BANIEWICZ ARTUR Kisuny ARTUR BANIEWICZ 2008 Wydanie polskie Data wydania: 2008 Wydawca: Wydawnictwo W.A.B. ul. Lowicka 31, 02-502 Warszawa tel. (22) 646 05 10, 646 05 11, 646 01 74, 646 01 75 wab@wab.com.pl www.wab.com.pl ISBN 978-83-7414-425-4 Wydanie elektroniczne Trident eBooks Nie byl duzy, ale wojskowy samolot nie musi przeslaniac polowy nieba, by zasiac panike. Wystarczy, ze jest wojna, a on zachowuje sie jednoznacznie. Tu byla, a on sie zachowywal. Opadal nad wierzcholki przydroznych drzew, mierzac w srodek mych plecow. Widzialem go katem oka - trudno gnac rowerem z glowa zwrocona w tyl. Zadnego dymu, iskier. Nie nurkowal miedzy rozciagniete wzdluz szosy zabudowania wsi Zapowiednoje, by przymusowo ladowac.Po bokach mialem domy, ogrodki i mnostwo potencjalnych kryjowek, ale sekunde przed zderzeniem opony z dziura w asfalcie zrozumialem, ze na jakikolwiek unik jest za pozno. Rzucajac sie szczupakiem nad kierownica, nie reagowalem wiec jak dobrze wyszkolony zolnierz. Byla to prozaiczna reakcja bezwladnej niczym kloda ofiary wypadku drogowego. W ogole nie poczulem bolu. Czekalem na olowiany deszcz. Doczekalem sie ryku silnika nad glowa. Umiarkowanego zreszta: laciaty kamuflaz maskowal nie odrzutowiec, a patrolowa awionetke. Bomb nie maskowal. Odpadly, ledwie samolot przekroczyl granice osiedla. Pilot blyskawicznie polozyl maszyne na skrzydlo, skrecil, ryzykujac jego urwanie. Kiepsko. Moglem byc o karabinowy strzal od potraktowanych trotylem i stala rosyjskich spadochroniarzy. Scisle biorac, tym co zbombardowal samotny jakowlew, byl most na Matrosowce, ale mimo wszystko nie podobal mi sie ten nalot. Podnioslem rower i popedalowalem w strone mostu. Zza krzaka bzu mignely czerwone, wymalowane na oknach krzyze. Raczej niedobitki krzyzy: osrodek zdrowia stracil sporo szyb. Zastepujaca szklo dykta zdazyla obrosnac czyms zielonym. Jesli dodac do tego rdzawe rynny, obtluczone schody i zacieki, wylanial sie obraz lecznicy, ktorej nie polecilbym znajomym. Pchnalem drzwi, z ktorych wyszabrowano klamke, wszedlem do przedsionka i przez chwile walczylem z mysla, ze jestem mocno spozniony. Osrodek wygladal na spladrowany, i to wielokrotnie - za pierwszym razem nie wyrywa sie kontaktow - oraz, co gorsza, opuszczony. Nikt nie przywital mnie zdziwionym, pelnym dezaprobaty, a moze tylko rozbawienia, spojrzeniem. Bylo cicho, pusto i brudno. -Halo! Jest tu kto? Okrzyk odbijal sie od odrapanych scian nieprzyjemnym, metalicznym poglosem. Moze dlatego nie slyszalem szelestu jej krokow. Ale raczej zawinil fakt, ze byla boso. -O co chodzi? Pomyslalem, ze ma akcent dziewczyny z Czukotki. Dziewczyny wlasnie, nie kobiety. Wiedzialem, ze stuknela jej trzydziestka, ale w tej chwili byla to martwa, bezuzyteczna wiedza. Bosonoga, mala, ubrana w zbyt wielki, zwiazany w talii bialy fartuch, kojarzyla sie raczej z przestraszona smarkula, przylapana na jakims przewinieniu. Na przyklad na zabawie w chirurga, ktora potraktowala zbyt serio, krojac zdobycznym skalpelem ociekajace krwia mieso. To pewnie przez te warkoczyki. Sterczaly zabawnie znad uszu, zwiazane strzepami bandaza. Szpitalna biel ladnie kontrastowala ze smolista czernia wlosow. Pomijajac akcent, wlasnie owe geste i grube wlosy, ciemnobrazowe oczy i lekko trojkatna twarz upodabnialy dziewczyne do rodowitej Sybiraczki. Za dlugo sie gapilem. I chyba zbyt radosnie: zanim dobrnalem do golych nog, czubek skalpela uniosl sie i znieruchomial, wymierzony w moj brzuch. -Prosze wychodzic - powiedziala drzacym, ale przede wszystkim zmeczonym glosem. Powieki miala czerwone, opuchniete. Brakowalo im chocby wspomnienia po makijazu, co nadrabialy niesamowita dlugoscia rzes. Gdyby zapisala swoje cialo hollywoodzkiej wytworni filmowej, tamtejsze gwiazdy bilyby sie przede wszystkim o te rzesy. Moze tylko o nie: reszte amerykanska gwiazda ma zwykle lepsza. - To szpital. -Wiem - powiedzialem mocno na wyrost. -To jest bardzo naostrzany - potrzasnela skalpelem. - Jeden ciecie i trzewia... - przez chwile szukala wlasciwego sformulowania - trzewia zostaja odsloniete. Zmruzyla podejrzliwie oczy, probujac zrozumiec, z czego sie smieje. -Rusz sie, a flaki wypruje. - Poslalem jej usmiech z gatunku zyczliwych. - Tak by to powiedziala Rosjanka. Opuchniete powieki minimalnie sie podniosly. -Pan... pan jest z konsulatu? General Begma nie przesadzal: Sambia to rzeczywiscie kraj wielkich mozliwosci. Rzuc dwa zdania po polsku i juz cie biora za dyplomate. Raj dla hochsztaplerow. Zwlaszcza tych, ktorym sie nie wiodlo i ktorzy za caly majatek mieli to, co na grzbiecie. Czy raczej - na biodrach. -Jasne - wzruszylem ramionami, co przyszlo mi o tyle latwo, ze nie krepowala ich marynarka, koszula czy chocby podkoszulek. Z radosci, ze tak dobrze mnie oceniono, tez nie podskakiwalem, choc bez spodni, skarpet i butow przyszloby mi to latwo. - Czerwone majtki sa dzis na topie w kregach polskiej dyplomacji. Teraz ona sie smiala; mnie stac bylo jedynie na skwaszony polusmiech. Inaczej wyobrazalem sobie te chwile. -Przepraszam - zreflektowala sie. - To dlatego... Troche mnie pan zaskoczyl. Nie spodziewalam sie rodaka... -...w czerwonych slipkach - dokonczylem z gorycza. Otworzyla usta, by zaprotestowac, ale przeliczyla sie z silami: dopadl ja chichot, ktorego nie byla w stanie juz powstrzymac. Zbyt szczery, wyprany ze zlosliwosci, a przede wszystkim zarazliwy, by mogla dlugo smiac sie samotnie. Kiedy skonczylismy, wiedzialem juz, ze nie zmarnowalem ostatnich trzech dni. Warta byla tej wyprawy. -O Boze... okropna jestem - wyznala uczciwie, lapiac z trudem oddech. - Strasznie przepraszam, naprawde. -W porzadku. -Mam wode zamiast mozgu. Prawie nie spalam, a... -W porzadku - powtorzylem z lekkim naciskiem i widzac jej zdziwione spojrzenie, przeszedlem do rzeczy. - Musimy sie stad zabierac, pani Ewo. Jak najszybciej. Nadal sie usmiechala, ale teraz juz sila rozpedu. -My... sie znamy? -Pracowalismy razem - stwierdzilem, masujac stluczony lokiec. - Z pani tata. Ja i pulkownik Borecki. Obejrzala mnie od stop do glow, a ja stalem, robilem dobra mine i powtarzalem w duchu, ze dla lekarki widok prawie nagiego faceta to chleb powszedni. -Ach tak. - W jej glosie zabraklo zapalu. Lekarki bywaja chlodne. - A co z pana ubraniem i samochodem? -Przyjechalem na rowerze. - Masowanie podrapanego lokcia nie przynosilo ulgi, ale musialem czyms zajac rece. Coraz dotkliwiej odczuwalem brak spodni. - A ubranie... -Na rowerze? - Jej glos az ociekal niewiara. - Skad? Z Kaliningradu? Kpi pan sobie? -Nie lubi pani rowerow? Pani, lekarka? Rower to samo zdrowie. -Po co pan tu przyjechal? - Zignorowala zaczepke. -Po kogo - poprawilem. - Po pania. To chyba oczywiste. -"No to jestem. Pakuj lalki, dziecino, zabieram cie do mamusi". - Niezle parodiowala chrapliwy bas oprycha z kreskowki, ale zadne z nas tym razem sie nie smialo. - Cos sie panu nie pomylilo, panie...? - urwala bezradnie. -Krechowiak. Janusz Krechowiak. -Nie wyjade z panem - oznajmila. - Nie mam zwyczaju odjezdzac w sina dal z golymi cyklistami. -Chwyt ponizej pasa - poskarzylem sie. -Pan nie ma pasa - zripostowala. - Tylko gumke. -Przyganial kociol garnkowi - poslalem szydercze, choc nie tak pewne spojrzenie w strone jej stop. Czekoladowe oczy rozblysly gniewem, ale trwalo to zaledwie moment. Odwrocila sie, mignela czarnymi pietami i zniknela za rogiem korytarza. Poszedlem za nia. Otwor po wyrwanych drzwiach, wylozona biela sala. Ambulatorium. W czasach swietnosci stalo tu pewnie pare przeszklonych gablot z lekami, stol zabiegowy, biurko... Przetrwal jedynie szkielet szklanej szafy z polkami ze sklejki. Stol raczej nie byl oryginalny - cokolwiek by powiedziec o radzieckiej medycynie, nie wycinano tu wyrostkow na stolach pingpongowych. Czerwona miska tez nie kojarzyla sie z sala operacyjna, ale trzeba przyznac, ze zakrwawione narzedzia chirurgiczne prezentowaly sie w niej mniej drastycznie. Druga miednica, juz biala, wypelniona metna woda, stala przy wejsciu. Wygladalo na to, ze doktor Borecka myje w niej nogi po wypadach poza srodek sali. Bo tylko srodek lsnil swieza czystoscia. Obok stolu pykal para weglowy samowar. -Tam leza jego rzeczy. - Szklana strzykawka wskazala boczne drzwi. - Moze cos pan wybierze. Przyjrzalem sie lezacemu na stole nastolatkowi. Byl nieprzytomny i nagi. Jego brzuch i piers pokrywaly tampony, czerwone od swiezej krwi lub brudnorude, przesiakniete krwia, ktora dawno zakrzepla. Z dlugiej, niezacerowanej do konca rany wystawalo cos przypominajacego knot. -Prosze nie podchodzic. Sterylnie tu nie jest, ale... -Ani mi sie sni - zapewnilem. Zerknela w moja strone, marszczac lekko brwi. -I zadnego rzygania. Drugi raz nie dam rady posprzatac. Nie ma czym. Za drzwiami byla lazienka. Jedyna wzgardzona przez zlodziei umywalka wygladala jak znalezisko z Pompei. Kawal pogietej rury - wydechowej chyba - zastepowal natrysk. Przetrwal tez wieszak. Na hakach wisiala brudna dzinsowa spodniczka, bluzka pochlapana krwia oraz damskie majtki. Mokre, w przeciwienstwie do reszty ubrania, i nie calkiem biale po praniu bez proszku. W kazdym razie bielsze od adidasow stojacych ponizej. Co niewiele znaczylo: niejeden mieszkaniec wysypiska nosi lepsze buty. Rzeczy rannego lezaly na posadzce. Wlozylem spodnie, wyrzucilem skarpety z rozlazlych polbutow. Z koszuli tez nie skorzystalem: malo z niej zostalo. Zakladajac kurtke z imitacji skory, stanalem w progu gabinetu. -Moge? - unioslem znaczaco noge. Skinela glowa, wkladajac strzykawke do samowaru. - Naprawde? Pani zdjela buty. -Smierdzialy. - Pokrecilem z dezaprobata glowa. Wzruszyla ramionami. - Wiem, ze to glupie, ale takie sa zasady. Daj pacjentowi, ile mozesz. Zabij kazda bakterie. Roznie bywa. Powiedzmy: upuszczam ostatni skalpel, przydeptuje buciorem, ktory przywedrowal prosto z kurnika. -Rozumiem. Usmiechnela sie nagle lobuzersko. -W zyciu niczego nie upuscilam na sali operacyjnej. Nie jestem taka beznadziejna, jak ta nora. -Wiem. -Guzik pan wie - stwierdzila melancholijnie. -Rodzice sporo mi o pani opowiadali. -Oni tez guzik wiedza. - Nie skomentowalem. - Pytal pan, czemu tak na boso... Za diabla pan nie zgadnie. -Medycyna to nie jest moja mocna... -Moi profesorowie tez by nie wiedzieli - nie pozwolila mi skonczyc. - Prywatny patent doktor Boreckiej. Sambijska technika operacyjna. Myj podloge i nogi, a moze nie ukatrupisz pacjenta zarazkami, wlazac na stol. - Usmiechnela sie, widzac moje uniesione brwi. - Ciagle nie rozumiemy? Podpowiadam: problem trzeciej reki. Kazdy mechanik panu powie. Nieraz wystarczy tylko nacisnac, kolanem, stopa... A buty mam ostatnie i brudne. Dopiero teraz uswiadomilem sobie, jak bardzo jest zmeczona. To dlatego wyszla mi na spotkanie, zapominajac o tym, ze jest boso. Jej nogi zdecydowanie nie nadawaly sie teraz do deptania po otwartych ranach. -Od dawna jest tu pani sama? Ujela bezwladne ramie chlopaka, sprawdzila puls. -Tydzien temu interes sie krecil. Potem przyjechalo ciezarowka paru facetow... - Wyrzucila tampon do wiadra, zastapila swiezym. - Babrze sie... -Co to bylo? -Srut. Kradl jablka czy cos... -Przezyje? -Cuda sie zdarzaja. -Jest ktos, kto moglby sie nim zajac? Zanim umrze? Przyjrzala mi sie uwaznie. Nie bylo to przyjemne. -Cholernie pan subtelny... Ktos? Ja jestem. -Pania musze stad zabrac - powiedzialem cicho. - Lada chwila zaczna tu strzelac. A pani i tak nie ma czym leczyc. -To mile, ze fatygowal sie pan taki kawal. Zaraz napisze kartke do ojca. Zaplaci, na pewno. Za kanalem postukiwaly karabiny. Monotonnie. Ale chyba slyszalem cos jeszcze. -Wsadz sobie w dupe swoja kartke. - Poslala mi pelne niedowierzania spojrzenie. - Przepraszam. -Obrazil sie pan? - zapytala niepewnie. -Prosze wziac troche cieplych rzeczy. I buty. Powolutku pokrecila glowa. -Pan nie zrozumial. Nie wyjade z panem. Nie teraz - wskazala amatora jablek. - I nie do Polski. -Pulkownik mnie zabije - uprzedzilem. -Tata nie jest taki - powiedziala miekko, usmiechajac sie samymi koniuszkami ust i oczu. -Ktos jedzie. - Zabijajacy sie za Matrosowka faceci przez chwile strzelali rzadziej, dzieki czemu warkot silnika wyrazniej docieral do mych uszu. - Musimy znikac. -Za duzo polskiej telewizji sie pan naogladal. Pracuje w Sambii prawie rok i jakos zyje. -Ja zarabiam chodzeniem przez pole minowe. Tez zyje. Ale nadal staram sie byc ostrozny. -Och, bez metafor - zmarszczyla nos. Poslalem jej spojrzenie pelne wyrzutu. Dol okna zamalowano, ale stajac na resztkach po kaloryferze, moglem wyjrzec gora. Ciezarowka akurat zatrzymywala sie przed budynkiem. -Cholera, znow kogos przywiezli... A ja gola jestem. Moglismy zdazyc. Okno umywalni. Z ulicy nie widac... -Wloz buty - powiedzialem zduszonym glosem. -Ja nie o... Lekow juz... O co chodzi? - Cos ja zaniepokoilo w mojej twarzy. A moze w przejsciu na "ty". -Lap buty - wskazalem drzwi lazienki. Zawahala sie. -Musialabym potem myc rece. A niby czym? Sam po nie pobieglem. Nadal mielismy szanse. Odgradzajac sie ode mnie stolem, a przede wszystkim sceptycznym, ciut szyderczym spojrzeniem, zaprzepascila ja. Stanalem w progu, sciskajac niepotrzebne juz tenisowki. W chwile potem do gabinetu wkroczyl czterdziestoletni na oko mezczyzna w mysliwskim kapeluszu. Moze zreszta nie mysliwskim, ale dodatek w postaci dubeltowki nasuwal takie skojarzenie. Usmiechnalem sie przyjaznie i rozlozylem rece. Nie pomoglo: lufa dwururki zwrocila sie w strone mego pepka. Ewa zaklela. Na szczescie cicho. -Czego jeszcze? - warknela. - Wszystkiego juz wzieliscie! Niczego nie zostalo, nie patrzysz?! Mysliwy zerknal na nia. Nie podobal mu sie ten ton, ale ciagle troche bardziej nie podobalem mu sie ja. Ewentualnie byl za leniwy, by czesto obracac fuzje. -Mam ja! - rzucil przez ramie. - Odpalaj maszyne, Slawa. Z korytarza wszedl spocony nastolatek z pistoletem Makarowa, z umywalni brodate chlopisko, szczerzace zeby i machajace majtkami przewieszonymi przez muszke AK-74. -Twoje? - popatrzyl na Ewe. - Sliczne. Z koronka. -Czego chcecie? - Jej sniade policzki wyraznie pociemnialy. - Zakradliscie juz wszystko. -Masz takie drugie? Na sobie moze? -Cicho, Slon - upomnial go mysliwy. - Nie strasz pani doktor. Poki leczy, wara ci od jej cipki. -Czego chcecie? - powtorzyla. Widzialem, ze sie boi, ale niezle nad soba panowala. Gowniarz z makarowem gapil sie na jej nogi, oblizujac gorna warge. Slawa uruchomil silnik. -Jedziesz z nami. Klient zadowolony z gabinetu, ale chce jeszcze lekarza. Rozkaprysil sie narod... -Dobrze placi? - uznalem za stosowne sie wtracic. To, co zaczely mielic, na razie bezglosnie, usta Ewy, na pewno nie bylo okrzykiem entuzjazmu. Mysliwy dopiero teraz zaszczycil mnie spojrzeniem. Przedtem jedynie celowal. -A ty kto? Tylko krotko. -Przyjaciel domu - mruknalem. Slon zdjal zaczepione o wspornik muszki majtki, rozpial rozporek, z blogim usmiechem wetknal zdobycz w spodnie. -Dmuchasz ja? Jak Ewa wytrzymala tu tyle czasu boso i w samym chyba fartuchu? Bylo cholernie zimno. Cos, co splywalo mi spod pach, mialo temperature cieklego azotu. Tylko dlatego wciaz sie usmiechalem: usmiech przymarzl mi do twarzy. -Zabierzcie mnie tez. - Ja to mowilem?! -Dmucha - odpowiedzial sam sobie brodaty. Slawa zawracal woz, ze skrzyni biegow dochodzily zgrzyty. Malolat rzucil mi zawistne spojrzenie, powrocil do studiowania ksztaltu malych, kobiecych stop i odrobine zbyt pelnych lydek. -Nie moge donigdzie jechac. Operuje, nie widzicie? -Nie - powiedzial facet z dwururka. - Nie widzimy. -Nie zostawie pacjenta. Lekarz, ktory zrobi takie, jest... - bezradnie szukala slowa - jest zly! Pomyslalem, ze znow nie jest przekonujaca. -Jedziemy - ucial dyskusje mysliwy. -On umrze, nie rozumiecie?! Nie moze zostac samym! -No, to akurat da sie zalatwic... Poslal spojrzenie gdzies ponad moje ramie. Zaczalem odwracac glowe. Niczego wiecej nie zapamietalem. Nawet bolu. Czulem sie parszywie, ale przynajmniej udalo mi sie ulozyc liste powodow mojego cierpienia. Po pierwsze: cios kalachem w potylice. Po drugie: lodowaty dotyk czegos mokrego na glowie i karku. Po trzecie: Ewa Borecka. A konkretnie: jej brak. Nie wpuscilaby na wymyta czesc podlogi wlasciciela wojskowych buciorow, tkwiacych przed ma twarza. Byly upaprane zaskakujaca kompozycja drobin blota, rzesy wodnej, krwi, miesa, smaru oraz rybich lusek. Z samej ciekawosci unioslem glowe, huczaca jak dzwon i rownie pusta. -Jestes lekarzem? Oprocz najbardziej brudnych butow swiata nosil dzinsy i domowej roboty noz za cholewka. Tyle moglem dostrzec: przykucnal za blisko. Poza tym im wyzej unosilem glowe, tym glebiej miedzy lopatki splywala zimna woda, ktora mnie oblal. -A pan nie? - wymamrotalem. - Szkoda. Moja glowa... Skad wiedzialem, ze nie zdzieli mnie w nia jeszcze raz? Instynkt? Jakis fragment mego pokiereszowanego mozgu uznal, czort wie czemu, ze facet wzbudza zaufanie. -Gdzie jest lekarz? Unioslem sie i stwierdzilem, ze nie nalezy sluchac glowy, potraktowanej kolba AK-74. Obdarzanie zaufaniem scietych na jeza, zionacych alkoholem, niedogolonych typow o przekrwionych oczach dowodzi braku krytycyzmu. W dodatku ten tu niemal przyciskal mi do oka istna armate. Kazdy pistolet ogladany z takiej perspektywy wydaje sie duzy, ten byl jednak duzy naprawde, niezaleznie od perspektywy. -Spiesze sie. - Chrapliwy glos pasowal do kryminalnej powierzchownosci. - Gdzie lekarz? Polatany przez Ewe chlopak wciaz tu byl. Martwy. Prawdopodobnie dobilo go zderzenie z podloga. Nie lezal jak ktos, kogo ostroznie przekladano. Stol oczywiscie zniknal. -Zabrali ja - powiedzialem, dzwigajac sie na kolana. - Czterej faceci w samochodzie. - Ja? -Lekarke. Byla tu jedna, ale juz jej nie ma. Obejrzalem go nieufnie. Stieczkin, legendarna bron specnazu. Do tego wojskowa kurtka, kamizelka kuloodporna w maskujacych barwach. Ale tez czerwony podkoszulek wystajacy spod bluzy. No i cala menelska reszta. Co to za jeden? Zolnierz? Partyzant? Nastepny bandzior? -Potrzebuje lekarza - powiedzial. - Mam czternastu rannych na pokladzie. Zaraz zaczna umierac. -Na pokladzie? Wskazal kciukiem. Przez zamalowane do polowy okna widac bylo glownie niebo, ale dopatrzylem sie czegos jeszcze. -O! - Nic wiecej nie mialem chwilowo do powiedzenia. -Jak znalezc tych czterech? Znasz ich? -Uchowaj Boze. - Macalem glowe, sprawdzajac, czy mokre to tylko woda, czy takze moj mozg. - Dziewczyne znam. -Dziewczyne? - Podniosl sie i schowal pistolet. -Te lekarke. - Zarzucilo mna przy wstawaniu i moze dlatego chwycilem sie pierwszej rzeczy, wystajacej ponad plaszczyzne podlogi. Sensu to naturalnie nie mialo: nawet duzy i ciezki but nie uchronilby mnie przez upadkiem, a rozczlapany adidas Ewy przypominal raczej znalezisko z szatni jakiejs podstawowki. Krotkowlosy odebral mi go i ogladal przez chwile, jakby w nadziei, ze z malego buta wyskoczy jeszcze mniejsza dziewczyna w bialym fartuchu. Zdejmujac z jego barkow problem czternastu rannych. -Jej? - Skinalem glowa. - To twoja...? - Nie dokonczyl, oddajac mi but. - Niewazne. Chodz. Pomozesz. Wciaz z adidasem w garsci powloklem sie przed budynek. Pokryty kamuflazem Mi-17 nie byl najwiekszym smiglowcem swiata, ale tu, miedzy domami, plotami i drzewami, jego prawie dwudziestometrowa sylwetka ciagnela sie jak ogladany z peronu pociag. Jedna z lopat siegala az nad prowadzace do lecznicy schody. Po przeciwnej stronie ulicy inna lopata weszyla w gaszczu winorosli, porastajacym jakas komorke. -To pan...? - zatoczylem polokrag czubkiem adidasa. Wzruszyl ramionami. - Jezu, kto panu dal prawo jazdy? Usmiechnal sie po raz pierwszy. Wiekszosci ludzi wydaje sie, ze ladowanie smiglowcem to umiejetnosc dostepna co sprytniejszym szympansom. Piloci cenia sobie tych, ktorzy wiedza, ze tak nie jest. -Nie ma ladowiska na dachu. To nie Ameryka. Fakt. Zadnych frymusnych noszy na kolkach. Nasze kapaly krwia, nie mialy kolek, tylko zwiazana drutem raczke; drugi pilot, piegowaty chlopak w zarzyganym kombinezonie, slanial sie na nogach i sam wygladal na potrzebujacego pomocy, a wnetrze mila wypelnialo kilkaset kilogramow pokaleczonego zywego miesa, ktore cierpialo, jeczalo, plulo strzepami pluc, lecz nie bylo w stanie samodzielnie wypelznac. -Poszukaj ludzi, Kola - powiedzial na poly lagodnie, na poly twardo krotkowlosy. - Musza jacys byc. Potem nosilismy rannych. Dlugo. Nielatwo wdrapac sie z noszami do zatloczonego smiglowca i, nie depczac po wyplywajacych z brzuchow jelitach, wytaszczyc chlopaka o posturze koszykarza. Albo o polowe lzejsza dziewczyne, ktorej noga dynda na kawalku miesnia. Nawet z ubranym w spodenki pizamy czterolatkiem nie poszlo latwo: cale cialo wygladalo jak jeden wielki siniak i nie wiedzialem, gdzie podlozyc dlon, by nie przebic pluc koncem jakiegos zlamanego zebra. Przy siodmym czy osmym nawrocie dojrzalem do spojrzenia prawdzie w oczy. -To bez sensu. - Pomoglem zdjac z noszy zolnierza pozbawionego cwiartki uda. Byl mokry, najwyrazniej wylowiony z wody. -Masz lepszy pomysl? -Rusz te krowe i poszukajmy lekarki. -Pozniej. Gladko przeszedlem na "ty", ale to on rzadzil. Nawet nie dlatego, ze kiedy szlismy z pustymi noszami, dluga kabura obijala sie o jego, a nie o moje udo. Piegowaty Kola, krazacy od domu do domu w daremnym poszukiwaniu zyczliwej duszy, tez sie nie liczyl. Liczylo sie, ze nie potrafie nie to, ze latac, ale chocby uruchomic smiglowca. -Beda za daleko - wydyszalem. -To sie ruszaj. Obaj sie ruszalismy. Ostatniego pasazera cisnelismy jak worek na podloge przedsionka: dopiero tam zauwazylem jego szkliste, trupie oczy. Wymamrotalem "hej", lotnik pobiegl sladem mego spojrzenia i bez sekundy wahania przechylil nosze. Wybieglem z lecznicy, bardziej depczac po zwlokach niz skaczac nad nimi. Bylismy para zimnych sukinsynow. -Zaraz beda. - Piegus Kola wciaz wygladal jak chodzace nieszczescie. - Juz ida, Piotrze Wladi... panie majorze. Siedza po piwnicach i... Lecimy? -Ty zostaniesz z rannymi. Jesli nie wroce za... -Polece z panem! Piotrze Wladimirowiczu... -Jak cie kopne w dupe, to bedziesz w eskadrze jeszcze przed nami. No juz, zmiataj. -Ale to moja maszyna! -Won, Kola. A ty wskakuj. Po raz pietnasty wdrapalem sie na poklad. Skrecilem i wkroczylem do kabiny pilotow. Prawy fotel byl zajety. Mezczyzna, ktory w nim ni to siedzial, ni lezal, mial na sobie sztruksowe spodnie, golf i marynarke - nie nalezal wiec do zalogi. Byl tez za czysty i chrapal zbyt smacznie jak na ofiare wojny. -Siadaj w przejsciu, na miejscu technika. Major klapnal na lewy fotel i zaczal wlaczac silniki. -Wloz kask i podlacz, o tam. Co to byl za samochod? Zanim odnalazlem kask, otwor na wtyczke i zatrzask oparcia, lopaty juz sie krecily. -Halo?! Slyszy mnie pan?! -Nie trzeba krzyczec. Rozmownica akurat dziala. -Akurat dziala? -Troche nas trafili. Praktycznie nie mamy paliwa. -Ekstra. -Dlatego ladowalem w pierwszej miejscowosci z punktem medycznym. Wedlug mapy - z punktem - dodal. -Trzeba bylo w drugiej. - Teraz, gdy nie bylo odwrotu, moglem sobie pozwolic na szczerosc. - Nawet jesli ich znajdziemy... Widzial pan ten niby szpital. Podloga zadrzala i nachylila sie do przodu. -Tylko ze my naprawde nie mamy paliwa. - Doszukalem sie jakby skruchy w jego glosie. - W kazdej chwili moglismy spasc. Tu ranni maja mimo wszystko wieksze szanse. -A my? Mil przestal stawac na nosie i zaskakujaco gladko oderwal sie od ziemi. -Tez wieksza. Niz oni. -Ekstra. -Zawsze sie mozna pomodlic. - Usmiechnal sie. - Polak, co? Papieza mieliscie. Bog was lubi. Handlujesz? Na zachodnich obrzezach dawnego ZSRR mieszka wielu urodzonych tu Polakow. Kogos takiego dotad udawalem. Teraz dalem sobie spokoj. Czort wie czemu. Major nie wygladal na sluzbiste, ale nie trzeba byc wrogiem wlasnej zandarmerii tylko dlatego, ze na lot bojowy wyrusza sie w dzinsach, czerwonej koszulce i w stanie wskazujacym na spozycie. -Troche spirytusem. Ale tu przyjechalem po dziewczyne. -W tym stroju cie nie zechce. Kurtka na goly tors, buty na bosych stopach, za ciasne spodnie - trudno sie dziwic, ze cos mu nie gralo. -O, w tym lesie - pokazalem. Sunelismy nad polami rownolegle do pustej drogi. - Trzech zolnierzy, jeden bez broni. Zabrali mi ubranie. Chyba obrzydla im wojaczka. Pan tez dlatego...? -Ladnie to gospodarza obrazac? Zaskoczyli nas tym desantem. W planach nie bylo lotow. Ludzie sie porozlazili, maszyny rozkrecone... Nas - skinal w strone prawego fotela - prosto z knajpy zgarneli. -Rozumiem. Nie byloby bezpieczniej leciec wyzej? -Czort wie. Z mozdzierzy juz dzis do nas strzelali, z dzialek trzydziestek tez, ale rakiet nie zaliczylem. Moze faktycznie leciec wyzej...? - zadumal sie. -Cofam pytanie - powiedzialem szybko. Zaduma nie sluzy koncentracji, a sunelismy nad scierniskiem niewiele wyzej niz wczesniej kosiarka. Za to duzo szybciej. - Ciezarowka z niebieska szoferka. Czterech ludzi. Kalasznikow, makarow, dubeltowka. Tyle widzialem. Skad pan wie, ze powinnismy leciec na poludnie? -Dedukcja. Za Matrosowka bitwa, a z mostu malo co zostalo. Od strony Sowietska zaraz nadciagnie wojsko, szosa, bo nie ma sensu rozwijac sie juz na tym brzegu. -No, gdyby bronic linii Matrosowki, to jest. -Bronic? Tych chlopakow od Jelianowa rozjada najdalej do wieczora. W Sowietsku stoi potezny garnizon, cala brygada, nie liczac batalionow Obrony Terytorialnej. -A... tam? Nie mogl widziec ruchu mojej glowy ku prawej sciance, za ktora byla rzeka-kanal Matrosowka, kilkanascie kilometrow nizinnego brzegu i blekitna zapewne o tej porze tafla Zalewu Kuronskiego. -Tyle, ile mozna przewiezc dziesiecioma ilami-76. -Batalion na wozach bojowych - policzylem. - Albo trzy bez wozow. Malo. Wygracie. -Troche sie na tym znasz - zauwazyl. -Nie jestem szpiegiem, ale fakt: sluzylem w wojsku. Kapitan rezerwy Krechowiak, do uslug. Piechota. -No prosze, kolega... - To nie byl glos kogos, kto przymierza sie do wlaczenia autopilota i wykopania mnie za otwarte drzwi kabiny transportowej. Moze dlatego, ze nie bez powodu pozostawil je w takim, bezpieczniejszym na wypadek katastrofy polozeniu. Mial wieksze zmartwienia niz tropienie szpiegow. - Major Doronin, lotnictwo. Silniki pracowaly bez zaklocen. Na razie. -Czemu kapitan rezerwy chwali sie przeszloscia? Znizek dla weteranow nie udzielamy. -Mysle, jak przekonac tamtych facetow. Chcialem dac do zrozumienia, ze radze sobie z bronia. - Milczal, lustrujac wzrokiem poludniowy horyzont. - Moze byc granat. -Granat? - rozesmial sie gorzko. - Czy to pudlo wyglada na bombowiec? Kola ma makarowa, ja to - klepnal kabure. - Wszystko, cala artyleria. Trzeba bylo sie zglosic przy starcie. Piec ton amunicji mielismy. -Taaak... No to chyba nie przekonamy tych facetow. -Zobaczymy. Zawsze pozostaje to pod wspornikami. Mil, zasadniczo transportowy, mial wysiegniki pod uzbrojenie. Problem w tym, ze teraz byly puste. Zamiast standardowych rakiet niekierowanych czy dzialek, Doronin zabral w podroz dwa podobne do cygar, spore kontenery. Nie bylem pewien ich zawartosci, ale strzelac sie z nich raczej nie dalo. -Trzeba wyjsc i pomowic. Lepiej, gdybym to ja... -Psychologicznie niewskazane. Przegrany jestes w ich oczach. Odruchowo dadza po lbie drugi raz. A swoja droga to pocieszajace... Mogli zabic, a nie zabili. Mam nadzieje, ze z takimi latwiej sie bedzie dogadac. Tez mialem taka nadzieje. Choc niewielka. -Trzeba bylo wziac od Koli tego makarowa - mruknalem z uraza. - A jeszcze lepiej calego Kole. Przemknelismy nad gromadka ludzi zbierajacych ziemniaki. Zerkneli na smiglowiec, i tyle. -Od godziny nie jest z nim dobrze. -Szok pierwszej walki? - domyslilem sie. -Amunicje wiezlismy do Mysowki, to taka przystan przy litewskiej granicy. Nic wielkiego: dwa pomosty z zurawiami. Jak w nocy zaczela sie ta heca ze spadochroniarzami, wszystko, co zylo, wialo na brzeg zalewu. Teraz mamy na plazy ze czterystu chlopa. Broni ich kanonierka z resztkami amunicji. Zaladowali nam piec ton naboi dla niej. Jakos przelecielismy. Tyle ze wczesniej jelianowcy rabneli w Mysowke paroma salwami z niszczycieli. Z przystani kasza, wiosce tez sie dostalo. No, ale mialem o Koli... Chodzilo o to, zeby szybko wyladowac pociski jak najblizej dzwigow. Przystan malenka, ludzi do noszenia brak, wszystko sie pali, dym, a na brzegu pol tony ryb. -Ryb? -Jak rabneli ze stotrzydziestek, to na drugi koniec wsi nimi rzucalo. W jakis sklad trafili. Niewazne. Chodzi o to, ze mielismy siadac w cholernym bajzlu, a ciasno bylo jak przed ta lecznica. No i troche ludzi tez tam lezalo. -To znaczy... martwych? -Nie wiem. Lezeli, nie ruszali sie. Niektorzy... no, po kawalku by ich trzeba... Zreszta w tym blocie, dymie... - Przerwal na chwile i byl to jedyny dowod wrazenia, jakie wywarla na nim przystan w Mysowce. - Wygladam przez swoje okno, Kola przez prawe. Naprowadzal mnie; bylo tam takie drzewo, spore, i gdybysmy zahaczyli... No i przegapil ja. -Cholera... Kobieta? -Dziewczyna ze sluzby pomocniczej. Kolo trafilo akurat na glowe. Powiedzialem Koli, ze juz nie zyla. Za dlugo rzygal, zeby samemu sprawdzic. No, chyba ich mamy. W jego glosie nie bylo emocji mysliwego, ktory w koncu wytropil lwa i szykuje sie do strzalu swego zycia. Ciezarowka, sunaca po pustej szosie, wygladala jak zabawka. -Ta - powiedzialem. Doronin ladowal jak samolotem: szybko i niemal do konca poziomo. Nie zdazylem sprawdzic, dlaczego nie rozwalilismy sie najpierw o lake, a potem o drzewa. -Daj pistolet - powiedzialem. Ciezarowka zwalniala. Szpaler drzew byl tu symboliczny, kierowca dostrzegl stojacy tuz przy szosie smiglowiec. Nie bylem pewien, czy probujac przejechac obok nas, zostalby oskalpowany przez wirnik, ale jesli ktos patrzyl z daleka, musial byc niepewny tym bardziej. Doronin zredukowal obroty wirnika i turbin. Wstal, nie zdejmujac kasku. Pistoletu nie wyjal. -Az taka ladna? - blysnal zebami. - To chodz. -Lepiej ja sam. To prywatna sprawa. No i... Smiglowiec na ziemi to kiepskie wsparcie, ale smiglowiec bez pilota to juz w ogole... Nie lepiej zawisnac pare metrow nad droga? Odsunal mnie z przejscia. Delikatnie, ale stanowczo. -Zapomina pan o czyms, panie Krechowiak. Paliwo. Pozniej, gdy szlismy srodkiem szosy, zrozumialem, o czym mowi. Cwierc kilometra, dwie i pol minuty. Plus powrot. Nawet gdyby wszystko sprowadzalo sie do otwarcia szoferki, wziecia Ewy za reke i oddalenia sie bez slowa, bylibysmy z paliwem o piec minut do tylu. A w takim czasie Mi-17 spokojnie przelatuje pietnascie kilometrow, czyli tyle, ile brakowalo nam do szczescia. O ile powrot do przepelnionej konajacymi rudery mozna nazwac szczesciem. Prawa fizyki byly przeciw nam. Pozostawala psychologia. -Ja mowie - mruknal w ktoryms momencie Doronin i na tym zakonczylismy narade wojenna. Cwierc kilometra. Ulamek sekundy dla pocisku AK-74, ale przestraszony piechur moze sie niezle spocic. Nie wyciagalem zadnego wniosku z faktu, iz parlismy naprzod. Na miejscu tamtych otworzylbym ogien z dwudziestu metrow - dla zoltodziobow uzbrojonych w makarowy to najlepszy dystans, a madry dowodca, nawet majac przewage, stara sie wykorzystac cala sile ognia. Ale i te linie przeszlismy zywi. Bylismy piec krokow od zderzaka, kiedy szczeknela klamka. Szyba utracila juz cechy lustra; niewyraznie, lecz widzialem siedzacych w szoferce ludzi. Wasaty Slawa za kolkiem, wyrostek na obudowie silnika. Gleboka kabina z lezanka nie pozwalala siegnac wzrokiem dalej. Ewy Boreckiej teoretycznie moglo tam nie byc. Mogli ja... Wolalem nie myslec, ile mogli. -Co jest? - Mysliwym zarzucilo przy zeskoku, koniec lufy zazgrzytal nieprzyjemnie o asfalt. - O co chodzi? Doronin obejrzal go z gory na dol. -Zabraliscie lekarke z Zapowiednoje. Potrzebuje jej. Krotko, po zolniersku. -To macie pecha. - Ocienione rondem kapelusza oczy zwezily sie chytrze, ale i niepewnie. - Pracujemy dla pulkownika Millera, a on tez potrzebuje lekarza. Otwieralem usta, ale Doronin okazal sie szybszy. Przeliczal pewnie kazdy obrot wirnika na porcje pozeranej bezproduktywnie nafty. -Mam w dupie Millera. - Trudno jest mowic zimno, spokojnie a zarazem szybko, ale jemu jakos sie udalo. - Albo lekarka wysiadzie i pojdzie z nami, albo wysiadzie i najpierw wystawi akt zgonu. Twoj oczywiscie. Oczy mysliwego zwezily sie o kolejny milimetr. -Mocno powiedziane, panie lotnik. Slon, dawaj tu! Slyszalem gniewne pomruki brodacza, poprzedzajace skok na szose. Szczeniak z makarowem przesunal sie na prawy fotel, spojrzal za siebie. Czyli byla tam. Niby dlaczego mialoby jej nie byc? Wojna ma ten urok, ze zgwalconych kobiet nie trzeba zabijac. -Co: zolnierzyk? - Spod brody dobiegl cichy rechot. - Wlozyl zelazny kubraczek i taki dzielny? Doronin nawet na niego nie spojrzal. -Nie dajesz mi wyboru - powiedzial. -Daje. Mozesz zrobic w tyl zwrot i przezyc. Slon rechotal dalej, kolyszac od niechcenia wymierzonym w nas automatem. Jego szef slyszal pewnie wiecej o wypadkach z bronia, bo trzymal fuzje lufa do ziemi. Przy przewadze, jaka mieli, bylo to usprawiedliwione. -Nie dajesz - Doronin pokrecil glowa. - Moj dowodca kazal mi wrocic z lekarka. Jest wkurwiony. W Zapowiednoje lezy z dziura w brzuchu jego bratanek. Na podlodze, bo jakies chuje ukradly lozka. Grisza - machnal kciukiem w strone smiglowca - to fajny gosc, ale z dlugim jezorem. Nie moge wrocic i powiedziec, ze was nie znalezlismy. -Nie moj problem - wyszczerzyl zeby mysliwy. -Nie - zgodzil sie Doronin. - Twoich ludzi. Nie sadze, by ktokolwiek go zrozumial, ale wlasnie dlatego wszyscy skierowali w jego strone oczy i uszy. -Zalewasz. Potrzebujesz lekarki, nie trupa w fartuchu. Czyli ten twoj smiglowiec mozesz sobie wsadzic. Nie wyciagnie zakladniczki ze srodka samochodu. -No wlasnie. -Co: "wlasnie"? - Mysliwy po raz pierwszy okazal zmieszanie. Doronin nie wygladal na przylapanego na nielogicznym wywodzie. Usmiechal sie z taka doza poczucia wyzszosci, ze poza zdzieleniem go w szczeke juz niczego nie dalo sie zrobic. Naszla mnie nawet irracjonalna mysl, ze w tej potyczce ustawilem sie po wlasciwej stronie. -Wlasnie dlatego to problem twoich ludzi. Widzicie te zasobniki, chlopcy? - Spojrzenia pobiegly w strone smiglowca. - Jak mnie zabijecie, Grisza Alfierow tu przyleci. Oczywiscie