SAGA Grzech pierworodny Anne-Lise Boge część 3 Przełożyła Anna Marciniakówna Tytuł oryginalny serii: Arvesynd Tytuł oryginału: Betroelsen Tłumaczenie z oryginału: Anna Marciniakówna Ilustracja na okładce: Harald Nygard Projekt okładki: Media Exprcss Sp. z o.o. Korekta: Maciej Korbasiński Skład: Elipsa Sp. z o.o. Copyright O 2006 Anne-Lise Boge Published by arrangement with N. W. Dnmm & Sitn AS, Norway Copyright O for this edition by Elipsa Sp. z O.O. Ali rights reseired ISBN 83-60446-04-0 ISBN 978-83-60446-04-1 Elipsa Sp. /, o.o. 01-673 Warszawa, ul. Podleśna 4 tel./fax +48 (22) 833 38 22 Printed In EU Wydarzenia przedstawione w serii powieściowej „Grzech pierworodny" rozgrywają się w gospodarstwie należącym do rodziny mojej matki. Dwór, przyroda, postaci i tło kulturowe są autentyczne. Chciałabym jednak zaznaczyć, że ani ludzie, ani cała hi­storia opisana w serii nie mają żadnego związku z rzeczywistością. To powstało w mo­jej wyobraźni. Anne-Lise Boge Einarowi z miłością ROZDZIAŁ 1 Tego dnia, kiedy Eline Innstad była składana do grobu na wieczny spoczynek, nad górami przepływały szare i ciężkie deszczowe chmury. Jest tak, jak powinno, myślała Mali, sie­dząc na kościelnej ławie. Bo to wcale nie jest dobry dzień. Ludzie ze Stornes siedzieli mniej więcej pośrodku kościoła. Mali ze swojego miejsca widziała pochylony nisko kark Bengta w pierwszej ławce. Przed wejściem tutaj członkowie jej rodziny serdecznie ściskali ręce mieszkańców Innstad. Halldis Innstad zalewała się łzami, a mąż podtrzymywał ją trochę niezdarnie za ramiona. - Dziękujemy ci za wszystko, co dla nas zrobiłaś tego... okropnego dnia - Halldis zaniosła się szlochem i objęła Ma­ li. - Co my byśmy poczęli bez ciebie? - Ech, to nic specjalnego - westchnęła Mali cicho. Sie­działa wpatrzona w przystrojoną kwiatami trumnę i myśla­ła, jakie bezsensowne jest to, że Eline i jej dziecko musieli życie złożyć w ofierze. Przecież i doktor, i cała rodzina, a już zwłaszcza Bengt, powinni byli zauważyć, że dzieje się coś złego. Eline jednak swoim zwyczajem nie chciała zwracać na siebie niczyjej uwagi ani robić kłopotu. Dlatego sygnały ostrzegawcze zostały zlekceważone. Jedyne, co dawało Mali jakąś pociechę, to wiara, że ostatnie minuty Eline były szczęśliwe. Może nawet naj­szczęśliwsze w całym jej życiu. Te mianowicie chwile, gdy Eline stwierdziła, że Bengt jest przy jej łóżku, i potem, kie­dy ją obejmował i mówił, że ją kocha. Mali nigdy nie zapo­mni tego niezwykłego blasku, jakim emanowała wówczas twarz umierającej. Boże drogi, jak ona musiała kochać tego drania, myślała teraz Mali. I to mimo wszystkich podłych rzeczy, jakie jej zrobił od chwili, gdy przybyła do tego dwo­ru. Wbrew wszystkiemu Eline go kochała, aż do samej śmierci. Taka może pewnie być miłość. Największe szczęście, ja­kie Eline dane było przeżyć, to owa krótka chwila, gdy uwierzyła, że Bengt jednak ją kochał. Mój Boże, cóż to za nadzwyczajne szczęście, myślała Mali cierpko. Tym bar­dziej, że nie było wcale tak, jak Eline sądziła, ale tego nie mogła już zauważyć. Skonała z wiarą w miłość i Bogu dzię­ki. To akurat nie wszystkim zostało dane. Mali poszła do Innstad, kiedy Eline kładziono do trumny. Nie uroniła ani jednej łzy, robiła po prostu, co powinna, milcząca i spokojna. Na żal przyjdzie czas, kiedy znajdzie się w łóżku z Małym Sivertem przy boku. Wtedy będzie opłakiwać Eline tak, jak niegdyś opłakiwała swoją przyja­ciółkę Kristine i tak jak często opłakuje własny los. Ale dać się pokonać czy ustąpić, o tym nigdy nawet nie pomyślała. Teraz już nie. Raczej wprost przeciwnie! Zdała sobie spra­wę, że jeśli ma przeżyć jako kobieta i zachować swoją ludz­ką godność, musi być silniejsza niż wszyscy mężczyźni ra­zem wzięci i nigdy się nie poddawać. Nie dać się ściągnąć w dół, nawet jeśliby musiała cierpieć tak, jak nikt nigdy cierpieć nie powinien. Z czasem Mali nauczyła się tłumić uczucia i myśli, kiedy Johan ją poniżał. Najczęściej zamy­kała oczy i widziała wtedy przed sobą dobrą twarz Jo; pró­bowała nawet wyobrażać sobie, że to on jest tym mężczy­zną, który... Nie zawsze to pomagało, sprawiało jednak, że mogła jakoś wytrzymać. I jeśli coś sobie przysięgała, to właśnie to, że mianowicie Johan nigdy nie rzuci jej na kola­na. Teraz Mali wiedziała, że jest silną i niezłomną kobietą, i to było bardzo dobre uczucie. Nie miała już wątpliwości, że z nich dwojga w tym małżeństwie to ona jest silniejsza. Chociaż to on w jakimś sensie posiadał władzę. W każdym razie nad jej ciałem. Po pogrzebie ludzie zebrali się w Innstad. Wszyscy roz­mawiali przyciszonymi głosami i jedli, niewiarygodne, ile ci ludzie są w stanie zjeść i wypić. Mali sama prawie nic nie wzięła do ust, siedziała w milczeniu obok Johana na twar­dej ławie. Myślami wciąż wracała do tamtego okropnego dnia, kiedy po raz ostatni była w tym domu, i czuła się nie­mal chora. W miarę upływu czasu w izbie robiło się nieznoś­nie duszno i gorąco, choć na dworze dzień wciąż był szary i zacinał rzęsisty deszcz. Jak tylko to było możliwe, Mali wyszła z domu. Johano­wi powiedziała, że musi do ustępu, chociaż to nieprawda. Potrzebowała trochę samotności, powlokła się więc w stro­nę pralni i usiadła na kamieniu niewidocznym z domu. W każdym razie niewielu by ją tu zobaczyło. Niewielu pew­nie odczuwało potrzebę wyjścia w taką pogodę, a ci, którzy koniecznie musieli, nie rozglądali się dookoła. Pochyleni, walcząc z deszczem i wiatrem, koncentrowali się na drodze do wygódki. Nagle drgnęła, słysząc za sobą jakiś szmer. Odwróciła się gwałtownie i zobaczyła Bengta wychodzącego zza narożni­ka pralni. Musiał być na dworze już jakiś czas, bo włosy kle­iły mu się do głowy, a po twarzy spływały strugi wody. I wy­gląda jakoś tak szaro, myślała Mali, przyglądając mu się uważnie. Ten zawsze roześmiany, czarujący mężczyzna był teraz cieniem samego siebie. Nie mogła uwierzyć, że śmierć Eline tak bardzo dała mu się we znaki. Może on jednak najbardziej żałuje dziecka, po­myślała z bólem. Już prawie trzymał w ramionach dziedzica, pierworodnego syna, i teraz znowu nie ma nic. Ale dla Bengta Innstada to pewnie nie żaden problem znaleźć nową żonę i kolejną młodą gospodynię, rozmyślała. Wkrótce zno­wu będzie taki sam jak zawsze. - Przestraszyłem cię? - spytał, widząc, że drgnęła. ­Przepraszam, nie miałem takiego zamiaru. Ale też chyba nie powinnaś tu siedzieć w deszczu. Rozchorujesz się. Miała wrażenie, że nawet jego głos się zmienił i w oczach pojawiło się coś nowego, czego Mali nie potrafi­łaby nazwać. Nagle robił wrażenie starszego. Jakby dojrzał w ciągu tego jednego tygodnia. Tak, tak może być, myślała. Prędzej czy później życie każdego dopadnie. Nawet tacy jak Bengt Innstad się nie wykręcą, choć on pewnie tak myślał, jeśli w ogóle kiedykolwiek poświęcił czemuś takiemu choć jedną myśl. - Tobie mogłabym powiedzieć to samo - rzekła, patrząc na niego. - Jesteś przecież kompletnie przemoczony. - Musiałem tylko na chwilę wyjść - powiedział i przeciąg­nął ręką po włosach, z których lała się woda. - W środku o mało się nie udusiłem. Wszędzie, gdzie się obrócę, widzę Eline, we wszystkich pokojach. Jakby za mną chodziła. Bu­dzę się w nocy i widzę ją przy łóżku. To jest... Nieoczekiwanie opadł na kamień obok Mali i zaczął pła­kać. Oparł głowę na rękach, ramiona mu drżały. Mali była całkiem sztywna. Nie umiała sobie przypomnieć, czy kiedy­kolwiek widziała, żeby dorosły mężczyzna płakał, i robiło to na niej wielkie wrażenie. Może również dlatego, że to byl Bengt. Nie przypuszczała nigdy, że on potrafi coś więcej, niż tylko śmiać się, korzystać z życia i uwodzić kobiety. Dlate­go nie rozumiała, że on reaguje tak gwałtownie. Bo to, co się teraz rozgrywało przed jej oczyma, nie było grą. Bengt był naprawdę zrozpaczony i nieszczęśliwy. Wolno wyciągnęła rękę i położyła mu ją na karku. - Bengt - powiedziała cicho. - To minie z czasem, mu­sisz tylko poczekać. - Nie - odparł stanowczo, patrząc na nią z uporem. Oczy miał czarne, bez blasku. - Nie, to nie minie, bo ja nie zdążyłem prosić Eline o wybaczenie. Ale gdyby wszystko poszło dobrze, to o żadne wybaczenie nawet bym jej nie prosił. Bo przecież ty wiesz, Mali, że ja się nią nigdy nie przejmowałem. Myślałem tylko o sobie, zawsze tak było. I wcale nie chciałem się z nią żenić. Właściwie to z żadną się żenić nie chciałem - dodał cicho. - Nie myślałem po­ważnie o kobietach. Ale mój ojciec... Mali siedziała w milczeniu i pozwalała mu mówić, ale wciąż trzymała rękę na jego karku. Dziwne, myślała. Oto siedzę tu i pocieszam mężczyznę, który zniszczył życie swo­jej żonie oraz mojej siostrze. Tego, do którego powinnam chyba odczuwać nienawiść. Nie mogła jednak inaczej. Nie była w stanie przyczyniać mu więcej bólu, życie i tak obe­szło się z nim okrutnie. -Bardzo wiele naprawiłeś dzięki temu, że byłeś przy niej w ostatniej chwili i przytulałeś ją - powiedziała w koń­cu. - Ja wiem, że nie przejmowałeś się Eline, ona sama też o tym wiedziała. Cierpiała z tego powodu, bo bardzo cię ko­chała. Wiedziałeś o tym? Ale kiedy potem, w ostatniej go­dzinie byłeś tam, i mówiłeś, że ją kochasz, to ona... ona by­ła bardzo szczęśliwa. Bo przecież to właśnie jej mówiłeś, prawda? Dzięki temu Eline umierała szczęśliwa. - Szczęśliwa, bo ją okłamałem - jęknął zdławionym gło­sem. - Powinnaś wiedzieć, że siedziałem przy niej i kłamałem. - Czasami to bywa jedyna rzecz, którą można zrobić -rzekła Mali spokojnie. - Jedyne, co teraz ma znaczenie, to to, że ona umarła, wierząc, że ją kochasz. A czy kłamałeś, czy mówiłeś prawdę, to już nieważne. - Dla mnie to ważne! - zawołał. - Siedziałem tam z mo­ją umierającą żoną w ramionach i zdawałem sobie sprawę, jakiego rodzaju życie ona miała od chwili, kiedy przyszła do naszego domu, bo ja po prostu nie zwracałem na nią uwagi, nic mnie nie obchodziła. Ja nigdy się nikim nie przejmowa­lem, tylko sobą - powtórzył ochrypłym głosem. - Zajmowa­łem się tylko sobą, dopóki nie zmusili mnie, żebym się oże­nił, a potem to myślałem już tylko o tym, żeby mieć dziedzi­ca. I ona oddała życie właśnie za to... - Jestem pewna, że ci wybaczyła, tam, gdzie teraz jest -powiedziała Mali i otarła oczy wierzchem dłoni. Twarz mia­ła mokrą i zimną. - Bardzo bym chciał w to wierzyć - westchnął Bengt i chwycił ją za rękę. - Tylu jest jednak ludzi, których powi­nienem prosić o wybaczenie - powiedział, spuszczając wzrok. - Chociaż tamci nie oddali za mnie życia. Mali słuchała nieporuszona i zastanawiała się, czy wśród nich znalazłaby się też Margrethe. Ale Bengt siedział w milczeniu, pogrążony we własnych myślach. - Człowiek nie musi umierać, by poświęcić własne życie -stwierdziła nagle cicho. On gwałtownie podniósł wzrok. Ich oczy się spotkały. Bengt pierwszy odwrócił głowę. Mali wstała, strząsnęła wo­dę z włosów i sukni. - Powinieneś wrócić do domu i zmienić ubranie - po­wiedziała. - Bo jak nie, to się przeziębisz. - I jakie to ma znaczenie? - spytał, ale również wstał. -Daj spokój! - Głos Mali zabrzmiał nieoczekiwanie ostro. - To Eline umarła, nie ty. I nie staniesz się lepszym człowiekiem, jeśli będziesz się tylko nad sobą użalał. Powi­nieneś być nareszcie dorosły, Bengt. Już czas najwyższy. Tyl­ko wtedy może się okazać, że Eline nie umarła na próżno. Odwróciła się i poszła do domu. Ów żałobny nastrój, który dręczył Mali w czasie pogrzebu Eli­ne, nie chciał jej opuścić przez całą jesień. Zresztą pogoda też robiła swoje. Dzień po dniu mokra mgła przemieszczała się nad górami i jedna ulewa następowała po drugiej. Było nie­przyjemnie i w domu, i na dworze. Mokro, wietrznie, zimno. - Czy ty już zawsze będziesz chodzić z taką ponurą twa­rzą? - spytał zirytowany Johan, gdy obudzili się oboje któ­regoś, równie szarego jak poprzednie, poranka. - Eline nie była twoją krewną ani nawet jej specjalnie dobrze nie zna­łaś... - Eline była człowiekiem - odparła Mali ze złością. - Na dodatek wyjątkowo dobrym człowiekiem, a w Innstad nie zaznała wiele szczęścia. I jeżeli myślisz, że można tak po prostu zapomnieć to, co przeżyłam tamtego dnia, kiedy ona umierała, to bardzo się mylisz. - Tak, ty właśnie taka jesteś - warknął cierpko. - Dla in­nych to masz dużo współczucia i dobre słowa. Ale że do swojego męża odwracasz się plecami, to cię nie obchodzi, nie masz żadnych wyrzutów sumienia. - A jaki to dobry dla mnie jest ten mąż? - spytała Mali cicho. - Czy ty byłeś wobec mnie inny? Gdybyś okazywał mi szacunek i czułość taką, jak okazujesz swojemu synowi, to inaczej wyglądałoby życie w tym dworze. Ale ty się do swojej żony odnosisz po prostu haniebnie, sam chyba to ro­zumiesz, no nie? Ty tylko bierzesz i bierzesz; rzucasz się na mnie, najwyraźniej lubisz sprawiać mi ból. Możesz być pe­wien, że niełatwo jest na coś takiego odpowiadać dobrem. - Nie zwalaj winy na mnie, ty trollu! Gdybyś mnie choć raz przyjęła tak, jak kobieta przyjmuje męża, to nie potrze­bowałbym brać cię wbrew twojej woli. Ale ty... Wiedz, że to wszystko dzieje się nie tylko z mojej winy. - To widocznie zapomniałeś, że ja nigdy nie chciałam być gospodynią w Stornes, ja się tu nie prosiłam, nie chciałam być twoją żoną - powiedziała Mali lodowatym tonem, pa­trząc mu prosto w oczy. - Trzeba było znaleźć sobie inną mło­dą gospodynię. Taką, co by cię chciała i może nawet kochała. Przynajmniej bardziej, niż ja bym kiedykolwiek mogła - do­dała cierpko. - Ja ci powiedziałam „nie", tyle chyba pamiętasz? Ty jednak zmusiłeś swojego ojca, żeby otworzył portfel i ku­pił mnie tak, jak ludzie kupują krowę! Czuła, że poczerwieniała z gniewu, łzy cisnęły jej się do oczu. Ale łez Johan widzieć nie powinien. Jej łzy nie są dla niego. W ogóle nic z niej nie jest dla niego. - Mimo wszystko jednak mogło nam się jakoś udać - po­wiedziała Mali nieco spokojniej. - Bo ja chciałam dać na­szemu małżeństwu szansę, skoro już tak się ułożyło, że zo­staliśmy sobie poślubieni. Ale ty... Wspomnienia były takie silne, że Mali z trudem łapała powietrze. - Ty wiedziałeś, że jestem dziewicą, i wiedziałeś, że się boję. Mówisz, że innym ludziom okazuję zainteresowanie i troskę, ale ty za to nigdy nikomu innemu oprócz siebie nie poświęciłeś ani jednej myśli. Nawet tamtej nocy - tej pierw­szej - nie byłeś w stanie zachować się jak przyzwoity czło­wiek. Zawsze mówiłeś, że mnie kochasz, ale jak przyszło co do czego, to rzuciłeś się na mnie jak jakiś buhaj. I niech ci się nie wydaje, że ja tego nie pamiętam. Johan cisnął jej w twarz swoją koszulę, wzrok mu po­ciemniał. - Jak długo jeszcze będziesz mi wytykać tę pierwszą noc? Bo taka cnotliwa i niewinna to wcale nie byłaś. Zanim ja cię wziąłem, pozwalałaś się chłopom podszczypywać. Ale dla ciebie to bardzo wygodne zwalić na mnie winę za wszystko i możesz sobie być zimnym trollem, żeby nie wiem co. Żeby nie to, że w końcu byłaś w stanie dać mi syna, to... - To co? - spytała Mali i poczuła, że serce wali jej jak młotem. - To wtedy byś mnie wymienił na inną? To chcesz mi powiedzieć? Johan nie odpowiedział, dalej się ubierał. - Jedno powinnaś sobie zapamiętać - wysyczał po chwi­li milczenia, wpijając w nią wzrok. - Jak bym się kiedyś do­wiedział, że próbujesz z kimś innym za moimi plecami... Jak bym się kiedyś dowiedział, że pozwalasz jakiemuś męż­czyźnie... ja się nie dzielę z nikim tym, co jest moje - dodał z naciskiem. Oczy Johana zrobiły się ciemne, czaiło się w nich coś groźnego. Ten człowiek łatwo może stracić panowanie nad sobą, pomyślała Mali. I znowu doznała tego dławiącego strachu. Widocznie babka znała Johana lepiej niż ktokol­wiek inny. Ona już dawno wiedziała, że jej wnuk może być niebezpieczny, nie tylko zdolny do zadawania bólu, jeśli przeważy w nim zazdrość i chęć zemsty. On się nigdy nie może dowiedzieć prawdy o Jo i Małym Sivercie, pomyślała po raz nie wiadomo który. Nie tylko ze względu na nią, ale przede wszystkim ze względu na synka. Bo nagle zdała so­bie sprawę z tego, że jeśli Johan raz zostanie doprowadzony do granicy cierpliwości, to nie oszczędzi już nikogo. Ani jej, ani jej bękarta... Kiedy w końcu w listopadzie spadł śnieg, nastrój jakby się poprawił. Pewnego ranka, kiedy Mali rozsunęła firanki w pokoju na poddaszu, zobaczyła, że wokół jest biało i pięk­nie. Było tak czysto, że musiała mrużyć oczy. Zbliżały się ko­lejne święta Bożego Narodzenia, ale Mali nie bardzo się z te­go cieszyła. Dzięki Małemu Sivertowi w domu i tak będzie jednak radośnie, bo to dziecko cieszy się z każdego nowego dnia. Nieustannie zajmowało go coś nowego, do czego śmiał się radośnie, a wszystkim poprawiały się humory. Tym ra­zem na pewno będzie to śnieg, pomyślała Mali i już zaczęła się uśmiechać. No i z pewnością chłopczyk będzie pomagał w świątecznych przygotowaniach. Malec był we wszystkich miejscach równocześnie. Jak już raz nauczył się chodzić, był niezmordowany. Sam też biegał do domu dziadków, co oni przyjmowali z wielką radością i nigdy nie byli nim zmęcze­ni. Mali nie potrafiła sobie przypomnieć, żeby Beret chociaż raz okazała niezadowolenie z wizyty wnuka, nawet jeśli przychodził w porze poobiedniej drzemki. Kładli go wtedy na tapczanie, obok dziadka, a malec zaśmiewał się do roz­puku, kiedy Sivert okrywał gazetą głowę i sobie, i jemu. Be­ret na widok chłopca zrywała się z fotela na biegunach i przynosiła ciasteczka. Mali wciąż nie mogła się nadziwić, że ktoś może mieć dwie aż tak różne osobowości jak Beret. Gdyby teściowa do wszystkich odnosiła się tak jak do wnu­ka, można by ją nawet lubić, myślała często. W każdym ra­zie nie bać się jej. Na widok dziecka surowa twarz babki ła­godniała, a w oczach pojawiało się światło i życie. Nikt jednak poza Małym Sivertem nie potrafił tego dokonać, choć Beret nie była już teraz taka ostra w stosunku do po­zostałych domowników. Może zresztą dlatego, że przyjęła do wiadomości, iż nie ma już w obejściu całej władzy, cho­ciaż do wielu spraw nadal się wtrąca. W Boże Narodzenie mieszkańcy Innstad nie przyszli na tra­dycyjne przyjęcie w drugi dzień świąt. Chcieli spędzić ten czas sami, w skupieniu i wszyscy to rozumieli. Przyjęcie by­ło zresztą też jakby cichsze niż zazwyczaj. Goście bardziej zamyśleni. Ludzie są dziwni, myślała Mali. Za życia Eline nikt specjalnie uwagi na nią nie zwracał. I raczej nie mieli o niej do powiedzenia za dużo dobrego. A teraz, kiedy umarła, wprost nie ma miary na wspominanie wszelkich dobrych cech młodej kobiety. A jak się wszyscy użalali nad nieszczęsnym młodym wdowcem! Żałoba go kompletnie złamała, opowiadali, wzdychając, i z żalem potrząsali gło­wami. Wszyscy widzieli, jak cierpiał, zarówno na pogrzebie, jak i potem. Mali nie przyłączała się do tego żałobnego chó­ru. Wciąż nie mogła się pozbyć wrażenia, że Bengt mimo wszystko najbardziej żałuje siebie, nienawykły do tego, by życie stawiało mu opór. O ile spotkanie w drugi dzień świąt odbyło się nadzwy­czaj spokojnie, to przyjęcie w Gjelstad między świętami a Nowym Rokiem było niezwykle huczne. Tutaj śmierć Eli­ne nie kładła się cieniem na nastrojach gości, a skoro na do­datek smakowitego jedzenia i mocnych trunków było 14 w bród, to nie trwało długo, by atmosfera naprawdę się roz­grzała. Odmiennie niż zazwyczaj Mali nie odmawiała ani wód­ki, ani piwa. Czuła się w ostatnich dniach jakoś marnie, ba­ła się, że to przeziębienie. Zgodnie więc z panującym prze­konaniem, że na takie choroby nie ma jak coś mocniejszego, przyjmowała podawane jej kieliszki. A ponieważ do picia nie przywykła, szybko zakręciło się jej w głowie. Nie żeby jej by­ło niedobrze czy też czuła się pijana, przeciwnie, głowę mia­ła dziwnie lekką, choć wyraźnie zamroczoną. Po raz pierw­szy, jak daleko sięgała pamięcią, zniknął lęk, niepokój i smutne myśli. Siedziała przy stole, uśmiechała się sama do siebie i myślała, że życie jest bardzo przyjemne. Kiedy jed­nak podniosła się z miejsca, nogi po prostu odmówiły jej po­słuszeństwa. Oszołomiona oparła się o Johana, który także próbował wstać. Roześmiana padła mu w ramiona. - Co, u diabła - wybełkotał niewyraźnie, starając się ją przytrzymać. - Pijana jesteś kobieto, czy jak? - A jeśli nawet jestem? - powiedziała ze śmiechem, a ję­zyk się jej plątał. - Nie powiesz chyba, że to za wcześnie, co? Jeszcze nigdy nie byłam pijana. Zarzuciła mu ramiona na szyję z takim rozmachem, że potargała jego starannie na mokro przyczesane włosy. Johan zrobił się czerwony, prawdopodobnie nie wiedział, jak się za­chować w tej niezwykłej dla siebie sytuacji. Siedział więc i obejmował swoją roześmianą, poddającą się łagodnie jego rękom żonę i nagle, niczym fala gorąca, ogarnęło go gwał­towne pożądanie. Nigdy jeszcze Mali nie była taka, ciężko spoczywała w jego objęciach, ciepła i rozluźniona. Rozejrzał się pospiesznie. Inni goście z hałasem wstawali od stołu i nikt nie zwracał uwagi na tych dwoje, tulących się do sie­bie na ławie. Mali drgnęła, kiedy nieoczekiwanie poczuła, że Johan przyciska ją do siebie mocno, jego twardy członek pulsuje przy jej boku. Próbowała się podnieść, ale nogi mia­ła dziwnie wiotkie, a głowę lekką, bez żadnej myśli. - Co ty robisz? - spytała niepewnie, raz jeszcze starając się mu wyrwać. - Jesteś gotowy się na mnie rzucić, czuję to -chichotała beznadziejnie. Johanowi szumiało w głowie i od wypitego alkoholu, i z pożądania. Pojęcia nie miał, co by zrobił, gdyby matka go nie zawołała. Ale na dźwięk jej ostrego głosu aż się skulił. - A wy co? Macie zaraz wstać od stołu! - syknęła ze zło­ścią. - Przestańcie się wygłupiać, dorośli ludzie! Wstyd! -Daj spokój, Beret, niech się chłopak nacieszy - wybeł­kotał gospodarz Gjelstad, który także zauważył, co się dzie­je na ławie. - Bo chyba nieczęsto się zdarza, żeby ślubna żo­na z własnej woli dała się twojemu synowi obłapiać, co? Glos tego człowieka sprawił, że Mali trochę się rozjaśni­ło w głowie. Co, na Boga, się z nią dzieje? Zaczerwieniona po korzonki włosów ze wstydu podniosła się i na chwiej­nych nogach wyszła z izby. Przez chwilę stała w zimnej sieni. Policzki jej płonęły, a ręce drżały, kiedy próbowała uporządkować włosy. Co ta­kiego się w niej obudziło i daje o sobie znać w taki okropny sposób? Nagle pojęła, co alkohol może zrobić z człowie­kiem, skoro ona sama ze śmiechem padła w objęcia Johana po wypiciu zaledwie paru kieliszeczków i kufla piwa. Zimne powietrze dobrze jej zrobiło, ale głowę wciąż miała lekko zamroczoną. A nogi uginały się pod nią tak, jakby dopiero co wstała z łóżka po ciężkiej i długiej choro­bie. Drgnęła, kiedy drzwi za nią się otworzyły. - Nie możesz tutaj tak stać - powiedział Havard. Pod­szedł bliżej, otoczył ją ramionami i przyciągnął do siebie, żeby ją ogrzać. - Tu jest tak zimno, że się przeziębisz. Co to się stało tam przy stole? Ujął podbródek Mali i odchylił lekko jej głowę. Uśmie­chał się, unosząc przy tym brwi. - Ja widziałem - mówił, nie czekając na odpowiedź. -Widziałem, że nie odmawiałaś poczęstunku, piłaś i wódkę, i piwo. Łatwo wtedy o zawrót głowy, zwłaszcza jeśli czło-wiek nieprzyzwyczajony. Ale to chyba nic takiego, wpadłaś w objęcia własnego męża, więc krzywdy sobie nie zrobiłaś. Chodź, wracajmy do izby - powtórzył. Mali nadal chwiała się na nogach. Kiedy Havard objął ją i pociągnął za sobą, oparła się ciężko na jego piersi. Nieja­sno pomyślała, że musi się wziąć w garść, ale tak dobrze jej było, kiedy się do niego przytulała. Zamiast więc się odsu­nąć, jeszcze mocniej przywarła do piersi Havarda. - Mali... Mali, co... Podniosła wzrok i spojrzała na niego. Jego oczy znajdo­wały się tuż ponad jej głową, a w ich spojrzeniu było coś, czego nigdy przedtem nie widziała. Coś, co przypominało jej... tak, to jej przypominało spojrzenie Jo. Szarpnęła się gwałtownie, chciała się wyrwać, ale teraz on jej nie pozwo­lił, mocno obejmował ramieniem jej talię. Drugą rękę uniósł do piersi Mali i położył delikatnie. - Co ty robisz? - wyszeptała i odepchnęła rękę. - Ha­vard, nie powinieneś... Jego usta, miękkie, ale stanowcze, opadły na jej wargi. Nie powinnam mu pozwalać, przemknęło jej przez głowę, ale coś w jej duszy chciało jednak, żeby Havard nie prze­stawał. Pragnęła czuć to gorące, niebezpieczne pożądanie, które wzbudzał w niej tylko Jo. Bo tylko jego pożądała na­prawdę, ale to było tak strasznie dawno temu, myślała z ża­lem. Tyle czasu usychała z tęsknoty za tymi gorącymi war­gami i ciepłymi, śmiałymi rękami Jo. Havard jest taki młody, ma takie silne ciało i takie miękkie, czułe dłonie. Z leciutkim westchnieniem zrezygnowała z oporu, niech się dzieje, co chce. Otworzyła usta i odwzajemniła długi, zmysłowy pocałunek. Ręce Havarda były wszędzie, na ca­łym jej ciele. Czuła, że jest wilgotna, gotowa... Robiło jej się gorąco, była skrępowana i jakby zdumiona. Bo przecież ni­czego takiego nie odczuwała od czasu, kiedy Jo ją dotykał. I była przekonana, że już nigdy więcej czegoś podobnego nie zazna... Hałas od strony izby sprawił, że odskoczyli od siebie. Mali, oszołomiona, obciągała spódnicę i poprawiała zapię­cie bluzki. Starając się nie patrzeć Havardowi w oczy, ruszy­ła ku drzwiom - Mali... Zatrzymał ją i odwrócił ku sobie. -J a nie chciałem zrobić ci... nic - wyjąkał niepewnie. ­ Widocznie ja też wypiłem trochę za dużo. Nie pozwól, żeby to zniszczyło przyjaźń między nami... Ja bym nigdy nie zrobił ni­czego wbrew twojej woli, uwierz mi. To szaleństwo... przecież dobrze wiem, że jesteś mężatką - dodał cicho. Zanim zdążyła mu odpowiedzieć, drzwi izby się otwo­rzyły i w progu stanął Johan. - Co, u diabła... Co wy tu robicie razem? - Nic - odrzekła Mali pospiesznie. - Ja się tylko tak... Johan złapał ją za ramię tak mocno, że aż jęknęła. -Wracaj do izby! - nakazał ostro Havardowi. - Chcę rozmówić się w cztery oczy ze swoją babą. Wyglądało na to, że Havard chce coś powiedzieć, ale zrezygnował, przeszedł pospiesznie koło Johana i zniknął. Johan natomiast pchnął Mali na drzwi i przytrzymał ją tak, by nikt z zewnątrz nie mógł otworzyć. Złapał ją za włosy i gwałtownie szarpnął ku sobie. W jego zapuchniętych, po­deszłych krwią oczach płonęła zazdrość i wściekłość. - Coście tu robili sami? - powtórzył cicho. Jego głos przypominał warczenie złego psa. - Nic, już ci mówiłam - odrzekła Mali. - Co ty sobie myślisz? - Sam zaraz sprawdzę - syknął i wsunął rękę pod jej spódnicę. Śmiertelnie przerażona i sztywna Mali czuła, że palce Johana znajdują drogę pod majtki i w dół. Zaraz się dowie, że i bielizna, i ona sama jest mokra. - Johan, naprawdę nic się nie stało - zapewniała despe­racko, próbując zaciskać nogi i wyrwać się mężowi. - Ja przecież nic... Odepchnął ją tak, że o mało się nie przewróciła. - Nic się nie stało - syknął. -Nie! Już to sprawdziłem! Masz mokro między nogami jak ta suka, a to ci się akurat często nie zdarza! Nie czekając odpowiedzi, pociągnął ją za sobą po scho­dach na poddasze. Mali potykała się o własną suknię, ale musiała iść, nie była w stanie mu się wyrwać. - Co ty chcesz zrobić, Johan? Jesteśmy w gościach, w obcym domu... Nie możesz... Johan nie odpowiadał. Uderzyło ją, że musi co najmniej tak dobrze znać Gjelstad jak ona, bo wiedział, gdzie iść, i natychmiast znalazł drzwi do jednego z tych pustych po­koików sypialnych, których używano tylko w czasie, gdy w domu było wielu gości. Wepchnął ją do środka i zamknął za sobą drzwi. - Czy on cię tknął? ~ wysyczał z dzikim spojrzeniem. - Nie. Nikt mnie nie tknął - odparła Mali, patrząc mu w oczy. - Na tyle powinieneś Havarda znać, przynajmniej jego, bo o mnie pewnie myślisz, że jestem chętna z każdym napotkanym... W głowie jej się teraz przejaśniło, próbowała wyrwać się Johanowi. - Jak w ogóle mogło ci przyjść do głowy, że ktoś mógłby zrobić... zrobić to, o czym myślisz, w sieni! Na dodatek w domu pełnym świątecznych gości - dodała. Spoglądał na nią spod oka. Widać było, że jest porząd­nie pijany. - To dlaczego jesteś taka mokra? Ty, która zawsze jesteś sucha jak stara gałąź. Mali zaczerwieniła się jak piwonia i spuściła wzrok. Al­bo się jakoś wytłumaczę, albo on się wścieknie jeszcze bar­dziej i nie wiadomo, co zrobi, myślała w panice. - To dlatego, że piłam - zaczęła cicho. - Nie jestem przyzwyczajona do mocnych trunków, przecież wiesz. No i kiedy padłam ci w objęcia, kiedy mieliśmy wstawać od stołu, nie wiem, jak to się stało, ale poczułam... to było wtedy. Johan roześmiał się szyderczo. - To na mnie jesteś taka napalona, co? - wysyczał i szarp­nął ją mocno ku sobie. - No, to mi się przytrafiło pierwszy raz. Nie ma się czemu dziwić, że podejrzewałem innego. Mali widziała, że Johan jej nie wierzy. Oczy miał czarne, kiedy pchnął ją na łóżko pod ścianą. - Nie mogę odmówić ci tego, na co masz taką ochotę -zachichotał, podnosząc jej halkę. Mali milczała. Nie mogła też protestować. Wiedział, że to, co ma nastąpić, jest nieuniknione. Mimo wszystko po­winna być zadowolona, że nie skończyło się jeszcze gorzej. Że Johan nie wywołał skandalu, nie oskarżył Havarda o uwiedzenie żony. To by oznaczało koniec przyjaźni mię­dzy obydwoma dworami, a wina za wszystko i tak spadłaby na nią. Łzy, które spływały na jej lodowate policzki, wydawały się niebywale gorące. Kiedy zamknęła oczy, pod powiekami pojawiła się twarz mężczyzny. Ale nie Havarda, tylko Jo. Bo to on sprawił, że zareagowała tak mocno na dotyk Havarda. Bo ten dotyk przypomniał jej Jo, a jego ręce były tak samo gorące i czuła, w każdym razie prawie tak samo... A więc zdradziłam ich obu, myślała niepewnie. Pozwoli­łam Havardowi robić coś, co mogłam powstrzymać, bo wca­le się nim nie przejmowałam, nie zależało mi na nim. Pozwo­liłam jednak, żeby mnie dotykał, chociaż należę do innego. I nawet jej do głowy nie przyszło, że ten, do którego wo­bec świata należy, to Johan. Nigdy nie była kobietą Johana. Tylko Jo... ROZDZIAŁ 2 Po świątecznym przyjęciu w Gjelstad Mali zachorowała. To, co od dawna podkopywało jej siły, wybuchło teraz okrop­nym przeziębieniem. Dostała wysokiej gorączki, kaszlała i czuła się gorzej niż kiedykolwiek przedtem. Całkiem stra­ciła apetyt i bardzo schudła. Najbardziej ze wszystkiego ba­ła się zarazić Małego Siverta, ale nie chciała też pozwolić, żeby Beret zabierała go na noc do siebie. Śmiertelnie prze­rażona myślała, że Johan mógłby wtedy skorzystać z okazji i wrócić do wspólnego pokoju i do małżeńskiego łóżka, jak już od dawna chciał. Wielokrotnie mówił już, że czas naj­wyższy, żeby chłopiec zaczął sypiać we własnym łóżeczku i w swoim pokoju. Na strychu był jeden taki wolny, tuż za ścianą małżeńskiej sypialni, więc byłoby słychać, gdyby się dziecko w nocy obudziło. Mali jednak nawet słuchać o tym nie chciała. - Musi najpierw skończyć dwa lata - powtarzała z upo­rem. - Naprawdę nie ma pośpiechu. - Nie, wygląda na to, że nie ma - odpowiadał John cierpko. - Bo jakby u nas było, jak powinno, to już dawno spałby sam, a ty oczekiwałabyś drugiego dziecka. - No ale tak nie jest - ucinała Mali krótko. - Wobec te­go jeszcze na jakiś czas zostanie ze mną. Więcej nie chcę o tym dyskutować! Kiedy jednak pewnego popołudnia dostała ataku kaszlu i na chusteczce, którą zasłaniała usta, pojawiła się krew, Jo­han, zresztą wspierany przez matkę, wziął sprawy w swoje ręce. Posłano po doktora, a Mały Sivert przeniósł się do sy­pialni dziadków. Mali nie protestowała. Nie była w stanie. Dobrze wie­działa, co myślą otaczający ją ludzie, że mianowicie zacho­rowała na suchoty. Jej zresztą też ta myśl przemknęła przez głowę, ale odpychała ją, zdjęta grozą. Jeżeli Mali czegoś się bała, to właśnie suchot. Bo to podstępna choroba i nikt nie wie, skąd się bierze. Po prostu pojawia się i już. I to coraz częściej. Nikt nie może czuć się bezpiecznie. A najbardziej tragiczne to, że obok najstarszych ludzi, zmęczonych ży­ciem, najczęściej atakuje młode matki. Nikt z całą pewno­ścią nie potrafił powiedzieć dlaczego, gadano jednak, że su­choty to choroba ludzi słabych, którzy mają najmniej siły, by się jej przeciwstawić. A młode matki po wielu i częstych porodach były zazwyczaj tak wyczerpane, że stanowiły ła­twą zdobycz dla zarazy. Lekarstwa na nią nie było. Kiedy suchoty zaatakowały, wszyscy, łącznie z lekarzami, byli bez­radni. Jedyne, co mogli zrobić, to izolować chorego w na­dziei, że inni domownicy się nie zarażą. Przeważnie jednak chory chodził po domu, kaszląc, dopóki nogi nie odmówiły mu posłuszeństwa i musiał się położyć. Mali słyszała wstrząsające historie o matkach, które leżały samotnie na strychach, odizolowane, i kiedy koniec się zbliżał, nie mo­gły się nawet pożegnać z własnymi dziećmi ze strachu, by ich nie zarazić. Na myśl o tym, że coś podobnego mogłoby spotkać i ją, była bliska utraty zmysłów ze strachu. Doktor jednak, kiedy ją zbadał, stwierdził stanowczo, że tu nie chodzi o suchoty. Mali przeszła poważne zaziębienie, do którego przyplątało się zapalenie płuc, taka była diagno­za. Chora powinna leżeć, niczym się nie przejmować, a po­za tym trochę przytyć. To niezdrowe, kiedy człowiek jest ta­ki szczupły, a ściślej biorąc chudy. Takich choroby atakują. Mali boleśnie tęskniła za Małym Sivertem. Rozumiała jednak, że takie maleństwo mogłoby się rozchorować. Na­wet Johan wyniósł się na jakiś czas ze strychu. Ale za nim Mali nie tęskniła. Powoli zaczynała wracać do zdrowia. Drobne ciało syno­wej musi być zrobione z czegoś więcej niż zwyczajna krew i ciało, zastanawiała się Beret, gdy pewnego dnia przyniosła chorej gorącą zupę i czystą bieliznę pościelową. Jest w tej Mali coś niemal nieśmiertelnego, myślała, patrząc na szarą twarz na poduszce. Chora miała ciemne podkówki pod oczami, ale w tych oczach było życie. A w spojrzeniu tliła się wola zdolna oszukać samą śmierć. Pewnego słonecznego i zimnego dnia w lutym Mali zasko­czyła wszystkich, pojawiając się przy obiedzie. - Wyglądasz jak duch - powiedziała Ane, spoglądając przestraszona na pochyloną, szarą postać. - Jesteś pewna, że to rozsądne, żeby już wstawać? Mali nie odpowiedziała, opadła na krzesło i poprosiła Ane, żeby przyprowadziła Małego Siverta. Razem z chłop­cem przyszła Beret. Ona również podejrzliwie przyglądała się wynędzniałej postaci na krześle, ale nie była w stanie utrzymać przy sobie małego. Dziecko z radosnym krzykiem rzuciło się do matki. Mali była taka osłabiona, że nie mog­ła go wziąć na ręce, ale on sam, uszczęśliwiony, wdrapał się jej na kolana. - Ty byłaś chora - powiedział z powagą, patrząc na nią swoimi oczyma ze złotymi plamkami. - Byłam, ale teraz znowu jestem zdrowa - odparła Mali, wchłaniając zapach chłopca. Potargała mu włosy i ustami dotykała karku albo dmucha­ła delikatnie, on natomiast zanosił się radosnym śmiechem. -Dzisiaj wieczorem znowu będziesz spał ze mną - po­wiedziała, przyciskając go do siebie. - Tak. tak - wołał zachwycony. - Spać z mamą. Mali zauważyła, że i Beret, i Johan mieli ochotę zapro­testować, żadne jednak tego nie zrobiło. Siedzieli zaskocze­ni, jakby nie mogli zrozumieć, co się dzieje. Jakbym wstała z grobu, myślała ironicznie. Kiedy już się na dobre podniosła z łóżka, Mali bardzo szyb­ko wracała do zdrowia. Kiedy więc pod koniec kwietnia Ma­ły Sivert kończył dwa lata, miała już tyle siły, żeby pomagać w przygotowaniu uroczystości. Trochę przytyła i policzki zaczynały odzyskiwać normalną barwę. Mimo to matka, kiedy ją zobaczyła, była wstrząśnięta. Mali nie czuła się na siłach pojechać do Buvika, kiedy Olaus, synek Margrethe, kończył rok, matka nie widziała jej więc od Bożego Naro­dzenia. - Jakżeś ty schudła, dziewczyno - powiedziała, obejmując córkę. - Naprawdę jesteś pewna, że choroba całkiem minęła? - Jestem, mamo - przekonywała Mali. - Naprawdę nic mi już nie dolega. Margrethe nie przyjechała do Stornes. Olaus miał wietrzną ospę, wolała więc zostać z nim w domu. Nie jest bardzo chory, mówiła Mali, ale też lepiej nie przywozić zara­zy do domu, w którym od świąt panowała choroba. A poza tym droga jest długa, pogoda natomiast jeszcze niepewna i trzeba uważać, bo po dziecięcych chorobach łatwo o powi­kłania. W pewnym sensie Mali była prawie zadowolona z nieobecności siostry. Nikt w Stornes jeszcze nie widział jej synka, i tak jest najlepiej, myślałai. Może nie wszyscy, ale Beret na pewno zaczęłaby się domyślać, gdyby go tylko zo­baczyła. Jest przecież taki podobny do ojca. Kiedyś będą go w końcu musieli zobaczyć, to jasne, ale akurat dzisiaj Mali była zadowolona, że uniknie badawczych spojrzeń i niezada­nych pytań. Mimo wszystko zaczną się plotki, myślała. Tu we wsi znacznie mniejsza sensacja wystarczy, żeby kobiety zaczęły pochylać ku sobie głowy i szeptać. Poradzi sobie z tym, tylko musi być jeszcze trochę silniejsza. Przyjechali za to obaj bracia. Za każdym razem, kiedy ich spotykała, uderzało Mali, jacy to przystojni mężczyźni z nich wyrośli. Z tego, co mówiła matka, wynikało, że obaj mają już dziewczyny. - Ale czy będzie z tego coś więcej, to czas pokaże - po­wiedziała matka, gdy Mali zapytała wprost. - Słyszałam, że jak idą na zabawę, to dziewcząt im nie brakuje, raz jest jed­na, raz druga, kiedyś jednak będą musieli się ustatkować. - Z tym akurat nie ma chyba pośpiechu - roześmiała się Mali. - Pozwól im, niech będą jak najdłużej młodzi! Matka posłała jej szybkie, badawcze spojrzenie. Mali wi­działa, że chciałaby zapytać ją o coś, dlatego odwróciła się i udała, że jest bardzo zajęta. Przyjechała też Eli ze swoim narzeczonym. Już rok te­mu Eli dostała stałą pracę w sklepie w Ora i tam spotkała Johannesa Gravika. Mali w napięciu czekała, żeby go po­znać, słyszała o tym szczęśliwym wydarzeniu, kiedy była chora. Od pierwszej chwili nie miała wątpliwości, że narze­czeni są szczęśliwi. Wiele razy Mali myślała, że minie pew­nie dużo czasu, zanim Eli znajdzie sobie kawalera. A może nawet wcale nie znajdzie i zostanie sama. Chyba jednak nie jest gorzej żyć samotnie niż z mężczyzną, którego się z tru­dem znosi. Kiedyś zapytała siostrę wprost, czy nie spotkała jeszcze kogoś, z kim chciałaby dzielić swój los. - Nie spotkałam - odpowiedziała tamta. - Przynajmniej dotychczas. Ale nie wpadam w panikę, jeśli ci o to chodzi. Kiedy jednak go spotkam, natychmiast będę wiedziała, że to ten. I może wtedy stanie się tak, że za niego wyjdę. A je­żeli nie znajdę takiego, z którym bym chciała spędzić życie, to zostanę sama. Mówiąc to, unikała spojrzenia Mali. - Nie chciałam powiedzieć nic przykrego - dodała i ob­jęła siostrę. - Nikt jednak nie ma prawa zmuszać innych. Bo z tego wyniknąć może tylko nieszczęście. - Ty chyba już od dawna o tym wiesz? - spytała Mali ci­cho. - Pewnie, że wiem. Nie jesteś tą samą Mali, odkąd przy­szłaś do Stornes. Blask gdzieś przepadł z twoich oczu i nie pamiętam, czy słyszałam, jak się śmiejesz. Zdaje mi się, że odkąd masz Małego Siverta, jest trochę lepiej, ale... - To prawda - wtrąciła Mali pospiesznie, ale nie patrzy­ła na siostrę. - Oczywiście, że to wielka radość... która mo­że bardziej związać mnie i Johana. Mały Sivert to najlepsze, co mi się wydarzyło. To dla niego teraz żyję, to on nadał mo­jemu życiu sens. A za Johana wyszłam z własnej woli - do­dała. - Nikt mnie nie przymuszał. - Ale myślałaś, że powinnaś tak zrobić - odparła Eli. ­Bo dzięki temu uratowałaś nas wszystkich. Nie od razu to zrozumiałam, cieszyłam się tylko, że wszystko obróciło się ku lepszemu. Ale potem... z czasem... Zastanawiam się nie­kiedy, czy sprawa była warta tej ceny. Bo cena jest wysoka, Mali, prawda? - dodała, spoglądając na siostrę pytająco. Mali nie odpowiadała. Patrzyła w bok, w oczach piekły ją łzy. Później już nigdy więcej żadna z nich nie wspomina­ła o tej sprawie. Johannes Gravik był osiem lat starszy od Eli; trochę zbyt okrągły, miły mężczyzna o sympatycznych, niebieskich oczach. Mali nie potrzebowała wiele czasu, by stwierdzić, że Eli jest szczęśliwa. Po prostu kwitła i musiała nieustannie dotykać ręki Johannesa. A on był nią nie mniej zajęty. Ma­li uśmiechała, się widząc to, oboje byli przecież naprawdę dorośli, ostatniej zimy Eli skończyła dwadzieścia pięć lat. Cieszyło ją szczęście siostry, zarazem jednak odczuwała ból w piersiach. Jakby nosiła tam cierń, wokół którego zbierała się materia. Johannes Gravik nie był żadnym dziedzicem, od dawna kierował sklepem, w którym pracowała Eli, i mieszkał w niewielkiej zagrodzie na północ od Buvika. Nie należał też do uwodzicieli, takich co to dziewczyny się za mmi oglą­dają z błyskiem w oczach. Mimo to Mali nie miała najmniej­szych problemów ze zrozumieniem, dlaczego jej siostra wy­brała kogoś takiego. Nie znając go, wiedziała, że ma ciepłe ręce i wie, jak się obchodzić z Eli, żeby jej było dobrze. I że nigdy jej nie zgwałci ani nie upokorzy. Raz po raz spogląda­ła na siostrę, widziała jej rozpłomienione policzki i wzrok, jakim siostra patrzyła na mężczyznę u swego boku. Coś w jej wzroku mówiło Mali, że siostra już nie jest dziewicą. Oddała się Johannesowi, ale na pewno uczyniła to z rado­ścią. To też było widać. I Mali znowu poczuła to dziwne ukłucie w sercu. Natura eksplodowała zielenią. Po długim okresie wyczeki­wania, kiedy ludzie zaczynali już wzdychać, że pewnie cze­ka ich prawdziwie nieurodzajny rok, nagle przyszła wiosna. Dosłownie w ciągu jednej nocy. W ciągu zaledwie dwóch krótkich tygodni brzozy przyozdobiły się w jaskrawozielone bazie, znane tutaj jako mysie uszka, i codziennie Mały Si­vert przychodził do domu z bukiecikiem na pół zwiędłych kwiatków podbiału. Słońce mieniło się w ciemnej wodzie fiordu z delikatnym zielonkawym odcieniem. Obłoki płynę­ły po niebie niczym lekkie kremowe puszki i otaczały groź­ny szczyt Stortind. Wystarczyło wyjść z domu, a zewsząd otaczało człowieka nowe życie i po prostu wiosna. Mali dawała sobie od czasu do czasu chwilę wolnego, by posiedzieć nad strumieniem na pomoście