16058
Szczegóły |
Tytuł |
16058 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
16058 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 16058 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
16058 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Dennis Lehane - Rzeka tajemnic.
DENNISLEHANEZangielskiego przełożyłŁukasz NicpanQŚwiat Książki.
Tytuł oryginałuMYSTIC RIVERZdjęcie na okładce 2003 Wamer Bros.
Ent.Allrights reservedRedaktor prowadzącyEwa NiepokólczyckaRedaktorBarbara Syczewska-OlszewskaRedakcja technicznaLidia LamparskaKorektaJoanna ŁazowskaTadeusz MahrburgWszystkie postacie w tej książce są fikcyjne.
Jakiekolwiek podobieństwodo zdarzeń, miejsc i osób (żywych czy umarłych) jest całkowicieprzypadkowe.
Copyright byDennis Lehane 2001Ali rights reservedCopyrightfor the Polishtranslation by Łukasz Nicpan, 2003Świat KsiążkiWarszawa 2003Składi łamanieJoanna DuchnowskaDruk ioprawaFinidr, CzechyISBN83-7311-559-5?
3683Mojejżonie Sheili.
Nie rozumiałkobiet.
Nie tak jakich nie rozumiejąbarmani czy komicy, lecz tak jak biedacy nie rozumieją ekonomii.
Moglibyprzez całe życie od rana dowieczora sterczeć przed gmachem GirardBank,a i tak nie zrozumielibytego, co dzieje się w środku.
Dlatego w skrytości serca woleliby raczej zrobićskokna sklep ze słodyczami.
Pete Dexter Gods PocketNie ma takiej ulicy, której milcząbruki,ani do^pu, gdzie echanie czają się stuki.
Góngora.
PodziękowaniaDziękuję, nie po raz pierwszy, sierżantowi MichaelowiLawnowi z Wydziału Policji Watertown; Brianowi Honanowi, radnemu miasta Boston; Davidowi Meierowi, naczelnikowi Wydziału Zabójstw przy Biurze Prokuratora Okręgowegohrabstwa Suffolk; Teresie Leonard i Ann Guden za korektęwszystkich moich błędów i Tomowi Murphy'emu, właścicielowi zakładu pogrzebowego "James A.
Murphy iSyn"w Dorchester.
Szczególny dług wdzięcznościzaciągnąłem uRobertaManninga z policji stanowejMassachusetts, który poddał mitemat tejpowieści iz anielską cierpliwością odpowiadał namojepytania, nawet te najgłupsze.
Najserdeczniejsze podziękowania składammojej cudownej agentce literackiej, Ann Rittenberg,i wspaniałemuwydawcy,Claire Wachtel,zaich opiekuńczą troskę.
ICHŁOPCY,KTÓRZYUCIEKLIWILKOM(1975).
lDwie dzielniceKiedy Sean Devine i Jimmy Marcus byli dziećmi, ich ojcowie pracowali razemw fabryce słodyczy Colemana, skądprzynosili do domuzapach masy kakaowej.
Tą czekoladowąwonią w końcuna trwałeprzesiąkły ich ubrania, łóżka,wktórych spali, ceratowe oparcia siedzeń w samochodach.
Kuchnia w domu Seanapachniałakrówkami, jego sypialniaptasimmleczkiem.
JedenastoletniSean i Jimmy tak serdecznie znienawidzili wszelkie słodycze,że do końca życiapijaliczarną kawębez cukru i nie bralido ust deserów.
W soboty ojciecJimmy'ego wpadał do domu Devine'ówdo ojca Seana na piwko i zabierałze sobą Jimmy'ego.
Podczasgdy jedno piwko zmieniało się wsześć, doprawionychkilkomaszklaneczkami szkockiej whisky, Jimmy iSean bawili się napodwórku, czasemw towarzystwie Dave'a Boyle'a, chłopaczyny o dziewczęcych nadgarstkach ikiepskimwzroku, który stale opowiadał dowcipy zasłyszaneodswoichwujków.
Zza moskitery w kuchennym oknie dobiegałychłopców trzaski otwieranych puszek piwa, wybuchy chrapliwego śmiechu i głośnepstrykanie zapalniczek, którymi panowieMarcus i Devine przypalali sobie nawzajem papierosyLucky Strike.
Ojciec Seana miał lepszy zawód,był brygadzistą.
Wysokii jasnowłosy, z figlarnym, ujmującym uśmiechem, na którego13.
widok- Sean często bywał tego świadkiem - topniał wjednej chwili gniew matki, zupełnie jakby ktoś przekręciłjejw środku jakiś pstryczek.
OjciecJimmy'ego ładował towarnaciężarówki.
Był drobny, miał ciemnewłosy opadające naczoło niesforną grzywką,aoczywiecznie błyszczące rozbawieniem.
Poruszał się szybko jak fryga; nim zdążyłeś mrugnąć powieką, już był w drugim końcu pokoju.
Dave Boylenie miał ojca, jedynie gromadę wujków, a bywał na tychsobotnich spotkaniach wyłącznie dlatego, że umiał uczepićsięJimmy'ego jak rzeppsiego ogona.
Ledwo zobaczył, jak Jimmy wychodzi z ojcem z domu,już zjawiał się zdyszany kołosamochodu i pytał z nadziejąw głosie: "Cześć, Jimmy, jakleci?
".Mieszkali wszyscyw EastBuckingham,kawałek na zachódod śródmieścia, w dzielnicy ciasnych narożnych sklepików, małych podwórek i sklepów rzeźniczych,w których witrynach wisiały krwawe połcieróżowego mięsa.
Bary nosiłynazwyirlandzkie, przy krawężnikach parkowałysamochodynajtańszych marek, głównie Dodge Darts.
Kobiety wiązałychustki z tyłu głowy i nosiły małe, zamykane na zatrzaski torebki zdermy, aw nichpapierosy.
Zaledwie kilka lat wcześniej z ulicwywiało wszystkich starszych chłopców, jakby porwało ichUFO.
Posłano ich nawojnę.
Wrócilipo paru latachnie ci sami, jakby wypaleni, lubnie wrócili wcale.
W ciągudnia matki szukały wgazetach ogłoszeń o wyprzedażach.
Nocami ojcowie przesiadywali w barach.
Znałosię tamwszystkich.
Nikt, poza tymi, co poszli nawojnę, nigdy sięstamtąd nie wyrwał.
Jimmyi Dave pochodzili z okolicy zwanej Flats, położonejw dole nad kanałem Penitentiarypo południowej stronie Buckingham Avenue.
Od ulicy Seana dzieliło ich tylkodwanaście przecznic, aleDevine'owie mieszkali już po północnej stronie alei,w dzielnicyzwanej Point, a Flats i Pointraczej się ze sobą nie mieszały.
Niedlatego, byw Point ulicekapały od złotaczy była tołlokolica mlekiem i miodem płynąca.
Point byłozwykłą dziel14nicą robotniczą, przed skromnymi domami o dwuspadowychdachach inielicznymi domkami w stylu wiktoriańskimparkowały chevrolety, fordyi dodge.
Jednak mieszkańcy Pointmoglio sobie powiedzieć, że są właścicielami, posiadaczami.
Natomiast mieszkańcy Flats bylitylko najemcami.
Rodziny zPoint chodziły dokościoła, na ogół się nie rozpadały,w miesiącach przedwyborczych stawiano tam narogach ulictablice reklamowe.
Rodzinyz Flatsżyły nędznie, gnieździłysię podziesięćosób w ciasnych mieszkankach, na zaśmieconych ulicach (Sean i jego koledzyze szkoły nazywali tędzielnicęWysypiskiem),wegetowały na zasiłku, posyłałydzieci do szkół państwowych i częstosię rozpadały.
Seanchodził w czarnych spodniach, czarnymkrawacie i niebieskiej koszuli do szkołyparafialnej Saint Mike's, natomiastJimmy i Davedo państwowej budy imienia Lewisa M.