bedziecie strzelac, wasze prawo. Ale wiecie: pancerz. Potem spusci zasobnik. Bedzie cholernie syczec, bo to gowno blyskawicznie wysysa powietrze, no, ale syk to akurat najmniejsze z waszych zmartwien. Oczywiscie - dorzucil laskawie - kto chce, moze pryskac na boki albo zatrzaskiwac sie w szoferce. Tyle ze to duzy zasobnik. Wystarczy. A sa dwa. Paskudnie sie usmiechal. Krokodyle robia to sympatyczniej. Slon opuscil automat. Juz nie rechotal. -Twoj Grisza nie zrzuci napalmu, poki zyjesz. - Ten z dubeltowka byl rownie blady, ale cos mi mowilo, ze bedzie kasal do konca, jak wilk z przetraconym grzbietem. -Raczej nie - zgodzil sie Doronin. Poszerzyl usmiech i zrobil krok w strone otwartych drzwi szoferki. Drugiego nie dal rady zrobic: lufa dwururki jest twardsza od dolnej szczeki i raczej nie ma sensu sie z nia przepychac. -Spokojnie, panowie! - To Doronin mial mowic, ale uznalem, ze jesli czegos nie zrobie, major raz na zawsze straci dar wymowy. - Spokojnie, bez nerwow! O dziwo, poskutkowalo: moze od poczatku reprezentowala nas niewlasciwa osoba. Nikt sie nie ruszal, o strzelaniu nie mowiac. Obok glowy smarkacza pojawila sie inna, okolona atramentowa czernia i biela fartucha w dole. -Nie zabije cie - wycedzil mysliwy. - Ale ona zostaje. -Zabierz to - skrzywil sie Doronin. I gestem podpatrzonym u jakiegos zolwia odsunal lufe sprzed twarzy. Wlasnie odsunal: dynamiki i checi zaskoczenia nie bylo w tym za grosz. A mimo to dwururka nie wypalila. Choc prawdopodobnie nalezaloby stwierdzic: "wlasnie dlatego". Jej posiadacz nie zrozumial wywodu majora, wyciagnal z niego o jeden wniosek za malo. Mimo wszystko cos mu zaswitalo. Szarpnal sie, napierajac calym ciezarem na fuzje. Za pozno. Doronin skulil sie nagle, robiac wykrok, krotki wprawdzie, lecz wystarczajacy, by konce luf znalazly sie za jego karkiem. Mysliwy probowal jeszcze odskoku, ale niewiele zyskal: przodem skacze sie latwiej. Loze strzelby grzmotnelo w kask i dokladnie w tej samej chwili domowej roboty noz wbil sie w splot sloneczny mysliwego. Uslyszalem dzwiek podobny do wstrzymywanego kaszlniecia, dubeltowka uderzyla o asfalt, a jej wlasciciel, bezwladny jak szmaciana lalka, runal do rowu. Slon zassal powietrze. I to wszystko - jego automat wciaz mierzyl w srodek laki. -Brawo, chlopcy. - Doronin wyjal papierowa chusteczke, wytarl ostrze. Pomyslalem, ze powinien nosic wojskowa, zielona: biel bibuly za bardzo przypominala teraz odcien jego twarzy. Ale nad glosem panowal znakomicie. - Rozsadna decyzja. Moze pani wysiasc. Schowal noz za cholewe. Pomijajac bladosc, wygladal na rozluznionego. Zrobilby kariere jako poskramiacz lwow. -Ewa! - Dopadlem drzwi szoferki. - No chodz! Doronin gapil sie do gory, skladajac bezwiednie chustke. Podnioslem rece. Szczeniaka wymiotlo az na kolana kierowcy. Ewa Borecka, stawiajac ostroznie bose stopy, oparla dlonie na moich barkach i jak mala dziewczynka pozwolila zsadzic sie z wysokosci. Oboje zapomnielismy, ze mala dziewczynka juz nie byla. Zlapalem za nisko, a ona wazyla za duzo. Tarcie przegralo z ciezarem. Moje dlonie zatrzymaly sie dopiero pod pachami - okazala sie zadziwiajaco oplywowa - i nie byloby w tym niczego strasznego, gdyby nie fartuch. On tez zatrzymal sie o wiele za wysoko. -Dzieki - mruknela. Poczerwieniala tylko troche i wcale nie pobila rekordu swiata w odsuwaniu sie ode mnie oraz sciaganiu zadartego ponad pepek fartucha na nagie biodra, uda i kolana. Lekarki sa uodpornione na nagosc; pewnie takze wlasna. Wielkiej ulgi jednak nie odczuwalem. Chustka Doronina wyladowala na szosie. Ewa zbiegla do rowu i przykucnela nad mysliwym. -Chodzmy juz - powiedzialem. Doronin z glupia mina wpatrywal sie w dziewczyne, a ona probowala wykorzystac kurtke rannego do zatamowania krwi. - Daj spokoj, juz po nim. No chodz, pacjenci czekaja. Nie obejrzala sie nawet. Robila swoje. Na szczescie Doronin tez zrobil swoje i po kilkunastu sekundach przebite nozem serce poruszylo sie ostatni raz. Ewa podniosla sie powoli i z dna rowu, zadzierajac glowe, poslala majorowi plonace zimnym gniewem spojrzenie. -Zabil go pan! - Byla naprawde zla, a rozzloszczeni ludzie zwykle uzywaja ojczystego jezyka. - Po cholere?! -Ewa... -A ty sie zamknij! - Zacisnela piesci pochlapane krwia. Machnela w strone smiglowca. - Musiales dopiac swego?! Cholerny rycerzyk! -Ewa, moze pozniej o tym... -Zejdz mi z oczu, patrzec na ciebie nie moge! Ruszyla na gore, omal nie tratujac Doronina. Nie zrozumialem, do czego zmierza. Oswiecilo mnie, dopiero kiedy nieco bezradnie zaczela rozgladac sie za jakims uchwytem w drzwiach wysokiej szoferki. -Dobra, jedz w diably... Misza Miller niezle placi. Skombinuje ci sliczny gabinecik ze zlota spluwaczka. -Co? - przechylila glowe, patrzac na mnie jak na wariata. Nie ona jedna zreszta. -Masz w tej swojej smierdzacej budzie trzynastu poharatanych ludzi - powiedzialem ciszej. - To znaczy: kiedy startowalismy, zylo trzynastu. Przygladala mi sie jeszcze przez chwile, a potem dlugim krokiem rasowego piechura ruszyla w strone smiglowca. Dogonilismy ja trzydziesci metrow dalej. Nikt nie strzelal nam w plecy. Bylbym zdziwiony, gdyby strzelali. -Dziekuje. - Uzyla rosyjskiego, czyli pierwszy gniew minal. Mimo to podziekowanie nie nalezalo do ujmujacych. - Mam w nadziei, ze utrzyma pan slowa. -Jakiego slowa? - wyreczylem majora, ktory tej odmiany rosyjskiego mogl nie rozumiec. -Ze nie rzuci w nich tego... no, dlugiego. - Nie raczyla na mnie spojrzec. - To wielka radosc zabijac, prawda? To takie mezczyznowe. -Skonczylem na dzis - usmiechnal sie krzywo Doronin. Wytrzymala dwadziescia krokow, zanim parsknela nagle: -To bylo straszaco glupie! Wszystkich pan mogl zabic! Ugotowac w ogniu! I po co? -O jakim ogniu pani mowi? - zapytal uprzejmie. -Gdyby pana nastrzelili, ten Grisza zrzucilby napalm. Takie ciezkie do wywidzenia? -Niczego by nie rzucil. A juz na pewno nie napalm. Sklonny bylem mu uwierzyc. Grisza nie musial poslugiwac sie napalmem - wlasny chuch by mu wystarczyl. -Dopuscmy, ze wierze - usmiechnela sie z bolem. Bose stopy i asfalt to nie najlepsze zestawienie. Nastepne dwadziescia krokow. -Nic pani nie zrobili? - Glos Doronina byl szorstki jak szosa pod jej nogami. -Slucham? -Nie... juz nic. Niewazne. -O co chodzi? - zapytala po chwili wahania. -Major Doronin - poslalem jej usmiech - delikatnie przypomina, ze jest wojna i po okolicy kreci sie mnostwo facetow, ktorzy lubia czasem zabawic sie z dziewczyna. Bo to takie mezczyznowe. Musialem troche nia wstrzasnac, bo spojrzala w bok. W jego strone. -O to panu chodzilo? -No... -No tak - pokiwala glowa. - Brudna, zagwalcona... Maly zal taka ugotowac. Po co ma zyc w... - bezradnie pomachala dlonia. - Jak jest po rosyjsku: hanba? -Jak na chirurga jestes beznadziejnie glupia - stwierdzilem z pogarda. Nie protestowala. Dopiero gdy podawalem jej reke, by pomoc sie wspiac na poklad mila, wbila nam kolejna szpilke. -Gdzie drugi?! - Glos podniosla, by przekrzyczec halas silnikow, a poniewierajacego sie po podlodze adidasa, zeby posunac mi go pod nos i uniknac zbyt wielu krzykow. Moja pomocna dlon zignorowala. Doronin przesliznal sie obok nas i znikl w kabinie pilotow. -Wsiadaj! Paliwo sie konczy! Wsiadla. Sama - nic dziwnego po moim popisie przy ciezarowce. Stwierdzilem jeszcze raz, ze ma zbyt pelne lydki. Postarala sie, bym nie mogl ocenic niczego wiecej, wiec nim znalezlismy sie za progiem, Doronin zdazyl wywlec Grisze do przedzialu transportowego. Skorzystala z okazji i jemu z kolei machnela butem przed twarza. Zlapalem ja za lokcie, wepchnalem na fotel drugiego pilota. Wzorem majora wlozylem kask. -Jak z paliwem? -Wedlug wskaznika juz nie mamy. Trzymaj sie. To dlatego ukladal Grisze wzdluz grodzi. W przypadku zderzenia scianka staje sie podloga, a ktos, kto lezy obok, przynajmniej nie spada. Moj system wytwarzania zimnego potu jeszcze raz wzial sie ostro do roboty. Mil zawyl i wystartowal. Sunal tuz nad ziemia, dzieki czemu potrzebowal mniej mocy: i do latania, i do usmiercania pasazerow. Do strachu przed zatrzymaniem sie turbin doszedl mi strach przed bledem pilota. -Ten wasz Grisza jest zapijany! - zahuczaly sluchawki glosem Ewy. Podlaczyla do rozmownicy trzeci kask. - Jak mozna oddac pijaniakowi helikopter? Pieklila sie po rosyjsku. Tlumaczyc mial sie Doronin. -Tylko spi w fotelu. Gdyby bral sie za latanie... -Jest pan nieodpowiedni... nieodpowiedliwy... -A pani pyskata - mruknal. Pomyslalem, ze faktycznie okazuje spora nieodpowiedzialnosc i pakuje sie w klopoty. -Pyskata - powtorzyla gorzko. - Jakis pijaniak ma mnie ugotowac napalmem, a jak mowie, co mysle... Pyskata, tez cos! Wzruszyl ramionami. -Jaki tam napalm...? Nie mamy zadnego uzbrojenia. Milczala przez dluzszy czas. Ja tez milczalem. -To znaczy... naklamal ich pan? -Raczej zle zrozumieli - usmiechnal sie lekko. - Wymyslilem dowodce z bratankiem. Reszta to prawda. -Boze... Pan jest zupelnie... Albo znow zabraklo jej rosyjskiego slowa, albo w koncu uswiadomila sobie caly ogrom nieodpowiedzialnosci majora. Bylem w lepszej sytuacji: od poczatku wiedzialem, ze jego pogrozki to bujda. A mimo to mnie zaskoczyl. -Doronin - powiedzialem ostroznie - co wlasciwie masz w tych zasobnikach? Paliwo? -A co mozna miec, jak czlowiek wiezie zaopatrzenie dla okretu i w kazdej chwili moze ladowac w wodzie? -O, kurwa - westchnalem. - "Bedzie cholernie syczec..." A niech cie szlag trafi. -Nie rozumiem - poskarzyla sie Ewa. - O czym mowicie? Mimo wszystko odpowiedz sprawila mi satysfakcje. -O pontonach. Wyraznie slyszalem jego kroki: izdebke wydzielono ze strychu przepierzeniem z desek. Wyciagniety na waskim tapczaniku, zastanawialem sie, ile razy Ewa lezala jak ja teraz, nasluchujac dochodzacych zza sciany odglosow. Drzwi mialy zamek, owszem, ale byle cherlak wylamalby je jednym kopniakiem razem z futryna. Oczywiscie dookola staly domy i mieszkali ludzie. Pamietalem jednak poranek i nie robilem sobie wielkich zludzen. Nikt sie nie zjawil, kiedy potrzebowala pomocy. Musiala sie bac. Zwlaszcza nocami. Drzwi zaskrzypialy, do pokoiku wszedl Doronin. -Wolno palic? -Nie wiem. - Usiadlem. - Nie moj pokoj. Powinienem powiedziec to z satysfakcja. Tapczan w ruinie, koslawy stol, rozpadajace sie krzesla, dwudrzwiowa szafa z jednymi tylko drzwiami, cos udajacego chodnik - nic tylko umrzec z depresji. Doronin wypatrzyl pelne niedopalkow pudelko po margarynie. Wraz z na pol oprozniona puszka szprotow, brudna szklanka i twarda jak deska cwiartka chleba tworzylo na stole smetna martwa nature. -Z pol setki petow. - Wyjal pozlacana papierosnice. - Chyba mozna. Chcesz? Litewskie, z przemytu. -Nie pale. Zapalniczke mial juz zwykla: plastikowa jednorazowke. -Zalatalismy zbiorniki, mechanicy koncza tankowanie. Zaraz wracamy do Sowietska. - Skinalem glowa. - Malo czasu, wiec... - Spojrzal w okno. - Ona... jest twoja? Mial zbyt obojetny glos. -Nie - powiedzialem powoli. - Z tego, co wiem, niczyja. -Niczyja? - powtorzyl z niedowierzaniem. Za rzeka zastukalo szybkostrzelne dzialko, ale odkad cwierc setki uzbrojonych w nie BMP-2 w barwach Republiki Sambijskiej przetoczylo sie przez wies, nie zaprzatalem sobie glowy bitwa na zachodzie. Niedobitki rosyjskich spadochroniarzy odepchnieto o lata swietlne od Matrosowki. -Niby dlaczego mialaby miec faceta? - wzruszylem ramionami. - Taka sobie dziewczyna. Nic nadzwyczajnego. -Kwestia gustu - mruknal. Usmiechnalem sie pod nosem. - Zreszta nie tylko uroda sie liczy. Lekarka to nie byle kto, a ona w dodatku jest dobra. Widziales, jak operowala? - Tez sie usmiechnal. - Ten chirurg od artylerzystow tylko strzela obcasami i powtarza do niej "tak jest". Przesadzal: mlody porucznik, lekarz, ktory zjawil sie w Zapowiednoje razem z plutonem haubic, radzil sobie zupelnie niezle. Mial dwie sanitarki, ludzi i leki, dzieki czemu umieralnie przeksztalcono znow w miejsce, gdzie serio walczy sie o ludzkie zycie. Zorganizowal lozka, koce, ogrzewanie... Ale fakt - w duecie, ktory pietro nizej wydlubywal odlamki z jakiegos nieszczesnika, pierwsze skrzypce grala nieduza dziewczyna z warkoczykami. -Nikt sie nie zeni z kobieta, bo ona zrecznie macha skalpelem. -Lekarze dobrze zarabiaja - skontrowal. -Jesli polujesz na posag, to zmien cel - poradzilem. - Jest gola, co wazniejsze gola pozostanie. -Co znaczy: pozostanie? -Tu - powiodlem wymownym spojrzeniem po pokoiku - sie nie oblowi. A gdzie indziej nikt jej nie pozwoli pracowac. Odebrali jej prawo wykonywania zawodu. -Masz na mysli Polske? -Mam na mysli caly cywilizowany swiat. Chirurg to nie mechanik. Nikogo nie obchodzi, co potrafi. Papier ma miec. A ona nie ma. Nawet z waszego Kaliningradu ja wywalili. Zaciagnal sie dymem po pepek. Zrobilem na nim wrazenie. -Dlaczego mi to mowisz? - zapytal cicho. -Jej ojciec poprosil, bym wyciagnal mu corke z gowna. Bo to gowno, sam przyznasz. Dzis wcale nie musiala przezyc. Nikt umyslnie nie zabija lekarek, ale zgwalcic - czemu nie? A ona jest dumna, niezalezna. Nie pozwolilaby, by jakis smierdziel robil z niej sobie materac. Ma te swoje skalpele, moglaby go... albo potem siebie. Zaciagnal sie znowu, bez pospiechu wydmuchal dym. -Tez pomyslalem, ze to nie miejsce dla kobiety. Sowietsk lezy tuz przy litewskiej granicy, wiec nigdy nie byl bombardowany. W miescie jest duzo wojska, spokoj i dobre zaopatrzenie. I szpital ze stalym doplywem rannych. Niezle miejsce dla kogos takiego jak Ewa. Pierwszy raz uzyl jej imienia. -Dzieki za dobre checi - mruknalem bez zapalu. - Jak dostaniecie po dupie i bedziesz pryskal za granice, masz u mnie znizke na noclegi. Zostawie ci adres. -Mowiles, ze handlujesz alkoholem - przypomnial. -Wyploszyliscie nam turystow, to tym dorabiam. -Legalnie? -Gdybym umial zalatwic sobie zezwolenie na legalny handel z Kaliningradem, przyslalbym po Ewe smiglowiec. Pokiwal glowa ze zrozumieniem. -Mamy wiecej samolotow niz pilotow - usmiechnal sie - tak ze kleski raczej nie doczekam. Ale adres zostaw. Wygramy, to cie odwiedze. Przypomnialem sobie jaka, ktory rano przeczolgal mnie po asfalcie. W barwach sambijskiego lotnictwa latalo sporo takich partyzanckich maszyn. W ostatnich miesiacach istnienia Obwodu Kaliningradzkiego - dzis Demokratycznej Republiki Sambii - ten odizolowany kawalek Rosji stal sie czolowym importerem malych samolotow cywilnych. Glownie rolniczych: w Polsce, na przyklad, wyslannicy Wladymira Romanowicza Begmy kupili tuzin dromaderow i cztery wilgi. Wszelkie mozliwe instytucje, z Agencja Wywiadu na czele, poblogoslawily transakcje, choc pare dni wczesniej z tejze samej Agencji trafil na biurko premiera raport o mozliwosci wybuchu "aksamitnej niebieskiej rewolucji" za polnocna granica. Dromadery byly jednak nowiutkie, prosto z tasmy, premier zdazyl pochwalic sie ich sprzedaza - odpieral zarzuty o kulejacy handel ze Wschodem - wiec maszyny, dumnie paradujac przed kamerami stacji telewizyjnych, odlecialy do Kaliningradu. Wywiad mial racje, pomijajac aksamitnosc wydarzen, wiec polscy telewidzowie mogli je ponownie obejrzec juz pare tygodni pozniej: pod postacia dwoch wrakow dymiacych na obrzezach portu wojennego w Baltijsku oraz trzech kluczy maszyn, krazacych wyzej i dobijajacych bombami wiernych Rosji obroncow bazy morskiej. Parszywa Dwunastka, jak okreslila ow polski kontyngent "Gazeta Wyborcza", walczyla potem pod Czerniachowskiem. O dziwo skutecznie. Okazalo sie, ze po wyposazeniu latajacego siewnika w tone bomb lub rakiet i zapewnieniu mu oslony ze strony lotnictwa z prawdziwego zdarzenia - ktore Sambijczycy tez mieli - chowajacy sie po lasach rosyjscy spadochroniarze dorobili sie niebezpiecznego przeciwnika. -Sam widzisz - pokiwalem glowa. - Nie powinienes jej namawiac. Zestrzela cie i co wtedy? -Wtedy - wyszczerzyl zeby, rozbawiony wlasnym cynizmem - to juz nie bedzie moj problem. Szczeknela klamka i do izby weszla Ewa. -Wy tutaj? - wymruczala sennym glosem, harmonizujacym z opuchlizna powiek. - To odwrocic sie. Ewa chce spac. Nawet gdyby mowila po rosyjsku, Doronin nie wychwycilby rzuconego mimochodem zartu. Dla obcokrajowca ostatnie zdanie bylo jedynie informacja, zlepkiem slow niebudzacym zadnych skojarzen. Niby drobiazg. Ale to wlasnie pare tysiecy takich zsumowanych drobiazgow sprawia, ze narody strzelaja do siebie. -Juz wolno patrzec. Koniec. Ostatni pojechal do szpitala. Mozna isc spac. Umieram ze zmeczonosci. Mniej wiecej w polowie przeszla na rosyjski: to nie byla zle wychowana dziewczyna, po prostu ledwie trzymala sie na nogach. W obszernym dresie, zastepujacym pizame, i grubych skarpetach, zastepujacych kaloryfery, wygladala jakos bezradnie. Myslalem, ze to warkoczyki upodabniaja ja do malej dziewczynki, teraz jednak rozpuscila wlosy i zrobila sie jeszcze bardziej smarkata. Nie zdziwilem sie, widzac wstajacego Doronina. -Zanim sie pani polozy... - Zatrzymala sie posrodku pokoju, rzucajac mu nijakie spojrzenie. - Nie moze tu pani zostac. Dzis sie udalo, ale jutro... I to juz nawet nie punkt opatrunkowy. Nie ma sensu trzymac tu dobrego... -W porzadku, majorze. Zgodliwa jestem. - Unosilem sie z tapczanu, by jej zrobic miejsce, ale teraz z powrotem usiadlem. - Dziekuje, ze chce pan pomoc Krechowiakowi, ale to juz niepotrzebne. Wroce z nim do domu. Tu rzeczywiscie juz nic... Gole sciany zostaly. Nie warto podstawiac glowy. Jutro pojedziemy. Ani jeden miesien nie drgnal w twarzy majora. -Rozumiem - stwierdzil sucho. - Rozsadna decyzja. Swiat jest pelen ludzi, ktorzy nie sa chirurgami. Najwazniejsze to przezyc. I nie trafic za kratki. Gdyby wylano na nia wiadro wody, moze troche szerzej otworzylaby oczy. Ale pewnosci nie mialem. -A coz to za tekst? - Chwilowo nie bardzo mogla mowic, wiec wyreczylem ja skwapliwie. - O co ci chodzi? -O nic. Gratulowalem pani doktor rozsadnej decyzji. -I slusznie. Milo bylo cie poznac, Doronin. Mowiles, ze ten twoj karawan zaraz startuje? Ewa poslala mi spojrzenie bez cienia wdziecznosci. Doronin poslal usmiech. Dziwny jakis. -Zgadza sie. Musze oddac maszyne. Nie jest moja. -No to czesc. -Jutro odbieram swoja od mechanikow i lece za Pregole. Pod polska granice. Pomyslalem, ze moglbym was podrzucic. Zalatwil mnie. Gdyby zastapic smiglowiec rowerem i zmienic daty, moj plan bylby identyczny. -Nie rozsmieszaj mnie. Za Pregola przebiega front. Trzeba miec nie po kolei w glowie, by tamtedy latac! -Jasne - zgodzil sie. - Co innego rowerem przejechac. -Raz juz przejechalem. A poza tym chodzi nie o mnie, a o nia - machnalem gniewnie w strone wciaz zdezorientowanej Ewy. - Pojedziemy do Krolewca, oddam ja naszemu konsulowi i wroci do kraju z jakims konwojem. Zywa. -A ty? -O mnie sie nie martw. Zdawalo mi sie, ze wygralem. Kretactwami, ale co tam. Zapomnialem, ze jest z nami pani doktor. -Tylko ze - wtracila niepewnie - ja nie mam paszportu. Doronin, zbierajacy sie do wyjscia, od razu przestal sie zbierac. -Konsulat nadal pracuje - powiedzialem szybko. - Wystawia ci tymczasowe dokumenty i... -Jestes pewien? - W Aeroflocie ten facet nie zrobilby kariery: usmiechal sie zbyt paskudnie. - Dwa albo trzy dni temu slyszalem w telewizji, ze Polska zamyka konsulat. Za dwa albo trzy dni. -Nie wierz slepo telewizji. - Walczylem do konca. -Ale to wlasnie konsul zabral mi paszport. - Ewa sprawiala wrazenie kogos, kto ciagnie swa kwestie, nie zwracajac uwagi na innych. - Powiedzial, ze to, co robie, to przestepstwo, i w Polsce mnie za to posadza, wiec kazalam mu sie ugryzc w tlusta urzednicza dupe i... - przerwala na chwile. - Nie sadze, by mial ochote mi pomagac. Ciagle mialem cien szansy: mowila po polsku. -Potem to obgadamy - zapewnilem w mowie tubylcow. - Major sie spieszy, nie zawracajmy mu juz glowy. -Pieprzysz, kolego - stwierdzil Doronin. Bez gniewu, z fatalnym akcentem. Ale po polsku. Zwalilem sie plecami na sciane. Nie mialem juz amunicji. Mogli mnie dobic bez problemu. Przez chwile wymieniali spojrzenia, ustalajac bez slow, ktore z nich sie tym zajmie. Padlo na Ewe. -On ma smiglowiec za pare milionow - powiedziala z urzekajacym usmiechem. - Ty rower. Moze i jestem troche rabnieta, ale jednak kobieta. Pokiwalem glowa na znak, ze rozumiem. -Widocznie cos mu nie wyszlo. Pewnie przez deszcz. Dobiegajace spod kaptura pociaganie nosem swiadczylo, ze i jej pogoda nie sluzy. Sztormiak niby zabezpieczal ja przed pazdziernikowym deszczem, ale po godzinie spedzonej w krzakach czlowiek czul sie mokry od samego sluchania plusku kropel. W mroku nocy deszcz wydawal sie wszechobecny, wypelnial cala dostepna ludzkim zmyslom przestrzen. -Myslisz, ze nas znajdzie? - zapytala po chwili. Dobre pytanie. Posrodku pola oddalonego o rzut beretem od Sowietska ryzykowne bylo wspomaganie sie reflektorem. A porzadnych noktowizorow smiglowiec Doronina mogl nie miec. Bez nich zas niewiele dalo sie tu zobaczyc: otaczaly nas glebokie ciemnosci. -Zobaczymy. -Mysle, ze znajdzie. - Ewa sama sobie odpowiedziala na pytanie. - To zawodowiec. Rzucilem jej szydercze spojrzenie, ale bezksztaltna czarna bryla niewiele zdziala w ten sposob. -Co znaczy: zawodowiec? Wlokniarke mieli poslac? -Nie lubisz go? Mogla sobie pozwolic na takie pytanie. Doba spedzona pod jednym dachem zbliza ludzi, nawet jesli jest to brezentowy dach wojskowego namiotu, w ktorym ustawiono dziesiec polowych lozek. Nie majac szans na inne atrakcje, moglismy pogadac, poznac sie nawzajem. Inna sprawa, ze gdyby Doronin umiescil nas nie w osrodku dla uchodzcow, a w jakims pensjonacie, tez wiele bym nie zwojowal: przez pierwsze dwanascie godzin Ewa spala jak zabita. Tak czy inaczej, zdazylismy przejsc na "ty" i dojrzec do zadawania sobie pytan, ktorych obcym sie nie zadaje. -Dlaczego? - wymruczalem. - Lubie. -To dlatego, ze zdradzil? -Zdradzil? -No wiesz: ojczyzne, armie... Byles oficerem. Pewnie Cie to bardziej... no, razi. -A ciebie razi? -Troche. -Mnie tez troche. -Nie wiem, co o nich myslec - wyznala. - Wiesz: o Sambijczykach. To nie w porzadku powiedziec ktoregos dnia: "Nie podoba nam sie ojczyzna, odlaczamy sie, czesc". -Nie w porzadku - zgodzilem sie. -Ale z drugiej strony to ich ciagle powolywanie sie na Ameryke, Waszyngtona... Swiat to puszcza mimo uszu, ale przeciez Stany Zjednoczone stworzyli tacy jak Begma. -Nie mow tego, zabiegajac o amerykanska wize. -Formalnie, w swietle prawa, byli banda zdrajcow. -Ale wygrali. -Takie to proste? Wystarczy byc silniejszym? -No pewnie. -Chyba cos slysze... Warkot narastal szybko i juz po kilkunastu sekundach musialem przeprosic sambijskie lotnictwo wojsk ladowych, Wbrew moim obawom, mieli smiglowce potrafiace sobie radzic w ciemnosciach. Chwycilem dlon Ewy, zlapalem jej plecak i wyszlismy z zarosli. Stalismy ogluszeni loskotem opuszczajacych sie wirnikow i dopiero kiedy czarna bryla zagescila mrok pare krokow przed nami, odkrylem, ze w gorze wisi druga maszyna. Ktos stojacy w drzwiach Mi-17 zapalil czerwona latarke, kladac na ziemi namiastke dywanu dla honorowych gosci. Kola nie dotykaly ziemi. Zmusilem Ewe do biegu: pilotowi wyraznie sie spieszylo. Dwie pary silnych rak wciagnely nas na poklad, ktos trzasnal drzwiami i maszyna od razu ruszyla. W sumie, choc bezceremonialne, bylo to optymistyczne. Sprawnie dzialajaca zaloga zwieksza szanse przezycia. -Wloz to! - W absolutnej ciemnosci wcisnieto mi kamizelke kuloodporna, posadzono na zamocowanym do burty krzeselku. Czulem Ewe tuz obok: zapach jej plaszcza i resztek dezodorantu. Oberwalem w czolo kobieca dlonia: tez wkladala kamizelke. Pochylilem sie, probujac ulokowac usta blisko kaptura, zdazyla go jednak odrzucic na plecy. Z lekka konsternacja poczulem na ustach chlod jej ucha. -Czekaj, pomoge! Cos zimniejszego od ucha tracilo moj policzek. Nos Ewy przypominal wilgotny nos okazujacego przyjazn psiaka, ale mysli, jakie wywolal, nie mialy wiele wspolnego z psami. Szczegolnie gdy pomogla sobie dlonia, kladac mi ja na karku, ciagnac ku sobie moja glowe. -Nie moge tego odpiac! Ratuj! Bylo ciemno, czulem dotyk jej troche szorstkich palcow, kolano napieralo na moje, a ubranie stawialo opor, z ktorym tylko meska dlon mogla sobie poradzic. Musialem mocno walczyc, by nie odpowiadac zgodnie z narzucona przez halas procedura. Trafilbym ustami w jej usta i wygladaloby to calkiem naturalnie. Opanowalem sie i tylko poklepalem opiete spodniami udo. Potem przez dluzszy czas gwalcilem prawa natury, uzupelniajac, zamiast uszczuplac, ubior mlodej i klejacej sie do mnie w mroku kobiety. Moglem sobie pogratulowac wstrzemiezliwosci. Chwile pozniej ktos z cudowna precyzja nasadzil mi na glowe helm. Ktos doskonale widzacy w ciemnosciach. Nasi gospodarze reflektorow moze nie mieli, ale nocne gogle - juz tak. Pozniej lecielismy. Najpierw wzglednie spokojnie, ale w ktoryms momencie milowi jakby odbilo. To wznosil sie niczym szybkobiezna winda, to opadal, nieco lagodniej wprawdzie, za to tak nisko, ze czulem uderzenia galezi o podloge. Niemile przezycie, ale pocieszalem sie mysla, ze brak naprawde gwaltownych manewrow dowodzi, iz przynajmniej nikt do nas nie strzela. Minute pozniej Mi-17 zadarl nos. Naprawde gwaltownie. Nie wiem, co to bylo: rakieta, seria zenitowki czy tylko nagle przebudzony radar. Tak czy inaczej, pilot blyskawicznie zmienil plany co do kierunku, wysokosci i tempa lotu. Gdyby nie pas bezpieczenstwa, wyprobowalbym odpornosc helmu oraz przeciwleglej burty. Potem znow byl lot jak po sznurku: rowny, gladki, bez wstrzasow. Czulem sie prawie jak pasazer renomowanych linii lotniczych, dopoki za okienkami nie zaczelo blyskac odpalanymi jedna po drugiej rakietami. Wyrzutnie wypluly okolo dwudziestu pociskow, wykonalismy lagodny zwrot polaczony ze znizaniem, i odlecielismy. Piec minut pozniej mil ostroznie opadl na ziemie. Silniki zamilkly. Operator wyciagarki odsunal drzwi i do kabiny wtargnely znienacka galezie mlodego swierka. Czarny mur, oddzielajacy nas od reszty swiata, byl ni mniej, ni wiecej tylko lasem. Odetchnalem gleboko chlodnym, pachnacym zbutwiala sciolka powietrzem i zlozylem sobie uroczysta przysiege. Postanowilem nigdy wiecej nie wsiadac do smiglowca. -Podpulkownik Alfierow. - Elegancki pilot malo przypominal zalanego osobnika, ktorego czterdziesci godzin temu ogladalem przypietego jak manekin do prawego fotela. - Ponoc sie znamy. Kole tez znacie, a tych tam lepiej nie znac. Piechota morska. Straszne oprychy. Ostatni przedstawiciel strasznych oprychow usmiechnal sie lekko. Lezal na skrzynkach z amunicja niczym obalony posag wspolczesnego wojownika: w helmie, z automatem zamiast koldry i bogata kolekcja granatow, nozy oraz magazynkow, sprytnie zamocowanych do roznych miejsc na ciele. Drzemal, korzystajac z faktu, ze jego koledzy zabezpieczali zaparkowany posrodku lasu smiglowiec. -Gdzie Doronin? - uprzedzila mnie Ewa. -Zaraz powinien byc - pospieszyl z wyjasnieniem Kola. - Wrocil nad linie frontu, pohalasowac. Jesli jelianowcy uwierza, ze wrocilismy, do rana mamy spokoj. -Mielismy byc z nim - upomniala sie. -Pietia nie wozi kobiet - usmiechnal sie Alfierow. -Nie ma miejsca dla pasazerow - jeszcze raz wyjasnil Kola. Doszukalem sie dystynkcji na jego kombinezonie. Jesli go komus nie podprowadzil, byl podporucznikiem. -Niewazne, gdzie jest Doronin - stwierdzilem. - Wazne, gdzie my jestesmy. Moglbym zerknac na mape? -Po co? - wzruszyl ramionami Alfierow. -Major nie mowil? Mamy przejsc granice. Kola zanurkowal pod plachte, oddzielajaca ladownie od kabiny pilotow. Wrocil bez mapy, za to z termosem. -To akurat wiem. - Podpulkownik przysiadl na skrzynce z rakietami. Bylo ich tu od cholery. -A czego pan nie wie? -Czy moge was puscic. Ewa, poczestowana parujaca herbata, znieruchomiala z kubkiem przy ustach. -Nie rozumiem - wyznalem. - Wie pan, po co lecimy. -Pietia mowil, ze wysadzimy was przy granicy. Ale nie wyszlo. Wszedzie az gesto od patroli. Chyba czekaja na jakis duzy przerzut z Polski. Nie mozecie isc. -To mile, ze sie pan nami boi - usmiechnela sie cierpko Ewa, rzucajac kamizelke na jedno z siedzen. -Boje sie, ze jak was zlapia chlopaki w niebieskich beretach, mozecie ich tu przyprowadzic. -Co pan proponuje? - przejalem paleczke. -Idzcie spac. O swicie wystartujemy, a wtedy mozecie isc gdzie oczy poniosa. I sprowadzac tu cale wycieczki. -W dzien nie przejdziemy granicy. -Idzcie spac. Zniknal w kabinie pilotow. Kola zostal, z zaklopotaniem obracajac termos w dloniach. -Spadajmy stad - mruknela Ewa. - Granica nie moze byc daleko. Widzialam swiatla. Brawo. Po tej stronie nie bylo pradu. Wieksze skupisko oswietlonych budynkow musialo byc polska wsia, polozona na krancu cywilizowanego swiata. Bystra dziewczyna. Ale nie na tyle, bym slepo podporzadkowywal sie jej sugestiom. Swiat wokol nas nie byl jeszcze cywilizowany. -Slyszalas, co mowi pulkownik. -A wiesz, gdzie mam tego pulkownika? - Na szczescie nie zglupiala do reszty i starala sie mowic polglosem. -Jesli sprobujesz wyjsc stad bez jego zgody, bedziesz tam jeszcze miala dziure po kuli. Czyli razem dwie. -Nie badz wulgarny, dobrze? -On tu dowodzi. Kola chrzaknal. -Dowodzi major Doronin. Moze poczekacie, az wroci? Czekalismy z dziesiec minut. Potem w oddali zaterkotal wirnik. Ewa poderwala sie, szarpnela drzwi, znikla w zageszczonym choinkami mroku. Ja zostalem. Doronin, podobnie jak Alfierow, wygladal duzo schludniej niz przy pierwszym spotkaniu. Moze dlatego Ewa bez oporu podala mu rece i pozwolila podciagnac sie na poklad. Za pelnym mundurem panny bardziej sznurem. -Niedobrze - major przeszedl od razu do rzeczy. - Jakies ciagniki przekroczyly granice; duzo ciagnikow. Ktos tam u was wzial niezla lapowke. -Ciekawe, skad pan to wie - Ewa blyskawicznie podjela rekawice. -Ciagniki widzialem, a reszta... - postukal sie palcem w glowe. -Zasnila sie? - podpowiedziala szyderczo. Poslal jej usmiech, po czym spojrzal mi w oczy, juz bez usmiechu. -Mamy z jelianowcami tych samych dostawcow, wiec wiemy, jak to organizuja. - Odczekal chwile, ale nie skomentowala. - Po waszej stronie powinno byc latwiej, bo zeby przerzucic taka ilosc ludzi i wozow, musieli zalatwic pare wielkich dziur w sieci posterunkow. Za to po naszej... Krylow przyslal co najmniej kompanie BMD, nie liczac samochodow. No i tunguzke. To taki... -Wiem, co to tunguzka - przerwalem. - Nie wiedzialem tylko, ze ma taki ciezki sprzet. Dywizja spadochroniarzy generala Krylowa stanowila trzon rosyjskich sil w Sambii. Kiedy Begma oglosil niepodleglosc kaliningradzkiej enklawy, niemal sto procent stacjonujacych w niej jednostek przylaczylo sie do nowo formowanej armii sambijskiej. Glownie pod haslem: "w NATO lepiej placa". Wierni prezydentowi Jelianowowi oficerowie zdolali zgromadzic raptem kilkanascie pododdzialow o sile plutonu czy kompanii. Uzbieralo sie tego kilkadziesiat wozow bojowych oraz samobiezny most, z uwagi na oryginalny wyglad regularnie filmowany przez wszystkie mozliwe ekipy telewizyjne. Zadnego wozu artylerii przeciwlotniczej w tej gromadce nie bylo. Opelotka w calosci przeszla na strone separatystow. Begma zadbal o to; rozumial, ze Kreml moze sie do niego skutecznie dobrac tylko od strony morza lub z nieba. Kiedy po paru tygodniach stanu przejsciowego miedzy pokojem a wojna Rosja zdecydowala sie w koncu zareagowac, calosc sil interwencyjnych dotarla do Sambii za pomoca spadochronow. Trzydziestotonowej tunguzki nie da sie zrzucic na spadochronie. -Ma jedna, zdobyczna - wzruszyl ramionami Doronin. - I ta jedna jest tutaj. Zagwizdalem przez zeby. -Myslisz, ze na wasza czesc? -My tu tylko nocujemy, walczyc bedziemy na polnocy, miedzy Mozyrem a Czerniachowskiem. - Wielkiej tajemnicy mi nie zdradzal: caly swiat wiedzial, ze Mozyr to glowna baza materialowa Krylowa i rejon zrzutow, a Czerniachowsk stanowi kluczowa pozycje Rosjan, broniacych sie wzdluz linii Pregoly. - Normalnie na poludniu nie ma wojska. Jesli przyslali tu tunguzke, to w jednym celu: chca odstraszyc wasze lotnictwo. -A ty chcesz odstraszyc nas? Mamy tu gnic do switu? -W dzien trudno bedzie przejsc granice? -Latwiej noca. Chyba ze... -No? -Jak daleko jest stad do Malogorska? -Blisko - przyjrzal mi sie uwaznie. - Czemu pytasz? -Bo naprzeciwko sa Kisuny. A ja mieszkam w Kisunach. -Mozesz przejsc granice w kazdym innym miejscu i wrocic autobusem. Tak byloby szybciej. I bezpieczniej. -Tak myslisz? -Nie jestes sam. Zaden z nas nie spojrzal na polyskujaca zoltym plaszczem Ewe, ale nie potrzebowala takich zachet, by sie odezwac: -Co jest z tym Malogorskiem? Gwalca? Doronin wygladal na zmieszanego jej obcesowoscia. -To... kiepskie miejsce dla kobiet. A w dodatku... -No? - ponaglila zniecierpliwiona. -Ci faceci z ciezarowki - wyreczylem Doronina. - Robote zlecil im pulkownik Miller. A to wlasnie Misza Miller rzadzi w Malogorsku. -Nie mozecie isc tamtedy - oznajmil major. -Mozemy. - Mimo staran moj glos nie brzmial rownie stanowczo. - Dopoki Ewa nie zacznie wymachiwac dyplomem, nikt nie zwroci na nia uwagi. Usmiechnela sie gorzko i szykowala do powiedzenia czegos w rodzaju: "no, z tym akurat problemow nie bedzie". Doronin nie dopuscil jej jednak do glosu. -Nikt nie zwroci uwagi?! Kup sobie biala laske! Wszyscy zastygli, zaskoczeni gwaltownoscia jego reakcji. Zerknalem w szeroko rozwarte oczy Ewy. -Moze zle to ujalem - przerwalem ciezka cisze. - Chodzi o to, ze jestem w Malogorsku... no, troche znany. Nie zaczepia mnie. Ani mojej kobiety. -To byly oswiadczyny? - zakpila dobrotliwie. -Troche znany to malo. - Glos Doronina byl lodowaty. -Doradzam ci, jak latac? Przemyslal to sobie. Potem spojrzal na Ewe. -W najgorszym razie - usmiechnela sie dziwnie lagodnie - dostane nowa posade. W lesie, z ktorego wyszedlem, nadal krolowala noc, ale po lewej slonce szykowalo sie do wyjscia zza horyzontu. Widzialem ze sto metrow obsadzonej drzewami drogi. Pokryta poniemieckim brukiem, biegla prosto na poludnie. -To ta. - Nie sililem sie na szept: Ewe, wychodzaca z zarosli i pokonujaca zasypany chrustem row, slychac bylo duzo dalej. -Tak? - Jak na podopieczna faceta, ktory co kwadrans oswiadczal "chyba zabladzilismy", trzymala sie dzielnie. Ale moze brakowalo jej energii na wyglaszanie kasliwych uwag. -To szosa do Malogorska. Chodz. -Srodkiem drogi? - Krycie sie