16103

Szczegóły
Tytuł 16103
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

16103 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 16103 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

16103 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

SAGA Grzech pierworodny Anne-Lise Boge część 3 Przełożyła Anna Marciniakówna Tytuł oryginalny serii: Arvesynd Tytuł oryginału: Betroelsen Tłumaczenie z oryginału: Anna Marciniakówna Ilustracja na okładce: Harald Nygard Projekt okładki: Media Exprcss Sp. z o.o. Korekta: Maciej Korbasiński Skład: Elipsa Sp. z o.o. Copyright O 2006 Anne-Lise Boge Published by arrangement with N. W. Dnmm & Sitn AS, Norway Copyright O for this edition by Elipsa Sp. z O.O. Ali rights reseired ISBN 83-60446-04-0 ISBN 978-83-60446-04-1 Elipsa Sp. /, o.o. 01-673 Warszawa, ul. Podleśna 4 tel./fax +48 (22) 833 38 22 Printed In EU Wydarzenia przedstawione w serii powieściowej „Grzech pierworodny" rozgrywają się w gospodarstwie należącym do rodziny mojej matki. Dwór, przyroda, postaci i tło kulturowe są autentyczne. Chciałabym jednak zaznaczyć, że ani ludzie, ani cała hi­storia opisana w serii nie mają żadnego związku z rzeczywistością. To powstało w mo­jej wyobraźni. Anne-Lise Boge Einarowi z miłością ROZDZIAŁ 1 Tego dnia, kiedy Eline Innstad była składana do grobu na wieczny spoczynek, nad górami przepływały szare i ciężkie deszczowe chmury. Jest tak, jak powinno, myślała Mali, sie­dząc na kościelnej ławie. Bo to wcale nie jest dobry dzień. Ludzie ze Stornes siedzieli mniej więcej pośrodku kościoła. Mali ze swojego miejsca widziała pochylony nisko kark Bengta w pierwszej ławce. Przed wejściem tutaj członkowie jej rodziny serdecznie ściskali ręce mieszkańców Innstad. Halldis Innstad zalewała się łzami, a mąż podtrzymywał ją trochę niezdarnie za ramiona. - Dziękujemy ci za wszystko, co dla nas zrobiłaś tego... okropnego dnia - Halldis zaniosła się szlochem i objęła Ma­ li. - Co my byśmy poczęli bez ciebie? - Ech, to nic specjalnego - westchnęła Mali cicho. Sie­działa wpatrzona w przystrojoną kwiatami trumnę i myśla­ła, jakie bezsensowne jest to, że Eline i jej dziecko musieli życie złożyć w ofierze. Przecież i doktor, i cała rodzina, a już zwłaszcza Bengt, powinni byli zauważyć, że dzieje się coś złego. Eline jednak swoim zwyczajem nie chciała zwracać na siebie niczyjej uwagi ani robić kłopotu. Dlatego sygnały ostrzegawcze zostały zlekceważone. Jedyne, co dawało Mali jakąś pociechę, to wiara, że ostatnie minuty Eline były szczęśliwe. Może nawet naj­szczęśliwsze w całym jej życiu. Te mianowicie chwile, gdy Eline stwierdziła, że Bengt jest przy jej łóżku, i potem, kie­dy ją obejmował i mówił, że ją kocha. Mali nigdy nie zapo­mni tego niezwykłego blasku, jakim emanowała wówczas twarz umierającej. Boże drogi, jak ona musiała kochać tego drania, myślała teraz Mali. I to mimo wszystkich podłych rzeczy, jakie jej zrobił od chwili, gdy przybyła do tego dwo­ru. Wbrew wszystkiemu Eline go kochała, aż do samej śmierci. Taka może pewnie być miłość. Największe szczęście, ja­kie Eline dane było przeżyć, to owa krótka chwila, gdy uwierzyła, że Bengt jednak ją kochał. Mój Boże, cóż to za nadzwyczajne szczęście, myślała Mali cierpko. Tym bar­dziej, że nie było wcale tak, jak Eline sądziła, ale tego nie mogła już zauważyć. Skonała z wiarą w miłość i Bogu dzię­ki. To akurat nie wszystkim zostało dane. Mali poszła do Innstad, kiedy Eline kładziono do trumny. Nie uroniła ani jednej łzy, robiła po prostu, co powinna, milcząca i spokojna. Na żal przyjdzie czas, kiedy znajdzie się w łóżku z Małym Sivertem przy boku. Wtedy będzie opłakiwać Eline tak, jak niegdyś opłakiwała swoją przyja­ciółkę Kristine i tak jak często opłakuje własny los. Ale dać się pokonać czy ustąpić, o tym nigdy nawet nie pomyślała. Teraz już nie. Raczej wprost przeciwnie! Zdała sobie spra­wę, że jeśli ma przeżyć jako kobieta i zachować swoją ludz­ką godność, musi być silniejsza niż wszyscy mężczyźni ra­zem wzięci i nigdy się nie poddawać. Nie dać się ściągnąć w dół, nawet jeśliby musiała cierpieć tak, jak nikt nigdy cierpieć nie powinien. Z czasem Mali nauczyła się tłumić uczucia i myśli, kiedy Johan ją poniżał. Najczęściej zamy­kała oczy i widziała wtedy przed sobą dobrą twarz Jo; pró­bowała nawet wyobrażać sobie, że to on jest tym mężczy­zną, który... Nie zawsze to pomagało, sprawiało jednak, że mogła jakoś wytrzymać. I jeśli coś sobie przysięgała, to właśnie to, że mianowicie Johan nigdy nie rzuci jej na kola­na. Teraz Mali wiedziała, że jest silną i niezłomną kobietą, i to było bardzo dobre uczucie. Nie miała już wątpliwości, że z nich dwojga w tym małżeństwie to ona jest silniejsza. Chociaż to on w jakimś sensie posiadał władzę. W każdym razie nad jej ciałem. Po pogrzebie ludzie zebrali się w Innstad. Wszyscy roz­mawiali przyciszonymi głosami i jedli, niewiarygodne, ile ci ludzie są w stanie zjeść i wypić. Mali sama prawie nic nie wzięła do ust, siedziała w milczeniu obok Johana na twar­dej ławie. Myślami wciąż wracała do tamtego okropnego dnia, kiedy po raz ostatni była w tym domu, i czuła się nie­mal chora. W miarę upływu czasu w izbie robiło się nieznoś­nie duszno i gorąco, choć na dworze dzień wciąż był szary i zacinał rzęsisty deszcz. Jak tylko to było możliwe, Mali wyszła z domu. Johano­wi powiedziała, że musi do ustępu, chociaż to nieprawda. Potrzebowała trochę samotności, powlokła się więc w stro­nę pralni i usiadła na kamieniu niewidocznym z domu. W każdym razie niewielu by ją tu zobaczyło. Niewielu pew­nie odczuwało potrzebę wyjścia w taką pogodę, a ci, którzy koniecznie musieli, nie rozglądali się dookoła. Pochyleni, walcząc z deszczem i wiatrem, koncentrowali się na drodze do wygódki. Nagle drgnęła, słysząc za sobą jakiś szmer. Odwróciła się gwałtownie i