklibyśmy: „Nie! Tego młody Enum, syn Tety, nie czynił". O cóż więc chodzi? Czyżby dopuścił się skrycie jakiegoś występku, o którym my nic nie wiemy? I Ba, zat-trwożona czekającym ją sądem, nie chce opuścić ciała? Lecz cokolwiek by uczynił, jego cierpienie jest takie wielkie, iż Ka i Ba winne już się razem zejść na Wieczne życie w rozkoszach Sekhet-Aaru"... Przyszło południe z powietrzem rozpalonym jak miedź wyjęta z pieca. Enum wciąż jeszcze żył. Oddychanie w komnacie stało się niemożliwe. Nie pomagało poruszanie namoczonymi płótnami, leżącymi całą noc w piwnicy. Oczy Enuma zalewał pot. Am- monia na klęczkach, z czołem opartym o krawędź sofy, milczała, ścierpnięta od bólu. Anat poszła do swej izdebki, padła na kolana i bijąc czołem o ziemię, obłąkana w pragnieniu odjęcia Enumowi cierpień, co go żywcem zżerały, jęła powtarzać: — Daj mu umrzeć, Innin! Jeśli tego nie zrobisz, oplwam twój •ołtarz, obrzucę go kałem węża i odchodami nietoperza! I nikt nie zechce się do niego zbliżyć, gdyż wszyscy będą odchodzić zatykając nosy. Pani wielka, Isztar, pochodnio nieba i ziemi, córko pierworodna księżycowego Sina, bliźniacza siostro boga Słońca, ty, której przysługuje siedmioramienna gwiazda — daj mu umrzeć. A w zamian ja na zawsze pozostanę przy tobie. Nie zaznam innego męża, gdyż on był moim jedynym. Daj mu rnnrzeć. Po twojej prawicy jest Sprawiedliwość, po twej lewicy — Dobro. Daj mu umrzeć. Jeśli tego nie zrobisz, obejdę wszystkie twoje przybytki w Aleksandrii i szydząc będę opowiadać pielgrzymom, że nie masz żadnej władzy nad ciałem i nie jesteś więcej warta od egipskiej Heket z głową ropuchy. I wszyscy pielgrzymi od ciebie się odwrócą. O Innin, twoje spojrzenie jest Wysłuchaniem. Twoje słowo — Światłem. Daj mu umrzeć! Władająca w Niniwie, w Babilonii, Pani ongiś można u Hury-tów i Hetytów — spraw, niech Enum umrze! I jeszcze długo, długo Anat, z czołem przy ziemi, zaklinała, straszyła i błagała Wielką Innin-Isztar. 436 Potem zeszła do piwnicy, wyjęła z drewnianych kadzi naręcze mokrych ręczników, wyniosła na podwórze. Mrużąc oczy, rażone słońcem, przyjrzała się wysiadającemu z lektyki... Mimo zmienionego wyglądu poznała go po krągłych oczach i wypukłych czerwonych ustach. Niegdysiejszy nędzarz, obity na tym samym podwórzu, po którym teraz stąpał swobodnie i bez żadnego skrępowania! Obandażowane ręce i stopy, świeże ślady oparzenia na twarzy uświadomiły Anat, że i on miał do czynienia z pożarem. Za nim stąpał służący, niosący koszyk przykryty płótnem. Uni zatrzymał przechodzącego podwórzem Nonnosa. — Zaprowadź mnie natychmiast do Enuma, jeśli jeszcze żyje. I tak wielkie było zamieszanie, a wszyscy tak bardzo potracili głowy, że nikomu nie przyszło na myśl zapytać, jakim prawem dawny przybłęda dziś tak śmiało sobie poczyna? Czy jest lekarzem z Domu Życia albo przyjacielem chorego? I skąd ta odwaga, by kazać się wprowadzić do komnaty?! Był w niej ojciec, Ammonia, Amys, Fanes, Anat, jot-nuczer — wszyscy w trwodze, niemo błagający Ozyrysa, aby zechciał uwolnić Ba i dać folgę nieszczęsnemu ciału. Nie zawahawszy się na moment Uni podszedł do obesłanej białymi płótnami sofy, gdzie na poduszce, w ognistym zagłębieniu oczodołów żyła para ciemnych, niespokojnych oczu. Uni nachylił się nad leżącym i wtedy stała się rzecz, która patrzącym wstrzymała oddech. Oczy zaprzestały szukania i z nieopisanym wyrazem utknęły na wargach Uniego. On zaś, jakby upewniony w postanowieniu, wyprostował się, dając słudze znak, aby opuścił pokój. Gdy sługa wyszedł na palcach, Uni sięgnął do koszyka, wyjął futerał, gruby jak ramię siłacza, i tak spokojnie, jak gdyby chodziło o wykład wobec ucznia, przysunął go do czuwających oczu. — Patrz, Enumie! Oto tekst Homera, opracowany przez Ze-nodota. Ocalony. Archiwista wydał go na polecenie Zenona, który cię pozdrawia... Spokojnie wyjmował futerały, jeden po drugim, wskazywał na napisy, odkładał i sięgał po następne. 437 -"-Twoja praca, ununlie/.. Cały Meriander. Ocalony. Są Leges Juliae, które wyniosłeś. Na dowód przyniosłem ci ,,0 nadużyciach na prowincji". Oto patrz... " , . . Łzy stanęły w rozpgnionych Oczach Enuma. I stało się: ' , Enum umarł. I A potem długo, długo opowiadano o tym wydarzeniu, a niektórzy nawet przysięgali, że widzieli własnymi oczyma, jak Ba opuszczała ciało Enuma. Była lekka, biała, bezkostna, wydostała się przez nos Enuma na powietrze i na kształt zbyt długo więzionego ptaka wyfrunęła oknem, spiesząc prosto w słońce, na sąd Ozyrysa. A jeśli nawet nie każdemu dane było to oglądać na własne oczy, wszyscy domownicy, krewni, sąsiedzi i dobrzy ludzie uroczyście potwierdzili, że tak szczytnej, świetlistej Ba nie widziano jeszcze koło niczyjego ciała. I nie było takiego, który by się nie zgodził z powszechną opinią, że Ab, serce Enuma, ważone na szali Sprawiedliwości i Prawdy, w przytomności Maat i boga mądrości Thota ważyło mniej niż pióro Maat, a dokładnie tyle samo, co kalamus, którym się młodzieniec przy pisaniu posługiwał. Unoszony w lektyce przez tragarzy Uni rozmyślał o niepojętych drogach, które przeznaczenie wyznacza człowiekowi. Oto ten Enum, do którego on się stale przymierzał, za którego śladem poszedł do Wielkiej, jest teraz nieruchomym Khat — ciałem, które zostanie zanurzone w roztworze soli i sody. Krajacze w Domu Śmierci wypreparują serce, co żywiej biło na widok Ammonii, żołądek, który się ściskał na widok Nesyta, wątrobę, nie tak dawno jeszcze pełną gniewu na Zenona, i wszystko to zostanie zapieczętowane w urnach z przykryciami, pięknie wyrobionymi na kształt głowy pawiana, szakala i krogulca. Świetlisty sobowtór Enuma — Ka — oddali się daleko, by zejść się z jego duszą Ba i rozpocząć nowe życie w Zachodnim Kraju. Lecz na ziemi to już koniec życia Enuma. Jego miejsce w Bibliotece zajmie ktoś inny, mumia spocznie w skalnej komnacie grobowej w sarkofagu; z czasem i zbolała pamięć się uspokoi, 438 • a za lat kilka imię Enuma będzie tylko księżycowym odblaskiem, ślizgającym się po powierzchni rzeczy, nieobecnym tam, gdzie nadal będzie wibrowało słoneczne życie... Natomiast on, Uni, odczuwa teraz tylko ogromne znużenie i tylko pustkę wokół, jak gdyby po wyjściu na wierzchołek spoglądał ku wielkiej dolinie, leżącej nisko, w cieniu, gdzieś w dole. I nikt mu nigdy nie wyjaśni, dlaczego w momencie gdy przynosił ratunek, gotów siekierą wyrąbać przejście do archiwum, Enum spojrzał na niego z takim przerażeniem? Czemu akurat wtedy się zachwiał i upadł? Gdyby Uni zdążył wcześniej, może Enum nie straciłby przytomności i nie runął? A gdy deską strącał palące się głownie z leżącego ciała, czy nie błagał w duchu Maat, aby pomogła mu wynieść Enuma w ramionach? I wyniósł! Lecz to już na nic się nie zdało! Krągłe, pełne brązowego światła oczy przesuwały się po twarzy Ammonii i zwróciły spojrzenie przed siebie, na drogę. Pogrążony w rozmyślaniach zapomniał o siedzącej obok. 439 Z nikim, nawet z Ammonią, nie potrafiłby rozmawiać o Enu-mie. Ammonia zaś, przypatrując się ukradkiem TJniemu, nie mogła się nadziwić zmianie, jaką w nim znalazła. Do domu, skąd go kiedyś, obitego, sromotnie wyrzucono, wszedł bez obawy, lecz i bez zuchwalstwa. Do En.uma przemawiał niby starszy brat. Wszyscy byli świadkami, że jego obecność uwolniła szamoczącą się Ba z udręczonego ciała. A gdy na życzenie Tety domownicy opuścili żałobną komnatę, aby ojciec mógł sam pozostać z synem, do Ammonii, stojącej samotnie na podwórzu pomiędzy lamentującą służbą, Uni podszedł i rzekł: — Moja lektyka jest na dwie osoby. Wrócimy do miasta razem, Ammonio. A ona odrzekła: — Jeśli tego chcesz, Urii... Chciał, więc razem wracali lektyką Diodora. Ona — do zajęć nauczycielki. On — do Biblioteki. A tak wiele zaszło od czasu, gdy się ostatni raz widzieli, i tak bardzo każde z nich stało się kimś innym, niż było wówczas, gdy Amys oćwidzył przybłędę, a ona, porzucając Enuma, przybiegła ratować katowanego, że nie sposób było to wyrazić. Ammonia zwróciła uwagę na spojrzenie Uniego, trochę jakby nieobecne wobec tego, co się wokół działo, bo zapatrzone w swój własny, odrębny świat. — Powiedz, Uni... Czy w tych futerałach naprawdę były zwoje, któreś wymieniał? Pozwolono ci zabrać Homera z archiwum? Nadal patrząc przed siebie odparł: — Żadnych pism nie było w futerałach. Za zgodą archiwisty zabrałem same futerały, nic nie mówiąc dyrektorowi Biblioteki. Nie powtarzaj tego nikomu. Zwłaszcza w domu Teofilosa. Archiwista mógłby mieć z tego powodu przykrości. I Ammonia znów z podziwem spojrzała na Uniego. Byłże to ten sam farbiarz, co umazany farbą, o głodnych oczach, bosy i nieco gapiowaty patrzał na nią z progu farbiarni albo siadywał w kucki, obejmując ramionami kolana? I nagle przeniknęła ją świadomość, że przecież Enum nie żyje! Odszedł na zawsze. I śmierć miał poprzedzaną męczarnia- 440 mi, które były nie do wyobrażenia, a ona tu sobie rozmawia z Unim o futerałach i zwojach, jakby nigdy nic. Zasłoniwszy twarz dłońmi wybuchnęła płaczem. Uni ani ją pocieszał, ani dotknął ramienia, które było tak blisko, obok. Dotarli przed dom bankiera. Ammonia wysiadając ? lektyki rzekła do Uniego jakby z mimowolną wymówką: — Zmieniłeś się. Chciałabym, aby ci się dobrze wiodło. Nie patrząc na nią, gdyż jej piękność i wytworność budziły w nim lęk, Uni odparł: — Dowiesz się o tym, jeśli się jeszcze kiedyś spotkamy. — Żegnaj, Uni. Na tym się rozstali. XXVII Wszystkie inne cele usunęły się sprzed oczu Lamecha i pozostał tylko ten jeden — wylać krew z Nesyta! Ujrzeć ją, płynącą szeroką strugą. Gdyż Nesyt był tym, który w porcie wskazał na plecy obciążone workiem i rzekł: „Uderz!" Na wspomnienie, jak jego sztylet po rękojeść wbił się w chude stare plecy, palce Lamecha zwierały się kurczowo, jakby już nimi obejmował gardło Nesyta. W uszach dźwięczał okrzyk: „Ojcobójca!" W pamięci udręczonego jawił się obraz starca, gdy spadał w wody przystani. Lamech wstrzymywał konia i toczył ogłupiałym wzrokiem pełen rozpaczy, trwogi, wściekłości. Był ojcobójca przez cały ten czas, gdy marzył o tym, jak odnalazłszy ojca z szacunkiem wprowadzi starca pod dach swego 442 domu, posadzi na sofie i pochyliwszy głowę-rzeknie: „Szukałem i odzyskałem cię z woli Adonai. A teraz pobłogosław mi, gdyż mam już swoje lata i chciałbym pojąć niewiastę za żonę. Ona będzie mieć starania około twej osoby i dbać o ciebie, gdyż wielce utrudzony był twój żywot. Lecz teraz niebiosa zesłały nam radość. Sprosimy gości na ucztę, zapalimy lampy, rozłożymy na stołach białe ręczniki i będziemy się radować, gdyż wróciłeś do domu, gdzie czekał na ciebie twój syn, Lamech." Tak się zapamiętywał w wyobrażeniach szczęsnego powrotu starca, iż chwilami czuł, jak gdyby wszystko to było prawdą — jedzie do swego domu, do Obde. Ojciec czeka... Za chwilę starzec złoży swe dłonie na głowie syna. I naraz, niczym bestia skacząca z pazurami do oczu, powracała pamięć o „ojcobójcy". Tak mściło się na nim to, iż nie pytał nigdy o imię ofiary, na której wykonywał wyrok. Niczym mu była służba, niczym potężny bankier, niczym władza legata. Nawet postać Ammonii znikła z oczu. Wszystko było niczym wobec krwi Nesyta, której się domagał nie pomszczony duch ojca. Postanowił na jakiś czas zginąć Nesytowi z oczu, a gdy tamten, spokojny, będzie się weselił, Lamech powróci do Aleksandrii, uderzy w zdrajcę jak piorun, co zabija. Wykonał ściśle swe zamierzenia. Wyjechał do Petry. Zgłosił się do komendanta placówki, gdzie pełnił służbę przerywaną na rozkaz Septymusa; blisko miesiąc spędził na objazdach kontrolując miejsca postojowe i szlaki karawanowe, podległe nabatej-skim siłom policyjnym. Dokonywał inspekcji, skazywał niedbalców na bezlitosne kary chłosty, meldował przełożonym o stanie uzbrojenia, o zapasach żywności i wody, a przez cały ten czas hodował w piersiach gada nienawiści i karmił go nadzieją zemsty... Gdy upłynął dwudziesty piąty dzień pobytu na pustyni, zgłosił się do swego komendanta, poprosił o urlop, otrzymał dziesięć dni i ruszył do Aleksandrii zmieniając wierzchowce na na-batejskich postojach. Wczesnym rankiem wjechał do miasta. Posępnym wzrokiem patrzał na opalizującą w lekkiej mgiełce marmurowo-alabasfro-wą świetność budowli. Ulice, portyki, agora, targi — owiane po- 443 ranną świeżością — lśniły majestatem nieskazitelnym. Lecz on już wiedział, że w tej piękności — niby wąż zwinięty na dnie alabastrowej urny — żyje zdrada, przekupstwo i fałsz. Pozostawił konia u oberżysty na przedmieściu, wynajął nosicieli i kazał się nieść do pałacu Teofilosa. Zaszedł na podwórze w bocznym skrzydle pałacu, ujrzał siedzące wokół sadzawki syryjskie dziewczęta zajęte pleceniem wieńców. Ujrzawszy stojącego nieruchomo Lamecha któraś z nich pisnęła z udanym przestrachem: — Patrzcie! Attis! Attis powrócił! Witajże nam, kochanku Kybele! Wybuchnęły śmiechem i jedna przez drugą jęły wołać: — Zbliżże się! Jak się masz? Dla której z nas powróciłeś? Podszedł pełen niewzruszonej pogardy. Ich gadatliwość nagle przypomniała mu milczenie Ammonii, bezwstyd półobna-żonych ciał — dumny powab jej postaci osłoniętej białą materią. I pod wpływem tych wyobrażeń dłonie mu się zwarły, a zęby zacięły. Gdy dokona zemsty, powróci tu po Ammo-nię. Udając, że nie słyszy docinków, rzucił obojętnie: — Mam dla was podarek. Ale wpierw chciałbym usłyszeć, czyście widziały Nesyta? Wrzask, jaki podniosły, zagłuszał sens słów, lecz wreszcie któraś, rozsądniejsza, rzekła: — Jeśli się pospieszysz, znajdziesz go w Bibliotece. Wziął pracownię po tym egipskim młodzieńcu, który się spalił, gdy ciebie tu nie było. Rzucił im garść oboli i odszedł. Nie zamierzał się kryć. Nie chciał uderzać znienacka, gdyż wtedy ominęłaby go rozkosz ujrzenia, jak Nesyt blednie od bólu. Postawi Nesyta przed sobą, zamknie drzwi i bawiąc się sztyletem będzie patrzał zdrajcy prosto w oczy i sycił się widokiem jego przerażenia. Dotarł do głównego wejścia, wybrał wzrokiem starego odźwiernego, Egipcjanina, i odwołał na bok. — Wskaż mi najkrótszą drogę do pracowni egipskiego młodzieńca, który się spalił, a nagrodzę cię dobrze i bez zwłoki. 