po krzakach zdazylo wejsc jej w krew. -Na poludniu nie ma juz lasu. -Ale srodkiem drogi?! - zaprotestowala placzliwie, a ja zrozumialem, ze jest z nia gorzej, niz myslalem. Byla przemoczona, zasmarkala wszystkie chustki, potykala sie czesciej, no i beznadziejnie popadla w rutyne. -Pobocza moga byc zaminowane. -Jezu - jeknela. -Nie boj sie. - Po raz pierwszy wzialem ja za reke nie po to, by podsadzac, wskazywac przejscie czy wyciagac z wykrotu. - Drogi nie zaminowali. Nie dodalem: "przeciwpiechotnymi". Jezdnia skrywala pewnie pare wielkich talerzy, czekajacych na naiwnego czolgiste, ale ostatecznie nie podrozowalismy czolgiem. -I pamietaj - wskazalem szarowke na poludniu. - Jestes moja dziewczyna. Nie mow po rosyjsku. Mniej rozumiesz, mniej pytaja. -Dooobrze. Przeciez pamietam. Pol godziny pozniej wkroczylismy do Malogorska. Wies spala. Pierwszego przytomnego tubylca spotkalismy dopiero przed dawnym Domem Kolchoznika. Budynek z popiersiem Lenina przed frontem stanowil obecnie siedzibe lokalnych wladz: dowodzila tego czarna choragiew z trupia czaszka, zawieszona nad gankiem, oraz wartownik sikajacy spod owej dumnej flagi na krzaki zdziczalych roz. Pomyslalem, ze facet w waciaku i bejsbolowce zachowuje sie dosc beztrosko jak na kogos, komu wreczono kalacha i kazano czuwac nad bezpieczenstwem garnizonu, rozumialem jednak jego punkt widzenia. Metr dalej niz siegala parabola jego moczu, parkowal czolg T-72, za nim staly bojowe wozy piechoty BMP-2 i BMP-3. Placyk goscil tez trzy ciezarowki, UAZ-a, woz inzynieryjny z lemieszem, trzy transportery BTR i kolejna siedemdziesiatkedwojke, rozniaca sie od tej przed sztabem pancerzem reaktywnym. Wygladalo to jak wystawa sprzetu wojskowego na targach lekko uzywanej broni i budzilo respekt. W warunkach sambijskiej wojny na mala skale byla to realna sila. Wartownik mial prawo czuc sie pewnie. -Tylko nie zemdlej - scisnalem dlon Ewy. Facet prowadzacy za reke kobiete wyglada mniej podejrzanie. -Mam juz przeciez swojego chlopa - blysnela zebami. - I nie takie cuda widzialam. -Czekaj, poskarze ojcu - obiecalem cicho i duzo glosniej zawolalem: - Czolem, zolnierzu! Jest Gawryszkin? Dokonczyl, co robil, zapial rozporek i zaczal zdejmowac karabin z ramienia. Na szczescie zdazylismy podejsc na tyle blisko, ze mnie rozpoznal. Dal sobie spokoj z kalasznikowem i przedluzajac ruch reki, wyciagnal papierosy. -A czort go wie - wymamrotal, przytrzymujac samymi wargami dlugiego marlboro. - Co, dupe mu przyprowadziles? Bylo zbyt szaro, by na temat rumienca Ewy dalo sie cokolwiek powiedziec. Widzialem tylko uprzejmy usmiech. -Ona jest moja. -Duzo bierze? - zapytal prawie obojetnie. Czuc go bylo wodka, a spojrzenie jego przekrwionych oczu ospale sunelo po sylwetce Ewy. -Nic, ale chce obraczki. Chyba sie pobierzemy. Mruknal "no, no" i zaczal przypalac papierosa. Minalem go, trzymajac za reke przyszla pania Krechowiak. W holu poza usychajaca palma znajdowal sie jeszcze karabin maszynowy przy oknie z prawej i oparty o kaloryfer granatnik. Wciaz z palcami Ewy w dloni wszedlem na pietro. Zastukalem w drzwi. Po czwartej probie zaspany kobiecy glos zawolal: "No wchodz!". Znalezlismy sie w zagraconym pokoju. Worki w oknie przepuszczaly niewiele swiatla, ale starczylo, bym dostrzegl zmieta posciel i kolyszace sie nad brzegiem koldry piersi rozczochranej blondyny. -Fiedia, goscie - tracila koldre obok. Potem wstala i nie zaprzatajac sobie glowy uzupelnianiem stroju, ograniczonego do zsunietych na kostki ponczoch, podeszla do biurka. Uniosla butelke z cola, pila przez chwile. Stala tylem do nas i nie odbieralo jej apetytu troche pogardliwe, a troche zle spojrzenie Ewy. -To pan? - Gawryszkin, lysawy piecdziesieciolatek z lekka nadwaga, przetarl oczy, popatrzyl na zegarek. Po czym usiadl jak pchniety sprezyna. - Cos z Masza?! -Spokojnie - powiedzialem szybko. Od pasa w gore byl nagi i duzo mniej atrakcyjny od blondynki, jednak to nie obawa przed ogladaniem jego golej reszty sprawila, ze jeszcze szybciej dodalem: - Nie chodzi o Masze. Troche go uspokoilem. Ale tylko troche. -Nie moglem sie z panem skontaktowac. -Bylem poza domem. Interesy. Poczekajcie na korytarzu. Wyszlismy. Ewa wyjela fajki, wypatrzyla popielniczke. Bylo w niej sporo wolnego miejsca, a budynek, jak na siedzibe nieregularnego wojska, zaskakiwal czystoscia. Coz, regularne nie moze proponowac cywilom, by przyszli i posprzatali. Za darmo, naturalnie. -Ciekawe miejsce - mruknela. - Czesto tu bywasz? -Wolalbym o tym nie mowic. -Co to za facet? -Podpulkownik Fiodor Gawryszkin. Lacznosciowiec. -Laczy wojne, uciechy i handelek? -Nie przypadl ci do gustu - domyslilem sie. -Bo mam lepszy niz on. Czy rosyjskich pulkownikow nie stac na lepsze dziwki? -On juz nie jest rosyjski. -Sambijskich - poprawila sie. -Misza Miller jest neutralny. Na swoj sposob. -Mozna tak? Z czolgami i pulkownikami? -Pozniej ci wytlumacze. Teraz pamietaj: Gawryszkin to sojusznik. Jedyny, jakiego tu mamy. Nie czepiaj sie go. Skinela glowa, a kiedy ubrany w polowy mundur pulkownik pojawil sie obok nas, poczestowala go nawet papierosem. -Balem sie o pana - oswiadczyl polglosem Gawryszkin. - Myslalem, ze pan wpadl. Najpierw odwolali... - urwal, zahaczywszy spojrzeniem o Ewe. - Mozemy rozmawiac? - Po trzech sekundach namyslu skinalem glowa. - No wiec odwolali Czubackiego i juz to nie spodobalo sie Miszy. A teraz jeszcze nowy garnizon... Misza jest wsciekly. Wrzeszczal, ze powinien o tym wiedziec. O pana mu szlo. Mialem ochote zamowic sobie ortopedyczny kolnierz: stanowczo zbyt pochopnie uzywalem szyi do kiwania glowa. Twarz Ewy wygladala wciaz tak samo, ale oczy nagle ostygly. Nie to jednak martwilo mnie najbardziej. -Nowy garnizon? W Kisunach? -Inne wozy, organizacja patroli... Tyle wiemy. Nikt z waszej strony sie nie zjawil. To tez nowosc. -I od kiedy tak...? -Wczoraj zauwazono w Dolach czolg z pancerzem reaktywnym. Nie wiedzial pan? -Nie bylo mnie w domu - mruknalem ponuro. - Dlugo. -Wspaniale - skrzywil cierpko usta. -Z Masza wszystko w porzadku - powiedzialem z naciskiem. - To ja mam problem. Chcemy przeskoczyc na tamta strone. Wpadlem, by sie upewnic, czy wszystko gra. Szlag by to... Ewa zdusila niedopalek w popielniczce. Jej twarz byla calkiem nieruchoma. -Co teraz zrobisz? Nie uzyla liczby mnogiej. Raczej swiadomie. -Pojde, sprawdze, co i jak. Potem po ciebie wroce. - Cos drgnelo w jej twarzy; na chwile maska spadla, a ja ujrzalem pelna leku, madra, dojrzala kobiete, ktora wie, ile warte potrafia byc takie obietnice i jak wielu rzeczy nie da sie w zyciu przewidziec. - Nie martw sie. - Nie martwie sie - sklamala calkiem udanie. -Pulkowniku? - rzucilem mu pytajace spojrzenie. -W porzadku - mruknal bez zapalu. - Tylko niech to nie trwa dlugo. Misza naprawde nie jest w humorze. Unioslem lornetke i zaczalem ogladac rozciagajacy sie na poludnie ode mnie kawalek swiata. Byl pusty, spokojny i nieruchomy; poruszaly sie tylko ptaki. Zero czolgow. Zolnierzy nie szukalem: decyzja MON-u nie mieli prawa zblizyc sie do linii granicznej na mniej niz pol kilometra. Wiekszosc dowodcow dorzucala drugie pol. Niewazne. W takim jak ten, plaskim terenie zamaskowany obserwator nie mogl mnie dostrzec z odleglosci wiekszej niz trzysta metrow. Gdybym szedl. Ktos pokonujacy trase na czworakach w ogole nie mogl zostac zauwazony. Na pierwszy, drugi i dziesiaty rzut oka trudno bylo w to uwierzyc. Na tym opieral sie urok szlaku wzdluz Lawinki. Rzeczka - o ile mozna przypisac te szumna nazwe ciekowi wodnemu, ktory w paru miejscach da sie zastopowac wbita na sztorc miednica - wyplywala ze wsi i meandrami docierala do granicy, skrecajac przy ruinach poniemieckiej chalupy. Wyzlobila gleboka na kilkadziesiat centymetrow dolinke, a zielsko porastajace brzegi wystrzelilo w gore tak wysoko, ze idacy dnem mezczyzna nie byl widoczny z poziomu pol. Zakreslajac ostry luk, Lawinka mocno przeslaniala tez widok z Kisun ku granicy, co podwazalo sens umieszczania posterunku obserwacyjnego na polnocnym skraju wsi. Czasem zastepowaly go czolgi. Ich wypad zmienial ciagnace sie wzdluz rzeczki martwe pole w pulapke na przemytnikow. Idac korytem, mozna sie bylo wprawdzie ukryc, ale nic nie stalo na przeszkodzie, by czolg przejechal sie nad rzeczke i sprawdzil, czy jakis glupiec nie lezy tam z nosem w blocie. Glupiec - bo nikt madry nie pcha sie dobrowolnie na pole minowe. To zalozone nad Lawinka, w miejscu jej skretu na wschod, mialo trzysta metrow dlugosci i tylko dziesiec szerokosci, liczac wedlug podtrzymujacych ogrodzenie palikow. Faktycznie bylo wezsze. Oficjalnie mialo powstrzymac inwazje z polnocy. Nie wiadomo: rosyjska czy sambijska. Wiadomo, ze grozna, wobec czego rzad wycofal sie z ukladu o niestosowaniu min przeciwpiechotnych i troche, wzorem Ameryki, zastosowal. Jesli oba brzegi obsadzilo sie czolgami, byl to korek gwarantujacy szczelnosc butelki. W praktyce T-72 z podleglego placowce w Kisunach plutonu czolgow tylko sporadycznie wychylaly nos z okopow, a jesli juz ustawialy sie jak tarcze strzeleckie na ktoryms z brzegow, to tylko na jednym. Z wojskowego punktu widzenia mialo to sens: potencjalny atak zniszczy tylko czesc pododdzialu; reszta, dobrze okopana w lezacej na zachod od Kisun wiosce o nazwie - nomen omen - Doly, mogla podjac walke i pomscic kolegow. Biorac pod uwage, ze nikt nie wierzyl w inwazje na tym akurat odcinku granicy, taktyka wydawala sie dyskusyjna. Naturalnie bylbym ostatnim, ktory zapoczatkowalby taka dyskusje. To nie byl zly szlak. Tyle ze powoli sie konczyl. Miara jego upadku byla kazda nastepna warstwa cegiel, dodana do pnacej sie ku niebu i Bogu dzwonnicy kisunskiego kosciola. W Polsce wlasciwie nie buduje sie juz klasycznych dzwonnic, ale ta powstawala na dobrze zachowanych resztkach poniemieckiej budowli i sila rzeczy przybrala jej staromodny ksztalt. Ulokowanie posterunku na wiezy byloby rownoznaczne z zamknieciem trasy. Na szczescie dzwonnica wciaz byla odpowiednikiem komina. Z montazem schodow wstrzymywano sie do zadaszenia wiezy. Poki co na pomost roboczy wchodzilo sie po bardzo dlugiej i bardzo nieprzyjemnej, na poly wiszacej drabinie. Zaden dowodca czasu pokoju nie posle ludzi w takie miejsca bez odpowiedniej asekuracji, a w tym przypadku odpowiednia asekuracja byl czuwajacy nad wspinaczka zolnierz zawodowy plus dwa zaswiadczenia o prawie do wykonywania prac na wysokosciach - po jednym dla kierujacego i kierowanego. Wojsko dodalo do tego pare wymogow odnosnie osoby szeregowego: nie powinien pic, byc karanym czy budzic watpliwosci psychologa tudziez kapelana. Jak wiadomo, Wojsko Polskie az roi sie od tego typu dzielnych, niepokalanych i prawomyslnych skautow. Dowodzacy w Kisunach porucznik Burakowski korzystal z wiezy jedynie podczas inspekcji, czyli najwyzej raz w tygodniu. Na szczycie wiezy pojawial sie wowczas chlopak z lornetka, a od wielkiego swieta takze przenosny radar, pozyczony z jakiejs innej placowki. Tego ranka wieza swiecila pustkami. W "Palacowej" pachnialo stypa. Gdyby na ktorejs z wylozonych boazeria scian wisial barometr mierzacy nastroje, odnotowalby gleboki dolek. Moze nawet glebszy niz ten z 1990 roku, kiedy ostatni dyrektor PGR Kisuny, zataczajac sie od wodki i rozpaczy, wsadzal na wyladowana meblami ciezarowke zaplakana dyrektorowa, by oddac pole zwycieskiemu kapitalizmowi. Z drugiej strony nie bylo tak zle jak w 1945, gdy von Kisnitzowie zegnali sie z rodowa posiadloscia, pakujac na sanie srebra i wypatrujac trwozliwie czolgow z czerwona gwiazda. Inna sprawa, ze poziom optymizmu sztucznie zawyzalo teraz trzech malolatow, kombinujacych przy butelce likieru "Lamignat", komu podprowadzic kure i jak najkorzystniej wymienic ja na nastepnego "Lamignata", oraz Jasio Kret, lokalny kloszard. Jasio byl zawsze usmiechnietym malym facetem w nieokreslonym wieku. Nosil ortalionowy plaszcz nieokreslonej barwy i okulary nieokreslonego przeznaczenia, bo byly zbyt brudne i podrapane, by poprawialy widzenie. Zyl w ziemiance i przepijal kazdy zarobiony grosz. -Czolem, obywatelu majorze! - zasalutowal mi szklanka. -Nie jestem majorem - przypomnialem mu po raz, z grubsza biorac, setny. -Wiem, wiem: rezerwy kapitan w stanie spoczynku. Ale w wojne awansuja. Zobaczy obywatel major. Moj dowodca to mowil: "z ciebie, Jasiu, to starszy szeregowy bedzie, jak mi kaktus wyrosnie albo trzecia swiatowa wybuchnie". Bo we wojne - pouczyl mnie, tez co najmniej dziesiaty raz - wszystkim o stopien wyzej daja. Pomijajac te gromadke, reszta upijala sie na smutno. Smutna byla tez bufetowa, kwadratowa niewiasta o srebrnoniebieskich wlosach i urodzie gwarantujacej nietykalnosc nawet posrodku stada pijanych samcow. Teresa Ziolo, kuzynka soltysa, z ponura mina polerowala sztuczny marmur kontuaru. Skinalem jej glowa i podszedlem do najlepszego, ocienionego palma stolika. -Czolem, panowie - rzucilem z usmiechem. - Widze, ze interes mi rozkwita. O tej porze, no, no... -Zaraz zacznie wiednac - mruknal trzydziestoparolatek z kolczykiem w uchu. Dawno temu byl pierwszym we wsi malolatem plci meskiej, ktory sprawil sobie taka ozdobe, i to wtedy przylgnelo do niego przezwisko Pirat. -Sprobuje zgadnac. - Usiadlem miedzy nim a Bankierem Kubica, wasaczem o mylacej powierzchownosci gapowatego chlopa panszczyznianego. Za komuny Kubica dorobil sie na prywatnych swiniach, karmionych pegeerowska pasza, poszedl z torbami, gdy minister Balcerowicz wprowadzal swoj pamietny plan, podratowal sie jakos kredytami, ktorych nie splacil, bankrutujac w sprytny sposob, po czym zarejestrowal sie jako bezrobotny i zostal doradca finansowym wlasnej zony. Polpismiennej baby slawnej z kwestii: "Ja tam ze swoim to w rozwodzie majatkowym zyje i mu ta cala Izba Podatkowa to legalnie naskoczyc moze". Utrzymywal sie z udzielania krotkoterminowych kredytow rozmaitym facetom, ktorzy potrafili szybko obrocic gotowka, zarabiajac przy tym na siebie, kredytodawce i dwoch weteranow z Czeczenii, swiadczacych uslugi jako zyranci. Nawet jesli stracil na ktorejs z tych transakcji, nikt o tym nie slyszal, bo weterani traktowali obowiazki rzetelnie. Uchodzil za najbogatszego czlowieka w gminie, co moze nie znaczylo tak wiele, ale wystarczylo, bym jego wybral na adresata usmiechu. - Klopoty z mundurowymi, panie Stefanie? Skinal glowa i upil troche wodki ze szklanki. Uchodzil we wsi za abstynenta, co znaczylo, ze nikt go nie widzial spiacego pod stolem. -Przesrana sprawa - burknal czarnowlosy przystojniak w moim wieku, obdarzony zbyt pelnymi, zmyslowymi ustami i zadajacy szyku jednym z kupowanych w butikach pulowerow. Wiesc gminna glosila, ze kobiety w Kisunach dziela sie na te, ktore juz z nim spaly, te, ktore spac beda, oraz reszte, ktora chcialaby, ale nie dostapi zaszczytu. Moim zdaniem byla to najpaskudniejsza plotka na temat tutejszych pan. Piekny Macius Szablewski wyjatkowo mi sie nie podobal. Inna sprawa, ze baba nie bylem. -Dokladnie, kolego komendancie - zasmial sie Pirat. Szablewski w chwilach wolnych od gospodarowania sluzyl spolecznie ojczyznie: formalnie pelnil funkcje zastepcy dowodcy lokalnej placowki Strzeleckich Druzyn Samoobrony, szumnie zwanej plutonem. Faktycznie dowodzil: tytularny wodz, czyli proboszcz Grajek, mial na glowie odbudowe kosciola i malo czasu na zabawy duzych chlopcow. -Naprawde zmienili garnizon? - zapytalem. -Dokladnie. -Wie ktos dlaczego? -Bo wojsko - machnal reka Pirat, pokazujac cos za moimi plecami - za bardzo lubi slodycze. Obejrzalem sie. Przy bufecie jakis uszaty szeregowy z opaska dyzurnego rozgladal sie po sali, podczas gdy Teresa wybierala kawalki ciasta z blachy. -Burakowski zalatwil wojskowy dzwig na noc - zaczal opowiadac chudy jak szczapa czterdziestolatek moze o malo wyszukanym nazwisku Nowak. - Chlopakow zagnal do roboty, kawal dachu na kosciele polozyli. Proboszcz szarpnal sie i postawil sniadanie, z deserami, nawet zakrapiane. - I co: ktos ich nakryl? - strzelilem. -Co pan, panie Januszu! - rozesmial sie Pirat. - Premier ministrant, marszalek zetchaenowiec, kolana w Czestochowie zdarte... Jak wojsko dziesiecine zalicza, zaden sztabowiec tu nie zajrzy. Po prostu dobrodziej poskapil i wzial z hurtowni przeterminowane zarcie. -Banda zlodziei - splunal, na szczescie symbolicznie, Nowak. - Czerwona zaraza, kurwa. Wiecie, po ile jaja skupuja? A mleko? Nie oplaca sie... -Pol kompanii rozlozylo - ciagnal Pirat. - Sraczka, ze strach. Paru to w ogole wyniesli na noszach... -Podobno juz tu nie wroca - mruknal Nowak. - Kurwa, tyle forsy w bloto... Tyle forsy! -Dokladniej to w gowno - sprecyzowal Pirat. - Przerobili nasze lapowki na sliczne, brazowiutkie... -Nie wkurwiaj mnie, dobrze?! Sam jestes, to ci wisi! A ja mam w chalupie szostke dzieciakow do wykarmienia! -Wieczorem - pochwalil sie Szablewski - jem kolacje z nowym komendantem. Sprobuje goscia wysondowac. A wlasnie... Panie Januszu, pan sie postara o cos ekstra na stol. Z Teresa juz mowilem, ale wiadomo, jak gotuje Teresa. - Zlosliwi twierdzili, ze to kucharski antytalent zony wygnal Ziole na roboty do Niemiec, co nie bylo sprawiedliwe, bo mimo wszystko lepiej gotowala, niz wygladala. - Ta mala kacapka podobno jest niezla... - zawiesil glos - w kuchni. -Podobno? - zdziwil sie ostentacyjnie Pirat. - Ej, komendancie... co jest? Zero sprawdzania? -W byle co nie wkladam - wzruszyl ramionami Szablewski. I dodal z usmieszkiem: - Widelca. Musialem przez chwile popracowac nad spokojnym tonem. -Do rzeczy, panowie - zaproponowalem chlodno. - Macie juz jakies pojecie o nowych porzadkach na granicy? Trzej mlodsi popatrzyli po sobie niepewnie. Kubica wpatrywal sie w szklanke. Odpowiadal za finanse i prowadzil negocjacje. Prawde mowiac, tylko to sie liczylo; poza kilkoma indywidualistami juz nikt z okolicznych nie chodzil przez granice na dziko, bez zadnych uzgodnien. -Wieczorem sie dowiem - zadeklarowal Szablewski. -Nikt nie przechodzil od wczoraj? - upewnilem sie. -Przez pare dni szlaban - mruknal Bankier. - Nie ma byc zadnej glupiej wpadki. Cisza, spokoj, praworzadnosc. -W sobote mam impre w Olsztynie - niesmialo napomknal Pirat. - A z kasiorka cienko. -Wpadnij, pozycze. Ty Nowak tez. Panie Januszu? Zastanawialem sie przez chwile. -Nie wiem, jak stoje z gotowka... -Dobrze - powiedzial beznamietnie. - Po pierwsze wynajal pan apartament nowozencow. Tysiac piecset. Staz Graniczna sie szarpnela. Dla nowego dowodcy posterunku. -Zartuje pan... - Nie skomentowal. - A po drugie? Przez chwile patrzyl na resztki czystej w butelce. -Starczy na dzis - zdecydowal. - Czolem, panowie. Cala trojke wymiotlo od stolu w kilkanascie sekund. -O co chodzi? - zapytalem bez zapalu. -Ciezarowke konserw musze przechowac. -Akurat tu? - zmusilem sie do usmiechu. -Ma byc w okolicy. Na oku i niedrogo. -Nie interesuje mnie to. - Darowalem sobie usmiechy. -Nie moge trzymac ciezarowki sledzi w stodole - wyjasnil spokojnie. - Jak by to wygladalo? -Nie potrzebuje ciezarowki sledzi. -Taaa... - Powiodl wzrokiem po wylozonych boazeria scianach. - Ladny lokal. Musial sporo kosztowac. -Mozliwe. Nie wiem. Ja tu tylko pracuje. -Zarzadza pan - podkreslil. - To cos wiecej. -O co panu chodzi? - zapytalem, by formalnosciom stalo sie zadosc. -Ekiert nie bylby zachwycony, gdyby sie dowiedzial, ze piwnice stoja puste, a pan nie chce na nich zarobic. -Ryby latwo sie psuja. Szkoda, by takie zabytkowe mury przeszly smrodem. -To bardzo solidne sloje. - Westchnal. - No dobrze... A gdyby ktos przyszedl, spisal umowe, z pieczatka... W razie czego smrod w papier wsiaknie. -Co jest w tych slojach? -Na etykietach jest napisane - powiedzial cicho. - Ryby i warzywa. Panie Januszu, nie przeciagajmy. Jestem na musiku. Przeleza tu gora pare dni. A jak pan mi tego nie zalatwi, jutro zjawi sie tu Ekiert z nowym administratorem. -Niech bedzie - skapitulowalem. - Ale tak jak pan mowil: umowa. Chce miec podkladke. - Skinal glowa. - I jeszcze jedno: musze wrocic do Malogorska. Dzisiaj. -Zly pomysl. Pan wpada, wszyscy maja popsuty interes. -Tez jestem na musiku. Przez chwile gladzil wasy, patrzac w wielkie, palacowe okno, za ktorym lsnily w sloncu pierwsze zolte liscie. -Dobrze. Ale gdyby co... Niech sie pan wykupi. Ma pan u mnie szybki kredyt na... powiedzmy piec kawalkow. Rzucil dwudziestke na stol - nie bylismy drodzy - i wyszedl. Powedrowalem na pietro. W Polsce Ludowej wiekszosc pokoi przerobiono na biura, w ktorych wykuwala sie strategia pegeerowskiego zarzadzania, tudziez na punkt biblioteczny. Teraz czesc pomieszczen pozamykano na glucho, a reszte umeblowano w ramach stopniowego przeksztalcania palacyku w hotel. Olsztynski biznesmen Krzysztof Ekiert wiazal ambitne plany z pobliskim przejsciem granicznym, ktore znajomy posel obiecal wywalczyc na Wiejskiej. Po uruchomieniu mialo napedzac gosci. Poki co, pokoje, poza dwoma, zwykle zarastaly kurzem i pajeczynami. Wszedlem do pierwszego niezarastajacego, zdjalem zapasowe klucze z wieszaka - moje wlasne sluzyly teraz jakiemus sambijskiemu dezerterowi - i przeszedlem pod drzwi lazienki. Otworzylem zamek i na wszelki wypadek przylozylem ucho. Nic, cisza. Wszedlem. Sedes, wanna, lustro, wieszak. Hotelowy standard, pomijajac, oczywiscie, sznurki na bielizne. Na sznurkach wisialy te same co przed tygodniem grube skarpety i trzy pary niewymyslnych, za to cieplych majtek z bawelny. Damskich. Sprawdzilem dno wanny: suchutko. Drugie drzwi nie mialy zamka. Wszedlem do pokoju blizniaczo podobnego do mojego. Stalo tu lozko, lawa, fotele obite imitacja skory, szafa, telewizor. Kwiatow nie bylo. Wyschly, nim odkrylem, ze Masza nie sprawdza sie jako ogrodnik. Maszy tez nie bylo. Zaklalem i podszedlem do drzwi na korytarz. Szarpnalem. I znow zaklalem. Tym razem Teresa nie schrzanila sprawy: drzwi byly zamkniete na klucz. Wyjrzalem przez okno. Ciut mi ulzylo na widok wydeptanych w klombie sladow. Nie zostawil ich ktos, kto polamal sie przy skoku. Mimo wszystko bylem wsciekly. Bardziej zbieglem, niz zszedlem na dol. -Pani Tereso, na sekunde... Wyszla zza bufetu z zapalem zolnierza, wypedzanego z ostrzeliwanego okopu. Zrozumialem, ze nie przypadkiem tak gorliwie polerowala lade. -Tak? -Gdzie Masza? - wycedzilem przez zeby. -A... nie ma jej na gorze? - udala zdziwienie. -Kiedy wyszla? -A skad ja moge...? -Kiedy?! - warknalem. Ziolo, nim zwial do Rzeszy, tlukl ja regularnie, wiec wiedziala, kiedy przestac. -Dopiero wczoraj po poludniu, jak Boga... Przedtem normalna byla; Grzeskowi pomagala... Potem ten zolnierz zaczal ja zaczepiac, to zaprowadzilam na gore... -Nie wrocila na noc?! - Cos w moim glosie sprawilo, ze Teresa cofnela sie o krok. - Kurwa, tyle razy mowilem...! -Ale baru musialam... -Mam w dupie bar! Najpierw Masza, potem bary, taka jest kolejnosc i pani o tym dobrze wie! - Odetchnalem, by sie uspokoic. Nie stac mnie bylo na wyrzucanie na bruk kuzynki soltysa. - Mowila pani o jakims zolnierzu. -No wlasnie - podchwycila skwapliwie. - Paru zaszlo po fajki, paczki... Zobaczyli Masze i zaraz do niej, ze niby taka dziewczyna, a na szmacie jezdzi... no wie pan, takie teksty. Potem cos jej sie wypsnelo po rusku i jakis taki stary, rezerwista chyba, zaczal przygadywac, ze niby kurwa i pozaraza ich, jak tych od Burakowskiego. Pytal, ile za laske bierze. No wie pan, takie teksty. I ten mlody z opaska powiedzial, zeby zamknal pysk. Troche sobie nawrzucali i tamci poszli, a ten zaczal Masze bajerowac. -Ten z opaska? - Skinela glowa. - Jak wygladal? -No, wysoki... Uszy mu odstawaly. Ale przeciez pan go widzial! - ucieszyla sie. - Dopiero co ciastka kupowal. -Ten dyzurny? -No! Taki starszy, nie prosto po szkole. -I Masza z nim... hmm... rozmawiala? -Jak to ona. Nie uciekla i tyle. Patrzyla, a on gadal. -A pigulki? - zapytalem na koniec. - Dala jej pani? Poslala mi udreczone spojrzenie dobrej katoliczki, ktorej przyszlo wybierac miedzy czystym sumieniem a praca. -Ale to ostatni raz, jak Boga kocham. Po mojemu to... -Wiem: niepotrzebny grzech. Bo jej pilnujemy i nie ma po co... Ale jak upilnujemy, to i grzechu nie bedzie. -Ona sama tez nie chce brac. Chyba... no, moze ja ciut za mocno wczoraj... No wie pan, jaka jest: krzywo sie czlowiek spojrzy i juz histeria... Chcialam, zeby te pigulki zjadla, ona nie, to moze i reka machlam... Wyszedlem przez kuchnie. Przecialem park, dziki chaos pieknych, starych drzew, i przez wylom w ceglanym murze przedostalem sie na lake. W kilku namiotach zakwaterowano tu kisunski garnizon. Status prawny tego fragmentu wsi byl niejasny - Sejm nadal walkowal stosowna ustawe - wiec zignorowalem polmetrowy plotek z tasmy na palikach i wszedlem do srodka. Odprowadzany niepewnym spojrzeniem wartownika, skierowalem sie do namiotu sztabowego. Studiujacy mape blondyn z wasikiem mial trzy gwiazdki pelnego porucznika i jakies dwadziescia siedem lat. -Jak pan tu wszedl? - Gapil sie z niedowierzaniem lwa, ktoremu do jaskini wmaszerowala koza. Operator radiostacji na wszelki wypadek zaczal krecic pierwsza z brzegu galka. -Krechowiak - zignorowalem pytanie. - Zarzadzam tym hotelem obok. Szukam dyzurnego, panie poruczniku. -Dawaj tu wartownika - warknal porucznik. Operatora wymiotlo z namiotu. - A pan poczeka na zewnatrz. To nie dworzec kolejowy, gdzie kazdy... Wyszedlem, nie interesujac sie jego refleksjami na temat kolejnictwa. Balem sie o Masze. -Dyzurny! - krzyknalem tonem przynaleznym kadrze. -Dudziszewski pobiegl do kosciola - odezwal sie ktos majstrujacy pod brzuchem zaparkowanego nieopodal honkera. -Dzieki. - Pchany raczej przeczuciami niz rozumem, ruszylem w strone oddzielonego Lawinka placu budowy. Na drewnianym mostku minalem sie z jakims szczesliwcem, ktory mial pole polozone z dala od granicy i mogl w pelnym blasku dnia jechac furmanka po ziemniaki. Czesc praktykujacych jeszcze rolnikow przeprowadzala wykopki, a przedtem zniwa, w szarowce wieczoru i przedswitu, albo i noca, przy swietle lamp. Gospodarze, ktorzy dali sobie spokoj z uprawa ziemi i zajeli sie przemytem, spali jeszcze, wzglednie odbijali flaszke z sasiadem. Wies byla pusta. Ci, co nie wyszli w pole i nie pojechali zarabiac do Wegorzewa czy Ketrzyna, siedzieli w domach. Dzieci nie wrocily ze szkoly, skad hurtem, raz dziennie, zwozil je gminny gimbus. Przeszedlem przez zagracony plac budowy i zajrzalem do kosciola. Mial dopiero pol dachu, a przy scianach - w trzech czwartych poniemieckich, gora wspolczesnych - pietrzyly sie pryzmy materialow budowlanych. Prowizoryczny oltarz juz jednak stal. Kiedy nie padalo, wierni mogli przeniesc na srodek trzymane pod zadaszona czescia lawki, kiedy padalo - zaliczali msze na stojaco. Teraz nikogo oczywiscie nie bylo. Z Dudziszewskim na czele. Bez przekonania okrazylem budynek i zajrzalem do wiezy. Na srodku, z glowa zadarta do gory, stal dryblas w ozdobionym opaska mundurze polowym. -To pan jest Dudziszewski? - Kiwnal glowa. - Wczoraj rozmawial pan z mloda Rosjanka z "Palacowej". Szukam jej. -A...? -Pracuje u mnie - wyluszczylem swe prawa. -A tak, widzialem. Rehabilitacja na szmacie, co? -Rehabilitacja? -Dziewczyna potrzebuje dobrego psychologa. - Poprawil pas, ciagniety w dol przez noszony w kaburze glauberyt. - A potem byc moze nauczyciela jezyka migowego. -Zadne "byc moze". Masza jest glucha jak pien. -Wiec niech czysci popielniczki? - usmiechnal sie krzywo. Z wielkimi uszyskami i zadartym nosem wygladal jak przebrany za zolnierza szympans. Dziewczynom tez sie pewnie tak kojarzyl, co moglo tlumaczyc brak obraczki. Wiek nie tlumaczyl: jak na szeregowego mial calkiem sporo lat. -Wlasnie - skinalem glowa. - Uzbieralo sie wczoraj, a ten kopciuch gdzies przepadl. Nie widzial go szeregowy? Moze i wygladal jak malpiszon, glupi jednak nie byl. Potrafil odroznic zart od chamstwa, a nawet docenic. -Szeregowy wlasnie uslyszal od kumpla, ze kopciuch krecil sie tu wieczorem. Kumpel sugerowal, ze pewnie lazl na wieze machac ksieciu chusteczka. Unioslem twarz, ale wiele nie zobaczylem - jedynie maly prostokat swiatla, wyciety w platformie roboczej przez otwor wlazu. Bylo ciemno, wilgotno i nieprzyjemnie. -Nawet gdyby... - oderwalem wzrok od odleglego sklepienia z desek, by zerknac mu w twarz. - Mozna zapytac, dlaczego dyzurny schodzi z posterunku? Usmiechnal sie, pozbawiajac mnie resztki zludzen co do swego typu urody. Kto jak kto, ale on pochodzil od malpy. -Moze chce byc blizej Boga? Podszedl do drabiny, znow poprawil pas i zaczal wlazic na gore. Jak na malpoluda przystalo, okazal sie w tym dobry: dogonilem go dopiero tuz ponizej wlazu. Nawiasem mowiac tylko dlatego, ze poczekal. -Krotko - mruknal. - Jezeli tam jest... Moze skoczyc? -Nie wiem - wydyszalem. Calkiem szybko wchodzilismy. -Cholera... - sposepnial. - Boi sie pana? -Mialo byc krotko - mruknalem. - Odsun sie. Zawisl na jednej nodze i rece. Niby nic takiego, ale pod nami bylo pare pieter czarnej studni. Przesliznalem sie obok. -Czesc - powiedziala drobna pietnastolatka o twarzy umorusanego aniola. Siedziala wcisnieta w kat pomostu, obejmujac podciagniete pod brode kolana. Miala na sobie ogrodniczki, buciory jak na gorski szlak, gruby sweter - i sporo brudu. Przy krotko przycietych, sterczacych wlosach upodabnialo ja to do zagubionego krecika. -Niech sie pan nie rusza - uslyszalem szept Dudziszewskiego. -Spokojnie - mruknalem. - Jestesmy kumple. -Kuuurwa - wystekal, przeciagajac cialo przez krawedz. - Czlowieku, nie widzisz, ze ona w kazdej chwili...? Boi sie mezczyzn, to oczywiste. Cholera wie, co tam w Rosji jej zrobili. To brudna wojna. Widzialem w telewizji... -Zamknij sie. - Usmiechalem sie do Maszy. Kleczelismy przy wlazie, nie majac odwagi wstac i podejsc do dziewczyny. Dzielily nas ze trzy metry, a ona byla szybka. -Wycofajmy sie, powoli. - Ciagle mowil szeptem, jakby to moglo cokolwiek zmienic. - Tu powinna byc kobieta. -Tak? - Przesunalem do przodu reke. Nieduzo, pare centymetrow. Patrzylem w wielkie oczy koloru orzecha. -Wie pan, co pijani zoldacy robia z takimi jak ona? - Przesunalem druga reke. Choc nic sie nie stalo, zaczal mowic szybciej: - Nawet dla dojrzalej kobiety to potworny wstrzas. Mlodziutka dziewczyna juz nigdy... -Taki z ciebie ekspert od zbiorowych gwaltow? - Przesunalem kolano. - Zalapales sie kiedys? -Studiowalem psychologie. - Obrocilem glowe, by sprawdzic, czy nie ironizuje. - Mielismy praktyki. Uwierzylem mu - to znaczy, ze studiowal. Byl spocony z przejecia i niezdolny do fantazjowania. -Teraz powoli wstane - powiedzialem z naciskiem - i podejde do niej. Jak sie wtracisz, to wszystko spieprzysz. A wtedy cie zajebie. -Ja to zrobie - oblizal nerwowo wargi. -Badz konsekwentny, Dudziszewski - poslalem mu krzywy usmiech. - To ty nosisz mundur, zoldaku. Tym razem nie wyczul zartu. Skapitulowal, bo naprawde wierzyl w to, co mowi. Podnioslem sie. Powoli. Masza zerwala sie z desek bez porownania szybciej. Bylem przygotowany na cos takiego, ale za nic nie zdazylbym powstrzymac jej przed przesadzeniem muru, siegajacego w tym miejscu do pol uda. Nie musialem: zanim uderzenie strachu na dobre zgniotlo mi kiszki w kule o rozmiarach jablka, ramiona Maszy owinely mi sie wokol piersi. Moglem przytulic ja do siebie i czekac, az cieplo, jakie sobie przekazywalismy, roztopi w nas lek. W piatkowe noce "Palacowa" nalezala tradycyjnie do kilkunastu mezczyzn, pracujacych w glebi kraju, a na weekend wpadajacych do domu. W piatki wyjezdzala tez czesc kadry z jednostek kordonu granicznego, dzieki czemu dyscyplina siadala. Pozostali zolnierze zawodowi, niemajacy sluzby, ale rowniez prawa opuszczania garnizonow, pocieszali sie przy sledziku i setce. Nie wiem, jak gdzie indziej, ale w oddalonych od swiata Kisunach rzadko na setce sie konczylo. Porucznik Burakowski mial wuja generala, wiec on i jego ludzie mogli pozwolic sobie na wiecej niz inni. Piatek byl takze wielkim dniem szeregowych: czesc dostawala urlopy, inni calonocna przepustke. Wracajacy ze swiata tubylcy przyciagali tych, co nie ruszali sie ze wsi, zolnierze przyciagali dziewczyny, te miejscowych chlopakow - i tak, na zasadzie reakcji lancuchowej, palac zapelnial sie goscmi. Dotyczylo to takze pietra: tam, gdzie sa zolnierze i kobiety, zwyzkuje zapotrzebowanie na ustronne miejsca, w tym pokoje hotelowe. Musialem posprzatac. Tym razem doszedl apartament dla nowozencow. Na szczescie Masza zachowywala sie normalnie. Pozegnala Dudziszewskiego usmiechem, zjadla sniadanie z apetytem glodnego wilczka, kategorycznie odmowila kapieli, po dlugich targach zgodzila sie oplukac dlonie oraz twarz, wyrzucila za okno grzebien i tak jak stala, w ubraniu i butach, wskoczyla pod koldre. Gdy wychodzilem, wygladala jak ktos, kto zasnal. Kiedy wrocilem, spala naprawde, otulona po uszy. I ukryta pod lozkiem. O pierwszej zjawil sie Grzesiek, chlopak do wszystkiego, a Teresa zazadala wolnego. Sprawdzilismy stan kasy i spizarni, po czym ona poszla odpoczywac, a ja stanalem przed koniecznoscia zmobilizowania Maszy. Przygotowalismy pokoje, potem usmazylismy i zjedlismy gore nalesnikow. Skwitowala blyskiem zebow liste potraw na wieczor, napisala: "niet ma problem", i zaczela wyciagac skladniki. Poprosilem Grzeska, by zagladal do niej, pomoglem trafic do wyjscia pierwszemu zalanemu gosciowi i poszedlem sprawdzic, czy najedzone wojsko nie zrezygnowalo z zatruwania mi zycia. Dotarlem do miejsca, gdzie brukowana jeszcze przez von Kisnitzow aleja krzyzowala sie z szosa, wiodaca z poludnia. Obie drogi praktycznie konczyly sie tutaj. Na polnocy bylo jeszcze troche asfaltu i klepisko slepej wiejskiej uliczki. Na wschod, do dawnego pegeeru, tez prowadzila gruntowka. Na tego typu szlakach kierowcy nie probuja wypatrywac znakow, poniewaz tam, gdzie nie wylano asfaltu, nie spotyka sie takowych. Nie bylem wiec specjalnie zdziwiony, gdy nadjezdzajacy od strony pegeeru czolg minal jak gdyby nigdy nic ustawiony na prawym brzegu Lawinki znak i przetoczyl sie po moscie. Po prostu odczekalem, az skreci w strone namiotow i odsloni mi widok na to, co zostalo ze stalowo-drewnianej konstrukcji. O dziwo, wygladala na nietknieta. Spojrzalem na drugi, identyczny, ustawiony po mojej stronie znak. Zakazywal wjazdu pojazdom o nacisku