Dennis Lehane - Rzeka tajemnic. DENNISLEHANEZangielskiego przełożyłŁukasz NicpanQŚwiat Książki. Tytuł oryginałuMYSTIC RIVERZdjęcie na okładce 2003 Wamer Bros. Ent.Allrights reservedRedaktor prowadzącyEwa NiepokólczyckaRedaktorBarbara Syczewska-OlszewskaRedakcja technicznaLidia LamparskaKorektaJoanna ŁazowskaTadeusz MahrburgWszystkie postacie w tej książce są fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwodo zdarzeń, miejsc i osób (żywych czy umarłych) jest całkowicieprzypadkowe. Copyright byDennis Lehane 2001Ali rights reservedCopyrightfor the Polishtranslation by Łukasz Nicpan, 2003Świat KsiążkiWarszawa 2003Składi łamanieJoanna DuchnowskaDruk ioprawaFinidr, CzechyISBN83-7311-559-5? 3683Mojejżonie Sheili. Nie rozumiałkobiet. Nie tak jakich nie rozumiejąbarmani czy komicy, lecz tak jak biedacy nie rozumieją ekonomii. Moglibyprzez całe życie od rana dowieczora sterczeć przed gmachem GirardBank,a i tak nie zrozumielibytego, co dzieje się w środku. Dlatego w skrytości serca woleliby raczej zrobićskokna sklep ze słodyczami. Pete Dexter Gods PocketNie ma takiej ulicy, której milcząbruki,ani do^pu, gdzie echanie czają się stuki. Góngora. PodziękowaniaDziękuję, nie po raz pierwszy, sierżantowi MichaelowiLawnowi z Wydziału Policji Watertown; Brianowi Honanowi, radnemu miasta Boston; Davidowi Meierowi, naczelnikowi Wydziału Zabójstw przy Biurze Prokuratora Okręgowegohrabstwa Suffolk; Teresie Leonard i Ann Guden za korektęwszystkich moich błędów i Tomowi Murphy'emu, właścicielowi zakładu pogrzebowego "James A. Murphy iSyn"w Dorchester. Szczególny dług wdzięcznościzaciągnąłem uRobertaManninga z policji stanowejMassachusetts, który poddał mitemat tejpowieści iz anielską cierpliwością odpowiadał namojepytania, nawet te najgłupsze. Najserdeczniejsze podziękowania składammojej cudownej agentce literackiej, Ann Rittenberg,i wspaniałemuwydawcy,Claire Wachtel,zaich opiekuńczą troskę. ICHŁOPCY,KTÓRZYUCIEKLIWILKOM(1975). lDwie dzielniceKiedy Sean Devine i Jimmy Marcus byli dziećmi, ich ojcowie pracowali razemw fabryce słodyczy Colemana, skądprzynosili do domuzapach masy kakaowej. Tą czekoladowąwonią w końcuna trwałeprzesiąkły ich ubrania, łóżka,wktórych spali, ceratowe oparcia siedzeń w samochodach. Kuchnia w domu Seanapachniałakrówkami, jego sypialniaptasimmleczkiem. JedenastoletniSean i Jimmy tak serdecznie znienawidzili wszelkie słodycze,że do końca życiapijaliczarną kawębez cukru i nie bralido ust deserów. W soboty ojciecJimmy'ego wpadał do domu Devine'ówdo ojca Seana na piwko i zabierałze sobą Jimmy'ego. Podczasgdy jedno piwko zmieniało się wsześć, doprawionychkilkomaszklaneczkami szkockiej whisky, Jimmy iSean bawili się napodwórku, czasemw towarzystwie Dave'a Boyle'a, chłopaczyny o dziewczęcych nadgarstkach ikiepskimwzroku, który stale opowiadał dowcipy zasłyszaneodswoichwujków. Zza moskitery w kuchennym oknie dobiegałychłopców trzaski otwieranych puszek piwa, wybuchy chrapliwego śmiechu i głośnepstrykanie zapalniczek, którymi panowieMarcus i Devine przypalali sobie nawzajem papierosyLucky Strike. Ojciec Seana miał lepszy zawód,był brygadzistą. Wysokii jasnowłosy, z figlarnym, ujmującym uśmiechem, na którego13. widok- Sean często bywał tego świadkiem - topniał wjednej chwili gniew matki, zupełnie jakby ktoś przekręciłjejw środku jakiś pstryczek. OjciecJimmy'ego ładował towarnaciężarówki. Był drobny, miał ciemnewłosy opadające naczoło niesforną grzywką,aoczywiecznie błyszczące rozbawieniem. Poruszał się szybko jak fryga; nim zdążyłeś mrugnąć powieką, już był w drugim końcu pokoju. Dave Boylenie miał ojca, jedynie gromadę wujków, a bywał na tychsobotnich spotkaniach wyłącznie dlatego, że umiał uczepićsięJimmy'ego jak rzeppsiego ogona. Ledwo zobaczył, jak Jimmy wychodzi z ojcem z domu,już zjawiał się zdyszany kołosamochodu i pytał z nadziejąw głosie: "Cześć, Jimmy, jakleci? ".Mieszkali wszyscyw EastBuckingham,kawałek na zachódod śródmieścia, w dzielnicy ciasnych narożnych sklepików, małych podwórek i sklepów rzeźniczych,w których witrynach wisiały krwawe połcieróżowego mięsa. Bary nosiłynazwyirlandzkie, przy krawężnikach parkowałysamochodynajtańszych marek, głównie Dodge Darts. Kobiety wiązałychustki z tyłu głowy i nosiły małe, zamykane na zatrzaski torebki zdermy, aw nichpapierosy. Zaledwie kilka lat wcześniej z ulicwywiało wszystkich starszych chłopców, jakby porwało ichUFO. Posłano ich nawojnę. Wrócilipo paru latachnie ci sami, jakby wypaleni, lubnie wrócili wcale. W ciągudnia matki szukały wgazetach ogłoszeń o wyprzedażach. Nocami ojcowie przesiadywali w barach. Znałosię tamwszystkich. Nikt, poza tymi, co poszli nawojnę, nigdy sięstamtąd nie wyrwał. Jimmyi Dave pochodzili z okolicy zwanej Flats, położonejw dole nad kanałem Penitentiarypo południowej stronie Buckingham Avenue. Od ulicy Seana dzieliło ich tylkodwanaście przecznic, aleDevine'owie mieszkali już po północnej stronie alei,w dzielnicyzwanej Point, a Flats i Pointraczej się ze sobą nie mieszały. Niedlatego, byw Point ulicekapały od złotaczy była tołlokolica mlekiem i miodem płynąca. Point byłozwykłą dziel14nicą robotniczą, przed skromnymi domami o dwuspadowychdachach inielicznymi domkami w stylu wiktoriańskimparkowały chevrolety, fordyi dodge. Jednak mieszkańcy Pointmoglio sobie powiedzieć, że są właścicielami, posiadaczami. Natomiast mieszkańcy Flats bylitylko najemcami. Rodziny zPoint chodziły dokościoła, na ogół się nie rozpadały,w miesiącach przedwyborczych stawiano tam narogach ulictablice reklamowe. Rodzinyz Flatsżyły nędznie, gnieździłysię podziesięćosób w ciasnych mieszkankach, na zaśmieconych ulicach (Sean i jego koledzyze szkoły nazywali tędzielnicęWysypiskiem),wegetowały na zasiłku, posyłałydzieci do szkół państwowych i częstosię rozpadały. Seanchodził w czarnych spodniach, czarnymkrawacie i niebieskiej koszuli do szkołyparafialnej Saint Mike's, natomiastJimmy i Davedo państwowej budy imienia Lewisa M. Deweya na Blaxston. Nazywali ją Looey Dooey i mogli doniej chodzić w codziennych ubraniach,co sobie chwalili, ależe nosili je zwykle i w piątek, i w świątek, chwalilito sobiejuż mniej. Byli cali jacyś zatłuszczeni, mieli przetłuszczonewłosy, przetłuszczoną cerę, wyświecone od tłuszczu kołnierzykii mankiety. Wielu miało wągry i przedwcześnie kończyło szkolną edukację. Dziewczęta częstoprzychodziły narozdanie świadectww sukienkach etażowych. Gdyby więcnie ich ojcowie, chłopcy prawdopodobnie nigdy by sięze sobą nie zaprzyjaźnili. Nie spotykalisię w dnipowszednie, jedynie w soboty, było jednak w tych dniach cośniezwykłego - niezależnie od tego, czy bawilisię na podwórku, czy włóczyli po zwałowisku żwiru przyHarvest Street,czy wsiadalidometra i jechali dośródmieścia,w żadnym innym celu jak tylko po to, by pędzić ciemnymi tunelami,słuchaćgrzechotuwagonów i zgrzytu hamulcówna łukach torówi przyglądać się mrugającym światełkom. Sean porównałby todo wstrzymania oddechu. W towarzystwie Jimmy'ego wszystko się mogłozdarzyć. Ten chłopak, jeśli nawetbył świadomistnienia jakichś reguł zachowania - w metrze, na ulicy czyw kinie - nigdysię donichnie stosował. 15.Kiedyś naperonie stacji South rzucali do siebie pomarańczową piłkędoulicznego hokeja, Jimmy niezdołał chwycićpodania Seana i piłka stoczyłasię natory. ZanimSeanzdążył zmiarkować, co się dzieje, Jimmy już zeskoczył z peronu na tory,międzymyszy,szczury, w sąsiedztwo trzeciejszyny. Ludzie na peronie wpadli w szał. Zaczęli wrzeszczeć naJimmy'ego. Jakaś kobieta poszarzała na twarzy, upadłanakolana izaczęła się drzeć jak opętana: "Wyłaź stamtąd, alejuż, do jasnej cholery! ". Douszu Seana dobiegł głuchy łoskot. Mógłto być odgłos pociągu wjeżdżającego w tunel przystacji WashingtonStreet albo echo przejeżdżających w górzeulicą ciężarówek. Czekający na peronie pasażerowie równieżusłyszeli ten dźwięk. Zaczęli gwałtownie gestykulować i rozglądać się na prawo i lewo w poszukiwaniu funkcjonariuszyochrony metra. Jeden zmężczyzn zasłonił przedramieniemoczyswojej córki. Jimmyze zwieszoną głową szukał tymczasem piłki, zaglądającw ciemność pod peronem. W końcują znalazłi spokojnie otarł rękawem koszuli z czarnej mazi, jaką była powalana, całkowicie ignorując ludzi, którzy klęczeli nażółtejliniiiwyciągali ku niemu ręce. Dave trącił Seana łokciem i mruknął, trochęnazbyt głośno:- Ale jaja, co? Jimmyruszyłmiędzytoramiw stronę schodów u dalekiego końca peronu,gdzieział czarną gardzielą tunelmetrai skąd dolatywał coraz potężniejszy łoskot, od którego drżałacała stacja,a ludzie podskakiwali ichwytali się za głowę. Tymczasem Jimmy wcale się nie spieszył,szedł sobie wolniutko, w pewnej chwili obejrzał się nawet przez ramię, poszukałwzrokiem Seana i uśmiechnąłsiędo niego. - Śmieje się - powiedziałDave. -Ale szajbus, nie? Kiedy Jimmy wszedł na pierwszy stopień betonowychschodów, wyciągnęło się do niego kilkaparrąk i porwałow górę. Seanzobaczył, jakstopy kolegimajtnęływlewo,a głowa poleciała w prawo; Jimmysprawiał wrażenie tak16małegoi lekkiego w łapach jakiegoświelkiego mężczyzny,jakby był szmacianą lalką, mimoto piłkę przyciskał mocnodopiersi, nawet gdy ludzie chwycili go pod łokcie,i uderzyłgoleniemo krawędź peronu. Sean poczuł, jakstojący ujegoboku Dave zatrząsł się nerwowo. Seanprzyjrzał się twarzomludzi otaczających Jimmy'ego i nie dojrzał już nanich przejęcia anistrachu czy choćby śladubezradności, jakie malowały się na nich jeszczeprzed chwilą. Zobaczył tylkogniewne, rozwścieczone twarze, jakby wszyscy ci wybawiciele mieli się zaraz rzucić naJimmy'ego irozszarpać go nastrzępy. Wyciągnęli Jimmy'ego naperon i trzymali, zaciskającpalce najego ramionachi rozglądając się na boki w poszukiwaniu kogoś,ktoby im powiedział, comająrobić dalej. Tymczasemztunelu wypadł z hukiem pociąg i ktoś głośnokrzyknął, a potem ktoś inny się roześmiał ostrym piskliwymchichotem, który nasunął Seanowiobraz pochylonych nadkotłem wiedźm,ponieważ pociąg wjechał na drugą stronęperonu, w kierunku północnym,a Jimmy spojrzał w twarzetrzymających go ludzi zminą, która mó-'iła: "No i co, frajerzy? ".Stojący obok SeanaDave zaniósłsiętym swoimwysokim,piskliwym chichotem, poczym porzygał się we własne dłonie. Sean odwrócił się z niesmakiem, pytając samego siebie, cotutaj robi. Tegowieczoru ojciecSeana zasiadł w warsztacie w piwnicy. Warsztat mieścił się w ciasnym pomieszczeniupełnymimadeł, puszek po kawie, wypełnionychgwoździami i śrubami, stosów drewnaułożonych równo pod dzielącymwarsztat na pół poharatanym stołem,młotkówwiszącychw pasachstolarskich niczym pistolety w kaburachobokdyndającegona haku brzeszczotapiły taśmowej. Ojciec Seana,znany wokolicy majsterklepka, budował w tej piwnicydomki dla ptaków i półki, na których jego żona stawiaław oknach doniczki z kwiatami. Tu również zaprojektował17. altankę,którą z pomocą kolegów wzniósł wogródku zadomem pewnego letniego upalnego dnia,kiedy Sean miał pięćlat; zaszywał się w niej, gdyszukał ciszy i spokoju, a czasem, gdy był zagniewany na syna, na żonę lub na swojąpracę. Kolejnedomki dla ptaków - lilipucie rezydencjew stylu Tudorów, kolonialnym, wiktoriańskimlub podobnedo szwajcarskich szaletów -powiększały piętrzący sięw kącie piwnicy stos tak już ogromny, żeDevine'owie musielibychyba mieszkać w Amazonii, żeby znaleźć im dośćptasich lokatorów. Sean usiadł na starym czerwonym barowym taboreciei włożył palecmiędzy szczęki potężnego imadła, umazaneoliwą zmieszaną z trocinami. - Ile razy mamci powtarzać, żebyś tego nie robił? -ofuknąłgoojciec. Sean wyjął palec i wytarł smar o wnętrze dłoni. Pan Devinezebrałz warsztatu kilka walających się tamgwoździ i wrzuciłje do żółtej puszki po kawie. - Wiem,żelubisz Jimmy'ego Marcusa, ale jeślichcesz sięz nimnadal spotykać,od dzisiajmacie się bawić przeddomem. Naszym, a nie jego. Sean skinął głową. Sprzeciwianie się ojcu, kiedy mówiłtakcicho i powoli jak wtej chwili, a każdesłowo wychodziłozjego ust jakby obciążonekamykiem, nie miałonajmniejszego sensu. - Rozumiemy się? -Ojciec odsunął na bokpuszkępo kawie i spojrzał na Seana. Chłopiec potaknął. Przyglądał się, jakojciec grubymi palcami ścieratrociny ze szczęk imadła. - Jak długo? Ojciec podniósłrękę i ściągnął motek kurzu z wbitegow sufit haka. Ugniótł go w palcach i wrzuciłdo stojącegopodstołem warsztatowym kosza. - Hm, długo,jak sądzę. Ijeszcze jedno,Sean. - Tak? -Nie próbuj chodzić z tym do matki. Onawolałaby, żebyś18wogóle nie spotykał się z Jimmym po tym jegodzisiejszymwyskoku. -On niejesttaki zły,tylko. - Nie mówię, żejest zły. Jestszalony,a twojamatka dośćsię już w życiu napatrzyłaszaleństw. Sean dostrzegł błysk w oku ojca przysłowie "szaleństwo"i domyślił się, że ma teraz przed sobą drugiegoBilly'egoDevine'a, tego, którego postać odtworzył ze strzępków zasłyszanych potajemnierozmów różnychciotek i wujków. Nazywali go Dawnym Billym,"latawcem", jakpowiedział kiedyś z uśmieszkiemwujek Colm, tymBillym, który zniknąłna krótko przed urodzeniemSeana, by pojawićsięz powrotemjako spokojny, rozważny mężczyzna o grubych,zręcznych palcach,którymi budował domki dlaptaków. - Zapamiętajsobie,o czym mówiliśmy - powiedział ojciec i poklepał Seana po ramieniu,dając mu tym samym znakdo odejścia. Sean wyszedł z warsztatu. Idącprzez zimną piwnicę, zastanawiałsię, czy lubi towarzystwo Jimmy'egoz tego samegopowodu, dla którego ojciec lubi przesiadywać z panem Marcusem, pić z nim przez całą noc z soboty na niedzielę iwybuchać niespodziewanie hałaśliwym śmiechem, i czy nie w tymkryje się przyczyna obaw jego matki. Kolejnej sobotyJimmy i Dave Boyle przyszlipod domDevine'ów tylko we dwóch, bez ojca Jimmy'ego. Zapukalido drzwi kuchennych, gdy Sean kończyłśniadanie. Usłyszał, jak matka otwiera im imówi "Dzień dobry, Jimmy. Witaj, Dave" uprzejmym tonem, jakiego używała, gdynie byłapewna,czychętniewidzi witaną osobę. Jimmy był wyciszony, jakby szalona energia, która zawszego rozpierała, zwinęła się w jego wnętrzu niczym sprężyna. Sean niemal czuł, jak naciska na klatkę piersiowąkolegii chyba go dusi, bo z trudem przełykał ślinę. Jimmy wydawałsięjakiśmniejszy,pociemniały, jakby przekłuto go szpilkąi wypuszczono zeń powietrze. Sean już go widywał wtakim19. stanie. Jimmy miał nie od dzisiaj wahania nastroju. Seanatozawsze dość niepokoiło. Zastanawiał się, czy jego kolegakontroluje te humory, czy teżdopadają go jak nagłybólgardła albo niezapowiedziane wizyty kuzynekjego matki. Kiedy Jimmybył wtakim humorze, Dave Boyle stawał sięszczególnie dokuczliwy. Uważał chyba, że musirozbawićwszystkich dookoła,i po jakimś czasie miało sięgo serdecznie dosyć. Stali na chodniku, nie wiedząc, co dalej, Jimmy ponury,Seanjeszczenie całkiem rozbudzony,wszyscy trzej z lekkazaniepokojeni perspektywą długiego dnia zamkniętego w kwadraciedwóch sąsiednich przecznic. NagleDave wyskoczyłzpytaniem:- A słyszeliście, dlaczego pies liże sobie jaja? AniSean, ani Jimmy nie odpowiedzieli. Słyszelijuż tenkawałchyba ze sto razy. - Bo może! -Dave Boylezaczął się takśmiać, że chwyciłsię za brzuch. Jimmypodszedł do drewnianych kozłów, którymi służbymiejskie ogrodziłyodcinek naprawianegochodnika. Czterytakie kozły połączone w prostokąt żółtą taśmą z napisemROBOTY DROGOWE tworzyły zaporę wokół nowychpłytchodnikowych. Jimmy przerwał taśmę, po prostu przez niąprzechodząc. Przykucnął na skraju starych płyt i zaczął żłobić patykiem w miękkim betonie cienkielinie, które przypominały Seanowi pomarszczone palcestarców. - Mój tatajużnie pracuje z twoim. -Dlaczego? - Sean kucnął obok kolegi. Nie miał podręką patyka, czego ogromnie żałował. ChciałbynaśladowaćJimmy'ego, choć nie wiedział właściwie dlaczego i choć ojciec spuściłby mu lanie za takie zabawy. Jimmy wzruszył ramionami. - Wyrolował ich. Przestraszyli się, bo zna różne tajemnice. - Tajemnice produkcyjne, co nie,Jimmy? -uzupełniłskwapliwie Dave. 20Co nie, Jimmy? Co nie, Jimmy? Dave przypominał czasami papugę. Seanzaczął się zastanawiać, jakie tajemnice mogą się kryćw produkcji słodyczy idlaczego są aż takie ważne. - Jakie tajemnice? -Jak lepiej prowadzić fabrykę - odpowiedziałbez przekonaniaJimmy i wzruszył ramionami. - Tajemnicei już. Ważne tajemnice. - Aha. -Jak lepiej prowadzićfabrykę,conie, Jimmy? Jimmy dalejżłobił patykiem świeży cement. DaveBoyleteż znalazł sobiepatyk, nachylił sięnad chodnikiem i zacząłrysowaćkoło. Jimmy zmarszczył sięniechętnie iodrzucił patyk. Dave również przestał rysować i spojrzałna niego, jakbypytał:"I co teraz robimy? ".- Wiecie, co byłobyw dechę? - Wgłosie Jimmy'egodałosię słyszeć podniecenie, więc Seanowi ścierpła skóra, ponieważ pojęcieJimmy'ego o tym, co jestw dechę, na ogół różniło się krańcowo od jego wyobrażeń. -No?-Przejechaćsię autem. - Może - przyznał z ociąganiem Sean. -Kapujecie - Jimmy rozłożył szeroko ręce, zapominającorysunkach na cemencie - tylko tymi ulicami dokoła. - Tylko tudokoła -zaakceptował Sean. ,- Byłbyubaw, nie? - Jimmy uśmiechnął się szeroko. Sean poczuł, że i na jego twarzy rozlewa się uśmiech. - Byłoby wdechowo. -Fajowo. - Jimmy podskoczył,spojrzał na Seana, uniósłbrwi i znowu podskoczył. -Fajowo. - Sean czuł już niemal w rękach koło kierownicy. -Byłoby byczo! - zawołał Jimmyi trzepnął Seanaw ramię. -Byczo! - Sean trzepnął w ramię Jimmy'ego. Czuł wsobie jakiśdygot,poryw, rozpęd i entuzjazm. 21.-Byczo! - krzyknął Dave, zamachnął się, lecznie trafiłJimmmy'egow ramię. Sean niemaljuż zapomniał ojego obecności. Z Dave'emzawsze tak było. Sean nie miał pojęcia, dlaczego tak siędziało. - Będzieubaw jak jasnacholerka! -Jimmyzaśmiał sięi znowu podskoczył. Sean już to widział oczamiwyobraźni. Siedzą na przednichsiedzeniach (Dave z tyłu, jeśli w ogólego zabrali), dwajjedenastoletni chłopcy, i zasuwająpo Buckingham ażsiękurzy, trąbiąna kolegów, ścigają się błotnik w błotnik ze starszymi chłopakami po Dunboy Avenue, z piskiem opon biorązakręty. Czuł zapach wpadającego przez okno powietrzaijego pędwe włosach. Jimmyspojrzał w głąb ulicy. - Znasz tu jakiegoś frajera, któryzostawia kluczyki w stacyjce? Sean znał takich frajerów. PanGriffin chował kluczyki podsiedzeniem, Dottie Fiore trzymała je w schowku na rękawiczki, a staryMakowski, pijaczyna, który dniami inocamisłuchałna cały regulatorpłytSinatry,najczęściej zapominałjewyjąć ze stacyjki. Gdy jednakpobiegłspojrzeniem za wzrokiem Jimmy'egoi dostrzegł samochody, których właściciele zostawiali kluczyki w stacyjkach, poczuł w głowie ucisk inaglew blasku jaskrawego słońca, odbijającego się od bagażników i maseksamochodów, odniósł wrażenie, że przytłacza go ulica wrazz domami, cała dzielnica zewszystkimi pięknymiwidokami,jakie przed nimotwierała. Nienależał przecież do chuliganów, którzy kradną samochody. Byłjednym zchłopców,którzy pewnegodnia pójdą do college'u i zostaną kimślepszymiważniejszym od brygadzistów iładowaczy w fabryce czekolady. Taki miałplan, a wiedział,że planyudajesię zrealizować, kiedy postępuje się ostrożnie i rozważnie. Tak jakwarto czasem w kinie,choćby film był okropnie nudny i niezrozumiały,wysiedziećdokońca, bo zawsze mogło się coś22wyjaśnić albosamo zakończenieokazywało się na tyle fajne,że nieszkoda się było trochę ponudzić. Chciał to powiedzieć Jimmy'emu, ale on już oddalał sięulicą,zaglądając w okna samochodów. Dave dreptał obokniego. - Może ten? -Jimmypołożył rękę na chevrolecie Bel Airpana Carltona; jego głos nabrałostrych nut w suchym wietrze. - Słuchaj, Jimmy- powiedział, podchodzącSean - możeinnym razem,dobrze? Twarz Jimmy'ego sposępniała. - O co ci chodzi? Rozerwiemy się. Będzie ubaw. Niechcesz? - Będzie ubaw - ucieszył się Dave. -Nie będziemynawet widzieć jezdni spod tablicy. - Przyniesiesz z domu książkę telefoniczną i się ją podłoży. Uśmiech Jimmy'ego zajaśniał triumfalnie wsłońcu. - Podłoży się książkę - uradował się Dave. -Bycza myśl! Sean wyciągnął ręce. - Słuchajcie, dajmy temu spokój. Uśmiech Jimmy'ego zgasł. Spojrzał na ręceSeana, jakbychciał mu je odrąbać. - Dlaczego ty nigdy niezrobisz nicdlajaj? Pociągnął za klamkębel aira. Drzwi były zamknięte. Potwarzy Jimmy'ego przebiegł skurcz i zadrżała mu dolna warga. SpojrzałSeanowi w oczy z wyrazem tak głębokiejsamotności, że Seanowi zrobiło się gożal. Tymczasem Dave przeniósłwzrok z Jimmy'ego na Seana i zmierzył go groźnym spojrzeniem, po czym podniósłrękę i niezgrabnie uderzył gow ramię. - Właśnie, dlaczego ty nigdy niezrobisz nic dla jaj? Sean nie mógł uwierzyć, że Dave go uderzył. Dave! Huknął go w pierś i Da^e klapnął na tyłek. Jimmy pchnął Seana. - Co robisz,kurwa? Zwariowałeś? - Uderzył mnie. -Gówno cię uderzył. 23.Oczy Seana zrobiły się okrągłezezdumienia. Jimmy zaczął przedrzeźniać jego zbaraniałą minę. - Uderzył mnie! -Uderzył mnie - piskliwym głosempowtórzył drwiącoJimmy i znowu Seana popchnął. - To mójkumpel,kurwa. -Mójteż - przypomniał Sean. -Mój też-powtórzył ironicznie Jimmy. - Mój też, mójteż,mój też. Dave Boylewstał z ziemi i zaśmiał się szyderczo. - Przestań- syknąłSean. -Przestań, przestań, przestań. - Jimmy poraz trzecipchnął Seana,boleśnie wbijając dłonie wjego żebra. -Szurasz? Chcesz siębić? - Chcesz się bić? -Dave również popchnął Seana. Sean już nie pamiętał,jak to się zaczęło. Co tak rozwścieczyło Jimmy'ego idlaczego Dave okazałsię na tyległupi, bygo uderzyć. Przed chwilą stali obok samochodu, terazznaleźli się naśrodku jezdni. Jimmygo popychał, twarzmiałnienawistną i stężałą, oczy zwężone i pociemniałe. Daveszturchał Seana z boku. - No co, szurasz? -Janie. Kolejne pchnięcie. - No chodź, mięczaku. -Jimmy, niemoglibyśmy po prostu. - Nie. Pękasz,synek? Jimmy przymierzał siędo kolejnych popchnięć, naglejednak się wstrzymał i rysy jego twarzy wykrzywił grymastejsamej przeraźliwej samotności (i zmęczenia, co Sean dostrzegł dopieroteraz), gdy spojrzał w głąb ulicy. Nadjeżdżał nią ciemnobrązowy samochód, kanciasty i długijak policyjne radiowozy, chyba plymouth. Zderzak zatrzymał się niemalna nogach chłopców. Zza przedniej szybyprzyglądałosię im dwóch gliniarzy, ichtwarze rozmywałysię woleistymodblasku odbitychw szybie drzew. 24Nagle Sean odczuł zmianę nastroju poranka, jakąś rysęw jego miękkiej bezkształtności. Kierowca wysiadł. Typowy glina - krótko ostrzyżoneblond włosy,czerwonagęba,biała koszula, złoto-czamy nylonowy krawat. Opasłybandzioch wylewał mu się nadsprzączką pasa niczym lawinaz naleśników. Drugi z policjantów, kościsty typ, wyglądałna chorego, a może tylkozmęczonego. Pozostał na swoim miejscu, palce prawej rękiwsunął w przetłuszczone czarne włosy i zerkał nerwowow boczne lusterko. Brzuchaczprzywołałchłopcówskinieniem palca, a potemwskazał nim na własną pierś. Podeszli do samochodu od strony kierowcy i stanęli w rządku. - Pozwolicie, że o cośzapytam? -Zgiął się w pasie, a jegowielki jak ceberłeb zasłonił Seanowiświat. -Jak wam sięwydaje,czy wolno urządzać bójki naśrodku jezdni? Seandostrzegł złotąodznakę przypiętą do sprzączki pasana prawym biodrze grubasa. - Słucham? -Gliniarz przystawił sobiedłoń do ucha. - Nie, proszę pana. -Nie, proszę pana. - Nie, proszę pana. -Co wyza jedni, hę? Punki? - Grubymkciukiem wskazałmężczyznęna siedzeniu pasażera. -Ja i mój partnermamyjuż po dziurkiwnosie punków z East Bucky,którzy terroryzują spokojnych obywateli. Zrozumiano? Sean i Jimmy milczeli. - Przepraszamy - wyjąkałDave Boyle. Wyglądał tak,jakby miałsię za chwilę rozbeczeć. - Jesteście z tej ulicy? -zapytał gruby policjant iprzesunął spojrzeniempodomachz lewej strony, jakby znał tuwszystkich mieszkańców i był gotów wsadzić pytanychdopaki, gdyby udzielili kłamliwej odpowiedzi. - Tak - powiedział Jimmyispojrzał przez ramię na domDevine'ów. -Tak,proszę pana -potwierdził Sean. 25.Dave milczał. Gliniarz zmierzył go wzrokiem. - Słucham? Co mówiłeś, synek? - Ja? -Dave spojrzał na Jimmy'ego. - Niepatrz na niego. Patrz na mnie. - Wielkigliniarz oddychał chrapliwie przez nos. -Mieszkasz tutaj, mały? - Ja? Nie.- Nie? - Gliniarznachylił się naDave'em. -Więc gdzie,kolego? - Na Rester Street. -Dave nieodrywał oczuod Jimmy'ego. - Oberwaniec z Flats w porządnej dzielnicy? -Wargi gliniarza złożyły się tak, jakby smakowałlizak. -To chybanieładnie? - Słucham? -Mieszkasz z matką, smarku? - Tak, proszę pana. -Po policzku Dave'a spłynęłałza. Sean i Jimmyodwrócili wzrok. - Nocóż, będziemy musieli z nią zamienić parę słów, powiemy, czym zajmował się jej mały punk. -Ja nie. ja..- wybełkotał Dave. - Wsiadaj. Grubas otworzył tylne drzwisamochodu i Sean poczuł zapach jabłek,soczysty,październikowy zapach. Dave spojrzał na Jimmy'ego. - Wsiadaj - powtórzył policjant. -A możechcesz, żebymzałożył ci kajdanki? - Ja. -Słucham? - Po jego głosie można byłopoznać, jak bardzo jestpoirytowany. Uderzył dłonią wgórną krawędźdrzwi. - Wsiadaj, do cholery! Pochlipując, Dave wdrapał się na tylnesiedzenie. Gliniarz wycelował krótkipaluch w Jimmy'ego i Seana. - A wy idźcie się pochwalić swoimmatkom, jak się tu zabawialiście. Żadnych więcej bójek na mojej ulicy, zrozumiano? Obaj chłopcy cofnęlisię, a policjantwsiadł do samochodu. 26Patrzyli, jak auto dojeżdżado rogu i skręcaw prawo. W tylnejszybie widzieli obróconą w ichstronę głowę Dave'a, pociemniałą z powodu oddalenia i cienia, jaki ją okrył. Apotemulica napowrót opustoszałai ucichła, jakby zamykającesięz trzaskiemdrzwi samochodu policyjnegowyłączyły fonię. Jimmy i Seanstali w tym samym miejscu, gdzie przed chwiląparkował radiowóz, patrzyli podnogi, w górę i w dół ulicy,byle nie nasiebie. Sean doświadczył ponownie zmiany w nastroju poranka,lecz tym razem towarzyszył owemuodczuciu smak brudnychmonet w ustach. W żołądku czuł taką pustkę, jakbymu goodessano. Nagle Jimmy mruknął:- To tyzacząłeś. -On zaczął. - Gówno prawda. Teraz ma przesrane. Jego stara ma nierówno pod sufitem. Chujwie, co zrobi, jakzobaczy gliny. - Ja niezaczynałem. Jimmy popchnął Seana, który nie pozostał dłużny i pochwili tarzalisię na jezdni, okładając jeden drugiego pięściami. - Co tu się wyprawia! Seansturlałsię z Jimmy'ego,po czym obaj wstali,spodziewając się ujrzeć obu policjantów, tymczasem zobaczylipana Devine'a, któryzbiegł po schodkach domu. - Co wy, u diabła, robicie? -Nic. - Nic. -Ojciec Seana stałna chodnikuigniewnie marszczył czoło. -Uciekajcie zjezdni. Stanęli obokniego. - Nie byliście czasem we trzech? -Pan Devine spojrzałwgłąb ulicy. -Gdzie Dave? - Kto? -Dave. - Ojciec Seana przeniósł spojrzenie z syna naJimmy'ego. -Nie byłz wami? - Biliśmysię na jezdni. 27.- Słucham? -Biliśmy się najezdni iprzyjechałapolicja. - Kiedy? -Jakieś pięćminut temu. - Rozumiem. Więc przyjechałapolicja. - ... zabrali go. Ojciec Seana ponownie zlustrował perspektywę ulicy. - Co takiego? Zabrali Dave'a? - Żeby go odwieźć do domu. Ja skłamałem, żemieszkamtutaj. Dave powiedział, że mieszka we Flats i oni. - O czym ty gadasz? Sean, jak ci policjanci wyglądali? - Słucham? -Mieli na sobie mundury? - Nie,ale. -Skąd wiedzieliście, że to policjanci? - Ja nie wiedziałem. Oni.- Tak? -Jeden miał odznakę - powiedział Jimmy. - Na pasku. -Jaką odznakę? -Chybazłotą. - Rozumiem. Było coś na niej? - Słucham? -Jakieś słowa? Były naniej jakieś słowa, które dało sięodczytać? - Chyba nie. Nie zauważyłem. - Billy? Wszyscy trzej zwrócili spojrzeniaw stronę matki Seana,którastała na ganku z niespokojną, pytającąminą. - Słuchaj, kochanie, zadzwoń na policję, dobrze? Zapytaj,czy detektywi moglizpowodu małejbójki zgarnąć z ulicydzieciaka. - Jakiego znów dzieciaka? -Dave'aBoyle. - O mój Boże! Jego matka. - Niemartwmy się na zapas, dobrze? Przekonajmysięnajpierw, conam powiedzą na policji, zgoda? 28Matka Seana wbiegła do domu. Seanspojrzał na ojca. Wydawało się,żenie wie, co zrobić z rękami. Wsadziłje dokieszeni, potem wyjąłjei otarł o spodnie. - Cholernyświat - powiedziałbardzo cicho ispojrzałw głąb ulicy, jakby Dave,dla Seana niewidzialny, unosiłsię w powietrzu. -Był brązowy - rzekł Jimmy. - Kto? -Samochód. Ciemnobrązowy. Chyba plymouth. - Niczego więcej niezauważyliście? Sean spróbował sobie przypomnieć bardziej szczegółowosamochód, ale bezskutecznie. Widział go tylko jako przeszkodęutrudniającą widzenie, poza tym niezauważalną. Brązowysamochód zasłaniał różowego forda Pinto pani Ryani dolnąpołowę jej żywopłotu,ale sam był niewidoczny. - Pachniał jabłkami - wybąkał Sean. -Co takiego? - Jabłkami. Ten samochód pachniałjabłkami. - Pachniał jabłkami - powtórzył w roztargnieniuojciec. Godzinę później w kuchni domu Devine'ów dwaj policjanci zadali Seanowi i Jimmy'emu kilka pytań,a potemprzyszedł jakiś trzeci funkcjonariusz i na podstawie ichopisu naszkicował portrety mężczyzn z brązowegoauta. Grubyblondyn wyszedł narysunku nawet gorzej,niż wyglądałw rzeczywistości, z jeszcze bardziej nalaną twarzą, alepozatym byłdosiebie dość podobny. Drugi, ten, który cały czaszerkał w boczne lusterko, w ogóle nie był do niczego podobny, jegotwarz wyszła jak zamazanaplama pod czarnymiwłosami, bo Sean iJimmy niebyli w stanie go sobie przypomnieć. Przyszedł ojciec Jimmy'ego i stanąłw kąciekuchni. Sprawiałwrażenienieobecnego,oczymiałzałzawione i chwiałsię lekko,jakby kołysałasię ściana za jego plecami. Nie odzywał się do ojca Seana, do niego również nikt się nie odzywał. Ponieważ jego zwykła ruchliwość ustała,wydawał się29. Seanowi jakiś pomniejszony, mniej rzeczywisty, jakby mógłwniknąć w tapetę, gdybySean choć na chwilę odwrócił odniego wzrok. Gdy kilkarazy powtórzyli swą opowieść, wyszliwszyscy -policjanci, rysownik, który robił szkice, oraz Jimmyzojcem. Matka Seana zamknęła sięw swojej sypialni, skądpo chwili dobiegł chłopca jejstłumiony płacz. Sean iojciecusiedli na ganku. Ojciec uspokoił syna,że niezrobił nic złego i że on orazJimmy postąpili rozsądnie, niewsiadającdo auta. Potem poklepał chłopca po kolaniei zapewnił, że wszystko będzie dobrze. Dave jeszcze dzisiaj wróci do domu, powiedział,zobaczysz. Potemojciec umilkł. Siedział obok syna ipopijał piwo, aleSean czuł, że myślami jestgdzie indziej, możew sypialni,w której zamknęła się matka, a może w piwnicy, gdzie budujeswe domki dla ptaków. Sean spojrzałw głąb ulicy, po której obu stronach stałyrzędem lśniące samochody. Uznał, że to, co się stało, byłoczęścią planu, mającego ukryty sens, którego on po prostujeszcze nie dostrzegał. Pewnego dnia go jednak odczyta. Adrenalina, która w nim wzbierała, odkąd Dave odjechał brązowym samochodem, a on iJimmy walczylize sobą na jezdni,trysnęła w końcuwszystkimi porami skóry. Patrzył na miejsce,gdzie on, Jimmyi DaveBoyleposzturchiwali sięobok chevroleta Bel Air,i czekał, aż w jegocieleotworzą sięnowe puste przestrzenie po utracieadrenalinyi na powrót się czymś zapełnią, aż ukryty na razie przed nimzamysłdojrzejei nabierzewidocznego sensu. Czekałna to,przyglądającsię ulicy, wsłuchując w jej szum; przestał czekać, gdyojciec w końcu wstał i obaj weszli do domu. Jimmy wracał do Flats wraz zojcem,który lekkosię zataczał, dopalałpapierosy, aż parzyły go wpalce i coś tammamrotałpod nosem. Gdy już znajdąsię w domu,spuściJimmy'emu lanie albo i nie,trudno to było przewidzieć. Kiedy stracił pracę,zabronił synowi chodzić doDevine'ów30i Jimmyobawiał się, że będzie musiał ponieść karę za złamaniezakazu. Choć może jeszcze nie dzisiaj. Ojciec znajdował się w stanie sennego upojenia, które zapowiadało, żekiedy dotrą do domu, usiądzie przystole w kuchni i będziepił dopóty, dopóki niezaśnie z głową na rękach. Jednakna wszelkiwypadek Jimmyszedł kilka krokówzanim,podrzucał piłkę i chwytał ją wrękawicę baseballową,którą ukradł z domu Seana, kiedy policjanci żegnali się z Devine'ami. Nikt nieodezwał się nawet słowem do Jimmy'egoi jego ojca, gdy zmierzali korytarzem w stronędrzwi wyjściowych. Drzwi sypialni Seana byłyotwarte, Jimmy zobaczyłleżącą napodłodze rękawicę z umoszczoną we wgłębieniupiłką, wszedł, wziął rękawicę, po czym podążyłza ojcem. Nie miał pojęcia, poco ją ukradł. Niezrobił tego napewnodlaprzelotnegouśmieszku mściwej satysfakcji, który przemknął po twarzy ojca. Pieprzyć starego opoja. Jego czynmiał jakiś związek z tym, że Sean uderzył Dave'aBoyle'a, że stchórzył i nie chciał ukraść samochodu,a takżez paroma jeszczepretensjami, jakieuzbierałysięprzez ostatni rok ich przyjaźni, wreszcie z uczuciem, jakiezawsze się w nim budziło, ilekroć Sean mu coś dawał. Kartyz wizerunkamibaseballowych sław,baloniki, cokolwiek - tobyłoniczym jałmużna. Kiedy podniósł z podłogi i zabrał tę rękawicę,poczuł sięwspaniale. Wprost fantastycznie. Jednakchwilę później, gdyprzecinaliBuckinghamAvenue,ogarnął go znajomy wstyd,jakiegodoświadczał zawsze, ilekroć cośukradł,dotegogniew na to coś lub na tego kogoś, kto go do takiego postępku popchnął. A jeszcze później, gdy idąc Crescent, zagłębialisię w swojądzielnicę, z dumą przenosił wzrok z dwupiętrowych ruder na niesioną rękawicę. Ukradł jąi czuł się chujowo, bo Seanowi będzie jej brakowało. Ukradłją iczuł się fantastycznie, bo Seanowibędziejej brakowało. Patrzyłna ojca, którypotykał się przed nim na krzywymchodniku i wyglądałtak,jakby miałsię zachwilę rozpaść,31. głupi fiut, izmienić w bmdną kałużę. I zato również nienawidził Seana. Nienawidził go. Jak mógł być takim idiotą,by sądzić, żemogą zostać przyjaciółmi? Wiedział, żedo końca życia będzie przechowywał tę rękawicę, będzie o nią dbał, nigdy jejnikomu niepokaże i nigdy, przenigdy nie użyje. Prędzejumrze. Przyglądał sięswojejgównianej dzielnicy, idąc kilka kroków za podpitym ojcem wgłębokim cieniu torów biegnącejna estakadzie kolejki. Gdy zbliżali się do miejsca, w którymCrescentosiągała apogeumswojej brzydotyi gdzie pociągitowaroweprzetaczały się z hurkotem obok starego,zaszczurzonego kina samochodowegoi ciągnącego się za nim kanałuPenitentiary,poczuł głęboko wsercu,że już nigdy nie zobaczą Dave'a Boyle'a. Tu,gdzie mieszkał, na ResterStreet,wiecznie coś ginęło. Kiedy Jimmy miał cztery lata, skradziono murowerek na trzech kółkach, a młodzieżówkę, gdy miałosiem lat. Jego staremu buchnęli samochód. Matka też zaczęła w końcu rozwieszać pranie w domu, bo zbyt często znikało ze sznurówrozwieszonych w ogródku. Człowiekzupełnie inaczej odbierał kradzież jakiejś rzeczy, niż gdysięgdzieś po prostu zapodziała. Było wiadome, żenigdy się jużnie znajdzie. Takie właśnieprzeczucie miał teraz Jimmywobec Dave'a. Może i Sean, stojąc nadpustym miejscem napodłodze, gdzie dotądleżała rękawica do baseballu, wbrewzdrowemu rozsądkowibył przekonany, że już nigdy jej nieodzyska. Szkoda,wielkaszkoda,bo Jimmy lubił Dave'a, chociażnie miał pojęcia dlaczego. Może z powodu czegoś,co tenszczylmiał w sobie, a możedlatego, żeplątał się zawsze podnogami, choć się gona ogół nie zauważało. 2CzterydniOmylił się jednak. Dave Boylewróciłdo domupo czterech dniach od swojego zniknięcia. Przyjechał na przednim siedzeniu policyjnegoradiowozu. Policjancipozwolili musię bawić syreną alarmową i dotknąć kolby pistoletu,zamkniętego w schowku poddeską rozdzielczą. Dali mu honorową odznakę,a gdy podwozili do poddom jego matki na Rester Street, czekalijuż tamreporterzyz prasy i ekipy telewizyjne. Jeden zpolicjantów,Eugene Kubiaki, wysadziłDave'a z samochodui podniósłwysoko do góry, aż jego stopy zakreśliłyłuk w powietrzu, zanimpostawił gonachodniku przed płaczącą, roztrzęsionąmatką. Na Rester zebrał się tegodnia spory tłumek - rodzice,dzieci, listonosz, dwaj grubi bracia, którzy prowadzili sklepzkanapkami narogu Rester i Sydney, a nawet panna Powell,nauczycielka Dave'a iJimmy'ego z piątej klasyszkołyLooey Dooey. Jimmy stał obokmatki, która przyciskała tyłjego głowy do swojego brzucha i trzymała wilgotną dłońnajego czole, jakby chciałasięupewnić, żenie złapałtego samego coDave, cokolwiek to było. Jimmypoczuł ukłucie zazdrości, gdy policjant Kubiaki przeniósł Dave'a wysoko nadchodnikiem, a obaj śmiali się jak dobrzy, starzy przyjaciele. Śliczna panna Powellklaskała radośnie w dłonie. 33.Miałochotęoznajmić, że onteż omal nie wsiadłdo tegosamochodu. Najchętniej powiedziałby to pannie Powell. Byłataka ładna, zadbana i czysta, a kiedy sięśmiała, można byłodostrzec, że jeden z górnychzębów jest troszeczkę krzywy,co w oczach Jimmy'ego jeszcze dodawało jej uroku. Chciałbypowiedzieć, że też omal niewsiadłdo tego samochodu,i zobaczyć, czy na twarzypanny Powellukazałby się takisamwyraz,z jakim patrzyła teraz na Dave'a. Mógłby wyznać, żenieustannie o niej rozmyśla i wyobraża sobie, że jestznaczniestarszy, może już prowadzićsamochód i zabierać jaw różnemiejsca; jedliby lunch na trawie, a ona wybuchałaby śmiechem po jegokażdym żarcie, ukazując ten uroczy krzywyząb. I głaskałaby go po twarzy. Wyczuwał jednakszóstym zmysłem, że panna Powell nienajlepiej czuje się w tym towarzystwie. Kiedy już powiedziała do Dave'akilka słów, pogłaskała go po twarzyi pocałowała w policzek -dwa razy - dopchali się do niego innii panna Powellusunęła się szybko na bok. Stałana popękanym chodniku i przyglądała się dwupiętrowym ruderom,obitym odłażącą papą, spod którejwyglądały gołe deski. Wydawałasię młodsza, a przezto tym bardziej dla Jimmy'egonieosiągalna, jakby nagle zmieniła się w zakonnicę,jej włosy okryłkapturhabitu, a zadarty nosek zmarszczyłsię z odrazy. Jimmy chciał do niejpodejść,lecz matka trzymałagomocno, chociaż się wyrywał. A potem panna Powell poszłana róg Rester i Sydney Street i zaczęła energicznie machaćdo kogoś ręką. Do krawężnikapodjechał żółty kabriolet,wktórym siedział młody mężczyzna o wyglądzie hipisa. Naspłowiałych od słońca drzwiach wozu były wymalowaneczerwonekwiaty. Panna Powell wsiadła i auto odjechało, niebacząc na stanowczy, lecz niemyprotest Jimmy'ego. Udałomu się w końcu wyrwać z objęć matki. Stałna środkuulicy,przyglądał się tłumowi otaczającemu Dave'a i żałował, że to nie on wsiadł do ciemnobrązowegosamochodu,choćby tylko poto, by zaznać choć trochę tegopodziwu, jaki34otaczałteraz Dave'a, zobaczyć te wszystkiewpatrzone w siebie oczy, jakbybyłjakąśznakomitością. Zbiegowisko na Rester Street zmieniło siępowoli w wielkie święto. Wszyscy biegali od kamery dokamery z nadzieją,żezobaczą się w telewizji albo znajdą swoje zdjęcie w porannych gazetach - tak, znam Dave'a,to mój serdecznyprzyjaciel, wychowałem się z nim, wie pan, to wspaniały dzieciak,Bogu dzięki, żejest zdrów i cały. Ktoś odkręcił hydrant i woda buchnęła na Rester Street jakwestchnienie ulgi,dzieci zrzuciły buty,podwinęły nogawkii pląsały wrwącym strumieniu. Przyjechał samochodziklodziarza i Dave mógł sobie wybrać lody, jakie tylko zechciał,na koszt firmy, nawet pan Pakinaw, obrzydliwy stary wdowiec,który strzelał z wiatrówki do wiewiórek (a czasemi do dzieci,gdy ich rodzice nie patrzyli) iwciążkrzyczałna wszystkich,żeby byli cicho,do jasnej cholery - otworzył okna, postawiłna parapecie głośniki i nad ulicą popłynął ciepły barytonDeana Martina śpiewającego przeboje Memories Arę Madę ofThis, Yolare i inny staroświecki chłam, od którego kiedy indziej Jimmy by się porzygał, ale tego dnia wydał mu się odpowiedni. Melodie popłynęły nad Rester Street jak kolorowewstążki z bibułki i splatały się z głośnym szumem bijącejz hydrantu wody. Kilku mężczyzn, którzy rżnęli w karty nazapleczu sklepu"Pork ChopBrothers", wyniosło składanystolik i małego grilla, ktoś inny przytaszczył turystyczne lodówki pełne butelekpiwa Schlitz i Narragansett, powietrzepotłuściało od zapachu pieczonych hot dogów i włoskichkiełbas, tego dymnego, przypalonego, zwiewnego zapachuwzbogaconego wonią otwartych puszek piwa, a wszystkotorazem przypomniało Jimmy'emu o letnich niedzielachw Fenway Park i tym uczuciu szczęścia, jakierozpiera pierś, kiedydorośli figlują izachowują się jakdzieci, wszyscy się śmieją,wyglądają młodziej, są beztroscy i świetnie się czują w swoim towarzystwie. To właśnie Jimmykochałw dzielnicy swojego dzieciństwanawet wchwilach najczarniejszejnienawiści, po laniu od35. ojca albo gdy mu ukradziono ulubioną rzecz. Uwielbiał to, żeludzie umielini stąd, ni zowąd odrzucić całoroczne troski,skargi, zapiekłe żale, obawę outratę pracyi po prostu się wyluzować, jakby nic złego ich nigdy nie spotkało. Na świętegoPatryka lubBuckinghamDay, czasem naczwartegolipcaalbo gdy Soksi mieli we wrześniu dobrą passę, czy,jakwłaśnieteraz, kiedy znalazła się jakaś ważna zguba - szczególnie właśniewtedy - jego dzielnica umiała wzbić się nawyżynyszalonej beztroskiej zabawy. Inaczej było w Point. I tam,rzeczjasna, wyprawiano sąsiedzkie przyjęcia, ale zawsze z góryzaplanowane,po uzyskaniustosownych zezwoleń, wszyscy dbali, by nicsię niestałosamochodom,uważali na trawniki - ostrożnie, ostrożnie,właśniepomalowałem parkan. Wdzielnicy Jimmy'ego połowa mieszkańcównie miałatrawników, parkany się poprzechylały, szlag więc z nimi. Kiedy zachciało ci się poimprezować, imprezowałeś, bo, kurna mać, zasłużyłeś sobie nato, dociężkiej Anielki. Dzisiajżadnychszefów. Żadnych inspektorów opieki społecznej anilichwiarzy. Co się tyczy glin -cóż, sąi gliny, imprezują razem zewszystkimi,policjant Kubiakiczęstuje się pikantnąkiełbasą zrusztu podaną wdługiej bułce,a jego partner chowa napóźniej do kieszeni puszkępiwa. Reporterzy już dawno odjechali i słońce chyliło się ku zachodowi, spowijająculicę wieczorną szarówką, ale żadna z kobiet nie stała przykuchni iniktnie szedł do domu. Z wyjątkiemDave'a. Dave zniknął. Jimmy zdał sobie z tego sprawę, kiedy wyszedł zpotoku,jakim tryskał hydrant,wyżąłmankiety spodni, włożył podkoszulek i ustawił sięw kolejce po hot doga. Przyjęcie na częśćDave'a rozkręciłosię na dobre, ale Dave ijego matka poszli już do domu,a kiedy Jimmy spojrzał w ich okna na piętrze, ujrzał zaciągniętezasłony. Te zaciągnięte zasłony kazały mu, nie wiadomo czemu,pomyśleć o panniePowell,o tym, jak wsiadła do tegohipisowskiego kabrioletu, i ogarnął go wielki smutek, gdy przy36pomniał sobie,jakumieszczałaprawą łydkę i kostkę w samochodzie, nim zatrzasnęła drzwi. Dokąd pojechała? Czy mknęła teraz autostradą, a wiatr szumiał w jejwłosach jak muzykanad Raster Street? Czyspowijała ichnoc, gdy jechali. dokąd? Jimmy chciałby to wiedzieć, ale jednocześniewcaletego niepragnął. Zobaczy ją jutro w szkole -chyba że dadząim wolne dlauczczenia powrotu Dave'a - i będzie chciał otozapytać, ale niezapyta. Wziął hot doga ibygo spokojnie zjeść, usiadł na krawężniku naprzeciwkodomu Boyle'ów. Zjadłjuż mniejwięcejpołowę, gdy jednaz zasłonuniosła sięi zobaczył w oknieDave'a. Stał tami patrzył na niego. Jimmy podniósł dogórypołówkę hot doganaznak, że go widzi,lecz Davemunieodpowiedział, nawet gdy powtórzył swójgest. Po prostu naniegopatrzył. Patrzył na Jimmy'ego i choć Jimmynie mógłwidziećjego oczu,wyczuwał, że wyziera z nich smuteki wyrzut. Smutek i wyrzut. Obok Jimmy'ego usiadłana krawężniku jego matka i Daveodsunął się odokna. Matka Jimmy'ego była drobną, chudąkobietą o jasnych jak len włosach. Jak na osobę tak wątłejbudowy poruszała sięz trudem, jakby na każdym ramieniudźwigałastos cegieł, i częstowzdychała, ale w takisposób,że Jimmy nie przysiągłby,czy miała świadomość, że ówdźwięk wydaje. Oglądał jej zdjęcia z czasów,zanim zaszław ciążę, w wynikuktórej on przyszedł na świat. Wyglądałananich na znacznie mniej chudą i o wielemłodszą, jak nastolatka (którą zresztą, gdy dokonał stosownych obliczeń, faktycznie wtedy była). Twarz miała na tych zdjęciach okrągłą, 'bezzmarszczek wokół oczu i na czole, rozjaśnionąpięknym,szerokim uśmiechem, jakbyz lekka zalęknionym, a może tylko ciekawym, Jimmy nie umiałtego rozstrzygnąć. Ojciecwypominał mu setki razy, że matka omal nie umarła, wydającgona świat, krwawiła i krwawiła, aż lekarze się zlękli, żenigdy nie przestanie. Omal jej to niezabiło. No i, rzeczjasna,nie mogła mieć więcej dzieci. Kto by chciał przechodzić drugiraz przez podobnepiekło? 37.Położyłateraz rękę na kolaniesyna izapytała:- Jak sięczujesz, G. I. Joe? Zwracającsię do Jimmy'ego,matka lubiłaużywać rozmaitych przezwisk, często na poczekaniu wymyślonych, a Jimmy często niewiedział, coone znaczyły. Wzruszył ramionami. - Sama wiesz. -W ogóle się do Dave'a nieodezwałeś. - Nie puszczałaś mnie. Zdjęła rękę z jego kolana i objęła się ramionami, bo powiało chłodem. - Mam na myśli później, kiedy jeszcze nie poszedłdodomu. -Zobaczymy sięprzecież jutro w szkole. Matka wyjęła z kieszeni dżinsów paczkę kentów, zapaliłai powiedziała przez kłąb dymu:- Niesądzę, żeby poszedł jutrodo szkoły. Jimmydokończyłhot doga. - No to pojutrze. Matka skinęła głowąi zaciągnęłasię głęboko. Podparładłonią łokieć drugiej ręki, paliła i patrzyła wokna mieszkaniaBoyle'ów. - Jak było dziśw szkole? -zapytała bez zbytniego zainteresowania. Wzruszył ramionami. - Dobrze. -Widziałam tę twoją nauczycielkę. Fajna. Nic nie odpowiedział. - Naprawdę fajna - powtórzyła matka, rozwijając słowana siwej wstędze wydychanego dymu. Jimmy dalej milczał. Na ogół niewiedział, jak rozmawiaćz rodzicami. Matka stalechodziła zmęczona. Wpatrywała sięw przestrzeń, patrzącna coś, czego on niebyłw staniedojG. I. Joe - wjeż. potocznym żołnierz amerykański, szczególniez czasówII wojnyświatowej (przyp. tłum. ).38rżeć,kopciła jak komin i zwyklenie słyszała,co doniejmówił, pókitego kilka razy nie powtórzył. Ojciec bywałprzeważniepoirytowany,a nawet gdy niebył i stawał sięzabawny, Jimmy wiedział, że w każdejchwili może sięzmienićw rozjuszonegopijaka i przyłożyć mu za jakąś odżywkę, naktórąpół godziny wcześniejzareagowałby śmiechem. Wiedział też, że choćby się nie wiem jak starał i zaprzeczał rzeczywistości, nosił ich obojew sobie; jak matka popadałw długie okresy milczeniai był skory do gniewu jak ojciec. Kiedy niewidziałsiebie w wyobraźni jako chłopaka pannyPowell, zastanawiał się czasem, jak by to było, gdyby był jejsynem. Matkatrzymała papierosakoło ucha iprzyglądała musiębadawczo zwężonymi oczami. - O co chodzi? -zapytał z niespokojnym uśmiechem. - Masz piękny uśmiech, Cassiusie Clayu - odpowiedziałamu uśmiechem. -Tak? - Naprawdę. Będziesz pożeraczem kobiecych serc. - To fajnie - odparłi oboje się roześmieli. -Mógłbyś być tylko trochę rozmowniej szy - dodała. Ty też, miałochotęodpowiedzieć. - Ale to nic. Kobietylubią milczków. Ponad ramieniem matki zobaczył, jak z domuwychodziojciec. Ubranie miał pomięte,a twarz obrzękłąod snu,z przepicia lub z jednegoi drugiego. Gapił się natoczącą sięprzednim zabawę,jakby nie mógł zrozumieć, gdziesię znalazł i oco tu chodzi. Matkapobiegła spojrzeniem zawzrokiem syna, agdy napowrót zwróciłaku niemuoczy, wyglądała znowu na śmiertelniezmęczoną. Uśmiech zniknął, a twarz przybrała taki wyraz, że byłbyśzdziwiony, dowiedziawszy się, żematka Jimmy'ego w ogóle umie się uśmiechać. - Hej, Jim. Lubił,kiedy zwracała siędo niego "Jim". Czuł się wtedytak, jekby coś wspólnie knuli. 39.-Tak? -Naprawdę bardzo się cieszę,że nie wsiadłeś wtedydotego auta, synku. Pocałowała go w czoło - zauważył, jak zaszkliły jej sięprzy tymoczy - a potem wstała i podeszła do grupkiinnychmatek, odwróciwszy sięplecami do męża. Jimmy spojrzał w góręi zobaczył woknie Dave'a. Znowumu się przyglądał, a za jego plecami lśniło odbite odmeblii ścianmiękkieżółteświatło. Tym razem Jimmy nawet niepróbowałdo niegopomachać. Teraz, kiedy policja i reporterzy odjechali i zabawa rozkręciła się na dobre,nikt jużprawdopodobnie nie pamiętał, z jakiej okazjisię odbywała, iJimmy poczuł się takjak Dave w swoim mieszkaniusamotny, jeśli nie liczyć jego stukniętej matki, zamkniętyw czterech ścianach sraczkowatego koloru, oświetlonymdłąwieczorną poświatą, podczas gdy w dole ulica tętniła hucznązabawą. Znowu poczułradość, żenie wsiadł do tego fałszywego radiowozu. Towarwybrakowany. Tak ojciec Jimmy'ego zeszłej nocypowiedział do matki: "Nawet jeśli znajdą go żywego, dzieciak będzie jak wybrakowany towar. Jużnigdy nie będzietaki jak przedtem". Dave podniósłtymczasem rękę. Trzymał ją na wysokościramienia i długo niąnieporuszał, Jimmy mu wkońcu odmachnął i nagle ogarnął gosmutek, sięgnął głęboko w duszę,a potem rozszedł się po całym cielejak fale na wodzie. Niewiedział, czy to uczucie ma coś wspólnego z jego ojcem,z matką, z panną Powell, tą dzielnicą czy może z Dave'em,który stałbez ruchu przyoknie z uniesioną ręką, ale cokolwiekjespowodowało - tylko jeden ztychczynników, czymoże wszystkie razem - już nigdy, Jimmy był tego pewien,jużnigdy gonie opuści. Siedział na krawężniku, miał jedenaście lat,ale nieczuł sięjak jedenastolatek. Czuł sięstaro. Byłstary jak jego rodzice, stary jak taulica. Towar wybrakowany,powtórzyłw myślach,i pozwolił40swojejręce opaść na kolana. Dave kiwnął mu głową, zaciągnął zasłonę i wycofał się do tego zanadto cichego mieszkania o sraczkowatychścianach, z tykającymi głośno zegarami, a Jimmy poczuł, jak smutek zapuszcza w nim korzenie,mości się, jakby szukałprzytulnego domu, a on nawet niepróbował z nim walczyć, bo w głębi duszy rozumiał, że byłoby todaremne. Wstałz krawężnika, niepewny, codalej zamierza. Poczułtę swędzącą,natarczywąpotrzebę, by w coś rąbnąćpięściąlub popełnić jakieś szaleństwo. Ale potem zaburczało muw brzuchu i zrozumiał, żejest głodny, wrócił więcponastępnego hot doga, mając nadzieję, żejeszcze ichtrochę zostało. Przez kilka następnych dni Dave Boyle chodziłw gloriilokalnej sławy, nietylko dzielnicy,lecz całego stanu. Nagłówek w"Record American" krzyczałnazajutrz wielkimiliterami:ZGUBASIĘZNALAZŁACHŁOPIEC WRÓCIŁ NA ŁONO RODZINYZdjęcie nagórnej połowiestrony ukazywało,jak Davesiedzi na ganku swojegodomu, jego matka obejmujego chudymi ramionami, awokół nich szczerzysię do obiektywugromadka roześmianychdzieciaków z Flats. Wszyscy wyglądająna rajsko szczęśliwych, z wyjątkiem matki Dave'a,która mataką minę, jakby w ulewny dzień uciekł jej autobus. Te samedzieci, które tłoczyły się obok Dave'a na gazetowymzdjęciu, już po tygodniu zaczęływołać za nimw szkole "ciota". Dave spoglądałim w oczy i widziałw nichpogardę, lecz nie był pewien, czy rozumiejąjej przyczynęchoć trochę lepiej niż on sam. Matka powiedziała mu, żedzieci przejęły ją prawdopodobnie odrodziców- nie zwracajna to uwagi, Davey, szczyle się znudzą,zapomną owszystkim irok nie minie,jak staną się znowu twoimi przyjaciółmi. Dave kiwał głową ipytał sam siebie, co znimtakiego sięstało - może mana twarzy jakieś znamię,któregosam niejest w stanie dostrzec - co sprawia,że każdy pragnie go41. skrzywdzić. Jak ci dwaj z samochodu. Dlaczego właśnie jegowybrali? Skąd wiedzieli, że wsiądzie do ich auta, a Jimmyi Sean tegonie zrobią? Gdy spoglądał wstecz, tak mu się towłaśnieprzedstawiało. Ci mężczyźni (znał ich imiona, przynajmniej te, jakimi się do siebie zwracali,ale niebył w staniesię nimi posługiwać) wiedzieli, żeSean i Jimmy nie wsiądąbez walki. Sean rzuciłby się biegiem w stronę domu, prawdopodobnie z krzykiem, a Jimmy'ego musieliby chyba ogłuszyć,żeby go wciągnąć do środka. Gruby Wilk wyraził tonawet dobitnie po kilku godzinach jazdy: "Widziałeś tegognojka w białym podkoszulku? Gapiłsię na mnie tak, jakbychciał mniezabić. Założę się,że gówniarz zdrowo jeszczekomuś w życiu dopierdoli". Jego towarzysz, TłustyWilk, powiedział z obleśnym uśmieszkiem: "Nie miałbym nic przeciwko małej dopierdalance". Gruby Wilk pokręcił głową:"Odgryzłby ci paluch, gdybyś chciał siłą wciągnąćgo dowozu. Zresztą chujz tym fiutkiem". Nadanieim prowizorycznych imion - GrubyWilk i TłustyWilk - okazałosię pomocne. PozwalałoDave'owi widziećw porywaczach bestie, wilki w ludzkiej skórze, siebie samego zaśjako postać z bajki: Chłopca Porwanego Przez Wilki. Chłopca, Który Uciekł i dotarł przez podmokłe lasy dostacjibenzynowej Esso. Chłopca,Który WykazałSię SpokojemiSprytem iani na chwilę nie przestałmyśleć o ucieczce. Jednak w szkolebył tylkoChłopcem, KtóregoPorwanoiwszyscyfantazjowali na temattego, co zdarzyło sięw czasie tych czterech dni porwania. Pewnegoprzedpołudniaw szkolnej ubikacji przy pisuarze obok Dave'a stanąłsiódmoklasista Junior McCaffery i spytał głośnymszeptem: "Kazali ci robićlaskę? ", na co jego koledzyz siódmejzarechotaliradośnie i zaczęli cmokać. Dave zapiął drżącymi rękami suwak rozporka i z zaczerwienioną twarzą zwrócił się do Juniora McCaffery'ego. Postarał się, żeby zjego oczu wyzierała pogarda, więc Juniorzmarszczył sięi uderzyłgo w twarz. 42Echo uderzeniarozeszłosiępokiblu. Jeden z siedmioklasistów westchnął jak młoda dziewczyna. - Podskakujesz, pedale? -zapytał Junior. -Chcesz jeszcze w ryj? - Ciotapłacze -zauważył któryś. -Faktycznie -pisnął Junior McCaffery iz oczuDave'apopłynęły jeszcze obfitszełzy. Czuł, jak odrętwienie policzka zmienia się w pieczenie,lecznie płakał z bólu. Bólemsię nigdy zbytnio nie przejmował i z bólu nie płakałnawetwtedy, gdy przewrócił sięnarowerze i upadając, rozciął sobie o pedał nogęwkostce, ażmusiano mu założyć siedem szwów. Rozżaliłsię z powodu uczuć, jakie w niegoboleśnie uderzyły, a emanowały zezgromadzonych w ubikacji. Uczuć niechęci, odrazy, wściekłościi pogardy wszystkie w niego wymierzone. Nie rozumiałdlaczego. Nigdy nikogo nie skrzywdził, a oni gonienawidzili. I ta nienawiść sprawiła, że poczułsię osierocony. Poczułsię nędzny, winny i bezbronny idlatego płakał, ponieważ niechciał się tak czuć. Śmiali się, że płacze. Juniortańczył przez chwilę wokółniego, robiąc miny iprzedrzeźniając szloch Dave'a, którywkońcu zdołał opanować płacz, zredukować go do kilkuchlipnięć. Wtedy siódmoklasistapo razdrugi uderzył gow policzek, w to samo miejsce i zrówną siłą. - Spójrz na mnie - nakazał,gdy z oczu Dave'a znowutrysnęłyłzy. -Spójrz na mnie! Dave popatrzył na swojego prześladowcę z nadzieją, żedojrzy na jego twarzy współczucie, ludzkąsolidarność, a nawet litość - zgodziłby sięnawet na litość - ale spostrzegł tylko złość i szyderstwo. - Notak - zawyrokował Junior - robiłeśimlaskę. Zamierzyłsię do kolejnego uderzenia, Dave skulił sięi schował głowę, tymczasem Junior machnął tylko pogardliwie ręką i w towarzystwiekolegów opuścił wśródchichotówubikację. Dave przypomniał sobie, co powiedział mu kiedyś pan Pe43. ters, znajomy jego matki, który czasemu nich nocował:"Dwóchrzeczynie daruj nigdy żadnemu mężczyźnie - splunięcia ipoliczka. To gorsze od ciosu pięścią i jeśli jakiś mężczyzna tak cię potraktuje,postaraj sięgo zabić". Dave usiadł na podłodze w ubikacji. Żałował, żenieznajdujewsobie dość chęci,by kogoś zabić. Jeśli już, zacząłbychyba od Juniora McCaffery'ego, apotem zabiłby GrubegoWilkai Tłustego Wilka, gdybyjeszcze kiedyś miał ich spotkać. Prawdę mówiąc, nie wierzył,że okazałby się zdolny domorderstwa. Nie wiedział, dlaczego ludziesą dla siebietacypodli. Nierozumiał tego. Po prostu nie rozumiał. Wieść o zdarzeniu w ubikacji lotem błyskawicy rozeszłasię po szkole i każdy uczeńpowyżejtrzeciejklasy wiedział,jak Junior McCaffery potraktował Dave'a i jak ten na to zareagował. Wydanoosąd i Daveprzekonałsię niebawem, żenawet ci spośródkolegówz klasy,którzy po jego powrociedo szkoły okazywali mu choćby odrobinę sympatii, zaczęligo traktować jak trędowatego. Co prawda,nie wszyscy nazywaligo "ciotą", kiedymijałich na korytarzu, albo wypychali najego widok językiem policzki. Wgruncie rzeczy większość szkolnych kolegów traktowała go jak powietrze. To jednak było pod pewnymwzględem jeszcze gorsze. Dave czułsię potępiony i odrzuconyprzez całą uczniowską społeczność. Jeślizdarzyłosię, że ranopo wyjściu z domu wpadli nasiebie z Jimmym Marcusem, Jimmy szedł czasem w milczeniuobok Dave'a aż dosamej szkoły, bo byłoby dziwne, gdyby postąpił inaczej, mówił mu "cześć",kiedy mijali się nakorytarzu albo gdyzderzył się z nim, pędząc po przerwie doklasy. Kiedy ich spojrzeniasię spotykały, Dave dostrzegał natwarzy kolegi tę samą dziwnąmieszaninę współczuciai zakłopotania, jakby Jimmychciałmucośpowiedzieć,alenieumiał ująć tego w słowa - prawda, żenigdy niebyłspecjalnie wygadany,chybaże nagle strzeliłmu dogłowy jakiśszalony pomysł, żeby na przykładzeskoczyć na tory metralub ukraść z ulicy samochód. Dave czułjednak, że ichprzy44jaźń - choć nie przysiągłby z ręką nasercu, że bylikiedykolwiek prawdziwymiprzyjaciółmi; z lekkim zawstydzeniemprzypominał sobie tewszystkieprzypadki, kiedy dosłownienarzucał się Jimmy'emu - umarła, kiedyonwsiadał do brązowego samochodu, aJimmy stał jak skamieniałyna środkujezdni. Zresztą okazałosię,że Jimmy przestałwkrótcechodzić dotejsamej szkoły co Dave, mogli więc w końcuuniknąć nawettych krępujących milczących wędrówek. W budzie Jimmytrzymałsię zawsze z Valem Savage'em,małym psycholemo mózgukrewetki, który powtarzał każdąklasę i stał sięprawdziwym postrachem nie tylko uczniów, ale i nauczycieli,bo wszystkich terroryzował. Żartowano sobie (choć nigdywtedy,kiedy był w pobliżu), że jego starzy nie odkładali dlaniego forsy na czesnew college'u, ale na kaucje, które będąmusieli płacić, by wyciągać go z paki. Zanim jeszcze Davewsiadł do brązowego samochodu, w szkoleJimmyprzestawał tylko z Valem. Dopuszczał Dave'a do ichtowarzystwa,kiedy krążyli po kuchniach stołówek i żebrali o coś do zjedzenia albo gdyodkryli jakiś nowydach, naktóry można sięwspinać, jednak po incydencie z samochodem Dave zostałwykluczony nawet z tychwypraw. W chwilachwolnychodniechęci do Jimmy'ego z powodutego nagłego odsunięciaDave dostrzegł,że czarna chmura, która zdawała sięczasemzawisać nad Jimmym, zaczęła nabierać cech trwałości, niczym negatyw aureoli. Jimmy sprawiał ostatnio wrażenie postarzałego i przy gaszonego. W końcu ukradłsamochód. Zdarzyło się to blisko rok potamtej pierwszej, nie podjętej próbie przed domem Seanai doprowadziło do relegowania Jimmy'ego ze szkoły LooeyDooey. Odtąd musiałsiętłuc autobusem przezpół miastado Carver School, gdzie miał się dowiedzieć, jak wyglądażycie białego dziecka z East Bucky w szkole, doktórej chodziligłównieczarni. Jimmyjeździł autobusem razem z Valemi Dave wkrótce usłyszał, że ta parka stała się postrachemno45. wej budy; dwaj bialichłopcy do tegostopnia stuknięci, że nieznali uczucia strachu. Samochód,któryukradli, był kabrioletem. Dave'a doszłyplotki, że należał do przyjaciela jednej znauczycielek, choćnie dowiedział się nigdy której. Jimmy i Val podprowadziligo ze szkolnego parkingu w czasie, gdy ciałopedagogicznew towarzystwie żon, mężówi znajomych świętowało w pokojunauczycielskim zakończenie roku. Za kierownicą usiadłJimmy iobaj chłopcy urządzilisobie wyścigi Formuły Pierwszej po Buckingham,wyli klaksonem, machalido dziewczątiżyłowali silnik dopóty, dopóki nienamierzył ich radiowózpolicyjny. Skończyli przejażdżkę, kasując wóz na kontenerzena śmieci za sklepem Zayresa w RomeBasin. Val skręcił sobie nogęw kostce, wyłażąc z rozbitego wozu,i Jimmy, który już wisiał na płocie, żeby uciec na pustą parcelę, wrócił,by mu pomóc. Dave wyobrażał sobie odtąd tę scenę jakosekwencję zfilmu wojennego - dzielny żołnierzwraca porannego towarzysza, nie bacząc na gwizdprzelatującychkuł(nie sądził,by policjanciużyli broni palnej, ale to dodawałotej scenie smaczku). Gliniarze schwytali obu przestępcówi chłopcy spędzili noc w policyjnej izbiedziecka. Pozwolonoim ukończyć szóstą klasę, bo do końca roku zostałotylko kilkadni, ale potem oznajmiono ich rodzinom, żeby gdzie indziej edukowały swoich gagatków. Odtąd Dave jedynie zrzadka widywałJimmy'ego, najwyżej kilka razyw ciągu roku, póki nie stali się nastolatkami. Matkanie puszczałagoz domu,tyle co do szkoły. Była przekonana, że tamci dwajmężczyźni wciąż się kręcą, krążą pookolicy w pachnącym jabłkami samochodzie i śledząj ej synajak naprowadzane na źródło ciepła rakiety. Davewiedział, żetakie niebezpieczeństwojuż munie zagraża. Tamci byli przecież wilkami, a wilki polują nocą, szukają najsłabszej ofiary. Obecnie jednak Gruby Wilk i TłustyWilk częściej nawiedzali jego wyobraźnię, a towarzyszyłotemu wspomnienie tego, comu wyrządzili. Koszmary terzadko wdzierałysię do jegosnów, męczyły go za to podczas46tych okropnych cichych godzin wpustym mieszkaniu matki,długich okresów ciszy, kiedy dla zabiciaczasu czytałkomiksy,oglądał telewizję albo gapił się przez okno na ulicę. Gdyte obrazy przychodziły, Dave usiłował jewyłączaćprzez zamknięcieoczu i starałsię nie pamiętać,żeGruby Wilk miałna imię Henry, a Tłusty - George. Henryi George, krzyczał jakiś głos, gdy przez głowę Dave'aprzemykały niechciane wspomnienia, Henry i George,Henry i George, Henry iGeorge, ty gnojku! Dave odpowiadałgłosowi,jaki odzywałsię w jegogłowie,że nie jest gnojkiem. JestChłopcem, Który UciekłWilkom. Czasami, by odpędzić złe wspomnienia, odtwarzał w wyobraźni, scena po scenie, historię swojejucieczki- szczelina,którą wypatrzył obok zawiasuprzy drzwiach komórki, odgłossilnika odjeżdżającegosamochodu (jechali gdzieś,żeby sięupić), śruba bezłebka, którejużył do poszerzenia szczeliny,póki przerdzewiały zawias nie wyłamałsię, a wraz z nim nieodprysnęła drzazga w kształcie ostrza noża. Wtedy Przebiegły Chłopiec wyszedł z komórki i pobiegł prostodo lasu, a potem szedł, kierując się na zachodzące słońce,aż wyszedłnaoddaloną o nieco ponad kilometr stację benzynową Esso. Najejwidok przeżył szok -choć całkowita ciemność jeszcze niezapadła,okrągły biało-niebieski znakfirmowy już zapalononanadejście nocy. Biel neonuporuszyła cośw duszy Dave'a. Upadłna kolana na skrajulasu, prawie nagranicy starego,popękanego asfaltu. Tak goznalazłRońPierrot, właścicielstacji: klęczącego i wpatrzonego w neon. RońPierrot był żylastym mężczyzną o dłoniach, które wyglądały tak, jakbymogły łamać ołowianerury, i Davezastanawiał się potemczęsto, co bynastąpiło,gdyby Chłopiec,KtóryUciekł Wilkom, był naprawdę postacią z filmu. Oczywiście, połączyłabygo z Ronemserdeczna przyjaźńi starszy mężczyznanauczyłby go tych wszystkich rzeczy, jakich ojcowie uczą synów- siodłaliby razem konie, ładowali strzelby i wyruszalina szlaki fantastycznych przygód. Przeżyliby razem cudowne47. chwile, Chłopiec i Roń. Bylibybohaterami,którzy tępią grasujące poświecie Wilki. We śnie Seana ulica sięporuszała. Zajrzałw otwartedrzwipachnącego jabłkami samochodu, a wtedy jezdniauwięziła mu stopy i zaczęła go ciągnąć w stronę auta. Davesiedział w środku, skulony na siedzeniu pod drzwiami z przeciwnej strony. Usta miał otwarte w niemym krzyku, podczasgdy ulica niosłaSeana w stronę auta. W tym śnie dostrzegłtylko te otwarte drzwi i tylne siedzenie. Nie widział mężczyzny, którywyglądałna gliniarza, ani jego kumpla, siedzącego zprzodunamiejscudlapasażera. Niewidział teżJimmy'ego, choć Jimmy przez cały czas znajdował się obokniego. Miał przedoczami tylko to tylne siedzenie, Dave'a,drzwi i śmietnik na podłodze. Zrozumiał, że ten śmietnik napodłodze był dzwonkiem alarmowym, choć nie zdawał sobiewcześniej sprawy, że w ogóle gousłyszał. Opakowaniaz fast-foodów, pomięte torebki po chipsach, puszki po piwiei coli, kubki ze styropianu, jakiś brudny zielony podkoszulek. Dopiero gdypo przebudzeniu przypominał sobie tensen, pojął, że podłogaza przednimisiedzeniami ze snu wyglądaładokładnie tak samo jak podłoga rzeczywistego samochodu, choć on aż do tej pory nie pamiętał o tym śmietniku. Nawet kiedy policjanci prosili go, żeby się zastanowił,skupił i przypomniał sobie wszystkie szczegóły, o jakich imdotądnie powiedział, nie przyszło mu nawet do głowy, żeztyłu tegoautapanował bałagan, bo w ogóle o tym nie pamiętał. Przypomniałsobie o tymfakcie dopiero weśniei dzięki temu - głównie dzięki temu - zrozumiał,choć raczejpodświadomie, że z tym "gliniarzem" coś było nietak, cośbyło nietak z jego "partnerem" iich samochodem. W realnym życiu Sean nigdy nie widział tylnego siedzeniaw policyjnym radiowozie,przynajmniej nie z bliska, ale był przekonany, że nie mogło tam być śmietnika. Może pod warstwąśmieci leżały ogryzki jabłek idlatego wnętrze auta tak pachniało? 48W rokpo uprowadzeniuDave'a ojciec Seana wszedł któregoś dnia do jegosypialni, by oznajmić mu dwienowiny. Pierwsza była taka, że Seanzostał przyjęty do LatinSchool, gimnazjum klasycznego, i we wrześniu rozpocznietam naukę. Ojciec powiedział,że oboje z matką są z niegonaprawdę dumni. Każdy,kto chciał cośw życiu osiągnąć,szedł do Latin School. Druga wiadomość,którąojciecprzekazał Seanowi,choć jużod progu, jakbydopiero tamjąsobieprzypomniał, brzmiała:-Wiesz, synu, jednegoz nich złapali. -Kogo? - Jednego z tych łobuzów, którzy porwali Dave'a. Złapaligo. Bydlak już nie żyje. Popełnił samobójstwo w celi. - Naprawdę? Ojciec przyjrzał mu sięuważnie. - Uhm. Twoje koszmary senne mogą się już skończyć. - A ten drugi? -Ten, którego złapali- odparłojciec - powiedział policji,że jego kompan od roku już nieżyje. Zginął w wypadku samochodowym. Rozumiesz? - Ojciec popatrzył na niegow taki sposób, że Sean od razu pojął,że to byłaich ostatniarozmowa na tentemat. -Umyj teraz ręce ischodź na kolację. Po wyjściu ojca Sean siedział na łóżku, naktórym materacwybrzuszałsięw miejscu, gdzie schowałswoją nową baseballowąrękawicę zumieszczoną wzagłębieniu piłką. Grube,czerwonegumowepaski ciasnoopinałyskóręrękawicy. Więc ten drugi zginął. W wypadku samochodowym. Seanmiał nadzieję, że prowadził auto pachnące jabłkami, zleciałz urwiska i razem z tym autem spadłprosto do piekła. IISMUTNOOKIESINATRY(2000). 3Łzy we włosachBrendanHan-is kochał się w Kalie Marcus do szaleństwa,kochał jąmiłością jakz filmu, aż krew tętniła mu w uszach. Kochałją,kiedy siębudziła, gdyszła dołóżka,kochałodrana do wieczora,w każdej sekundzie doby. Brendan Harriskochałby Katie Marcus, gdyby była gruba lub była brzydka. Kochałbyją, gdyby miałakrosty, płaskie piersi imeszeknagórnej wardze. Kochałby jąbezzębną. Kochałbyj ąłysą. Katie. Na sam dźwięk jej imienia przebiegał go dreszcz;Brendanczuł się tak, jakbynapełniono mu członki podtlenkiem azotu, jakby mógł chodzić powodzie i wyciskaćnaławce sztangi o wadzetira, a po skończonym ćwiczeniu odrzucaćje niczym piórko. Brendan Harris kochał wszystkich ludzi,odkąd kochał Katie, a ona odwzajemniała jego miłość. Kochałkorki naulicach, kochał smog i huk młotów pneumatycznych. Kochałswojego cholernego ojca,któryani razu nieprzysłał mu kartki na urodziny czyBoże Narodzenie, odkąd opuściłmatkęi Brendana,kiedy miał on zaledwiesześć lat. Kochał poniedziałkowe poranki, kochał sitcomy, które nieśmieszyłynawet półdebili, kochał kolejki w wydziale komunikacji. Kochałnawet swoją pracę, choć miał jązamiar porzucić. Jutro z ranaopuściten dom, opuści swoją matkę, wyjdzieprzez te odrapane drzwi, zejdzie po tych popękanych scho53. dach i pójdzie tą długą,szerokąulicą ujętą wszpaler parkujących w dwarzędy samochodów isiedzących na schodkach przed domami ludzi,opuści tę dzielnicę, jakby był bohaterem którejś z tych zajebistych piosenek Springsteena,lecz nie tego z Nebraska-Ghost-of-Tom-Joad, ale tegoz Born-to-Run-Two-Hearts-Are-Better-Then-One-Rosalita-Won't-You-Come-Out-Tonight, tego sztandarowego Bruce'a. Otóżto, sztandarowego. Taki właśnie, dumny niczym sztandar,pójdzieśrodkiem asfaltowej jezdni, nie bacząc na napierającena łydkizderzakiaut i jazgot klaksonów, pójdzietą ulicą,ażdojdzie do centrumBuckingham, weźmie za rękę swoją Katie i porzucą na zawszeto miasto, wsiądą do samolotu, polecądoVegasisplótłszy palce, połączą się węzłem małżeńskim. Elvisodczyta wersetyz Biblii, zapyta: "Bierzesz sobie zażonę tękobietę? " Katie odpowie, że bierze sobie za mężatego mężczyznę i potem - potem, o kurde, będąsobie poślubieni i pojadą w świat i nigdytu nie wrócą, szkoda gadać, tylko on iKatie, a reszta ichżycia będzie otwarta i czysta,oskrobana z przeszłości, oczyszczona z brudów tegoświata. Rozejrzał się posypialni. Czeki podróżne American Expressschowane. Ubrania i adidasy spakowane. Zdjęciaichobojga zabrane. Przenośny odtwarzacz CD, kompakty, przyborytoaletowe spakowane. Przyjrzałsię temu, co zostawiał. Plakat zBirdem i Parrishem, koszykarzami Celtics. Plakatprzedstawiający Fiska,gdy próbuje machaniem rąk zmusić piłkę, żebynie wyszła naaut wtym pamiętnymmeczu Soksóww siedemdziesiątympiątym. Plakat z Sharon Stonew białym zawoju. tyle że zrolowany i wsunięty pod łóżko od czasu tej pierwszej nocy,gdyudałomu się zwabićdosiebie Katie. Połowa jego zbiorukompaktów. Do cholery z nimi. Większościsłuchał zaledwiedwa razy. Kurde, MC Hammer. Billy RayCyrus. Ja pierdzielę. Para zajebistych kolumn Sony jako dopełnienie wieżyJensena, wsumie dwieście watów, kupione zeszłego lata, kiedy podjąłsię kilku prac dekarskich wbrygadzie Bobby'ego0'Donnella. 54Właśnie wtedy zbliżyłsię do Katiena tyle, by móc nawiązaćrozmowę. Kurde,to zaledwie rok temu. Niekiedymiał wrażenie, że minęło odtego czasu już dziesięć lat, a nieraz, że tylkominuta. Katie Marcus. Słyszał o niej, oczywiście; wszyscy w dzielnicy słyszeli oKatie, była taka piękna. Jednak tylko niewielu mogłopochwalić się bliższą znajomością. To sprawa urody; piękność odstrasza,narzuca dystans. Inaczej niż w filmach, gdykamera sprawia, żepiękność zdajesię człowieka zapraszać. W prawdziwymświecie urodadziałajak płot,który odgradza, trzyma cię na dystans. Katie, kurde, zaraztamtego pierwszego dnia, kiedy przyjechała z Bobbym 0'Donnellem na budowę, a potem on ją zostawił, by z paroma chłopakami pojechać do miasta załatwićjakieś pilne sprawy,zostawił ją, jakby w ogóle zapomniało jej istnieniu; zaraz więctamtegopierwszego dnia zachowywała się wsposób tak naturalny, była taka normalna, towarzyszyła Brendanowi, gdy kładł blacharkęna dachu, jakbybyła jegokolegą z brygady. Znałajego imię. Powiedziała:"Jak to się stało, że taki fajny chłopak jakty, Brendan, pracujedla Bobby'ego 0'Donnella? ". Brendan. Jego imię wyfrunęłoz jejust w takniewymuszony sposób,jakby je codziennie wymawiała, i Brendan, który właśnie klęczał na krawędzidachu, poczuł, że zaraz zemdleje i spadnie na łeb naszyję nadół. Bez jaj. Takie na nim zrobiławrażenie. A jutro,jak tylko Katie zadzwoni, wyjeżdżają stąd. Wedwoje. Na zawsze. Leżał na łóżku i wyobrażał sobie wiszący nadnim księżycjejtwarzy. Wiedział, że niezaśnie, był zbytpodniecony. Wcale siętymnie martwił. Leżałnałóżku, twarz Katie jaśniała się nad nimuśmiechnięta, a jej oczy błyszczały wciemności. Wieczorem po pracy tego dnia JimmyMarcus pił piwo zeswoim szwagrem, Kevinem Savage, w barze Warren Tąp. Siedzieliprzy oknie i przyglądali się chłopcom grającymw ulicznego hokeja. Sześciu szczyli zmagało się z ciemno55. ścią,rysy ichtwarzy zupełnie się w niej zacierały. Bar Warren Tąp mieścił się przy bocznej uliczce na miejscu dawnychzagród dospędu bydła, dzięki czemu okolicanadawałasięznakomicie do gry w ulicznego hokeja, bo prawie niebyłotu ruchu, choć już niedo nocnychmeczów, ponieważ oddziesięciu lat nie świeciła się żadna latarnia. Kevin był dobrym kompanem,bo, podobnie jak Jimmy,niewiele mówił, więc siedzieli,popijali piwkoi słuchali tupotu i szurania gumowychpodeszew adidasów, uderzeń łopatdrewnianych kijów i metalicznegobrzęku,z jakim twardygumowykrążek odbijał się oddekli kółsamochodów. Doszedłszy do wieku trzydziestu sześciulat,Jimmy Marcus nauczył się cenić spokój takich sobotnichwieczorów. Nieznosiłgwarnych,zatłoczonychbarów i bełkotu pijackichzwierzeń. Trzynaście lat temu wyszedł z więzienia, byłwłaścicielem narożnegosklepiku, miałdom, żonę i trzy córkii ufał, że zmienił się ze zbuntowanego małolataw mężczyznę, który ceni sobie niespieszne tempo życia:leniwie sączonepiwo, poranną przechadzkę, transmisję z meczu baseballowego w radiu. Wyjrzał naulicę. Czterech chłopców dało w końcu za wygraną i poszło do domu, lecz dwóch pozostałoi w ciemnościuparcie gonili zakrążkiem. Jimmy ledwo ich widział,ale wyczuwał rozpierającą ichenergię w uderzeniach kijów i szalonym tupocie nóg. Młodzieńczaenergia musi sięjakoś wyszumieć. Kiedy onbył dzieckiem -ba, prawie aż do dwudziestego trzeciegoroku życia -ta rozpierająca go energia kierowała każdymjegokrokiem. A potem. no cóż, potem człowiek uczył się,jak ją magazynować. Składować. Jego najstarsza córka,Katie,była właśniew połowie tegoprocesu. Dziewiętnaścielat i ta uroda, taolśniewająca uroda,hormony szaleją, kipią. Choć ostatnio zauważył, że zaczynasię w niejbudzić kobiecywdzięk. Nie wiedział,skąd on pochodzi - niektóre dziewczęta wchodziły w kobiecość z wdziękiem, inne pozostawały podf^uwajkami przez całe życie - po56prostu nagle dostrzegł w Katiewdzięk spokojnej, dojrzałejkobiecości. Kiedy tego dnia po południu wychodziła ze sklepu, pocałowała Jimmy'ego w policzek i powiedziała: "Do zobaczenia,tatku", a Jimmy uświadomił sobie podobrych pięciu minutach, że wciąż czuje wklatce piersiowej jej głos. GłosmatkiKatie,choć nieconiższy i śmielszy, inny od głosu córki, jakidotąd znał. Zaczął się zastanawiać, kiedy tengłos zamieszkałw strunach głosowych Katiei dlaczego dopiero terazzauważył zmianę. Głos jej matki, nieżyjącej jużod czternastu lat, która wróciła terazdo Jimmy'ego podpostaciąich córki i powiedziała:"Onajuż jest kobietą, Jim. Jestjuż dorosła". Kobieta, kurczę blade, kiedy to się stało? Dave Boyle w ogóle nieplanował wyjścia tegowieczoru. W sobotni wieczór po długim tygodniu pracy wypadałobygdzieś wyjść, aleon doszedłjuż do wieku, kiedy sobota nieróżni się zbytnio od wtorku, a picieprzy barze nie wydaje sięo wiele przyjemniejsze od picia w czterech ścianach własnegodomu. Wdomu kontrolujeszprzynajmniej pilota. Toteżpóźniej, już po wszystkim,powiedziałsobie, że widać kierowałnim los. Los już wcześniejwykazywał się w życiu Dave'a Boyle'a inicjatywą, a jeśli nie los, to szczęście,chociaż przeważnie zasrane, nigdy też dotąd nie okazałsięaniołemstróżem, a jeśli już, to wyjątkowo wrednym. Siedzisobie taki los na obłokui ktoś go pyta:"Nie nudzisz się dziś,losie? ". A los nato: "Kapinę się nudzę. Wiesz, wpadło mi dogłowy, żeby pofiglować trochę z Dave'em Boyle'em, rozerwaćsię trochę. Co proponujesz? ".Dave na kilometr rozpoznawałtego drania, los. Możetego sobotniego wieczorulos miał urodziny lubinnąokazjęi postanowił wreszciedać staremu Dave'owi odetchnąć, wypuścić trochę pary bez ponoszenia bolesnych konsekwencji. Zaproponował: "Idźna całego, Davey. Obiecuję,że tym razem świat się nie odmachniei ci nie przywali". Jak57. gdyby Lucy, przytrzymująca jajowatą piłkę przy nodze Charliego Browna, nie miała się okazać wrednąjędzą i pozwoliłamu ją czysto kopnąć. Bo to wszystko nie zostało zaplanowane. Dave,który w następnych dniach miał spędzaćwieczorysamotnie,będzie wyciągał ręce, jakby stał przed ławą przysięgłych, imówił cicho do opustoszałej kuchni: "Zrozumcie. To nie byłozaplanowane. Nie było zaplanowane". Tegowieczoru zszedł z piętra, pocałowawszy na dobranocsyna, i kierował się właśnie do lodówki po puszkępiwa, kiedy jego żona,Celeste,przypomniała mu, że tego dnia urządzaswój babskiwieczorek. - Znowu? -zdziwił się, otwierając lodówkę. - Od ostatniegominął jużmiesiąc - powiedziałaCelestetym swoimzalotnym śpiewnym głosem, który czasamitargałtrzewiami Dave'a Boyle'a. -Żartujesz. - Oparł się o zmywarkę i z trzaskiem pękającejblachy otworzył puszkę piwa. -Cościewybrały na dziś? - Mamuśkę - odparła Celestez błyszczącymi oczami i nabożnie złożyła ręce. Raz w miesiącu ona i jej trzy koleżanki zsalonu fryzjerskiego Ozma's spotykałysię w mieszkaniuDave'a i CelesteBoyle'ów, wróżyły z kart tarota, piły winoi gotowałysobieprzysmaki, jakich nigdy wcześniej niejadły. Kończyły wieczór seansemjakiegoś babskiego filmu, zwykle o aktywnej,lecz samotnejkobiecie sukcesu,która znajduje wreszcieprawdziwą miłość i tęgiegofiuta w osobie jakiegoś staregokowboja o obwisłych jajach, lub o dwóch babeczkach, któreodkrywająprawdziwe znaczeniekobiecości i głębię łączącejje przyjaźni, nim jedna z nich złapie w trzecim akcie jakieśwredneprzewlekłechoróbsko i nie umrze piękniew powabnej pozie na łożu wielkości Peru. W takie babskie wieczory Dave miałtrzy możliwościdowyboru:mógł siedzieć w pokoju Michaelai patrzeć, jakjegosynekśpi, mógł zaszyć się w małżeńskiej sypialnii poszukaćPostaciz komiksu Fistaszki (przyp. tłum. ).58czegoś ciekawegow kablu albo zaryzykować wyjście do jakiegoś lokalu, gdzie nie byłby zmuszonysłuchać czterech pochlipującychkobiet,ponieważ Kowboj o Obwisłych Jajachuznał jednak, że nie pozwoli się zniewolić, i odjechał konnomiędzy falujące wzgórzawposzukiwaniu prostego życia bezkomplikacji. Dave wybierał zwykle wyjścienumer 3. Tegodnia postąpił podobnie. Dopił piwo i pocałował Celeste. Poczułlekkiucisk w dołku, gdy chwyciła go zapośladkii wpiłamu się w usta, potem wyszedł,zbiegł poschodach obok mieszkania pana McAllistera i znalazł sięnaulicy. Sobotni wieczór,dzielnicaFlats. Zastanawiał się, czy pójść do Bucky's,czywstronę śródmieścia,do Tąp, dłuższą chwilę wahał się niezdecydowany, wkońcu postanowiłpojechać samochodem. Możedo Point? Pogapisię na laski zcollege'ui młodychjapiszonów,których w ostatnichczasach naniosło tam chmary; tylu ich sięwepchało do tej lepszej dzielnicy, że kilku wąskim strumyczkiem spłynęło nawet do gorszej, do Flats. Rzucili się chciwiena dwupiętrowe domki, które nagleprzestały być nędzne i nabrały styluKrólowejAnny. Obudowali je rusztowaniami, wypatroszyli, robotnicy uwijali się nabudowiedniami inocamii po trzech miesiącach nowi mieszkańcyw sportowych ubraniachz eleganckichmagazynówL. L. Beans zaparkowali przed domami swoje volva i wnieślido środka pudła z eleganckich sklepów Portery Bam. Przezmoskitiery w oknach zaczęły wypływać cichedźwięki jazzu,nowi kupowali taki sząjs jak porto w Eagle Liquors, wyprowadzali przed domy małe szczurowate pieski i robili dziełasztukiz małychtrawniczków. Do tej pory stałytam ceglanedwupiętrowe straszydła, takie jak przy Galvin i TwoomeyAvenue, ale jeśli sądzić po przypadku Point, należałosię spodziewać, że wkrótcepojawiąsię saaby i torby z francuskichpiekarni aż pokanał Penna samym dole Flats. Niedalej jakw zeszłymtygodniu pan McAllister, gospodarz domu,w którym mieszkali, powiedział mu(niby ot tak,od niechcenia):59. - Cenydomówwciąż idą w górę. Dosłownie szybują. - Panu powinno to być narękę - stwierdził Dave, oglądając się za siebie na budynek, w którym od dziesięciu lat wynajmował mieszkanie. -Na rękę? - Pan McAllisterłypnął nań niechętnie. -Dave, podatek od nieruchomości może mniewykończyć. Jamam ograniczonedochody, mój drogi. Jeśliszybko nie sprzedam tej budy, za rok, dwa urząd skarbowypołoży na niejłapę. - I gdzie pan się wtedy podzieje? -zapytał Dave, myślącw duchu: Gdzie ja siępodzieje? McAllister wzruszył ramionami. - Cholera wie. Przeniosęsię chyba do Weymouth. Mamparu przyjaciółw Leominster. Powiedział to tak, jakby wykonał już parę telefonówiobejrzał kilka wystawionych nasprzedaż nieruchomości. Kiedy honda AccordDave'atoczyła się przezPoint, usiłował sobie przypomnieć, czyzna kogoś wswoim wieku lubmłodszego, kto by tu nadal mieszkał. Stojąc podczerwonymświatłem, dostrzegł dwóch japiszonówwjednakowych buraczkowych pulowerkach iszortach koloru khaki. Siedzielina chodniku przed lokalem, w którymmieściła siękiedyśpizzeria Primo's. Obecnie lokal nosił nazwę Cafć Societyi dwaj japiszoni, bezpłciowi i dobrze zbudowani, pakowaliłyżeczkami do ust lody, a możemrożony jogurt. Skrzyżowane wkostkach opalone nogi wyciągalina środek chodnika,a owitrynę kawiarni stały oparte dwa błyszczące rowery górskie pod lśniącą kaskadą białego neonu. Dave zacząłsię zastanawiać, gdzie się, u ciężkiej cholery,podzieje, jeśliruchy tektoniczne awansuprzesuną ponad jegogłową granicędzielnic. Jeśli bary i pizzerie nadalbędą sięzmieniały w kafejki, przy dochodach, jakie z Celesteosiągali,będą mieli szczęście, jeśli załapią się na dwupokojowemieszkanie w osiedlu Parker Hill. Będą musielisię zapisać nalistęoczekujących,bypo półtora roku wprowadzić się doblokowiska, gdzie klatki schodowe śmierdzą gorzej odpisu60arów,przez zagrzybione ściany przeciska się smródgnijących szczurzych trupów,a po korytarzach snująsię bandyćpunów i oprychów zesprężynowcami, którzy tylko czekają,kiedy ułożyszdosnu swoją białą dupę. Odkąd pewien mieszkaniec Parker Hill próbował podnieśćnalewarku jego samochód z nim i Michaelem w środku,Dave zawsze woził podsiedzeniem pistolet kalibru 22. Nigdyz niegonie wystrzelił, nawet nastrzelnicy, lecz często celował. Pozwolił sobie na przyjemność ujrzenia w wyobraźniobu bliźniaczych japiszonównamuszceswojej bronii uśmiechnąłsię z zadowoleniem. Tymczasemzapaliłosię zielone światło iz tym rozległy sięklaksony zniecierpliwionych jego niezgulstwem kierowców,więc obaj japiszoni podnieśli wzrok na jego powgniatany pojazd, by sprawdzić, co toza hałasy burzą spokój ich nowejdzielnicy. Dave przejechał przezskrzyżowanie, dusząc się omal podich zaciekawionymi spojrzeniami, ich głupkowatymi, zaciekawionymi spojrzeniami. Tegowieczoru Katie Marcus wyszła zabawić się ze swoimi dwiema przyjaciółkami, Dianę Cestrąi Eve Pigeon. Miały uczcićjej ostatnią noc we Flats,a zapewnei ostatniąwBuckingham. Świętowały, jakby Cygankiobsypały jewłaśnie złotemi przepowiedziały, że spełnią sięwszystkieichmarzenia,jakby rozbiły bank w kasynie i odebrały tegosamego dnia negatywne testyciążowe. Rzuciły paczki mentolowych na stolik w głębiSpires Pub,wychyliły koktajle z wódki o nazwie Kamikadze, poprawiłyjasnympiwemMichLights, piszcząc radośnie, ilekroć jakiśprzystojniak obciął którąśwzrokiem. Godzinęwcześniej objadłysiędoniemożliwości w East Coast Grill, po czymwróciły doBuckinghami wypaliły skręta na parkinguprzed pubem. Wszystko je bawiło - stare historyjki, jakieopowiadałysobie już setki razy, opowieść Diany oostatnimlaniu, jakiespuścił jej szurniętychłopak,to, że Everozmazałasię szmin61. ka, wreszcie widokdwóch grubasów turlających się wokółstołu bilardowego. Kiedyw pubie zrobiło się tak tłoczno, że ludzie stali dobaru w trzech rzędach i na drinka trzeba było czekać dwadzieścia minut, przeniosły się do Curley Folly w Point. Podrodze wypaliły w samochodzie kolejnego jointa i Katie poczuła drapiące od wewnątrz jejczaszkęostrekły paranoi. - Ten samochód nasśledzi. Eve przyjrzałasię w lusterku wstecznym. światłom jadącegozanimi auta. - Gówno prawda. -Jedzieza nami, odkądwyszłyśmy z baru. - Katie, nie pieprz, kurwa, wyszłyśmy stamtąd niecałą minutę temu. -Aha. - Aha - powtórzyła kpiącym tonem Dianę, zadławiła sięchichotliwą czkawką ioddała skręta Katie. Eve powiedziała, zniżając głos:-Spoko. Katie domyśliła się, do czego to wszystko zmierza. - Zamknij się. -Spoko - zgodziła się zkoleżankąDianę i wybuchnęłaśmiechem. - Dziwki- powiedziałaKatie, szukając w głosie irytacji,ale natrafiła tylko na grzbiet fali chichotu, która ją porwała. Upadła naoparcie tylnego fotela i ześliznęła się z niego, jejpotylica wylądowała między podłokietnikiem a siedzeniem,w policzkach czuła igiełkii ukłucia,doznania, jakich zawszedoświadczała w tych rzadkichprzypadkach, gdy paliła trawkę. Po chwili fala chichotuopadła iKatie ogarnęło rozmarzenie, skoncentrowawszy uwagę na bladej kopule światła. Tojest właśnieto, pomyślała, poto człowiek żyje, żeby chichotać jak głupi zeswoimigłupimi rozchichotanymi przyjaciółkami ostatniej panieńskiej nocy przed poślubieniem faceta, którego się kocha. (W Vegas, bo czemu nie, na kacu, boczemu nie). Tojest właśnie to. Marzenie. 62Cztery bary,trzy drinkiikilka zapisanych na serwetkachnumerówtelefonów,później Katie i Dianę dostały naprawdęmałpiego rozumu, wskoczyły na ladę wbarze McGills i zaczęły tańczyć do melodii BrownEyed Girl, choć szafagrająca milczała. Eve śpiewała Slipping and a Sliding, a KatieiDianę ślizgały się i ześlizgiwały,jakby wich duszach spadał wodospad, angażowaływ taniec biodrai potrząsałygłowami,ażrozsypane włosy zakryły im twarze. Chłopcyw barze McGills mieli niezły ubaw, aledwadzieścia minutpóźniej dziewczęta niezdołały nawetwejść wdrzwi pubuBrown's. Dianę i Katie musiały już podtrzymywać między sobąEve, która dalej śpiewała (tymrazem / WillSurvive GloriiGaynor), co stwarzało tylkopołowę problemu, i kiwała sięjakmetronom, cogo dopełniało. Doczekały sięwięc rzygu, jeszcze zanimwtoczyły się doBrown's, co znaczyło, że jedyną nadzieję na to,że trzyw pestkępijane panienki z East Bucky zostanąobsłużone,można było wiązać jużtylko z barem Ostatnia Kropla,zatęchłą speluną w najgorszym rejonie Flats, zakazanym rewirze w obrębie trzech kwartałów ulic, gdzie przytrute herąkurwy i ich klienci odbywali swój godowy taniec,a każdy samochód niewyposażonyw alarm stał na swoim miejscu najwyżej półtorej minuty. Tam więc imprezowały, gdy zjawiłsię Roman Fallow zeswoją ostatnią gupikopodobną panienką (Roman lubił małeblondyneczki o wielkich oczach). Pojawienie się Romanaoznaczało dobrą nowinę dlabarmanów,bo facet zwykł dawaćsowite napiwki. Zarazem jednakzłą dla Katie, bo przyjaźniłsię z Bobbym 0'Donnellem. - Jesteśnawalona? -zainteresował się odrazu. Uśmiechnęła się,ponieważ sięgo bała. Prawie wszyscy sięgo bali. Przystojny bystrzacha potrafiłbyć cholernie zabaw Piosenka Vana Morrisona (przyp. tłum. ).PiosenkaPameli Rosę(przyp. tłum. ).63. ny, jeśli chciał, ale ziała w nim jakaś dziura,kompletnauczuciowa pustka. Wisiała w jego oczach niczymtabliczka z napisem "Wolne pokoje". - Troszeczkę wstawiona- przyznała. To go rozbawiło. Parsknął krótkim śmiechem, błyskającnieskazitelnie białymi zębami ipociągnął łyk dżinu Tanqueray. - Troszeczkę wstawiona, hm? Dobra, Katie, pozwól, żezadam ci jedno pytanie - powiedział łagodnie. - Myślisz, żeBobby byłby zadowolony, gdyby siędowiedział, że robiłaśdziś z siebieidiotkę u McGillsa? Jak myślisz, byłby? - Nie. -Bo ja bym nie był, Katie. Rozumiesz,comówię? - Rozumiem. Przyłożył do ucha konchę dłoni. - Słucham? Nie dosłyszałem. - Rozumiem. Roman nie odjął dłoni oducha i zapytał, wychylając sięw jejstronę:-Przepraszam, co powiedziałaś? - Zaraz jadę dodomu. Uśmiechnął się. - Jesteś pewna? Nie chciałbym cię zmuszać doczegoś, naco sama nie masz ochoty. - Tak, jestempewna. Czuję,że mam dosyć. - Grzecznadziewczynka. Uregulować wasz rachunek? - Nie, dziękuję,Roman, zapłaciłyśmyjuż gotówką. Roman objął ramieniem gupikopodobnąblondynkę. - Zawołać wam taksówkę? Katie omal się nie wygadała, że przyjechała wozem,alewporę ugryzłasię w język. -Nie trzeba. O tej porze bez trudu jakąśzłapiemy. -Fakt, nie będzie z tym kłopotu. Dobra,Katie, więcdozobaczenia. Eve i Dianę były już przy drzwiach. Prawdę mówiąc, znalazły się w progu, ledwoujrzały Romana. Gdy były już nachodniku,Dianęzapytała:64- Kurwa,myślisz, że zadzwoni doBobby'ego? Katie pokręciła przecząco głową, choć wcale nie była tegotakapewna. - Nie, Roman nie lubi przynosić złychwiadomości. Starasię tego unikać. Zbliżyłana chwilę w ciemności dłoń do twarzy i poczuła,jak alkohol zmieniasię w jej krwiw swędzącą maź, jednocześnie przytłoczył ją ciężar samotności. Od śmiercimatkizawsze czuła się samotna, a jejmatka umarładawno, już wiele lat temu. Evepuściła na parkingupawia,rzygowiny opryskały tylnąoponę niebieskiej toyoty Katie. Kiedy koleżanka przestaławymiotować,Katie wyszukała w torebce odświeżacz do usti podała buteleczkęEve, która zapytała:- Daszradęprowadzić? Katieskinęła głową. ' - Mam niedaleko, wszystkiego czternaścieprzecznic. Bezobawy. Kiedy wyjeżdżały zparkingu, dodała:- Macie jeszcze jeden powód, żeby stąd uciekać. Jeszczejeden powód, żeby wiać z tej pieprzonej dzielnicy. Dianę przytaknęła bez przekonania:-Fakt. Jechały ostrożnieprzez Flats, Katie starała sięnie przekraczaćpięćdziesiątki, trzymała się prawego pasai byłabardzoskoncentrowana. Przez dwanaście przecznic jechały Dunboy,zaCrescent ulice stały się ciemniejsze i jeszcze bardziejpuste. U dołu Flats skręciły w Sydney Street, w stronę domuEve. Dianę postanowiła przenocować na kanapieu Eve, zamiast wracać domieszkania swojegochłopakaMatta i narażać się na dziką awanturę za to, że wraca w środku nocynawalona jak stodoła,więc obiez Eve wysiadły pod zepsutąlatarnią na Sydney. Zaczął padać deszcz, krople rozbijały sięna przedniej szybie samochodu, ale Dianę i Eve zdawałysiętego nie zauważać. Zgiętewpół zajrzały do Katie przez otwarte okno od stro65. ny pasażera. Nieprzyjemne zakończenie ichnocnejeskapadysprawiło, że miny miały niewyraźne a ramiona obwisłe. Kalie, wpatrzona w spływające po szybie krople deszczu, niemal czuła smutek przyjaciółekna swoim policzku. Jakby całaresztaich życia ciążyła im, przygniatając żałobnym smutkiem. Wszakmogła już nigdy więcej nie zobaczyć swoichprzyjaciółek odprzedszkola. - Poradzisz sobie? -Głos Dianęzałamał się niepokojąco. Katieobróciła ku niej twarz i uśmiechnęła się, tak usilniepróbując nadać temu uśmiechowi beztroski wyraz, że omalnie pękła jejszczęka. - Jasne. Nie ma sprawy. Zadzwonię z Yegas. Niedługomnie odwiedzicie. - Bilety lotnicze nie są takiedrogie - powiedziałaEve. -Nie są. - Sąnaprawdę tanie - dodała Dianę. -Finito - zawołałaenergicznie Katie. - Jadę,zanim sięktóraś rozbeczy. Eve i Dianę włożyły ręce przez okno, Katie mocno uścisnęła ich dłonie, potem odsunęły sięod samochodu, pomachały jej, a ona im odmachnęła, zatrąbiła na pożegnanie i ruszyła. Stałyna chodniku i patrzyły, nawet gdy tylne światła toyoty błysnęły czerwono, a potem zniknęły, kiedyKatie skręciłaostro na środku SydneyStreet. Czuły,że nie wszystko zostałopowiedziane. Wdychałyzapach deszczu i metaliczną woń kanału Penitentiary, który płynął ciemnyi cichy po drugiej stronie parku. Dianę do końcażycia nie mogła sobiedarować, żewtedywysiadła. Za niecały rok od tego dnia miała urodzić synai miała mu opowiadaćprzez całe dzieciństwo(zanim wdałsięw ojca i zszedł nazłądrogę, nim prowadząc wózpo pijanemu, przejechał w Point kobietę, która czekałana przejściu dlapieszych), że powinna była zostać w tymsamochodzie, żedopiero pod wpływem nagłego impulsu zdecydowała, iż jednak wysiądzie, zmieniła kurs przeznaczenia, ścięła jakiś róg66na torze czasu. Dosamej śmierci ciążyła jejta myśl, a towarzyszyło jejprzekonanie, żeprzeżyła życie jako bierny obserwatortragicznychlosów innychludzi, losów, którymniedość stanowczo starała sięzapobiegać. Powtarzała to wszystko swojemu synowipodczas widzeń w więzieniu, aon wzruszałtylko ramionami, poprawiał się na krześle i pytał: "Przyniosłaś fajki, mama? ".Eve wyszła za elektrykai przeniosła się nafarmę wBraintree. Czasami, późno w nocy, kładła dłońna szerokiej,poczciwej piersi mężai opowiadała muo Katie, otamtym dniu,a on słuchał,głaskał ją po głowie, po plecach, ale mało mówił, bo zdawałsobie sprawę, żeniewielejest do powiedzenia. Eve czułanierazpotrzebęwypowiadania imienia przyjaciółki,słuchania jegobrzmienia, smakowania gona języku. Urodzą im się dzieci. Eve będzie chodziła na mecze piłkinożnej, wktórych występowali, będzie stała zalinią autu i odczasu do czasu jej wargi będą się rozchylały iwymawiałyimię Katie,po cichu, dla samej siebie, pośród wilgotnychkwietniowych łąk. Aletamtej nocy byłytylko dwiema pijanymi nastolatkamiz East Bucky i Katie patrzyła, jak znikają w lusterku wstecznym, gdy skręcała z Sydneyw stronę domu. Ta okolicabyław nocy jakwymarła, bo większość domówwokół Pen Channel Parkspłonęła wpożarze czterylatawcześniej i stała odtamtej porywypalona, poczerniała,z oknamizabitymideskami. Katie chciałajuż tylko dotrzećdodomu, paść nałóżko, by obudzić się rano i szybko wyjechać,zanim ojcu czy Bobby'emu przyjdzie dogłowy jej szukać. Pragnęła jak najprędzej zrzucić z siebie swoje otoczenie,jak zrzuca sięprzemoczone w czasie burzy ubranie. Zmiąć jew garści, zostawić i o nim zapomnieć. Przypomniała sobiecoś, o czymodlatnie myślała. Przypomniałasobie, jakposzła z mamą do zoo, gdy miała pięćlat. Przyszło jejto do głowy bez żadnegoszczególnegopowodu, chyba jedynie dlatego, że długie farfoclemarihuanyi alkoholu musiałyporuszyćwjej mózgu ten obszar,w któ67. rym przechowywane są wspomnienia. Szły Columbia Roadwstronę zoo, matka trzymała ją za rękę i Katie czuła kruchekosteczki w jej dłoni. Przypominały drobne dreszcze uwięzione pod skórąnadgarstka. Podniosła wzrok na wąską twarzmatki, jej smutne oczy, zaostrzonynos i podbródek mały jakguziczek i zapytała, z pięcioletniej ciekawościi smutku:"Dlaczego ty jesteśzawszetaka zmęczona, mamo? ".W tym momencie surowa twarz matki rozkruszyłasię jakwysuszona gąbka. Przykucnęła obokKatie, ujęła w dłonie jejbuzię i wpatrywała sięw córkę poczerwieniałymi oczami. Katie pomyślała, że mamasię gniewa, aleona uśmiechnęłasię, choć tenuśmiech szybko zgasł, apodbródekzacząłdrżeć,gdy wyszeptała: "Moje dziecko kochane" i przytuliłaKatie. Wtuliła podbródek wjej ramię i powtórzyła "Mojebiedne dziecko",a potem Katie poczuła we włosach jej łzy. Czuła jei teraz, krople łez wewłosach, podobne do kroplideszczu padających na przednią szybę. Usiłowałasobieprzypomniećkolor oczu matki, gdynagle zauważyła leżące najezdniciało. Zamajaczyło tuż przed maską wozu, skręciławięc ostro w prawo,poczuła,jak coś podbija lewe tylnekołoi zatkała w duchu: O, Boże,nie, odobry Jezu powiedz,że nikogo nie przejechałam! Toyota uderzyław krawężnik z prawej strony jezdni, Katiezdjęłanogę z pedału sprzęgła,autoszarpnęło, silnikzakaszlałi zgasł. Usłyszała czyjeśwołanie:- Te, niccisię niestało? Zobaczyłasylwetkę idącegow jej stronę człowieka i kamień spadł jejz serca, bo wyglądał znajomoi niegroźnie,inagle dojrzała pistoletw jegoręku. Brendan Harris zasnął w końcu o trzeciej nad ranem. Zasypiał uśmiechnięty, bo cały czas unosiła się nad nirr^twarzKatie. Mówiła,że go kocha, szeptała jego imię, a jejciepłyoddech muskał mu ucho niczym pocałunek. 