Deweya na Blaxston.
Nazywali ją Looey Dooey i mogli doniej chodzić w codziennych ubraniach,co sobie chwalili, ależe nosili je zwykle i w piątek, i w świątek, chwalilito sobiejuż mniej.
Byli cali jacyś zatłuszczeni, mieli przetłuszczonewłosy, przetłuszczoną cerę, wyświecone od tłuszczu kołnierzykii mankiety.
Wielu miało wągry i przedwcześnie kończyło szkolną edukację.
Dziewczęta częstoprzychodziły narozdanie świadectww sukienkach etażowych.
Gdyby więcnie ich ojcowie, chłopcy prawdopodobnie nigdy by sięze sobą nie zaprzyjaźnili.
Nie spotykalisię w dnipowszednie, jedynie w soboty, było jednak w tych dniach cośniezwykłego - niezależnie od tego, czy bawilisię na podwórku, czy włóczyli po zwałowisku żwiru przyHarvest Street,czy wsiadalidometra i jechali dośródmieścia,w żadnym innym celu jak tylko po to, by pędzić ciemnymi tunelami,słuchaćgrzechotuwagonów i zgrzytu hamulcówna łukach torówi przyglądać się mrugającym światełkom.
Sean porównałby todo wstrzymania oddechu.
W towarzystwie Jimmy'ego wszystko się mogłozdarzyć.
Ten chłopak, jeśli nawetbył świadomistnienia jakichś reguł zachowania - w metrze, na ulicy czyw kinie - nigdysię donichnie stosował.
15.Kiedyś naperonie stacji South rzucali do siebie pomarańczową piłkędoulicznego hokeja, Jimmy niezdołał chwycićpodania Seana i piłka stoczyłasię natory.
ZanimSeanzdążył zmiarkować, co się dzieje, Jimmy już zeskoczył z peronu na tory,międzymyszy,szczury, w sąsiedztwo trzeciejszyny.
Ludzie na peronie wpadli w szał.
Zaczęli wrzeszczeć naJimmy'ego.
Jakaś kobieta poszarzała na twarzy, upadłanakolana izaczęła się drzeć jak opętana: "Wyłaź stamtąd, alejuż, do jasnej cholery!
". Douszu Seana dobiegł głuchy łoskot.
Mógłto być odgłos pociągu wjeżdżającego w tunel przystacji WashingtonStreet albo echo przejeżdżających w górzeulicą ciężarówek.
Czekający na peronie pasażerowie równieżusłyszeli ten dźwięk.
Zaczęli gwałtownie gestykulować i rozglądać się na prawo i lewo w poszukiwaniu funkcjonariuszyochrony metra.
Jeden zmężczyzn zasłonił przedramieniemoczyswojej córki.
Jimmyze zwieszoną głową szukał tymczasem piłki, zaglądającw ciemność pod peronem.
W końcują znalazłi spokojnie otarł rękawem koszuli z czarnej mazi, jaką była powalana, całkowicie ignorując ludzi, którzy klęczeli nażółtejliniiiwyciągali ku niemu ręce.
Dave trącił Seana łokciem i mruknął, trochęnazbyt głośno:- Ale jaja, co?
Jimmyruszyłmiędzytoramiw stronę schodów u dalekiego końca peronu,gdzieział czarną gardzielą tunelmetrai skąd dolatywał coraz potężniejszy łoskot, od którego drżałacała stacja,a ludzie podskakiwali ichwytali się za głowę.
Tymczasem Jimmy wcale się nie spieszył,szedł sobie wolniutko, w pewnej chwili obejrzał się nawet przez ramię, poszukałwzrokiem Seana i uśmiechnąłsiędo niego.
- Śmieje się - powiedziałDave.
-Ale szajbus, nie?
Kiedy Jimmy wszedł na pierwszy stopień betonowychschodów, wyciągnęło się do niego kilkaparrąk i porwałow górę.
Seanzobaczył, jakstopy kolegimajtnęływlewo,a głowa poleciała w prawo; Jimmysprawiał wrażenie tak16małegoi lekkiego w łapach jakiegoświelkiego mężczyzny,jakby był szmacianą lalką, mimoto piłkę przyciskał mocnodopiersi, nawet gdy ludzie chwycili go pod łokcie,i uderzyłgoleniemo krawędź peronu.
Sean poczuł, jakstojący ujegoboku Dave zatrząsł się nerwowo.
Seanprzyjrzał się twarzomludzi otaczających Jimmy'ego i nie dojrzał już nanich przejęcia anistrachu czy choćby śladubezradności, jakie malowały się na nich jeszczeprzed chwilą.
Zobaczył tylkogniewne, rozwścieczone twarze, jakby wszyscy ci wybawiciele mieli się zaraz rzucić naJimmy'ego irozszarpać go nastrzępy.
Wyciągnęli Jimmy'ego naperon i trzymali, zaciskającpalce najego ramionachi rozglądając się na boki w poszukiwaniu kogoś,ktoby im powiedział, comająrobić dalej.
Tymczasemztunelu wypadł z hukiem pociąg i ktoś głośnokrzyknął, a potem ktoś inny się roześmiał ostrym piskliwymchichotem, który nasunął Seanowiobraz pochylonych nadkotłem wiedźm,ponieważ pociąg wjechał na drugą stronęperonu, w kierunku północnym,a Jimmy spojrzał w twarzetrzymających go ludzi zminą, która mó-'iła: "No i co, frajerzy?
".Stojący obok SeanaDave zaniósłsiętym swoimwysokim,piskliwym chichotem, poczym porzygał się we własne dłonie.
Sean odwrócił się z niesmakiem, pytając samego siebie, cotutaj robi.
Tegowieczoru ojciecSeana zasiadł w warsztacie w piwnicy.
Warsztat mieścił się w ciasnym pomieszczeniupełnymimadeł, puszek po kawie, wypełnionychgwoździami i śrubami, stosów drewnaułożonych równo pod dzielącymwarsztat na pół poharatanym stołem,młotkówwiszącychw pasachstolarskich niczym pistolety w kaburachobokdyndającegona haku brzeszczotapiły taśmowej.
Ojciec Seana,znany wokolicy majsterklepka, budował w tej piwnicydomki dla ptaków i półki, na których jego żona stawiaław oknach doniczki z kwiatami.
Tu również zaprojektował17.
altankę,którą z pomocą kolegów wzniósł wogródku zadomem pewnego letniego upalnego dnia,kiedy Sean miał pięćlat; zaszywał się w niej, gdyszukał ciszy i spokoju, a czasem, gdy był zagniewany na syna, na żonę lub na swojąpracę.
Kolejnedomki dla ptaków - lilipucie rezydencjew stylu Tudorów, kolonialnym, wiktoriańskimlub podobnedo szwajcarskich szaletów -powiększały piętrzący sięw kącie piwnicy stos tak już ogromny, żeDevine'owie musielibychyba mieszkać w Amazonii, żeby znaleźć im dośćptasich lokatorów.
Sean usiadł na starym czerwonym barowym taboreciei włożył palecmiędzy szczęki potężnego imadła, umazaneoliwą zmieszaną z trocinami.
- Ile razy mamci powtarzać, żebyś tego nie robił?
-ofuknąłgoojciec.
Sean wyjął palec i wytarł smar o wnętrze dłoni.
Pan Devinezebrałz warsztatu kilka walających się tamgwoździ i wrzuciłje do żółtej puszki po kawie.
- Wiem,żelubisz Jimmy'ego Marcusa, ale jeślichcesz sięz nimnadal spotykać,od dzisiajmacie się bawić przeddomem.
Naszym, a nie jego.
Sean skinął głową.
Sprzeciwianie się ojcu, kiedy mówiłtakcicho i powoli jak wtej chwili, a każdesłowo wychodziłozjego ust jakby obciążonekamykiem, nie miałonajmniejszego sensu.