444 Egipcjanin jął bełkotać, iż nie wolno ludzi z miasta wpuszczać do Biblioteki, gdyż jest to miejsce dla uczonych. — Zaprowadź mnie tam, a dam ci więcej, niż otrzymujesz tu za cały miesiąc — nalegał Lamech. — Chodź! Rzucając dokoła bacznym wzrokiem, notując w pamięci rozkład gmachu, Lamech kroczył za zgarbionymi plecami odźwiernego; wyszli stopniami na drugie piętro, ruszyli długim korytarzem. — O tam! Te drzwi na końcu — wskazał odźwierny i jął poufnie szeptać: — Pewnie już i do ciebie, zacny przybyszu, doszła wiadomość o świetlanej Ka nawiedzającej pracownię? My też wiemy o tym, choć zabroniono nam to rozgłaszać. Powiadają, że to egipski zabobon. Jakiż zabobon? Czy duch ludzki nie ma prawa nawiedzać miejsc, które za życia sobie upodobał? Dobrze słyszałem w czasie nocy lekkie stąpania tam na górze i widziałem zapalone światło w jego pracowni. Ba Enuma wlatuje nocą, przez otwarte okno, krąży ponad stołem, gdyż on nie dokończył swej pracy. Jeśliś człowiek bogobojny, ujrzysz ją na własne oczy. Połóż na stole odrobinę jadła w miseczce i amulet z zaklęciami do Thota. Gdy wejdziemy, pokłoń się duchowi Enuma. — O tak, pokłonię się, na pewno się pokłonię — odparł Lamech błyskając oczami. — Masz — wcisnął starcowi złoty pieniądz. — I zostaw mnie, abym mógł dobrze się przypatrzyć szczytnej Ba. — Już odchodzę. I będę pilnował, aby ci nikt nie przeszkodził. Odźwierny odszedł błogosławiąc w duchu miłosiernego i pobożnego przybysza. Lamech wyjął z zanadrza sztylet, schował do rękawa. Pchnął drzwi, znalazłszy się wewnątrz oparł się plecami o ścianę i chciwym spojrzeniem objął pracownię. Nie było w niej nikogo. Na podłodze leżało przewrócone krzesło, obok strzaskana tabliczka i porzucony krótki, macedoński płaszczyk... Zawiedziony zbliżył się do stołu i bacznie szukał oczyma. Rozrzucone kartki papirusu świadczyły, że chwil temu kilka Nesyt jeszcze tu był... Wstając gwałtownie od stołu zrzu- 445 cił tabliczkę, odtrącone krzesło razem z płaszczem upadło na podłogę. Nesyt wybiegł, pozostawiając nie zamknięte drzwi. Co go zmusiło do pośpiechu? Czegoś się przeląkł? Ktoś go wywołał? Lamech ukląkł na podłodze, obmacał płaszczyk i wyjął z niego płaski, gruby pakiet w pergaminowym futerale z woskową pieczęcią. Zbliżywszy pieczęć do oczu rozpoznał, do kogo należała. Szybko wsunął pakiet w głąb rękawa, postawił krzesło, przewiesił płaszcz, zasiadł, złożył dłonie na stole i ze wzrokiem utkwionym w drzwi — czekał. Trwał tak, pozornie zastygły, lecz pełen wzburzenia. Nesyt niedługo się pokaże. Musi wrócić. Nie zostawia się cennego łupu na podłodze. A łup był obfity, olśniewająco bogaty. Dwa razy Lamech był obecny przy tym, jak sekretarz Teofilosa w identyczny pokrowiec z pergaminu chował kwity zastawne i na woskowej pieczęci odciskał identyczny znak. Nesyt zatem powróci. Nie poniecha leżącego na podłodze płaszczyka, którego wartość została pomnożona o ileś tam tysięcy drachm. Czekał... Nikt się nie pojawiał. Trwał nadal w pozornej obojętności, śledząc ze swego miejsca każdy szczegół i uważnie się nad nim zastanawiając. Oto zrzucona ze stołu tabliczka woskowa. Ramka też pęknięta. Czy tylko od upadku? Czy zaszło tu coś więcej? A może tabliczką ktoś umyślnie cisnął? Czy celem, w który mierzył, była podłoga? Rozrzucone papirusy... Jakiego rodzaju poruszenie wprawiło je w wir? Nesyt opuścił pracownię dobrowolnie czy... zniewolony? Zmusić go mógł tylko ktoś znacznie od niego potężniejszy! Legat? Poprzez kogo? Ów ktoś nie kierował się żądzą zdobycia pakietu, gdyż wówczas nie zostawiłby go w zanadrzu płaszcza. Na te pytania mógłby odpowiedzieć tylko sam Nesyt, lecz oczekiwany nie pojawiał się. Kim był ten, który go zmusił do odejścia? Odpowiedzi należało szukać tu, w tym gmachu. Opuścił pracownię, a znalazłszy się na korytarzu, zawahał się na moment. Nie znał rozkładu budynku, był tu tylko raz, jako ochrona towarzysząc legatowi. 446 Obca była mu ta niepoliczona ilość sal, długie korytarze, zdumiewał i trochę nawet niepokoił ten ogromny, wieloczłonowy, choć zamknięty w sobie i stanowiący jedną całość — obszar Wielkiej Biblioteki. Kilku przewodników, rozstawionych po piętrach, widząc, że Nabatejczyk czegoś szuka, ofiarowało mu swe usługi pytając, do jakiego działu chciałby się dostać? Lecz on potrząsał odmownie głową. Imienia Nesyta wolał nie wymieniać, aby nie budzić podejrzeń. Po dwóch godzinach spacerowania po salach i pracowniach nabrał pewności, że nie znajdzie go wewnątrz budynku. A przecież odźwierny byłby zauważył kopistę wychodzącego z Biblioteki! Upewnił Lamecha, iż Nesyt jest w pracowni młodzieńca, który się spalił. Więc gdzież mógł się podziać? Opuścił gmach i ruszył krytym portykiem. Okrążył dziedziniec, przystawał podnosząc wzrok ku piętrom, jak gdyby spodziewając się, że w którymś z okien błyśnie blada twarz Nesyta, jego postać wychyli się przez balustradę... Błądził, powracał w to samo miejsce, zawracał, zmieniał kierunek drogi, i tak z wolna przeszedł z jednego skrzydła Biblioteki na drugie, i zaszedł na podwórzec, z czterech stron otoczony ścianami. Kres wędrówce położył mur z jedną bramą wyjazdową, wychodzącą na ulicę. Było to wyjście dla służby porządkowej — zamiataczy, ogrodników i dla śmieciarzy, o czym świadczył widok skrzyni na odpadki, stojącej na wózku zaprzężonym w muła. Lamech wahał się, czy ma wyjść na ulicę, czy zawrócić? — gdy z izdebki odźwiernego wyszli dwaj śmieciarze. Zbliżyli się do stojącego pod murem wozu, oparli łokcie o skrzynię i jęli się głośno zastanawiać, czy okulały muł uciągnie, czy nie uciągnie ciężaru? — Można by poczekać z tym do jutra. — Kazali jechać zaraz i wrzucić skrzynię do kanału. — Czego tak zaraz? — Mówili, że śmieci będą cuchnąć. — Co tam im może cuchnąć? — Pewnie jedli tłuste węgorze albo ryby. Mieli gości... — No to łykniemy piwa i jazda! Zawrócili na łyk piwa do izby. Muł ruszał ogonem, wokół zwieszonego łba krążyły muchy. Słońce stało nad podwórcem 447 i trwał drętwy upał. Lamech oderwał się od muru i ze wzrokiem utkwionym w skrzynię ruszył do wozu, a w miarę jak się przybliżał, serce uderzało szybciej, popędzane ciekawością i niejasną trwogą: „Od kiedyż to skrzynię ze śmieciami obwiązuje się sznurem? Na wielkiego Adonai! Obejrzyjmyż te odpadki! Niech się ujawnią cuchnące głowy węgorzy..." Sztyletem przeciągnął po sznurach. Podniósł wieko. Nesyt, z zakrzepłą raną w skroni, na której przyschło trochę krwi, patrzył prosto w słońce szklanymi gałkami oczu; Lamech opuścił wieko, odwrócił się i odszedł. Trwała leniwa popołudniowa pora, gdy wkraczał do pałacu Teofilosa. Znał drogę do jej komnaty, gdyż nieraz, stojąc pod ścianą, ścigał wzrokiem smukłą postać w bieli szaty, znikającą za zasłoną w drzwiach. Uchylił zasłony i wszedł. Przestraszona nagłym, cichym wtargnięciem i okazałą postacią mężczyzny na tle kotary, zerwała się od stołu, przy którym coś pisała, i wlepiła przerażony wzrok w Lamecha. A on, zrazu nie mogąc przemówić, obejmował ją oczyma i żegnał spojrzeniem. Wreszcie podjął stłumionym głosem: — Nie przychodzę ci nic złego uczynić, Ammonio... Jestem zhańbiony, gdyż nie pomściłem śmierci mego ojca, Joryma. Zhańbiony na zawsze i tylko śmierć mnie może od tego wyzwolić. I tylko ty jedna o tym słyszysz teraz. Gdyby nie ta nie pomszczona śmierć ojca, twoja stopa nie stałaby w tym domu ani chwili dłużej. Posadziłbym cię przed sobą na wierzchowcu, odjechałabyś razem ze mną do mego domu, w Obde... — wzruszony wyobrażeniem, jak by to on ją wiózł, jak zsiadał z konia i w swych ramionach wniósł do komnaty — przerwał dla uspokojenia oddechu. Po chwili podjął: — Nie wbiłem mego sztyletu w pierś zdrajcy. Ktoś inny to uczynił. I odjeżdżam stąd na zawsze, przeklinając miasto, które mnie uczyniło nieszczęśliwym. Byłem wolny, a jestem spętany. Najnędzniejszy żebrak może się wynosić nade mnie, gdyż na nic jest mi to wszystko, co posiadam... Dałem użyć mego ramienia do zadania ciosu temu, kto był mi droższy nad moje życie... 448 Zapadł w ponure zamyślenie i trwał tak chwilę, po czym z nagła podnosząc oczy na Ammonię powiedział: — Miałem rozkaz utopić w morzu starego Punijczyka i twego brata, Ammonio... Lecz ja go chciałem ocalić. Dla ciebie. Obydwóch zabrał Posejdonios i trzyma w zamknięciu. W swoim domu. Zagraża im wyrok za świętokradztwo, gdyż wykopywali kocie mumie na cmentarzu. Wedle egipskiego obyczaju — kapłani będą się dla nich domagać kary śmierci. Lecz ja ci chcę ofiarować ratunek. Dar, jakiego ci nikt nie da. Abyś pamiętała Lamecha... Masz! — rzucił na stół płaski pakiet wyjęty z zanadrza. — Nie otwieraj. Nie czytaj. Idź z tym natychmiast do sędziego 29 Świetna i Najświetniejsza Rufusa. Daj mu to nie odpieczętowane i żądaj w zamian uwolnienia brata. Jest w tym mnóstwo pieniędzy, gdyż są to kwity pieniężne... — dławione wzruszenie poruszyło jego pierś szybkim oddechem. — Weź, lecz w zamian nie wzbraniaj mi jednego... — z rozwartymi ramionami, ze zmienioną twarzą przybliżał się do Ammonii, a ona cofała się, odpychana palącym spojrzeniem Na-batejczyka, jej plecy oparły się o ścianę, przylgnęła do niej grzbietem i bojąc się wydać głos przycisnęła dłonie do twarzy, żeby nie widzieć... — Nie bój się! — Lamech pochylił się nisko, objął ramionami nogi Ammonii, obsypał pocałunkami, równie nagle poderwał się, odjął jej dłonie od twarzy, spojrzał na pobladłą, z zamkniętymi powiekami, chciał coś powiedzieć, lecz tylko potrząsnął głową, puścił bezsilne dłonie Ammonii i cicho wyszedł. • ?????????????????????????????????????????????? XXVIII Rufus oddawał się błogiej drzemce w swej sypialni, gdy wszedł sekretarz. Pochylając głowę z przeprosinami, iż ośmiela się zakłócić wypoczynek, poufnym głosem oznajmił, że w pe-rystylu czeka nauczycielka z domu bankiera Teofilosa, domagająca się posłuchania w jakiejś nadzwyczaj ważnej sprawie. 451 -v__ _ — W jakiej sprawie? — spytał Rufus podnosząc głowę. — Nie chce powiedzieć. — Nauczycielka? Pewnie stara i brzydka? — Gdyby tak było — odparł chytrze wyzwoleniec — nie ośmieliłbym się przerywać snu memu panu. Lecz gdym ją ujrzał, pomyślałem, że sama Afrodyta wylądowała w Aleksandrii. — Nie zmyślaj. Zresztą zaraz się przekonamy. Niech wejdzie. Wstał, wypił trochę wody, zasiadł na sofie. Weszła Ammonia. Ujrzawszy ją Rufus, rozweselony, zawołał: — Widzę, że jednak nie skłamał mój sekretarz"! — dziewczyna obróciła na niego poważne spojrzenie fiołkowych oczu i sędzia uznał w duchu, że nie sekretarz, lecz on się pomylił: to nie jedna z dzierlatek, których ćwierkot tyleż bawił, co nużył uszy. — Siadaj — rzekł. — I mów. Kim jesteś? — Jestem Ammonia, córka Filipa z Miletu. Mój ojciec był wolnym Grekiem, matka Egipcjanką. Pracuję u bankiera Teo-filosa. Przedtem byłam tkaczką dworską. — Jeśliś tkaczka, to sama Arachne musiała ci zazdrościć. — Ammonia milczeniem przyjęła pochwałę. — Co cię sprowadza? — Otrzymałam od kogoś cenny depozyt. Nie mogę powiedzieć od kogo — słowa sypały się szybko. — Nawet nie wiem, co on zawiera? Podobno jest to w kwitach wielka suma pieniędzy. Można sprawdzić. Oto on — wyjęty spod płaszcza położyła na stole płaski pakiet w pergaminowym futerale. Rufus rzucił nań wzrokiem i przeniósł spojrzenie na twarz Ammonii. — Na Jowisza! Powiedz prawdę — czyś ty tego nie ukradła? — Gdybym ukradła, na pewno bym otworzyła. — No tak, tak. Dlaczego przychodzisz z tym do mnie? Nie jestem bankierem. I nie trzymam kantoru wymiany. — Przyszłam, żeby wykupić brata. — Brata? Czy on jest niewolnikiem u mnie? Jego imię? — Apion. Nie jest, sędzio, twoim niewolnikiem. — Więc tym bardziej się pomyliłaś. Skoro nie jest moim, jakże go możesz u mnie wykupić? Nie jestem handlarzem niewolników. — Wiem, u kogo jestem. I właśnie dlatego, że nigdy nie sprzedawałeś ludzi, jak to czynią inni, przyszłam prosić. Mój brat to 452 mały chłopiec. Dopiero dziś się dowiedziałam, że razem ze starym Fenicjaninem wykopywał kocie mumie na cmentarzu Nie wiem, co go do tego skłoniło, lecz on jest taki mały i niemądry Nie zastanawia się nad tym, co robi. Przypatrując się Ammonii, Rufus odparł: — Przyszłaś zatem, aby mnie przekupić tym, co zawiera pakiet? Skoro nie handluję niewolnikami, powinnaś wiecjzieć że tym bardziej nie handluję rzymskim prawem. Na twarzy Ammonii odbił się lęk. — Nie wiem, co tam jest. Myślałam, że to coś bardzo ważnego, te kwity. Tak ważnego, że można je wziąć na zamianę za mego brata. — Zostań tu — Rufus wziął pakiet, udał się do przyległego pokoju. Złamał pieczęć i otworzył futerał. Oglądał jeden kwit po drugim i nie wierzył własnym oczom... Miał w ręku kwity dłużne Publiusza Koponiusza... Włożył wszystkie do futerału i energicznym krokiem podążył do kubikulum. Ammonia zwróciła twarz ku wchodzącemu — Czy one naprawdę są tyle warte? — spytała z nadzieją w głosie. — Bo właśnie pomyślałam sobie, że ten, który mi je dał, mógł mnie oszukać. — Jeśli nie jest oszustem, jest na pewno złodziejem __ odparł Rufus wzburzony. ?— Czy nie powiedział, co ci daje? — Nie! I zabronił otwierania futerału! Powiedział: ,?^2 z tym natychmiast do sędziego i proś, aby wypuścił twego brata". Rufus z konsternacją i niedowierzaniem śledził wyraz wzruszonej dziewczęcej twarzy. Na Jowisza! Te oczy nie umiały kłamać! Lęk, wzruszenie, nadzieja, błaganie, tak w nich widoczne nie mogły, być udane. Ammonio! To nie są listy przewozowe na jakieś towary lecz sprawa ogromnej wagi. Za twoim pośrednictwem mogły nń zo^ stać umyślnie podsunięte, by mnie skompromitować. ?? ~0_ myślałaś o tym, prawda? Ammonia spokojnym ruchem głowy zaprzeczyła. — On nie knuł żadnego podstępu. Te kwity były mu obojętne Mnie je ofiarował, chcąc mi pomóc w uwolnieniu brata Na to mogę przysiąc. Siedząc rumieniec na twarzy dziewczyny Rufus pomyśla}- 453 ~^~~~^~~m „Dostała w prezencie od kochanka! O Złota Afrodyto! Twoja moc sięga tam, gdzie bezsilny jest miecz, bezsilny policjant i szpieg". — Jeśli mamy o tym rozmawiać — rzekł — musisz mi powiedzieć: czy ten ofiarodawca jest tutaj, w mieście? — Przysięgał mi, że opuszcza Aleksandrię na zawsze. Wyjechał. — Ucieka zatem? — On może jest mordercą, lecz na pewno nie jest złodziejem. Nie! Nie! On by tego nie ukradł. — Więc jak to się dostało do jego rąk? — Tego nie wiem. Rufus podrzucił pakiet na dłoni i poczuł, że będzie mu ciężko się z nim rozstać. — Twojemu bratu grozi kara za świętokradztwo. — To jest mały chłopiec! — Winien ciężkiego przestępstwa wedle egipskich praw. — A wedle twoich, sędzio? Rufus wzruszył ramionami. — Jesteśmy tu nie tylko po to, aby zabierać egipskie zboże, lecz aby zapewnić ład, porządek, zdrową wodę, dobre drogi i poszanowanie tych obyczajów, które Egipcjanie zachowują od tysiącleci. Więc chociażby mnie nic nie obchodziły kocie mumie i choćbym je miał za nic — powaga rzymskiego prawa na tym ucierpi. Winni naruszenia mumii będą osądzeni i ukarani. — Czemu oni zostali odesłani do Posejdoniosa? To człowiek okrutny i chciwy. — Więzienie nie było dla nich dość pewnym schronieniem. Mówię to tylko dla twej wiadomości. Rozgniewani kapłani Kocicy Bastet odgrażali się, wiem to od swych urzędników, że dosięgną winnych i żadne drzwi więzienne nie będą im zaporą. Mogłoby się łatwo zdarzyć, że więźniowie umarliby od frucizny, którą by podał ktoś ze służby więziennej. U Posejdoniosa byli bezpieczniejsi, choć obaj mocno schudli. Nie wiem, w jaki sposób ten stary obwieś tego dokonał, lecz razem z twym bratem opuścił dom Posejdoniosa. Obaj są już u Tety. I mym obowiązkiem jest wysłać po nich setnika i wózek więzienny. Wzrok obojga powędrował na pakiet i na nim się zatrzymał. 454 — Lepiej gdybym była tego nie brała — szepnęła Ammonia. — Na cóż mi to, jeśli nie mogę ocalić Apiona?... — zwracając błagalny wzrok na Rufusa złożyła dłonie. — Powiem, od kogo otrzymałam. Już mi wszystko jedno. Choć on mnie gotów zabić, gdyby do niego doszła wieść, że powtórzyłam to tutaj. Lamech, Nabatejczyk, dał mi te kwity. — La-mech? — Mówił w pomieszaniu i uniesieniu i niewiele z tego zrozumiałam. Że użyto go jako narzędzia i dokonał morderstwa na własnym ojcu. Że nie pomścił tej śmierci, gdyż ktoś inny zabił 455 winnego. Więc on wraca na pustynię. Słońce schodziło z południa, gdy on opuścił pałac Teofilosa, a ja przybyłam tutaj. Niczego nie ukrywam. Wszystko powiedziałam. — Sprawy świętokradztwa podlegają jurysdykcji samego namiestnika — przemówił Rufus miękkim głosem. — A on jest czasowo nieobecny. Gdy powróci... — O nie! Nie! — Co takiego? — Wszyscy wiedzą, że nie jest tak, jak tego żąda prawo, lecz jak podoba się legatowi. Legat skazuje i wydaje wyroki. Czy i to dikaiodotes nazwie rzymską ustawą? Rufus zmieszał się. Ta dziewczyna zadziwiała go swą odwagą. Nie łkała, nie załamywała rąk, nie starała się mu przypodobać, tylko podniosła na niego własną jego broń — rzymskie prawo — i nie zawahała się wytknąć, iż bezprawie rządzi w majestacie ustaw. — Jesteś dziewczyną, a mówisz o rzeczach, na których się nie znasz. — Może nie znam praw. Lecz dobrze rozróżniam, co jest życiem, a co śmiercią. Jeśli mój mały brat umrze, jest mi obojętne, jak nazywała się ustawa, która go skazała na śmierć. Rufus myślał już o tym, jaką głupią minę będzie miał Kopo-niusz, gdy usłyszy, w czyim ręku są kwity. Ta dziewczyna przyniosła bezcenny dar i jeszcze prosi, aby on raczył nim rozporządzać. Jeśli za tę cenę będzie można osadzić zapędy rozpierającego się wszechwładnie Septymusa, rzymskie prawo tak bardzo na tym nie ucierpi. Poszanowanie obyczajów?... Oczywista i jak najbardziej! Gdyby to były mumie ludzkie. Lecz koty?... Osobiście nie cierpiał kotów. — Zatem Ammonia ci na imię? — Ammonia — przytaknęła skwapliwie. — Słuchaj, Ammonio... Ja sam bardzo nie lubię kotów! Śmierdzą, mnożą kocięta... — Zjadają ptaki — poddała spiesznie Ammonia. — Właśnie, pisklęta... Lecz Egipcjanie widzą w nich coś osobliwie cennego. — Rzymianie są w Egipcie nie tylko po to, aby budować drogi, lecz aby odzwyczajać ludy od barbarzyńskich obyczajów! 