STANISŁAWA FLESZAROWA-MUSKAT: Zatoka śpiewających traw Wydawnictwo MorskieGdańsk 1989. Opracowanie graficzneJoanna Remus Copyright by Stanisława Pleszarowa-Muskat Gdańsk 1967 ISBN 83-215-8303-2 Wydawnictwo Morskie Gdańsk 1989Wydanie III. Nakład 149750 + 250 egz. I rzut119750+250 egz. II rzut 30000 egz. Ark. wyd. 13,66. Ark. druk. 15,5. Papier offsetIII kl. 70 g. Przekazano do drukarni wgrudniu 1988 r. Podpisano do druku w październiku 1989 r. Zakłady Graficzne wGdańsku, ul. Trzy Lipy 3Żarn. nr 205/89W-3 Z okien pociągu widać było zielone, skrzące się jeszczezimną rosą wzgórza. Na nich owce. Jak w Bieszczadachczy Karkonoszach. A przecież za kilkadziesiąt minutoczom podróżnych miała ukazać się zatoka, morski brzeg,zarosły tutaj trzciną i szuwarami, niby podmokły brzegjeziora dopiero daleko poza nim rozpoczynał się ównieopisany błękit wody, która ściąga na siebie barwę nieba. Dziś morzebędzie intensywnie niebieskie pomyślała Dorota, chowając stopy jak najgłębiej pod ławkę. Młodyczłowiek siedzący naprzeciwko spał zrozbrajającąswobodą. Miał długie nogi koszykarza z pierwszej ligi,trudno było znaleźć miejsce na nie w ciasnym przedziale. Śpiący wsunął głowę jak mógłnajgłębiej wpodniesionykołnierz popelinowej kurtki, ręce zanurzył w kieszeniespodni prawie po łokcie, długiminogami wciąż dotykał nógDoroty, które były dla niego wtej chwili poprostu ciepłem. Kim jest? pomyślała, walcząc także z nagłą sennością. Jest nikim,śpi. Obokniego spało jeszcze dwóchmężczyzn, tak jak on wtulonych w drewnianą ławkę,i młoda dziewczyna w czerwonym' swetrze. Przy ramieniu Doroty pochrapywała jakaś starsza pani, którąkażdewłasne głośniejsze chrapnięcie natychmiast wybijało zesnu i wprawiało w zakłopotanie. Dorota nie dawała jejodczuć, że -to zauważa. Sama będę tak chrapać pomyślała już po tygodniu dojeżdżania tutaj. Godzina była wczesna. Dochodziło wpół do siódmej. Wstała o piątej,żeby zdążyć na pociąg,niespała zresztąprawie przez całąnoc. Oparła czoło o szybę dygocącąw nieszczelnym "oknie. Trzy owce odwróciły się brudnymi zadami od toczącego się potorachhuku i trzasku. Pilnujący ich chłopiec wyrwał spod siebie worek i zaczął nim powiewać niczym batystowąchustką. Młody człowiek w - popelinowej kurtce nieotwierającoczu balansował wciąż długimi kończynami ku ciepłymkolanom Doroty. Wysunęła nogispodławki i pozwoliła mu się o nie oprzeć. W drugimprzedziale toczyłsię przyciszony dialog: Wciąż im powtarzam: chceciemieć szpital, chceciemieć sąd, chceciemieć szkoły, dajcie ludziom mieszkania. Słusznie. Budujcie, mówię im co dnia. Świętemu by sięsprzykrzyło tutaj dojeżdżać. ' A pan bysięprzeniósł tu nastałe? Ja? Dlaczego ja? " Adla kogo te domy? Przez chwilętrwała cisza. Ja mam w Gdyni mieszkanie. Nie rzucę przecież mieszkania. I dzieci się kształcą. Widzi pan westchnął drugi głos tak to jest. Znów kilkaowiec tuż przy kolejowej skarpie, zadumanych, obojętnych. Chłopiec, który ich strzegł, nie podniósł ręki, odwrócił tylko trochęgłowę i nim minął go ostatni wagon, położył się wzdłużnasypu. Zdecydowała się nie wczoraj ani przed tygodniem,alejuż wtedy, przed rokiem,kiedy postanowiła pomóc Wiktorowi w badaniu morskich traw, morszczynu i widlika. Już wtedy było rzeczą jasną, żeczeka ją to małe miastonad zatoką: agar-agaru niemożna było produkować w Gdańsku. Ten kierunek badań nadał swojej pracowni sam profesor; zbliżał się czas, kiedy głodnaludzkość będzie. w końcu jeśćmorze,nie tylko rybę wszystko, co sięnadaje do zjedzenia. Ale agar-agar wymyślili oni i wytrwali przy nim, choć to nie było takieproste. Zagraniczne patenty strzegły tajemnicy, kosztowała nimniej, niwięcej tylko prawie pół miliona dolarów rocznieza import, bez którego nie mogły sięobejść fabryki farmaceutyczne i spożywcze. Ptasie mleczko! mówiła tym,którzy niczego nie rozumieli. Agar-agar potrzebny jestdo produkcji ptasiego mleczka! To pomagało. Tonajłatwiej przemawiało dowyobraźni. Tylko w domu nie musiała zabiegać o zdobycie przy chylności dla swoich poczynań. Boże, jakże cierpieli przezwszystkie lata studiów nad tą jej chemią spożywczą, kuchenną nieomal, jak się jej wstydzili ojciec, kapitanżeglugiwielkiej, matka, lekarz specjalistachorób morskich, Zygmunt, świeżo upieczony konstruktor okrętów,cała ta świetnie zgrana, morska paczka, szczęśliwa teraz,że oto i córka marnotrawna wraca na rodzinne morskiełono. Największą radość sprawiła ojcu. Kiedy razem z Wiktorem pracowali nadswoimdoświadczeniem w fabryceżelatyny aż wSłupsku, nie mogącbliżej uzyskać gościnyw żadnymz laboratoriów ojciec przyjeżdżał do niej,choć niełatwobyło mu znaleźć czas na tepodróże podczaskrótkiego pobytu na lądzie. Potem, kiedy im się wreszcieudało i kiedy nastąpił okres długiego oczekiwania na zainteresowanie ich wynalazkiem tych, od których wszystkozależało, którzy mogliz ich pracy uczynić rewelacjęlubunicestwićją w pierwszym stadium, kiedy trzeba byłopo prostu uwierzyć idać trochę pieniędzy ojciec częstodzwonił z morza i miał wtedy sameniespodzianki,jakieś nadzwyczajne rzeczy wyszperane w sklepach Adenui Djakarty, Hongkongu i Kobe. Rozumiała coto znaczy,zbierało jej się napłacz, kiedy wciąż nie mogła przekazać mu radosnej nowiny. Ale w końcu i to przyszło. Agar-agarem zainteresował się sam wicepremier. Nad Zatokąmiał powstać zakład doświadczalny, wyposażonyw niezbędną aparaturę; mieli ją skompletować i rozpocząć produkcję, znalazły się pieniądze na wszystko. Ojciec dowiedział się otym w drodze powrotnejdo kraju. Zadzwoniła do niego,kiedywyszedł zKolonii. Byłszczęśliwy, to wynikało z każdego słowa. Zaraz nazajutrz po przyjeździe zaprosił ją na kolację. Po raz pierwszyw życiu na kolację we dwoje. Miała to być kolacja w sopockim GrandHotelu, wsaliz widokiem na morze, na hotelową plażę, pustą o tej porze roku. Ale rozmyślili się wpół drogi nie chcieli,żeby to była jedna zowych niedzielnych wypraw doGrand Hotelu, naktóre ojciec zabierał ichpodczas każdego pobytu na lądzie. Powinna to byćprawdziwamęska kolacja w jakimś lokalu wNowym Porcie,kolacja,w której miała uczestniczyć jako kompan, ktoś ,,z branży", w żadnym wypadku jako dziewczyna. Po długich poszukiwaniach udało im się znaleźć coś odpowiedniego. Już po otwarciu drzwi owiał ich aromatdostatecznie podejrzany, aby mogli się poczuć usatysfakcjonowani przygodą. Pojęcia nie miałem, że w ogóle istnieje coś takiego mówił ojciec, rozglądającsię po"lokalu",zanim w kotarze za bufetem ukazałsię gospodarz. Skłonił się w ichkierunku, prócz nich nie byłożadnych gości. Co pan tam madobrego? Dla pana może być wszystko, kapitanieodparł, obmiatając serwetką kontuar. Ojciec drgnął, a ona nie mogła opanować zgorszonego zdumienia a więc bywał tu, dlaczego się od rftzu do tego nie przyznał? Uspokójsię szepnął. On na pewno mówi tak do wszystkich. Przez dłuższy czasprzyglądała się z podejrzliwą uwagą konferowaniu obydwu mężczyzn. Wszystko, to znaczy co? Na przykład śledzie, kapitanie. Cojeszcze? Jestem z damą. Damy lubią śledzie, kapitanie. Ale tylko w pewnym okresie, mistrzu, tylko w pewnym okresie. Może być bigos gospodarz jeszcze raz obmiótł powiewem serwetki kontuar albo golonka. Z grochem? Zgrochem, kapitanie. Zjesz golonkę? zapytał ojciec z pokornąjakąś nieśmiałością. Zjem, oczywiście. A jadłaś już kiedy? TO okropne, jak ja nic o was niewiem. Nie jadłam. No to widzisz! Zjeszz ojcem pierwszy raz. Świeża przynajmniej? Świeża, kapitanie. Co do tego? Eksportowa. Ojciec skrzywił się. Powiedziałem już, że jestem z damą. Widzę, kapitanie. Może być rum. Jaki? Kubański. Dobrze, niech będzierum. Dwie setki, kapitanie? Flaszka. Cukier, dwie szklanki i dzbanek gorącejwody. Kotara rozwiała się i pochwili za kontuarem nie byłonikogo. Śmierdzi tu powiedział ojciec. Ale ja lubię, jaktak śmierdzi. Ja też. Nie wietrzone nigdy dostateczniewnętrze, dym, trochę wilgoci, alkohol, wspomnienie po ludziach. Poszliw morze, okrążyli kilka razy ziemię, może niektórzy jużnie żyją. A tutajsą ich oddechy. Ich oddechy są wszędzie. - Tak, ale tutaj też. Zapalisz? Wiesz, że nie palę. To wiedziałem, ale myślałem, że może dziś. Nie powinieneśmnienamawiać. Nienamawiam cię. Mamie powiemy jednak, że byliśmy w Grand Hotelu. Oczywiście. Jeśli zapyta. Wiktora także mogłeś zaprosić nakolację. Tak ci na tymzależy? Roześmiałasię. Żonaty i ma dwoje dzieci! Ale onjest także twórcąpolskiego agar-agaru. To już na przyszły raz, na mój następny powrótz rejsu. A teraz zjemy kolację tylko wedwoje. Tataz córką absolutnie szczęśliwy tataz córką,chciałem clpowiedzieć. Położyła dłońna ramieniuojca, pogładziła palcami'szorstki materiał jego kurtki. Nie jestem zarozumiała, ale zdaję sobiez tego sprawę. Chciałabyścoś mieć? Co na przykład? Boja wiem? Możefutro? Może jakiś pierścionek? Nie śmiej się, chciałbym ci coś kupić. Dosyć mikupujesz, nie wzruszajsię tak kosztownie. Będę zarabiać masę pieniędzy, jak patent wejdzie do produkcji. A na razie nic minie trzeba. Wporządku,zapytam o to mamę, jeśli nie chcesz sama powiedzieć. Broń Boże, mama jest za praktyczna! Ach więc to tak? Przywiozę ci wobec tegocoś bajecznie niepraktycznego. Tak! Jakieś jaskrawe głupstwo. Tak! Jakąś rzecz niemożliwą do włożenia. Tak! I żeby nie była ciepła! Iżeby nie była nie plamiąca. I żeby. Wiem, wiem, o co chodzi. Bunt przeciwko praktycznym wartościom. Po prostu chcesz, żeby ci ojciec sprawił przyjemność. Śmiali się, a zasłona za kontuarem rozchyliła się znowu, ukazała się w niej taca z wysokimi szklankami, cukiernicą, flaszką oklejoną kolorową etykietą i niklawym termosowym dzbankiem. Już podaję, kapitanie. Dziękuję, mistrzu. Niósł tacęw jednej ręce. W prawej. Lewa była proteząw czarnej rękawiczce, na którejszykownie wisiała złożona napół serwetka. Golonki zaraz będą. Jakby pan poczekał, kapitanie, to by mogła być cielęcina z pieczarkami. Poczekam. Poczekamy? zapytał. Tak, oczywiście. Nie zgadzaj się na wszystko. Podejrzewam, żealbo chcesz mi sprawić przyjemność, albo się mnie boisz. Cóż znowu! Powiedz, że maszochotę! Mam ochotę. Drzwi otworzyły się gwałtownie, powiałoświeżym wiatrem, wonią wieczorui bliskiejwody. Na progu stanęła dziewczyna w płaszczu narzuconym na ramiona. Nie ma Zenona? zapytała. Nie ma odpowiedziałgospodarz, nieodwracając ku niejgłowy. Nie było jeszcze? Nie. 10 Dziewczyna postała przez chwilę, zgarnęła pod szyję kołnierz płaszcza. Dopiero teraz zauważyliminiaturowe stateczkiuwieszone u sufitu, kogi, karawele o pociemniałych od dymużaglach. Poruszała je fala powietrza, świeży oddech sztormu wiejącego oddrzwi;kołysały sięw nim, jak naprawdziwym morzu, dopóki dziewczynanie cofnęłasię na ulicę i nie zamknęła drzwi za sobą. Więc mam ochotę na cielęcinęz pieczarkami powtórzyła. Już się robi powiedział gospodarz. Stał i patrzył,jak kapitan miesza w wysokich szklankach rum z cukrem i wrzątkiem. Intensywny zapach uniósł się znadstolika. A na deser mogą być przypalane migdały. I kawa, kapitanie. Wspaniale! powiedział ojciec. Spróbuj tylko. Wypiła duży łyk gorącego napoju. Nie za mocne? Pij! Jesteśz ojcem! Gospodarz zniknął znów za kotarą i wrócił po chwiliz dwoma talerzami natacy. Golonka była świeżuteńkai chudadla Doroty! a puree z grochu prawie puszyste,nie opadłe jeszcze po żmudnym zabiegu przecierania. Dlaczegotutak pusto? spytał ojciec, jakby dopierozachęcający widok potraw upewnił go, że lokal mógł byćuczęszczar Bo wcześnie, kapitanie. Zawcześnie? O tej porze pełno tylko w barze mlecznym. Kapitan się zawstydził. No takpowiedział. Ale ja jestem z dzieckiem. Dorota pochyliła się nad stolikiem, powstrzymującśmiech. Raz mówisz o mnie: dama, a raz: dziecko. Musiszsię zdecydować. Nie mogę. Ze względu na mnie? Czy na siebie? Ze względu na siebie oczywiście. Gospodarz wycofał sięznów za kotarę, a oni jedli i popijali gorącygrog i patrzyli na nieruchome żeglowaniepod sufitem, któremu dopiero fale dymuz papierosakapitana dawały pozór prawdziwego rejsu przez ZatokęCzterech Ścian. 11. Powiedz no zaczął ojciec, odsuwając talerz i doiwając do szklanki rumu, choć nie była jeszcze pusta czujesz sięszczęśliwa? Ja? Przecież pytam. Nie należy pytać o takie rzeczy. Dlaczego? Bo tego się nigdy nie wie. Skądże? Ja wiem. Może ci siętylko zdaje, ponieważ. Ponieważ co? ? ...ponieważ upraszczaszsprawę. To był ciosniżej pasa. Przepraszam. Twój był taki sam. Czy to znaczy? Nie, to nic nie znaczy. Zjawiła się znówtaca w rozchyleniu kotary, pieczarki pachniały zdaleka. To będzie chyba cośświetnego powiedział ojciec gasząc papierosa. Mam nadzieję, kapitanie. Powinien pan mieć pewność. Mam prawie pewność, kapitanie. Ojciec nie dolewał już wody do rumu, tylko dla niej otwierał od czasu do czasu dzbanek. Weszło dwóch mężczyzn w skórzanych kurtkach, zatrzymalisięprzy bufecie, na którym zarazzadźwięczało szkło. Zobacz, jakon otwiera butelki powiedziała. On jestw ogóle wspaniały! Jednorękiczłowiek wsadzał flaszkę pod lewą pachę, przyciskał ją do boku, a prawą wbijałkorkociąg w jejszyjkę. Ciche parsknięcie otwieranegoszkła rozległo się za kontuarem. Nie jesteś zakochana? Roześmiała się. Na litośćboską, tatusiu! Cow tym śmiesznego? Może zapomniałeś odbyć tę rozmowę z Zygmuntem? Kiedyzdał maturę. I wydajeci się, że masz zaległości w interesowaniu sięrodziną. Ojciec popił zeszklanki i przez chwilę jadł w milczeniu. 12 Tak, mam tezaległości powiedział cisze] nieco,niż mówił przedtem. I niezdarnie zabieram się do pewnych spraw. Przepraszam. Jesteś kochany zawołała nad stolikiem. Zupełnie kochany. I wszystko jest w porządku. Nie masz żadnych podstaw do niepokoju. Naprawdę? Słowo. Drzwi uchyliły się znowu i stanęła w nich ta samadziewczyna, która już tu była przedtem. Płaszcz miałateraz pozapinany na wszystkie guziki i zielonąchustkę nagłowie. Tylko oni patrzylina nią, Zenona nie ma? zapytała. Nie rzucił gospodarz zza kontuaru. Nie zapytałajuż o nic więcej. Zamknęła cichodrzwi. Dywizjon ciemnych żaglowców pod sufitem zakołysał sięw swoim nowym krótkim rejsie. Bałem się, żebyśsię głupionie zakochała. W kimże to? Wtym chłopaku, z którym pracujesz. Mówiłam ci już, że jestżonaty. I ma dwojedzieci. Dzisiaj dziewczętom to nie przeszkadza. Odpowiedziała po długiej chwili: Mnie przeszkadza. Gospodarz zabrał talerze, strzepnął serwetką niewidzialny pył ze stolika, po czym starannie zawiesił ją naprotezie. Smakowało, kapitanie? Tak jest, mistrzu. Podać kawę? I migdały! upomniała się, niepewnaczy pamiętao swojejuprzedniej propozycji. Prosimy o kawę z migdałami Już podaję, kapitanie. Odszedł, odkorkował po drodze jakąś butelkę przy. bufecie, bo żaglowce znowu poruszyły się pod powiewemotwieranych drzwi, zadzwonił kieliszkami i zniknął w fałdach kotary. Dopiero teraz powiedziała: To po to ta kolacja we dwoje? Cóż za bzdura? Mama ci kazała? Samaniemiała odwagi? 13. ^ffl Wiesz, że odwaga na ogól mamy nie opuszcza. To ja sam.. najzupełniej sam. Dziękuję. Przy kawie i migdałach mówili już o czymś innym, o rejsie ojca. Znów szedł w morze. Na cztery długie miesiące. Ciekawa jestem, kiedy stęsknisz się za nami tak bardzo, żeby opuścić choć jeden rejs. Nie rozumiał. O czym ty mówisz? Otobie. I o nas. Prawie się nie znamy. ' Roześmiał się iznów dolał sobie rumu. To dobrze, kochanie. Todobrze. Wiesz, co mama mówi na ten temat? Że wolisznas w rejsie niż w domu. Ale to już przesada! Sięgnęła popapierosa, ojciec patrzył nanią zdumiony, ale zaraz podał jej ognia. Jednego możeszbyć pewny: mając przed oczyma model życia mamy, nie wstąpię wjej ślady. Co masz namyśli? Comam na myśli? Uważasz,że miała piekielnie zabawne życie, wciąż wyczekując nalisty i telefony. Ile dni w roku jesteś w domu? Mojedziecko. Poczekaj. Ile dni jesteś wdomu? Jednegoroku mniej, drugiego więcej. Ale prawie nigdy ponad dwa miesiące. Sześćdziesiątdnito dawka szczęścia rodzinnego dla kobiety, którejmążpływa. Nie dam się na to nabrać. Wyjdę za szewca, przynajmniej będzie przez cały dzień w domu. Ojciec odstawił na bok pustą butelkę. Zakaszlał cicho. Czy matkamówiła ztobąkiedykolwiek na ten temat? Nigdy. Ale przecież mam oczy. I trochę wrażliwości. Czy mógłbym zrobić coś, co by. Teraz? Mógłbyś ją najwyżej zdziwić. I zepsuć jej przyjemność, którą ma zamiast twojej obecnościuczucie, że poświęciła się dla ciebie. Roześmiali się oboje,gospodarz zbliżył się powiewając serwetką. Jeszcze kawy,kapitanie? 14 Już nie. A ty? Ja także dziękuję. Usatysfakcjonował nas pan w pełni. A te migdały! Sam pan przyrumienia? Sam. Przecież były jeszczeciepłe, kapitanie. Prawda, były jeszcze ciepłe powtórzył ojciec powoli. Winda kotwiczna? zapytał nagle. Gospodarz drgnął. Pamięta pan? ucieszył się, poprawiając serwetkę. Co.. czy pamiętam? Tenmój wypadek. u panana statku, kapitanie. Zaraz po wojnie. Chodziliśmy wtedy do Antwerpii. Pamiętam, pamiętam. powtarzał kapitan czerwieniejąc. Brzózka August, niech pan kapitan sięnie męczy,tylu marynarzy pan miał. A ja pana od razu poznałem,jak pan tylkowszedł. Bo ludziena statek przychodzą i odchodzą, kapitan jest zawszejeden. I daje pan sobie jakoś radę powiedział kapitancicho. Jak pan widzi. Niena statku, ale wciąż ze swoimi,kapitanie. Cieszę się. A pływam w niedzielę przedpołudniem. Knajpęnaklucz i na statek. Z Gdańska do Gdynii z powrotem. Jak się oczy przymknie, można mieć chwilę złudzenia. Wziąłbym pana na stewarda powiedział kapitanpowoli. Zakasowałby panwszystkich. Dziękuję, kapitanie. Nie pozwoliliby panu. Alepanto powiedział. To wystarczy. Dywizjonem pod sufitem zatargał znowu sztorm. Zenona nie ma! podniósł głos gospodarz nie odwracając się ku drzwiom. Nie będzie dzisiaj? Nie. Drzwi zamknęły się cicho,mężczyźni przy bufecieparsknęli śmiechem. Co, u licha, z tym Zenonem? zapytał ojciec. Sam nie wiem. Pyta tak o niego od roku. Od roku? Tak. Chodzi po wszystkich knajpach i pyta. Będziesiętak kręcić do rana. 15. Nie można jej pomóc? Jak, kapitanie? Posiedzieli jeszcze chwilę, ojciec zapłacił i kiedy lokal zaczął się zapełniać, wstali od stolika. Niechpan nie zapomina adresu, kapitanie. Na pewnonie zapomnę. Dobrego rejsu, kapitanie! Ojciec podniósłdłoń i obmiótł szerokim gestemrozkołysaną flotyllę pod sufitem. Wzajemnie! Dobrych rejsów! W progu minęli dwóch Szwedów,dla których ten lokal nie byłpierwszym napotkanym po drodze. Ciao! powiedział jeden z nich do Doroty. Ciao! odpowiedziała i roześmiałasię, wsuwającdłoń pod ramię ojca. Chodzili pewnie przedtem do Włoch. Tak się zaczepia dziewczęta na całym świecie, moje dziecko. W taksówce nie rozmawiali prawie zupełnie. Miała nawet wrażenie, żeojciec zasnął. Dopiero w domu, kiedyszli po schodach, powtórzył kilkarazy: A więc pamiętaj! Pamiętaj! Przyrzekła, choć nie miałapojęcia, o comu chodzi. Matka i Zygmunt czekali na nich zaniepokojeni. Co sięz wami działo? Dlaczego takpóźno? Sza! powiedział ojciec, przykładając palec do ust. Sza! Wiesz, że Dorota musi jutro wstać o świcie! Matkamarszczyłagroźnie brwi, alenie bardzo się to jejudawało. Miała wspaniałe, krótkoprzystrzyżonewłosy^siwiejącego teriera. Ojciec podszedł i pocałował ją w miejsce, gdzie poza pasemkiem świeżo wygolonej skóry na karku zaczynała się opalenizna. Daszjej samochód inie będzie musiała wstawać o świcie, żeby tam dojechać. Mój drogi, janie zajeżdżałamsamochodem na swoją pierwszą w życiu posadę. Ani ja wtrącił się Zygmunt. Ojciec poklepałgo po plecach. Bo masz za blisko. A Dorocie się to należy. Bądź co bądź sprawiła nam niespodziankę. Nie, nie zawołała. Niechcęsamochodu! 16 Już się obraziłaś? Wcale się nie obraziłam. Mama ma rację. Pojadępociągiem. Żebyś tylko tam wytrzymała! To powiedział Zygmunt i zaraz tego pożałował. Dlaczego mamnie wytrzymać? zapytała cicho. Bo ja wiem? Przepraszam. Ale Spartanka to ty niejesteś. Zobaczymy, jak ty wytrzymasz swójrejs do Afryki. Jadę sprawdzićprojekt swego drobnicowca przeznaczonego na tę linię i im gorzej będę się czuł na starejłajbie, na którą zamustruję, tym lepszy będzie mój przyszły statek. Będęwiedział, co w nim zmienić. No więc ja też będę wiedziała, co mam zmienić tam,gdzie zacznę pracować. O to właśnie chodzi! Dzieci! Dzieci! zawołała matka. Ojciec promieniał. Pozwól im się kłócić. Wspanialeto robią! Jest tammoże jakaś butelka w lodówce? Jestdżin, ale chowałam go najakąś wielką okazję. Kochanie,a czy może być większa niż dzisiejszy wieczór? I w końcu kiedy ja się mogę trochę napić? W morzu nie. Rozpijasz mi dzieci. Rozpijam namdzieci! Bardzo cię proszę, powtórzto zaraz. Matka wyszła do kuchni i wróciła z butelką dżinu. Śmiała się. Dobrze. Rozpijasz nam dzieci. I tylko dzisiaj ci to wybaczam. Twarde kolano śpiącego uwierało jąw udo, cofnęła siędelikatnie,żeby go nie zbudzić. Ale podążył zaraz za ciepłem, które mu zabrała,a cofnąć się nie było już gdzie. Patrzyła bezzainteresowania najego twarz wygładzonąsnem,uspokojoną nieobecnością myśli. W południe może być ciepłomówił głos w drugimprzedziale. Ale rano nie możnaruszyć się bez płaszcza. Północ! W Krakowie upał od siódmej rano. Dlaczego akuratw Krakowie? Przez radio podawali temperatury w kraju, zaczynaliod Krakowa. " Za oknami nie było już wzgórz, krajobrazobniżył się17. ^- ; i rozpłaszczył, nie miał też już koloru tej intensywnejzieleni co przedtem. Kolejowa skarpa przeświecała płowym piaskiem. Morze nam to wynagrodzi pomyślałaznów z czołem przy dygocącej szybie. Ale za oknami rozpocząłsię rząd domów w ogródkach, po jednej ipo drugiej stronie toru, po jednej i po drugiej stronie szosy,która biegła opodal. Pociągzaczął zwalniać. Czekaław napięciu, nie ukazał się jednak nawet skrawek błękitu. Ludzie podnosili się z ławek. Pochrapująca dama nacisnęła mocniej kapelusz. Dziewczyna wczerwonym swetrzewyjęłaz kieszeni małe lusterko i trzymając je ukrytewe wnętrzu dłoni,przyglądałasię w skupieniu swojej twarzy. Młody człowiek naprzeciwko Doroty obudził się także. Przezchwilę rozcierał obolały łokieć, dopieropotem spojrzał przed siebie. Cofnął nogi, uśmiechnął się przepraszająco. Gra pan przynajmniej w kosza? zapytała. Nie zrozumiał. Pociąg był już na peronie, ludzie tłoczyli się w przejściu międzyławkami. Pytam, czy gra pan w kosza? Teraz pojął, o co jejchodzi. Roześmiał się. Grałem w szkole. Prokuratorze! zawołał ktoś na jego widok. Ja zakładam apelację. Ja także! odkrzyknął. Zatokę widać na pewno z drugiej strony dworca pomyślała. Po wyjeździe ze stacji. Poczuła się zawstydzona tym brakiem pamięci. Pociąg zatrzymał się, wstałai posunęła się za innymi ku wyjściu. W wagonie zostało zaledwie kilka osób. Młody człowiek, którego grzałatak ofiarnie podczas podróży, przepuścił ją przed sobą. Wraca pani o czwartej? zapytał. Rozłożyła ręce. Nie wiem. Na dworcu nie było taksówek. Rozpylała się kolejarzy o starą wędzarnię, opanowała brzydkie przekleństwo, gdyokazało się, że ma przed sobątrzykilometrowy marsz. Za godzinę będziejechał autobus pocieszył ją jeden z bagażowych. Zagodzinę będę dawno namiejscu. Droga wiodła cienistąaleją międzyowymi domkamiw ogrodach, które widziała z oknawagonu. Kopano tamteraz i siano, wiosna, zanim zakwitną kwiaty, pachnienajpierwnawozem. Wiedziała już, żemorza nie będziestamtąd widać. Cóż za głupstwo! powiedziała nagłos. Nie jestempejzażystą,jestem chemikiem, po i-omi barwy,oddech dla oczu, przestrzeń. Będęsiedziećw laboratorium, będę grzebać się w wodorostach, którewyciągną dla mnie z dna morza i przyniosą mi nastół. Może czasem popłynę po nie na Zatokę. I to wszystko. Wszystko? Stara wędzarnia była długim budynkiem ciągnącymsięwzdłuż drogi. Wysoki komin, pociemniałe dachówki, małe,dawno nie myteokna. Za to naprzeciwko wznosiłsię domnowy, świeżo otynkowany, jaśniejący bieląokiennychram. W otwartym garażu, z któregostary człowiek ciągnął gumowy wąż do podlewania ogrodu, stałczarnysamochód. Słońce odbijało się w lśniącej masce nibywwypukłymlustrze. Zatrzymała się i patrzyła, jaksiwowłosy mężczyzna o brązowej od przebywaniana powietrzu twarzy idzie z gumowym wężem w dłoni, ciągnącgo między równo okopanymi grządkami. Dopiero gdy jąspostrzegł, odwróciła się, pchnęła furtkę w chwiejącym sięogrodzeniu wędzarni. Długo pukała do drzwi, zanim rozległy się kroki,donośnie wybijane drewniakami w cementowej sieni. Przecież otwarte powiedziała dziewczyna w długim gumowym fartuchu lśniącym wilgocią. Zobaczyła poza nią okrągłe kadzie z wodąi sterty wilgotnego morszczynu. Chciała zapytać, czy dobrze trafiła, ale usłyszałatylko odpowiedź udzielonąsamej sobie: A więc to tutaj. II Stara wędzarnia, choćprzemianowano jąna ZakładDoświadczalny, nie rozstawała się łatwo ze swoją przeszłością, tak jak toczasem czynią ludzie, w ciągu jednegodnia. Rozległy, ciemny budynek cały byłjeszcze w gorzkim aromaciebukowego dymu, nikłw nim na szczęście 19. nieustępliwy odór ryb, ale w niektórych pomieszczeniachdawał i on znać o sobie mimo gwałtownego czyszczeniai wietrzenia. Wodorosty miały podobną woń, ale szlachetniały na powietrzu, słońce nierozkładało ich, stawały się pachnącym sianem. Kierownik będzie o dziesiątej powiedziała dziewczyna, któranie opuszczała jej ani na chwilę. Miałcoś załatwić w mieście zsamego rana. Mówił, żeby pani poczekała. Wie, że miałam dziśprzyjechać;? Był telefon, Nie wyglądała na sekretarkę, ale poinformowana była należycie. Pan kierownik prosił, żebymzaprowadziła paniądo "rabolatorium"powiedziała, akceptując z godnościąsłowa,zwłaszczaostatnie. Szłp przodem, wciąż wycierającręce ofartuch, choć zapewne już obeschły, a fartuch nieprzestawał lśnić wilgocią. Miała najwyżej dwadzieścia lat,blond włosy skręcone okrutnie dokładnym zabiegiem fryzjerskim, Któregoświeży efekt chroniła czerwoną jedwabną chustką. Dorota myślała, jak zapytać ją o imięi sprawowane czynności,ale najpierw zafrapowała ją sprawa laboratorium. Proszępowiedziała dziewczyna, otwierając przed nią drzwi w głębi korytarza. Zaraz przyniosękrzesło. Pokój był idealnie pusty, nie licząc długiego stołu,wmontowanegochyba na stałe wzdłużokien, i kuchennego pieca w rogu zarazprzy drzwiach. Miałam poczekać wlaboratorium powiedziała, gdy Dziewczyna przyniosła jej krzesło. No właśnie! uniosła gumowy fartuch i wydobywszy spod niego rąbek szerokiej spódnicy, wytarła nią krzesło niech pani tu poczeka. Westchnęła rozglądającsię po pustym wnętrzu. Poczekam. Dziewczyna zatrzymała sięw drzwiach. Że tu jeszcze nic nie ma powiedziała zawieszając głos. Ale pan kierownik powiedział, że wszystkobędzie, jak tylko pani inżynier. przyjdzie. Jak tylko panimagister inżynier przyjedzie. Dorota ledwopowstrzymała uśmiech. Wszystko będzie? 20 Tak. A kiedy? Zaraz. Powiedziała to z przekonaniem, jeszczeraz wytarła suche ręce o wilgotny fartuch i dodała:Patent jest. Jaki patent? - Noten nasz. Dorota nie zdejmowała o^a z jej twarzy, zamilkła nadługi czas. Zaraz po zakończeniu doświadczeń, pierwszego dnia popowrocie ze Słupska, opracowaliwniosek do GłównegoUrzędu Patentowego i Wiktor pojechał z nim do Warszawy. Nie wrócił rozpromieniony. Wyobrażalisobie prawdopodobnie zbyt wiele, wszystkich nowicjuszy cechujeabsurdalna niecierpliwość. Nikt nie mdlał przy biurku,dowiedziawszy się, że państwo może zaoszczędzić czterysta tysięcy dolarów, że przemysł spożywczy i farmacjaotrzymającenny produkt krajowy, nikt nie był nawet ciekaw szczegółów, po prostu należało czekać zgłoszeńna patenty było wiele i nic nie przemawiało za tym, abyakurat sprawę wodorostów morskich należało traktowaćjako pilną. Kiedy wreszcieotrzymali upragniony dokument, przeżyli swoje małe prywatne święto. Dopieropotem przyszło zrozumienie,że patent bez produkcji znaczyniewiele,właściwie nic, jesttylko papierem. Patent jest i pani inżynier przyjechała powtórzyła dziewczyna. Terazwszystko sięruszy. Ile was tu pracuje? My trzy. Stały za nią od dłuższej chwili, w takichsamych fartuchach do kostek i drewniakach na nogach, tylko chustki na głowach miały inne, imilczały, kiedy ona wciąż mówiła. My trzy. I pan kierownik. Ale teraz wszystko się ruszy. Przynieś tabliczkępowiedziała dotej, którastałanajbardziej ztyłu. Zadudniłow korytarzu, trzasnęły jakieś drzwi i łomot drewniakówo cementowąposadzkę znów sięprzybliżył. Proszę. Nie dały jej tego do rąk, trzymałytuż przy ścianie natej prawdopodobnej wysokości,na jakiej tablicamiałazawisnąć na froncie budynku. Widniałna niej pełny ty21. tuł Zakładu Doświadczalnego, wzbogacony o nazwę patronującego mu związku. Wyglądało to imponująco. Dzisiaj kierownik ją zawiesi powiedziały wszystkie trzy. To prawie święto? No! odpowiedziały ze śmiechem. Dorota wyciągnęła ztorebki czekoladę, którą wzięła ze sobą na drogę. Rozpakowała ją lpodała dziewczętom. Jak macie na imię? Ana. Zetka. Ewa przedstawiały siępo kolei. Ana była to ta, która od początku czyniła honory domu, drobna iruchliwa, mała myszka o błyszczących oczach. Zetka przewyższała ją o głowę, głowę także skarbowanąokrutnie, za to zęby miała piękne, szczodrze pokazywanew uśmiechu. Ostatniej nie można się było przyjrzeć, wciąż chowała się za plecy przyjaciółek. Od dawna tujesteście? Zamyśliłysię. Od trzech lat. Odkiedy? Od trzechlat. Chodziłyśmy do wędzarni. Ale wędzarnia była nieczynna. Dopiero od pól roku. A co przezten czas? Nic. Siedziałyśmy w domu. Dopiero teraz się ruszy powiedziała Ana po tym krótkim milczeniu,które zapadło. Wrócąwszystkie te, które były tu przedtem. I chłopy przyjdą roześmiała się Zetka. Zęby miała naprawdę olśniewające, musiała się śmiać, żeby je pokazywać. Co teraz robicie? Zamilkły. Przecież coś robicie, widziałam. Ana wyjęła z drewniakastopę i przypatrywała się kolorowej cerze na palcach czarnej skarpetki. Czyścimy kadzie. A te wodorosty? To pan kierownik kazał rzucić, żeby pani inżynier widziała, że już coś jest, że już się zaczęło. 22 Roześmiała się. Ale niechpani nie mówi, że to powiedziałam. Byłbyriy. Nie powiem. Czekał na panią. Chciał, żeby wszystko wypadłojaknajlepiej. I wypadło. Wspaniała buda! Prawda? Wiedziałyśmy, że się pani spodoba. Dorota wstała z krzesła i podeszła do okna. Jutroumyjemyszyby powiedziała któraś z dziewcząt. Głupstwo. Ta warstwa pyłu naszkle pomyślała to jak mgła. Łagodniejeprzeznią obraz, mały fragment świata poza nią. Morza stąd nie widać? Ze strychuwidać odezwała sięEwa. Ztegopokoju przy kominie. Jest jakiś pokój na strychu? Tak. Chce pani zobaczyć? Poszły tamzaraz, trzaskając drewniakamio kamienneschody. Dorota spostrzegła ze zdumieniem, że ten hałasjej nie razi, przywykła do niego odpierwszej chwili. Jak szła wędzarniapowiedziała Anatu byłonajcieplej. Otworzyła drzwi do pokoju pustego jakten na dole, ale wypełnionego morzem po żółte brzegiścian. Nie wydawało sięodległe, odsuniętepasmem ziemi,zaczynało się tuż zaparapetem okien i wlewało do pokoju cały swój nieopisany błękit rozweselony słonecznymdniem. Więc jednak szepnęła Dorota. Dziewczyny patrzyły na nią pytająco. Co tu ma być? Gdzie? W tym pokoju? Wzruszyły ramionami. Pewnie nic. Pan kierownik mówi, że tustropy zasłabe. Nawet na magazyn zasłabe. StaraSmardzewskamieszka po drugiej stronie komina dodała Zetka. Kto? Stara Smardzewska^ To jej dom. Cała wędzarnia. Wdowa? 23. Tak. A córka wyszła za mąż i wyjechała. Nie chciała tubyć? Zachichotaływszystkie trzy. Za chłopem poszła. Dorota zbliżyła się do okna błękit podpłynął w goręi od razu się oddalił, ziemia wyparła go na właściwą odległość, nie przybliżoną przez złudzenie. Białydom z naprzeciwka widziany był teraz pod jaskrawą czapąz czerwonych dachówek, drzewa młodego sadu ułożyły sięw symetryczne rzędy pobielonych pni. Stary człowiekprzeciągnął już wąż do ogrodzenia i wciąż bacząc,aby nie zagnieść nim pulchnych grządek,podlewałskarpęprzy płocie, na której kwitłyżółte tulipany. Dorota dopiero po długiejchwili spostrzegła skuter stojący pośrodku drogi między białym domema wędzarnią i człowieka w kasku, podchodzącego do staruszka. Zapytywał goo coś, szum wody musiał tłumić słowa, bo trwało dośćdługo, nim otrzymał popartą gestem odpowiedź. Odwróciłsię iprzeszedł na drugą stronę drogi, ginąc pod spadzistym dachem wędzarni. Ana ruszyła do drzwi. Zawsze takjest. Jak kierownika nie ma,wtedy wszyscy przyjeżdżają. Nieroześmiała się,nie odchodząc od okna. To do mnie. Słyszała pukanie do drzwi, potem ciszęi znów pukanie. To do mnie powtórzyła. Copowiedzieć? zapytała Ana. Wpustym korytarzu na dole zadudniły kroki. Co powiedzieć? zapytały razem Anai Zetka. Zejdę na dół. Wymieniłymiędzy sobą szybkie spojrzenia. Zbiegła zeschodów akurat wtedy, gdy Wiktor kunim zmierzał. Nie wierzyłeś mi,że się zjawię od samego rana? Cóżznowu? zdejmował kask, poprawiał palcamiwłosy. Po prostu chciałem cię zobaczyć na nowym gospodarstwie. Może najpierw zobaczysz gospodarstwo? spytała zwyraźną złośliwością. Nie dał się na nią złapać. Gospodarstwo widziałem przed trzema tygodniami, 24 kiedy tu byłem po raz pierwszy. Co chcesz obiektpierwszorzędny! Tak bliskood Zatoki. Alepusty! Pusty jak stodoła przed żniwami. Miał nadejść młynek i destylarka. Właśnie kierownik po nie pojechał. Dopierodziś! Poznałaś go już? Nie widziałam go na oczy. A ty? Ja tak. Właśnie wtedy, przed trzema tygodniami. Kto to jest? Niewiem. Jak to nie wiesz? A jeśli cipowiem, jak się nazywa, gdzie mieszka,jakie ma wykształceniei gdzie pracował poprzednio,to będzieszcoś z tegowiedzieć? No jednak. Kim on jest,przekonamy się dopiero tu na miejscu,w robocie. Chciałabym go już wreszciezobaczyć. Poczekaj. Widocznie walczy. Walczy? Nie nasłuchałaś się tego dosyć? My wciąż o coś walczymy. Inni ludzie robią to normalnie, a my musimy walczyć. Takitemperament narodu. Czy tylko? Cicho, cicho. Dostałaś pieniądze na swój agar-agar? Co ci sięnie podoba? Wszystko misię podoba. Tylko już bym chciała,żebysię coś działo. Ty jesteśtu po to, żeby się coś działo. Nie odwracaj sytuacji. Umilkła urażona. Pchnąłdrzwi i wszedł dolaboratorium, Patrzyła, jak stoi w pustym pomieszczeniu, szczupły, nieco pochylony do przodu,jakby go ta pustkajednak zaskoczyła. I nagle zaczął się śmiać. Nie wiedziała początkowo, co to ma znaczyć, a potemnie mogła się opanować i musiała mu wtórować przysiadłszy na kominie, zgięta wpół, jak wiejska baba. Pionierzy, psiakrew! powiedział wreszcie, wyjmującchustkę, żeby obetrzeć łzy z oczu. Do drzwi zaskrobała Ana. Może kawy zrobić? O! ucieszył się Wiktor. Jest kawa? 25. Pan kierownik kupił. Na wypadek jakby kto przyjechał. Nowięc właśnie mamy ten wypadek zawołała Dorota. Pan inżynier,pan magister inżynier poprawiła się będzie sprawował nadzór nad Zakładem. Ana prawdopodobnieniewiele z tego zrozumiała, ale tytuły działały na nią niezawodnie. Zarazbędzie kawa wyszeptała, cała w rumieńcach. Urocza dziewczyna powiedział, gdy zamknęła za sobą drzwi. Masz już przed sobą jedną uroczą dziewczynę, powinno ci towystarczyć. Och,Dorotko! westchnął. Musiała go jakoś powstrzymać, żeby nie zacząłmówićo domowych sprawach. Znała to już napamięć, trudnobyłospodziewać się rewelacji. Dzieciaki miały na zmianęanginę i biegunkę,jedynie koklusz wprowadzał od czasudo czasu jakieś urozmaicenie w ten rodzinny repertuar. Powiedz mi zaczęła szybko. Czy tak tosobie wyobrażałeś? Usiadł obok niej na piecu. Gorzej. W jaki sposób gorzej? Nie . wiem. Chciałem dodać ci animuszu. A co robisz, żebydodać sobie animuszu? Proste myślę o pieniądzach. O bodźcach ekonomicznych, to brzmi lepiej \ współcześniej. Cholernie potrzebuję pieniędzy. Kto nie potrzebuje? zadumała się. Wiesz, co sobie kupię? Skądmam wiedzieć? Samochód. Coś małego, syrenkę albo trabanta. Przecież macie już jeden. Mama jeździ nim dopracy. Nie musiałabym wstawać o piątej, żeby być tu na czas. Weź sobie motor na raty. A zimą? No tak przycichł Witor zimą. W obszernym przewodzie komina zagwizdał wiatr. Nadworze świeciło ostre, kwietniowe słońce, ale sosny za 26 oknami gięły się wgwałtownym sztormie. Pomyśleli obydwoje o tym samym i Dorota zeskoczyła z komina. Za wcześnie o' tymwszystkim mówimy. O pieniądzach. Io zimie. Ruszył za nią do drzwi. Zwłaszcza, że tylko zima jest pewna. Kawę podałaAnaw pokoju kierownika. Stało tu tylkobiurko i jedno krzesło. Przysiedli więc na oknie, spoglądając na drogę. Staruszek naprzeciwko wciąż jeszcze podlewał ogród; nie zanosiło się na deszcz. Miłe sąsiedztwo powiedziałWiktor. Zaczynał sięznówusilnie starać, abyodkryła jednak jakieś powabywswojej nowej sytuacji Miły staruszek! Tak, wszystko jest bardzo miłe! powiedziała. Ale teraz nie zaczęli się już śmiać i Wiktor spojrzał nazegarek. Noto trzymajsię! powiedział. Trzymam się. Wyszła znim razem przed wędzarnię, patrzyła,jakwsiadana motor; podniosła dłoń, kiedy ruszył. Dziewczętastanęły za nią na progu, także podniosły ręee. Zetkazachichotała. Stara Smardzewska nagórze klnie powiedziałaAna. Klnie? Dlaczego? Nie lubi, jak ktoprzyjeżdża na pyrkaczu. Córkęjej takijeden wywiózł. Ale nie ma już więcej córek? Nie, ani jednej. No to o kogo się boi? O naschyba nie. Weszły do środka. Na górzeu wylotu schodów stałastara kobieta. Pojechał? zapytała. Pojechał odpowiedziały dziewczęta. Chciała się cofnąć, ale zatrzymał ją widok Doroty. To jest ta, na którą czekaliście? Tak. Taka młoda? Dzień dobry! powiedziała Dorota pogodnie. Kobieta patrzyła na nią długo, przechyliwszy się przezporęcz schodów. Oczy miała ostre, . przenikliwe i nieufne. 27. Niech tu przyjdzie powiedziała wreszcie. Zwracała się do niejjakby za pośrednictwem dziewcząt. Dorocie nie wydawało się to dziwne. Wbiegła nagórę,weszła ze Smardzewską do ciasnego wnętrza zapchanegomeblaim z obszerniejszego ongiś mieszkania i stanęłaprzed tą samą ścianą błękitu, którą oglądała już przedtem po drugiej stronie kominastarej wędzarni. Popatrz! powiedziała staruszka. A ona stąd poszła. III Popołudniowe powroty znad Zatoki różniły się od poranków tylko tym, że słońcewpadało do przedziału z innej strony. Dorota szukała, zawsze słonecznego miejsca,po zimnym kwietniunastał chłodny maj, w wędzarniwciąż było wilgotno od porozlewanej wokół kadzi wody przynajmniej podczas podróży chciała się wygrzać. Pasażerowie takjak rano przeważnie spali. Nawet młodyprokurator, który od kilku tygodniusiłowałumówić się z nią na kawę, zapominał o tym, gdy zaczynały mu się kleić oczy. Wysiadała od niego wcześniej,pozostawiając go pogrążonego wbłogimśnie. Następnegodnia rano bardzo się tego wstydził,ale nigdy nie zdobyłsię na tyle silnej woli, aby nie zdrzemnąć się w pociągu. Starsza pani w kapeluszu była lekarką w miejscowymszpitalu. Najdalej dodrugiego przystanku opowiadałao szczególnych przypadkach wśród chorych. Potem zaczynała ziewać dyskretnie, ze szczelnie zamkniętymiustami przymykać oczy, usadawiać się wygodniej naławce, szukając oparciadla łokci igłowy. W końcu pochrapywała cichutko, zawsze zażenowana, jeśli sama siętym budziła. Młoda dziewczyna, ubrana podczas pierwszejpodróżyDorotynad Zatokę wczerwony sweter, demonstrowała co dnia jakiś ekstrawagancki sportowystrój,jakprzystało na instruktorkę sportów wodnychklubu jachtowego. Dwóchpanów, niezmiennie narzekających na katorgę dojeżdżania, reprezentowało szkolnictwo średnie. Zbliżał się koniec roku rozmawiali teraz o wakacjach. Dorota ani spostrzegła,jak szybko zżyła się z tym swoim towarzystwem z pociągu, zaakceptowana przez nie nie28 omal od pierwszego dnia. Kiedy decydując się na noclegw wędzarni, niezjawiała się na dworcu,zapytywano zaraz nazajutrz, co się stało, czy nie była chora, czy nie majakichś kłopotów w Zakładzie Doświadczalnym. Kłopotów było sporo,alenie mówiła o nich. Wszyscyjuż wiedzieli o ich agar-agarze, był sensacjąw tym małym mieście. Ojciec od kilku tygodnibył znów w morzu. Dom wrócił do normy, nie było w nim już tejjakiejś odświętnościzwiązanej z każdym jego pobytem. Zawsze przez kilkapierwszych dni nie mogła się pogodzić z pustką, którąpo sobie zostawiał. Kochacie ojca więcej niż mnie mówiła żartobliwiematka. Bo ty jesteś,a jego nie ma. Zegnały go obiez matką, przez dwie godziny stojąc nanabrzeżu. Podniesiono jużtrap, ale były jakieś kłopotyz pilotem i wyjściem. Nie lubię tego mruczał ojciec. Pojawiał się imtylko odczasu do czasu przy burcie, wciąż zajęty jakimiśrozmowami z kapitanatem portu. Dobrze, że się o cośkłóci! Wspaniale! matka otworzyłatorebkę i wyjęła nowąpaczkę papierosów. Otwierała ją długo. Mnie także dobrze by teraz zrobiło, gdybymmogła się z kimś pokłócić. Pokłóć się ze mną. Ale o co? Cośwymyślimy. Miałam ci przywieźć świeżego węgorza, prosto z wędzarni. Oczywiście zapomniałaś! Nie to. Tylko akurat dziś nikt nie ruszał sięz Zakładu. Musiałabym specjalnie iść do miasta, aśpieszyłam się na dworzec, żeby tutaj zdążyć. Tak to wygląda, jeślisię ciebie raz o coś poprosi. No widzisz, masz kłótnię. Lepiej ci? Matka uśmiechnęłasię, zaciągającsię papierosem. Lepiej. Możemy to kontynuować. Wiesz,ilewy. dałam pieniędzy w tym miesiącu? Ciekawa jestemnaco? Ostatecznie wszystkomaszw domu. 29. Mamusiu, idzie nam wspaniale! Na co? Dojeżdżanie kosztuje. Masz bilet miesięczny. Bilet to nie wszystko. Jadamod czasu do czasu obiady na miejscu. A potemrewanżujęsię mamie Smardzewskiej butelką wina. Przecież za obiady płacisz. No tak, alebądź cobądź robi mi grzeczność. Kapitan znowu ukazał się przy burcie. Idźciedo domu! zawołał. To się wcią; przedłuża. Mowy hie ma,poczekamy. Ale to naprawdę nie ma sensu. Wszyscy czekają. Trzeba było powiedzieć:wszystkie. Na nabrzeżu wśródtłumu, który żegnał statek, przeważały kobiety. Niektórestały z dziećmi,inne same. Patrzyły wciąż na statek, nawet wtedykiedy przy burcie nie było już mężczyzn. Przestańmyślećo tym, że tu stoimy zawołałamatka. Zajmuj się swoimi sprawami. Machnął tylko ręką i zniknął w głębi nadbudówki. Zaterkotała wreszciemotorówka pilota, na statku i nanabrzeżu podniesiono ręce do pożegnania. Teraz wszyscy krzyczeli to samo: Pisz często! Uważaj na siebie! Wracajzdrowy! Ileż to razy stały tak na różnychnabrzeżach, czekającaż statek zadrży, ruszy sięjak ogromne przebudzone zwierzę, które odwraca się powoli i zaczyna węszyć w poszukiwaniu śladu. Ileż to razy patrzyłyna migocące niebieskoplamy oliwy rozlanej na wodzie, które stawały się corazszersze, corazszersze międzyburtą a nabrzeżem, międzyludźmi tam i ludźmi tutaj. Zawsze to samo, ale niemożna siębyło do tego przyzwyczaić, Dopierow samochodzie, kiedy zbliżały siędo Redłowa,matka powiedziała: Początkowo myślałam,że to jest śmierć. Próba śmierci, przymiarka. Potemmusiałam udawać, że już do tegoprzywykłam, żony marynarzy muszą to umieć. Ta edukacja nie przychodzi bez bólu, ale każda musi ją odbyć. Przejeżdżałyobokredłowskiejkotliny osłoniętej zieloną ścianą lasu. Na jej tle kępa domów w świeżo poma lowanych ogrodzeniach wydawała się prawie dysonansem. Matka skinęła głową w tym kierunku. W każdym domuczeka jakaś kobieta. Arzecz najdziwniejsza, że wszystkie inneim zazdroszczą. Czego? Mają domy, mają samochody. Ale to jest tylko dekoracja. Życia za nią nie ma. Cały tenpas nadmorski jestwybiegiemdla czekających kobiet. Wiesz, co powiedziałam ojcu? Że wyjdę za szewca. Przynajmniejprzez cały dzień będzie siedział w domu. Masz rację roześmiała się matka. Masz rację! Po lewej stronie szosy,we wklęsłości wzgórzapokrytego młodymsadem, ukazało się morze nieprawdziwie niebieskie, jak z kolorowej pocztówki. Ciemna zieleń drzewobrzeżała je od dołu jak rama. Przejeżdżająctędy odezwała sięmatka zawszemyślę, że chciałabym być drzewem. Drzewem? Tak. Na przykład czereśnią. Kwitnie na wiosnę, potem spodziewa się owoców, oddajeje ludziom,ale już manadzieję,że na przyszłąwiosnę zakwitnieznowu. Aż do samego domu nie zamieniły anisłowa. Podczaskolacji matkapozostała też milcząca i szybko położyła sięspać, zażywszy jakąś pastylkę. A jednak nie przyzwyczaiła siępomyślała, wychodzącz jej pokoju. Teraz dopiero wiozła jej tego upragnionego węgorza,prosto z nadmorskiej wędzarni. Prokurator spał, jak zwykle naprzeciwko niej. Otwierał od czasudo czasujedno oko, mrucząc: Dorotko,jaksłodko się przy pani śpi. Wysiadając na swoim przystanku, wsunęła mu do kieszeni napiersi małą kartkę: "Prześpipan cały romans ze mną!" Matkę zastałajuż w domu. Krzątała się w kuchni, przepasana ogromnym fartuchem. Lubiła po powrocie z przychodni zajęcia domowe. Przygotowując jedzenie dlazdrowych, przestaję myśleć o chorych mówiła. Pozwala mi to wierzyć, że nie wszyscy mają amebyw przełyku, nieżyty kiszek i awitaminozę. Zbijała teraz mięso na befsztyk, aż dudniło w kuchni. Jadłaś coś? zawołała na widok córki. Tak. Napiję się tylko herbaty. Smardzewska usmażyła mi kotlet na cały talerz. Do tego mizeria i kalafior. Dba o ciebie powiedziała matka prawiez przekąsem. Cieszy się, że ktoś je] dotrzymuje towarzystwa. Żebyś wiedziała, jaką kołdrę mi dziś przyniosła. Puch'. Zobaczyła, że śpię tylko podkocem. Masz zamiar coraz częściej nocować wtej swojej wędzarni? Wodorościarni trzeba by powiedzieć. Kilka razy w tygodniu. Aha! Co aha? Wykończyłabym się, dojeżdżając co dnia. Wozu dać mi nie chcesz. Znasz mój pogląd na tę sprawę. No więc innej rady niema. Zobacz,co ci przywiozłam! Nareszcie! Matka zostawiła befsztyk na desce i zabrała się do węgorza. Wszystko, co robiła, robiła ze szczególną satysfakcją. Miło było patrzeć, jak przekłada rybę na płytki półmisek,jak obwąchuje ją i mruczy z zachwytu, jak zabiera sięw końcu do jedzenia, nalawszy sobie przedtem porządny kieliszekkoniaku. Nie napijesz się? Nie, dziękuję. Marzę o herbacie. Miałam dziś paskudny dzień. Wciąż nie mamy jeszcze kutra dopoławiania wodorostów. Ani załogi. Aleza to pokójmasz urządzony. Mamusiu! Nie, nic, nawet mam ochotę przyjechać co zobaczyć. Skromnie to wyglądana początek. Łóżko, poduszka i kołdra. Nie spodziewam się luksusów. Alejedną rzeczą będziesz zachwycona. I tej nie musiałam wypożyczać od Smardzewskiej. Co takiego? Morze! Niebieska ściana morza! Matka spojrzała zukosa. Wciąż cię to tak zachwyca? Nie zdążyłamsię jeszcze napatrzeć. Morze nocą staje się czarne. Co z tego? Nic. Musisz kupić zasłonyna okna. Woda w elektrycznym czajniku zapiszczała cichutko,potem głośniej. Czytotelefon dzwoni? zapytała matka. Zdaje ci się Dorota podeszła do drzwi. Nie,masz rację. Może to Zygmunt? Pewnie dzwoni, że się spóźni na obiad. Miał dziśmieć konferencję w CBKO. To chyba międzymiastowa. Może międzykontynentalna? Przecież ojciec dzwonił przedwczoraj. Podnieś prędzejsłuchawkę! krzyknęła matka. Zaledwie odezwało się Gdynia-Radio, już była przy telefonie, już odsunęłaDorotę i usiadła w fotelu, szukając na stoliku papierosów. Boże drogi! szeptała. Boże drogi! Dzwoniłprzedwczoraj. Tak krzyknęła znowu. Jestem przytelefonie! Poznała głos radiotelegrafisty ze statku męża. Pan kapitanbędzie mówił powiedział. Paweł! zawołała Pawełku! Czy coś się stało? Dorota wisiała przy słuchawce, żeby także coś usłyszeć. Dopiero po chwili odezwał się głos ojca Nie. Dlaczego? Dlaczego miało się coś stać? Nigdy nie dzwonisztak często. To nie znaczy, żebym nie mógł zmienić tego zwyczaju. Cou was słychać? Nicszczególnego. Właśnie Dorota wróciła. Przywiozła mi wspaniałego węgorza. Prosto z wędzarni. Cieszęsię. A jak jej tam idzie? Dobrze! krzyknęła Dorota. Powiedz, że dobrze! Dobrze jej idzie zawołała matka. Wracastamtąd rozpromieniona. Ucałuj ją odemnie. Czy projekt Zygmunta przeszedł? Dziś jeszcze walczy o niego na jakiejś komisji. Połączenie się urwało,odezwały się głosy radiotelegrafistów,nawołujących się nawzajem. Halo, tu Gdynia-Radio! Słyszycie mnie? Tu "Grunwald"! Słyszę! Nie skończyliśmy rozmowy! Tu Gdynia-Radio! Daję wam jeszcze raz numer abonenta. Rozłączyli nas odezwał się znów 'głos kapitana. 