15762
Szczegóły |
Tytuł |
15762 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
15762 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 15762 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
15762 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Klasyka Literatury Dziecięcej
Przekład z angielskiego Anna Duszyńska
Agencja KRIS Warszawa 1992
Tytuł oryginału Little Нош and the Prairie
Redaktor Elżbieta Nowicka
Projekt graficzny okładki Barbara Opoka
ISBN 83-900756-0-1
AkcłVf3
Agencja KRIS
Warszawa 1992.
Wydanie I. Ark. wyd. 9,1.
Oddano do druku we wrześniu 1992 r.
Druk ukończono w październiku 1992 r.
Skład i łamanie: Fotoskład „EWA"
Druk i oprawa: Olsztyńskie Zakłady Graficzne
im. Seweryna Pieniężnego
10-417 Olsztyn, ul. Towarowa 2
Zam. 1396/92
Rozdział pierwszy
Wyprawa na zachód
Dawno, dawno temu, gdy wszyscy dziadkowie i babcie byli jeszcze niemowlętami lub dziećmi, a może nawet jeszcze nie było ich na świecie, tatuś, mamusia, Mary, Laura i malutka Carrie opuścili swój dom, położony na polanie w Wielkim Lesie w stanie Wisconsin, i wyjechali daleko. Nie zobaczyli go już nigdy więcej. Ruszyli w daleką drogę do krainy zamieszkanej przez Indian.
Tatuś powiedział, że w Wielkim Lesie mieszka zbyt wiele ludzi. Laura często słyszała huk wystrzałów i odgłosy uderzeń siekiery, dochodzące z leśnej gęstwiny; lecz ani strzelba, ani siekiera nie należały do jej taty. Ścieżka, która biegła tuż obok ich zagrody, przechodziła dalej w szeroki szlak. Prawie każdego dnia Laura i Mary przerywały zabawę i ze zdziwieniem patrzyły na skrzypiący wóz, który, ciągnięty przez parę koni, powoli toczył się drogą. Okolice, gdzie pojawiało się zbyt dużo ludzi, zaczęły opuszczać dzikie zwierzęta. Tatuś również nie miał ochoty zostać - pragnął zamieszkać tam, gdzie zwierzęta nie znają strachu przed ludźmi, gdzie w cienistym lesie można się spotkać oko w oko z małym jelonkiem i jego matką, a nawet natknąć się na tłuściutkiego, leniwego niedźwiadka zajadającego na polance czarne jagody.
5
W długie zimowe wieczory tatuś opowiadał mamusi o Zachodnim Kraju. Mówił, że na Zachodzie ziemia jest płaska i nie ma tam w ogóle drzew, a równinę porastają gęste i wysokie trawy, przez które dzikie zwierzęta wędrują na ogromne pastwiska, ciągnące się dalej niż potrafi sięgnąć ludzki wzrok. Osadnicy jeszcze tam nie dotarli, a jedynymi mieszkańcami tej ziemi są Indianie.
Pewnego dnia, kiedy minęła już zima, tatuś oznajmił mamie: - Ruszamy na Zachód, jeśli oczywiście nie masz nic przeciwko temu. Ktoś chce kupić nasz dom, propozycja jest bardzo korzystna, więc wystarczy nam pieniędzy, by rozpocząć nowe życie.
- Och, Charles, czy musimy jechać już teraz? - spytała mama. Na dworze było strasznie zimno, a domek wydawał się taki wygodny i ciepły!
- Jeśli w ogóle mamy wyruszyć w tym roku, trzeba zrobić to teraz, zanim ruszą lody.
I tatuś sprzedał mały domek. Sprzedał też krowę i jałówkę. Następnie poprzycinał gałęzie orzecha i umocował je na wozie niczym łuki. Mama pomogła mu naciągnąć na te pałąki białe, brezentowe płótno.
Brzask nie zdążył jeszcze rozproszyć nocnych ciemności, gdy mama zaczęła kuksać delikatnie Laurę i Mary, aż dziewczynki obudziły się na dobre. Umyła je i ubrała ciepło przy blasku ognia i świec. Najpierw założyła im czerwone flanelowe koszulki, potem wełniane halki, sukienki i pończochy, wreszcie płaszczyki i czapki z króliczego futra oraz rękawiczki z «czerwonej włóczki.
Wszystko, co było w domu, z wyjątkiem łóżek, stołów i krzeseł, znalazło się na wozie. Meble nie były im potrzebne; przecież tatuś potrafi zrobić nowe.
Ziemię pokrywała cienka warstewka śniegu. Na dworze było ciemno i bardzo zimno. Na tle rozgwieżdżonego zimowego nieba rysowały się sylwetki nagich drzew i tylko od wschodniej strony horyzont powoli zaczynał się rozjaśniać. Nagle między drzewami zamigotał blask - były to światła latarni przyczepionych do wozów, którymi przyjechali dziadek, babcia, ciotki, wujowie i kuzyni, którzy zjechali, by się pożegnać.
6
Mary i Laura mocno tuliły do siebie swoje szmaciane lalki i nie odzywały się ani słowem. Krewni ustawili się wokół i nie spuszczali z nich oczu. W końcu babcia i ciotki zaczęły kolejno podchodzić, by ucałować dziewczynki na pożegnanie.
Tato przywiązał strzelbę do jednego z pałąków podtrzymujących plandekę, aby w razie potrzeby mieć broń pod ręką. Obok powiesił ładownicę i rożek z prochem. Futerał ze skrzypkami umieścił między poduszkami; bał się, by podczas podróży instrument nie ucierpiał.
Wujowie pomagali tacie zaprzęgać konie. Wreszcie kuzyni, jakby na dany znak, zaczęli kolejno podchodzić do Mary i Laury, by pożegnać się z nimi.
Potem tato ulokował dziewczynki na łóżku, które stało w głębi wozu. Następnie pomógł mamie wspiąć się na kozioł, a babcia - wyciągnąwszy wysoko ramiona - podała jej malutką Carrie. W końcu tatuś wsiadł szybko i zajął miejsce na ławce obok mamy, a Jack - łaciaty kundel - wczołgał się pod wóz.
Nadeszła chwila pożegnania z małym drewnianym domkiem, który nie mógł zobaczyć, jak odjeżdżają, bo przecież miał zamknięte okiennice. Stał za drewnianym płotem, między dwoma wielkimi dębami, których liście tworzyły latem zielone sklepienie, pod którym Mary i Laura lubiły się bawić. Teraz widziały domek po raz ostatni.
Tatuś przyrzekł Laurze, że gdy tylko dotrą na Zachód, pokaże jej papusa.
- Co to takiego papus? - spytała, a tatuś odpowiedział: - To indiańskie czerwonoskóre niemowlę.
Długo, długo jechali przez zaśnieżone lasy, aż wreszcie dotarli do miejscowości o nazwie Pepin. Mary i Laura były tu już kiedyś, lecz miasteczko zmieniło się nie do poznania. Drzwi domów i sklepów były zaryglowane, pnie ściętych drzew zasypane śniegiem, uliczki puste. Tu i ówdzie piętrzyły się stosy drewna na opał.
Mama, Laura i Mary siedziały w wozie żując chleb z melasą, konie jadły kukurydzę z worków, a tatuś poszedł tymczasem do sklepu wymienić skóry na rozmaite rzeczy przydatne w podróży. Postój w miasteczku trwał krótko. Jeszcze tego samego dnia mieli przeprawić się na drugi brzeg rzeki.