zobaczyła Bengta wychodzącego zza narożni­ka pralni. Musiał być na dworze już jakiś czas, bo włosy kle­iły mu się do głowy, a po twarzy spływały strugi wody. I wy­gląda jakoś tak szaro, myślała Mali, przyglądając mu się uważnie. Ten zawsze roześmiany, czarujący mężczyzna był teraz cieniem samego siebie. Nie mogła uwierzyć, że śmierć Eline tak bardzo dała mu się we znaki. Może on jednak najbardziej żałuje dziecka, po­myślała z bólem. Już prawie trzymał w ramionach dziedzica, pierworodnego syna, i teraz znowu nie ma nic. Ale dla Bengta Innstada to pewnie nie żaden problem znaleźć nową żonę i kolejną młodą gospodynię, rozmyślała. Wkrótce zno­wu będzie taki sam jak zawsze. - Przestraszyłem cię? - spytał, widząc, że drgnęła. ­Przepraszam, nie miałem takiego zamiaru. Ale też chyba nie powinnaś tu siedzieć w deszczu. Rozchorujesz się. Miała wrażenie, że nawet jego głos się zmienił i w oczach pojawiło się coś nowego, czego Mali nie potrafi­łaby nazwać. Nagle robił wrażenie starszego. Jakby dojrzał w ciągu tego jednego tygodnia. Tak, tak może być, myślała. Prędzej czy później życie każdego dopadnie. Nawet tacy jak Bengt Innstad się nie wykręcą, choć on pewnie tak myślał, jeśli w ogóle kiedykolwiek poświęcił czemuś takiemu choć jedną myśl. - Tobie mogłabym powiedzieć to samo - rzekła, patrząc na niego. - Jesteś przecież kompletnie przemoczony. - Musiałem tylko na chwilę wyjść - powiedział i przeciąg­nął ręką po włosach, z których lała się woda. - W środku o mało się nie udusiłem. Wszędzie, gdzie się obrócę, widzę Eline, we wszystkich pokojach. Jakby za mną chodziła. Bu­dzę się w nocy i widzę ją przy łóżku. To jest... Nieoczekiwanie opadł na kamień obok Mali i zaczął pła­kać. Oparł głowę na rękach, ramiona mu drżały. Mali była całkiem sztywna. Nie umiała sobie przypomnieć, czy kiedy­kolwiek widziała, żeby dorosły mężczyzna płakał, i robiło to na niej wielkie wrażenie. Może również dlatego, że to byl Bengt. Nie przypuszczała nigdy, że on potrafi coś więcej, niż tylko śmiać się, korzystać z życia i uwodzić kobiety. Dlate­go nie rozumiała, że on reaguje tak gwałtownie. Bo to, co się teraz rozgrywało przed jej oczyma, nie było grą. Bengt był naprawdę zrozpaczony i nieszczęśliwy. Wolno wyciągnęła rękę i położyła mu ją na karku. - Bengt - powiedziała cicho. - To minie z czasem, mu­sisz tylko poczekać. - Nie - odparł stanowczo, patrząc na nią z uporem. Oczy miał czarne, bez blasku. - Nie, to nie minie, bo ja nie zdążyłem prosić Eline o wybaczenie. Ale gdyby wszystko poszło dobrze, to o żadne wybaczenie nawet bym jej nie prosił. Bo przecież ty wiesz, Mali, że ja się nią nigdy nie przejmowałem. Myślałem tylko o sobie, zawsze tak było. I wcale nie chciałem się z nią żenić. Właściwie to z żadną się żenić nie chciałem - dodał cicho. - Nie myślałem po­ważnie o kobietach. Ale mój ojciec... Mali siedziała w milczeniu i pozwalała mu mówić, ale wciąż trzymała rękę na jego karku. Dziwne, myślała. Oto siedzę tu i pocieszam mężczyznę, który zniszczył życie swo­jej żonie oraz mojej siostrze. Tego, do którego powinnam chyba odczuwać nienawiść. Nie mogła jednak inaczej. Nie była w stanie przyczyniać mu więcej bólu, życie i tak obe­szło się z nim okrutnie. -Bardzo wiele naprawiłeś dzięki temu, że byłeś przy niej w ostatniej chwili i przytulałeś ją - powiedziała w koń­cu. - Ja wiem, że nie przejmowałeś się Eline, ona sama też o tym wiedziała. Cierpiała z tego powodu, bo bardzo cię ko­chała. Wiedziałeś o tym? Ale kiedy potem, w ostatniej go­dzinie byłeś tam, i mówiłeś, że ją kochasz, to ona... ona by­ła bardzo szczęśliwa. Bo przecież to właśnie jej mówiłeś, prawda? Dzięki temu Eline umierała szczęśliwa. - Szczęśliwa, bo ją okłamałem - jęknął zdławionym gło­sem. - Powinnaś wiedzieć, że siedziałem przy niej i kłamałem. - Czasami to bywa jedyna rzecz, którą można zrobić -rzekła Mali spokojnie. - Jedyne, co teraz ma znaczenie, to to, że ona umarła, wierząc, że ją kochasz. A czy kłamałeś, czy mówiłeś prawdę, to już nieważne. - Dla mnie to ważne! - zawołał. - Siedziałem tam z mo­ją umierającą żoną w ramionach i zdawałem sobie sprawę, jakiego rodzaju życie ona miała od chwili, kiedy przyszła do naszego domu, bo ja po prostu nie zwracałem na nią uwagi, nic mnie nie obchodziła. Ja nigdy się nikim nie przejmowa­lem, tylko sobą - powtórzył ochrypłym głosem. - Zajmowa­łem się tylko sobą, dopóki nie zmusili mnie, żebym się oże­nił, a potem to myślałem już tylko o tym, żeby mieć dziedzi­ca. I ona oddała życie właśnie za to... - Jestem pewna, że ci wybaczyła, tam, gdzie teraz jest -powiedziała Mali i otarła oczy wierzchem dłoni. Twarz mia­ła mokrą i zimną. - Bardzo bym chciał w to wierzyć - westchnął Bengt i chwycił ją za rękę. - Tylu jest jednak ludzi, których powi­nienem prosić o wybaczenie - powiedział, spuszczając wzrok. - Chociaż tamci nie oddali za mnie życia. Mali słuchała nieporuszona i zastanawiała się, czy wśród nich znalazłaby się też Margrethe. Ale Bengt siedział w milczeniu, pogrążony we własnych myślach. - Człowiek nie musi umierać, by poświęcić własne życie -stwierdziła nagle cicho. On gwałtownie podniósł wzrok. Ich oczy się spotkały. Bengt pierwszy odwrócił głowę. Mali wstała, strząsnęła wo­dę z włosów i sukni. - Powinieneś wrócić do domu i zmienić ubranie - po­wiedziała. - Bo jak nie, to się przeziębisz. - I jakie to ma znaczenie? - spytał, ale również wstał. -Daj spokój! - Głos Mali zabrzmiał nieoczekiwanie ostro. - To Eline umarła, nie ty. I nie staniesz się lepszym człowiekiem, jeśli będziesz się tylko nad sobą użalał. Powi­nieneś być nareszcie dorosły, Bengt. Już czas najwyższy. Tyl­ko wtedy może się okazać, że Eline nie umarła na próżno. Odwróciła się i poszła do domu. Ów żałobny nastrój, który dręczył Mali w czasie pogrzebu Eli­ne, nie chciał jej opuścić przez całą jesień. Zresztą