16713
Szczegóły |
Tytuł |
16713 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
16713 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 16713 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
16713 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
STANISŁAWA FLESZAROWA-MUSKAT:
Zatoka śpiewających traw
Wydawnictwo MorskieGdańsk 1989.
Opracowanie graficzneJoanna Remus
Copyright by Stanisława Pleszarowa-Muskat Gdańsk 1967
ISBN 83-215-8303-2
Wydawnictwo Morskie Gdańsk 1989Wydanie III.
Nakład 149750 + 250 egz.
I rzut119750+250 egz.
II rzut 30000 egz.
Ark.
wyd.
13,66.
Ark.
druk.
15,5.
Papier offsetIII kl.
70 g.
Przekazano do drukarni wgrudniu 1988 r.
Podpisano do druku w październiku 1989 r.
Zakłady Graficzne wGdańsku, ul.
Trzy Lipy 3Żarn.
nr 205/89W-3
Z okien pociągu widać było zielone, skrzące się jeszczezimną rosą wzgórza.
Na nich owce.
Jak w Bieszczadachczy Karkonoszach.
A przecież za kilkadziesiąt minutoczom podróżnych miała ukazać się zatoka, morski brzeg,zarosły tutaj trzciną i szuwarami, niby podmokły brzegjeziora dopiero daleko poza nim rozpoczynał się ównieopisany błękit wody, która ściąga na siebie barwę nieba.
Dziś morzebędzie intensywnie niebieskie pomyślała Dorota, chowając stopy jak najgłębiej pod ławkę.
Młodyczłowiek siedzący naprzeciwko spał zrozbrajającąswobodą.
Miał długie nogi koszykarza z pierwszej ligi,trudno było znaleźć miejsce na nie w ciasnym przedziale.
Śpiący wsunął głowę jak mógłnajgłębiej wpodniesionykołnierz popelinowej kurtki, ręce zanurzył w kieszeniespodni prawie po łokcie, długiminogami wciąż dotykał nógDoroty, które były dla niego wtej chwili poprostu ciepłem.
Kim jest?
pomyślała, walcząc także z nagłą sennością.
Jest nikim,śpi.
Obokniego spało jeszcze dwóchmężczyzn, tak jak on wtulonych w drewnianą ławkę,i młoda dziewczyna w czerwonym' swetrze.
Przy ramieniu Doroty pochrapywała jakaś starsza pani, którąkażdewłasne głośniejsze chrapnięcie natychmiast wybijało zesnu i wprawiało w zakłopotanie.
Dorota nie dawała jejodczuć, że -to zauważa.
Sama będę tak chrapać pomyślała już po tygodniu dojeżdżania tutaj.
Godzina była wczesna.
Dochodziło wpół do siódmej.
Wstała o piątej,żeby zdążyć na pociąg,niespała zresztąprawie przez całąnoc.
Oparła czoło o szybę dygocącąw nieszczelnym "oknie.
Trzy owce odwróciły się brudnymi zadami od toczącego się potorachhuku i trzasku.
Pilnujący ich chłopiec wyrwał spod siebie worek i zaczął
nim powiewać niczym batystowąchustką.
Młody człowiek w - popelinowej kurtce nieotwierającoczu balansował wciąż długimi kończynami ku ciepłymkolanom Doroty.
Wysunęła nogispodławki i pozwoliła
mu się o nie oprzeć.
W drugimprzedziale toczyłsię przyciszony dialog:
Wciąż im powtarzam: chceciemieć szpital, chceciemieć sąd, chceciemieć szkoły, dajcie ludziom mieszkania.
Słusznie.
Budujcie, mówię im co dnia.
Świętemu by sięsprzykrzyło tutaj dojeżdżać.
'
A pan bysięprzeniósł tu nastałe?
Ja? Dlaczego ja?
" Adla kogo te domy?
Przez chwilętrwała cisza.
Ja mam w Gdyni mieszkanie.
Nie rzucę przecież
mieszkania.
I dzieci się kształcą.
Widzi pan westchnął drugi głos tak to jest.
Znów kilkaowiec tuż przy kolejowej skarpie, zadumanych, obojętnych.
Chłopiec, który ich strzegł, nie podniósł ręki, odwrócił tylko trochęgłowę i nim minął go
ostatni wagon, położył się wzdłużnasypu.
Zdecydowała się nie wczoraj ani przed tygodniem,alejuż wtedy, przed rokiem,kiedy postanowiła pomóc Wiktorowi w badaniu morskich traw, morszczynu i widlika.
Już wtedy było rzeczą jasną, żeczeka ją to małe miastonad zatoką: agar-agaru niemożna było produkować
w Gdańsku.
Ten kierunek badań nadał swojej pracowni sam profesor; zbliżał się czas, kiedy głodnaludzkość będzie.
w końcu jeśćmorze,nie tylko rybę wszystko, co sięnadaje do zjedzenia.
Ale agar-agar wymyślili oni i wytrwali przy nim, choć to nie było takieproste.
Zagraniczne patenty strzegły tajemnicy, kosztowała nimniej, niwięcej tylko prawie pół miliona dolarów rocznieza import, bez którego nie mogły sięobejść fabryki farmaceutyczne i spożywcze.
Ptasie mleczko!
mówiła tym,którzy niczego nie rozumieli.
Agar-agar potrzebny jestdo produkcji ptasiego mleczka!
To pomagało.
Tonajłatwiej przemawiało dowyobraźni.
Tylko w domu nie musiała zabiegać o zdobycie przy
chylności dla swoich poczynań.
Boże, jakże cierpieli przezwszystkie lata studiów nad tą jej chemią spożywczą, kuchenną nieomal, jak się jej wstydzili ojciec, kapitanżeglugiwielkiej, matka, lekarz specjalistachorób morskich, Zygmunt, świeżo upieczony konstruktor okrętów,cała ta świetnie zgrana, morska paczka, szczęśliwa teraz,że oto i córka marnotrawna wraca na rodzinne morskiełono.
Największą radość sprawiła ojcu.
Kiedy razem z Wiktorem pracowali nadswoimdoświadczeniem w fabryceżelatyny aż wSłupsku, nie mogącbliżej uzyskać gościnyw żadnymz laboratoriów ojciec przyjeżdżał do niej,choć niełatwobyło mu znaleźć czas na tepodróże podczaskrótkiego pobytu na lądzie.
Potem, kiedy im się wreszcieudało i kiedy nastąpił okres długiego oczekiwania na zainteresowanie ich wynalazkiem tych, od których wszystkozależało, którzy mogliz ich pracy uczynić rewelacjęlubunicestwićją w pierwszym stadium, kiedy trzeba byłopo prostu uwierzyć idać trochę pieniędzy ojciec częstodzwonił z morza i miał wtedy sameniespodzianki,jakieś nadzwyczajne rzeczy wyszperane w sklepach Adenui Djakarty, Hongkongu i Kobe.
Rozumiała coto znaczy,zbierało jej się napłacz, kiedy wciąż nie mogła przekazać mu radosnej nowiny.
Ale w końcu i to przyszło.
Agar-agarem zainteresował się sam wicepremier.
Nad Zatokąmiał powstać zakład doświadczalny, wyposażonyw niezbędną aparaturę; mieli ją skompletować i rozpocząć produkcję, znalazły się pieniądze na wszystko.
Ojciec dowiedział się otym w drodze powrotnejdo kraju.
Zadzwoniła do niego,kiedywyszedł zKolonii.
Byłszczęśliwy, to wynikało z każdego słowa.
Zaraz nazajutrz po przyjeździe zaprosił ją na kolację.
Po raz pierwszyw życiu na kolację we dwoje.
Miała to być kolacja w sopockim GrandHotelu, wsaliz widokiem na morze, na hotelową plażę, pustą o tej porze roku.