456 Rufus roześmiał się szeroko. — Moja droga... Powinnaś być adwokatem-obrońcą! — Gdybym była adwokatem-obrońcą, przypomniałbym głównemu sędziemu, że są różne kary. I nie godzi się małego chłopca karać jak dorosłego świętokradcę. — To nie jest takie proste, Ammonio... Im biedniejsza ludność, tym uporczywiej obstaje przy zabobonach. Egipcjanie czczą zwierzęta, gdyż od prawieków widzą w nich przejaw niepojętej dla ich umysłów siły twórczej. We mnie ta-ich głęboka wiara budzi sympatię. Może dzięki niej potrafią znosić tyle niedostatku i wyrzeczeń? Gdyby przestali wierzyć w istnienie duchowej Ka, może zaczęliby się domagać dla swego żyjącego ciała więcej chleba, więcej oleju i pieczonego mięsa? Źle byśmy na tym wyszli... Czy można zaręczyć, że jeśli dziś nie ukarzemy świętokradców, rozzuchwaleni bezkarnością rabusie jutro nie rzucą się na ludzkie groby? Przyrzekliśmy kapłanom ukarać sprawców z całą surowością. A ja mam obowiązek dopilnować. — Lecz i wyroki mogą być różne... Słyszałam o karze deportacji. — Deportacji? — powtórzył Rufus. — Tak. Jest taka kara: zdania łodzi na łaskę morza... — A jeśliby — nalegała Ammonia z coraz silniejszym wzruszeniem — jeśliby tę łódź, zdaną na łaskę fal, znalazł statek patrolowy, czy nadal będą ścigani? — Łódź patrolowa? Lub statek? I na pełnym morzu? Uratowani nie będą ścigani pod warunkiem, że nie wolno im będzie już nigdy powrócić do Aleksandrii. — Zatem dziękuję ci, dziękuję, panie! Słusznie mówią o tobie, żeś jesteś najlepszy z Rzymian w Aleksandrii. I teraz już odejdę szczęśliwa, że to usłyszałam... Rufus został sam i w konsternacji zadał sobie pytanie: „Z czego ona tak się cieszyła? Na bogów! Chyba nie wyobraża sobie, że wyślę łódź patrolową, aby wyłowiła tego starego punickiego obwiesia i jego hultajskiego pomocnika?" Wszystko się odbyło w majestacie prawa. Przed dom Tety zajechał wóz, a z nim dwóch strażni- 457 ków z setnikiem. W tym samym czasie przybyła i zatrzymała się przed bramą lektyka, z której wysiadła Ammonia. Setnik pokazał Amysowi rozkaz z kancelarii sędziego zaaresztowania Himil-kona wraz z Apionem. Amys, którego od czasu śmierci Enuma, nic nie mogło wyrwać z apatii, skinął obojętnie głową i wysłał Nonnosa do czeladnej po oskarżonych... Obydwóch doprowadzono do przybyłej straży. Przy bramie Ammonia pochwyciła w objęcia Apiona i obsypując pocałunkami zdążyła mu szepnąć, aby był mężny i rozważny. I niech się nic nie boi, gdyż wypłynąwszy w łodzi na morze wraz z Himilkonem popłynie na Rodos. Nie wolno o tym mówić, ani tym bardziej się chwalić, ponieważ do czasu musi to zostać tajemnicą. Pocieszony tym Apion przestał płakać, a nawet odzyskał humor. Cała wyprawa jęła mu się przedstawiać w ponętnym świetle i gotów był już cieszyć się podróżą. O Rodos słyszał wiele jeszcze od ojca i teraz poczuł się dumny na myśl, że jest przedmiotem tylu zabiegów otoczonych tajemnicą. Przygotowania do podróży — aresztancki wózek, obecność setnika i dwóch żołnierzy nie były miłe, lecz widocznie tak być musiało. Pogodzony już z nieuniknionymi przykrością^ mi cieszył się zapowiedzianym przez Ammonię radosnym zakończeniem: przybyciem do rodyjskiego portu i rychłymi odwiedzinami siostry. Himilkon, zachowując majestatyczny spokój, rzekł do gapiącej się służby: — Gdy wróci pan, powiedzcie mu, że Himilkon odjechał. Być może — daiej niż zamierzał. Lecz chciałby się jeszcze kiedyś spotkać z Tetą synem Totmesa. Nawet — tu westchnął, potrząsnął głową i rozłożył ramiona — nawet gdyby to miał być egipski Kraj Sekhet-Aaru. Chętnie mu się i tam pokłoni. A teraz oddalcie się i nie przeszkadzajcie rzymskiemu setnikowi. Setnik, weteran z czasów Cezara, wstydził się haniebnej funkcji, jaką go obarczono. Wystraszony, chudziutki chłopak przypominał mu wnuka, gdy dostawał w skórę; a ten starzec? Na Jowisza! Czyżby dikaiodotes nie znał prawdziwych przestępców? On, setnik, bił się z Galami, był w ogniu i w wodzie, gdy za rzymskimi orłami przekraczał Ren, a teraz na starość każą 458 mu być konwojentem istot, którym raczej należałaby się piłka do zabawy i kąt do spania niż łańcuchy na nogi i łódź skazana na zatonięcie... Nie miał nic przeciwko temu, aby starzec wziął płócienny płaszcz i laskę, które Ammonia podała, nie chciał widzieć, jak wiąże chłopcu na ciele, pod tuniką, woreczek z daktylami... Siadem aresztanckiego wózka sunęła do portu lektyka z Ammonia. Obaj uwięzieni zostali pod strażą doprowadzeni do przystani i umieszczeni w łodzi. Z mola przypatrywał się temu spory tłum, ściągnięty wieścią, iż świętokradcy, złodzieje mumii, winni zbezczeszczenia cmentarza, zostali wedle prawa rzymskiego skazani na śmierć przez wyprowadzenie na pełne morze, w łodzi bez żagla i bez zapasu wody. Holownicza barka wyprowadziła łódź na ocean. Ammonia z zapłakanymi oczyma, stojąc na molo, kiwała dłonią, póki ciemna plameczka łodzi widna była na nieskończonym obszarze wód. Gdy plamka roztopiła się w mgle nad morzem, tłum rozszedł się w zadowoleniu, jaki zawsze ludziom daje widok okrutnej i nieodwracalnej kary, jeśli tylko nie oni są tymi, którzy jej srogości na sobie doświadczać mają. I tak Apion z Himilkonem znaleźli się sami w łodzi, otoczeni wzburzonym morzem. Barka holownicza odpłynęła. Jej sternik coś krzyczał, chciał przekazać skazańcom jakąś wieść, lecz huk fal wszystko zagłuszył. Apion przykucnięty na dnie wytrzeszczonymi oczami patrzał na starca, który brzęcząc łańcuchami podszedł do steru, przyjrzał się mu uważnie. I zwracając ku swemu towarzyszowi chudą twarz, zakrzyknął: —? Apionie! Ten ster jest tylko lekko skrzywiony. Da się nim sterować! Zdaje mi się, że z laski i z płaszcza od Ammonii zdołamy sporządzić maszt z żaglem. A jeśli nas spotka śmierć, zginiemy jak żeglarze! Będę umierał nie jak niewolnik, lecz jak wolny Fenicjanin na wolnym morzu! Za to gotów jestem błogosławić rzymskie prawo. Apionie, próbujemy stawiać żagiel! Apion dzielnie wspomagał Himilkona i może wspólnym wysiłkiem udałoby im się postawić żagiel, lecz starzec tknięty r?a-głym bólem osunął się na klęczki. 459 — Co ci jest? — zaniepokojony Apion pomógł osłabionemu usiąść i oprzeć się o burtę. — Czemu tak zbladłeś? — To nic... Nic, Apionku... Zdaje się, że serce się we mnie obsunęło. Prawda to, co ci siostra szepnęła, iż wylądujemy na Rodos? Nie wiem, jak to się stać może? Niech Posejdon nie odmówi nam swych łask... Ten ból zaraz minie i zabierzemy się od nowa do stawiania żagla. Fenicjanin nie może zginąć na morzu. Pamiętaj, że Okeanos był ojczyzną Fenicjan... Dawniej w mig postawiłbym ten żagiel. Nie moja słabość, lecz laska zawiniła, nie nadaje się na maszt... — Połóż się i odpocznij — prosił Apion przykucnięty u boku Himilkona i z niepokojem patrzący w zmienioną twarz. Mężnie pokonując ochotę do płaczu zaczął prędko wyrzucać słowa: — Myślisz pewnie, że ja się boję? Ani trochę! Nic mi się nie stanie, bo ja doskonale pływam. Już w Milecie pływałem i byłem pierwszy na zawodach takich jak ja chłopców i gdyby było trzeba, prześcignąłbym nawet delfina! Jakby co — wyskoczę i dopłynę do brzegu. Bałbym się może trochę, gdyby ciebie ze mną nie było. Ale z tobą całkiem dobrze się czuję... — Podniósł wzrok i ujrzał zbliżającą się barkę z sześcioma żeglarzami. — Płyną ku nam! — zakrzyknął radośnie. — W naszą stronę! Nic się nie bój, Himilkonie! Oni chcą nas zabrać. Machają wiosłami ku nam. To nie są wrogowie i nie Posejdonios ich wysłał!... Zabiorą nas i popłyniemy... — Dokąd... — wyszeptał Himilkon. — Spieszą! — wykrzykiwał Apion. — Ojej! Robi się ciemno... Chmura zakryła słońce, ale nie bój się! Oni wiosłują prosto ku nam... — Na Rodos — padło niewyraźnie z ust Himilkona. — Słońce... — Tak! Tak! — krzyczał Apion. — Na pewno na Rodos! Patrz! Jak robią wiosłami! To najlepsi żeglarze ze wszystkich, jacy pływają po morzu. I odważni jak mój ojciec. On też by się nie bał! Ale morze coraz niespokojniejsze. Idzie taka góra wody! Himilkonie, ty się nie boisz, prawda?! Fenicjanin zaś, pierwszy raz w życiu, nie chciał ani mówić o morzu, ani słuchać o dzielnych morskich śmiałkach, lecz w zachwyceniu szeptał sam do siebie: — Rodos... dużo róż i słońca... dużo zieleni... 460 Wzburzone wysokie fale uniemożliwiały żeglarzom z barki dopłynięcie do łodzi z deportowanymi. Nie spuszczając z nich oka, pochłonięty śledzeniem walki staczanej z żywiołem Apion niepokoił się coraz bardziej: — Himilkonie, oni nie mogą dobić do naszej burty... To Posejdon się gniewa. Co oni robią? Sznur! Będą rzucać ku nam linę... Tak! Już cisnęli! Wysoka fala podbiła łódź, odległość pomiędzy nią a barką jeszcze się powiększyła, koniec sznura nie dosięgnąwszy burty opadł w wodę. Barka pokonała spiętrzoną falę, po czym znów zbliżyła się do łodzi. Jeden z wioślarzy zwinął dłonie w trąbkę przy ustach i zawołał w stronę chłopca, trzymającego się burty: —? Skacz! Wyłowimy cię! Skacz, bo nas znosi! Prędko! Apion podniósł nogę, przełożył przez burtę. Jeszcze ostatni raz obejrzał się na Himilkona. Zbielała twarz starca posyłała mu ostatni uśmiech — zachęty i miłości, a drżące wargi układały się w wyraz: S ? ? ? z... — Skacz!! — ryczeli wioślarze machając dłońmi. Serce Apiona biło jak oszalałe. Przerzucił wzrok z żeglarzy 461 trzymających koniec liny na Himilkona, zdającego się całą mocą uchodzących sił popychać Apiona i przynaglać. Szybko zsunął się do łodzi. Przypadł do Himilkona, objął za szyję i kryjąc twarz na jego piersiach — zaszlochał. A morze, jak gdyby rozmyślnie do tej pory zwłóczące w oczekiwaniu na ten moment, teraz w okamgnieniu wzniosło potężny obelisk wodny, który z trzaskiem zwalił się na łódź. Przerażeni żeglarze z barki ujrzeli, jak morze pęka, przewraca łódź i chciwie, jako swą niezaprzeczalną własność, zabiera tych dwóch — już na zawsze kładąc kres ich niespokojnej tułaczce. Posapując, w miarę jak pokonywał wysokość schodów wiodących na szczyt wieży Faros, Rufus mówił do Fabiusza, dowódcy portu: —• Wyznam ci, przyjacielu, że na starość niczego sobie bardziej nie życzę nad zajęcie strażnika w latarni morskiej. Piękne to dzieło i ze wszech miar zasługujące na nazwę jednego z cudów świata, aczkolwiek ja bym wolał, aby ten cud był nieco niższy, a schody w nim — mniej strome. — Zdaje się, że i tak nic nie ujrzymy, bo nad morzem wisi mgła. — ...Ja bym wieży Faros przyznał pierwszeństwo na liście siedmiu cudów świata, gdyż rzadko się zdarza, aby dzieło tak wiernie spełniało zamysł twórcy: „Polecając wszystkich żeglarzy — opiece bogów!" Zarówno zamierzenie, jak i wykonanie dają świadectwo geniuszu Sostratosa. Gdybyśmy teraz w Rzymie mieli takiego architekta, imperator obdarzyłby go najwyższymi honorami, ażby zazdrośnicy popękali z zawiści. — Stańmy tu — odezwał się Fabiusz. — Jesteśmy dopiero w połowie wysokości, ale mamy już widok na całą Aleksandrię. Przystanęli w jednym z okien i żaden nic nie mówił, obydwaj patrzyli. Leżące w dole miasto wyglądało jak zielony stół, zasypany białymi kostkami do gry. Molo — jak wstążeczka. Roje ludzi — podobne do mrówek. Jedynie obszar morza nie dawał się pomniejszyć. Ciągnął wzrok aż po horyzont, kołysząc maleńkie statki, podobne do białych motyli, gdy w locie dotykają wody. 462 — Rufusie! Nikt nas tutaj nie słucha prócz Boreasza i kilku przyjaznych wiatrów. Może więc usłyszę nareszcie, jak cię przyjął Koponiusz? — Zaraz po powrocie z Tebaidy raczył mnie zawezwać. Stwierdził, że urząd dikaiodotesa wymaga mocnej ręki, gdyż w mieście panuje wzburzenie, wieść o świętokradztwie poruszyła kolegia kapłańskie, toteż on, otrzymawszy od kapłanów obszerne pisma, zmuszony jest dochodzić sam, ile prawdy mieści się w tych doniesieniach... Śpiewał żale, niemal jak Orfeusz po stracie Eurydyki, i gdy już miał uderzyć w najboleśniejszy* ton nad udzieleniem mi dymisji, ja wyłożyłem na stół pakiet z kwitami zastawnymi. Żałuj, żeś nie widział! Ani Antoniusz, w pogoni za Kleopatrą, był tak blady, ani Kleopatra tak drżąca, jak nasz drogi Koponiusz, gdy brał w dłonie kwit jeden za drugim... — A potem? — Potem zaglądał mi w oczy niby zakochana fletnistka, gotów podziwiać nawet mój tors, który zawsze uważał za cherlawy, by w końcu nieśmiało spytać, skąd mam te drobiazgi? Mężnie odparłem, iż czekały na niego jako mój prezent powitalny... Myślisz, że się zżymnął lub zmieszał? Gdzie tam! On uwierzył! I rozrzewnionym głosem spytał, czy ktoś o kwitach wie? Usłyszawszy, że prócz niego, Teofilosa i mnie nikt się tym nie interesuje, zaczął wzdychać jak oblubienica przed nocą poślubną. Na co ja zażądałem usunięcia Rebilusa. Zuchwałość tej myśli olśniła go i wprawiła w zachwyt. Przyrzekł się nad tym zastanowić. Wtedy podsunąłem mu pergamin, tusz i kalamus. Miejmy nadzieję, że Gallus, po powrocie, zatwierdzi dymisję. Siadając nad pergaminem płonił się bardziej niż niewinna dziewczyna nad listem do kochanka. Musiałem dopilnować, aby zamiast dymisji nie skreślił najserdeczniejszych pozdrowień dla drogiego Septymusa Rebilusa. I to już wszystko. — Zadziwiające — odparł Fabiusz. — Ta dziewczyna złożyła w twe ręce szczęśliwy los, nawet o tym nie wiedząc. — Przypuszczam, że domyślała się więcej, niż dawała po sobie poznać. To w każdym razie ułatwiło mi przyjęcie jej propozycji... — Gallus wraca niedługo, więc i Koponiusz odejdzie. Podzieli 463 los swego Rebilusa. Lecz smętek ogarnia na myśl,, że tacy jak on — o których historia milczeć będzie — mali, słabi, chwiejni i w istocie bezużyteczni — mocą urzędniczej władzy mogą wpływać na ludzkie losy i stają się ramieniem ślepej Tyche. A cóż Teofilos? — Strata kwitów nie uczyniła go biedniejszym. Poradziłem Koponiuszowi, aby razem uzgodnili cenę za kwity. Mniemam, że Publiusz ukoi pretensje bankiera futerałem z oślej skóry zawierającym dokument zezwalający na składowanie towarów w Barygazie... I tak koło Fortuny pomyślnie zatrzymało się w dogodnym dla wszystkich miejscu: Publiusz Koponiusz jest dumny ze swych możliwości, legat będzie miał okazję^zastanawiać się nad zrządzeniami Tyche, co mu wyjdzie na zdrowie, kapłani e-gipscy będą uhonorowani spełnieniem żądań: świętokradcy, ku przestrodze potomności, zostali wysłani na morze... Mam nadzieję, że łódź patrolowa dotarła szczęśliwie do tej nieszczęsnej dwójki. Powiedz, gdyż nie podobają mi się te chmury na horyzoncie. Morze jest niespokojne. — Dałem najlepszego sternika, wypoczętych wioślarzy. Złodziei kocich mumii mają dowieźć całych i zdrowych na Rodos. — Tak! Tak, na Rodos! To cudowna wyspa. Pełna róż i słońca. Tam nie ma ani smutnych cmentarzy mumii, ani kapłanów dybiących na naiwnych złodziejaszków. Nikomu nie zagraża ani sąd, ani ciemnica Posejdoniosa. Mój brat w tych dniach przybije do portu w Rodos. Przykazałem mu, aby znalazł zajęcie dla starego. Chłopiec niech się wyuczy rzemiosła. Rzym większy będzie mieć pożytek z dzielnego żeglarza niż ze skazańca. — Idziemy na sam szczyt, Rufusie? — Nie uważasz, że jestem za stary, aby piąć się tak wysoko? — Jeśli nie jesteś za stary, aby pełnić najwyższe funkcje w urzędzie namiestnika? — Więc chodźmy. Przed osiągnięciem wierzchołka Fabiusz, uderzony nową myślą, wykrzyknął: — Powiedz, Rufusie, kto mógł wydobyć te kwity od Teofilo-sa?! 464 — Nesyt albo Lamech. Obaj służyli tym samym bogom, lecz Fortuna z obydwóch okrutnie zadrwiła. A dziewczyna będzie milczeć! Czy możesz sobie wyobrazić wściekłość Teofilosa, gdyby się dowiedział, dzięki komu papiery się znalazły w moich dłoniach? — To jednak pocieszające, Rufusie, iż nawet największym bankierom los nie oszczędza drobnych przykrości. ?????? ©<3«4S^^^^^^3^COe®<2^e^e^t3^G^<2/ XXIX Upłynęło kilka dni, zanim w domu Teofilosa odkryto zaginięcie kwitów pieniężnych. Ponieważ jednak nie pojawiły się już więcej dwie osoby, związane z domem bankiera — Lamech i Ne-syt — podejrzenia o kradzież padły na obydwóch. Teofilos doszedł do słusznego wniosku, iż złodziej nie mógłby swego dokonać bez daleko posuniętej pomocy kogoś z domowników. Zabrano się do przesłuchiwania służby. Przełożony nad niewolnikami, chcąc własną gorliwością wynagrodzić panu ból z powodu niemałej straty, nie żałował chłosty i w pomieszczeniach niewolników rozlegały się przez całą dobę lament i płacz. Sługa, mający w swej pieczy lampy i z tej przyczyny łatwy dostęp do 466 wszystkich komnat, odebrawszy porcję plag, a chcąc uniknąć dalszych, gotów był już z desperacji przyznać się do nie popełnionej winy, gdy nieoczekiwanie śledztwo zmieniło kierunek. Anna, której usta w czasie trwającego śledztwa były bardziej zaciśnięte, a zmarszczka na czole głębsza niż zawsze, poleciła zaprzestać oćwiczania niewolników i zawezwała przed swe oblicze najmłodszą z córek, ulubienicę Teofilosa. — Mów prawdę — rzekła. — Jakby za kotarą stał Bóg i słuchał. Mów! Rebeka wybuchnęła wielkim szlochem. Po czym popłynęła bezładna opowieść. Jaka to ona jest nieszczęśliwa, wszyscy maja ją za głupie dziecko, dumna Arsinoe i przebiegła Berenika nie chcą się z nią bawić, wyśmiewają się z niej, opowiadają sobie tajemnice, wymieniają jakieś znaki, a co one mają znaczyć, tego ona nie wie, i tak bardzo ją gnębiły swym postępowaniem, że ona pewnego razu chciała już skoczyć do sadzawki w ogrodzie... — Do której? Powiedz dokładnie... — D... d... do tej, gdzie stoi posąg Kory. Matka skinęła głową i zanotowała w pamięci, że na wszelki wypadek należy do sadzawki napuścić grzanej wody. Rebeka by nie mogła utonąć — głęboko tam było na dwie stopy, lecz nabawić się zaziębienia mogła. — Dalej. Mów! — ...Usiadłam na ławce i zaczęłam zdejmować sandały. Wtedy nadszedł Nesyt i usiadł obok... — Co dalej? — Trzymał mnie za rękę... — I jeszcze co? — Nie mogę powiedzieć! To., to był grzech! — Rebeka zasłoniła twarz rękoma. — Czy pójdę do Szeolu? Anna zdenerwowała się strasznie. Wstała z krzesła i przeszła się po komnacie, patrząc na Rebekę, której drobnymi ramionami wstrząsał szloch. Teofilos chwalił się, że nie ma takiego miejsca, do którego by Nesyt z polecenia bankiera się nie wśliznął! I oto ma! Ten ohydny płaz, przekupny jak stara żebraczka, wpełzł do serca niemądrego dziecka. — Przestań! — tupnęła nogą. — Masz mówić, gdy tego żądam! Co to było? ??» 