do prania, unosi­ła twarz ku słońcu i po prostu rozkoszowała się ciepłem. A ono powoli rozprzestrzeniało się w jej przemarzniętej du­szy. Jakby była zmiennocieplnym stworzeniem, które ciepło przywracało do życia po zimowej przerwie. Siedziała tak, zasłuchana w chlupot wody w strumyku i gaworzenie Małe­go Siverta, który bawił się u jej stóp i badał wszystko, co znalazł, małe robaczki i kiełkujące roślinki. Mali pragnęła, by mogła tak siedzieć już zawsze; czuć ten spokój i to dobre ciepło. Nie bać się niczego ani nikogo, po­myślała nieoczekiwanie. Nie musieć uważać na to, co mówi lub robi, siedzieć sobie tylko i pozwalać, żeby słońce ją ogrzewało. Skoro nikt inny mnie nie ogrzewa, myślała. Nikt z wyjątkiem Małego Siverta. Bez tej niepohamowanej miło­ści synka prawdopodobnie bym zamarzła, przemieniłabym się w bryłkę lodu, umarłabym z tęsknoty za bliskością dru­giego człowieka i z tej nieustającej, bolesnej tęsknoty za Jo. Czy to nigdy nie minie, zastanawiała się. Wkrótce będą trzy lata, odkąd on opuścił Stornes. Trzy lata w porównaniu z tymi kilkoma tygodniami gorącego lata, kiedy dane jej by­ło przeżywać miłość. Wiedziała przecież, że nigdy niczego więcej między nimi nie będzie, a mimo to nie potrafiła o nim zapomnieć. Tęsknota za nim raczej się z każdym ro­kiem powiększała i Mali nie miała pojęcia dlaczego. Być może dlatego, że marzenia, które snuła nocami, jakie to ży­cie mogliby razem prowadzić, tak bardzo się różniły od rze­czywistości? Szczerze mówiąc, tylko marzenia o Jo sprawia­ły, że była w stanie to prawdziwe życie znosić. Bez nich, i bez jego syna, już dawno skoczyłabym do fiordu, myślała czę­sto. Kiedy jednak zaczynało dnieć i kiedy mrok znikał z ką­tów, nie była już tego aż taka pewna. Coś w głębi jej duszy buntowało się przeciwko rezygnacji, niezależnie od tego, jak było jej ciężko. Od czasu do czasu czuła, jak niezłomna wola i siła wydobywają się na powierzchnię zimne niczym stal. I być może bardzo niebezpieczne, gdyby nad nimi nie panowała. Nikt mnie nie złamie, myślała w takich chwilach i prostowała kark. Żadne ludzkie gadanie, żadne plotki, ani Beret, ani Johan, nic. Oni już i tak zabrali jej tyle, radość, śmiech i miłość. Ale życia nie odbiorą, nawet takiego po­zbawionego wartości i nieszczęśliwego życia jak to, jakie jej tutaj zaproponowano. Ale w życiu Mali bywały też i lepsze chwile, głównie dzięki synkowi, którego tak kochała, i dzięki przekonaniu, że to on przejmie kiedyś Stornes. Otworzyła oczy i popa­trzyła na niego. Słońce kładło się prawie niebieskawym bla­skiem na jego ciemnych włosach, a kiedy na nią spoglądał, w szarozielonych oczach widziała złote plamki. Poczuła ukłucie w sercu. Boże, jakiż on podobny do ojca! Szybko wstała i podeszła do synka, uklękła obok i razem z nim po­dziwiała jakąś mrówkę, którą malec był zafascynowany. Do­tknęła wargami spoconego karku synka i poczuła, jak jej serce przepełnia fala miłości. Dla niego zniosę wszystko, myślała. On jest owocem prawdziwej miłości, on jest ży­ciem. Teraźniejszością i przyszłością. Na moment przyszło jej do głowy, że powinna mieć się na baczności, żeby go nie przytłoczyć swoją opiekuńczością, nie obciążać tymi uczu­ciami, które do niego żywi. Powinna mu pozwolić być wol­nym człowiekiem, który z czasem zacznie żyć własnym ży­ciem. Musi umieć wypuścić go z objęć, kiedy będzie gotowy wylecieć z gniazda. Miała tylko nadzieję, że nie nastąpi to zbyt wcześnie, że mają dużo czasu. Że on zechce zawsze być z nią. Blisko niej... Skoro Margrethe i Olaus nie mogli uczestniczyć w drugich urodzinach Małego Siverta, Mali przez matkę posłała sio­strze wiadomość, że chciałaby, aby oboje przyjechali na kilka dni, kiedy zrobi się cieplej. Wiele rozmyślała o tym, jak wiel­kie podejmuje ryzyko, że ludzie z Innstad zobaczą jej małego siostrzeńca, postanowiła jednak się tym nie przejmować. W końcu to dosyć daleko, rzadko się widują, jest szansa, że nikt dziecka nie spotka. Margrethe z pewnością najwięcej czasu spędzi w Stornes. A gdyby ktoś z miejscowych zaczął się zastanawiać, to niech się zastanawia, myślała Mali. Wie­działa, że Margrethe nigdy nikomu nie powie, kto jest ojcem jej dziecka. Mimo wszystko poczuła niepokój, kiedy pewnego majowego dnia na dziedziniec w Stornes wjechał wóz z gość­mi. Jak Margrethe to przeżywa, mogła się jedynie domyślać. Musiało być dla niej czymś niezwykłym znaleźć się znowu w miejscu, gdzie przeżyła najszczęśliwsze chwile swojego ży­cia, ale w którym doznała też najstraszliwszego zawodu. Szczerze mówiąc, Mali nawet się trochę dziwiła, że siostra tak od razu przyjęła zaproszenie. Czy ona się nie obawia, że spotka Bengta? Ale chyba nie ma powodu, Mali sama docho­dziła do wniosku, że taka możliwość wprawdzie istnieje, jest jednak naprawdę niewielka. Teraz Bengt już się nie włóczy po wsi bez potrzeby. Bardzo się zmienił po śmierci Eline. Mali spotkała go tylko raz od tamtego szarego i deszczo­wego dnia, w którym składano Eline do grobu. Pewnego ra­zu Halldis Innstad przysłała po nią z wiadomością, że rodzi­na ma jej coś bardzo ważnego do przekazania. Zaniemówiła, kiedy otworzyła pudełeczko wręczone jej przez Bengta. Leżała w nim, ułożona na białym, cienkim płótnie, wielka, piękna broszka od ludowego stroju Eline. - Ale ja nie mogę tego przyjąć - wykrztusiła, wpatrując się w broszkę, którą trzymała w ręce. - Ja wiem, że Eline chciałaby, żebyś to właśnie ty ją no­siła - powiedział Bengt spokojnie. - I ja też tego chcę. Bądź tak miła i przyjmij ją jako podziękowanie od nas obojga -dodał cicho. Mali spojrzała na niego. Czy to wciąż ten sam Bengt, za­stanawiała się. Tak samo urodziwy, chociaż szczuplejszy, niż pamiętała. Ale w całej jego postaci była teraz jakaś powaga, a niebieskie oczy stały się jakby ciemniejsze, utraciły część mieniącego się w nich dawniej blasku. Grzywka wciąż bar­dzo jasna, tak samo jak niegdyś opadała na czoło, tylko że teraz odgarniał ją ręką, a nie tym chłopięcym, uwodziciel­skim ruchem głowy. Nie ma już żadnych uwodzicielskich gestów, myślała Mali zdumiona. Właściwie nigdy nie sądzi­ła, że to możliwe. Stała przed nim i nie wiedziała, co powiedzieć. - Ucieszysz nas wszystkich, jeśli przyjmiesz ten dar -powiedziała Halldis i objęła Mali. - Nikomu poza tobą, Mali, nie pozwolilibyśmy nosić tej broszki. Skoro ta, która była jej właścicielką, nie może już sama jej używać ~ dodała i oczy jej się zaszkliły. - W takim razie ja bardzo serdecznie dziękuję - rzekła Mali półgłosem. - Chociaż to naprawdę zbyt wiele - powtó­rzyła. Bengt odprowadzał ją do kariolki. - Często myślałem, żeby przyjść do Stornes i podzięko­wać za to, co mi powiedziałaś w dniu pogrzebu Eline -wyznał nieoczekiwanie. - Ale jakoś nie miałem odwagi. Długo myślałem o naszej rozmowie i naprawdę jestem ci winien podziękowania. Gdybyś nie przemówiła mi wtedy tak wyraźnie do rozsądku, to nie wiem, co by się stało... Nie mógł dalej mówić. Przez dłuższy czas stał tylko i pa­trzył w dal, na górujące nad okolicą szczyty. - Myślę, że teraz stałem się nareszcie dorosłym mężczy­zną, Mali - rzekł nagle cicho. - Chociaż przyszło to trochę za późno - uśmiechnął się. - Na to nigdy nie jest za późno, Bengt - powiedziała Mali i pogłaskała go po policzku. Potem wsiadła do kariolki i ruszyła do domu. - Ona naprawdę ma zamiar tu przyjechać? - skrzywił się Johan, kiedy Mali powiedziała mu, że Margrethe i Olaus spędzą u nich kilka dni. - Czy ta dziewczyna nie ma żadne­go wstydu? Przyjeżdżać tu z bękartem? Chyba nie musimy się zadawać z taką rodziną częściej, niż koniecznie trzeba? -mamrotał ze złością. - Jakoś nie miałeś zbyt wiele przeciwko niej, kiedy była u nas po raz ostatni - odparła Mali, patrząc mu w oczy. - Po tym, jakie przechwałki od ciebie słyszałam, to chyba nie twojej cnotliwości zawdzięczamy, że Olaus nie jest twoim bę­kartem. Może więc dręczy cię i oburza nie tyle to, że Margre­the powiedziała innemu „tak", ile to, że odmówiła tobie? Ale od tego jej grzech nie stał się większy. A dziecko w ogó­le niczemu nie jest winne, ono się na świat nie prosiło. Johan zaczerwienił się po uszy ze złości. - Głupie babskie gadanie! - syknął i kopnął nogę od krzesła z taką silą, że aż jęknął, bo sam się uderzył. - Mnie możesz do tego nie mieszać! Jedyne, co się liczy, to to, że twoja siostra ma bękarta, a bękartów my tu, w Stornes, nie chcemy. Porządnym ludziom bękarty się nie trafiają! O, gdybyś ty wiedział, komu się to może przytrafić, po­myślała Mali i poczuła w piersiach dawny, dławiący strach. Od dwóch lat co najmniej powinieneś o tym wiedzieć. - Gadasz od rzeczy i sam o tym wiesz - warknęła w stro­nę męża. - Prawda jest taka, że chłop zawsze wyjdzie z te­go obronną ręką, a wszystko spada na kobietę, cała wina i wstyd, i do tego obowiązek wychowania dziecka. A poza tym Margrethe jest moją siostrą i ja się od niej nie odwrócę, a ty możesz sobie myśleć, co chcesz. Johan już się więcej nie odezwał. Beret też nie bardzo była zadowolona, że rozejdzie się po okolicy, iż Margrethe ze swoim bękartem przyjechała do Stornes. Ona jednak poprzestała na pogardliwych spojrze­niach i złym humorze. Mali się tym nie przejmowała. Na­prawdę niech sobie myślą, co chcą, ich sprawa. A sama cie­szyła się, że będzie mogła spędzić kilka dni z kimś ze swojej rodziny. W Stornes nigdy nie czuła się wśród swoich. W żadnej sytuacji. Olaus bardzo wyrósł od Bożego Narodzenia, kiedy Mali widziała go po raz ostatni. Najpierw, gdy zeszli z wozu, nie chciał wypuścić z objęć szyi matki, przytulał do niej buzię i trzymał się mocno. Ale nie trzeba było wiele i Mały Sivert zwabił go na dół. Niepewnie i z wahaniem pozwolił posta­wić się na ziemi i nie zaprotestował nawet, kiedy kuzyn wziął go za rączkę. 32 Mali i Margrethe przyglądały się dzieciom. - Nikt by się chyba nie domyślił, że oni są spokrewnieni -powiedziała Margrethe zdumiona. - Olaus jest strasznie po­dobny do rodziny Innstad, ale w kogo się wdał Mały Sivert, to naprawdę nie wiem. Do swojego ojca to już na pewno nie jest podobny. Mali poczuła, że robi jej się gorąco. Kiedy spojrzała na stojących obok siebie malców, również pomyślała, jak bar­dzo się między sobą różnią. Ale Margrethe się jednak myli, bo każdy z chłopców jest jak skórka zdjęta ze swojego ojca. Dlaczego nie są bardziej podobni do nas, zastanawiała się z żalem, bo kiedy tak stała na dziedzińcu obok Margrethe, zdała sobie sprawę, że nie uniknie komentarzy na temat braku podobieństwa dzieci, przynajmniej przy stole. Trud­no bowiem znaleźć dwóch kuzynów bardziej niepodobnych do siebie niż ci dwaj. Niemal jak dzień i noc. Mały Sivert o czarnych włosach, wijących się nad karkiem, i wyjątkowej skórze ciemniejącej w słońcu, i tych roześmianych, szaro­zielonych oczach. I Olaus, niebieskooki, o jasnych, niesfor­nych włosach z grzywką nieustannie opadającą na czoło. Boże drogi, myślała Mali w narastającej panice. Może to i nie było za mądre zapraszać Margrethe i Olausa... ROZDZIAŁ 3 No i Mali się nie pomyliła. Nie było końca porównaniom obu chłopców i okrzykom zdziwienia, jak to możliwe, żeby dwaj kuzyni aż tak się od siebie różnili. To po prostu niewia­rygodne. Na szczęście jednak wszyscy bardziej zajmowali się Olausem i wydziwiali, że dziecko nie jest podobne ani do matki, ani żadnego krewnego z Buvika. W każdym razie do tych, którzy są tutaj jako tako znani. Było jasne, że Beret aż język pali, żeby zapytać, kto też to jest ojcem tego dziecka, ale się na to nie odważyła. I, tak jak Mali przypuszczała, ni­komu nie przyszło to głowy, że to Bengt Innstad. Po prostu dla nich to nie do pomyślenia, żeby ojcem był ktoś taki bo­gaty, z takiego dobrego domu. I, co dziwne, wydawało się, że rodzina Stornes jest zado­wolona z tego, że chłopcy tak się od siebie różnią. To zaś, do kogo jest podobny Mały Sivert, zostało raz na zawsze prze­dyskutowane zaraz po jego urodzeniu i raczej ich cieszyło, że bękart Margrethe pod żadnym względem go nie przypo­mina. Byłoby chyba rzeczą wstydliwą, gdyby dziedzic Stor­nes miał być podobny do jakiegoś bękarta. Nie, nikt nigdy nie postawił znaku zapytania w sprawie, do kogo Mały Sivert jest podobny, jeśli nie liczyć gospoda­rza z Gjelstad, myślała Mali, znowu z tym znajomym lękiem w sercu. On zresztą także nigdy niczego wprost nie powie­dział, ale robił uwagi na temat jej i Małego Siverta, po któ­rych Mali czuła się przestraszona i niepewna. Bała się, ile on może wiedzieć. Bała się też, komu mógłby o swoich po­dejrzeniach powiedzieć. I bała się tego, co ten przeklęty dia­beł mógłby wymyślić, żeby jej dokuczyć. Jedna myśl nie opuszczała jej nigdy. Czy to rzeczywiście Jo i jego tabor byli w Gjelstad wtedy, kiedy w Stornes odbywały się chrzciny? Nigdy tego nie wyjaśniła, bo nie miała odwagi za wiele py­tać. Ale podczas ciemnych nocy, kiedy strach nie dawał jej spać, myślała, że może gospodarzowi z Gjelstad udało się tak bardzo upić Jo, że ten opowiedział mu całą historię. Starała się odpychać od siebie takie podejrzenia. Niemożli­we, żeby to Jo wtedy tam był, przekonywała sama siebie. A jeśli nawet on, to przecież Jo nigdy by nikomu nic nie po­wiedział. A już najmniej takiemu podstępnemu szatanowi jak Oddleiv z Gjelstad. A może jednak by mógł, zdespero­wany i zrozpaczony, a w dodatku kompletnie pijany? Nie­pewność wciąż tliła się w sercu Mali. Przez wszystkie dni pobytu Margrethe w Stornes panowała niezwykle piękna pogoda. Mali jak tylko mogła oddawała innym swoje obowiązki w domu i starała się jak najwięcej przebywać na dworze. Przygotowywała koszyk z jedzeniem i piciem, brała koce i obie matki z dziećmi rozsiadały się na zielonej trawie koło starej szopy na łodzie. To Margrethe uznała, że tam będzie im dobrze, Mali jednak wciąż miała problemy ze wspomnieniami, kiedy siedziała, oparta o cie­płą ścianę szopy. W dalszym ciągu przychodziła tu często, zawsze jednak sama. Siadała z zamkniętymi oczyma, słu­chała chlupotu wody uderzającej o brzeg i wyobrażała so­bie, że kiedy otworzy oczy, Jo będzie stał przed nią. Kilka razy, kiedy siedziała tu późno wieczorem, zdawało jej się, że słyszy lekkie kroki kogoś, kto biegnie do niej, skacząc z ka­mienia na kamień. Ktoś opalony, roześmiany, ciemnowłosy i piękny. Wyobrażenie było tak intensywne, że z trudem od­dychała, czuła, że krew burzy się jej w żyłach. Zaraz się jed­nak okazywało, że to wieczorny letni wiatr spłatał jej figla. Albo że zimna szara mgła znad morza płynie ku niej. On nie przyszedł nigdy... Nie znajdowała jednak dobrego pretekstu, by odmówić siostrze, więc któregoś przedpołudnia tam się właśnie wy­brały. Mały Sivert uwielbiał się bawić na kamienistym brze­gu fiordu. Zbierał muszle, morszczyny i martwe kraby, któ­re z dumą pokazywał Olausowi. Mali i Margrethe siedziały na kocu i z uśmiechem przyglądały się chłopcom. Było tak gorąco w tym słońcu, że Mali rozpięła bluzkę i podciągnęła wysoko spódnicę, by odsłonić nogi. Zdjęła też Małemu Sivertowi koszulkę, bo tak się spocił, że włosy na karku miał mokre. - Wiatr jest chłodny - zaprotestowała Margrethe. - Że­by się tylko nie rozchorował. -Prędzej się rozchoruje, jak będzie się tak pocił, a po­tem szybko ostygnie - odparła Mali. - Rozbierz Olausa. Twój synek też potrzebuje trochę słońca i powietrza. Nagle zauważyła, że Margrethe siedzi i z uwagą wpatru­je się w Małego Siverta. - Rany boskie, co on tutaj ma? - spytała, dotykając pal­cem dziecięcej piersi. - To wygląda jak jakieś małe serdusz­ko. -Nie, to tylko znamię - powiedziała Mali krótko, ale znowu pojawił się strach. - Wiele dzieci rodzi się z takimi znamionami, nie wiedziałaś? Sivert, ojciec Johana, ma do­kładnie takie samo. Widocznie to u nich rodzinne - doda­ła. Wymyśliła to kłamstwo na poczekaniu. Johanowi i in­nym domownikom, kiedy zauważyli znamię Małego Siver­ta, powiedziała, że jej ojciec ma takie samo. Była pewna, że nikt z nich nie widział nigdy jej ojca bez koszuli, tak jak teraz była pewna, że Margrethe nigdy nie zobaczy Siverta z nagim torsem. Nawet w najgorętsze lato, w czasie kosze­nia, starsi mężczyźni rzadko zdejmowali koszule. Nie lubili pokazywać się bez ubrania. Poza tym zwykle wszędzie było pełno siana i rozmaitych insektów nad pracującymi i spoco­nymi ludźmi, tak że rozebranie się powodowało większą mękę niż upał. Czynili to więc rzadko i przedstawiali wtedy sobą widok naprawdę niezwykły, twarze i szyje mieli brązo­we niczym Cyganie, reszta zaś była bielusieńka. Z daleka można było pomyśleć, że pracują w białych koszulach. Nie, Margrethe nie może zobaczyć rozebranego Siverta, zwłasz­cza teraz, w maju, myślała Mali. Ale było jej nieprzyjemnie, że okłamuje siostrę. Jak się już raz zacznie, to potem jedno kłamstwo wywołuje drugie. Tak to po prostu jest. Tego dnia, kiedy mieli już odjeżdżać, Margrethe i Olaus sie­dzieli z Małym Sivertem na trawniku koło spichlerza. Mali poszła na strych po ubranka, z których jej synek już wyrósł i teraz miał je odziedziczyć Olaus. - Będę się z nimi dobrze obchodzić - obiecała Margre­the, spoglądając z uśmiechem na Mali. - Dostaniesz je z po­wrotem, kiedy ci będą znowu potrzebne. - Jeżeli kiedyś do tego dojdzie - westchnęła Mali, od­wracając wzrok. - Nie wygląda na to, że ja łatwo staję się brzemienna. - No, pod tym względem bardzo się od siebie różnimy -bąknęła Margrethe i pogłaskała Olausa po jasnej główce. - Rzeczywiście, chyba tak - przytaknęła Mali. Jeszcze jedno kłamstwo, pomyślała z goryczą, idąc przez podwórze. Bo przecież ona też nie miała żadnych proble­mów z zajściem w ciążę. - Ktoś jedzie - powiedział Mały Sivert, patrząc w stronę drogi prowadzącej do Stornes. - Koń - dodał zachwycony i próbował podnieść Olausa na nogi. - Zobacz konia - po­wtórzył. Margrethe patrzyła na wóz, który wtaczał się na dziedzi­niec, i nagle świat zaczął wokół niej wirować. Przyciągnęła do siebie Olausa i odwróciła się. Mężczyznę, który zesko­czył z wozu, poznałaby pośród tysięcy innych. To Bengt. Miała nadzieję, że ich nie zauważy, ale Mały Sivert po­starał się, żeby tak nie było. - Koń! Koń! - krzyczał zachwycony i puścił się biegiem przez podwórze. Bengt go usłyszał i odwrócił się. - A, kogo ja widzę! Czy to nie Mały Sivert Stornes? - po­wiedział i uniósł chłopca wysoko do góry, a ten zanosił się śmiechem z radości. - Chciałbyś pogłaskać mojego konia? -Zaniósł chłopca do starej gniadej kobyły, a ten pogłaskał ją po chrapach. - Siedzicie sobie z mamą na słońcu? - spytał, patrząc w stronę rozłożonego koca. - Z mamą też się chyba powi­nienem przywitać, co? Chociaż przyjechałem do twojego ta­ty - dodał. - Ale to może poczekać. Z Małym Sivertem na ramionach ruszył w stronę koca. - Witaj, Mali - powiedział do odwróconej plecami Mar­grethe. - Czy ty nie chcesz już ze mną rozmawiać? Margrethe, tuląc do siebie Olausa, odwracała się wolno ku niemu. Przez bardzo długą chwilę patrzyli na siebie w milczeniu, ona i Bengt, a Bengt robił się coraz bledszy. Spoglądał to na matkę, to na syna, jakby nie wierzył włas­nym oczom. Margrethe nie mówiła nic, Olaus jednak nie­oczekiwanie wyrwał się z jej objęć i na czworakach ruszył w stronę przybysza, który stał niczym słup soli z Małym Si­vertem na ramionach. - Chcę zejść - zawołał Mały Sivert, kopiąc go w plecy. -Chcę zejść! Bengt pochylił się i postawił chłopca na ziemi, ale wzro­ku nie spuszczał z dziecka, które czołgało się do niego. Wy­ ciągnął przed siebie ręce, które Olaus z ufnością chwycił, i pomógł malcowi stanąć na nogach. Dziecko śmiało się do niego promiennie, niebieskie oczka mieniły się w słońcu, a jasna grzywka opadała mu na czoło. Chłopiec zrobił parę chwiejnych kroków przed siebie i wpadł w objęcia Bengta. Nikt nie powiedział ani słowa. Jakby czas się zatrzymał. - Sivert, chodź no tu na chwilę! - zawołała Ane od pro­gu. - Mama chce cię przebrać. Mały Sivert spoglądał niepewnie to w jedną, to w drugą stronę. Jakby przeczuwał, że nie wszystko jest tak, jak po­winno, że stało się coś, czego on nie rozumie. W końcu od­wrócił się pospiesznie i pobiegł do Ane. - Margrethe - wyszeptał Bengt. Wpatrywał się w piękną, młodą twarz przed sobą, pa­trzył na bujne włosy opadające jej na ramiona, na oczy; te oczy, które teraz są zupełnie inne, niż zapamiętał. Kiedyś były pełne życia, śmiechu i miłości. Teraz zrobiły się jakby większe i dziwnie głębokie. - Margrethe. Margrethe, co ja ci zrobiłem? Nie od razu odpowiedziała. Siedziała w słońcu i patrzy­ła na mężczyznę, któremu niegdyś oddała się z takim sa­mym zaufaniem, jak teraz jej syn dał mu się wziąć na ręce. Zmienił się, widziała to. Zeszczuplał, pomyślała. Jest inny. I zdała sobie sprawę, że on też przeżył swoje od czasu, kie­dy widzieli się po raz ostatni, on też. - Odebrałeś mi wiarę w miłość - powiedziała cicho. ­Ale podarowałeś mi wspaniałego syna. Bengt usiadł i trzymał chłopca tak, by widzieć jego buzię. To niesamowite, myślał. Jakbym widział siebie w lustrze. Olaus złapał go za grzywkę i zaczął ciągnąć z całej siły. - Au, chłopcze - wołał Bengt ze śmiechem, próbując się bronić. Malec śmiał się radośnie i wcale nie miał zamiaru pusz­czać. Margrethe uklękła i pochyliła się do nich. Delikatnie, z czułością otworzyła rączki dziecka i uwolniła włosy Bengta, 40 przytuliła synka do siebie. Potem usiadła znowu z małym na kolanach. Boże kochany, myślał Bengt. Co ja zrobiłem? Nagle przypomniał mu się tamten czas. Bardzo wyraźnie zobaczył wrzosowisko, jej jędrne, młode piersi, przypomniał sobie jęk bólu, kiedy odbierał jej dziewictwo. Oddawała mu się z całą ufnością niewinnej, zakochanej dziewczyny. Była ta­ka naiwna, pamiętał, że zdawał sobie wtedy z tego sprawę. Rozkoszna, kochana i niewiarygodnie naiwna. Tak mało wtedy wiedziała o życiu. Teraz po jej oczach poznawał, że utraciła już dawną ufność. Również ona wydoroślała, po­myślał. I też bardzo szybko. - On... On jest mój. Nie pytał. Po prostu stwierdzał. - Tak, skoro już pytasz; to twoje dziecko. Ale nie musisz się z tego powodu niczego obawiać, Bengcie Innstad, bo je­śli o to chodzi, to tylko Mali się domyśliła. Nikt inny o ni­czym nie wie i nikt się nie dowie. Żyj sobie dalej tak, jak ży­jesz, my zaraz wyjeżdżamy. Zapomnij, że nas widziałeś. - Dlaczego nic nie powiedziałaś? Wtedy... Margrethe roześmiała się, zimno, nieprzyjemnie. W jej oczach pojawiła się pogarda. -A co by to dało? Przecież, zanim odszedłeś tamtego dnia, powiedziałeś bardzo wyraźnie, że mam na nic nie li­czyć. I byłeś zaręczony, o ile pamiętam. Ale tego dowiedzia­łam się już po tym, jak... Gwałtownie wciągnęła powietrze i uniosła głowę. - Ja pochodzę z biednej rodziny - dodała z goryczą. ­Ale żebrać o nic nie będę, Bengt! Przez chwilę panowała zupełna cisza. - Kochałam cię - powiedziała w końcu cicho Margrethe. ­ Mój Boże, jak ja cię kochałam. Byłeś tylko ty. I nigdy niko­go innego nie będzie. Wierzyłam ci, kiedy mówiłeś, że... Pospiesznie otarła dłonią oczy i ukryła twarz we wło­sach synka. - Byłam wtedy taka młoda. I wierzyłam w miłość - wy­szeptała ochryple. - A teraz już nie wierzysz? - spytał. Uniosła wzrok i popatrzyła na niego. Nie wierzę, chcia­ła powiedzieć, ałe nie powiedziała nic. Bo przecież nigdy nie przestała kochać tego mężczyzny, który siedział teraz obok niej na kocu. I wiedziała, że nigdy nie pokocha inne­go. - Czy mógłbym dostać jeszcze jedną szansę? - spytał Bengt cicho i wyciągnął rękę, by dotknąć jej włosów. - Ro­zumiem, że wyrządziłem ci wielką krzywdę. Musiałaś dźwi­gać to wszystko sama, zupełnie sama. I ten wstyd wobec lu­dzi, którzy twoje dziecko nazywali bękartem. Ale przecież on nie jest żadnym bękartem, on jest moim synem! - To jest mój syn, Bengcie Innstad - powiedziała Mar­grethe spokojnie. - On nigdy nie znał żadnego ojca. Bengt zaplatał sobie wokół palców jej długie, jedwabiste włosy. Kiedy dotknął jej policzka, w oczach dziewczyny po­jawiły się łzy. - Widzę, że bardzo wydoroślałaś, Margrethe. Rozu­miem, że niełatwo ci jeszcze raz mi uwierzyć, bo naprawdę zawiodłem cię bardzo. Musiał przełknąć ślinę. Nerwowo odgarnął włosy z czo­ła. Więc już nie ma tego chłopięcego odrzucania ich w tył, pomyślała Margrethe. - Z pewnością wiesz, że byłem żonaty - mówił dalej Bengt cicho. - Ale nie byłem dla mojej żony dobrym mę­żem, chociaż ona na takiego zasługiwała. Ja zrozumiałem to, kiedy było już za późno. I możliwe, że twoja siostra mia­ła rację. Powiedziała mi, że śmierć Eline nie była daremna, jeśli ja wyjdę z tego jako dorosły, odpowiedzialny mężczy­zna. Margrethe milczała. Olaus zrobił się niespokojny w jej ramionach, więc uklękła i pozwoliła mu stanąć na nóżkach. Malec śmiał się całą buzią do Bengta. 42 - Zechcesz dać mi jeszcze jedną szansę, Margrethe? -powtórzył. - Dlaczego miałabym to zrobić? - spytała cicho. - Dlatego... dlatego, że ja... Nie mógł mówić dalej i znowu nerwowo odgarnął grzyw­kę z czoła. - Oboje dorośliśmy, i ty, i ja. I dla obojga było to bardzo bolesne. Gdybym był tym, kim jestem teraz, nie zachował­bym się tak, jak to zrobiłem wtedy na halach. Ale wtedy... myślałem wyłącznie o sobie. Taki byłem, samolubny, ego­ista. Poza tym data ślubu była już wyznaczona. Mój ojciec... - A jak myślisz, co twoi rodzice i cała rodzina powiedzą, jeśli zabierzesz nas z Olausem do Innstad i wszyscy się do­wiedzą, że on jest twoim synem? Bengt wziął synka na ręce i przytulił go mocno do sie­bie. - Tym to ja się już nie przejmuję - powiedział. - Teraz jestem dorosłym mężczyzną, Margrethe. I nauczyłem się, czego trzeba. A poza tym to jestem pewien, że i matka, i oj­ciec bardzo się ucieszą, jak zobaczą Olausa. Oni też się wie­le nauczyli. Po tej całej historii z Eline - dodał szeptem. Margrethe odgarnęła włosy i popatrzyła na niego. Wzrok jej płonął. - Okłamałeś mnie już raz, Bengt - powiedziała. Mówiła cicho, z goryczą. Bengt posadził Olausa na kocu i obiema rękami ujął twarz dziewczyny, pochylił się ku niej i mocno pocałował. Jego usta były dokładnie takie, jak zapa­miętała. Miękkie, nie można było się im oprzeć. Margrethe westchnęła, objęła go rękami za szyję i przytuliła się do niego. W głowie miała chaos, kłębowisko myśli i uczuć, ale jedno by­ło dla niej jasne, to mianowicie, że kocha go tak, jak zawsze kochała i jak zawsze będzie kochać. I nie była w stanie sobie wyobrazić, że on mógłby obiecywać, że zabierze ją i ich dziec­ko do Innstad, gdyby nie zamierzał tego zrobić. Znalazłby in­ne, prostsze wyjście z sytuacji, takie jak dawniej, myślała. - Czy to znaczy, że się zgadzasz? - pytał tuż przy jej uchu. - Czy to znaczy, że dajesz mi nową szansę, Margrethe? Ona nie była w stanie odpowiedzieć, łzy płynęły jej po twarzy, ale skinęła głową. Jej długie włosy rozsypały się i okryły wszystkich troje. Jego, ją i małego chłopca, który gramolił się między nimi, próbując znowu stanąć na no­gach. Bengt wziął go na ręce i pomógł wstać Margrethe. Wol­ną rękę położył jej na ramieniu i uśmiechnął się do niej. Pod wpływem tego uśmiechu pod nią ugięły się nogi i po­czuła dziwną słodycz w sercu. Taką samą, jak tamtego let­niego dnia na górskim pastwisku blisko dwa lata temu. Tamtego dnia, kiedy mu się oddała na zawsze. Grzywka znowu opadła Bengtowi na czoło, a intensywnie niebieskie oczy odzyskały blask. Śmiały się teraz do niej. Wolno ruszyli w stronę domu. Troje należących do sie­bie ludzi. ROZDZIAŁ 4 Mali zatrzymała się gwałtownie na progu. Niosła koszyk z dziecięcymi ubraniami. Mały Sivert kręcił się koło niej. Przez podwórze szedł w jej stronę Bengt Innstad, z małym Olausem na jednej ręce, drugą zaś obejmował ramiona Margrethe. Rozejrzała się pospiesznie, czy nikt tego nie wi­dzi, ale w pobliżu żadnych ludzi nie było. Poza tym nic nie wskazywało na to, że oni próbują się ukrywać, ci dwoje z synkiem na ręce ojca. - Co to się... - zaczęła, ale głos odmówił jej posłuszeń­stwa. Zobaczyła wyraźnie zarumienioną twarz siostry i pro­mienne oczy Bengta. Co to za blask otacza tę parę, pomy­ślała zdumiona. -Widzisz, odnalazłem Margrethe - powiedział Bengt i przycisnął dziewczynę mocniej do siebie. - A na dodatek mam syna! Ty przez cały czas o tym wiedziałaś, Mali, praw­da? Ale nie pisnęłaś nawet słówkiem. - Margrethe tak chciała - odparła Mali. - Ale gdybyś ty wtedy chociaż trochę posługiwał się głową, to wiedziałbyś, że to, co się między wami wydarzyło tamtego dnia na pa­stwisku, może mieć swoje następstwa. Bengt się zaczerwienił. - Ja wiem - powiedział. - Ja... wtedy o tym nie myślałem. - To prawda, w tamtym czasie myślałeś głównie o sobie -powiedziała Mali krótko. - I co zamierzasz teraz zrobić z ty­mi dwojgiem? - Chciałbym zabrać ich ze sobą do domu i opowiedzieć rodzicom, jak się sprawy mają. A jeśli Margrethe odważy się jeszcze raz mi zaufać, to... Rany boskie, myślała Mali. On chyba mówi poważnie. Spojrzała na Margrethe. Siostra nie odezwała się jeszcze ani słowem. Stała wciąż przytulona do Bengta i zarumieniona niczym róża. - To jest człowiek, który cię tak okrutnie zawiódł - po­wiedziała Mali, patrząc jej w oczy. - Zapomniałaś, jak ty sa­ma i my wszyscy cierpieliśmy z jego powodu. I teraz... - To moja sprawa - odparła Margrethe. - Niczego nie zapomniałam, ale też niczego mu nie obiecałam. Jeszcze nie - dodała pospiesznie, spoglądając w górę, na Bengta. ­Ale chcę pojechać z nim do Innstad. Bo mimo wszystko to on trzyma na rękach dziedzica Innstad, którego jest ojcem. Czy ty byś chciała odebrać dziedzictwo Małemu Sivertowi? Nie, odpowiedziała Mali w duchu. Ja mojemu synowi dałam dziedzictwo, do którego nie ma prawa. Dlaczego więc Margrethe nie miałaby pomóc swojemu synowi w otrzymaniu należnego mu majątku, jeśli to się w jakiś sposób da zrobić? Zwłaszcza że kocha jego ojca, pomyślała z bolesnym ukłuciem w piersiach. Bo Margrethe kocha Bengta, nietrudno to zauważyć, na­wet jeśli jeszcze nie obiecała, że go poślubi. To tylko kwestia czasu, myślała. Margrethe zawsze go kochała. Nawet ta niepo­jęta zdrada z jego strony nie była w stanie zniszczyć jej miło­ści. Mali na krótką chwilę przymknęła oczy, w których pojawi­ły się łzy. Łzy nad jej własnym życiem oraz z powodu trudnej do zniesienia tęsknoty za mężczyzną, którego ona kochała. - Bardzo dobrze rozumiem, że mi nie dowierzasz, Mali -powiedział Bengt cicho. - Widocznie nie zasłużyłem sobie na nic innego. Ale ja wydoroślałem, powinnaś o tym wie­dzieć. I chciałbym mieć w Innstad nie tylko syna i nie tylko dziedzica. Chcę tam mieć także jego matkę. Tę, którą ko­cham - dodał półgłosem. Mali raz jeszcze na nich popatrzyła i uśmiechnęła się. Objęła ich wszystkich troje i mocno do siebie przytuliła. Z całego serca życzyła Margrethe, żeby jej się udało, że­by rodzice Bengta dobrze ją przyjęli w Innstad. I już nie miała wątpliwości, że Bengtowi zależy na jej siostrze. Ema­nowało to z całej jego postaci. A więc Margrethe ułoży so­bie życie. Jeśli odważy się po raz drugi uwierzyć Bengtowi. Odważy się uwierzyć w miłość... - Co, do diabła, się tutaj wyprawia? Nikt nie zauważył, że Johan idzie do domu. A on wy­trzeszczył oczy, widząc Bengta z Olausem na rękach, tulą­cego do siebie Margrethe. Spoglądał to na jedno, to na dru­gie, aż otworzył usta ze zdziwienia, kiedy dotarło do niego, jak bardzo dziecko jest podobne do Bengta. Powoli na jego twarz wypływał rumieniec. -A niech mnie wszyscy diabli - wykrztusił. - Bękart Margrethe jest twoim synem... - Tak, to jest mój syn i dziedzic Innstad, ale nie radzę ci nazywać go bękartem - odpowiedział Bengt spokojnie. - Ja tylko nie wiedziałem, że... - A więc to ty zaciągnąłeś ją w krzaki - przerwał mu Jo­han złośliwie. - Oszczędź sobie wulgarnego gadania, Johan - powie­działa Mali ostro. - Powinieneś się raczej cieszyć, że oni się odnaleźli nawzajem. - To ty masz zamiar wziąć ją i dzieciaka do Innstad? ­nie dowierzał Johan. - Taką nędzarkę. która w dodatku po­leciała za tobą, jak tylko na nią mrugnąłeś? - To siostra twojej żony - odparł Bengt lodowatym gło­sem. Jego niebieskie oczy miotały skry. - Jeśli Mali była do­bra na panią tego dworu, to Margrethe też będzie dobra w Innstad, jestem tego pewien. A reszta tej historii nie po­winna cię obchodzić, Johanie Stornes! Ja kocham Margre­the i wierzę, że z czasem ona mi znowu zaufa. Bo ona nigdy mnie nie zdradziła. To tylko ja... A skoro już o tym mowa, to ty wyprawiałeś niezłe brewerie, żeby ci pozwolili sprowa­dzić Mali do tego domu. Gwałtowny rumieniec rozlał się na twarzy Johana. Ze złością kopnął jakiś kamyk, leżący przy schodach. Przez moment Mali się bała, że zaraz wykrzyknie, że akurat tego żałuje najbardziej na świecie, bo nic nie ułożyło się tak, jak oczekiwał. Johan jednak nie powiedział nic. Posłał jej tylko ponure spojrzenie. - No, to mam nadzieję, że wszystko pójdzie dobrze. Cie­kawym, co powiedzą w Innstad, kiedy im przyprowadzisz pannę z Buvika i gotowego syna - dodał ze złośliwym chi­chotem. - Chyba awantura nie będzie większa od tej, jaka wy­buchła w Stornes, kiedy powiedziałeś, że chcesz się żenić z Mali - odparł Bengt krótko. - Bo tak naprawdę to nie cho­dzi tylko o pieniądze ani o dziedzictwo. Samo to szczęścia nikomu nie da. - I ty to wszystko wiesz, tak? - zachichotał znowu Johan. - Tak, ja to wiem - potwierdził Bengt, patrząc tamtemu w oczy. - Już raz byłem żonaty, ona wniosła wielki posag, byliśmy bogaci, ale szczęśliwi nie, ani Eline, ani ja. Są rze­czy ważniejsze od pieniędzy, Johan, tego życie mnie nauczy­ło. Drugi raz tego samego błędu nie popełnię, o nie. Johan znowu się zaczerwienił, nie zaprosił ich do środ­ka, nie powiedział do widzenia. Po prostu przeleciał obok Mali i zatrzasnął za sobą drzwi. -Ja k to się stało, że on wpada w złość, kiedy mowa o pannach Buvik? - spytał Bengt, spoglądając pytająco na Mali. Ta zaś spuściła wzrok i wilgotną dłonią przygładziła włosy. 48 - Mieliśmy swoje złe dni - powiedziała tylko. - I Johan potrzebuje czasu, żeby się przyzwyczaić do tego, że jesteście razem. On teraz taki jest - dodała cierpko. - Nie zwracajcie na to uwagi. Ale kiedy się to wszystko rozniesie po wsi... - Z pewnością jakoś to przeżyjemy - odparł Bengt spo­kojnie i mocniej przytulił do siebie Margrethe. - Jeżeli tyl­ko ona mnie zechce - dodał, patrząc na nią. - Bo jeszcze mi nie odpowiedziała. W takim razie musisz być ślepy, pomyślała Mali, bo sio­stra promieniała szczęściem i miłością. Mali ani przez se­kundę nie wątpiła, że Margrethe powie „tak". Tym razem jednak będzie potrzebowała czasu. Margrethe nie jest już naiwną, dającą się tak łatwo oszukać młodą dziewczyną. Mali wyciągnęła rękę i dotknęła dłoni siostry. Była ciepła i lekko wilgotna. Na krótki moment ich oczy się spotkały i Mali uśmiechnęła się do Margrethe. - Tak się cieszę - powiedziała. - Tak się cieszę w twoim imieniu... Siostry zostały na chwilę same, tuż przed wyjazdem Mar­grethe z Olausem i Bengtem do Innstad. Powrót do Buvika został odłożony do wieczora i to Bengt miał ich odwieźć, je­śli Margrethe pozwoli mu odwiedzić swoich rodziców, o co zapytał nieśmiało. Na to Margrethe się zgodziła, natych­miast i z promiennym uśmiechem. Mój Boże, jaka ona jest śliczna, pomyślała Mali. I teraz taka szczęśliwa! Znowu poczuła w sercu ukłucie zazdrości, choć przecież życzyła siostrze jak najlepiej. Odprowadziła ich do wozu, przytuliła siostrę, szeptem raz jeszcze życzyła jej powodzenia. Z uśmiechem pożegna­ła odjeżdżających, ale serce jej łkało z tęsknoty i samotno­ści. Powoli poszła w stronę domu, drżała mimo majowego słońca. Marzła, ale chłód nie pochodził z zewnątrz. Czaił się gdzieś pod skórą. Nagle Mali poczuła się stara. Margrethe siedziała obok Bengta z Olausem na kolanach. Koń szedł równym krokiem przez niewielką wieś, a ona my-ślała z rosnącym niedowierzaniem, że to teraz może być jej wieś rodzinna. Jeżeli zechce. Jeżeli się odważy. I jeśli rodzi­na w Innstad zechce przyjąć ją i Olausa, bo tego akurat pewna nie była. O ile dobrze rozumiała, to ojciec Bengta doprowadził do jego małżeństwa z Eline. Nie liczył się wte­dy z uczuciami syna, chodziło mu tylko o posag i synową z dobrej rodziny. Tymczasem ona niczego takiego dać im nie może. Tylko samą siebie, miłość do ich syna oraz maleń­kiego wnuka, ich dziedzica. Ale czy to wystarczy? Wiedzia­ła bardzo dobrze, jakie by to było poruszenie, ile ludzkiego gadania, gdyby wyszła za mąż za Bengta. Czy rodzina w Innstad to zniesie? I czy dla Bengta ona znaczy tyle, że gotów byłby przeciwstawić się presji z wielu stron? Wiatr rozwiewał jej długie włosy, a ona je odgarniała drżącymi, lodowatymi rękami. A co ja sama, zastanawiała się. Czy dam sobie radę? Czy będę mogła żyć w Innstad, je­śli jego rodzice przyjmą mnie źle? Spojrzała ukradkiem na Bengta. Gdyby była pewna, że jemu zależy na niej co najmniej tak samo jak jej na nim, to byłaby w stanie znieść wiele. Jeśli to nie jest tak, że on chce mieć syna, więc ją musi wziąć przy okazji. - Taka jesteś poważna - powiedział i objął ją. - O czym myślisz? - Boję się - odparła szczerze. - Boję się, jak mnie przyj­mą twoi rodzice, że nie zechcą... - Niedługo się dowiemy - powiedział Bengt i przyciągnął ją do siebie. - Pewne jest jednak to, że my oboje należymy do siebie. Gdybym się musiał dla ciebie wyrzec dziedzictwa, zrobię to. Gdzie indziej też damy sobie radę, ty i ja, i mały Olaus. Ja mam pieniądze, nawet gdybym miał stracić dwór. Tylko że ja wciąż jeszcze nie wiem, czy ty mnie zechcesz, 50 a bez dworu nie będę już taką dobrą partią - dodał z uśmie­chem. - Jeżeli tak myślisz, to znaczy, że niczego nie rozumiesz -Margrethe popatrzyła na niego ze złością. Oczy jej się roz­iskrzyły. - Jeżeli wyjdę za ciebie, to nie dlatego, że masz dwór, dobrze o tym wiesz. Nie potrzebuję żadnego dworu, żebym mogła żyć z tobą szczęśliwie. Skoro już tak postano­wię - dodała wolno. - W takim razie czego się boisz? - spytał Bengt. - Nie wiem. Że oni będą... i nie chciałabym być przyczy­ną kłótni między tobą i rodziną. Rodzice mają przecież tyl­ko ciebie. To ty jesteś ich przyszłością. - My jesteśmy ich przyszłością - powiedział i pocałował ją w policzek. - Jeśli ty zechcesz. Wszystko zależy przede wszystkim od ciebie, Margrethe. Jestem pewien, że i matka, i ojciec przyjmą cię serdecznie, chociaż może dzisiaj przeży­ją mały szok. Szok nie będzie chyba taki mały, myślała Margrethe i poczuła w żołądku całą chmarę trzepoczących skrzydełka­mi motyli. Jak się zachowają, kiedy ich spadkobierca wej­dzie do domu z panną z Buvika i rocznym synem na ręce? Nie, mały szok to nie będzie, tyle mogła się domyślić. I ile ona sama chciałaby poświęcić, by dostać Bengta? Nie mia­ła najmniejszych wątpliwości, że go kocha, i to tak samo go­rąco jak wtedy, kiedy mu się oddawała na wrzosowiskach. Czy jednak odważy się doprowadzić do zerwania między ni­mi a rodzicami, gdyby sytuacja tego wymagała? I co by pew­nie pozbawiło go dziedzictwa i wspaniałego dworu, jakim jest Innstad. Bengt dorastał jako dziedzic dużego majątku. Jeśli więc naprawdę musiałby wybierać, to jaka jest pewność, że wy­bierze właśnie ją? Kobiet jest na świecie wiele, myślała nie­pewnie. I to kobiet z dużo lepszych rodzin niż ona, mają­cych posag i piękne drzewo genealogiczne. Dla bogatych kawalerów wybór jest niemal nieograniczony, a dla kogoś takiego juk ona to prawie nie do pomyślenia stać się gospo­dynią okazałego dworu. Dopóki Mali nie wyszła za mąż do Stornes, Margrethe o niczym takim nie słyszała. Kiedy wóz wtoczył się na dziedziniec w Innstad, Halldis i Olaus siedzieli w majowym słońcu przy kamiennym stoliku koło pralni i pili przedpołudniową kawę. Oboje patrzyli na ciąg­nącego wóz konia i Bengta lekko zeskakującego na ziemię. - Rany boskie - powiedziała Halldis Innstad i podniosła się z miejsca, po czym, w najwyższym stopniu zdumiona, z powrotem opadła na ławkę. - Gości przywiozłeś do do­mu? Bengt nie odpowiedział, wyciągnął rękę do Margrethe, pomagając zejść jej i Olausowi. Potem z pytającym wzro­kiem wyciągnął ręce po syna, a ona pozwoliła mu wziąć chłopca. Z lodowatą ręką Margrethe w swojej podszedł do stołu, przy którym siedzieli rodzice. Oni zaś nie spuszczali wzroku z Bengta z małym chłopczykiem w ramionach. Żad­ne z nich nie mogło nie zauważyć, że ci dwaj są spokrewnie­ni, co więcej, że stoi oto przed nimi ojciec z synem. Przez niebywale długi czas na podwórzu trwała niczym niezmąco­na, dzwoniąca w uszach cisza. - To jest Margrethe Buvik, siostra Mali Stornes - powie­dział Bengt, ale jego głos nie był całkiem klarowny. - A to jej synek. Na moment jakby odjęło mu mowę. W końcu spojrzał prosto w twarze swoich milczących rodziców. - I ten malec jest też moim synem. Tylko o tym nie wie­działem, aż do dzisiaj, kiedy pojechałem do Stornes, gdzie znowu spotkałem Margrethe. Po prawie dwóch latach - do­dał cicho. W dalszym ciągu ani matka, ani ojciec słowem się nie odezwali. Przenosili tylko wzrok z maleństwa na ręce Beng­ta na piękną, szczupłą dziewczynę u jego boku. 52 Margrethe z wahaniem wyciągnęła rękę. Przez parę se­kund mogło się wydawać, że ta ręka tak już zostanie w po­wietrzu, że żadne z rodziców Bengta jej nie uściśnie, bo mo­że całkiem po prostu sobie tego nie życzą. A jednak Halldis wstała i przywitała się. Ręka dziewczyny była lodowata i drżała. Halldis pogłaskała ją uspokajająco i uśmiechnęła się lekko do Margrethe, po czym znowu jej spojrzenie prze­niosło się na małego chłopczyka. Nagle wyciągnęła ramio­na i zapytała wzruszona: - Mogę go trochę potrzymać? Bengt podał jej synka. Margrethe obawiała się, czy nie zacznie krzyczeć przestraszony, ale on uśmiechnął się sze­roko do babki, pokazując wszystkie swoje lśniące ząbki, które zdążyły mu już wyrosnąć. - Tak - tego nie mógłbyś się wyprzeć, mój synu - powie­działa, odgarniając z czoła dziecka jasną grzywkę. - Spójrz, Olaus, czy on nie jest śliczny? A jak ma na imię? - Olaus - odparła Margrethe. - Tak go nazwałam zaraz po urodzeniu. Wydawało mi się, że to go jakoś połączy z ro­dziną. W tajemnicy, bo nikt z was przecież o nim nie wie­dział. Nawet Bengt. I nadal nikt nie wie, że to Bengt jest je­go ojcem, tak myślę. Nawet moi rodzice. Rozmawiałam o tym tylko z Mali - dodała onieśmielona. - Zresztą ona sa­ma się domyśliła, jak tylko zobaczyła małego. - Johan Stornes też wie - dodał Bengt. - Sam mu to dzi­siaj powiedziałem. Że ten mały jest moim synem i że ja się tego nie wstydzę. - Ale jest wiele innych rzeczy, których powinieneś się wstydzić, chłopcze - wtrącił nieoczekiwanie jego ojciec. -Chętnie byśmy usłyszeli jakieś wyjaśnienia tej sytuacji. Margrethe poczuła, że kolana się pod nią uginają. Serce tłukło się jej w piersi, czuła, że jest płomiennie czerwona. Teraz przyjdzie to najgorsze, pomyślała. Trzeba będzie wy­łożyć wszystko, jak było. I niczym tonący szukała po omac­ku ręki Bengta. Zrobiono dla nich miejsce na ławie i Bengt zaczął opo­wiadać. Nie próbował siebie wybielać, mówił, jak było wte­dy na pastwiskach i jak się zachował. - Dobrze wiecie, jak bardzo ja się wtedy oglądałem za dziewczynami - powiedział, patrząc ojcu w oczy. - To nigdy nie była żadna wielka tajemnica. Lubiłem być wolny i robić to, co chcę. A tego, że mnie ożeniłeś z Eline... tego wtedy nie traktowałem poważnie. Nie z taką dziewczyną chciałem się ożenić. Uważałem, że nie ma się co spieszyć, że po ślu­bie będę jak związany za ręce i nogi. Zresztą wydawało mi się, że wesele to daleka przyszłość. Tamtego dnia na gór­skim pastwisku... Tamtego dna widziałem tylko Margrethe - powiedział i uśmiechnął się do niej pospiesznie. - Ona tamtego dnia wyglądała jak górska boginka, po prostu hul­dra. No i tak się stało, zwabiłem ją na wrzosowiska... - A ona chętnie za tobą poszła, ta huldra z Buvika? Spojrzenie niebieskich oczu gospodarza Innstad sprawi­ło, że Margrethe spuściła wzrok. W głosie tamtego słyszała sarkazm. - Poszła, ale tylko dlatego, że ją okłamałem - odparł Bengt szczerze. - Powiedziałem... Obiecałem jej... - A ty mu uwierzyłaś? - spytał Olaus Innstad, wpijając wzrok w Margrethe. - Czy też może myślałaś, że dzięki te­mu zdobędziesz i bogaty dwór, i jego dziedzica? Margrethe spojrzała mu w oczy i nie cofnęła wzroku pierwsza. - Nie, nie myślałam ani o tym, kim on jest, ani skąd po­chodzi - powiedziała lekko drżącym głosem. - Byłam w nim zakochana, beznadziejnie, głupio i ufnie. Byłam taka mło­da. Może wam się to wyda dziwne, ale od pierwszej chwili, kiedy go zobaczyłam tamtego dnia, wiedziałam, że dla mnie jest tylko Bengt i nikogo innego nigdy nie będzie. Tak w każdym razie wtedy czułam. Byłam jednak bardzo naiw­na - dodała cicho. - Wierzyłam we wszystko, co mówił, i... Znowu się zaczerwieniła i spuściła wzrok. 