na os przekraczajacym szesc ton. Podumalem nad tym, po czym, jak kazdy typowy obywatel, zignorowalem sprawe, ktora mnie bezposrednio nie dotyczyla. Bardziej interesowal mnie wojskowy biwak. Nie zdazylem mu sie jednak przyjrzec: na przystanek akurat zajechal autobus. Mlodziez szkolna wysypala sie halasliwie tylnym wyjsciem. Obok przedniego dostrzeglem Ele-Piersiowke. Byla po cywilnemu, bez sluzbowych szpilek i trzeszczacej w szwach spodniczki mini. Pewnie dlatego nie miala wielkich problemow z utrzymaniem rownowagi. Male - owszem. Nie wiedzialem, do jakiego stopnia zawdziecza zawodowy pseudonim szczodrym darom natury, dzwiganym pod bluzka, a do jakiego plaskiej butelce, ktora wyciagala z bardzo roznych miejsc, w tym spomiedzy darow, faktem jednak bylo, ze nikt w Kisunach nie ogladal jej trzezwej. Miala okolo czterdziestki i kiedys musiala byc ladna. Teraz wygladala na tyle znosnie, by bez popadania w wielkie kompleksy obslugiwac wojsko w takich jak Kisuny dziurach. Mlodsza o dekade, farbowana na blond Sandra uroda nigdy nie grzeszyla, umiala jednak wyeksponowac ubiorem niezle uformowane cialo. Nie pila i uchodzila za beznadziejnie oziebla, dzieki czemu zarabialem na tej abstynentce zdecydowanie wiecej niz na trunkowej Eli. Jej klienci wpadali najpierw do baru, topic meskie kompleksy w poteznej dawce alkoholu. Potrafilem to docenic: nie zwazajac na rybi wdziek jasnowlosej, poslalem obu jednakowo przyjazny usmiech. Tylko Ela odwzajemnila sie blyskiem zebow, co przewidzialem, podobnie jak serie chlodnych spojrzen, ktorymi czekajace na autobus kisunianki obrzucaly przyjezdny duet. Jako przepowiadacz przyszlosci nie zrobilbym jednak kariery. Przez mysl mi nie przeszlo, jak Ela moze zinterpretowac moja obecnosc. -No prosze, ktos za nami teskni! - wypalila chrapliwym glosem, rozszerzajac grono sluchaczy do kilkunastu osob. - Nie wiem jak u Sandry, ale u mnie ma pan za to piecdziesiat procent znizki. Sandra poslala mi ponure spojrzenie zatytulowane "zadnych znizek", ale gorszy byl tuzin innych spojrzen. W pare sekund awansowalem do roli wioskowego satyra. -Ja... wlasnie przechodzilem... - urwalem, czujac, ze tylko sie pograzam. Ela rozesmiala sie, poprawila przewieszona przez ramie torbe turystyczna - wzglednie zlapala rownowage - i obie damy pomaszerowaly na skroty w strone "Palacowej". Nim ochlonalem, przystanek opustoszal, a kopcacy wehikul zawrocil ku cywilizacji. Dopiero wtedy zauwazylem rudowlosa. Miala taka sama jak Sandra skorzana kurtke, rownie blada i pozbawiona entuzjazmu twarz oraz zblizona date urodzenia. Torba podrozna, spodnie i mokasyny upodabnialy ja z kolei do Eli, a biegajace po otoczeniu spojrzenie dowodzilo, iz niedane jej bylo stapac wczesniej po kisunskiej ziemi. Moj mozg, wciaz rozchybotany po wstrzasie, dokonal blyskawicznego zaszufladkowania. Inna sprawa, ze to ona przekrecila klucz szuflady, w ktorej ja umiescilem. -Przepraszam, jest tu taki hotel "Zamkowa"... Zrozumialem, ze nie nalezy do zespolu Piersiowki. Nic dziwnego. Co najmniej o klase lepszy poziom. O figurze trudno byloby w tej chwili powiedziec cos wiecej - slowo "szczupla" jest nader pojemne - ale zestawienie pociaglej twarzy, szaroniebieskich oczu i prostych wlosow barwy ni to miedzi, ni kasztanow, moglo rzucic na kolana niejednego faceta. No - w kazdym razie mnie. -"Palacowa" - sprostowalem. Probowalem pozbyc sie natretnej mysli, ze swoim zartem - o ile to byl zart - Ela przeswietlila mnie jak dobry radiolog. Mialem pod powiekami zbyt wiele obrazow mlodych kobiet, pojawiajacych sie ostatnio w moim zyciu, a taki balast dokucza. Los, chcac grac uczciwie, nie powinien przysylac mi starymi autobusami takich dziewczyn jak ta tutaj. -I co dalej? - zapytala. -Po prostu "Palacowa". -Pytam - wyjasnila chlodno - jak tam trafic. -Nie jestescie razem? - zerknalem ku plecom Sandry. Kolejna porcja chlodu, tym razem w oczach, wystarczyla za odpowiedz. - Najszybciej byloby pojsc za tymi paniami. Przez mur, potem... -Az tak mi nie spieszno - burknela. -No tak... W takim razie pojdziemy okrezna droga - wskazalem pierwszy odcinek owej drogi. -Starczy, ze mi pan wytlumaczy, jak dojsc. -Tez sie tam wybieram. Poslala ironiczne spojrzenie ku dwojce pan, dla ktorych "Palacowa" byla warsztatem ciezkiej i niewdziecznej pracy. -A, fakt. Gdzie ja mam glowe... Nie skomentowalem. Jej aluzje opieraly sie na solidnym gruncie, no i, przede wszystkim, byla kim byla. Inna sprawa, ze w tej ostatniej kwestii absolutnej pewnosci jeszcze sie nie dorobilem. -Pani nie jest stad, prawda? - zapytalem, gdy schylala sie po torbe. - Wizyta u krewnych? Torba byla wielka i ciezka: miedzianowlosa zarzucilo w trakcie podnoszenia. Poderwalem reke, chcac chwycic ja za lokiec, ale nie wlozylem w to tyle serca, ile bym wlozyl, gdyby oprocz milej powierzchownosci zaimponowala mi uroda charakteru. Spoznilem sie wiec, wzbogacajac swoj wizerunek opinia "niezdecydowany i bez refleksu". Na szczescie nie zawadzila stopa o kraweznik i nie zakonczyla starcia z torba upadkiem. Bol i upokorzenie mogly sprawic, ze owa opinia zapadlaby w pamieci raz na zawsze. Pomyslalem o bolu i upokorzeniu, bo mimo wszystko znalazlem ich slady w szarych, zmruzonych oczach. -Ja wezme. - Nim pomyslalem, moja dlon zacisnela sie na pasku torby. Jej wlascicielka byla zbyt zaskoczona, by protestowac. Tylko dzieki temu udalo mi sie przeniesc ciezar na ramie, nie powtarzajac jej rozpaczliwego plasu. - Jezu, co pani tam ma?! Lancuchy?! -Poradze sobie - powiedziala cicho, wyraznie niepewnym glosem. - To... przez kolano. Troche mi zdretwialo... Ruszylem w strone skrzyzowania. Dogonila mnie po paru krokach. Istotnie utykala na prawa noge. -Praca - mruknela, nie patrzac w moja strone. -Slucham? -Nie wizyta u krewnych. Pytal pan - przypomniala. Az do zakretu zastanawialem sie, po co do tego wraca. Nie musiala przeciez. Mialem wiec racjonalne podstawy, by odczytac jej slowa tak, jak wolalem. -Tak czy inaczej, debiut w Kisunach? -Debiut. -I jak sie pani podoba? - Szlismy wprost w zachodzace slonce, po pruskim bruku, majac po lewej jeszcze bardziej zabytkowy mur, przykryty czapa mchu, oraz mroczny gaszcz parkowych drzew, z ktorych niektore pamietaly schylkowych Krzyzakow. Stare, ukryte posrod zieleni domki po prawej tez nie przynosily Kisunom wstydu, o ile patrzacy umial przyjac romantyczna optyke turysty. - Malowniczo, prawda? -Nie przyjechalam malowac, tylko zarabiac - wyznala bez skrepowania. Pare krokow dalej zaswitalo mi, ze wszystko, co mowi, uklada sie w logiczny ciag. -No tak... I... duzo pani planuje zarobic? - Mimo materialistycznego stosunku do swiata biegala wzrokiem po okolicy, korzystalem wiec z okazji, zerkajac w jej profil. Nie byl doskonaly. To zastrzezenie nalezalo jednak poprzedzic slowem "teraz". Mozna bylo zignorowac skaze w zarysie nosa, ale w polaczeniu z rownie trudna do wytlumaczenia skaza w ksztalcie podbrodka i defektem skory na policzku, przypominajacym dobrze zaleczona blizne, wygladalo to jednoznacznie. Przyszedl mi na mysl samochod, skasowany na przydroznym drzewie. Drogi samochod. Jakos nie kojarzyla sie z przechodzonym polonezem. -A mozna zarabiac duzo w takich miejscach? -Tez prawda. - Uznalem za stosowne ja pocieszyc: - Ale przynajmniej na brak klientow nie powinna sie pani uskar... to znaczy - zajaknalem sie - no... w weekendy mamy tu spory ruch. Hmm. W jej oczach, zamiast oburzenia, dostrzeglem lekka kpine. Ulzylo mi. Trafilem, a pierwszy, najtrudniejszy krok zostal zrobiony - i nie stalo sie nic strasznego. -Myslalam - mruknela - ze w okolicy bieda az piszczy. -Bo piszczy. Z tym, ze oficjalnie glosniej niz faktycznie. Mamy tu troche... nieopodatkowanych dochodow. -Przemyt? - Przytaknalem. - To moze z glodu nie umre. Skrecilismy miedzy kamienne slupy, z ktorych prawy wciaz dzwigal skrzydlo z kutego zelaza, i znalezlismy sie w palacowym parku. Malo czasu. Rzucilem wiec niedbale: -A propos... Gdyby interesowala pania dobra kolacja... Bylem w luksusowej sytuacji kogos, kto bez wielkiego bolu przyjmie odmowe. Wieczor wieczorem, ale noc miala nalezec do innej mlodej kobiety, o ktorej nie umialem zapomniec. Tamta byla gdzies daleko, takze mierzac czysto fizycznymi kategoriami, choc akurat nie kilometry stanowily zasadniczy problem. Nie wierzylem w szanse zaproszenia Ewy na kolacje, o jakiej teraz mowilismy, i chyba z tej niewiary bral sie bol ramienia, miazdzonego pasem torby. -Ze znizka? - usmiechnela sie jednym kacikiem ust. -Tak sie sklada, ze moge zalatwic spore upusty na wszystkie uslugi, jakie oferuje "Palacowa". -Siebie mialam na mysli - mruknela, a drugi koniec jej jasnorozowych warg poszedl w slady pierwszego. Rozbawienia bylo w tym wiecej niz kpiny. A kpina wygladala przyjaznie. -To znaczy... chodzi o...? - Cholera, mimo wszystko nie potrafilem nazwac rzeczy po imieniu. Po cywilnemu te dziewczyny, nawet weteranki pokroju Eli, wygladaly i zachowywaly sie zaskakujaco normalnie. -A tak przez ciekawosc - poszerzyla usmiech, nie pokazujac jednak zebow. - Ile to u was kosztuje? -No... roznie. -U nas w miescie setke za godzine. - Bawila sie, moze moim zaklopotaniem, a moze po prostu wizja zarobionej w godzine setki. -Kisuny to nie miasto - stwierdzilem z satysfakcja. - Zgodnie z zasadami rynku cene ksztaltuje zamoznosc klienta. Popyt, inaczej mowiac. Ekspertem nie jestem, ale chyba konczy sie na tygodniowce zoldu. -Na czym? -Mamy tu sporo wojska. -Cwierc miesiecznego zoldu? - Przytaknalem, szukajac sladow rozczarowania w jej twarzy. - A w zlotych to ile? -Mniej wiecej trzydziesci osiem piecdziesiat. Wojna pachnie, armia ma wazniejsze wydatki. Ale - dodalem uczciwie - sporo w naturze dostaja. Zyletki, paste... Chyba nie zdawala sobie sprawy z nedzy panujacej wsrod zolnierzy sluzby zasadniczej WP. -I od tych trzech dych dostal pan polowe znizki? - zapytala z niedowierzaniem. - Boze... Myslalam, ze te dwie sa spod latarni, ale widze, ze wolontariuszki. Powinna byc zdruzgotana tego typu konkurencja. Nie byla: po paru sekundach przylaczyla sie do mojego smiechu. Bez szczerzenia zebow, ale jednak. -Nie upieram sie przy znizkach - zaznaczylem. - To co z nasza kolacja? -Kolo siodmej zglodnieje. W razie czego dam znac. Wolalbym doprowadzic sprawe do bardziej konkretnego finalu, lecz z okna machala na mnie Masza. -Przepraszam, musze sprawdzic, o co chodzi - powiedzialem, oddajac rudowlosej torbe. Chodzilo o ublocona ciezarowke z konserwami rybnymi, ktora zajechala na tyly. Kubica nie tracil czasu. Jak na debiut przystalo, nasi nowi obroncy zachowywali sie grzecznie: zamawiali soki i tylko dowodca laskawie zgodzil sie na czerwone wino, bez ktorego nie wypadalo - o czym go zapewnialem - spozywac dziczyzny. Nie wiem, czy bylem dostatecznie przekonujacy. Mialem swiezo w pamieci swoje wtargniecie do jego namiotu, no i to ja doplacalem do natretnie zachwalanego towaru. Komendant Szablewski z reguly zapominal wyrownywac roznice miedzy cena oficjalna a ta, jaka placili specjalni goscie. Pocieszalem sie mysla, ze odbije to sobie na mlodszym z Szablewskich. Marcin, dryblas o powierzchownosci hippisa, opijal z kolegami poczatek roku akademickiego. Od lat gral z wojskiem w ciuciubabke, rzucajac komisjom w twarz legitymacje swiezo upieczonego studenta jakiejs prywatnej uczelni, ktorej, co z duma podkreslal, na oczy nie widzial. Pil duzo, lecz nie budzil we mnie sympatii proporcjonalnej do obrotow, jakie zapewnial "Palacowej". Zaden knajpiarz nie przepada za milosnikami demolek czy damskiego boksu. Poza bracmi Sz. mialem tego wieczoru z pol setki klientow. Musialem pomoc Maszy w kuchni. Zanim uporalismy sie z pierwszym rzutem zakasek, hotelowa czesc interesu rozkrecila sie na dobre. Kiedy zmienialem Grzeska za barem, na sali nie bylo juz zadnej z pracujacych tu pan. -Taka ruda, w skorzanej kurtce... Widziales? -Poszla do pokoju - poczerwienial lekko. - Pomoglem jej niesc torbe. Powiedziala, ze popracowac musi. Zastanawialem sie, czy nie powiedziala jeszcze czegos - w tej branzy bez reklamy ani rusz - ale wolalem nie pytac. Grzesiek mial siedemnascie lat i wypisany w oczach glod kobiety. Rok temu nicpon z popegeerowskiej rodziny sprobowal szczescia jako przemytnik. Tylko raz: ledwie dwa kilometry od domu czekala na niego mina przeciwpiechotna. Przezyl - koledzy opatrzyli kikut nogi, wezwali karetke. W kraju eksplodowal akurat rozbudzony sambijska wojna patriotyzm, nikt wiec nie dociekal, jakim cudem grupa wyrostkow zabladzila na terytorium Rosji, przekraczajac niechcacy najpilniej strzezona granice Europy. Grzesiek zaliczyl czolowe osrodki medyczne, dostal proteze. Renty juz nie. Chocby dlatego, ze nikt o nia nie zabiegal. Ojciec, wedrowny murarz-malarz, przepadl lata temu. Matka topila w jabolu, a teraz w sambijskim spirytusie, troski bezrobotnej trzydziestoparolatki, legitymujacej sie czworka potomstwa i swiadectwem podstawowki. Nie mialem wielkich wyrzutow sumienia, zatrudniajac Grzeska w charakterze taniej sily roboczej. Po wsi szeptano, ze sasiadom Maciejakow zaczynaja ginac rzucane swiniom obierki. Nawet majac obie nogi, ten niezbyt ladny chlopak byl marna partia. Teraz staral sie grac impregnowanego na kobiece wdzieki, co nie do konca mu wychodzilo. Czulem, ze ruda wywarla na nim wrazenie. Po raz kolejny zaczalem zbierac sie w sobie, chcac przeprowadzic profilaktyczna meska rozmowe na temat Maszy, i po raz kolejny stchorzylem. -Dziewczyny zaplacily? - upewnilem sie. -No. Po piecdziesiat za pokoj, jak zwykle, tak? -Trzeba by w koncu podgonic inflacje - westchnalem. - Moze w przyszlym tygodniu... No nic, zmiataj do kuchni. Odkustykal, a ja wymienilem kasete w podlaczonym do kolumn magnetofonie i wzialem sie do pracy. Po paru rozlanych pollitrowkach i sporej lawicy sledzi do restauracji wkroczyl mlody mezczyzna z daleka pachnacy wielkim swiatem. Nigdy nie ogladalem tu goscia w szytym na miare trzyczesciowym garniturze. Nie tylko ja bylem pod wrazeniem - polowe rozmow jakby nozem ucielo. Niemal slyszalem skrzyp lakierowanych polbutow przybysza. Probowalem przypomniec sobie, skad znam te gesta jak szczotka, krotko scieta fryzure, porastajaca wezszy koniec nieco gruszkowatej glowy. To nie byla banalna twarz, chwilowo jednak potrafilem stwierdzic tylko tyle, ze facet nie jest przebierancem. Zachowywal sie ze swoboda kogos, kto nawykl do paradowania w ekskluzywnych garniturach i przyciagania uwagi prostaczkow. -...dobry - blysnal zebami, wdrapujac sie na wysoki, przybarowy stolek. - Szkocka plus informacja. -Zacznijmy od informacji - zaproponowalem. - Szkocja to faktycznie gora mapy, ale Brytanii. - Jego brwi uniosly sie, wyraznie kosztem usmiechu. - Wstyd przyznac, ale nie mamy whisky. Na razie to tylko prosta, wiejska knajpa. Trzeba mu oddac honor: szybko odzyskal forme. -Wlasciwie to nawet lepiej. - Zabrzmialo szczerze. - Prosze nalac tego, co sie tu najczesciej pije. -Z sokiem? - Odwaznie pokrecil glowa. - A informacja? Uniosl szklaneczke, poobracal nia, rozgladajac sie po sali. Kazdy zainteresowany ta kwestia tubylec mogl sie upewnic, ze o zadnej frymusnej whisky czy kolorowych dolewkach nie ma nawet mowy. Swoj chlop, znaczy. -Och, drobiazg. Szukam proboszcza. Lyknal. Troche go wykrecilo, ale trzymal fason. -Zle pan trafil - nalalem mu oranzady. - Towarzyszy zolnierzom, ktorzy wlasnie zlozyli zdrowie na oltarzu... hmm... ojczyzny. Konkretnie chodzi o szpital w Ketrzynie. -Mieliscie tu jakis incydent graniczny? - Niemal podskoczyl na stolku. Raczej nie z zalu. Mial mine cynicznego dziecka, ktoremu powiedziano, ze Swiety Mikolaj rozbil sie przed jego domem saniami pelnymi prezentow. - Sa ranni? Cholera, w necie jeszcze nic... -Zatrucie pokarmowe - pozbawilem go zludzen. Dzielnie ukryl rozczarowanie. -Fatalnie. Bylismy umowieni. -Chyba nic z tego - pokiwalem wspolczujaco glowa. -Ale... to ksiadz Grajek? Ten od SDS-u? - upewnil sie. -Ten. Jednego mamy. To mala parafia. Nie dodalem, ze mimo to slawna. Najwyrazniej czytal w "Rzeczpospolite" o Kisunach i ich wojowniczym proboszczu, ktory wielkopanskim gestem oferowal wojsku lake przed swym kosciolem - gminna, o czym redaktorowi nie wspomnial - oraz, jako pierwszy w kraju duchowny, objal funkcje honorowego dowodcy lokalnego SDS-u. Mialem przed soba, na sali, trzech facetow, zdobiacych pierwsza strone pamietnego wydania Rzepy. Tym razem nie mieli karabinow, kurtek moro i bogoojczyznianych min, a kregiem otaczali nie zbrojnego w krucyfiks ksiedza patriote, lecz flaszke wypelniona niepatriotycznym, bezakcyzowym, ruskim spirytusem. Elegant zastanawial sie przez chwile, saczac oranzade. -Sa tu jakies pokoje? -Moga byc. Za... godzine. -Biore. To moja wizytowka. Do rachunku - wyjasnil, widzac moja zdziwiona mine. - A na razie... Moglby mi pan powiedziec, gdzie mieszka soltys? -Tam, gdzie asfalt sie konczy - mruknalem, zapatrzony w wizytowke. Nawet ogladana do gory nogami sylwetka budynku Sejmu trudna byla do pomylenia z czyms innym. -To... jakis dowcip? -Prawdziwa? - Kiwnal glowa. - Gdziez bym smial zartowac z najwyzszej wladzy... Po prostu nasza najwyzsza wladza zalatwila sobie dojazd do domu. Dla reszty braklo funduszy. To niedaleko. Dojdzie pan do szosy i skreci w lewo. Gdy odszedl, obejrzalem kartonik. Posel Adam Labiszewski nie nalezal do sejmowej pierwszej ligi, ale w koncu skojarzylem twarz z ekranu telewizora. Z czystym sumieniem odprowadzilem go wzrokiem, nie kompromitujac sie przypominaniem o zlotowce i osiemdziesieciu groszach, ktore byl mi winien. Jak wiekszosc Polakow, mialem ograniczone zaufanie do uczciwosci politykow, ale bylem realista i wiedzialem, ze poki w gre wchodza tego rzedu stawki, moge byc spokojny o swoja kieszen. Kwadrans pozniej zmierzch ozywil atmosfere. Na sali przybylo kobiet, Ela, wbita w stroj sluzbowy, zeszla na dol splukac pierwsza setka trudy pierwszego etapu pracy, a parkiet powoli zapelnial sie tanczacymi. Porucznik i starszy Szablewski nadal meczyli wino. Junior osuszyl z kumplami flaszke czystej i ruszyl w strone baru, pewnie wymienic puste naczynie na pelne. Zajety roznoszeniem gulaszu, zignorowalem go chwilowo. Kiedy wrocilem za kontuar, nie bylo go juz nigdzie widac. Kaseta przewinela sie do konca. Wymienilem ja na nowa, z klasyka piosenki biesiadnej. Po pierwszych taktach wylowilem mase aprobujacych spojrzen i jedno spojrzenie pachnace ironia. Ale moze bylem przewrazliwiony: po wdrapaniu sie na barowy stolek miedzianowlosa nie sprawiala wrazenia kogos, kto wysmiewa w duchu prostodusznych tubylcow. Pod maska obojetnosci krylo sie raczej napiecie, ktore uznalem za typowa treme nowicjuszki. Wciaz miala na sobie malo wyzywajace spodnie i bluzke, i wciaz nie przyozdobila twarzy makijazem. W przeciwienstwie do swego utytulowanego poprzednika niezdarnie wdrapywala sie na stolek. Nie kojarzyla sie z weteranka nocnego zycia i platnego seksu. -Jeszcze nie w pracy? - zapytalem z usmiechem. -Wedlug Grzeska mial pan tu byc kierownikiem. - Zerknela na sciereczke do naczyn, ktora sie bawilem. -Grzeska - powtorzylem z uznaniem. - No, no... Szybko. -Taki zawod. - Kacik jej ust uniosl sie nieznacznie. - Naleje mi pan piecdziesiatke? -Nawet ze znizka - przypomnialem. - Zglodniala pani? Osuszyla literatke w dwoch podejsciach. -Ohyda - odstawila naczynie na cala dlugosc reki. -Spirytus jak nasz. - Poczulem sie zobowiazany bronic honoru firmy. - A woda nawet nasza. -Rosyjski? - upewnila sie. -Albo reeksport z Litwy. Tak czy owak, przejechal przez Sambie. Dlatego taki tani. -W zasadzie nie pije. - Marszczac brwi, rozejrzala sie po sali. - Ten wojskowy w kacie... Kto to jest? Jej spojrzeniu brakowalo ciepla, lecz wiedzialem juz, ze zmarszczone czolo nie musi automatycznie oznaczac niecheci. Co najwyzej te, jaka niektorzy krotkowidze odczuwaja do noszenia okularow. Coz, w tej branzy... -Dowodzi tu. Nowy czlowiek, nie znam go. Zrobila gleboki wdech, wydech i zsunela sie ze stolka. -No to... do roboty. -A nasza kolacja? - zapytalem placzliwie. Nie zdazyla odpowiedziec. Zza kuchennych drzwi dobiegl loskot i nogi same poniosly mnie w tamta strone. Pomieszczenie bylo biale, pelne zapachow i z reguly czyste. Teraz owa czystosc brutalnie unicestwiono. W pierwszej chwili uznalem, ze za sprawa garnka, ktory wyladowal na srodku podlogi, zalewajac ja jeziorem sosu pomidorowego. Ale sos byl tylko tlem, podkreslajacym obrzydliwosc wielkiego, dwunoznego karalucha, ktory wylazl z cuchnacej nory i zbezczescil moja kuchnie. -Ty gnoju... - warknalem. Nim zaczalem myslec, Marcin Szablewski utracil polowe guzikow od koszuli. Po czym wyladowal tylkiem w sosie. A tym samym za moimi plecami - tylko dlatego nie dolozylem mu z rozpedu w twarz czy co by sie tam pod but nawinelo. Mimo wszystko Masza byla wazniejsza. Zlapalem ja, gotow wtulic w piers mokre od lez policzki. Niepotrzebnie. Przybrudzona maka twarzyczka wyrazala jedynie oszolomienie. Paniki, spychajacej ja do poziomu zaszczutego, uciekajacego na oslep zwierzatka, tym razem w orzechowych oczach nie znalazlem. Przygladala mi sie zdziwiona, nadal przyklejona biodrami do gazowego pieca. Lewa szelka jej workowatych spodni, zerwana z ramienia, wila sie wsrod plonacych palnikow. Wyciagnalem ja stamtad i dopiero potem musnalem dlonia jej policzek. -Juz dobrze. Nie boj sie. Szafka ze sztuccami byla tuz obok. Mimo wszystko nigdy bym nie zdazyl, gdyby nie fakt, ze Szablewski znajdowal sie w potrojnym szoku. Byl pijany, obolaly po zderzeniu z posadzka, a nade wszystko zdumiony faktem, iz ktos osmielil sie go zaatakowac. To opoznialo jego reakcje. Wscieklosc i zadza odwetu pojawily sie na zarosnietej twarzy dopiero gdy odwrocilem sie w jego strone, a podrywac zaczal sie pozniej, niz ja siegac po noz. Padlem kolanami na jego uda, zgniotlem w garsci kolnierz koszuli. -Ty skurwielu - sapnal. - Juz nie zy... -Czujesz? - Wielka wrazliwosc na dotyk nie byla zreszta wymagana: noz mial rozmiary malej szabli i nawet przycisniety czubkiem do krocza Marcina, pozostawal doskonale widoczny. - No to posluchaj. Jeszcze jeden taki numer, a Masza usmazy twoje jaja. Rozumiesz? Nie odpowiedzial. Zwiekszylem nacisk. -Pytalem o cos. -Rozumiem - wycedzil. Nie podobal mi sie ten ton, ale niewiele moglem z tym zrobic. Wbiegajac, nie zatrzasnalem drzwi i teraz przygladaly nam sie ze cztery pary oczu. W tym jedne szare i krotkowzroczne. -Chlopak sie potknal - powiedzialem glosno, wstajac i odkladajac noz. - Ma dosc. Idz do domu, Marcin. Nie byl tak pijany, jak bym sobie tego zyczyl. -Koniec z toba - mruknal, po czym wstal i wyszedl, nie probujac nic robic z upapranymi sosem spodniami. Kiedy wrocilem za bar, juz go na sali nie bylo. Jego kumple zostali. Dobry znak, ale mimo wszystko zafundowalem sobie kolejke na rachunek firmy. Dziewczynie o kasztanowych wlosach znudzilo sie przy barze. Siedziala z porucznikiem, na miejscu starszego z Szablewskich. Rozmowa, jak na pare nieznajomych i trzezwych, toczyla sie gladko, ale nie tak wyglada ogladany z dystansu flirt. Negocjacje o cene - i owszem. Zastanawialem sie, co mnie tak bardzo razi w tej scenie. W koncu doszedlem do prawdy tak prostej, ze az prostackiej. Wszystko bylo w porzadku z wyjatkiem mezczyzny. To ja powinienem tam siedziec. Probowalem przerzucic zwrotnice w glowie. Ewa. Misza Miller. Junior Szablewski. Nieobliczalna pietnastolatka, krzatajaca sie po kuchni. Piwnica pelna sledzi. Szkoda gadac: nawet pomijajac najwazniejszy w dzisiejszym swiecie problem pieniedzy, mialem sie czym zamartwiac. Ewa... Rudowlosa miala byc chyba lekiem na te wlasnie chorobe. Szlag by trafil takie terapie... Patrzac na kosmyk zywej miedzi, odgarniany niecierpliwie z chmurnego czola, uswiadomilem sobie ze zgroza, ze byc moze zabijam zapalenie pluc zarazkami dzumy. Czy moze raczej - wirusem HIV. To bardziej pasowalo do realiow. Zaczalem tesknic za zapachem blota w korycie Lawinki. Nad ktoryms ze stolikow uniosla sie reka. Przyjalem zamowienie. Pobralem z chlodziarki porcje nozek, po czym nie wiadomo jak i kiedy znalazlem sie przy ocienionym palma stole dla VIP-ow. -Podac cos? - Dwie pary oczu popatrzyly na mnie ze zdziwieniem. W meskich zgaslo ono zreszta prawie od razu. -A tak... Rachunek prosze. Naczynia swiecily pustka. Porucznik uznal pewnie, ze srednio delikatnie oprozniam stolik dla nastepnych klientow. -Szablewski zaplaci. Z tego, co wiem, zaprosil pana. -Duzo pan wie. - Nie brzmialo to jak komplement. -To mala wies, panie poruczniku. Zaskoczyl mnie mocno, odchodzac bez slowa. Spojrzalem na ruda. Nie powinno jej tu byc. Powinna... -Myslalem, ze jest pierwszy w kolejce. Liczylem sie z mozliwoscia, iz sie obrazi. W duchu chyba nawet zyczylem sobie tego. -I postanowil go pan wygryzc? - Jej twarz pozostala beznamietna. - Ciagle pan szuka... partnerki? - Odczekala chwile i dodala: - Do kolacji? - Milczalem. - To mala wies. Nie boi sie pan plotek? Ludzie nas skojarza i co wtedy? -Zaryzykuje. - Coraz bardziej irytowalo mnie to trzymanie na dystans, wiec rzucilem na szale ostateczny argument. - Mozemy nawet zatanczyc. Powinna sie rozesmiac. Ale rozbawianie jej szlo mi rownie nedznie jak podrywanie czy przekupywanie. -Nie tancze. - Zabrzmialo jak pieszczoty dwoch tarcz szlifierskich. - Przyjmie pan zamowienie? Jedna porcja gulaszu, jedna herbata... pieczywo zamawia sie osobno? -Jedna bulka - dokonczylem msciwie. - Sa male, ale cos za cos. Widzac dwie, moglbym sie przysiasc. Zmiazdzyla mnie wzrokiem. Wrocilem za bar i zamowilem porcje u Maszy, lecz nie spieszylem sie z odbiorem. Zemsta bywa mila, a na inne przyjemnosci nie moglem juz tego wieczoru liczyc. Kiedy Grzesiek wrocil na posterunek za barem, omal nie wyszedlem bez slowa, skazujac dziewczyne o kasztanowych wlosach na ponowne skladanie zamowienia. Bylem tu jednak szefem, a szefowie nie robia takich rzeczy. -Gulasz! - dobiegl zza drzwi okrzyk Maszy. Zaladowalem na tace przesadnie duza porcje, najmniejsza bulke, jaka udalo mi sie wyszukac, i az czarna od dwoch torebek herbate. Przyozdobilem calosc rachunkiem i z lodowato uprzejmym usmiechem zanioslem pod palme. -Mam placic juz teraz? - zapytala oschlym tonem po chwili wpatrywania sie w mikroskopijna porcje pieczywa. -Wychodze. Kiedy wroce, raczej pani nie bedzie. -Nie ufa pan pracownikom? - zerknela na kustykajacego wzdluz baru Grzeska. - Nie potrafia zainkasowac pieniedzy? -Pracownikom ufam. -Rozumiem - mruknela. - I oczywiscie nie zgodzi sie pan dopisac tego do rachunku za pokoj. Jest tylko jeden maly problem. Nie wzielam pieniedzy. Sa na gorze. -To rzeczywiscie maly problem - zgodzilem sie. - Obroci pani w dwie minuty. Gulasz i tak jest za goracy. Przez chwile przygladala mi sie z niedowierzaniem, zdecydowanie gorujacym nad zloscia czy upokorzeniem. Gdybym mial lusterko, chetnie wzialbym z niej przyklad - tez nie rozumialem, co mnie napadlo. -Chyba - powiedziala powoli - powinnismy cos sobie wyjasnic. Odnosze wrazenie, ze wzial mnie pan za... Urwala nagle. Jezeli nie porazila jej pryszczata uroda jakiegos szeregowego, to chodzilo o posla Labiszewskiego. Czekal przy barze kilka sekund - niezly wynik jak na posla - po czym zaczal rozgladac sie za kims, kto wychwyci subtelna roznice miedzy reprezentantem narodu a Szwejkiem odliczajacym Grzeskowi drobne. Inaczej mowiac: za mna. Zrobilem krok, chcac wyjsc naprzeciw jego oczekiwaniom, i... stanalem, powstrzymany reka dziewczyny. -No dobrze - rzucila polglosem. - Tanczmy. Jej dlonie oplotly mi kark, twarz przywarla do obojczyka. Poczulem jej zapach: mieszanine mydla, szamponu sosnowego i proszku do prania, z kobiecosci majaca glownie unoszace ja cieplo. Pare drobin wody, ktore z wlosow okalajacych skron trafily na moj policzek, po czesci wyjasnialo powod owej bezwonnosci - ale tylko po czesci. Po przyjezdzie do Kisun wykapala sie, i to bylo naturalne, nie potrafilem natomiast wyjasnic braku jakichkolwiek sladow stosowania kosmetykow. Znalezienie w nocnym lokalu mlodej kobiety, ktora przed wyjsciem z domu nawet nie tknela szminki, perfum czy puderniczki, bylo w naszych czasach rownie latwe jak wytypowanie szostki w totolotku. Cos z nia bylo nie tak. Konkretnie: z glowa. Odnosnie reszty, mimo szczerych checi, nie potrafilem sformulowac wyraznego zarzutu. Przykleila sie do mnie i nawet nie wykazujac zadnej inicjatywy, moglem stwierdzic, ze jest wyprofilowana dokladnie tak, jak kobieta byc powinna. Kiedy zaczela mna obracac z troche niedzwiedzim wdziekiem, dla zachowania pozorow unioslem dlonie, a wtedy okazalo sie takze, ze ukryte pod luznym strojem kraglosci bioder stanowia wygodne i pewne podloze dla ich oparcia. -Podobno pani nie tanczy - wymamrotalem. -Zawsze bylam zalosna, a teraz, z ta noga... Wciskala twarz w moje ramie. Przy mikroskopijnej roznicy wzrostu, jaka nas dzielila, nie dalo sie tego szybko i latwo wytlumaczyc w oparciu o prawa anatomii. -Ciagle boli? - Nie chcialem psuc rozmowa czegos, co miedzy nami zachodzilo, ale z drugiej strony balem sie ulec nastrojowi. Nie ufalem jej za grosz. -Jak panu na imie? Omal nie przewrocilem sie o jej noge. Nic dziwnego, ze Labiszewski wylowil mnie z falujacego tlumu. Od razu ruszyl w nasza strone. -Do mnie pani mowi? -Marzena - szepnela. -Janusz - mruknalem. I az zerknalem w dol, za plecy rudej Marzeny. Nie moglem sie oprzec wrazeniu, ze pan posel dopatrzyl sie w nich czegos rownie wstrzasajacego jak sterczacy z kregoslupa noz. Utknal w polowie drogi z nedznymi resztkami usmiechu, przylepionymi do nieruchomej twarzy. Potrzebowal calego naszego obrotu, by dojsc do siebie. Kiedy ujrzalem go ponownie, finalizowal mozolna budowe usmiechu. Ruszyl ku nam sekunde pozniej. -Co z moim pokojem? - Gladko zakonczyl zdanie i troche za pozno poderwal brwi. - O... czesc! Ty tutaj? Ciemne brwi Marzeny tez powedrowaly w sasiedztwo opadajacego kosmyka wlosow. Byla lepsza uczennica tego samego, kiepskiego aktora. Inna sprawa, ze gdyby miala wiecej czasu i porwala mnie do tanca z zachowaniem odrobiny pozorow, moglbym sie nie polapac. -Adam? - Jej usmiech przygasl, ale oznaczalo to tyle, ze ze szczesliwej zmienila sie w zadowolona. Stala, prawa reka niedbale obejmujac moj kark. Nawet gdybym zdjal dlonie z jej bioder, wygladalibysmy na mocno zazyla pare. Ale oczywiscie nie zdjalem. -Znacie sie? - zapytalem, ostentacyjnie przenoszac dlon na miekki posladek Marzeny. Stwardnial natychmiast, tego jednak Labiszewski nie mogl wiedziec. -Jasne. -Znamy. Ich odpowiedzi zlaly sie w jedno. -Maly ten swiat - zauwazylem. - Siadzie pan z nami? -Wlasnie zaczynamy - blysnela refleksem Marzena. - Janusz zamowil dla mnie superdanie, ale to potrwa, wiec na razie... Zglodnialam. W brzuchu mi burczy. Jeden talerz, jedna szklanka, z herbata w srodku, i ta nieszczesna, samotna bulka - faktycznie nie wygladalo to jak romantyczna kolacja przy swiecach. -Fakt - przylozylem dlon do dolu jej brzucha. Usmiechnela sie, a mnie ulzylo na mysl, ze nie jestesmy sami. Cofnalem reke, rekompensujac to sobie poklepywaniem sztywnego z gniewu posladka. - To co z ta kolacja? Dopiero teraz Labiszewski oderwal wzrok od brzucha Marzeny. Ale spojrzenie nadal mial rozkojarzone. -Dziekuje, ale dostalem juz zaproszenie od pana Baka. - Pan Bak byl soltysem Kisun. - Wpadlem tylko potwierdzic, ze biore pokoj. Nie bedzie problemu, jesli wroce pozno? -Zostawie otwarte drzwi. Odprowadzilismy go az na ganek. Marzena powstrzymala sie od lapania mnie za reke, ale nawet ja przez chwile niemal wierzylem, ze stanowimy szczesliwa para. Chwila trwala do momentu, gdy srebrna toyota Labiszewskiego ruszyla w strone bramy. -Dobrze sie pan bawi? - zapytala. Jej oczy byly mroczne jak oswietlony samotna zarowka podjazd przed "Palacowa", a glos lodowaty. Niewazne. -Wspaniale, ale teraz, niestety, i ja musze pania zostawic. Dobranoc. Owocnej pracy, pani Marzeno. Uwaga stojacego na warcie zolnierza slabnie z czasem, ale nie da sie tego zilustrowac opadajaca stale krzywa. Nawet jesli dowodca nie ma zwyczaju straszyc czestymi nalotami, pod koniec zmiany mieszanina strachu przed przylapaniem na drzemce oraz ozywienia mysla o zblizajacym sie odpoczynku sprawia, iz smiertelnie znudzony szeregowy staje sie skuteczniejsza zapora dla potencjalnych intruzow. Krzywa osiaga minimum i zaczyna piac sie w gore. Uwzglednilem to w swych planach. Regula nie jest zelazna i tkwiac przez pol godziny w zaroslach na tylach najbardziej wysunietego ku polnocy gospodarstwa, zdazylem zauwazyc, ze obaj interesujacy mnie wartownicy trzymaja sie calkiem dobrze, pewnie dzieki pogawedce. Na szczescie dziesiec minut przed dwudziesta druga pozegnali sie ze soba i Lawinka, odchodzac w przeciwne strony. Dwiescie metrow w jedna, dwiescie z powrotem - na dobra sprawe zdazylbym dobiec do granicy. W domu po prawej ukladala wlasnie dzieci do snu kobieta, ktorej maz probowal takiej sztuczki. I ona, i dzieci musialy sie dobrze wyspac, bo wiezienie, w ktorym oczekiwal ich nastepnego dnia lekkomyslny tatus, lezalo daleko na poludniu. Przeczolgalem sie az do zakretu rzeczki. Dotarlem tam po dwudziestu minutach, co znaczylo, ze mam za plecami nowych, wypoczetych ludzi, gotowych chocby dla rozrywki pobawic sie w obserwatorow. Wpelzlem pod mloda jodelka, wyjalem z plecaka futeral z rosyjskim noktowizorem i dla zasady sprawdzilem poludniowy horyzont. Ani z lewej, na skraju zachwaszczonych popegeerowskich pol, ani z prawej, przy drodze-miedzy do Dolow, nic sie nie poruszalo. Stanowiska karabinow maszynowych tchnely martwota. Normalka - garnizon nie byl tak liczny, by pchac do zacisznych gniazdek facetow, o ktorych z gory wiadomo, ze swoja zmiane w wiekszosci przespia. Odwiedzilem oba schrony za dnia, gdy nie mialo to posmaku nielegalnosci, i naszkicowalem sobie sektory widocznosci. Tylko jeden zahaczal o interesujacy mnie fragment pola. Oczywiscie zawsze mozna powygladac gora, nad krawedzia oblozonych darnia workow, ale po pierwsze wymagalo to odlaczenia noktowizora od kaemu, po drugie zas wystawialo obserwatora na widok kogos, kto dysponowal podobnej klasy przyrzadem optycznym. Moj jednookularowy bajgysz byl wystarczajaco dobry, bym zauwazyl wychylona glowe. Glowy nie