2 Zatoka śpiewających traw33. Bałam się, że się już nie usłyszymy. Gdzieterazjesteście? Tam, gdzie przedwczoraj, i wciąż bez żadnej nadziei na port. Kiedy wchodzicie do Djakarty? Za tydzień. Jeśli wszystko dobrze pójdzie. Napisz stamtąd. Napiszę. Okropny dziś upał. Tchu złapać nie można. Milczała przez krótką chwilę, oczy jej znieruchomiały. To znaczy: tytchu złapać niemożesz? Oczywiście, pchamy się wciąż przez ten tropik i jest coraz gorzej. Coraz gorzej? Odetchniemy dopiero zaHongkongiem. I z powrotem znówto samo. Paweł! Pawełku! Złe się czujesz? Skądże znowu? Mówię ci, że to upał. Macieklimatyzację. Trudno wciąż siedzieć w kabinie. Lekarstwa zabrałeś? Zabrałem. A zażywasz? Zażywam. Tu mnie wszyscy pilnują. Pilnującię? " Czy zażywam lekarstwa. Na litość boską, uważaj na siebie! Kochanie,robię, co mogę. Zadzwonię znów za kilka dni. Przedwejściemdo Djakarty. Nawet nie zapytałem, jak tysię czujesz. Ja? Znakomicie. To znaczy do tej pory czułam się znakomicie. No więc zadzwonię znów za kilka dni. Całuję was. Uważajna siebie! Znów odezwały się nawoływania radiotelegrafistów. Dorota zapaliła matce papierosa, usiłując ukryć, że ręce jej drżą. Halo! Tu Gdynia-Radio! TuGdynia-Radio! Proszę mnie jeszcze nie rozłączać z "Grunwaldem". Tu Gdynia-Radio Jest "Grunwald". Jest "Grunwald". Tu "Grunwald". Tu"Grunwald". Macie dla mnie jeszcze jakąś rozmowę? Wciąż tę samą. Tu Nicewiczowa, "Grunwald"? Tu"Grunwald"! Słucham panią. Czy mampoprosićpana kapitana? Nie, nie zawołała. Ja z panem. ja właśnie dopana. Czy mój mąż źle się czuje? Chwila milczenia, w którą znów włączył się głos z Gdynia-Radio. Czy mój mąż źle się czuje? Mamy okropny upał odezwał się wreszcie radiotelegrafista z "Grunwaldu". Wszyscy źlesię czują. Ale on gorzej od innych? Zapadłoznów milczenie, ale teraz była tocisza, ciszacałychogromnych przestrzeni, które dzielą dwoje ludzi,cisza bezsilności. Trochę gorzej. Proszępana! Proszę pana zawołaławsuwającpalce we włosy nad czołem. Jestem przez całą noc przytelefonie,proszędo mnie zadzwonić, gdybyście jeszczeraz łączyli się z Gdynią. Niech pani będzie spokojna. I proszę powiedzieć stewardowi męża, żeby do niegozaglądał. Nawet w nocy. Ma zesobą lekarstwa. Niech pani będzie spokojna. Wszyscy tuczuwamynad kapitanem. Dziękuję panu. Minęła długa chwila od odłożenia słuchawki, zanimDorota odważyła się zapytać: Co właściwie jest ojcu? Matka nie patrzyłana nią. W ciągu kilkunastu minuttej rozmowy twarz jej stała się twarzą przerażonej dziewczynki, która zgubiła się w wielkim mieście. Wiem tyle co ty. Dorota znów zapaliła jej papierosa, bo zgasł. Z kuchnidochodził odgłos wściekle podskakującej na czajnikupokrywki. Podbiegła i wyciągnęła sznur z kontaktu. Przezchwilęstała i patrzyła nastół, na pokrywającego naczynia nie mogła sobie uzmysłowić, coznaczą te przedmioty, były jakimś kształtem, którego nie potrafiła powiązaćze swoimi myślami. Wróciła do matkii usiadła obok niej. Wiem tyle co ty powtórzyła matka. Co możemyzrobić? Nic nie możemy zrobić szepnęła, Nic! Dosło 35. wnie nic! W takich chwilach na lądzie ludzie wzywająlekarza, organizują ratunek dla swoich bliskich. Amy możemy walić głową o mur albo zażyć dwa meprobamaty i położyć się spać, Prosiłaśprzecież radiotelegrafistę. Tak i teraz widzę, że to bez sensu. Zupełnie bezsensu. My jesteśmy tu, on jest tam tego nie da sięzmienić. Trzeba wszystkoprzewidzieć,kiedy się wybiera jakiś los. Dorota objęła matkę, przytuliła policzek do jej policzka. Ty sobie swego nie wybierałaś. Poprostuzakochałaśsię w jakimś młodym człowieku, o którym nie wiedziałaś, kim jest. Co ty wywlekasz za historie? Opowiadałaś mi. Bardzo lubiłam słuchać, kiedy opowiadałaś o waszympoznaniu. Głos matki zabrzmiał miękko i śpiewnie: Cicho, kochanie, cicho. Przyniosę ci herbaty. Wróciła z filiżanką, znów zapaliła matce papierosa, przysunęła popielniczkę. Siedziałydo późna nic nie mówiąc. Ściemniło się wreszcie, późny majowy zmierzchudzielił im krótkiej łaski niewidzenia siebie, popłochuoczu, zagryzienia ust. Ale nie mogłoto trwać wiecznie. Zapal światło powiedziała w końcu matka. Która to godzina? Jedenasta. Zygmunta wciąż nie ma. Dobrze, że go nie ma. Przynajmniej się nie martwi. Idź spać. O której musisz wstać jutro? Opiątej. Pośpij dłużej. Dam ciwóz. Nie, dziękuję. Przyzwyczaiłam się już do pociągu. Poszła do swegopokoju, aledługo nie mogła zasnąć,a kiedy wreszcie sen przyszedł, z najgłębszej jego głębokości wyrwał ją podniesiony głos matki. Rozmawiałaze statkiem, krzyczała wsłuchawkę, nie mogąc stłumić wysokich załamań głosu. Niech pan powierano mężowi, że to postanowione. Jeśli uda mi się wszystko załatwić, dogonię was samolotem w Singapurze. Mam sześć tygodni urlopu, miesiąc zaten rok i dwa tygodnieza poprzedni. Mążchciałtyle razy,żebym z nim odbyła jakiśrejs, ale nigdy nie miałam na 36 to czasu. Teraz koniec z tym. Niechpan mu powie, żeprzyjeżdżam. Dorota leżała bez ruchu, tłumiąc drżenie, które powoli ją opanowywało. Niechpan powie mężowi, żeby sięprzez tenczasoszczędzał. Ja jadę! Wyjeżdżam natychmiast,jak tylkouda mi się załatwić formalności. Otworzyła oczy i wparła jew ciemność. Za oknemciągnąłsię cienisty skwer, ale nie mogła sobie tego przypomnieć ani wyobrazić To nie zielona ziemia podchodziłapod okienny parapet, ale morze, gładkie i nie kończące się, jak lustro bez ram, czarne, gdy pochyli się nadnim noc. Ił Sposób na uspokojenie: mnóstwo czynności, lawinadrobnych spraw. Są jak siatka, przez którą nie może sięprzedostać żadnamyśl spoza kręgunajbliższych obowiązków, drobiazgowego programu na dziś, nanajbliższągodzinę, na drugą,trzecią, następną. Przed wędzarniąwciążsamochody. Nałęcz tak nazywa się kierownik,któremu Dorota patrzy z ufnościąw oczy, ponieważuwalnia ją od decyzji, a na razie to koniecznekierownik Nałęcz dyryguje ludźmi, którzy znoszą maszynyi sprzęty. Nad Zatoką wiatr. Sześć sosen, posadzonych,przed wędzarniąw jej młodości, a wyrosłych teraz ponaddach, gięło sięi kołysało na wszystkiestrony, uderzającmiękkimi gałęziamiw okna. Ktoś się obwiesił mruczała Zetka, pochylona nadkadzią,w której teraz jużnaprawdę kąpano morszczyn. W "rabolatorium" stała suszarka, waga i młynek kulowy do mielenia wodorostów. Lada moment, a momentyw zapowiedziach Nałęczabyły naprawdę momentami,miał nadejśćwiskozymetr Englera i destylarka. Krzesło,Przyniesione pierwszego dnia przez Anę, już tu pozostałoi Dorota przesiadywała terazna nim, godzinami grzebiącw stertach morszczynu i widlika. Gdyby nie zmartwieniadomowe, stała wizja statkupłynącego przez tropik, nagładecyzja wyjazdu, którą podjęła matka, i wszystkie tej 37. decyzji konsekwencje zajęcie to wydawałoby się możejałowe i nudne. W ciągu tych kilku dni Dorota zawdzięczałamu wiele. Czasem towarzyszyłaNałęczów! w wyprawach do portu, gdzie któregoś dnia miał stanąć na cumach kuter oddany do dyspozycji Zakładu. Miał stanąćniesprecyzowany czas przyszły niecierpliwił, ale i dodawałjakiegoś smaku przygody wszystkiemu, co robili. Wprawdzieprzyznano pieniądze naten cel, wprawdzie bezpośredniopiekunowie starali się o sprzęt i maszyny, alew rezultacie oni mieli w rękach klucz od efektu tych starań. To cudowne! powiedziała do Nałęcza, gdyzjeżdżali już w dół ku małemu portowi wsuniętemu prawie wsam środek miasta. Nałęcz na krótką chwilę odwrócił ku niej zdumioneoczy. Nawa starego kościoła i zrośnięte prawie z nią domy z pruskiego muru, a pozanimi drewniany, ciemny,jakbynamoknięty dosięgającą go falą, budynek szkołyszkutniczej nie wydawały mu się godne zachwytu. Co cudowne? zapytał. To właśnie! Zerobimy wszystko od początku. Nałęez nic nie odrzekł. Nie zwrócił też ku niej spojrzenia, droga biegła teraz małą stromizną, nad sam brzeg. Nie był już młody izdarzyło mu się nieraz robić wszystkood początku. Może nawetdlatego go tu dano. Ale nie wiedział,czyto jest cudowne. To po prostu było konieczne, jeżeli już ktoś to postanowił. Milczał, bo nie był pewien, coodpowiedzieć tej roziskrzonej pannie, którejoczypatrzyłyna świat co najmniej o ćwierć wieku krócej niż jego,któraw końcu wymyśliła to wszystko z tymdrugimchłopakiem w ciemnych okularach może więc miałaprawo do odrobiny entuzjazmu umilającego życie. Tenentuzjazm i jemunie był chyba obcy, tytko się do niego po prostu przyzwyczaił. Zatrzymałwóz, starą nysę, którą mieli od trzech dni, i pomógł wysiąść dziewczynie klamka przy drzwiachsię zacinała. Przy nabrzeżu stał jakiś kuter, kołyszącsięlekko na malej fali przyboju. To był już czwartyz kolei,któryim proponowano. Nałęczoglądał, wzdychał i pokażdych oględzinach gnał do telefonu, żeby wykłócać się z kim należało. 38 Terazteż dostrzegł z daleka, że tajba jest starsza, niżmogła się na to zgodzić jego ambicja, wysłużona ponadmiarę i rybacką godność. Stukał w drewno, odkręcał śrubyi zawory, klął ze znawstwem. Obsługakutra łaziła za nim, przyglądając mu się nieufnie. Ci z morza nie lubią cwaniaków z lądu, którymsię w dodatku zdaje, że posiedlicałą morską mądrość niezamoczywszy się nawet w morzu, jak należy. Myśleli ponadto z pogardą o tychnowychpołowach, jakim miałsłużyć kuter. To nie była rzeczpoważna,przez wieki całe wypływano wmorze po ryby, po nic więcej. Nałęcz wciążobchodził kuter, nie zwracającna nichuwagi. Nie pływał, ale pracował przez pięć lat w stoczniremontowej, nie moglio tym wiedzieć. Postępowałazanim krok w krok, tak jak on z twarzą pełną uważnegonapięcia, poważna i zamyślona. Musiał to jakoś źle zrozumieć, borzekł wkońcu, dokonawszy ponownych oględzin silnika: Nic z tego. Pani inżynier jest tego samegozdania. Była inżynierem od pierwiastków, nie odmaszyn, aleuznała, że to świetna zabawa i przyświadczyła zpowagą. Rybacy przyglądający się jej do tej pory z upodobaniemzwrócili teraz kuniej pełne rezerwy spojrzenia. Jak pani inżynier uważapowiedzieliz nietajonąurazą. Zeszła przed Nałęczem po trapie. Co panu przyszło do głowy powiedziała. Zupełnie się natymnie znam. Uśmiechnąłsię. Ale oni lubią autorytety. W samochodzie opuściło go chwilowe rozpogodzenie. 'Zobaczy pani, co będzie z załogą. Jak to co będziez załogą? Te same trudności. Jeśli wkońcu dobierzemy jakiśkuter, kto będzie na nim pływał? Tak trudno oludzi? Przy rybiezarabiają więcej. Na pewno będą kłoPoty. Bardzo proszęwestchnęła jeszcze się nimi nieniartwmy! - Dobrze mruknął. Mamy czas. 39. Wspomniała mu przed dwoma dniami o projektowanejpodróży matki, o okolicznościach, które ją spowodowały. Była jeszcze zbyt młoda, żeby milczeć, nie potrafiła smucić się milcząc. Umiał to ocenić. Mamy czas powtórzył. Nienapiłaby się pani kawy? Na to zawsze miała ochotę. Wprawdzie mama Smardzewska parzyła odczasu do czasu"dobrą"kawę, jak sięmówiło w tych stronach, ale kawa przeważnie nie zasługiwała na swoje miano. Wjechali wprostokątne, kolorowe pudełko rynku,nie wyblakłego jeszcze po niedawnymremoncie. Nałęcz wiedział, gdzie jest kawiarnia, zadomowił się już w miasteczku. Dojeżdżał wprawdzie, tak jak Dorota, ale mnóstwospraw, które musiał załatwiaćw związku z uruchomieniem Zakładu Doświadczalnego, wprowadziłogo niejako w miasto, nie tylko do urzędów i instytucji. Wkawiarence mimo dość wczesnejpory nie było pusto. To wszystko klientela sądowa powiedział Nałęcz. Niedaleko jest sąd. Po każdej rozprawie oskarżyciele i oskarżeni, o ile oczywiście uda im się opuścićgmachsądu, omawiają tu ze świadkami przebieg rozprawy. Zaraz pani usłyszy. Siedzieli przy szerokiej szybie okiennej stałpoza nią kolorowy ryneczek, jak makieta zewsząd oświetlonasłońcem iwylot stromej uliczki było stąd widać,i skrawek Zatokiz wchodzącym do portu kutrem. Najbliżsi sąsiedzi okazali się istotnie byłymi klientami sądu. Nałęczprzysłuchiwał się przez chwilę ich gorącej dyspucie. Norkarze powiedział pochwili. Dorota także dyskretnie nadstawiła ucha. Popijającpachnące drożdżówki gorącą, nadspodziewanie dobrą kawą przysłuchiwała się na wpół sennie rozżalonemugłosowi człowieka siedzącegopoza nią. Pożyczyłem mu samca na pokrycie. O tym sądowi nie powiedział. Bosędzina nie pytała odezwał się drugi głos bardziej z głębi. Ale ja pytałem. Ja pytałem i Bernardprzyświadczył. Powiedziałem, jak było odezwał się teraz ktoś trzecituż nad uchem Doroty. 40 Trzeba było wziąćadwokata. Mówiłem wamod razu. Wzdłuż Zatoki i Półwyspu, we wszystkich osadachrybackich,przywszystkich rybackich portach, gdzie rybabyła zawsze łatwiejsza do zdobycia niż chleb, prosperowały małe i większe fermy norek. Owiane do niedawnaprawielegendą polskiego byznesu, były podniecającymwyobraźnię marzeniemnie tylko romantycznych awanturników, którzy urodzili się zbyt późno i w niezupełnieodpowiednim miejscu, aby wziąć udział w wyprawach naAlaskę, ale także i najczęściej skromnych i pracowitychludzi, uwiedzionych nadzieją szybkiego zarobku. Wegetowali teraz między jedną adrugą rozprawą sądową, wizytą komornika lub egzekutora, między lękiem przedpadnięciem przychówka, kradzieżą, a nagłymi przypływamiwciąż pielęgnowanej w sercu nadziei na szansę bogactwa. Był to prawie hazard. Zwinę to któregoś dnia i niech to diabli wezmą! w głosieposzkodowanegobrzmiał nietylko żal, ale i leciutka nuta zapytania,oczekiwania na sprzeciwy iprotesty. Zapadła jednak cisza, w której ostro dzwoniły łyżeczki o ścianyszklanek. Wziąłbym od ciebie zedwie trójki odezwał sięgłos przyuchu Doroty. Albo i trzy. Ja też zgłosił sięktoś z głębi. Znów zapadła cisza, a Nałęcz pochylił się nad stolikiem. Teraz to już wiadomo, że nie zwinie fermy i niesprzeda nawet ogona. Żywego, oczywiście, bo wzimiesprzeda skórki. A już myślałam, że to będzie pierwszy kandydat nanasz kuter. Nie wiadomo czyrybak. Mógłby się przyuczyć. To nietakie proste. Musi być rybak całą gębą. Z morzemnie mażartów, morze. urwał, uświadomiwszysobie, że ma do czynieniaz kapitańską córką. Będęmusiał porządnie pochodzićkoło tego, żeby załoga byłazprawdziwego zdarzenia. Oczywiście, załoga musi być z prawdziwego zdarzenia potwierdziła z niejasnym uczuciem, że ją zganionoza mieszanie się do nie swoich spraw. A jednak to ona, a nie Nałęcz,wynalazła pierwszegorybaka, może nawet szypra na ich kuter, zaraz następne41. go dnia po tej rozmowie. Zresztą była to okazja, przytrafiła się akurat jej, a nie Nałęczów! , nie mógł mieć o to do niej pretensji. Postanowiła zanocować w Zakładzie. Poprzedniego dnia była w domu. Matkazałatwiała formalności związanez wyjazdem, pakowała się, drżała na dźwięk dzwonka telefonu, biegała do apteki, gdzie skupowała lekarstwa dlacałej załogi "Grunwaldu". Przejrzała w przychodni wszystkie karty, wiedziała, co komu może sięprzytrafićw długimrejsie. Postanowiła być pogotowiem dla wszystkich. Dorota przezkilka krótkich godzin pobytu w domu uczestniczyła w każdej jej czynności, to było niedo zniesienia. Wyciągała walizki, otwierała i zamykałaszafę, nadsłuchiwała,czy telefon nie dzwoni, biegała do sklepu i apteki, gdymatce się coś przypomniało, znów nadsłuchiwała, czy telefon nie dzwoni, chodziła za matką po mieszkaniu krok w krok. Zygmunt urwałsię wcześnie, tłumacząc się jakimś zawodowym spotkaniem. Oszaleć można! powiedział Dorocie przy drzwiach, wykonując jakiś nie dokończony gest zawstydzenia własną słabością. Tego dniapostanowiła więc, upewniwszy się telefonicznie, że w domu nic nie zaszło, zanocowaćw Zakładzie. Wynalazła jakiś pretekst: oczekiwaniena sprzęt, którymiał nadejść,czy coś w tym rodzaju matka zresztą niepytałao szczegóły. Przez chwilę tylko głos jej zawisł pojakimś zbyt cicho powiedzianym słowie. Mamusiu! krzyknęła Dorota, gotowa biec na dworzec. Mamusiu! powtórzyła. Chyba że mnie potrzebujesz. Skądżeznowu odpowiedział spokojny głos matki. Zepsuło się coś. Zepsułsię wieczór. Miała zamiar spędzić go bezmyślniei pogodnie, może nadZatoką, możenawet w kinie, w zaduchu, choć nie miała pojęcia, jakifilmprzywędrował akurat do miasta. Narazwszystkosię odmieniło, nie mogło już byćmowy o bezmyślnej pogodzie. Usiadła na ławceprzed wędzarnią. Oboje z Zygmuntem nie byli przyzwyczajeni do tego, żeby rodzice sprawiali im kłopot oto wszystko. Ojciecbył do tej poryniewysychającymźródłem miłych niespodzianek. Każdy jego powrót, z rejsu to były pełne walizki. Każdewyjście w morzeopromieniała pewność, że 42 przecież ojciecnie wyobraża sobieżycia beztego. Matkastanowiła dom, pojęcie jego trwałości. Była zawsze. I naraz ustalony porządek zachwiał się. Dom bezmatki nie, to byłonie do pomyślenia. Ojciec był od tego, żebyjeździćpo świecie, był oczyma matki, znała wszystkieporty,choć tylko on je widział, ale onabyła w nich także. Nagle oni oboje gdzieś tam, na tej ogromnej i dalekiejprzestrzeni wodnej. Stary człowiek wogrodzie naprzeciwko znów podlewałtulipany. Widać czynił to z rana i wieczorem,o innychporach dnia go nie widywała. Stąpał ostrożnie międzygrządkami z wężem gumowym w dłoni,w wypłowiałej,starej marynarce, w małej mycce na głowie, któraniekryła siwych włosów. Gdy strumień wody obmiatał nagrzany słońcem zagon,aż do ławki przed wędzarniądocierał zapach zwilżonejziemi, ciepły, jakby już pierwszyoddech lata. Alepowietrzebyło jeszcze chłodne, podmuchyod Zatoki cięły przejmującym zimnem. Podniosła kołnierz kurtki, zauważyła, że stary człowiekw ogrodzie naprzeciwko ma włóczkowy szafirowy sweter,wystającyspod spłowiałej marynarki. Zabezpieczył się pomyślała. Zna ten klimat od stu, może nie od stu, aleprzynajmniej od osiemdziesięciu lat. Niespodziewanie pozdrowiła go. Wstała z ławki, przeszła na drugą stronędropi i oparła się o płot. Ładne tulipany! ^wiedziała. Skierował strumień wody winne, dalsze miejsce,żebysłyszeć, comówi. Ładne tulipany! powtórzyła, Chce pani kupić? Nie,skądże znowu,niechrosną. Bo ja nie sprzedaję. Będę musiał kartkę powiesićnafurtce. Jesttylu chętnych? Staruszeknie odpowiedział. Nie zauważyła dotąd, żeby go ktokolwiek niepokoiłw sprawiekwiatów czy jakiejś innej. Dom naprzeciwkobył czysto wysprzątaną pustelnią. Nieczuło się tu obecnościinnych ludzi. Nie bylikonieczni w tym małym krajobrazie bieli iciszy. Byłoby wielu chętnych, gdybymzaczął sprzedawać powiedział wreszcie. Zadeptalibymi całe ścieżki. 43. Znowu skierował strumień wody na grzędę przy płocie. Dorota musiałasię odsunąć. Z drugiej strony domu też mam tulipany. Tam, gdziestał stary dom. Tam ziemia najlepsza. Tutaj posadziłemżółte, a tam czerwone, chcepani zobaczyć? Chętnie. Pchnęła furtkę i weszłanaczysto wygracowaną ścieżkę, obrzeżoną pobielonymi krawężnikami. Staruszek wydałjej się z bliska jeszcze bardziej stary, ale postać miałjeszcze krzepką, żwawo ruszył do garażu, żeby zamknąćkran. Podążywszy za nim wzrokiem, zobaczyła wgarażunowy modelrenaulta. Tam jest strona południowa mówił. Odjedenastej słońce. Zobaczy pani,jakie to ważne dla kwiatów. Bardzo ważne powiedziała, żebymu sprawić przyjemność. Stary człowiek był w tej chwili jedyną istotądającą jej szansę zapomnienia o tym piekielnym niezadowoleniu z siebie,które nie opuszczało jej ani na chwilę. Wyobraziła sobie, że sprawia mu satysfakcję zainteresowaniem dla jego ogrodu. Pochylałasię nadstarannieutrzymanymi grzędami strzępiastychtulipanów, nakrapianych kolorowymi cętkami, choć akurat nie przepadałaza tym gatunkiem. Papugi powiedział staruszek. Mówiąna niepapugi. Wspaniałe! Na przyszły rok posadzę je również iod frontu. Zęby się tylko panu cebulki nie pomyliły. Ale! spojrzał na nią, nie kryjąc zgorszonego zdumienia. Jak się mogąpomylić? Zawsze w lipcu, zarazpo wysuszeniu, układam w osobnych pudełkach. I nakażdym piszę, jaki kolor i odmiana i ile lat mają cebulki,Nie połapałbym się inaczej na jesieni. Ma pan robotę przez cały rok. Przez cały rok zadumał się. Usiadła na ławce, opierając głowę o ścianę domu. Taściana i weranda, z której prowadziły do ogrodu wyłożone klinkierem schody, osłaniały ją od wiatru, stwarzaływrażenie zaciszności. Pływał pandawniej? zapytała. Skinął tylko głową, nic nie odrzekł. Wziąłspod ścianyoparteo nią grabie i zagrabił ślady swoichwłasnych 44 stóp na ścieżce. Potem ślady Doroty, jakby zwahanieminamysłem. Będziemy potrzebowali ludzi powiedziała nie wiadomo po co. Może dlatego, że czuła potrzebę mówienia,zapełnianiaczasu słowami. Ale pożałowała tego zaraz, stary człowiek skierował ku niej spojrzenie. Do wędzarni? zapytał. To już nie jest wędzarnia. Wszystko jedno do tego, co tam jest? Będziemywydobywaćwodorostyz Zatoki. Dostaniemy kuter. To na ten kuter ci ludzie? Tak. Kierowniksię martwi, że będą kłopoty z załogą. Słońce było coraz niżej. Nad pomarańczowym horyzontemukazała się pierwsza smugawieczornego fioletu. Powietrze stało się jeszcze bardziej rześkie, jakby Zatokawdarła się głębiej w ląd. Niepotrzebnie się martwi zaczął stary, kiedyjużprawie zapomniała, oczym mówili przed chwilą. Tuludzi dość. Tylko czekają, żeby znówwypłynąć. Nie wiedziała, czym usprawiedliwić swojemilczenie. Przymknęła oczy, wystawiając twarzku słońcu. A stary człowiekpowtórzył: Tylko czekają. Trzebabyło jednak coś powiedzieć, coś delikatnego,sprawiającego jaknajmniej bólu. To bardzotrudna praca zaczęła. Bardzo trudna. Nie to co ryba. Ryba wpada w sieć, sieć się wyciąga. To nie o mnie chodzi przerwał jej stary człowiek. Zrozumiał. Rzucił grabiepod mur,choć przedtemstałyoparte o ścianę, gotowedo uchwycenia. Nie omnie. Ja tojuż tylko koło domu zatoczył szeroki, urwanynagle ruch ręką. O tamtym jużnie myślę. Ale mój kuzyn jest młody. Młody? Dopierorok jak niepływa. Rybak? Rybak. Szyper na dużym kutrze. Sprzedał go? W spółdzielni był. Aw spółdzielni to jak w jakimurzędzie przyjdzie ten czas przepisany, idź, dziadu, do 45 domu, nie da rady. Zadumałsię. Ale on jeszcze młody! Ho, ho! Ledwo powstrzymała uśmiech. Stary człowiek poprawił na głowie swojąwypłowiałą czapeczkę. Moglibyśmy pójść do niego powiedział. Pogadać. Ucieszy się, że jest robota. Ja.. chciała mu powiedzieć, że to kompetencje kierownika Zakładu, ale nagle przyszła jej ochota naten wieczorny spacer z samotnym starym człowiekiem,który nie wychodził chyba zbyt często poza płot swegoogrodu. Daleko to? . zapytała. Dosyć daleko. Po drugiej stronie miasta. Moglibyśmywziąć samochód. Machnął ręką. Przejdziemy się. To nie dla mnie takie jeżdżenie. Japrowadzę. Kiedy to bliskozawołał Ja dobrze prowadzę. Ale całkiem, całkiem blisko! Nie nalegała. Staruszek zamknął garaż. Przez chwilębyło widać, że zastanawia się, czy nie zmienić marynarki, ale mruknąwszycoś do siebie, zdecydował, że taotrzepanai pozapinana na wszystkieguziki nie jest jeszcze taka zła. Ruszyliw stronę miasta, przystając przed każdymz domów dla szczegółowej lustracji wiosennych prac wogrodach. Stary mrużył oczy i patrzył przezparkanw głąbścieżek i alej. Wciążcoś mruczał dosiebie ipodnosiłgłos tylko wtedy,gdy napotykał jej spojrzenie. Urosły te bzy przy mleczarni. Niedługo nie będzienic przez płot widać. Wszystkorośnie. A ten modrzewu Gajewskich! Nie ma więcej jak sześć lat. Może osiem. Tak, chyba osiem zamyślił się, sprawdzając liczbę latwedług jakichś wydarzeń przechowanych w pamięci. Weszli w czworobok rynku. Dorota po raz drugi tegodnia. O tej porze przedwieczornej tonął w cieniui Zatoka pełna już była mroku, zielonego przy brzegach, połyskującego ciemnym błękitem na głębi. Na ławkachprzy skwerku pośrodku rynku siedzieli ludzie. Starzyludzie, nie byłotu nikogomłodego. Patrzyli na siebiei domy, na porę roku przesuwającą się,jak kolorowy jedwab na ruchliwej rolce czasu. Tylko ona była czymś zmiennym wtym stałym pejzażu życialudzii miasta. Młodzi stali w niewielkich grupach przedbudynkiem narogu, w którym najwidoczniej coś się działolub miało siędziać przedstawieniealbo zabawa,był to Dom Kultury. Dziewczęta śmiały się, podniecone towarzystwem i zapadającym zmierzchem, chłopcypalili papierosy. Wieczórw miasteczku jest małą niedzielą. Żeby tylko był w domu mruczał staruszek, gdyminęli rynek. Przyśpieszył kroku. Bo on lubi sobie czasem wpaśćdo gospody,na piwko albo na coś mocniejszego. Kto? zapytała zamyślona. Klemens. Ten, do którego idziemy. KlemensCejkosięnazywa. To był wielki szyper, przedtem ipotem. Przedtem i potem? Zatrzymałsię, żeby zaczerpnąć tchu. Rzecz nie dawałasię wyjaśnićw dwóch słowach. To był wielki szyper. Wszyscy to przyznawali w okolicy. Mówili,że łowi tresowanąrybę. Sama do niego szła. W najgorsze miesiące nie wracał z pustą siecią. Rybacysię go trzymali, szli zanim na morze. Mówili, że maszczęście, choć wiedzieli, że to nietylkoo szczęście chodzi. To był wielki szyper, największy na tym kawałku brzegu. Noi Niemcy, jak przyszli, chcieli, żeby łowił dla nich. Tylko żeby przedtem podpisał ten mały papierek, któryonitutaj ludziom podsuwali do podpisywania. Jedni podpisywali,drudzy nie. On był z tych drugich. Nie podpisał i poszedł na morze, a kiedy wrócił, nie miał jużani żony, ani synów. A miał ich trzech i chodzili z nimjuż namorze, ale tego dnia morze było groźne i bał sięgo dla swoich synów. Bał się gowięcej niż ludzi tegonigdynie mógł sobie potem wybaczyć. Teraz jest sam? Sam. Jak pan chciała powiedzieć,ale nie powiedziała tego. Byłobywtym pytanie, a nie chciała pytać, skorosam nic o sobie nie mówił. Na ulicy, gdzie domystały znowu w ogródkach, zatrzymali się przed jednym z nich. Budynek był mały, stary,obłożonyjakimiś przybudówkami różnego kształtuiprzeznaczenia. Byłby nieznośny dla oka, gdyby nie gęstwa bzów, którego obrastały i zdobiły. 47. To tutaj powiedział towarzysz Doroty. Sapał trochę, choć starał się to ukryć. Postępowała zanim po zarośnięte] chwastami ścieżce, trochę zdumiona, że ogród jest tak inny niż ten naprzeciwko wędzarni, niż te, które mijali po drodze. Staryczłowiek wyczuł, żeo tymmyślała. Odwrócił na chwilę głowę. On do niczego nie ma serca. Doniczego. A jeszcze teraz, jak zszedł z morza. Załomotał dłonią w niskie drzwi, z których obsypywała się zeschła farba. W domu trwała cisza. Może już śpi. Tak wcześnie? Rybacy chodzą wcześnie spać. To jużzostajena całe życie. Panu nie zostało. Uśmiechnął się. oczy zniknęły mu w gąszczu zmarszczek. Bo ja muszę kwiatypodlewać, a podlewać można dopiero po zachodzie słońca. , W domu rozległy się wreszcie kroki. Pnwnlne, niechętnegościom, Kto tam? Ja!Aleks. Aleks! ucieszył się gospodarz. Otworzył pośpiesznie drzwi i stał w niskim ich wykroju rażąco silnyiwysoki, zbyt wypełniający sobą małe przejście. Aleks! powtórzył niskim głosem. Wejdź. Nie jestemsam powiedział staruszek, którego Dorota poznaławreszcie przynajmniej zimienia. Przyprowadziłem ci gościa cofnąłsię, żeby przepuścićjąprzedsobą, ale gospodarznie ruszał się od progu. Wiesz, jak u mnie jest powiedział Pani się przestraszy. Możemy porozmawiać w ogrodzie zaproponowała, wściekła naraz na siebie, że się dała namówić na tę wyprawę. Ale człowiek w drzwiach,tenKlemens Cejko,mimo swoich lat, które miał wypisane, wytłoczone natwarzy, jak tatuaż, wyglądał naprawdę na wielkiego szypra. Chodzi o pracę powiedziała. Klemens! zaśpiewał naglestary człowiek. Klemens! Robota ci się szykuje! Jaka robota? zapytał tamten powoli. Cofnął sięjednak i wpuścił ich do środka, niezapalając światła. W przedwieczornymzmierzchu zaniedbanie domu mogłosię wydawać nieodłączną konsekwencją starości budynkui samotności gospodarza. Tylko zaduch tu panujący byłjuż czymśponadmiarę i stary Aleks nie domknął za sobą drzwi. Jaka robota? powtórzył gospodarz,Dorota w kilku słowach powiedziałamu, o co chodzi. Miała uczucie, ze Nałęcz byłbyz niejzadowolony. Muszę widziećkuter powiedziałKlemens Cejkopo długiej chwili. Ale kutra jeszcze nie ma. Będzie lada dzień. Muszę go najpierw widzieć powtórzył. W jegotwarzy nie było entuzjazmu, którego sięspodziewali, może nawet przebiegł przez nią cieńrozczarowania, gdymowa była o Zatoce, tylko o Zatoce, nie o Wielkim Morzu. Oczywiście powiedziała Dorota skontaktujępana z kierownikiemZakładu. Decyzja codo kutra zapadnie w tych dniach. W głębi domu rozległ się głuchy odgłos jakby uderzeńalbo czyichś ciężkich kroków. Oczy starego Aleksaznieruchomiały. Kotysię tłuką na strychu powiedział gospodarz. Dopiero przed chwilą posadził ich na chwiejnych krzesłach i wyciągnął do kuzyna skórzany woreczek z tytoniemdo fajki, a jużznowu wstał, zmuszając tym przynajmniej Dorotę żeby zrobiła to samo. Idziemy powiedziała do swego sąsiada. On jestdziwny mówiłpo drodze, jakby pragnącsię usprawiedliwić. Po tym się zrobił taki dziwny. Aleto wielki szyper. I młody jeszcze. Całkiemmłody. Dobrzeby było, żeby do was przyszedł. Milczała. Na dworze byłojuż prawie ciemno, powietrze zrobiło się jeszcze chłodniejsze. Wciągała je z radością wpłuca. Po pobycie w przesyconym odorem cebuli,czosnku i nie mytych koszy od ryb domu KlemensaCejki potrzebny był jejgłębokioddech. Ławki na rynkubyły już puste, za to przed narożnym budynkiem wciążjeszcze chichotały dziewczęta i migotały papierosy w rękach chłopców. Rozstali się na drodze, stary Aleks skierował się dosiebie, ona otworzyła drzwi wędzarni. Dziękuję zaspacer! krzyknęła. Przystanął, odwrócił głowę. Ja też! odkrzyknął, i nagle zaśmiałsię. Przydarzył sięstaremu majowy spacer z panienką. Niechpani przyjdzie jutro. Zakwitną nowe papugi, takichjeszczepani nie widziała. Przyjdę. Usłyszała, że Smardzewska otwiera drzwi na górze, żeczeka na nią u szczytu schodów. Herbaty się napije? zapytała. Był to znów ten przedziwny zwrot przez trzecią osobę,ale przywykłajuż do tego. Smardzewska mówiła jejchwilami "ty", jak wszystkim dziewczętom w wędzarni. Ale dopiero w dalszym ciągu rozmowy, nigdy na jej początku. Napiję się. Chętnie. Miała ze sobą jakieś kanapkizabrane ranoz domu. Poszłapo nie do "swego" pokojupo drugiej stronie komina, cieszącsię, że Smardzewskają zaprasza, że będzie z nią gadać i gadać, aż zechcesię jej spać. Ale kiedy tuwróciła, mimo późnejgodziny sen nie nadchodził. Niepokój,odsuwany przez cały dzień, jaknieprzyjaciel, któremu raz się nie powiodło,zaatakował zpodwójną siłą. Leżąc z zamkniętymi oczyma, widziała wciąż statek, mały statek naogromnejprzestrzeni morza i stary dom na jednym z gdańskich przedmieść, dom z oknami na cienisty skwer, który nie jestw nocy cienistym skwerem, ]est morzem. I kobietę w tym domu, i jej strach. Kiedywreszcie udało się jej zasnąć, obudziła się zaraz miała uczucie, że spała tylko chwilęi obudziła się,słyszącjakby własnyjęk i jeszcze coś płynącego z oddali,stłumionego inierealnego, ale będącegood razu, od pierwszego momentu najostrzejszą rzeczywistością. Na dole, w pokoju biurowym,pod cienkim stropem wędzarni, dzwonił telefon. Wpustymbudynku sygnałbrzmiał donośnie, alarmująco. Usiadła na łóżku i najpierw pomyślała ze złością, że trzeba będzie postarać sięo wyłącznik,żeby telefon nie budził jej po nocach. A potemchwyciwszy po drodzekurtkę jużbyła przy drzwiach,trzęsącymisię rękami obmacywała ścianę na korytarzu w poszukiwaniu kontaktu, uderzywszy się w kolano o barierę przy zakręcie schodów biegła w dół do na^? 'pnej ściany, gdzie znówtrzeba byłodługo szukać kontaktu, ale telefon wciąż dzwonił, uporczywym sykiem międzymiastowej. Dopadła wreszcie dodrzwi pokoju biurowego, chwyciła słuchawkę. W ciszy, która nagle nastała, słyszała: tylko łomot swego serca. Halo! krzyknęła. Słucham! Odezwał się zaspany głos telefonistki: Czy tonumer dwieście trzydzieści pięć? Na aparacie nie było kartki z numerem. Czy to numer dwieście trzydzieścipięć? powtórzyła telefonistka. Nie wiem, jaki to numer. Ktodzwoni? A czy to starawędzarnia przy szosie? Starawędzarnia. Kto dzwoni? Proszę mówić! zawołała telefonistka i zaraz potem odezwał się inny głos kobiecy pełen dramatycznegonapięcia: Stara wędzarnia? Tak krzyknęła Dorota. Ktomówi? Mówię z Gdyni. Mam bardzo wielką prośbędo paniNaprzeciwko wędzarni mieszka pan Gil. To bardzo pilna sprawa, proszę poprosić go do telefonu. Dorota powoli odzyskiwała przytomność. Telefon nie byłwięc do niej. Nie do niej! Co takiego? krzyknęła. Naprzeciwko w nowymdomu mieszka pan Gil. Tamjeszcze nie ma telefonu- Przepraszam, że dzwonię w nocyifatyguję, alesprawa jest bardzo pilna. Pan Gil zrewanżuje się za grzeczność, proszę go poprosić do telefonu. Teraz? Dorotaprzysiadła na stole, który byłprawie jedynym meblem w tym pokoju, i potarła dłonią cz0to. Przecież noc! Ale sprawa jest bardzo pilna! Bardzo! głos w słi1"chawce brzmiał na najwyższym dramatycznym tonie. ^a wszystkopanią proszę! Niech pani go sprowadzi do telefonu! Dorotawestchnęła. Dobrze, spróbuję. Niech pani czeka. Tylko łagodność, która nią owładnęła, gdy okazało się. że telefon jest nie do niej, skłoniła ją do wyprawy przez. dudniący korytarz wędzarni, ciemną szosęi ogród aż dodrzwi uśpionego domu naprzeciwko. Poszukała palcamidzwonka. Staruszekmiał chyba lekki sen, powinien zarazsię obudzić. Przestraszy się i zmartwisprawa na pewnonie byłabłaha, jakaś choroba albo śmierć w rodzinie. Zrobiło się jej nieprzyjemnie, że to ona jest posłem tychzłych wieści. Dom jednakmimojej gwałtownegodzwonkatrwał w głębokiej ciszy. Uderzyła pięścią w drzwi, razi drugi. Gdy wreszcie odezwały sięczłapiące kroki,zawołała, bojąc się,że stary człowiek sięprzestraszy: To ja! Z wędzarni' Jest telefon do pana! Otworzył i Dorota, mrużącoczy przedświatłem, powtórzyła jeszcze raz: Telefondopana! Z Gdyni! Niech pan idzie. Stary Aleks stał bez ruchu. Przytrzymywał dłonią płócienne kalesony z ciągnącymi się po podłodze tasiemkami i patrzył na Dorotę bez słowa. Powtórzyła głośniej; Ktoś z Gdyni dzwoni dopana! Bardzopilna sprawa! Kazano mi sprowadzić pana do telefonu. Stary Aleks wreszciesię ruszył. Cofnął siękilka krokóww kierunku schodów prowadzących nagórę. To niemnie powiedział. Pana! Jakaś kobieta chce z panem rozmawiać. Staruszek wszedł nakilka pierwszych stopni. Dominik! krzyknął, podnosząc głowę do góry. Dominik! To mój wnuk zwróciłgłowę ku dziewczynie. Wrócił z morza, dopiero siępołożył. Dominik! krzyknął głośniej. Z góry nie dochodził żaden odgłos. Starywestchnął i poczłapał po schodach. Miał przedziwnie różowe pięty, jak udziecka. Dominik! powtarzał Dominik! Obudź się! Usłyszała pchnięcie drzwi w głębi, odgłosy szamotania i wreszcie niski, zaspanygłos: Co do jasnej cholery? Nigdzie na świecie nie można przespaćsięspokojnie? Potem głos umilkł, uciszony szeptem starego, i po długiej chwili u wylotu schodów stanął wysoki, młody człowiek w pasiastej piżamie, patrząc nieprzytomnie na Dorotę, Telefon do ciebie! powtórzyłdziadek. Z Gdyni! dodała. Niech pan idzie. Cóż udiabla! zaklął znowu. Jest wachta natrawlerze! ściągnął zwieszaka ortalionowy płaszcz, narzucił go na piżamę,podniósł do góry kołnierz. Niemoże człowiek nadziesięć minut zostawić statku. Dorota była już na dworze. Przezdrogęnie mówilinic. Od Zatoki ciągnął zimny wiatr, niebo było czyste,bardzowysokie i odległe, Na schodach stała Smardzewska wchustce narzuconejna plecy. Zaniepokoiły ją odgłosy dochodzące z dołu. Telefon z Gdynido pana Gila wyjaśniła Dorota. Dobry wieczór! powiedział młodyczłowiek. Staruszka cofnęła się. A, jesteś! powiedziała tylko. Wsłuchawce położonej na stoleszalał głos telefonistki. Mówi się? Mówisię! krzyknęła Dorota. Oddała słuchawkęmężczyźnie, który jeszcze nie oprzytomniał po głębokimśnie. Tu Gil! krzyknął. Co się stało, u diabła? Dominik! odezwał się zdesperowany głos kobiecy Dominik, na litośćboską! Dowiedziałamsię, żeweszliście do portu,dlaczego nieprzyszedłeś? Młody człowiek zamilkł na długą chwilę. Słychać byłotylko jego przyśpieszony oddech. Dominik! zawołała kobietaDominik! Dorota słyszała ją, jakby była o krok. Powinna wyjśćizamknąć drzwi, rozmowa zapowiadała się na intymną,ale budząca sięwściekłość sparaliżowała jej ruchy. Dominik! odezwało się w słuchawce jeszcze raz, Oszalałaś! młody człowiekodzyskał wreszcie głos. Zupełnie oszalałaś! Dlaczegonie przyszedłeś? Dlaczego odrazu do mnienie przyszedłeś? Nie miałem długo listu od dziadka, i chciałem siętrochęodespać. Jeszcze się nie odespałeś? Co robiłeś w morzu? Przyjadę po południu. Po południu? W nocy wraca Lucjan! Rozumiesz? W nocy albo pojutrze rano. Dlatego zadzwoniłam. Przyjeżdżaj zaraz! Dobrze, dobrze. Zaraz! Dominik! Czekam! Dobrze. Mówi się? włączył się głos telefonistki. Nie! krzyknął Dominik. Skończone! Odłożył słuchawkę i dopiero teraz podniósł oczy na dziewczynę stojącą przy drzwiach. Przepraszam powiedział cicho. Nic nie odpowiedziała. Czekała, żeby wyszedł. Chciała zgasić światłoi zamknąć drzwi. Nie ruszał się z miejsca. Przepraszam powtórzył. Przeczesał palcami zwichrzone snem włosy. Próbował się uśmiechnąć, ciemna, wąska twarz rozjaśniła się na chwilę błyskiem zębów. Dorota trzymała dłoń na kontakcie. Zdawała sobie sprawę, że spod kurtki wystająjej krótkiespodniekwiecistejpiżamy, że musi wyglądać śmiesznie i to potęgowało jej wściekłość. Nigdzie nie pojadę powiedział. Wracamzaraz do łóżka. Niech pan robi, copan chce - wybuchnęła. Co to mnie obchodzi? Staław otwartych drzwiach, jużwłaściwie na progu, nie zdejmowała dłoni z kontaktu, onjednak niemyślał ruszyć się z miejsca. Przepraszam jeszcze raz. Już pan to zrobił. Dobranoc. Znów przygładził dłonią włosy. Zupełnie wybiłem się ze snu. Skąd pani się tuwłaściwie wzięła w tej budzie? Jutro to panupowie dziadek. Dobranoc! Chcę iść spać! Boże! Co za świat' Jednespać nie mogą,a drugie. Niechpan stąd idzie! Ale szybko! Na górze rozległy się kroki. Dorota podniosłaoczyku sufitowi z niejasnym uczuciem uspokojenia. - Uśmiechnąłsię. Smardzewska czuwa! Tu się nic nie obejdzie bez jej wiedzy. Już mnie stąd ód jednejprzepędzała. A teraz na pewno żałuje. Niech pan idzie! Dobrze? Oparł się o framugę drzwi tuż koło niej i przyglądał się jej zbliska z prowokacyjną ciekawością. Nie odwracaławzroku, żeby niemyślał że się go boi. Ruszył się wreszcie. Dobrze, proszę iść spać. Na starość będzie pani żalwszystkich przespanych nocy. Zatrzasnęłaza nim drzwi, aż jęknęły futryny. Myślała, że Smardzewskakrzyknie coś z góry, ale stara kobietanie ukazała się więcejna schodach. Wróciła do swego pokoju, położyła się i nakryła z głową. Mimo tousłyszałapo pewnym czasie odgłoswyprowadzanego z garażu samochodu,otwierania i zamykania bramynaprzeciwko, a potem oddalający się warkot motoru, ażdo zupełnej ciszy. Mamusiu! powiedziała Dorota. Napisz zarazz Aten! Nie zawracaj matce głowyZygmuntusiłowałukryć wzruszenie, które i jego opanowało nalotnisku. Niech matka odpoczywa między lotami, zamiastbawić sięw korespondencję. Co toznaczyodpoczywa między lotami? Comasz namyśli? Nie wiadomo jak zniesie podróż. Matka podniosła głowę znad torebki, wktórej ciągleczegoś szukała. Uspokójcie się, na pewno będę się czuła znakomicie. Podstawionojuż schodki dosamolotu,grupa podróżnych szła przez zielony plac. Wzdłuż ogrodzenia lotniskakwitły białojakieś krzewy. Wiatr rozwiewał zapach benzyny inieokreśloną, zanikającą i napływającą falami wońprzebudzonej ziemi. Widzisz zaczęła znów Dorota. Czuła potrzebę mówienia, mówienia o czymkolwiek. Ramięmatki, któreobejmowała dłonią,wydało jej się wiotkie i lekkie. Nabrałaś tyle lekarstw, że musiałaś zrezygnować zwielurzeczy. W co sięubierzesz? Na statku wystarczą mi szorty i bluzka. Wracamywewrześniu, będzie jeszcze ciepło. O ile znam ojca roześmiał się Zygmunt niepozwoli ci chodzić po statku w szortach. Mam jeszcze coś oprócz tego w walizce matkawyjęła z ust papierosa, rozejrzała się za koszem na odpadki. Po schodachwchodzili już dosamolotu pierwsi pasażerowie. Trzymajcie się powiedziała. I nagle skończyło się opanowanie, spadła maska, pod którą ukrywałaprawdziwą twarz. Chwyciła Dorotę wobjęcia, potemZygmunta i znów Dorotę, i znów Zygmunta garnęła ichdosiebie,śmieszna i staromodna. Uważaj,nie kąpsię,jeżelinie ma nikogo w pobliżu. I nie jadajbyle gdzie. I nie pracuj za dużo. Ty też, Zygmunt! Uważaj na siebiew rejsie. Nie zapomnij korkowego kasku. Afryka! Musiszmieć pełne szczepienia. Nie oszczędzajcie na jedzeniu. Dorota, masz jeśćco dnia obiad. I ty też, Zygmunt, zanim pójdziesz w rejs. Wszyscy byli już w samolocie, u wylotu schodów staław manifestacyjnie wyczekującej pozie stewardesa. Samolotem Gdańsk-Warszawa podróżowaliprzeważnie urzędnicy udający się na stoieczne konferencje. Stewardesa niebyła przyzwyczajona do scen wielkich pożegnań. Proszę pani! zawołała. W jej głosie było zniecierpliwienie zaprawione odrobiną pobłażania. Patrzyła naZygmunta, obciągając żakiet na zgrabnej figurze. Proszę wchodzić! Zamykamy drzwi. Matka wzięła ich teraz w objęciaoboje. Byłabyniechybnakompromitacja, gdyby widział to ktoś ze znajomych. Czuli jej oddech, zapach jej perfum, walenie jej serca. Dzieci! We wrześniu będziemy z powrotem. Ucałuj ojca. Ode mnie też! Mocno goucałuj! Będę usiłował skontaktować się z wami z morza. Oderwała się od nich, wciążoglądając siębiegła poschodkach, potknęła się na jednym z nich. Dorota odczułato potknięcie jak uderzenie w żołądek. Uważaj! Stewardesa zagarnęła do środka ostatnią pasażerkę,uśmiechnęła się doZygmunta, omiotła pożegnalnym gestem dłoni całe lotnisko i samolot był już zamkniętymszczelnie pudłem, które uniesie się za chwilę w powietrze. Jeszcze odciągnięcieschodków, wzmożony warkot silnika,twarz matkiw oknie, jakieś niesłyszalne słowa, jakw niemym filmie samolot toczysię po pasie startowym, 56 twarz matki wychodzi z kadru nie dokończywszykwestii,podwozie jestjeszczena ziemi, ale oto koła wstępują najedwabną wstęgę powietrza i przestają być potrzebne. Kiedysamolot staje sięciemnym punktem, wbijającymsię jak szpilka w horyzont, nie ma już poco tkwić nalotnisku. Zdaje się, że jestem wspaniałym materiałem na alkoholiczkę powiedziała Dorota. Napiłabymsięczegoś. Ja też. Ale mam niedługo konferencję u armatora. Jeszczesię to nie skończyło? Przecież projekt przeszedł. Przeszedł u nas w CBKO. I właśniew tej chwilioceniają go komisje armatora. Dzisiaj mamy spotkaniez rzeczoznawcami urządzeń przeładunkowych. Właśniedlatego powinieneś się czegoś napić. Roześmiał się. - Wstąpimy gdzieś w Gdyni. Mama się rozkleilapowiedział już w taksówce Zupełnie się rozkleiła. A tynie? Dajże spokój. Zamilkła i odezwała się dopiero wtedy, gdy wjechaliw pasmozieleni międzySopotem a Redłowem. Ukazałsięowal wodyw ramie młodego sadu. O czym myślisz? Zwróciłku niej głowę, ale oczy miał wciąż gdzie indziej, choć jużnie patrzył nałyse ciemię taksówkarzaprzed sobą. O czym myślisz? krzyknęła. Ogarnęła ją złość, żesięwyłączył zich wspólnejudręki. O czym myślę? powtórzył. Teraz dopiero zrozumiał, o co pyta. Zastanawiałem się, co mi powiedzą testare ramole na konferencji. Zastosowałem nowoczesnytyp bomów. Urządzenia przeładunkowe na statkach dlalinii zachodnioafrykańskiejmuszą mieć specjalnie wysokąwydajność. Porty afrykańskie odznaczają się najniższymnaświecie stopniem mechanizacji. Statek więc musi przejąć na siebie. Daj mispokój! Chciałaś wiedzieć, o czym myślę. Chyba wydzwonię Wiktora, żeby zjadł coś z nami. Już się za nim stęskniłaś? S7. Nie stęskniłam się, tylko mogłabym z nim porozmawiać o. procencie wiskozy wmorszczynie i widlikualboo zabezpieczeniu równowagi biocenozy w Zatoce przyzwiększonych połowach wodorostów. Zemsta? Mniej więcej. Przepraszam. Moglibyśmy poświęcić sobie niecowięcej uwagi. Przecież iz tobą będę się niedługo żegnać. Tylko nie wyobrażaj sobie, że ci pozwolę stać nanabrzeżu i machać chusteczką. Wyjdęranoz walizkąicześć. Bez tych sentymentalnych bzdur. Jestem pewna, że się załamiesz. To znaczy że co? Żebędziesz mnie błagać, żebym pojechała z tobą doportu. Wariatka! Nie, to nie, mogę nawetnie wracać tego dnia z Zakładu. Pocałował ją w rękę. To już by było za dużo. Dokąd jedziemy? spytał taksówkarz, gdy wjechali w Świętojańską. Do "Polonii" powiedział Zygmunt. Zerknął nazegarek. Mam jeszcze trochę czasu. Zadzwoń sobie potego swego Wiktorapowiedział w szatni. Wzruszyła ramionami, Wiktora nie było, zostawiła dlaniegowiadomość. Znaleźlijakiś zaciszny stolik pod oknem,pora obiadowa jeszcze się nie zaczęła, było wielewolnychmiejsc. Kelner zjawiłsię natychmiast. Czego się napijesz? Czy to znaczy, że ty płacisz? Oczywiście. Żebyś wiedziała, że masz starszego brata. Doceniam to. Poproszęo koniak. Dla mnie też, Co z bufetu? Jakiś drobiazg. Zjedzcoś porządnego. Gdzie będziesz jadła obiad? Może Smardzewska zlituje się nade mną. Słyszałaś, co mówiła mama? Jest łosośw galarecie wmieszał się kelner. Wspaniale! Dwa razy Urządzili nas! powiedział Zygnunt, gdy kelnerodszedł w stronę bufetu. Kto? Oni obydwoje. Dajspokój. Nie mieliśmy do tej porykłopotu z rodzicami. Roześmiali się. Chciałbym, żebyto ojciec słyszał. To właśniejego zdanie. Masię za wzorowego szefarodziny. Niezłe zarobki, stała nieobecność w domu. Aleco teraz narobił? To nie jegopomysł. Ani wina. Kelner przyniósł koniak i zakąski,pieczywo, masło,wodę mineralną. Czy państwo zamówią coś z kuchni? Chwileczkę,czekamy na kogoś. Jesteś pewna, że on przyjdzie? Powiedziałam tak, bo nie wiem, czy będę mogła cośjeszcze zjeść potej porcji. Zygmunt! Co takiego? Może powinniśmy odprowadzić matkę do Warszawy? Powinniśmy. A masz na to czas? Nie. Widzisz, Ja też nie. Matka miatazawsze czas dla nas. Nie jestem tego taki pewny, nie zaniedbywała dlanas pacjentów. Umilkli i skwapliwie zabralisię do jedzenia. Łosośna szczęście był świetny,majonez świeży, doprawionyw znakomitejproporcji korniszonami. Pierwsza zagraniczna podróż mamy powiedziałaDorota. Nigdy nie pragnęła podróżować. Nie mogłapragnąć. Za dużo było tych podróży w naszym domu, ciągłych pożegnań. Właściwie nigdy nie byliśmynormalną rodziną. Żebyś wiedziała, jak mało normalnych rodzin byłouFenicjan! Zaczynam poważnie zastanawiać się nad nami,a tymasz ochotę żartować. Ja takżepoważnie zastanawiam się nad nami, Dorotko. I wcale nie mam zamiaru żartować. Fenicjaby. ła państwem morskim. Ato się nie przejawia tylko lososiem na talerzach. Staje się to w końcu jakimśmodelem życia. Wiem, oczywiście. Ale wciąż nie mogę się temupoddać. Musisz. Na razie nie potrafię Odsunęła talerz ipatrzyłaprzed siebie Wydało jej się, że o kilka stolików dalejmignęła znajoma twarz. Ale zanim zdołała sięupewnić,siedzącaprzy tym samym stolikukobietazasłoniłaswegotowarzysza czarną, w lśniącykok uczesaną głową. Przynajmniej ty trzymasz się mocno brzegu. Byłaśjuż chociaż raz na Zatoce? Czym? Nie macie jeszcze kutra? Anikutra,ani załogi Może będziemy poławiać wodorosty przy pomocy płetwonurków. O, jest Wiktor! zawołała, Wiktor przepychał się między stolikami. Nie widziałich, rozglądał się mrużąc krótkowzroczne oczy. Podniosła dłoń. Tu siedzimy! ^Dlaczego nie jesteś w Zakładzie? zawołał zamiastpowitania. Oto podziękowanie za zaproszenie! Przecież dzisiaj mają montować ekstraktory. Uspokój się, zaraz tam jadę. Zresztąjest Nałęcznamiejscu. To nie to samo co ty. Po zakończeniu badań w Słupsku zaprojektowali wspólnie pełne wyposażenie Zakładu w maszyny i urządzenia. Rozpoczęła siępogoń zanimi po całym kraju i wreszciemontowanie ich w zaadaptowanejdla nowychcelów wędzarni. Byłbym sam pojechał, gdybym wiedział, żecię tamdziś nie ma. Zygmuntuznał za stosowne wmieszać się wreszcie dorozmowy. Odprowadziliśmy matkę na lotnisko. Poleciała doojca do Singapuru. Wiktor złagodniał. Czy coś się stało? Nie. Chociażsą podstawy do obaw. Ojciec trochęźle się czuje. Przepraszam. Czego się napijesz? A co tu macie? Koniak. Nalej! Zjawił się kelner, przyjął zamówienie. Właściwieto już wiem, dlaczego tyyoja żona marozstrój nerwowypowiedział Zygmunt. Jeśli w sprawach domowych jesteś równie uroczy. Wiktor przyjrzał mu się z ukosa. Był głodny i czekającna danie, zagryzał koniak suchą bułką. O co ci chodzi? Zrobiłeś Dorocie awanturę. Ja? Wiktor rozpromienił się wuśmiechu. Ja? Dorotko? Dajże spokój! Gniewasz się? To niemożliwe między nami. Toniemożliwe między nami. Zygmunt żartował. Ani trochę. Robisz awantury dziewczętom. No Wiktor zapalił papierosa rozmawiając o lalkach,niczego się nie zrobi,Dorota oparła sztućce o brzeg talerza. A kto pragnie rozmów o lalkach? Terazmasz naprawdę ochotę się obrazić. Czarna dziewczyna siedzącapod filarem odchyliła się do tylu i Dorota zobaczyła znowu na mgnienie sekundy znajomątwarz. Na kogo tak patrzysz? zapytał Wiktor. Podziwiam piękne kobiety Nie zajmują się badaniemwodorostów. Zobacz, jak ubrana! To zawód powiedział Wiktor,nie odwracając głowy. Pełno ich tu się kręci. Myliszsię. To mężatka. Skąd wiesz? Wiem. Zygmunt spojrzał na zegarek. Przykro mi, alena mnie czas. Wyjdziemy razem Wiktor przełykał duże kęsy. Ja także muszę wracać. A ty na dworzec? zwrócił siędo Doroty. Na dworzec odpowiedziała z naciskiem. W szatni dogonił ich młodymężczyzna. Wydawałsięwyższy niż wtedy u wylotu schodów w pasiastej piżamie. Dorota odnotowałato spostrzeżenie, zanim zdołała odwrócić oczy. Przepraszam powiedział do Doroty. Zygmunti Wiktor patrzyli na niego zaskoczeni. Zaraz wracamwozem do domu. Mógłbym panią zabrać. Dziękuję odpowiedziała. Nie jadędziś do Zakładu. Kto to jest? zapytał Zygmunt. Dorota patrzyła za odchodzącym. ..',. '. Sąsiad. Sąsiad starej wędzarni. Mogłaśprzecież z nim jechać. Byłabyś prędzej. Wiktor wzruszył ramionami. Dlaczego go tak spławiłaś? Szukała w torebcenumerka. Bo jestem wariatka. A poza tym może zasłużył na to. DoZakładu dotarła po południu. W otwartym garażunaprzeciwko nie było samochodu. Stary Aleks przygotowywał się już do wieczornego podlewania. Pozdrowiłago, przystającna chwilę. Klemens przyszedł powiedział. Gdzie jest? U kierownika. Weszła szybko do Zakładu. Ekstraktory były jeszczew montażu. Skupili sięwokółnich wszyscy, nawetSmardzewska tu stała i dziewcząt było więcej niż dotąd. To nowepowiedziała Ana. Kierownik je dziśprzyjął. Dziewczęta uśmiechały się nieśmiało, widząc, żeDorotana nie patrzy. Miały różowe twarze,płowe brwi i rzęsy,prosie jasne włosy. Po otrzymaniu pierwszej pensjizrobiąsobie trwałą pomyślała. Ihennę. To moja siostra powiedziała Zetka, wyciągającz grupy zarumienioną dziewczynę. Taka ładna jak ty. Zachichotały uszczęśliwione, a Dorota podeszła do Nałęcza, który stał pod oknem z Klemensem Cejką. Ostre słońce oświetlało wszystkie zmarszczki i bruzdy na twarzyrybaka. Nie wydawał się jednak stary. Niebył już młody to tylko można było o nim powiedzieć. Opornyten pani protegowanywestchnął Nałęcz. Oporny? Dlaczego? Mówi, że łowićw morzu trawę to wstyd dla rybaka. Dorotapatrzyła na Cejkę. Myślała, że jednak tu przyszedł. Wstyd? zapytała. Rybak poruszył ustami,ale trzeba było czekać długąchwilę,zanim się odezwał. Zębychociaż trochę ryby powiedział. Chociażtrochę. Po co nam ryba? zawołał Nałęcz. Dorota poczułado niego niechęć, choćnie mógł powiedzieć nic innego. Nie potrzebowali ryby, tego nie można było zmienić. Cejko trzymał w rękachczapkę. Dawno już nie był namorzu, a skóra na jego dłoniach niestraciła czerwonejszorstkości widocznej z daleka. Przezcałeżycie wychodziłemporybę. Tylko porybę. Ale nam ryby łowić nie wolno Nałęcz zaczynałtracićcierpliwość. Nie wolnol Jesteśmy po to, żebyłowić wodorosty. Tylko? zapytał cicho Cejko. Tylko! A co panmyślał? Nic nie odrzekł. Smardzewska przybliżyłasię i patrzyłana niego w milczeniu. Potem na Nałęcza i Dorotę,i znówna niego. Klemens! powiedziała Klemens! Już nigdy niebędzie tak jakbyło. Anidla mnie, ani dla ciebie. Musiszto zrozumieć. Cejko odwrócił ku niej głowę. Słuchał długo, choć dawno już skończyła mówić. Przez całe życie wychodziłem na morze po rybę powiedział jeszcze raz. Trawa! Jak spojrzeć ludziomw oczy? Ta trawa jest dla ludzi z waszego miastaważniejsza niż ryba odezwała się Dorota. Ale jej nie słuchał. To ja już pójdę powiedział. Ważniejsza niż ryba! krzyknęła. Rozumie pan? Fabryka tutaj stanie! Wyminąłją. Szedł ciężkoku drzwiom. Wszyscy teraz. patrzyli za nim, tylko monter przy ekstraktorze szczękałnarzędziami. Panie Cejko! zawołała Ana. Nałęcz machnął ręką. Niechgo wszyscy diabli! zaklął. Ledwo się powstrzymał, żeby nie powiedzieć czegoś mocniejszego. Smardzewska miała oczy przymknięte, na pożółkłe policzki wystąpiły jej rumieńce. On nie powinien stąd odejść! powiedziała Dorotado Nałęcza. Nie możemy na to pozwolić. Nie ruszyłsię, sama więc poszła za Cejką i dogoniła gow progu. Tylko niech go pani nie prosi zawołał Nałęcz. Nie chcę mieć takich pracowników, co ich trzeba zapraszać do roboty. Dorota dotknęła ramienia rybaka. Niechsię pan zastanowi powiedziała. Te wodorosty to duża rzecz dla waszego miasta. I dla pana także. Dla mnie? wkładał już czapkę na głowę, nie opuścił jeszcze rąk. Dla pana. Będzie pan znowu między ludźmi. Zapomni pan o wszystkim. O wszystkimpowtórzył. Odwrócił się ku niej,zdjął znowu czapkę zgłowy. Chciał coś powiedzieć, alesię zawahał. Dorociezaświtała iskierka nadziei. Zacznie pan nowe życie powiedziała z nadmiernym entuzjazmem. Cejko chrząknął. Czapka w jego ogromnych, czerwonychdłoniach zwinęła się w ciasny rulonik. Chciałbym o coś zapytać powiedział powoli. O co chodzi? Nie miała pani nigdy doczynienia zsądem? Patrzyła na niego zaskoczona, Na szczęście nie. A dlaczego? Dlaczego panpyta? Potrzebuję porady. A nie mam nikogo, kto by sięna tym znał. Każdyadwokat się zna. Pokręcił głową. Do adwokata nie pójdęDorocie przypomniał się młody człowiek z pociągu. Jest tu pewien młody prokurator. 64 Nie,nieCejko pokręcił głową. Prokurator teżnie dla mnie. Sam to będęmusiał napisać. Co panbędzie musiał sam napisać? Patrzył przedsiebie zmrużonymi oczyma, jakby go raziło światło. Zwolnienie z więzienia. Akt zwolnienia. Zaświadczenie, że kara się skończyła. Ze już po wszystkim. O co chodzi? szepnęła Dorota. O czym panmówi? Nie słyszał jej. Sam będę musiał to napisaćpowtórzył. I dodałpo chwili: To nawet lepiej, że ja sam. Przestąpiłpróg i poszedł nie powiedziawszy już ani słowa, nie odwróciwszy głowy, a ona stała w drzwiach, niewiedząc, jak tamtym o tym wszystkim powiedzieć. Nałęcz zresztąo nic nie pytał. Był pewien, żerozmowanie dała żadnego rezultatu. Poszedł do swego pokoju,klnącpod nosem. Smardzewska natomiast nie mogłaukryć gorzkiego podziwu: On był zawsze twardy,ten Klemens! Zawszebyłtaki! Nie na dobre mu się dzisiaj ta twardość obróciła! Dorotabyła zła i zniecierpliwiona, i bezsilna. Przewidywała kłopoty, ale nie takie. Reszta dnia w tej wciążprzesyconej dymem budzie przerażała ją. Stanęła przyekstraktorze, udając że się zna na montażu, ale pracujący przy nim mechanik wyraźnie zacząłsię tym denerwować. Wszystko będzie w porządku, paniinżynier zawołał. Odeszła, powstrzymując się, aby nie kląć,jak Nałęcz. Weszła do laboratoriumi usiadłana swoim jedynymkrześle. Garaż naprzeciwko wciążbył otwarty i pusty. Staruszekw okrągłej czapeczce krzątał się jeszcze w ogrodzie. Gdyby miałgaraż zamknięty, nie widziałaby, że jest pusty poczuła o topretensjędo staruszka, a potem do siebie,wydała się sobieśmieszna. Zaczęła się zastanawiać, gdziew tej chwilimoże byćmatka. Mechanik przy ekstraktorze zaczął śpiewać, słychać go było w całejwędzarni,pustka powtarzała echo każdego słowa, Niewyobrażał so-' Zatoka Śpiewających traw . bie pewnie, że ktoś tu już pracuje, że może komukolwiek przeszkadzać. Wyszła i powiedziała niespodziewanie nawet dla siebie samej: Co tu tak głośno? Dziewczętaskupione wokół ekstra która pierzchły. Mechanik umilkł, aona musiała prawie walczyć zesobą, aby go zaraz nie zacząć przepraszać. Przecież tojednak było piękne, piękne, że śpiewał. Trzeba gobyło wreszcie przeprosić, gdy po'godziniewsunąłgłowę do laboratorium i mruknął, że dziś nie skończy. Nie skończy pan? Dlaczego? Nałęcz otworzył drzwi odswego pokoju. Nie skończę powtórzył. Muszę lecieć. Stałnakorytarzu i rozdzielał słowa między dwa pokoje leżące naprzeciwko siebie. Dokąd musi pan lecieć? Muszęzniecierpliwił się. Jutro przyjdę. O której? zapytała Dorota. Miała przeczucie, żeto manifestacja pod jej adresem. Rano. O której? Nie wiem. Jakmi wypadnie. Postaram się jak najwcześniej. Jutro mabyć robota skończona Nałęcz podniósł nieco głos. To jasne! mechanik stuknął palcem w daszekczapki i zsunął ją do tyłu, Jasne, mistrzu! Dorota zerknęła ubawiona,jak Nałęcz przełknie tego"mistrza", ale uśmiechał się do mechanikaprawie z kokieterią. Pewnie ma pan jakąś fuchę'? Panie! mechanikzsunął teraz czapkę ku przodowi, ażzjechała mu na oczy. Teraz całe życie to fucha. Czuję, że coś sknocilam powiedziała Dorota, gdywyszedłpobrzękując narzędziami wobszernej torbie. Co takiego? Myślę, że to może przezemnie wyniósłsię tak wcześnie. Prosiłam,żeby nieśpiewał. To fatalne! powiedział Nałęcz całkiem serio. Na pewno się obraził. 