7
Biała, ogromna, o gładkiej powierzchni tafla zamarzniętej wody ciągnęła się aż po siny horyzont. Widoczne na śniegu ślady kół biegły w dal i niknęły w bezkresnej pustce. Tatuś wprowadził wóz na lód i ruszył ledwie widoczną koleiną. Kopyta koni zastukały, koła głośno zaskrzypiały. Miasteczko szybko znikało w oddali. Wkrótce najwyższy budynek, w którym mieścił się sklep, stał się nie większy niż kropka. Wokół wozu rozciągało się pogrążone w głuchej ciszy pustkowie. Laura poczuła się nieswojo, na szczęście obok był tatuś, a Jack biegł pod wozem; wiedziała, że nic złego nie może jej się stać skoro ma przy sobie ojca i psa.
Gdy wóz z turkotem wjechał na pagórek, ukazały się drzewa, a między nimi mała drewniana chatka. Laura od razu poczuła się pewniej.
Ten dziwny maleńki domek był opustoszały - zwykli w nim nocować strudzeni wędrowcy. W środku znajdowało się ogromne palenisko, pod ścianami stały ławy, na których można się było ułożyć do snu. Tatuś przygotował posłania na ziemi, tuż przy ogniu, sam zaś, jak przystało na wodza wyprawy, zdrzemnął się na wozie!
W nocy obudził Laurę dziwny hałas, coś jak wystrzał lecz dźwięk był ostrzejszy i bardziej przeciągły. To rozbrzmiewał to cichł. Mary i malutka Carrie mocno spały, Laura zaś nie mogła usnąć i przewracała się z boku na bok, dopóki nie usłyszała w ciemności spokojnego głosu mamy:
- Spij, Lauro, to tylko lód pęka na rzece. Następnego ranka tatuś oznajmił:
- Mieliśmy szczęście, Caroline, że wczoraj udało się nam przeprawić przez wodę. Wybraliśmy się zbyt późno, nic dziwnego ze lody już ruszyły, Dobrze, że nie przytrafiło się nam to gdy byliśmy w połowie drogi.
- Pomyślałam o tym wczoraj, Charles - odparła spokojnie mama. J
Laura na szczęście nie pomyślała o tym wcześniej. Dopiero teraz wyobraziła sobie, co mogłoby się stać, gdyby lód zaczął pękać pod kołami wozu i wszyscy wpadliby do wody na środku wielkiego rozlewiska.
- Zdaje się, że kogoś tu przestraszyłeś, Charles - powiedziała mama, a tatuś chwycił Laurę w ramiona i mocno ją przytulił.
- Przeprawiliśmy się przez Missisipi! - krzyknął radośnie, tuląc ją w objęciach. - I co ty na to, moja kruszynko? Powiedz, masz ochotę pojechać na Zachód i zobaczyć, gdzie mieszkają Indianie?
Laura przytaknęła i spytała, czy są już blisko tej krainy. Czekała ich jednak jeszcze długa i daleka droga. Znajdowali się dopiero w stanie Minnesota.
Laurze zdawało się, że podróż do kraju Indian trwa wieki. Każdego dnia konie biegły póki starczyło im sił, każdą więc noc spędzali teraz w innym miejscu. Czasami zdarzało się, że postój trwał dłużej niż zwykle; działo się to wtedy, gdy wody w napotkanym strumieniu wzbierały i trzeba było czekać, aż opadną. Mieli już za sobą wiele potoków. Mijali po drodze lasy i wzgórza oraz nie porośnięte niczym doliny, przejeżdżali też przez długie drewniane mosty. Pewnego dnia dotarli wreszcie nad szeroką rzekę o mętnej żółtawej wodzie, ale nie mogli znaleźć tam żadnego mostu.
Rzeka ta nazywała się Missouri. Gdy do brzegu przybiła tratwa, tatuś wjechał na nią wozem; wszyscy w milczeniu przypatrywali się, jak tratwa, chybocąc na falach, popłynęła ku przeciwległemu brzegowi.
Po kilku dniach znów znaleźli się w górzystej krainie. W jednej z dolin wóz ugrzązł w głębokim, czarnym błocie. Deszcz lał jak z cebra, trzaskały pioruny, niebo raz po raz rozrywały jasne błyskawice. Nie można się było nigdzie schować ani rozpalić ogniska. Wszystkie rzeczy w wozie zrobiły się wilgotne, zimne i nieprzyjemne, musieli jednak pozostać na miejscu i zadowolić się zimnym jedzeniem.
Następnego dnia tatuś znalazł na wzgórzu miejsce na obozowisko. Deszcz przestał padać, lecz jeszcze tydzień przyszło im czekać, aż woda w kolejnym strumieniu opadnie i błoto przyschnie na tyle, aby można było odkopać koła wozu i ruszyć w dalszą drogę.
Pewnego dnia, gdy znów zatrzymali się na odpoczynek, z lasu wyjechał na czarnym koniu wysoki, chudy mężczyzna. Zamienił parę słów z tatusiem, a potem obaj zniknęli między drzewami. Tatuś wrócił na grzbiecie czarnego konika, takiego, jakiego miał nieznajomy. Wymienił dwa gniade, zmęczone po-
9
drożą konie na dwa przepiękne czarne zwierzęta. Powiedział, że to prawdziwe zachodnie mustangi. - Mają siłę mułów, choć są bardzo łagodne - cieszył się tatuś. Konie miały duże, spokojne oczy, długie grzywy i ogony, smukłe nogi, a kopytka o wiele mniejsze i szybsze niż konie z Wisconsin.
Laura spytała, jak się nazywają. Tatuś zaproponował, by dziewczynki same nadały im imiona. Mary nazwała jednego konika Pet, a Laura wymyśliła dla drugiego imię Patty.
Tymczasem znów ucichł szum wzburzonych wód w potoku i droga nieco przeschła. Tatuś odkopał koła wozu, które ugrzęzły w błocie. Potem zaprzągł do wozu Pet i Patty i ruszyli w dalszą drogę. I tak przejechali drewnianym wozem osłoniętym brezentowym płótnem całą drogę - od Wielkiego Lasu w stanie Wisconsin przez stany Minnesota, Iowa i Missouri. Przez cały czas Jack biegł dzielnie truchtem między kołami wozu. Teraz czekała ich przeprawa przez Kansas.
Tę płaską, bezkresną krainę porastały wysokie, gnące się na wietrze trawy. Dzień za dniem posuwali się do przodu, ale przed nimi nie pojawiało się nic prócz falujących traw i bezkresnego nieba. Tam, gdzie stykało się ono z ziemią, widnokrąg był idealnie kolisty; wóz przez cały czas znajdował się dokładnie w samym środku tego ogromnego koła.
Dzień za dniem Pet i Patty biegły przed siebie, to przyspieszając, to zwalniając kroku; nie mogły się jednak wydostać z zaklętego kręgu. Co dzień słońce chyliło się ku zachodowi, lecz kolista linia horyzontu wciąż była nieosiągalna. Tylko niebo tuż nad ziemią nabierało różowej barwy, a łąki z wolna zaczynały ciemnieć. Wiatr dalej nucił swą samotną pieśń pośród traw. Ognisko, które rozpalili, ginęło w ogromnej przestrzeni. Wielkie gwiazdy wisiały na niebie, błyszcząc promiennie; Laurze zdawało się, że wystarczy wyciągnąć rękę, by ich dosięgnąć.