pogoda też robiła swoje. Dzień po dniu mokra mgła przemieszczała się nad górami i jedna ulewa następowała po drugiej. Było nie­przyjemnie i w domu, i na dworze. Mokro, wietrznie, zimno. - Czy ty już zawsze będziesz chodzić z taką ponurą twa­rzą? - spytał zirytowany Johan, gdy obudzili się oboje któ­regoś, równie szarego jak poprzednie, poranka. - Eline nie była twoją krewną ani nawet jej specjalnie dobrze nie zna­łaś... - Eline była człowiekiem - odparła Mali ze złością. - Na dodatek wyjątkowo dobrym człowiekiem, a w Innstad nie zaznała wiele szczęścia. I jeżeli myślisz, że można tak po prostu zapomnieć to, co przeżyłam tamtego dnia, kiedy ona umierała, to bardzo się mylisz. - Tak, ty właśnie taka jesteś - warknął cierpko. - Dla in­nych to masz dużo współczucia i dobre słowa. Ale że do swojego męża odwracasz się plecami, to cię nie obchodzi, nie masz żadnych wyrzutów sumienia. - A jaki to dobry dla mnie jest ten mąż? - spytała Mali cicho. - Czy ty byłeś wobec mnie inny? Gdybyś okazywał mi szacunek i czułość taką, jak okazujesz swojemu synowi, to inaczej wyglądałoby życie w tym dworze. Ale ty się do swojej żony odnosisz po prostu haniebnie, sam chyba to ro­zumiesz, no nie? Ty tylko bierzesz i bierzesz; rzucasz się na mnie, najwyraźniej lubisz sprawiać mi ból. Możesz być pe­wien, że niełatwo jest na coś takiego odpowiadać dobrem. - Nie zwalaj winy na mnie, ty trollu! Gdybyś mnie choć raz przyjęła tak, jak kobieta przyjmuje męża, to nie potrze­bowałbym brać cię wbrew twojej woli. Ale ty... Wiedz, że to wszystko dzieje się nie tylko z mojej winy. - To widocznie zapomniałeś, że ja nigdy nie chciałam być gospodynią w Stornes, ja się tu nie prosiłam, nie chciałam być twoją żoną - powiedziała Mali lodowatym tonem, pa­trząc mu prosto w oczy. - Trzeba było znaleźć sobie inną mło­dą gospodynię. Taką, co by cię chciała i może nawet kochała. Przynajmniej bardziej, niż ja bym kiedykolwiek mogła - do­dała cierpko. - Ja ci powiedziałam „nie", tyle chyba pamiętasz? Ty jednak zmusiłeś swojego ojca, żeby otworzył portfel i ku­pił mnie tak, jak ludzie kupują krowę! Czuła, że poczerwieniała z gniewu, łzy cisnęły jej się do oczu. Ale łez Johan widzieć nie powinien. Jej łzy nie są dla niego. W ogóle nic z niej nie jest dla niego. - Mimo wszystko jednak mogło nam się jakoś udać - po­wiedziała Mali nieco spokojniej. - Bo ja chciałam dać na­szemu małżeństwu szansę, skoro już tak się ułożyło, że zo­staliśmy sobie poślubieni. Ale ty... Wspomnienia były takie silne, że Mali z trudem łapała powietrze. - Ty wiedziałeś, że jestem dziewicą, i wiedziałeś, że się boję. Mówisz, że innym ludziom okazuję zainteresowanie i troskę, ale ty za to nigdy nikomu innemu oprócz siebie nie poświęciłeś ani jednej myśli. Nawet tamtej nocy - tej pierw­szej - nie byłeś w stanie zachować się jak przyzwoity czło­wiek. Zawsze mówiłeś, że mnie kochasz, ale jak przyszło co do czego, to rzuciłeś się na mnie jak jakiś buhaj. I niech ci się nie wydaje, że ja tego nie pamiętam. Johan cisnął jej w twarz swoją koszulę, wzrok mu po­ciemniał. - Jak długo jeszcze będziesz mi wytykać tę pierwszą noc? Bo taka cnotliwa i niewinna to wcale nie byłaś. Zanim ja cię wziąłem, pozwalałaś się chłopom podszczypywać. Ale dla ciebie to bardzo wygodne zwalić na mnie winę za wszystko i możesz sobie być zimnym trollem, żeby nie wiem co. Żeby nie to, że w końcu byłaś w stanie dać mi syna, to... - To co? - spytała Mali i poczuła, że serce wali jej jak młotem. - To wtedy byś mnie wymienił na inną? To chcesz mi powiedzieć? Johan nie odpowiedział, dalej się ubierał. - Jedno powinnaś sobie zapamiętać - wysyczał po chwi­li milczenia, wpijając w nią wzrok. - Jak bym się kiedyś do­wiedział, że próbujesz z kimś innym za moimi plecami... Jak bym się kiedyś dowiedział, że pozwalasz jakiemuś męż­czyźnie... ja się nie dzielę z nikim tym, co jest moje - dodał z naciskiem. Oczy Johana zrobiły się ciemne, czaiło się w nich coś groźnego. Ten człowiek łatwo może stracić panowanie nad sobą, pomyślała Mali. I znowu doznała tego dławiącego strachu. Widocznie babka znała Johana lepiej niż ktokol­wiek inny. Ona już dawno wiedziała, że jej wnuk może być niebezpieczny, nie tylko zdolny do zadawania bólu, jeśli przeważy w nim zazdrość i chęć zemsty. On się nigdy nie może dowiedzieć prawdy o Jo i Małym Sivercie, pomyślała po raz nie wiadomo który. Nie tylko ze względu na nią, ale przede wszystkim ze względu na synka. Bo nagle zdała so­bie sprawę z tego, że jeśli Johan raz zostanie doprowadzony do granicy cierpliwości, to nie oszczędzi już nikogo. Ani jej, ani jej bękarta... Kiedy w końcu w listopadzie spadł śnieg, nastrój jakby się poprawił. Pewnego ranka, kiedy Mali rozsunęła firanki w pokoju na poddaszu, zobaczyła, że wokół jest biało i pięk­nie. Było tak czysto, że musiała mrużyć oczy. Zbliżały się ko­lejne święta Bożego Narodzenia, ale Mali nie bardzo się z te­go cieszyła. Dzięki Małemu Sivertowi w domu i tak będzie jednak radośnie, bo to dziecko cieszy się z każdego nowego dnia. Nieustannie zajmowało go coś nowego, do czego śmiał się radośnie, a wszystkim poprawiały się humory. Tym ra­zem na pewno będzie to śnieg, pomyślała Mali i już zaczęła się uśmiechać. No i z pewnością chłopczyk będzie pomagał w świątecznych przygotowaniach. Malec był we wszystkich miejscach równocześnie. Jak już raz nauczył się chodzić, był niezmordowany. Sam też biegał do domu dziadków, co oni przyjmowali z wielką radością i nigdy nie byli nim zmęcze­ni. Mali nie potrafiła sobie przypomnieć, żeby Beret chociaż raz okazała niezadowolenie z wizyty wnuka, nawet jeśli przychodził w porze poobiedniej drzemki. Kładli go wtedy na tapczanie, obok dziadka, a malec zaśmiewał się do roz­puku, kiedy Sivert okrywał gazetą głowę i sobie, i jemu. Be­ret na widok chłopca zrywała się z fotela na