Ale rozmyślili się wpół drogi nie chcieli,żeby to była jedna zowych niedzielnych wypraw doGrand Hotelu, naktóre ojciec zabierał ichpodczas każdego pobytu na lądzie.
Powinna to byćprawdziwamęska kolacja w jakimś lokalu wNowym Porcie,kolacja,w której miała uczestniczyć jako kompan, ktoś ,,z branży", w żadnym wypadku jako dziewczyna.
Po długich poszukiwaniach udało im się znaleźć coś odpowiedniego.
Już po otwarciu drzwi owiał ich aromatdostatecznie podejrzany, aby mogli się poczuć usatysfakcjonowani przygodą.
Pojęcia nie miałem, że w ogóle istnieje coś takiego
mówił ojciec, rozglądającsię po"lokalu",zanim w kotarze za bufetem ukazałsię gospodarz.
Skłonił się w ichkierunku, prócz nich nie byłożadnych gości.
Co pan tam madobrego?
Dla pana może być wszystko, kapitanieodparł,
obmiatając serwetką kontuar.
Ojciec drgnął, a ona nie mogła opanować zgorszonego
zdumienia a więc bywał tu, dlaczego się od rftzu do
tego nie przyznał?
Uspokójsię szepnął.
On na pewno mówi tak
do wszystkich.
Przez dłuższy czasprzyglądała się z podejrzliwą uwagą
konferowaniu obydwu mężczyzn.
Wszystko, to znaczy co?
Na przykład śledzie, kapitanie.
Cojeszcze?
Jestem z damą.
Damy lubią śledzie, kapitanie.
Ale tylko w pewnym okresie, mistrzu, tylko w pewnym okresie.
Może być bigos gospodarz jeszcze raz obmiótł powiewem serwetki kontuar albo golonka.
Z grochem?
Zgrochem, kapitanie.
Zjesz golonkę?
zapytał ojciec z pokornąjakąś nieśmiałością.
Zjem, oczywiście.
A jadłaś już kiedy?
TO okropne, jak ja nic o was
niewiem.
Nie jadłam.
No to widzisz!
Zjeszz ojcem pierwszy raz.
Świeża
przynajmniej?
Świeża, kapitanie.
Co do tego?
Eksportowa.
Ojciec skrzywił się.
Powiedziałem już, że jestem z damą.
Widzę, kapitanie.
Może być rum.
Jaki?
Kubański.
Dobrze, niech będzierum.
Dwie setki, kapitanie?
Flaszka.
Cukier, dwie szklanki i dzbanek gorącejwody.
Kotara rozwiała się i pochwili za kontuarem nie byłonikogo.
Śmierdzi tu powiedział ojciec.
Ale ja lubię, jaktak śmierdzi.
Ja też.
Nie wietrzone nigdy dostateczniewnętrze, dym, trochę wilgoci, alkohol, wspomnienie po ludziach.
Poszliw morze, okrążyli kilka razy ziemię, może niektórzy jużnie żyją.
A tutajsą ich oddechy.
Ich oddechy są wszędzie.
- Tak, ale tutaj też.
Zapalisz?
Wiesz, że nie palę.
To wiedziałem, ale myślałem, że może dziś.
Nie powinieneśmnienamawiać.
Nienamawiam cię.
Mamie powiemy jednak, że byliśmy w Grand Hotelu.
Oczywiście.
Jeśli zapyta.
Wiktora także mogłeś zaprosić nakolację.
Tak ci na tymzależy?
Roześmiałasię.
Żonaty i ma dwoje dzieci!
Ale onjest także twórcąpolskiego agar-agaru.
To już na przyszły raz, na mój następny powrótz rejsu.
A teraz zjemy kolację tylko wedwoje.
Tataz córką absolutnie szczęśliwy tataz córką,chciałem clpowiedzieć.
Położyła dłońna ramieniuojca, pogładziła palcami'szorstki materiał jego kurtki.
Nie jestem zarozumiała, ale zdaję sobiez tego sprawę.
Chciałabyścoś mieć?
Co na przykład?
Boja wiem?
Możefutro?
Może jakiś pierścionek?
Nie śmiej się, chciałbym ci coś kupić.
Dosyć mikupujesz, nie wzruszajsię tak kosztownie.
Będę zarabiać masę pieniędzy, jak patent wejdzie do produkcji.
A na razie nic minie trzeba.
Wporządku,zapytam o to mamę, jeśli nie chcesz
sama powiedzieć.
Broń Boże, mama jest za praktyczna!
Ach więc to tak?
Przywiozę ci wobec tegocoś bajecznie niepraktycznego.
Tak!
Jakieś jaskrawe głupstwo.
Tak!
Jakąś rzecz niemożliwą do włożenia.
Tak!
I żeby nie była ciepła!
Iżeby nie była nie
plamiąca.
I żeby.
Wiem, wiem, o co chodzi.
Bunt przeciwko praktycznym wartościom.
Po prostu chcesz, żeby ci ojciec
sprawił przyjemność.
Śmiali się, a zasłona za kontuarem rozchyliła się znowu, ukazała się w niej taca z wysokimi szklankami, cukiernicą, flaszką oklejoną kolorową etykietą i niklawym
termosowym dzbankiem.
Już podaję, kapitanie.
Dziękuję, mistrzu.
Niósł tacęw jednej ręce.
W prawej.
Lewa była proteząw czarnej rękawiczce, na którejszykownie wisiała
złożona napół serwetka.
Golonki zaraz będą.
Jakby pan poczekał, kapitanie,
to by mogła być cielęcina z pieczarkami.
Poczekam.
Poczekamy?
zapytał.
Tak, oczywiście.
Nie zgadzaj się na wszystko.
Podejrzewam, żealbo
chcesz mi sprawić przyjemność, albo się mnie boisz.
Cóż znowu!
Powiedz, że maszochotę!
Mam ochotę.
Drzwi otworzyły się gwałtownie, powiałoświeżym wiatrem, wonią wieczorui bliskiejwody.
Na progu stanęła
dziewczyna w płaszczu narzuconym na ramiona.
Nie ma Zenona?
zapytała.
Nie ma odpowiedziałgospodarz, nieodwracając
ku niejgłowy.
Nie było jeszcze?
Nie.
10
Dziewczyna postała przez chwilę, zgarnęła pod szyję kołnierz płaszcza.
Dopiero teraz zauważyliminiaturowe stateczkiuwieszone u sufitu, kogi, karawele o pociemniałych od dymużaglach.
Poruszała je fala powietrza, świeży oddech sztormu wiejącego oddrzwi;kołysały sięw nim, jak naprawdziwym morzu, dopóki dziewczynanie cofnęłasię na ulicę i nie zamknęła drzwi za sobą.
Więc mam ochotę na cielęcinęz pieczarkami powtórzyła.
Już się robi powiedział gospodarz.
Stał i patrzył,jak kapitan miesza w wysokich szklankach rum z cukrem i wrzątkiem.
Intensywny zapach uniósł się znadstolika.
A na deser mogą być przypalane migdały.
I kawa, kapitanie.
Wspaniale!
powiedział ojciec.
Spróbuj tylko.
Wypiła duży łyk gorącego napoju.
Nie za mocne?
Pij!
Jesteśz ojcem!
Gospodarz zniknął znów za kotarą i wrócił po chwiliz dwoma talerzami natacy.
Golonka była świeżuteńkai chudadla Doroty!
a puree z grochu prawie puszyste,nie opadłe jeszcze po żmudnym zabiegu przecierania.
Dlaczegotutak pusto?
spytał ojciec, jakby dopierozachęcający widok potraw upewnił go, że lokal mógł byćuczęszczar
Bo wcześnie, kapitanie.