- Rozumiemy się?
-Ojciec odsunął na bokpuszkępo kawie i spojrzał na Seana.
Chłopiec potaknął.
Przyglądał się, jakojciec grubymi palcami ścieratrociny ze szczęk imadła.
- Jak długo?
Ojciec podniósłrękę i ściągnął motek kurzu z wbitegow sufit haka.
Ugniótł go w palcach i wrzuciłdo stojącegopodstołem warsztatowym kosza.
- Hm, długo,jak sądzę.
Ijeszcze jedno,Sean.
- Tak?
-Nie próbuj chodzić z tym do matki.
Onawolałaby, żebyś18wogóle nie spotykał się z Jimmym po tym jegodzisiejszymwyskoku.
-On niejesttaki zły,tylko.
- Nie mówię, żejest zły.
Jestszalony,a twojamatka dośćsię już w życiu napatrzyłaszaleństw.
Sean dostrzegł błysk w oku ojca przysłowie "szaleństwo"i domyślił się, że ma teraz przed sobą drugiegoBilly'egoDevine'a, tego, którego postać odtworzył ze strzępków zasłyszanych potajemnierozmów różnychciotek i wujków.
Nazywali go Dawnym Billym,"latawcem", jakpowiedział kiedyś z uśmieszkiemwujek Colm, tymBillym, który zniknąłna krótko przed urodzeniemSeana, by pojawićsięz powrotemjako spokojny, rozważny mężczyzna o grubych,zręcznych palcach,którymi budował domki dlaptaków.
- Zapamiętajsobie,o czym mówiliśmy - powiedział ojciec i poklepał Seana po ramieniu,dając mu tym samym znakdo odejścia.
Sean wyszedł z warsztatu.
Idącprzez zimną piwnicę, zastanawiałsię, czy lubi towarzystwo Jimmy'egoz tego samegopowodu, dla którego ojciec lubi przesiadywać z panem Marcusem, pić z nim przez całą noc z soboty na niedzielę iwybuchać niespodziewanie hałaśliwym śmiechem, i czy nie w tymkryje się przyczyna obaw jego matki.
Kolejnej sobotyJimmy i Dave Boyle przyszlipod domDevine'ów tylko we dwóch, bez ojca Jimmy'ego.
Zapukalido drzwi kuchennych, gdy Sean kończyłśniadanie.
Usłyszał, jak matka otwiera im imówi "Dzień dobry, Jimmy.
Witaj, Dave" uprzejmym tonem, jakiego używała, gdynie byłapewna,czychętniewidzi witaną osobę.
Jimmy był wyciszony, jakby szalona energia, która zawszego rozpierała, zwinęła się w jego wnętrzu niczym sprężyna.
Sean niemal czuł, jak naciska na klatkę piersiowąkolegii chyba go dusi, bo z trudem przełykał ślinę.
Jimmy wydawałsięjakiśmniejszy,pociemniały, jakby przekłuto go szpilkąi wypuszczono zeń powietrze.
Sean już go widywał wtakim19.
stanie.
Jimmy miał nie od dzisiaj wahania nastroju.
Seanatozawsze dość niepokoiło.
Zastanawiał się, czy jego kolegakontroluje te humory, czy teżdopadają go jak nagłybólgardła albo niezapowiedziane wizyty kuzynekjego matki.
Kiedy Jimmybył wtakim humorze, Dave Boyle stawał sięszczególnie dokuczliwy.
Uważał chyba, że musirozbawićwszystkich dookoła,i po jakimś czasie miało sięgo serdecznie dosyć.
Stali na chodniku, nie wiedząc, co dalej, Jimmy ponury,Seanjeszczenie całkiem rozbudzony,wszyscy trzej z lekkazaniepokojeni perspektywą długiego dnia zamkniętego w kwadraciedwóch sąsiednich przecznic.
NagleDave wyskoczyłzpytaniem:- A słyszeliście, dlaczego pies liże sobie jaja?
AniSean, ani Jimmy nie odpowiedzieli.
Słyszelijuż tenkawałchyba ze sto razy.
- Bo może!
-Dave Boylezaczął się takśmiać, że chwyciłsię za brzuch.
Jimmypodszedł do drewnianych kozłów, którymi służbymiejskie ogrodziłyodcinek naprawianegochodnika.
Czterytakie kozły połączone w prostokąt żółtą taśmą z napisemROBOTY DROGOWE tworzyły zaporę wokół nowychpłytchodnikowych.
Jimmy przerwał taśmę, po prostu przez niąprzechodząc.
Przykucnął na skraju starych płyt i zaczął żłobić patykiem w miękkim betonie cienkielinie, które przypominały Seanowi pomarszczone palcestarców.
- Mój tatajużnie pracuje z twoim.
-Dlaczego?
- Sean kucnął obok kolegi.
Nie miał podręką patyka, czego ogromnie żałował.
ChciałbynaśladowaćJimmy'ego, choć nie wiedział właściwie dlaczego i choć ojciec spuściłby mu lanie za takie zabawy.
Jimmy wzruszył ramionami.
- Wyrolował ich.
Przestraszyli się, bo zna różne tajemnice.
- Tajemnice produkcyjne, co nie,Jimmy?
-uzupełniłskwapliwie Dave.
20Co nie, Jimmy?
Co nie, Jimmy?
Dave przypominał czasami papugę.
Seanzaczął się zastanawiać, jakie tajemnice mogą się kryćw produkcji słodyczy idlaczego są aż takie ważne.
- Jakie tajemnice?
-Jak lepiej prowadzić fabrykę - odpowiedziałbez przekonaniaJimmy i wzruszył ramionami.
- Tajemnicei już.
Ważne tajemnice.
- Aha.
-Jak lepiej prowadzićfabrykę,conie, Jimmy?
Jimmy dalejżłobił patykiem świeży cement.
DaveBoyleteż znalazł sobiepatyk, nachylił sięnad chodnikiem i zacząłrysowaćkoło.
Jimmy zmarszczył sięniechętnie iodrzucił patyk.
Dave również przestał rysować i spojrzałna niego, jakbypytał:"I co teraz robimy?
".- Wiecie, co byłobyw dechę?
- Wgłosie Jimmy'egodałosię słyszeć podniecenie, więc Seanowi ścierpła skóra, ponieważ pojęcieJimmy'ego o tym, co jestw dechę, na ogół różniło się krańcowo od jego wyobrażeń.
-No?-Przejechaćsię autem.
- Może - przyznał z ociąganiem Sean.
-Kapujecie - Jimmy rozłożył szeroko ręce, zapominającorysunkach na cemencie - tylko tymi ulicami dokoła.
- Tylko tudokoła -zaakceptował Sean.
,- Byłbyubaw, nie?
- Jimmy uśmiechnął się szeroko.
Sean poczuł, że i na jego twarzy rozlewa się uśmiech.
- Byłoby wdechowo.
-Fajowo.
- Jimmy podskoczył,spojrzał na Seana, uniósłbrwi i znowu podskoczył.
-Fajowo.
- Sean czuł już niemal w rękach koło kierownicy.
-Byłoby byczo!
- zawołał Jimmyi trzepnął Seanaw ramię.
-Byczo!
- Sean trzepnął w ramię Jimmy'ego.
Czuł wsobie jakiśdygot,poryw, rozpęd i entuzjazm.
21.-Byczo!
- krzyknął Dave, zamachnął się, lecznie trafiłJimmmy'egow ramię.
Sean niemaljuż zapomniał ojego obecności.
Z Dave'emzawsze tak było.
Sean nie miał pojęcia, dlaczego tak siędziało.
- Będzieubaw jak jasnacholerka!
-Jimmyzaśmiał sięi znowu podskoczył.
Sean już to widział oczamiwyobraźni.