biegunach i przynosiła ciasteczka. Mali wciąż nie mogła się nadziwić, że ktoś może mieć dwie aż tak różne osobowości jak Beret. Gdyby teściowa do wszystkich odnosiła się tak jak do wnu­ka, można by ją nawet lubić, myślała często. W każdym ra­zie nie bać się jej. Na widok dziecka surowa twarz babki ła­godniała, a w oczach pojawiało się światło i życie. Nikt jednak poza Małym Sivertem nie potrafił tego dokonać, choć Beret nie była już teraz taka ostra w stosunku do po­zostałych domowników. Może zresztą dlatego, że przyjęła do wiadomości, iż nie ma już w obejściu całej władzy, cho­ciaż do wielu spraw nadal się wtrąca. W Boże Narodzenie mieszkańcy Innstad nie przyszli na tra­dycyjne przyjęcie w drugi dzień świąt. Chcieli spędzić ten czas sami, w skupieniu i wszyscy to rozumieli. Przyjęcie by­ło zresztą też jakby cichsze niż zazwyczaj. Goście bardziej zamyśleni. Ludzie są dziwni, myślała Mali. Za życia Eline nikt specjalnie uwagi na nią nie zwracał. I raczej nie mieli o niej do powiedzenia za dużo dobrego. A teraz, kiedy umarła, wprost nie ma miary na wspominanie wszelkich dobrych cech młodej kobiety. A jak się wszyscy użalali nad nieszczęsnym młodym wdowcem! Żałoba go kompletnie złamała, opowiadali, wzdychając, i z żalem potrząsali gło­wami. Wszyscy widzieli, jak cierpiał, zarówno na pogrzebie, jak i potem. Mali nie przyłączała się do tego żałobnego chó­ru. Wciąż nie mogła się pozbyć wrażenia, że Bengt mimo wszystko najbardziej żałuje siebie, nienawykły do tego, by życie stawiało mu opór. O ile spotkanie w drugi dzień świąt odbyło się nadzwy­czaj spokojnie, to przyjęcie w Gjelstad między świętami a Nowym Rokiem było niezwykle huczne. Tutaj śmierć Eli­ne nie kładła się cieniem na nastrojach gości, a skoro na do­datek smakowitego jedzenia i mocnych trunków było 14 w bród, to nie trwało długo, by atmosfera naprawdę się roz­grzała. Odmiennie niż zazwyczaj Mali nie odmawiała ani wód­ki, ani piwa. Czuła się w ostatnich dniach jakoś marnie, ba­ła się, że to przeziębienie. Zgodnie więc z panującym prze­konaniem, że na takie choroby nie ma jak coś mocniejszego, przyjmowała podawane jej kieliszki. A ponieważ do picia nie przywykła, szybko zakręciło się jej w głowie. Nie żeby jej by­ło niedobrze czy też czuła się pijana, przeciwnie, głowę mia­ła dziwnie lekką, choć wyraźnie zamroczoną. Po raz pierw­szy, jak daleko sięgała pamięcią, zniknął lęk, niepokój i smutne myśli. Siedziała przy stole, uśmiechała się sama do siebie i myślała, że życie jest bardzo przyjemne. Kiedy jed­nak podniosła się z miejsca, nogi po prostu odmówiły jej po­słuszeństwa. Oszołomiona oparła się o Johana, który także próbował wstać. Roześmiana padła mu w ramiona. - Co, u diabła - wybełkotał niewyraźnie, starając się ją przytrzymać. - Pijana jesteś kobieto, czy jak? - A jeśli nawet jestem? - powiedziała ze śmiechem, a ję­zyk się jej plątał. - Nie powiesz chyba, że to za wcześnie, co? Jeszcze nigdy nie byłam pijana. Zarzuciła mu ramiona na szyję z takim rozmachem, że potargała jego starannie na mokro przyczesane włosy. Johan zrobił się czerwony, prawdopodobnie nie wiedział, jak się za­chować w tej niezwykłej dla siebie sytuacji. Siedział więc i obejmował swoją roześmianą, poddającą się łagodnie jego rękom żonę i nagle, niczym fala gorąca, ogarnęło go gwał­towne pożądanie. Nigdy jeszcze Mali nie była taka, ciężko spoczywała w jego objęciach, ciepła i rozluźniona. Rozejrzał się pospiesznie. Inni goście z hałasem wstawali od stołu i nikt nie zwracał uwagi na tych dwoje, tulących się do sie­bie na ławie. Mali drgnęła, kiedy nieoczekiwanie poczuła, że Johan przyciska ją do siebie mocno, jego twardy członek pulsuje przy jej boku. Próbowała się podnieść, ale nogi mia­ła dziwnie wiotkie, a głowę lekką, bez żadnej myśli. - Co ty robisz? - spytała niepewnie, raz jeszcze starając się mu wyrwać. - Jesteś gotowy się na mnie rzucić, czuję to -chichotała beznadziejnie. Johanowi szumiało w głowie i od wypitego alkoholu, i z pożądania. Pojęcia nie miał, co by zrobił, gdyby matka go nie zawołała. Ale na dźwięk jej ostrego głosu aż się skulił. - A wy co? Macie zaraz wstać od stołu! - syknęła ze zło­ścią. - Przestańcie się wygłupiać, dorośli ludzie! Wstyd! -Daj spokój, Beret, niech się chłopak nacieszy - wybeł­kotał gospodarz Gjelstad, który także zauważył, co się dzie­je na ławie. - Bo chyba nieczęsto się zdarza, żeby ślubna żo­na z własnej woli dała się twojemu synowi obłapiać, co? Glos tego człowieka sprawił, że Mali trochę się rozjaśni­ło w głowie. Co, na Boga, się z nią dzieje? Zaczerwieniona po korzonki włosów ze wstydu podniosła się i na chwiej­nych nogach wyszła z izby. Przez chwilę stała w zimnej sieni. Policzki jej płonęły, a ręce drżały, kiedy próbowała uporządkować włosy. Co ta­kiego się w niej obudziło i daje o sobie znać w taki okropny sposób? Nagle pojęła, co alkohol może zrobić z człowie­kiem, skoro ona sama ze śmiechem padła w objęcia Johana po wypiciu zaledwie paru kieliszeczków i kufla piwa. Zimne powietrze dobrze jej zrobiło, ale głowę wciąż miała lekko zamroczoną. A nogi uginały się pod nią tak, jakby dopiero co wstała z łóżka po ciężkiej i długiej choro­bie. Drgnęła, kiedy drzwi za nią się otworzyły. - Nie możesz tutaj tak stać - powiedział Havard. Pod­szedł bliżej, otoczył ją ramionami i przyciągnął do siebie, żeby ją ogrzać. - Tu jest tak zimno, że się przeziębisz. Co to się stało tam przy stole? Ujął podbródek Mali i odchylił lekko jej głowę. Uśmie­chał się, unosząc przy tym brwi. - Ja widziałem - mówił, nie czekając na odpowiedź. -Widziałem, że nie odmawiałaś poczęstunku, piłaś i wódkę, i piwo. Łatwo wtedy o zawrót głowy, zwłaszcza jeśli czło-wiek nieprzyzwyczajony. Ale to chyba nic takiego, wpadłaś w objęcia własnego męża, więc krzywdy sobie nie zrobiłaś. Chodź, wracajmy do izby - powtórzył. Mali