Zawcześnie?
O tej porze pełno tylko w barze mlecznym.
Kapitan się zawstydził.
No takpowiedział.
Ale ja jestem z dzieckiem.
Dorota pochyliła się nad stolikiem, powstrzymującśmiech.
Raz mówisz o mnie: dama, a raz: dziecko.
Musiszsię zdecydować.
Nie mogę.
Ze względu na mnie?
Czy na siebie?
Ze względu na siebie oczywiście.
Gospodarz wycofał sięznów za kotarę, a oni jedli i popijali gorącygrog i patrzyli na nieruchome żeglowaniepod sufitem, któremu dopiero fale dymuz papierosakapitana dawały pozór prawdziwego rejsu przez ZatokęCzterech Ścian.
11.
Powiedz no zaczął ojciec, odsuwając talerz i doiwając do szklanki rumu, choć nie była jeszcze pusta
czujesz sięszczęśliwa?
Ja?
Przecież pytam.
Nie należy pytać o takie rzeczy.
Dlaczego?
Bo tego się nigdy nie wie.
Skądże?
Ja wiem.
Może ci siętylko zdaje, ponieważ.
Ponieważ co?
?
...ponieważ upraszczaszsprawę.
To był ciosniżej pasa.
Przepraszam.
Twój był taki sam.
Czy to znaczy?
Nie, to nic nie znaczy.
Zjawiła się znówtaca w rozchyleniu kotary, pieczarki
pachniały zdaleka.
To będzie chyba cośświetnego powiedział ojciec
gasząc papierosa.
Mam nadzieję, kapitanie.
Powinien pan mieć pewność.
Mam prawie pewność, kapitanie.
Ojciec nie dolewał już wody do rumu, tylko dla niej
otwierał od czasu do czasu dzbanek.
Weszło dwóch mężczyzn w skórzanych kurtkach, zatrzymalisięprzy bufecie, na którym zarazzadźwięczało
szkło.
Zobacz, jakon otwiera butelki powiedziała.
On jestw ogóle wspaniały!
Jednorękiczłowiek wsadzał flaszkę pod lewą pachę,
przyciskał ją do boku, a prawą wbijałkorkociąg w jejszyjkę.
Ciche parsknięcie otwieranegoszkła rozległo się
za kontuarem.
Nie jesteś zakochana?
Roześmiała się.
Na litośćboską, tatusiu!
Cow tym śmiesznego?
Może zapomniałeś odbyć tę rozmowę z Zygmuntem?
Kiedyzdał maturę.
I wydajeci się, że masz zaległości
w interesowaniu sięrodziną.
Ojciec popił zeszklanki i przez chwilę jadł w milczeniu.
12
Tak, mam tezaległości powiedział cisze] nieco,niż mówił przedtem.
I niezdarnie zabieram się do pewnych spraw.
Przepraszam.
Jesteś kochany zawołała nad stolikiem.
Zupełnie kochany.
I wszystko jest w porządku.
Nie masz żadnych podstaw do niepokoju.
Naprawdę?
Słowo.
Drzwi uchyliły się znowu i stanęła w nich ta samadziewczyna, która już tu była przedtem.
Płaszcz miałateraz pozapinany na wszystkie guziki i zielonąchustkę nagłowie.
Tylko oni patrzylina nią,
Zenona nie ma?
zapytała.
Nie rzucił gospodarz zza kontuaru.
Nie zapytałajuż o nic więcej.
Zamknęła cichodrzwi.
Dywizjon ciemnych żaglowców pod sufitem zakołysał sięw swoim nowym krótkim rejsie.
Bałem się, żebyśsię głupionie zakochała.
W kimże to?
Wtym chłopaku, z którym pracujesz.
Mówiłam ci już, że jestżonaty.
I ma dwojedzieci.
Dzisiaj dziewczętom to nie przeszkadza.
Odpowiedziała po długiej chwili:
Mnie przeszkadza.
Gospodarz zabrał talerze, strzepnął serwetką niewidzialny pył ze stolika, po czym starannie zawiesił ją naprotezie.
Smakowało, kapitanie?
Tak jest, mistrzu.
Podać kawę?
I migdały!
upomniała się, niepewnaczy pamiętao swojejuprzedniej propozycji.
Prosimy o kawę z migdałami
Już podaję, kapitanie.
Odszedł, odkorkował po drodze jakąś butelkę przy.
bufecie, bo żaglowce znowu poruszyły się pod powiewemotwieranych drzwi, zadzwonił kieliszkami i zniknął w fałdach kotary.
Dopiero teraz powiedziała:
To po to ta kolacja we dwoje?
Cóż za bzdura?
Mama ci kazała?
Samaniemiała odwagi?
13.
^ffl
Wiesz, że odwaga na ogól mamy nie opuszcza.
To ja
sam..
najzupełniej sam.
Dziękuję.
Przy kawie i migdałach mówili już o czymś innym,
o rejsie ojca.
Znów szedł w morze.
Na cztery długie miesiące.
Ciekawa jestem, kiedy stęsknisz się za nami tak bardzo, żeby opuścić choć jeden rejs.
Nie rozumiał.
O czym ty mówisz?
Otobie.
I o nas.
Prawie się nie znamy.
'
Roześmiał się iznów dolał sobie rumu.
To dobrze, kochanie.
Todobrze.
Wiesz, co mama mówi na ten temat?
Że wolisznas
w rejsie niż w domu.
Ale to już przesada!
Sięgnęła popapierosa, ojciec patrzył nanią zdumiony,
ale zaraz podał jej ognia.
Jednego możeszbyć pewny: mając przed oczyma
model życia mamy, nie wstąpię wjej ślady.
Co masz namyśli?
Comam na myśli?
Uważasz,że miała piekielnie
zabawne życie, wciąż wyczekując nalisty i telefony.
Ile
dni w roku jesteś w domu?
Mojedziecko.
Poczekaj.
Ile dni jesteś wdomu?
Jednegoroku mniej, drugiego więcej.
Ale prawie nigdy ponad dwa miesiące.
Sześćdziesiątdnito dawka szczęścia rodzinnego dla kobiety, którejmążpływa.
Nie dam się na to nabrać.
Wyjdę za szewca,
przynajmniej będzie przez cały dzień w domu.
Ojciec odstawił na bok pustą butelkę.
Zakaszlał cicho.
Czy matkamówiła ztobąkiedykolwiek na ten
temat?
Nigdy.
Ale przecież mam oczy.
I trochę wrażliwości.
Czy mógłbym zrobić coś, co by.
Teraz?
Mógłbyś ją najwyżej zdziwić.
I zepsuć jej
przyjemność, którą ma zamiast twojej obecnościuczucie, że poświęciła się dla ciebie.
Roześmiali się oboje,gospodarz zbliżył się powiewając serwetką.
Jeszcze kawy,kapitanie?
14
Już nie.
A ty?
Ja także dziękuję.
Usatysfakcjonował nas pan w pełni.
A te migdały!
Sam pan przyrumienia?
Sam.
Przecież były jeszczeciepłe, kapitanie.
Prawda, były jeszcze ciepłe powtórzył ojciec powoli.
Winda kotwiczna?
zapytał nagle.
Gospodarz drgnął.
Pamięta pan?
ucieszył się, poprawiając serwetkę.
Co..
czy pamiętam?
Tenmój wypadek.
u panana statku, kapitanie.
Zaraz po wojnie.
Chodziliśmy wtedy do Antwerpii.
Pamiętam, pamiętam.
powtarzał kapitan czerwieniejąc.
Brzózka August, niech pan kapitan sięnie męczy,tylu marynarzy pan miał.
A ja pana od razu poznałem,jak pan tylkowszedł.