4Powiedz miwszystkoDave Boyle wylądowałw barze McGills. Siedzieliz Wielkim Stanleyem w kącie salii oglądaliwyjazdowy meczSoksów. Pedro Martinez królował na mecie miotacza,Soksiniemiłosiernie łupili Angelsom skórę. Pedrorzucał piłkęz takąsiłą, że przelatując nad bazą zdawała się niewiększaodtabletki od bólu głowy. Przy trzeciej zmianie pałkarze Angelsów wyglądali namocno przestraszonych; przy szóstejmarzyli już tylko o pójściu do domuna kolację. Kiedy GarretAndersen odrzucił za krótkązdychającąpiłkę nakrótkie prawe pole po odbiciu za jedną metę i przypieczętował sławęPedrajako nieposkromionego pogromcy pałkarzy,resztka entuzjazmu widzów, jaką zachowali jeszcze do wyniku osiemdo kółka,odfrunęłaz trybun i Dave stwierdził, żewięcejuwagi poświęca światłom, kibicom isamemu stadionowiAnaheim niż samej grze. Przyglądał się głównie twarzomludzi na tańszych miejscach, nie tych natrybunie. Malowała się na nich niechęći zmęczenie, rezultat porażki. Kibice wyglądali tak, jakbybardziej przeżywali klęskę niż zawodnicyna ławce. Może takzresztą i było. Davepomyślał, że dla niektórych byłto zapewne jedyny mecz, na jaki sięw tym roku wybrali. Wzięlize sobądzieciaki, żony i wyszliz domów z turystycznymi lodówkami,wczesnym kalifornijskim wieczorem, żeby po me69. czu popiknikować przyotwartych bagażnikachsamochodów. Kupili bilety zapięć i pół dolara, by móc zasiąść na tanichmiejscach i nasadzićna głowy swoichdzieci czapeczkizadwadzieścia pięć dolarów, pochłaniać burgery zeszczura posześć dolarów sztuka, hot dogi po cztery pięćdziesiąt, pićwodnistą pepsi i lizać lody, które się topią i spływają poowłosionych przedramionach. Dave wiedział, że ciludzieprzychodzą namecze, żebyprzeżyć chwile entuzjazmui uniesienia, wzbić się nad swoje szare życie nabarwnychskrzydłach zwycięstwa. To dlatego hale iboiska baseballoweprzypominają nastrojemkatedry- jarzą się światłami i rozbrzmiewają szmerem modlitw, gdy czterdzieści tysięcy sercbije unisono w rytmie zbiorowej nadziei. Wygrajcie dla mnie. Wygrajciedla moich dzieci. Wygrajciedlamojegomałżeństwa,abym mógł zanieśćto zwycięstwo do wozu i rozsiąść się w jego blasku wrazz całąrodziną, zanim będziemy musieli wrócić do powszedniegożycia, które nie zna innych zwycięstw. Wygrajcie dla mnie. Wygrajcie, wygrajcie, wygrajcie! Gdy jednakdrużyna przegrywała, tazbiorowa nadziejapryskała jakbańkamydlana, a wrazz nią iluzja jedności, jakąodczuwałeś wobec swych współbraci. Twoja drużyna cięzawiodła, przypomniała citylko, że każda twoja próba kończysię porażką. Każdanadziejazostaje pogrzebana. Siedziszsmutny na śmietnisku celofanowych opakowań,resztek prażonej kukurydzy irozmiękłych styropianowychkubków, rzuconyna powrót naponure pobojowisko swojego życia, mającw perspektywiepowrót przezrozległy, tonący w ciemnościach parking pośródrzesz podpitych, wściekłych obcychludzi, u boku milczącej połowicy, sumującejw pamięci twojeostatnie porażki, i trójki zwariowanych dzieciaków. A potemw ponurym nastroju wsiądziesz do samochodu i wrócisz dodomu,skąd obiecała cię wyrwać opuszczona przed chwiląkatedrastadionu. Dave Boyle, byłynajlepszyłącznik w złotych latach1978-82 baseballowej drużyny technikum DonBosco, wie70działdoskonale, że mało jest na tymświecie rzeczy równiekapryśnych jakłaska kibiców. Wiedział też, co to znaczy potrzebować ichwsparcia, nienawidzić ich, padać nakolanai błagać o jeszcze jeden ryk entuzjazmu lubzwieszaćposępnie głowę, gdy złamałeś ich wielkie, zlane w jedno rozwścieczone serce. - Widziszte lasencje? -zapytał Wielki Stanley, więcDave przeniósł wzrok izobaczył na ladzie barudwie dziewczyny, które tańczyły domelodii piosenki Brown Eyed Girlśpiewanejfałszywie przeztrzecią. Kręciły zalotnietyłeczkami i wirowały biodrami. Ta z prawej miała pulchne ciałoi szare, błyszcząceoczy, które mówiły:"Bierz mnie". Daveocenił,że osiągnęła właśnie szczyt formy i urody, przez następne pół roku będzie kapitalną zawodniczkąw łóżku, jednak zajakieśdwa lata (zapowiedźtej odmiany widniała w jejpodbródku) żaden oracz nie zechce jej orać, bo staniesię gruba, nalana, będzie chodziła w obszernych podomkachi trudno będziedać wiarę,że jeszcze niedawnobyła grzechu warta. Wszakże ta druga. Dave znał ją, gdy była jeszcze małą dziewczynką. KatieMarcus,córkaJimmy'ego iprzedwcześnie zmarłej Marity,obecnie pasierbica Annabeth, kuzynkijego żony, teraz dorosła panna, o ciele jędrnym, świeżym i tak gibkim, jakbyniepodlegała prawu grawitacji. Przyglądając się,jak tańczy, podskakuje, kołysze się i śmieje, jak blond włosy owijająsięwokół niej niczym welon, to znów opadają falą, gdy odchylaław tył głowę, ukazując giętką mlecznobiałą szyję, Davepoczułczarną, bolesną nadzieję, którawybuchław nim naglejak ogień. Nie wzięła się znikąd, pochodziła od Katie. Przeskoczyła do jego ciała, a towarzyszył temu nagłybłysk rozpoznania naspoconej twarzy Katie,gdy ich oczysię spotkały. Uśmiechnęła sięi pokiwała do niego małym palcem,a on miałwrażenie, żetym gestem przedarła się przez jegożebrai połaskotała go w samo serce. Przyjrzał się mężczyznom wbarze, ich zachwyconymspojrzeniom. Wpatrywali się w tańczące dziewczęta, jakby to71. były boginie. Dave dostrzegł wich twarzach tę samą tęsknotę, jaka się malowała na twarzach kibiców Angelsóww początkowych zmianach meczu, tę smutną tęsknotę zacienionąjuż bolesną świadomością, że najpewniej wrócą do domówniezaspokojeni, aby o trzeciej nad ranem trzepać w łazienkach kapucyna, słuchając dobiegającego z piętra chrapaniażony i dzieci. Patrzył na Katie rozsiewającą młodzieńczy blask z wysokości baruiprzypomniałsobie Maurę Keaveny, gdy leżałapod nim naga, z kropelkamipotu na czole i półprzymkniętymi oczami, zamglonymi od alkoholu ipożądania. Pożądania,któreon w niej wzbudził. Dave Boyle, gwiazdabaseballu. Przeztrzy krótkie lata chluba dzielnicy Flats. Nikt jużniemówiłonimjako o chłopcu, którego wdzieciństwieporwano. Nie,teraz chodziłw gloriilokalnego bohatera. Maurależała w jegołóżku. Los stał pojego stronie. DaveBoyle. Jeszcze nieświadom, jak krótko trwa sławai jak niepewna jest przyszłość. Jak prędko uleci, pozostawiając go z pustymi rękami i zasraną teraźniejszością, któranieniesie żadnych niespodzianek, niestwarza żadnych powodów do nadziei, składa sięjedynie z szarych, bezbarwnychdni, które zlewają się zesobątak niepostrzeżenie, że możeminąć rok, a na ściennymkalendarzuw kuchni wciążbędzieczerniała ta samamarcowa data. Niebędę więcej marzył, postanowił. Nie będę się narażałnacierpienie. Alenaglepewnego dniatwoja drużyna dostajesiędo baraży, obejrzałeś jakiś dobry film, jakiś plakat, którypomarańczowym blaskiemzachwalauroki Aruby, albo zatańczy ci nad głową dziewczyna zbłyszczącymioczami, podobna nie tylko na pie'/wszy rzut okadotamtej, z którąchodziłeśw liceum, którą kochałeś, a potem utraciłeś, i mówisz sobie:a niech tam, jeszcze tenjeden raz sobie zamarzę. Kiedy Rosemary Savage Samarco leżała na łożu śmierci(po raz piątyna ogólnąliczbędziesięciu agonii), zwierzyłasię córce, Celeste Boyle:72- Przysięgam na Boga, że jedyną przyjemnością, jakąmiałam wtym zasranym życiu, było miętolenie jaj twojegoojca, lubiłamto jak wilgotne prześcieradłowupalny dzień. Celeste odpowiedziałamatce powściągliwym uśmiechemi chciałasię odwrócić, ale artretyczne palce staruszki ścisnęłyją zarękę z taką siłą, że omal nie zgruchotałyjej kości. - Posłuchaj, Celeste, ja umieram, nie rzucam słów nawiatr. Tyle tylko dostanieszod życia. jeśli dopisze ci szczęście. i przyznaję, niedużo tego. Jutro będę martwa, więcchcę, żebymojacórka to zrozumiała: dostajesz tylko tyle. Słyszysz? Tylko jedną rzecz na tym zasranymświecie, któraci sprawi przyjemność. Dla mnie było to miętolenie jaj tegoskurwiela twojego ojca, ile razy miałamokazję. - Oczy jejzabłysły i na wargachzalśniły kropelki śliny. -Dasz wiarę? On touwielbiał. Celeste wytarła ręcznikiem czoło matki. Uśmiechnęła siędo niej i cichym,przymilnym głosem powiedziała:"Mamo". Otarła kropelki śliny zwarg konającej i pogłaskała wnętrzejej dłoni, cały czas myśląc przy tym:muszę stąduciekać. Uciekać z tego domu, z tej wstrętnej dzielnicy, z tego domuwariatów,gdzieludziom gniją mózgi, bo tacy są biedni, źlina całyświat ibezradni. Matka jednak tym razemznowu nie umarła. Przetrwała zapalenie okrężnicy,napady cukrzycowe,niewydolność nerek,zawał serca,nowotworyzłośliwepiersi i okrężnicy. Jejtrzustka przestała pewnego dnia funkcjonować, po prostuspasowała, po czym po tygodniu zgłosiła się nagle na powrótdo pracy, pełna świeżego zapału, więc lekarzenieustannie naciskali naCeleste, by pozwoliłaim poddać badaniomciałomatki pojej przyszłym zgonie. Celeste spytała naiwnie:- Którączęść? -Ależ całe. Rosemary SavageSamarco miała brata we Flats, któregonienawidziła, dwie siostry na Florydzie, z któryminie rozmawiała, itak gorliwie miętoliłakartofelki męża, aż uciekł73. przed nią do grobu stanowczo przed czasem. Celestebyłajejjedynym dzieckiemurodzonym po ośmiu poronieniach. Kiedy była mała, wyobrażała sobie tych swoichniedoszłych braci i te niedoszłe siostry, jak fruwają po czyśćcu i mówiądoniej wmyślach: tobie się udało. Jakonastolatkażyła wprzekonaniu, że zjawi się wkrótcektoś, ktojąwyrwie z tegopohańbienia. Nie była brzydka. Niebyła zgorzkniała, miała dobrycharakter, umiała sięśmiać. Uznała,że uwzględniwszy towszystko, wybawieniepowinno szybko nadejść. Niestety,choć spotkała kilku kandydatów na wybawców, żaden nie zwalił jej z nóg swoją osobowością. Większość pochodziła zBuckingham, były togłównie różne punki zPoint lub Flats wEast Bucky, parubyło zRome Basin, a w szkolefryzjerskiej Blaine spotkałafajnego chłopaka ze śródmieścia,ale ten byłgejem, choć samjeszczeo tym nie wiedział. Ubezpieczeniezdrowotne matki należało do najtańszychi Celestezorientowała sięrychło, że jej pensja starcza tylkonawykupywanie niezwykledrogichrecept przepisywanychna leczenie różnych koszmarnych chorób,którejednak niebyłydo tego stopnia koszmarne, by uwolnić cierpiącą od jejcierpień. Które nawet na swój sposób lubiła. Każdynowyatak choroby przyjmowała jaknową kartę atutową w grze,którą Davenazywał KoszmarnymTotkiemRosemary. Oglądali raz w wiadomościach zrozpaczoną kobietę, płaczącąi krzyczącąna chodnikupo pożarze domu, w którym zginęładwójka jej dzieci, naco starsza pani cmoknęła tylko ironicznie i powiedziała:- Dzieciaki zawsze można urodzić sobienowe. Spróbujżyćz zapaleniem okrężnicy i zapadniętym płucem, złociutka. Dave uśmiechnął się kwaśno i poszedł po następne piwo. Usłyszawszy odgłos otwieranej w kuchni lodówki, Rosemary szepnęła do córki:- Jesteś tylko jego kochanką,moja droga. Jego żonie naimię Budweiser. 74- Daj spokój, mamo - żachnęłasięCeleste. -Nie widzisz tego? - zdziwiła się matka. Wybór Celeste padł w końcu (akt rezygnacji? ) właśnie naDave'a. Był przystojny, zabawny inic napozór nie mogłowyprowadzić go z równowagi. Kiedy się pobierali, miał dobrąposadę, pracował w dziale korespondencji u Raytheona,straciłtę pracęw następstwie redukcji etatów, wkrótceznalazłnową,ale już na rampie załadunkowej pewnego hoteluw śródmieściu (za mniej więcejpołowę dotychczasowej pensji), mimoto się nieskarżył. Właściwienigdy na nic sięnieskarżył, nigdy też nie mówiło swoim dzieciństwie, co Celeste zastanowiłodopiero w rok po śmierci matki. Dzieła unicestwienia dokonała w końcuapopleksja. Celeste wróciła któregoś dniaz supermarketu i znalazła matkęmartwą w wannie,zgłową odrzuconą do tyłu, wargamiobrzydliwie podwiniętymi po prawej stronietwarzy,jakbyRosemary wgryzłasię w coś nazbytgorzkiego. W czasiepierwszych miesięcy popogrzebie Celestepocieszała się myślą,żeodtąd łatwiej jej się będzieżyło bez ciągłych wyrzutów i złośliwości zmarłej. Niezupełnie się tosprawdziło. Dave zarabiał mniej więcej tyle ile Celeste, czyliokoło dolara za godzinę więcej, niż zarabiali u McDonaldsa,i choćrachunki zaleczenie,jakie Rosemary zgromadziław ciągu swego życia, szczęśliwie nie przeszły schedą najejcórkę, koszty pogrzebu jąobciążyły. Celeste przyjrzała się finansowej ruinie swojego życia - rachunkibędą musieli spłacaćprzez długielata, dochodystałebyły niskie,za to wielkiewydatki bieżące, wyczerpany kredyt, a niebawem miała nanichspaść lawina rachunków (Michael wchodził wwiekszkolny) - i poczułasię tak, jakby już do śmierci musiała żyćna bezdechu. Ani ona, ani Dave nie skończyli studiów. Niemieliżadnych widoków na ich podjęcie, tymczasem ilekroćwłączali telewizor,w wiadomościach wychwalano niskiwskaźnik bezrobocia i wysoki pewności zatrudnienia. Niktjednak nie wspominał, że dotyczyło to głównie pracownikówz odpowiednimi kwalifikacjami bądź ludzi podejmujących75. prace dorywcze bez ubezpieczenia zdrowotnego, zmarnymiperspektywami na jakąkolwiek karierę. Czasem Celestesiadała po ciemku nasedesie obokwanny,w której znalazłamartwe ciałomatki, starałasię nie płakaći myślała o tym, dlaczego jej życie tak źle się ułożyło. Towłaśnie robiła w niedzielę otrzeciej nad ranem, gdyo szybybębnił deszcz. Nagle do łazienki wszedł Dave. Był całyzakrwawiony. Sprawiał wrażenie przerażonego jej widokiem. Szarpnąłsię do tyłu, kiedy siępodniosła. - Stało sięcoś, skarbie? -zapytała, wyciągając do niegorękę. Cofnął sięspłoszony iuderzył nogą o futrynę drzwi. - Pocięli mnie. -Co takiego? - Chlasnęli mnie. -Chryste Panie, Dave! Jak to się stało? Podniósł koszulę i Celeste zobaczyła długą,spienionąbąbelkami krwiranę pod żebrami. - O mój Boże! Musisznatychmiastjechać doszpitala! - Nie ma potrzeby - burknął. -Spójrz,nie jestgłęboka. Tylko krwawi jak jasna cholera. Miał rację. Przyjrzawszysię lepiej, Celeste stwierdziła, żepłytka rana była jedynie długa i bardzo krwawiła. Choć nieaż tak,by jej można przypisać krew na szyi i koszuli Dave'a. - Ktoto zrobił? -Jakiś czarny szajbus. - Davezdjąłkoszulę i wrzucił jądo umywalki. -Spieprzyłem sprawę,kochanie. - Jak to? Co masz na myśli? Obrzuciłjąrozbieganym spojrzeniem. - Chciał mnie obrabować, rozumiesz? No więc. więc muprzyłożyłem. Wtedy mnie ciachnął. - Zamachnąłeś się na niego nożem, Dave? Odkręcił krani włożył głowę pod strumień wody, trochęsię teżnapił. 76- Nie mam pojęcia, jak tosi^ stało. Spieprzyłemsprawę,skarbie. Poniosło mnie. Skotłowałem gnoja. - Ty. -Zraniłem go, Celeste. Po prostudostałem małpiego rozumu, kiedypoczułem pod żebrami kosę. Kapujesz? Znokautowałem drania, usiadłem na nim i. poniosło mnie. - Działałeś w samoobronie. Zrobił rękągest, który znaczył"o tyle, o ile". - Nie sądzę, prawdę powiedziawszy, żebysąd tak to zakwalifikował. -W głowie misię to nie mieści. Kochanie-ujęła oburączjego ręce - opowiedzmi po kolei, co się stało. Wpatrzona w twarz Dave'a, poczułanagle, że robijejsięsłabo. W głębi jego oczupojawił się jakiś dziwny blask, jakby zadowolenia z siebie. Ponamyśle doszła jednak downiosku,że to zapewne efektjarzącej się tużnad mężemtaniej świetlówki, bo gdy zwiesiłgłowę izaczął głaskać jej dłonie,jegotwarz przybrała normalny wyraz. - Szedłemwłaśniedo samochodu. -Celeste usiadławygodniej na zamkniętejklapiesedesu, a Daveklęknął przednią. -...a ten facet podszedł do mnie ipoprosił o ogień. Powiedziałem, że nie palę. A on, że też niepali. -Masztobie! Dave przytaknął. - Zaraz zaczęło mi walić serce. Dokołaani żywejduszy. Wtedy zobaczyłemw jego ręku nóż. "Forsa albo życie, koleś. Jedno albo drugie". - Dokładnie tak powiedział? Dave podniósł głowę i spojrzał na nią pytająco. - Boco? -Nie, nic. Celeste pomyślała, żezabrzmiało to jakoś śmiesznie, zbytokrągło, jak na filmie. Ale ostatecznie teraz wszyscy oglądająfilmy, szczególnie odkąd istniejąkablówki, więc może tenbandziorpodłapał tę kwestię odpostaci z filmu i dopóźnej77. nocy ćwiczył ją przed lustrem, aż uznał, że brzmi tak dobrze,jakby ją wypowiedziałWesley albo Denzel. - No i. iwtedy ja - podjął Dave- powiedziałem cośwrodzaju: "Dajspokój, kolego,pozwól mi po prostu wsiąśćdo wozu i pojechać do domu", co okazało sięskończonymkretynizmem, bo drań zażądał od razu kluczyków do samochodu. No a ja, niewiem, jak tosię stało, skarbie, wnerwiłemsię, zamiast przestraszyć. Takaodwaga po whisky,może. Spróbowałemłobuza wyminąć iwtedy mnie dziabnął. - Myślałam, że się na ciebie zamierzył? -Celeste, pozwolisz, że sam opowiem tę pieprzoną historię? Pogładziła go po policzku. - Przepraszam, kochanie. Pocałował wnętrze jej dłoni. - Pchnął mnie na samochód i zamachnął się, udałomi sięuchylić i wtedy mnie ciachnął. Poczułem, jakostrze przecinami skórę i po prostuześwirowałem. Walnąłem go pięścią'w ucho, czego sięnie spodziewał. Miał taką minę, jakbymówił:"Hola,sukinsynu", więc zamachnąłem sięi uderzyłem go drugi raz, chyba zbokuwszyję. Upadł. Nóż odtoczyłsięna bok, a wtedy skoczyłem na niegoi. Zajrzał do wanny,usta miał wciąż otwarte, wargi ułożonew ciup. -I co dalej? -ponagliła go, usiłując sobie wyobrazić, jakbandyta zamierza się na Dave'azaciśniętą pięścią, w drugiejręce trzymającotwartysprężynowiec. -1 co zrobiłeś? Dave odwrócił się i zapatrzyłw jej kolana. - Natarłem naniego jak szaleniec, skarbie. Mogłem gnojazabić. Tłukłem jego łbemo parking, rozkwasiłem mu gębę,rozkwasiłem kinol. Byłem cholernie wkurwiony iprzerażony,myślałem tylko o tobie i Michaelu i o tym,że mogłem niedojśćżywy do auta, że mogłem zdechnąć na tym zasranymWesley Snipes iDenzel Washington -czarni aktorzy amerykańscy (przyp. tłum. ).78parkingu tylkodlatego,że jakiś pojebaniec był zbytleniwy,by uczciwąpracą zarabiać na chleb. - Spojrzał jej w oczyi powtórzył: - Mogłem gozabić, skarbie. Wyglądał tak młodo. Źrenicerozszerzone, twarz bladai spotniała, włosy przyklejone do czaszkiprzez pot, strachczy. krew? tak, krew! AIDS,przebiegło jejprzez myśl. A jeśli tamtenbył zarażony? Dość, skarciła samą siebie w myślach, nie teraz. Terazmyśl o tym, cojest. Dave jej potrzebował. Szalonanowość. Celeste zdała sobienagle sprawę, dlaczegotak ją ostatnio dręczyło, że on sięnigdynie skarżył. Kiedy się komuś skarżymy, to tak, jakbyśmy prosili o pomoc, prosilitego,komu się zwierzamy, żebysię namizajął. Dave nigdy dotąd jej nie potrzebował, więcsięnie skarżył ani wtedy, gdy tracił pracę, ani nauciążliwość życia zRosemary. Tymczasem teraz,gdy przed nią klęczałi powtarzałze wzburzeniem, że mógłzabić człowieka, prosił jątym samym, by go zapewniła, że nic tak strasznego się niestało. Bo to prawda, czyż nie? Gdy napadaszna uczciwego obywatela, nie dziw się, jeśli spotkasz się z oporem. Trudno, aleryzykujesz własną głową. Bardzo mi przykro, myślała Celeste, nicna tonie poradzę. Dostałeś,na co zasłużyłeś. Pocałowała mężaw czoło. - Wskakuj pod prysznic, kochanie - poradziła. -Ja zajmęsię ubraniem. - Naprawdę? -Oczywiście. - Co z nim zrobisz? Nie miała pojęcia. Spalić? Jasne, tylko gdzie? Przecież niew mieszkaniu. Pozostawało podwórko. Natychmiastjednakzdała sobie sprawę, że ktoś mógłby zobaczyć, jak paliubrania na podwórku o trzeciejnad ranem. O dowolnej zresztągodzinie. -Wypiorę je -powiedziała, ledwie przyszła jej do głowy79. ta myśl. -Wypiorę, apotem włożę jedo worka na śmiecii spalimy. -Spalimy? - Wywieziemyna wysypiskośmieci. Albo nie, zaczekaj -jej myśli biegłyteraz szybciej, niż otwierałysię usta - schowamy worek do wtorku rano. Śmieci wywożą we wtorek,prawda? - Tak. Odkręcił wodępodprysznicem, ani na chwilęnie spuszczając z niej oka. Podłużnarana pod jego żebrami pociemniała i Celeste znowu pomyślała zobawąoAIDS, aleteżo zapaleniu wątroby i innych groźnychchorobach, jakimimożnasię zarazić przez cudzą krew. - Wiem, októrej przyjeżdżają. Siódmapiętnaście, niemalco do minuty, w każdy wtorek, z wyjątkiem pierwszegotygodnia w czerwcu, kiedy na wakacje wyjeżdżają uczniowie college'ów i wyrzucają górydodatkowych śmieci, tylkowtedysiętrochę spóźniają, ale. - Celeste, do czego ty zmierzasz? -No wiesz,kiedy usłyszę śmieciarkę, zbiegnę donich,jakbym zapomniała wynieść worek, iwrzucę go prostodobębna zgniatarki. Co ty na to? Uśmiechnęła się, choć wcale nie było jej dośmiechu. Włożył rękępod strumień wody, resztąciała wciąż do niejzwrócony. - Dobry pomysł. Słuchaj. - Tak? -Dasz sobie radę? - Oczywiście. Zapalenie wątroby typu A, B iC, myślała. Wirus Ebola. Tropiki. Źrenice Dave'a znów się rozszerzyły. - Mogłem zabićczłowieka, kochanie. Boże drogi! Miałaochotę podejść i przytulić go, a także wyjść z łazienki. Chciała pogłaskać gopo szyi i zapewnić, żewszystkobędzie dobrze, a zarazem ucieci zaszyć sięgdzieś, gdzie mogłaby to wszystko przemyśleć. Nie ruszyła się jednakz miejsca. - Upiorę to. -Dobrze - powiedział. - Upierz. Wyjęła spod umywalki gumowe rękawiczki,którychużywała domycia sedesu, wciągnęła na ręce isprawdziła, czynie są dziurawe. Upewniwszysię, że nie ma wnich żadnychrozdarć, wyjęłaz umywalki koszulę Dave'a ipodniosłaz podłogi dżinsy. Były także ciemneod krwii zostawiły smugę na białych kafelkach. - Skąd to się wzięło? -Co?- Krew. Spojrzał na trzymane przeznią spodnie, a potem napodłogę. - Klęczałemnad nim. -Wzruszył ramionami. -Pojęcianie mam. Przypuszczam, że trysnęła namnie jegokrew. - Aha. Popatrzył jejw oczy. - Właśnie. Aha.- No tak -powiedziała. -Tak. - Upiorętow kuchni. -Świetnie. - Świetnie - odrzekła i wyszła złazienki, a ontam został,z dłonią drżącą pod strumieniem wody, czekając, ażpopłyniegorąca. Wrzuciła ubranie do zlewozmywakaw kuchni,odkręciłakran i przyglądała się,jakkrew, przezroczyste płatki skóry i. o Boże! kawałkimózgu, tonieulegało wątpliwości,spływają do ścieku. Zdziwiło ją, że aż tyle krwimoże wypłynąć z człowieka. Mówią, że ciałoludzkie zawiera jej trzylitry, ale Celeste zdawało się zawsze, że jest tego płynuznacznie więcej. Kiedy była w szóstej klasie, biegła kiedyśprzez park z kolegami isię potknęła. Próbując zamortyzować81. upadek, podparła się ręką i rozcięła dłoń o niewidocznąw trawie rozbitą butelkę. Przecięłasobiewszystkiegłównetętnice iżyły w dłoni i tylkodzięki temu, żebyła młoda,stopniowo, z biegiemlat odzyskała pełne zdrowie. Jednakczucie we wszystkich czterech opuszkach palcówwróciło dopierowtedy,gdymiaładwadzieścia lat. Kiedy się podniosła,łokiećjej drżał, jakby uderzyła się w to wrażliwe miejsce,z rozciętej dłoni siknęła fontannakrwi i dwiez jej koleżanekzaczęły przeraźliwie krzyczeć. W domu krew z rozciętejdłoni wypełniła cały zlew, zanimmatkawezwała karetkę. Wkaretce owinęli jej dłoń bandażem takgrubo, aż dorównała średnicą jej nodze w udzie, mimo to warstwy bandażapo paruminutachprzesiąkły. W szpitalu leżała nabiałymwózku i przyglądała się, jak małe kaniony, utworzoneprzezfałdy prześcieradła, wzbierają czerwonymistrumyczkami. Gdy się przepełniły, krew zaczęłakapać na podłogę i utworzyła tam w końcu kałuże, aż matka Celeste narobiła krzykuna cały szpital miejski i jedenz młodych lekarzy z ostregodyżuru zdecydował, że trzebaprzesunąć ranną na początekkolejki. I całata masa krwi wyciekła z jednej małej dłoni. Ateraz tyle krwi zjednej rozbitej głowy. Z rozkwaszonejprzez Dave'a gęby bandziora,z rozbitej o chodnik czaszki. Zrobił to, spanikowany, zestrachu, była tego pewna. Włożyładłonie w rękawiczkach pod strumień wody i jeszcze razsprawdziła, czy guma jest cala. Nie dostrzegła żadnych dziur. Oblała koszulkępłynem do mycia naczyń i szorowaładrucianąmyjką, potem wycisnęła ipowtarzała ten zabieg dopóty, dopókiwoda,którą wykręcała,nie popłynęła krystalicznieczysta. Podobnie postąpiła zdżinsami,tymczasemDave wyszedł spod prysznica i usiadł przystole w kuchniw ręcznikuna biodrach. Palił drugiego, białego papierosa, jakie zostaływ kredensie po matce, pił piwo i przyglądał siężonie. - Spieprzyłem sprawę - rzekł cicho. Pokiwała głową. - Wiesz,co mam na myśli? Wychodziszz domu,maszprzed sobą sobotni wieczór, jest ładnapogoda, i nagle. -82Wstał, podszedł doniej,oparłsię o kuchenkę ipatrzył, jakCelestewykręca lewąnogawkę jego spodni. - Dlaczego niewyprałaśtego wpralce? Przeniosłana niego wzrok izobaczyła,że rozcięcie nabokujuż zbielało i zabliźniło się z lekka pod prysznicem. Poczuła, że wzbiera w niej nerwowy śmiech. Przełknęła ślinę,bygoopanować, i powiedziała:- Dowody, kochanie. -Dowody? - No cóż,nie mam pewności, alewydaje mi się, że krewi. to coś. prędzej przylgnie do bębnapralki niżdo zlewu. Gwizdnąłcicho. - Dowody! -Dowody - powtórzyłai tym razem pozwoliła sobienauśmiech, bo czuła sięjak konspirator,uczestnik niebezpiecznego spisku, czegoś wielkiego igodnego poniesienia ofiary. - Cholera, skarbie -powiedział zuznaniem -jesteśprawdziwym geniuszem. Wykręciła do końcadżinsy, zakręciła krani ukłoniła sięlekko. Była czwartanad ranem, a ona czuła się bardziej przytomna niż kiedykolwiek w ciągu ostatnich lat. Byłatak przytomna jak ośmioletnie dziecko o świcie w dniuBożego Narodzenia. W jej żyłach zamiast krwi krążyłakofeina. Nacośtakiegoczłowiekczekacałe życie. Mówisobie, żenic podobnego, ale to nieprawda. Marzy o tym, by przeżyćdramat, i to nie dramat niezapłaconych rachunków czy głośnych scen małżeńskich. Nie.To byłoprawdziwe życie, aleoniebo ważniejsze od codziennego bytowania. Tobyłocośhiperrzeczywistego. Jej mąż mógł zabić złoczyńcę. Jeśli tamtennaprawdę nie żył, policjabędzie próbowała ustalić, kto gozabił,i jeśliśladydoprowadzą ich tu, do ich domu, będą szukali dowodów. Już widziała oczami wyobraźni,jak siedzą przystolew kuchni, pachnąkawą i knajpami, w których szlajalisię poprzedniej nocy izadają im obojgu podstępne pytania, zapi83. sując odpowiedzi w notesach. Będąuprzejmi, ajednak groźni. A ona i Dave odpowiedzą uprzejmością na uprzejmośćinie dadzą się zbić z pantałyku. Wszystko sprowadza siędo dowodów. I oto ona zmyławłaśnie te dowody do kuchennego zlewu, skąd spłynęływ ciemność kanalizacji. Rano wymontuje kolankopodzlewem i również je przemyje, przepłucze wnętrze bielinką, nimzamontuje na powrót. Koszulkę i dżinsy włoży do plastikowego worka na śmieci i ukryje do wtorku, a potemwrzuciprosto do bębna śmieciarki,gdziezostaniezmiażdżonyi sprasowany ze zgniłymi jajkami, śmierdzącymi kurczakamii spleśniałymchlebem. Kiedy już to zrobi, poczuje się ważniejsza i lepsza niżw tej chwili. - Człowiekczuje siępotem samotny - zaszeptałDave. -Kiedy potem? - Kiedy zrobi komuśkrzywdę. -Nie miałeś wyboru. Kiwnął głową. W półcieniu jego twarz sprawiaławrażenieposzarzałej. Nadal wyglądał młodo, jakby dopiero co wyszedł z łona matki i łapczywie chwytał ustami powietrze. - Wiem. Nie miałem wyboru. Mimo to czujesz się samotna. Czujeszsię. Dotknęła jego policzka. Jabłko Adamaporuszyło się, gdyprzełknął z wysiłkiem ślinę. - ... obcy-dopowiedział. Pomarańczowe zasłonyOszóstej rano w niedzielę, cztery ipółgodziny przedpierwsząkomuniąNadine, córki Jimmy'ego Marcusa, zadzwonił do niego zesklepu PeteGilibiowski i oświadczył, żenie daje sobierady. -Co takiego? - Jimmy usiadł na łóżku i spojrzał na zegarek. -Cholera jasna, Pete, jest dopieroszósta. Jeśli tyi Katiejuż o szóstej nie dajecie sobie rady, to co będzieo ósmej,kiedy zaczną sięzwalać klienci w drodze na mszę? - W tym właśnie sęk,Jim, że Katie dotąd nie ma. -Jak tonie ma? - Jimmy odrzucił kołdrę i podniósł sięzłóżka. -Ano nie ma. Miała być o wpółdo szóstej, prawda? Podmagazynem wisi mi na klaksonie chłopak z ciastkami iniemam anigrama kawy, bo. - Cholera! -zaklął Jimmy i ze słuchawką przyuchu poszedł korytarzem dopokoju Katie. Na gołych stopach czułhulające po domu przeciągi; majoweporanki wciąż jeszczewiały ostrym chłodem marcowych wieczorów. - ... za kwadrans szóstamieliśmy najazdrobotników budowlanych. Faceci włóczą się po barach, piją w parkach, ćpają amfę, więc rano myślą tylko o kawie i pieczeniach na zimno. Stoisko delikatesowewygląda,jakbyprzeszła nad nim85. chmara szarańczy. Ile płacisz tym obibokom za pracę w sobotnie wieczory, Jim? Jimmy znowuburknął pod nosem "Cholera", zapukałi pchnął drzwisypialniKatie. Jej łóżko było puste i- co gorsza - zasłane, co znaczyło, że nie spała w nim tejnocy. - Boalbo musiszdać impodwyżkę, albowylać nygusówna mordę - ciągnąłPete. -Zajmie mi co najmniej dodatkowągodzinę,zanim wogóle. Jak siępani miewa, pani Carmody? Kawka już sięparzy, kochana, za minutkę będzie gotowa. - Zaraz do was jadę- mruknąłJimmy. -Do tego wszystkie niedzielne gazety leżą dotąd na kupie, na wierzchu ulotkireklamowe,cowygląda jak kurewska. - Powiedziałem, żezaraz jadę. -Naprawdę, Jim? Wspaniale. - Pete? Zadzwoń do Sala, zapytaj, czy nie mógłbydziśprzyjechać o półgodziny wcześniej. - Zrobione. Jimmy usłyszał wsłuchawcedźwięk klaksonu wciskanegoczyjąś niecierpliwą ręką. - Kumamać, otwórz wreszcie temusmarkowi od Ysera,co? Nie będzieprzecież sterczał cały dzieńpoddrzwiami. Wrócił do sypialniiodłożył słuchawkę. Annabethsiedziałana łóżku,odrzuciwszy kołdrę;. - Ze sklepu? -zapytała z przeciągłym ziewnięciem. Kiwnął głową. - Katie dotąd się nie pokazała. -W takidzień! -zirytowata się Annabeth. - Dziś pierwszakomunia Nadine, a ona nie przychodzi do pracy! Ajeślinie zjawi się nawet w kościele? - Na pewnosię zjawi. -Niebyłabym taka pewna, Jimmy. Jeśli tak się wnocyzaprawiła,że olała sklep, nic nie wiadomo. Wzruszył ramionami. Nie byłosensu dyskutować z Annabeth, kiedy szło o Katie. Annafceth albookazywała pasierbicyzimną złość, albo wpadała w euforię,uważając, że tworzą86paręnajlepszych przyjaciółek. Nieznała stanówpośrednich,a Jimmy zdawał sobiesprawę (nie bezwyrzutów sumienia),żeczęść tego zamętu wynikała stąd, że Annabeth wkroczyławjego życie, kiedy Katie miała siedem lat i dopierozaczynała poznawać swojego ojcapo niedawnej stracie matki. Katie była początkowo szczerze rada, że w ich pustymmieszkaniu pojawiła się kobieta. Śmierć matki zadała jednak bolesnąranę jej dziecięcej duszy, może uleczalną, ale naprawdę głęboką, czego Jimmy byłświadom. Po upływie lat tak wczesnastrata najbliższej osoby dawała o sobieczasem znaćwybuchami niechęci, a ofiarąpadałagłównie Annabeth,która,jako matkarzeczywista, nie była wstanie dorosnąć do standardów,jakie wyznaczył duch zmarłej Marity. - Na litośćboską, Jimmy! -zawołała Annabeth, gdywciągnąłbluzę od dresu na koszulkę,wktórej spał,i zacząłszukaćdżinsów - chyba nie wybierasz się dzisiaj do sklepu? - Wpadnę najwyżej na godzinkę. -Znalazłw końcu dżinsy omotane wokółnogi łóżka. -Góra dwie. Sal tak czy siakmiał zwolnić Katie o dziesiątej. Pete mado niego zadzwonići poprosić,żeby przyszedł wcześniej. - Saljestjuż dobrze po siedemdziesiątce. -No właśnie. Myślisz, że jeszcześpi? Założę się,że pęcherz obudził go o czwartej i staruszek ogląda teraz kanałklasyki filmowej. - Cholera jasna! -Annabethodrzuciła z nóg kołdręiwstała z łóżka. -Skaranie boskie ztądziewczyną! Czy onachce nam zepsuć nawet taki dzień? Jimmy poczuł, jak czerwienieje mukark. - A kiedy to ostatnio coś zepsuła? Annabeth pomachała ręką izniknęła w drzwiach łazienki. - Wiesz chociaż, gdzie się szląja? -zawołała. - Jest u Diany albo u Eve - odburknął, poirytowany tymlekceważącym gestem dłoni. Annabeth, miłość jegożycia,bez dwóchzdań, nie zdawała sobie sprawy, jakpotrafiłabyćczasami wredna, jak fatalnie działały na innych jej złe humo87. ry czy nastroje (nieczułość typowa dla całej rodziny Savage'ów). -A może u swojegochłopaka. - Taak? Az kimtoostatniosię widuje? -Annabeth odkręciłaprysznic ipodeszła doumywalki, czekając, aż popłynie ciepła woda. - Myślałem, że wieszto lepiejode mnie. Annabeth poszukała w szafce pasty do zębów i pokręciłaprzecząco głową. - W listopadzie przestała się spotykać z Małym Cezarem. Nawet się ucieszyłam. Jimmyuśmiechnął się, wkładając buty. Annabeth zawszenazywała Bobby'ego 0'Donnella Małym Cezarem, jeśli niegorzej, choćnie dlatego, że był kandydatemna gangsterao lodowatymspojrzeniu, lecz dlatego,iż był pulchnym kurduplempodobnym do aktora Edwarda G. Robinsona. KiedyKatie zaczęła się z nimspotykać poprzedniegolata, przeżylikilkanerwowychmiesięcy. Bracia Savage zapowiedzieli Jimmy'emu, że byliby skłonni ukatrupić sukinkota, a on nie miałpewności,czy ich niechęć wynikałaz faktu, że taki wypierdekprowadza się z ich ukochaną przyrodniąsiostrzenicą, czybrałasię z tego, żeBobby 0'Donnell zaczynał im zagrażaćjako konkurencja. W końcu jednak Katie sama zerwała ten związek. Nie licząc lawiny telefonów o trzeciej nad ranemi jednejwiszącejw powietrzu krwawej rozprawy około Bożego Narodzenia,gdy Bobby i RomanFallowzjawili się przed ich domem,następstwa tego zerwania okazały się na szczęście niemal bezbolesne. Niechęć Annabeth do Bobby'ego0'Donnella bawiła Jimmy'ego, miał bowiem niekiedy wrażenie, że wynikała niestąd, iż Bobby wyglądał jak Edward G. i sypiał z jej pasierbicą, lecz główniedlatego, że był takim marnym kryminalistąw porównaniu do prawdziwych zawodowców, za jakich uważała swoich braci,a w szczególnościw zestawieniu zjejwłasnym mężem,który kiedyś uchodził zakryminalistę całągębą. Marita zmarła czternaście lat temu, gdy Jimmy odsiadywałdwuletni wyrok w zakładziekarnym DeerIsland w Winthrop. Pewnejsoboty,w czasie widzenia, gdypięcioletnia Katiewierciła się na jejkolanach, MaritapowiedziałaJimmy'emu,że znamię na jej ramieniu zaczęło ostatnio ciemnieć, więc mazamiar wybrać się do lekarza. Dla świętego spokoju,dodała. Miesiąc później już była poddawana chemioterapii. Po półroku od dnia,gdymuwspomniałao tym znamieniu, już nieżyła. Cosobota Jimmy był zmuszony obserwować,jak ciałojegożonystaje sięcoraz bardziej gąbczaste i kredowobiałe,obserwowaćtenproces zza ciemnego drewnianego stołuprzypalonego papierosami, zaplamionego potem i spermą,obciążonego ponad stuletnimładunkiem skargilabidzeniawięźniów. W ostatnich miesiącach życiaMarita była zbytchora, żebydo niegoprzyjeżdżać, nazbytsłaba nawet,by pisać, więcJimmy musiał sięzadowolić telefonicznymi rozmowami,podczas których okazywała się na ogół zbytwyczerpana luboszołomionalekami, bądź i jedno, i drugie. Zazwyczaj ijedno, i drugie. - Wiesz, co mi się ostatnio śni? -wymamrotałaktóregośrazu. -Teraz już bez przerwy. - Co takiego, skarbie? -Pomarańczowezasłony. Wielkie, ciężkie pomarańczowezasłony, które. - oblizała wargi, a potem usłyszał w słuchawce odgłos przełykania wody - . które po prostu łopocząnawietrze, wiszą wysokona sznurach do bielizny,Jimmy,i tylko łopoczą. Łopocząiłopoczą. Setki tych zasłon wisząna takim wielkimpolu i nic tylko łopoczą. Czekał, ażMarita powie coś więcej, lecz onaumilkła,a ponieważ nie chciał, żeby zasnęła w połowierozmowy, jakto się jużnieraz zdarzyło, zapytał:- A co u Katie? -Słucham? - Jak się miewa Katie,kochanie? -Twoja mama sięnami opiekuje. Jest smutna. 89.-Kto? Matka czy Katie? - Obie. Słuchaj, Jimmy, muszę już kończyć. Mam mdłości. Jestem potwornie zmęczona. - Dobrze, skarbie. -Kocham cię. - I jacię kocham. -Jimmy, mynigdy nie mieliśmy pomarańczowych zasłon, prawda? - Nigdy. -Dziwne - powiedziała i odłożyła słuchawkę. To byłoostatnie słowo, jakie od niej usłyszał: Dziwne. Owszem, to byłodziwne. Znamię,które nosiłaś na ramieniu od czasu, gdyleżąc w kołyscewytrzeszczałaś oczy na papierowy mobil, pewnego dnia ściemniało, a ciebie- po sześciumiesiącach i blisko dwóch latach od ostatniejnocy,gdyw łóżku splatałaś nogi z nogami twego męża - pakują dotrumny i zakopują w ziemi,a onstoi pięćdziesiąt metrów dalej w asyścieuzbrojonych strażników, w kajdanach na rękachinogach. Jimmy wyszedł z więzieniadwa miesiącepo pogrzebie,stanął w kuchniswojego mieszkaniaw tymsamymubraniu,wjakim je opuścił, i uśmiechnąłsiędo małej nieznajomejdziewczynki. On miałw pamięci cztery pierwszelata jej życia, ona o nichzapomniała. Pamiętała tylko dwa ostatnie, nielicząc oderwanych fragmentów wspomnień o mężczyźniechodzącym kiedyś po domu, zanim wolnojej byłowidywaćgowyłącznie wsoboty, siedzącego po drugiejstronie staregostołu wwilgotnym, cuchnącym budynku, wzniesionymnamiejscunawiedzanych przez duchycmentarzysk, budynku,w którym hulały zimne przeciągi, woda ściekałapo ścianach,a sufitywisiały nisko, tuż nad głową. Jimmy nigdy nieczułsię równieniepotrzebny jak wtedy, gdy stałwe własnejkuchni i przyglądał się dziecku,które obserwowało go spłoszonym wzrokiem. Nigdynie czuł się nawet w połowie takopuszczony i wystraszony jak wtedy, gdy przykucnął przedKatie, wziął jąza rączki i zobaczył ich oboje oczyma ducha,90który unosił sięwysoko pod sufitem. I ten fruwającypod sufitemduch powiedział: stary,czarno widzęprzyszłość tejdwójki, parynieznajomychuwięzionychw tej cholernejkuchni,trzymających się za ręce i starających się nie czuć dosiebie nienawiści, bo ich matka i żona umarła, pozostawiającich napastwę losu, zdanych na samych siebie, nie mającychpojęcia, co dalej. Jak dalej żyć, do cholery. Ta dziewczynka,jego córka - tamała istotka, żyjąca, oddychająca i częściowo już pod wieloma względami uformowana - była teraz od niego całkowicie zależna, czyim się toobojgu podobało,czy nie. - Mama uśmiecha siędo nasz nieba -wybąkał wkońcuJimmy - i jest z nas dumna. Cholernie dumna. - Czy ty musisz wracać do tamtego domu? -odpowiedziała pytaniemdziewczynka. - Nie, nigdy tamnie wrócę. -Pojedziesz gdzie indziej? W tym momencie Jimmy poczuł, że wolałby odsiedziećnastępnesześćlat wtak ponurymmamrze jak Deer Island,albo nawetgorszym, byleniemusiećprzez dwadzieścia cztery godziny na dobę patrzeć na obcą córkę, zaglądać w przerażającą nieznaną przyszłość, patrzeć na korek, który miał - naróżne sposoby - zakorkować tę resztkę męskiej młodości,jakamu jeszcze została. -Ani myślę - odparł. - Zostanętuztobą. -Jestem głodna. To oświadczenie spadło na Jimmy'egojak grom z jasnegonieba. Chryste Jezu, będę musiałkarmić to dziecko,ilekroćzgłodnieje, i tak dokońca życia. ChrysteJezu! - Nie ma sprawy - powiedział z uczuciem, że uśmiech najego twarzyz lekka drży. -Zarazwrzucimy coś na ruszt. Jimmy przyjechało wpół do siódmej do Cottage Market,sklepuu zbiegudwóch ulic, któregobył właścicielem, i zająłsię obsługą kasy i automatu do lotto. Zwolniony od tegoobowiązku Pete wziął się tymczasem do ustawiania w bufe91. cię pączków z Dunkin' Donuts Ysera Gaswamiego z Kilmer Street oraz ciastek,rurek z kremem, ptysiów itorcików dostarczonych zciastkami Tony'ego Buca. W wolnychchwilach Jimmynapełniałkawąz ekspresu stojące na ladzietermosy i przecinał szpagat na paczkach z niedzielnymi wydaniami "Globe'u", "Heralda" i"New York Timesa". Włożywszy do środka reklamówki i komiksy, układał gazetyrówno na stojaku obok kasy,pod regałemze słodyczami. - Sal powiedział, żeo której będzie? -W najlepszym razie owpół dodziesiątej - odparł Pete. -Zepsuł mu się samochód,najpierw odstawigo dowarsztatu. Stamtądmusi jechać dwiema liniami kolejki,a potem autobusem,aniebył jeszcze ubrany, kiedy doniego dzwoniłem. - Cholerny świat! Około siódmej piętnaście przeżylipierwszy najazd wracających znocnej zmianyklientów, głównie gliniarzy, alerównież kilku sióstr ze szpitalaSaint Regina, i paru panienek,którepracowały wbarach otwartych nielegalnie po godzinach we Flats i RomeBasin, po drugiej stronie BuckinghamAvenue. Wszyscy ci klienci bylizmęczeni,ale serdecznii tryskający energią. Biła odnich ulga, jakby właśnie zeszliz pola bitwy, ubłoceni, okrwawieni, lecz cali izdrowi. Podczas krótkiej pięciominutowejprzerwyprzedwdarciem się w drzwi tłumu z porannej mszy, JimmyzadzwoniłdoDrew Pigeona i zapytał,czynie widział czasem Kalie. - A owszem, zdaje się, że u nas jest - odrzekł Drew. -Doprawdy? - Jimmy usłyszałwe własnymgłosie radosną nutęnadzieii dopiero wtedy uświadomił sobie, jak bardzobył niespokojny, bardziej, niż gotów był to sam przedsobąprzyznać. -Tak misię zdaje -powiedział Drew. - Zarazsprawdzę. -Będę ci wdzięczny,Drew. Słuchał ciężkich kroków kolegi dudniącychechem w korytarzu wykładanym deskami ztwardego drewna, a jednocześnie podawał dwakupony zdrapekstarej pani Harmon. Usiłował nie mrugać oczami, łzawiącymi z powoduduszących92perfum leciwej damy. Usłyszałkroki wracającego do telefonuDrew. Poczuł wpiersidelikatny trzepot niepokoju, odliczyłpani Harmon piętnaście dolarów reszty i pożegnał ją gestemdłoni. - Jimmy? -Jestem. - Niestety, to Dianę Cestra u nas nocowała. Właściwiejeszcze śpina podłodzew sypialni Eve, ale Katie u nasniebyło. Trzepot w piersiJimmy'ego ustał nagle, jakby chwyciły goiunieruchomiły żelazne kleszcze. - Trudno,nic takiego się nie stało. -Eve powiedziała, żeKatie wysadziła jeprzed domemokoło pierwszej. Niepowiedziała, dokąd sięwybiera. - W porządku, Drew. -Jimmy narzucił swemugłosowiton udawanej beztroski. -Odszukam ją. - Może sięz kimś spotyka? -Mówisz o dziewiętnastolatce, stary. Kto byzliczył ichwszystkich dobiegaczy? - Prawda - przyznał Drew i ziewnął. -To samomamz Eve,bracie. Dzwoni do niej tylu absztyfikantów, że moimzdaniem powinna sobie powiesić jakiś grafik obok telefonu,by się w nich niepogubić. Jimmy parsknąłwymuszonym śmiechem. - No cóż, jeszcze raz dziękuję, Drew. -Niema zaco, Jimmy. Trzymaj się. Jimmy odłożył słuchawkę i spojrzał na klawiaturę kasy,jakbyjej klawisze mogły mucoś podpowiedzieć. Katieniepierwszy raz nie wróciłananoc. Nawetjuż nie dziesiąty,psiakrew. Nie pierwszyteż raz nie przyszła dopracy, choćdotąd zwykle w takich przypadkach dzwoniła. Jeśli spotkałafaceta o wyglądzieamanta filmowego i wdziękuplayboya. Jimmysam nie tak dawnomiał dziewiętnaście lat, więc jeszcze pamiętał, jak to jest. A ponieważ nigdynie dał córce odczuć, że takiego zachowanianie pochwala, niemógł terazudawać hipokryty i głośno jepotępiać. 93.Zadzwonił wiszący nawstążce naddrzwiami dzwoneczek. Jimmy zwrócił wzrok w tamtą stronę i zobaczyłwkraczającądo sklepu pierwszą grupkę ufryzowanych siwowłosych starych pryków z kółka różańcowego,od progu pomstującychna chłodne poranki, złą dykcję księdza, góry śmieci na ulicach. Pete wystawiłgłowę znad lady stoiskadelikatesów i wytarł ręce w ręcznik, którego używał do czyszczenia gablotychłodniczej. Rzucił na ladę pudełkopełnerękawiczek chirurgicznych i podszedłdo drugiej kasy. (Do sklepu śladempierwszej wkroczyła tymczasem drugagrupa Holy Rollersów). Pete, przechodząc, nachylił się nad Jimmym i szepnął:- Witaj wpiekle. Jimmyjużod blisko dwóch latnie pracował w niedzielneporanki,więc zdążył zapomnieć,co toza menażeria. Petemiał rację. Siwowłosi fanatycy,którzy tłoczyli sięna mszyo siódmej rano u Świętej Cecylii, kiedynormalni ludzie jeszcze smacznie śpią,wparowali z biblijną furią zakupów dosklepu, dokonali spustoszenia na tacach z ciastkami i pączkami, wyżłopali kawę, ogołocilido nagich półek chłodniczeszafy z nabiałem i zmniejszyli o dobrą połowę zasoby stelażuz prasą. Wpadali na regały i deptali po torebkachchipsówi plastikowychworeczkach z orzeszkamiziemnymi,które imspadłypod nogi. Domagali się głośnotowarów delikatesowych, kuponów lotto, kuponów zdrapek, paczek pali mailii chesterfieldów, lekceważyli kolejnośćw kolejce. A potem,gdy uzbierało za nimi morze błękitnych, siwych i łysychgłów, guzdrali sięprzy kasie, wypytywali Jimmy'ego i Pete'ao ich rodziny, jednocześniegrzebiącw portmonetkach w poszukiwaniu drobnych, ażpo ostatniego zapleśniałego centai z przeraźliwąpowolnością zbierali zakupy z lady, by wreszcie usunąć sięz drogi wobecgniewnego szmeru, jaki narastałzaich plecami. Jimmynie oglądał podobnego zamętu odczasu, gdy byłkiedyśgościem na irlandzkimweselu ze szwedzkim bufetem. Założonyw 1995 r. klub chrześcijan-motocyklistów (pizyp. tłum. ).94Gdy w końcu popatrzył na zegar,była ósma czterdzieści pięć. Ostatniz pobożnych klientów opuścił właśnie sklep, aonczuł, jak pot przesiąkaprzez podkoszulek. Zlustrował spojrzeniem istny lej pobombie, jaka eksplodowała przed chwiląw jego sklepie, a potemprzyjrzał się Pete'owi i poczułnagłyprzypływ powinowactwa i braterstwa ze swoim pracownikiem, pomyślałteżciepło o grupie klientów zgodzinysiódmej piętnaście, gliniarzy, pielęgniareki kurewek, jak gdybyoni Petewznieślisię na nowy poziom przyjaźnijedynie dziękitemu, że zdołali przetrwać najazd piekielnych pobożnisiówwniedzielny poranek. Pete odpowiedział mu zmęczonym uśmiechem. - Mamy teraz spokój na jakieś pół godzinki. Miałbyś cośprzeciwko temu, żebymsobie zarajał na zapleczu? Jimmy parsknął śmiechem. Czułsię wyśmienicie i opanowała go nagle jakaś dziwna duma, że rozkręcił wtej szemranej okolicy tak piękny, choć mały interes. - Możeszwypalić nawetcałą paczkę, Pete. Sprzątnął przejścia międzyregałamii uzupełnił zapasy nabiału. Napełniałwłaśnie tace z ciastkamii pączkami, gdyrozległ się dzwonek naddrzwiami. Do sklepuweszli BrendanHarris i jego młodszybrat Niemy Ray. Przeszli obok kasyi skierowali się wstronę małegokwadratowego regału, naktórym było wystawione pieczywo, detergenty, ciastka i herbaty. Jimmy skupił całą uwagę na opakowywaniu celofanemciastek i pączków. Pożałował teraz, że pozwolił Pete'owi wyskoczyć na fajkę. Wolałby, żeby już wrócił. Zerknął wbok idostrzegł, że Brendan łypie znad regałóww stronę kas, jakby planował napad albo miał nadzieję kogośtamwypatrzyć. Przez krótkąchwilę Jimmyrozważałw duchu kwestię, czypowinien wylać Pete'aza opuszczenie sklepu. Szybko się jednak zreflektował, przypomniał też sobie,jak Pete, patrząc mu prosto w oczy, przysięgał, że nigdy nienarazi na ryzyko dzieła życia szefa, handlując marychąwmiejscupracy. Jimmy wiedział, że jego pracownik mówiprawdę, bo jeśli nie byłosię Królem Łgarzy,niepodobna było95. okłamać Jimmy'ego, kiedy zadawszy ci pytanie, patrzyłw oczy i słuchał odpowiedzi. Zdradziłby cię najmniejszytikpowieki, najlżejszy ruch gałekocznych. Jimmy nauczył siętej sztuki, obserwując swojego starego, gdy po pijanemuskładał mu najróżniejsze obietnice, których nigdy potemniedotrzymywał. Kto tego w dzieciństwie zakosztował, stajesię wykrywaczem kłamstw w ludzkiej skórze. Jimmy przypomniał sobie, że Pete patrzył mu prosto w oczy, kiedy przysięgał,że nigdy nie będzie handlował prochami w jegosklepie,iwiedział, że mówił wtedy szczerą prawdę. W takim razie kogoBrendanszukał? Czy mógł byćaż takgłupi, by rozważać kradzież? Jimmy znał ojca Brendana, JustRaya Harrisa, toteż wiedział, że wgenach tej rodziny krążyniemaładawka tępoty, nikt jednak nie był do tego stopniatępy, by próbować obrabować sklep w East Bucky na granicydzielnicFlats iPoint, mając za wspólnikatrzynastoletniegoniemowę. Jimmymusiał niechętnie przyznać, że jeśli ktośw tej rodzinie miał trochę oleju w głowie, to Brendan. Nieśmiały chłopak, niebywale przystojny, a Jimmy już dawnonauczyłsię rozpoznawaćróżnicę między kimś, kto zachowuje milczenie, boniezna znaczenia całej masy słów,a kimś,ktotylko jest zamknięty wsobie, obserwuje, słuchai wszystko zapamiętuje. Brendan był właśnie taki; miało się wrażenie, żeaż za dobrze rozumieludzi i to go czyninerwowym. Odwróciłsięwłaśnie,ich spojrzenia się spotkały i chłopakpozdrowił Jimmy'egoprzyjaznym uśmiechem, może niecoprzesadnie przyjaznym, jakby chciał przeprosić go za to, żemyśli o kimś innym. - Pomócci w czymś, Brendan? -zapytał Jimmy. - Dziękuję, nie trzeba, panie Marcus,po prostuszukam,hm. tej irlandzkiejherbaty,którą mama taklubi. - Barry'ego? -Właśnie! - Następny regał. -Dzięki. Gdy Jimmy zasiadał za kasą, do sklepu wszedł Pete, wno96sząc ze sobą kwaśny smrodekwypalonegopośpiesznie papierosa. - OktórejSal miałprzyjechać? -zapytałgo Jimmy. - Może byćwkażdej chwili. -Pete oparł się ostojakz papierosami,nad którym wisiały rolki zkuponami zdrapek,iwestchnął. -Starysię guzdrze,Jimmy. - Człowieku, przecież on dobiega już osiemdziesiątki. -Jimmy przyglądał się, jak Brendan rozmawia na migi z Niemym Rayem, stojąc pośrodku głównej części sklepu. Chłopak ściskał pod pachą pudełko herbaty Barry'ego. - No tak- powiedziałPete. -Po prostu stwierdzam fakt. Wiesz, co bybyło, gdybym o ósmej był tu znim, nie z tobą? Do tejpory obsługiwalibyśmy tychdewotów. - Właśnie dlatego daję go na luźniejsze zmiany. Zresztądzisiaj nie mieliśmytu pracowaćty i ja anityi Sal. Miałeś tubyć zKalie. Brendani Niemy Ray podeszli dokasy. Jimmy zauważył,żegdy wymówił imię córki,potwarzy Brendana przebiegłskurcz. Pete odsunął się od regału zpapierosami i spytał:- Towszystko, Brendan? -Ja.. ja..- zacząłsięjąkać zapytany,po czym spojrzałna małego braciszka. -Tak,chyba tak. Zapytam jeszczeRaya. Znowu zaczęły fruwać w powietrzudłonie. Bracia rozmawiali namigi tak szybko, że Jimmy z trudem by za niminadążał, nawet gdyby komunikowalisię przy pomocy słów. Twarz Niemego Rayapozostała kamienna, wprzeciwieństwiedo rąkruchliwych niczym żywe srebro. Jimmyzawszebył zdania, żeniemowa był dzieckiem niezwykłym, bardziejpodobnym do matki niż do ojca, a tępota,malująca się najego twarzy,zakrawała na akt buntu. Wspomniał o tymkiedyś Annabeth, aonazarzuciła mu bezduszność wobec kaleki,Jimmy jednak nie przyznałjej racji. W martwejtwarzy i milczących ustach Raya byłocośwyzywającego, co miało sięochotę wybićchoćby młotem. 97.Bracia przestali wymachiwać dłońmi i Brendan pochyliłsięnadgablotkąze słodyczami, skądwybrał nadziewany batonColemana. Jimmy'emuznowuprzypomniałsię ojcieci zapach, jaki przynosił na sobie dodomu, gdy pracowałw fabryce słodyczy. - I jeszcze "Globe" - powiedział Brendan. -Bardzo proszę, synku. - Petedostukałodpowiednią sumę. -Hm, myślałem, że Katie pracuje w niedziele. - BrendanpodałPete'owi banknot dziesięciodolarowy. Pete uniósł brwi, uderzył w klawisz kasy i wysuwająca sięszufladka stuknęła go wbrzuch. - Przystawiasz siędo córki szefa? Brendan nie ośmieliłsię popatrzeć na Jimmy'ego. - Ależ skąd. -Zaśmiał się zamierające. -Tak tylko zapytałem, wie pan, bozwykle ją tu o tejporze widywałem. - Jejmłodsza siostra idziedzisiaj do pierwszej komunii -wyjaśnił Jimmy. -Nadine? - Brendan spojrzał na Jimmy'ego oczami zabardzo rozszerzonymi, zuśmiechem nieco zanadto szerokim. -Nadine -potwierdził Jimmy, zastanawiając się, jakimcudem imięjego młodszej córki tak szybko się temu gnojkowi przypomniało. -1 owszem. - Proszę jej w takimrazie złożyć powinszowaniaodemnie i Raya. -Załatwione,Brendan. Chłopak przeniósł spojrzenie na ladę i kilka razy pokiwał głową, podczas gdyPete pakował mu do torby herbatęi baton. -Dziękuję. Hm..miło było panów widzieć. Chodź, Ray. Ray niepatrzył na Brendana, gdyten to powiedział,mimoto ruszył za bratem, a Jimmy przypomniał sobie nie po razpierwszy, o czymludzie często w związku z Rayem zapominali, że chłopak nie był głuchy, tylko niemy. Byłto szczególny przypadek,o jakimmało kto z mieszkańców dzielnicy czynawetdalszych strondotąd słyszał. 98- Słuchaj, Jim- zwrócił się doniego Pete, gdy bracia wyszli ze sklepu - czy mogę cię ocoś zapytać? -Wal. - Dlaczegotak tego chłopaka nienawidzisz? Jimmy wzruszył ramionami. - Niesądzę, byto była nienawiść, stary. Po prostu. Sampowiedz,nieuważasz, że małypierdzieljesttrochę szurnięty? - A, o nim mówisz? Faktycznie. Ten gnojek patrzy na ciebie tak, jakby miał ochotę wyrwać ci z gęby jakąśjej część. Zgodzisz się ze mną? Ale nieonim mówiłem. Miałem namyśli Brendana. Widzisz, jestem zdania, że to całkiem fajnychłopak. Nieśmiały, ale przyzwoity,nieuważasz? Zauważyłeś? Rozmawia z bratem językiem migowym, choć przecieżnie musi. Jakby chciał mu dać do odczucia, żenie jest sam. To miłe. Aty, Jimmy, wyglądasz tak, jakbyś chciał obciąćchłopakowi nos i wsadzić mu godo gardła. - Przesadzasz. -Nie sądzę. - Naprawdę tak wyglądam? -Dokładnie. Jimmy wyjrzał przez zakurzone oknonad automatem lottona Buckingham Avenue,szarąi mokrą pod wilgotnym niebem poranka. Wciążczuł we krwi, aż swędziło, tencholerny,nieśmiałyuśmiech Brendana Harrisa. - Jimmy? Tak tylkosięz tobądrażniłem. Niemyślałemnic. - Idzie Sal - powiedział Jimmy,nie odwracając wzrokuod okna. StojąctyłemdoPete'a, przyglądał się, jak staruszekdrepcze wstronę sklepu przezaleję. - W samą porę,psiakrew. 6Boli,bo jest złamanaNiedziela - pierwszy dzień w pracypo tygodniowymzawieszeniu - zaczęła się dlaSeana Devine'a od terkotu budzika. Ostry dźwięk wyrwałgo brutalnie zesnu, czemu towarzyszyła nagła świadomość, właściwsza dla płoduwypadającego z łona matki, żejuż nigdy nie zdoła tam wrócić. Niewiele z tego snu zapamiętał,zaledwiekilkaoderwanychfragmentów, miał też wrażenie, że nie zawierał rozbudowanych wątków. Mimo tojego surowafaktura wbiła mu sięw głowę niczym ostrze brzytwy, toteżcały ranekchodziłjakzaczadziały. W tym śnie występowała jego żona, Lauren. Dotądczułzapach jej ciała. Miałazmierzwione, mokre włosy koloruwilgotnego piasku, ciemniejsze idłuższe niżw rzeczywistości, i była ubrana w mokry białykostiumkąpielowy. Byłabardzo opalona, kostki nóg i grzbiety stópmiała obsypanepiaskiem. Pachniała morzem i słońcem, siedziała na kolanachSeana i całowała go w nos,długimi palcami pieściła szyję. Znajdowalisię nawerandzie domu na plaży,Sean słyszałszumprzyboju,alenie widział oceanu. W miejscu, gdzie powinienrozpościerać się jego bezkres, widniał ciemny ekrantelewizyjny szerokości boiska do footballu. Kiedy Seanspojrzał w jego punkt centralny, dojrzał jedynie odbicie własnej100postaci, bez Lauren, jakbysiedział tam i trzymał w objęciachpowietrze. Tymczasem pod dłońmiczuł żywe, ciepłe ciało. Pamiętał też,że potem stał na dachu domu, a ciało Laurenzastąpił gładki metal kurka na kominie. Ściskałgo, a niżej,upodstawydomu, ziała wielka dziura, na którejdnie spoczywała przewrócona na bok żaglówka. Później leżał nagi na łóżku z jakąś nieznajomąkobietą,dotykał jej i wyczuwał podświadomościąsnu, żeLauren jest w sąsiednim pokoju i oglądaich pieszczoty na wideo, a potem nagle wpadła przez oknomewa, szyba pękła i na łóżko posypały się jakby kostki lodu,a Sean, znowu całkowicieubrany, stał obok łóżka. Mewa westchnęła i powiedziała:"Bolimnie szyja". Obudził się, zanim zdążył odpowiedzieć:"Boli, bo jest złamana". Po przebudzeniu miał wrażenie, że prześniony senwycieka gęsty jaksyrop z tyłu jego czaszki, jegolepkość okleiłaspody powiek i górnąpowierzchnię języka. Nie otwierającoczu,słuchał terkotu budzika znadzieją, że tendźwięk jestczęścią nowego snu,że dalej śpiito dzwonienierozlegasiętylko w jego mózgu. W końcu otworzył oczy. Do zwojów mózguwciąż lepiłomu się jędrne ciało nieznanejkobiety i zapach morza, jakimprzesiąkła Lauren. Wtedy zrozumiał, że to już nie sen, niefilm, nie smutna jak diablipiosenka. To była realna pościeli sypialnia, i realne łóżko. Naparapecie okna stałapusta puszkapopiwie, w oczy świeciło mujaskrawe słońce i rzeczywisty budzik terkotał, stojąc na rzeczywistym stolikuprzy łóżku. Z kranu kapała woda; wciążzapominałgo zreperować. Ta sceneria wokół niego to byłojego prawdziwe życie. Wyłączył budzik, lecz narazie nie wstawał z łóżka. Niepodnosił głowy, bowolał się nie dowiadywać, że ma kaca. Jeśli go ma,pierwszy dzieńwpracy poprzymusowymurlopie będziesię wlókłwnieskończoność i jakby tegobyłomało, będzie musiał przełknąćmasę gówna, tony głupich żarcików i docinków na swój temat. 101.Leżał i słuchał dobiegających z ulicy dźwięków,hałasuz mieszkania za ścianą, którego lokatorzy, parka kokainistów,słuchali telewizora na cały regulator, począwszy od nocnegotalk-shaw LettermanapoUlicę Sezamkową, słuchał szumusufitowego wentylatora,szmerukuchenki mikrofalowej, popiskiwania detektorów dymu i basowego buczenia lodówki. Z koleinakomendzie piszczałykomputery, świergoliły telefonykomórkowe,ćwierkały laptopy; wieczne piski dochodziły z kuchni, z salonu, ciągłeciurlikaniedolatywałoz ulicyw dole, rozbrzmiewał tymi dźwiękami komisariat policjii bloki mieszkalnena Faneuil Heights w osiedlu East Bucky. Wdzisiejszych czasach wszystko dokoła piszczało. Wszystko pędziło, wszystko było płynne, skonstruowane doruchu. Wszyscywtym świecie żyli, razemz nimpędzili, roślirazem z nim. Kiedy to się,kurwa mać, zaczęło? Tak naprawdę tylkoto jedno chciałwiedzieć. Kiedy taprędkość takcholernie wzrosła, kiedywszystko pokazało muplecy? Zamknął oczy. Kiedy odeszła Lauren. Wtedy. Brendan Harris wpatrywał się w telefonibłagałaparat,bywreszciezadzwonił. Spojrzał na zegarek. Dwie godzinyspóźnienia. Nie był szczególnie zdziwiony,bo czas i Katienigdy nie byli na zażyłej stopie,ale żeby właśnie dzisiaj? Marzył już tylko o tym, żeby ruszyć wdrogę. Gdziesię podziewała, skoro nie zastał jej w pracy? Zaplanowali, że zadzwoni do niego ze sklepu, weźmieudział wpierwszej komunii przyrodniej siostry, a potem się spotkają. Tymczasemnieprzyszła do pracy. I nie zatelefonowała. Onniemógł do niej zadzwonić. To była jedna z najciemniejszych stron ich znajomości od czasu pierwszej wspólnejnocy. Katie przebywała na ogół w jednym z trzechmiejsc:w początkowymokresie związku z Brendanem w mieszkaniu102Bobby'ego 0'Donnella,w domuprzy BuckinghamAvenue,w którymmieszkała oddziecka z ojcem, macochą i dwiemaprzyrodnimi siostrami,albo teżw mieszkaniupiętro wyżejw tym samymdomu, gdzie przebywali jej zwariowaniwujkowie, zktórych szczególnie dwaj,Nick iVal, słynęliz porywczości. Wreszciebył jej ojciec, Jimmy Marcus, którypałał do Brendana zapiekłąniechęcią bez żadnego sensownego powodu, w każdym razie ani Brendan,ani Katie nie byliwstanie takiego powodu wynaleźć. Katie nie miałajednakżadnych złudzeń,ojciec w ostatnich latach uczynił z tegoswój główny warunek. Trzymaj się z daleka od Han-isów,powiedział. Jeśli sprowadzisz miktóregoś do mojego domu,to cię wydziedziczę. WedługKatie jej ojciec był naogół całkiem rozsądnymfacetem, tymczasem pewnej nocywyznałaBrendanowi zełzami w oczach:- Dostaje świra, gdy otobie mowa. Kompletnegoświra. Któregoś wieczoru się upiłi zaczął mówićomojej mamie,jak tomnie kochała iw ogóle, a potem powiedział. powiedział: "Katie, ci Harrisowie to skończonemęty". Męty. Dźwięk tegosłowa utknął w piersi Brendana niczymflegma wpłucach. - "Trzymaj się odnich zdaleka. To jedynarzecz, jakiejodciebie żądam, Katie. Słyszysz? ".- Więc jak będzie? - zapytałBrendan. -Zerwiesz zemną? Przekręciła się w jego ramionach i uśmiechnęła smutno. - To ty tego nie wiesz? Prawdę mówiąc, Brendan nie miał pojęcia. Katiebyła dlaniego wszystkim. Boginią. A on był tylko, nocóż, Brendanem Harrisem. -Niewiem. -Jesteś dobry. - Naprawdę? Kiwnęła głową. - Widuję cię czasem naulicy z Rayem, z twoją mamą103. albo zkimśznajomym i wydajesz mi sięzawszetaki dobry,Brendan. - Wielu ludzi jest dobrych. Pokręciła głową. - Są tylko uprzejmi, a to nie to samo. Brendan zastanowił sięnadjej słowami i musiałprzyznać,że w swoim życiu niespotkałnikogo, kto by go nie lubił-nie tylew kategoriach konkursu popularności, ile w sensieistotnym. W takimmianowicie:"Ten mały Harrisówtonaprawdę dobry dzieciak". Nigdy nie miał wrogów,znikimsięnie bił od czasów podstawówki i nie przypominał sobie przypadku,by ktośzwracał siędo niego opryskliwie. Możewłaśnie dlatego, że był dobry. Możliwe też, że Katie miałarację, ito byłorzadkie. A może po prostu nie należał do ludzi, którzy w innych budząagresję. Niestety,ojciec Katie był wyjątkiem. Brendan nie umiałsobie poradzić z tą zagadką,lecz trudno było przeczyć faktom:od Jimmy'ego Marcusa wręcz biłanienawiść. Zaledwiepółgodziny temu Brendanodczuł ją ponowniew narożnym sklepie Jimmy'ego - tę milczącą, jakbyw spiralę zwiniętą złość, którą starszy mężczyzna emanował niczym. wirusem zakaźnej choroby. Brendanaż się kurczył, czując tęniechęć,i dlatego się jąkał. Przez całą drogę powrotną dodomu wstydziłsię spojrzećna Raya z powodu nienawiści,jaką budziłw Jimmym- czuł się brudny, czułwe włosachgnidy, czuł, że ma brudne zęby. Fakt,że tanienawiść niemiała żadnego sensownego wytłumaczenia - Brendan niczłego nie zrobił panu Marcusowi, właściwie ledwogoznał -nie czynił jejwcale łatwiejszą do zniesienia. Brendanpatrzyłna Jimmy'ego Marcusa iwidział człowieka, który nie zatrzymałby sięnawet po to, by na niego nasikać, gdyby akurat stałw ogniu. Brendan nie mógłzatelefonować do Katie pod żadenz trzech numerów, ponieważ bałsię, żemają zainstalowanąfunkcję identyfikacjinumeru albo że ktośoddzwoniłby podjego numer, naciskając gwiazdkę i sześćdziesiąt dziewięć, by104sprawdzić, co tenznienawidzonyBrendanHarris chceod ichKatiei po co do niej wydzwania. Setki razy chciał już do niejdzwonić,ale na samą myśl, że telefonmógłbyodebrać panMarcus,Bobby 0'Donnell albo jeden z tych psychopatów,braciSavage, słuchawka wypadałamu ze spotniałej dłoni. Sam już niewiedział, kogosię bardziej bać. PanMarcusbył zwyczajnym porządnym obywatelem, właścicielem sklepu na rogu, do którego Brendan chodził przez pół swegożycia, ale było w nim coś - nie tylko jawna nienawiść do Brendana- co zbijało człowieka z tropu, jakaś dzikość natury,która sprawiała, że człowiek mimowolnie ściszał głos, kiedydo niego mówił, i starałsię nie patrzeć mu prosto w oczy. Bobby 0'Donnell należałdo tych niebieskich ptaków, którzy żyją niewiadomo zczego, z czegokolwiek jednak żył,człowiek przechodziłna jegowidok nadrugąstronęulicy;cosię zaś tyczy braci Savage, stanowili oni odrębny system planetarny, odległy olata świetlne od tego wszystkiego,co większość ludzi uważa za normalne,społecznieakceptowane zachowanie. Najbardziej pokręceni,zwariowani, popaprani,jebnięci skurwiele, jakich kiedykolwiekwydała dzielnicaFlats, bracia Savage mieli sokoli wzrok ibyli takcholernienerwowi,że można by wypełnić zeszyt grubości Starego Testamentu rzeczami,które ich wpieniały. Ich ojciec,też poswojemu chory naumyśle, wraz z ich chudą, świętą matką,produkował braci jednego po drugim w odstępach jedenastomiesięcznych, jakby stali oboje na nocnej zmianieprzy taśmie w fabryce amunicji. Bracia rośli wścisku, wyliniali i źli,w sypialni wielkościjapońskiego tranzystorkaw domuoboktorów kolejki naestakadzie, które biegły nad dzielnicą Flats,gaszącsłoneczny blask, dopóki ich niezdemontowano, kiedyBrendan byłjeszcze dzieckiem. Podłoga mieszkania opadałastromo ku wschodowi, apociągi huczały za oknem pokojubraci przez dwadzieścia godzin w ciągu doby przez siedemdni tygodnia, wprawiając cały zasyfiony dwupiętrowydomw tak potężny dygot, że bracia najczęściej spadaliz łóżkai budzili się rano na podłodze, zwaleni na kupę jeden na dru105. gim, po czym witali budzący się dzień z takązłością, jakszczury na nabrzeżu i okładali się pięściami, aż dudniło, botylko tak mogli rozdzielić stertę swoich ciał. Kiedy byli dziećmi,świat zewnętrzny ichnie rozróżniał. Byli po prostu Savage'ami, miotem, sforą, zbiorem kończyn,pach, kolan i skołtunionych czupryn, a to wszystko zdawałosię poruszać w chmurze kurzuniczym diabeł tasmański. Nawidokzbliżającej się chmury ustępowałeśjej czymprędzejz drogi, mając nadzieję, że znajdziesobie kogo innego doskotłowania,nim dotrzedo ciebie, bądź po prostu przetoczysię obok, zatracona wwewnętrznychobsesjach swych ponurych psychoz. Zanim Brendan zacząłpotajemnie spotykać sięzKatie, niemiał pewności, ilu ich właściwiebyło, choć przecieżwychował się w Flats. Katiemu to jednak wyjaśniła:Nick był najstarszy. Zniknąłz okolicy przed sześciomalaty, bo odsiadywał wyrokminimum dziesięciulat w Walpole. Następnyi, zdaniem Katie, najsympatyczniejszy, był Val. Potem szliChuck, Kevin, Al (zwykle mylony z Yalem), Gerard, którydopiero niedawnoopuścił Walpole, i w końcu Scott, maminsynek, ulubieniec mamusi, dopókiżyła, jedyny z braci, któryukończył college i jedyny, którynie mieszkał w rodzinnymdomu na parterze i na drugim piętrze, którymi bracia zawładnęli,skutecznie wypłoszywszy do innegostanu poprzednichlokatorów. - Wiem, że mają zszarganą opinię -powiedziała Brendanowi Katie - ale to naprawdę sympatyczni chłopcy. Możez wyjątkiemScotta. Jego faktycznietrudno polubić. Scott. Ten "normalny". Brendan ponownie spojrzał na zegarek, a potemna zegarprzy łóżku i natelefon. Przyjrzał się łóżku, na którym zasnąłprzedwczorajszejnocy, mając przed oczami kark swojej kochanki i liczącnanim delikatne blond włoski. Rękę przełożył przezjejbiodro,tak że dłoń spoczywała naciepłym wzgórkułonowym,a za106pachjej włosów,perfum idelikatna woń potu wypełniałyjego nozdrza. Ponowniespojrzałna telefon. Dzwoń, do cholery. No dzwoń! Jejsamochód znalazło jakichś dwóchdzieciaków. Zadzwonilipod numeralarmowy911. Ten, który trzymał słuchawkę, mówił bardzo szybko, aż dostał sapki, okropnieprzejęty. Terkotał niczym karabin maszynowy. - Bo znaleźlim ten samochód, kurka,i jest w nim krewi, tego,drzwi są otwarte, kurka i. Telefonista z biura telefonów alarmowych przerwał mu pytaniem:- Gdzie go znaleźliście? -We Flats. Koło Pen Park. Znaleźlim go z kolegą. - Przy jakiejulicy? -Sydney Street - rzucił chłopak do słuchawki. - Jestwnim krew,kurka, drzwisą otwarte i. -Jak się nazywasz, synku? -Chcewiedzieć, jaksię nazywa -zwrócił się chłopiecdoswego kolegi. - Nazwał mnie"synkiem". -Synku? - powtórzył telefonista. -Ciebie pytałem o nazwisko. Jak ty się nazywasz? - Spadamy stąd, kolego - odpowiedziałdzieciak. -Cześć. Trzasnęłaodwieszana słuchawka. Telefonista odczytałz ekranu komputera, że telefonowano zautomatu ulicznegona roguKilmer i Nauset w East Bucky Flats,jakieś trzyczwartekilometra od wejściaz Sydney Street doPenitentiaryPark. Przekazał tę wiadomość do dyspozytora, a dyspozytorwysłałradiowózna Sydney Street. Potem zadzwonił do niego jeden z policjantów z patrolui poprosił oprzysłaniepomocy, możeparu techników kryminalistyki i. hm..kilku detektywów z wydziału zabójstw. Nawszelkiwypadek. - Znaleźliście ciało. Trzydziesty Trzeci? Odbiór. - Jak dotądnie. 107.-Czemu więc prosisz o kogośod zabójstw, jeśli nie macieciała? Odbiór. - Wnioskuję zwyglądu wozu,żeprędzej czy późniejznajdziemyjegdzieś wokolicy. Sean zacząłswój pierwszy dzień w pracy odzaparkowania samochodu na Crescent, po czym obszedłniebieski krzyżak barieryna przecięciu tej ulicy z Sydney. Krzyżaki byłyostemplowane naklejkami wydziału policjibostońskiej, bojej funkcjonariusze pierwsi zjawili się namiejscu,aleSeanprzypuszczał napodstawie tego, czego się po drodze dowiedział z nasłuchu, że ta sprawa przypadnie jednak wydziałowizabójstw policjistanowej, a więcjego jednostce. Samochód,o ile dobrze zrozumiał, znaleziono naSydneyStreet, czylina terenie należącym do jurysdykcji miasta, leczślady krwi prowadziły doPenitentiaryPark, stanowiącegoczęść terenów zielonych podległychsądownictwu stanowemu. Poszedł wdół Crescentwzdłuż skraju parku i pierwsząrzeczą, jakązauważył, była zaparkowana w połowieprzecznicy furgonetka techników kryminalistyki. Podszedłszy bliżej, zobaczył sierżanta ze swojego oddziału, Whiteya Powersa. Stał niecały metr od samochodu, którego drzwi odstrony kierowcy były uchylone. Souza i Connolly,którzy zaledwie w ubiegłym tygodniu awansowalidowydziału zabójstw, z kubkami kawy w rękach przeszukiwalizarośla przed wejściem do parku. Dwa wozy patrolowe i furgonetka techników kryminalistyki były zaparkowaneprzy żwirowej zatoczce. Technicyz furgonetkistali obok samochoduirzucali niechętne spojrzenia na Souzę i Connolly'ego, bo cizadeptywali ewentualne ślady, a nadomiar złegorzucili naziemię pokrywki styropianowych kubków. - Witaj, gagatku. -Whitey Powers uniósł zezdziwieniabrwi. - Już dociebiedzwoniono? -Tak - odparł Sean - ale ja nie mam partnera, sierżancie. Adolphma zwolnienie. WhiteyPowers pokiwał głową. 108- Ciebie rozbolałpaluszek, aten pieprzony szkop poszedłnazwolnienie. - ObjąłramieniemSeana. -Popracujesz terazze mną, synku. Przedłużenieokresu próbnego. " Tak to miało wyglądać, Whitey będzie miałoko naSeana,dopóki góra nie zdecyduje,czy dorasta ondowysokich standardów wydziału, czy nie. -A zapowiadał się spokojny weekend - rzekł Whitey, obracając Seanaza ramiona w stronę samochodu zotwartymidrzwiami. -Wiesz, jak przebiegła ostatnia nocwnaszymhrabstwie, Sean? Spokojnie jak w domu starców. Mieliśmynapadz użyciem noża w ParkerHill, drugi w Bromley Heath,pozatym jakiś szczyl z college'u oberwał butelką popiwiew Allston. Żaden z tych wypadków nie okazał się śmiertelnyi wszystkie zdarzyły sięna terenie jurysdykcji miasta. Wiesz,co zrobił ten gamońz Parker Hill? Przyszedł o własnychsiłachna ostry dyżur w szpitalu z nożem rzeźnickim tkwiącym wobojczyku i zapytał siostrę dyżurną, gdzie tu mają automatzcolą. - I powiedziała mu? -zainteresował się Sean. Whitey błysnąłuśmiechem. Był jednym z największychbystrzachów w stanowym wydziale zabójstw, toteż śmiał sięczęsto. Wezwanie musiał odebrać w domu, bo miał na sobiespodnie od dresu ihokejową bluzę syna, na głowie czapeczkębaseballowądaszkiem do tyłu, na gołych stopachtęczoweklapki, a złota odznaka dyndała zawieszona na nylonowymsznurku na piersiach. - Podobami się ta bluza- powiedział Sean iWhitey obdarzył go ponownie ospałym uśmiechem. Tymczasem z parkuwyfrunął jakiś ptak i zatoczył nad nimi koło, wydającprzerywany ćwir, tak przenikliwy, aż Seana przebiegły ciarki. - Wiesz, corobiłem godzinę temu, kolego? Leżałemnakanapie. - Oglądał pan kreskówki? -Zapasy. - Whiteywskazał na zaroślai ciemniejący zanimi park. -Przypuszczam, że gdzieś tam ją znajdziemy. Dopiero zaczęliśmyszukać,pojmujesz, a Friel twierdzi, że109. dopóki nie znajdziemy ciała, mówimyo delikwentce jakoo osobie zaginionej. Ptaszek ponownie zatoczył krągnad ich głowami, tymrazem niżej, i krzyknął tak ostro, że Sean poczuł łaskotanie ażw pniu mózgu. -Ale sprawa jestnasza, prawda? Whitey przytaknął. - Chyba że ofiara wybiegła potem zparku i znajdziemyzwłoki gdzieś na tychulicach. Sean spojrzałw górę. Ptaszek miał dużą głowę i krótkienóżki,stulone pod białym brzuszkiemz szarympaskiempośrodku. Nie znał tego gatunku, ale ostatecznie niezbytczęstobywałna łonie przyrody. - Coto zaptak? -Zimorodek obrożny - odparłWhitey. - Zalewa pan. Sierżantpodniósł rękę jak do przysięgi. - Przysięgam na Boga,kolego. -Naoglądał się pan jako dziecko programów Z przyrodąna ty"! Ptak ponownie wydał ostry, przeszywający ćwir. Seanmiałochotę go zastrzelić. - Chcesz obejrzećten wóz? -zapytałWhitey. - Powiedział pan "ją"- przypomniał Sean,kiedy pochylając się,przeszli pod żółtą taśmą i ruszyli w stronę samochodu. -Chłopcy z kryminalistyki znaleźliw schowku na rękawiczki numer wozu. Właścicielką była niejakaK-atherineMarcus. - O jasna cholera! -mruknął Sean. - Znałeśją? -Może być córką kogoś, kogo znam. - Bliski znajomy? Sean pokręcił głową. - Nie, kolegaz dzieciństwa. Nie utrzymujemy bliższychkontaktów. 110- Na pewno? - Whitey chciałsię upewnić, czy Sean niewolałby od ręki wypisaćsię z tej sprawy. -Na pewno. Doszli do samochodui Whiteywskazał na otwarte drzwiod strony kierowcyakurat w chwili,gdy technik kryminalistyki, kobieta, odstąpiła odwozu i przeciągnęła się, przeginając sięw tył zesplecionymi, wyciągniętymi do nieba rękami. - Tylko niczego tu nie dotykajcie,chłopcy. Czyja to sprawa? - Chyba nasza. Park podlega jurysdykcji stanowej. - Alesamochódstoi na terenie miasta. Whitey wskazał gąszcz zarośli. - Te krople krwi padły na ziemię stanową. -Boja wiem. - mruknęła panitechnikiwestchnęła. -Zastępca prokuratora okręgowego jest już w drodze -powiedział Whitey. - On to ustali. Do tegoczasu sprawa należy do kompetencjistanu. Sean zerknąłna zarośla na obrzeżu parku i pomyślał, że jeśli znajdą ciało, tochyba właśnie tam. - Codotąd mamy? Policjantka ziewnęła. - Drzwi były uchylone,kiedy znaleźliśmywóz. Kluczykiw stacyjce, zapalone światła drogowe. Akumulator siadł jakieś dziesięć sekund po naszym przybyciu,jak na zawołanie. Sean dostrzegł plamę krwi nad głośnikiemw drzwiachkierowcy. Trochę krwi ściekłoizakrzepłow czarną skorupę nasamym głośniku. Przykucnął,zajrzał głębiej i zobaczyłnastępnączarną plamę na kierownicy. Trzecia, dłuższa iszerszaod dwóch pozostałych,zaschłana krawędzi otworu po kuli,widniejącym w winylowym oparciu fotela kierowcy na wysokościramion. Sean odwrócił się. Patrzył terazwzdłużskrzydładrzwi w stronę zarośli po lewej stronie auta. Następnie skręcił głowę, by przyjrzeć sięzewnętrznejpowierzchnidrzwi od strony kierowcy; dostrzegł na niej świeże wgniecenie. Podniósł wzrok naWhiteya. Ten pokiwał głową. 111.- Sprawca stał prawdopodobnie tużobok auta. Ta dziewczyna, Katherine Marcus lubktokolwiek to był, walnęła godrzwiami. Drań jej oddał. Uderzył ją w. czy ja wiem? w ramię, może w biceps? Dziewczynie udało się uciec. -Wskazał świeżo stratowane chaszcze. - Biegnąw stronę parku przez te krzaki. Rana dziewczyny nie jest chyba zbyt poważna, znaleźliśmy tylkokilka kropel krwi. - Sąjuż jakieś jednostkiw głębi parku? -zapytał Sean. - Na raziedwie. '.Policjantka z wydziałukryminalnego zapytała z ironiąw głosie:-Mają choć trochęwięcej oleju w głowieod tych dwóch? Sean i Whiteypodbiegliwzrokiemza jejspojrzeniemi zobaczyli, jak Connolly,któremu wypadł kubek z kawą, stoi teraz nad nim i miażdżygo stopą. - - Oni są nowi - wyjaśnił Whitey. -Niech im pani okażetrochęwyrozumiałości. - Muszę zdjąć więcej śladów, chłopcy. Sean cofnął się, żeby ją przepuścić. - Znalazła pani jakieś dokumenty poza numerem wozu? -Owszem. Portfel pod siedzeniem, z prawemjazdywystawionym na nazwisko Katherine Marcus. Za fotelem pasażera plecaczek. Billy sprawdza właśnie jego zawartość. Sean spojrzał ponad maską nafunkcjonariusza, któregowskazałaruchem głowy. Klęczał przedsamochodem, a przednim leżał mały granatowy plecak. - Ile miała lat, wnioskując z prawajazdy? -Dziewiętnaście,sierżancie. - Dziewiętnaście - powtórzył Whiteyi zwrócił siędoSeana. -I ty znasz jej ojca? Cholerny świat! Czeka gościapotworna wiadomość. Biedny kutas pewnie o niczym jeszczenie wie. Sean odwróciłgłowę. Obserwował samotnego ptaka, któryz głośnym wrzaskiem leciał zpowrotem w stronę kanału. Przez warstwę chmurprzedarłsię jaskrawy promień słońca. Sean miał wrażenie, że krzyk zimorodka wkręca musię przez112kanał słuchowy prosto do mózgu i namgnienie przypomniałsobiewyraztej strasznej samotności, jakidojrzał na twarzyjedenastoletniego Jimmy'ego Marcusa tamtego dnia, gdyomal nie buchnęli czyjegoś wozu. Ten wyrazuderzył goi teraz, gdy stał przedgęstwiną zarośli na skrajuparku Penitentiary, jakby ćwierć wieku, które minęło od tamtego dnia,przeleciało jak duma reklamaw telewizji. Poczuł tęudręczoną, pełną złości, błagalną samotność, jakazaległa w duszyJimmy'ego Marcusa niczym miazga w pniu ginącegodrzewa. By otrząsnąć się z tego wspomnienia, pomyślał o Lauren,Lauren o długich włosach barwy piasku, któratego rananawiedziła go we śnie cała pachnąca morzem. Myślał o Laurenizapragnął wczołgaćsię na powrótdo tunelu tamtego snu,skryć się w nim i zaszyć. 7We krwiNadine Marcus, młodsza córka Jimmy'ego i Annabeth,przyjęła sakramentpierwszej komunii świętejw niedzielneprzedpołudnie w kościele Świętej Cecylii wEast BuckyFlats. Ze złożonymi dłońmi, sklejonymi ze sobąmocno odpodstawy aż po czubkipalców, w białymwelonie i białej sukience, w której wyglądałajak małoletnia panna młodalubaniołek, kroczyła główną nawą wprocesji czterdzieściorgainnych dzieci, gładko i posuwiście, podczas gdy oneszły, potykając się. W każdym razie tak się wydawałoJimmy'emu, i chociażsam chętnie by przyznał,żebył stronniczywobec własnychdzieci,nie ulegało dlań wątpliwości, iż się nie mylił. Wobecnych czasach dzieci na ogół mówiły -lub wręcz darły się-kiedy tylko im przyszła ochota, były uparte i krnąbrnewobecrodziców, prezentowałynajdzikszezachcianki, nie okazywały szacunku starszym imiały z lekka oczadziałe i z lekka pijane oczy narkomanów,którzyspędzają za dużo czasu przedekranem telewizora czy komputera. Współczesne dzieciprzypominały Jimmy'emukulki w bilardzie elektrycznym -razospałe, toznów rozbijające wszystko przedsobą, uderzające w dzwonki i pędzące na boki zygzakiem. Gdy o cośprosiły, na ogół to zaraz dostawały. Jeślinie, prosiłygłośnieji natarczywiej. Kiedy i tym razem spotykały się z lękliwą od114mową, zaczynały wrzeszczeć. Wtedyich rodzice - zdaniemJimmy'ego przeważnie mięczaki - zwykle ustępowali. Jimmy i Annabethubóstwiali swoje dziewczęta. Bardzosię starali, żeby czuły się szczęśliwe, radosne ikochane. Jednak między poświęceniem i oddaniem a znoszeniem humorów rozkapryszonych pannie przebiegała wyraźnagranicai Jimmy zadbał o to, by jego córkidokładnie znały jej linię. Nie takjak cidwaj chłopcy. Szli w procesji obok rzęduławek, w którym siedziałJimmy. Popychali jedendrugiego,śmiali sięgłośno,ignorując uciszające psyknięcia sióstr zakonnych, popisywalisię przedzgromadzeniemwiernych,a niektórzy spośródnich odpowiadali na ich błazeństwa śmiechemaprobaty. Chryste Jezu! Za czasów dzieciństwa Jimmy'ego rodzice takich szczeniaków wstaliby z ławek, chwycili ich zakudły, sprali im tyłki i rzucili szeptem do ucha, zanim na powrót postawiliby ich na ziemi, żew domu dostaną dokładkę. Jimmy, który szczerzenienawidził swojego starego, miałświadomość, że dawne metody przekraczały miarę, aleprzecież,dociężkiejcholery,musiał istnieć jakiś złoty środek,w którywiększość ludzi najwyraźniej nie utrafiała. Stan pośredni, w którym dzieciakwiedział, że rodzice go kochają,ale że to oni rządzą, że istnieją pewne reguły i zasady, iż"nie" naprawdę znaczy "nie", a to, że jesteśmały i śliczny,nie znaczy, że wszystkoci wolno. Bywaoczywiście, że przestrzegasz zasad zdrowego rozsądku i trzymaszsięzłotegośrodka, wychowasz dobregodzieciaka,a on mimo to przyczyni cizgryzot. Na przykładjak dzisiaj Katie. Nie tylko nie pojawiłasię w sklepie, ale nadomiar złego zapowiadało się, że zlekceważy pierwszą komunię świętą młodszej przyrodniej siostry. Co ona sobie,u diabła ciężkiego, wyobraża? Najprawdopodobniej nic, i wtym właśnie problem. Jimmy obrócił się,by przyjrzećsię Nadine, która zbliżałasię do niego głównąnawą. Widokcórki natchnąłgo takądumą, że jego złość na Katie (połączona zlekkim, lecz uporczywym niepokojem)na chwilę osłabła, choć wiedział, iż za115. raz wróci. Pierwsza komunia byławielkim wydarzeniemw życiu katolickiego dziecka - stroiło się je, podziwiało,zachwycało się nim, a po uroczystościprowadziło do pizzeriiChuck E. Cheese. Jimmy był zdania, że podobnewydarzenia w życiu dzieci należyobchodzić jak najuroczyściej, byprzyczyniać im radości i szczęścia. Właśnie dlatego tak goirytowała nieobecność Katie. W porządku, miała dziewiętnaście lat, więc świat jej młodszej siostrynajpewniej nie mógłsię równać ze światem różnych przystojniaków, ciuchówi wkradaniem się do barów z prawem wyszynku. Jimmy towszystko rozumiał, dlatego naogół zostawiał Katie swobodę,jednak opuszczaniepewnychuroczystości rodzinnych, szczególnie gdy tak się starał, by Katie mogła sięnimi w pełni cieszyć, kiedysama była mała, należało uznaćzawredne. Poczuł, jak wzbiera w nim gniew, iwiedział, że jak tylkozobaczy starszą córkę, będą musieliodbyć jeden ze swoich"dialożków", jakje nazywałaAnnabeth, do których w ostatnich latachdochodziło, niestety, coraz częściej. Trudno. Do diabła ztym. OtowłaśnieNadine przechodziła niemal tuż obok rzęduJimmy'ego. Annabeth wymogłana córce obietnicę, żeprzechodząc, nie spojrzyna ojca,bo mogłaby zepsuć podniosłynastrójsakramentu jakimś dziewczęcym śmieszkiem, mimoto Nadinezerknęła w jego stronę - co prawda przelotnie,byle dać mu odczuć,że aby ojcu okazać miłość, ryzykujegniew matki. Nie spojrzała natomiast wcale na dziadka Theoi swoich sześciu wujków, którzy tłoczyli się na ławce za plecami Jimmy'ego, iJimmy docenił jej powściągliwość; otarłasię olinię zakazu, lecz jej nieprzekroczyła. Źrenica jej lewego oka zboczyła na mgnienie dokącika,Jimmy dostrzegł tenruchprzez zasłonęwelonu i dałcórce nieznaczny znak trzema palcami na wysokości sprzączki paska,wymawiając jednocześnieniemo entuzjastyczne"Cześć". Sieć restauracji, któreurządzająprzyjęcia urodzinowe dla dzieci itp. (przyp. thim. ).116Odpowiedziałmu uśmiech Nadine bielszy niż jej welon,sukienka ibucikii Jimmy poczuł, jak ten uśmiech dosięgajego serca, oczu i kolan. Kobiety jego życia - Annabeth, Katie,Nadine ijej siostra Sara - potrafiły wułamku sekundyzupełnie go rozbroić, jednym uśmiechem lub spojrzeniempodciąćmu kolana,pozbawiając go zupełnie sił. Nadine spuściła wzroki przybrała skupioną minkę,pragnąc pokryć uśmiech, mimo to Annabeth go dostrzegła i dałamężowi nieznaczną sójkę w bok, wbijając mu łokieć międzyżebra a biodro z lewej strony. Odwrócił się iczerwieniejąc natwarzy, zapytał:- O co chodzi? Spiorunowałago spojrzeniem,które mówiło, że jużonaz nim porozmawia, gdywrócądo domu. Następnie popatrzyła prosto przed siebie, mocnozacisnąwszy wargi, którychkąciki lekko drżały. Jimmy wiedział, że wystarczyłoby zapytać "Masz jakiś problem? " tonem niewinnegochłopca i Annabeth wbrew sobie parsknęłaby śmiechem. Kościoły bowiem mają w sobie coś takiego, co skłania człowieka do chichotu, pewna zaśumiejętność należała od młodości dogłównych atutów Jimmy'ego: potrafił w każdych okolicznościachrozśmieszyć kobietę. Przez następną chwilęjednak nie patrzył nażonę, słuchałmszy, apotem obserwował obrzęd sakramentu, gdy każdedziecko pokolei przyjmowało po raz pierwszy w życiu hostię. Zwinął książeczkę z programem uroczystości; powilgotniaławjego dłoni, gdy zaczął się uderzać nią w udo, patrząc,jak Nadinepodnosi hostię i kładzie ją najęzyku, a potem zespuszczoną głową odmawia modlitwę. Annabeth przytuliłasię do niego i szepnęła mu do ucha:- Nasza mała kruszynka. Mój Boże, to nasza mała kruszynka, Jimmy. Jimmy objął iprzytulił żonę. Zapragnął zatrzymać tęchwilę, unieruchomićjakna fotografii i po prostutkwić wniejw zawieszeniu,aż byłoby się gotowym ją opuścić, niezależnie odtego, jak długomiałoby to trwać, ile godzinczy na117. wet dni. Odwrócił się i pocałował Annabeth w policzek,a ona jeszczemocniej się do niego przytuliła, po czym spojrzenia obojgapobiegły ku córce, ich pięknemu aniołkowi, ichmałej kruszynce. Na trawniku naskraju parku, tyłemdokanału Pen,stałmężczyzna z mieczemsamuraja w ręku. Jedną nogęuniósłnad ziemię i w powolnym piruecie obracał się na drugiej,wznoszącprzed sobąmiecz. Sean,Whitey, Souza i Connollyzbliżali się do niego powoli, wymieniając pytające spojrzenia. Co za cholera? Facetkontynuował swój powolny obrót,nie zwracając uwagi naczterech mężczyzn, którzy zbliżalisię doniego tyralierą. Wzniósł miecz nad głowę, po czymzaczął go wolniutko opuszczać na wysokość klatki piersiowej. Podeszli na odległość jakichś siedmiu metrów, gdymężczyzna nagleobrócił się o sto osiemdziesiątstopni,tyłem do nich. Sean zauważył, że Connolly sięga nerwowodo prawego biodra,odpina sprzączkę kaburyi kładzie dłońna kolbie glocka. Nie czekając, aż sprawy przybiorągorszy obrót, ktośzostanie postrzelony albo facetdokona harakiri, Sean odchrząk. nąłi powiedział głośno:- Przepraszam pana. Proszę pana? Przepraszam panabardzo, ale. Głowa mężczyzny przechyliła się nieznacznie, więc chyba usłyszał skierowane do siebie słowa, kontynuowałjednakpowolny piruet, zwracając się stopniowo na powrót wichstronę. - Proszę, żeby położył pan miecz na ziemi. Facet postawiłuniesioną stopę natrawie i stanął do nichfrontem. Oczyzrobiły mu się okrągłe, gdy je przenosił zjednego na drugiego i liczyłpistolety,po czymwyciągnął przedsiebie swoją białąbroń, jakbynią ich wskazując, a może z zamiarem oddania, Sean nieumiał rozszyfrować jego zamiarów. - Ogłuchłeśpan? -warknął ze złością Connolly. -Na ziemię,kurwa! 118Sean uciszyłkolegę syknięciem izastygł nieruchomowmiejscu, kilkametrów od nieznajomego. Myślał o krwawym śladzie, jakiodkryli obok ścieżkijoggingowejjakieśpięćdziesiąt parę metrów stąd. Wszyscy czterej dobrze wiedzieli, co te plamy znaczą, a potempodnieśli oczy i ujrzelinagle przed sobą tego Bruce'a Lee, obracającego mieczemdługości małegosamolotu. Tyle żeoryginalny Bruce Lee byłAzjatą, ten zaś był niechybnie białym mężczyzną lat okołodwudziestu pięciu,o czarnych kręconych włosach, gładkowygolonych policzkach, ubranymw biały podkoszulekwpuszczony w szaredresowe spodnie. Stałteraz jak wrośniętyw ziemię, lecz Seanbył pewien, żeto strach przykuł go do miejsca z wyciągniętym w ich stronęmieczem. Umysł popadł w stan odrętwienia i stracił władzęnad ciałem. - Proszę pana-powiedział Sean tonem specjalnie ostrym,żeby młody człowiekspojrzał wprost na niego. -Proszę,byzechciał panpołożyćmiecz na ziemi. Niech panpo prosturozewrze palce iupuści go. - Kimwy jesteście,u licha? -Funkcjonariuszami policji. - Whitey Powers pokazałz daleka odznakę. -Widzi pan? Proszęnam zaufać i odrzucićten miecz. - Ależ oczywiście-mruknął chłopak, po czymmiecz wypadł z jego dłoni i z wilgotnympacnięciemupadł w trawę. Sean poczuł, że Connolly poruszył siępo jego lewej stronie, zapewnegotów zaraz skoczyć na nieznajomego, więcwyciągnął rękę, żeby zatrzymać na sobie uwagę samuraja. - Jak ci na imię? -zapytał. - Słucham? Kent. - Się masz,Kent. Ja nazywamsię Devine, jestem policjantem stanowym. Chciałbym, żebyś odsunął sięna kilkakroków od tej broni. - Broni? -Tego miecza, Kent. Cofnij się łaskawie kilka kroków,dobra? Jak brzmi twoje nazwisko? 119.- Brewer - odparł młody człowiek i zacząłsię cofać, rozłożywszy ręcez podniesionymi wgeście poddania dłońmi,'jakbyw obawie, że czterejnapastnicy wyciągną za chwilęswoje glockii otworzą ogień. Sean uśmiechnął się iskinąłporozumiewawczo doWhiteya. - Słuchaj, Kent, cotytu właściwie przed chwilą robiłeś? Dla mnie to wyglądało na jakiś balet. - Wzruszyłramionami. -Taniec z mieczem czy. Kent przyglądał się, jakWhiteypochyla się i podnosiostrożnie miecz,ująwszyrękojeść przez chusteczkę. '- Kendo. -Co takiego? - Kendo - powtórzył zapytany. -Sztukawalki na miecze. Chodzę na treningi we wtorki i czwartki, a rano zwykle samćwiczę. Po prostućwiczyłem,towszystko. Connolly westchnął rozczarowany. Souza łypnął na niego z ukosa. - Nabijasz się ze mnie,co? -zapytałSean. Whitey wyciągnął w jego stronę miecz, żebygo sobieobejrzał. Mieczbył naoliwiony, atak czysty i lśniący,jakbydopiero co wyszedł spod prasy. - Patrz. -Whitey przeciągnął ostrze po otwartej dłoni. -Łyżki mamostrzejsze. - Nigdy nie był ostrzony -wyjaśnił Kent. Sean znowu poczuł w mózgu przeszywający świergot tamtego ptaka. - Słuchaj,Kent, od dawna tu ćwiczysz? Chłopak zerknąłna odległy oblisko sto metrów parking zaich plecami. - Od jakiegoś kwadransa. Góra. Ale o co tu właściwiechodzi? - Odzyskiwał pewność siebie, w jego głosie zabrzmiałnawet ton oburzenia. -Ćwiczenie kendo w parku niejest chyba zabronione, prawda,panie władzo? - Myślimy owprowadzeniu takiego zakazu- odparł Whitey. -Zechciejzwracać siędo mnie per"panie sierżancie",Kent. 120- Co robiłeś ubiegłej nocy i dziś wcześnie rano? - zapytałSean. Chłopaka znowu ogarnęło zdenerwowanie. Tak mocnowytężył pamięć, aż wstrzymał na chwilę oddech. Zamknąłoczy, po czym westchnął z ulgą. - No tak! Byłem na przyjęciu zprzyjaciółmi. Wróciłemdo domu z moją dziewczyną. Położyliśmy sięspać okołotrzeciej. Dziś rano wypiliśmyrazem kawę, potem przyszedłem tutaj. Seanuszczypnął się w koniuszeknosa ipokiwał głową. - Rekwirujemy ten miecz, Kent. Będziemy ci też wdzięczni, jeśli pofatygujesz się do koszar w towarzystwiejednegoznas i odpowiesz na parę pytań. - Do koszar? -Na posterunek policji stanowej -wyjaśnił Sean. - Taknazywamymiędzy sobą ten przybytek. -Dlaczego? -Słuchaj, a może poprostu byś się tam grzecznie udał, coKent? - No tak,oczywiście. Seanzerknął na Whiteya, któryzrobił znaczącą minę. Obajzdawalisobie sprawę, żeKent jest zbyt wystraszony, żebykłamać, wiedzieli też,że miecz wróci zlaboratorium czystyjakłza,alemusieli sprawdzić wszystkieślady isporządzićdrobiazgowy raport, aż ta papierkowa robota spiętrzy sięnaich biurkach wgórędaremnego śmiecia. - Dostanę niedługoczarnypas - pochwalił się Kent. Odwrócilisię i popatrzyli naniego ciekawie. - Co takiego? -W sobotę - powiedział Kent i twarz zajaśniała mu dumąpod kropelkamipotu. -Zabrałomito trzy latai właśnie dlatego chciałem dziś poćwiczyć, by się upewnić, żenie wyszedłem z formy. - Aha - mruknął Sean. -Słuchaj, bracie - powiedział Whitey, aKent uśmiechnął121. się do niego przyjaźnie - bez urazy, ale kogo to, kurwa, obchodzi? ZanimNadinei reszta dzieci opuściłykościółwyjściemod zakrystii, Jimmy poczuł, żezłość na Katie ustępuje miejsca niepokojowi. Katie częstopóźno wracała do domui włóczyła się z chłopakami, którychnie znał, nie zwykłajednaksprawiaćprzykrości przyrodnim siostrzyczkom. Onejąuwielbiały, a ona odpłacała im równie gorącąmiłością -zabierała je do kina, nałyżworolki, na lody. Ostatnio zagrzewała jedo udziałuw paradziew nadchodzącą niedzielę, itotak gorąco, jakby Buckingham Day było świętemo znaczeniupaństwowym, porównywalnym z dniemświętego Patryka czy Bożym Narodzeniem. W środę wieczorem wróciła dodomu wcześniej niż zwykle izabrała dziewczynki na górę,żebywybrały stroje,w jakie się ubiorą. Zrobiłaz tego małąrewię, siedziała na łóżku, aone wchodziły i wychodziłyz pokoju, układając nasobie sukienki,radząc się jej w sprawie uczesania, makijażu, sposobu poruszania się. Wspólnypokój obu młodszych sióstr zmienił się naturalnie w istnepobojowisko porozrzucanych wszędzieczęści garderoby, aleJimmynie robił z tego problemu - Katie pomagała siostromzaznaczyćkolejne wydarzenie w ich życiu, wykorzystującwtym celu sposoby zmienianianajdrobniejszych nawet zdarzeń w wydarzenia epokowe iwyjątkowe, sposoby,jakichon sam ją nauczył. Dlaczego więc nie przyszłana pierwszą komunięNadine? Może upiła się jakimś szpanerskim koktajlem? Możenaprawdępoznałafaceta o wyglądzie gwiazdora filmowegoiodpowiednich manierach na dobitkę? A może po prostu zapomniała. Jimmy wyszedł z ławki i ruszył nawą zAnnabeth iSarą. Annabeth trzymała go zarękę i wyczytywała jegonastrójz zaciśniętych ust inieobecnego spojrzenia. - Jestempewna, żenicjej niebędzie. Nie licząc kaca. Uśmiechnąłsię, kiwnął głową i uścisnął jej dłoń. Anna122beth, ze swojąniezwykłą umiejętnością czytania w jegomyślach, trafnym wyczuciem, kiedy uścisnąć mudłoń, czułościąi praktycznością, byładla niego wielkąpodporą, po prostui zwyczajnie. Byłażoną, matką, najlepszym przyjacielem,siostrą, kochanką i spowiednikiem. Bez niej,nie miał co dotegonajmniejszej wątpliwości, wylądowałby na powrótw pierdlu naDeer Island albo, co gorsza, w jednym z ciężkich więzień, takich jak Norfolk czyCedar Junction, gdziedostałby mocno wkość inabawiłsię szkorbutu. Kiedy spotkałAnnabethw rok po wyjściu zpaki, dwa lataprzed terminemzwolnienia warunkowego,jego stosunkiz Katie zaczęły się właśnie powoli układać. Dziewczynkazdawała sięprzyzwyczajaćdotego, że ojciec przebywa z niąprzez całyczas - zmęczony, ale przecież opiekuńczy - z kolei Jimmy przywykł do stanu ciągłegowyczerpania. Był zmęczony po dziesięciu godzinach pracyi krążeniapo mieście,żeby Katie skądś odebrać lub gdzieśją podrzucić - do matki,do szkoły, do ośrodkadziennejopieki. Byłzmęczony i solidnie wystraszony. Takie miał w tamtych dniach dwie stałew swoim życiu i po jakimś czasie przyjął za pewnik, żetakjuż zostanie. Będzie siębudził co rano zestrachem, będzieumierał zestrachu, że Katieprzekręci się we śnie tak nieszczęśliwie,iżsięudusi, aon w końcu straci pracę z powodurecesji, będzie się bał, że Katie spadnie z drabinek podczasprzerwy w szkole, że zapragnie czegoś, czego on nie potrafijej zapewnić,będzie w strachu, że odtąd jego życie już zawsze będzieścierane na proch przez młyńskie koła lęku,miłości i zmęczenia. Poniósłto zmęczeniedo kościoła w dniu, w którym jedenz braci Annabeth, Val Savage, brał sobie za żonę Teresę Hickey. Oblubienica i oblubieniec bylirównie brzydcy, niezadowoleni i niscy. Jimmy wyobraził sobie, żezamiast dzieciwydadzą na świat miot identycznych piłek treningowychozadartych nosach, które będą przezlata podskakiwać naBuckingham Avenue isypać iskrami. Val działał w bandzieJimmy'ego jeszcze w latach, gdy Jimmy miał bandę, i był mu123. niezmierniewdzięczny, że Jimmy wziąłnasiebie wyrokdwóch lat więzienia plustrzech w zawieszeniu za całą ferajnę, choć doskonale wiedzieli, że mógł ich wszystkich wykołować i samemu wykręcić się ododpowiedzialności. Val, faceto krótkich kończynach i małymmóżdżku, zapewnez miejsca by obrał sobie Jimmy'ego za idola,gdybynie poślubił on Portorykanki, do tego spozadzielnicy. Po śmierci Marity w okolicy zaczęto szeptać: "Noi macie,no i proszę. Oto, jak się kończy, kiedynaruszaszporządekrzeczy. Ale z tej Katie wyrośnie na pewno cud lasencja, krzyżówkinaogół są piękne". KiedyJimmy wyszedł z więzienia, posypały się oferty. Byłzawodowcem, jednym z największych chojraków, jacy wyrośli w tejbiednej dzielnicy, która słynęła z chojraków. I choćodpowiadał, że dziękuje, ma zamiar odtąd żyć uczciwie zewzględu na dzieciaka, kapujecie, ludzie tylko kiwali głowamii uśmiechalisięz powątpiewaniem. Wiedzieli, że wróci nadrogę przestępstwa, jak tylko przyciśnie go bieda i będziemusiał wybierać, czy zapłacić ratęza samochód, czy kupićKatie prezent świąteczny. Tak się jednak nie stało. Jimmy Marcus,gośćze smykałkądo interesu, który miałwłasną bandę, zanim osiągnął pełnoletność i mógł legalnie pić, facet odpowiedzialny za skok nasklep z elektroniką i masę innych numerów, wiódł tak przykładny żywot, że ludziezaczęli w końcu podejrzewać, iż robiz nichsobie jaja. Po pewnym czasie rozeszły się nawet plotki, żerozważa kupno narożnego sklepu Ala DeMarco, a starymawycofać się nazasłużony odpoczynek,pozostając na lipęnominalnym właścicielem z harmonią forsy,jakąponoć Jimmyodłożyłpo ostatnim skoku. Jimmy miałby zostać sklepikarzem i chodzić w fartuchu? Aha, mówili,tu mi prędzejkaktus wyrośnie. Na przyjęciu weselnym Vala i Teresęzorganizowanymprzez katolicką organizacjęKnights of Columbus w hoteluDunboyJimmy poprosiłAnnabeth do tańca i ludzie od razuspostrzegli,że bardzo do siebie pasują. Przeginali sięoboje124w rytmmelodii, przechylaligłowy,patrzyli sobie wyzywająco w oczyniczym bykina arenie, dłońJimmy'egodelikatnie pieściła plecy Annabeth, a ona chętnie poddawała siępieszczocie. Ktoś przypomniał, że znali się jeszcze jako dzieci, choć on był oparę lat starszy. Możeto coś międzynimiistniało od zawsze, czekając, aż odejdzie ze świata ta PortorykankaalboBóg powołają dosiebie. Tańczyli wtakt piosenki Rickie Lee Jones, której kilkawierszy zawsze silniena Jimmy'ego oddziaływało, choć nierozumiał dlaczego- Well, good-bye, boys lOh mybuddyboys l Ohmy sad-eyed Sinatras. SzeptałtesłowaAnnabeth,gdy kołysali się wtańcu, i czuł się poraz pierwszy odlat swobodny i rozluźniony, poczym jeszczeraz podłożyłruchwarg pod słowa chórku,zlewając goze smętnym, cichym głosem Rickie: So long, lone-lyave-nue, i śmiałsiędo krystaliczniezielonychoczu Annabeth, a ona odpowiadałamuuśmiechem,miękkim itajemniczym, którym podbiła jegoserce. Tańczyli ze sobą tak, jakby to był ich setny, aniepierwszytaniec. Wyszli zwesela jedni z ostatnich. Usiedlina zewnątrz naprzestronnej werandzie, pili jasne piwo, palili papierosy i kiwali głowami gościomwychodzącym do samochodów. Siedzieli, dopóki letnia noc nie powiała chłodem,a wtedy Jimmy okryłmarynarką ramiona Annabeth i opowiedział jejo więzieniu, o Katie i o śnie Marity, w którym występowałypomarańczowe zasłony. Z kolei Annabeth opowiedziała muo swoim dzieciństwie, spędzonym w domu Savage'ów pełnym zwariowanych braci, o tym, jak pewnej zimy próbowałauczyć siętańca w Nowym Jorku, zanim uświadomiła sobie,że niejest wystarczająco utalentowana, o szkole pielęgniarskiej. Kiedy organizatorzy wesela wyrzucili ichw końcu z weDowidzenia,chłopcy, do widzenia, bracia, smutnookie moje Sinatry(przyp. flum. ).Do zobaczenia, samotna alejo (przyp. tłum. ).125. randy, poszli na weselne poprawiny i trafili napierwszą dzikąawanturęVala i Teresęjako małżonków. Ukradli sześciopakpiwa z lodówki Vala i wyszli, zapuścilisię na teren kina samochodowegoHurleya, usiedli nadkanałem i słuchali posępnego plusku wody. Kino samochodowe zamknięto przedczterema laty imałe, żółte koparki i wywrotki z Zakładu Terenów Zielonych i wydziału transportu każdego ranka zjeżdżały tukonwojami, aż zmieniły cały terenwzdłuż kanałuPen w księżycowy krajobraz hałd ziemi i kęsów rozbitego cementu. Krążyły słuchy, że mają zakładać park, ale jak na razie było to jedynie zrujnowane kinosamochodowe, któregoekran wciąż górował nad stertami ziemi i szaro-czamymi kęsamipotrzaskanegoasfaltu. - Mówią,że to się ma wekrwi - powiedziała Annabeth. -Co?. - Kradzieże,przestępstwa. -Wzruszyła ramionami. -Sam wiesz. Uśmiechnął się i pociągnął zbutelki długiłyk piwa. - Czy to prawda? -Może. - Terazna niego przyszła kolej, bywzruszyć ramionami. -Niejednomam wekrwi. Co nie znaczy, że zarazmusi tosię odezwać,- Nie oceniamcię, wierz mi. - Twarz Annabeth pozostawała nieodgadniona,jej głos był pozbawiony emocji i Jimmyzaczął się zastanawiać, co właściwiechciałabyodniego usłyszeć? Że wciąż w tym siedział? Żejuż z tym skończył? Żeuczyni ją bogatą? Że już nigdynie wejdzie na drogę przestępstwa? Z daleka twarz Annabethbyła jednolita, wręcz nieciekawa,ale gdy podeszło się bliżej,dostrzegałosię, że odzwierciedlała ciągłą grę żywego, nieustannieaktywnego umysłu. -Więc tymasz we krwi taniec, tak? -Nie wiem. Może. - Kiedy powiedziano ci, że raczej nie powinnaśsię nimzajmować,przestałaś,prawda? To pewnie bolało, ajednakpodjęłaśtakądecyzję. 