Kisuny - BANIEWICZ ARTUR

Szczegóły
Tytuł Kisuny - BANIEWICZ ARTUR
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Kisuny - BANIEWICZ ARTUR PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Kisuny - BANIEWICZ ARTUR PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Kisuny - BANIEWICZ ARTUR - podejrzyj 20 pierwszych stron:

BANIEWICZ ARTUR Kisuny ARTUR BANIEWICZ 2008 Wydanie polskie Data wydania: 2008 Wydawca: Wydawnictwo W.A.B. ul. Lowicka 31, 02-502 Warszawa tel. (22) 646 05 10, 646 05 11, 646 01 74, 646 01 75 [email protected] www.wab.com.pl ISBN 978-83-7414-425-4 Wydanie elektroniczne Trident eBooks Nie byl duzy, ale wojskowy samolot nie musi przeslaniac polowy nieba, by zasiac panike. Wystarczy, ze jest wojna, a on zachowuje sie jednoznacznie. Tu byla, a on sie zachowywal. Opadal nad wierzcholki przydroznych drzew, mierzac w srodek mych plecow. Widzialem go katem oka - trudno gnac rowerem z glowa zwrocona w tyl. Zadnego dymu, iskier. Nie nurkowal miedzy rozciagniete wzdluz szosy zabudowania wsi Zapowiednoje, by przymusowo ladowac.Po bokach mialem domy, ogrodki i mnostwo potencjalnych kryjowek, ale sekunde przed zderzeniem opony z dziura w asfalcie zrozumialem, ze na jakikolwiek unik jest za pozno. Rzucajac sie szczupakiem nad kierownica, nie reagowalem wiec jak dobrze wyszkolony zolnierz. Byla to prozaiczna reakcja bezwladnej niczym kloda ofiary wypadku drogowego. W ogole nie poczulem bolu. Czekalem na olowiany deszcz. Doczekalem sie ryku silnika nad glowa. Umiarkowanego zreszta: laciaty kamuflaz maskowal nie odrzutowiec, a patrolowa awionetke. Bomb nie maskowal. Odpadly, ledwie samolot przekroczyl granice osiedla. Pilot blyskawicznie polozyl maszyne na skrzydlo, skrecil, ryzykujac jego urwanie. Kiepsko. Moglem byc o karabinowy strzal od potraktowanych trotylem i stala rosyjskich spadochroniarzy. Scisle biorac, tym co zbombardowal samotny jakowlew, byl most na Matrosowce, ale mimo wszystko nie podobal mi sie ten nalot. Podnioslem rower i popedalowalem w strone mostu. Zza krzaka bzu mignely czerwone, wymalowane na oknach krzyze. Raczej niedobitki krzyzy: osrodek zdrowia stracil sporo szyb. Zastepujaca szklo dykta zdazyla obrosnac czyms zielonym. Jesli dodac do tego rdzawe rynny, obtluczone schody i zacieki, wylanial sie obraz lecznicy, ktorej nie polecilbym znajomym. Pchnalem drzwi, z ktorych wyszabrowano klamke, wszedlem do przedsionka i przez chwile walczylem z mysla, ze jestem mocno spozniony. Osrodek wygladal na spladrowany, i to wielokrotnie - za pierwszym razem nie wyrywa sie kontaktow - oraz, co gorsza, opuszczony. Nikt nie przywital mnie zdziwionym, pelnym dezaprobaty, a moze tylko rozbawienia, spojrzeniem. Bylo cicho, pusto i brudno. -Halo! Jest tu kto? Okrzyk odbijal sie od odrapanych scian nieprzyjemnym, metalicznym poglosem. Moze dlatego nie slyszalem szelestu jej krokow. Ale raczej zawinil fakt, ze byla boso. -O co chodzi? Pomyslalem, ze ma akcent dziewczyny z Czukotki. Dziewczyny wlasnie, nie kobiety. Wiedzialem, ze stuknela jej trzydziestka, ale w tej chwili byla to martwa, bezuzyteczna wiedza. Bosonoga, mala, ubrana w zbyt wielki, zwiazany w talii bialy fartuch, kojarzyla sie raczej z przestraszona smarkula, przylapana na jakims przewinieniu. Na przyklad na zabawie w chirurga, ktora potraktowala zbyt serio, krojac zdobycznym skalpelem ociekajace krwia mieso. To pewnie przez te warkoczyki. Sterczaly zabawnie znad uszu, zwiazane strzepami bandaza. Szpitalna biel ladnie kontrastowala ze smolista czernia wlosow. Pomijajac akcent, wlasnie owe geste i grube wlosy, ciemnobrazowe oczy i lekko trojkatna twarz upodabnialy dziewczyne do rodowitej Sybiraczki. Za dlugo sie gapilem. I chyba zbyt radosnie: zanim dobrnalem do golych nog, czubek skalpela uniosl sie i znieruchomial, wymierzony w moj brzuch. -Prosze wychodzic - powiedziala drzacym, ale przede wszystkim zmeczonym glosem. Powieki miala czerwone, opuchniete. Brakowalo im chocby wspomnienia po makijazu, co nadrabialy niesamowita dlugoscia rzes. Gdyby zapisala swoje cialo hollywoodzkiej wytworni filmowej, tamtejsze gwiazdy bilyby sie przede wszystkim o te rzesy. Moze tylko o nie: reszte amerykanska gwiazda ma zwykle lepsza. - To szpital. -Wiem - powiedzialem mocno na wyrost. -To jest bardzo naostrzany - potrzasnela skalpelem. - Jeden ciecie i trzewia... - przez chwile szukala wlasciwego sformulowania - trzewia zostaja odsloniete. Zmruzyla podejrzliwie oczy, probujac zrozumiec, z czego sie smieje. -Rusz sie, a flaki wypruje. - Poslalem jej usmiech z gatunku zyczliwych. - Tak by to powiedziala Rosjanka. Opuchniete powieki minimalnie sie podniosly. -Pan... pan jest z konsulatu? General Begma nie przesadzal: Sambia to rzeczywiscie kraj wielkich mozliwosci. Rzuc dwa zdania po polsku i juz cie biora za dyplomate. Raj dla hochsztaplerow. Zwlaszcza tych, ktorym sie nie wiodlo i ktorzy za caly majatek mieli to, co na grzbiecie. Czy raczej - na biodrach. -Jasne - wzruszylem ramionami, co przyszlo mi o tyle latwo, ze nie krepowala ich marynarka, koszula czy chocby podkoszulek. Z radosci, ze tak dobrze mnie oceniono, tez nie podskakiwalem, choc bez spodni, skarpet i butow przyszloby mi to latwo. - Czerwone majtki sa dzis na topie w kregach polskiej dyplomacji. Teraz ona sie smiala; mnie stac bylo jedynie na skwaszony polusmiech. Inaczej wyobrazalem sobie te chwile. -Przepraszam - zreflektowala sie. - To dlatego... Troche mnie pan zaskoczyl. Nie spodziewalam sie rodaka... -...w czerwonych slipkach - dokonczylem z gorycza. Otworzyla usta, by zaprotestowac, ale przeliczyla sie z silami: dopadl ja chichot, ktorego nie byla w stanie juz powstrzymac. Zbyt szczery, wyprany ze zlosliwosci, a przede wszystkim zarazliwy, by mogla dlugo smiac sie samotnie. Kiedy skonczylismy, wiedzialem juz, ze nie zmarnowalem ostatnich trzech dni. Warta byla tej wyprawy. -O Boze... okropna jestem - wyznala uczciwie, lapiac z trudem oddech. - Strasznie przepraszam, naprawde. -W porzadku. -Mam wode zamiast mozgu. Prawie nie spalam, a... -W porzadku - powtorzylem z lekkim naciskiem i widzac jej zdziwione spojrzenie, przeszedlem do rzeczy. - Musimy sie stad zabierac, pani Ewo. Jak najszybciej. Nadal