Następnego dnia niebo i ziemia wyglądały tak samo jak przedtem, horyzont zaś wciąż otaczał ich taką samą kolistą linią. Mary i Laura czuły się zmęczone. Nudziły się, nie miały się czym zająć. Po całych dniach przesiadywały na starannie pościelonym łóżku, przykrytym szarym kocem. Płócienna plandeka była zrolowana i podwiązana sznurkami do pałąków.
10
Wiatr z prerii wpadał do środka i targał brązowe proste włosy Laury oraz jasne loki Mary. Jaskrawe światło słoneczne raziło je w oczy.
Od czasu do czasu w falującej trawie pojawiał się dziki królik, który mknął naprzód wielkimi susami. Nawet pies nie zwracał nań najmniejszej uwagi. Biedak ledwo żył ze zmęczenia, a łapy miał poobcierane od długiego biegu. Słychać było nieustanny turkot kół i łopot brezentowego płótna. Wóz zostawiał za sobą słabo widoczne ślady, które uciekały coraz dalej i dalej. Tatuś siedział na koźle, w rękach luźno trzymał lejce. Wiatr uparcie szarpał jego długą, ciemną brodę. Mama trwała w milczeniu - wyprostowana, z rękami splecionymi na kolanach. Malutka Carrie spała w beciku jak w gniazdku.
- Aaaa! - ziewnęła Mary, a Laura odezwała się: - Mamo, czy możemy wysiąść i pobiec za wozem? Nogi mi całkiem zdrętwiały.
- Nie, Lauro - odparła mama.
- Kiedy będzie postój? - znów spytała Laura. Miała wrażenie, że upłynęło straszliwie dużo czasu od chwili, gdy jedli drugie śniadanie na trawie w cieniu wozu.
- Jeszcze za wcześnie - odparł tatuś.
- Zatrzymajmy się, proszę! Jestem taka zmęczona! - krzyknęła żałośnie Laura.
- Lauro - powiedziała wtedy mama. Było to tylko jedno słowo, lecz dziewczynka zrozumiała, że nie wolno jej narzekać. Nie skarżyła się więc, ale w głębi duszy czuła, jak wzbiera w niej gniew. Nogi ją bolały, a wiatr nie chciał zostawić jej włosów w spokoju. Trawy szumiały, wóz toczył się wolno i nic poza tym, absolutnie nic się nie działo.
- Zbliżamy się do strumienia albo do rzeki - odezwał się tatuś. - Widzicie te drzewa przed nami? - Laura stanęła w wodzie chwyciwszy się jednego z pałąków. W oddali, tuż nad ziemią, ciągnęła się ciemna smuga.
- Tak, to drzewa - powiedział tatuś. - Można to poznać po kształcie cieni. Tutaj drzewa oznaczają, że w pobliżu jest woda. Gdy do niej dotrzemy, zrobimy sobie postój.
Rozdział drugi
Przeprawa przez strumień
Pet i Patty ruszyły ochoczo przed siebie, jakby i im udzielił się radosny nastrój. Laura stała wyprostowana w trzęsącym się wozie, mocno się trzymając drewnianego pałąka. W oddali, nad ramieniem ojca, tam gdzie kończyła się falująca trawa, zobaczyła drzewa, ale w niczym nie przypominały one drzew, które widywała dotychczas. Nie były wyższe od krzaków.
- Prrr! - zawołał nagle tatuś. - Którędy teraz? - mruknął sam do siebie.
Dotarli właśnie do rozstaju dróg. Trudno było dociec, w którą stronę należało jechać, zwłaszcza że słabe ślady kół ginęły w trawie. Jedne biegły na zachód, a drugie, spadając lekko w dół, kierowały się na południe. Ślady niknęły zresztą po chwili w gęstej, falującej na wietrze łące.
- Pojedziemy dołem - zdecydował tatuś. - Przez dolinę przepływa strumień, pewnie można się tamtędy przeprawić - i z tymi słowami skierował konie ku śladom biegnącym na południe.
Droga to biegła pod górę, to opadała, wijąc się wśród niewielkich pagórków. Drzewa były coraz bliżej, lecz nie stawały się przez to ani odrobinę wyższe. Nagle Laura mocniej chwyciła za pałąk - ziemia urywała się nagle, pod końskimi
12
kopytami kończyła się trawa. Spojrzała w górę i zobaczyła skraj urwiska oraz korony drzew wystające z wąwozu.
Teraz droga skręcała, biegła kawałek wzdłuż skarpy i spadała gwałtownie w dół. Tatuś założył na koła hamulce, a koniki tak się przestraszyły, że aż stanęły dęba przysiadając na zadach. Potem koła wozu zaczęły się powoli zsuwać po stromym zboczu. Zjeżdżali coraz niżej i niżej. Po obu stronach pojazdu wyrastały nagie zbocza z czerwonej gliny. Wysoko w górze porastała je trawa, którą kołysał wiatr, lecz strzeliste, pobruż-dżone stoki były zupełnie nagie i nagrzane od słońca. Bijące od nich ciepło owiewało im twarze. Gdzieś ponad ich głowami hulał wiatr, omijał jednak głęboką wyrwę w ziemi. Nieruchoma cisza stwarzała w tym miejscu dziwną aurę.
Potem wóz znowu znalazł się na równym gruncie, bo wąwóz kończył się i otwierał na żyzną, nadrzeczną dolinę porośniętą wysokimi drzewami, których czubki były widoczne z prerii. Cieniste zarośla leżały rozrzucone pośród falistych łąk, pod drzewami odpoczywały jelenie, ledwo dostrzegalne w głębokim cieniu. Spoglądały na wóz odwracając głowy, a małe ciekawe sarenki wstawały z ziemi, żeby się lepiej przypatrzeć.
Laurę dziwiło, że nigdzie nie widać strumienia. Wokół ciągnęły się nadrzeczne łąki; tu, w dole, poniżej prerii pełno było wzgórz i słonecznych polanek, porosłych niską trawą wyjedzoną przez jelenie. Powietrze było gorące, nieruchome. Jeszcze przez krótki czas wysokie czerwone zbocza były widoczne z wozu, ale gdy Pet i Patty przystanęły nad strumieniem, urwisko znikło całkiem za wzgórzami i drzewami.
Powietrze wypełnił teraz szum płynącej wody. Wzdłuż brzegów strumienia zwisały gałęzie drzew, a ich cienie kładły się na wodzie. Pośrodku prąd był najszybszy, drobne fale połyskiwały złociście i błękitnie.
- Woda się podniosła, lecz spróbujemy się przeprawić. Widać, że to bród, są dawne ślady. Co ty na to, Caroline?
- Ty wiesz najlepiej - odparła mama.
Pet i Patty niosły w górę mokre nosy i strzygąc uszami spoglądały na płynącą wodę. Potem zaś położyły uszy po sobie, jakby chciały lepiej słyszeć słowa tatusia, i zetknęły swe miękkie
13
wargi, by coś sobie powiedzieć szeptem. Nie opodal Jack chłeptał wodę, wysuwając czerwony język.