54 - Dlaczego nie przyszłaś do nas i nie powiedziałaś, kie­dy już było wiadomo, że dziecko w drodze? Miałaś wtedy dobrą kartę w ręce - pytał ojciec Bengta, nie spuszczając z niej wzroku. - Wtedy już wiedziałam, że Bengt jest zaręczony. Poza tym wiedziałam też, że on nie myślał poważnie tego, co mi mówił tam, w górach. Ja nie jestem wysokiego rodu, ale że­by żebrać, to w naszej rodzinie nikt... No to nikomu nic nie powiedziałam, pojechałam do Trondheim i tam... - Byłaś z tym wszystkim całkiem sama? - spytała Hall­dis i objęła dziewczynę. - Nie było ci lekko, moje dziecko. Ciepło w głosie drugiej kobiety sprawiło, że do oczu Margrethe napłynęły łzy. Otarła je pospiesznie wierzchem dłoni i odwróciła wzrok. Olaus chwycił nagle pełną garścią jej długie włosy i ciągnął z całej siły. Margrethe jęknęła i próbowała odciągnąć jego pulchną rączkę. -Popatrz no na tę piąstkę, Olaus! - zawołała Halldis, odwracając się ze śmiechem do męża. - Silny chłop wyrośnie z tego szkraba. Przez dłuższą chwilę słychać było tylko gaworzenie ma­łego Olausa. - Dlaczego przywiozłeś ich tu dzisiaj? - spytał nagle oj­ciec, patrząc na Bengta. -B o spotkałem ich przypadkiem w Stornes. To był wstrząs, zdałem sobie sprawę, czego narobiłem - odpowie­dział tamten. - Ale nie tylko dlatego. Ja stałem się dorosłym człowiekiem, ojcze. To, co mówiłem Margrethe tamtego dnia w górach, nie do końca było kłamstwem. Później bar­dzo długo nie mogłem przestać o niej myśleć. Mogę wam powiedzieć, że nieraz ona była tą trzecią w małżeńskim ło­żu moim i Eline, choć niełatwo mi się do tego przyznać -mówił cicho. - Ani Eline, ani Margrethe nie zasłużyły sobie na życie, jakie im zgotowałem. - No a co zamierzasz teraz? - pytał dalej ojciec. - Teraz, kiedy, jak mówisz, jesteś dorosły? - Chciałbym się ożenić z Margrethe - odparł Bengt, pa­trząc ojcu w oczy. - Nie dlatego, że ona może mi dać tego oto dziedzica, ale dlatego, że ją kocham - wyjaśnił, zerkając na dziewczynę. - Tylko że ona jeszcze mi nie odpowiedzia­ła, czy za mnie wyjdzie. - Bardzo dobrze ją rozumiem - rzekł ojciec cierpko. -Ktoś, kto został tak bezlitośnie zdradzony, długo się będzie zastanawiał, zanim znowu powie „tak". Ja sam też bym się zastanawiał. I dopiero teraz starszy mężczyzna wstał i wyciągnął do Margrethe rękę. Brunatną, silną i spracowaną rękę. - Podobasz mi się, Margrethe Buvik - powiedział, a w je­go niebieskich oczach pojawiły się ciepłe błyski. - Dzielna z ciebie kobieta. Taka jak twoja siostra. Wy, siostry Buvik, jakoś szczególnie przypadłyście nam do gustu. Margrethe patrzyła na niego ze łzami w oczach. To wię­cej, niż mogłaby oczekiwać od rodziny Innstad. Zanim zdą­żyła się zastanowić, co robi, dygnęła przed nim. - Dziękuję - powiedziała po prostu. - A teraz ja chciałbym potrzymać malca. Mnie też się należy - oznajmił gospodarz i wziął Olausa z rąk swojej żo­ny. - To, jak słyszę, mój wnuk. Oczy zrobiły mu się jaśniejsze niż zwykle. Uniósł chłopca bardzo wysoko nad głową, dziecko śmia­ło się głośno, zachwycone. Potem dziadek posadził je sobie na kolanach i uważnie studiował jego rysy. - Patrzcie, patrzcie, jaki mi się to trafił wspaniały wnuk -rzekł cicho. - Ja rozumiem, że potrzebujesz czasu, Margre­the, żeby się zastanowić, co chciałabyś dalej - zwrócił się do matki dziecka. - Ale i ja, i matka Bengta możemy cię za­pewnić, że to prawda, co on mówi. Tak jest w ostatnim cza­sie wydoroślał. My wszyscy tutaj we dworze dostaliśmy wielką lekcję po tym, co się stało z Eline. Powinnaś wie­dzieć, że ona była bardzo dobrym człowiekiem. Zasłużyła sobie na dużo lepsze życie niż to, które miała tutaj. A ja do­ 56 stałem nauczkę, żeby się nigdy nie mieszać do niczego, co się wiąże z miłością. To rzadko wychodzi na dobre. Więc wasza sprawa zależeć będzie tylko od ciebie i Bengta. Ale gdybyś miała odwagę zaufać naszemu synowi, kiedy się już zastanowisz, to my, jego rodzice, powitamy cię całym ser­cem, prawda, Halldis? Gospodyni Innstad potwierdziła skinieniem głowy, z oczyma pełnymi łez, ale najwyraźniej wzruszenie odebra­ło jej mowę. - Tylko że będzie mnóstwo gadania w okolicy... - zaczę­ ła Margrethe nieśmiało. Olaus Innstad roześmiał się. - Ludzie gadają nieustannie, dobrze wiesz. Nie umrze­my od tego, możesz być spokojna. Przeżyliśmy już w tym dworze niejedno. A ciebie ani tego szkraba wstydzić się nie musimy. Jeśli już czegoś mielibyśmy się wstydzić, to raczej sposobu, w jaki Bengt cię potraktował. Ale to załatwicie między sobą. Mam nadzieję, że mu wybaczysz, bo coś mi mówi, że to ty jesteś tą kobietą, z którą Bengt będzie szczęś­liwy. A my, starzy... Ja nie mam nic przeciwko młodej gospo­dyni w naszym domu, co to, to nie. Teraz już wiesz, na czym stoimy - zakończył i poklepał ją po ręce. Margrethe siedziała nieporuszona. Czyżby jej się to śni­ło? Z najczarniejszego piekła została przeniesiona do nieba. Uszczypnęła się ostrożnie w ramię. Musiała się upewnić, czy to tutaj to nie jest jedno z owych beznadziejnych ma­rzeń, jakie snuła w bezsenne noce, kiedy nie widziała dla siebie nigdzie światełka nadziei. Uszczypnięcie było bolesne, Margrethe wróciła do rzeczywistości. Nie, to nie jest sen! ROZDZIAŁ 5 Powstało wielkie zamieszanie, kiedy kariolka z Innstad z Margrethe, Olausem i Bengtem wjechała na dziedziniec w Buvika. Ojciec tego dnia poszedł do Ora, żeby zatelefono­wać do Stornes i dowiedzieć się, kiedy córka z wnukiem wraca, a wtedy Margrethe powiedziała, że się spóźni. Ojciec bardzo się zaniepokoił, słyszała to w jego głosie. Zapewniła wprawdzie, że nic złego się nie stało, są tylko pewne spra­wy, które zatrzymują ją dłużej, i że po powrocie wszystko wytłumaczy. Prosiła też, żeby przygotowali kolację, bo przy­jedzie z gościem. - Co to za gość? - spytał ojciec. - Ktoś, kogo znamy? - W każdym razie ktoś, kogo z czasem poznacie bardzo do­brze - odpowiedziała i czuła mrowienie pod skórą z radosnego napięcia. Ciekawe, co też powiedzą - zastanawiała się teraz z uśmiechem. Matka stała jak wryta, kiedy się okazało, kim jest ów gość i że przyjechał prosić ich o rękę Margrethe. Ojciec także wy­raźnie zbladł i zakłopotany spoglądał to na jedno, to na dru­gie. W końcu jednak dotarło do nich, że być może najwięk­sze nieszczęście ich córki zmieni się w prawdziwe szczęście. - Powiadasz więc, że chciałbyś poślubić Margrethe? -spytał Ola Buvik, patrząc Bengtowi w oczy. - Tak, bardzo tego chcę - odparł tamten z wielką powa­gą. - Ale czy tak się stanie, to nie zależy ode mnie. To Mar­grethe musi podjąć decyzję i ja rozumiem, że potrzebuje na to czasu. Kiedyś poważnie ją zawiodłem, więc musi się przekonać, że warto mi jeszcze raz zaufać Matka spoglądała na Margrethe rozpłomieniona, z błysz­czącymi oczyma. - Ale przecież chyba nie musisz... - zaczęła. - Nie, powinna mieć tyle czasu, ile potrzebuje - prze­rwał jej ojciec. - Bardzo dobrze, żeby ta nieszczęsna histo­ria została wyjaśniona... chociaż teraz wygląda na to, że nie taka do końca nieszczęsna - dodał, wytrząsając popiół z faj­ki. - Ale jak Margrethe potrzebuje czasu, to musi go mieć -dodał i mrugnął porozumiewawczo do Bengta. Kiedy Margrethe kładła małego Olausa do łóżka, matka na­krywała do kolacji. W pokoiku na poddaszu słyszała głosy z izby. Kręciło jej się w głowie, całe ciało było jakieś wiotkie i słabe od nadmiaru przeżyć tego dnia. To wszystko jest zbyt piękne, żeby mogło być prawdziwe, powtarzała sobie raz po raz. Bo Margrethe nie bardzo potrzebowała tego czasu, o którym tyle było niedawno mowy. W ciągu całego dnia mogła się przekonać, że to całkiem inny niż dawniej Bengt prosi ją o rękę. Bardziej dojrzały, odpowiedzialny. I chociaż nadal budziły się w niej wątpliwości, to wiedziała, że na pewno mu nie odmówi. Bo to zawsze był ten mężczyzna, którego pragnęła. Otuliła kołderką Olausa, który układał się do snu, zaru­mieniony i zmęczony po długiej podróży i mnóstwie prze­żyć. Nic oczywiście z tego nie rozumiał, ale jak wiele ma­łych dzieci bardzo dobrze przeczuwał, że dzieje się coś niezwykłego. Czuł, że matka jest inna, roześmiana, zadowo-łona, szczęśliwa. Malec też zadowolony czekał na wieczor­ny pacierz i kołysankę, którą matka mu zaśpiewa. Rozległo się delikatne pukanie do drzwi. Margrethe podniosła się, ale zanim zdążyła powiedzieć „proszę", drzwi się uchyliły i wszedł Bengt. - Czy mógłbym powiedzieć dobranoc... małemu? Twarz Margrethe oblała się rumieńcem. Bengt tutaj, w pokoiku, w którym ona sypia... nagle się zawstydziła. Jak­bym pokazała mu się nago, pomyślała. - Pewnie, że możesz - powiedziała cicho. - On już zasy­pia. Dla niego to był bardzo długi dzień. Mały Olaus też miał dzisiaj dużo przeżyć. -Tak, podobnie jak dla nas wszystkich - powiedział Bengt, pochylając się nad łóżkiem. Odgarnął jasną grzywkę synka i palcem leciutko pogłaskał pyzaty policzek. Olaus ledwo otworzył oczy, spojrzał na nie­go, coś jakby uśmiech przemknęło po zarumienionej buzi, potem malec przyciągnął do siebie kołdrę, przewrócił się na bok i zapadł w sen. Tylko dzieci mogą tak zasypiać, jakby ktoś zdmuchnął świecę. Przez chwilę Bengt i Margrethe stali przy łóżku i patrzy­li na niego. Nie odzywali się, ale stali tak blisko siebie, że odczuwali nawzajem ciepło swoich ciał. -Margrethe... Bengt mówił cicho, żeby nie obudzić synka. Jak on ma­ło o nim wie, pomyślała Margrethe. Jeśli Olaus już zasnął, to trzeba by strzelać, żeby go obudzić. Ale jego ojciec o tym nie wie. Jeszcze nie. - Margrethe, ja... To był naprawdę niezwykły dzień. Je­stem taki szczęśliwy, jak chyba jeszcze nigdy, a zarazem w jakiś dziwny sposób nieszczęśliwy. Bo w końcu dotarło do mnie, co ci zrobiłem... że cię wykorzystałem. Ale tamtego dnia w górach... pamiętasz, że nazywałem cię huldra? Dla mnie byłaś wszystkim, czego pragnąłem, taka piękna, taka radosna. Ufna i pełna miłości. Powiedziałem wtedy, że za­wsze na ciebie czekałem. To było... kłamstwo, ale też i nie było. Bo naprawdę na kogoś takiego jak ty zawsze czekałem, ale mój ojciec zaręczył mnie z panną, która taka nie była. Wiedziałem, że ty się nie zgodzisz... i dlatego kłamałem -dodał cicho. - Bo bardzo ciebie chciałem. No a potem... Potarł ręką twarz. - Jak ty musiałaś mnie nienawidzić - szepnął. Margrethe nie odpowiedziała. Przypominała sobie teraz czasy po tamtym dniu na pastwisku. Ten okropny strach i rozpacz, kiedy się okazało, że jest w ciąży. I samotny, bole­sny czas w Trondheim. Boże drogi, jakie to było potworne! Tak strasznie tęskniła za domem, za kimś, do kogo mogła­by się przytulić, wypłakać swoje nieszczęście, kto mógłby ją pocieszyć. Mimo wszystko jednak dała sobie radę sama i wyszła z tego silniejsza, bardziej dojrzała. Wiedziała, że te­raz potrzeba wiele, żeby ją znowu pogrążyć, nauczyła się stać mocno na ziemi. Ale żeby nienawidzić Bengta... Nie, nigdy tak nie było. Nawet kiedy w Trondheim leżała sama na lodowato zimnym strychu, czuła w sobie ruchy nienaro­dzonego maleństwa i nie miała pojęcia, jak zdoła wyżywić siebie i to dziecko. Nawet wtedy nie czuła nienawiści. Bo nie oddała mu wtedy dlatego, że lato było takie piękne, on miał niebieskie oczy, a ona marzyła o szczęściu. Nie, coś w głębi duszy mówiło jej, że to ten mężczyzna, na którego czekała. Nie popełniła wtedy żadnego błędu, choć rezultaty okazały się tak złe, jak to tylko możliwe. Ale nie czuła do niego nienawiści, nawet wtedy, gdy po nocach płakała przez sen. Kochała go, co zresztą było chyba jeszcze gorsze. Bo przecież nie mogła liczyć na to, że go kiedykolwiek dosta­nie. Godziła się jednak z tym, dlatego nigdy nie miała wąt­pliwości, co właściwie czuje do Bengta Innstada. - Nigdy nie czułam do ciebie nienawiści - powiedziała szeptem. - Oddałam ci się, ponieważ cię kochałam. To pro­ste. Że ty... Tak, to prawda, zraniłeś mnie bardzo, bardziej, niż myślisz. W jakiś sposób odebrałeś mi marzenie o miło- 62 ści, przynajmniej na pewien czas. Było mi źle, cierpiałam, zostałam sama z tym wszystkim, powinieneś o tym wie­dzieć. Ale nienawidzić cię... Ich spojrzenia spotkały się w mdłym świetle małego po­koiku. Jej szaroniebieskie, a jego niebieskie, bardzo niebie­skie. Margrethe powoli wzięła rękę Bengta i przyłożyła ją sobie do policzka. - Nie, nie mogłabym cię nienawidzić, Bengt. Czasami myślałam, że byłoby mi lżej, gdybym mogła cię nienawidzić. Ale nie mogłam... nigdy. - Dlaczego? - Bo cię nadal kochałam, czy chciałam tego, czy nie, tak po prostu było - odpowiedziała. - Myślę, że ja należę do tych kobiet, które w życiu kochają tylko jednego mężczy­znę. I tym jednym byłeś ty. Tak to przynajmniej widziałam... Objął ją mocno i przytulił do siebie. Głaskał i głaskał jej gęste, rozsypane włosy, a Margrethe słyszała, że płacze. Długo tak stali, przytuleni do siebie, bez słowa. - Ale jeżeli nadal tak mnie kochasz, to dlaczego jeszcze się nie zgodziłaś za mnie wyjść? Sprowadzić się do Innstad jako młoda gospodyni? Bo ja nie chcę nikogo innego, tylko ciebie, Margrethe. Ciebie i małego Olausa, i jeszcze wiele maleństw, jeśli zechcesz, a Bóg pozwoli. Odsunął ją lekko od siebie i spoglądał w jej rozpromienio­ną twarz i błyszczące oczy. Powoli i bardzo ostrożnie położył wargi na jej ustach, a Margrethe mu na to pozwoliła. Ogar­nęło ją to samo uczucie pełnego szczęścia, jakiego doświad­czyła tamtego dnia w górach. Nogi się pod nią uginały, krew pulsowała w skroniach. Podniosła ręce i splotła je na karku Bengta, otworzyła usta i przyjmowała namiętne, gorące po­całunki. Czuła mrowienie w całym ciele, tuliła się do niego coraz bardziej i bardziej, byli tak blisko siebie, że wyraźnie wyczuwała jego żebra, czuła, jak bardzo jest podniecony. Ją też ogarnęło wielkie podniecenie, ale kiedy Bengt drżącymi palcami próbował rozpiąć jej bluzkę, zaprotestowała. - Jeszcze nie, Bengt - wykrztusiła. Pożądanie zasnuwało mgłą jej oczy, ale wytrwała. Posta­nowiła, że tym razem nic nie może się stać w pośpiechu, niezależnie od tego, że teraz wszystko jest inaczej. Wiedzia­ła o tym od chwili, kiedy spotkała go dzisiaj na dziedzińcu w Stornes. - Ja też wydoroślałam, Bengt - powiedziała cicho i po­głaskała go po twarzy. - Nie trzeba się tak spieszyć. Będę twoja tego dnia, kiedy zobaczę cię tutaj z pierścionkiem, kiedy włożysz ten pierścionek na mój palec. Ale przedtem nie! On uśmiechnął się i pogłaskał ją po włosach. Trudno mu było wypuścić ją z objęć. - To akurat rozumiem - powiedział, całując koniuszek jej serdecznego palca. - I przyjmuję twoje warunki. Jak my­ślisz, ile czasu ci trzeba, żeby powiedzieć „tak" i przyjąć ode mnie pierścionek? Margrethe roześmiała się cicho. Szare oczy lśniły w mro­ku. - Dzień lub dwa. A może tydzień - mówiła ze śmiechem. -Muszę najpierw odzyskać spokój. To, co się stało dzisiaj... to było więcej niż... Pocałowała go, pospiesznie, delikatnie, i wymknęła się z jego ramion. - A kiedy zjemy kolację, powinieneś odjechać do domu. Nawet jeśli będzie dość późno. Mama pewnie zaprosi cię na nocleg, ale nie powinieneś tu spać. Ty też musisz się zasta­nowić w spokoju. Żebyś bez żadnych wątpliwości wiedział, czego chcesz tym razem. Bo jeśli ja powiem „tak" i zostanę gospodynią w Innstad, to już na zawsze, powinieneś o tym pamiętać. I wtedy w twoim życiu będę już tylko ja. Nigdy nie będę się dzielić tobą z inną kobietą. Myślę więc, że i ty potrzebujesz trochę czasu, Bengcie Innstad. - Tu się akurat mylisz, ale oczywiście będzie tak, jak chcesz - powiedział, a jego ręce pieściły jej plecy i biodra. Nagle podniósł ją i zakręcił się po małej izdebce. Włosy Margrethe niczym kapa okrywały ich oboje, a pod nimi Bengt ponownie odnalazł jej usta. - Margrethe, moja Margrethe - roześmiał się cicho. Kolację jedli długo i w bardzo przyjemnej atmosferze. Słoń­ce chyliło się już ku zachodowi, kiedy Bengt zaprzęgał do swojej kariolki, by wrócić do Innstad. Margrethe miała ra­cję, jej matka zaproponowała, żeby u nich zanocował. -Ta k nie można, będziesz przecież jechał do późna w nocy - mówiła. - Ale o ile wiem, to on się chyba nie boi ciemności - po­wiedziała Margrethe, spoglądając zaczepnie na Bengta. - Czy mogę wrócić w sobotę? - spytał, kiedy wyciągnęła do niego rękę na pożegnanie. Oboje wiedzieli, co to znaczy. Przywiezie wówczas pier­ścionek i się oświadczy. Margrethe stała na dziedzińcu, pa­trzyła na niego i wiedziała, że nie potrzebuje ani jednego dnia na zastanowienie. Wiedziała, że chce go mieć, i była pewna, że on również jej pragnie. Ale tego dnia wszystko działo się tak szybko. I nawet jeśli boleśnie tęskniła, by się znaleźć bli­sko niego, wiedziała, że oboje muszą wykazać cierpliwość. To prawie tak jak przed Bożym Narodzeniem, kiedy była mała. Chodziła i nie mogła się doczekać, i to oczekiwanie właśnie było najlepsze ze wszystkiego, ono dawało najwięcej radości. -Tak, możesz przyjechać w sobotę - odpowiedziała z uśmiechem. Zachodzące słońce otaczało ją czerwonozło-cistą poświatą. Taka była piękna, stojąc wyprostowana przy jego kariolce, że Bengt z trudem łapał powietrze. On też nie potrzebował ani minuty, żeby podjąć decyzję. Najchętniej zeskoczyłby na ziemię, chwycił ją na ręce, zaniósł do sypial­nego pokoiku na strychu i nie wychodził stamtąd długo, bardzo długo. Ale niech będzie, jak ona chce, pomyślał. Bo domyślał się, że Margrethe powie „tak". Więc on może wy­trzymać jeszcze tych parę dni. Bo cóż to znaczy wobec całe­go życia? Będzie mógł nosić ją na rękach przez wszystkie la­ta, aż do śmierci. Może więc nie na próżno tyle wycierpieli oboje. Teraz mają to za sobą, a przed nimi jest przyszłość. W drodze do domu Bengt skręcił nieco, żeby wstąpić na cmentarz. Zatrzymał konia przy bramie i szedł między groba­mi. W ręce trzymał garść białych zawilców, które zerwał pod cmentarnym murem. Kiedy znalazł grób Eline i dziecka, po­chylił się i ułożył bukiecik pod wysoką kamienną płytą. Siedział tam, pogrążony w myślach, dopóki nie zaczął marznąć, ale kiedy wstał, jego duszę wypełniał spokój. Jak­by dokonali rozrachunku, on i ta kobieta, którą tak strasz­nie zawiódł. Od fiordu wiał chłodny wiatr i blade gwiazdy migotały na majowym niebie. Szumiało cicho w zielonych koronach brzóz, gdy szedł do wyjścia. Kwiaty w bukiecie bielały na tle nagrobka Eline. Drobne główki kiwały się, jakby chciały mu powiedzieć, że spoczywająca w grobie ko­bieta nie ma nic przeciwko temu, co Bengt zamierza zrobić. Że ona się na to zgadza. I udziela mu swojego błogosławień-stwa... A na sypialnym stryszku w Buvika Margrethe tańczyła bo­so po zimnej podłodze. Świeżo wyszczotkowane włosy ni­czym chmura otaczały jej postać, a przez cienką, białą noc­ną koszulę przeświecało jej zwinne, kobiece ciało. Stopy miała jak kawałki lodu po zmysłowym, wirującym tańcu, ciało jednak płonęło z tęsknoty. Zatrzymała się przy oknie. Ciemne zarysy drzew i nie­odległych gór rysowały się na tle jaśniejszego nocnego nie­ba. Wysoko mrugały blade gwiazdy, a złotawy sierp księży­ca świecił nad lasem i nad letnią oborą. To chyba najpiękniejsza noc, jaką widziałam, pomyślała z uśmie- 66 chem. Zwróciła oczy ku niemającej końca niebieskiej prze­strzeni i złożyła ręce. Może gdzieś tam, w górze, jest jednak Bóg, zastanawiała się. Teraz wierzyła, że jest. Nie minął dzień, a plotki o tym, że Margrethe Buvik ma zo­stać młodą gospodynią w Innstad i że już ma dziecko z Bengtem, rozniosły się po wsi, niczym pożar na wrzosowi­sku. Mali podejrzewała, że za tym wszystkim stoi Johan, że to on poszedł do sklepu i kłapał tam dziobem. W każdym razie reakcje nie dały na siebie czekać. Ludzie pochylali do siebie głowy i jeden drugiemu powtarzał sensacyjne nowiny. Począwszy od tego, że Bengt zgwałcił Margrethe i teraz mu­si się z nią żenić, bo jak nie, to sprawą zajmie się lensman, aż po pełne złośliwości stwierdzenia, że Margrethe jest taka sama jak Mali i zrobi wszystko, żeby tylko zdobyć majątek i pozycję. Nagle wszyscy jakby zapomnieli, że właściwie to prze­cież nic przeciwko Mali nie mają, wprost przeciwnie, podzi­wiają jej talent tkacki, umiejętność farbowania wełny, cenią ją za pracowitość, godność, którą w sobie ma, i chęć niesie­nia pomocy każdemu. Mimo to gdzieś na dnie duszy wielu ukrywało drzazgę, zazdrościli jej po prostu. Bo niełatwo by­ło przełknąć, że ktoś taki biedny jak dziewczyna z Buvika został gospodynią w Stornes. I w takich momentach przeważnie mało kto pamiętał, że to przecież Johan za nią biegał, a nie odwrotnie, że to on się uparł. Zresztą nie wszyscy wiedzieli, jak to naprawdę było, kiedy Mali wychodziła za mąż. Ale Johan pochodził z dobrego, starego rodu. W Stornes zawsze wszystko było jak należy, już Beret o to dbała. Więc pewnie to ona, dziewczyna, zwabiła chłopaka tam, gdzie chciała. Bo, choć nie wszyscy chętnie to przyznawali, to nie można zaprzeczyć, że dziewczyna była i ładna, i pełna godności. Trochę może nawet za bardzo, myśleli niektórzy. Ale z ta­kim ciałem może zawrócić w głowie każdemu mężczyźnie, doprowadzić do tego, że kompletnie straci głowę. Coś takie­go musiało właśnie przytrafić się Johanowi, gadali we wsi. A przecież kto jak kto, ale on mógł sobie wziąć każdą pan­nę i z dobrej rodziny, i ze znacznym posagiem. A tym cza­sem on sprowadził do domu Mali Buvik! I to było jeszcze gorsze. Ludzie łatwiej by się pogodzili, gdyby pozostał ka­walerem. - Wprost nie mogę uwierzyć własnym uszom - powie­działa Beret, kiedy przyszli z Sivertem na kawę w dzień po odwiedzinach Bengta w Stornes. - Czyżby Margrethe mia­ła... I czy to takie całkiem pewne, że dziecko jest Bengta? Kto to wie? Zaczerwieniła się pod wpływem lodowatego spojrzenia synowej. - Dziecko jest Bengta - odparła Mali spokojnie, ale głos jej drżał z powstrzymywanej złości. - Johan, ty przecież sły­szałeś, że Bengt sam to powiedział - zwróciła się do męża, wyzywająco patrząc mu w oczy. Johan, rzecz jasna, robił, co mógł, by postawić Margre­the w jak najgorszym świetle, rozsiewał więc rozmaite po­głoski na temat jej i dziecka. Miał nadzieję, że chociaż część niechęci i złośliwości ludzi dotknie również Mali. To prze­cież jej siostra. A jeśli mógł ją w jakiś sposób dotknąć, do­kuczyć jej, robił to z wielką chęcią. Mścił się za to, że w łóż­ku nigdy nie była taką, o jakiej marzył. Nigdy jej tego nie wybaczy. Tym bardziej, że Mali okazała się silna, zdawał so­bie znakomicie sprawę z tego, że bez niego też by sobie po­radziła. Poradziłaby sobie bez żadnej pomocy, myślał często niemal przerażony tą jakąś pierwotną wolą, którą w niej wy­czuwał. I wiedział, że nigdy nie zdoła podporządkować jej swojej woli. A teraz jej siostra ma wyjść za mąż i także zdo­będzie dostatek i szacunek. To niemal zbyt wiele, by Johan mógł to ścierpieć. Że ta piękna panna, do której aż się śli- 68 nil i którą chciał za wszelką cenę zdobyć, jemu odmówiła, a z innym radośnie poszła na wrzosowiska. Przeklęte baby 7. Buvika, myślał, zgrzytając zębami. Takie właśnie one są! Zwabią chłopa do siebie, by dostać to, na czym im zależy a potem odwracają się od niego plecami. W każdym razie Mali tak zrobiła, myślał gniewnie. Nagle drgnął, bo Mali o coś go pytała. - No pewnie - odpowiedział niechętnie. - Słyszałem, ale to też nie musi być prawda - dodał, spoglądając niechętnie na swoją żonę. - To może być tylko coś, co Margrethe mu wmówiła. - Mały Olaus jest przecież jak skórka zdjęta z ojca -warknęła Mali, patrząc Beret w oczy. - Dziwne, że nie za­uważyłaś, kiedy obaj tu byli. - No, jeśli to miałby być wystarczający dowód - zaczęła Beret złośliwie - to powinnam się zapytać, kto też jest ojcem Małego Siverta, bo do Johana na pewno podobny nie jest. Mali poczuła, że serce gwałtownie podchodzi jej do gardła. Filiżanka, którą trzymała w ręce, zadrżała. Że też ona nigdy się nie nauczy trzymać języka za zębami, jeśli chodzi o te wszystkie podobieństwa. W tym domu to przecież temat śmiertelnie niebezpieczny. - Dajesz do zrozumienia, że Mały Sivert mógłby nie być synem Johana? - spytała ostro. Atak jest najlepszą formą obrony, myślała desperacko. Nie wolno pozwolić, żeby ta dyskusja się rozwijała. Beret z wielką uwagą zaczęła słodzić kawę. Miała na twarzy gorączkowe wypieki i unikała wzroku Mali. - Odpowiedz mi, Beret - upierała się Mali. - Bo kto jak kto, ale jeśli ty myślisz w ten sposób... - Przecież ona wcale tak nie myśli - wtrącił się Sivert. Oczy mu pociemniały. - Co ty za głupstwa wygadujesz, ko­bieto? Ten chłopiec jest nasz, wszyscy dobrze o tym wiemy. A że jest bardziej podobny do ciebie, Beret, niż do swojego ojca, to powinnaś być z tego dumna. I zawsze przecież był ukochanym wnuczkiem swojej babci. Dobrze wiesz, że dzie­ci nie zawsze są takie strasznie podobne do swoich rodzi­ców. Jeżeli już o to chodzi, to Johan wcale do mnie podob­ny nie jest, ale mnie nigdy by do głowy nie przyszło, że on nie jest mój. Nigdy bym tak o tobie nie pomyślał, Beret, i to wstyd, że ty możesz tak mówić o Mali. Wielki wstyd! Beret zrobiła się płomiennie czerwona i drżącymi ręka­mi odstawiła filiżankę z kawą. -Tak, masz rację - przyznała niechętnie. - Sama nie wiem, co mnie naszło. Mały Sivert jest prawdziwym Storne­sem, zawsze tak uważałam, odkąd się urodził. Wszyscy to wiemy. I jest tak, jak mówisz, Sivert, on jest ukochanym wnuczkiem babci. To tylko ten szok, że siostra Mali i Bengt... Mali nic na to nie odpowiedziała. Mocno zaciskała ręce spoczywające na kolanach i czuła, że ze strachu krew mocno pulsuje jej w żyłach. Czy to Johan wzbudził w Beret takie po­dejrzenia? Ale przecież on zawsze uznawał dziecko za swoje. To była jego jedyna pozytywna cecha, ta niepohamowana mi­łość i duma z syna. Ale może gospodarz z Gjelstad zasiał w je­go duszy ziarno zwątpienia, kiedy razem pili wódkę? Jeśli tak, to ona musi jeszcze bardziej niż dotychczas ważyć każde swo­je słowo, uważać na każdy krok, jaki robi. Bo nikt nigdy nie może się dowiedzieć, a już przede wszystkim Johan... Na moment wspomniała babkę Johana. Ona rozumiała, jaka tragedia rozegrałaby się w Stornes, gdyby Johan odkrył prawdę. Jej ostatnie myśli dotyczyły właśnie tego, że Mali za nic na świecie nie powinna dopuścić, by Johan się dowie­dział. Na wspomnienie staruszki jej oczy napełniły się łza­mi i pospiesznie wstała od stołu. - To nie jest warte ani jednej łzy, Mali - powiedział Si­vert. - A ty, Beret, mogłabyś sobie darować - dodał ostro. - Przecież ja nic takiego nie myślałam - powtórzyła Be­ret zdenerwowana. Jej zawsze bardzo trudno było prosić kogokolwiek o wy­baczenie. A już najbardziej ją dotykało, kiedy mąż przywo­ 70 lywał ją do porządku w obecności innych. Teraz widać to było wyraźnie. - Nie, to poprostu tylko głupie gadanie - wtrącił nagle Johan. - Wszystko można powiedzieć, ale nie to, że istnieje jakakolwiek wątpliwość, kto jest ojcem Małego Siverta! Z czegoś takiego można się tylko śmiać. Zresztą nigdy nie słyszałem, żeby ktoś coś podobnego wygadywał - dodał. ­Jeszcze by tylko tego brakowało! - Ja też nigdy nie miałam wątpliwości, czyim synem jest nasz wnuk. A bystry to już na pewno jest po swoim ojcu -wtrąciła Beret. - Johan w jego wieku też był taki mądrala. Mali, mimo rozpaczy i lęku, omal się nie roześmiała. Je­śli Johanowi czegoś brakuje i przypuszczalnie zawsze bra­kowało, to właśnie bystrości. Ale, oczywiście, milczała. Usiadła z powrotem i wzięła ciastko. Mały Sivert siedział na podłodze, obok krzesła Johana. Rozglądał się dookoła wiel­kimi, przestraszonymi oczyma. Zawsze tak reagował, sły­sząc podniesione głosy. Teraz wstał i wdrapał się na kolana ojcu, który bardzo chętnie mu na to pozwalał. - Zły na mamę? - spytał chłopczyk, gładząc ojca po po­liczku. - Tata zły? Jak zawsze, kiedy dziecko się do niego zwracało, Johan był jak odmieniony. Tulił mocno do siebie pulchne, małe ciałko, jego uśmiech był ciepły i szczery. - Nie, co ci też przyszło do głowy synku. Nikt nie jest zly na mamę i nikt nie jest zły na Małego Siverta. Dlaczego mielibyśmy być? Naprawdę nikt nie jest zly na naszego do­brego chłopca. Wziął z talerza duży kawałek ciasta i podał chłopcu, chociaż malec zjadł już swoją porcję i sporo ponadto. Nikt jednak nie protestował. Wszyscy siedzieli i patrzyli na tych dwóch, na ojca i syna. - On się robi coraz bardziej podobny do swojego ojca -powiedział w końcu Sivert spokojnie. - Trzeba być komplet­nie ślepym, żeby tego nie widzieć. - Święta prawda - potwierdziła Beret wzruszona, kiedy patrzyła na tych dwóch, których najbardziej na świecie ko­chała. Tak, to rzeczywiście prawda, pomyślała Mali i lodowaty dreszcz przebiegł jej po plecach. Mały Sivert robi się coraz bardziej podobny do swojego ojca. Coraz bardziej przypo­mina Cygana Jo. - No, teraz będziemy mieć we wsi dwie panny Buvik -rzekł Sivert i skierował rozmowę na inny temat. - To bardzo dobrze. Ty, Mali, masz tyle energii, a Margrethe też chyba nie jest gorsza. I muszę powiedzieć, że ją podziwiam, bo nie powiedziała ani słowa, kto jest ojcem dziecka. Nie każda by tak potrafiła, kiedy ludzie nazywają jej dziecko bękartem. A ona milczała, dopóki Bengt sam się nie domyślił. Wszyst­ko sama przeżyła i nie dała się złamać nieszczęściu, w jakie ją wepchnął. To im na pewno pomoże, żeby byli szczęśliwi. Bo jeśli chodzi o szczęście na tym świecie, to nie pieniądze są najważniejsze - dodał. - Chyba każdy z nas miał się oka­zję o tym przekonać. Nikt nie zaprotestował, a Sivert dalej tematu nie drążył. Mali widziała jednak po twarzach, że myśleli swoje, i Beret, i Johan. Na moment napotkała spojrzenie Siverta. Było w nim tyle ciepła. Po raz nie wiadomo który pomyślała, ja­ki to dobry człowiek ten jej teść. I znowu zrobiło jej się przykro, że oszukała kogoś takiego. Ale przecież teraz nie miała wyjścia. W każdym razie ona go nie widziała. ROZDZIAŁ 6 W całej okolicy aż wrzało od plotek, gadania i najdziwniej­szych domysłów. Kiedy w tydzień po tym, jak Bengt po raz pierwszy przy­wiózł Margrethe do swojego rodzinnego domu, gospodarz Innstad wszedł do sklepu, w małym, zadymionym pomiesz­czeniu zaległa grobowa cisza. - Czyżby ktoś umarł? - spytał Olaus Innstad, rozgląda­jąc się dookoła z ironicznym uśmiechem. - Tu nigdy nie by­wa tak cicho. Ludzie szurali niespokojnie nogami, ale nadal nikt nic nie mówił. I nikt nie chciał patrzeć mu w oczy. Jakby nagle jakieś skrępowanie ogarnęło wszystkich obecnych. - A może to ja przyszedłem nie w porę? - ciągnął dalej Olaus Innstad. - I przerwałem wam plotkowanie? Niektórzy zerkali spod oka na Johana Stornesa, rozpar­tego w głębi na ławie. Od jakiegoś czasu zabawiał zgroma­dzenie i rozkoszował się uwagą, jaką budziły jego opowie­ści. - Tak jest, Bengt Innstad przyjechał parę dni temu do Stornes - opowiadał, robiąc wielce wymowne miny. - A my akurat gościliśmy Margrethe Buvik, siostrę mojej Mali. Wiecie, tę, co to wróciła z Trondheim z bękartem. I jak my­ślicie, co się stało? Otóż Bengt, znany uwodziciel, a ostatnio wdowiec, zaniemówił, jak tylko zobaczył dziewczynę i jej dzieciaka. Przeleciał jak szalony przez podwórze i zaczął nam opowiadać, że ten dzieciak to jest dziedzic Innstad, wyobrażacie sobie? Wśród zebranych rozległ się szum. Mężczyźni potrząsa­li głowami i z zainteresowaniem słuchali, co Johan mówi. - No bo to było tak, że jakieś dwa lata temu, kiedy kosi­li trawę w górach, to on mrugnął do Margrethe - ciągnął dalej Johan i sam mrugnął z przesadą, żeby wyraźnie poka­zać, co ma na myśli. - A młoda panna Buvik zaraz położy­ła się przed nim na mchu, no i w rezultacie jest ten bękart. A ojcem jest ni mniej, ni więcej tylko dziedzic Innstad, we­dle tego, co ona mówi. A teraz Bengt... -Joha n uniósł ra­miona i rozejrzał się wokół z głupkowatym uśmiechem -Bengt w to wierzy! Uważa, że dziecko jest bardzo do niego podobne, tak powiedział. No i w ogóle święcie wierzy we wszystko, co mu Margrethe powiedziała, głupek jeden. A tymczasem nikt nie powinien wierzyć w to, co mu powie­działa jakaś panna Buvik. Bo one potrafią nieźle człowieko­wi w głowie namieszać. - No tak, ty wiesz najlepiej, bo sam jesteś z jedną z nich ożeniony - wtrącił ktoś złośliwie. Johan udał, że tego nie słyszy, ale się zaczerwienił. Za­nim jednak zdążył powiedzieć coś jeszcze, w drzwiach sta­nął gospodarz z Innstad. - Nie, no nie powinieneś tak tego przyjmować, Olaus - po­wiedział właściciel Oppstad i próbował zapalić fajkę, choć ona mu wcale nie zgasła. - No ale jeśli mam być szczery, to rozmawialiśmy tu na temat twojego Bengta i dziewczyny z Buvika. Johan opowiadał nam, co się wydarzyło w Stornes... Olaus usiadł na ostatnim wolnym miejscu, na ławie pod ścianą. Odsunął na bok rybackie sieci, które wisiały mu nad głową, i wyjął z kieszeni fajkę. - Nie musisz mnie przekonywać, sam o tym wiem - po­wiedział z uśmiechem. - Takiego dobrego powodu do plo­ 74 lek to we wsi nie było od czasu, kiedy Mali wychodziła za mąż do Stornes, więc rozumiem, że teraz ludzie muszą so­bie to odbić. Rzadko się zdarza coś tak ciekawego w tej na­szej deskami zabitej dziurze. Dziwię się tylko, że to akurat ty, Johan, roznosisz plotki - dodał, wpijając w tamtego zim­ne spojrzenie niebieskich oczu. - Ty, który na własnej skó­rze poznałeś, jak to jest, kiedy wszyscy roztrząsają twoje sprawy. Johan zrobił się ogniście czerwony, zdenerwowany szu­rał butami po podłodze, ale Olaus już się nim więcej nie zaj­mował. Długo w milczeniu nabijał fajkę, zapalał ją, potem założył nogę na nogę i spojrzał wokół po zaciekawionych twarzach. - Myślę, że będzie najlepiej, jeśli sam wam powiem, jak się sprawy mają - powiedział dość ostrym tonem. - Zawsze najlepiej jest wiedzieć prawdę, to mniej wtedy głupiego ga­dania i zmyślania niestworzonych rzeczy w całkiem nor­malnych sprawach. W każdym razie my w Innstad uważa­my, że sprawa jest jak najbardziej normalna - dodał. W pomieszczeniu zaległa kompletna cisza. Jedyne, co było słychać, to ciężki oddech Pedera Plassena. Zawsze kie­dy natura wybuchała bujną zielenią i wszystko zaczynało kwitnąć, Peder miał taki ciężki oddech, kichał i ciekło mu z oczu. Inni zachłystywali się zapachami, radośni, że ciężka zima minęła, a dla Pedera zaczynała się udręka. Oczy wszystkich zwrócone były na Olausa Innstada. - No więc przytrafiło się tak, że Bengt i Margrethe spo­tkali się podczas sianokosów w górach, niedługo będzie dwa lata temu. Co się tam między nimi wydarzyło, to już jest ich sprawa. Okazało się jednak, że Margrethe jest brzemienna. Ale ona o tym nie powiedziała nikomu, żadnej żywej duszy. Nawet własnym rodzicom. Wyjechała do Trondheim i tam musiała sobie ze wszystkim radzić sama. Bo dowiedziała się, że Bengt jest zaręczony, i nie chciała stawać nikomu na drodze. Nam w Innstad też nie - dodał z wielką powagą na twarzy. - I być może nigdy byśmy się o niczym nie dowie­dzieli, ale złożyło się tak, że Bengt miał jakąś sprawę w Stornes przed niedzielą, tam po raz drugi spotkał Mar­grethe i wspaniałego chłopaczka, mojego wnuka, Olausa. ­Przelotny, ciepły uśmiech rozjaśnił jego pooraną zmarszcz­kami twarz. - Bengt przywiózł ich do Innstad, mogliśmy przywitać oboje i zarówno Halldis, jak i ja... Skłamałbym, gdybym powiedział, że nie byliśmy zaskoczeni, ale teraz je­steśmy oboje bardzo zadowoleni. Bo Margrethe nie jest wcale gorszą kobietą niż twoja Mali, Johan. A to naprawdę nie jest mało! Johan zrobił się jeszcze bardziej czerwony, niezdarnie rozpinał i znowu zapinał guziki swojej kurtki. Nie wiedział, co ma powiedzieć, wobec tego milczał. - Bengt nie zawsze był... był... - słowa utkwiły gospoda­rzowi Innstad w gardle. - Ale wszyscy kiedyś dojrzewamy, więc i on stał się teraz dorosły. My w Innstad dostaliśmy gorzką nauczkę od życia, kiedy Eline umarła - dodał cicho. - No to będzie wesele czy nie? - spyta! ktoś z obecnych. -Weźmie Bengt Margrethe na gospodynię Innstad? Ona przecież nie jest... - Nie jest wystarczająco dobra, chcesz powiedzieć? No to wiedz, że ona jest lepsza niż większość kobiet, jakie w ży­ciu spotkałem - odparł Olaus Innstad stanowczo. - Chcie­libyśmy, żeby się zgodziła wyjść za Bengta, ale ona potrze­buje teraz czasu, żeby się zastanowić. - Potrzebuje czasu na zastanowienie? - wykrzyknął Johan szyderczo, przekrzywiając głowę. - Panna z Buvika potrzebu­je czasu na zastanowienie, czy chciałaby zostać gospodynią w Innstad? Chyba nikt nie może uwierzyć, że to prawda! -Człowiek nie poślubia dworu, Johanie Stornes. Czło­wiek ślubuje człowiekowi, o ile wiem. I jeśli ma im się w życiu jakoś układać, to naprawdę nie zaszkodzi najpierw się trochę zastanowić. A nie spieszyć się na łeb na szyję jak niektórzy in­ni - dodał ostro, a wszyscy wiedzieli, co ma na myśli. Johan wciąż był okropnie czerwony, pocierał dłonią nie­mal kompletnie łysą czaszkę. Spocił się i czuł się niepewnie. - I mówisz, że panna z Buvika nie powinna się zastana­wiać? - ciągnął dalej Olaus. - Ty sam byłeś jak opętany, kie­dy starałeś się zdobyć Mali i sprowadzić ją do Stornes, jeśli dobrze pamiętam. I chyba niewielu dostało taką młodą go­spodynię jak ty, ja w każdym razie tak uważam. Ja też kie­dyś myślałem, że ród i pieniądze liczą się najbardziej. Ale człowiek może się bardzo pomylić, bo jak przyjdzie co do czego, to one właśnie liczą się najmniej! Żeby dwoje ludzi było razem szczęśliwych, to jest ważne. Musimy się tego na­uczyć, my, starsi, którym się wydaje, że wszystko wiedzą najlepiej i wybierają swoim synom żony, mając na myśli je­dynie posag i z jakiej pochodzą rodziny. Zaciągnął się głęboko i wolno wypuścił gęstą smugę dy­mu. - To ty, Johan, wskazałeś drogę - mówił dalej. - Wie­dzieliśmy przecież, że twój pomysł, żeby sprowadzić Mali do Stornes, nie padł na żyzną glebę. I wtedy myśleliśmy, że tak powinno być. Ale kiedy miłość jest odpowiednio duża, to nie ma znaczenia, że rodzice chcą czego innego. No i do­stałeś tę, której pragnąłeś. Postąpiłeś wtedy jak człowiek odważny, Johan. A w nagrodę otrzymałeś żonę, która nie ma sobie równych. Więc postąpiłeś jak najbardziej słusznie, że nie chciałeś ustąpić rodzicom. Wszyscy pomrukiwali, że Olaus ma rację, tak jest, a Jo­han siedział zakneblowany przez własną głupotę. Żeby to jeszcze było tak, że dostał i to, czego tak bardzo pragnął, kiedy się żenił z Mali. Ale przecież nie dostał. Ofiarował wszystko kobiecie, która w zamian miała dla niego tylko chłód i pogardę. Nie mógłbym być bardziej nieszczęśliwy, gdyby to ojciec wybrał mi żonę paskudną jak troll, myślał z goryczą. Taka, być może, okazałaby mi trochę ciepła, by­łaby chętna i posłuszna, taka, jak kobieta wobec swojego męża. Nie zaś jak ta jego, z którą musi się po nocach bok­sować. Ale tego nie mógł powiedzieć. Wtedy dopiero wieś by chichotała za jego plecami, zwłaszcza że przecież jeszcze zmusił ojca, by za tę pannę słono zapłacił. Nie, już napraw­dę lepiej by było, gdyby ojciec wybrał sam. Albo matka, bo to przecież ona miałaby ostatnie słowo także w tej sprawie. Zresztą, co to za różnica. W nocy i tak wszystkie