66 Nawet nie wiem, co mi przyszło do głowy. Jestemtrochę rozdrażniona, matka dziś wyjechała. To fatalne! przerwał jej Nałęcz, był naprawdęzły. Rozśmieszyło ją to. Przecież dopiero co słyszałam, że nie chce pan pracowników, których trzeba prosić. Kiedy tak powiedziałem? Przedchwilą. Zanim Cejko odszedł. Ale! Nałęcz odął wargi. Teraz to inna sprawa. Skąd ja wezmę drugiego takiego mechanika, któryby mipotrafiłzmontować ekstraktor? W rękęgo trzeba całować. Mam nadzieję, że do tego nie dojdzie. Niewiem mówił Nałęcz. Nie wiem. Śmiałsię terazrazem 'z nią, ale jeszcze półgębkiem, niezupełnieudobruchany. Nie dajmy się zwariować powiedziała Dorota nazakończenie. Incydent zmechanikiem wprowadził ją niespodziewanie w dobry humor. Resztę dnia spędziłanad swojąpracądoktorską, nagleożywionai pogodna. Kolację zjadła ze Smardzewską i wróciła znówdo siebie. Pracowaćjuż jej się nie chciało, więc rozebrała się, chwyciła jakąśksiążkę z paczki przywiezionej z domu i wyciągnęła sięna łóżku. Zbudził ją hałasna ulicyzatrzaskiwaniedrzwiczek samochodu, podniesione głosy,a w końcu dobijaniesię do drzwi wędzarni. Zerwała się natychmiast światłow pokoju się świeciło, musiała zasnąćprzy czytaniu. Przekręciłakontakt i wyjrzała przez okno. Na ulicy stała taksówka; kierowca, oparty o wóz, liczył pieniądze. Nie mogła zobaczyć nic więcej, bo okap dachu zasłaniał wejściedo wędzarnii tego, kto się tak gwałtownie dopominałwpuszczenia. Odgłosy uderzeń dodrzwi rozchodziły sięgłucho w pustymwnętrzu. Rozejrzała się za płaszczem, żeby gonarzucić na piżamę, ale zrezygnowała z tego zamiaru. Zdecydowała sięzapytać przez okno, kto jestna dole, usłyszała jednak, żeSmardzewską schodzi już po schodach, zawodząc na całąwędzarnię: y67. Maryja Józef! MaryjaJózef! Pokrzepiona jej odwagą, wyszła i stanęła u wylotu schodów. Kto tam? zawołała Smardzewska, To ja, Dominik odezwał się za drzwiaminiespodziewanie pokorny głos. Dominik? Maryja Józef Smardzewska już otwierała drzwi, odsuwała zasuwę, zdejmowała łańcuch. Czy cośsię stało z Aleksem? Ciii. odezwał się teraz głos Dominika w sieni ciii. Dziadek śpi. A ona jest tam na górze. Widziałem. światło w oknach. Idź dodiabła! krzyknęła kobieta. Idź do diabła! Pójdę zgodził się Dominik. Ciotko Smardzewska, zaraz pójdę. Tylko muszę się dowiedzieć, dlaczegomi powiedziała, że tu dziś nie jedzie. Ze nie jedzie, a przyjechała. O czymty bajdurzysz? Spiłeś się, Dominik. Idź spać! Niezamruczał Dominik nie! Muszę się dowie- dzieć. Dorota cofnęła się doswego pokoju, ale drzwi pozostawiła uchylone. Mówięci, idź spać'. w głosie Smardzewskiej pobrzmiewały z trudem dobyte tony perswazji. Zabijesz się kiedyś po pijanemu w tym swoim samochodzie. Przyjechałemtaksówką, taksówką,ciotkoSmardzewska. Jak tylko mi powiedziała, że ze mną nie pojedzie,zostawiłem wóz u kumpla i poszedłem z nim w Polskę. Idźspać, Dominik powtórzyłakobieta. Prześpij się. Dlaczego nie chciała ze mną jechać? krzyknął. Od razu wiedziałem, że kłamie. I poszedłem w Polskę. Wie ciotka, coto znaczypójść w Polskę? Dwieście złotych? odezwałsię jakiś męski glos,najwidoczniej taksówkarza. Dwieście złotych za kurs z Gdyni? Masz tu jeszcze dwie stówy powiedział Dominik i spływaj! To rozumiem zaśmiałsię taksówkarz. Teraz się zgadza! 68 Maryja Józef! zajęczała znów Smardzewska. - Tyle pieniędzy! Wbłotowyrzucasz pieniądze, Dominik! W błoto, ciociuprzyświadczył Dominik zgodnie. Chwilę milczał i odezwał się nagle podniesionymgłosem: A comam robić? Co mam innegorobić? Zadwatygodnie znowu na łowisko. Trzy miesiące! Albocztery. Muszę mieć chociaż co wspominać. Ładne mi wspominaniejęknęła Smardzowska. Na kościół byś lepiej dał te pieniądze. Dałbym, ale czy ksiądz się ze mną napije? Idź! Idź! zawołała kobieta. Wypychałago chybaza drzwi,bo na dole rozległo się szamotanie imiękkieuderzenia ciałao framugę. Spiłeś się, idź spać! Pójdę rzekłDominik. Tylkomuszę się najpierwdowiedzieć, dlaczego nie chciała ze mną jechać. Widziałem światło na górze. Jutro siędowiesz. Może miała nie jechać, a potemsię odmieniło. Idź spać, Dominik. Odmieniłosię! Od razu wiedziałem, żenie chce zemną jechać. Odrazu,jak tylko spojrzała. Dlaczego? Sam ją jutro o to zapytasz. A teraz idź! Dobranoc! Musiał już teraz być za drzwiami, bo głos zabrzmiałz oddalenia: Ona tu nie wytrzyma, ucieknie jak Urszula. A odUrszuli też mnieciotka wypędzała. Ateraz żałuje. Nie żałuję! Nieżałuję! zawołała Smardzewska. Kiedy widzę cię z takimi zapitymi ślepiami, to nie żałuję! Ani trochę! Zaśmiał się. Żałujeciotka, wiem. I będzie żałować aż do śmierci. Smardzewskiej udało sięwreszcie zatrzasnąć drzwi,wracała na górę pojękując. Dorota uciekła od progu i podeszła do okna. Zobaczyła ciemną sylwetkęDominikachwiejnie posuwającą się ku domowi naprzeciwko. Stanął naganku, zamierzył się do uderzeniaw drzwi. Alezaraz opuścił ramię i zaczął szukać po kieszeniach. Znalazł klucz, nie beztrudu umieścił go wzamku, otworzyłdrzwi i przekroczywszy próg na palcach, zamknął je ostrożnie. Dorota uśmiechnęła się mimo woli. Szarzało już. Przez morze biegła smuga pierwszegobrzasku. 69. Cejko przyszedł nazajutrz i nic nikomu nie mówiąc,usiadł na progu wędzarni. Dorocie powiedziała o tymAna, wyszła więczaraz do niego, aże wciąż nic nie mówił usiadła przy nim i milczała, jak on. Trwało to dosyć długo, za długo jak na wytrzymałość Nałęcza,którypatrzył na to przez okno. Przysłał po niąw końcuAnę. Niech gopani tylko nie prosi! zawołał. Cicho, cichopowiedziała łagodnie. Jeszcze za wcześnie. Na co za wcześnie? Żebyśmy cokolwiek wiedzieli. Oszalejemy w tej budzie, zanim wyprodukujemygram agaru. Przyszedł i siedzi! Siedzi. Odezwał sięchociaż słowem? Nie. Ale tu przyszedł. To cośznaczy. Dla mnie nic. A jednak. Pójdę jeszcze do niego. Ma pani mocnenerwy. Mocniejsze niż myślałem. Wróciła na prógi usiadła. Mechanik przy ekstraktorześpiewał na całe gardło. Do licha, było naprawdę coś pięknegow tym, że dzwoni narzędziami i śpiewa. I że jednak zjawił się od samego rana, wcześniej niżprzypuszczali. Objęła ramionami kolana iwystawiła twarz ku słońcu. Cejko się poruszył. Westchnął. Postanowiła nie odzywać się pierwsza. Niech się pomęczy pomyślała. Drogą przejeżdżałysamochody i motocykle. Gdy milkłna chwilę trzask motorów, słychać było odzywającą sięw ogrodzie naprzeciwkowilgę. Szkoda, że nie możecie łowić ryby mruknął Cejko. Wyprostowałnogi, położył czapkę nakolanach. Szkoda powiedziała. Ryba tojest zupełnie coinnego niż trawa. Zupełnie coinnego. Słońce zaczynało przypiekać. Muszękupić jakiś krem pomyślała. Będzie mizłazićskóraz nosa. W ogrodzie naprzeciwkowciąż nie było widać żywego ducha. Apo co ta trawa? -- zapytał Cejko, nie odwracającku niej głowy. Wodorosty! Po co te wodorosty? Naagar-agar, Ważne to? Potrzebne? Bardzo potrzebne. Wilga przeniosła się teraz na sosnęprzedwędzarniąIgwizdała jak idący do dziewczyny żołnierz. Wiatr poruszył lekko gałęziami, powiało żywiczną wonią. A kuter już jest? chrząknął Cejko. Nie, kutrajeszcze nie ma. Dlaczego? Bo to szyper powiniengo wybrać z tych, które namproponują. Kuterto sprawa szypra. Tak sięnależy westchnąłCejko zgłębi piersi. Ana wyjrzała na próg, postałachwilę na słońcu. Dorota trąciłają łokciem w kolano,żeby sobie poszła. Zrozumiała. A te kutry gdzie? zapytał powoli Cejko. W porcieSpółdzielnia ma nam przydzielić. Można obejrzeć? Pewnie można. Zaraz? Zapytam kierownika. Wpadła do Nałęcza i zawołałaod progu: Niechsiępan zbierai jedzie z szyprem po kuter. Z jakim szyprem? Roześmiała się. Z tym, coczeka przed domem. Kiedy Nałęcz z Cejką odjechali nysą wstronę portu,nie ruszyła się z progu. Czuła się jakpo zwycięskiej bitwiemiała prawo do zmęczenia iodpoczynku. Wielkiszyper! pomyślała, przypominając sobie słowa staregoAleksa. Udało im się zdobyć wielkiego szypra! To byłonie tylko rękojmią obfitości przyszłych połowów, ale takżeliczyło się we właściwy sposób nacałym Małym Morzu. W korytarzurozległy się kroki, zatrzymały się za jejplecami. O co chodzi? zapytała. Nie chciało jej się odwracać głowy. Niech pani inżynier teraz zobaczy powiedziałmechanik z uchwytną przechwałką w głosie. Wstałai poszła za nim, a kiedy zaczął nucić, zawtórowałamu. Zerknął na nią zukosa, ale śpiewała dalej niezwracając na niego uwagi. Co chciał mi pan pokazać? " Zadzwonił obcążkami o jakiś zawór. Gotowe! Gotowe? Zbliżyła się do aparatu. Przypatrywał się temu z leciutkim uśmieszkiem na ustach, ale kiedy zaczęła tu i tamcoś przykręcać, kiedy wzięła od niego obcążki, żeby takjak on przed chwilą stukać nimi w zawory i śruby przestał się uśmiechać i zaczął z napięciem przyglądać sięruchom jej rąk. No powiedział może jest tu jeszcze jakieś głupstwo do zrobienia. Bardzo proszę,niech się pan zabierzedo tegogłupstwa. Odeszłanucąc i przystanęła przy drzwiach w oczekiwaniu, że teraz on zaczniejejwtórować. Ale nie zaczął. Obcążki i klucz francuski wściekle szczękały w jego rękach. Ładniepan śpiewa powiedziała. Naprawdę. I... przepraszam za wczorajsze, E tam mruknął. Był pewien, że kpiz niego. Słowo! Czegoś brak, kiedy pan nie śpiewa. Wszyscyto mówią. ' Wszyscy? Dziewczęta. I kierownik. Ateraz i ja. Roześmiałsię, rzucił w góręobcążki i złapał jew powietrzu. Dopiero kiedy wyszła,po długiej chwili zacząłnie śpiewać, ale gwizdać, a ona otworzyła drzwi do labo"itorium i przysiadła na swoim jedynym krzesełku. Zai im zdążyła zająć się czymkolwiek, w ogrodzienaprzei iwko zaczęły siędziać dziwne rzeczy. Stary Aleks w przekrzywionej czapeczce na głowie biegł za Dominikiem, który opędzając się od dziadka czynił straszliwe spustoszeiawśród jego grządek zkwiatami. Aha! pomyślała. Jowa wyprawa do Gdyni. Aleks krzyczał i nie przestawał się złościć, a naręczkwiatów w ramionach Dominikawciąż rosła. Uznał ją w końcu za wystarczającą i ruszył 72 ścieżką do wyjścia, dziadek biegł zanim. Zerknęła nazegarektak, za dwadzieścia minut miał podąg. Młody człowiek znalazłszy się na ulicynie skręciłjednakw lewo,jak powinien, ale szedł prosto przed siebie, minąłjezdnięi przekroczył próg wędzarni. Dziadek zatrzymałsię na ścieżcejak wryty. Jego zdumienie zaalarmowałoDorotę. Zerwała się z krzesła, ale droga na górę do jejpokoju była już odcięta. Usiadławięcz powrotem i przysunęła sobiemikroskop. W budynku panowała' cisza, mechanik przy ekstraktorzeprzestał gwizdać, dziewczęta niechlustały wodą przy myciu kadzi. Wyobraziła sobie, żewszyscy stoją iprzyglądają się w milczeniu Dominikowi,który kroczy przez korytarz zesnopemkwiatów wramionach. Na pewno nie przewidział tego, zabrakłoby mu odwagi. Kiedy usłyszała kroki przy drzwiach i pukanie, nie odwróciła głowy. Proszę! krzyknęła. Wszedł i położył kwiaty nastole. Co toznaczy? zawołała. Chciałem panią przeprosić miał minęzbitego psa i Dorota musiała się opanować, żeby nie wybuchnąć śmiechem: Za co? zapytała. Za dzisiejszą noc. Zadzisiejszą noc? zdumiała się. Co się stało? Nie słyszała pani? Nie. Nic,Uśmiechnął się z ulgą. Chwała Bogu! Ale cosię stało? Zdaje się, że trochęnarozrabiałem. Gdzie? Tutaj. Na dole. Naprawdę nic pani nie słyszała? Nic a nic. Mammocny sen. Kamień spadł mi zserca rozejrzał się za jakimśsprzętem na którym mógłby usiąść. Dorota rozłożyłaręce. Nie proszę siadać, bo nie ma na czym. Mogę usiąść na piecu? Proszę, jeśli nie boi siępanpobrudzić. Przysiadł ostrożnie nabrzegu pieca. 73. Kamień spadł mi z serca powtórzył. Smardzewskanicpani niemówiła? Nie. To chyba jej należąsię te kwiaty? Zaraz doniejpójdę. Zamilkł, zanurzył palce wewłosy, krótkie, wijące się trochę na skroniach, zatargałnimi raz i drugi. Dlaczego pani nie chciała wczorajjechać zemną? Miałam nie jechać. Ale potem okazało się, żemojaobecność wZakładzie jestkonieczna. Montujemyekstraktor, jak pan widział. Przepraszam. Za co? Za to, czego pani niesłyszała. Aja myślałem. nie,nie przerwał sam sobie, znowu targnąwszy się za włosy, aż musiało go to chyba zaboleć nie będziemy jużo tym mówić. Pochyliłasię nad mikroskopem,choć nie miała nic naszkiełku. Dominik zrozumiał, że wizyta jest skończona. Ogarnęłago wściekłość tak samo niespodziewana, jak łagodnośćsprzed chwili. Wypity poprzedniego dniaalkoholnie sprzyjał zachowaniu równowagi. Czy pani wie, jak mało mam czasu? krzyknął. Nie poruszyła się,nie odwróciła głowy. Wstał z piecai stanąłza nią, coraz mniej panując nadsobą. Dwa tygodnie! Dwatygodnie między trzymiesięcznymi rejsami. Może to pani sobiewyobrazić? Dwa tygodniena wszystko; na dentystę i krawca, na teatr i kino, na chodzeniepo ziemi. Na życie. Pochyliła się niżej nad mikroskopem. Jej milczenie byłoczymś, co chciało się rozbićpięścią. Zobaczył z bliskajej kark, między liniąciemnych włosów a wykrochmalonym kołnierzykiem białego fartucha. Dlaczegonie chciałaodwrócić do niego głowy? Teraz ogarnął go żal, równiegwałtowny jak wszystkie uczucia, których doświadczał. Powiedział cicho: Człowiek przychodzi zmorza i wszystkojestjużczyjeś. Nie drgnęła. Kamień by drgnął, aona niedrgnęła nie mógł tego dłużej znieść. Niechże pani nie udaje, że pani tam coś widzi. Że 74 pani pracuje. I tak głowę daję, że pani tu długo nie wytrzyma. Wtej starejbudzie. Terazodwróciła się. Co pan wciąż z tym wyjeżdża,że długo tu nie wytrzymam? Coto pana obchodzi? Cofnął się, twarz mu pociemniała. A więcsłyszała wszystko, co mówił w nocy. Słyszałasłowow słowo i odtrąciłagopo raz drugi, nie pozwalając się nawet przeprosić. Ma pani taki mocny sen? Tak, sen mamznakomity. niech mi pan da wreszcie święty spokój, bardzo pana proszę. Zakręciłsięna pięcie, ale nim zdążył wyjść, drzwiotworzyły się gwałtownie, na progu stanął wzburzony Nałęcz, a zanim Cejko. Dobrze, że jest Dominiktzawołał. Niech on powie, jak ma być. Nie będę nikogo pytał ozdanie wrzasnął Nałęcz. Co się stało? zapytała Dorota. Co się stało? krzyczał Nałęcz, w drzwiach tłoczyły się już dziewczęta i mechanik od ekstraktora, uszczęśliwiony,że nareszcie zaczyna się coś dziać w sennej budzie starej wędzarni. Co się stało? powtórzył Nałęcz. Przydzielili nam w końcu jakiś możliwy kuter. Nie taki antyk jak poprzedni motor na chodzie i kadłub wporządku. Ale pa. i protegowanyjestinnego zdania. Mój protegowany? Powiedziała, mu pani, że wybór kutra należy do szypra. Przez usta Dominika przewinął się uśmiech. Miałzamiar wyjść mimo słów Cejki, ale terazzatrzymał sięi z lekka ubawiony przysłuchiwał się scenie. I takie tego skutki; nie przyjął kutra! Dlaczego? Dorota zwróciła na Cejkę przerażone,oczy. Bo za wąski! wybuchnął rybak. Za wąskii w ogóle za mały! Musi być conajmniej trzynastka. Co to znaczy trzynastka? wyjąkała. Kuter o długości trzynastu metrów wyjaśnił Dooiinik, a Nałęcz rzucił mu wściekłe spojrzenie. ł5. Trzynaście na cztery dodał Cejko. Tylko natakikuter mogę przyjść, na żaden inny. Dlaczego akurat nataki? Dlaczego? Bo trawa to nieryba powiedział powoli z rodzącym się błyskiem w wyblakłych oczach, nareszcie ta trawa mu się na coś przydała. Trawy do lukunie załaduję. Musi leżeć na wierzchu i dlatego nie możnajej łowić na jakimś wypierdku. Teraz panirozumie? Rozumiem szepnęła Dorota. Cejko wciąż walczył,to było jasne. I miało wartość, choć przyczyniał imkłopotu. Zwróciła oczy naNalęcza. Może marację? powiedziała nieśmiało. Nałęcz gryzłwyjętą z pudełka zapałkę. Odzwyczajałsię w ten sposóbod palenia i opanowywał rozdrażnienie, Nie wiem, czy marację powiedział. Nie wiem. Ma odezwał się Dominik. Oczywiście, żema. Co się pan wtrąca? Zna się pan na tym? Trochę powiedział Dominik z uśmiechem, Jeślirobotama być dobrze zrobiona, musi być dobry sprzęt,Klemens ma rację, A kto nie chce dobrego sprzętu? podniósłgłosNałęcz. Pochodził z Warszawy inieraz mu się zdarzało,że usiłowano go tuuczyć solidności. Nie cierpiał tego. W dodatku niewiedział, kim jest ten młody, zdawało musię, że już go gdzieś widział. Tylko skąd wziąć ten dobry sprzęt? Spółdzielnia uważa, że. dała nam najlepszyzmożliwych. Co im powiem? Niechpan powie rzekł powoli Cejko że szyperna ten kuter się nie zgadza. Dominik znowu się uśmiechnął i Dorota mimo woli odpowiedziała mu oczyma. Rozumieli obydwoje tego starego,byłoprzykre, że Nałęcz nie możesię do nich przyłączyć. Bardzo nie chciałasię z-nim kłócić. To była jejmądrość naprzyszłość, wiele w Zakładzie zależało od ichzgodnegowspółdziałania, ale teraz niemogła pozwolić,żeby Cejko odszedł stąd raz na zawsze. Musiałaznaleźćjakieś wyjście, żeby zatrzymać go, nie narażającrównocześnie na szwank autorytetu Nałęcza. Niech pan tak powie poprosiła. Bardzo panaproszę. Wdzięk osobisty przydawał jej się od czasu doczasu, od dawna nie pragnęła takbardzo,żeby odniósłskutek. Nałęcz tajał powoli. Ale co oni sobie pomyślą? pomyślą? mruczał. Co sobie Dobrze pomyślą. Że wiemy, czego chcemy. Tonapewnonie kompromitacja. Spróbuję mruknął. Jest pankochany! To kiedy mam przyjść? odezwałsię Cejko. Jutro! Koniecznie niech pan przyjdzie jutro! Nałęcz się nie odezwał, ale teżnie oponowałnie możnabyło pragnąć zbyt wiele. Dominik dotknął ramienia Cejki. Chodźmy! powiedział. Dosyć już miała pani dziśkłopotu z. rybakami. łll Pierwsze listy od matki, z Aten iBejrutu. Pisała je nalotnisku, alenie było w nich ani słowa o tym, co widziała,jakby ta cała nowość i obcość nie istniała wokół niej. Wciąż tylko się martwiła, czydadząsobie radę bez nieji czyniepogorszy się stan ojca. "Mamusiu! odpisałaDorota natychmiast, adresująclist do Singapuru, gdzie miałzawinąć statek ojca, gdzie matkamiała czekać na niego. Błagam cię! Przestań kłopotać się nami. Myśl o sobie? Postaraj się mieć jakąś przyjemność z tej podróży". Postarajsię śmiała się potem długo z tegosformułowania, gdy list został jużwysłany. Napisała to bezwiednie, aletak chyba trzeba było pisaćdo matki. Będziesię zadręczać myślą o domu, jakby zostawiła w nim dwojeniemowląt. Dla matekdzieci nigdy niedorastają. I nigdynie wiodą życia dość samodzielnego, aby nie byłow nimmiejsca na pełne niepokoju uczestnictwo starszej pani. W Zakładzietymczasem każdy dzień przynosił jakąśnowość. Cejko dobrał sobie wreszcie kuter i sposobił się dopołowów. KiedyDorota przychodziła goodwiedzać, siadała nabrzegu na pieńku domocowaniacum i patrzyła,Jak stary młodnieje ze szczęścia. Mieli już dwudziestu pracowników. Co dnia przychodziły z Aną jakieś dziewczyny. Ona je protegowała, ona była. tu najstarsza stażem, pracowała już miesiąc. Przedstawiała teraz następne kandydatki, sławiąc ich zalety. Wie pan kierownik, ile szprotów wbijały na drutprzezminutę? Z Gdyniz Centrali Rybnej przyjeżdżali,żebyto zobaczyć. Nie wierzy pan? Nałęcz się uśmiechał Ręcekobiet znad Zatoki iz Półwyspu były sławne w tej robocie. Zwinność palców, ichczucie, zastępujące uwagęoczu, niebyły tylko umiejętnością, ale i cechą wrodzoną, jeszcze jedną z tych, którymiobdarowało człowieka morze. Mieli teraz nauczyć te palceinnych czynności, wdrożyć je winną zwinność. W starejwędzarni było coraz więcejkolorowych chustek,corazczęściej dżwięczał śmiech. Smardzewska schodziła z góryi krążyła między postaciami w gumowych fartuchach, przyglądała się montowaniu elektrycznych rusztów w wędzarniczych piecach. Miały w nich schnąć wodorosty, trawa z podmorskichłąk. Byłatuznowuta woń,do której nawykłaoddziecka, która towarzyszyła jej przez całe życie. Stara kobietapotrzebowała jej. Była nieodłącznym składnikiem powietrza, którym najlepiej oddychały jej płuca. Wciążgotowała Dorocie obiady za cenę tylko niecowyższą niżw gospodzie. Może pragnęła coś dla kogośrobić, może nie chciało jej sięgotować tylkodla siebie. Smażone flądry będziejadła? pytała, uchylającdrzwi laboratorium. Będzie jadła! odpowiadała Dorota z wdzięcznością. Jej samotnośćwydawała się mniej samotna, skoro był jużktoś, kto troszczył się o to, żeby nie była głodna. Będzie jadła powtarzała. Jeszcze jak! Potem siedziała naprzeciwko kobiety w pokoju przykominie, zniebieską przestrzenią Zatokiza oknami, starając' się zachować dla siebie tylko ten wymiar rzeczywistości, który ogarniały jej oczy, nic ponadto. Chyba siętu nie rozchorujęmyślała. Przyzwyczaję się. Zwykła zmianamiejsca, warunków, ludzi. Niech je! Smardzewska przyglądała się jej z niezadowoleniem. Dlaczego nieje? Te flądry prosto z sieci, nie zesklepu i nie z lodu. Jeszcze skakały pod nożem. Naprawdę pyszne! Ale nie je. Niesmakuje? Trzeba jeść na wiosnę! Nawiosnę wszystko w człowiekujest najsłabsze. A ryba daje siłę. I do myślenia także. Jak jeszcze byłam u rodziców,w Kuźnicy, zawszeprzyjeżdżał na letnisko jeden profesorz Warszawy. Mówił, żebymu tylkodawać rybę. Gotowanąi smażoną. W oleju iw occie. Przez całelato nie jadł nicinnego. I mówił, że potem w zimie, kiedy pracuje, dobrzemu się potejrybie myśli. Tobie ryba też potrzebna. Otwarte okno trzasnęło o parapet. Smardzewskapodeszła iumocowała je haczykiem. Idzie wiatr z Wielkiego Morza. Będzie pogoda. Znowu wnocy nie będę mogła spać pomyślała. Sztorm tańczył z sosnami przed wędzarnią obłąkanego kontredansa. Nie mogę spać, kiedy jest sztorm powiedziałana głos. Przyzwyczaisz się Smardzewska wyszła do kuchnii wróciła z salaterką czegośżółtego, co z daleka pachniałowanilią. Co to jest? ożywiła się Dorota, Ryż z rodzynkami i kremem. Zjesz? Zjem. Urszuli to robiłam, jak jeszcze była w domu. Zamyśliła się. Raz alboi dwa razyw tygodniu. Daleko mieszka? spytała, podsuwającswój talerzyk jak najbliżej salaterki. Dlaczego nie przyjeżdża? W Gdyni mieszka. Blisko. Za blisko, żeby przyjeżdżać. Dzieci ma dodała po chwili. Dwoje. Jeszczemałe. I jego musi pilnować Dlaczego? Dorota ledwo pohamowała rozbawienie. Musi pilnowaćpowtórzyła kobieta. To był ten, który przyjeżdżał pod wędzarnię na pyrkaczu, ten, o którym mówiła Ana. Przyjeżdżał, krążył,wywoływał dziewczynę. I wywołał jąna dobre. Jak go zobaczyła, już nie miała nic innegow głowie. A mogła tutaj zostać. Mało toswoich? Dorota jadła, pomrukując od czasu doczasu dla podtrzymania rozmowy. Z takim, co ze świata przychodzi, kobieta nie jestpewna dnia ani godziny. Tylko w oknie siedzi i czeka, czy wróci. Botak jak przyszedł,może też pójść któregośdnia. Ale przecież Dorota niemogła się przezwyciężyć,. aby nie wziąć w obronę nieznanego zięcia Smardzewskiej żyją ze sobą, mają dzieci. Towłaśnie najgorsze. Dzieci! A co zrobił ojciec Dominika z naprzeciwka? Ten Gil, cotu przyfrunął któregoś lata, a potem odfrunął, kiedy mu się sprzykrzył klimat nad Zatoką. I tylko dzieciaka zostawił córce Aleksa,ito, żejuż potem nawet spojrzeć nie chciała na żadnegochłopa. Miała dość na całe życie. Ale teraz stary Aleks ma wnuka inie jest samnaświecie. Miałby więcej wnuków,jakby dziewczyna wyszłaza kogoś stąd, jakby się ten obcy nie przypętał. Pracowała w Wielkiej Wsi, w pensjonacie. Tam go poznała. Tuwszystkie nieszczęścia przydarzały się dziewczynomzawszelatem,kiedy oni przyjeżdżali. Na córkę Aleksanikt nie mógł powiedzieć złego słowa. Ale ten był innyniżci, którzy się do tej porydo niej dobijali. Piękny był. Łeb miał czarny i czarne ślepia, ajaksłońce go przypaliło,to mu tylko te białe zębiska błyskały w pysku. Przypatrz się Dominikowi, on jest taki sam. To dlatego nie chcieliście go dlaUrszuli? Kobieta niezdziwiła się pytaniem. A dlatego! odpowiedziała od razu, jakby to miałaustalone od lat, choćw upartości tego sądu brzmiało zbytwiele zacietrzewienia. Musiała widać sama utwierdzaćsięwciąż na nowo w słuszności swego zdania. Dla niczego innego. I przyszedł ten drugi powiedziała Dorota. Smardzewska zebrała naczynie ze stołu, głośno zadzwoniła talerzami. To już mi widać było sądzone. Taki mój los. Dorota poklepałają podłoni. Terazludzie mieszają się łatwiej niż dawniej. Co bypani powiedziała, gdyby córka wyszła za cudzoziemca? Wtedy bymwiedziała, żejest daleko,bo byłabydaleko. Przez otwarte okno nadbiegłwarkot motoru, corazbliższy, ostrzejszy. Kobieta przymknęła powieki i trwałatak, nieruchoma i pochylona, czekając aby trzask przebiegł obok domu i oddalił się. Ale to nie nastąpiło. Motor warczał przed domem,dopóki go niewygaszono. Dorotapodeszłado okna. 80 Przepraszam. To ktoś do mnie. Na salaterce została jeszcze dośćduża porcja ryżui kremu. Przypomniało jej się, że Wiktor by! wciąż głodny. Mogłabym zabrać dla kolegi? Smardzewska postawiła salaterkę na tacy. Chłopy mają papierosy i wódkę,i ten wiatr kołouszu, który jest im potrzebny do życia. To dość. Słusznie roześmiała się Dorota, To naprawdędość. Wiktor byłjuż w korytarzu, zdejmował kask i rękawice. Bałemsię, żecię nie zastanę. Nie wiedziałem,czynie pojechałaś dodomu. Jeszcze się nie zdecydowałam. Jadłam obiad nagórze. Cieszęsię, że sobie to jakoś zorganizowałaś. Zajrzała muw oczy. A jednak odczasu doczasu gryzie cię sumienie. Mnie? Dlaczego? 2e muszę tu siedzieć. Tojednak, jak na weekend,trochęza długo. Bez histerii,Dorotko. To najwyżej może być nerwica. Daj spokój, Sama się wstydzę. Ale wszystko razem zbiegło siętakgłupio. Może gdyby nie było tej historii z ojcem i wyjazdem matki, przeżywałabym tołagodniej. A w przyszłym tygodniu wyjeżdża i Zygmunt. Powinnaś się cieszyć, masz chatę tylko dla siebie. Nie roześmiała się, ontakżespoważniał. Dopiero gdy weszli do laboratorium i usiedli, powiedział; Przepraszam, Aie niemożesz mieć nawet pojęcia, coja bym dał za odrobinę ciszy i kawałek podłogi, po którym nikt by nie biega} i nie skakał. Z Anną też jest coraz trudniej. Co jest coraz trudniej? zapytała ostrożnie. Wytrzymać. Coraz trudniej z nią wytrzymać. Możesz to sobie wyobrazić? Mogę powiedziała cicho. Aleona chyba jestbiedniejsza od ciebie. Uparła się, że dwoje dzieci lepiej się chowa. Ze bę81. dziemy to już mieć z głowy. Parka! Rozsądnie zaplanowana nowoczesna rodzina! No i teraz ma, Ma tę swojąnowoczesną rodzinę. Odpól rokunie była wkinie. Mógłbyś czasem ty zostać z dziećmi. Mógłbym, ale ona nie chce iść sama. Nie chceiśćbeze mnie. Poczekaj, przyjadę któregoś wieczorai przypilnujętego waszego żłobka Będziecie mogli się gdzieś wypuścić. Musiałabyś przyjechać rano albo przynajmniej popołudniu, żebyAnna mogła pójść do fryzjera. I do manicurzystki. Pokazać się z nią niemożna. A poza tym powiemci szczerze: ja marzę tylkoo tym, żeby się dobrzewyspać. Bez płaczów i wstawania po nocy. Biedaku! poklepała gopo plecach. Jeśli sięnam uda, zafundujesz sobie mieszkanie w spółdzielni,wspaniałe mieszkanie. I będziesz miał osobny pokój,i,będziesz mógł spać i pracować. Atymczasemjest inna rada. Jaka? Moja pusta chata może się na coś przydać. Umówmysię,że przez tydzień będę nocować w wędzarni,wyśpiszsię przez ten czas? Milczał. Głos ci odebrało zradości? Prawie. Mój Boże! Aleto niemożliwe. Dlaczego niemożliwe? Nie znasz Anny? Znam. Uważaa, że przesadzasz. I Zygmunt jestjeszcze w domu. Nie, nie,to niemożliwe. Uderzyła go łokciem pod żebro, mocno, z całej siły. Oszalałaś? Niezupełnie Jesteśchory? Nie. Głodny? Roześmiał się. Wyjątkowo nie. Zimno ci? - Dajże spokój. Kochasz się bez wzajemności? Z wzajemnością,psiakrew. Masz trudności zawodowe? W sam raz żebynie czuć się znudzonym. 82 Wszystko to odnosi sięchyba także i domnie, jesteśmy więc właściwiepiekielnie szczęśliwi, tylkoniezawsze możemy mieć tak dobry humor, żeby to sobieuprzytomnić. Wiktor westchnął. Zwłaszcza dzisiaj. Przecież nie przyjechałem tu poto, żeby rozmawiać z tobą o Annie. Czy coś się stało? \ Nicwielkiego. Tylko można będzie wyjść na połówwodorostów dopierood piętnastego czerwca. Dlaczego? Zakaz połowów sprzętem ciągnionym. A nasz kuterbędzie ciągnął dragę po dnie. Przyn '-dej wszystko gotowe? Prawie. Widziałaś tę dragę? Po co? Nałęcz widział i szype Ale ty powinnaś widzieć to:że. Tobie zależy na tymbardziej niż im obu razem. Rybacy w ogóle nie są zachwyceni tym pomysłem. Co za rybacy iczego się boją? Żeim wypłoszymy rybę. Przecież to nieprawda. Rozmawiałamtu ze starymirybakami, oni wcale tak nie myślą. Wiesz, co mi powiedzieli? Że ryba jestmądra. Nie okłada ikry w wodorostach, bosztorm wyrzucawodorosty na brzeg. I wieszco jeszcze? Że Zatokazawsze cierpiała na przyduchy. Przyduchy dobre, prawda? Powiedziałam im,że tohumus beztlenowy rozkład roślin w zamulonej wodzie,w którym ryby giną. Przewietrzymy im Zatokę, cieszą sięz tego Z kimże ty rozmawiałeś? Z rybakami zza biurka. Aoni nie wiedzą, że rybajest mądra, a Zatoka ma przyduchy. I wszyscy się boją? Nie wszyscy. Alewystarczy,jeśli będą się bać ci,odktórychcośzależy, Co chcesz przez topowiedzieć? Chcę cię tylko ostrzec, że wciąż nie jesteśmy napozycji zwycięskiej. To zbyt proste. Pracować w spokoju,bez kłopotów,bez walki, poświęcać wszystkie siły wyłącznie temu, cosię robi nie, to wykluczone. Oto dlaczego nigdy niebędziemy znudzeni. 83. Ale o co właściwie chodzi? Niejesteśmy pierwsiw świecie ze swoim wynalazkiem. Niestety, nie jesteśmypierwsi wświecie. Dlaczego w Danii, Japonii, w ZwiązkuRadzieckim' nikt nie drży o spokój zatok? Bo ja wiem? Wiktor oklepywałkieszeniew poszukiwaniu papierosów. Tu środowiska były zawszekonserwatywne. Tukażdą nowość przyjmuje się z oporami. Lubią przyduchy, rozumiesz? Znalazł wreszcie pomiętą paczkęgiewontów,wyjął papierosa,zapalił. Dorotamilczała. Chyba czulibyśmy się cholernie głupio, gdyby tahistoria się nam rozchwiała powiedział po długiejchwili, Podniosła na niego zdumione oczy. Głupio? A jakichokreśleń mam używać? krzyknął. Wybieram sztubackie,bo sytuacja jest sztubacka. Po prostu może nam ktoś jeszczeraz podstawić nogę. Wzięła od niegopapierosa, zaciągnęła się krótko. A niemożemy, skoro sytuacja jest taka sztubacka,kopnąć tej nogiw kostkę? Nie możemy, bo działa w dobrej wierze. Ta noga? Tanoga właśnie. Ale i głupota jest działaniem w dobrej wierze. Nawetprzeważnie. Ale przecież wydano już na nas jakieś pieniądze. Przecież wydaje się je co dzień. A to osobne zagadnienie. Rozmawiałemdziś z naszymprezesem. Trzeba było widzieć jego oczy. Boi się? Jest czego. Wdążktoś do niego dzwonii zapoznajegoze swoim punktem widzenia na naszą sprawę. Samiznawcy,Nic dziwnego, że się trzęsieze strachu. Gdybysię nie udało, siedzi jak amen w pacierzu. Jak to siedzi? Zwyczajnie, w kryminale. To są przecież pieniądze. Ale jeśli się nam uda, powinien dostać order zaodwagę. Umilkli nadługi czas. Dorotapatrzyław okno. O czym myślisz? Tego się nie da wyrazić przyzwoitymi słowami. Jestem wściekła. Wspaniale! Co wspaniale? Toże jesteś wściekła! Wiktor potrząsnął ją zaramiona. O to miwłaśnie chodziło. Uwielbiam ludzi,którym uczucie zagrożenia nie przeszkadza w działaniu. Najwyżej ich podnieca. Każda kontra to jak rzucona rękawica. Proszę bardzo, możemy się bić. Cieszęsię, żejesteś wściekła, że nie jesteś smutna, że nie masz ochotypłakać, ale kląć, ito jest cudowne w naszej sytuacji! Na razie nie widzę w tym nic cudownego, duszę sięzezłości. Pocałowałją wpoliczek. Duś się, kochanie. I kiedy tylko będziesz mogłanajprędzej,przypatrz się dokładnie tej cholernej dradze, którą przygotowano dopołowu wodorostów. Każde pociągnięcie po dnie ma być bez pudła. Wokółzatoki musirozejść się wieść, żewygarniamy morszczyn i widlikpełnymi garściami. Ludzie muszą to widzieć. Nie stać nasna niepewny sprzęt i wątpliwości. Musisz być wszędziei przy wszystkim. Nie wolno ci na nic przymykać oczu. I zrobimy to,co chcemy zrobić. Napiszesz swoją pracędoktorską. Rozpoczniemy produkcję, nasz prezes nie pójdziedo kryminałuto mu się chyba od nas należy. No i zarobimytrochę pieniędzy, nie udawajmy, że namwcale o to niechodzi, a ci,którym zależyna wyrzucaniudolarów za granicę, udławią się swoim importem. Aterazchodź! Jeśli chcesz, możesz jechać ze mną do domu. Nie ruszyła się z miejsca. Nie chcesz? Chyba zostanę. Wolałbym cię zabrać. Dlaczego? , Nie pytaj dlaczego. Wolałbym,żebyś była dziś wdomu. To na nic się nie zda. Zygmunta na pewnonie zastanę. Nie wyobrażam sobie,żeby stał się teraz domatorem. Przynajmniej wyśpisz sięna swoim tapczanie. Z pobudką opiątej. Tumogę spać do wpół doósmej. Chciałem ci sprawić przyjemność Skoro nie możesz dotrzymać mi towarzystwa przezresztę wieczoru. Nie mogę odpowiedział po chwili. Przepraszam, Jak się czuje Anna? Tak jak zawsze. Nie zapytała, co to znaczy dobrze czy źle,odprowadziłago do motoru, podniosła dłoń, gdy odjeżdżał. Tak,nie byłojużpowrotu dosmuteczków sprzed godziny, niebyło zagubienia i niepokoju. Znakomity zastrzyk działał Przypływgniewnej energii. Pomyślaław popłochu,co mogłaby zaraz zrobić, w co uderzyć, co posunąć naprzód, Przeszła przez drogę, żeby namówić starego Aleksana spacer do Cejki Chciała z nim porozmawiać o sprzęcie,który przygotowano do wyławiania wodorostów. To wydawało się jej rzeczą najważniejszą. I jedynie możliwąw tej chwili. Starego nie było w ogrodzie. Obeszła dom dookoła, nacisnęła klamkę u drzwi od werandy, niebyły zamknięte. Halo! krzyknęła. Nikt nie poruszył sięw głębi domu. Nacisnęła klamkęu następnych drzwi, była teraz whallu, pustym i mrocznym. Halo! zawołałajeszcze raź. Tak? odezwał się gło? na górze. Garaż był zamknięty nie spodziewała się Dominikaw domu. Wybierałsię widocznie na wieczór do Gdyni,bo stanął u wylotu schodów z namydloną do połowy twarzą, wspodniach tylko i siatkowej sportowejkoszulce. Wielki Boże! zawołał. Zaraz schodzę! Proszęwejść do pokojui usiąść. Ja do dziadka. Nie ma go w domu? Jest. Śpi. Raz udałomisię namówićgo, żeby się przespał po obiedzie. Niebędę mu przeszkadzać. Przyjdępóźniej. Na pewno zaraz się obudzi. Niech pani zaczekaZa minutę będę gotów! Ale to nicpilnego. Naprawdę nie ma potrzeby. Już schodzę! krzyknął z łazienki. Usłyszała plusk wody, gwałtowny ipośpieszny. Chciała wyjść i bez starego Aleksa udać się doCejki, ale widokmiękkichfoteli, jakiejś intymnej zaciszności pokoju, do którego wiodłyszeroko otwarte drzwi, skusił ją do pozostania. Jej kwatera przy kominie starej wędzarni odznaczała się ascetyczną surowością. Łóżko, stół, dwakrzesła,trzy gwoździe wbite w drzwido wieszania rzeczy,Jedynym luksusem był widok z okna na Zatokę. Usiadław fotelu, położyła głowę na miękkim oparciu. Niech tendziadeksobie jeszcze pośpi pomyślała leniwie. A tamten jak najdłużej niech się moczy w łazience przednocną eskapadą. Ale Dominik zjawił się zaraz. Napije siępani czegoś? zawołał od drzwi. Nie, dziękuję. Muszę zaraz iść. Cóż za głupstwo! Nigdzie pani nie puszczę. Mamw lodówcesherry. Zaraz zrobię wspaniały cocktail. Proszę się nie trudzić, nie będę piła. Usłyszała gdzieś w głębidźwięk szkła, cichy śpiewkryształu, odgłos otwieranych butelek. Wkroczyłpo chwiliz ogromną tacą, wciąż w swojej sportowej koszulce wyciętej głęboko na ramionach i piersiach, Nareszcie będę miał się z kim napić. Uniosła się z fotela. Obawiam się,że sprawię panu zawód. Proszę się niewykręcać. Widziałem,jak piła panikoniak w Gdyni. Ma pan dobry wzrok. Tonależy do mego zawodu. Zrobię panizarazszklaneczkę "Beautiful Mary" sherry, sokpomarańczowy. odrobina rumu, dwie suszone śliwki i oczywiście kilka kostek lodu. Nauczyły mnietego panie z angielskiej dobroczynności, kiedykilka lat temu staliśmy przez tydzieńpodczas sztormu w Moray Firth. To na pewno bardzo dobre,ale mimo to. Podszedł do drzwi iprzechyliłsię ku schodom. Dziadku! zawołał. Niechże dziadek wstanie. Mamy gościa. Dziadek ma sen rybaka wrócił do niej. Zobaczypani, że zaraztu będzie. Opadła z powrotem na fotel i patrzyła z uśmierzającym się zniecierpliwieniem na zyinne ruchy rąk młodegoczłowieka przyrządzającego pachnący napój. Pan teżnie powinienpić, skoro ma panzamiar prowadzićwóz,. Roześmiał się. To brzmi złośliwie. Czy zdaje sobie pani sprawęz tego, że to brzmi złośliwie? Cóżto? Nie mogę się ogolićbez wzbudzenia takichposądzeń? O żadnych posądzeniachnie było mowy. Skąd wobec tego przyszło pani na myśl, że mamzamiar prowadzić wóz? Jasnowidzenie. Była zła na siebie, że została, że traci czas przyglądając sięciemnym dłoniom mężczyzny, manipulującymwśród szkła. Mieszałteraz cocktailróżową wysoką pałeczką. Lód dzwonił cicho w cienkimszkle. Widzi pani,dziadek już jest! Mówiłem, że ma rybackisen. Dziadku! zawołał, gdy człapiące kroki zbliżyłysię do drzwi. Zobacz, kto przyszedł! Chciałam prosić, żeby wybrał się pan ze mną doKlemensa Cejki. Muszę z nim pomówić. Stary Aleks miał lekkisen, ale nie był już po nimod razu taki żwawy jak dawniej. Patrzył naDorotę, niezupełnierozumiejąc, o co jej chodzi. Do Cejki! powtórzyła. Chciałam pana prosić,żeby pan poszedł zemną do Cejki. Daj no mi sięczegoś napićpowiedział do wnuka. Nie, nie tego kompotu! żachnąłsię, gdy Dominik podsunął mu przygotowany dla siebiecocktail. Czegoś mocniejszego! Dominiknalał mu sherry dopołowy szklaneczki i patrzył ze skupieniem, jak staruszek przymknąwszy oczywychylaszybko jej zawartość. Mówiłem ci,że nie mogę się kłaść po południu. Potem trudno mi się rozruszać. Zaraz się dziadek rozrusza. A do Klemensa Cejkizawiozę paniąsamochodem. Nie,dziękuję. Zawiezie panią samochodem powtórzył Aleksz naciskiem. Bo ja dzisiajjestem jakiś miękki wnogach. Ostatecznie mogę pójść sama. Cóż za upór! Dominik odsunąłswoją szklankęz cocktailem. Jeśli o to chodzi, mogę nie pić. Ależ proszę, niechpan pije. Ten kompot żadnemu mężczyźnie nie może zawrócić w głowie, tyle że zimny. Aleks przyglądał się 88 z dezaprobatą kolorowemu płynowi. Co to za modateraz nastała? Psujątylko wódkę. Roześmiali się razem, nie ze starego, ale do niego, i Dorota podniosła wreszcie doust swoją szklankę. To naprawdę dobre powiedziała. A tak się pani broniła. To jest mój ulubiony cocktail. Namorzunie piję nic innego. Choć czasem przydałoby się coś mocniejszegona rozgrzewkę. U ojca na statku dopuszczalne jest najwyżej piwo. I wino w tropiku. Jaka Unia? Japońska. Ba! A my łowimy przy Nowej Fundlandii. Różnica! Różnica! powtórzył dziadek. Na mnie czas! Dorotaodstawiła swoją szklankę. Boję się, żeby Cejko gdzieś nie wyszedł. Sam pan mówił,że lubi wpaśćdo gospody. A kto nie lubi? stary Aleks zaśmiał się, najpierwgłośno, prawie hałaśliwie, a potem coraz ciszej, zupełniecichutko, jakby się śmiałtylko do siebie. Każdy lubi! Dominik wyszedł i wrócił po chwili w zamszowej kurtce narzuconej na przewiewną koszulkę, w której byłdotąd. A przywieź paniąz powrotempowiedział dziadek. Co będziedziewczyna robić w tej starej budzienaprzeciwko? Dorota rozejrzała siępo pokoju. Jest może telewizor? Dominik rozłożył ręce. Niestety. Ja rzadko bywamw domu,a dziadek nietęskni do telewizji. Szkoda. Dziś powinien być "Doktor Kildare". Nawet nie wiem, co to takiego. Wyjaśniła pokrótce wagę zjawiska. Moglibyśmy wybraćjakiśaparat powiedział Dominik, gdy mijali sklepz telewizorami. Roześmiała się. Czy we wszystkich sprawach podejmuje pantakszybkądecyzję? Prawie. Ale tu chodzi o poważny wydatek. 89. Jeszcze tylko przez dziesięć dni będę wydawał pieniądze. A potemznowu morze. Jedźmy do Cejki powiedziała. Klemensbyłna szczęście w domu. Nie ucieszył sięz gości. Zastali go zjakimś kubłem w ręce, który wynosił do ogrodu. Postawił go potem za załomem murui zbliżył się do nich, zatrzymując ich na ścieżce. Co się stało? zapytał. Nic się nie stało, chciałam z panem pomówić,Wśródkrzaków bzu stała połamana ławka. Rysowałsię przed nią w gęstej trawie wydeptany krąg. Jakby ktoś uporczywie chodziłtu wkoło. Cejko wytarł dłonią ławkę. Możetu? Będzie lepiej niż w domu. Dominikspojrzał nazegarek. Pół godziny topotrwa? Co najmniej. Ale niech się pan mną nie krępujewrócę pieszo. Będę miała ładny spacer. Jestem za pół godziny. Ten Aleksma wnuka! powiedziałCejko, gdy Dominik szedł ścieżką, a potem wsiadł do samochodu,ujawniając w każdym ruchu nieuświadomioną, ale narzucającą się oczom harmonię młodego ciała. Moi chłopcyby tacy byli powiedziałciszej. Dorota nie od razu mogłazacząć mówić o tym, zczymprzyszła. Cejkomiałoczy martwe, nieruchomo wpartew pusty wylot alejki, którego nie zamykał już lśniącybok samochodu. Wszystko co miała powiedzieć, cała rzeczywistość jejwłasnychzmartwień i ambicji wydala sięzupełnie nieważna wobec tych martwych oczu, wobectamtej rzeczywistości sprzed dwudziestu lat. Dorota patrzyła wnapięciu na nieruchomą twarz Cejki, na ciasnezwarcieust, którenie różniły się barwą od reszty twarzy,na ciężkie powieki. Dopieropo długiej chwili Cejko sam zapytał: Co chciała pani mi powiedzieć? To już nie była ta sama sprawa, z którą przyszła. Ostygła i zwietrzała. Nie byłow niej gniewu ani strachu,ani zaciętości. Jedynie uwaga Klemensa przywracała jejdawną ważność. I jego gniew,który wreszcie ożywiłmutwarz. Czego się pani boi? Że robotabędzie źle zrobiona? Ze wypłynę na morze z byle czym w garści i zbyle czympowrócę? Może panibyćspokojna. Nie wiedziała, w jak! sposób usprawiedliwić sięzeswegoniepokoju, udowodnić mu, że nie był wymierzonyprzeciwko niemu. Ale nie udało się tego powiedziećw dwóch słowach. Niewolno mi niczego zaniedbywać, rozumiepan? powiedziałacicho. Gdybym miała więcej przyjaciół,mogłabym sobie na topozwolić. Cejko zamilkł znowu na długo. Potem westchnął,chrząknął i niezgrabnie dotknął jej ręki opartej o ławkę. Niechsię pani nie boi rzekł, Ja pani pomogę. Znaczyło to wiele,tak myślała. Teraz ona zamilkła, niewiedzącco odpowiedzieć. Napisał już pan to,co miał pan napisać? zapytałapogodnie. Nie patrzył na nią. Pamięta pan, szukał pan kogoś,co by się na tymznał. Potrząsnął głową, Nie, jeszcze nie napisałem. Najpierw muszę napisaćco innego. Co innego? Tak. Akt oskarżenia. Samdo tego doszedłem, żenajpierw dla porządku musi być akt oskarżenia. Aktoskarżenia powtórzył. Żeby wszystkobyło jasne. Tak się należy. Z ulgą powitała odgłos zbliżającego się samochodu. Cejkospostrzegł Dominika dopiero, gdy się odezwał. Ale niepowiedział nic doniego. Wstał z ławki i wszedł do domu. Czy on zapytałajuż w samochodzie czy on jestzupełnie wporządku? Dominiknie rozumiał, o co jej chodzi, Kto? zapytał,nie odwracając głowy. Cejko. Klemens? A dlaczego ma nie być wporządku? Będziecie mieli zniego pociechę. Milcząc jechali przez miasto. Na dachu domu naprzeciwko starej wędzarni krzątało się dwóch młodych \ud79mocujących telewizyjną antenę, I po co pan to zrobił? zapytała cicho. Dominik zatrzymał wóz, przechylił się przez nią, żebyotworzyć drzwiczki. A dlaczego nie? Októrej jest ten"Doktor Kildare? " O dwudziestej trzydzieści! Ale doprawdy po co było. Sza! Ani słowa! spojrzał nadach. Mam nadzieję, że zdążą. To przyjemność przede wszystkim dlamnie. Dotrzyma pani towarzystwa dziadkowi, kiedybędęwmorzu. Patrzył na niąz bliska, uśmiechał się, był rzeczywiście taki,jak mówiła Smardzewska czarnowłosy, czarnooki, z białymi zębami błyskającymi w ciemnej twarzy. VIII Znowu nabrzeże,portowy kanał, statek na cumachl ktoś bliski oparty o reling. Zaczynamy się specjalizować w rozstaniach i pożegnaniach zawołała Dorota. To stajesię powoli nudne. Mówiłem ci, żebyś nie jechała do portu. Zaraz zawołam nacałenabrzeże: pisz często. Ani się waż! Jeśli przestanę się wygłupiać,będę musiała się rozpłakać pomyślała. -- Beknę tu nagłosi skompromitujęZygmunta. Stall przy nowym nabrzeżu, którego dalszy odcinekjeszczebył w budowle. Warczały tam spychacze, przygotowujące teren pod betonowe umocnienia portowego brzegu. Dalej, już na cyplu najdalej wychodzącym w morze,przed pierwszą linią drzew także wrzała budowa. I tamwarczałyspychacze, leżały stosy worków z cementem. Miał tu stanąć pomnik żołnierzyWesterplatte. Statki,wychodzące z tego portu, salutowały miejsca,które historia oświetlaławdąż nowymi światłami: twierdzę u wrót Wisłoujścia, gdzie przez wieki czuwał otwierający i zamykający żeglugę z Gdańskiem komendantpolskiego króla, i pasmo brzegu, rozstrzelane przez wrogapodczas dni honorowej polskiej klęski. Na redzie stały trzy statki. Motorówka pilota zbliżałasię do pierwszego z nich. To fin powiedział Zygmunt Skąd wiesz? Wiem. Mają teraz wprowadzić fina, a potem pilotzajmie się nami. Idź do domu. Nie. Dlaczego nie? Chcę byćdo końca. Co za określenie! Będę się lepiej czuł,kiedy pójdziesz. Będęsię lepiej czuła, kiedy zostanę. Do czego ci topotrzebne? Nie wiem. Stale sobiepowtarzam, że wyjdę za mążchoćby za szewca. Nie nadaję się do marynarskiejrodziny. Ilemasz lat? Wiem, ile mam lat. To nie maz metryką nic wspólnego. Zachowuj się współcześnie. Powinnaśsię jakoś rozerwać, bo ja wiem? Może byś kupiła sobie nowy kapeluszalbo sukienkę. Po co? W Zakładzie chodzę w białym kitlu. Anadojazdy wystarcząmi spodnie i sweter. Już nie wiem, co wymyślić. Nicnie wymyślaj. Będę miała kupę roboty i kupękłopotów, jakoś czas zleci. O jakich kłopotach mówisz? Te zawsze są. Coci będęgłowę zawracać na odjezdnym. Terazjuż był tylko on, ostatni z najbliższych, którymógł jej podarować pociechę zwierzeń, przynieść ulgęwyżalenia się i wynarzekania,gdy zachodziła tegopotrzeba. On był tym,który zawsze pierwszy przed matkąnawet dowiadywał się o wszystkich krzywdachi niesprawiedliwościach, w szkole, w liceum, apotem nauczelni. Teraz,kiedy tam stał, oddzielonyod niejdwomametramiwody, wydaljej się podwójniedrogi. Przyrzeknijmi, że będziesz dzielna, nawet jeśli asię niepowiedzie. Do diabła z tymi Dodiabła! Ale przyrzeknij mi,. Przyrzekam. Powiedzie ci się na pewno. Tak tylkopowiedziałem. Żebyś była silniejsza. 