Bo ludziena statek przychodzą i odchodzą, kapitan jest zawszejeden.
I daje pan sobie jakoś radę powiedział kapitancicho.
Jak pan widzi.
Niena statku, ale wciąż ze swoimi,kapitanie.
Cieszę się.
A pływam w niedzielę przedpołudniem.
Knajpęnaklucz i na statek.
Z Gdańska do Gdynii z powrotem.
Jak się oczy przymknie, można mieć chwilę złudzenia.
Wziąłbym pana na stewarda powiedział kapitanpowoli.
Zakasowałby panwszystkich.
Dziękuję, kapitanie.
Nie pozwoliliby panu.
Alepanto powiedział.
To wystarczy.
Dywizjonem pod sufitem zatargał znowu sztorm.
Zenona nie ma!
podniósł głos gospodarz nie odwracając się ku drzwiom.
Nie będzie dzisiaj?
Nie.
Drzwi zamknęły się cicho,mężczyźni przy bufecieparsknęli śmiechem.
Co, u licha, z tym Zenonem?
zapytał ojciec.
Sam nie wiem.
Pyta tak o niego od roku.
Od roku?
Tak.
Chodzi po wszystkich knajpach i pyta.
Będziesiętak kręcić do rana.
15.
Nie można jej pomóc?
Jak, kapitanie?
Posiedzieli jeszcze chwilę, ojciec zapłacił i kiedy lokal
zaczął się zapełniać, wstali od stolika.
Niechpan nie zapomina adresu, kapitanie.
Na pewnonie zapomnę.
Dobrego rejsu, kapitanie!
Ojciec podniósłdłoń i obmiótł szerokim gestemrozkołysaną flotyllę pod sufitem.
Wzajemnie!
Dobrych rejsów!
W progu minęli dwóch Szwedów,dla których ten lokal
nie byłpierwszym napotkanym po drodze.
Ciao!
powiedział jeden z nich do Doroty.
Ciao!
odpowiedziała i roześmiałasię, wsuwającdłoń pod ramię ojca.
Chodzili pewnie przedtem do
Włoch.
Tak się zaczepia dziewczęta na całym świecie, moje
dziecko.
W taksówce nie rozmawiali prawie zupełnie.
Miała nawet wrażenie, żeojciec zasnął.
Dopiero w domu, kiedyszli po schodach, powtórzył kilkarazy:
A więc pamiętaj!
Pamiętaj!
Przyrzekła, choć nie miałapojęcia, o comu chodzi.
Matka i Zygmunt czekali na nich zaniepokojeni.
Co sięz wami działo?
Dlaczego takpóźno?
Sza!
powiedział ojciec, przykładając palec do
ust. Sza!
Wiesz, że Dorota musi jutro wstać o świcie!
Matkamarszczyłagroźnie brwi, alenie bardzo się to jejudawało.
Miała wspaniałe, krótkoprzystrzyżonewłosy^siwiejącego teriera.
Ojciec podszedł i pocałował ją w miejsce, gdzie poza pasemkiem świeżo wygolonej skóry na
karku zaczynała się opalenizna.
Daszjej samochód inie będzie musiała wstawać
o świcie, żeby tam dojechać.
Mój drogi, janie zajeżdżałamsamochodem na swoją
pierwszą w życiu posadę.
Ani ja wtrącił się Zygmunt.
Ojciec poklepałgo po plecach.
Bo masz za blisko.
A Dorocie się to należy.
Bądź
co bądź sprawiła nam niespodziankę.
Nie, nie zawołała.
Niechcęsamochodu!
16
Już się obraziłaś?
Wcale się nie obraziłam.
Mama ma rację.
Pojadępociągiem.
Żebyś tylko tam wytrzymała!
To powiedział Zygmunt i zaraz tego pożałował.
Dlaczego mamnie wytrzymać?
zapytała cicho.
Bo ja wiem?
Przepraszam.
Ale Spartanka to ty niejesteś.
Zobaczymy, jak ty wytrzymasz swójrejs do Afryki.
Jadę sprawdzićprojekt swego drobnicowca przeznaczonego na tę linię i im gorzej będę się czuł na starejłajbie, na którą zamustruję, tym lepszy będzie mój przyszły statek.
Będęwiedział, co w nim zmienić.
No więc ja też będę wiedziała, co mam zmienić tam,gdzie zacznę pracować.
O to właśnie chodzi!
Dzieci!
Dzieci!
zawołała matka.
Ojciec promieniał.
Pozwól im się kłócić.
Wspanialeto robią!
Jest tammoże jakaś butelka w lodówce?
Jestdżin, ale chowałam go najakąś wielką okazję.
Kochanie,a czy może być większa niż dzisiejszy
wieczór?
I w końcu kiedy ja się mogę trochę napić?
W morzu nie.
Rozpijasz mi dzieci.
Rozpijam namdzieci!
Bardzo cię proszę, powtórzto zaraz.
Matka wyszła do kuchni i wróciła z butelką dżinu.
Śmiała się.
Dobrze.
Rozpijasz nam dzieci.
I tylko dzisiaj ci to
wybaczam.
Twarde kolano śpiącego uwierało jąw udo, cofnęła siędelikatnie,żeby go nie zbudzić.
Ale podążył zaraz za ciepłem, które mu zabrała,a cofnąć się nie było już gdzie.
Patrzyła bezzainteresowania najego twarz wygładzonąsnem,uspokojoną nieobecnością myśli.
W południe może być ciepłomówił głos w drugimprzedziale.
Ale rano nie możnaruszyć się bez płaszcza.
Północ!
W Krakowie upał od siódmej rano.
Dlaczego akuratw Krakowie?
Przez radio podawali temperatury w kraju, zaczynaliod Krakowa.
" Za oknami nie było już wzgórz, krajobrazobniżył się17.
^- ;
i rozpłaszczył, nie miał też już koloru tej intensywnejzieleni co przedtem.
Kolejowa skarpa przeświecała płowym piaskiem.
Morze nam to wynagrodzi pomyślałaznów z czołem przy dygocącej szybie.
Ale za oknami rozpocząłsię rząd domów w ogródkach, po jednej ipo drugiej stronie toru, po jednej i po drugiej stronie szosy,która biegła opodal.
Pociągzaczął zwalniać.
Czekaław napięciu, nie ukazał się jednak nawet skrawek błękitu.
Ludzie podnosili się z ławek.
Pochrapująca dama nacisnęła mocniej kapelusz.
Dziewczyna wczerwonym swetrzewyjęłaz kieszeni małe lusterko i trzymając je ukrytewe wnętrzu dłoni,przyglądałasię w skupieniu swojej
twarzy.
Młody człowiek naprzeciwko Doroty obudził się także.
Przezchwilę rozcierał obolały łokieć, dopieropotem spojrzał przed siebie.
Cofnął nogi, uśmiechnął się przepraszająco.
Gra pan przynajmniej w kosza?
zapytała.
Nie zrozumiał.
Pociąg był już na peronie, ludzie tłoczyli się w przejściu międzyławkami.
Pytam, czy gra pan w kosza?
Teraz pojął, o co jejchodzi.
Roześmiał się.
Grałem w szkole.
Prokuratorze!
zawołał ktoś na jego widok.
Ja
zakładam apelację.
Ja także!
odkrzyknął.
Zatokę widać na pewno z drugiej strony dworca pomyślała.
Po wyjeździe ze stacji.
Poczuła się zawstydzona tym brakiem pamięci.
Pociąg zatrzymał się, wstałai posunęła się za innymi ku wyjściu.
W wagonie zostało
zaledwie kilka osób.
Młody człowiek, którego grzałatak ofiarnie podczas
podróży, przepuścił ją przed sobą.
Wraca pani o czwartej?
zapytał.