sie usmiechala, ale teraz juz sila rozpedu. -My... sie znamy? -Pracowalismy razem - stwierdzilem, masujac stluczony lokiec. - Z pani tata. Ja i pulkownik Borecki. Obejrzala mnie od stop do glow, a ja stalem, robilem dobra mine i powtarzalem w duchu, ze dla lekarki widok prawie nagiego faceta to chleb powszedni. -Ach tak. - W jej glosie zabraklo zapalu. Lekarki bywaja chlodne. - A co z pana ubraniem i samochodem? -Przyjechalem na rowerze. - Masowanie podrapanego lokcia nie przynosilo ulgi, ale musialem czyms zajac rece. Coraz dotkliwiej odczuwalem brak spodni. - A ubranie... -Na rowerze? - Jej glos az ociekal niewiara. - Skad? Z Kaliningradu? Kpi pan sobie? -Nie lubi pani rowerow? Pani, lekarka? Rower to samo zdrowie. -Po co pan tu przyjechal? - Zignorowala zaczepke. -Po kogo - poprawilem. - Po pania. To chyba oczywiste. -"No to jestem. Pakuj lalki, dziecino, zabieram cie do mamusi". - Niezle parodiowala chrapliwy bas oprycha z kreskowki, ale zadne z nas tym razem sie nie smialo. - Cos sie panu nie pomylilo, panie...? - urwala bezradnie. -Krechowiak. Janusz Krechowiak. -Nie wyjade z panem - oznajmila. - Nie mam zwyczaju odjezdzac w sina dal z golymi cyklistami. -Chwyt ponizej pasa - poskarzylem sie. -Pan nie ma pasa - zripostowala. - Tylko gumke. -Przyganial kociol garnkowi - poslalem szydercze, choc nie tak pewne spojrzenie w strone jej stop. Czekoladowe oczy rozblysly gniewem, ale trwalo to zaledwie moment. Odwrocila sie, mignela czarnymi pietami i zniknela za rogiem korytarza. Poszedlem za nia. Otwor po wyrwanych drzwiach, wylozona biela sala. Ambulatorium. W czasach swietnosci stalo tu pewnie pare przeszklonych gablot z lekami, stol zabiegowy, biurko... Przetrwal jedynie szkielet szklanej szafy z polkami ze sklejki. Stol raczej nie byl oryginalny - cokolwiek by powiedziec o radzieckiej medycynie, nie wycinano tu wyrostkow na stolach pingpongowych. Czerwona miska tez nie kojarzyla sie z sala operacyjna, ale trzeba przyznac, ze zakrwawione narzedzia chirurgiczne prezentowaly sie w niej mniej drastycznie. Druga miednica, juz biala, wypelniona metna woda, stala przy wejsciu. Wygladalo na to, ze doktor Borecka myje w niej nogi po wypadach poza srodek sali. Bo tylko srodek lsnil swieza czystoscia. Obok stolu pykal para weglowy samowar. -Tam leza jego rzeczy. - Szklana strzykawka wskazala boczne drzwi. - Moze cos pan wybierze. Przyjrzalem sie lezacemu na stole nastolatkowi. Byl nieprzytomny i nagi. Jego brzuch i piers pokrywaly tampony, czerwone od swiezej krwi lub brudnorude, przesiakniete krwia, ktora dawno zakrzepla. Z dlugiej, niezacerowanej do konca rany wystawalo cos przypominajacego knot. -Prosze nie podchodzic. Sterylnie tu nie jest, ale... -Ani mi sie sni - zapewnilem. Zerknela w moja strone, marszczac lekko brwi. -I zadnego rzygania. Drugi raz nie dam rady posprzatac. Nie ma czym. Za drzwiami byla lazienka. Jedyna wzgardzona przez zlodziei umywalka wygladala jak znalezisko z Pompei. Kawal pogietej rury - wydechowej chyba - zastepowal natrysk. Przetrwal tez wieszak. Na hakach wisiala brudna dzinsowa spodniczka, bluzka pochlapana krwia oraz damskie majtki. Mokre, w przeciwienstwie do reszty ubrania, i nie calkiem biale po praniu bez proszku. W kazdym razie bielsze od adidasow stojacych ponizej. Co niewiele znaczylo: niejeden mieszkaniec wysypiska nosi lepsze buty. Rzeczy rannego lezaly na posadzce. Wlozylem spodnie, wyrzucilem skarpety z rozlazlych polbutow. Z koszuli tez nie skorzystalem: malo z niej zostalo. Zakladajac kurtke z imitacji skory, stanalem w progu gabinetu. -Moge? - unioslem znaczaco noge. Skinela glowa, wkladajac strzykawke do samowaru. - Naprawde? Pani zdjela buty. -Smierdzialy. - Pokrecilem z dezaprobata glowa. Wzruszyla ramionami. - Wiem, ze to glupie, ale takie sa zasady. Daj pacjentowi, ile mozesz. Zabij kazda bakterie. Roznie bywa. Powiedzmy: upuszczam ostatni skalpel, przydeptuje buciorem, ktory przywedrowal prosto z kurnika. -Rozumiem. Usmiechnela sie nagle lobuzersko. -W zyciu niczego nie upuscilam na sali operacyjnej. Nie jestem taka beznadziejna, jak ta nora. -Wiem. -Guzik pan wie - stwierdzila melancholijnie. -Rodzice sporo mi o pani opowiadali. -Oni tez guzik wiedza. - Nie skomentowalem. - Pytal pan, czemu tak na boso... Za diabla pan nie zgadnie. -Medycyna to nie jest moja mocna... -Moi profesorowie tez by nie wiedzieli - nie pozwolila mi skonczyc. - Prywatny patent doktor Boreckiej. Sambijska technika operacyjna. Myj podloge i nogi, a moze nie ukatrupisz pacjenta zarazkami, wlazac na stol. - Usmiechnela sie, widzac moje uniesione brwi. - Ciagle nie rozumiemy? Podpowiadam: problem trzeciej reki. Kazdy mechanik panu powie. Nieraz wystarczy tylko nacisnac, kolanem, stopa... A buty mam ostatnie i brudne. Dopiero teraz uswiadomilem sobie, jak bardzo jest zmeczona. To dlatego wyszla mi na spotkanie, zapominajac o tym, ze jest boso. Jej nogi zdecydowanie nie nadawaly sie teraz do deptania po otwartych ranach. -Od dawna jest tu pani sama? Ujela bezwladne ramie chlopaka, sprawdzila puls. -Tydzien temu interes sie krecil. Potem przyjechalo ciezarowka paru facetow... - Wyrzucila tampon do wiadra, zastapila swiezym. - Babrze sie... -Co to bylo? -Srut. Kradl jablka czy cos... -Przezyje? -Cuda sie zdarzaja. -Jest ktos, kto moglby sie nim zajac? Zanim umrze? Przyjrzala mi sie uwaznie. Nie bylo to przyjemne. -Cholernie pan subtelny... Ktos? Ja jestem. -Pania musze stad zabrac - powiedzialem cicho. - Lada chwila zaczna tu strzelac. A pani i tak nie ma czym leczyc. -To mile, ze fatygowal sie pan taki kawal. Zaraz napisze kartke do ojca. Zaplaci, na pewno. Za kanalem postukiwaly karabiny. Monotonnie. Ale chyba slyszalem cos jeszcze. -Wsadz sobie w dupe swoja kartke. - Poslala mi pelne niedowierzania spojrzenie. - Przepraszam. -Obrazil sie pan? - zapytala niepewnie. -Prosze wziac troche cieplych rzeczy. I buty. Powolutku pokrecila glowa. -Pan nie zrozumial. Nie wyjade z panem. Nie teraz - wskazala amatora jablek. - I nie do Polski. -Pulkownik mnie zabije - uprzedzilem. -Tata nie jest taki - powiedziala miekko, usmiechajac sie samymi koniuszkami ust i oczu. -Ktos jedzie. - Zabijajacy sie za Matrosowka