467 — Pocałował mnie... — szepnęła Rebeka odejmując dłonie od twarzy. — Ale ja przysięgłam na Jeremiasza i wszystkich proroków, że nie powtórzę nikomu. — Powiedzieć matce to jak nie powiedzieć nikomu, bo matka wszystko zamyka w sercu swoim i nikomu nie powtarza. — Ani tatusiowi? — Nie. Czy to było wszystko? — Och, nie!... — Co on jeszcze zrobił? — Pocałował mnie drugi raz. A potem... Naprawdę nie pójdę do Szeolu? Anna zacisnęła dłonie ukryte pod szalem. — Co potem?! — krzyknęła: — Mów! — Podarował mi lalkę. Nie zabierajcie mi jej! Milczenie wypełniał szloch Rebeki. Spoglądając na pochyloną ciemną główkę, Anna rozmyślała, że oto na jej oczach mała przestała być dzieckiem. Cierpiała jak kobieta. Najmłodsza. Najukochańsza. Do pałacu wśliznął się gad i w samo serce ukąsił dziewczyneczkę. Z trudem wymówiła: — Masz dziesięć lalek. Ojciec ci kupi drugie dziesięć. — Ja nie chcę innej! Umrę, jak mi ją zabierzecie! — Co on za tę lalkę chciał? — Och! Jak możesz? — Rebeka ze strasznym wyrzutem spojrzała na matkę. — Nic nie chciał. — Więc o co się pytał? — Czy ja go kocham. A ja powiedziałam — że tak. Tak! Tak! Kocham go! — I co jeszcze chciał wiedzieć? — Nic nie chciał wiedzieć. Powiedział, że potem się spotkamy. — Kiedy, potem? — Jak mu pokażę, gdzie tatuś chowa swoją ulubioną skrzyneczkę. Zaprowadziłam go i pokazałam — w nogach sofy, pod materacem. Ale on jej nie zabrał! Nie! To nie on, to Lamech ją ukradł! — Dlaczego — Lamech? — Bo on był taki czarny i brzydki. Mogę się bawić tą lalką? — Nie! Oddasz ją mnie. 468 Rebeka rzuciła się na podłogę, bijąc rękoma, nogami i krzycząc. Anna stała nad wijącym się w konwulsjach ciałem myśląc posępnie: „Ona jest ofiarą tego majątku, tej mamony, która nas wszystkich kiedyś pozabija". I naraz przyszło trzeźwe zastanowienie: A co wtedy robiła Ammonia, której obowiązkiem było nie spuszczać oczu z córek Teofilosa? Dlaczego nie ustrzegła Rebeki przed spotkaniem Nesyta? Zawołała służbę: — Zabierzcie Rebekę do pokoju. Spuśćcie zasłony w oknach. Dajcie jej wody i nic ponadto. Żadnych słodyczy. Nie pozwalam z nią rozmawiać, nie wolno jej opuszczać pokoju. Gdy szła do kancelarii męża, twarz już miała spokojną. Ammonia, od chwili gdy w jej pokoju pojawił się Lamech, żyła w lęku. Ujawniona kradzież potwierdziła dręczące ją przypuszczenia. Została wspólniczką złodziejstwa dokonanego pod dachem jej dobroczyńców. Lecz przyznając się do winy zdradziłaby Rufusa, któremu przyrzekła zachować tajemnicę. Dręczył" ją brak wiadomości o Apionie. Przestała sypiać nocami. Gdy zamknęła oczy, jawił jej się Lamech, ponury, grożący sztyletem. Przychodził ją zabić, gdyż jego imię wydała Rufusowi. Gdy Lamech znikał, na jego miejscu stawał Nesyt. Z bladą, wykrzywioną złośliwie twarzą szarpał Ammonię za suknię, bełkocząc. Uciekała, lecz drogę zagradzał Antypas. I chwytając ramię domagał się, aby jechała z nim do Jerozolimy. Tam, zamknięta w ukryciu, będzie jego żoną tak, aby nikt o tym nie usłyszał, gdyż wyznawca żydowskiego Boga żenić się nie może z poganką! Lecz najstraszniejszy z tych wszystkich mężczyzn, którzy ją prześladowali, był Enum. Nagi, obdarty ze skóry, z twarzą pozbawioną nosa i ust, świecąc czerwonymi oczami szedł ku niej, a wtedy ona zrywała się z krzykiem... Najdziwniejsze zaś było to, że Uni, który także się pojawiał w tych snach, ani myślał spieszyć jej z obroną. Z założonymi na piersiach rękoma, stojąc na uboczu, potakiwał głową, jak gdyby Ammonia zasłużyła sobie na wszystko, co ją spotkało... Po nocach, pełnych straszydeł, snuła się zmęczona, wy-bladła, drżąc, czy lada moment nie usłyczy o pochwyceniu zło- 469 dzieją, z którego na torturach wydobyto, w czyje ręce przekazał pakiet. Wieczorami bała się zostać sama. Bo jeśli pod osłoną ciemności Lamech wśliźnie się do pokoju i zażąda zapłaty za to, co dla niej uczynił? Zmusi ją, aby poszła za nim i została jego nałożnicą gdzieś tam, w namiocie na pustyni, gdzie poza świstem wiatru, wrzaskami pastuchów, rykami zwierząt i wyciem szakali nie ma innych głosów? Nachodziła ją myśl, aby udać się o pomoc do dikaiodotesa, lecz i Rufusa się lękała. Uczynił, o co prosiła. Ostrzegł, że sprawa kwitów jest niebezpieczna. Sama się napierała, aby je wziął. I trzeźwo musiała sobie powiedzieć, że rachunki pomiędzy nimi są skończone. Nowych zaś lepiej nie zaczynać, gdyż — jaki byłby ich koniec?... Ale nie tak się bała nocnych widziadeł, jak czujnych oczu Anny. Anna nie da się oszukać. Ammonia postrzegła, że po historii z Rebeką zachwyt państwa nad umiejętnościami nauczycielki gwałtownie opadł. Rebeka i Berenika przestały się przy-milać, ubiegać o jej względy, już nie walczyły pomiędzy sobą o przywilej wiązania jej opaski, podawania lusterka, towarzyszenia do ogrodu... Służba, mająca wyczulone ucho na intonacje głosów państwa, stała się wobec Ammonii niepojęcie opieszała lub wręcz niedbała. Gdy zaś podczas przyjęcia rodzinego, na którym, miast zabłysnąć erudycją, Rebeka pomyliła Agamemnona z Memno-nem... wybuchnął z tej omyłki wielki skandal towarzyski i przyćmił nawet sprawę zaginionych kwitów! Wszystkie żydowskie domy, spokrewnione z Teofilosem, niezmordowanie roztrząsały błąd Rebeki. I wszystkie jednogłośnie orzekły, że to się Annie należy, gdyż godna potępienia jest jej zarozumiałość i wielki jest grzech jej pychy przed Panem! Czemu Anna nie wzięła skromnego, bogobojnego^ Lewity? Dlaczego poganka ma uczyć dzieci prawowitego wyznawcy Adonai? Tego się nie robi. To są te nowomodne wymysły! Czy Teofilos myśli, że skoro posłał srebro dla świątyni, to już się od grzechu wykupił? Jak to może być, żeby nieczysta, poganka, siadywała do stołu razem z zaproszonymi gośćmi, wśród których są prawdziwie pobożni — peruszi m? 470 A gdy już zaczęto roztrząsać zdolności nauczycielskie Ammonii, wyszło na jaw, iż Teofilos kupił miedź za srebro. Czy Ammonii nie powodzi się ponad jej zasługi? Ma stroje, korzysta z ekwipażu, dostaje pensję, a czego w zamian nauczyła dziewczęta? Czemu Berenika — taka ładna i zdolna — miast stroić głupie miny do lustra, nie pisze wierszy, jak pisała Sa-fona? Czemu Arsinoe, która ma piękny głos, nie śpiewa jak Eurydyka? Czy Rebeka nie mogłaby malować na desce i grać na kilku instrumentach? Mogłaby! A dlaczego nie maluje, nie gra? Bo Ammonia jej nie nauczyła. I tak jedni oskarżali Annę o to, że nie uczy córek wedle Pisma, a drudzy, że greckie wykształcenie, jakie im daje Ammonia, jest żadne, czego najlepszym przykładem jest to, że Rebeka nie odróżnia Agamemnona od Memnona... Potępiające głosy trafiały do uszu Anny powiększając jej rozterkę. Znając ludzkie słabości, Anna byłaby zdolna wybaczyć Ammonii przewinienie niedbalstwa wobec Rebeki, gdyby tylko widziała, że dzięki greckiej nauce córki stają się mądre, jak mądra była królowa Saba, co oczarowała Salomona. Lecz one nadal były nierozsądne, płoche, łakome, roztrzepane i żadna nie zapowiadała się na uczoną, jakimi były ptolemejskie królowe: Arsinoe i Berenika, jaką ongi była królowa Saba! A gdy ten ciołek, Antypas, powróci z Jerozolimy, dokąd go z trudem wypchnęła, kto zaręczy, czy Ammonia nie da się skusić zalotom tłuściocha? Co powie na to rodzina? Nie! Nie! Trzeba z tym skończyć. W czasie rozmowy ostro wypomniała mężowi: — Pytają mnie moi bracia z Jerozolimy, czy nasze córki są uczone, jak każe zakon? Co mam odpowiedzieć? Tyś chciał, żeby były uczone tak, jak uczą w całej ojkumene. Nie usłuchałeś mych rad. I oto już mamy znak. Ammonia została tknięta dioni-zyjską chorobą. — Nie może być? — zdziwił się Teofilos. — Jak to postrze-głaś? — Kazałam służebnicy czuwać nocą pod jej drzwiami. I ona słyszała. Ammonia nie może sypiać. Płacze i wzdycha. Wydaje jęki. Wstaje i zapala lampę. Mówię ci — ona ma dionizyjską chorobę. W dzień szepcze do siebie. Wczoraj upuściła wazon. 471 Codziennie coś tłucze. Wynagrodź Ammonię. Dobrze zapłać i oddal. Niech ja jej nie widzę w naszym domu więcej. Teofilos chciał jeszcze odwlec decyzję, gdyż w dionizyjską chorobę Ammonii nie uwierzył; każda ładna i młoda dziewczyna była dla Anny podejrzana o jakąś chorobę. Jednakże nie chciał się z żoną spierać. Ponadto czekała go ważna rozmowa z dowódcami statków. Princeps zamierza utworzyć stałą linię okrętową pomiędzy Afryką a portem Barygaza w zachodnich Indiach. Co bardziej zatem się opłaci — rozbudowa magazynów portowych w Barygazie czy zakup jeszcze kilku statków? Trzeba nad tym spokojnie pomyśleć. A więc wszystkie inne kłopoty zbyć z głowy. — Niech tu przyjdzie — zdecydował. I Anna mogła wyjść z kancelarii spokojna o wynik rozmowy. Gdy Ammonia weszła do kancelarii, Teofilos rzucił bacznym wzrokiem na jej twarz. — Jesteś chora? — Nie, nie jestem. — Dlaczego krzyczysz po nocach? Co to jest? —- W domu jest niepokój i zamieszanie. Służba podejrzewa się wzajemnie. Wczoraj upuściłam wazon, bo służąca nagle krzyknęła i przestraszyła mnie. Jest upał, a zamyka się okiennice w obawie przed złodziejami. Gdy wolno będzie otwierać okiennice, nie będą mnie dręczyć złe sny o moim zaginionym bracie. „Twarda — pomyślał z uznaniem Teofilos. — Twarda jak marmur. Taka nie zlęknie się niczego. Jej mąż nie będzie miał w domu nic do gadania." — Co powiesz o kradzieży kwitów? — Powiem — rzekła Ammonia patrząc mu prosto w oczy — że pan już wie, co o tym myśleć, i ja nie potrzebuję nic do tego dodawać. -— Masz rację — roześmiał się zadowolony. Gdyby Ammonia płakała lub się zaklinała w imię niewinności, wyrzuciłby ją za drzwi. Dziewczyna jest w porządku, lecz Anna się starzeje i trzeba jej ustąpić. Może zresztą słusznie ostrzega męża przed gniewem braci z Jerozolimy? Statki Teofi-losa przewożą pobożnych z całej ojkumene do Jerozolimy na paschę. Lecz ten interes Teofilosa może się skończyć, gdy roz- 472 gniewany arcykapłan jerozolimski powie pielgrzymom, żeby korzystali ze statków innego właściciela. Może tak być, a może nie. Nie należy igrać z losem. Koponiusz zdobył swoje kwity, a Teofilos w zamian dostanie przywilej składowania towarów w magazynach Barygazy, jakiego nikt w całej Aleksandrii nie ma! Zważywszy, że pieniądz wciąż spada, Teofilos wygrał na zamianie! Niech Publiusz te papierki sobie trzyma. A teraz trzeba się spieszyć i kończyć z babskimi sprawami, bo zajęcia czekają. — Idź! Powiedziałem Jezebel. Ona z tobą załatwi. Ja teraz nie mam czasu. Jezebel, z całą delikatnością, na jaką ją stać było, spytała Ammonię: — Wolisz wrócić do tkalni czy zostać pokojówką u Klaudii Koponii? Jedno i drugie mogę ci załatwić. Znam dobrze przełożoną nad niewolnikami w domu Klaudii... —? Dziękuje. Sama sobie znajdę pracę. Zadowolona, że Ammonia nie płacze i nie narzeka, Jezebel mogła sobie pozwolić na wyrażenie serdeczniejszych uczuć: — Jesteś jeszcze urodziwa, choć już nie tak, jak dawniej, 473 gdyż nadto schudłaś. Pij więcej piwa i jedz papkę z orkiszu. Masz sporą sumkę zarobioną i brat ci jeszcze coś doda... Suknie, któreś tu nosiła, musisz zostawić, bo to własność domu. No więc idź się spakuj. Pożeganie z uczennicami było długie i rozdzierające serce. Rebeka na pamiątkę ofiarowała Ammonii swój grzebień i kota. Berenika — zapinki, które miały tylko tę wadę, że kłuły w ciało. Arsinoe czyhała na korytarzu, by z dala od świadków rzucić się nauczycielce na szyję. Zalewając się łzami wy-łkała: — Oni są wstrętni! Nienawidzę ich! I mamci też! Wyrzucają cię, a ja ciebie tak strasznie kocham. Ta głupia Rebeka, choćby się sto lat uczyła, nigdy nie odróżni Agamemnona od Memnona! Ona co wieczór ściska i całuje lalkę od Nesyta. Wezmę mój posag i jedźmy do Grecji! Założymy szkołę dla dziewcząt, jaką miała Safona. Jedźmy! Powiedz, że chcesz! Powiedz... Głaszcząc ciemne warkocze Ammonia zapewniła szlochającą, że bardzo chce, lecz Arsinoe musi jeszcze trochę poczekać. Po roku Ammonia ją spyta, czy nie zmieniła zamiaru? Klejnot na złotym łańcuszku, w prezencie kiedyś otrzymany, ten, w który się ustroiła idąc do Biblioteki do Enuma, zwróciła Arsinoe, prosząc o przechowanie: gdy po roku się zobaczą, odbierze sobie klejnot. Arsinoe przysięgła jej miłość, wierność i pamięć aż po samą śmierć. W pokoju, pod czujnym okiem pokojówki, Ammonia schowała do koszyka swoją garderobę, przybory piśmiennicze, kilka zwojów niezbędnych do nauki greckiego języka, włożyła na siebie suknię tkaczki, na nogi sandały, w których chodziła do tkalni. Obrzuciła ostatnim spojrzeniem miejsce, gdzie tyle się nacierpiała, nawiedzana przez nocne mary, i rzekła pokojówce: — Idź, powiedz pani, że swoje rzeczy zabrałam i już opuszczam pałac. Chwilę potem kroczyła ulicą zastanawiając się, co z sobą począć? W Aleksandrii młoda i ładna dziewczyna nie może być samotna. Zaraz zaczną ją oblegać wielbiciele, lecz ich obietnicom nie można ufać. Mijająca ją grupka młodzieńców z ożywieniem rozprawiała na temat dymisji legata. Wszechwładny Rebilus musi sobie po- 474 szukać poczciwszego zajęcia. Dzięki swym twardym pięściom nadawałby się na woźnicę w cyrku. Lecz na to jest za stary... Rzucono jakiś żart na temat prywatnych zamiłowań legata, rozmawiający wybuchnęli śmiechem. Tak Świetna i Najświetniejsza kwitowała odejście urzędnika, który jeszcze dzień temu był wszechwładny, niezastąpiony, nie do obalenia... A miejsce Ammonii zajął w pałacu polecony przez braci z Jerozolimy młody nauczyciel, w którego błękitnych oczach i jasnej bródce Arsinoe z miejsca się śmiertelnie zakochała. Spotkaw-szy wzajemność uczuć, postanowiła uciec z umiłowanym i zapomniała o Ammonii. Inni w pałacu też o niej zapomnieli. A ona, mając trochę oszczędzonych pieniędzy, wynajęła izdebkę w pobliżu kanału i dzielnicy biedaków, gdzie czynsze były nie tak zawrotne, jak w czterech głównych dzielnicach, trochę zajmowała się szyciem i dużo rozmyślała nad tym, jaki będzie jej los w otoczeniu ciekawskich sąsiadów, stale zagrożony nachodzeniem wstrętnych stręczycielek i starych rajfurów? Z każdym dniem stawała się niespokojniejsza o los Apiona. Nie mając o nim wiadomości dwukrotnie odważyła się wyprawić do urzędu Rufusa, oba razy — bez skutku. Dikaiodotes — albo miał ważnych gości przybyłych z Górnego Egiptu, albo przewodniczył rozprawie i w trakcie mowy obrończej adwokata nie mógł wyjść, albo wyjechał na przejażdżkę końmi. Szukając pokrzepienia Ammonia przekładała w skrzyni dary dla braciszka, które miały popłynąć statkiem na Rodos, gdy tylko ona uzyska wiadomość o miejscu zamieszkania Apiona. Były to: duża, wypchana wełną piłka z wołowej skóry, zafarbowanej na czerwono, kilka uciesznych figurek z wypalanej gliny, przedstawiających: zaprzęg egipski, łódź z wioślarzami, osiołka dźwigającego sakwy z oliwkami; mocne sandały, których nawet taki jak on wiercipięta prędko zedrzeć nie zdoła, i rzecz najcenniejszą, od dawna upragnioną przez Apiona: partyjski łuk ze strzałami, w sam raz dla chłopca w jego wieku... Brała każdy z przedmiotów do ręki, oglądała, układała troskliwie w skrzyni, a w jej uszach dźwięczały napawające błogością okrzyki radości, jakich Apion nie będzie skąpił... 