koty są szare. Kiedy już Olaus Innstad powiedział, co miał do powiedze­nia, powietrze jakby uszło z zebranych. Było jasne, że cała ta historia nie będzie skandalem, w każdym razie nie takim wielkim, jak początkowo sądzono, a przez to już nie tak in­teresującym. Plotki jednak tak całkiem nie ustaną. Bo prze­cież wielu jest takich, którzy mają swoje do powiedzenia na temat i takiego postępowania, i takiego małżeństwa, nieza­leżnie od tego, co uważa gospodarz z Innstad. Większość jednak niczego głośno nie powie. Pojmują bowiem, że ani Sivert Stornes, ani Olaus Innstad nie mają nic przeciwko synowym z Buvika, ludzie będą się więc wystrzegać, żeby w obecności teściów nie powiedzieć nic pogardliwego wo­bec tych kobiet. Bo ci dwaj gospodarze to nie byle kto, to najbogatsi gospodarze w Inndalen. Człowiek nie robi sobie z własnej woli takich wrogów. Jednak fakt, że dwie dziew­czyny niskiego rodu i bez posagu mają zostać gospodyniami największych dworów w okolicy, był mimo wszystko dla wielu gorzką pigułką do przełknięcia. Zazdrość dręczyła niemal wszystkich. Margrethe liczyła dni. Czas wlókł się nieznośnie wolno i do soboty wciąż było daleko. Krążyła po obejściu w napię­ciu, niespokojna, nie mogąc znaleźć sobie miejsca, choć przecież sama nie miała już wątpliwości, czy przyjąć oświadczyny Bengta, czy nie. Kiedy jednak leżała, nie śpiąc, w księżycowe noce i patrzyła, jak wiatr porusza firankami w jej sypialnym pokoiku, przychodziło jej wielokrotnie do głowy, że może to on się rozmyśli, nim tydzień dobiegnie końca. Że może również jego rodzice zaczną się zastana­wiać, kiedy już się otrząsną z pierwszego szoku i zaczną do nich docierać plotki ze wsi. Nie wątpiła bowiem, że ludzie już zaczęli gadać. Żołą­dek się jej kurczył z niepokoju i niepewności. Powinnam była powiedzieć „tak" już pierwszego dnia, myślała. To te­raz byłabym pewna. Bo Bengt chciał, żeby się jak najszyb­ciej przeprowadziła do nich. Z tym jednak też Margrethe chciała zaczekać. Właściwie dlaczego, zastanawiała się te­raz. Przecież go kocha. Jednak coś w głębi duszy ją po­wstrzymywało, nie była w stanie tak po prostu przekreślić całego bólu i wszystkich cierpień, jakie jej zadał. I jeśli on teraz by się rozmyślił, myślała, szczelniej okrywając się koł­drą, to powinnam Bogu dziękować za to, że dałam nam obojgu czas, żeby się w spokoju i samotności zastanowić, czego naprawdę chcemy. Bo jeśli on nie wytrzyma napięcia pierwszego tygodnia, kiedy wieś trzęsie się od plotek, a lu­dzie gadają nad ich głowami niczym chmara os, to jak by miał wytrzymać całe życie? Ona sama nie przywiązywała zbyt wielkiej uwagi do te­go, co ludzie myślą i mówią, ale też przeważnie spędzała dnie w domu, rzadko wychodziła z Buvika. Domyślała się, że ojciec usłyszał to i owo, kiedy poszedł do 0ra, widziała to po jego minie, ale on pary z ust nie puścił na ten temat. Zresztą nie wyglądało na to, żeby i on się jakoś specjalnie przejął tym, co tam mówiono. Nie, to jednak Bengt i rodzina z Innstad nasłucha się najwięcej, myślała Margrethe. I nie miała pojęcia, jak się do tego będą odnosić. Czasami myślała, że pójdzie do 0r a i za­telefonuje do Bengta, jeśli już nie w innej sprawie, to przy­najmniej po to, by usłyszeć jego głos. Usłyszeć, jak mówi, że ją kocha i że przyjedzie w sobotę tak, jak ustalili. Bo teraz w Innstad też już mieli telefon, mogła się więc porozumieć z Bengtem. Szybko jednak z tego pomysłu zrezygnowała. Chyba mimo wszystko nie wypada, żeby to ona dzwoniła. Nie, trzeba czekać. Albo Bengt przyjedzie w sobotę przed południem, albo nie pojawi się wcale. Cokolwiek się stanie, Margrethe będzie musiała to przeżyć. Wtedy jednak poja­wiały się łzy, rzęsiste i cieple spokojnie płynęły z oczu. Nie była taka dzielna, jak jej się zdawało. Była teraz małą dziewczynką, spiętą i przerażoną tak, że żołądek się jej kur­czył. Boże, Bengt musi przyjechać... Sobota była jednym z tych majowych dni, kiedy można po­myśleć, że natura się pomyliła i zamiast wiosny zsyła na zie­mię pełnię lata. Słońce piekło na bezchmurnym niebie, a zbocza gór mieniły się najrozmaitszymi odcieniami ziele­ni z widocznymi tu i ówdzie łanami białych zawilców. Pach­niało świeżo zaoraną, czarną ziemią i budzącą się do życia roślinnością, ciężkie po zimie trzmiele buczały nad łąkami. - Dlaczego ty nic nie jesz? - spytała matka, patrząc, jak Margrethe skubie kawałek chleba. - Powinnaś zjeść po­rządne śniadanie. Margrethe nie odpowiedziała. Wkładała kawałeczki chleba z owczym serem Olausowi do buzi i czuła, jakby po plecach chodziły jej mrówki. Kiedy sprzątnęła ze stołu i po­zmywała, wzięła chłopca na ręce. - Na dworze tak dzisiaj pięknie - powiedziała. - Jeżeli nie potrzebujesz mojej pomocy, to my się z Olausem trochę przejdziemy. - Tylko włóż mu czapkę na głowę - przypomniała mat­ka. - Majowe powietrze bywa zdradliwe. Jeszcze by się roz­chorował. - Przecież jest gorąco - zaprotestowała Margrethe. ­Roztopi się, jeśli włożę na niego więcej ubrania. I nie czekając na odpowiedź, wybiegła z dzieckiem za drzwi. Nie chciała się stroić, ale włożyła niebieską płócien­ną suknię z białym kołnierzykiem. Włosy zebrała w koński 80 ogon i przewiązała niebieską jedwabną wstążką. Ojciec pra­cował w oborze i kiedy ją zobaczył na progu domu, doznał ukłucia w sercu, taka wydała mu się piękna. Najładniejsza ze wszystkich naszych dzieci, pomyślał, patrząc na córkę spod przymrużonych powiek. Utraciła już wszystkie dzie­cięce cechy, teraz to dorosła kobieta, ta jego mała córeczka. Jaka wysoka, jaka szczupła, zwłaszcza w talii, i te oczy mie­niące się od szarości do błękitu, zależnie od nastroju. Olaus zobaczył dziadka i chciał do niego biec. - Chodź, pójdziemy zobaczyć konika, ty i ja - powie­dział, biorąc dziecko od Margrethe. - Będziesz mógł go po­głaskać, a może nawet wsiąść na niego. Mała twarzyczka dziecka rozjaśniła się w uśmiechu. Ma­lec podskakiwał w objęciach dziadka i śmiał się radośnie. - Pójdziemy sobie na spacer - powiedział ojciec. - Bo ty masz pewnie dzisiaj co innego do roboty. Margrethe zaczęła schodzić ze wzgórza ku drodze wio­dącej z doliny do Buvika. Nie spodziewała się Bengta aku­rat o tej porze, ale nie mogła sobie znaleźć miejsca. Promie­nie słoneczne przenikały korony brzóz pokryte świeżymi liśćmi. Pod grubymi pniami gęstym dywanem rosły zawilce. Margrethe usiadła i zaczęła zbierać kwiaty. Będą ładnie wy­glądały na stole podczas obiadu, pomyślała. A poza tym jej niespokojne palce mają się nareszcie czym zająć. Powoli przesuwała się coraz dalej w stronę łąki. W koń­cu usiadła w tym morzu bieli i wystawiła twarz do słońca. A co będzie, jeśli Bengt nie przyjedzie? Nie miała czasu zastanowić się nad odpowiedzią, bo usłyszała skrzyp kół na nierównej drodze. Po zboczu w stro­nę Buvika jechała kariolka z Innstad! Margrethe zerwała się z miejsca i pobiegła jej na spotkanie. Bengt zatrzymał konia, siedział i patrzył na biegnącą ku niemu kobietę. Te­go widoku nie zapomnę do końca życia, przemknęło mu przez głowę. Ta dziewczyna na niebiesko, ozłocona majo­wym słońcem, z rękami pełnymi białych zawilców. Zeskoczył na ziemię i wyciągnął ręce, a ona wpadła wprost w jego objęcia. Oddychała tak, jakby biegła bardzo długo, a on czuł jej oddech na swojej szyi, pochylił się i po­całował ją na powitanie. - Przyjechałeś - wyszeptała jakby zdumiona. Oczy jej lśniły, dziś były szaroniebieskie. - Przyjechałem, pewnie, że przyjechałem - powiedział, ujmując obiema rękami jej włosy i tuląc do nich twarz. -Żeby mnie ojciec nie zatrzymywał, to byłbym tu już o świ­cie! Śmiał się do niej, pokazując silne, białe zęby. I jaki opa­lony, pomyślała Margrethe, choć to dopiero maj. Był do­kładnie taki sam, jak go zapamiętała z tamtego spotkania w górach, taki urodziwy, taki promiennie uradowany, z oczyma, które ją do siebie ciągnęły z wielką siłą. Ujął w rę­ce jej twarz i uniósł wyżej. - Moja huldra - wyszeptał. - Moja cudowna huldra. Znowu położył usta na jej wargach, a kiedy pocałował ją mocno, jęknęła z rozkoszy. Jak ona marzyła właśnie o tym. Tyle razy wspominała jego pocałunki tam na wrzosowisku, te czułe, ciepłe dłonie, te roziskrzone oczy, od których nie mogła się uwolnić. Jego ciało. Teraz znowu to wszystko wróciło do niej z wielką siłą i Margrethe zarumieniła się po korzonki włosów. - Ktoś nas może zobaczyć - wyszeptała, próbując mu się wyrwać. Odwróciła się w stronę Buvika. - Nie powinniśmy... - Nikt nas nie zobaczy - zapewnił Bengt. - Zabudowa­nia gospodarskie zasłaniają widok. Nie moglibyśmy przejść się trochę po łące? Chciałbym na początek mieć cię przez chwilę dla siebie. Zresztą musimy porozmawiać. Muszę cię o coś spytać - dodał, obejmując ją znowu, - No a koń? - Przywiążę go do brzozy, niech sobie tu poczeka i sku­bie trawę tymczasem. Nie będzie się skarżyć, możesz być pewna - powiedział ze śmiechem. Znowu jest tak jak tamtego dnia w górach, pomyślała Margrethe. Wtedy też próbowała go powstrzymywać, ale on zawsze znajdował odpowiedź na wszystkie jej obiekcje. Sta-ła i patrzyła, jak Bengt wiąże konia. Potem wziął ją za rękę i poszli w stronę lasu. - Bengt, oni na nas czekają... - Nikt nie czeka bardziej niż ja - rzekł cicho, podniósł |ej rękę do ust i zaczął całować jej palce, jeden po drugim. Kompletnie bezwolna poszła za nim. Źdźbła suchej tra­wy przyczepiały się do jej długiej sukni. Słońce nie zdołało jeszcze osuszyć łąki, wkrótce Margrethe poczuła, że ma przemoczone nogi. Dotarli do wielkich sosen na skraju la­su. Bengt usiadł i pociągnął ją za sobą. Buvika leżało w bez­piecznej odległości, a w dole na drodze stał koń i pożywiał się soczystą trawą. Bengt i Margrethe znajdowali się poza zasięgiem czyjegokolwiek wzroku. - No to co? Zastanowiłaś się? - spytał Bengt. - Powiesz mi „tak"? Ona wolno skinęła głową. Bengt nie spuszczał z niej wzroku, a kiedy układał ją na miękkiej trawie, Margrethe wypuściła z ręki bukiet zawilców i zarzuciła mu ręce na szy­je. - Kocham cię - powiedział cicho z ustami przy jej po­liczku. - Chcę cię poślubić i żyć z tobą do końca moich dni. Och, o mało nie zapomniałem... - uniósł się na łokciu i szukał w kieszeni spodni, a kiedy otworzył przed nią rękę, Margrethe zobaczyła ciężki, złoty pierścionek. - To jest pierścionek po mojej babce - wyjaśnił cicho. ­Ja chciałem kupić dla ciebie całkiem nowy, ale matka po­wiedziała, żebym ci dał ten. Przedtem ona odziedziczyła go po swojej matce. Ja przedtem nie wiedziałem, że mama ma coś takiego, a teraz ona chce, żeby to był twój ślubny pier­ścionek i ja też bym chciał. Chciałbym, żebyś nosiła pier­ścionek, który od pokoleń był w naszej rodzinie, bo to ty bę­dziesz matką nowego pokolenia w Innstad. Margrethe drżała, kiedy Bengt ujął jej prawą dłoń i wło­żył pierścionek na serdeczny palec. Pasował znakomicie, jakby dla niej był zrobiony. Siedziała długo i wpatrywała się w piękny pierścionek, jakby nie do końca rozumiała, co to oznacza. Oczy zaszły jej łzami i teraz pierścionek w ostrym słońcu zaczął się mienić przed jej wzrokiem wszystkimi ko­lorami tęczy. - Teraz jesteś zaręczona - powiedział Bengt i ponownie bardzo ostrożnie ułożył ją na trawie. - Teraz zgodziłaś się dzielić ze mną życie. Ona wciąż patrzyła na niego bez słowa, a po policzkach wolno spływały łzy. - Nie powinnaś płakać - uspokajał ją łagodnie. - Ja my­ślałem, że będziesz szczęśliwa. - I właśnie dlatego płaczę - wykrztusiła. - Dlatego, że jestem taka szczęśliwa. Nigdy nie przypuszczałam... W końcu zapomniała o wszystkim, co ją otacza. Teraz dla niej był tylko on. Jego cieple ręce, które znajdowały dro­gę do jej najtajniejszych miejsc, usta, które całowały tak czule, język, który czuła na swojej skórze. I w końcu speł­nienie, kiedy była już tak gotowa na spotkanie z nim, że jęk­nęła, kiedy ją brał. - Sprawiam ci ból? - spytał szeptem. -Tylko rozkosz - szepnęła i przyciągnęła go jeszcze mocniej do siebie. Łagodny wiosenny wiatr chłodził jej piersi, jakieś źdźbło łaskotało ją w udo, ale Margrethe nie chciała się okrywać. Oddawała się temu mężczyźnie cała i bez żadnych ograni­czeń, a w jej duszy brzmiała pieśń wielkiej radości. - Jestem twoja, jestem tylko twoja - powtarzała. Przez moment Bengt przyglądał się jej uśmiechniętej, rozpromienionej twarzy. Całe jego ciało pulsowało z pożą­dania. Nigdy z żadną inną kobietą czegoś takiego nie odczu­wał. Tylko z nią. Po raz pierwszy tamtego dnia w górach i te­raz znowu. Pieścił ją jeszcze, a ona mu odpowiadała. Tuliła 84 się do mężczyzny, który pochylał się nad nią, obie ręce za­nurzała w jego włosach. Majowe słońce mieniło się w cięż­kim złotym pierścionku, a obok niej leżał rozsypany bukiet białych zawilców, stęsknionych za wodą. ROZDZIAŁ 7 Nikt ani w Innstad, ani w Buvika nie widział powodu, dla którego Bengt i Margrethe mieliby żyć w długim narzeczeń-stwie. Wprawdzie minęło ledwie pół roku od śmierci Eline, skoro jednak sprawy przybrały taki obrót, jaki przybrały, skoro Margrethe i mały Olaus już zostali przyjęci do rodzi­ny, to dalsze czekanie nie miałoby sensu. Poza tym to cał­kiem normalne, że mężczyźni żenią się ponownie wkrótce po owdowieniu. W każdym dworze zawsze potrzebna jest gospodyni. Ustalono, że wesele musi się odbyć przed początkiem sianokosów, przypadającym dziesiątego lipca. Bo kiedy sia­nokosy już się rozpoczną, to nikt nie będzie miał czasu na przygotowywanie takich uroczystości jak śluby, wesela czy chrzciny. Jedyne, na co ludzie muszą znaleźć czas, jeśli się już przytrafi nieszczęście, to pogrzeb. Jest jednak więcej prawdy i więcej powagi, niż się na ogół sądzi, w powiedze­niu, że trzeba poczekać z umieraniem, aż zbiory będą w sto­dole! Chociaż między wiosennymi sianokosami a żniwami ludzie też mają co robić. Trzeba narąbać drzewa na gór­skich pastwiskach, nakopać torfu i ułożyć go do suszenia, trzeba przejrzeć stojaki do suszenia siana i naprawić uszko­dzenia, i krowy trzeba wyprowadzać na zieloną trawę. W dużym dworze człowiek ma zawsze w co ręce włożyć, ale niektóre okresy wymagają większego wysiłku niż inne. Po dokładnym omówieniu sprawy rodziny z Innstad i z Buvika ustaliły, że najlepsza będzie pierwsza sobota czerwca. -Iw} ' jesteście pewni, że dla rodziców nieboszczki Eli­ne to nie będzie przykre? - pytał Ola Buvik pewnego popo­łudnia, kiedy wszyscy spotkali się przy kawie w Innstad. -Że to wszystko dzieje się tak prędko po jej... po jej tragicz­nej śmierci, chciałem powiedzieć. - Ja ich o to pytałem - odparł Olaus Innstad. - To nie była łatwa rozmowa, ale myślę, że oni po prostu chcieli wie­dzieć, jak się sprawy mają. Żeby nie musieli się dowiadywać z plotek we wsi. Chcieli, żebym to ja im powiedział... Przez chwilę siedział w milczeniu i patrzył przed siebie, a potem mówił dalej. - Pewnie, że nie jest im łatwo. Nie należy do przyjemno­ści ani wiadomość, że Bengt kilka miesięcy po śmierci Eline się żeni, ani to, że na świecie jest już mały dziedzic Innstad. Wziął kawałek cukru i siorbał kawę ze spodeczka. - Nie, łatwo im nie jest i my, tu w Innstad, dobrze to ro­zumiemy. No ale tak to bywa, życie musi toczyć się nadal. I wierzę, że będziemy mogli ze sobą nadal rozmawiać, kie­dy się spotkamy, my z Innstad i rodzice Eline. Przeżyliśmy tragedię, ale to też należy do ludzkiego życia. Potem we dworze więcej już o tej sprawie nie mówiono. Ale poza Innstad wciąż wrzało od plotek, zwłaszcza po dłu­gim przemówieniu, jakie Olaus Innstad wygłosił w sklepie. Większość ludzi uważała, że to jednak mimo wszystko skandal. Że też nie mają szacunku dla zmarłej Eline i urzą­dzają wesele, zanim poprzednia żona zdążyła ostygnąć w grobie. Pewnie jednak ze względu na szczególne okoliczności tego wesela ludzie nie mogli przestać gadać. Normalnie, kiedy jakiś chłop żeni się szybko po stracie żony, aż tak nie reagują. Zwykle uważa się, że to zrozumiałe. Nie, tym ra­zem zainteresowanie brało się głównie stąd, że panną mło- 88 dą miała być Margrethe Buvik. A jeszcze na dodatek się okazało, że dziecko, które nazywali bękartem, jest synem Bengta, a tym samym jego następcą w Innstad. Ludzi to zło­ściło, musieli się wygadać. Margrethe często bywała w Innstad w te majowe dni. Przywiozła swoją wyprawę i musiała przygotować na stry­chu sypialnię dla siebie i Bengta. Ta akurat sprawa bardzo ją martwiła. We dworze było wiele sypialnych strychów, ale jeden specjalnie przeznaczony dla młodych gospodarzy. Większy niż pozostałe, bardzo wygodny, ale tam właśnie mieściła się sypialnia Bengta i Eline. Margrethe zastanawiała się, czy nie poruszyć tej sprawy z Bengtem. Zapytać, czy nie znalazłby się inny pokój. Myśl o tym, by przejąć pokój, w którym on mieszkał z inną kobie­tą, sypiał z nią, w dodatku pokój, w którym tamta umarła, napełniała ją strachem. Nie odważyła się jednak o tym wspomnieć. Któregoś popołudnia Bengt pomagał jej rozlokować rze­czy, które ze sobą przywiozła, i spostrzegł, że Margrethe bardzo niechętnie przekracza próg ich sypialni. - Co się dzieje? - spytał, obejmując ją w talii. - Wyglą­dasz, jakbyś zobaczyła ducha. Margrethe zarumieniła się. Nie odrywała oczu od stoją­cego pod ścianą łóżka. - Nic mi nie jest, to głupstwo - powiedziała, starając się, by jej głos brzmiał beztrosko. - Co za głupstwo? Powoli zwróciła ku niemu twarz. - Ja nic na to nie poradzę, Bengt - wyszeptała. - Ale ja się nie czuję... Nie czuję się dobrze z tym, że mam dzielić z tobą ten sam pokój, to samo łóżko, w którym Eline... w którym ona... w którym ona umarła - zakończyła cicho. Bengt stal przez chwilę bez słowa. Margrethe bała się na niego spojrzeć. Teraz na pewno się na mnie rozzłości, my­ślała przestraszona. Po chwili jednak poczuła jego ramię na swoich barkach. Przyciągnął ją do siebie i mocno przytulił. - Muszę przyznać, że o tym nie pomyślałem - powie­dział. - Widzisz, mężczyźni nie zwracają uwagi na takie rze­czy, ale teraz, kiedy to powiedziałaś, to ja cię rozumiem. Bardzo dobrze rozumiem. A pokoi do spania w tym dworze jest mnóstwo. Znajdziemy sobie inny. - Tylko co powiedzą twoi rodzice... - Gdyby mama nie była taka zajęta przygotowaniami do wesela, to załatwiłaby tę sprawę, zanim przywiozłaś swoje rzeczy. Tego akurat jestem pewien - powiedział. - I ona, i ojciec zrozumieją, że nie chcesz mieszkać w tym pokoju, Margrethe. Może tylko będziesz musiała zadowolić się tro­chę mniejszym. - To nie ma dla mnie znaczenia! - zawołała Margrethe, patrząc mu w oczy. - Nie jest mi potrzebny żaden wielki po-, kój. Może być mały, tylko żebyś ty ze mną... żebyśmy my... - No, to załatwione - powiedział Bengt i pocałował ją ze śmiechem. - Nie musisz się niczego bać. Wszystko będzie dobrze. I tak było. Jak tylko Bengt powiedział przy kawie rodzi­ com, o co chodzi, Halldis ujęła rękę Margrethe i mocno uścisnęła. - Dziecko moje - powiedziała cicho. - Powinnam była o tym pomyśleć. Ale sama wiesz, normalnie młodzi zajmują dotychczasową sypialnię dziedzica. Nawet po czymś takim jak to, co wydarzyło się w naszym domu - dodała. - Ale cie­szę się, że powiedziałaś, co ty byś chciała. Bo my tu zrobimy wszystko, żebyście ty i mały Olaus czuli się u nas jak najle­piej. A już sypialni to mamy naprawdę pod dostatkiem. Margrethe patrzyła na nią lśniącymi oczyma i czuła falę życzliwości płynącą w jej stronę. Wiedziała, jak bardzo jej się poszczęściło również z teściową. Halldis pod żadnym względem nie była podobna do Beret, kiedy to Mali pojawi­ła się w Stornes. Mali wspominała siostrze o tym i owym. 90 Margrethe razem z Bengtem wybrała pokój, jasny i przytul­ny, z widokiem na fiord, po czym Bengt posłał po stolarza. Chciał zamówić dla nich nowe, piękne łóżko. - Ale to naprawdę nie jest konieczne - protestowała Margrethe. - Żebym tylko nie musiała sypiać w tamtym... Bengt zamknął jej usta kolejnym pocałunkiem. - Nie wiesz, kto w tym domu rządzi? - roześmiał się. ­ Masz robić, co mąż ci każe. A ja chcę dać mojej huldrze piękne łoże - dodał z łobuzerskim błyskiem w oczach. - Bo słyszałem, że huldry są wtedy bardzo miłe i posłuszne. - Ech ty! - roześmiała się Margrethe. - Głuptas z ciebie. Nie, głuptasem to on na pewno nie jest, pomyślała jed­nak i zarzuciła mu ręce na szyję. Jest dobry, wyrozumiały i ciepły. Jej serce przepełniała miłość do niego. - O, żebyś ty wiedziała, jak ja się cieszę - powiedziała któregoś dnia Halldis, kiedy Margrethe z Olausem byli w Innstad. - Nowe życie nastało we dworze - uśmiechnęła się, patrząc na Bengta, który stał z synem na rękach i roz­mawiał ze swoim ojcem. Śmiali się z jakiegoś zachowania Olausa, a Halldis wzięła Margrethe za rękę i uścisnęła ją serdecznie. - Chciałabym, żebyś wiedziała, że Eline też kochaliśmy, nie powinnaś myśleć inaczej - powiedziała z powagą. - Ale­nie zawsze wychodzi na dobre, kiedy rodzice szukają synowi żony. Bywa, że takie postępowanie kończy się wielką trage­dią, chociaż nie musi. Ale Bengt tej dziewczyny nie chciał. I w ogóle nie chciał się jeszcze wtedy żenić. Ale teraz... Po jej twarzy przemknął radosny uśmiech. - Już bardzo, bardzo dawno nie widziałam Bengta takie­go rozradowanego jak teraz. No i wydoroślał nareszcie. Po­trzebował na to wiele czasu, muszę to przyznać. Teraz jed­nak wierzę, że ty potrafisz utrzymać go w cuglach. Margrethe uśmiechnęła się. - Ja myślę, że nie będę musiała trzymać go w cuglach -powiedziała. - On jest taki szczery... Zaczerwieniła się i odwróciła wzrok. - Ty bardzo kochasz mojego Bengta, prawda? Margrethe stała przez chwilę w milczeniu, zanim odpo­wiedziała. W końcu popatrzyła przyszłej teściowej w oczy. - Zakochałam się w nim, jak tylko go zobaczyłam, od pierwszej chwili. Być może ktoś uważa, że to niemożliwe, ale ze mną tak właśnie było. I to dlatego ja... poszłam z nim już wtedy, tam w górach... Ja nie jestem taka, żebym zaraz... mu­sisz mi wierzyć, Halldis. Nigdy nie było w moim życiu niko­go prócz Bengta, ani przedtem, ani potem - dodała cicho. - A on cię zdradził... Margrethe zebrała włosy, przełożyła je do tyłu i związa­ła wstążką. - Tak - potwierdziła. - Zdradził i mnie, i wszystko, w co zawsze wierzyłam. Odebrał mi wiarę w miłość, przynaj­mniej na jakiś czas. Było mi strasznie trudno, bardzo cier­piałam. Uważałam, że w domu też nic nie mogę powiedzieć. Mama i ojciec, oni mają swoje zmartwienia, sama wiesz. Więc postanowiłam pojechać do Trondheim, zostałam sa­ma z tym wszystkim, ze wstydem, ze zmartwieniem, z... Łzy spływały jej po twarzy, ale ona nie starała się ich ocierać. - To prawda, że tamtego dnia na hali nazwałam go gów­niarzem, kiedy dotarło do mnie, że on nie zamierza... - po­wiedziała ze szlochem. - Ale nienawidzić go, nie... Nigdy bym nie mogła go nienawidzić. I kiedy urodził się Olaus... Był tak strasznie podobny do ojca... W całym tym nieszczę­ściu czułam, że znowu mam coś z Bengta. To była dla mnie wielka pociecha. I radość. Chociaż nie miałam pojęcia, z czego będziemy żyć, jak wykarmię moje dziecko, skąd we­zmę pieniądze i w ogóle. - I nie zamierzałaś nigdy powiedzieć Bengtowi? - spyta­ła Halldis wolno. 92 -Nigdy! Wiedziałam, że jest żonaty. Nie chciałam nisz-czyć mu życia. Ani jego żonie - dodała pospiesznie. - Cho ciaż muszę przyznać, że myślałam o tym... kiedy nie wie­działam, jak zapewnię Olausowi jakieś normalne życie, nie mówiąc już o przyszłości. Kiedy w Trondheim nie miałam już czego szukać, zdecydowałam się powiedzieć w domu. Na szczęście oni przyjęli mnie i dziecko, chociaż ściągnę­łam taki wstyd na mamę i ojca... - To wiele mówi o tym, jak bardzo kochałaś Bengta - po­wiedziała Halldis i ciepłą dłonią pogłaskała mokre od łez policzki Margrethe. - Mimo wszystko. Moim zdaniem to jest właśnie najdziwniejsze. Jesteś dobrą i mądrą dziewczy­ną, Margrethe, chociaż jesteś jeszcze taka młoda. Bengt miał szczęście, że cię odnalazł. I zdołał cię odzyskać - do­dała z uśmiechem. Ujęła serdeczny palec Margrethe i patrzyła na ciężki złoty pierścionek. -Nareszcie trafił na właściwy palec - powiedziała, głaszcząc rękę Margrethe. - Wiem, że nigdy nie ściągniesz na niego wstydu. My jesteśmy dumni, że będziemy cię mie­li tutaj w Innstad, powinnaś o tym wiedzieć. A to, co ludzie gadają, znaczy niewiele. Oni zawsze muszą mieć temat do plotek. Ale to minie, nie przejmuj się. - Dziękuję - powiedziała Margrethe, ściskając ręce Hall­dis. - Taka jestem wdzięczna i tak strasznie, tak strasznie szczęśliwa - powiedziała zarumieniona. -Daj Boże, żebyś zawsze w tym domu była taka szczęśliwa, chociaż życie takie proste nie jest. Każdy musi przecierpieć swoje. Najważniejsze jednak, żebyśmy byli razem. Jeśli bę­dziemy się nawzajem wspierać, damy radę wszystkiemu. Cała nasza rodzina zawsze będzie po twojej stronie, moje dziecko. Teraz jesteś jedną z nas. Któregoś popołudnia Margrethe wybrała się do Stornes. Sa­ma. I tam dowiedziała się, co ludzie gadają. Rzecz jasna za­czął Johan, ale matka dzielnie go wspierała. - Znowu jesteś w ciąży, że tak się wam spieszy z wese­lem? - spytał złośliwie. - A może ty się boisz, żeby się Bengt nie rozmyślił, jak będzie miał czas na zastanowienie? Jesz­cze rok nie minął od śmierci Eline. Ludzie uważają, że to nieprzyzwoity pośpiech. - To nie pierwsza nieprzyzwoitość, jaką popełnia ta dziewczyna - wtrąciła Beret, potem zacisnęła usta i wbiła wzrok w Margrethe. - Przecież dała się uwieść kawalerowi, który był zaręczony z inną! Margrethe zaczerwieniła się i wpatrywała w podłogę. Nie była przygotowana na takie ostre, pełne nienawiści sło­wa od tych ludzi. - Jakie to dla was typowe! - syknęła Mali ze złością. ­Chorzy jesteście, jeśli nie uda wam się kogoś obrazić. A je­śli komuś się poszczęści, to dzień jest stracony dla Johana i jego matki - dodała, patrząc na Margrethe pociemniałymi z gniewu oczyma. - Nie przejmuj się tym ich wstrętnym ga­daniem, nie warto! Margrethe, przestraszona i skrępowana, spoglądała to na jedno, to na drugie. Atmosfera w izbie była jak nałado­wana wrogością. Ale nie tylko wobec niej. Miała paskudne poczucie, że tu przede wszystkim chodzi o Mali. Czy Mali i Johan nie są ze sobą szczęśliwi? Nigdy przed­tem się nad tym nie zastanawiała, po prostu przyjmowała do wiadomości, że tak jest i już. Boże, jak ten Johan się sta­rał, żeby sprowadzić jej siostrę do Stornes. Była pewna, że on ją ubóstwia. Ale tamtego lata, które spędziła w Stornes, zaczęła się mimo wszystko zastanawiać, dobrze pamięta, jak to było. Już wtedy nie była pewna, czy między młodymi gospodarzami wszystko jest jak należy. Bo czuła się prze­straszona i zażenowana, kiedy Johan zaczął za nią łazić. By­ła też zawstydzona tym, co się dzieje. Tymi jego niezdarny­ 94 mi komplementami, których jej nie szczędził, poklepywa­niem, jak tylko zastał ją gdzieś samą, tymi obleśnymi spoj­rzeniami. Próbowała tego nie dostrzegać, wmawiała sobie, że on chce jej się wydawać szarmancki, okazać młodej dziewczynie szacunek w taki sposób, pokazać, że się nią zaj­muje. Że jest inaczej, zrozumiała pewnego dnia, kiedy Jo­han zastał ją samą w pralni. Rzucił się na nią i zaczął ją ca­łować, zaśliniony i paskudny. Złapał ją za piersi z taką siłą, że urwał jej dwa guziki od sukni. Margrethe była jak spara­liżowana. To przecież Johan, mąż jej siostry, tak się wobec niej zachowuje! I Bóg wie, co by zrobił, gdyby mu się nie wyrwała i nie uciekła w panice. Po tym wszystkim nie umia­ła zachowywać się naturalnie wobec Mali. Była zrozpaczo­na, zastanawiała się, czy może to ona zrobiła coś, co sprawi­ło, że Johan poczuł się upoważniony do takiego zachowania. Śmiała się przecież i żartowała z nim, kiedy nastrój na to pozwalał. Oczywiście, że ceniła sobie to, iż Johan zwraca na nią uwagę, czuła się w jakiś sposób wyróżniona i dorosła. Ale przecież nigdy go w żaden sposób nie uwodziła! I jak w ogóle mogło mu przyjść do głowy, by zbliżać się do innej kobiety, skoro jest mężem Mali? I w dodatku rzucać się na własną szwagierkę? Później unikała Johana, jak mogła, aż nadszedł czas sia­nokosów i cale życie jakby stanęło na głowie. Potem jednak, kiedy już była sama w Trondheim, czasami przypominała sobie Johana i zastanawiała się, jak to właściwie jest między nim i Mali. Bo przecież szczęśliwy mężczyzna tak się nie za­chowuje. Ani żaden normalny mężczyzna. Czy prawdą jest to, że Mali nie jest w małżeństwie szczęśliwa, a tylko udaje, że wszystko jest w porządku? Ostatnio Margrethe myślała często, by zapytać siostrę wprost, ale nigdy się na to nie zdobyła. Jeśli bowiem Mali nie wie nic o zachowaniu Johana, to Margrethe nie będzie tą, która ją o tym poinformuje. Teraz, kiedy Mali siedziała bez słowa, spoglądała to na jedno, to na drugie i dawne wspomnienia oraz wątpliwości powracały ze zdwojoną siłą. - Wy wiecie lepiej niż inni, że nie ma nic nieprzyzwoite­go w tym, że Bengt znowu się żeni - powiedziała. - Tak lu­dzie najczęściej robią, a jakoś nigdy nie słyszałam, żebyście to komuś mieli za złe. Więc się tym nie przejmuj, Margre­the - dodała krótko, po czym wstała i zaczęła nakrywać do stołu. - To najradośniejsze wydarzenie w tej wsi od wielu lat! - O, nie minęło jeszcze tak wiele lat od chwili, kiedy ty wychodziłaś za mąż - powiedziała Margrethe cicho. - To też było... radosne... Cisza była niczym mur i Margrethe nie dokończyła zda­nia. Podziękowała za kawę, pożegnała się i wyruszyła w dro­gę powrotną do Innstad. Pogrążona w myślach pozwoliła koniowi iść, jak chce. Coś jest nie tak, jak powinno, zastanawiała się. Między Ma­li i Johanem dzieje się coś niedobrego. Paliło ją w piersiach, czuła się niedorosła i głupia. Dlaczego wcześniej nie zrozu­miała, jakie to poważne? Bo przecież to jest poważne, my­ślała. Zdała sobie sprawę, że złe stosunki między małżonka­mi nie pojawiły się ostatnio. Tak było od dawna, może nawet od zawsze, tylko ona nie chciała niczego widzieć. Tamtego dnia, kiedy Mali i Johan brali ślub, nie myślała o niczym innym tylko o tym, jakie szczęście ma siostra, któ­ra wychodzi za mąż do takiego bogatego dworu. I nagle ro­dzinie w Buvika zaczęło się o wiele lepiej powodzić. W po­równaniu z tym, co było, po prostu zapanował dobrobyt. Tylko że wtedy Margrethe była taka strasznie młoda i naiw­na, nigdy się nie zastanawiała nad tym, skąd się biorą pie­niądze. Kiedy jednak teraz o tym myślała, dochodziła do wniosku, że w tamtym czasie rodzie zachowywali się jakoś dziwnie. Wieczorami, kiedy już leżała w swoim pokoiku na strychu, słyszała docierające z dołu ich przyciszone głosy, liardzo poważne. Nie była w stanie zrozumieć, co mówią, ale z pewnością były to nieprzyjemne sprawy, takie miała wrażenie. Za dnia jednak o tym nie myślała, ona po prostu tak bardzo się cieszyła na czekające rodzinę wielkie wesele. I że ona pojedzie do Stornes, będzie tam razem z bogatymi gospodarzami i mnóstwem eleganckich gości. I cieszyła się z tego, że ojciec pozwolił, by uszyto jej na ten wielki dzień Mali nową sukienkę. Zresztą mama też miała mieć nową. Rodzina nie może przynieść Mali wstydu, powiedział ojciec i wyjął ze starego, zniszczonego portfela kilka nowiutkich banknotów. I teraz nagle przyszło jej do głowy, że właśnie Mali za to wszystko zapłaciła wysoką cenę. Że, jak przyszło co do czego, to ona poniosła wszystkie koszty. Kiedy wróciła do Innstad, na dziedzińcu spotkała Bengta. - Co się stało? - spytał, przyglądając się jej badawczo. ­Nie wyglądasz na zadowoloną. - Ech, to tylko Johan, on... - O tak, w to akurat wierzę - przerwał jej Bengt. - Ale nim się nie przejmuj. Ani jego zawsze kwaśną matką. Zapo­mnij o nich wszystkich! To za mnie wychodzisz za mąż i zo­baczysz, jak nam będzie razem dobrze. Johan to właśnie bardzo dobrze rozumie i nie może ścierpieć. - Dlaczego? - spytała Margrethe. - Przecież on dostał kobietę, której pragnął. Ożenił się z Mali, którą podobno tak kochał. - Możliwe, że tak myślał - odparł Bengt. - Nie brał jed­nak pod uwagę, że wy, dziewczyny z Buvika, nie należycie do takich, co to zrobią wszystko, o co mężczyzna prosi, i to bez żadnych warunków. Jest w was więcej siły woli niż w większości innych kobiet. A powinnaś wiedzieć, moja ko­chana, że nie wszyscy mężczyźni sobie to cenią. Objął Margrethe i wziął ją na ręce. Jej włosy opadły mu na twarz. - Ty byś mnie pewnie goniła dookoła dworu, gdybym nic zrobił czegoś tak, jak ty chcesz - powiedział ze śmiechem. - Puść mnie, Bengt, wszyscy mogą nas zobaczyć. Postawił ją z powrotem na ziemi, wziął za rękę i pociągnął za sobą. - Wniosłem do pokoju tę twoją piękną komodę - powie­dział, ciągnąc ją po schodach na górę. - I mama przyniosła nam śliczne stare lustro, które będzie do niej pasować. Mu­sisz mi powiedzieć, gdzie mam je powiesić. - Ale Olaus... - Olaus poszedł z mamą do kuchni, wszyscy się tam nim zachwycają i karmią ciastkami. Nie martw się, jest w do­brych rękach. Chodź już! Prowadził ją za sobą po schodach. Niebieskie oczy mie­niły się łobuzersko, a kiedy weszli na górę, znowu przycią­gnął ją do siebie. - Czy ty wiesz, że ja za tobą szaleję? - uśmiechał się. ­Ty sprawiasz, że robię się... - Bengt, przestań... Margrethe próbowała protestować, ale śmiała się i pozwa­lała, by ją całował. O mało nie stracili równowagi, z całej si­ły uderzyli w stojący pod ścianą stół z robótkami ręcznymi. -Ty kompletnie zwariowałeś - powiedziała Margrethe rozbawiona. - Oni tam muszą myśleć, że mamy zamiar roz­bić cały dom. Bengt zamknął drzwi do sypialni. Komoda Margrethe stała na swoim miejscu, na niej szy­dełkowa serwetka i piękny stary lichtarz z mosiądzu. Obok, oparte o ścianę, stało lustro w ciężkiej złoconej ramie. - To ma być dla nas? - wykrzyknęła Margrethe przejęta, pochyliła się i wzięła lustro w ręce. - Zobacz... W lustrze widziała swoją zarumienioną twarz, a nieco z tyłu twarz Bengta. Ujął w ręce jej ciężkie włosy, odsunął na bok i zaczął całować jej zgrzany kark. - Co ty robisz? Nie powinniśmy... 98 -Uważaj, żebyś nie upuściła lustra - powiedział ze śmiechem w głosie. - Bo jak się potłucze, to mama będzie wściekła. To lustro z jej posagu, rozumiesz? Jego miękkie wargi wolno przesuwały się po włosach na karku. Łaskotał ją, próbowała się od niego uwolnić. - Jesteś naprawdę szalony - powtarzała ze śmiechem. ­A gdyby tak ktoś tu wszedł? -N o właśnie, ciekawe, co by powiedział? - śmiał się Bengt, wziął ją na ręce i położył na nowiutkim łóżku. Ona trzymała przed sobą lustro niczym tarczę i patrzyła na niego rozpromienionym wzrokiem. - Jak mi teraz coś zrobisz, to lustro się potłucze - draż­niła się z nim. - I mama będzie zła na ciebie. Wyjął jej lustro z rąk, postawił pod ścianą i położył się na niej. Odnalazł jej wargi, a ona nie protestowała. Nigdy nie była w stanie mu się przeciwstawić. Splotła ramiona na jego karku i mocno przytuliła do siebie jego głowę. - Nie wolno sypiać w małżeńskim łożu, dopóki się nie ma ślubu - mamrotała między jednym a drugim jego poca­łunkiem. - Bo co się stanie? - spytał szeptem, rozpinając jej bluzkę. - Będzie... będzie potem nie do użytku - odpowiedziała, z jękiem chwytając powietrze, kiedy zaczął pieścić wargami brodawkę jej piersi. - Ale to bardzo przyjemne - odparł, unosząc się nieco i patrząc na nią. - A moim zdaniem tylko to się liczy. - Jesteś kompletnie zwariowany - uśmiechnęła się i po­magała mu usunąć przeszkadzające ubranie. - Oboje jeste­śmy zwariowani - dodała. Potem zapomniała o bożym świecie. Przywarła do niego, otworzyła się na spotkanie z nim i jęknęła z rozkoszy, gdy przyszedł. Kiedy w końcu wszystko eksplodowało wielką fa­lą światła, musiała głośno krzyknąć, bo kiedy się ocknęła, Bengt zasłaniał jej usta dłonią. Powoli wracała do rzeczywi­stości, dopiero wtedy on cofnął rękę. - Co ja zrobiłam? - spytała, wytrzeszczając oczy z prze­rażenia. - Powiedziałaś, że bardzo mnie kochasz - uśmiechnął się. - Ale zrobiłaś to trochę za głośno. Wiesz, w takich sta­rych dworach głosy niosą się daleko. Margrethe zrobiła się czerwona i ukryła twarz na jego piersi. - Boże, jaki wstyd - szepnęła. - To akurat najmniejszy powód do wstydu, jaki istnieje, moja huldro - powiedział i ujął jej twarz w ciepłe dłonie. ­Czy ty wiesz, jaki ja jestem szczęśliwy? Czasem muszę się uszczypnąć, żeby wiedzieć, czy to wszystko dzieje się na­prawdę. Margrethe dwoma palcami chwyciła skórę na jego ra­mieniu i ścisnęła mocno. - Widzisz, to się dzieje naprawdę - roześmiała się głośno i wymknęła się z jego objęć. - Bo poczułeś, kiedy cię uszczypnęłam. Pospiesznie uporządkowała włosy i ubranie. - Rany boskie, co my powiemy w izbie? - spytała, zwra­cając się ku niemu. - Że lustro jest jeszcze ładniejsze, niż sądziliśmy -uśmiechnął się i zamknął drzwi sypialni. ROZDZIAŁ 8 Wesele nie było takie wspaniałe, jak zwykle, kiedy żeni się dziedzic wielkiego dworu. Złożyło się na to zbyt wiele przy­krych spraw. Na pewno jednak przed ołtarzem podało sobie ręce i przysięgło kochać się nawzajem oraz szanować dwoje niezwykle szczęśliwych ludzi. Kiedy Mali obejmowała siostrę przed kościołem, zaraz po ślubie, przyszło jej do głowy, że chyba nigdy przedtem nie wi­działa tak promieniującego szczęściem człowieka. I jaka ślicz­na ta panna młoda. Czarna suknia leżała jak ulał na młodym szczupłym ciele, a cienki biały welonik został ozdobiony deli­katnym wiankiem z mirtowych gałązek. Mali jeszcze takiego nie widziała. Słyszała co prawda, że w miastach używa się mirtowych gałązek przy ślubie, ale nigdy by jej do głowy nie przyszło, że Margrethe sprawi sobie coś tak nowomodnego. - Jesteś piękną panną młodą - szepnęła, tuląc siostrę do siebie. - Ale o wiele, wiele więcej znaczy to, że jesteś szczęś­liwa, a z daleka widać, że tak jest. I jaki śliczny wianek - do­dała, dotykając zielonych listków mirtu. - To Bengt chciał, żebym taki miała - zarumieniła się Margrethe. - Na pamiątkę górskiego pastwiska, wrzosów i... Spuściła wzrok zaczerwieniona. - Uważam, że to bardzo miłe z jego strony. Na ogół męż­czyźni o takich sprawach nie myślą - powiedziała Mali z uśmiechem. - Pamięta o wszystkim, co się z tamtym dniem łączy, i dobrym, i złym. Na szczęście skończyło się dobrze i życzę ci, żeby wszystkie wasze przyszłe dni były równie szczęśliwe. Jestem pewna, że tobie i Bengtowi bę­dzie razem dobrze - dodała. - Oboje wiele się nauczyliście. A przede wszystkim tego, źe człowiek musi dbać o miłość, kiedy ją już znajdzie. Ja miałabym wianek z kwiatów, myślała Mali i czuła doj­mującą tęsknotę i ból w całym ciele. Ja też bym promienia­ła ze szczęścia, gdybym brała ślub z Jo. Nazbierałaby polnych kwiatów i uplotła sobie z nich ślubny wianek, na pamiątkę tego pięknego lata, kiedy wszystko pachniało, z pluskiem morza na dole i z Jo blisko siebie, bardzo blisko. Tamtej nocy została kobietą Jo. Na za­wsze, myślała. A mimo to pozwoliła mu odejść. Jakim pra­wem przemawia teraz do siostry, że człowiek powinien dbać o miłość, kiedy ją już znajdzie, ona, która przecież miłość znalazła, rozkoszowała się nią, ale potem pozwoliła jej odejść? Nie wiedziała, jak u Cyganów odbywa się ślub. Prawdo­podobnie nie ma ani kościoła, ani księdza, poważnych prze­mówień i napomnień. Przyszło jej więc do głowy, że gdyby kiedyś miała poślubić Jo, to musiałaby się obejść bez ko­ścielnej uroczystości, bez słowa bożego. Zresztą i tak żaden pastor nie dałby ślubu rozwiedzionej kobiecie, bo przecież ona najpierw musiałaby się rozwieść. Pomyślała jednak, że nic z tego nie jest jej potrzebne. Kiedyś zdawało jej się, że nie mogłaby się rozwieść. Nie ty­le ze względu na siebie, co na swoją rodzinę. Teraz jednak zniosłaby i to. Bo w jej życiu cokolwiek, właściwie znaczy wszystko, tylko jedno: żeby mogła być z Jo. Żeby mogli obiecać sobie nawzajem wobec Boga i ludzi, że będą się ko­chać do końca życia. Tego chciała najbardziej na świecie, ale to się nigdy nie ziści, bo ona odrzuciła szczęście u boku Jo, a zamiast tego wybrała bogaty dwór dla jego syna. Ale jakim prawem dokonała takiego wyboru? Czy ktoś ma pra­wo wybrać innemu człowiekowi drogę życia, choćby to na­wet czynił w jak najlepszej intencji? Wspomnienia, tęsknota i rozpacz sprawiły, że z oczu Mali pociekły łzy. - Ty płaczesz. Mali? - zawołała Margrethe przestraszo­na. Z gwałtownym drgnieniem Mali wróciła do rzeczywisto­ści i uśmiechała się do siostry blado. - Nie, wszystko w porządku - zapewniała. - Jestem tylko wzruszona, że moja młodsza siostra jest oto panną młodą -otarła oczy wierzchem dłoni. - Nic mi nie jest, naprawdę. Potem odeszła trochę na bok, żeby się uspokoić, a wesel­ni goście, ciekawi wszystkiego, tłoczyli się z gratulacjami do państwa młodych. Wolno błądziła po cmentarzu, aż znalazła się przed grobem babki Johana. I znowu popłynęły łzy. - Jak ja za tobą tęsknię, babciu - wyszeptała. Pochyliła się i wyrwała kilka chwastów. - Nie mam z kim słowa zamie­nić, od kiedy ciebie nie ma, a tak strasznie cię potrzebuję. Pogładziła dłonią szorstki, chłodny kamień nagrobny. - Musisz mi pomóc, babciu - prosiła cicho. - Nie wiem, co mam zrobić. To nie jest życie, to, co mam w tym domu, do­brze o tym wiesz. Chcę zabrać Małego Siverta i odszukać Jo. Bo my troje do siebie należymy. Co znaczy jakiś dwór, mają­tek, wobec samej miłości, babciu? Piękne dwory ma wielu, a prawdziwa miłość, ta wielka, nieskończona, nie każdemu jest dana. Ja jej doświadczyłam, mogłam z nią żyć, ale... Zaszumiało w koronach brzóz tuż obok i nagle Mali po­czuła obecność babki. Nie widziała jej, ale czuła, że starusz­ka stoi obok, zimny dreszcz przebiegł jej po plecach. Pochy­liła głowę i skuliła ramiona, bo miała wrażenie, że zmarła babka położyła jej rękę na ramieniu i szepcze do ucha. Przypomina jej wybór, jakiego dokonała, i mówi, że powin­na go dotrzymać. Mówi o tym, jakie zło spadnie na nich wszystkich, kiedy Johan dowie się prawdy o Małym Sivercie. O tym, że grzech zawsze jest drogo kupioną