Rozłożyła ręce.
Nie wiem.
Na dworcu nie było taksówek.
Rozpylała się kolejarzy
o starą wędzarnię, opanowała brzydkie przekleństwo, gdyokazało się, że ma przed sobątrzykilometrowy marsz.
Za godzinę będziejechał autobus pocieszył ją jeden z bagażowych.
Zagodzinę będę dawno namiejscu.
Droga wiodła cienistąaleją międzyowymi domkamiw ogrodach, które widziała z oknawagonu.
Kopano tamteraz i siano, wiosna, zanim zakwitną kwiaty, pachnienajpierwnawozem.
Wiedziała już, żemorza nie będziestamtąd widać.
Cóż za głupstwo!
powiedziała nagłos.
Nie jestempejzażystą,jestem chemikiem, po i-omi barwy,oddech dla oczu, przestrzeń.
Będęsiedziećw laboratorium, będę grzebać się w wodorostach, którewyciągną dla mnie z dna morza i przyniosą mi nastół.
Może czasem popłynę po nie na Zatokę.
I to wszystko.
Wszystko?
Stara wędzarnia była długim budynkiem ciągnącymsięwzdłuż drogi.
Wysoki komin, pociemniałe dachówki, małe,dawno nie myteokna.
Za to naprzeciwko wznosiłsię domnowy, świeżo otynkowany, jaśniejący bieląokiennychram.
W otwartym garażu, z któregostary człowiek ciągnął gumowy wąż do podlewania ogrodu, stałczarnysamochód.
Słońce odbijało się w lśniącej masce nibywwypukłymlustrze.
Zatrzymała się i patrzyła, jaksiwowłosy mężczyzna o brązowej od przebywaniana powietrzu twarzy idzie z gumowym wężem w dłoni, ciągnącgo między równo okopanymi grządkami.
Dopiero gdy jąspostrzegł, odwróciła się, pchnęła furtkę w chwiejącym sięogrodzeniu wędzarni.
Długo pukała do drzwi, zanim rozległy się kroki,donośnie wybijane drewniakami w cementowej sieni.
Przecież otwarte powiedziała dziewczyna w długim gumowym fartuchu lśniącym wilgocią.
Zobaczyła poza nią okrągłe kadzie z wodąi sterty wilgotnego morszczynu.
Chciała zapytać, czy dobrze trafiła, ale usłyszałatylko odpowiedź udzielonąsamej sobie:
A więc to tutaj.
II
Stara wędzarnia, choćprzemianowano jąna ZakładDoświadczalny, nie rozstawała się łatwo ze swoją przeszłością, tak jak toczasem czynią ludzie, w ciągu jednegodnia.
Rozległy, ciemny budynek cały byłjeszcze w gorzkim aromaciebukowego dymu, nikłw nim na szczęście
19.
nieustępliwy odór ryb, ale w niektórych pomieszczeniachdawał i on znać o sobie mimo gwałtownego czyszczeniai wietrzenia.
Wodorosty miały podobną woń, ale szlachetniały na powietrzu, słońce nierozkładało ich, stawały
się pachnącym sianem.
Kierownik będzie o dziesiątej powiedziała dziewczyna, któranie opuszczała jej ani na chwilę.
Miałcoś załatwić w mieście zsamego rana.
Mówił, żeby pani
poczekała.
Wie, że miałam dziśprzyjechać;?
Był telefon,
Nie wyglądała na sekretarkę, ale poinformowana była
należycie.
Pan kierownik prosił, żebymzaprowadziła paniądo
"rabolatorium"powiedziała, akceptując z godnościąsłowa,zwłaszczaostatnie.
Szłp przodem, wciąż wycierającręce ofartuch, choć zapewne już obeschły, a fartuch nieprzestawał lśnić wilgocią.
Miała najwyżej dwadzieścia lat,blond włosy skręcone okrutnie dokładnym zabiegiem fryzjerskim, Któregoświeży efekt chroniła czerwoną jedwabną chustką.
Dorota myślała, jak zapytać ją o imięi sprawowane czynności,ale najpierw zafrapowała ją sprawa laboratorium.
Proszępowiedziała dziewczyna, otwierając przed
nią drzwi w głębi korytarza.
Zaraz przyniosękrzesło.
Pokój był idealnie pusty, nie licząc długiego stołu,wmontowanegochyba na stałe wzdłużokien, i kuchennego pieca w rogu zarazprzy drzwiach.
Miałam poczekać wlaboratorium powiedziała, gdy
Dziewczyna przyniosła jej krzesło.
No właśnie!
uniosła gumowy fartuch i wydobywszy spod niego rąbek szerokiej spódnicy, wytarła nią
krzesło niech pani tu poczeka.
Westchnęła rozglądającsię po pustym wnętrzu.
Poczekam.
Dziewczyna zatrzymała sięw drzwiach.
Że tu jeszcze nic nie ma powiedziała zawieszając głos.
Ale pan kierownik powiedział, że wszystkobędzie, jak tylko pani inżynier.
przyjdzie.
Jak tylko
panimagister inżynier przyjedzie.
Dorota ledwopowstrzymała uśmiech.
Wszystko będzie?
20
Tak.
A kiedy?
Zaraz.
Powiedziała to z przekonaniem, jeszczeraz wytarła suche ręce o wilgotny fartuch i dodała:Patent jest.
Jaki patent?
- Noten nasz.
Dorota nie zdejmowała o^a z jej twarzy, zamilkła nadługi czas.
Zaraz po zakończeniu doświadczeń, pierwszego dnia popowrocie ze Słupska, opracowaliwniosek do GłównegoUrzędu Patentowego i Wiktor pojechał z nim do Warszawy.
Nie wrócił rozpromieniony.
Wyobrażalisobie prawdopodobnie zbyt wiele, wszystkich nowicjuszy cechujeabsurdalna niecierpliwość.
Nikt nie mdlał przy biurku,dowiedziawszy się, że państwo może zaoszczędzić czterysta tysięcy dolarów, że przemysł spożywczy i farmacjaotrzymającenny produkt krajowy, nikt nie był nawet ciekaw szczegółów, po prostu należało czekać zgłoszeńna patenty było wiele i nic nie przemawiało za tym, abyakurat sprawę wodorostów morskich należało traktowaćjako pilną.
Kiedy wreszcieotrzymali upragniony dokument, przeżyli swoje małe prywatne święto.
Dopieropotem przyszło zrozumienie,że patent bez produkcji znaczyniewiele,właściwie nic, jesttylko papierem.
Patent jest i pani inżynier przyjechała powtórzyła dziewczyna.
Terazwszystko sięruszy.
Ile was tu pracuje?
My trzy.
Stały za nią od dłuższej chwili, w takichsamych fartuchach do kostek i drewniakach na nogach, tylko chustki
na głowach miały inne, imilczały, kiedy ona wciąż mówiła.
My trzy.
I pan kierownik.
Ale teraz wszystko się ruszy.
Przynieś tabliczkępowiedziała dotej, którastałanajbardziej ztyłu.
Zadudniłow korytarzu, trzasnęły jakieś drzwi i łomot
drewniakówo cementowąposadzkę znów sięprzybliżył.
Proszę.
Nie dały jej tego do rąk, trzymałytuż przy ścianie natej prawdopodobnej wysokości,na jakiej tablicamiałazawisnąć na froncie budynku.
Widniałna niej pełny ty21.
tuł Zakładu Doświadczalnego, wzbogacony o nazwę patronującego mu związku.
Wyglądało to imponująco.
Dzisiaj kierownik ją zawiesi powiedziały wszystkie trzy.
To prawie święto?
No! odpowiedziały ze śmiechem.
Dorota wyciągnęła ztorebki czekoladę, którą wzięła ze
sobą na drogę.