475 Zakupy kosztowały ją wiele nocy haftowania czerwoną i czarną wełnianaą nicią ozdobnego szlaku na żółtym płaszczu hetery z Kanopos, cieszącej się względami Heliodorosa. Ciche zajęcie pozwalało myślom bujać swobodnie. W swej izdebce, do której docierał gwar Aleksandrii, podobny do szumu morza bijącego o skały, Ammonia nawlekając igłę, wbijając w wełnę, przewlekając nić jednocześnie nizała w pamięci obrazy matki, żegnającej się z życiem i zaklinającej córkę, by nie zapomniała o swym małym bracie; Horiasa, przywłaszczającego sobie część jej zapłaty i wrzeszczącego, że tkaczki więcej marnują jedwabiu niż przędą i że on ponosi same straty; wspaniałej lektyki niesionej przez sześciu Numidyjczyków, z której wyłaniała się niewiasta w atłasach, Jezebel... lecz myśl nie chciała posłusznie biec śladem pojazdu ani się piąć po marmurowych schodach, przenikać do dziedzińców ocienianych kwitnącymi drzewami, do komnat wykładanych drzewem różanym z Kat-tigary; uchylała się od widoku miłych przyjaznych twarzyczek dziewczęcych i żegnając się spiesznie z pałacem pomykała drogą koło domku ogrodnika Patanisa do chylącego się ku upadkowi, zmurszałego domostwa. Rwała się ku tej sadzawce, pod którą rosła wierzba i gdzie ona i on stali trzymając się za ręce. Pamięć szukała gorączkowo tych wieczorów, gdy przy słabym świetle lampy oliwnej dwie głowy naprzeciw siebie, obie pochylone nad papirusem, stykały się czołami. Od czasu do czasu obie się podnosiły, a wtedy spojrzenie czarnych, podłużnych oczu spotykało się z jej wzrokiem; uśmiech rozchylał Enumowe wargi, a jego przyciszony głos zachęcał: „Czyż nie jest piękna ta rozmowa Egipcjanina z jego duszą?" I już nie patrząc w oczy dziewczyny, lecz w noc za oknem, jak gdyby ciemność kryła w sobie coś bardziej od nich kuszącego, Enum rozpoczynał deklamację ekstatycznym, wibrującym głosem: „Mówię do ciebie codziennie: Jak jest powrotem do zdrowia wyjście chorego na świat po cierpieniu, taka jest śmierć... Mówię do ciebie codziennie: Czym jest powietrze po wdychaniu woni pachnideł lub po przebywaniu za zasłoną duszną, taka jest śmierć. ... Jak rozjaśnienie się nieba, jak człowiek, który wyszedłszy 476 łowić ptaki siecią — znalazł się nagle w miejscu nieznanym, taka jest śmierć..." Lecz grecka krew, miłująca życie, światło i ruch, odrzucała to egipskie zauroczenie śmiercią i Ammonia przekonywała Enu-ma gorąco: „Naprawdę, Enumie, uważasz, że nad śmierć nie ma nic piękniejszego?" I jej oczy dopowiadały ponaglająco: „A ja?" Wzrok Enuma rozjaśnił się, na usta powrócił uśmiech, skłaniając przed Ammonia głowę, rzekł: „Słusznie! Nawet mędrzec egipski powiada nam: »Poniża nas śmierć. Życie nas wywyższa«. Tak rzecz wielki Har-Dżedef." Na to odpowiedziała mu: „Chciałabym cię podnieść z tego smutku, Enumie..." Powstał raptownie i stanąwszy w drzwiach do ogrodu zapatrzony przed siebie wypowiedział jak we śnie: Kto powie: „Ona!", ten mnie wskrzesi, tylko jej imię mnie podniesie. Przyjście i wyjście jej wysłańców oto, co wskrzesi serce moje...* „Czy... ja ją znam? Powiedz!" — wyjąkała błagalnie, przyciskając dłonią nazbyt już roztętnione serce. Rzucił jej spojrzenie przez ramię: przekorne, błyszczące u-śmiechem, pełne takiego powabu, że o mało nie krzyknęła z bólu. O czym myślał wtedy? Nie zdejmując z niej wzroku wypowiadał z wolna: Czczę Złotą, wielbią jej majestat, wznoszę nad wszystko panią niebios, bogini Hathor sławę głoszę, chwałę dziękczynną pani mojej. Błagałem — próśb mych wysłuchała: przysłała do mnie panią moją. Sama przybyła, by mnie ujrzeć. Wspaniałe to, co mnie spotkało* * Tadeusz Andrzejewski: „Pieśni rozweselające serce" PWN W-wa 1963 r. 477 Podniosła się wtedy z zydla, stali twarzami do siebie; pomiędzy nimi zawisło trwożne oczekiwanie na moment, który zdawał się już bliski... gdy raptem — jakby czuwał za kotarą — nagle wszedł do komnaty Teta... „Enumie, najwyższy czas spać, jutro rankiem musimy obaj jechać do miasta." I znów, jakby upominając się o należną mu uwagę, wysuwał się na pierwsze miejsce w pamięci Ammonii mały chłopczyk, nalegający dziecinnym głosikiem: „Kup mi, Ammonio, ciasteczko z miodem". I wtedy Ammonia, zaciskając zębami wargę, musiała dławić w sobie gwałtowną chęć zerwania się z miejsca, pędzenia dokądkolwiek. Do portu, do urzędu, do strażników przy molo, by pytać — czy mają wieści o łodzi z deportowanymi? Gdy po upływie pewnego czasu dalsze czekanie stało się nie do zniesienia, ubrała się starannie, upięła włosy w drobne loczki wzorem elegantek aleksandryjskich, naśladujących uczesanie córka princepsa, JuUi i narzuciwszy płaszczyk udała się do pałacu Rufusa. Sługa anonsujący gości kazał jej czekać w perystylu, po czym zawiadomił pana, że Ammonia, córka Filipa z Miletu, stoi za zasłoną... — Wpuść ją do bibUoteki i popilnuj, żeby nam nikt nie przeszkadzał — oznajmił Rufus zaskoczony wizytą i wiążąc z nią nieokreślone nadzieje przeżycia czegoś bardzo miłego... W jakimż bowiem innym celu piękna dziewczyna mogłaby go nawiedzać, jeśli -nie dla spędzenia chwili, które obojgu będzie miło potem wspominać?... Gdy Ammonia weszła, objął sylwetkę szybkim spojrzeniem i stwierdził, że wszystko w niej nadal jest bez zarzutu. Po matce Egipcjance Ammonia odziedziczyła tę smukłość kibici, której nie miały nawet przepiękne dziewczyny z Lesbos, rysy twarzy natomiast wraz z syrenim spojrzeniem fiołkowych oczu spod złotych loczków pozostały całkowicie i bez reszty greckie. — Widzę cię ogromnie rad, Ammonio! — zawołał, z żywością podchodząc do stojącej na tle zasłony. — Podejdźże bliżej! Zmieniłaś się, lecz ja nawet wolę cię taką, jak jesteś te- 478 raz. Wyszczuplałaś, masz postać bardziej giętką. Z twej wizyty wnioskuję, że przebolałaś stratę. To bardzo smutne i przykre, co cię dotknęło, lecz miejmy nadzieję, że życie nagrodzi cię w inny sposób. Ona zaś, mniemając, że Rufus mówiąc o stracie ma na "myśli utratę posady w domu bankiera, wysiliła się na uśmiech. — Nie zamierzałam pozostać na zawsze w domu bankiera. — I słusznie! Lecz chciałbym wiedzieć, jak sobie radzisz? Wyszłaś za mąż? Masz opiekuna? Nie dziwiłbym się temu wcale! — pełen uznania wzrok Rufusa mówił: „Jeśli tylko wyrazisz życzenie, jestem gotów zostać twoim protektorem, lecz nie nalegam. Tylko od ciebie to zależy! Nie deklaruję uczuć miłosnych, nie jestem Lamechem, jednakże wiem, co piękne, i umiem we właściwy Rzymianom sposób to docenić!" A Ammonia, którą ten wstęp zaniepokoił, zdziwił i tchnął w nią niedobre przeczucia, odparła z wysiłkiem: Nie martwię się o zamążpójście. Mam dużo zamówień na hafty i... — spuściła wzrok, lecz zaraz podniosła ku oczom Rufusa, a niezdolna już dłużej ukrywać niepokoju, wybuchnęła: — Co się stało z mym bratem?! Do dziś nie mam o nim wiadomości! Czy wylądował na Rodos? — Ach... więc nic nie wiesz! ?— i, głęboko zmieszany, Rufus zamilkł. Był przekonany, że Fabiusz powiadomił Ammonię, a zapomniał go o to zapytać. Zbyt wiele spraw było do załatwienia każdego dnia. Gdyby był przewidział, że Ammonia trwa w nieświadomości katastrofy, nie rozpocząłby rozmowy tak lekkim tonem. I bezradnie powtórzył: ?— Nic ci nie powiedziano... Jakież to przykre!... Fabiusz powinien był dać ci znać. 479 — O czym? — spytała ściskając dłonie. — Ammonio... — zamilkł i spuścił wzrok przed jej spojrzeniem. — Proszę mówić. Prędzej! —- Nie okłamałem cię — rozpoczął z niechęcią. — Barka z sześcioma żeglarzami została wysłana, lecz była wysoka fala... Zbyt wysoka. Obaj deportowani utonęli, Ammonio... Może zechciałabyś zostać tutaj. W tym pałacu? Niczego nie będzie ci brakować. Przyrzekam! Dostaniesz zajęcie w mej bibliotece. Wysoko płatne. Ekwipaż, osobne mieszkanie... Nie było dla kogo wyłuszczać dalszych korzyści i ponęty życia w jego pałacu, Ammonia bowiem odwróciła się plecami do Rufusa i wyszła bez słowa. Służący zdziwił się mocno, ujrzawszy dziewczynę wychodzącą z biblioteki i kierującą się do wyjścia. Z miny swego pana wywnioskował, że wizyta potrwa dłużej i nawet był się już spodziewał, że trzeba będzie ponieść służbie rozkaz dostarczenia do biblioteki wina i smakołyków... Westchnął nad zmiennością upodobań swego pana i stracił z oczu dziewczynę. Ammonia szła ulicą powtarzając machinalnie słowa, które były ostatnimi, jakie usłyszała z ust braciszka, gdy się żegnali u wrót domu Tety: „Już nigdy, Ammonio, nie ruszę mumii małego kotka. Jego Ba mogłaby się bardzo na mnie pogniewać!" Zanurzyła się w gwar i tłum ciągnący ulicą. Aleksandria pozostała tak samo piękna i kusząca jak wówczas, gdy przed wzrokiem zachwyconej dziewczyny, siedzącej w lektyce obok Jezebel, odsłaniała bogactwa Bruchejonu, i nie wiadomo było, co bardziej podziwiać: rzeźby, marmurowe frontony domów, ogrody, wodotryski? Lecz w tym wielkim mieście Ammonia nie miała już nikogo, dla kogo mogłoby bić serce. Ci dwaj, których najbardziej ukochała — odeszli. Enum już jest na egipskich polach Sekhet-Aaru... Jego duch błąka się w Zachodniej Krainie i może tam czeka na nią tak, jak ona kiedyś czekała w udręce na dźwięk głosu, który zawoła: „Ammonio, przeczytaj mi o żurawiach". Lecz jak to możliwe, że mały urwis nigdy już nie wsunie 480 swojej rączki w jej dłoń. „A teraz pójdziemy do ogrodów, Ammonio! Ty mi kupisz ciasteczko, a ja cię nim poczęstuję." Nigdy już ta ufna ręka nie spocznie w jej dłoni! Nigdy malec nie przybiegnie i nie oprze się o jej kolana, podnosząc psotny wzrok ku jej oczom. Do końca życia będzie ją dręczyć świadomość, że nie dość się starała, czegoś zaniedbała, nieumiejętnie, wręcz ospale walczyła o życie Apiona. Lamech włożył w jej dłonie wspaniały oręż, a ona źle nim rozporządziła... Czy śmierć Apiona nie została spowodowana jakąś niewyobrażalną klątwą ciążącą na Lamechu? Czegokolwiek tamten się dotknął — obracało się w zło... I w całej Aleksandrii, pysznej, rojnej, zachwałej, której bogactwa zdawały się pomnażać z chwili na chwilę, ona, Ammonia, nie ma nikogo, komu by mogła rzec: „Pamiętasz Apiona? Pamiętasz, jaki był kochany ten urwis?" I wtedy, raptem, przypomniała sobie farbiarza. Tak, Uni z pewnością nie zapomniał Apiona. Więc chociaż od czasu ich wspólnego powrotu od łoża Enuma ani ją odwiedził, ani dał znak, że pamięta, on był tym jednym i jedynym, który by potrafił zrozumieć. Więc może któregoś dnia, potem, gdy ból choć nieco przycichnie, odwiedzi Uniego w Bibliotece? Zaś Rufus tego samego dnia, nieswój, nie mogąc znaleźć sobie miejsca, zdecydował się na przejażdżkę po morzu w towarzystwie Fabiusza. Jednak małomówność Rufusa zwróciła uwagę przyjaciela. Zagadnął więc: — Dlaczego jesteś taki milczący i zamyślony, Rufusie? A ten odwracając oczy od widoku morza i obejmując wzrokiem twarz przyjaciela, odparł: — Patrząc na fale staję się usposobiony pesymistycznie. Wszystko przemija jak w heraklitowej rzece. Myślę, iż historia milczeć głucho będzie o potężnym niegdyś Rebilusie, o słabym Koponiuszu i o arcymożnym Teofilosie. Może nawet przeoczy powrót Gallusa z Etiopii? Po latach nikt nie będzie pamiętał o greckiej dziewczynie z Miletu ani o tym egipskim chłopcu, któ- 31 Świetna i Najświetniejsza 481 ry spłonął ratując papirusy. Ich postaci są nieważne dla historii. Dziejopis, szukający w zdarzeniach prawidłowości, nie poświęci im swej uwagi. Mędrzec, trudzący się dla dobra wiedzy, nie znajdzie w tych przypadkach dowodu na poparcie swych teorii. I chyba tylko jakiś składacz starych baśni opowie ją kiedyś w winiarni tym, którzy wysłuchają, westchną i — zapomną. — Więc co radzisz, Rufusie? — spytał Fabiusz stropiony. — Napić się wina! Mamy je we flaszy, pod ręką. Tym razem strząśniemy kilka kropel. Niech będą uczczone jej ciemne fale zapomnienia, które i nas kiedyś pochłoną! Fabiusz pomyślał, iż musiało zajść coś naprawdę niezwykłego, skoro Rufus nie kpi i nie kryje swego wzruszenia. ???????????? XXX Trzymając pismo przed oczyma Rebilus przechodził przez sale, a urzędnicy podnosili głowy znad biurek, by zdumionym wzrokiem odprowadzać ku drzwiom zwierzchnika, śmiejącego się długim, szyderczym śmiechem. W perystylu podarł papier i kazał się nieść do Koponiusza. Straże przy bramie, nawykłe do codziennego gościa, przepuściły go natychmiast, lecz gdy wysiadłszy z lektyki wbiegł na szerokie schody i dotarł do drzwi pałacowych, został zatrzymany przez dwóch wartowników. — Nie wolno. On ich znał i oni go dobrze znali. Hamując chęć trzaśnięcia pięścią w obojętne, twarde pyski, spytał: — Czyżbyś zapomniał, Marku, kim jestem? Zapytany stropił się, lecz zaraz nadrobił chwilę słabości odpowiadając zuchwale: — Należy w kancelarii złożyć podanie o audiencję. — W jego "wzroku było wyraźne: „Jeszcze nie zrozumiałeś?!" 483 Rebilus odwrócił się i powoli zszedł stopniami, odurzony, wciąż nadal nie wierząc, jak to możliwe? Lecz gdy znalazł się na dziedzińcu, wszystko naraz się wyjaśniło. Bo oto z lektyki wysiadł Rufus. Otoczony pieszą grupą kilkunastu pochlebców rozmawiał z nimi wesoło i łaskawie. Legat stał jak wryty i patrzał. Obecność Rufusa tu, w takiej chwili, świadczyła, że on, Septymus, przegrał. Ale dlaczego? Jak to się stać mogło? W ostatnim liście z Tebaidy Koponiusz przyrzekał zdymisjonować — Rufusa! Tego właśnie, który bezczelnie, wszem wobec dowodził, iż wolałby uprawiać winnice niż siedzieć w urzędzie. Że władza to nudna rzecz, bo nie pozostawia czasu na myślenie, które jest jedynym zajęciem godnym człowieka... Przyczaił się zatem jak wąż pod kamieniem! A teraz, udając, że nie postrzega sterczącego samotnie Septymusa, stoi zwycięski pośrodku dziedzińca, otoczony zgrają podleców, którzy się będą mu przypodchlebiać. Będą skakać wokół nowej władzy, śledzić — co Rufus powie? Gdy kichnie — gotowi połą własnego płaszcza nos mu wycierać! Będą powtarzać, co tamtemu ślina na język przyniosła; będą roztrząsać — u kogo się goli, gdzie kupuje oliwę, z kim przystanął pogadać, do kogo zwrócił twarz, komu skinął głową. Już nie tylko on sam, lecz także jego masażysta, depilator, pasztetnik, kucharz — będą błagani o protekcję u pana. Gdyż od dzisiejszego dnia on będzie przy boku Koponiu-sza tym, który udziela, zezwala, wzbrania, daje i odbiera, dla którego nic nie jest niedostępne... Oto rozkosze władzy, których wszyscy zazdroszczą. Patrzcie! Żegnany ukłonami — gdyby Septymus mógł, kazałby ich oćwiczyć rózgami — Rufus już wstępuje na szerokie schody. Może jednak go zatrzymają straże? Nie!! Przepuszczony z honorami! Już wszedł. Znikł za drzwiami. Lecz zgraja, powiększona o nowych pochlebców, będzie stać na dziedzińcu i czekać, póki Rufus nie wyjdzie od Koponiusza. Znalazłszy się w domu, Septymus kazał pozaciągać opony w drzwiach, w oknach, odprawił służbę i z kraterem wina pod ręką, siedząc na sofie, rozmyślał nad jednym i tym samym. Od jutra nie będzie się mógł pokazać w Aleksandrii, aby nie pokazywano go palcem. „Patrzcie. Ten już nie jest legatem!" 