bylo. Wypatrzylem za to sylwetke stojacego na skraju wsi wartownika, kreslacego polkole lufa przycisnietego do ramienia karabinu. Wojsko cierpialo na deficyt sprzetu noktowizyjnego, wiec z braku lornetki uzyl celownika. Lada moment zmeczy sie, zawiesi ciezki karabin na ramieniu i bede go mial z glowy. Czolgow nie wyslano w pole. Na szczescie. Zaopatrzony w kamere termiczna PT-91 potrafi wypatrzyc zywa istote, przykladowo, dzieki cieplu unoszacemu sie nad rowem, w ktorym istota lezy. Przynajmniej w sprzyjajacych okolicznosciach. No i w reklamach producentow celownika. Wypelzlem na odkryta przestrzen i ruszylem wzdluz drutu, wyznaczajacego granice pola minowego. Odrzucilem pomysl skrecenia ku dolince strumienia. Znalem na pamiec uklad polowy min. Jesli ktos ma czas i noz, to zbadanie pola minowego jest stosunkowo prosta sprawa. Problem w tym, ze badalem je i pokonywalem za dnia. Proba powtorzenia tego wyczynu noca, nawet z noktowizorem, mogla doprowadzic do przeksztalcenia "Palacowej" w spoldzielnie inwalidzka. Wolalem juz czolgi. Niczego akurat nie przemycalem, wiec wpadka skonczylaby sie mandatem. Albo i niczym - polski system prawny jak zawsze wlokl sie daleko z tylu za dynamiczna rzeczywistoscia. Wzialem to pod uwage i dobrze zrobilem, bo do miejsca, gdzie rzeczka zmieniala przynaleznosc panstwowa, dotarlem bez przeszkod. Przed zrujnowana chalupa zatrzymalem sie i rozejrzalem. Nie przezylem szoku, widzac nadchodzaca od wschodu postac. Facet szedl swobodnie, nie starajac sie kryc, i niosl cos na grzbiecie. Zapewne wypelniony szmuglem plecak, ktorego pasek przytrzymywal prawa dlonia. Pomyslalem, ze informacja o ogloszonym przez Kubice szlabanie nie dotarla do wszystkich, zapakowalem bajgysza i nie zaprzatajac sobie glowy gosciem z plecakiem, ruszylem w strone Malogorska. Malogorsk tonal w mroku, ale zauwazylem, ze Misza Miller postawil swoje sily zbrojne w stan gotowosci. Oznaczalo to mniej wiecej tyle, ze Domem Kolchoznika nie wstrzasaly odglosy pijackiej orgii, nikt nie strzelal na wiwat, a po schodach dalo sie wejsc, nie potykajac o puste butelki. W holu spotkalem wprawdzie kilka kobiet, ale byly trzezwe, ubrane i nie bardzo mlode. Uzbrojone w szczotki, doprowadzaly budynek do polysku. -Co sie dzieje? - zapytalem wartownika. Byl ogolony i z grubsza podobny do szanujacego sie partyzanta. -Pogadaj z rzecznikiem prasowym - poradzil. Gabinet Gawryszkina wysprzatano, pozbywajac sie polowy mebli, poscieli i golej dziwki. Gospodarz siedzial przy biurku, grzebiac w brzuchu radiostacji. -Jest pan - mruknal, nie okazujac ani wielkiej radosci, ani niecheci. -Mialem sie spieszyc - wskazalem boczne drzwi. -Tam jej nie ma. - Dzisiaj byl trzezwy. I zaklopotany. - Sytuacja... troche sie skomplikowala. Nie uwierzy pan, ona... uciekla przez okno. -Co zrobila?! - Mial racje: nie uwierzylem. -Bez paniki. - Trafnie ocenil wyraz mojej twarzy. - Nic zlego jeszcze sie nie stalo... -Przez okno?! -Wydalem rozkazy, ale z ta banda nigdy nie wiadomo, wiec zamknalem drzwi. Wracam, a jej nie ma. Wartownik widzial, jak przelazi po gzymsie na balkon obok. Podstawil jej drabine. Powiedziala mu, ze jestem zazdrosny i... -Musicie stawiac na warcie kretynow?! -Powiedziala, ze jest polozna i ze probuje pomoc... -Zwiala przez okno, by odebrac porod?! -Nie mowilem o porodzie - popatrzyl na mnie z wyrzutem. - Uslyszala, jak chlopcy z dachu melduja o tych smiglowcach, potem zobaczyla biegajacych sanitariuszy... -Smiglowce? -Nasze, sambijskie. Jeden szturmowy, drugi Mi-17. Mocno postrzelany, obaj piloci ranni. Ledwo dociagneli. Ladowanie im nie wyszlo, jakis staruszek tak sie przestraszyl, ze zawalu dostal. Tak ze w sumie pana dziewczyna ma trzech pacjentow. I siedzi przy nich. -Ide po nia - powiedzialem cicho. -Nie dzis. Wpadla Miszy w oko. Pogadam z nim i pozwoli jej odejsc, tylko to troche potrwa. Jest zajety, szykuje sie powazny przerzut. Lepiej mu nie przeszkadzac. -Ide po nia - powtorzylem. - Nie musi mi pan pomagac. Przygladal mi sie przez chwile ze smutkiem, a potem wyszedl zza biurka i siegnal po pas z kabura. -Wszystkich nas pan naraza. Wszystkich. -Wiem. Przypial bron i wyszlismy. Okolona zabudowaniami laka, sluzaca kiedys za boisko, nie miala zalecanych przez FIFA wymiarow, byla jednak spora, wiec troche nieprzyjemnie mi sie zrobilo na widok wbitego w oplotki Mi-17. Z pilotem, ktory nie trafil w tak duze ladowisko, musialo byc kiepsko. Druga maszyna usiadla idealnie. Srodek wirnikow nosnych pokrylby sie z punktem srodkowym boiska, gdyby takowy wyrysowano. Wirnikow, nie wirnika - obciazony girlandami pociskow, zbiornikow i czort wie czego kamow Ka-50 mial je az dwa, umieszczone jeden nad drugim. Zanurzony po brzuch w trawie, przypominal przyczajonego drapiezce. Bo tez nim byl: czesc ekspertow oceniala go jako najlepszy na swiecie smiglowiec szturmowy. Przynajmniej na potrzeby takiej jak sambijska, na poly partyzanckiej wojny. Byl wiekszy, solidniejszy i lepiej opancerzony od konkurentow oraz, co wazne, zabijal za mniejsze pieniadze. Przez zdemolowany ogrod weszlismy do jednego z domow. Na lozku lezal przypominajacy mumie, tyle ze swieza i zakrwawiona, pulkownik Alfierow. W porownaniu z nim piegus Kola wygladal jak okaz zdrowia. Reka w gipsie, bandaz na szyi. Wlasnie probowal pic herbate. W trzech czwartych mu wyszlo, cwiartka trafila na stol - nawet alkoholicy w ostatnim stadium nalogu miewaja pewniejsze rece. Ta zaloga nie miala szans wystartowac. Moze dlatego nikt jej nie pilnowal. Jedynego czlowieka Miszy znalezlismy przed kuchnia. Gapil sie na manewrujacego patelnia Doronina. -...mozna sie najesc samymi zapachami. -I nie ugrubiec? - Smiech Ewy klocil sie z moja wizja sytuacji jeszcze bardziej niz beztroska paplanina tego madrali. - Dziekuje, aluzje zrozumialam. -Aluzje? - Zdziwil sie odrazajaco szczerze. To on wywolal rumieniec na twarzy Ewy, blysk w jej ciemnych oczach. Mnie dostrzegla dopiero potem. Nie zgasilem jej radosci, to wszystko. -Janusz? - poszerzyla usmiech. - O! -O - mruknalem. - Czolem, majorze. Kompas nawalil? -Pech. Zenitowka. Nie dociagnelibysmy do frontu. -Placek ci sie pali. Zrecznie podrzucil dymiacy nalesnik. -Zje pani kolacje? - zapytal oficjalnym tonem. -Najpierwszym prosi, potem sie zakreca - pogrozila mu palcem. - Nieladnie. Zal panu tych... no... blinow? -Chodzi o to - wyreczylem Doronina - ze powinnismy isc. W Polsce zjesz kolacje. Juz sie nie usmiechala. -Ale... ja nie moge - zerknela na wartownika przy drzwiach. - Zreszta widzisz: mam pacjentow. Popatrzylem wymownie na Gawryszkina. Nie palil sie do pomocy, mialem go jednak zbyt mocno w garsci, by mogl sobie pozwolic na udawanie slepego. -Chodzmy do mnie - powiedzial. - Porozmawiamy. Obejrzala sie jak bezradna dziewczynka. Doronin uparcie gapil sie w patelnie. Dlugo to trwalo. Zdazylem dorobic sie szczatkowego zmyslu telepatycznego. Slyszalem jej niema prosbe: "powiedz cos, zrob, spojrz na mnie przynajmniej". -Chodzmy - powtorzyl Gawryszkin. Przelknela sline, nie wiem po co, bo nie probowala sie odzywac. Przekraczajac prog, obejrzala sie jeszcze raz i znow trafila wzrokiem na mur obojetnych meskich plecow. -Uwazaj na nia. Wychodzilem ostatni, a i tak z trudem zrozumialem jego pomruk. Ewa nie miala pojecia, ze sie w ogole odezwal. -Bedzie dobrze. - Czulem do niego to, co przegrany facet odczuwa w stosunku do zwyciezcy, i nie stac mnie bylo na bycie szczerym, ale pod tym akurat wzgledem nie udawalem niczego. Naprawde wierzylem, ze bedzie dobrze. Wyszedlem przed dom. Ewa zdazyla zalozyc plecak. Ruszylismy za milczacym Gawryszkinem. Ciagnik nadjezdzajacy od srodka wsi nie kojarzyl sie z wojskiem. Uderzyl mnie jednak brak swiatel. W lezacych na uboczu wioskach nikogo nie szokuje traktorzysta zalany w trupa czy trzezwy wprawdzie, ale osmioletni. Ktos, kto przejechal ciagnikiem z cwierc kilometra, powinien jednak wlaczyc reflektory. Trudno przegapic cos tak oczywistego. Zerknalem na wypelniona zolnierzami przyczepe. Zadnej broni. Tylko szpadle. -Nowe okopy? - zagadnalem Gawryszkina. -Nie wiem - mruknal zdziwiony. -Nie wie pan? - Obejrzalem sie. Ciagnik skrecal w boczna drozke. Slepa, o ile dobrze pamietalem mape. -Misza nie zwierza mi sie ze wszystkiego. Milczac, dotarlismy przed sztab. Gawryszkina rozejrzal sie po parkingu. Odetchnal. -Misza jeszcze nie wrocil. Na pewno chce pan...? -Na pewno - ucialem dyskusje. -Dobrze - westchnal. - Poczekajcie tu. Wrocil po kilku minutach z nieduzym futeralem w reku. -Wlozylem instrukcje. Prosze. -Nadajnik? - Zerknalem z obawa w strone Ewy, byla jednak zbyt przybita czy moze tylko zamyslona, by zaprzatac sobie glowe miazdzeniem szpiegow pogarda. - Co niby mam...? -Rozkaz Millera. Wypelnijmy chociaz ten. Tylko baterie musi pan wlozyc swoje. U nas na wage zlota. Embargo. Wrzucilem futeral do plecaka. Gawryszkin odprowadzil nas ze trzysta metrow za wies, po czym zawrocil. Powleklismy sie w strone Lawinki. Celowo zwolnilem. W pozbawionym pradu Malogorsku palilo sie jednak troche swiatel; musialem przyzwyczaic oczy do ciemnosci. -Powinnam zostac. Alfierow wymaga opieki lekarskiej. -Jestes tylko polozna. -Cholernie zabawne. -Gdyby Misza sie zorientowal, ile naprawde umiesz... -Mialabym przynajmniej etat - mruknela z gorycza. -Ale nie pensje. -Najwazniejsza w zyciu jest forsa? - Skorzystala z okazji wbicia mi szpilki: tylko formalnie bylo to pytanie. -Nie: przezycie. Forsa to dopiero numer dwa. Jakis czas milczala. -Nie myslisz tak. -Mysle. -To co tu ze mna robisz? Szlismy w milczeniu, ja przodem, ona za mna, az do momentu, kiedy chmury przepuscily troche ksiezycowego swiatla i udalo mi sie wylowic z mroku kontury ruin. Lawinki jeszcze nie widzialem. -Masz robic, co kaze. A gdyby co, pamietaj: nic zlego nie zrobilas. Mozesz po prostu pojsc w strone Kisun, byle wolno, zeby przestraszony wartownik nie pomylil cie z ruskim komandosem. I z dala od rzeczki, bo tam sa miny. Jasne? -Jasne. Nic nam nie grozi. Majowka. Powiedz tylko jeszcze, po cholere skradamy sie noca. -Ja, bo tu jestem nielegalnie. Od grzywny do pieciu lat. Ty, bo nie mozemy czekac. Od darmowej pracy u Miszy do kuli w leb. Zreszta kula moze cie tu poczestowac kazdy. Ot, tak sobie. No i jestes kobieta. -Kurcze, wiedzialam, ze to powiesz. Nie ona jedna potrafila przewidywac, co i kiedy zrobie. Siegalem do plecaka po noktowizor. Smuga swiatla rozciela znienacka mrok. Gdyby stojacy za zbitym z desek plotem czlowiek wycelowal latarke lepiej, oslepilby mnie na dluzszy czas. A konkretnie mowiac: na caly czas, jaki mi pozostal. Czyli na pare sekund. -Pozegnaj sie z jajami, skurwielu! - Moze chodzilo o pokazanie mi, z czym mam sie rozstac, a moze za bardzo skupil sie na wywrzaskiwaniu pogrozek. Tak czy inaczej wciaz nie trafial snopem bieli w moje oczy. Rozpoznalem ten glos. -Jak krzykne, biegnij do Doronina - wyszeptalem, nie patrzac za siebie. - Biegnij, rozumiesz? -I co, Krechowiak?! Dalej zes taki kurewsko twar...?! -Padnij!!! - wrzasnalem, zaciskajac powieki, trafione w koncu snopem swiatla, i kreslac ramieniem luk, jakiego nie powstydzilby sie zawodowy dyskobol. - Granat!!! Pomyslalem, ze mlodszy Szablewski nie jest az tak zalany, by dac sie nabrac na sztuczke z trzeciorzednych filmikow. Ale potem bajgysz grzmotnal o plot, snop swiatla zatoczyl chaotyczny zygzak, a ja, wciaz zywy, pognalem rownolegle do ogrodzenia. Zdazylem przebiec trzydziesci metrow, nim Marcin pozbieral sie z ziemi i zaczal strzelac. Potrzebowal pieciu pociskow, by sie w miare opanowac. Szukaly mnie i tylko mnie: Ewe zignorowal. Ryzyko wywalenia sie na pysk, co grozi kazdemu, kto pedzac noca po wertepach, oglada sie przez ramie, oplacilo sie. Zawadzilem o jakis sznurek i po jezdzie na brzuchu wpadlem w lodowato zimy nurt, nim jednak do tego doszlo, dostrzeglem znikajaca w ciemnosciach plame plecaka Ewy. Biegla szybko, byla daleko, a Szablewski, bezmyslnie poslugujacy sie latarka, widzial teraz duzo gorzej ode mnie. Uznalem, ze dziewczyna ucieknie. Trafienie ze stu metrow kogos, kogo sie nie widzi i nie slyszy, wymagalo daleko posunietej pomocy losu. Albo peemu z cholernie pojemnym magazynkiem. No i to na mnie polowano. Byla bezpieczna. Uswiadomilem to sobie - i zaczalem sie bac. Przedtem reagowalem odruchowo, no i przezywalem katusze kogos, kto zamiast zaopiekowac sie bliska, ufajaca mu osoba, doprowadzil ja do zguby. -Widze cie, gnoju!!! Nie ruszaj sie!!! Guzik prawda: lezalem w rowie. Wczesniej czy pozniej jednak Marcin podejdzie i pozbawi mnie tego atutu. Poderwalem sie i pognalem przez pola na poludnie. Tym razem kule przelecialy blizej. Nie wiem, czy Marcin swiadomie zrezygnowal z latarki, czy zgubil ja lub rozbil. Niewazne. Los usmiechnal sie do niego i przestala byc potrzebna. Zza chmur wyjrzal ksiezyc. Nie zrobilo sie az tak widno, by precyzyjnie celowac, lecz dopoki odcinalem sie od poludniowego horyzontu, Szablewski mogl probowac szczescia, nadrabiajac brak dokladnosci gestoscia ognia. Strzelil piec razy, po czym, juz w biegu, zaczal zmieniac magazynek. Nie widzialem jego broni, ale w swej wojskowej karierze oddalem dostatecznie wiele strzalow z kbk AK, by zidentyfikowac znajome odglosy. Nie mial oczywiscie wojskowego automatu, ale juz od dawna radomski Lucznik oferowal mysliwym sztucery, bedace przerobka kalasznikowa. Ostatnio rzad zafundowal znaczne ilosci tych pieciostrzalowych karabinkow Strzeleckim Druzynom Samoobrony. Marcin, wzorem starszego brata, zapisal sie do SDS-u i wygladalo na to, ze probowal mnie teraz kropnac z wlasnej, sluzbowej broni. Sztucer przeladowywal sie samoczynnie, jak pistolet, a w dodatku zaopatrzono go w wymienny magazynek. W efekcie dlugonogi chlopak, ktory mial pozostac daleko z tylu, wciaz utrzymywal poczatkowy dystans i wciaz mial w reku gotowy do otwarcia ognia karabinek. Tyle ze nie strzelal. Pomyslalem, ze konczy mu sie amunicja. Nie poszedl walczyc, a dokonac egzekucji. Do tego wystarcza sam tylko zaladowany karabin. Byl przezorny, zabral zapasowe magazynki, ale raczej niewiele. Prawdopodobnie pozostalo mu ostatnie piec naboi. Minute pozniej bylem tego pewny. Zadyszka wypalila mi polowe pluc, nogi omdlewaly, ale morderczy wysilek wlozony w bieg nie na wiele sie zdal. Szablewski byl juz tak blisko, ze majac kamien zamiast karabinu, bez trudu dorzucilby do mnie. I nie strzelal. Gdybym nie slyszal, jak zmienia magazynek, uznalbym, ze zabraklo mu amunicji. Nie o to jednak chodzilo. Wyczul, ze dogoni mnie znacznie wczesniej, niz wpadniemy do Kisun. Nie musial ryzykowac niepewnego strzalu. No i, przede wszystkim, nie musial rezygnowac z przyjemnosci. Dopasc, rzucic na kolana, spojrzec w oblakane z przerazenia oczy i dopiero potem, z usmiechem na twarzy, wypalic wrogowi w mamrocace prosby usta - taki jest schemat zemsty idealnej. Strzal w plecy to marna namiastka. Nie widzialem wsi. Byla daleko, ale powinienem juz... Z czarnego niebytu wylonily sie nagle kepy coraz wyzszego zielska, krzaki, samotny swierczek... Bieglem zalosnie wolno, ale myslalem jeszcze wolniej i dopiero, gdy drut podcial mi nogi, przypomnialem sobie, ze miedzy granica a Kisunami jest cos jeszcze oprocz pol. Zakole Lawinki. Ciagnace sie z zachodu na wschod, gdzieniegdzie porosniete krzakami. I zaminowane. Polecialem na leb na szyje po zboczu, rabnalem o cos blaszanego i wyladowalem twarza w Lawince. Blacha. Stare, zagrzebane w mule wiadro. Jeden ze znakow orientacyjnych, dzieki ktorym i ja, i zakopane w ziemi miny pozostawalismy nietknieci. Nie probowalem zadnej usuwac: saperzy mieli przykry zwyczaj sprawdzania co jakis czas tego czy innego pola. Oszolomiony, podnioslem sie do siadu. Miny. Roj zdradliwych pudelek czekal na nacisk mojej dloni, stopy czy kolana. Nie po to, by zabic: byly zbyt male. Mialy powodowac rany akurat na tyle duze i ciezkie, by wykluczyc zolnierza z walki. A ze pozniej chirurg zwykle nie ma innego wyjscia, jak amputowac zmielona wybuchem konczyne - to juz inna sprawa. Szablewski dostrzegl moje popiersie w przeswicie traw. Poderwal karabin. Padlem na plecy, a ulamek sekundy pozniej pocisk rozprul powietrze tuz nad moja twarza. Probowalem sie zerwac, ale skonczylo sie na polowicznym siadzie. Rozrzucone na boki rece zastygly w oczekiwaniu eksplozji. Przy wiadrze, cwierc metra w dol strumienia i pol w gore, tkwily w ziemi dwa male cylindry. Tych akurat nie oznakowalem wbitymi obok patyczkami. Po co? Przeciez bylo wiadro. Ktore teraz, wyrwane z mulu, leniwy nurt spychal powolutku w strone Sambii. Tuz obok, moze pod moimi wspartymi na lokciach plecami, czekaly dwa wyroki dlugiej agonii. Usiadlem. Nie musialem sie juz spieszyc: Szablewski, widoczny od pasa w gore, stal gdzies obok drutu wyznaczajacego granice pola i przygladal mi sie, dyszac jak zziajany chart. -I... co... teraz? - Byl tak zmeczony, ze z trudem dalo sie wyczuc przepelniajaca go satysfakcje. -Po... po... cze...kaj. Wiedzialem, co czuje. Zdychal ze zmeczenia, tak jak ja. W takim stanie zemsta nie smakuje nalezycie. Liczylem na to. Ze poczeka. -Le... lejesz pod... siebie, co? Zalo...ze sie... -Nie... strzelaj. Widzial moja glowe, ramiona... Moze zauwazyl, ze wodze wokol rekami. Ale nie obchodzilo go to. Facet przypiety do krzesla elektrycznego bedzie dygotac, wykonywac bezsensowne ruchy, co nie zmienia faktu, ze jest zywym trupem. -Obciachu mi... narobiles. - Jego oddech wyrownywal sie, ale tez dal mu na to czas. Nie celowal we mnie. Stal, patrzyl, sycil sie zwyciestwem. Jedynym tak totalnym: wspolczesny Polak ma niewiele okazji do fizycznej likwidacji wroga. - Nie trzeba... bylo. -Daj spokoj... Marcin. Pogadajmy. Mialem dlonie jak z drewna. Pozbawione czucia, slabe. Niezdolne do przeistoczenia sie w twarde, ostre szydla, ktore szybko a zarazem delikatnie przebija rozmiekla od wody ziemie. Nawet jesli odnajda to, czego szukam, prawie na pewno zrobia do zle. Trudno. Nie mialem wyjscia. -Jak juz zdechniesz... Gowno mnie obchodzi ta... ruska kurewka. Ale najpierw ja przerzne, ze... uszami poleci. A potem dam chlopakom. Pies... z kulawa noga sie... nie upomni. Wrzuci sie... scierwo w studnie... albo jak ciebie, na miny. Chwytasz, kutasie? Ukatrupiles ja. -Mam forse. - Lod w piersiach zamrozil mi zadyszke. Lewa dlon rozciela blacha jakiejs puszki. Ale bol byl odleglym, cudzym bolem. -Wstawaj, zasrancu. I tancz. Albo ci... rozpierdole... Prawa dlon: trawa, bloto, kamienie... Czas. Nie ma juz czasu. -No, wstawaj. Czas. Pare sekund. To musialo byc tuz tuz. -Tu sa miny. - Skad wytrzasnalem taki spokojny glos? - Wszedzie. Nie wiem, czy zrozumial, czy zirytowal go fakt, ze ciagle siedze. Raczej to drugie: zaczal podnosic karabinek dosc wolno. Przyspieszyl, dopiero gdy zauwazyl, ze znikam mu z oczu. Czyli za pozno. Tym razem kula przeleciala mi nad ramieniem: padlem na lewy bok. I nie trafilem na mine. -Wstawaj, chuju!!! Slyszysz, co mowie?! Zajebie cie, jak zaraz nie wyleziesz z tego rowu!!! Licze do trzech!!! Wrzask nie przyblizal sie. Byl wsciekly, ale jeszcze nie tak, by przeskakiwac ogrodzenie. Zyskalem pare sekund. -Raz!... Dwa!... O kilkaset metrow stad czuwaly warty. Nie przegapia jego rykow, o strzalach nie mowiac. Zignorowal to. Mial w nosie armie, policje, cala potezna machine, ktora obroci sie przeciw niemu, gdy zostanie morderca. Co znaczylo, ze jesli nie da sie inaczej, podejdzie tu, ryzykujac zycie, tak jak teraz ryzykowal wolnosc. -Dobra, Krechowiak! Sam zes chcial! Trzy! Obmacywalem goraczkowo ziemie. Mina nie moze byc zbyt wrazliwa, bo przeciwnik paroma petardami unieszkodliwi cale pole. Albo zajace, jeze, wrony... Pocieszalem sie ta wiedza, probujac nie pamietac, ze rozpedzony palec moze wywolac ten sam efekt, co stopa idacego. Bloto, znowu bloto, jakis korzen... Kroki na gorze. Ostrozne, wolno stawiane, tak jakby wolno postawiona noga wazyla znaczaco mniej... Cos twardego w ziemi. Kamien? -Tu jestes, gnoju... Skrecilem szyje. Nogi na tle czerni, koniec lufy. Za daleko na skok... Nie, to nie kamien... Gladkosc. Puszka? -Mam w rece mine. - Kleczalem, gapiac sie w tyl, wsparty oburacz o bloto. - Jeden ruch i rabnie. -Gowno. Myslisz, ze jak w wojsku byles, to ty jeden wiesz, co jest grane? Gowno! To pol metra zasiegu. Nawet ciebie nie zabije, cwelu. To jak, ktore kolanko? Moze i puszka. Niewazne. Czas mi sie skonczyl. -Kutas - wycedzilem, po czym moja prawa reka szarpnela sie w bok, ciskajac nadziewana bryla blota. Probowalem tez zerwac sie i zaatakowac bykiem, ale za slisko tu bylo. Upadlem w momencie, gdy to, co rzucilem, trafilo Marcina w prawa strone brzucha. Mial racje: skuteczny zasieg nie przekraczal pol metra. Ale w promieniu pol metra od punktu, w ktory trafil zapalnik, znalazlo sie serce, pluca, zoladek, jelita... Blysk byl slaby: to od podmuchu oczy zaszly mi lzami. Pod powiekami pozostal obraz koszuli rozdymanej fala gazow i pekajacego z gory na dol brzucha. Nie krzyczal. Szok pozbawil go przytomnosci rownie szybko, jak eksplozja polowy kiszek. Nie podszedlem blizej. Siedzialem w bezruchu. Czekalem. Wiedzialem, ze po mnie przyjda i ze niczego sensownego poza oczekiwaniem nie moge juz zrobic. Nie wiem, kiedy ucichl charkot i bulgot, dobiegajace od strony cuchnacego kloaka ciala. Jak dlugo tkwilem w tej dziurze. W ktoryms momencie uswiadomilem sobie po prostu, ze Szabewski zmarl, a ludzie, ktorzy powinni wymierzyc mi sprawiedliwosc, nie zjawia sie tutaj. Wyjalem scyzoryk i dokladnie, centymetr po centymetrze, zaczalem nakluwac ziemie. Po polnocy wyszedlem na droge laczaca Kisuny z odleglym o kilometr kompleksem zabudowan dawnego pegeeru. Ruszylem na zachod, w strone wsi. Plecak z krotkofalowka ukrylem w krzakach. W strefie przygranicznej wojsko mialo prawo do przeprowadzania rewizji i, co wazniejsze, juz takze nawyk korzystania z owego prawa. Gdybym byl dzieckiem lub kobieta... Ale facet wloczacy sie noca po bocznych drogach az sie prosil o wziecie pod lupe. Wolalem nie ryzykowac. Blad: az do mostu na Lawince, czyli geometrycznego srodka wsi, pies z kulawa noga sie za mna nie obejrzal. Dalej byloby tak samo: gdybym zadal sobie odrobine fatygi i skrecil miedzy oplotki. Czasu mialem az nadto; tej nocy mostek na Lawince byl wyeksponowany rownie wyraziscie jak Zlote Wrota w San Francisco. Posrodku przesla znajdowala sie ciezarowka chlodnia marki Jelcz. Okreslenie "stala" byloby nieadekwatne: lewe przednie kolo zawislo pol metra nad podlozem. Zasady fizyki, opisujace zachowania ciezarowek, nie zostaly jednak naruszone: prawym tylnym kolem woz tkwil w sporej dziurze. Sprawilby ponure wrazenie na kazdym kierowcy, ktory tej nocy pragnalby przejechac przez kisunski most. Najbardziej ponury byl oczywiscie szofer chlodni. Krepy mlody mezczyzna w kraciastej kurtce kleczal przy tylnej osi i z mina czlowieka zdruzgotanego ogladal grzezawisko polamanego drewna, do niedawna stanowiace nawierzchnie mostu. Minalem pykajacy na jalowym biegu traktor. Wlasciciel, zaspany gospodarz w krzywo zapietej koszuli, mocowal do maszyny stalowa linke. W twarzy mial taki sam sceptycyzm jak kilkunastu gapiow z pobliskich domow. -Gleboko siedzi - ocenil. - Tylko mu kolo poharatam. -Dociazy sie przod, to wyjdzie - powiedzial szpakowaty mezczyzna w garniturze. Nie widzialem go nigdy wczesniej. -Wasze opony, wasz klopot - mruknal traktorzysta. - Ale na moj rozum, trza by od szoferki zajechac. -Przeciez - wycedzil szpakowaty - powiedzial pan, ze nie da rady. Lawinka byla w tym miejscu szersza, jakby chciala uzasadnic potrzebe istnienia mostu. -Ja nie dam: na plecach go przez wode nie przeniose. - Noga obuta w wysmarowany gnojem gumofilc tracila kolo ciagnika. - Trza by kogos z tamtej strony. -Pol nocy bym szukal. Chce pan te setke czy nie? Wszedlem na most. Kierowca rzucil mi kose spojrzenie. -Nie ma co - pokrecilem glowa, kucajac obok tylnych swiatel. - Ladnie sie pan wpakowal. Zaklal niewyraznie, patrzac na kolejnych schodzacych sie intruzow. -Porucznik Adamski - zasalutowal niedbale oficer, ten sam, ktory wzgardzil towarzystwem Marzeny. Kierowca dzwignal sie na nogi, ale dalej w uprzejmosciach nie zaszedl. - Podobno chcial pan rozmawiac z dowodca. Szofer, konsekwentnie milczac, obejrzal sie za siebie. Sekunde pozniej przemknal obok mnie szpakowaty. -Dobry wieczor! - Znizyl glos tak, ze z trudem go slyszalem. - Musze pomowic z Burakowskim. To wazne. -Z kim? -Z porucznikiem Burakowskim. Dowodzi tutaj. -A... chodzi panu o mojego poprzednika? Coz, troche sie pan spoznil. -Nie rozumiem... Adamski wyjasnil mu, gdzie i dlaczego powinien poszukac Burakowskiego, a ja gapilem sie na kobiete, ktora wysiadla z zaparkowanej przy moscie limuzyny. Miala zabojcza garsonke i zabojcze nogi w jedwabnych ponczochach, ale moj wzrok przykleil sie do jej twarzy. Znalem ja. Z telewizji. -Jakies klopoty, pulkowniku? - Glos tez byl jak ten z telewizora. - Dobry wieczor, panie poruczniku. Agata Swiatek. - Usmiech, ktory towarzyszyl gestowi wyciagnietej dloni, wypadl blado. - Fundacja "Glos Serca". Nie wiem, czy porucznik ja rozpoznal. Nie dorownywala jeszcze takim gwiazdom dobroczynnosci jak Ochojska, Owsiak czy swietej pamieci Kotanski. -Adamski... To pani woz? -Tym razem tylko jeden - westchnela. - Coraz trudniej uzbierac datkow na konwoj. I trudniej tam, w Rosji, dotrzec do potrzebujacych. Wlasnie dlatego jedziemy dziwna trasa. Probowala oplesc Adamskiego siecia swego uroku, ale jak na dziewczyne z okladek, pupilke biskupow, politykow i dziennikarzy, byla dziwnie dretwa. Starala sie, co tylko podkreslalo dystans miedzy wykreowana przez media postacia a realna osoba z krwi, kosci i potu. Bo byla tez spocona. Mocno jak na pazdziernikowa noc. -Ale tu nie ma przejscia - powiedzial z lagodnym zdziwieniem Adamski. - Powinniscie jechac przez Bezledy. Szpakowaty wyjal z kieszeni cos, co glownie dzieki wyrazistemu gestowi skojarzylo mi sie z policyjna odznaka. -Mozemy pomowic na osobnosci? Tam stoi moj woz. Glos mial wladczy, choc na pozor grzeczny. Dziewieciu na dziesieciu ludzi czym predzej pomaszerowaloby w strone czarnej limuzyny. -O co chodzi, pulkowniku? - Zdawkowo uprzejmy ton Adamskiego swiadczyl o tym, ze szpakowaty nie ma wiele wspolnego z Wojskiem Polskim. Czyli Straz Graniczna. Albo... -Naprawde lepiej bedzie... -Prosze. Tam stoi moj namiot. Ale z gory uprzedzam: jesli chcecie przekroczyc granice, musicie zawrocic na Bezledy. Z tym, ze nie wczesniej niz rano. -Rano?! - Agata Swiatek nie ukrywala oburzenia. -Wlasnie ktos ostrzelal wies. A samochod to latwy cel. -Nie moze nas pan zatrzymywac - powiedzial z naciskiem pulkownik blizej nieokreslonej formacji. -Nie o panu myslalem - przyznal Adamski. - Nic mi do ABW. Ale pani Agata jest cywilem. Cennym. - Jednak ja rozpoznal. - Prosze zrozumiec, pani Agato: musze wykonywac rozkazy. A zagrozenie jest duze. Kazda z drog wychodzacych z Kisun znajduje sie w zasiegu razenia... Panie Krechowiak, moge wiedziec, co pan tu robi? I tak dlugo sie uchowalem. -Jak to co? Poluje na klientow - uraczylem towarzystwo usmiechem. Poslal mi mroczne spojrzenie. Wykonalem gest "juz dobrze, spadam" i ruszylem w strone palacu. Mialem naprawde uczciwe zamiary. Wrocic, pasc na lozko. Bylem zbyt wyczerpany, by sie zamartwiac. Moze dlatego na widok wylaniajacej sie z mroku postaci tylko dwie krople zimnego potu poplynely mi po plecach. -Gdzie moj brat?! - Ostatnie pare krokow Maciek Szablewski niemal przebiegl. - Co z nim zrobiles?! Probowalem zapomniec, co zrobilem z Marcinem, ale marnie mi szlo. To dlatego dalem sie chwycic za klapy i solidnie potrzasnac. Zareagowalem dopiero po chwili. -Odbilo ci?! - Roztracilem jego nadgarstki. - O czym ty...? Trzasnal mnie prawym sierpowym. Zdazylem szarpnac glowa i piesc tylko musnela moj podbrodek. Na asfalcie mimo wszystko wyladowalem. -Hej, hej... wystarczy! - Barylkowaty chorazy Zawilec z posterunku Strazy Granicznej jak zwykle ograniczyl sie do wywierania presji moralnej. Byl produktem starych, dobrych czasow, kiedy to apelowanie do rozsadku i mandatowe bloczki zmienialy polskich przestepcow w pokorne baranki. -Wstawaj! - Szablewski, o dziwo, nie kopnal mnie w glowe. Dobry znak. Gdyby poza podejrzeniami mial troche wiedzy, nie zastopowalby go i pluton pogranicznikow. Bol podbrodka tez byl dobry. Rodzil agresje, a nie ma lepszego leku na wyrzuty sumienia. -Straciles u mnie kredyt - warknalem, trac szczeke. Ramie Szablewskiego drgnelo wyraznie. -Wystarczy - powtorzyl Zawilec. - Uspokoj sie, chlopie. Nic sie nie stalo, poki co. Marcin nie wrocil z knajpy: i co z tego? Lazi gdzies pewnie. -Pijany - dodala beznamietnie Marzena, ktora wyrosla nagle jak spod ziemi. Od dziewczyny, ktora bez powodzenia rwalem w "Palacowej", roznila ja skorzana kurtka i okulary w drucianych oprawkach. Nie mialem pojecia, co tu robi. Ani chorazy, ani tym bardziej Szablewski nie wygladali na facetow, ktorzy postanowili zaszalec i wynajac panienke na cala noc. -Gdzie on jest? - Maciek troche ochlonal, konsekwentny jednak pozostal. -Twoj brat? A skad mam wiedziec? Jego kumpli pytaj. -Pytalem - wycedzil. - Mowia, ze poszedl cie szukac. -No to mnie nie znalazl. Nie ulegl pokusie ponownego zdzielenia mnie w szczeke. -Gdzie cie nie znalazl? - uzyl rozumu zamiast piesci, co zwykle, niestety, bywa skuteczne. - W Rosji, tak? -Chyba zglupiales... W jakiej Rosji? -Probowal cie przyskrzynic! Kazdy we wsi wie, ze masz pol piwnicy ruskiego spirytusu! Nie rob ze mnie idioty! Gdzie moj brat, skurwielu?! Co mu zrobiles?! -Spokojnie - powiedziala Marzena. - Bez boksu. Z twarzy gapiow wynikalo, ze jest osamotniona w swej niecheci do ogladania mordobicia. Ale to nie z wdziecznosci wpatrywalem sie w nia szeroko otwartymi oczami. Z ta dziewczyna bylo cos cholernie nie w porzadku. -Musicie go zamknac! - Szablewski nie przestal porykiwac, robil to jednak ciszej, no i nie boksowal. Nie patrzyl na Zawilca. To ona byla adresatem slusznego skadinad postulatu. Chyba dosc niezyczliwym adresatem. -Wyjasnimy te sprawe - stwierdzila chlodno. - A pan pojdzie teraz do domu i wytrzezwieje. -Co?! Ja?! Co pani sobie, do kurwy nedzy...?! -Panie Szablewski, uprzedzam: zejdzie mi pan z oczu i wroci rano albo spedzi noc w areszcie. -Tak?! Ciekawe! Niby z jakiej racji?! -Zaklocanie porzadku, pobicie... Znajdzie sie. Zaskoczyl obecnych, odchodzac w mrok wschodniego brzegu. Naszla mnie ponura mysl, ze wraca po mych sladach, by dotrzec do miejsca, gdzie w kaluzy krwi i kalu lezy jego brat. Idiotyzm: tam stal po prostu ich dom. -Co tu sie dzieje? - Marzena wkroczyla na most. -Woz "Glosu Serca" - mruknal Adamski. - Panstwo pozwola: porucznik Pawluk ze Strazy Granicznej, Agata Swiatek, pulkownik Wilnicki z ABW. - Z wrazenia omal nie wpadlem do Lawinki. - Mamy maly problem... Ktos udzielil pani Agacie informacji, ze tu mozna przekroczyc granice. -Chyba mozna. Na mapie jest droga. - Porucznik Marzena Pawluk, specjalistka od wprawiania ludzi w bolesne oslupienie, i tym razem nie zawiodla. Adamski popatrzyl na nia jak Cezar na Brutusa. W oczach Agaty Swiatek dla odmiany rozblysla nadzieja. -Pomoze nam pani? To wazne... W Cwietajewce czekaja na te leki, a to jedyna przejezdna droga po tej stronie... -Wieziecie lekarstwa? -Leki, krew... Standard. Tylko jeden woz, ale tam ludzie umieraja, kazda godzina sie liczy. Twarz porucznik Pawluk nie przejawiala emocji. -Rozumiem. Ale nie moge udzielic zgody na przejazd. -Mamy zezwolenie - powiedzial Wilnicki. - Prosze: potwierdzenie odprawy celnej... chyba nie uszkodzilismy pieczeci na samochodzie... O, a tu papiery z ministerstwa. Obejrzala dokumenty. Dopiero teraz tak naprawde uwierzylem, ze nie padam ofiara mistyfikacji. -Troszke nietypowe. - Oddala papiery Wilnickiemu. - Podpis wiceministra? Starczy, ze komendant oddzialu SG... -Tak bylo szybciej - usmiechnal sie. -Coz... Do rana i tak chyba nie ruszycie. - Spojrzala sceptycznie na duet kierowca - traktorzysta, biedzacy sie ze zbyt krotkim holem. -Ma pan tu wozy gasienicowe - Wilnicki przeniosl swoj usmiech na porucznika. - BWP powinien sobie poradzic z... -O nie... Moge od biedy udawac, ze was nie widze, ale holowac Ruskim pod lufy... Nie, panie pulkowniku. Chyba ze mi pan dostarczy rozkaz dowodcy dywizji. -Dywizji?! -Nikt nizej panu tego nie podpisze. Dobranoc panstwu. W "Palacowej" maja podobno ladne pokoje. I niedrogie. Odszedl. Wilnicki wygladal na wscieklego, szybko jednak zepchnal emocje z twarzy. -Pomoga panowie? - zaapelowal do gapiow. Paru mezczyzn przeszlo w okolice szoferki, reszta przezornie zwiala do domow. - Pociagniemy w dol, powinnismy przewazyc tyl. Pomysl byl dobry, realizacja - dzieki Agacie Swiatek, symbolicznie czepiajacej sie lusterka - znosna, ale szybko stalo sie jasne, ze nie wyrwiemy jelcza z dziury. Ciagnik wyl, kolejne dlonie szukaly kawalka wolnego zderzaka, by dodac kilkadziesiat kilogramow do ciezaru ludzkich gron, oblepiajacych szoferke, a efektow nie bylo. Pierwszy, naturalnie, spasowal traktorzysta. -Nie da rady, panie... Silnik se spale i tyle mojego. -Belki trzymaja. - Glos kierowcy drzal, ale to naturalne po szarpaninie z taka gora zelastwa. - Cos jak zatrzask. I chyba sie przesunely. - Wilnicki rzucil mu ponure spojrzenie. - Znaczy... ladunek. - Szukal przez chwile stosownego slowa. - Pudla sie przesunely. -I to by bylo na tyle - stwierdzila bez zalu Marzena, wycierajac jedna upaprana dlonia druga, rownie brudna. Dopiero teraz zwrocilem uwage, ze nie nosi bizuterii ani chyba nie ma lakieru na krotko obcietych paznokciach. Konsekwentna dziewczyna, choc na szczescie nie do konca: ostatecznie mogla sie jeszcze ostrzyc na rekruta. Most opustoszal. Resztke nadziei zgasil wraz z reflektorami kierowca honkera. -Nie chce byc zle zrozumiany - zastrzeglem sie - ale jezeli ktos reflektuje na nocleg, to teraz. Bo ide spac. Wilnicki i pierwsza dama "Glosu Serca" naradzili sie polglosem, po czym pulkownik wskazal limuzyne. Wpakowalem sie na tylne siedzenie. Porucznik Pawluk tez wsiadla. Juz po paru sekundach naszego sam na sam - tamci instruowali szofera ciezarowki - zrobilo sie nieswojo. Chyba dlatego przerwala niezreczne milczenie. -Ma pan cos do