126- Owszem. -No widzisz - powiedział i wystukałpapierosa z paczki,która leżała między nimi nakamiennej ławce. - Owszem,byłem dobry w tym, co robiłem, alezapuszkowali mnie, żonami umarła imoja córka miała przechlapane. -Zapalił papierosa izaciągnął się głęboko, bo chciał wyrazić dokładnie to,co już setki razy formułował w myślach. - Nie chcę znowusknocić jej życia, rozumiesz? Nie może zostać sama nakolejne dwalata, gdy ja pójdęodsiadywać wyrok. Zdrowie matkiszwankuje. A jeśliumrze, gdy ja będę siedział w kiciu? Zabiorą mi córkę,zajmie się nią państwo, zamkną ją w jakimśdziecięcym Deer Island. Nie mogę do tego dopuścić. Więcsamawidzisz. Nieważne, czy mam to we krwi, czy nie, zamierzam żyćuczciwie. Nie odwracał wzroku,gdyAnnabeth badałauważnymspojrzeniem jego twarz. Wyczuwał, żeszuka luk w jego wyjaśnieniach, zapaszku kitu, imiał nadzieję,że udało mu sięwygłosić mowęprzekonującą. Dostateczniedługonad niąpracował w oczekiwaniu na taką chwilę jak ta. Zresztą większośćtego, co powiedział, było prawdą. Zataił tylko tę jednąrzecz, której przysiągł sobie nigdy nikomu nie wyjawiać, nawet najbliższemu przyjacielowi. Patrzył w oczy Annabeth,czekał, ażcoś postanowi, iusiłował nie zważać na wspomnienia z tamtej nocy nad rzeką Mystic: facet nakolanach,ślina kapie mu na pierś,chrapliwe błagania - wspomnień,które dotąd wwiercały mu się w mózg niczymwiertarka udarowa. Annabethwyjęłaz paczki papierosa. Kiedy go przypalił,powiedziała:- Wiesz, że cholernie mi się kiedyś podobałeś? Nie poruszył głową, spojrzenie miałspokojne, choćulga,jaką odczuł,miała siłę odrzutowego silnika -udało mu sięwcisnąć jej półprawdę. Jeśli powiedzie musię z Annabeth,Już nigdy więcej nie będzie musiał tego robić. - Niebujasz? Ja tobie? Potaknęła. 127.- Kiedy przychodziłeś do nas, żeby zobaczyćsię z Valem. Boże,ile toja mogłam wtedy mieć? Czternaście,piętnaścielat? Stare dzieje, Jimmy. Dostawałam wypieków, gdy w kuchniusłyszałam twój głos. - Psiakostka. -Dotknął jej ramienia. -Chyba już teraztwarz cię nie piecze, niejest gorąca. - Ależjest, Jimmy. Na pewno jest. Znowu poczuł, jak rzeka Mystic toczy swe wody, jakonerozpuszczają się w brudnej toni kanału Pen,a potemodpływają w dal, która jest ich domem. ZanimSean wrócił na ścieżkę dojoggingu, policjantkaz wydziału kryminalnego już tam była. Whitey Powers wezwał przezradio wszystkie jednostki,aby przeczesały parki zatrzymały wszystkich włóczęgów, jakich napotkają, poczym kucnął oboka Seana i funkcjonariuszki. - Śladykrwi prowadzątam - powiedziała, pokazując nadalszą część parku. Ścieżka dojoggingu prowadziła przezmały drewniany mostek,a potem skręcaław bok w gęsto zadrzewioną część parku, obiegając stary ekran kinasamochodowego. - Tam jest ich więcej. -Wskazała długopisem. Whitey i Sean obejrzeli się izobaczyli małe gwiazdki krwi podrugiej stronieścieżki obokdrewnianegomostku; liście okazałego klonu osłoniły te ślady przed padającym w nocy deszczem. - Myślę,że ofiara biegła w kierunku tamtegowąwozu. Krótkofalówka Whitey a zaćwierkała. Przytknął jądo ust. - Powers. -Panie sierżancie, potrzebujemy panatu w ogrodzie. - Już idę. Sean patrzył, jak Whitey truchta ścieżkąi zmierza w stronęogrodu działkowego za następnym zakrętem. Dółhokejowejbluzyjego syna majtał mu się na wysokości pasa. Sean podniósł się z kucek i ogarnąłspojrzeniem park, poczuł jegorozmiar, każdy krzak, każdy wzgórek i wszystkiejego wody. Obejrzał sięna drewnianymostek przerzuconynadmałym wąwozem,w którym płynęła struga dwa razy128ciemniejsza i dwa razy bardziejzanieczyszczonaniż wodaw kanale. Połyskującwarstewką oleistej cieczy, latem szumiała od chmarkomarów. Sean dostrzegł wśród małych,zieleniejącychdrzewek rosnących na brzegu wąwozuczerwonąplamkę i ruszył w jejstronę. Policjantka z wydziału kryminalnego nagle wyrosłau jego boku. Również jądostrzegła. - Jak panina imię? -zapytał. - Karen. Karen Hughes. Podałjej rękę, po czym oboje przeszli na drugą stronęścieżki joggingowej i skupili uwagę na czerwonejplamce. Tak ich to pochłonęło,że zbliżającegosiętruchtem WhiteyaPowersa usłyszeli dopiero wtedy,gdystanął nad nimi zdyszany. - Znaleźliśmy but - wysapał. -Gdzie? Whitey wskazał zasiebie, gdzie ścieżka obiegała terenydziałek. - Kołotych działek. Damski bucik. Rozmiar sześć. - Nie dotykajcie go czasem - ostrzegłaKaren Hughes. -Widzicie ją- burknął Whitey. Zgromiła go wzrokiem;miała lodowate spojrzenie, podktórym krew się w człowieku ścinała. - Przepraszam. Tak mi się wyrwało. Seanodwrócił się w stronę drzewka. Plama czerwieniokazała się nie plamą krwi, lecztrójkątnymstrzępemtkaniny,wiszącym na cienkiej gałązcemniejwięcej na wysokościramion dorosłego człowieka. Wszyscy troje przyglądali sięprzez chwilę temu skrawkowi, po czym Karen Hughes cofnęłasię, zrobiła kilka zdjęć pod różnymi czteremakątami,a potem zaczęła szukać czegoś wtorbie. Sean byłpewien, że to kawałek nylonu, prawdopodobniewydarty zżakietu, czerwonyod krwi. Karen zdjęła pincetą czerwonystrzępekz gałęzi, przyglądała mu się przez chwilę, po czym włożyła doplastikowejtorebki. Sean pochylił się, wyciągnął szyję i zajrzał wgłąb wąwo129. zu. Na drugim brzegu dojrzał coś, co mogło być odciskiemobcasaw rozmiękłejziemi. Trącił łokciem Whiteya iwskazywał mu kierunek, pókii on niedojrzał niewyraźnegośladu. Przyjrzała musię równieżKaren Hughesi niezwłoczniezrobiłakilka zdjęć policyjnymnikonem. Potem wyprostowała się, przeszła przezmostek, zeszła w dół po skarpiei pstryknęła jeszcze kilkarazy. Whiteyprzykucnął izapuścił żurawia podmostek. - Sądzę, że mogła się tu nachwilę schować. Kiedy pojawił sięmorderca, skoczyła na drugi brzeg idalej uciekała. - Tylko dlaczego uciekała w głąb parku? -zaciekawił sięSean. -Była zwrócona plecami dowody,sierżancie. Dlaczego nie zawróciław stronę wejścia? - Mogła stracić poczuciekierunku. Było ciemno, byłaranna. Whitey wzruszył ramionami i przez krótkofalówkę skontaktował się z punktem dowodzenia. - Tu sierżant Powers. Podejrzewamysto osiemdziesiątsiedem. Będziemy potrzebowali wszystkich dostępnych funkcjonariuszydo przeczesaniaPen Park. Sprawdź,czy nie udałoby się wytrzasnąć kilku nurków. - Nurków? -Właśnie. Potrzebny nam tu będzierównież porucznikFriel i ktoś zbiura prokuratoraokręgowego, i to szybko. - Porucznik już jedzie. Biuro prokuratora okręgowego zostało zawiadomione. Odbiór. - Potwierdzenie odbioru. Wyłączam się. Sean dostrzegł z lewej stronyodciskuobcasa kilka podłużnychbruzd. Najwidoczniejofiara wyorała je palcami,drapiąc się w górę po skarpie. - Miałby pan ochotępospekulować trochę nadscenariuszem wydarzeń, jakie rozegrały siętutajostatniej nocy, sierżancie? -Nie myślę nawet próbować - odburknął Whitey. - Kod policji amerykańskiejoznaczający zabójstwo (przyp. tłum. ).130Ze szczytu schodów kościoła Jimmyledwo mógłdojrzećkanał Penitentiary. Majaczył z tej odległości jako pas matowegofioletu po drugiej stronie estakady, po której biegłaautostrada. Otaczającygo park był jedyną plamązieleni potej stronie kanału. Jimmy dojrzał srebrnąkrawędźekranukina samochodowego pośrodku parku, wystającą nieznacznie ponad estakadę. Ekranwciąż tam stał, długo po tym, jakwładze stanowekupiły ten terenza powyborcze pieniądzena licytacji, po czym przekazały go przedsiębiorstwu Parkii Tereny Rekreacyjne, a ono przez następną dekadę upiększało nabytek. Wyrwano słupy,które zasilały głośniki samochodowe, splantowanoi obsadzono teren zielenią, wytyczono nad wodą ścieżki rowerowe i do joggingu, założono otoczone ogrodzeniemogródki działkowe, zbudowanonawetszopę żeglarską i pomost dla kajakarzy, którzy jednak niemogliwypływać zbyt daleko, bo z obu końców kanału zagradzały im drogę portowe śluzy. Ekran jednak przetrwał,gdyż stał z boku, w zakątku, który utworzono, sadząc zagajnik starych drzew,przywiezionych morzem z północnej Kalifornii. W lecie miejscowa trupa teatralna wystawiała podekranem dramaty Szekspira, malowała na nim średniowieczne tła, aktorzy zblaszanymi mieczami miotali się zaś poscenie i krzyczeli "słysz" i "zaiste" oraz podobnądziwacznągadkę. Przed dwoma laty Jimmy wybrał sięna takie przedstawienie z Annabeth i dziewczętami. Annabeth, Nadinei Sarausnęły przed końcempierwszego aktu. NatomiastKatie słuchała uważnie, wychylona do przodu na kocu, łokiećoparty na kolanie,podbródek podparty dłonią. Skoro onasłuchała, słuchał i Jimmy. Tamtego wieczoru wystawianoPoskromienie złośnicy. Niewiele z tej sztuki zrozumiał. Chodziłoo jakiegoś typa,który poddawał surowej tresurzeswoją narzeczoną,ażprzerobił ją na grzeczną i potulną żonę. Jimmy nieumiał dopatrzyć się w tym wielkiej sztuki, alepodejrzewał, że wieletracił w przekładzie na współczesną angielszczyznę. TymczasemKatiebyła zachwycona. Co chwila wybuchałaśmie131. chem, to znów słuchała w nabożnym skupieniu, a poskończonym spektaklu oznajmiła ojcu, że dramat był "zachwycający". Jimmyniemiał pojęcia, o czym ona gada, a Katienieumiała mu wytłumaczyćswojegozachwytu. Powiedziała tylko, żesztuka ją "porwała", i przez następnepół roku mówiłanieustannie, że po maturze wyjedzie do Włoch. Patrząc teraz ze stopni kościołana granicę dzielnicy EastBucky Flats, Jimmy pomyślał sobie:Włochy, już ja cidamWłochy! - Tato,tato! -Nadine odłączyła sięodgrupy koleżaneki podbiegła doojca, gdy zszedłna najniższy stopień schodów. Uderzyła z impetem ojegonogii powtórzyła: - Tato,tato! Podniósłjąi pocałował w policzek. Owiał go silny zapachkrochmaluz sukienki. - Mója tymaleńka. Takimsamym ruchem, jakim jej matka zwykła odgarniaćwłosy z oczu, Nadine palcamiodsunęła z twarzy welon. - Ta sukienkadrapie,że aż swędzi. -Nawet mnie swędzi, chociaż jej nie noszę. - Śmieszniebyś w niej wyglądał,tatku. -Wcale nie, gdyby była lepiej dopasowana. Nadinezrobiła minę, a potem podrapała ojcowski podbródeksztywnymobrąbkiemwelonu. - Łaskocze? Jimmy spojrzał nad jej głową na Annabeth i Sarę i poczuł,jak te trzy istotynapełniająradością jego serce,sprawiającjednocześnie, że całkowicie zapominao sobie. Mogłaby w tejchwili przeszyćmu plecyseńaz bronimaszynowej, aon by się nie poskarżył. Był szczęśliwy. Byłnajszczęśliwszymczłowiekiemna świecie. Prawie. Przeczesał wzrokiemtłum w poszukiwaniu Katie,mając nadzieję,żemoże przybiegła na uroczystość w ostatniej chwili. Zamiast niej zobaczył radiowóz policjistanowej,skręcający z dużą szybkością na rogu BuckinghamAvenue. Szerokimłukiem wjechałna lewy pas Roseclair, tylne koło132zahaczyło o pas zieleni,zawodzącewycie syreny rozdarłoporanną ciszę. Kierowcadocisnął gaz do dechy, potężny silnik zawył i radiowóz pomknął Roseclair w stronę kanałuPen. Chwilę później przemknąłczarny,nie oznakowanywózz milczącą syreną, trudno go jednak było nie rozpoznać. Pokonał zakrętpoślizgiem i z wyciem silnikawjechał w Roseclair z prędkościąsiedemdziesięciukilometrów na godzinę. Jimmy postawił Nadine naziemi. Poczuł tę straszną, przerażającą pewność, że wszystkie elementyzaczynają naglezłowieszczo do siebie pasować. Patrzył, jak dwa policyjne radiowozy przejeżdżają pod estakadą i skręcają ostro w prawo,wstronę PenPark. Niepokójo Katie,który miałwe krwi,zmieszał się teraz z rykiem silnika i piskiemopon i naczyńkami włoskowatymi dotarł dowszystkich komórek jegociała. Katie, omal nie krzyknął głośno. Chryste Jezu, Katie! 8Old MacDonaldCeleste obudziła się w niedzielę rano z głowąwypełnionąmyślami o rurach. O całej ich sieci, łączącej domyi restauracje, multipleksy i centra handlowe, spadającej rozrośniętymisekcjami z wierzchołków czterdziestopiętrowych biurowców,piętro za piętrem, o tej kolosalnej gmatwaninie rur prowadzącej do jeszcze bardziejzawiłejsieci podziemnych kanałów i akweduktów, które biegną pod miastami i miasteczkami, łączącludzi bardziej realnie niż język, służąc jednemutylko celowi - spłukiwaniu materii, którą spożyliśmy i usunęliśmy z naszych ciał, z naszego życia, z naszych talerzy itacek do lodówek. Gdzie się towszystko podziewa? Prawdopodobnie musiała już wcześniej rozważać tozagadnienie,lecz w sposób niezobowiązujący, jak zastanawiamy sięczasem, dlaczego samolot lata, skoronie machaskrzydłami,ale teraznaprawdę pragnęłato wiedzieć. Leżała w pustym łóżku,niespokojna i podniecona, wsłuchając sięw głosy Dave'a i Michaela, którzydwa piętraniżej gralinapodwórku za domem w wiffleball. Gdzie tosię podziewa? Gdzieśmusi. Ta cała brudna woda, mydliny po myciu rąk,Namiastka baseballu;gra sięplastikową piłką z wgłębieniamina palce(przyp. tłum. ).134szampony,detergenty, papiertoaletowy, rzygowiny z barów,plamypo kawie, plamy krwi,potu, brud z mankietów spodni,z kołnierzyków,zimnewarzywa zgarniane z talerzy do koszynaśmieci, niedopałki papierosów, mocz, włoski zgolonez nóg, policzków, pachwin i podbródków -to wszystko spotykało się conoc z milionamipodobnychlub identycznychsubstancji i płynęło, jaksię domyślała, przez wilgotne podziemne korytarze rojącesię od robactwado olbrzymichkatakumb,gdzie mieszałosię z nurtemwód, które wpadały. dokąd? Ścieków już nie zrzuca się do oceanów. Czy abynaprawdę? Niewolno. Przypomniała sobie cośmgliście o utylizacjiodpadków i prasowaniu nieczystości stałych, choć nie przysięgłaby,czynie widziała tego na jakimśfilmie, a filmybyłypełne wszelakiego kitu. Więc jeśli nie do oceanów, to gdzie? A jeśli dooceanów, to dlaczego? Musiałchyba istnieć jakiślepszy sposób, prawda? Potem znowuujrzała w wyobraźni tewszystkie rury i kanały ściekowei ogarnęło jązdziwienie. Usłyszała tępy, plastikowy stukpałki uderzającejopiłkę,apotem okrzyk Dave'a: "O psiakostka",radosny krzyk Michaela i pojedyncze szczeknięcie psa, dźwięk równie ostryjak uderzeniepałką w piłkę. Przekręciła sięna plecy i dopiero teraz zdała sobie sprawę,żespała naga i ażdo dziesiątej. Ani jedno,ani drugie niezdarzałosię często, jeśli wogóle, odkąd Michaelzaczął chodzić,więc zalałająfala wyrzutów sumienia; przetoczyła się przezjej piersi izgasła w zagłębieniu pępka. Celeste przypomniałasobie, jak o czwartej nad ranem, klęcząc, całowała wkuchniokolice świeżej rany Dave'a,wyczuwaław porach jego skóryadrenalinę i strach,a wszelki lęk przed AIDSczy zapaleniemwątroby przemogła nagła potrzeba, bygo smakowaći tulićsiędoniego bez żadnychzahamowań. Zrzuciła z ramionszlafrok i pieściła językiemjego skórę. Klęczałanapodłodzew krótkimpodkoszulku i czarnychmajteczkach,nocny chłódwdzierał się pod drzwiami w przedpokoju i kąsał ją w kolanai kostki nóg. Strach nadał skórzeDave'a na wpół cierpki, na135. wpółsłodkismak. Sunęła językiem od bliznyw górę aż doszyi męża, wsunęła rękę między jego uda, poczuła, jak twardnieje mu członek i usłyszałaprzyspieszony oddech. Pragnęła,by ta chwila trwała jaknajdłużej,żeby mogła czuć smak jegoskóryi siłę, którą nagle odkryła we własnym ciele. Podniosłasię zklęczek, przywarła ciasno do Dave'a, wsunęła mu językdo usti chwyciła go mocno za włosy. Wyobraziła sobie, żewysysa z niego i przyjmuje w siebie cały ból tej strasznejprzygodyna parkingu. Obejmowałajego głowę i wtulała sięw niego całym ciałem. Zdarł z niej wpodnieceniu podkoszulek i zaczął całować piersi, aona ocierała się łonemo jegopodbrzusze, aż jęknął. Chciała, by zrozumiał, żetym właśniesą,tym ocieraniem się o siebie,przenikaniem się ciał, zapachów i potrzeby miłości, tak jest, miłości,bo kochała go terazmocniejniż dotąd,gdyż zdała sobie sprawę, że mogła gostracić. Gryzł zębamijej pierś,aż bolało, ssał chciwie, zbyt gwałtownie, a ona wcisnęła mu język jeszcze głębiej w usta i z radością witała ten ból. Nie miałaby nicprzeciwkotemu, gdybyzaczął chłeptać jej krew, bossałją, potrzebował jej,orałpalcami jejplecy, przelewającw nią swójstrach. Onaprzyjmiego wsiebie, a potem wypluje i poczują sięoboje silniejsiniżkiedykolwiek. Była tego pewna. Kiedyzaczęła chodzić zDave'em,ich życie erotyczne cechował niezdarny brak granic. Wracała do mieszkania, któredzieliła z Rosemary, pokryta śladami ukąszeń,zadrapaniamina plecach i sińcami, wygnieciona ażdokości, wymiętoszonaz taką niecierpliwością,jaką, myślała, musi czućnarkomanmiędzy kolejnymi ciągami. Po urodzeniu Michaela -a właściwie odkąd Rosemary wprowadziła się do nich poraku numer jeden - Celeste i Dave wpadli wtę łatwą doprzewidzenia małżeńską rutynę, na której temat żartuje się wciążw sitcomach. Byli zwykle zbyt zmęczeni lub brakowało imodosobnienia, by mogli sobie pozwolić na coświęcejniż kilka minut pospiesznej gry wstępnej, na kilkazbliżeń oralnych,zanim przystąpilido głównegodania, które zresztą z biegiem136lat upodabniało się do przerywnika używanego dla zabiciaczasu między prognoząpogody a programemJaya Leno. Leczzeszłejnocy to znowu byłogłówne daniez karty namiętności, poktórym, nawet teraz, gdy sama leżała w łóżku,była poruszonado głębi. Dopiero gdy usłyszała z dworu głos Dave'a,napominającyMichaela,żeby sięskoncentrował, "skoncentruj się, psiakrew! ", przypomniała sobie, co jąwcześniej dręczyło -jeszcze przed rurami, przed wspomnieniem ich szalonegoseksuw kuchni, a może nawet przedpołożeniem się już nad ranemdo łóżka: Daveją okłamał. Domyśliła się tego od razu,gdy wrócił zakrwawiony dodomu, postanowiła to jednak zlekceważyć. Potem, kiedypołożyłasię w kuchni na linoleum i uniosła nad podłogę plecyi pośladki, aby mógł w nią wejść, uświadomiłatosobieponownie. Wpatrywała się w jego oczy, już z lekka zamglone, kiedy wszedł w nią i opasał jej łydkami swojebiodra,i przyjęła jego pierwsze pchnięcia z rosnącąpewnością, żejego historyjka jest pozbawiona sensu. Przede wszystkimkto tak mówi: "Forsa albo życie, koleś. Jedno albo drugie"? Śmiechu warte. Już wtedy w łaziencebyła tegopewna: takimjęzykiem gadają tylkow filmach. Gdyby nawetten bandzior przygotowałsobie z góry swojąkwestię, niemożliwe, by naprawdę ją wygłosił. Niemożliwe. Celeste zostałakiedyś napadnięta w parkuCommon,miaławtedy prawie dwadzieścialat. Napastnik, przyżółcony czarnywyrostek opłaskich, wąskich nadgarstkach i rozbieganychbrązowych oczach, podszedł do niej w pustym parku w zimny wieczór, przytknął jejdo biodra sprężynowy nóż ipozwolił zajrzeć nachwilę w swojezimne oczy, zanim wysyczałszeptem: "Dawajkasę, cizia". Wokół nichnie było nikogo, jedynie nagie grudniowedrzewa, a najbliższymczłowiekiem był jakiś biznesmanspieszący do domu Beacon Streetpodrugiej stronieżelaznego ogrodzenia, około dwudziestumetrów od nich. Napastniknieco mocniej wbił nóż w dżinsyCeleste, nie przeciął mate137. riału, ale wywarł nacisk,a ona poczuła w jego oddechu fetorzgnilizny zmieszany zwonią czekolady. Oddala muportmonetkę, usiłującnie patrzeć w rozbiegane brązowe oczy i zwalczyćirracjonalne uczucie, że napastnik miał więcej niż dwieręce, a on wsunął zdobycz do kieszeni kurtki, warknął "Maszfart,że muszę lecieć" iposzedł w kierunku Park Street, bezpośpiechu, bez śladu lęku. Od wielu kobiet słyszała podobne historie. Mężczyźni,przynajmniej wtym mieście, rzadkobyli napadam, chybażesami się o to prosili, natomiastkobiety staleto spotykało. Zawsze wisiała nad nimi groźba gwałtu, realna bądź wyimaginowana, ale wżadnejz opowieści,jakich wysłuchała, niespotkała się z napastnikiem, który by się tak wysławiał. Niemieli na toczasu. Musieli byćmaksymalnie zwięźli. Pojawićsię i zniknąć, nim ktoś podniesie krzyk. Dręczyła jąteż zagadkaciosu wymierzonego,kiedy napastnik trzymał wdrugiej ręcenóż. Jeśli przyjąć,że rękaz nożem była ręką dominującą, nasuwało się pytanie, ktowymierza cios ręką,której nieużywa do pisania? Owszem, wierzyła, że Dave znalazłsię wokropnej sytuacji i był zmuszony działać zgodnie z logiką"zabijlub samzgniesz". Wiedziała, że niebyłtypemfaceta, który takich sytuacji szuka. Jednak. jednak jego wersja była pełna nieprawdopodobieństw i luk. Przypominała nieudolne próby wyjaśnienia, skąd sięwziął ślad szminki nakołnierzyku -owszem, może faktycznie nie dopuściłeś się zdrady, ale lepiej, żeby twoje tłumaczenie,nieważnejak fantastyczne,trzymało się kupy. Wyobraziła sobie dwóchdetektywów, siedzących wichkuchnii zadających im pytania. Była pewna, że Dave pęknie. Jegohistoryjkarozpadnie się pod chłodnymi spojrzeniamiśledczych, w krzyżowym ogniupytań. Stanie się tak jak wtedy, gdy wypytywała go o jego dzieciństwo. Oczywiście,słyszała plotki. Dzielnica Flats była w gruncie rzeczy małymmiasteczkiem w obrębie wielkiego miasta, wszyscytuo wszystkich wiedzieli. Zapytała go kiedyś, czy w jegodzie138ciństwie zdarzyło się coś okropnego, coś takiego, z czegobałsię dotąd zwierzać, dającmu do zrozumienia, że może terazzwierzyćsię jej,żonie, kobiecie, która nosi właśnie wbrzuchu jego dziecko. Spojrzałna nią wyraźniezmieszany. - A, myślisz otamtym? -O czym? - Bawiłem się kiedyś z Jimmym i jeszcze jednym kumplem, SeanemDevine'em. Znasz go. Strzygłaś gokiedyś,pamiętasz? Pamiętała. Pracował w policji, ale nie tuwmieście. Wysoki,kręcone włosy i aksamitny głos, który człowiekadosłownieprzenikał na wskroś. Cechowała go ta samanonszalanckapewność siebie co Jimmy'ego - taka, jakacechuje mężczyzn, którzy są albobardzo przystojni, alboszalenie pewnisiebie. Nie mogłajakoś wyobrazić sobie Dave'a obok takichmężczyzn, nawet gdy byli chłopcami. - Pamiętam - odrzekła. -No więc zatrzymał się koło nassamochód, doktóregowsiadłem,lecz wkrótce potem uciekłem. - Uciekłeś? Potaknął. - Nic się takiego nie stało, kochanie. -Ale,Dave. Położył palec na jej ustach. - Poprzestańmy na tym, dobrze? Uśmiechał się,aleona dostrzegła w jego oczach coś w rodzaju łagodnej histerii. - Pamiętam. co ja właściwie pamiętam? pamiętam,że grałem w piłkę, kopałem puszki, że chodziłem dobudyLooeyDooey i starałem się nie przysypiać na lekcjach. Pamiętam niektóre przyjęciaurodzinowe i podobne drobiazgi. Nie mówmyo tym więcej, to był cholernienudny okres. Natomiastwogólniaku. Dała za wygraną, podobniejak wtedy, gdykłamałpo utra139. cię pracy w American Messenger Service (twierdził, że dotknęła go wywołana recesjąredukcjaetatów, tymczasem innimężczyźni z sąsiedztwa wcale nie musieli wtedy biegać zarobotą), albo gdy opowiadał, że jego matka umarłanagle naatak serca,choć wszyscy w sąsiedztwiewiedzieli, jak byłonaprawdę. Będącw drugiej licealnej, wróciłkiedyś do domuiznalazł ją siedzącą przykuchencegazowej, drzwi kuchnibyły zamknięte i uszczelnione ręcznikami, apomieszczeniewypełniał gaz. Celestedoszła do wniosku,że Davez jakiegośpowodu potrzebował tych kłamstewek, może chciał po swojemu opowiedzieć historię swego życia, przemodelować jąi zepchnąć na daleki plantak, bydałosię z nią żyć. Jeśli czyniłogo to lepszym człowiekiem, kochającym mężem i troskliwym ojcem, choć często nieobecnym izamkniętym wsobie, komu tomogło przeszkadzać? Jednakobecne kłamstwo mogłogo drogo kosztować, pomyślała,wkładając dżinsy i koszulę Dave'a. Mogło drogokosztowaćich oboje, skoro przyłożyła ręki do zatarcia śladów przestępstwa, piorąc ubranie męża. Jeślinie był z niąszczery, niemogła mu pomóc. A kiedy przyjdzie policja -a przyjdziena pewno,to nie telewizja;najgłupszy, skacowanydetektyw był przebieglej szy od nich obojga, gdyidzieo zbrodnię- rozbiją w puchjego wersję, jakrozbija się jajkoo krawędźpatelni. Dave'a okropnie bolała prawaręka. Kostkispuchłymujak balony,a kości nadgarstka wyglądały tak, jakby miałyzaraz przebić skórę. Biorącto pod uwagę,mógłby sobie darować, że nie rzuca Michaelowi soczystych piłek, ajednakstarałsię to robić. Jeśli chłopak nie potrafiodbić rogalai podkręconej, gdy piłka jest z plastiku, niezdoła też trafićprawdziwej piłki, nadlatującej z dwa razywiększą prędkością,iuderzyć jej pałkądziesięć razy cięższą od plastikowej. Jego syn był drobny jak na siedmiolatkai zbyt naiwnyjakOgólnokrajowasiećpocztykurierskiej (przyp. tłum. ).140na świat, w którymprzyjdzie mu żyć. Można tobyło poznaćpo jego szczerej,otwartej twarzy i blasku ufnejnadzieiw chabrowych oczach. Dave kochał tę naiwność syna, ale teżjej nienawidził. Nie wiedział, czy znajdzie w sobie dość siły,by mu ją odebrać, ale wiedział, że w przeciwnym razie zrobito za niegoten okrutny świat. Naiwność i kruchość, jakieodnajdował w swoim synu,były nie od dzisiaj przekleństwemBoyle'ów. To one sprawiały, żeDave - w wieku trzydziestupięciu lat -bywał wciążbrany za studenta college'u ilegitymowany w sklepach z alkoholem,gdzie go nieznano. Odczasu gdy sam był w wieku Michaela, nie ubyło mu włosów,ani jedna zmarszczka nie przeorała twarzy, a z niebieskichoczu wyzierała jak dawniejświeżość i niewinność. Michaelprzykucnął, jak go nauczono, poprawił czapkęi wzniósł pałkę nad ramieniem. Kolanamu się zakolebały,bo je rozluźnił, nawyk, który Dave starał się bezskuteczniewykorzenić. Mając nadzieję wykorzystaćtenbłąd, posłał terazsynowiszybką piłkęjeszcze przed całkowitym wyprostowaniemramienia. Wnętrze dłoni aż go zapiekło od siłyuchwytu. Michaelprzestał siękołysać, ledwie Dave wziął zamach,choć zrobił to szybko, i gdy piłka świsnęła w powietrzu,a potem opadła nad bazą, zamachnął się nisko i uderzył mocno,jakby trzymał w rękach długi kij golfowy. Dave dostrzegłuśmiech zadowolenia na twarzy Michaela, zmieszany z lekkim zdumieniem nadwłasną nieoczekiwaną sprawnością. Jużmiał puścić odbitąpiłkę, lecz machinalnie ją zbił. Poczuł,jakcoś pęka mu w piersi, gdy uśmiech zgasł na twarzy jegosyna. - Ho, ho - zawołał,bywyrazić mujednak swój podziwpo tak soczystym uderzeniu - to był kapitalny zamach, Yaz. Michael wciąż walczyłz zachmurzoną miną. - Więc jakim cudem ją zbiłeś? Przezwisko Carla Yastrzemskiego, słynnego gracza drużyny Boston RedSox, któryzakończył karieręw 1983 r. (przyp. tłum. ).141. Dave podniósł piłkę z trawnika. - Nie wiem. Możedzięki temu, że jestem sporo wyższyodchłopcówz MałejLigi? Uśmiech Michaelazadrżał słabo, gotów ponownie zgasnąć. - Naprawdę? -Pozwól, że spytam. Znasz kogośz drugiej klasy, ktomierzyprawiemetr osiemdziesiąt? - Nie. -A musiałem jeszcze podskoczyć. - Właśnie. -Właśnie. Do odbiciaza pierwszą bazę musiałem wyciągnąćsię w górę jak struna. Michael tym razem szczerzesię roześmiał. Miał śmiechpomatce, niepewny idrżący. - Fajnie. -Gibałeś się, stary. - Wiem. -Kiedy już przyjmiesz pozycję,zastygasz w bezruchu,chłopie. - Ale przecież Nomar. -Nie musisz mimówić. Podobnie Derek Jeter. Twoi idole, wiem. Kiedy wyciągasz dziesięć melonów za sezon, możesz sobiena to pozwolić. Do tego czasu. Michaelwzruszyłramionamii kopnąłkępkę trawy. - Do tego czasu, Mikę? Chłopak westchnął. - Do tego czasu skupiam się na podstawach. Daveuśmiechnął się i zacząłpodrzucać wokół siebiepiłkę, łapiąc jąnaoślep. - To było jednak superuderzenie. -Naprawdę? - Stary, ta piłka poleciałaby do śródmieścia, gdybym jejnie zbił. '''Gracze baseballowi; Garciaparra Nomar - shortstopw drużynie Red Sox;Derek Jeter - centr drużyny New York Yankees (przyp. tłum. ).142- Poleciałabydo śródmieścia- powtórzył Michael izaszemrałśmiechem swojej matki. -Kto leci do śródmieścia? Odwrócilisięi zobaczyli stojącą na ganku Celeste. Włosyzwiązaław końskiogon, byłaboso imiała na sobiekoszulęDave'a, wypuszczonąna spłowiałe dżinsy. - Cześć, mamo. -Cześć, aniołku. Wybierasz się z ojcem do miasta? Michael zerknąłna Dave'a. To nieporozumienie stało sięnagle ichprywatnym żartem, więc zachichotał z satysfakcją. - Nie, mamo. -Dave? - Chodzi o piłkę, którą twój syn przed chwilą uderzył. Leciaładośródmieścia. - A, piłkę! -Rąbnąłem ją, że hej, mamo. Tata zbiłjątylkodlatego, żejest wysoki. Davewyczuwał, że Celesteobserwuje go nawet wtedy,gdy patrzyna syna. Obserwuje i czeka, jakbychciała goo coś zapytać. Przypomniałsobie jej chrapliwy głosz ubiegłej nocy, kiedy uniosła się nadpodłogą w kuchni, złapałagozaszyjęi wsączyła mu do ucha zachrypniętym szeptem: "Jestem teraz tobą, a ty jesteśmną". Nie miał pojęcia,o czym ona mówi, alepodnieciło gobrzmienie jej głosui ten chrapliwy ton przyśpieszył wytrysk. Teraz jednak czuł,że Celeste podejmuje kolejną próbęwdarciasię do jegoduszy, żeby się tam szarogęsić,i to gozirytowało. Ponieważ ilekroć ktoś zaglądał mu w duszę, uciekał jak niepyszny,ujrzawszy to, cotam zobaczył. - Co sięstało, kochanie? -Och, nic takiego. - Objęłasię ramionami, choć było jużdość ciepło. -Mikę, ty już jadłeś? - Jeszczenie. Spojrzałana Dave'a z wyrzutem, jakby fakt, że Michaeluderzył kilkapiłek przed śniadaniem, na które podawała143. mu musli,od czego skakał mu cukier, równał się zbrodni stulecia. - Musli imleko czekają jużna stole. -Fajnie. Umieram z głodu. Chłopiecodrzucił pałkę. Dave poczuł sięzdradzony,bozrobił to ze skwapliwością i szybko pobiegł ku schodom. Umierasz z głodu, bratku? Cóż to,zakleiłemci usta taśmą, żeniemogłeś mi o tym powiedzieć? Cholerny świat! Michael przebiegł obok matki, apotem rzuciłsięnaschody prowadzące na piętro, jakby mogły zniknąć, jeśli w poręnie wbiegnie na górę. - Ty nie jesz śniadania, Dave? -Odkąd to sypiasz do południa? - Jestdopiero kwadrans po dziesiątej- odcięła się, a Davepoczuł, jakcała dobra wola, jaką wpompowali napowrót doswego małżeństwa dzięki kuchennemu szaleństwu minionejnocy,zmienia się w dym i odpływasiwąsmugą nad ogródkami sąsiadów. Zmusił się douśmiechu. Jeśliuda mu się uśmiechnąćw miarę wiarygodnie, rozbroi żonę. - Więc oco chodzi, skarbie? Celeste zeszła z ganku na podwórze, jej nagie stopy odcinały sięlekką opalenizną na tle trawy. - Co się stałoz nożem? -Słucham? - Z nożem - szepnęła, spoglądając przezramię na oknosypialniMcAllistera. -Z nożem tego bandziora. Cosię z nimstało, Dave? Wyrzucił piłkę wysoko w górę i złapał spadającąza plecami. - Przepadł. -Przepadł? - Wydęła wargii spojrzała pod nogi. -Niezalewaj, Dave. - Ja zalewam,skarbie? -Gdzie przepadł? - Przepadł i już. 144- Jesteś pewien? Był pewien. Uśmiechnął się i spojrzałjej w oczy. - Absolutnie. -Jest na nim twoja krew, pamiętaj. I twojeDNA. Czyprzepadł tak dokładnie, że nigdy nie zostanieznaleziony? Nie znał odpowiedzi na to pytanie, więcpo prostu wpatrywał się w jej oczy dopóty, dopóki nie zmieniła tematu. - Przejrzałeś dzisiejszą gazetę? -Oczywiście. - Znalazłeś coś? -O czym? - O czym? Dobre sobie! - syknęła z irytacją. -A..tak. - Pokręcił głową. -Nie, nic. Żadnej wzmianki. Pamiętaj, że było późno,skarbie. - Nie opowiadaj głupstw. Anastronach miejskich? Testrony zawsze składają ostatnie,czekająna najświeższe raporty policyjne. - Odkąd to pracujesz w prasie? -To niesą żary, Dave. - Wiem, to nie są żarty. Powtarzamci więc,że w porannym wydaniu nie ma na ten temat ani słowa. Kropka. A dlaczego? Pojęcia nie mam. Obejrzymy dziennik wpołudnie,może coś powiedzą. Celeste ponownie spojrzała na trawę pod nogami ikilkaraz pokiwała głową. - Tylkoco powiedzą, Dave? Odstąpił od niej nakrok. - Czy o czarnym mężczyźniepobitym prawie na śmierćprzed. gdzietobyło? - Przed. hm..przed baremOstatnia Kropla. - Ostatnia Kropla. -Właśnie. - W porządku, Dave. Wierzę ci - Powiedziawszy to, odwróciłasięplecami, weszła po schodach na ganek, apotemdodomu. Wsłuchiwał się w odgłos jej bosych stóp, gdywchodziła po schodach na górę. 145.Zawszetakrobią. Opuszczają cię. Może nie zawsze fizycznie. Emocjonalnie, duchowo. Nigdy ich niema, gdy ichpotrzebujesz. To samo było z matką. Tego ranka, gdy policjaodwiozła go do domu, matka przygotowała muśniadanie, odwrócona do niego plecami, nucąc pod nosem piosenkęOldMacDonald. Od czasu doczasu oglądała się przez ramięi uśmiechała do syna niepewnie, jakgdyby byłstołownikiem,do którego nie miała zaufania. Postawiłaprzed nim talerzz nie dosmażoną jajecznicą,przypalonym bekonem i nie dopieczonym, rozmiękłymtostem izapytała,czy nie chciałby soku pomarańczowego. - Mamo - zapytał -kim onibyli? Iczemu. - Chceszsoku, Davey -przerwała mu. -Nie dosłyszałam. - Chcę. Posłuchaj, nie rozumiem, dlaczego oni. - Proszę. -Postawiłaprzed nim szklankę. -Zjedz śniadanie,a jatymczasem. - Machnęła w powietrzu ręką, jakbynie miała pojęcia, co tymczasem. -Pójdę. upiorę twojerzeczy, dobrze? A wiesz, co zrobimypotem, Davey? Pójdziemydokina. Chcesz? Wpatrywał się w nią, czekając na znak,zachętę, bywszystko jej opowiedziało samochodzie i odomu w lesie,o zapachu płynupo goleniu tego wielkiego mężczyzny. Zamiast tegowidziałbeztroską,wymuszoną wesołość, minę,jaką czasem przybierała, szykującsię dowyjścia w piątkowewieczory,gdy zastanawiała się,cona siebie włożyć, półprzytomna z podniecenia. Zwiesiłgłowę i zmiótł z talerza jajecznicę. Słyszał, jakmatka wychodzi z kuchni i idzie przezkorytarz,nucąc OldMacDonald. Stojąc teraz na podwórku zobolałymikostkamidłoni,nadal ją słyszał. StaryMacDonaldfarmę miał. A na tej farmie siał, orał, bronował i zbierał plony iwszystko szło jak pomaśle. Wszyscy byli szczęśliwi, nawet kury i krowy, iniktnie potrzebował oniczym opowiadać, bo niezdarzało sięnigdy nic złego, nikt nie miał żadnych sekretów, sekrety byłyzarezerwowane dla złych ludzi, takich, którzy nie zjadalija146jecznicy, wsiadali z nieznajomymi dosamochodów pachnących jabłkamii znikali na czterydni, a gdy potem wracalido domu, stwierdzali, że wszyscy,których znali, takżezniknęli, zastąpiłyich fałszywieuśmiechniętesobowtóry, gotowezrobić wszystko, byle tylko nie wysłuchać zwierzeń. Prawiewszystko, zjednym wyjątkiem. 9Płetwonurkowie w PenZbliżając się do wejścia do Pen Park od strony Roseclair,Jimmy zobaczył furgonetkę wydziału K-9 zaparkowaną naSydney Street. Tylne drzwi były otwarte, a dwajfunkcjonariuszeusiłowali przywołać doporządku sześć owczarkówniemieckich na długich skórzanych smyczach. Jimmyprzyszedł Roseclair Street od strony kościoła, starałsię usilnie niepodbiegać i dołączył do grupy gapiów przy estakadzie nadSydney. Stali u dołu skarpy, po której Roseclair zaczyna sięwznosić, przebiega pod autostradą, a potem przeskakuje nadkanałem Pen, tracąc po drugiej stronie swoją nazwę na rzeczYalenz Boulevard, kiedy opuszcza Buckingham i wślizgujesię w Shawmut. W miejscu, gdzie zgromadził siętłumek gapiów, możnabyło stanąć na koronie wysokiego najakieś pięć metrówmuru oporowego z lanego betonu, który zamykał od tej stronySydney i dominował nad ostatnią biegnącą z północy napołudnie ulicą East Bucky Flats. Wrzepki kolanowewbijałasię tu gapiom zardzewiała balustrada, która kilka metrów dalej na wschódodtego punktuwidokowegoustępowała miejW policji amerykańskiejoddziały pracujące z psami służbowymi (przyp. tłum. ).148sca pomalowanym naniebiesko schodom z piaskowca. Jakochłopcy umawialisię tam czasem na randki z dziewczętami,rozsiadali wcieniu,podawali sobie z rąk dorąk plastikowebutelki z piwemMillera i przyglądali się obrazommigającymwoddali na białym ekranie kinasamochodowego Hurleya. Dave'a Boyle'a też zesobązabierali, niedlatego, by był specjalnie lubiany,ale dlatego, że obejrzałprawie wszystkie filmy, jakie kiedykolwieknakręcono, więc czasem, gdy się bardziejululali, kazali mupodkładać dialogi podmilczącyw daliekran,a on zazwyczaj tak się starał, żezmieniał nawetgłos w zależności od postaci,jaką dubbingował. Potemstałsię niezłym baseballistą,poszedł do Don Boscoi zostałgwiazdą ligi akademickiej, więc nie mogli dłużej robić sobiez niego jaj. Jimmy nie miał pojęcia, dlaczego nagle pamięćprzywołałatewspomnienia ani dlaczego stał jakotępiały przybalustradzie igapił się w dół na Sydney. Możeprzyciągnęły jegouwagę te wilczury, które wyskoczywszy z furgonetki,dreptały nerwowo w miejscui drapały pazurami asfalt. Jedenz przewodników podniósł do ust walkie-talkie, kiedy nadśródmieściempojawił się helikopter i leciał w ichstronę podobny dogrubejpszczoły, pęczniejącej w oczachJimmy'egoz każdym mrugnięciem powiek. Wstępuna niebieskieschody bronił jakiś młody gliniarz,a nieco dalej na Roseclair blokowały drogęwjazdową do parku dwa policyjne radiowozy i kilku chłopcówwniebieskichmundurach. Psy ani razu nie szczeknęły. Jimmy obejrzał się, gdy zdałsobie sprawę, żeto go właśnie dręczyło,odkąd je zobaczył. Choć ich dwadzieściacztery łapy przebierały nerwowo po asfalcie, była w tymzwarta gotowośćmaszerujących w miejscużołnierzy i Jimmy wyczułśmiertelną moc w czarnych pyskach i smukłych bokach wilczurów, którychślepia jarzyły sięjakwęgle. Pozostała część Sydney przypominała poczekalnię przedzamieszkamiulicznymi. Ulica roiła sięod mundurowych, kil149. kunastu przeszukiwało metodycznie zarośla na skraju parku. Ze swojego miejsca Jimmy widział fragmentparku, w którym również kręcili się policjanci. Niebieskiemunduryisportowe kurtki w kolorachziemiprzesuwały się w różnestrony na tle trawy. Funkcjonariusze zaglądali z brzegówdokanału Pen i nawoływali się między sobą. Mała ich grupkaskupiła się na Sydney Streetza furgonetką wydziału K. -9, pozatym kilku tajniakówstało opartycho nieoznakowanewozy, zaparkowane po drugiejstronie ulicy. Popijali kawę, ale żaden nie błaznował, jak zwykli czynićgliniarze, serwującjeden drugiemu dla śmiechu kawałkiz ostatnich patroli. Jimmy wyczuwałtylko czyste napięcie -biło od psów,od milczących policjantów opartych o radiowozy, od helikoptera, który nie przypominał już pszczoły, gdyz rykiem przeleciałnisko nadSydney i zniknął za importowanymi z innych stron kraju drzewami i ekranem kina samochodowego w Pen Park. - Cześć, Jimmy. -Ed Deveau trącił Jimmy'ego łokciemi rozerwał zębamitorebkę drażetek MM. - Co tu się dzieje,Ed? Deveau wzruszył ramionami. - To już drugi helikopter, jaki tam poleciał. Pierwszyzacząłkrążyć nadnaszym domem jakieś pół godziny temu,aż powiedziałem do mojejstarej: "Matka,przeprowadziliśmysię doWatts, a ja nic o tym nie wiem? " - Wrzucił trochę drażetek prosto do gardła i ponowniewzruszyłramionami. -Przywlokłem siętutaj, żebyzobaczyć, o cotencałyraban. - I czego się dowiedziałeś? Deveau przeciął dłonią powietrze przedwłasnym nosem. - Niczego. Gliniarze zacisnęli usta mocniejniż moja matka swoją portmonetkę. Podchodządo rzeczy cholernie poważnie, stary. ZablokowaliSydney od każdej możliwej strony,Dzielnica Watts wLosAngeles, gdzie w1965 r. miały miejsce krwawezamieszki na tlerasowym (przyp. tłum. ).150kuma ichmać. Z tego,cosłyszałem,patrole i zapory stoją naCrescent,na Harboryiew, na Sudan, Romsey, aż poDunboy. Ludzie z Dunboy zostali odcięci od świataiszlag ich trafia. Słyszałem, że gliniarzepływają w tę i nazad łodziamipo Pen. Zadzwonił do mnie Boo Bear Durkin ipowiedział, że widziałze swojegookna płetwonurków. - Wyciągnąłrękę. -Patrz,ale numer. Jimmy pobiegł wzrokiem za palcem Deveau. Trzech policjantów wywlekało jakiegoś pijaczynę ze skorupywypalonego dwupiętrowego domuwdole Sydney. Pijaczkowi niebyłoto w smak,opierał się i szarpał,więc jeden z policjantów zrzuciłgo na twarzze zwęglonych schodów. Jimmy'emu wciąż dźwięczało w uszachsłowo wypowiedzianeprzez Deveau: płetwonurkowie. Nie posyła się płetwonurków do zbiorników wodnych dla zabawy, żeby szukali kogoś, kto jeszcze żyje. - Oni nie żartują. -Deveaugwizdnął, po czym obrzuciłJimmy'ego zaciekawionym spojrzeniem. -Coś się tak odstawił? - Nadinemiała komunię. Jimmy przyglądał się, jak jeden z policjantów podnosi pijaczka, mówi mu cośdo ucha, poczym pakuje faceta dooliwkowego sedana zkogutemprzyczepionym do dachu nadsiedzeniem kierowcy. - Gratulacje - ucieszył się Deveau. Jimmy podziękował mu uśmiechem. - Więc co tu jeszczerobisz? Deveauspojrzał za siebie w głąb Roseclair w stronę kościoła Świętej Cecylii iJimmy poczuł się nagle niezręcznie. Rzeczywiście, co on tu robi w tym jedwabnymkrawaciei garniturze za sześćsetdolarów, brudząc buty w obrastających balustradę chwastach? Katie, przypomniał sobie. Mimo to nadal czułsię niezręcznie. Katie nie przyszła napierwszą komunię świętą przyrodniej siostry,bo przesypiałakacaalbo słuchałaporannych pościelowych zwierzeń swoje151. go ostatniego kochanka. Cholera. Gdyby nie była naćpana,przy szłaby nauroczystość. Jimmynie zaglądał do kościołaprzezdobre dziesięć lat, odchrztu Katie. A i później zacząłchodzić regularnie dopiero po poznaniuAnnabeth. To jeszczenic nie znaczyło, że gdy zobaczył radiowozy skręcające z piskiem opon w Roseclair, poczuł. właściwie co? zapowiedźnieszczęścia? Jeśli tak, to tylko dlatego, że się o nią martwił. Martwił i zarazem był na niąwściekły. Dlategomyślał ocórce,przyglądając się radiowozom pędzącym w stronęPenPark. A teraz? Czuł się jak odrętwiały. Odrętwiały ikomicznieodstawiony. Było mu też głupio, że poprosił Annabeth, by zabrała dziewczynki do restauracjiChuck E. Cheese,mówiąc,że sam zaraz do nich dołączy. Spojrzała mu w oczy z mieszaniną irytacji, zatroskania i z trudem tłumionej złości. Jimmy odwróciłsię wstronę Deveau. - Przygnała mnie ciekawość, jak chyba wszystkich. -Poklepał kolegępo ramieniu. Będę już spadał,Ed- powiedział. Tymczasemw dole, naSydney, jeden z policjantów rzuciłdrugiemu kluczyki do samochodu,a ten wskoczył do furgonetki sekcji K-9. - Dobra. Trzym się,stary. - Ty też - odpowiedział powoli Jimmy. Nadal przyglądał się ulicy. Furgonetka cofnęła się, zatrzymała na chwilę iskręciła w prawo. Znowu Jimmy'ego dopadłozłowróżbne przeczucie. Czuł je w duszy,nie w głowie. Czasemmożna było wtensposób, pozaobszarem logiki, wyczućprawdę i na ogół trafnie, jeśli chodziło otaką, jakiejczłowiek wolałby nie poznać,bo nie miałpewności, czyby ją zniósł. Takie prawdy człowiek próbował ignorować,dlatego chodziłdo psychoterapeutów, spędzał masę czasu wbarachiznieczulał makówkęprzedtelewizorem -żebysię schować przed tymi nagimi,strasznymi prawdami, którejego dusza rozpoznawałana długo przed rozumem. 152Jimmy czuł, jak potworne przeczucie przygważdża go domiejsca, choć pragnął zewszystkich sił uciekać stądjak najprędzej, jak potrafił; zresztą zrobić cokolwiek, bylenie staći nie patrzeć, jak furgonetkawyjeżdża na jezdnię. Te samegwoździe, które przygwoździły buty, przebiły mu też piersi-grube, zimne bretnale, jakbywystrzelonez armaty. Chciał zamknąć oczy, lecz powieki miał również przybite gwoździami,szeroko otwarte. Tymczasem furgonetkawyjechała na środekjezdni i Jimmy zobaczył samochód, który zasłaniała, samochód, wokółktórego wszyscysię skupiali, czyścili gopędzelkami,fotografowali,zaglądalido środka, podawali jakieśprzedmioty w plastikowychtorebeczkach policjantom stojącym na jezdni i nachodniku. Samochód Katie. Nie tylko ten sam model. Nietylko samochódpodobny dojejsamochodu, ale ponad wszelką wątpliwość jej samochód,z wgnieceniem zprawejstrony naprzednim zderzaku, zezbitymszkłem prawego reflektora. - Jezus Maria, Jimmy! Jimmy? Jimmy, popatrzna mnie! Dobrzesię czujesz? Jimmy przeniósł wzrok naEda Deveau. Nie wiedział, jaksiętu znalazł, na kolanach,zdłońmiprzyciśniętymi do ziemi,otoczony przez pochylone nad nim okrągłe irlandzkie twarze,które przyglądały musię z ciekawością. - Jimmy? -Deveau podałmu rękę. -Nic cisię nie stało? Jimmywpatrywałsię w jego dłoń iniewiedział, co odpowiedzieć. Płetwonurkowie, pomyślał. Płetwonurkowie przeszukują kanał Pen. Whitey znalazłSeana wśród drzew jakieś sto metrów zawąwozem. Zgubili krwawy tropi ślady stópna otwartychobszarach parku. Padający w nocy deszcz zmył wszystko,czego nie zdołała zataić natura. - Psy podjęły trop kołotegostarego ekranu. Kopniesz siętam? 153.Seankiwnął głową. Tymczasem zaćwierkał jego radiotelefon. - Devine,policja stanowa. -Mamy tu gościa. - Tu to znaczy gdzie? -Wejście od Sydney. - Raportujcie dalej. -Twierdzi, żejest ojcem zaginionej. - Skąd siętam wziął, docholery? -Sean poczuł,jaktwarz mu płonie od uderzenia krwi. - Jakośsię prześlizgnął. Co mam mupowiedzieć? - Psiakrew! Spław go jakoś. Maciejużna miejscu psychologa? - Jest w drodze. Sean zamknął oczy. Wszyscy byliw drodze, jakby utknęliw tym samym zasranym korku. -No więc staraj się go uspokoić, póki nie zjawisię psycholog. Znasz procedurę. - Tak,ale on pyta opana. -O mnie? - Mówi, że pan gozna. Podobnoktoś mupowiedział, żepan tu jest. - Nie,nic ztego. Słuchaj. - Są z nim jacyś kumple. -Kumple? - Banda zakapiorów. Wyglądają jak pokurcze, apodobnidosiebie jak dwie krople wody. Bracia Savage. A niech to jasna cholera! -Już dowasidę. Val wręcz się prosił, by go aresztować. PodobnieChuck. Temperament Savage'ów, rzadko umiarkowany, wybuchnąłz całą gwałtownością. Bracia krzyczeli na policjantów,ci zaś wyglądali tak,jakbyza chwilę mieli sięgnąć popałki. Jimmy stał z KevinemSavage'em, jednym znormalniej154szychczłonków tej rodziny, kilka metrów od taśmy policyjnej obok Vala i Chucka, którzy z wyciągniętymi nad taśmąrękami wrzeszczeli:- Tam jest naszasiostrzenica, kutasy pieprzone! Jimmyznajdował się na granicy kontrolowanej histerii,z trudem hamowanego wybuchu, a natężenie tych uczućsprawiło, żechwiał się jak zaczadziały. To był jej samochód,okilka metrów od niego. Nikt jej nie widział od ubiegłejnocy. Na oparciu fotela kierowcy dostrzegł ślady krwi. Niewyglądało to najlepiej. Ale przecieżcały batalion glin przeczesywał park i jakna razie nie pojawił się worek na zwłoki. Takto wyglądało. Zobaczył, jak jakiś starszy policjant zapalapapierosai miał ochotęwyrwać mugo zgęby,wbić rozżarzonym końcem do dziurki nosa ipowiedzieć: "Zapierdalaj tam,kurwa,szukaj mojej córki! ".Zaczął liczyćod dziesięciu do jednego, sztuczka, jakiej nauczył się naDeer Island. Liczył powoli,przyglądając się,jak kolejne cyfry, szare irozmyte,pojawiają się i nikną namrocznym ekranie jegomózgu. Gdyby zaczął krzyczeć, usunięto bygo stąd. Podobny rezultat osiągnąłby, dając upustrozpaczy,niepokojowi czy paraliżującemugostrachowi. Potem rozszaleliby się bracia Savage i wszyscy wylądowalibywpudle, zamiast czekać na ulicy, w miejscu, gdzie po razostatni widziano jegocórkę. - Val! -zawołał. Val Savage cofnął znadżółtej taśmy rękę oraz paluch wymierzony w kamienną twarz jednego z gliniarzy i obejrzał sięna szwagra. Jimmy pokręcił głową. - Opanuj się. Val podskoczyłdo niego. - Te skurwiele nie chcą nas tam wpuścić,Jim. Zabraniająnamtam wejść. - Wykonuj ą swóją robotę. -Robotę? Pieprzę ichrobotę. 155.-Chcecie mi pomóc? - zapytał Jimmy, kiedy równieżChuck podszedł i stanął obok brata. Był niemal dwa razyod niego wyższy,lecz tylko w połowie tak niebezpieczny,choć i tak niebezpieczni ejszy od przeważającej części społeczeństwa. - Jasne - burknął Chuck. -Co mamy robić? - Val? -Jimmy zwrócił się do drugiego z braci. - Co? -W oczach Valaczaił się obłęd,a wściekłość biłaod niegojak odór z otwartego szamba. - Chcesz mipomóc? -Jasne, jasne, że chcę. Kurwa,przecieżwiesz! - Wiem - przytaknął Jimmyi usłyszał we własnym głosiepodniesiony ton, któryspróbowałpołknąć. -Wiem,stary. Chodzi o mój ą córkę, kapujesz? Kevin położył rękę naramieniu Jimmy'ego, a Valcofnąłsię o krok iprzezchwilępatrzył w ziemię. - Przepraszam, Jimmy. Już spoko. Jestem po prostu wnerwiony. Wkurwionyznaczy. Jimmy spróbował się odezwać głosem opanowanymi zmusić mózg do chłodnej kalkulacji. - Kopnijcie sięteraz we trzech do Drew Pigeona. Powiedzciemu, co zaszło. - Po chuj do Pigeona? -Zaraz się dowiesz, Val. Pogadajciez Eve, jego córką,i Dianą Cestra, jeśli ją tamjeszcze zastaniecie. Zapytajcie,kiedyostatni raz widziały tej nocy Katie. O której dokładniegodzinie,Val, ale co do minuty. Wypytajcie, czy dużo piły,czy Katiemiała zamiar z kimś się spotkać, czy była z kimśumówiona. Możecie to dla mnie zrobić, stary? - Zadając topytanie, Jimmy patrzył nie naVala, lecz naKevina, bo tylkoon dawałgwarancję utrzymaniabratawryzach. Kevin kiwnął głową. - Masz to jak w banku, Jim. -Val? Val zerknął przez ramię na rosnąceu wejścia doparkuza156rosła, po czym spojrzałna szwagra i potaknąłnerwowo małągłówką. - Jasna sprawa. -Te dziewczyny tojej przyjaciółki. Nieduście ich za bardzo, wydobądźcie z nichtylkote informacje. Kapujecie? - Jasne - potaknąłKevin,dając Jimmy'emudo zrozumienia, że sobie poradzi. Klepnąłstarszego bratapo ramieniu. -Chodź,Val. Do roboty. Jimmy odprowadzał wzrokiembraci oddalających sięSydneyStreet. Oboksiebie czuł dyszącego chęcią morduChucka. - Trzymaszsię, stary? -Jasne, kurwa -odparł Chuck. - O ciebie się martwię. -Niepotrzebnie. Jestem już spokojny. Nie mam innegowyboru, prawda? Chuck nie odpowiedział. Jimmypobiegł spojrzeniem nadrugąstronę Sydney, gdzie stał samochód Katie, i zobaczyłwychodzącego z parkuprzez pas zarośliSeanaDevine'a. Sean patrzyłprosto na niego. Byłwysoki iszedł szybko,mimo to Jimmy dostrzegł na jego twarzy tenznany muzdzieciństwa wyraz, którego zawsze serdecznie nienawidził - minę faceta, któremu świat ściele się do stóp. DorosłySean wciąż go nosił, jakodznakę, znacznie okazalszą od tej,którąmiałprzypiętą dopaska. Wkurwiał tym ludzi, choć niezdawał sobie z tego sprawy. - Cześć,Jimmy - powiedział Sean i wyciągnął rękę. -Cześć. Dowiedziałem się, że tu jesteś. - Od wczesnego rana. -Sean obejrzałsię przezramię, poczym znowu popatrzył nadawnego kolegę. -Na razie niemogęci powiedzieć nic pewnego, stary. - Ona tamjest? -Jimmy usłyszał we własnym głosiedrżenie. - Nie wiem. Nikogo dotąd nieznaleźliśmy. Tylko tylemogę ci powiedzieć. - Więcnas tam wpuśćcie - wtrącił Chuck. -Pomożemyszukać. Wciąż się przecież widuje w telewizji, jak to zwykli157. obywatele pomagają w poszukiwaniu zaginionych dziecii tak dalej. Sean nie odrywał oczu od Jimmy'ego,jakby Chuck byłpowietrzem. - Tonie takie proste,Jimmy. Niemożemy wpuścić cywili,dopóki nieprzeszukamykażdego metrakwadratowegotegozakątka. - O jaki zakątek chodzi? -zapytałJimmy. - Właściwie o cały ten pieprzony park. Słuchaj. - Seanpoklepał Jimmy'ego po ramieniu - przyszedłem tu, chłopcy,by wam powiedzieć, żew tej chwili nie możecienam pomóc. Przykro mi. Nic nato nie poradzę. Jaktylkosię czegoś dowiemy. czegokolwiek, Jimmy. natychmiast cię zawiadomimy. Obiecuję. Jimmy kiwnąłgłową i ujął Seana pod łokieć. - Mogę z tobą zamienić dwa słowa? -Oczywiście. Zostawili Chucka przy krawężniku iodeszli kilka krokówwdół ulicy. Sean spiął się wsobie, przygotowując się na to,co zaraz powie Jim. Spróbował się zmienić wchłodnego zawodowca. Patrzył na dawnego kolegę oczamipolicjanta,wktórych niebyło współczucia. - To samochód mojejcórki. -Wiem, ja. Jimmy uciszyłgo gestem ręki. - Sean, to jestsamochód mojej córki. Jest wnimkrew. Nie przyszła dziś rano do pracy. Niezjawiłasię na pierwszejkomunii swojej młodszej siostry. Nikt jej nie widział odwczorajszejnocy. Rozumiesz? Chodzi o moją córkę,Sean. Nie maszdzieci, więc mnie raczej nie zrozumiesz, ale chociażsię postaraj, stary. Chodzi o moją córkę. W chłodnym spojrzeniu policjantanie pojawiło siężadnecieplejszeświatełko. -Co ci mogę powiedzieć, Jim? Jeśli chcesz, żebym ci powiedział, z kim była tej nocy, poślę paru chłopaków, zaraz to158ustalą. Jeślimiała wrogów,odnajdę ich i sprawdzę. Jeślichcesz. - Mają tu psy, Sean. Psy, do mojejcórki. Psy i płetwonurków. - Toprawda. Ściągnęliśmy prawie połowęnaszych sił,Jimmy. Stanowych i miejskich. Do tego dwahelikoptery,dwie łodzie, bo naprawdę chcemy ją znaleźć. Nie pomożesznam, stary. Niew tej chwili. Nie masztu nic do roboty. Rozumiemy się? Jimmy obejrzał sięna Chucka,który stałna chodniku i -wychylony jak do skoku -wpatrywał sięz napięciemw zarośla u wejścia do parku. - Dlaczego sprowadziliście płetwonurków,Sean? -Żeby niczego nie zaniedbać, Jimmy. Zawsze tak postępujemy, prowadząc poszukiwania w sąsiedztwie zbiornikawodnego. - Czy ona utonęła? -Wiemy tylko, że zaginęła. To wszystko. Jimmy odwrócił się na chwilę. Nie mógł zebrać myśli,miał w głowie czarną dziurę. Chciał wejść dotego parku,pobiec ścieżką joggingową i zobaczyć idącą mu naprzeciw Katie. Tylko tego chciał. - Aresztujesz mnie ibraci Savageza to, że chcemy wejśćto parkui szukać naszej krewnej? Decydujesz się naawanturęze spokojnymiobywatelami? Jimmy zrozumiałod razu, żejego groźba jest lipna,i wściekało go,że i Sean to pojmował. Sean pokręcił poważnie głową. - Nie chcę tego, wierzmi, ale jeśli będę musiał, Jimmy,nie zawahamsię. -Otworzył notes. -Powiedz mi tylko,z kim twojacórka miałasię tej nocy spotkać, co robiła, a ja. Jimmy obrócił się napięcie, żeby bezsłowa odejść, gdyostro zaćwierkał radiotelefon. Seanzbliżył aparat do ust. - Devine. -Coś mamy. - Powtórz. 159.Jimmypodszedł do Seana i usłyszał ledwo hamowanepodniecenie w głosie faceta w słuchawce. - Powiedziałem, że cośmamy. Sierżant Powersprosi, żebyś tujak najszybciejprzyszedł. - Gdzie jesteście? -Pod ekranem kinowym. Niejest dobrze, stary. 10DowodyrzeczoweCeleste oglądała południowe wiadomości na telewizorkustojącym na blacie w kuchni. Prasowała i co chwila zerkałana ekran. W pewnej chwili zdałasobie sprawę, że przypomina gospodynie domowe z latpięćdziesiątych, które wykonywały potulnie wszystkie domoweprace iopiekowały siędzieckiem, kiedy mąż zaluminiowymi dwojaczkami z drugim śniadaniem wyszedł do roboty, oczekując, że po powrocie wieczorem dostanie do rękipiwo, a na stolebędzie czekałobiad. Wich przypadku tak jednak nie było. Mimoswychlicznych wad Dave dużo w domu pomagał. To on ścierał kurze, sprzątał odkurzaczem, ładował zmywarkę, natomiast Celeste prała, sortowała, układałai prasowała. Lubiła zapachgorących tkanin,wypranych i wygładzonych. Prasowała żelazkiem pomatce, zabytkiemz początku latsześćdziesiątych. Było ciężkie jak cegła, wciąż syczałoi wypuszczało bez ostrzeżenia kłęby pary,ale okazało się znacznie wydajniejsze od nowoczesnych, jakie Celeste, uwiedziona promocjami i zapewnieniami o technice erykosmicznej,wypróbowała na przestrzeniostatnich lat. Żelazko matki takprasowało kanty, że można by nimikrajać bagietki,i wygładzało najgorsze zagniecenia wjednym gładkim suwie, naco te nowsze, z plastikową stopką, potrzebowały kilku pracowitych nawrotów. 161.Celesteirytowała się, ilekroćuświadamiałasobie, jakszybko wdzisiejszych czasach psują się rozmaite urządzenia - magnetowidy,samochody, komputery, telefony bezprzewodowe -gdy tymczasem narzędzia z czasów jej rodziców produkowano tak, by długo służyły. Ona i Dave dotądużywali żelazka jejmatki,jej miksera, aprzyich łóżku stałmasywny, czarny telefon z tarczą. Jednocześnie przez lataswojego małżeństwa zdążyli wyrzucić kilkanowoczesnychnabytków, które skończyły swój żywotkomicznie szybko -telewizorów, odkurzaczy,z którychwydostawał sięsiny dym,ekspresówdokawy,zktórychkapałpłynniewiele tylko cieplejszy od wody do kąpieli. Te i podobnegadżety lądowałynieodmiennie w śmietniku, bo taniej było kupić nowe, niż reperować zepsute. Niemal taniej. Więc oczywiście wydawałosię pieniądze namodel nowej generacji, na coproducenci,Celeste była tego pewna, skrycie liczyli. Próbowała świadomie ignorować obawę, że nie tylko przedmioty wjejżyciu,ale i samo życie było pozbawionewagi i trwałości, że zostałocelowo zaprojektowane tak, by sięzepsuć przypierwszejokazji po to, żeby kilka użytecznychczęści możnabyło przeszczepićkomuśinnemu, a całą resztę wyrzucić. Prasowaławięc i rozmyślała o awaryjności własnej osoby,kiedyna chwilę przed dziennikiemprezenter spojrzał zpowagą w kamerę i oznajmił, żepolicja poszukuje sprawcówbrutalnego napadu, do jakiego doszło przed jednym z baróww mieście. Celeste podkręciła głos, gdyspiker powiedział:"Więcej na ten temat poprognozie pogody i przerwiena reklamy". Patrzyła więc, jakelegancka kobieta o wymuskanychpalcachszoruje brytfannę, która wyglądała tak, jakby jązanurzonow gorącymkarmelu, gdytymczasem głos zza kadru wychwalał pod niebiosanowy, udoskonalonyśrodekdozmywania naczyń. Celeste miała ochotę wyć. Wiadomości telewizyjne pod pewnym względem przypominały te łatwopsujące się urządzenia - były stworzonepo to, by wabić i kusić, i chichotać ukradkiem złatwowierności widzówsądzących, że tym razem dotrzymają swych obietnic. 162Ustawiła głośność, zwalczając pokusę, by wyrwać to marnepokrętło z tego gównianego aparatui wrócić do deski doprasowania. Pół godzinytemu Dave zabrałMichaelana zakupy. Mieli kupićnakolanniki baseballowe i maskę łapacza. Obiecał, że wysłucha wiadomości w radiu, aCeleste niezadała sobie nawet trudu, by mu sięprzyjrzećuważniej i sprawdzić, czy niekłamie. Michael,choć drobny i szczupły,okazałsięutalentowanym łapaczem - "cudownym dzieckiem", jaktwierdził jego trener, pan Evans, z "radarem w łapie, takiszczyl". Celeste przypomniałasobie z lat młodości tychwszystkich "szczyli", którzy grali na tejpozycji - na ogółwielkich chłopaków ozłamanych nosach, z wybitymi przednimi zębami - i zgłosiła swoje zastrzeżenia Dave'owi. - Wiesz,jakie mocne terazrobią maski? -uspokoił jejobawy. -Jak klatki przeciw rekinom. Wyszłyby zwycięskoze zderzeniaz tirem. Przemyśliwała nad tymprzez całydzień, a pod wieczórwróciła do Dave'a i przedstawiła muswoje warunki. Michaelmoże graćwbaseball na pozycjiłapaczaalbo dowolnejinnej,jeśli będzie miał najlepszyekwipunek i nigdy - ito był warunek ostateczny - niezostanie graczem zawodowym. Dave, którysam nie był profesjonalnym baseballistą, zgodził się na toultimatum dopiero po dziesięciuminutachniezbyt jednak gorącej sprzeczki. Kupowali więc właśnie niezbędny ekwipunek, aby Michael mógłzostać kopią swego ojca, tymczasem Celestewpatrywała sięz napięciem w telewizor, trzymającżelazkokilka centymetrów nad bawełnianą koszulką. Skończyła sięwreszciereklama karmy dla psów i wróciły wiadomości. "Ubiegłejnocy w Allston - zaczął prezenter iserce Celeste zamarło - został napadnięty przez dwóch napastnikówstudentdrugiego roku College'uBostońskiego. Policja podaje,że ofiara,Carey Whitaker, został pobity butelką popiwiei w stanie krytycznymprzebywa w. "Gdy tousłyszała,nabrała pewności, że nie złapie już informacji o napadzie bądź nawet zabójstwie w okolicach baru163. Ostatnia Kropla. Kiedy zapowiedziano prognozę pogody,apo niej wiadomości sportowe,była już całkowicie przekonana. Do tejpory znaleźliby już tamtego mężczyznę. Gdybyzmarł("kochanie,chyba zabiłem człowieka"), reporterzywiedzielibyo tym przez swoje kontakty w policji, dotarlibydo policyjnych raportów lub po prostu podsłuchali policyjneradiostacje. Niewykluczone, że Dave przecenił gwałtowność swojej reakcji na tę nocną napaść. Może tamten łobuz- kimkolwiekbył- po prostu gdzieś się zaszył po jego odejściu, by wylizaćrany. Możeto wcale nie kawałeczki mózguspłukała tejnocydo zlewu? A krew? Jak ktoś mógł przeżyć taki krwotokz rany na głowie,nie mówiącjużo odejściu z miejsca zdarzenia? Gdyjuż wyprasowała ostatnią parę spodni i ułożyławszystko bądź tow bieliźniarce syna, bądź w małżeńskiejszafie, wróciła do kuchni i stanęłapośrodku, nie wiedząc, codalej robić. W telewizji pokazywali teraz turniej golfa. Miękkie plaśnięcia kijów o piłkę i oszczędne, stłumione oklaski najakiś czas ukoiły wjej duszy lęk, który ją dręczył odrana. Ten lękwykraczał poza niepokój oDave'a, którego opowieśćbyła pełna sprzeczności, choć jednocześnie miał ze zdarzeniami ostatniej nocy wielewspólnego,miałcoś wspólnegoz Dave'em, który wchodzi w drzwi łazienki caływe krwi. Krew z jego spodni zaplamiła kafelki napodłodze, pieniła siębąbelkami w świeżej ranie, zmieniła kolor na różowy, gdywirowała w krateczce odpływu. Ruraodpływowa! Otóż właśnie! Zapomniała o rurzeodpływowej. Ubiegłej nocy powiedziała Dave'owi,że przemyjedetergentem kolanko podumywalką, zniszczy nawet tę resztkędowodu. Zabrała się niezwłocznie do dzieła. Uklękłanapodłodze w kuchni i otworzyła szafkę pod zlewozmywakiem. Za środkami czyszczącymi iszmatami wypatrzyłaklucz nasadowy. Sięgnęła ręką, usiłującodpędzić wstręt przed sięganiem w głąb szafek pod zlewem, irracjonalnylęk, jaki ją od164dziecka prześladował, że gdzieś pod stera szmat czai sięszczur, którynagle, zwietrzywszy jej zapach, wystawi pyszczek z ruchliwymi wąsikami. Chwyciłaklucz i celowo uderzałanim hałaśliwieo butelkiześrodkami czyszczącymi, zawadzała o szmatyna wszelkiwypadek, choć miała świadomość, że jej obawy sąniemądre. Były jednak silniejszeod niej, ostatecznie niebez powodunazywa się je fobiami. Onabała sięwkładać ręcewmroczneczeluści miejsc nisko położonych. Rosemary obawiała sięwind. Jej ojciec miał lęk wysokości. Dave oblewał się zimnym potem, ilekroć musiał zejść dopiwnicy. Wstawiła wiadro pod kolanko, żeby w niezłapaćwodę. Położyłasię na plecach i wyciągnęłaręce, obluzowałakluczem śrubę kolankową, a potem odkręciła ją palcami. Do plastikowego wiadrachlusnęła strugawody. Celeste zaniepokoiła się, że wiadro się przeleje, ale wodaszybkospłynęła. Wraz z ostatnimi kroplamiwpadł do wiadra kłąb czarnychwłosów, w które wplątane byłyjakieś małe ziarenka. PotemCeleste wzięła się do odkręcania nakrętki przelotowej przytylnejściance szafki. Zabrało jej to dłuższą chwilę, bo nakrętka niechciała puścić, i Celeste musiała zaprzeć się nogąo podstawę szafki. Napierała na ramię klucza z taką siłą, ażzlękła się, że albo klucz, albo jej przegub zaraz pękniez trzaskiem. W końcu nakrętka ustąpiła, choć obróciła się z głośnym metalowym zgrzytem zaledwie okilka stopni. Celesteprzełożyła klucz i pociągnęła ponownie. Tym razem nakrętkaobróciła się o kątdwa razy większy, mimo że nadal stawiałaopór. Wreszcie syfon znalazł sięna podłodze wkuchni. Włosyi koszulka Celeste byłymokre od potu, miała jednak uczuciezwycięstwa, niemal triumfu, jakby stoczyła równą walkęz zawziętymprzeciwnikiemiodniosła chwalebne zwycięstwo. W stercie szmatznalazłakoszulę Michaela, zktórejjużwyrósł. Skręciła jaw ciasny warkocz, który następnie przewlekła przez rurę kolanka. Przeczyściłanią kolanko kilkarazy,aż była całkiem pewna, że nie kryje niczego prócz za165. starzałej rdzy. Na koniec wcisnęła koszulę do małej plastikowej torby nazakupy. Potem z kolankiem i butelką Cloroxuwyszła na ganek zadomem i przemyławnętrze rury, tak bypłyn ściekał z drugiego końcai wsiąkał w suchą ziemię doniczkowej rośliny, która uschła ubiegłegolata i całą zimęczekała na ganku,aż ją wyrzucą. Uporawszy się z tym,Celestezamontowała syfon, co okazało sięznacznie łatwiejsze niżjegowykręcenie, poczymprzykręciła śrubę ściekową. Wyjęła plastikowy worek naśmieci, w który w nocywłożyła ubranie Dave'a, i włożyła doniego torbę z poszarpaną koszuląMichaela, wylała przez cedzak do sedesuzawartośćplastikowegowiadra, a cedzakwytarła do czystapapierowymręcznikiem, który następnie wcisnęła do worka razem z resztą śmieci. Więc wszystko tutaj było: wszystkiedowodyrzeczowe. A w każdym razie te, z którymi mogła coś począć. JeśliDaveskłamał- natemat noża, odciskówpalców, jakiegdzieśzostawił, natemat świadków tej. zbrodni? Obrony koniecznej? nie mogła mu pomóc. Sprostałajednak wyzwaniu tu,we własnym domu. Uporała się z nieszczęściem, jakie na niąspadło, kiedy Dave wrócił do domu cały zakrwawiony. Poradziła sobie. Zwyciężyła. Była oszołomiona, lecz silna, pełnaenergii, jakiej dawno nie czuła. Zrozumiała nagle,że jestwciążmłoda i sprawna, nie jest testerem jednorazowegoużytku ani zepsutym odkurzaczem. Przeżyła śmierć obojgarodziców i długie lata finansowego dołka,przetrwała groźbęzapalenia płuc swojego synka, gdy miał sześć miesięcy, i nieosłabiłojej to, choć dotąd miała sięza słabą,lecz tylko zmęczyło. Teraz i to się zmieni, bo przypomniała sobie, jaka kiedyś była. Była kobietą, która nie cofa się przedwyzwaniamilosu, lecz śmiało wychodzi im naprzeciw, wręczje prowokuje. Proszę, przybywajcie. Ze wszystkim, co macie najgorszego. Poradzę sobie, ilekroćsię zjawicie. Nie omdleję, nieumrę. Uważajcie. Podniosła z podłogi zielony worek na śmieci i okręciławi166rowym ruchem, aż się zawęźliłi upodobnił do pomarszczonejszyi starca. Potem skręciła go wciasny warkoczi zawiązałana supeł. Zatrzymała sięna chwilę, uznawszyzadziwne, żeworek przypomniał jej szyjęstaregoczłowieka. Skąd jej sięto wzięło? Zauważyła, że telewizor zgasł. Przed chwilą TigerWoodsstąpał po krótko strzyżonejmurawie, a terazekran byłczarny. Po chwili wyskoczyła pośrodkubiała linia. Celeste postanowiła,że jeśli i w tym pudle przepalił się kineskop, zrzucigrata z ganku. Natychmiast, nie baczącna konsekwencje,won! Tymczasem biała linia zgasła, pokazał się obraz ze studiaiprezenterka ze zbolałąminą oznajmiła:- Przerywamy program,by przekazać państwunajświeższe wiadomości. Valerie Corapi znajduje się uwejścia do Penitentiary Park w East Buckingham, gdziepolicja prowadzizakrojonena szeroką skalę poszukiwania zaginionejkobiety. Valerie? Obraz ze studiazmienił się wobraz z helikoptera - niestabilnylotniczy widok naSydney Streeti Penitentiary Parki podobną do najeźdźczej armii chmarę policjantów. Celestezobaczyła na terenie parkudziesiątki maleńkich figurek, podobnych doczarnych mrówek, i policyjne motorówki nakanale. Patrzyła, jak temikroskopijne figurki podchodzą wolnodo kępy drzew, otaczającej ekrannieczynnego kina samochodowego. Wiatr szarpnąłhelikopterem, obiektyw kamery zatoczyłłuki ukazał tereny po drugiej stronie kanału, ShawmutBoulevard i ciągnące się wzdłuż niego zakłady przemysłowe. - Znajdujemy się w East Buckingham, gdzie policja podjęładziś rano zakrojone na szeroką skalę poszukiwania zaginionejkobiety. Jak dowiedzieliśmysięz nieoficjalnychźródeł, porzucony samochód poszukiwanejnosi ślady przestępstwa. Niewiem, Virginio,czy możemy zobaczyć. Kamera zhelikoptera oderwałasię od terenów przemys167. łowych w Shawmut i błyskawicznymprzerzutem skierowałaobiektyww dół, na stojącyna Sydney ciemnoniebieski samochód z otwartymi drzwiami. Sprawiałwrażeniesmętnieopuszczonego, gdy podjeżdżał do niegoodtyłu policyjny samochód holowniczy. - O właśnie - ucieszyła się reporterka. -Samochód, którypaństwoteraz widzą, należał, jak mniepoinformowano, dozaginionej. Policja znalazła go dziśranoinatychmiast podjęłaposzukiwania. Nikt nie chce potwierdzić ani nazwiskazaginionej,ani powodu tak licznej. jak samito państwoz pewnościąwidzą. obecności policji. Nasze źródła informacji potwierdzają jednak, że poszukiwania koncentrują sięwokół nieczynnego ekranu kinasamochodowego, które,jakwiadomo, służy latem jako scena miejscowegoteatru. Dziśjednak nie oglądamytutaj dramatuscenicznego, lecz, niestety, dramat z prawdziwego życia. Virginia? Celeste usiłowała uświadomićsobie, co jej właśnie powiedziano. Nie była pewna, czy dowiedziała się czegoś ponadto, że policja najechała jej dzielnicę, jakbyją braław posiadanie. Prezenterka w studiuteż wyglądała nazakłopotaną, jakbydano jejznak poza kadrem w języku, którego nie rozumiała. - Będziemy państwa o tej sprawie informować - powiedziała -przekazywać państwuwiadomości, w miarę jak będądo nas napływały. Tymczasempowracamydonaszego programu. Celeste zmieniła kilkakanałów,ale żadna inna stacja nieprzekazywała narazie wiadomości w tejsprawie, więc wróciłado golfa, nie wyłączającjednakgłosu. Ktoś zaginął we Flats. Na Sydney znaleziono opuszczonysamochód. Policja nie rozpoczynałaby jednak operacji na takwielką skalę - Celeste dostrzegła naSydney radiowozy policji nie tylko miejskiej, ale istanowej - gdyby nie miaładowodów, że popełniono zbrodnię, że to nie tylko zaginięcie. 168W tym samochodzie musieli znaleźć coś, co świadczyłoo akcie przemocy. Jak się wyraziłareporterka? Ślady przestępstwa. Właśnie. Krew, była tego pewna. Musieli znaleźćkrew. Dowód rzeczowy. Popatrzyła na skręconą w warkocztorbę, którąnadaltrzymała w ręku. Dave, pomyślała. Dave. 11Czerwony deszczJimmyzostał po drugiej stronie żółtej taśmy naprzeciwkonieregularnej linii policjantów, gdy Sean, nie oglądającsię zasiebie, odszedł przez zarośla w głąb parku. - Panie Marcus - odezwał się jeden z gliniarzy, niejakiJefferts - może przynieść panu kawę albo coś? Nie patrzył Jimmy'emu w oczy, tylko na jego czoło i Jimmy wyczuł w tymchłodnym spojrzeniu i w sposobie, w jakiglina drapał siękciukiemw brzuch,lekką wzgardę zmieszanązlitością. Poznał ichze sobą Sean,mówiącJimmy'emu, żeJefferts,policjantstanowy, to równy gość, Jeffertsainformującnatomiast, żeJimmy jest ojcem, hm,właścicielki porzuconego wozu. Zadbajo niego i skontaktuj go z Talbot,kiedy się pojawi. Jimmy'emu przyszło na myśl, że Talbot jestalbo policyjną lekarką od czubków, albo jakąś rozczochranąpracownicą opieki społecznej, przywaloną górą studenckichpożyczek i jeżdżącą samochodem pachnącymhamburgerami. Nie odpowiadając napropozycję Jeffertsa, przeszedł przezulicę doChucka Savage'a. - Co się dzieje,Jim? Jimmy pokręcił w milczeniu głową, pewien, że gdybyspróbował wyrazić to,co teraz czuł, obrzygałby siebie i Chucka. - Masz komórkę? -Jasne. 170Chuck pogrzebał w kieszeniach wiatrówki ipodał Jimmy'emutelefon komórkowy. Jimmy wybrał numer411, numer biura numerów. Głos automatycznejsekretarkizapytał,o jakie miasto i wktórym stanie mu chodzi, a onzawahał się,zanim posłał swój głosna linię telefoniczną, wyobrażając sobie, jak jegosłowa wędrują przez ciągnące się setkami kilometrów miedziane kable, nim wpadnąwirującymlejem wewnętrzności jakiegoś kolosalnegokomputera z czerwonymiświatełkami zamiast oczu. - Nazwisko abonenta? -zapytałkomputer. - Chuck E. Cheese. - Jimmy'ego ogarnęło przerażenie, żewymawiatak śmieszną nazwę, stojąc na środku ulicy, niedaleko opuszczonego samochoduswojejcórki. Miał ochotęwsadzić płaski aparacik między zębyi przegryźć go zchrzęstem na pół. Gdy wreszcie dostałnumer iwystukałgo na klawiaturze,musiałpoczekać, aż obsługa odszukaw lokalu Annabeth. Kobieta, która odebrała telefon, nieprzełączyła Jimmy'egona połączeniaoczekujące, a poprostu położyła słuchawkę naladzie, więc Jimmy słyszał stłumione oddaleniem nawoływanie:- PaniAnnabeth Marcusjestproszonao zgłoszeniesięprzy kontuarze. Pani Annabeth Marcus! Słyszał dzwoneczki i gwar gromady dzieci, którepewniebiegały jak opętane, chłopcyciągnęli zawłosy dziewczynki,awszyscy wrzeszczeli. Gwar mieszał się zrozpaczliwymigłosami dorosłych, usiłujących przekrzyczeć ten harmider. Potemjeszczeraz wywołano imię Annabeth. Jimmy wyobraziłsobie, jak jego żona spogląda w kierunku wzywającego jągłosu, zaskoczona, półżywa ze zmęczenia, podczasgdy banda z pierwszej komunii u Świętej Cecylii walczy wokół niejo porcje pizzy. A potem usłyszał jej stłumionygłos:-Mnie państwo wołali? Przezchwilę miałochotę się rozłączyć. Co jej powie? Jakisens miało telefonowanie do niej, skoro nie wiedział nic pew171. nego, nie znał faktów, jedynie oszalała zniepokoju wyobraźnia podsuwała mustraszne obrazy. Czy nielepiej zostawić narazie ją i dziewczynki wbłogiej nieświadomości? Jednak zdawałsobie sprawę z tego,żejuż dość zadali sobiedzisiaj bólu i żeAnnabeth poczułaby się zraniona, gdybydowiedziała się,żeumierał zestrachu,stojąc obok pustegosamochodu Kalie, ajej nicnie powiedział. Zapamiętałaby techwile szczęścia z młodszymicórkamijako skażonefałszemi za to by go znienawidziła. Ponownie usłyszał echojej stłumionego głosu:- Tutaj? Chrobot podnoszonej z kontuaru słuchawki. - Słucham? -Kochanie. - Jimmy? -Usłyszał ton lekkiejurazy w jej głosie. -Gdzie tysię podziewasz? - Ja. Słuchaj. Jestem naSydney Street. - Co się stało? -Znaleźli samochód. - Czyj samochód? -Katie. - Kto? Jacy oni? Policja? - Tak. Katie. zaginęła. Gdzieś w Pen Park. - O mójBoże! Toniemożliwe, Jimmy! Powiedz, że tonieprawda! Poczuł, jakto go wypełnia - tastraszna^ przeraźliwa pewność, koszmarne przeczucia, które dotąd trzymał zamkniętepod skorupączaszki. - Na razie niewiemy nic pewnego. Jejsamochód stałprzez całą noc na ulicyi. - Boże drogi, Jimmy! -...gliny szukają jejw parku. Są ich setki, więc. - Aty? Gdzie ty jesteś? - Na Sydney. Posłuchaj. - Na ulicy? Dlaczego nie tam? - Nie wpuścili mnie. 172- Kto? Gliny? A bo to ich córka? -Nie, ale posłuchaj,ja. -Idź tam zaraz! Bożedrogi! Możebyć ranna. Możegdzieś leży, ranna, przemarznięta! - Wiem, aleoni. -Zaraz tam jadę. - Dobrze. -Wejdź tam, Jimmy! Na miłość boską, co sięz tobądzieje? Odłożyła słuchawkę. Jimmy oddał komórkę Chuckowi. Wiedział, za Annabethma rację, i to tak niewątpliwą, że uświadomił sobie z przerażeniem,iż do końca życia będzie żałował własnej biernościwostatnich trzech kwadransach; nie będzie w stanie myślećo niejbez piekącego wstydu i będzie usiłowałza wszelkącenę o tym zapomnieć. Od kiedy to stał się potulnym facetem, który podlizuje się glinom,kiedy zaginęła jego pierworodna córka? Odkiedy to się zaczęło? Od kiedy stanął zaladą i wymienił jajaza poczucie, że jest- kim właściwie? -porządnym obywatelem? Odwrócił się do Chucka. - Woziszjeszczeprzecinakdo drutu pod kołem zapasowym w bagażniku? Chuck zrobił taką minę, jakby zostałprzyłapany na brzydkiej zabawie pod kołdrą. - Człowiek musi jakoś zarabiać na życie, Jim. -Gdzie stoi twój wóz? - Tam,na rogu Dawes. Jimmy ruszył szybko przed siebie. Chuckpodbiegał u jegoboku. - Wchodzimy nawłam? -upewnił sięz radością w głosie. Jimmy potaknął w milczeniui przyspieszyłkroku. Sean doszedł do ścieżki joggingowej w miejscu, gdzieobiegałapłot ogródków działkowych,i skinął głową policjantom,którzy przepatrywali rabaty w poszukiwaniuśla173. dów. Dostrzegłszynapięcie naich twarzach, wywnioskował,że już znają ostatnią nowinę. W parku wyczuwałnastrój,jakiprzez lata pracy w zawodziepolicjantanauczył się rozpoznawać na miejscu zbrodni: nastrój fatalizmu, z domieszką gniewnej świadomości, że na któregoś z bliźnich spadłookrutne nieszczęście. Wchodzili do parku z przeczuciem,że dziewczynanieżyje, Sean był jednak pewien,że każdy zfunkcjonariuszywierzył w skrytości ducha,iż prawda okaże sięinna. Zawszetakbyło - zapuszczali sięna teren miejsca przestępstwa, przeczuwając najgorsze,apotem starali się jak najdłużej żyćnadzieją pomyłki. Pracował w ubiegłym roku przy paskudnejsprawie. Małżeństwozgłosiło zaginięciedziecka. Media zaczęły o tym bębnić, bo małżonkowie byli biali i ogólnie szanowani,ale Sean i inni detektywiwiedzieli, że wersja, jaką imprzedstawiono, nie trzymała się kupy; domyślali się, że dziecko nie żyje,nawet gdy pocieszalitęparę zwyrodnialców, zapewniali, że ich pociecha na pewno sięznajdzie, sprawdzalibeznadziejne ślady i przesłuchiwali podejrzanych kolorowych,jakich tamtego ranka widziano w okolicy. Dopiero o zmierzchuznaleźlizwłoki dziecka wepchnięte dotorby naśmiecido odkurzaczai wbitew dziurę pod schodamidopiwnicy. Tamtegodnia Sean widział, jak jeden z młodych policjantów płacze. Szlochał oparty o radiowóz, ale pozostali mieligniewne miny, choć nie wyglądali nazaskoczonych, jakbywszystkim przyśnił się wnocy ten sam cholernykoszmar. Z tym właśnie wracałeś do domu,z tym wchodziłeś do barów i szatniw komisariacie- ze świadomością, że ludziezwykle oszukują,żesą podli,nikczemni, a często zbrodniczy. Kiedyotwierają usta, na ogół kłamią,a gdy giną w niewyjaśnionych okolicznościach, znajduje się ich zwykle - w najlepszym razie - martwych. Lecz najgorszenie dotyczyło ofiar - ostatecznietejuż nieżyły, nieczułe na nowy ból. Najgorsze dotyczyło ich bliskich. Często zmieniali sięw żywe trupy, ludzi podobnych doweteranówcierpiących na nerwicę frontową, ludzi, którzydokoń174ca życia wegetują z wypaloną duszą i przypominajążyweistoty tylkotym, że wich żyłach płyniekrew, aciała wypełniają organy wewnętrzne. Nieczuli na ból,obarczeniwiedzą, żenajgorsze czasem naprawdę sięzdarza. Jak JimmyMarcus. Sean nie miał pojęcia, czy zdołaspojrzeć mu w oczy i oznajmić: "To prawda, ona nie żyje. Twojacórka nie żyje, Jimmy. Ktoś odebrał ci ją na zawsze". Jak topowie facetowi,który już stracił żonę. Cholerny świat! "Hej,zgadnij, co się stało, Jim - Bóg doszedłdo wniosku, że należyci się jeszcze jeden znak. Przyszedł po swoje. Bóg dał,Bóg wziął. Ufajmy, że to nadajecałej sprawieszerszą perspektywę. Trzymajsię, stary". Sean przeszedł po mostku zdesek przerzuconym nadwąwozem iruszył ścieżką wkierunkupółkolistej liniidrzew,które tkwiłynaprzeciwko kinowego ekranuniczympogańskawidownia wokół sceny. Jegokoledzy staliw dole przyschodkach, prowadzących do drzwiz boku ekranu. Karen Hughesrobiłazdjęcia, Whitey Powerszaglądał dośrodka oparty ofutrynę drzwi i coś zapisywał w notesie. Obok Karen klęczałpomocnikanatomopatologa, a za tymtrojgiem kłębił się tłumpolicjantów stanowych i przedstawicieli policji municypalnej. Connolly iSouza oglądali coś na stopniach schodów,a wyżsi oficerowie -Frank Krauser z BPD i MartinFrielz policji stanowej,przełożony Seana - stali kawałek dalejpod rozciągniętą poniżejekranu scenąi rozmawiali z pochylonymiku sobiegłowami. Jeśli patolog stwierdzi,że ofiara zmarła w parku, sprawabędzie należała do jurysdykcji stanowej, przypadnie Seanowii Whiteyowi. Wtedyna Seanaspadnie obowiązek poinformowania Jimmy'ego o tragedii i obowiązek zawarcia intymnej,obsesyjnejwręcz znajomości z życiemofiary. Jemu przypadnie zadanie doprowadzenia śledztwa do końcaiskierowaniesprawy do sądu, co miało stworzyć choć złudzenie jejzamknięcia. Boston Police Department- wydział policji bostońskiej (przyp. tłum. ).175. Mógł się jednak o nią upomnieć i BDP. Friel miałprawooddać imtę sprawę, ponieważ park zewsząd otoczały terenymiasta i pierwsza próba zamachu nażycie ofiary zdarzyła sięw obrębie miejskiej jurysdykcji. Dla Seana nie ulegałowątpliwości,że media się nato rzucą. Morderstwo w miejskimparku, ofiara znalezionaw pobliżu bądź nawetw obrębiemiejsca, którestało się popularnym punktem spotkań mieszkańców i urządzaniamasowych imprez. Brak wyraźnegomotywu. Brakteż jak dotąd zabójcy, chyba że popełnił samobójstwo obok ciałaKalie Marcus, cowydawało sięnaderwątpliwe; Sean jużby o tymsłyszał. Łakoma gratka dlamediów, wziąwszy pod uwagę,że miasto było w ostatnich latach raczej pozbawione podobnych sensacji. Dziennikarzezaleją więc wkrótce park śliniącą się z podniecenia chmarą. Wolałby tego uniknąć, lecz sądząc z wcześniejszychdoświadczeń, nie miał na coliczyć. Schodził popochyłościwzgórza w stronę podstawy ekranu nieczynnegokina. Nieodrywał oczu od postaci Krausera iFriela, usiłującwyczytaćwyrok z najmniejszych ruchów ich głów. Jeśli znalezionądziewczynąbyła Kalie Marcus - co do tego raczej nie miałwątpliwości - w dzielnicy Flats się zagotuje. Mniejsza o Jimmy'ego, ten prawdopodobnie z rozpaczywpadnie w odrętwienie. Chodziłoo braci Savage. W wydziale kryminalnymznajdowały się akta grubości wielkiej encyklopedii powszechnej naniemal każdego ztychszajbniętych kurdupli. Adotyczyłytylko przestępstw popełnionych na terenie stanu. Sean znał ludziz policji municypalnej, którzy mówili, że sobotnia noc bez zapuszkowania któregoś z braci Savage należała do rzadkości równych całkowitemu zaćmieniu słońca. Ci, co nie widzieli tegona własne oczy, zbiegali się,bo niewierzyli zapewnieniom kolegów. Na scenie pod ekranem Krauser kiwnął tymczasem głową,a Friel obejrzał się, jakbykogoś szukał. Dojrzał Seanai Seanzrozumiał,że sprawa przypadła jemu i Whiteyowi. Dostrzegłkilkakropel krwi na liściach,których szlak prowadził do176podstawy ekranu, ikolejne na schodkach zbiegających domałych drzwiczek. Connollyi Souza podnieślina Seana posępne spojrzenia,kiwnęlimu głowami i wrócili dodrobiazgowego badaniastopnischodów. Karen Hughes podniosła się z kucek i Seanusłyszał cichy terkot, gdy uruchomiła przycisk i mechanizmzaczął zwijać taśmę do kasety. Sięgnęła do torby po nowąrolkę i otworzyła tylną ściankę aparatu. Sean zauważył, żejejjasnopopielate włosy są ciemniejsze na skroniach i równouciętej grzywce. Spojrzała na niego obojętnie, wrzuciła naświetlony filmdo torby i załadowała nowy. Whitey klęczał obokasystenta anatomopatologa. Seanusłyszał,jak pyta go głośnym szeptem:- Co takiego? -To,co powiedziałem. - Jestpan całkiem pewien? -Prawie na sto procent, chociaż głowy nie dam. - Cholera. -Whitey obejrzał się przez ramię, skinął naSeana i wskazał kciukiem na patologa. Pole widzenia Seana poszerzyło się,gdy stanął nad tymidwoma. Spoglądał w głąb ciasnego korytarzyka. Ciało byłowciśnięte między jego ściany oddalone od siebie o nie więcejniż metr. Zwłoki tkwiły w pozycji siedzącej, oparte plecamiościanę polewej stronie,stopami zaparte w ścianę po prawej. Ich pozycja przypominała pozycję embrionaoglądanegona ekranie ultrasonografu. Lewa stopa dziewczyny była bosaizabłocona. Resztki skarpetki wisiały w strzępach wokółkostki. Na prawej miała zwykły czarny trzewikna płaskimobcasie oblepiony zaschniętym błotem. Drugi zgubiła wtrakcieucieczki. Morderca musiał przez całą drogę deptaćjej popiętach. Mimo to zdołaładobiecdo tej kryjówki. Więcprzynajmniej na chwilę się od niego oderwała. - Souza! -zawołał. - Tak? -Każ paru mundurowymzbadaćślady prowadzące do177. tego miejsca. Poszukajcie na krzakach strzępów podartejodzieży, skrawków naskórka, tego rodzaju rzeczy. - Technik robijuż odlewy śladów. -Świetnie, lecz tonie wystarczy. Zajmiesz się tym? - Jasne. Ponownie przyjrzał się zwłokom. Zmarła miała na sobiemiękkie, ciemne spodnie, granatową bluzkę z głębokimdekoltemi czerwony, teraz podarty żakiet. Strój raczejwyjściowy, pomyślał, zbyt elegancki na co dzień dla dziewczynyz Flats. Musiała się gdzieś bawić, w jakimś przytulnym lokalu,może miałarandkę. Tymczasem skończyławciśniętaw ten wąski korytarzyk,opleśniałe ściany były ostatnią rzeczą, jaką widziała wżyciu,a ich zapach prawdopodobnie ostatnim, jaki w życiu czuła. Wyglądałoto tak, jakby schroniła się przed czerwonymdeszczem,któregostrugi pozostawiły ślady najej włosachi policzkachi poplamiły ubranie mokrymi pasmami. Kolanaprzycisnęła do piersi, prawy łokiećopierał się na prawym kolanie, zaciśniętą w pięść dłoń przyciskałado ucha. Seanowiznowu nasunęło się wyobrażenie dziecka raczejniżprawiedorosłej kobiety, skulonego iusiłującego odciąć się od jakiegoś przerażającego dźwięku. Przestań, przestań, mówiło tociało. Błagam cię, przestań. Whiteyodsunął się na bok, a Sean kucnął na wprost drzwiczek. Pomimo krwi zakrzepłej nazwłokach, kałuży krwi podnimi i pleśni na betonowych ścianach korytarzyka, wyczuwałzapach perfum, zaledwie delikatny powiew, lekko słodki,zmysłowy, najlżejszy z zapachów, który przypomniał mu licealne randki, ciemne samochody, gorączkowe przedzieraniesięprzez ubrania, iskrzenie ocierających się o siebie ciał. Podśladami czerwonego deszczu Seandostrzegł kilka ciemniejszychsińców na przegubie dłoni, przedramieniu i kostkachnóg. Domyślił się, że to ślady po uderzeniach jakimś tępymnarzędziem. - Bił ją? -zapytał. - Na to wygląda. Krewna czubku głowypochodzi z rany178na ciemieniu. Morderca uderzył takmocno, żeprawdopodobnie pękło mu narzędzie zbrodni. Z tyłu zazwłokami, wypełniając od ściany dościanywąski korytarz za ekranem, piętrzyły siędrewniane paletyi jakieś rupiecie, które wyglądały na dekoracje sceniczne - płaskiedrewniane żaglowce, szczyty katedralnych wież, dzióbweneckiejgondoli. Ofiaranie mogła się już stądwydostać. Dopadłszytego schronienia, znalazła sięwpułapce. Chybawiedziała, że jeśli znajdzie ją tutaj prześladowca, nie zdołaujść z życiem. I on ją znalazł. Otworzyłdrzwi, aona sięskuliła,usiłowałachronić własneciało jedyną tarczą, jaka jejzostała: własnymi członkami. Sean wyciągnąłszyję izajrzał zazaciśniętą pięść zamordowanej. Na jej twarzy widniały czerwonesmugi, oczymiałazamknięte, jakby usiłowała odciąć się od zewnętrznego świata, powieki - początkowozaciśnięteprzerażeniem,teraz stężeniem pośmiertnym. - Ona? -zapytał Whitey Powers. - Słucham? -Czy to KatherineMarcus? - powtórzył Whitey. -Tak - przytaknął Sean. Katiemiała małą łukowatą bliznę pod brodą z prawej strony,ledwiedostrzegalną i zblakłą zlatami, ale zauważałosięją, kiedy szła ulicą, już choćby dlatego, że reszta jejpostacibyła tak cudownienieskazitelna. Twarz byławierną kopiąciemnej, pociągłej i kościstej twarzy jej matki z domieszkąsurowej męskiej urody ojca. Miałapo nim jasneoczy i jegowłosy. - Na stoprocent? -upewnił się asystentpatologa. - Dziewięćdziesiąt dziewięć - odparł Sean. -Dopiero jejojciecpotwierdzi to wkostnicy. Jestem przekonany, że toona. - Widziałeś tył jejgłowy? -Whitey nachylił się i uniósłnadługopisie pasmo włosów znadramieniazmarłej. Sean przyjrzał siębliżeji stwierdził, że u dołuczaszkiziałniewielki otwór, a kark pociemniał od krwi. 179.- Chce panpowiedzieć,że została zastrzelona? - Spojrzałnapatologa. Tamten potaknął. - Wygląda mi to na ranę wlotową. Sean wyprostował się, usuwając głowę z chmury zapachów, złożonej z woni perfum, odoru krwi, smrodu opleśniałego betonu i namokłego drewna. Miałochotę odgiąć iodsunąć od uchazaciśniętą pięść Katie, jakby dzięki temumogły zniknąć sińce, najakie patrzył, orazte,które odkryj ą -był tegopewien - podubraniem, jakby czerwony deszczmógł spłynąć z jej włosówi całej postaci i jakby mogła wyjśćz tego grobu, mrugając zaspanymi oczami, niecotylko oszołomiona. Nagleod prawej strony dobiegły go krzyki i odgłosytumultu. Psy policyjnerozszczekały sięzajadle. Obejrzawszysię, zobaczył Jimmy'ego Marcusai Chucka Savage'a. Wypadli zza stojących w półkolu drzew i biegli po wypielęgnowanym trawniku spływającym niecką wkierunkuekranu, gdzielatem tłumy widzówrozkładałykoce ioglądały przedstawienie. W pościgza nimi rzuciłosię co najmniej ośmiu mundurowych i dwóch funkcjonariuszy po cywilnemu. Bardzo szybkodopadli ipowalili Chucka. Jimmy okazał się zwinniejszy. Seriąbłyskawicznych, na pozór bezsensownych zwrotówciałaprzedarłsię przez linię napastników i bez przeszkód dotarłby do ekranu,gdzie mogliby go powstrzymać już tylkoKrauser i Friel, gdyby sięniepotknąłnatrawiastymstoku. Potknął się jednak, pośliznąłna wilgotnej murawie, upadłjak długi izarył brodą w ziemię. Zanim upadł, odnalazł wzrokiem oczy Seana. Tymczasem młody policjant stanowy oposturze graczaataku licealnejdrużynybaseballowej wylądował najego plecach jak nasankach, z głowyspadła mu kanciasta czapka,po czym obaj zjechali jeszcze z metr w dółzbocza. Policjantwykręcił Jimmy'emu na plecy prawą rękęi sięgnął po kajdanki. Sean wskoczył na scenę i krzyknął:180- Hej! To jej ojciec! Nie zakuwaj go. Młodzieniecpodniósł naniego zamglone wściekłościąspojrzenie. - Tylko go stąd zabierz- powtórzył Sean. -Tamtegoteż. Odwracał się już w stronę ekranu, kiedy Jimmy zawołał gopo imieniu, głosem tak donośnym i chrapliwym,jakby krzyk,który wzbierał w jego głowie,znalazł wreszcie ujście,zrywając po drodze struny głosowe. - Sean! Sean znieruchomiał. Kątem oka uchwycił zdziwione spojrzenieFriela. - Popatrzna mnie, Sean! Sean odwrócił się. Jimmy prężyłsię pod ciężaremumundurowanego bysia. Na policzku miał brunatną smugę, po bokachszczęki zwisałytrawiastebokobrody. - Znaleźliście ją? To ona? - ryknął. -Ona? Sean patrzył mu w oczy takdługo,aż Marcus dostrzegł to,co jego kolega z dzieciństwa przedchwilą oglądał. Zrozumiał, że toco najgorsze, właśnie go spotkało. Zaczął krzyczeć takgłośno, ażz jego gardła trysnęłykropleśliny. Jakiśdrugi policjant zbiegł w dół zbocza, żeby pomóc koledze, który przygważdżał Jimmy'ego do ziemi. Seannie chciał na topatrzeći się odwrócił. Głos osieroconegoojca wibrował wpowietrzu niskim, gardłowym rykiem,bezchoćby jednej wysokiej,załamującej się nuty. Rozdzierający krzyk zwierzęcejrozpaczy. Sean już wiele razygo słyszał. Tak krzyczeli rodzice, którzy stracili dziecko. W ichkrzyku dźwięczał zawsze ton rozpaczliwego błagania, skierowanego do Boga albo siły wyższej, by zechciała się objawići powiedzieć,że to tylko sen. Wkrzyku Jimmy'ego niesłyszało się jednak tej nuty, tylkomiłość i gniew, po równo. Od tegokrzyku ptaki zerwały się zdrzew iechoposzłoodkanału Pen. Sean wrócił dokorytarzyka pod sceną i jeszcze raz przyjrzałsię Katie Marcus. Connolly, najmłodszy w ich jednostce,podszedłi stanął obok niego. Przez chwilę obaj przyglądali181. sięzmarłejw milczeniu, tymczasem krzyk Jimmy'ego stawałsię coraz bardziej chrapliwy iporwany, jakby z każdym oddechem rozdzierały mu gardło odłamki szkła. Sean przyglądał się Katie, skulonej z przyciśniętądo bokugłowy pięścią, oblanej czerwonym deszczem, apotem spojrzał na drewniane dekoracje, które zagrodziły jej drogę. Jimmy wciąż krzyczał, gdy policjanci odciągali go w góręstoku. Powietrze nad trawiastą niecką posiekał przelatującynisko helikopter. Silnik zawył na wysokich obrotach, gdy maszyna przechyliła się w nawrocie. Seanowi przyszło na myśl,że to pewnie helikopter którejś ze stacji telewizyjnej, bo pracował ciszejniż policyjne. Connollyzapytał szeptem:- Widziałeś jużkiedyś coś takiego? Sean wzruszył ramionami. A jeśli nawet? Człowiek dochodzi w końcudo takiegopunktu, kiedy przestaje porównywać. - Bo to. -zacząłConnolly izamilkł, jakby nadarmoszukał właściwego słowa - . tojest jakieś. Potem oderwał spojrzenie od ciała dziewczyny i przeniósłje na drzewa. Przyglądał się im szeroko otwartymi, pustymioczami z takąminą, jakby miał za chwilędokończyćswą wypowiedź. Tymczasem zamilkłna dobre, rezygnując z próby znalezienia właściwychokreśleń. 12Barwy twojej tęczySean oparł się o scenę pod ekranem kina,stojąctuż obokswojego szefa, porucznika Martina Friela. Obaj przyglądalisię, jakWhiteyPowersnaprowadzafurgonetkękoronera,zjeżdżającą tyłempo stoku w stronędrzwi, za którymi znaleziono ciało KatieMarcus. Whitey szedł tyłem zpodniesionymi rękami, machając to lewą, to prawą i wydając ostregwizdy, które wysmykiwały sięspomiędzy dolnych zębówniczym popiskiwania szczenięcia. Przenosił spojrzenie z rozciągniętych po obu stronachżółtych taśm, ogradzającychmiejsce zbrodni, na koła furgonetki i na widoczne w bocznym lusterku oczy kierowcy, jakby starał się o posadę wfirmie przeprowadzkowej, upewniając się, że grube opony samochodu niezbaczają ani o centymetr z bezpiecznego toru. - Jeszcze. Teraz prostuj. Jeszcze kawałek, jeszcze. Dobra! Kiedy furgonetkaznalazła się w miejscu, w którym chciałją widzieć,odstąpił kawałek na bok i poklepał karoserię. - Dobrze kręciszkółkiem -pochwalił kierowcę. Następnie otworzył szeroko skrzydła tylnych drzwi, tak byzasłaniały przestrzeń wokół korytarza pod ekranem. Seanowiprzyszło dogłowy,żeon samniepomyślałby o rozłożeniu takich ochronnych parawanów, aby zasłonić miejsce śmierciKatie Marcus,a potem uświadomił sobie, że Whitey miałbez183. porównania większe obycie w tym fachu; był doświadczonymdetektywem w latach, gdy Seanpróbował podszczypywać koleżanki na szkolnych potańcówkach istarał siępamiętać, by nie wyciskaćwągrów. Dwaj pomocnicy koronera jużchwytali zaklamki, gdyWhitey krzyknął:- Chwileczkę,chłopcy. Wysiadajcie tyłem! Posłusznie zatrzasnęli drzwiczki i wydostali się przez tyłfurgonetki,by również tą drogą załadować zwłoki. Sean odczuł to zniknięcie ciałajako coś ostatecznego;uświadomiłsobie, że terazon musi przystąpić do działania. Pozostali policjanci, zespoły technikówkryminalistyki oraz reporterzy,znajdującysię na pokładachhelikopterów bądź stłoczeni zataśmami otaczającymipark uznanyw całościza teren przestępstwa, powrócą teraz do innych obowiązków. Natomiaston i Whitey będą musieli wziąć śmierć Kalie Marcus niejakona własne barki,wypełniać raporty, przygotowywać oświadczenia, zajmować się śmiercią dziewczyny jeszcze długo potym, jak większośćtu obecnych zainteresuje się innymi wydarzeniami - wypadkami drogowmi, kradzieżami, samobójstwami w zatęchłych, nie wietrzonych pokojach, w którychpozostawiono na stołach przepełnione popielniczki. Martin Frielpodskoczył i usiadł nabrzegusceny,jegokrótkie nogi zadyndały nadziemią. Przyjechał tu prostozpola golfowego George'a Wrighta. Spod niebieskiej koszulkipolo i spodni koloru khaki wydobywał się zapacholejkuz filtrem przeciwsłonecznym. Friel zaczął bębnić butamio boczne deski sceny, z czego Sean wywnioskował, że jestsilnie wzburzony. - Pracowałeśjuż z sierżantem Powersem, prawda? -Tak. - Były jakieś problemy? -Żadnych. - Sean przyglądał się, jak Whitey odprowadzana bok policjanta stanowego w mundurze i wskazuje mupółkolistą zatoczkędrzew za ekranem. -Pracowałem z nimw zeszłymroku nad sprawą zabójstwa ElizabethPitek. 