Siedzą na przednichsiedzeniach (Dave z tyłu, jeśli w ogólego zabrali), dwajjedenastoletni chłopcy, i zasuwająpo Buckingham ażsiękurzy, trąbiąna kolegów, ścigają się błotnik w błotnik ze starszymi chłopakami po Dunboy Avenue, z piskiem opon biorązakręty.
Czuł zapach wpadającego przez okno powietrzaijego pędwe włosach.
Jimmyspojrzał w głąb ulicy.
- Znasz tu jakiegoś frajera, któryzostawia kluczyki w stacyjce?
Sean znał takich frajerów.
PanGriffin chował kluczyki podsiedzeniem, Dottie Fiore trzymała je w schowku na rękawiczki, a staryMakowski, pijaczyna, który dniami inocamisłuchałna cały regulatorpłytSinatry,najczęściej zapominałjewyjąć ze stacyjki.
Gdy jednakpobiegłspojrzeniem za wzrokiem Jimmy'egoi dostrzegł samochody, których właściciele zostawiali kluczyki w stacyjkach, poczuł w głowie ucisk inaglew blasku jaskrawego słońca, odbijającego się od bagażników i maseksamochodów, odniósł wrażenie, że przytłacza go ulica wrazz domami, cała dzielnica zewszystkimi pięknymiwidokami,jakie przed nimotwierała.
Nienależał przecież do chuliganów, którzy kradną samochody.
Byłjednym zchłopców,którzy pewnegodnia pójdą do college'u i zostaną kimślepszymiważniejszym od brygadzistów iładowaczy w fabryce czekolady.
Taki miałplan, a wiedział,że planyudajesię zrealizować, kiedy postępuje się ostrożnie i rozważnie.
Tak jakwarto czasem w kinie,choćby film był okropnie nudny i niezrozumiały,wysiedziećdokońca, bo zawsze mogło się coś22wyjaśnić albosamo zakończenieokazywało się na tyle fajne,że nieszkoda się było trochę ponudzić.
Chciał to powiedzieć Jimmy'emu, ale on już oddalał sięulicą,zaglądając w okna samochodów.
Dave dreptał obokniego.
- Może ten?
-Jimmypołożył rękę na chevrolecie Bel Airpana Carltona; jego głos nabrałostrych nut w suchym wietrze.
- Słuchaj, Jimmy- powiedział, podchodzącSean - możeinnym razem,dobrze?
Twarz Jimmy'ego sposępniała.
- O co ci chodzi?
Rozerwiemy się.
Będzie ubaw.
Niechcesz?
- Będzie ubaw - ucieszył się Dave.
-Nie będziemynawet widzieć jezdni spod tablicy.
- Przyniesiesz z domu książkę telefoniczną i się ją podłoży.
Uśmiech Jimmy'ego zajaśniał triumfalnie wsłońcu.
- Podłoży się książkę - uradował się Dave.
-Bycza myśl!
Sean wyciągnął ręce.
- Słuchajcie, dajmy temu spokój.
Uśmiech Jimmy'ego zgasł.
Spojrzał na ręceSeana, jakbychciał mu je odrąbać.
- Dlaczego ty nigdy niezrobisz nicdlajaj?
Pociągnął za klamkębel aira.
Drzwi były zamknięte.
Potwarzy Jimmy'ego przebiegł skurcz i zadrżała mu dolna warga.
SpojrzałSeanowi w oczy z wyrazem tak głębokiejsamotności, że Seanowi zrobiło się gożal.
Tymczasem Dave przeniósłwzrok z Jimmy'ego na Seana i zmierzył go groźnym spojrzeniem, po czym podniósłrękę i niezgrabnie uderzył gow ramię.
- Właśnie, dlaczego ty nigdy niezrobisz nic dla jaj?
Sean nie mógł uwierzyć, że Dave go uderzył.
Dave!
Huknął go w pierś i Da^e klapnął na tyłek.
Jimmy pchnął Seana.
- Co robisz,kurwa?
Zwariowałeś?
- Uderzył mnie.
-Gówno cię uderzył.
23.Oczy Seana zrobiły się okrągłezezdumienia.
Jimmy zaczął przedrzeźniać jego zbaraniałą minę.
- Uderzył mnie!
-Uderzył mnie - piskliwym głosempowtórzył drwiącoJimmy i znowu Seana popchnął.
- To mójkumpel,kurwa.
-Mójteż - przypomniał Sean.
-Mój też-powtórzył ironicznie Jimmy.
- Mój też, mójteż,mój też.
Dave Boylewstał z ziemi i zaśmiał się szyderczo.
- Przestań- syknąłSean.
-Przestań, przestań, przestań.
- Jimmy poraz trzecipchnął Seana,boleśnie wbijając dłonie wjego żebra.
-Szurasz?
Chcesz siębić?
- Chcesz się bić?
-Dave również popchnął Seana.
Sean już nie pamiętał,jak to się zaczęło.
Co tak rozwścieczyło Jimmy'ego idlaczego Dave okazałsię na tyległupi, bygo uderzyć.
Przed chwilą stali obok samochodu, terazznaleźli się naśrodku jezdni.
Jimmygo popychał, twarzmiałnienawistną i stężałą, oczy zwężone i pociemniałe.
Daveszturchał Seana z boku.
- No co, szurasz?
-Janie.
Kolejne pchnięcie.
- No chodź, mięczaku.
-Jimmy, niemoglibyśmy po prostu.
- Nie.
Pękasz,synek?
Jimmy przymierzał siędo kolejnych popchnięć, naglejednak się wstrzymał i rysy jego twarzy wykrzywił grymastejsamej przeraźliwej samotności (i zmęczenia, co Sean dostrzegł dopieroteraz), gdy spojrzał w głąb ulicy.
Nadjeżdżał nią ciemnobrązowy samochód, kanciasty i długijak policyjne radiowozy, chyba plymouth.
Zderzak zatrzymał się niemalna nogach chłopców.
Zza przedniej szybyprzyglądałosię im dwóch gliniarzy, ichtwarze rozmywałysię woleistymodblasku odbitychw szybie drzew.
24Nagle Sean odczuł zmianę nastroju poranka, jakąś rysęw jego miękkiej bezkształtności.
Kierowca wysiadł.
Typowy glina - krótko ostrzyżoneblond włosy,czerwonagęba,biała koszula, złoto-czamy nylonowy krawat.
Opasłybandzioch wylewał mu się nadsprzączką pasa niczym lawinaz naleśników.
Drugi z policjantów, kościsty typ, wyglądałna chorego, a może tylkozmęczonego.
Pozostał na swoim miejscu, palce prawej rękiwsunął w przetłuszczone czarne włosy i zerkał nerwowow boczne lusterko.
Brzuchaczprzywołałchłopcówskinieniem palca, a potemwskazał nim na własną pierś.
Podeszli do samochodu od strony kierowcy i stanęli w rządku.
- Pozwolicie, że o cośzapytam?
-Zgiął się w pasie, a jegowielki jak ceberłeb zasłonił Seanowiświat.
-Jak wam sięwydaje,czy wolno urządzać bójki naśrodku jezdni?
Seandostrzegł złotąodznakę przypiętą do sprzączki pasana prawym biodrze grubasa.
- Słucham?
-Gliniarz przystawił sobiedłoń do ucha.
- Nie, proszę pana.
-Nie, proszę pana.
- Nie, proszę pana.
-Co wyza jedni, hę?
Punki?
- Grubymkciukiem wskazałmężczyznęna siedzeniu pasażera.
-Ja i mój partnermamyjuż po dziurkiwnosie punków z East Bucky,którzy terroryzują spokojnych obywateli.
Zrozumiano?
Sean i Jimmy milczeli.
- Przepraszamy - wyjąkałDave Boyle.
Wyglądał tak,jakby miałsię za chwilę rozbeczeć.
- Jesteście z tej ulicy?