faceci przez chwile strzelali rzadziej, dzieki czemu warkot silnika wyrazniej docieral do mych uszu. - Musimy znikac. -Za duzo polskiej telewizji sie pan naogladal. Pracuje w Sambii prawie rok i jakos zyje. -Ja zarabiam chodzeniem przez pole minowe. Tez zyje. Ale nadal staram sie byc ostrozny. -Och, bez metafor - zmarszczyla nos. Poslalem jej spojrzenie pelne wyrzutu. Dol okna zamalowano, ale stajac na resztkach po kaloryferze, moglem wyjrzec gora. Ciezarowka akurat zatrzymywala sie przed budynkiem. -Cholera, znow kogos przywiezli... A ja gola jestem. Moglismy zdazyc. Okno umywalni. Z ulicy nie widac... -Wloz buty - powiedzialem zduszonym glosem. -Ja nie o... Lekow juz... O co chodzi? - Cos ja zaniepokoilo w mojej twarzy. A moze w przejsciu na "ty". -Lap buty - wskazalem drzwi lazienki. Zawahala sie. -Musialabym potem myc rece. A niby czym? Sam po nie pobieglem. Nadal mielismy szanse. Odgradzajac sie ode mnie stolem, a przede wszystkim sceptycznym, ciut szyderczym spojrzeniem, zaprzepascila ja. Stanalem w progu, sciskajac niepotrzebne juz tenisowki. W chwile potem do gabinetu wkroczyl czterdziestoletni na oko mezczyzna w mysliwskim kapeluszu. Moze zreszta nie mysliwskim, ale dodatek w postaci dubeltowki nasuwal takie skojarzenie. Usmiechnalem sie przyjaznie i rozlozylem rece. Nie pomoglo: lufa dwururki zwrocila sie w strone mego pepka. Ewa zaklela. Na szczescie cicho. -Czego jeszcze? - warknela. - Wszystkiego juz wzieliscie! Niczego nie zostalo, nie patrzysz?! Mysliwy zerknal na nia. Nie podobal mu sie ten ton, ale ciagle troche bardziej nie podobalem mu sie ja. Ewentualnie byl za leniwy, by czesto obracac fuzje. -Mam ja! - rzucil przez ramie. - Odpalaj maszyne, Slawa. Z korytarza wszedl spocony nastolatek z pistoletem Makarowa, z umywalni brodate chlopisko, szczerzace zeby i machajace majtkami przewieszonymi przez muszke AK-74. -Twoje? - popatrzyl na Ewe. - Sliczne. Z koronka. -Czego chcecie? - Jej sniade policzki wyraznie pociemnialy. - Zakradliscie juz wszystko. -Masz takie drugie? Na sobie moze? -Cicho, Slon - upomnial go mysliwy. - Nie strasz pani doktor. Poki leczy, wara ci od jej cipki. -Czego chcecie? - powtorzyla. Widzialem, ze sie boi, ale niezle nad soba panowala. Gowniarz z makarowem gapil sie na jej nogi, oblizujac gorna warge. Slawa uruchomil silnik. -Jedziesz z nami. Klient zadowolony z gabinetu, ale chce jeszcze lekarza. Rozkaprysil sie narod... -Dobrze placi? - uznalem za stosowne sie wtracic. To, co zaczely mielic, na razie bezglosnie, usta Ewy, na pewno nie bylo okrzykiem entuzjazmu. Mysliwy dopiero teraz zaszczycil mnie spojrzeniem. Przedtem jedynie celowal. -A ty kto? Tylko krotko. -Przyjaciel domu - mruknalem. Slon zdjal zaczepione o wspornik muszki majtki, rozpial rozporek, z blogim usmiechem wetknal zdobycz w spodnie. -Dmuchasz ja? Jak Ewa wytrzymala tu tyle czasu boso i w samym chyba fartuchu? Bylo cholernie zimno. Cos, co splywalo mi spod pach, mialo temperature cieklego azotu. Tylko dlatego wciaz sie usmiechalem: usmiech przymarzl mi do twarzy. -Zabierzcie mnie tez. - Ja to mowilem?! -Dmucha - odpowiedzial sam sobie brodaty. Slawa zawracal woz, ze skrzyni biegow dochodzily zgrzyty. Malolat rzucil mi zawistne spojrzenie, powrocil do studiowania ksztaltu malych, kobiecych stop i odrobine zbyt pelnych lydek. -Nie moge donigdzie jechac. Operuje, nie widzicie? -Nie - powiedzial facet z dwururka. - Nie widzimy. -Nie zostawie pacjenta. Lekarz, ktory zrobi takie, jest... - bezradnie szukala slowa - jest zly! Pomyslalem, ze znow nie jest przekonujaca. -Jedziemy - ucial dyskusje mysliwy. -On umrze, nie rozumiecie?! Nie moze zostac samym! -No, to akurat da sie zalatwic... Poslal spojrzenie gdzies ponad moje ramie. Zaczalem odwracac glowe. Niczego wiecej nie zapamietalem. Nawet bolu. Czulem sie parszywie, ale przynajmniej udalo mi sie ulozyc liste powodow mojego cierpienia. Po pierwsze: cios kalachem w potylice. Po drugie: lodowaty dotyk czegos mokrego na glowie i karku. Po trzecie: Ewa Borecka. A konkretnie: jej brak. Nie wpuscilaby na wymyta czesc podlogi wlasciciela wojskowych buciorow, tkwiacych przed ma twarza. Byly upaprane zaskakujaca kompozycja drobin blota, rzesy wodnej, krwi, miesa, smaru oraz rybich lusek. Z samej ciekawosci unioslem glowe, huczaca jak dzwon i rownie pusta. -Jestes lekarzem? Oprocz najbardziej brudnych butow swiata nosil dzinsy i domowej roboty noz za cholewka. Tyle moglem dostrzec: przykucnal za blisko. Poza tym im wyzej unosilem glowe, tym glebiej miedzy lopatki splywala zimna woda, ktora mnie oblal. -A pan nie? - wymamrotalem. - Szkoda. Moja glowa... Skad wiedzialem, ze nie zdzieli mnie w nia jeszcze raz? Instynkt? Jakis fragment mego pokiereszowanego mozgu uznal, czort wie czemu, ze facet wzbudza zaufanie. -Gdzie jest lekarz? Unioslem sie i stwierdzilem, ze nie nalezy sluchac glowy, potraktowanej kolba AK-74. Obdarzanie zaufaniem scietych na jeza, zionacych alkoholem, niedogolonych typow o przekrwionych oczach dowodzi braku krytycyzmu. W dodatku ten tu niemal przyciskal mi do oka istna armate. Kazdy pistolet ogladany z takiej perspektywy wydaje sie duzy, ten byl jednak duzy naprawde, niezaleznie od perspektywy. -Spiesze sie. - Chrapliwy glos pasowal do kryminalnej powierzchownosci. - Gdzie lekarz? Polatany przez Ewe chlopak wciaz tu byl. Martwy. Prawdopodobnie dobilo go zderzenie z podloga. Nie lezal jak ktos, kogo ostroznie przekladano. Stol oczywiscie zniknal. -Zabrali ja - powiedzialem, dzwigajac sie na kolana. - Czterej faceci w samochodzie. - Ja? -Lekarke. Byla tu jedna, ale juz jej nie ma. Obejrzalem go nieufnie. Stieczkin, legendarna bron specnazu. Do tego wojskowa kurtka, kamizelka kuloodporna w maskujacych barwach. Ale tez czerwony podkoszulek wystajacy spod bluzy. No i cala menelska reszta. Co to za jeden? Zolnierz? Partyzant? Nastepny bandzior? -Potrzebuje lekarza - powiedzial. - Mam czternastu rannych na pokladzie. Zaraz zaczna umierac. -Na pokladzie? Wskazal kciukiem. Przez zamalowane do polowy okna widac bylo glownie niebo, ale dopatrzylem sie czegos jeszcze. -O! - Nic wiecej nie mialem chwilowo do powiedzenia. -Jak znalezc tych czterech? Znasz ich? -Uchowaj