- Opuszczę plandekę - powiedział tatuś. Zeskoczył z kozła, spuścił luźno zrolowane płótno i przywiązał je do bocznych ścian wozu. Z tyłu mocno ściągnął je liną tak, że płótno zmarszczyło się wokół małego otworu, przez który nic prawie nie było widać.
Mary leżała skulona na łóżku. Nie lubiła przepraw przez wodę, bała się jej wartkiego pędu. Laurę, którą zawsze radował plusk fal, ogarnęło podniecenie.
Wspinając się z powrotem na kozioł tatuś powiedział:
- Na środku konie być może będą musiały popłynąć, ale nie bój się, jakoś sobie damy radę, Caroline.
W tej samej chwili Laura pomyślała o piesku i powiedziała:
- Weźmy Jacka na wóz, tato.
Lecz tatuś nic nie odpowiedział. Siedział w milczeniu i trzymał lejce w dłoniach, mama zaś odparła:
- Jack umie pływać, Lauro. Poradzi sobie.
Wóz ruszył grzęznąc w błocie. Po chwili koła zaczęły rozpryskiwać wodę. Dał się słyszeć głośny plusk. Nagle wóz zatrząsł się cały, jakby pod uderzeniem wielkiej fali, w jednej chwili uniósł się, zachwiał i popłynął przed siebie z prądem wody.
Laura aż zadrżała z radości. Jak to miło unosić się na falach! Wszystko ucichło i nagle mama zawołała ostro:
- Kładźcie się, dziewczynki!
Błyskawicznie padły obie na łóżko. Zawsze słuchały się mamy, gdy mówiła takim tonem. Jednym szarpnięciem mama zarzuciła na nie koc, zakrywając je aż po szyje.
- Nie ruszajcie się - powiedziała.
Mary leżała bez ruchu, trzęsąc się ze strachu. Laura zaczęła się trochę wiercić. Miała ogromną ochotę zobaczyć, co się dzieje na zewnątrz. Czuła, że wóz kołysze i kręci się na falach, głośny plusk wody to pojawiał się, to znikał. Nagle usłyszała głos tatusia i ogarnął ją strach. Tatuś krzyknął: - Bierz je, Caroline!
Wóz przechylił się, woda gwałtownie chlusnęła w jego bok. Laura zerwała z siebie koc i usiadła wyprostowana na łóżku.
Tatusia na koźle nie było. Za to mama siedziała tam
14
sam°tnie> trzymając mocno lejce w dłoniach. Mary naciągnęła koc na głowę. Brzegu nie było widać, na wóz napierały fale. Laura zobaczyła w wodzie trzy głowy: dwie duże, końskie, i małą, mokrą głowę taty. Trzymając się jedną ręką końskiej uzdy, wołał coś, lecz huk fal zagłuszał jego głos. Laurze zdawało się, że brzmi on radośnie i uspokajająco, nie mogła jednak dosłyszeć słów. Tatuś przemawiał do koni, na bladej twarzy mamy malowało się przerażenie.
- Połóż się, Lauro - poprosiła mama.
Laura wyciągnęła się na łóżku. Ze strachu zrobiło się jej niedobrze, poczuła zimne dreszcze na całym ciele. Zacisnęła mocno powieki, lecz wciąż stały jej przed oczami straszliwe fale i niknąca pod wodą broda taty.
Długo jeszcze wóz się kołysał i przechylał to na jedną, to na drugą stronę. Mary łkała bezgłośnie, a Laurze zbierało się na wymioty. Nagle przednie koła uderzyły o coś twardego. Rozległ się głos tatusia. Pod wpływem silnego szarpnięcia wóz zatrząsł się cały i przechylił do tyłu. Laura znów siedziała wyprostowana, trzymając się mocno łóżka. Zobaczyła mokre, końskie grzbiety gramolące się po stromym brzegu i tatusia, który biegł obok nich wołając:
- Wio, Patty! Wio, Pet! Do góry! Hej - hoop! Dobre moje dziewczyny!
Koniki wspięły się na wysoki brzeg i przystanęły dysząc i sapiąc. Ociekały wodą. Tatuś stał obok oddychając ciężko, woda lała się z niego ciurkiem. Mama westchnęła z ulgą: - Och, Charles!
- Cicho, już dobrze, moja droga - powiedział tatuś i pogłaskał ją po ramieniu. - Nic nam się nie stało, mamy mocny wóz i dobrą uprząż. Nigdy w życiu nie widziałem, żeby woda wezbrała w takim tempie. Pet i Patty potrafią nieźle pływać, wątpię jednak, czy poradziłyby sobie beze mnie.
Gdyby tatuś stracił głowę, a mamusia nie umiała powozić, i gdyby na przykład Mary i Laura zaczęły się nieznośnie zachowywać i przeszkadzać mamusi i tatusiowi, rzeka mogłaby porwać ich w swój nurt, fale przewróciłyby wóz, zatopiłyby go i wszelki słuch by o nich zaginął. Zapewne upłynęłoby wiele tygodni, nim ktoś pojawiłby się na tej drodze.
15
- No tak - powiedział tatuś. - Wszystko dobre, co się dobrze kończy.
- Charles, przemokłeś do nitki - rzekła mamusia. Zanim tatuś zdążył coś powiedzieć, Laura krzyknęła:
- Gdzie Jack?!
Zapomnieli zupełnie o psie. Zostawili go na brzegu tej groźnej rzeki. Na pewno rzucił się za nimi do wody, ale nigdzie nie było go widać.
Laura przełknęła ślinę, by powstrzymać łzy. Wiedziała, że tak dużej dziewczynce nie wypada już płakać. Na samą myśl, że biedny piesek biegł za nimi cierpliwie i ufnie przez cały czas, wstrząsnął nią szloch. Zostawili go, pozwolili, żeby utonął. A był przecież już tak bardzo zmęczony - taki mały piesek - mogli go przecież wziąć ze sobą na wóz. Musiał widzieć, jak się oddalali, pomyślał sobie pewnie, że zapomnieli o nim. I nie dowie się już nigdy, jak bardzo go kochali.
Tatuś powiedział, że nigdy, przenigdy nie zachowałby się tak wobec Jacka, gdyby wiedział, że woda w strumieniu tak szybko się podniesie. Nie zgodziłby się, żeby piesek rzucił się za nimi do wody. I dodał: - Teraz już za późno...
Potem jednak ruszył wzdłuż brzegu, wołając i gwiżdżąc w nadziei, że znajdzie Jacka. Na próżno. Pies zniknął.
Nadeszła pora odjazdu. Konie wypoczęły, a ubranie tatusia wyschło na nim, gdy wędrował wzdłuż rzeki w poszukiwaniu psa. Teraz tatuś znów chwycił lejce i poprowadził wóz pod górę, zostawiając w tyle dolinę rzeki.
Przez cały czas Laura oglądała się za siebie. Choć wiedziała, że Jack przepadł na zawsze, wciąż jeszcze nie traciła nadziei. Nic jednak nie pojawiało się w zasięgu jej wzroku, widziała tylko falisty teren między wozem i strumieniem.
Wtem, tuż przed końskimi kopytami, wyrosły czerwone ściany urwiska. Między nimi ciągnął się wąwóz, do którego prowadziły słabe, ledwo widoczne ślady kół. Pet i Patty ruszyły pod górę, wkrótce wąwóz zmienił się w niewielką, porośniętą trawą dolinkę, ta zaś wyprowadziła ich z powrotem na Wielką Równinę.