radością i Mali musi zapłacić tę cenę. I że nikt nie pozbędzie się swojego krzyża przez to, że świat za sobą zostawi w ruinie. - Tu chodzi nie tylko o twoje życie i o twoje szczęście, moja Mali. To wszystko dotyczy życia wielu osób, dobrze o tym wiesz. Spełniaj więc swój obowiązek. Mali podskoczyła, kiedy ktoś dotknął jej ręki. - Co? - spytała oszołomiona. Głos, który dopiero co sły­szała, był taki rzeczywisty. - Co mówisz? - Ja nie mówię nic, ale ty musisz już wracać. Zaraz od­pływamy. Dopiero wtedy zdała sobie sprawę, że to Johan stoi przy niej i trzyma rękę na jej ramieniu. - Płakałaś? - spytał zdziwiony. - Nie, ale tak mi brakuje babci. To była taka dobra i mą­dra kobieta ta twoja babcia. - To prawda - przyznał Johan. - Jak to ładnie z twojej strony, że przyszłaś odwiedzić jej grób. I to jeszcze takiego dnia. Ale już chodź. Pozwoliła, żeby wziął ją za rękę i poprowadził na dół do łodzi. Bo tak jak na ich ślubie, goście przypłynęli do kościo­ła łodziami. Pogoda była piękna, fiord leżał niemal bez ru­chu. Tylko od czasu do czasu nadchodził lekki jeszcze po­ryw wiatru, który wzbudzał na powierzchni drobne fale, rozbijające się z chlupotem o boki lodzi. - Morze się budzi - powiedział Johan i mrużąc oczy, pa­trzył w dal. Oceniał lśniące plamy na wodzie pojawiające się tu i ówdzie. - W każdej chwili może przyjść załamanie po­gody - dodał, spoglądając jeszcze na góry. - Musimy dostać się do domu, zanim zerwie się wichura. Płynąć łodziami w czasie sztormu to nie żarty. - To piękna panna młoda, ta twoja siostra - powiedział nieoczekiwanie. - I może najlepiej, że stało się właśnie tak, jak się stało - dodał. Mali patrzyła na niego zaskoczona. Johan unikał jej wzroku i pomagał jej wsiąść do łodzi. Jakie to do niego nie­podobne, myślała. On, który był pierwszy, by zionąć jadem i żółcią, nagle tak ładnie mówi o Margrethe. Najwyraźniej pożałował tego, co robił przedtem. To zresztą jego sposób proszenia o wybaczenie. W odpowiedzi uścisnęła jego dłoń i uśmiechnęła się po­spiesznie. - Święta racja, ja też tak uważam - powiedziała, siada­jąc wygodnie na ławeczce. - Cieszę się, że to mówisz. Nie odsunęła się, kiedy objął jej barki. Miała wrażenie, że słowa babki wciąż brzmią jej w uszach: „Spełniaj swój obowiązek". Wolno obracała na palcu pierścionek, który dostała od Jo. Mali dobrze wiedziała, że od niej w dużej mierze zależy, jak będzie wyglądać życie w Stornes w przy­szłości. Jeśli okaże Johanowi trochę życzliwości i dobrej woli, życie stanie się lepsze i łatwiejsze. Przynajmniej dla pozostałych domowników. A jednym z nich jest Mały Si­vert. Jest obowiązkiem Mali zadbać, by chłopiec dorastał w spokoju, by nie raniły go złe stosunki między matką i oj­cem. Bo on ojca kocha, nie ma co do tego żadnych wątpli­wości. I Johan też stawia syna ponad wszystko na świecie, dowodzi tego na wiele różnych sposobów, wszędzie chłopca ze sobą zabiera, potrafi leżeć na podłodze i bawić się z nim godzinami, bo on w Małym Sivercie nie widzi jedynie dzie­dzica majątku. On go kocha bez żadnych warunków. -Jesteś dorosłym chłopem, Johan - wypominała mu często Beret, kiedy ojciec i syn przewracali się razem po podłodze. Ale mówiła to bez niechęci w głosie. Ta kobieta również, aż trudno w to uwierzyć, ubóstwia­ła wnuka. Mali nigdy by nie przypuszczała, że Beret żywi ja­kieś uczucia do kogokolwiek prócz Johana. Musiała jednak przyznać, że się myliła. W dodatku jej uczucie do Małego Siverta było inne niż do Johana, to również Mali dość wcześnie odkryła. Johanem przejmowała się głównie dlate­go, że był jej potomkiem i miał zapewnić przyszłość rodu. W przypadku Małego Siverta było inaczej. Malca kochała dla niego samego. Mali wielokrotnie widziała to w jej spoj­rzeniu. To ją cieszyło, ale w równej mierze przerażało. W ogóle musiała uznać, że nie wszystko jest tak, jak po­czątkowo sądziła. Że niektórzy są tylko dobrzy, a inni tylko źli. Tymczasem wszyscy mają w sobie jakiś pierwiastek do­bra, również Beret i Johan. I zdała sobie sprawę z tego, że nie tylko ona sama mogłaby mieć szczęśliwsze życie. Johan również na to zasługiwał. Możliwe nawet, że był­by zupełnie innym człowiekiem, gdyby spotkał na swojej drodze kobietę, która by go kochała. On jednak wybierał na jakichś wariackich zasadach, a ona mu na to pozwoliła. Nieszczęście jest nie tylko jego winą, pomyślała nagle. Jest w tym też i jej wątpliwa zasługa. I jakim to prawem chodzi­ła po świecie, żądając szczęśliwszego życia? Życie jest, jakie jest. Nikt nie powinien niczego od życia żądać. To Pan Bóg decyduje i zawsze tak było, myślała. Mimo wszystko wesele w Innstad było wesołe i bardzo przyjemne. Najprzyjemniejsze wydarzenie od bardzo daw­na. Było dużo dobrego jedzenia, dobre picie i wydawało się, że radość nowożeńców spływa również na gości. Poza tym było oczywiste, że Halldis i Olaus Innstad z radością przy­ jęli do swojego domu i synową, i wnuka, większość ludzi bardzo się więc wystrzegała, żeby nie powiedzieć nic niepo­chlebnego wobec nich. Mali zwróciła uwagę, że gospodarz Gjelstad robi się co­raz bardziej gadatliwy, ale zauważyła też, że Ruth nie spusz­cza z niego oka i powstrzymuje jego niewczesne komenta­rze. Mali trochę się zdziwiła, że oni w ogóle zostali zaproszeni, potem przypomniała sobie jednak, że Bengt i chłopcy z Gjelstad trzymali się razem w okresie dojrzewa­nia, więc pewnie nadal się przyjaźnią. Dlatego cała rodzina została zaproszona, myślała. Ruth Gjelstad wiedziała, że lu­dzie z Innstad nie znają dobrze jej wulgarnego, nieciekawe­go męża, i za nic nie chciała, żeby się tu pokazał z najgor­szej strony. Strzegła go więc niczym jastrząb. Tańce nie były na tym weselu planowane, bo jeszcze nie minął rok od śmierci Eline. Kiedy jednak późnym wieczo­rem wuj Bengta wyjął skrzypce, otworzono mimo wszystko stodołę i kto chciał, mógł potańczyć na klepisku. Mali sie­działa, przyglądając się tańczącym, gdy nagle usiadł przy niej Havard. - No to teraz siostra będzie twoją sąsiadką - powiedział. ­Jak to dobrze dla was obu. Wydaje mi się, że nigdy nie wi­działem szczęśliwszej młodej pary, a ty? - nagle umilkł, za­rumieniony. Pospiesznie chwycił ją za rękę i mocno ścisnął. - Nie chciałem powiedzieć nic złego... Nie pomyślałem tyl­ko, że ty i Johan... - To było tak dawno temu - powiedziała Mali niepewnie i cofnęła rękę. - Zechciałabyś ze mną zatańczyć? - spytał nagle Ha­vard. Szczerze mówiąc, Mali nie zamierzała tańczyć z nikim, no chyba żeby Johan ją poprosił. Jego akurat nie chciała prowokować. Ale on siedział w izbie i pewnie pił z Gjelsta­dem. Ruth Gjelstad chyba zmieniła front w miarę upływu czasu. Mimo to Mali zamierzała odmówić, coś jednak spra­wiło, że wstała, pozwoliła, żeby Havard ją objął i poprowa­dził do stodoły. Pojęcia nie miała, co się z nią dzieje. To chy­ba ta bolesna tęsknota za ciepłem, bliskością drugiego człowieka. Chciała poczuć przy sobie silne męskie ciało, przymknąć oczy i na krótką chwilę poddać się marzeniu: że to Jo trzyma ją w ramionach, że to on jest przy niej. Czuła się tak rozpaczliwie samotna, taka potwornie opuszczona. Bo ten dzień przypominał jej, że ona dźwiga więcej niż ten krzyż, który odziedziczyła po babce. Marzenie o Jo na zawsze pozostanie marzeniem, to już teraz wiedziała. Dlatego takie kuszące było pragnienie, by poczuć bliskość kogoś takiego jak Havard, choćby na krót­ką chwilę. Kogoś, kto nigdy nie ukrywał, że ją lubi i szanu­je, i do kogo ona również żywiła tylko dobre uczucia. Opierała się o niego mocniej, niż zamierzała. Czuła jego silne ciało przy swoim, jego gorący oddech na policzku. Zdawała sobie sprawę, że on chciałby czegoś więcej niż ta­niec, chociaż o tym nie mówi. Jego ręka na jej plecach była gorąca, Havard trzymał ją mocno blisko siebie. Mali na chwilę przymknęła oczy i oddała się marzeniu. Gdy muzyka ucichła, szybko wróciła do rzeczywistości. Zarumieniona i skrępowana wymknęła się z objęć Havarda. - Powinnam wracać do izby - powiedziała pospiesznie. Po­prawiła spódnicę i wyszła ze stodoły w ciepłą czerwcową noc. Słońce dopiero co zaszło, ale niebo na zachodzie, w miejscu, gdzie niebo łączy się z morzem, wciąż było złociste i czerwone. Mali biegła, a Havard był tuż za nią i nagle złapał ją za rękę. - Co się stało, Mali? Czy ja cię czymś uraziłem? Zwolniła kroku i odwróciła się do niego. - Nie, nie, nic się nie stało. Ale ja... Bo widzisz, Johan... - Johan jest zazdrosny - powiedział Havard przeciągle. ­No, to akurat rozumiem. Sam bym był zazdrosny, gdybyś była moja. Ale ja tak bym o ciebie dbał, że nigdy byś nawet nie spojrzała na innego mężczyznę - dodał szeptem. Zaraz zdał sobie sprawę, że to, co powiedział, może zo­stać źle zrozumiane. - Ale ja nie myślę, Mali... ja tak nie myślę, ty przecież wiesz. Przecież nie sądzisz, że ja... Znaleźli się za domem i nagle on pociągnął ją w stronę głębokiego cienia z tyłu zabudowań. - Nie, Havard! Ja muszę już wracać. Dobrze wiesz, że to szaleństwo. Ja jestem mężatką! Przyciągnął ją do siebie mocno, gwałtownie, wziął jej twarz w dłonie i podniósł ku sobie. -Ale ty przecież chcesz - powiedział gorączkowo. ­Twoje ciało nie kłamie. Chcesz tego samego co ja i nieważ­ne, czy jesteś mężatką, czy nie. Przez krótką chwilę Mali się wahała. Przez krótką chwilę czuła palące pragnienie, by pójść za nim gdzieś, gdzie będą 108 sami. Oddać się mężczyźnie tylko z pożądania. Dać się po­prowadzić tam, gdzie nie istnieje ani miejsce, ani czas. Tyl­ko pożądanie. Wyrwała mu się jednak i pobiegła przez po­dwórze do domu. Przez cały dzień udawało jej się unikać gospodarza z Gjel­stad. Teraz przy wejściu do domu wpadła prosto na niego. - O, a czyż to nie nasza Mali? - zawołał i objął ją w pa­sie. Odór alkoholu buchnął jej w nozdrza. - Taka rozpalona i podniecona, jakbyś to ty była panną młodą, a nie twoja siostra. I to wtedy, kiedy twój chłop siedzi sobie spokojnie w domu. Ciągle masz jakieś swoje ciemne sprawki, Mali, tylko nikt o tym nie wie. Bo ty jesteś wspaniała, taka wspa­niała! W to ludzie wierzą. A w gruncie rzeczy to ty nie jesteś inna niż... -Zabieraj łapy! - syknęła i wyrwała mu się. - To, co ty myślisz i w co wierzysz, mnie nie obchodzi, ty draniu! - Może inni niedługo też tak zaczną myśleć - zachicho­tał obleśnie. - A wtedy cała twoja wspaniałość rozpadnie się jak domek z kart, no nie? - O czym ty, do diabła, gadasz? Nie chciała zadać tego pytania, ale ze strachu nie mogła nad sobą zapanować. Po prostu zaparło jej dech w piersi. - A co? Przestraszyłaś się? - zachichotał i uszczypnął ją w pośladek tak mocno, że podskoczyła. - Gdybyś miała czy­ste sumienie, tobyś się niczego nie bała, nie mam racji? Ale może ta wspaniała, wyniosła gospodyni ze Stornes nie jest tą, za jaką się podaje. Nigdy nie wiadomo. Powiem ci jed­nak, że ja wiem więcej niż inni. Więc miej się na baczności, Mali Stornes. Jeżeli chciałbym widzieć jakiegoś człowieka z pochyloną głową i na kolanach, to właśnie ciebie. A ja zwykle dostaję to, czego pragnę, w końcu dostaję - dodał. ­Mam czas, mogę czekać... - Jesteś pijany! - syknęła Mali. Ze strachu pot perlił się jej na czole. Serce biło jej tak mocno, że chyba było słychać. -Twój mąż też ma czas! Odbyliśmy długą, umoralniają-cą rozmowę, on i ja. On, ten twój Johan, zaczyna odzyski­wać rozsądek. Zaczyna się domyślać. Domyślać czego? - zastanawiała się Mali. Co ten okrop­ny człowiek wie? I o czym rozmawiał z Johanem? - A lepiej późno niż wcale, prawda? - powiedział Gjel­stad i rechotał przed nią w ciemnościach. -Lepiej późno niż wcale! Przemknęła obok niego i wbiegła do sieni. Przez chwilę stała tam, głośno dysząc, z trzęsącymi się rękami. To diabeł przeklęty, myślała. Śmiertelnie niebezpieczny diabeł, który mógł zniszczyć życie jej i jej syna. Nie wolno do tego dopuścić. Nie wiedziała jednak, jak miałaby go powstrzy­mać. Jeśli on naprawdę coś wie, to co ona może zrobić? - A ty co, latasz po stodole bez męża i tańcujesz? - zło­ścił się Johan, kiedy usiadła koło niego. Twarz miał purpu­rową. - Przyzwoita kobieta tak nie robi. -Ty byś przecież nie chciał ze mną iść - powiedziała Mali cicho. -A ja nie byłam tam długo. - Nie, ale z jednym zdążyłaś potańcować - wybełkotał i szarpnął ją za rękę. - Tańczyłaś z Havardem, no nie? -Johan , coś ty? Jakie głupstwa... - Tańczyłaś? - powtórzył i wpijał w nią zmrużone, wą­skie oczy. - Tańczyłam - odparła i z przerażeniem poczuła, że się czerwieni. - Ale przecież to nie było... Ręka Johana zacisnęła się z całej siły na jej ramieniu. Mali jęknęła z bólu. -Miej się na baczności - powiedział cicho, przez zaciś­nięte zęby. - Ja nie ze wszystkim się pogodzę. Moja cierpli­wość też ma granice. Zapamiętaj sobie! Ja nie jestem głupi! Nie taki głupi, jak kiedyś byłem - dodał, nie spuszczając z niej oczu. Przez resztę wieczoru Mali trzymała się w pobliżu Joha­na. Nie chciała kolejnej denerwującej kłótni, kiedy wrócą 110 do domu. Kłótni, która dla niej zawsze kończy się upoko­rzeniem. Dlatego starała się na wszystkie sposoby go udo­bruchać. A kiedy wrócili do domu nad ranem i on chciał ją mieć, pozwoliła mu na to bez żadnych protestów. Nie pró­bowała się wykręcać ani go od siebie odpychać, choć wszystko w niej burzyło się, kiedy dotykał jej ciała i dyszał jej w twarz odorem alkoholu. On był chyba zdziwiony i radośnie zaskoczony, bo nie wymyślał jej, nie wykrzykiwał bolesnych słów. Potem z po­mrukiem zadowolenia zsunął się z niej i zaczął chrapać, za­nim jeszcze Mali wyszła z jego łóżka. Nigdy nie czuła się bardziej upokorzona. ROZDZIAŁ 9 Przez cały tydzień po weselu lał rzęsisty deszcz. Dzień za dniem gęsta mgła zasłaniała niebo, wisiała nad dachami. Ale nikt nie narzekał. - Wszelki deszcz, który pada przed świętym Janem, jest pożyteczny dla plonów - powiedział Sivert rzeczowo i zdjął buty przemoczone podczas kolejnej wyprawy na dwór. ­Gorzej, jak deszcze przyjdą później. Możemy mieć tylko na­dzieję, że wypada się teraz i będzie koniec. Chociaż Mali nieraz miała wrażenie, że deszcz, kiedy już raz zacznie padać, nie przestanie nigdy, to jednak pogoda się zmieniała. Pewnego ranka, kiedy wstała z łóżka i wyjrza­ła przez okno, zobaczyła, że słoneczne światło mieni się wszędzie w kroplach rosy, a fiord jest spokojny jak nigdy. Mały Sivert ubierał się tak szybko, jak to tylko możliwe. Miał dość siedzenia w domu, deszcz dał mu się we znaki. Teraz wprost nie miał czasu zjeść śniadania, musiał jak naj­szybciej na podwórze. I jak zwykle trzymał się ojca. Najwy­raźniej bardzo sobie cenił pomaganie Johanowi, cokolwiek tamten robił. Mali uważała, że to po prostu nadzwyczajne. Nie mogła zrozumieć, co dla takiego małego chłopca może być interesującego, kiedy ojciec robi nowe stojaki do susze­nia siana albo kiedy sprawdza suszący się torf. Widziała jednak, jaki dumny i zadowolony jest Johan, zawsze kiedy chłopiec bierze go za rękę, i nie mogła mu tej przyjemności odbierać. Nawet jeśli Johanowi nie zawsze odpowiadało, że chłopiec depcze mu po piętach, to zawsze go ze sobą zabie­rał. Przynajmniej na jakiś czas. Tego lata Mały Sivert po raz pierwszy towarzyszył też rodzicom na górskie pastwiska, kiedy tam koszono trawę. Siedział na barkach ojca i promieniał z radości, a Mali szła obok nich. Mały Sivert bardzo lubił być z ludźmi i czuł się tym le­piej, im więcej ich było. Poza tym okazywał niezwykłą, jak na takie małe dziecko, miłość do natury. Mali poznawała to po jego rozradowanej buzi i roziskrzonych oczach. Wszyst­ko musiał wziąć w ręce, wszystko zbadać, od najmniejszego kamyka po różne stworzonka, jakie tylko zobaczył. A kiedy szli po kładce zawieszonej nad górską rzeką, nie okazywał ani odrobiny lęku, ani przed głębiną, ani przed strasznym hukiem spadającej wody. Przeciwnie, zdawał się być za­chwycony niezwykłym widokiem. Ta miłość do natury musi być charakterystyczna dla je­go ludu, myślała Mali. Odziedziczył ją po ojcu. Bo nie od­nosiła wrażenia, że Johan zauważał tak wiele z tego, co go otacza. Natomiast Jo... Mali nosiła w sercu tęsknotę niczym otwartą ranę, za każdym razem, kiedy go wspominała, sprawiało jej to dotk­liwy ból. Jo był jakby częścią samej natury, miłość do niej nosił w sobie, widziała to kiedyś i czuła. Podziwiała to, jak się odnosi do zwierząt, zresztą inni mieszkańcy dworu też to zauważyli. Było w tym coś niemal magicznego. Rozwście­czone byki i szalone krowy uspokajały się, kiedy Jo dotykał ich ręką i przemawiał w ich języku. Mały Sivert miał w sobie wiele z tego, tak wiele, że kilka razy Mali poważnie się o niego bała. Bo choć taki mały, żad­nych zwierząt się nie bał. Co jeszcze mógł odziedziczyć po Jo, zastanawiała się, patrząc na jego czarne, wijące się wło­sy. Strach w takich chwilach powodował gęsią skórkę, ale odpychała od siebie złe myśli. Sivert był taki zajęty Joha­nem i tym, co on robi we dworze, że na jego charakterze z pewnością odbiją się zachowania środowiska, w którym malec dorasta, a mniej krew cygańska, która płynie w jego żyłach. Poza tym nie jest przecież synem wyłącznie Jo. To ona go urodziła, jest jej dzieckiem, przede wszystkim jej... Na halach aż się roiło od ludzi. Mali dostrzegła Bengta i Margrethe i ruszyła w ich stronę. Po weselu prawie nie wi­dywała siostry. Każda miała dość zajęć w domu. - No i co tam słychać u nowożeńców? - spytała ze śmie­chem na powitanie. - Jeżeli pytasz mnie, to... nie może być lepiej. Bengt objął ramieniem swoją zarumienioną żonę i pa­trzył na nią wzrokiem pełnym dumy i miłości. - Teraz mu­szę pomagać przy koszeniu, zobaczymy się później, Mali, co? Zostaniesz tu chyba przez jakiś czas? - Ty wciąż wyglądasz jak panna młoda - powiedziała Mali, obejmując siostrę. - Rozkwitłaś niczym róża. Margrethe uśmiechnęła się, a potem przyciągnęła do siebie Mali. - Potrafisz dotrzymać tajemnicy? - wyszeptała jej do ucha. Gorący oddech łaskotał Mali po szyi. - Znowu jestem w ciąży! - Co? Rany boskie! Mali odsunęła nieco siostrę od siebie i patrzyła w jej pro­mienną twarz. - No, no, nie potrzebujesz ty wiele czasu - roześmiała się, tuląc Margrethe. - Gratuluję i cieszę się w twoim imieniu. - Ale zatrzymaj to na razie dla siebie - upomniała sio­stra. - To jeszcze bardzo wcześnie, a nigdy nie wiadomo. Chcemy poczekać z ogłoszeniem nowiny. Myślę jednak, że długo nie potrwa, a cała wieś się dowie. Bengt jest taki dumny, że mało nie pęknie! - Moim zdaniem będzie dobrze - powiedziała Mali z prze­konaniem. - Czuję to. O mój Boże, jak dobrze to słyszeć! - No to teraz wy w Stornes jesteście w stosunku do nas opóźnieni - żartowała Margrethe. - Chyba już najwyższy czas, żeby i u was coś się pojawiło. Mali odwróciła głowę. Udała, że szuka Małego Siverta. - Ja, niestety, tak łatwo w ciążę nie zachodzę - powie­działa krótko. - O, Mali, nie chciałam cię urazić. - Nie uraziłaś mnie - odparła Mali ze śmiechem, jakby trochę sztywniejszym niż przed chwilą. - Ale gdyby co, to ty pierwsza się dowiesz - dodała. Ale będziesz musiała długo czekać, pomyślała z goryczą, wzięła siostrę pod rękę i poszły razem przywitać się z Ane, która w tym roku też była gospodynią na górskim pastwi­sku. Johan nie jest w stanie spłodzić dziecka, żeby się nie wiem jak starał, myślała Mali. Po latach spędzonych w Stor­nes była tego najzupełniej pewna. To był bardzo wesoły dzień, przy pięknej pogodzie. Kie­dy po południu rozpoczęły się zabawy, Mali zauważyła, że Bengt objął ramieniem Margrethe i oboje, przytuleni do siebie, poszli wolno przez torfowiska wyżej na hale. Kiedy był tutaj ostatnio, należeli do najaktywniejszych we wszyst­kich zabawach, przypominała sobie Mali. Teraz woleli odejść, prawdopodobnie dlatego, by nie narażać na niebez­pieczeństwo kiełkującego w Margrethe nowego życia. Szli przed siebie, ramię przy ramieniu, połączeni szczęściem, o jakim Mali mogła jedynie marzyć. Długo patrzyła w ślad za nimi. Mały Sivert był śmiertelnie zmęczony, kiedy okropnie śpiący zwisał z ramion ojca w drodze na dół. W Stornes Mali chciała go wziąć i sama położyć do łóżka. - Ja go zaniosę na górę - powiedział Johan. - Chłopak robi się naprawdę ciężki. Usiadł przy oknie i patrzył jak Mali wkłada śpiącemu synkowi nocną koszulkę. Kiedy otulała go kołdrą, poczuła 116 na ramieniu rękę męża i zesztywniała. - On jest teraz najbystrzejszy ze wszystkich dzieciaków - oznajmił Johan z dumą, przyglądając się małemu. - Inni nie mają nawet w połowie takiego sprytu jak on. - To pewnie zależy też od oczu, które patrzą - odparła Mali, próbując rozluźnić swoje ciało, żeby go nie drażnić. ­Ty jesteś jego ojcem, a wtedy... - To nie tylko dlatego - przerwał jej Johan. -Dzisiaj wielu mówiło to samo, że z tego chłopaka to naprawdę wy­rośnie ktoś. I ja też tak myślę. On jest... on jest najlepszy -powiedział trochę niezdarnie. - Akurat ja też tak uważam - przytaknęła Mali, ostroż­nie próbując usunąć się na bok. Johan jednak stał obok i trzymał ją mocno. - Powinniśmy mieć więcej dzieci - powiedział nagle. ­A przynajmniej z jedną małą dziewczynkę, która byłaby tak samo ładna jak mama - mamrotał, przesuwając wargami po jej karku. - Jeszcze będziemy mieć - zapewniała Mali cicho. No i nadeszło to, czego się najbardziej obawiała. Podnie­cony opowiadaniem, jakiego to wspaniałego syna spłodził, i ożywiony pragnieniem posiadania więcej dzieci, a może też i dlatego, że po weselu Mali była dla niego bardziej życz­liwa i chętniej przyjmowała jego umizgi, żeby nie podsycać ewentualnych podejrzeń, odwrócił się ku niej i obiema rę­kami objął jej głowę. Przyglądał jej się przenikliwym wzro­kiem. - Jesteś tak samo piękna jak wtedy, kiedy mi ślubowałaś - wyszeptał. - Nie, jesteś o wiele piękniejsza - dodał ochry­ple. - Należysz do tych kobiet, które pięknieją po urodzeniu dziecka. Nabierają okrąglejszych kształtów i mają jakiś no­wy błysk w oczach. Szukał wargami jej ust, a ona stała nieporuszona w jego ramionach i bez protestu przyjmowała zaślinione pocałun­ki. Po chwili jednak znowu próbowała się uwolnić. 117 - Powinniśmy chyba zejść na dół, Johan - powiedziała cicho. - Nie było nas przez cały dzień. Pewnie jesteśmy tam potrzebni... Johan nie słuchał. - Zrobiłaś się taka... taka miła od jakiegoś czasu - szep­tał. - Może to tego właśnie ci brakowało? Bo ty przecież też byś chciała mieć więcej dzieci, prawda? - Jeżeli będzie nam to dane - westchnęła Mali, starając się odepchnąć go od siebie. - To przecież nie my kierujemy takimi sprawami, Johan. -N o ale moglibyśmy trochę pomóc - powiedział ze śmiechem, wziął ją na ręce i zaniósł na swoje łóżko. ­Wiesz, jaka ty jesteś śliczna, Mali? Mogłabyś przecież być jak troll, ale z tobą jest tak jak z naszym synem, nie ma wspanialszej od ciebie. Przynajmniej jeżeli jesteś taka jak teraz... Mali ułożyła się na plecach. Wiedziała, że gdyby zaczęła protestować, wybuchnie awantura. Johan był na pół pijany i sentymentalny. U niego krótka droga od pięknych słów do wściekłego gniewu, wiedziała o tym z gorzkiego doświad­czenia. Trzymała się rękami kolumienek przy oparciu łóżka i zamknęła oczy. Podniósł w górę jej ubranie i aż się ślinił z podniecenia. Mali drżała. - Mali, Mali - szeptał Johan nad nią. Drgnęła gwałtownie. Dokładnie tak samo mówił Jo, kie­dy ją brał tamtej nocy nad brzegiem fiordu. Szeptał jej imię, gdy oddawała mu się pierwszy raz. Nagle pod powiekami Mali pojawił się jego obraz, boleśnie wyraźny. Ta piękna, opalona na brązowo twarz, te oczy, mieniące się, szarozielo­ne, i te czarne włosy wijące się nad karkiem. Na krótką chwilę Mali puściła kolumienki łóżka i splotła ramiona na karku Johana, przyciągnęła go do siebie i wsu­nęła palce we włosy nad karkiem. Nie trafiła jednak na wil­gotne loki. Rzadkie, sterczące na boki włosy Johana lepiły się jej do rąk i otworzyła oczy. Rany boskie, pomyślała, a ból dławił ją w piersi. Przez jedno krótkie okamgnienie wyda­wało jej się, że to Jo... Nigdy lato nie mijało szybciej, myślała Mali, wyglądając przez kuchenne okno. Sianokosy udały się znakomicie, w stodołach pełno było pachnącego siana. Nie będą się musieli martwić o paszę na zimę. Przeciwnie, słyszała, jak Sivert mówił do Jo­hana, że trzeba by tej jesieni zostawić więcej owiec, po prostu zwiększyć stado. To zawsze jest ryzyko, jeśli któregoś roku zbiory są kompletnie nieudane, ale przecież zawsze te owce, których nie ma czym karmić, można przeznaczyć na mięso. Poza tym Sivert od jakiegoś czasu rozmyślał nad powiększe­niem pól, zagospodarowaniem części nieużytków. Tego roku jednak nic jeszcze z tego nie będzie. Może w następnym. Mali stała i patrzyła w stronę szopy na łodzie, obracając przy tym na palcu pierścionek, który dostała od Jo. Tego la­ta nie miała wielu okazji, żeby posiedzieć tam w wolnych chwilach. Nadal w domu pomagały jej Ingeborg i Ane, ale odkąd została główną gospodynią w Stornes, jakoś dziwnie wciąż przybywało spraw, których musiała pilnować. Teraz to na niej spoczywała cała odpowiedzialność, a Beret nigdy nie dawała jej o tym zapomnieć. Teściowa częściej przesia­dywała w głównej izbie, niż Mali by sobie życzyła, zawsze jednak znajdowała świetny pretekst, żeby tu przychodzić. Ale też znacznie rzadziej niż kiedyś obie, teściowa i synowa, otwarcie się ze sobą ścierały. Ale i to się jeszcze zdarzało, głównie dlatego, że Beret uważała, iż Mali niemal wszystko robi nie tak jak trzeba. Nie traktuje poważnie swoich obo­wiązków gospodyni największego dworu w okolicy. - Dziadostwo zawsze będzie dziadostwem - cisnęła w twarz synowej któregoś dnia szczególnie niezadowolona. - Mimo wszystko jednak to ja jestem tu teraz gospody­nią - odparła Mali ostro. - A jeżeli ci się coś nie podoba, to powinnaś siedzieć w swoim domu. Tutaj sprawy idą jak na­leży - zakończyła. - I Stornes nie jest gorzej zarządzane niż za twoich czasów. Choć jednak Mali starała się, jak mogła, otrząsnąć po ta­kiej ostrej wymianie zdań i surowej krytyce, to przeżywała je bardziej, niż chciałaby przyznać. Dlatego starała się jesz­cze bardziej i pracowała więcej, niż w rzeczywistości musia­ła. Zła była na siebie za to, że niewyparzony język Beret wciąż ma wpływ na jej życie. Tym bardziej, że wiedziała, iż wykonuje swoją pracę tak samo dobrze, jak niegdyś wyko­nywała ją Beret. To zrozumiałe, że starsza miała w różnych sprawach więcej doświadczenia. Często Mali chciałaby ją poprosić o radę i wskazówki, ale Beret musiałaby się zmie­nić. Teściowa miała zwyczaj krytykować wysiłki i umiejęt­ności Mali przy innych ludziach. Ostatnio nie zdarzało się to często, ale jednak się zdarzało. Fiord mienił się tak, że aż bolały oczy od patrzenia. Klo­ny i osiki zaczynały już nabierać jesiennych kolorów, a po­wietrze było czyste niczym kryształ. Zaraz trzeba zacząć kosić zboże. I nagle Mali postanowiła ukraść dla siebie odrobinkę czasu, zejść na brzeg i posiedzieć z pół godziny przy szopie na łodzie. Potrzebowała tego. Chwili w samot­ności z marzeniami o Jo. - Same zdążycie przygotować obiad na czas - powie­działa do Ane, stojącej nad wielkim garnkiem rosołu. - Pewnie, że zdążymy - odparła tamta. - Czy coś się stało? -A Mały Sivert? - spytała Mali. - Gdzie on jest? - Poszli z Beret szukać jagód w lesie - odparła Ane. ­O co chodzi? - powtórzyła pytanie. - O nic - powiedziała Mali. - Muszę tylko mieć wolne pół godziny. Wrócę, zanim zadzwonicie na obiad. Bez dodatkowych wyjaśnień wybiegła z kuchni. Nie po­szła wzdłuż domu przez ogród, na wypadek gdyby służące chciały zobaczyć, dokąd idzie. Szopa na łodzie była jej ta­jemnym miejscem. Kiedy tam szła, nikt o tym nie wiedział. Okrążyła zabudowania i pobiegła na brzeg. Zapach słonej morskiej wody uderzył ją w nozdrza, kiedy podeszła do szo­py. Osunęła się na ziemię przy ścianie, na plecach czuła cie­pło rozgrzanych w słońcu drewnianych bali. Oddychała wolno, patrzyła w dal ponad roziskrzonym fiordem, potem skierowała wzrok ku wysokim górom i ku niebieskiemu nie­bu z białymi obłokami, wolno przepływającymi nad ziemią. To było jej miejsce. Wyciągnęła rękę i zerwała kilka różo­wych kwiatków, które kołysały się na wietrze. Potem opar­ła głowę o ścianę i przymknęła oczy. Wszystko jest tak jak tamtego wieczora, myślała i czuła, że łzy napływają jej do oczu. Zapachy, cisza, chlupot mor­skich fal rozbijających się o brzeg. Jedyne, czego brakowa­ło, to odgłos stóp biegnących po kamieniach. Jego stóp... Jak długo człowiek może żyć z taką tęsknotą w sercu? Czy można od niej zachorować? Czasami tak jej się właśnie zdawało, że w końcu się rozchoruje od tego wszystkiego. Było to w chwilach, kiedy prawie nie była w stanie wykony­wać swoich codziennych obowiązków. Rankami, kiedy nie miała dość siły, by wstać, bo przez całą noc Jo był w jej snach. Czuła ciepło jego silnego ciała na swojej skórze, czu­ła pod palcami jego miękkie włosy. A potem się budziła, mokra i obolała z pożądania, i zdawała sobie sprawę z tego, że tuliła się do Małego Siverta. Że to jego lokami bawiły się jej palce. To zawsze był on. Nigdy Jo... Minęły już ponad trzy lata, od kiedy Jo pracował w Stor­nes. Ponad trzy lata dzieliły ją od tamtej cudownej nocy nad brzegiem. Trzy lata, odkąd danym jej było żyć. Trzy długie lata od chwili, kiedy oddała się mężczyźnie w oszałamiają­cej radości i grzechu. Wydaje się, że to wieczność, pomyśla­ła. I to należało do wieczności. Mimo to nie minął ani jeden dzień, żeby o nim nie myślała. Jak mu się teraz powodzi? Czy znalazł sobie nową ko­bietę? Na myśl o tym żołądek kurczył jej się boleśnie. Jo i jakaś inna kobieta... Nie była w stanie sobie tego wyobra­zić. Zarazem jednak wiedziała, że nie może oczekiwać, by resztę życia spędził w samotności, on, taki młody, obdarzo­ny gorącą krwią, pełen sił. Zawsze jednak, gdy tylko taka myśl się pojawiła, odsuwała ją od siebie pospiesznie. Jo jest jej. Tylko jej... Dwa dni później zatelefonowała Margrethe z wiadomością, że do Innstad przyjechali Cyganie. Może w Stornes mają dla nich jakieś zlecenia? Jak zawsze, kiedy mówiono o Cy­ganach, Mali robiło się gorąco i traciła dech. - Ale jeśli nawet niczego nie potrzebujecie, to ty powin­naś przyjechać - mówiła Margrethe z przejęciem. - Jest z ni­mi młoda kobieta, która ma bardzo piękne materiały na sprzedaż. Jestem pewna, że Johan by ci kupił, jeśli go po­prosisz, na nową suknię czy bluzkę. - Zapytam go - odparła Mali. - A co to za tabor przyje­chał? - spytała jakby mimochodem. - Nie wiem, jakiś zwyczajny cygański tabor - powiedzia­ła Margrethe. - Osiem, może dziesięć osób. I dzieci. Do­kładnie nie liczyłam. Interesowała mnie najbardziej ta ko­bieta z materiałami. Tak więc Mali dowiedziała się niewiele, a nie miała od­wagi dalej wypytywać. Postanowiła, że mimo wszystko po­jedzie do Innstad. Nie chciała w domu o niczym wspominać, dopóki się nie dowie, co to za Cyganie. Jeśli tabor okaże się „niegroźny", powie po powrocie, na wypadek gdyby Beret lub mężczyźni mieli do nich jakieś sprawy. Poleciła więc Ane zajmować się małym i kiedy mężczyźni po jedzeniu wrócili do pracy, za­przęgła do kariolki. Nie chciała, żeby ktokolwiek wiedział o jej wyjeździe. Ane powiedziała, że siostra dzwoniła, bo chce coś od niej pilnie pożyczyć. Pojedzie szybko i raz-dwa wróci. 122 - A Mały Sivert by nie mógł pojechać odwiedzić swoje­go kuzynka? - pytała Ane zdumiona. - Ci malcy tak się lu­bią. - Nie. Olaus ma katar - skłamała Mali, nie patrząc na służącą. - Nie chcę, żeby się Mały Sivert zaraził. Bo jak on zachoruje, to my wszyscy też, a nikt nie ma na to czasu. Na­prawdę nie zabawię tam długo. Przypilnuj dziecka, Ane. Za nic na świecie nie zabrałaby ze sobą dziecka. Bo gdy­by w taborze była ciotka Jo i zobaczyła chłopca, natych­miast by się zorientowała. To mądra kobieta, ta stara ciotka Jo, Mali zauważyła to już dawno. Jeśli ktoś się czegoś do­myślał na temat Mali i Jo, to właśnie owa ciotka. Z drugiej jednak strony Mali czuła się bezpieczna i wiedziała, że tam­ta nic złego jej nie zrobi. Jest pod tym względem podobna do babki Johana, przyszło Mali do głowy. Margrethe i Olaus czekali na nią na podwórzu. Siostra była zadowolona i uśmiechnięta, z już bardzo widoczną cią­żą. To musi być jakieś wielkie dziecko, pomyślała Mali. Al­bo też jej organizm zatrzymuje wodę. Na moment zobaczy­ła znowu przed sobą opuchnięte, zniekształcone ciało Eline i przeniknął ją dreszcz. Otrząsnęła się jednak. Siostra wy­gląda jak okaz zdrowia, jej naprawdę nic nie grozi. To tylko ja widuję duchy w biały dzień, myślała. Zawsze kiedy przy­jechała do Innstad, przypominała sobie Eline. I chyba jesz­cze długo tak będzie. - Nie przywiozłaś Małego Siverta? Olaus tak się cieszył, że go zobaczy - powiedziała Margrethe zdziwiona. - Bardzo się spieszyłam - odparła Mali wymijająco. -Poszedł gdzieś z ojcem, nie miałam czasu go szukać ani przebierać. Bo nie mogę zostać na długo. Teraz tyle roboty. Musisz poczekać do następnego razu, Olaus - powiedziała i pogłaskała rozczarowanego, pociągającego nosem sio­strzeńca. - Albo ty z mamą przyjedziesz do nas któregoś dnia. Margrethe zawołała służącą, żeby się zajęła dzieckiem, a sama poprowadziła Mali na dół, do stodoły. -J a kupiłam sobie materiał na sukienkę. Uszyję nową na Boże Narodzenie, bo w te, co mam, na pewno się w świę­ta nie zmieszczę. Już teraz ledwo się dopinają, taka się zro­biłam gruba. - A poprzednim razem taka nie byłaś? - spytała Mali, bardzo się starając, żeby jej głos brzmiał obojętnie. Margrethe roześmiała się i klepała zadowolona swój brzuch. - Poprzednim razem to w szóstym miesiącu jeszcze nic po mnie nie było widać. Bengt mówi, że chyba urodzę jakie­goś olbrzyma. A żebyś wiedziała, jaki jest dumny! - A ty jesteś zdrowa, jak rozumiem? - Zdrowa? Pewnie, że jestem zdrowa. Dlaczego miała­bym nie być? - No jasne - powiedziała Mali pospiesznie. - Zresztą wyglądasz tak zdrowo, że przyjemnie na ciebie patrzeć. Ale do doktora, a przynajmniej do akuszerki, to powinnaś iść od czasu do czasu. - I chodzę. Oni tu w domu mają bzika na punkcie mojej ciąży. Co oni sobie myślą, że ja jestem jakaś wiotka lebioda czy co? Nagle przystanęła, zarumieniła się i popatrzyła na Mali wielkimi oczyma. - O rany boskie! A ja całkiem zapomniałam, że Eline... - Eline była chora przez cały czas - powiedziała Mali krótko. - Tylko że nic nikomu nie mówiła. A poza tym ona nie chodziła do doktora. Nie musisz się niczego oba­wiać, Margrethe. Ty jesteś młoda, zdrowa i silna jak koń. I urodzisz szybko niczym kotka - dodała ze śmiechem. Coś jednak wzbudzało jej niepokój. - Tak przynajmniej było z Olausem - powiedziała Mar­grethe. - Ledwo akuszerka stanęła w drzwiach, a on już był na świecie, bez żadnych problemów. Nie, z Olausem nie by­ło żadnych problemów. Na tym rozmowa się skończyła, bo właśnie doszły do stodoły, gdzie ulokowano Cyganów, i Margrethe wprowa­ 124 dziła Mali do środka. Ponure myśli najwyraźniej ją opuści­ły. W kącie stodoły ktoś położył deski na dwóch pustych beczkach i na tych deskach rozwiesił piękne tkaniny różne­go gatunku i kolorów. Tyłem do wejścia stała młoda kobie­ta i wyjmowała z worka kolejne tkaniny. - Czyż nie są piękne? - zawołała Margrethe zachwyco­na. - Spójrz tam, pokażę ci, co ja sobie kupiłam na sukien­kę. Myślę, że Karoline ma tego jeszcze więcej. Prawda, Ka­roline? Młoda kobieta wstała pospiesznie i odwróciła się w ich stronę. Przez nieskończenie długą chwilę Mali stała jak wrośnięta w ziemię. Miała oto przed sobą niebywale piękną kobietę, mniej więcej w swoim wieku. Włosy tamtej były czarne z niebie­skawym połyskiem, oczy mieniły się w półmroku, białe zę­by wyraźnie się odbijały od brunatnej twarzy. Kiedy Mali zobaczyła jej oczy, doznała ukłucia w sercu. Były szarozie­lone, połyskujące złotawo. Takie oczy Mali widziała tylko u dwóch ludzi na świecie, u Jo i u swojego synka. Czy ta ko­bieta należy do rodziny Jo? - Karoline, to jest moja siostra, Mali ze Stornes. Ona też by chciała coś u ciebie kupić - powiedziała Margrethe. Mali nie mogła oczu oderwać od tamtej. Kim ona jest? Wmawiała sobie, że pewnie widziała ją już kiedyś i dlatego wydaje się jej taka znajoma. Gdyby jednak tak było, to ona też by mnie pamiętała, pomyślała Mali. Kogoś takiego się nie zapomina. - Mali Stornes, ach tak - powiedziała Karoline, wycią­gając na powitanie rękę, na której podzwaniały bransoletki. - Słyszałam o tobie. Mój brat pracował kiedyś w Stornes. To musiało być jakieś... no właśnie nie wiem, chyba jakieś dwa albo trzy lata temu. - Trzy - odparła Mali ledwie dosłyszalnie. ROZDZIAŁ 10 Mali czuła, że ziemia ugina się jej pod nogami. Karoline jest siostrą Jo! Nic dziwnego, że wydawała jej się znajoma. Jest tak niewiarygodnie podobna do Jo, że Mali nie może ode­rwać od niej oczu. Szalone myśli i sprzeczne uczucia wypeł­niały jej głowę. Nie wiedziała, że Jo ma siostrę. Kiedy się le­piej zastanowiła, to zdała sobie sprawę, że tak naprawdę niewiele wie o jego rodzinie, oprócz tego, co sam jej powie­dział o kobiecie, którą kochał, a która umarła. - Co się stałom, Mali? Źle się czujesz? Zrobiłaś się taka blada. Margrethe wzięła ją pod rękę i patrzyła na nią zmartwio­na. Wielkim wysiłkiem woli Mali jakoś się opanowała, głę­boko wciągała powietrze i próbowała się uśmiechać. - Nie wiem, co mi się stało. Jakoś tak źle się poczułam -tłumaczyła przepraszająco i wypuściła z rąk dłoń tamtej ko­biety. - Niedawno byłam przeziębiona, może to jeszcze od tego. Ale już mi przeszło - uśmiechnęła się i zaczęła oglą­dać wyłożone materiały. -Miło było cię poznać - powiedziała, spoglądając na Karoline. - Nawet nie wiedziałam, że Jo ma siostrę. Bardzo byliśmy z niego zadowoleni tamtego lata, kiedy u nas pra­cował w Stornes. To wspaniały pracownik i sympatyczny człowiek, wszyscy tak uważaliśmy - dodała pospiesznie. - Tak, mój brat to dobry człowiek-uśmiechnęła się Karo­line. - O ile- dobrze pamiętam, on też się dobrze czuł w Stor­nes. Mówił, że go dobrze wszyscy traktowali i zapłatę też do-stał dobra - mówiła. - Ale po tamtym lecie nie był już taki sam jak przedtem - dodała w zamyśleniu. - Przez jakiś czas nawet bardzo się o niego baliśmy. Myśleliśmy, że może jest po­ważnie chory. Ale jakoś mu w końcu przeszło - dodała. - My też nigdy go więcej nie widzieliśmy, ani jego tabo­ru - powiedziała Mali z bijącym sercem. - Co tam u niego teraz słychać? Jak mu się powodzi... Dalej przeglądała materiały, śmiertelnie przerażona, że jej reakcje wydadzą się obu kobietom dziwne. - Dziękuję, teraz to już całkiem dobrze - odpowiedziała siostra Jo. - Zresztą to zawsze jest lepiej, kiedy mężczyzna znajdzie sobie kobietę. Mali czuła, że się zapada i zapada w otchłań. Inna kobie­ta... Minęła dłuższa chwila, zanim odważyła się odezwać. Wszystko w niej się burzyło. - A więc on się... -Tak, związał się z pewną kobietą. Jedną z naszych. No... będzie już niedługo rok, jak są razem, czekamy więc, że urządzą wesele. Na razie jednak nic z tego. Zresztą my nie traktujemy ślubu bardzo poważnie - dodała. - Równie dobrze można się obyć bez pastora i błogosławieństwa. To miłość się liczy, przynajmniej ja tak sądzę. Mali nie mogła opanować drżenia rąk, ukryła je więc pod materiałami. W żołądku piekło ją ze zdenerwowania żywym ogniem. Widok tej kobiety, tak podobnej do Jo, przywołał wszystkie wspomnienia, które napływały gwał-towną falą. Bardzo chciała wyciągnąć rękę i dotknąć jej gładkiej, brunatnej skóry, napełnić dłonie jej czarnymi jak noc, błyszczącymi włosami, objąć ją i poczuć ten sam za­pach co wtedy w ramionach Jo. Ale silniejsza od wszystkich innych uczuć była świado­mość, że Jo znalazł sobie inną kobietę! Że inna leżała z nim . 