93. Nie przejmuj się mną. Uważaj na siebie. Powinienem wrócić szybciej niż rodzice. Niecałe trzymiesiące. To szybko minie. Milczeli przez długi czas, aż przybliżył się i przesunął obok nich ciężki kadłub fińskiego frachtowca, dążącego ku swemu miejscu przy nabrzeżu. Teraz już idź. Tak, zaraz pójdę Kiedy wrócisz, będzie tu jużmoże stał ten pomnikna cyplu. Dawno powinien tu stać. Ale wreszcie stanie. To tak jak Statua Wolnościw Nowym Jorku. Prawietak. I więcej. Więcej! Co będziesz teraz robić? Pojadę do politechniki, chcę coś sprawdzić w laboratorium,w Zakładzie nie mamy spektrografu. Może zobaczę się z profesorem. Wciąż jest wszystkiego ciekaw. Kłaniaj się ode mnie profesorowi. Co ci przywieźćx Afryki? Wszystko jęci no. Jakiś drobiazg. Przywiozę ci małpkę. Nie chcę. Trzeba by jąw końcu oddać do zoo. Trzymaj się, Zygmunt! Trzymajsię, Dorotka! Zaczęła biecwzdłuż nabrzeża, omijając portowewózki,a potem skacząc przez tory idalej przez rozkopany teren,złoty od wiślanego piasku. Zaczynało się robić gorąco. Zwolniła iza węgłem jakiegoś magazynuprzystanęła nachwilę. Teraz mogłaspojrzeć na statek. Zygmunt nawetgdyby jeszcze stał przy relingu, nie dojrzałby jej za załomem muru, ale nie było go już na pokładzie. Uspokoiło ją, że jest z ludźmi,że napewno jużz kimś rozmawia. zaczyna nawiązywać pierwsze kontakty, które może przemienia się w większą zażyłość, wprzyjaźń. Łatwo dogadywał się ze wszystkimi. Wyszedłszy z portu, wsiadła w tramwaj, który zawiózłją w lipowągdańską aleję, terazzielonozłotą wśródmłodych liści. Stąd miała już blisko do politechniki. Nie śpieszyła się, usiłowała wyobrazić sobie, że w tłumie studentów idzie nawykład albo na ćwiczenia, może na kolokwium lub na egzamin. Ma na sobie ciemnąsukienkę, najwyżej cośbiałego koło szyi, kołnierzyk lub korale, profesorowie lubią uroczysty nastrój,można ich było zjednać odpowiednim strojem. Potem uważny wzroknapiórze wpisującym stopień w indeksie i odlot z egzaminacyjnego krzesła, lekkie,dziewczęce uniesienie sięz siedzenia, wdzięczność, szczęśliwe onieśmielenie. I w końcutelefon do domu ikupa przyjemności, radość z triumfu. Stała przez długąchwilę przed szarym gmachem politechniki, pogrążona w bliskim i świeżym wspomnieniuprzeszłości, w którejsukcesy były takłatwe, tak podporządkowane wysiłkom i ambicjom. Każdy egzamin pozatymimuramibył wieczną niewiadomą. Pracowała godzinę w laboratorium, a potem zapukałado gabinetu profesora. Ucieszył się. Zawsze ją lubił,teraz była jego dumąi nadzieją pracowni. Co słychać? zawołał, wyciągając na jej widokobieręce. Dziękuję powiedziała. I zaprosiła go na otwarcieZakładu, choć nie rozmawiała o tym ani z Wiktorem,ani z Nałęczem, choć mieli tylko garść wodorostów z próbnego połowu inie wszystkie urządzenia były gotowe. Brawo! profesor był pełen podziwu. Z organizacjąZakładu uwinęliście się błyskawicznie. Wszystkogotowe? Prawie. Nie było żadnych trudności? No westchnęła jakieś tam były, Poważne? Takie sobie uśmiechnęła się. Byłempewny profesor wstał, żeby w sekretariacie poprosić o kawę dlaswego gościa byłem pewny powtórzył że spotkaciesię wszędzie z poparciem i zrozumieniem. Nie co dzień proponuje ktoś państwu zaoszczędzenie pięciuset tysięcy dolarów rocznie. To sięjakoś liczy. Oczywiście szepnęła Dorota. Miała ochotę już iść,bo się bała, że się jednak wygada ze swoich kłopotóww dalszym ciągu rozmowy. Ale profesornie miał zamiarujej puścić, Cóżznowu? zawołał, Rozumiem,praca, obo98'. wiązki, ale tak rzadko pokazuje się pani swojemu staremuprofesorowi. Nad Zatoką byłaokoło południa. Przed dworcem czekała dauphineDominika. On sam rozmawiał z dwoma starymi bagażowymi, którzy wygrzewali się na słońcu. Gdyzobaczył ją wychodzącą z peronu, pożegnałich i wybiegłjej naprzeciw. Jest samochód! zawołał. Co pan tu robi? Czekamna panią. Cóż by innego? Widziałem, żeNalęcz nie przywiózł pani rano nysą. Powiedział, że przyjedzie pani później. Nie przychodzitu znów aż tyle pociągów. Domyśliłem się, że przyjedziepani pewnie tym południowym. Byłabym poszła pieszo. Po co? Otworzył przed nią drzwiczki wozu. Odprowadzałam bratado Nowego Portu powiedziała, gdy ruszyli. Popłynął do Afryki. Marynarz czyrybak? Konstruktor. Robi projekt Statku na linięzachodnioafrykańską. Świetnie, żemoże popłynąć tą trasą. Sam to sobie wymyślił. I na własny rachunek. Przymrużył oko. Będzie mył pokład? Może nie aż tak, chociaż ojciec tylko na to czeka. Ale mama niezniosłaby myśli, że jej synek. urwała. Potrzeba, pragnienie mówienia oZygmuncie, o ojcu i matce wydały, się jej żałosne. Ośmieszam się pomyślała. Zupełnie się ośmieszam. Niech pani mówi powiedział po długiej chwili,kiedy niekończyłazdania. Ja to rozumiem. Milczała. To nieprawda rzekł ciszej,ledwo mogłago usłyszeć to nieprawda, że ludzie przyzwyczajeni do życiapoza domem stają się niewrażliwi na atmosferę rozstańi pożegnań. Wierutne kłamstwo. Co pani robi po południu? Coja robię po południu? zastanowiła się zaskoczę"na. Chyba odpracuję ranek. Bardzochciał powstrzymać się od śmiechu, ale tomu się nie udało. Co w tym śmiesznego? Przepraszam. Oczywiście, nie ma w tym nic śmiesznego. Brat chyba nieczęstojeździ do Afryki. Pierwszy raz. Czyżby to trzeba było aż odrabiać? Nie, to nie o tochodzi powiedziała powoli. A o co? Niezrozumiepan, gdy powiem w dwóch słowach. Niech pani powie w trzech albo w pięciu. Nie jestemz siebiezadowolona. Narozrabiałam przedchwilą, Osiem słów. Dobrze, że usiłuje pan ze mnieżartować. Dobrze,potrzeba mitego. Bardzo pani z siebie niezadowolona? Bardzo. [ muszę sięteraz śpieszyć z robotą. Potrwa to długo? Bo ja mammało czasu. Już tylkotydzień. Na co ma pan mało czasu? Ach tak,na dentystęi krawca, na życie. I na to także, żeby i po moim wyjeździe nie mogłasobie pani znaleźćmiejsca. Uśmiechał się przechyliwszy kuniej głowę, ale głosjego nie brzmiał żartobliwie i nie wiedziała, co odpowiedzieć. Dlaczegopanimilczy? A co, zdaniem pana, powinnam mówić? Tego nie wiem, Oczekiwał pan czegoś? Powiem topaniwieczorem. Jest pan tak pewny tego wieczoru? Najzupełniejzatrzymał wóz, byli na miejscu. Nie wytrzyma pani w tei starej budzie tylko ze Smardzewską. Zaczyna się wreszcie robić ciepło. Moglibyśmypojechać na Półwysep. Nie powiedziała, żesięzgadza, ale jemunie było topotrzebne, Czekam o szóstej powiedział, W Zakładzie zastała pierwszą kłótnię między Nałęczem a Cejką. Chodziło uresztę załogi kutra, o dwóchrybaków, których Natęcz przyjął w najlepszej wierze, nieprzypuszczając, aby szyper mógł miećcośprzeciwko nim. 4 - Zatoka śpiewających traw 07. Właściwie przeciwko jednemu, o drugim Cejko nie wspominał. A ten pierwszy miał na sumieniu jakąś gorliwośćkunlemiecką, której mu Cejko wybaczyć nie mógł i niechciał. Siedział terazponuro zacięty podrugiej stroniebiurka naprzeciwko Nałęcza, który miałjuż dość tej rozmowy. [ jego. Nie mogęstale wychodzić na durnia. Kuter też przyjąłem, a potem musiałem powiedzieć, żeniedobry. Bo nie był dobry rzekł powoli Cejko. A teraz znowu tahistoria z ludźmi. Powiedziałem,że będą pracować. Cejko przymknął powieki, nie podniósł głosu nawetoton. Nie ze mną, Z Drewcem nie wyjdę w morze. Co to za gadanie takie? Mapracować na kutrze. Powiedziałem,że nie wyjdę. Dorota położyła dłońna rękawie Cejki. Nie trzeba sięzarzekać powiedziała miękko. To dawne dzieje. Było, minęło. Podniósł wreszcie powieki, jakby sięobudził. Oczy miał gniewne, Dla kogo minęło,to minęłodla mnie nie. Wrzuciłbym go do wody, jak byśmy tylko wyszli za rewskiszpyrk. I po co wsadzać mi go na kuter? Aniech was wszyscydiabli! mruknął Nałęcz. Cejko wstał, podciągnął spodnie, poszukał czapki. Jutro się dowiem, kto płynie powiedział. Niechich wszyscy diabli? powtórzył Nałęcz, gdydrzwi zamknęły się za rybakiem. Dorota czuła się winna. Cejkobył jej wspaniałym odkryciem, Nałęcz nie mówił tego na głos, ale na pewnowyrzucał sobie, zego przyjął bez zastanowienia. Jeszcze ten raz niech pan ustąpi poprosiła, unikając spotkania swegospojrzenia z pochmurnymioczymaNałęcza. Ostatni raz. Na pewnoma jakieś powody. Nieupierałby się bez nich. Podejrzewam,że to lubi. Nie będziemy znimmieliłatwego życia. Ostatni raz powtórzyła, Potem będziemy się martwić. To nie jestmetoda westchnął Nałęcz. Wiem. Ale mam na razie dla pana coś innego: wso botęurządzamy otwarcie Zakładu. Właśnie zaprosiłamdziś profesora. Na sobotę? Nasobotę. Była pewna, że Nałęcz dostanie szału, ale on tylko milczał i patrzył na nią, i zrozumiał prędzej, niż przypuszczała. Zaskoczenie? Właśnie tak. Robimy otwarcie z wielkim szumem,z władzamii prasą. Niech spróbują potem to odkręcić. Odkręcić możnawszystko. Ale już trudniej. Pomoże mi pan? Nie powiem, żeby mi pani stawiała łatwe zadania. Nałęcz skrzywił się, alenie był zły, tobyło od razu widać. Musimy stanąć na głowie, żeby to dobrze wypadło. Stawajmy na głowie, błagam pana! Kiedy wyszłana korytarz, Ana i Zetka odskoczyły oddrzwi. Nie zmieszałysię wcale. Klemens popłynie? zapytały. Popłynie. Ale nie z Drewcem? Niez Drewcem. Czego od niego chce? Nie wszyscy ludzie muszą pasować dosiebie. A wyich znacie. Powinnyście wiedzieć, dlaczego do siebie niepasują. Milczały. To jeszcze coś z wojny powiedziała wreszcie Ana,jakby z nutą zapytania czyzdziwienia wgłosie. Jeszcze zwojny. Zetka patrzyła na nią,nie dodając nic odsiebie. Nie było ich wtedy na świecie. Drewca szkoda powiedziała znów Ana. Drewcdobry rybak. Powinni siępogodzić. Nie pogodzą się Dorota otworzyła drzwi laboratorium izatrzymała się naprogu. Zdumiała się samabrzmieniem swegogłosu. Ona też należała do pokoleniaAny i Zetki, a jednak wiedziała, żestary człowiek, którego ,,zabito" razem z jego rodziną, nie ustąpi. Zdecydowała to prawie za niego. Idźcie do roboty powiedziała dodziewcząt. Z tą czy inną załogą kuter wyjdzie na morzew wyznaczonym- czasie. Pracowała zajadle, dopóki Smardzewska nie zawołałajej na górę. Po obiedzie wróciła do laboratorium,choćZakład już opustoszał i tylko Nałęcz, sprawdzając wszystkie krany, kurki i zawory, snuł się jeszcze między kadziami. Nie wraca dziś panido domu? zapytał uchylając drzwi. Nie. Po co? Przepraszam. Tak pytam. Do widzenia. Klucz wisiw moim pokoju przy drzwiach. Do widzeniazawołała. Potem była cisza, głuchacisza w całym budynku,nawet z góry nie dochodziły żadne odgłosy, Smardzewska widocznie ucięła sobie poobiednią drzemkę. Drogątoczyły się samochody i motocyklenie naruszając wewnętrznej ciszy domu, dopóki nie rozległ się warkot zapuszczonego silnika tuż przed progiem. Wstała, żeby wyjść i powiedzieć, że nie pojedzie, że boliją głowa, że woli zostać w domu. Ale wzięła jednakzestołu torebkę ipo drodze klucze z pokoju Nałęcza,żebyzamknąć drzwi. Dominik czekał oparty łokciem o opuszczoną szybę. Wspaniały wieczór! zawołał. Nie przypominamsobiewspanialszego. Nie przytaknęła mu, ale wsiadła do samochodu, gdytylko otworzył przed nią drzwiczki, a potem uparciewpatrywała się w drogę, jakbywidziała ją po raz pierwszy. Dokąd jedziemy? Westchnęła z ulgą. Wszystko jedno dokąd. To nie jest zbyt dokładne określenie. Pozostawiampanu inicjatywę. Dziękuję. Wobec tego proponuję najpierw kąpiel. Znam pewne miejsce niedaleko stąd, gdzie wodajest cieplejsza niż gdzie indziej. Alechyba jeszcze za wcześnie na kąpiel? Za wcześnie? Tyle lodowatej wodywali się na mnieprzez cały rok, że potemkażde innemorze wydaje mi sięjakpodgrzane. Ale ja nie łowię przy NowejFundlandii, apoza tymnie mam kostiumu. To jest argument! Jeśli ma pan ochotę się wykąpać, mogę panu towarzyszyć. Mam wielką ochotę. Za tydzieńbędę już na łowisku. ^- Na długo? Na trzy miesiące. Przecież krzyczałem to u pani podoknem. Nie słyszała pani? Uśmiechnęła się. Słyszałam. Będzie pan miał po powrocie jeszcze trochęlata. Nie wiadomo jaka będzie pogoda. Może lać bezprzerwy. Dlaczegoma akurat lać? Zawsze siętego boimy. Kiedy wracamy do kraju,marzymy, żeby było ciepło. A mójojciec, ponieważ przez trzy czwarte rejsu matropik, marzy o pochmurnym niebie io prawdziwym,spokojnym, polskimdeszczu. Pani ojciec pływa do Japonii? Tak. Na linii wschodniej,Uśmiechnęła się. I też madwa tygodnie między rejsami na dentystę, nateatri kino, na życie. Jednym słowem, wygłupiłem się przedpanią. Nie każdy to jednakowo znosi. Ojciec dotejpory . się nieskarżył. Dopiero w tym rejsie. Źle sięczuje? Tak. Matka pojechała do niego. Matkajest lekarzem. Ale nie mówmy o tym. Obiecał mi panpiękny wieczór. I dotrzymam słowa. Jechali asfaltową autostradą, rzuconą między bliskiesobie brzegiPółwyspu. Piaseki karłowata sosna ciągnęłysię z obydwu stron. Płowa ziemia z plamami zieleni, gdzieniegdzie kolorowe namioty i niebieska ramka morza polewej i po prawej,to był letni pejzaż tego pasma ziemi,jego uroda, odkrywana zawsze na nowo, choćby się przyjeżdżało tu co dnia. Im głębiej wjeżdżali w Półwysep,tym gęściej stały namioty wzdłuż brzegu i samochody przy nich, a niebrakowało ich także na podwórzach rybackich domówpoobydwu stronachdrogi. Już się zaczęło westchną) Dominik. Zatrąbił ostro. Trzy młode dziewczyny w obcisłych spodniachnie zdradzały zamiaruzejściaz drogi. Spłoszoneklaksonem, za. piszczały rozbiegając się na boki. Wychyliłsię przez szybę,alezaniechał jednak krótkiej instrukcji, jaką kierowcy częstują zazwyczaj niezdyscyplinowanych przechodniów. Już się zaczęło powtórzył. Znaleźli jakieś dogodne miejsce i Dominik zatrzymałwóz. Sosny schodziły tu prawie do samego brzegu, każdypodmuch wiatru przynosił woń ich namokłycb korzeni,zapach żywicznych pni spłukanych deszczem. Żal mi pani powiedział. Dlaczego? Ze nie popływa pani ze mną. Zapomina pan, że mamy przed sobą jeszcze tydzień. Powiedziała pani: mamy? Rozbierał się przyotwartym wozie,wrzucając rzeczyna przednie siedzenie. Usiadła opodal na piasku,z twarząku morzu. Co z tego, że takpowiedziałam? Wygląda nato,że mamy przed sobą siedem wspólnych dni. Uśmiechnęła się do siebie. Zważywszy że dzieli nas tylko droga między domami, te dni będą naprawdę wspólne. Sama musipani przyznać,że to już wiele. Milczała. Zatrzasnął drzwiczki wozu. Nie odwracałagłowy, nie wiedziała więc, coteraz robi. Czekała, aż ukaże się wpolu jej widzenia. To już wiele powtórzył. Zbliżył się iusiadł obokniej, aby wypalić papierosa. Patrzyław morze podświetlone tu złotym dnem, przeźroczystejak szkło. Kiedy pan tu był ostatni raz? zapytała. Ubiegłego roku. Na początku października. Złapałemjakiś pogodny dzień Siedziałem tu do wieczora. Nie uwierzy pani, jakwspomina się takie chwile potem, kiedy falezamarzają na pokładzie, a odzież robi się na człowiekusztywna, jak zdrewna. Kapitanowi trawlera chyba to nie grozi? Kapitan musi żyć życiem swojej załogi, moknąć,kiedy ona moknie, marznąć, kiedy marznie. Nie byłby długokapitanem, gdyby nie wytykał nosa poza swoją kabinęi mostek. A pani ojciec poci się zewszystkimi. Otak? Dobrzeby nam zrobiło, gayoyśmy mogli zamienićsięchociaż w jednym rejsie. My poszlibyśmy w tropik,a oni na łowiska ICNAF-owskie. Narazie muszą namwystarczyć marzenia przesunął dłonią ponagim torsie. Pójdę popływać Niech pani mi zazdrości, woda będzie dziś jak chłodny atłas. Zerwał się i pobiegł przez piasek. Usłyszała, jak przewala się przez niego fala,mieszając swój szum z jego pokrzykiwaniami iśmiechem. Patrzyła terazna brzeg,nagarby wydm i splątaną koronkęwydmuchrzycypowstrzymującej piasek przed wieczną wędrówką wzdłuż brzegu. Podniosłaoczy. Był daleko, dostrzegała tylko jego głowęi lśniący wilgocią wyrzut ramion w równym, spokojnymcrawlu. Mewykrążyły nad morzem nisko, przedwieczorne światło nadawało ich skrzydłomton błękitu. Od namokłychkorzeni sosny, od obmywanego falą pnia szła coraz intensywniejszawoń żywicy. Dzień kończył się łagodnie; wypełniony od poranka gwałtownością wydarzeń, przynosiłteraz senne prawie uspokojenie, kojący odpoczynek. Przymknęła oczy isłuchała szmeru fali,regularnegojak u żywych stworzeń oddechu morza. Niechże pani wreszcie spojrzy namnie! Biegł, wyciskając palcami wodęz czarnych pływek. Drżał lekko, choćnajwidoczniej starał się to ukryć. Czego się pani boi? zapytał. Ja? Widzę przecież. Zanim usiadł przy niej, trzepnął się dłońmi po piersiach, roztarł ramiona, przeczesał palcami mokre włosy. Nie spojrzała pani na mnie ani razu. Co ciekawegojest wtejsośnie, wtej wydmie? A teraz patrzy pani namorze. Co to znaczy? Musi coś znaczyć? Musi. Czy jestjuż ktoś. Och, nie posądzałampana o taką staroświeckość. Rzucił się na piasek, twarz położył na dłoniach. No więc możejestem staroświecki. Przeraża mnieto zakażdym razem: człowiek wraca z morza iwszystkiedziewczyny są już zajęte. Łowiska północno-zachodnlego Atlantyku, otijęte międzynarodowąhonwencla. Roześmiała się. Chyba niewszystkie. Wszystkie! powtórzył. Te, na które miałoby sięochotę. i nic się o nich niewie. Czegomożna się dowiedzieć o człowieku przez dwa tygodnie? Czasem wystarczy godzina,jedno słowo. Uniósł się na łokciu. A dlaczego pani nie wystarczy godzina i jednosłowo? Może to nie ta godzina i nie to słowo. Po prostu. Uderzył się dłonią w piersi, aż zadudniło. Przepraszam. Położył się znowu napiasku. Rysował coś grzbietemmuszli, zacierał dłonią, znów rysował. Znalazłjakiś kamień, unósł się i rzucił go daleko w morze. Taki wieczórszepnął. Taki wieczór! Usiłowała rozmowę obrócić wżart. Będzie go pan długo wspominał, jeśli pan teraz złapie katar. Zimno,niech się panubierze. Nie jest mizimno! warknął. Odwrócił ku niejgłowę, oczy miał zamknięte. Nic pani nie wie. Nic paninie rozumie. Morze wygładzało się coraz bardziej, przedwieczornacisza obniżała fale, rozsnuwała ich lot w fałd miękki i łagodny, coraz wolniej zbliżający się do brzegu. Nic pani nie wie powtórzył kobiety rzadko towiedzą, czym jest myśl onich, o wszystkim, czym mogąbyć, o wszystkim, co mogą dać nawet wtedy, kiedydzielą nas od nich setki mil. Kiedy zdarzasię nam stać nałowisku tak blisko lądu, że widzimy nocą światław domach, nienawidzimy mężczyzn, którzy śpią ze swymi kobietami ibyć może wcale nie są szczęśliwi. Nienawidzimykobiet,któreim się oddają,choć się nie namarzli i nienamokli, zanim przyszli do ich łóżek, choćnie przewiałichwiatr do szpiku kości, żeby mieli prawogrzać się w ichramionach. Mężczyzna, który wraca z morza, niesie toprawow sobie. Zawsze takbyło, od wieków. Wracałz morza inależało mu się ciepło i miłość. Mewy przysiadały na grzbietach fal, kołysały się nanich zapatrzone w głąb,upatrujące żeru. Ciszy nad morzem nie mącił nawet ich krzyk. To nie jest tylko biologia, nie trzeba tak nas sa104 dzić. A jeśli nawet, nie należy niczemu się dziwić. Rybak niekiedyprzez cztery miesiące stoi na morzu. Stoi,poruszanie siępo łowisku nie jest rejsem, nie ma po drodze portów, nie ma nadziei na port,nie ma wspomnieńpo wyjściu z portu. Jest tylko wodai ryba, wydać sieći wybrać sieć, zgrzyt windy i chlust wody o pokład. Alewłaśniewtedy,kiedy człowiek samsiebie zaczyna uważać za zwierzę wykonujące kilka prymitywnych ruchówoznaczających pieniądze właśnie wtedy pragnieprzywiązać do czegoś serce. Umilkł i przez chwilę leżał bezruchu, jakby zasnął. Ona też zastygła w tej samej pozycji,aż ścierpły jejnogi, ale bała się poruszyć. Nie trzeba tej szansyczłowiekowi odbierać powiedział cicho. Nie wolno. Przykrył dłoniąjej dłoń zanurzonąw piasku. Nie odsunęła się. Jest dobrze? szepnął. Tak. Widzisz westchnął. Widzisz! IX Na otwarciu zakładu profesor powiedział: Miejmy zaufanie domłodej kadry naszych naukowców. Wspaniała zielona planeta, na której żyjemy, madosyć pożywienia dla nas wszystkich. Nie należy tylkopozwolić, abymiała przed nami tajemnice. Ci,którzy jeodkrywają, oddają ziemię coraz bardziej w posiadanieczłowieka. Przemówienie profesora wydało się wszystkimbardzopiękne. Przedstawiciele miejscowych władz i związku finansującego Zakład długo ściskali mu rękę. Tylko Dorotaprzetłumaczyła sobie patos w słowach profesora w sposób właściwy. Żałosna była chyba dla niego ta stara buda z ogromnymkominem wędzarni i ci ludzieo uroczystych twarzachrozjaśnionych ufnością i poczuciemważności. Nie o takich laboratoriach marzył profesor dla swoich studentów. Stali w małejhali Zakładu na wilgotnej cementowej 105. posadzce, między kadziami pełnymi wodorostów, wśródludzi, którzy nie rozumieli nic albo prawie nic z tego, cosię tu miało dziać, ale wierzyli, że się będzie działo cośdla nich i przez nich. Tego niemożna było zmarnować,to zobowiązywało równie silnie, cowłasne ambicjei pragnienie doprowadzenia pracy do zamierzonego rezultatu. Profesor był naukowcem, nie śledził okoliczności, w których nauka wcielała się w życie. Profesor był Europejczykiem, doświadczał zawsze uczucia zażenowanego zdumienia w zetknięciu ze sprawami, którychistnienia niepodejrzewał. Teraz źródłem tego zdumieniabyli ludzie,którzy go otaczali, dziewczyny o wymoczonych, jakbyniewłasnych dłoniach, i trzechstarych rybaków, którzynatęuroczystość nie zdjęli swoich gumowych butów. Szczególnie jeden z nich, wyższyod tamtych o głowę, ciężki,nieruchomo trzymający czapkę w splecionych dłoniach. Profesor uwziął się na niego. Kiedy na zakończenie podanokawę i jakieś cienkie wino, posadził go obok siebie. Chciałsię dowiedzieć, co z tegowszystkiego rozumie,, na costawia. Cejko nie lubił pytań,nieufnie odnosił się do ludzi. którzy chcieli coś z niego wydobyć. Długoważył odpowiedź. I powiedział rzecz najsłuszniejszą, Od dawna tu się nic nie robiło nad Zatoką. Ludzienie wierzą, jak tylko w gazetach widzą, że sięcośrobi. Muszą zobaczyć na własne oczy. Ciszazapadła przystole, profesor wodziłpo twarzachrozpromienionym wzrokiem. Nie oczekiwał tej odpowiedzi, ale ją wywołał. Poczytywał więc sobie za zasługę,żepadła z tych ust i w tym gronie przybyłych na uroczystość władz, To było jużdrugie zwycięstwo Cejki w Zakładzie. NaDrewca się nie zgodził; powiedział, że z nim nie popłynie inie popłynął. Nie dlatego, jak sądzililudzie, żepodpisał kiedyśten papierek, który nie podpisanyprzez Cejkę, kosztował go taknieskończenie wiele. I niedlategonawet, że córkę miał za Niemcem, ale że cmokałnad wszystkim, co mu przysłała, cmokał na całą okolicę. Nie liczyło się to, że wybudowałdom, że brałletników i hodował norki liczyły się tylko te przechodzone portki, które mu córka przysyłała, gdy już dla mężabyłyza mało eleganckie, i niemodne suknie, zbierane wśród kuzynek teściowej. Rozprzedawała je potem Drewcowa z owym cmokaniem nadgatunkiem i krojem, nadową zagranicznąnadzwyczajnością, Którą nie przyjrzawszy się jej dobrzetak lubili ludzie w tym kraiu. Cejko spluwał,gdyprzechodził koło nich,gdy- ich spotykał, pomykających zciuchami przerzuconymi przez ramię. I nie popłynął z Drewcem, choć ten był rybakiemprawie tak dobrym jak on. Wynalazł dwóch innych Nałęcz powiedział, że jużpalcemnie ruszy wtej sprawie więc dobrze, znalazłich sobie sam, przyprowadził, przedstawił. Nałęcz powiedział, żewobec tego on za nich odpowiada. Dobrzechciał odpowiadać zanich. W taki sposób wyszła z tegorzecz najlepsza: miał ludzi, za których musiał ichciałodpowiadać. Jednookiego Brunona Grzałkę i Bernarda Sowę,aż zKuźnicy. W drugiej połowie czerwca mieli co dniawychodzić naZatokę iwracać zkilkomatonami wodorostów na pokładzie. Zakład rozpoczynał planową produkcję, jeszcze wramach doświadczeń, ale jednak produkcję. Nad maszynamiczuwał specjalnie zatrudniony w tym celuinżynier mechanik. Wyglądało to coraz poważniej. Jeszcze jedentytuł inżynierski w Zakładzie podziałałprzede wszystkim na dziewczyny. Bardzoto lubiły, W Ichoczach "uczoność" pomnażała prestiżZakładu. Oznaczałoto, że nie pracują byle gdzie,nie pracowałyby byle gdzie,co do tego nie było dwóch zdań. Wpatrywały się terazw młodego inżynierka z zachwytem, był ostatnią zdobyczą Zakładu nie przeczuwał, żespowszednieje im natychmiast, gdy tylko na horyzonciepojawi sięktośnowy. Dorota rozdzielała uprzejmośći uwagę gospodyni międzywszystkich gości, szczególnymihonorami darząc profesora i przedstawiciela z Warszawy, o którym Wiktorszepnął jej, że dużo od niego zależy. Od przedstawicieliz Warszawy zawszedużo zależało, tego zdążyłasię nauczyć. Nie mogła się nawetdokładniedowiedzieć,kim jesti kogo reprezentuje ów pan Czesław Chodecki, popadający równiełatwo w entuzjazm,co w sceptycyzm. Gratulowałjej co chwila sukcesu, nie przestając martwić się za nią trudnościami, które widział. Nie chciała,żeby był aż tak serdeczny. Niepokoiło ją, że siedzący po. drugiej strome stołu dziennikarz notuje każde jego słowo. Chciała, żebyten dzień już się skończył, czuła sięzmęczona tym, co rozpętała uroczystość przeciągałasię przy właściwie pustym stole. Pili kawę i wino, zagryzając ciastkami, które Nałęcz przywiózł z Gdyni. Cejkosięgnąłpod stół i nie wyciągając jeszcze ręki,zapytał: Napije się panprofesor? A co pan tam ma? spytał profesor zaskoczony. Czystą. Pół litra. Napiję się westchnął profesor. Lubił trunki wykwintne, pił mało i wyłączniecoś dobrego. Cejko wziął szklankę profesora i pod stołem napełniłją do połowy. Potem to samo zrobił ze swoją. Nasze! powiedział do profesora. Nasze szkło zadźwięczało cichutko,profesor przechylającszklankę zobaczył przerażone spojrzenie Dorotyi uśmiechnął się do niejprzymrużywszy oko jak sztubak. Nasze! powtórzył. Dopiero teraz człowiek czuje, że coś wypił mruknął Cejko, ocierając usta wierzchem dłoni. - Tamtotonie dla ludziwskazałpodbródkiem butelki po winie. Nie dla ludzi przyświadczył profesor. Czesiu' zawołał do warszawiaka. Pozwól no tu na chwilę! Czesio ruszyłżwawo. Spotykał profesora często na tego rodzaju branżowych konwentyklach,wiedział, że wzywa go nie napróżno. Cejko znowu opuściłdłoń pod stół. Warszawskigośćuznał zastosowne zdziwić się, ale nie na długo. Od razu zacznie ci się wszystko lepiejpodobać mruknął profesor, Jai takjestem pełen uznania gość uderzył w tonentuzjazmu, ale urwał napotkawszy spojrzenie profesora. Pomożesz im? ChrząknąłNie lubił obietnic. Po to tu przyjechałem. Ale słowo? Pomożesz? Czesio wypił i trzepnął się wpierśkoszula musięrozpięła, ukazując jasny zarost. Pomogę. Co to było? zapytał Cejkę. Czysta. Czysta? zdziwiłsię. Dobra? Powtórzyć, panie dyrektorze? No jeśli jeszczemacie tam coś przy nodze? Przy drugim końcu długiegostołu, gdzie siedzieli miejscowi notable, teżsię wszczął jakiś ruch. Ktoś wychodził,ktoś wchodził, humory znacznie się ożywiły, głosy nabrały nośności. Nałęcz się spłoszył. Nie miał funduszu na reprezentację, z trudem wystarał się o pieniądze nawinoi kawę, pocieszał się, że uroczystość wypadnie skromnie,ale poważnie. Teraz doświadczałuczucia speszonej gospodyni, którą goście zapraszająna kolację. Istotnie, przysunął się do ojców miasta, którzy go zaraz przygarnęli. Nie martwcie się, towarzyszu pocieszonogo. Zakład jest ubogi, rozumiemyto. A trzeba gobyło jednakoblać czymś mocniejszym, żeby się dobrze rozwijał. Niemiejcie o todo nas pretensji. A pani inżynier się znaminie napije? Napiła się. I Wiktor także. Złożyli się i posłali po bułkii kiełbasę. Z podniosłej,okraszanej gęsto przemówieniami uroczystości zrobił się cudowny, rzewny polski ochlaj,pełen wylewnych serdeczności i wyznań. Miejscowi notable klęliz uznania' taką rzeczwymyślić dla naszegomiasta! Warszawski dyrektor obcałowywał ręce Doroty. Męska płeć Wiktora pozbawiała gotego dnia wielu zasługi przyjemności. Tylko profesor jeszcze pamiętał o tym,żeto Wiktor był motorem całego przedsięwzięcia. Późnymwieczoremznaleźlisię w jakimś lokalu naPółwyspie, gdzie tańczyłkolorowy tłum wczasowiczów. Profesor podśpiewywał, warszawiak przysięgał, że dopiero tu można odetchnąć pełną piersią, że dusi się w Warszawie,Wiktor próbowałtelefonować z pokoju kierownikado domu, ale bezskutecznie. Cejko rozstał się z nimi w Zakładzie, powiedział, że nie może jechać, że ma w domuobowiązki,nie sposób było się dowiedzieć, jakie. Notableprzerzedzilisię, ale zostali jeszcze wśródnich dość ważni,aby natychmiast dostawiono im stolik,niestety w zbytreprezentacyjnym miejscu,tuż przy orkiestrze. Dorotazatykała palcami uszy, na szczęście musiała wciąż tańczyć,byłajedna na kilku mężczyzn. I tylko podczas tańcamożna byłoporozmawiać, Nie ma jej w domu żalił się Wiktor. Nigdy nietańczył dobrze,a teraz wprost plątały musię nogi. Jak to nie ma? A zkimdzieciaki? Pewnie położyła je spać i wyszła. Wiesz,gdzie jest? Wiem mruknął. Nie pytała go, ale nie mógł tego nie powiedzieć. Nie uwierzysz, cowymyśliła. Lata do swojejprzyjaciółki i robią budy dla psów. Co robią? Budy dla psów. Na eksport! Nie śmiej się ciężkaforsa. Cepelia to odnich bierze i wysyła za ocean. Polskiebudy ze słomy! Ameryka oszalała na tym punkcie, głównie Hollywood. Jakieś bajki mi opowiadasz. PoprośAnnę, to cię zaprowadzi dotej swojej przyjaciółki. Plastyczka,opracowała model psiej budy dlabogatych snobów. Możesz to sobie wyobrazić? Z trudem. Chce się mieć psa, jak się widzi coś takiego. Możesam się skusisz? Ba, niemam willi z ogrodem. Może będziesz miał? Dziecino! Wszyscy dziś byli dla nas tacy mili. Chyba udał misię bluff. Niechsię teraz odezwą te przyduchy. Zawsze mówiłem, że jesteś cudowna! Nie depcz mi popalcach. Przepraszam. Staraj się jak najbardziej pozyskaćtego dyrektora. Jakiego dyrektora? Musi być jakimś dyrektorem, skoro go przysłaliz Warszawy. Żebym tylko wiedział skąd? Nie mam głowydo takich rzeczy. Bądź dla niego miła. To prawie namawianie do nierządu. Dorotko! Ja ciebie? I nie śliń mnie, dobrze? Masz od tego Annę. Ale onajest teraz zakochana w swoichpsich budach. A poza tym chyba musiałbym być psem, żebyzwróciła na mnie uwagę. Śmiejącsię wrócili do słoHka. Orkiestraprzestała grać,parkiet opustoszał. Przez szeroko otwarte okna i drzwiwiało rześkim chłodem, wonią nocy przesyconej zapachem bliskiego morza i sosnowego lasu. Proszę mi zapakować sto metrów sześciennych tego powietrza! wołał warszawski dyrektor. i pewną śliczną dziewczynę ściszył głos która także potrzebnajestmi do tego, żebym mógł oddychać. Brawo klepnął go po plecach profesor. Brawo! Ładnie powiedziane' Tutajdusza w człowieku stajesię liryczna. Boże, cozawoń! rozpiął kołnierzyk i oddychał głęboko, notablepromienieli, jakby ichzasługą było dobre nadmorskiepowietrze. Przy sąsiednim stolikujakieś wesołe towarzystwo śpiewało "Sto lat". Jeszcze raz węgorz w galarecie! wołał spodoknaniecierpliwy młodzieniec. Dwa razy! poprawił się, napotkawszy rozczarowany wzrok swojej towarzyszki. Tuż przy parkiecie siedziała zakochana para. Ona była cała w dekolcie, on pocił się w nylonowej koszuli, piłwodę sodową, ocierał chustką czoło, poprawiał opadająceramiączka jej sukni i nie przestawał patrzeć w jej oczy. Dwóch starszych panów przybufecie obejmowało się zaszyję. Siedzącej przybarze blondynce rozsunął ktośzamek błyskawiczny na plecach. Piszczała, usiłujączakryćnagigrzbiet. Przy dwóchzestawionych razem stolikachjakaś młodzieżowa wycieczka jadła kolację, gorsząc sięwszystkim, co się działo na sali. Zdumione i surowe spojrzeniapiętnastolatków, rzucane znad jajecznicy, przywróciły Dorocie równowagę ducha. Już późno powiedziała. Wyśpię się w pociągu zawołał warszawiak. Całował ręceDoroty poniżej i powyżej łokcia. Znosiłatocierpliwie, zerkając,czy Wiktor to widzi i docenia. I wtedyzobaczyła Dominika stojącego w progu. Przestraszyła się. Dopiero teraz przypomniała sobie, żeobiecała mu tenwieczór, ostatni jego wieczór na lądzie. Cały dzień spędził na trawlerze, musiał się śpieszyćz załadunkiem, aby mieć jeszcze kilka wolnych godzin. Następnego dnia wychodzili o świcie. Teraz stałna progui penetrował wzrokiem salę. Smardzewska powiedziałamu widocznie, żepojechała ze wszystkimi, szukał jej i trafił aż tutaj. Orkiestra zaczęła znów grać, warszawski dyrektor pociągnął ją zarękę, Tańczymy? Nie, nie powiedziała, nie ruszając się z miejsca. Ale Dominik już ją zobaczył, już szedł przez parkiet długimi krokami, roztrącał pary, które zerwały się do tańca,odsunął warszawiaka. Przepraszam pana mruknął. Dorota wstała, ale miała ochotę raczejuciec,niż tańczyć. Dominik nie patrzył na nią. Ja prosiłempanią wcześniej powiedział. Kiedy? zdumiał się warszawiak. Wczoraj. Tydzień temu. Zawsze! Cóż to za żarty? dyrektornie miał zamiaru ustąpić. Błagam pana! \za wołała Dorota. Wszystko panuwytłumaczę. Już była na parkiecie, już tańczyła w ciasnym, twardymobjęciu, które hamowało jej oddech. Myślała, że jestpijany, ale nie był pijany, był zły, był wściekły, to wyglądało jeszcze gorzej. Dlaczegopani nie czekała? Ładowałem trawler przezcałąnoc i cały dzień, żeby zdążyć. Nie mogłapani zaczekać? Niemogłam. Otwarcie się przeciągnęło. Widzę właśnie, jak się przeciągnęło. Co toza albinos? Dyrektor z Warszawy, Aha! Co aha! Przyjechałna otwarcie. Dużo od niego zależy. Tegomogłem się spodziewać. Dyrektor zWarszawy! A tamci? Mój profesor i mój kolega. Wspólnik od agar-agaru. A resztę panchyba zna od dziecka. Tak. Gdyby nie oni, wywróciłbym stolik. Nic się nie odezwała. Dominik wciąż nie patrzył na nią. Jego twarde ramię uwierałoją w plecy. Przecież mu nie ucieknę pomyślała. Boli! szepnęła. Przepraszam. Jak coś trzymam, to trzymam! Zwolnił uścisk,alei tak trzymał ją całą przy, sobie, było jejciasno i duszno, bardzo gorąco. Patrzyłaz dołu na jegociemną brodę. Nie zdążył sięnawet ogolić ikoszulęmiał nieświeżą, musiał się w niejdobrze napocić w cią gu dnia. Pociągnęłanosem, chciała, żeby go było czuć,żeby był odrażający, ale nie był. tańczył dobrze, niespodziewanielekko, z dużym wyczuciem rytmu,po Wiktorze był toprawdziwy odpoczynek, Dobrze pan tańczypowiedziała. Wreszcie uśmiechnął się. Wszystkie to mówią! Wobec tego niepotrzebnie usłyszał pan to i ode mnie. Schylił się, poczuła na szyi Jego oddech. Bądź! Bądź zazdrosna! Zobacz, jak baby patrzą! Odwróciła głowę irozejrzała się po sali. Patrzyły, siedzące i tańczące,stojące w białych fartuszkach za bufetem wszystkie, od chwili gdy stanął wprogu, Chodźmy! powiedział. Dokąd? Chodźmy! Otaczał ją wciąż ramieniem, nie było sposobu, żebysię cofnąć, gdy prowadził ją do wyjścia, żeby się zatrzymać. Muszę tamwrócić. Ale teraz chodź! Proszę! Dauphine stała zaparkowana wśród innych samochodówpo przeciwnej stronie ulicy. Otworzył drzwiczki. Nie chcęnigdzie jechać! Proszę' powtórzył. Nie mogłasię z nim szarpać, ludzie stali na brzeguchodnika. Wsiadła, ale nie zamykała drzwiczek. Wsiadłtakże,zapuścił motor. Nie chcę nigdzie jechać! powtórzyła,Przechylił się przez nią, zatrzasnął drzwiczki. Dziadek upiekł kaczkę powiedział, Czeka nanas. Ale ja muszę tam wrócić! Niemogę tak ich zostawićbez pożegnania. Ostatecznieto mój profesor. Wiem. I dyrektor z Warszawy, I wiele od niego zależy, Słyszałem to już Ale ten wieczórnależy domnie. Jutro możesz sobie robić,co zechcesz. Nie będę tego widzieć. Jutro ich teżnie będzie! krzyknęła. Wyjechali już na autostradęwśród wydm i sosen. Księżyc odbijał się w Zatoce, ogromnyzłoty pieniądz, za który można było kupić całą noc. 5 - Zatoka śpiewających traw 113. Nie chce pan chyba, żebym zaczęła wrzeszczeć? Wrzeszczsobie, kochanie. Nikt cię tu nie usłyszy. Nienawidzę pana! Dobre i to. Nie chcę żadnej kaczki. Niewejdędo panana próg. Do dziadka! Bardzo cię lubi. Powiemmu, co pan zrobił, Aha! To jednakmasz zamiar go odwiedzić. Nie dziś! Jutro mu powiem, kiedy pana już nie będzie. Dziewczyno! szepnął. Dziewczyno! Milczała, odwrócona do niegobokiem, zacięta. Oddalalisię wciąż kilometr za kilometrem, minęli domy Kuźnicy, rozstawione po obydwu stronach drogi namioty. Nie zawrócipan? zapytała. Nie. Ostatni raz pana proszę. Muszę tam być! Musisz być tutaj! Zatrzymałwóz i pochylił sięnad nią. Usiłowała siębronić, odpychać, gryźć i drapać,ale w końcu jegousta na jej ustach, naoczach, na włosach, na ramionach były czymś cudownym, czymś naprawdę cudownym i chciało się oddawać mu pocałunki,chciało się czuć, że jest ciężki, duży i gorący, że przygniata ją sobą do utraty tchu, do utraty przytomności. Niech mnie pan puściszepnęła. Obnażył jejramię i całował, nieogolona broda drażniła jej skórę. Trzymała jego głowę w obydwu dłoniach,włosymiał szorstkie i krótkie, zapomniała, kiedy przestała je targać. Minął ich jakiś samochód, ale nie zwrócilina touwagi. Kocham cię! szepnął. Jego dłoń gładziła jej kolanai uda Nie! krzyknęła. Zrozumże wreszcie,do jasnej cholery, że cię kocham! Wyrwała się, otworzyła drzwiczki, wyskoczyłana brzegdrogi. Proszęmnie natychmiast odwieźć zpowrotem! zawołała. Wychylił się z samochodu, oparłna drzwiczkach,oddychał głośno. Wróć tutaj! Proszę mnie natychmiast odwieźć z powrotem! Albopójdę pieszo, Zgoda, kochanie. Idź pieszo. Wiesz, ile to kilometrów? Ruszyłaśrodkiem drogi nie obejrzawszy się za siebie. Wróć! zawołał. Usłyszała, że zapuścił motor. Wyprzedził ją i stanął. To nie ma sensupowiedział. Nieodezwała się. Wyminęła go i szła dalej. Na ten uroczysty dzień w Zakładzie włożyła swoje najlepsze szpilki. Ojciec przywiózł je z Antwerpii, Miały sześć centymetrówwysokości. Nie nadawały się na wycieczki, Znowu ją wyprzedził. Wjechałna podwórze jakiegoś domu, zaparkował wóz pod szopą, znał tutaj każde obejście. W porządku! zawołał, dogoniwszy ją na drodze. Idziemy razem! Nie patrzyła na niego, nie odwróciła głowy, nie powiedziała ani słowa, Westchnął. Na szczęście noc jesttakapiękna! Nadaje się nadługi spacer. Potknęła się Chwycił ją za ramię, ale wyszarpnęła sięi prawie pobiegła naprzód. Zwolniła jednak po kilku krokach. W takichszpilkach,dobrzebyło siedzieć, tańczyć,wracając co pięć minutna krzesło, do biegania sięnienadawały. Dziesięć kilometrów powiedział. Dziesięć kilometrów, jak obszył. Oni i taknie będą czekać. Chciała mu powiedzieć, że nie powinno go to obchodzić,ale postanowiła się nie odzywać, postanowiła milczeć dokońca. Znowu siępotknęła, drobne kamyczki żwiru niesprzyjały jej cienkim obcasom. Weź mnie pod rękę,będzie ci wygodniej. I cieplej. Noc jest piękna, ale naszPółwysep to nie Sycylia. Niechże on przynajmniej przestanie gadaćpomyślała. Co sobiewyobraża w tej chwili profesor? I Wiktor? I ten z Warszawy? Co sobie wyobrażają, skoro zniknęlaZ jakimś facetem, który zjawiłsię na sali. Może to wcalenie jest dziesięć kilometrów? Możeją tylko takpostraszył? Kochanie! Weź moją marynarkę! Dlamnie po Labradorze taka noc to upał. Starał się ją okryć ściągniętą z siebie kurtką, ale niepozwoliła na to. Lewa pięta zaczęłają piec i boleć. Bąbel! pomyślała. Już mi się robi bąbel! Niejesteś głodna? zapytał. Bo ja tak. Niemiałem nic w ustach odobiadu. Liczyłem na tę kaczkędziadka. Ona takżejadła niewiele. Teciastka i bułka z kiełbasą w Zakładzie i porcja węgorza tutajpodczas dansingu. Uczuła ssanie w żołądku. Terazi prawapięta dała znaćosobie. Co mnie podkusiło, żeby dzisiaj włożyć te szpilki? pomyślała, Brawo! Jesteś dzielnym piechurem. W czymś takimnanogach nie uszedłbym ani metra. Obejrzała się, czy niewidać jakiegośsamochodu. Byłazdecydowana rzucić sięna jezdnię i zatrzymać go własnym ciałem. Ale droga była ciemna i pusta. Wierzchołki sosen zginały się lekko. Zrywał się wiatr. W tym jestjednak jakiś urok! Taki spacer we dwoje. Przeznoc. W samochodzie się mniebałaś. Tutaj się nieboisz? Wydrapię mu oczy! pomyślała. W razie czegowydrapię mu oczy. Zlewej pięty ciekła już chyba krew. Przystanęła, żeby tosprawdzić. Krwi nie było, ale pęcherz pęczniał coraz bardziej. Co się stało? zapytał. Pomóc ci w czymś? Rzuciła mu tylko wściekłe spojrzenie. Raz zdjęta pantofel nie dawał się tak łatwo włożyć. Za ciasne! powiedział. Jak się ma tak małestopy, po co'nosićjeszcze za ciasne obuwie? Ruszyła przed siebie, ale jużwolniej. Ile mogła przejść? Trzy, cztery kilometry? Możenaprawdę już tam nikogo niezastanie? Ale wrócić też nie mogła. Musiała tam iść. Niebyłoinnego ratunku. Dziadek na pewno zjadł już całą kaczkę, wypił wino i zasnął. Każdy wiekma swoje uroki! Gdybym byłstary, leżałbym terazw łóżku. Potknęła się znowu i byłaby upadła, gdyby jej nie podtrzymał. Sprawdziła,czy obcas się nie złamał. Nie, szpilkiwychodziły ztej wyprawy zwycięsko, ale i na drugiej pięciebył już pęcherz wielkości fasoli. Z trudem przeszła jeszcze kilka kroków, łzy dusiły ją w gardle. Zeszłaz drogi i usiadła pod najbliższą sosną. Słusznie powiedział, siadając obok. Przyda sięnam mały odpoczynek. Kochanie! Pani płacze? Oparła twarz o kolana i płakała cicho zbezsilnościiżalu. Ukląkł przyniej, głos mu drżał, Skarbie! Jestem potworem i zwierzęciem! Sprowadzęwóz i odwiozę cię, gdzie zechcesz. Nie płacz! Wyciągnął dłoń,ale nie śmiałdotknąć jej głowy. Przesunął w lociepalcami po jej włosach, wydały mu sięmiękkie, jak włosy dziecka. Nie płacz, serce mi pęknie. Kocham cię! Wszystkodlatego,że cię kocham! Zerwała się i skoczyła na środekdrogi. Tylko niech już pan tegonie powtarza! Bardzo proszę! Niech się pan wypcha swoją miłością! Czy pan wie,co mi pan narobił? Co mi pan zepsuł? Nie znoszę, nienawidzę pana! Podniósł siętakże, ale stał bez ruchu i bez słowa. Nienawidzę! powtórzyła. I nie chcę pana więcej widziećna oczy! Zrzuciła pantofle z nóg i pobiegłaprzed siebie boso, cichymi plaśnięciami stóp uderzająco asfalt, Nie zawołał za nią, nie pobiegł, za plecami pozostała cisza. Szła, biegła, przystawała, przysiadała pod sosnami przydrodze,daremnie wyglądając świateł jakiegoś pojazdu. Samochód, który minął ich pod Kuźnicą,był widocznieostatnim jadącym tej nocy na Półwysep,Coraz gwałtowniejszy wiatr szedł od Wielkiego Morza. Sosny zaczynały grać, jak zbuntowana przeciwko dyrygentowifilharmonia. Ich szum nie dodawał jej odwagi. Wciąż się jejzdawało, żektoś ją goni, że ktoś nadchodzi. Kiedy wpółprzytomna zezmęczenia i strachudobrnęła na miejsce, ziewający kierownik lokalu zamykał drzwi. Przyjrzał się jej nieufnie. Zapomniała pani czegoś? Nie, nic przepraszam. Szarzało już, zbliżały się najdłuższe dni w roku. Z uczuciem przytłaczającejJą klęski skierowała się nadworzec,żeby przeczekać tam do rana. Wpustej poczekalni na ławce pod oknem spał profesor, leciutko, z podświadomądystynkcją oparty o war. szawskiego dyrektora. Pochrapywali cicho, przedziwniezgodnie skojarzonym rytmem. Podeszła i usiadła przynich na ławce, plącząc w myśli tłumaczenia, od którychtrzeba było zacząć rozmowę. Warszawiak otworzyłlewe oko. O, jest nasza śliczna! powiedział. I zasnął, przytuliwszy się tkliwiej do profesora. Zrobiła tosamo, w poczekalni było zimno. Mieli dwiegodziny do pierwszego pociągu. A więc wszystko możnabyło jeszcze uratować. Ogarnął ją łagodny spokój, ale niena długo. Otworzyła oczy, sen nie przychodził. Za oknamirobiłosię coraz jaśniej. Czwarty dzień rejsupo wyjściu z Singapuru. Cała naprzód, kierunek północ,morze spokojne, termometr wskazuje tylko dwadzieścia kilkastopni,ludzie oddychająz ulgą. Jutro rano będziemy w Hongkongu. Wolałbym, żebyśmy weszli do portu wnocy. Miałabyś piękny widok. I w dzień będę miała pięknywidok,kochanie. Wnocy piękniejszy. To nie da się opisać. Zawszemi wszystko opisywałeś. Ale teraz chciałbym, żebyś zobaczyła na własneoczy. Co mówiłem zawsze o wejściu do cieśninyhongkońskiej? Żeto święto dla oczu. Święto dla oczupo długiejżegludze. Wysokaściana świateł, stok cukrowej góry, który iskrzy się w blasku kolorowych reflektorów, sen dziecka w noc wigilijną, gdy oświetlona kolorowo choinka zmienia się w choinkę-gigant. Otóż to wszystko bzdura. Zobaczysz, że tonaprawdęnie da się opisać. Może jednak zdążymy przed świtem,chciałbym bardzo, Skoro ty chcesz, toi ja bardzo bym chciała. Kapitan staje w drzwiachłazienki. W rękuma maszynkę do golenia. To przecież jest właściwie nasza podróż poślubna! Okazuje się, że nigdy nie jest na nią za późno. Jesteś cudowna I Tylko cierpliwa, kochanie, tylko cierpliwa. Nie mogę cię teraz pocałować. Wystarczy, że chcesz. Kapitan wraca do łazienki, a ona leży jeszcze na koii słucha monotonnego dźwięku maszynki dogolenia, którana krótki czas głuszy i zabijawibrację statku, bezustanny iwszędzie docierający odgłos maszyny, rytmogromnego, żelaznego serca. Oto jest tak, jak powinnobyćco dnia albo jakpragnie się, żeby było co dnia, ponieważwłaśnie tak niejest. ponieważbywa tak nieczęsto. Potemusiądą do śniedania i będzie widziała, jak je,czy musmakuje, czyma apetyt. I zapali papierosa, a przedtemjejzapali papierosa, poda ogień, zobaczy z bliska jegodłoń obejmującą zapalniczkę, ten specjalnyukład palców,tę pełną harmonii zwinność, której nabierają palaczepodługichlatach nałogu. To wszystko trzeba obronić przedśmiesznością pomyślała. Pięćdziesięcioletnia kobieta i pięćdziesięcioczteroletni mężczyzna! Starcy! jak mówią koledzy Doroty, jak mówili już przed kilku laty. Więctrzebawybrać taką formę szczęścia, w którejnie byłobysię śmiesznym. Gdzie jemy śniadanie? wolakapitan, wyłączającmaszynkę. Teraz szumi woda, syczy prysznic. Chybajak dotąd. Tutaj. Nie pójdziemy do jadalni? Aha! To znaczy, żeurocze sam na sam naszej podróżypoślubnej już ci się sprzykrzyło. Pragniesz ludzi. Nie dlatego. Aleoni, rozumiesz, oni są wrażliwi natakie rzeczy. Kapitan znowu stajew progułazienki,wycierająctwarz chińskimmalinowym ręcznikiem w ogromneżółtekwiatyi zielone liście. Musiszto zrozumieć, Rozumiem, kochanie. Już wstaję. Co mam włożyć? To jestpytanie skierowane do mężczyzny. Mężczyznaotwiera szafę, zanurza dłoń w miękkich damskich szmatkach. Nakupileś mi tych głupstw, połowa będzie dla Doroty. O Dorociepomyślimy w innych portach. Singapurbył tylko dla ciebie. Kapitan zdejmuje zwieszaka różową sukienkę z na. turalnego jedwabiu, ozdobioną białym kołnierzem z angielskiego haftu, ostatni nabytek. Rozlega się pukaniedo drzwi igłos stewarda: Podać śniadanie? Śniadanie zjemy w jadalni. Anna wie, że powinna teraz zniknąć w łazience, żemęża krępuje onieśmielenie załogi wyrażające się nieotwieraniem drzwi kapitańskiej kabiny bez specjalnegozaproszenia. Słyszy mimoprysznicu, który zarazotwiera,jak wpuściwszy stewarda do środkapowtarza mu o dwatony wyższym głosem: Śniadanie zjemy w jadalni. Ze wszystkimi. Tak jest, paniekapitanie. Czypierwszy zszedł już z mostku? Tak, panie kapitanie. Jestw jadalni. Chwilamilczenia i potem; A Stasio? Pan asystent prosił, żeby go nie budzić na śniadanie. Boże drogi mruczy kapitan, gdy za stewardem zamykają się drzwi. Z tego chłopaka nic nie będzie. Nic. Złamie się w pierwszym rejsie. Słyszysz woła do żony, Prosił, żeby go nie budzić! Anna wyłącza prysznic. Stasio? A kto? Wjego wiekunie mogłem się doczekać śniadania. A tenśpi. Skoro stał na wachcieod dwunastej do czwartej. Normalna rzecz. Drugi nie stał? A głowę ci daję, żejuż jest przy stole. Mały musi się przyzwyczaić. Mały! Jeśli od razunie chwyci tego rytmu, będziezakałą na statku. Daj mu jakieś proszki albo co. Dostaje zastrzyki ze strychniny na wzmocnienie. Ale to przecież nie oto chodzi. A o co? kapitan podnosi głos. Nie chcetego, alejednak podnosigłos, a Anna ukazujesię w drzwiach łazienki, także jużodrobinę zacietrzewiona i przywiązanado swegouporu. Niepowinien był iść w taki długi pierwszy rejs. Wystarczyłaby mu Antwerpiaalbo Hawr. Moja droga kapitan szuka papierosów, ręce za czynają mu drżeć flota nie jest przedszkolem ani ogródkiem jordanowskim. Kto musi wracaćdo domu, bosię przyzwyczaił do własnego łóżka, powinien pracowaćw miejskich tramwajach. Sąwreszcie papierosy, możnaczymś zająć ręce. Słyszałam to sto razy Ale dopieroteraz widzę, żenigdy nie miałeś racji. I nie palna czczo, bardzocięproszę. Ale ty palisz! Mnie to nie szkodzi. Jesteś tegopewna? Jestem tego pewna. Odłóż papierosa albo przestajęcię leczyć, wysiadam w Hongkongu iwracam do kraju. Są jeszcze ludzie, którzy mnie potrzebują. Anno! Nie, nie kłócimy się, skądże znowu Anna wciągasukienkę, dopiero po chwili jej włosy siwiejącego z lekkateriera ukazują się w białym obramowaniu kołnierzaz angielskiego haftu. Ten krótki moment z różową mgłąna oczach, z wonią odzieżowego magazynu w nozdrzachwystarcza do całkowitego uspokojenia. Obciąga sukienkęna biodrach, zapina pasek. Kochanie! Musisz być wyrozumiały. Ja także odbywam pierwszy rejs. Wciąż o tym myślę. dlatego ja jedna rozumiem, co czuje ten mały. Choć weszłam na statek dopiero wSingapurze, a on płynie z Gdyni. Kapitan nie chce już oponować,musi jednak zauważyć: Pływałna statkuszkolnym, miał rejsy uczniowskie Był w pływających koszarach. Miał dzień ułożonywedług regulaminu. Możemu to nawet ciążyło,ale każdejchwili czuł, że ktośmyśli o nim. Wbrew pozorom każdydryl jest przeciwieństwem samotności. Nie wymagasz chyba ode mnie. Spokojnie! Ubieraj się. Zdaje się, że ci zależało, żebyzjeść śniadanie ze wszystkimi. Byłbym gotów,gdyby nie ta kretyńska historia. Historia nie jest wcale kretyńska. Zapewniam de. Pozwól mi się nią zająć. Jeślici to sprawia przyjemność. Anna malujeusta i odpowiada dopiero,gdy ten zabieg. jest w pełni ukończony. Jejgłos brzmi spokojnie, ale aanusza do wzmożonej uwagi: Jestem lekarzem. Stasio Blelas, stażysta, kandydat na oficera najniższego stopnia, zjawia się dopiero na zastrzyk w ambulatorium, Anna jest już po kilku wizytach. Przyjęła na siebie ten obowiązek, aby jej opieka nad mężem nie byłaprzywilejem kapitańskim. Odciążyła trzeciego oficera, który spełniał na statku funkcje doktora. Powinien uczestniczyć w konsultacjach, ale niezdradzał na to ochoty. Medycynysię i tak nienauczę mruczał, gdy gozapraszałado ambulatorium, A u mnie kuracja prosta: aspiryna albo vaoilina, akron, Waleriana i kropleInoziemcowa. Jak w poprzednim rejsie drugi mechanik dostał kolki wątrobowej. Może się jednak zdarzyćpoważniejsza sprawa. Wtedy radio dzwoni do lekarza w kraju albo oddajemychorego do szpitalawnajbliższym porcie. Nieraz mogłoby do tego nie dojść. Oczywiście. Ale to już niemoja wina. Na ogół miałem ostatnio szczęście. Przywoziłem wszystkich do domu. Nawet pan kapitan na mnie nie narzekał. Nigdy. W tym rejsie jednak pierwszy mechanik skarży się nauporczywe migreny, ochmistrz cierpi na woreczek żółciowy, costaje się przedmiotem złośliwych uwag załogi,a bosmana łupie w krzyżu. Pieszczą się chłopy, bo pani doktor jest nastatku. A Stasio? Jego bym solidnie przegonił,- od razu bysię lepiejpoczuł. Panidoktor się z nim cacka. A może to najwłaściwsza kuracja? Stasio Bielas ma metr osiemdziesiąt wzrostu i normalną kondycję dwudziestoletniego chłopaka. Trzeci napewno nie jest silniejszyod niegoani lepiej zbudowany. A więc nie słabość fizyczna jest głównym źródłem złegosamopoczucia najmłodszego członka załogi i Anna wie,żesame zastrzyki ze strychniny nie zmieniąstanu chorego. Jak pan spal? pyta. Źle, ale nie mogłem się obudzić, nie wiem, czy panidoktor to sobie wyobraża. 122 Doskonale tosobie wyobrażam. Jadł pan już coś? Zaraz będzieobiad. Powinien pan coś zjadać po powrocie z wachty,skoro nie schodzi panna śniadanie. Kuchnia wtedy nieczynna. Musi pan dostawać do kabiny termos z herbatąi kanapki. Ja to załatwię. Nie, bardzo proszę Wszyscy będą się śmiać. Niktnie będzie sięśmiać. Nikt nie będzie wiedział. Poproszę o to stewarda kapitana. Dziękuję. Po co tyle zachodu? Tonieważne. Co nieważne? Śniadanie. i te kłopoty ze mną, Owszem, znamto nastawienie. Moje dzieci przeszłyjuż przez pana wiek i wiem, jakie to ważne, gdy komuśwszystko wydaje się nieważne. Będzie pan dostawał śniadaniedo kabiny i pozbędzie się pan tegostrachu, że prześpi pan ósmą i nie zjawi się w jadalni. A im się to prędkosprzykrzy, przestanąnato zwracaćuwagę. To jednasprawa. A druga. Druga? Kiedy pan miał ostatnie listy z kraju? Z domu otrzymałem list w Djakarcie. Amogą być jeszczelistynie z domu? Stasiomilczy i szczęki napinają mu się, aż widać ichskurcz na gładkich policzkach, Pytam, czy mogą być jeszcze listynie zdomu? Powinny. Kim ona jest? Studiuje na WSE. Ma pewnie teraz egzaminy. Zbliża się do egzaminów. Powinien pan to zrozumieć. Staram się. Przypominam sobie taką historię z własnego życia,tylko niechsię pan nie wygada przed kapitanem. Pływałwtedyna linii północnoamerykańskiej i to już wydawałosię końcem świata, a rozłąka przekraczała wszelką wytrzymałość. To było przedwojną i nie chodziliśmy wtedydo Japonii. Więc onpopłynął doAmeryki, a ja uczyłamsię właśnie do egzaminu. No inie napisałam listu, na który czekał. Boże, jak on szalał! Zupełnie jakpan teraz. Stasio wyłamuje sobie dłonieze stawów, słychać to 123. wyraźnie w małym laboratorium i wreszcie on sam został zaalarmowany tym odgłosem. Przepraszam panią. Zdarza się. Uprzedzam pana, że na chirurgii się nieznam. Jestem pewna, że wHongkongu czekająna panalisty. Powinny powtarza znów Stasio. A... gdyby ich nie było, poproszę moją córkę, żebyodnalazła pana dziewczynęi nie, nie, niech się pan nieprzeraża po kobiecemu przywołała ją do porządku. Alemiejmynadzieję, że to niebędzie potrzebne. Nie wie pan,gdzie jest mój mąż? Pankapitan o tej porzebywazwykle na mostku. Niech pan muczasem pokazuje uśmiechniętą twarz. Kapitanowie to lubią. Stasio tłamsi pod nosem jakieś zawstydzające podziękowania iwycofuje sięzambulatorium. Jest jeszczemłodzieńczo niezgrabny, rozkołysany, nie tylko ze względuna lekkie przechyłystatku. Zwłaszcza kiedy jest onieśmielony. zdaje sięzagrażać cokruchszym przedmiotom i sprzętom. Za togdy gra w siatkówkę, nabiera niespodziewanejlekkości i gracji, jego długie ręce i nogi wreszcie przydająsięna coś. Anna uzupełnia notatki w swoim zeszycie, któryw przeciwieństwie do dziennika okrętowegodaje odbiciespraw nie objętych wymiarami kursu i meldunków meteorologicznych. Teraz musi przychwycić na osobności stewarda męża i poprosić go odyskretne podrzucanie śniadania do kabiny asystenta. Zastaje go w małym pomieszczeniu przy saloniekapitańskim, gdzie przygotowywał nakrycia do obiadu. Zdziwił sięjej prośbą, Tego nie da się zrobić dyskretnie. Kuchnia musiwiedzieć, A więc tylko kuchnia, z kuchnią załatwię. No i mogę przecież spotkać kogoś na korytarzu, gdybędę niósł tacę. Tusię wszyscy wszystkim interesują. Z nudów. Będzie się pan musiał starać, żeby nikogo niespotkać. Nie' wiem,czy się uda, Niech się panpostara mówi Anna z naciskiem 124 i dodaje po chwili: Pan kapitantakże nie musi o tymwiedzieć. Rozumiem. Wydaje siępanu, żepan rozumie, ale to nie szkodzi. Bardzopana proszę, niech pan to zrobi. Kapitan jest na mostku. Wachtępełnitrzeci i dlategoAnnatam nie idzie. Nie chce rozmowy o zaopatrzeniuapteczki, o przypadkach, które zdarzały się na statkuwpoprzednich rejsach dość ma medycyny i wreszciejest czas, aby wyobrazić sobie, że jest pasażerką na tymstatku, że odbywa rejs turystyczny bez żadnych zmartwień i kłopotów, bez myśli o jakichkolwiek obowiązkach. Siada na leżaku twarzą do słońca, przymyka oczy. Na pięciu leżakach obok rodzina japońska,która płynie zDjakarty do Jokohamy. Rozmawiają w swoimjęzyku, niezrozumiałe, sypkie, monotonne słowa, które są tylkodźwiękiem nieprzenikającym do wyobraźni, działają kojąco,usypiają. Kto wie myśli Anna czy nie byłaby toświetna terapia przeciwko bezsenności: monolog w jakimśwschodnim języku, po chińsku lub po japońsku słowapadają jak lekki deszcz, płyną, szemrzą, Potem przychodzi myślo ooiedzie. Toznaczy, że czujęsię świetnie,skoro chciałabym wiedzieć, co będzie na obiad, skoropozwalam sobie nawet pomarzyćna ten temat. Ochmistrzsię ucieszy, gdy mu o tym powiem. Wciąż go atakują zawyżywienie na statku. Tylko ktoś z lądumoże oddać sprawiedliwość tym zapobiegliwym staraniom wkrólestwie elektrycznych patelniialuminiowych kotłów pasażerowie,teraz Anna. Możeobecność żony kapitanana statku mobilizuje trochę talent i dbałość kucharza, ale zagadniętyo to przysięga,że nie. Anna wierzy,godzisię na wszystko z łatwością. Bardzo miły jest ten stan ducha, niby postawa na "spocznij", nie może sobie tylkowybaczyć krótkiej chwiliw porannej rozmowiezmężem. Ale to on był winien, nieona. Każdy własny wysiłek,na który się człowiek wżyciu zdobywał,wszystkieprzeciwieństwa, które był w stanie pokonać, rodzą podświadome o-krucieństwo wobecsłabszych, niezdolnych do przezwyciężeniatych przeszkód. Tak jest i zpewnymi zawodami im trudniejsze,tym częściej towarzyszy im brak pobłażania. Ci ludzie,którzy ruchem wahadłowym trzy razy doroku, tam 125. i z powrotem, tam i z powrotem, tam i z powrotem przechodzą przez tropik! Razem sześć razy, sześć razy MorzeCzerwone, sześć razy Ocean Indyjski. I kiedy trafia imsię ktoś taki, kto. Postawa na "spocznij"obowiązuje. Nie będzie o tymmyśleć. Jeśli zdoła,pomoże temu małemu, który tylkogdy gra w siatkówkę, dobrze czuje się wśród załogi. Obiad istotnie nie zawodzi nadziei. Jej nadziei, niewie, czy wszyscy na statku są zadowoleni z pomidorowejzupy zgroszkiem ptysiowym i sznycli cielęcych, garnirowanych jajkiem, cytryną i plastrami ananasa. To własnywynalazek szefakuchni. Twierdzi, że delikatne mięsocielęcedoskonale harmonizujez owocami. Ale nawetkapitan nie staje na wysokości zadania przy ocenie tej kompozycji. Tylko obecność żony powstrzymuje go od dosadniejszego wyrażeniaopinii. Kapitan odsuwapachnącyplaster ananasa z przyrumienionego grzbietu sznyclai mruczy do stewarda Kompot proszę podawać osobno. Anna wie, że to zdaniejuż w godzinę poobiedzie obleci statek, a dotarłszy do kucnni zgnębi kucharza. Wybiera więc skrzętnie widelcem resztki swegoananasai mówidostatecznie głośno. Według najnowszych zaleceń dietetyki mięso powinno być spożywane zawsze z jarzynami i owocami. Jesttonajwłaściwsza ochrona przed groźbą sklerozy, Kapitan nabija na widelec odsunięty plaster ananasai powoli podnosi go do ust. Dziękuję mówi Anna. Co robiszpo południu? pyta kapitan, gdy stewardpodaje deser i kawę. Chciałeś powiedzieć: co robimy po południu? Odzwyczaiłeś sit; odliczby mnogiej, Nie, to nie dlatego. Mam trochę zajęcia przed jutrzejszym wejściem do Hongkongu. A tobie chciałem zaproponować, żebyśsię przespała. Na to mnie nie namówisz. Bomamdla ciebie niespodziankę. Jest nadzieja, żestaniemy przed świtem na redzie w Hongkongu. Już nakilka godzin przedtem widać z morzaświatłamiasta. Chciałbym, żebyś tozobaczyła 126 Zobaczę ibez popołudniowej drzemki. Za kogomniemasz? Kiedy jednak w dwie godzinypo północy kapitan usiłuje na palcach wymknąć się z kabiny,żeby podążyć namostek, Anna utrzymuje go w przeświadczeniu, żejej nieobudził. Leżybez ruchu, ratując tę resztkę snu, którąmajeszcze wsobie. Wie, żeprzyjdąją obudzić,gdy światłaHongkongu ukażą się na horyzoncie, ma więc tak niewiele czasu. Uzmysławia sobienaraz, że wcale nie chce widzieć z morza iskrzącego się stoku Hongkongu, żenie obchodzi jejw ogóle żaden port, nie jest marynarzem, abywpatrywać się z drżeniem w sercu i wzdychać na widokpierwszych świateł, które dostrzec można z mostku. I dopiero ta myśl bluźniercza, ten wstyd, że sięmogła zrodzić,zrywają ztapczanu, pędzi do łazienki dla dokonania pośpiesznej toalety, apotem na mostek, gdzie opróczkapitana jestjeszcze pierwszy oficer i starszy mechanik, nielicząc drugiego, Stasia i dwóch marynarzy, którzy mająwachtę. Kochanie mruczy kapitan jesteś cudowna! W gruncierzeczy nie jestzadowolony ze zbytwczesnegopojawienia się żonyna mostku. Ma jeszcze pewne rzeczydo omówienia ze swoim sztabem. Ale Anna poczuwasiędo obowiązku promiennego interesowania się wszystkimi wszystkimi, ogląda więc kurs wytyczony na mapie, dotyka lekko rączki telegrafunastawionego na "całanaprzód". Kapitan nie spuszcza z niej napiętego spojrzeniai jest podwójnie szczęśliwy, gdy może jej podać lornetkę. Zobacz! Już widać! Na razie jest to ogromna łuna nad horyzontem. Wyglądato tak, jakby morze płonęło podpalone niczym imieninowy tort. Ręce boląod trzymania lornetki, ale należywytrwać na wysokościzadania. Dopiero po długim czasie ta ogromna, martwa plamaczerwieni zaczyna drgać,poruszać sięiskrząc, ożywać wyraźnie wyodrębnionymipunktami światła. Jest tojakby gigantyczne, mieniące sięwszystkimi kolorami tęczy mrowisko, które przedziwnymkaprysem przyrody oświetlono i otwarto dla ludzkichoczu. Po kilkunastu minutach można zobaczyć już wyraźnie migotliwe neony zawieszone na wieżowcach stojącychu stóp hongkońskiegowzgórza. Tomówi kap. itan, niesposób tego w tej chwili dostrzec. 