Boze. - Macalem glowe, sprawdzajac, czy mokre to tylko woda, czy takze moj mozg. - Dziewczyne znam. -Dziewczyne? - Podniosl sie i schowal pistolet. -Te lekarke. - Zarzucilo mna przy wstawaniu i moze dlatego chwycilem sie pierwszej rzeczy, wystajacej ponad plaszczyzne podlogi. Sensu to naturalnie nie mialo: nawet duzy i ciezki but nie uchronilby mnie przez upadkiem, a rozczlapany adidas Ewy przypominal raczej znalezisko z szatni jakiejs podstawowki. Krotkowlosy odebral mi go i ogladal przez chwile, jakby w nadziei, ze z malego buta wyskoczy jeszcze mniejsza dziewczyna w bialym fartuchu. Zdejmujac z jego barkow problem czternastu rannych. -Jej? - Skinalem glowa. - To twoja...? - Nie dokonczyl, oddajac mi but. - Niewazne. Chodz. Pomozesz. Wciaz z adidasem w garsci powloklem sie przed budynek. Pokryty kamuflazem Mi-17 nie byl najwiekszym smiglowcem swiata, ale tu, miedzy domami, plotami i drzewami, jego prawie dwudziestometrowa sylwetka ciagnela sie jak ogladany z peronu pociag. Jedna z lopat siegala az nad prowadzace do lecznicy schody. Po przeciwnej stronie ulicy inna lopata weszyla w gaszczu winorosli, porastajacym jakas komorke. -To pan...? - zatoczylem polokrag czubkiem adidasa. Wzruszyl ramionami. - Jezu, kto panu dal prawo jazdy? Usmiechnal sie po raz pierwszy. Wiekszosci ludzi wydaje sie, ze ladowanie smiglowcem to umiejetnosc dostepna co sprytniejszym szympansom. Piloci cenia sobie tych, ktorzy wiedza, ze tak nie jest. -Nie ma ladowiska na dachu. To nie Ameryka. Fakt. Zadnych frymusnych noszy na kolkach. Nasze kapaly krwia, nie mialy kolek, tylko zwiazana drutem raczke; drugi pilot, piegowaty chlopak w zarzyganym kombinezonie, slanial sie na nogach i sam wygladal na potrzebujacego pomocy, a wnetrze mila wypelnialo kilkaset kilogramow pokaleczonego zywego miesa, ktore cierpialo, jeczalo, plulo strzepami pluc, lecz nie bylo w stanie samodzielnie wypelznac. -Poszukaj ludzi, Kola - powiedzial na poly lagodnie, na poly twardo krotkowlosy. - Musza jacys byc. Potem nosilismy rannych. Dlugo. Nielatwo wdrapac sie z noszami do zatloczonego smiglowca i, nie depczac po wyplywajacych z brzuchow jelitach, wytaszczyc chlopaka o posturze koszykarza. Albo o polowe lzejsza dziewczyne, ktorej noga dynda na kawalku miesnia. Nawet z ubranym w spodenki pizamy czterolatkiem nie poszlo latwo: cale cialo wygladalo jak jeden wielki siniak i nie wiedzialem, gdzie podlozyc dlon, by nie przebic pluc koncem jakiegos zlamanego zebra. Przy siodmym czy osmym nawrocie dojrzalem do spojrzenia prawdzie w oczy. -To bez sensu. - Pomoglem zdjac z noszy zolnierza pozbawionego cwiartki uda. Byl mokry, najwyrazniej wylowiony z wody. -Masz lepszy pomysl? -Rusz te krowe i poszukajmy lekarki. -Pozniej. Gladko przeszedlem na "ty", ale to on rzadzil. Nawet nie dlatego, ze kiedy szlismy z pustymi noszami, dluga kabura obijala sie o jego, a nie o moje udo. Piegowaty Kola, krazacy od domu do domu w daremnym poszukiwaniu zyczliwej duszy, tez sie nie liczyl. Liczylo sie, ze nie potrafie nie to, ze latac, ale chocby uruchomic smiglowca. -Beda za daleko - wydyszalem. -To sie ruszaj. Obaj sie ruszalismy. Ostatniego pasazera cisnelismy jak worek na podloge przedsionka: dopiero tam zauwazylem jego szkliste, trupie oczy. Wymamrotalem "hej", lotnik pobiegl sladem mego spojrzenia i bez sekundy wahania przechylil nosze. Wybieglem z lecznicy, bardziej depczac po zwlokach niz skaczac nad nimi. Bylismy para zimnych sukinsynow. -Zaraz beda. - Piegus Kola wciaz wygladal jak chodzace nieszczescie. - Juz ida, Piotrze Wladi... panie majorze. Siedza po piwnicach i... Lecimy? -Ty zostaniesz z rannymi. Jesli nie wroce za... -Polece z panem! Piotrze Wladimirowiczu... -Jak cie kopne w dupe, to bedziesz w eskadrze jeszcze przed nami. No juz, zmiataj. -Ale to moja maszyna! -Won, Kola. A ty wskakuj. Po raz pietnasty wdrapalem sie na poklad. Skrecilem i wkroczylem do kabiny pilotow. Prawy fotel byl zajety. Mezczyzna, ktory w nim ni to siedzial, ni lezal, mial na sobie sztruksowe spodnie, golf i marynarke - nie nalezal wiec do zalogi. Byl tez za czysty i chrapal zbyt smacznie jak na ofiare wojny. -Siadaj w przejsciu, na miejscu technika. Major klapnal na lewy fotel i zaczal wlaczac silniki. -Wloz kask i podlacz, o tam. Co to byl za samochod? Zanim odnalazlem kask, otwor na wtyczke i zatrzask oparcia, lopaty juz sie krecily. -Halo?! Slyszy mnie pan?! -Nie trzeba krzyczec. Rozmownica akurat dziala. -Akurat dziala? -Troche nas trafili. Praktycznie nie mamy paliwa. -Ekstra. -Dlatego ladowalem w pierwszej miejscowosci z punktem medycznym. Wedlug mapy - z punktem - dodal. -Trzeba bylo w drugiej. - Teraz, gdy nie bylo odwrotu, moglem sobie pozwolic na szczerosc. - Nawet jesli ich znajdziemy... Widzial pan ten niby szpital. Podloga zadrzala i nachylila sie do przodu. -Tylko ze my naprawde nie mamy paliwa. - Doszukalem sie jakby skruchy w jego glosie. - W kazdej chwili moglismy spasc. Tu ranni maja mimo wszystko wieksze szanse. -A my? Mil przestal stawac na nosie i zaskakujaco gladko oderwal sie od ziemi. -Tez wieksza. Niz oni. -Ekstra. -Zawsze sie mozna pomodlic. - Usmiechnal sie. - Polak, co? Papieza mieliscie. Bog was lubi. Handlujesz? Na zachodnich obrzezach dawnego ZSRR mieszka wielu urodzonych tu Polakow. Kogos takiego dotad udawalem. Teraz dalem sobie spokoj. Czort wie czemu. Major nie wygladal na sluzbiste, ale nie trzeba byc wrogiem wlasnej zandarmerii tylko dlatego, ze na lot bojowy wyrusza sie w dzinsach, czerwonej koszulce i w stanie wskazujacym na spozycie. -Troche spirytusem. Ale tu przyjechalem po dziewczyne. -W tym stroju cie nie zechce. Kurtka na goly tors, buty na bosych stopach, za ciasne spodnie - trudno sie dziwic, ze cos mu nie gralo. -O, w tym lesie - pokazalem. Sunelismy nad polami rownolegle do pustej drogi. - Trzech zolnierzy, jeden bez broni. Zabrali mi ubranie. Chyba obrzydla im wojaczka. Pan tez dlatego...? -Ladnie to gospodarza obrazac? Zaskoczyli nas tym desantem. W planach nie bylo lotow. Ludzie sie porozlazili, maszyny rozkrecone... Nas - skinal w strone prawego fotela - prosto z knajpy zgarneli. -Rozumiem. Nie byloby bezpieczniej leciec wyzej? -Czort wie. Z mozdzierzy juz dzis