Rozpakowała ją lpodała dziewczętom.
Jak macie na imię?
Ana.
Zetka.
Ewa przedstawiały siępo kolei.
Ana była to ta, która od początku czyniła honory domu,
drobna iruchliwa, mała myszka o błyszczących oczach.
Zetka przewyższała ją o głowę, głowę także skarbowanąokrutnie, za to zęby miała piękne, szczodrze pokazywanew uśmiechu.
Ostatniej nie można się było przyjrzeć, wciąż
chowała się za plecy przyjaciółek.
Od dawna tujesteście?
Zamyśliłysię.
Od trzech lat.
Odkiedy?
Od trzechlat.
Chodziłyśmy do wędzarni.
Ale wędzarnia była nieczynna.
Dopiero od pól roku.
A co przezten czas?
Nic.
Siedziałyśmy w domu.
Dopiero teraz się ruszy powiedziała Ana po tym
krótkim milczeniu,które zapadło.
Wrócąwszystkie te,
które były tu przedtem.
I chłopy przyjdą roześmiała się Zetka.
Zęby miała naprawdę olśniewające, musiała się śmiać, żeby je pokazywać.
Co teraz robicie?
Zamilkły.
Przecież coś robicie, widziałam.
Ana wyjęła z drewniakastopę i przypatrywała się kolorowej cerze na palcach czarnej skarpetki.
Czyścimy kadzie.
A te wodorosty?
To pan kierownik kazał rzucić, żeby pani inżynier
widziała, że już coś jest, że już się zaczęło.
22
Roześmiała się.
Ale niechpani nie mówi, że to powiedziałam.
Byłbyriy.
Nie powiem.
Czekał na panią.
Chciał, żeby wszystko wypadłojaknajlepiej.
I wypadło.
Wspaniała buda!
Prawda?
Wiedziałyśmy, że się pani spodoba.
Dorota wstała z krzesła i podeszła do okna.
Jutroumyjemyszyby powiedziała któraś z dziewcząt.
Głupstwo.
Ta warstwa pyłu naszkle pomyślała to jak mgła.
Łagodniejeprzeznią obraz, mały fragment świata poza nią.
Morza stąd nie widać?
Ze strychuwidać odezwała sięEwa.
Ztegopokoju przy kominie.
Jest jakiś pokój na strychu?
Tak.
Chce pani zobaczyć?
Poszły tamzaraz, trzaskając drewniakamio kamienneschody.
Dorota spostrzegła ze zdumieniem, że ten hałasjej nie razi, przywykła do niego odpierwszej chwili.
Jak szła wędzarniapowiedziała Anatu byłonajcieplej.
Otworzyła drzwi do pokoju pustego jakten na dole, ale wypełnionego morzem po żółte brzegiścian.
Nie wydawało sięodległe, odsuniętepasmem ziemi,zaczynało się tuż zaparapetem okien i wlewało do pokoju cały swój nieopisany błękit rozweselony słonecznymdniem.
Więc jednak szepnęła Dorota.
Dziewczyny patrzyły na nią pytająco.
Co tu ma być?
Gdzie?
W tym pokoju?
Wzruszyły ramionami.
Pewnie nic.
Pan kierownik mówi, że tustropy zasłabe.
Nawet na magazyn zasłabe.
StaraSmardzewskamieszka po drugiej stronie komina dodała Zetka.
Kto?
Stara Smardzewska^ To jej dom.
Cała wędzarnia.
Wdowa?
23.
Tak.
A córka wyszła za mąż i wyjechała.
Nie chciała tubyć?
Zachichotaływszystkie trzy.
Za chłopem poszła.
Dorota zbliżyła się do okna błękit podpłynął w goręi od razu się oddalił, ziemia wyparła go na właściwą odległość, nie przybliżoną przez złudzenie.
Białydom z naprzeciwka widziany był teraz pod jaskrawą czapąz czerwonych dachówek, drzewa młodego sadu ułożyły sięw symetryczne rzędy pobielonych pni.
Stary człowiekprzeciągnął już wąż do ogrodzenia i wciąż bacząc,aby nie zagnieść nim pulchnych grządek,podlewałskarpęprzy płocie, na której kwitłyżółte tulipany.
Dorota dopiero po długiejchwili spostrzegła skuter stojący pośrodku drogi między białym domema wędzarnią i człowieka w kasku, podchodzącego do staruszka.
Zapytywał goo coś, szum wody musiał tłumić słowa, bo trwało dośćdługo, nim otrzymał popartą gestem odpowiedź.
Odwróciłsię iprzeszedł na drugą stronę drogi, ginąc pod spadzistym
dachem wędzarni.
Ana ruszyła do drzwi.
Zawsze takjest.
Jak kierownika nie ma,wtedy wszyscy przyjeżdżają.
Nieroześmiała się,nie odchodząc od okna.
To do mnie.
Słyszała pukanie do drzwi, potem ciszęi znów pukanie.
To do mnie powtórzyła.
Copowiedzieć?
zapytała Ana.
Wpustym korytarzu na dole zadudniły kroki.
Co powiedzieć?
zapytały razem Anai Zetka.
Zejdę na dół.
Wymieniłymiędzy sobą szybkie spojrzenia.
Zbiegła zeschodów akurat wtedy, gdy Wiktor kunim zmierzał.
Nie wierzyłeś mi,że się zjawię od samego rana?
Cóżznowu?
zdejmował kask, poprawiał palcamiwłosy.
Po prostu chciałem cię zobaczyć na nowym
gospodarstwie.
Może najpierw zobaczysz gospodarstwo?
spytała
zwyraźną złośliwością.
Nie dał się na nią złapać.
Gospodarstwo widziałem przed trzema tygodniami,
24
kiedy tu byłem po raz pierwszy.
Co chcesz obiektpierwszorzędny!
Tak bliskood Zatoki.
Alepusty!
Pusty jak stodoła przed żniwami.
Miał nadejść młynek i destylarka.
Właśnie kierownik po nie pojechał.
Dopierodziś!
Poznałaś go już?
Nie widziałam go na oczy.
A ty?
Ja tak.
Właśnie wtedy, przed trzema tygodniami.
Kto to jest?
Niewiem.
Jak to nie wiesz?
A jeśli cipowiem, jak się nazywa, gdzie mieszka,jakie ma wykształceniei gdzie pracował poprzednio,to
będzieszcoś z tegowiedzieć?
No jednak.
Kim on jest,przekonamy się dopiero tu na miejscu,w robocie.
Chciałabym go już wreszciezobaczyć.
Poczekaj.
Widocznie walczy.
Walczy?
Nie nasłuchałaś się tego dosyć?
My wciąż o coś walczymy.
Inni ludzie robią to normalnie, a my musimy walczyć.
Takitemperament narodu.
Czy tylko?
Cicho, cicho.
Dostałaś pieniądze na swój agar-agar?
Co ci sięnie podoba?
Wszystko misię podoba.
Tylko już bym chciała,żebysię coś działo.
Ty jesteśtu po to, żeby się coś działo.
Nie odwracaj sytuacji.
Umilkła urażona.
Pchnąłdrzwi i wszedł dolaboratorium, Patrzyła, jak stoi w pustym pomieszczeniu, szczupły, nieco pochylony do przodu,jakby go ta pustkajednak zaskoczyła.
I nagle zaczął się śmiać.
Nie wiedziała początkowo, co to ma znaczyć, a potemnie mogła się opanować i musiała mu wtórować przysiadłszy na kominie, zgięta wpół, jak wiejska baba.
Pionierzy, psiakrew!
powiedział wreszcie, wyjmującchustkę, żeby obetrzeć łzy z oczu.
Do drzwi zaskrobała Ana.
Może kawy zrobić?