-zapytał gruby policjant iprzesunął spojrzeniempodomachz lewej strony, jakby znał tuwszystkich mieszkańców i był gotów wsadzić pytanychdopaki, gdyby udzielili kłamliwej odpowiedzi.
- Tak - powiedział Jimmyispojrzał przez ramię na domDevine'ów.
-Tak,proszę pana -potwierdził Sean.
25.Dave milczał.
Gliniarz zmierzył go wzrokiem.
- Słucham?
Co mówiłeś, synek?
- Ja?
-Dave spojrzał na Jimmy'ego.
- Niepatrz na niego.
Patrz na mnie.
- Wielkigliniarz oddychał chrapliwie przez nos.
-Mieszkasz tutaj, mały?
- Ja?
Nie.- Nie?
- Gliniarznachylił się naDave'em.
-Więc gdzie,kolego?
- Na Rester Street.
-Dave nieodrywał oczuod Jimmy'ego.
- Oberwaniec z Flats w porządnej dzielnicy?
-Wargi gliniarza złożyły się tak, jakby smakowałlizak.
-To chybanieładnie?
- Słucham?
-Mieszkasz z matką, smarku?
- Tak, proszę pana.
-Po policzku Dave'a spłynęłałza.
Sean i Jimmyodwrócili wzrok.
- Nocóż, będziemy musieli z nią zamienić parę słów, powiemy, czym zajmował się jej mały punk.
-Ja nie.
ja..- wybełkotał Dave.
- Wsiadaj.
Grubas otworzył tylne drzwisamochodu i Sean poczuł zapach jabłek,soczysty,październikowy zapach.
Dave spojrzał na Jimmy'ego.
- Wsiadaj - powtórzył policjant.
-A możechcesz, żebymzałożył ci kajdanki?
- Ja.
-Słucham?
- Po jego głosie można byłopoznać, jak bardzo jestpoirytowany.
Uderzył dłonią wgórną krawędźdrzwi.
- Wsiadaj, do cholery!
Pochlipując, Dave wdrapał się na tylnesiedzenie.
Gliniarz wycelował krótkipaluch w Jimmy'ego i Seana.
- A wy idźcie się pochwalić swoimmatkom, jak się tu zabawialiście.
Żadnych więcej bójek na mojej ulicy, zrozumiano?
Obaj chłopcy cofnęlisię, a policjantwsiadł do samochodu.
26Patrzyli, jak auto dojeżdżado rogu i skręcaw prawo.
W tylnejszybie widzieli obróconą w ichstronę głowę Dave'a, pociemniałą z powodu oddalenia i cienia, jaki ją okrył.
Apotemulica napowrót opustoszałai ucichła, jakby zamykającesięz trzaskiemdrzwi samochodu policyjnegowyłączyły fonię.
Jimmy i Seanstali w tym samym miejscu, gdzie przed chwiląparkował radiowóz, patrzyli podnogi, w górę i w dół ulicy,byle nie nasiebie.
Sean doświadczył ponownie zmiany w nastroju poranka,lecz tym razem towarzyszył owemuodczuciu smak brudnychmonet w ustach.
W żołądku czuł taką pustkę, jakbymu goodessano.
Nagle Jimmy mruknął:- To tyzacząłeś.
-On zaczął.
- Gówno prawda.
Teraz ma przesrane.
Jego stara ma nierówno pod sufitem.
Chujwie, co zrobi, jakzobaczy gliny.
- Ja niezaczynałem.
Jimmy popchnął Seana, który nie pozostał dłużny i pochwili tarzalisię na jezdni, okładając jeden drugiego pięściami.
- Co tu się wyprawia!
Seansturlałsię z Jimmy'ego,po czym obaj wstali,spodziewając się ujrzeć obu policjantów, tymczasem zobaczylipana Devine'a, któryzbiegł po schodkach domu.
- Co wy, u diabła, robicie?
-Nic.
- Nic.
-Ojciec Seana stałna chodnikuigniewnie marszczył czoło.
-Uciekajcie zjezdni.
Stanęli obokniego.
- Nie byliście czasem we trzech?
-Pan Devine spojrzałwgłąb ulicy.
-Gdzie Dave?
- Kto?
-Dave.
- Ojciec Seana przeniósł spojrzenie z syna naJimmy'ego.
-Nie byłz wami?
- Biliśmysię na jezdni.
27.- Słucham?
-Biliśmy się najezdni iprzyjechałapolicja.
- Kiedy?
-Jakieś pięćminut temu.
- Rozumiem.
Więc przyjechałapolicja.
- ...
zabrali go.
Ojciec Seana ponownie zlustrował perspektywę ulicy.
- Co takiego?
Zabrali Dave'a?
- Żeby go odwieźć do domu.
Ja skłamałem, żemieszkamtutaj.
Dave powiedział, że mieszka we Flats i oni.
- O czym ty gadasz?
Sean, jak ci policjanci wyglądali?
- Słucham?
-Mieli na sobie mundury?
- Nie,ale.
-Skąd wiedzieliście, że to policjanci?
- Ja nie wiedziałem.
Oni.- Tak?
-Jeden miał odznakę - powiedział Jimmy.
- Na pasku.
-Jaką odznakę?
-Chybazłotą.
- Rozumiem.
Było coś na niej?
- Słucham?
-Jakieś słowa?
Były naniej jakieś słowa, które dało sięodczytać?
- Chyba nie.
Nie zauważyłem.
- Billy?
Wszyscy trzej zwrócili spojrzeniaw stronę matki Seana,którastała na ganku z niespokojną, pytającąminą.
- Słuchaj, kochanie, zadzwoń na policję, dobrze?
Zapytaj,czy detektywi moglizpowodu małejbójki zgarnąć z ulicydzieciaka.
- Jakiego znów dzieciaka?
-Dave'aBoyle.
- O mój Boże!
Jego matka.
- Niemartwmy się na zapas, dobrze?
Przekonajmysięnajpierw, conam powiedzą na policji, zgoda?
28Matka Seana wbiegła do domu.
Seanspojrzał na ojca.
Wydawało się,żenie wie, co zrobić z rękami.
Wsadziłje dokieszeni, potem wyjąłjei otarł o spodnie.
- Cholernyświat - powiedziałbardzo cicho ispojrzałw głąb ulicy, jakby Dave,dla Seana niewidzialny, unosiłsię w powietrzu.
-Był brązowy - rzekł Jimmy.
- Kto?
-Samochód.
Ciemnobrązowy.
Chyba plymouth.
- Niczego więcej niezauważyliście?
Sean spróbował sobie przypomnieć bardziej szczegółowosamochód, ale bezskutecznie.
Widział go tylko jako przeszkodęutrudniającą widzenie, poza tym niezauważalną.
Brązowysamochód zasłaniał różowego forda Pinto pani Ryani dolnąpołowę jej żywopłotu,ale sam był niewidoczny.
- Pachniał jabłkami - wybąkał Sean.
-Co takiego?
- Jabłkami.
Ten samochód pachniałjabłkami.
- Pachniał jabłkami - powtórzył w roztargnieniuojciec.
Godzinę później w kuchni domu Devine'ów dwaj policjanci zadali Seanowi i Jimmy'emu kilka pytań,a potemprzyszedł jakiś trzeci funkcjonariusz i na podstawie ichopisu naszkicował portrety mężczyzn z brązowegoauta.
Grubyblondyn wyszedł narysunku nawet gorzej,niż wyglądałw rzeczywistości, z jeszcze bardziej nalaną twarzą, alepozatym byłdosiebie dość podobny.
Drugi, ten, który cały czaszerkał w boczne lusterko, w ogóle nie był do niczego podobny, jegotwarz wyszła jak zamazanaplama pod czarnymiwłosami, bo Sean iJimmy niebyli w stanie go sobie przypomnieć.
Przyszedł ojciec Jimmy'ego i stanąłw kąciekuchni.