do nas strzelali, z dzialek trzydziestek tez, ale rakiet nie zaliczylem. Moze faktycznie leciec wyzej...? - zadumal sie. -Cofam pytanie - powiedzialem szybko. Zaduma nie sluzy koncentracji, a sunelismy nad scierniskiem niewiele wyzej niz wczesniej kosiarka. Za to duzo szybciej. - Ciezarowka z niebieska szoferka. Czterech ludzi. Kalasznikow, makarow, dubeltowka. Tyle widzialem. Skad pan wie, ze powinnismy leciec na poludnie? -Dedukcja. Za Matrosowka bitwa, a z mostu malo co zostalo. Od strony Sowietska zaraz nadciagnie wojsko, szosa, bo nie ma sensu rozwijac sie juz na tym brzegu. -No, gdyby bronic linii Matrosowki, to jest. -Bronic? Tych chlopakow od Jelianowa rozjada najdalej do wieczora. W Sowietsku stoi potezny garnizon, cala brygada, nie liczac batalionow Obrony Terytorialnej. -A... tam? Nie mogl widziec ruchu mojej glowy ku prawej sciance, za ktora byla rzeka-kanal Matrosowka, kilkanascie kilometrow nizinnego brzegu i blekitna zapewne o tej porze tafla Zalewu Kuronskiego. -Tyle, ile mozna przewiezc dziesiecioma ilami-76. -Batalion na wozach bojowych - policzylem. - Albo trzy bez wozow. Malo. Wygracie. -Troche sie na tym znasz - zauwazyl. -Nie jestem szpiegiem, ale fakt: sluzylem w wojsku. Kapitan rezerwy Krechowiak, do uslug. Piechota. -No prosze, kolega... - To nie byl glos kogos, kto przymierza sie do wlaczenia autopilota i wykopania mnie za otwarte drzwi kabiny transportowej. Moze dlatego, ze nie bez powodu pozostawil je w takim, bezpieczniejszym na wypadek katastrofy polozeniu. Mial wieksze zmartwienia niz tropienie szpiegow. - Major Doronin, lotnictwo. Silniki pracowaly bez zaklocen. Na razie. -Czemu kapitan rezerwy chwali sie przeszloscia? Znizek dla weteranow nie udzielamy. -Mysle, jak przekonac tamtych facetow. Chcialem dac do zrozumienia, ze radze sobie z bronia. - Milczal, lustrujac wzrokiem poludniowy horyzont. - Moze byc granat. -Granat? - rozesmial sie gorzko. - Czy to pudlo wyglada na bombowiec? Kola ma makarowa, ja to - klepnal kabure. - Wszystko, cala artyleria. Trzeba bylo sie zglosic przy starcie. Piec ton amunicji mielismy. -Taaak... No to chyba nie przekonamy tych facetow. -Zobaczymy. Zawsze pozostaje to pod wspornikami. Mil, zasadniczo transportowy, mial wysiegniki pod uzbrojenie. Problem w tym, ze teraz byly puste. Zamiast standardowych rakiet niekierowanych czy dzialek, Doronin zabral w podroz dwa podobne do cygar, spore kontenery. Nie bylem pewien ich zawartosci, ale strzelac sie z nich raczej nie dalo. -Trzeba wyjsc i pomowic. Lepiej, gdybym to ja... -Psychologicznie niewskazane. Przegrany jestes w ich oczach. Odruchowo dadza po lbie drugi raz. A swoja droga to pocieszajace... Mogli zabic, a nie zabili. Mam nadzieje, ze z takimi latwiej sie bedzie dogadac. Tez mialem taka nadzieje. Choc niewielka. -Trzeba bylo wziac od Koli tego makarowa - mruknalem z uraza. - A jeszcze lepiej calego Kole. Przemknelismy nad gromadka ludzi zbierajacych ziemniaki. Zerkneli na smiglowiec, i tyle. -Od godziny nie jest z nim dobrze. -Szok pierwszej walki? - domyslilem sie. -Amunicje wiezlismy do Mysowki, to taka przystan przy litewskiej granicy. Nic wielkiego: dwa pomosty z zurawiami. Jak w nocy zaczela sie ta heca ze spadochroniarzami, wszystko, co zylo, wialo na brzeg zalewu. Teraz mamy na plazy ze czterystu chlopa. Broni ich kanonierka z resztkami amunicji. Zaladowali nam piec ton naboi dla niej. Jakos przelecielismy. Tyle ze wczesniej jelianowcy rabneli w Mysowke paroma salwami z niszczycieli. Z przystani kasza, wiosce tez sie dostalo. No, ale mialem o Koli... Chodzilo o to, zeby szybko wyladowac pociski jak najblizej dzwigow. Przystan malenka, ludzi do noszenia brak, wszystko sie pali, dym, a na brzegu pol tony ryb. -Ryb? -Jak rabneli ze stotrzydziestek, to na drugi koniec wsi nimi rzucalo. W jakis sklad trafili. Niewazne. Chodzi o to, ze mielismy siadac w cholernym bajzlu, a ciasno bylo jak przed ta lecznica. No i troche ludzi tez tam lezalo. -To znaczy... martwych? -Nie wiem. Lezeli, nie ruszali sie. Niektorzy... no, po kawalku by ich trzeba... Zreszta w tym blocie, dymie... - Przerwal na chwile i byl to jedyny dowod wrazenia, jakie wywarla na nim przystan w Mysowce. - Wygladam przez swoje okno, Kola przez prawe. Naprowadzal mnie; bylo tam takie drzewo, spore, i gdybysmy zahaczyli... No i przegapil ja. -Cholera... Kobieta? -Dziewczyna ze sluzby pomocniczej. Kolo trafilo akurat na glowe. Powiedzialem Koli, ze juz nie zyla. Za dlugo rzygal, zeby samemu sprawdzic. No, chyba ich mamy. W jego glosie nie bylo emocji mysliwego, ktory w koncu wytropil lwa i szykuje sie do strzalu swego zycia. Ciezarowka, sunaca po pustej szosie, wygladala jak zabawka. -Ta - powiedzialem. Doronin ladowal jak samolotem: szybko i niemal do konca poziomo. Nie zdazylem sprawdzic, dlaczego nie rozwalilismy sie najpierw o lake, a potem o drzewa. -Daj pistolet - powiedzialem. Ciezarowka zwalniala. Szpaler drzew byl tu symboliczny, kierowca dostrzegl stojacy tuz przy szosie smiglowiec. Nie bylem pewien, czy probujac przejechac obok nas, zostalby oskalpowany przez wirnik, ale jesli ktos patrzyl z daleka, musial byc niepewny tym bardziej. Doronin zredukowal obroty wirnika i turbin. Wstal, nie zdejmujac kasku. Pistoletu nie wyjal. -Az taka ladna? - blysnal zebami. - To chodz. -Lepiej ja sam. To prywatna sprawa. No i... Smiglowiec na ziemi to kiepskie wsparcie, ale smiglowiec bez pilota to juz w ogole... Nie lepiej zawisnac pare metrow nad droga? Odsunal mnie z przejscia. Delikatnie, ale stanowczo. -Zapomina pan o czyms, panie Krechowiak. Paliwo. Pozniej, gdy szlismy srodkiem szosy, zrozumialem, o czym mowi. Cwierc kilometra, dwie i pol minuty. Plus powrot. Nawet gdyby wszystko sprowadzalo sie do otwarcia szoferki, wziecia Ewy za reke i oddalenia sie bez slowa, bylibysmy z paliwem o piec minut do tylu. A w takim czasie Mi-17 spokojnie przelatuje pietnascie kilometrow, czyli tyle, ile brakowalo nam do szczescia. O ile powrot do przepelnionej konajacymi rudery mozna nazwac szczesciem. Prawa fizyki byly przeciw nam. Pozostawala psychologia. -Ja mowie - mruknal w ktoryms momencie Doronin i na tym zakonczylismy narade wojenna. Cwierc kilometra. Ulamek