Nigdzie nie było widać żadnego śladu kół lub kopyt końskich. Zdawało się, że ludzkie oczy nie oglądały jeszcze tej ziemi.
16
Nieskończone pustkowie, porośnięte wysokimi trawami, rozciągało się pod ogromną, pustą kopułą nieba. Gdzieś bardzo, bardzo daleko stąd słońce dotykało swym brzegiem skraju lądu. Wielka kula drgała i pulsowała jasnym światłem. Na horyzoncie, tam gdzie niebo dotykało ziemi, rozlewał się jasnoróżowy blask przechodzący w złocistą, a potem w niebieską barwę. Jeszcze wyżej, na samej górze niebo traciło kolor. Na ziemi poczęły gromadzić się fioletowe cienie, wiatr bez ustanku nucił swą żałosną melodię.
Tatuś zatrzymał konie. Rodzice zsiedli z wozu, Mary i Laura też zeskoczyły na ziemię. Tu zamierzali rozbić obozowisko.
- Mamo, prawda, że Jack poszedł do nieba? - spytała Laura przez łzy. - Chyba wpuszczą tam takiego dobrego pieska...
Mama nie wiedziała, co na to odpowiedzieć, ale tatuś wyjaśnił:
- Oczywiście, Lauro. Bóg, który pamięta o każdym wróbelku, nie pozostawiłby bez opieki tak porządnego psa jak Jack.
Laurze słowa te nie przyniosły zbyt wielkiej pociechy. W sercu czuła ogromny żal. Tatuś zresztą też nie pogwizdywał jak zwykle przy robocie, a po chwili rzekł:
- Nie mam pojęcia, jak sobie damy radę bez psa w tym dzikim kraju.
Rozdział trzeci
Obozowisko na Wielkiej Równinie
Tatuś zabrał się do rozbijania obozu w ten sam sposób co zwykle. Najpierw wyprzągł konie i przywiązał je postronkami do żelaznych palików, które wbił w ziemię. Koń mógł sięgać po trawę tak daleko, jak tylko pozwalała mu na to linka. Pet i Patty od razu położyły się na trawie i porządnie w niej wytarzały. Robiły to tak długo, aż przestały czuć ucisk po dopiero co zdjętej uprzęży.
Gdy konie się tarzały, tatuś zaczął wyrywać trawę ze sporego kawałka ziemi w kształcie koła. Za żadne skarby nie chciał dopuścić, by zapaliła się preria. Pożar strawiłby bowiem wszystko, pozostawiając za sobą czarną, spaloną ziemię.
- Strzeżonego Pan Bóg strzeże - powiedział tatuś.
Gdy ziemia została oczyszczona, tatuś położył na środku garść suchej trawy. Najpierw ułożył stos cienkich patyków, potem ustawił pionowo grubsze z nich, wreszcie obłożył wszystko kawałkami wyschniętego drzewa. Do suchej kępki trawy podłożył ogień. Natychmiast małe płomyki zatrzaskały wesoło i po chwili ognisko płonęło jasno pośrodku polanki, a płomienie nie mogły się rozprzestrzenić po prerii.
Następnie tatuś przyniósł wodę ze strumienia, a Laura i Mary pomogły mamie przygotować kolację. Mama odmierzy-
18
ła najpierw porcję ziaren kawy, wsypała je do młynka i dała Mary do zmielenia. Laura nalała wodę do dzbanka i postawiła go na ogniu. Gdy piecyk się rozgrzewał, zmieszała mąkę kukurydzianą z solą i z wodą i uformowała małe placuszki. Wysmarowała blachę piecyka skórką słoniny, ułożyła na niej kukurydziane placki i przykryła je blaszaną pokrywką. Tatuś nagarnął parę płonących szczap na pokrywę piecyka, a mama tymczasem pokroiła na kawałki tłusty solony boczek. Smażyła go na patelni, którą nazywała pająkiem. Miała ona krótkie żelazne nóżki, aby można ją było postawić nad ogniem.
Tatuś zdjął z wozu ławkę, postawił przy ognisku i oboje z mamą usiedli na niej obok siebie. Laura i Mary przysiadły obie na dyszlu. Każdy trzymał na kolanach blaszany talerz oraz stalowe noże i widelce z kościanymi uchwytami. Mama i tatuś mieli oprócz tego po jednym blaszanym kubku. Carrie też miała swój mały kubeczek, natomiast Mary i Laura musiały pić wodę z jednego kubka. Kawy nie wolno im było pić, póki nie będą duże.
Gdy jedli kolację, ognisko otoczyły fioletowe cienie. Rozległą prerię ogarnęły ciemności. W ciszy słychać było tajemniczy szum wiatru muskającego trawy. Wielkie gwiazdy wisiały nisko, migocąc na ciemnym niebie. Ciepły, jasny ogień chronił przed chłodem i ciemnością. Smażony boczek z gorącymi plackami był taki pyszny! W ciemności, tuż za wozem, Pet i Patty jadły również kolację, żując głośno soczystą, młodą trawkę.
- Zatrzymamy się tu na dzień lub dwa - oświadczył tatuś. - A może już tu zostaniemy - rozmarzył się nagle. - Ziemia jest urodzajna, drzew w dolinie pod dostatkiem, zwierzyny też nie brakuje. Jest wszystko, czego dusza zapragnie. Jak myślisz, Caroline?
- Może dalej będzie gorzej - odparła mama.
- Tak czy owak, rozejrzę się jutro po okolicy. Wezmę strzelbę i pójdę coś upolować - powiedział tatuś.
Węgielkiem z ogniska zapalił fajkę i wyciągnął wygodnie nogi. Wonny dym zmieszał się z ciepłem bijącym od ogniska. Mary ziewnęła, zsunęła się z dyszla i usiadła na trawie. Laurę też powoli zaczęła ogarniać senność. Mama szybko pozmywała talerze, blaszane kubki, noże i widelce. Umyła też piecyk
19
i patelnię oraz wypłukała ściereczkę do naczyń. Potem wyprostowała się i na chwilę przystanęła nasłuchując w milczeniu wycia, które nagle dobiegło z oddali. Dobrze wiedzieli, co ono oznacza. Laurę przebiegł zimny dreszcz, aż włosy zjeżyły jej się na głowie. Mama strzepnęła ściereczkę i zniknęła w ciemnościach, żeby rozłożyć ją na wysokiej trawie. Gdy wróciła, tatuś odezwał się:
- Wilki są o pół mili stąd, jeśli się nie mylę. Ale tam gdzie są jelenie, tam są i wilki. Och, jakbym chciał...
Nie powiedział, o co mu chodziło, lecz Laura dobrze wiedziała - chciał, żeby Jack był z nimi. Gdy w Wielkim Lesie zaczynały wyć wilki, Laura miała pewność, że Jack nie pozwoli jej tknąć. Znów poczuła ucisk w gardle i pieczenie w nosie. Zacisnęła mocno powieki i zamrugała parę razy, żeby się nie rozpłakać. Wilk odezwał się znowu, a może był to teraz inny wilk.