184- Tej kobiety zograniczonymprawemkontaktu? - przypomniał sobie Friel. -Co jej były mąż powiedziało papierach? - Powiedział:"To,że papiery kierują jej życiem, nieznaczy, że będą kierowały moim". -Dostał zdaje się dwadzieścia, tak? - Zgadza się,bez prawa do przedterminowego zwolnienia. Sean wolałby, żeby ktoś załatwił tamtej kobiecie mocniejszepapiery. Jejmały dorastał terazwrodzinie zastępczej,cholera wie, kto mu matkował. Policjant stanowyoddaliłsię od Whiteya, przywołał jeszczekilkumundurowych i razem ruszyli w stronę zagajnika. - Słyszałem, że on popija -rzekł Friel,podciągnąłjednąnogę na scenę i przycisnął kolano doklatki piersiowej. -Na służbie nigdy tego nie stwierdziłem, panie poruczniku. - Sean niebył pewien,kogotu się bada: jego czyWhiteya? Przyglądał się z daleka, jak sierżantpochyla się i uważnie przyglądakępce trawypod tylną oponą furgonetki, podciągnąwszyspodnie od dresu, jakby miał nasobie garnitur odBrooks Brothers. - Twój partnerbawi na tym lipnym zwolnieniu zdrowotnym. Podobno coś zpalcem. Jak słyszę,kuruje się, pływającna skuterachwodnych i latając na lotniach za motorówkamigdzieś na Florydzie. Friel wzruszył ramionami. - Powerspoprosił, żeby przydzielić mu ciebie, jak już cię odwieszą. Odwiesili cię. Czy mam oczekiwaćpodobnych wpadek jaktaostatnia? Seanbyłprzygotowany na wiele przykrości, szczególnieze strony Friela, toteżodpowiedział ze spokojem:- Nie, panie poruczniku. To było tylko chwilowepotknięcie. - Nie pierwsze- zauważył Friel. -Niestety. - Masz nieuregulowane życie osobiste, w tym sęk. Niepozwól, żeby rzutowało na twoją postawęwpracy. Sieć eleganckichsklepów odzieżowychw USA (przyp. tłum. ).185. Sean spojrzał na przełożonego i dostrzegł w jego oczachzimny błysk. Widywał go już wcześniej i wiedział, co oznacza: zFrielem w takim stanie nie należało podejmować żadnych dyskusji. Toteż potaknąłzgodnie i zmilczał. Frieluśmiechnął się chłodno i podniósł wzrok na helikopter stacjitelewizyjnych, któryrobił właśnie nawrót nad ekranem. Leciał niżej, niż pozwalałyprzepisy,i Friel zrobił takąminę, jakby miał zamiarprzed zachodem słońca dać komuśwypowiedzenie. - Znasztę rodzinę,prawda? -zapytał,odprowadzającwzrokiem helikopter. -Wychowałeś się w tej okolicy. - Nie, wychowałemsię w Point. -Co zaróżnica? - To Flats. Jestdrobna różnica,panie poruczniku. Frielmachnąłręką. - Wychowałeś się w tej dzielnicy. Byłeś jednymz pierwszych na miejscu zdarzenia. Znasztych ludzi. - Rozłożyłręce. -Czy wyciągam prawidłowywniosek? - Codo czego? -Masz wszelkie dane, by poprowadzićtę sprawę. - Obdarzył Seana tymswoim uśmiechem trenera wakacyjnej drużyny softballu. -Jesteś jednym zmoich asówatutowych. Odsiedziałeś swoje naławce i jesteś gotów wrócić do gry,prawda? - Tak jest, panie poruczniku- odpowiedział Sean. Jasne,szefie. Zrobię wszystko,byle utrzymaćtę posadę, szefie. Obejrzeli się, gdy wewnątrz furgonetki coś upadło ciężkona podłogę i zawieszenie przysiadło. Potem odbiło do góryi Frielpowiedział:- Zauważyłeś,że oni jezawszeupuszczają? Istotnie takbyło. Wrzuconadofurgonetki Katie Marcusleżałateraz zamknięta w ciemnym plastikowym workuprzeznaczonym dotransportu zwłok. Jej włosy kleiły sięŁagodniejsza odmiana baseballu (przyp. tłum. ).186do rozgrzanego plastiku, a narządy wewnętrznezaczynałymięknąć. - Detektywie stanowy Devine -zwrócił się Friel do Seana - czy wiesz, czego nielubię nawet bardziej od tego, gdydziesięcioletnieczarne dzieciakiginą od kuli w wojnie między gangami? Sean znał odpowiedź,lecz milczał. - Kiedy białe dziewiętnastolatki są mordowane wparkach namoimterenie. Ludzienie mówią wtedy: "No cóż,efekty ubóstwa". Nie racjonalizują. Naprawdę się wkurzająichcą, żeby w wiadomościach wieczornych pokazać imsprawcę w kajdankach. - Friel trącił Seana łokciem. -Mamrację? - Tak. -Tego właśnie chcą, bo nie różniąsię od nas, a myteżtego chcemy. - Friel chwycił Seanaza ramię, zmuszając go,bynań spojrzał. -Tak, panie poruczniku - przytaknął skwapliwieSean,ponieważ Friel miał w oczach blask uniesienia, jakby święcie wierzył w to, co mówi,tak jak inni wierzą wBoga,w NASDAO lubw Intemet jako globalną wioskę. Należałdo sekty "Ponownie Narodzonych", choć Sean nie miał pojęcia, comiało znaczyć określenie "ponownie", domyślał siętylko,że Friel natrafił w swej karierze zawodowejna coś, coon sam zaledwie przeczuwał, coś, co dawało pociechę, możenawet napełniało wiarą, zapewniając twardy grunt pod nogami. Prawdę mówiąc, miał czasem wrażenie, żejego szef jestidiotą, zasuwającym głodne kawałki na temat życia i śmierci,sposobów uczynienia świata dobrym, wyleczeniago z wszelkich nowotworów,aby ludzkość stała się wreszcie kochającąsię zbiorowością. Czasemjednak we Frielu Sean rozpoznawał własnegoojca, który w piwnicy budował domki dlaptaków, wktórychNajwiększa naświecie elektroniczna giełda papierów wartościowych(przyp. tłum. ).187. ptaki nigdy nie zamieszkały. W takich chwilachszef budziłw nim czułość. Martin Friel był detektywem wrandze porucznika w Wydziale Zabójstw VIKomisariatu zakadencji kilku ostatnichprezydentów. Sean nie słyszał, by ktoś nazywał go kiedykolwiek "Martym", "kumplem"czy "starym". Spotkawszy go naulicy, pomyślałbyś, że jest księgowym bądź likwidatoremszkód w jakiejś agencji ubezpieczeniowej, kimś w tymrodzaju. Miał matowy, stonowanygłos i twarz bezwyrazu, nagłowie kasztanowatą tonsurkę. Był dość mizernej postury,zwłaszcza jak na gościa, który tak mozolnie wspinał się poszczeblachpolicyjnej kariery. Łatwo było przegapić gow tłumie, bojegochód nie odznaczał się niczym szczególnym. Kochał żonę i dwójkędzieci. Zimą częstozapominałodpiąć karnet na wyciągnarciarski od suwaka przykurtce. Był aktywnym członkiem swojego Kościoła i miał zdecydowanie konserwatywne poglądy. Jednak ani bezbarwny głos, aninie rzucająca się w oczytwarznie odzwierciedlały w najmniejszym nawet stopniu stanu jegoducha i umysłu, na który składały się niezłomne zasady moralne i praktyczne podejście dożycia. Jeślina terenieFriela - boobszar podległyjurysdykcji policjistanowej uważał zaswój teren prywatnyi durniem był ten, kto tego nie rozumiał - popełniono zbrodnię, traktowałtojak osobistąkrzywdę izniewagę. - Oczekuję, że będzieszostry, alewrażliwy - oświadczyłSeanowi zaraz pierwszego dniapracyw wydzialezabójstw. -Nie chcę,żebyś otwarcie demonstrował gniew, bo gniew jestemocją, aemocje powinno się ukrywać. Chciałbym jednak,żebyś chodził cały czas wkurzony. zły na to, że krzesławkomisariacie są zatwarde, a twoi kumple z college'ujeżdżą audi,wściekły, bo bandziory sątak tępe,że wydajeimsię, iżmogą dokonywać przestępstw na naszym terenie. Maszbyć tak wnerwiony, Devine, żeby twoim śledztwom nie możnaniczego zarzucić, by zastępca prokuratora nie wychodziłz sąduz nosem na kwintę, bo dowody okazały się wątpliwe,188a motywynaciągane. Dostatecznie wkurzony,żeby każdasprawa była sukcesem, aci pieprzeni zasrańcy trafiali dopierdla na resztę ich pierdolonego życia. W komisariacie nazywano tęmówkę "pogadanką Friela". Każdy nowo przyjęty na służbę policjant musiał jej wysłuchać już pierwszego dnia. Podobnie jak z większością oracjiwygłaszanychprzezFriela, człowiek nigdy nie mógł byćpewny, dojakiego stopniaon sam w nie wierzy, a ile jestwtym zwykłego policyjnego bajeru. Kupowałosię tojednak. Nie było innego wyjścia. Choć w ciągu dwóch lat pracy w wydziale zabójstw Seanmiałna swoim konciewyjątkowodużo rozwiązanych spraw,najwięcej wjednostce Whiteya Powersa, Friel przyglądał musięczasem tak,jakby miał do niego poważnezastrzeżenia. Popatrywał na niego tak i w tej chwili,jakby go oceniał; zastanawiał się,czy sprosta zadaniu: odnalezienia zabójcówdziewczynywjego parku. Podszedł do nich WhiteyPowers iprzerzucając kartki notesu, skinął Frielowi głową. - Panie poruczniku. -Co jużmamy, sierżancie Powers? - zapytał Friel. -Wstępne oględziny ustaliły z grubsza godzinę zgonuna drugą piętnaście - drugą trzydzieści rano. Brak śladówgwałtu. Najprawdopodobniej śmierć spowodował strzał wpotylicę, nie wykluczamy jednak, że zgon nastąpił po ciosach,jakie dziewczynie zadał morderca. Był raczej praworęczny. Znaleźliśmykulę w paleciepo lewej stronie ciała. Wyglądana smithatrzydziestkęósemkę, ale to będziemy wiedzieli napewnopo badaniach balistycznych. Nurkowie szukają teraz broni w kanale. Przypuszczamy, że morderca wrzucił dowody broń, czyteż narzędzie, którym bił ofiarę, najpewniejJakąś pałkę albokij. - Kij - powtórzyłmachinalnie Friel. -Dwajpolicjanci zbostońskiejpolicji przesłuchali mieszkańców Sydney i rozmawiali z kobietą, która twierdzi, żesłyszała, jakjakiś samochód uderzył w coś za kwadrans dru189. ga, z grubszana pół godziny przedustalonym momentemzgonu. - Zebraliśmy jakieś dowody rzeczowe? -zapytał Friel. - Deszcztrochę namprzeszkodził, panie poruczniku. Mamy kilka nienajgorszych odlewów śladów stóp, któremógł zostawić sprawca, i parę,które z pewnością należały doofiary. Zdjęliśmyjakieś dwadzieścia pięć odcisków palcówz drzwi pod ekranem. I ta sama sprawa: mogą należeć doofiary, do sprawcy lubpo prostu do dwudziestu pięciu różnych osób,które niemają z tą sprawą nicwspólnego, a zatrzymałysiętam tylko, żeby napić się albo odetchnąć poprzebieżce. Znaleźliśmy śladykrwi przy drzwiach i wewnątrztego korytarzyka. I znowu: mógł je zostawić sprawca, aleniekoniecznie. Większość z nichpochodzi niewątpliwie odofiary. Zdjęliśmyteż kilka wyraźnych odciskówz drzwi samochodu. I to by byłowszystko, gdy idzie o dowody. Frielskinął głową. - Coś szczególnego, comógłbym przekazać prokuratorowi okręgowemu,gdydo mnie zakwadrans zadzwoni? Powers wzruszył ramionami. - Proszę mu powiedzieć, panieporuczniku, że deszcz solidnie spłukał miejscezbrodni, alerobimy wszystko, cow naszejmocy. Friel ziewnął w zaciśniętą dłoń. - Jest coś jeszcze, co powinienem wiedzieć? Whiteyobejrzał się przez ramię naścieżkę zbiegającą dodrzwipod ekranem, ostatni grunt, jakiego Kalie Marcusdotykała stopą. - Niepokoi mnie ten brakśladówstóp mordercy. -Mówił pan, sierżancie, że deszcz. Whiteykiwnął głową. - Ona jednakzostawiła ślady stóp. Są świeże. Widać, żew paru miejscach zaryła się piętami, w kilku innych odbiłasięzpalców. Znaleźliśmy takich trzy, może cztery. Głowębym dał, że należą do Katie Marcus. Natomiast śladówsprawcybrak. 190- Ta sama przyczyna: deszcz -wtrącił Sean. -Zgoda,to wyjaśnia,dlaczego znaleźliśmytylkokilkaśladów ofiary. Nie tłumaczy jednak, dlaczego nie odkryliśmychociaż jednego tego drania. Przecież dokładnie szukaliśmy. - Whiteyprzeniósł spojrzenie z Seana na Friela i wzruszył ramionami. -To mnie niepokoi. Friel zeskoczył ze sceny i strzepnąłz dłoni kilka ziarenżwiru. - Dobra, chłopcy. Macie dodyspozycjisześciu detektywów i absolutny priorytet w laboratorium. Do czarnej robotydostaniecie tylu chłopaków, ilubędziecie potrzebowali. Proszę mi powiedzieć, sierżancie,w jaki sposób zamierza panspożytkować tak liczne siły, jakiepanu przezornie przydzielamy? - Myślę, że najpierw porozmawiamy zojcemofiary,zorientujemy się, co wieo jej planach naostatnią noc, z kim sięumówiła, może zkim miała na pieńku. Potem pogadamyz mieszkańcami tejokolicy, ponownie przesłuchamy kobietę,któraponoć słyszała zatrzymujący się samochód. Przepytamypijaczków, którychnasi chłopcyzgarnęli w parku i na Sydney Street. Liczę na to, że technicy dostarczą nam wyraźnychodciskówpalców i włókien włosów, żeby byłosię czegouchwycić. Może skrawkiskóry mordercy utkwiłypod jej paznokciami? Możeznajdziemy jego odciski na drzwiach? Albo okaże się,że był jej chłopakiem i sięposprzeczali. -Whitey wcharakterystyczny dla siebiesposób wzruszył ramionamii kopnął grudkę ziemi. - To tyle. Frielspojrzał z kolei na Seana. - Dopadniemy drania, panie poruczniku - zapewnił goDevine. Porucznik zrobił taką minę, jakby oczekiwał mądrzejszejodpowiedzi, ograniczyłsię jednak dokiwnięcia głową i poklepał Seana po ramieniu. Oddalił się od scenyiwszedłmiędzyamfiteatralnie ustawione ławki, gdzie porucznikKrauserz bostońskiej policji rozmawiałze swoim przełożonym, kapitanemGillisemz wydziału D-6. Wszyscytrzej posyłaliSea191. nowi i Whiteyowi wymowne spojrzenia, które mówiły: "Tylko nie spieprzcie sprawy". - Dopadniemy drania? -powtórzyłdrwiąco Whitey. -Poczterech latachcollege'u nie potrafiłeś wymyślić oryginalniejszej kwestii? Sean dostrzegł spojrzenie Frielai jego skinienie, wyrażające, jak miał nadzieję, zaufanie do ich kompetencji. - Piszą o tym w podręczniku - powiedział do Whiteya. -Zarazpokwestii: "Załatwimydrania" a przed:"ChwalmyPana". Nie czytał pan? Whitey pokręcił głową. - Nie byłem wtedy w szkole. Chorowałem. Odwrócili się, gdy pomocnik koronerazamknął tylnedrzwiczki furgonetki i podszedłdo kabinykierowcy. - Ma pan już jakąśhipotezę? -zapytałSean. - Jeszcze dziesięć lat temu - odparł Whitey- stawiałbymna inicjacyjnerytuały gangów. Ale w dzisiejszychczasach? Zbrodnia schodzi napsy, coraztrudniej cokolwiek przewidzieć. A ty masz? -Zazdrosny chłopak, choć bym się przytym nie upierał. -I zatłukłby ją kijem? Chyba jest nadpobudliwy. - Jakto oni. Pomocnikkoronera otworzył drzwi auta iobejrzałsię naWhiteya i Seana. - Podobno ktoś ma nas stąd wyprowadzić. -Właśnie my - przytaknął Whitey. - Puścimy wasprzodem, jak znajdziemy się poza parkiem, ale pamiętajcie, żebędziemy wieźli bliskiego krewnego ofiary, więc nie zostawiajcie jej w korytarzu po przybyciuna miejsce, dobrze? Pomocnik koronera skinął głową i zatrzasnął drzwiczki. Whitey iSean wsiedli do radiowozu i sierżant wyprowadziłgoprzed furgonetkę. Zjechali popochyłości stoku międzyżółtymi policyjnymi taśmami. Sean przyglądał się słońcuzachodzącemu już za drzewa. Spływało na kanał Pen rdzawym złotem izapalało czerwone kity nawierzchołkachdrzew. Pomyślał, że gdyby nagle musiał umrzeć, chyba tego192byłoby mu najbardziej żal, tych kolorów,które wynurzająsięnie wiadomo skąd i wprawiają człowieka w niemyzachwytz domieszką melancholii, jakbypochodziły nie z tego świata. Pierwszą nocw celina Deer Island Jimmy przesiedział nastołku. Bał się,żejego współlokator wpakuje musię dołóżka. Facet nazywał się Woodrell Daniels,był członkiem gangumotocyklowego zNew Hampshire. Którejś nocywjechał dostanu Massachusetts, żeby zahandlować amfą, wpadł do baruna kilka szklaneczek whisky przed snem, a skończyło się natym, że kijem bilardowym pobił do nieprzytomności jakiegośgościa. Woodrell Daniels wyglądał jak ogromny połeć mięsapokryty tatuażami i bliznami po ranachod noża. Przyjrzawszy sięnowemu, oznajmił rozbawionym szeptem, odktóregoJimmy'emu ścierpła skóra:-Później sięrozmówimy. Później,bracie - powtórzył pozgaszeniu światła. Dlatego tamtejnocy Jimmy się nie kładł. Nasłuchiwałskrzypnięć pryczyzajmowanej przez Woodrella, świadom, żebędzie musiał przypuścić ataknajego gardło, gdy przyjdziedo ostateczności. Zastanawiał się, czy uda mu się przebićchoć jednym ciosem przez potężną gardę tatuowanego goryla. Wal go w szyję, powtarzał sobie. W szyję,w szyję. OBoże, złazi! Woodrell jednak przewróciłsię tylko na drugibok; sprężynyzaskrzypiały, materac wybrzuszyłsię pod ciężarem jegocielska i obwisłjak brzuch słonia. Jimmy nasłuchiwał tej nocy odgłosówwięzienia, jakby tobyła żywa istota. Słyszał, jak walczą ze sobą szczury, gryząi skrobiąz szaloną,piskliwą desperacją. Słyszał szepty, jękii skrzypienie sprężyn, rytmicznejak dźwięk huśtawki. Gdzieśkapała woda, więźniowie mamrotali coś przez sen, zkorytarza dobiegało dalekie echo kroków strażnika. Około czwartejusłyszał ostry krzyk. urwany, pojedynczy, który zamilkł,nim zdążył przebrzmieć. Jimmy struchlał i zaczął się zastana193. wiać, czy niewziąć poduszki, nie podejść od tyłu do Woodrella Danielsa i go nie udusić. Dłonie miałjednakzbyt spotniałei śliskie, a nikt nie mógł muzaręczyć,czyWoodrellśpi, czy tylko udaje. Zresztą niezdołałby pewnie przytrzymaćpoduszki, gdybypotężne ramiona tegoolbrzyma chwyciłygozagłowę, paznokcie przeorały mu twarzi zaczęły rozszarpywać przedramiona, awielkie pięści huknęły go w uszy. Najgorsza była ostatnia godzina. Przez wysoko umieszczone w grubym murze okna wsączyło się szare światłoi napełniło celę blaskiem metalicznego chłodu. Więźniowiezaczęli wstawać i krzątać sięw celach. Do uszu Jimmy'egodobiegł chrapliwy,suchykaszel. Miał wrażenie, że piekielnamaszyna wchodzi na wyższe obroty, bezwzględna, gotowapożerać, bo bez przemocy, bezsmaku ludzkiegomięsa bymamie zginęła. Woodrell zeskoczyłna podłogę tak szybko i niespodziewanie, żeJimmy nie zdążył zareagować. Zmrużyłoczy, zacząłgłębiej oddychać i czekał tylko, aż tamten podejdzie bliżej,by mógł go walnąć w szyję. Tymczasem Woodrell Danielsnawet na niego niespojrzał. Zdjął z półki nad zlewem jakąś książkę, otworzył, ukląkłi zaczął się modlić. Na przemian modlił się iczytałurywki z listów świętegoPawła, a co jakiś czas cichochichotał, jednakani na chwilęnieprzestawał mówić. Wkońcu Jimmy zdałsobiesprawę, żeten dźwięk jest czymś w rodzajuniekontrolowanego przerywnika, podobniejakwestchnienia jego matki, które pamiętał z dzieciństwa. Woodrell prawdopodobnie nawetnie wiedział,że wydaje te dźwięki. Jeszcze zanim się odwrócił, byzapytać Jimmy'ego, czynie pragnie oddać się pod opiekę Chrystusowi, ten już wiedział, że najdłuższanocw jegożyciu dobiegła szczęśliwiekońca. Twarz Woodrella tak wyraziście jaśniała radościągrzesznika, który usiłujeutorować sobie drogę do zbawienia,iż Jimmyniepojmował, jak mógł od progu niedostrzec tegoświątobliwego lśnienia. 194Nie potrafiłuwierzyć własnemu szczęściu. Wrzucono godo jaskini lwa, a tymczasem lew okazał się chrześcijaninem. Jimmy byłgotówprzyjąćJezusa,Boba Hope'a, Doris Day,zresztą kogokolwiek, kogo Woodrell czcił wswym gorejącym sercu wierzącego motocyklisty,skoro to oznaczało,żeten świrnięty olbrzym nie będzie wnocy złaziłze swojej pryczy, a w jadalni zasiądzie obok Jimmy'ego. - Kiedyś błądziłem - wyznał mu Daniels -teraz,chwalićPana,odnalazłem drogę prawdy. Jimmy omal nie zawołał: Kurewsko się cieszę, Woodrell. Aż dodzisiejszego dnia porównywał próby cierpliwoścido tamtej nocy naDeer Island. Wiedział, że potrafi pokonaćwszystkie przeciwności, bonic niemogłosięrównać z tamtądługą, koszmarną nocą,gdy wokół stękałai trzeszczała żywamachina więzienia, piszczały szczury, skrzypiały sprężynyprycz,a krzyki umierały,ledwo się rodziły. Tak w każdymrazie było do dziś. Jimmyi Annabeth trwaliw oczekiwaniu uwejścia do PenPark odstrony Roseclair Street. Staliza pierwszą barierą,którą policja stanowa zagrodziła drogę dojazdową,ale nazewnątrz drugiej. Wręczono im po kubku kawy, a także turystycznekrzesełka, żeby mogli usiąść. Funkcjonariusze bylidla nichbardzouprzejmi, kiedy jednakprosili o jakąś informację, z twarzy mundurowych znikały uśmiechy. Usprawiedliwiali się, że wiedzą tyle co wszyscy, których nie wpuszczonona teren parku. Kevin Savage odprowadziłNadine i Sarę do domu. Annabeth została z Jimmym. Była w lawendowej sukience, którąwłożyłana pierwszą komunię Nadine (to wydarzenie zdawało się już należeć do dawno minionejprzeszłości), milcząca ispięta, a mimo to pełna rozpaczliwej nadziei. Nadzieina to, że wyraz, jaki Jimmy dostrzegł na twarzy Seana Devine'a,został błędnie zinterpretowany. Nadziei, że jakimś cudownym sposobem nie istnieje żaden związek między porzuconym samochodem Katie, jej całodzienną nieobecnościąa policjantami przeszukującymi PenPark. Nadziei,że to, co195. już niemal uznała za prawdę, okażesię kłamstwemi nieporozumieniem. - Przyniosę ci jeszczekawy - odezwał się Jimmy. Odpowiedziała mu bladym, roztargnionym uśmiechem. - Dziękuję, nie trzeba. -Jesteś pewna? - Tak. Powiedział sobie, że dopóki nie zobaczy ciała, dopóty jegocórka może żyć. Takie przekonaniepodtrzymywało go na duchu wczasie tych kilkugodzin,odkąd jego i Chucka Savage'a ściągnęli ze wzgórza nad amfiteatrem. Może znaleźlidziewczynę podobnądoKatie? Możebyła nieprzytomna,wśpiączce? A może została wciśnięta w niszę za ekranem,skąd jej niemogli wyciągnąć? Cierpiała, może nawet bardzo,ależyła. Takiej sięchwytał nadziei, cienkiej jak włosek niemowlęcia. Wiedział, ile jestwarta, ale nie pozwalał jej ulecieć. - Nikt ciniczego konkretnegonie powiedział, tak? -upewniła się Annabeth na początku ich wspólnego czuwaniana skraju parku. - Tak. -Pogłaskał jąpo dłoni,świadom, że sam fakt, iżpozwolono im przebywać między tymipolicyjnymi zaporami, stanowił aż nadtowyraźne potwierdzenie. A jednak Jimmy niepozwolił zgasnąćtejiskierce nadziei,dopóki nie zobaczyciała inie będzie zmuszony przyznać:"Tak,toona. To Katie. Moja córka". Przyglądał sięgliniarzom stojącym obok parkowej bramy,zwieńczonej kutym w żelazie łukiem. Brama ta była jedyną pozostałością pozakładziekarnym, który znajdował sięw tym miejscu przed założeniem parku, przed powstaniemkina, a nawet przed dniem narodzin zebranych tu dziś osób. Miastowyrosłowokół więzienia. Strażnicy osiedli w Point,rodziny więźniów usadowiły się weFlats. Wcielenieobudzielnic do rosnącegomiasta nastąpiło wtedy,gdy strażnicysię postarzeli i niektórzy z nich zaczęlistartować w wyborachsamorządowych. 196Zaćwierkał radiotelefon policjanta stojącego najbliżej bramy. Funkcjonariusz podniósł godo ust. Annabeth z takąsiłą ścisnęładłoń Jimmy'ego,aż zachrobotały mu kości. - Tu Powers - dało się słyszeć wsłuchawce. -Wyjeżdżamy. - Zrozumiałem. -Czy są tam państwo Marcus? Policjant zerknął na małżeńskąparę małżonków iodwróciłwzrok. - Tak. -Dobra. Jedziemy. - O mój Boże, Jimmy! Omój Boże! -wyszeptała Annabeth. Jimmy usłyszał szum opon. Po chwili zobaczyłkilka furgonetekwyjeżdżających zza barieryna Roseclair. Furgonetkimiały na dachach anteny satelitarne. Grupki reporterów i kamerzystów wyskoczyły na ulicę. Rozgorączkowani potrącalisię nawzajem, podnosili kamery, rozwijali kable mikrofonów. - Zabierzcie ichstąd! -krzyknął stojący przed bramą policjant. -Ale już! Policjanci przy zewnętrznej barierze ruszyli na gromadęreporterów. Zaczęły się przepychanki, wybuchnęłykrzyki. Policjant przy bramie rzucił do radiotelefonu:-Dugay do sierżanta Powersa! -Jestem. - Mamy tupasztet. Prasa. - Przegońcie patafianów. -Właśnie to robimy, panie sierżancie. Na drodze dojazdowej, niecałe dwadzieścia metrów załukowatą bramą, Jimmy dojrzał radiowóz policjistanowej. Wyjechał zza zakrętu i nagle stanął. Kierowcamówił do radiotelefonu. Obok niego siedział Sean Devine. Jadąca za nimifurgonetkazatrzymała się tuż za radiowozem. Jimmy poczuł,jak zasycha mu w gardle. - Przegoń ich, Dugay, choćbyśmusiał imodstrzelić tyłki. Przegoń tych wścibskich skurwieli. 197.-Zrozumiałem. Dugay wraz z trzema policjantami przebiegł obok Marcusów. Krzyczał,wyciągającostrzegawczo palec:- Tojest wejście nazamkniętyteren! Proszę się wycofać! Tu niewolno wchodzić! Proszę natychmiast wrócić dopojazdów! - O mój Boże! -jęknęła Annabeth. Jimmy poczuł podmuch helikoptera, zanimusłyszał jego terkot. Popatrzyłw górę wtedy, gdy przelatywał mu nad głową,a potem zwrócił wzrok w kierunku wolno jadącego alejką radiowozu. Kierowca nadal mówił coś do radiotelefonu. Zawyły syreny,poczymz każdego końca Roseclairwyjechałypędemradiowozy, reporterzy skoczyli do swoichpojazdów, a helikopterskręcił ostro i poleciał nad park. - Jimmy- wyszeptała Annabeth tak zbolałym głosem, jakiego jeszcze u niej nie usłyszał. -Błagam cię, Jimmy. - O co,kochanie? Przytulił ją mocno. - Jimmy, błagam, tylko nie to! Nie to! Wycie syreny, pisk opon, przekrzykujące się głosy, warkothelikoptera - to wszystko obwieszczało, że Katie nie żyje. Ten hałas wwiercałmu sięw uszy. Poczuł, jak Annabeth,którą obejmował, omdlewa mu wramionach. Znowu przebiegł przed nimiDugay, aby usunąć zaporykrzyżakowe sprzedbramy. ZanimJimmy zorientował się, żeradiowóz z parku ruszył, autojuż hamowało obok niego,tymczasem biała furgonetkaobjechała je łukiemz prawej,wyskoczyłanaRoseclair i skręciła ostro w lewo. Dostrzegłnajej boku napis: KORONEK HRABSTWA SUFFOLK i poczuł, jak wszystkie stawy w jego ciele - kostki stóp, barki,kolana i biodra - miękną i rozpływają się. - Jimmy. Zopuszczonego okna po stronie pasażera przyglądał musię Sean Devine. - Chodź, stary. Wysiadł z auta i otworzył tylne drzwi. W tej samej chwili198powrócił helikopter. Tym razem leciał wyżej, ale itak dość nisko, byJimmy poczuł we włosach podmuch powietrza. - Dzień dobry, pani Marcus -przywitałsię Sean. -Jimmy,wsiadajdo wozu,stary. - Nie żyje? -wykrztusiła Annabeth i to pytanie zmroziłoJimmy'emukrew w żyłach. - Byłbym wdzięczny, pani Marcus, gdyby pani równieżzechciałaz nami pojechać. Radiowozy uformowały szpaler po obu stronach Roseclair. Ich syreny wyły przeraźliwie. Annabeth spróbowała je przekrzyczeć:- Czy nasza córka. Jimmychwycił ją za ramię. Nie chciał słuchaćpo raz drugitego pytania. Pociągnął ją za sobąi zajęli tylnesiedzenie. Sean zamknąłza nimi drzwi i sam usiadł z przodu. Policjantzakierownicą nacisnął pedał gazu i włączył syrenę. Przejechali przed drogę dojazdową i włączyli się w kolumnę radiowozów, która skręciła w Roseclair. Pojazdy z rykiem silników przedzierały się pod wiatr w stronę autostrady, a syrenywyły i wyły. Leżała nametalowym stole. Oczy miała zamknięte. Na jednejnodze brakowało buta. Jejskóra miałabarwę floletowoczamą. Skóry takiegoodcienia Jimmy jeszcze nie widział. Poczułzapach jej perfum, właściwie jegoślad, przebijający sięprzez smród formaldehydu,którym był przesyconyten zimny, lodowaty pokój. Sean położyłrękęna plecach Jimmy'ego nawysokościkrzyża i Jimmy zaczął mówić. Prawie nie czuł, jak poruszaustami,pewien, że jest w tejchwilirównie martwy, jak leżące przed nim ciało. - Tak,to ona - powiedział. -To Katie -dodał. -Mojacórka. 13Światła- Na górze jest kawiarnia - powiedział Sean. - Niemiałbyśochoty nakawę? Jimmy nadal stał nadciałem córki. Zostało jużnakryteprześcieradłem, więcuniósł jegoróg i spojrzał w twarz Katie,jakby spoglądałna nią znad cembrowiny studni, doktórejchciałbywskoczyć. - Kawiarnia w kostnicy? -Wyobraź sobie. To wielkie gmaszysko. - Dziwne -burknął bezbarwnym głosem Jimmy. -Niesądzisz, że gdy patolodzy tam zachodzą, wszyscy przesiadająsię w drugi koniec sali? Sean pomyślał,że mado czynienia zpierwszymiobjawamiszoku. - Pojęcia nie mam, stary. -Panie Marcus- wtrącił Whitey -mieliśmy nadzieję, żeuda nam się zadaćpanu kilka pytań. Wiem,co pan teraz przeżywa, ale. Jimmy opuścił rógprześcieradła i poruszył wargami, z których jednak nie wydobyłsię żaden dźwięk. Spojrzał na Whiteya, który stał z długopisem w ręku,jakby dopiero terazgozauważył. Odwróciłgłowę i spojrzał na Seana. - Czy myślałeśkiedyś, jakdrobne decyzje potrafią zmienić bieg ludzkiego życia? 200Sean wytrzymał jego spojrzenie. - Comasz na myśli? Twarz Jimmy'ego była blada i bez wyrazu. Wzniósł oczydosufitu, jakbyusiłował sobie przypomnieć, gdziezostawiłkluczyki do samochodu. - Słyszałem kiedyś, żematka Hitlerachciała się poddaćaborcji. Wostatniej chwilizmieniłazdanie. Podobno wyjechał z Wiednia, bo niesprzedawały się jego obrazy. A gdybysię sprzedawały? Albo gdybyjego matka zdecydowałasię na skrobankę? Żyjemy w dziwnym świecie, prawda? Albo, naprzykład, któregoś dnia uciekaci autobus, kupujeszwięc sobie drugą kawęi kupon totolotka, no boczemunie? Okazuje się, że kupon wygrywa, inie musisz już jeździćdo pracyautobusami. Jeździsz lincolnem. Ale maszwypadek,w którym giniesz. A dlaczego? Bo pewnego ranka uciekł ciautobus. Sean zerknął na Whiteya,który wzruszył ramionami. - Daj spokój- skarcił kolegę Jimmy. -Nie patrz naniegotak, jakbymi odbiło. Nie zwariowałem. Niejestem w szoku. - W porządku, Jim. -Stwierdzam tylko, że w życiu splatają się różne wątki. Ciągniesz za jednąnitkę, a poruszasz inne. Powiedzmy, żew Dallas padało i Kennedy nie jechał odkrytą limuzyną. Powiedzmy,że Stalin został wseminarium. Albo że to my,Sean,wsiedliśmy wtedy do tamtego samochodu zamiastDave'a. - Słucham? -zdziwił się Whitey. -Do jakiego samochodu? Seanpowstrzymał go gestem i zwróciłsiędo Jimmy'ego:- Tego już nie rozumiem. -Nie? Gdybyśmy wsiedli do tamtegowozu, nasze życieuległobycałkowitej zmianie. Znałeś moją pierwszą żonę,Maritę,matkęKatie? Pięknajak anioł. Zachwycająca uroda. Zresztą chybawiesz, jak potrafią wyglądać niektóre Latynoski? Jak królewny. Do tego była świadoma swojej urody. Facet, którychciałby ją poderwać, powinien mieć jaja na mięj201. scu. Ja miałem. Jako szesnastolatek byłem królem podobnychdo mnie gówniarzy. Niczego się nie bałem. Poderwałem ją. Umówiliśmysię, a rok później. Chryste, miałem wtedy siedemnaście lat, byłem jeszcze pieprzonym dzieciakiem. pobraliśmy się,gdy ona już chodziła z Katie. Mówiąc to,krążył wokółzwłok córki, powoli, w regularnych odstępach. - Widzisz. gdybyśmy wsiedlido tamtego auta, gdyby tonaswywieźli niewiadomo gdzie, a te dwa pieprzone pedałyrobiły z nami przezcztery dni różne świństwa. Ile mieliśmywtedy lat? Jedenaście? Nie sądzę, żebym po tym był takimchojrakiem, gdy poznałem Maritę. Byłbym raczej rozwalonym psychicznie strzępem faceta, który faszeruje się psychotropami albo innym gównem. Wiem, że nie miałbym w sobietego czegoś, co jest konieczne,żeby uderzyć do takiej fantastycznej i dumnej dziewczynyjak Manta. No i Katie by sięnamnie urodziła. A więc i nie zostałaby zamordowana. Urodziłasię jednak i została zamordowana. Tylko dlatego, że niewsiedliśmy wtedy do tamtegoauta. Kapujesz teraz? Popatrzyłna Seana,jakby oczekiwał potwierdzenia, Seannie miał jednak pojęcia, w czym miałby go utwierdzić. Jimmy wyglądał tak, jakby oczekiwał rozgrzeszenia za to,że niewsiadłjako dziecko do tamtegowozu i spłodził córkę, tymsamym wydającją na śmierć. Czasempodczas przebieżek Seanowi zdarzało się trafiaćna Gannon Street. Zwykle zatrzymywał się wtedy w miejscu,gdzieon, Jimmy iDave Boyle toczylibójkę naśrodku jezdniigdzie naglezatrzymał się przed nimi samochód. Czasamiwyczuwał nawet zapachjabłek, jaki dolatywał z jego wnętrza. Wydawało mu się, że gdyby zdołał dostatecznie szybkoobrócić głowę, dojrzałby natylnym siedzeniu wozudojeżdżającego do rogu Dave'a Boyle'a, który wpatrywał sięw nich przez tylną szybę, dopóki nie zniknął im z oczu. Raz, jakieśdziesięćlat temu, przywidziało mu się podczasgrubszej popijawy (zbourbonemw żyłach wpadałw nastrójfilozoficzny),że możejednak wsiedli- wszyscy trzej-202do tamtego auta, to zaś, coobecnie uważalizaswoje życie,było tylko snem. Że tak naprawdępozostali jedenastoletnimichłopcami zamkniętymiw piwnicy, którzy tylko wyobrażająsobie, jak wyglądałoby ich życie, gdyby zdołali uciec i dorosnąć do wieku męskiego. Choć wiedział, że to przywidzenie jest jedynie karą-pierwszym zszeregu bolesnych następstw - za całonocne picie, ta myśl uwierałago jakkamyk w podeszwie buta. Odtąd przystawał od czasu do czasu na Gannon Streetprzed swoim dawnym domem, oczami wyobraźniwidziałzarysznikającego za zakrętem samochodu zDave'em Boyle'em, wciągał w nozdrza zapachjabłek iprosił w duchu:wracaj,nie jedźz nimi, Dave. Napotkał zrozpaczone spojrzenie Jimmy'ego. Miał ochotęcoś powiedzieć. Na przykład, że on także zastanawiał się nadtym, co by się stało, gdyby wsiedli dotamtego auta. Żejegorównież prześladowała myśl, przelotna jak echo imieniawołanego z okna, jak ułożyłoby się potem jego życie. Chciałpowiedzieć Jimmy'emu,że oblewał się zimnym potem, ilekroć przyśnił mu się ten nawracający sen,ten, w którym nawierzchnia jezdni więzi mu stopy i ciągnie go przemocąw stronę otwartychdrzwi tamtego auta;że od tamtego dniaw gruncie rzeczy nie umiał pokierować swoim życiem, że byłczłowiekiem, który cierpiał zpowodu własnego nieprzystosowania i lekkomyślności. Znajdowali się jednak w kostnicy, na metalowym stolemiędzy nimileżała córkaJimmy'ego, Whitey czekał z długopisem nad kartką notesu, więc w odpowiedzi na błagalnywyraz twarzy dawnego kolegiSean powiedział tylko:- Chodź nakawę, Jim. ZdaniemSeana AnnabethMarcus była stanowczą, nieustraszoną kobietą. Siedziała wzimnej kawiarni,przesyconej gorącym zapachemzaparowanego celofanu, siedempięter nad kostnicą, i rozmawiała o pasierbicyzobojętnymiurzędnikami. Zauważył,że była na granicywytrzymałości. 203. Oczy miałazaczerwienione, zorientował się jednak, że niebędzie płakała. Niew ich obecności. W trakcierozmowy musiała kilka razy zamilknąć dla nabraniatchu. Urywała w pół zdania, jakby niewidzialna dłońchwytała ją za gardło idusiła. Kładła wówczas rękę na piersii szerzej otwierała usta, żebyzaczerpnąć tchu i mówić dalej. - W sobotę wróciła zpracy, ze sklepu, owpół do piątej. -Z jakiegosklepu, pani Marcus? Wskazała na Jimmy'ego. - Mąż jest właścicielem Cottage Market. -Na rogu East Cottage iBucky Avenue? - upewnił sięWhitey. -Najlepsza kawa w mieście. - Przyszłado domui zaraz wskoczyła pod prysznic - podjęła Annabeth. -Kiedy wyszła, zjedliśmyobiad. nie, chwileczkę, ona nie jadła. Usiadła z nami, rozmawiała z dziewczynkami, alenic nie wzięła do ust. Powiedziała, żeumówiłasię z Dianę i Eve. - Dziewczętami, z którymiwyszła. -Whitey zwróciłsięo potwierdzeniedoJimmy'ego. Ten przytaknął. - Więc nic nie jadła. -podpowiedziałWhitey. - Ale nagadała się z dziewczynkami,naszymi córkami,swoimi siostrami o przyszłotygodniowej paradzie i pierwszejkomuniiNadine. Potemrozmawiała chwilę przez telefonw swoim pokoju. - Nie wie pani,zkim? Annabeth pokręciła głową. - Czy telefon w jej pokoju jest podłączony doosobnejlinii? -zapytał Whitey. - Tak. -Czy mieliby państwo coś przeciwko temu, gdybyśmypoprosili o wydrukrozmów z tego numeru? Annabeth spojrzała na Jimmy'ego, aon powiedział:- Nie, oczywiście,że nie. -Wyszła o ósmej. Na spotkanie z koleżankami, Dianęi Eve, czy tak? 204- Tak. -Panbył wówczas w sklepie, panie Marcus? - Tak. Wsobotyjest otwarty od dwunastejdo ósmej. Whitey przerzucił stronę w notesiei uśmiechnął się ciepłodoobojga. - Wiem, że przeżywają państwo ciężkie chwile, ale mężnie to państwo znoszą. Annabeth zwróciła siędo męża. - Dzwoniłam do Kevina. -I co? Rozmawiałaśzdziewczynkami? - Z Sarą. Powiedziałam jej tylko, że niedługo wrócimy. Nic więcej. - Pytała o Katie? Annabethkiwnęła głową. - Co jej powiedziałaś? -Tylkotyle, że niedługo wrócimy do domu - odparłai Sean usłyszał, jak głos jej się załamał przy słowie "niedługo". Marcusowie odwrócili się na powrótdo Whiteya, któryobdarzył ich znowubladym uśmiechem, mającym dodać imotuchy. - Chciałbym państwa zapewnić. amówię tow imieniuwładz. że sprawa uzyska najwyższy priorytet. Nie pozwolimy sobie na popełnienie żadnych błędów. FunkcjonariuszDevine został przydzielony do mnie również dlatego, że jestprzyjacielemrodziny,bo zdaniem naszego dowództwa zmotywuje go to do jeszcze wydajniejszej pracy. Będzie mniewspierał podczasśledztwa. Znajdziemy łotra, który skrzywdził państwa córkę. Annabeth obrzuciłaSeanazdziwionym spojrzeniem. - Przyjaciel rodziny? Ja pana w ogóle nie znam. Whitey skrzywiłsię jak dziecko, któremu odebrano zabawkę. - Byłem kiedyś kolegą pani męża,pani Marcus - wyjaśniłSean. -Dawno temu - sprecyzował Jimmy. 205. - Nasi ojcowie razem pracowali. Annabeth skinęła głową, zakłopotana. - Panie Marcus -odezwałsię Whitey - w sobotę spędziłpan niemało czasu w sklepie ze swą córką, zgadza się? -I tak,i nie -odpowiedziałJimmy. -Ja siedziałem głównie na zapleczu,Katie obsługiwała kasy. - Nie zwróciłopana uwagi jej zachowanie? Nie była spięta, wystraszona? Może pokłóciła się z klientem? - Niew mojej obecności. Dam wam numer pracownika,który był z nią w sklepie. Może zdarzyłosię coś, zanim tamwszedłem,i on to zapamiętał. - Będę panu wdzięczny. Apodczas pana obecności? - Była taka jakzawsze. Radosna, może trochę. - Tak? -Nie, drobiazg. - W obecnej sytuacji liczą się nawet najmniejszeszczegóły, proszę pana. Annabeth wychyliła się do przodu. - Jimmy? Zmieszał się. - Naprawdę nic takiego. Tylko. Gdy w pewnej chwilipodniosłem wzrokznad biurka, ona staławdrzwiach. Po prostu stała, piła przez słomkę colęi na mnie patrzyła. - Patrzyła? -upewniła się Annabeth. - Tak. Spoglądałana mnie tak, jak wtedy, gdy miałapięćlat. Musiałem zostawićją w aucie, żebywejść do apteki. Wybuchnęła płaczem. Wróciłem właśnie z więzienia, jej matkaniedawno zmarła, pewnie więc pomyślała,że gdy się ją zostawia, choćby nakrótko, toznaczy, żejużsięniewróci. Tejsoboty miała właśnie taki wyraz twarzy. Czy kończyło się napłaczu, czy nie, wyglądała tak, kiedy przygotowywała się dotego, że już nigdy mnienie zobaczy. - Jimmy odchrząknąłi westchnąłprzeciągle. -Nie widziałem u niej tego spojrzenia od dobrych paru lat. siedmiu, może ośmiu. Tej sobotytakwłaśnie na mnie przez chwilę patrzyła. 206- Jakby się przygotowywała, że już nigdy pana nie zobaczy. -Tak. - Jimmy obserwował, jak Whiteyzapisujejegosłowa. -Tylko nie przykładajcie do tego nadmiernej wagi. Chodzitylko o przelotne spojrzenie. - Obiecuję,panie Marcus, że nie będziemy przykładalidotego nadmiernej wagi. To dla naspo prostu informacja. Tymsięzajmujemy. zbieramy strzępki informacji, aż jakieśkawałki zaczną do siebie pasować. Pan siedział w więzieniu? - Omój Boże! -szepnęła cicho Annabeth i pokręciła z rezygnacją głową. Jimmy odchylił się na krześle. - Ot i macie! -Tylkozapytałem - usprawiedliwił sięWhitey. - I zrobiłby pan to samo, gdybympowiedział, że piętnaście lat temu pracowałem u Searsa,prawda? -Jimmyzachichotał. -Odsiadywałem wyrokza rabunek. Dwa lata naDeer Island. Niech pan to sobie zanotuje. Czy ten "strzępekinformacji" pomoże panu złapać mordercęmojejcórki, sierżancie? Przepraszam, tylko zapytałem. Whitey zerknął na Seana, który powiedział:- Nikt cię nie chciał obrazić, Jim. Daj spokóji wracajmydo rzeczy. - Dorzeczy -powtórzył Jimmy. -Czy poza tym spojrzeniem, jakim cię Katie obrzuciła-zapytał Sean - byłow jej zachowaniu coś, cozwróciłotwojąuwagę? Jimmy oderwałod Whiteya ciężki wzrokwięźnia na spacemiaku i napiłsię kawy- Nie. Nic szczególnego. Chwileczkę. ten gnojek, Brendan Harris. Achnie, to było dziś rano. - Co zajeden? -Chłopak z dzielnicy. Zaszedłdziś do sklepu i pytałoKatie, jakby spodziewał siejązastać. Tymczasem ledwo sięznali. To było trochę dziwne. Chociażboja wiem. Whitey zapisał nazwisko. 207. - Mogła się z nim umawiać na randki? - zapytał Sean. -Nie. -Tego sięnigdy nie wie,Jim- wtrąciła Annabeth. - Ja wiem- odburknął. -Niespotykałaby się ztakimdzieciakiem. - Nie? -upewnił się Sean. - Nie. -Skąd tapewność? - Co jest, do cholery? Przypierasz mnie do muru? - Nie przypieramciędo muru, Jim. Pytamtylko, skądmaszpewność, że twoja córka nie spotykała się z BrendanemHarrisem? Jimmy wydmuchał powietrze ustami w górę, pod sufit. - Ojciec wie takie rzeczy. Wystarczy? Sean postanowił narazie porzucićten wątek. Skinieniemgłowyprzekazał inicjatywęWhiteyowi, który zapytał:-A z kim się spotykała? -Obecnie z nikim - odpowiedziała Annabeth. - O ilenamwiadomo. -A kim byli jej poprzedni chłopcy? Czy któryś z nichmógł żywić do niej urazę? Na przykład za to, żego rzuciła? Marcusowie spojrzeli jedno na drugiei Sean wyczuł, żepomyślelio tej samej osobie. - Bobby 0'Donnell - powiedziała w końcu Annabeth. Whitey odłożył długopis na podkładkę notesu i rzucił imprzez stolikuważnespojrzenie. - Mówimy o tymsamym Bobbym0'Donnellu? -Skąd mam wiedzieć - prychnął Jimmy. - Handlarz kokąi alfons, podtrzydziestkę? -Otóż to -powiedział Whitey. - Podejrzewamy, że ma nasumieniu sporą liczbęprzestępstw, jakie wostatnich dwóchlatach popełniono w tej dzielnicy. -Ale jak dotąd o nic go nie oskarżyliście. -Po pierwsze, panie Marcus,jesteśmy z policjistanowej. Gdyby tej zbrodni nie popełniono w PenPark, w ogóle bynastu niebyło. EastBuckypodlega w większości jurysdykcji208miasta,a ja niemogę się wypowiadać w imieniu policji municypalnej. - Powiem to Connie, mojejprzyjaciółce - powiedziałaAnnabeth. -Bobbyi jego kumplewysadzili w powietrze jejkwiaciarnię. - Dlaczego? -zapytał Sean. - Nie chciała mu płacić. -Za co? - Za to, żebyniewysadzali w powietrze jej kwiaciarni -wyjaśniłaAnnabeth i pociągnęła łykkawy, a Sean znów pomyślał: twarda sztuka. Iśćztakądo łóżka to ryzyko. - Rozumiem, że państwacórka się z nimspotykała -stwierdził Whitey. Annabeth kiwnęła głową. - Niedługo. Może z parę miesięcy, prawda, Jim? Zerwałaz nim w listopadzie. - Jak toprzyjął? -zaciekawił się Whitey. Małżonkowiewymienili spojrzenia i Jimmy powiedział:- Pewnej nocy wywołaławanturę. Przyszedł donas zeswoim gorylem, Romanem Fallowem. - I co? -Poprosiliśmy ich grzecznie, żebysobie poszli. - My czyli kto? -Kilku z moich braci mieszkanad nami ikilku podnami - odparła Annabeth. - Bardzokochają Katie. -Bracia Savage -podpowiedział Sean. Whitey po raz drugi odłożył długopisi ująłpalcem wskazującymikciukiem fałdkę skóry wkąciku oka. - Bracia Savage? -Owszem. Bo?- Z całym szacunkiem, proszę pani,aleobawiam się, żez tego może powstać grubszaafera. - Whiteypochylił głowęi uciskałteraz swój kark. -Nie chciałbym nikogo urazić,ale. - Taksię zwyklemówi, gdy zamierza się kogośurazić. Whitey popatrzył na nią z uśmiechem zaskoczenia. 209. - Pani bracia, o czym pani zapewne wie, nie ciesząsięnajlepszą opinią. Annabeth odpowiedziałana uśmiechWhiteya kąśliwymuśmieszkiem. - Wiem, kim są moi bracia, sierżancie. Nie musi pan owijać w bawełnę. - Kolegaz wydziału przestępstw kryminalnych powiedział mi kilka miesięcy temu, że 0'Donnell ogłosił zamiarzajęcia się lichwą i heroiną, a to jest, jak słyszę, działka panibraci. -Nie we Flats. - Copani przez to rozumie? -Nie we Flats - powtórzył Jimmy, nakrywającręką dłońżony. - Toznaczy,żenie zajmują się takim gównemwewłasnej dzielnicy. -Tylko w cudzych- skwitował Whiteyi pozwolił, by tesłowa zabrzmiały jakwyrzut. - Tak czy owak pozostawia towe Flatspewną lukędowypełnienia. Tę zaś wypełnić, jeślimoje informacje są prawdziwe, zamierza właśnieBobby0'Donnell. - Ico dalej? -zapytał Jimmy,unosząc siętrochę znadkrzesła. - Dalej? -Co to ma wspólnego z moją córką, sierżancie? - Bardzo wiele - odparł Whitey i rozłożył ręce. -Bardzowiele, panie Marcus. Obie strony potrzebowały jakiegoś pretekstu do rozpoczęcia wojny i oto go mają. Jimmypokręcił głową z szyderczym uśmieszkiem. - Jest pan odmiennegozdania, panie Marcus? -Jestem zdania, panie sierżancie, że moja dzielnica wkrótceznikniez powierzchni ziemi, a wraz z niąprzestępczość. I nie stanie się to zpowodu Savage'ów, 0'Donnellów anidzielnych policjantów, którzy z nimi walczą, ale dlatego, żestopy procentowe są niskie,podatki odnieruchomości rosną,każdy więcchce wrócićdo śródmieścia, bo życie na przedmieściachprzestaje się opłacać. Isprowadząsię tuludzie,210którzy nie potrzebują hery, sześciu barów na jednej ulicyczydziewczyny za dychę. Ludzie, którym się wżyciu powiodło. Którzy lubią swojąpracę, mają ubezpieczeniaemerytalnei jeżdżądobrymi niemieckimi samochodami. Gdy się tu sprowadzą - aten proces już się zaczął - kryminaliści i połowamieszkańców stąd się wyniesie. Niemartwiłbym się zbytniowojną między Bobbym 0'Donnellem a moimiszwagrami,panie sierżancie. O co mieliby się bić? -Na razie o władzę - odparł Whitey. -Pannaprawdęuważa,żeto 0'Donnell zamordowałmoją córkę? - zapytał Jimmy. -Sądzę, że braciaSavage mogą go uznać za podejrzanego. I myślę, że ktoś powinien ich odwieśćod tego pomysłu,póki nie zakończymy śledztwa. Sean usiłował wyczytać cośz twarzy Marcusów siedzących podrugiej stroniestolika, lecz daremnie. - Jimmy, jeśli nic namnie przeszkodzi, możemy szybkotęsprawę zakończyć - powiedział. -Doprawdy? Dajesz mi na to słowo, Sean? - Zrobimyto tak, żeby w sądzie nie było żadnych niespodzianek. -Ile to potrwa? - Co? -Ile potrzebujecie czasu, żebywsadzić mordercę za kratki? Whitey podniósł rękę. - Chwileczkę. Czy pan się z nami targuje, panie Marcus? - Targuję? -Twarz Jimmy'ego znowu zastygła wtymcharakterystycznym grymasie. - Istotnie - odparł Whitey - dostrzegam bowiem. -Pan dostrzega? - ... dostrzegam w pańskim głosie ton groźby. - Doprawdy? -Wcielenieniewinności o pustym spojrzeniu. - Jakby stawiał nam panultimatum- dopowiedział Whitey. -Policjant Devine oświadczył, że znajdzie zabójcę mojejcórki. Chciałem tylko wiedzieć, w jakimczasie tonastąpi. 211. - Policjant Devinenie prowadzi śledztwa. Ja je prowadzę. Postawimy przed sądemsprawcę tej zbrodni, obiecujępaństwu. Nie chcę tylko,by się komuś zdawało, że możewykorzystać naszą obawę przed wybuchem wojny międzygangami Savage'ów i 0'Donnella. Jeśli powezmę takie podejrzenie, aresztuję całe towarzystwo za zakłócanieporządkupublicznego, a formalności odłożęna później, do czasu zakończenia tej sprawy. Obok ich stolika przeszło dwóch strażnikówz tacami w rękach. Z talerzy z jakąś papką unosiłasię para. Sean zdałsobie sprawę, że zapadła noc. - Więc dobrze -powiedziałJimmy z szerokim uśmiechem. -Dobrze co? - Znajdźcie mordercę. Nie będę wam przeszkadzał. -Wstał izwrócił się do żony: -Chodźmy, kochanie. - PanieMarcus. -odezwał się Whitey. Jimmy spojrzałna niego,podczas gdy jegożona podałamu rękę i również wstała. - Na dole czeka na państwa policjant, któryodwiezie wasdodomu -dokończyłWhitey isięgnął do portfela. -Gdybycośsobie państwo przypomnieli, proszę o telefon. Jimmy wziął wizytówkę i wsunął ją dotylnej kieszeni. Annabeth wyglądała naznacznie mniej opanowaną, kiedywstała. Ledwie trzymała się na nogach. Ścisnęła rękę męża,aż jej zbielała dłoń. - Dziękuję panom - zwróciła się doobu detektywów. Sean zauważył, że dramatyczne przeżycia zaczynają sięodciskaćna jej twarzy i całej postaci, drapować się naniej niczym ciężkaszata. W ostrym świetlewiszącej podsufitemlampy dostrzegł, jak będzie wyglądała, gdy się zestarzeje:przystojna kobieta, poryta zmarszczkami mądrości, którejnieszukała. Nie miałpojęcia, dlaczegoto powiedział. Usłyszał dźwiękwłasnego głosu i zdumiał się, że w ogólesię odezwał. - Będziemy się za nią modlili,pani Marcus, jeślipani pozwoli. i212Twarz Annabethnagle się skurczyła. Kobieta nabrała ześwistem powietrza, kiwnęła kilka razy głową i silniej oparłasięna ramieniu męża. - Dobrze, panieDevine, niech się panza nią modli. Bardzo proszę. Gdy jechali przez miasto, Whiteyzapytał:- Co to zahistoria z tymautem? -Słucham? - Marcus powiedział, że omal niewsiedliściedo jakiegośauta, gdy byliściechłopcami. -No więc. - Sean wyciągnął rękę iprzestawił lusterkoboczne. Zobaczył w nim reflektory jadącychz tym samochodów, rozmyteżółte plamki podskakujące w ciemnościach. -Ja, Jimmyi jeszcze jedenchłopak, Dave Boyle, bawiliśmysię na ulicy przed moim domem. Mieliśmy wtedy po jedenaście lat. Nagle pojawił sięsamochód. Nadjechał ulicą i dwajmężczyźni zabrali Dave'a. - Porwanie? Sean kiwnął głową,nie odrywającwzroku od łańcuszkażółtych światełek. - Udawali policjantów. Zmusili Dave'a, żeby wsiadł. Myz Jimmym odmówiliśmy. Trzymali go cztery dni. Udało musięuciec. Mieszka teraz we Flats. - Dorwali ich? -Jeden zdążył wcześniej umrzeć,drugiego posadzili rokpóźniej. Gość założyłsobie w celi krawat. - Wiesz - powiedziałWhitey - chciałbym,żeby istniałataka wyspa jak na tymstarym filmieze Steve'em McQueenem. Grał Francuza i wszyscy pozanim mówili z akcentem. Był po prostusobą, Steve'em McQueenem zfrancuskim nazwiskiem. Podkoniec skoczyłzurwiskaz tratwą zrobionąz orzechów kokosowych. Widziałeś? - Nie. -Dobry film. A gdyby tak pedofili i gwałcicieli osadzićna jakiejśwyspie? Kilka razy w tygodniu dostarczałoby się213. im samolotami żarcie, w morzu nastawiałobysię min, żebyżaden nieuciekł. Pierwsze przestępstwo tego rodzaju na twoim konciei dostajesz dożywocie na tej wyspie, bratku. Przykro nam, ale nie możemy ryzykować, że kiedyś wyjdzieszz pudła i zaczniesz zarażać innych. To jestchoroba zaraźliwa. Łapiesz ją, boktoś ciebie tak potraktował. Potem przenosisztona innych. To jest jak trąd. Wierzę,że gdybyśmy zamknęliich wszystkich na osobnej wyspie, liczbazarażeń zaczęłabyspadać. Z pokolenia na pokolenie. Ipo kilkuset latach moglibyśmypostawić natejwyspie ekskluzywne sanatorium lubcoś w tym rodzaju. Dzieci słuchałyby opowieści o tych zboczeńcach, jak dziś słuchają bajek oduchach, jak o rzeczywistości, z której. jak byto powiedzieć? wyrośliśmy. - Sierżancie, zaczyna pan filozofować? Whitey roześmiał się i skręcił na wjazd na autostradę. - Ten twój kumpel Marcus. Wystarczyło mi naniegospojrzeć,bysięzorientować, że siedział. Oni nigdy nie pozbywają się tego napięcia, zauważyłeś? Tkwi głównie w ramionach. Kiedy człowiekprzez dwa lata musi mieć oczynaokoło głowy, dwadzieścia cztery godziny nadobę, napięciemusisię gdzieś umiejscowić. - Facet stracił właśniecórkę, niesądzipan, że raczej tousadowiło mu się w ramionach? Whitey pokręciłgłową. - Nie. To siedzi u niego w brzuchu. Widziałeś, jak całyczas się krzywił? Rozpacz ulokowała się uniego w brzuchu,powodując nadkwasotę. Widywałem to już setki razy. Natomiastnapięcie w barkach topamiątka z więzienia. Sean oderwał wzrokodlusterkawstecznegoi przez chwilę przyglądał sięświatłom reflektorów po drugiej stronieautostrady. Nadlatywaływich stronę jak oczka z guziczkówizlewałysię ze sobą, tworzącświetliste wstęgi. Odniósł wrażenie, że miastoopinaich ciasną obręczą, zbudowaną z drapaczy chmur, bloków mieszkalnych, biurowców, garaży, stadionów, nocnych klubów i kościołów i miałświadomość, żegdyby jedno z tych światełek zgasło, niktby tego nie zauwa214żył. Gdyby jedno nowesięzapaliło, nikt by na to nie zwróciłuwagi. A jednak pulsowały, świeciły,mrugały,jarzyły sięi wślepiały w człowieka jak właśnie teraz, gdy pędzili autostradą jako jeszcze jeden zbiórczerwonych i żółtych światełek, wplecionych wnurt innych takich samych, lśniącychw ciemnościach niedzielnego zmierzchu. Dokąd takmknęły? Do punktu, w którymzgasną, głupcze, i posypiesię stłuczone szkło. Popółnocy,gdy Annabeth i dziewczynkipołożyły sięwkońcu spać, a Celeste,kuzynka Annabeth, którado nichprzyszła, ledwie usłyszała tragiczną nowinę, zdrzemnęła sięna kanapie, Jimmy zszedł naddół i usiadł na gankuprzeddomem,który dzielili z braćmi Savage. Wziął ze sobąrękawicę baseballową Seana i wsunął narękę. Nie mógłwepchnąć kciuka, a dół rękawicykończyłmusię w połowie dłoni. Siedział, przyglądał sięczteropasmowejBuckingham Avenue i uderzał piłką we wgłębienie rękawicy. Miękkie klaśnięcia skóry o skórę działały na niegokojąco. Lubił siadywać tu o późnejgodzinie. Sklepy po drugiejstronie alei były zamkniętei przeważnie ciemne. W nocynaten rejon, za dnia tętniący gwarem, spływała cisza - niepodobnado żadnej innej. Hałas, który królowałtu zadnia, nieznikał, lecz jedynie nikł, co przypominało chwilowe wstrzymanie powietrza wpłucachpo to, by zaraz je wypuścić. Jimmy dobrzesię czuł w tym wyciszeniu, lubił je, bo zapowiadało powrót hałasu. Nie mógłby zamieszkać na wsi, gdzie cisza była hałasem, cisza tak delikatna, że burzyłją najlżejszydźwięk. Lubił natomiast tę ciszę,bo zawierała w sobie zamarłygwar. Aż dotej chwiliwieczór był hałaśliwy,wypełnionygłosami i płaczem Annabethi dziewcząt. Sean Devineprzysłał dwóch detektywów, Bracketta i Rosenthala, żebyprzeszukalipokój Katie. Zrobili to ze spuszczonymi oczami,przepraszającszeptem, że grzebią w szufladach, zaglądają215. pod łóżko imaterac, on zaś pragnął tylko, by uporali sięz tym jak najszybciej i poszli. Nie znaleźli nic niezwykłego,nie licząc siedmiuset dolarów w nowychbanknotach schowanych w szufladzie ze skarpetkami. Pokazali je Jimmy'emuwraz z książeczką oszczędnościową ze stemplem "likwidacjarachunku" iostatnią wypłatą, dokonaną w piątek po południu. Nie potrafiłim tego wyjaśnić. Sambył zaskoczony. Po tragedii, jaka tego dnia się rozegrała, ta niespodzianka nie uczyniła już na nim większego wrażenia. Powiększyła jedynie nastrójogólnego odrętwienia. - Możemy sprzątnąć drania. Val wyszedł na ganek i podał Jimmy'emu piwo. Usiadłobokszwagra ioparł bose stopy nastopniach schodów. - 0'Donnella? Val kiwnął głową. - Chętnie to zrobię, przecieżwiesz,Jim. -Uważasz,że to on zabił Katie. Val potaknął. - Albo komuś zlecił. Ty taknie myślisz? Jej przyjaciółkisą tegopewne. Mówią, że Roman naskoczył na nie w barze,że groził Katie. - Groził? -W każdym razienawtykał jej,jakby dalej chodziłaz 0'Donnellem. Wierz mi,Jimmy, to na pewno Bobby. - Na razienie mampewności. -Co zrobisz, jak będziesz miał? Jimmy położył rękawicę naschodku pod nogami i otworzył puszkę piwa. Pociągnął długi łyk. - Tego teżjeszcze nie wiem. 14To sięw życiudwa razynie zdarzaPracowali nad tąsprawą aż doświtu, Sean, Whitey Powers, Souza, Connolly,dwajdetektywi z wydziału zabójstwpolicji stanowej, Brackett i Rosenthal oraz gromada policjantów itechników kryminalistyki, fotografów i anatomopatologów. Opukiwaliślady jakmetalowąpuszkę. Zbadali każdylistekw parku. Zabazgrali notesy wykresami i raportamizmiejscazbrodni. Funkcjonariusze policji stanowej przesłuchali mieszkańców okolicznych domów, wywieźlifurgonetkami wszystkich włóczęgówz parku i bezdomnychz wypalonych ruder na Sydney. W plecaczku znalezionymw samochodzie Katie Marcus odkryliwśród zwykłego galimatiasu kobiecych drobiazgów przewodnik poLas Vegasispis tamtejszych hotelina żółtejpoliniowanej kartce. Whitey pokazał przewodnikSeanowi i gwizdnąłz satysfakcją. - To ciekawostka, co się zowie. Chodźmy pogadać ztymiprzyjaciółkami. Eve Pigeon i DianęCestra, zdaniem Jimmy'ego chybaostatnie przyzwoite osoby, jakie widziały jego córkę żywą,wyglądałytak, jakby otrzymały potężnycios w potylicę tą217. samą łopatą. Whiteyi Sean przesłuchiwali je jak naj oględniej w przerwach między wybuchami płaczu obu przyjaciółek. Dziewczęta podały im rozkładzajęć Katietej feralnejnocy oraznazwy barów, które wspólnie odwiedziły, wrazz przybliżonymi godzinami, o których tam przybyły i o których wyszły. Jednak na pytaniao sprawy bardziej osobisteudzielały dość wykrętnych odpowiedzi, co obajdetektywi natychmiast zauważyli. Wymieniały pomiędzy sobą spłoszonespojrzenia i wykazywałytyle niepewności, ile przedtem zdecydowania. - Spotykałasię z kimś? -Nie, na stałeraczej nie. - A okazyjnie? -Nowięc . - Tak? -Nie wtajemniczała nas w tego rodzaju sprawy. - Dajcie spokój, dziewczęta. Przyjaciółka oddziecka miałaby wam nie opowiadać, z kim się spotyka? - Była bardzoskryta. -Właśnie, bardzo skryta, taka właśnie była, proszępana. Whitey spróbowałz innej beczki. - Ostatniej nocy nie wydarzyło się nic szczególnego? -Nic. - A jej plany wyjazdu? -Słucham? Nic nam o tymnie wiadomo. - Doprawdy? Panno Dianę, w jej samochodzienatylnymsiedzeniu znaleźliśmyplecak, a w nimprzewodnikpo LasVegas. Czyżby woziła go ze sobą, ot tak sobie? - Może,nie wiem. Wtym momencie wtrącił sięojciec Eve:- Kochanie,jeśli wiesz coś, comogłoby panom pomóc,mów prawdę. Chodzi o zabójstwo Katie, na rany Chrystusa! Te słowaspowodowały tylkonowy wybuch płaczu, dziewczęta wpadły w istnąhisterię,zaczęły szlochać bez opamiętania, objęły się i dygotały z szerokootwartymiustami, niecomechaniczne w tej pantomimie cierpienia, jaką Sean często218widywał w podobnych momentach,kiedy,jak zwykł mawiaćMartin Friel, tamy pękały ido świadomości osieroconych docierał faktnieodwracalności straty. W takichchwilach pozostawało jedynieprzeczekać lub wyjść. Czekali więc cierpliwie. Sean uznał, że Eve Pigeon jest rzeczywiście trochępodobna do ptaka. Wyostrzonerysytwarzy i bardzo cienki noswcale jej nie szpeciły, przeciwnie. Miała w sobie wdzięk,który przydawałjej chudości powabu wręcz arystokratycznego. Należała do kobiet, które wyglądają korzystniej weleganckich niż niedbałych strojach. Czuło się wniej inteligencję i dobroć serca, które, jak miałnadzieję, będą przyciągałyjedyniepoważnych mężczyzn,a odstraszałycwaniakówi zwykłych podrywaczy. Z kolei odDianębiła przytłumiona zmysłowość. Sean dostrzegłbladąbliznę tuż pod jej prawym okiem. Dziewczynasprawiła na nimwrażeniemniej inteligentnej odEve, podatniejszej na uczucia, a pewnie i bardziej skorejdośmiechu. W jej oczach, na podobieństwo identycznych skaz, błyszczałablaknąca nadzieja, taka, która rzadko, o czym dobrzewiedział, przyciągała mężczyzn spoza gatunku damskichbokserów. Przewidywał,że wciągu najbliższych lat Dianęstanie się bohaterką zgłoszeń podnumer 911 i wezwańdoawanturdomowych, a kiedy policjazapuka dojejdrzwi,tablednąca nadzieja już dawno w jej oczach zgaśnie. - Muszę czegośdowiedzieć się o RomanieFallow, Eve -powiedział cicho Whitey, kiedy dziewczęta przestały płakać. Kiwnęłagłową, jakby spodziewałasię tegopytania,milczała jednak. Obgryzała skórkę wokół kciuka i gapiła się należące nastole okruszki. - To ten łobuz, który kręci siękoło Bobby'ego 0'Donnella? -zapytałjej ojciec. Whitey uciszyłgo gestem uniesionej ręki i spojrzał naSeana. ' Pigeon - (ang. )gołąb (przyp. tłum. ).219. - Eve - odezwał się Sean, zrozumiawszy,że raczejdo niejpowinni szturmować. Trudniej ją będziezłamaćniżDianę,ale dostarczy więcej użytecznych informacji. Spojrzałananiego. - To nie będzie miało dla was żadnych przykrych następstw, jeśli tego się obawiacie. To,co powiecienam natematFallowa, zachowamy wyłącznie dla siebie. Tamcinigdysię niedowiedzą, że informacje pochodziły odwas. - A jeśli sprawa znajdzie sięw sądzie? -zapytałaDianę. - Co wtedy? Whitey rzucił Seanowi spojrzenie, które mówiło: ot imaszbabo placek! Sean skoncentrował uwagę na Eve. - Jeśli nie widziałyście, by Roman lub Bobby wyciągaliKatie z samochodu. -Tego nie widziałyśmy. - W takimrazie prokuratorniebędziewas zmuszał do zeznań przedsądem, nie obawiaj się. Zapewne zada wam mnóstwo pytań, ale nie będzie was do niczego zmuszał. - Pan ich niezna- wykrztusiła Eve. -Bobby'ego i Romana? Ależ znam. Osobiście wsadziłemBobby'ego za kratki na dziewięćmiesięcy, kiedy pracowałemw narkotykach. - Sean wyciągnął rękę i położyłją na stole,o centymetr od dłoni Eve. -Łajdak mi groził. Ale to wszystko, co on i Roman potrafią: rzucać pogróżki. Patrzącna rękę Seana, Eveuraczyła go ironicznymuśmieszkiem. - Gówno prawda- powiedziała, przeciągając sylaby. -Nie wyrażaj się! - żachnął się jej ojciec. -Panie Pigeon- mitygował goWhitey. -Chwileczkę - zapalał sięDrew - to mój dom i ja tu ustalam reguły. Nie pozwolę,żeby mojacórka wyrażała się jakjakaś. - Bobby - mruknęła Eve, a Diana westchnęła ciężko i popatrzyła na przyjaciółkętakim wzrokiem, jakby tapostradałazmysły. 220Seandostrzegł, jak brwi Whiteya wędrujądo góry. - CoBobby? -zapytał. - Z nim się spotykała. ZBobbym, nie z Romanem. - Jimmy o tym wiedział? -zapytał córkę Drew. Eve wzruszyła nieznacznie ramionami, w sposób typowydla dziewczątw jej wieku. Lekkie drgnienie ciała oznajmiało,żejest gotowa zadaćsobie najwyżej tyle trudu. - Wiedział czy nie? -natarł nanią ojciec. - I tak, i nie -odparła. Westchnęła, odchyliła głowęi ciemnymi oczami popatrzyła w sufit. - Jej rodzice myśleli, że tojuż skończone, bo przez chwilę i ona takmyślała. Jedynąosobą, która nieuważała, że między nimiwszystkoskończone, był Bobby. Nie chciał się z tym pogodzić. Wciążją nachodził. Którejśnocy o mało nie zrzucił jej ze schodów,z drugiego piętra. - Widziałaśto? -spytał Whitey. Pokręciłagłową. - Katie mi opowiadała. Dopadłją na jakiejś imprezie,miesiąc temu, możepółtora. Namówił,żeby wyszłaz nim nakorytarz. Impreza odbywała sięw mieszkaniu na drugimpiętrze. - Eve przetarła grzbietem dłoni twarz, choć, sądzącpo jej minie, wypłakała już dziśwszystkie łzy. -Katie opowiadała mi, że próbowała mu wytłumaczyć, żemiędzy nimiwszystko skończone,ale nie chciał otym słyszeć. Tak sięwpienił, że złapał ją za ramiona, wystawił za balustradęi trzymałdwa piętra nadziemią. Zupełny wariat. Zagroził, żejeśli ona z nim zerwie, pożegna się zżyciem, już on się o topostara. Będzie jego dziewczyną dopóty, dopóki on zechce,a jak się nie podoba,zaraz ją wypuści. - Bożedrogi- wyjąkał Drew Pigeon po chwili milczenia. -Z kim wy się zadajecie? - CoRomanpowiedział do niej tej nocy w barze, Eve? -zapytałWhitey. Milczała. - Może ty nam zdradziszto, Dianę? -zwrócił się Whiteydo drugiej z dziewcząt. 221. Dianę wyglądałajak ktoś, kto konieczniemusi się napić. - Wyjaśniłyśmy już Valowi, towystarczy. -Valowi? Valowi Savage? - upewnił się Whitey. -Przyszedł tudziś po południu - odparła Dianę. - Jemu powiedziałyście, a namnie chcecie? -To jej krewny - odparła Dianę, skrzyżowała ramionanapiersiach i przybrałaminę, która mówiła: "odpieprz się,glino". - Ja wam powiem - odezwała się Eve. -Omój Boże! Powiedział, żedoszły go słuchy, że się upiłyśmy i robimy z siebie idiotki,co wcale musię nie podoba, a i Bobby'emu sięz pewnością nie spodoba, więc lepiej, żebyśmy już poszły dodomu. - I wy poszłyście. -Rozmawiał pan kiedyśz Romanem? Ma taki sposóbzadawania pytań,że brzmią jak groźby. - No właśnie - skwitował Whitey. -Niezauważyłyście,by waspo wyjściu śledził? Pokręciła przecząco głową. Spojrzelina Dianę. Wzruszyła ramionami. - Byłyśmydość pijane. -I nie widziałyście go już tamtej nocy? Żadnazwas? - Katiepodwiozła nas pod mój dom - odparła Eve. -Tunas wysadziła. Więcejjej nie widziałyśmy. - Przyostatnichsłowach przygryzławargę, skrzywiła się, znowu odrzuciłagłowę,spojrzaław sufiti głęboko westchnęła. -Z kim planowała wyjazd do Vegas? - zapytał Sean. -Z Bobbym? Evewpatrywała sięw sufit, dopóki jej oddech się nieuspokoił. - Nie, nie z nim -powiedziała w końcu. -Więc z kim? - dociekał Sean. -Z kim miała wyjechaćdo Vegas? - ZBrendanem. -Brendanem Harrisem? - upewniłsię Whitey. 222- Tak. Whitey i Seanspojrzeli po sobie. - Z tym dzieciakiem Rayów? -zapytał Drew Pigeon. -Tym, coma głuchoniemego brata? Eve skinęła głową i Drewzwrócił się do obudetektywów. - To miły chłopak. Spokojny. Sean potaknął. Spokojny. Niewątpliwie. - Macie jego adres? -zapytał Whitey. U BrendanaHarrisa nikogonie zastali,więc Sean zadzwonił na komisariat i polecił dwóm policjantom obserwować mieszkanie. Mieli do niego zadzwonić, kiedy chłopakwróci. Następnieposzlido domu pani Prior i odsiedzieli tam swoje przy herbacie, nieświeżychherbatnikachi odcinku seńaluDotyk anioła. Telewizor był nastawiony tak głośno, że Seanowijeszcze przezgodzinę dudnił w głowie głos Delii Reesewykrzykującej "Amen" i zapowiadającej zbawienie. Pani Priorzeznała, że ubiegłej nocy około wpół do drugiejwyjrzała przez oknoi zobaczyła naulicy dwóch małychchłopców. Rzucali w siebie puszkami, odbijalije kijamidohokeja i używali brzydkich wyrazów. Chciałaimnawet zwrócić uwagę, ale staruszki drobnej postury raczej nie powinnysię narażać. Dzieci są w dzisiejszych czasach zupełnie niepoczytalne, strzelajądo siebie w szkołach z pistoletów,nosząworkowate spodniei używaj ą rynsztokowego języka. Zresztąw końcu zaczną dosiebie strzelać na ulicach i staną się problemem dla kogoś zupełnie innego. Co za czasy nastały, coza czasy! - Funkcjonariusz Medeirospowiedział nam, że słyszałapani samochód jakieśtrzykwadranse po pierwszej - wtrąciłWhitey. Pani Prior pilnie obserwowała, jak Deliatłumaczy RomieTouched byan Angel - popularnyserial telewizyjny;Delia Reese i RomaDowney towystępujące w nim aktorki(przyp. tłum. ).223. Downey boskie wyroki. Roma słuchała zminą uroczystąiłzawym spojrzeniem, po brzegi napełniona Jezusem Chrystusem. PaniPrior kilkarazyprzytaknęłatelewizorowi głową,po czym zwróciła wzrok na detektywów. - Słyszałam, jak samochód w coś uderzył. -W co? - Ludzie jeżdżą dziś tak,żedziękuję Bogu, iżnie mamjużprawajazdy. Bałabymsię poruszaćwtakim ruchu. Wszyscy z kretesem powariowali. - Ma panizupełną rację - zgodził się z nią Sean. -Awracając do naszych spraw. Czy to, copani słyszała, przypominało zderzenie dwóch samochodów? - Ach nie! -Samochodu z człowiekiem? - zapytałWhitey. -Miły Boże, a jakiż to byłby dźwięk? Nie chcę nawetwiedzieć. - Więc nie był to głośny dźwięk - podsumował Whitey. -Co mówisz, kochanku? Whitey wychylił się do przodu ipowtórzył. - Nie - potwierdziła pani Prior. -Przypominał odgłosuderzenia kół o kamień lub krawężnik. Potem samochódstanął i ktoś powiedział: "Cześć". - Cześć? -Cześć. - Pani Prior spojrzałana Seana i kiwnęła głową. -A potem cośpękło. Sean i Whitey wymienili spojrzenia. - Pękło? -zapytał Whitey. Pani Priorpokiwała skwapliwie siwą głową. - Kiedy żył jeszcze mój Leo, złamał raz oś naszego plymoutha. Jakże to trzasnęło! Trach! - Oczy staruszki zajaśniały. -Trach! Trach! - powtórzyła. -I to właśnie pani usłyszała w chwilę potem, gdy ktoś powiedział: "Cześć"? Przytaknęła. - "Cześć", a potemtrach! -Wtedy wyjrzała pani przez oknoi co pani zobaczyła? 224- Ach nie, nie! - zaprotestowała pani Prior. -Nie wyglądałam przezokno. Byłam już w szlafroku. Leżałam włóżku. Nie wyglądam w szlafroku przez okno. Ktoś mógłby zobaczyć. - Alepiętnaście minut wcześniejpani. -Młody człowieku, piętnaście minut wcześniej nie miałam na sobie szlafroka. Właśnie skończyłam oglądać telewizję, cudowny film z Glennem Fordem. Szkoda,że zapomniałam tytułu. - Więc wyłączy łapanitelewizor. -...i zobaczyłam te pozbawione opiekimatek dzieci naulicy. Potemweszłam na górę, przebrałam się w szlafrok,apóźniej, młodzieńcze, zaciągnęłam story. - Ten głos, którypowiedział "Cześć",należał do mężczyzny czy kobiety? -zapytał Whitey. - Chyba dokobiety - odparłapani Prior. -Takiwysokigłos. Niepodobny do głosów panów - dodała z ożywieniem. - Panowie mają piękne męskiegłosy. Wasze matkimuszą być z was dumne. - Ogromnie, proszę pani- potwierdziłWhitey. -Nie wyobraża sobie paninawet, jak bardzo. Kiedy wyszli odpaniPrior,Sean prychnął z rozbawieniem:- Trach! Whitey uśmiechnął się. - Wymawiała to słowo z przyjemnością, zauważyłeś? Wżyłach sędziwej dziewczynki płynie gorąca krew. - Jak pan myśli,to był odgłos łamiącej sięosi czy wystrzał? -Wystrzał- odparł Whitey. - Gnębi mnie to "Cześć". -Sugeruj ć, że znała mordercę, skoro powiedziałamu"Cześć". -Sugeruje, choćnie gwarantuje. Obeszli okoliczne bary, gdzie uzyskali jedynie mętne zeznaniabarmanów,którzy może widzieli u siebie wspomnianedziewczyny, a może nie widzieli, orazniepełne listy stałych225. bywalców, którzy znajdowalisię na miejscu o określonej porze sobotniej nocy. Kiedy dotarli dobaru McGills, Whitey był jużporządniewnerwiowny. - Dwie młode gówniary, właściwie nieletnie, wskakuj ą nakontuar i tańczą, a pan mi mówi, że nic niepamięta? Barmanzacząłpotakiwać głową już w połowie wypowiedzi Whiteya. - A, chodzi o te laleczki? Oczywiście,terazsobie przypominam. Naturalnie. Musiały mieć dobre papiery, panie władzo,boje wylegitymowaliśmy. - Jestemsierżantem- mruknąłWhitey. -Najpierw panniepamięta, że w ogóle tu były, a teraz przypomniał pan sobie,że je legitymował? Taka wybiórcza pamięć? A możeprzypomniałby pan sobie,o którejwybyły? Barman, młody byczeko tak napakowanych bicepsach, żetamowały mu chyba dopływ krwi do mózgu, wytrzeszczyłoczy. - Wybyły? -Inaczej mówiąc, wyszły. - Janie. -Na chwilę przedtym, jak Crosby rozbiłzegar - wtrąciłfacet zajmujący barowy stołek. Sean otaksował go. Starszy gość. Siedział nad egzemplarzem "Boston Herald" rozpostartym nakontuarze międzybutelką budweiseraa szklaneczką whisky. Do popielniczkiosypywał się popiół z zapalonego papierosa. - Był pan tu wczorajszejnocy? -zapytał Sean. - Byłem. Moron Crosby zalał się i chciał jechać w tymstanie do domu. Kumple próbowali odebraćmu kluczyki,a onw nich nimi rzucił. Chybił, trafił wtamten zegar. Sean spojrzał na zegarwiszący nad drzwiami do kuchni. Szkło pękło wpajęczą siateczkę, wskazówki stanęły na godzinie 12:52. - Dziewczęta wyszły wcześniej? -zapytał Whitey. - Jakieśpięć minutwcześniej - potwierdziłzapytany. -226Kiedy kluczyki trachnęły w tenzegar, pomyślałem sobie:Dobrze, że dziewczęta już wyszły inie muszą oglądać tegobajzlu. W samochodzie Whitey zapytał:-Mamy już rozkład ich zajęć? Sean kiwnął głowąi przerzucił kartki wnotesie. - Z Curley's Follywyszły o wpół do dziesiątej, potemudały się do Banshee, dalejdo pubu Dicka Doyle'a,a stamtąd do Spire's. Nigdzie niezabawiły długo. U McGillsa wylądowały około wpół do dwunastej,dziesięć popierwszejzjawiłysię wOstatniej Kropli. -Wóz rozbiła jakieś pół godziny później. Seanpotaknął. - Widzisz na liścietegobarmana jakieś znajome nazwiska? Devine przyjrzał się liście gości, którą barman z baruMcGills nabazgrał na kawałku papieru. - DaveBoyle - powiedział, dotarłszy do tej pozycji. -To ten, z którym kolegowaliście się jako dzieci? - Chyba tak. -Trzebaz nim pogadać - rzekł Whitey. - Uważacię zakumpla,nie potraktuje nas jak gliny, nie nabierze wodyw usta bez powodu. -Mam nadzieję. -Wpisujemy go więc nalistę jutrzejszych obowiązków. Romana Fallowa znaleźli w Cafe Society w Point nad filiżanką małej czarnej. Siedział z dziewczyną,która sprawiaławrażeniemodelki - rzepki kolanowe miała równiespiczaste jak kościpoliczkowe,oczy z lekka wyłupiaste,a skóra na jej twarzy była tak mocno napięta, że wydawałasię przyklejona do kości. Miała nasobie ładną letnią sukienkę w kolorze złamanejbieli wprążki podobne do spaghetti,w której wyglądała zarazem seksowniei szkieletowato. Seanzaczął się zastanawiać, jak onająz siebieściąga, i doszedł227. do wniosku, że to nie sukienka, tylko perłowy połyskjej nieskazitelnej skóry. Roman był ubranyw jedwabną koszulkę,wpuszczonąwlniane spodnie. W tymstroju przypominał bohatera jednego z tych starych filmów wytwórni RKO, których akcjadzieje się w Hawanie lub na Key West. Popijał kawęi przeglądałgazetę. Czytał stronygospodarcze, jego towarzyszkadodatek poświęcony modzie. Whiteyprzysunął sobie krzesło do ich stolika i powiedział:- Słuchaj, stary, tam,gdzie kupiłeś tękoszulkę, mająteżmęskie ciuchy? Nie odrywając wzroku od gazety, Roman wsadził doustkawałek croissanta. - Co u pana słychać,sierżancie? Jaksiępanu spisuje tenhyundai? Whitey parsknął śmiechem. Sean również dosiadł się dostolika. - Wiesz, Roman, sprawiaszwrażenie typowego japiszona,który od rana siadadolaptopa robić interesy. -Ja mam peceta,sierżancie. - Romanzłożył gazetę i poraz pierwszy przyjrzał się obu policjantom. -Czołem- zwrócił siędoSeana. - Pana chyba skądś znam. -Sean Devinez policji stanowej. -Ależtak! - ucieszył się Roman. -Oczywiście, pamiętam, pamiętam. Widziałem pana w sądzie. Zeznawał pan przeciwko jednemu z moichprzyjaciół. Ładny gamiturek. Searssię ostatnio podciągnął, prawda? Nadążająza modą. Whitey spojrzał namodelkę. - Postawić panistek, kotku? -Słucham? Nie skojarzyła. - Amoże trochę glukozy w kroplówce? Mój ulubionyprzysmak. Radio Keith Orpheum - studio filmowe, którego filmymiały w czołówcemaszt anteny radiowej(przyp. tłum. ).228- Niech pan dajej spokój - burknął Roman. - To są sprawy między nami, prawda? -Nicnierozumiem, Roman - poskarżyła sięmodelka. Roześmiał się. - Nie przejmuj się, Michaela. Po prostu niezwracaj nanas uwagi. - Michaela- powtórzyłWhitey. -Pulchniutkie imię. Michaela zagłębiła się w dodatek z modą. - Co pana tu sprowadza, sierżancie? -Maślane placuszki - odparł Whitey. - Uwielbiam tutejszeplacuszki z masełkiem. A, i jeszcze jedno, Roman. ZnaszniejakąKatherine Marcus? - Jasne. -Roman pociągnął łykkawy i otarł usta serwetką, którą następnie odłożył na kolana. -Słyszałem, żeznalezionojąmartwądzisiaj po południu. - Niestety -potwierdził Whitey. -Reputacjadzielnicy na tym ucierpi. Whitey skrzyżował ramiona na piersi i przyglądał się z zainteresowaniemRomanowi, który przeżuł kolejny kęs croissanta ipopił go kawą. Założył nogę na nogę, otarłwargi serwetką i przez chwilę mierzył Whiteya wzrokiem. Seanpomyślał, że to jest coś, cozaczyna go w tym fachu wyjątkowonudzić, ta cała rywalizacja, te wszystkie twarde, nieugiętespojrzenia. - Owszem, sierżancie- powiedział w końcuRoman. -Znałem Katherine Marcus. Tylko po to się pan tutaj fatygował? Whiteyniedbale wzruszył ramionami. - Znałem ją i widziałemtej nocy w barze. -I zamieniłeśz nią parę słów - podpowiedział Whitey. - Rzeczywiście- przyznał Roman. -Jakie to były słowa? - zapytałSean. Roman patrzył tylko na Whiteya, jakby Seanowi nie należało się więcej uwagi, niżmu jej dotądpoświęcił. - Chodziła z moim przyjacielem. Była pijana. Powie229. działem, że robi z siebie pośmiewisko i żeby lepiej wróciłajuż z koleżankami do domu. - Co to zaprzyjaciel? -zapytałWhitey. Roman się uśmiechnął. - Da pan spokój, panie sierżancie. Pandobrze wie. - Wymów tonazwisko, Roman. -Bobby 0'Donnell. Zadowolony pan? Chodziła zBobbym. - Aktualnie? -Słucham? - Aktualnie - powtórzył Whitey. -Czy spotykała sięz nimobecnie, czy tylkokiedyś,w przeszłości? - Aktualnie. Whitey zapisałcoś wnotesie. - Mamyna ten tematinne informacje,panie Roman. -Tak? - Tak. Słyszeliśmy,że kopnęłago w ten jego tłusty tyłekjuż siedem miesięcy temu,aleonniepozwalał jej odejść. - Zna pan kobiety. Whitey pokręcił głową. - Nie,bracie, oświeć mnie wtejmierze. Roman złożył gazetę. - Katie i Bobby zrywali ze sobą i znowu się schodzili. Jednegodnia za nim szalała, drugiego dawałamu zdrowo popalić. - Dawała mupopalić- zwróciłsię Whitey do Seana. -Toci pasuje do obrazu Bobby'ego 0'Donnella? - Wcale- odparłSean. -Wcale -Whitey przekazałtę wiadomość Romanowi. Ten wzruszył ramionami. - Mówię to, co wiem. -To ładnie z twojej strony. - Whitey zapisał coś w notesie. -Dokąd udałeś się tej nocy po wyjściu z Ostatniej Kropli? - Poszliśmy naprzyjęcie w penthousie jednego z przyjaciół. -Przyjęcie w penthousie- powtórzył Whitey. - Zawsze230marzyłem o tym, by pójśćna przyjęcie w penthousie. Najlepszedrągi, modelki, kupawyluzowanych białychfacetów słuchających rapu. Mówiąc "my", Roman, miałeś namyśli siebiei tę otoAlly McBeal? -- Michaelę - sprostował Roman. - Owszem. MichaelaDavenport, jeślichce pan to sobie zapisać. - Ależ chętnie - potwierdziłWhitey. -Czytopani prawdziwe nazwisko, skarbie? - Słucham? -Czy pani prawdziwe nazwisko brzmi MichaelaDavenport? - Tak. -Oczy modelki stałysię bardziejwypukłe. -Dlaczego? - Pani matka musiała się naoglądać mydlanych oper, gdybyła z panią w ciąży. -Roman- poskarżyła się Michaela. Roman podniósł rękę i zmierzył sierżanta groźnym spojrzeniem. - Czynie mówiłem, że to sprawamiędzy nami? -Obraziłeś się, stary? Chcesz napuścićna mnie Christophera Walkena? Odstawiasz twardziela? Bo widzisz, możemy cię wziąć na małąprzejażdżkę,zanim wyjaśni się sprawatwojegoalibi. Mamy do tego pełneprawo. Planowałeś coś najutro? Roman wycofał się - Sean nierazto obserwował - co często robiąprzestępcy, kiedy policja mocniej ich przyciśnie. Zamykają się w sobie takkompletnie, że możnabyprzysiąc,iż przestali oddychać i tylko wpatrują się wrozmówcę pociemniałymi, zimnymi i zwężonymi oczami. - Nie obrażam się, panie sierżancie- powiedział matowym głosem. -Z przyjemnościądostarczę panu nazwiskaosób, które widziały mnie natym przyjęciu. Jestem też przeTytułowa postaćpopularnego serialu tv (przyp. tłum. ).Aktoramerykański, często obsadzany w rolach twardychmężczyzn; Oscarza rolę drugoplanową w Łowcyjeleni (przyp. tłum. ).231. konany, że barmanz Ostatniej Kropli,Todd Lane, potwierdzi,że wyszedłem stamtąd nie wcześniej jak o drugiej. - Grzecznychłopiec -pochwalił go Whitey. -A twójkumpel Bobby? Gdzie go możnaznaleźć? Romanpozwolił sobie na szeroki uśmiech. - Ubawi się pan. -Niemożliwe? - Jeśli podejrzewa panBobby'ego o śmierć KatherineMarcus, naprawdę się pan ubawi. Roman zwrócił na Seanaswoje oczydrapieżnika, a Devine'a ogarnęło podniecenie, jakie odczuł, gdy Eve Pigeonwspomniała o Romanie i Bobbym. - Bobby, ach tenBobby! -Romanwestchnął i spojrzał naswoją dziewczynę,po czym przeniósł wzrok na Seana iWhiteya. -Bobby został wnocy z piątku na sobotę aresztowanyza jazdę po pijaku. - Dopił kawę. -Cały weekend przesiedział wpudle, panie sierżancie. - Pogroził palcem obu policjantom. -Czyżbyście tego,chłopcy, nie sprawdzili? Sean ze zmęczenia ledwo już trzymał się na nogach, kiedy policjanci zadzwoniliz wiadomością, żeBrendan Harriswrócił dodomu. SeaniWhitey dotarli na miejsce o jedenastej i usiedli w kuchni z Brendanem iEsther, jego matką. Dzięki Bogu, pomyślałSean, że już nie buduje się takichmieszkań. Wyglądało jak kanciapa zestaregotelewizyjnegoserialu, na przykładThe Honeymooners, imożnaby jew pełni docenić chybatylko wtedy, gdyby sieje oglądało naczamo-białym, trzynastocalowym ekranie telewizora, poktórym skakały pasy, gdy się włączało światło lub odkręcałokran. Pokoje w amfiladzie i drzwi wejściowe pośrodku sprawiały, że z klatki schodowej wchodziło się prosto do saloniku. Na prawoznajdowała się małajadalnia, której EstherHarris używała jakosypialni, i gdzie trzymała w popękanymkredensie swoje szczotki, grzebienie i pudry. Dalej była sypialnia, którą Brendan dzieliłz młodszym bratem, Raymondem. 232W lewood saloniku prowadził korytarzyk, zktórego naprawo wyboczała się nieforemna łazienka, a dalej mieściłasię kuchnia, do której światło wpadało najwyżej przeztrzykwadranse późnympopołudniem. Byłapomalowana na odcień spłowiałej zieleni i zjełczałej żółci. Sean, Whitey, Brendan i Esther siedzieli przymałym stoliku z metalowymi nogami, którym brakowałona złączach śrub. Blat był przykrytyzielono-żółtym kwiecistym papierowym obrusem podartymna rogachi niszczącym się pośrodku strzępami wielkości paznokcia. Esther pasowała wyglądem do tegootoczenia. Była niskai miała kostropatą cerę. Równie dobrze mogła mieć czterdzieści lat, jak i pięćdziesiąt pięć. Cuchnęła szarym mydłem idymem papierosowym, a jej szpetne, ufarbowane włosywspółgrały z brzydkimi, niebieskimi żyłkami na dłoniachi przedramionach. Miała nasobie spłowiałą różową bluzkęwypuszczoną na dżinsyi czarne, kosmate pantofle. Odpalałajednego papierosa od drugiego (paliła parliamenty) i przyglądała się Seanowi i Whitey owi rozmawiającymi z jejsynem takim wzrokiem, jakby marzyła ozmianie lokalu, bo niespodziewała się po nich niczego ciekawego,nawetgdyby siębardzo postarali. - Kiedy ostatniraz widziałeśKatie Marcus? -zapytałWhitey. - Zabił ją Bobby, prawda? -odpowiedział pytaniem napytaniechłopak. - Bobby 0'Donnell? -uściślił Whitey. - Uhm. Brendan skubał nerwowopapierowy obrus. Było widać, żejest zszokowany. Mówił głosem monotonnym, by nagle znienacka wciągnąć ze świstem powietrze, awtedy prawa stronajego twarzy kurczyłasię, jakby ukłuto go w oko. - Dlaczego tak przypuszczasz? -zapytałSean. - Ona się go bała. Spotykałasięz nim kiedyś i powtarzała, żegdyby sięo nasdowiedział, zabiłbynasoboje. Sean zerknął na matkę Brendana, sądząc, że dojrzynajej233. twarzy jakąś reakcję, tymczasem ona po prostu paliła, wysysała chciwie dym z papierosa, po czym wypuszczała go, spowijającsiwymi kłębami kuchnię. - Obawiam się,że Bobby ma alibi -powiedziałWhitey. -A ty, Brendan? - Ja jej nie zabiłem -oświadczył tępo Brendan Harris. -Niemógłbym Katie skrzywdzić. To niemożliwe. - Przypomnij nam,kiedy ostatni raz jąwidziałeś? -poprosił Whitey. - W piątek wieczorem. -O której? - Około ósmej, coś kołotego. -"Coś koło tego" czy o ósmej, Brendan? - Niepotrafię powiedzieć. -Twarz chłopaka wykrzywiałgrymas niepokoju, który Sean odbierał jakby ostry dźwiękrozbrzmiewającynad stołem. Brendansplótł palce i zakołysałsię na krześle. - Tak, o ósmej. Słuchaliśmy płyt naCD, a potem. potem musiała wyjść. Whiteynabazgrał w notesie: CD, dwudziesta, piątek. - Dokąd? -zapytał. - Nie wiem. Esther zgniotłakolejnego papierosa w stosie niedopałków,jaki zdążyła już zbudować w popielniczce, jednocześnie zapalając na nowo jeden z niedokurków, z którego wzniosła sięspiralna smużka dymui wkręciła w prawe nozdrze Seana. Wyobraził sobie jej płuca, zasyfionei czarne jak sadza. - Ile masz lat,Brendan? -Dziewiętnaście. - Skończyłeś ogólniak? -Skończył - wtrąciła matka. - Tak, w ubiegłym roku zdałem maturę - potwierdziłBrendan. -Więc nie wiesz, chłopcze - rzekł Whitey - dokąd Katieposzław piątekwieczorem? - Nie- powtórzyłBrendan, przełykając ślinę. Oczy musię zaczerwieniły. - Spotykała się z Bobbym, który miał234kompletnego świra na jej punkcie, poza tymjej ojciec z jakiegoś powodu mnie nie lubi, więc musieliśmy utrzymywaćnasz związek w tajemnicy. Czasem niemówiłami,dokądidzie, bo, jak się domyślałem,szła się spotkaćz Bobbym,żeby mu wytłumaczyć, żemiędzy nimi wszystko skończone. Nie wiem. Tego wieczoru powiedziała mi tylko, żeidzie dodomu. - Jimmy Marcuscię nie lubi? -zapytał Sean. -Dlaczego? Brendan wzruszył ramionami. - Nie mam pojęcia. Oświadczył Katie, że nie życzy sobie,żeby się ze mną spotykała. - Co? -oburzyłasię jegomatka. -Temu złodziejowi wydajesię, że jest kimślepszymod nas? - On nie jest złodziejem - sprostował Brendan. -Alebył - parsknęła. - Nie wiesz tego, paniematurzysto? Był kiedyś włamywaczem, kurwa. Jego córkaprawdopodobnie odziedziczyła po nim te skłonności. Wyrosłaby napodobne ziółko. Możesz mówić o szczęściu, synku. Sean iWhiteywymienili spojrzenia. Esther Harris byłachyba najnędzniejsząkreaturą, jaką Sean w życiu spotkał. Wprostziała nienawiścią. Brendan Harris już otwierał usta, by odciąć sięmatce, alezrezygnował. - Katiemiała wplecaku przewodnik po Las Vegas -podjąłWhitey. -Słyszeliśmy, że się tam wybierała. Podobnoz tobą,Brendan. - My. -Chłopakzwiesił głowę. -To prawda, zamierzaliśmypojechać do Vegas. Mieliśmy się tam pobrać. Właśnie dzisiaj. - Podniósł głowę i Sean zobaczył,że w jego zaczerwienionych oczach wzbierają łzy. Brendan otarł jegrzbietem dłoni, nim zdążyły popłynąć, i powiedział: - Takibył plan, no nie? - Chciałeś mnie zostawić! -zawołała Esther Harris. -Wyjechaćbez słowa? - Mamo, ja. -Jak twój ojciec, tak? Zostawićmnie samąz twoim235. małym braciszkiem niemową? Tak zamierzałeś postąpić,Brendan? - Pani Harris, skupmy się raczej na sprawie,która nas tusprowadziła - zaproponował Sean. -Brendan będzie miałdość czasu, by to panipóźniejwytłumaczyć. Rzuciła muspojrzenie, jakie widywał setki razy w oczachrecydywistówi socjopatów urzędników, spojrzenie mówiące,żena razie nie zasługuje na jej uwagę, a jeśli nie da jej spokoju, załatwi go na cacy. Zwróciła wzrok na syna. - Postąpiłbyś tak? -Mamo, posłuchaj. - Czego? Czego mam posłuchać? Co jaci takiego zrobiłam? Pytam? Co ci takiego zrobiłam, nielicząctego, żecięwychowałam, karmiłami kupiłam ci saksofon na Gwiazdkę,a tynawet nie raczyłeś nauczyć się nanimgraći terazten zasrany instrumentpokrywa siękurzemw szafie? - Mamo. -No przynieś go. Pochwal sięprzed panami, jak piękniepotrafisz grać! Whitey popatrzyłna Seana, dając mu do zrozumienia, żenie wierzył,iż taka podłość jestw ogóle możliwa. - To nie jest konieczne, pani Harris -mruknął. Zapaliłakolejnego papierosa. Płomyk zapałki skakałw rytm targającego nią gniewu. - Karmiłam go,ubierałam, wychowałam, a on tak mi sięodpłaca! -Ma pani rację, ale. - zacząłWhitey. Wtej samej chwili otworzyły się drzwi i do mieszkaniaweszło dwóchchłopcówz deskorolkami. Mieli po dwanaście, może trzynaście lat. Jedenz nich był podobny do Brendanajak dwie krople wody, tak samo przystojny, ciemnowłosy, lecz w oczachmiał coś zmatki. - Dzieńdobry- przywitałsiędrugi z chłopców,gdy weszli dokuchni. Podobnie jakbrat Brendana, wydawał siędrobny jak na swój wiek. Los pokarał go brzydką twarzą star236ca osadzonąna cieledziecka, przysłoniętąkurtynką zmierzwionych blond włosów. Brendan Harrisuniósłrękę. - Cześć, Johnny. To mój brat, Ray, i jego przyjaciel, Johnny 0'Shea- powiedział. - Cześć, chłopcy -przywitał ich Whitey. -Cześć -odparł Johnny. Ray skinął tylko milcząco głową. - Niemowa - wyjaśniła pani Harris. -Jego ojcu gęba sięnie zamykała, a synalekmilczy jak zaklęty. Nie maco, życiejest diabelnie sprawiedliwe. Rayzwrócił się na migi do Brendana, który powiedział:- Tak, przyszlitu w związku z Katie. -Poszliśmypojeździć nadescedo parku, alebył zamknięty - oznajmił Johnny 0'Shea. - Jutro już będzie otwarty - pocieszyłgo Whitey. -Jutro ma padać. - Chłopiec powiedział to takim tonem,jakby to była ichwina, że nie możepojeździćnadescew południe powszedniego dnia. Sean pytałsię w duchu, odkiedyto rodzice pozwalajądzieciom na podobne rzeczy. Whitey zwróciłsię do Brendana:- Myślałeśo tym,jakich mogłamieć wrogów, nie liczącBobby'ego0'Donnella. Komu jeszcze mogła zaleźć zaskórę? Chłopak pokręcił głową. - Była bardzo miła, proszępana. Była miłą, sympatycznądziewczyną. Wszyscy jąlubili. Nie wiem, co jeszcze mógłbym panu powiedzieć. - Czy możemyjuż odejść? -zapytał 0'Shea. Whitey łypnął na niego okiemspod uniesionych brwi. - A kto was zatrzymuje? Johnny 0'Shea i Ray Harris wyszliz kuchni i zza drzwidobiegł po chwiliłoskot rzucanych na podłogę desek. Chłopcy przebiegli następnie do pokoju Rayai Brendana,wpadając po drodze na wszystkie meble, jak to zwykli czynićdwunastolatkowie. 237. -Gdzie byłeśdzisiaj między pierwszą trzydzieści a trzecią rano? - Whitey zwrócił siędo Brendana. -Spałem. Whitey spojrzał na jegomatkę. - Możeto pani potwierdzić? Wzruszyła ramionami. - Nie mogę zaręczyć, że nie wylazł przez okno i niezszedłpodrabince przeciwpożarowej. Fakt,o dziesiątej wszedł doswojegopokojuizobaczyłam go dopiero ranoo dziewiątej. Whiteyprzeciągnąłsię na krześle. - Słuchaj, Brendan, chcielibyśmy, żebyś poddał się badaniuna wykrywaczukłamstw. Zgadzasz się? - Aresztujecie mnie? -Nie. Chcielibyśmy tylko poddać cię badaniu. Brendan wzruszył ramionami. - Dobra. Czemu nie. - To moja wizytówka. Chłopak wziął do ręki wizytówkę i patrząc na nią, wypaliłnagle:- Bardzo ją kochałem. Ja..nigdy więcejczegoś takiegonieprzeżyję. To się w życiu dwa razy nie zdarza, prawda? Przeniósłwzrokna Whiteya i Seana. Oczy miał suche,alebyło w nich tylecierpienia, żeSean najchętniej by wziąłnogiza pas. - Rzadko nawet raz - powiedziałWhitey. OdwieźliBrendana poddom koło pierwszej. Chłopakcztery razy przeszedłpozytywnie test nawykrywaczukłamstw. Potem Whitey podrzucił do domu Seana iporadziłprzy pożegnaniu, żeby się trochę przespał, bo nazajutrzmusząwcześnie wstać. Gdy Sean wszedł do pustego mieszkania,uderzyła go panująca w nim cisza. Czuł, żewypił zadużo kaw, a w żołądku ciążyło mu byle jakie jedzenie. Otworzył lodówkę, wyjął puszkępiwa i usiadł nablacie,byje wypić. Bolała go głowa izacząłsię zastanawiać, czyniejest jużza stary do tejroboty,zbyt zmęczonyśmiercią, bez238nadziejnymi motywami zbrodni,beznadziejniegłupimizbrodniarzami i tym całym zasyfionym życiem. Ostatnio wszystko gomęczyło. Miał dość ludzi,książek,telewizji, nocnych wiadomości, piosenekw radiu, którebrzmiały dokładnie tak samo jak piosenki nadawane przedlaty, które już wtedy nie bardzo musię podobały. Opatrzyłomu się własne ubranie i włosy, ubrania innychludzi i ich fryzury. Był znużonyswoim pragnieniem, byżycie miało sens. Byłzmęczony intrygami w pracy, kwestią, ktokogo pieprzy,dosłowniei w przenośni. Znalazł sięw punkcie,gdy nie ulegało już wątpliwości, że usłyszał w życiu wszystko, co ludziemają do powiedzenia na dowolny temat, toteż miał nieodparte wrażenie, że przezcałe dnie słucha starych nagrań, którenie wydawały mu się odkrywcze nawet wtedy, gdy słuchałich po raz pierwszy. Może poprostu był znużony życiem, tym ogromnymwysiłkiem,jakiego wymaga wstanie ranoz łóżka i rozpoczęcie tego samego pieprzonego dnia, zniewielkimi tylko różnicami wkwestii pogody i jadłospisu. Zbytzmęczony,byprzejmowaćsię jednąmartwą dziewczyną, bo po niejprzyjdąnastępne. Wreszcie zbyt zmęczony posyłaniem mordercówdo pudła - nawet gdy dostawali dożywocie - bo niezapewniało mu to już dostatecznego poziomusatysfakcji, ponieważoni wracali do domu, do miejsca, do którego dążyli przezcałe swojekretyńskie, popieprzoneżycie, a nieboszczycybylinieboszczykami. Ograbieni i zgwałceni pozostawalizaśograbionymi i zgwałconymi. Zastanawiałsię, czy kliniczna depresja nie polegawłaśniena tym - na całkowitym odrętwieniu, śmiertelnym zmęczeniui braku nadziei. Katie Marcus nieżyła, fakt. Pojmował, żejest totragedia,lecz nie był tego w stanie odczuć. Jeszcze jeden trup, jeszczejednastrzaskana lampa. A czym było jego małżeństwo, jeśli nie kupkąstłuczonegoszkła? Boże,kochałją,ale byli sobieobcy tak bardzo jak tomożliwe międzydwojgiem ludzi, którzy nie przestająucho239. dzić za przedstawicieli tego samego gatunku. Laurenżyław świecie teatru,książeki filmów, których nie rozumiał, niezależnie od tego,czy wyświetlano je z napisami, czybez. Była wygadana, uczuciowa i uwielbiała łączyćsłowa ipiętrzyć je warstwami, które wznosiły się i wznosiły kujakiejśzawrotnej leksykalnej wieży, podczas gdy Seangubił się jużna drugim piętrze. Zobaczył ją poraz pierwszyna scenie wcollege'u. Grałaporzuconą dziewczynę wjakiejślicealnej farsie, lecz nikt nawidowni nie wierzył ani przez chwilę, by jakiś mężczyznamógł porzucić kobietętak energiczną, ognistąi pełnądosłowniewszystkiego - doświadczenia, apetytu na życie,ciekawości. Już wtedy tworzyli osobliwą parę; Sean był cichy, praktyczny,zawsze z rezerwą, chyba żeprzebywał z nią,jedynymdzieckiem podstarzałychhipisowskichliberałów. Jeździła zrodzicamipo całymświecie, gdy pracowaliw Korpusie Pokoju. Zarazilicórkę ciekawościąświata, odnajdywania w ludziach tego, co najlepsze. Była całaze świata teatru, najpierw jako aktorka w college'^ potem jako reżyserw małych, lokalnychteatrzykach,wreszcie jako inspicjent większych, objazdowychtrup. Jednak to nie jejrozjazdyodbiły sięniekorzystnienaich małżeństwie. Sean nie był wcale pewien, co wywarło na nie takniedobry wpływ, choć podejrzewał, że miało to cośwspólnego z nim samymi jego milkliwością, ze stopniowym narastaniem pogardy, jaką odczuwa każdy gliniarz - pogardy dla ludzi, a nawet niewiary w lepsze pobudki, w altruizm. Koleżankiżony, dawniej takfascynujące, zaczęły mu sięwydawać dziecinnie naiwne. Wygłaszały artystyczneteorieoderwane od prawdziwego życia iwyznawały niepraktycznąfilozofię. Sean spędzał wieczory na betonowych arenach,gdzie ludzie gwałcą, kradną i mordują tylko dlatego, że majądotego pociąg, a potem musiał cierpieć podczas weekendowych cocktail party, na których mądrale z kitkami dyskutowały przez całą noc (z udziałem jego żony) o motywacjachkryjących się za ludzkimi przywarami. Według Seanamoty240wacjabyła prosta- ludzie byli głupi. Głupsiodszympansów. Gorzej,bo szympansy nie mordująsię nawzajemdla kuponuna loterię. Lauren oświadczyła mu wkońcu, że stał się wswymmyśleniuskostniały, niereformowalny, wsteczny. Nie polemizował, bo nie byłozczym. Pytanie nie brzmiało, czy istotnietaksię zmienił, aleczy było to dobre, czy złe. Mimo tonadal się kochali. Każde na swój sposób czyniłopróby - Seanusiłował wyjrzećze swojej skorupy, a Laurendo niej zajrzeć. Czymkolwiek jest chemiczna reakcja,którasprawia,że ludzie do siebie lgną, w nich ona zachodziła. Odzawsze. Mimo to powinienbył przewidzieć groźbę zdrady. Możezresztą przewidział. I może to nie sama zdrada tak go dotknęła, ale ciąża, która okazałasię jej następstwem. Psiakrew. Siedział na podłodze w pustejkuchni, przyciskałdłoniedo czoła i usiłował poraz setny zdać sobie jasno sprawę ztego, żejego małżeństwoobróciło się w ruinę. Dostrzegał jednak tylko poszczególneodłamki i potrzaskaneskorupy, a nie całość. Kiedy zadzwonił telefon,od razu wiedział - zanim jeszczepodniósł słuchawkę telefonu inacisnął przyciskz napisemTalk- że toona. - Tu Sean. Usłyszał stłumiony warkot pracującego najałowym biegutira i szumprzejeżdżających autostradą samochodów. Natychmiast wyobraził sobie tę scenę:postój przy autostradzie,pośrodku stacja benzynowa, rząd automatów telefonicznychmiędzy restauracją sieci RoyRogers a McDonaldem. Przyjednym stoi Lauren ze słuchawką przy uchu. - Lauren -powiedział -wiem, że to ty. Ktoś przeszedł obok budki telefonicznej,podzwaniająckluczykami. - Powiedz coś,Lauren. Tir wrzucił pierwszy bieg, odgłos silnika się zmienił. - Jak ona się czuje? -zapytał. Omal nie dodał: "Jak się241. czuje moja córka? ", ale przecież nie miał pewności, czy jestjego, wiedział tylko, że jest córką Lauren. Więc powtórzył:-Jakona się czuje? Tir wrzucił drugi bieg, chrzęst opon na żwirze zaczął sięoddalać, gdy ciężarówka zmierzała kuwyjazdowi z parkinguna autostradę. - To boli -powiedział. -Niemożesz wyrzec choć słowa? Przypomniał sobie, co Whitey powiedziało miłości: żerzadko nawet raz się zdarza. Wyobraził sobie swojążonę,jakstoi teraz ze słuchawką przy uchu, oddaliwszy mikrofon odust iodprowadzawzrokiem odjeżdżającego tira. Była wysokai szczupła, o włosach koloruwiśniowego drewna. Gdy sięśmiała, zakrywałausta palcami. Kiedyś w college'u biegliprzez kampus wstrugach ulewnego deszczui wtedy porazpierwszy pocałowała go pod arkadami biblioteki,gdzie sięskryli. Gdy dłonią dotknęła jego karku, coś rozluźniło się muw piersi, coś, co - odkąd pamiętał - trwałozaciśnięte, pozbawione tchu. Powiedziała, że ma najpiękniejszy głos, jakiw życiu słyszała, w którympobrzmiewa whiskyi zapachdrewna. Odkąd odeszłai zaczęły się te głuche telefony,utarłsięzwyczaj, że on mówi dopóty, dopókiona nie odłoży słuchawki. Samanie odezwała się ani razu, choćodkąd go opuściła,odebrał już dziesiątki takich telefonów - telefonów z przystankówprzy drogach, moteli, zakurzonych budek telefonicznychna poboczach pustych szos stąd aż pogranicę Teksasuz Meksykiem. Lecz choć zwyklesłyszał tylko szum w słuchawce, wiedział, kto doniego dzwoni. Wyczuwał ją przeztelefon. Czasem nawet jej zapach. Te rozmowy -jeśli można je tak nazwać - trwały zwykledo kwadransa, zależnie od tego, ile miał do powiedzenia, aledziś czułsię potwornie zmęczony życiemi wycieńczonytęsknotązanią, kobietą, która pewnego ranka odeszła,będącw siódmym miesiącu ciąży. Była znużona jegouczuciem doniej dlatego, iż było jedynym uczuciem, jakie się w nim jeszcze tliło. 