sekundy dla pocisku AK-74, ale przestraszony piechur moze sie niezle spocic. Nie wyciagalem zadnego wniosku z faktu, iz parlismy naprzod. Na miejscu tamtych otworzylbym ogien z dwudziestu metrow - dla zoltodziobow uzbrojonych w makarowy to najlepszy dystans, a madry dowodca, nawet majac przewage, stara sie wykorzystac cala sile ognia. Ale i te linie przeszlismy zywi. Bylismy piec krokow od zderzaka, kiedy szczeknela klamka. Szyba utracila juz cechy lustra; niewyraznie, lecz widzialem siedzacych w szoferce ludzi. Wasaty Slawa za kolkiem, wyrostek na obudowie silnika. Gleboka kabina z lezanka nie pozwalala siegnac wzrokiem dalej. Ewy Boreckiej teoretycznie moglo tam nie byc. Mogli ja... Wolalem nie myslec, ile mogli. -Co jest? - Mysliwym zarzucilo przy zeskoku, koniec lufy zazgrzytal nieprzyjemnie o asfalt. - O co chodzi? Doronin obejrzal go z gory na dol. -Zabraliscie lekarke z Zapowiednoje. Potrzebuje jej. Krotko, po zolniersku. -To macie pecha. - Ocienione rondem kapelusza oczy zwezily sie chytrze, ale i niepewnie. - Pracujemy dla pulkownika Millera, a on tez potrzebuje lekarza. Otwieralem usta, ale Doronin okazal sie szybszy. Przeliczal pewnie kazdy obrot wirnika na porcje pozeranej bezproduktywnie nafty. -Mam w dupie Millera. - Trudno jest mowic zimno, spokojnie a zarazem szybko, ale jemu jakos sie udalo. - Albo lekarka wysiadzie i pojdzie z nami, albo wysiadzie i najpierw wystawi akt zgonu. Twoj oczywiscie. Oczy mysliwego zwezily sie o kolejny milimetr. -Mocno powiedziane, panie lotnik. Slon, dawaj tu! Slyszalem gniewne pomruki brodacza, poprzedzajace skok na szose. Szczeniak z makarowem przesunal sie na prawy fotel, spojrzal za siebie. Czyli byla tam. Niby dlaczego mialoby jej nie byc? Wojna ma ten urok, ze zgwalconych kobiet nie trzeba zabijac. -Co: zolnierzyk? - Spod brody dobiegl cichy rechot. - Wlozyl zelazny kubraczek i taki dzielny? Doronin nawet na niego nie spojrzal. -Nie dajesz mi wyboru - powiedzial. -Daje. Mozesz zrobic w tyl zwrot i przezyc. Slon rechotal dalej, kolyszac od niechcenia wymierzonym w nas automatem. Jego szef slyszal pewnie wiecej o wypadkach z bronia, bo trzymal fuzje lufa do ziemi. Przy przewadze, jaka mieli, bylo to usprawiedliwione. -Nie dajesz - Doronin pokrecil glowa. - Moj dowodca kazal mi wrocic z lekarka. Jest wkurwiony. W Zapowiednoje lezy z dziura w brzuchu jego bratanek. Na podlodze, bo jakies chuje ukradly lozka. Grisza - machnal kciukiem w strone smiglowca - to fajny gosc, ale z dlugim jezorem. Nie moge wrocic i powiedziec, ze was nie znalezlismy. -Nie moj problem - wyszczerzyl zeby mysliwy. -Nie - zgodzil sie Doronin. - Twoich ludzi. Nie sadze, by ktokolwiek go zrozumial, ale wlasnie dlatego wszyscy skierowali w jego strone oczy i uszy. -Zalewasz. Potrzebujesz lekarki, nie trupa w fartuchu. Czyli ten twoj smiglowiec mozesz sobie wsadzic. Nie wyciagnie zakladniczki ze srodka samochodu. -No wlasnie. -Co: "wlasnie"? - Mysliwy po raz pierwszy okazal zmieszanie. Doronin nie wygladal na przylapanego na nielogicznym wywodzie. Usmiechal sie z taka doza poczucia wyzszosci, ze poza zdzieleniem go w szczeke juz niczego nie dalo sie zrobic. Naszla mnie nawet irracjonalna mysl, ze w tej potyczce ustawilem sie po wlasciwej stronie. -Wlasnie dlatego to problem twoich ludzi. Widzicie te zasobniki, chlopcy? - Spojrzenia pobiegly w strone smiglowca. - Jak mnie zabijecie, Grisza Alfierow tu przyleci. Oczywiscie bedziecie strzelac, wasze prawo. Ale wiecie: pancerz. Potem spusci zasobnik. Bedzie cholernie syczec, bo to gowno blyskawicznie wysysa powietrze, no, ale syk to akurat najmniejsze z waszych zmartwien. Oczywiscie - dorzucil laskawie - kto chce, moze pryskac na boki albo zatrzaskiwac sie w szoferce. Tyle ze to duzy zasobnik. Wystarczy. A sa dwa. Paskudnie sie usmiechal. Krokodyle robia to sympatyczniej. Slon opuscil automat. Juz nie rechotal. -Twoj Grisza nie zrzuci napalmu, poki zyjesz. - Ten z dubeltowka byl rownie blady, ale cos mi mowilo, ze bedzie kasal do konca, jak wilk z przetraconym grzbietem. -Raczej nie - zgodzil sie Doronin. Poszerzyl usmiech i zrobil krok w strone otwartych drzwi szoferki. Drugiego nie dal rady zrobic: lufa dwururki jest twardsza od dolnej szczeki i raczej nie ma sensu sie z nia przepychac. -Spokojnie, panowie! - To Doronin mial mowic, ale uznalem, ze jesli czegos nie zrobie, major raz na zawsze straci dar wymowy. - Spokojnie, bez nerwow! O dziwo, poskutkowalo: moze od poczatku reprezentowala nas niewlasciwa osoba. Nikt sie nie ruszal, o strzelaniu nie mowiac. Obok glowy smarkacza pojawila sie inna, okolona atramentowa czernia i biela fartucha w dole. -Nie zabije cie - wycedzil mysliwy. - Ale ona zostaje. -Zabierz to - skrzywil sie Doronin. I gestem podpatrzonym u jakiegos zolwia odsunal lufe sprzed twarzy. Wlasnie odsunal: dynamiki i checi zaskoczenia nie bylo w tym za grosz. A mimo to dwururka nie wypalila. Choc prawdopodobnie nalezaloby stwierdzic: "wlasnie dlatego". Jej posiadacz nie zrozumial wywodu majora, wyciagnal z niego o jeden wniosek za malo. Mimo wszystko cos mu zaswitalo. Szarpnal sie, napierajac calym ciezarem na fuzje. Za pozno. Doronin skulil sie nagle, robiac wykrok, krotki wprawdzie, lecz wystarczajacy, by konce luf znalazly sie za jego karkiem. Mysliwy probowal jeszcze odskoku, ale niewiele zyskal: przodem skacze sie latwiej. Loze strzelby grzmotnelo w kask i dokladnie w tej samej chwili domowej roboty noz wbil sie w splot sloneczny mysliwego. Uslyszalem dzwiek podobny do wstrzymywanego kaszlniecia, dubeltowka uderzyla o asfalt, a jej wlasciciel, bezwladny jak szmaciana lalka, runal do rowu. Slon zassal powietrze. I to wszystko - jego automat wciaz mierzyl w srodek laki. -Brawo, chlopcy. - Doronin wyjal papierowa chusteczke, wytarl ostrze. Pomyslalem, ze powinien nosic wojskowa, zielona: biel bibuly za bardzo przypominala teraz odcien jego twarzy. Ale nad glosem panowal znakomicie. - Rozsadna decyzja. Moze pani wysiasc. Schowal noz za cholewe. Pomijajac bladosc, wygladal na rozluznionego. Zrobilby kariere jako poskramiacz lwow. -Ewa! - Dopadlem drzwi szoferki. - No chodz! Doronin gapil sie do gory, skladajac bezwiednie chustke. Podnioslem