Sprawiałwrażenienieobecnego,oczymiałzałzawione i chwiałsię lekko,jakby kołysałasię ściana za jego plecami.
Nie odzywał się do ojca Seana, do niego również nikt się nie odzywał.
Ponieważ jego zwykła ruchliwość ustała,wydawał się29.
Seanowi jakiś pomniejszony, mniej rzeczywisty, jakby mógłwniknąć w tapetę, gdybySean choć na chwilę odwrócił odniego wzrok.
Gdy kilkarazy powtórzyli swą opowieść, wyszliwszyscy -policjanci, rysownik, który robił szkice, oraz Jimmyzojcem.
Matka Seana zamknęła sięw swojej sypialni, skądpo chwili dobiegł chłopca jejstłumiony płacz.
Sean iojciecusiedli na ganku.
Ojciec uspokoił syna,że niezrobił nic złego i że on orazJimmy postąpili rozsądnie, niewsiadającdo auta.
Potem poklepał chłopca po kolaniei zapewnił, że wszystko będzie dobrze.
Dave jeszcze dzisiaj wróci do domu, powiedział,zobaczysz.
Potemojciec umilkł.
Siedział obok syna ipopijał piwo, aleSean czuł, że myślami jestgdzie indziej, możew sypialni,w której zamknęła się matka, a może w piwnicy, gdzie budujeswe domki dla ptaków.
Sean spojrzałw głąb ulicy, po której obu stronach stałyrzędem lśniące samochody.
Uznał, że to, co się stało, byłoczęścią planu, mającego ukryty sens, którego on po prostujeszcze nie dostrzegał.
Pewnego dnia go jednak odczyta.
Adrenalina, która w nim wzbierała, odkąd Dave odjechał brązowym samochodem, a on iJimmy walczylize sobą na jezdni,trysnęła w końcuwszystkimi porami skóry.
Patrzył na miejsce,gdzie on, Jimmyi DaveBoyleposzturchiwali sięobok chevroleta Bel Air,i czekał, aż w jegocieleotworzą sięnowe puste przestrzenie po utracieadrenalinyi na powrót się czymś zapełnią, aż ukryty na razie przed nimzamysłdojrzejei nabierzewidocznego sensu.
Czekałna to,przyglądającsię ulicy, wsłuchując w jej szum; przestał czekać, gdyojciec w końcu wstał i obaj weszli do domu.
Jimmy wracał do Flats wraz zojcem,który lekkosię zataczał, dopalałpapierosy, aż parzyły go wpalce i coś tammamrotałpod nosem.
Gdy już znajdąsię w domu,spuściJimmy'emu lanie albo i nie,trudno to było przewidzieć.
Kiedy stracił pracę,zabronił synowi chodzić doDevine'ów30i Jimmyobawiał się, że będzie musiał ponieść karę za złamaniezakazu.
Choć może jeszcze nie dzisiaj.
Ojciec znajdował się w stanie sennego upojenia, które zapowiadało, żekiedy dotrą do domu, usiądzie przystole w kuchni i będziepił dopóty, dopóki niezaśnie z głową na rękach.
Jednakna wszelkiwypadek Jimmyszedł kilka krokówzanim,podrzucał piłkę i chwytał ją wrękawicę baseballową,którą ukradł z domu Seana, kiedy policjanci żegnali się z Devine'ami.
Nikt nieodezwał się nawet słowem do Jimmy'egoi jego ojca, gdy zmierzali korytarzem w stronędrzwi wyjściowych.
Drzwi sypialni Seana byłyotwarte, Jimmy zobaczyłleżącą napodłodze rękawicę z umoszczoną we wgłębieniupiłką, wszedł, wziął rękawicę, po czym podążyłza ojcem.
Nie miał pojęcia, poco ją ukradł.
Niezrobił tego napewnodlaprzelotnegouśmieszku mściwej satysfakcji, który przemknął po twarzy ojca.
Pieprzyć starego opoja.
Jego czynmiał jakiś związek z tym, że Sean uderzył Dave'aBoyle'a, że stchórzył i nie chciał ukraść samochodu,a takżez paroma jeszczepretensjami, jakieuzbierałysięprzez ostatni rok ich przyjaźni, wreszcie z uczuciem, jakiezawsze się w nim budziło, ilekroć Sean mu coś dawał.
Kartyz wizerunkamibaseballowych sław,baloniki, cokolwiek - tobyłoniczym jałmużna.
Kiedy podniósł z podłogi i zabrał tę rękawicę,poczuł sięwspaniale.
Wprost fantastycznie.
Jednakchwilę później, gdyprzecinaliBuckinghamAvenue,ogarnął go znajomy wstyd,jakiegodoświadczał zawsze, ilekroć cośukradł,dotegogniew na to coś lub na tego kogoś, kto go do takiego postępku popchnął.
A jeszcze później, gdy idąc Crescent, zagłębialisię w swojądzielnicę, z dumą przenosił wzrok z dwupiętrowych ruder na niesioną rękawicę.
Ukradł jąi czuł się chujowo, bo Seanowi będzie jej brakowało.
Ukradłją iczuł się fantastycznie, bo Seanowibędziejej brakowało.
Patrzyłna ojca, którypotykał się przed nim na krzywymchodniku i wyglądałtak,jakby miałsię zachwilę rozpaść,31.
głupi fiut, izmienić w bmdną kałużę.
I zato również nienawidził Seana.
Nienawidził go.
Jak mógł być takim idiotą,by sądzić, żemogą zostać przyjaciółmi?
Wiedział, żedo końca życia będzie przechowywał tę rękawicę, będzie o nią dbał, nigdy jejnikomu niepokaże i nigdy, przenigdy nie użyje.
Prędzejumrze.
Przyglądał sięswojejgównianej dzielnicy, idąc kilka kroków za podpitym ojcem wgłębokim cieniu torów biegnącejna estakadzie kolejki.
Gdy zbliżali się do miejsca, w którymCrescentosiągała apogeumswojej brzydotyi gdzie pociągitowaroweprzetaczały się z hurkotem obok starego,zaszczurzonego kina samochodowegoi ciągnącego się za nim kanałuPenitentiary,poczuł głęboko wsercu,że już nigdy nie zobaczą Dave'a Boyle'a.
Tu,gdzie mieszkał, na ResterStreet,wiecznie coś ginęło.
Kiedy Jimmy miał cztery lata, skradziono murowerek na trzech kółkach, a młodzieżówkę, gdy miałosiem lat.
Jego staremu buchnęli samochód.
Matka też zaczęła w końcu rozwieszać pranie w domu, bo zbyt często znikało ze sznurówrozwieszonych w ogródku.
Człowiekzupełnie inaczej odbierał kradzież jakiejś rzeczy, niż gdysięgdzieś po prostu zapodziała.
Było wiadome, żenigdy się jużnie znajdzie.
Takie właśnieprzeczucie miał teraz Jimmywobec Dave'a.
Może i Sean, stojąc nadpustym miejscem napodłodze, gdzie dotądleżała rękawica do baseballu, wbrewzdrowemu rozsądkowibył przekonany, że już nigdy jej nieodzyska.
Szkoda,wielkaszkoda,bo Jimmy lubił Dave'a, chociażnie miał pojęcia dlaczego.
Może z powodu czegoś,co tenszczylmiał w sobie, a możedlatego, żeplątał się zawsze podnogami, choć się gona ogół nie zauważało.
2CzterydniOmylił się jednak.
Dave Boylewróciłdo domupo czterech dniach od swojego zniknięcia.
Przyjechał na przednim siedzeniu policyjnegoradiowozu.
Policjancipozwolili musię bawić syreną alarmową i dotknąć kolby pistoletu,zamkniętego w schowku poddeską rozdzielczą.
Dali mu honorową odznakę,a gdy podwozili do poddom jego matki na Rester Street, czekalijuż tamreporterzyz prasy i ekipy telewizyjne.