242-Niemam dziśsiły - powiedział. - Jestem kompletniezłachany, cierpię, a ciebie tonie obchodzi choćby na tyle,żebyś pozwoliła mi usłyszeć twójgłos. Dał jej pół minuty na odpowiedź. Usłyszał jakiś dzwonek. Ktoś pompował koła agregatem. - Cześć, kochanie - rzekł przez zaciśnięte gardło, poczym odłożył słuchawkę. Przez chwilę stałnieruchomo, słuchając pogłosu dzwonkasprężarki, znikającego w ciszy, która spłynęła na kuchnię. Wiedział, żebędzie teraz przeżywał udrękę. Pewnie przezcałą noc i jutrzejszydzień. Może przez cały tydzień. Złamałzwyczaj. Odłożył słuchawkę, zanim ona to zrobiła. A jeśliw chwili, gdy to robił, ona otwierała właśnie usta, aby cośpowiedzieć,wymówićjego imię? Cholera jasna! Dręczony niepokojem wszedł podprysznic, jakby tylkowten sposóbmógł uciec od wyobrażenia Lauren, która stoiprzy automacie telefonicznym zotwartymiustami izbierasię, aby powiedzieć. "Sean, skarbie, wracam do domu". IIIANIOŁOWIE CISZ. 15Równy chłopW poniedziałek rano Celeste pomagała w kuchni swojejkuzynce,Annabeth, podczas gdy dom wypełniałsię żałobnikami. Annabeth stała przy kuchence i gotowała, skupionai zobojętniała. Jimmy, który właśnie wyszedłspod prysznica, wsadził głowę w drzwi i spytał, czy mógłby się na cośprzydać. W dzieciństwie i wczesnej młodości Celeste iAnnabethbyły dlasiebiejak rodzone siostry,a nie kuzynki. Annabeth byłajedyną córkąswoich rodziców, którym urodzili sięsami chłopcy, a Celestejedynymdzieckiem rodziców, którzyszczerze się nie znosili. Dziewczynki spędzały ze sobą każdąwolną chwilę, akiedy poszły do gimnazjum,prawie co wieczórgodzinami rozmawiałyprzez telefon. Z czasem, wsposób wręczniedostrzegalny,uległo to zmianie z powodu pogarszających sięstosunków między matką Celeste a ojcemAnnabeth,najpierw serdecznych, potem chłodnych, wreszcieotwarcie wrogich. Choć nie można bywskazać żadnego konkretnego wydarzenia,taobcość niepostrzeżenieprzeszłaz brata i siostry na ich córki i w końcu Annabeth iCelestezaczęły się spotykać jedynie z okazji ślubów, porodów inastępujących po nichchrzcinach, a czasem na Boże Narodzenie i Wielkanoc. Celeste najbardziej doskwierał brak przyczyny obecnego stanu rzeczy. Bolało ją, że związek, który247. kiedyś wydawał się nierozerwalny,tak łatwo mógł rozpaśćsięjedynie z powodu upływu czasu, rodzinnych niesnasekiprzyspieszonego dorastania. Po śmierci jejmatki stosunki między kuzynkami uległypoprawie. Nie dalejjak ubiegłego lataona i Dave spotkali sięz Annabeth i Jimmymna garden party, a zimą aż dwarazywybralisię wspólnie na zakrapianą kolację. Za każdym razem rozmawiało sięimcorazłatwiej iCeleste poczuła,jakkruszysię murobcości, narastający przez dziesięćlat. Zrozumiała, że jej przyczyną była Rosemary. Po jej śmierciAnnabeth przeztrzy dni przychodziła ranoi zostawała aż dozmroku. Piekła, pomagała w przygotowaniach do pogrzebu i siedziała przy Celeste, gdy opłakiwałaona Rosemary, która, co prawda, nigdy nie okazywała córcemiłości, ale była jej matką. I oto teraz Celestemiała wspierać wnieszczęściuAnnabeth, choć sama myśl otym,że osoba tak samowystarczalnamożepotrzebować pomocywszystkich, nie wyłączając Celeste, wprawiała w osłupienie. Towarzyszyła jednak kuzynce, która zajmowała się gotowaniem, podawała jej produkty z lodówki, gdy o to prosiła,i odbieraławiększość telefonów. A teraz Jimmy, choćnie minęła jeszcze doba od czasu, gdydowiedział się o śmierci córki, pytałżonę, czynie potrzebujepomocy. Włosy miał mokre po kąpieli izaledwieprzygładzone, koszulę na piersi wilgotną. Był boso, pod oczami miałgłębokie cienie z rozpaczy i niewyspania. Celeste nie byław stanie pomyślećo niczym innym jaktylko: o Boże, Jimmy,a ty? Czy ty w ogóle myślisz osobie? Ludzie,którzy zgromadzili się w salonie ijadalni, kręcilisię w przedpokoju, składali płaszcze na łóżkachwpokojachNadine i Sary, oniwszyscy oczekiwali czegoś właśnie od niego; nie przychodziłoim do głowy, że to on możepotrzebować wsparcia. Budził autorytet w sposóbniemalnaturalny,bez żadnego wysiłku. Celeste zastanawiała się nieraz,czyon w ogóle zdaje sobie z tego sprawę, czy odczuwaobciąże248nie, jakie wiąże się z jegopozycją, szczególnie w takichchwilach. - Słucham? -spytała Annabeth,nie odrywając wzroku odbekonu skwierczącego napatelni. - Potrzebujesz czegoś? -powtórzył Jimmy. -Mógłym zastąpić cię przy kuchni, jeślichcesz. Posłaław kierunku płyty kuchenki słaby, przelotnyuśmiech i pokręciła głową. - Dzięki,dam sobieradę. Jimmy spojrzał na Celeste, jakbyszukał u niej potwierdze"nia: "Czy aby naprawdę? ".Celeste kiwnęłagłową. - Panujemy nad wszystkim, Jim. Ponownie przeniósł wzrok na żonę. Jego cierpienie byłowręcz namacalne. Celeste niemal czuła, jakod serca osieroconego ojca odrywa się kolejnałza. Nachylił się, wyciągnąłrękęnad kuchenką i wytarł palcem kropelkę potu z policzkażony, a ona poprosiła:- Przestań. -Spójrz na mnie - szepnął. Celesteuświadomiła sobie, że powinna wyjść, bałasię jednak, iż jej poruszenie może uszkodzić tę nader kruchą więź,jaka wtym momenciełączyła Annabeth z jej mężem. - Nie chcę, Jimmy - wykrztusiła Annabeth. -Gdybym naciebie spojrzała, rozkleiłabym się, a dotego niemogędopuścić. Dom jestpełen gości. Proszę, zostaw mnie. - Dobrze, kochanie, jak chcesz. -Po prostu nie mogęsię rozkleić - wyszeptała zezwieszonągłową. - Wiem. Przez chwilę Celeste odniosła wrażenie, że stój ą przed niąnadzyi że będzie świadkiem ich intymnego zbliżenia. Otworzyły się drzwi w głębi korytarza, a wnich stanąłTheo Savage,ojciec Annabeth, i ruszył korytarzem, dźwigając na ramionach dwie skrzynkipiwa. Był rosłym mężczyznąorumianej twarzyi byczymkarku, niedźwiedziowa249. tym olbrzymem, który poruszał się jednak z gracją tancerza,gdy przeciskał się wąskim korytarzem ze skrzynkami piwa naszerokich barach. Celeste dziwiło zawsze, że urodzilimu siętacy mali synowie -jedynie Kevin iChuck wniewielkimstopniu przypominaliposturą ojca, a tylko Annabeth odziedziczyła jego grację ruchów. - Przepraszam cię, Jimmy- powiedziałTheo i zięćustąpił mu z drogi. Theo ominął go ostrożnie,wszedł do kuchni,musnął wargami policzek córki izapytałszeptem: - Jak sięczujesz, skarbie? - Następniepostawił obie skrzynki na kuchennym stole, objął rękamibrzuchcórki i przycisnąłpoliczek do jej ramienia. -Trzymasz się, skarbie? -Staram się, tato. Pocałował jaw szyję. - Moja mała córeczka. Jeślimasz jakieś turystyczne lodówki- zwrócił się do Jimmy'ego - możemy je zaraz napełnić. Włożyli piwo do lodówek, które ustawili na podłodze kołospiżami. Celestewróciła tymczasemdo rozpakowywania jedzenia,które wcześniej tegoranka przynieśli przyjacieledomui członkowie rodziny. Było tego mnóstwo - irlandzkichleb z rodzynkami, placki,francuskiebułeczki, pączki, ciasta i trzy różne rodzaje sałatki ziemniaczanej, do tegocałetorby bułek,talerze wędlin, szwedzkie klopsiki w ogromnymkamiennymgarncu, dwie gotowane szynki ijeden indyk zawiniętyw folię. Annabeth wcale nie musiała stawać przykuchni, wszyscy mieli tego świadomość, rozumieli jednak,żetego potrzebowała. Smażyła więc bekon, pęta kiełbas,dwiekopiate patelniejajecznicy,a Celeste nosiła te potrawy na stółprzysunięty do ściany jadalni. Zastanawiałasię, czy te góryjedzenia miały przynieść ulgę bliskimzmarłej,czy możechcieli połknąć swoje cierpieniei rozpacz i popić je colą,alkoholem, kawąlub herbatą, ażstaną się senni z przejedzeniai przepici. Tak właśnie postępowałosię na tych żałobnychprzyjęciach -stypach, pogrzebach, wypominkach i podob250nychuroczystościach: jadło się, piło i gadało dopóty, dopókinie można już byłojeść, pić ani gadać. Wśród tłumuw salonie dojrzałaDave'a. Siedział obokKevina Savage'a na kanapie. Rozmawiali, choć żaden niesprawiał wrażenia szczególniezainteresowanegorozmową. Wychylali się obaj do przodu tak głęboko, jakby brali udziałw zawodach, który pierwszy spadnie. Celeste poczuławspółczucie dla męża - z powoduniezbytwyraźnego, leczstałegowyobcowania, szczególnie dokuczliwego w takimjakto zgromadzeniu. Wszyscygo znali, wiedzieli, cogo spotkało, gdy był małym chłopcem, i nawet jeśli udawałoim sięnie brać mu tego zazłe i gonie osądzać (zapewne takbyło),onzupełnie nie umiał rozluźnić się przy ludziach,którzy goznali od dziecka. Ilekroć wychodzili gdzieś zCelestez grupkąkolegów z pracy lub przyjaciół spoza ich dzielnicy,był równie odprężony i pewny siebie jakoni, błyskotliwyi wesoły, stawał się wręcz duszą towarzystwa. (Jej koleżankize Studia Fryzur Ozmy, a także ich mężowie uwielbiali go). Tu jednak, gdziesię wychował izapuściłkorzenie, sprawiałwrażenie ograniczonego, w rozmowie zawsze w tyle o półzdania, zagubiony,ostatni,który rozumiał puentędowcipu. Usiłowała przechwycić jego wzrok i uśmiechem dodać muotuchy, przekazać, że pókiona tu jest, nie powinienczuć sięsamotny. W łukowato sklepionymprzejściumiędzy jadalniąa salonem tymczasem zgromadzili się goście i Celeste straciła męża z oczu. Dopiero w takim tłumiezwykle dostrzegasię, jakmałoczasuspędza sięz najbliższąosobą, z którą dzielisię życie,i rzadko się z nią widuje. W tym tygodniu,na dobrą sprawę,rozmawiała z Dave'em tylko w tę sobotnią noc po napadzie. Wczoraj też go prawie niewidziała, w każdymrazie doczasu,gdy oszóstej rano zadzwonił Theo Savage i powiedział:- Cześć, kotku. Słuchaj, mam złe wiadomości. Katie nie^Je. W pierwszej chwili nie wzięła tegopoważnie. -Nie pleć, wujku Theo. 251. - Niestety, to prawda, kotku. Tragiczna prawda. Naszakruszyna zostałazamordowana. - Zamordowana? -W Pen Park. Wcześniej Celeste od czasu do czasu zerkała w telewizorstojący na ladzie wkuchni. To była główna wiadomośćwdziennikuoszóstej,nadal trwała transmisja. Obraz zhelikoptera ukazywał policjantów, tłoczących sięu jednego krańca ekranu kina samochodowego. Reporterzy wciąż nie znalinazwiska ofiary, potwierdzalijedynie, że znaleziono ciałomłodej kobiety, najpewniej zamordowanej. To nie mogła byćKatie. Nie Katie! Celeste powiedziała wujowi, że biegnie zaraz do Annabeth, i od tamtej pory towarzyszyła kuzynce przez cały czas,nie licząc krótkiej drzemki między trzecią a szóstą rano, którąucięła sobie u siebie w domu. Nadal nie mogła uwierzyć w to,co się stało. Mimożez Annabeth, Nadinei Sarąwylałymorzełez. Że na podłodze w jadalnimusiała tulićw objęciach Annabeth,kiedy dostała drgawek, wstrząsana spazmami. Żew sypialni Katieznalazła Jimmy'ego, który stałtam w półmroku z poduszką przyciśniętą do twarzy. Niepłakał, nic nie mówił, niewydawał w ogóle żadnego dźwięku. Stał z poduszką przyciśniętą do twarzyi wdychał zapach włosów i skóry córki,wciąż od nowa, nienasycenie. Wdech,wydech. Wdech, wydech. Nawet po tym wszystkim jeszcze nie mogłauwierzyćw tęstraszną nowinę. Wydawałojej się, że Katie ukaże się ladachwila w drzwiach,wpadnie dokuchni i podkradnie kawałekbekonu zestojącegonakuchence talerza. Ona nie mogła byćmartwa. Nieona! Może uwierzyłaby w końcu,gdyby nie myśl, całkowicienieracjonalna,która zrodziła się w najgłębszym zakątku jejumysłu; podejrzenie, jakie powzięła, oglądając w wiadomościach samochód Katie i - wbrewlogice - układającw myślach równanie:krew = Dave. 252Za ścianą z ludzi czuła teraz jego obecność, domyślała sięjego osamotnienia. Wiedziała,żejejmąż jest dobrymczłowiekiem. W dzieciństwie został naznaczony skazą, leczserce miał dobre. Kochała go, a skoro go kochała, musiał byćdobrym człowiekiem, a skoro był dobrymczłowiekiem, niemógł zachodzić żadenzwiązek między krwią na samochodzie Katiea tą, którą sprała z ubrania Dave'a. Zatem Katiemusi znajdować się nadal wśród żywych. Wszystkie innemożliwości byłyprzerażające. Do tego nielogiczne. Kompletnie nielogiczne, upewniłasię, idąc do kuchni po następnąporcjęjedzenia. Omal nie wpadła na Jimmy'ego i wuja Theo,którzyciągnęli turystyczną lodówkę po podłodze kuchni w stronęjadalni. Theow ostatniejchwili uchylił się przed zderzeniemi powiedział:- Powinieneśuważać na tęosóbkę,Jimmy. To chodzącywulkan. Celeste uśmiechnęła się skromnie,właśnie tak, jak tegowuj Theo oczekiwał po kobiecie, i postarałasię nie okazaćzmieszania, jakie ogarniałoją zawsze, gdy na nią spoglądał. Już jako mała dziewczynka czuła, że za długo zatrzymujespojrzenie na jejfigurze. Przetaszczyliobok niej znacznychrozmiarów lodówkę. Stanowili dość dziwną parę. Theo rumiany,zwalisty, o tubalnym głosie. Jimmy cichy, jasnowłosy,tak szczupły i sprężysty, jakby wrócił właśnie z obozu treningowego dla komandosów. Przecisnęli się przez gościstłoczonychw pobliżudrzwi i przyciągnęli lodówkę dostołu pod ścianą jadalni. Celeste zauważyła, żewszyscy zgromadzeni skupili uwagęnalodówce, jak gdyby nagle przestała byćpokaźnych rozmiarów pudłem ztwardego, czerwonego plastiku iprzeistoczyłasię w córkęJimmy'ego, której pogrzebmiał się odbyćw najbliższym tygodniu. To dla niej się tutaj zebrali, aby pożywiaćsię isprawdzić, czy odważą się wymówić jej imię. Przyglądającsięim, jak ramię przy ramieniu ustawiają lodówkę, a potemprzeciskają się przez tłum w salonie i jadal253. ni - Jimmy, co zrozumiałe,smutny, jednakdziękującykażdemu ze spotkanych po drodze gości z niemal wylewną serdecznościąi uściskiemobu rąk oraz Theo jak zwykle hałaśliwy, wcielenie witalności - niektórzy zdumiewali się, jakbliscystali się sobie cidwaj. Szliprzezpokój niczym rodzeniojcieci syn. KiedyJimmy żeniłsię zAnnabeth, przyjaźń między teściem a zięciem wydawałasięwykluczona. Po pierwsze,Theo niemiał wówczas żadnych przyjaciół. Był znanymawanturnikiem i pijakiem. Do pensji dyspozytora taksówekdorabiał nocami jako wykidajło w różnych podejrzanych spelunach i tęswoją pracę naprawdę lubił. Był towarzyski, skorydo śmiechu, ale serdeczne uściski rąk zawsze zawierały w sobiegroźbę, a głośny rechot - wyzwanie. Tymczasem Jimmyod powrotu z DeerIsland był spokojnyi poważny. Życzliwywobec ludzi, choćpełen rezerwy, w towarzystwie wolał trzymać się nauboczu. Należał do tychmężczyzn, których się słucha, kiedy jużcoś mówią. Odzywałsięjednak tak rzadko, że można było wątpić,że kiedykolwiek usłyszy się jego głos. Theo był zabawny,choćraczej niebudziłsympatii. Jimmydałsię lubić, lecz raczej nie był zabawny. Ostatniąrzeczą, jakiej należałosięspodziewać, było to, że ci dwajsię kiedykolwiek zaprzyjaźnią. Tymczasem sprawiali wrażenie naprawdęsobie bliskich. Theo wpatrywał się w plecy Jimmy'ego takim^wzrokiem, jakbyw każdymmomencie był gotów wyciągnąćrękę i podeprzeć go, aby padając, nie uderzył potylicąopodłogę, zkolei Jimmyzatrzymywał się co chwila, żeby cośszepnąć do mięsistego ucha teścia. Istotnie wyglądalinaprzyjaciół. Zbliżałosię południe, ściśle biorąc,była jedenasta iwiększość żałobników przynosiła alkohole zamiastkawy i rozmaite mięsa w miejsceciast. Kiedy lodówka się zapełniła,Jimmy i jegoteść poszli szukać pustych lodówek oraz loduw mieszkaniu Savage'ówna drugimpiętrze. Val dzielił je254z Chuckiem, Kevinem i żoną Nicka, Elaine,która zawszeubierała się naczarno dlatego, że uważała się za wdowę,póki Nick siedział w więzieniu, lub - jak twierdzili złośliwi -po prostu lubiła czerń. Theo i Jimmy znaleźlidwie turystyczne lodówki wspiżarni i kilkatorebek loduw zamrażarce. Torebki wrzucili dokubłana śmieci, alód do lodówek. Kiedy wracali przez kuchnię, Theo powiedział:- Zatrzymaj się na chwilę, Jim. Jimmyspojrzałna teścia. Theo wskazał mugłową krzesło. - Odstaw to igło. Jimmy posłuchał. Postawił lodówkę na podłodze, usiadł nakrześlei czekał. W tym małym mieszkaniu z trzema sypialniami, krzywymi podłogamii buczącymi rurami Theo Savage wychował siedmiorodzieci. Pewnego razu powiedziałzięciowi, że dzięki temu już do końca życia nie musisię nikomu zniczegotłumaczyć. "Siedmioro dzieciaków, westchnął, apomiędzy nimi nie było przerwy większej niżdwalatai wszystkie darły się tu, w tej zasranej klitce. Tyle sięmówi o radościach rodzicielstwa, prawda? A jawracałemz roboty i miałem ochotę zapytać tych, co takgadają: Gdzieta pieprzona radość? Ja nie miałemz tego całego interesużadnej radości. Jedynie ból głowy. I to zajebisty". Jimmywiedział od Annabeth,że gdy ich ojciec wracał dodomu, przebywał w nim zwykle tylko do kolacji, poczymznikał. Theo chwaliłsięzięciowi, że nigdy nie miał żadnychkłopotówwychowawczych. Rodzili mu się przeważnie synowie, a chłopaków, w opinii Thea, wychowywałosię łatwo -karmiło się ich, uczyło, jak się bić i grać w piłkę, i jużmoglimocować się z życiem. Czułośćdawała im matka, do ojcaprzychodzili tylkowtedy, gdy potrzebowali pieniędzy na samochód albo żeby ktośwpłacił za nich kaucję. Psuło się córki,oznajmił zięciowi Theo. - Takpowiedział? -zaciekawiła się Annabeth, gdy mążpowtórzyłjej opinięojca. 255. Jimmy'ego mało by obchodziło, jakim ojcem był Theo,gdyby teść nie wykorzystywałkażdej okazji dla wykazaniaJimmy'emu i Annabeth ich rodzicielskich niedostatków, niemówił imz uśmiechem: "Bez urazy, ale ja bymdzieciakowina to nie pozwolił". Jimmy zwykle tylko kiwał głową, dziękowałza radęi puszczał jąmimo uszu. Dostrzegł teraz ten sam błysk starego mędrca w oku Theo,gdy teść usiadł na krześle naprzeciwko i wbił wzrok w podłogę. Smętnym uśmiechem skwitował dochodzący z doługwargłosów i szuranie nóg. - Wygląda na to, że rodzinęi przyjaciół widuje się tylkozokazji ślubów i styp, conie, Jim? -Na to wygląda -potwierdziłJimmy, usiłując otrząsnąćsię z uczucia, jakiemu towarzyszyło od popołudniapoprzedniego dnia. Miał wrażenie,że jego prawdziwaistota unosi sięgdzieśponad jego ciałem, żepływa w powietrzu stylem niecorozpaczliwym, usiłując odnaleźć drogę powrotną,póki się niezmęczy tym całym trzepotemi niezatoniejak kamień, spadając aż do gorącego jądra Ziemi. Theopołożył dłonie nakolanach i wpatrywał się w Jimmy'ego,dopóki ten nie podniósłgłowy i nie napotkał jegowzroku. - Jak sobieradziszz tym nieszczęściem? Jimmywzruszył ramionami. - Jeszcze do mnie w pełni nie dotarło. -Będzie bolało, jakjasna cholera, kiedy dotrze,stary. - Wiem. -Jak jasna cholera, wierz mi. Jimmy ponownie wzruszył ramionami. Poczuł, jak powoliogarnia go jakaś słaba na razie emocja. może gniew? Tegomu teraz tylko było trzeba: krzepiącej pogadanki teścia na tematcierpienia. Cholerny świat! Theo wychylił się do przodu. - Kiedy umarła moja Janey, niechodpoczywa wpokoju,przez półroku chodziłem jak błędny. Jednegodnia moja256piękna żabciabyła przymnie, następnego zostałem sam jakkołek w płocie. - Strzelił tłustymi palcami. -Bóg zyskał tamtegodnia anioła, ja straciłem świętą. Na szczęście dzieci byłyjuż odchowane. Chcę powiedzieć, żemogłem sobie pozwolićna oddawanie się przezpół rokurozpaczy. Miałem ten luksus. Ty go jednak nie masz. Theo odchyliłsięna oparcie krzesła, a Jimmy poczuł znowuświerzbiącą irytację. Janey Savage zmarła przed dziesięcioma laty. Theo przyssał się wtedy na blisko dwa lata do butelki. Pociągał z niej solidnie przez większą część życia, alepo śmierci żony rozpił sięna dobre. Za życianieboszczki poświęcał jej zaś nie więcej uwagi niż czerstwemu bochenkowichleba. Jimmy nie miał wyboru, musiałtolerować Thea. Starybyłostatecznie ojcem jego żony. Ktoś niezorientowanymógłbysądzić, że są parą przyjaciół. Theozapewne tak właśnie myślał o ichwzajemnym stosunku. Z wiekiem skapcaniał natyle,żemógł otwarcie kochać córkę irozpieszczać wnuczki. Coinnego jednak nie osądzać facetaza grzechy przeszłości, a coinnego wysłuchiwać potulnie jegorad. - Rozumiesz, cochcępowiedzieć? -zapytał Theo. -Niepozwól, żeby rozpacz odciągnęła cię od obowiązków wobecrodziny. - Obowiązkówwobecrodziny- powtórzyłJimmy. -Właśnie. Bo widzisz, musisz się troszczyć o moją córkęi o te kruszyny. Teraz one muszą stać się dla ciebie najważniejsze. - Uhm- mruknął Jimmy. -Sądziłeś, żemógłbym o tymzapomnieć? - Tego niepowiedziałem,Jim. Powiedziałem, że mógłbyś. Tylko tyle. Jimmywpatrywał się w lewe kolano Thea. Wyobrażał sobie, jaktrafione kulą eksploduje w chmurze czerwieni. - Theo. -Tak, Jimmy? 257. Jimmy zobaczył w wyobraźni,jak eksploduje drugiekolano teścia,po czym skierował uwagę na jego łokcie. - Może byłoby lepiejodłożyć tęrozmowę, jak sądzisz? -Nie odkładajna jutro tego,co możesz zrobić dziś. -Theo zaniósł się tubalnymśmiechem, w którym jednakdźwięczała nutagroźby. - Powiedzmy dojutra. -Wzrok Jimmy'ego oderwał sięod łokciThea i podniósł do jego oczu. -Moim zdaniem takbyłoby najlepiej. Możemy to odłożyć? - Czy niepowiedziałem przed chwilą: nie odkładaj dojutra? -Theozaczynał się denerwować. Był wielkim mężczyzną o porywczym charakterze. Jimmy wiedział o tym,żeniektórzy przed nim drżeli. Na twarzach ludzi spotkanych naulicy Theo widział strach, przywykł do tego i mylił gozszacunkiem. - Słuchaj, moim zdaniem nie ma odpowiedniejszejchwili na tę rozmowę. Najlepiej załatwić tę rzeczod ręki. Nieodkładać do jutra tego, comożna zrobić dzisiaj. - Jasne - zgodził sięJimmy. -Jak topowiedziałeś? Nieodkładać do jutra tego, co można zrobić dzisiaj. - Właśnie. Grzeczny chłopiec. - Theo poklepał zięcia pokolanie i wstał. -Wyliżesz się, Jimmy. Powleczesz siędalej. Będzie bolało, ale powleczesz siędalej. Bo jesteś mężczyzną. Powiedziałem kiedyś do Annabeth. Kiedy to? Czy niew nocwaszegowesela? więc powiedziałem jej: "Kochanie, dostałaśza męża prawdziwego mężczyznę starej daty. Równego chłopa". Tak jejpowiedziałem. Równiachę. Faceta,który. - Jakby ją włożyli do worka - przerwał mu Jimmy. -Co takiego? - Theo spojrzał naniego zgóry. -Tak wyglądała,kiedy wczoraj wieczoremidentyfikowałem ją w kostnicy. Jakby ktoś wsadził ją do worka i waliłw ten worek gazrurką. - Hm,no tak, ale nie pozwól, żeby. -Nie poznałbyś nawet,jakiej była rasy, Theo. Mogła byćczarna, mogła byćPortorykanką, jak jej matka. Mogłabyć Arabką. W każdymrazie nie wyglądała na białą. -Jim258my spojrzał nawłasnedłonie,splecionemiędzykolanami. Dostrzegłplamy na kuchennej podłodze, brązową przy swojej lewej stopie i plamępo musztardzie przy nodze stołu. -Janey umarła we śnie, Theo. Z całym szacunkiem, ale takbyło. Położyła się spać iwięcej się nie obudziła. Umarław spokoju. - Janeynie ma tu nic do rzeczy, rozumiesz? -A mojacórka? Została zamordowana. To trochę co innego. W kuchni zapadła cisza -taka, która dzwoni w uszach-i Jimmy zaczął sięzastanawiać, czy Theo okażesię tak głupi,by na siłę ciągnąć tę rozmowę. No, dalej stary,palnijjakieśgłupstwo. Chętnie wyrzucę z siebie tę wściekłość, zwalę jąna ciebie. - Słuchaj, ja rozumiem -powiedział Theoi Jimmy odetchnął głęboko,wypuszczając powietrze nosem. -Naprawdę,alenie powinieneś tak wszystkiego. - Nie powinienemtak wszystkiegoco? Ktośprzystawiłspluwę do głowy mojej córki i pociągnął zaspust, a tychcesz, żebym. Co?.Wziął się w garść? Wyjaśnij mi, proszę. Dobrze cię zrozumiałem? Chcesztu stać i odgrywać pieprzonego patriarchę rodu? Theo wpatrywałsię w swojebuty i ciężko oddychałprzeznos, zaciskając i rozluźniając pięści. - Chyba sobie niezasłużyłem na takie traktowanie -rzekł. Jimmy wstał idostawił krzesło do kuchennego stołu. Podniósł zpodłogi turystycznąlodówkę, spojrzał na drzwii powiedział:-Możemy już zejśćna dół? -Jasne. - Theo zostawił krzesło tam, gdzie stało, i dźwignął drugą lodówkę. -No dobra, zgoda, miałem niedobry pomysł,żeby akuratdziś zaczynać z tobą tęrozmowę. Niejesteś jeszczew nastroju, ale. - Słuchaj,Theo, poprostu zamknij się, dobrze? Nic więcej niemów, zgoda? 259. Jimmy podniósł chłodziarkęi ruszył ku schodom. Zastanawiałsię, czy nie uraził teścia, ale po namyśle uznał, że gówno goto obchodzi. Pieprzyć starego. Właśnie teraz zaczynałasię sekcja zwłokKatie. Jimmy miał jeszcze w nozdrzach zapach jej kołyski, a tymczasem wgabinecieanatomopatologa już rozkładali skalpele,szczypcedo żeberi włączali piłydo kości. Potem,kiedyw mieszkaniu trochęsię przerzedziło, wyszedł na ganek za domem i usiadł pod praniem suszącymsięna sznurach od sobotniegopopołudnia. Siedział w słońcu,dżinsowy kombinezon Nadine, powiewając na wietrze,głaskałgo po głowie. Annabethi dziewczynki przepłakałycałąubiegłą noc i Jimmymiał nadzieję, że teżsięrozpłacze. Tak się jednak nie stało. Krzyczał w parku,kiedy dowiedziałsię ze spojrzeniaSeana Devine'a, że jegocórka nie żyje. Krzyczałażdo ochrypnięcia, lecz w środku był jak martwy. Teraz więc siedział na ganku i czekał nałzy. Dręczył sam siebie wspomnieniami malutkiego niemowlęcia, dziewczynkiskulonej po drugiej stronie porysowanegostołu w więzieniu na Deer Island, Katie, która wyczerpanapłaczem zasnęła w jego ramionach pół roku po jego wyjściuz pudła, a przedtem pytała, kiedy wróci mama. Miał przedoczami córeczkę piszczącą w kąpieli w wannie,apotemośmioletnią pannę,wracającą ze szkoły na rowerze. WidziałKatie roześmianą inaburmuszoną, Katie z grymasem gniewui zmieszania, kiedy pomagał jejw piętrowym dzieleniu przykuchennymstole. Katie starszą, jak siedzi na huśtawce ogrodowej z Dianęoraz Eve; niezgrabnepodlotki z aparatami nazębachi rosnącymi szybciej od reszty ciał nogami, rozleniowione w letnim słońcu. Pamiętał córkę, jak leży na brzuchunaswoim łóżku,a Nadine iSara łażą po niej jak psiaki. Widział ją w sukience naszkolny bal w pierwszej klasie szkołyśredniej. Jak siedziobok niego z niepewnąminąw jego samochodzie Marcury Grand Marquis tamtego dnia, gdy dawałjej pierwszą lekcję naukijazdy. Miał w pamięcikrzyczącą,260skaczącą mu dooczu nastolatkę, a jednak te wspomnieniabyły mudroższe niż tamte piękne, rozsłonecznione. Wciąż miał ją przedoczami, a jednakniebyłw staniezapłakać. To samo przyjdzie, usłyszał w duszycichy, spokojny głos. Teraz jesteś po prostu w szoku. Ale szok mija, odpowiedział temu wewnętrznemu głosowi. Mijał już, gdyTheo schodziłza mną po schodach. I kiedy minie, wreszcie coś poczujesz. Ja już coś czuję. Czujesz żal, podpowiedział głos. Czujeszsmutek. To nie żal i smutek, ale wściekłość. I tegouczucia zaznasz, lecz je przezwyciężysz. Ale ja go wcale nie chcę przezwyciężać! 16Miło cię widzieć, chłopieDave wracał z Michaelem ze szkoły, kiedywyszedłszy zzarogu, zobaczył Seana Devine'a w towarzystwie jakiegoś faceta. Stali oparcio bagażnikczarnego sedana, zaparkowanegoprzed domemBoyle'ów. Wóz miał tablice władz stanowych, a jego bagażnik był najeżony tyloma antenami,żemożna by zeń prowadzićtelewizyjnątransmisję naWenus. Davejuż zdaleka poznał,że towarzyszSeanajest równieżgliniarzem. Głowę trzymał przechylonąw sposóbcharakterystyczny dla policjantów, znieco wysuniętymdo przodui uniesionym podbródkiem, takżew typowy sposób stał, prawie na samychobcasach, jakby szykowałsię do skoku. Gdybynie zdradzała go ta postawa, wystarczyłby rzutokana fryzurę "na garnek", która u faceta dobrze już poczterdziestce,do tego w połączeniuz lustrzanymiokularami,była aż nadtowymowna. Dave mocniej ścisnął dłońsyna. W piersi poczuł chłód,jakby ktoś wyjął nóż z lodowatejwody i przyłożył mu ostrzedo płuca. Jego stopy usiłowały wrosnąć w chodnik, coś jednak pchało gonaprzód. Miałnadzieję, że wygląda normalnie,spokojny, rozluźniony facet, który przyprowadzasyna zeszkoły do domu. Sean popatrzył wjego stronę. Jegooczybyły zrazu beztroskie i puste, potemzwęziły się,gdy napotkałyspojrzenie Dave'ai poznałystarego kumpla. 262Uśmiechnęli sięjednocześnie,Dave najserdeczniej jak potrafił, a i Sean dość szeroko. Dave trochę się zdziwił, dojrzawszyna twarzy kolegiszczerą radość. - Dave Boyle- zawołał Sean, oderwawszy się od samochodu z wyciągniętą napowitanie ręką -kopę lat! Dave uścisnąłjego dłoń, po czym przeżył kolejne miłe zaskoczenie, gdySean poklepał go przyjaźnie po ramieniu. - W barze Kranik - przypomniał. -Jakieśsześć lattemu,zgadza się? - Faktycznie, coś koło tego. Dobrze wyglądasz,stary. - Co uciebie, Sean? -Dave poczułmiłe ciepło rozlewające siępo jego ciele, choć rozum podpowiadał mu, że powinien raczejuciekać. Choć właściwie czemu? Takniewielu ich zostało. Nie tylko zpowodu typowych, pospolitych bied -więzienia, prochówczy pracy w policji- nie tylko te błędne ścieżki ichzwiodły. Wielu wchłonęły przedmieścia, a nawet inne stany,wreszciechęć, byupodobnić się do innych, wtopićwtłumgraczy w golfa, klientów supermarketów, właścicieli małychfirm, mężówblondynek i właścicieliwielkoekranowychtelewizorów. Dave poczuł zarazem dumę i radość, zmieszane ze smutkiem, gdy uścisnął dłońkolegii przypomniał sobie tamtendzień na stacji metra, kiedy Jimmyzeskoczył zperonu natory. Sobota, pora wielkich czynów i nieograniczonychmożliwości. - Jakośleci - odparł Sean. Zabrzmiało toniemal szczerze,ale Dave dostrzegłcień w jego uśmiechu. - A to kto? Devinepochylił się nad chłopcem. - Michael, mójsyn - odrzekł Dave. -Cześć, Michael. Miło cię poznać. - Cześć. -Jestem Sean, dawnykumpel twojego starego. Dave patrzył,jak nadźwiękgłosu Seana twarz syna jaśnieje. Seanmiał naprawdę piękny głos,podobny dogłosugościa, któryzza kadru zapowiadafilmowe hity. Michael się263. rozpromienił. Prawdopodobnie wyobraziłsobie ojca i tegowysokiego, pewnego siebie nieznajomego jakochłopców,którzy bawili się na tych samych ulicach imieli marzeniapodobne do tych, które dziś ożywiały jego samego i jego kolegów. - Miło mi panapoznać - powiedział rezolutnie. -Cała przyjemność pomojej stronie, Michael. - Seanpotrząsnąłdłonią malca, po czym się wyprostował. -Ładnychłopiec. A jak się miewa Celeste? -Doskonale, świetnie. - Dave usiłował przypomnieć sobie imię kobiety, z którą ożenił sięSean, ale pamiętałtylko,że poznalisię w college'u. Laura? Erin? - Pozdrów ją odemnie. -Oczywiście. Dalej pracujesz w policji? - Dave zmrużyłoczy, gdy zzachmurywyjrzało słońce i odbiło się oślepiającym blaskiem od lśniącego bagażnikaczarnego sedana. -Tak -potwierdził Sean. - A właśnie, pozwól sobieprzedstawić sierżanta Powersa, Dave. To mój szef. Stanowywydział zabójstw. Dave ucisnął dłoń sierżanta. Słowo "zabójstw"zawisłomiędzy nimi niczym czarna chmura. - Witam. Jakże się pan miewa? - W porządku,panie Boyle. Apan? - Nie narzekam. -Dave- wtrącił Sean- chcielibyśmy zadać cikilka pytań, jeśli masz wolną chwilę. - Jasne. Oco chodzi? - Niezaprosiłby nas pan do środka? -Sierżant Powerswskazałgłową drzwi domuBoyle'ów. - Ależ proszę. -Dave ponownie ujął rękę syna. -Pozwólcie za mną, panowie. Przechodzącschodamiobok mieszkaniapana McAllistera,Sean powiedział:- Słyszę, że nawet tutaj podnoszą czynsze. -Niestety- potwierdził Dave. - Próbująnas zmienićwPoint, sklep z antykami na co drugim rogu. 264- Point! - Sean zaśmiał się ironicznie. -Pamiętasz dommojego ojca? Poszatkowali go na mieszkania własnościowe. - Żartujesz? To był ładnydom. - Starysprzedał go,zanim cenyposzybowały w górę,oczywiście. -Więc teraz tamsą mieszkania? - Dave pokręcił głową,a jego głos zadudniłna wąskiej klatce schodowej. -Japiszony, które je kupiły,zapłaciły pewnieza lokaltyle, ile twój ojciec wziąłza cały dom. - Mniej więcej - przyznał Sean. -1 co zamierzasz? - Niewiem. Myślę, że musi być jakiśsposób, żeby ichpowstrzymać. Odesłać tam, gdziesię rodzą z tymi cholernymi komórkami przy uchu. Wiesz, co parę dni temu powiedziałmój kumpel? "Tej okolicy przydałabysię pieprzona rosnąca krzywa przestępczości". - Dave parsknął śmiechem. -Chciał powiedzieć, że to by obniżyło ceny nieruchomości doprzyzwoitego poziomu. Czynszezresztą również. Mam rację? - Zabójstwa dziewcząt w parkach - wtrącił sierżant Powers- mogą spełnićpańskie życzenie, panie Boyle. -Och, to nie jest moje życzenie, uchowaj Boże - zapewnił Dave. - Wiem -zgodził się Powers. -Powiedziałeś słowona "p" - skarcił ojcaMichael. - Przepraszam, Mikę. To więcej sięnie powtórzy. - Davespojrzał przez ramię na Seana, puścił do niego okoi otworzyłdrzwi mieszkania. -Pańska żona jest w domu, panie Boyle? - zapytał Powers,kiedy weszli. -Co?Nie, nie ma jej. Słuchaj,Mikę, idź odrabiać lekcje,dobrze? Potem będziemy musieli iśćdo wujka Jimmy'egoi cioci Annabeth. - Niechcę, ja. -Mikę- powtórzył Dave izmierzył syna surowym spojrzeniem - maszeruj na górę! Ja muszę porozmawiaćzpanami. Chłopieczrobił minę, jaką zwykle robią dzieci, kiedy wyklucza się je zrozmowy dorosłych,i poczłapał w stronę265. schodów. Opuścił ramiona, a nogi wlókł zasobą, jakby u każdejmiał kamień. Westchnął tak, jakczęsto robiła to jegomatka,i zaczął wchodzić naschody. - To musibyć powszechne - rzekłsierżant Powers,usiadłszy na kanapie w saloniku. -Co mianowicie? - Te obwisłe ramiona, jakie nam zaprezentował pańskisyn. Mójchłopak wjego wieku garbiłsię dokładnie taksamo, gdymu się kazałoiść na górę spać. - Co pan powie? -zdziwiłsię Davei usiadł na małej,dwumiejscowej kanapcepodrugiej stronie stolika do kawy. Przez minutę lub nieco dłużej wpatrywał się w gości, a ciz koleiw niego,wszyscy trzej z uniesionymiw oczekiwaniubrwiami. - Słyszałeś o Kalie Marcus - zaczął Sean. -Oczywiście- odparłDave. - Byłem u nich dziś rano. Celestetam została. Rany boskie, Sean, co za potwornazbrodnia! - Dobrze panto ujął -pochwalił Powers. -Schwytaliściemordercę? - Dave pocierał lewą dłoniąopuchnięty przegubprawej ręki, zorientował się, co robi,opadł na oparciekanapki i wsunął obie ręcedo kieszeni, starając się wyglądaćna rozluźnionego. -Pracujemy nad tym, proszę mi wierzyć, panie Boyle. -Jak się trzymaJimmy? - zapytał Sean. -Trudno powiedzieć. - Dave spojrzał na Seana, zadowolony, że może oderwać wzrok od sierżanta. Powersmiałw twarzycoś, comu się nie spodobało. Patrzył na Dave'atak, jakbyprzejrzał wszystkie jego kłamstwa, począwszy odpierwszego. - ZnaszJimmy'ego - dodał. -Właściwie już nie. - No cóż, dalej wszystko w sobie tłumi - wyjaśnił Dave. -Trudno odgadnąć, co naprawdę czuje. Sean przytaknął. - Przyszliśmy właśniew tej sprawie, stary. 266- Widziałem ją - powiedział Dave. - Nie wiem, czyo tymwiecie. Popatrzył naSeana, a ten rozłożył ręce w geście oczekiwania. - Tej nocy - podjął Dave- kiedy została zamordowana,chyba widziałem jawbarze McGillsa. Obaj policjanci wymienilispojrzenia, poczym Sean wychyliłsię i popatrzył na Dave'a z sympatią. - Nocóż, stary,prawdę mówiąc, właśnie to nas do ciebiesprowadza. Twoje nazwisko pojawiło się na liściegościtegobaru, którzy, jeśli wierzyćbarmanowi, byli tam tej nocy. Słyszeliśmy, żeKatie dała niezły występ. Dave potaknął. - Ona i jej koleżanka tańczyły trochę na stole. -Byłypijane? - zapytał sierżant. -Tak, ale. -Ale? - To było niewinne pijaństwo. Tańczyły,ale sięnie rozbierały, nicz tych rzeczy. Po prostu, jak to dziewiętnastolatki,wie pan. - Kiedy dziewiętnastolatkom podaje się wbarze alkohol,lokaltraci prawo wyszynku - oznajmił sierżant Powers. -Pan nigdy tego nie robił? - Czego? -Nigdy niepił pan wbarze, będąc nieletnim? Sierżant Powers uśmiechnął się i ten jego uśmiech przewiercił czaszkę Dave'a w takisam sposób, w jakiją przewiercały jego oczy,jakby facet prześwietlał go na wylot. - O której wyszedł pan z baru McGillsa, panie Boyle? Dave wzruszył ramionami. - Gdzieś kołopierwszej. SierżantPowers zapisał jego odpowiedź wnotesie, którypołożył na kolanie. Dave spojrzał pytającona Seana, a tenwyjaśnił:-Poprostu sprawdzamy każdy trop,stary. Zeszłej nocysiedziałeś ze Stanleyem Kempem, tak? Z Wielkim? 267. - Zgadza się. -Swoją drogą, co u niego słychać? Słyszałem, żejegodzieciak zachorował na jakąś odmianę raka. - Leukemia- odparł Dave. -Już kilkalat temu. Umarł. Miał cztery lata. - Straszne - westchnął Sean. -Zasranyświat. Człowieknie jest pewnydnia ani godziny. Życie. - Życie - potaknął Dave. -Stannieźle to jednak znosi. Madobrą pracęuEdisona. Nadal gra amatorsko w kosza,w każdy wtorek i czwartek. - Wciąż sieje postrachpod tablicami? -zaśmiał się Sean. Dave mu zawtórował. - Czyniużytek z tych swoich łokci. -O której dziewczętawyszły z baru? -zapytałznienackaSean. - Pojęcia nie mam - odrzekł Dave. -Właśnie kończył sięmecz Soksów. Chciał go podejść? Mógł zapytać wprost, tymczasem spróbował uśpić czujność Dave'a pogwarką o Wielkim Stanleyu. O tochodziło? Amoże po prostu zadał to pytanie, bo właśniemuprzyszło do głowy? Dave niemiał codo tego pewności. Czy był podejrzanym? Czytomożliwe, by był podejrzanyo zamordowanie Katie? - Mecz był późno-przypomniał Sean. -Transmisjaz Kalifornii. - Słucham? Tak, zaczął się o wpół do jedenastej. Myślę,że dziewczęta wyszły jakieś piętnaście minut przedemną. - Gdzieśza kwadransdwunasta? -upewnił się sierżantPowers. - Mniej więcej. -Nie wie pan, dokąd się wybierały? Davepokręcił przecząco głową. - Później już ich nie widziałem. -Naprawdę? - Długopis sierżant zawisł nad notesem. Dave potaknął. - Naprawdę. 268Sierżant zapisałcośw notesie, długopis drapał opapier niczym pazur. - Pamiętaszfaceta, który rzucił kluczykami w kumpli,Dave? -Co takiego? - Pewnego faceta. -Sean przekartkował własny notes -. nazywałsię, czekaj no, JoeCrosby. Koledzy usiłowaliodebrać mu kluczyki do samochodu, gość się wkurzył i rzuciłnimi w któregoś z nich. Byłeś tam jeszcze, gdy do tegodoszło? - Nie. Czemu pytasz? - Komiczna historia- odparł Sean. -Faceci próbują odebrać gościowi klucze, a ten w nich nimirzuca. Pijackalogika, co? - Na to wygląda. -Niezauważyłeś tej nocynic dziwnego? - Mianowicie? -Na przykład, że ktoś wbarze przyglądał się dziewczynomzłym okiem. Znasz takich:patrząnamłode dziewczętaz głęboką nienawiścią,bo dodziś dnia niemogą darowaćświatu, że balmaturalny musieli przesiedzieć w domu i otopiętnaście lat później ich życie jest nadal do dupy. Patrzą nakobiety tak, jakby to była ich wina. Znasz takich przyjemniaczków? - Jasne, spotkało się paru. -Żadnegotej nocy w barze? - W każdym razienie zauważyłem. Rozumiesz,oglądałemmecz. Nie zauważyłem nawettych dziewcząt,dopóki niewskoczyły na stół. Seanpokiwał głową. - Mecz był dobry - pochwalił sierżant Powers. -Co pan chce - powiedział Dave - mieli Pedra. Mógłskończyćz czystym kontem, gdyby nie rzucił tej szmatyw ósmej zmianie. Pedro Martinez - miotacz drużyny BostonRed Sox(przyp. tłum. ).269. - Fakt. Facet wie, za cobierze forsę, prawda? - Byłnajlepszy na boisku. Sierżant Powerszwrócił się doSeana i obaj jak na komendę wstali. - To jużwszystko? -zdziwił się Dave. - Owszem, panie Boyle. -Sierżantpodał mu rękę. -Dziękujemy zapomoc. - Drobiazg. Nie ma o czym mówić. - O,psiakrew -zawołał sierżant Powers. -Byłbym zapomniał! Dokąd pan poszedł powyjściu odMcGillsa, panieBoyle? Odpowiedźwyskoczyła z ust Dave'a, zanimzdążył sięugryźćwjęzyk:- Wróciłem do domu. -Tutaj? - Uhm - odpowiedziałDave bez mrugnięcia okiem. Sierżant Powers ponownieotworzył notes. - W domukwadrans po pierwszej. -Zapisał, nie spuszczając wzrokuz gospodarza. -Zgadza się? - Z grubsza. -W porządku, panie Boyle. Jeszcze razdziękujemy. Sierżantruszył w dół po schodach,ale Sean zatrzymał sięnachwilęw drzwiach. - Miło cię było znowu widzieć. -I wzajemnie - powiedział Dave, usiłując sobie przypomnieć, czego nie lubiłu Seana, kiedy byli dziećmi, wyleciałomu to jednak z pamięci. - Powinniśmywyskoczyć kiedyś razem na piwo - zaproponował Sean. -Z największą przyjemnością. - A więc umowa stoi. Trzymajsię, stary. Podali sobieręce. Dave dołożył starań, żeby nie skrzywićsięzbólu, gdy mocnyuścisk uraził mu spuchniętą dłoń. - I ty się trzymaj, Sean. Devinezbiegł po schodach, a Dave został na podeścieschodów. Sean pomachał mu jeszczedłonią znad ramienia,270i Dave mu odmachnął, choćwiedział, że Sean niemógł tegowidzieć. Postanowił wypićpiwo w kuchni,zanimwrócido domuMarcusów. Miał nadzieję, że Michael nie zbiegnie zaraznadół, usłyszawszy, że Sean i jego szef już wyszli. Potrzebował paru minut spokoju, chwiliwytchnienia. Musiał zebraćmyśli. Nie był do końca pewien, co taknaprawdę miałomiejsce podczas rozmowy w salonie. Sean i tendrugi przepytywali go jak świadka, wręcz podejrzanego, lecz braktwardszych tonów w ich głosach pozostawiłDave'a w niepewności co do prawdziwego celu wizyty. I z powodu tejwłaśnie niepewności diabelnie rozbolała go głowa. Takbyłozawsze, kiedy tracił rozeznanie w sytuacji i grunt usuwałmusięspod nóg. Jego mózg rozszczepiał się na pół, jakbyktośprzekroił go nożem. Wywoływało to okropne bóległowy,a czasem nawet jeszcze gorsze skutki. Niekiedy Daveprzestawał być sobą. Stawał się Chłopcem,Który Uciekł Wilkom. Chłopcem, który stał się dorosły. Byłato istota zupełnie niepodobna do Dave'a Boyle'a, jakim byłna co dzień. Chłopiec, Który UciekłWilkom i stał się dorosły, byłzwierzęciem nocnym. Zwierzę to, ciche i niewidzialne, kryłosię w mrokach leśnych ostępów. Mieszkało wświecie,jakiego inni ludzie nieznali i poznać by nie pragnęli -w świecie,który toczyłswój ciemny nurt obok znanego imświata,świecie świerszczyi świetlików, wkrainie niewidzialnej, jeśli nie liczyć trwających ułamki sekundrozbłysków gdzieśw kąciku oka, znikających, ledwozwróciło sięku nim źrenicę. W takim świecie upływała znacznaczęść życia Dave'a. Coprawda, nie był w nimDave'em, ale Chłopcem. Chłopcem,który nie zdołał wydorośleć. Pełnym gniewu paranoikiem,zdolnym do czynów, o jakich Dave nawet by nie pomyślał. ZwykleChłopiec zamieszkiwał wyłącznie świat snów Dave'a. Zdziczały, przemykający w gąszczu wielkich drzew,271. ukazywałsię jedynie wokamgnieniu. Nie byłgroźnydopóty,dopóki przebywał tylkow lesie mrocznych snów. Daveod dzieckacierpiał na okresową bezsenność. Mogłago dopaść po całychmiesiącachsycącego snu i wtedy wracałnagle do niespokojnego, męczącego świata wiecznego czuwania, który nie zna zdrowego snu. Już po kilku dniach bezsenności zaczynał widziećrozmaite zwidy - głównie myszyprzemykające wzdłuż przypodłogowych listew i po blatachbiurek, czasem czarnemuchy, kłębiące się wkątach pokojui stamtąd rozlatujące do innych pomieszczeń. Powietrzewokół jegotwarzy zaczynało nagle iskrzyć. Ludzie sprawialiwrażenie wykonanychz gumy. Chłopiec przekraczał wtedypróg lasu ze snu i wchodził w świat jawy. Dave umiał go naogółkontrolować, ale czasem intruz goprzerażał. Krzyczałmuwprost do ucha najdziksze rozkazy. Wybuchał szalonymśmiechem w najmniej stosownych momentach. Groził, żewyjrzy spod maski, jaka zwykle zakrywała twarz Dave'a,i ukaże się ludziom. Dave niespał jużod blisko trzech dni. Leżał każdejnocyrozbudzony i przyglądałsię śpiącejżonie,chłopiec tańczyłnagąbczastej tkance jego mózgu, a ciemność przedjego oczamiprzecinały błyskawiceświatła. - Muszę się po prostu uspokoić- szepnął i pociągnąłdługi łyk piwa. Muszę się po prostu uspokoić, awszystkobędzie dobrze, pomyślał, usłyszawszy kroki Michaela naschodach. Muszęsię po prostu wziąć w garść i uspokoić, awtedysięwreszcie wyśpię. Chłopiecwróci do lasu, ludzie przestanąprzypominać gumowe lalki, myszy wrócądo norek, a czarnemuchy odlecą. Dave z Michaelemwrócili do mieszkania Jimmy'egoi Annabethpo czwartej. Pozostało niewielu gości. Na tacachwalały się resztki ciastek ipączków, powietrze w saloniebyło gęste odpapierosowego dymu. Dało się wyczućnastrójopuszczenia. Ranoi wczesnym popołudniem w domu panowała cisza, nabrzmiała smutkiemi miłością. W chwili po272wrotu Dave'aemocje już opadły, rozpacz po śmierciKatiezaczęło zagłuszać nerwowe szuranie krzeseł i dobiegającez korytarza słowapożegnań. Celeste powiedziałamu, że Jimmyspędził znaczną częśćpopołudniana ganku za domem. Kilka razy pojawiał sięwdomu, żeby sprawdzić,jak się czuje Annabeth, przyjąćkondolencje od nowo przybyłych, poczym znowuwychodziłna ganek i siadał na krześle pod rozwieszonymnasznurzepraniem,które już dawno wyschłoi zesztywniało. Dave zapytał Annabeth, czy może jej w czymś pomóc, coś przynieść. Pokręciła przecząco głową,nim zdążył zamilknąć, a on wiedział, że jego pytanie nie byłozbyt mądre. Gdyby Annabethnaprawdę czegośpotrzebowała, zgłosiłoby się do pomocy conajmniejpiętnaście innych osób. Zawstydzony spróbował sobie przypomnieć, po co tu właściwie przyszedł, i postarał sięniezirytować z powodu tejodmowy. Już dawno odkrył, żenie należy do osób, do których ludzie chętnie zwracają sięo pomoc. Czasem odnosił wrażenie, że żyje na jakiejś innejplanecieniż reszta ludzi. Zdawałsobie sprawę - i ta świadomość budziła w nim głęboką rezygnację i żal - że jest facetem, który przejdzie przez życie jako odludek iżeraczej niemożna nanim polegać. Wyszedł na ganek zuczuciem, że jest zjawą, duchemipodszedłod tyłu do Jimmy'ego, którysiedział pod szeleszczącym praniem nastarym, turystycznym krzesełku. Usłyszawszy kroki,Jimmy lekko przechylił głowę. - Nie przeszkadzam? -A, to ty Dave. - Jimmy uśmiechnął się,gdy Dave obszedł krzesło. -Nie, bracie. Siadaj. Dave usiadł naprzeciwko Jimmy'egona plastikowejskrzynce na mleko. Z mieszkania dochodziłdo nich przytłumiony gwar punktowanypodzwanianiem sztućców. -Przez cały dzień nie miałem okazji z tobąporozmawiać - poskarżył się Jimmy. - Jak się czujesz? -Powiedz raczej, jak ty się czujesz? Jimmy podniósł ręce do góryi ziewnął. 273. - Ludziewciążmnie o topytają, wiesz? Zresztątrudnosiędziwić. - Opuścił ręce i wzruszyłramionami. -Różnie, cogodzinę inaczej. W tej chwili? Nie najgorzej. Choć to sięmoże zmienić. I pewnosię zmieni. -Znowu wzruszył ramionami i spojrzał na Dave'a. - Co ci się stało w rękę? Davepopatrzył na swoją opuchniętą dłoń. Miał cały dzień,żeby przygotować jakieś wiarygodne wyjaśnienie, lecz ciągleo tym zapominał. - To? Pomagałemkumplowi wnieść kanapę do mieszkania. Uderzyłem ręką o futrynę, gdy wnosiliśmy ją po schodach. Jimmy przekrzywiłgłowę i przyjrzał się kostkomdłoniDave'a i sińcom między palcami. - No tak. Davezrozumiał, że nie dał się nabrać, i postanowił wymyślićlepsze kłamstwo, gdy go o to samo zapyta ktoś następny. - Taka tam głupota - rzekł. -Człowiek ma tyle sposobów,żeby sobiezaszkodzić,prawda? Jimmy wpatrywał sięw Dave'a, najwyraźniej zapomniało jego dłoni. Rysytwarzy złagodniały. - Miło cięwidzieć, chłopie -powiedział. Dave omal nie zawołał: "Naprawdę? ".Odbliskoćwierćwiecza,odkąd się znali, ani razu nieodniósł wrażenia, by Jimmy szczerzecieszył się na jego widok. Czasami zdawało mu się, że nie miał nicprzeciwkojego towarzystwu, lecztoniebyło to samo. Nawet gdy się na powrótze sobązbliżyli, poślubiwszysiostry cioteczne, Jimmyani razu nie dał dopoznania,by on i Dave byli dla siebie kiedykolwiek kimś więcej niżtylko przygodnymi znajomymi. W końcu iDaveuznał takąwersję ich znajomości za prawdziwą. Nigdy więc nie byliprzyjaciółmi. Nie gralina Rester Streetw palanta, w klipę,niekopali razem puszek. Niewłóczylisięco sobota z Seanem Devine'em, nie bawili się w wojnęw wyrobiskach żwirowni w bok od HaryestStreet,nieprze274skakiwaliz dachuna dachgaraży przemysłowaych zaPopePark, nieoglądali razemSzczęk w kinie w Charles, skuleni nafotelach, piszczący ze strachu. Nigdy nie ćwiczylirazempoślizgówna rowerach, nie sprzeczali się, kto będzie Starskym,a ktoHutchem, i kto wpadnie w ciężkie tarapaty jako Kolchakz serialu The Night Stalker. Nie rozbili sanek podczaszjazdów na łeb na szyjęzSomerset Hill pierwszego dnia powielkiej śnieżycywsiedemdziesiątympiątym. Tenpachnącyjabłkami samochód nigdy do nichnie podjechał naGannonStreet. I oto Jimmy Marcus,w dzień po śmiercicórki, oświadcza:"Miłocię widzieć, Dave",a Dave -jakdwie godziny wcześniej podczas spotkania zSeanem - czuje, że tamten mówiszczerze. -I ciebie miło widzieć,Jim. -Jak sobieradząnasze panie? - Uśmieszek na twarzyJimmy'egoomal nie dotarł dojego oczu. -Chyba dobrze,jak sądzę. Gdzie sąNadine i Sara? - U mojego teścia. Słuchaj, podziękuj w moim imieniuCeleste, dobrze? Bardzo nam dzisiajpomogła. - Nie musisz nikomu dziękować, Jimmy. Jeślitylkobędziemy mogli, oboje z Celestez ochotą wam pomożemy. - Wiem. -Jimmy wyciągnął rękę i uścisnął przedramięDave'a. -Dziękuję, stary. Dave z radością podniósłby w tejchwili dla Jimmy'egocały budynek itrzymałby goprzy piersi, dopókiJimmy niepowiedziałby mu, gdzie ma gopostawić. Omalnie zapomniał, po co właściwie wyszedłna ganek:chciał powiedzieć Jimmy'emu, żetej sobotniejnocy widziałKatie w barze McGills. Musiał to wyjawić,w przeciwnymrazie znaczyłoby to, że ukrywatęinformację i gdyby w końcu prawda wyszła na jaw, Jimmy mógłby siędziwić, dlaczego niepoznał jej wcześniej. Musiało tym powiedzieć, zanimJimmy dowie się otym z trzecich ust. - Wiesz,kogodziś widziałem? -No?275. - Seana Devine'a. PamiętaszSeana? - Oczywiście. Wciąż mam tę jego rękawicę. - Słucham? Jimmy zbył pytaniemachnięciem ręki. - Jest teraz gliną - powiedział. -Zajmuje sięsprawąKatie. Tak to oni, jak się zdaje, nazywają. - Wiem. Właśnie wpadł do mnie dzisiaj w tej sprawie. - Naprawdę? Dlaczego do ciebie? Dave dołożyłstarań, byjego odpowiedźzabrzmiała obojętnie. - Sobotniej nocy byłem w barze McGills. Katie teżtambyła. Moje nazwisko figurowałona liście gości, podanej imprzez barmana. - Katie tam była - powtórzyłJimmy, zwężającymi sięoczamiwpatrując się w przestrzeń. -Widziałeś ją sobotniej. nocy, Dave? Moją Katie? - Tak, Jim, byłem w tym barze i ona tam była. Apotemwyszła z dwiemakoleżankami i. - Z Dianę i Eve? -Tak, z tymi koleżankami, z którymi sięzawsze prowadzała. Potemwyszły i tyle. - I tyle - powtórzył głuchoJimmy. -Chciałem powiedzieć, że więcej jejnie widziałem. Alez tegopowodu, rozumiesz, mieli mniena liście. - Mieli cię na liście, słusznie. -Jimmy uśmiechnął się,alenie do Dave'a, a do czegoś, co musiał widzieć tym swoim zapatrzonym w dal wzrokiem. -Rozmawiałeś z niątamtejnocy? - Z Katie? Nie.Oglądałem meczz Wielkim Stanleyem. Kiwnąłem jej tylko głowąna przywitanie. Kiedy następnymrazem spojrzałem w ich stronę, już ich niebyło. Jimmysiedział przez chwilę w milczeniu, ze świstem nosem wciągałpowietrze i kilka razy kiwnął głową do własnych myśli. W końcu spojrzał naDave'a i rozciągnął ustaw zbolałym uśmiechu. -To przyjemne. 276- Co takiego? - zapytał Dave. -Tak tu siedzieć. Po prostu siedzieć. Przyjemnie. - Naprawdę? -Po prostu siedzieć i patrzeć przed siebie. Człowiek całeżyciegdzieś goni. Dzieci, praca. Zwalniatempo właściwietylko wtedy,kiedy śpi,rzadko z innego powodu. Weź choćbydzisiaj. Dzień raczej wyjątkowy, a jednak musiałem zajmowaćsię różnymi pierdołami. Zadzwonić doPete'a i Sala,żeby sprawdzić,czy dają sobie radę w sklepie. Sprawdzić,czy dziewczynki się umyły i ubrałypo wstaniu z łóżek. Kontrolować, czy żona jakoś się trzyma. - Zakłopotany uśmiechnął się doDave'a, wychylił do przodu i zakołysał lekko, zacisnąwszy dłońw pięść. -Muszę przyjmować kondolencjei znaleźćmiejsce wlodówce natocałe żarcie i piwo, muszędogadać się z teściem, a potem zadzwonić do biura patologa,żeby się dowiedzieć, kiedy wydadzą mi ciało mojego dziecka,bomuszę się umówić z zakładem pogrzebowym i z proboszczem z kościoła Świętej Cecylii. Muszę znaleźć firmę,która mi przygotuje stypęi salę naspotkaniepo pogrzebie. - Możemy zająćsię niektórymiz tych spraw - wtrąciłDave. Jimmy mówił dalej, jakby Dave'a w ogóle niebyło. - ... nie mogę niczego schrzanić, niemogę schrzanić najdrobniejszej sprawy, bo Katieumierałaby wiele razy i ludziepamiętaliby za dziesięć lat tylko to, że pogrzeb był schrzaniony, a na to nie mogę pozwolić, rozumiesz? Katie, cokolwiekby się o niej powiedziało, odkąd skończyła. ile to? sześćlat. była bardzo czystym dzieckiem, sama dbała o swojeubrania. Więcjest przyjemnie, naprawdę fajnie, wiesz? móc wyjśćsobie przeddom i po prostu siedzieć, siedzieć,przyglądać sięokolicyi próbować sobie przypomnieć coś takiego, żebysię rozpłakać. boja, widzisz. przysięgam ci,zaczyna mnie to już wkurzać, żedotąd nie płakałem. Mojarodzona córka, a ja, kurwa, nie mogę po niej zapłakać! - Jim. -No?277. - Ty przecież płaczesz. -Niechrzań! - Dotknij swojej twarzy. Jimmy podniósł rękę i dotknął wilgotnegopoliczka. Przyglądał sięprzezchwilę mokrym palcom. - Kuma mać- mruknął. -Chcesz, żebym sobie poszedł? - Nie, Dave. Nie.Zostań, jeślimożesz. - Jasne,Jim. Jasne, że mogę. 17RzutokaGodzinę przed umówionymspotkaniemw biurze MartinaFriela Sean i Whitey wpadli do domu sierżanta,żebymógł onzmienić koszulę, którą oblał sobie podczas lunchu. Whitey mieszkał ze swoim synem, Terrance'em, w apartamentowcuz białejcegły tużza granicąmiasta w kierunkupołudniowym. Podłoga w mieszkaniu była wyłożona beżowąwykładziną, ściany pomalowane na kolor złamanej bieli. Pachniałostęchliznąjak w pokojach w motelach lub na korytarzach szpitalnych. Telewizor był nastawionyna stacjęESPN, chociaż wmieszkaniu nikogo nie było. Na dywanieprzed czarną bryłą kombajnu multimedialnego leżały rozrzucone przyrządy do gier telewizyjnych. Naprzeciwko stała wygnieciona kanapa z gąbki. Sean domyślił się, w koszu naśmieci zalegają opakowania od McDonalda, azamrażarkajest zapchana tackami z szybkimi daniami. - Gdzie Terry? -zapytał. - Pewnie ma treninghokeja,to jego ukochany sport -odparł Whitey. -Choć o tejporze roku możebyć na koszykówce. Sean tylko raz spotkał Terry'ego. Miałczternaście lat i byłEntertainment andSportsProgramming Network -siećprogramów rozrywkowo-sportowych(przyp. tłum. ).279. nad wiek wyrośniętym, zwalistym chłopakiem. Sean wyobraził sobie, jak będzie wyglądał za lat kilka i jaki strach już teraz musiał wzbudzać w innych dzieciach, gdy pędził z kijempo lodzie. Sąd przydzieliłWhiteyowi opiekę nad Terrym, bo jegożonasię jejzrzekła. Porzuciła obu przed paroma latydla adwokataprawa cywilnego. Gość miałproblem z narkotykami,który niechybnie sprawi z czasem, że wykluczą go z palestryi oskarżą o sprzeniewierzenie. Żonie Whiteya tojednak nieprzeszkadzało, tak Sean w każdym raziesłyszał. Byli małżonkowie pozostawali na przyjaznej stopie. Gdy się słyszało,jak Whitey o niej mówił, człowiek zapominał, że ta para jestrozwiedziona. Takteż było i tym razem, gdy wprowadził Seana do salonui rozpinająckoszulę, spojrzał na rozrzucone napodłodze piloty do gier. - Suzanne uważa, że ja iTerry mamy tu istny męski raj. Mówi to niby z przekąsem, podejrzewamjednak, że jest trochę zazdrosna. Piwo? Sean przypomniał sobie, co Friel powiedział mu oproblemach Whiteya z alkoholem, i wyobraził sobie spojrzenie,jakim szefby go obrzucił, gdyby pojawił się na spotkaniu,pachnąctik-takami ibudweiserem. Znając Whiteya,mógł tobyćpodstępz jego strony,wszak w ostatnichdniach wszyscybacznie Seana obserwowali. - Raczej woda. Albo cola. - Grzeczny chłopiec- pochwalił Whitey iuśmiechnął sięszeroko, jakby naprawdę poddawał partnera próbie, lecz Seandostrzegłoznaki pragnienia wrozbieganychoczach sierżantai w sposobie, wjaki oblizał wargi koniuszkiemjęzyka. -A zatem dwie cole. Whitey wróciłz kuchni z dwiemaszklankami, jedną podałSeanowi i wszedł do małej łazienki obok salonu. Sean usłyszał,jak zdejmuje koszulę i odkręca wodę. - Tacała sprawa robi wrażenie zbieguprzypadków -zawołał po chwili Powers. -Nie masz takiego wrażenia? 280-Owszem, poniekąd. -Alibi Fallowa i 0'Donnella wydają się niepodważalne. - Mogli kogoś wynająć. -Zgoda. Poszedłbyś tym tropem? - Raczej nie. To zbytpokrętne. - Całkiem bym tego jednak nie wykluczał. -Toteż nie zamierzam. - Będziemymusieli jeszczeraz przycisnąć Harrisa. Chłopak nie ma alibi, choćbydlatego, ale powiem ci, że onmitu niepasuje. To mięczak,chyba się zgodzisz? - Ale miał motyw-powiedział Sean - jeśli, na przykład,odczuwał zazdrość o 0'Donnella, coś w tym rodzaju. Whitey wyszedł złazienki, wycierając twarzręcznikiem. Jego biały brzuch opasywała czerwonablizna wykrzywionaniczym uśmiechnięteusta, po obustronach zawieszona kącikami na najniższych żebrach. - Taki dzieciuch? -Wrócił do łazienki. Sean wyszedłza nim na korytarz. - I mnie chłopak nie pasuje do tej zbrodni, ale musimymieć pewność. -Noi tenojciec, ci zwariowani,pokręceni wujowie. Posłałem już chłopaków, żeby przepytaliich sąsiadów. I jabymnie szedł tropemtego gnojka. Sean oparłsię o ścianę i łyknął coli. - Jeśli toniebył przypadek, sierżancie, toznaczy, cholera. -Właśnie. - Whitey wyszedłz łazienki w świeżej koszuli. -Pani Prior - powiedział, zapinając guziki - nie słyszałakrzyku. - Za to słyszała wystrzał. -To my tak twierdzimy. Alezgoda, pewnie mamy rację. Nie słyszała jednak krzyku. - Może dziewczyna była zbyt skupionana tym,żebywalnąć faceta drzwiami i rzucićsiędo ucieczki. -Możliwe. Ale dlaczego niekrzyknęła,gdy go zobaczy281. ła? Gdy zmierzał w stronę wozu? - Whitey minął Seanai wszedł do kuchni. Sean oderwał się od ściany iruszył w ślad za nim. - Boprawdopodobnie go znała. Dlatego powiedziała:"Cześć". - Zgadza się. -Whitey przytaknął. -Inaczejpo co w ogóle by zatrzymywała samochód? - Nie w tymrzecz- zaoponował Sean. -,Nie? - Whitey oparł się o blat ispojrzał na niego. -Nie - powtórzył Sean. - Wóz był stuknięty, kołaskręcone wstronę krawężnika. -Leczżadnych śladów poślizgu. Sean przytaknął. - Jechała może trzydzieści na godzinę i coś kazało jejwjechać w krawężnik. -Co?- Skąd mamto wiedzieć,docholery? Pan jest tutaj szefem. Whitey uśmiechnął się i jednym haustem opróżnił szklankę. Otworzył lodówkęisięgnął po następnącolę. - Co zmusza kierowcę do ostrego skrętu bez naciskaniahamulca? -Jakaś przeszkoda najezdni - odpowiedział Sean. Whiteyna znak uznania podniósł do góry puszkę z colą. - Ale niczegona jezdni nie stwierdziliśmy. -Następnego dnia rano. - Więc cegła? Coś wtym guście? - Cegła byłaby za mała, nie uważa pan? Wśrodkunocy? - Żużlowypustak. -To już prędzej. - Wkażdym razie coś - podsumował Whitey. -Coś - zgodził się Sean. - Dziewczyna ostroskręca, uderzaw krawężnik, zdejmujenogę z pedału, silnik gaśnie. -I wtedy pojawia się sprawca. - Którego ona zna. Ico potem? Po prostu podchodziiatakuje? 282- Ona uderza go drzwiami i. -Rąbnięto cię kiedyś drzwiami samochodu? - Whiteypodniósł kołnierzyk,opasał go krawatem i zawiązałwęzeł. -Jak dotąd oszczędzono mi tej przyjemności. -To jest jak z ciosem pięścią. Jeśli stoiszdość blisko i kobieta ważąca okołopięćdziesięciu kilogramówuderzy ciędrzwiczkami małej toyotki, nie zrobi ci wielkiej krzywdy,najwyżej cię rozwścieczy. KarenHughes twierdzi, żemorderca strzelałza pierwszym razem z odległości jakichś piętnastu centymetrów. Piętnastu centymetrów! Sean domyślił się, do czego Whitey zmierza. - Dobra, ale załóżmy,że dziewczynapada na plecy i kopie w drzwi nogami. To by wywarło pożądanyefekt. - Tylko że drzwi musiałyby być już otwarte. Wzamkniętemogłaby kopać dousranej śmierci. Musiałaby je wcześniejotworzyć i pchnąć ramieniem. Więc albomorderca cofnął sięi oberwał solidnie drzwiczkami, kiedy się tego nie spodziewał,albo. - Byłlekki jak piórko. Whitey wyłożyłkołnierzykna zawiązany krawat. - Co przypomina mi znowuo tych odciskach stóp. -Tych nie istniejących odciskach stóp - mruknąłSean. - Właśnie! -przytaknął Whitey. -Tych nie istniejącychodciskach. - Zapiął najwyższy guzik i podciągnąłwęzeł krawata pod szyję. -Sprawcagoni dziewczynę przez park. Onaucieka cosił w nogach, więc musi za niągnać. Zapieprzajakjasnacholera. I co? Chcesz mi wmówić, że nie zostawi anijednego śladu? - Tamtej nocy nieźlepadało. -Ale jejśladyznaleźliśmy. Aż trzy. Daj spokój, Sean! Cośtu się nie zgadza. Devineoparł tył głowy o wiszącą za nim szafkę i spróbował sobie tęscenę wyobrazić. Katie Marcus, pracującrękamijaksprinterka, zbiega w ciemnościpozboczu wstronę ekranu kina. Twarzpodrapana przez krzaki, włosy mokre oddeszczu,zlepione potem, pojej ramieniu i klatce piersiowej283. ścieka krew. Morderca(w wyobraźniSeana mroczna postaćbez twarzy) pędzi po stokuw kilka sekund poniej. Z pożądaniakrew tętnimu wuszach. Wielki mężczyzna, zboczona bestia. Na swój sposób inteligentny. Dostatecznie bystry, bypołożyć jakiś przedmiot na środku jezdni i zmusić Katie Marcus,by wjechała w krawężnik. Dostateczniebystry, żeby wybrać takie miejsce na Sydney Street,gdzie nikt nie mógł niczego usłyszećani zobaczyć. To, że starsza paniPriorcośjednak usłyszała, należało uznać za wybryk natury. Tego jednego zabójca nie był w stanie przewidzieć. Nawet Sean byłzaskoczony, żektoś jeszcze mieszka w tym wypalonymkwartale. Poza tym jednak gość wykazał sięswoistą inteligencją. - Myśli pan, żebył dostatecznie cwany, by zatrzeć własneślady? -zapytał Sean. - Co? -Mówię osprawcy. Może zabił, a potem wrócił po swoich śladach i zatarł je błotem? - Możliwe, alejak mógł zapamiętać całą przebytądrogę? Było ciemno. Nawet przy założeniu,że wziął latarkę. Miałbywielki teren do przeszukania, całe mnóstwo śladówdousunięcia. - Więc deszcz. -Owszem. - Whitey westchnął. -Kupiłbym tę hipotezę,gdyby facet ważyłsiedemdziesiąt kilo. Góra. W przeciwnymrazie. -Brendan Harris wygląda mi na wagę lekką. Whitey westchnął. - Naprawdę myślisz, że tengnojek byłby zdolny do takiego czynu? -Nie. - Ani ja. Aten twój kumpel? Też szczupły gość. - Kto? -Boyle. Sean zsiadł zblatu szafki. - W jaki sposób doniego doszliśmy? 284- Dopiero dochodzimy. -Chwileczkę. Whitey podniósł rękę. - Twierdzi, że wyszedł z baru około pierwszej. Gównoprawda. Te kluczyki dosamochodu rąbnęły wzegar za dziesięć pierwsza. Katherine Marcus wyszłaz baru odwunastejczterdzieści pięć. To już ustaliliśmy, Sean. W alibi twojegokumpla jest piętnastominutowa luka, corównież już stwierdziliśmy. Askąd mamy wiedzieć, o której naprawdę dotarłdo domu? Sean roześmiał się. - Sierżancie, to tylkojeden zbarowych gości. -To było ostatnie miejsce, gdzie ją widziano. Ostatnie,Sean. Sam mówiłeś. - Cotakiego? -Że powinniśmy szukać faceta, któryprzesiedziałw domubal maturalny. - Myślałem. -Nie twierdzę,że to on, chłopie. Daleko mi do tego. Narazie. Ale z tymfacetem jest coś nie w porządku. Słyszałeśjego stwierdzenie, że temu miastu przydałby sięwzrost przestępczości? On to mówił poważnie. Sean odstawił pustą puszkę po coli na kuchenny blat. - Odzyskuje pan surowce wtórne? Whitey zmarszczył czoło. - Nie. -Nawet za pięć centów puszka? - Stary. Sean wrzucił puszkę do kosza na śmieci. - Sugeruje pan, że facet taki jak Dave Boyle morduje. zaraz. przyrodniącórkękuzynki własnejżony tylko dlatego,że wkurwia gowykupywanie nieruchomościw jego dzielnicy? To najśmieszniejsza hipoteza, jakąw życiu słyszałem! - Przyskrzyniłem kiedyś gościa, który zabił żonę, bo źlesięwyrażała o jego umiejętnościach kucharza. -W małżeństwie to co innego! Takie rzeczy narastają285. między dwojgiem ludzi przez całe lata. A panmówi coś takiego: "Kurde, te czynsze mnie zabijają. Muszę ukatrupićparę osób, żebyspadły do normalnego poziomu". Whiteyparsknął śmiechem. - Co takiego? -zaniepokoiłsię Sean. - Zabawnie to przedstawiłeś. Wporządku,to niezbytmądre. Jednak z tymfacetem coś jest nie w porządku. Gdybynieta luka w jego alibi,powiedziałbym: zgoda,wykluczamygościa. Gdyby nie widziałofiary na godzinę przed śmiercią,powiedziałbym: zgoda. Ale ma tęlukę, widział tę dziewczynę i coś jest z nim nie tak. Utrzymuje, że wrócił prosto dodomu. Wolałbym, żeby jego żona topotwierdziła. Wolałbym,żeby sąsiad z parteru słyszał, jak wchodzi po schodachopierwszej pięć. Rozumiesz? Wtedy wykreślę go z rejestru. Widziałeś jegorękę? Sean milczał. - Jego prawa dłoń jest dwa razywiększa od lewej. Ten facet ostatnio w coś wdepnął. Chcę wiedzieć, w co. Kiedy siędowiem,że to była awantura wbarze, coś w tym guście,w porządku. Zapominam o nim. Whitey wypiłdrugą puszkę coli i pustą wrzucił dokosza. - DaveBoyle - mruknął Sean. -Pan naprawdęchce sięprzyjrzeć Dave'owi Boyle'owi? - Tylko przyjrzeć- potaknął Whitey. -Na razie. Spotkali się na drugim piętrze w pokojukonferencyjnymw biurze prokuratoraokręgowego, z którego korzystał zarówno wydziałkryminalny, jak i wydział zabójstw. Friellubił zwoływać pracownikówdo tegopomieszczenia, ponieważbyło zimne i urządzone pospartańsku. Krzesła byłytwarde,stół czarny, aściany pomalowane na kolor żużla. Nie zachęcało do dowcipnych uwagnie na temat i luźnychdywagacji. Nikt nie miałochoty przeciągać niepotrzebniepobytu w tym pokoju. Załatwiano sprawę czym prędzeji sięzmywano. Tego dnia stało wsali konferencyjnej siedem krzeseł286i wszystkie były zajęte. Friel siedział u szczytu stołu. Po jegoprawej stronie zajęła miejscezastępczyni szefaWydziału ZabójstwHrabstwa Suffolk, Maggie Mason, apo lewejsierżantRobert Burkę, dowódca innej jednostki wydziału zabójstw. Whitey i Seansiedzieli naprzeciwko siebie po dwóch stronach stołu, obok nich Joe Souza,Chris Connollyi dwaj detektywi ze stanowego wydziału zabójstw, Payne BrackettiShira Rosenthal. Przedkażdą ztych osób leżała teczka zawierająca raporty z terenu lub ich kopie, zdjęciaz miejscazbrodni, ekspertyzy anatomopatologai techników kryminalistyki, wreszcie własne notatki i zapiski, nabazgrane na jakichśserwetkach nazwiska i suroweszkice z miejscazbrodni. Na pierwszyogieńposzli Whitey i Sean. Opowiedzielio przesłuchaniachEve Pigeon i DianęCestra, pani Prior,Brendana Harrisa, Jimmy'ego i AnnabethMarcusów, Romana Fallowa i Dave'a Boyle'a, którego Whitey, ku zadowoleniu Seana,przedstawił jako "jednego ze świadków z baru". Następnie zabrali głos Brackett iRosenthal. Mówił głównie Brackett, ale Sean był pewien - opierając sięna własnychdoświadczeniach z przeszłości - że więcej informacji zebrałaRosenthal. - Pracownicy ze sklepu ojcaofiary mają solidne alibi,żadnego zresztą wyraźnego motywudopopełnienia zabójstwa. Wszyscy stwierdzili zgodnie, że panna Katie, oile imwiadomo,nie miała wrogów, długów i nie była uzależnionaod narkotyków. W jej pokoju nie znaleźliśmynarkotyków,jedynie siedemset dolarów w gotówce. Żadnego dziennikanastolatki. Badaniekonta bankowego ofiary wykazało, że jejoszczędności pozostawały w równowadze wobec zarobków. Żadnych większych wpłatczy wypłat, aż dopiątkowegoprzedpołudnia piątegotego miesiąca, kiedy to zlikwidowałarachunek. Pieniądze znaleziono w szufladziekomody w jejpokoju. Fakt ten potwierdza ustalenie sierżantaPowersa, żedziewczyna zamierzała w sobotę wyjechać. Wstępne przesłuchania sąsiadów nie przyniosły żadnych dowodów na poparcietezy o rodzinnych sporach. 287. Brackett wyrównał plik kartek, stuknąwszy nim oblatstołu. Dał tymdo zrozumienia, że skończył. Friel zwrócił sięnastępnie do Connolly'ego iSouzy. - Sprawdziliśmy listy gościbarów, w którychwidzianoofiarę ostatniej nocy. Jak dotąd, przesłuchaliśmy dwadzieściaosiem osób z szacunkowej liczby siedemdziesięciu pięciu,nie licząc tych dwóch, którymi zajęli się sierżant Powers i detektywDevine: Fallowai wspomnianego tu Dave'a Boyle'a. Pozostałychczterdziestu pięciu przesłuchalipolicjanci stanowi Hewlett, Darton, Woods, Cecchi, Murray i Eastman. Otrzymaliśmy ich wstępne raporty. - Co możeciepowiedzieć oFallowie i 0'Donnellu? -zwrócił się Friel doWhiteya. - Są czyści. Co nie znaczy, że nie mogli nadaćtej roboty. Friel opadł naoparciekrzesła. - W swojej praktyce miałem do czynienia z wieloma morderstwamina zlecenie, aleto mi na takie nie wygląda. -Jeśli to było morderstwo na zlecenie -wtrąciła MaggieMason - dlaczego niestrzelilido niej, kiedy jeszcze siedziaławsamochodzie? -Właśnie to zrobili - powiedział Whitey. - Domyślam się, że Maggie pyta, dlaczego wystrzelonotylko raz, sierżancie. Dlaczego nie wywalili odrazu całegomagazynku? - Pistolet mógł się zaciąć -zauważył Sean, po czym dodał,wywołując marsa na czołach siedzących wokół stołuosób: - Tej okolicznościnie braliśmy dotąd poduwagę. Brońsię zacina,KatherineMarcus się broni. Powala napastnikai rzucasię doucieczki. Zapadła cisza. Friel zamyślił się, wlepiwszy wzrokw trójkąt złożony z własnych palców wskazujących. - To niewykluczone -rzekł w końcu. -Całkiem możliwe. Ale dlaczego zbił ją kijem,pałką, cokolwiek to zresztąbyło? Dlamnie to nie wygląda na robotę zawodowca. - Nie sądzę, żeby 0'Donnell i Fallow posługiwali się natym etapie swojej działalności zawodowcami najwyższej kla288sy- argumentowałWhitey. -Mogli zlecić tę robotę jakiemuśłachmycie za kilka działekhery i długopis. - Powiedzieliście, że starsza pani słyszała,jak Marcusównapozdrawia zabójcę. Czy postąpiłaby tak,gdyby zbliżałsiędo jej samochodu narąbany ćpun? Whitey skwitowałto gestem,który można byłowziąć zapotaknięcie. - Ano właśnie. Maggie Mason pochyliła się nad stołem. - Sugerujecie, że dziewczyna znała napastnika? Sean i Whitey spojrzeli po sobie, potem zwróciliwzrok kuszczytowi stołu i jednocześnie kiwnęli głowami. - Nie mówię, że w East Bucky brakuje ćpunów, szczególnie we Flats, ale czy dziewczyna taka jakKatherine Marcusmogła sięz nimi zadawać? -Kolejna trafnauwaga. - Whiteywestchnął. -Istotnie. - Chciałbym wierzyć, że to było zabójstwo nazlecenie -powiedział Friel- ale skatowanie ofiary świadczy o amatorszczyźnie. Whitey kiwnął głową. - Całkowicie tego jednak wykluczyć nie możemy. Tylkotyle twierdzę. - Zgoda, sierżancie. Friel spojrzał na powrótna Souzę, który sprawiał wrażenienieco poirytowanego tą wymianą zdań. Souzaodchrząknął i nie spiesząc się, zwrócił spojrzenie naswoje notatki. - Więc tak. Rozmawialiśmy zjednymfacetem. niejakim Thomasem Moldanado. Gość piłw barze OstatniaKropla,ostatnim, wjakim gościłaKatherine Marcus przedrozstaniemz przyjaciółkami. W tym lokalu mają tylko jednątoaletę. Moldanado powiedział, że kiedy te trzy dziewczętaopuszczały lokal,stałado niej kolejka, więc wyszedł na parking, żeby się odlać, i zobaczył faceta siedzącego w samochodzie ze zgaszonymi światłami. Twierdzi,że było dokład289. nie wpół do drugiej. Manowy zegarek i chciał sprawdzić,czy tarcza świeci w ciemności. - I świeci? -Najwidoczniej. - Ten facet w samochodzie - wtrącił Robert Burkę - mógłspać po przepiciu. -Tak też w pierwszej chwilipomyśleliśmy,sierżancie. Moldanadoprzyznał, żei on tak pomyślał. Ale nie: facet siedział prosto i miał oczy otwarte. Moldanado wziąłby go zaglinę, gdyby typek nie tkwił w małym, zagranicznym wozie,hondzieczy subaru. - Lekkostukniętym- dodał Connolly. -Wgnieceniez przodu po stroniepasażera. -Zgadza się-potaknął Souza. - Moldanadodoszedł downiosku, że gość szukał dziwki. Wtej okolicy w nocy łatwoo ten towar. Ale jeśli tak,to dlaczego siedział na parkingu? Dlaczego nie kursował po alei? - Dobrze, więc. -zaczął Whitey. Souza podniósł rękę. - Chwileczkę, sierżancie. -Spojrzał na Connolly'ego,a w jegooczach zabłysło podniecenie. -Jeszcze razobejrzeliśmy sobie cały parking i znaleźliśmy. krew. - Krew? Souza potaknął. - Można by pomyśleć, że ktoś zmieniałna parkingu olej,kałuża była tak gęsta i w zasadzie ograniczonado jednegomiejsca. Kiedy jednak zaczęliśmysięlepiej rozglądać, znaleźliśmy kapkę tu,kapkę tam,coraz dalej. Potemodkryliśmyteż kilka kropel na ścianachi na ziemi wzaułkuza barem. - Co pan chce nam powiedzieć? -zaniepokoił się Friel. - Ktoś jeszczetamtej nocy odniósł ranę przedbaremOstatnia Kropla. -Skąd pan wie, że właśnietamtejnocy? - zapytałWhitey. -Potwierdzili to technicykryminalistyki. Tamtej nocyprzypadkiem nocny stróż zaparkował w tym miejscu samochód. Zakryłplamę krwi, ale ją teżosłonił przed deszczem. 290Posłuchajcie, kimkolwiek jest nasz ptaszek, został poważnieranny. Facet, którygo zaatakował, również. Znaleźliśmy naparkingu ślady dwóch różnychgrupkrwi. Sprawdzamy terazszpitale i korporacje taksówkowe, bo niewykluczone, że ofiaranapaści odjechała stamtądtaksówką. Znaleźliśmy zakrwawione włosy, kawałki skóry i trochę tkanki czaszki. Czekamyjeszcze na telefony z izb przyjęć sześciu szpitali. Kilka innych udzieliło namjuż odpowiedziprzeczących, wciąż jednak jestem skłonny sięzałożyć, że znajdziemy faceta, któryzjawił sięw nocy z soboty na niedzielę w izbie przyjęćktórejś z placówek z tępym urazem głowy. Sean podniósłrękę. - Chce pan powiedzieć,że tej samej nocy, kiedy Katherine Marcus wyszła zOstatniej Kropli, ktoś rozbił komuśczaszkęna parkingu przedtym właśnie barem? Souza uśmiechnął się. - Tak. Connolly dorzucił:- Technicybadający miejsce zbrodniznaleźli zaschłą krew,grupy Ai B minus. Znaczniewięcej A niż B, zczego wnioskujemy, że ofiarą był A. - Katherine Marcusmiałagrupę zero - przypomniałWhitey. Connolly skinął głową. - Włóknawłosów wskazują, że ofiarąbył mężczyzna. -Wobec tego jaką przyjmujecie hipotezę śledczą? - zapytał Friel. -Na razieżadnej. Wiemy tylko, że tej samej nocy, kiedyzamordowano KatherineMarcus, ktoś inny odniósł ranęgłowy na parkingu przed ostatnim barem, jaki odwiedziła. Odezwała sięMaggie Mason:- Dobrze, załóżmy, że na parkingu przed baremrozegrałasię bójka. Co z tego? - Żaden z gości baru nieprzypominasobie takiego zdarzenia,ani w środku, ani na zewnątrz baru. Jedynymiosobami, które opuściły bar między pierwszą trzydzieścia pierw291. szą pięćdziesiąt, były Katherine Marcus,jej koleżanki i naszświadek, Moldanado, którywrócił dośrodka, jak tylko sobieulżył. Nikt więcej tam niewchodził. Moldanado widział kogoś, kto czatował na parkingu okołopierwszej trzydzieści. "Zwyczajnie wyglądający"facet, jak goopisał, gdzieś takpo trzydziestce, ciemne włosy. Kiedy Moldanado wychodziłz baru o pierwszej pięćdziesiąt,gościa już niebyło. - W tym samym czasie KatieMarcus uciekała przed mordercą przez Pen Park. Souza przytaknął. - Nietwierdzimy, że międzytymi zdarzeniamiistniejebezpośredni związek. Może nie ma w ogóleżadnego. Alezbieżność jest zastanawiająca. - Zapytam jeszczeraz - rzekł Friel. -Jaką przyjmujeciehipotezę śledczą? Souzawzruszył ramionami. - Niewiem, szefie. Powiedzmy,że to było morderstwo nazlecenie. Facet w samochodzie czeka, aż dziewczyna wyjdzie. Kiedywychodzi, dzwoni do wspólnika. I tamten się nanią zaczaj a. -I co potem? - zapytał Sean. -Potem? Potem ją zabija. - Pytam ofaceta w samochodzie. Tę czujkę. Corobi? Wysiada, bo postanowił rozwalić komuś łeb? Tak dla jaj? - Może ktoś go zaczepił. -I co? -wtrącił Whitey. - Pogadał przez jego komórkę? Zawracaniegłowy. Nie widzę związku z zabójstwem Katherine Marcus. - Chce pan, żebyśmyzapomnieli o tym odkryciu, sierżancie? -zapytał Souza. -Wytarlije z pamięci jako detalbezznaczenia? - Czy takpowiedziałem? -Ale. - Czy tak powiedziałem? -powtórzył Whitey. - Nie. -Niczego takiego nie powiedziałem. Więcej szacunku292dla przełożonych, Joseph, bo poślemy cię znowu do robotyprzyprzerzucie krystalicznej amfyw okolicach Springfieldi będziesz się musiał użeraćz gangami motocyklowymii dupeczkami,które brzydkopachną, bo wyżerają smalec prostoz puszek. Souza opanował się, stosująctechnikęopóźnianego wydechu. - Pomyślałem tylko,że coś w tym jest. To wszystko. - Nie przeczę, kolego. Mówiętylko, żemusicie nampodać na tacy to coś, zanim skierujemy ludzi do czegoś, comoże się okazaćodosobnionym,nic nieznaczącym incydentem. Poza tym Ostatnia Kropla leży na terenie podległym policji municypalnej. - Skontaktowaliśmysię jużz nimi -wtrąciłSouza. -Nie powiedzieli wam,że toich sprawa? Souza potaknął. Whitey rozłożył ręce. - Otóżwłaśnie. Pozostawajcie wkontakcie z naszymśledczym, informujcie naso wszystkim, ale poza tym trzymajcie się od tej sprawy zdaleka, zrozumiano? - Skoro mowa ohipotezachśledczych, sierżancie - odezwałsię Friel -jakąprzyjęliście? Whitey wzruszył ramionami. - Mamykilka, ale na razie to tylkohipotezy. KatherineMarcuszginęła odstrzałuw potylicę. Żadna z pozostałychran, wtym postrzałowa lewegobicepsa, nie zagrażała życiu. Zostałaskatowana drewnianym narzędziem otępych krawędziach -jakimś rodzajem kija lub deską kantówką. Anatomopatolog stwierdził, że nie została zgwałcona. Z naszego dochodzenia wynika,że planowałaucieczkę z Brendanem Harrisem. Jej byłymchłopakiem był Bobby 0'Donnell. Problemw tym, że nie chciał się pogodzić z rozstaniem. Ojciec ofiarynieprzepadał ani za 0'Donnellem, ani za małym Harrisem. - A zaHarrisem dlaczego? -Nie wiemy. - Whitey zerknął na Seana, a potem odwrócił wzrok. -Pracujemy nad tym. Na razie wiemytylko tyle,293. że miała zamiar nazajutrz rano zwiać z miasta. Spotkała sięnapanieńskimwieczorku pożegnalnym z dwiema przyjaciółkami. Roman Fallow wypłoszył je z baru,odwiozła koleżanki dodomu. Zaczyna padać, wycieraczki w samochodziema zrypane,szyba jest brudna. Więc albo źle oceniła odległość od krawężnika, bo była na niezłej banieczce, albo -ztego samego powodu - przysnęła na chwilkę za kółkiem,a może wreszcie skręciła ostro, żeby ominąć jakąś przeszkodę na jezdni. Jakakolwiek była tegoprzyczyna,uderzyłaprzednimi kołami wkrawężnik. Silnik zgasł i ktoś podszedłdo auta. Jeśli wierzyć naszemu świadkowi, starszej paniPrior, Katherine Marcus powiedziałatemu komuś "Cześć". Uważamy, że sprawca właśnie wtedyoddał pierwszy strzał. Udało jej się uderzyć go drzwiami samochodu. możliwe też,że jego pistolet sięzaciął. i zaczęła uciekać wstronę parku. Wychowałasię w tej okolicy, może uznała, że tamłatwiejzgubi prześladowcę. I znowu: niewiemy,dlaczego wybrałaten kierunek ucieczki, choć gdyby uciekała w którąkolwiekinną stronęSydney Street, na dystansie co najmniej czterechprzecznic nie mogłaby liczyć na żadną pomoc. Gdyby zaśwybiegła na otwarty teren, napastnik mógłby ją dogonić jejwłasnym samochodem lub położyć łatwym strzałem z pistoletu. Rzucasię więc w stronę parku. Od tego momentukierujesię dość konsekwentnie na południowy wschód. Przebiegaprzez teren ogródków działkowych, potem usiłuje się schować w parowie pod mostkiem dla pieszych, po czymbiegnieprosto doostatniego schronienia pod ekranemkina. Dziewczyna. - Obrana trasawprowadza ją coraz dalej w głąb doparku - zauważyła Maggie Mason. -Istotnie, proszę pani. - Dlaczego? -Dlaczego co? - Widzi pan, panie sierżancie - MaggieMason zdjęłaokulary i położyła je przed sobąna stole - gdybym ja byłakobietą ściganą w miejskim parku,którego teren dobrze znam,294zaczęłabym od wciągnięcia w głąb prześladowcy, wnadziei,że się zgubilubzaprzestanie pościgu. Jednak przy pierwszejnadarzającej się okazji zawróciłabym. Dlaczego nie pobiegłana pomoc w stronę Roseclair albo nie zawróciła w stronę Sydney? Dlaczegozapuszczała sięcoraz dalej w głąb? - Może z powodu szoku. Może zestrachu. Strach odbierajasność myślenia. Pamiętajmy także, że miała we krwicoś jeden i dziewięć dziesiątych promila. Była nieźle pijana. Maggie pokręciła głową. - To do mnie nieprzemawia. Ijeszcze coś. Czy z waszych raportów mamwnioskować,że pannaMarcus biegłaszybciejod ścigającego? Whiteyrozchylił usta. Wyglądał jak człowiek,który zapomniał, co chciał powiedzieć. - Z pańskiegoraportu wynika,sierżancie,żepanna Marcus przynajmniej dwukrotnie przedłożyła ukrycie się naducieczkę. Najpierw schowała się w ogródkach działkowych. Potem podmostkiemdla pieszych. Świadczy to, moim zdaniem, o dwóch okolicznościach. Po pierwsze,była szybszaodścigającego, w przeciwnym razie nie mogłaby nawetpodjąć próby ukrycia się przed nim. Podrugie, czuła,paradoksalnie, iż wyprzedzanie pościgu nic jej nie da. Niech panto doda do zaniechania próby wybiegnięcia na powrót zparku i co to panu mówi? Nikt nie znalazłodpowiedzi na to pytanie. W końcu przemówił Friel:-Aco to mówi tobie, Maggie? -Oznacza to,dla mnie przynajmniej, że czułasię osaczona. Przez chwilę wydawałosię Seanowi, że powietrzewpokoju zaczęło elektryzować,jak przed burzą. - Przez jakiś gang czy co? -zapytał w końcuWhitey. - Czy co-powtórzyła. -Tegonie wiem. Opieram się jedynie na pańskim raporcie. Niech mnie kule biją, nie rozumiem, dlaczego ta dziewczyna, która najwyraźniejbyła szybsza od napastnika,nie zdecydowała siępo prostuwybiec295. z powrotem z parku,chyba że wiedziała, że ktoś inny odcinajej odwrót. Whitey zwiesiłgłowę. - Z całym szacunkiem, proszępani, ale wtakim razie znaleźlibyśmy na miejscu zbrodni znacznie więcej śladów. -Pan sam w swoim raporcie kilka razy powołuje się nadeszcz. - Owszem- przyznał Whitey. -Ale gdyby KatherineMarcusścigała banda. lub tylko choćby dwie osoby. natrafilibyśmy na znacznie więcejdowodów, niżto się udało. Przynajmniej okilka więcejodcisków stóp, drogapani. Maggie Marcus na powrót włożyła okulary ispojrzała natrzymany w ręku raport. W końcu powiedziała:- To tylko mój domysł, sierżancie. Sądzę jednak,na podstawie panawłasnego raportu, że warto przyjrzećmusiębliżej. Whitey nadal trzymał głowęniskozwieszoną, mimo toSean wyczuwał pogardę, unoszącą się nad jego barkamijaksmród nad studzienką ściekową. - I copan nato, sierżancie? -zapytałFriel. Whitey popatrzył spode łba i powiódł pozebranych zmęczonym uśmiechem. - Będępamiętał otej hipotezie. Co prawda, aktywnośćgangów na tym terenie jest ostatnio najniższa w historii, zbadamy jednak ten domysł, obiecuję. Potemrozważymy możliwość działaniadwóch sprawców, co prowadzi nasnapowrótdo zabójstwana zlecenie. - W porządku. -Lecz jeśli sprawa tak bysię miała. a zgodziliśmy sięwszyscy na początku tego spotkania,że to mało prawdopodobna hipoteza. wtakim razie drugi zabójca wywaliłbymagazynek w chwili, gdy Katherine Marcusuderzyła jegowspólnika drzwiami wozu. Jedynąhipotezą, jaka trzyma siękupy, jest jedennapastnik i ogarnięta paniką, pijana kobieta,być może słabnąca z upływu krwi,o zaćmionych władzachumysłowych, do tego mająca cholernegopecha. 296- Ale oczywiście zachowapan moją hipotezę w pamięci -powiedziała z kwaśnym uśmiechemMaggie Mason,utkwiwszyspojrzenie w blaciestołu. -Oczywiście - zapewnił Whitey. - W tej chwili przyjmękażdą hipotezę, przysięgam. Dziewczyna znała zabójcę. Zgoda. Wszyscy, którzy mogli mieć jakiś motyw do popełnienia tego zabójstwa,zostali niemal co dojednegowykluczeni. Z każdą minutą tego śledztwa rośnie prawdopodobieństwo,że mamy do czynienia zezbrodniąprzypadkową. Deszczzmył dwie trzecie śladów. Dziewczynanie miała wrogów,żadnychfinansowych tajemnic, nie byłauzależnionaod narkotyków, nie była też świadkiem znanego przestępstwa. Jejśmierć, o ile potrafimy stwierdzić, nie przyniosła nikomu korzyści. - Z wyjątkiem0'Donnella - wtrącił Burkę- który niechciał, bywyjechała z miasta. -Z tym jednym wyjątkiem- zgodził się Whitey. -Facetma jednak solidnealibi, anic nie wskazuje na to, byto byłozabójstwo na zlecenie. Więc ktonam zostaje jako wróg? Nikt. - A jednak dziewczyna nieżyje - podsumował Friel. -Właśnie, dziewczyna nie żyje- zgodził sięz nim Whitey. - I dlatego twierdzę, żeto było zabójstwoprzypadkowe. Jeśli wykluczy się motyw rabunku dla zysku, zabójstwoZ miłości czy z nienawiści, niewielejuż zostaje. Najwyżej jakiśpokręcony dewiant,który założył stronę poświęconąofierze albo coś równiedurnego. Friel uniósł brwi. ShiraRosenthal wtrąciładźwięcznymgłosem:- Jużto sprawdzamy, szefie. Jak dotąd pudło. - Więc niewiecie, kogo szukacie - podsumował Friel. -Wiemy- powiedział Whitey. - Faceta ze spluwą. Iz kijem, rzecz prosta. 18Słowa, które kiedyś znałJimmy,którego twarzobeschła jużz łez, zostawił Dave'ana ganku i wszedł do domu, by wziąć drugi tego dnia prysznic. Czuł przemożną potrzebępłaczu. Wzbierała w jego piersiniczym balon, aż zaczęło mu brakować tchu. Zamknął sięw kabinie prysznicowej, bo chciał być sam nawypadek, gdyby z jego oczu buchnęły łzy, nietekilka kropel,które poprzednio spłynęły mu po policzkach. Naszedłgolęk,że kompletnie się rozklei, rozpłacze tak jak w ciemnościdziecięcej sypialni,przekonany,że swoim przyjściemnaświat omal nie przyczynił się do śmierci matki i właśnie dlatego zasłużyłnanienawiść ojca. W kabinie prysznicowej znowuogarnęła godobrze znanaoddawna fala smutku. Odkąd sięgał pamięcią,towarzyszyłamuświadomość, że w przyszłości czyha na niegoniebezpieczeństwo, nieszczęście przytłaczające niczym kamiennyblok. Było tak, jakby anioł powiedział, co czeka Jimmy'ego,gdy jeszczeprzebywałw łonie matki, i Jimmy przyszedł naświat ze świadomością tejprzepowiedni, choć głębokoukrytą. Podniósł wzrok na sitko prysznicai powiedział bezgłośnie:W głębi duszy wiem, że to ja przyczyniłem się dośmiercimojego dziecka. Czuję to. Nie wiem tylkojak. Cichy głos odpowiedział: Dowiesz się tego. 298Powiedzmiteraz. Nie.Więc spadaj. Jeszcze nie skończyłem. Aha.Ta wiedza przyjdzie z czasem. I stanę się przeklęty? To będzie zależało od ciebie. Jimmy opuścił głowę. Pomyślał o tym, że Dave widziałKatiena krótkoprzed jej śmiercią - żywą, pijaną itańczącą. Tańczącąi szczęśliwą. Ta świadomość - że kto inny, a nie on,Jimmy, miał w pamięci ostatniwizerunek radosnej Katie - pozwoliła muwkońcu zapłakać. Ostami razy widział córkę, gdywychodziła ze sklepuposobotniej zmianie. Było pięć po czwartej. Rozmawiałprzeztelefon z dystrybutorem firmyFrito-Lay. Składał właśnie zamówienie, więc w roztargnieniu przyjął jejpożegnanie, gdynachyliwszy się,cmoknęła go w policzek i powiedziała:-Do zobaczenia,tato. -Do zobaczenia - odparł i odprowadził ją wzrokiem, gdywychodziła drzwiami od zaplecza. Nieprawda. Wcale za nią niepatrzył. Słyszał,jak wychodzi, alegapił się jaksroka w gnatw fakturę leżącą przed nimna biurku. Tak naprawdęwidział jąostatni raz,aściśle rzecz biorąc,zerknął, gdy odsuwała wargi od jego policzka, mówiąc: "Dozobaczenia, tato". "Dozobaczenia, tato". Jimmy zdał sobie sprawę, że te słowa "do zobaczenia" -do zobaczeniatamtego wieczoru, do zobaczenia później -wywołują największy ból. Gdybyniebył takizajęty itamtego popołudnia poświęciłjej więcej czasu, teraz miałby wpamięci jejpóźniejszy obraz. Ale toDave gozachował. JakrównieżEve i Dianę. A także morderca. 299. Skoro musiałaś umrzeć, monologował wduchu Jimmy,skoro było ci to pisane, chciałbym, żebyś umierała,patrzącmi woczy. Cierpiałbym, Katie, ale przynajmniej bymwiedział, żenie czułaś się samotna w chwili śmierci. Kocham cię. Tak bardzo cię kocham. Szczerze mówiąc,bardziej niż twoją matkę, niż twoje siostry, bardziej niż Annabeth. A przecież tak bardzo jekocham! Jednak ciebie kocham jeszcze bardziej. Kiedy po moimwyjściuz więzieniausiedliśmyrazem w kuchni, byliśmy oboje godni pożałowania. Zapomniani, niechciani, samotni. Tak bardzo się baliśmy,tacy byliśmy zagubieni! A jednak stanęliśmy na nogi, prawda? Ułożyliśmy sobie życiecałkiem znośnie, tak że pewnegodnia nie musieliśmy sięjuż dłużej lękać. Nie dokonałbymtego bez twojejpomocy. Niedałbym rady. Nie byłemna todośćsilny. Wyrosłabyś na piękną kobietę, przemawiał wduchuJimmy. Na cudownążonę, nawspaniałąmatkę. Byłaś mojąprzyjaciółką, Katie. Widziałaś, jak bardzo się bałem, i nieuciekłaś. Kocham cięnad życie, córuś. Tęsknota za tobązniszczy mnie jak rak. Przez krótką chwilę Jimmy poczuł naplecach dłoń córki. Zapomniał o tym szczególez ich ostatniego pożegnania. Katie oparła dłoń na jegoplecach, gdy sięnachylała, by pocałować go w policzek. Położyła jąpłasko między jego łopatkami i tam terazpoczuł ciepło. Stał podprysznicemze wspomnieniem tego dotyku naskórze pokrytej kropelkami wody i czuł, jak opada falawzbierającego w nim smutku. Poczuł się znowu silny w swoim bólu. Kochany przez córkę. Whitey iSean znaleźli wolne miejsce dozaparkowania zarogiem w pobliżu domuJimmy'ego i wrócili pieszo na Buckingham Avenue. Zrobiło sięchłodno. Niebo ciemniało,stawało sięgranatowe. Sean zaczął się zastanawiać, co robiw tej chwili Lauren. Czy stoi przy oknie, widzi to samo niebo,czuje ten sam nadciągający chłód? 300Dochodzilido piętrowegodomu,w którym Jimmy wrazz rodziną mieszkał wciśnięty międzyzwariowanych członków rodu Savage'ów, ich żony i kochanki, gdy zobaczyliDave'a Boyle'a. Właśnie sięgał przez otwarte drzwi odstronypasażerado zaparkowanej przed domemhondy. Włożyłrękę do schowka, zatrzasnął go, po czym wynurzyłsię z portfelem w dłoni. Dostrzegł nadchodzących policjantów, zamykając drzwi autai uśmiechnąłsię. - To znowuwy! -Jesteśmy jak czyrak natyłku - zażartował Whitey. -Wciąż wyskakujemy. - Co słychać, Dave? -zapytał Sean. - Niewielezmieniło się przezostatnie cztery godziny. Idziecie do Jimmy'ego? Jednocześnie skinęli głowami. - Nastąpił jakiś przełom w śledztwie? Tak to sięnazywa? Seanpokręcił przecząco głową. - Chcemy złożyć kondolencje, zapytać, jak sobie radzą. -Teraz już nie najgorzej. Są wykończeni,jak się domyślacie. Jimmy, o ile wiem,od wczoraj się niekładł. Annabethzachciało się palić. Ofiarowałem się, że skoczę po fajki,i okazało się, zapomniałem portfela w samochodzie. Podniósł dogóry spuchniętąrękę, po czym szybko włożyłją do kieszeni. Whitey wsunął obie dłonie do kieszeni, zakołysał się naobcasach i rozciągnął usta w grymasie, przypominającymuśmiech. - To musi boleć - zauważył Sean. -To?- Dave ponownie podniósł do góry rękę. - Prawdęmówiąc, nieza bardzo. Sean kiwnął głową, ana jego wargach pojawił się krzywyuśmiech, podobny do grymasuWhiteya. Obajwyczekującopatrzyli na Dave'a. - Grałem zeszłej nocy wbilard - wyjaśnił Dave. -Wiesz,jaki mająstółuMcGillsa, Sean. Prawie w połowie dociśniętydo ściany. Trzebaużywać krótkiego kija. 301. - Fakt- przytaknął Sean. -Białabila leżała tuż przy bandzie. Ta, w którą celowałem, poprzeciwnej stronie stołu. Cofnąłem rękę, chcącmocniej uderzyć, i zapomniałem o tej cholernej ścianie. Omaljej na wylot nie przebiłem. - To dopiero! -syknął współczującoSean. - Udałosię panu? -zapytał Whitey. - Co? -Uderzenie. Dave zmarszczył czoło. - Nie. Już do końca grałem jak noga. - Nic dziwnego. -Właśnie. Pechowo się złożyło, bomiałem już prawiewygraną partię. Whitey kiwnął głową,po czym zwrócił wzrok na samochód Dave'a. - Ma pan z nim może tensam problem,co ja z moim? Daveobejrzał się nahondę. - Nigdy nie miałem z nim żadnych problemów. -Pasek klinowy w mojej hondzie Accord poszedł posześćdziesięciu pięciu tysiącach. To samo przydarzyło siękumplowi. Naprawakosztuje prawie tyle, co nowysamochód. Panu się to nieprzydarzyło? - Nie- odparł Dave. -Mójchodzi idealnie. -Zerknąłprzez ramię na wóz. - Muszę lecieć po fajki dla Annabeth. Zobaczymy się wśrodku? - Jasne -odrzekł Sean ipomachał Dave'owi, gdy zszedłz chodnika,by przejść na drugą stronę ulicy. Whitey spojrzał na hondę. - Widzę ładny wgniot na przednimpanelu. -Nie byłem pewien, sierżancie, czy pan zauważy. - A ta bajeczka o kiju bilardowym? -Whitey gwizdnął. -Facet trzyma kij oparty końcem o wnętrze dłoni? Do kogo tamowa? - Jest jednak pewien szkopuł - powiedziałSean, który,302podobnie jak Whitey,odprowadzał spojrzeniem Dave'a wchodzącego do sklepu EagleLiquors. -Tak, superglino? -Jeślimyśli pan, że Dave to tensam facet, którego Souzawidziałnaparkingu przed barem Ostatnia Kropla, to wchwiliśmierci Katie Marcus rozbijał czaszkę całkiem innejosobie. - Tak sądzisz? Uważam, że to ten sam facet, którysiedziałna parkingu, kiedy Katie wyszła z baru. Ten sam, który niewrócił do domu przed pierwszą piętnaście, jak oświadczył. Przez szybę witryny widzieli, jakDave rozmawia ze sprzedawcą. - Krew, którą nasi chłopcy zdrapali zparkingu - mówiłdalej Whitey - mogła pochodzić sprzed paru dni. Nie mamyżadnych dowodów nato, że zdarzyło sięcoś więcej niżzwykłabójka. Klienci baru powiedzieli zgodnie,że tej nocynie było żadnej rozróby. Mogła wybuchnąć dzień wcześniejalbotegosamego dnia po południu. Nie widzę żadnegopowiązania między krwią z parkingu aDave'em Boyle'em,który o pierwszej trzydzieści siedziw swoim wozie. Widzęjednak związek przyczynowy pomiędzyDave'em Boyle'em,który siedzi w swoimwozie, a wychodzącą z baru Katie Marcus. - Poklepał Seana poramieniu. -Chodźmy na górę. Celeste,siedząc na łożu Katie, słyszała kroki wchodzącychpo schodach policjantów. Ich ciężkie buty dudniły na sfatygowanych stopniach tuż za ścianą. Kilka minutwcześniejAnnabeth poprosiła jąo przyniesienie sukienki Katie, którąJimmymiał zawieźć dodomu pogrzebowego. Annabeth wyznała Celeste, żenie czuje się na siłach, by wejść do pokojupasierbicy. Sukienkabyła niebieska, zdekoltem. Celesteprzypomniała sobie, że Katie włożyła ją na ślubCarli Eigen. W zaczesane do górywłosy wpięła tużnad uchem niebiesko-żółtykwiatek. Wywołała niejedno westchnienie szczerego zachwytu. Celeste wiedziała, że ona samanigdy niewyglądała korzystniej niż tamtego dnia, natomiast Katie wydawała się zupełnie nieświadoma faktu, jak bardzo jest pięk303. na. Gdy Annabeth wspomniała o niebieskiej sukience,Celeste od razu wiedziała, o którą chodzi. Przyszła do sypialni, gdziepoprzedniejnocy Jimmy chowałtwarzw poduszce i wdychał zapach córki. Celesteotworzyła okna, by wywietrzyć pokój. Znalazła sukienkę w pokrowcu na ubrania zapiętymna suwak, wiszącym w głębiszafy. Wyjęła ją i przysiadła na łóżku. Słyszała odgłosy biegnącej w dole alei - trzask zamykanych drzwi samochodu,zbłąkane, cichnące rozmowy przechodniów, syk otwieranychdrzwi autobusu na przystanku na rogu Crescent - i patrzyłana stojącą na nocnej szafce fotografięKatie i Jimmy'ego. Zrobionoją kilkalat temu. Katie siedziała ojcu na baranai uśmiechała się kącikami ust, bo nosiła aparat korekcyjny. Jimmytrzymał córkę za kostki nóg i patrzyłw obiektywz tym swoimzniewalającym,szczerym, otwartym uśmiechem, który zadziwiał patrzącego choćby z tego powodu, żeJimmy byłczłowiekiemzamkniętym w sobie. Celeste wzięła do rękifotografię,gdy usłyszała dobiegającyz dołu głos Dave'a:- To znowu wy. Stopniowo drętwiała z przerażenia, przy słuchając się rozmowie męża zpolicjantami, a potem wymianie zdań międzySeanerh Devine'em i jego partnerem, kiedy Dave poszedł dosklepiku na drugą stronę ulicy,abykupić papierosy dla Annabeth. Przez krótką okropną chwilę bała się, że zwymiotuje naniebieską sukienkę Katie. Zgięła się wpół, usiłując powstrzymaćnudności. Kilka razyz gardła wyrwałsię jej urywanycharkot, jednak zdołałasię pohamować. Wciążjednakbyło jej niedobrze. Byłaoszołomionai zdezorientowana; miała wrażenie, że jej głowa stanęła w ogniu. W jej wnętrzu zaczęły huczeć płomienie,gasząc zewnętrzneświatło, napełniając żaremzatokinosowe i oczodoły. Gdy Sean i jego partner wchodzili po schodach,położyłasię na łóżku, marząc otym, by trafił ją grom, oberwał się sufitlub jakaś nieznanasiła porwała jąz łóżkai wyrzuciła304przezokno. Wszystkie te katastrofybyłyby lepszeod tej, jakana niąspadła. Może jednak Dave kogoś chroni? Czy widziałcoś, czego nie powinien byłwidzieć, czyktoś mu groził? Możepolicjanci tylko uważali go zapodejrzanego. Nie ulegało wątpliwości, żeżadna z tych możliwości nieoznaczałakoniecznie i bezwarunkowo,iż jej mążzamordowałKatie. Historyjka onapadzie od początkupachniała kłamstwem. Celeste próbowała o tymnie pamiętać, stłumić tę myśl, takjak chmury tłumią blask słońca. Choć przecież odpoczątku,od chwili gdy tamtej nocy Dave uraczył jątą bajeczką, zdawała sobiesprawę, że bandyci nie zadają ciosu jedną ręką,gdy w drugiejtrzymająnóż, i nie mówią: "Forsaalbo życie,koleś. Jedno albo drugie". Na ogół też mężczyźni tacy jakDave, którzy odczasów szkoły podstawowej nie brali udziałuw bójkach, niepotrafiąstanąć do walki zbandytami. Gdyby Jimmyprzyszedł do domu z podobną opowiastką. A to całkiem inna historia. Jimmy, choćszczupłej budowy,mógłby zabić. Wyglądał jak mężczyzna, który potrafi walczyć, ale nie chce wdawać sięw bójki, bo nie jest to mu doniczego potrzebne. Nadal jednakwyczuwało się, żemożeokazać się groźny. Co innego Dave, mężczyzna tajemniczy, wktórego posępnym umyśle pracowały mroczne tryby, a nieruchome spojrzenie broniłodostępu tam, gdzie toczyło się sekretne życiewyobraźni. Celeste już odośmiu lat była żoną Dave'a i wciążmiała nadzieję, że jego wewnętrzny świat w końcu sięprzednią otworzy. Jednak się nie otworzył. Dave żył raczej tamw górze, w świecie swojej głowy, niż tu w dole,w świecie innychludzi. Możezresztą te dwa światy wzajemnie się przenikały i ciemność z głowy Dave'a rozlewała sięmrokiem poulicach East Buckingham. Czy mógł zamordowaćKatie? Przecieżzawsze ją lubił. Zresztą czy Dave. jej mąż. jest zdolnydo morderstwa? Do tego, by ścigać córkę starego przyjaciela w ciemnym par305. ku, zmasakrować ją, słuchać jej krzyku i błagań? Dowpakowania jej kuliw tył głowy? Wobec niepodważalnego faktu należało przyjąć, że ktośjednak okazał się zdolny do takiego czynu. Czy wobec tegomożna założyć, że tymkimś mógłby okazać się Dave? Istotnie,rozmyślałaCeleste, jejmąż żył w swoimtajemniczymświecie. Prawdopodobnie nigdy nie pozbierałsię pokrzywdzie, jaką mu wyrządzono,gdy byłchłopcem. Tak,skłamał w sprawie rzekomego napadu, ale może to kłamstwoda się wytłumaczyćracjonalnymi powodami? Na przykładjakimi? Katie została zamordowana w PenPark niedługo po wyjściu z baruOstatnia Kropla. Daveutrzymywał, że poturbował napastnika na parkingu przed tym właśniebarem. Twierdził, że zostawił go nieprzytomnego, ale nikt tego pobitegonie znalazł. Ci dwaj policjanci wspomnieli o śladach krwiznalezionych na parkingu. Może Dave mówił prawdę? Byćmoże. Celeste uporczywie wracała dochronologii wydarzeń tamtejnocy. Dave powiedział jej, że był w barze Ostatnia Kropla. Najwyraźniej skłamałw tej sprawie policji. Katie zostałazamordowana między drugą a trzecią w nocy. Dave wrócił dodomu dziesięć po trzeciej, zalanycudzą krwią, i opowiedziałmało przekonującąhistoryjkę, tłumacząc,skąd się wzięła. A najbardziej jaskrawa zbieżność faktów to: Katie zostałazamordowana, Dave wrócił do domu zakrwawiony. Gdyby nie była jego żoną, czy w ogóle podawałaby w wątpliwość nasuwające się wnioski? Pochyliłasię, ponownie walcząc z nudnościami i usiłującuciszyć głos, który powtarzał w jej głowie świdrującymszeptem: Davezamordował Katie. Panie Boże, ratuj! Davezamordował Katie. O Chryste! Dave zamordował Katie,a ja chciałabym umrzeć. - SkreśliliścieBobby'egoi Romana z listy podejrzanych? -spytał Jimmy. 306Seanpokręcił głową. - Nie do końca. Nie wykluczamy, że mogli wynająćmordercę. - Widzę po waszychtwarzach - wtrąciła Annabeth - żenie uważacie tegoza prawdopodobne. -Istotnie,pani Marcus, raczejnie. - Więc kogo podejrzewacie? -zapytał Jimmy. -Wszystkich? Whitey i Sean spojrzeli po sobie. Tymczasem dokuchniwszedł Dave, zdjął celofanowe opakowanie z paczki papierosów i podałjąAnnabeth. - Proszę,Anno. -Dzięki. - Trochęzawstydzona popatrzyłana męża. -Poprostu poczułam potrzebę, kochanie. Uśmiechnąłsię czulei pogładził jej dłoń. - Rób, na cokolwiek masz terazochotę, skarbie. Annabeth zwróciła się doobu policjantów, zapalając papierosa. - Rzuciłam dziesięć lat temu. -Ja też - powiedział Sean. - Mogęsiępoczęstować? Roześmiałasię, a Jimmy pomyślał, że ten śmiech to chybapierwszy piękny dźwięk,jaki usłyszał od blisko doby. Dostrzegł uśmiech na twarzy Seana,gdy brał papierosa od jegożony, i miał ochotę podziękowaćmu za to, że zdołał ją rozbawić. - Niegrzeczny z panachłopiec, panie policjancie. -Przypaliłamupapierosa. Sean zaciągnął się głęboko. - Już mi to mówiono. -Jeśli mniepamięć nie myli, wubiegłym tygodniu słowate padły z ust jego dowódcy- dodał Whitey. - Naprawdę? -Annabeth spojrzałanaSeanazżywym zainteresowaniem, należałabowiem dotych nielicznych osób,które lubią nie tylko mówić, ale i słuchać. Sean uśmiechnął się jeszcze szerzej. Daveusiadł, aJimmypoczuł,żeatmosfera w kuchni stajesię nieco lżejsza. 307. - Właśnie skończyło mi się zawieszenie - przyznałSean. - Wczoraj byłemw pracy porazpierwszy. -Co przeskrobałeś? - zapytał Jimmy, pochylając się nadstołem. -To ściśle tajne- odparł Sean. -SierżanciePowers? - Annabeth zwróciła się do Whiteya. -No cóż, obecny tu funkcjonariusz Devine. Seanzerknął na kolegę. - Ja też miałbym to i owo do opowiedzenia napańskitemat. -Trafnauwaga - przyznał Whitey. - Proszę więc darować, pani Marcus, ale. -Och, dajcie spokój! -Niestety, nie mogę. Ogromnie mi przykro. - Sean -odezwał się Jimmy, a gdy Devine zwrócił na niego wzrok, spróbował przekazać mu spojrzeniem, że tak jestdobrze,że tego właśnie w tej chwili potrzebowali - oddechu,swobodnej pogawędki, która nie miała nic wspólnego z morderstwami, domami pogrzebowymi i żałobą. Twarz Seana złagodniała, niemal upodobniła się do twarzyjedenastolatka, jakim był kiedyś. Kiwnął lekko głową. Następnie zwrócił się doAnnabeth:- Wrobiłem pewnego faceta w lipne mandaty. -Jak to? - Annabeth pochyliła się, otwierając szerokooczy zezdziwienia. Seanodchylił głowę, zaciągnął się głęboko i wypuścił dymw sufit. -Jest pewiengość, którego serdecznie nie cierpię, nieważne dlaczego. Raz na miesiąc wrzucałemnumer jego wozudo bazy danych pojazdów nieprawidłowozaparkowanych. Podawałem różnepowody: a to żeparkował podparkometrembez opłaty, a to że w strefie zakazu parkowania, i temupodobne. No i facet trafił do systemu, choć niemiał o tympojęcia. - Ponieważnigdy nie dostał mandatu- połapałasię Annabeth. 