nadal chwiała się na nogach. Kiedy Havard objął ją i pociągnął za sobą, oparła się ciężko na jego piersi. Nieja­sno pomyślała, że musi się wziąć w garść, ale tak dobrze jej było, kiedy się do niego przytulała. Zamiast więc się odsu­nąć, jeszcze mocniej przywarła do piersi Havarda. - Mali... Mali, co... Podniosła wzrok i spojrzała na niego. Jego oczy znajdo­wały się tuż ponad jej głową, a w ich spojrzeniu było coś, czego nigdy przedtem nie widziała. Coś, co przypominało jej... tak, to jej przypominało spojrzenie Jo. Szarpnęła się gwałtownie, chciała się wyrwać, ale teraz on jej nie pozwo­lił, mocno obejmował ramieniem jej talię. Drugą rękę uniósł do piersi Mali i położył delikatnie. - Co ty robisz? - wyszeptała i odepchnęła rękę. - Ha­vard, nie powinieneś... Jego usta, miękkie, ale stanowcze, opadły na jej wargi. Nie powinnam mu pozwalać, przemknęło jej przez głowę, ale coś w jej duszy chciało jednak, żeby Havard nie prze­stawał. Pragnęła czuć to gorące, niebezpieczne pożądanie, które wzbudzał w niej tylko Jo. Bo tylko jego pożądała na­prawdę, ale to było tak strasznie dawno temu, myślała z ża­lem. Tyle czasu usychała z tęsknoty za tymi gorącymi war­gami i ciepłymi, śmiałymi rękami Jo. Havard jest taki młody, ma takie silne ciało i takie miękkie, czułe dłonie. Z leciutkim westchnieniem zrezygnowała z oporu, niech się dzieje, co chce. Otworzyła usta i odwzajemniła długi, zmysłowy pocałunek. Ręce Havarda były wszędzie, na ca­łym jej ciele. Czuła, że jest wilgotna, gotowa... Robiło jej się gorąco, była skrępowana i jakby zdumiona. Bo przecież ni­czego takiego nie odczuwała od czasu, kiedy Jo ją dotykał. I była przekonana, że już nigdy więcej czegoś podobnego nie zazna... Hałas od strony izby sprawił, że odskoczyli od siebie. Mali, oszołomiona, obciągała spódnicę i poprawiała zapię­cie bluzki. Starając się nie patrzeć Havardowi w oczy, ruszy­ła ku drzwiom - Mali... Zatrzymał ją i odwrócił ku sobie. -J a nie chciałem zrobić ci... nic - wyjąkał niepewnie. ­ Widocznie ja też wypiłem trochę za dużo. Nie pozwól, żeby to zniszczyło przyjaźń między nami... Ja bym nigdy nie zrobił ni­czego wbrew twojej woli, uwierz mi. To szaleństwo... przecież dobrze wiem, że jesteś mężatką - dodał cicho. Zanim zdążyła mu odpowiedzieć, drzwi izby się otwo­rzyły i w progu stanął Johan. - Co, u diabła... Co wy tu robicie razem? - Nic - odrzekła Mali pospiesznie. - Ja się tylko tak... Johan złapał ją za ramię tak mocno, że aż jęknęła. -Wracaj do izby! - nakazał ostro Havardowi. - Chcę rozmówić się w cztery oczy ze swoją babą. Wyglądało na to, że Havard chce coś powiedzieć, ale zrezygnował, przeszedł pospiesznie koło Johana i zniknął. Johan natomiast pchnął Mali na drzwi i przytrzymał ją tak, by nikt z zewnątrz nie mógł otworzyć. Złapał ją za włosy i gwałtownie szarpnął ku sobie. W jego zapuchniętych, po­deszłych krwią oczach płonęła zazdrość i wściekłość. - Coście tu robili sami? - powtórzył cicho. Jego głos przypominał warczenie złego psa. - Nic, już ci mówiłam - odrzekła Mali. - Co ty sobie myślisz? - Sam zaraz sprawdzę - syknął i wsunął rękę pod jej spódnicę. Śmiertelnie przerażona i sztywna Mali czuła, że palce Johana znajdują drogę pod majtki i w dół. Zaraz się dowie, że i bielizna, i ona sama jest mokra. - Johan, naprawdę nic się nie stało - zapewniała despe­racko, próbując zaciskać nogi i wyrwać się mężowi. - Ja przecież nic... Odepchnął ją tak, że o mało się nie przewróciła. - Nic się nie stało - syknął. -Nie! Już to sprawdziłem! Masz mokro między nogami jak ta suka, a to ci się akurat często nie zdarza! Nie czekając odpowiedzi, pociągnął ją za sobą po scho­dach na poddasze. Mali potykała się o własną suknię, ale musiała iść, nie była w stanie mu się wyrwać. - Co ty chcesz zrobić, Johan? Jesteśmy w gościach, w obcym domu... Nie możesz... Johan nie odpowiadał. Uderzyło ją, że musi co najmniej tak dobrze znać Gjelstad jak ona, bo wiedział, gdzie iść, i natychmiast znalazł drzwi do jednego z tych pustych po­koików sypialnych, których używano tylko w czasie, gdy w domu było wielu gości. Wepchnął ją do środka i zamknął za sobą drzwi. - Czy on cię tknął? ~ wysyczał z dzikim spojrzeniem. - Nie. Nikt mnie nie tknął - odparła Mali, patrząc mu w oczy. - Na tyle powinieneś Havarda znać, przynajmniej jego, bo o mnie pewnie myślisz, że jestem chętna z każdym napotkanym... W głowie jej się teraz przejaśniło, próbowała wyrwać się Johanowi. - Jak w ogóle mogło ci przyjść do głowy, że ktoś mógłby zrobić... zrobić to, o czym myślisz, w sieni! Na dodatek w domu pełnym świątecznych gości - dodała. Spoglądał na nią spod oka. Widać było, że jest porząd­nie pijany. - To dlaczego jesteś taka mokra? Ty, która zawsze jesteś sucha jak stara gałąź. Mali zaczerwieniła się jak piwonia i spuściła wzrok. Al­bo się jakoś wytłumaczę, albo on się wścieknie jeszcze bar­dziej i nie wiadomo, co zrobi, myślała w panice. - To dlatego, że piłam - zaczęła cicho. - Nie jestem przyzwyczajona do mocnych trunków, przecież wiesz. No i kiedy padłam ci w objęcia, kiedy mieliśmy wstawać od stołu, nie wiem, jak to się stało, ale poczułam... to było wtedy. Johan roześmiał się szyderczo. - To na mnie jesteś taka napalona, co? - wysyczał i szarp­nął ją mocno ku sobie. - No, to mi się przytrafiło pierwszy raz. Nie ma się czemu dziwić, że podejrzewałem innego. Mali widziała, że Johan jej nie wierzy. Oczy miał czarne, kiedy pchnął ją na łóżko pod ścianą. - Nie mogę odmówić ci tego, na co masz taką ochotę -zachichotał, podnosząc jej halkę. Mali milczała. Nie mogła też protestować. Wiedział, że to, co ma nastąpić, jest nieuniknione. Mimo wszystko po­winna być zadowolona, że nie skończyło się jeszcze gorzej. Że Johan nie wywołał skandalu, nie oskarżył Havarda o uwiedzenie żony. To by oznaczało koniec przyjaźni mię­dzy obydwoma