Jeden zpolicjantów,Eugene Kubiaki, wysadziłDave'a z samochodui podniósłwysoko do góry, aż jego stopy zakreśliłyłuk w powietrzu, zanimpostawił gonachodniku przed płaczącą, roztrzęsionąmatką.
Na Rester zebrał się tegodnia spory tłumek - rodzice,dzieci, listonosz, dwaj grubi bracia, którzy prowadzili sklepzkanapkami narogu Rester i Sydney, a nawet panna Powell,nauczycielka Dave'a iJimmy'ego z piątej klasyszkołyLooey Dooey.
Jimmy stał obokmatki, która przyciskała tyłjego głowy do swojego brzucha i trzymała wilgotną dłońnajego czole, jakby chciałasięupewnić, żenie złapałtego samego coDave, cokolwiek to było.
Jimmypoczuł ukłucie zazdrości, gdy policjant Kubiaki przeniósł Dave'a wysoko nadchodnikiem, a obaj śmiali się jak dobrzy, starzy przyjaciele.
Śliczna panna Powellklaskała radośnie w dłonie.
33.Miałochotęoznajmić, że onteż omal nie wsiadłdo tegosamochodu.
Najchętniej powiedziałby to pannie Powell.
Byłataka ładna, zadbana i czysta, a kiedy sięśmiała, można byłodostrzec, że jeden z górnychzębów jest troszeczkę krzywy,co w oczach Jimmy'ego jeszcze dodawało jej uroku.
Chciałbypowiedzieć, że też omal niewsiadłdo tego samochodu,i zobaczyć, czy na twarzypanny Powellukazałby się takisamwyraz,z jakim patrzyła teraz na Dave'a.
Mógłby wyznać, żenieustannie o niej rozmyśla i wyobraża sobie, że jestznaczniestarszy, może już prowadzićsamochód i zabierać jaw różnemiejsca; jedliby lunch na trawie, a ona wybuchałaby śmiechem po jegokażdym żarcie, ukazując ten uroczy krzywyząb.
I głaskałaby go po twarzy.
Wyczuwał jednakszóstym zmysłem, że panna Powell nienajlepiej czuje się w tym towarzystwie.
Kiedy już powiedziała do Dave'akilka słów, pogłaskała go po twarzyi pocałowała w policzek -dwa razy - dopchali się do niego innii panna Powellusunęła się szybko na bok.
Stałana popękanym chodniku i przyglądała się dwupiętrowym ruderom,obitym odłażącą papą, spod którejwyglądały gołe deski.
Wydawałasię młodsza, a przezto tym bardziej dla Jimmy'egonieosiągalna, jakby nagle zmieniła się w zakonnicę,jej włosy okryłkapturhabitu, a zadarty nosek zmarszczyłsię z odrazy.
Jimmy chciał do niejpodejść,lecz matka trzymałagomocno, chociaż się wyrywał.
A potem panna Powell poszłana róg Rester i Sydney Street i zaczęła energicznie machaćdo kogoś ręką.
Do krawężnikapodjechał żółty kabriolet,wktórym siedział młody mężczyzna o wyglądzie hipisa.
Naspłowiałych od słońca drzwiach wozu były wymalowaneczerwonekwiaty.
Panna Powell wsiadła i auto odjechało, niebacząc na stanowczy, lecz niemyprotest Jimmy'ego.
Udałomu się w końcu wyrwać z objęć matki.
Stałna środkuulicy,przyglądał się tłumowi otaczającemu Dave'a i żałował, że to nie on wsiadł do ciemnobrązowegosamochodu,choćby tylko poto, by zaznać choć trochę tegopodziwu, jaki34otaczałteraz Dave'a, zobaczyć te wszystkiewpatrzone w siebie oczy, jakbybyłjakąśznakomitością.
Zbiegowisko na Rester Street zmieniło siępowoli w wielkie święto.
Wszyscy biegali od kamery dokamery z nadzieją,żezobaczą się w telewizji albo znajdą swoje zdjęcie w porannych gazetach - tak, znam Dave'a,to mój serdecznyprzyjaciel, wychowałem się z nim, wie pan, to wspaniały dzieciak,Bogu dzięki, żejest zdrów i cały.
Ktoś odkręcił hydrant i woda buchnęła na Rester Street jakwestchnienie ulgi,dzieci zrzuciły buty,podwinęły nogawkii pląsały wrwącym strumieniu.
Przyjechał samochodziklodziarza i Dave mógł sobie wybrać lody, jakie tylko zechciał,na koszt firmy, nawet pan Pakinaw, obrzydliwy stary wdowiec,który strzelał z wiatrówki do wiewiórek (a czasemi do dzieci,gdy ich rodzice nie patrzyli) iwciążkrzyczałna wszystkich,żeby byli cicho,do jasnej cholery - otworzył okna, postawiłna parapecie głośniki i nad ulicą popłynął ciepły barytonDeana Martina śpiewającego przeboje Memories Arę Madę ofThis, Yolare i inny staroświecki chłam, od którego kiedy indziej Jimmy by się porzygał, ale tego dnia wydał mu się odpowiedni.
Melodie popłynęły nad Rester Street jak kolorowewstążki z bibułki i splatały się z głośnym szumem bijącejz hydrantu wody.
Kilku mężczyzn, którzy rżnęli w karty nazapleczu sklepu"Pork ChopBrothers", wyniosło składanystolik i małego grilla, ktoś inny przytaszczył turystyczne lodówki pełne butelekpiwa Schlitz i Narragansett, powietrzepotłuściało od zapachu pieczonych hot dogów i włoskichkiełbas, tego dymnego, przypalonego, zwiewnego zapachuwzbogaconego wonią otwartych puszek piwa, a wszystkotorazem przypomniało Jimmy'emu o letnich niedzielachw Fenway Park i tym uczuciu szczęścia, jakierozpiera pierś, kiedydorośli figlują izachowują się jakdzieci, wszyscy się śmieją,wyglądają młodziej, są beztroscy i świetnie się czują w swoim towarzystwie.
To właśnie Jimmykochałw dzielnicy swojego dzieciństwanawet wchwilach najczarniejszejnienawiści, po laniu od35.
ojca albo gdy mu ukradziono ulubioną rzecz.
Uwielbiał to, żeludzie umielini stąd, ni zowąd odrzucić całoroczne troski,skargi, zapiekłe żale, obawę outratę pracyi po prostu się wyluzować, jakby nic złego ich nigdy nie spotkało.
Na świętegoPatryka lubBuckinghamDay, czasem naczwartegolipcaalbo gdy Soksi mieli we wrześniu dobrą passę, czy,jakwłaśnieteraz, kiedy znalazła się jakaś ważna zguba - szczególnie właśniewtedy - jego dzielnica umiała wzbić się nawyżynyszalonej beztroskiej zabawy.
Inaczej było w Point.
I tam,rzeczjasna, wyprawiano sąsiedzkie przyjęcia, ale zawsze z góryzaplanowane,po uzyskaniustosownych zezwoleń, wszyscy dbali, by nicsię niestałosamochodom,uważali na trawniki - ostrożnie, ostrożnie,właśniepomalowałem parkan.
Wdzielnicy Jimmy'ego połowa mieszkańcównie miałatrawników, parkany się poprzechylały, szlag więc z nimi.
Kiedy zachciało ci się poimprezować, imprezowałeś, bo, kurna mać, zasłużyłeś sobie nato, dociężkiej Anielki.
Dzisiajżadnychszefów.
Żadnych inspektorów opieki społecznej anilichwiarzy.
Co się tyczy glin -cóż, sąi gliny, imprezują razem zewszystkimi,policjant Kubiakiczęstuje się pikantnąkiełbasą zrusztu podaną wdługiej bułce,a jego partner chowa napóźniej do kieszeni puszkępiwa.