rece. Szczeniaka wymiotlo az na kolana kierowcy. Ewa Borecka, stawiajac ostroznie bose stopy, oparla dlonie na moich barkach i jak mala dziewczynka pozwolila zsadzic sie z wysokosci. Oboje zapomnielismy, ze mala dziewczynka juz nie byla. Zlapalem za nisko, a ona wazyla za duzo. Tarcie przegralo z ciezarem. Moje dlonie zatrzymaly sie dopiero pod pachami - okazala sie zadziwiajaco oplywowa - i nie byloby w tym niczego strasznego, gdyby nie fartuch. On tez zatrzymal sie o wiele za wysoko. -Dzieki - mruknela. Poczerwieniala tylko troche i wcale nie pobila rekordu swiata w odsuwaniu sie ode mnie oraz sciaganiu zadartego ponad pepek fartucha na nagie biodra, uda i kolana. Lekarki sa uodpornione na nagosc; pewnie takze wlasna. Wielkiej ulgi jednak nie odczuwalem. Chustka Doronina wyladowala na szosie. Ewa zbiegla do rowu i przykucnela nad mysliwym. -Chodzmy juz - powiedzialem. Doronin z glupia mina wpatrywal sie w dziewczyne, a ona probowala wykorzystac kurtke rannego do zatamowania krwi. - Daj spokoj, juz po nim. No chodz, pacjenci czekaja. Nie obejrzala sie nawet. Robila swoje. Na szczescie Doronin tez zrobil swoje i po kilkunastu sekundach przebite nozem serce poruszylo sie ostatni raz. Ewa podniosla sie powoli i z dna rowu, zadzierajac glowe, poslala majorowi plonace zimnym gniewem spojrzenie. -Zabil go pan! - Byla naprawde zla, a rozzloszczeni ludzie zwykle uzywaja ojczystego jezyka. - Po cholere?! -Ewa... -A ty sie zamknij! - Zacisnela piesci pochlapane krwia. Machnela w strone smiglowca. - Musiales dopiac swego?! Cholerny rycerzyk! -Ewa, moze pozniej o tym... -Zejdz mi z oczu, patrzec na ciebie nie moge! Ruszyla na gore, omal nie tratujac Doronina. Nie zrozumialem, do czego zmierza. Oswiecilo mnie, dopiero kiedy nieco bezradnie zaczela rozgladac sie za jakims uchwytem w drzwiach wysokiej szoferki. -Dobra, jedz w diably... Misza Miller niezle placi. Skombinuje ci sliczny gabinecik ze zlota spluwaczka. -Co? - przechylila glowe, patrzac na mnie jak na wariata. Nie ona jedna zreszta. -Masz w tej swojej smierdzacej budzie trzynastu poharatanych ludzi - powiedzialem ciszej. - To znaczy: kiedy startowalismy, zylo trzynastu. Przygladala mi sie jeszcze przez chwile, a potem dlugim krokiem rasowego piechura ruszyla w strone smiglowca. Dogonilismy ja trzydziesci metrow dalej. Nikt nie strzelal nam w plecy. Bylbym zdziwiony, gdyby strzelali. -Dziekuje. - Uzyla rosyjskiego, czyli pierwszy gniew minal. Mimo to podziekowanie nie nalezalo do ujmujacych. - Mam w nadziei, ze utrzyma pan slowa. -Jakiego slowa? - wyreczylem majora, ktory tej odmiany rosyjskiego mogl nie rozumiec. -Ze nie rzuci w nich tego... no, dlugiego. - Nie raczyla na mnie spojrzec. - To wielka radosc zabijac, prawda? To takie mezczyznowe. -Skonczylem na dzis - usmiechnal sie krzywo Doronin. Wytrzymala dwadziescia krokow, zanim parsknela nagle: -To bylo straszaco glupie! Wszystkich pan mogl zabic! Ugotowac w ogniu! I po co? -O jakim ogniu pani mowi? - zapytal uprzejmie. -Gdyby pana nastrzelili, ten Grisza zrzucilby napalm. Takie ciezkie do wywidzenia? -Niczego by nie rzucil. A juz na pewno nie napalm. Sklonny bylem mu uwierzyc. Grisza nie musial poslugiwac sie napalmem - wlasny chuch by mu wystarczyl. -Dopuscmy, ze wierze - usmiechnela sie z bolem. Bose stopy i asfalt to nie najlepsze zestawienie. Nastepne dwadziescia krokow. -Nic pani nie zrobili? - Glos Doronina byl szorstki jak szosa pod jej nogami. -Slucham? -Nie... juz nic. Niewazne. -O co chodzi? - zapytala po chwili wahania. -Major Doronin - poslalem jej usmiech - delikatnie przypomina, ze jest wojna i po okolicy kreci sie mnostwo facetow, ktorzy lubia czasem zabawic sie z dziewczyna. Bo to takie mezczyznowe. Musialem troche nia wstrzasnac, bo spojrzala w bok. W jego strone. -O to panu chodzilo? -No... -No tak - pokiwala glowa. - Brudna, zagwalcona... Maly zal taka ugotowac. Po co ma zyc w... - bezradnie pomachala dlonia. - Jak jest po rosyjsku: hanba? -Jak na chirurga jestes beznadziejnie glupia - stwierdzilem z pogarda. Nie protestowala. Dopiero gdy podawalem jej reke, by pomoc sie wspiac na poklad mila, wbila nam kolejna szpilke. -Gdzie drugi?! - Glos podniosla, by przekrzyczec halas silnikow, a poniewierajacego sie po podlodze adidasa, zeby posunac mi go pod nos i uniknac zbyt wielu krzykow. Moja pomocna dlon zignorowala. Doronin przesliznal sie obok nas i znikl w kabinie pilotow. -Wsiadaj! Paliwo sie konczy! Wsiadla. Sama - nic dziwnego po moim popisie przy ciezarowce. Stwierdzilem jeszcze raz, ze ma zbyt pelne lydki. Postarala sie, bym nie mogl ocenic niczego wiecej, wiec nim znalezlismy sie za progiem, Doronin zdazyl wywlec Grisze do przedzialu transportowego. Skorzystala z okazji i jemu z kolei machnela butem przed twarza. Zlapalem ja za lokcie, wepchnalem na fotel drugiego pilota. Wzorem majora wlozylem kask. -Jak z paliwem? -Wedlug wskaznika juz nie mamy. Trzymaj sie. To dlatego ukladal Grisze wzdluz grodzi. W przypadku zderzenia scianka staje sie podloga, a ktos, kto lezy obok, przynajmniej nie spada. Moj system wytwarzania zimnego potu jeszcze raz wzial sie ostro do roboty. Mil zawyl i wystartowal. Sunal tuz nad ziemia, dzieki czemu potrzebowal mniej mocy: i do latania, i do usmiercania pasazerow. Do strachu przed zatrzymaniem sie turbin doszedl mi strach przed bledem pilota. -Ten wasz Grisza jest zapijany! - zahuczaly sluchawki glosem Ewy. Podlaczyla do rozmownicy trzeci kask. - Jak mozna oddac pijaniakowi helikopter? Pieklila sie po rosyjsku. Tlumaczyc mial sie Doronin. -Tylko spi w fotelu. Gdyby bral sie za latanie... -Jest pan nieodpowiedni... nieodpowiedliwy... -A pani pyskata - mruknal. Pomyslalem, ze faktycznie okazuje spora nieodpowiedzialnosc i pakuje sie w klopoty. -Pyskata - powtorzyla gorzko. - Jakis pijaniak ma mnie ugotowac napalmem, a jak mowie, co mysle... Pyskata, tez cos! Wzruszyl ramionami. -Jaki tam napalm...? Nie mamy zadnego uzbrojenia. Milczala przez dluzszy czas. Ja tez milczalem. -To znaczy... naklamal ich pan? -Raczej zle zrozumieli - usmiechnal sie lekko. - Wymyslilem dowodce z bratankiem. Reszta to prawda. -Boze... Pan jest zupelnie... Albo znow zabraklo jej rosyjskiego slowa, albo