- Dziewczynki, pora spać - powiedziała mama raźnym głosem. Mary wstała i odwróciła się, żeby mama mogła jej rozpiąć guziki. Nagle Laura podskoczyła. Coś przyciągnęło jej wzrok. Głęboko w ciemnościach, z dala od ognia, dwa zielone światełka połyskiwały tuż przy ziemi. Wyglądały jak czyjeś oczy. Zimny dreszcz przeniknął Laurę. Zielone ogniki wędrowały - raz jeden znikał, raz drugi. Wreszcie oba zaświeciły jasno, zupełnie blisko.
- Zobacz, tatusiu, zobacz! - krzyknęła Laura. - To wilk! Starając się ukryć strach, tatuś w mgnieniu oka chwycił
strzelbę z wozu i już gotów był do strzału. Zielone oczy znieruchomiały. Tkwiły w ciemności przypatrując się czemuś uważnie.
- To nie może być wilk - stwierdził tatuś. - Chyba że jakiś nienormalny.
Mama posadziła Mary na wóz.
- Coś tu się nie zgadza - odezwał-się znowu tatuś. - Popatrzcie na konie. - Pet i Patty dalej spokojnie skubały trawę.
- Ryś? - spytała mamusia.
- Może kojot? - tatuś podniósł kij, krzyknął i rzucił go przed siebie. Zielone oczy przypadły do ziemi, jakby zwierzę szykowało się do skoku. Tatuś uniósł strzelbę. Zwierzę stało nieruchomo.
- Charles, nie! - zawołała mama, lecz tatuś ruszył powoli w kierunku zielonych oczu. A one wolniutko zaczęły przybliżać się ku niemu. W ciemności Laura dostrzegła zarys zwierzęcej sylwetki. Od ciemnej sierści odcinały się jasne łaty. Tatuś zawołał głośno: „Jack!", Laura też krzyknęła co sił. Po chwili próbowała chwycić w objęcia skaczącego, dyszącego i kręcącego się w kółko Jacka, który lizał jej twarz i ręce ciepłym, wilgotnym językiem. Nie mogła go utrzymać. W podskokach biegł to do tatusia, to do mamy, a później znów wracał do niej.
- W głowie mi się nie mieści - powiedział tatuś.
- Mnie też nie - odparła mama. - Ale czy musieliście mi budzić dziecko? - Stała i kołysała malutką Carrie, próbując ją uśpić.
Pies był zupełnie zdrów. Wkrótce ułożył się u nóg Laury i ciężko westchnął. Oczy miał czerwone ze zmęczenia, cały brzuch umazany błotem. Mama podsunęła mu pod nos kukurydziany placek. Polizał go tylko i pomerdał grzecznie ogonem. Nie miał nawet siły jeść.
- Strach pomyśleć, jak długo płynął, dokąd zniósł go prąd, zanim wydostał się na brzeg - odezwał się tatuś. I gdy wreszcie dotarł do nich, dzielny druh, Laura wzięła go za wilka, a tatuś o mało go nie zastrzelił.
Całe szczęście, że Jack się nie przestraszył i zrozumiał, że nie mieli zamiaru go zabić. Laura spytała:
- Piesku, wiesz przecież, że nie chcielibyśmy tego zrobić,
prawda?
Jack kiwnął tylko kikutem swego ogona - wiedział o tym
doskonale.
Tatuś przywiązał Pet i Patty do żłobu, który znajdował się w tyle wozu, i nasypał im ziaren kukurydzy. Gdy malutka Carrie usnęła, mama pomogła dziewczynkom się rozebrać. Potem włożyła im przez głowy długie nocne koszule. Dziewczynki włożyły też nocne czepki. Jack, ułożywszy się pod wozem, wiercił się długo, aż wreszcie zapadł w sen. Mary i Laura zmówiły pacierz i wsunęły się pod kołdrę, mama zaś ucałowała je na dobranoc. Z łąki dochodziły odgłosy cichych kroków. Pośród drzew nad strumieniem sowa wołała: - Kogo-oo? Kogooo? A inna z daleka odpowiadała: - Oo -oo, oo-oo.
21
Gdy rozlegało się wycie wilków, z piersi Jacka wyrywał się głuchy warkot. W wozie było ciepło, przytulnie i bezpiecznie.
Przez płócienną plandekę widać było niebo, gęsto usiane gwiazdami. „Tatuś mógłby jedną zdjąć - pomyślała Laura - i dać mi w prezencie". Nie chciało jej się wcale spać: nagle zdumiona zauważyła, że ogromna gwiazda mrugnęła, jakby wprost do niej.
Gdy się obudziła, był już jasny dzień.
i
Rozdział czwarty
Dzień na prerii
Laura usłyszała ciche rżenie koni, a w żłobie zagrzechotało ziarno kukurydzy. To Pet i Patty dostały od tatusia swoje śniadanie.
- Nazad, Pet, ty łakomczuchu, teraz kolej na Patty - usłyszała Laura głos taty.
Pet uderzyła kopytkiem o ziemię i zarżała.
- A ty, Patty, posuń się, z tej strony jest ziarno dla Pet. Patty kwiknęła cicho.
- Co, uszczypnęła cię? Dobrze ci tak. Powiedziałem: jedz
swoje.
Mary i Laura popatrzyły na siebie i roześmiały się. Gdy poczuły zapachy smażonego boczku i kawy i usłyszały, jak skwierczą placki na patelni, szybko wygramoliły się z łóżka.
Mary potrafiła się już sama ubierać i zapinać guziki, z wyjątkiem środkowego guzika z tyłu. Laura pomogła jej więc, a potem Mary zapięła Laurze sukienkę od góry do dołu. Na schodku wozu stała blaszana miska z wodą; umyły w niej buzie i ręce. Następnie mamusia staranie je uczesała, nie zapominając o żadnym niesfornym loczku. Tatuś zdążył jeszcze przed śniadaniem przynieść świeżej wody ze strumienia.
W końcu wszyscy zasiedli na trawie, każdy z blaszanym
23
talerzem na kolanach, i zaczęli zajadać placki z melasą i smażony boczek.
Wokół nich wśród falujących traw przesuwały się cienie. Z wysokich traw wylatywały raz po raz skowronki i ze śpiewem szybowały w górę. Małe, perłowo połyskujące obłoczki wędrowały po bezgranicznym błękicie nieba. Słońce wznosiło się coraz wyżej. Na czubkach źdźbeł trawy przysiadały maleńkie ptaszki i kołysząc się wyśpiewywały swe piosenki cieniutkimi głosikami. Tatuś mówił o nich „ptaszyny".
- Ptaszki, ptaszyny! - wołała Laura. - Ptaszęta!
- Lauro, jedz grzecznie - upomniała ją mama. - Trzeba przestrzegać dobrych manier, nawet jeśli dzieli nas sto mil od kogokolwiek.
- Dzieli nas tylko czterdzieści mil. Od najbliższego miasta, Independence - odezwał się tatuś. - Ale na pewno i bliżej znalazłby się jakiś sąsiad.
- Dobrze, niech będzie czterdzieści mil - zgodziła się mama. - Ale i tak nie wypada śpiewać przy stole. Ani mówić w trakcie jedzenia - dodała po chwili, bo przecież nie siedzieli przy stole.