128 w łóżku co noc. Że ją kochał, obejmował, szeptał jej imię. Nogi odmawiały Mali posłuszeństwa, zrobiło jej się niedo­brze i musiała wybiec na dwór. Ledwo zdążyła schronić się za narożnikiem stodoły i zwymiotowała. Margrethe wybiegła za nią. - Naprawdę musisz być chora - powiedziała, obejmując siostrę. - Chodźmy do domu, powinnaś się czegoś napić, to ci dobrze zrobi. I może połóż się na chwilę, zanim poje­dziesz z powrotem do Stornes. Wyglądasz jak duch - doda­ła. - Albo jakbyś zobaczyła ducha - poprawiła się, patrząc badawczo na siostrę. Mali wyprostowała się i otarła ręką usta. - Już mi przeszło - zapewniała. - Coś mi tkwiło w żo­łądku przez cały dzień. Nareszcie się tego pozbyłam. Zno­wu czuję się dobrze. Naprawdę - dodała z bladym uśmie­chem. - Mimo to chodźmy do domu - powtórzyła Margrethe wciąż niespokojna. - Moim zdaniem nie wyglądasz za do­brze. - Ale ja jeszcze nie obejrzałam żadnych materiałów -protestowała Mali. - A przecież po to przyjechałam. I chęt­nie trochę popatrzę. - Uśmiechnęła się znowu i uścisnęła rękę siostry. Mali nie obchodziły wywieszone w stodole tkaniny, ją inte­resowała Karoline. Koniecznie musi z nią jeszcze porozma­wiać, być z nią jeszcze chwilę. Miała wrażenie, że dzięki te­mu jest jakby bliżej Jo, że jakoś się z nim łączy poprzez jego siostrę. Zarazem zdawała sobie sprawę z tego, że musi być opanowana, niezależnie od tego, co zostanie powiedziane. Że nie może się w żaden sposób zdradzić. Bo Jo z całą pew­nością nie opowiedział siostrze o tym, co go z Mali łączyło. Jedynie wspomniał o niej, jako o jednej z osób, które poznał w Stornes. -Margrethe! Margrethel - To służąca wolała. Szła w stronę stodoły z Olausem na rękach. - Co się stało? - Margrethe odwróciła się ku nim. - Olaus uderzył się w głowę o kant stołu. Wyrywa się do mamy, nie pozwala sobie pomóc. Chyba nabił sobie guza, myślę, że będziesz musiała sama się nim zająć. - To ja się jeszcze trochę rozejrzę - powiedziała Mali. ­Zajmuj się Olausem, ja zaraz przyjdę. Margrethe trochę się wahała, Mali jednak popchnęła ją zdecydowanie do synka. - Idź. Olaus wrzeszczy tak, że umarłego by obudził. Ja zaraz przyjdę. Kiedy wróciła do stodoły, Karoline siedziała w kucki i roz­mawiała z jakimś małym chłopcem. Na widok Mali wstała, chłopiec też odwrócił się w jej stronę, a ona patrzyła na nie­go jak zaczarowana. Był niewiarygodnie podobny do Małe­go Siverta. Z wolna przykucnęła obok niego i wzięła jego brudną rączkę. - Jak ci na imię? - spytała. Malec unikał jej wzroku i nie odpowiadał. Mali dosłow­nie chłonęła rysy dziecka i odkryła, że to podobieństwo do jej syna wynika nie tyle z jego rysów, co z karnacji. Miał te same czarne loki co Mały Sivert i takie same mieniące się szarozielone oczy. Nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że to rodzinne podobieństwo. Gdyby ktoś z jej rodziny zoba­czył obu tych chłopców razem... czy Margrethe tego nie za­uważyła...? Mali poczuła, że strach dławi ją w gardle. Po­liczki jej płonęły. - On ma na imię Mathias - powiedziała matka, bo ma­lec milczał. - Bawił się w strumieniu i jest kompletnie prze­moczony. Musimy znaleźć dla niego suche ubranie. Mali położyła lewą rękę na ciemnej główce i uśmiechnę­ła się. Nagle poczuła rękę Karoline na swojej. Cyganka 130 przyglądała się z zainteresowaniem pierścionkowi, który Mali dostała od Jo. Mali zrobiło się gorąco. -Skąd go masz? - spytała Karoline, dotykając pier­ścionka. - Odziedziczyłam go - odparła Mali krótko. Chciała cofnąć rękę, ale nie miała odwagi. Bała się, że to może zostać źle zrozumiane, gdyby sobie nie życzyła, żeby tamta oglądała pierścionek. Nie mogła... - Bardzo ładny. Wiesz, mój brat też jest bardzo zdolny, robi śliczne rzeczy ze srebra. Niektóre daje w prezencie, in­ne sprzedajemy. Twój pierścionek jest wyjątkowy. Nigdy nie widziałam podobnego, ale gdybym nie wiedziała, pomyśla­łabym, że zrobił go Jo. - Niestety, to nie on - powiedziała Mali i cofnęła rękę. ­Jak mówię, odziedziczyłam ten pierścionek. Po mojej mat­ce - dodała lekko ochrypłym głosem. Karoline skinęła głową i zaczęła ściągać mokrą koszulę ze swojego syna. Spojrzała tylko na Mali badawczo, jakby ją chciała o coś zapytać, ale zrezygnowała. - No nie wiem - westchnęła Mali. - Chyba jednak nicze­go nie kupię - powiedziała pospiesznie. - Siostra na mnie czeka, a i czasu mam mało. Karoline zdjęła dziecku mokrą koszulę. Pochyliła się nad workiem i szukała czegoś suchego na zmianę. - Powodzenia - bąknęła Mali i chciała wyjść. Nagle przystanęła i jak zaczarowana patrzyła na nagie, ciemne piersi chłopca. Tuż pod lewą brodawką zobaczyła maleńkie znamię w kształcie serca. Na uginających się nogach wyszła ze stodoły. Nie poszła prosto do dworu. Spotkanie z siostrą Jo całkowi­cie wytrąciło ją z równowagi. Ale to, co sprawiło, że czuła się okropnie i musiała się oprzeć o pień starej jabłoni, to wiadomość, że Jo znalazł sobie inną kobietę. Zazdrość pali­la ją żywym ogniem, znowu musiała zgiąć się wpół i zwy­miotować. Ocierała usta ręką i czuła, że twarz ma mokrą od łez. W końcu uniosła głowę i głęboko wciągnęła powietrze. Sztywnymi palcami poprawiła włosy, obciągnęła suknię, sprawdziła, czy nie jest przypadkiem zabrudzona wymioci­nami, potem wolno poszła przez sad do domu. W Stornes nie wspomniała ani słowem, że w Innstad są Cyganie, i miała nadzieję, że nikt inny o tym nie powie. A je­śli jednak, to zawsze może powiedzieć, że jej to całkiem wyle­ciało z głowy. Pojechała odwiedzić Margrethe, a nie oglądać Cyganów. Ale nikt nic nie powiedział, a następnego popołu­dnia Mali zobaczyła na drodze chmurę kurzu, znak, że tabor wyruszył w dalszą drogę. Patrzyła w ślad za nimi, dopóki nie zniknęli jej z oczu na skraju lasu, a chmura kurzu opadła na drzewa. Odetchnęła z ulgą. Mimo to czuła, że coś w jej życiu przepadło nieodwracalnie razem z tym taborem. Nadzieja... Czas, jaki potem nastał, był dla Mali bardzo trudny. Nosiła w sobie wielki smutek i ból, jakby utraciła ukochanego człowieka. I w jakimś sensie tak przecież jest, myślała w długie, ciemne jesienne noce. Utraciła Jo. Na myśl o tym, że on jest teraz z inną kobietą, robiła się chora. Nie żeby mu wyrzucała, że nie potrafił żyć sam... chociaż, z drugiej stro­ny, tak właśnie robiła. Wierzyła, że po niej on nigdy z inną kobietą się nie zwiąże. Nigdy nikogo nie pokocha. Oni dwo­je byli sobie przeznaczeni na zawsze, Mali od początku by­ła o tym przekonana. Nic nie mogło między nimi stanąć, bo to, co ich łączyło, było wyjątkowe, odmienne. Czuła to i wierzyła, że Jo czuje tak samo. Czy może tylko miała na­dzieję, że tak jest? Teraz go utraciła. Już do niej nie należał. Wszystko się skończyło... Straciła apetyt, schudła, zrobiła się blada. Wszyscy w domu przyglądali się jej z troską. Nieustannie czuła na 132 karku ich spojrzenia i wiedziała, co myślą. Ze mianowicie Mali jest znowu w ciąży. Kiedy jednak w końcu Beret, w imieniu wszystkich, wprost ją o to zapytała, Mali odparła krótko -nie! - Coś mi musiało zaszkodzić - powiedziała tylko. - Al­bo to jakaś zaraza. Tyle się słyszy ostatnio, że ludzie choru­ją - dodała, unikając wzroku teściowej. Zarówno Johan, jak i Beret pospiesznie zaproponowali, że skoro tak, to Mały Sivert powinien sypiać w osobnym łóżku. Nikt przecież właściwie nie wie, co Mali dolega i czym chłopiec mógłby się zarazić. Na to jednak ona zare­agowała ze straszną furią. - Ludzie są chorzy, jeżeli nie mo­gą drugiemu zrobić krzywdy! - krzyczała. - Jeżeli mi nie przejdzie, to pójdę do doktora - zapewniała. Nigdy jednak nie pozwoli, żeby zabrano jej dziecko z łóżka. Bo jest jedynym, co jej zostało po Jo. Syn i pierścio­nek. Nocami obejmowała małe, ciepłe ciałko i płakała cicho we włosy synka. Jej serce było niczym otwarta rana, po­wstała z rozpaczy i żalu. W końcu zdała sobie sprawę, że przecież tak było zawsze. Kiedy Jo opuścił Stornes, jej nie zostało po nim nic prócz sy­na i pierścionka. Tylko że przedtem to do niej nie docierało. Przez cały czas nosiła w sobie żywą nadzieję. To ta nadzieja przeprowadzała ją przez wszystkie dni i noce bez niego, by­ła niczym chybotliwy płomyk światła w oddali. Teraz światło zgasło. Wszystko się odmieniło po spotkaniu z jego siostrą, kiedy się dowiedziała, że Jo ma inną. Może także ma dzieci, albo niedługo będzie miał. Czuła się zdradzona i oszukana. Ona też zdradziła i oszukała. Najpierw oszukała Johana, a potem, kiedy znowu musiała wrócić do łóżka męża, zdra­dziła Jo. Nie z własnej woli, ale jednak... Znowu Mali musiała się zmagać ze sobą. Siedziała i pa­trzyła na fiord w tę ciemną jesienną noc i czuła, że życie nie ma żadnego sensu. Nie minęło jednak wiele czasu, a zaczę­ła się jakoś wydobywać z tej paraliżującej depresji, powoli unosiła głowę, prostowała kark, Przecież ma dla kogo żyć! Ma Małego Siverta, najdroższą istotę na świecie. Dopóki go ma, nie podda się nigdy. W tym okresie wiele czasu poświęcała tkaniu makatek, godzinami siadywała przy krosnach, wszystko, co w jej du­szy było mroczne i bolesne, znajdowało odbicie w tych tka­ninach o pięknych, smutnych motywach w ciemnych bar­wach. Nikomu ich nie pokazywała, z nikim o nich nie rozmawiała, chowała głęboko w swojej panieńskiej skrzyni. Ale praca jej pomagała, zresztą zawsze siedzenie przy warsztacie tkackim dobrze na nią wpływało. Powoli, powoli największy smutek od niej odpływał i stwierdzała, że w gruncie rzeczy nie ma wielkiej różnicy między życiem przed spotkaniem z Karoline i po tym spo­tkaniu. Różnica znajdowała się w jej duszy, to było gorzkie rozczarowanie, że Jo znalazł sobie inną. Długo o tym myśla­ła i w końcu stwierdziła, że najgorsza, najbardziej bolesna jest taka pewność. To ona odbiera wszelką nadzieję... Zboża zebrano z pól i zaczęły się młocki. Mali miała wraże­nie, że w całym domu pełno jest słomy i plew, ale nic nie mogła na to poradzić. Co roku zostawiało się trochę nie-młóconego zboża na świąteczne snopki. W wigilię Bożego Narodzenia wystawia się takie snopki pełne ziarna dla pta­ków i nie do pomyślenia jest, żeby małe ptaszki nie miały swojego snopka, kiedy przylecą przed dom w święta. W tym okresie wszystkie stworzenia dostawały coś specjalnego, i domowy inwentarz, i szczególnie właśnie ptaki. Snopki dla nich przygotowywano przy młóceniu. Mały Sivert całe dnie spędzał w stodole i przyglądał się pracy. Któregoś dnia przydźwigał do domu wielki świątecz­ny snopek, który Johan dla niego przygotował. Chłopiec najchętniej wziąłby go ze sobą do łóżka, ale Mali wytłuma­czyła mu, że wtedy ziarna wysypałyby się z kłosów i ptaszki w święta nie miałyby co jeść. Nie wyglądał na do końca przekonanego, ale zgodził się przechowywać swój snopek w stodole. Musiał tam jednak stać na wybranym miejscu, z dala od wszystkich innych, i zażądał, żeby do świąt nikt go nie ruszał. Mali śmiała się z czułością, patrząc, jak malec dźwiga z powrotem do stodoły snopek dużo większy od niego. Noce zaczynały być chłodne, a pewnego ranka na podwórzu leżał szron. Nikt się jeszcze przymrozków nie spodziewał. - Trzeba sprowadzić krowy z letniej obory na dół - po­wiedział Sivert, kiedy przyszedł na śniadanie. - Biorąc pod uwagę kalendarz, powinny właściwie być na dole już od dłuższego czasu. Ale myślę, że mróz tak szybko nie nastanie. Kiedy krowy wracały do zimowej obory, zawsze jeszcze przez jakiś czas wychodziły na zieloną paszę w pobliżu zabu­dowań. Pasły się jednak wtedy na powrozach i co wieczór na dojenie sprowadzano je do obory, w której zostawały na noc. - Wkrótce będziemy też musieli sprowadzić owce z gór. chociaż przez jakiś, czas mogą tam jeszcze zostać - planował dalej Sivert. - Trzeba tylko uważać, żeby się wszystko nie zbiegło naraz. Sprowadzenie krów na dół i zmuszenie ich, by weszły do obory, to nie żarty. Przyzwyczajone do swobody przez całe lato i jesień, niechętnie wchodziły do ciemnego pomiesz­czenia we dworze. Jakby wiedziały, że czeka je długa, ciem­na i mroźna zima. Dlatego lepiej było je najpierw potrzy­mać trochę na pastwiskach niedaleko domu. Jeśli się przez jakiś czas pasły, wiązane na powrozach, i na noc wprowa­dzano je pod dach, to potem łatwiej było je ulokować w obo­rze już na dobre. Ponadto w Stornes mieli kilka bardzo upartych krów, które nie reagowały na rozkazy i bodły ludzi. Jedna była do tego stopnia złośliwa, że Sivert z Johanem zamierzali sprze­dać ją do rzeźni. I pewnie już dawno by to zrobili, gdyby nie była to jedna z najbardziej mlecznych krów w stadzie, któ­ra w dodatku cieliła się często i zawsze miała bardzo dobre cielęta. Mali jednak od pierwszej chwili trzymała się od tej krowy, którą nazywali Kolia, w bezpiecznej odległości. W przeciwieństwie do swojego syna Mali uważała, że stado krów wygląda przerażająco. Mały Sivert natomiast bardzo podniecony asystował dorosłym, kiedy krowy wyprowadza­no na paszę i kiedy wracały do domu. Dla niego to była naj­wspanialsza rozrywka. Mali wolała, żeby stał w kuchennym oknie i z daleka ob­serwował, co się dzieje, on jednak domagał się, żeby mu po­zwoliła być na podwórzu. Akurat tego dnia wszyscy w domu mieli mnóstwo robo­ty. Był piątek. Ingeborg i Ane sprzątały dom na niedzielę, myły okna, szorowały podłogi w sypialniach, a Mali w kuch­ni piekła chleb i musiała pilnować pieca. Normalnie popro­siłaby Beret, żeby przypilnowała Małego Siverta, kiedy się nareszcie zgodziła, żeby stał na schodach i patrzył, jak kro­wy zaganiane są do obory. Ale Beret pojechała do krew­nych. Mali musiała więc radzić sobie sama, przez większą część czasu mogła być z synkiem, kiedy jednak trzeba było wejść do domu, by sprawdzić, co z chlebem, surowo mu przykazywała, żeby się broń Boże nie ruszał z miejsca. Widok licznego stada krów, jałówek i cieląt, zbliżające­go się do Stornes, był imponujący. Wszyscy mężczyźni pil­nowali, żeby stado się nie rozbiegało, a kiedy pierwsze zwie­rzęta weszły na dziedziniec, Mały Sivert klaskał w rączki z zachwytu. Twarz mu promieniała i wskoczył na ławkę, że­by lepiej widzieć. - Tylko patrz - powtarzała Mali, kładąc mu rękę na ra­mieniu. - Tylko patrzę - powtórzył chłopiec i kiwał głową z po­wagą. Po chwili na dziedzińcu zaroiło się od mniej łub bardziej podnieconych zwierząt. A Kolia po prostu szalała. Mali ni­ 136 gdy przedtem nie widziała krowy w takim stanie. Ryczała tak, że niosło się po całej okolicy, pobudzając w ten sposób swoje spokojniejsze towarzyszki. Mali stała zafascynowana i patrzyła, jak mężczyźni męczą się ze stadem. To prawdzi­wie niebezpieczne zajęcie, myślała. Wściekła krowa to nie żarty, zwłaszcza gdy na podwórzu jest tyle zwierząt... Zapach upieczonego chleba docierał na schody. -Ach, moje bochenki! - zawołała Mali przestraszona i odwróciła się ku otwartym drzwiom kuchni. Głośno woła­ła Ingeborg i Ane, ale żadna nie odpowiadała. I nie ma się czemu dziwić, na strych głos ze schodów nie docierał, zwłaszcza przy takim zgiełku na podwórzu. - Stój tutaj i żebyś mi się nie ruszał! - powiedziała do Małego Siverta, patrząc mu w oczy. - Mama musi lecieć i wyjąć chleb z pieca. Za chwilkę wracam. Chłopiec nie odpowiedział, wpatrywał się wielkimi oczyma w rozgrywające się na dziedzińcu przedstawienie. Mali wbiegła do kuchni. Nikt nie widział, co się właściwie stało, ale kiedy Mali zno­wu znalazła się na schodach, stwierdziła, że Mały Sivert idzie przez podwórze, w środku kotłującego się, tratującego ziemię stada szalonych zwierząt. Przez moment stała kom­pletnie sparaliżowana. Widok dziecka między krowami wrył się jej w pamięć. Te wszystkie miotające się, tratujące, niespokojne bydlęta, rozdzierające ryki, krzyki ludzi, stara­jących się skierować stado ku drzwiom obory tak, by sami nie zostali stratowani. I w tym wszystkim drobne ramionka syna, który stanowczym krokiem idzie w to piekło. Jej rozdzierający krzyk był tak głośny, że przewyższał wszystko inne. I Mali puściła się pędem za Małym Sivertem. Mężczyźni, Johan i Sivert oraz dwaj parobcy, odwrócili się, by zobaczyć, o co chodzi. I nagle wszystko zaczęło się dziać równocześnie, choć Mali miała wrażenie, że czas zatrzymał się w miejscu i nikt nic reaguje. Jedyna jasna myśl, jaką miała w głowie, to że musi uratować synka. Wszystko poza tym przestało się liczyć, stało się nieważne. Dramat rozgrywał się przed jej oczyma dziwnie wolno. Kolia dostrzegła małego człowieczka zbliżającego się nie­ pewnym krokiem, odrzuciła w tył głowę i wydała z siebie przejmujący ryk. Po czym pochyliła się i niczym szarżujący byk ruszyła na chłopca. Mali rzuciła się naprzód, żeby w ostatniej chwili złapać synka i odciągnąć, ale poślizgnęła się na krowim nawozie i runęła jak długa na trawę. Przez cały czas krzyczała, dziko, desperacko. Johan przez moment stał jak sparaliżowany, po czym ru­szył na ratunek, przeciskając się między zwierzętami, gnał w stronę syna i atakującej krowy. Kiedy Mali później o tym myślała, zawsze najbardziej dziwiło ją to, że Johan mógł działać z taką szybkością. Wpadł między szalejącą krowę i dziecko, chwycił malca i po prostu rzucił go do Mali, a wtedy Kolia zaatakowała jego. Parskając z wściekłości, tratowała go i bodła. Mali udało się schwycić kurtkę Małe­go Siverta, przycisnęła go do siebie i pobiegła w stronę schodów. Stanęła tam kompletnie sztywna ze strachu, z wrzeszczącym dzieckiem w objęciach, i patrzyła, jak kro­wa tańcuje nad Johanem, który leży na ziemi zdany na ła­skę zwierzęcia. Widziała, że objął rękami głowę i zwinął się niemal w kłębek. Miała wrażenie, że cala wieczność minęła, zanim parob­cy przybiegli z kijami i krzycząc, bijąc i kopiąc oszalałą kro­wę, odpędzili ją od Johana. -Wpędźcie krowy do środka, -krzyknął Sivert do parobków - a Kolię pognajcie za spichlerz, trzeba ją usunąć. Pochylił się nad nieruchomą postacią na ziemi. Boże drogi, myślała Mali, Johan nie żyje! Poświęcił życie, by uratować mojego syna, a to wszystko moja wina. Zęby dzwoniły jej głośno, ledwo zauważyła, że służące przybie­gły na pomoc. 138 - Boże, zmiłuj się - mamrotała Ingeborg przerażona. ­Co to się tutaj stało? Ane nie pytała o nic. Odebrała Małego Siverta od matki i szybkimi ruchami rąk badała jego ciało. Mały wrzeszczał przejmująco. - Nic poważnego mu się nie stało - powiedziała do Mali. ­Jest poobijany, a najbardziej ze wszystkiego przestraszony. Mali patrzyła na nią oczyma, które nie widziały. Nagle jakby się ocknęła. Odwróciła się i pobiegła na podwórze, gdzie Sivert wciąż pochylał się nad Johanem. - Czy on... czy on nie żyje? - wyszeptała z trudem. - Żyje - odparł Sivert przygnębiony. - Ale jest ciężko ranny. Niech ktoś zadzwoni po doktora. I niech powiedzą, że to pilne. Mali biegiem wróciła na schody i poprosiła Ingeborg, że­by zatelefonowała po doktora. I powiedziała, że czas nagli, Johan może być w bardzo ciężkim stanie. Mały Sivert wył i wyrywał się do matki, Mali jednak nie zwracała na niego uwagi. Czym prędzej wróciła do Johana. - Może najlepiej go nie ruszać - powiedział Sivert. - To może mu sprawiać jeszcze większy ból. Nie wiemy, jak cięż­ko jest ranny. Posiedź tu przy nim. - A ty gdzie idziesz? - Przyniosę fuzję i zastrzelę Kolię - odparł z goryczą. ­Zanim narobi jeszcze więcej szkód. -T o była moja wina - płakała Mali. - Nie powinnam była... -Zapomnij o winie - uciął Sivert. - Tutaj chodzi o rato­wanie życia. Mali usiadła na trawie i głowę Johana ostrożnie ułożyła sobie na kolanach. Krew ciekła mu z nosa, miał rany na twarzy i na rękach. Jedna noga leżała w dziwnej pozycji, Mali domyślała się, że to złamanie. Jak bardzo poza tym był poszkodowany, trudno powiedzieć, tu trzeba doktora. Lo­dowatymi, drżącymi rękami delikatnie głaskała jego rzad­ kie włosy, a łzy nieustannie spływały jej po twarzy. On uratował życie jej synka i nawet nie pomyślał, że sam może zostać zabity. Pochyliła twarz ku tej bladej, zakrwa­wionej twarzy i jęknęła głośno. - Johan - szeptała wolno. - Johan, słyszysz mnie? I Johan z wolna zaczął otwierać oczy. Trochę trwało, nim zdołał coś zobaczyć, ale nagle spojrzał na nią całkiem przytomnie. Próbował się poruszyć, ale jęknął z bólu. - Mały Sivert - wyszeptał popękanymi wargami. - Co... z Małym Sivertem? - Uratowałeś mu życie - szepnęła Mali. - Jest trochę po­obijany i przestraszony, ale myślę, że nic złego mu się nie stało. Uratowałeś mu życie, Johan - powtórzyła ochryple. Przytuliła twarz do niego i głaskała go delikatnie po włosach. - To była moja wina - płakała cicho. - Weszłam do do­mu, żeby mi się chleb nie spalił... - No, no - uspokajał ją Johan. - Żeby tylko Małemu Si­vertowi nic się nie stało, to... - Ale ty jesteś ranny - szeptała Mali. - Kolia mogła cię zabić. Johan, kochany... Nie zastanawiała się, że takich słów nigdy przedtem mu nie mówiła. Ani nad tym, że siedzi oto przy mężu, pod­czas gdy synek wrzeszczy wniebogłosy w objęciach Ane i domaga się jej obecności. Nie myślała o tym, że zajmuje się Johanem, zamiast zajmować się synem. Nigdy przed­tem nic takiego się nie stało. Ale teraz myślała tylko o tym, że Johan gotów był oddać życie za jej syna. Przepeł­niało ją wszechogarniające uczucie wdzięczności dla nie­go, przeczuwała, iż to może zmienić ich wzajemne stosun­ki na zawsze. Bo teraz spoczywa na niej tak ogromny dług wdzięczności dla Johana, że nie wiedziała, jak zdoła go spłacić. On uratował tego, którego Mali kochała najbardziej, te­go, który stanowił treść i sens jej życia. Być może Johan za­ 140 chowałby się tak samo, gdyby wiedział, że Mały Sivert jego synem nie jest. Tego nie wiedziała. Jedyne, co wiedziała na pewno, to to, że zrobił to, co zrobił, bo kocha Małego Siver­ta bardziej niż własne życie. Mali poczuła, że zalewa ją fala wielkiej czułości do tego człowieka leżącego na ziemi. - Co powiedziałaś? - wymamrotał tuż przy jej uchu. -Zdawało mi się, że mówiłaś... - Kochany - wyszeptała ponownie Mali i pocałowała go ostrożnie w zakrwawione czoło. - Ty go uratowałeś, Johan. Mimo że sam mogłeś zginąć... - Przecież to mój syn - odpowiedział z wyraźnym wysił­kiem. - On jest moim synem... - Tak, to jest twój syn - Mali zaniosła się szlochem. ­I ja... nigdy ci nie zapomnę tego, co dzisiaj zrobiłeś. Ko­cham cię - dodała cicho. Johan przez chwilę leżał całkiem bez ruchu. Mali wy­prostowała się przerażona, myślała, że może skonał. Ale on patrzył na nią. Widać było, że bardzo cierpi, mimo to w je­go oczach płonęło jakieś niezwykłe światło. Po lewym po­liczku spłynęła samotna łza. - Że też dane mi było usłyszeć, jak mówisz do mnie w ten sposób - powiedział cichutko. I nagle opadł w jej ra­mionach. Przez chwilę, która zdawała się nie mieć końca, Mali myślała, że nie żyje, potem jednak zauważyła puls na jego szyi. Johan żył, ale stracił przytomność. ROZDZIAŁ 11 Johan leżał na podwórzu, dopóki nie przyjechał doktor. Mali przyniosła koce i otuliła nimi męża, ale przenieść go nie pozwoliła. Raz po raz Johan odzyskiwał świadomość i jęczał ciężko, kiedy próbował się poruszyć. Przez więk­szość czasu jednak pozostawał nieprzytomny. Mali siedzia­ła przy nim i wciąż trzymała jego głowę na kolanach, stara­ła się ogrzewać go własnym ciepłem, rozcierała jego dłonie i tuliła twarz do jego twarzy. Bo on wydawał się przemarz­nięty, prawie jakby już był martwy, myślała przerażona. Nie wiedziała, ile czasu minęło do przyjazdu doktora, ale wydawało jej się, że cała wieczność. Mimo to trwała wiernie, siedziała z głową męża na swoich kolanach i za nic nie chciała wrócić do domu, choć Sivert mówił, że się zazię­bi i rozchoruje. I choć Mały Sivert wciąż rozpaczliwie wzy­wał matkę. Mali jednak siedziała. Nareszcie powozik doktora wjechał na podwórze. Za­ufanie Mali do niego nie było wielkie po tym, co przeżyła, kiedy umierała Eline, ale nie mieli tu innego lekarza, a on przecież mimo wszystko musi wiedzieć trochę więcej niż zwyczajni ludzie, myślała. - Musimy wnieść chorego do środka - powiedział dok­tor po pobieżnym obejrzeniu Johana. -Tutaj może się za­ziębić. Wniesiono więc Johana do izby i ułożono na sofie. Do­mownicy stali w odpowiedniej odległości i patrzyli, jak dok­tor bada Johana. Rozciął mu spodnie i obejrzał złamaną no­gę, przyjrzał się ranom i osłuchał piersi. - No tak - powiedział w końcu. - Noga jest paskudnie złamana. Musicie mi pomóc - zwrócił się do parobków. -Złożymy kości. Zanim jednak przystąpił do zabiegu, w Johana wlano pół szklanki domowej roboty bimbru, żeby tak bardzo nie odczuwał bólu. Mali i Ane obmywały i bandażowały rany, zdejmowały z niego mokre, przesiąknięte krwią ubranie. Mali widziała, że Johan bardzo się stara nie krzyczeć głośno, ale zdawała sobie sprawę, że cierpi bardzo. Twarz miał białą jak ściana, zimny pot perlił mu się na czole i nad górną wargą. - Już niedługo położymy cię do łóżka - powiedziała Ma­li, głaszcząc go po twarzy. - I ja będę przy tobie siedzieć, jak długo zechcesz. Patrzył na nią zamglonym wzrokiem, ale coś jakby uśmiech przemknęło po jego twarzy. - Aż mi się nie chce wierzyć - szepnął. - Że ty... - Ciii - uciszyła go Mali, przestraszona, że Ane lub ktoś in­ny usłyszy. I Johan już nic nie mówił, odszukał tylko jej rękę. Mali poleciła Ingeborg napalić porządnie na górze w sy­pialni, ona została przy Johanie. Kiedy doktor nareszcie skończył opatrywanie, parobcy wnieśli Johana na górę. - Czy jest z nim bardzo źle? - spytał Sivert doktora. -Wyliże się z tego? - Wszystko zależy od tego, czy obrażenia wewnętrzne są ciężkie - tłumaczył doktor. - Czas pokaże. Gdyby miał we­wnętrzne krwotoki, to... Sivert otarł brudną ręką twarz. Był blady i bardzo po­ważny. - To znaczy, że możemy go tylko położyć i czekać, co bę­dzie? -Tak, nic innego zrobić nic można. W najbliższych dniach trzeba mu dawać trochę bimbru, on, biedak, bardzo cierpi. A ja zajrzę tu za kilka dni. Jeżeli przedtem nic się nie zmieni, rzecz jasna - powiedział, odwracając wzrok. O szpitalu w ogóle nie wspomniano. To rzadkość, żeby kogoś zabierano do szpitala, zwłaszcza po takim wypadku, kiedy nie było pewne, czy ranny zniesie podróż motorową łodzią do szpitala w Kristiansund. Część drogi można poko­nać powozem czy furmanką, ale wieś nie leży na stałym lą­dzie, więc tak czy inaczej łodzi uniknąć się nie dało. Nie, nic innego zrobić nie można, trzeba uzbroić się w cierpliwość, mieć nadzieję i czekać. Jeśli z Johanem jest źle, to umrze w ciągu najbliższych kilku dni i nikt mu nic nie pomoże. Wszyscy o tym wiedzieli, chociaż nikt głośno nie mówił. Kiedy doktor odjechał, Mali poszła na strych, do sypial­ni. Usiadła na łóżku obok Johana. Wzięła jego rękę i pa­trzyła na niego. W czasie po wypadku miała wrażenie, jak­by chodziła obok siebie. Wiadomość, że Mały Sivert nie odniósł poważniejszych obrażeń - lekarz zbadał również je­go - przyjęła z wielką ulgą, choć akurat tego była pewna od początku. Johan odrzucił chłopca, zanim Kolia zdążyła mu coś zrobić. A pamiętała słowa matki, że dziecko, które krzy­czy tak, że słychać na całą wieś, rzadko doznało poważnej krzywdy. To się prawie zawsze sprawdza. Teraz Mały Sivert leżał w izbie na sofie i spał ze zmęczenia. Ale niepewność co do losu Johana sprawiała, że Mali bo­lał żołądek. Mój Boże, nigdy przedtem nie myślała, że bę­dzie się tak martwić o tego człowieka. Ani że mogłaby mu powiedzieć, że go kocha, a przecież dzisiaj to powiedziała. Scena z podwórza wciąż do niej powracała. Jego głowa na jej kolanach i ta niepojęta ulga, że Mały Sivert został urato­wany, jej własny głos, mówiący: kocham cię. On tego nigdy nie zapomni, była tego pewna. Marzył, że­by usłyszeć te słowa, od dnia, kiedy ją zobaczył po raz pierwszy. I teraz, połamany i ciężko ranny, nareszcie się do­czekał, choć ani czas, ani miejsce tego wyznania do wyma­rzonych pewnie nie należały. O tym jednak nie myślał. Czy ja go naprawdę kocham? - zastanawiała się Mali, patrząc na nieprzytomnego męża. Nie, oczywiście, że nie. Nigdy go nie kochała i nigdy nie pokocha. Ale kiedy wypo­wiadała te słowa tam, na podwórzu, tak właśnie myślała. W tamtym momencie tak. Chociaż „kocham" to może nie było właściwe słowo. Taka mu jednak była wdzięczna, taka śmiertelnie przerażona i taka pełna poczucia winy, że słowa pojawiły się same z siebie. I nigdy nie będzie mogła ich cof­nąć, tyle potrafiła zrozumieć. Wypowiedziała je i dla Joha­na tylko to się liczy. Poruszył się niespokojnie i jęknął. Mali delikatnie otar­ła mu czoło wilgotną szmatką, która leżała na stoliku obok łóżka. A jeśli on umrze, pomyślała nieoczekiwanie. Prze­niknął ją zimny dreszcz. To będzie jej wina! Nie dość, że go oszukała i zdradziła, że kazała mu wierzyć, iż Mały Sivert jest jego synem, to jeszcze zostawiła dziecko samo i dopro­wadziła do nieszczęścia. Do tego, że go zdradziła, zdążyła się już w jakiś sposób przyzwyczaić. Jeśli jeszcze miałaby się stać odpowiedzialna za jego śmierć, to jednak coś cał­kiem innego, myślała w panice. Jeśli on umrze... Wiele rzeczy byłoby prostsze, to łatwo przewidzieć. Ale przecież tego nie chciała. To, co się stało dzisiaj, pokazało jej wyraźnie, że Johan wcale nie jest tylko tym egoistycznym, samolubnym człowiekiem, z którym ona musi dzielić łoże. Nie tylko taki jest. Jedynie ktoś, kto umie kochać, potrafi zrobić to, co on zrobił. W wyniku ich pozbawionego miłości wzajemnego stosunku Johan przelał całą swoją miłość na Małego Siverta. Rozumiała to, bo przecież i ona tak zrobiła. A dla Małego Siverta... Dla niego dzisiejszy wypadek nie powinien mieć żadnego znaczenia, byle tylko ojciec przeżył. Malec niewiele rozumiał z tego, co się stało. Jutro będzie 146 pewnie z dumą obnosił swoje bandaże i opowiadał wszyst­kim o złej krowie. Ale kiedyś w przyszłości, kiedy będzie większy i lepiej zrozumie, pojmie z pewnością, że to ojciec uratował mu życie. Bo Mali nie miała wątpliwości, że cała historia będzie bardzo długo roztrząsana i w domu, i w ca­łej okolicy. To pewnie tych dwóch, ojca i syna, zwiąże jesz­cze mocniej. Ona nigdy nie powinna interweniować we wzajemny stosunek między nimi i nigdy nie powinna podejmować próby rozdzielenia ojca i syna. Bez Johana byłaby straciła dziecko, ani przez sekundę nie myślała inaczej. W gruncie rzeczy więc dostała swoje dziecko dwukrotnie. Raz, kiedy je urodziła, i dzisiaj, po raz drugi. I właściwie chłopiec ma dwóch ojców. Jo i Johan dali mu życie, każdy na swój spo­sób. Słusznie więc i sprawiedliwie by było, gdyby starała się teraz uczynić życie Johana lepszym, choć wiedziała, że dla niej nie będzie to łatwe. Może jednak łatwiejsze niż dotych­czas. Poza tym, kiedy będzie jej najtrudniej, zawsze może sobie przypomnieć dzisiejszy dzień i to, że ma Johanowi za co dziękować. Życie syna warte jest więcej niż wszystko in­ne na świecie. - Mali... Głos Johana był słaby, a słowa bełkotliwe, pewnie też od tego bimbru, który weń wlano. - Mali, ja... Gdybym umarł... - Ale ty nie umrzesz - wyszeptała Mali przerażona i po­chyliła się nad nim. - Jesteś bardzo silny, Johan. Wrócisz do zdrowia. Niepewny uśmiech przemknął po jego twarzy, bardziej przypominał grymas. - Może i wyzdrowieję - rzekł ochryple. - Bo ja bardzo chcę żyć. Teraz tego chcę... - A nie zawsze chciałeś? - spytała Mali zaskoczona. Szukał po omacku jej ręki na kołdrze. - Możliwe, że nie zawsze tak było - odparł. - Ale teraz muszę żyć... Mali ostrożnie uścisnęła jego rękę, do oczu napływały jej łzy. Oboje wyrządziliśmy sobie tyle krzywd w naszym wspólnym życiu, pomyślała Mali ze smutkiem. - Będziesz żył - zapewniła go z przekonaniem, którego sama nie odczuwała. - Ja chcę, żebyś żył. Ja i Mały Sivert. Johan trzymał wciąż jej rękę i patrzył na nią zamglonym wzrokiem. - No tak - wyszeptał. - No tak... Przez pierwsze dni było tak, jakby dom wstrzymał od­dech i czekał. Czy Johan przeżyje, czy będzie musiał umrzeć? Mali i Beret wiąż chodziły koło jego łóżka. Beret robiła okłady z gorącej kaszy na najbardziej opuchnięte miejsca, ale poza tym mieli tylko bimber, żeby mu trochę pomóc. Trzeciego dnia kompletnie stracili z nim kontakt, leżał w zamroczeniu, jęczał i majaczył. Od czasu do czasu miewał przebłyski świadomości. Tego dnia stan pogorszył się dra­matycznie, ponownie wezwali doktora. - To z pewnością rozstrzygający kryzys - wyjaśnił dok­tor z powagą, patrząc na chorego. - Jeśli go pokona, wszyst­ko powinno potoczyć się właściwą drogą. - Ale, ale... - za­troskany kręcił głową. - Ale, ale... Mali rozumiała sytuację na długo przed przyjazdem doktora. Całymi dniami siedziała przy łóżku Johana, od czasu do czasu przychodziła Beret, żeby ją zastąpić. Poszarzała na twarzy, poruszała się cicho, mówiła niewiele. Mali bardzo się bała, jak Beret zareaguje, kiedy się dowie o wypadku. Może dawna wrogość wybuchnie teraz z nową siłą, gdy zro­zumie, że to wina Mali. Ale kiedy Beret przerażona i zde­nerwowana wypytywała, jak doszło do nieszczęścia, Sivert podjął się wyjaśnienia. Chłopiec, przez chwilę niepilnowa­ny, wybiegł na podwórze, no i stało się. Nawet nie wspo­mniał, kto w tym czasie miał się nim opiekować. Mali prze­czuwała jednak, że Beret myśli swoje. 148 - Tak wiernie czuwasz przy jego łóżku - powiedziała któregoś dnia. - Dlaczego to robisz? Mali spojrzała na nią pospiesznie. - Przecież to mój mąż - odparła cicho. - I to on urato­wał mojego syna. Naszego syna - poprawiła się natych­miast. - Nigdy mu tego nie zapomnę. -Dawniej nie myślałaś tak dużo o moim synu. Głos Beret był niski, ostry. - Możliwe, że nie tak dużo, jak powinnam - powiedzia­ła Mali wolno. - Ale ty wiesz, dlaczego, Beret. Ty wiesz, że nie byłam taka... Przez dłuższą chwilę obie milczały. - I ty też nie bardzo się cieszyłaś, że to właśnie ja przy­szłam do tego dworu - dodała Mali. - Oczekiwałaś zupełnie innej żony dla swojego syna, sama powiedziałaś... -Tak było - przyznała Beret. - To przecież mój syn, chciałam dla niego jak najlepiej. I nie wierzyłam, że ty... Mali zaskoczona spojrzała na teściową. Tamta gładziła dłonią kołdrę i miała łzy w oczach. Nic na tym świecie nie jest niezmienne, myślała. W ciągu ostatnich kilku dni dowiedzia­ła się, że Johan gotów był oddać życie za swojego syna, a oto teraz Beret stoi przed nią i rozmawia z nią ze łzami w oczach, jakby była normalnym człowiekiem. Człowiekiem, który ma w sercu uczucie nie tylko dla samego siebie i Małego Siverta. - Jak myślisz? - spytała nagle i spojrzała na Mali wzro­kiem pełnym bólu. - Czy on z tego wyjdzie? Mali nie mogła sobie przypomnieć, żeby kiedykolwiek przedtem Beret ją o coś pytała. - Nie wiem - odparła. - Ale wierzę, że tak. Przecież wszy­scy tak bardzo chcemy, żeby żył. Mówiłam mu to wiele razy. - O, no to pewnie tak się stanie - powiedziała Beret i trochę zwykłego sarkazmu dało się jednak słyszeć w jej głosie. - Czy on przedtem tego nie wiedział? Mali nie odpowiedziała. Wzięła wilgotną szmatkę i deli­katnie otarła czoło Johana. Beret cicho przeszła obok niej. Kiedy ją mijała, Mali poczuła na ramieniu przyjazny dotyk jej ręki. Zanim jednak zdążyła sobie z tego zdać sprawę, drzwi za teściową już się zamknęły. Czy to naprawdę się zdarzyło? Beret dotknęła jej ramienia? Mali siedziała zdu­miona. W końcu doszła do wniosku, że jednak musiało jej się to wydawać. Pod wieczór Johan zaczął dochodzić do siebie. To Mali siedziała przy nim, kiedy wolno otworzył oczy. Przez chwilę błądził wzrokiem po pokoju, aż zatrzymał się na twarzy żony. - Siedzisz tu? - spytał trochę zdziwiony. - Tak, bo byłeś naprawdę bardzo chory - odparła spo­kojnie. - Zapomniałeś już, że uratowałeś życie Małemu Si­vertowi? Że Kolia... - Tak, tak - mruknął Johan. - Teraz sobie przypominam. Ale Małemu Sivertowi nic się nie stało, mam nadzieję? - Nie, nic, to o ciebie baliśmy się najbardziej - powie­działa Mali. - Nie wiedzieliśmy, czy ty... jak bardzo krowa cię zraniła - dodała z wolna. - Chyba nie aż tak bardzo, żebym nie mógł się z tego po­zbierać - powiedział i delikatny uśmiech pojawił się na je­go twarzy. Próbował się podnieść, ale natychmiast z jękiem opadł znowu na posłanie. - Musisz teraz leżeć spokojnie - upomniała go Mali i po­prawiła mu poduszki. - Jeszcze nie jesteś zdrowy! Zrozumiała jednak, że kryzys minął, Johan wróci do zdrowia. We dworze było mnóstwo roboty, kiedy Johan leżał chory. Stornes otrzymało pomoc od innych dworów, zarówno jeśli chodzi o sprowadzenie owiec z gór, jak i jesienny ubój, więc mimo wszystko jakoś sobie radzili. Dni jednak były długie i bardzo pracowite. Mali stała niemal po szyję w wodzie i ką­pała owce, a na dodatek poświęciła więcej czasu niż zwykle na ich strzyżenie. Plecy miała sztywne i obolałe, wieczorami 150 nie czuła rąk po ciężkiej pracy. Teraz jednak czyściutka weł­na leżała w dużych workach i czekała na obróbkę. Cieniem na nastrojach ludzi kładła się wojna. Codziennie mogli czytać w gazetach o wielkiej wojnie, która szalała na świecie i dotyczyła również Norwegii, choć kraj był przecież neutralny. Mali wiedziała, że mężczyźni odwiedzający Joha­na na górze najczęściej o tym właśnie rozmawiali, chociaż na razie wydarzenia miały miejsce z daleka od Inndalen. Wła­ściwie ich nie dotyczyły, przynajmniej w znacznie mniejszym stopniu niż ludzi nad morzem, żyjących z żeglugi. - Brytania ostrzega, że Morze Północne pełne jest min i okrętów podwodnych - mówił Sivert znad gazety. - Nor­weskie statki są gotowe korzystać z innych szlaków niż nor­malnie. Przez Kanał. „Norweskie władze protestują prze­ciwko takiemu naruszaniu wód międzynarodowych, a wszystko doprowadzi do tego, że norweskie statki będą musiały pływać szlakami na północ od Szkocji. Jednostki pływające tamtędy są zobowiązane zatrzymywać się w por­cie Kirkwall na Orkadach dla kontroli ładunków" - czytał Sivert półgłosem w dziwnym książkowym języku. - To prawdziwe nieszczęście - powiedziała Beret, która też była w izbie. Od kiedy Johan chorował, oboje, i ona, i Sivert, codzien­nie długie godziny spędzali przy jego łóżku. - Ale nie dla wszystkich wojna jest jedynie uciążliwością i nieszczęściem - ciągnął Sivert, przeglądając gazetę. - Za­potrzebowanie na morski transport bardzo się powiększa i wielu bogaci się na tej światowej katastrofie. Zawsze było tak, że biedni żołnierze giną, a inni, w bezpiecznej odległo­ści od pól bitewnych, zdobywają fortuny. Mali, zajęta swoją pracą, nie słuchała, co mówią. Wojna toczyła się daleko od nich. W jej świecie inne rzeczy doma­gały się uwagi. Prace domowe trzeba planować i organizo­wać, dni zlewały się w jedno, tak samo wypełnione obowiąz­kami, podobne jeden do drugiego. I Johan oczekiwał, że zostanie z nim na dłużej, kiedy przynosiła mu do łóżka ta­cę z jedzeniem. Im lepiej się czuł, tym trudniej mu było się z nią rozstawać. Zaczęła więc przyprowadzać ze sobą Małego Siverta. Chłopiec nie mógł zrozumieć, dlaczego ojciec nie wstaje z łóżka. Mali tłumaczyła, że jest chory, malec przytulał go do siebie i głaskał, szybko się jednak nudził i chciał wracać na dół. Było jasne, że Mali musi z nim iść. Wszystko razem jednak pochłaniało mnóstwo czasu. I tak dobrze, że się to nie stało na przykład w środku sianokosów, bo wtedy zna­leźliby się w takiej samej sytuacji jak przed trzema laty, kie­dy to Gudmund złamał nogę. Tamtego lata Jo ich urato­wał... Tamtego cudownego i zarazem strasznego lata... Na moment przestała pracować i spojrzała przez okno, w stronę szopy na łodzie. Pokrywała ją teraz cieniutka war­ stwa śniegu, wiatr wył w szczelinach budynków... Jo... Po spotkaniu z jego siostrą starała się wyrzucić myśl o nim z serca i z głowy, ale bez powodzenia. Przeciw­nie. Wciąż leżała po nocach, nie śpiąc, i wyobrażała go so­bie u boku tamtej drugiej. Obrazy były takie wyraziste, że czasami pojękiwała z bólu. Szarpała nią zazdrość, zazdrość i rozczarowanie, za mało sypiała jak na te obowiązki, któ­rym musiała sprostać za dnia. Poza tym Johan też często w nocy nie spał. Wołał ją co chwilę, bo było mu niewygod­nie, chciał się przewrócić na drugi bok albo po prostu trze­ba mu było podać nocnik. Początkowo wszystko szło dobrze, utarło się, że tylko ona go myje, goli i przebiera. Z czasem jednak powstawały krę­pujące sytuacje, jak właśnie z podawaniem nocnika. - Powinieneś radzić sobie z tym sam, Johan - powiedzia­ła którejś nocy, gdy każdy jej dotyk bardzo go podniecał. -Raczej muszę zacząć wstawać z łóżka, leżę już wystar­czająco długo. Tylko z nogą mam jeszcze kłopoty, ale nie ma powodu, żebym tu tkwił całymi dniami. Jutro zniesiecie mnie na dół. 152 I tak się stało. Pościelono mu na sofie w izbie, parobcy uło­żyli go tam wygodnie. Mali wierzyła, że teraz Johan poczu­je się lepiej, mając wokół siebie ludzi, jest już na tyle silny, że nie będzie go to męczyć. I Mały Sivert nie opuszczał oj­ca. Nagle usłyszała, że mały nuci coś, co pewnie ma być ko­łysanką, którą ona zwykle śpiewa mu do snu. Spojrzała na sofę, Johan musiał się bardzo starać, żeby powstrzymać śmiech. Zresztą inni obecni w izbie też. Mały Sivert wyglą­dał cudownie, kiedy siedział na skraju łóżka, trzymał ojca za rękę, nucił, opowiadał i śpiewał pełnym głosem z wielką powagą. - Będę teraz szybko zdrowiał, skoro ty mi śpiewasz - po­wiedział Johan, przytulając synka. - Już niedługo zdejmę to, co mi doktor założył na nogę, a wtedy znowu będziemy so­bie mogli iść na wycieczkę, ty i ja, bo już dawno nie byliśmy. Tak, to prawda, pomyślała Mali. Nieszczęście wydarzyło się drugiego października, a teraz już mamy połowę listopa­da. Wkrótce czas uboju świń i cieląt, czas lania świec i in­nych przygotowań do świąt. A jeszcze do tego wszystkiego czas gręplowania wełny, ale na to akurat Mali się cieszyła. W tym roku spotkanie go­spodyń miało się odbyć w Innstad, bo Margrethe miała kło­poty z podróżowaniem, jeszcze przy takiej pogodzie. Oboje z Bengtem przyjeżdżali kilka razy do Stornes odwiedzić Jo­hana i wtedy Mali mogła na własne oczy zobaczyć, że sio­stra jest nienaturalnie gruba. Oczekiwała dziecka na po­czątku lutego, a już teraz wyglądała, jakby się miało urodzić lada dzień. Margrethe jednak sprawiała wrażenie zdrowej i zadowolonej, więc ten dziwny strach, jakiego Mali zawsze doznawała na widok ciężarnej siostry, ustawał na jakiś czas. Margrethe była spokojna, z radością oczekiwała drugiego dziecka. To niemożliwe, żeby coś było niedobrze, pociesza­ła się Mali. A już na pewno nic poważnego. Odkąd Johan zaczął wracać do zdrowia, między nim i Mali zapanował zupełnie nowy nastrój. On korzystał z każdej okazji, by ją zatrzymać przy swoim łóżku, kiedy w dzień tam odpoczywał. Nie odrywał oczu od jej twarzy, często głas­kał ją po policzkach, a ona opiekowała się nim z czułością, dbała, żeby jadł i miał się najlepiej, jak to możliwe. - Że też się w końcu doczekałem, że ty... Nic więcej nie powiedział, ale Mali rozumiała. Dawniej nie poświęcała czasu na troszczenie się o niego. Beret miała rację. - Jak tylko noga się zrośnie i będę mógł chodzić, to zo­baczysz, że... O tym akurat Mali nie bardzo chciała myśleć, co będzie, kiedy Johan znowu odzyska swobodę ruchu i siły. Domyśla­ła się, że on czeka na nowy początek ich małżeńskiego ży­cia. I rozumiała, że musi to nastąpić. Nie wyobrażała sobie tylko, jak to się ułoży w praktyce. Wyczekiwany przez Johana dzień nadszedł jednak szyb­ciej, niż Mali się spodziewała. Przyjechał lekarz i uznał, że Johan może już zacząć stawać na chorej nodze. Wyglądało na to, że kość zrosła się bardzo dobrze. - Lepiej, niż można było oczekiwać - powiedział, zadowolony ze swojego dzieła. Od chwili, gdy Johan zrobił kilka pierwszych kroków po izbie, podtrzymywany przez swojego ojca, nie minęło wiele dni, a zaczął kuśtykać samodzielnie, wspierając się jedynie na lasce. Tylko szybko się męczył i Mali widziała, że z nogą nie jest jeszcze tak dobrze, jak udawał. Oczy ciemniały mu z bólu, a na czole perlił się pot. Ale nie narzekał. Wprost przeciwnie, z każdym dniem humor mu się poprawiał. Pewnego wieczora Johan leżał już w łóżku, a Mali się rozbierała, gdy nagle poczuła jego wzrok