484 Nie będzie brał udziału w Isjejach ani w święcie Augusta jako druga po Koponiuszu osoba. Nie od niego będą zależeć łaski i zaszczyty, intratne posady, wydzierżawianie podatków i ceł, prawo składu w magazynach portowych i przy szlakach karawanowych. Pojawienie się Rebilusa w sądzie, na agorze nie wznieci niczyjej ciekawości, nikt nawet nie odwróci głowy, by spojrzeć! Raczej więc wynieść się, zaszyć w jakimś zapadłym kącie w Hiszpanii, i tam, w wojskowym forcie, skracać nudę dręczeniem załogi i łupieniem kupców... Ale czymże to będzie wobec tego, co miał tu?! Jak żgnięty rozpalonym żelazem zrywał się z sofy, tłukł wazy, obalał stoliki, ryczał, walił pięścią w marmurowe popiersia, kopał naczynia walące się na posadzkę. Rumor i żałobny dźwięk pękającego brązu rozlegał się echem w pustych salach, skąd uciekała wystraszona służba. Gdy furia mijała, siedział i pełen żałości nad samym sobą — wzdychał. Poprzez pijackie zamroczenie błyskała mu w pamięci gadka jakiegoś mędrka dowodzącego, że władza to niby koszula nasączona jadem. Włożyć łatwo, lecz z siebie zedrzeć — nie sposób. Jeśli zdejmujesz, to już razem z ciałem... Wyjął sztylet, oglądał pod światło, czy dobrze wyostrzony, przykładał do piersi i cofał dłoń. Ostrze wydawało mu się tępe. Zrywał się, żeby biec, wołać o truciznę. Wiedział jednak, że nikt mu jej nie poda. Nikt nie pożałuje go bodaj na tyle, aby dać zmieszaną z winem. Może jeden Rufus by to uczynił? Na wspomnienie zwycięskiego rywala, wstępującego niedbale po stopniach, wściekłość falą krwi uderzała do głowy. On, oficer, dał się podejść — juryście! Ten nędznik Koponiusz, którym on pogardzał, odważył się przysłać dymisję jemu, który brał udział w zwycięskiej wojnie Oktawiana z Antoniuszem i Kleopatrą, pilnując taborów! Cywilny urzędnik, Rufus, podobno też gdzieś walczył, lecz tak był podły, że nie uważał za stosowne chwalić się tym, czego dokonał. Płacząc nad pognębieniem stanu wojskowego przez rozzuchwalonych urzędników, zmorzony winem i żałością — zasnął. Obudziwszy się późnym popołudniem, leżał na sofie patrząc w sufit i czuł się lepiej, najsroższa boleść minęła. Nie sprawiło tego ani wypite wino, ani sen, lecz pokrzepiająca świado- 485 mość, co doszła do głosu, gdy ucichło wzburzenie — że jeszcze cośkolwiek posiada. Choć pozbawiony władzy, tytułu i znaczenia, nie jest ze wszystkim obdarty. Odczuł gwałtowną potrzebę dotknięcia własnymi rękoma tego, czego mu nikt nie zdoła odebrać. Zerwał się szybko, sprawdził, czy ktoś nie podgląda, i powyciągał spod sofy opieczętowane skrzynki. Pozrywawszy pieczęcie, jął przebierać w kwitach. Wszystkie opiewały na imię Heliodorosa. Heliodoros był właścicielem kamieniołomów, ziem odebranych zrujnowanym właścicielom, domów w mieście, stad bydła i owiec. Drżącymi rękoma grzebał w złotych monetach, aż brakowało mu tchu. Posiadał tak wiele, że sam nie wiedział, ile to wszystko razem wynosi? Mógł używać do końca życia; mieć — wszystko, wszystko! Stracił władzę, lecz zachował majątek. Bo dzielny Septymus nie przepróżniaczył życia na głupstwach, jak uczynił to Publiusz rzucając kostkami do gry! Nawyki, które posiadał, pełniąc służbę wojskową, wyszły mu na dobre: beatus qui tenet! A on umiał trzymać. Tak jak żelazną garścią trzymał porządek w taborach. Lecz, aby Rufus nie mógł przeszkodzić mu w używaniu bogactwa, jutro zgłosi się skromnie do urzędu Rufusa, złoży gratulacje i przedstawi swą gotowość do usług. Rufus może sobie dużo gadać na temat wolności i rzymskiego prawa, lecz w takich dziedzinach, jak ściganie złoczyńców, usuwanie niewygodnych ludzi, tłumienie rozruchów jest zupełnym bałwanem. Jeśli natomiast potrafi być tak przebiegły, na jakiego wygląda — skorzysta z usług Rzymianina bardziej od siebie doświadczonego. Gdyż co innego jest mędrkować na temat władzy, a co innego ją sprawować. Rzym podbił świat nie głoszeniem mądrych ustaw, lecz taranowaniem wojsk nieprzyjacielskich. Rufus, chcąc utrzymać się na urzędzie, musi przyjąć reguły gry, wedle których toczy się świat. Zaś świat — to Imperium Romanum! I rozweselony obrazem dyskretnej współpracy, której per-spektywy na razie jeszcze mgliście, lecz już całkiem przekonywająco zaczynały się w jego umyśle zarysowywać, i co do której wewnętrzny głos mu przepowiadał, że się uda, musi udać, gdyż Rufus potrafi brać z ludzi to, co korzystne dla zarządza- 486 nia, i że w podbitym kraju dwaj Rzymianie, choćby się nie lubili, muszą się w końcu z sobą dogadać — Septymus pozamykał skrzynki, schował pod sofę, poszedł do jadalni, zjadł solidną porcję zimnej pieczeni i szparagów, obficie popił winem, umył ręce, po czym zawezwał przelękłego niewolnika. Klepnąwszy go po żołniersku, aby nabrał animuszu i nie stroił pogrzebowej miny, kazał sobie przyprowadzić kilka syryjskich tancerek. Stanowczo miał ochotę poswawolić. Uni przechodził przez sale biblioteczne bacznie patrząc, czy wszystko się odbywa w należytym porządku: czy któryś z czytających mędrców nie zabiera się przypadkiem do wycięcia interesującego fragmentu lub ukradkiem nie chowa zwoju w fałdach szaty... Diodor wzdychał nad tym, że ulubiony uczeń większość dnia spędza w Aleksandryjskiej, na naukę dla siebie pozostawiając wieczory. Uni, przyjęty jako pracownik, mając utrzymanie w domu Diodora może już śmiało liczyć na objęcie w przyszłości stanowiska lektora. Że tak jego życie się ułożyło, zadecydował ów dzień, w którym wszedłszy do dawnej pracowni Enuma, zastał Nesyta. „Znów pijany..." — pomyślał, widząc rozbiegane niespokojnie oczy i mało przytomny wyraz twarzy. Włosy zmierzwione, czoło lśniło potem. Nesyt rzucił roztargnione wejrzenie na wchodzącego i nic sobie nie robiąc z jego obecności, dalej ładował do torby zwoje papirusów. Uni położył dłoń na ostatnim, co jeszcze nie zdążył wpaść do sakwy. — Zostaw! — Wynoś się! — Powiedziałem: zostaw. To Enumowa praca. — Żeby ciebie i mumię twojego Enuma zżarł szakal! Mam was dość. Odchodzę — słyszysz?! Zdobyłem to, co chciałem, i już mnie więcej nie zobaczycie! Zapamiętaj to sobie, znajdo ze śmietnika! Jeszcze wtedy panował nad sobą i udało mu się spokojnie odpowiedzieć: 487 — Nieważne skąd jestem. Ważne jest, że nie dam ci zabrać tych zwojów. Należą do Biblioteki. Wyjmij te, zostawione przez Enuma, któreś już schował. — Szczam na twojego Enuma! Wtedy uderzył. Nesyt, trafiony w skroń, zachwiał się i runął, obalając krzesło, z którego zwisał macedoński płaszczyk. Uni, nachyliwszy się nad leżącym na podłodze, ujrzał krew ściekającą pomiędzy kosmykami włosów. Nieruchome, wytrzeszczone oczy patrzały w sufit. Uni pospieszył do kancelarii przełożonego, odsunął sługę, który usiłował zatrzymać intruza, i nie zapowiedziany, wkroczył do gabinetu. Zenon siedział za stołem z pismem w ręku. Z niezadowoleniem przeniósł wzrok na wchodzącego, a odkładając pismo, rzekł: — Jakim prawem wchodzisz bez mego zezwolenia? Nie wzywałem cię! ?—? Niech przyjdzie straż. I niech mnie zabierze. Zabiłem Ne-syta. Nie zdejmując wzroku z Uniego Zenon z wolna podniósł się z krzesła, okrążył stół i stając przed winowajcą spytał: — Coś powiedział?... — Zabiłem Nesyta. Uderzyłem go w skroń. Popłynęła krew. Leży w dawnej pracowni Enuma. Niech przyjdzie straż i niech mnie pojmie. Nie będę uciekał. — Cicho! — Zenon w podnieceniu chodził tam i z powrotem po kancelarii — Ktoś ze sług, z pracowników widział cię wchodzącego do... do tego pokoju? — Nikt. — Mówiłeś komu? — Nie. — Ktoś znajdował się w pobliżu, mógł usłyszeć? — Nie było nikogo. — Czy odźwierni wiedzą, że Nesyt tam był? — Nie. Gdy wyszedłem z sali kopistów, woźny mniemając, że szukam Nesyta, powiedział mi, że on był, lecz już opuścił budynek. Widocznie celowo wyszedł główną bramą, tak aby wszyscy go widzieli, a potem, cichaczem, wrócił bocznym wejściem, gdyż chciał zabrać jeszcze to, co sobie upatrzył. 488 — Trzeba się spieszyć. Zejdź natychmiast do magazynu. Zażądaj długiej skrzyni na śmiecie. Narzekaj głośno, że zalęgły się szczury i pocięły mnóstwo papirusów, które trzeba zaraz wyrzucić. Niech pomocnicy wniosą skrzynię na drugie piętro i zaraz ich odpraw. Postaraj się o sznury. Nie mów im o Nesycie. Gniewaj się i krzycz, że wszędzie pełno śmieci... Gdy przyciągnął skrzynię z korytarza do pracowni, Zenon już tam był. Stał nad sztywnym Niesytem i patrzał, a w jego wzroku nie było ni grozy, ni litości, ni zmieszania. Podnosząc oczy na wchodzącego rzekł: — Koniec. Nareszcie. Koniec wielu rzeczom. Teraz ułożymy go. To było nie do wiary, lecz tak było! Uni wespół z przełożonym Wielkiej Biblioteki układali w skrzyni na śmieci ciało zdrajcy, złodzieja, kopisty Nesyta, który szantażował wspaniałą instytucję, opromieniającą swym blaskiem cały świat, a którego to nędznika moc zgniła w jednej chwili jak stoczony przez robactwo — sznur. Razem obwiązali skrzynię i Uniemu wciąż się zdawało, że śni, lecz temu zaprzeczał zdyszany głos Zenona, mówiący z pośpiechem: — Jeśli w interesie swoim i w interesie Biblioteki potrafisz milczeć — zostaniesz tu. Przydzielam ci pracownię Enuma. Jest mnóstwo pracy, gdyż trzeba zrobić inwentarz szkód wyrządzonych przez pożar, uzupełniać straty, a praca to na całe lata. — I prostując się nad zamkniętą skrzynią zawołał: — Ach, gdyby ten nieszczęsny Enum zamiast wdać się w bitkę inaczej to załatwił... Lecz stało się. A teraz na dół i zawiadom śmieciarzy, że mają wywieźć skrzynię z odpadkami i zatopić w starym kanale. No, chodźmy umyć ręce. Nareszcie będzie można spokojnie pracować. Rzecz w tym, aby do niczyich uszu nie doszło, że się to stało za twoją przyczyną. We własnym więc interesie — bądź mądry. Uni starał się być mądrym. Nie zdradził się niczym, a Zenon umiał to docenić. Z biegiem dni przełożony nabrał wiary, iż nie kto inny, a on sam głównie się przyczynił do usunięcia zakały, i jego zadowolenie z siebie dawało o sobie znać pojaśniałą twarz, sprężystym chodem i obudzoną z uśpienia gorliwością około spraw Biblioteki. Te starania zostały uwieńczone najwyższym sukcesem. 489 Został zewezwany przed oblicze Koponiusza. W przyjacielskiej pogawędce, w której i Rufus brał udział, zastępca prefekta oznajmił łaskawie o przyznaniu specjalnych funduszy na naprawę szkód wyrządzonych przez pożar. Rufus wypytywał o rozmiary strat. Obaj Rzymianie przyjęli z ulgą do wiadomości, że były one mniejsze, niż się spodziewano. Spłonęły duplikaty dzieł starej i nowej komedii attyckiej. Spłonęła również — co już było stratą poważniejszą — część babilońskich tablic astronomicznych. Brakujące będzie można odtworzyć pożyczając e-gzemplarze z innych bibliotek. Może z Rodyjskiej lub Perga-mońskiej? Poważnemu uszkodzeniu uległy również i te uratowane przez Enuma syna Tety, ponieważ przy zderzeniu z posadzką wiele papirusów się rozpadło. Uni dowiedział się o przebiegu rozmowy od samego Zenona, który, jakby sobie upodobawszy nowego pracownika, z pełnym zaufaniem do jego dyskrecji — chętnie z nim rozmawiał. Wzdychając nad kielichem wina kończył rozmowę obiecującym: — Teraz zobaczysz inny porządek w Bibliotece. Wszystko pójdzie lepiej. Istotnie. Zaczynało być inaczej i lepiej. Lecz Uni jakoś nie mógł z tego wykrzesać dla siebie żadnej radości. I nieraz się przyłapywał na myśleniu, że z nich dwóch Enum chybaby się bardziej cieszył? Enum naprawdę żył istnieniem Aleksandryjskiej. Uni nosił głowę zaprzątniętą zdobywaniem wiedzy, musiał dotrzymać towarzystwa starzejącemu się Diodorowi i myślał o wielu innych sprawach, z których nie zwierzał się niko^ mu. Dziś rano dokonał obchodu, sprawdzając, czy wszystko jest w porządku, a schodząc stopniami na dół zastanawiał się, czy nie winien odwiedzić Tety, który po licytacji całego majątku znalazł przytułek w świątyni Sobka? Czy Teta zechce z nim rozmawiać? Może uzna to za zbytnią poufałość ze strony dawnego farbiarza? Nagle ujrzał dziewczęcą postać, zbliżającą się niepewnie w jego stronę. O Maat! Jakże zmieniona! Już nie strojna w muślinowy szal na złotych włosach, drogą suknię i płaszcz z najbielszej wełny, lecz on poznał ją od razu, poznałby w każdym przebraniu... 490 Rozsuwając przed sobą tłum, szedł ku stojącej pod ścianą. Miał przygotowane uprzejme słowa, godne pracownika Wielkiej Biblioteki, lecz gdy stanął przed Ammonia, a ona podniosła swe ciemne fiołkowe oczy, sprawiające wrażenie niepomiernie dużych w wyszczuplałej twarzy, zapomniał, co sobie ułożył. I spytał żarliwie, jak spytałby farbiarz: — Czy do mnie przyszłaś, Ammonio? Ammonia drgnęła, zarumieniła się, pobladła, lecz odparła uczciwie i prosto: — Tak, Uni... Przyszłam do ciebie... — Chodź ze mną. — Pociągnął ją za rękę. — Tutaj. Wejdź do tej małej salki. Ammonia rozejrzała się, poznała miejsce, dreszcz wstrząsnął jej ramionami i opuściła czoło. Patrząc na zwieszoną głowę Ammonii, Uni domyślił się, co mogło być tego powodem. Pojął również, że nigdy nie był i nie będzie tak kochany, jak tamten. Zawsze będzie kroczył w cieniu rzucanym przez wyniosłą postać Enuma. I być może niejeden raz dozna chłodu z powodu trwałości tego cienia. Przeniósł spojrzenie z Ammonii na Złotą Afrodytę, widoczną za oknem, i przyjął los przeznaczony mu przez Tyche. 491 — Pragnąłbym pojąć cię za żonę... Taką, jaką cię znam i widzę, Ammonio... Jej śliczne oczy, wzniesione ku jego twarzy, zaszły łzami. — Wybacz mi, Uni... — Wszystko zrozumiałem, Ammonio. Trochę uradowani, a trochę smutni trwali w milczeniu, jedno przy drugim. Pomiędzy nimi był nieodgadniony uśmiech Złotej Pani. Ł ~ub ~vąz ehsąbo sb[9W .{tiiul od ąoia ??^'??? ?? ?? i iyd ??? Y-bgM '--??? w fvsooij[ 9isb?a -?"[?? ???? o\ó I .eniL 1??????? .?????? ogst ??? .?????? bs ensoobiw ,9hjl XXXI Nil wylewa co roku, nawadniając pola; piasek i wiatr usypuje lotne kopce; skrzypią żurawie, bogaci narzekają na podatki udając się wspaniałymi pojazdami nad brzegi kanałów, gdzie biedni brną po pas w mule szukając jadalnych korzeni ??? tosu. Niewiele się zmieniło w wyglądzie Ziemi Czarnej przez ostatnich lat dziesięć. W miejscach, gdzie zwyciężała pustynia — umarło życie. W innych — motyka i woda wydarły pustyni kawał pola, ręce ludzkie obsiały go i zebrały plon, a ta praca zajęła cały żywot ludzki. Zielone pola, niegdyś należące do Tety, zostały zabrane za długi przez skarb państwa. Septymus-Heliodoros posiadłszy domostwo zburzył wszystko i na miejscu starej pańskiej siedziby postawił dom noclegowy dla podróżnych. Dzięki hojności jot-nuczera Teta otrzymał mieszkanie i wy- 493 >*????"".??»>?>?#/;?????? ??"