308- Właśnie. Co trzy tygodnie dopisywali mu pięćdolcówza zwłokę w zapłacie grzywny. Należności rosły, aż któregośdnia dostał wezwanie dosądu. - I dowiedział się- wtrącił Whitey- że jest winientysiącdwieście dolarów. -Tysiąc sto - sprostował Sean. - Facettłumaczył, że nigdy nie dostał mandatu, ale sąd nie dałmuwiary. Podsądnizawsze takmówią. Znalazł się w komputerze, akomputerynie kłamią. - Super! -ucieszył sięDave. -Często się tak zabawiasz? - Ależ skąd! -obruszył się Sean. Annabeth iJimmyparsknęli śmiechem. - Wcale nie tak często, Davidzie. -Nazwałcię "Davidem" - przestrzegł Jimmy. - Uważaj! -Wyciąłem ten numer tylko ten jeden raz i jednemu facetowi. -Dlaczegowpadłeś? - Jego ciotka pracowała wrejestrze pojazdów - odpowiedział Whitey. -Daciewiarę? - Coś podobnego! -zawołała Annabeth. Sean pokiwał głową. - Facet zapłacił karę, ale potem poprosił opomoc ciotkę. Kobietadotarła po nitce dokłębkado mojej jednostki, a ponieważ miałem już wprzeszłości różne sprawki zewspomnianym gościem, komendantbez trudu powiązał motywz możliwościami, zawęził grono podejrzanych, no iwpadłem. - Miałeś duże przykrości? -zapytałJimmy. - Ogromne - westchnął Sean. -Tym razem roześmiałasięcała czwórka słuchaczy. -Ogromne przykrości. - Sean dostrzegł blaskaprobatyw oczachJimmy'ego i samsię roześmiał. -Biedny Devine nie ma w tym roku udanego sezonu-zauważyłWhitey. -Na szczęście,prasa siędo pana nie dobrała - powiedziałaAnnabeth. - Och, potrafimy sobie radzić -pochwalił sięWhitey. -Natarliśmy facetowi uszu. Ciotka z rejestru pojazdów zdołała309. jedynie zlokalizować jednostkę, skąd pochodziły mandaty,ale nie dotarłado samego winowajcy. Na co to zwaliliśmywinę? - Na przejściowe zakłócenia komputera - dopowiedziałSean. -Komendant polecił mi zwrócić poszkodowanemucałą kwotę, zawiesił mniena tydzieńi wyznaczył mi trzymiesięczny okrespróbny. Mogło być gorzej. - Mogli biedaka zdegradować -wtrącił Whitey. -Dlaczego tego nie zrobili? - zapytałJimmy. Sean zdusił niedopałek w popielniczcei rozprostował ramiona. - Bojestem supergliną. Nie czytasz gazet, Jim? - Ten pyszałek próbuje wam powiedzieć - wyjaśnił Whitey - że rozpracował w ostatnich kilkumiesiącach parę poważnychspraw. Gagatek ma najwyższy współczynnik wykrywalnościwmoim wydziale. Poczekamy,aż średniamuspadnie i wtedy go wylejemy. - Chodzi o przypadek piractwadrogowego -wtrąciłDave. -Czytałem o tym w gazecie. - Widzisz? Dave o mnieczyta - zwrócił się Sean doJimmy'ego. - Szkoda, żenie wybiera podręczników do gry w bilard -zauważył z uśmiechemWhitey. -Jak tam pańskaręka? Jimmy zerknął na Dave'ai złowił jegospojrzenie w chwili, gdyodwracał wzrok. Czułwyraźnie,że gliniarzprowokujeDave'a, bierzego pod włos. Jimmy w swoimczasie nasłuchał się dość takiej gadki, znał ten ton. Zdał sobie sprawę, żepolicjant nabija się z Dave'a zpowodu spuchniętej ręki. Tylko o comu chodziło z tym bilardem? Dave otwierałjuż usta,żeby odpowiedzieć, gdyraptemzamarł zoczami wlepionymi w przestrzeń za plecami Seana. Jimmy pobiegł spojrzeniem w tamtym kierunku i zmartwiał. Sean obejrzałsię. Celeste Boyle trzymała przed sobąwieszak zciemnoniebieskąsukienką w taki sposób, jakby byław nią ubrana. 310Dostrzegławyraz twarzyJimmy'ego i powiedziała pospiesznie:- Zaniosę ją do domu pogrzebowego. Jimmy wyglądał jakczłowiek, który zapomniał, jaksię poruszać. - Niemusisz - odezwała się Annabeth. -Ale chcę -odrzekła Celeste. - Naprawdę. -Zaśmiałasię krótko. - Chętnie jązaniosę. Wyrwę sięstąd na chwilę. Zrobięto z przyjemnością, Anno. - Jesteśpewna? -zapytał chrapliwym głosem Jimmy. - Najzupełniej. Sean nie mógł sobieprzypomnieć, kiedy ostatni raz widział kogoś, kto takrozpaczliwie pragnąłby czymprędzejczmychnąć. Wstał izwyciągniętą ręką podszedł doCelesteBoyle. - SeanDevine. Spotkaliśmy się jużkilkarazy. - Rzeczywiście. -Dłoń Celeste byłamokra od potu. - Strzygłaś mnie kiedyś-przypomniał. -Pamiętam. - No cóż. -zawiesiłgłos. - Cóż. -Nie chcę cię zatrzymywać. Celeste po raz drugi parsknęła dziwacznym, niepokojącymśmiechem. - Nic nie szkodzi. Miłocię było widzieć. Muszę pędzić. - No to hej. -Hej. - Hej, kochanie - powiedział Dave, a Celeste szybkimkrokiem ruszyła wstronę drzwi wyjściowych,jakby wyczułagaz ulatniający się w mieszkaniu. -Psiakrew - mruknął Sean i zerknąłprzez ramię na Whiteya. - Co się stało? -zapytałPowers. - Zostawiłem notes w radiowozie. -To go przynieś. Idąc korytarzem, Sean usłyszał za plecami pytanie Dave'a:311. - Nie mógł wziąć kartki z pańskiego notesu? Niesłyszał, co odpowiedziałWhitey, bojuż był za drzwiami i zbiegał po schodach. Wyszedł na ganek w chwili, gdyCeleste podchodziłado samochodu. Otworzyła drzwi,poczym ostrożnie ułożyła sukienkę na tylnym siedzeniu. Zamykającdrzwi, spojrzała nad dachem auta i zobaczyła schodzącego po schodach Seana. Jej twarz wykrzywił grymasprzerażenia - wyglądała jakktoś, kogo za chwilę ma przejechać autobus. Seanmógł postąpić delikatnie lub bezceremonialnie. Rzutokana twarz Celeste wystarczył, by zrozumiał, że musi graćwotwarte karty. Powinien ją przycisnąć,póki jest tak bardzo wytrącona z równowagi, niezależnie od przyczyny tegostanu. - Celeste- zawołał - chciałbym cizadać tylkojedno pytanie. -Mnie? Potaknął, podszedłdosamochodu i położył dłonie nakrawędzi dachu. - O której Dave wrócił w sobotędo domu? -Słucham? Powtórzył pytanie, nieodrywając wzroku od jej twarzy. - Dlaczego interesuje cię, co Dave robił sobotniej nocy? -Chodzi o drobiazg. Zadaliśmymu dziś kilka pytań,ponieważbyłu McGillsaw tym samym czasie co Katie. Niektóre odpowiedzi przeczą jedna drugiej,cozaniepokoiło mojego partnera. Co do mnie, przypuszczam, że Davestrzeliłsobie po prostutamtej nocy kilka lufek za dużo i nie pamiętaniektórych szczegółów, ale mój partner jest bardzopodejrzliwy. Dlatego muszę wiedzieć, októrej godzinie Dave wrócił,żebyśmy mogli skoncentrować się naszukaniu prawdziwegozabójcy Katie. - Podejrzewacie, że zrobił to Dave? Sean odsunął sięod samochodu i popatrzyłna Celeste. - Niczego takiego nie powiedziałem. Dlaczegoprzyszłoci todo głowy? 312- Pojęcia nie mam. -Aleto powiedziałaś. - Słucham? Oczym my właściwie rozmawiamy? Jestemjużzupełnie skołowana. Uśmiechnął się doniej serdecznie, by dodaćjej otuchy. - Im prędzej się dowiem, o którejDave wrócił do domu,tym szybciej przekonam mojego partnera, byzajął się czymśinnym niż nieścisłościami w zeznaniach twojego męża. Wyglądała tak, jakby miałaochotę rzucić się podkołaprzejeżdżających za nią samochodów. Była najwyraźniej zagubiona i zmieszana, cosprawiło, że Sean poczułdlaniejwspółczucie takie samo,jakie czasem wzbudzał w nim Dave. - Celeste - rzekł,świadom, żeWhitey nie zaliczyłby muokresu próbnego, gdyby usłyszał,coza chwilę powie-niewierzę, że Davepopełnił cośniegodziwego,przysięgam. Jednak mójpartner tak uważa,a jest starszy ode mnie stopniem. To on decyduje, wjakim kierunku potoczy się śledztwo. Jeślimi powiesz,o której Dave wrócił dodomu, będziemy mielito za sobą. I damy Dave'owi spokój. -Przecież widziano samochód. -Słucham? - Słyszałam waszą wcześniejsząrozmowę. Ktoś widziałsamochód zaparkowany przed baremOstatnia Kropla tejnocy, podczas której zamordowano Katie. Twójpartner sądzi,żeto zrobił Dave. Psiakrew! Nie mógł uwierzyć własnym uszom. - Mój partner chcemu się tylko lepiej przyjrzeć, towszystko. Jeszcze nie wytypowaliśmy podejrzanego, Celeste. Rozumiesz? Wiemy tylkotyle, że w zeznaniach Dave'asąluki. Gdy je wypełnimy, sprawa będzie zakończona. Konieckłopotów. Został napadnięty,miała ochotę powiedzieć. Przyszedł dodomu cały we krwi,ale to dlatego, że ktoś go napadł. Davetego nie zrobił. Nawet gdy nachodzą mnie wątpliwości,wgłębi duszywiem,że Dave nie mógł popełnić morderstwa. 313. Kocham go. Jest moim mężem. Nie wyszłobym przecież zamordercę, ty przeklęty glino. Spróbowała sobie przypomnieć, jaka. zaplanowała taktykę,aby zachować spokój, gdy przyjedziepolicja izacznie jąprzesłuchiwać. Tamtej nocy, gdy prała zakrwawione ubranieDave'a, była przekonana, że wymyśliła dobry i skutecznyplan działania. Wtedy jednaknie wiedziała, że Katie zamordowano iże policja będzieją przesłuchiwać, badając związekDave'a ze śmiercią dziewczyny. Jak mogła to przewidzieć? Detektyw,który z nią rozmawia, jestgrzeczny, pewny siebiei miły. W niczymnie przypomina brzuchatych, przepitych,szpakowatych gburów, z jakimi spodziewała się mieć do czynienia. Na dodatek to dawny kolega Dave'a, który opowiadałjej, że to właśnie on, Sean Devine, bawił się wtedy na ulicyz nim iJimmym Marcusem, kiedy Dave został porwany. I otowyrósł na wysokiego, inteligentnego, przystojnegomężczyznę o głosie, którego można by słuchać odrana do wieczora,i oczach, którezdawały sięj ą powoli rozbierać. Boże drogi! Jakmiała sobiez tym poradzić? Potrzebowałaczasu, żeby wszystko w spokoju przemyśleć i racjonalnieocenićsytuację. Nie chciała, by sukienka zabitejdziewczynyprzyglądałasię jej z tylnego siedzenia, a z drugiej stronywozu gliniarz obrzucał ją pożądliwym spojrzeniem. - Spałam - powiedziała. -Co takiego? - Spałam - powtórzyła. -Wtedy, w sobotę w nocy,kiedyDave wrócił do domu, ja jużspałam. Kiwnął głową. Znowuoparł się dłońmi o dach samochodu. Wyglądał nausatysfakcjonowanego, na gliniarza,któremuodpowiedziano na wszystkie pytania. Nagle przypomniałasobie, że miałwyjątkowo grube włosy i pasemka koloru tofików na ciemieniu wśród włosówj asnokasztanowych. Wtedy,kiedy go strzygła,pomyślała, że na pewno nie grozimu wyłysienie. - Celeste -powiedział tym swoim przytłumionym,miękkim głosem - myślę, że się boisz. 314Poczuła siętak, jakby wokół jej serca zacisnęła się brudnadłoń. - Myślę, że sięboisz,i podejrzewam, że coś wiesz. Chcębyświedziała, że jestem po twojejstronie. I po stronie Dave'a. Ale bardziejpo twojej, bo ty, jak już wspomniałem,czegoś się boisz. - Nieprawda - zdołała wykrztusić iotworzyła drzwi. -Owszem, boisz się - powtórzył iodsunął sięod samochodu. Celestewsiadłai odjechała aleją. 19Kim chcielizostaćKiedySean wrócił na górędo mieszkania, Jimmy rozmawiał właśnie w korytarzu przez telefon bezprzewodowy. - Dobrze,będę pamiętał ozdjęciach - powiedział. -Dziękuję. Rozłączył sięi spojrzał na Seana. - Dom Pogrzebowy Reeda - wyjaśnił. -Odebrali ciałozzakładu medycynysądowej. Mogę już przywieźć rzeczy. -Wzruszył ramionami. - No wiesz, żeby ubrać zwłoki, o tochodzi. Seanskinął głową. - Znalazłeśswój notes? Devine poklepałsię po kieszeni. - Tak. Jimmy uderzył kilka razy po udziesłuchawką telefonu. - Dobra, chyba lepiej odrazu do nich pojadę. -Powinieneś się chybanajpierw trochęprzespać, stary. - Nie ma potrzeby, czuję się dobrze. -Jak uważasz - odparł Sean iwyminął Jimmy'ego. - Słuchaj, czymógłbymcię prosić o małą przysługę? Sean zatrzymał się. - Oczywiście. -Dave niedługobędzie musiał odwieźć Michaela do316domu. Nie wiem, co planowałeś nadziś, alemiałem nadzieję,żeposiedzisztrochę z moją żoną, dopóki nie wróci Celeste. Niechcę, żeby została sama, rozumiesz. Val i jego bracia poszli z dziewczynkami do kina, w domu nikogo nie ma,awiem,że Annabeth nie chciałaby teraz jechać do zakładupogrzebowego, więc po prostu. pomyślałem, że. - Nie mam nic przeciwko temu. Muszętylko zapytać sierżanta, choć służbę skończyliśmy parę godzintemu. Pogadamz nim, dobra? - Będę ciwdzięczny. -Nie ma za co. - Seanruszył w stronę kuchni,ale pochwilizatrzymał sięi odwrócił do Jimmy'ego. -Słuchaj, stary, muszę cię o cośzapytać. - Tak? -Jimmy przybrałtę swoją czujną minę byłegowięźnia. - Paręosób zeznało, że miałeś jakiśproblem z chłopakiem, o którym wspomniałeś dziś rano,z Brendanem Harrisem. -Po prostuza nim nie przepadam. - Czemu? -Właściwieniewiem. - Jimmy włożył słuchawkę do kieszeni spodni. -Niektórzy ludzie po prostuczłowiekowi niepasują. Sean podszedł bliżeji położył rękę na ramieniu Jimmy'ego. - Oni Katie chodzilizesobą. Mielizamiarrazem uciec. - Gówno prawda -mruknął Jimmy, wbijając wzrokwpodłogę. -W jej plecakuznaleźliśmy przewodniki poVegas. Wykonaliśmy parę telefonów i odkryliśmy, że dokonali rezerwacji naoba nazwiskana lot TWA. Brendan Harris to potwierdził. Jimmy strząsnąłz ramienia dłoń kolegi. - To on ją zabił? -Nie. - Na sto procent? -Prawie. Przeszedł bez wpadki testy nawykrywaczu317. kłamstw. Poza tym, chłopak nie pasuje mi jako typ. Wyglądanato, że naprawdę kochałtwojącórkę. - Pieprzenie. Sean oparł się plecami ościanę i czekał, aż Jimmy pogodzisię z nowiną. - Chcieli uciec? -Tak. Zdaniem Brendana Harrisa i obuprzyjaciółek Katiebyłeś przeciwny ich spotkaniom. Nie rozumiem tylkodlaczego. Chłopak sprawia na mnie wrażenie przyzwoitego. Jestmoże trochęograniczony, ale wydaje się uczciwy i naprawdęmiły. Jestem zaskoczony. - Ty jesteś zaskoczony? -Jimmy zaśmiał się. -Dowiedziałem się właśnie, że moja córka. która, jak może wiesz,nie żyje. planowała ucieczkę, a ty. - W porządku. -Sean zniżył głos doszeptu, w nadziei, żeJimmy takżesię wyciszy, bowyglądał na mocnowzburzonego, niemal tak jak poprzedniego popołudnia podekranemkina. - Jestem po prostu ciekawy,stary. dlaczegoniechciałeś, by twoja córka sięz nim spotykała? Jimmy oparł się o ścianęobok Seana. Zrobił kilka głębokich wdechów, bardzo powoli wypuszczając powietrze. - Znałem jegoojca. Nazywaligo Just Ray. - Był sędzią? Jimmypokręcił przeczącogłową. - W tamtych czasach tylu chłopaków w tej dzielnicymiało naimię Ray. Stuknięty Ray Bucheck, Świr Ray Dorian iRay Świstak Lane. że RayowiHarrisowi został tylkoten Just Ray,bo wszystkie lepsze ksywki byłyjużzajęte. -Wzruszył ramionami. - Nigdy faceta zbytnio nie lubiłem. Potem porzuciłżonę, kiedy chodziła w ciąży z tym głuchoniemym, a Brendan miał zaledwie sześć lat, więc sam nie wiem,pomyślałem chyba, że niedaleko pada jabłko od jabłoni. Dlatego nie chciałem, żeby spotykał się z mój ą Katie. Sean kiwnąłgłową, choć nieuwierzył w towyjaśnienie. Czyli Ray Sprawiedliwylub Po prostu Ray. 318Zwrócił uwagę na to, wjaki sposób Jimmy powiedział, że nigdy tamtego faceta nie lubił;głos mu lekkodrgnął. Seannasłuchał się wżyciu dośćkłamstw, by rozpoznać, kiedyktośkłamie, choćby nawet brzmiało toprzekonująco. - Więc to dlatego? -zapytał. -To jedyny powód? - Jedyny -odrzekł Jimmy i odszedł korytarzem. -Myślę, żeto dobrypomysł-powiedział Whitey, gdywrazz Seanem stał przed domemMarcusów. - Przyklej sięna jakiś czas do tej rodziny. Zobaczymy,może zdołaszcośwywęszyć. A przy okazji,co powiedziałeś żonie Boyle'a? -Że wygląda na wystraszoną. -Potwierdziła jego alibi? Sean pokręciłprzecząco głową. - Powiedziała, że wtedy spała. -Uważasz, że się bała? Sean zerknąłna okna domu Marcusów, potem spojrzał wymownie naWhiteya iwskazał głową w góręulicy. Powers ruszyłza nim. - Słyszała, jakrozmawialiśmy o samochodzie. -O, cholera! Jeśli powie mężowi, facet gotów prysnąć. - Dokąd? Był jedynakiem, matka mu zmarła, mało zarabia, nie ma zbytwielu przyjaciół. Mało prawdopodobne, byuciekł za granicę i spróbował urządzić się, na przykład,w Urugwaju. - Conie znaczy, że nie istniejeryzyko ucieczki. -Sierżancie, niemamy niczego, najmniejszego śladu czydowodu,żeby go oskarżyć. Whitey cofnął się o krok i przyjrzał się podejrzliwie Seanowi w świetle latami. - Chcesz mniezbajerować,superglino? -Facet mi zwyczajnie do tego nie pasuje. Po pierwsze:brak motywów. - Jego alibi jest gównowarte, panie Devine. Wzeznaniach jest tyle dziur, że gdyby były łodzią, leżałybyjuż na319. dnie oceanu. Powiedziałeś, że jego żona się boi. Nie jest zaniepokojona, ale się boi. - Coś ukrywa, to pewne. -Naprawdę uważasz, że spała,gdy wrócił do domu? Oczami wyobraźni Seanujrzał małego Dave'a, jak płacząc, wsiada do brązowego samochodu. Zobaczył jego ciemną sylwetkę na tylnym siedzeniu, gdywóz skręcał za róg ulicy. Miał ochotę mocno uderzyć głową w ścianę, by wybićz niej raz na zawsze ten przeklęty obraz. - Nie, myślę, że wie, o której wrócił. Podsłuchała nasząrozmowę i dowiedziała się, że był tamtej nocy w OstatniejKropli. Obraca teraz w głowie tewszystkie wiadomości i próbuje złożyć je dokupy. -Myślisz,że boi sięwłaśnie wniosków, do jakich może dojść? - Może. Nie wiem. - Sean kopnął kamyk leżący pod ścianą domu. - Wyczuwam. - Tak? -...że fragmenty układanki zahaczająo siebie, ale nie pasują. Mam wrażenie, że umyka nam coś ważnego. - Naprawdę myślisz, że Boyle jest niewinny? -Stanowczotego nie wykluczam. Brałbym go pod uwagę, gdybym potrafił wymyślić sensowny motyw. Whitey cofnął się o krok, podniósł nogę i oparłobcaso słup latami. Popatrzył naSeana tak jak na świadków,których wiarygodności przed sądem nie był całkiem pewien. - Zgoda - rzekł. - Brakmotywu i mnie niepokoi. Choćnie aż takbardzo, stary. Nie aż takbardzo. Myślę,że jest coś,co go z tą sprawą łączy. Inaczej po cholerę by nasokłamywał? - Daj spokój, sierżancie - uśmiechnął się Sean. - Taka robota. Ludzieokłamują nas po prostu dla sportu. Zna pankwartałwokół Ostatniej Kropli? Odchodzi tam w nocyniezłyhandelek. Kurewki,transwestyci, różne gnojki kręcą sięw tym rejonie. Może Dave był z jakąślalunią i niechciał,żebyżonasię dowiedziała? Możema kochankęgdzieś na 320 boku? Cholera wie. Jak na razie, nic go nie łączyz morderstwem Katie Marcus. - Nic, poza toną kitu, jaki nam wciska, i moim przeczuciem, że facet jest umaczany. -Pańskim przeczuciem -parsknął ironicznieSean. - Zauważ. - Whitey zaczął odliczać na palcach. -Skłamał, jeślichodzi o godzinę, o której wyszedł od McGillsa. Rozminął się z prawdą,podając porę powrotudo domu. Parkował przed Ostatnią Kroplą, kiedy ofiara opuściła lokal. Byłw dwóch tych samych barach co ona,ale próbuje to ukryć. Ma opuchniętą rękę i w kretyński sposób wyjaśnia,jaksię tejkontuzji nabawił. Znał ofiarę,a wiemyjuż, że sprawca również ją znał. Jak ulał pasuje do wizerunku przeciętnego zabójcy na tle seksualnym: jest biały, po trzydziestce, kiepsko musię powodzi, na dodatek był molestowany jako dziecko. Kpisz ze mnie? Właściwie gość jużpowinien siedzieć. - Sam pan przecież powiedział: był w dzieciństwie molestowany, a KatherineMarcus niezostała wykorzystana seksualnie. To się nie trzymakupy, sierżancie. - Może tylko się na niąspuścił. -Nie znaleźliśmyśladów nasienia. - Padało. -Nie w miejscu, gdzie znaleziono ciało. W zabójstwie natle seksualnym wytrysk nasienia należy do reguły, w dziewięćdziesięciu dziewięciu koma dziewięć dziesiątych przypadków. Atu co? Whitey zwiesił głowę i zaczął uderzać dłońmi w postument latami. - Przyjaźniłeśsię z ojcem ofiary i potencjalnego podejrzanego, kiedy byliście. -Och, niech pan da spokój. - ... dziećmi. Nie zaprzeczaj. Jesteś osobiście zaangażowany wtęsprawę. - Ja? - Seanzniżył głos i opuścił rękę. -Nie zgadzamsięjedynie z panem co do osobowościpodejrzanego. Nie mówię,że jeśli dopadniemy Dave' a Boyle'a z istotniejszego powodu 321. niż te kilka niekonsekwencji w jego zeznaniach, nie pomogęgo panu przyskrzynić. Dobrze pan wie, że tak będzie. Jeślipójdzie pan do prokuratora okręgowego z tym, co dotądmamy, to co on zrobi, jak się panu zdaje? Whitey mocniej uderzył dłońmi o słup latami. - Słucham - nalegał Sean - jak zachowa się prokuratorokręgowy? Whitey podniósł ramiona nad głowę, przeciągnął sięi ziewnął. Napotkawszy spojrzenieSeana, zmarszczył brwi. - Jeden zerodla ciebie. Dowiedz się jednak - podniósł palec - ty cholerny prawniku za dychę, że zamierzam odszukaćkij, którym on ją bił, albo spluwę czy też zakrwawione ubranie. A gdy znajdę, przyskrzynię twojego przyjaciela. - Davenie jestmoim przyjacielem - sprostował Sean. -Przecież pan wie, co będzie, jeśli się okaże, że ma pan rację,sierżancie. Pierwszy założę mukajdanki. Whitey oderwał się od latami ipodszedł do Seana. - Tylko nie pokpijtejsprawy,Devine. Inaczej mnie teżskompromitujesz, a wtedycię załatwię. Zapewnię ci przeniesienie do Berkshires, gdzie będziesz łapał na radar pieprzoneskutery śnieżne. Sean przesunął dłońmi po twarzy i przeczesał palcamiwłosy, usiłując pozbyć się zmęczenia. - Wyniki badańbalistycznych powinny już być gotowe -zauważył. Whitey cofnął się o krok. - Wiem, właśnie siętam wybieram. Laboratoryjne wynikiodcisków też już zapewne są wkomputerze. Obejrzę je sobie. Mam nadzieję, że dopisze nam szczęście. Masz ze sobąkomórkę? Sean poklepał się po kieszeni. - Tak. -Później do ciebie zadzwonię. - Whitey obrócił się napięcie i ruszył Crescentw stronę radiowozu. Sean miał wrażenie, że przesiąkł atmosferą jego rozczarowania i podejrzli322 wości. Naraz okres próbny wydał mu się o wiele dotkliwszyniż jeszczedziś rano. Zawrócił BuckinghamAvenuew stronę domu Jimmy'ego. Schodamifrontowymi schodzili właśnie Dave i Michael. - Idziecie do domu? Dave zatrzymał się. - Tak. Nie rozumiem,dlaczego Celeste po nas niewróciła. - Jestem pewien, że nic jej się nie stało. -Wiem. Tyle żeteraz musimy iść napiechotę. Sean roześmiał się. - A ile to przecznic, pięć? Dave uśmiechnął się blado. - Prawie sześć,stary, prawie sześć. -Więc lepiej idźcie, póki jeszcze jest jasno. Trzymaj się,Mikę. - Cześć - powiedziałMichael. -Serwus- pożegnał się Dave. Zostawili Seana koło schodów. Dave posuwał się niecochwiejnym krokiem po tych wszystkich piwach, jakie wydudlił u Jimmy'ego. Jeśli to zrobiłeś, Dave, pomyślał Sean,lepiejprzestań już od dziś zalewać pałę. Będzieszpotrzebowałwszystkich szarych komórek, kiedy Whitey i ja dobierzemyci siędoskóry. Wszystkich pieprzonych szarych komórek. Mimo nocnejgodziny kanał Pen polśniewał srebrzyście. Choćsłońce już zaszło, na niebie jaśniał blask zorzy. Wierzchołki drzew stały się czarne, a ekran kina przypominałgęstą plamę cienia. Celeste siedziaław samochodzie od strony Shawmuti spoglądała z wysoka na kanał, park i dzielnicęEast Bucky,którawznosiła sięza nim niczym góra śmieci. Flats niemal całkiem zasłaniał park, byływidoczne jedyniepojedyncze wieżeoraz dachy wyższych budynków. Natomiast domy w Point spoglądały na uboższą dzielnicę z góry,z wysokości swych brukowanych, rozfalowanych wzgórz. Celeste nie pamiętała, jak się tu znalazła. Niebieską sukienkę wręczyła jednemu z synów Bruce'a Reeda. Chłopak 323. był wystrojony w czarny żałobny garnitur, ale policzki miałtak gładko wygolone, a oczy tak dziecinne, że wyglądał raczej jak uczeń, wybierający się na szkolny bal. Celeste wybiegła z domu pogrzebowego i oprzytomniała dopiero wtedy,gdy wjechała na teren od dawna nieczynnej huty Isaaka. Jechałaobok olbrzymich jak hangary hali zatrzymała się nakońcu placu, kiedy zderzak wozustuknął ostertę zardzewiałych szyn. Jej spojrzenie pobiegło zaleniwym nurtem kanału, płynącego w stronę śluz portowych. Odkąd podsłuchała, jak dwaj policjanci rozmawiająo samochodzie Dave'a - ich samochodzie, tym, w którym właśnie siedziała - czuła się jak pijana. Nie była jednak wprzyjemnysposób rozluźniona i beztroska. Miała wrażenie,żeprzez całą noc piła tani alkohol, a rano obudziła sięz ciężkągłową, półprzytomna, zesztywnymjęzykiem, nasyconatrucizną. Wciążogłupiała, oszołomiona, niezdolna dokoncentracji. "Boisz się" - powiedział policjant, celnie odgadując jej nastrój. Zdobyła się tylko na wojownicze zaprzeczenie: "Nie,wcale się nie boję". Zareagowałajak dziecko. Wcale się nieboję. A właśnie, że się boisz. Wcale się nieboję. Ja wiem, żesię boisz. Nie bojęsię, nie boję, nie boję! Byłaprzerażona. Ze strachu trzęsła sięjak galareta. Porozmawia z mężem,postanowiła. Ostateczniebył dalejjej dawnym Dave'em. Dobrym ojcem. Mężczyzną, który nigdy nie podniósł na nią ręki ani nie zdradziłskłonności doprzemocy przez te wszystkie lata, odkąd się znali. Najwyżejkopnął ze złości wdrzwi albo uderzył pięścią w ścianę. Byłapewna, że jeszcze potrafią ze sobą rozmawiać. Zapyta go: Czyj ą krewsprałam ztwojego ubrania, Dave? Co naprawdę stałosię sobotniej nocy? Mnie możeszpowiedzieć. Jestem twoją żoną. Wszystkomi możesz powiedzieć. Tak właśniezrobi. Porozmawia z nim. Nie powinna się gobać. Jest jej mężem. Kocha goi on ją kocha, to wszystko dasię jakośwyprostować. Była tegopewna. 324 A jednak siedziała w samochodzie, po drugiej stronie kanału, obok opuszczonej huty, którą niedawno kupił jakiś inwestor budowlany (najprawdopodobniej zbuduje tu parking,jeśli dojdze do skutku budowa stadionu po drugiej stronierzeki). Patrzyła nad wodąkanału na park,w którym zamordowano Katie Marcus. Czekała,by ktoś jej podpowiedział,jak tozrobić, żebyruszyćz miejsca. Jimmy siedział zAmbrose'em, synem Bruce'a Reeda,w jego gabinecie. Omawiali detale związane zpogrzebem. Wolałby mieć do czynieniaz samym Bruce'emniż z dzieciakiem, który wyglądał tak, jakby dopiero co ukończył college. Widziało się go raczej, jak rzuca plastikowy dysk, niżpodnosi trumnę. Jimmy nie umiałsobie wyobrazić tychgładkich,niepomarszczonychrąk w chłodni do balsamowania zwłok. Podał Ambrose'owi datę urodzin Katie i numer ubezpieczenia. Chłopak wpisał złotympiórem dane doformularza,po czym zapytał aksamitnym głosem, który przypominał głosjego ojca: - Doskonale. A teraz zeche mi pan powiedzieć,panieMarcus, czyto będzie tradycyjna katolicka ceremonia? Zestypąi mszą? - Tak. -Sugerowałbym w takimrazie, by stypę urządzićw środę. Jimmy kiwnął głową. - Kościół został zarezerwowanyna dziewiątą ranow czwartek. -Na dziewiątą - powtórzył Ambrose, notująctę informację. - Czy zastanawiał się pan nad terminem stypy? - Urządzimy dwie. Jedną między trzecią a piątą,drugąmiędzy siódmą a dziewiątą wieczór. - Siódma do dziewiątej - powiedział chłopak, zapisującjego słowa. - Widzę, że przyniósłpan fotografie. Znakomicie. Jimmy spojrzał na stosik oprawionych zdjęć, leżący najego kolanach: Katie na uroczystości wręczeniaświadectw, 325. Katie i siostry na plaży. Katie i on podczas otwarcia sklepuCottage Market, gdy miała osiem lat. Katiez Evei Dianę. Katie, Annabeth, Jimmy, Nadine i Sara w parku rozrywkiSixFlags. Szesnaste urodziny Katie. Położył zdjęcia na stojącym obokkrześle. Poczułlekkiedrapanie w gardle, które ustąpiło, kiedy przełknął ślinę. - Pomyślał pan już o kwiatach? - zapytałAmbrose Reed. - Złożyłem dziś po południu zamówienie u Knopflera. -A nekrolog? Jimmy po raz pierwszy popatrzył chłopcu w oczy. - Nekrolog? -Owszem. Jak ma brzmieć nekrolog w gazecie? Możemysię tym zająć, jeśli poda nam pan podstawowe informacje. Czy wolałby pan, na przykład, wpłatyna jakiś cel, zamiastkwiatów? Potrzebne są tego rodzaju ustalenia. Jimmy odwrócił wzrok od wezbranych współczuciem oczudzieciaka w czarnym garniturze i spojrzał na podłogę. Podnimi, w piwnicy tego białego wiktoriańskiego domu, w pomieszczeniu do balsamowania leżałaKatie. Będzie naga, kiedyBruceReed, ten gnojek i dwóchjego braci, zaczną przygotowywać jej ciało, myć je, dotykać go, konserwować. Ichchłodne, wypielęgnowane dłonie będą przesuwały się po jejskórze. Podnosiły nagie kończyny. Będą ujmowali wpalcejej podbródeki manipulowali nim. Będączesali jej włosy. Myślał o swojej nagiej, bezbronnej córce. Jej odbarwioneciało czekało na ostatni dotyk obcych ludzi. Będą jej dotykaliz troską, zapewne, lecz jako zawodowcy. A potem,w trumniewłożą jejpod głowępoduszkę zsatyny i zostanie wtoczonana wózkudo kaplicy,mając twarz lalki, ubrana w swoją ulubioną niebieską sukienkę. Będzie oglądana, będą się nadniąmodlić, komentować jej wygląd,rozpaczać po jej stracie,a na koniec włożą ją do grobu. Spuszczają do dołu wykopanego przez mężczyzn, którzy jej również nie znali. Jużsłyszałw uszachdudnienie spadających z wysoka grud ziemi, jakby wraz z nią leżał zamknięty we wnętrzutrumny. I odtąd będzie spoczywała w ciemności, niecałe dwa metry 326 pod ziemią, ażporośnie naniej trawa pod odkrytym niebem,którego jużnie ujrzy. Nigdy nie poczuje zapachu powietrza,nigdy nie owieje jej wiatr. Będzie tam leżałaprzez setki lat,nie słysząc kroków ludzi, którzy przyjdą na jej grób, niesłysząc żadnych dźwięków świata, który opuściła, oddzielonaod niego grubą warstwą gleby. Zabiję tegoskurwysyna, Katie. Dopadnę drania, zanimgoznajdzie policja, i zabiję go. A potemwrzucę do jamy bezporównania straszniejszej niż ta,do której ciebie złożą. Niezostawię jegorodzinie ani palca do balsamowania. Niczego,nadczym mogliby płakać. Sprawię, że zniknie bezśladu, jakby nigdy nie chodził po ziemi, nigdy nie istniał on ijegoimię, jakby byłtylko snem, którykomuś się przyśnił i zostałzapomniany, zanim śpiący się obudził. Znajdę łajdaka, przez którego leżyszna stole wpiwnicytegodomu, iusunę go ze świata. I jego bliscy - jeżeli ichma- będą cierpieli bardziej niż twoi bliscy, Katie, bo nigdysię nie dowiedzą, jaki los go spotkał. Poradzęsobie, nie martwsię, córeczko. Nie znasz swojegotaty. Nigdy ci o tym nie mówiłem, ale ktoś zginął z mojejręki. Zrobiłemto, cobyłokonieczne. I teraz teżtak postąpię. Odwróciłsię do syna Bruce'a, który natyle krótko pracował w swoim fachu, że nie irytowały go tak długie chwilemilczenia. - Chciałbym, żeby tekst brzmiał następująco - powiedziałJimmy: - "ZmarłaKatherine JuanitaMarcus,ukochana, najdroższa córka Jamesa i nieboszczkiMarity, pasierbicaAnnabeth, siostraNadine i Sary. ". Sean siedział na ganku z tyłu domu z AnnabethMarcus,która drobnymi łyczkami piła białe wino i paliła papierosaza papierosem. Gasiła je, nie dopaliwszy nawet do połowy. Na jej twarz padało światło wiszącej nad ich głowami nagiejżarówki. Surowe rysytrudno by nazwać pięknymi, były jednak fascynujące. Annabeth prawdopodobnie nieprzywykła,by się w niąwpatrywano, domyślił się Sean,zapewne nie327. świadoma powodu, dla którego warto było to czynić. Przypominała mumatkę Jimmy'ego, choć nie otaczała jej, jaktamtej, aura rezygnacji i porażki, a także jego własną matkę. Była w podobny sposóbopanowana icałkowicie przy tymnaturalna. Prawdę mówiąc, przypominała mu też, pod tymprzynajmniej względem,samego Jimmy'ego. Wyczuwałw Annabeth Marcus kobietę skłonną do zabawy, ale nie frywolną. - Co pan zrobi z resztą wieczoru? - zapytała, gdyprzypalał jej kolejnego papierosa. -Gdy już zostanie pan zwolnionyz obowiązku pocieszania mnie? - Ależ ja wcale. Machnęłaręką, żebydał spokój. - To się panuchwali. Więc copan zrobi? - Pojadę domojej matki. -Naprawdę? Kiwnął głową. - Ma dziś urodziny. Pojadę je uczcić w towarzystwie obojga staruszków. - Uhm. Od dawna jest pan rozwiedziony? - To widać? -Jakna dłoni. - Cholera! Ściśle mówiąc, jesteśmy w separacji. Nieco ponad rok. - Mieszka tutaj? -Nie. Podróżuje. - "Podróżuje". Powiedział to pan z przekąsem. - Naprawdę? - Wzruszył ramionami. Podniosła rękę. - Głupio mi, że tak pana wykorzystuję. Staram się zapomnieć o Katie pana kosztem. Nie musi pan odpowiadać namoje pytania. Jestem po prostu wścibską babą, a pan jest takim zajmującym mężczyzną. Uśmiechnąłsię. - Prawdę mówiąc, jestem okropnienudny,pani Marcus. Odebrać mi mój zawód i mnie nie ma. 328 - Annabeth- powiedziała. - Mówmy sobie po imieniu,dobrze? - Z przyjemnością. -Z trudem przychodzi mi uwierzyć, panie policjancie stanowy Devine, żebypan był nudny. Wiesz, co jednak mniedziwi? - Co? Odwróciła się na krześle i spojrzała naniego. - Nie wyglądasz mi na faceta, który by wlepiał komuś lipne mandaty. -Dlaczego? - Bo to dziecinada, aty wydajesz się całkiem dorosły. Wzruszył ramionami. Wiedział z doświadczenia, że każdyod czasu do czasu bywa dziecinny. Ucieka sięw dziecinadę,szczególnie gdy wokół nazbiera się za dużo gówna. Od ponad roku nie rozmawiał z nikimo Lauren -ani z rodzicami,ani ze znajomymi, ani nawet z policyjnympsychologiem, choć o potrzebie takiej rozmowy wspomniał jegoszef, kiedy nowina o odejściu Lauren rozeszła się po jednostce. Teraz jednaksiedziała przed nim Annabeth, obca nadobrąsprawę osoba, która straciła córkę. Wyczuwał, że usiłuje zrozumieć jego stratę, poznać ją, współczuć wraz z nim. - Moja żona jest reżyserem teatralnym - rzekł cichymgłosem. - W teatrze objazdowym. Wzeszłym roku objechała kraj z musicalem Lord of the Dance, w swojej reżyserii. Tego rodzaju repertuar. W tej chwili reżyserujechybaAnnieGet Your Guń, ale głowy nie dam. Tworzyliśmy dziwnąparę. Mam na myśli nasze zawody, trudno chyba obardziejróżne. - Kochałeś jąjednak. Potaknął. - I nadal kocham. - Nabrałpowietrza i odchylił się naoparcie krzesła, by opanować wzruszenie. -Ten gość, któremu wlepiałemlipne mandaty. Musical Iryinga Berlina (przyp. tłum. ). 329. Zaschło mu w ustach, potrząsnął głową. Chwyciła gonagle ochota, by uciec z tego ganku, z tego domu. - Był twoim rywalem? - podpowiedziała cicho. Wyjął papierosa zpaczki, zapalił iprzytaknął. - To eleganckieokreślenie. Tak, powiedzmy, że rywalem. Moja żona i ja przechodziliśmy trudny okres. Oboje rzadkobywaliśmy w domu. I ten. hm, ten "rywal". z nią zamieszkał. - A typrzyjąłeś to źle- powiedziała ibyło to stwierdzenie, nie pytanie. Zerknął w jej stronę. - Znaszkogoś,kto przyjmuje to dobrze? Rzuciła mu surowe spojrzenie,sugerujące chyba, że sarkazm mu nie przystoi, a może wyrażające jakąś ogólniejszążywioną przez nią niechęć. - Jednak nadal jąkochasz. -Tak. Cholera, myślę zresztą, że i ona mnie kocha. -Zdusił papierosa. - Staledo mnie dzwoni. Dzwoni, lecz sięnie odzywa. - Chwileczkę,więc. -Tak. - ... dzwoni do ciebie i milczy? - Od ośmiu miesięcy. Parsknęła śmiechem. - Nie gniewaj się, ale to nąjcudaczniej sza historia, jaką ostatnio słyszałam. - Bezsprzecznie. - Patrzył na muchę tłukącą się o nagążarówkę. -Spodziewam się, że któregoś dnia w końcu się odezwie. Czekam na to. Usłyszał, jak w ciszy nocy ginie jego własny chichot,i poczuł się zakłopotany. Przez jakiś czas siedzieli w milczeniu,palili i słuchali brzęczenia muchy, powtarzającej swoje szalone doskoki do światła. - Jak jej naimię? - spytała Annabeth. -Od początku anirazu nie wymówiłeś jej imienia. - Lauren - odparł. - Na imięma Lauren. 330 Dźwięk "Lauren" wisiał przez chwilęw powietrzu jakurwana nić pajęczyny. - Kochasz ją od dziecka? -Pierwszyrok college'u - sprostował. - Właściwietak,byliśmy jeszcze dziećmi. Przypomniał sobie tę listopadową burzę, gdy całowali sięw drzwiach po raz pierwszy, Lauren miała gęsią skórkę, oboje drżeli. - Może w tym właśnietkwi problem- powiedziała Annabeth. Popatrzył nanią. - Że już nie jesteśmy dziećmi? -Przynajmniej jedno zwas. Nie zapytał które. - Powiedziałeś Jimmy'emu, że Katie zamierzałauciecz Brendanem Harrisem. Przytaknął. - No cóż, o towłaśnie chodzi, prawda? Odwrócił się na krześle. - O co? Dmuchnęła dymemku pustym sznurom do prania. - Te głupie marzenia, jakie człowiek roi, kiedy jest młody. Sam powiedz, czy Katie i Brendan Harris moglibyułożyć sobie życie w Las Vegas? Jak długo by potrwał ten ich raj? Możew drugiejwiosce przyczep,przy drugim dziecku, aleprędzej czy później to by się skończyło. W życiu nie ma"a potem żyli długo i szczęśliwie", złotych zachodów słońcaicałej tej lipy. Jest praca. Człowiek, którego kochasz, rzadkozasługuje na wielką miłość. Właściwienikt na nią niezasługuje, pewnie teżnikt nie udźwignąłby takiego ciężaru. Doznasz więc zawodu, rozczarowania,twoja wiara legniewgruzach, czeka cię wiele naprawdę kiepskich dni. Więcejstracisz, niżzyskasz. Znienawidzisz osobę, którą kochasz,i tej nienawiści nazbiera się w końcu tyle, ile było miłości. Ale, do cholery, podwijasz rękawy i bierzesz się do roboty. 331. nad całym waszym życiem. botym właśnie jest dorastanie i starzenie się. -Annabeth, czy ktości już powiedział, że jesteś silną kobietą? Zwróciła ku niemu głowę. Oczy miałaprzymknięte, na jej ustach błąkał się sennyuśmiech. - Stale mi tomówią. Kiedy Brendan Harris wszedł tej nocy do swojegopokoju,od progu zauważył wsuniętą pod łóżko walizkę. Zapakowałdo niej szorty i hawajskiekoszule, jedną kurtkę i dwie parydżinsów - to, co jak sądził, nosi się w Las Vegas. Obojez Katie doszli do wniosku, że mają dość mrozów, kupowaniaciepłych skarpet nawyprzedażach w sklepach Kmartaczyzeskrobywania lodu z przedniej szyby samochodu. Gdy wysunął spod łóżkawalizkę iją otworzył, uderzyłago w oczybarwna, pastelowapstrokacizna kwietnych wzorów, istny wybuch lata. Takimiludźmi chcieli się stać. Opalonymi, wolnymi,nieobciążonymiciężkimi buciorami, paltami ani cudzymi oczekiwaniami. Planowali popijać drinki o zabawnych nazwachw koktajlowych szklankach, popołudnia spędzać na hotelowych basenach, ich skóra miała pachnieć kremami z filtremprzeciwsłonecznym i chlorem. Chcieli kochać się w pokojuchłodnym dzięki klimatyzacji, choć ciepłym w miejscach,gdzie przez zasłony będzie wpadało słońce, a kiedy zapadnienoc inadworze zapanuje chłód, mieli wkładać swoje najlepsze ubrania i wychodzić na przechadzkę po Strip. Widziałich dwoje podczas tych rozkosznych zajęć, jakby patrzyłz wysokości kilkunastu pięter na parę kochanków idącychw blasku neonów, które wylewają się na czarny asfalt tęczującymi falami barw. Oto oni - Brendan i Katie - suną leniwie środkiem szerokiego bulwaru, pomniejszeni przez koGłówny bulwar w Las Vegas (przyp. tłum. ). 332 losalne bryły hoteli, a zza drzwikasyn dochodzą podniecające odgłosy szalonej zabawy. Dokąd dziś wpadniemy,skarbie? Ty wybierz. Nie, ty. Nie drocz się ze mną. Dobrze. Co powiesz na ten? Wygląda nieźle. A więc tu. Kochamcię, Brendan. I ja ciebie, Katie. Potem wejdą po wysłanych dywanem schodach ujętychw szpaler białych kolumn i wkroczą w zadymiony harmidergwarnego pałacu. Będąjuż mężemi żoną na progu wspólnego dorosłego życia, aEast Buckinghampozostanietysiącekilometrów za nimi, z każdym dniem ikażdym krokiemdalej. To sobiewymarzyli. Musiał przysiąść, przynajmniej na chwilę. Usiadł napodłodze, złączył podeszwy adidasów i jak małychłopiecchwycił się dłońmi za kostki nóg. Zakołysał się lekko, opuściwszy brodę na pierśi zamknął oczy. Poczuł, jak ból ustępuje. Znalazłukojeniew ciemności i w kołysaniusię. Jednak po chwili spokój minąłi znowu zawładnęło nimprzerażenie na myśl,że Katie już nie ma na tym świecie,ostatecznie i na zawsze. W domubyła broń. Należała do ojca Brendana. Była ukrytatam, gdzie zwykle - za odsuwaną listwą sufitową w spiżarni. Można było stanąć na półce, wsunąć rękę pod rzeźbionydrewniany gzyms złożony ztrzech listewek i wymacać żelazo. Potemwystarczyło pchnąć je lekko wgórę,sięgnąćgłębiej ręką i zaciskało się palce na kolbie. Rewolwer leżałtam zawsze, odkąd Brendan sięgał pamięcią. Jedno z jegonajstarszych wspomnień zawierało taką scenę: późno w nocywychodzi zaspany z sypialni i widzi, jak jego ojcieccofaw popłochu rękę spod sufitu. Brendanwyjął nawet kiedyś ten 333. rewolwer i pokazał przyjacielowi, Jerry'emu Divencie. Mieliwtedy obaj po trzynaście lat. Jerry wybałuszył oczy i zaskomlał żałośnie: "Schowaj to, prędko! ". Rewolwer był pokryty kurzem, całkiem też prawdopodobne, że nigdy zeń niestrzelano. Brendan wiedział jednak, że wystarczyło goodczyścić, by zadziałał. Mógł go teraz wyjąć. Pójść do Cafe Society, gdzie przesiadywał Roman Fallow,albo do warsztatu Autoszyba Atlantic,którego właścicielem był Bobby 0'Donnell, i skąd, wedługKatie, kierował swoimi ciemnymi interesami. Mógł udać siędo jednego z tych miejsc (albo jeszcze lepiej:do obu po kolei), wycelować rewolwer ojca w gęby tychłotrów i pociągnąć zacyngiel,aż iglica szczęknie napustej komorze. Romani Bobby już nigdy więcej by nie zamordowali kobiety. Mógł tak postąpić. Czyna pewno? Tak dzieje się w filmach. Gdyby Bruce'owi Willisowi ktoś zabiłukochaną,Bruce nie siedziałbyna podłodze, nie kiwał się jakdzieckocierpiące na chorobę sierocą, tylko by ładował spluwę. Może nie? Brendan wyobraził sobie mięsistą twarz Bobby'ego ponadmuszką spluwy. Drań skamle błagalnie:"Nie, Brendan, proszę! Proszę cię,nie! ". A on odpowiada mu coś odjazdowego, naprzykład: "Zamknij gębę, draniu. Jazda do piekła". W tym momencie się rozpłakał. Wciąż się kiwał, obiemarękami chwytając kostki nóg, bowiedział, że nie jest Bruce'em Willisem, Bobby 0'Donnell to rzeczywista osoba, niebohater filmu. Poza tym rewolwer wymagał wyczyszczenia,i to solidnego, a on nie wiedział, czy jest nabity, nie był nawet pewien,jak się go otwiera,a gdy się już weźmie do rzeczy, czy mu nie zadrży ręka? Czy nie zacznie podrygiwać jakwtedy, gdy musiał się bićjako małychłopiec, bo zrozumiał, że nie ma odwrotu? Życie to nie pieprzony film, życieto. życie, cholera. Dobry człowiek niekonieczniemusi zwyciężyć w ciągu dwóch godzin jak na ekranie. Brendan niewiedział, czy jest tchórzem, czy chojrakiem. Miał dziewięt334 naście lat i jeszcze nigdy niestanął przed prawdziwym wyzwaniem. Nie był jednak pewien, czy potrafiłby wejść doczyjegoś biura (gdybynawet drzwi nie byłyzamknięte naklucz i nie kręcilibysiętam jacyś innifaceci) i strzelićgościowiw głowę. Po prostu nie miał pewności, czy byłby dotego zdolny. Tęsknił zaKatie. Tak bardzo za nią tęsknił! Świadomość,żejuż nigdy jej przy nim nie będzie, spowodowała,że rozbolałygo zęby. Bolały go do momentu, w którym poczuł, żemusi coś zrobić, inaczej ani przez chwilęnie przestaniesięczuć tak okropnie w tym nowym, beznadziejnym życiu. Dobra, postanowił, jutrowyczyszczę rewolwer. Wyczyszczę i sprawdzę, czy są w bębenku kule. Choć tyle. Wyczyszczę broń. Do pokoju wszedł Ray. Wciąż miał na nogach łyżworolki,toteż podpierał się, niczym laską, nowym kijem hokejowym,gdy tak szedł na wywrotnych, przełamujących się w kostkachnogach w stronę łóżka. Brendan zerwał się zpodłogi i otarłłzy z policzków. Ray zdjął łyżworolki, przyjrzał się bratui zapytał namigi: "Dobrze się czujesz? " - Nie. Ray zamigał: "Mogę ci jakoś pomóc? " - Niestety, Ray, nie możesz, ale się mną nie przejmuj. "Mama mówi,że dobrzesię stało". - Co takiego? - zapytał Brendan. Ray powtórzył. - Tak? Mianowicie dlaczego? Dłonie Rayaznowu zamigotały. "Gdybyś wyjechał, byłaby bardzo nieszczęśliwa". - Szybko by jej przeszło. "Może przeszło,może nie przeszło". Brendan spojrzał nabrata, który bacznie mu się przypatrywał. ' - Niewkurzaj mnie, Ray,dobra? - Nachylił się groźnie 335. nad chłopcem, myślał przy tym jednak o rewolwerze. - Ja ją kochałem. Ray wytrzymałjego spojrzenie. Twarz miał pustąjak gumowa maska. - Wiesz, coto znaczy, Ray? Ray pokręcił głową. - To jest tak, jakbyśznał odpowiedzinawszystkie pytaniatestu, ledwie usiadłeś w ławce. Jakbyś wiedział, że wszystkobędzie super aż dokońca życia. Że zawsze będziesz najlepszy. Nie będzie ci niczego brakowało. Będziesz chodziłz podniesioną głową, bo jesteś wygrany. - Odwrócił się od brata. Ray uderzyłw słupek łóżka, żeby zwrócić na siebie uwagę, i zatrzepotał dłońmi: "Przeżyjesz to jeszcze raz". Brendan opadł na kolana i zbliżył rozwścieczoną twarz dotwarzy brata. - Już nigdy, kurwa, nigdy! Ray podciągnął nogina łóżko i cofnął się spłoszony. Brendan zawstydził się swojego wybuchu,choć nie ochłonął jeszcze z gniewu. Tak to już jest z niemymi, wychodzisz przynich na głupka, bo potrafisz mówić. Wszystko, co komunikował Ray, cechowała zwięzłość, wyrażał dokładnie tyle, ilechciał. Nie wiedział, co to znaczy szukać słów lub prześlizgiwać się po nich, bo mówi się szybciej, niż się myśli. Brendan miał ochotę wybuchnąć potokiem słów, wygłosićgorącą, szaloną perorę, nie całkiem rozumną, ale za to szczerą, testament dla Katie. Wyznać, kimdla niego była, jak sięczuł, gdywtulał nos w jejszyję natym właśnie łóżku, zaczepiał zagiętym palcem o jej zagiętypalec, ścierał jej lodyz brody, siedział obok niej w samochodzie i obserwował, jakstrzela oczami na prawo i lewo, gdy dojeżdżali do skrzyżowania, jak słuchał jej głosu, jej oddechu we śnie, jej pochrapywańi. Miałby ochotę mówić otym godzinami. Chciałby, żebyktośgo słuchał i rozumiał, że mowa nie służy wyłącznie do 336 komunikowania poglądów czy opinii. Że może wyrażać całeludzkie życie. Ale gdysię wiedziało jeszcze przed otworzenim ust, że próba będzie daremna, w pewien sposób onasama nabierała ważnegoznaczenia. Ray żadną miarą nie mógł tegopojąć. Dla niego słowabyły tylko szybkim przebieraniem palcami, zręcznymiłamańcamidłońmi. On nie gubił słów. Komunikacja nie byładla niego rzeczą względną. Mówił to, co dokładnie chciałpowiedzieć, i na tym koniec. Wylewanieżali, wywnętrzanie sięprzed niemym bratem, który siedział przed nim z twarzą bezwyrazu, tylko by Brendana zawstydzało. Nic by nie pomogło. Spojrzał nawystraszonego braciszka, który skulił sięnałóżku i wpatrywał się wniego zalęknionymi oczami,i wyciągnął do niego rękę. - Przepraszam - powiedział i usłyszał, jak łamiemu sięgłos. - Przepraszam,Ray. Już dobrze? Niechciałem się naciebie wydzierać. Ray ujął jego rękę i wstał. "Więc już dobrze? " - zapytał na migi,wpatrując sięw Brendana takim wzrokiem, jakby przy nowym wybuchuzłości starszego brata zamierzał wyskoczyć przezokno. "Już dobrze" -odpowiedział muna migi Brendan. "Chybadobrze". 20Kiedy już wróci do domu RodziceSeana mieszkali w Wingate Estates, zamkniętymosiedlu małych, tynkowanych szeregowych domków z dwiema sypialniami, znajdującym się sześćdziesiąt parę kilometrów na południe od miasta. Każde dwadzieścia domkówtworzyło jeden kwartał, a każdy kwartał miał własny baseni centrumrekreacyjne, gdzie w sobotniewieczory urządzanopotańcówki. Małe pole golfowew kształcie półksiężyca naosiemnaście dołków leżałoza granicą całego kompleksu. Odpóźnej wiosny dowczesnej jesieni rozbrzmiewał tam szmermeleksów. Ojciec Seana niegrał w golfa. Uznałprzed laty, żetogradla bogaczy, a teraz doszedł do wniosku, że zdradziłbyswojerobotnicze pochodzenie, gdyby się nią zainteresował. Matkaprzezjakiś czas próbowała grać,zrezygnowała jednak,stwierdziwszy, że inne zawodniczki podśmiewają sięukradkiem z jej formy fizycznej, irlandzkiego akcentu i strojów. Żyli więc spokojnie, nie zawierając żadnych bliższychznajomości. Sean wiedział tylko, żeojciec poznał pewnegogościa irlandzkiego pochodzenia o nazwisku Riley, który teżmieszkał w ichmieście przed przeprowadzką do Wingate. Riley równieżnie grał w golfai wychodził czasem z ojcemSeana nadrinka do restauracji Ground Round po drugiej stronie drogi numer 28. MatkaSeana, urodzona samarytanka, 338 zajmowała się z nawyku starszymi, niedomagającymi sąsiadami. Woziła ich do apteki po leki lubdo lekarza, by noweleki mogły stanąć na półkach obokdawniejprzepisanych. Choć dobiegałajuż siedemdziesiątki,wciąż czuła się młodoi byłażwawa. Większość osób, którym z taką werwą pomagała,byłasamotna, doszła więc do wniosku, że dobre zdrowie, jakimi się obojez mężem cieszyli, należy uznać za błogosławieństwo niebios. - Są sami - powiedziałakiedyś do Seana, mając na myśliswoich chorowitych podopiecznych - i choć lekarze im tegonie powiedzą wprost, nato właśnie umierają: na samotność. Często, kiedy po minięciu domku strażnika jechałgłównąalejkąosiedla, przedzieloną co kilkametrów żółtymi garbami"śpiących policjantów", na których samochód podskakiwał,widział oczami wyobraźni widmowe ulice, dzielnice i widmowe losy, jakie rezydenci Wingate pozostawili za sobą. Zupełnie jakby tamte mieszkania z zimną tylko wodą, białymi lodówkami, żelaznymidrabinkami przeciwpożarowymii chmarami wrzeszczących dzieci przepływały niczym pasmaporannej mgły przez ten krajobraz muszelkowatych tynkowanych domków otoczonych strzyżonymi trawnikami. Ogarniało go wtedy irracjonalnepoczuciewiny syna, który oddałrodziców do domu starców. Uczucie irracjonalne, ponieważosiedle Wingate Estates nie było formalnieprzeznaczone dlaosób powyżej sześćdziesiątki (choć, szczerzepowiedziawszy,nigdynie spotkał mieszkańców poniżej tegowieku), pozatym rodzice przeprowadzili się tu z własnejwoli, pakującwraz z rzeczami swoje długoletnie utyskiwania na życiew mieście, hałas, wysoką przestępczość i korki uliczne, byprzenieść się tu, gdzie, jak to ujął ojciec: "Można spokojniewyjść w nocy na spacer". Mimo to. Sean czuł, że ich zawiódł, jakby -jego zdaniem -spodziewali się, że zrobi większy wysiłek, aby mieć ichblisko. Patrzył naosiedlei widziałśmierć, a ściślej ostatniprzystanek nadrodze dośmierci. Nie tylko dlatego,że z niechęcią myślał o tym, iż mieszkają tu jego rodzice, czekając, 339. aż któregoś dnia to ich ktoś będzie musiał wozić do lekarza. Przyszło muteż do głowy, że jemu przyjdziezamieszkaćw podobnym miejscu; groźba ta była całkiem realna. Na dodatek nie miał żony idzieci, które by się nim zaopiekowały. Skończył trzydzieścisześćlat, mniej niż połowa brakowałamu do wieku, jaki kwalifikowałdo zamieszkania w bliźniakach Wingate, do tego lata, które pozostały, mogły minąćw tempie nieporównanie większym niż poprzednie. Matka zmuchnęła świeczki na torcie stojącym namałymstoliku, znajdującym się w aneksie między ciasną kuchenkąa bardziej przestronnym salonikiem, po czym wszyscy trojezjedli swoje kawałki w milczeniu. Potem wypili herbatę przydźwięku tykającego zegara wiszącego na ścianie nad ichgłowami i szumie klimatyzacji. Kiedy skończyli, ojciec wstał i powiedział: - Zbiorę talerze. -Zostaw,ja to zrobię. - Ty siedź. -Pozwól, że ja. - Siedź,jubilatko. Matka Seana usiadła z bladym uśmiechem. Ojciec zebrałtalerzei wyniósł do kuchni. - Uważaj na okruszki -przypomniała matka. -Uważam. - Jeśli niespłuczeszwszystkich do zlewu, znowu zalęgnąsię nammrówki. -Mieliśmy tylko jedną. Tylko jedną. - Byłoich znacznie więcej. -Pół rokutemu - dopowiedział ojciec, przekrzykującplusk strumienia wody z kranu. - I myszy. -Nigdy nie byłotu myszy. - U pani Feingoldbyły. Ażdwie. Musiała zastawiać łapki. - U nas nie ma myszy. -Tylko dlatego, że zawsze sprawdzam,czy nie zostawiasz w zlewie okruchów. 340 - O mój Boże! -jęknął ojciecSeana. Matka Seana upiła łyk herbaty i znad filiżanki spojrzałanasyna. - Wycięłam jeden artykuł dla Lauren - powiedziała, odstawiwszy filiżankę na spodeczek. - Miałam go gdzieś tutaj. Wycinała artykuły zgazet i dawała je Seanowi, ilekroć jąodwiedzał, albo wysyłała po kilkasztuk pocztą. Kiedy Seanotwierał kopertę z taką przesyłką,widok porządnie złożonychstron uprzytomniał mu, ile czasu upłynęło od ostatniej wizyty. Artykuły były różne, wszystkie jednak dotyczyły prowadzeniagospodarstwa albo zdrowia. Można było przeczytać o tym, jak uniknąć filcowania się wełny w suszarce, jaksprawić, by zamrażarka się nie przepalała; można było siędowiedzieć,jakiesą plusyi minusy testamentu sporządzonego za życia,jak uniknąć kieszonkowców na wakacjach. Teksty zawierały radyzdrowotne dla mężczyzn, którzywykonująstresujące zawody ("Nie bądź ćwiek, wprowadźswe sercew XXI wiek! "). Sean wiedział, że matka okazujemu w tensposób miłość, podobnie jakzapinała mu paltkoi poprawiałaszalik,gdy wychodził w zimowy poranek do szkoły. Dotąduśmiechał się wduchu na wspomnienie wycinka, jaki przyszedł pocztą dwa dni przed odejściem Lauren. "Co rok prorok, probówka nieurok! ". Jego rodzice nie byli w staniepojąć, że bezdzietnośćbyła świadomym wyborem Seanai Lauren. Oboje milczącozałożyli,żebyliby okropnymirodzicami. Kiedy w końcu Lauren zaszła w ciążę, ukryli przed nimiten fakt. Musieli najpierw sami podjąćdecyzję, czy powinnaurodzić dziecko, właśnie przeżywalikryzys małżeństwa. Sean odkrył romans żony z jednym z aktorów i zaczął ją zadręczać pytaniem: "Czyje to dziecko, Lauren? ". Odpowiadałamu: "Przeprowadź test na ustalenie ojcostwa, jeślito tak cięgnębi". Wykręcali się od kolacji u rodziców, mętnie tłumaczyli,dlaczego nie zastali ich w domu, kiedyprzyjeżdżali do miasta. Sean miał wrażenie, że oszaleje z niepewności, czy to 341. jego dziecko. Niebył też przekonany, że by je chciał, nawetgdyby miał tę pewność. Po odejściuLauren matkaSeana mówiła o jej nieobecności jedynie jako o "chwilowej rozłące". Obecnie wszystkiewycinki prasowe przeznaczała dla Lauren, jakgdybypewnego dnia miały do tego stopnia przepełnić szufladę, że młodzi będą musieli się spotkać choćby po to, żeby tę szufladęzamknąć. - Rozmawiałeś z nią ostatnio? - zapytał z kuchniojciec,niewidoczny zza dzielącej ich ściany w kolorze miętowejzieleni. - Z Lauren? -Uhm. - Bo z kimżeinnym? - zapytała przytomnie matka, przeszukując szufladękredensu. - Dzwoni, ale niczego nie mówi. -Może gada głupstwa, bo jest. - Niezrozumiałeś, tato,ona się w ogóle nieodzywa. -Ani słowem? - Nie. -Więc skąd wiesz,że to ona? - Po prostu wiem. -Aleskąd? - O Boże! - zirytował się Sean. -Słyszę jejoddech, wystarczy? - Dziwne- westchnęła matka. - A ty coś do niej mówisz? - Czasami. Coraz rzadziej. - No cóż, przynajmniej jakoś sięporozumiewacie. - Położyła przed Seanem najnowszy wycinek. -Powiedz Lauren,że moimzdaniem topowinno ją zainteresować. - Usiadłai wygładziła zmarszczkę na obrusie. -Kiedy jużwróci dodomu - dodała,wpatrzona w materiał. - Kiedy już wrócido domu- powtórzyła cicho,głosem przypominającym głoszakonnic, pewnych fundamentalnego ładu wewszechświecie. 342 - Dave Boyle- powiedział Sean do ojcagodzinę później,gdy siedzieliprzy jednym z wysokichbarowych stołówwrestauracji Ground Round. - Chodzi mi o ten dzień, kiedyzniknął sprzed naszego domu. Ojciec zmarszczył czoło iskoncentrowałsię na wlewaniudo kufla resztki piwa Killian's. Kiedypiana wyrosła dogórnej krawędzi naczynia, a piwo spływało z butelki dużymikroplami, powiedział: - Hm. nie mogłeśpoczytaćsobie o tym w starych gazetach? - Nowiesz. -Dlaczego mnie o to pytasz, dociężkiej cholery? Pokazywali toprzecież w telewizji. - Ale nie wtedy, kiedyznaleźli porywacza - przypomniałSean z nadzieją, żeto wyjaśnienie wystarczy i ojciec nie będzie chciał wiedzieć, dlaczego syn zwrócił się do niego z tympytaniem. Seansam tego nie wiedział. Może pragnął,żebyojciec pomógłmu zrozumiećjego rolęw tamtychwydarzeniach, czego nie mogły wyjaśnić gazetyczy stare akta policyjne. A może liczył na inną rozmowę, nieograniczającą siędo ostatnich nowinek,do rozważań, czydrużynie Red Soksównie przydałby się leworęczny miotacz. Seanowizdawałosięczasem, że kiedyś umieli z ojcem gawędzić nie tylko o takich błahostkach (to samo przekonanieodnosiło się doLauren), ale nie potrafił przypomniećsobietreści tych rozmów. Obawiał się, że uroił sobie te chwile bliskości z ojcem igłębokie znim porozumienie, korzystającztego, że wspomnieniaz młodości zatarły się już we mgleoddalenia. Choć z czasem pewne fakty urosły do rangi mitu,w rzeczywistości nigdy się nie zdarzyły. Jego ojciec był milczkiem,wypowiadałsię półsłówkami,końcówki wybąkiwanych zdańrozpływały się w nicości. Seansporo się za młodu natrudził nad interpretacją tych ojcowskich zamilknięć, wypełnianiem pustych miejsc, pozostawionych przezowe pauzy, domyślaniem się, co ojciec chciałmu powiedzieć. Ostatniozaczął się zastanawiać,czy i on 343. sam, choć nie uważał się za milczka, nie połykał w ten samsposób słów i końcówek zdań. Dostrzegał tę milkliwośću Lauren, ale zbytnio sięnianie przejmował do czasu, gdy jejmilczenie stało się wszystkim, co mu po niej pozostało. Nielicząc szmeru oddechu w słuchawce,kiedy odbierał głuchetelefony. - Po co wracasz do starych dziejów? - spytał w końcu ojciec. - Słyszałeś, że zamordowano córkę Jimmy'egoMarcusa? -TęwparkuPen? Sean potaknął. - Zwróciło mojąuwagę nazwisko, ale pomyślałem, że tomogła być jakaś dalsza krewna. A to byłacórka? - Właśnie. -Jest w twoim wieku. Jak tosię stało, że miał dorosłącórkę? - Urodziłasię, gdy miał siedemnaście czy osiemnaścielat, jeszcze przed odsiadką na Deer Island. -Mój Boże - westchnął ojciec. - Biednyskurczybyk. Jego ojciec dalej siedzi? - Onjuż nieżyje, tato. Sean zauważył, że jego odpowiedź poruszyła ojca. Przypomniała mu spotkania w kuchni na Gannon Street, gdzie z ojcem Jimmy'ego osuszali co sobota puszki piwa, podczas gdyichsynkowie bawili się na podwórku za domem, a w powietrzu rozbrzmiewały co chwila wybuchy śmiechu podchmielonych kolegów. - Psiakrew! - mruknął ojciec. -Umarł przynajmniej nawolności? Sean zastanawiał się, czy nie powinienstaruszkowi skłamać, poniewczasie, bo już kręciłprzecząco głową. - W pudle. W Walpole. Na marskość wątroby. - Kiedy? -Wkrótce po waszej wyprowadzce. Jakieś sześć, siedemlat temu. Ojciec rozchylił usta, jakby chciał wypowiedzieć wyraz 344 "siedem". Zamiast tego pociągnął łyk piwa. Wątrobiane plamy na grzbietach jego dłoni wydawały się bardziej wyrazistewżółtym świetle lampywiszącejpod sufitem. - Człowiek tak łatwotraci rachubę czasu. -Przykro mi, tato. Staruszek skrzywił się, jak zwykle, gdy słyszał wyrazywspółczucia czy komplementy. - Niby czemu? Tim sam był sobiewinien. Mógł nie wyprawiać na tamten światSonny'ego Todda. - To się stało przypartii bilardu, prawda? Ojciec wzruszył ramionami. - Co można wiedzieć? Obaj pijani, obaj pyskaci i złośliwi. Tyleże Tim miał charaktero wiele gorszy od Sonny'ego. - Ojciec pociągnął kolejnyłyk piwa. -Co wspólnegoma tamto zniknięcie Dave'aBoyle'a z. jakże jej było naimię? Katherine? - Tak. -Więc co jedno ma do drugiego? - Nietwierdzę,że ma. -Ani że nie ma. Seanmimowolnie się uśmiechnął. Potrafił złamać najbardziej zatwardziałego nędznego typa usiłującegowykręcić sięod odpowiedzialności, który zna prawo lepiej od niejednegosędziego. Ale ci faceci starej daty, te twarde jak ćwieki, nieufnedranie z pokolenia ojca, dumne robole bez śladu szacunku dla wszelkich urzędów, ci faceci umieli wykręcać kotaogonem. Mogłeśich maglować przez całąnoc, ale jeśli szli w zaparte,rano te same cowieczorempytania pozostawałybez odpowiedzi. -Tato, nie zawracajmy sobie teraz głowy niedomówieniami. - Nibyczemu? Sean podniósł rękę. - Wyświadcz mi po prostu tęłaskę. -Ależ chętnie,ostatecznie trzyma mnie przy życiu to tylko, że mogę czasem wyświadczyć łaskę własnemu synowi. 345. Sean zacisnął palce na szklanym uchwycie kufla. - Przeglądałem aktasprawy uprowadzenia Dave'a. Oficerśledczy, który ją prowadził, już nie żyje. Nikt inny jej nie pamięta, a dalejfigurujew aktach jako nie rozwiązana. - Więc? -Pamiętam,jak przyszedłeś do mojego pokoju jakiś rok po uprowadzeniu Dave'a i powiedziałeś: "Wiesz, synu, jednegoz nich złapali". Ojciec wzruszyłramionami. - Złapali jednego z nich. -Więc czemu. - W Albany - przerwał mu ojciec. - Widziałemzdjęciew gazecie. Facet przyznał się do kilku gwałtów na nieletnichw Nowym Jorku i jeszcze paru w Massachusetts i Vermont. Powiesił się w celi, zanim zdążył powiedzieć coś więcej. Rozpoznałem jednak jego gębę dzięki portretowi, jaki rysownik policyjny wykonał wtedy u nas w kuchni. - Jesteś pewien? Ojciec potaknął. - Na sto procent. Tenoficer śledczy. jakże on się nazywał. - Flynn -podpowiedział Sean. -Mikę Flynn. Zgadza się. Przez jakiś czas pozostawałemz nimw kontakcie. Jak tylko zobaczyłem zdjęcie wgazecie,zadzwoniłem do niego ion potwierdził, żeto tensam facet. Davego rozpoznał. - Który? -Hę? - Który z tej dwójki? -Hm, jak mam go określić? "Ten oślizgły,wyglądał, jakby był zaspany". Słowamałego Dave'a dziwnie zabrzmiały w ustach starszego pana. - Pasażer. -Otóż właśnie. - A jego kumpel? - zapytał Sean. 346 - Zginął wwypadku samochodowym. Tak przynajmniejtwierdził ten drugi. Tyle wiem, choć nie dałbym zato głowy. Do cholery,od ciebiesię dopiero dowiaduję, że Tim Marcusgryzie ziemię. Sean dopił piwo, po czym wskazał na pusty kufel ojca. - Jeszcze po jednym? -Też pytanie. Jasne. Gdy Sean wrócił z nowymipiwami, ojciec wpatrywał sięw niemy ekran telewizoraumieszczonego nad barem. Właśnie nadawano quiz z odpowiedziami "na opak". Kiedysyn usiadł, rzucił w stronę ekranu pytanie: - Kim byłRobert Oppenheimer? -Skądwiesz, o co pytali? Przecież niema głosu? - zdziwił się Sean. - Wiem - mruknął ojciec i wlał sobie piwo do kufla,marszcząc się z powodu głupoty własnego syna. - Wy wciążto robicie. Niepojęte. - Co robimy? Jacy my? Ojciec wskazał kuflem na Seana. - Wasze pokolenie. Zadajecie mnóstwo pytańi nawet niepomyślicie, że odpowiedź możebyć oczywista, byle, psiakostka, trochę ruszyć mózgownicą. - Uhm - burknął Sean. - Możliwe. - Weźmy tę historię z Dave'em Boyle'em. Jakie ma znaczenie, co go spotkało dwadzieścia pięć lat temu? Wiesz, cozaszło. Zniknął na cztery dni uprowadzony przez dwóch pedofili. Stało się to, czego się można domyślić. Ale ty chceszto znowu odgrzebywać, ponieważ. - Ojciec pociągnął łykpiwa. -Cholera, właściwie nie wiem po co. Devine senior posłałsynowi pijacki uśmiech, który wydałsię Seanowi podobny do jego własnego. - Tato. -No? - Chcesz powiedzieć, że w twoim życiu nie zdarzyło sięnic,do czegonie wracaszwe wspomnieniach, nie rozpamiętujesz? 347. Ojciec westchnął. - Nie o to chodzi. -Właśnie, że o to. - Nie, wcalenie o to. Nieszczęście każdego dopada, Sean. Każdego. Nie należyszdo wyjątków. Wasze pokolenie lubirozdrapywać rany. Nie umiecie niczego zostawić w spokoju. Maszdowód łączący Dave'a ze śmiercią Katherine Marcus? Sean parsknął śmiechem. Ojciec zaszedł go z flanki, grałchytrze na guzikach "wasze pokolenie", na co Sean był czuły,tymczasem przez cały czas chciał się jedynie dowiedzieć, czyDave był zamieszany w zabójstwo Katie. - Powiedzmy, żejest kilka drugorzędnych okoliczności,które sytuują Dave'a w kręgu naszych zainteresowań. -Nazywasz toodpowiedzią? - A ty nazywasz swoje pytanie pytaniem? Na twarzy ojca rozlałsię szeroki uśmiech, który ujął staremu dobrepiętnaście lat. Sean pamiętał, jak ten uśmiech potrafił rozjaśnić cały dom. - Zapytałeś o Dave'a, bo przyszło ci do głowy, że to, co cifaceci mu zrobili, mogło go zmienić w bezwzględnego drania,zdolnego zamordowaćmłodą dziewczynę. Sean wzruszyłramionami. - Coś w tym rodzaju. Ojciec zamyślił się, pogrzebał w stojącej między nimimiseczce z orzeszkami ziemnymii pociągnąłłyk piwa. - Nie wydaje misię. Sean zaśmiałsię. - Tak dobrze go znasz? -Nie. Po prostu pamiętam, jaki był z niego dzieciak. Niebyło wnim okrucieństwa. - Cała masa rozkosznych dzieciaków wyrosła na bezwzględnych drani. Ojciecuniósł brwi. - Chcesz mi robić wykład na temat ludzkiejnatury? Sean pokręcił głową. - Takie tam obserwacje gliniarza. 348 Ojciec odchylił się nakrześle i przyglądał się synowi,uśmiechając się kącikami warg. - No dalej. Oświeć starego. Sean czuł, że się zarumienił. - Daj spokój,tato, ja tylko. -Ależproszę. Seanowi zrobiło się głupio. Zdumiewające, jak szybko ojciec potrafił zbićgo z pantałyku, sprawić, by poczuł się jakdzieciak,który tylko udaje dorosłego, i to nieudolnie. W rezultacie wychodził na żałosnego durnia. - Okaż mi odrobinę zaufania. Wydaje mi się, żetrochęznam się na ludziach i przestępstwach. Widzisz, to mój zawód. - Sądzisz, że Dave mógłby zmasakrować dziewiętnastoletnią dziewczynę? Dave, z którym jako dziecko bawiłeś sięna podwórku? - Myślę,że człowiek jest zdolny do wszystkiego. -Więc to ja mogłem ją zabić. - Ojciec położył dłoń napiersi. -Albo twoja matka. - Co ty gadasz? -Lepiejsprawdź nasze alibi. - Przecież niczego takiego nie powiedziałem! -Właśnie, że tak. Powiedziałeś, że człowiekjestzdolnydo wszystkiego. - W pewnych granicach. -Aha! - zawołał ojciec. -No cóż, to uzupełnienie miumknęło. Stary znowu to robił. Bawił się z nim w kotka i myszkę. Sean czasem robił to z podejrzanymi podczas przesłuchania. Nic dziwnego, że miał takie osiągnięcia. Przecież pobierałnauki u prawdziwego mistrza. Przez chwilę siedzieli w milczeniu, które przerwał ojciec,mówiąc: - Hm,może i masz rację. Sean spojrzał naniego podejrzliwie,czekając na ironicznąpuentę. 349. - Może Dave faktycznie był w stanie zrobić to, o co gopodejrzewasz. Nie mam pojęcia. Pamiętam go jako dzieciaka,dorosłego Dave'a nieznam. Sean spróbował spojrzeć na siebie oczami starego. Ciekawe, czy widzi w nim dziecko? Czy nie dostrzega mężczyzny? Pamiętał, jak wujowie wyrażali się o jego ojcu, najmłodszym spośród dwunastki rodzeństwa. Rodzina wyjechała z Irlandii,kiedy ojciec miałdwanaście lat. "Stary Bili", mówiliz przekąsem, mając namyśli Billa Devine'a sprzed narodzinSeana. "Awanturnik",dodawaliz uśmiechem. Dopiero terazSean uświadomił sobie, żewyrażalisię o jego ojcuz pobłażaniem. Większość wujów Seana była odobre dwanaście,piętnaście lat starsza od jego ojca. Bracia i siostryojca nie żyli. Wszyscy, cała jedenastka. I oto siedziałprzed nim ten rodzinny bobasek, blisko siedemdziesięciopięcioletni starzec, zagrzebany na przedmieściuw pobliżu pola golfowego, z którego nigdy nie korzystał. Ostatni pozostały przy życiu z licznego rodzeństwa, a jednakwciąż najmłodszy, wiecznie najmłodszy i dlatego najeżającysię na najlżejszy choćby objaw pobłażania zczyjejkolwiekstrony, szczególnie ze strony rodzonego syna. Nikomuniepozwalał traktowaćsię w podobny sposób, ponieważ wszyscy, którzy mieli do tego prawo, odeszli jużz tego świata. Zerknął na piwo Seana i rzucił kilka jednodolarówek napiwku. - Skończyłeś? - zapytał kwaśno. Przekroczyli drogę numer 28 i poszlialejką wjazdowąosiedla, przegrodzoną żółtymigarbami "śpiących policjantów", spryskiwaną przez zraszacze rozstawione na trawnikach. - Wiesz, co twoja matka bardzo lubi? -Co? - Kiedy do niej piszesz. Rozumiesz, kartka co jakiś czas,choćby bez ważnego powodu. Mówi, że przysyłasz zabawne 350 kartki, lubi twój styl. Trzymaje wszystkie w szufladzie w sypialni. Niektórepochodzą zczasów, gdy byłeś w college'u. - Dobrze, będę pisał. -Co jakiśczas wrzuć coś doskrzynki. - Oczywiście. Podeszli do samochodu Seana i ojciecpodniósł wzrok naciemne okna swojegodomku. - Położyła się już spać? - zapytałSean. Ojciec potaknął. - Zawozi rano panią Coughlin na fizykoterapię. - Ojciecwyciągnął nagle rękę iuścisnął dłoń syna. -Miło cię byłowidzieć. - I ciebie, tato. -Ona wróci? Seannie potrzebował pytać, kogo ma na myśli. - Nie wiem. Naprawdę nie mam pojęcia. Ojciec przyjrzał mu się uważniew bladożółtym świetle latami. Sean poczuł, żezajrzałmu w głąbduszy, zrozumiał, że jego syn cierpi, a rana sięnie zabliźniła, że zabrano mu cośbezpowrotnie. - Nocóż - zauważył- dobrze wyglądasz. Widać,żeo siebie dbasz. Nie pijesz za dużo? Seanpokręcił przecząco głową. - Po prostu dużo pracuję. -Praca dobrze robi. - To prawda -przyznał Sean i poczuł, jak ogarniają gogorycz i smutek. -Noto. - Noto. Ojciec klepnął go po ramieniu. - A więc bywaj. Nie zapomnij zadzwonić w niedzielę domatki - powiedział i ruszył w stronę domu krokiempięćdziesięcioparolatka. - Uważaj na siebie! - zawołał za nim Sean,a ojciec podniósł rękęw geście potwierdzenia. 351. Sean pilotem zwolnił centralny zamek. Sięgał do klamki,gdy dobiegłogo wołanie ojca: - Sean! -Tak? - Sean obejrzał się. Ojciecstał przed drzwiami domu. Górna połowa jego ciała tonęła w miękkiej ciemności. - Dobrze, że nie wsiadłeś wtedydotamtego samochodu. Wiedz o tym. Sean oparł się dłońmi o dach samochodu. Starał się dojrzeć wciemności twarz ojca. - Powinniśmy jednakbronić Dave'a. -Byliście dziećmi - powiedział ojciec. - Nie mogliściewiedzieć, co się stanie. Anawet gdybyście wiedzieli. Sean pozwolił, byta myśl zapadłamu głęboko w pamięć. Bębnił palcamio dach i wpatrywał się w ciemność, szukając oczu ojca. - Wciąż mnie tognębi. -Co? Sean wzruszył ramionami. - Myślę, że powinniśmy byli wiedzieć. Nie wiem, jakim cudem, alepowinniśmy. Nie uważasz? Przez dobrą chwilę obaj milczeli. Seansłyszał tylkocykanie świerszczy iszum zraszaczy na trawnikach. - Dobranoc, Sean - dobiegł go w ciemności głos ojca. -Dobranoc -odkrzyknął. Zaczekał,aż ojciec wejdziedo domu, i wtedy wsiadł do samochodu. 21Skrzaty Po powrociedo domuCeleste zastała Dave'a wsaloniku. Siedział w rogu popękanejskórzanej kanapy. Obok poręczyfotela stały dwie kolumny z pustych puszekpo piwie, niedopita tkwiła w jego ręku, a na udzie leżał pilot telewizora. Oglądał jakiś film,w którym wszyscy zdawali się krzyczeć. Celestezdjęłapłaszczw przedpokoju, przyglądającsiętwarzy Dave'a,na której migotała poświata ekranu. Krzykistawały się coraz głośniejsze, towarzyszyły im efekty dźwiękowe imitujące trzask łamanych mebli oraz odgłosy bijatyki. - Co oglądasz? - zawołała. - Film o wampirach- odpowiedział, nieodrywając oczuodekranu i podniósłdo ust puszkę budweisera. - Naczelnywampir zabija wszystkich na przyjęciu, wydanym przez pogromców wampirów. Pracują dla Watykanu. - Kto? -Pogromcy wampirów. O, kurwa- syknął - właśnie oderwałjednemu facetowi głowę! Celeste weszła dosaloniku ispojrzała na ekran w chwili,gdy ubrany na czarno mężczyzna przeleciałprzez pokój,chwyciłza głowę jakąś przerażoną kobietę i skręcił jej kark. - Rany boskie,Dave! -Spokojnie, to James Woods się w końcu wkurwił. - Kogo on gra? 353. - Dowódcę pogromców. Skończonego drania. Celeste dostrzegła na ekranie aktora Jamesa Woodsa. Ubrany w skórzaną marynarkę iobcisłedżinsy podniósł dooka coś w rodzaju kuszy i wycelował w jednego z wampirów. Ten był jednak szybszy. PacnąłWoodsa z drugiego końca pokoju niczym ćmę, po czymdo środka wpadł innyfacet i wpakował w wampira serię z automatu. Wyglądało nato, że mezrobił mu większej krzywdy. Nagle przemknąłobok wampira, jakby zapomniał, gdziesię znajduje. - Czy to nie jeden zbraci Baldwin? - spytała. Usiadła naporęczykanapy i oparła głowę o ścianę. - Chyba tak. Tak misię zdaje. - Który? -Nie wiem. Ci goście mi się mylą. Celeste patrzyła,jak przebiegają przez mały pokój w motelu, zasłany trupami. - Kurde- mruknął Dave. - Watykan będzie musiał wyćwiczyć nową drużynę pogromców. - DlaczegoWatykanzajmujesię wampirami? Dave uśmiechnął się, zwrócił w jej stronę swą chłopięcątwarz i spojrzał na nią pięknymi oczami. - Okropnie mu brużdżą, kotku. Notorycznie wykradająkielichymszalne. - Wykradają kielichy? - zdziwiłasię. Ogarnęła ją naglechęć, by wyciągnąć rękęi przeczesać mu palcami włosy. Dzięki tej głupiej rozmowie niemal zapomniała o koszmarnym dniu,jaki miałaza sobą. - Niewiedziałam otym. - No właśnie, cholernie im brużdżą. - Dave dopiłpiwo. James Woods, jeden z braciBaldwin i jakaś dziewczyna, która wyglądała na nieźle naćpaną, pędzili małym pikapempustą szosą, a wampir za nimi frunął. - Gdzie byłaś? - Podrzuciłam sukienkę Katie do zakładu pogrzebowego. -Zajęło ci totyle godzin? - Potemnaszła mnie ochota, żebygdzieś posiedzieć w ciszy i wszystko sobie przemyśleć. Chyba rozumiesz? 354 - Przemyśleć. Jasne. - Wstał z kanapy,wszedł do kuchnii otworzył lodówkę. -Chceszpiwo? Prawdę mówiąc nie chciała, jednak skłamała: - Chcę. Wrócił do pokoju i podał jej puszkę. Nieraz potrafiła odgadnąć jego nastrój po tym, czy wręczał jej puszkę otwartą,czy nie. Teraz podał jej otwartą, mimo to nie byłapewna, czyjest w dobrym, czyzłym humorze. - O czym rozmyślałaś? - Otworzył z trzaskiem swojąpuszkę. Rozległ się dźwięk głośniejszy od pisku opon, gdypikap naekranie się przewrócił. - Przecież wiesz. -Nie, Celeste, nie wiem. - O różnych sprawach. - Pociągnęła łyk. -O całym tymminionym dniu, o śmierci Katie, otym, co muszą przeżywaćAnnabeth i Jimmy. - Oróżnych sprawach. A wiesz, o czym ja myślałem,gdy wracaliśmy do domu zMichaelem? Powiem ci:o tym,jak musiał chłopiec się poczuć, gdy usłyszał, że jego matkaodjeżdża, nie mówiącnikomu, dokąd jedzie ani kiedy wróci. - Przecież właśnie ci powiedziałam, Dave. -Co mi powiedziałaś? - Spojrzał na nią i uśmiechnął się,lecz tym razem był to krzywy uśmieszek. -Co mi powiedziałaś, Celeste? - Potrzebowałam w samotności przemyśleć pewne sprawy. Przepraszam, że nie zadzwoniłam. Mam za sobą kilkatrudnych dni. Jestemkompletnie wytrącona z równowagi. Nie jestem sobą. - Nikt niejest sobą. -Słucham? - Jak w tym filmie - dodał. - Dokońca nie wiadomo, ktojest normalnym człowiekiem,a kto wampirem. Widziałemjuż kiedyś fragmenty tego knota. Wiesz, co się stanie z bratemBaldwinem? Zakocha się wtej blondynce, choć wie, żezostała ukąszona. Zmieni się w wampira, lecz on o to nie dba,kapujesz? Bo ją kocha. Jako wampirzyca będzie karmiła się 355. krwią. Wychłepcze całą krew z jego żył i facet zostanie żywym trupem. Pojmujesz,na czym polega kłopotz wampiryzmem? Jest w nim coś pociągającego. Nawet jeśli wiesz, żewampirzyca cię zabije, a twoją duszę skaże na wieczne potępienie i będziesz musiał całą wieczność kąsać ludzi w kark,kryć się przed słońcem i. sama widzisz, przed plutonami pogromców z Watykanu. Możepewnego dnia obudzisz sięi niebędziesz pamiętać, co to znaczy być człowiekiem. Może i taksię zdarzyć, i wtedyjest super. Zostałaś zatruta, ale okazałosię, że trucizna wcale niejest tak straszna, kiedy już nauczyszsię z nią żyć. - Oparł nogi o stolikdo kawy i pociągnął łykzpuszki. -Tak w każdym razie ja to widzę. Celestesiedziała nieruchomo na oparciu kanapy i przyglądała się z góry Dave'owi. - O czym ty mówisz, u licha? -O wampirach, skarbie. Owilkołakach. - O wilkołakach? Gadasz zupełnie bez sensu. - Naprawdę? Celeste, myślisz, że to ja zabiłem Katie. Taki sensnam przyświeca w ostatnichdniach. - Zwariowałeś? Skąd ci to przyszło dogłowy? - Przed wyjściem z kuchni Jimmy'ego ledwie mogłaś namnie patrzeć. Trzymałaś tę jej sukienkę tak, jakby Katietkwiław środku, i nie mogłaś się zmusić, żeby na mniespojrzeć. Zaczęło mnieto zastanawiać. Zadałemsobie pytanie: dlaczego mojażona czuje do mniewstręt? I naglemnie olśniło: Sean! Powiedział ci coś, prawda? On i ten jegopieprznięty kumpel cwana gapa przepytywali cię. - Nieprawda. -Prawda. Nie podobał się jej jego spokój,chociaż mogła go częściowo przypisywać piwu. Dave miał skłonność do alkoholu, leczteraz wjego spokoju dostrzegła coś nieprzyjemnego. - Davidzie. -O, awansowałem już na "Davida"! - ... ja nic nie myślę. Jestem poprostu kompletnie skołowana. 356 Podniósł głowę ipopatrzył na nią. - Dobrze, więcporozmawiajmy o naszym problemie, kotku. Dobra komunikacja to kluczdozdrowiazwiązku. Miała na rachunku bankowym sto czterdzieści siedem dolarów, plus pięćsetdolarowy limit debetu na karcie Visa,z którego wykorzystałajuż blisko połowę. Nawet gdybyudałojej się zabrać niepostrzeżenie Michaela, dalekoby nieuciekli. Dwie lub trzy noce,spędzone w jakimś motelu,i Dave byłbyich znalazł. Nie był głupcem. Wiedziała, że byzdołał ich wytropić. Worek! Mogła oddać worek na śmieci Seanowi Devine'owi. Była pewna, że potrafiłby znaleźć ślady krwi na włóknachubrania Dave'a. Słyszała opostępach, jakie poczyniono napolu badań DNA. Na pewnoznaleźliby krew Katie na jegoubraniui by go aresztowali. - No - zachęcił - porozmawiajmy, kotku. Przedyskutujmyto. Mówię poważnie. Chcę,jak to się mówi, uśmierzyćtwojeobawy. - Ja się nieboję. -Wyglądasz, jakbyś siębała. - Nie. -No, dobra. - Zdjął nogi ze stolika. -Więc powiedz mi,co cię gryzie, kotku? - Jesteś pijany. Przytaknął. - Fakt. Co jednak nie znaczy, że nie mogę rozmawiać. Na ekraniewampir dokonywał znowu aktu dekapitacji,tym razem na jakimś księdzu. - Sean nie zadawał mi żadnych pytań -wyjaśniła. -Podsłuchałam ichrozmowę, kiedy poszedłeś po papierosy dlaAnnabeth. Nie wiem, co powiedziałeśim wcześniej, Dave,ale oni w twoją wersję nie uwierzyli. Wiedzą, że byłeś w tymbarzeprawie do zamknięcia. - Co jeszcze? -Ktoś widział twój samochód na parkingu mniej więcej 357. wtedy, kiedy Katie wyszła z lokalu. Nie uwierzyli teżw tę historyjkę o skaleczeniu dłoni. Davewyciągnął rękę i zgiął dłoń. - O to chodzi? -Towszystko, co słyszałam. - I co sobiepomyślałaś? Omal znowu go nie pogłaskała. Miała przez chwilę wrażenie, że opuściła go agresja, ustępując miejsca przygnębieniu. Dostrzegała to w pochyleniu ramion, w postawie, więc nabrała ochoty, bywyciągnąć rękę i go dotknąć. Jednak siępowstrzymała. - Opowiedz im o tym bandycie, Dave. -Opowiedzieć imo bandycie! - Tak. Może będziesz musiał stanąć przed sądem. Cow tym strasznego? To o niebo lepsze, niż być podejrzanym o morderstwo. Teraz, pomyślała. Przysięgnij, że tego nie zrobiłeś. Powiedz, że w ogóle nie widziałeś, jak Katie wychodzi z baru. Powiedz to! - Widzę, co kombinujesz - odezwał się Dave. - Jasnotowidzę. Przyszedłem do domu zakrwawiony w tym samymczasie, kiedy zamordowano Katie. Wniosek? To ja musiałem ją zabić. - Więc? Dave odstawił puszkęi nagle zacząłsię śmiać. Oderwałstopyod podłogi, opadł plecami na poduszki kanapyi zaniósłsięszalonym śmiechem. Każda próba złapania oddechu kończyłasięnową salwą niepohamowanej wesołości. Śmiałsiętakserdecznie, aż łzy pociekły mu z oczu, a ciałem wstrząsnęły drgawki. - Ja. ja... Nie mógł dokończyć zdania. Łzy ciekły mu po policzkach i wpływały do otwartych ust. Celeste jeszcze nigdy nie byłatak przerażona. - Cha, cha, cha! Henry. - zdołał wkońcu wykrztusić,gdy śmiech osłabł do chichotliwej czkawki. 358 - Słucham? -Henry. Henry i George,Celeste. Takienosili imiona. Czyż nie można pęknąć ze śmiechu? George był naprawdędziwny. Natomiast Henry był zwyczajnie i po chamskupodły. - O kim tymówisz? -Henry i George - powtórzył jużwyraźniej. - Mówięo Henrym i George'u. Facetach, którzy zabrali mnie na czterodniową przejażdżkę samochodem. Wrzucili mnie dopiwnicy,gdziena kamiennej podłodze leżał stary, zawszonyśpiwór. Mieli cholerny ubaw, kotku. Nikt nie zjawił się,abypomóc biednemu Dave'owi. Niktnie wpadł, żeby go ratować. Dave musiał udawać,że to wszystko przydarzyło siękomuś innemu. Musiał tak wytężyć mózgownicę, ażudałomu się podzielićją na pół. Tak też zrobił. Dave umarł w tejpiwnicy. Nie wiem, kim był dzieciak, któremu udało sięstamtąd uciec. Poniekąd stałsię mną. ale z całą pewnościąnie jest, kurwa, Dave'em. On nie żyje. Celestenie była w staniewydobyć z siebie głosu. Dave nigdy dotąd, przez całe osiem lat,nie wspomniałsłowemo przeżyciach z dzieciństwa. Powiedziałjej tylko, żebawilisię kiedyś z Jimmym i Seanem na ulicy, że został porwany,a potem uciekł. Nic więcej. Nigdy nie poznała imion tamtychłotrów, nie mówiło piwnicyi śpiworze. W ogóle nic na tentematnie wspominał. Miała wrażenie, jakby zbudzili sięwłaśnie z długiego snu, jakim było dotychczas ich małżeństwo, i wbrew swojej woli stanęli oko w oko ze wszystkimiracjonalizacjami, półprawdami, ukrytymi pragnieniami i zatajoną tożsamością, na których je zbudowali. Patrząc, jak tenfałszywy gmachwali się teraz w gruzypod taranemprawdy,pomyślała, żewłaściwie w ogóle się nie znali,mieli jedynienadziejęktóregoś dnia się poznać. - Rzecz wtym - zaczął. - Rzecz w tym. Widzisz, to jesttak jak z tymi wampirami. Bardzo podobnie. To samo cholerne kurewstwo. - Jakie kurewstwo? 359. - To cię nie opuszcza. Kiedy raz wciebie wlezie, już cięnie opuści. - Zagapiłsię znowu na stolik do kawy. Wyczuła,że traci zniąkontakt. Dotknęła jego ramienia. - Co cięnie opuści, Dave? O czym ty mówisz? Spojrzał na jej dłoń takim wzrokiem, jakby chciał wbićw nią kły i wściekle warcząc, odgryźć u nadgarstka. - Ja jużniemogęufać własnemu mózgowi, Celeste. Ostrzegam cię. Nie mogęufać własnemu mózgowi! Cofnęła rękę. Poczuła mrowienie w palcach. Wstał i zachwiał się. Podniósł głowę i spojrzał na Celeste,jakby nie był pewny, kim jest i skądsię tu wzięła. Potemprzeniósłwzrok na ekrantelewizora właśniew chwili, gdyJames Woods wystrzelił z kuszy w czyjąś pierś. - Wystrzelaj ich wszystkich, pogromco -wysyczał. - Wystrzelaj ich wszystkich! Odwrócił się do Celeste z pijackim uśmiechem. - Wychodzę. -Jak chcesz - odparła. - Wychodzę,żeby się jeszcze napić. -Jak chcesz - powtórzyła. - Myślę, żewszystko będzie dobrze, jeśli zdołam sobie topoukładać. Po prostu muszę tosobie poukładać. Niezapytała, czym jest "to". - Idę - oznajmił i ruszył do drzwi. Otworzył je i byłjuż zaprogiem, gdy zobaczyła,jak dłonią obejmuje futrynę i wsuwagłowę w drzwi. Spojrzał na Celeste ipowiedział: - Aha, przyokazji. Zająłem się tymi śmieciami. - Czym? -Tym workiemze śmieciami - odparł. - Tym, do któregowłożyłaśmoje ubranie. Wyniosłemgo i wyrzuciłem. - Aha - bąknęła. Ponownie zebrało jej się na mdłości. - Więc dozobaczenia. -Uhm -mruknęła, gdy cofnął głowę. - Do zobaczenia. Słuchała jego kroków dopóty, dopóki nie zadudniły na po360 deście parteru. Rozległo się skrzypnięcie drzwi frontowych. Dave wyszedł na ganek i zbiegł na chodnik. Celeste podeszłado schodów, wiodących do sypialni Michaela na piętrze. Dobiegłją szmer głębokiego oddechu śpiącego syna. Weszła dołazienki i zwymiotowała. Dave nie mógł znaleźć miejsca, gdzie Celestezaparkowała samochód. Czasami, szczególniepodczas śnieżycy,można było przejechać osiem przecznic,zanim udałosię postawićsamochód, więc by się nie zdziwił, gdyby zostawiłaauto aż w Point. Może to i lepiej. Był zbyt pijany, by siadaćza kierownicą. Porządnyspacer powinien go otrzeźwić. Doszedł Crescent do Buckinhgam Avenue i skręcił w lewo. Zastanawiał się, co, u licha,strzeliłomu do głowy, żebyspróbowaćwyjaśniać cokolwiek Celeste. Chryste, wymówiłnawet te imiona, Henry iGeorge. Wspomniał o wilkołakach,wykrzyczał to głośno. Cholerny świat! Zdobył jednak potwierdzenie: policja go podejrzewała. Odtąd będą gomieli na oku. Koniec z traktowaniem Seanajako dawno niewidzianego kolegi z dzieciństwa. Tamto należało już doprzeszłości. Przypomniał sobie teraz, czegow nim nie lubił: poczucia wyższości, przekonania, że nigdysię nie myli - zwykła przywara dzieci, którym dopisałoszczęście (bototylko na szczęściu polega) i miały oboje rodziców, normalny dom, nowe ubrania oraz najnowszy sprzętsportowy. Pieprzyć Seana. I te jego oczy. Ten głos. Znajdujące sięw kuchni baby omal nie zdjęły majtek, kiedy tylko się pojawił. To było widać. Pieprzyć jego ijego męską urodę. Pieprzyćtę jego moralną wyższość, jego zabawne historyjki,dumę policjanta i sławę faceta, októrym pisali w gazecie. Nie jest przecież głupi. Sprostawyzwaniu,jak tylko przejaśni musię w głowie. Gdyby musiał w tym celu odkręcić sobie głowę i na powrót ją przykręcić, znalazłbyjakiś sposóbnawet na to. Największy problem polegał na tym, że Chłopiec,Który 361. Uciekł Wilkom i Stał Się Dorosły, zbyt wyraźnie ukazałswoją twarz. Dave miał nadzieję,że czyn, na jaki się porwałw sobotnią noc, załatwi tę kwestię ostatecznie, zamkniepopaprańca, odeśle go na powrót daleko w gąszcz umysłuDave'a. Chłopiec zapragnął tamtej nocykrwi,zapragnął zadać komuścierpienie, aon go posłuchał. Z początku nie zapowiadałosię tak groźnie. Kilka uderzeń,kopniak. Potemjednak stracił nad sobąpanowanie. Daveczuł, jak narasta wnim gniew, gdy Chłopiec doszedł do głosu. Potrafił być okrutny. Nie zaznał satysfakcji, dopóki niezobaczył strzępów cudzego mózgu. A kiedy było już po wszystkim, znikł. Wyparował iDavemusiał sam zaprowadzić porządek. Nawet nieźle mu poszło. (Może nie aż takdobrze, jak by chciał,to jasne, ale wcale nienajgorzej). A wszystko to zrobił wyłącznie po to, by Chłopiec dał muwreszcie spokój. Ten jednak okazał sięostatnim skurwysynem. Znowu wrócił, zapukał do drzwi i kazał Dave'owi wyjść, czy ma natoochotę, czy nie. Mamy coś do załatwienia,stary. Alejarozmazywała się Dave'owi przed oczami, kołysałana boki. Wiedział tylko tyle, że kierują się do baru Ostatnia Kropla. Zbliżalisię dozakazanego rewiruzboczeńcówi dziwek. Każdy ochoczo sprzedawałtam to, co małemuDave'owi odebrano siłą. Odebrano mnie,sprostował Chłopiec. Ty dorosłeś. Niepróbuj dźwigać nie swojego krzyża. Najgorsze były dzieci. Przypominały skrzaty. Wyskakiwały z bram i skorup samochodów i oferowały, że zrobią ci laskę. Oferowały numerek za dwie dychy. Gotowe na wszystko. Najmłodszy, którego Dave spotkał w tę sobotnią noc, niemógł mieć więcej niż jedenaście lat. Na twarzy wokół oczuciemniały kręgi brudu. Skórę miał białą jak mleko, na głowiekopę zmierzwionych rudych włosów,co jeszcze podkreślałopodobieństwo do skrzata. Powinien siedzieć w domu i oglądać sitcomy, a nie włóczyć się po ulicy, oferujączboczeńcom, że zrobi im laskę. 362 Dave dostrzegł go z przeciwnej strony ulicy. Wyszedłwłaśnie zbaru i podszedł do samochodu. Chłopiec stał opartyo latarnię i palił papierosa. Kiedy ich spojrzenia się spotkały,Davepoczuł to: podniecenie,pragnienie, by zapaść się podziemię. Wziąćrudego chłopca za rękę i poprowadzić w ustronne miejsce. To byłoby takie łatwe,odprężające, takie kurewsko pożądane. Wystarczyło siępoddać. Ulec pragnieniu, które tkwiło w nim od co najmniej dziesięciu lat. Fajnie, powiedział Chłopiec. Zrób to. W głębi duszy Davewiedział jednak (właśniewtedy jegoumysł rozszczepiał się na dwie części), że ulegając pokusie,popełniłby najgorszy z grzechów. Zdawałsobie sprawę, żeprzekroczyłby granicę, zza której już nigdy niezdołałby wrócić. Miał świadomość, żegdyby ją przekroczył, jużnigdy nieczułbysię jak pełny, wartościowy człowiek, i mógłby nadobrą sprawę zostać na resztę życia w piwnicy z Henrymi George'em. Powtarzał to sobie w chwilach pokusy, gdymijał przystanki szkolnych autobusów, a latem boiska ipublicznebaseny. Przysiągłsobie, żenigdy nie stanie się takijakHenry i George. Był od nich lepszy. Wychowywał syna. Kochał żonę. Oprzesię pokusie. Z roku na rok częściej to sobie przysięgał. Sobotniej nocyniewiele to pomogło. Pokusa była wyjątkowosilna. Mały rudzielec, opierający się o słup latami, zdawałsię wyczuwać jego stan. Uśmiechnął się do Dave'a. Dave poczuł, jak jakaś siła ciągnie go w stronę krawężnika. Byłotak,jakby stał boso na stromym zboczu pokrytym śliskim jedwabiem. Nagle po drugiej stronieulicy zatrzymał się samochód. Chłopieczamieniłkilka słów z jego kierowcą,otworzyłdrzwi i wsiadł, posławszy Dave'owi zawiedzione spojrzenie. Dave patrzył, jak kabriolet,cadillac w dwóch odcieniach,granatu i bieli, przeciął aleję i zakręcił na tyły parkingu przedbarem Ostatnia Kropla. Dave wsiadł do samochodu, a tymczasemcadillac zatrzymał się w cieniu gęstych drzew rosnących nad pochylonym ogrodzeniem. Kierowca zgasił 363. światła, lecz nie wyłączył silnika, a Chłopiec zaszeptał Dave'owi prosto do ucha: Henry i George, Henry i George,Henry i George. Tego wieczoruchciał zawrócić, choć słyszał głos Chłopca,który krzyczał: jestem tobą, jestem tobą,jestemtobą! Miałochotę zatrzymać się i rozpłakać. Oprzeć się o ścianęnajbliższego domu i zalać łzami, bo wiedział, że Chłopiecmiał rację. Chłopiec, Który Uciekł Wilkom iDorósł sam stałsię wilkiem. Stał się Dave'em. Wilk Dave. To się musiało dokonać niedawno, bo Dave nie mógł sobieprzypomnieć żadnego wstrząsającego momentu, w którymjego dusza zdeformowała się i uleciała, aby zrobić miejsce tejnowej istocie. Jednak się dokonało. Pewniekiedy spał. Nie potrafiłsię zatrzymać. Ten odcinek alei był zbyt niebezpieczny, roiło się od ćpunów, którzy w pijanym Daviezwietrzyliby łatwą ofiarę. W tej samejchwili zauważył podrugiej stronie ulicytoczące sięwolno auto. Kierowca go obserwował. Dave nabrał tchu i starał się iść prosto. Chciał wyglądaćnaspokojnego i pewnego siebie. Rzuciłspojrzenie z gatunku"odpierdol się" i zawrócił w stronę domu, choć w głowie nieprzejaśniłomu sięnic a nic, a Chłopiec wciążkrzyczał. Postanowił jednak go zignorować. Był w stanie to zrobić. Byłdość silny. Dave Wilk. Głos Chłopca zaczynał słabnąć. Krzyk zmieniał się wstonowany głos, jakimprowadzi się potoczną rozmowę, w miaręjak Dave zbliżał się do domu. Jestemtobą, powtarzał Chłopiectonem przyjacielskiej perswazji, jestem tobą. Celeste wyszła z domu, niosąc na wpół uśpionego Michaela i stwierdziła, że Dave zabrał samochód. Zaparkowałapół przecznicy dalej, zaskoczona, że o tej porze w dzień powszedni udało jej się znaleźćwolne miejsce. Teraz stał tamjakiś niebieski jeep. 364 To pokrzyżowało jej szyki. Wyobraziła sobie, że sadzasynka na fotelu pasażera, wrzuca torby natylne siedzenieijedzie pięć kilometrów do motelu Econo Lodge przy autostradzie. - Psiakrew! - zaklęła głośno. Musiała się powstrzymać,żeby nie zacząć krzyczeć. - Co sięstało, mamo? - zapytał Michael, który otworzyłoczy. - Nic, synku. Wszystko w porządku. Może zresztą istotnie niebyło tak źle, obejrzawszy się bowiem, zobaczyła taksówkę, która skręcała z Perthshire naBuckingham Avenue. Podniosła rękę, w której trzymała torbęMichaela, i taksówka zatrzymała się przy krawężniku. Celeste uznała,żemoże odżałować te sześć dolarówzakurs doEcono Lodge. Odżałowałaby i sto, gdyby mogładzięki temunatychmiast zniknąć z miasta. Najchętniej wyjechałaby daleko, gdziemogłaby wszystkospokojnie przemyśleć,bez ciągłego oglądaniasię na drzwi,czy nie poruszy się klamka i niewróci mężczyzna, który mógł tymczasem dojść do wniosku,że jest wampirzycą, godną jedynie tego, by przebić jej sercekołkiem, a potem, na wszelki wypadek, szybko odrąbać jejgłowę. - Dokąd? - zapytał kierowca, gdyCeleste położyła torbyna siedzeniu i wsunęła się za nimi z Michaelem na ręku. Dokądkolwiek, miała ochotę odpowiedzieć. Dokądkolwiek, bylejak najdalej stąd. IV AWANS. 22Drapieżna ryba - Pan odholowałjego samochód? - zapytał Sean. - Jego samochód został odholowany - zauważył Whitey -a to nie to samo. Kiedy wydostalisię z porannego korka i zjeżdżali z autostradyna East Buckingham, Sean zapytał: - Dlaczego? -Został porzucony - wyjaśnił Whitey,gwiżdżąc z cicha,gdy skręcał w Roseclair. - Gdzie? - nie ustępował Sean. -Przed jego domem? - Ależ nie -powiedział Whitey. - Aż w Rome Basin, kołoparkingu. Mamyszczęście, że parkingi należą do jurysdykcjistanowej, no nie? Wygląda na to,że ktoś go sobie pożyczyłna przejażdżkę, a potem porzucił. Takie rzeczy sięzdarzają. Rano Sean obudził się ze snu, wktórym tulił córkę i wymawiał jej imię, choć go nie znał. Niemógł sobie przypomnieć, co mówił we śnie, więc był jeszcze trochę oszołomiony. - Znaleźliśmy ślady krwi - dodał Whitey. -Gdzie? - Na przednimsiedzeniu samochoduBoyle'a. -Dużo? Whitey rozstawił kciuki palec wskazujący na szerokośćwłosa. 369. - Kapinkę. Więcej znaleźliśmy w bagażniku. - W bagażniku - powtórzył machinalnie Sean. -Znacznie więcej. - Więc? -Więc posłaliśmy próbkę do laboratorium. - Nieo to chodzi. Pytałem,więc co z tego, że znaleźliściew bagażniku krew? Kalie Marcusnigdynie leżała w żadnym bagażniku. - To pewien szkopuł, fakt. -Pańskie prawo do przeszukaniasamochodu zostanie podważone, panie sierżancie. - Nie sądzę. -Nie? - Samochód został skradziony i porzucony na tereniejurysdykcji stanowej. Choćby tylko z powodów ubezpieczeniai, pozwolę sobie dodać, wnajlepiej pojętym interesie właściciela. - Dokonał panprzeszukania i sporządził raport. -Bystry chłopiec. Zatrzymali się przed domem Dave'a Boyle'a i Whiteyprzesunął dźwignię automatycznej skrzyni biegów na pozycję "PARK". Wyłączył silnik. - Mam dość materiału, by zaprosićtwojego koleżkę na wstępną pogawędkę. Na razie mi to wystarczy. Sean kiwnął głową. Niebyło sensu się sprzeczać. Whiteydochrapał się jedynie stopnia sierżanta wwydziale zabójstwwłaśnie z powodu nieustępliwości, zjaką odnosił się do własnych przeczuć. Nie można mu było ich wyperswadować, należało przeczekać. - A co mówi balistyka? - zapytał Sean. - To również wydaje się dziwne - odparł Whitey. Niezbierał się do wysiadania;siedzielii patrzyli przez okna samochodu na dom Dave'a. - Strzelano, jak przypuszczaliśmy,ze smitha kaliber trzydzieści osiem. Pochodził z napadu nasklep handlarzabronią w New Hampshire w osiemdziesiątympierwszym. Broń, z której strzelano do Katie Marcus, była 370 użyta donapadu na sklep zalkoholemw osiemdziesiątymdrugim, ale tu w Buckingham. - We Flats? Whitey pokręcił głową. - W Rome Basin,sklep nosi nazwę Looney Liquors. Wnapadzebrało udziałdwóchludzi,obaj mieli na twarzachgumowe maski. Weszli od zaplecza, kiedy właściciel zamknął już drzwi od ulicy. Ten, który wpadł dosklepupierwszy, oddał strzał ostrzegawczy, kulaprzebiła butelkę ryżowej whiskyi utkwiła w ścianie. Potem napad przebiegałjuż gładko, tę jednak kulę odzyskano. Balistyka ustaliła,że wystrzelonoją z tej samej broni, z której zabito KatieMarcus. - Co raczej nie pasuje, nie uważa pan? - wtrącił Sean. -W osiemdziesiątym drugim Dave miał. zaraz. siedemnaście lat. Zaczynał pracę u Raytheona. Nie przypuszczam, bywówczas interesowały go skoki na sklepy monopolowe. - Conie znaczy, żeta spluwa nie mogła konieckońcówtrafić do jego rąk. Przecież wiesz, jakte zabawki potrafiąkrążyć. - Whiteynie sprawiał wrażeniatak pewnego siebie,jak ostatniego wieczoru. -Chodźmy więc do niego - dodałi otworzyłdrzwiczki samochodu. Jimmy zaparkował samochódi z tekturową tacką, na której stały kubki z kawą, i torbą obwarzanków w rękach ruszyłprzez spękany asfalt w stronę rzeki Mystic. W górze samochody pędziłypoprzęsłach mostu Tobin. Katie klęczała nadwodą obok Just Raya Harrisa. Obojewpatrywali się w rzekę. Był tam równieżDaveBoyle, którego skaleczona dłońspuchła do rozmiarów rękawicy bokserskiej. Siedział obokCeleste i Annabeth, wszyscy troje na zapadniętych leżakach. Celeste miała usta zamknięte na suwak, a Annabeth paliładwa papierosy jednocześnie. Wszyscy troje nosili czarneokulary przeciwsłoneczne. Nie patrzyli na Jimmy 'ego. Wpatrywali się w spodnią powierzchnię mostu. Ich miny mówiły: zostawcienas w spokoju. 