w koncu uswiadomila sobie caly ogrom nieodpowiedzialnosci majora. Bylem w lepszej sytuacji: od poczatku wiedzialem, ze jego pogrozki to bujda. A mimo to mnie zaskoczyl. -Doronin - powiedzialem ostroznie - co wlasciwie masz w tych zasobnikach? Paliwo? -A co mozna miec, jak czlowiek wiezie zaopatrzenie dla okretu i w kazdej chwili moze ladowac w wodzie? -O, kurwa - westchnalem. - "Bedzie cholernie syczec..." A niech cie szlag trafi. -Nie rozumiem - poskarzyla sie Ewa. - O czym mowicie? Mimo wszystko odpowiedz sprawila mi satysfakcje. -O pontonach. Wyraznie slyszalem jego kroki: izdebke wydzielono ze strychu przepierzeniem z desek. Wyciagniety na waskim tapczaniku, zastanawialem sie, ile razy Ewa lezala jak ja teraz, nasluchujac dochodzacych zza sciany odglosow. Drzwi mialy zamek, owszem, ale byle cherlak wylamalby je jednym kopniakiem razem z futryna. Oczywiscie dookola staly domy i mieszkali ludzie. Pamietalem jednak poranek i nie robilem sobie wielkich zludzen. Nikt sie nie zjawil, kiedy potrzebowala pomocy. Musiala sie bac. Zwlaszcza nocami. Drzwi zaskrzypialy, do pokoiku wszedl Doronin. -Wolno palic? -Nie wiem. - Usiadlem. - Nie moj pokoj. Powinienem powiedziec to z satysfakcja. Tapczan w ruinie, koslawy stol, rozpadajace sie krzesla, dwudrzwiowa szafa z jednymi tylko drzwiami, cos udajacego chodnik - nic tylko umrzec z depresji. Doronin wypatrzyl pelne niedopalkow pudelko po margarynie. Wraz z na pol oprozniona puszka szprotow, brudna szklanka i twarda jak deska cwiartka chleba tworzylo na stole smetna martwa nature. -Z pol setki petow. - Wyjal pozlacana papierosnice. - Chyba mozna. Chcesz? Litewskie, z przemytu. -Nie pale. Zapalniczke mial juz zwykla: plastikowa jednorazowke. -Zalatalismy zbiorniki, mechanicy koncza tankowanie. Zaraz wracamy do Sowietska. - Skinalem glowa. - Malo czasu, wiec... - Spojrzal w okno. - Ona... jest twoja? Mial zbyt obojetny glos. -Nie - powiedzialem powoli. - Z tego, co wiem, niczyja. -Niczyja? - powtorzyl z niedowierzaniem. Za rzeka zastukalo szybkostrzelne dzialko, ale odkad cwierc setki uzbrojonych w nie BMP-2 w barwach Republiki Sambijskiej przetoczylo sie przez wies, nie zaprzatalem sobie glowy bitwa na zachodzie. Niedobitki rosyjskich spadochroniarzy odepchnieto o lata swietlne od Matrosowki. -Niby dlaczego mialaby miec faceta? - wzruszylem ramionami. - Taka sobie dziewczyna. Nic nadzwyczajnego. -Kwestia gustu - mruknal. Usmiechnalem sie pod nosem. - Zreszta nie tylko uroda sie liczy. Lekarka to nie byle kto, a ona w dodatku jest dobra. Widziales, jak operowala? - Tez sie usmiechnal. - Ten chirurg od artylerzystow tylko strzela obcasami i powtarza do niej "tak jest". Przesadzal: mlody porucznik, lekarz, ktory zjawil sie w Zapowiednoje razem z plutonem haubic, radzil sobie zupelnie niezle. Mial dwie sanitarki, ludzi i leki, dzieki czemu umieralnie przeksztalcono znow w miejsce, gdzie serio walczy sie o ludzkie zycie. Zorganizowal lozka, koce, ogrzewanie... Ale fakt - w duecie, ktory pietro nizej wydlubywal odlamki z jakiegos nieszczesnika, pierwsze skrzypce grala nieduza dziewczyna z warkoczykami. -Nikt sie nie zeni z kobieta, bo ona zrecznie macha skalpelem. -Lekarze dobrze zarabiaja - skontrowal. -Jesli polujesz na posag, to zmien cel - poradzilem. - Jest gola, co wazniejsze gola pozostanie. -Co znaczy: pozostanie? -Tu - powiodlem wymownym spojrzeniem po pokoiku - sie nie oblowi. A gdzie indziej nikt jej nie pozwoli pracowac. Odebrali jej prawo wykonywania zawodu. -Masz na mysli Polske? -Mam na mysli caly cywilizowany swiat. Chirurg to nie mechanik. Nikogo nie obchodzi, co potrafi. Papier ma miec. A ona nie ma. Nawet z waszego Kaliningradu ja wywalili. Zaciagnal sie dymem po pepek. Zrobilem na nim wrazenie. -Dlaczego mi to mowisz? - zapytal cicho. -Jej ojciec poprosil, bym wyciagnal mu corke z gowna. Bo to gowno, sam przyznasz. Dzis wcale nie musiala przezyc. Nikt umyslnie nie zabija lekarek, ale zgwalcic - czemu nie? A ona jest dumna, niezalezna. Nie pozwolilaby, by jakis smierdziel robil z niej sobie materac. Ma te swoje skalpele, moglaby go... albo potem siebie. Zaciagnal sie znowu, bez pospiechu wydmuchal dym. -Tez pomyslalem, ze to nie miejsce dla kobiety. Sowietsk lezy tuz przy litewskiej granicy, wiec nigdy nie byl bombardowany. W miescie jest duzo wojska, spokoj i dobre zaopatrzenie. I szpital ze stalym doplywem rannych. Niezle miejsce dla kogos takiego jak Ewa. Pierwszy raz uzyl jej imienia. -Dzieki za dobre checi - mruknalem bez zapalu. - Jak dostaniecie po dupie i bedziesz pryskal za granice, masz u mnie znizke na noclegi. Zostawie ci adres. -Mowiles, ze handlujesz alkoholem - przypomnial. -Wyploszyliscie nam turystow, to tym dorabiam. -Legalnie? -Gdybym umial zalatwic sobie zezwolenie na legalny handel z Kaliningradem, przyslalbym po Ewe smiglowiec. Pokiwal glowa ze zrozumieniem. -Mamy wiecej samolotow niz pilotow - usmiechnal sie - tak ze kleski raczej nie doczekam. Ale adres zostaw. Wygramy, to cie odwiedze. Przypomnialem sobie jaka, ktory rano przeczolgal mnie po asfalcie. W barwach sambijskiego lotnictwa latalo sporo takich partyzanckich maszyn. W ostatnich miesiacach istnienia Obwodu Kaliningradzkiego - dzis Demokratycznej Republiki Sambii - ten odizolowany kawalek Rosji stal sie czolowym importerem malych samolotow cywilnych. Glownie rolniczych: w Polsce, na przyklad, wyslannicy Wladymira Romanowicza Begmy kupili tuzin dromaderow i cztery wilgi. Wszelkie mozliwe instytucje, z Agencja Wywiadu na czele, poblogoslawily transakcje, choc pare dni wczesniej z tejze samej Agencji trafil na biurko premiera raport o mozliwosci wybuchu "aksamitnej niebieskiej rewolucji" za polnocna granica. Dromadery byly jednak nowiutkie, prosto z tasmy, premier zdazyl pochwalic sie ich sprzedaza - odpieral zarzuty o kulejacy handel ze Wschodem - wiec maszyny, dumnie paradujac przed kamerami stacji telewizyjnych, odlecialy do Kaliningradu. Wywiad mial racje, pomijajac aksamitnosc wydarzen, wiec polscy telewidzowie mogli je ponownie obejrzec juz pare tygodni pozniej: pod postacia dwoch wrakow dymiacych na obrzezach portu wojennego w Baltijsku oraz trzech kluczy maszyn, krazacych wyzej i do