??:? żywienie przy świątyni w zamian za funkcję oprowadzającego przyjezdnych ściągających licznie dla obejrzenia świętych krokodyli Sobka. Rzymianie, Grecy, Hindusi, Serowie i wszyscy inni poinformowani przez plotkarską służbę świątynną, kim jest starzec o wyniosłym czole, nie żałują datków do drewnianej miseczki. Ta hojność nie wywiera najmniejszego wrażenia na Te-cie, który oprowadzając ciekawskich sumiennie wylicza ogony, moczące się w stawach, nazywa po imieniu kostropate łby, lecz cała jego uwaga jest skupiona na małej, ślicznej Artemis, z powagą kroczącej w swej białej plisowanej spódniczce przy boku starca. Raz w tygodniu Artemis przeżywa wielkie podniecenie. Wraz ze swym opiekunem, jedzie do domu Uniego, zastępcy przełożonego Wielkiej Biblioteki — Teosa. Nieprzytomna z wrażenia, szczęśliwa do łez, ogląda swą paradną sukienkę, sandałki, czesze się dziesięty raz, myje ręce i na lada; hałas wybiega przed dom patrząc, czy lektyka już przybyła?... Lęka się trochę pani domu, pięknej Greczynki, Ammonii, która wydaje się zazdrosna, a nawet gniewna o wielkie uczucie, jakie Artemis okazuje jej mężowi. Gdyż Artemis najmocniej jest przekonana, że Uni jest jej ojcem. Uni temu nie zaprzecza, nic więc dziwnego, że gdy Artemis z rączką w dłoni starca wkracza onieśmielona na cudownie śliskie, mozaikowe posadzki, Am-monia ujawnia zdenerwowanie. W dzień wizyty już od rana narzeka, że dręczy ją ból głowy, bez potrzeby przestawia wazony, zmienia po kilka razy dyspozycje tyczące przyjęcia. Uni zaś, patrząc na to, uśmiecha się i milczy. Lecz gdy dziewczynka siada koło niego, na sofie, Uni mówi głośno, że chciałby mieć w domu córkę tak śliczną i tak tkliwą jak Artemis, gdyż wtedy czułby, że jest naprawdę kochany. Wówczas Ammonia, gniewnie zarumieniona, podnosi się z sofy i opuszcza pokój, niby dla dopilnowania służby... Po śniadaniu Artemis idzie się bawić do ogrodu, gdzie w sadzawce z kolorowym dnem pływają małe, zachwycające rybki. Ammonia ma mnóstwo zajęcia z przygotowaniem kolacji, która na życzenie Uniego nie ma być wystawna, lecz wykwintna. Teta zaś, prowadzony przez Uniego, idzie złożyć pozdro- 494 wienia Diodorowi. Przy tej okazji wyraża kurtuazyjne pytanie, jak postępuje praca nad słownikiem aramejsko-greckim? Sędziwy Diodor potrząsa głową z powątpiewaniem, czy uda mu się za życia dokończyć dzieła, i wyraża nadzieję, 'że może Uni je poprowadzi? Rozmowa trwa chwilę, przy czym Diodor korzysta z okazji, aby spytać Tetę o znaczenie kilku aramejskich wyrazów, związanych z rolnictwem, które już wyszły z użycia. Uni i Teta, życząc mędrcowi przyjemnego odpoczynku, schodzą, zasiadają w krzesłach — obaj jakoś nie lubią rzymskiego obyczaju leżenia na sofach wokół stołu — i oddają się pogawędce. Ta chwila jest dla obu najmilsza. Mają tyle wspólnych wspomnień, tyle znajomych twarzy, tyle przeżyć, w których uczestniczyli z różnym szczęściem. Mówią o posesjonacie Heliodorosie, który z powodu opuchlizny, noszony w krześle, chętnie oddałby trzy czwarte majątku, by mieć zdrowe nogi swego tragarza. Zenon od dawna jest "w Hiszpanii, skąd co roku przesyła Uniemu baryłkę znakomitego wina, które ze zgryźliwym humorem nazywa „Winem Ne-syta"! Posejdonios został skrytobójczo zamordowany w oazie. Publiusz Koponiusz żyje i pisze pamiętniki. Odeszła od niego żona. Namiestnik Korneliusz Gallus utraciwszy łaskę Augusta popełnił samobójstwo. Jego miejsce w Aleksandrii zajął Gajusz Petroniusz... Podczas jednej z rozmów Teta zakłopotanym głosem spytał: — Powiedz .mi, Uni, ale szczerze, czy chowasz do mnie żal, że kiedyś... na podwórzu?... — Ależ, ojcze! — zawołał z żywością Uni. :— Nie ty, tylko Amys kazał mnie obić, i to były najzdrowsze baty, jakie otrzymałem w życiu! — Przepraszam, jak mnie nazwałeś? — Teta jął palcem rozcierać powiekę. — Nie miałbym nic przeciwko temu, abyś mnie tak zawsze nazywał. — Jeśli ty przyjmiesz to, o czym już wiele razy mówiłem — przenieś się wraz z Artemis do mego domu. Diodor w swej wielkiej dobroci uczynił mnie spadkobiercą, lecz ten dom jest dla nas za wielki! 495 Starzec nachylił się do ucha młodego uczonego. — Coś ci powiem, Uni, i weź to sobie do serca: dwie ładne kobiety w jednym domu to za wiele. Ammonia byłaby zazdrosna, rozumiesz, synu? — Uni doskonale rozumiał, a Teta ciągnął dalej: — Zapomniałeś, że jest jeszcze jot-nuczer. On też stary i nie mający nikogo. Jak da sobie radę beze mnie? Muszę się nim opiekować. Wiesz, jak służba oszukuje. Wprawdzie wiele lat przeżyliśmy ze sobą w stanie wiecznej wojny, cały mój wiek męski, ale teraz, na starość, staliśmy się sobie bliscy, więc — mamy się rozejść? Uni, jak nikt, pojmuje subtelne więzy zażyłości, jakimi obydwóch starców oplotły lata sąsiedztwa, wzajemnej niechęci, pretensji, urazów... Obaj są pogrobowcami. Teta — minionej rodowej świetności. Jot-nuczer ?—? przebrzmiałej władzy kapłańskiego stanu. Wiążą ich najmocniej sprawy, o których się nie mówi. Czy Teta mógłby kiedykolwiek zapomnieć, iż jot-nuczer bez wahania ofiarował cały zapas najdroższego balsamu dla u-śmierzenia cierpień Enuma? A ten cały zapas nardu to był jeden jedyny flakonik! Teta wie, iż jot-nuczer niecierpliwie wygląda jego powrotu. Czeka przy bramie i mruczy: „Zachciało mu się jazdy. Jeszcze wypadnie z lektyki. Szalona głowa. Dopiero siedemdziesiąt lat mu minęło, więc rad by skakać." Następnie we dwóch udają się na codzienny obchód grobli, gdzie wypoczywają nażarte „poetyczne podobizny Sobka". Podczas spaceru zazwyczaj kłócą się zaciekle. Temat jest zawsze jeden i ten sam: dlaczego Enum odrzucił propozycję zostania kapłanem? Przystając na ścieżce i wywijając laską jot-nuczer woła: — Gdyby był mnie posłuchał, byłby dziś arcykapłanem! Byłby mędrcem! Byłby pisał! Byłby żył! A tak... — i wybuch starczego kaszlu przerywa resztę słów. — Nie trzeba było moich długów, jakie miałem wobec świątyni, cedować na Heliodorosa! Tyś to zrobił, niegodziwcze! Ty — sprzedałeś mu moje długi! Nigdy ci tego nie daruję! Śmiertelnie rozgniewani rozchodzą się w dwie strony, aby się spotkać przy następnym stawie i tonem bardziej umiarkowanym rozpocząć sprzeczkę od nowa. 496 Przymykając z pobłażaniem wyłupiaste oczy, słuchają tego „żywe podobizny Sobka". Ammonia raz w miesiącu udaje się lektyką do grobowca, gdzie spoczywa sarkofag z mumią Enuma. Składa kwiaty, amulet z zaklęciami Thota, miseczkę z odrobiną jadła, aby świetlana Ka, nawiedzająca mumię, mogła w duchowy sposób uszczknąć coś z pożywienia, i za każdą taką wizytą zastaje w głębi grobowej komnaty niewiastę w lichej, czarnej szacie. Pewnego razu podczas kolejnych odwiedzin Ammonii niewiasta przemówiła szorstko: — Dlaczego nigdy nie przyprowadzasz syna, aby Enum go ujrzał? I przy następnch odwiedzinach towarzyszący Ammonii mały Enumek zdumionymi oczami patrzył, jak jego piękna i wspaniale odziana matka nisko, bardzo nisko się kłania szkaradnej kobiecie w czarnej spódnicy, siedzącej na taborecie obok sarkofagu. Podczas kolejnej wizyty Ammonia złożyła ciężki, złoty pieniądz na kolanach czuwającej. —? Zechciej to przyjąć, Anat. Jesteś więcej warta ode mnie... Anat dokładnie obejrzała pieniądz i, chowając w zanadrze, oświadczyła szyderczo: — Pewnie zapomniałaś, że jutro dzień urodzin Enuma? Dostanie ode mnie ładny prezent, jaki się należy mężowi od żony. — Wstydź się, Anat — Ammonia, urażona, jęła się zbierać do odejścia. — Sama nie wiesz, co mówisz. — Ej że! Takaś tego pewna? Wszak gdyś ty odeszła do bankierskiego stołu, jam przy Enumie została! — Z twojej przyczyny odeszłam, o czym sama dobrz ewiesz. — Ammonia powstrzymała łzy cisnące się do oczu, jako że ani obecny dostatek, ani godność żony uczonego nie zdołały zaleczyć rany w jej sercu. — W swej zaciekłości zrobiłaś wszystko, by przyspieszyć moje odejście i by ono było-sromotne... — Nie zdołałabym tego dokonać, gdyby to z dawna nie zostało postanowione przez gwiazdy, Ammonio... „Bogactwo i cień..." — przypomniała sobie Ammonia wróżbę Anny, żony bankiera, i starając się ukryć zmieszanie, spytała z wymuszoną ironią: 32 Świetna i Najświetniejsza 497 — Może w gwiazdach zostało zapisane, dlaczego zwiesz się małżonką Enuma? — Dlaczego się tak zwę? — Anat na poły szyderczo, na poły z litością pokręciła głową. — Wyszłaś za mąż, urodziłaś dziecko, a tego nie wiesz? Naprawdę nie wiesz, jak to jest, gdy wielka Pani Miłości — Innin — tchnie na dwoje stojących przed sobą? Biednaś ty, Ammonio! Bo ja, choć nędzarka — pochyliwszy się, chude łydki szczelniej owinęła czarną spódnicą i prostując się, głęboko westchnęła — ja wiem. Niczego nie przeoczyłam z darów, których Innin mi użyczyła. I dlatego, że nic nie zostało zapomniane, widzisz mnie tutaj, siedzącą przy nim i z nim od lat dziesięciu... Odwracając w bok gjowę i z wysiłkiem chwytając oddech Ammonia spytała: — Kiedyż... się to stało? — Tej nocy, gdy on powrócił z miasta, a ciebie ujrzał siedzącą w powozie obok Antypasa. I zaprawdę, w swej nienawiści do mnie, niczego lepszego nie mogłaś dla mnie zdziałać, Ammonio! Bo ja czekałam pokorna. Gdzież mi było do tego, aby tak jak ty śmiało podchodzić do Enuma, zakładać mu opaskę na włosy, dotykać jego twarzy, rąk, śmiać się razem z nim i razem chodzić nad staw. Odepchnięta i wzgardzona — czekałam. Innin tak kazała. W tamten wieczór Enum był smutny i sam. I to była moja chwila. Ogarnął mnie ramieniem i Nut, bogini nocy, ujrzała nas, splecionych w uścisku... — Nieprawda! — Ammonia zasłoniła dłońmi twarz. — Czemuż to? — zdziwiła się Anat. — Czemu tak myślisz, biała gąsko? Czy nie miałam ust albo ramion? Czy myślisz, że on był ślepy? Nie przychwalaj sobie, że wasza grecka skóra, zimna i biała jak alabaster, wzbudza większą ochotę niż nasza, syryJska, która jest smagła, ciepła i różowa jak owoc figi w słońcu... — Więc nie umiłowaną siostrą, za jaką Enum mnie miał, lecz nałożnicą mu byłaś! — zakrzyknęła Ammonia z rozpaczą. — Niech ci tak będzie! Nie dbam o to. Może milej mi było zostać jego nałożnicą niż tobie żoną najuczeńszego z Muzę jonu. I coś mi się widzi, że nie ja tobie zazdroszczę, lecz... — Przestań, Anat! Przestań. Nie mów już nic... 498 Anat zaś, jakby zdjęta litością nad pokonaną, lecz w najtajniejszej głębi serca wcale nie tak pewna swego nad nią triumfu, skoro Enum tylekroć — co dobrze pamiętała — z głową na jej ramieniu przez sen szeptał imię Ammonii, zwróciwszy wzrok na sarkofag, jęła w zapamiętaniu wyrzucać z piersi gniewne słowa: — Nie wierzysz? Jego spytaj! Wypowiem najstraszliwsze przekleństwa, jakim żaden duch zmarłego oprzeć się nie zdoła, i jego Ka stanie tu pomiędzy nami. Niech zaświadczy! Czy nie mówił, że jestem listkiem chłodnym dla jego czoła, uwese- leniem dla serca? Chcesz — wywołam go!! — podniosła się, 32* 499 straszna w swej chudości i w czarnych łachmanach, powtarzała groźnie, nieubłaganie: — Chcesz? Powiedz! — Nnie... nnie... — Ammonia przerażona cofała się tyłem przed rozjuszoną Syryjką, aż Anat, uspokoiwszy się, zasiadła z powrotem. Opierając zwieszoną głowę na pięści, mruknęła: — Nie żałuj! Każda z nas wzięła swoje. A nic nie trwa wiecznie. I tak jest dobrze. Już niedługi czas, gdy spotkam go na polach Sekhet-Aaru... Czy on mnie tam nie odtrąci? — niepomna na obecność Ammonii, podnosząc wzrok ku sufitowi, westchnęła krótko. — Może nie odtrąci? Może zapamięta, jak dla niego pod-kradłam oliwę z lamp w świątyni Sobka, aby nocami miał przy czym pisać?... A gdy nie było co jeść, biegłam nad stawy, podbierać kacze jajka, i raz o mała nie postradałam nogi w zębatej paszczy... — zachichotała i spod rozczapierzonych palców łysnęła czarnym okiem ku oniemiałej Ammonii. — I cóż się tak gapisz na mnie? Nie mieści się to w twojej uczonej głowie, aby tak nocą gnać dla swego kochanka i krążyć pomiędzy paszczami wyłażącymi z wody? Całkiem to inna sprawa niż haftować opaskę i śpiewać... — Ja... ja — wyjąkała oszołomiona Ammonia i, wybuchając płaczem, uciekła. W czasie drogi powrotnej, siedząc odrętwiała w lektyce, krążyła myślami wokół jednego: „Dziesięć lat!... Dziesięć lat wierzyłam... Czy Anat nie zmyśliła tego wszystkiego? Jakże mog-J ła wywyższać się tak nade mnie dlatego tylko, że kradła dla niego oliwę i kacze jajka? Jak się bezwstydnie chełpiła! Nie jestże ona obłąkana? Zaprawdę, na taką wygląda, gdy siedzi tam..." I naraz, bez związku z postacią Syryjki, przypomniało się Ammonii, jak przed urodzeniem dziecka spytała męża: „Uni, jeśli to będzie chłopczyk, jak go nazwiemy?" Spojrzał na nią tym swoim przenikliwym spojrzeniem, pod którym zawsze czuła się winna, jak gdyby zataiła coś, o czym on wie, lecz o tym mówić nie chce, i odparł znacząco: „Nosząc to dziecko pod sercem, czyżbyś, Ammonio, wiele razy i z rozkoszą wielką nie wymawiała imienia, któreś mu z góry przeznaczyła? — I niby nie zauważając jej zmieszania skończył spokojnie, na swój uprzejmy sposób: — Ja też chętnie 500 usłyszę, gdy na nasze dziecko wołać będą: »To mały Enum, syn Uniego z Muzejonu«". Patrząc przez okno lektyki na wspaniałe ulice Bruchejonu, które kiedyś ją, siedzącą przy boku Jezebel, napełniały podziwem i zdumieniem, a teraz obchodziły tyleż, co widok własnego dziedzińca w ich domu, Ammonia głęboko westchnęła. Jakimiż czarami, poprzez grube ściany grobowej komnaty, Syryjka potrafiła wyczuć, że choć otoczona powszechną zazdrością aleksandryjskich dam Ammonia bynajmniej nie jest tak szczęśliwa, za jaką przyjęło się ją uważać? Powodem tego jest Uni. Bo on bardziej się zmienił przez lata małżeństwa, niż zmieniła się ona. I nie na tym różnica polegała, że nieco przytył, stał się wybitnym uczonym, lecz że w jego charakterze wystąpił rys chłodnej ironii, a wraz z tym znikł bezpowrotnie dawny, żarliwy, skory każdemu do pomocy Uni, jego zaś miejsce zajął powściągliwy, wytwornie uprzejmy filolog. Dla Ammonii bardziej jeszcze zaskakujące było to, że ona, jego żona, tak się niepewnie czuła przy jego boku. Jak gdyby dobroć Uniego względem niej była tylko maską, pokrywającą wewnętrzne zagniewanie i surowy osąd. Jak gdyby ona czymś wyrządziła mu niewybaczalną krzywdę, o której nieustannie pamiętał i zmuszał się, by każdego ranka od nowa jej przebaczać. Póki byli zajęci urządzaniem domu, gospodarstwem, troskami dnia — było lepiej. Lecz odkąd życie nie stawiało im żadnych wymagań, gdyż wszystkie kłopoty usuwały pieniądze, których Uniemu nie brakowało, odtąd pod gładkością upływających dni zaczęła się ujawniać i straszyć pustką, niby ukryta pod mozaiką posadzki, zimna komora grobowa. Ponadto Ammonia przyłapywała się ciągle na zdumieniu nad niepojętą karierą farbiarza Uniego! Jak to się stało? Czyż nie pamiętała chłopca, spryskanego czerwoną farbą muszli murex, nieporadnego i budzącego litość? Obrywającego bolesne sztur-chańce? Jestże więc ta niepojęta przemiana prawdą? A jeśli ten zapał i uwielbienie, jaki Uniemu świadczą uczniowie, jest czymś udanym? Czy ci nadskakujący młodzieńcy aby nie podrwiwają sobie z niego? Ach! Gdybyż się jej udało odrzucić precz wszystkie zwątpienia! Gdyby mogła sama sobie twardo powiedzieć: „Nie jest ważne, kim Uni był, ważne jest — kim został!" 501 Niestety, to, co minęło, wciąż dawało o sobie znać... W czasie biesiady wydanej w Muzejonie — a brały w niej udział także i zaproszone niewiasty — jeden z uczonych spytał głośno przy stole, której uczelni Uni ma najwięcej do zawdzięczenia? Patrząc na żonę i jakby bawiąc się jej zakłopotaniem, Uni odparł: — Najlepszą naukę zawdzięczam żebraczce Sambus, która usiłowała nauczyć mnie sztuki bycia niewidzialnym. Nie mniej ważnej udzielił mi rządca Amys, gdy kazał mnie obić za nieskuteczność mych usiłowań. Wypowiedź wzbudziła oklaski i wesołość. Rozeszła się wśród uczniów Uniego i oni obrócili ją w przysłowie: „Mądry, jak po naukach Sambus!" Ammonia nie podzielała tego zachwytu. Gdy wieczorem znaleźli się razem w sypialni, Uni, o którym sądziła, że nie dostrzegł był jej wzburzenia, spytał z łagodnym naciskiem: — Zdaje się, że chciałabyś mi coś powiedzieć, Ammonio? Wówczas wybuchnęła: — Uni! Po co ty powtarzasz tę historię z Sambus? Spojrzał na nią tak przenikliwie, że aż się przelękła, i rzekł: — Drżysz, żeby mi się nie przydarzyło powtórne ośmieszenie? Jak wówczas, gdy umazany błotem, stanąłem nago na podwórcu Tety?... Stale o tym pamiętasz. I nie potrafisz zapomnieć. — Ależ, Uni! — i zawstydzona do głębi, że tak ją przejrzał, jęła się bronić. — To twoja wina! Gdybyś tego nie powtarzał... Przerwał jej, mówiąc: — Wówczas bardziej stałbym się podobny do młodego Enu-ma? Nieprawdaż? Przykre to, że muszę cię rozczarować. Daremnie czekasz. Gdy byłem bardzo młody, wydawało mi się największym zaszczytem być do niego podobnym. Lecz ja już od dawna nie mam dwudziestu lat... Tak! W skąpych słowach zostało wypowiedziane wystarczająco wiele. Lecz to niczego nie naprawiło. Pomiędzy małżonkami zaległo milczenie, bo czyż owe grzeczne półsłówka, zapytania o zdrowie, pożegnania i powitania mogły uchodzić za rozmowę? Uni nazbyt gorliwie oddawał się pracy w Muzejonie; 502 Ammonia więcej, niż kiedykolwiek, narzekała na dręczący ją ból głowy. Jedynie w dni, gdy Teta przychodził, wydawać się mogło, że jest lepiej, gdyż małżonkowie dokładali wszelkich starań, aby wyglądać na szczęśliwą parę... Lecz choć oboje wystrzegali się jawnej zwady, nieporozumienie wybuchnęło z winy i przyczyny purpurowego szala, jaki Uni niegdyś ufarbował dla żony Publiusza Koponiusza... I można by rzec, że wiotka jak cień gaza, co ich poróżniła, zgarnęła w siebie nie lada ciężar przemilczanych pretensji, skarg i spętała im nogi