Wokół rozciągała się ogromna, pusta preria, po której trawy płynęły niby fale, mieniąc się jasnymi i ciemnymi kolorami pod rozległym sklepieniem nieba. Ptaki co rusz wzlatywały w górę i śpiewały radośnie, ponieważ właśnie wstawało słońce. Nic nie wskazywało na to, że był tu kiedyś przed nimi ktokolwiek. Pośród ogromu tej przestrzeni, pod błękitnym niebem stał sobie mały drewniany wóz z białą płócienną budą, a tuż obok jedli na trawie śniadanie mamusia, tatuś, Laura i Mary oraz malutka Carrie. Koniki chrupały ziarno, Jack siedział i z trudem powstrzymywał się, by nie zaskomleć prosząc o coś do jedzenia. Laurze nie wolno go było karmić podczas posiłków, zbierała więc dla niego wszystkie okruchy. Dopiero po śniadaniu dostał kawałek placka, który mama upiekła dla niego z resztek ciasta. Jeszcze ani razu nie upolował nic dla siebie, choć preria pełna była królików i dzikich kur. Gdy tatuś wybierał się na polowanie, Jack musiał pilnować obozowiska.
Tego dnia przed wyruszeniem do lasu tatuś uwiązał Pet i Patty na postronkach, a potem wyciągnął z wozu drewnianą balię i napełnił ją wodą ze strumienia. Mamusia chciała zrobić pranie. Tatuś wsunął za pas ostry toporek, przyczepił rożek
24
z prochem, a szmatki do prochu i ładownicę wsadził do kieszeni. Potem przewiesił strzelbę przez ramię i powiedział do mamy:
- Nie spiesz się, Caroline. Zostaniemy tu tak długo, jak będziemy mieli ochotę. Czasu mamy, ile dusza zapragnie. ~ Powiedziawszy to, ruszył przed siebie. Jeszcze przez chwilę było go widać w wysokiej trawie, ale z każdym krokiem stawał się coraz mniejszy i mniejszy, aż w końcu znikł im zupełnie z oczu. Preria znów zrobiła się pusta.
Mary i Laura zajęły się zmywaniem, a mama poszła do wozu pościelić łóżka. Wymyte naczynia dziewczynki poukładały równiutko w specjalnym pudle, pozbierały porozrzucane gałązki i wrzuciły je do ognia, a kawałki drewna ułożyły w stos, tuż przy kole wozu. Teraz obóz wyglądał czysto i porządnie.
Mama zabrała się do prania. Przyniosła sobie najpierw kubek z płynnym mydłem. Podkasała spódnicę, podwinęła rękawy i uklękła przy balii. Prała po kolei prześcieradła, poszewki, bieliznę, sukienki i koszule, a potem płukała je w czystej wodzie i rozkładała na świeżej trawie, żeby wyschły na słońcu.
Mary i Laura wiedziały, że nie wolno im za bardzo się oddalać, toteż zadowoliły się buszowaniem w trawie blisko wozu, w promieniach gorącego słońca. Ogromne króliki wyskakiwały spod ich stóp, a trzepoczące skrzydłami ptaki wzlatywały do góry, by po chwili znów opaść na ziemię. Wszędzie pełno było małych ptaszków, które wiły sobie gniazdka w wysokim zielsku. Wokół roiło się od żyjących na prerii piesków o sierści w brązowo-rude paski. Miały futerka miękkie jak aksamit, jasne okrągłe oczka, pomarszczone noski i maleńkie łapki. Wyskakiwały ze swych norek w ziemi, żeby popatrzeć na Mary i Laurę. Gdy stały nieruchomo, niczym się nie różniły od kawałków drewna wetkniętych w ziemię: tylne i przednie łapki wtulały w sierść i tylko ich błyszczące oczka migotały w świetle słońca.
Dziewczynki miały ochotę złapać jednego, by zanieść go mamie. Pieski siedziały w zupełnym bezruchu, więc wydawało się, że wystarczy wyciągnąć rękę i schwytać zwierzątko, lecz właśnie wtedy ono natychmiast znikało, zostawiając po sobie małą dziurkę w ziemi.
Laura uganiała się za pieskami przez dłuższy czas, ale nie udało jej się złapać ani jednego. Mary zaś przysiadła nierucho-
25
mo nad jedną z norek. Miała nadzieję, że za chwilę wyłoni siJ z niej brązowa pasiasta kuleczka. Tymczasem pieski biegahj wokół niej, od czasu do czasu przysiadając na tylnych łapkach] żeby się jej lepiej przypatrzyć. Lecz w norce nie pojawił się ani jeden.
Nagle trawę spowił cień i wszystkie pieski w jednej chwili, znikły. To jastrząb krążył nad prerią. Był tak blisko, że Lauraj widziała jego okrutne oczy, które się w nią wpatrywały. Zauważyła ostry dziób i zwinięte potężne szpony, gotowe wbić się w ofiarę. Ptak nie wypatrzył jednak niczego ciekawego, prócz Mary i Laury oraz okrągłych, pustych otworków w ziemi. Odleciał więc, przekonany, że gdzie indziej trafi mu się coś dobrego na obiad. Małe pieski jakby tylko na to czekały - natychmiast po wy łaziły ze swych norek.
Dochodziło południe. Słońce stało już wysoko na niebie. Dziewczynki postanowiły nazbierać kwiatów i dać je mamie zamiast pieska.
A mama już zbierała wysuszone pranie. Małe majteczki i halki były bielsze niż śnieg, ciepłe od słońca i pachniały trawą. Zachwycona kwiatami, które dostała od Mary i Laury, wstawiła je do kubka z wodą, ten zaś postawiła na schodku wozu, jakby w ten sposób chciała ozdobić ich obozowisko. Potem przekroiła na pół zimny kukurydziany placek. Jeden kawałek dała Mary, a drugi Laurze. Dziewczynki pałaszowały ze smakiem.
- Gdzie są te papusy, mamo? - spytała Laura.
- Nie mówi się z pełną buzią - odparła mama.
Laura zjadła swoją porcję prędziutko i znów zaczęła nalegać:
- Tak bym chciała zobaczyć papusa...
- Zlituj się! - zawołała mama. - Co cię tak korci, zdążymy | się jeszcze napatrzeć na Indian!
- Nie zrobią nam przecież nic złego, prawda? - spytała ' Mary, która - jak przystało na grzeczną dziewczynkę - nigdy nie mówiła z pełną buzią.
- Na pewno nie! - odpowiedziała mama. - Nawet o tym nie myśl.
- Mamo, dlaczego ty nie lubisz Indian? - spytała Laura, oblizując palce z resztek melasy.
26
I- Och, po prostu ich nie lubię. A ty nie oblizuj palców, Lauro. - Przecież to ich kraj - odezwała się znów Laura. - Po co I tu przyjechaliśmy, skoro ty ich nie lubisz?
Mama odparła, że wcale nie jest pewna, czy to kraj Indian. I Nie wiedziała zresztą, gdzie przebiega granica stanu Kansas. I Była jednak pewna, że Indianie i tak nie zostaną tu długo. Jakiś człowiek w Waszyngtonie dał tatusiowi słowo, że ziemia Indian przejdzie wkrótce w ręce osadników. Może zresztą już została im przekazana... Trudno się było dowiedzieć o wszystko dokładniej, bo Waszyngton znajdował się teraz tak daleko.
Mama wyciągnęła żelazko i włożyła jego duszę do ognia. Sukienki dziewczynek oraz swoją perkalową spódnicę spryskała najpierw wodą, a potem wyprasowała na kocu i prześcieradle rozłożonych na koźle.