127. Wreszcie można odjąć lornetkę od oczu, feeria światełi bez niej jest już widoczna, coraz bliższa, jakby to onapłynęła na stu szesnastu obrotach na spotkanie statku. Jeśli istnieje niebo dla marynarzy mówi kapitan,a czyni to nie tylko ze względu na nią, Stasio przedewszystkim powinien tousłyszeć nie może byćniczyminnym, jak właśnie oświetlonym jasno portem, ku któremu płynie się z czarnej nocy. Potem milczą wszyscy,aż do chwili, gdy trzeba rączkętelegrafu przesunąć na "stop". Idź się teraz położyć mówi kapitan. Najpierwpójdziemy pobunkier, dopieropotem zacumujemy tam,gdzie nam wskażą. Kiedy dowiozą pocztę? Agentpowinienna nas czekać, ale chyba nie spodziewał się nas tutak wcześnie. Niebo szarzeje powoli, mleczna barwa powleka roziskrzony brzeg, wchłania go. zatapia, jak ogromna fala przyboju. Anna wychodzi z mostku napokład Wie, że terazjuż nie zaśnie. Postanawia napisać ao Doroty, aby podopisaniu kilku słów po odbiorze listu od niej,móc good razu wręczyć agentowi. Gdy pochyla się nad blokiem,papieru, który znalazłana biurku męża, uświadamiasobie, żejest to jej pierwszy list z morza,że dotąd otrzymywała je tylko, a zaczynały się zwykle od tychzwrotów: "Wczoraj wyszliśmy z. " Albo: "Jutro wchodzimy do. "Bezwiednie włącza się wten styl korespondencji. I jej listzaczynasię podobnie: "Przed czterema dniamiwyszliśmyz Singapuru. Morzespokojne, chłodniej, ojciec czuje sięprawie dobrze, nie jest najposłuszniejszym pacjentem,ale i ja nie należę do najpotulniejszych lekarzy". Lekkie pukanie do drzwi. Na progu Stasio jeszcze zkanapkąw ręcei z. nie przełkniętym potężnym kęsemw ustach. Chciałem podziękować. Nie ma za co. Cóżza ceregiele. Teraz, kiedy wrzuciłem coś na ruszta, to jak sięgru-chnęspać. Każę pana obudzić, kiedy przyjdzie poczta. Stasio pąsowieje. Następny kęs, nie przełknięty, wypycha mu policzek. Wolałbymtego nie widzieć. 128 Czego? Jak będą rozdzielać pocztę. Nie, nie, wolę tegoniewidzieć. Wszyscy czekają, wszyscy wpatrują się w stoslistów i drżą, kiedy zostanie wywołane ich nazwisko. A kiedy. nie, naprawdę, wolę zostać w kabinie. Jeślibędzie coś dlamnie, proszę wsunąć mi pod drzwi. Anna nie obraża się za powierzenie jej tego obowiązku; przyrzeka, że na pewnobędzie przy rozdawaniu pocztyi doręczy mu list w umówiony sposób, Ale listu dlaStasia nie ma. Jest to naprawdę przykry moment, kiedy pierwszywciążsięga dobiałego stosu, który ma przed sobą, i wywołuje nazwiska, ale zawsze nie to, na które się czeka. Stosmaleje, robisię coraz niższy, i znowu inne nazwiska,znowu inne nie, toistotnie jest nie do zniesienia. Annatrzymajuż w ręce dwalisty odDoroty, nie może pobiecdo kabiny,żeby je jak najszybciej rozedrzeć i przeczytać,bo musiczekać,aż stos listów się skończy, a niemiłe uczucie rozczarowania stanie się złą pewnością. Cóż to za idiotka myśli cóż to za beznadziejnaidiotka, która nie może sobiewyobrazić, co się dziejez chłopakiem wrejsie. W pierwszym rejsie. Listy Dorotyleżą na stoliku,aleAnna ich nie otwiera. Najpierw kilkasłów na kartce, którątrzeba wsunąć pod drzwi kabinyStasia. "Listu nie ma. Widoczniewybrał pan dziewczynę, która sądzi, że dręczenie jest najdonioślejszą formą miłości. Albo nie umie zaadresować listu do zagranicznegoportu. Czy aby podałjej pan właściwe adresy? Napiszę do mojej córki, żebyto wszystko sprawdziła; Niechsię pan nieprzejmuje,dziewczyny są straszniegłupie, aleniektórymto przechodzi. Proszę stawić się punktualnie na obiad. I z uśmiechem. Mój mąż to lubi. Zresztąnietylko on. " Teraz trzeba przejść długi korytarz i zbliżywszy sięnapalcach, wsunąć kartkę pod drzwi pokoju asystenta. Nieodeszła zaraz i dlatego widzi rzecz zasmucającą: kartkamomentalnie giniespoddrzwi,gwałtownie wciągnięta dośrodka. Więc Stasio nie spał. Stasio czekał. Anna biegnie korytarzem, ucieka zawstydzona, czujerumieńce na policzkach, jakby dopuściła się niedyskrecji,jakby ją ktoś na-niej przyłapał. Na stoliku wdąż leżą nieotwarte listy od Doroty. Pragnęła je przeczytać razem 7 Zatokaśpiewających traw129. z mężem, ale kapitan jest zajęty rozmową z agentem, który przyprowadził tutejszych klientów, "Grunwald" wyładowawszy to, co wiózł do Hongkongu, ma zabrać pokaźny ładunek drewna dla Jokohamy, Listy odDoroty na szczęście nie przynoszą rewelacji. Jest opis wyjazduZygmunta, a w drugim liście wzmianka o jeszcze jednym czekającym ją pożegnaniu. Anna niemoże się zorientować,o kogo chodzi,wraca do pierwszegolistu, szuka tak,to ten młody człowiek,który kupiłtelewizordla swegodziadka, a tendziadekmieszka naprzeciwko wędzarni i Dorota będzie mogła chodzić tam natelewizję, bo się zaprzyjaźniła. Z kim? Zdziadkiem? Okropnie teraz piszą te dzieci. Anna przerzuca kartkilistów, szuka jeszcze wzmiankiotym, co się dzieje w wędzarni, a nie naprzeciwko udaje, że to ją więcej interesuje. Rozpoczęli połowy, produkcja ruszyła. Zakład zatrudnia już trzydziestu ludziSzyper na kutrze,ponury,bo ponury, okazał sięprawdziwym skarbem. Anna wychodzi na pokład, krąży w okolicy trapu, abyuchwycić moment, kiedyagent nareszcie się wyniesiei mąż będziewolny. Statek stoi nieprzy nabrzeżu,leczna beczkach, o kilkadziesiąt metrów od kei, a oblega gorójchińskich dżonek, na które wyładowuje się przeznaczony dla Hongkonguładunek. Idzie to składnie. Bornyna statku i ręce dokerów na dżonkach są w bezustannymruchu. Anna myśli o drobnicowcu Zygmunta, przystosowanym do pracy w warunkach portów zachodnioafrykańskich ze skromnymi urządzeniami przeładunkowymi. Tutaj miałbytakże dobrą lekcję poglądową, postanowiłao tymdoniego napisać. Z lotniska, którego betonowy pas wybiega prawie w morze, wciąż startują samoloty. Ocierają się nieomal o statki zaKotwiczone w cieśninie,rzucają cień nadżonki krążące między nimi a brzegiem, Anna doznaje lekkiego zawrotu głowy od obserwowania tego obłędnego, bezustannegoruchu, tak innego niżw znanych jej polskich portach,gdzie dźwigi 'dodają życiu portowemu właściwego rozmachu. Tu ten ruch był jakby rozmieniony na drobne,stonowany przez wiekowąpraktykę tych małych, drobnychdokerów, którychręce zastępowały siłę i sprawność żelaza. I cichobyło tu także, wyładunek odbywał się prawie dy130 skrętnie, itrzeba siębyło dobrze wychylić za reHng, abyusłyszeć szemranie głosów,podobne do przepływu strumienia. Klienci wynieśli się wreszcie wraz z agentemi Annieudało się dopaść męża. Patrzył na nią nieprzytomnymwzrokiem. Są listy od Doroty powtórzyła. Chwileczkę,kochanie, jedną chwileczkę podniósłsłuchawkę telefonu,nakręcił numer. Panie kolego powiedział niech no panwpadnie do mnie. Są listy od Doroty powiedziałajeszcze raz. Cieszę się. Mam nadzieję, że wszystko u niej w porządku. Zaraz przyjdzie tu pierwszy. Mamy ważną rzeczdoomówienia w związku ze sztauplanem. Bierzemy niezbyt wygodny ładunek, będą kłopoty. Poczekajna mniewjadalni,chyBa skończymy do obiadu. Mógłbyś chociaż rzucić okiem. Wolę odłożyć sobie tę przyjemność na spokojniejszą chwilę. Po obiedzie będziesz mogła wybraćsiędomiasta, Sama? Na pewno będzie ci ktoś towarzyszył. A ty? Kapitan rozkłada'ęce. Tego nie da się przewidzieć. Anna usiłujezachować się właściwie. Niema mowyo dąsach,o ukazaniu choćby cienia rozczarowania. Zatrzymuje się w drzwiach, uśmiecha się. Ale w ogóle wyjdziesz ze mną do Hongkongu? Co zapytanie. Nie jestem tylko pewny, czy dziś. Choćbardzo bym chciał. Nie przejmuj się. Damsobie radę. Jestem tego pewny. Obiad przebiega w nastroju gorączkowym. Wyznaczonojuż portową wachtę, która trwa dwadzieścia cztery godziny, reszta załogi jestwolna. Po obiedzie ma przyjechać motorówka, abyzabrać chętnych do miasta. Otrzymane listy donosiły o aktualnych życzeniach rodzih,w sklepach Hongkongu utonie trochę marynarskich dolarów. Ujawnia się przy tym praktyczna strona istnieniakobiety na statku. Anna oglądana jest ze wszystkich stroni naraz zasypują ją prośby o zbiorową wycieczkę do mia131. sta. Okazuje się, że ma figurę typową i może się przysłużyć mierzeniem tego i owego w hongkońskich sklepach. Kapitan także sięga do swoich dewiz. Kup sobie coś ładnego. Poszukam jakiegoś drobiazgu dla Doroty. Czy prosiła o cośw listach? Nie. Może rzucisz wreszcie na nie okiem. Kapitan je i przebiegaroztargnionym wzrokiemrozłożone na stole kartki. Anna nie jest pewna, czy nie myśliprzy tym o czymś innym, alenie, bo kapitanmruczynagle, parskając gniewnie. Wiesz przynajmniej kto to jest? Kto? Ten znaprzeciwka. Dziadek odpowiadaAnna. Ale dziadek ma wnuka. Oczywiście. I ten telewizor! Co toza historia? Tyle wiem, co i ty. I siedzisztakspokojnie? Przeczytaj drugi list i też będziesz siedział spokojnie. On jest już chyba w morzu. Pływa? Na czym? Natrawlerze. Rybak, o ile zdołałam się zorientować. Moja droga, to w dodatku prawie towarzyski mezalians. Anna nie wytrzymuje i wybucha śmiechem. Kapitanjejwtóruje,choć nie od razu się na to zdobywa. Z kim idziesz do miasta? Idzienas chyba cała paczka. Muszę wyciągnąć jeszcze Stasia. Wciążbawisz sięw niańkę? Nie musiałabym, gdybyście wy zachowywali sięnieco inaczej. W dodatku znowunie otrzymał dziś listu. Kapitan maochotę coś rzec, ale milknie pod wymownym spojrzeniem żony. Znika potem znowu wswoimgabinecie. Anna zaś idzie dosiebie, aby przygotować siędo wyjścia. Po drodze postanawia wstąpićdo Stasia. Sądzi, żesię ucieszyz propozycji wspólnego wyjścia do miasta. Sam w towarzystwie kolegów nie czułby się możenajlepiej. Puka, a potem długo, długo i daremnie czeka na zapro132 szenie. Za drzwiami kabiny jakby jęk. Anna gwałtownienaciska klamkę, drzwiustępują,nie są zamknięte. Tylkodlatego że jest lekarzem i widziała niejedno, tłumi w sobie krzyk, zatrzaskuje drzwi i pochyla się nad chłopcem. Stasio siedzina podłodze, opartyplecami okoję niechciał splamić pościeli, to wzruszająco śmieszne wtakiejchwili siedzi na podłodze w kałuży krwi płynącej z oburąk. Anna zna ten widok, na początku swojejkarierylekarskiejpracowała w pogotowiu, przecięcieżył było zawsze najpospolitszymrodzajem samobójstwa. Na szczęście nie jest za późno, to musiało się stać niedawno, krwi uszło sporo, ale nie tyle, żeby. Anna przewiązuje krwawiące ręce czym się da, swojąchustką donosa,krawatem, który ściąga z krzesła. Potem biegniedo ambulatorium, przynosi co trzeba i znowu zamykadrzwi za sobą; manadzieję,że uda jej sięukryć przedstatkiem to, co się stało w tejkabinie. Chłopiec jest prawie nieprzytomny, nie z upływu krwi,tej nie utracił jeszcze tak wiele, ale po prostu ze strachu. Anna robi właściwy ucisk na obydwurękach, przewiązuje żyły, zakłada sterylneopatrunki. Obawia się, że w tejchwiliszukają jej nastatku, motorówka na pewnojużpodpłynęła. Upewniwszy się, że choremu nic nie zagraża,postanawia wyjść i wyłgać się czymś przed tymi,lrtórzvmieli towarzyszyć jej w mieście. Potem będzie musiaławrócići usunąćz podłogi w kabinieślady krwi. Stasiowciąż ma oczy zamknięte, oddycha ciężko. Anna,aby go ocucić, wymierza mu nie bez satysfakcji dwa lekkie policzki. Ty mały kretynie! Jest tyle dziewczątna świecie,rozejrzyjsię tylko. I zapewniam cię: każda ma to samoco tamta. Wychodzę nakilkaminut. Tylko nie zrób mitu znowujakiegoś głupstwa, Stasiopodniósł ciężkie powieki, ale milczy. Słyszysz? Nie wolno cl się ruszyć, dopóki nie wrócę. Trzeba zrobićwszystko, żeby niktsię o tym nie dowiedział. A gdzie Kowalczyk? Ma wachtę. Naszczęście. A więc trzeba się starać, żeby nikt sięnie dowiedział. Tak mówi Stasio cicho tak. Bardzo proszę. Nie musisz mnie o to prosić mruczyAnna szorstko, 133. ale złość już ją opuszcza, klepie chłopca po policzku, usiłuje się uśmiechnąć. Wszystko będzie dobrze, na pewno. Nie tak byz nim rozmawiała, gdyby się to zdarzyło nalądzie. Nie można sobie nawet tegowyobrazić to bysię nigdy nie zdarzyło na lądzie. Niechciałaby gota, miałby sto innych pod ręką. A tutaj jej nie ma, nie możnazrezygnowaćz kogoś, kogo nie ma. Tutaj są tylko myślio niej podczas długich tygodni rejsu przez tropik i samotność. Potemsiędo tego przyzwyczai, na pewno się przyzwyczai, nauczy się dostrzegać w świecie wiele innychpięknych, interesujących spraw. Ale teraz jest wciąż bezradnym chłopcem, który nie umie się właściwie zabraćdotej pasjonującej rzeczy, jaką jest życie. Jest głupim, prostodusznym biedakiem, który zakochał się w dziwce. Anna, od kiedy zaczęła sięstarzeć i przyjęła to do wiadomości, bardzodba o to, aby nie zdradzić się zeswojejwzrastającej antypatii do młodych dziewcząt. Starasięnie mówić o nich źle, niemyśleć o nich źle, ale teraznie może się przed tym obronić. W jakiejś złej dziwce powtarza prawie nagłos. Na statku naprawdę jej szukają. Sprawia wiele zawodu,czekano nanią. Jednak zdecydowałam się, że wyjdę dopiero z mężem. Kiedy będzie miał czas. Wszyscy kiwają głowami z ubolewaniem. Kapitan będzie miał czas dopiero po zejklarze. Trudno. Odczekawszy aż motorówka odbije od statku, Anna wpada doambulatorium, zabiera ogromną paczkę ligninyi biegnie do kabiny asystenta. Stasio wciąż jeszcze siedzi,jak mu kazała, na podłodze, ale jest jużna tyle przytomny, że się wstydzi. Przykro mi szepcze. Niech panunie będzie przykro, tylko niech panspróbuje się podnieść. Muszęwytrzeć podłogę, żeby stewardniczegonie zauważył. Ja to zrobię. Właśnie! Odpowiedni moment do wszelkich wysiłków fizycznych. Na razie wystarczy, jeśli pan wstaniei rozbierze się, żeby nie poplamić łóżka. Musi panpoleżećdo jutra. Nie ma pan żadnych obowiązków? Nie. 134 No więc jazda do łóżka! Dojutrapowinien się panpoczuć normalnie. Nie stracił panwięcej niż półlitrakrwi. Czasem krwiodawcy oddają tyle i po odpoczynkuidądo pracy. Stasio ściąga ubranie i zminą zbitego psłaka wsuwasię pod kołdrę na koi. Najbardziej ze wszystkiego martwigo w tej chwili to,że Anna na klęczkach trudzi się wycieraniem podłogi. Proszę mi pozwolić, nie mogę na to patrzeć. Niech siępan odwróci dościany, jedyna rada. Naprawdę, mógłbym sam. I cicho! Dobrze? Najlepiejbędzie, jeśli w ogóleprzestaniemy o tymmówić. Raz na zawsze. Nicsięnie zdarzyło. Nie było w ogóle tej historii. Słyszał pan? Tak. Ma pan jakąś koszulęz przydługimi rękawami? Przydałoby się coś takiego, zanim wszystko się zgoi i zdejmępanu opatrunki. Mam dres ze ściągaczami przy nadgarstkach. Nicniebędzie widać. Świetnie. Kolację panuprzyślę przez stewarda męża. Powiem, że ma pan gorączkęz przeziębienia. Nie wyglądamna zaziębionego. Niech pan pociąga nosem i kicha. A jutro pan wstanie i jakby nigdy nic. Chyba koniec z tymigłupstwami? Koniec mówiStasio patrząc w bulaj. Niech no pan popatrzy na mnie. Prosto woczy! Koniec? Koniec, Anna rysuje palcem kółko na czole. Ostatni raz panu pomagam, O matce pan nie pomyślał? Ja pomyślałam o pana matce. Szczęki Stasiadrżą,więc głos Anny łagodnieje. Plota potrzebuje mężczyzn,na każdynowy statek nowychmężczyzn. Koniec powtarzaStasio. I macieprzecież rozegrać mecz z drużyną "Krasickiego". Stoi na redzie,nasi rozmawiali z nimi aldisem. Za trzy dni wchodzi "Dzierżyński". Iz drużynąkonsulatu radzieckiego także czeka was mecz. Ochmistrz mi mówił,że nalali naszej drużyniew poprzednim rejsie. No ale wtedymnie nie było. Oczywiście. To zmienia postać rzeczy. Wtedy pana 135. nie było. Dam panu vitaral na wzmocnienie i coś na sen. Możepan sobie łyknąćpastylkę meprobamatu. Ale jedną. Jedną. Stasio jest potulny, wciąż spogląda na Annę jak zbitypies. Podłoga wreszcie jest czysta, z jej plastykowej powierzchni udaje się zdjąć krew bez śladu. Anna pakujew papier poplamioną ligninę, myje ręce. Jestzmęczona,opierana chwilę głowę o ścianę,przymyka oczy, ale jesttozmęczenie napełniające spokojem, piękne. Zajrzę jeszcze do pana przednocą. Dziękuję. Dziękuję za wszystko. Kiedy zapadazmierzch, cieśnina hongkońska i wzgórzamiejskieponad nią stają się ogromnym, migotliwym brylantem, który jednak lepiej oglądać z daleka niż z bliska. Gdy się w tym tkwi, gdy się stoi na oświetlonym jasnostatku, wśród innych oświetlonych statków, na których,takjak na"Grunwaldzie",nie przerywa się wyładunku,ma się uczucie dławiącego nadmiaru, Z betonowego pasa lotniska podrywają się, jak wciągudnia, cokilkanaście minut pasażerskie samoloty. Annajest znużonatym widokiem, ale nie idzie do kabiny, stoiprzy relingu, aż odzywa się gong wzywający na kolacjęGong brzmi jakoś inaczej niż na morzu, prawie nieobowiązująco dziś mało osób zasiądzie do stołu. Kapitan jest zdziwiony, zastawszy żonęw jadalni. Już wróciłaś? Co się stało? Nic się nie stało. W ogólenie wychodziłamdomiasta. Dlaczego? Wolę jednak zrobić to z tobą, kochanie. Zawstydzaszmnie. Czuję się jak przestępca. Nie powinieneś się tak czuć. Cieszę się, żezostałam. Cieszę się, że zdecydowałam się na ten rejs. Jestem bardzoszczęśliwa. Kapitanpatrzy na żonę nie rozumiejąc. Ale przyzwyczaił sięjuż do tego, że nie zawsze musi wszystko rozumieć, zapala więcpapierosai mówi wśród kłębów dymu: Za to jutro od samego ranaruszamy na miasto. I tylko we dwoje. Zobaczysz,że potrafiębyć czarującymmężem. Nigdy w to nie wątpiłam, Ale za to dziśpozwolisz mi jeszcze popracować. 13C Oczywiście. Skoro musisz. , Wejdępo cichu. Na pewno cię nie obudzę. I jak o świcie tego dnia Anna udaje, że śpi, leży z zamkniętymi oczyma i oddycha spokojnie, jak w głębokimśnie. Kiedy jednak mąż kładzie sięobok niej,podnosi głowę i opiera ją o lego pierś, aon dotyka dłonią jej czoła. Tak myśli kiedyoddech mężczyznystaje się równomierny, a dłoń coraz cięższa miłość jestnajpierw burzą, a potem uciszeniem. Burza mijai pozostaje spokojnaradość obecności. XI "Przyduchy" przez dłuższy czas nie dawały znać o sobie. Co dnia o świcie kuter wychodził na morzei wracał z kilkoma tonami wodorostówna pokładzie. Produkcja miałarówny,niczym niezakłócony przebieg,o ile oczywiścienie psuły się jakieś urządzenia, które wciąż jeszcze działały na taryfie ulgowej eksperymentu. Wtedy młody inżynier brał się do roboty. Możnabyło przypuszczać, żelubił te chwile. Potwierdzały niejako potrzebę jegoistnienia w Zakładzie. Gdy wszystko"grało",nikt nie myślał,że to jego zasługa. Gdyto lub owo "wysiadało" wszystkieoczy zwracały się na niego. Dostawał najlepszą kawę icały Zakład był dla niego na posyłki. Czasem zjawiał się śpiewający mechanik, którymontował ekstraktor. No jak tam? pytał. Jakoś leci! odpowiadała Anna, bo do niej główniekierował pytanie. I dodawała po cichu, co to takiego sięwłaśniezepsuło. Mechanik stawał przy inżynierku w pełnej podziwu kontemplacji dla jegoczynności. Tu pan/inżynier przykręci rzucał od czasu do czasu. Albo wskazywał element, który był powodem defektu całego przyrządu. Czynił to zawsze mimochodem i półgłosem,propozycja byłanieobowiązująca. Wkrótceznowu wszystko "grało" i nowe tace ze złotymżelem wjeżdżały do pieca. Nałęcz promieniał. KiedyWiktor przywiózł z Gdyni pre137 Zatoka śpiewającychtraw. zesa, aby go uwolnić przed atakami strachu, którym ponocach ulegał, Nałęcz osobiście wprowadził go do magazynu, gdzie stały worki z agar-agarem, Niech jato zobaczę na własne oczymówił prezesze śmiechem. Niech ja widzę, że to naprawdę istnieje! Proszę! Już jest dwieście kilo! Przesypywali w palcach prawie przeźroczyste, pogięte,jasnobrązowe płytki. Wierzyć sięnie chciało, że były kiedyś trawą, podmorską łąką rosnącą na dnie. Prezes wziąłdwa najforemniejszekawałkii schował do portfelu, Dla żony powiedział. W prasie ukazał się artykuł z nazwiskamiprofesora,Doroty i Wiktora. WróżonoZakładowi dużą przyszłość. Przez trzy dni chodzili w nimbie sławy i bliskiego sukcesugłównie Wiktor, bo Dorota nie miała się tymprzedkim pochwalić. Smardzewska nie czytała gazet, staryAleks także do nich nie zaglądał zresztą rozmawiałaz nim rzadko, tylko wtedy gdy telewizor się "rozlegurowywał" jak donosiła jej Ana 5 trzeba go było dostrajać przed jakimś ważnym dla starego programem. Kupiłatrzy egzemplarze gazety,wycięła artykuł iposłała rodzicomi Zygmuntowi, trzeci schowała do szuflady. Po całych wieczorach siedziała teraz nad pracą. Dodomu nie miała poco wracać, w miasteczku rozrywek było niewiele, nawetna plażę nie chciałojejsię iść samej, a wieczory przytelewizorze ze starym Aleksem zobowiązywały dokontynuowania tych wizyt naprzyszłość. Napisać doktoratmyślała nareszcie zdobyć jakieś pieniądze z patentui uciec stąd! Uciec jak najprędzej, nie musiała przecieżsiedzieć tu wiecznie. W listach do rodziców i Zygmunta nie zdradzała sięztych marzeń. Obowiązywałją w nichbezustanny entuzjazm, niewolno jejbyło pozwolić sobie na szczerość. Oznaczałoby to, że przepowiednie Zygmunta się sprawdzają, zresztą nie tylko jego. Odwracała oczyod domu naprzeciwko, przedktórym teraz stary Alekspodlewał białe, różowe i czerwone piwonie. Tak więc tylko Wiktor pławił się w sławie ale niedługo, potygodniu w prasie ukazał sięartykuł o psichbudach na eksport. Przyjechał doZakładu, nie mogącznaleźć sobie miejsca zewzburzenia. Czytałaś? zawołał, zsiadając zmotoru. 138 Czytałam odpowiedziała ze śmiechem. Przecieżwiedziałeś o tym? Wiesz, co ona mówi? Że zanim nam coś kapnie z naszego agar-agaru, ona z tych psich bud kupi mieszkaniespółdzielcze. Coty na to? Co ja na to? Cieszyłabym się na twoim miejscu. Wiktor nie miał poczucia humoru. Moja droga, toby była ironia losu. Nie przesadzaj. Czyona do ciebieprzypadkiem nie telefonowała? Anna do mnie? Bo nagle jesteś po jej stronie. Tosą jużstrony? Kłócicie się? Jeszcze nie. Ale tonieuniknione. Niemartw się na zapas. Opraw sobie obydwa artykuły w ramkę i powieś nad tapczanem, Coś w rodzaju zaświadczenia o zgłoszeniu się dowspółzawodnictwa. Dobrze ci się śmiać. A tutaj zmienił ton wszystko w porządku? Mam wrażenie, żetak. Masz wrażenie, czy jesteś pewna? Na wrażenia niemamy czasu. Właściwie przyjeżdżasz tylko po to, żeby mnie popędzać. Dorotko! Siedzę tutaj jak pies przy budzie. Tylko błagamcię,wybieraj inne porównania! Roześmiali się równocześnie, ale Wiktor nie nadługopozostał pogodny. Może byś jednak z nią porozmawiała? Z Anną? ZAnną oczywiście. Przecież to kompromitacja! Jedźze mną! Radzę ci liczyć forsę, jeśli ją przyniesiedo domu,i nie zawracać głowy dąsami dzielnym kobietom. A pozatym mam już na dziś przewidzianą jednąinterwencję. Nawet dobrze, że mniezabierasz, będę prędzej. Interwencję? Matka mnie tym obarczyła. Głupia historia! Jakiśchłopak na statku poprzecinał sobie żyły, bo dziewczynanie pisze. Mam ją dziś odnaleźć iprzemówić dorozumuStarczy ci odwagi? 139. Sprawdzę tylko, co się z nią dzieje. Nic mnietowszystkonie obchodzi. No to wsiadaj! Powiedziała Smardzewskiej, że nie będzie na kolacji. Stara kobieta wzruszyła ramionamiz dezaprobatą. Niemogła pozbyć się niechęci do motorów pyrkających przedjej domem. AIeks podszedł do płotu, ciągnącza sobą gumowyszlauch. Narwę peonii! Niechpani zabierze! Dorota uśmiechnęła się, przypomniawszy sobie, z jakąniechęciąodnosił się do tych, którzy czyhali na jego kwiaty. Rozłożyła ręce. Nie mam dla kogo. Albonie dosłyszał jej słów wśród warkotu motorui szumu wody, albo w nie nieuwierzył stał przy płocie rozczarowany. Smardzewska posłała mu przez drogęzadumane spojrzenie. Dziewczyna, której Dorota szukała, mieszkała w Sopocie, w akademiku. Portier podał numer jej pokoju, należało goteraz znaleźćw długim korytarzu. Popołudnie byłoupalne iduszne, zanosiło się na deszcz. Otwarte nakorytarz drzwi od pokoi ukazywałydamską bieliznę suszącąsię na sznurkachprzeciągniętych nad łóżkami. Dorotaznała ten widok z wizyt u koleżanek mieszkających wakademiku. Wracając potem do domu doznawała błogiegoszczęścia. Kiedy leżała na tapczanie, nie wisiały nad niąbiustonosze i pończochy. Mimo pięknejpogody pokoje byłypełne, okresprzedegzaminacyjny trzymał dziewczętanad skryptami. Znalazła wreszcie pokój z szukanym numerem, zapukała do otwartych drzwi. I tu suszyła siębieliznana sznurkach rozciągniętychwzdłuż i w poprzek pokoju. Czy tu mieszka pani TeresaWaszyńska? zapytała. Na trzech łóżkach uniosły się dziewczyny w halkachtylko, błyszczące od olejku i potu. Jedna z nich sięodezwała: To ja, Uklękła na łóżku, patrzyła zaciekawiona. Miała narzuconą na halkę kurtkę od piżamy. Chciałam z panią porozmawiać powiedziała Do rota, wściekła nasiebie, że zgodziła się na tę misję. Dziewczyny nie spuszczały z niej wzroku. Jestem córką kapitana "Grunwaldu". Aha! powiedziała ta, do której przyszła. Usiadłana łóżku,wsunęła stopy w pantofle, sięgnęła po przerzuconą przez poręcz krzesła plażówkę. Zejdziemy doświetlicy. Dorota wyszła na korytarz i czekała, aż tamta przyczesze włosy i umalujeusta. Czułazawsze niewytłumaczonystrach przed tym zagęszczeniem kobiecości, jakie stanowiły podobne domy. Dostawała dreszczy wciągając w płucatę woń biologiczną, jak mówiła domatki,która śmiałasię z niej, żejest chyba nienormalna. Oczywiście . dodawała wolisz mężczyzn, tojasne. Każda znas woli. Dziewczyna zjawiła się wreszcie z pudełkiempapierosów i zapalniczką. Zapali pani? Dziękuję, nie palę. ' Zapaliła sama,zaciągnęła się dymem. To jej dało odrazu jakąś niewytłumaczalną przewagę. Dorotatak to odczuła wydała jej się starsza od niej, bardziej doświadczona. Potęgowało się w niejniezadowolenie z siebie,żezdecydowała siętu przyjść. Pragnęła przynajmniej załatwić to krótko. Matka mojajest w tym rejsie na statkurazem z ojcem. Dostałam od niejlist, Pani chłopiec ma jakieś kłopoty. Dlaczegopani do niegonie pisze? Weszły do świetlicy, ale przy każdymstoliku siedziały studentkinad skryptami. Tu nie będziemy mogły rozmawiać powiedziaładziewczyna. Może usiądziemy na schodach? Dziękuję, postoję. Dlaczego pani do niego nie pisze? zapytała jeszcze raz. Dlaczego? usiadła na schodach, podciągnęła kolana pod brodę. Patrzyłana papierosa. Dlaczego? szepnęła. Miałam właściwie się dowiedzieć, co się z panią dzieje, czy się nic nie stało? Nie uśmiechnęłasię. Nicsię nie stało. Chociażmożna by to tak ująć: stało się coś bardzo ważnego. Dlaczego mu więc pani o tym nie napisze? Nie patrzyłana nią, wciąż zajętaswoim papierosem. Ile mogła mieć lat? Dwadzieścia, najwyżej dwadzieściadwa. To by było jeszcze gorsze, gdybym napisała. Dorotamiałajuż dośćtej rozmowy. W korytarzu byłoduszno, pootwierane drzwi wywoływały tylko przeciągi,nie obniżały temperatury i nie odświeżały atmosfery. Czy pani wie, co to znaczy rejs przez tropik, kiedynie ma się żadnych wiadomości. urwała,wydała sięsobie śmieszna. Wiem szepnęładziewczyna. Dlaczego więc pani nie napisze kilku słów, czy totakietrudne? Trudne nie. Nieuczciwe. Dlaczego? Nie odrywała wzrokuod papierosa, który dopalał siępowoli. Wiele rzeczy zrozumiałam. Nie zdawałamsobie z nichsprawy przedtem. Chciałam mieć chłopca na statku. Wszystkiekoleżanki mi zazdrościły. On sobie żyły podciął. To zrobiło wrażenie. Nie chciała tego powiedzieć; idąctu, była pewna, że nie powie. Bała się, że dziewczynazacznie się śmiać. Ale nie śmiała się. Podniosła na niąszeroko otwarte oczy. Przeze mnie? ' Tak pisze matka. Niedostawał listu. Ale już wszystko dobrze, tak? Nicmu nie grozi? Chybanie. Matka go znalazła w odpowiedniej chwili, nie wykrwawił się jeszcze. Nie mogła pani rzucić muchociaż kartki? Siedziała przezdługą chwilę milcząc, potem zerwałasię, zdusiła papierosa o obcas, rozejrzała sięza koszemdo śmieci, którego nie było. Nie mogłam! Niechciałam! Nie mam zamiaru kłamać. Dorota nie pytała o nic więcej, ale tamta już musiałamówić. Nie nadaję się do tego. Rozumie pani? On tam,jatu. Listy! Miłość korespondencyjna! Przez miesiące, przezlata, przez całe życie. Dobrze, że to wcześnie zrozumiałam. Że się nie dałam nabraćna zagraniczne ciuchy i talonydo PKO. Przepraszam, niech mi pani nie bierze za złe. 142 Nie, nie, niech pani mówi dalej. Kiedy to już wszystko. Trudno, mam takie usposobienie. Może gdybymw ogóle jeszcze nie zaczynała. Aleon tego chciał,zmusił mnie do tego przed rejsem. Chciałmiećdowód, że go kocham. No i tak wyjęłanowegopapierosa z paczki zjawił się inny chłop'ak. Podobałmisię. Podoba mi się, dlaczego mamy dosiebie nienależeć, kiedy obydwoje lego chcemy? To by było głupie. Niepotrzebne. Okrutne. Po co w życiu tyle wyrzeczeń? Co to daje? Nie,to nic nie daje szepnęła Dorota. Nie mogłapatrzeć, jak tamtej kołyszą się piersi, kiedy mówi, kiedyporusza się gwałtownie, jednak wzburzonai nie tak spokojna, jak chciałaby to udowodnić słowami. Cowobectego mam napisać matce? Dziewczyna zarumieniła się gwałtownie. Nie wiem szepnęła jakoś pokornie i przepraszająco. Proszę tylko niepisać tego, co mówiłam. To mogłoby, to by mogło. pani matka,która całe życie. Och! zniecierpliwiłasię Dorota. Ja to jakośozdobię. Niechpani będzie spokojna. Zależy miw tej chwili tylko na tym, co ona o mniepomyśli. Co do Stasia usiłowała sięuśmiechnąć znalazłam mu dziewczynę. Zresztą zna ją, podobała mu sięmoże nawet więcej ode mnie, tylko ja byłamagresywniej-^sza, ja gozagarnęłam dla siebie. Napisała już doniego. Zobaczy pani,że jemu będzie w gruncie rzeczy wszystkojedno,kto doniego pisze. I kto na niegoczeka. Też tak sądzę powiedziałaDorota pośpiesznie. Chciała jak najprędzej wyjść. Cieszęsię,że pani sięze mną zgadza dziewczynaodprowadziła jądo drzwi, stała nawet chwileczkęna. schodach. Przy kasie nadworcu Dorota zmieniłazamiar. Chciałajechać do domu, ale w ostatniej chwili rozmyśliła się,'puste mieszkanie przeraziło ją. Jednak Smardzewska tojuż byłktoś bliski, oddychający razem z nią pod tymsamym dachem. Poszłai kupiła ciastek. Potem butelkęwermutu, staruszka lubiła wermut. Co toza uroczystość? zawołała zdziwiona, gdyDorota zjawiłasię ze sprawunkami wwędzarni. 143. Żadna. Zawsze można się napić dobrego wina. Niema pani ochoty? Miała. Poweselałaod razu, rumieńce wystąpiły jej napoliczki. Chyba się nie rozpijemy? powiedziała Dorota,gdy opróżniły półbutelki. Smardzewska wstała, zabrała flaszkę ze stołu i zamknęła ją w szafie. Jutro też jest dzień mruknęła. Co ja tu robię? pomyślała Dorota. Mam dwadzieścia trzylata i spędzamupalny czerwcowy wieczórzsześćdziesięcioletnią kobietą to straszne, to przeciwne naturze. Przypomniał sięjej młodyczłowiek, którywpociągu nie spuszczał z niej oka, usiłując za wszelkącenę nawiązać rozmowę. Trzeba byłoz nim pójść, trzebabyło włóczyć się nad brzegiem, trzeba było tańczyć. Pójdę już powiedziała do Smardzewskiej. Jeszcze popracuję. Dobranocstara kobieta sprzątała ze stołu, chrząknęła. Nie martw się już dzisiaj. Wszystko będzie dobrze. Dorota czuła, żesię rumieni. Dziękuję szepnęła. Na dole obeszła wszystkie pomieszczenia, sprawdziłazawory i krany, choć to zwykł czynić Nałęcz przed opuszczeniem Zakładu. Wkadziach z wodorostami cichutkopękały pęcherzyki powietrza. Przystanęłai wsłuchiwałasię w ten delikatny odgłos potęgujący wrażenieciszy. I nagle usłyszała telefon dzwoniący sygnałem międzymiastowej. Podbiegła z biciemserca, podniosła słuchawkę odezwał się głos radiotelegrafisty z Gdynia-Radio. Pomyślałanajpierw o rodzicach, potem o Zygmuncie. Ale GdyniaRadio łączyło ją z trawlerem-przetwórnią "Perkun" w cieśninie labradorskiej. Stała bez ruchusłuchając nawoływań radiotelegrafistów. Tu "Perkun"! Halo, tu "Perkun"' Gdynia-Radio! Słyszycie mnie dobrze? Słyszę was dobrze! Tu "Perkun"! Tu"Perkun"! Nie mogła sobie nawet dobrze uprzytomnić, skąd dociera do niejten głos. Z trudemusiłowała przypomniećsobie mapę,wizerunek północnych mórz i lądów, których nie odwiedzała dotąd jej wyobraźnia Praktyka ro144 dzinna prowadziła myśli innym szlakiem, znało się wszystkie porty namorzachpołudniowych, wiedziałosię, jakiewieją tam wiatry i jakie w różnych porach roku świecisłońce. Było się tam po prostu, jak tylko pamięć sięgnie. Labrador? Południowe brzegi NowejFundlandii? To byłogdzieś na zupełnie innym, na prawdziwym końcu świata. TuGdynia-Radio! Macie zamówioną rozmowę. Halo,"Perkun"! Halo, "Perkun",proszę mówić! Dorota? odezwał się Dominik nagle i przedziwnieblisko, jakby czuła jegooddech tuż przy uchu. Dorota? Dzień dobry pani! Dzieńdobry! odpowiedziała, z trudem dobywającz siebie głos. Niech się pani nie gniewa, że dzwonię. Musiałem! Milczała, a on zawołał zaraz: Słyszy mnie pani? Musiałem! Słyszę! odpowiedziała. O Boże, dziewczyno, jest tam pani naprawdę? Jego głos brzmiał tak blisko i wreszcie go słyszała potylu długich dniach. Musiałemzadzwonić! Miejsca sobie nie mogłem znaleźć. Czy źlezrobiłem? Nieszepnęła. Nie słyszę. Nie! krzyknęła. Będę mógł od czasu do czasu rozmawiać z panią? Tak. Tylko: nie itak, nie usłyszę nic więcej? Proszę! ^- Mamy psią pogodę. Koniecczerwca, a dmie, jakw marcu. Jedenaście Beauforta. I pięć Celsjusza. Górylodowcowe się kocą. Co robią? Kocą się! Mająmałe, które już pływająsame i zachodzą nam drogę. Innymi słowy dryfują z prądemlabradorskimna południe. Milczała przezchwilę. Nic wamnie grozi? Roześmiał się. Nie, skarbie. Mamydobry statek, może dużo wytrzymać. Ale prawie że niełowimy. Sztormujemy od trzechdni. Trzeba to będzie odrabiać. 145. W jaki sposób? Wjedenmożliwy: dłużej na łowisku. A co u wassłychać? Wszystko w porządku. Wiele pracy, magazyn corazpełniejszy. Mam nadzieję, że tendyrektor z Warszawy nie przyjeżdża zbyt często. Z trudem opanowała wesołość. Od otwarcia nie był ani razu. - Naprawdę? Naprawdę. Jak dziadeksię czuje? Chyba dobrze. Co dnia go widzę, jak pracuje w ogrodzie. Nie chodzipani doniego na telewizję? Teraz będę chodzić! krzyknęła. Skarbie! Mój skarbie! Proszę tak nie mówić! Bardzoproszę! Dlaczego? Zawsze tak będę mówił. Co mampowiedzieć dziadkowi? Zego całuję. I proszę, żeby dbał o siebie. Napiszędoniegolist. Do pani też! Można? Tak. Odpiszemi pani? Postaram się. Co to znaczy postaramsię? Odpisze mi pani? Tak. Wrzucę listy w St John's za dwa tygodnie, kiedypójdziemy pobunkier. Połączenie się zepsuło, włączylisię znów radiotelegrafiści, nawołując się nawzajem. Dorota? zabrzmiał znów głos Dominika, alejużnie tak bliski jak przedtem, stłumiony przez trzaskii szumy. Niech panitrochę o mnie myśli! Będzie panimyśleć? Tak. Na pewno? Tak! Dziękuję! Milczał przez chwilę, a ona myślała, że już go nie ma. Krzyknęła: Dominik! Dominik! 146 Jestem, kochanie! odpowiedział. I znów tak blisko,żeprawieczuła jego oddech tuż przy uchu. Kochamcię! Pamiętaj o tym, że cię kocham! Rozmowa była skończona,radiotelegrafiści żegnalisięzesobą, podającnastępne godzinyłączenia stała, nieodkładając słuchawki nawet wtedy, gdy usłyszała w niejgłośny sygnał wolnego przewodu. Halo! krzyknęła. Halo! Ale nikt już jej nie odpowiedział. Pomyślała,że natychmiast trzeba pójść dostarego Aleksa i powiedzieć mu o telefonie wnuka. Mogła to zrobićjutro, uzmysłowiła tosobie biegnąc jużprzez drogę zawstydziła się tego pośpiechu,ale nie można było jużzawrócić, Aleksmógłwidzieć jąprzez okno. Dom naprzeciwko był jednak zamknięty, z frontu i odwerandy. Zawiedziona, rozejrzała się po pustym ogrodzie. Tu go także nigdzie nie było. Gdzie on łazi? pomyślała o staruszkuz pretensją. Mogła poczekać z tą nowiną do jutra, ale jednak postanowiła go szukać. Najpierw u Cejki. Nie wiedziała, dokąd jeszcze mógłbysię udać. U Cejki jednakdrzwi były także zamknięte. Zdawało jej się, że gdy pukała w domu coś się poruszyło. Ale nikt jej nie otworzył. Obeszła budynek dookoła. Obstawiony przybudówkamii schowkami,nie pozwalał przeniknąćswego wnętrza. Nie wiedzącco ze sobą począć, przysiadłana ławce przyścianie bzów, przed owymwydeptanym w trawie kręgiem,któryzastanowił ją, gdytu siedziała po raz pierwszypodczas rozmowy z Klemensem. Bzykwitły jużw całej pełni, zaczynały kwitnąć jaśminy. Splątanyich gąszcz osłaniał dom od ulicy, odgradzałgo od świata. Dorota przymknęła oczy, wieczórbyłciepły,zatoka ogrzała się wreszcie pod promieniami czerwcowego słońca. Było tu dobrze i zacisznie, nie chciało sięwychodzić naulicę, w ogóle nigdzie stąd. Z głębi domu dobiegł nagle jakiśodgłos, kroki czy uderzenia, przesuwanie mebla. Wstrzymała oddech, czuła,jak. rozszerzająsię jej powieki, a wzrok nieruchomiejew napiętej uwadze. Odgos powtórzył się, kroki, uderzenia, przesuwanie mebla. Wydało jej się niemożliwe, aby Cejko nieusłyszał jej pukania. Może nie chciał jej otworzyć, uciszył się, a teraz zaczął się poruszać,sądząc, że odeszła? Zerwała się z ławki i znów zaczęła pukać w drzwi, 147. uparcie i donośnie. Nikt nieotwierał. I cisza znowu trwata za drzwiami. Nie mogła jużwrócić na ławkę, niegościnność domu przeniosła się na cały ogród. Wyszła naulicę,trzasnąwszy furtką umocowanąna jednym zawiasie. Wróciłado miasta, oglądającpo drodze wszystkiewystawysklepowe, choćnie było tego wiele. Weszła do kina,ale ostatni seans już się rozpoczął. Nie zauważyła nawet,że niezerknęła na afisz ani na fotosy wywieszone w gablocie. Postała w grupie wyrostków, którzypalili papierosyprzed kinem, zawiedziona jak oni, Przyszłojej naglena myśl, żeby wstąpić dogospody: może stary Aleks obrzydził sobie samotność i zmyliwszytropy, zdecydował sięna coś bardziej urozmaiconego niżpolewanie ogródkaGospoda nie była lokalem kategorii S, jakkolwiek jejrola w mieście należała do funkcji wyjątkowych, obejmujących zarówno żywienie, jak i rozrywkę rozrywkę,której nie mógł w takim natężeniu dostarczyć żaden teatr. Tłoczno tu byłoo tej wieczornejgodzinie, a zgromadzone tu wonie przechowywały wspomnieniawszystkich dańi papierosów,i trunków tu wypitych. Kompozycjatych ostatnich była raczej nieskomplikowanaipowtarzała się na wszystkich stołach; ćwiartka i kuflez piwem. Albo: pół litra i kufle z piwem. Sprawdzająctę regułę natrafiła wzrokiem na dwie rozochocone twarze pochylone ku sobie w natchnionej alkoholemserdeczności. Siedzieli obajbardzo grzecznie podpici, skuzynowanipo raz wtóry i tysięczny, wpatrzeniw siebie z rozczulającą tkliwością. Nie uznali jej z początku za osobę realną. Przypatrywalisię jej przez dłuższy czas, gdy stała przy ich stole nie moglizrozumieć, skąd się tu wzięła. Szukałam pana powiedziała. Mnie? odezwałsię Cejko. Nie. Pana. Wnuk dzwonił z morza. Dominik? Ma pan więcej wnuków? Nie, nie mam. Roześmiała się i podsunęła sobie krzesło,żebyusiąść. Pytał o pana. Powiedziałam, że wszystkow porządku. Że może być spokojny. 148 Dominik dzwonił? powtórzył Aleks. Tak. Z morza. Byłam akurat w Zakładzie,Ćwiartka była już prawie sucha, ale w kuflach żółciłosię jeszcze trochę piwa. Dorota skinęłana kelnerkę, nieczuła pragnienia, ale jakieś szkło dodałoby jej pewnościsiebie i usprawiedliwiło obecność w tymlokalu i przytym stoliku. I dla nas powiedział Cejko, gdy kelnerka się zbliżyła. Klemens madzisiaj urodziny zaśmiał się jakościchutko i drobniutko sąsiadDoroty. Musiałem się z nimspotkać. Wszystkiego najlepszego! Dorota podniosła swójkufel i dodała niepotrzebnie: Byłam u pana przed chwilą. Długo pukałam, wydawało mi się, że się tam coś działo w środku. Cejko odwrócił ku niej powoli głowę. Kotyhałasują na strychu. Koty? Dlaczego ichpannie wypuści? A kto będzie myszyłapał? schylił głowę i nie patrzyłna nią, Na zdrowie! powiedział Aleks. Podnieśli kufle i wypili. Ktoś zaczął sięawanturować przydrzwiach, ktoś śpiewał,wybijając widelcemtakt o szklany blat stołu. Z głębi dobiegała podniecona wymiana zdań między jednoosobowymkierownictwemzakładu a jednoosobowym szefostwem kuchni. Rzecz była w tym,kto ważniejszy, Jeszcze jedno piwo! powiedziała Dorota. Ogarnęłoją nagłe rozmarzenie, Podparła się łokciami o stolik, jakwszyscy na tej sali. Więc chciała cośzrobić dla tego miasta, dla tych ludzi. Coś ważnego,coś dobrego, coś koniecznego. Nieoczekiwali tego od niej, nie prosili jejo to. Była obcą dziewczyną, tak samotną, że starzy ludzie,z którymi siedziała, musielisię jej wydać najlepszym towarzystwem naświecie. Patrzyłana nich z sennymuśmiechem. Kelnerka przyniosła piwo, dla niej i dla mężczyzn. Piliw milczeniu, zwyrażaną tym milczeniem, skupioną przyjemnością. W kuchni się cośprzypaliło, kotlet schabowy tak, pomyślała Dorota, pociągnąwszy nosem. Nie 149. czuła głodu, chciało jej się spać tak wyrażało się zadomowienie w tym mieście, jej chwilowy spokój. Cejkowyciągnął z przepaścistych spodniciężki zegarek. Na mnie już czas - powiedział. Posiedźjeszcze zaprotestował Aleks. Nie Klemens już się dźwigał z miejsca. Niemogę. Zawsze o tejporze muszę być w domu. I po co? Po co ci się śpieszyć? Dokogo? Do kogo? powtórzył. Dorota popijała swoje piwo małymi łyczkami. .Cejko? tał już przy stoliku,ogromny i ociężały, Muszę być osiódmej w domu powiedział. TakSię należy. Co się należy? Żebym był o siódmej w domu. No dobrze, niech cibędzie. Aleks machnął ręką. Ale dzisiaj sątwoje urodziny. Siadaj. Ja stawiam. Już nie Cejko jeszcze raz wyjął zegarek i przyjrzał mu się ze wzmożoną uwagą człowieka, który nie jestpewny swoich oczu Muszę już iść. Urodzinynie urodziny zawsze byłem o tejporze w domu, przezcałedwadzieścia lat. Jak się należało. Niebędęsię paskudziłna ostatek. Patrzyli zanim aż do samych drzwi. Dziwny jest ten Klemens powiedział stary Aleks,podpierając rękami ciężką głowę. Ale czy może byćinny? zapytał zarazCzy może być inny? XII Posłuchaj! Posłuchaj tylko,co onpisze! Na stole leży jeszcze list od Doroty, ale Anna czytanajpierwlist syna, bo pierwszy dogonił ich w rejsie. Wrzucony w Casablance, przebył drogąlotniczą dwa kontynenty, aby już od pięciu dni czekaćna nich w Kobe w teczceagenla. Kapitan podnosi głowę znad papierów, których wciążma pełne biurko, potemzamyka iluminatory, bo napokładzietrwa wyładunek drewna tropikalnego, które wieźliz Hongkongu. Japońscy dokerzy pracują cicho i sprawnie, 159 ale jest przecieżprzy nich Edzio,bosman Sosnowski, atenma najpotężniejszy bas na statku i me po to go ma, abymówić szeptem. Słucham, kochanie. Okazuje się, że na pokładzie są pasażerowie. DwóchHolendrów,którzy płyną do Nigerii, trzy Francuzki wracające ze szkoły do rodzicóww Gwineii ta wdowa. Jaka wdowa? Właśnie chcę ci przeczytać. Posłuchaj: "Cała naczarno, od stóp do głów. Tylko twarz i ręce białe, a palcejak z Wita Stwosza". Zwariował! Poczekaj! "Widujemy ją tylkoprzy posiłkach. Czasem wieczorem zjawia się na pokładzie. Rozmawia tylkozestewardem ikapitanem, gdy zachodzi konieczność. Nieodpowiada na zaczepki. A, raczej: niktdo tej pory nieodważyłsię na to. Angielka. Pani Peney. Płynie do Akry. Francuzki są śliczne, jak zokładki; najmłodsza ma szesnaście, najstarsza dwadzieścia lat, ale too wdowę o mało conie poczubiło się wczoraj dwóch motorzystów. Na szczęścienic o tym nie wie". Zwariował! powtórzył kapitan. I cały list o niej? Jest jeszcze kilka słów oCasablance, o wyżywieniuna statku, o urządzeniach przeładunkowych jakiegoś anglika, który stał obok nichw porcie, a który chodzi takżedo Nigerii i Ghany. Myślałem, żedostrzega już tylko wystające spodprzydługich rękawów palce tej Angielki. Wit Stwosz! Dobre sobie! Babama na pewno brylanty jak grochy. Skąd wiesz, że ma brylanty jak grochy? Anglicy niesiedząw Afryce dla sentymentów. Chodziłem na tej linii, napatrzyłem się na nich. Już ja munapiszę! Po co? Przecież słyszałeś, że rozmawia tylko ze st-wardem. Ale któregoś dnia możejej się to znudzić. I możejej przyjśćochota przywołać go sobie tym paluszkiemz ołtarza. Paweł, bardzo cię proszę. Przepraszam, statek prowokuje do męskiej rozmowy. Cóż za bałwan! Proszę cię! 151. Pozwól mi powiedzieć, co myślę. Głowę daję, żegdyby nie była w tej teatralnej żałobie, gdyby była normalnie ubrana, śmiała się i świergotała jak te Francuzki. Skąd wiesz,jak się zachowują. Francuzki? Mogę to sobie wyobrazić. Nieraz mi sięzdarzałowieźć cośtakiego na pokładzie. Ahat Co; aha? Kochanie,bądź rozsądna. Jestem przyczytam teraz list od Doroty. Mam nadzieję, że ona przynajmniej nie ma takichpokus. Jest tylko ten dziadek naprzeciwko. Biedactwo! Kapitan znowu wraca do pracy i jest w tymjakby jakaś ulga, może krótkotrwałezabezpieczenie przed rodzinnymi niespodziankami. Dorota pisałagłównie odziewczynie Stasia Bielasa. Anna dopiero przeczytawszy kilka linijekjej listu przypomina sobie o nim. Niezwróciłauwagi, czy dostał jakieś listy Konieczność czuwania nad nim ostatnio niecozmalała. Wynormalniał jakby odHongkongu, dobrze muzrobił pobytw tym porcie. W dwóch pierwszychmeczach nie mógł brać jeszczeudziału, a że drużyna "Grunwaldu" sromotnie je przegrała, wygrywając następniez drużyną konsulatu radzieckiego i jeszcze raz z "Dzierżyńskim", kiedy on był już w reprezentacji, załoga niecoinaczej zaczęła spoglądać na asystenta. Teraz jednakogarnął Annę znówniepokój. "Mama wyobraża sobiesprawę zbyt prosto egzaminy! Chciałabym, żeby mi się tłumaczyła w ten sposób, żenie miałaczasu napisać do tego biedaka na Grunwaldzie. Ale ona nie miaławcale ochoty się tłumaczyć. Nie obarczyłaś mnie zbyt przyjemną sprawą i na przyszłość, gdyby nawet wszyscy adepci sztukimarynarskiej mieli wieszać się przez jakieś dziewczyny, nic mnie tonie obchodzi. No ale raz dałam się nabrać. Pojechałamwięc do Sopotu i odnalazłam ją w akademiku. Powiedziała mi, że sięrozmyśliła, że nienadaje się na wieczną wdowę i cieszy sięz dość wczesnego rozeznania w tej sprawie. Na zagranicznych ciuchach jej niezależy i wolimiećchłopaka przysobie niż czekać na to,co jej przywiezie. Tobyło dośćzwięźle powiedziane i musiszprzyznać raczej uczciwie. 152 Nie można mieć właściwie do niej pretensji. Poza tymodstąpiła Stasia swojejkoleżance, którajest spokojnegotemperamentu i marzyła zawsze,żeby mieć pływającegochłopca. Podobno już do niego napisała. Na tym mojarolaskończona. Nie wiem, czy mu o tym powiesz. Jeśli jestto ktoś,dla kogo złudzenia są nieodzowne,daj mu spokój. Sam się zorientuje po powrocie, jak stoją jego sprawy. Alebędzie już w krajui zniesie to lżej. A teraz chciałam ci zaproponować,żebyś się pomartwiła własną córką, a nie jakimiś tamobcymi dryblasami,którzy w braku innych wyszukują sobie kłopotysercowe. Mam kupę pracy, prawie nie wyjeżdżam znad Zatoki. Zależy nam żeby od początku produkcja była postawionana właściwym poziomie. Czekamy napierwszych klientów,od nichzależy opinia o naszym agar-agarze. Wieczoramipiszę pracę, trochę czytam, trochę uczę się geografii. Trzymaliśmy się zawsze południowych linii, nie wiemynic o północy. W kilku numerach Morza" jest wydrukowanapraca Dominika o historii portu St John's w NowejFundlandii. Jest tonajstarszyport obu Ameryk, zostałzałożony przez Johna Cabota w roku. " Co pisze Dorota? kapitanznowu podnosigłowęznad swoich papierów. Długie milczenie żony zaniepokoiło go. Pisze,że port StJohn's w Nowej Fundlandii jestnajstarszym portem obu Ameryk. Założył go John Cabotwroku 1497. Co takiego? Słyszysz przecież: John Cabot w roku 1497. Ale skądona to wie? Co ją to obchodzi? Tosą wiadomości z pracy, którą piszewnuk owegomitycznego dziadkaz naprzeciwka. Mówiłaś, że jest w morzu. I jest wmorzu. Właśnie koło NowejFundlandii. W St John's biorą bunkier. Jedyny port, do któregowchodzą. Stąd zainteresowania tego młodego człowieka. Skądwiesz, że jest młody? Przestań się wciążpytać. Wiem tyle coty. Musibyćmłody, skoro ma dziadka. No niby tak. A jeślicoś pisze i publikuje to chyba źle o nim nieświadczy. 9 Zatoka śpiewających traw 153. Czy ja mówię, że źle! Gdzie publikuje? W "Morzu". Wiesz przynajmniej, jak się nazywa? Nie. Mamy chyba prawo wiedzieć! Dlaczego się denerwujesz? Wcale się nie denerwuję. Zupełnie. Tylko chciałbymod czasu do czasu wiedzieć coś bliższego o swoich dzieciach. Anna przechyla nieco głowę i z trudem powstrzymujesię odśmiechu. Sądzisz, że to jestnieodzowne? A nazwisko tegomłodego człowieka odnajdziemy w "Morzu". Chyba niktwięcej nie pisze monografii o porcieSt. John's w NowejFundlandii. No i znamy już imię. Wiesz, że prasę mamy sprzed trzech miesięcy. Nie szkodzi. Dowiemy się w kraju po powrocie. Jajestem cierpliwa. Ja nie. Boty żyjesz ze mną, a ja z tobą, kochanie. Brakci treningu, toproste. Anna wstaje, całuje męża i wynosi się z pokoju. Na pokładzie ruch i podniecenie. Ostatni port japoński. Teraz płyną już "z górki", teraz iochmistrz będziemiał spokojniejsze życie, bo ustaną zatargi o jedzeniei nikt już nie będzie twierdzić, że sprzykrzyły mu sięwciąż te same twarze przy stole, na pokładzie, w maszynowni. Inny duch owładnąłstatkiem. W dodatkusięśpieszą. Będą iść maksymalną prędkością inajkrótszymkursem i zwijać się w portach zzaładunkiem, bo nadeszła z Singapuru wiadomość, żezatrzymano dlanich duży ładunek kauczuku dla kraju, jeśli zjawią siętam w ciągutrzech tygodni. A muszą jeszcze wejść do Hsingkangu,Szanghaju i Hajfongu. Czasu jest więcmało, aleterazwszyscy chcą sięśpieszyć, całystatekpracuje na to mityczne, na to cudowne "szybciej", cały statek jest zjednoczonytym słowem, pozbawionykonfliktów,wypogodzony,rozjaśniony jakby zbliżającą się nadzieją powrotu do domu. Każda z żonpowinna tozobaczyć myśli Anna. Jak oni się śpieszą, jak oniwalczą,żeby zyskać na czasie,w portach i na kursie, jak rozkwitająna każdeprzypom154 nienie krajui tych, którzy na nich czekają, jakbardzopragnąwierzyć,żesięna nich czeka. Anna zatrzymuje sięprzed kabiną Stasia, naciska klamkę bez pukania pragnie go zaskoczyć i zaskakuje go,jeszcze z listemw dłoni, jeszcze ze zdumionym, zaciekawionym uśmiechem na twarzy. Ma nadzieję, że jej sampowie. 2enie będziemusiałatego egzekwować. Chłopak wciąż się uśmiecha, kładzie ostrożnie list nastoliku, wygładza załamanie na brzegukoperty. Więc jednak mówijednak było tak, jak paniprzeczuwała. Brak czasu, egzaminy. Egzaminy? powtarza Anna, cofając sięzmieszana. Tak. O tej porze roku zawszenajwięcej pracy nauczelni. Awięcwszystko w porządku? Oczywiście. Bardzo się cieszę. Anna zamykadrzwi za sobą. Idzie wąskim korytarzem,dziwiąc się, że i w kłamstwie jest jakaś dozaspokoju,odsunięcie wszystkiegona później,donieokreślonego terminu poza dzień dzisiejszy. Wracado męża, ale u kapitana jest już narada sztabowanad zmianą kursu do Hsingkangu. Kapitanpostanawianie wychodzić naOcean Spokojny i Morze Żółte, ale przezWewnętrzne Morze Japońskie chce wydostać się wprost naCieśninęKoreańską. Trasa trudna, między skalistymiwysepkami, których tupełno, ale skraca żeglugę o. kapitan pochyla się nadmapą, a Anna wycofuje się na korytarz, starając się,abydziało się to jak najciszej. Czuje sięzbędna na tym statku,wśród sprzętów iludzi,którzy mająokreśloną, z góry przewidzianąfunkcję. I onamiała tu określoną funkcję, toprawda ale mążpo przeprowadzonej kuracji poczuł się na szczęście lepiej,zniknął niepokój, który był tytułem jej istnienia na statku, i pozostało tylko to, co powinno być odprężeniem,chłonięciem świata, jego odmian, jego nowości. Nierazaplikowała swoimpacjentomzmianę otoczenia, pełny wypoczynek, zupełną inność,zewnętrzną i wewnętrzną dopiero teraz widzi, jakie to trudne, towyjście z siebiei ze swego miejsca, na którym się zacumowało na beczkach pośrodku tego nienajwiększego,ale inie najmniejszego basenu. 