na plecach. - Mali - powiedział ostrym szeptem. - Przyjdź do moje­go łóżka. Mali trzymała przed sobą nocną koszulę, zwróciła się ku niemu w półmroku. - Myślisz, że możemy? - spytała. W milczeniu skinął głową. Jego wzrok po prostu płonął. Mali odwróciła się do swojego łóżka i udawała, że okrywa Małego Siverta, ale tak naprawdę wsunęła rękę pod podusz­kę i wyjęła maleńkie pudełeczko z łojem, które tam schowa­ła. Zanim do niego poszła, pospiesznie otworzyła pudełecz­ko i odrobinę tłuszczu wsunęła do pochwy. Wpadła na ten pomysł pewnego wieczora, kiedy smaro­wała łojem popękane wymiona jednej krowy. Po chwili obo­lałe wymiona stały się miękkie i gładkie. Łój mógłby pomóc i mnie, pomyślała wtedy. Johan pomyśli, że to naturalna wil­goć. Przygotowała więc sobie porcję na wszelki wypadek. - Chodź już - domagał się szeptem. Słychać było, że się niecierpliwi. Bosa przeszła przez pokój i wślizgnęła się do jego łóżka. Johan oddychał coraz szybciej, a kiedy się do niej przytulał, czuła bicie jego serca. - Jak ja marzyłem o takiej chwili - szeptał, obejmując ją. - I myślałem, że nigdy się jej nie doczekam. Że ty sama będziesz chciała... Ja nie chcę, pomyślała Mali, ale pogłaskała go po twarzy i przyjmowała jego pocałunki. Kiedy przyciągnął ją do sie­bie gwałtownie, oparła ręce na jego piersiach. - Nie bądź bardzo brutalny - poprosiła cicho. Johan bawił się jej piersiami, a ona zarzuciła mu ręce na szyję i zamknęła oczy. To on uratował Małego Siverta, po­wtarzała w duchu. On też potrafi być dobry, jeśli tylko sam otrzyma dobro. I nawet jeśli Mali go nie kocha, to przecież może od czasu do czasu okazać mu trochę czułości. I od tej pory będzie to robić. W dowód wdzięczności. Po raz pierwszy otworzyła się przed nim z własnej woli, a łój zadziałał dokładnie tak, jak się spodziewała. Kiedy Jo­han w nią wszedł, nie poczuła bólu, a on jęknął z rozkoszy. Tym razem poszło bardzo szybko, co chyba normalne po takiej długiej przerwie. Kiedy się położył obok niej, miał w oczach łzy. -Byłaś wilgotna - wyszeptał. - To znaczy, że ty też chciałaś! Mali nie odpowiedziała; przyciągnęła tylko do siebie je­go głowę i pozwoliła płynąć łzom. Johan wsparł się na łok­ciu i patrzył na nią. - Mali, moja kochana, nie powinnaś teraz płakać - po­wiedział i pogłaskał ją po mokrym policzku. Mali nie odpowiedziała, wzięła tylko jego rękę i przycis­nęła do niej usta. Smak własnych łez palił jej wargi. Znowu go oszukałam, myślała. Ale jedno kłamstwo więcej czy mniej, co to ma za znaczenie? W każdym razie zrobiła to, by sprawić mu radość, więc chyba to się nie liczy. Wymknęła się z jego łóżka i wróciła do siebie. Pudełecz­ko z łojem wsunęła ostrożnie między oparcie łóżka a siennik. Leżała długo i po oddechu poznała, że Johan zasnął głę­boko. Ostrożnie przytuliła do siebie Małego Siverta i wes­tchnęła. Poradzę sobie z tym, myślała. Mogłoby się zdarzyć coś o wiele gorszego, na przykład życie bez syna. Żadna ce­na nie jest za wysoka za jego ocalenie... ROZDZIAŁ 12 Kiedy nareszcie uporali się z mięsem, krwią i innym jedze­niem po przedświątecznych ubojach, Mali poczuła, jakby jej wielki ciężar spadł z barków. Nie dlatego, że tyle musiała pracować, bo pomagało jej wielu, nawet Johan uczestniczył w dzieleniu mięsa i osobi­ście mieszał krew. Mali jednak czuła, że ona za to wszystko odpowiada. Że nic nie może się zmarnować ani nie udać. Mięso to cenne jedzenie, którego powinno starczyć na dłu­go, a i smakołyki na święta należało przygotować. Robiono kiełbasy, białe i czarne kiszki, przygotowywano cielęcinę, mięso konserwowano w zalewie octowej i peklowano. Sta­rannie przygotowywano żeberka na wigilijną kolację i w tym całym zamieszaniu i bieganinie wyraźnie się już wy­czuwało zapowiedź świątecznego nastroju. - Ty się po prostu zamęczasz - powiedział Johan które­goś wieczora, kiedy znaleźli się już w sypialni. - Schudłaś, zrobiłaś się blada. Do świąt nic z ciebie nie zostanie - wes­tchnął i przytulił ją do siebie. W ostatnich tygodniach dochodził do siebie bardzo szybko, ale w niewielu pracach mógł jeszcze pomagać. Zwłaszcza poza domem. Śnieg sypał przez wiele dni, trud­no było wychodzić na podwórze, chociaż parobcy odgarnia­li śnieg i rano, i wieczorem. Następnego dnia jednak znowu czekała na nich gruba warstwa. Samo wyjście do ustępu przypominało wyprawę polarną, zwłaszcza dla kogoś z nie­sprawną nogą. Bo Johan jednak kulał, wszyscy to widzieli, chociaż on sam nigdy się nie skarżył. Noga wciąż była obo­lała i puchła, Gudmund jednak mówił, że kiedy on złamał nogę, to potrzebował długiego czasu, żeby całkiem wydo-brzeć. A przecież z nim nigdy nie było tak źle jak z Johanem - dodawał nieśmiało. Zresztą jeszcze i teraz nie do końca wyzbył się dolegliwości, każdą zmianę pogody wciąż odczu­wa w złamanej nodze, mówił, rozcierając łydkę. - Ach, o tej porze roku zawsze jest mnóstwo pracy -westchnęła Mali w odpowiedzi na zatroskanie męża. - Ale bardzo się cieszę, że uboje mamy za sobą. - Najgorsze zosta­ło zrobione, a z resztą na pewno damy sobie radę. Johan dołożył drew do pieca. Był jak odmieniony od tamtego wieczora, kiedy po raz pierwszy od wypadku byli razem. Taki łagodny i zawsze w dobrym humorze, domow­nicy nie mogli się nadziwić. - Człowiek powinien się cieszyć, jeśli po takim nieszczę­ściu uszedł z życiem - tłumaczył, kiedy matka spytała go, czy dzieje się coś wyjątkowego. - I jeżeli na dodatek ma ta­ką piękną i pracowitą żonę i tak bardzo udanego syna - do­dał, potargał Małemu Sivertowi czuprynę i pociągnął go do siebie na sofę. Mali poczuła, że rumieniec oblewa jej twarz, zaczęła po­spiesznie nakrywać do kawy. Cieszyła się, że Johan jest za­dowolony i że jest mu dobrze. Zastanawiała się tylko, jak długo może to potrwać. Bo w tej sytuacji, jaka teraz jest, kiedy Johan nie pracuje fizycznie, ma nad nią wielką prze­wagę, to znaczy jest o wiele mniej zmęczony, kiedy wieczo­rem idą do sypialni na strychu. Z Mali jest odwrotnie, czasami bywa taka zmęczona, że kręci się jej w głowie. Tymczasem Johan, mimo że taki te­raz miły i pełen szacunku, rzadko kiedy jest w stanie zosta­wić ją w spokoju. Uznał, że Mali się odmieniła, przyjmuje 158 go chętnie i z czułością, i wciąż nie mógł się tą nową Mali nasycić. Może to nie takie dziwne, myślała Mali. Czuje pew­nie, że ma wiele do odrobienia, wciąż chciał ją mieć przy so­bie w łóżku, a ona nie miała odwagi protestować. Nie dlatego, żeby był wobec niej jakiś gwałtowny czy sprawiał jej ból. Przeciwnie, był czuły i uważny, wciąż chciał być tak blisko niej, jak to tylko możliwe. Nigdy nawet nie przypuszczała, że Johan potrafi być taki jak w te wie­czory. Mimo to z nadzieją czekała, że Johan niedługo podej­mie normalną pracę i będzie miał inne zmartwienia. Bo bardzo chciała wrócić do swojego łóżka, mimo że łój speł­niał swoją funkcję. I chociaż była mu taka strasznie wdzięcz­na i tak bardzo ją cieszył ów dobry nastrój, jaki między ni­mi panował, to wciąż nie była pewna, jak długo wytrzyma takie życie. Kiedy się już rozebrał i został w samej bieliźnie, pod­szedł znowu do niej i objął ją mocno. Mali oparła głowę o jego ramię i westchnęła. - Jestem taka zmęczona, że mogłabym zasnąć na stoją­ co - powiedziała cicho. W napięciu czekała, co mąż powie. Przecież go nie odpychała, w każdym razie nie wprost. Ale to pierwsza próba, na jaką się odważyła, żeby zobaczyć, czy będzie mogła uniknąć obowiązku, przynajmniej dzisiej­szego wieczora. Bo nietrudno było się domyślić, czego on pragnął. Czuła na swoim udzie jego twardy członek. Uniósł jej twarz ku sobie i długo na nią patrzył. - Moja kochana - powiedział w końcu. - Chciałbym cię mieć w swoim łóżku co wieczór. Czuć cię przy sobie. Teraz jednak musimy zaczekać do lata z przenoszeniem Małego Siverta do osobnego pokoju. Biedak zamarzłby o tej porze roku. Na następną zimę wstawimy piec również do jego po­koiku - dodał. Mali odetchnęła z ulgą. Przeniesienie Małego Siverta do osobnego pokoju było nieustannie tematem dyskusji. Teraz Johan zdecydował, jak z tym będzie. Jej też okazai szacu­nek, bo przecież bardzo dobrze wiedziała, że najchętniej zo­stałby z nią w sypialni sam. Żeby mu nikt nie przeszkadzał. Ale podjął decyzję, więcej dyskusji nie będzie i za to Mali była mu wdzięczna. - A teraz połóż się i śpij - powiedział i pogłaskał jej zmę­czone plecy. - Będą jeszcze inne wieczory. Mali nie mogła uwierzyć własnym uszom. Jej sztywne, obolałe ciało rozluźniło się i o mało nie osunęła się na pod­łogę. - Dziękuję - powiedziała półgłosem, uściskała go po­spiesznie i poszła do siebie, niewiarygodnie zmęczona, ale pełna wdzięczności. Tego dnia, kiedy w Innstad miało się odbyć gręplowanie wełny, piękne słońce rozświetlało biały, baśniowy krajobraz. Konary drzew uginały się pod ciężarem mokrego śniegu, wszystko było roziskrzone i lśniące, aż oczy bolały od pa­trzenia. W Stornes przygotowano sanie i Mali, Ane oraz Mały Si­vert rozsiedli się opatuleni okryciami ze skór. Johan cmok­nął na kobyłę i pojechali. Gręplowanie wełny to była chwila oddechu w samym środku przedświątecznego zamieszania. Wprawdzie tego dnia roboty również nie brakowało, ale jednak było to coś innego. Spotkanie z sąsiadami, plotki, śmiechy, dobre je­dzenie. Zdarzało się, że i mężczyźni pomagali w pracy, jeśli akurat tego dnia nie trafiło im się inne zajęcie. Wełnę ze wszystkich worków wyrzucano na podłogę i mężczyźni biczami tłukli wełnę tak, że całe jej kłęby pod­skakiwały aż do sufitu. Zbita wełna rozluźniała się dzięki temu i można ją było gręplować, czyli rozczesywać w dłu­gie, luźne pasma tak, by łatwiej ją było potem prząść na ko­łowrotku. Gręplowanie to ciężka praca, ręce przy niej omdlewają, więc i tutaj pomoc mężczyzn była chętnie wi­dziana. Przeważnie jednak zajmowały się tym kobiety, któ­re zwykle rywalizowały między sobą, która w ciągu przed­południa przygotuje więcej wełny. Zawsze w każdym stadzie owiec znajdują się obok bia­łych również sztuki czarne. Jeśli wełnę w obu kolorach zgrępluje się razem, w rezultacie będzie ona szara. A szara włóczka najlepiej nadaje się na skarpety i rękawice, bo nie widać na niej brudu. Czarną włóczkę przygotowuje się rzadko, ale i to się zdarza. Kiedy sanie ze Stornes zajechały, w Innstad było już mnó­stwo ludzi. Mały Sivert wygramolił się spod okryć i natych­miast pobiegł witać się z Olausem. Od paru dni bardzo się cieszył na to spotkanie. Bengt przyszedł pomagać przy wy­pakowywaniu wełny. Jak zawsze od czasu, kiedy Margrethe i Olaus zamieszkali w jego domu, był w znakomitym humo­rze, śmiał się i żartował. Jest jeszcze bardziej urodziwy niż dawniej, myślała Mali. Po prostu wspaniały, wprost trudno uwierzyć. Pewnie dlatego, że jest szczęśliwy. Człowiek robi się wtedy piękny. Margrethe też nigdy ładniejsza nie była. - A więc jesteście! - wołał Bengt. - Dzisiaj w domu będzie mnóstwo gadania, Johan. Myślę, że my obaj powinniśmy tymczasem spróbować świątecznego piwa gdzieś na uboczu. - Twoje piwo już gotowe? - spytał Johan. - No właśnie to trzeba sprawdzić - śmiał się Bengt i po­magał Mali wysiąść z sań. - No tak, wiedziałam, że zaraz znajdziecie sobie jakąś wymówkę, żeby tylko nie pracować - powiedziała Mali, po­dając rękę szwagrowi. - A jak tam Margrethe? Przez króciutką chwilę Mali zdawało się, że w oczach Bengta dostrzegła błysk niepokoju. Jakby czający się w głę­bi lęk. Ale trwało to naprawdę kilka sekund, po czym znikło. Pewnie się pomyliłam, pomyślała. Z Margrethe wszystko w porządku - powiedział Bengt. ­Ale jest wielka jak góra. Tym razem spłodziliśmy chyba naj­większe dziecko świata. - Mimo to jest zdrowa, prawda? - Doktor mówi, że tak - odparł Bengt. - Ale sama wiesz... Ich oczy się spotkały. Oboje pamiętali inny poród. I Bengt naprawdę się bał, teraz Mali to widziała. -Musisz z nią porozmawiać, Mali - poprosił cicho. ­Ona ciebie posłucha. Chcielibyśmy, żeby miała więcej spo­koju, ale twoja siostra nie potrafi usiedzieć w miejscu. Ale dla mnie jest największym darem losu - dodał. - Z nią nie może się nic stać... - I nic się nie stanie, bądź spokojny - zapewniała Mali z takim przekonaniem, na jakie tylko mogła się zdobyć, i uścisnęła jego dłoń. - Wszystko będzie dobrze. Bengt odgarnął grzywkę i uśmiechnął się do niej. Że też człowiek może się aż tak zmienić, dziwiła się Ma­ li. W czasach Eline był z niego niezły drań. A teraz jest jak odmieniony. Podobnie zresztą jak Johan, przyszło jej nagle do głowy. Więc pewnie to tak jest, że mężczyźni okazują czułość i troskliwość, jeśli są szczęśliwi ze swoimi żonami. A że Bengt jest szczęśliwy, nie wątpiła ani przez chwilę. Jo­han teraz także; czuje się tym mężczyzną, którym zawsze w marzeniach chciał być. I dobrze, że tak jest... niech zosta­nie jak najdłużej. I to nie dotyczy jedynie mężczyzn, myślała, idąc w stro­nę domu. Wszyscy pewnie jesteśmy tacy, jeśli czujemy się szczęśliwi. Tak jak Margrethe. Ona sama... Mali odstawiła torbę w sieni i zaczęła zdejmować wysokie buty. Ona sama też ma się lepiej niż przedtem... trzeba przyznać. Ale, nie­stety, nie jest szczęśliwa. Ma zbyt wiele do ukrycia i ta wieczna tęsknota za Jo. Próbowała tłumić myśli o nim, ale to na nic. On wciąż jest z nią, w każdej chwili, a zwłaszcza w nocy. I właściwie nie rozumiała dlaczego, bo przecież straciła już wszelką nadzieję. Mimo to myśl o nim stanowi­ła coś w rodzaju życiowej konieczności. Musiała o nim ma­rzyć, by przetrwać powszedni dzień. Ale nikt przecież nie dostał obietnicy wiekuistego szczę­ścia. W żadnym wypadku nie jest to też oczywiste, że czło­wiek musi być szczęśliwy. A poza tym, czym właściwie jest szczęście? Czy jej szczęściem było tych parę letnich tygodni z Jo, czy raczej jest nim życie w spokoju, zdrowiu, w otocze­niu rodziny? Nie, człowiek powinien brać życie takim, jakim ono jest, i korzystać z niego najlepiej, jak potrafi. Tak zawsze mawiała babcia Johana. I tak teraz jest w Stornes. Mali nie ma się na co skarżyć. Dawniej było jej o wiele gorzej. To był bardzo miły dzień, chociaż Mali zmartwiła się na wi­dok Margrethe. Zauważyła, że ręce siostry są bardzo opuch­nięte, pierścionek ginął na grubym palcu. - No i jak się miewasz? - spytała, obejmując Margrethe. - Bardzo dobrze - odparła tamta z uśmiechem. - Ale już mnie to zaczyna męczyć. Szczerze mówiąc, czuję się jak krowa. -A ja myślę, że ty nosisz więcej niż jedno dziecko -wtrąciła Lisbeth, młoda gospodyni z Oppstad. - Czy doktor albo akuszerka nie wspomnieli o takiej możliwości? - Nie! - roześmiała się Margrethe. - To by dopiero było! Ale nie, to na pewno jedno dziecko, chociaż czasami wyda­je mi się, że ma dziwnie dużo nóg i rąk. Jak zaczyna się roz­pychać i kopać, to czuję je wszędzie. Olaus był dużo spokoj­niejszy - dodała i kołysząc się niezdarnie, poszła po kawę. Boże drogi, myślała Mali. A może to jest powód, dla któ­rego siostra jest taka wielka! Nieczęsto słyszało się o naro­dzinach bliźniąt, ale w przekonaniu Mali łączyło się to za­wsze z problemami. Zazwyczaj przychodziły na świat przed czasem, były małe i słabowite. Nawet nie miała odwagi po­myśleć, co by to było, gdyby taki bliźniaczy poród rozpoczął się w środku najcięższej zimy, kiedy urodzenie jednego do­noszonego dziecka może być ryzykiem. Gdyby takie dwa słabiutkie biedactwa... - Postanowiłam cię prosić, Mali, żebyś przy mnie była, kiedy to się już zacznie - powiedziała nagle Margrethe. -Jeśli oczywiście zechcesz - dodała. Mali była tak zaskoczona, że tylko w milczeniu skinęła głową. - Oczywiście, że tu będę, jeśli ty tak sobie życzysz - rzek­ła po chwili. - Ciekawe tylko, co powie akuszerka albo Jo­hanna z Viken, kiedy zacznę odbierać im chleb. -Tym nie powinnaś się martwić - uspokoiła ją młoda gospodyni z Granvold. - Słyszałam, jak akuszerka mówiła, że jesteś bardzo zdolna... Umilkła gwałtownie i zaczerwieniła się po korzonki wło­sów. Przez chwilę w izbie panowała kompletna cisza. Wszystkie kobiety domyślały się, o jakim to przypadku mó­wiła akuszerka. Mali, odkąd zamieszkała w tej okolicy, była tylko przy jednym porodzie. Rok temu w Innstad, kiedy umarła Eline i jej dziecko. - Myślę, że wszystko pójdzie gładko - powiedziała Lis­beth z uśmiechem. - Wyglądasz tak zdrowo, Margrethe. Je­steś młoda i silna, a to wiele znaczy. Poza tym już rodziłaś, a najtrudniejszy jest właśnie pierwszy raz - dodała. - Każ­da kobieta, która rodziła, ci to powie. Na tym skończyła. Rozmowa przeszła na inne sprawy i nikt już więcej nie wspominał o porodach, jakby to się na­gle zrobił temat tabu. Ale dzień mógł się zakończyć katastrofą, przynajmniej dla Mali. Skończyła się właśnie długa przerwa na kawę i wszystkie panie pomagały w sprzątaniu, gdy nagle stojąca przy cynko­wej miednicy do zmywania Lisbeth podniosła lewą rękę Mali. - Jaki piękny pierścionek! - zawołała. - Po prostu wyjąt­kowy. Skąd go masz? 164 Mali poczuła, że się czerwieni. Odwróciła się i z ulgą stwierdziła, że Johan z Bengtem wyszli z domu. Widocznie mieli już dość babskiego gadania. Tuż za nią jednak stała Margrethe i słyszała, co mówi Lisbeth. - Prawda, że jest piękny - wtrąciła się do rozmowy. ­Ten pierścionek Mali dostała od starej gospodyni ze Stor­nes, babki Johana, prawda, Mali? Mali przytaknęła i cofnęła rękę. - Prawda, ale nie chciałabym, żeby o tym mówiono -rzekła pospiesznie. - Wiecie, Beret, moja teściowa... - Ano tak, mogę sobie wyobrazić - przyznała Lisbeth. ­Pewno byłaby zła, że to nie ona go dostała. Nie, ja nawet słowem nikomu nie pisnę - obiecała z uśmiechem. - Ale moim zdaniem to sprawiedliwe, że właśnie ty dostałaś pier­ścionek, a nie Beret. I babcia Johana z pewnością wiedzia­ła, co robi. Teraz tylko musisz się postarać o córeczkę, żebyś miała komu przekazać pierścionek w przyszłości. Moim zdaniem to bardzo piękne z dziedziczeniem takich wyjątko­wych rzeczy z pokolenia na pokolenie. Ja sama odziedziczy­łam po mojej babce medalion. Rany boskie, myślała Mali przerażona. Nie słuchała już, co tamta mówi, drżącymi rękami odstawiała filiżanki. Pulso­wało jej w skroniach, serce tłukło się w piersi. Boże, a gdyby tak Johan znajdował się w pobliżu i słyszał, co mówiono? Nie­szczęście byłoby faktem. Jemu powiedziała przecież, że pier­ścionek ma po matce. Jak łatwo przyłapać ją na kłamstwie. Nalała wody do szklanki i piła łapczywie. Kiedy Jo wło­żył jej na palec ten pierścionek, przysięgła sobie, że nigdy go nie zdejmie, póki życia... Dla niej pierścionek był niczym ślubna obrączka, znaczył dla niej więcej niż ten, który do­stała od Johana i nosiła na prawej ręce. Teraz jednak zrozumiała, że mimo wszystko trzeba go będzie zdjąć. Noszenie go jest zbyt ryzykowne. Musi go schować do szkatułki z ozdobami i raczej powiedzieć, że go zgubiła, niż pozwolić, by takie sytuacje jak dzisiaj się po­ wtarzały. Czasem go tylko wyjmie, żeby popatrzeć, kiedy będzie sama w sypialni, albo włoży na palec, kiedy siedzi przy krosnach i tka, a nikogo w pobliżu nie ma. Bolało ją serce na myśl o tym, że będzie musiała się rozstać z ukocha­ną pamiątką, uznała jednak, że to jedyne rozsądne wyjście. Mimo wszystko pierścionek nie jest wart tego, by prawda wyszła na jaw. Ani prawda na jego temat, ani na temat jej syna. Zresztą ofiarodawca i tak wziął sobie inną, pomyślała z goryczą. I właściwie Mali nie miała prawa nosić go dłużej. W każdym razie nie w ten sposób, jak zawsze myślała, czy­li jako pierścionek ślubny. Ale go zachowa, ukryje przed ludzkim wzrokiem i tylko ona będzie wiedziała, że go ma. Jako dziedzictwo. Tradycyjna wizyta w Buvika ze świątecznymi prezentami i potrawami na spróbowanie była, można powiedzieć, zim­ną przyjemnością. Był mróz, wiał lodowaty wiatr i droga by­ła prawie nieprzejezdna. Śnieg zasypał wszystko, piętrzył się wielkimi zaspami i Gudmund musiał bardzo uważać, że­by się sanie nie wywróciły. Johan nie mógł z nimi pojechać. Czekali na weterynarza do chorej krowy, a rodzice pojechali z przedświąteczną wi­zytą do rodziny Beret. To była taka sama ugruntowana tra­dycja jak wyjazdy Mali do Buvika. Jak zawsze ich przyjazd był wielką uroczystością, a po­nieważ wypadła właśnie niedziela, wszyscy byli w domu. Mali rzadko widywała swoje rodzeństwo, zwykle, kiedy od­wiedzała rodziców, oni byli gdzieś zajęci swoimi sprawami. Tym razem jednak powitali ją obaj bracia i Eli. Centralną postacią był, rzecz jasna, Mały Sivert, co malec zdawał sobie cenić, bo w takie dni nikt mu niczego nie odmawiał, nieza­leżnie od tego, co chciał dostać. I Mali też pozwałała wszyst­kim rozpieszczać synka. Tak rzadko go widują, myślała. Przy kawie przekazano jej wielką nowinę. 166 - Ty pewnie jeszcze o tym nie słyszałaś - zaczęła matka, uśmiechając się do Mali i Eli. - Sama jej powiedz, Eli. Eli i Johannes postanowili wziąć ślub zaraz po Bożym Narodzeniu. Kupili sobie niewielkie gospodarstwo dalej w dolinie i mieli zamiar prowadzić je obok pracy Johanne­sa w sklepie w 0ra. - Ach, to wspaniale! - ucieszyła się Mali i uściskała sio­strę. - Więc będziemy mieć wesele! Czy odbędzie się tutaj, w Buvika? - Tutaj, rodzice mówią, że bardzo by chcieli - potwier­dziła Eli. - I ty, i Margrethe miałyście wesela we dworach swoich narzeczonych, ale nasze gospodarstwo nie jest takie duże, nie mamy też zresztą pieniędzy, a to spory wydatek. Jesteśmy więc bardzo za propozycję rodziców wdzięczni. - E, nie przesadzaj - powiedział ojciec, wytrząsając popiół z fajki. - Ja już się doczekać nie mogę, żeby nareszcie jednej z moich córek urządzić wesele. Zresztą wasza matka też. Siostra wyglądała na bardzo szczęśliwą. To nie będzie małżeństwo z rozsądku, myślała Mali. Eli długo czekała na tego mężczyznę, któremu chciałaby oddać rękę. - To nie będzie wielkie przyjęcie - wyjaśniła Eli, kiedy obie z Mali zmywały po obiedzie. - Nie chcemy tego, ani Jo­hannes, ani ja. - A czy może jest coś w drodze? - spytała Mali, spoglą­dając z ukosa na starszą siostrę. - Trochę się chyba zaokrąg­liłaś, czy mi się zdaje? 1 oczy ci tak pięknie lśnią. Takie oczy widywałam już przedtem, kiedy kobieta spodziewa się... Eli spłonęła intensywnym rumieńcem. Uśmiechnęła się z dumą, ale też odrobinę skrępowana. - Przed tobą niewiele się ukryje, powinnam była wiedzieć - odparła. - Tak, masz rację, jestem w ciąży i oboje z Johan­nesem bardzo się z tego cieszymy. Nic jeszcze rodzicom nie powiedziałam, mama chyba się też domyśla, ale nic nic mó­wi. -Myślę, że się po prostu bardzo cieszy - powiedziała Mali. - Nie jesteś przecież zabłąkaną dziewicą, której przy­trafiło się nieszczęście. Jak to będzie wspaniale, i wesele, i nowy członek naszej rodziny - dodała Mali ze śmiechem. - U ciebie też jest wspaniale? Mali wykręcała ścierkę do zmywania, nie patrząc na siostrę. - No w każdym razie dużo lepiej, niż było. Po wypadku Johana zmieniło się wiele. Ja staram się nie dostrzegać tych jego cech, których nie lubię, ale jak się lepiej zastanowić, to on jest dobrym człowiekiem. - Ale to nie za niego chciałaś wyjść za mąż, prawda? -spytała Eli cicho. - Nikogo innego jednak nie było - odparła Mali, odsta­wiając na miejsce cynkową miskę. - Teraz idzie nam nieźle. - Pewnie wiesz, że chłopcy też znaleźli sobie dziewczyny - powiedziała matka, kiedy siostry skończyły zmywanie. Siedziała z Małym Sivertem na kolanach i promieniała ra­dością. - Chyba nie zaraz będzie wesele, ale... Życie rodziców naprawdę zmieniło się na lepsze, pomy­ślała Mali. Bardzo ją to cieszyło. Jeżeli komuś życzyła do­brych dni, to tym dwojgu starym ludziom, którzy tyle się napracowali, a przyszło im się zmagać i z groźbą komplet­nego upadku rodziny, i ze wstydem nieślubnego dziecka Margrethe, i to jeszcze nie tak dawno temu. Teraz dane im było trochę radości. Zaczęli nawet planować budowę na wiosnę. W Buvika nigdy nie było domu dla starych rodziców, gospodarstwo było na to za małe. Teraz jednak plany były już gotowe. Bo gdyby najstarszy z braci, Bjarne, się ożenił, to on powinien przejąć wszystko, rodzice będą mogli odpocząć. Ojciec był bardzo podniecony tą nadchodzącą budową. Mali domyślała się, że kiedy Margrethe wyszła za mąż do Innstad, pieniędzy w Buvika nie ubyło. Przeciwnie, gospo­darze z Innstad musieli wyciągnąć pomocną dłoń do właści­cieli Buvika, choć oczywiście nikt o tym głośno nie wspomi-nał i choć to nie mogło być traktowane jako zaplata za pan­nę młodą. W tym przypadku nie, myślała Mali z goryczą. -Musisz iść ze mną na podwórze i posłuchać, jak to wszystko obmyśliliśmy. Mali - powiedział ojciec z ożywie­niem. - Ja ci wszystko pokażę... - Ale na to jest naprawdę za zimno, Ola - protestowała matka. - Mały Sivert w każdym razie nigdzie nie pójdzie. Prawda, że zostaniesz w domu z babcią? Ja ci poczytam -obiecywała, przytulając wnuka do siebie. I właśnie wtedy, kiedy wyszli na podwórze w ten mroźny dzień, a ojciec pokazywał i opowiadał, co gdzie zrobią, na­gle poślizgnął się i przewrócił. - Musisz uważać, gdzie stąpasz - upomniała Mali i po­chyliła się, żeby mu pomóc wstać. Kiedy jednak zobaczyła jego szarą niczym popiół twarz, zrozumiała, że coś jest nie w porządku. Ogarnął ją paraliżu­jący strach, przykucnęła obok ojca. - Co ci jest? - spytała. - Chory jesteś, ojcze? Ola oddychał ciężko i przyciskał rękę do piersi. Potem chwycił rękę córki i z jej pomocą się podniósł. - Tak mi się tylko zakręciło w głowie - tłumaczył, unika­jąc jej spojrzenia. - Ale to przejdzie, naprawdę nic mi nie jest. -Kłamiesz - powiedziała Mali surowo. - Masz bóle w piersiach, prawda? -No , zdarza mi się - przyznał ojciec niechętnie. -Zwłaszcza przy takiej mroźnej pogodzie. Ale to mija szyb­ko, nie ma o czym mówić. Obiecaj mi tylko, że nic nie po­wiesz matce. - Tylko pod warunkiem, że ty mi obiecasz iść do dokto­ra - odparła Mali. - Bo dotychczas oczywiście nie byłeś, jak cię znam. - Doktor - powiedział ojciec z nutą pogardy w głosie. ­A co on może zrobić? Nie, pozwólmy się życiu toczyć swoją drogą, tak jak zawsze czyniliśmy tu, w Buvika. Będzie, co ma być, przecież wiesz - zakończył wolno. Potem nie chciał już więcej o tej sprawie rozmawiać. Ale położyła się ona cieniem na drugiej części dnia. Boże Narodzenie nadeszło i minęło. Kiedy świąteczne wizyty i uroczystości się skończyły, Mali próbowała wygospodarować jak najwięcej czasu na tkanie. Po tym jak ofiarowała kościołowi w Kvannes obrus na główny ołtarz, coraz więcej Judzi przychodziło oglądać jej prace. Miała już spory zbiór narzut, adamaszkowych ob­rusów i bieżników, a wszystkie budziły uzasadnione zainte­resowanie i podziw. Od czasu do czasu dostawała zamówie­nie na prace, kiedy indziej sprzedawała coś z gotowych rzeczy. Nie ulegało już wątpliwości, że powoli staje się zna­ną i uznaną tkaczką, prawdziwą artystką w swojej dziedzi­nie. To, że zaczęła tkać obrazy, dawało jej prawdziwą radość. A także pociechę, myślała, przypominając sobie obrazy, które tkała, kiedy dotarło do niej, że Jo ma inną kobietę. Potrafiła zawrzeć w swoich pracach i radość, i smutek. Nie zawsze normalni ludzie widzieli i potrafiliby powiedzieć, co obraz przedstawia, dla Mali jednak były one bardzo reali­styczne. Teraz, w mroźne dni po Bożym Narodzeniu, zajmowała się tkaniem obrazu przedstawiającego brzeg fiordu z szopą na łodzie. Od dawna myślała, żeby zrobić taki obraz, za­wrzeć w nim wszystkie wspomnienia i tęsknoty. Może ta bo­lesna tęsknota w jej sercu zelżeje, kiedy ją z siebie wyrzuci, zamknie w tkaninie. Taką miała nadzieję. W ciche przedpo­łudniowe godziny siedziała w pokoju na strychu i marzyła znowu o tamtej gorącej, przesyconej zapachami letniej no­cy i wyrażała te uczucia w obrazie, który się zapowiadał na najlepszy, jaki kiedykolwiek stworzyła. Kiedy Johan od cza­ su do czasu spoglądał na tkaninę i pytał, co miałaby przed­stawiać, Mali odpowiadała wymijająco, że to tylko takie wrażenia, które w sobie nosi, nic konkretnego. Jego to wi­docznie za bardzo nie interesowało, bo zadowalał się odpo­wiedzią. Pewnego dnia na początku stycznia siedzieli przy obiedzie, gdy zadzwonił telefon. Wiatr szarpał budynkami, wył w ko­minie, a od ścian ciągnęło mrozem, żeby nie wiem ile drew wkładać do pieców. Ingeborg wyszła do sieni odebrać. - To Bengt - powiedziała, gdy wróciła. - Chce rozmawiać z tobą, Mali. Mali o mało nie wypuściła widelca z ręki. Dobrze wie­działa, o co chodzi. W Innstad zaczął się poród! - Halo, co się dzieje? - spytała, ściskając słuchawkę sztywnymi palcami. Jej głos brzmiał dziwnie obco. - Mali, musisz do nas przyjechać! Margrethe... Boże drogi, Mali, to wygląda tak jak poprzednio. Ja wiem, że tak będzie! Na poród stanowczo za wcześnie i Margrethe... Bengt był bliski histerii, Mali wyraźnie słyszała. - Czy poród się już zaczął? - spytała, bardzo się starając mówić rzeczowo i spokojnie, chociaż serce tłukło się jej w piersi. - W każdym razie ona jest chora - odparł Bengt. - Źle się czuje i nie wiemy, co... - Rozumiem, że posłaliście po doktora, akuszerkę i Jo-hannę z Viken - powiedziała Mali, starając się zapanować nad ogarniającym ją, trudnym do nazwania strachem. - Doktor pojechał do innego chorego, gdzieś w Rindalen. Bóg wie, kiedy wróci, ale po obie kobiety wysłałem konie. Tylko że Margrethe nieustannie domaga się twojej obecno­ści. Musisz nam pomóc, Mali. Musisz ratować Margrethe. I jak niby mam to zrobić? - myślała Mali. Jeżeli jest na­prawdę źle, to ja nic nie pomogę, myślała, mając w pamięci tamten wieczór, kiedy Eline rodziła. - Mali, ale ty przyjedziesz? - Tak, Bengt, przyjadę - odparła w końcu. - Pewnie, że przyjadę... Musiała oprzeć się o ścianę, kiedy wieszała słuchawkę. Pociemniało jej w oczach. To się nie może powtórzyć, my­ślała. Ten koszmar w Innstad, nie, to niemożliwe... - Boże w niebiesiech, nie możesz zrobić tego, co zrobiłeś tamtym razem - prosiła półgłosem. - Uratuj Margrethe, Bo­że, błagam cię! Dopiero potem zdała sobie sprawę z tego, że nie wspo­mniała o dziecku. O nie się nie modliła. Tyle jednak Pan Bóg sam wie, pomyślała. On wie, że modlitwa dotyczy oboj­ga, chociaż ona przede wszystkim błaga o ratunek dla Mar­grethe... Odwróciła się gwałtownie i drgnęła. Ktoś stał przed nią w drzwiach. Przez krótki, szalony moment miała wrażenie, że to Eline, i gęsia skórka pokryła jej ciało. Odskoczyła w tył. - Rany boskie, co się stało? - spytał Johan, patrząc na jej kredowobiałą twarz. - Mam nadzieję, że nikt nie umarł? Nie, jeszcze nie umarł, pomyślała Mali. Opanowała się, odetchnęła głęboko i wyprostowała plecy. - Nie, to Margrethe - powiedziała. - Zaczyna rodzić. ROZDZIAŁ 13 Kiedy Mali dotarła do Innstad, była kompletnie przemarz­nięta. Włosy, które wysunęły się spod wielkiej chustki, którą opatuliła głowę i ramiona, były białe od szronu. Zasłaniała rękami twarz dla ochrony przed mroźnym wiatrem i zacina­jącym śniegiem. Odwróciła się i spojrzała na Stortind. Niebo ponad białym szczytem było niebieskoczarne, w górach szalała zadymka. Straszna pogoda, myślała Mali, biegnąc do drzwi. W progu stała Halldis Innstad i wyciągała ręce na powi­tanie. Oczy, w które Mali spojrzała, były czarne niczym ka­wałki węgla i płonęły niespokojnie w poszarzałej twarzy. - Bogu dzięki, że jesteś - powiedziała cicho i przytuliła Mali. - Tutaj... to jakby Eline wróciła. I nagle wybuchnęła płaczem. Wtuliła się w Mali w śmiertelnym przerażeniu. - Nie wolno ci nawet tak myśleć! - powiedziała Mali su­rowo. - Ale ja rozumiem, co czujesz. Sama jestem taka przerażona, że ledwo się trzymam na nogach. Nie możemy jednak naszego strachu pokazywać Margrethe. Tu nie cho­dzi o nas, Halldis. Tu chodzi o Margrethe i dziecko. Płakać będziemy później - dodała. - Gdyby sprawy poszły napraw­dę źle. - Ja nie wiem, czy dam radę... - Dasz, Halldis - zapewniła Mali stanowczo. - Damy radę obie, i ty, i ja. Nie mamy prawa się załamywać. Gdzie Bengt? - Siedzi przy Margrethe. On też się strasznie boi. Gdyby stracił Margrethe, to skończy we fiordzie, jestem tego pew­na - rozszlochała się znowu. - Ale jeszcze jej nie stracił - rzekła Mali. - Margrethe jest młoda i silna, Halldis. Przeprowadzimy ją przez to. A Bengt nie może skończyć we fiordzie, cokolwiek by się stało. On ma już przecież jednego syna, zapomniałaś? - Nie, nie zapomniałam, że jest Olaus, możesz być pew­na - wyszeptała. - I... akuszerka już przyjechała. I Johanna z Viken też. Obie są na górze. Tylko doktor utknął gdzieś w Rindalen. Bóg wie, kiedy się go spodziewać. - Margrethe ma wystarczająco dobrą opiekę - stwierdzi­ła Mali zdecydowanie. - Muszę ci powiedzieć, że ja nie mam wielkiego zaufania do tego doktora. Co powiedziały aku­szerka i Johanna, kiedy się dowiedziały, że ja przyjadę? -Akuszerka się ucieszyła, mówi, że to dobrze, i my wszyscy też tak uważamy. To dla nas wielka pociecha, że tu jesteś. A przede wszystkim dla Margrethe. Niewiele udało mi się zdziałać ostatnim razem, kiedy się do tego zabrałam, westchnęła Mali ze smutkiem. Zdjęła z siebie chustkę, płaszcz i wysokie buty. Szron we włosach odtajał i spływał teraz niczym łzy po twarzy. - Pójdę prosto na górę - powiedziała do Halldis. Tamta skinęła w milczeniu głową, a Mali pospiesznie pogłaskała ją po policzku. - Przecież nie możemy się poddać bez walki - uśmiech­nęła się blado. - To się może znowu stać, Halldis. Ale nie dopuścimy, żeby to się powtórzyło. -Daj Boże - szepnęła Halldis na pół z płaczem. Powinniśmy raczej polegać na sobie, pomyślała Mali. Jej za­ufanie do Boga i doktora nie było już teraz takie duże jak kiedyś. 174 Pierwsze, co ją uderzyło, kiedy otworzyła drzwi do sypialni na górze, to zapach różnego rodzaju ziół. W pokoju było gorąco i duszno. Kiedy Mali weszła, akuszerka odwróciła się do niej. - Ach, to ty? - powiedziała. - To bardzo dobrze. Twoja siostra bezustannie się o ciebie dopytuje. Myślę, że twoja obecność jej pomoże. I będziesz nas musiała wspierać, Ma­li, bo wydaje mi się, że może być źle. O ile potrafię ocenić, to dzieci jest dwoje. Sama wiesz, co to oznacza... Mali z trudem chwytała powietrze. A więc to jednak bliźnięta! Ponad miesiąc przed czasem, bez lekarza i ze śnieżycą szalejącą za oknami. A będzie pewnie jeszcze go­rzej, słychać było, jak wiatr tłucze się o węgły domu. Wiele złych sił sprzysięgło się przeciwko nim. - Mali! Mali! Margrethe dostrzegła siostrę i uniosła się na łóżku. Mia­ła ceglaste rumieńce na policzkach, a oczy płonęły gorącz­kowo. Wyciągała ręce do siostry. Mali podeszła do łóżka i ujęła jej spoconą dłoń. - Co ty wyprawiasz? - spytała i bardzo się starała, żeby jej uśmiech wyglądał naturalnie. - Zdawało mi się, że mówi­łaś o lutym? A dzisiaj mamy dopiero piątego stycznia. Ale przyjmiemy to, co przyjdzie, w czasie, który sobie wybierze - śmiała się. - Akuszerka mówi, że to może być pod wieczór. - Ja się boję - powiedziała Margrethe, tuląc się do Mali. ­Z Olausem było zupełnie inaczej. To teraz nie może się skończyć dobrze. - To do ciebie niepodobne, Margrethe - powiedziała Mali cicho i położyła dłonie na twarzy siostry. - Za pierw­szym razem poradziłaś sobie sama, w Trondheim nikogo przy tobie nie było, a nic się nie stało. I teraz też będzie do­brze. Jesteś młoda, silna, masz wszystko, żeby żyć. Chciała­byś się poddać już teraz, zanim się jeszcze na poważnie za­częło... Tego ci nie wolno, powinnaś wiedzieć. Margrethe opadła z powrotem na poduszki, a łzy cicho spływały jej po twarzy. - W Innstad już raz tak było - wyszeptała. - A teraz Eli­ne stoi przy łóżku i szczerzy do mnie zęby. Ja się tu wcisnę­łam, zajęłam miejsce, które ona powinna mieć. Teraz przyj­dzie kara! Mali odepchnęła Bengta łekko na bok i objęła Margre­the. Ścisnęła siostrę tak mocno, że ta aż jęknęła. - Głupstwa wygadujesz, moja kochana, i dobrze o tym wiesz. Ty się nigdzie nie wpychałaś, Margrethe, i oczywi­ście nie zajęłaś nikomu miejsca. A poza tym Ełine taka nie była. Jeśli ona jest tu gdzieś w pokoju, to przyszła po to, że­by ci pomóc. Ona nie chce zrobić nic złego, ani tobie, ani Bengtowi, możesz mi wierzyć. Powtarzam ci, Eline nie by­ła taka... Margrethe leżała przez chwilę bez ruchu i patrzyła na siostrę. Przestała płakać, ale z całej siły trzymała rękę Mali. - Jesteś tego pewna? - spytała w końcu. - Jak niczego na świecie - odparła Mali. - A więc nie trać sił, zachowaj je na później, kiedy będą ci naprawdę po­trzebne. Ty masz wydać na świat dzieci, a my mamy ci w tym pomóc. Ale będziesz musiała walczyć razem z nami. Nie zapominaj, że jesteś z Buvika, moja panno! Obie prze­żyłyśmy już nie takie burzliwe noce, i ty, i ja. Coś, co mogło przypominać uśmiech, przemknęło po spoconej twarzy Margrethe. - Tak się cieszę, że tu jesteś - powiedziała i westchnęła. Przymknęła powieki i zapadła w niespokojną drzemkę. - Dobry Boże, ona chyba nie... Bengt chwycił ramię Mali z taką siłą, że zabolało. Był strasznie blady i patrzył na nią oszalałym wzrokiem. - Wyjdźmy stąd na chwilę, Bengt - poprosiła Mali i po­ pchnęła go w stronę drzwi, - Chciałabym z tobą porozmawiać. Oparł się o ścianę na korytarzu i płakał, aż się zanosił. - Jeżeli ona umrze, ja nie będę mógł żyć - szlochał. - Co ja mam w sobie takiego, że ściągam najgorsze nieszczęście na swoje kobiety? 