powiedzenia odnosnie tego zaginionego chlopca? -Chlopca?! - parsknalem. -Nie ma pan - domyslila sie. -Mam. - Patrzylem jej prosto w twarz, smialo i szczerze. Coz: niech zyje mrok. - Ostatni raz widzialem go, kiedy wychodzil z restauracji. Fakt, ze poniekad wykopany. Ale gdybym mial zabijac wszystkich pijakow, ktorych wyprosilem z "Palacowej", ta wies bylaby pelna wdow. Przygladala mi sie jakis czas i trwalo to na tyle dlugo, ze nieco zwatpilem w potege ciemnosci. -Nic nie mowilam o zabijaniu - mruknela. Dobra byla. Gdyby nie brak swiatla, mialaby mnie w garsci. Nie potrafilem zapanowac nad twarza. -Widocznie zle zrozumialem... -Widocznie. - Odwrocila glowe. - Jutro pogadamy. Runalem w posciel, nie myslac o zamykaniu drzwi na klucz. Blad. Gdy spalem w najlepsze, ktos pozbawiony subtelnosci klapnal znienacka tylkiem o moje lozko i rownie brutalnie wlaczyl lampke. -Naprzeciwko - wymamrotalem, kryjac twarz w poduszce. -Hmm? -Dupy daja pod dziesiatka i dwunastka. Zabladziles. -Chyba nie. Unioslem powieke i przez chwile patrzylem tepo w gole, obciagniete biala skora kolano. Ludzkie kolana sa podobne - chyba ze ktos ma oko ortopedy - ale jeszcze nim zaczalem myslec, zrodzila sie w mym ciele przyjemna pewnosc, ze uszy mnie nie oklamaly. To nie mogl byc facet. I nie byl. Posrodku wprowadzala w blad marynarka wojskowego munduru, ale z dolu oficer mial spodnice, a u gory naramienniki przesloniete kudlami. Rudymi, splatanymi jak makaron w talerzu... Wyzej nie siegalem wzrokiem, lecz wiedzialem, ze oczy barwy jesiennego nieba nie moga byc duzo szersze od moich: tylko kobieta gwaltownie wyrzucona z lozka moze do tego stopnia zapomniec o grzebieniu. -To pani? - mruknalem, nie zmieniajac pozycji. -Dokladniej: moja noga. Nie wstaje pan? W koncu dotarla do mnie fala jej oddechu. -Nieladnie - usmiechnalem sie blogo, zamykajac oczy. - Mowila pani, ze nie pije. -Nie rozumiem, co pan sugeruje. - Jej glos, rownie cichy jak moj, brzmial niepokojaco miekko. -Sugeruje, by pani porucznik poszla grzecznie spac. Porzadne dziewczyny w mundurach nie robia takich rzeczy. -Jakich? - Wyczulem, ze i ona usmiecha sie pod nosem. -Nie pakuja sie hotelowym sasiadom do lozek. Mialaby pani poteznego kaca moralnego. Ja zreszta tez. Nie poruszyla sie. Wystarczy przesunac dlon... Pokoj tonal w polmroku, z dolu dobiegaly tony nastrojowej muzyki, ktorymi Grzesiek usypial ostatnich gosci. Musialem naprawde mocno trzymac sie w ryzach. -Juz go mam. - Usmiech zgasl. - Ale praca to praca. -Dorabia pani w ten sposob? Niegrzeczna. Dzwignela sie z lozka. Moze obrazona. Moze przemowilem jej do rozsadku. Tak czy owak, poczulem zal. -Bardziej niegrzeczna, niz sie panu wydaje. Moglby pan na chwile otworzyc oczy, panie Krechowiak? Musze pana aresztowac, a glupio tak jakos... Bylem bliski rzucenia jej sie do kolan i blagania o reke, bo dziewczyna z taka twarza, nogami i poczuciem humoru stanowczo na to zaslugiwala. Na szczescie najpierw zerknalem w szare oczy. Byla wstawiona, miala kaca moralnego... i nie zartowala. -O co chodzi? - zapytalem cicho. Usiadlem. -O to samo - wzruszyla ramionami. Gole nogi, potargane wlosy, luzny krawat... Musialbym dlugo wysilac wyobraznie, by zbudowac obraz rownie seksownej dziewczyny. -Szablewski - pokiwalem glowa. - Rozumiem. Rozjasnila pani umysl paroma glebszymi i doszla do wniosku... -Znalezlismy karabin. Czlowiek budzi sie z odretwiala twarza. Tylko dlatego nie doszukala sie w mojej oznak paniki. Karabin. Marcin mial... Ale najpierw musieliby znalezc jego samego! -Co znalezliscie? - udalem zdziwienie. -Panski karabin. Ten, z ktorego prawdopodobnie zastrzelil pan Szablewskiego. -A, ten... I gdzie lezal? Rzuca czlowiek rzeczy gdzie popadnie... Ekstra, ze sie znalazl. Wlasnie myslalem, zeby zejsc na dol i kropnac jeszcze paru gosci. Spac nie daja. -Fajnie, ze pan nie histeryzuje - usmiechnela sie. - Ludzie zwykle zle znosza aresztowanie. Zwlaszcza niewinni. -No i przyszpilila mnie pani. Nic tylko wyjac spluwe spod poduszki i bum. - Wyciagnalem reke, na razie w strone krzesla z ubraniem. - A propos: tez powinna pani jakas miec. Sam autorytet wladzy... Granica tuz, a coz ma morderca do stracenia? Moze sie pani odwrocic? -Strzal w plecy? Idzie pan na latwizne, Krechowiak. -Chce sie ubrac. Glupio wiac w samych gaciach. -To w kieszeni to noz, prawda? - zapytala niedbalym tonem. Z urazona mina wyjalem scyzoryk i rzucilem w jej strone. Rozlozyla ostrze, obejrzala pobieznie. -Meska decyzja: albo go zastrzelilem, albo zarznalem. -Jesli dobrze pamietam - schowala noz do kieszeni - byla mowa o obcinaniu jaj. Czekam na korytarzu. Dopiero teraz dostrzeglem otwarte drzwi, a w nich kaprala Ziemkowicza, mocnego czlowieka kisunskiej placowki SG. Z arsenalu pogranicznikow wybral najbardziej zabojczy egzemplarz: karabinek automatyczny beryl. -Odbezpieczony? - zapytalem. -Sprawdz - usmiechnal sie zachecajaco. Nie bylismy na "ty". Ziemkowicz cieszyl sie we wsi opinia swira, gotowego zlamac niepisane reguly i strzelac do przemytnikow. Poki jednak sytuacja sie nie wyklarowala, form towarzyskich przestrzegal. Teraz byl o krok od szturchania mnie lufa. Kiepsko. Zostalem uznany za winnego i jego punktem honoru bylo wyszukanie dla mnie jakiejs odpowiednio powaznej winy. -Ubrany? To gleba i rece za siebie. - Wyjal kajdanki. -Chyba zartujesz... -Na ziemie i rece za siebie! - Poderwal karabin. Skul mnie i wyszlismy. Marzena ruszyla przodem. Zeszlismy do holu i w tym samym momencie z korytarza po prawej, od strony biura, wylonil sie Wilnicki. -Pozwolilem sobie skorzystac z tele... - Zastygl ze skierowanym za plecy kciukiem. Nie pytalem, czemu nie uzyl komorki i jak wszedl do gabinetu. Wzdluz granicy ze wzgledow bezpieczenstwa - czytaj: szpiedzy i zorganizowane grupy przestepcze - operatorzy sieci komorkowych potrafili wylaczyc noca nadajniki, a z tylu szla Masza z pekiem kluczy. Stanalem, probujac znalezc szybka metode wyjasnienia gluchej i nie calkiem normalnej dziewczynie, iz wszystko jest w porzadku. Moze bym zdolal, gdyby nie porucznik Pawluk. Trudno powiedziec, aby mnie popychala. Byla blizsza stewardesy niz damskiego klawisza. Na nieszczescie mialem wykrecone kajdankami rece i nieodpowiedni wyraz twarzy. Masza zastygla na jakas sekunde. Potem skoczyla. Marzena i Ziemkowicz mieli schody za plecami i nie oczekiwali takiej szarzy, nie bylem wiec zdziwiony, kiedy cala trojka runela na stopnie. Bylem tylko przerazony. Ten glupi palant naprawde odbezpieczyl beryla. Dluga na cwierc magazynka seria poszla wachlarzem po scianach. -Uciekaj!!! Krzyczala po polsku. Niemal zagluszyla stekniecie rudowlosej i grzechot sypiacego sie tynku. -Masza, nie!!! Zostaw, nie trzeba!!! Szarpala sie z przygnieciona dwojka jak ktos walczacy o zycie. Jak na swa nikla posture byla zadziwiajaco silna, ale nie miala szans. Zwlaszcza ze Ziemkowicz przymierzal sie do walenia karabinem. -Lap ja! - krzyknalem. Rasowy glina nie mialby z tym klopotu, ale Wilnicki nie dorobil sie gwiazdek, rozdzielajac pijaczkow czy malzonkow nawalajacych sie walkami do ciasta. Ani drgnal i dlatego sam musialem zrobic, co zrobilem. Moj but zderzyl sie z pacha kaprala. Podoficer krzyknal z bolu, upuscil beryla, zalegl na schodach. Wczepiona w rude wlosy Masza zainkasowala lewy sierpowy od pani porucznik. Spadla z niej i dopiero teraz zauwazyla, ze wciaz jestem obok. -Uciekaj!!! Skoczylem; zderzajac sie czolem z czolami obu pan. -Nie, Masza, nie trzeba!!! Zostaw, nie trzeba!!! Wrzeszczalem jej w twarz, wpychajac sie miedzy nie coraz glebiej, az w ktoryms momencie odskoczyla ze zrecznoscia dzikiego zwierzatka, a ja upadlem na odsloniete po koronki majteczek uda oficera Strazy Granicznej Rzeczypospolitej. -Spokojnie, juz po wszystkim. Spokojnie... Nie wiem, co przesadzilo: autorytet Wilnickiego, jego stopa na lufie beryla, efekty kopniecia czy zdumione twarze w drzwiach restauracji - tak czy inaczej Ziemkowicz mnie nie zastrzelil. Niezdarnie, probujac nie urazic nawzajem swych poturbowanych cial, a zarazem nie dotykac jedno drugiego, pozbieralismy sie z Marzena z podlogi. Miala wykrzywiona bolem twarz wroga. Nienawidzila mnie. Za poobijane lokcie, posladki i plecy, ale glownie za ten idiotyczny gest: nie nalezalo zaczynac wstawania od ciagniecia jej spodnicy w dol. -Ty glupia gowniaro! - Przetarla krwawiacy nos. - Wiesz, ze za to sie siedzi? Az tak go kochasz? Ile ty, do cholery, masz w ogole lat?! Moglby byc twoim... -Ona nie slyszy - powiedzialem, probujac poslac Maszy beztroski, krzepiacy usmiech. - Bardzo pania przepraszam, to kretynskie nieporozu... -Malo mi oczu nie wydrapala! Kto to w ogole jest?! -Masza. Pracuje u mnie. -Rosjanka? - Mroczne od gniewu spojrzenie przejechalo po drobnej postaci, od buciorow po szczotkowata fryzure barwy slomy. - W dzien zmywa gary, w nocy zabawia szefa? -Nie. -Dobra - mruknela. - Jej paszport. Juz. Rozumialem ja; mnie tez bolaly potluczone kosci i tez mialem ochote znalezc sobie kozla ofiarnego. -Chodzi wam o mnie, nie o nia, prawda? -Przynies paszport - zwrocila sie bezposrednio do zaciskajacej piesci Maszy. - Paszport, rozumiesz? -Nie slyszy pani. Mowilem, ze jest glucha. -I dlatego bije ludzi? - Pociagnela krwawiacym nosem. - Bedziesz musial zamknac te bude, Krechowiak. Z powodu braku personelu. Te noc tez spedzicie razem, tyle ze w celi. -Mam w kieszeni chusteczke - powiedzialem cicho. - Prawie czysta. Zastygla na chwile. Zdziwienie zastapilo zlosc i choc zaraz samo ustapilo miejsca ironii, odetchnalem. -Proba przekupstwa? Jedwabna chociaz? - Zapomnialem, ze jest lekko tracona. Swobodnie siegnela mi do kieszeni. - Jedwabna, akurat... - Wytarla nos w prozaiczna bawelne. - Dobra, mala, zmiataj. - Zamachala, pokazujac Maszy, by sie wyniosla. Z grupy podpitych mezczyzn przy drzwiach restauracji wyskoczyl Grzesiek i juz po chwili opasana jego ramieniem Rosjanka, ogladajac sie nieufnie, powedrowala na gore. - No, panowie, koniec cyrku. Do domow. Zamykam lokal. Miala mundur, wieznia w kajdankach i podwladnego z dymiacym jeszcze automatem. Usluchali. Dopiero kiedy zrobilo sie cicho i z gory dobiegl odglos postukujacej protezy, przypomnialem sobie o innym istotnym czynniku. -Nie zaplacili - westchnalem. - Alez parszywa noc. -Fakt - zgodzila sie. I, pewnie by mnie dobic, schowala do kieszeni moja chusteczke. -Twoja ostatnia w tej wsi - warknal Ziemkowicz. Uwierzylem. Jego spojrzenie mowilo jasno: "ty albo ja". -O co wlasciwie chodzi? - zapytal Wilnicki. -Widziano pana Krechowiaka z karabinem - wyjasnila Marzena. - Przedtem... zreszta byl pan przy moscie, sam pan widzial. Pare osob widzialo z kolei, jak grozil temu zaginionemu chlopakowi... -Pare widzialo Mikolaja... - zakpilem. - Noc widzen. -Wlasciwie to dobrze, ze pana spotkalam - ciagnela, nie zaszczycajac mnie spojrzeniem. - Musze przeprowadzic przeszukanie. Moglby pan byc swiadkiem. -Ja? -To nie potrwa dlugo. Zaden z nas jej nie uwierzyl, ale okazalismy sie para meskich szowinistow. Dotarcie do zaparkowanej przed palacem furgonetki muzealnej juz marki Nysa zajelo kilkanascie sekund, przez nastepne kilka meczylem sie z zamkiem. Potem drzwi ustapily i w swietle latarki ukazalo sie cos, co ludzie z SG obejrzeli wczesniej przez okno: wystajacy spod siedzenia pakunek. Szmate owinieto niedbale i koniec lufy wystawal na zewnatrz. Wilnicki zagwizdal, jednak nic nie powiedzial. -To... nie moje. - Wlasciwie tez moglem milczec. -Wiem, wiem - mruknela Marzena Pawluk, wchodzac do kabiny i starajac sie niczego nie dotknac. - Mikolaj. Jakis czas myszkowala po samochodzie, zagladajac pod unoszone paznokciem szmaty, kartony i temu podobne smiecie. Zanim skonczyla, nadszedl Grzesiek. -Przenocujesz tu? - zapytalem. To pod siedzeniem nie bylo radomskim sztucerem Marcina, ale i tak czulem sie ugotowany. Chlopak skinal niemrawo glowa. - Fajnie. Poloz sie w moim pokoju. Wiesz: Masza. -Nic jej nie zrobia? Mogl sobie darowac to spojrzenie w strone Ziemkowicza. -Zjezdzaj, szczeniaku, ale juz! Odszedl. Porucznik Pawluk powrocila z wyprawy na tyly samochodu. Oddala latarke Wilnickiemu, ostroznie wyciagnela spod siedzenia owiniety workiem karabin. -To wszystko. Mozemy opieczetowac samochod, a rano spotkamy sie... -A skrytka? - upomnial sie Ziemkowicz z mina dziecka, ktore widzi, jak rodzice przechodza obojetnie obok budki z obiecanymi lodami. - Chowal cos do skrytki! -Macie dobrych informatorow - zauwazyl od niechcenia Wilnicki. Marzena zignorowala go, grzebiac dlugopisem w schowku. - Zdjec przypadkiem nie robili? Jak na faceta z tajnej policji byl zaskakujaco mily. Najpierw ten przydeptany automat, teraz to... Latarka tez fajnie operowal: moglem sie przyjrzec wysoko odslonietej nodze pani porucznik, nie ryzykujac zgromienia wzrokiem. A bylo co ogladac. Gdyby nie lekko zdeformowane prawe kolano, moglaby smialo dorabiac do oficerskiej pensji, reklamujac rajstopy czy depilatory. Z tym ze przedtem musialaby popracowac nad opalenizna. Jak na poczatek pazdziernika miala skandalicznie blada skore. I na nogach, i na twarzy. Teraz na twarzy miala takze triumfalny usmiech. -Tez od Mikolaja? - Zakolysala trzymana na dlugopisie bransoletka z ciezkim, meskim zegarkiem. -Tam go pani znalazla? - zapytalem z niedowierzaniem. -Tylko bez takich... - warknela. - Nie radze trzymac sie wersji o podrzucaniu dowodow. Dobrze pan widzial... -Patrzyl akurat... gdzie indziej. - Wilnicki usmiechnal sie lekko. - Skonczylismy? Moge isc do lozka? Kiwnela glowa. Potem oplombowala nyse tasma z podpisami swoimi i kaprala. Tasme i foliowe woreczki mieli ze soba - akcje przygotowano bez zarzutu. Szczegolnie biorac pod uwage, ze kierowala nia otumaniona snem i wodka dziewczyna o golych nogach i wlosach jak strzecha po przejsciu wichury. -To wszystko. - Schowala dlugopis. - Panie Ziemkowicz, prosze tu zostac i miec samochod na oku. Jest - zerknela na zegarek - za piec pierwsza. Umowmy sie, ze o trzeciej... -Mam tu stac?! Po kiego?! -Trzeba zabezpieczyc woz. Tam sie roi od mikrosladow. Przez chwile szukal rownie mocnych argumentow. -I co, sama pani z nim pojdzie?! - wskazal mnie lufa. - To bandzior! Zebro mi chyba zlamal! A pani nawet nie ma broni. - Dalo sie wyczuc, ze nie daje jej szans nawet z miotaczem ognia. Wiadomo: baba. -Mam - usmiechnela sie swym kpiacym polusmiechem, podnoszac oparty o kolo pakunek. - Na wieznia wystarczy. Ziemkowicz splunal, na tym jednak poprzestal: wolal nie przeciagac struny. Nie protestowal, kiedy odchodzilismy. -Powinna go pani zdrowo opierdolic - wyrazilem swoja opinie gdzies w okolicach bramy. -Bez laciny, jesli laska. -Przepraszam. Ale tak na marginesie... W resortach silowych sie klnie. To wpisane w etos sluzby. -W etos? Sam pan na to wpadl? -Nie ja. Sumerowie podobno. Na tym chwilowo zakonczylismy rozmowe. Budynek, odkupiony niedawno od spadkobiercow zmarlego rolnika i przebudowany na posterunek Strazy Granicznej, stal we wschodniej czesci wsi. Musielismy isc przez most. Ciezarowka wciaz tkwila w dziurze. Kierowca spal w fotelu. Minelismy szoferke i bylismy na wysokosci tylnych kol, kiedy uslyszalem to cos. Zatrzymalem sie. W sekunde pozniej - czyli pozno - umilkly kroki idacej z tylu kobiety. -No, tylko bez zadnych... -Ciii... Odsunela sie ode mnie, ale potem, oceniwszy, ze dystans zapewnia bezpieczenstwo, poslusznie zastygla w bezruchu. Dzwiek sie powtorzyl. Nieokreslony, jakis... miekki? Dolem saczyla sie Lawinka, ale to nie byla jej robota. -Slyszala pani? - zapytalem szeptem. - Tak jakby... - dotknalem ramieniem boku ciezarowki. -Ale... co to bylo? - Choc nie szeptala, mowila cicho. Wiec jednak. Zajrzalem pod woz z mila swiadomoscia, ze nie zostane zdzielony kolba jako uciekinier. -Mniejsza z tym - powiedziala glosniej. - Moze i... Urwala. Znow. Kilka rozmemlanych dzwiekow i bardziej konkretny odglos uderzenia czyms w miare twardym i ciezkim o twarda, juz bez zadnych zastrzezen, przeszkode. -To... w samochodzie? - Ona to powiedziala, nie ja. -Moze most siada... No dobrze: tez mi sie zdaje, ze to w srodku. Wioza krew, tak? Moze jakis cwany wampir? Mowilem za glosno i sam sobie popsulem przyjemnosc obejrzenia jej w ataku zlosci. Nim doszla do blednego skadinad wniosku, iz od poczatku usiluje wystrychnac ja na dudka, kierowca zdazyl sie obudzic i zeskoczyc na most. -Czego tu?! Wynoscie sie! -Dobrze, ze pan wstal. - Przejechala mu po twarzy snopem swiatla. - Co jest w wozie? -Zabierz to - machnal reka, mruzac powieki. -Porucznik Pawluk, Straz Graniczna. Papiery wozu prosze, prawo jazdy. -To pani? - Glos kierowcy spokornial. - Przepraszam, nie poznalem. Myslalem, ze jakies lobuzy... Czekal przez chwile z wyraznym zamiarem zepchniecia incydentu w niepamiec. Przeliczyl sie. -Tam cos sie rusza. Co pan ma w ladowni? -Pulkownik pokazal pani papiery... -Prosilam o prawo jazdy i karte wozu. Zawahal sie, ale w koncu, ociagajac sie na poly demonstracyjnie, wrocil do szoferki. -Intertrans - odczytala Marzena. - Co to za firma? -Firma jak firma... Mala. -Papiery sa nowiutkie... - zerknela do prawa jazdy - panie Szurym. -Szef niedawno kupil. Przedtem mielismy inny woz. -Woz - powtorzyla. - Taaak. A kto jest szefem? -Nowicki sie nazywa. - Udzielanie grzecznych odpowiedzi przychodzilo mu z coraz wiekszym trudem. -To jego podpis? - Tracila papier paznokciem. -Umie pani czytac - burknal. -Faktycznie, nie jego. Szef transportu, magister... - nie dokonczyla. - To ile tych samochodow w koncu macie? -O co pani chodzi? -Mowi pan: "woz". Liczba pojedyncza. Co robi szef transportu w firmie z jednym wozem? W dodatku magister? -Kieruje transportem - wyreczylem Szuryma. - Mozemy juz isc, pani wladzo? - Odwrocila sie, by sprawdzic, czy to naprawde aresztant Krechowiak wyglasza podobne teksty. - Ladnie ludziom zycie zatruwac? Czlowiek ma klopoty, siedzi, marznie, mysli, czy z roboty nie wywala, a pani jeszcze... Byla tak zdziwiona, ze oddala papiery. Otrzasnela sie, ale za pozno, by zachowujac twarz maglowac Szuryma dalej. -Przed odjazdem zglosi sie pan na posterunku - oznajmila. - Krechowiak, idziemy. Drzwi celi przyprawilyby klawisza o placz: sklejka na ramie z listew, odpornosc ciut wieksza od tandety z amerykanskich filmow. Nie bylismy w Hollywood i pewnie zdrowo bym sie natlukl nogami i barkiem, lecz nie byly to drzwi mogace zastopowac mezczyzne myslacego o ucieczce. Poza drzwiami bylo tu tez wiadro i dwie prycze. -Wiec jednak - usmiechnalem sie. Swiezo upieczona gospodyni tego pensjonatu obdarzyla mnie pytajacym spojrzeniem. - Spedzimy razem noc - wyjasnilem. - Te drzwi same nikogo nie zatrzymaja. Musi pani zostac. Nie obrazila sie. Ani jako dotknieta aluzja kobieta, ani jako funkcjonariusz. -Dziwny z pana facet - zauwazyla. - Jeszcze chce sie panu zartowac? -A propos mego chcenia... - poruszylem wymownie skutymi z tylu rekoma. Pokrecila glowa, zamiatajac pagony koncami wlosow. Musialem przyznac, ze to najladniejsza odmowa, z jaka sie w zyciu zetknalem. -Zawilec nie dal mi kluczy do magazynu z bronia. Nie mam z czego pana zastrzelic w razie potrzeby. -Zastrzelic? Boze, za co? -Moze to faktycznie slabe dowody - skinela ku glownej sali, gdzie spoczywal na biurku owiniety workiem karabin. - A pan nie ma nic wspolnego z zaginieciem tego chlopaka. Ale, poki co, jest pan podejrzany o morderstwo. I bedziemy strzelac przy probie ucieczki czy ataku. -Wracajac do chcenia... Nie calkiem pani zrozumiala. Poczerwieniala w sposob dostepny tylko dla takich jak ona, nietknietych opalenizna mlodych kobiet o jasnej karnacji. -Niech pan nie przeciaga struny. -Spokojnie, sam to zrobie. Starcza mi rece z przodu. -Nic z tego. -Wiec prosze mi pomoc. - Cholera, naprawde to mowilem. - Z dwojga zlego wole to od mokrych spodni. -A ja - oswiadczyla ze zlym usmiechem - wole mokre spodnie. I jeszcze cos, Krechowiak: skoncz z tymi oblesnymi propozycjami. Musi ci wystarczyc ta smarkata kuchta. Trzasnela drzwiami, ale tak, ze zadrzaly sasiednie budynki, przekrecila klucz i tyle ja widzialem. Przysypialem na pryczy, gdy ktos zalomotal w obite blacha drzwi posterunku. -...lismy kara...in. - Marzena mowila cicho, nie wszystko rozumialem. - ...aje pan ten...garek? Chwila ciszy. Zamienilem sie w sluch. Niepotrzebnie. -Gdzie jest ten skurwiel?!! Zabije gnoja!!! -...osze...pokoic. Trzask krzesla, odglosy biegu i szarpania za klamke. -Oszalal pan? - Tez podbiegla do drzwi. I odlozyla na bok cichy, wspolczujacy ton. - Niech sie pan opanuje! Szablewski zignorowal jej sugestie. Probowal wykopac drzwi i rownoczesnie oderwac od nich klamke. -Ty wszarzu!!! Zabiles go dla durnego zegarka?!! -Niech pan stad wyjdzie! -To zegarek Marcina! Cala wies to pani potwierdzi! -Prosze wyjsc, juz. Wszystko rozumiem, ale... Autorytetem wladzy albo zwyczajnie, rekami, wypchnela go za drzwi. I to na tyle skutecznie, ze wrzasnawszy sobie jeszcze pare razy malo przyzwoicie, umilkl na dobre. Nastepny gosc zjawil sie chwile pozniej. Pomyslalem, ze to sasiad ze skarga na halas, zdziwil mnie wiec zgrzyt zamka. W moich drzwiach. Ja ciszy nocnej nie zaklocalem. Weszla do celi i zdziwila mnie po raz drugi, siadajac na brzegu wolnej pryczy. Przemyslalem to i tez usiadlem. -Tam, na moscie... Chcial mi pan w czyms przeszkodzic? Byla juz uczesana. Nalezala do szczesciar, ktorych ciezkie wlosy ukladaja sie wdziecznie niezaleznie od stopnia zwichrzenia, wiec grzebien dodal jej tylko powagi - urody nie musial. Podobala mi sie. Fatalna sprawa. -O co pani chodzi? -Odeszlismy stamtad, zanim skonczylam. Dlaczego? Patrzyla mi w oczy. Moze i niewiele widziala bez okularow, ale nie potrafilem jej zbyc seria latwych unikow, wobec ktorych - oboje to wiedzielismy - bylaby bezsilna. -Nic konkretnego - poruszylem ramionami. - Pomyslalem tylko, ze gdyby facet naprawde mial cos na sumieniu, to moglby nas bez trudu... Takie tam glupie strachy. -Co moglby miec na sumieniu? - Zabrzmialo jak zacheta do dyskusji. - Przeciez to transport "Glosu Serca". Z sama szefowa i blogoslawienstwem MSW na dodatek. -Zahacza pani o polityke. -No to co? -Zahacz o polityke, a nieuchronnie gowno wyplynie. -A cos bardziej konkretnego? -Kto to byl? - Wskazalem wzrokiem drzwi. - Nie pytam oczywiscie o Szablewskiego. -Grzesiek - usmiechnela sie blado. - Niosl do domu zlewki dla swin i na moscie zaliczyl scysje z Szurymem. Tamten krzyczal. Ale nie dosc glosno, i chlopak uwaza, ze slyszal cos jeszcze. Milczalem, gapiac sie w podloge. -Pani klopot - mruknalem w koncu. -Klopot... - powtorzyla wolno. - Mozna mu wierzyc? -On nie ma swin - wyjasnilem sucho. - Ma trojke wiecznie glodnego rodzenstwa. Matka w przerwach miedzy flaszkami tez potrzebuje zjesc. -Po co mi pan to mowi? To jego prywatna... -Bo sie kryje z tymi zlewkami. I jesli sie przelamal... Zreszta skoro kazdy przechodzacy obok tego jelcza slyszy szmery, to jelczowi trzeba sie przygladac, nie slyszacym. Albo - zakonczylem - machnac reka. -Pan by machnal? -Ja? Ja... no pewnie. Nie moj interes. Nie odzywala sie jakis czas. -Zastanawia sie pan, po diabla pana budze? -A nie z litosci nad moim pecherzem? -Ubijmy interes - zignorowala zaczepke. - Przypne pana za reke do tego lancucha i podam wiadro, a pan obieca, ze nie bedzie probowal zadnych sztuczek. -I uwierzy pani mordercy? - Bez odpowiedzi. - Dobrze, ubijmy. Prosze odwinac te fuzje. Jesli jest zaladowana, to stanie sobie pani z daleka, a ja grzecznie przykuje sie do pryczy. Wie pani: honor honorem, a olow olowiem. -Jakos nie widze w tym wielkich... O, przepraszam. Faktycznie: taki uklad moglby pana urzadzac. Odciski palcow, co? Sprytnie. -Gdybym chcial, zeby starla pani moje, bylbym bardziej subtelny. Interes polega na tym, ze bede mogl zrobic siku i dowiem sie, na ile obciazajaca jest ta pukawka. Bo jesli nie czuc jej swiezym prochem albo jest czysta, to znaczy, ze wrabiaja mnie bardziej nieudolnie, niz mysle. Podniosla sie i wyszla, nie zamykajac drzwi. Wrocila po dwoch minutach. Z wiadrem, lecz bez karabinu. -Nie jestem ekspertem, ale jesli ktos z tego strzelal, wyczyscil lufe. - Wyjela klucz od kajdanek. - Bedzie pan grzeczny? -Bede. Nie wiem, na ile mi ufala. Na pewno nie bezgranicznie. Moze dlatego jej delikatne ruchy znow nasunely skojarzenie ze stewardesa. W konfrontacji z mezczyzna slabosc kobiety bywa jej sila i madre kobiety umieja to wykorzystac. -Niech pan sprobuje sie przespac - mruknela, kiedy obrecz zatrzasnela sie wokol lancucha. - Dobranoc. Obudzil mnie zgrzyt klucza, ale ocucilo zaskoczenie. Oczekiwalem ladniejszego klawisza. -To pan, pulkowniku? Nie chce byc niegoscinny, ale co pan robi o tej po...? Odpial od lancucha pryczy moja lewa reke, szarpnal i zatrzasnal obrecz kajdanek, tym razem takze na nadgarstku prawej. -O co chodzi? ABW przejmuje sledztwo? Cofnal sie i od razu zrobil wolniejszy. Dopiero teraz dotarlo do mnie, jak szybki byl przed chwila. -Mozesz z tego nie wyjsc. - Przyozdobil twarz wspolczujacym usmiechem. - Fatalna sprawa. -Co pan tu robi? - powtorzylem cicho. -Zegarek chlopaka to mocny dowod. O karabin mniejsza; jak rozumiem, nie z niego go zabiles. Bo nie zyje, prawda? -Co pan tu robi? - powtorzylem, zerkajac ku drzwiom. Widoczny przez nie wycinek biura byl pusty. Usiadlem. -Nie zyje - pokiwal glowa. - Tam, przy moscie, nie odegrales roli idealnie. -Nie zabilem Marcina. - To tez nie wypadlo idealnie. -Ale to ciebie wsadza. Coz, Temida jest slepa. A nie ujmujac niczego niewidomym: czesto popelniaja pomylki. -To nie bar. Pofilozofowac mozemy... -Racja. Wiec krotko: musze sie dostac do Malogorska. Natychmiast. A ty mi to umozliwisz w zamian za wolnosc. -To zabrzmi idiotycznie - zastrzeglem sie - ale... niech pan stad wyjdzie. Poszerzyl usmiech: faktycznie zabrzmialo. -Jego tez wyprosisz? - wskazal za plecy. Poczulem, jak plynny lod rozlewa mi sie po piersiach. Minalem go sztywnym krokiem prowadzonego na szafot. Ziemkowicz lezal posrodku podlogi. Moje nogi wiedzialy, co robia, wybierajac taki akurat krok. -Paskudne otarcia na szyi - dobiegl z tylu glos Wilnickiego. - Uduszono go. Stalowa linka, lancuch... cos twardego. I oberwal po glowie, z przodu, z tylu... Pewnie w trakcie walki. Hmm... tez kajdankami? Odwrocilem sie naprawde szybko. Gdybym przedluzyl ruch i grzmotnal go oburacz... -Spokojnie - poradzil. Wysluchalem rady, bo byla dobra. Dziewieciomilimetrowy rewolwer - kalibru nie bylem pewny, ale mniej nie mial - spogladal w moj pepek. -Ty skurwysynu... -Chcialem wyjac te zabawke i powiedziec kapralowi, ze zamieniacie sie miejscami. Ale nie wyszlo. Ktos tutaj byl przede mna. O, tu - tracil stopa podloge - znalazlem klucz. Zauwazyl, ze rozluznilem miesnie. Lufa opadla. -Sprytnie - pociagnal. - Drzwi zamykane z obu stron, a klucz miesci sie pod nimi. Kajdanki maja zatrzask. Zabic, zetrzec slady, wrocic, zamknac drzwi, wypchnac klucz, przypiac sie do pryczy i udawac niewiniatko. To tak proste i logiczne, ze nawet polski sedzia sie polapie. -Chyba nie lubi pan sedziow - wycedzilem. -A kto lubi? Banda kujonow, ktorzy wbili do lba troche paragrafow i na tej podstawie oglosili swa nieomylnosc. Zwrociles uwage? To jedyna grupa zawodowa, ktora z cala powaga twierdzi, ze od pewnego szczebla poczawszy, zawsze ma racje. Nawet w Kosciele tylko papiez... -Widzial go pan? - zignorowalem wywod. -Sprawce? - Zerknal na zwloki. - Nie. Teoretycznie to ty mogles... Ale wierze, ze nie. Ktos cie wrabia. Na chama, bez finezji. Z tym, ze skutecznie - to mu trzeba przyznac. Skutecznosc? O tak, ktos tu byl skuteczny. -Czego pan chce? - zapytalem bezsilnie. -Szybko odwiedzic Malogorsk. Mam honkera. -To ta ciezarowka, prawda? O nia chodzi? -Twoje zmartwienie to droga do Malogorska. I czas. -A dalej co? Uciekac do konca zycia? -Ujme to tak: wpadles w gowno, ja proponuje prysznic. Wyjdziesz mokry, fakt. Ale alternatywa jest... -W porzadku - przerwalem mu. - Chodzmy. Unioslem skute rece. Pokrecil glowa. Ale za to podszedl do biurka, wepchnal w kieszen torebke ze znalezionym w nysce zegarkiem. Zabral tez dowod rzeczowy numer jeden, czyli karabin. -Ma pan u mnie dlug. Duuuzy. Prawda: bez konkretnych dowodow, ktore mozna podsunac sedziom przed nos, moje szanse unikniecia dozywocia mocno wzrastaly. Temida jest slepa. Cos, czego nie moze pomacac, zazwyczaj dla niej nie istnieje. Wyszlismy przed budynek. Otworzyl drzwi wojskowego honkera, wrzucil karabin za siedzenia. Usadzil mnie za kierownica i przypial do niej za lewa reke. W sumie niepotrzebnie. Nie zamierzalem uciekac. Swiat runal mi na glowe i emigracja wygladala na sensowna metode ratowania tego, co jeszcze moglem uratowac. -Skad go pan wytrzasnal? - Uruchomilem woz. -Pozyczylem. Od porucznika Adamskiego. -Zatoczymy kolo - myslalem na glos. - Pegeer, Zagaje, potem do szosy. Wrocimy do Kisun od poludnia. Moze byc? -To pana zycie, nie moje. A co dalej? -Na zachod od Kisun jest taka polna droga. Ciagnie sie az na sambijska strone. -Takie to proste? Honker przemknal obok ruin pegeerowskiej hali, minal kilka malych blokow. -Nie takie. Przy rozjezdzie na Doly stoi bariera. Dalej droga jest parszywa: zadna osobowka nie przejedzie. Czasem stoi na niej czolg. No i wszystko widac z Dolow, a tam juz czolgi stoja zawsze. -To na co pan liczy? - On najwyrazniej liczyl na mnie. -Zolnierze sa nowi. Nie beda pewni, czy nie jedziemy dokads, dokad sie tu legalnie jezdzi. Ci madrzy wezma pod uwage, ze kierowcy bywaja omylni. No i to wojskowy woz. Prosze mi pokazac w naszej armii jednego bohatera, ktory bez dwoch rozkazow na pismie wygarnie do wlasnego pojazdu. -Czyli... bulka z maslem? -Nie. Po prostu mamy duze szanse. Ten jeden, pierwszy raz. Jak bin Laden jedenastego wrzesnia. Minelismy Zagaje, most na Lawince; wjechalismy do lasu. Kiedy z niego wyjezdzalismy, zza siedzen dobiegl odglos szurania. Rzut oka do tylu niczego nie wyjasnil: ciemno jak w dobrze zakopanej trumnie. Ale walajacy sie po podlodze karabin nie mogl tak dziwnie halasowac. -Patrz przed siebie - zasugerowal Wilnicki. -Co to bylo? Jest - poprawilem sie. -Worek. Przesuwa sie. Az do szosy z Boltajn akceptowalem wyjasnienie. Droga byla podla i nawet worek mial prawo pohalasowac na wybojach. Ale gladki asfalt niczego nie zmienil. -Co jest w tym worku? -A jakie to ma znaczenie? Nie podobalo mi sie to, ale znaczenia istotnie nie mialo. Skupilem sie na wypatrywaniu zagrozen. Pierwsze, w osobie wartownika przy wjezdzie do Kisun, widzialem pare sekund. Zjechalem na polna droge i musnieta swiatlami sylwetka znikla w mroku. -Ma pan szperacz za oknem - powiedzialem. Niech go pan wlaczy i skieruje w dol. Zgasilem reflektory i z barierka zderzylismy sie juz jako pojazd duzo dyskretniej oswietlony. Tak jak sadzilem, honker poradzil sobie z zapora, i tak jak sadzilem, przeplacil to hukiem gietych blach, trzaskiem szkla oraz utrata lewego lusterka, trafionego kikutem belki. -Aha - mruknal Wilnicki. - Rozumiem. Tracilem przelaczniki. Dobrze rozumial: reflektory diabli wzieli. Nie jechalismy czolgiem. -To tez. No i z takim swiatlem bardziej wygladamy na swoich. Cywile nie jezdza ze szperaczami. Cywile wiedzieli, co robia. Szperacz nadawal sie do roznych rzeczy, lecz nie do tego, do czego go uzywalismy, czyli do szybkiej jazdy tym szlakiem. Na lewo od tak zwanej drogi, skladajacej sie z ciagu glebszych dziur polaczonych dziurami plytszymi, rosly raptem cztery drzewa. Przywalilem kazdemu po kolei, fakt, ze bokiem - ale jednak. Rozjechalem tez krzak, ktory chyba nie rosl na drodze, stracilem wycieraczke i wpakowalem woz w kaluze o rozmiarach stawu. Po strugach splywajacego z szyby blota zorientowalem sie, iz pomysl cofania bylby moim ostatnim w charakterze kierowcy tego wozu. Tylko rozped mogl nas wyniesc. Rozpaczliwym skretem ciala siegnalem prawa reka lewych drzwi i podpierajac je czolem, wiszac na kajdankach, probowalem dostrzec droge w przeswicie miedzy zabloconymi drzwiami a jeszcze brudniejsza szyba. Nie udalo sie. Najadlem sie rozwodnionego piachu, osleplem na jedno oko i na zasadzie czystego przypadku wjechalem na suchy teren. Chwile pozniej honker zadrzal jak wrotkarz wpadajacy na bruk. Resztki slupa granicznego rabnely mnie w czolo za posrednictwem zatrzasnietych znienacka drzwi, woz przemknal w poprzek zarosnietych trawa skib i scinajac rosyjska juz choinke, wtoczyl sie na droge. Nikt nie strzelal. Nie bylo rakiet swietlnych, reflektorow, niczego. Przejechalismy. Wilnicki wysiadl od razu, tajemniczy worek zabrano z honkera po minucie. Ja czekalem pol godziny, nim mnie rozkuli. Ale nie mialem zalu. Misza Miller byl w podlym humorze. -Dlugo kazesz na siebie czekac, Krechowiak - burknal. Mial okolo trzydziestki, ale ze zlotymi kedziorami i zadartym nosem cherubina wygladal mlodziej. -Nie dalem rady urwac kierownicy - rzucilem ponure spojrzenie siedzacemu nad mapa duetowi Wilnicki-Gawryszkin. -Od tygodnia zaniedbujesz obowiazki. -Przepraszam, panie pulkowniku. Mialem sprawe do zalatwienia. -A tak... slyszalem. I sprawa w pracy przeszkodzila. Bywa. Ale pozalatwiales ja, mam nadzieje? - Milczalem, probujac wyczuc, do czego zmierza. - To teraz ja ja troche pozalatwiam. Calkiem milutka sprawa. No tak, oczywiscie. Ewa. -Chodzi panu o moja dziewczyne? - upewnilem sie. -Twoja dziewczyna? - zdziwil sie. - A ja myslalem, ze kochasz Marie Fiodorowne. Slyszysz, Gawryszkin? Znudzila mu sie twoja Maszenka. Srebrny medal na mistrzostwach Europy, gimnastyczka... Co: cycki za male? Technika nie ta? -Przejdzmy moze do rzeczy - zaproponowal Wilnicki. Gawryszkin wpatrywal sie w mape. - Czas ucieka. -A o czym niby mowie? - Misza poslal mu urazone spojrzenie. - Staram sie dojsc, kto wlasciwie sypia z ta czarna siostrzyczka: on czy ten pilot Doronin. Nie podobaly mi sie te dociekania. -No, Krechowiak? Czyja jest? Musialem cos powiedziec. -Na dobra sprawe zadnego z nas. A dlaczego pan pyta? -Przyszla z toba - usmiechnal sie chytrze. -Zgadza sie. Mam ja przeprowadzic. Biznes. -A co ma do tego Doronin? -Nic. Podwiozl nas kawalek. -Bo mu sie spodobala? Nie bylem pewien, do czego zmierza. Podejrzenia mialem na tyle nieprzyjemne, ze rozbawiony, porozumiewawczy usmieszek sporo mnie kosztowal. -Co, za nia tez jak pies za suka? Co za