tak, że nie mogli uczynić kroku jedno ku drugiemu, i odtąd pojednanie stało się niemożliwe. Ammonia nigdy nie zapomni tego dnia. Podczas nieobecności Uniego przed domem zatrzymała się lektyka. Wysiadła z niej niewiasta już niemłoda, postawy dumnej i szlachetnej. Jej kosztowną suknię okrywał elegancki płaszcz przez Rzymianki nazywany — stola. Weszła do domu i powiedziała, kim jest: Klaudia Koponia, przybyła z Rzymu, pragnie rozmawiać z Unim z Muzejonu... I zaraz prędko spytała, czy prawdą jest, że tenże Uni był kiedyś farbiarzem w zakładzie Horiasa, syna Izydorosa? Ammonia, którą zawsze drażniło wytykanie jej mężowi niegdysiejszego zajęcia, odparła oschle: — Dawne to czasy i nie ma co ich wspominać. Mój mąż jest obecnie zastępcą Teosa, przełożonego Biblioteki. Lecz o tej porze ma zajęcia w Muzejonie. —? Wiem! Wiem! — pospieszyła skwapliwie Klaudia, jakby chcąc naprawić swój błąd. — Jakżebym mogła nie wiedzieć? Niejednokrotnie słyszałam, że jest to mąż niezwykłej uczoności i chętnie byśmy posłuchali jego wykładów i w Rzymie... Lecz nie o tym chcę mówić w tej chwili. Wipsania, żona Tyberiusza, widziała na mnie gazowy szal i zapragnęła mieć taki sam. Znawcy ocenili, że dziś już nikt nie potrafi nadać jedwabiowi tak jednolitego koloru purpury z odcieniem ametystowym, wobec czego przyobiecałam Wipsanii, że będąc w Aleksandrii, postaram się o podobny... Udałam się zatem do manufaktury Horiasa. Starzec nie posiadał się z zachwytu, rozprawiając o talencie swego dawnego czeladnika, z błogością wspominał, że mędrzec Uni raczył go zaprosić do swego domu, posadził za stołem i obda- 503 rował... Ogromnie mnie to zajęło i chciałam usłyszy coś więcej o młodym aleksandryjskim uczonym. Horias *?? dał się prosić. Dość szczegółowo opowiedział mi o tym, jąk syryjski handlarz sznurami podjął ze śmietnika skorup niert10Wię) które... — tu Klaudia najwyraźniej się zawahała, na twarzy jej widać było wzruszenie, oddech stał się szybszy, lecz zapanowawszy nad sobą, skończyła spokojnie: — jak przypUSZCzan05 musiało przyjść na świat w dziewięć miesięcy po Zakończeniu wojny aleksandryjskiej... „Oczywista, stary gaduła wszystkim rozpowiada __ pomyślała Ammonia strapiona — trzeba mu będzie coś dać, aby wreszcie tego zaniechał!" Słysząc głos męża w perystylu pospiesznie wyjaśniła: — O, właśnie przyjechał! Będzie mógł na wszystkie pytania sam odpowiedzieć! Uni! Klaudia Koponia przyjechała az z Rzymu, żeby zadać sobie trud porozmawiania z tobą w sprawie szala, barwionego sokiem z muszli murex, jeśli dobrze zrozumiałam... — Jestem gotów. Proszę przejść do biblioteki. Arnmonio, powiedz sekretarzowi, aby przygotował odpowiedź na list zapraszający mnie na wykłady do Antiochii... Klaudia wraz z Unim spacerowali wokół sadzawki, a onaj siedząc na ławce, przyglądała się rozmawiającym. I nic się więcej nie przydarzyło. Więc czemu, patrząc na rozmawiających, doświadcZała uczuć gniewu i zazdrości pobudzającej do łez? Czemu Klaudia tak często podnosiła wzrok ku chmurnej twarzy Uniego zatrzymując na niej oczy, jakby z błagalną prośbą? Czego się domagała? Czy szal, chociażby gazowy, mógł powodować te westchnienia z jej piersi i ten nerwowy ruch palców skubiących końce paska u sukni? Nie mogąc już dłużej tego znieść Ammonia wstała i poleciła służącej podać lekki posiłek w ogrodzie. Siedzieli We trójkę przy stole. Klaudia piła drobnymi łykami wodę z winem, wymawiając się od zjedzenia czegokolwiek pożywniejszeg0. Uni rozwodził się na temat sztuki farbowania jedwabiu ?? jednolity kolor, swoją uporczywością uniemożliwiając zejście rozmowy na bardziej osobiste tematy. I nagle, wydarłszy się z rąk 504 niańce, mały Enumek podbiegł do stołu i zaskoczony widokiem obcej pani stanął, wlepiając w nią oczy i kładąc paluszek do buzi. Ammonia aż zatchnęło na ten widok. Brudne kolanka, usma-rowane glinką policzki, w kręconych włoskach źdźbła trawy. Pięknie! Rzymianka pomyśli sobie, że tak właśnie musi wyglądać zaniedbane dziecko jakiejś tam tkaczki i dawnego farbiarza... Klaudia wstała z krzesła, osunęła się na kolana i jęła całować brudne rączki Enumka... Ammonia już nie patrzała na Rzymiankę, tylko na twarz męża, który oparł łokieć o stół i dłonią zasłonił oczy. Po czym tamtych dwoje znów przechadzało się wokół sadzawki. Klaudia, jakby nabrawszy odwagi, domagała się czegoś, usiłowała otrzymać jego zgodę, on zaś uchylał się stanowczo i zdawał się przed czymś bronić. Przy pożegnaniu Uni w obecności żony głośno potwierdził, że nie może podjąć się dostarczenia szala, Klaudia, rzucając mu błagalne spojrzenie, jeszcze raz spytała: „Więc nie chcesz? Naprawdę nie chcesz? Czy jesteś tego całkiem pewny?" A to odezwanie się sprawiło wrażenie, jak gdyby tyczyło czegoś zupełnie innego niż szal. Uni zdawał się być wzruszony, lecz odmownie potrząsnął głową. Wtedy Klaudia powiedziała: „Niech więc zostanie tak, jak ty sobie życzysz". I Uni na to nie znalazł odpowiedzi. Klaudia, zapomniawszy o obecności Ammonii, wsiadła do lektyki. Uni stał z opuszczonymi ramionami, ścigając wzrokiem oddalającą się Rzymiankę. Zaszył się w swojej bibliotece i tam zastała go, stojącego nieruchomo, z twarzą zwróconą do okna. Rozgoryczona, że tak całkowicie ją pominęli, jak gdyby wcale nie istniała, że zgodnie wyłączyli ją z tamtej tajemniczej sprawy, która im wspólną była, wybuchnęła z pretensjami: — Czy Wipsania potrzebuje szukać szala aż w Aleksandrii?! Nigdy w to nie uwierzę! Czy mało ich ma w Rzymie — najdroższych i najpiękniejszych? Oboje nie przestawaliście patrzeć jedno na drugie — najwytworniejsza i uczony! Musiałeś kiedyś ją znać! Gdy jeszcze byłeś farbiarzem... Robiłeś dla niej szal, po- 505 , ;;?:':?: znaliście się wtedy. Słyszałam, że w młodości była piękna jak nimfa Kalipso. I cóż to miało znaczyć, że całowała rączki Enu-ma?! — Dosyć, Ammonio... Nie będziemy o tym wspominać... Lecz ten sprzeciw bardziej jeszcze ją rozjątrzył. I tracąc miarę w swym zapamiętaniu, pragnąc zranić go najmocniej krzyknęła: — Byłeś jej kochankiem! Przyjechała do Aleksandrii, żeby szukać wspomnień swej miłości. I jeszcze, żeby cię ściągnąć do Rzymu! Słyszałam! Te bogate rzymskie panie mają takie dziwaczne upodobania. — Żeby kochać biednych farbiarzy podjętych ze śmietnika? To imasz na myśli, Ammonio? — z niepojętą, jak na niego, zaciętością rzucił jej w twarz. Oniemiała. — Uni... Ja nie chciałam... — wyjąkała, przestraszona jego nagłą bladością. A że łatwiej jej było się gniewać niż prosić, podjęła z wymówką: — Nigdy mi o niej nie mówiłeś. A gdyście tak razem chodzili wokół sadzawki, zdawało mi się, że znacie się nie wiem od jak dawna... Czemu się śmiejesz, Uni? — Nigdy nie opowiadałem ci o niej? Więc posłuchaj teraz... W farbiarni marzyłem o tym, aby zajechał ekwipaż i wysiadła z niego piękna Klaudia Koponia. I spytała: „Kto tak niezrównanie ufarbował mój szal?" I w nagrodę wręczyła mi srebrny pieniążek oraz umieściła moje imię na liście płatnych pracowników dworu. Gdyby była przyjechała, może całe moje życie ułożyłoby się inaczej? Lecz Klaudia przysłała służącą, która wręczyła Horiasowi obola, a on postawił mi piwo, od którego rozbolał mnie brzuch. To było wszystko i dziś nie chcę, aby moje życie przebiegało inaczej, niż ja sam je sobie ułożyłem. A teraz, skoro już wiesz, proszę — zostaw mnie, Ammonio... Wyprosił ją ze swego pokoju, gdyż chciał być sam. Wolał ją mieć z dala od swoich oczu i niejako od swych uczuć. Przeszkadzała jemu, który kiedyś nie mógł żyć bez niej! Uciekła w panice z biblioteki. W ten dzień pustka osaczająca ich w domu objawiła się złowieszczym echem. 506 Wiadomość o nagłej śmierci Klaudii na atak serca, w chwili gdy w Puteoli schodziła na nabrzeże — Ammonia przyjęła ze skrytą ulgą. Uni natomiast przycisnął dłonie do twarzy i w rozpaczy zawołał: — To moja wina, Ammonio! Musiała być chora na serce, a ja się z nią tak okrutnie obszedłem — i podnosząc w górę ramiona, jakby uczynił dawny Uni, „głuptas", z oczami pełnymi łez, powtarzał: — O! Nigdy sobie tego nie daruję, nigdy.... Wszystko to już minęło, lecz nie zatarło się w jej pamięci. A dzisiejszy dzień i spotkanie z Anat przy grobowcu Enuma tylko wzmogły ból tych wspomnień. Nawet dom jej nie cieszy... Uni zapewne siedzi w Bibliotece... Dla niej pozostaje dziecko i błahe rozmowy ze służbą... Dawniej jeździli razem do księgarni Gorgiasza i wybierali pisma... Lecz teraz Uni chodzi tam z uczniami. Gdy raz użalała się, że nudno jej w domu, poradził, aby spróbowała tkać jedwabie, a ten żart ją zabolał. On się wzbijał coraz wyżej, a kiedyś przecież i ona była nauczycielką, cytowała z pamięci całe księgi Homera, mówiła swym uczennicom o szczytnych naukach greckich filozofów... Enum zapa^ miętał, jak cytowała fragment „Iliady" o Pigmejach i żurawiach... Teraz Ammonia już wie, że Uni i Klaudia musieli być sobie bliscy, choć może trwało to bardzo krótko i może było tylko przelotnym kaprysem Złotej Afrodyty?... Tak ona, Ammonia, została ukarana za to, że w swym żalu po Enumie nie chciała nic wiedzieć o tym, że i jej mąż, Uni, mógł być upragniony dla serca inne kobiety... Wysiadła z lektyki, oddała koszyk służącej i zdejmując z głowy szal, spytała z goryczą w głosie: — Pana pewnie w domu nie ma? — Wrócił z Biblioteki i pisze w sypialni. Mówił, żeby mu nie przeszkadzać. Ammonia biegła pfoprzez komnaty czując, że dziś musi z; tym skończyć. Nie będzie w niepewności czekać, aż podłoga usunie się jej spod nóg. Uni nie ma prawa się przed nią zamykać. A jeśli tego chce, ona zabierze małego Enuma i wyjedzie na Rodos. Wpadła do sypialni. Uni pisał. Nie patrząc na żonę i nie przerywając zajęcia spytał: 507 — Gdzie byłaś? — W grobowcu Enuma... — i szarpiąc koniec paska wybuch-nęła: — Uni! Ja tam więcej nie pójdę! — Co powiedziałaś, kochanie? — spytał, odkładając pióro. Łatwiej coś we wzburzeniu zrzucić z serca niż to powtórzyć. Jakby teraz dopiero pojąwszy sens swego wyrzeczenia, Am- monia stała bez tchu. A gdy podniósł na nią oczy, nie wytrzymała jego wzroku i uciekła. Uni odsunął papirusy, przymknął powieki. Serce żywiej mu się poruszyło w piersiach i przypomniało Uniemu te lata, gdy był tak głodny oplotu ramion Złotej Pani. Te lata mijały u boku wdzięcznej, taktownej, oddanej żony, lecz on wiedział, że to nie jest to, czym może być uścisk Afrodyty. Życie odjęło mu tę radość nie licząc się z jego próżnym żalem ani zdziwieniem — za co ten zawód?... Tak zrządziła nieodgadniona w swych postanowieniach Tyche, ta, która wspaniałomyślnie i ponad wszelkie oczekiwania obdarzyła go skrytą pociechą, że jego matka niekoniecznie musiała być syryjską służącą, niewolnicą... Skrzypnęła posadzka pod stopą Ammonii. Stanęła tuż przy jego krześle. Raptem osunęła się na kolana i podnosząc oczy ku Uniemu spytała żarliwym głosem: — Ale tyś mnie zawsze kochał, Uni? Prawda? Zawsze mnie kochałeś? Powiedz! Uczynił wysiłek, by odnaleźć w sobie zagubionego chłopca, który kiedyś, stojąc na podwórzu cuchnącym muszlami, z rozpaczliwym zachwytem ścigał wzrokiem smukłą dziewczęcą postać. Chłopiec stał się uczonym, lecz ten uczony zazdrościł farbiarzowi siły jego uczuć. Na szczęście po wygasłym żarze pozostało tyle ciepła, ile trzeba, aby Ammonia mogła dumnie nosić głowę, wierząc, że nic nie umniejszyło tamtego ognia. — Ammonio, ja... — brakło mu słów. Mały Enum wbiegł i stanął, patrząc z zaciekawieniem, jak mamusia obsypuje pocałunkami twarz ojca. ZAKOŃCZENIE Przed mastabą z sarkofagiem Enuma zatrzymał się rzymski jeździec. Zeskoczył z konia i zniżając czoło wszedł do grobowej komnaty. W głębi, głową oparta o ścianę, tkwiła sztywno wychudła postać żałobnicy. Może zresztą już nie żyła, gdyż ani się poruszała, ani słychać było jej oddechu... Lucjusz stał spoglądając na sarkofag przyjaciela swej młodości. Kiedyś opowiadali jeden drugiemu, jak w przyszłości staną się sławni, podziwiani, wyniesieni ponad tłum. A on nosił teraz białe włosy. Nie dotarł do źródeł Nilu i całe jego późniejsze życie zostało skażone klęską, gdy z jego powodu ojciec zginął na pustyni... Mimo ponagleń rodziny Lucjusz nie wrócił do Rzymu Tybe-riusza. Wstrętne jest mu to największe targowisko intryg, zabiegów, knowań, wytężonej pracy jednych i bezgranicznego próżniactwa innych. 509 Trzeba szukać nowych, nie odkrytych miejsc. Gdyż tylko w tym dążeniu, szukaniu, pokonywaniu zmęczenia i zdobywaniu się na najwyższy wysiłek można znaleźć uspokojenie. Rzucił złoty pieniądz na sarkofag, wybiegł i dosiadł konia. Za jego plecami w promieniach zachodu stała Świetna i Najświetniejsza. Czerwonym odblaskiem płonął grobowiec Aleksandra, Biblioteka, Muzejon, pałace Bruchejonu, portyki, agora, teatr... Zapaliły się ognie na szczycie wieży Faros. Silniejszym od nich głosem wzywały Lucjusza milczące piaski pustyni. Po dziewięciuset latach istnienia Miasta odepchnięta pustynia wzięła na nim odwet. Jej synowie, spadkobiercy zemsty La-mecha, ruszyli do natarcia przynosząc z sobą ogień, krzyk i miecz. A było ich — jak piasku nad morzem. Obiegli Miasto, ciemnymi strumieniami wlali się w białe koryta ulic i płynęli, płynęli bez końca. Marmurowe kolumnady, delikatne desenie mozaik, alabastrowe rzeźby odbijały ciemne twarze, gorejące oczy, zaciśnięte pięści. Przebiegali dziedzińce, portyki, ulice patrząc z odrazą nienawiści na białe, wyniosłe, bezwstydne piękno — ciskali płonące pochodnie i z wrzaskiem gnali dalej. Podpalone Miasto płonęło długo. A najdłużej płonęła Wielka Biblioteka. A największa męka była tych, którzy widzieli, że na ich oczach w popiół obraca się Świat, który się nigdy już nie odrodzi. Z Miasta Aleksandra, z Miasta Deinokratesa, z Miasta królów Ptolemeuszy, z Miasta Hellenów, ze Świetnej i Najświetniejszej imperium rzymskiego — czas zachował śmietniska skorup glinianych. Ciekawska dłoń wygrzebie z popiołu skorupkę, zapisaną krzywo dziecinną ręką, wyblakłymi greckimi literami: „Dzielni Odysowie przybywali do Feaków"... Lak, lek, lik... 510 A takie: lak, lek, lik, lok - brzmi jak dźwięk kropel spadających z rozbitej czary na potrzaskaną płytę marmuru. Ula nas po Najświetniejszym z Miast pozostało tyle, ile o Pięknie i Sławie opowiada znaleziona w pustkowiu róża z piasku którą przez wieki sklepiał i rzeźbił pustynny wiatr TYCH WSZYSTKICH, KTOHYCH CIERPLIWA ŻYCZLIWOŚĆ DOTBWAŁA DO OSTATNIEJ STRONY POWIEŚCI, PRAGNĘ OSTRZEC, ABY NIE TRAKTOWALI „ŚWIETNEJ I NAJŚWIETNIEJSZEJ" JAKO OPOWIEŚCI HISTORYCZNEJ, W KTÓREJ OBOWIĄZUJĄ RYGORY CHRONOLOGII I WIERNOŚCI WOBEC WYPADKÓW DZIEJOWYCH. BARDZIEJ ZALEŻAŁO MI NA ODTWORZENIU ATMOSFERY TAMTEGO OKRESU, KIEDY TO POD RZYMSKIM PANOWANIEM ZAPADA SIĘ W NICOŚĆ DAWNA WIELKOŚĆ EGIPTU, PODOBNIE JAK SIĘ ROZPADA DOMOSTWO TETY, SYNA TOTMESA. KORNELIUSZA GALLUSA, RZECZYWISTEGO, PIERWSZEGO NAMIESTNIKA EGIPTU — PONIEWAŻ BYŁ MI ZBĘDNY W ALEKSANDRII — NIEFRASOBLIWIE WYSŁAŁAM DO ETIOPII, ABY DAĆ MIEJSCE JEGO ZASTĘPCY. MIEJSCEM KULTOWYM ŚWIĘTYCH KROKODYLI BYŁO FAJUM, LECZ DLA WYMOGÓW POWIEŚCI STWORZYŁAM TAKI WYDZIELONY, ACZ NIEWIELKI OBSZAR Z „ŻYWYMI PODOBIZNAMI SOBKA" W ALEKSANDRII. PODOBNYCH ZASTRZEŻEŃ MOŻNA BY JESZCZE SPORO WYMIENIĆ I ZAPEWNE NIE OMIESZKAJĄ TEGO UCZYNIĆ SUMIENNI PROFESJONALNI ZNAWCY. Z HELLENISTYCZNEJ PRZESZŁOŚCI ALEKSANDRII POZOSTAŁO TAK NIEWIELE MATERIALNYCH ŚLADÓW, ŻE OŻYWIĆ JE MOŻE TYLKO CHĘTNA WYOBRAŹNIA, WYSNUWAJĄC RODZAJ BAŚNI UNOSZĄCEJ W SOBIE STRZĘPEK PRAWDY O CZASIE, KTÓRY ZAGINĄŁ BEZPOWROTNIE. autorka Text © Copyright by Natalia Rolleczek, Warszawa 1978 Illustrations © Copyright by Zbigniew Łoskot, Warszawa 1978 Redaktor: Danuta Stępniewska Redaktor techniczny: Janina Sciechowska Korektorzy: Aleksandra Dmowska, Małgorzata Grudnik ISBN 83-10-07489-1 PRINTED IN POLAND Instytut Wydawniczy „Nasza księgarnia", Warszawa 1979. Wydanie pierwsze. Nakład 20 000+300 egzemplarzy. Ark. wyd. 28,9. Ark. druk. 32. Papier ilustr. ki. III, 71 g, 61X86/16. Oddano do składania 14 kwietnia 1978 r. Podpisano do druku w lutym 1979 r. Poznańskie Zakł. G:^f. im. M. Kasprzaka w Poznaniu. Zam. nr 176/78 — J-3/1050.