O! ucieszył się Wiktor.
Jest kawa?
25.
Pan kierownik kupił.
Na wypadek jakby kto przyjechał.
Nowięc właśnie mamy ten wypadek zawołała
Dorota.
Pan inżynier,pan magister inżynier poprawiła się będzie sprawował nadzór nad Zakładem.
Ana prawdopodobnieniewiele z tego zrozumiała, ale
tytuły działały na nią niezawodnie.
Zarazbędzie kawa wyszeptała, cała w rumieńcach.
Urocza dziewczyna powiedział, gdy zamknęła za
sobą drzwi.
Masz już przed sobą jedną uroczą dziewczynę, powinno ci towystarczyć.
Och,Dorotko!
westchnął.
Musiała go jakoś powstrzymać, żeby nie zacząłmówićo domowych sprawach.
Znała to już napamięć, trudnobyłospodziewać się rewelacji.
Dzieciaki miały na zmianęanginę i biegunkę,jedynie koklusz wprowadzał od czasudo czasu jakieś urozmaicenie w ten rodzinny repertuar.
Powiedz mi zaczęła szybko.
Czy tak tosobie
wyobrażałeś?
Usiadł obok niej na piecu.
Gorzej.
W jaki sposób gorzej?
Nie .
wiem.
Chciałem dodać ci animuszu.
A co robisz, żebydodać sobie animuszu?
Proste myślę o pieniądzach.
O bodźcach ekonomicznych, to brzmi lepiej \ współcześniej.
Cholernie potrzebuję pieniędzy.
Kto nie potrzebuje?
zadumała się.
Wiesz, co
sobie kupię?
Skądmam wiedzieć?
Samochód.
Coś małego, syrenkę albo trabanta.
Przecież macie już jeden.
Mama jeździ nim dopracy.
Nie musiałabym wstawać
o piątej, żeby być tu na czas.
Weź sobie motor na raty.
A zimą?
No tak przycichł Witor zimą.
W obszernym przewodzie komina zagwizdał wiatr.
Nadworze świeciło ostre, kwietniowe słońce, ale sosny za
26
oknami gięły się wgwałtownym sztormie.
Pomyśleli obydwoje o tym samym i Dorota zeskoczyła z komina.
Za wcześnie o' tymwszystkim mówimy.
O pieniądzach.
Io zimie.
Ruszył za nią do drzwi.
Zwłaszcza, że tylko zima jest pewna.
Kawę podałaAnaw pokoju kierownika.
Stało tu tylkobiurko i jedno krzesło.
Przysiedli więc na oknie, spoglądając na drogę.
Staruszek naprzeciwko wciąż jeszcze podlewał ogród; nie zanosiło się na deszcz.
Miłe sąsiedztwo powiedziałWiktor.
Zaczynał sięznówusilnie starać, abyodkryła jednak jakieś powabywswojej nowej sytuacji Miły staruszek!
Tak, wszystko jest bardzo miłe!
powiedziała.
Ale teraz nie zaczęli się już śmiać i Wiktor spojrzał nazegarek.
Noto trzymajsię!
powiedział.
Trzymam się.
Wyszła znim razem przed wędzarnię, patrzyła,jakwsiadana motor; podniosła dłoń, kiedy ruszył.
Dziewczętastanęły za nią na progu, także podniosły ręee.
Zetkazachichotała.
Stara Smardzewska nagórze klnie powiedziałaAna.
Klnie?
Dlaczego?
Nie lubi, jak ktoprzyjeżdża na pyrkaczu.
Córkęjej takijeden wywiózł.
Ale nie ma już więcej córek?
Nie, ani jednej.
No to o kogo się boi?
O naschyba nie.
Weszły do środka.
Na górzeu wylotu schodów stałastara kobieta.
Pojechał?
zapytała.
Pojechał odpowiedziały dziewczęta.
Chciała się cofnąć, ale zatrzymał ją widok Doroty.
To jest ta, na którą czekaliście?
Tak.
Taka młoda?
Dzień dobry!
powiedziała Dorota pogodnie.
Kobieta patrzyła na nią długo, przechyliwszy się przezporęcz schodów.
Oczy miała ostre, .
przenikliwe i nieufne.
27.
Niech tu przyjdzie powiedziała wreszcie.
Zwracała się do niejjakby za pośrednictwem dziewcząt.
Dorocie nie wydawało się to dziwne.
Wbiegła nagórę,weszła ze Smardzewską do ciasnego wnętrza zapchanegomeblaim z obszerniejszego ongiś mieszkania i stanęłaprzed tą samą ścianą błękitu, którą oglądała już przedtem
po drugiej stronie kominastarej wędzarni.
Popatrz!
powiedziała staruszka.
A ona stąd
poszła.
III
Popołudniowe powroty znad Zatoki różniły się od poranków tylko tym, że słońcewpadało do przedziału z innej strony.
Dorota szukała, zawsze słonecznego miejsca,po zimnym kwietniunastał chłodny maj, w wędzarniwciąż było wilgotno od porozlewanej wokół kadzi wody przynajmniej podczas podróży chciała się wygrzać.
Pasażerowie takjak rano przeważnie spali.
Nawet młodyprokurator, który od kilku tygodniusiłowałumówić się z nią na kawę, zapominał o tym, gdy zaczynały mu się kleić oczy.
Wysiadała od niego wcześniej,pozostawiając go pogrążonego wbłogimśnie.
Następnegodnia rano bardzo się tego wstydził,ale nigdy nie zdobyłsię na tyle silnej woli, aby nie zdrzemnąć się w pociągu.
Starsza pani w kapeluszu była lekarką w miejscowymszpitalu.
Najdalej dodrugiego przystanku opowiadałao szczególnych przypadkach wśród chorych.
Potem zaczynała ziewać dyskretnie, ze szczelnie zamkniętymiustami przymykać oczy, usadawiać się wygodniej naławce, szukając oparciadla łokci igłowy.
W końcu pochrapywała cichutko, zawsze zażenowana, jeśli sama siętym budziła.
Młoda dziewczyna, ubrana podczas pierwszejpodróżyDorotynad Zatokę wczerwony sweter, demonstrowała co dnia jakiś ekstrawagancki sportowystrój,jakprzystało na instruktorkę sportów wodnychklubu jachtowego.
Dwóchpanów, niezmiennie narzekających na katorgę dojeżdżania, reprezentowało szkolnictwo średnie.
Zbliżał się koniec roku rozmawiali teraz o wakacjach.
Dorota ani spostrzegła,jak szybko zżyła się z tym swoim towarzystwem z pociągu, zaakceptowana przez nie nie28
omal od pierwszego dnia.
Kiedy decydując się na noclegw wędzarni, niezjawiała się na dworcu,zapytywano zaraz nazajutrz, co się stało, czy nie była chora, czy nie majakichś kłopotów w Zakładzie Doświadczalnym.
Kłopotów było sporo,alenie mówiła o nich.
Wszyscyjuż wiedzieli o ich agar-agarze, był sensacjąw tym małym mieście.
Ojciec od kilku tygodnibył znów w morzu.
Dom wrócił do normy, nie było w nim już tejjakiejś odświętnościzwiązanej z każdym jego pobytem.
Zawsze przez kilkapierwszych dni nie mogła się pogodzić z pustką, którąpo sobie zostawiał.
Kochacie ojca więcej niż mnie mówiła żartobliwiematka.
Bo ty jesteś,a jego nie ma.
Zegnały go obiez matką, przez dwie godziny stojąc nanabrzeżu.
Podniesiono jużtrap, ale były jakieś kłopotyz pilotem i wyjściem.
Nie lubię tego mruczał ojciec.
Pojawiał się imtylko odczasu do czasu przy burcie, wciąż zajęty jakimiśrozmowami z kapitanatem portu.