facet... Zadnej nie daruje. -To znaczy...? - zmarszczyl brwi. -Babiarz z niego. Ale wie pan: pilotom sie zdaje, ze kobiety stoja do nich w kolejce. Wiec im nie zalezy. Co innego pieniadze. Pieniadze Doronin traktuje serio. Byl zawiedziony. -Co za parszywy swiat. Forsa, forsa, forsa. Nic innego sie nie liczy? A gdzie ludzie? Milosc? Przyjazn? Idealy? Panie Wilnicki, to bedzie kosztowac dwa razy tyle. Pulkownik drgnal. -Dwa razy? -Ekspresowa usluga. I slyszy pan: co ja mam do Doronina? Nic, forse. Spieprzyliscie, i teraz trzeba placic. Krechowiaka scignij. Gdybym wiedzial, ze Burakowski nie dowodzi, wyjechalbym wam naprzeciw, pohalasowal... Ech, Polacy... Za co sie nie wezma, spieprza. Calkiem jak nasi. A potem: Misza, ratuj! -Pech - wzruszyl ramionami Wilnicki. - Gdyby nie ten most... Coz, stalo sie. Na szczescie po tej stronie mam powaznego partnera. W porzadku, panie pulkowniku. Podwajamy stawke. Ale sam pan rozumie: tym bardziej musze szybko znalezc sie w Warszawie. Nie mam ze soba takiej gotowki. W oczach Miszy zalsnilo zadowolenie. -Co tak stoisz, Krechowiak? Siadaj, nie zaluj krzesel. Pobrudza sie, to chlopaki nowe skombinuja. Fiedia, polej. Gawryszkin przyniosl karafke i cztery krysztalowe kieliszki. Wypilismy. Gawryszkin odchrzaknal. -Michale Iwanowiczu, chcialbym zamienic kilka slow z Krechowiakiem. -Mamy kryzys, Fiedia. Pojdziecie, zagadacie sie, a tu lacznosc nawali... Mow tu. Chyba nie masz tajemnic? -Zadne tajemnice... O Masze mi chodzi. - Popatrzyl mi z troska w oczy. - Moze pan tam wrocic? -Po nia tak. Do niej nie. Ale jakos to zalatwimy. - Nagle mnie olsnilo. - Panie pulkowniku, znam rodzicow tej pielegniarki, Ewy. Moga zaopiekowac sie Masza. Jak im dostarcze corke, beda mieli dlug wdziecznosci. -Nie teraz - Miller machnal dlonia. -Oczywiscie, ja tylko... -Chyba jednak teraz. Wszyscy zastygli, wpatrzeni w Gawryszkina. -Co mowisz, Fiedia? Misza wolal zalozyc, ze ma klopoty ze sluchem, niz dopuscic mysl o szwankujacej dyscyplinie. Blagalem w duchu Gawryszkina, by skorzystal z podarowanej mu szansy. -Michale Iwanowiczu, tu chodzi o moja corke. Moze sie nie udac, a wtedy... Maszenki nie powinno byc w Kisunach. Dlatego prosze, by poslal pan na tamta strone nie tylko pulkownika Wilnickiego, ale tez te polozna. I oczywiscie Krechowiaka. Bez niego nie mialoby to sensu. -Czarnowidz z ciebie - powiedzial powoli Misza. Rozwazal zapewne argumenty za pozostawieniem wsrod zywych bezczelnego pesymisty. - Taaak... - Wyszczerzyl nagle zeby, - I za to cie lubie. Nawet Wilnicki odetchnal z ulga. -Wraca pan do kraju? - zapytal. - Do Kisun tez? -Najpierw Ew... ta polozna. Moze wystarczy wsadzic ja do pociagu, a moze trzeba bedzie az pod drzwi rodzicow... Wie pan, ona jest troche... - zakrecilem dlonia w okolicy skroni. - Normalni ludzie nie jada pracowac w Sambii. -Jeszcze rok, dwa i zaczna - wtracil swoje trzy grosze Misza. - To bedzie europejski Hongkong. Zainwestowaliscie panowie we wlasciwy kraj. Czolg saperski IMR mial na stanie spawarke, agregat i calkiem sporo narzedzi, ale tez zadanie postawione przed trzyosobowa zaloga nalezalo do ambitnych: mieli przerobic jednoosobowy smiglowiec szturmowy na maszyne pasazerska. Biura konstrukcyjne takich potentatow jak Sikorsky czy Mil zaangazowalyby w to setki najwyzszej klasy specjalistow, miliony dolarow i komputery najnowszej generacji. Oraz czas - raczej lata niz miesiace. Misza uznal, ze wystarczy godzina i paru facetow, na co dzien zajmujacych sie ryciem okopow dla czolgow. Najsmieszniejsze, ze to chyba Misza mial racje. -Slychac - stwierdzil ze zdziwieniem wychylony z kabiny Doronin. - A w druga strone? -Tez - zapewnil kucajacy przy skrzydle Kola. Oslanial go okopcony pojemnik z blachy ocynkowanej, podwieszony pod zewnetrznym wezlem. Ostatnio widzialem tam wyrzutnie rakiet. - Jak nie zerwie kabla... O, to pan? Odpowiedzialem usmiechem na jego usmiech. -Czlowiek jo-jo - mruknal Doroninowi. - Odchodzi i wraca, odchodzi i wraca... Myslelismy, ze nie zyjesz. -A... Ewa? Wszystko z nia w porzadku? -Zostawiles ja - warknal. -Tak ci to przedstawila? -Bronila cie - przyznal. - Wiesz, jaka jest. -Nie wiem - mruknalem - Znam ja tyle, co ty. -Po co przyszedles? Znow po nia? -Dobrze wiesz, ze musze ja stad zabrac. -Ale nie tak. - Glos mial twardy, zdecydowany. - Omal jej nie zabiles ostatnim razem. -A ty? -Co ja? -Nie zabijesz jej? - Wpatrywal sie we mnie z calkowitym brakiem zrozumienia. - Chce, zebys nas zabral. Mnie i Ewe. Na tamta strone. Teraz. Cos drgnelo w jego twarzy. Zastanawial sie dosc dlugo. -N...nie da rady. Niby gdzie mialbym was...? -Nie mozesz czy nie chcesz? - Nie odpowiadal. - Miller probowal wyciagnac ode mnie, czy ty i ona... no wiesz. Szuka na ciebie haka. Usmiechnij sie do niej raz jeden, a przystawi jej do glowy pistolet i kaze ci wybierac. -Przeciez nic nas nie laczy - zaprotestowal slabo. -No to bedziesz mial na sumieniu obca dziewczyne. -O co ci chodzi? -Chce z nia przerobic wszystkie pozycje "Kamastury" - warknalem. Zaczynal mnie irytowac. Jego lewy sierpowy byl lepszy niz prawy Szablewskiego. Ocknalem sie, siedzac w trawie, jakies dwie sekundy pozniej. W glowie mi wirowalo, policzek pulsowal bolem. -Starczy - uslyszalem glos Gawryszkina. - To pana pasazer, majorze. Kola, chyba na zasadzie solidarnosci polamancow, podal mi zdrowa reke, pomogl wstac. Doronin tarl stluczona dlon, unikajac mego wzroku. -Przepraszam - wymamrotalem. - Kiepski zart. Machnal, wskazujac chalupe przeslonieta sylwetka mila. Smiglowiec wygladal jak rozszabrowana ciezarowka, dookola walaly sie oslony agregatow, narzedzia... Pracowano przy nim, chyba jednak bez skutku, skoro Misza musial zmobilizowac swych specow od mlota i spawarki. Wszedlem do srodka. Ewa drzemala w fotelu przy lozku Alfierowa. W dresie i grubych skarpetach kojarzyla sie z pluszowym niedzwiadkiem: przyjazna, mruczaca przez sen istota, do ktorej tak dobrze by sie bylo przytulic. Kucnalem przed fotelem i, po chwili wahania, ostroznie polozylem dlon na jej kolanie. Przez sekunde jej oczy nie wyrazaly niczego. Potem radosc. A pozniej zwalila mi sie na szyje i dusila cale wieki, nie zwazajac na to, iz wyladowalismy na podlodze. Nic nie mowila. Tez nie potrafilem znalezc odpowiednich slow, ograniczajac sie do klepania jej po plecach. -Pozycja numer jeden? - Gdyby nie pulsowanie w calej glowie, moze uwierzylbym w zartobliwy ton Doronina. -Janusz wrocil! -Zauwazylem - odruchowo potarl dlon. Nie docenil jej. Wstala, zlustrowala nas obu badawczym okiem sedziego. -Co sie stalo? -Zabieram was do Polski. Jego i ciebie. Za pol go... -Pytalam, co sie stalo. - Nagle zrobila sie twarda jak diament. - Co to za gadanie o jakichs pozycjach? -Daj spokoj - poprosilem. -Ciekawie sie czerwieniujesz. - Powrocila do swej czukockiej wersji rosyjskiego. - Z jednej boku. -Uderzyl sie - mruknal Doronin. - O... skrzydlo. Przygladala mu sie ironicznie. Pokryta szczecina twarz majora zaczela sie czerwienic. Tym razem juz z obu bokow. -Ech ty... sokole - blysnela zebami. - O skrzydlo... -No dobrze - skapitulowalem. - Dostalem w pysk. Moja wina. Nie czepiaj sie Piotra. -Jesli to przeze mnie - powiedziala wolno - to juz nigdy wiecej. Nie chce, jasne? Przyjaciele nie powinni... Zakonczyla troche niesmialym usmiechem, skrepowana ta wzmianka o przyjazni. Wyjatkowo niezreczna. Nie bylismy przyjaciolmi. Nie wiedzialem, jak nazwac to cos, co czulem, patrzac w twarz Ewy; teraz, po spotkaniu z inna, rudowlosa dziewczyna, naprawde juz nie wiedzialem. Ale nie powinna uzywac takich slow, stojac oko w oko z Doroninem. Musiala byc slepa. Albo okrutna. Dopiero potem, kiedy wymknela sie do kuchni zaparzyc pozegnalna herbate, przypomnialem sobie, ze ludzie potrafia byc okrutni takze dla samych siebie. Amputacja boli. Ale czasem leczy. -Mam do tego wejsc? - Po raz pierwszy widzialem strach w twarzy Wilnickiego. - Co to wlasciwie jest? -Zasobnik transportowy - wyjasnil Doronin. -To kubel na smieci! -Dwa - sprostowal major, wskazujac spaw laczacy walce z pogiete; blachy. - I byly. Teraz, dzieki owiewce - poklepal stozkowaty dziob krzywo przyspawany do przedniego kubla - to kontener. Pasazerski Doprowadzilismy nawet do srodka koncowke rozmownicy. -Szkoda - wycedzil Wilnicki - ze nikt tego nie umyl. -Pan sie spieszy - przypomnial Gawryszkin - a major, jesli ma wrocic zywy, musi wrocic w nocy. Mogl sobie to darowac. Ewa szarpnela glowa, zapatrzyla sie w czlowieka, ktorego, jak wampira, zabije swit. -Ten drugi zasobnik jest oryginalny. - Wilnicki unikal mego wzroku. -Ale ciasny. I nie da sie otworzyc od srodka. - Doronin pozbieral sily przed wypowiedzeniem ostatniego argumentu. - I leci w nim Ewa. -Z Krechowiakiem? Wy...? - Palec Wilnickiego poruszyl sie kilka razy, wskazujac to mnie, to dziewczyne. -Nie - powiedzialem sucho. - Moge sie zamienic. W zyciu nie latalem smietnikiem. Moze do Guinnessa trafie. -Jak chcesz - zgodzil sie gladko Doronin. - Gdzie was wysadzic? -Wszystko jed... -Blisko kolei - przerwalem dziewczynie. -A moze pod domem?! - prychnela z oburzeniem. - Nie przesadzasz?! On ryzykuje zycie! -Jesli sie da - dokonczylem. - Jak bedzie trzeba, to spuszczaj nas chocby do Wisly. Ale gdybys mial wybor, laduj gdzies, skad da sie tanio wyjechac. Nie mamy na taksowke. A czasu tez malo. -Dobrze. - Spojrzal niepewnie na Ewe. - Mam troche euro. Moglbym... -Nie trzeba. - Musiala przelknac sporo sliny, by to powiedziec. Cos jej chrzescilo w gardle. -Odeslesz mi... no... jakos. - Odchrzaknal, by zrobic cos ze zbyt miekkim glosem. - Pokaze wam, ktoredy lecimy. Kontener mial rozmiary trumny i do tej jednej trumny musielismy upchnac dwie zywe osoby. To, ze byly zywe, czyli zdolne odczuwac zmeczenie, bol i strach, czynilo sprawe prawie beznadziejna. Wnetrze, nawet wylozone koldrami, oferowalo komfort madejowego loza. Mialem cicha satysfakcje, patrzac, jak Wilnicki uklada sie twarza w dol, zadzierajac zgiete nogi. Pomyslalem tez, ze Doronin niewiele ryzykowal, proponujac mi dzielenie tego legowiska z kobieta, od ktorej nie potrafil oderwac oczu. Ewa musialaby polozyc sie na mnie, i na pierwszy rzut oka przypominalo to wprawdzie Kamasutre, ale nawet para indyjskich joginow nie bylaby w stanie uprawiac seksu w takich warunkach. Staralem sie nie patrzec na dziewczyne, kiedy, juz teraz spocona, wpelzala do wywolujacej klaustrofobie rury. Pomoglem Doroninowi zamknac kontener. Unieslismy go za pomoca wyciagarki. Major skrupulatnie sprawdzil polaczenia uchwytow i przeszlismy pod prawe skrzydlo. -Nogami do przodu? - Usmiechnal sie blado, widzac, jak przymierzam sie do wsiadania. Stezala twarz Ewy wyraznie nim wstrzasnela. -Nie wiaz. - Tracilem pokrywe kubla. - Powygladam. -Chcesz wypasc? -Nie wypadne. Daj no ten kabel. Oplotlem przewod wokol zawiasow i uchwytow, tworzac elastyczna krate u wylotu cylindra. Kawalkiem galezi unieruchomilem uniesiona pokrywe. Doronin nie protestowal. Moze ulitowal sie, czujac bijacy z pojemnika smrod. Wystartowalismy. Z poczatku nie bylo na co patrzec. Doronin lecial na wschod, nad terytorium Sambii, ktore, ogladane z wysoka, bylo wielka czarna nicoscia. Cofnalem sie ku nosowi rury. Gwizd wiatru na obramowaniu kubla potegowal wrazenie wszechobecnego chlodu, ktore dopadlo mnie, gdy tylko kola oderwaly sie od ziemi. -I jak? - Potrzebowalem potwierdzenia, ze nie jestem sam w tej mrocznej pustce. -W porzadku. - Z polaczeniem bylo cos nie tak; glos nie brzmial jak u faceta, dmuchajacego na dlon pokiereszowana moja szczeka. - Mam juz namiary waszych radarow. Zgadzaja sie z tymi na mapie. Blisko ziemi byl niewidoczny dla naziemnych stacji, ale tez nie mial rozeznania w ich aktualnym rozmieszczeniu. Stad ta defilada na pulapie przeszlo pol kilometra. Czujniki widzialy dalej, a poki nie naruszalismy granicy, z poludnia nic poza dostrzezeniem nam nie zagrazalo. Gorzej z Sambia. Spadochroniarze Krylowa dysponowali raczej kiepska obrona przeciwlotnicza, ale nawet wystrzelona na oslep przenosna rakieta typu Igla mogla trafic w tak wysoko lecacy smiglowiec. Byla tez wloczaca sie po pograniczu tunguzka z morderczym zestawem ciezszych rakiet i dzialek. O przeciwlotnikach Begmy, dysponujacych najlepszymi w tej czesci Europy - a moze i w calej Europie - systemami rakiet ziemia-powietrze, wolalem nie myslec. Byli tylko ludzmi, a ludzie, nawet obslugujacy supertechnike, maja paskudny zwyczaj popelniania glupich bledow. Mimo wszystko, pchajac sie na oslep w glab Polski, ryzykowalibysmy bardziej. Lawirujac pod oslona wzgorz i lasow, moglismy wpakowac sie w jakis radiolokacyjny worek, slepy zaulek, z ktorego nie sposob wyjsc inaczej niz wyskokiem w gore. A tego nalezalo unikac jak ognia. -Teraz pospadamy. - Sluchawki nadal szwankowaly: doszukalem sie przepraszajacych tonow w glosie majora. - Nie wiesz, jak Ewa znosi karuzele? -Najwyzej zarzyga Wilnickiego. -A ty? -Ja? Jakiegos pogranicznika. Rob swoje. Zafundowal nam polkilometrowe spadanie. Dosc gwaltowne. Bylem zdziwiony, kiedy moje nogi zrownaly sie z glowa, co znaczylo, ze udalo nam sie przejsc do lotu poziomego, nie wybijajac dziury w ziemi. Ulgi jednak nie czulem: mdlilo mnie, a kamow kladl sie na lewy bok. Wykonywalismy energiczny zakret. Tuz przy ziemi, gdzie powinnismy leciec prosto jak strzelil. -Wszystko gra? - zapytalem slabym glosem. -Jakas bateria. - Spokoj Doronina, choc sztuczny, byl budujacy. - Dopiero teraz wlaczyli radar. -Jezu... -Musimy odbic na wschod. Miedzy pokrywa a korpusem kubla widzialem szaro-czarna, migotliwa wstege. Mknela przerazliwie szybko. -Nie da rady gdzies tu...? -Uruchomili stacje ogniowa, czyli nas szukaja. Moga przyslac dwudzieste dziewiate. Lepiej stad spadac. MiG-i-29 z Minska Mazowieckiego byly tym, co najbardziej go niepokoilo. Artyleria nie jest zagrozeniem dla lecacego nisko smiglowca - o ile ten nie bierze sie do atakowania obiektow, ktorych owa artyleria broni. Dwudziesty dziewiaty to co innego. Patrzyl z gory, mial niezla stacje radiolokacyjna, zdolna do wykrywania nisko lecacych obiektow, a jego optyczne oko, choc skuteczne w zasadzie raczej przeciwko latajacym piecom, jakimi sa odrzutowce, z bliska moglo wypatrzyc takze turbiny smiglowca. Na szczescie, w odroznieniu od radarow naziemnych, ktorych praca nie kosztuje wiele, samoloty pozeraja astronomiczne sumy. Zaden kraj nie prowadzacy wojny, nie szasta pochopnie pieniedzmi, utrzymujac w powietrzu stada pilotow. Statystycznie rzecz biorac, nad Polska unosily sie teraz niecale dwa mysliwce. W rzeczywistosci moglo ich byc wiecej, choc zdaniem Doronina nie powinno byc wcale: pogoda nie sprzyjala lotom. Oczywiscie nie oznaczalo to, ze potencjalni intruzi moga hulac miedzy Odra a Bugiem ile dusza zapragnie, ale przy odrobinie szczescia moglismy miec jakies dziesiec minut forow. Na tyle Doronin ocenial czas potrzebny parze dyzurnej z najblizszego, malborskiego lotniska na dotarcie w rejon Wegorzewa. Po dziesieciu minutach bylibysmy o czterdziesci kilometrow od miejsca, w ktorym zniklismy z radarow. Tylko ze to nie byla moja szczesliwa noc. -Bandyci na drugiej - mruknal Doronin. Wyczulem, ze skrecamy. Ostro, ale tez krotko. -Teraz sa na trzeciej. I tak musi pozostac. Zwolnie, ale i tak odbijemy na wschod. Byl to problem Wilnickiego, nie moj. Jeszcze pare takich manewrow a zamiast na przedpolach Warszawy, wyladuje w Wilnie. Nie zamierzalem jednak sugerowac Doroninowi, by dla odmiany skrecil na zachod. Prawa fizyki sa nieublagane. Radary mysliwcow dzialaja w oparciu o efekt Dopplera i ignoruja odbicia wszystkiego, co nieruchome badz ruchome w zbyt malym stopniu. Cos, co leci, nawet szybko, ale prostopadle do omiatajacej je wiazki, nie wyroznia sie z tla i czesto unika wykrycia. -O, mamy lasek. Trzymaj sie. Przeczekamy. Niemal postawil maszyne na ogonie. Gdyby nie moja plecionka z kabla, zanurkowalbym twarza w sciernisko, nad ktorym lecielismy. Kamow trwal w zawisie okolo minuty. Potem obrocil sie wokol osi w tempie wirujacej karuzeli i niemal trac brzuchem o pole, pomknal na poludniowy zachod. -Przelecieli - uslyszalem. - Ale jesli to na nasza czesc, zaraz wroca. Nie chce cie martwic, ale to MiG-i-29. F-16, choc zakupione, bojowo jeszcze nad Polska nie lataly i trzon lotnictwa mysliwskiego - ilosciowy wprawdzie, nie jakosciowy - stanowily sciagniete z rezerwy, archaiczne MiG-i-21. Na pol slepe noca. Byla spora szansa, ze to tacy lowcy zwala sie nam na kark: dwudziesty pierwszy jest lekki, ma jeden silnik i mniej pali, co sprawialo, ze glownie mysliwce tego typu patrolowaly nad Mazurami. Jak dotad zaden rosyjski czy sambijski mysliwiec nie naruszyl polskiej przestrzeni powietrznej, wiec lotnicza ochrona granicy sprowadzala sie do latania nad nia i demonstrowania obecnosci. Do tego stare, bardziej ekonomiczne samoloty nadawaly sie lepiej. Niestety, tej nocy dyzur trzymaly nowe. -Znajda nas? -Moge kombinowac z zawisem, ale z bliska nas wypatrza. -Co zrobisz? - Bylo coraz zimniej, ale unioslem galezia klape, zyskujac panoramiczny obraz umykajacej w tyl przestrzeni. Czern. Tylko pare iskier pojedynczych latarn czy samochodowych reflektorow. Coz, czwarta w nocy. -Spieprzylem - powiedzial drewnianym glosem. - Ten kontener... Powinien sie otwierac i to ty powinienes w nim byc. Jak sie teraz zatrzymamy, zeby was wysadzic, a Wilnickiego zabrac... Czort by ich... Juz sa. Moje stopy znow powedrowaly nad glowe. Blysnelo swiatlem. Samochod. Reflektory wychynely z niebytu tuz pode mna, niemal na wyciagniecie reki, kurczowo scisnietej na obramowaniu kubla. Klasy wozu, o marce nie mowiac, nie rozpoznalem. Cokolwiek to bylo, pozostawalo z tylu, jadac za nami i oswietlajac ogon Ka-50. Zalowalem, ze nie widze twarzy kierowcy. -Jedna ciezarowka - wyczulem gorycz w glosie Doronina. Nie umialem ocenic wysokosci. Wiedzialem tylko, ze koncowkami skrzydel mijamy sie o wlos z wierzcholkami przydroznych drzew. Z punktu widzenia pilota wlos to dystans mierzony w jednostkach mniejszych niz metry. Przemknelismy nad rozswietlona latarniami wsia, potem znow przykleilismy sie do szosy. Dopiero teraz zrozumialem, co tak rozczarowalo majora w pejzazu mazurskich drog. Setki ruchomych, swietlnych punktow tworzylyby galimatias, w ktorym oko pilota moglo przegapic smiglowiec. A oczy sa, mimo calej wyrafinowanej techniki, bardzo wazne przy tego typu, prowadzonych tuz nad ziemia polowaniach. -Zgubili nas. Chyba szukaja wzdluz granicy. Madrze. Z Sambii przerzucano niekiedy towary droga powietrzna, choc raczej dawniej, przed rozciagnieciem kordonu jednostek wojskowych. Zawsze jednak sprowadzalo sie to do blyskawicznych skokow, ktore sila rzeczy nie siegaly w glab Polski dalej niz kilkanascie kilometrow. Doswiadczenie uczylo, ze w tym wlasnie pasie nalezy szukac intruza. Dobry pilot mysliwca - dobry, czyli nielekcewazacy przeciwnika - mogl latac w te i we w te az do zuzycia paliwa, swiadom faktu, ze nowoczesny smiglowiec w lesistym i pofaldowanym terenie nie pozwoli sie szybko przylapac. -Jak z czasem? - zapytalem. -Nadrobimy. Wyjde na Niegocin i dodam gazu. Jezioro lezalo na zaplanowanej przez nas trasie, co znaczylo, ze komputer Ka-50 bedzie w stanie leciec bez pomocy pilota. Problem w tym, ze maszyny nie projektowano do dzialan nocnych. Mozna ja bylo do nich dostosowac, podwieszajac zasobnik z termowizorem, ale Doronin nie mial takiego cacka. Uzywal gogli, wzmacniajacych szczatkowe swiatlo gwiazd. Ich zasieg pozostawia jednak sporo do zyczenia. Jak kierowca krotkowidz, ktory zapomnial okularow, pilot uzywajacy tego typu sprzetu musi nadrabiac refleksem, co prowadzi zwykle do odruchowego zwalniania i zwiekszania wysokosci. Dotad udawalo nam sie leciec nisko i szybko, ale wiedzialem, jakim wysilkiem przeplaca to system nerwowy majora. Zepchniecie czesci obowiazkow na barki automatu moglo zwiekszyc predkosc, zaoszczedzic paliwa i przede wszystkim zachowac Doronina w dobrej formie. -Pod nami punkt kontrolny. Wlaczam automatycznego. - Chwila przerwy. - Dobranoc, Krechowiak. -Bardzo smieszne. Jakis czas milczal. Smiglowiec mknal nad atramentowa tafla jeziora. Czulem zapach wody. -Zostaniesz z nia? Przez chwile naprawde nie wiedzialem, o co pyta. Myslalem o radarach i rakietach. I o masztach zaglowek. -Z Ewa? Nie moge jej odwiezc. Gawryszkin... -Nie teraz. Tak w ogole. -Tez masz problemy... -Zostaniesz? -To nie ode mnie zalezy. - W kazdej chwili moglismy umrzec; to niezla pora na bycie szczerym. - Ona musi... musialaby zdecydowac. Nie odzywal sie jakis czas. -Wiec jednak chcialbys - mruknal w koncu. -Jest... - szukalem odpowiednich slow - no wiesz... Jak mercedes. Ma klase. -Ozenisz sie z nia? - Nie czulem wrogosci w jego glosie. Jedynie gorycz przegranego. -Nic nie rozumiesz, Pietia. - Moj usmiech byl daleki od radosnego. - Jak facet widzi na wystawie mercedesa, marzy mu sie jazda. Ale to wcale nie znaczy, ze pojezdzi. -Kiepsko stoisz z forsa - domyslil sie. -To metafora, baranie. Nie sadze, zeby pieniadze byly dla niej wazne. Zanim to sie stalo, mogla sie oblowic. Byla niezlym chirurgiem. A jezdzila maluchem. -Zanim co sie stalo? Jezioro sie skonczylo. Kamow wzbil sie kilkanascie metrow wyzej, lawirujac w wyznaczonym przez poziomice rytmie, poplynal nad ladem. Z lewej mignelo czerwone swiatelko, ostrzegajace takich jak my przed wieza wiejskiego kosciolka. -Przywiezli do szpitala nieprzytomna kobiete, trzeba bylo natychmiast operowac. Mloda, trzydziesci pare lat. Stan ciezki, byle co moglo ja zabic. Ewa miala dyzur, zreszta... praktycznie rzadzila na chirurgii, byla najlepsza. Uznala, ze nie wolno czekac. I liczy sie przede wszystkim zycie pacjentki. -Nie rozumiem... A niby co...? -Kobieta byla w ciazy. Zdaniem Ewy w ogole nie powinna zachodzic z takim zdrowiem. No i... usunela. Wbrew protestom meza. Pacjentka przezyla. Cudem. A Ewa w szpitalu moze co najwyzej baseny wynosic. -Nie rozumiem - powtorzyl. -W Polsce nazywa sie to: "zabic dziecko nienarodzone". Mamy kupe fanatykow, ktorzy za cos takiego najchetniej paliliby na stosie. Niektorzy sa w rzadzie, inni w sadach. To katolicki kraj, Doronin. Dobry katolik ma w dupie, czy jakas baba umrze, czy przezyje, bo przeciez i tak stanie sie wola boza. Ale dziecko na swiat przyjsc musi. Zycie jest swiete. To poczete, bo inne juz niekoniecznie. Milczal jakis czas. A potem sie usmiechnal. -Cos mi sie wydaje, ze nie jestes dobrym katolikiem. -Wam, towarzyszu majorze, to chyba nie przeszkadza? -Mnie nie, ale jej... Widzialem, jak sie modlila. Wtedy, jak sie rozdzieliliscie i do ciebie strzelali. Przybiegla cala rozdygotana, bledziutka, myslalem, ze mi zemdleje albo... A ona do pokoju i trach na kolana... ikony tam na scianach mieli. I widze: modli sie. O ciebie. Nie wiedzialem, co powiedziec. Szczegolnie jemu. -Moze i pojezdzisz mercedesem - wybawil mnie z klopotu. - Kto wie? Zjawil sie bez ostrzezenia. Przetrwalismy tylko dzieki niedoskonalosci jego cieplonamiernika: pilot zauwazyl nas za pozno i po prostu nie zdazyl zmienic kursu. -MiG na ogonie!!! - wrzasnalem, kiedy cos czarniejszego od nocy zaczelo wymazywac gwiazdy z nieba. Trzeba przyznac, ze Doronin zareagowal blyskawicznie: owiewka na koncu skrzydla plunela salwa naboi zaklocajacych, a maszyna, jak kopnieta wielkim butem, odskoczyla w przeciwnym kierunku. Mimo wszystko zdaloby sie to psu na bude, gdyby MiG zdolal wejsc na pozycje. Na szczescie zaden samolot nie polaczy gwaltownego zwrotu z lotem tuz nad ziemia. Musial odbic w gore, i kiedy blysk flar wykroil z mroku jego blekitne podbrzusze z zebami bialych rakiet, ogladalem go zdecydowanie od dolu. Potem znikl. Doronin wykorzystal brak tylnego wirnika i zarzucil ogonem tak, ze zatrzymalem sie dopiero na kablach. Ogarnialem teraz wzrokiem wieksza czesc otaczajacej nas przestrzeni, samolot byl jednak gdzies w tej mniejszej i moglem tylko odgadywac jego ruchy. Powinien teraz zatoczyc trzy czwarte kregu, wejsc na tyle wysoko, by pare sekund nurkowania nie skonczylo sie zaglada maszyny, znalezc w celowniku sylwetke smiglowca i otworzyc ogien. To musialo potrwac. Mimo wszystko jego ponowne pojawienie sie, juz pod postacia ziejacego ogniem zabojcy, bylo kwestia moze kilkunastu sekund. MiG-29 jest zwrotny. Kamow ma jednak nad samolotem te przewage, ze potrafi leciec bokiem lub tylem. Doronin do maksimum wykorzystal te ceche i kiedy znad plaszczyzny jeziora Sniardwy wypadlismy nad lad, przesuwal sie on wyraznie z lewej w prawo i troche ku tylowi. To znaczy: ja to tak widzialem. Brzeg byl tu wysoki, ze skarpa, a tuz za nim mignelo cielsko zalesionego wzgorza. Cudem nie roztrzaskalismy sie o pnie. Lecielismy za szybko, maszyna wyraznie kolebalo. Doronin staral sie obrocic smiglowiec nosem ku napastnikowi, ale nie rozumialem, dlaczego robi to az tak gwaltownie, ryzykujac katastrofe. Lomot naszego dzialka niczego nie wyjasnial. Trzy krotkie serie, w dodatku oddane z mala szybkostrzelnoscia, byly przedwczesne. Czulem, ze mysliwiec jest jeszcze daleko, poza zasiegiem skutecznego ognia, a pewnie i wzroku. Dopiero pol minuty pozniej zrozumialem, o co chodzi. Kamow blysnal klami. Z daleka, nie robiac nikomu szkody. Ale na tyle wyraznie, ze podchodzacy do nurkowania pilot mysliwca uswiadomil sobie nagle, iz nie poluje, a walczy. To odkrycie zbilo go z kursu, niczym podmuch huraganu. Cos, co mialo byc przemytnicza maszyna, okazalo sie bojowym smiglowcem o czort wie jakim potencjale razenia. Nawet najlepszy pilot mial prawo zrobic to, co nasz przesladowca: prysnac swieca w gore, by ochlonac z wrazenia w trakcie wykonywania nastepnego podejscia. Byl sam. Mogl wyniesc sie cichaczem z niebezpiecznej okolicy albo krazyc w gorze, czekajac na posilki. Dac szanse nam i sobie. Ale nie liczylem na to zbytnio. Faceci, decydujacy sie zarabiac na zycie jako piloci mysliwcow, nie naleza do przesadnie ostroznych. -Sprytnie - odezwal sie w ktoryms momencie Doronin. - Wiesz, co robi? Petle. Wroci ta sama trasa. Wzgorze z lasem mialo kilkaset metrow srednicy. Lecac tylem, kamow pokonal ten dystans ciut wczesniej niz tamten, przewalil sie przez plecy i runal w dol, by nas rozstrzelac. Poczulem, ze spadam. Smiglowiec zanurkowal za skarpe, tak nisko, ze oberwalem po policzku lepka macka jakiejs wyrosnietej trzciny. Daleko za ogonem roj stalowych swietlikow zderzyl sie z tafla jeziora. Wzdluz skarpy poszybowal plonacy wierzcholek jakiegos zestrzelonego iglaka. Po niebie przemknely pulsujace niebieskawym zarem owale dysz wylotowych. Malejac, stopniowo zmienialy sie w kolka: MiG-29 skrecal na polnoc, odchodzil w glab jeziora. Kamow, stopniowo przyspieszajac, lukiem wzdluz krawedzi lasu skierowal sie na wschod. Myslalem, ze i tym razem chodzi o oddzielenie sie od szarzujacego napastnika sciana z ziemi i drzew. Nie zgadlem. Juz na duzej szybkosci, troche jak wyrzucany z procy kamien, smiglowiec oderwal sie od wzgorza i pomknal w glab ladu. -Zobaczy nas! -Juz widzi - odpowiedzial spokojnie Doronin. - Wlaczyl radar. - Sekunda zwloki. - Odpalil rakiete. Przez smiertelnie dluga chwile podejrzewalem go o fatalizm. W ten sposob mogl mowic ktos, kto ujrzal nadlatujaca zaglade i uznal, ze nie potrafi jej uniknac. Widok odpalanych pulapek cieplnych niczego nie dowodzil: piloci robia takie rzeczy odruchowo. Jedna z brylek jaskrawego ognia spadla na dach. Gapiac sie na tafle jeziora, odbijajaca wychylony zza chmur ksiezyc, nie zauwazylem domow po prawej. Az do momentu, kiedy zaczelismy je zostawiac za ogonem. Wioska nie byla duza. Kiedy wystrzelona przez MiG-a rakieta rozerwala sie nad jakims kominem, blasku eksplozji starczylo dla calego osiedla. Inna sprawa, ze wybuch byl imponujacy, jak zawsze, kiedy pocisk rakietowy rozerwie sie tuz po starcie, dodajac do energii glowicy znacznie wieksza energie niewykorzystanego paliwa. Dach i sasiadujace z nim drzewa stanely w ogniu. Widzialem je jeszcze cale pol minuty, jakie zajal nam przeskok na druga strone jeziora i wykonanie zwrotu za sciane lasu. Budynek, przykryty drewniana konstrukcja strychu, nie mial szans. Wyrwani ze snu ludzie sa marnymi strazakami. Nawet jesli zyja. Probowalem wmowic sobie, ze nikt nie ucierpial. Polskie MiG-i-29 uzywaja do walk manewrowych rakiet R-60, okreslanych mianem kieszonkowych. Glowica bojowa to cos okolo czterech kilogramow; coz to jest dla budynku? Tyle ze cala rakieta to juz kilogramow czterdziesci. Oczywiscie: czesc paliwa poszla wczesniej z dymem, a to, co pozostalo, detonowalo kawalek od dachu. Ale... jesli na strychu urzadzono mieszkalne pokoiki... -Nie rob tego wiecej - wycedzilem. - Nigdy, slyszysz? Minelismy nastepna wioske. MiG nie dawal znaku zycia. Rozumialem dlaczego. -W powietrzu tak jest. - Glos w sluchawkach zrobil sie jakis chrapliwy. - Albo ty, albo ciebie. Nie da sie... Ale nie chcialem tego. Nie myslalem, ze bedzie strzelal. Glupi palant... Przeciez nie macie tu wojny! Nie mialem ochoty na rozmowy. Minelismy pograzone w bezruchu miasteczko. Pisz? Kamow zaczal zygzakowac, zostawiajac to z lewej, to z prawej koryto rzeki. Byla szeroka i na wielu odcinkach moglibysmy spokojnie mknac tuz nad nurtem. Lecielismy jednak gora, nad drzewami, co oznaczalo, ze Doronin wzial sobie wolne po powrocie nad zaprogramowana trase. Moze odpoczywal, a moze wypatrywal MiG-ow. Co jakis czas przelatywalismy obok osiedli ludzkich badz skakalismy nad mostem. Im dalej na poludnie, tym rzadziej zywy pilot wyreczal automatycznego. MiG-i spasowaly. Zaden polski mysliwiec nie mogl dlugo operowac nad Mazurami. Bazy lezaly daleko, droga pochlaniala wiele paliwa. Oczywiscie w rejon naruszenia granicy skierowano nastepna pare czy dwie, ale byly to zapewne dyzurne zespoly MiG-ow-21 z Malborka czy Laska. Elitarna jednostka z Minska Mazowieckiego - dawny pulk, teraz dywizjon mysliwski "Warszawa" - ktorej ksiega pamiatkowa wzbogaci sie jutro o wpis dotyczacy zestrzelenia komina pewnej mazurskiej chalupy, raczej sie nie liczyla. Jej MiG-i-29 byly zbyt cenne. Nawet jesli dowodca mial na pasie druga pare dyzurna, nie posle jej na poszukiwania jednego smiglowca. Gdyby Begmie przyszla nagle ochota zaatakowac poludniowego sasiada, taki bezczelny, samotny zagonczyk bylby doskonala przyneta dla bedacych w gotowosci MiG-ow-29 z Minska Mazowieckiego. Wywabiajac cala czworke na polnoc od Narwi, sambijskie mysliwce, wspomagane przez dalekosiezne zestawy OPL, moglyby jesli nie zniszczyc, to w kazdym razie przydusic do ziemi i wykluczyc z dalszej rozgrywki sto procent gotowych do walki maszyn. Przy dobrej koordynacji czasowej kwadrans pozniej nad Minskiem bylyby juz bombowce Floty Baltyckiej Su-24, wyspecjalizowane w lotach na malej wysokosci i przenikaniu systemu obrony naziemnej. Kilka bomb w pas - i cala najwartosciowsza jednostka mysliwska wypada z gry. Byl to scenariusz tak czarny, ze mimo graniczacego z zerem prawdopodobienstwa wybuchu konfliktu zaden oficer nie odwazylby sie go zignorowac. Zawodowym zolnierzom placi sie, by traktowali serio tego typu mroczne wizje, przez przecietnego zjadacza chleba kwitowane pukaniem sie w czolo. Poza naziemnymi radarami nie mielismy juz przed soba godnego przeciwnika. Poki kamow trzymal sie zaglebienia rzecznej doliny, radary byly rownie grozne, jak rozglosnie emitujace rocka. Zaczalem sie juz nawet zastanawiac, gdzie najlepiej wysiasc, kiedy podparta kijem klapa mojego kubla odpadla nagle, sypiac mi iskrami w twarz. Przez chwile po prostu sie dziwilem, ignorujac fakt, iz kamow w rozpaczliwym pospiechu ustawia sie poprzecznie do kierunku lotu. Dopiero gdy z boku zaiskrzylo, cos rabnelo o skrzydlo, a obok mojej dloni niewidzialny pazur rozoral blache pojemnika na przestrzeni cwierci metra, uswiadomilem sobie, ze ktos do nas strzela. Celnie. I z cholernie grubej rury. Nie uzywal amunicji smugowej, nie widzialem wiec, ktoredy i w jakiej ilosci przelatuja obok jego pociski - jesli nie liczyc trzech czy czterech, ktorych trafienia zauwazylem. Ale strzelal. I trafial. Czulem brutalne wstrzasy walacych o kadlub kawalkow metalu. Doronin tez strzelal. Potem lagodny skret wprowadzil Ka-50 na poprzedni kurs, a ja wypatrzylem napastnika. Nad zachodnim brzegiem Pisy plonal smiglowiec. Widzialem tylko kropke ognia, ale nic innego nie wchodzilo w rachube. Samolot poruszalby sie szybciej, no i bardziej poziomo. To cos opadalo. Wolno, kolyszac sie na boki, ale w zasadzie jak po sznurku, niczym plonaca winda. Z pulsowania swiecacej plamki wywnioskowalem jeszcze, ze maszyna wpadla w rotacje. Tak czy inaczej, nie bylo to rozpaczliwe, bezwladne spadanie ku zagladzie, a raczej przyspieszone ladowanie awaryjne. Potem swiatelko zniklo. Zbyt wysoko, by Doronin mogl przyozdobic burte kamowa sylwetka zestrzelonego smiglowca. Gasnice stlumily ogien. Potem nisko nad ziemia zapalil sie reflektor. Slup swiatla wyraznie dygotal i tylko po tym ktos taki jak ja, patrzacy z daleka, mogl ocenic, z jakim trudem pilot tamtej maszyny walczy o przetrwanie. Potem pociemnialo. Blysku eksplozji nie bylo. Odetchnalem. Chyba przezyli. Chcieli mnie zabic i niemal dopieli swego - pare centymetrow w bok, a wykrwawialbym sie, sciskajac kikut reki - ale nie trafili i teraz zyczylem im, by wirnik ich maszyny nie zderzyl sie z zadnym drzewem, a kola usiadly miekko na ziemi. -Chyba sokol. - wychrypialem. - Z termowizorem. - Ucisk sily odsrodkowej pchnal mnie na scianke. - Malo co... Jak ty go wypatrzyles? Smiglowiec wykonal zwrot, rzeka uciekla na lewo od ogona. Przypomnialem sobie mape, ktora Doronin pokazywal Wilnickiemu. Nam nie: mielismy wysiasc wczesniej. -Dolatujemy do Narwi? - upewnilem sie. Ich plan zakladal lot dolina Pisy do jej ujscia, a potem skret ku Ostrolece. W okolice Warszawy i tak by nie dociagneli, a Ostroleka to spore miasto, gdzie trudniej o podejrzliwego gliniarza, a latwiej o taksowke. Pozostalo kilka minut. Musialem sie zastanowic, co zrobie, kiedy juz wyladujemy na jakiejs podmiejskiej laczce. Dochodzi piata. Za pare godzin powinienem wyjsc z ostroleckiej filii PKO bogatszy o cale swoje oszczednosci. Potem powrot... Bylbym w Kisunach po poludniu. Gdybym wracal. Mialem w domu troche pieniedzy. Jezeli uciekac z