155. I jeszcze jedna rzecz zdumiewająca: to nie świat naokoło, nie porty, które widzi po raz pierwszy i pewniedrugi raz już nie zobaczy, nie przyroda, oblicze ziemi,tak inne, tak zaskakujące w barwie, w kształcie, w całymklimacie życia ale właśnie ten najegzotyczniejszy dlaniej krajobraz ludzkich przeżyć tu na statku, gdzie nietylko mówi się nieco innym językiem niż na lądzie, aletakże i czuje się inaczej niż na lądzie, ma się inną wrażliwość, inną skalę smutków, napięć, wyładowań. Pojmuje nagle zlękiem, ale i ze wzruszeniem, że przeżyła życie z człowiekiem, o którym wiedziałatak niewiele,znałazaledwiejego cząstkę,jego psychiczny fragment całość odkryła dopiero teraz, kiedytak mało jestjuż dni. Ten żali wzruszenie nie dotyczyjej. Chodziło o niego,oten niedostatek wszystkiego,który musiał wyniknąćz niewiedzy, z niedokonanego odkrycia całych obszarówjego spraw, jego uczuć. Mogła być Inna dla niego, bardziej zastępująca mu to, co tracił, wciąż idąc przezmorzai oceany,które znała dotąd tylko z nazwy. Mogłabyć innailepsza otobyło odkrycie, cel jej podróży, Zobaczyłago dopiero koło obiadu 1 było to spotkaniejakby po długiej nieobecności. Dlaczego mi się tak przyglądasz? kapitandotykazaniepokojny włosów i kołnierzyka koszuli. Czy cośnie w porządku? Wszystko wporządku, kochanie. A więc dlaczego? Po prostu widzę cięna nowo i zupełnie inaczej Coto znaczy? To znaczy bardzo wiele. Wszystko w naszej sytuacji. Czy musimytak rozmawiać, abym nic z tego nierozumiał? Ja nie rozumiałam przez tyle lat. Czego,u Boga Ojca? Anna śmieje się i choć on wyraźnie się gniewa, jestW tej chwili bardzo szczęśliwa. W domu ci to wytłumaczę. To jest wtejchwili twój dom. Nowięc w tamtym domu, na lądzie. Musimytak długoczekać? Tak. 156 Jutro przed świtem wychodzimy w morze. Kapitan uważa, żetylko powrót do rzeczywistości może znównadać sens rozmowie. Bardzo się cieszę. Cieszysz się? Mogłaś coś jeszcze zobaczyć w Kobe. Wszystko, co jest naprawdę interesujące, jest tutaj. Gdzie? Na statku. Z tobą. Wokół ciebie. ' Na szczęście zjawia się pierwszy oficer i kapitan uwolniony jest od zdziwienia i nowych pytań. Dzwonią z portu. Proponująnam pilota. Przecież powiedziałem, żeidziemy sami. Ale się upierają. Mówią, że trasa trudna, że wszyscy biorą pilotów. A my nie. Chyba nie ma przymusu. Oczywiście. To tylko życzliwość. Już im raz podziękowałem za tę życzliwość. Przeliczaną na dolary. I to jakie! Już zwieczora ustawiono na mostku fotel kapitański,wygodne krzesło na wysokich nóżkach, naktórych możnaspędzić wiele godzin, nie odejmując oczu od drogi, jakąmusi przebyć statek. Ten sprzęt, jak wszystko tutaj, maswoje ścisłe przeznaczenie. Pojawia sięna mostku tylkowtedy, gdy sytuacja wymaga przedłużającej się obecności kapitana, jegouwagi, jego odpowiedzialności za statek, ładunek i ludzi, za wszystko, cozostało mu powierzone. Fotel kapitański na mostku to sztorm, to przedłużające się godziny wyczerpującej strategu wbitwie z postokroć silniejszym przeciwnikiem,to trudny kurs międzymieliznami, to mgłaoblegająca statek, jak niedające sięrozdmuchać mleko,to złośliwa jak ta właśnie trasapoprzez wąskie, skaliste gardło Wewnętrznego Morza Japońskiego. Wychodzą z portu na godzinęprzed świtem. Po trudnychmanewrach dziękują portowemu pilotowi, który wyprowa- dził ich na redę. Japończyk ponawia uprzejmą prośbęl perswazję: nikt nie idzie tą trasąbez pilota. Kapitanściska mu dłoń, wyraża nadzieję, że się spotkają przynastępnej wizycie "Grunwaldu"w Kobe. Wszyscy na swoichmiejscach, radar włączony. Zaczynająsię długie godziny napiętej uwagi, skupienia iciszy 157. na mostku, w której słychać tylko głos kapitana podającego komendy na ster i echo głosu powtarzającego jesternika. Sterników, bo marynarze przy sterze się zmieniają, zmieniają się oficerowiepełniący wachtę. Ale nieschodzą z mostku, pozostają na skrzydłach zlornetkamiprzyoczach, ponieważ poprostu nie mogą zejść z mostku,kiedy statek idzie wciąż przez to cholerne, skaliste i pokręcone Morze Japońskie, przez które w dodatku nie przestają się pchać statki wszystkie z flagą pilota na maszcie a kapitan nie rusza się ze swego fotela przez pierwszą wachtę, przez drugą wachtę, przez trzecią. Muszątu stać, muszą mu towarzyszyć, nie mogliby w tym czasiejeść ani spać i nie mogą pozwolić, żeby był tubez nich. Kiedy zapada zmierzch, brzegi wysp japońskich zaczynają gorzeć światłami, namorzu rozpalają sięboje i pławy, reflektory na mijanych statkach. Płyną Duńczycy naród marynarzy, Anglicy marynarze od stuleci, płyną Holendrzy karmieni wcześniejrybą niż chlebem,płyną Szwedzi iNorwegowie, a wszyscy niosąna maszcieflagę pilota. Przy każdym mijaniu przez mostek przebiegacichutkiszmerek, ni to westchnienie,ni śmieszek maszt"Grunwaldu" jest teraz wyzwaniemktóre rzuca siękażdemu,kto mijaich na kursie, jest zawadiacką dumą,tak potrzebną Polakom,choću jej podstaw leży teraznieczupurna zadzierżystość, leczskrupulatnapraktykai wiedza. I Anna stoi przez wiele godzin namostku, tak jak inniz lornetką przy oczach, nie zauważonaprzez męża, alepewna, że jestcząstką czegoś potrzebnego mu nieodzownie, czegoś, co pozwala mu myślećz precyzją najdoskonalszych namiarów,co daje mu wiarę w siebie, rozjaśniającą umysłi wyostrzającą wzrok. Ktoś jeszcze prócz niejdoznajetego olśnienia, doznaje go po razpierwszy. Stasio Bielas! Przy jego wachciekapitan wszedł na mostek, przy jegowachcie zaczęła sięta rzeczcudowna, ta prawdziwamęska przygoda, kiedywszystko zależy od człowieka, od jego woli i siły. Trwato i przy drugiej wachcie Stasia, trwadostatecznie długo,aby coś się dokonało i utwierdziło, coś ważnego, coś nacałe życie. Kiedy na krótką chwilęopuściwszy mostek spotykająsię z Anną w ciasnym, rozedrganymwibracją maszyny 158 wąwozie korytarza, Stasio musi zsiebie wyrzucić kłamstwo, które jeszcze rano wydawało mu się możliwe i potrzebne: To nieprawda, onado mnienie napisała. Tojej koleżanka. Ona dała jej adres. Myślałemteż dziewczyna,ostatecznie to wszystkojedno. Ale teraz koniec z tym. Koniec z tym, dopóki nie będę kimś,naprawdę kimś, kogomusi się kochać ipodziwiać niema innej możliwości. Nie ma mówi Anna z leciutkimuśmiechem. Wie,żenie należyw tej chwili obarczać Stasia zdumieniem. Odkrycia, których dokonała podczas tejpodróży, są jejosobistą własnością, liczą się tylko dlaniej, może kiedyśwskaże komuś ten samkurs, ale jeszcze nieteraz. Podarłemto i wyrzuciłem szepcze Stasio. Żebymnie nie kusiło, żebym się znowu nie złamał. Teraz muszę sobie wszystko poukładać po kolei. Dobrze mówi Annabardzo dobrze. Opieraskrońo drżącą ściankę korytarza. Ten rytm, którym dygoce całystatek, był rytmem życia jej męża. To spokójdrażniłgo na lądzie terazto rozumiała. Głucha martwotapodłógi ścian. Czy pokochała go dlatego, że był kimś? Nie wiedziała o nim zbyt wiele, nie wiedziała wszystkiego. Aż do tej podróży, może do tegodnia. Nie wie,co jestwięcej warte kochać kogoś dlatego, że się go podziwia,czy kochać bez powodu, po prostukochać. Jest zmęczona,kręci się jejwgłowie,ale musi jednakpójść jeszcze na mostek. Światła Japonii oddalająsię i bledną, światła na morzu są coraz rzadsze, otwarty tor wodny przedstatkiem. Kapitanwstaje zfotela, przeciąga się nieznacznie, klepiekogoś po plecach, do kogoś się śmieje. Potem zagarniaramieniem Annę, bo znajduje ją od razu wśród innych,jakby niespuszczał z niej oczu, i schodzą razem zmostku,i idą do jadalni, gdzie od razu robisię pełno i gwarno. Paniekapitanie mówi steward. Kucharz pyta,czy pan kapitan nie ma ochoty na coś specjalnego. Pankapitan nie jadł obiadu. Kapitan śmieje się. Uznanie, jakie wyraża mu kuchniajestproste i bezpośrednie w formie i kapitan to rozumie A co może być? Kucharz powiedział, że wszystko. Wszystko? Mógłbym mu sprawić kłopot, gdybym 159. poprosił o coś, czego by mi nie mógł zrobić. Wobec tegoniech dajeto,co ma. Byle prędko! Kucharz nie pozwala jednakzepsuć sobie przyjemności, którą zaplanował dla kapitana, dla siebie, dla załogi. Choć kapitańskie życzenia nie zostały ujawnione, po kolacji wjeżdża na stół tort orzechowy ogromny, jakkoło od warszawy, starcza dla wszystkich i jest ostatnimakcentem tego szczęśliwego dnia, kiedy cała załoga jestz siebie dumna, ponieważ jest dumna ze swego kapitana. Annanie może zjeść porcji, jaka jej przypadła. Zabiera ją do kabiny i skubie łyżeczką orzechowy krem, gdysiedzi na koi z kolanami pod brodą, jak mała dziewczynka, która jest senna, ale boi sięzasnąć, żeby to, co jestpiękne, nie uciekło, Kapitan śpijuż, oddycharówno igłęboko. Anna maochotę zapalić jeszcze przed snem, ale powstrzymuje się,odkłada talerzyk i wyciąga sięna wznak ostrożnie, żebynie obudzić śpiącego. Każdy dzień kończy się tu taksamo. O burtę statku ociera sięfala, ona jest takżeoddechem, jejpowtarzającysię rytm uspokaja, wciągaw swączęstotliwość, zatapia wszystkie myśli. Annie przypominasię nagle data, nie wiadomo skąd nadbiegający pod powiekirok, w którym John Cabot odkrył, czy założył, najstarszy port obu Ameryk. Powtarza ten rok raz i drugii myśli, że jeśli Dorota. jeśli Dorota. ale to już jestmgła, ogromnamgła nad rzeczywistością. XIII Otrzymywała teraz listy z trzech stronświata, na cieniutkim papierze, przeznaczonym do korespondencji lotniczej, ze ślicznymi znaczkami. Czyhał zawsze nanieNałęcz, zbierając je dla swego syna. Tomek prosi, żeby korespondowała pani zAustralią powiedział któregośdnia. Niech się pani nieśmieje, przekazujętylko prośbę. Wyobraża sobie pewnie, że moich korespondentówwynajduję w "Radarze" albo w "Dookoła świata". Musigo pan rozczarować, nikt z moich bliskich nie wybierasiędo Australii. Przynajmniej na razie. 160 Panie kierowniku! Ana uchyliła drzwi od laboratorium. Cieśla przyszedł. Świetnie! ucieszył się Nałęcz. Po co panu cieśla? Zatrzymał się na progu. Muszę szykować nowy magazyn w tej przybudówcena podwórzu. Tylkopodłogę trzebatam zmienić. A ten już pełny? ucieszyła się. Pełny. Jeszcze tydzień, a niezmieści sięani jeden worek. Poszła za nim i stanęli w otwartych drzwiach magazynu, w którympiętrzyły się worki zagar-agarem. Wspaniale towygląda. Moglibyśmy już zacząć zaopatrywanie jakiegoś zakładu. Tak powiedział Nałęcz. Niktsię nie zgłaszał? Nie. Może jeszcze za wcześnie? Sądziłem, żepo tym artykule w gazecie zacznie sięu nas urywać telefon. Nałęcz zakaszlał,zapalającpapierosa. Od kilku dni wiedział, że trzeba będzie odbyćtęrozmowęi że nie będzie przyjemna. Nikt niedzwonił? Nikt. A może jednak nie wiedzą. Wiedzą, wiedzą napewno. Co więcpowinniśmy zrobić? Może wyślemy kilka ofert? zadumał sięNałęcz. Widział, że Dorota unika jego wzroku. Zasmuciło go, żezmartwiła się więcej, niż przypuszczał. Nie miaławprawy. Po prostu nie miała wprawy. To fatalna rzecz entuzjazm, zktórym zaczyna się coś robić;nie traktuje sięprzeciwności w sposób normalny. Roztkliwiał się raczejrzadko, ale teraz miał jednakochotę pogłaskać jąpo głowie. Wyobraził sobie, jakby się zdumiała. Powiedział więctylko: Wszystko będzie dobrze. Zobaczy pani. Uśmiechnęła się z trudem. Naprawdę? Naprawdę. Nie może się wszystko zbyt łatwo układać. Wezwali na naradę Wiktora. 161. Broń Boże! zawołał. syłanie ofert do fabryk. Nie zgadzam się na wy Dlaczego? Dlaczego spojrzał na Dorotę z wahaniem. niech sięzdarzy kilka odpowiedzi odmownych. Bo Co wtedy? Nikt nam już nie uwierzy, że nasz agar-agar jestcoś wart. Mogązawiesićprodukcję. Na jakiej podstawie? Tylko dlatego, że ktoś nie chcewypróbować tego, co robimy? Dorotko! Nie zachowuj się jak Alicja w KrainieCzarów. Niemamy prawa dotegodopuścić. Musimy działać na pewniaka. Na pewniaka powtórzył Nałęcz. Nawet jednaodmowa zmrozi protektorów. Nie będąwnikać dlaczego,nie będą się nad tym zastanawiać. Tobędzie dla nich nieważne. Sens pozostanie jeden i w dodatku na piśmie: nie chcą naszego agar-agaru. Przestań krakać! Nie kraczę. Mówię, jak by było. Mamy jedenbezsporny argument: zaoszczędzeniedewiz. Wiktor spojrzał na nią z politowaniem. Ten argument działa tylko na górze. My zaś jesteśmycałkiem nadole i na dole musimy wepchnąć nasz agaragar w czyjąś produkcję. I musimy to zrobić bezpudła. Nie wolnonamsię ważyć na nic innegopoza pewnymsukcesem. Powinieneś byćagitatorem wśród tych, którym opadły skrzydła. Wiktor rozejrzał się powoli po małym pokoju biurowym. A komu tutaj opadłyskrzydła? Roześmiali się, ale wesołość była chwilowa. Nad Zatoką szalał znowu wiatr. Sosny waliły gałęziami o szyby,dach trzeszczał, łomotały nieszczelne okna. Ze szpar, z sufitowychbelek, z zakamarków pieców, w których suszyłysię teraz wodorosty, wywiewało resztki rybiej woni i bukowego dymu. Sztorm przewiewał także ludzi. No i dobrze krzyknęła Dorota. Jakto zrobić? Ikto mato zrobić tę całą rzecz bez pudła? Ty powiedział Wiktor. 1 Ja? Oszalałeś? Niepowinno mnie obchodzić nic pozalaboratorium. Jakość produkcji. Na tymkoniec. Pięknie mruknął. Nie będękomiwojażerem upychającym klientom wyżymaczki. Moja funkcja jest sprecyzowana, określona rodzajem wykształcenia. Nie znam sięna handlu. Na psychologiitakże nie wiem, jak namówić odbiorców dowypróbowania naszego produktu, nie wiem, jak w nichtchnąćchęć zainteresowania się naszym portfelem dewiz,nie uczyłam się tego. Pięknie. Mów, mów dalej. Nie chcęmieć uczucia, żesama wątpię w to, co robimy,skoro muszę aż namawiaćkogoś, żeby raczył przyjrzeć się temu. To upokarzające. Cojeszcze? Przestań! Powtarzam: to upokarzające dla naukowca. Naukowiec musi przyjąć wszelkie warunki, jeślichce doprowadzić swoje dzieło do końca. On jest przedewszystkim tym, któremu na tym zależy. Zależećpowinno także innym. Ale przede wszystkimtobie. I tobie także. Tak, i mnie także. Dlatego usiłuję podtrzymać twojeopadające skrzydła. Z przyjemnościąuczynię to z twoimi, abyś to tymógł zająć się znalezieniem odbiorcy. Wiesz, że nie mam czasu. Sprawaalginianów jestrównieważna. A potem i dla nich będziemy musieliszukać amatora. Na przyszły raz opracuj technologię produkcji elastycznych skarpetek. Nanie zawsze jest popyt. Pan mapięknewidowisko! Nałęcz siedział od dłuższego czasu zoczyma podstołem, jakbyoglądanie zawartości kosza na śmieci, któryw dodatku był pustawy, mogło być czymś nadwyraz interesującym. Wiktor poklepał go po ramieniu. Pouczające widowisko! Nie uważa pan chyba tego zakłótnię? Znamy sięz Dorotą tak długo, że możemy stawiaćpewne sprawy dość jasno. Bardzo jasno! I w jaki sposób to sobie wyobrażasz? Jak mam się do tegozabrać? 163. Złożysz kilka wizyt. Przedstawisz sprawę, zarumienisz się, zagryziesz dolną wargę z najśliczniejszym zakłopotaniem na świecie i zobaczysz, jaki będzie skutek. To znowu stręczenie do nierządu. Bojuż raz byłataka sytuacja wyjaśniła Nałęczów! , który zatrząsł sięna krześle. Dorotko! Bardzo cię proszę, bądź znów Alicją w Krainie Czarów. Już misię to nie uda. Czyżby psie budyznajdowałysię w końcowym stadium realizacji marzeń, że znowuzaczynasz mnie popędzać? Może jednakja Nałęcz oderwałwzrok od kosza chyba jednak ja spróbuję. Wiktor się roześmiał. Zapewniampana, że sięnie kłócimy. Pan? Pan niema tylewdzięku, przepraszam, nie chcepan jednak oddaćinicjatywy w damskie ręce? To mój obowiązek. Zobaczę, GO się da zrobić, alenie mam wtej branży znajomości. Ja jednak radzę, żeby spróbowała najpierw Dorota. Ubrała sięwięc któregoś dnia najpiękniej, jak tylkomogła, poszła do fryzjera i manicurzystki i zaraz podczas pierwszejwizyty w fabryce cukrów i czekolady całeto staranie okazało się zbędne: dyrektorem był zmęczony starszy pan, który wcale tego wszystkiego nie zauważył. Moje dziecko powiedział szczerze zmartwiony. Mojedziecko! Jestem tu dopiero od trzech lat i fabrykapo raz pierwszyod swego istnienia prawdopodobniew tymroku wykona plan. Niech mi pani wierzy, przynajlepszych chęciach nie mam czasu na eksperymenty. Cała załoga wzięłaby mi to za złe. Pani rozumie nadziejana premie, na fundusz zakładowy;zmobilizowałem ichwszelkimi możliwymi sposobami. Był tak miły iuprzejmy, że nie mogłanalegać. Przytym niezarzekał się, był zainteresowany polskim agaragarem i kiedy fabryka pewniej stanie na nogi, obiecałgo wypróbować. Kiedy? zapytała, z trudemutrzymując uśmiechi swobodny tongłosu. Dyrektor rozłożył ręce. Za dwa,trzy latabędę mógł jużsobie na to pozwolić. Alemyślę, żenie prędzej. Był naprawdę bardzo uprzejmy, poczęstowałją najświeższymi wyrobami czekoladowymi, a gdynie jadła,wrzucił jej sporą paczkę do torebki. Potem pokazał fabrykę. Wolałaby uniknąć tego zwiedzania zakład, z którymnie miała nadziei współpracować,nie mógł jej interesowaćwnależytym stopniu, ale dyrektor był wyraźnie zniegodumny. Gdyby podziękowała, odczułby to przykro. Przezwiele lat pracował w przemyśle zbrojeniowym. Przeniesiony do fabrykiczekolady wystąpił z szeregiemusprawnień,które rzuciły całe armie cukierków na automatycznetaśmy, pod automatyczne zawijarki i pakowaczki. Niemogła spamiętać, jak się to wszystko nazywa, kręciło sięjej w głowie od dusznejwoni wanilii i czekolady, trudnobyło sobiewyobrazić, żew tym stężeniu może być takprzykra. W hali, w której miażdżono ziarno kakaowe, panował nieopisany hałas, niczym w hali stoczni. Iupałczterdziestostopniowyzatrudnione tu chemiczkimiałyna sobie tylko białefartuchy, świecąc wich rozpięciugołymi udami. Jedną z nich Dorota widywała na politechnice, była na wyższym roku studiów. Stałateraz przy kadzi pełnejczekolady, przypatrując się jej bacznie. Od czegoś tam zależała ,,gładkość" masy, nie ustępującaw tymzakładzie czekoladzie szwajcarskiej, znanej z jakościodwieków. Totakże było usprawnienie obecnegodyrektora,cały zakład był wyraźnie z niego dumny. Dorociezbierało się na płacz dlaczego nie chciał zaopiekować sięjejagar-agarem? Gdy odszedł na chwilę,powiedziałao tymkoleżance, miała nadzieję, że zechce jej pomóc. Wzruszyła tylkoramionami: Nie ma siły! Jak staregocoś nie interesuje, po prostu nie ma siły. Wyszła z fabryki przesycona od stóp do czubkanadmuchanej fryzury wonią czekolady i wanilii; czułasię jakkolosalny budyń, na który nikt nie ma ochoty. Postanowiła. jednak działać dalej. Gryzłaorzechy w czekoladziez taka pasją, że zwróciło touwagę dwóch starszych pańwkolejce elektrycznej, gdy jechała do domu. Miała zamiar wziąć prysznic,włożyć szlafroki nastawiwszy ukochaną płytę z Aznavourem, wyciągnąć się nadywanie. Ale poszła dogarażu, wyprowadziła wóz i sprawdziła zapas benzyny, czekała ją daleka droga. " 185. W fabryce farmaceutycznej, do której dotarła wczesnympopołudniem, dyrektorem była kobieta. Jej pierwsze spojrzenie zdyskwalifikowało strój Dorotytakie miała uczucie, gdy na nią patrzyła. Dekolt, fryzura, za jaskrawy lakier na paznokciach to wszystko nie nadawało się dofachowej rozmowy w gabinecie, w którym dla odmianypanowała woń waleriany i kropli Inoziemcowa. Prawdopodobnie byłoto złudzenie spowodowane drugą klęską,jaką przeżyła tego dnia. U tej rzeczowej pani w okularach,ogrodzonejzewsząd terminami i wskaźnikami,takie drobiazgi jak czyjś ubiór nie miały chyba znaczenia. AjednakDorota nie mogła się pozbyć uczucia śmieszności swojejniestosownej elegancji wobec białego kitla tamtej, to jejprzeszkadzało, to ją degradowało w tej rozmowie. A więc tak chętnie, oczywiście, należy popierać krajowy produkt i usiłowania polskich wynalazców. Ale ilewytego macie, kochani? Ilemożecie robić rocznie? Zakład takpoważny jak fabryka leków nie może się opierać na eksperymentach iniepewności. Napięty plan, waga produkcji,ścisłerygory eksportowe tonieSą sprawy, w których można fantazjować. Kiedy produkcja polskiego agar-agaru się ustali, kiedy na jejpodstawie będzie można już na pewno zrezygnować z importu, to będzie jakaśplatforma do rozmowy dla przedsiębiorstwapaństwowego, któremu w dodatku co kilka miesięcy NIKsiedzi na głowie. W razie jakiegokolwiek niepowodzenia,jakwyjaśnićtym panomlekkomyślne wprowadzenie doprodukcji nie sprawdzonegoartykułu lubbrak ciągłości, gdy zapasy okażą się niewystarczające? Dorota myślała w popłochu zamykało się w tej chwili błędne koło. Kiedymogliby dostarczyć fabryce farmaceutycznej tej ilości agar-agaru, jakiej potrzebuje? Za rok. Ale w jaki sposób uzbroić w cierpliwość tych,którzykażdegodnia czekalina realne wyniki, na konkretne wiadomości? Żeby nie groziło im widmokryminału zazbytnią odwagę, za roztrwonienie państwowych pieniędzy. Zapytała,czy nie można by już terazotrzymać zamówienia na rok przyszły. Pani w okularachbyła ostrożna. Rozdzwoniły się telefony. Zaopatrzeniowiec odpowiedział, że byłoby to równoznaczneze zrezygnowaniem z importu, agar-agaru. Dyrektor techniczny nie chciałw tym stanie rzeczy odpo168 wiadać zaprodukcję przybliżyła słuchawkę, aby i Dorota słyszała jego podniesiony głos. Słyszy pani! powiedziała. Dorota podniosła się z krzesła. Żałowała, że jej niepoczęstowano stosownie do specjalności zakładu fiolką meprobamatu, przydałby się w tej chwili bardziejniżorzechy w czekoladzie podczas poprzedniej wizyty. Ale fabrykę musiała zwiedzić i kiedy siedziała wreszciew samochodzie, zamiast woni wanilii parowałz niejostryodór medykamentów. Dotarła do domu późnym wieczorem. Wzięłaprysznic,jak sobie obiecywała, nastawiła płytę z Aznavourem. Alewyłączyła ją w połowie i wyciągnęła z szafymagnetofon. Miała zamiar zrobić to jutropójść do ośrodka nagrań w Klubie Morskim w Gdyni i nagrać taśmę dla Dominika. Za parę dnistatek miał iść na łowisko, możnabyło doręczyć mu pocztęzawiadamiało o tym biuroarmatora z prośbą o przekazanie wiadomościdziadkowikapitana Gila. Dziadekprzez dwa dni żmudnie pisał list,ona postanowiła załatwić to bardziej nowocześnie. Taśmyz nagranymilistami byłyostatnim krzykiem mody nastatkach, wośrodku zamawiało się kolejki miała więcnadzieję, że gotową taśmę powitają tam z ulgą. Włączyła magnetofon, alechoć mogła przecież skasowaćkażde zdanie, zabrakło jej odwagi i taśma przez długiczas biegła pusta. Cofnęłają, puściła jeszcze raz. To byłojednak trudniejsze,niż sobie wyobrażała cieszyłasię,ze jest sama w domu i żenie nagrywa taśmy w ośrodku. "Dominik! zaczęła. Czuję się takpodle, że zazdroszczę panu tych kocących się gór lodowych, sztormów i zimna, przynajmniej wie pan na pewno, że niemoże pan niczrobić, żeby przestały was wreszcie nękać. Czeka pan i to jest wszystko, co dopana należy. Cudownajasność sytuacji, nieniepokoi się pan, że jednak mógłbypan coś zrobić przeciwko temu. Kac bez kropliwódkiprzedtem to rzecznajgorszapodsłońcem. Wszystko obróciło się przeciwko mnie i nie umiem tego znieść, jestemzupełniedo niczego. " Komu innemu mogłaby topowiedzieć? Ojcu? Ojciec byłza bardzo z niej dumny. Matce pragnęła zapewnić urlop,urlop z daleka od domu,dzieci, kłopotów, które dźwigałana sobie za męża i zasiebie przez tylelat. Ten człowiek 167. na północy najlepiej się nadawał do tego, żeby się przednim wyżalić. Nie obchodziła go na tyle, aby siętymzmartwiłlub pragnął jej pomóc był partnerem, od którego nie oczekiwała niczego. Nagrała długi list, zmierzyła czas dziesięć minut. Na zakończenie przegrała dwiepiosenki Aznavoura. Miała nadzieję, że to oceni. Następnego dnia rano odwiozła taśmę do ośrodka. Trafiła na dramatyczny moment namawiania sześcioletniej pociechy, aby powiedziała coś"do tatusia". Chłopczyk widział przed sobą ogromne pudło z dwoma ruszającymi siękółkami, nie miało to nic wspólnego z tatusiem, nawetz tym z fotografii, którą mu wciąż pokazywano zamiastżywego taty, takiego jak u innych dzieci. Powtarzałwięcza matką, jąkając się ikrztusząc: I bardzo proszę, wróćjak najprędzej do domu. Żebym mógł jeszcze w tym rokupójśćz tobą na plażę. I wykąpać się w morzu szepnęła matka. ...w morzu. Co wmorzu? Powtórz całe zdanie: Iwykąpać sięw morzu. Kąpać się w morzu powtórzyłodziecko, wodzącroztargnionym wzrokiem po ścianach pokoju. I nagle,spod samego serca: Paweł jest głupi! Nie będę z nimgrał w piłkę! Niech panito wytnie! poprosiła matka. Nie, dlaczego? roześmiała się pani obsługującamagnetofon. To jest świetne! Dorota oddała swoją taśmę, upewniła się, że zostanierazem z innymi przekazana na statek odchodzący na łowisko. Pomyślała, co by jeszcze mogła załatwićw Gdyni,nie chciałojej sięwracać nad Zatokę. Czekało jąsprawozdanie zobydwuwizyt, nienadawała się w tej chwilido tego. Ale rozmowa z Wiktorem, nawet telefoniczna,była chyba jeszcze trudniejsza, za bardzo wierzył w jejwdzięk osobisty, w jego oczach poniosła podwójną porażkę. Z dwojga złegowolała więc powrót do Zakładu, aletuspotkała ją niespodziankaWiktor czekał na nią. Zanim zaczęła mówić,wyjąłz portfelalist. Bylisamiw laboratorium. Nałęcz pojechał do miasta, nękały gojakieś formalności urzędowe. Zgadnij, co to jest? Skądże mogęwiedzieć? Zaproszenie do Puław! Do Azotów. Mieszkanie i gaża wyższa niż tutaj. Usiadła na brzegu pieca, za bardzo zaskoczona, żebycoś powiedzieć. Jest imożliwość dla ciebie. Wiktor powiedziaławreszcie. Nie, nie, przecież nie musisz sięod razu decydować. Ani ja. Poprostu mamy to wzanadrzu. Ostatecznie kręcimy ten nasz agar-agar już prawie dwalata i wciążstaje nam coś na przeszkodzie. Święty by się zdenerwował. A tam człowieka zapraszają, cenią, dają mieszkanie. Wiktor powtórzyła jeszcze raz. Nie patrz tak na mnie. Powiedziałem ci:miejmy towzanadrzu. Choć oni oczywiście nie będą mogli wiecznieczekać. Ale nam to dobrze zrobiświadomość,że istnieje ten papierek. Inny ton rozmów, rozumiesz? Z kim? Teraz go uciszyła. Właśnie, z kim? Martwić jeszczebardziej tych, którzybyli z nimi, ale pomóc im nie mogli? Czy też ucieszyć przeciwników,którzy tylko czekali, żebycała ta historia wreszcie im się sprzykrzyła? Załatwiłaś coś? Potrząsnęłagłową. Nic. Jak to nic? Przecież coś musieli ci powiedzieć? No więc prawie nic. Jeśli potrzebna ci jesttakaścisłość. Opowiedziała mu o swoich dwóch wizytach, orezultacie rozmów. Przeszedł się po laboratorium,kopnął stołek, otworzył szeroko okno. Co to takiego mieliśmy zamiar kupićza oszałamiające pieniądze z naszegopatentu? Musiała się jednak roześmiać. Ty mieszkanie w spółdzielni. A ja samochód. Niechto wszyscy diabli! Co teraz zrobimy? Trzeba by pogadać z prezesem. Przygotować go: nato, że musi uzbroićsię w cierpliwość. ;!ni 169. Dajmy na razie spokój prezesowi, skoro on nas nienęka. Mam jeden pomysł. Jaki? Powiem ciwtedy, jak mi się uda. Nie powiedziała mu nigdy, bo nie do opowiedzenia była ta wizyta u warszawskiego dyrektora, odbyta po kryjomu, bez delegacji i na własny koszt, aby choć w tensposób zabezpieczyć się przed klęską, a raczej przed jejrozgłosem. Odnalazła go z trudem, ale był, istniał i piastowałrzeczywiściejakieś znaczne stanowisko. Szczerzeucieszyłsię, że ją widzi. Że jest tak pięknie opalona. Żewyglądatak świeżo, nie po wielkomiejsku od razu poznać, jakim świetnym oddycha powietrzem. Ja się tu duszę! westchnął. W tej Warszawie! Powiedziała z jakimi przybywa sprawami. Przewidziałem to! zawołał, nieprzestając bębnić palcami poszklanym blacie biurka. Uczciwie musi pani przyznać, że toprzewidziałem! ,-.,. Przyznała uczciwie. Czekała zufnością, co dalej na'-'stąpi. Był w tej chwili jedynym człowiekiem, na którego liczyła. Tylko pannam może pomóc powiedziała. Nie ucieszyłago tawiara. Polecił sekretarce przez telefon, żebygo z kimś tampołączyła. Odpowiedziała po chwili, że ten ktoś wyjechał. Za granicę. Będzie pod koniec miesiąca. Wobec tegosamzadzwonił pod numer, który pamiętał. Skierowano go dokogoś innego, ktobył bardziej kompetentny w tej sprawie. Ten ktoś był na jakiejś naradzie. Znowu wezwał sekretarkę, która tym razem ujawniła się w drzwiach. Niechpani poprosi do mnie magistraPawlaka. Sekretarkasię zdziwiła. Przecież magistra wysłał pan dyrektor do Poznania. Prawda! uderzyłsię w czoło. Znowu dzwonił,a ona czekała, nie spuszczając z jegotwarzy opromienionego ufnością wzroku. W dwóch miejscach powiedziano mu to samo, co jej w fabryce czekolady i leków. Trzeba zacząć od wyższego szczebla szepnęła. Ba! Sambył tymwyższym szczeblem, powinna byłao tym pamiętaćnie był zadowolony z tej uwagi. W koń178 cupodczas krótkiej chwili, kiedysłuchawka jednegoztrzech aparatów leżała na widełkach, odezwał się telefon. Dyrektorzanim go przyjął,zerknął na zegarek i ażunósł się w fotelu. Kochanie! zawołał. Oczywiście żejestem. Czekam! Wzięła torebkę, audiencja była skończona. Postaram się coś dla pani zrobić! westchnął, odprowadzającją do drzwi. Ale trudno mi przewidziećkiedy. Skoro Zakład został powołany do życia zaczęłajuż w drzwiach z nowym uporem. Urwała dyrektormiał wzrok roztargniony. Nikt więc w Zakładzienie dowiedział się, że byław Warszawie, żepróbowała tam także. Alejakośi takwszyscy orientowali się w sytuacji inżynierek od maszyn, dziewczęta i rybacy. I drugi magazyn zaczynał sięjuż zapełniać. Były towprawdzie małe pomieszczenia,niegodne tego miana, ale napchanepo sufit stwarzały wrażenie nadmiaru. Będziemy to komuś sprzedawać? zapytała któregoś dnia Ana. Tak, oczywiście odpowiedziała. Kiedy? To jeszcze zobaczymy. Anatrąciła nogą najbliższy z worków. Bo zaczyna sięrobić ciasno. A wiemy już dla kogoto robimy? Nie, jeszcze nie wiemyodpowiedziała Dorota trochępodniesionym głosem. Ana się przestraszyła, nie mówiła do niej nigdy tym tonem zrozumiała, że to cośznaczy. Przepraszam szepnęła i odeszła. Dorota prześladowała ją do wieczora swoją uprzejmością, zaglądała w oczy, zgadywała życzenia. To także było dla Any podejrzane. Następne tygodnie nie przyniosły zmian. Warszawskidyrektor milczał. Dorota zatelefonowała do niego,okazało się, że był w Jugosławii naurlopie. Jakąś tajemnicząwyprawę odbył Wiktor, ale nie zdradzał się z jej wynikami. Nałęcz też dokądś jeździł i wracał z nosem nakwintę. Nie pytalisiebie wzajemnie o nowiny. 171. Któregoś popołudnia telefon rozdzwonił się sygnałem międzymiastowej. Znowu pomyślała najpierw orodzicach. i Zygmuncie, a Gdynia-Radio łączyło ją już z "Perkunem" u brzegów Nowej Fundlandii. Dzień dobry! krzyknęła pierwsza. Była ciekawa, czy dostał taśmę. Dziękuję zawołał. Znowu był blisko, jego oddechogrzewał jej policzek i skroń. To był wspaniałylist! Tylko wolałbym, żeby był weselszy. Wysłałem też dziśswoje. Dwanaście. Ile? Dwanaście listów. Dostanie je pani jednego dnia, aleja je pisałem całyczas od naszej ostatniej rozmowy. Zawsze wtedy, kiedy miałem spokój. Niech je paniczytana raty. Broń Boże nie na raz! A coto zakłopotymacie? Zczym? Przecież pisała pani, przepraszam, przecież mówiłapani wliście. Nie możecie siędostaćdo produkcji? Dlaczego? Tego nikt nie wie. Polski patent! Poczekajcie z tym na mnie. Załatwię to. Pan? Tak. Mam kumpla w pewnej instytucji, zrobi wszystko dla mnie. Zwłaszcza podobrym kielichu. Dorota! Dorota! Słyszy mnie pani? Słyszę. Zdawało mi się, żesię łączność przerwała. Przepraszam, tonie jest ulubiona przeze mnie formazałatwianiaspraw, niech mipani wierzy, ale na ten czas udzielę sobie rozgrzeszenia. I pani też mnie rozgrzeszy. Wydajemi się powiedziała ostrożnie, żeby gonieurazić, bo był zachwycony swoim pomysłem że powinniśmy się trzymać oficjalnej drogi. Roześmiałsię. Skarbie, obawiam się, że ta jest najbardziej oficjalna, bo powszechna. Pani mnie wzrusza! I bardzo proszę, niech się pani więcej tym nie martwi. Boże, dlaczegomnie tamnie ma! Kiedypan wraca? Kiedy będziemy fuli. Nie wcześniej niż za miesiąc. Psiakrew! Na pewno nie wcześniej. Nie trzeba kląć, kiedy jest siędaleko. Mójojciecmówi, że aby to znieść, trzeba się utrzymywać w podniosłości ducha. To trochę trudne,ale ma rację, przepraszam. CzyU dziadka wszystko wporządku? Byłam u niego wczoraj. Bardzo dzielnie pracowałw ogrodzie, a potem oglądał zemną telewizję. Lubi to? Co dnia ogląda. Szalejeza "Koniem, który mówi". Co to takiego? Amerykański serial, dziadek za nim przepada, niemoże się doczekać niedzieli. I moja SmardzewsKa przychodzi na telewizję. Świetnie! To znaczy, że mogębyć o was spokojny? Ta liczba mnoga zaskoczyła ją, ale odpowiedziała pokróciutkiej chwili milczenia: Może panbyć spokojny. Do widzenia, Dorotko! Czekaj na mnie! Do widzenia! odkrzyknęła. Czekaj na mnie! powtórzył. I umilkł. Ijuż go nie słyszała. Wciąż jeszcze lato nad Zatoką,choćw tej chwili byłto tylko kwadrat słońca, zamknięty ścianami kolorowychkamieniczek starego rynku. Dorota siedząc w salikonferencyjnej starała się dostrzec bodaj skrawek morza, alemusiało byćwidocznie z drugiej strony budynku, z tej nie. Stąd widziało siętylko jakąś wycieczkę z plecakami i torbami turystycznymi, czekającą w ogonku przed baremmlecznym, samochód, z którego wyładowywano przedsklepem warzywnym skrzynki pomidorów, ogórków i kapusty, i nieco dalej czerwony mur ogrodzenia i bramękościelną z grupką starych kobiet. Przystanęły w jej cieniu z czarnymi książkami do nabożeństwa i różańcamiw dłoniach. Konferencja dotyczyła planów rozwojumiasta w następnej pięciolatce, zaproszenie na nią było dowodem,że ojcowie miasta . poważnie traktowali istnienie Zakładu Doś. wiadczalnego na ich terenie i realnie oceniali sprawę budowy fabryki. Dorota długo szukała w swojej garderobie,zawieszonejna dziesięciu gwoździach wbitych w drzwipokoju przy kominie, czegoś stosownego na tę okazję. Mogła tylko włożyć białą bluzkę i spódnicę, ale wyglądaław tym jakuczennica przed jakimś ważnym egzaminem. Miałaprzy tym uczucie, że dopuszcza się oszustwa. Tobyła rzeczhaniebna,siedziała tu z miną niewiniątka,słuchając, jak poczciwi ludzie biorą poważnie to, co wymyśliła z Wiktorem, a czego nie akceptował jeszcze żadenfachowiec, nikt z "branży". Może powinna była im powiedzieć, sprawiedliwie podzielić ryzykomiędzy nichi siebie,zrzucić ze swego sumienia ciężarodpowiedzialności. Ale jeśli ich przestraszy i zniechęci, jeśli budowanie wejdzie do planu, a za rok, za pół roku fabryki zaczną . się bić o ich agar-agar? Rysowała w notatniku niezliczone główkikobiece, entace i z profilu, zapisywałazdania albo fragmenty zdań,którepadały w dyskusji, podkreślałasłowa, które wydawały się jej szczególnie celne i ważne. Wciąż niemiałaodwagi patrzeć imw oczy i nie wiadomo podczyim adresem kierowała żal,że oto zmarnowała się w jej życiu takpiękna chwila, w której mogłabyczuć się zwycięzcą,kimś, kto zna, ktood początku znał wagę swoich poczynań, kto ofiarował je ludziom, kiedy wreszcie dojrzaływ konkretną pewność. Tego właśnie brakowało. Byłaniezbyt pewną siebie dziewczyną wbiałejbluzce, młodszą niżby wymagała tegopowaga chwili, zażenowaną,gdy mówiono o niej i opracowanejprzez nią chemicznej formule. Żałowała, żenie zmusiła Wiktora, abyrazem z nią reprezentował Zakład i wspólną przecież myśl eksploatowaniabogactw Zatoki iaktywizacji leżącego nad nią miasta. To były sformułowania jakby wyjęte z gazety, nie taksię o tymwszystkimmyślało pracując widziało sięAnę, Zetkę i Ewę, widziało się dziewczęta i młode kobiety,dla których nie było tutaj pracy, widziało się ludzi idą. cych rano do fabryki, wychodzących po wypłacie,nie goniących na dworzec i nie wracających z dworca, widziałosię nowe życie miasta, trwającegodotąd między sennymi wspomnieniami historycznej przeszłości iświetnymrozwojem pobliskich portów i stoczni. Trzeba by to było jakoś powiedzieć,zabrać głos, wreszcie się odezwać na tej naradzie, którejZakład był głównym bohaterem, aona jegojedynym przedstawicielem. Ale paraliżował ją strach i nękające wciąż uczucie prawieszalbierstwa. Tego dnia ranoOlszowski inżynierek odmaszyn zapytał ją wprost: Czy ona rwto wierzy? Czysądzi,że jednak coś z tego będzie? Bo ma możliwość zaangażowaniasię gdzie indziej i niechciałby tej możliwości stracić. Prosiwięc, żebypowiedziała mu uczciwie, czyma naco liczyć? Powiedziała mu ale nieuczciwie, bowcale nie była tego pewna, tylko wierzyła, że tak byćpowinno że Zakład mawielką przyszłość, że nie powinien rezygnować z tej szansy. Teraz powtórzyłato samo i tak jakrano uwierzono jej. Resztę posiedzeniazajęło budownictwo mieszkaniowe. To byłproblem, który w pełni miała rozwiązać nowapięciolatka zlikwidowanie dojazdów pracownikówzwyższym wykształceniem, lekarzy, sędziów, nauczycieliszkółśrednich, którzy przyjeżdżali tu co dnia, mijając sięw drodze z pociągiem, który wiózł mieszkańcówmiasteczka znadZatoki ku portom i stoczniom. Własna inteligencja! mówiłktoś ze słabą nadzieją w głosie. Musimy siędorobić własnej inteligencji! Nasiza młodzież kończy tu szkołę średnią, idzie na studiai nie wraca ze studiów, a ci, których nam przysyłają, którzy podejmują tutaj pracę, nie są z nami niczym związani,nie urodzili siętu,nie obchodzą ich nasze sprawy. Są tacy co siętu urodzili odezwał się ktoś drugii też ich nasze sprawy nie obchodzą. Jaka jest na torada? Jakajest na to rada? powtórzył pierwszy mówca,zawieszając głos. Dorota z niepokojem zerknęła na zegarek. Nie rysowałajuż damskich główek, z profilu ani en face. Myślała, jakbezobrażeniagospodarzywymknąć się z posiedzenia, jeśliobrady się przedłużą w południe przewidziane byłowejście "Perkuna" do portu rybackiegow Gdyni. DziadekAleks, ogolony i wyszykowany od rana, czekał na nią, abygo tam zawiozła. Nigdy jeszczenie widział trawlera, naktórym pływał wnuk. Nie mogła mu zepsuć tej przyjem. ności. Sam ją sobie wymarzył, gdy Dominik dał znać powyjściu z Kanału Kilońskiego, kiedy zawiną do Gdyni. Tymczasem dyskusja stawała się coraz bardziej gorąca,rozpalały ją wzajemne pretensje uczestników narady byłi między nimi i tacy, których latorośle pokończywszystudia na zawsze wyniosły się z miasta nad Zatoką. A Leon? wołał ktoś z prezydium, zapomniawszy,że właśnie miał czuwać nadrzeczowością i planowymprzebiegiem dyskusji. Co zrobił twój Leon? Skończyłszkołęi tyleśmy go widzieli. Spod okna poderwał się ktośna równe nogi i zapiałurażonym głosem: Jest asystentem na uniwersytecie wToruniu. Macie tu uniwesytet? Wybudujcie, to będzie tu siedział. Wilkusowa swego takżewypchnęła do Łodzi! Ludzie kochani! salę wypełnił rozżalony głos kobiecy. Przecież w filmie oświatowym chłopak pracuje. Szkołę operatorskąskończył, przyszłość chcielibyście dzieciakowi zawiązać? To pocoście go posyłali dotakiej szkoły, po którejtu nie może pracować? Taką sobie szkołę wybrał. Przymusu nie ma. Miastotonie więzienie. Każdy może z niego za swoim losemwyjechać. "...zaswoimlosem wyjechać" zapisała Dorota w notatniku. Zrezygnowana powróciła i do główek kobiecych,i do odnotowywania zdań, które padały na sali. "Każdymoże" dopisała. Róbcie tak mówiła dalej kobieta żeby ludziechcieli tu siedzieć, żebystąd nie uciekali. I ci, co się tuporodzili. Ici, którzy tu przyjeżdżają. Tak róbcie,nicinnego nie wymyślicie. Człowieka dawniej trzymała namiejscu bieda i głupota, bo nie wiedział, jaki jest światnaokoło. Teraz może zatrzymać tylkodobro, którego niechce mu się rzucać. Było już dobrze po południu, kiedy obradysię skończyły. Przewidując, że będzie konieczny pośpiech, stary Aleksdał jej wóz. Wskoczyła w iniego natychmiast, gdy zaczęto się rozchodzić. Staruszekczekał nanią przed domem,ale i Nałęcz z nim razem. Musiała opowiedzieć muw trzech słowach przebieg narady, powtórzyć, co mówiono natemat Zakładu i przyszłej fabryki. 176 Aleks dreptał nerwowo, zamykając i otwierając drzwiczki samochodu. W wędzarni nagórze otworzyło sięokno. Obiad! krzyknęła Smardzewska. Przecież powinniśmy być jużdawno w Gdyni jęknął. Powiem tylko, że nie będę jadła. Dorota przebiegła drogę,ale pokonawszy schody wpadła najpierwdo swego pokoju, ściągnęła bluzkęi spódnicęi zdjęłaz gwoździa cośkolorowego, powycinanego letnio na ramionach i plecach, w czymwiedziała, że jest jej ładnie. Przemyłatwarz, uczesała włosy, sprawdziła przedlustremczystość zębów. Obiad! zawołała znów Smardzewska. Zjem wdeczorem, Aleks mnie zamorduje, jeśli zaraznie pojedziemy. To dla kogo ja te naleśnikismażyłam? Smardzewska ukazała się w drzwiach zpółmiskiem w ręku. Naleśniki były z serem, Dorota musiała się załamać. Zjem na pewnowieczorem. A terazwezmę jednego,nie dwaalbo trzy, bo jestem strasznie głodna. Suknię sobiepoplami! zawołała za nią kobieta,przechylając się przez poręcz schodów. Biegł od niejw dół zapach wanilii i pomieszane wonie kuchenne, którymipachną przez całe życie matki. , Podrzucili doGdyni Nałęcza. Przez całą drogę bawiłdziadka Aleksa wizją przyszłejfabryki, która miała stanąćnadZatoką. Bo skoro miasto miało ją już w planie. Żeby tylko nie śmierdziała jakfabryka mączkiwe Władysławowieprzerwał stary. Nałęcz obraził się. A Zakład śmierdzi? Przecieżmieszka pan naprzeciwko. Dorota przysłuchiwała się z pobłażliwym uśmiechemrozmowie poza jej plecami. Starała się opanowaćpodniecenie, którego nie mogła zwalczyć od rana. Starałasię,żeby przynajmniej niebyło takwidoczne dziadek Aleksani Nałęcz, a tym bardziej tenchłopak, do którego jechali,nie powinien domyślić się jej radości. Czy była potrzeba,żeby ją ukrywać? MójBoże myślała : tak mało jestokazji, żeby. żeby co? zastanowiła się,z trudem mijając olbrzymi samochód-chłodnię, który od dłuższegoczasu 177. tarasował jej drogę. Jezdnia na tym odcinku była wąska,dwukierunkowa, o każdej porze dnia zapchana ciężarówkami i wozami osobowymi, nie licząc autobusów podmiejskich i dalekobieżnych, które zwłaszcza w lecie często kursowały na tej trasie. Prowadzenie samochodunie należało tu do przyjemności. A przepustkę do portu pan ma? zapytał Nałęcz,zwracającsię do Aleksa. Zapomniała o tym. Od chwilirozpoczęcia pracy nadbadaniem wodorostów miała stałą przepustkę do wszystkich portów. Tosprawiło, że nie pomyślała o przepustcedla dziadka. Przecież mój wnuk dzisiaj przyszedł z morza obruszył się staruszek. Muszą mnie wpuścić! Dziadku! mruknął tylko Nałęcz. Spróbujęcoś załatwić powiedziała niepewnie. Aleks denerwował się coraz bardziej. Muszą mnie wpuścić! Jak to ma być? Czyja złodziej jestem? Mój wnuk wrócił z morza. Mamznajomego w "Dalmorze"przypomniał sobie Nałęcz. Zerknął na zegarek. Żeby tylko jeszczebył w biurze. Zajęłoim to przeszło pół godziny. Stali przed łańcuchem, który zamykałwjazd do portu rybackiego, i przedgroźnym obliczemstrażnika, zawodowo nastawionego podejrzliwiedo bliźnich. TriumfującyNałęcz ukazał sięwreszcie na progu małego domu, w którym mieściło siębiuro przepustek. Zwycięstwo! zawołał. Jak to dobrze, żejechał pan z nami westchnęłaDorota. Zawracanie głowy! zlekceważył te zabiegiAleks. Itak by mnie wpuścili. Wnuk wróciłz morza. Strażnik obejrzał przepustki, opuścił łańcuch. Powodzenia! Nałęcz pokiwał im dłonią. Teraz będzie pan -wracał na piechotędo miasta Głupstwo! , Do jutra! Na "Perkunie"rozpoczęto już wyładunek, na pokładziepełno byłoludzi. Czy Dominik był wśród nich? Niewidziałago? ale dziadek wciąż sięo to dopytywał. Zaparkowaławózw cieniujakiegoś magazynu,pomogła dziadkowi wysiąść. Najpierw niech pan popatrzy nastatek! W pełnym letnimsłońcu, pod pogodnym niebem, któreciemnym błękitem barwiło wodę w kanale, "Perkun"wyglądał wspaniale. Musiałato przyznać -nawetDorota,choć statki, do którychbyła przyzwyczajona, statki, naktórych pływał jejojciec, były owiele większe iładniejszą miały architekturę. Może po prostu nietak wyobrażała sobie trawler rybacki. Czuła się zaskoczona i zawstydzona tym, że jejwiedza w tym zakresie okazałasięubogai nie uwspółcześniona nie tylko chemia zmieniałasię z dnia na dzień. Dziadek Aleks patrzyłoniemiały. Nie pływał już odpiętnastu lat. A życie spędził na łodzi rybackiej. Na łodzi. Dorota starała się to sobie wyobrazić, trzymając go za,ramię, czującjego drżenie. Patrzył na biały statek, którym dowodził jego wnuk, który należał do jego wnuka,gdy go prowadził wśród gór lodowych, gdy odpowiadał zaniego w rejsie. Idziemypowiedziała. Staruszek tkwił wciąż w miejscu. Czy myślał o tym,że wreszcie ten piękny statek stoiw słońcu, na spokojnejfali kanału, że nadszedł wreszciejeden z tych trzechdni powtarzających się w ciągu roku. Idziemy! powtórzyła. Nic nie mówił posuwając się nabrzeżem, wstępując natrap. Pokazała przepustki trapowemu i od razu zakotłowało się przy wejściu, a przez statekwionęła wieść: dziadek idziewczyna kapitana! Dorotato prawie słyszała,czytaławe wszystkich oczachdziadek inowa dziewczyna kapitana, Dominik biegł już po jakichś schodkach,w koszuli rozpiętej na piersiach, zgrzany wreszciezgrzany po chłodach północy roześmiany jak chłopak,szczęśliwy nad wyraz, po prostu głupio szczęśliwy. Boże! Myślałem, że się już was nie doczekam! Konferencja szepnęłaDorota. Konferencjaw prezydium. Dominik wycałował już dziadka. Teraz wszyscy czekali, jak się przywita z nią. Zrobił im straszny zawód, gdynie chwycił jej w objęcia. Tak się cieszę mówił. Tak bardzo sięcieszę! Ja także powiedziała. Nareszcie! Nareszcie jesteście tutaj. Obydwoje. Dominik! mówił dziadek, gdy prowadził ich doswojej kabiny, trzymając za łokcie podczas długiej drogikorytarzami trawlera. Taki piękny masz statek! Opowiadałeśmi, ale myślałem, że mnie okłamujesz. że mnieokłamujesz,żeby mi sprawić przyjemność. Słyszy pani? Słyszypani, o co się mnieposądza? Jaki mieliście rejs? zapytała. Wspaniały! Wszystkie rejsy do domu są wspaniałe,niezależnie od pogody. I ładownie przywieźliśmy pełne. Aleks nie najlepszy miał już słuch, ale to jednakUsłyszał. Będzie premia? zapytał przystając. Dominik się roześmiał. ; Najpraktyczniejszy w naszejrodzinie jest dziadek. Ktoś musi posiadaćtęzaletę powiedziała. Dominik znowu wziął ich oboje za łokcie. Najpierw sięczegośnapijecie,a potem pokażę wamtrawler. A co masz? ożywił się dziadek. Coś w dziadka guście. I zimne. Bo Gdynia przywitała nas dzisiaj, jakbyśmyweszli do Lagos. Marzył pan przecież o pogodzie. I nie wycofuję się. Wszyscy pocą się z ochota. A ryba przechodzi z chłodni do chłodni. Co masz? dopytywał się dziadek. Kupiłeśw St John's? W St John's. Ustarego Szkota na Water Street. Przysięgał mi, że butelka pochodzi z piwnic jegorodzinyw Glasgow. Nie otarł z niej nawet kurzu. Ja musiałemtojednak zrobić, w lodówce przemieniłby się wbłoto. Tumieszkasz? westchnął dziadek,gdy stanęli naprogu kabiny kapitana. Tu pracujęi mieszkam. I znowu kabina była napewno mniejsza iskromniejurządzona niż kabina kapitana na statkach handlowych,na . którychpływał jej ojciec Dorocie zrobiło się jednakprzyjemnie na widok zacisznego, wysłanego dywanem pokoju, z nowoczesnym biurkiem, gablotą na książki, półokrągłą kanapą i fotelami, pokoju, w którym ten zdyszanyw tej chwili z radości chłopak spędzał prawie cały rok. A gdzie śpisz? spytałdziadek. Dominik otworzył drzwi domałej sypialni znajdującej 180 się obok. Szafa, stolik iniezbyt szeroka koja z umieszczoną nad nią tubą głosowąnad głową kapitan każdejchwili musiałmieć połączenie z mostkiem. Przy koi desk-azabezpieczającaprzedwypadnięciem podczas sztormu. Dziadek zajrzał nawet do łazienki. Puściłwodę, abysprawdzić funkcjonowanie kranów. Szczytem komfortu,którego zaznał na morzu, był ciasny iduszny kubryk nakutrze motorowym,ze stromymi schodkami, klapą włazuipiętrowym rozmieszczeniem koi. Odór ryby i smarów,przemoczonej i przepoconej odzieży, gumowych butówi zgnojonych skarpet wypełniałto małe pomieszczeniepod pokładem, do którego chronili się przedzimnem i falą. Aleks jeszcze raz puścił wodę, otworzył i zamknął iluminator, trzepnąłdłonią w sprężynujący materac na koi. No tak powiedział do Dominika. Co, dziadku? ,. Już ci powiedziałem: masz piękny statek. Nic jeszcze dziadek na nim nie widział mostku,maszyny ani przetwórni. Jakludzie mieszkają. Jak ty masz dobrze, toi ludziemają dobrze. Wszystko wam pokażę, ale przedtem obiecałem cośdo picia. Ja dziękuję odezwałasię Dorota. Prowadzęwóz. Pomyślałem o tym. Zjawił się steward. Od dawna musiał czekać,żeby wkroczyć z tacą, na której stały kieliszki, szklanki i dzbanekzsokiem pomarańczowym z kawałkamilodu. Dominikwyjął z lodówki, stojącej w kącie kabiny, pudełko czekoladek i butelkę szkockiej whisky. Podać kawę? spytał steward. Dwie odpowiedział Dominik, otwierając butelkępod uważnym spojrzeniemdziadka,któremu kawa jakobyszkodziła. Na ścianie nad kanapą wisiała ogromna mapa, oznaczony był na niej kurs ostatniego rejsu i łowiska. Dorotaodnalazła na południowo-wschodnim brzegu NowejFundlandii wąski fiord portuSt John's. To stąd wysyłałpanlisty? Zbliżył się, dotknął jej ramienia, przezdługą chwilęrazem patrzyli namapę. WielkiBoże! Dziewczyno! Jednak pani istnieje? 181. Nalej jeszcze! odezwał się dziadek. Dobra tawódka. Ale doleję trochę wody sodowej, za duży dziś upał. Niedolewajmi żadnej wody! Po raz pierwszy przyszedłem do ciebie na statek i wody mi będziesz dolewał! Nodobrze westchnął Dominik. Ale ostatni kieliszek. Resztę wypijedziadek w domu. Siedzieli oto oboje wtym miejscu, w którym o nichmyślał, do któregoprzywoływał ich co dnia poprzez setkimil wzburzonego morza. Dziadek był od dawna jego wyłącznąwłasnością, jak daleko sięgał pamięcią, niemiałnikogo poza 'nim. Morze, z którym się po raz pierwszyzetknął, było morzem dziadka, i ryba, którą ciągnął w sieci, i łódź. Cała wiedza, którą mu dałaszkoła i praktyka,miała w zaczątkach tę pierwotną mądrość dziadka, pochodzącą z obcowania z żywiołem przez wieki, z pokolenia na pokolenie. Dziadek więcbył tuz nim zawsze. Onabyłaprzybyszem. Kimś nowym. Potrzebnym. Oczekiwanym. Wielki Boże! zaczął znów, patrząc na nią. Przyłożyła palec do ust. Ciii. Nie trzeba nic mówić. Dobrze, będę tylko patrzył. Potem zwiedzali trawler od mostku,który Dorotaznałajuż z opowiadań, z listów Dominika, z wyobrażeńo jego nocach tutaj, gdy statek szedł z reflektorem lodowym na maszcie naprzeciw białemu niebezpieczeństwupółnocy, poprzez wypoczywającą maszynę, czekającą terazna generalny przegląd, kuchnię, pomieszczenia załogi,ambulatorium i gabinet lekarza, aż po halę przetwórni,tej małej pływającej fabryki, w której żywa ryba stawałasię w ciągu kilkunastu minut zamrożonym i oglazurowanym blokiem filetów. Niestety, nie było rybyi nie dałosię pokazać dziadkowibłyskawicznego procesujej obróbki,poproszony więc przez kapitanatechnolog przetwórstwa musiał powtarzaćw nieskończoność, jakto dorszczykarmazyn, rzucony na stół po dwóch minutach jest jużdwoma filetami wędrującymi przez tunel zamrą żalniczy,a w tym samym czasie z jego wątroby wydobywa siętran, ości zaś, głowa i skóra przemieniają się w mączkęrybną. Stary mrugał powiekami, szeptał coś do siebie, 182 dotykał rękami potężnychbaaderówstojących w halii mruczał: Klemens! Klemens powinien to zobaczyć. Dobrze powiedział Dominik. Poprosimy Klemensa. Należy mu się wmieszała się Dorota. Jeśligoto ostatecznie nie zrazi do naszego kutra, którym pływapo Zatoce. Zjawił się steward i szepnął Dominikowi, że ktoś czekaw jego gabinecie. Kazio! powiedział Dominikdo dziadka, Kolega wyjaśniłDorocie. Chciał jeszcze coś dodać, alezastanowił się i umilkł. Kazio, inżynierLaskowski, jak go Dominikprzedstawił, był młodym człowiekiem o nieco roztargnionym sposobie bycia. Przysiadł na brzegu fotela ichoć Dominikusiłował nawiązać jakiś kontakt między trójką swoichgości, nie przestawał zerkać na zegarek. Płyniemy? spytał, gdymu się zdawało, że Dorotaani dziadektego nie słyszą. Dorota poszukała torebki. Na nas już czaspowiedziała do Aleksa. Dominikowi trysnął pot na czoło, nie widziała jeszcze nigdy, żeby się ktoś wtensposób wstydził, denerwował czy doznawał uczuciarozpaczy. Ale cóż znowu? zawołał. Przyjechaliście przedchwilą. Spóźniliśmy się, nie będziemy panu krzyżowaćplanów. Kazio bębniłpalcami Wszkiełko zegarka, nie patrzyłna nikogo. Jedziemy! powiedziała Dorota, dotykając ramienia Aleksa. Stary patrzył na ledwo rozpoczętą butelkęszkockiej wódki, patrzył z żalem i niepewnością, ale Dominik tego nie widział. Jutropani wszystko wytłumaczę . szepnął. Ależ głupstwo! Niech pan sobie nie przeszkadza. Sprowadzając dziadkapo trapie nie przestawał do niejszeptać: Jutro pani wszystko zrozumie. I będzie pani szczęśliwa. Proszę mnie na dziś rozgrzeszyć. 