dworami, a wina za wszystko i tak spadłaby na nią. Łzy, które spływały na jej lodowate policzki, wydawały się niebywale gorące. Kiedy zamknęła oczy, pod powiekami pojawiła się twarz mężczyzny. Ale nie Havarda, tylko Jo. Bo to on sprawił, że zareagowała tak mocno na dotyk Havarda. Bo ten dotyk przypomniał jej Jo, a jego ręce były tak samo gorące i czuła, w każdym razie prawie tak samo... A więc zdradziłam ich obu, myślała niepewnie. Pozwoli­łam Havardowi robić coś, co mogłam powstrzymać, bo wca­le się nim nie przejmowałam, nie zależało mi na nim. Pozwo­liłam jednak, żeby mnie dotykał, chociaż należę do innego. I nawet jej do głowy nie przyszło, że ten, do którego wo­bec świata należy, to Johan. Nigdy nie była kobietą Johana. Tylko Jo... ROZDZIAŁ 2 Po świątecznym przyjęciu w Gjelstad Mali zachorowała. To, co od dawna podkopywało jej siły, wybuchło teraz okrop­nym przeziębieniem. Dostała wysokiej gorączki, kaszlała i czuła się gorzej niż kiedykolwiek przedtem. Całkiem stra­ciła apetyt i bardzo schudła. Najbardziej ze wszystkiego ba­ła się zarazić Małego Siverta, ale nie chciała też pozwolić, żeby Beret zabierała go na noc do siebie. Śmiertelnie prze­rażona myślała, że Johan mógłby wtedy skorzystać z okazji i wrócić do wspólnego pokoju i do małżeńskiego łóżka, jak już od dawna chciał. Wielokrotnie mówił już, że czas naj­wyższy, żeby chłopiec zaczął sypiać we własnym łóżeczku i w swoim pokoju. Na strychu był jeden taki wolny, tuż za ścianą małżeńskiej sypialni, więc byłoby słychać, gdyby się dziecko w nocy obudziło. Mali jednak nawet słuchać o tym nie chciała. - Musi najpierw skończyć dwa lata - powtarzała z upo­rem. - Naprawdę nie ma pośpiechu. - Nie, wygląda na to, że nie ma - odpowiadał John cierpko. - Bo jakby u nas było, jak powinno, to już dawno spałby sam, a ty oczekiwałabyś drugiego dziecka. - No ale tak nie jest - ucinała Mali krótko. - Wobec te­go jeszcze na jakiś czas zostanie ze mną. Więcej nie chcę o tym dyskutować! Kiedy jednak pewnego popołudnia dostała ataku kaszlu i na chusteczce, którą zasłaniała usta, pojawiła się krew, Jo­han, zresztą wspierany przez matkę, wziął sprawy w swoje ręce. Posłano po doktora, a Mały Sivert przeniósł się do sy­pialni dziadków. Mali nie protestowała. Nie była w stanie. Dobrze wie­działa, co myślą otaczający ją ludzie, że mianowicie zacho­rowała na suchoty. Jej zresztą też ta myśl przemknęła przez głowę, ale odpychała ją, zdjęta grozą. Jeżeli Mali czegoś się bała, to właśnie suchot. Bo to podstępna choroba i nikt nie wie, skąd się bierze. Po prostu pojawia się i już. I to coraz częściej. Nikt nie może czuć się bezpiecznie. A najbardziej tragiczne to, że obok najstarszych ludzi, zmęczonych ży­ciem, najczęściej atakuje młode matki. Nikt z całą pewno­ścią nie potrafił powiedzieć dlaczego, gadano jednak, że su­choty to choroba ludzi słabych, którzy mają najmniej siły, by się jej przeciwstawić. A młode matki po wielu i częstych porodach były zazwyczaj tak wyczerpane, że stanowiły ła­twą zdobycz dla zarazy. Lekarstwa na nią nie było. Kiedy suchoty zaatakowały, wszyscy, łącznie z lekarzami, byli bez­radni. Jedyne, co mogli zrobić, to izolować chorego w na­dziei, że inni domownicy się nie zarażą. Przeważnie jednak chory chodził po domu, kaszląc, dopóki nogi nie odmówiły mu posłuszeństwa i musiał się położyć. Mali słyszała wstrząsające historie o matkach, które leżały samotnie na strychach, odizolowane, i kiedy koniec się zbliżał, nie mo­gły się nawet pożegnać z własnymi dziećmi ze strachu, by ich nie zarazić. Na myśl o tym, że coś podobnego mogłoby spotkać i ją, była bliska utraty zmysłów ze strachu. Doktor jednak, kiedy ją zbadał, stwierdził stanowczo, że tu nie chodzi o suchoty. Mali przeszła poważne zaziębienie, do którego przyplątało się zapalenie płuc, taka była diagno­za. Chora powinna leżeć, niczym się nie przejmować, a po­za tym trochę przytyć. To niezdrowe, kiedy człowiek jest ta­ki szczupły, a ściślej biorąc chudy. Takich choroby atakują. Mali boleśnie tęskniła za Małym Sivertem. Rozumiała jednak, że takie maleństwo mogłoby się rozchorować. Na­wet Johan wyniósł się na jakiś czas ze strychu. Ale za nim Mali nie tęskniła. Powoli zaczynała wracać do zdrowia. Drobne ciało syno­wej musi być zrobione z czegoś więcej niż zwyczajna krew i ciało, zastanawiała się Beret, gdy pewnego dnia przyniosła chorej gorącą zupę i czystą bieliznę pościelową. Jest w tej Mali coś niemal nieśmiertelnego, myślała, patrząc na szarą twarz na poduszce. Chora miała ciemne podkówki pod oczami, ale w tych oczach było życie. A w spojrzeniu tliła się wola zdolna oszukać samą śmierć. Pewnego słonecznego i zimnego dnia w lutym Mali zasko­czyła wszystkich, pojawiając się przy obiedzie. - Wyglądasz jak duch - powiedziała Ane, spoglądając przestraszona na pochyloną, szarą postać. - Jesteś pewna, że to rozsądne, żeby już wstawać? Mali nie odpowiedziała, opadła na krzesło i poprosiła Ane, żeby przyprowadziła Małego Siverta. Razem z chłop­cem przyszła Beret. Ona również podejrzliwie przyglądała się wynędzniałej postaci na krześle, ale nie była w stanie utrzymać przy sobie małego. Dziecko z radosnym krzykiem rzuciło się do matki. Mali była taka osłabiona, że nie mog­ła go wziąć na ręce, ale on sam, uszczęśliwiony, wdrapał się jej na kolana. - Ty byłaś chora - powiedział z powagą, patrząc na nią swoimi oczyma ze złotymi plamkami. - Byłam, ale teraz znowu jestem zdrowa - odparła Mali, wchłaniając zapach chłopca. Potargała mu włosy i ustami dotykała karku albo dmucha­ła delikatnie, on natomiast zanosił się radosnym śmiechem. -Dzisiaj wieczorem znowu będziesz spał ze mną - po­wiedziała, przyciskając go do siebie. - Tak. tak - wołał zachwycony. - Spać z mamą. Mali zauważyła, że i Beret, i Johan mieli ochotę zapro­testować, żadne jednak tego nie zrobiło. Siedzieli