Dobrze, że się o cośkłóci!
Wspaniale!
matka otworzyłatorebkę i wyjęła nowąpaczkę papierosów.
Otwierała ją długo.
Mnie także dobrze by teraz zrobiło, gdybymmogła się z kimś pokłócić.
Pokłóć się ze mną.
Ale o co?
Cośwymyślimy.
Miałam ci przywieźć świeżego węgorza, prosto z wędzarni.
Oczywiście zapomniałaś!
Nie to.
Tylko akurat dziś nikt nie ruszał sięz Zakładu.
Musiałabym specjalnie iść do miasta, aśpieszyłam się na dworzec, żeby tutaj zdążyć.
Tak to wygląda, jeślisię ciebie raz o coś poprosi.
No widzisz, masz kłótnię.
Lepiej ci?
Matka uśmiechnęłasię, zaciągającsię papierosem.
Lepiej.
Możemy to kontynuować.
Wiesz,ilewy.
dałam pieniędzy w tym miesiącu?
Ciekawa jestemnaco?
Ostatecznie wszystkomaszw domu.
29.
Mamusiu, idzie nam wspaniale!
Na co?
Dojeżdżanie kosztuje.
Masz bilet miesięczny.
Bilet to nie wszystko.
Jadamod czasu do czasu obiady na miejscu.
A potemrewanżujęsię mamie Smardzewskiej butelką wina.
Przecież za obiady płacisz.
No tak, alebądź cobądź robi mi grzeczność.
Kapitan znowu ukazał się przy burcie.
Idźciedo domu!
zawołał.
To się wcią; przedłuża.
Mowy hie ma,poczekamy.
Ale to naprawdę nie ma sensu.
Wszyscy czekają.
Trzeba było powiedzieć:wszystkie.
Na nabrzeżu wśródtłumu, który żegnał statek, przeważały kobiety.
Niektórestały z dziećmi,inne same.
Patrzyły wciąż na statek, nawet wtedykiedy przy burcie nie było już mężczyzn.
Przestańmyślećo tym, że tu stoimy zawołałamatka.
Zajmuj się swoimi sprawami.
Machnął tylko ręką i zniknął w głębi nadbudówki.
Zaterkotała wreszciemotorówka pilota, na statku i nanabrzeżu podniesiono ręce do pożegnania.
Teraz wszyscy krzyczeli to samo: Pisz często!
Uważaj na siebie!
Wracajzdrowy!
Ileż to razy stały tak na różnychnabrzeżach, czekającaż statek zadrży, ruszy sięjak ogromne przebudzone zwierzę, które odwraca się powoli i zaczyna węszyć w poszukiwaniu śladu.
Ileż to razy patrzyłyna migocące niebieskoplamy oliwy rozlanej na wodzie, które stawały się corazszersze, corazszersze międzyburtą a nabrzeżem, międzyludźmi tam i ludźmi tutaj.
Zawsze to samo, ale niemożna siębyło do tego przyzwyczaić,
Dopierow samochodzie, kiedy zbliżały siędo Redłowa,matka powiedziała:
Początkowo myślałam,że to jest śmierć.
Próba śmierci, przymiarka.
Potemmusiałam udawać, że już do tegoprzywykłam, żony marynarzy muszą to umieć.
Ta edukacja nie przychodzi bez bólu, ale każda musi ją odbyć.
Przejeżdżałyobokredłowskiejkotliny osłoniętej zieloną ścianą lasu.
Na jej tle kępa domów w świeżo poma
lowanych ogrodzeniach wydawała się prawie dysonansem.
Matka skinęła głową w tym kierunku.
W każdym domuczeka jakaś kobieta.
Arzecz najdziwniejsza, że wszystkie inneim zazdroszczą.
Czego?
Mają domy, mają samochody.
Ale to jest tylko dekoracja.
Życia za nią nie ma.
Cały tenpas nadmorski jestwybiegiemdla czekających kobiet.
Wiesz, co powiedziałam ojcu?
Że wyjdę za szewca.
Przynajmniejprzez cały dzień będzie siedział w domu.
Masz rację roześmiała się matka.
Masz rację!
Po lewej stronie szosy,we wklęsłości wzgórzapokrytego młodymsadem, ukazało się morze nieprawdziwie niebieskie, jak z kolorowej pocztówki.
Ciemna zieleń drzewobrzeżała je od dołu jak rama.
Przejeżdżająctędy odezwała sięmatka zawszemyślę, że chciałabym być drzewem.
Drzewem?
Tak.
Na przykład czereśnią.
Kwitnie na wiosnę, potem spodziewa się owoców, oddajeje ludziom,ale już manadzieję,że na przyszłąwiosnę zakwitnieznowu.
Aż do samego domu nie zamieniły anisłowa.
Podczaskolacji matkapozostała też milcząca i szybko położyła sięspać, zażywszy jakąś pastylkę.
A jednak nie przyzwyczaiła siępomyślała, wychodzącz jej pokoju.
Teraz dopiero wiozła jej tego upragnionego węgorza,prosto z nadmorskiej wędzarni.
Prokurator spał, jak
zwykle naprzeciwko niej.
Otwierał od czasudo czasujedno oko, mrucząc:
Dorotko,jaksłodko się przy pani śpi.
Wysiadając na swoim przystanku, wsunęła mu do kieszeni napiersi małą kartkę: "Prześpipan cały romans ze
mną!"
Matkę zastałajuż w domu.
Krzątała się w kuchni, przepasana ogromnym fartuchem.
Lubiła po powrocie z przychodni zajęcia domowe.
Przygotowując jedzenie dlazdrowych, przestaję myśleć o chorych mówiła.
Pozwala mi to wierzyć, że nie wszyscy mają amebyw przełyku, nieżyty kiszek i awitaminozę.
Zbijała teraz mięso na befsztyk, aż dudniło w kuchni.
Jadłaś coś?
zawołała na widok córki.
Tak.
Napiję się tylko herbaty.
Smardzewska usmażyła mi kotlet na cały talerz.
Do tego mizeria i kalafior.
Dba o ciebie powiedziała matka prawiez przekąsem.
Cieszy się, że ktoś je] dotrzymuje towarzystwa.
Żebyś wiedziała, jaką kołdrę mi dziś przyniosła.
Puch'.
Zobaczyła, że śpię tylko podkocem.
Masz zamiar coraz częściej nocować wtej swojej
wędzarni?
Wodorościarni trzeba by powiedzieć.
Kilka razy w tygodniu.
Aha!
Co aha?
Wykończyłabym się, dojeżdżając co dnia.
Wozu dać mi nie chcesz.
Znasz mój pogląd na tę sprawę.
No więc innej rady niema.
Zobacz,co ci przywiozłam!
Nareszcie!
Matka zostawiła befsztyk na desce i zabrała się do węgorza.
Wszystko, co robiła, robiła ze szczególną satysfakcją.
Miło było patrzeć, jak przekłada rybę na płytki półmisek,jak obwąchuje ją i mruczy z zachwytu, jak zabiera sięw końcu do jedzenia, nalawszy sobie przedtem porządny
kieliszekkoniaku.
Nie napijesz się?
Nie, dziękuję.
Marzę o herbacie.
Miałam dziś paskudny dzień.
Wciąż nie mamy jeszcze kutra dopoławiania
wodorostów.
Ani załogi.
Aleza to pokójmasz urządzony.
Mamusiu!
Nie, nic, nawet mam ochotę przyjechać co zobaczyć.
Skromnie to wyglądana początek.
Łóżko, poduszka
i kołdra.
Nie spodziewam się luksusów.
Alejedną rzeczą będziesz zachwycona.
I tej nie musiałam wypożyczać od Smardzewsk