183. Nie mam do tego żadnego prawa powiedziała, nie odwracając głowy. Kiedy siedzieli już w wozie, dziadek wychylił się ponad opuszczoną szybą. Schowaj tę wódkę! zawołał. Dominik stał na nabrzeżu w jakiejś rozkołysanej pozie, która mogławyrażać zarówno chęć pobiegnięcia zasamochodem, jak i ucieczkę na statek. Wracaliprawie przez całyczas na klaksonie, jak karetkapogotowia lub strażpożarna. Dorota tylkoczekała,kiedy pojawi się z boku biały kask patrolumilicyjnego,ale miała jednak w tym dniu trochę szczęścia. Dziadekusnął zaraz za Gdynią, rozmarzył go alkohol. Ledwo dobudziła się go w garażu i podpierając zaprowadziła domieszkania. GdzieDominik? mamrotał. A diabli go wiedzą odpowiedziała,nie mogąc pohamować rozczarowania i złości. Naszczęście do Aleksa to już nie dotarło. Ułożonyna łóżku, chrapnął od razu i tak donośnie, żeDorota zatrzymała się na długą chwilę w progu, żeby się upewnić,czy to normalne. Potem zatrzasnęła drzwi iprzebiegładrogę. Smardzewska już odgrzewała naleśniki. Dziękuję. Nie będę jadła. No dobrze, zjem zmieniłazdanie, widząc jak twarzgospodyniciemnieje rumieńcem obrazy. Zjem, niech pani daje. Ile? Wszystkie! Usiadła przy stolei zaczęła z mściwą zaciętością, gryźćprzesuszone odgrzewaniem naleśniki. Kawy się napije? spytałaSmardzewska. Napije się. Zbożowej? Może być zbożowa. Wszystkojedno. Ja to nie rozumiem takiegogadania Smardzewskamiała wreszcie dość. Wszystkojedno! Co to znaczywszystko jedno? Albo się czegoś chce, albo nie. Panito zawsze wie? Ja? Właśnie pytam, czy pani zawsze jest pewna, że naprawdę czegoś chce? Kobieta z hałasem postawiła szklankęna spodku. Więc jaka to ma być kawa? Bo może być dobra. Proszę o zbożową, będzie prędzej. Z mlekiem. No jak tam ten statek Dominika? spytała wreszcie Smardzewska, podsuwając Dorocie cukiernicę. Prędko wróciliście. Obejrzeliśmy wszystko, co byłogodnego obejrzenia. Myślałam, żeto duży statek. To duży statek. I tak prędko wróciliście? Alekschciał się zdrzemnąć. Smardzewska od razu się domyśliła. Popił sobie? Trochę. Znowu wpadnieim ładny grosz! Komu? Przecież o nichmówimy. Tym z naprzeciwka. Jedenrejs po rybę na takim dużyto statku musi przynieść szyprowi. Dorota podniosła dłonie do uszu. Nie chcę nic o tym wiedzieć! Co się stało? Nic się nie stało. Alemożemy mówić o czym innym? Kobieta wzruszyła ramionami. Nie miała zamiaru zrezygnować z tematu. A dlaczego o czyminnym? Tu jak ktoś wraca z morza, mówisię przede wszystkim o tym, co przywiózł. Ileprzywiózł. Ryby. Pieniędzy za rybę. Tak tu zawsze było. Dorota odsunęła od siebie talerz i szklankę. Rozejrzałasię po pokoju,nawet ściana podwójnego nieba, rozpostartawśród firanek, przestała ją cieszyć. Wciąż to tutaj słyszę: zawsze, od wieków! Wszyscyto powtarzają. Może wreszcie coś się zrobi, żebynie byłotak jak od wieków? Smardzewska obmyłapod zlewem talerz, spłukałaszklankę. Patrzyła na nią zdziwiona. A czy toźle, żeludzie się trzymają tego, co było? Tonajwiększa pewność, nie ma większej. A nawet jaksięjedziew przód, to się trzeba za siebie oglądać. Inaczejdaleko się nieujedzie. 10 Zatoka śpiewających traw. Niech wam będzie! Dorota machnęła ręką i wstałaod stołu. Idę spać. Już? A co mam robić? zawołała. Za głośno, ze zbyt wyraźną pretensją. Usłyszała swój własny głosi zrobiło sięjej wstyd. Świetne te naleśniki powiedziała już w progu. Nawet lepsze teraz niż na obiad. E, tak tylkomówi uśmiechnęła się Smardzewska,od razu rozpogodzona. Naprawdę! Objadłam się jakbąk. A nie zimno ci w tej kiecce? Zimno? Dlaczego? Wszystko masz gołe. Z przodui z tyłu. No nie wszystko. A pozatym taka moda. Ja wiem, że taka moda, tylko pytam, czy ci niezimno? Idę spaćpowtórzyła Dorota. I z okien jej pokoju morze nie wydawało sięjuż odpoczynkiem dla oczu, szeroką przestrzenią powietrza i światła, błękitnego blasku. Znowu poczuła wstyd, że wszystkoto straciło dla niej dawnąurodę, że poddała się tak łatwomałej głupiej klęsce,która nie mogła mieć żadnego znaczenia w jej życiu. Wyjęłaz fiolkipastylkę meprooamatu,popiła małąilościąwody. Żeby prędzej zaczął działać. Spać! pomyślała znadzieją. Proszek uspokajający przestał działać o świcie. Obudziła się, od razu zagrożona czymś,o czym chciała zapomnieć, uwikłana w niebezpieczeństwa ismutki. W tejsamej chwili uświadomiła sobie, żeprzeddomem ktośkrzyczy, śpiewa, kłóci się i przeklina, na trzy głosy, potem na dwa, gdy trzasnęły drzwiczki samochodu i warkotmotoru oddalił się. Teraz był to tylko czyjś śmiech i podśpiewywanie,uciszane donośnym szeptem Dominika, który takżenie miał naturalnego brzmienia. Schowała głowę pod poduszkę, mimo to przez długiczas słyszała walenie w drzwi, a potem zdenerwowanygłos starego Aleksa wyrwanego ze snu. W końcudrzwitrzasnęły, hałas sięwyciszył,jak w audycji radiowej, i nastała równie dręcząca cisza. Wiedziała, że już nie zaśnie. Wstała, przeszła się po pokoju. Wydał jej się klatką, w któ rej sama zatrzasnęła sięprzez nieostrożność. Namorzuleżał już różowy blask budzącego się dnia. Zatoka paliła sięjasnym, wesołym płomieniem, pierwsze kutry wychodziłyna połów. Wzięła ze stołu blok do pisania ipióro, zaczęła listdorodziców. Ale gdy już był w kopercie, podarła gonadrobnestrzępy. Zaczęładrugi, znowu go podarła. Kiedy przyszłado Smardzewskiej na śniadanie, kobietakrzątała się przy kuchni zła iniewyspana. Słyszałaś? zapytała. Słyszałam. Koleżkę sobie jakiegoś przywiózł. Taksówkę wzięliaż z Gdyni. Dlatego z wami nie wrócił. Dorota parzyła sobie usta gorącym mlekiem. Miałam rację,że go do Urszuli nie dopuściłam urwała, wytrząsnęła z sitka do mleka białe kożuchy. Aleco? Bo ja wiem, jaki jesttamten? Zjedzbułkę. Nie, dziękuję. Weź przynajmniejze sobą na dół. Przecież nie pokażesz się do obiadu. Może właśniesię pokażę. Nie mam dziś nic pilnegodo roboty. W laboratorium praca jej nie szła. Krążyła między kadziami, stała przy ekstraktorach, ażdziewczętom,któreje obsługiwały, zaczęły się trząść ręce. Źle robimy? spytała Ana. Dobrze robicie. Bo pani inżynier tak patrzy. Około południa w domunaprzeciwko otworzyły siędrzwi. Ukazał się w nich młody człowiek nazwany przezDominika Kaziem. Przeszedł drogę, zmierzał prostokubramiewędzarni. Nie ma mnie! krzyknęła Dorota do dziewcząt. Uciekła do laboratorium, zdecydowana nie przyjąć żadnych przeprosin, żadnego tłumaczenia. Ale młody człowiek wszedłszy na korytarz, nie pytało niąsłyszała to wyraźniepytał o Nałęcza, agdywskazanomu pokój kierownika Zakładu, zapukał i, zaproszony do środka, ugrzązł tam na dłuższy czas. Mijały minuty, kwadranse, w końcu godziny. Na krótkoprzed trzecią zajechałaprzed wędzarnię ciężarówka, z magazynu zaczęto wynosić worki z agar-agarem. .. Do laboratorium wpadła rozpromieniona Ana. Wiedziałam, żeto pomoże! Przez cały czas mówiłam,że pomoże. Nie wyszłona moje? Dorota odwróciła wzrok od mikroskopu. O co chodzi? Co wyszło na twoje? Anaoddychała szybko. List do Gomułki. Mojamatka, matka Zetki, Ewyi. jeszcze trzech dziewcząt od nas napisały list do Gomułki. W jakiej sprawie? Wnaszej sprawie. Tu wszyscy piszą do Gomułki, jakczegoś nie mogą załatwić. A może najpierw należałoby próbować namiejscu? Dorotawróciła do mikroskopu, choć pod szkiełkiem niebyło nic interesującego. Na miejscu nigdynie jest tak, jakbyć powinno. Ludzie się znają. Gomułka zna tylko sprawę. I pomogło! Co pomogło? Powiedzże wreszcie. No przecież przyjechali po nasz agar-agar. Biorącałe trzy tony. Pusty magazyn zostanie. Dorotazaniemówiła. Ana patrzyła na nią zdumiona. Pani inżynier nic nie wiedziała? Ten pan jest u kierownika. Kto? Ten pan, co kupił nasz towar. Dlajakiejś fabrykiw Gdyni. W Gdyni? Tak. Teraz wszystko się ruszy, zobaczy pani inżynier. Mama,jak ten list do Gomułki miała pisać, to namszę dała, żeby już było na sto procent pani inżyniersię cieszy? Cieszę się powiedziała cicho. Ale tak jakoś. Ana spostrzegła wreszcie, że jestjedyną osobą w laboratorium rozpromienioną sukcesem. Cofnęła się ku drzwiom, położyła dłoń 'naklamce. Bowłaśniepankierownikprosił, żeby pani inżynierprzyszła. Jest ten pan i pan Dominik z naprzeciwka. Milczała. I Cejko przyszedł. Też sięucieszył, jak zobaczył, żejuż ładują na ciężarówkę. Powiedz. powiedz szepnęła, odwracając głowęku oknu że jestem bardzo zajęta i proszę,żeby miniktnie przeszkadzał. Nikt! powtórzyła. Ana stała przy drzwiach, patrzyła na czubkiswoichdrewniaków. Jej gumowy -fartuch lśnił wilgocią i takjak pierwszego dnia, gdy Dorota tu przyjechała, wycierała o niego suche ręce. Proszę cię, tak powiedz. Dobrze. Jak pani chce. Gdy dziewczyna wyszła, wstała i zamknęła drzwi naklucz. Dobijali się potem donich wszyscy po kolei. ZdumionyNałęcz, jeszcze mniej rozumiejący Kazio, Dominikpełen poczucia winy, nawet Cejko i stary Aleks, któregosprowadzono na pomoc, gdy usłyszeli, że płacze, w końcuWiktor, który akurat się zjawił. Wysłuchał relacji o sprzedaży agar-agaru, o wymarzonej perspektywie wejścia wprodukcję, otak szybkim i nieoczekiwanym sposobie załatwienia tej sprawy. Podszedłdo drzwilaboratorium. Także usłyszał płacz. Nie bądź wariatką! powiedział. Ale zabrzmiałoto bardzo miękko. Nareszcie znowu dom! Bywała tu co kilka dni,jak kazała matka,ale było to tylko nocowanie, sprawdzanie,czy wszystko w porządku, podlewanie kwiatów. Czteryścianystawały się domem dzięki ludziom, trzeba byłoczyichś głosów, stąpań, skrzypienia drzwi, podśpiewywania włazience, żeby wróciłaradość przebywania tutaj,oddychania, patrzenia na wciąż ten sam widok za oknem. Pierwszy wrócił Zygmunt. Nie od razu zorientowała sięwjego nastroju. Myślała o sobie. Czuła sięugodzona, okradziona z marzeń i złudzeń, okaleczona na całą przyszłość. Trzebasię było nią zaopiekować, dopomócjej, pocieszyć,oddalićod tego co się stało. Czekała na to. Wreszcie byłtu ktoś, komu mogła przedstawić, tak przedstawić swoją klęskę. Nie wyniki jej pracy,nie wiedza jej i Wiktora, nieślęczenie nad technologią, nie jej zabiegi wreszcie i starania, ale chęć wyświadczenia komuś przysługi po kieliszkuwódki, litość prawie, sprawiła, że odkryto w agar-agarzetyle zalet, iż już następnego dnia mógł wejść do produkcjiw poważnych zakładach spożywczych. Formalniewszystko. wyglądało jak należy. Agar-agar poddano natychmiastowej próbie. Wypadła doskonale. Nałęcz otrzymał pismoz podpisem głównego technologa fabryki, stwierdzającewysoki gatunek polskiego agar-agaru i rezerwującecałą jego produkcję roczną. Zrobiłkilka odpisów tegopisma iporozsyłał je, gdzienależało. Inwestorzy ZakładuDoświadczalnego nad Zatoką,którym'wciąż po nocach śniłsię prokurator, odetchnęliz ulgą. Profesor przysłał Dorocie i Wiktorowigratulacje. W tej aurze sukcesu tylkoz kimś najbliższym można było mówićo rozczarowaniu. Wiktorunikałjej. Ona jego także. Rozpakowywała walizki Zygmunta, nie mogąc się doczekać,kiedy przestanie się kąpać i wyjdzie wreszciez łazienki. Zajęta swoimi myślami nie mogła jednak opanować zdumienia: walizki były pustawe. Brudnabielizna,przybory toaletowe, literatura zzakresu budownictwaokrętów, notatki, plik zagranicznych pism dotyczących Afryki. Nie tak wyglądały bagażeojca po . powrocie z rejsu. Małpy mi nie przywiózł pomyślała. To itakdobrze. Kiedy wyszedł z' łazienki, umieściła już pustewalizkiw pawlaczu nad wejściowymi drzwiami. Po co się dotego brałaś? Sam bym posprzątał. Na pewno jesteś zmęczony. Ja? Czym? Niewyglądasz dobrze. Ty też. Czy miałaś jakieś przykrości? Trochę, ostatnio. Ale mówiłaś przecież, że wres2cie macieodbiorcę. No właśnie. W drugim pokoju zadźwięczał telefon. Nie ruszała sięz miejsca. Jeśli to domnie. zaczął. Nie, to na pewno do mnie. Skądwiesz? Jeśli do mnie, to mnie niema. Niechcę jeszcze znikimrozmawiać. To na pewno do mnie powtórzyła. Dlaczego nie odbierasz? Mnie także nie ma w domu. I nie chcęz nikimrozmawiać! Co zagłupstwo! Może być coś ważnego. Nie możebyć nic ważnego. IM Telefon umilkł wreszcie, bardzo ostro zabrzmiała po nim cisza. Nic ci nie przywiozłem. Nieszkodzi. Mama z ojcem na pewno wydali wszystkie pieniądze na łachy. Chciałem ci 'coś przywieźć. Ale w tamtąstronę niemiałem do tego głowy, myślałem, że kiedy będęwracał. I też nie miałem głowy. Nie szkodzi. Bałam się tylko, że przywieziesz mimałpę. Pamiętałem, że nie chciałaś. " Mieli sobie tyle do powiedzeniai nagle się okazało,żeto trudne. Dorotawciąż jeszcze słyszała dźwięk telefonusprzed chwili. Dzwonił Dominik, była tego pewna. Dzwonił, przychodził,czekał na nią,gdy szła lub wracała z Zakładu. Postanowiła to wytrzymać. Jeszcze dziesięć dnii popłyniew nowy rejs. Nie będzie stałana nabrzeżu,właściwie powinna być mu wdzięczna, że ją od tegouwolnił. Ktoto mógłdzwonić? powiedział Zygmunt. Do ciebie czy do mnie? Roześmialisię jakdawniej, jak zawsze się śmiali, kiedybyli razem. Postanowiła ten nastrój utrzymać. Nie pisałeśostatnio o wdowie. Odłożył papierosa, którego miał zamiar zapalić. Dlaczego miałem oniej pisać? Bo pełnojej było w pierwszych listach. A od Akry cisza. Właśnie wysiadław Akrze. Płynęłado Akry. Byłem na pogrzebie jej męża dodał po chwili. Gdzie? Mówię przecież. W Akrze. Nie rozumiała nic ztego, co powiedział. Przecież pisałeś, że umarłw Anglii. Tak, w Anglii potwierdził. Na szczęście telefon znowu się rozdzwonił i nie musiałpowiedzieć nic więcej. Patrzyli, na siebiew napięciu. O kogo tochodzi? zapytał. Nie wiem. Przecież nie podnoszę słuchawki; W porządku, jeśli ,nie chcesz powiedzieć. Zrobię kawywyszłado kuchni, aon wreszcie zapalił papierosa, któregoodłożył na brzeg popielniczki. Pogrzebw Akrze. Wciąż to miał przedoczyma. Biały 191. cmentarz dla cudzoziemców, wyrąbany w tropikalnej zieleni, bez drzew i krzewów, które na wszystkich cmentarzach północy strzegą spokoju umarłych. A przedtem tydzień w Konakry i tydzień na morzu,cudowny czas oczekiwania, że coś sięstanie, że ku czemuś dążą oboje. Niebyła już tak 'milcząca jak na początkupodróży. Samotnośćmusiała jej jc-dnak zaciążyć, była ponad jej siły. Mówiłao swoim domu wAkrze. Miał gozobaczyć prosiła, żebyjej dał kilkadni nadoprowadzenie go do porządku. Dwa,trzy dni mówiła. Pytała kapitana, jak długi będziepostój statkuw Akrze. Do portu weszli wieczorem. Czekał już na nią samochód, biały, jak w Konakry. Czarnykierowca stał przydrzwiczkach. Kapitan odprowadziłją do trapu. "Do jutra" powiedziała do niego. Spał źle tej nocy. Śniło musię,że biegł drogąmiędzy dwiema ścianami buszu, wąskimwąwozem wśród szmerów, szelestów, pomruków, kląskańi poszczekiwań. Zdawało mu się, że razem z nim podążająku miastu, któreświeciło w oddali łuną świateł, całestada zwierząt,że pełzną po ziemi, skaczą zdrzewana drzewo, przedzierają się przez gąszcz. W twarzuderzałygo jakieślepkiećmy, kosmate skrzydła nocnychmotyli. Spływał cały potem, koszula przylepiła mu siędo grzbietu, spodnie zwilgotniały na udacli. Światłamiasta były wciąż tylko łuną nad ciemną gęstwiną zieleni. Bał się usiąśćna brzegu drogi, bał się nawet przystanąć. Musiał biec, zwalniająctylko dla nabrania tchu i otarciapotu z czoła. Wtedysłyszał wśród dudnienia własnegoserca zwielokrotniony głos nocnej Afryki. Obudził się mokry izdyszany, z ustami otwartymi dokrzyku. Wstał,ubrał się i wyszedł na pokład. Robiło sięjuż jasno, powietrze nie utraciło jeszcze nocnejrześkóści. Przy samym trapie stał samochód-chłodnia, ale ludziegoobsługujący nie mieli białych fartuchów. Taksamo ubranynaczarno był młody człowiek rozmawiający po angielskuzkapitanem. Z chłodni na statku wynoszono dużą podłużną skrzynię. Za wcześnie pan wstał powiedział,pierwszy oficer, który także był już na pokładzie. Liczyliśmynato, że nikt się o tym nie dowie. O czym? zapytał, a już wiedziałwszystko ipytanie było niepotrzebne. Że wieźliśmy pana Peney. Marynarze sąprzesądni,nie lubią takiego ładunku na pokładzie. No i pasażerowie,te urocze Francuzki! Nie weszłyby na pokład. O dziewiątejpogrzeb. My będziemy z kapitanem. Pan też by mógłpójść, skoro już pan wie. Zdaje się,że pan lubił paniąPeney? Ceremonia pogrzebowa przebiegała pośpiesznie. Stałwśród małej grupki osób w potęgującym się upale i patrzył na szybkie zabiegi, jakich po raz ostatni pan Peneywymagał od bliźnich. Tu nie było czasu na dostojeństwośmierci,na . przemówieniai żale. Tu zmarły był tylkozwłokami, które trzeba jak najszybciej usunąćz powierzchni ziemi, żeby nie zaczęły się psuć. W dodatkujeśliprzez tyle dnispoczywały w chłodni. Wdowa stała po przeciwnejstronie grobu w tej samejsukni, którą nosiła na statku, tylko welon opadającyz kapelusza na twarz nie był biały, jak wKonakry,lecz czarnyi gęsty, musiało jej pod nim braknąć powietrza. Nie miałpewności czy go widzi, a chciał, żeby go widziała, tokończyło wszystko bez słów, bez wyjaśnień. Wrócił na statek i zamknął się w swojej kabinie, zapowiedziawszy trapowemu, że go nie ma,że nie będzie goprzez cały czas postoju wAkrze. Ale pytano o niegotylko raz. Dorota wróciła z kawą. Mały gaz powiedziała. . Myślałam, że się ta woda nigdy nie zagotuje. Znowu zadźwięczał telefon. Odbierz! krzyknął. Dlaczego krzyczysz? Odbierz,mówię ci! Nie mogę! Podbiegł do aparatu i podniusł słuchawkę. Słucham! zawołał. Po małej chwili zaskoczeniaodezwał się męski głos pytający o Dorotę. Oczywiścieże jest odpowiedział. Ale nie chce podejść do aparatu. Najlepiej będzie, jeślipan tu zaraz donas przyjedzie. Wróciłem dziś z rejsu dodał. Bardzopana proszę. Będziesz sam z nim rozmawiał! krzyknęła. Sami Ja wychodzę zdomu. Nigdzienie wyjdziesz. Zostanieszi będziesz bardzomiła. Co w końcu takiego zrobił? Opowiedziała o pośrednictwie Dominika w przeforsowaniu agar-agaru do produkcji, o tym, jak się cała rzeczodbyła. I że chyba miała prawo do tego, żebydokonałosię to inaczej. Patrzyła wnapięciu w oczybrata,czekałana jego reakcję. Kochanie! powiedział. Kochanie! To dobrze,że taka jesteś. Widzisz! Ale już go nie dręcz. Niepowinnaś gojuż dręczyć. Przecież gonawet nie znasz. Ale nie powinnaśgo już dręczyć. Niezasługuje nato. I nie chcę tego. Dotknęła jego ramienia. Czy cośsię stało? Nie, nic się nie stało. Myślę, tam, w Afryce albo na statku. Zdjął jej rękęz ramienia, odszedł w drugikąt pokoju. Na pewnoci to 'kiedyś powiem. A teraz bądź dobradlatego człowieka. Wróciła do kuchni, dolała wody do czajnika, postawiłana gazie. Przyszedłza nią iz zapasów ojca wydobył okazałą butelkę dżinu. Lubi? zapytał. Nie wiem. Więc tylko się z nim kłócisz? Nic o nim nie wiesz? Trudno wiedzieć coś o kimś, kogo się zna od niedawna, akto jest prawie stale wmorzu. Może jednak. Owszem. Lubi pewien gatunekcocktailu, którego nauczyły go panie z angielskiej dobroczynności,gdy stałkiedyś podczas sztormu w jakimś angielskim porcie rybackim. Wiesz z czego ten cocktail? Nie pamiętam. Będziesz musiał sam go zapytać. Jest w domu cośdo jedzenia? Samepuszki. Nie zachwycimy tym gościa. Na pewno nie będzie chciał ,nic jeść. A jednakwiesz coś onim. Rozległ się dzwonek u drzwi. Otwórz! Dlaczego ja? Ty go zapraszałeś. Otwórz! powtórzył. Dominik dyszał, musiał biec po schodach. O Boże! szeptał. Wielki Boże! Tak miprzykro! Stali w ciemnym kącie przedpokoju, całował jąpo rękach, wpychał jej jakieś kwiaty. Już nic,nic powiedziała. Panjest samochodem? zapytał Z. ygmunt. Nie, przyjechałem taksówką. No to w porządku. Mój brat powiedziała Dorota. Twój starszy brat dodał z naciskiem. Dlategosię zdecydowałemwkroczyć w tę historię. Dominik się roześmiał. Dziękuję panu. Powinniśmy się cieszyć Zygmunt objąłDorotęi przyciągnąłdo siebie że ona jest taka, prawda? Cieszymy się! zawołał Dominik. I smucić, że życie wymaga czasem odstępstw od reguł gry, do których jest przyzwyczajona. Nigdy, już nigdy powtarzał Dominik nic takiego się niezdarzy. Ale było to jużprzy stole,w butelcezostało dżinu najwyżej na dwa palce. Nie pozwolimy sobie zapaskudzić życia. Będziemy dbaćzawsze, żebynasze życie było czyste. Czyste! O czym onmówi? myślała Dorota, podpierającciężką głowę. Nasze życie? Czyje? Co to znaczy: naszeżycie? Chciało jej się spać. Z trudem patrzyła na siedzących przed niąmężczyzn. Zygmunt obejmował Dominika. Upał, rozumiesz? Mokryupał. Koszula ci się lepido ciała, włosy dogłowy, nie ma czym oddychać. Byłem tam w sześćdziesiątym trzecim. Na "Neptunie". Towiesz, jak to jest. I ludzie, których nie możnazrozumieć. Czarni i biali. Czarnychmożna zrozumieć. Masz rację. Maszrację. Muszę już iść. Pierwsza godzina. Pierwsza. I dlatego nigdzie nie pójdziesz. Dokądchcesz iść? Na trawler. 566578 Nigdzie nie pójdziesz. Prześpisz się tutaj. Odstępujęci swój pokój. Dominik patrzył na Dorotę, czekał co powie. Pomyślała,że możenaprawdęlepiej niewypuszczać go z domu i odrazu ogarnęła ją złość, że jej jednak na tym zależy, abyzostał tu, bezpieczny i pod jej opieką. Machnęła ręką. Przecieżzapraszają pana. Nie, nie powiedział. Niebędęsprawiał kłopotu. Spisz tutaj powtórzył Zygmunt. - I nie ma mowyo żadnym kłopocie. Zostawiła ich i poszła spać. Słyszałarozmowę długow noc, a kiedy wstała, doszłado wniosku, żechyba trudnoby się było ich dobudzić. Obiecała Cejce, że popłynie z nim tego dnia na połówwodorostów. Pogoda była piękna, słoneczna i na lądziebezwietrzna. Miała nadzieję, że Klemens i załoga kutranie zgorszą się jej szortamii opalaczem. Podczas przesiadki na pociąg motorowy odnalazła wśródpodróżnych starychznajomych, dojeżdżających jak onado miastanad Zatoką. Grupowali się w tychsamych przedziałach, jakośbezwiednie uciekając od turystów objuczonych plecakami i przekupniów jadących nad Zatokępo węgorze i świeże śledzie. Tych można byłopoznać jużzdaleka po zapachu ich koszy i ubrań. Na wzgórkach ciągnących się wzdłuż toru pasły sięowce. Pilnujące ich dzieci witały pociąg powiewem dłonilub odwracały obojętne oczy, zbyt przyzwyczajone dotego widoku. Było tak jak podczasjej pierwszej podróżynad Zatokę,nawet młody człowiek z długiminogami siedziałnaprzeciwko niej i spał tak samo wtulony w znikome ciepło swej popelinowej kurtki. Tylko barwa ziemi,ruchome pasmo pejzażu ciągnącego się wzdłuż okien utraciło swoją soczystą zieleń, pobladło, bliższe już swądojrzałościąjesieni niż wiośnie. I chłodno było też, Dorota tylko czekała, kiedy długienogi w popielatych, wypchniętych cokolwiek nakolanach spodniachprzybliżąsię do jej kolan. Kiedy pociąg przyhamował, poderwała się przerażona,czy nie przespała swojej stacji. Ale był to jeden z przystanków na trasie, z takimi samymiludźmi, jak na poprzednich plecaki i 'kosze na rybę, szorty i gumowe bu ty naciągnięte nazatłuszczone spodnie. Przez peron biegłktoś, przepychając się między podróżnymi. Poznała Dominika, z zamszową kurtkąpod pachą, w rozpiętej koszuli. Przed budynkiem stacyjnym stała taksówka. Kierowca wysiadł i oglądał opony. Musiał przejść prawie cały pociąg, żeby ją znaleźć. Zatrzymał się na korytarzuprzy oknie. Nie mogła mnie pani zbudzić? Podróżni otwierali zaspane oczy. Młody człowiek w popelinowej kurtce poruszył się także i z wyrzutem spojrzałna natręta. Dorota przekroczyła długie nogi i wyszła nakorytarz. Czy cały pociąg musi wiedzieć, żespaliśmy razem? Przepraszam. Ogarnęła mnie rozpacz po przebudzeniu, gdy zobaczyłem,żepani już wyszła. Umówiłamsię zCejką, że popłynę z nim na Zatokę. Wprowadził jakieś ulepszenia dodrągi,którą poławia wodorosty. Chce, żebym to zobaczyła. Świetnie! Przyjrzała 'sięjego rozpromienionej twarzy. Co świetnie? Chyba mnie zabierzecie? Mogę wam służyć radą. To zależy od szypra. Jeśli szypersię zgodzi. Skarbie! powiedział, przeczesując palcami włosy. Nie jest pani zbyt czuła dla mnie. Po co pan urządzałtę gonitwę? Dobryuczynek. Taksówkarz zarobił. Kazał mu pan na pewno jechać setką. I to przez tęwąską kiszkę, którą rano pcha się doGdyni mleko i mięso, całe jedzenie dla miasta. To bardzo rozsądne. Tobardzo piękne, że-bdi się panio mnie. O taksówkarza przede wszystkim. Na pewno ma żonę i dzieci. Jamam dziadka. I panią. Niech pan nie żartuje. To nie sążarty. Przynajmniej dla mnie. Bardzo pana proszę. W porządku. Nie będziemy o tym mówić. Na razie. Mamprzed sobątydzień albo więcej. I znów ze dwa,trzy tygodnie po następnym rejsie. Ale tojużbędzie koniec, tak? Nie odpowiedziała. ^ Koniec! powtórzył. Dobrze! mruknął. Niebędę o nic pytał. Sam o wszystkim postanowię. Niemaszzbyt wiele odwagi, skarbie! Cofnął dłoń,którą trzymał na parapecie okna poza jejplecami. Pozapinał koszulę, włożył kurtkę. Dojechali na miejsce w milczeniu. Ulice były jeszczepustawe, na rynku otwierano pierwsze sklepy, z pieczywem i nabiałem. Czerwoną nawę kościoła i stare domy,otaczające ją ciasnym wieńcem, oblewałjasny blask poranny, światło odbijające się od Zatoki, jak od lustrzanejtafli. Przez otwarteszeroko drzwi płynęły dźwięki organów towarzyszących pierwszej mszy. Głosykobiece wysoko wyciągały jakąś pieśń. Stromą uliczką zeszli do portu. Kutryrybackiewyszływmorze przed świtem, pustawo tuteraz było, tylko Cejkoczekał na swojej starej łajbie. Na pewno należało mu sięto późniejsze wstawaniepo pracowitym życiu,które miałzasobą, ale chyba nie był z tego zadowolony. Dominika powitał milcząco. Pan szyper rozsądzi powiedziała Dorota. Gośćnam się wpraszana kuter. Może jechać? Niech jedzie. Dziękuję roześmiał się Dominik. Jeszcze musimy poczekaćna tamtych dwóch. NaBernarda i Brunona. Ich pociągjest już na stacji. Grzałka i Sowa mieszkali w Kuźnicy. Też mieli jakąśulgę w rannym wstawaniu po swoim rybackim życiu,choć mniejszą niż Cejko, bo musieliśpieszyć się na pociąg. Ale tak samo jak Klemens woleliby wstawać o szarym mroku,podążać do portu, gdy tylko gumowerybackiebuty klapią o kamienne chodniki miasta i wychodzićw morze z innymi, jeszcze przed pierwszym zawołaniemsłońca. Napewno myślelio tym codnia, Dorota czytałato z ich twarzy. Widok gości na kutrzezdziwił ich, rzadko ich ktoś odwiedzał. Dorotę znali,Dominik wydał im się kimś bardzoobcym. Cejko więc musiał powiedzieć: To mój kuzyn. Wnuk starego Aldksa. Z "Perkuna"? spytali z niedowierzaniem. Z "Perkuna". Dominik czuł, że sprawił im jakiś zawód. Nie mógł odgadnąć, na czym to polegało. Dorota uśmiechała się leciutko. Pani wie? Tak sądzę. Za młody na szypra. I nie tak ubrany. Jak? Nie wiem jak. Inaczej. Roześmiali się oboje, a starzy patrzyli na nich milcząc. Cejko wszedł do sterówki. Ruszyli. Zatoka leżała cała pod słońcem. Jaskrawe złoto i mlecz. ny błękit, ostryblask i przeźroczysta miękkośćgłębi,ruchliwa, skrząca sięprzestrzeńmiędzy coraz odleglejszymiodsiebie brzegami. Dorota przysiadła na drewnianejramie drągi leżącej na pokładzie. Patrzyła przez zmrużone powieki w pełną, rozgorzałą promienność dnia. Dominik ściągnął koszulęi usiadłobok niej. Tym takżenaraził się starym rybakom. Dorota zrozumiała odrazu,żejej szorty i opalacz nieprzydadzą się dzisiaj na nic. Musi pan ich jakoś zdobyć powiedziała. W jaki sposób? Tego nie wiem. Niech impan coś opowie. O czym? Ohuraganie na Labradorze. Albo o tym, jak sięgóry kocą. Przeciągnął się. Skórę miałna piersiach złotą, musiałbyć kilka razy w słońcu,albozawsze był taki, śniady,ciemniejszy niż inni. Kiedymi się nie chce. Nie chce misię myśleć o północy, o rejsie, nie chce mi się myśleć o niczym. Dobrzejest, tak? Tak powtórzyła cicho. Dziękuję. Grzałka i Sowa weszli dokubryku po jakieś swojerzeczy, których potrzebowali przy pracy. Wionęło stamtąd zakisłym odorem stęchlizny, nigdy niewietrzonejodzieży, nigdy nie obeschniętego sprzętu. I to się będziemusiało kiedyś zmienić powiedziałaDorota. Na pewno. Coraz więcej ludzi musi poczuć, że jest inaczej niżdawniej, oni tego nie czują. Trochę tak. Dawniej wypływali na morze łodzią. I wiosłowali. To nie nasza zasługa, na całym świecie są kutry motorowe. Trzebato odróżnić. Postęp to nie tyJko technika. To technika plus. Drąga! wrzasnął Cejko, wychyliwszy się ze sterówki. Rybacy wyskoczyliz kubryka i rzucilisię do windyi sprzętu. Dorota podniosła się z drągi. Dominik także. Po zluzowaniu stalówki drąga miała opaść na dno izgarnąć naniesione tu prądem wodorosty. Brunon! Bernard! wrzasnął znowu Cejko. Znał tukażdy metr morza, jak chłop swoje pole. Nie mylił się. Gdy wyciągnęli dragę, pełna była wodorostów. Skąd wiedziałeś, że tu są? spytał Dominik. Nie odpowiedział mu. Teraz nie było na to czasu. Copięć minut drąga opadała na dno i pełna wynurzała sięna powierzchnię. Pokładkutra pokrywał się mokrą trawą. Teraz idziepo dnie, jak sanie powiedział Cejkodo Doroty. Chciał, żeby zobaczyła i oceniła usprawnienie,którego dokonał w prymitywnym sprzęcie. Poprzedniobył za lekkitak szyperuważał. Przyglądała się drewnianejskrzyni, która wygarniałaz morza złotą, namokłą trawę przyniesioną tu z podwodnych łąk. Nie rośnietutaj? spytał Dominik. Nie. Łąki podwodne są koło Łeby i kołoRedłowa. Trzeba jechaćpodMechelinkiodezwał się Cejko. Koło Rewy. Tam też rosną. Szliteraz na inne "łowisko", była chwila wytchnienia. Dorota oparła sięo ścianę kubryku, podciągnęła spodniedo kolan, zawinęła rękawybluzki. Ale skąd wiesz, że są? powtórzył swoje pytanieDominik. Skąd wiesz, w którym miejscu trzeba rzucić dragę? , Cejko uśmiechnął się leniwie, przymrużył oczy. Słyszę, jak śpiewają. Jak co? Jakśpiewają. Trawy, wodorosty. Słyszę, jak śpiewają, i wtedy wiem, że trzeba rzucić. Dominik milczał, nie uznał tego za żart. Miał na swoim trawlerze nowoczesne aparaty, przyrządy elektronowezastępowały jego intuicję. Azdyk urządzenie samopiszące, podawało mu każdej chwili meldunek o głębokości 200 i wszystkim, co znajdowało się w toni wodnej. Ale Klemensniemiał azdyku, nie miał oscylografów. Musiałczymś to 'zastąpić słuchał, -jak trawy śpiewają. Nie śmiejesz się? spytał. Nie śmieję się. Nikt tego nie słyszy. Brunon ani Bernard. Słuchali, nic z tego. Jasłyszę. Wiedział, co to jest, domyślał się,ale nie chciał powiedzieć Cejce, że się domyśla, nie chciał muodbierać tego,co zdobył. Gdy kuter szedł nad plechą wodorostówalbonad pływającą ich ławicą,naniesioną z Wielkiego Morza,drewnianejego dnopokonywało opór większy niż jedwabny dotyk fali. Lekkie i zwiewne tarcie było tym śpiewem, o którym mówił Cejko. Była to bardziejwibracja niżdźwięk nie dziwił się, że Grzałka i Sowa tego nie słyszą. Pozwolisz mi posłuchać? Słuchaj. I rzucić,kiedy usłyszę? Dobrze. Teraz! Cejko odwrócił powoli" głowę. Teraz powtórzył Dominik. Drąga zapadła w wodę, przez kilka minut ciągnęli jąpo dnie, zazgrzytała winda i rybacy wyciągnęli na pokład złotąkopicę wodorostów. Tak powiedział Cejko powoli. Udało ci się. Słyszałem! Naprawdę słyszałem. Udało cisię. Rzucęjeszcze raz! Teraz? Nie, teraz nie. Słuchał, a Cejko nie spuszczał z jego twarzy uważnegospojrzenia. Kiedy Dominik po raz drugi kazał zanurzyćdragę, nie czekał na wynik. Podszedł do Doroty, oparłsię ciężko dłońmi o ścianękubryka. Słyszy, jakśpiewajątrawy w Zatoce -'powiedział. Słyszy tak samo jak ja. Dorota uśmiechnęła się, nierozumiała, o co chodzi. Gdybyczasem. gdyby mnie nie było, niech panio tympamięta. O czym mampamiętać? 291. Że to jest szyper. Dobryszyper! Taki dobry jakCejko. Drągazgarniała teraz wodorosty, jak ramię podwodnejżniwiarki, wchłaniała je w siebie, nabierała ich pełnewnętrze. Cejko przysiadł obok Doroty, zdjąłczapkęi otarłspocone czoło. Terazmogę odpocząć powiedział. Dorota patrzyła na niego uważnie. Nie był zły, ale niebyłteż szczęśliwy. Szczęśliwy nie był na pewno. Dominik stał na pokładzie, coraz bardziejwyzłocony słońcem i nic o tymniewiedział. Wciąż był tym, któryszedł naprzód. Nigdyprzed nikim nie ustępował. Niemiał pojęcia,jak to boli, Potem jedli śniadanie, chleb i boczek, który zabralize sobąGrzałkai Sowa. Cejko miałtylko suchebułkiwkubryku, nie nadawały się do jedzenia. Przedzachodem słońca będą nadawały się do jedzenia mruknął, chowając je do brezentowego worka. Jak człowiek zgłodnieje, wszystko mu smakuje. Przed zachodem słońca? przeraziła się Dorota. Nie przewidziała, że rejspo Zatocebędzie trwał tak długo. Dziś wrócimy prędzej Grzałka kroił ostrym scyzorykiem plaster boczkudlaDominika. Dlaczego prędzej? zapytałCejko. Bo będziemy mieli pełno. Gdzie 'kłaść tyletrawy? Nie bój się zawołał Cejko. Nie bój się. Takprędko nie będzie pełno. Dominik wreszcie zrozumiał. Nie brał się już do rzucania drągi,choć sam Klemens i rybacy namawiali go dotego. Przysiadł doDoroty,wystawił twarz do słońca. Pięknie dziś grzeje powiedziała. Wszystko jest dziś piękne. A zaczęło sięjużwczoraj. Tydzień pomyślała może trochę więcej. Takpowiedział. A potem dwa tygodnie potrzech miesiącach. I może urlop, kiedyś przecież musi mieć urlop. To liczenie było znajome, tak upływałożycie jej matki. O czym panimyśli? zapytał cicho. Milczała. O czym pani myśli? Kiedy będzie pan miał urlop? 292 Po następnymrejs. ie.Należy mi się po następnymrejsie. Dostaniego pan? Powinienem. I co wtedy? Nie wiem. Chciałem gdzieś pojechać. Marzy sięo tym podczas każdego rejsu. Może w góry. Możezagranicę. A może do Warszawy. Cały zeszłoroczny urlopspędziłem w Warszawie. Wspaniale! Wspaniale? Wciąż mnie wyrzucali z hoteli. Zawszebyłypotrzebne dla kogoś innego. Człowiek po dziesięciumiesiącach morza, a hotele wciąż potrzebne dla kogośinnego! Pięć nocy przespałem w samochodzie. Ale tegoroku nie, niebędziemy o tym mówić. Dlaczego? Nie będziemyotym mówić. Za wcześnie. Nie możepani zdjąć tej bluzki? Słońce tak grzeje. Nie mdgę. Wzięłam zesobą opalacz, ale nie mogę Oni.. Co oni? Muszę dbać o to, żeby mnie szanowali. Pogładził palcamiwierzch jej dłoni. Skarbie! Wszyscy cię tu straszliwie szanują. Nic cinie grozi. Możesz zdjąć bluzkę. Nie. Wydajemi się, że ich znam lepiej niż pan. A. przynajmniej wiem,czegowymagają ode mnie. Mieli pełno na długo przed zachodem. Dochodziłaczwarta, gdy dobijali do portu. Cejko wziął Dominika za ramię. Cieszę się,że usłyszałeś powiedział, patrząc przed siebie. Bałem się. zaczął Dominik. Nie, naprawdę się cieszę. Zawsze myślałem, że oniby byli tacy jak ty. Też bysłyszeli. Na pewno. Umilkli na długi czas. Cejko szukał fajki w' swoich przepaścistych spodniach. A tej dziewczyny odezwał się znowuszkodadla kogo innego. To sobie zapamiętaj. Szkoda potwierdził Dominik. Wracali,opici słońcem i miękkim wiatrem Zatoki, przeznagrzane popołudniowym ciepłem uliczki. Przy stoisku 203. z lodami napili się wody z sokiem, kupili keksów i pokruszyli gołębiom na rynku, jakiejś młodej matce wracającej z dziećmi z plaży Dominik dopomógł pchać wózekz najmłodszym. Na iprogu wędzarni stałaSmardzewska. Co z obiadem? zawołała. Odgrzewam i odgrzewam. Zaraz zjem,tylko się umyję. Myślałam, że sięco stało mówiła stara kobieta,wstępując po schodach. Oa godziny wyglądam. Dorota pogłaskała ją po ręce. Nic mi się nie stało, byłam z Klemensem na Zatoce. I ze mną odezwał sięDominik. PodpatrzyłemKlemensa, jak łowi wodorosty. Pewno mi nigdy tego niewybaczy. Wszedłna górę za. kobietami i stał teraz nie zapraszanyprzez żadną. Smardzewskaweszła do swegopokoju, zadźwięczały zaraz naczynia. Dorota zatrzymałasięna progu. Nie chce pani, żebym wszedł. Muszę się umyć. Nie chce pani. To nic. Będę czekał. Któregoś dniaprzyjdęi zatrzymasz mnie. I będziesz szczęśliwa. CiotkoSmardzewska! zawołał. Wychodzę! Niech ciotka zobaczy, że wychodzę! XVI Szewc! myślała. Urzędnik PZU! Albo ekspedientw sklepieMHD! Żadnych rozstań,żadnych pożegnań, żadnych "pisz często" i "uważaj na siebie". Dosyć już tego,jafc na jedną rodzinę, zupełnie dosyć. A jednak stała tu nanabrzeżu w porcie rybackim,odktóregomiał za chwilę odbić trawler "Perkun", i patrzyłana ostatnie przygotowaniana statku, na te wszystkie czynności, które znała od dziecka, których nienawidziła oddziecka, ponieważ oznaczały początek rozłąki i nowejudręki, wyczekiwań na list i telefon. Teraz tego niebyło, teraz jeszcze tego nie było, alemogło się zdarzyć,że niebędzie ostrożna, że da się chwycić w pułapkę i spętają ją terminy wyjść i powrotów sta204 tków,spętają na całe życie. Przyrzekła,że przyjdzie,więc przyszła, ale przez cały czas miała ochotęucieci niepatrzeć natego młodego człowieka o czarnych włosachi opalonej twarzy, na tego chłopcaw koszulce polo,porozpinanej podbrodą, o którym nikt nie znając go nie powiedziałby, że jest kapitanem statku, przywożącymw ładowniach ponad szesnaście milionów z każdego rejsu. Uciec i nie myśleć, że oto idzie znowu w rejs na Labrador iku południowym wybrzeżom NowejFundlandii, w"the most dangerous navigationalapeas", co oznacza wedługlocjii żeglugę bardzo niebezpieczną,gdzie szybkość wiatrudochodziniekiedy do dziewięćdziesięciu dwóchwęzłów,a skala Beauforta się kończy. Wtedy kapitan jestczasemprzez dwadzieścia cztery godzinyna mostku, ma całystatek wręku, stu ludzi isprzęt. Sam zmostku nastawia śrubę, sam ustala prędkość i może sięporozumiećzkażdym człowiekiemna statku,co w praktyceoznacza,żew chwali niebezpieczeństwa każdy na statku usłyszyrozkaz kapitana. A gdy sztorm się ucisza i może przyjśćryba, któralubi przychodzić po sztormie, kapitan patrzyw "fiszlupę", bo on daje rozkaz, kiedy trzeba rzucaćsieć. Dawniej szyper wychodził na pokład i wąchał, czywieje"rybny wiatr", teraz są na mostkuindykatory oscylograficznei onestanowiąnie tyle nos,co oko kapitana. A kiedy zapada zmierzch, zapala sięnastatku reflektor lodowy. Wszystko to wie z jego opowiadań, nie byłatam,ale zna te góry lodowe, wie, jakie wieją tam wiatryi jakie słabe świeci słońce coś sięzaczynapowtarzać. Dominik jestznowu przy burcie, jeszczepięć, dziesięćminut, półgodziny a przy nabrzeżu pozostaną tylkoplamy oliwy na wodzie, kobiety się rozejdą, ciągnąc zasobą dzieci którym przez długie tygodnie będąmusiałypokazywać poplamione od częstego brania w palcefotografie. Pamiętaj, że masz wziąć w grudniu urlop! zawołał. Pamiętam! odkrzyknęła. I jedziemy w Polskę. Roześmiała się. Jedziemy! Do tej pory chodziłeś wPolskę, żeby ci siętylko niepomyliło! Nie pomylą mi się. Od ciebie tylko zależy, żeby mi MS. się nigdy nie myliło. I pamiętaj pisz! Pisz, skarbie! Powiedziała, że będzie pisać, i "uważaj na siebie",i "wracaj prędko". Jechała nadZatokę zgnębiona tympoddaniem, tą kobiecąuległością, z której miała nadzieję sięwyłamać. Prawie się ucieszyła skwaszoną miną Nałęcza mieli nowe zmartwienie. Co sięznowu stało? zawołała od progu. Pokazał jej papier leżący na biurku. Olszowski złożył wymówienie. Teraz? Przed chwilą. I pojechał do Gdańska, ma tam jakieśpropozycje. Ale dlaczego? Taknagle? Nosił się z tym zamiarem. Wciążmniepodpytywał,czy jestem pewny, że coś z tego będzie. Pana też? Widzi pani. Nie miał zamiaru zagrzać tu miejsca. Powiedział, że nie ma tu dlaniego żadnychperspektyw. Sądził, że sprawa nabierze rozgłosu, że będzie miał jakieś szansę. Mamy już odbiorcę dla całej naszej produkcji. Właśnie,to mu sięteż nie podoba. Jeden w gruncierzeczy podrzędny zakład, dla którego będziemy pracować w nieskończoność. Jak to w 'nieskończoność? Powtarzam tylko jego słowa. Niech go diabliwezmą! Nie mam zamiaru się nimprzejmować. Aletrzeba terazszukać nowego inżyniera. A tensię już jakoś wciągnął. U drzwi zaskrobało coś, zatrzeszczało Dorota podeszła i otworzyła je niespodziewanie. Na progu stałaAna, podsłuchiwała, alewcale się tym nie speszyła. Henek bymógł przyjść na to miejsce szepnęła. Jaki Henek? Nałęcz miałjednak zamiar tonemgłosu pouczyć Anę oniestosowności jejzachowania. Nie znam żadnego Henka. Znapan kierownik. Montował ekstraktor. I przychodził tu tyle razy. Ana dopiero teraz spłonęła rumieńcem, ale nie ze względu na naganę, której w ogóle niezauważyła. My potrzebujemy inżyniera! Tomechanik. 206 On się teraz zapisał na zaocznia'ka, tak mi powiedział. Niech pan kierownik z nim porozmawia, onsiębędzie uczył. Czekaj, tatka, latka mruknął Nałęcz. Kiedyon skończy te zaoczne studia, skoro ich jeszcze niezaczął? Ale zna się na wszystkim w Zakładzie, wszystkoumie zrobić, widział pan kierownik! A że nie jest inżynier. Anastraciła naraz całe uznanie dla tytułów,. patrzyła błagalnie to naNałęcza,to na Dorotę to co, że nie jestinżynier? Może jednak spróbujemy? Dorota uśmiechnęła siędo Nałęcza. Okres próbny, nic nie ryzykujemy. Wolnego, wolnego Nałęcz nie lubił, gdy go wyręczanow decyzjach. Czy on nigdzie nie pracuje? Pracuje. Ale dojeżdża doGdyni. Ucieszyłby się, gdyby miał pracę na miejscu. Dorota poklepałaAnę poplecach. Czy tylko dlatego,że na miejscu? Przed Zakład zajechała taksówka. Wysiadł z niej młodyczłowiek i przypomocy kierowcy wyładował z bagażnikapokaźną skrzynkę, duże płaskie pudło i ogromny bukiet goździków. Boże drogi! szepnęła Dorota. To Laskowski, nasz odbiorca zdumiał się Nałęcz. Kazio podniósłwłaśnie twarz znad skrzynki, którą pomagał nieść taksówkarzowi, i promiennymwzrokiemogarnął cały fronton starej wędzarni. Wszystkie dziewczęta były już w oknach. Ana z Zetkąwybiegłydo drzwi,żeby pomóc wnieść skrzynkę,któraokazała się skrzynką szampana. Kaziostanął w progu pokoju Nałęcza z ogromnympudłem i bukietem w ramionach. Przytrzymującte niewygodneprzedmioty, zdołałjednak wznieść do góry kciuk 'prawejręki. Bomba! zawołał. Wygraliśmy konkurs na wyroby czekoladowe. Pierwsze miejsce, medal dla fabrykii piętnaście patyków premii dlaKazia Laskowskiego! A wszystko dzięki pani dodał, bo Dorota patrzyła wciążokrągłymi ze zdumienia oczyma. Dzięki pani i Zakładowi! Są tu jakieś szklanki? Dziewczęta dzwoniły już szkłem. Nałęcz rozwijał kwiaty, które trafiły do niego, bo Kazio całował ręce Doroty. Pani, zdaje się, gniewała sięna minie7 207. Już nie szepnęła. Już nie. Gdzie Dominik? Boże,jak my dziś pójdziemyw Polskę! Musiała się roześmiać. Na szczęście już mu to nie grozi. Dopiero co wróciłamz portu, wyszedł w morze. Co za pech! Kazio stracił połowę humoru, ale zaraz znów go odzyskał, gdy na biurku Nałęcza pojawiłysię szklanki. Pozwoliłem sobie przywieźć kilka buteleczek szampana. Ale my pracujemy. słabiutko zaprotestował Nałęcz. Podczas godzin pracy. To przecież uroczystość na cześć pracy! Powinna byćwpisana do księgi pamiątkowej Zakładu! Nie macie takiejksięgi? Ja wam kupię! A szampan to nie alkohol. Tylkorozwesela! Daje inny poglądna świat! Strzelił korek, jeden, drugi i trzeci, podniesiono w góręszklankiz musującym płynem. Żebyśmyzawsze byli tacy genialni! zawołał Kazio. Może zadzwonię po Wiktora odezwała się Dorota. Bo połowa genialności przypada na megowspólnika odpatentu. I dziadka Dominika teżby warto zaprosić, żeby wypił jego część, iSmardzewską z góry, bo totafcże święto jej odmłodzonej starej wędzarni. Niech pani zaprasza! Kazio sięgnął po nową butelkęze skrzynki. Dla wszystkichstarczy! A co jest w tym pudle? niewytrzymała Ana. Ogromne pudło stało wciąż oparte o biurko, płaski karton metr nametr z odręcznie wymalowaną etykietą, przewiązany czerwoną wstążką. Prawda! Kazio chwycił sięza głowę. Czekoladki! To dla pani! Dla mnie? przeraziła się Dorota. Kiedy ja bymto zjadła? Nawetna cześć agar-agaru nie mogłabym siętak poświęcić wzięła pudłoiruszyła między dziewczęta. Ana jużciągnęła z góry niby to opierającą się Smardzewską, przywołany przezdrogę Aleks mył ręce podkranem w garażu i wycierał je o spodnie, a Wiktor odpowiedział przez telefon, że wszystko rzuca, bierze Annę,prezesa i jedzie. Kiedy dotarli namiejsce, Kazia było słychać o sto metrów odZakładu. Wciąż tłumaczył dziewczętom, że szam208 pan tylko rozwesela. Jak łaskotki! Potem wpadł w tonuroczysty. Na czym to jaskończyłem? Aha! Mamy więc jużodfajkowane stocznie, porty, flotę i rybołówstwo. Odfajkowane! Już nas widać na morzach. Jużsię Uczymy. Teraz przyszedł czas, żeby się lepiej przyjrzeć morzu. Żebypodumać, co by się dało jeszcze z niego wydłubać. I tujest właśnie miejsce nawasze wodorosty. Czy on tak przezcały czas? przestraszyła sięAnna. Była rozczarowana "uroczystością". Włożyła kapelusz i nowy kostium, spodziewała się, że ktoś to oceni. Dorota musiała wziąć tę rolę na siebie. Cieszę się, że tak ładnie wyglądasz szepnęła doniejmiędzy wciąż trwającymi toastami. Musiałam doprowadzić się trochę do porządku powiedziała. Miałam już dość tego siedzeniaw domu. Aż kim żłobek? Przyjęłam gosposię. Będą w końcu jakieś pieniądzez tego waszegoagar-agaru? Dorota patrzyła na swoją szklankę, wktórej szampanprzestał już musować. Napiła się trochę, winowydało sięjej cierpkie. Nie wiem. Jakto nie wiesz? To poco tu siedzicie? Wolałabyś,żeby Wiktor przyjąłpropozycję z Azotów? O tym nie ma mowy. Zapisałamsięna mieszkanie. Ale 'nie możecie tu siedzieć bez żadnej nadziei. Dorota miała przed sobą rozochocone twarze dziewcząt,którym Kazio wciąż dolewał szampana. Nadzieja jest. Jaka? Inna. Anna przywołała Wiktora, powiedziała mu, że Dorotabredzi. Nieprzyznał jej racji. To ty się zrobiłaś ostatnio zbyt pewna siebie. Comasz namyśli? Błagamwas, tylko się nie kłóćcie! zawołała Dorota. Nie kłócimy się. Mamy tylko inny punkt widzenia Na co? 20. Uczynił ręką szeroki gest, za patetyczny do tej chwilii tego otoczenia. Na wszystko! Anna wzruszyła ramionami, zdjęła kapelusz iwrzuciłago na szafę między jakieś rupiecie Nałęcza. Dajcie mi sięwobec tego napić. Może ija odkryjęjakiś czar tej rudery, od której niemożecie się odczepić. Wrócił Olszowski i zdumionystanął w drzwiach. Co się tu dzieje? zawołał. Bomba! Nałęcz przejął słownictwo Kazia. Bomba nie sukces! Pierwsze miejsce w konkursie, no imamyjuż kogoś na pana stanowisko. Bo pan Olszowskizłożyłdziś wymówienie poinformował prezesa, który nie pytał o szczegóły. Miał przed sobą kilka nocywolnych odsnów o prokuratorze. Uważał, żeżyciejest piękne, nawetjeśli siępodejmuje ryzykowne decyzje. Kiedy nadeszła godzina powrotu kutra z Zatoki, Dorota postanowiła pójść po Cejkę, aby wszyscy z Zakładuwzięli udział w radości z pierwszego sukcesu. Ale nie zastała go już w porcie. Kuter kołysał się na cumach, falawieczornego przyboju uderzała lekko wnabrzeże, dzwoniły jakieś łańcuchy, skrzypiało jakieś drewno był tośpiew przysłani przed nocnym spoczynkiem, przed nadchodzącą ciszą, która już unieruchomiła gałęzie sosen. Słuchała przezchwilę tych odgłosów, oddychaławilgotnym, rześkimpowietrzem, któreo tej porze szłoznadZatoki. Zapadałwczesny zmierzch wrześniowy. Było już zupełnie ciemno, kiedy dotarła do domu Cejki. Otworzyła rozpadającą sięfurtkęi ostrożniestawiając stopy po nierównej ścieżce, posuwała się w stronę domuciemniejącego w gąszczu bzów na tle roziskrzonego nieba. Była jużblisko, o kilka metrów od owej połamanejławki wśródkrzewów, gdy dobiegł ją jakiś odgłos jednostajny i monotonny,jakby ciężki krok powoli posuwający stopy po ziemi. Potemodezwał sięstłumiony głos Cejki: Patrz! Patrz w niebo i oddychaj! Piękna dzisiaj pogoda. Czujesz, jak wszystko pachnie? Przystanęła, wstrzymała oddech. Powolne, ciężkie krokioddalały się i wracały w monotonnym rytmie. Wydeptana ziemiaskwierczała pod nimijak rozpalona patelnia. 210 Głos Cejkibył prawie senny, cichy, pełenłagodnego uspokojenia: Nierozglądajsię na boki! Zawsze rozglądasz się naboki. Wiesz,co tam jest. Co cię czekaza tym kółkiem,które wydeptałeś w trawie. Tujeszcze wszyscy pamiętają. I może tylko ja nie chciałem plamić rąk. Zaczęłacofać się, ostrożnie rozgarniając gałęzie, którezarastały ścieżkę. Oddalające się ipowracające kroki,ich szelest naudeptanej ziemii powolny, sennygłos Cejkiwtapiały się w ciszęjak nierealne złudzenie. I to już niedługo, wiesz, że niedługo. Wytrzymałeśtyle, wytrzymasz do końca. Będziesz raz w życiu w porządku. Dostaniesz odemnie papier. Z tym papierem cięprzepuszczą. Ztym papierem będziesz miał otwartą drogę. Pokażesz go komu trzeba. Powiesz, że to ja, ja ci godałem nadrogę. Zamknęła furtkęcicho, jejtrzask nie mógł być usłyszany przez człowieka na ławce, alezamknęła ją cichoistała jeszcze przez chwilę z dłonią na połamanych sztachetach. Nie pamiętała już po co tu przyszła. Czuła strachi zagrożenie. XVII Dawno już nie śpieszyła się tak bardzo jak tego dnia. Znowumiała poco wracać do domu,znowu byli wszyscyrazem. Zdawało jej się, że pociąg jedzie wolniej niż zawsze, że dłużej stoi na stacjach. "Grunwald" wszedłdo portu poprzedniego dnia, niezdążyła się jeszcze nacieszyć ojcem i matką o świciemusiałajechać nad Zatokę. Nawet skończyć pracy niemogła wcześniej, boznowu mielijakieś kłopoty trzebasię byłojak najprędzej zabierać do badania zasobów Zatoki, wurzędach i "naszczeblach" już kursowała pogłoska,że wodorostów w Zatoce może nie być aż tyle, abybudować fabrykę. Jeśliwięc jej budowamiała wejść doplanu inwestycyjnego, trzeba ją było obwarować i takądokumentacją. Postanowiła nie myśleć o tym w domu, powrót rodzi211. ców oznaczał święto, którego nie należało mącić kłopotami. Trzymali się zawszetej zasady, ilekroć ojciec byłna lądzie. Święto zfajerwerkami przyjęć, odwiedzin, radosnych nowin. W domu jednak zastałatylko matkę, i to w dodatku"nawyjściu". Był to termin z żeglugi, któregoużywalidlapodkreślenia wzajemnej swobody, szanowania swoichspraw i obowiązków. Tego kto był "na wyjściu", nie należało zatrzymywać ani zajmowaćsobą, a matka była tegodnia stokroć bardziej "na wyjściu" niż kiedykolwiek. Pocałowała Dorotęserdecznie, lecz z roztargnieniem. Mam pierwszy dyżur w przychodni. Już? A gdyby statek spóźnił się o dwa dni? To innasprawa. Ale kolega musiał akurat wyjechaćw sprawach rodzinnych. Na pewno dzwoniłaś do nich. Oczywiście, zaraz po przyjeździe. Ładnie wyglądasz powiedziała Dorota. Opaliłaś się naczekoladkę. Matka objęła ją ramieniem i razem patrzyły terazw lustro. My się wszyscyładnie opalamy. Ojciecnie. Ojcu nie wolno. Czy. Nie, nieojciec czujesię doskonale, nie powinnaśsię niepokoić. Ale ma już pięćdziesiątcztery latai w swoim życiu zjadł dziesiątki ton mięsa i tłuszczu, wypalił setkikilogramówtytoniu, ma za sobą miliony kilometrów psychicznego napięcia. To sięliczy. Marynarze za dobrze jedzą i za dużosię denerwują. Ale musządobrze jeść i muszą się denerwować, tego nie da się zmienić. Statek idzie nadok? Tak, na doroczny przegląd. Weźmiemy ojca przez ten czasna dietę. Może ty spróbujesz? Roześmiały się, matka spojrzałana zegarek. Spóźnię się przez ciebie. Po pierwszemasz jeszcze całą godzinę. A po drugie jacię nie zatrzymywałam. Matkapogładziła wierzchem dłoni jej policzek. 212 Nie widziałam cię tak długo. Kiedy będziesz miaławłasne dzieci,przekonasz się,co to znaczy. Wcalenie mam ochoty mieć własnych dzieci. Matka była już w progu, ale się zatrzymała. Co to znaczy? Nic nie znaczy,poza tym coznaczyć powinno. Zadużo sprawiacie mi kłopotów, żebym miała to przenosićna jakieś inne niewinneistoty. Czy tylko dlatego? Będziemy musiały porozmawiać wieczorem. Kiedy wrócisz? Późno. Są trzy statki na redzie. Pocałowała matkę jeszcze raz i wypchnęła jąna schody. Wróciła po chwili, zdyszana, w rumieńcach. Zapomniałam kluczaod garażu. Dorota przyniosła z 'kuchni klucz. Jedź ostrożnie powiedziała. Miałaś długą przerwę. Moja droga, od przestróg jestem ja. Matka zeschodów pokiwała jej dłonią, uśmiechnęła się. Wyglądałana szczęśliwą. Spieszyła się, ludzie na nią czekali,potrzebowałatego do życia. Przeszła się popustym mieszkaniu, umyła ręce, nastawiła wodę na herbatę. Nie było ojca, nie było Zygmunta. Zapomniała zapytać matkę, czy nie telefonowali. Wyglądałona to, że niepotrzebniewracała do domu. Mogła zostać w Zakładzie, a wieczorem pójść ze Smardzewską natelewizję do starego Aleksa. Tych dwoje przynajmniej nigdy się nieśpieszyło, zawsze byli na miejscu. Przypomniała sobie, że mogłaby zadzwonić do Wiktora. Sprawa badania zasobówZatoki była pilna,miała prawo niepokoić gow domu. TelefonodebrałaAnna, głos miała zmęczony. Jak się masz? zawołała Dorota pogodnie. Jest Wiktor? Dzidek ma koklusz powiedziała. Biedny! Ale ja chciałam rozmawiać z Wiktorem. Dzidekma koklusz powtórzyła. Nie spaliśmycałąnoc. Przepraszam. Wiktor przyszedł z pracy i zaraz się położył poczekaj, już się obudził. 