zaskocze­ni, jakby nie mogli zrozumieć, co się dzieje. Jakbym wstała z grobu, myślała ironicznie. Kiedy już się na dobre podniosła z łóżka, Mali bardzo szyb­ko wracała do zdrowia. Kiedy więc pod koniec kwietnia Ma­ły Sivert kończył dwa lata, miała już tyle siły, żeby pomagać w przygotowaniu uroczystości. Trochę przytyła i policzki zaczynały odzyskiwać normalną barwę. Mimo to matka, kiedy ją zobaczyła, była wstrząśnięta. Mali nie czuła się na siłach pojechać do Buvika, kiedy Olaus, synek Margrethe, kończył rok, matka nie widziała jej więc od Bożego Naro­dzenia. - Jakżeś ty schudła, dziewczyno - powiedziała, obejmując córkę. - Naprawdę jesteś pewna, że choroba całkiem minęła? - Jestem, mamo - przekonywała Mali. - Naprawdę nic mi już nie dolega. Margrethe nie przyjechała do Stornes. Olaus miał wietrzną ospę, wolała więc zostać z nim w domu. Nie jest bardzo chory, mówiła Mali, ale też lepiej nie przywozić zara­zy do domu, w którym od świąt panowała choroba. A poza tym droga jest długa, pogoda natomiast jeszcze niepewna i trzeba uważać, bo po dziecięcych chorobach łatwo o powi­kłania. W pewnym sensie Mali była prawie zadowolona z nieobecności siostry. Nikt w Stornes jeszcze nie widział jej synka, i tak jest najlepiej, myślałai. Może nie wszyscy, ale Beret na pewno zaczęłaby się domyślać, gdyby go tylko zo­baczyła. Jest przecież taki podobny do ojca. Kiedyś będą go w końcu musieli zobaczyć, to jasne, ale akurat dzisiaj Mali była zadowolona, że uniknie badawczych spojrzeń i niezada­nych pytań. Mimo wszystko zaczną się plotki, myślała. Tu we wsi znacznie mniejsza sensacja wystarczy, żeby kobiety zaczęły pochylać ku sobie głowy i szeptać. Poradzi sobie z tym, tylko musi być jeszcze trochę silniejsza. Przyjechali za to obaj bracia. Za każdym razem, kiedy ich spotykała, uderzało Mali, jacy to przystojni mężczyźni z nich wyrośli. Z tego, co mówiła matka, wynikało, że obaj mają już dziewczyny. - Ale czy będzie z tego coś więcej, to czas pokaże - po­wiedziała matka, gdy Mali zapytała wprost. - Słyszałam, że jak idą na zabawę, to dziewcząt im nie brakuje, raz jest jed­na, raz druga, kiedyś jednak będą musieli się ustatkować. - Z tym akurat nie ma chyba pośpiechu - roześmiała się Mali. - Pozwól im, niech będą jak najdłużej młodzi! Matka posłała jej szybkie, badawcze spojrzenie. Mali wi­działa, że chciałaby zapytać ją o coś, dlatego odwróciła się i udała, że jest bardzo zajęta. Przyjechała też Eli ze swoim narzeczonym. Już rok te­mu Eli dostała stałą pracę w sklepie w Ora i tam spotkała Johannesa Gravika. Mali w napięciu czekała, żeby go po­znać, słyszała o tym szczęśliwym wydarzeniu, kiedy była chora. Od pierwszej chwili nie miała wątpliwości, że narze­czeni są szczęśliwi. Wiele razy Mali myślała, że minie pew­nie dużo czasu, zanim Eli znajdzie sobie kawalera. A może nawet wcale nie znajdzie i zostanie sama. Chyba jednak nie jest gorzej żyć samotnie niż z mężczyzną, którego się z tru­dem znosi. Kiedyś zapytała siostrę wprost, czy nie spotkała jeszcze kogoś, z kim chciałaby dzielić swój los. - Nie spotkałam - odpowiedziała tamta. - Przynajmniej dotychczas. Ale nie wpadam w panikę, jeśli ci o to chodzi. Kiedy jednak go spotkam, natychmiast będę wiedziała, że to ten. I może wtedy stanie się tak, że za niego wyjdę. A je­żeli nie znajdę takiego, z którym bym chciała spędzić życie, to zostanę sama. Mówiąc to, unikała spojrzenia Mali. - Nie chciałam powiedzieć nic przykrego - dodała i ob­jęła siostrę. - Nikt jednak nie ma prawa zmuszać innych. Bo z tego wyniknąć może tylko nieszczęście. - Ty chyba już od dawna o tym wiesz? - spytała Mali ci­cho. - Pewnie, że wiem. Nie jesteś tą samą Mali, odkąd przy­szłaś do Stornes. Blask gdzieś przepadł z twoich oczu i nie pamiętam, czy słyszałam, jak się śmiejesz. Zdaje mi się, że odkąd masz Małego Siverta, jest trochę lepiej, ale... - To prawda - wtrąciła Mali pospiesznie, ale nie patrzy­ła na siostrę. - Oczywiście, że to wielka radość... która mo­że bardziej związać mnie i Johana. Mały Sivert to najlepsze, co mi się wydarzyło. To dla niego teraz żyję, to on nadał mo­jemu życiu sens. A za Johana wyszłam z własnej woli - do­dała. - Nikt mnie nie przymuszał. - Ale myślałaś, że powinnaś tak zrobić - odparła Eli. ­Bo dzięki temu uratowałaś nas wszystkich. Nie od razu to zrozumiałam, cieszyłam się tylko, że wszystko obróciło się ku lepszemu. Ale potem... z czasem... Zastanawiam się nie­kiedy, czy sprawa była warta tej ceny. Bo cena jest wysoka, Mali, prawda? - dodała, spoglądając na siostrę pytająco. Mali nie odpowiadała. Patrzyła w bok, w oczach piekły ją łzy. Później już nigdy więcej żadna z nich nie wspomina­ła o tej sprawie. Johannes Gravik był osiem lat starszy od Eli; trochę zbyt okrągły, miły mężczyzna o sympatycznych, niebieskich oczach. Mali nie potrzebowała wiele czasu, by stwierdzić, że Eli jest szczęśliwa. Po prostu kwitła i musiała nieustannie dotykać ręki Johannesa. A on był nią nie mniej zajęty. Ma­li uśmiechała, się widząc to, oboje byli przecież naprawdę dorośli, ostatniej zimy Eli skończyła dwadzieścia pięć lat. Cieszyło ją szczęście siostry, zarazem jednak odczuwała ból w piersiach. Jakby nosiła tam cierń, wokół którego zbierała się materia. Johannes Gravik nie był żadnym dziedzicem, od dawna kierował sklepem, w którym pracowała Eli, i mieszkał w niewielkiej zagrodzie na północ od Buvika. Nie należał też do uwodzicieli, takich co to dziewczyny się za mmi oglą­dają z błyskiem w oczach. Mimo to Mali nie miała najmniej­szych problemów ze zrozumieniem, dlaczego jej siostra wy­brała kogoś takiego. Nie znając go, wiedziała, że ma ciepłe ręce i wie, jak się obchodzić z Eli, żeby jej było dobrze. I że nigdy jej nie zgwałci ani nie upokorzy. Raz po raz spogląda­ła na siostrę, widziała jej rozpłomienione policzki i wzrok, jakim