Słońce grzało bardzo mocno. Malutka Carrie spała w wozie, a Laura, Mary i Jack ułożyli się na trawie, w cieniu. Pies dyszał z gorąca i wystawiał czerwony język, a oczy zamykały mu się ze zmęczenia. Rozprasowując pogniecione fałdki sukieneczek, mamusia nuciła coś cicho. Dookoła, aż po horyzont, rozciągały się nieskończone łąki, kołysane wiatrem. Wysoko ponad ich głowami, w przezroczystym, błękitnym powietrzu żeglowały białe obłoki.
Laura poczuła, że ogarnia ją błoga radość. W trawach słychać było nieustanny szelest wiatru wyśpiewującego swą pieśń. Zdawało się, że cała preria drży od grających wśród źdźbeł trawy koników polnych. Z drzew rosnących w dolinie dochodziło ciche brzęczenie. Wszystkie te dźwięki mieszały się razem tworząc błogą, nieskończoną, przepojoną ciepłem ciszę. Laurze wydało się, że nigdy w życiu nie widziała tak pięknego miejsca.
Nie wiedziała nawet, kiedy zasnęła, zdała sobie z tego sprawę dopiero wtedy, gdy otworzyła oczy. Stał nad nią Jack, merdając kikutem swego ogona. Słońce już zachodziło. W oddali dostrzegła tatusia, który szedł ku nim przez łąki.
Laura skoczyła na równe nogi i rzuciła się biegiem ku ojcu. Wkrótce napotkała jego długi cień, który zbliżał się ku niej w rozkołysanej trawie, jakby pierwszy szedł jej na spotkanie.
27
J
Tatuś wyciągnął przed siebie rękę, w której trzymał ustrzeloneg królika i dwie tłuste, dzikie kury. Laura w życiu nie widziała tal ogromnego królika. Ogarnięta nagłą radością, zaczęła podskakiwał klaszcząc w ręce i piszcząc ze szczęścia. Chwyciła się drugieg<§ rękawa bluzy taty i tańcząc biegła za nim przez wysoką trawę
- Zwierząt jest tutaj bez liku - powiedział tatuś. - Jeleni co niemiara, poza tym antylopy, wiewiórki, króliki, różne gatunki ptactwa. A w strumieniu pełno ryb. Wiesz co, Caroline, niczegq tu nie brakuje, możemy zostać i wieść królewskie życie!
Mama przygotowała wspaniałą kolację. Usiedli przy ognisj ku i zajadali ze smakiem soczyste, pachnące mięso. Jedli i jedli aż wreszcie nie mieli już siły niczego włożyć do ust.
Odstawiwszy swój talerz, Laura westchnęła z rozkoszą. Byłą najszczęśliwszą dziewczynką na świecie.
Z bezkresnego nieba znikały ostatnie barwy, płaską ziemid pokryły cienie. Ogień grzał i chronił przed chłodem. W lesie nad| strumieniem nawoływały się smutnymi głosami ptaszki, zwań tyrankami. Przez chwilę słychać było śpiew drozda, lecz gdjl tylko wzeszły gwiazdy, śpiew umilkł. W nocnej ciszy zabrzmiałjf naraz skrzypki taty. Do tkliwej, dobiegającej z daleka muzykj instrumentu dołączył się głos tatusia:
Tyś jedynie godna miłości
Najdroższa ma...
Ogromne jasne gwiazdy wisiały na niebie; schodziły coraz niżej i niżej, migocąc w rytm płynącej melodii.
Laura tak głośno westchnęła, że mama w jednej chwili znalazła się przy niej. - Co ci jest, Lauro? - spytała, a Laura odparła szeptem: - Mamo, gwiazdy śpiewają.
- Zdrzemnęłaś się, moje dziecko, to tylko skrzypce. Małe dziewczynki dawno już powinny leżeć w łóżeczkach.
I mama rozebrała Laurę przy świetle ognia, założyła jej nocną koszulę, zawiązała pod brodą nocny czepek, a potem! zaprowadziła ją do łóżka i okryła kołdrą.
Skrzypki nadal grały wśród gwiaździstej ciszy. Noc pełna była muzyki i Laura mimo wszystko była przekonana, żel niektóre melodie płyną od ogromnych jasnych gwiazd, kołyszą cych się nisko nad prerią.
Rozdział piąty
Dom na prerii
Następnego ranka Laura i Mary wstały jeszcze przed wschodem słońca. Na śniadanie zjadły kukurydzianą kaszę, polaną tłuszczem z dzikiej kury. Po śniadaniu pomogły mamie w zmywaniu. Tymczasem tatuś załadował wszystkie rzeczy na wóz i zaprzągł konie.
Gdy wzeszło słońce, wóz toczył się już raźno przez prerię. Nie natrafili na drogę, więc Pet i Patty brnęły przez trawy. Wóz zostawiał za sobą ślady kół.
Nim nadeszło południe, tatuś zawołał na koniki: - Prrr! - i wóz się zatrzymał.
- Tutaj, Caroline. Tu stanie nasz dom!
Mary i Laura wygramoliły się prędko z wozu, przeskakując przez drewnianą skrzynkę na ziarno dla koni. Wokół nich, jak okiem sięgnąć, aż po sam skraj nieba, rozciągała się porośnięta trawą preria. Niedaleko, w dole, w kierunku północnym leżała żyzna, nadrzeczna dolina. Dalej widać było ciemniejsze czubki drzew, a pod nimi, jeszcze niżej, czerwoną, gliniastą skarpę, na której kończyły się trawy prerii. W oddali ku wschodowi ciągnęła się łamana linia zieleni. Tatuś powiedział, że tamtędy płynie rzeka.
- Nazywa się Verdigris - rzekł wskazując ręką w tamtą stronę.
29
Nie namyślając się wiele mamusia i tatuś zaczęli rozładowyl wać wóz. Zdjęli z niego wszystkie rzeczy i ułożyli je w wielki stos. Na wierzch narzucili ściągniętą z wozu brezentową piani dekę. W końcu zdjęli pudło z wozu i położyli je na ziemi. Laura i Mary stały i przyglądały się wszystkiemu uważnie, Jack też nij ruszał się z miejsca i patrzył.
Przez wiele, wiele dni podróży wóz był ich domem. Teraa zostały z niego tylko cztery koła i rama, która je łączyła. Pel i Patty wciąż jeszcze stały zaprzężone do dyszla. Tatuś wziąi wiadro i siekierę i wskoczywszy na ramę, która pozostała po wozie, ruszył przed siebie. Wkrótce zniknął im z oczu.
- Dokąd tatuś pojechał? - spytała Laura, a mamusia odparła:
- Po bale drzewne nad strumień.
Ach, jak dziwnie było teraz na Wielkiej Równinie bez wozu! Niebo i ziemia stały się jeszcze większe niż przedtem: Laura wydała się sobie zupełnie malutka. Zapragnęła skryć się i przycupnąć gdzieś nieruchomo, wśród wysokich źdźbeł trawy, niby małe, dzikie kurczątko. Nie zrobiła tego jednak - musiała pomóc mamie, Mary zaś usiadła w wysokiej trawie obok Carrie i pilnowała jej.
Najpierw Laura i mama ustawiły i pościeliły łóżka. Brezen-! towa plandeka teraz służyła za namiot. Później mama poustawiała w środku pudła i tobołki, a Laura zabrała się