213. Wiktor ziewnął w słuchawkę. O Boże, ani chwili spokoju. Przepraszam, skąd mogłam wiedzieć. No trudno. Cosię stało? Nic się nie stało. Wiktor! Czy ty zauważyłeś, jakczęsto zadajemy to pytanie? Znowu ziewnął w słuchawkę, rozległ sięw niej jakiśchrobot mogłaby przysiąc, że się drapał po brodzie. Czy po to mniezbudziłaś. Nie, nie,oczywiście że nie, tak mi to przyszło namyśl. Przepraszam. O co w końcu 'chodzi? Rozmawialiśmy z Nałęczem, że trzeba opracowaćplan badaniazasobów Zatoki. Musimy teraz więcej poławiać, skorota fabryka w Gdyni zrezygnowała z importui opiera się tylko na naszych dostawach. I to jest takie pilne? Dosyć. Poza tym sprawawejścia do planu budowynaszej fabryki. Musibyć orzeczenie o zasobach Zatoki. Nikt niebędzie budował fabrykidla garstki wodorostów. Do tej pory byliśmy nastawieni nawydobycie trzystu tonrocznie. Ale to za mało. MIRprzewiduje możliwość wydobywania dwóchtysięcy ton bez szkody dla biocenozy. Musimy wejść z nimi w kontakt i poważnie się dotego zabrać. Najwyższy czas. Przyjadę jutro do Zakładu. Gdzieś w głębi pokoju poza głosem Wiktorarozległ siękaszel dziecka, a potem płacz i monotonny,uspokajający śpiew matki. Słuchaj! zawołał Wiktor. Potrzebujesz jeszczetego swojegopokoju? Jakiego pokoju? Tego w wędzarni. Popracowałbym i przespałsiękilka nocy. Tutaj, sama słyszysz. Słyszę. I to tak odpięciu dni. Są przecież jakieś lekarstwa. A są. Isłyszysz, jaki skutek. Porozmawiam z matką. Daj spoKój. Pomyśl o tym,żebym się mógł odespać. 214 Wtedy będziesz mogła ode mnie wymagać, żebym zaczął myśleć. Rozległo się jakieś szamotanie, stłumiony szept Wiktora i wreszcie głos jego żonykrzyknął z bliska w słuchawkę: A ja? Omnie nikt nie pomyśli! Ty nie pracujesz umysł owo' Jasię wyłączam zawołała Dorota. Przepraszam. Jutro przyjadę! krzyknął Wiktor. Poczuła nagłą radość z ciszy i pustki w mieszkaniu,ze swobody działania. Choć nigdy prawie niepaliła, rozejrzała się za papierosem. Rozległ się dzwonek przydrzwiach, zastanowiła się, czy otworzyć. Wszyscydomownicy mieli klucze. Znalazła papierosy, poszła ina palcachdo kuchni pozapałki. Dzwonek brzmiał natarczywie. w końcu rozległosię chrobotanieklucza w zamku i drzwisię otworzyły. Dlaczego mnie straszysz? krzyknęła doojca. Myślałam, że to złodziej. Nie mogłaś mi otworzyć? Dzwonię i dzwonię. Skąd mogłam wiedzieć, że to ty? Zapomniałem, że mam klucze. Kiedy ja używamkluczy? Telefonowałem z miasta, ale telefon był wciążzajęty: Rozmawiałam zWiktorem. Nie możesz żyć bez niego? Zapewniam cię,że mogę, zwłaszcza dzisiaj. Kapitan wszedł dołazienki, umył ręce. Dlaczego zwłaszcza dzisiaj? Jedno dziecko ma koklusz, drugie pewnie zaraz sięzarazi, mię śpią i Ikłócą się od pięciudni. No topowinnaśbyćw dobrym humorze. Jestem. Ubieraj się, jedziemy do Grand Hotelu. Cu to za okazja? 7.adna okazja, po prostu ojciec wróeit z rejsu. Myślałem, że się wybierzemy wszyscy razem, jak dawniej. Ale Zygmunt ma imieniny kolegi, a matce wypadł dyżur. Sama go sprowokowała. Na newno. Ale mnie miała przez trzy miesiące, dzieńw dzień, noc w noc. Może to za duża dawka szczęścia, 215. zważywszy częstotliwość naszych dotychczasowych kontaktów. Włóż na siebie coś ładnego, trzeba raz na rok pokazać się w porządnym lokalu. Jesteś wspaniały! Pośpiesz się! Jesteś cudowny! Pewniewynudziłaś się za wszystkie czasy nad tąswoją Zatoką. Pracowałam, co ty myślisz? Chodź prędzej,uczeszesz się w taksówce. Dobryjesteś! Miałbyś odwagę zaproponowaćtoinnej dziewczynie? Nie znam żadnych innych dziewczyn i nie jestemprzyzwyczajony do czekania na kobiety. Mama cięteraz nie przyzwyczaiła? Mamarobi wszystkobłyskawicznie. Zakochałsięw niej cały statek, z asystentem włącznie. Chodżżewreszcie! Złapali taksówkę, Dorota wyjęłalusterko i grzebień, niebyło to jednak miejsce najbardziej nadające się do układania fryzury. Nic z tego. Niepopiszesz sięmną w Grand Hotelu. Niech pan jedzie wolniej powiedział kapitan. To nic nie pomoże. Uczeszę się na miejscu wtoalecie. Ojciec wyjąłlusterko z jej ręki, przyjrzał się swojejtwarzy, przejechał wierzchem dłoni po brodzie. A może byśmy nie jechali do Grand Hotelu? szepnęła Dorota. Czekałem, że to powiesz. Wiedziałam, że nie chcesz sprawićmi zawodu. Alemnie jest wszystko jedno, gdzie pojedziemy. Dziękuję. Położyła dłońna ramieniu ojca. Wiem, na co masz ochotę. Sam jeszczetego nie wiem. Pomogę ci. Nie będziemy musieli się krępować. I dojedzeniadostaniemy coś dobrego. Pamiętasz palone migdały? Oczywiście. Kapitan podał adres, taksówkarz zawrócił i pojechalido Nowego Portu. Mamie powiemy, że byliśmy w Grand Hotelu. 216 Wtedyteż mnie o to prosiłeś. Twój stary ojciec się powtarza. Nie,to sytuacje się powtarzają. Ale temogą siępowtarzać, nie mam nic przeciwko temu. Kapitan wsunął dłoń we włosy córki i jeszcze bardziej je potargał. Bardzo cię kocham szepnęła,a taksówkarz odwrócił lekko głowę. Mamieteż to chciałam powiedzieć,ale nie dała miokazji. Powiesz jej wieczorem. Knajpa bezrękiego była tak samo zadymionai nasyconapodejrzanymi aromatami, jak przed rokiem. I jakprzedrokiemnie było w niej prawie nikogo. Pod oknem siedziałotylkotrzech młodychludzi w koszulkach polo i grało w karty, popijając piwo. Gospodarzsiedział za ladą natle soczystej czerwieni aksamitnej kotary. Zerwał się nawidok gości. Kapitanie! zawołał. Mistrzu! odpowiedział mu kapitan. Co mapan dziśdobrego? Zakurzonaflotylla pod sufitem chwiała się jeszcze,poruszona prądem powietrza, gdy usiedlipod ścianą, w pobliżu bufetu. Gospodarzwyciągnął spod lady czystą serwetkę, złożyłją w pół i przerzucił przez protezę. Same wspaniale rzeczy odpowiedział. Na przykład? Golonka. I co jeszcze? Cielęcina z pieczarkami, jeśli pan poczeka. Jedliśmy towszystko przed rokiem. Może byćłosoś, kapitanie. Jaki? W galarecie albo z rusztu. Zjesz łososia? zwrócił się ojciec do Doroty. A ty? Ciebie się pytam. Zjem, w galarecie. Ja też. Pieczywo, masło, jest majonez? Jest. Świeży? ;. Kapitanie! W 11 Zatoka śpiewających traw. Jakie pan ma wino do tego? Może być rizling. Dobrze, niech będzierizling. Świetnie pan wygląda,mistrzu. Pan też,kapitanie. Miał pan dobry rejs? Nie najgorszy. I to z wielu względów. Ale wciąż czuje się z przyjemnością kawałek ziemi pod stopami. Tak, kapitanie. Jeśli się na nią wraca. Zniknął zakotarą,a kapitan skierowałoczy na twarzcórki. No więc jak ci się tam wiedzie? Czy musimy o tym mówić? Dobrze, jeśli nie chcesz. Może później westchnęła. Kotara rozchyliła się po chwili bezszelestnie i ukazała się w niej zastawiona taca. Cytrynkę? zapytał gospodarz. Oczywiście. Taik myślałem, kapitanie. Mam świeże cytryny, prostoze statku. Miniaturowymi stateczkami podsufitem zakołysał powiew powietrza. Ktoś otworzył drzwi, alenie wchodził. Spojrzeli w ich kierunku. Na progustała dziewczyna. Poznali ją odrazu, choć 'nie zapamiętali jej twarzy,postaci,żadnego szczegółu. Utkwił im w pamięci jejniepokój, jejczekanie, nadzieja, którą miaław oczach. Zenonaniema? zapytała cicho. Nie! podniósłgłos gospodarz. Odwróciła się,zamknęła drzwi, przez chwilę widać byłoza szybą jej włosy. Wciąż tojeszcze trwa? powiedział kapitan, szukając papierosa. Tak, kapitanie. Trzeba coś z tym zrobić. Trzebajej jakoś pomóc. Gospodarz oparł się nieznacznie zdrową ręką o stolik. Ja sam próbowałem. Mówiłem jej: rozejrzyj się wokoło, chłopy chodzą jak byki. Po co ci tenjakiś Zenon,który nie wraca ze świata? Cow nim było takiego, że niemożnago zapomnieć? Wszystkich można zapomnieć. I wszystko dodał po chwili jeśli się musi. Co mówiła? Comówiła? -^ gospodarz nie od razu zrozumiał, o co 218 kapitan pyta. Nic 'nie mówiła. A potem poszła i zagodzinę miałem ją tu z powrotem. Nalać wina, kapitanie? Proszę. Odszedł, kotara zamknęła się za nim jak czerwona fala. Spróbuj, świetny łosoś! Skąd wiesz, skoro palisz? Przestań palić przy jedzeniu. Oho! Mama jużci cośnagadała. Nic a nic. Alewidzę, co robisz. Nie wyjmujesz papierosa z ust. Jużwyjmuję i cicho sza! A o czym teraz dumasz? Oczym teraz dumam? kapitan napełnił jeszczeraz kieliszki. Myślę, co w życiumożna ochronić przedzwyrodnieniem? Bo nawet troskliwość może się stać okrutna. Przepraszam. Nie, nie, to nie dlatego. Ale widzisz,kiedy się dochodzi do pewnego wieku, wciąż ci czegośnie wolno. I wciążw imię tych kilku dni, które ma się jakoby nadzieję dodatkowo dla siebie wywalczyć. Idlategoniszczy się radość tego czasu,który jest pewny, który się teraz przeżywa. Do diabła z tym! Roześmialisię, aż trzech chłopców pod oknem odwróciłoku inim głowy. Ja mam karetępowiedziałjeden z nich. Czasemmyślę, jak wielkie szczęście jest w nierozsądku,w lekkomyślności. Zazdroszczę ludziom, którzy mają tyle odwagi. To nie jestrozmowa ojca z córką. Tak, masz rację. Wypili znów po kieliszkuwina. Gospodarz trzymał jew lodówce lub w piwnicy, miało świetną temperaturę. A teraz powiedz otwarcie, co jestz tym chłopakiem? Zkim? zachłysnęła się Dorota. Nie wiesz, okogochodzi? Pojęcia nie mam. A kto to pisze o porcie St John's. Czy to naprawdętakie interesujące? Bardzo, A dla ciebiespecjalnie, bo nigdy tam niebyłeś. / 219. Dobrze! Co dalej? Byłeś w wielu portach, ale tam nie. świetnie! Co jeszcze? Nic. Dam ci do przeczytania. Pożyteczna lektura dlatych, którzy stale chodzą w tropik. A jesteś ocoś zła na mnie? Zawstydziła się. Nie. Skądże znowu? Więc to jest rybak, tak? zapytał ojciec, znów dolewając wina. Kapitan trawlera-przetwórni. Rybak. Kapitanżeglugi wielkiej. Rybackiej, Dorotko, rybackiej. Co to za różnica? Jednak jakaś jest. Ale z czasemmoże zostać prawdziwym kapitanem. On już nim jest,zapewniam cię powiedziałacicho. I .znowu się o coś ze mnąkłócisz. Nie za wielejakna jeden miły wieczór? - Nie kłócę się, przepraszam. Niebędę więcejpiławina. Ze mną możesz. Wszystkie panie upijały się w moimtowarzystwie zupełnie bezpiecznie. A więc jednak są jakieśwspomniema? Nie takie żebym o nich nie mógł opowiadać dzieciom. Dzieci zniosą iinne. Kapitan żeglugi wielkiej itrudnej! Tak to powinno brzmieć. O czymmówisz? Doskonale wiesz. Kapitan żeglugi wielkieji trudnej,jeśli tak konieczne są jakdeś rozróżnienia. ' Spójrz mi w oczy! Po co? Spójrz miw oczy! Nie kłóciłabyś się tak zażarcie,gdyby ci fbył obojętny. Wspaniały chłopak,tak? Tak. Kochasz go? Nie-wiem. A on ciebie? Też mię wiem. 220 Jakże dziewczyna może tego nie wiedzieć? Chybatak. A ty jego też chyba tak? Nareszciecoś z ciebie wydobyłem. Boże drogi, trudno toidzie. Przeprowadziłbymłatwiej statek wśród skał podwodnych. Przepraszam, wśródlodowych gór. Tatusiu! No cicho, cicho. Masz prawo do wszystkiego,do rumieńców, do wstydzenia się, do szczęścia. Ale to niejest szczęście. Dlaczego, u diabła? Widzisz, inni ojcowiie nie męczą córek pytaniami. Sąna miejscu i po prostu wszystko widzą. Widzą po kolei,sukcesywnie, jeślici ten termin odpowiada. Tylkoniezaczynaj znowu kłócić się ze mną. Nie kłócę się. A teraz jeszcze przyłącza siędo tegoi mama. Mamie też trzeba wszystkoopowiadać. Czy to takie trudne? Bardzo. Gospodarz zjawił się z pustą tacą, żeby zabrać talerze. Podać coś jeszcze? Oczywiście. Co może być? Kurczę w pietruszcea la "Przekrój", kapitanie. Co to takiego? Zobaczy pan, kapitanie. I do tego dwa koniaki! Chcesz mnie upić? spytała Dorota, gdy odszedł. Strasznie się bałem rozmowy z tobą,a musiałem jąprzeprowadzić. Mama 'ci kazała? Skądże znowu! obruszył się kapitan. Więc powtórz mamie wszystkowieczorem, żeby jużmnie nie męczyła. Bo zamówiła mnie sobie . na rozmowę popowrocie zdyżuru. Biedne dziecko! Kurczę w pietruszce było prawdziwym wspomnieniemlata. W zadymionej salcepowiało ogrodem,grządkamiwarzyw, soczystą, 'nagrzaną zielenią. Chłopcy pod oknem odłożylikarty, pociągnęli nosem, Dla nas tosamo! zawołali, Kto stawia? 221. Ja! odezwał się, ten, przed którym leżał wzgórekpomiętych banknotów. Jastawiam! Drzwi uchyliły sięlekkoi znowu poznali ją najpierwpo powiewie, który poruszył żagle flotylli pod sufitem. Gospodarz już otworzył usta, gdy kapitan położył dłoń najego ramieniu. Ja z niąporozmawiam. Pan,kapitanie? Ja. Niech mi pan 'pozwoli,. Dziewczynastała wdrzwiach. Nie ma Ze. zaczęła. Kapitan był jużprzy niej. Widziałem go powiedział. Gdzie? szepnęła. Oczy miała przeźroczyste od pytania i nadziei. Był u mnie. U mnie na statku. Muszę to pani opowiedzieć. . ' Stała w miejscu, poruszała lekko wargami. Kapitan wziąłjąza rękę. Proszę,niech paniusiądzie. Nalał jej wina, podsunął, poczekał, aż wypiła. Był u mnie na statku. Nieżyje. Nie żyje 'szepnęła. Szliśmy przez Biskaje. Był sztorm. Tonął jakiś norweg. Musieliśmy pójść mu na pomoc, odebraliśmy sygnałySOS. Nabierał wody, kiedyśmy się zbliżyli. Załoga była jużw łodziach, ale niecała. Ludzieskakali dowody, rzucaliśmy im koła ratunkowe. Zenon. Nie żyje szepnęła znowu. Siedziałana brzegukrzesła, oddalonaod stołu. Ręce miała w locie, cała byław locie. Nie żyje powtórzyłkapitan. Miał pięknąśmierć. Powinna pani o tym pamiętać. Wstała. Ręce jej opadły wzdłuż ciała. Poruszyła tylkolekko palcami iodwróciła twarz ku nie domkniętymdrzwiom. Była już tam, zanim odeszła. Co ztymikurczakami? zawołał któryś z chłopcówspod okna. Gospodarzruszył się wreszcie. Już podaję. Przecież to nieprawda! krzyknęła Dorota do ojca. Uśmiechnął się łagodnie. 222 Nieprawda, kochanie. Ale ona już wie, że go nie ma. Uratowałem ją. Jesteś tego pewny? Zapachniałoznów latem iogrodem, grządkami zieleniny przez knajpę od kotary ku oknuprzepłynęła tacaz kurczętami. Młodzi ludzie wydaliindiański okrzyk. Co na deser, kapitanie? gospodarz zwrócił się znów do stolika przy bufecie. Przez cały rokmarzyliśmy o pana palonychmigdałach. Mogą być palone migdały,kapitanie. Trzyporcje! powiedziała Dorota. Dla kogo trzecia? Dlaniej. Bo ona tu jeszcze przyjdzie. Nie przyjdzie powiedział kapitan. Siedzieli do późr. a. Bar się napełniał. Corazczęściejotwierały się drzwi, flotylla płynęła na falach dymu przezmałą Zatokę Czterech Ścian. Rachunek! zawołał kapitan. Już liczę, kapitanie gospodarz podbiegł, powiewając serwetką. Smakowało? Smakowało, mistrzu. Dziesięć procent zniżki. Za co? Zato że smakowało, kapitanie. Niech pan nie żartuje. Za drogo by to pana kosztowało. Dorota, gryząc migdały, wpatrywała się w drzwi. Przestań powiedział ojciec. Ona nieprzyjdzie. Ona wie, że go nie ma. XVIII Poprzedniego dnia Cejko wcześniej wróciłz Zatokii przyszedł do Zakładu. Nałęcza niebyło,załatwiał cośw Gdańsku, zapukał więc do laboratorium. Nie przyjdę jutro do pracy powiedział. Dorotę zaniepokoiłtonjego głosu. Dlaczego? Nie mogę. 223. Jesteście chorzy? Nie. Chory niejestem. Więc dlaczego? Noe mogę. Alewiecie, jaka jest napięta sytuacja. Jesień,, pogodycorazgorsze. Nie mamyżadnych zapasów wodorostów. I dziś wróciliście wcześniej. Musiałem. Nie mogę was tak zwalniać. Kierownika nie ma. Jeszcze gdyby powód ,był jakiś sensowny. Jutro muszę mieć wolne. Ale dlaczego? Dorotę zaczęło ogarniać zniecierpliwienie. Cejko patrzył przed siebie, jak to nieraz zwykł czynić,gdy był pewien, że go nikt nie może zrozumieć. Ja na ten dzień jutrzejszyczekałem dwadzieścialat. Dwadzieścia lat? Tak. Ani godzinymniej. I należy ma się wolne. No dobrze westchnęła Dorota ale może przynajmniej potempowiecie, o co chodziło. Przestój kutra toważna dla nas sprawa. Dla mnieteż. Nieopuszczałbym pracy dla byleczego. Ale pani się dowie, wszyscy będą wiedzieli, dlaczegomusiałem mieć wolne. Wszyscy? Całe miasto. Co to za historia? Proszę mnie nie straszyć. Jutro się pani dowie. Zerwała się z krzesła i podeszłado niego, ale nie patrzył nanią, tylko nad nią, nad jej igłową, a potem odwrócił się i wyszedł z laboratorium. Stała jeszczepośrodkupokoju, gdy otworzyłdrzwii wsunął przez niegłowę. Niech się pani nie martwi. Od pojutrza będę wolniejszyi nadrobię. Będzie panimiałazawsze pełnekadziewodorostów. Uśmiechnęła się, trochęuspokojona, a on zamknąłstarannie drzwi, przeszedł korytarz,nie czyniąc hałasu swoimi gumowymi butami, i wydostawszy się z mroku nasłońce, patrzył przez chwilę na piękny dom Aleksa, otoczony złotą jesienią ogrodu. Liście z drzew jeszcze nie opadły, alejuż były przygotowane naśmierć, lefckie i koloro224 we, jakbyzagarnęły w siebiecałą słoneczność lata, wisiały jeszcze na gałęziach, ale ziemia jużupominała się o nie. Przeszło mu przez myśl, żeby wpaść na chwilę do starego, bał się jednak, że go zatrzyma, amusiał się śpieszyć. Nie poszedł więcnawet na drugą stronę, żebyzobaczyć, czy Aleks uporządkował już grzędy tulipanów, czyzasadził cebulki, jak to robił każdego rokuo tej porze skierował się od razu w stronę miasta, miał jeszcze do załatwienia sprawunki, żeby już jutro nie wychodzić, dopókiz tym nie skończy. Razna zawsze. Kupił chleb i smalec, cukier i kawałek sera, potem zawrócił do rzeźnika i kazał sobie dać wianek porządnejkiełbasy. Suchej, nadrogę. Wczesny listopadowy zmierzchgęstniał już powoli, kiedy dotarł do domu. Miał wczoraj wieczorem ugotowanązupę, przygrzałją, nalał ,natalerze, ukroił dwie skiby chleba. Zanim sam usiadł do jedzenia, odsunąłw pokoju szafę, otworzył okienko w znajdujących się za niądrzwiach,przesunął przez nie talerz i chleb. Szykuj się na jutro! powiedział. Zamknął okienko, zasunął szafęi wreszcie sam usiadłprzy stole. Miał przed sobąten papier, który pisał od wiosny, sam jak umiał, wedługwłasnych wyobrażeń osprawiedliwości. Patrzył naniego, na linijki krzywego pisma,nad którymi ślęczał przez długie wieczory, na chwiejnykształt liter, na kanciastą budowę zdań. Ale takwłaśniewyrażało się spełnienie, przez całe dwadzieścia lat wiedział,że kiedyś to napisze i położypod tymswój podpis. Odsunął talerz, nie chciałomu się jeść. Wziął arkuszpapieru w dwa palce,oparł go o popielniczkę, i znów patrzył na niego. Nie czytał już, nieodróżniał słów aniliter,tylko biel i czerń migotały mu przed oczyma,ale wiedział, że ma go przedsobą, że już skończył, że możebyćSpokojny, wszystko jest gotowe. Podszedł doszafy, otworzył jąszeroko. Niewiele tamtegobyło, tych rzeczy, które tam wisiały. Wyjął swójniedzielny garnitur, czystą koszulę, krawat. Potembutywysunął spod łóżka. Leżał na nich kurz grubą warstwą,więcgo zdmuchnął, a gdy i tonie przywróciło imblasku,sięgnął do pudełka, w którym przechowywałpastę i szczotki. Było to starepudełko, przedwojenne. Widniałna nim 225. zatarty już teraz, ale ongiś kolorowy wizerunek uśmiechniętego pucybuta i półokrągły napis "Dobrolin". Agnieszkadostała je kiedyś ze sklepui zawsze przechowywała w nimprzyborydo czyszczenia butów, a było wtedy co czyścić w niedzielę, przed wyruszeniem do kościoła, siadała naprogu i wsadzała po kolei na lewą rękę buty całej rodziny. Najpierw Gerarda,bo były najmniejsze. Zawsze wydawało się, żenajprędzej sięje wyczyści, a potem się okazywało, że są najbardziej zabłocone, łaził nie wiadomogdzie. Potem Leona Leon buty szanował, wystarczyło nawetbez pastowania przejechać po nich szczotką, żeby nabrałyblasku. A znów Józek, jak Gerard, nabierał na no{" ^błoto napotkane po drodze. Potem Agnieszka wsuwctu. nadłoń buty męża, a że tobyły jegobuty niedzielne, bo przezcały tydzień chodził w gumiakach,niewiele było przy nichdo roboty. Ale czyściła je długo,chuchała na noski, zanimdotknęła ich szczotką, odsuwała od siebie na całą długośćramienia, aby się im lepiejprzyjrzeć. Wyglądało nato,żelubiła to robić. Już nigdypotem nie miałtakwyczyszczonychbutów, kiedy szedłdo kościoła, przez całe dwadzieścia lat. Dopiero gdy buty synów i męża stały przed niąlśniące, w równym rzędzie, brała siędo swoich. Ale z nimi to już szłoszybko,dwa machnięcia szczotką i byłygotowe. Cejko wytarł nos iotworzył pudełko z pastą. Wyschnięta byłai twarda. Tłukąc w nią łysą szczoteczką myślał,że nigdy, przezcałe ich wspólne życie, nie wyczyścił anirazu butów Agnieszce. Poczułdławienie wgardle. Rzuciłbuty w kąt i przez chwilę chodziłpo pokoju, potrącającnogą krzesła i wszystko, co mu stawało w drodze. Potemschyliłsię pobuty, splunąłna zeschniętą pastę i z trudemnabierając jąna szczoteczkę, wysmarowałnią buty. Wyszczotkował je i postawił przy łóżku, żebyod razu znaleźćrano. Nie miał w domu wódki, ale teraz napiłbysię przedspaniem. Czegoś mubyło potrzeba, ukląkł i odmówił pacierz, tak jak się nie modlił od lat, głośno iżarliwie, bijącsię w piersina zakończenie. Potem jeszczewyszedł przeddom,postał na progu i posłuchałszemrania liściw ogrodzie. Nad Zatoką był wiatr, ale tutaj szłoto jakoś górą,po samych czubach drzew, w dole panowała cisza isłychać wniej było, jak nie opadłe liście drżą w powietrzu. 226 W nocy spałźle. Obudził się o świcie,bardziej zmęczonyniż wtedy, gdysię kładł. Długo leżałwpatrując sięw szarzejący kwadrat okna. Zdawało mu się, ze -wiatrsięspotęgował, że słychać aż tutaj szum morza. Ale to była cisza, jak wczoraj. Wstał,umyłsię, nastawił na maszynce kawę. Zanim sięugotowała, odsunął szafę. Tamten jeszcze spał, słychać byłowyraźnie przez drzwijego chrapanie. Cejko,nie wiadomodlaczego zły, otworzył okienkoi zawołał w głąb: Pobudka! Coś się tam poruszyło w głębi, zamruczało. Pobudka! krzyknął jeszcze raz. Wrócił do kuchni, nakroił chleba, posmarował go smalcem. Zawahał się, alew końcu położył na dwóch kromkachkilka kawałków kiełbasy. Kiedy kawa się zagotowała,nalałjejw kubek, osłodził. Jeszcze lusterko, pędzel do golenia, maszynka z żyletką, mydło i miseczka z wodą. Ustawiłto wszystko na tacy,wsunął przez okienko. Teraz mógłzająć sięsobą. Na śniadanie nie miał ochoty, popił tylko kawy, wypalił papierosa. Świąteczne ubranie okazało się przyciasne,nie miał go na sobie od dawna. Koszula także cisnęła gow grdykę, zrezygnowałz krawata izapinaniakołnierzyka. ale potem wydało mu się toniestosowne, więc sięprzemógł, kołnierzyk jakoś zapiął, krawat zawiązałi już byłwłaściwie gotów,mógłzaczynać. Aletamtendopierojadł. Pośpiesz się krzyknąłCejko. Jak tu długobędę ztobąsiedział? Odpowiedziało mu jakieś mruknięcie. Potem ciężkie kroki, przesuwanie sprzętów. Ogol się! zawołał, podchodząc do okienka. Masz tam wszystko na tacy. Stał przy okniei słuchał niecierpliwie odgłosów płynących zza drzwi. Gdymu się zdawało, że się tam nic niedzieje, podchodził do okienka i pukał w niezgiętym palcem. Wiesz, która godzina? O ósmej zaczynamy. Przyszłomu jeszcze na myśl, żeby trochę posprzątać pokój, ale świąteczne ubranie krępowało ruchy, tylko więcpodmiótł podłogę, a na stół narzucił jedyną serwetę, jaką. znalazł w szafie. Wypalonyw niej papierosem krąg przy227. krył popielniczką i znowu oparł o nią arkusz papieru, który był głównym aktem i dokumentem ceremonii. Punktualnie o ósmejwyjął kłódkęzeskobla i otworzyłdrzwi. Wachberg czekał, stojąc pośrodku, nie taknapięty i niecierpliwy, jak tosobie wyobrażał. Trzymałsię dłonią zaprawy policzek, zaciął się przy goleniu. Cejko rozejrzał się za bibułką. Maszpowiedział. Zaklej sobie. Co teraz? spytał Wachberg, śliniąc bibułkę iprzykładając ją do policzka. Twarz miał po goleniu świeżą,tylko oczy podpuchnięte i mrużył je przed światłem. Zarazsię to odbędzie powiedział Cejko. Kazał mu iśćza sobą istanąć przystole naprzeciwkoświętych obrazów, które wisiały nad małżeńskim łożemCejków, tak jak je Agnieszka po ślubie powiesiła i lubiłamieć na tej ścianie. Nie wziął jeszcze papieru papierbył na zakończenie. Teraz splótł dłonie przedsobą, przymknął oczy. Tu stój. I słuchaj. Dwadzieścia lat czekałem na tęchwilę, nie mniej od ciebie. Też nie byłem wolny, choćmogłem chodzić, gdzie chciałem, i wypływać na morze. Nie byłem i wiedziałem, że nigdynie będę wolny,jeśli niedoprowadzę tej sprawy dokońca. I właśnie dzisiaj, Wachberg, piątego listopada, mija dwadzieścia lat,jak cięznalazłem pijanegona drodze i przyniosłem do domu i zamknąłem w tej izbie,żebyś tutajdoczekał się Polski i sprawiedliwości. Piliście już wtedywszyscy zestrachu i z tejrozpaczy,że na nic wam się zdało mordowanie i gubienieludzi,żewszystkich nie udałosię wygubić i wymordować,że zostali tu i będą, awy musicie wrócić do swego dawnego ciasnego i brudnego życia, tylko że brudniejszego niżprzedtem. Front był już na Wiśle, czekaliśmy z dnia nadzień i wyczekaliściez dnia na dzień i piliście wszyscyze strachu i z rozpaczy, a tynajwięcej,Wachberg, bo najwięcejmiałeś powodów,żeby siębać ludzi w tym mieście. I wziąłem cię z ulicy, jak kurczaka, zamknąłem tutaji wszelki ślad po tobiezaginął. \ Już wtedyzapłaciłeś miczęściowo za to, coś mi zrobił. Niewiem, po ilu latach zrozumiałeś, skąd się tu wziąłeś. Podziwiałem sam siebie, nigdy się nie spodziewałem,że mnie na to stać. Dom jest dalekood drogi, zamurowa228 łem okno,zamknąłemdobrze drzwi. Mogłeś tu krzyczeć,mogłeś krzyczeć po całych dniach inocach. Na ulicy niebyło cię słychać, a domnie nikt tu nie zachodził. Nieszukasię już niczego u człowieka, któremu wszystko zabrano. Gdybym cię wtedy zabił,znaleźliby trupa i znowuposzłoby z pięćdziesięciu naszych, jak to mieliście w zwyczaju. Ale nie znaleźlitwego trupa. Wiesz, co od razu pomyśleli, Wachberg? Że uciekłeś. Zepierwszy się nato odważyłeś. Podziwialicię nawet. Słyszałem nieraz, jak pokilku oiwach wychodzili od Neubauera i'krzyczelina całyrynek:TenHermnnn małeb! On jeden wiedział, co trzeba zrobić. Nie chciałem cię zabić. Nie chciałem tego robić sam. Chciałem doczekać się Polski ioddać cię pod sąd. Ale kiedy front wciąż się nie zbliżał,kiedy zaczęły mijać miesiące, przyzwyczaiłem się do tego,że to ja jestem twoim sędziąi wydało mi się za mało oddać cię pod sąd innychludzi, którym nic niezrobiłeś. Niemogli czuć do ciebie tego, co czułem ja. Nie, Wachberg, nie siadaj,musisz wysłuchać tego nastojąco. Na stojąco! Boco ja ci takiego zrobiłem, Wachberg? Na czympolegała moja wina? Boto była tylkomojasprawa, oni o tym nawet niewiedzieli, że dostałem dopodpisania ten papier. Więctylkoza to, że byłem Polakiem, że do końca chciałem byćtyan, kimbyłem, zrobiłeśtoi myślałeś, żeśsięze mną porachował. Nie mogłeś zrozumieć tacy jak ty nigdy tego nie zrozumieją żeprzez to, co zrobiłeś, mnie się ta moja polskość wydała nieprzeklęta, jak chciałeś,ale jeszcze ważniejsza, bom sięprzez nią nacierpiał. Kiedy wróciła Polska,nie oddałem cię podsąd. Samna ciebiewydałem wyrok. Łagodniejszy, niż mogłeś przypuszczać. Nie ma na świecietak łagodnego prawa, jakto moje, ale wymyśliłem je nie z dobroci. Dałem ci popięć lat za każdegoz nich,razem dwadzieścia. Stój,Wachberg, musisz wysłuchaćtego stojąc. Razem dwadzieścia. Nie wiedziałem, czy toprzetrzymasz iczy ja przetrzymam. Ale chciałem, żebyś przez ten czas myślał, żebyśbył tutaj, w tymdomu, słyszał tę ciszę, tępustkę. żebyś coś zrozumiał. Przetrzymałeś to. Dbałem o ciebie, jak należało. Niemiałeś gorzejode mnie, tylko świata nigdy nie widzia229. łeś za dnia, o to jedno ja byłem bogatszy. I tchórzem okazałeś się przez te dwadzieścia lat, Wachberg. Widoczniezawsze nimbyłeś i dlatego cudza śmierć wydawała ci sięłatwiejsza i lżejsza niż własna. Mogłeś sto razystad- uciec, ale nie zrobiłeś tego, bo cipowiedziałem, że cięw mieście na kawałki rozszarpią, skrzywdziłeś tu nie tylko mnie. Głupcze, nie rozszarpaliby ludzie łagodniejąprędko, chcą zapomnieć, azemsta wszystko przypominaod nowa. Więc na pewno by cię nie rozszarpali, tak tylkomówiłem, a ty się bałeś i chciałeś żyć. Możeprzynajmniejwtedy rozumiałeś, co to znaczy. Dostaniesz ode mnie papier. Wszystko tu napisałem, będziesz mógłpokazać komu trzeba. A teraz słuchaj, Wachberg nie,stój! Musisz wysłuchaćtego stojąc. Cejko wziął ze stołu papier, wyprostował sięi zacząłczytaćpodniesionym głosem: Akt oskarżenia Ja,Klemens Cejko, Polak, oskarżam Hermanna Wachberga, który przybył z wojną do mego miasta, o śmierć: 1. Mojej żony Agnieszki,lat 41, która nic nie byławinna i oniczym niewiedziała. 2.Mego syna Józefa, lat 19,który także nie miał żadnej winy. 3. Mego syna Leona,lat 16, bez winy jak tamci. 4.Mego syna Gerarda, którymiałdopiero lat 14 i żadnej winy w niczym mieć nie mógł. Ja Klemens Cejko, Polak, uznaję Hermanna Wachberga,który przybył z wojnądo mego miasta, za winnego śmierci całej mojej rodziny i skazuję go na dwadzieścia latwięzienia. Po pięć lat od każdego zabitego. Hermann Wachberg karę swoją odbył w więzieniu, którego pilnowałem przez lat dwadzieścia. Teraz jest wolnyi może wracać doswego kraju. Klemens Cejko5 listopada 1964 roku Cejko odetchnął, głęboko, całą piersią. Kiedy czytałostatnie słowa, brakło mu tchu. Terazznowu miał go pełne płuca. Złożył papier przez pół i jeszcze przez pół, rę230 ce mu drżały. Poczekał, aż mu to minie,podał papier Wachbergowi. Ten wziąłgo i położył przed sobą na stole. Usiadł. Cejko patrzył na niegowyczekująco. Niemiec przymknął oczy. Nigdziestąd nie pójdę powiedział. Cejce odebrało głos, dopiero teraz naprawdę zabrakłomutchu. Przez chwilę łapał powietrze otwartymi ustami. Jak to nie pójdziesz? wymamrotał. Nie powtórzył tamten. Nigdzie stąd nie pójdę. Cejko usiadł także. Duszność ogarniała go znowu,coraz gwałtowniejsza. Przecież. przecież czeka ktoś na ciebie. Wachberg patrzył przed siebie tępo. Nie wiem, 'czy ktoś czeka. Na pewno czekaCejkosam się zdziwił, ile nadziei było w jego głosie. Żona. Żona? Dwadzieścia lat? Na pewno czeka powtórzył Cejko. Musisz wrócićdo domu. Tamten pokręcił głową. Nie, nie wrócę. Nie chcę. Niechcesz? Nie. Co bym im powiedział? Wszystko chcieliby wiedzieć. I wszystko bym musiał powiedzieć. Nie chcę. Musisz wrócić! krzyknął Cejko. Odsiedziałeśswoje i musisz iść do domu. Nie. Nie? Nie. Nie mogę. Wachberg! ręce Cejki zaczęłyznowu drżećWachberg! Odsiedziałeś swoje i takjest w każdym więzieniu, że jak sięodsiedzi, idziesię do domu. Tak się należy, nie może 'być inaczej. Wiem powiedział Wachberg. No więc idź sobie. Już niemusisz tu być. Muszę. Dlaczego? krzyknął Cejko. Muszę. Dokąd pójdę? Już ci powiedziałem. Storazy ci będę powtarzał? Masz wracaćdo siebie, do swegokraju. Dostaniesz zarazpracę, mieszkanie, pieniądze 'nameble powiesz, że cię 231. Polacy skrzywdzili i wszystko dostaniesz. Oni nawet odnas takludzi ściągają żeby tylko powiedzieli, że ichPolacy skrzywdzili, a wszystko dostają. Dobrze citam będzie. Nie chcę. Musisz! zawołał Cejko. Idź stąd! Niechcę ciętu dłużej widzieć. Wachbergnie ruszał się z krzesła. Duży i otyły, siedział na nim ciężko. Idź stąd! Słyszałeś? Dosyć! Dwadzieścia lat! Niechcę anigodziny dłużej! Cejko wstał i pochylił sięnad siedzącym. Dyszałciężko. Nie mogę dłużej! Rozumiesz? Nie pójdę. Cejko podniósł ręce do góry, już nie widział, jak drżą,nic jużnie widział. Zatrzepotał nimi nad głową. Nie pójdziesz? Nie. - Milicję zawołam! Sąd zawiadomię! Odsiedziałeś swoje, nie masz tuco szukać. Musisz stąd iść. Nie. Nie? To zobaczysz, co jazrobię. Myślisz, że cię tubędę trzymał? Spał ipod jednym dachem? Słuchał twegochrapania? Milicja! Zaraz sprowadzę milicję! Ludzizwołam. Zwołam wszystkich ludzi! Dołożąci do tych dwudziestu lat posunął sięw stronę drzwi, oparł dłonią ,o futrynę. Odwróciłsięjeszcze ku Wachbergowi. Niepójdziesz po dobroci? Nie pójdę. Milicja! krzyknął Cejko. Milicja! Zsunąłsię po futrynie, przez chwilę opierał się na rękach,a potem upadłtwarzą na prógi tak jużzostał. Wachberg patrzył na to bez ruchu, otępiały i senny. Podniósłsię jednak z krzesła, pochylił nadleżącym. Odwrócił go i wyprostował się gwałtownie. Skoczył do kranuz wodą, 'nalał do kubka, chlusnął na twarz leżącemu, przyłożyłmu naczynie do ust. Nie przełknięta woda rozlałasię cienką strugą, spłynęła nakołnierz przyciasnej koszuli Cejki, na ubranie i krawat. Wachberg ukląkł, szarpnąłkołnierzykiem, aż guzik prysł na . środek pokoju, rozluźniłkrawat. Znów spróbował wlać trochę wody w usta leżącego. Zwilżył, mu nią skronie. Cejko się nie ruszył. Wach232 berg wziąłjegorękę w swoje dłonie,poszukał pulsu,Położył ją, wziął drugą. A potem zerwał się z klęczek,roztrzasnął drzwi i 'wybiegł zdomu. Zabiłemczłowieka! krzyknął. Jesienny ogród całybył jeszcze we mgle. Jej nieprzejrzysta biel była czymś nie do zniesienia dla oczu. Wachberg zasłonił dłońmi twarz. Ale zaraz je od niej oderwał,odnalazł ścieżkę wśród zarośli, a obok niej przedpołamanąławką krągwydeptany w trawie własnymi stopami, po raz pierwszy widziany za dnia. Zabiłem człowieka! krzyknął znowu. Pobiegł ścieżką do drogi. Zdawało mu się, że biegnie nie przywykłe do szybkiego poruszania nogi odmawiały muposłuszeństwa. Dotarł wreszciedo płotu, oparłsię o niegodysząc. Ulicą przejechał samochód, jeden,potem dwa następne. Po drugiej stronie jezdni szli jacyś ludzie. Zabiłem człowieka! zawołał. Nie dosłyszeli. Nie "miał siły, żeby za nimi biec. Zabiłem człowiekaaa! Kobieta w niebieskiej chustceodwróciła na chwilę głowę, ale poszła dalej. Otworzył furtkę, wyszedł na ulicę. Betonowe płytychodnika,kamienny bruk na jezdni,jego stopy byłyprzyzwyczajone domiękkiej gładkości ogrodu,potykał sięi przystawał, opierał opłoty i ściany domów. Powietrzei jasność dnia odurzały go. Dotarł do jakiegośplacu, rozkrzyżował ręce. Zabiłeeemczłowieeekaaa! Powoli zaczynali gromadzić się ludzie. ZakładDoświadczalny zawiadomiono około południa. Nałęcz chwycił się za głowę. Terazleżymy. Nim się drugiszyper przyuczy. Musimy tam zaraz pojechać powiedziała Dorotacicho. W domu Cejki byłajuż milicja i prokurator, ów młody człowiek o długich nogach, którego Dorota spotykaław pociągu. Niechpani' spojrzy rzekł, podając jej papierleżącyna stole. Wiedzieliście o tym? Że stracił podczas wojny żonę i trzech synów, wiedzieliśmy. Całe miasto o tym wiedziało. Ale że trzymał tutego Niemca? 233. Nie. O tym Niemcu nikt nie wiedział. Wachberg siedział na łóżku obok złożonego tam Cejkii patrzył tępo przed siebie. Nie mampojęcia, co z nim zrobimy? Jaką zastosowaćkwalifikację prawną? Odeślemy go do WojewódzkiejProkuratury. Niech tam się martwią. Dorotamilczała. Stary Aleks był z drugiej strony przyCejce. Widziała, że wciąż zaczyna się modlić i milknie pokilku słowach szeptanego pacierza. Prokuratorznowu pochylił się kuDorocie. A wie pani, cokrzyczał,biegnąc przez miasto? Zabiłem człowieka krzyczał. Wciąż otym myślę,od kiedyzobaczyłem ten papier. Za tamtychsię rozgrzeszył. A zatego czuje się winny, choć go nie tknął palcem. Rozumiepani, jak się kształtuje poczucie odpowiedzialności? Prokuratora interesował ten, który żył. Ona patrzyła należącego. Wielki szyper! myślała. Łowił tresowanąrybę. I słyszał, jak śpiewają trawy w Zatoce. Aterazwszystkojest skończone,nie dotkniestopą pokładu, niązakołysze się nafali, nie poprowadzi kutra przez morze. Ale dokonał swego dzieła zrobił to, co chciałzrobić,cozrobić musiał. Nie każdy ma to za sobą,kiedy odchodzi. XIX Nad Zatokąszalałsztorm. Anamówiła, że to dusza Cejki tłucze się nad MałymMorzem, ale Dorota odpowiadała jej spod okna, że wtedyprzestałaby się bać dusza Cejki wzięłaby pod swojeskrzydła ich mały kuter i jego załogę, doprowadziłaby gobezpiecznie do brzegu. Wyszli w morze oświcie, kiedy było jeszcze cicho, kiedy nie zerwał się wiatr, aniebo nieobniżyło się nad Zatoką deszczem iśniegiem, kiedy było widaćcoś więcejniż własną wyciągniętą dłoń. Ściemniać zaczęło się okołopołudnia, o szyby starej wędzarni zadzwonił drobny,zmarznięty śnieg,potem uciszyło się i wybieliło łagodniespadającymi płatkami, aż wkońcu zaczął zacinać jednostajny, uporczywy deszcz. Zima nie dodaje Zatoceurody. Zatapiają szarość od234 bicie ciężkiego, ołowianego nieba. Brzegi gubi mgła. O tejporze w górach wychodzą 'na słoneczne stoki pierwsinarciarze. Wschroniskach płonąna kominkach sosnoweszczapy. Woń żywicy miesza sięz aromatemsmarów donart i zapachem topniejącego śniegu, który strząsa sięz butów przy wejściu,waląc w 'podłogę podkutymi podeszwami. Dorota wierzchem dłoniprzetarła szybę. Wciążtkwiła na swoim posterunkuprzy oknie. Deszcz nie przestawał padać, kępki śniegu, które utworzyły się przy płociei wzdłużdrogi, topniały w oczach. Urlop w górach był nietylko marzeniem Dominika. Ale kiedy zabrakłoCejki,zaczęły się kłopoty z wydobywaniemwodorostów, produkcja nabrała dychawicznego tempa i nie można byłomyśleć o opuszczeniu Zakładu. Nie przeczuwał Klemens Cejko, żeznaczy tak wiele. Jakniejeden z tych, którzy odeszli, doznałby niemałej pociechy, gdyby mógł posłuchać tych wszystkich pochwał,nie słyszanych za życia,a niepotrzebnych po śmierci. Tak,prawdąbyło, żemiał zawsze ryby, ile chciał, a potem pełnymi garściamiwydobywał złotątrawę z dnaZatoki. Prawdą było, że znał Zatokę, jak chłop własne pole, metrpo metrze, od brzegu do brzegu. I prawdą było też, że słyszał, jak trawy śpiewają,że docierał do niego ten tonz głębiny, który nie każdy mógł słyszeć. A teraz tłukłasię po Małym Morzu jego dusza niespokojna. Dziewczęta żegnały się zakażdymmocniejszymuderzeniem wiatru oszyby, zakażdym głębszym przechyłem sosen. W kadziachświeciłydna,wyłączono ekstraktory i wyparki, w piecach odpoczywałypuste tace, dopókizałoga kutra nie usłyszy, tak jak Cejko, śpiewu podwodnych traw. Zły czas przyszedł na tę naukę, zły, najgorszyczas napółnocy. Później, gdy zimasięustali, i tutajbywają piękne dnie. Tafla Zatokibłyszczy wtedy błękitem i srebrem,a białe zmarzniętebrzegi są ogromnąramą gigantycznegolustra,w którym przegląda się niebo. Terazjednak trzebabyło mieć dość siły, aby odwrócić się od okna, nie patrzećl nie myśleć, nie myśleć o kutrze wśród sztormu i o powierzonych jego kruchości ludziach. Usiłowała tozrobić, alewciążtkwiła przyoknie, ażWiktor, który przyjechał rano,zaniepokojony wieściami,odciaenął ją od niego. 235. Przestań wciąż patrzeć w ten deszcz, bo oszaleję. Ty? Ja. I czy musitu być takcicho? Niemożna włączyćczegoś, co by warczało i dudniło? Jest cośtakiego? Nie. A nie warto uruchamiać całegoZakładu dlagarstki wodorostów. Zresztą niemarnujemy czasu dodała po chwili mechanik przeprowadza przegląd urządzeń. Wierzysz, że był potrzebny? Robi to co miesiąc. Poszli do hali, w której Henek, połyskujący cały oliwą,jakby sam podlegał konserwacji, wciąż coś odkręcał i przykręcał, dzwoniąc narzędziami. Ale milczał przytym, niegwizdał i nie podśpiewywał. Dorota nie mogła stać przynim dłużej niż chwilę. W drugiej hali dziewczęta myłypuste kadzie, w których zwykle za Cejki moczyłysię wodorosty. Teraz świeciłynagimi dnami, ogromnei pokraczne, pogłębiająceechow dudniącym pomieszczeniu. Dyrygowała tu Ana, popędzając dziewczyny, któreniewidziały konieczności pośpiechu. Na jutro wszystko musi być gotowe mówiła;patrzyła na Dorotę pytająco. Tu także nie możnabyło dłużej zostać. Poszli do Nałęcza, ten na szczęście miał roboty po uszy. Profesor Parkinsonby go uścisnął zatak oczywiste (potwierdzenie jegoteorii Zakład nie szedł już od kilku dni, ale czynnościbiurowych wciąż przybywało. Nawet w tak małym wymiarze raz puszczone w ruch kółko z papierutoczyło siędalej, rosnąc monstrualnie po drodze. Kończyłwłaśniejakieś sprawozdanie, z którym zaraz musiał gdzieś pędzić. Pośpiech nastrajał go optymistycznie. Ludzie, którzynie mają czasu, rzadko widzą,że nicnie robią. Nałęczzaznawał właśnietego szczęścia. Dorota patrzyła na niego zzazdrością. Chętnie pobiegłabygdzieśz tym sprawozdaniem wcharakterze gońca,ale wiedziała, żeNałęcznie wypuści goz rąk. On jestwspaniały! powiedział Wiktor po jegowyjściu. Właściwie nie rozumiem, dlaczego go nie naśladuję? Też mam jakieś zajęcia,które na mnie czekają,też mi się dokądś śpieszy, a marnuję tutaj czas i gapięsię razem z tobą w ten przeklęty deszczza oknem i wsłuchuję się w ciszę w tej starej szopie, która może także jest 236 przeciwko nam, bo cała pachnie jeszcze dymem, a mv iązmuszamy do innego przeznaczenia. Nie gadaj głupstw. Stara wędzarnia jest naszym przyjacielem. A teraz ty gadasz głupstwa. Ipozwalamysię wciągać w takiewłaśnie głupie historie, i siedzimy tu, jakpara idiotów, zamiast rozejrzećsię poświecie. Do diabła,dlaczego właśnie ja muszę się przejmować tym,że ludziepotrzebują tu fabryki, że trzeba dla nich coś zrobić, żenato czekają, że patrzą namw oczy. Dlaczego akuratmnie to musi obchodzić? Dorota znowu patrzyła wokno,deszcz zmieszany byłteraz ze śniegiem, zacinał z ukosa z większą siłą. Bo człowieka musi coś w życiu obchodzić powiedziałacicho. Rzucił jej krótkiespojrzenie. Mówiłem ci na początku, co mnie obchodzi. Czyjeszczeprzynajmniej pamiętasz, czego spodziewaliśmy siępo naszym patencie? Tylko już z tym nie zaczynaj. I siedzimy tu, jak para idiotów, ani pieniędzy, aniuznania, same kłopoty i nadzieja, że. Wobec ^. ego dlaczego podarłeś zaproszeniedo Azotólw? I do dziś uważam siebie za. najgłupszego człowieka świata! Dlaczego to zrobiłeś? Daj mi spokój! I nie patrz w okno, bardzo cię proszę. Wdodatku wyprawiłaśdziś chłopaka na tę zasmarkaną Zatokę. Ja go nie wyprawiłam! krzyknęła. Po dziesięciu miesiącach Labradoru! Zamiast urlopu,zamiast odprężenia i odpoczynku kuter po Cejce iZatoka wgrudniu. Coś cudownego! Ja go nie wyprawiłam! krzyknęła po raz drugi. Dziadek musiał munaopowiadać wczoraj wieczorem,jaka unassytuacja, że zawalamy plan jedynej fabryce,która na nas postawiła, iuparł się, że popłynie. Na jegomiejscu, wracając z rejsu podLabrador,posłałfbym do diabławszystkie plany. Onteż to zrobił: klął straszliwie! Dorota umilkła,przypominając sobie poranną scenę, która nie nadawała 237. się do zbyt dokładnych zwierzeń. Dominik zbudził jąo świcie, przyszedł powiedzieć jej, że idzie na kuter. Byłwściekły, nie przestawałprzeklinać, ale całował ją, kląłi całował, nie zwracając uwagi na jej protesty i na trzaskanie drzwiami, którym Smardzewska podkreślała swojąobecność i czujność. W kurtce narzuconej na piżamę "wypchała gona korytarz,jak zawsze przerażona wszystkim,co robił tym, że tu przyszedł, że odważył się przyjść. Powinnaśgo była zatrzymać. Nie mogłamszepnęła. Mówię, że powinnaś. I błagam de, przyrzeknij mi,że pojedziesz w góry, że odpoczniesz, że wrócisz zadowolona i szczęśliwa. Co ci się stało? Nic mi się nie stało. Myślę,że jak wszyscy nowicjusze przesadzamytrochęz tymi naszymi niepokojami,z przeżywaniem każdej trudności jak klęski. Wszyscy ludzie walczą. Może kiedyś w życiu będziemy mogli wreszcie pracować. Na razie możemy siętylko pocieszyć: Boże,jacy jesteśmy normalni! Chcesz mnie uspokoić. I siebie! Isiebie, Dorotko! Otworzyłysię cicho drzwi,na progu stanęła Ana,zanią dziewczęta. Już skończyłyśmy,proszę pani inżynier. To dobrze, bierzcie sięza coinnego. Anawzięła głęboki oddech, dziewczęta za nią uśmiechały się zakłopotane. Już wszystko zrobione. Henek też już skończył. No toposiedźcie sobie. Albo idźcie do domu. Do domu? przestraszyłasię dziewczyna. Dorota zobaczyła, jak zadrżały jej wargi, jak szerokootworzyły się oczy. Odpracujecie te dwiegodziny innego dnia dodała szybko. Wiktor szukałnerwowo papierosów. Widziałeś powiedziała do niego, gdy wyszły. ^ Widziałemwarknął. Ale przecież jestem tu,nigdzie nie pojechałem,waruję i pilnuję, nie mam sobienic do zarzucenia. Dorota uśmiechnęła się po raz pierwszy tego dnia. To prawie święto,kiedy możemy tak powiedzieć. 238 Nie mam sobie nic do zarzucenia! Wiesz, czego sięwczoraj dowiedziałem od Anny? Spłakała sięprzy tym^jakbóbr. Że to dla mnie te psie budy! Żetylko dla mniesię donich wzięła. Żebym mógł pracowaćspokojnie, żebym mógł sobie dłubać w tych moich wodorostach, jal: długo zechcę, bez martwienia się o pieniądze i o rodzinę. No więc psiakrewbędę warował przytym, aż doprowadzę rzecz dokońca. Mój kochany! Nierozklejaj się. Już ja się rozkleiłem dostatecznieza nasdwoje. A więcprzyrzekasz mi,że pojedziesz naurlop i niczymnie będziesz się martwić? Żeby tylko on wrócił! Wróci! Ale to dobrze, że się oniego boisz. To jedynarzecz, jaką z tego ma. Chyba nie jedyna. Nie zrobił tego tylko dla mnie. Wiktor zobaczył znów przedsobą twarze dziewcząt stojących w drzwiach, ich zaniepokojenie, ich strach. Masz rację . powiedział cicho. Spojrzał na zegarek, musiał się śpieszyć, żebyzdążyć na dworzec. A może chcesz, żebymczekał z tobą? Położyła mu dłoń na ramieniu,zbierało jej się napłacz, nigdy nie był tak czuły dla niej. Jedź! Możesz zostać sama? Jest Smardzewska na górze. Wypchnęła go za drzwi i stała przez chwilę, słuchającoddalających się kroków na wysypanejżwirem ścieżce. Na dworzezrobiło się już ciemno, wczesny zmierzch grudniowy zapadał gęsty, mokry i nieprzenikniony. Może kuter stałjuż w porcie, może rozpoczęto jużwyładunek wodorostów, a Dominikszedł przez miasto albo był jużwdomu, grzał się wkuchni, pił herbatę, zczymś mocnym,chowanym przez dziadka na taką okazję? Podeszła znówdo okna, żeby lepiejzobaczyć dom naprzeciwko. StaryAleks zapalił już światło, widziała go, jak samotnie krząta się podomu. Nie wróciłpomyślała. Wybaczyłabymu z chęciąto, że nie przyszedł najpierw do niej, wybaczyłaby mu to od razu, widząc gopo drugiej stronie drogi,całego i żywego przy jasnooświetlonym stole. Ale nie było gotam, staryczłowiek był sam i też na niego czekał,przesuwał garnki na płycie, dokładał do ognia. 239. Zadzwonił telefon, pobiegła przewracając jakieś sprzęty po drodze, od razu z myślą, że to on idąc z portu wstąpiłdo jakiegoś sklepu, żeby zatelefonować. Wiedział, musiałwiedzieć, że czeka. Ale to dzwonił ojciec. Od trzech dninie była w domu. Dziś też nie przyjadęzawołała. Dlaczego? Matka się niepokoi. Ja też chrząknął. Mywszyscy. Nie mogę. Muszę tu zostać. Co się stało? Masz kłopoty? Na Zatoce jest sztorm. Nasz kuter niewszedł jeszczedo portu. To chyba najmniej twoja sprawa. Nie jesteś w stanieim pomóc. Jestem. Kiedy będętuczekać jestem; nie wiemczyto rozumiesz. Rozumiem powiedział kapitan podługiej chwili. Czy jeszcze masz mi coś do powiedzenia? On wrócił, tak? Tak, i jest na tym kutrze. Chciał. nam pomóc. Rozumiem powtórzył ojciec. Rano byłospokojnie,dopiero w południe. Czy u wasteż jest taki sztorm? Tak. Więc muszę zostać. Muszę zostać i czekać. Musisz powiedział ojciec. Dziękuję. Trzymaj się. Wszystkie niepokoje są po to, żeby ludzie lepiej rozumieli cenę pewnych rzeczy. Twój ojciecci to mówi. Dziękuję! krzyknęła porazdrugi. Nałęcz już nie wrócił, odbyła więc za niego codziennyobchódZakładu, sprawdziła, czywszystko w porządkui znów wróciła do okna, przez którebyło widać drugieOkno, oświetlone jasno, a w nim człowieka czekającego jakona. Miał się nigdy nie dowiedzieć o tym,czym był dlamej w tej chwili, krzątający się po domu, ufny, wiedzący napewno, że wszystko, co gotował i smażył, co przysuwał i odsuwał z ognia, przeznaczone jest dla kogoś, ktozaraz przyjdzie, kto zaraz stanie w progu. Śledziłakażdyjego krok i każdy ruch, były celową, spokojną nadzieją czerpałaz nich otuchęi odwagę. Ale czas mijał i na ulicynie pojawiała sięznajoma sylwetka, drzwi w jasno oświetlonej kuchni naprzeciwkopozostały zamknięte. Pobiegłana górę po płaszcz, krzyknęła do Smardzewskiej, że wychodzi. Zmierzch stawał sięcoraz gęstszy. We wszystkichdomach świeciły się już światła, rozbłysłylatarnie. W Stromej uliczce prowadzącejdo portunie było nikogo. Przystanęła na chwilę w osłoniekościelnej bramy, wiatrsię o nią rozbijał, mogła tu zaczerpnąć tchu. Podniosłakołnierz płaszcza, mocniej związała chustkę podbrodą. Zatoka huczała jakdaleki grzmot. Miejsce na nabrzeżu, przy którym cumował kuter Zakładu, było puste. Cofnęła się za rufęjakiejś szczęśliwejjednostki, którazdążyła przed sztormem do portu. Widzialnośćwciąż się pogarszała, wiatr sypał w oczy śniegiem,to znów deszcz obmywał twarz. Na 'nabrzeżu niebyłoprawie nikogo, w taki czaswszyscy chowają się pod dach. A więc musiała się poddać, przyszłatui czekała. Zobaczyła przed sobą skurczoną niepokojem twarz matki, wsłuchującej się w nawoływania radiotelegrafistówmiędzyziemiąa morzem, rozkołysanepiersi dziewczyny, z którąrozmawiała w akademiku, usłyszała jej głos, słowa, któremówiła. A jednak musiała siępoddać, stała tu i czekała. Było w tym cierpienie i szczęście,czyistniały kiedykolwiek osobno? Patrzyła przed siebiemorza nie było widać. Przesłaniała je mleczna, ruchliwa,wirująca masa. Nie mogła tegoznieść, przyzwyczaiła się dowidoku słońca ibłękitu, doszerokiej przestrzeni, która była zawsze wypoczynkiemi radością dla oczu. Schronisko w górach pomyślała. Sosnowe szczapy na kominku. A następnego dnia roziskrzony stok góryod nieba po dolinę. Ściemniało się coraz bardziej,przestrzeń przed oczyma stawała się nocą, czarnąnocą, którą ztrudempokonywało światło. Wiatr nieustawał i deszcz nie ustawał nie mogła sobie uzmysłowić, jak długo tu czekała. Odwróciła się i uciekła, pobiegła stromą uliczką między domy. Smardzewska powitała ją na schodach. Miała chustkęnarzuconąna plecy. Aleksbył tutaj. Aleks? zapytała bez tchu. Tak zapraszałna telewizję. Ma być dzisiaj coś dobrego. Dorota oparła się o ścianę. Aleksnie martwi się. nie martwi się,że Dominikjeszcze nie wrócił? Smardzewskaszła już w dół. Cejko też tak późno wracał. Też tak późno? Niepamiętasz? A teraz źle się łowi w taki czas,chociaż dzisiaj nie jest jeszcze najgorzej. Minęła ją i przystanęła. Nie trzebatak się bać powiedziała cicho, obejmując ją swoim twardym ramieniem. Nie trzeba takwciąż otym myśleć. Jak życie przeżyjesz, kiedy nie umieszczekać? A tu się wciąż czeka. Musisz się tego nauczyć, kiedy chcesz tu być. Milczała oddychając szybko. Smardzewska uścisnęła ją mocniej, popchnęła w stronędrzwi. Chodź do Aleksa! Nie. Teraznie. W piecu napalę. Jest tujakieśdrzewo? Drzewo jest na podwórzu. Byłabym napaliła, niewiedziałam,że dziś zostajesz. Dziękuję. Sama to zrobię. Odprowadziła Smardzewska do wyjściana podwórzei w stercie drewna, pozostałego ze skrzynek do wędzonychryb, wybrała kilkanaście grubszych i suchych kawałków. Cejko też tak późno wracał! zaśpiewało w jej duszy. Też tak późno. Teżtak późno. Wiatr porwał płomień z gwizdem i szumem, w piecuzahuczało, przez otwory w drzwiczkach buchnął na pokójblask płomieni. Klęczała przed piecem, dokładając wciążnowych drew, paliła ognisko na brzegu morza, dla przemoczonych i zziębniętych, dla tych, którzy nie mogądostrzec brzegu. Była latarnikiem przedwiecznej latarni,ku której dążą wszyscy, gdyichnoc zastanie wmorzu. Nie ruszyła się dopóki nie usłyszała trzaśnięcia bramyna dole ikroków na schodach. Podniosła się z klęczek,zwróciła kudrzwiom. Twarz miałpociemniałą od wiatru, i zimna, ale oczyroziskrzoneuśmiechem. Rzuciła się ściągać z niego przemoczoną,zesztywniałą odzież. Gestem wszystkich kobiet,które tu zawsze czekały na swoich mężczyzn wracają cych z Zatoki, schyliła się do gumowych butów. Niepozwolił na to. Wziął jej twarz w dłonie ipodniósł ku sobie. Skarbie! westchnął. A więc jest tak, jest tak nareszcie! Jego ręce ogrzewały się od jej twarzy. Drzewo trzaskało wpiecu, płomień huczał i przycichał, blask trzepotałsię na podłodze jak ogromna, wyzłocona ćma. I było tak, jak być powinno, jak tu zawszebyło, odwieków. Na tych, którzy wracali z morza, przewiani wiatrem, przemoczeni i zziębnięci, czekało ciepło. Czekało ciepło i miłość. WYDAWNICTWO MORSKIE opublikowało dotychczas następujące książkiSTANISŁAWY FLESZAROWEJ-MUSKAT Pozwólcie nam krzyczeć! (1958, 1962,1971, 1975, 1983, 1985) Przerwana życie (1960, 1970, 1973, 1985) Lato nagich dziewcząt (1960,1970) Milionerzy (1961, 1964, 1967, 1968, 1972, 1977) Kochankowie róży wiatrów (1962, 1964, 1967, 1968, 1972, 1978) Czterech mężczyzn na brzegu lasu (1963, 1965) Szukającgdzie indziej (1965) Zatoka śpiewających traw (1967, 1969) Powrótdo miejsc nieobecnych (1968, 1971) Jedna noc z tamtych lat (1969) Wczesną jesienią w Złotych Piaskach (1970) Wizyta (1971, 1986) Kochankowie muszą się rozstać (1975) Most nad rwącą rzeką (1984) Pasje i uspokojenia (1987) Tak trzymać! (1988) W przygotowaniu: Lato nagich dziewcząt (wyd. III)Powrótdo miejsc nieobecnych (wyd. III).