176 - Margrethe nigdy nie była szczęśliwsza niż wtedy, kie­dy sprowadziła się do Innstad i do ciebie, dobrze o tym wiesz. A rodzenie dzieci to naprawdę nie są żarty, zwłaszcza jeśli, tak jak prawdopodobnie w tym przypadku, trzeba ro­dzić od razu dwoje. I kiedy w dodatku na świecie panują czarne jak węgiel styczniowe ciemności - dodała. - Ale wszystko będzie dobrze, Bengt. Pochyliła się i objęła go serdecznie. - Idź teraz na dół, do izby. Jak będzie czas, to po ciebie przyjdę. Nie możesz wciąż siedzieć przy Margrethe. - Ale ja nie mogę jej tak zostawić - protestował, patrząc na Mali z bezgranicznym przerażeniem. - Jeśli będzie cię potrzebować, to cię zawołam - obieca­ła. - Ale ona ma przed sobą straszną pracę do wykonania. Weź się w garść, Bengt. Będzie dobrze, zobaczysz. Słuchał, potrząsając głową. - Nie, nie będzie dobrze. Nie byłem dobry dla Eline i te­raz przyszła kara. - Co ty za głupstwa wygadujesz! - krzyknęła Mali. -Chodź, zaprowadzę cię na dół. Człowieku, pociągnij sobie bimbru i panuj nad sobą! To jedyna pomoc, jaką możesz okazać Margrethe. Ja będę od czasu do czasu przychodzić do ciebie, żebyś wiedział, jak się sprawy mają. Popchnęła go przed sobą i sprowadziła ze schodów. - Chodź, Bengt - zachęcała przyjaźnie. Nagle Bengt się odwrócił i objął ją ramionami. - Chroń ją, Mali. Chroń ją dla mnie - wyszeptał. - Obie­cujesz mi? - Obiecuję - odparła zdecydowanie i pogłaskała go po po­liczku. Po czym zawróciła i odeszła z powrotem do sypialni. Dzień chylił się ku wieczorowi. Na dworze szalała zawieru­cha. Wicher spadał z wyciem w dół od szczytu Stortind, dzi­ki, gwałtowny. Zatelefonował doktor. Właśnie wrócił z Rin­dalen, ale wybierać się w dalszą wędrówkę przy takiej pogo­dzie byłoby kompletnym szaleństwem, wytłumaczył Hall­dis. - Co to za doktor? - prychnęła Mali ze złością, kiedy po raz kolejny zeszła na dół, by powiedzieć, że jak dotychczas osiągnięcia rodzącej nie są wielkie. - Ten drań ma ratować życie ludziom, o ile wiem, a nie przede wszystkim troszczyć się o własną skórę! -Machnij na niego ręką - powiedziała rozgoryczona akuszerka. - On nie przyjedzie, nie w taką pogodę. Zresztą same damy sobie radę, ale skargę i tak na niego złożę, mo­żesz być pewna. Wieczorem bóle stały się coraz częstsze i coraz silniejsze. Johanna podała Margrethe ziołowy napar na złagodzenie bólu, ale to niewiele pomogło. Jej wielkie, bezkształtne cia­ło prężyło się niemal jak łuk, kiedy łapał ją kolejny skurcz, a później, kiedy najgorsze minęło, opadała na poduszki wy­czerpana i zlana potem. Akuszerka badała ją ostrożnie, mierzyła rozwarcie, sprawdzała bicie małych serduszek. - Niedługo się powinno zacząć - powiedziała, wyciera­jąc ręce. - Rozwarcie jest dobre, takie jak trzeba. - Posuwamy się do przodu, Margrethe - szeptała Mali i ocierała twarz siostry wilgotną szmatką. - Jesteś bardzo dzielna. Musisz tylko jeszcze trochę wytrzymać, a wszystko skończy się dobrze. Odwróciła się do akuszerki i spojrzała na nią pytająco. - Mam rację? - spytała. - Ona przez to przejdzie? - Na pewno przejdzie - odparła tamta z dziwną zacięto­ścią. - Przeprowadziłyśmy ją już tak daleko, a wciąż nie ma oznak krwotoku, chociaż przy takiej wielkiej, rozciągniętej macicy zawsze niebezpieczeństwo krwotoku jest najwięk­sze. Ale ta dziewczyna ma w sobie wielką siłę, Bogu niech za to będą dzięki - dodała, spoglądając na wymęczoną ko­bietę na posłaniu. - A dzieci? - spytała Mali niepewnie. - Na razie oba serduszka biją miarowo, ale i tak się tro­chę o dzieci boję. Jeśli są małe i słabe, to trudno będzie je uratować. Bliźnięta w styczniu, mój Boże... Wymownie kręciła siwą głową. Tak, myślała Mali. Gdyby coś się stało, to będzie wielki żal, ale przecież jakoś się z tym pogodzą, i Bengt, i Margre­the, mogą jeszcze później mieć wiele dzieci. Najważniejsze to uratować Margrethe. Kiedy zaczęły się bóle parte, Margrethe była już kom­pletnie wyczerpana. Godzinami skurcze wstrząsały jej cia­łem i pozbawiały ją sił. Gdy więc pojawił się pierwszy ból party, leżała po prostu i wyła niczym zwierzę. - Ja już dłużej nie wytrzymam - płakała, kurczowo ścis­kając rękę Mali. - Nie chcę już dłużej! Zostawcie mnie w spokoju, pozwólcie mi umrzeć. - Co ty sobie właściwie myślisz - prychnęła Mali, pod­ciągnęła ją wyżej na poduszki i wlała w nią szklaneczkę bimbru. Przyniosła trochę ze sobą w butelce, kiedy wcześniej wieczorem była w izbie. Margrethe zakrztusiła się mocnym napitkiem i kaszlała. Część spłynęła jej na koszulę, więk­szość jednak wypiła. Mali nie wiedziała, co Johanna sądzi o takich sposo­bach, bo przecież to nie żaden wywar ziołowy wmusiia w siostrę, ale jeżeli coś takiego działa w przypadku zwie­rząt, które są już bliskie poddania się przy skomplikowa­nych porodach, to przecież można spróbować i w przypad­ku kobiety. Szkody jej to raczej nie wyrządzi. Teraz bowiem Margrethe musi zmobilizować resztę sił, by wypchnąć dzie­ci na świat. I wszystko może zależeć od tego, czy się nie podda. Kiedy więc pojawił się następny skurcz, Mali chwy­ciła obie ręce siostry i zaczęła nią potrząsać. - Przyj, Margrethe! Odpoczywać będziesz po wszystkim. Przyj, słyszysz? - I jakimś cudownym zrządzeniem rozkaz Mali podziałał, wdarł się widocznie do zamroczonego mó­zgu Margrethe. Wciągnęła powietrze i zaczęła przeć, jęczeć krzyczeć tak strasznie, że Mali przeniknął lodowaty dreszcz. Jeden skurcz po drugim wstrząsały jej sterczącym brzuchem, twardym niczym góra. Mali straciła poczucie miejsca i czasu. Stała przy głowie Margrethe i potrząsała nią za każdym razem, kiedy ta goto­wa była się poddać. - Widzę główkę! - krzyknęła nagle akuszerka. - Teraz przyj, jak tylko możesz, Margrethe, a myślę, że będziemy mieć dziecko na świecie. - Słyszysz, Margrethe - mówiła Mali, pochylając się nad siostrą. - Zaraz przyjdzie dziecko, jeśli tylko się postarasz i naprawdę będziesz parła. Margrethe z przeciągłym wyciem wytężyła wszystkie siły, po czym opadła na poduszki. Była zlana potem i miała kom­pletnie białą twarz. Akuszerka nagle zaczęła się bardzo spie­szyć. Mali odwróciła się i spostrzegła, że ta zażywna starsza kobieta trzyma w rękach jakiś malutki, zakrwawiony, jasno­czerwony tlumoczek. Dziecko! Pospiesznie usuwała śluz z bu­zi maleństwa, chwyciła je za nóżki, główką w dół, i wymierzyła klapsa w pupę. Mali patrzyła na nią bez ruchu, jak sparaliżowa­na. Na chwilę przestała oddychać. I w końcu biedactwo wiszą­ce główką w dół wydało z siebie przeraźliwy krzyk. - To dziewczynka - oznajmiła akuszerka ochrypłym gło­sem. - Śliczna dziewczynka. Malutka, ale... Pępowina została przecięta, po czym akuszerka i Johan­na pobiegły z dzieckiem do stołu, gdzie już wszystko było przygotowane do kąpieli maleństwa. - Co się dzieje? - spytała Margrethe cicho i otworzyła oczy. Mali z trudem wypowiadała słowa. Pochyliła się nad sio­strą i przytuliła mokrą od łez twarz do jej spoconego policz­ka. - Urodziłaś śliczną dziewczynkę, Margrethe - powiedzia­ła, a potem płakały już obie. - Wierzę, że mała przeżyje. Tego jednak taka całkiem pewna nie była. Nigdy jeszcze nie widziała czegoś tak maleńkiego i żałosnego jak ta istot­ka, którą akuszerka położyła na stole. Ale chciała wierzyć, że będzie dobrze, i chciała, żeby siostra też w to uwierzyła. Zanim Margrethe miała szansę zareagować, przyszła ko­lejna, gwałtowna fala bólów partych. Akuszerka natych­miast znowu się nią zajęła. Margrethe znowu wydała z sie­bie przeciągły krzyk, po czym w pokoju zaległa cisza, a po chwili akuszerka trzymała w rękach drugą maleńką istotkę. Jeszcze mniejsza niż pierwsza, stwierdziła Mali. I w tę dru­gą nie tak łatwo było tchnąć życie. Akuszerka oczyściła jej usteczka, potrząsała nią i klepała po pupie. Ani jednego dźwięku. Dziecko zwisało główką w dół całkowicie pozba­wione życia. Ta jest martwa, pomyślała Mali i nagle poczu­ła, jak strasznie jest zmęczona. -Przestań - mamrotała akuszerka. - Będziesz żyć, przyjmij to nareszcie do wiadomości! Położyła dziecko na łóżku, na kołdrze, i zaczęła wdmu­chiwać powietrze do maleńkich ust. Mali stała obok i pa­trzyła, jak sinoliliowe piersi podnoszą się i opadają, podno­szą się i opadają. I nagle rozległ się głos. To raczej pisk, myślała Mali przestraszona, jak mały ptaszek. Pisk był sła-biuteńki, ale przecież stanowił oznakę życia! I akuszerka się nie poddawała. Mali nie widziała, co obie kobiety robią przy stole, ale pracowały intensywnie. W końcu pokój napełnił się krzykiem. Nie tylko jednego dziecka, oba noworodki krzyczały równocześnie! - Myślę, że mimo wszystko tym razem możemy dzięko­wać Panu Bogu - powiedziała akuszerka, zwracając się w stronę łóżka. - Dziś wieczorem Pan był z nami. Urodziłaś dwie dziewczynki, Margrethe. Dwie udane, małe dziew­czynki. I obie żyją. To prawdziwy cud! Mali położyła się na łóżku obok siostry i płakała. Tak strasz­nie była zmęczona. I tak strasznie się przedtem bała. Zresz­tą boi się nadal. Udało im się dotychczas ustrzec dzieci, ale czy są na tyle silne, by przeżyć? Najbliższe godziny będą roz­strzygające. I najbliższe dni, myślała półprzytomna. -Słyszysz? - pytała cicho, tuląc głowę Margrethe. -Urodziłaś dwie śliczne dziewczynki. I obie żyją. Przez chwilę Margrethe leżała, nie otwierając oczu. Ma­li otarła jej twarz szmatką i głaskała mokre od potu, potar­gane włosy. Młoda matka powoli otwierała oczy. - Co powiedziałaś? - spytała. - Co ty powiedziałaś. Mali? Mali objęła ją i powtórzyła to, co mówiła przed chwilą. Z wolna wszystko zaczynało do Margrethe docierać. Próbo­wała się podnieść i oprzeć na łokciu, żeby spojrzeć w stronę stołu, na którym akuszerka i Johanna wciąż zajmowały się dziećmi. - Urodziłam... Ja urodziłam dwie dziewczynki? - wy­szeptała, a łzy zalewały jej twarz. - I obie żyją? - Obie żyją - potwierdziła Mali, podtrzymując siostrę i równocześnie poprawiając jej poduszki. - Ale obie są ma­lutkie - dodała. - To zresztą zrozumiałe. Uznała, że lepiej przygotować siostrę, zanim pokażą jej dzieci. - Mogę je zobaczyć? - spytała Margrethe. - Przynieście mi je. - Jeszcze nie - zaprotestowała akuszerka. - Najpierw musimy się zająć tobą. Połóż się. Ułożyła Margrethe i zaczęła jej ugniatać brzuch z taką siłą, że nieszczęsna położnica znowu musiała jęczeć. - Musimy wydostać z ciebie łożysko i za wszelką cenę zahamować krwawienie - wyjaśniła zdyszana. Twarz miała purpurową i pot lał się z niej strumieniami. Mali dopiero teraz zauważyła, że łóżko jest bardzo za­krwawione i że krew wciąż płynie ciągłym strumyczkiem. Poczucie ulgi natychmiast zmieniło się w paniczny strach. A co będzie, jeśli krwotoku nie uda się zatamować? Nagle znowu stanęły jej przed oczyma wydarzenia z dnia, kiedy rodziła Eline. - Pomóż mi. Mali -jęknęła akuszerka. - Masuj ją i uciskaj z całej siły. To jedyne, co możemy zrobić, żeby przerwać krwawienie. Macica musi się obkurczyć. Mali pracowała, aż ręce jej mdlały. Margrethe jęczała z bólu. Nie ma się czemu dziwić, stwierdziła Mali. Jej brzuch musi być po tym wszystkim strasznie wrażliwy i obolały, to, co jej robię, to czysta tortura. Nie wolno jed­nak przerywać, bardzo dobrze to rozumiała. Mali nie miała pojęcia, jak długo to wszystko trwało. Czas przestał istnieć. Z wolna jednak strumyczek krwi ro­bił się coraz cieńszy, w końcu było to już normalne krwa­wienie, jak zawsze po porodzie. Potrwa kilka dni, może na­wet tygodni. Na zakrwawionym prześcieradle leżały dwa łożyska, które akuszerka bardzo starannie badała. Trzeba sprawdzić, czy w macicy nie zostało nic, co by mogło wywołać gwał­towny krwotok, a później jakieś zakażenie. - Wygląda, że wszystko jest w porządku - powiedziała, pro­stując plecy. - Nie są jednojajowe te małe trolle, bo mamy dwa łożyska. Ale jakie to ma znaczenie? Najważniejsze, że żyją! Pogłaskała Margrethe po policzku i uśmiechała się do niej przez łzy. - No to teraz dostaniesz je do łóżka, mamusiu - powie­działa. - Nie zostawimy ci ich długo, musimy cię umyć i zmienić zakrwawioną bieliznę, bo na razie wygląda tu jak w rzeźni. Jesteś silna, moja kochana, jak koń. 1 bardzo do­brze zbudowana. To, przez co przeszłaś, niejednej kobiecie by się nie udało, możesz mi wierzyć. Nieraz to przeżywałam. Mali wiedziała, że nigdy nie zapomni tego widoku, kie­dy akuszerka układała na łóżku obok Margrethe dwie ma­lutkie, pomarszczone istotki, każdą po jednej stronie. Pró­bowała sobie przypomnieć, jak Mały Sivert wyglądał zaraz po urodzeniu, ale jakoś teraz nie mogła pojąć, że on też był nieporadnym noworodkiem. Margrethe nie posiadała się z zachwytu, patrzyła to na jedną buźkę, to na drugą. - Jakie one malutkie - szeptała niepewnie do akuszerki. ­Czy ty jesteś całkiem pewna, że... - Tak całkiem pewny to człowiek na tym świecie nie mo­że być w żadnej sprawie - odparła tamta szczerze. - Powin­naś wiedzieć, że najbliższe dni będą krytyczne. Dzieci uro­dziły się o wiele za wcześnie, naprawdę nie wiemy... Ale udało nam się doprowadzić do tego, że przyszły na świat, że żyją, to chyba możemy mieć nadzieję. Teraz trzeba, żeby one jak najwięcej leżały przy tobie, ogrzewały się twoim cie­płem i dostawały dużo dobrego mleka. Ale przypuszczam, że i w karmieniu dzieci będziesz tak samo dobra jak w ro­dzeniu - powiedziała z uśmiechem. - O Mali, Mali - westchnęła Margrethe, spoglądając na siostrę pełnymi łez oczyma. - Wprost nie mogę uwierzyć, że wszystko poszło dobrze. Przynajmniej do tej pory - dodała cicho i łzy znowu pociekły strumieniem. Jak niedaleko jest od śmiechu do łez, od nadziei do roz­paczy, myślała Mali. - Miałaś najlepszą pomoc i opiekę, jaka istnieje - powie­działa, patrząc na akuszerkę i Johannę. - I sama też byłaś bardzo dzielna - stwierdziła z uśmiechem, głaszcząc siostrę po włosach. - A największe podziękowania należą się tobie - rzekła akuszerka spokojnie. - To ty dodawałaś jej odwagi i zmu­szałaś do wysiłku, kiedy już nie chciała walczyć, bo z ciebie to naprawdę uparta baba, Mali Stornes. Jest w tobie wielka wola i wielka siła. Ja byłam u bardzo wielu kobiet w swoim życiu. Tak to jest w tym zawodzie. Ale takich jak ty wiele nie spotkałam. Jeżeli w ogóle chociaż z jedną - przyglądała się Mali dziwnie. Mali zarumieniła się. Słowa akuszerki sprawiły jej wiel­ką radość. I wiedziała, że to prawda. Sama to czuła tego długiego popołudnia i wieczoru, i wiele razy przedtem prze­żywała to samo. Kiedy naprawdę było trzeba, ona znajdo­wała w sobie niezłomną siłę. Mogła, oczywiście, nieraz myśleć, że już więcej nie wy­trzyma i najchętniej rzuciłaby się w wody fiordu, ale to się nigdy nie stanie. Miała w sobie coś silniejszego niż wszelkie zwątpienie. W jakimś sensie silniejszego od niej samej, zdu­miona zdawała sobie z tego sprawę. -Myślę, że powinnaś się nauczyć od Johanny więcej o ziołach i leczeniu - ciągnęła dalej akuszerka. - Jesteś już znana w okolicy ze swoich tkanin i sztuki farbowania wełny, myślę więc, że zioła też by cię zainteresowały. I nie odmawiaj, jeśli ja będę cię wzywać do położnic. Dobrze jest mieć ciebie w pobliżu, kiedy zaczyna się poród, od dzisiaj to wiem. Mali patrzyła na akuszerkę z niedowierzaniem. Nigdy jej do głowy nie przyszło, że mogłaby zostać pomocnicą akuszerki, ale wydawało jej się to bardzo ekscytujące. Może też uda się nawiązać bliższy kontakt z Johanną. Raz po raz spoglądała na starą kobietę. - Nikogo bardziej nie chciałabym uczyć mojej sztuki niż ciebie - oznajmiła Johanna. - Zaczynam już być stara i czę­sto myślę, że powinnam przekazać komuś to, co wiem. Ale nie wszyscy się do tego nadają. Ty jesteś najbardziej odpo­wiednia, Mali Stornes. - Dziękuję - odparła Mali po prostu. - Dziękuję wam obu. Pochyliła się nad łóżkiem i małym palcem wodziła po drob­niutkich buziach nowo narodzonych dziewczynek, widocznych pośród płóciennych powłoczek i wełnianych pledów. - Teraz pozwól, że zmienimy pościel i ciebie trochę ogar­niemy, a później pójdę i sprowadzę tu Bengta. On też ma za sobą długie i bardzo bolesne godziny, zapewniam cię - po­wiedziała do siostry. - Pozostaje tylko mieć nadzieję, że Bengt nie dostanie ataku serca, kiedy się dowie, co dla nie­go masz! Nie co dzień mężczyzna zostaje ojcem dwóch ślicznych dziewczynek naraz. - Przyprowadź też Halldis - poprosiła Margrethe. - Ona była dla mnie taka dobra przez cały czas. Chcę, żeby zoba­czyła dzieci teraz, razem z Bengtem. Bo gdyby sprawy mia­ły przybrać zły obrót... Mali położyła jej palec na wargach. - Nie wolno tak mówić! Myśleć też nie - powiedziała stanowczo. - Nigdy nie słyszałaś, że wiara góry przenosi? Potrzebna jest wiara, że obie twoje córeczki zostaną urato­wane. Musimy wierzyć, Margrethe. Musimy... Kiedy Mali otworzyła drzwi do izby na dole, Bengt zerwał się z miejsca. - Co... Co z Margrethe? Żyje? Głos odmówił mu posłuszeństwa. Szary na twarzy, z za­padniętymi oczyma wpatrywał się w Mali. - Oczywiście, że żyje, Bengt - odpowiedziała z uśmie­chem. - Margrethe wydała na świat dwie udane, malutkie dziewczynki! I wszystko z nimi trzema jest w porządku. Przynajmniej na razie. Margrethe chce teraz zobaczyć swo­jego męża. I prosi też ciebie, Halldis... jeśli zechcesz. Długą, nieprawdopodobnie długą chwilę w izbie pano­wała kompletna cisza. - Więc ona... ona żyje? - Bengt podszedł do Mali i chwy­cił ją za ramię. Oczy miał czerwone i wyglądało na to, że nie bardzo wierzy w to, co usłyszał. - Co ty powiedziałaś? - wy­szeptał. - Ze musisz nareszcie pojąć, człowieku: twoja żona uro­dziła ci dwie córki. I żyje. Żyje i zastanawia się, czy przyj­dziesz do niej, żeby zobaczyć i ją, i obie dziewczynki - tłu­maczyła ze śmiechem. Łzy zaczęły spływać po policzkach Bengta. Objął Mali i przytulił do siebie bardzo mocno. Po chwili wypuścił ją z objęć, odwrócił się do matki i teraz ją objął. Przez chwilę stali bez słowa, ale Mali widziała, że oboje płaczą. - Poszło dobrze, mamo - wyszeptał w końcu Bengt. ­Widzisz, poszło dobrze. - Tak, dotychczas wszystko jest dobrze - potwierdziła Mali z powagą. - Ale oboje wiecie, że dni, które nadejdą, bę­dą dla dzieci krytyczne. Myślę więc, że powinieneś popro­sić, żeby Nikolai Neset przyszedł tu jak najszybciej, Bengt. Mieszka niedaleko, przyjdzie, mimo że już wieczór. Dzieci trzeba ochrzcić jeszcze przed nadejściem nocy - poprosiła półgłosem. Stali przy łóżku i patrzyli na Margrethe oraz dwie małe istotki tuż przy niej. Ani Bengt, ani Halldis nie mogli wy­krztusić ani słowa. Stali tylko i patrzyli oboje wielkimi, błyszczącymi oczyma. - No, czy nie jestem dzielna? - uśmiechnęła się Margre­ the i poszukała ręki Bengta. Bengt rzucił spłoszone spojrzenie w stronę akuszerki. - Możesz ją objąć - powiedziała tamta. - Wytrzyma jesz­cze i to, nie zrobisz jej krzywdy. Bengt pochylił się i ucałował spoconą twarz żony. Potem dotykał obu malutkich dziewczynek tak ostrożnie, jakby były z kruchej porcelany. Na koniec wziął rękę Margrethe i trzymał ją w swojej. Długo. I wciąż nic nie mówił. Jakby brakowało mu słów. - Zaraz tu będzie Nikolai Neset - powiedziała Mali do Margrethe. - Bengt po niego telefonował. Dzieci powinny zostać ochrzczone przed nocą. - Dlaczego? - spytała Margrethe. - Czy z nimi jest źle? -Nie, ale z wcześniakami nigdy nie wiadomo, wszyscy wiemy, jak to jest. Musimy być przygotowani na wypadek, gdyby coś się stało. A wtedy dzieci powinny być ochrzczone -dodała. Margrethe przytulała do siebie córeczki i płakała cicho. Szczęście i strach przeplatały się ze sobą nawzajem. Chrzest domowy stosowano najczęściej w zimie, tym bar­dziej że o tej porze roku dzieci często rodziły się słabe. Do pastora trudno było się wtedy dostać, mieszkał daleko, za Kvannes, nie dojechałby w nocy i przy tej pogodzie. Ale przecież dziecko każdy może ochrzcić, a tutaj we wsi naj­częściej robił to Nikolai Neset. Był dobrym chrześcijani­nem, tak powszechnie uważano. - W takim razie powinniście się chyba zastanowić nad imionami - przypomniała Mali. - To nie zawsze bywa takie proste - uśmiechnęła się. - Ale może wam się uda. Tylko trzeba się pospieszyć. Nikolai będzie tu za jakąś godzinę, a my musimy tu trochę sprzątnąć, ustawić nowe świece, przynieść Biblię. - Na wybieranie imion nie potrzeba nam wiele czasu -powiedziała Margrethe, tuląc twarz do ręki Bengta. - Myślę, że jedna z dziewczynek powinna mieć na imię Halldis, po twojej matce, Bengt. A druga będzie Brit-Mali, po mojej matce i po tej, która tu stoi, po mojej siostrze. Bez niej... Ale tylko pod warunkiem, że ty myślisz tak samo jak ja, Bengt -podniosła na niego zaczerwienione i zmęczone oczy. -Nigdy nie słyszałem lepszej propozycji - wykrztusił Bengt ochrypłym głosem. W niecałą godzinę później na sypialnym strychu w Innstad odbyła się skromna uroczystość. Pośrodku pokoju stał Ni­kolai w czarnym garniturze, z Biblią w ręku. Bengt i Halldis trzymali dzieci nad miską z letnią wodą, która stała na sto­le, okrytym nową koronkową serwetą. Nikolai polewał wo­ 188 dą maleńkie główki, błogosławił dzieci i otwierał przed ni­mi Królestwo Boże tak, jak niegdyś Pan nakazał. Tak w każ­dym razie mówi Biblia, myślała Mali. I szczerze wierzyła, że tak naprawdę jest. Gdyby jedna czy obie dziewczynki umar­ły, to pociechą dla wszystkich będzie fakt, że mają zapew­nione miejsce w raju. Główki dzieci zostały szybko wytarte, a one same wróci­ły do ciepłego łóżka, w objęcia matki, tymczasem Nikolai czytał z dużej czarnej księgi wersety Pisma, przeznaczone na uroczystość chrztu. Mali opierała się o ścianę, sytuacja wydawała się jej nierzeczywista. Ten ubrany na czarno męż­czyzna, ci ludzie o poważnych twarzach, noc, jak czarna ściana za oknami, chybotliwe płomienie świec i wichura szalejąca na dworze. To piękne, pomyślała, piękne i uroczy­ste w jakiś taki niezwykły sposób, nigdy czegoś podobnego nie przeżyła. Przymknęła na moment oczy i w duchu prosi­ła Boga, by pobłogosławił tę rodzinę i by wszystko dalej układało się jak najlepiej. Żeby obie bliźniaczki przeżyły. I żeby Margrethe nic złego się nie przytrafiło. Nieczęsto Mali prosiła o coś Pana Boga. Jeśli jednak każdy ma u Nie­go swój przydział łaski, to trzeba mieć nadzieję, że ta prosta modlitwa zostanie wysłuchana. - Niech Bóg będzie z wami wszystkimi. Amen - zakoń­czył Nikolai. - Amen - powtórzyli zgromadzeni w pokoju. Bengt pochylił się i głaskał Margrethe po policzku. Ona ścisnęła jego rękę i patrzyła mu w oczy, wciąż mia­ ła twarz mokrą od łez. - Teraz są chrześcijankami - powiedział cicho Bengt. ­Mam nadzieję, że Bóg pozwoli nam zachować je obie. Wie­rzę w to, chcę wierzyć. Witajcie w domu, w Innstad - szep­nął do dzieci i pogłaskał leciutko swoje nowo narodzone malutkie córeczki. Łzy ojca kapały na uniesioną ku górze twarz matki i mieszały się z jej łzami. Wciąż nie odrywali od siebie na­wzajem oczu. W wierze i nadziei, myślała Mali. Przede wszystkim jednak w miłości. Bo największa ze wszystkiego jest miłość... ROZDZIAŁ 14 Nie brakowało takich, którzy chcieli odwiedzić Margrethe i przynieść tradycyjny poczęstunek dla położnicy, a przede wszystkim zobaczyć bliźniaczki. Bengt jednak strzegł dzielnie żony i dzieci, i żadnych obcych do nich nie dopuszczał. Przede wszystkim zakłócaliby jej spokój, a ona musi nabierać sił. Urodzenie dziewczynek było dla niej wielkim wysiłkiem, straciła przy tym więcej krwi, niż się początkowo zdawało. W pierwszym okresie po porodzie nie było jej stać na żaden wysiłek, ani na przyjmowanie gości, ani na nic innego. Blada i zmęczona, z podkrążonymi oczyma leżała w łóżku z małą istotką na każdej ręce. Tylko te głęboko zapadnięte oczy lśni­ły mimo wszystko radością, a zawsze kiedy Bengt siadał przy niej na krawędzi łóżka, twarz rozpromieniała się prawdziwym szczęściem. Przez cały czas jednak nikogo w tym domu nie opuszczał strach. Czaił się tuż pod cichą radością, wywoływał ssanie w żołądku. Lęk, że nieoczekiwanie może się wydarzyć coś, co sprawi, że jedna czy nawet obie dziewczynki nie prze­żyją. Mimo to z każdym dniem narastała nadzieja, Margrethe bowiem miała mnóstwo pokarmu. Ciekł z jej piersi nawet wówczas, gdy dziewczynki nie ssały. Już samo to, że obie ma­lutkie w ogóle umieją ssać, było jeszcze jednym cudem. Czę­sto takie maleństwa są zbyt słabe i nieporadne, żeby wziąć pierś matki do buzi. Bliźniaczki jednak ssały, chociaż w ma­łych brzuszkach nie było zbyt wiele miejsca na zapasy, prze­ważnie więc leżały przy piersiach matki i pojadały co chwila. Ludzie we wsi nie dawali im jednak wielkich szans. Ma­ło które dziecko urodzone w styczniu może przeżyć w tych okolicach, powtarzali. Wszyscy o tym wiedzą. I gdyby bliź­niaczki z Innstad mimo wszystko miały się uchować, byłby to pierwszy taki wypadek w historii wsi. Już następnego ranka po urodzeniu dziewczynek zarów­no duży Olaus, jak i mały braciszek Olaus Innstad złożyli razem z Bengtem wizytę w sypialni matki. Margrethe przyciągnęła do siebie synka i mocno uścis­kała. Kiedy na górze rozgrywał się dramat, malec spał, Bengt jednak zaraz rano opowiedział mu, co się wydarzyło. Nie bardzo wiadomo, ile chłopiec z tego zrozumiał, ale te­raz stał przy łóżku i wielkimi ze zdziwienia oczyma patrzył na siostrzyczki. Dolna warga drżała mu lekko. - To są też twoje dzieci - powiedziała Margrethe, głasz­cząc go po policzku. - Będziesz musiał nam pomagać, opie­kować się nimi, bo jesteś ich starszym bratem. A mama nie jest chora. Musi tylko przez jakiś czas poleżeć z dziewczyn­kami, bo jest zima i takie malutkie dzieci mogłyby zamarz­nąć na śmierć. Ale ty możesz tu przychodzić, kiedy tylko będziesz chciał - zapewniała z uśmiechem. Olaus tylko kiwał główką, nie odważył się dotknąć żad­nej małej i najwyraźniej poczuł się znacznie lepiej, kiedy oj­ciec wziął go na ręce. Starszy Olaus Innstad stał w milczeniu przy łóżku i pa­trzył. Teraz podszedł wolno do Margrethe, nie odrywał oczu od jej bladej twarzy. - Silna z ciebie dziewczyna, zawsze to mówiłem - powie­dział, a oczy mu się zaszkliły. - Jesteś najlepszym darem lo­su dla nas tu, w Innstad. I gratuluję dziewczynek - dodał, patrząc teraz na nie. - Duże wprawdzie nie są, ale podobne do matki, a to bardzo dobrze. 192 To, że strumień odwiedzających nie był wpuszczany do środka, ludzie bardzo dobrze rozumieli, chociaż ciekawość ich zżerała. W Innstad zaś wszyscy śmiertelnie się bali, że­by ktoś nie przywlókł jakiejś choroby i nie zaraził małych. One jednak rosły i przybierały na wadze po kilkaset gra­mów każdego tygodnia, choć jeszcze dużo im brakowało do wagi donoszonego normalnego noworodka. Niebezpieczeń­stwo jeszcze naprawdę nie minęło. Kiedy pogoda się poprawiła, nawet doktor złożył wizytę i miał usta pełne tłumaczeń, dlaczego to nie mógł się zjawić w dzień porodu. - Mieliśmy tu najlepszą pomoc z możliwych - ucięła Halldis z surową miną, aż stary doktor się zaczerwienił. Zbadał i matkę, i dzieci, po czym stwierdził, że jak na ta­kie okoliczności wszystkie trzy mają się bardzo dobrze. Choć i on nie ukrywał, że dzieci są niezwykle wątłe, a pora roku szczególnie niesprzyjająca. Wciąż nie można mieć pewności, czy nie zdarzy się coś przykrego. Takie maleń­stwa są szczególnie podatne na zakażenia, więc i doktor doradzał powściągliwość w przyjmowaniu odwiedzających w pierwszym okresie. Tydzień mijał za tygodniem, wszystko zdawało się iść ku lepszemu i mieszkańcy Innstad zaczęli się uspokajać. Jakby wszyscy wstrzymali oddech, a teraz życie powoli zaczynało się znowu toczyć swoim torem. Bengt siadywał w sklepie i wciąż od nowa opowiadał, ja­ki to cud się wydarzył, o tym, jakie fantastyczne córeczki mu się urodziły i jaką ma dzielną, silną i w ogóle fenomenalną żonę. Nie zapominał przy tym o Mali. Co to za baby, te dziew­czyny z Buvika - powtarzał z podziwem, a oczy mu lśniły. W końcu jednak wszyscy mieli dość tych jego opowieści. Któregoś popołudnia jeden ze starszych bywalców sklepu powiedział, że już się nasłuchali o tym, co się stało w Inn­stad, i czy teraz nie można by porozmawiać o czym innym. Są przecież na tym świecie ważne sprawy, nie tylko kobiety i noworodki. Wojna na przykład. Poza tym większość obec­nych interesowało prowadzenie gospodarstwa, hodowla, pogoda i wyrąb drzewa w lasach. Są jakieś granice roztrzą­sania „babskich spraw", choć przecież wszyscy życzą Beng­towi tego szczęścia, jakie go spotkało. Trzy tygodnie po porodzie do Innstad zaproszono rodzi­nę z Buvika. Nie będzie nic innego tylko kawa, zapowiada­ła Halldis. Na większe przyjęcia trzeba zaczekać, aż dziew­czynki zostaną zawiezione do kościoła, żeby pastor potwierdził chrzest, jak się wyraziła. To jednak może po­trwać, bo zima wciąż trzyma, mroźna i śnieżna. - Rodzice Margrethe nie widzieli jeszcze dzieci - mar­twiła się Halldis. - Najwyższy czas, żeby przyjechali. Tak więc w pewne niedzielne popołudnie do Innstad przybyli goście. Z Buvika byli Brit i Ola oraz Eline i Johan­nes. Ze Stornes Mali i Johan. Eli i Johannes odłożyli ślub do czasu, aż sprawy w Inn­stad wrócą do normy, teraz jednak nie mogli już dłużej cze­kać i wyznaczyli termin na drugą sobotę lutego. Pora najwyż­sza, myślała Mali, bo Eli wyraźnie się zaokrągliła ostatnio, jeszcze trochę i nie da się ukryć, że dziecko w drodze. Nie miała pojęcia, kto jeszcze wie o ciąży siostry, przy­puszczała, że rodzice chyba tak. Eli, inaczej niż siostry, by­ła osobą raczej krępą, silnej budowy, jak to się mówi. Mog­ła dosyć długo ukrywać swój stan, Mali rozumiała jednak, że ze ślubem zwlekać już nie chce. Brit i Ola Buvik oczu nie mogli oderwać od maleńkich wnuczek, które szczelnie opatulone leżały obok siebie w ko­łysce. Zwłaszcza Brit nie posiadała się z zachwytu. - I tak się cieszę, że jedna z nich dostanie imię po mnie -powtarzała. - To naprawdę wielki honor. Która to jest ta Brit-Mali? Ja naprawdę nie widzę różnicy. -T o ta po prawej - wyjaśniła Margrethe. - Poczekaj, niech no zrobią się głodne i otworzą oczy, to zobaczysz, że wcale takie jednakowe nie są. 194 - Za to obie są tak samo ładne jak ich mama - wtrącił Bengt, obejmując żonę. - Co ja będę robił, żeby odpędzać od nich kawalerów, jak przyjdzie pora - mówił ze śmiechem. - Głuptasie - protestowała Margrethe i głaskała palcem buzię jednej z dziewczynek. - Przecież kiedyś i one będą so­bie musiały znaleźć kawalerów. - Tylko żeby to nie był byle kto, już ja dopilnuję - odgra­żał się Bengt. -To ty, mamo, i Halldis będziecie trzymały dzieci do chrztu w kościele - powiedziała Margrethe i przytuliła mat­kę do siebie. - Główkę Brit-Mali będzie podtrzymywać Mali, a Halldis ja, prawda, Bengt? - Tak postanowiliśmy - potwierdził Bengt. - Lepszych matek chrzestnych dzieci nie mogłyby mieć. Brit zarumieniła się z radości, ręka jej drżała, kiedy od­stawiała filiżankę z kawą. Mali też się ucieszyła, że Margre­the i Bengt postanowili uhonorować matkę w ten sposób. Tak otwarcie. Podawać dziecko do chrztu razem z gospody­nią Innstad to z pewnością będzie jedna z tych chwil w jej życiu, z których ma prawo być dumna. Mali o tym wiedzia­ła i życzyła jej tego z całego serca. Margrethe wciąż była blada, a jej włosy nie odzyskały jeszcze blasku. Miała na sobie suknię, którą uszyła sobie na Boże Narodzenie. Bo z pewnością minie trochę czasu, za­nim jej brzuch będzie jak dawniej płaski, a talia szczupła. - Wyglądam, jakbym się znowu spodziewała dziecka -powiedziała, śmiejąc się, do Mali, kiedy stały obie w kuch­ni i przygotowywały kawę. - Ale tak źle ze mną nie jest. I mam nadzieję, że w końcu mi ten brzuch zmaleje. Kiedy urodziłam Olausa, to zaraz jak wstałam z łóżka, mogłam włożyć normalne ubrania. A teraz? Co prawda jest trochę mniejszy niż na początku, ale sama zobacz! - poklepała się po rzeczywiście sporym jeszcze brzuchu. - To przejdzie - pocieszała ją Mali. - Ani się obejrzysz, a już będziesz szczupła, jak dawniej. Byłoby jednak mądrze, gdybyś tym razem trochę poczekała z kolejnym potomkiem. Margrethe zarumieniła się i zawstydzona odwróciła wzrok. - Masz rację - przyznała. - Tylko zupełnie inna sprawa, jak to zrobić. Myślisz, że Bengt i ja potrafimy trzymać się od siebie z daleka? Już teraz bardzo do siebie tęsknimy, a pew­nie będziemy musieli czekać jeszcze parę tygodni. Powiem ci jednak, że sama bym chciała trochę odetchnąć, zanim po­myślimy o kolejnym dziecku - dodała. - Istnieją różne sposoby... - zaczęła Mali. - Tak. Słyszałam o tym - przyznała Margrethe. - Ale one na mnie nie działają. Ja zachodzę w ciążę, jak tylko Bengt mnie dotknie. Mamy nadzieję, że nie będę brzemienna, do­póki karmię dziewczynki. Bo to chroni kobietę, prawda? Zanim Mali zdążyła odpowiedzieć, do rozmowy wtrącił się Johan. - A twoja siostra to musi długo czekać, żeby zajść w cią­żę - powiedział uszczypliwie. Wszedł do kuchni i stanął za nimi, a one nic nie słyszały. - Musisz ją nauczyć, jak się to robi, Margrethe. Bo my w Stornes też chętnie widzielibyśmy więcej dzieci. Rumieniec palił twarz Mali. Jak on może wygadywać coś takiego, nawet wobec jej siostry? To przecież prywatne sprawy, myślała ze złością. I że też nigdy nie przyjdzie mu do głowy, że to może on jest winien! Już miała na języku ciętą odpowiedź, ale zrezygnowała. Nic dobrego by z tego nie wyszło. Zresztą dla niej to lepiej, że Johan winą za brak większej gromadki dzieci obarcza ją. Dopóki tak myśli, nie zacznie spekulować na inne tematy. Tego wieczora Johan nie okazywał jej tyle szacunku, co w okresie po wypadku. Był złośliwy i zirytowany. - Co ludzie muszą sobie myśleć - mówił, ściągając ko­szulę, kiedy znaleźli się już w swojej sypialni. - Tu u nas 196 urodziło się ledwie jedno dziecko, a twoja siostra i jej mąż mnożą się jak króliki. Może myślą, że mnie do siebie nie do­puszczasz w łóżku? - Co ty za głupstwa wygadujesz, Johan - powiedziała Mali spokojnie, ale serce tłukło jej mocno pod koszulą. Roz­poznawała ten ton i skuliła się. Kiedy Johan znajdował się w takim nastroju, rzadko potrafił okazać jej szacunek. Ale ostatnio było między nimi tak dobrze i spokojnie, że zaczę­ła wierzyć, iż tak może być nadal. Że już nie powrócą czasy nieustannych upokorzeń. - To działa na ambicję - warknął i kopniakiem odrzucił swoje buty. - Na czyją ambicję? - spytała Mali złośliwie, choć po­winna była raczej język sobie odgryźć. Drażnienie go w ta­kich sytuacjach było co najmniej nierozsądne. - Na moją ambicję - wysyczał. - Ludzie chyba nie my­ślą, że jak... I nagle rzucił się na nią jak za dawnych czasów. Mali po­czuła odór alkoholu i zdała sobie sprawę, że musiał w Inn­stad wypić więcej, niż sądziła. Zresztą mógł sobie wypić coś na pociechę już po powrocie do domu, kiedy ona kładła spać Małego Siverta. Objął teraz jej ramiona i gwałtownym szarpnięciem odwrócił ku sobie. Zerwał z niej koszulę. - Johan - Mali podjęła nieśmiałą próbę. - Po co ty to ro­bisz? Przecież tak nam było dobrze od dłuższego czasu. Nie psuj tego, Johan. Johan nie odpowiedział. Oddychał pospiesznie i oczy mu się świeciły, kiedy patrzył na jej nagie piersi i na ciemne, jędr­ne brodawki. Chwycił ją na ręce i zaniósł na swoje łóżko. Ra­ny boskie, myślała Mali w panice. Nie spodziewała się czegoś takiego i nie przygotowała łoju. Kiedy próbowała mu się wyry­wać, pchnął ją z całej siły na łóżko i zerwał z niej resztkę ubra­nia tak brutalnie, że guziki rozleciały się po całym pokoju. -A ja ci pokażę, że potrafię - syczał. - Jestem w łóżku nie gorszy od Bengta, niech sobie nikt nie myśli! Mali była sucha, zaciskała nogi ze strachu i niechęci. Le­żała sztywna i zrozpaczona, zagryzając wargi. Kiedy się na­reszcie stoczył z niej na posłanie, poczuła, że po twarzy spływają jej łzy. - Byłaś dzisiaj sucha jak stara kobyła - parsknął jej w twarz, opierając się na łokciu. - Jak mam zrobić dziecko babie, która... Spostrzegł, że Mali płacze, i natychmiast cała złość z nie­go opadła. Zaczerwienił się. - Ja... Ja sprawiłem ci ból - wykrztusił i pogłaskał ją po twarzy. - Nie płacz. Mali, kochana. Nie miałem takiego za­miaru... To było tylko... Ja sam nie wiem, co mnie napadło. Przytulił ją i niezdarnie gładził po plecach. Mali leżała bez ruchu i nie miała odwagi oddychać. Żeby już sobie na­reszcie poszedł. Żeby to nie miało dalszego ciągu. - Zapomnijmy o tym - wyszeptała cicho. - To znaczy, że nie jesteś na mnie zła? - spytał, nie wy­puszczając jej z objęć. Błądził wzrokiem po nagim ciele żony, a ona dostrzegła, że w jego oczach znowu zapala się błysk pożądania. - Nie, nie jestem na ciebie zła - odparła. - Od tak daw­na było nam ze sobą dobrze, Johan. Chciałabym, żeby tak pozostało. - I ja też tego chcę - szepnął Johan. Pochylił się nad nią i zaczął lizać brodawkę piersi. Mali zadrżała, a on pomyślał, że to z podniecenia. Poczuła, jak wzbiera w nim kolejna fala, i chciała go od siebie odepchnąć. -Zapomnijmy więc o tym, co się stało - powtórzyła i oparła dłonie o jego piersi. - Tak, zapomnijmy - przytakiwał, rozsuwając jej nogi. ­Teraz będę dla ciebie bardzo dobry, tak jak lubisz. Nie ulegało wątpliwości, że Johan zamierza wziąć ją po­nownie. I być dla niej dobrym, jak zapewniał. W zamian ocze­kiwał, że ona przyjmie go chętnie, będzie uległa i wszystko mu wybaczy. Mali westchnęła ciężko i przestała się opierać. 198 Tym razem jednak Johan potrzebował czasu. Nie był całkiem trzeźwy, a poza tym nie ma przecież dwudziestu lat. Jęczał i dyszał jej do ucha, a ona coraz mocniej zaciskała zęby. W końcu wsunęła rękę między swoje i jego ciało i po­mogła mu dotrzeć do końca, choć robiła to z obrzydzeniem. Johan jęknął z rozkoszy, a Mali leżała bez ruchu i czekała, aż się uspokoi. Potem cmoknęła go pospiesznie w czoło i wymknęła się z łóżka. Boże drogi, myślała rozżalona. Jak długo wytrzymam w ten sposób? Minęło dużo czasu, zanim udało się jej zasnąć. Ze względu na ogromne masy śniegu zalegające pola i lasy, a także z powodu gwałtownych wiatrów, które zbijały śnieg w twarde zaspy, wyrąb drzewa w lesie był o wiele bardziej męczący i niebezpieczny niż zazwyczaj. W Stornes używano do zwożenia drewna obu koni i dwojga sań. Rok temu Si­vert kupił drugiego konia, bo kobyła była już stara. Zresztą w Stornes zawsze mieli dwa konie, a poprzedniego wałacha musieli sprzedać do rzeźni wiosną tego roku, kiedy Mali przybyła do dworu. Nabawił się jakiejś choroby żołądka, weterynarz się na tym nie poznał i w końcu trzeba było się go pozbyć. Mali zawsze bardzo lubiła starą kobyłę. Było to spokoj­ne i wrażliwe zwierzę, prawdopodobnie dlatego, że najdłu­żej pracowało z Sivertem, myślała Mali. Nowy wałach był duży i wprost imponująco piękny, ale znacznie bardziej na­rowisty, niż Mali by sobie życzyła. Zawsze trzymała się od niego z daleka. Wielkie bale drewna pokrywała warstwa lodu i trudno było je przenosić czy układać na saniach. Sanie nieraz wy­wracały się z całym ładunkiem, kiedy po drodze zderzyły się z wystającym kamieniem. W takim przypadku wymaga­jące wielkiej siły ładowanie drewna zaczynało się od po­czątku. - Czy to koniecznie trzeba pracować w lesie przy takiej pogodzie? - spytała Mali któregoś popołudnia, gdy Sivert i Beret przyszli do izby na kawę. - Johan mi mówił, że... -Przecież miała dobre intencje - przerwał jej Sivert i wstał. - Człowiekowi jest miło, kiedy się inni o nłego troszczą. - Musimy pozwozić drzewo - odparł Sivert. - Jakby po­Beret zaczerwieniła się i z trzaskiem odstawiło Mi/ml \ goda się wyraźnie pogorszyła, to oczywiście przerwiemy po kawie. Nie powiedziała już nic, wstała i poszła za mężem pracę i będziemy czekać. Ale tak jak jest teraz, to... Nie, idzie nam nieźle, nie martw się - powiedział, spoglądając przyjaźnie na Mali. Znowu zdała sobie sprawę po raz już nie wiadomo któ­ ry, jak bardzo lubi swojego teścia. W jakimś sensie zajął w jej życiu miejsce babki. Tym bardziej się cieszyła, że jej stosunki z Johanem uległy poprawie, dzięki czemu w domu panowała pogodna atmosfera. Że zachowujemy się jak lu­ ku drzwiom. - Dziękuję za kawę - powiedział Sivert. -I za pyszne ciasto. Odwrócił się do Mali z uśmiechem. W jego spojrzeniu dostrzegła ciepły blask. Następny ranek był pogodny, ale bardzo mroźny. Blade zi­ dzie, myślała. Wiedziała, że Sivert to zauważył, choć nigdy nie wspominał ani słowem. Ale był bardzo zadowolony, wie­działa o tym i cieszyła się. Bo bardzo chciała, żeby on był z niej zadowolony. Żeby jak najczęściej w jego szaroniebie­skich oczach pojawiał się blask, a on śmiał się szeroko, uszczęśliwiony. Najłatwiej ten szeroki uśmiech dziadka wy­woływał Mały Sivert, ale bywało, że i na Mali spoglądał cza­sem z takim uśmiechem. W jakimś sensie jesteśmy dwiema istotami o podobnym losie, myślała Mali. Może dlatego czu­ła się bardziej związana z Sivertem, zwłaszcza teraz, kiedy zabrakło babki. mowe słońce odbijało się w zamarzniętym śniegu, a maje­statyczny Stortind w białej czapie rysował się na tle bardzo niebieskiego nieba. Więc jednak będą zwozić drzewo, po­myślała Mali, kiedy z drżeniem wkładała na siebie ciepłe ubranie. Był piątek, przedpołudnie upływało na sprzątaniu, my­ciu podłóg i pieczeniu chleba. Mali narzuciła na siebie wiel­ką chustkę, wyniosła na dwór szmaciane chodniki, żeby je porządnie wytrzepać i wyczyścić w śniegu. Tłukła z całej si­ły specjalną trzepaczką, kiedy wróciła do domu, miała kom­pletnie połamane paznokcie. Mali wiedziała przecież, że również on został ożeniony wbrew swoim chęciom, i wyobrażała sobie, że życie z Beret nie mogło być dużo lepsze niż jej życie z Johanem. Tylko że Sivert ma inne usposobienie, on bierze życie takim, jakie jest, i cieszy się, czym może. A może to tylko tak wygląda na pozór? Może on ma po prostu dłuższe doświadczenie i go­dzi się na rzeczy, których zmienić nie byłby w stanie? - Do takiej roboty powinnaś wkładać grube rękawice -powiedziała Ane, patrząc na jej czerwone, popękane ręce, które Mali trzymała nad ogniem. - Naprawdę jesteś nieroz­sądna. - Tak, tak, masz rację - przyznała Mali. - Teraz to wiem. Właśnie wyjęła ostatnią brytfannę z chlebem i odkłada­ła bochenki do wystygnięcia, kiedy na podwórze wpadły sa­ - Zostaniecie w domu jutro, gdyby się w nocy pogoda nie ciągnięte przez kobyłę. Ingeborg wyjrzała przez okno zepsuła? - spytała. i ze zdumieniem kręciła głową. - Co się dzieje? - prychnęła Beret ze złością. - Myślisz, - Co ten Johan? - powiedziała. - Pędzi, jakby mu sam że mężczyźni potrzebują niańki czy co? diabeł deptał po piętach. Kobyła jest po prostu za stara na takie dzikie wyścigi. A gdzie, na Boga, podział się Sivert? I parobcy? Jakby jakaś lodowata ręka ścisnęła serce Mali. Nie wie­działa dlaczego, ale nagły strach odebrał jej zdolność oddy­chania. Rzuciła się do drzwi, wybiegła na schody. Johan ze­skoczył z sań. Mali widziała, że coś się stało, coś strasznego. Johan był taki przerażony, że nie wiedział, co robi. Po chwi­li zauważyła, że sanie wcale nie są puste. Leżał tam jakiś człowiek, pod derką, którą zarzucało się koniowi na grzbiet, kiedy musiał stać i czekać na mrozie, zanim oni ułożą kolej­ny ładunek... Mali stała jak sparaliżowana. Nie widziała, kto tam leży, ale wiedziała i tak. To Sivert. - Nie, nie! O Boże, nie! Jej krzyk był mieszaniną jęku i płaczu. Brnęła w śniegu przez podwórze, w stronę sań. Johan odwrócił się, kiedy do­tarła do niego zdyszana. Jego oczy były czarne i szalone, a po twarzy płynęły łzy, które zamarzały w małe kuleczki. Mienił się w nich słoneczny blask. Johan patrzył na nią, ale nie powiedział ani słowa. Mali pochyliła się nad saniami i odsunęła derkę. Pod nią bez ruchu leżał Sivert. Oczy miał zamknięte, na włosach i brodzie leżał szron. Wygląda, jak­by spał, pomyślała. - O Boże, Johan - wyszeptała, kładąc rękę na lodowatej twarzy teścia. - Jak bardzo źle z nim jest? - On nie żyje - odparł Johan ochryple. - Ojciec nie żyje. I nagle zarzucił jej ręce na szyję i wybuchnął głośnym, nie­pohamowanym płaczem tak strasznym, że Mali zdrętwiała. - Nie żyje? - wyszeptała Mali bez tchu. - Przecież to nie może być prawda. Nie była w stanie przyjąć jego słów do wiadomości, nie chciała w to wierzyć. Nie była w stanie wierzyć. Sivert nie mógł umrzeć. Nie Sivert! - Ojciec stał przy saniach, a na nich już zdążyliśmy uło­żyć bale, i nagle koń szarpnął... Słowa padały wolno, między jednym a drugim szlochem. - Cały ładunek spadł na dół i ojciec, ojciec tam stał i wszystko poleciało prosto na niego. My... Nie żył już, kie­dy usunęliśmy drewno - zakończył tak cicho, że prawie nie było go słychać. Mali dygotała jak w febrze, nie wiadomo, z zimna czy pod wpływem szoku. To zresztą bez znaczenia. Nic teraz nie ma znaczenia. Bo Sivert nie żyje. Odszedł na zawsze. - Co się stało? - wołała Ane ze schodów. Stała z Małym Sivertem i musiała trzymać go mocno, bo chłopiec wyrywał się do ojca. -Wracaj do domu! - zawołała Mali. - Weź dziecko i idź do domu! Ja zaraz przyjdę, idźcie! - powtórzyła przejmują­cym głosem i machała rękami jak szalona. Zamieszanie wywabiło też Beret z domu, ona również ukazała się na swoich schodach. -Wróciliście do domu przed obiadem? - zawołała. ­A gdzie Sivert? - Musisz tam iść i zabrać ją do środka - powiedziała Ma­li cicho. - Musisz jej opowiedzieć... - Nie - zawołał i desperacko chwycił ją za ramię. - Nie jestem w stanie! Ty powinnaś iść, ty... -T o twoja matka - powiedziała Mali, patrząc mu w oczy. - Nikt inny nie może jej o tym powiedzieć. Ale ja z tobą pójdę, jeżeli ci to pomoże. Przez bardzo długą chwilę Johan patrzył na nią rozdy­gotany. - Ale co z nim... Co z ojcem? - wyszeptał. - Zaraz wprowadzę sanie do stodoły i przywiążę tam ko­nia - powiedziała Mali. - A co zrobimy później... o tym już musimy porozmawiać z twoją matką - dodała. Beret zorientowała się, że coś jest nie w porządku, i ru­szyła ku nim. Mali pospiesznie chwyciła lejce i cmoknęła na kobyłę. Johan patrzył za nią bez słowa. Potem odwrócił się i zgarbiony poszedł na spotkanie z matką. Mali wprowadziła sanie na klepisko stodoły i uwiązała ko­byłę. Mechanicznie wyszarpnęła sporą wiązkę siana i poło­żyła przed nią. Przez chwilę będzie stała spokojnie. Potem podeszła do sań od tyłu i długo patrzyła na Siverta. W gło­wie miała pustkę, jakby wszystkie myśli gdzieś przepadły. Ostrożnie wyciągnęła rękę i położyła na policzku teścia. Był lodowaty. Gdybym go objęła, pomyślała, gdybym weszła na sanie i położyła się przy nim, ogrzała go swoim ciepłem... Ale to się na nic nie zda. Za późno. Ta ponura prawda rzuciła ją na kolana. Opadła przy saniach, wczepiła się w nie i wybuchnęła rozpaczliwym płaczem.