371. Postawił tackę z kawą i obwarzankami obok Katie i ukląkłpomiędzy nią a Rayem. Spojrzał na wodę i ujrzał w niej sweodbicie obokodbić Katie i Raya,którzy w tej właśnie chwiliodwrócili się w jego stronę. Ray trzymałw zębach dużą czerwoną rybę, która chyba jeszczeżyła, bo trzepotała konwulsyjnie. Katie powiedziała: - Wrzuciłam sukienkędo wody. -Nie widzę jej -odparłJimmy. Rybawyskoczyłatymczasem z ust Raya, plusnęła owodęi odpłynęła. - Dopadnie ją - zauważyłaKatie. - Jest rybą drapieżną. - Smakowała zupełnie jak kurczak - orzekł Ray. Jimmy poczuł na plecach ciepłą dłoń córki, a potem dłońRaya na karku. Katie powiedziała: - Możety spróbujesz ją wyłowić, tato? Zepchnęli go z brzegu. Jimmy miał przed oczami powierzchnię czarnej wody, po której przesuwała się w jegostronę roztrzepotana ryba. Zrozumiał,że zaraz utonie. Otworzył usta, chcąc krzyknąć, i ryba w nie wskoczyła. Zatamowała mu dopływpowietrza. Woda przypominała czarnąfarbę, wktórej zanurzył twarz. Otworzył oczy i obrócił głowę. Zegar wskazywał kwadrans po siódmej. Nie pamiętał, kiedy położyłsię do łóżka. Musiał to jednak zrobić, bo w nim leżał. Obok spała Annabeth. Wstawał nowy dzień. Za niecałą godzinę miałspotkaniew sprawie wyboru nagrobka. Tymczasem Just RayHarrisi Mystic zapukalido drzwi jego sumienia. Kluczem doudanego śledztwajest maksymalne wykorzystanieczasu, jakim dysponuje policja, zanim podejrzanyzażąda adwokata. Doświadczeni przestępcy - handlarze narkotyków, zbiorowi gwałciciele, członkowie gangów motocyklowych i mafiosi - na ogół z miejsca żądali "papugi". Można było trochę z nimisię pobawić,spróbować drani 372 zmiękczyć,nim zdążył przyjechać adwokat. Z reguły należało polegać na materiale dowodowym, jeśli chciało sięsprawę doprowadzić na wokandę. Seanowi z rzadka udawało siępostawić takiego twardzielaprzed obliczem sprawiedliwościi doczekać skazującego wyroku. Kiedy zaś miało się do czynienia ze zwykłymi obywatelami lub początkującymi przestępcami, większość spraw byłarozpracowywanawe wstępnym etapie przesłuchań. Tak byłomiędzyinnymi z przypadkiemtak zwanego "piractwadrogowego", stanowiącym, jak dotąd, rekordowe osiągnięcie w karierze Seana. Pewien gość z Middlesex wracał którejś nocydodomu i przy prędkościstu trzydziestu kilometrów na godzinę urwało mu się przednie koło jeepa. Urwałosię ipotoczyło poautostradzie. Jeep przekoziołkowałkilkanaście razy. Kierowca, niejaki Edwin Hurka, zginął na miejscu. Okazało się, że śruby mocująceobu przednich kół nie byłyprawidłowo dokręcone. Badalizatemco najwyżej możliwośćnieumyślnego zabójstwa, przeważała bowiem opinia,że błądpopełnił jakiś skacowany mechanik samochodowy. Na dokładkę Adolph, ówczesny partner Seana, odkrył, że Hurkakilka tygodniwcześniej zmieniał opony. Sean znalazł jednakw schowkupod tablicą rozdzielcząjeepa kawałek papieru,który go zaciekawił. Był to pośpiesznie nabazgrany czyjś numer rejestracyjny. Okazało się po sprawdzeniu w komputerze, że to numer rejestracyjny samochodu niejakiego AlanaBamesa. Sean podjechałpod dom Bamesai zapytał faceta,który mu otworzył, czy ma przyjemność z panem Alanem. Facetodpowiedział głosem trzęsącym sięze zdenerwowania,że owszem, o co chodzi? Na co Sean oświadczył najspokojniej w świecie: "Chciałbym zamienićz panem dwa słowa natemat pewnych nakrętek do kół". Bames pękł od razu tamw progu. Wyznał Devine'owi, żechciał tylko trochę uszkodzić wóz tamtego typa, żebygo nastraszyć. Ci dwaj ścięli siętydzień wcześniej przed tunelemna pasie dojazdowymdo lotniska. U jego końca Bames byłjużtak wściekły, żezawrócił, machnąwszy ręką na umówio373. ne spotkanie, i pojechał za Edwinem Hurką. Zaczekał, ażgospodarz położy się spać, po czym chwycił za klucz do odkręcania kół. Ludzie byli głupi. Zabijali się z najbłahszych powodów,a potem sami się prosili, żebyich złapano, albo przychodzilido sądu i oświadczali, że są niewinni, mimo że wcześniejszczerze przyznali się do winy jakiemuś policjantowi. Najskuteczniejszą bronią policjanta była właśniegłęboka znajomość ludzkiej głupoty. Niech się wygadają. Zawsze imna topozwalaj. Niech się rozwlekle tłumaczą. Wyznają swojewiny, gdy zmiękczasz ich kawką, włączywszyukradkiem magnetofon. A kiedy proszą o adwokata (zwykły obywatel prawie zawsze prosił), marszczysz brwi i pytasz surowo, czy są pewni,że tegonaprawdę chcą. W pokoju zapadanieprzyjemna cisza. Pochwili przesłuchiwany oświadcza, że chciałby się z wamibliżej zaprzyjaźnići godzisię na dalszą rozmowę,zanimprzybycie adwokata zepsuje wammiły nastrój. Dave niepoprosił jednako adwokata. Siedział w fotelu,któryzapadał się, gdy się zbytnioodchylił. Wyglądałnaskacowanego i poirytowanego. Złym okiem spoglądał szczególnie na Seana. Nie był jednak wystraszony czy zdenerwowany. Seanwyczuł, że w końcu również jego partner to zauważył. - Niech panposłucha, panie Boyle - zaatakował Whitey -wiemy, żewyszedł pan odMcGillsa wcześniej,niż pan zeznał. Wiemy też, że pół godzinypóźniej pojawił siępan naparkingu przed barem Ostatnia Kropla, mniej więcej wtymczasie, gdy wychodziłaz niego panna Marcus. Ponadto uważamy, że ręka panu spuchła nie w wyniku uderzenia w ścianępodczas meczu bilardowego. Dave westchnął i zapytał: - Napiją się panowie sprite'a lub czegoś podobnego? -Może zachwileczkę -powtórzyłWhitey, jużchyba poraz czwarty wciągu ostatniej półgodziny ich pobytu pod dachem Boyle'a. - Proszę nam powiedzieć, co się naprawdęwydarzyło tamtej nocy. 374 - Już mówiłem. -Skłamał pan. Dave wzruszył ramionami. - Topan tak twierdzi. -Nie ja. Fakty. Skłamał pan w sprawie godziny opuszczenia McGillsa. Ten cholerny zegar stanął, panie Boyle, pięćminut wcześniej, niż pan stamtąd wyszedł, przynajmniej pańskim zdaniem. - Całych pięć? -Pana tobawi? Dave odchylił się jeszcze bardziej w fotelu. Sean czekał nazłowróżbnytrzask, jaki zazwyczaj ten mebel wydawał, leczsię nie doczekał, ponieważ Dave doprowadził przechył dogranicy, którejjednak nie przekroczył. - Anitrochę,sierżancie. Jestem zmęczony. Mam kaca. Nie tylko skradziono mi wóz, alena dokładkę dowiaduję sięteraz od panów, że migo nie oddacie. Mówi pan, że wyszedłemod McGillsapięć minut wcześniej, niż zeznałem? - Co najmniejpięć. -Dobra. Niech panu będzie. Może i tak. Najwyraźniej niespoglądam na zegarek tak często jak wy. Jeśli pan twierdzi,że wyszedłem od McGillsa za dziesięć pierwsza, a nieza pięćpierwsza, zgoda, niech i tak będzie. Wielkie rzeczy. Wróciłem stamtąd do domu. Nie poszedłem dożadnego innegobaru. - Widziano pana na parkingu przed. -Nieprawda- wtrącił Dave. - Widzianojakąś hondęz wgniecionym błotnikiem. Zgadza się? Czy pan wie, ilehond jeździ po tymmieście? Niech pan nie żartuje! - A ile z wgniecionym błotnikiem dokładnie w tym samym miejscu, cou pana, panie Boyle? Dave wzruszył ramionami. - Założę się,że z setka. Whitey zerknął naSeana, który pojął, że ich akcje spadają. Dave miał rację - znaleźliby najpewniejze dwadzieścia hondz wgniecionym błotnikiem po stronie pasażera. Co najmniej 375. tyle. Jeśli Dave przytoczył ten argument, co mówić o jego adwokacie. Whiteyobszedł fotel Dave'ai powiedział: - Niech nam pan wyjaśni, skąd wzięła się kreww pańskim samochodzie. -Krew? - Krew,którą znaleźliśmyna przednim siedzeniu. Zacznijmy od tego. - Co powiesz na sprite'a, Sean? -Chętnie - odparł Sean. Dave sięuśmiechnął. - Rozumiem. Jesteś dobrym gliną. A na kanapkę z klopsikiem do sprite'a? Sean,który podnosił się już zfotela, na powrót usiadł. - Nie jestem u ciebie chłopcem na posyłki, Dave. Nie licz na to. - Jednak jesteś czyimś chłopcem na posyłki, prawda, Sean? Dave powiedziałto z jakimś wariackim uśmieszkiemw oczach, z widoczną zawziętością. Sean zaczął się zastanawiać, czy Whitey nie ma czasem racji, i czy jego ojciec,widząc takiego Dave'a Boyle'a, wyraziłby o nim podobnąopinię co ubiegłej nocy. - Krew na przednim siedzeniu twojego wozu, Dave-podpowiedział. - Wyjaśnij to sierżantowi. Dave zwrócił spojrzenie na Whiteya. - Podwórko za naszym domemjest ogrodzone siatką. Znapan ten rodzaj, z drutami wygiętymi u góry do środka. Przedwczoraj robiłemcoś w ogrodzie. Widzi pan, mój gospodarzjest stary. Ja pomagammu wogrodzie, a onutrzymuje czynszna rozsądnym poziomie. Przycinałem takie podobnedo bambusa pręty, jakie tam hoduje. Whitey westchnął, ale Dave zdawał się tego nie zauważać. - ... isię poślizgnąłem. Trzymałem w ręku elektryczny sekator, niechciałem go upuścić, poślizgnąłem się, upadłem nasiatkę i się skaleczyłem. - Poklepał się po żebrach. -Tutaj. 376 Nic groźnego, ale krwawiłem jak zarzynane prosię. Tymczasem miałemodebrać syna po treninguszkolnej drużyny baseballowej. Prawdopodobnie nadal krwawiłem,kiedy siadałemza kółkiem. Żadne lepsze wytłumaczenie nie przychodzi mido głowy. - Więcto pańską krew znaleźliśmy na przednim siedzeniu? - zapytał Whitey. - Jak powiedziałem. żadne lepsze wytłumaczenie nieprzychodzi mido głowy. - Jakąpan ma grupę krwi? -B minus. Whitey posłał mu promienny uśmiech, obszedł foteli przysiadł na krawędzi stołu. - Zabawne. Właśnie krewtejgrupy znaleźliśmy na przednim siedzeniu. Dave podniósł ręce. - Sam pan widzi. Whitey zmałpował gestDave'a. - Nie za wiele widzę. Zechce pan zatem wyjaśnić sprawękrwi w bagażniku? Nie należała do grupy B minus. - Nic nie wiem ożadnejkrwi w bagażniku. Whitey zachichotał. - Zatem nie wie pan, skąd krew w ilości szklanki wzięłasię wbagażniku pańskiego samochodu? -Nie wiem. Whitey pochyliłsię ipoklepał Dave'a po ramieniu. - Chętnie panu podpowiem, panie Boyle. Nie tędydroga. Jeśli zechce pan twierdzić przed sądem, że nie wie pan, skądsię wzięła krew w pańskim samochodzie, jak to będzie wyglądało? - Nieźle, jak przypuszczam. -Na jakiej podstawie pan tak przypuszcza? Dave odchylił się wraz zfotelem i ręka Whiteyaspadłaz jego ramienia. - Sam pan sporządził ten raport, sierżancie. -Jakiraport? 377. Sean domyślił się dalszego ciągu. - Raport o kradzieży auta - wyjaśnił Dave. -Więc? - Więc samochód nie znajdował się ostatniej nocy w moimposiadaniu. Nie wiem, do jakiego celu użyli go złodzieje,możepan zechce to ustalić, wygląda bowiem na to, że nie dozbożnego. Przez dłuższąchwilę Whiteysiedział oniemiały. Seanwyczuł, że powoli zaczyna do niego docierać, że przechytrzył,i na własne życzenie pokpił sprawę. Niemal wszystko, coznaleźli wsamochodzie, zostanie przed sądem zakwestionowane, bo adwokat Dave'a będzie utrzymywał, że zostawili tozłodzieje. - Krew nie była świeża, panie Boyle. -Doprawdy? Może pan to udowodnić,sierżancie? Jestpan pewien, że po prostu nie wyschła nieco szybciej? Przypominam, żeminiona noc nie należała do wilgotnych. - Możemy to udowodnić -burknął Whitey, ale Sean usłyszał ton zwątpienia w jego głosie, więcbył pewien, żei Davego odnotował. Sierżantwstał i odwrócił się plecami do przesłuchiwanego. Podniósł rękędoust i zabębnił palcami ogórną wargę, gdyze wzrokiem utkwionym wpodłogę obchodził stół, idącw stronę Seana. - Więc co z tym sprite'em, panowie? - zapytał z ironiąDave. - Sprowadzimy faceta, z którym rozmawiał Souza, tego,który widziałwóz. Tommy'ego, jak mu tam. - Moldanado- podpowiedział Sean. -Właśnie. - Whitey kiwnął głową. Wyglądałjak facet,któremuwyciągnięto krzesło spod tyłka. Wylądował na podłodze i dziwi się, jak się tam znalazł. - No więc tak. ustaw tego Boyle'a w szeregu z paromafacetami. Zobaczymy,czy Moldanado go rozpozna. - Śmiałe pociągnięcie - zauważył Sean. 378 Whitey oparł się o ścianę korytarza. Mijała ich właśnie jakaśsekretarka, której perfumy pachniały tak samo jak perfumy Lauren. Sean postanowił, że zadzwoni do żony, zapyta,jak się dziś miewa. Możez nim pogada, jeśli to on zrobipierwszy krok. - Był zbytpewny siebie -podjąłWhitey. - Żeby facet napierwszym przesłuchaniu nawet się niespocił? - To brzydko pachnie, sierżancie, nie widzi pan? -Niechrzań. - Jeśli nawet nie wyłożymy się nawozie, fakt pozostajefaktem: to nie jest krew Katie Marcus. Nie mamy nawet niteczki, żebygo podwiązać do tej sprawy. Whitey spojrzałna zamknięte drzwi pokoju przesłuchań. - Ja go złamię. -Dałnampopalić - zauważył Sean. - Jeszcze zobaczymy - odparł Whitey. Sean dostrzegał jużjednak najego twarzy oznaki zwątpienia, zapowiedźodejścia od przeczuć. Sierżant był uparty,bywał też podły, gdy wiedział, że ma stuprocentową rację,lecz inteligencjanie pozwalała mu upierać się przy przeczuciach wbrew oczywistości. - Wie panco -powiedział Sean -pozwólmy musię jeszcze trochę spocić. -On się wcale nie poci. - Może zacząć, jeśli zostawimy go na dłużej sam na sam zjego myślami. Whitey ponownie spojrzał na zamknięte drzwi, jakbychciał przepalić je wzrokiem. - Możliwe. -Uważam, że to spluwa - powiedział Sean. - Wykładamy? ięna spluwie. - Byłoby nieźle dowiedzieć się czegoś więcejna jej temat. Zająłbyś się tym? - Właściciel sklepu monopolowego jestten sam? -Nie mam pojęcia. Raport w tamtej sprawie pochodzi 379. z osiemdziesiątego drugiego roku. Wtedy właścicielem byłniejaki Lowell Looney. Sean uśmiechnął się, usłyszawszy to nazwisko. - Brzmi znajomo, tak? Może byś się tam kopnął? Ja popodglądam sobie tego gnojka przez szybę. Może zacznieśpiewać piosenki o zamordowanych w parku dziewczętach. Lowell Looney miał na oko osiemdziesiątkę, ale wyglądałtak, jakby mógł pokonać Seana na setkę. Był ubrany wpomarańczowąkoszulkę z nadrukiem "Porter's Gym", wyłożonąna niebieskie spodnie od dresu z białą lamówką, i nowiutkie reeboki. Po sklepieporuszał się tak, jakby był gotówpodskoczyć po najwyżej stojącą butelkę na regale, gdyby sięgo o to poprosiło. - Dokładnie tu - powiedział do Seana, wskazując rządćwierćlitrówekza kontuarem. - Przebiłajednąbutelkęi utkwiła w tej ścianie. - Można się było przestraszyć, co? Staruszek wzruszył ramionami. - Było tona pewno gorsze niż wypicie szklanki mleka naśniadanie. Jednak niebardziej, niżbywatutaj w niektórenoce. Dziesięć lat temu jakiś stuknięty gnojek przystawił milufę do głowy. Miał oczy podobnedo ślepi wściekłego psa,mrugał i pocił się jak cholera. To było dopiero straszne,synku. Faceci,którzy wpakowali kulę w tę ścianę, byli zawodowcami. Z zawodowcamipotrafię się dogadać. Chcą tylkoforsy, nie są wkurwieni na całyświatjak te gnojki. - Więc ci dwaj. -Wejdźmy na zaplecze - zaproponował Lowell Looneyiprześliznął się w drugi koniec kontuaru, gdzie wisiała czarna zasłonka. - Tu z tyłu są drzwi na rampę wyładunkową. W tamtych latach pracował u mnie chłopak, który wyrzucałśmieci i w przerwach popalał tam sobie trawkę. Prawie zawsze zapominał zamknąćza sobą drzwi na klucz, jak wracałdo sklepu. Albo sam nadał tę robotę, albo tetypkiobserwo380 wały go dość długo, by sięzorientować, że ma nierówno podsufitem. Tamtejnocy weszli przez nie zamkniętedrzwi,wystrzelili serię ostrzegawczą, żebym nie sięgał po spluwę,iwzięli,po co przyszli. - Na ile pana trafili? -Na sześć tysiączków. - Ładna sumka. -W czwartki realizowałemczeki - wyjaśnił Lowell. -Teraz jużtego nie robię, ale wtedy byłem jeszcze takidumy. Oczywiście, gdyby ci rabusie byli trochę inteligentniejsi, napadliby mnie rano, zanimwiększość tych czeków zostałazrealizowana. - Wzruszyłramionami. -Powiedziałem, żebyli zawodowcami, ale chyba nie z tych najbystrzejszych. - A ten chłopak, któryzostawiał otwartedrzwi? - podpowiedziałSean. - Marvin Ellis - odparł Lowell. - Cholera, możei maczałw tym palce. Wyrzuciłemgo zaraz następnego dnia. Ci facecioddali strzał tylko dlatego, że wiedzieli, iż trzymam pod ladąbroń. A to nie było powszechnie wiadome, więc albo imo tym powiedział Marvin, albo jeden z nich musiał umniekiedyś pracować. - Powiedział pan o tym policji? -O, tak. - Staruszekmachnął ręką na to wspomnienie. -Przejrzeli stare księgi, przesłuchali wszystkich, zktórymikiedykolwiekwspółpracowałem. W każdym razie tak twierdzili. Nikogo jednak nie aresztowali. Mówisz, że tego samego pistoletu użytodo popełnienia innej zbrodni? - Tak - potwierdził Sean. - Panie Looney. - Lowell, na litośćboską. -Lowell -poprawił się Sean - maszjeszcze te stareksięgi? Dave patrzył w weneckie lustro w pokoju przesłuchań. Wiedział, żez drugiej strony przygląda mu się partner Seana, a może i sam Sean. 381. Doskonale. Jak to idzie? Smakuje mi ten sprite. Co oni tamdodają? Limonę. Smakuje mi ta limona, sierżancie. Mniam, mniam,pyszna. Owszem, proszę pana. Nie mogę się już doczekać następnej puszki. Davewpatrywałsię zza długiego stołu w sam środek lustrzanej szyby. Czuł się wyśmienicie. To prawda, nie wiedział, dokąd Celeste pojechała z Michaelem. Tej niewiedzytowarzyszyłbudzący się lęk, który mącił jego umysł znaczniebardziej niż te piętnaście czy coś koło tego piw, jakie wlałw siebie ubiegłej nocy. Onawróci. Coś mu majaczyło, żemógł ją ostatniej nocy przestraszyć. Z całąpewnością gadałod rzeczy, płótłcoś owampirach i rzeczach,które wnikająw ciebiei potem nie można się ich pozbyć. Celeste mogła sięzdenerwować. Nie miałdo niej pretensji. Toon zawinił, bo pozwolił,żeby zawładnąłnim Chłopiec i pokazał swojąwstrętną,zdziczałą twarz. Celeste i Michaelodeszli, mimo to on czuł się silny. Całkiemopuścił go brak zdecydowania,jaki go nękał przezkilka ostatnich dni. Udało mu się nawet przespać sześć godzin ostatniej nocy. Po przebudzeniu czuł się nieświeżo, miałciężką głowę, ale wmiarę jasny umysł. Wiedział, kim jest. Wiedział, żedobrze postąpił. Zabójstwo- nie mógł dłużej zwalać tego czynu na Chłopca. To on,Dave, popełnił morderstwo! - dodało musił, tak to teraz widział. Gdzieś przeczytał, że starożytni wojownicy zjadali serca swoich ofiar po to, by zmarlidodawali im mocy. Tak sięwłaśnie czuł. Oczywiście niezjadł niczyjego serca. Nie byłaż tak porąbany. Odczuwał jednak dumę drapieżnika. Zabił. Postąpił właściwie. Poskromił potwora, który w nim siedział,zboczeńca,który pragnąłwziąć młodegochłopaka w ramiona. Ten zboczeniec już zniknął,bracie. Poszedł do piekławrazz ofiarą Dave'a. Zabijając drugiego człowieka,zabił i tę gorszą część samego siebie. Zboczeńca, który siedział w nim od 382 jedenastegoroku życia, stał wrazz nimw oknie i obserwował, jak na Rester Street uhonorowano jego powrót. Byłwtedy taki słaby. Czuł sięobnażony, wystawiony na pośmiewisko. Rodzice innych dzieci uśmiechali się do niego. Tobyło tylko na pokaz. Domyślił się, że w głębi duszy litowalisię nad nim, bali się go i zarazem nienawidzili. Uciekł zprzyjęcia,bo niemógł znieść ukrytej pogardy, która sprawiała, żeczuł się jak śmieć. Teraz inna nienawiść uczyni go silnym, ponieważ terazmiał inną tajemnicę, lepszą od tamtej starej, wstydliwej,którazresztąbyła tajemnicą poliszynela. Miałtajemnicę, która gowywyższała, a nie poniżała. Podejdź no, chciał powiedzieć. Bliżej, wyznam cina uchomój ą tajemnicę. Zabiłem człowieka. Zamknąłoczy i uśmiechnął sięprosto w twarz gliniarzowiza lustrzaną szybą. Zabiłem człowieka, a wy nie zdołaciemi tego udowodnić. I kto jest teraz słaby? Sean zastał Whiteya w gabinecie po drugiej stronie weneckiego lustra, zamontowanegow pokoju przesłuchań. Sierżant stał z nogą opartą na siedzeniu podartegoskórzanego fotela. Przyjrzał się wchodzącemu znad kubka z kawą. Okazał gopan świadkowi? Jeszcze nie - odparł Whitey. Sean podszedł i stanął za nim. Dave przyglądał się im zzaszyby. Wydawało się, że mierzy się z Whiteyemwzrokiem. Co jeszcze dziwniejsze, uśmiechał się ironicznie. Kiepsko się pan czuje,prawda, sierżancie? Whitey spojrzał na niego przezramię. Bywało lepiej. Sean kiwnął głową. Ty coś masz. Widzę to, wal. Sean miał ochotę grać nazwłokę, podroczyć się z sierżantem, jednak się nie odważył. 383. - Odkryłem coś ciekawego. Wiem, ktopracował kiedyś w sklepie Looney Liquors. Whitey postawił kubek na stole za plecami i zdjął nogę z fotela. -Któż to taki? - RayHarris. -Ray? Sean się uśmiechnął. - OjciecBrendana Harrisa, sierżancie. Facet był karany. 23MałyVince Whitey usiadł przy pustymbiurku naprzeciwkoSeana,trzymając w ręku raport z zawieszenia wyroku. Czytał nagłos: - "Raymond MatthewHarris, urodzony szóstego września1955 roku. Wychowywał się na TwelveMayhew Streetw East Bucky Flats. Matka Delores,gospodyni domowa. Ojciec Seamus, robotnik, porzucił rodzinę wtysiącdziewięćsetsześćdziesiątym siódmym roku. Aresztowany zadrobną kradzież w Bridgeport, Connecticut, w tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym trzecim roku. Zaczęły sięwyroki zaprowadzeniepo pijaku i temu podobne. Ojciec zmarł na atak sercaw Bridgeport wtysiąc dziewięćsetsiedemdziesiątym dziewiątym roku. W tym samym roku Raymond poślubił EstherScannell. cholerny farciarz! i podjąłpracę w przedsiębiorstwietransportowym Massachusetts Bayjako motorniczy kolejki podziemnej. Pierwsze dziecko, Brendan Seamus, urodziło sięw roku tysiąc dziewięćset osiemdziesiątympierwszym. Później tego samego roku został oskarżony w aferzekradzieżyżetonów do metra na sumę dwudziestu tysięcydolarów. Oskarżenie wkońcu uchylono, aleRaymonda wylanoz pracy. Chwytał się później różnychdorywczych zajęć. Zatrudnił się jako robotnik za dniówkę w brygadzie remontowej, magazynier wsklepie monopolowymLooney Liquors, 385. barman, operator dźwigu widłowego. Tę ostatnią posadę stracił, gdy z kasy firmy zniknęła pewna niemała kwota. I znowu: najpierw wniesiono, potem wycofano oskarżenie, Raymonda jednak wylano na pysk. Przesłuchiwany w tysiącdziewięćsetosiemdziesiątym drugim roku ponapadzie naLooneyLiquors, zwolniony z braku dowodów. W tym samym rokuprzesłuchiwany w sprawie rabunku w sklepie alkoholowym Blanchard Liquors w hrabstwie Middlesex. Itymrazem zwolniony z braku dowodów winy". - Gość zaczyna być jednak znany - stwierdził Sean. -Nawetpopularny - zgodziłsię Whitey. - Pewien notowany na policji wspólnik, niejaki Edmund Reese, zakapowałgo po kradzieży zbioru rzadkich komiksów w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym trzecim roku. - Komiksów? - zaśmiał się Sean. - Wartego sto pięćdziesiąt tysięcy - dodał Whitey. -A, przepraszam! - Raymond zwrócił handlarzowi wspomniany zbiór w stanie nie uszkodzonym idostał tylko cztery miesiące w zawieszeniu na rok, z czego dwa odsiedział. Wyszedł z lekkimuzależnieniem od substancji chemicznych. - Biedaczysko. -Naturalnie kokaina, jesteśmy przecież w latach osiemdziesiątych. Od tego czasu jego akta zaczynają puchnąć. Facet jest dość sprytny, by ukryćprzed radaremto, co robi,żeby zdobyć pieniądze na kokę, jednak nie dość sprytny, bynie wpaść przypróbach sprokurowania rzeczonego narkotyku. Narusza warunkizawieszenia i odsiadujerok bez prawado przedterminowego zwolnienia. - W celipojmuje, że zszedł nazłą drogę i obiecuje poprawę. -Otóż nie. Wpadł we wspólnej akcji wydziału kryminalnego i FBI przeciwko przerzutowi kradzionych towarów przezgranice stanów. Spodoba ci się to. Zgadnij, co kradł. Pamiętaj,mamy rok tysiąc dziewięćset osiemdziesiątyczwarty. - Jakaś podpowiedz? 386 - Zdaj się na pierwsze skojarzenie. -Aparaty fotograficzne. Whitey spojrzał na niego pogardliwie. - Gówno tam aparaty! Idź pokawę, nie jesteś już gliną. - Więc co? -Gry planszowe. O tym nie pomyślałeś, co? - Najpierwkomiksy, teraz gry planszowe? Facet ma styl. - I furę kłopotów. Ukradł ciężarówkę na Rhode Islandi przejechał nią do Massachusetts. - Stąd oskarżenie federalne. -Bingo! - ucieszył się Whitey. -Dopadli go jak cacy,jednak nie poszedł siedzieć. Sean wyprostowałsię i zdjął nogiz biurka. - Sypnął kogoś? -Na to wygląda. Potemw papierach jużczysto. KuratorRaymonda notuje, że jego podopieczny stawia się regularniena spotkania, toteż pod koniec osiemdziesiątego szóstegozdejmują z niegonadzór kuratorski. A co mamy w księdzezatrudnienia? Whitey zerknął znad raportu na Devine'a. - To mogę już mówić? - Sean otworzył księgę raportów. -Cała kronika, karta zatrudnienia, raporty z izby skarbowej,wpłaty na fundusz ubezpieczeniowy, ucina się w sierpniuosiemdziesiątegosiódmego. Był facet, niema faceta. - Sprawdzałeś w całym kraju? -Moja prośba w tej sprawie jest właśnie załatwiana. - Jakie widzisz możliwości? Sean oparł butyo biurko i odchylił się w fotelu. - Popierwsze: nie żyje. Po drugie: jest objęty programemochronyświadków. Potrzecie:zaszył się gdzieś w mysiejdziurze i wychylił w tej okolicy tylko poto, by zastrzelićdziewczynęswojego dziewiętnastoletniego syna. Whitey rzucił teczkę z aktami na puste biurko. - Nie wiemy nawet, czyto jegospluwa. W ogóle gównowiemy. Co my tu w ogóle robimy, Devine? - Czekamynazaproszenie dotańca, sierżancie. Chwilecz387. kę, niech mnie pan, tak wcześnie nie zniechęca. Mamy faceta,który był głównym podejrzanym w sprawie napadu sprzedosiemnastu lat, w czasie którego posłużono się tą samą bronią,z której teraz kogoś zabito. Jegosyn spotykał się z ofiarą. Facet był karany. Chcę rzucić na niegookiem i przyjrzeć sięjegosynalkowi. Temu, który nie ma alibi, jak pan wie. - I który pomyślnie przeszedł próbęna wykrywaczukłamstw, który wreszcie, co obaj przyznaliśmy, jest za głupi,żeby się porwać na coś takiego. -Może źlego oceniliśmy. Whitey przetarł oczy. - Kolego, mam powyżej uszy złych ocen. -Przyznaje pan, że mylił się co do Boyle'a? Whitey pokręciłgłową, nie odejmując dłoni od oczu. - Tegonie powiedziałem. Wciąż uważam, że to skurwysyn. Inna sprawa, czyzdołam go oskarżyćo śmierć KatherineMarcus. - Opuścił ręce, odsłaniając spuchnięte worki podoczami, zaczerwienione od pocierania. -Trop RaymondaHarrisa również nie wygląda mizbyt obiecująco. Dobra,spróbujemy jeszcze raz przycisnąć synalka i wytropić tatusia, ale co potem? - Kogoś w końcu połączymyze spluwą. -To cholerne żelastwo może już leżeć na dnie oceanu. Jaw każdym razie tambym je umieścił. - Zrobiłby pan tak również osiemnaście lat temu po obrabowaniu sklepu monopolowego. -Fakt. - Nasz ptaszektegonie zrobił. Co dowodzi. - Że nie jest tak bystry jak sierżant Whitey. -Lubfunkcjonariusz Devine. - Tu byłbym ostrożniej szy. Seanrozsiadł się w fotelu, splótł palce i wyciągnął ręcenad głowę, starając się sięgnąć sufitu. Pozwolił sobie nalekkie ziewnięcie, poczym opuściłgłowę i ręce. - Sierżancie Whitey - zaczął, starając się jak najdłużejopóźniać pytanie, zktórym się nosił od rana. 388 rp - Słucham? -Mamy coś w aktach natemat jego wspólników? Whitey podniósł teczkę z biurka, otworzył i przerzucił kilka pierwszych stron. - "Notowani współsprawcyzbrodni - przeczytał - Reginald (alias Reggie Duke) Neil,Patrick Moraghan, KevinWhackjob Sirracci, NicholasSavage. hm.. AnthonyWaxman. " - Popatrzył na Seana i ten już wiedział, że sąw domu. - "James Marcusalias Jimmy Flats, osławiony szefprzestępczegogangu, zwanego niekiedy Chłopcy z ResterStreet". Whitey zamknął akta. - Trafieniom wdziesiątkę nie ma dzisiaj końca, prawda? - podsumował Sean. Nagrobek, wybrany przez Jimmy'ego, był biały iprosty. Sprzedawca przemawiał cichym, pełnym uszanowania głosem, jakby wolałraczej przebywać gdziekolwiek, byle nietu, ajednak próbował nakłonić Jimmy'ego do kupna droższych kamieni, takich z aniołami, cherubinami lub wyrzeźbionymi w marmurze różami. - Może krzyż celtycki- zaproponował. - Ostatnio bardzopopularny wśród. Jimmy czekał, że powie "pańskiego narodu", ale sprzedawca ugryzł się w język i zakończył: - ... wśród mieszkańców naszego miasta. Jimmyzdobyłby pieniądze ina mauzoleum, gdyby wiedział, żeuszczęśliwiłby tym Katie, lecz ona nigdy nie lubiła ostentacji i przesadnych ozdób. Nosiła proste ubraniaiskromną biżuterię, żadnego złota, nie robiła nawet makijażu, chyba że na specjalne okazje. Lubiłarzeczy jedynie z lekka stylowe i Jimmy właśnie dlatego wybrał biały kamień izamówił napis kaligrafowany, choć sprzedawca ostrzegł go, żepodniesie toniemal dwukrotnie koszta, naco Jimmy spojrzałtak groźnie na małego sępa, że tenaż się cofnął. - Gotówka czyczek? - zapytał. 389. Do zakładu pogrzebowego przywiózł go Val. Po wyjściuJimmy usiadłna miejscupasażera samochodu Vala, Mitsubishi 3000 GT, zastanawiając się po raz nie wiadomo który, jaktrzydziestoparoletni facet może jeździć takim samochodemi nie przyjdzie mu do głowy, że wygląda w nim idiotycznie. - Dokąd teraz, Jim? -Na kawę. Zazwyczaj z głośników w samochodzie Vala wydobywałsię rap, basy dudniły gromko zza przyciemnianychszybi jakiś czarny małolat z klasy średniej lubjego biały nędzny imitator recytował tekst o dziwkach,o czarnychpizdach, o wyciąganiu kopyta, czyniąc, jak Jimmy przypuszczał, aluzje dolaleczek z MTV, o których istnieniu nawet by nie wiedział,gdyby nie słyszał, jak Katie wymienia ich nazwiska w telefonicznych rozmowach z przyjaciółkami. Tego jednak rankaValtaktownie wyłączył stereo, za coJimmybył mu wdzięczny. Nienawidziłrapu, ale nie dlatego, że to muzykaz getta(cholera, to przecież tam narodził się p-funk, soul i kupa najlepszegobluesa),ale dlatego, że nie mógł dopatrzyć sięprawdziwegotalentu wśród jego wykonawców. Zlepiałeś dokupygarść limeryków zgatunku Mań from Nantucket, brałeśdidżeja, żeby poskreczował kilkapłyt,i mówiąc do mikrofonu, wypinałeś klatę. O, to było świeże, autentyczne,prawdziwe, jak cholera! Niczym wypisywaniewłasnego imieniastrużkąmoczu w śniegu i puszczanie pawia. Słyszał kiedyś,jak jakiś skretyniały krytyk muzyczny twierdził w radiu, żerapowanie jest "formą sztuki". Jimmy, który na sztuce specjalnie się nie znał, miałochotę włożyć ręce w głośnik i stłucmordę temu najwyraźniej białemu, najwyraźniej przeuczonemu, najwyraźniej pedalskiemu debilowi. Jeśli rapowaniebyłoformą sztuki, w takim razie większość drobnychzłodziejaszków,jakich znał, dorastając, była skończonymi artystami. Pewnieby się zdziwili, gdyby im otym powiedzieć. Może sięstarzał. Zdawał sobie sprawę, że zwyklepierwszym objawem pokoleniowego rozłamu jest brak zrozumienia dla muzyki młodych. Był przekonany jednak, że tu nie 390 o to chodziło. Rapbył muzyką gówno wartą, prymitywnąi prostacką. Val słuchał go z tego samego powodu, zjakiegosiedział za kierownicą tego kretyńskiego samochodu. Usiłował udowodnić coś, czego w ogóle nie warto udowadniać. Zatrzymali się przyDunkin' Donuts. Wyrzucilipokrywkikubków do kubła za drzwiami, apotem pili kawę oparcio spojler przytwierdzony do bagażnika sportowego wozu. - Pokręciliśmy się trochę ostatniej nocy, jak prosiłeś, popytaliśmy tu i tam - zagaił Val. Jimmy stuknął się z nim pięścią w pięść. - Dzięki, stary. -Nie dlatego, że odbębniłeś za mnie te dwa lata, Jim, aniże brakowało mipotem twojej kiepeły. Katie była mojąsiostrzenicą, stary. - Wiem. -Może nie zurodzenia czy jak,ale ją kochałem. Jimmykiwnął głową. - Byliście najlepszymi wujami, ojakich dzieciak możemarzyć,chłopcy. -Nie zalewasz? - Skąd! Val pociągnął łyk kawyi na chwilę zamilkł. - No dobra, więc sprawytaksię mają. Wygląda nato, żegliny miały rację co do 0'Donnella i Farrowa. 0'Donnell kiblował. Farrow był na przyjęciu. Rozmawialiśmyosobiściez jakimiś dziewięcioma facetami, którzy to potwierdzili. - Wiarygodni? -Co najmniej połowa. Poniuchaliśmy też trochę i wyszło,że w ostatnim czasienie było na mieście żadnych zleceń. Gdzieś od półtora roku nie słyszałem zresztą o żadnym zabójstwie na zlecenie w naszych stronach. Jimmy potaknął i napiłsię kawy. - Policja węszy - podjął Val. - Przetrząsająbary, przegonili to całe kurewstwo spod OstatniejKropli. Przesłuchiwali wszystkie dziwki, z którymi rozmawiałem. Wszystkichbarmanów. Każdego, kto był tamtej nocy u McGillsa czy 391. w Ostatniej Kropli. Prawo wkroczyło, kapujesz, i działa. Ludzie usiłują coś sobie przypomnieć. - Rozmawiałeś zkimś, komusię udało? Val podniósł do górydwa palce i pociągnął kolejny łyk. - Zjednym takim. Znasz Tommy'ego Moldanado? Jimmy pokręcił przecząco głową. - Wychował sięw Basin, malarz pokojowy. No więc ontwierdzi, że widział kogoś, kto filował na parkingu przedOstatnią Kroplą, tuż przed wyjściem Katie. Mówi, że facet napewnonie był gliną. Prowadził zagraniczny wózz wgnieceniem naprzednimbłotniku od strony pasażera. - Rozumiem. -Inna dziwna sprawa. Rozmawiałemz Sandy Greene. Pamiętasz jaz budy? Jimmy zobaczyłw wyobraźni Sandy, koleżankę z klasy. Kasztanowate kucyki, krzywe zęby. Namiętnie gryzła ołówki. Trzaskałyjej w ustach i musiała wypluwać grafit. - Pamiętam. Co ona terazporabia? - Stoi pod latarnią. Wygląda koszmarnie. Jest w naszymwieku, no nie? Mojamatka lepiej wyglądała w trumnie. Jestnajstarszą zawodową zdzirą w rejonieOstatniej Kropli. Mówi, że prawiezaadoptowała tego gnojka. Uciekł z domu,pracuje w tej branży. - To jeszcze dziecko? -Chłopak ma jedenaście, dwanaście lat. - Cholerny świat! -Takie jest życie. Tak czy siak, Sandy przypuszcza,żeszczyl naprawdęma na imię Vincent. Wszyscy, pozanią,wołają na niego Mały Vince. Sandy mówi, że chłopak woli,by nazywano go Vincent. Tak naprawdę ma sporo więcej niżdwanaście. Vincent jestzawodowcem. Sandy uważa, że pochlasta każdego, kto by próbował z nim jakichś numerów. Nosi żyletkę podpaskiem swatcha. Wielki kizior. Jest wrewirze sześć nocy w tygodniu. To znaczy byłdo ostatniej soboty. - Aco się z nim stało? 392 - Tego niktnie wie. Chłopak zniknął. Sandy mówi, żeczasem u niej bunkrował. Tymczasem wniedzielęrano wracado chaty, apo chłopakuani śladu. Wyniósł się z miasta. - Tym lepiejdla niego. Możeskończy z tym zasranym życiem. - To samo jej powiedziałem. A Sandy na to, że gnojek tolubił. Twierdzi, że wyrośnie z niego lepszy skurwiel. Na razieto jeszcze dziecko i lubi swoją robotę. Sandy uważa, że jeśliuciekł z miasta, to tylko z jednego powodu:porządnie sięprzestraszył. Jej zdaniem musiał zobaczyćcoś, co goprzeraziło,a Vincent nie był strachliwy. - Wysłałeś kogoś, żeby go odszukał? -Jasne. Nie będzie to jednak łatwe. Gnoje żyjąna ulicyi próbują na wszelkie sposoby zarobić tę parę dolców. Wypieprzają z miasta, kiedyim przyjdzieochota. Posłałem tui ówdzie paru chłopców. Kiedy goznajdziemy,może okaże się, żewie coś o facecie,który siedział na parkingu przed OstatniąKroplą, może był świadkiem. no wiesz. zabójstwa Katie. - Jeśli ten facet w aucie miałz tymcokolwiek wspólnego. -Moldanado twierdzi, że było w nim coś podejrzanego. Miał w sobie coś takiego, żechoć było ciemno i Moldanadonie mógł mu się dobrze przyjrzeć, wyczuwał złe wibracje. Wibracje, skrzywił się w duchu Jimmy. No pięknie. - Widział go tam tuż przed wyjściem Katie? -Tak. Policja zamknęła parking w poniedziałek rano. Posłalitam chybacały wydział dochodzeniówki, dosłownieprzeoraliasfalt. Jimmy pokiwał głową. - Więc coś się tam musiało zdarzyć. -Właśnie. I tego nie rozumiem. Katie została zaatakowanana Sydney. To jakieś dziesięć przecznic od tego miejsca. Jimmy wypił resztę kawy z kubka. - A jeśli wróciła? -Słucham? - Jeśli wróciła do Ostatniej Kropli? Wiem, jaką przyjęlihipotezę: wysadziła Dianę i Eve, pojechała dalej Sydney 393. i wtedy to się stało. Ale jeślinajpierw wróciła do baru? Wróciła i wpadła na tego typa. Porywa ją, zmusza, by pojechałaz nim do parku Pen i dopiero dalej wszystko przebiega tak,jak przypuszcza policja? Val przerzucał z ręki do ręki pusty kubek. - To możliwe. Po co miałabywracać? - Tegonie wiem. - Wrzucili kubki do kosza naśmiecii Jimmy powiedział: - A co z tym dzieciakiem Just Raya? Znalazłeś coś? - Wypytałem o niego parę osób. Wszyscy mówią to samo: ciepłe kluchy. Nikomu nie sprawia kłopotów. Gdyby nie byłtaki przystojny, chybanikt by nie pamiętał, że gow ogólespotkał. I Dianę, i Eve mówią to samo. Chłopak ją kochał. Tąwielką pierwszą miłością. Mogę sięnim zająć, jeśli chcesz. - Jeszcze się wstrzymajmy. Obserwujgo iczekaj. Postarajsię najpierw namierzyć tego małegoVincenta. - Jasne. Jimmy otworzył drzwi od strony pasażera. Tymczasem Valprzyglądał mu się ponad dachem wozu, jakby cośgo gnębiło. - Tak? Val uśmiechnął się i zamrugał oczami. - Słucham? -Coś ci jeszcze leżyna wątrobie. Co takiego? - Coś jeszcze obiło misię o uszy tego rana. Tuż przed wyjazdemz domu. - Tak? -Tak - powtórzył Val. Przezchwilę patrzył w witrynębaru. - Słyszałem, że ci dwaj gliniarze odwiedzili znowuDave'a Boyle'a. No wiesz, Sean z Point i ten jegopartner,tengrubas. - Atak, Dave był u McGillsa tamtej nocy - powiedziałJimmy. - Pewnie zapomnieli go o coś zapytać idlatego wrócili. Wzrok Vala oderwał się odwitryny baru. Ich spojrzenia się spotkały. 394 - Zabrali go, Jim. Wiesz, co mam na myśli? Na tylnymsiedzeniu. Marshall Burden przyszedł do wydziału zabójstww porzelunchu. Przecisnął sięprzez wąską bramkę obok recepcjii zadzwonił do Whiteya. - Szukaliście mnie, chłopcy? -Owszem - potwierdził Whitey. - Czekamy. Marshallowi Burdenowibrakował rokdo czterdziestki. Wyglądał naswój wiek. Miał wodniste oczy człowieka, którypoznał świat i samego siebie lepiej, niż mógł sobie życzyć. Swojąwysoką, sflaczałą postać nosił tak, jakby wolał raczejposuwać się wtył niż do przodu. Odnosiło się wrażenie, żeczłonki jego ciała toczą ciągłą wojnę z umysłem, który pragnie jedynie wycofać się z całego tego bajzlu. Przez ostatniesiedem lat prowadził policyjne biuro rzeczy znalezionych. Wcześniej był jednym z orłów policji stanowej. Przewidzianydo stopnia pułkownika, piął się w góręod wydziału narkotyków,przez wydział zabójstwdo wy dzianikryminalnego, ażktóregoś dnia, jak mówiono, obudził się półżywy ze strachu. Ta choroba dopadała zwykle chłopaków, którzypracowalipocywilnemu. Czasami policjantów drogówki, którzyni stąd, nizowąd zaczynali odczuwać paraliżujący lęk przed zatrzymaniem kolejnego samochodu, pewni, że kierowca jest uzbrojonym desperatem. Marshall Burden również zapadł na tę chorobę. Zaczął wchodzićw drzwi jako ostatni,do wezwań szedłjak na ścięcie, zastygał w bezruchu na schodach, gdy inniwspinali się w górę. Teraz usiadł obokbiurkaSeana, rozsiewając woń zepsutegoowocu, i zaczął przerzucać kartki biurkowego kalendarzaSporting News, które sięgały wstecz ażdo marca. - Devine, prawda? - zapytał, nie podnosząc wzroku. - Zgadza się - przytaknąłSean. - Miło cię poznać. Oniektórych twoich osiągnięciach uczyli nas w akademii. Marshall wzruszył ramionami, jakby wstydził się dawnegowcielenia. Przerzucił jeszcze kilka kartek. 395. - O co chodzi, chłopcy? Zapółgodziny muszę być u siebie. Whitey podjechał doniego na swoim fotelu. - Pracowałeś w specjalnej gmpie zadaniowej do spółkiz FBI na początku lat osiemdziesiątych, zgadza się? Burden potaknął. - Zdjęliście wtedy drobnego złodziejaszka,niejakiegoRaymondaHarrisa. Gość ukradłciężarówkę łamigłówek Trivial Pursuit na parkingu w Cranston w Rhode Island. Burden uśmiechnął się,przeczytawszy w kalendarzu jakiścytat zYogi Berry'ego. - Owszem. Kierowca poszedłsię odlać. Nie wiedział, żejest śledzony. Harris ukradłciężarówkę i odjechałjakby nigdy nic. Kierowca jednak zadzwoniłna policję i zwinęliśmycwaniaczkaw Needham. - Ale sięwywinął- powiedziałSean. Burden po raz pierwszy podniósł na niego swe wodnisteoczy. Sean dojrzałw nich strach i nienawiść do samego siebie. Miałnadzieję,że nie nabawi się nigdy choroby, na jakązapadłBurden. - Nie wywinął się - sprostował. - Sypnął wspólnika. Faceta, który go wynajął do kradzieży tej ciężarówki, niejakiego Stillsona, jeśli mnie pamięć niemyli. Tak, MeyeraStillsona. Sean słyszał o fenomenalnej pamięci Burdena, ale byćświadkiem, jak facet cofa się osiemnaście lat i wyciąga z mgiełprzeszłości nazwisko, było zarazem fascynujące i przygnębiające. Gość mógłbywystępować w cyrku! - Sypnął i to wystarczyło? - zapytałWhitey. Burden zmarszczył czoło. - Harris był już wcześniej notowany. Nie wykręcił się tylko dzięki temu, że podał nam nazwisko zleceniodawcy. Wydział do sprawPrzestępczości Zorganizowanej policji bostoń Lawrence Peter Berra (ur. 1925) -słynny gracz i trener baseballowy, autorlicznych znanych powiedzonek(przyp. tłum. ). 396 skiej potrzebował informacji w pewnej innej sprawie i gośćsypnąłkolejnego kumpla. - Kogo? -Przywódcę gangu Chłopcy z Rester Street, niejakiegoJimmy'ego Marcusa. Whitey łypnął naSeana. Jednabrew podjechała mudogóry. - To było po tym skoku, prawda? - zapytał Sean. - Jakim skoku? - zapytał Whitey. - Tym, za który Jimmy otrzymał wyrok - wyjaśnił Sean. Burdenkiwnął głową. - On i jeszcze jeden facet napadli wpiątek wieczorem nakasę przedsiębiorstwa transportowego Massachusetts Bay. Całaakcja trwała dwie minuty. Wiedzieli, o której zmieniająsię strażnicy. Wiedzieli też, o której ładują pieniądze do worków. Mieli na ulicydwóch wspólników, którzy zatrzymalifurgonetkę, gdy przyjechała po forsę. Musiał im pomagaćktoś z wewnątrz, kto pracował w firmie w ciągu ostatniegoroku,dwóch. - Ray Harris - orzekł Whitey. -Tak. Wystawił nam Stillsona, a policjibostońskiej bandęz Rester Street. - Wszystkich? Burden pokręcił głową. - Nie,tylko Marcusa, lecz on był mózgiem tej grupy. Odrąb głowę, a ciałoumiera. Policja bostońska zwinęła go,gdy wychodził z magazynu pewnej hurtowni o świciew dzień świętego Patryka. Planowali dzielićłup, więc Marcus miał przy sobie walizkę pełną pieniędzy. - Chwileczkę - przerwał mu Sean. - Czy Ray Harris zeznawałprzeciwko niemu w sądzie? - Nie. Marcus odmówił wyjawienia, kto byłjego wspólnikiem, i wziął całą winę na siebie. Choć wiedziano, kogo kryje, nie można mu było niczegoudowodnić. Chłopak miałwtedy dziewiętnaście, dwadzieścialat. Choć przewodził gangowi, odkąd skończył siedemnaście, ani razu nie został aresz397. towany. Prokurator okręgowy poszedł na układ, dwa lata więzienia plus trzy w zawieszeniu, bo wiedział, że przed sądemmoże w ogóle nie uzyskać wyroku skazującego. Słyszałem,że chłopcy z przestępczościzorganizowanej porządniesięwkurzyli, ale co mogli zrobić? - Więc Jimmy Marcus nigdy się nie dowiedział, kto gosypnął? Burdenznowu utkwił w Seanie swe wodniste oczy. Jegospojrzenie wyrażało pogardę. - W ciągu trzech lat Marcus dokonał szesnastu zuchwałych napadów. Pewnego razu oskubał dwunastu różnychjubilerów w budynku giełdy kamieni szlachetnych przy Washington Street. Do dziśnie wiadomo, jak tego dokonał. Musiał rozpracować dwadzieścia różnych alarmówzainstalowanych na liniach telefonicznych, satelitach,komórkach, którew owym czasie były nowinką technologiczną. Osiemnastoletni gnojek, dacie wiarę? Taki dzieciak łamie systemy alarmowe, na których wykładali się fachowcy po czterdziestce. Albonapad na sklep Keldar Technics. Włamali się przez sufit, weszli na częstotliwośćstraży pożarnej i uruchomili instalację. Domyślaliśmysię, że musieli wisieć podczepieni pod sufitem, pókispryskiwacze nie spowodowały spięcia w detektorach ruchu. Ten facet był geniuszem. Gdyby niezszedł na złądrogę, a poszedł pracować do NASA, woziłby dziś rodzinkęna wakacje naPlutona. Sądzicie, że taki spryciarz nie zorientował się, kto go sypnął? Ray Harris zniknął z powierzchniziemi dwa miesiące po powrocie Marcusa do wolnego świata. Co to wam mówi? Odpowiedział mu Sean: - Mnie to mówi,że twoim zdaniem to Jimmy Marcus zamordował RayaHarrisa. -Albo poprosił o to tego świrowatego kurdupla, ValaSavage'a. Słuchajcie, zadzwońcie do Eda Polana z D-7. Jesttam obecnie kapitanem, ale kiedyś pracował w przestępczościzorganizowanej. On powie wam wszystko na tematMarcusai Raya. Zrobiłbyto zresztą każdyglina, który wlatach 398 osiemdziesiątych pracował w East Bucky. Jeśli to nie JimmyMarcusukatrupił Raya Harrisa, będę następnym żydowskimpapieżem. - Odsunął palcem kalendarz biurkowy, wstałi podciągnął spodnie. -Muszę iść coś zjeść. Trzymajciesię,chłopcy. Szedł przez salę ogólną, rozglądając się na prawo i lewo. Może szukałbiurka, przy którym niegdyś siedział? Tablicy,na którejwisiały informacje oprowadzonych przez niegosprawach? Człowieka,którym był kiedyś i którypracowałw tym pomieszczeniu, zanim je bezpowrotnie opuścił, żebyskończyć w biurze rzeczy znalezionych i modlić się, by nadszedł wreszcie dzień, gdy po raz ostatni odbije kartę zegarową i wyjedzie tam, gdzie nikt nie pamięta, jak pięknie sięzapowiadał. - Papież MarshallPrzetrącony- mruknął w stronę SeanaWhitey. Im dłużej Dave siedział na chybotliwym krześlew zimnym pokoju, tym jaśniej zdawał sobie sprawę,że to, co brałrano za kaca, było tylko dalszym ciągiem upojenia z poprzedniego wieczoru. Prawdziwy kaczaczął gomęczyć dopiero koło południa. Oblazł gojak chmaratermitów,zawładnął krwiobiegiem, zacisnął się wokół serca i skubałmózg. W ustach mu zaschło, włosy zwilgotniały od potu,w końcu poczuł równieżwłasnynieświeży zapach, gdy alkohol zacząłsięz niego wydostawać wszystkimi poramiskóry. Miał wrażenie, że kończynyma pełne błota. Rozbolała go klatka piersiowa. Kaskada wypitych kolejek spłynęłazczaszki i zalała oczodoły. Nie czułsię już dzielny ani silny. Jasność, którajeszczedwie godziny temu wydawała się trwała jakblizna na ciele,opuściła go, ustępując miejsca strachowi gorszemu odwszystkiego, czego dotąd doznał. Wydawałomu się, żeumrze wkrótce jakąś straszną śmiercią. Może za chwilę trafigo szlag, rąbnie potylicą o podłogę, jego ciałemtargną konwulsje, oczynabiegną krwią, a język zapadnie się tak głębo399. ko, że nikt już nie zdoła wydobyć mu go z gardła. Albo dostanie zawału. Serce już teraz tłukło mu się w piersijak oszalałe. Może kiedy go wreszciestąd wypuszczą, jeśli w ogólemają taki zamiar, wyjdzie oszołomiony na ulicę i nagle usłyszy tuż za plecami wycie klaksonu, padnie na plecy, a grubeopony autobusu zmiażdżą mu kość policzkową i potoczą się dalej. Gdzie się podziewa Celeste? Czy wie,że go aresztowali? Czy ją to wogóle obchodzi? Coz Michaelem? Czytęskni zaojcem? Najgorszebyło to, że po jego śmierci Celeste i Michael zostaną sami na świecie. Przez jakiś czas będą zapewnecierpieli, ale potem się otrząsnąi zacznąnowe życie, bo takto już jest. To tylko w filmach ludzie nigdy nie oswajają sięze śmiercią bliskich, zatrzymują sięw miejscu jak zepsutyzegar. W życiu śmierć jest zjawiskiem codziennym, wydarzeniem, o jakim się zczasem zapomina. Zastanawiał się, czyzmarli spoglądają z nieba na bliskich,których pozostawili na ziemi, i czy płaczą, widząc, jak łatwopodejmują życie bez nich. Jak, na przykład, dzieciak WielkiegoStanleya, Eugene. Czy przebywał gdzieś ze swą łysągłówką, w białym szpitalnym kitlu, patrzył zgóry na śmiejącego się przy barze ojca i myślał: Hej, tato, aco ze mną? Pamiętasz mniejeszcze? Ja żyłem. Michael będzie miał nowego tatusia, a gdy pójdziedo college'u, opowie dziewczynieo swoim zmarłym staruszku,który nauczył go grać wbaseball. To było dawnotemu,powie. Cholernie dawno. Ledwo go pamiętam. Celeste była jeszcze dość atrakcyjna,by znaleźć nowegomężczyznę. Będziemusiała. Samotność już mi dojadła, wyjaśni przyjaciołom. Poza tym to takimiły człowiek. I jest dobry dla Michaela. Aprzyjacielebez chwili wahania zdradząpamięć Dave'a. Powiedzą: tak będzie dla ciebie lepiej, kochana, zdrowiej. Musisz wsiąśćz powrotem na rower i pedałować dalej przez życie. Tymczasem on będzie przebywał w górze w towarzystwie 400 małego Eugene'a, będą obaj spoglądaliw dół i oznajmialiswoją miłość głosami, których nikt z żywych nie słyszy. O Chryste Jezu! Miał ochotę skulić się w kącie i objąć ramionami. Czuł, że się rozpada. Gdybyci gliniarze teraz wrócili,pękłbyjak nic. Wyśpiewałby im wszystko, gdyby tylko okazali mu odrobinę ciepła i dostarczyli nową puszkę sprite'a. I wtedy drzwi się otworzyły. Przed Dave'em, jego strachem ipotrzebą ludzkiego ciepła,stanął młody policjantw mundurze. Wyglądał na twardziela i miał oczy typowegołapsa, zarazem zimne i władcze. - Pan pójdzie ze mną, panie Boyle. Dave wstał i podszedłdo drzwi. Ręce drżałymu lekko, boalkohol nadal nimi władał. - Dokąd? -Zostanie pan okazanyświadkowi. Ktoś chciałby się panuprzyjrzeć, panie Boyle. TommyMoldanadomiałna sobie dżinsyi zieloną koszulkę, poplamioną farbą. Plamki farby widniały na jego kędzierzawych, kasztanowych włosach, na brązowychroboczychbutach, a jejzakrzepłe grudki utkwiły woprawkach grubychokularów. Te okulary szczególnieniepodobały się Seanowi. Świadek, który wchodzi na salę sądową w okularach, mógłbyrównie dobrze nosić na piersiach tarczę strzelniczą jako celdla adwokata obrony. O przysięgłychlepiej nie mówić. Tonajlepsi eksperci od okularów i najprzebieglejsiprawnicy,wyuczeni naserialachMatlock i The Practice. Przyglądali sięokularnikom zajmującym miejsce dla świadków takim samym wzrokiem, jakimobrzucali handlarzy narkotyków, czarnych bez krawatów i recydywistów, którzy zawarli układz prokuratorem okręgowym. Moldanado przywarł nosem doweneckiego lustra iprzyjrzał siępięciustojącym po drugiej stronie mężczyznom. - Trudno mi powiedzieć, kiedy patrzą prosto na mnie. Czynie mogliby się odwrócić trochę w lewo? 401. Whitey nacisnął przycisk na konsoli i rzucił do mikrofonu. - Wszyscy obrócić się w lewo. Mężczyźniwypełnili polecenie. Moldanado przycisnął dłonie do szyby i zmrużył oczy. - Numer dwa. To może być numer dwa. Możeciepoprosić, żeby podszedł bliżej? - Numer dwa? - upewnił się Sean. Moldanado zerknął na niego przez ramię i potaknął. Drugi w rzędzie stałagent federalny dospraw narkotyków, ScottPaisner, który na codzień pracował w hrabstwie Norfolk. - Numer dwa -rzuciłz westchnieniem Whitey. - Dwakrokido przodu. Scott Paisnerbył niski, pulchny, miał brodę i wysokie,łysiejące czoło. Przypominał Dave'a Boyle'a nie bardziej niżsam Whitey. Obrócił sięprzodem, podszedł do weneckiegolustra, a Moldanado powiedział: - Tak. To ten facet, którego widziałem. - Jest pan pewien? -Na dziewięćdziesiąt dziewięć procent. Była noc, panowie rozumieją. Na tym parkingu nie ma świateł, a ja byłemlekko przyprawiony. Ale jestem prawie pewien, że toten samgość. - W swoim zeznaniunie wspominał pano brodzie - zauważył Sean. -Faktycznie, ale gdy się teraz nad tym zastanawiam, wydaje mi się, że facet miał brodę. - Nikt więcej z tej grupy go nie przypomina? - zapytałWhitey. - Nie, ani trochę. Nie ma nawet dalekiego podobieństwa. To policjanci? Whitey schylił głowę nad konsolą i wyszeptał: - Co ja jeszcze robię w tej zasranej robocie? Moldanado zerknął na Seana. - Słucham? Sean otworzył przed nim drzwi. 402 - Dziękujemy,że siępan do nas fatygował, panie Moldanado. Będziemy w kontakcie. - Przydałemsię na coś, tak? -Oczywiście - zapewniłWhitey. - Odznakę zasługi przyślemy panu pocztą. Sean obdarzył Moldanada uśmiechem, skinął mu głowąi zamknął za nimdrzwi, ledwo tamten przekroczył próg. - Był świadek, nie ma świadka - powiedział. -Ano nie ma. - Dowód rzeczowy wpostaci samochodu w sądziesię nieprzyda. -Mam tego świadomość. Seanprzyglądał się, jak Dave nakryłdłonią oczy i zmrużyłje,oślepiony światłem. Wyglądał jak ktoś,kto od miesiącanie spał. - Niech pan da spokój,sierżancie. Whitey odwrócił się od mikrofonu. On również wyglądałnazmęczonego. Oczy miał podpuchnięte i przekrwione. - Pierdolęto - warknął. - Każ mu się wynosić! 24Wygnane plemię Celeste siedziała przy oknie w kawiarni Nate'a i Nancyprzy Buckingham Avenue naprzeciwko domu Jimmy'egoMarcusa. Widziała, jak Jimmy iVal Savage parkują samochód pół przecznicy dalej i ruszają w stronę domu. Jeśli miała tozrobić, to powinnazaraz wstać z krzesłai donich podejść. Wstała, choć nogi jej drżały. Dłonią uderzyłao spódblatu. Spojrzała w dół. Ręka też jej drżała. Zdarła sobieskórę z nasady kciuka. Podniosła dłoń doust i zwróciłasię wstronędrzwi. Wciąż niebyła pewna,czy potrafi wypowiedzieć zdania, które przygotowałatego rana w motelu. Postanowiła powiedzieć Jimmy'emutylko tyle, ile sama wiedziała - o niepokojącym zachowaniu Dave'a tamtego niedzielnego świtu, bez wyciągania żadnych własnych wniosków - i pozostawić mu wyrobienie sobie własnego zdania. Uznała, że nie pójdziena policję, ponieważ nie miałaubrania, któreDave nosił tamtej nocy. Doszłado takiego wniosku, gdyż nie była pewna, czy policja zdoła ją ochronić. Ostatecznie musiała nadal tu mieszkać, ajedyniesąsiedzimogli strzec ją przed niebezpieczeństwem. Jeśli powie Jimmy'emu, nie tylko on, ale i bracia Savage zbudują wokół niejfosę, której Dave nigdy nie ośmieli się przekroczyć. Wyszłaprzed kawiarnię wchwili, gdy obaj mężczyźnizbliżalisię do domu. Podniosła bolącą rękę. Zawołała Jim404 my'ego poimieniu, wychodząc najezdnię. Zdawała sobiesprawę, że wygląda jak wariatka: włosy potargane,oczyopuchnięte i pociemniałe ze strachu. - Hej, Jimmy! Val! Obrócili się, stojąc jużna schodach,i spojrzeli w jej stronę. Jimmy, lekkoskonsternowany, posłał jej uśmiech. Przekonała się po raz kolejny, jaki niewymuszony, ujmującyi szczery jest jego uśmiech. Mówił on: jestem twoim przyjacielem, Celeste, w czym mogę ci pomóc? Doszłado krawężnika. Val cmoknął ją w policzek. - Serwus, kuzynka. -Się masz, Val. Jimmy również delikatnie ją pocałował. Pod muśnięciemjego wargaż się wzdrygnęła. - Annabeth próbowała się ztobąrano skontaktować,alenie mogła cię złapać ani w domu, ani w pracy. Celeste skinęła głową. - Byłam. och. - Odwróciła wzrok od Vala, który wpatrywał się w nią z ciekawością. -Jimmy, czymogłabymztobą porozmawiać? - Oczywiście. - Na jego twarzy znowu pojawił się uśmiech. Odwrócił się do Vala: -Pogadamyo tym później, dobrze? - Jasne. Do zobaczenia,kuzynko. - Dzięki. Val wszedł do domu. Jimmy usiadłna trzecim stopniuschodów, robiąc Celeste miejsce obok siebie. Przysiadła, wsunęła skaleczoną dłoń między kolana i gorączkowo zaczęłaszukaćwłaściwychsłów. Jimmy przyglądał się jej i czekał. W końcu odgadł, że ona nie jest w stanie wypowiedzieć tego,co ją dręczy. -Wiesz - zapytał lekkim tonem -cosobie przedwczorajprzypominałem? Pokręciła przecząco głową. - Stałem przy starych schodach na Sydney. Tych, na którewszyscy wchodziliśmy, żeby oglądać filmy. Paliliśmy teżtrawkę. 405. Uśmiechnęła się. - Chodziłeśwtedy z. -Och, nawet mi nie przypominaj. - ... zJessicą Lutzen. Ja spotykałam sięz Duckiem Cooperem. - Kaczorem Donaldem- przypomniał. - Nie wiesz, co sięz nim teraz dzieje? - Słyszałam, że wstąpił do piechoty morskiej i zaraził sięw tropikach jakąś egzotyczną chorobą skóry. Mieszka w Kalifornii. - Hm. - Jimmypodniósł głowę i się zamyślił. Wrócił pamięciądo pierwszejpołowy życia. Celeste zobaczyła, że robidokładnie taki sam charakterystyczny ruch,jak osiemnaścielat temu. Miał jaśniejsze włosyi był zupełniezwariowany. W czasie burzy wdrapywał się na słupy telefoniczne,a dziewczynystały na dole i modliły się, żeby nie spadł. Nawet w czasach najdzikszychszaleństwbył w nim ten samco i dzisiaj spokój. Czuło się, że ten chłopak ma oczy szerokootwarte,do wewnątrz i nazewnątrz. Obrócił sięi grzbietem dłoni lekkoklepnął Celeste w kolano. - Więc o co chodzi, mała? Wyglądasz,jak. - Jak. -Słucham? Nic takiego, wyglądasz na zmęczoną. - Odchylił się i westchnął. -Cholera, chyba wszyscy tak dziśwyglądamy, co? - Tę noc spędziłam z Michaelem w motelu. Patrzył prosto przedsiebie. - Rozumiem. -Nie jestem pewna, Jim. Boję się, że na dobre odeszłamod Dave'a. Zauważyła zmianęw wyrazie jego twarzy, zaciśnięcieszczęk, i nagle zrozumiała, że Jimmysię domyśla, co onachce powiedzieć. - Odeszłaś od Dave'a. - Powiedziałto głosem matowym,ze wzrokiem utkwionym w aleję. 406 - Tak. On zachowuje się. Zachowuje się ostatnio zupełnie niepoczytalnie. Nie jest sobą. Zaczynamsię go bać. Odwrócił siędo niej z tak nieprzyjemnym uśmiechem natwarzy, że omal go nie spoliczkowała. Spojrzał na nią oczamichłopaka, który podczas burzy właziłna słupytelefoniczne. - Dlaczego nie zaczniesz od początku? - zapytał. -Odkiedy tak dziwnie się zachowuje? - Co ty wiesz, Jimmy? -Co jawiem? - Ty coś wiesz. Niewydajesz się zaskoczony. Nieprzyjemnyuśmieszek zniknął z jego twarzy. Jimmy pochylił się idłońmi objął kolana. - Wiem, że dziśranozabrała go policja. Że ma zagraniczny samochód zwgniecionym błotnikiem od stronypasażera. Że poczęstował mnie lipną bajeczką o tym, jak zranił sięw rękę, zupełnie inną od tej, jaką uraczyłpolicję. Wiem też,że widział Katie. - Rozplótł palce i rozłożył ręce. -Niewiem, co to wszystko znaczy, ale przyznaję, zaczyna mnie toniepokoić. Nagle Celestepoczuła współczucie dla męża. Wyobraziłasobie, jak Dave siedzi w policyjnym pokoju przesłuchań, byćmoże przykuty kajdankami do stołu, a snop ostrego światłapada na jego bladą twarz. Zaraz jednak powróciło wspomnienieostatniej nocy: pamiętała, jak Dave wychylał głowę zzadrzwii wpatrywał się wnią oszalałym wzrokiem - i strachzwyciężył współczucie. Odetchnęła i powiedziała: - Dave wrócił do domu w niedzielę o trzeciejnad ranemcały zakrwawiony. Wkońcuto z siebie wyrzuciła. Słowa wyleciały z jej usti zawisływ powietrzu,a następnie opadły na nich ciasnymkręgiem. Ucichły odgłosyalei iszum wiatru. Celesteczułatylko zapach wody kolońskiej Jimmy'ego i widziała jedyniejasne plamy majowego słońca na stopniach schodów. Kiedy Jimmy się w końcu odezwał, można bysądzić, żejakaś dłoń ściska go za gardło. 407. - Jak to wyjaśnił? - zapytał po dłuższej chwili zduszonymgłosem. Opowiedziała mu wszystko, niepomijając rozmowyo wampirach. Widziała, że Jimmy wolałby nie słyszeć żadnegoz wypowiedzianych przez nią słów. Wbijały się w skóręniczym groty strzał. Usta i oczyJimmy'ego zdawały sięprzed nimi cofać, skóra twarzy napięła się, uwidaczniając kości. Oblałoją gorąco, gdywyobraziła sobie,że Jimmy leżyw trumnie, ma długie, ostre paznokcie, skruszałą szczękę,a w miejscu włosów kępę gnijących mchów. Gdy po jego policzkach zaczęły spływać łzy, musiała siłąoprzeć się pokusie, bynie przytulić go, by te łzy ściekły podjej bluzkę i spłynęły poskórze. Nieprzestawała mówić, bo wiedziała, żeinaczej zamilkniena dobre, aprzecież musiała komuś powiedzieć, dlaczegouciekła od mężczyzny, któremuprzysięgała, iż go nie opuściw zdrowiu i chorobie aż do śmierci, ojca jej dziecka, któryopowiadał jej kawały, pieścił ją i pozwalał jej zasypiaćz głową na swojej piersi. Mężczyzny, który nigdy się nie skarżył, nigdy jej nie uderzył, który był wspaniałym ojcem i dobrym mężem. Musiała komuś powiedzieć, jak się przeraziła,kiedy z twarzy tego mężczyzny spadła maska, którą dotądnosił, i ukazała się lubieżnie uśmiechnięta twarzpotwora. Zakończyła słowami: - Wciąż nie mam pojęcia, co onzrobił, Jim. Nie wiem,czyjato była krew. Aleboję się, okropniesię boję. Jimmy obróciłsię i oparł o żelazną balustradę schodów. Łzy wsiąkły mu wskórę twarzy, zacisnął usta. Wpatrywał sięw Celeste wzrokiem, który zdawał się przenikaćją nawskrośi ogniskować się gdzieś w głębi alei, na jakimś przedmiocieoddalonym o kilka przecznic, którego nikt pozanim nie byłw stanie dojrzeć. - Jimmy. - szepnęła. Uciszył ją gestem ręki. Zacisnął powieki. Zwiesił głowęi ze świstem wciągnął ustami powietrze. Celeste skinęłagłową przechodzącej Joan Hamilton, która 408 przystanęła na chwilę i obrzuciła obojewspółczującym, choćzarazem lekko podejrzliwym spojrzeniem, zanim obcasy jejbutów na powrót zastukałyo płyty chodnika. Powróciły odgłosy alei, dźwięki klaksonów, skrzypienie drzwi, czyjś głosz oddali nawołujący kogoś po imieniu. Kiedy Celeste popatrzyłana Jimmy'ego, jego wzrok niemalją sparzył. Kolana podciągnął do piersi i splótłna nichdłonie. Niemalsłyszała, jak w jego głowie szybko i sprawnieobracają się trybiki. - Ubranie, któremiałnasobietamtej nocy, zniknęło -powiedział. -Tak. Sprawdziłam. Oparł brodę na kolanach. - Bardzo się boisz? Ale szczerze. Odchrząknęła. - Wiesz, ostatniej nocy miałam wrażenie, że mnieugryzie, pokąsa do krwi. Oparł głowę lewym policzkiem na kolanachi zamknąłoczy. - Celeste. -Tak? - Podejrzewasz, że to Dave zamordował Katie? Odpowiedź na topytanie podeszła jej do gardła jak ostatniej nocy wymioty. - Tak - szepnęła. Otworzył gwałtownie oczy. - Niech Bóg ma mniew swojej opiece,Jimmy. Sean przyglądał się zza biurka Brendanowi Harrisowi. Chłopak sprawiał wrażenie zmęczonego i wystraszonego,a to było Seanowi na rękę. Posłałpo niego dwóch policjantów, kazał mu usiąść po drugiej stronie biurka i sprawdzałw komputerze dane, jakie zgromadził na temat jego ojca. Nie spieszył się, ignorował Brendana, ażzaczął sięon niespokojnie wiercić nakrześle. 409. Po raz ostatni rzucił okiem na ekran, dla efektu stuknąłołówkiem w klawisz Page down i powiedział: - Opowiedz mi o swoimojcu, Brendan. -Słucham? - Opowiedzmi o swoim ojcu. O Raymondzie. Pamiętasz go jeszcze? - Słabo. Miałem sześć lat, kiedy od nas odszedł. - Więc go niepamiętasz? Brendan wzruszył ramionami. - Tylkodrobiazgi. Na przykład, że śpiewał, kiedyprzychodził do domu pijany. Zabrał mnie kiedyś do Canobie LakęPark i kupił miwatę cukrową. Zjadłem połowę i obrzygałemmaszynę do jej wytwarzania. Rzadko bywał wdomu, to jedno pamiętam. Czemu pan pyta? Oczy Seanapowędrowały zpowrotem na ekran. - Cojeszcze zapamiętałeś? -Czy ja wiem. Pachniał piwem i miętową gumą. Miał. Sean usłyszał rozbawieniew głosie chłopaka. Odwróciłwzrok i uchwycił przemykający po jego twarzy cień uśmiechu. - Co takiego? Chłopak poprawiłsię na krześle i zapatrzył na coś, conieznajdowało się w pomieszczeniu, w którym się znajdowali,ani w tej strefie czasowej. - Miał zwyczaj nosić przy sobie masę drobnych. Obciążały mu kieszenie, gdy chodził, brzęczał jakskarbonka. Jako dziecko lubiłem przesiadywać w pokoju od ulicy. W innym domu, nie wtym, w którymteraz mieszkamy. Ładniejszym. Siadywałem tam koło piątej z zamkniętymi oczamii nasłuchiwałem brzękudrobniaków. Kiedy je usłyszałem,wiedziałem, że się zbliża, wybiegałem mu naprzeciw i jeśliudało misię zgadnąć, choćby w przybliżeniu, ile mapieniędzy w jednej kieszeni, dawał mi wszystko. - Uśmiech Brendana rozszerzył się i chłopak pokręcił głową. -Miał zawszemasę drobnych. - Czy twój ojciectrzymał broń? 410 Uśmiech zamarł na twarzyBrendana, zmrużone oczy wpatrzyły sięw Seana z takim wyrazem, jakby nie rozumiał poangielsku. - Słucham? -Czy twój ojciec miał broń? - Nie. -Wydajeszsię tego bardzo pewny jak na kogoś, kto skończyłzaledwie sześć lat,kiedy ojciec odszedł. Do sali wszedł Connolly z tekturowym pudłem pod pachą. Podszedł i postawił pudłona biurku Whiteya. - Co to takiego? - zapytał Sean. - Takie tam różne -odparł Connolly, zaglądając do środka. - Raporty kryminalistyczne, balistyczne, analizydaktyloskopijne,taśma z telefonudziewięćset jedenaście. Różne różności. - Już to słyszałem. Jestcośz daktyloskopii? - Nie mamy tych odcisków w komputerze. -Sprawdziliściew krajowej bazie danych? - Nawet w Interpolu. Nic. Jeden naprawdę nie uszkodzony odcisk kciuka zdjęliśmy z drzwi. Jeślinależy dosprawcy,facet był niski. - Niski - powtórzył Sean. -Uhm. Kurdupel. To wszystko, co wiemy. Zdjęliśmy sześćnie uszkodzonychodcisków, ale żaden nie należy do osobynotowanej. - Przesłuchałeś taśmę z dziewięćset jedenaście? -Nie. A powinienem? - Connolly, powinieneś się zaznajomić z całym materiałem, dotyczącym tej sprawy, jasne? Connolly kiwnął głową. - Chceszją przesłuchać? -Dlatego cię po nią posłałem - odpowiedział Sean, poczym zwrócił siędo Brendana. - Wracając do broni twojegoojca. - Mój ojciec nie miał broni. -Naprawdę? 411. - Naprawdę. -Cóż, chyba zostaliśmy źle poinformowani. A tak przyokazji, Brendan, czy dużo z ojcem rozmawiałeś? Chłopak pokręcił głową. - Wcale. Mówił, że wychodzi się napić, i wychodził, zostawiał mnie i mamę samych, chociaż była w ciąży. Sean pokiwał głową,jakby podzielał jego ból. - Twoja matka jakoś nigdy nie zgłosiła jego zaginięcia. -Bo on nie zaginął. - W oczach Brandana zapalił siębłysk wrogości. -Powiedział matce, że jej nie kocha,że zawsze na nim żerowała, ipo prostu zniknął. - Nie próbowała go szukać? -Nie. Przysyła forsę, więc niech się odpieprzy. Sean odjął ołówek od klawiaturykomputera i położył go płasko na biurku. Popatrzył bacznie na Brendana Harrisa, dojrzał jednak tylko oznaki gniewu. - Przysyła wampieniądze? -Raz w miesiącu, regularniejak w zegarku. - Skąd? -Słucham? - Skąd są nadawane koperty, w których je przysyła? -Z NowegoJorku. - Zawsze? -Tak. - Przysyła gotówkę? -Tak. Pięć stówek miesięcznie. Na święta więcej. - Nigdy nic nie pisze? -Nigdy. - Więc skądwiesz, że to od niego? -A ktoinny przysyłałby namco miesiąc forsę? Widoczniegryzie go sumienie. Mama mówi, że zawsze był taki. Zachowywałsiępodle imyślał, że jak będzie miał wyrzuty sumienia, zostaniemu to odpuszczone. Rozumie pan? - Chciałbym zobaczyć jedną ztych kopert. -Mama je zawsze wyrzuca. - Szkoda. - Sean przekręcił monitor. 412 Wszystko w tej sprawie dotykało go osobiście: Dave Boylejako podejrzany, Jimmy Marcusjako ojciec ofiary, sama ofiara, w dodatku zastrzelona z pistoletu należącego do ojca jejchłopaka. Potem pomyślał o czymś jeszcze, co nie dawałomu spokoju, choć nie miałozwiązku z tym morderstwem. - Słuchaj - powiedział - skoro twójojciec porzucił rodzinę, kiedy twoja matka była w ciąży, to dlaczego dała dzieckutakie samo imię? Wzrok Brendana powędrował w głąb sali. - Moja mama matrochę nie w porządku z głową, rozumiepan? Starasię, ale. - Rozumiem. -Mówi, że dała bratuna imię Ray, żebynie zapomnieć. - O czym? -Jacy są mężczyźni. - Chłopak wzruszył ramionami. -Dasz im palec, a oni cię wydymają, choćby tylko po to, żebyudowodnić,że są w stanie. - Jak zareagowała,gdy się okazało, że twój brat jestniemową? -Byławkurzona - odparł Brendan i na jego wargach zaigrał uśmieszek. - W pewien sposób dowiodła jednak swego. Przynajmniej samejsobie. - Dotknął pudełka na spinacze,które stało na brzegu biurka, i jego uśmiech zgasł. -Dlaczegomnie panpytał, czy ojciec miał pistolet? Sean miał nagle dość tych wszystkich gierek, uprzejmościi podchodów. - Tywieszdlaczego, bratku. -Nie. Wcale nie. Sean pochylił się nad biurkiem, z trudem powstrzymującdziwną chęć, by rzucić się na Brendana izacisnąć mu palcena szyi. - Pistolet, zktórego zastrzelono twoją dziewczynę, to tensam, kolego,któregotwójojciec użył w czasie napaduosiemnaście lat temu. Co ty na to? - Mój ojciec nie miał broni - upierał się Brendan. Seandostrzegł jednak, że chłopak zaczynakombinować. 413. - Nie? Gówno prawda. - Uderzył w biurko tak mocno, żeBrendan aż podskoczył. -Twierdzisz, że kochałeś Katie Marcus? Powiem ci, co ja kocham,Brendan. Kochammójwspółczynnik skuteczności. Kocham swoją zdolnośćdo zamykania spraww trzy doby. A ty mi tu, kurwa, wciskasz kit. - Ja niekłamię. -Kłamiesz, bratku. Wiesz, żetwój stary był złodziejem? - Pracował w metrze jako. -Był złodziejem! Współpracował z Jimmym Marcusem,też złodziejem. A teraz córkaJimmy'egozostała zastrzelonaz broni twojego ojca. - Mój ojciec nie miał broni. -Nie pieprz! - krzyknął Sean, aż Connolly poderwał sięzkrzesła i spojrzał w ich stronę. -Chcesz bawić się ze mnąw kotka i myszkę? W celi się pobawisz. Sean odpiąłod pasa kluczyki i rzucił je przez głowęwstronę Connolly'ego. - Zamknij tego gnojka. Brendan zerwałsię z miejsca. - Ja nic nie zrobiłem! Seanprzyglądał się, jak Connolly staje za chłopakiem. - Nie masz alibi, Brendan. Znałeś ofiarę. Została zastrzelona z broni należącejdo twojego ojca. Zanim wpadnie miw ręce coś lepszego, ciebie zamknę. Odpocznij sobie ipomyśl o zeznaniach, jakiemi właśnie złożyłeś. - Nie możemnie pan aresztować. - Brendan obejrzał sięna stojącego zanim Connolly'ego. -Nie możecie. Connolly wpatrywał się w Seana zbaraniałym wzrokiem. Chłopak miał rację. Z prawnego punktu widzenia nie mogligo zamknąć bez sformułowania oskarżenia. Tymczasem niebyłożadnych podstaw, żebygo oskarżyć. Brendan jednak o tym wszystkim niewiedział i Sean rzucił Connolly'emu spojrzenie, które mówiło: witaj w wydzialezabójstw, kolego. - Jeślinie zacznieszmi tu zaraz śpiewać, koleś powiedział Sean - wylądujesz w celi. 414 Brendan otworzył usta i Sean odniósł wrażenie,że przezgłowę chłopaka przemknęło mrocznepodejrzenie. Chwilę potem chłopak zamknąłusta i pokręciłz niedowierzaniemgłową. - Podejrzany o morderstwozagrożone karą śmierci -oznajmił Sean Connolly'emu. - Odprowadzić. Dave wrócił do pustego mieszkania wczesnym popołudniem. Skierował sięprosto do lodówki. Musiał się napić. Nic dotychczas nie jadłi czuł w żołądku ssanie. Nie najlepszypodkład pod puszkę piwa, on potrzebował jednak stępićtkwiące w mózgu ostrze, usunąć napięcie z karku, uspokoićserce, które tłukło mu się w piersi jak ptak uwięzionyw klatce. Obszedł puste mieszkanie. Celeste mogła wrócić do domupodjego nieobecność i stąd pojechać do pracy. Mógłby zadzwonić do zakładu, sprawdzić, czy jest,czy układa fryzuryi plotkuje z klientkami, flirtuje z Paolem, gejem, który pracował natej samej zmianie i flirtował z kobietami wten lekki,choć nie całkiem niewinny sposób, charakterystyczny dla gejów. Mógłbypójść do szkoły po Michaela, uściskaćgo serdecznie, apotem wróciliby razem piechotą do domu i wypilipo drodze mlecznączekoladę. Jednak Michaelanie było wszkole, a Celeste w zakładziefryzjerskim. Dave domyślił się, że się przednim ukrywają,wypił więc drugie piwo. Siedział przystolew kuchni i czuł,jak ten napój wpływaw jego ciało i łagodzi wewnętrzne rozdygotanie, rozjaśnia i posrebrza powietrze przed oczamii z lekka je rozwirowuje. Powinien jej był powiedzieć. Powinien był odrazu powiedzieć swojejżonie, co się naprawdę zdarzyło. Zaufać jej. Ostatecznie nie tak wiele żon trwało przy byłych reprezentantach ogólniaka w baseballu, którzy byli w dzieciństwiemolestowani seksualnie i nie mogliznaleźć przyzwoitej pracy. A Celeste była z nim. Gdy sobie przypomniał, jak stała ostatniej nocynad zlewem i prała zakrwawione ubranie,by znisz415. czyć dowody rzeczowe. Cholera, to było coś! Jak mógłtegonie zauważyć? Jakw ogóle można dojść do takiego punktu, żenie dostrzega się takiego oddania najbliższej osoby? Wyjąłz lodówki trzecie i ostatnie piwo i jeszczeraz obszedł mieszkanie, przepełniony miłością do żony i syna. Chciałby się do niej przytulić, ona gładziłaby go po głowie,a on by opowiedział, jakmu jej brakowało w zimnym pokoju przesłuchań, na skrzypiącym krześle. Wydawało musięprzedtem, że pragnieciepła drugiego człowieka,alenaprawdę pragnąłtylko ciepła Celeste. Chciał sprawić, by sięuśmiechnęła, chciał całowaćjej powieki, pieścić ją i stopićsięz nią wjedno. Jeszczenie było za późno. Opowie Celestewszystko, gdytylko wróci dodomu. Byłem ostatnio kompletnie rozstrojony,zupełnie rozbity. Obawiam się, że piwo, które trzymamw ręku, niepoprawia sytuacji, ale musiałem się napić, żebycię odzyskać. Przestanę pić, skończę kurskomputerowy lubcoś w tym rodzaju, znajdę jakąś dobrą, urzędniczą posadę. Gwardia Narodowa oferuje zwrot kosztów czesnego,mógłbym tam spróbować. Miałbym jeden weekend wmiesiącui kilka tygodni w leciedla rodziny. Dla rodziny mogę się poświęcić. To mi pozwoli wrócićdo formy, pozbędę się piwnejnadwagi, oczyszczę umysł. A kiedy już dostanę tęurzędnicząposadę, wyprowadzimy sięstąd, z tego cholernego grajdołuz wciąż rosnącymi czynszami, podatkiem stadionowymi awansem społecznym. Mam walczyćz wiatrakami? Prędzej czy później i tak nas stąd wyrzucą. Wyciepią nas stądi stworzą tuświatrodem z katalogów drogich firm wysyłkowych. W kawiarniach i supermarketach spożywczych będąrozmawiali oswoich letnich domach i najnowszych modelach samochodów. Wyprowadzimy sięjednak do przyzwoitej dzielnicy - zapowie Celeste - ładneji czystej, gdzie będziemy mogli porządnie wychować naszego syna. Zaczniemy wszystko odnowa. Opowiem ci, co zdarzyło się tej nocy, Celeste. To niejest przyjemne, lecz nie tak potworne, jakprzypuszczasz. 416 Wyznam ci, że chodzą mi po głowie okropne, brudne myśli. Być może będęmusiał poszukać w tej sprawiepomocy specjalisty. Mam pragnienia, które napawają mnie wstrętem, leczz nimi walczę,przysięgam, skarbie. Staram się być dobrymczłowiekiem. Próbuję pogrzebać Chłopca. A przynajmniejnauczyć go współczucia. Może tego właśnie szukał ten facet z cadillaca: odrobinywspółczucia. AleChłopiec, Który Uciekł Wilkom nie miałw sobie tej sobotniej nocy ani odrobiny współczucia. Kolbąrewolweru uderzył faceta w cadillacu przez otwarte okno,Dave usłyszał tylkotrzask pękającej kości. Rudy chłopiecwyskoczyłspod siedzenia i wypadł przez drzwi od strony pasażera. Stałtam z rozdziawioną gębą, gdy Dave kolbą masakrował twarzfaceta. Potem wyciągnął draniaza włosy. Okazało się wtedy, że skurwiel wcale nie był taki bezbronny, jakudawał. Udawał nieprzytomnego. Dave dostrzegł nóż dopierowtedy, gdyfacet przeciął mu koszulę. To był sprężynowiec,uderzenie zostało zadane słabnącąręką, ale ostrze było dośćostre, by przeciąć skórę. Dave zdążył uderzyć kolanemw nadgarstek tamtego faceta, a potem trzasnął jego rękąo drzwi samochodu. Kiedy nóż upadł na chodnik, kopnął gopod wóz. Rudowłosy chłopak wyglądał na przerażonego, ale i zafascynowanego. Dave, którego ogarnęła ślepafuria, rąbnął gościaw głowę z taką siłą, że aż pękła kolba. Facetupadł natwarz i Dave wskoczyłmu na plecy. Poczuł sięznowu Wilkiem. Nienawidził tego skurwysyna, tego pieprzonego pedofila. Złapał go za włosy, poderwałmu głowę, a potemwalnąłz całej siły o chodnik. I tak tłukł,i tłukł, bez opamiętania. Rozkwasił na miazgę gębę tego gnoja, tego Henry'ego, George'a, tego. o Boże! tego Dave'a, Dave'a! Zdychaj, skurwysynu! Zdychaj! Rudowłosy chłopak dopiero wtedy uciekł. Dave obejrzałsięi uświadomił sobie, że wykrzykuje na głos: "Zdychaj,zdychaj, skurwysynu". Przez chwilę patrzył za uciekającymprzez parking chłopcem,a potem z zakrwawionymi rękami 417. rzucił się za nim w pościg. Chciał powiedzieć rudemuchłopcu, że dla niego to zrobił. Ocaliłgo i będziego odtądstrzegł, jeślimały tegozapragnie. Zatrzymałsię bez tchu w zaułku za barem, zdając sobiesprawę, że nie dogoni chłopca. Spojrzał w nocne nieboi zapytał:"Dlaczego? ". Dlaczego mnie tu rzuciłeś? Dlaczego mi dałeś to życie? Dlaczego naznaczyłeś mnie chorobą, której nienawidzę bardziej niż jakiejkolwiek innej? Dlaczego dręczysz mnie wyobrażeniami o pięknych chwilach, pełnych czułości i miłoścido żony i syna, migawkami z życia, jakie mógłbym prowadzić, gdyby tamten samochód nie przejeżdżał wtedy GannonStreet i nie wywiózł mnie do piwnicy? Dlaczego? Odpowiedz mi. Proszę. Proszę, błagam, odpowiedz mi! Żadna odpowiedź jednak nienadeszła. Panowała cisza, naznaczona jedynie bulgotaniem rynsztokówi szumemnasilającego się deszczu. Dave wycofał sięz zaułka i zobaczył, że tamten mężczyzna wciąż leży przy swoimsamochodzie. Kurwa, przestraszył się,chyba go zabiłem! Tymczasem obcy przekręcił sięna bok. Łapał powietrzehaustami jak ryba. Miał blond włosy i wydatny brzuch, jakbygo sobie wypchał poduszką,choć poza tym był szczupły. Dave usiłował sobieprzypomnieć jegotwarz, zanim uderzyłgokolbą pistoletu przez otwarte okno. Pamiętał tylko mgliście, że miał zbyt czerwonei za szerokie usta. Teraz jednak z tej twarzyzostała tylkomiazga. Davepoczuł mdłości na widok krwawej pulpy, która wciągała powietrze przez opuchnięty otwór. Facet chybanie zdawał sobie sprawy, że ktośnad nim stoi. Przekręcił sięna czworaki izaczął pełznąć w stronędrzew. Wczołgał się na niewielkinasyp i chwycił rękami za siatkę,oddzielającą parking od składu złomu. Dave zdjął flanelowąkoszulę, pod którą miał podkoszulkę, zawinął w nią pistoletipodszedł do pozbawionej twarzy istoty. Rannysięgnął do wyższego oka siatki i wtedy opuściły go 418 siły. Upadł na plecy, przekręcił się na prawy bok, w końcuusiadł pod płotem z rozrzuconymi nogami, zwrócony krwawąmiazgą w stronę nadchodzącego Dave'a. - Nie - wychrypiał. - Nie. Dave wyczuł, że tylko dla porządkuprosi o zmiłowanie. Był już tak samo jak on sam zmęczony tym,kim się stał. Chłopiec ukląkł przed mężczyzną i przytknął kłąbzwiniętej flaneli do jego tułowia, tuż nad brzuchem. Dave przyglądał się tej sceniejakby z góry. - Błagam - wychrypiał ranny. -Cicho! - syknął Dave, a Chłopiec pociągnąłzaspust. Pozbawiony twarzystwór szarpnął się tak mocno, że kopnął Dave' a w pachę,po czym wypuścił powietrze z sykiem wydostającej się z czajnika pary. - I dobrze -powiedział Chłopiec. Dopiero gdy Dave zataszczył ciało do bagażnikahondy,zdałsobie sprawę, że powinien je raczej wpakować do cadillaca. Podciągnąłszyby, wyłączył silnik, po czym wytarł flanelową koszulą przednie siedzenie i wszystko, czego dotykał. Po co jednak miałby krążyćhondą. usiłując znaleźć miejsce,gdzie mógłby siępozbyć trupa, skoro świetny schowek miałdosłownie na wyciągnięcie ręki? Cofnął wóz, podjeżdżając tyłem do cadillaca. Zerknął nadrzwi baru, zktórego od dłuższego czasu niktnie wychodził. Otworzyłbagażnikhondy,potem bagażnik cadillaca i przetaszczył ciało z jednegowozu do drugiego. Potem zamknąłoba bagażniki, zawinąłnóż sprężynowy i pistoletw koszulę flanelową,rzucił na przednie siedzenie hondyi odjechałz przeklętegoparkingu. Koszulę, nóż i pistolet wrzucił do kanału Penitentiaryz mostu na Roseclair Street. Późniejuświadomił sobie, żeprawdopodobnie właśnie wtedy Katie Marcus żegnała sięz życiem w parku, rozciągającym sięponiżej mostu. Potempojechał do domu, pewien, że ktoś wkrótce odkryje samochód z trupem w bagażniku. Do baru Ostatnia Kroplawrócił wniedzielę późnym419. popołudniem. Obok cadillaca stał zaparkowany jakiś inny samochód, poza tym parking był pusty. Poznał ten drugi wóz. Należałdo jednegoz barmanów, Reggiego Damone'a. Cadillacwyglądał niegroźnie. Ot, jeszcze jeden zapomniany pojazd. Dave wróciłtam drugi raz później tego samego dniai omal nie dostał zawału. Miejsce po cadillacubyłopuste. Zrozumiał, że nie może o to nikogo zapytać wprost, choćbyod niechcenia, na przykład: "Słuchaj, Reggie, czy odholowujecie samochody, które za długo stoją na waszym parkingu? ".Dopiero potem uświadomił sobie, że cokolwiek sięstało z cadillakiem, niebyło żadnego śladu, który bygo znim łączył. Z wyjątkiem rudego chłopca. Po namyśle uznał jednak, że choć chłopak był przerażony,sprawiał też wrażenie zadowolonego, podekscytowanego. Trzymał stronę Dave'a. Chyba nie powinien się go obawiać. Policja nie miała żadnego śladu. Żadnego świadka. Niemogła znaleźć dowodóww samochodzie Dave'a, w każdymrazie takich,które byłyby ważne dla sądu. Mógł odetchnąćz ulgą. Porozmawia z Celeste i wszystko jej wyzna. Niech siępotem dzieje,co chce. Zda się na łaskę żony, mając nadzieję,że wybaczy mu jego grzechy i doceni silnąwolę poprawy. Uznago za dobregoczłowieka, który co prawda popełniłzbrodnię, alew słusznej sprawie. Człowieka, który robi, cowjego mocy, by zabić swego demona. Przestanę jeździćkoło parków i otwartychbasenów, obiecał sobie, dopijając trzecie piwo. Podniósłdo góry pustąpuszkę. Z tym również skończę. Odjutra. Jeszcze nie dzisiaj. Ostateczniewlał już w siebietrzy piwa, poza tymCeleste nie wróci dziś dodomu. Jutro. Tak będzie najlepiej. Dato obojgu czas na otrząśnięciesięz ostatnich przeżyć. Celeste wróci donowego, uleczonegomęża. Odtąd nie będzie miał już przed nią żadnych tajemnic. - Bo tajemnice totrucizna - powiedział na głos w tej samej kuchni, w której tak niedawno się kochali. - Tajemnicebudują mury. Aja jestem cały zbudowany z piwa - dodałz uśmiechem. 420 Czuł się dobrze,niemal radośnie, kiedy wyszedł z domu,by udać się dosklepu Eagle Liquors. Dzień był piękny, ulicaskąpana w słońcu. Kiedybylidziećmi,biegły tędy tory kolejki na estakadzie. Przecinały Crescent przez sam środek, przyprószały całą okolicę sadzą i przesłaniały niebo. Pogłębiałoto tylko wrażenie, że Flatsjest miejscemoddzielonym odreszty świata, odseparownym od niego niczym wygnane plemię, któremu wolno żyć tak, jak mu się podoba, dopóki pozostaje na wygnaniu. Kiedy tory usunięto, dzielnica wydostała się z cieniai przez jakiś czaswszystkim się to podobało: mniej sadzy,więcejsłońca, skóra wyglądała zdrowiej. Zarazem jednakbyli na widoku,świat mógłsię imlepiej przyjrzeć, doceniłceglane szeregowce, widok na kanał Penitentiary i bliskośćśródmieścia. Z dnia na dzień przestali być wygnanym plemieniem. Ceny nieruchomości w tej okolicy poszybowaływ górę. Po powrocie do domubędziemusiał zastanowić sięnadtym, jak do tego doszło, spróbować sformułować jakąś teorięza pomocą dwunastu puszek piwa. Albo znajdziechłodnybar, usiądzie w mroku, skryty przed jaskrawością dnia, zamówi hamburgera, pogwarzy z barmanem, sprawdzi, czy wedwóch nie uda im się ustalić, dlaczego dzielnica Flatszaczęłaschodzić na psy, odkąd świat się nią zainteresował. Tak właśnie zrobi. Oczywiście! Usiądzie na skórzanym taborecie przy mahoniowym barze ispędzi tam popołudnie. Ułoży plany. Zastanowi się nad przyszłością rodziny. Obmyśli najlepszesposoby własnego odrodzenia. To zadziwiające,jak przyjazne potrafią być trzyzwykłepiwa po długim, trudnym dniu. Prowadziły go za rękę, gdy wspinał siępo Buckingham Avenue. Mówiły: Hej, czyz naminie jest super? Fajniezaczynać wszystko od początku, odrzucać brudne tajemnice,być gotowym odnowić śluby wobec bliskich,stać się takimczłowiekiem, jakimsię w gruncie rzeczy zawsze w głębi serca było. To po prostu fantastycznie! A któżto tam sterczy za rogiem w swoim lśniącym sporto421. wym wozie? Uśmiecha się do nas. Toż to Val Savage! Uśmiecha się, przywołuje nas gestem dłoni! Chodźmy. Przywitajmy się. - Dave Boyle- zawołał Val, gdy Dave podszedł do samochodu. - Jakleci, stary? - Z górki. - Dave przykucnął obok auta. Oparł łokcie naszczelinie drzwi, gdzie chowa się szyba, i spojrzał na Vala. -Czekasz tu na kogoś? Val wzruszyłramionami. - Itak, i nie. Wypatruję jakiegoś ziomka, z którym możnaby obalić małepiwko, a może i zakąsić. Dave nie mógł uwierzyć własnym uszom. O tym samympomyślał. - Naprawdę? -Jasne. Co powiesz na kilka browarkówi partyjkę bilardu, stary? - Zprzyjemnością. Prawdę mówiąc, Dave był zaskoczony. Żył wzgodziezJimmym i bratem Vala, Kevinem, czasem nawet z Chuckiem,ale nie przypominał sobie, by Val okazywał mu coinnego niż krańcową obojętność. To pewnie z powodu Katie,pomyślał. Tastrata ich zjednoczyła, wspólna tragedia skułanowymi więzami. - Wskakuj- powiedział Val. - Wpadniemy do baru podrugiej stronie miasta. Należy do mojego dobrego znajomka. - Po drugiej stronie miasta? - Dave obejrzał sięna pustą ulicę. -Hm, muszę być w domuo jakiejś rozsądnej godzinie. - Niema sprawy. Odstawię cię, o którejbędzieszchciał. Wskakuj. Urządzimy sobiewieczór kawalerski w samopołudnie. Dave uśmiechnął się, poczym obniósł ten uśmiech wokółsamochodu Vala. Obszedł go od przodu i wsiadł. Kawalerskiwieczór w samo południe. Tego mu właśnie było trzeba. Wypuszczają sięz Valem w miasto jak dwaj starzy kumple. Tobyła jedna ze wspaniałych zalet takichmiejsc jak Flats, zalet, 422 które, jak się obawiał, mogąwkrótce zaginąć. Oto dawneuczucia i wszystkie zaszłości stawałysię nieważne, gdyczłowiekuświadamiał sobie, że wszystkosię zmienia próczludzi, wśród których się wychowywałeś, i miejsca, skąd pochodziłeś. Twojej dzielnicy. Niech trwa na wieki, pomyślałDave, otwierając drzwiczki samochodu, choćby tylko w naszej pamięci. 25 Facet w bagażniku Whitey i Sean zjedli późny lunch w przydrożnym barzePafs, oddalonym o jeden zjazd z autostrady od komendy policji stanowej. Bar stał w tym miejscu odczasu wojny i byłod tak dawna miejscem wypadów policjantów, że Pat Trzecimawiał, iż jego rodzina jest jedyną rodziną restauratorów,która od trzech pokoleń nie została obrabowana. Whitey wgryzł się w cheeseburgera i popił wodą sodową. - Chyba nie sądzisz, że dzieciak naprawdęto zrobił? Sean odłożył kanapkęz tuńczykiem. - Łgał jak najęty. Jestem pewien, że coś wie o tej broni. Podejrzewam też. na razie to tylkoprzypuszczenie. żejego stary żyje. Whitey zamaczał plasterek cebuli w sosie tatarskim. - Te pięć stówek z NowegoJorku co miesiąc? -Uhm. Wiesz, do jakiej sumy to przez te lata urosło? Bliskoosiemdziesięciutysięcy. Kto, prócz rodzonego ojca, przysłałby taką forsę? Whitey otarł wargi serwetką i wrócił docheeseburgera. Sean nie mógł zrozumieć, jak udawałomu się uniknąć atakuserca, skoro jadł i pił tak niezdrowo, do tego pracował posiedemdziesiąt godzin tygodniowo, gdy obowiązki tego wymagały. - Powiedzmy, że żyje - zgodził się Whitey. 424 - Powiedzmy. -Co by to oznaczało? Pokrętnysposób ukarania Jimmy'egoMarcusa za jego przewiny? Do cholery, czy my jużgramy w filmie? Sean zaśmiałsię. - Jak pan sądzi, kogo by obsadzili w panaroli? Whitey pociągnąłprzezsłomkę wodę sodową, aż zabulgotała na kostkach lodu. - Już o tym myślałem. To sięmożezdarzyć, jeśli spieprzymy tę sprawę, superglino. Dostaniemy się na srebrnyekran. Ktoś w typie Jamesa Bonda? Najlepiej Brian Dennehy. Sean przyjrzał mu się uważnie. - Towcale nie takie głupie - powiedział, żałując, żewcześniej nie dostrzegłpodobieństwa. - Nie jest pan taki wysoki,sierżancie, ale jest pan takim samym typem twardziela. Whiteyodsunął talerz. - Natomiast któryś z tych lalusiów z serialu Przyjacielemógłby zagrać ciebie. Faceci wyglądają tak, jakby codziennie ranoprzez godzinę wystrzygalisobie włoski z nozdrzyi depilowali brwi, araz w tygodniu robili pedikiur. Tak, któryś z nich nadawałby się do tej roli. - Zazdrość przez pana przemawia. -Widzę pewien problem. - Whitey zmienił temat. -TropRaya Harrisa jest zbyt pogmatwany. Współczynnik prawdopodobieństwa oceniam na jakieś sześć. - Na skali odjednego do dziesięciu? -Od jednego do tysiąca. Zastanówmysię. Harris wystawia Jimmy'ego Marcusa. Marcusto odkrywa, wychodziz paki, dopada Raya. Temu udaje się jakimś cudemzwiać. Jedzie do Nowego Jorku, gdzie znajduje sobie dośćdobrąi stałą posadę, by móc przeznastępne trzynaście lat przysyłaćdo domu co miesiąc pięć stówek. Pewnego dnia budzi sięistwierdza: "Nadszedł czas zapłaty". Wsiada w autobus,przyjeżdża tutaji zabija Katherine Marcus. I to niejak PanBóg przykazał, ale z wyjątkowym okrucieństwem. Wtymparku pachniało furią psychola. A potem stary Ray (mówię 425. bez przenośni; gość musi mieć na karku piąty krzyżyk, choćbiegł po parku jak sprinter) najspokojniej wsiada w autobusi wraca do Nowego Jorku z bronią w kieszeni. A swoją drogą, sprawdziłeś NowyJork? Sean skinął głową. - Żadnych śladów w ubezpieczeniach, żadnych kart kredytowych najego nazwisko, żadnej historii zatrudnienia. Policja nowojorska i stanowa nie aresztowała nigdy nikogoz tymi odciskami palców. - Mimo to dalej twierdzisz, że toon zabił KatherineMarcus. Sean pokręcił głową. - Nie. To znaczy, nie mam pewności. Nie wiem nawet,czyfacet żyje. Mówię tylko, że to mógłbyć on. Poza tymwszystko wskazuje na to, że zabójstwa dokonano z broni,która do niego należała. Podejrzewam też,że Brendan wiewięcej, niż mówi, no i nikt nie może potwierdzić, że w chwilipopełnienia zbrodni spał grzecznie w łóżku. Mam nadzieję,że pobyt w celi odświeżymu pamięć. Whitey beknął głośno. - Obyczaje księcia, panie sierżancie. Whitey wzruszył ramionami. - Nie wiemy nawet, czy Ray Harris naprawdę obrabowałsklep monopolowy osiemnaścielattemu. Nie wiemy,czy tojego broń. Snujemy domysły. Na dwoje babka wróżyła. Tonie przejdzie w sądzie. Cholera, dobry zastępca prokuratoraokręgowego nie wystąpi nawet z oskarżeniem. - Owszem,ale nanosa to trzyma się kupy. -Na nosa. - Otworzyłysię drzwi i Whitey spojrzał w ichstronę nad ramieniem Seana. -Psiakrew, debilne bliźniaki. Do ich boksu podszedł Souza, a kilka kroków za nim Connolly. - A pan to bagatelizował, sierżancie. Whitey przytknął dłoń do ucha i podniósł wzrokna mówiącego. 426 - O cochodzi, chłopcze? Nietęgo u mnie ze słuchem, jakwiesz. - Przejrzeliśmyraporty odholowań z parkingu przed barem Ostatnia Kropla - poinformował Souza. -Ten teren podlega policji bostońskiej - przypomniałWhitey. - Zapomnieliście? - Znaleźliśmy samochód, poktóry się dotąd nie zgłoszono, panie sierżancie. -No i? - Poprosiliśmy ich pracownika, żebysprawdził,czy nadaltam stoi. Po chwili wrócił do telefonu i powiedział, że ztegowozu coś wycieka. - Co wycieka? - zaciekawił sięSean. - Nie wiem, ale powiedział, że cholernie śmierdzi. Cadillac był dwukolorowy: biały dach i granatowe nadwozie. Whitey osłonił oczy dłońmi i nachylił'się nad oknemod strony pasażera. - Ta brązowa smuga obok konsoli przy drzwiach od strony kierowcy wygląda mi podejrzanie. Stojący przybagażniku Connolly stęknął: - Chryste, czujecie ten smród? Cuchnie jak po odpływiew Wollaston. Whitey obszedł wóz od tymw chwili, gdy pracownikparkingu podawałSeanowi wybijak zamka. Sean stanął obok Connolly'ego i odsunął go na bok. - Użyj krawata. -Słucham? - Zakryj krawatem usta i nos,stary. -A wy jak sobie poradzicie? Whitey wskazał na swoją zatłuszczoną górnąwargę. - My połknęliśmy po drodze tabletki na kaszel. Przepraszam, chłopcy, musicie się odsunąć. Sean ustawił krawędź ukońca wybijaka. Nasunął go nadzamekbagażnika i wycelował. Wyczuł,jakmetal zazgrzytało metal, a potem chwycił, ujmując cały cylinder zamka. 427. - Już jesteśmy w środku? - zapytał Whitey. -Za pierwszym razem? - Zapierwszym razem. Sean pociągnął mocno i wyrwał cylinder zamka. Zobaczyłw klapie dziurę, jaką spowodował, po czym szczęknął mechanizm zatrzaskowy i pokrywa klapy bagażnika się podniosła. Smród odpływu zastąpiła woń owiele obrzydliwsza,zmieszany odór wyziewów bagiennych i gotowanego mięsa,którezgniło w jajecznicy. - O Chryste. - Connolly przycisnął krawat do nosa i jakoparzony odskoczył od samochodu. - Ma ktoś ochotę na kanapkę Monte Christo? - zapytałWhitey. Connolly pozieleniał. Natomiast Souza zachował spokój. Podszedłdo bagażnika,palcami zacisnął nos i zapytał: - Gdzie on ma twarz? -Tutaj - odparł Sean. Mężczyzna leżałw pozycji embrionalnej. Głowę miał odchyloną i przekręconą w bok,jakby złamano mu kark,resztaciała była skręcona w przeciwną stronę. Garnitur ibutypochodziły z najwyższej półki. Sean ocenił jego wiek najakieś pięćdziesiąt lat, sądząc po dłoniach i linii włosów. Dostrzegł otworek na plecach marynarki i zapomocą długopisu odchylił materiał od jego pleców. Biała koszula byłazażółcona od gorąca i potu, mimo to znalazł dziurkę, odpowiadającą tej w marynarce, mniej więcej w połowie pleców. - Znalazłem ranę wylotową, sierżancie. Jak nic odkuli. -Zajrzał do bagażnika w poszukiwaniu naboju. - Nabojujednak nie widzę. Whitey odwróciłsię do Connolly'ego, który zaczynał sięwłaśnie słaniać na nogach. - Wskakuj do wozu i pędź na parkingprzed Ostatnią Kroplą, alenajpierwpoinformuj Boston. Nie chcęgównianejwojny o tereny wpływów. Zacznij poszukiwania od miejsca, 428 gdzie znaleźliście najwięcej śladów krwi. Gdzieś tam możejeszcze leżeć kula. Jasne? Connolly kiwnął głową, łowiącustami powietrze jakrybawyrzucona na brzeg. - Kula przebiłamostek. Trup na miejscu. Whitey zwrócił się do Connolly'ego: - Ściągnij mi tylutechników kryminalistyki i policjantówstanowych, ilu się da bez stawianiana nogi bostończyków. Jeśli znajdziesz kulę, osobiście odwieziesz ją do laboratorium. Sean wsunął głowę do bagażnika iprzyjrzał się uważniezmasakrowanejtwarzy. - Sądząc poilościżwiru, ktoś tłukł jego buźkąo chodniktak długo, aż do resztyopadł z sił. Whitey dotknął ramieniaConnolly'ego. - Powiedz bostończykom, że będą tu potrzebowali pełnego kompletudochodzeniówki. Techników, fotografów,patologai zastępcę prokuratora okręgowego pod telefonem. Powiedz, żesierżant Powers prosio przysłanie kogoś, ktomógłby zrobićna miejscu badanie grupy krwi. A terazruszaj! Connolly - szczęśliwy, że może wreszcie uciec od potwornego smrodu - popędził do radiowozu, włączył silnik i z piskiem opon wyskoczył z parkingu. Whitey obfotografował z zewnątrz samochód i skinął naSouzę,który włożył parę rękawiczek chirurgicznych i cienkim meselkiem wyważył drzwi od strony pasażera. - Znalazłeś jakieś dokumenty? - zwrócił się Whitey doSeana. - Portfel w tylnej kieszeni. Niech pan pstryknie jeszczekilka fotek, póki nie włożę rękawiczek. Whiteyobszedł samochód i sfotografował ciało,potem puścił aparat, któryzadyndał na pasku na jego szyi,i naszkicował w notesie planmiejsca zbrodni. Sean wyjął portfel z tylnej kieszeni spodni zabitegoi otworzył go. TymczasemSouza zawołał od przodu auta: 429. - Zarejestrowany na Augusta Larsona. Trzysta dwadzieścia trzy Sandy Pine Lane w Weston. Sean przyjrzał się zdjęciu w prawie jazdy. - Toon. Whitey zerknąłmu przez ramię. - Żadnej legitymacji dawcy organów,czegoś wtym rodzaju? Sean przejrzał kartykredytowe, kartę wypożyczalni wideo,legitymację członowską klubu zdrowia, kartę AAA, w końcuznalazł legitymację Tufts Health Plan. Podniósł ją do góry,by Whiteymógł ją zobaczyć. - Grupa krwiA. -Souza,dzwoń dodyspozytora - polecił Whitey. - Podajmu dane Davida Boyle'a, piętnaście Crescent Street, EastBuckingham. Biały mężczyzna, włosy kasztanowe, oczy niebieskie, jakieśsto siedemdziesiąt pięć centymetrów wzrostu, osiemdziesiąt kilo wagi. Może być uzbrojony i niebezpieczny. - Uzbrojony i niebezpieczny? - zdziwił się Sean. -Wątpię, sierżancie. - Powiedzto temu facetowi w bagażniku. Komenda policji bostońskiejznajdowała się zaledwieosiem przecznic od parkingusłużbholowniczych, toteż pięćminut po odjeździe Connolly'egonadjechał cały batalion radiowozów i samochodów nie oznakowanych, a za nimi furgonetka anatomopatologa i ciężarówka techników kryminalistyki. Na tenwidok Sean ściągnął rękawiczkii odsunął sięod bagażnika samochodu. Teraz to była działka bostończyków. Jeślizechcą go przepytać, proszę bardzo, ale na tymkoniec. Pierwszy wysiadł z brązowego forda Burt Corrigan, starywyga z pokolenia Whiteya z podobną historią nieudanychzwiązków i niewłaściwej diety. Przywitali się serdecznie. Działającaw stanie Massachusetts sieć opieki zdrowotnej (przyp. tłum. ). Af.0 Obaj w czwartkowe wieczory odwiedzali knajpę JJ Foley'sikonkurowali w grze w rzutki. Burtzwrócił się do Devine'a: - Wlepiliście już mandat czy zrobicieto dopierona pogrzebie? -Dobra kwestia - pochwalił Sean. - Ktoci je teraz pisze,Burt? Burt obszedł od tyłu samochód, klepnąwszy po drodzeDevine'a po ramieniu. Zajrzał do bagażnika, pociągnął nosem i stwierdził: - Coś tuzajeżdża. Whitey podszedł do bagażnika. - Przypuszczamy, że zabójstwo miało miejsce na parkinguprzed barem Ostatnia Kropla w EastBucky, w niedzielę nadranem. Burt skinął głową. - Czy jednaz naszych ekip nienatknęła się tam na waszych chłopców w poniedziałek po południu? Whitey przytaknął. - To ta sama sprawa. Posłaliściejuż tam kogoś? - Tak, parę minut temu. Chłopcy zastali na miejscu policjanta stanowegoConnolly'ego zajętego poszukiwaniemkuli. - Zgadzasię. -Wrzuciłeś też czyjeś nazwisko na druty, prawda? - Niejakiego Davida Boyle'a - przytaknąłWhitey. Burt zajrzałw twarzzabitego. - Będą nam potrzebne wszystkie wasze ustalenia w tejsprawie,Whitey. -Oczywiście. Zostanę trochę, zobaczę, jak wam idzie. - Brałeśdziś prysznic? -Jasne. - Więc zgoda. - Burt spojrzał na Seana. -A kolega? - Mam z kimś do pogadania - odparł Sean. - Zostawiampanów samych. Zabieram ze sobąSouzę. Sierżant kiwnął głową i odprowadził Seana do samochodu. - Jeśli podwiążemy pod tę sprawę Boyle'a,może uda mu. się również przypisać zabójstwo tej Marcus. Trafimy dwaptaszki za jednym strzałem. - Podwójne zabójstwo wodległości dziesięciu przecznic? - spytał z powątpiewaniem Sean. - Może wyszła z baru na tękrwawą jatkę? Sean pokręciłgłową. - Czas się nie zgadza. JeśliBoyle zabił tego gościa, mógłto zrobić między pierwszą trzydzieści a pierwszą pięćdziesiątpięć. Musiałby potem przejechać dziesięć przecznic, by natknąć się na jadącą samochodem Katie Marcus o pierwszejczterdzieści pięć. Moim zdaniem odpada. Whitey oparł się o samochód. - Moimteż, prawdę powiedziawszy. -Poza tym dziura w plecach tego gościa. Byłamała. Zamała jak na kaliber trzydzieści osiem. Różne spluwy,różnisprawcy. Whiteypokiwał głową zapatrzony we własne buty. - Masz zamiarjeszcze raz przycisnąć tegognojka? -Kręcimy się wciąż wokółbroni jego starego. - Może by sporządzić jego portret pamięciowy? Rysownikby go postarzył o te kilka lat, puścilibyśmy go w obieg. Może ktoś rozpozna. Souza obszedł wóz i otworzył drzwi od strony pasażera. - Jadę z tobą, Sean? Sean kiwnął głową i odwróciłsię doWhiteya. - Brakuje nam drobiazgu. -Mianowicie? - Czegoś, co nam umyka. Małego drobiazgu. Kiedy goodkryję, sprawa będziezamknięta. Whiteyuśmiechnął się. - Jaką masz ostatnią niezamkniętą sprawę o zabójstwow swoich papierach,synku? Nazwisko samo zeskoczyło z językaSeana. - EileenFields, zamordowana półtora rokutemu. -Nie wszyscy mogą być maczankami - powiedział Whitey i zawrócił w stronę cadillaca. - Wiesz, comam na myśli? 432 Pobyt w celi najwyraźniej dał się we znaki Brendanowi. Był przygnębiony, jakby zobaczył tamrzeczy, o których istnieniuwolałby nie wiedzieć. Sean zadbał o to, by osadzić gow pustej celi, bez ćpunów i meneli. Nie miał pojęcia,cogo tak przeraziło. Chyba żebał się samotności. - Gdzie przebywatwój ojciec? - zapytał. Brendan obgryzał paznokieć. Wzruszył ramionami. - W NowymJorku. -Nigdy go nie widziałeś? Chłopak zabrał się do następnego paznokcia. - Nie, odkąd skończyłem sześć lat. -To tyzabiłeś Katie Marcus? Brendan wyjąłpalec z ust i wlepił wzrok w Devine'a. - Odpowiadaj! -Nie. - Gdzie jest pistolet twojego ojca? -Nic minie wiadomo, żeby mój ojciec miał pistolet. Tym razem nawet niezamrugał i nie uciekłw bok spojrzeniem. Wpatrywał się w detektywa zeznużeniem, za którymjednak kryła się agresja. Po raz pierwszySean dostrzegł, żeBrendan byłby zdolny do okrucieństwa. Co go, do cholery, tak odmieniło w celi? - Czy twój ojciec miałby powód, byzamordować KatieMarcus? -Mój ojciec nikogo nie zamordował. - Tycoś wiesz, kolego,i nie chcesz mi powiedzieć. Wieszco? Sprawdzę, może jest wolny wykrywacz kłamstwa. Zadamy cikilkapytańuzupełniających. - Chcę rozmawiać z adwokatem. -Poczekaj. Spróbujmy. - Chcę rozmawiaćz adwokatem - powtórzył Brendan. -Natychmiast. Sean nie zmienił spokojnegotonu głosu. - Oczywiście. Myślisz o jakiejś konkretnej osobie? - Mama znakogoś takiego. Chcę zadzwonić. - Posłuchaj. 433. - Natychmiast - warknął Brendan. Sean westchnął i przysunął mu stojący na biurku telefon. - Namiasto wychodzisz przez dziewięć. Adwokat Brendana okazał sięIrlandczykiem. Stary wyga. Prawdopodobnie czepiał się tramwajów, gdy jeszcze jeździły konne. Był jednak natyle zorientowany w aktualnychprzepisach, bywiedzieć, że policja nie ma prawa aresztowaćjego klienta wyłącznie za brak alibi. - Przetrzymywałem go? - zdziwił się Sean. - Zamknął pan mojego klienta w celi - oburzył się adwokat. -Wcale nie była zamknięta. Chłopak chciałją sobie poprostu obejrzeć. Adwokat zrobił taką minę, jakby spodziewał się porozmówcy bardziej błyskotliwej odpowiedzi,po czym obajz Brendanemwyszli z sali, nieoglądając się za siebie. Seansięgnął po raporty, lecz nie mógł skupić się na lekturze. Odłożył je,odchylił sięna oparcie krzesła i zamknąłoczy. Podpowiekami ujrzałpo chwili Lauren i swojewyśnione dziecko. Wyczuł ich zapach. Otworzył portfel i wyjął świstek papieru z zapisanymnumerem komórki Lauren. Położyłkarteczkę na biurku i wygładził dłonią. Nigdy nie chciałmieć dzieci. Nie widziałpożytku ztytułu posiadania potomstwa, nie licząc pierwszeństwa przywsiadaniu do samolotu. Zabierały człowiekowiwolnyczas, przyczyniały nieustannej troski i zmęczenia. Tymczasem ludzie zachowywali siętak, jakby przyjście naświat dziecka było najwyższym szczęściem i darem losu. Rozmawiali o dzieciach z uszanowaniem, zarezerwowanymongiś dla bogów. A przecież idioci, którzy zablokowalici samochód, którzy włóczą się po ulicach i mordy drą po barach,słuchają muzyki nacały regulator, terroryzują,gwałcą i wciskają klientom zdezelowane gruchoty - te wszystkie łobuzy były kiedyś dziećmi. Też mi wielki cud! Teżmi wielkaświętość! 