siostra patrzyła na mężczyznę u swego boku. Coś w jej wzroku mówiło Mali, że siostra już nie jest dziewicą. Oddała się Johannesowi, ale na pewno uczyniła to z rado­ścią. To też było widać. I Mali znowu poczuła to dziwne ukłucie w sercu. Natura eksplodowała zielenią. Po długim okresie wyczeki­wania, kiedy ludzie zaczynali już wzdychać, że pewnie cze­ka ich prawdziwie nieurodzajny rok, nagle przyszła wiosna. Dosłownie w ciągu jednej nocy. W ciągu zaledwie dwóch krótkich tygodni brzozy przyozdobiły się w jaskrawozielone bazie, znane tutaj jako mysie uszka, i codziennie Mały Si­vert przychodził do domu z bukiecikiem na pół zwiędłych kwiatków podbiału. Słońce mieniło się w ciemnej wodzie fiordu z delikatnym zielonkawym odcieniem. Obłoki płynę­ły po niebie niczym lekkie kremowe puszki i otaczały groź­ny szczyt Stortind. Wystarczyło wyjść z domu, a zewsząd otaczało człowieka nowe życie i po prostu wiosna. Mali dawała sobie od czasu do czasu chwilę wolnego, by posiedzieć nad strumieniem na pomoście do prania, unosi­ła twarz ku słońcu i po prostu rozkoszowała się ciepłem. A ono powoli rozprzestrzeniało się w jej przemarzniętej du­szy. Jakby była zmiennocieplnym stworzeniem, które ciepło przywracało do życia po zimowej przerwie. Siedziała tak, zasłuchana w chlupot wody w strumyku i gaworzenie Małe­go Siverta, który bawił się u jej stóp i badał wszystko, co znalazł, małe robaczki i kiełkujące roślinki. Mali pragnęła, by mogła tak siedzieć już zawsze; czuć ten spokój i to dobre ciepło. Nie bać się niczego ani nikogo, po­myślała nieoczekiwanie. Nie musieć uważać na to, co mówi lub robi, siedzieć sobie tylko i pozwalać, żeby słońce ją ogrzewało. Skoro nikt inny mnie nie ogrzewa, myślała. Nikt z wyjątkiem Małego Siverta. Bez tej niepohamowanej miło­ści synka prawdopodobnie bym zamarzła, przemieniłabym się w bryłkę lodu, umarłabym z tęsknoty za bliskością dru­giego człowieka i z tej nieustającej, bolesnej tęsknoty za Jo. Czy to nigdy nie minie, zastanawiała się. Wkrótce będą trzy lata, odkąd on opuścił Stornes. Trzy lata w porównaniu z tymi kilkoma tygodniami gorącego lata, kiedy dane jej by­ło przeżywać miłość. Wiedziała przecież, że nigdy niczego więcej między nimi nie będzie, a mimo to nie potrafiła o nim zapomnieć. Tęsknota za nim raczej się z każdym ro­kiem powiększała i Mali nie miała pojęcia dlaczego. Być może dlatego, że marzenia, które snuła nocami, jakie to ży­cie mogliby razem prowadzić, tak bardzo się różniły od rze­czywistości? Szczerze mówiąc, tylko marzenia o Jo sprawia­ły, że była w stanie to prawdziwe życie znosić. Bez nich, i bez jego syna, już dawno skoczyłabym do fiordu, myślała czę­sto. Kiedy jednak zaczynało dnieć i kiedy mrok znikał z ką­tów, nie była już tego aż taka pewna. Coś w głębi jej duszy buntowało się przeciwko rezygnacji, niezależnie od tego, jak było jej ciężko. Od czasu do czasu czuła, jak niezłomna wola i siła wydobywają się na powierzchnię zimne niczym stal. I być może bardzo niebezpieczne, gdyby nad nimi nie panowała. Nikt mnie nie złamie, myślała w takich chwilach i prostowała kark. Żadne ludzkie gadanie, żadne plotki, ani Beret, ani Johan, nic. Oni już i tak zabrali jej tyle, radość, śmiech i miłość. Ale życia nie odbiorą, nawet takiego po­zbawionego wartości i nieszczęśliwego życia jak to, jakie jej tutaj zaproponowano. Ale w życiu Mali bywały też i lepsze chwile, głównie dzięki synkowi, którego tak kochała, i dzięki przekonaniu, że to on przejmie kiedyś Stornes. Otworzyła oczy i popa­trzyła na niego. Słońce kładło się prawie niebieskawym bla­skiem na jego ciemnych włosach, a kiedy na nią spoglądał, w szarozielonych oczach widziała złote plamki. Poczuła ukłucie w sercu. Boże, jakiż on podobny do ojca! Szybko wstała i podeszła do synka, uklękła obok i razem z nim po­dziwiała jakąś mrówkę, którą malec był zafascynowany. Do­tknęła wargami spoconego karku synka i poczuła, jak jej serce przepełnia fala miłości. Dla niego zniosę wszystko, myślała. On jest owocem prawdziwej miłości, on jest ży­ciem. Teraźniejszością i przyszłością. Na moment przyszło jej do głowy, że powinna mieć się na baczności, żeby go nie przytłoczyć swoją opiekuńczością, nie obciążać tymi uczu­ciami, które do niego żywi. Powinna mu pozwolić być wol­nym człowiekiem, który z czasem zacznie żyć własnym ży­ciem. Musi umieć wypuścić go z objęć, kiedy będzie gotowy wylecieć z gniazda. Miała tylko nadzieję, że nie nastąpi to zbyt wcześnie, że mają dużo czasu. Że on zechce zawsze być z nią. Blisko niej... Skoro Margrethe i Olaus nie mogli uczestniczyć w drugich urodzinach Małego Siverta, Mali przez matkę posłała sio­strze wiadomość, że chciałaby, aby oboje przyjechali na kilka dni, kiedy zrobi się cieplej. Wiele rozmyślała o tym, jak wiel­kie podejmuje ryzyko, że ludzie z Innstad zobaczą jej małego siostrzeńca, postanowiła jednak się tym nie przejmować. W końcu to dosyć daleko, rzadko się widują, jest szansa, że nikt dziecka nie spotka. Margrethe z pewnością najwięcej czasu spędzi w Stornes. A gdyby ktoś z miejscowych zaczął się zastanawiać, to niech się zastanawia, myślała Mali. Wie­działa, że Margrethe nigdy nikomu nie powie, kto jest ojcem jej dziecka. Mimo wszystko poczuła niepokój, kiedy pewnego majowego dnia na dziedziniec w Stornes wjechał wóz z gość­mi. Jak Margrethe to przeżywa, mogła się jedynie domyślać. Musiało być dla niej czymś niezwykłym znaleźć się znowu w miejscu, gdzie przeżyła najszczęśliwsze chwile swojego ży­cia, ale w którym doznała też najstraszliwszego zawodu. Szczerze mówiąc, Mali nawet się trochę dziwiła, że siostra tak od razu przyjęła zaproszenie. Czy ona się nie obawia, że spotka Bengta? Ale chyba nie ma powodu, Mali sama docho­dziła do wniosku, że taka możliwość wprawdzie istnieje, jest jednak naprawdę niewielka. Teraz Bengt już się nie włóczy