Reporterzy już dawno odjechali i słońce chyliło się ku zachodowi, spowijająculicę wieczorną szarówką, ale żadna z kobiet nie stała przykuchni iniktnie szedł do domu.
Z wyjątkiemDave'a.
Dave zniknął.
Jimmy zdał sobie z tego sprawę, kiedy wyszedł zpotoku,jakim tryskał hydrant,wyżąłmankiety spodni, włożył podkoszulek i ustawił sięw kolejce po hot doga.
Przyjęcie na częśćDave'a rozkręciłosię na dobre, ale Dave ijego matka poszli już do domu,a kiedy Jimmy spojrzał w ich okna na piętrze, ujrzał zaciągniętezasłony.
Te zaciągnięte zasłony kazały mu, nie wiadomo czemu,pomyśleć o panniePowell,o tym, jak wsiadła do tegohipisowskiego kabrioletu, i ogarnął go wielki smutek, gdy przy36pomniał sobie,jakumieszczałaprawą łydkę i kostkę w samochodzie, nim zatrzasnęła drzwi.
Dokąd pojechała?
Czy mknęła teraz autostradą, a wiatr szumiał w jejwłosach jak muzykanad Raster Street?
Czyspowijała ichnoc, gdy jechali.
dokąd?
Jimmy chciałby to wiedzieć, ale jednocześniewcaletego niepragnął.
Zobaczy ją jutro w szkole -chyba że dadząim wolne dlauczczenia powrotu Dave'a - i będzie chciał otozapytać, ale niezapyta.
Wziął hot doga ibygo spokojnie zjeść, usiadł na krawężniku naprzeciwkodomu Boyle'ów.
Zjadłjuż mniejwięcejpołowę, gdy jednaz zasłonuniosła sięi zobaczył w oknieDave'a.
Stał tami patrzył na niego.
Jimmy podniósł dogórypołówkę hot doganaznak, że go widzi,lecz Davemunieodpowiedział, nawet gdy powtórzył swójgest.
Po prostu naniegopatrzył.
Patrzył na Jimmy'ego i choć Jimmynie mógłwidziećjego oczu,wyczuwał, że wyziera z nich smuteki wyrzut.
Smutek i wyrzut.
Obok Jimmy'ego usiadłana krawężniku jego matka i Daveodsunął się odokna.
Matka Jimmy'ego była drobną, chudąkobietą o jasnych jak len włosach.
Jak na osobę tak wątłejbudowy poruszała sięz trudem, jakby na każdym ramieniudźwigałastos cegieł, i częstowzdychała, ale w takisposób,że Jimmy nie przysiągłby,czy miała świadomość, że ówdźwięk wydaje.
Oglądał jej zdjęcia z czasów,zanim zaszław ciążę, w wynikuktórej on przyszedł na świat.
Wyglądałananich na znacznie mniej chudą i o wielemłodszą, jak nastolatka (którą zresztą, gdy dokonał stosownych obliczeń, faktycznie wtedy była).
Twarz miała na tych zdjęciach okrągłą, 'bezzmarszczek wokół oczu i na czole, rozjaśnionąpięknym,szerokim uśmiechem, jakbyz lekka zalęknionym, a może tylko ciekawym, Jimmy nie umiałtego rozstrzygnąć.
Ojciecwypominał mu setki razy, że matka omal nie umarła, wydającgona świat, krwawiła i krwawiła, aż lekarze się zlękli, żenigdy nie przestanie.
Omal jej to niezabiło.
No i, rzeczjasna,nie mogła mieć więcej dzieci.
Kto by chciał przechodzić drugiraz przez podobnepiekło?
37.Położyłateraz rękę na kolaniesyna izapytała:- Jak sięczujesz, G.
I. Joe?
Zwracającsię do Jimmy'ego,matka lubiłaużywać rozmaitych przezwisk, często na poczekaniu wymyślonych, a Jimmy często niewiedział, coone znaczyły.
Wzruszył ramionami.
- Sama wiesz.
-W ogóle się do Dave'a nieodezwałeś.
- Nie puszczałaś mnie.
Zdjęła rękę z jego kolana i objęła się ramionami, bo powiało chłodem.
- Mam na myśli później, kiedy jeszcze nie poszedłdodomu.
-Zobaczymy sięprzecież jutro w szkole.
Matka wyjęła z kieszeni dżinsów paczkę kentów, zapaliłai powiedziała przez kłąb dymu:- Niesądzę, żeby poszedł jutrodo szkoły.
Jimmydokończyłhot doga.
- No to pojutrze.
Matka skinęła głowąi zaciągnęłasię głęboko.
Podparładłonią łokieć drugiej ręki, paliła i patrzyła wokna mieszkaniaBoyle'ów.
- Jak było dziśw szkole?
-zapytała bez zbytniego zainteresowania.
Wzruszył ramionami.
- Dobrze.
-Widziałam tę twoją nauczycielkę.
Fajna.
Nic nie odpowiedział.
- Naprawdę fajna - powtórzyła matka, rozwijając słowana siwej wstędze wydychanego dymu.
Jimmy dalej milczał.
Na ogół niewiedział, jak rozmawiaćz rodzicami.
Matka stalechodziła zmęczona.
Wpatrywała sięw przestrzeń, patrzącna coś, czego on niebyłw staniedojG.
I. Joe - wjeż.
potocznym żołnierz amerykański, szczególniez czasówII wojnyświatowej (przyp.
tłum.
).38rżeć,kopciła jak komin i zwyklenie słyszała,co doniejmówił, pókitego kilka razy nie powtórzył.
Ojciec bywałprzeważniepoirytowany,a nawet gdy niebył i stawał sięzabawny, Jimmy wiedział, że w każdejchwili może sięzmienićw rozjuszonegopijaka i przyłożyć mu za jakąś odżywkę, naktórąpół godziny wcześniejzareagowałby śmiechem.
Wiedział też, że choćby się nie wiem jak starał i zaprzeczał rzeczywistości, nosił ich obojew sobie; jak matka popadałw długie okresy milczeniai był skory do gniewu jak ojciec.
Kiedy niewidziałsiebie w wyobraźni jako chłopaka pannyPowell, zastanawiał się czasem, jak by to było, gdyby był jejsynem.
Matkatrzymała papierosakoło ucha iprzyglądała musiębadawczo zwężonymi oczami.
- O co chodzi?
-zapytał z niespokojnym uśmiechem.
- Masz piękny uśmiech, Cassiusie Clayu - odpowiedziałamu uśmiechem.
-Tak?
- Naprawdę.
Będziesz pożeraczem kobiecych serc.
- To fajnie - odparłi oboje się roześmieli.
-Mógłbyś być tylko trochę rozmowniej szy - dodała.
Ty też, miałochotęodpowiedzieć.
- Ale to nic.
Kobietylubią milczków.
Ponad ramieniem matki zobaczył, jak z domuwychodziojciec.
Ubranie miał pomięte,a twarz obrzękłąod snu,z przepicia lub z jednegoi drugiego.
Gapił się natoczącą sięprzednim zabawę,jakby nie mógł zrozumieć, gdziesię znalazł i oco tu chodzi.
Matkapobiegła spojrzeniem zawzrokiem syna, agdy napowrót zwróciłaku niemuoczy, wyglądała znowu na śmiertelniezmęczoną.
Uśmiech zniknął, a twarz przybrała taki wyraz, że byłbyśzdziwiony, dowiedziawszy się, żematka Jimmy'ego w ogóle umie się uśmiechać.
- Hej, Jim.
Lubił,kiedy zwracała siędo niego "Jim".
Czuł się wtedytak, jekby coś wspólnie knuli.
39.-Tak?
-Naprawdę bardzo się cieszę,że nie wsiadłeś wtedydotego auta, synku.
Pocałowała go w czoło - zauważył, jak zaszkliły jej sięprzy tymoczy - a potem wstała i podeszła do grupkiinnychmatek,