434 Nie miał nawet pewności, czy córka była jego. Nie zrobiłtestu na ojcostwo, dumamu nato nie pozwalała. Test miałwykazać, że jest ojcem? Dno. Przepraszam, proszę mi upuścić trochę juchy,bo moja żonaparzy się zinnym facetemi właśnie zaszła w ciążę. A niech to szlag trafi. Owszem, tęskniłza nią, kochał ją,marzył o wzięciu na ręce swojegodziecka. I co z tego? Laurengo zdradziła, odeszła, urodziła dziecko poza domem i nadomiar złego nigdy go nie przeprosiła. Nigdy nie powiedziała: "Sean, wybacz,popełniłam błąd. Wybacz, że cię zraniłam". A on, czy też ją zranił? Niestetytak,nieda się ukryć. Kiedy dowiedział się o jej romansie, omal jej nie uderzył,w ostatniej chwili cofnął pięść i wbił ją w kieszeń. Laurenjednak dojrzała wyraz zawziętości na jego twarzy. No i tesłowa, nad którymi nie zapanował. Chryste! Jednak jego gniew,fakt, żeją odepchnął, to była tylko reakcja. To onzostał skrzywdzony, a nie ona. Czynaprawdę? Zastanawiał się nad tym przez chwilę. Naprawdę! Włożył karteczkęz numerem do portfela, zamknął oczyi się zdrzemnął. Obudziły go kroki na korytarzu. Uniósł powieki w chwili, gdy Whitey wtaczał się do sali. Sean dojrzałalkohol w jego wzroku, zanim gopoczuł w oddechu. Sierżantopadł na krzesło izarzuciłnogi na biurko,odsuwając kopnięciempudełkoz dowodami rzeczowymi, które Connolly przyniósłwczesnym popołudniem. - Zasrany dzień -warknął. -Znalazł go pan? - Boyle'a? - Whitey pokręcił głową. -Nie. Jego gospodarz powiedział, że słyszał,jakwychodził koło trzeciej, leczdo tej pory nie wrócił. Mówi, że jego żona i syn też zniknęli. Zadzwoniliśmy do Boyle'a do pracy. Pracuje w systemiezmianowym od środy do niedzieli,nic dziwnego, że go tamniewidziano. - Beknął. -Ale się pokaże. - A co z kulą? 435. - Znaleźliśmy jedną przed Ostatnią Kroplą. Problemw tym, że uderzyła w metalowy słupek w miejscu, gdzie postrzelono tego typa z bagażnika. Chłopcy z balistyki mówią,że może uda się ją zidentyfikować,a może i nie. - Wzruszyłramionami. -A co z małym Harrisem? - Adwokat po niego przyszedł. -Nie możebyć? Seanpodszedł do biurka Whiteya i zaczął przeglądać zawartość pudełka. - Żadnych śladów stóp - rzekł. - Ślady linii papilarnychnie odpowiadają danom z bazy. Broń była ostatni raz używana podczas napadu osiemnaście lat temu. Co to wszystkoznaczy? - Odłożył raport do pudełka. -Jedyny facet bez alibito właśnie ten, którego nie podejrzewam. - Idź dodomu -burknął Whitey. - Mówię serio. - Idę. Wyjął z pudełka kasetę z nagraniami z telefonu alarmowego dziewięćset jedenaście. - Co to? - zainteresował się Whitey. - Snoop Dogg. -Myślałem, że facet nie żyje. - Nie żyjeTupać. -Trudno za nimi nadążyć. Sean włożył taśmę do stojącego na biurku magnetofonui nacisnął klawisz. - Tunumer dziewięćset jedenaście,alarmowy telefon policyjny. W czym mogę pomóc? Whitey napiął na palcu gumkę aptekarską ipstryknąłw stronę sufitowego wentylatora. - No więc tego. Znaleźliśmy samochód,no i. tego. jestw nim krew. A drzwi są otwarte, no i. - Gdzie dokładnie stoi ten samochód? -We Flats. Koło parku Pen. Znalazłem go z kolegą. - Czy mógłbyśpodać dokładniejszy adres? Chodzi o czarnychamerykańskich raperów (przyp. thim. ). 436 Whitey ziewnął w zwiniętą pięśći sięgnął po następnągumkę. Sean wstał i przeciągnąłsię, zastanawiającsię, co maw domu w lodówcena kolację. - Sydney Street. Widać krew, a drzwi są otwarte. - Jak się nazywasz, synku? -Pytao jej nazwisko. Nazwał mnie "synkiem". - Pytałem o twoje nazwisko, chłopcze. Jak ty sięnazywasz? - Odpieprz się. Połączeniezostało przerwane. Dyspozytor zaczął się łączyć z centralą. Sean wyłączył magnetofon. - Myślałem, żeTupać ma większą sekcję rytmiczną- powiedziałWhitey. -Snoop. Mówiłem panu. Whitey ponownie ziewnął. - Idź do domu, chłopie. Sean skinął głową i wyjął kasetę z magnetofonu. Wsunąłją do pudełka i rzucił nad głową Whiteya do pudła. Wyjąłz górnej szuflady biurka swojego glocka iprzypiął do paskakaburę. - Jej -powiedział. -Słucham? - Whitey obrzucił go zdziwionym spojrzeniem. -Ten dzieciak na taśmie. Powiedział: "Jejnazwisko". "Pyta ojej nazwisko". - I słusznie. O dziewczynach, nawet zmarłych,mówi sięużywając zaimka"ona". - Ale skąd on mógł to wiedzieć? -Kto? - Ten gnojek,którydzwonił. Skądwiedział, że krew w samochodziebyła krwią kobiety? Stopa Whiteya opuściłabiurko, a spojrzenie pobiegło;w stronę pudła. Wyciągnął rękę i wyjął taśmę. Rzucił jąz nadgarstka,a Sean złapał kasetę w locie. - Odsłuchajmy to jeszczeraz -powiedział Whitey. 26Zagubieni w przestrzeni Dave i Val pojechali za rzekę do baru, znajdującego sięw Chelsea. Podawano zimne i taniepiwo ibyło pusto. Jedynymigośćmibyło kilku najwidoczniej stałych bywalcówo wyglądzie robotników portowych oraz czterech robotnikówbudowlanych, którzy spierali się na temat niejakiej Betty, najwyraźniej cycatej i pyskatej. Budynek stał pod mostem Tobin, tyłem do rzeki Mystic. Wyglądał tak, jakby tamsterczałod niezliczonych dziesiątków lat. Vala wszyscy tu znali. Powitali go serdecznie. Właściciel,chudy jak szczapa, o smoliście czarnych włosach i twarzy białej jak papier, miał na imięHuey. Sam obsługiwał bar. Dwie pierwsze kolejki postawiłnowo przybyłym na koszt firmy. Dave i Val grali przezjakiś czas w bilard, potemusiedliw loży z karafką i dwomakieliszkami. Małe,kwadratowe,wychodzącena ulicę okienka zmieniły wkrótce barwę zezłocistej na granatową. Noc zapadła tak szybko, że Dave poczuł sięzdezorientowany. Valokazał się przy bliższym poznaniu bardzo miły. Opowiadało pobyciew więzieniui o nieudanychskokach. Prawdę powiedziawszy, były to historie mrożące krew w żyłach, alew ustach Vala brzmiały zabawnie. Dave zaczął się zastanawiać, jak się czuje taki nieustraszonyi pewny siebie chojrakjak Val, a przy tym konus. - Razzrobiliśmy skok w biały dzień. Jimmy już siedział, 438 ale myjeszcze próbowaliśmy. Nie wiedzieliśmy, że tylko dlatego tak dobrze nam szło, ponieważ Jimmy za nas myślałi planował. Wystarczało go słuchać, wypełniać jegorozkazyi wszystkograło. Bez niego nie mieliśmy szans. Więc robimyskok na kolekcjonera znaczków. Gośćleży związany jak baleron wswoim gabinecie, a ja, mój braciszek Nick i ten dzieciak Carson Leverett, który nie umiał nawet zawiązać samodzielnie sznurowadła, zjeżdżamy windą. Niby wszystkow porządku. Mamyna sobie garnitury jak dżentelmeni. Aż tuwsiada do windy jakaśdamulka i zaraz w krzyk. Nie kapuję,o co jej chodzi. Przecież wyglądamy przyzwoicie, no nie? Oglądam się na Nicka i widzę, żeonagapi się z przerażeniemna CarsonaLeveretta. Pieprzony dzieciak wciąż miał na twarzy maskę. - Val trzepnął w stół i wybuchnął śmiechem. -Daszwiarę? Miał na gębie maskę Ronalda Reagana, tą z tymuśmiechem od ucha do ucha, jakie wtedy sprzedawali. Głupek zapomniał jązdjąć. - A wy nie zauważyliście? -Otóż właśnie. Wyszliśmy z tego biura, zdjęliśmy naszemaski i myśleliśmy, że i Carson to zrobił. W tym fachuwciążsię zdarzają takie wpadki. Człowiek jest zdenerwowany,chciałby jak najszybciej zmyć się z trefnego miejsca, więcprzegapia najoczywistsze rzeczy. Nie zauważasz, co maszprzed samym nosem. - Val zachichotałi wychyliłkieliszek. -Dlatego tak nam brakowało Jimmy'ego. On wszystko potrafiłprzewidzieć. Dobry quarterback widzi całe pole gry, jak tomówią. Podobnie było z Jimmym. Pod tym względem byłcholernym geniuszem. - Ale wrócił na uczciwą drogę. -Jasne - zgodził się Val i zapalił papierosa. Zrobiłtodla Katie i dla Annabeth. Między nami mówiąc, nie wydajemi się, żeby był do końca przekonany, aleco poradzisz. Ludziez czasem dorośleją. Moja pierwsza żona powtarzała, że Quarterback -(ang. ) rozgrywający w footballu amerykańskim (przyp. tłum. ). 439. to mój największy problem: nie potrafiłem wydorośleć. Zabardzo lubię noc. Dzień topora, którą wolę przespać. - Myślałem, żeto będzie jakoś inaczej - powiedział Dave. -Czyli co? - No, z tymdorastaniem. Że człowiek się jakoś inaczejpoczuje, rozumiesz? Żesię poczuje dorosłym mężczyzną. - Ty się tak nie czujesz? Daveuśmiechnął się blado. - Może czasem. Przeważnie czuję się tak jak wtedy, kiedymiałem osiemnaście lat. Nieraz budzę sięranoi myślę:Jamam dziecko? Żonę? Jak tosię stało? - Dave'owi plątał sięjęzyk. Kręciło musię w głowie. Jeszczenigdy tyle nie wypił. Nabrał ochotyna zwierzenia. Zależało mu, żeby Val przekonał się, kim naprawdę jest, i żeby go takim polubił. -Spodziewałem się, żektóregoś dnia to się stanie. Rozumiesz? Budzisz się i już wiesz: jestem naprawdę dorosły, czujesz,żepanujesz nadsytuacją. Zupełnie jakci tatuśkowie ze starychseriali. - Jak Ward Cleaver? - podsunął Val. - Aha. Albo szeryf, na przykład James Amess, tego rodzaju faceci. To byli prawdziwi mężczyźni. Valpotaknął i napił się piwa. - Kiedyś koleś w pace powiedział mi: "Szczęście przychodzi na chwilę, a potem odchodzi. Czasem na całe lata. Alesmutek. - Val zamrugałpowiekami - . smutekosiada nadnie duszy". - Zdusił papierosaw popielniczce. -Lubiłemtego gościa; jak już coś powiedział. Wychyliłbym jeszczekielonek. A ty? -spytał i wstał. Dave pokręcił głową. - Jeszcze tego nie dopiłem. -No to wypij. Raz się żyje. Ward Cleaver - głowa rodziny w słynnym telewizyjnym serialu Leave ittoBeaver, nadawanym w latach 1957-63 (przyp. tłum. ). James Amess - aktor,Matt Dillon w najdłużej wyświetlanym serialu tvGunsmoke (przyp. tłum. ). 440 Dave spojrzał na pomarszczoną, uśmiechniętą twarz Valai powiedział: - Spróbuję. -W porządku. -Val poklepał go po ramieniu i podszedłdo baru. Wdał się w pogawędkęz jednym z dokerów. Dave pomyślał, że bywalcy tego baru dobrze wiedzą, co to znaczy byćmężczyzną. Bylimężczyznami bez żadnych wątpliwości, nigdy niekwestionowalisłuszności własnych czynów, nie balisię świata i byli gotowi spełniać jego oczekiwania. Chodziło o strach. On miałgow nadmiarze, oni go nieznali. Ulokował się w nim wewczesnym dzieciństwie,wgryzł się w jego duszę jak smutek, o którym mówił więzienny kumpel Vala. Obrał w nim sobie stałą siedzibę i nigdygo nie opuszczał. Dave bał się zrobić niewłaściwy krok, lękałsię, że coś spieprzy, że nie jest dość inteligentny i nie jestdość dobrym mężem,wystarczająco dobrym ojcem, w ogólemężczyzną. Strach tkwiłw nim od tak dawna,że jużzapomniał,jakżyjesię bez strachu. Światłaprzejeżdżającego samochodu wpadły przez otwarte drzwi wejściowe ibiałysnop padł wprost na twarz Dave'a. Ktoś wszedł do baru. Dave zamrugałpowiekami. Dostrzegłtylko zarys męskiej, masywnej sylwetki. Nowo przybyły miałnasobie skórzaną marynarkę. Przypominał trochę Jimmy'ego,tyle że był rosiej szy iszerszy w ramionach. Po chwili okazało się, że to Jimmywe własnej osobie. Dave stwierdził to ze zdumieniem, gdy drzwi się zamknęłyi światło przestało go oślepiać. Podczarną skórzaną marynarką Jimmy miał ciemnygolf. Nosił teżspodnie koloru khaki. Skinął Dave'owi głową, podszedł dostojącego przy barzeVala i szepnął mu coś do ucha. Val zerknął przez ramię naDave'a i odpowiedział szwagrowi. Davepoczuł mdłości. Uznał, żeto nie tylko skutek piciana pusty żołądek, lecz także pojawienia się Jimmy'ego. Cośnieprzyjemnego było w jego kiwnięciu głową, w ponurej, zaciętej twarzy. Dlaczego wyglądałtak, jakby od wczoraj przy441. było mu z pięć kilogramów? Co robiłw Chelsea, w noc przedpogrzebem córki? Jimmy podszedł do stolikai usiadł na miejscu Vala, naprzeciwko Dave'a. - Jakleci? - zapytał. - Jestem zalany -przyznał Dave. - Co tak przytyłeś? Jimmyuśmiechnął się słabo. - Wydaje ci się. -Wyglądasz jakoś grubo. Jimmy wzruszył ramionami. - Skąd się tu wziąłeś? - zaciekawiłsię Dave. - Często tu wpadam. Val i ja znamy się z Hueyem jeszczez dawnych czasów. Niedopijesz tego kielonka? Dave podniósł kieliszek. - Już jestem nieźle wstawiony. -Wielkie rzeczy. - Dave zdał sobie sprawę, że Jimmytrzyma w ręku kieliszek. Stuknął sięz Dave'em. - Za naszedzieci - powiedział. - Za nasze dzieci- zdołał wykrztusić Dave. Poczuł sięnieswojo, jakbywypadł z minionegodnia,przeleciał przez noc i wpadł w sen, w którym wszystkie twarzeprzysuwały się nazbyt blisko, natomiast głosy brzmiały tak,jakby docierały z dna studzienek ściekowych. Wychylił kieliszek i skrzywił się, gdy wódka zapiekła gow gardle. Val wsunął się tymczasem do boksui usiadł obok. Objął Dave'a ramieniem i napił się piwa prosto z butelki. - Zawsze lubiłem tę knajpę. -Przyjemny bar -zgodził się z nim Jimmy. - Nikt się tudo człowieka nie przypieprza. - Fakt - potwierdził Val -niktci tutaj dupy nie zawraca. Nikt sięnie przypieprza do ciebie i twoich przyjaciół. Prawda, Dave? - Prawda- przytaknął Dave. -Dave to kawał zgrywusa - poinformował Jimmy'egoVal. - Jak coś powie, to bokizrywać. - Naprawdę? 442 - No - potaknął Val i ścisnął Dave'a za ramię. - Kawałzgrywusa z tego naszego Dave'a. Celeste siedziała na brzegu łóżka, trzymając na kolanachtelefon. Mikrofon zakryładłonią. Michael oglądał telewizję. Popołudnie spędzili nad małym basenikiem przy motelu. Przysiadłana zardzewiałym krzesełku i czuła się coraz mniejsza, jakby oglądałasamą siebie z coraz większej wysokości. Mogła wyglądać na kobietęporzuconą,lecz w głębiduszyczuła się jak ta,która zdradziła. Zdradziła własnego męża. Czy Dave naprawdę zamordował Katie? Niewykluczone. Ale dlaczego powiedziała o tym Jimmy'emu? Dlaczego właśnie jemu? Dlaczegonie poczekała, nie przemyślała wszystkiego? Nie rozważyła innych możliwości? Bo bała się Dave'a? PrzecieżnowyDave, ten, jaki jej się objawił w ostatnichdniach, nie był sobą, był kimś zupełnie innym. Może zamordował Katie,a może i nie. Wątpliwości powinny przemawiaćna jego korzyść, tymczasem ona skwapliwie obróciłaje przeciwko niemu. Niewiedziała, czy potrafiłaby znim dalej żyć i narażać na niebezpieczeństwo Michaela, ale zrozumiała, że powinna pójśćze swoimi wątpliwościami na policję, a nie do Jimmy'egoMarcusa. Czyżby źle życzyławłasnemu mężowi? Czy miałanadzieję, że wydarzy się coś ważnego,gdy spojrzyJimmy'emuw oczy i podzieli się znim swoimi podejrzeniami? Jeśli tak,to co? Dlaczego powiedziała właśnie tamtemu,dlaczego Jimmy'emu? Istniało wiele możliwych odpowiedzi na to pytanie, ależadna z nich Celeste nie ucieszyła. Podniosła słuchawkę i nakręciła numerdomowy Marcusów. Ręce jej drżały, w duchubłagała: Proszę, odbierzcie! Tylko odbierzcie, proszę! Uśmiech na twarzy Jimmy'ego zaczął się rozmazywać,podjeżdżał to w górę, tona boki. Dave spróbował skoncen443. trować wzrok na barze, ale bar kołysał się, niczym łódź nafali. - Pamiętasz,jakprzyprowadziliśmy tu Raya Harrisa? -zapytał Val. - Jasne -odparł Jimmy. - Poczciwy Ray. - Też kawałzgrywusa - powiedziałValdo Dave'a i plasnął dłonią w stół. -Fakt- przytwierdził cicho Jimmy. - Potrafił człowiekarozbawić do łez. - Większośćmówiła do niego Just Ray - wyjaśniłVal,podczas gdyDave usiłował uprzytomnić sobie, o kim oni, docholery, mówią- aleja nazywałem go Dzwonnikiem. Jimmy pstryknął palcami, po czym wycelował palec wskazujący w Vala. - Faktycznie. Z powodu drobniaków. Val nachylił się do Dave'a i sączył mu wprost doucha. - Facet zawsze nosił w kieszeni około dziesięciu dolaróww drobniakach. Nikt nie wiedział po co. Lubił mieć drobnew kieszeni, pewnie na wypadek,gdyby musiał nagle zadzwonić do Libii albo jakiegośinnego zadupia. Zresztą, kto to wie. Chodził zawsze złapami w kieszeniachi dzwonił tymi drobniakami. Był złodziejem i to wyglądało tak, jakby ostrzegał: Uwaga, idzie Ray. Chybajednakzostawiał bilon w domu,jakszedł na robotę. - Val westchnął. -Kawał zgrywusa. Zdjął rękę z ramieniaDave'ai zapalił kolejnegopapierosa. Dym owiał twarz Dave'a, oblepił policzki, wkręcił się wewłosy. Przez tekłęby dymu widział Jimmy'ego, który wpatrywał się w niegoz nieruchomym, zaciętym wyrazem twarzy. Miał w oczachcoś znajomego, co Dave'owi stanowczosię nie podobało. Tamten gliniarz, uświadomił sobie, sierżant Powers. Patrzył na niego tak samo,a on miał to samo wrażenie, żetospojrzenie wwierca musię w czaszkę. Tymczasem na ustaJimmy'ego powróciłuśmiech. Dave poczuł,jak wraz z tymuśmiechem żołądek podjeżdżamu do gardła i kołysze się jakłódź na fali. 444 Przełknął ślinę i nabrał głęboko powietrza. - Dobrze się czujesz? - zapytał Val. Dave podniósł rękę. Jeśli tylko dadzą mu spokój, wszystkobędziedobrze. - Tak. -Na pewno? - zaniepokoił sięJimmy. -Pozieleniałeś,stary. Dave poczuł coś na kształt wewnętrznego przypływu. Tchawica zacisnęłasię, a potem na powrót otwarła. Na czołowystąpiły kropelki potu. - Co jest, Dave? -Chyba puszczę pawia - wykrztusił, gdy żołądek znowupodjechał mu do gardła. - Spokojnie - powiedział Val i szybko wstał. - Wyjdź odzaplecza. Huey nie przepada za myciemdesek klozetowych. Gdy Dave wytarabanił się z boksu,Val ujął go za ramionai okręciłw taki sposób, by mógł dojrzeć drzwi w drugim końcubaru, za stołem bilardowym. Ruszył wtamtą stronę, starając się iść prosto, stawiać najpierw jedną stopę, potem drugą, mimoto drzwiprzesuwałysię na boki. Były to wąskie dębowe drzwi pomalowane naczarno, najwyraźniej bardzostare, z licznymi odpryskamii pęknięciami. Davepoczuł nagle, że w barze jest bardzogorąco iduszno. Omal się nie udusił odtej wilgotnej duchoty,idąc chwiejnym krokiem w stronę drzwi. Gdy nacisnąłmosiężną klamkę, poczułwdzięczność, że jest taka zimnaw dotyku. Za drzwiami jego wzrok padł najpierw na chwasty. Dopiero potem zobaczył wodę. Wypadł na dwór, zdziwiony panującą ciemnością. W tej samej chwili jak nazawołaniezapaliła się lampa nad drzwiami ioświetliła spękanyasfalt. Dobiegł go odgłos dużego ruchu samochodowego. Na mościewysoko nad głową rozlegały się klaksony. Nagle fala mdłościodpłynęła. Zaczerpnąłgłęboko chłodnego powietrza nocy. Polewej stronie piętrzyła się sterta nadgniłych drewnianych paleti zardzewiałych więcierzy. W niektórych ziały strzępiaste 445. dziury, jakby wyrwane szczękami rekinów. Zdziwił się,cowięcierze na homary robią nad rzeką, szmat drogi od morza,uznał jednak, że jest zbyt pijany, by zdołał samodzielnie na toodpowiedzieć. Za stosem palet widniałopleciony chwastamipłot z siatki,przeżartyrdzą, podobnie jak więcierze. Z prawejwysokiechwasty, przewyższające przeciętnego mężczyznę,zarastały żwirowisko rozległe na dobre kilkanaście metrów. Żołądek Dave'a znowu podjechał do gardła. Ten odruchwymiotny był silniejszy od poprzednich, przedzierał sięgwałtem w górę ciała. Dave dowlókł się do brzegu wody,opuścił głowę, poczym strach,wypite sprite'y i piwo bluznęły zniego do oleistychwód Mystic. Wymiotował samympłynem, bez stałej treści. Już nawet nie pamiętał,kiedy ostatnio coś zjadł. W chwili gdy zawartość jego żołądka chlusnęłado ciemnej wody, poczuł ulgę, awewłosach chłód. Od rzekipowiało rześkąbryzą. Czekał na kolanach, bojąc się, że torsjemogą wrócić, choć w to wątpił. Czuł się oczyszczony. Spojrzał na spodnią część mostu. Setki walczyły o to, bydostać siędo miasta lub z niego wyjechać. Ludzie siedzieliw samochodachrozdrażnieni,zniecierpliwieni, nieświadomitego, że gdy wreszcie dotrą do domów, wcale nie poczują sięszczęśliwsi. Połowaz nich zaraz znowu wsiądzie do aut,żeby pojechać do supermarketu, do baru, wypożyczalni wideo, do restauracji. I znowubędą czekali w kolejkach. Po co? Po jaką cholerę stajemy w tych wszystkich kolejkach? Dokądmamy nadzieję sięudać, choć nigdy nie czujemy sięuszczęśliwieni, gdy w końcu tam dotrzemy? Po swojej prawej stronie dostrzegł małąłódkę z silniczkiem. Była przycumowana do deski tak wąskiej, że jedyniez trudem można ją było nazwać kładką. Łódka Hueya, domyślił się i uśmiechnął,wyobraziwszysobie tego ogromnegofaceta wypływającego w tej łupinie na oleiste wody Mystic. Obrócił głowęi przyjrzał siępaletom i gąszczowi chwastów. Nic dziwnego,że ludzie przychodzili tutaj, gdychcielipuścić pawia. Pełna izolacja. Tylkoz drugiego brzegu, i topatrzącprzez silną lornetkę, można by dojrzeć to miejsce. 446 Było z trzech stron osłonięte, cisza panowała tu niemal zupełna, naznaczona jedynie szumem samochodów przejeżdżających na wysokim moście. Gęstechwastygłuszyły wszystkie dźwięki, prócz skwiru mew i chlupotu fal. Gdyby Hueymiał trochę oleju w głowie, oczyściłby brzeg zchwastówi stosów palet, zbudowałby przystań i mógłby przyciągnąćjapiszonów, którzy wprowadzali się ostatnio na Admirał Hilli mieli zamiar zmienić Chelsea, gdy już podbiją East Bucky,w kolejną elegancką dzielnicę. Dave splunął kilka razy i otarł usta grzbietem dłoni. Wstałz klęczek. Uprzedzi Jimmy'ego i Vala, że musi konieczniecoś zjeść, zanim wychyli następny kieliszek. Nic specjalnego,bylecoś przekąsić. Odwrócił się i zobaczyłze zdziwieniem,że obaj stoją przy drzwiach, Val po lewej, Jimmy po prawejstronie czarnego prostokąta. Drzwi były zamknięte. Przyszłomudo głowy, że wyglądają zabawnie, jakby przywieźli meble i nie wiedzieli, gdzie je postawić wśród tych chaszczy. - Hej! - zawołał. -Przyszliście sprawdzić, czy niewpadłem dowody, chłopaki? Jimmy Marcus oderwał się od ściany i ruszył w jego stronę. Jednocześnie zgasławiszącanad drzwiami lampa. Jimmy,poczerniały w ciemności, zbliżałsię powoli. Jego blada twarzchwytała trochę światła od strony mostu, naprzemianto wychylając się, tokryjąc w cieniu. - Chciałbymci opowiedziećo Rayu Harrisie. - Jimmymówiłtak cicho, żeDave musiał wychylić siędo przodu, abygo usłyszeć. -Ray był moim kumplem. Odwiedzał mniew więzieniu. Opiekowałsię Maritą, Katie i matką. Dbał, żebyimniczego nie brakowało. Postępował tak, bo chciał, żebymmyślał, że jest moim prawdziwym przyjacielem. Prawdziwypowód byłtaki, żegryzło go sumienie. Gryzło go sumienie,ponieważ pękłi sprzedał mnieglinom. Naprawdę to go dręczyło. Po paru miesiącach odwiedzin stało się cośdziwnego. - Jimmypodszedł doDave'a i spojrzał muz bliskaw oczy, przekrzywiwszy nieco na bok głowę. -Poczułem, żelubię Raya. Naprawdę szczerze polubiłem jego towarzystwo. 447. Rozmawialiśmy o sporcie, o Bogu, o książkach, o naszychżonach, o dzieciach, o polityce, o czym tylko chcesz. Należałdo facetów, którzypotrafiąrozmawiać na każdy temat. Wszystkim się interesował. To rzadka cecha. Potem mojażona zmarła, pamiętasz? Zmarła, a do mojej celi przyszedłklawisz, który oznajmił: "Przykro nam. Twoja żona zmarławczoraj o ósmej piętnaście wieczorem. Odeszła z tego padom". Wiesz, nad czym najbardziej ubolewałem? Że musiałaprzejść przez to wszystko sama. Domyślam się, co chceszpowiedzieć. Każdy umiera samotnie. To prawda. W tym ostatnim momencie, gdy żegnasz się z życiem, faktycznie jesteśsam. Tylkoże moja żona umierała na raka skóryprzez całepół roku. Mogłem przy niej być. Mogłemjej pomagać w tymumieraniu. Nie w samym momencie śmierci, ale w umieraniu. Alemnie przy niej nie było. Pozbawił nastej możliwościfacet, którego polubiłem, Ray Harris. Dave widział w źrenicach Jimmy'ego odbicie połyskującej,czarnej jak atrament wstęgi rzeki. - Dlaczego mi o tym opowiadasz? Jimmy wskazałbrodą ponad lewym ramieniem Dave'a. - Kazałem mu klęknąć tam, a potem dwa razy do niegostrzeliłem. W serce i wszyję. Val oderwał się od ścianyi podszedł powolido Dave'a. Zaszedł go od lewej stronyi stanął na tle gąszczu chwastów. Dave poczuł ucisk wdołku. - Słuchaj, Jimmy - powiedział - nie rozumiem dlaczego. -Błagał mnie, skamlał - podjął Jimmy. - Przypominał, żejesteśmy przyjaciółmi. Że ma syna, żonę. Mówił, że żona jestw ciąży. Przysięgał, żewyjedzie z miasta. Że już nigdy gonie zobaczę. Błagał, bym zostawił go przy życiu, żeby mógłujrzeć swoje nowonarodzone dziecko. Mówił, że mnie dobrze zna, wie, że jestem porządnymczłowiekiem i tak naprawdę wcale nie chcę tego zrobić. - Jimmy spojrzał w góręna most. -Chciałem mu powiedzieć, że kochałem żonę, żeumarła w samotnościi jego o to winie, a poza tym niewydaje 448 się kumpli, jeśli chce się pożyć. Nie powiedziałemjednak anisłowa, Dave. Za bardzo płakałem. Żałosny widok. On cośbełkotał, ja cośbełkotałem. Prawie go nie widziałem. - Więc czemu go zabiłeś? - zapytał Davei usłyszałw swoim głosie drżący ton skamlenia. - Właśnie ci wytłumaczyłem- odparł Jimmy, jakby wyjaśniał coś czterolatkowi. - Z powodu zasad. Byłem dwudziestodwuletnim wdowcemz pięcioletnią córką. Nie było mnieprzy boku żony przez ostatnie dwa lata jej życia. Tendrańdobrze znał zasadę numer jeden w naszymfachu: nie kapujesię na kolegów. - O co mnie oskarżasz, Jimmy? Powiedz. - Kiedy strzelałem do Raya - ciągnął Jimmy - czułem. Jak ci to wyjaśnić? Czułem się tak, jakbym był kimś innym. Miałemwrażenie,że Bóg patrzy namnie z nieba. Podniosłem ciało Rayai zepchnąłem do wody, a Bóg tylko kiwałgłową. Wcale nie był wściekły. Ani trochę. Byłlekko zdegustowany, lecz niezbyt zaskoczony. Nie bardziej zły, niż gdyszczeniak naleje na dywan. Stałem tam, trochę dalej niż ty teraz, i patrzyłem, jak Ray tonie. Głowa zanurzyła się ostatnia. Wtedy przypomniałem sobie, że w dzieciństwie wyobrażałemsobie, że kiedy idziesz na dno, przebijasz się przez niei twoja głowa wychyla się z przeciwnej strony. Tak sobiewtedy wyobrażałem kulę ziemską, rozumiesz. Głowa wystawałaby mi z kuli ziemskiej i wokół otaczałaby mnieta całaprzestrzeńz czarnym niebem usianym gwiazdami, i potem poprostu bym spadł. Spadłbym w przestrzeń i odpłynął. I płynąłbym tak przezmilion lat, w tej lodowatej przestrzeni. GdyRay się zanurzył, o tym sobiewłaśnie pomyślałem: że będzietak spadał, dopókinie wynurzy sięprzez dziurę z drugiejstrony Ziemi inie odpłynie w przestrzeń na miliony lat. - Wiem,że ocoś mnie podejrzewasz, Jimmy - wykrztusiłDave - ale całkowiciesię mylisz. Myślisz,że toja zabiłemKatie, prawda? Naprawdę tak myślisz? - Nic niemów,Dave. -To nieprawda! Nieprawda! - krzyknął Dave, dojrzawszy 449. nagle pistolet w ręku Vala. - Nie miałem nic wspólnego ześmiercią Katie! Chcą mnie zabić, przeleciało mu przez głowę. ChrysteJezu, toniemożliwe! Do śmierci należy się przygotować. Niemożna tak po prostu wyjść z baru,puścić pawia, a potem odwrócić się i stwierdzić, że stoisz nad grobem. To niemożliwe! Muszę najpierw wrócić do domu, uporządkowaćsprawy między mną a Celeste. Muszę wypić to piwo,którego nawarzyłem. Jimmy sięgnął pod marynarkę i wyciągnął nóż sprężynowy. Rękamu drżała, gdy wysuwałostrze. Podobnie jak górnawarga i część podbródka. Dave to zauważył. W tym kryła siędla niego szansa. Nie upadaj na duchu! Jeszcze jest nadzieja! - Tej nocy, kiedy zginęłaKatie, wróciłeś do domu cały zakrwawiony. Opowiedziałeś dwie różne historyjki na temattego, jak zraniłeś się w rękę i dlaczegotwój samochód widziano przed Ostatnią Kroplą mniej więcej w tym samymczasie, kiedy wyszła stamtąd Katie. Kłamałeś glinom, namwszystkim. - Posłuchaj, Jimmy. Proszę cię,spójrz na mnie. Jimmy nie odrywał wzroku od ziemi. - Tak, byłem zakrwawiony, to prawda. Złomotałem kogoś, Jimmy. Skatowałemjednegogościa. - Chcesz nam teraz opowiedzieć historyjkę o tym bandziorze? -To nie był bandzior. Tobył pedofil. Pieprzył się w samochodzie z jakimś gnojkiem. To był wampir,Jimmy. Ontegodzieciaka zatruwał. - Nie bandzior, ale facet, który molestował dziecko? Rozumiem, Dave. Więc go zabiłeś? - Tak. Ja i. i Chłopiec. Pojęcia nie miał, po co topowiedział. Nigdy nikomuo Chłopcu nie mówił. Tego nie należało robić. Ludzie itaknie mogli tegopojąć. Może powiedział to ze strachu? Możez potrzeby,by Jimmy go zrozumiał, by do niego dotarło, że 450 owszem, wdepnął w gówno. Przecież mnie znasz, Jimmy. Nie jestem facetem, który by zabił niewinnego. - Więc ty i ten molestowany dzieciak poszliście i. -Ależ nie! - zaprotestował Dave. - Co nie? Powiedziałeś, że ty i ten chłopak. - Nie, nie! Zapomnij o nim. Czasem pierdzieli mi sięwgłowie. Mówię. - Nie kręć - warknął Jimmy. - Zabiłeśjakiegoś pedofila. Mnie o tym mówisz,ale swojej żonie nie powiedziałeś? Sądziłbym,że będzie pierwsząosobą,której to wyjawisz. Szczególnie zeszłejnocy, kiedy ci oświadczyła, że nie wierzyw bajeczkę o bandziorze. Pytam więc, dlaczego jej nie powiedziałeś? W gruncie rzeczy większości ludzi nie obchodziśmierćjakiegośpedofila. Twoja żona podejrzewała, żezabiłeś moją córkę. Musisz mnie przekonać, że wolałeś,bytakmyślała, niż żeby sądziła, że zamordowałeś jakiegoś pierdolonego zboczeńca. Wyjaśnij mitę niekonsekwencję, stary. Dave miałjuż na końcu języka: zabiłem go, ponieważ siębałem, że sam się w niego zmienię. Uświadomił sobie, żeniemoże powiedzieć tego głośno. Nie może wyjawić tej prawdy. Faktem jest, przysięgał dzisiaj, że jużnie będzie miał tajemnic. Ale co robić, ta jednatajemnicamusi nią pozostać- nieważne, ile jeszcze będziemusiał kłamać. - No, Dave. Po prostu powiedz mi dlaczego. Dlaczego niemogłeś powiedzieć prawdy swojej własnej żonie? - Nie wiem - wyszeptał Dave, bo nie znalazł lepszej odpowiedzi. -Nie wiesz. Dobra, więcw tej bajeczce ty iten dzieciak. Kto to miałbybyć? Ty, gdy byłeś chłopcem? Więc poszliście i. - Tylko ja. Ja samzabiłem tego potwora bez twarzy. - Kogo? -Tego faceta. Pedofila. Zabiłem go. Ja sam. Naparkinguprzed Ostatnią Kroplą. - Nie słyszałem,żeby znaleziono tam jakiegoś trupa -rzekł Jimmy,spoglądając na Vala. 451. - Pozwolisz temu skurwielowi zasuwać nam taki kit, Jimmy! - uniósł się Val. -Mnie chcesznabrać, popaprańcu? - Mówię prawdę - wyjąkał Dave. - Przysięgam nażyciemojego syna. Wpakowałem faceta do bagażnika jegosamochodu. Nie wiem, co stało się z tym wozem, ale na pewnowepchnąłem tam zwłoki, przysięgam! Chcę zobaczyć mojążonę, Jimmy. Chcędalej żyć. - Dave spojrzał na ciemne podbrzusze mostu, po którym z szumemopon jechały samochody, a żółte światła płynęły smugą w stronę domów. -Nie odbieraj mi tego, Jimmy, proszę! Jimmypopatrzyłmu w oczyi Dave dojrzał w jegoźrenicach swoją śmierć. Czaiła się tam jak wilki. Dave oddałbywszystko, aby móc jej sprostać. Ale nie mógł. Niebył gotówstanąć ześmierciątwarzą w twarz. Był nad rzeką - w tej otochwili, dotykając stopami tego oto chodnika, jegoserce pompowało krew, mózg wysyłał sygnały do nerwów, mięśni i wewnętrznych organów ciała, nadnercza zalewały je adrenaliną- i w każdej sekundzie, może już w następnej, ostrze nożamogło przebić jego pierś. I wraz z bólem pojawisię pewność,że jego życie - wszystkie zmysły i cała świadomość - zachwilę się urwie. Na cośtakiego nie starczało mu odwagi. Będzie błagał o listość. Ze wszystkich sił. Zrobi wszystko,byle go nie zabijali! - Dwadzieścia pięć lat temuwsiadłeś do tamtego samochodu, Dave, ale mam wrażenie, żektoś całkiem inny wróciłztej wycieczki. Podejrzewam,że coś cisię popieprzyłowgłowie, kolego - powiedział Jimmy. - Ona miała dziewiętnaście lat, rozumiesz? Miaładziewiętnaście lat i nie zrobiłaci nigdy żadnej krzywdy. Właściwie cię nawetlubiła. A ty jązamordowałeś? Dlaczego? Bo życie ci się popieprzyło? Bocudza uroda cię wnerwia? Bo ja zamiastciebie nie wsiadłemwtedy do tamtego wozu? Dlaczego? Odpowiedz mi tylko natojedno pytanie,Dave. To jedno mi wyjaśnij. Powiedz mi to,a nie odbiorę ci życia. - Nie pieprz, Jimmy - zdenerwował się Val. - Nie dawaj 452 mu szansy. Odpuść sobie. Chceszsię litować nad takim zasrańcem? Posłuchaj. - Zamknij się, Val- przerwałmu Jimmy, wycelowawszyweń palec. - Idąc do więzienia, zostawiłem ci brykę marzenie. Zajeździłeś ją na śmierć. Tyle ode mnie wziąłeś, a potrafisztylko napinać się i sprzedawaćte zasrane drągi! Nie potrzebuję twoich rad. Niewyjeżdżaj mi tu z pouczeniami! Val odwrócił się, kopnął w ścianę chwastów i zamamrotałcoś pod nosem. - Odpowiedz mi, Dave. Tylko nie wciskaj mi tegokituo pedofilu, bodzisiaj nie sprzedajemy sobie kitu, dobra? Powiedz prawdę. Jeśli znowu skłamiesz, otworzęci brzuch tymnożem. - Oddychał szybko. Dotąd trzymał nóż pod nosemDave'a, teraz wsunął goza pasek na biodrze. Rozłożył pusteręce. - Daruję ci życie, Dave. Powiedzmi tylko, dlaczego jązabiłeś. Pójdzieszsiedzieć, nie myślę cię bajerować. Ale ocalisz życie. Będziesz mógł dalej oddychać. Dave poczuł taką wdzięczność, że chciał głośno podziękować Bogu. Miał ochotę przytulić Jimmy'ego. Pół minutytemu wypełniała go najczarniejsza rozpacz. Byłgotów paśćna kolana i błagać, krzyczeć; Ja nie chcę umierać! Nie jestemprzygotowany! Niejestem gotów odejść ztego świata! Niewiem, co czeka mniena tamtym. Niebo raczej nie. Jasnośćraczej nie. Myślę, że będzie tam ciemno i zimno, że wpadnęw niekończący się tunel nicości. Jak dotejtwojej dziuryw ziemi, Jimmy. A ja nie chcę tkwić samw nicości, lata,stuleciaw zimnej, lodowatej pustce, przez którą płynie tylkomoje samotne, nieskończenie samotneserce. A teraz mógł ocalić życieza cenę kłamstwa. Jeśli się przełamie i powie Jimmy'emu to, co chciał on usłyszeć, dostąpiodrodzenia. Prawdopodobnie go stłuką, ale zachoważycie. Widział to w źrenicach Jimmy'ego. Wilki zniknęły, miałprzed sobą już tylko człowieka z nożem, który dążył do zamknięcia całej tej historii, który uginał się podbrzemieniem 453. niewiedzy. Pogrążony w rozpaczy po córce, której nigdy jużnie miał wziąć w ramiona, chciał zakończyć sprawę. Wrócę do domu, wrócę do ciebie,Celeste. Urządzimy sobie od nowa lepsze życie. Uda nam się, napewno. I żadnychkłamstw, obiecuję. Żadnych tajemnic. Obawiamsię tylko, żebędę musiał jeszcze raz, ten ostatni raz,wyłgać się kłamstwem, najgorszym kłamstwem w całym moim życiu. Muszęsię nim zasłonić, bo nie mogę wyjawić najgorszej prawdymojego życia. Wolę, żeby Jimmy myślał, że zabiłem jegocórkę, niż bysię dowiedział, dlaczego zabiłem tego pedofila. To dobre kłamstwo, Celeste. Pozwolinam odbudować naszeżycie. - Mów - nalegał Jimmy. Dave postarał się trzymać najbliżej prawdy, jakto byłomożliwe. - Zobaczyłem ją tamtej nocy u McGillsa i przypomniał misię pewien sen. -Jaki sen? - zapytał Jimmy. Twarz ściął mu grymas,a głossię załamał. - O młodości- wyszeptał Dave. Jimmy zwiesiłgłowę. - Ja swojej nie pamiętam - ciągnął Dave. - Aona była jaksamo marzenie o młodości i chyba to mnie trzepnęło. Cierpiał, żemusiał powiedziećtoJimmy'emu, rozedrzećmu serce takim wyznaniem, lecz chciał tylko wrócić dodomu, wyleczyć się z obsesji, zobaczyć rodzinę. Jeśli takabyła tego cena, był gotów ją zapłacić. Miał zamiar wszystkowyprostować. A zajakiś rok, gdy prawdziwy morderca zostanie ujęty, Jimmy doceni jego poświęcenie. - Jakaś część mnie nigdy nie wysiadła z tamtegosamochodu, Jim. Dokładnie tak jakpowiedziałeś. Jakiś inny Davewrócił do domu w moimubraniu, ale to nie byłem ja. DawnyDave dotąd siedzi wtamtej piwnicy, rozumiesz? Jimmy skinął głową, a kiedy ją podniósł,Dave zobaczył,żema wilgotneoczy. Połyskiwaływspółczuciem, możenawet miłością. 454 - A więc to był tylko sen? - wyszeptał Jimmy. - Tylko sen - przytaknął Dave i poczuł, jak chłód tegokłamstwa rozlewa mu się po brzuchu. Takiego chłodu dotądniezaznał. Był to przeraźliwy ziąb. Takzimny, że prawiegorący. Tak, ten chłód był gorący. Palił ogniem, spływałw dół do pachwinyi wstępował w górę do piersi, odbierałmuoddech. Kątem oka dostrzegł, jak Val podskakuje z radości. - Kosą drania! - wykrzyknął. Dave spojrzał w twarz Jimmy'ego. Wargi kolegiz dzieciństwa poruszały się zbyt wolno,a jednocześnie zbyt szybko,gdy powiedział: - Tu pogrzebiemy nasze grzechy, Dave. Zmyjemy je doczysta. Dave usiadł. Przyglądał się, jak krew wycieka z niegoi spływa na spodnie, a gdy dotknął ręką brzucha, palce natrafiły na długie rozcięcie biegnące od jednego do drugiegoboku. Skłamałeś, wyszeptałbezgłośnie. Jimmy pochylił się nad nim. - Co mówisz? Skłamałeś. - Sukinsyn mamie coś pod nosem, widzisz? - zapytałVal. -Porusza wargami. - Nie jestem ślepy. Dave poczuł,jak zalewa go najokropniejsza świadomość,jakiej nigdy nie doświadczył. Nędzna, zimna i okrutna. Sprowadzała siędo stwierdzenia: umieram. Ja umieram. Jużnie wrócę do życia. Nie wywinę sięchytrą sztuczką. Nie wybłagam litości,nie zdołam się schować za moje tajemnice. Nie mogę liczyć na ułaskawienie zewspółczucia. Bokto miwspółczuje? Nikt o mnie nie dba. Nikogonie obchodzę. Nikogo poza sobą samym. To niesprawiedliwe. Nie damrady przejść sam przez ten tunel. Błagam, niekażcie mi tamwchodzić! Proszę,obudźcie mnie. Chcę się obudzić. Chcęcię 455. poczuć u swego boku, Celeste. Chcę poczuć twoje ramiona. Nie jestem gotowy na śmierć! Wysiłkiem woli skupił wzrok na ręce Vala, który podał cośJimmy'emu, a ten przystawił to coś do czoła Dave'a. Zimnydotyk. Kółeczko zimna, miłosiernej ulgi po palącym w trzewiach ogniu. Zaczekaj! Zaczekaj, Jimmy! Ja wiem, co to takiego. Widzęspust. Nie rób tego! Spójrz na mnie. Dojrzyj mnie. Nie róbtego! Błagam! Jeśli mnie odwieziesz zarazdo szpitala, jakośsię wyliżę. Pozszywająmnie. Chryste Jezu, Jimmy nie róbtego! Nie zginaj palca, nie rób tego, skłamałem, skłamałem,błagam, nie zabijajmnie, proszę, nie jestem gotów na przyjęcie kuli. Nikt nie jest. Nikt. Błagam, nie rób tego. Jimmy opuścił pistolet. Dziękuję, powiedział Dave. Dziękujęci, dziękuję. Upadł na plecy. Lśniącepromienie światła przeszywałykonstrukcję mostu, rozcinałyciemności nocy. Dziękuję, Jimmy. Będę teraz dobrym człowiekiem. Nauczyłeś mnie czegoś. Naprawdę. Powiem ci, czego, gdy odzyskam dech. Będędobrymojcem, dobrym mężem. Obiecuję. Przysięgam. - Zrobione! - zawołał Val. Jimmy patrzył przez chwilę na ciało Dave'a, na jegorozpłatany brzuch, na otworek w czole. Potem zdjął buty, marynarkę,golf iochlapane krwią spodnie khaki. Ściągnął nylonowydres, który miał pod spodem, i złożył nastosie odzieżyobok ciałaDave'a. Tymczasem Val układał żużlowe blokii łańcuch w łódce Hueya. Potem przyniósł duży zielony worek na śmieci. Jimmymiał pod dresemkoszulkęi dżinsy. Valwyjął z worka na śmieci parę butów i rzuciłszwagrowi. Jimmy włożył je i sprawdził, czy na koszulce i dżinsach nie maplamek krwi. Nie znalazł żadnych. Nawet dres był czysty. Potem ukląkł obok Vala i wepchnąłzdjęte ubraniedo worka. Podniósł z zieminóż ipistolet, wyszedłna koniec pomostu i cisnął obaprzedmioty na środek rzeki. Mógł je włożyćdo worka i zepchnąć do wody razemz ciałemDave'a, alez jakiegoś powodu chciał zrobić to teraz, by poczuć zamach 456 ręki,gdywystrzeliła w powietrze i obaśmiertelne przedmioty poleciały, koziołkując, zatoczyły łuk, opadły i zpluskiemutonęły. Ukląkł nad wodą. WymiocinyDave'a spłynęły już zprądem. Jimmy zanurzył dłonie w rzece, choć była tak oleistai brudna, i obmył je z krwi. Czasami w snach wykonywał tęsamą czynność - mył ręce w wodachMystic -gdygłowaJustRaya Harrisa wynurzałasię z toni i topielec wlepiał weńoczy. Just Raypowtarzał zawsze to samo:"Nie prześcignieszpociągu, stary". A Jimmy odpowiadał ze zmieszaniem: -Nikt tego nie potrafi, Ray. Na coJust Ray,który jużzaczynał tonąć, uśmiechał sięi mówił: "A szczególnie ty". Już od trzynastu lat śnił mu się ten sen, od trzynastu latgłowaRaya podskakiwała na fali, a Jimmy wciąż niemógłzrozumieć, co tamten chciał przez to powiedzieć. 27Kogo kochasz? Matka wyszła do salonu bingo, zanim Brendan wrócił dodomu. Zostawiła kartkę: "Kurczak wlodówce. Cieszę się, żewszystko w porządku. Uważajna siebie". Brendan zajrzał do pokoju, który dzielił z bratem,ale Rayarównież nie było. Wyniósł krzesło zkuchni, postawił przedspiżarnią i na nim stanął. Przechyliło sięna lewo, bo od jednej nogi odkręciła się śruba. Przyjrzał się listwie pod sufitemi dojrzał w kurzu smugi po palcach. Przed oczami zawirowały mu czarne płatki. Prawąręką nacisnął listwę i lekkojąuniósł. Potem opuścił rękę, wytarł o spodnie i zrobił kilkagłębokich wdechów. Są takie pytania, naktóre lepiej nie znać odpowiedzi. Kiedy Brendan dorósł, nie chciał spotkaćsię ze swoim ojcem, bonie zamierzał przekonać się, jak łatwo mu przyszło opuścićrodzinę. Nigdynie pytał Katie o jej byłych chłopaków, naweto Bobby'ego 0'Donnella, bo wolał nie wyobrażać sobie,jaksię z nimi pieści. Był znawcą zagadnienia prawdy. W większości przypadków rzecz sprowadzała się do tego, czy chce się jej spojrzećprostow oczy, czy woli się żyć wygodnie w niewiedzyi kłamstwie. Aniewiedza ikłamstwo były często niedoceniane. Większość znanych Brendanowi osób nie przeżyłabydniabez dania głównego niewiedzy i salaterki kłamstwa na deser. Tej prawdzie musiał spojrzeć w twarz. Stanął już z nią okow oko waresztanckiej celi, ugodziłago niczym kula i utkwiławżołądku. I nie wychodziła, co znaczyło, że nie mógł sięprzed nią ukryć, nie mógłudawać, że jej tam nie ma. Zapomnienie nie wchodziło w grę. Kłamstwo nie mogło być dłużej użytecznym składnikiem równania. - Kurwa mać -mruknął. Odsunął listwę podsufitowąi włożył rękę w ciemność. Jego palce napotkały warstwę kurzu, drzazgi drewna, dalej jeszcze grubszą warstwękurzu, niewymacały jednak pistoletu. Szukał go przez całąnastępnąminutę,choć wiedział, że zniknął. Pistolet ojca nie leżałw schowku. Znajdował sięgdzieś w świecie. Zastrzelonoz niego Katie. Dopasował na powrótlistwę. Poszedł po szufelkę i zamiótłkurz, który spadł napodłogę. Odniósłkrzesło do kuchni. Zależało mu naprecyzji ruchów. Czuł, żejest rzeczą ważną, byzachował spokój. Nalałdo szklanki soku pomarańczowegoipostawił ją na stole. Usiadł na krześle z obluzowaną nogąi obrócił siętak, by widzieć drzwi wejściowe do mieszkania. Napił się soku i czekał na brata. - Niech pan spojrzy na to. - Seanwyjął z teczki raportdaktyloskopijny irozłożyłgo przed Whiteyem. -To najwyraźniejszy odcisk, jaki zdjęli z drzwi samochodu. Jest mały,ponieważ należał do dziecka. - Pani Prior słyszała dwóchchłopców, bawiących się naulicy nachwilę przed tym, nim Katie uderzyła samochodem w jakąś przeszkodę. Powiedziała, że grali w ulicznegohokeja. - Oraz że Katie powiedziała "cześć". Ale możeto niebyłaKatie? Głos małego chłopca można pomylić z głosem kobiety. Nie znaleźliśmy śladów stóp? Nicdziwnego. Ile może ważyć taki gnojek. czterdzieści kilo? - Poznajesz głos tego dzieciaka? -Brzmi jak głos Johnny'ego 0'Shea. Whiteypotaknął. - A ten drugi milczy jak zaklęty. -Właśnie - odparł Sean. - Cześć,Ray - odezwał się Brendan, kiedy chłopcy weszli do mieszkania. Ray skinął mugłową. Johnny 0'Shea pomachał dłonią. Ruszyliw stronę sypialni. - Ray, podejdź no na chwilkę. Ray spojrzał na Johnny'ego. - Tylko na chwileczkę. Chciałbymcię o coś zapytać. Ray ruszył w stronębrata, tymczasem Johnny 0'Shea rzucił na podłogę sportową torbę, którą trzymał w ręku, i usiadłna brzegu łóżka pani Harris. Ray przebyłkrótki korytarzyk,stanął w kuchni, rozłożył ręce i spojrzał na brata, jakby pytał: "No i? ". Brendan stopą wy sunął spod stołu krzesło i wskazał je skinieniem. Ray uniósł głowę, jakby wyczuł w powietrzu zapach, którego nie lubił. Spojrzał na krzesło, potem naBrendana. - O co chodzi? - zapytał na migi. - Ty mi topowiedz - odpowiedział w ten samsposóbBrendan. -Ja nicnie zrobiłem. - Siadaj. -Nie chcę. - Dlaczego? Ray wzruszył ramionami. - Kogo tak nienawidzisz, Ray? Brat popatrzył na niego,jakby Brendan postradał zmysły. - Powiedz - zachęcił Brendan. - Kogo taknienawidzisz? Migowa odpowiedź Raya była krótka: - Nikogo. Brendan kiwnął głową. - Dobra. A kogo kochasz? Ray zrobił podobną minę jak poprzednio. Brendan pochylił się i oparł dłonie na kolanach. 460 - Kogo kochasz? Ray spojrzał na swoje buty, a następnie przeniósł wzrok nabrata. Podniósł rękę i wskazał naniego. - Mnie? Chłopiec potaknął, wyraźnie zakłopotany. - A mamę? Raypokręcił głową. - Nie kochasz mamy? -Nie za bardzo. - Więc jestem jedyną osobą,którą kochasz? Ray zmarszczył gniewnie czoło. Jego dłonie zatrzepotały. - Tak! Mogę już iść? - Nie. Siadaj. Ray zaczerwienił się ze złości ispojrzał na krzesło. Potemspiorunował wzrokiem Brendana, podniósł rękę, pokazał muśrodkowy palec, i obróciłsię na pięcie. Zanim Brendan zorientował się, że w ogóle sięporuszył,już chwytał za czuprynęRaya. Szarpnął z całej siły, pociągnąłkusobie jak za linkę zardzewiałej kosiarki do trawy, poczym pchnął mocnoi Ray przeleciał plecaminaprzód przezstół. Rąbnął ościanę, odbił się i zwalił na stół,który załamałsię z trzaskiem pod jego ciężarem. - Kochasz mnie! - krzyknął głośno Brendan, nawet niepatrząc na brata. -Tak mnie kochasz, że zabiłeś midziewczynę,tak? Po tych słowach poruszył się Johnny 0'Shea, co Brendanprzewidział. Chwycił torbę i skoczyłku drzwiom,ale Brendanbył szybszy. Złapał chłopakaza gardło i cisnął nimo drzwi. - Mój brat nigdy nie robinic bez ciebie, 0'Shea! Nigdy! Podniósł pięść iJohnny wrzasnął: - Nie, Bren! Nie bij mnie! Brendan uderzył go w twarz tak mocno, ażzachrobotałychrząstki łamanego nosa. Powtórzył cios. Johnny padł napodłogę, zwinąłsię w kłębek i pluł krwią na deski. - Zatłukę cię na śmierć, ty mały zasrańcu! 461. Ray chwiał się na nogach, a jego stopy w tenisówkach ślizgały się na potłuczonych talerzach, gdy Brendan wpadł dokuchni i uderzył go w twarz tak mocno, że chłopiec wpadłgłową do zlewu. Potem chwyciłbrata za koszulę. Ray wpatrywał się w niego z nienawiściązapłakanymi oczami. Z ustciekła mu krew. Brendan powalił go na podłogę, rozkrzyżował mu ramiona i przygwoździł kolanami. - Mów - warknął. - Wiem, że potrafisz. Mów, tyświrusie, albo, jak mi Bóg miły, zatłukę cię naśmierć! Gadaj! -Brendan krzyczał i walił kułakami w uszy Raya. - Mów! Powiedz jej imię! Mów! Powiedz"Kalie"! Powiedz "Kalie",gnoju! Oczy Raya zasnuły się mgłąi zmatowiały. Plunął krwiąi opluł własnątwarz. - Mów -ryknął Brendan - albo cię, kurwa, zabiję! Złapał brata za włosynaskroniach,oderwałjego głowę odpodłogi i zaczął miotać na prawo i lewo, ażoczy Raya oprzytomniały. Wtedyunieruchomił jego głowę i zajrzał głębokow szare źrenice. Dojrzał tam tyle miłości zmieszanej z nienawiścią, żemiał ochotę oderwać mugłowę i wyrzucić ją przezokno. - Mów - powtórzył, lecz tym razem ochrypłym, zdławionym szeptem. - Mów. Usłyszał głośne kaszlnięciei obejrzał się zasiebie. Johnny0'Shea stał na chwiejnych nogach, pluł krwią i mierzył doniego z pistoletuRaya-seniora. Sean i Whiteywchodzili po schodach, gdy usłyszeli hałas,krzyki z głębi mieszkania i soczyste klaśnięcia, które niewątpliwie oznaczały ciosy. Jakiśmęski głos zawołał:"albocię, kurwa, zabiję! ". Sean położył rękę na kolbie pistoletuisięgnął do klamki. - Zaczekaj - syknął Whitey, ale Devine już naciskałklamkę. Wpadł do mieszkaniai zobaczył wycelowaną wswojąpierś lufę pistoletu. 462 - Niestrzelaj, synku! Wokrwawionej twarzy Johnny'ego 0'Shea zobaczył coś,co zmroziło mu krew. Była to nietwarz, ale maska bez żadnego wyrazu. Prawdopodobnie zawszeziała takąpustką. Zrozumiał, że ten gnojek nie pociągnie za spust w gniewie lubzestrachu. Zrobi to dlatego,że Seanto jedynie wysokinaosiemdziesiąt parę centymetrów obraz wideo, a pistolet todżojstik. - Opuść tę lufę, Johnny. Sean słyszał świszczący oddech stojącego za jego plecamiWhiteya. - Johnny. -On mnie uderzył - poskarżył się Johnny 0'Shea. - Dwarazy! Złamał mi nos, kurwa! - Kto? -Brendan. Sean zerknął w lewo i zobaczył wdrzwiach kuchni Brendana. Stał tam jak skamieniały, z opuszczonymi wzdłuż ciałarękami. Seanzdałsobie sprawę, że Johnny 0'Shea miał gowłaśnie zastrzelić, kiedy on wszedł do mieszkania. Słyszał zasobą oddechWhiteya, płytki ipowolny. - Aresztujemy go za to, co zrobił. -Nie chcę, żebyściego aresztowali. Chcę, żeby zdechł,kurwa jego mać! - Śmierć tonie przelewki, Johnny. To rzecz nieodwracalna, wiesz? - Wiem - powiedział chłopiec. - O śmierci wiem wszystko, kurwa. Chce pan tego użyć? Twarzmiałrozbitą na miazgę,ze złamanego nosa płynęłakrew i kapała z podbródka. - Czego? - zapytał Sean. Johnny wskazał skinieniem jego biodro. - Tej pukawki. To glock, prawda? - Prawda, glock. -Glock tosuperkopyto. Sam chciałbym takiego mieć. Chcego pan użyć? 463. - Teraz? -Aha. Wywali pan we mnie? Sean uśmiechnął się. - Nie,Johnny. -Z czego się pan śmieje? -zapytał Johnny. - Niech panstrzela. Zobaczymy, co się stanie. Będzie ubaw. Wyprostował ramię. Lufa pistoletu niemal dotykała piersiSeana. - Zwracam ci uwagę, żety pierwszy wyciągnąłeś spluwę - powiedział Sean. - Rozumiesz, co toznaczy? - Wyciągnij gnata, glino! - krzyknąłJohnny. -No już! - Nie pozwólmy, by ta sytuacja wy. - zaczął Sean. - Widziałpan ten film, jak gliniarz gonił po dachu czarnucha i czarnuch go zrzucił? Ten pies zdążyłtylko wrzasnąć"Aaa! " i spierdolił się nadół. Czarnuch był takiwkurwiony,że gówno go obchodziło, czy tamtenma żonę idzieci. Czarnijuż tacy są, człowieku. Sean widywał już podobne zachowania. Kiedy służyłw policji mundurowej, wezwano jego jednostkę do napadu nabank. Zaczynało siętam robić naprawdę niewesoło. Napastnikstopniowo sięrozkręcał. Poczuł władzę, jaką daje broń. Sean obserwowałna monitorze podłączonym do bankowychkamer, jak wrzeszczy. Na początku był pewnie przerażony,teraz pokonał strach. Poczuł spluwę wgarści. Seanowimignęław wyobraźni Lauren. Spoglądała na niego, leżąc z ręką pod głową na poduszce. Zobaczył swoją wymarzoną córkę, poczuł jej zapach i pomyślał,że to byłby naprawdę gówniany interes umrzeć, nie zobaczywszy jej aniLauren. Skoncentrował uwagę na pozbawionej wyrazu twarzystojącego przed nimchłopaka. - Widzisz tego panapo swojej lewejręce, Johnny? - zapytał. -Tego w drzwiach? Johnnyzerknął w lewo. - Aha. -On wcale niechce cię zabić. Nie ma takiego zamiaru. 464 - Gównomnie obchodzi, co zamierza - odburknął Johnny. Sean zauważył jednak, że ta informacja zrobiła na nimwrażenie,jego oczy zaczęły skakać trwożnie w górę i wdół. - Alejeśli do mnie strzelisz, nie będzie miał wyboru. -Nie boję sięśmierci. - Wiem. Tylko wiesz co? On ciwcale nie strzeli w głowę,nie liczna to. Mynie zabijamydzieci, kolego. Ale jeśli strzeli do ciebie z miejsca, w którym stoi, wiesz, którędy przejdziekula? Seannie odrywał wzroku od twarzy Johnny'ego, choć pistolet w ręku chłopca przyciągał jego głowę niczym magnes. Miał ochotę choćby na niego zerknąć, sprawdzić, czy chłopak w ogóle trzyma palec na spuście. Niechcę zginąć zastrzelonyprzez takiego dzieciaka,pomyślał. Trudno sobiewyobrazić bardziej żałosną śmierć. Wyczuwał obecnośćBrendana, który stał jak skamieniały kilka metrówdalej inajprawdopodobniej myślał o tym samym. Johnny zwilżył językiem wargi. - Przebije ci ramię i utkwi w kręgosłupie,synku. Zostaniesz sparaliżowany. Będziesz jak te dzieciaki nareklamówkach fundacji walki z nowotworami udzieci. Wiesz, oczymmówię. Siedząna wózkach inwalidzkich jednostronnie zesztywniali,ze zwieszonymi głowami. Zostaniesz zaślinionymkaleką,Johnny. Ktoś będzie musiał trzymać ci kubek podgłową, żebyś mógł pić przez słomkę. Johnny podjął decyzję, Seanwidział to jasno. Obleciał gonagle strach, jakby wyłączono światło w jego mrocznymmózgu. Sean zdawał sobie sprawę, że dzieciak jest gotównacisnąć spust, byle tylko usłyszeć jakiś dźwięk. - Rozkwasiłeś mi kinol, kurwa- powiedział nagle Johnny, odwracając się w stronę Brendana. Sean usłyszałswoje własne westchnienie. Wyrwało mu sięz ust ze zdumienia, gdy bowiem spojrzał w dół, zobaczył, żelufa pistoletu oddala sięodniego, jakby obracała się na przegubie trójnogu. Tak szybko, jakby znajdował się we władaniu jakiejś siły, wyciągnął rękę i chwycił pistolet. Whitey 465. wpadł tymczasem do pokoju i wymierzył glocka w pierśJohnny'ego. Z ust chłopca wyrwał sięokrzyk rozczarowania i zawodu, jakby rozwinął paczkę z prezentem pod choinkę i znalazł w niej brudną skarpetkę. Sean uderzył go w czoło, aż chłopak stuknął głową o ścianę, i wyrwał mu pistolet. - Sukinsynu -wykrztusił Johnny i spojrzał naWhiteyazałzawionymi oczami. Rozpłakał się tak, jak potrafią płakać trzynastolatki, jakbyzwalił się na niego cały świat. Sean obrócił go twarządo ścianyi wykręcił mu ręce naplecach. Brendan odetchnął wreszcie głębiej. Wargi iręce mudrżały. Ray Harris stał za jego plecami w kuchni, która wyglądała jak pobojowisko. Whitey podszedł do Seanai położył mu dłoń na ramieniu. - Jak się czujesz? -Ten gnojek by to zrobił - powiedział Sean. Czuł, że całejego ubranie, nawet skarpetki,przesiąkły potem. - Wcale nie - wychlipał Johnny. - Tylko żartowałem. - Zamknij gębę, gnojku! - warknął Whitey i przybliżyłtwarz do twarzy chłopaka. -Możesz sobie ryczeć, ty małypiździelcu, nikogo tym nie rozczulisz. Sean zatrzasnął kajdanki na rękach Johnny'ego 0'Shea,chwycił go za kołnierz koszuli,zaciągnąłdo kuchni i pchnąłnakrzesło. - Ray, wyglądasz, jakby ktoś cię zrzucił w biegu z ciężarówki -zauważył Whitey. Ray łypnął na brata. Brendan oparłsię o piekarnik. Sprawiał wrażeniezupełnierozbitego. Sean pomyślał, że najsłabszy wiaterek mógłby goprzewrócić. - Wiemy już wszystko-powiedział. -Co wiecie? - wyszeptał Brendan. Sean spojrzał na chłopca, który pociągając nosem, siedziałna krześle, itego drugiego, niemowę, który patrzył na nichtak, jakby miał nadzieję, że zaraz wyjdą, by mógł wrócić doroli boskiego przeznaczenia w sypialni na tyłach mieszkania. 466 Sean był niemal pewny, żegdy już dostanie tłumacza językamigowego i kuratora z sądu dla nieletnich izacznie obuchłopców przesłuchiwać, powiedzą mu, żezrobilito "ponieważ". Ponieważ mielibroń. Ponieważbawili się akurat naulicy, gdy ona przejeżdżała. Ponieważ Ray tak naprawdęnigdy jejnie lubił. Bo wydawało im się, że to fajny pomysł. Bojeszcze nigdy nikogoniezabili. Bo gdy już położysz palec naspuście, musisz go nacisnąć, inaczejbędzie cię swędziłprzezcałe tygodnie. - Co wiecie? - powtórzył Brendangłosemzachrypniętym, wzbierającym płaczem. Devine wzruszył ramionami. Chętnie by mu udzielił odpowiedzi, ale gdy tak patrzył na obu chłopców, żadna nie przychodziła mu do głowy. Jimmy poszedł z butelkąna Gannon Street, u której końcaznajdował się domstarców, jednopiętrowa,niezgrabna budowla z latsześćdziesiątych z piaskowcai granitu, ciągnącasię przez półprzecznicy wzdłuż Heller Court, ulicy, którazaczynała się tam, gdzie Gannon się kończyła. Usiadł nabiałych schodach od frontu i spojrzał wgłąb Gannon. Słyszał, że wyrzucali stądstaruszków, ponieważ dzielnicaPoint stała się tak wzięta, że właściciel budynkumiał zamiarsprzedać go przedsiębiorcy, specjalizującemu się w budowaniu kondominiów dla młodych małżeństw. Dawna Point jużw gruncie rzeczy nie istniała. Zawsze byłabardziej snobistyczną siostrą Flats, ale teraz obie dzielnice przestałyjużnawet należeć do jednejrodziny. Prawdopodobnie niedługosprokurują stosowny dokument, zmienią nazwę, a starą wymażą z mapy Buckingham. Jimmy wyjął piersiówkę z kieszeni kurtki i pociągnął łykbourbona. Wpatrywał się w miejsce, gdzie ostatni raz widzieliDave'a Boyle'a tamtego dnia, kiedy porwali go dwaj pedofile. Jego głowę byłowidać przez tylną szybęauta, okrytącieniem, coraz mniej wyraźną. Wolałbym, żebyś to nie był ty, Dave. Naprawdę. 467. Podniósł piersiówkę w toaście za Katie. Tata godopadł,skarbie. Dopadł i wykończył. - Mówisz sam do siebie? Jimmy podniósł wzrok i zobaczył wysiadającego z samochodu Seana. Trzymał w ręku piwobezalkoholowe i uśmiechnął się na widok piersiówki Jimmy'ego. - Na jaką to cześć? -Miałem ciężką noc. Sean kiwnął głową. - Jateż. Zobaczyłemkulkę mnie dedykowaną. Jimmy usunął siętrochę i Sean usiadł obok. - Skąd wiedziałeś, gdziemnie szukać? -Twojażona powiedziała, że mogę cię tu znaleźć. - Annabeth? - Jimmy nigdy jej nie mówił o swoich wycieczkach w to miejsce. Domyślna kobieta,nie ma co. - Tak. Dokonaliśmy dziś aresztowania. Jimmy pociągnął długi łyk z butelki, jego pierś uniosła sięwysoko. - Aresztowania? -Tak. Mamy zabójców twojejcórki. - Zabójców? Liczba mnoga? Sean potaknął. - Właściwie dwóch dzieciaków. Dwóch trzynastolatków. Raya juniora, syna Raya Harrisa, oraz niejakiego Johnny'ego0'Shea. Przyznali się obaj półgodziny temu. Jimmy poczuł, jak ostrze noża wchodzimu uchem domózgu i przewierca sięna drugą stronę. Rozpalone ostrzekroiło mu czaszkę. - Żadnych wątpliwości? -Żadnych - odpowiedziałSean. - Dlaczego? -Dlaczego to zrobili? Sami dobrzenie wiedzą. Bawili siępistoletem. Zobaczyli nadjeżdżający samochód i jeden z nichpołożyłsię na środku jezdni. Samochód zahamował gwałtownie i silnik zgasł. 0'Shea podbiegł zespluwą. Mówi, żechciał tylko przestraszyć kierowcę. Tymczasem brońwypa468 liła, a Katie uderzyła go drzwiami. Obajmówią, że wpadliwpanikę. Zaczęli jągonić, żeby nikomu nie powiedziała, żemają broń. - Dlaczego ją bili? - zapytałJimmy i pociągnął kolejnydługi łyk. - Ray junior miałkij do hokeja. Ale gnojek jest niemową,jak wiesz, nie odpowiada na żadne pytania. 0'Shea powiedział, że bili ją, bo ich wkurzyła. Ponieważ uciekała. -Wzdrygnął się, jakbybezsens tegomotywu nawet jego zdziwił. - Pieprzone bachory. Bali się, że ich wyda, więc ją zamordowali. Jimmywstał. Otworzył szerokousta, jakbychciał zaczerpnąć powietrza. Kolana się pod nim ugięły i na powrót usiadłna stopniu schodów. Sean dotknął jego łokcia. - Spokojnie, stary. Weź kilka głębszych wdechów. Jimmy ujrzał w wyobraźni siedzącego naziemi Dave'a obmacującego palcami rozpłatany brzuch. Usłyszał jegogłos: "Spójrz na mnie, Jimmy. Spójrzna mnie! ". - Zadzwoniła do mnie Celeste Boyle - powiedział Sean -mówiąc, że Dave zniknął. Dodała, że trochę świrowałwostatnich dniach i że tymożesz wiedzieć, gdzie go szukać. Jimmy spróbował się odezwać. Otworzył usta,ale krtańmiał zapchaną, jakbyktoś wepchnął do niej kłębki mokrejwaty. - Nikt nie wie, gdzie się podział - ciągnął Sean. - Musimy z nimporozmawiać, Jim. Może coświedzieć o faceciezamordowanym ubiegłej nocy przed Ostatnią Kroplą. - Facecie? - zdołał wykrztusić Jimmy przez zaciśniętegardło. - Uhm - przytaknął Sean i w jegogłosie zadźwięczała jakaś twardsza nuta. - O pedofilu, trzykrotnie już notowanym. Prawdziwy sukinsyn. W jednostce powstała teoria, że ktoś goprzyłapał na stosunku z dzieckiem i drania skasował. Tak czyowakmusimy pogadać o tymz Dave'em. Niewiesz, gdziesię podział? 469. Jimmy pokręcił przecząco głową. Jegopole widzenia zwęziło się do wąskiego tunelu. - Na pewno? - zapytał Sean. -Podobno Celeste powiedziała ci,że to Dave zabił Katie. Uważa, że w to uwierzyłeś. Odniosła wrażenie, że postanowiłeś cośw tejsprawie zrobić. Jimmy patrzył na kratkę rynsztoka przezograniczający muwidok wąski tunel. - Zamierzasz posyłać teraz co miesiąc pięćset dolarówCeleste? Jimmy podniósł głowęi obajjednocześnie dojrzeli w swoich twarzach prawdę. Seanpojął, czego dopuścił się Jimmy,aJimmy ujrzał, jak Sean to sobie uświadamia. - Ty to naprawdę zrobiłeś,kurwa twoja mać! Zabiłeś go! Jimmy podparł się o poręcz schodów i wstał. - O czym ty gadasz,u licha? -Zabiłeśichobu, RayaHarrisa i Dave'aBoyle'a. Chryste, Jimmy, idąc tu, myślałem, że to absurdalne podejrzenie,ale teraz widzę w twojej twarzy, że to prawda. Ty pieprzonystuknięty szajbusie! Naprawdę to zrobiłeś! Zabiłeś Dave'a! Zabiłeś Dave'a Boyle'a, naszego kumpla! - Też mi kumpel! - prychnął Jimmy. -Paniczyk z Point! Od kiedy to był twoim kumplem? Sean zbliżył twarz dojego twarzy. - Był naszymkumplem, Jimmy. Zapomniałeś już? Jimmy spojrzał Seanowi prosto w oczy. Zastanawiał się,czy go uderzyć, czy nie. - Ostatni raz widziałemDave'a ubiegłej nocy u mniew domu. - Odepchnął Seana i przeszedł na drugą stronę ulicy. -Potem już nie - dodał. - Jesteś skończonym sukinsynem. Jimmy obrócił się, rozłożył ramiona i zmierzyłSeanawzrokiem. - Więc aresztuj mnie, skorotaki jesteś pewien. -Zdobędę dowody- zawołał za nimSean. - I ty o tymwiesz. - Gównozdobędziesz. Jednak dziękuję, że aresztowaliś470 cię zabójców mojej córki. Szczerze. Choć byłobylepiej, gdybyście się trochę bardziej pospieszyli. - Jimmy wzruszył ramionami, obrócił sięna pięciei ruszył Gannon Street. Sean patrzył za nim, póki nie zginąłmu w ciemnościpodzepsutą latarnią dokładnie naprzeciwko dawnego domu Seana. Zrobiłeś to,pomyślał. Naprawdę to zrobiłeś, tyokrutnybydlaku. Najgorsze jest to, żeznam twój spryt. Wiem, że niczego nie dasznam za darmo. Nie ty. Jesteś na to za dokładny, typieprzony draniu. - Zabiłeś go - powiedział głośno. - Zabiłeś go,stary. Rzucił puszkę po piwie nachodnik, wsiadł do samochodui zadzwonił z komórki do Lauren. Kiedy odebrała, powiedział: - Tu Sean. Cisza. Teraz już wiedział, czego jej niemówił, a na co ona czekała. Od przeszło roku się przed tym wzbraniał. Cokolwiek,postanowił, powiem wszystko, tylko nie to. Teraz jednak się na tozdobył. Mówiąc to, miałprzed oczami gnojka, celującego mu w pierś i wręczcuchnącego pustką,widziałDave'a, gdy zaproponował, że postawi mu piwoi dojrzał w jego twarzy błysk rozpaczliwej nadziei, bo biedakchyba naprawdę nie wierzył, by ktokolwiek chciał napić sięz nim piwa. Powiedziałto równieżdlatego, gdyż taką poczułpotrzebę, i tonie tylko ze względu na Lauren, ale i na samegosiebie. - Przepraszam- wykrztusił. ILauren przemówiła. - Za co? -Za to, że kazałem ci tak długo czekać. - Cieszę się. -Słuchaj. - Posłuchaj. -Mów - zachęcił. - Ja. -Tak? 471. - Cholera, Sean. ja też cię przepraszam. Nie chciałam. - Już dobrze. Naprawdę. - Zaczerpnął głęboko tchu,wciągając w płuca przepocony zapach wnętrza radiowozu. -Chcę cię zobaczyć. Chcę zobaczyć moją córkę. - Skąd wiesz, że jest twoja? -Wiem. - Ale badaniekrwi. -Jestmoja. Nie potrzebuję żadnego badania krwi. Wrócisz do domu, Lauren? Wrócisz? Skądś, z cichej ulicy, dobiegł warkot rozrusznika. - Nora- powiedziała. -Słucham? - Tak ma na imię twojacórka, Sean. -Nora- powtórzyłprzez łzy. Annabeth czekała na powrót Jimmy'ego w kuchni. Usiadłna krześle po drugiej stroniestołu, a ona uśmiechnęła się doniego tym bladym, tajemniczym uśmiechem, który tak kochał. Uśmiechem, którymówił: Tak dobrze cię znam,żemógłbyś do końca życia nieotwierać ust, a i tak bym wiedziała, co chciałeś powiedzieć. Jimmy wziął żonę za rękęi pogładził kciukiem grzbietjejdłoni. Spróbował sięwzmocnić własnym wizerunkiem, jaki widział w jej oczach. Na stole między nimi stał domowy zestaw do monitoringu. Wykorzystali gozeszłej nocy, bo Nadine złapała jakąśokropną infekcję gardła. Słuchali jej bulgotów, kiedy spała,i Jimmy wyobrażał sobie, że jegocóreczka tonie. Nasłuchiwał,czekając na gwałtowniejszy atak kaszlu, który każemuwyskoczyć złóżka, chwycić małą na ręce i popędzić do szpitala w samych tylko bokserkach i podkoszulku. Dziewczynkaszybko jednak wy dobrzała. Annabeth nie schowała jednakmonitora do pudełka stojącegow szafie w pokoju jadalnym. Włączała go wnocy i przysłuchiwała się, jak Nadine i Saraoddychaj ą przez sen. Teraz nie spały. Jimmy słyszał w małym głośniku ichgłosy. Poszeptywały coś między sobą, chichotały. Przysłuchi wał się im i ogarnęła gotrwogana myśl o grzechach,któremiał na sumieniu. Zabiłemczłowieka. Niewłaściwego człowieka. Ta świadomość paliła go wstydem. Zabiłem Dave'a Boyle'a. Poczuł żar w żołądku. Zamordowałemniewinnego człowieka. - Skarbie - powiedziała Annabeth, wpatrując się uważniew jego twarz - kochanie, co się stało? Chodzi oKatie? Wyglądasz jak człowiekstojący nad grobem. Obeszła stół. Z zatroskaną miną usiadła okrakiem na kolanachmęża, ujęła w dłoniejego twarz izmusiła, by spojrzałjej w oczy. - Powiedz mi,co się stało? Chętnie by się przed nią schował. Jej miłość zanadto w tejchwili bolała. Chciałby uciec z objęcia jej ciepłych rąk i znaleźćsobie jakieś ciemnemiejsce, podobnedo pieczary, dokądnie docierałoby światłoani miłość, gdzie mógłbyzwinąć sięw kłębek i wyjękiwać w ciemność rozpacz i nienawiść do samego siebie. - Jimmy -wyszeptała Annabeth. Pocałował jej powieki. - Jimmy, porozmawiaj ze mną, proszę. Przycisnął jej dłonie do swoich skroni. Palce Annabethwczepiły się w jego włosy. Pocałowała go zachłannie. Jej język wśliznął się do jego ust, jakbypenetrował, szukał źródłajego bólu, by go wyssać, a jeślitrzeba - zmienić się w skalpel, który wytnie zabójczy nowotwór. - Powiedz mi, co cię gnębiJimmy. Wpatrującsię w jej kochającą twarz, zrozumiał, że musiwyznaćjej wszystko, inaczej będzie zgubiony. Nie wiedział,czy ona potrafi go ocalić, miał jednak pewność, że jeśli sięprzed nią teraz nie otworzy, umrze. Więczaczął mówić. Opowiedział jej wszystko. Opowiedział o Just Rayu Harrisie, o smutku, który nosił w sobieod jedenastego rokużycia,. o tym, że miłość do Katie stała się jedynym osiągnięciemjego skądinąd bezużytecznej egzystencji; mówił, że pięcioletnia Katie, ta obca córka, która go potrzebowała i która mu nieufała, była najbardziej zalęknioną istotą, jaką w życiu widział, i jedynym trudnym obowiązkiem, od jakiego nieuciekł. Powiedział swojej żonie,że miłość do Katiei opiekanad nią stanowiły o jego istnieniu i że wraz z nią odebranomu najcenniejszączęść jego duszy. - I dlatego- zakończył, mając wrażenie, że kuchnia stajesię mała i ciasna -zabiłem Dave'a. Zabiłem go i pochowałem w Mystic. A przedchwilą dowiedziałem się, jakby tejzbrodni było mało, że onbył niewinny. Tak straszne ciążą namnie winy,Anno. Niemogę niczego zmazać ani odwrócić. Myślę, że powinienem pójść do więzienia. Powinienem sięprzyznać dozabójstwa Dave'a i wrócić zakratki, bo tam jestmoje miejsce. Naprawdę tak myślę, kochanie. Nie pasuję dotego świata. Niemożna mi ufać. Jego głosbrzmiał obco dla niego samego. Takbardzo różnił sięod dźwięków, jakie zwykle opuszczały jego usta,żezaczął się zastanawiać, czyAnnabeth nie widzi czasem przedsobą kogoś nieznajomego, zaledwie przypominającego męża,któryrozwiał się w eterze. Ona miała jednak spokojną twarz, tak nieruchomą, jakbypozowałado portretu. Podbródek z lekka uniesiony, spojrzenie jasne iłagodne. Ponownie usłyszał głosy swoich córek w głośniku monitora. Ich szepty przypominały cichyszelest wiatru. Tymczasem Annabeth zaczęła rozpinać guziki jegokoszuli. Odrętwiały obserwował ruchy jej zręcznychpalców. Rozchyliłamu koszulę i zsunęła do połowy z ramion, a potemprzycisnęła policzek i ucho do jego piersi. - Ja właśnie. -Cii! - szepnęła. -Chcę usłyszeć bicietwojego serca. Jej dłonie zsunęły się po jego klatce piersiowej, apotemwspięły do góry po plecach, mocniej przycisnęła głowędo jego piersi. Zamknęła oczy, a jej wargi uniosły się w uśmiechu. 474 Siedzielitak przez chwilę. Szepty w głośnikumonitoraucichły. Zastąpiłje szmer spokojnych oddechów śpiącychdziewczynek. Annabeth cofnęła głowę, leczJimmy nadal czuł dotyk jejpoliczka na piersi, jakby na zawsze odcisnęła na niej swójznak. Zeszła z jego kolan, usiadła przed nimna podłodzei podniosła głowę. Spojrzała w stronę monitora. Przez jakiśczas wsłuchiwali się oboje w odgłosy snu ich córek. - Wiesz, co im powiedziałam,kiedy kładłam je dzisiajdołóżek? Pokręciłprzecząco głową. - Powiedziałam, że teraz muszą być dla ciebie wyjątkowoczułe, bo choć my też kochałyśmy Katie, ty kochałeś ją bardziej. Kochałeś ją tak bardzo,bo powołałeś ją na świat, nosiłeś na rękach, kiedy była mała, itwoja miłość do niej rozpierała ci czasem serce niczym balon, aż bałeś się, że pęknie. - Boże, Annabeth- wyszeptał. -Powiedziałam im,że tata je również takkocha. Że macztery serca i onewszystkie są jak balony wypełnionemiłością aż do bólu. I że dlatego nigdy nie musimy się niczego bać. ANadine zapytała mnie wtedy: "Nigdy? ". - Błagamcię. - Jimmy czuł siętak, jakby przywaliły gogranitowe bloki. -Błagam, przestań! Pokręciłagłową tylko raz, przyglądającmu się ze spokojem. - Tak, potwierdziłam, nigdy. A wiecie dlaczego? Bo wasztatuś jest królem, a nie zwykłymksięciem. A królowiewiedzą,co należy zrobić. nawet, gdy to jest trudne. bywszystkonaprawić. Wasz tatuś jest królem, więc zrobi. - Annabeth. -...zrobi wszystko, co będziemusiał dla tych, których kocha. Wszyscy popełniamybłędy. Wielcy ludzie próbują naprawiać zło. Tylko to się liczy. Na tym polega wielka miłość. Dlategowasz tatuś jest wielkim człowiekiem. Jimmy miał wrażenie, że ślepnie. - Błagam -wyjąkał. 475. - Dzwoniła Celeste. - Głos Annabeth jakby najeżył siękolcami. - Proszę. -Chciała się dowiedzieć, gdziejesteś. Powiedziałami, żepodzieliła się z tobą swoim podejrzeniami co do Dave'a. Jimmy otarł grzbietem dłoni oczyi przyjrzał się żonie, jakby ujrzał ją po raz pierwszy w życiu. - Zadałam sobie pytanie, coto za żona, która mówi takierzeczy o własnym mężu? Jaką trzeba być, żeby wyjawiać rodzinne sekrety? Dlaczego pobiegła z tym do ciebie? Jimmy miał co do tego własne podejrzenia. Zawsze miałpewne podejrzenia względem Celeste, która czasamipatrzyłananiego w taki sposób. Zmilczał jednak. Annabeth uśmiechnęła się zaś tak, jakby zobaczyła odpowiedź wypisaną na jegotwarzy. - Mogłamzadzwonić natwoją komórkę. Kiedy mi wyznała, co ci powiedziała, igdy przypomniałam sobie, że wyszedłeś z Valem, domyśliłam się, co zamierzasz. Nie jestemgłupia. O, co to to nie! - Aleniezadzwoniłam. Nie powstrzymałam cię. - Dlaczego? - zapytał ochrypłym głosem. Podniosła głowę i spojrzała na niego tak, jakby odpowiedźbyła oczywista. Wstała, patrząc na niego tym dziwnym wzrokiem,a potem zrzuciła z nóg buty. Rozpięła suwak i zdjęła dżinsy, a potem koszulęi stanik. Ściągnęła Jimmy'egoz krzesła. Przycisnęła go do siebie i zaczęła całować w mokrepoliczki. - Oni są słabi - szepnęła. -Kto? - Oni wszyscy. Wszyscy poza nami. Ściągnęła koszulę z jego ramion i Jimmy zobaczył w wyobraźni jej twarz taką jak wtedy, nad kanałem Pen, w noc ichpierwszej randki. Zapytałago, czy jest urodzonymprzestępcą, a on zapewnił, żenie,bo sądził, że takiej odpowiedzioczekiwała. Dopiero teraz, dwanaście i pół roku później, zro476 zumiał, że chciała od niegojedynie prawdy. Jakiejkolwiekudzieliłby jej odpowiedzi, przyjęłaby ją i zaakceptowała. Wspierałaby go. I zbudowałaby ich wspólne życie na tej odpowiedzi. - My nie jesteśmy słabi - powiedziała, a on poczuł podniecenie tak silne, jakby rosło w nim już od dnia narodzin. Gdyby mógł ją zjeść, nie przyczyniającjej bólu, pochłonąłbyją całą, zatopił zęby w jej szyi. - Nigdy nie będziemy słabi. -Usiadła nastole i rozłożyła nogi. Patrzył na nią, ściągając spodnie, świadom, że ten akt tylko na chwilę przyniesie mu ulgę, zagłuszy jedynie ból po zamordowaniu Dave'a, znieczuli, gdy się zagłębi w ciało Annabeth i połączy z jej siłą. To wystarczy tylko na tęnoc, już niena jutro ani na nadchodzące dni. Przyniesie ulgę nadzisiejsząnoc. Lecz czy nie tak zaczynają się wszystkie procesyozdrowieńcze, od małych kroczków? Annabeth ujęła goza biodra,wpiła paznokcie w plecy nalinii kręgosłupa. - Kiedy skończymy, Jim. -Tak? - Nie zapomnij pocałować dziewczynek na dobranoc. EpilogJIMMY FLATS Niedziela. 28Zaklepiemy ci miejsce Jimmy'ego obudził w niedzielę stłumiony werbel bębnów. Nie hałaśliwy łoskot i brzęk talerzy podrzędnego zespoługrającego w cuchnącym potem klubie, ale dudniący, miarowy, tam-tamowy rytm najeźdźczej armii, biwakującej podmurami miasta. Potem usłyszał zaskakujący,fałszywyrykmosiężnych rogów. Ten odgłos również niósł się z dala,napływał przez poranne powietrze z odległości kilkunastumoże przecznic, a ucichł równie nagle, jak rozbrzmiał. Jimmy leżał i słuchał rześkiejciszy późnego niedzielnego poranka - najprawdopodobniej też pogodnego, sądzącpowsączającym się przezzasłony intensywnie żółtym blasku. Usłyszałtupanie i gruchanie gołębi na parapecie i poszczekiwaniepsana ulicy. Trzasnęły drzwijakiegoś samochodu. Czekał naodgłos zapalanego silnika, lecz się nie doczekał, a potem doszłogo znowu głębokie brzmienietam-tamów, miarowe, zdecydowane. Spojrzał na zegarek na nocnym stoliku: jedenasta. Ostatnirazspał takdługo, gdy. Prawdę mówiąc,nie pamiętał kiedy. Całe lata temu. Może z dziesięć. Przypomniał sobiezmęczeniekilku ostatnich dni i to uczucie, że trumna Katiejeździw jego ciele jak kabina windy. A zeszłej nocy, gdy siedziałpijany na kanapiew salonie z pistoletem wdłoni, przyszli goodwiedzić Just Ray Harris i DaveBoyle. Patrzył, jak machają. do niego z tylnego siedzenia pachnącego jabłkami samochodu. Pomiędzy ich głowami widział tył głowyKatie, gdy samochód odjeżdżał w głąb Gannon Street. Katie nie oglądałasię, natomiastJust Ray i Dave machali do niego jak szalenii szczerzyli w uśmiechu zęby. Kolbapistoletu zaczęłagoswędzić w rękę. Poczuł w dłonioleisty metal i pomyślało włożeniu lufy między zęby. Przebudzenie było koszmarem. Celeste przybiegła o ósmejwieczorem, gdy trumna była już zamknięta, rzuciła się naJimmy'ego, tłukłago pięściami i nazywała mordercą. "Tychoćmasz jej ciało! - krzyczała. -A ja? Gdzie on jest, Jimmy? Coś znimzrobił? ". Bruce Reed i jego synowie odciągnęli ją i wyprowadziliz zakładu pogrzebowego,ale ona nieprzestała krzyczeć: "Morderca! Morderca! Zabił mojegomęża! Morderca! ". Morderca. ' Potem był pogrzeb,nabożeństwo nad grobem. Jimmy patrzył, jak opuszczają do dołu jego córkę, rzucił na trumnęgarść piasku i luźnekamyki i Katie zniknęłapod zwałamiziemi, jakby nigdy nie chodziła po tym świecie. Te wszystkie przeżycia zwaliłysięna niego ubiegłejnocy. Trumna Katiewznosiła się i opadała w jegociele. Zanimschował pistolet do szufladyi padł wycieńczony na łóżko,trwał w jakimś paraliżu, jakby jego zmarli zmrozilimu szpikkostnyi lodem ścięli krew. Boże, pomyślał, jeszcze nigdy nie byłem tak zmęczony. Taki smutny, bezużyteczny i samotny. Jestem wykończonyprzez moje błędy, mójgniew i gorzką samotność. Dopadłymnie moje własne grzechy. Boże, zostaw mnie w spokojui pozwól mi umrzeć, żebymnie czynił zła, nie czuł takiegozmęczenia, bym nie musiał dźwigać ciężaru mojej naturyi mojej miłości. Uwolnij mnieod tegowszystkiego, bo jestem zbytwyczerpany, by zrobićto samemu. Annabethpróbowała zrozumieć jegowyrzuty sumieniai przerażeniesamym sobą, daremnie jednak. Ostatecznie tonie ona nacisnęła spust. 482 Spał do jedenastej. Dwanaście godzin, jakzabity. Nawetnie słyszał,kiedy wstała. Czytał gdzieś, że objawem depresji jest nieustanne zmęczenie, nieodpartapotrzeba snu. Lecz kiedy usiadł na łóżkui wsłuchiwałsię w dudnienie bębnów, do którego dołączyłypobekiwania mosiężnych rogów, poczuł się świeżo jak dwudziestolatek. Był zupełnie, absolutnie rozbudzony, jakby jużnigdy nie miał odczuwać potrzeby snu. Parada, uświadomił sobie. Bębny i rogi należały do orkiestry, która przygotowywała siędo południowej parady naBuckingham Avenue. Wstał, podszedł do okna i ściągnąłzasłony. Tamtensamochód nieruszył sprzed domu dlatego,że cała Buckingham Avenue, odFlats aż po Rome Basin,była zamknięta. Trzydzieści sześć przecznic. Spojrzał przezokno w głąb alei. Ciągnęłasię czystym pasembłękitnoszarego asfaltu, skąpana w jaskrawym słońcu, tak czysta, jakiejJimmydawno nie widział. Niebieskie zapory krzyżakowe zamykały wjazd ze wszystkichprzecznic i ciągnęłysię wzdłuż krawężnikóww obydwu kierunkach jak daleko okiemsięgnąć. Mieszkańcy wychodzili już z domów i zajmowali miejscana chodnikach. Patrzył, jak rozstawiająlodówki turystyczne,radia i koszyki z prowiantem. PomachałrękąDanowi i Maureen Gudenom, którzy rozstawili leżaki przed pralnią samoobsługową Hennesseya. Kiedy odpowiedzieli na jego pozdrowienie, ogarnęło go wzruszenie, dostrzegł bowiem wyraztroski na ich twarzach. Maureen zwinęła dłoniewokółusti coś do niego krzyknęła. Otworzył okno iprzycisnął twarzdo moskitiery. Owiało go rześkie powietrze późnego przedpołudnia, ogrzało słońcei oprószyła resztka wiosennego kurzuuwięzia w moskitierze. - Co mówisz, Maureen? -Pytałam: jak się czujesz, kotku? - zawołała Maureen. -Dobrze? - Nie najgorzej - odparł isam się zdziwił, uświadomiwszy sobie, że naprawdę czuje sięwyśmienicie. Wciąż nosił 483. w sobie Katie niczym drugie przerażone i rozgniewane serce,które nigdy, był tego pewien, nie przerwie swego szalonegobicia. Nie miał co do tegowątpliwości. Rozpacz będziewieczna, stanie się jego częścią bardziej niż członki ciała. W jakiś jednak sposób podczas swojego długiego snu pogodził się z tym faktem. Rozpacz stałasię jego częścią i potrafiłto przyjąć. A jednak, zważywszy okoliczności, czuł sięznacznie lepiej,niż mógł oczekiwać. -Ja. czuję siędobrze -zawołał do Maureen i Dana. - O ile to w ogóle możliwe. Maureen kiwnęła głową, a Dań zapytał: - Niczego ci nie trzeba,Jim? -Możesz nas prosić o wszystko - dorzuciła Maureen. Jimmy poczuł dumę i miłość donich i do całej rodzinnejdzielnicy. - Nie- odkrzyknął- niczegomi nie trzeba. Dziękuję. Bardzo wam dziękuję. To dla mnie dużo znaczy. - Zejdziesz? - zapytała Maureen. - Chyba tak- odparł, choć wcale nie był tegopewny, zanim to powiedział. - Zobaczymysię na dole? - Zaklepiemy cimiejsce - krzyknął Dań. Odszedł od okna z piersią przepełnioną dumą i miłością. To bylijego ziomkowie. Jego dzielnica. Jegodom. Zaklepiąmu miejsce. Nie wątpiłw to. ByłJimmym Flats. Tak go nazywały rekiny świata przestępczegow dawnychczasach, zanim trafił na Deer Island. Zabierali go do klubówna Prince Street w North End i mówili: "Hej, Carlo, to tenmój przyjaciel, o którym ci opowiadałem. Jimmy. JimmyFlats". I Carlo, Gino czy inny właściciel imieniazakończonegona"o" robił wielkie oczyi mówił: "Nie zalewaj? Jimmy Flats? Miło cię poznać, Jimmy. Od dawna podziwam twój styl". Potem zaczynały się żarciki na temat jego wieku. "Czytoprawda, że swój pierwszy sejfotworzyłeś agrafką do pieluch? " Jimmy wyczuwał szacunek, jeśli nie rodzaj nabożnegolęku, jaki ci twardziele odczuwali w jego obecności. Był Jimmym Flats. Swoją pierwszą bandą dowodził, już 484 gdy miał siedemnaścielat. Siedemnaście, dacie wiarę? Wielki kozak. Takiemu nie podskoczysz. Umiał trzymać gębę nakłódkę, gdy trzeba, znał reguły gry i wiedział, komu należysię respekt. Umiałzarabiaćforsędla przyjaciół. Był Jimmym Flats w tamtych starych czasach i pozostałJimmymFlats, a ci ludzie, którzy zaczynali się gromadzićwzdłuż trasy parady, naprawdę go kochali. Martwili się o niego i w miarę możliwościbrali na siebie cząstkęjego bólu. A co on dawałimw zamian? Musiałsię zastanowić. Co onim tak naprawdę dawał? Jedyną realną władzą,jaką dzielnica miała w ostatnich latach, odkąd federalni z pomocą RICO rozbiligang LouieJello,byli. kto? Bobby0'Donnell? Bobby 0'Donnelli Roman Fallow. Dwóchdrobnych dealerównarkotykowych,którzywzięli siędo ściągania haraczy i wymuszaniaokupu. Do Jimmy'ego docierały różne plotki -jak ubili interes z wietnamskimi gangami z Rome Basin, żeby żółtkisię do nich niewtrącały, podzieliliterytorium między ich i siebie, a potemuczcili ten sojusz spaleniem kwiaciarni Connie w charakterzeprzestrogi dla tych, którzy odmawialiby płacenia daniny. Tak się nie robi. Nie prowadzi się interesów we własnejdzielnicy. Nieżeruje się naniej. Nie tyka się sąsiadów, przeciwnie - dba się o nich, aoni z wdzięczności ostrzegają cię,kiedy szykują się jakieś kłopoty. A jeśli od czasu do czasu ichwdzięczność przybiera formękoperty bądź tociasta domowejroboty lub samochodu, robią to z własnej ochoty i jest totwojanagrodaza zapewnianiekrajanom bezpieczeństwa. Tak należało współżyć ze swoją dzielnicą. W atmosferzewzajemnej życzliwości. Jednym okiem doglądając interesówwspólnoty, drugimwłasnych. Nie można pozwolić, by różni0'Donnellowie iskośnookie nieopierzone żółtki myślały, że mogątu wpadać i brać, na co mają ochotę. Chybaże zaryzykują połamanie nóg. RICO - Racketeer Influenced and Corrupt Organization Act - ustawa doczanianr7estftrtr7r^'i rn. maw^^-. ^^^'- '-1-- - / -,-^t ^ j ^,U1JJJUUUI1 ^l^'l zwalczaniaprzestępczości zorganizowaneji korupcji (przyp. tłum. ). 485. Wyszedł z sypialni i stwierdził, że w mieszkaniu nikogonie ma. Drzwi w końcu korytarza były otwarte. Usłyszał głosAnnabeth zmieszkania piętro wyżej i tupot drobnych stópswoich córek, które goniły po podłodze kota Vala. Wszedł dołazienki i odkręcił prysznic, akiedy kabina się nagrzała,wskoczyłpod gorące strugi wody. 0'Donnell i Fallownigdy nie nękali sklepu Jimmy'ego,ponieważ wiedzieli, że jest związany z braćmi Savage, ajakkażdy, kto miał choć trochę oleju w głowie, bali się zadzieraćz postrzelonymi braćmi. A skoro bali się Savage'ów, znaczyło to,że bali się i jego. Bali sięgo. Bali się Jimmy'ego Flats, bo wiedzieli, żemałebnie odparady i hardych,nieustraszonych braci Savage nakażde zawołanie. Gdyby tak połączyćrozum Jimmy'egoMarcusa z dzikością braci,mogliby. Co? Uczynić tędzielnicę tak bezpieczną, jak na to zasługiwała. Mógłby rządzić tym całym zwariowanym miastem. Wziąć je w posiadanie. "Proszę cię, nie, Jimmy. Chryste! Chcę zobaczyć mojążonę, Jimmy. Chcędalej żyć. Nie odbieraj mi tego, Jimmy,proszę! Spójrz na mnie! " Jimmy zamknął oczy i podstawił twarz pod bicze gorącejwody. "Spójrz na mnie! " Patrzę na ciebie, Dave. Patrzę na ciebie. Ujrzał w wyobraźni błagalny wyraz twarzyDave'a, kropelki śliny na jego wargach, bardzopodobne do kropelek śliny na dolnej wardze ipodbródku Just Raya Harrisa trzynaście lat temu. "Spójrz na mnie! " Patrzę,Dave. Patrzę na ciebie. Nie powinieneś był wysiadać z tamtego samochodu. Wiesz o tym? Powinieneś tamzostać. Wróciłeś do domu, ale naruszony, zdekompletowany. Już do nas nie pasowałeś, Dave. Tamcicię zatruli i ta trucizna tylko czekała, by się z ciebiewylać. "Ja nie zabiłem twojejcórki, Jimmy. Nie zabiłem Katie. Nie zabiłem jej, nie zabiłem". Może i nie,Dave. Terazto już wiem. Wyglądana to, żefaktycznie nie miałeś z jej śmierciąnic wspólnego. Co prawda, wciąż istnieje możliwość, żegliny aresztowały nie tedzieciaki, co trzeba, ale przyznaję, wygląda nato,że w sprawie Katie możeszbyć niewinny. "Więc? " Ale kogoś jednak zabiłeś, Dave. Kogoś zabiłeś. Celestemiała codo tego rację. Poza tym wiesz, jak tobywa z ludźmi,którzy byli w dzieciństwie molestowani seksualnie. "Nie,Jim. Ty mi to powiedz". Sami stają się pedofilami. Wcześniejczy później. Truciznasię w nich wsączyła i domaga się ujścia. Uchroniłem przyszłą ofiarę przed twoją trucizną,Dave. Może nawet twojegowłasnego syna. "Mojego syna do tego nie mieszaj". Dobrze. W takim razie któregoś z jego kolegów. Dave,prędzej czy późniejpokazałbyś swojąprawdziwątwarz. "Więc w tym szukasz dla siebie usprawiedliwienia? " Kiedyjuż wsiadłeś do tamtego samochodu, nie powinieneśbył wracać. W tym szukam dlasiebie usprawiedliwienia. Niepasowałeśdo nas. Nie rozumiesz? Na tym polega sąsiedztwo - to takie miejsce, w którym mieszkają ludzie, którzy dosiebie pasują. Odmieńcy nie mają tam czego szukać. Głos Dave'a spadł w kaskadzie wody i zadudniłw czaszceJimmy'ego:"Teraz mieszkamw tobie, Jimmy. Niemożeszmnie wyrzucić". Owszem, Dave, mogę. Jimmy zakręcił kran i wyszedłz kabiny. Wytarł się,wciągającw nozdrzakłęby ciepłej pary. Miał teraz przynajmniej jaśniejszągłowę. Przetarł zaparowane okienko w kąciei wyjrzał na zaułek z tyłu domu. Dzień był tak jasnyi pogodny,że nawet ten zapuszczony zakąteksprawiałwrażenie czystego. Boże,jakipiękny dzień, jaka cudowna niedziela. Wspaniały dzień na paradę. Weźmie żonę i córki na dół na. ulicę, będą się trzymać za ręce i oglądać maszerujących, zespoły, ruchome platformy i polityków przesuwających sięw jaskrawym blasku słońca. Będą jedlihot dogi i cukrowąwatę. Kupidziewczynkom chorągiewki i koszulki z napisem"Buckingham Pride". Proces jego rekonwalescencjirozpocznie się wśród dźwięku cymbałów, bębnów, rogów ichóruwiwatów. Był pewien,że gdy będą stali na chodniku iświętowali rocznicę założenia dzielnicy, porwie ich nastrój radosnego uniesienia. A kiedy wieczoremprzytłoczy ichznowupamięć o śmierciKatie, będą mieli przynajmniejtę popołudniową rozrywkę jakomałą przeciwwagę dlaich rozpaczy. Tobędziepoczątek rekonwalescencji. Zdadzą sobie z tegosprawę, przynajmniej nakilka godzin tego popołudnia, że doświadczyli przyjemności, jeśli nie radości. Odszedłod okna,obmył ciepłąwodą twarz i nałożył piankę do golenia na szyję i policzki. Gdy zaczął się golić, uświadomił sobie, że nurtuje gozłość. Niezbyt silna,prawdę powiedziawszy, żadnego przejmującego bicia dzwonów wsercu. Miał raczej wrażenie, jakby je połaskotały delikatnepalce. A więc jestem. Spojrzał w lustro, lecz nie poczuł niczego szczególnego. Kochał swoje córkii żonę i był przez nie kochany. Miałwnich oparcie i czerpał znich siłę. Niewielu mężczyzn. niewielu w ogóle ludzi. mogło to o sobie powiedzieć. Zabił człowieka za zbrodnię, której tamten prawdopodobnie nie popełnił. Na domiar złego nie czuł z tego powodunadmiernych wyrzutów sumienia. Przed laty zabił innegoczłowieka. Oba ciała wrzucił do rzeki Mystic, by utonęływ jej głębi. Szczerze lubił obydwie sweofiary, Raya trochębardziej niż Dave'a, ale lubił obu. Mimo to ich zabił, wiemyswym zasadom. Stałnadrzeką i patrzył, jak twarz Rayabieleje, zapadając w toń z otwartymi,martwymi oczami. Nieczuł nadmiernych wyrzutów sumienia z powodutego morderstwa,choć wmawiał w siebie, że tak. To, co nazywał wyrzutami sumienia, byłoraczej lękiem przed złą karmą, 488 obawą, że jego uczynek zostanie odpłacony jemulub komuśz jego najbliższych. Śmierć Katie,jak przypuszczał,byłaspełnieniem tej karmy. Bolesną odpłatą. Ray poprzez owoc z łona swojej żony zabił Katie jedynie dlatego, bywypełniłosię prawo karmy. ADave? Przewlekli łańcuch przez szczeliny pustaka,opletli wokół jegociała i spięli końce. Potem dźwignęliciało na tyle wysoko, ile było trzeba, byje przerzucić przezburtę. Kiedyciało Dave'a opadało nadno rzeki, Jimmy miałprzed oczami jego wizerunek jako dziecka, a nie dorosłego. Kto wie, gdzie osiadło? Leżało teraz na dnie Mystic ze wzrokiem utkwionym w górę. Zostań tam na zawsze, Dave. Zostań tam. Właściwie Jimmy nigdy nie odczuwał zbytnich wyrzutówsumienia zpowodu swych uczynków. Prawda, umówiłsięprzed trzynastu laty z jednym kolegą z Nowego Jorku, żebyco miesiąc wysyłałrodzinie Harrisów pięć setek, ale wynikałoto nie tyle z poczucia winy, ile z chłodnej kalkulacji -dopóki myśleli, że Just Ray żyje, nie szukali go. Teraz, gdysyn Raya siedział za kratkami, mógł przestać posyłaćtę forsę. Przeznaczy jąna jakiś zbożny cel. Wspomogę nią moją dzielnicę, postanowił. Patrzącw lustro,pomyślał, że tak właśniejest:to jego dzielnica. Brał jąoto na własność. Od trzynastu lat żył w kłamstwie, udawał,że jest po prostu zwykłym obywatelem, a tymczasem widziałwokół siebie tylko bezmiar utraconych szans. Chcą zbudować w okolicy stadion? Doskonale. Porozmawiajmyo robotnikach, których interesy reprezentujemy. Nie? Trudno. W takim razie lepiej uważajcie na swój park maszynowy, chłopcy. Byłaby szkoda,gdyby go strawił pożar. Musi usiąść z Valemi Kevinem iporozmawiać o planachna przyszłość. To miasto jest gotowe, żebysię otworzyć. A Bobby 0'Donnell? Jego przyszłość, pomyślał, niebędziewyglądała zbyt różowo, jeśli ośmieli się pozostać w okolicy. Skończył golenie i jeszcze raz przyjrzał się swojemu odbiciu w lustrze. Nosił wsobie zło? Niechi tak będzie. Mógł 489. z tym żyć, bo miał w sercu miłość i wiarę w siebie. Stanowiłydobrą przeciwwagę. Ubrał się i wyszedł przez kuchnię. Czułsię tak, jakbyczłowiek, którego udawałprzez te wszystkie lata, spłynął dokanalizacji przez odpływ w kabinie prysznicowej. Słyszał,jak jego córeczki śmieją się i piszczą,prawdopodobnie wylizywane przez kota Vala, i pomyślał:chłopie, to najpiękniejszy dźwięk na świecie. Sean i Lauren znaleźli miejsce nachodniku przed kawiarnią NateNancy's. Nora spała wwózeczku,który ustawiliw cieniu markizy. Oparli sięo ścianę i lizali lody. Sean spoglądał na żonę i zastanawiałsię, czy im się naprawdę udało,czy roczna rozłąka niewyrządziła im zbyt wielkiej szkody,nieprzekreśliła ich miłości i tych wszystkich udanych latmałżeństwa, jakie przeżyli, zanim przed dwoma laty zaczęłosię między nimi psuć. Lauren wzięła go za rękęi uścisnęłają, aon spojrzałna śpiącącóreczkę. Wyglądała jakistotagodna boskiego niemal uwielbienia,prawdziwa mała bogini. W lukach przesuwającej się przed nimi parady migały musylwetki Jimmy'ego i Annabeth Marcusów. Ich dwie ślicznecóreczki siedziały na ramionach Vala i KevinaSavage'ówimachały rączkami osobom przejeżdżającym na platformachi w otwartych kabrioletach. Seanznał historię swojegomiasta. Wiedział, że przeddwustu szesnastulaty zbudowano na tej ziemi więzienie nadbrzegami kanału, który ostatecznie odziedziczył po nim nazwę. Pierwszymi osadnikami w Buckingham byli więźniowieoraz ich rodziny. To nigdy nie było łatwesąsiedztwo. Więźniowie wychodzili na wolność po odsiedzeniu kary na ogółzbyt starzyi sterani życiem, byszukaćszczęścia w dalekichstronach. Buckinghamszybko zyskałozłą sławę wysypiskadla ludzkichodpadków. Wzdłuż dzisiejszej alei i jej gruntowych przecznic wyrosły liczne knajpy, a byliwięźniowie zaczęli osiedlać się na wzgórzach. Budowali domy coraz wyżejw Point, jakby chcieli spojrzeć zgóry namiasteczkoswojej 490 niedoli. Początekdziewiętnastego wieku przyniósłwielkiboom hodowlany. Zagrody dla bydła wyrastały jak grzybypo deszczu tu, gdzie teraz biegła autostrada. Główny traktciągnął się wzdłuż opłotków dzisiejszej SydneyStreeti wprowadzał młode wołki do centrum miasteczka,trasąobecnej parady. Pokolenia więźniów,robotników z rzeźnioraz ich potomków spychały Flats corazbardziej w dół kutemu traktowi. Więzieniezamknięto w następstwie jakiegośzapomnianego już ruchu reformatorskiego, boomhodowlany się skończył, ale knajpy nadal wyrastały. Fala irlandzkiejimigracji zatopiła wcześniejszą falę imigracji włoskiej. Zbudowano kolejkę na estakadzie. Ludzie jeździli do miasta dopracy,ale pod koniec dnia wracali na wzgórza. Wracali, bowłasnymi rękami zbudowali tę wieś, znali jej ciemne ijasnestrony, co zaś najważniejsze, nic nie mogło ich tutaj zaskoczyć. Korupcja, krwawe porachunki, bijatyki wbarach, grawpalanta i miłość w sobotnie poranki - wszystko rządziłosiętutaj swoistąlogiką. Nikt postronny jej nie dostrzegał i otowłaśniechodziło. Obcynie byli tu mile widziani. Lauren wtuliła się w męża, umościwszy głowę pod jegobrodą. Sean wyczuwałjej niepewność, ale zarazem zdecydowanie, stanowczy zamiar odbudowania wzajemnego zaufania. - Bardzo się bałeś, kiedy tendzieciak do ciebie celował? - zapytała. - Szczerze? -Oczywiście. - O mało nie posikałem się ze strachu. Wysunęłagłowę spod jego podbródka i przyjrzała mu siępytająco. - Mówisz poważnie - stwierdziła. -Poważnie - przytaknął. - Myślałeś o mnie? -Tak. O was obu. - Co myślałeś? -Myślałem. Myślałem o tym, co przeżywamy teraz. 491. - O paradzie? O tym wszystkim? Kiwnąłgłową. Pocałowała go w szyję. - Kłamieszjakz nut, skarbie, ale miło z twojej strony, żeto mówisz. -Nie kłamię - zaprzeczył. - Naprawdę. Spojrzała na Norę. - Ma twoje oczy. -I twój nosek. Nie odrywając oczu od córeczki, powiedziała: - Mam nadzieję, żenamsię uda. -Ja również. Pocałował ją. Oparli się plecami o ścianę. Chodnikiem przepływała ludzka rzeka, a potem nagle jak spod ziemi wyrosła przed nimiCeleste. Była blada, we włosachmiała łupież. Nerwowowyłamywała palce, jakby chciaławyrwaćje ze stawów. Spojrzała na Seana. - Witam, panie policjancie. Wyciągnął do niej rękę. Wyglądała tak, jakby potrzebowała podtrzymania, by nie odpłynąć uniesionaprądem. - Witam, Celeste. Mówmy sobie po imieniu, dobrze? Dłoń miała zimną i wilgotną, palcegorące. Potrząsnęłajegodłonią i szybko wyrwała rękę. - To jest Lauren, mojażona. -Cześć - przywitała się Lauren. - Cześć. Przez chwilę wszyscy troje milczeli zakłopotani. PotemCeleste spojrzała nadrugą stronę ulicy, a Sean pobiegł spojrzeniem za jej wzrokiem. Stał tam Jimmy, obejmując ramieniem Annabeth. Oboje jaśnieli w blasku pogodnego dnia,otoczeni przyjaciółmi i rodziną. Wyglądali jak ludzie, którzyjuż nigdy nie mieliponieść żadnej straty. SpojrzenieJimmy'ego ominęło Celeste i spoczęło na Seanie. Jimmy skinął mu głową, a Sean odwzajemnił pozdrowienie. 492 - On zabił mojego męża - powiedziała Celeste. Seanpoczuł, jak Laurensztywnieje u jego boku. - Wiem - rzekł - choć na razie niepotrafię tego udowodnić. -I co dalej? - Jakto dalej? -Udowodnisz? - spytała. - Spróbuję, Celeste. Przysięgam. Celeste spojrzała w głąbalei imachinalnie podrapała sięw głowę, jakby rozgniatała wszy. - Chybanie mogę rzucić oskarżenia na własny mózg. -Zaśmiałasię. - Co ja gadam! Wyciągnął rękę i dotknął jej nadgarstka. Spojrzała na niego piwnymi,zalęknionymi oczami. Wyglądałatak, jakbyoczekiwała, że zarazją uderzy. - Mogę ci podać nazwisko lekarza, specjalizującego sięw pomaganiu osobom, które straciły niespodziewanie kogośbliskiego. Kiwnęła głową, ale jego słowa najwidoczniej nie przyniosły jej pociechy. Cofnęła rękę i zaczęłaznowu wyłamywać sobie palce. Spostrzegła,żeLauren się jej przygląda,i spojrzała w dół na własne dłonie. Opuściła ręce, a potem jeznowu podniosłai założyłanapiersi,wsunąwszy dłonie podłokcie, jakby chciała jeuwięzić, by nie odfrunęły. Sean zauważył,żeLaurenuśmiechasię do niejbladym, drżącymuśmiechem zawstydzonego współczucia,i ujrzałze zdumieniem,że Celeste odpowiada jej równie nieśmiałym uśmiechem, a w jej oczach pojawia się błysk wdzięczności. Poczuł przypływ wielkiej miłości do swojej żony, leczi zawstydzenie, że ona potrafi tak łatwo nawiązywać kontaktz ludźmi dotkniętymi nieszczęściem. Już wiedział, że to onstał się przyczyną kryzysu w ich małżeństwie,kiedy policyjnastrona jego natury wzięła góręnad miłością do ludzi i wyrozumiałością dla ich wad. Wyciągnął rękęi zczułością dotknął policzka Lauren. Celeste natychmiast odwróciła głowę. 493. Spojrzała w stronę jezdni właśnie w chwili, gdy przejeżdżała nią platforma w kształcie ogromnej baseballowej rękawicy, którą obsiedli zawodnicy młodzieżowej ligi baseballowej. Chłopcy kipieli radościąi jak szalem machali rękami,uszczęśliwieni widocznym zachwytem widzów. Coś w wyglądzie tej platformy przejęło Seana lękiem. Może to, że wielka rękawica zdawała się tychchłopców nietyle otulać, ile raczej pochłaniać, a oni śmiali sięradośnie,jakby nie dostrzegali zagrożenia. Wszyscy z wyjątkiem jednego. Tylko jeden chłopiec stałna platformiez chmurną miną i wzrokiem wbitym we własneadidasy. Sean poznałgo od razu. To był syn Dave'a Boyle'a. - Michael! - zawołałaCelestei zaczęła do niego machać,chłopiec jednak na nią nie spojrzał. Dalej patrzył pod nogi,nawet gdy zawołała go ponownie po imieniu. - Michael, kochanie! Tutaj jestem, skarbie! Michael! Platforma przetaczała się przed nimi, Celestenie przestawała wołać syna, ale on nie patrzyłw jej stronę. Układ jegoramion, opuszczony podbródek i dziewczęca niemal urodaprzypomniały Seanowi małegoDave'a. - Michael! - zawołała Celeste i zeszła z chodnika. Znowuwyłamywała sobie palce. Platforma przejechała,a ona biegła za nią, przeciskając sięprzez tłum, machając ręką i wołając syna. Lauren dotknęła ramienia Seana. Spojrzał na Jimmy'egopodrugiej stronie ulicy. Dopadnę go,choćby miało mi tozająć resztę życia. Widziszmnie, kolego? Spójrz no namnie. Jimmy spojrzał w jego stronę i uśmiechnął się. Sean podniósł rękę, wycelował w niego palec wskazujący,kciuk zagiął jak kurek pistoletu i zamarkował wystrzał. Uśmiech Jimmy'ego jeszcze sięposzerzył. - Kim była ta kobieta? - spytałaLauren. Sean poszukał wzrokiem Celeste. Biegła w szpalerze widzów za odjeżdżającą platformą, coraz mniejsza, zrozwianymi połami płaszcza. - Straciła niedawnomęża - odparł. 494 Pomyślał oDavie. Żałował, że nie postawiłmu piwa, jakto obiecał w drugim dniu śledztwa. Żałował,że nie był dlaniego milszy, kiedy bylidziećmi. Współczuł mu, bo porzuciłgoojciec, matka była niespełnarozumu i spotkało go tylezła. Stał na trasiebarwnej parady w towarzystwie żony i córeczkil życzył Dave'owiszczęścia. A przede wszystkim spokoju. Miał bowiem nadzieję, że jego kolega z dzieciństwa, gdziekolwiek przebywał, odzyskał wreszcie spokój. Koniec.