kraju, najlepszy bylby znany mi kawalek zielonej granicy pod Kisunami. To tez argument. Ale tak naprawde myslalem o Maszy. Gawryszkinowi bardzo zalezalo na tym, by nie bylo jej w Kisunach. Nie kiedys - teraz. Dlaczego? -Co bedzie, jesli Wilnicki nic nie zalatwi? Nic, milczenie. -Pytalem o cos - upomnialem go lagodnie. - Hej. Czekalem kilka sekund. Potem zaczalem sie bac. Jeszcze pozniej pomyslalem o pociskach dzialka, ktore zaliczylo az dwa trafienia mojego kubla i ktore rownie dobrze moglo zaliczyc trafienie kabla, laczacego mnie z reszta maszyny. Ale bac sie nie przestalem. To byl prowizorycznie zamocowany przewod. Nawet bez ingerencji sokola wczesniej czy pozniej szlag musial trafic takie wiazane sznurkiem polaczenie. Powtarzalem to sobie i patrzylem na coraz liczniejsze swiatelka w dole. -Piotr, slyszysz mnie?! Moglo byc tak, ze lacznosc dziala jednokierunkowo. Wystarczy kolysanie skrzydlami, by narastajacy we mnie lek wypadl z tego cuchnacego, zimnego jak lodowka kubla, zatonal w nadnarwianskich rozlewiskach. Zza brzucha kamowa wysunela sie wstega rzeki. Nad srodkiem nurtu automat skorygowal kurs. Czulem, ze to automat, nie czlowiek. Przez chwile, dluga jak kazda wypelniona panika, szarpalem sie z idiotyczna mysla, ze Doronina nie ma w kabinie. Ze wystrzelil sie razem z fotelem: Ka-50 oferowal pilotowi taka mozliwosc. Opanowalem sie. Nikt nie wymyslil jeszcze metody przerzucenia pilota przez zapore wsciekle pedzacych lopat. Moglem przegapic detonacje ladunkow, oddzielajacych je od glowicy, a takze odglos startujacego fotela. Ale nie przegapilbym spadania w dol wraz z bezuzyteczna bryla zlomu, jaka jest pozbawiony wirnikow smiglowiec. Czyli nie wyskoczyl. Cholera, jak w ogole moglem pomyslec...? Nie widzialem kabiny, zaslanialo ja skrzydlo. Musialbym wyjsc z kubla, by dojrzec pilota. Motyw lecacego samopas samolotu jest stary jak samo kino, schemat ratowania sie z opresji mialem wiec gotowy: trzeba zasiasc w fotelu pilota i cos zrobic. Dalej scenariusze bywaja rozne, ale poczatek zawsze jeden - fotel pilota pod dretwym z przerazenia tylkiem pasazera. Wyjsc? A jesli to po prostu wiatr zerwal prowizoryczne polaczenie? Nie dalbym zlamanego grosza za fachowosc ktoregokolwiek z trzech oprychow, przeciagajacych te linie. Mam podjac najwieksze w zyciu ryzyko tylko dlatego, ze mimo wszystko mogli cos zrobic dobrze?! Coz, chyba musialem. Pokrywe, chwalic Boga, odstrzelili; nie przegradzala drogi. Wypelzlem z kubla i obejmujac kurczowo wzmocnione katownikiem zwienczenie, usiadlem na krawedzi. Od posladkow w dol ciagle bylem w srodku i moze dlatego, dzieki mozliwosci porownywania, przez kilka sekund przepraszalem moj cudownie przytulny, zaciszny i bezpieczny pojemnik. Smierdzial, ale przynajmniej nie robil wszystkiego, by mnie zabic. To, co czekalo na zewnatrz, robilo. Przezylem, bo automatyczny pilot prowadzil maszyne duzo wolniej niz Doronin: setka z kawalkiem. Gdyby kamow mknal z szybkoscia trzystu kilometrow na godzine - a potrafil - opor powietrza bylby nieporownanie wiekszy. W trakcie wpelzania na grzbiet kubla tylko cudem mnie nie zdmuchnelo; kilogram wiecej przesadzilby sprawe. Przy czym - co zrozumialem, nim jeszcze zacisniete z sila imadla nogi zaczely omdlewac z wysilku - wiatr nawet nie zaczal znecac sie nade mna. Przywarlem do skrzydla jak jezdziec do karku cwalujacego konia. Nogi ugniataly pojemnik tak, ze przecietny kon padlby natychmiast trupem. I osiagnalem tyle, ze nie spadlem - nic wiecej. O ruchu w przod mowy nie bylo. Przednia krawedz skrzydla znajdowala sie metr od tylnej, do ktorej tulilem sie piersia. Nawet gdyby faktycznie w gre wchodzila prawdziwa krawedz, a nie gruby, oplywowy owal, brakowalo mi dwudziestu centymetrow rak. Wszystko, co lata, projektuje sie jako mozliwie gladkie. Na skrzydle kamowa nawet kot weteran nie wypatrzylby obiecujacej szczeliny dla swych pazurow. Kleilem sie twarza do zimnego plata, bylo to jednak rownie skuteczne jak czepianie sie oblodzonych dachowek: gdyby nie wbity w uda kolnierz kubla, wyfrunalbym z tego miejsca. I jeszcze jedno odkrycie: teraz moglem tkwic w miejscu albo sunac naprzod - o wycofaniu sie nie bylo co marzyc. Zaczalem rozwazac mozliwosc skoku. Setka z kawalkiem to chyba nie tak duzo, jesli spadac plasko na wode? Lecielismy kilkanascie metrow nad Narwia. Gdyby tak szczupakiem, jak kamien rzucony dla robienia kaczek, nogami w przod... Cholera. A Ewa? Dostrzeglem odlegla lune swiatel. Ostroleka? Pokazala sie... i znikla. Smiglowiec, z sobie tylko wiadomych powodow, zadarl znienacka nos i skrzydlo przeslonilo na chwile rozswietlony kawalek zachodniego horyzontu. Kamow wyrownywal. Krotki, poziomy lot, a pozniej... Z boku moglo to wygladac na efekt przechylu maszyny w przod, ale wypchnalem swe cialo sam, bez udzialu grawitacji. Omal nie naderwalem sobie miesni nog i to wylacznie im zawdzieczalem krotki, budzacy groze przelot nad skrzydlem. Nurkowanie smiglowca, bardzo zreszta lagodne, sprawilo tylko tyle, ze wiatr spychajacy mnie z plata przez pare sekund musial pchac pod gore. Moglem sprobowac znalezc jakis wystep, zalamanie konstrukcji, ktore podaruje mi zycie. Nie znalazlem. Tarcie tez okazalo sie za slabe i zaczalem zsuwac sie ku krawedzi splywu, kiedy moja lewa dlon trafila na cos cienkiego i sprezystego. Kabel. Jezeli niepotrzebnie wylazlem z kubla, jezeli naprawde byl zerwany i to dlatego nie slyszalem Doronina... Nie byl. Utrzymal mnie. Powoli, na oslep, bo patrzec i oddychac pod ten przerazliwy wiatr nie dalo sie dluzej niz sekunde, popelzlem do nasady skrzydla. Tu, przy gondoli silnika, kabel nurkowal w dol. Na szczescie dla takich jak ja idiotow Ka-50 mial na koncu silnikow skierowane na boki rozpraszacze spalin i wystep jednej z tych wielkich rur od biedy nadawal sie na punkt oparcia dla stopy. Lezalem na brzuchu, majac po lewej scianke gondoli silnika. Koncami palcow prawej dloni trzymalem sie kabla, ale zeby w ogole zaczac wstawac, musialem przyciagnac te dlon blizej piersi i zapomniec o takich luksusach, jak porecze z przewodow telefonicznych. Samobojstwo. Zdecydowalem sie tylko dlatego, ze popadlem w rutyne. Odbilem sie i nim wiatr, pomagajacy mi wstac, pomogl z kolei spasc ze skrzydla, lewa dlon, slizgajaca sie po wierzchu gondoli, trafila na jakis wystep. Wystarczajaco duzy, by jednym szarpnieciem rzucic sie na silnik brzuchem. I ocalic glowe: wirnik obracal sie poltora metra nad skrzydlem; niewiele brakowalo, by zdarl mi skalp. Nie wiem, jak udalo mi sie tak dlugo ignorowac cos tak ogromnego, halasliwego i zabojczego. Teraz nadrabialem zaleglosci. Kilkadziesiat centymetrow od mego ramienia i rownie blisko twarzy, zwroconej w tyl dla lapania oddechu, skomplikowana klatka poteznych silownikow mielila ciemnosc, czekajac na cos bardziej konkretnego do zmielenia. Lezalem z policzkiem przytulonym do kompozytowej stajni, w ktorej miotalo sie ze z rykiem tysiac mechanicznych koni, a plecy chlostalo mi cos, co musialo byc wytworzonym przez lopaty wiatrem, ale co odbieralem jako bezposrednia pieszczote tych trzech monstrualnych mieczy, usilujacych mnie zabic. Maszty smiglowcow pochylone sa do przodu, co oznaczalo, ze miedzy wirnikiem a dachem kabiny wcale nie musi byc luzniej. Trudno, musialem tamtedy przejsc. Drzwi kabiny znajdowaly sie na lewej burcie. Dopiero teraz zauwazylem, ze ani ja, ani celowniczy sokola nie ryzykowalismy na prozno. Spekanej tafli szkla w bocznym oknie kabiny brakowalo kawalka wielkosci piesci. Kiepsko. Nie postawilbym zlamanego grosza na czlowieka, ktory znalazl sie za ta szyba. Na nieszczescie nie mialem wyboru. Inna sprawa, ze jesli pominac strach - niepotrzebny, bo miedzy wirnikiem a dachem przecisnalby sie ktos dwa razy grubszy ode mnie - reszta drogi nie sprawiala problemow. Dla ulatwienia obslugi korpus kamowa zaopatrzono w sporo klamer i w okolicach kabiny bylo ich akurat tyle, ilu potrzebowalem. Wystarczylo wziac sie w garsc, wykrzesac z siebie resztki energii i nie popelnic bledu. Zrobilem to. Szarpiac sie z drzwiami, z uporem zatrzaskiwanymi przez wiatr, zdalem sobie sprawe, ze zrobienie wszystkiego jak nalezy nie wystarczy. Trzeba to jeszcze zrobic szybko, a ja bylem straszliwie spozniony: Ka-50 wlatywal wlasnie nad przedmiescia Ostroleki. Mialem moze dwie minuty. Zaatakowalem drzwi barkiem i kosztem przytrzasnietej lydki, wepchnalem sie do kabiny. Mocno za ciasnej dla dwoch osob. Przerzucilem noge nad kolanami Doronina i stojac nad nim okrakiem, z blokiem celownika miazdzacym mi kosc ogonowa, zaczalem potrzasac za ramiona. -Piotr! Slyszysz mnie?! Piotr! - Pasy trzymaly go prosto, ale glowa, dociazona kaskiem i dosc upiorna maska gogli, kolysala sie bezwladnie na boki. - Obudz sie, do cholery! Doronin! Nie podarlem pasow, bo te od foteli-katapult wytrzymuja wiele. Nie zauwazylem zadnej rany i moze dlatego z taka wsciekla pasja tluklem Doroninem o oparcie fotela, a potem, zdesperowany brakiem reakcji, zrywalem kask z glowy. Byl caly, nie krwawil, nie mial, do ciezkiej cholery, prawa tak po prostu sobie spac!!! A jednak... Mial. Porosnieta krociutkimi wlosami potylica lepila sie od krwi, a spod palcow odskoczyl mi nagle spory pas naderwanej skory. Momentalnie przestalem potrzasac kims, kto byc moze nigdy wiecej nie podniesie powiek. Zamarlem, znokautowany ostatecznoscia wyroku. Potem zaczalem sie odwracac, juz bez wiary w sens tego, co robie. Wczesniej pare razy tracilem tylkiem drazek steru i nie stalo sie nic. Po lewej i prawej, niekiedy powyzej nas, przemykaly dachy, czubki drzew, jakies slupy... W nic jeszcze nie uderzylismy, ale nawet gdyby szczescie sprzyjalo nam na dystansie nastepnego kilometra czy dwoch, jedno bylo bolesnie oczywiste: kamow lecial za nisko. Obracajac sie, zawadzilem kolanem o glowe Doronina, potem zaplatalem sie miedzy jego nogami, konczac manewr ciosem czola o tablice przyrzadow. Wstajac, oparlem sie o sterczaca spod fotela rekojesc i dopiero siadajac na udach pilota, zdalem sobie sprawe, ze omal nie uruchomilem katapulty. Nie wiem, jak wyszedlby z tego Doronin, ale ja zainkasowalbym pewnie najpotezniejszego kopa w dziejach ludzkosci, raz na zawsze zegnajac sie z dolnymi partiami kregoslupa. Nie zdazylem sie nawet przestraszyc, a juz los sadysta cisnal mi w twarz wielka zbiorcza antena telewizyjna, ktora kamow skosil z dachu. Zaczalem szarpac drazkiem. Blysk, mknacy do przodu swietlny punkt. Dopiero gdy plamka wybuchu mrugnela z samego srodka zblizajacej sie szybko wiezy, uswiadomilem sobie, ze wypalilem z dzialka. Pierwszym i jedynym strzalem udalo mi sie trafic w kosciol. Jako kanonier moglem sobie pogratulowac, szybko jednak zrozumialem, co oznacza tak precyzyjny strzal. Os dzialka byla rownolegla do osi maszyny: smiglowiec lecial tam, gdzie strzelal - i na odwrot. Wiedzialem juz, co mnie zabije: zderzenie z wieza jakiegos ostroleckiego kosciola. Kara boska w czystej, jednoznacznej postaci. Pozostaly sekundy. Niczego juz nie probowalem naciskac: nieuchronnosc katastrofy paralizuje. Przegapilem poczatek hamowania. Dopiero gdy predkosc uciekajacych na boki swiatel zmalala o polowe, dotarlo do mnie, ze cos sie zmienia. Smiglowiec wytracal szybkosc lagodnie i do konca nie bylem pewny, czy jednak nie uderzy w dzwonnice. Musial zawisnac nieruchomo kilkanascie metrow nad ziemia, by zaswitala mi mysl, ze moge przezyc. Nie byla to jednak mysl ociekajaca radoscia i entuzjazmem. Pierwsze, co w dole zauwazylem, to migajacy kolorowymi swiatlami policyjny radiowoz. Stal na ukos posrodku ulicy, z wyraznym zamiarem zablokowania ruchu, a jego dwuosobowa zaloga, sterczaca obok z zadartymi glowami, nawet w polmroku przedswitu roztaczala wyczuwalna aure niezdecydowania. Obaj policjanci trzymali sie za kabury i obaj ograniczali sie do trzymania, co wystawialo im kiepska opinie jako ekspertom od uzbrojenia. Kamowa trudno pomylic z jakimkolwiek smiglowcem, juz nie to, ze polskim, ale nawet naszych sojusznikow z NATO. Po krotkim zawisie automatyczny pilot Ka-50 zamrugal ostrzegawczo kontrolkami i zaczal ladowac. Sam z siebie, nie pytajac nikogo o zdanie. Nie myslalem, ze potrafi wyczyniac takie sztuczki. Ale technika mknie naprzod, a ta wojskowa, zwlaszcza w czasie wojny, robi to szybciej i dyskretniej. Wiec niby czemu nie? Fakt: ladowanie to najbardziej ryzykowny manewr. Wojsko jednak, zwlaszcza walczace - no i rosyjskie - stac na nowinki, ktore z oburzeniem odrzuca decydenci linii pasazerskich. W czym problem? Jesli przyglup komputer robi cos nie tak, pilot zawsze moze go wylaczyc i osobiscie posadzic smiglowiec. Jesli nie wylacza, bo postrzelali go mocniej niz jego maszyne - nasz przypadek - to znaczy, ze obaj, i pilot, i smiglowiec, sa tak czy siak spisani na straty. Czyli o ryzyku nie ma mowy. Domyslalem sie z grubsza, co zaszlo. Kiedy nas ostrzelano, Doronin nie od razu stracil przytomnosc. Odpowiedzial ogniem, a potem, czujac, ze slabnie, zmienil co zdazyl w nastawach automatycznego pilota. Predkosc, by miec czas dojsc do siebie, oraz status programu lotu. Komputer musial miec opcje awaryjnego ladowania, zapewne uruchamiana jednym kliknieciem - choc raczej po wprowadzeniu wspolrzednych macierzystej bazy. Na wspolrzedne nie starczylo sil, wiec w pamieci komputera pozostaly te ostatnie: centrum Ostroleki. Do ktorego oczywiscie nie planowalismy dotrzec, tak jak malo kto, wpatrzony w kompas, planuje odwiedzic biegun. Nie liczac jakiegos mizernego drzewka, w dole nie bylo niczego, o co moglibysmy zawadzic wirnikami. Jak na centrum miasta i losowo wybrany punkt - istny cud. Ale osobiscie wolalbym mala, spektakularna katastrofe: ci dwaj na dole zapomnieliby o podejrzeniach i przedzierzgneli sie w ratownikow. A ratownikowi latwiej przytknac lufe do glowy. Wykorzystujac zaskoczenie oraz stieczkina, moglbym rozbroic gliniarzy, zabrac im woz i wyniesc sie stad. Awaryjne, rozpaczliwe w gruncie rzeczy ladowanie, przypadkiem jednak wygladalo zbyt normalnie i policjanci, zamiast po apteczke, siegneli po bron. Moja dlon tez opadala na kabure. Pokusa byla ogromna: tamci mieli dwie lufy, ale ja automat i atut w postaci kuloodpornych drzwi. Ich radiowoz kuloodporny nie byl. Mialem przewage. I nie musialbym nikogo zabijac: pare strzalow nad glowa ostudzi zapal kazdego kraweznika. Teren byl urozmaicony, pelen potencjalnych kryjowek, a magazynek stieczkina pojemny. Ale strzelac bym musial. Teraz juz tak. Zaczalem cofac dlon. I zesztywnialem, czujac ruch. -Piotr?! - Zerwalem sie, walac glowa w sufit, a potem zaczalem sie obracac, obtlukujac lokcie i kolana o rozne fragmenty kabiny. - Do gory, musimy w gore, szybko! Cos powiedzial. Uklad napedowy halasowal w najlepsze, choc kola dotknely juz asfaltu. Poczulem dlon Doronina, najpierw w okolicy krocza, potem miedzy uciekajacymi na boki udami. W swietle latarn widzialem twarze zblizajacych sie ostroznie policjantow. Byli zszokowani, co nie moglo specjalnie dziwic: nie co dzien spotyka sie zlatujaca z nieba pare przytulonych mezczyzn, uprawiajacych cos mocno zblizonego do seksu. -Startuj, Pietia! Szybko! -...ic nie...idze. Ta rana w tyle glowy. Boze, tylko nie... -To chwilowe. Na pewno. - Juz nie krzyczalem. - Bedziesz widzial, slyszysz, Pietia? Nic ci nie jest. Ja... czekaj, powiesz tylko, co naciskac, a ja... Zaczalem sie odwracac. -Zaslaniasz! - Widzialem bol w jego twarzy, ale przede wszystkim widzialem zamglone, lecz przytomne oczy. Cos uderzylo w szybe. Mocno. Grube pancerne szklo nie wibruje od byle czego. -Odsun sie! Blokowalem mu dostep do przepustnicy i moze czegos jeszcze. Drugi pocisk pozbawil nas koniuszka wycieraczki. Kamow oderwal sie od ziemi, lecz jedynie tylnymi kolami. Zaczelismy sie obracac. Przypadkiem w dobra strone, przodem w lewo. Kiedy otworzylem drzwiczki, uciekajac noga za prog, wnetrze kabiny i wieksza czesc mojej sylwetki pozostaly osloniete. Trzeci strzal mlodszego gliny trafil w obudowe szyby. Pare centymetrow wyzej, a stracilbym pol twarzy. Zanurkowalem za kompozytowo-szklano-pancerna tarcze. Starszy policjant czmychnal w strone radiowozu. Mlody dal pokaz skrajnej odwagi - czytaj: glupoty - stajac w wyzywajacym rozkroku i mierzac z trzymanego oburacz pistoletu w sam srodek twarzy Doronina. Strzelil, gdy przednie kolo kamowa oderwalo sie od ziemi. Chyba celnie. Pewnosci nie mialem, bo pociski nawet nie zarysowaly szyby. Zobaczylem dwa blyski, po czym najpierw zdmuchnieta czapka, a nastepnie reszta dwudziestoletniego moze policjanta znikly mi z oczu. Pozostal starszy, gramolacy sie na fotel kierowcy. Widzialem go coraz wyrazniej: osiagnawszy pulap dwoch metrow Ka-50 zamiast w gore, ruszyl do przodu. -Zglupiales?! - wrzasnalem Doroninowi w ucho. O dziwo zareagowal. Smiglowiec zatrzymal sie, zawisl na wiele dlugich sekund. A potem opadl. Na radiowoz. Gdy odlatywalismy, udalo mi sie odszukac ludzkie sylwetki. Obaj policjanci stali pod sciana zapatrzeni w wysoka na niecaly metr bryle gietej blachy, w niczym nieprzypominajaca dumnego wozu patrolowego. -Trudno im sie bedzie dostac do radia - wyjasnil mocniejszym juz glosem Doronin. - To Ostroleka, tak? Nie odpowiedzialem. Nie mialem sily. Wyladowalismy posrodku pola, na tyle blisko szosy, by nie tracic czasu na bladzenie po wertepach. Kamow siadl gladko. Omal nie zaczalem nabierac otuchy, ale potem jego pilot rownie gladko klapnal posladkami o ziemie. Tej nocy moje problemy nie mijaly - zmienialy tylko charakter. -Wez sie w garsc! - Musialem krzyczec: lopaty robily jeszcze niezly halas. - Nie wiem, czy sam to otworze! Na szczescie jakos poszlo. Odblokowalem, opuscilem i otworzylem kontener. Sam. Doronin pomogl mi o tyle, ze nie padl zakrwawiona potylica w piach, co oderwaloby mnie od pracy. I bez tego mialem kogo dzwigac. Po godzinie podrozowania w charakterze szprotki w puszce ani Ewa, ani przyduszony nia Wilnicki nie porazali forma. Praktycznie musialem ich powyjmowac. Kwasny odor, bijacy z kontenera, a potem od samych pasazerow, dowodzil, ze komus nie wytrzymal zoladek. -Gdzie jestesmy? - Spojrzenie Wilnickiego pobieglo za para samochodowych swiatel, mknacych po odleglej szosie. -Ostroleka. A to droga na Warszawe. Zerknal na zegarek. Doronin wlaczyl swiatla pozycyjne, moglem wiec ocenic wyraz twarzy pulkownika. Zachwycony nie byl, ale chyba widzial przyszlosc w jasniejszych niz ja barwach. -Pamietajcie - spojrzal na oddalajace sie plecy Ewy. - Nie znamy sie i... -Jasne - przerwalem. - Niech pan juz biegnie. -Co z nim? - patrzyl na Doronina i klekajaca obok niego dziewczyne. -W porzadku. Zaraz bedzie na chodzie. Nie wierzylem sam sobie; nic dziwnego, ze nie udalo mi sie go przekonac. I chyba za pozno zaczalem. Gdyby odrobine wczesniej wpakowal reke za pole marynarki... -Odsun sie, Krechowiak. - Moje nogi wykonaly chyba krok w zla strone, bo mialem teraz Doronina dokladnie za plecami. Fatalny uklad, o ile wlasciwie ocenialem zamiary faceta, ktorego z kolei mialem przed soba. Ale jakos nie potrafilem sie odsunac. -Niech pan tego nie robi. -Nie badz idiota. - Nadal nie wyciagal broni. - Strzelal. Wiesz, co to znaczy? Moze juz nigdy nie wyjsc z wiezienia. Opinia publiczna az sie slini na mysl o krwi tych cholernych, ruskich mordercow od Begmy. Chocby nikogo nie trafil, prokurator zazada dwudziestu lat. A wtedy pan Doronin zacznie spiewac. Jak slowik. -Nie zabijesz go - wycedzilem. Bylo juz cicho, wirniki znieruchomialy. Tak jak my. -Niby dlaczego? - zapytal powoli. -Bo nie jestes z Dzikiego Zachodu. Moglbys nie zdazyc. -A jesli cwiczylem karate? - Cos w rodzaju usmiechu pojawilo sie w jego twarzy. - Bylo nie bylo, sluzby specjalne. No i moge tez zdazyc. -Zaryzykuje. Zastanawial sie. Mimo wszystko nie stal az tak blisko. Noz czy palka w moich rekach wyrownalyby szanse, ale gole piesci? Rozsadny gracz stawialby na niego. To znaczy: poki ktos trzeci nie wlaczyl sie do naszego malego pokera. -Rece, Wilnicki. Powoli i wysoko. Bo jaja odstrzele. Miala dobry glos, twardy i zimny, ale nie zaryzykowalem spojrzenia przez ramie, poki dlonie pulkownika nie powedrowaly do gory. Powoli i wysoko. -A gdzie etyka pielegniarska? - upomnial sie. Wyjalem mu rewolwer spod pachy i zerknalem na Ewe. Sylwetka do zludzenia przypominala tego kowboja z ostroleckiej policji. Tylko pistolet miala wiekszy. -Nie jestem pielegniarka - warknela. - I z wielka przyjemnoscia... -Nie czas na przyjemnosci - przerwalem. - Zajmij sie Doroninem. A pan, pulkowniku, biegnie grzecznie na szose, wzywa taksowke i jedzie do Warszawy. Wolno opuscic rece. Opuscil. Tylko po to, by wymownie wyciagnac prawa. -To sluzbowa bron. Pal diabli naboje, ale... -Niech pan nie przeciaga struny - wzruszylem ramionami. - Bo jej zezwole na te przyjemnosc. Wiedzial, kiedy zrezygnowac. Odwrocil sie i spokojnym truchtem odbiegl w upstrzona swiatelkami ciemnosc. Gdzies daleko zawodzila policyjna syrena. -I jak? Znalazla latarke i teraz mogla nie tylko obmacac, ale tez obejrzec Doronina. Nie sama glowe: sprawdzala mu puls, dotykala kolan, a na koniec zlapala za miejsce, za ktore uczciwe kobiety nie lapia mezczyzn w obecnosci swiadkow. Nic dziwnego, ze od razu oprzytomnial. -Niedobrze. Czaszka uszkodzona. - Starala sie, by jej glos brzmial jak przedtem, ale najwyrazniej celowanie do ludzi przychodzilo jej latwiej niz ogladanie cudzych osiagniec strzeleckich. -Nic mi nie... - wymamrotal Doronin. - Troche w glowie... huczy. Aha, pieniadze. Nie wiem, czy chcial wstac, czy grzebac po kieszeniach. Ewa zlapala go za ramiona zbyt szybko. -Siedz. Tam moze byc odlamek; jeden zly ruch i... -Wez pieniadze - powiedzial, nie probujac sie uwalniac. - Musicie uciekac. -Myslisz, ze cie tak zostawie?! - Tym jednym zdaniem dokonala cudu: zaczalem zazdroscic facetowi majacemu na karku cale polskie sily zbrojne, a nad karkiem otwor, przez ktory w kazdej chwili mogl wyplynac mozg. -On musi leciec - powiedzialem ponuro. -Leciec?! Na noszach chyba, do szpitala! To otwarta rana czaszki, idioto! -Nie mysl przez chwile jak lekarz - zaproponowalem. - Jak sadzisz, co zrobia, gdy go zlapia? -Za przemyt... -Przemyt?! - parsknalem jej gorzkim smiechem w twarz. - I to ja jestem idiota? A widziala pani doktor kodeks karny? Jest tam caly rozdzial o takich jak my. Nie tylko Doronin, nie - teraz juz cala trojka! Za zdrade dozywocie, za szpiegostwo dozywocie, za zamach na funkcjonariusza, mienie... Zestrzelilismy wojskowy helikopter, rozwalilismy chalupe, radiowoz i kawalek kosciola. Samo czytanie aktu oskarzenia zajmie tydzien. Na jej miejscu wpadlbym teraz w histerie. Godzine temu byla czysta jak lza - i oto nagle awansowala na wroga publicznego, kogos, kogo miliony rodakow ochoczo poslalyby na szubienice. Z calej naszej trojki ona jedna na pewno nie zasluzyla na taki los. Miala swiete prawo krzyczec, plakac a nawet palnac mi ze stieczkina w bezmyslny leb. -Nie... nie wiedzialam - powiedziala cicho, pelnym skruchy tonem. - Ja... dasz rade leciec? - zwrocila sie do Doronina. Ciagle trzymala go w ramionach. Troche dlugo to trwalo jak na relacje lekarz - pacjent. -Z powrotem latwiej pojdzie. Wiecej czasu, nizszy lot... Nie ciesz sie - blysnal nagle zebami. - Bedziesz mi musiala odeslac te forse. Nie zabije sie po drodze. Patrzyla mu z bliska w twarz i to tez trwalo o wiele za dlugo. Doronin nie byl w az tak kiepskiej formie, by to przegapic. Ale oczywiscie niczego nie zrozumial. -Nie odesle - powiedziala cicho. Nadal nie rozumial. Coz, mial mozg na wierzchu. No i pewne rzeczy lepiej widac z boku. -Nawet o tym nie mysl. - Mialo to zabrzmiec stanowczo, ale spartaczylem. Autorytetu wystarczyloby mi moze na przywolanie do porzadku trzyletniej dziewczynki. -Zartowalem - powiedzial niepewnie Doronin, klekajac niezdarnie a potem wstajac, wciaz z jej dlonmi na ramionach. - Nie wyglupiaj sie, Janusz, pare marnych euro... -Twoj ojciec mnie zabije. - Zignorowalem go; patrzylem na Ewe z mina psa, ktorego ukochana pani kopnela bez powodu. - Nie rob mi tego. -Problem w tym - usmiechnela sie blado - ze ja uwielbiam byc lekarzem. Mam, kurwa, powolanie jakies. -O czym wy...? - Urwal. W koncu zrozumial. Nie wiem, czy wszystko, ale najwazniejsze tak. -Jednego ci nie powiedzialem. - Chwycilem sie ostatniej szansy. - Mam upowaznienie, by wziac cie za kudly i przywlec pod ojcowy pasek. Nie prowokuj mnie. Przyjrzala mi sie z ukosa, probujac ocenic stopien determinacji, po czym puscila w koncu Doronina, schylila sie i wymierzyla mi z pistoletu miedzy oczy. -Juz raz to przerabialismy, ale niech tam... Spadaj, Krechowiak. Tam jest szosa. Wez taksowke i spadaj. -Slyszalas o wypadkach z bronia? - rzucilem jej mroczne spojrzenie. -A myslisz, ze w ogole wiem, jak to odbezpieczyc? -Wariatka... - Przypomnialem sobie wojne nerwow z Wilnickim i powtorzylem z przekonaniem: - Wariatka. Doronin delikatnie wyluskal jej pistolet i schowal do kabury. Ruszyl w strone kabiny. Mial dobre checi, ale uczyl sie za wolno. Dopadla go, nim dotknal klamki. -Co chcesz zrobic? -Odejdz - powiedzial cicho. Za cicho. Pomyslalem, ze rozgrywa to fatalnie. -Lekarze nie robia takich rzeczy - zazartowala, dosc zrecznie maskujac napiecie. - Nie porzucaja pacjentow. -Juz nie jestes lekarzem. - Tym razem zagral dobrze: zabrzmialo cudownie opryskliwie. - Do trzech razy sztuka... Tam jest szosa i taksowki. Biegnij. No, zabieraj sie. Mimo wszystko schrzanil sprawe. Nie mozna mowic takich rzeczy dziewczynie, gapiac sie wszedzie, tylko nie na nia. -Bo co: zastrzelisz mnie? Prosze bardzo. -Jak to sobie wyobrazasz? - wskazal wnetrze kabiny. -Wezmiesz mnie na kolana. Zaden problem. Tym go zalatwila. Nieswiadomie: nie byla pilotem maszyny szturmowej, nie potrafila spocic sie z przerazenia na sama mysl, ze gdzies nad polem bitwy mozna by cisnac sie w tym mikroskopijnym akwarium z kims jeszcze. Na moje nieszczescie Doronin nie wzial poprawki na jej ignorancje i zamiast wysmiac z marszu, wpatrywal sie w sciagnieta uporem twarz z mieszanina niedowierzania i niemal naboznej czci. Mialem ochote zlapac oboje za karki i pare razy grzmotnac jednym pustym lbem o drugi. -Zabijesz jego, siebie i mnie na dodatek - wyglosilem mroczne proroctwo. - Cholera, ze tez musialem trafic na kretynke... Popatrzyli na mnie zdziwieni. -To znaczy... Tez chcesz...? - pokazala palcem kabine. -Nie zmiescimy sie wszyscy - zauwazyl na pozor przytomnie Doronin. -Ale we dwoje tak? - poslalem mu cierpki usmiech. - Nie boj sie, nie kreca mnie twoje kolana. Wystarczy stare miejsce w kuble. Bylo ciemno, ale dalbym glowe, ze oboje poczerwienieli. Wracalismy nisko, powoli, zygzakiem i calkiem bez przeszkod. Tuz przed switem Ka-50 zszedl nizej, zwolnil i zrzucil moj pojemnik wraz z zawartoscia w zarosla przy drodze do pegeeru, jakies dwadziescia metrow od miejsca, gdzie po starciu z Marcinem Szablewskim ukrylem plecak. Przez minute dochodzilem do siebie, trac poobijane lokcie. Potem odszukalem plecak: radiotelefon Gawryszkina mogl sie przydac. Zerknalem w instrukcje i upchnalem go pod kurtke. Do "Palacowej" dotarlem oplotkami, przez nikogo nie zauwazony. Obok nysy parkowal terenowy mercedes Strazy Granicznej. Zmiennik Ziemkowicza spal oparty o kierownice. Zatoczylem luk i znalazlem sie na tylach budynku. Natychmiast zauwazylem te drabine. Okno, o ktorego parapet sie opierala, bylo oknem pokoju Maszy. W polowie drogi na gore przypomnialem sobie, ze i tak chcialem dostac sie do budynku. Pierwsza polowe zaliczylem na zasadzie odruchu, pchany wylacznie strachem. Marcin nie zyl - ale mial kumpli. Przez parapet przeskakiwalem z rewolwerem w reku. Doswiadczenie uczylo, ze przed dyskusja z adoratorami Maszy tego typu rekwizyty bywaja przydatne. Czesciowo mialem racje. Nastepca Marcina potencjalnie stanowil nawet wieksze zagrozenie. Gdyby Szablewski, zamiast sztucerem, poslugiwal sie automatem glauberyt, nie byloby mnie tu teraz. A lezaca na lozku para dalej robilaby swoje. Cokolwiek robili. Z poczatku nie mialem cienia watpliwosci. Wlascicielowi sterczacych z lozka wojskowych buciorow nie kropnalem w leb tylko dlatego, ze nie chcialem budzic Maszy, opryskujac jej twarz ludzkim mozgiem. Dopiero po sekundzie, gdy dryblas w przybrudzonym mundurze rozwarl powieki, zaczalem dostrzegac nieprawidlowosci w tej jednoznacznej z pozoru scenie. Jak na gwalciciela byl zbyt pozapinany. Gdyby nie lezacy na stole pas z kabura i beret, niczego nie potrafilbym zarzucic jego umundurowaniu. Widoczne fragmenty Maszy tez sklanialy do refleksji. Ofiara gwaltu nie powinna miec obszytego futerkiem bambosza, wiszacego na malej stopie w przetartej skarpetce. Nie powinna tulic sie do boku przesladowcy, ni to lezac, ni siedzac w poprzek szerokiego lozka, okryta koldra, ktorej bylo za malo, by bez starannego ukladania dalo sie ochronic nawet tak nieduza dziewczyne przed plynacym od okna chlodem. Wokol powinny walac sie resztki poszarpanej bielizny, a nie pobazgrane kartki i moj slownik polsko-rosyjski. Odetchnalem. Podboj milosny, czy to dokonany przemoca, czy w oparciu o urok osobisty, nie konczy sie tym, ze dwojka mlodych zasypia w ubraniach, siedzac w poprzek lozka. Wygladalo na to, ze Gawryszkinowi chwilowo sie upieklo i jeszcze nie zostanie dziadkiem. -Nie probuj - warknalem, widzac spojrzenie w strone stolu. Dudziszewski usluchal. Psycholog, chocby niedoszly, najpierw pyta, a dopiero potem strzela. - Co tu robisz? -To nie tak, jak pan mysli. -Czyli nie jak? -Nawet jej nie tknalem. Wiem, glupio to wyglada, ale... Zreszta o was tez ludzie niestworzone rzeczy... -Skad wiesz - usmiechnalem sie nieladnie - ze to nieprawda? Moze jestem wsciekle zazdrosny? Obilo ci sie o uszy nazwisko Szablewski? -To ten...? - przesunal palcem po szyi. - Jasne. Dlatego tu jestem. Jak pan uciekl, ta ruda porucznik narobila rabanu i dowodca wystawil posterunek. Nikt nie wierzy, ze pan wroci, ale na wszelki wypadek... - urwal, zerknawszy na zegarek. - O Jezu! Juz szosta?! -Siedz - poruszylem lufa. - I akurat ciebie tu dali? -No... pomyslalem, ze to okazja, by pogadac. Z Masza. -Czego od niej chcesz? -Niczego. Pomyslalem, ze moge jej pomoc. - Uciekl z oczami. - Taka dziewczyna nie powinna garow zmywac. -Jaka? -Taka... no, inteligentna. -Rozumiem. Zobaczyles ja za barem, porazila cie bijaca od niej inteligencja. Wiec porzuciles posterunek i wlazles do lozka kochance mordercy. To takie naturalne. Jakis czas milczal. -No dobra - westchnal w koncu. - Podoba mi sie. Zerknal w zaglebienie ramienia, gdzie spoczywala rozczochrana glowa Maszy. Chcial chyba powiedziec bez slow "sam widzisz, jakie to cudo", ale mu nie wyszlo. Zamiast tego przykleil sie do niej spojrzeniem dziecka, ktoremu Swiety Mikolaj pozwolil zajrzec do worka. -Jest sliczna - powiedzialem miekko, kompromitujac sie jako bezwzgledny morderca. - I to wszystko. -O co panu chodzi? -Zamknij sie i sluchaj. Chce stad wyjsc, dyskretnie. Jesli bedziesz utrudnial, prawdopodobnie zastrzele ciebie i jeszcze pare osob. Potem pewnie ktos kropnie mnie i moze Masze. Bedziesz mial na sumieniu caly maly cmentarz, wiec lepiej zachowuj sie. -Nie moze jej pan zabrac! - W koncu udalo mi sie nim wstrzasnac. - Dookola pelno wart! Nie dacie rady... Mowil glosno, co wymaga glebokich wdechow. Nie zdziwil mnie widok unoszacej sie dziewczecej glowy. Masza stracila sluch, lecz nie czujnosc. Na odwrot raczej: gotowosc do blyskawicznych reakcji byla teraz jej mocna strona. Inna sprawa, ze to, co robila, nie zawsze dalo sie przewidziec. Teraz na przyklad zawisla mi na szyi. Katalizator w osobie Dudziszewskiego mial na nia zly wplyw: wracaly jej odruchy kilkuletniej smarkuli. A przeciez nie byla juz dzieckiem: cialo, ktore przytrzymywalem, nalezalo do drobnej wprawdzie, lecz w pelni uformowanej kobiety. -Mowili, ze nie wrocisz! - Jak kazdy gluchy, nie umiala dopasowac sily glosu do potrzeby chwili. -Ciiicho - poderwalem palce do jej ust. - Ktos moze... Nie dane mi bylo dokonczyc. Drzwi na korytarz otworzyly sie gwaltownie. Masza wisiala mi na szyi, zwrocona plecami do wejscia, oczy mialem jednak wyzej niz ona czupryne, i widzialem, co sie dzieje. -Nie ruszaj sie!!! I bez krzyku porucznik Pawluk nie kiwnalbym palcem, ale ostatecznie nie musiala o tym wiedziec. Trzymala pistolet oburacz, mierzyla mi w twarz, mogla zabic. Przerazic nie mogla. A szkoda. Atak paniki, paradoksalnie, pomoglby mi zrobic to, co wydawalo sie najrozsadniejsze. Strzelic. Nie zauwazyla rewolweru w mojej rece: zbyt byla przejeta, no i nie miala okularow. Czulem, ze trafie dobrze. Oberwie, pusci bron, trafi do szpitala - ale przezyje. Gdyby byla mezczyzna... czy choc wpadla tu tak, jak noca do mojej sypialni, w mundurze, za ktorym stoi cala przerazajaca potega bezdusznej machiny panstwa... Moze wtedy... Ale nie moglem przeciez strzelic do bosej, potarganej dziewczyny w staroswieckiej koszuli nocnej, siegajacej polowy lydek. Gdybyz to jeszcze bylo cos kusego, pachnacego rozpusta... -Nie ru... Rzuc bron! - Dopiero teraz zauwazyla, ze prawa reka przytrzymuje cos wiecej niz biodro Maszy. Wciaz moglem ja zastrzelic. I wciaz oslaniala mnie zywa, niczego nieswiadoma tarcza. Puscilem rewolwer. Zanim uderzyl o podloge, mialem juz dwie zywe tarcze. Ta druga wieksza i zielona. -Nie strzelaj! - Dudziszewski wpadl na linie ognia. Marzena odskoczyla. Trafila biodrami na stolik z wazonem, potracila go, zatoczyla sie, probujac zlapac ni to rownowage, ni wazon. Zapomniala o palcu na spuscie. Huknelo jak z dziala. Szarpnalem Masza, ustawiajac sie plecami do drzwi; z gory sypnelo kawalkami zyrandola. Czekalem na nastepne strzaly, probujac zmienic nas w zywy posag, co nie jest proste, gdy czlowiek trzyma w powietrzu wyrywajaca sie wicemistrzynie Europy w gimnastyce artystycznej. Wbrew pozorom filigranowe panny uprawiajace te dyscypline maja dynamit w miesniach. -Puuusc! -Pusc ja! - Marzena poparla nieoczekiwanie Masze. -Rozszarpie pania! - ostrzeglem. -Licze do trzech i strzelam! Raz... -Nie widzi pani, ze ona jest...? -Dwa! -Dudziszewski, lap ja! Postawilem Masze. Skoczyla od razu. Myslalem, ze po to, by obiec stol, ale jej nie docenilem. Chwycila krzeslo i zawirowawszy w podpatrzonym u jakiegos mlociarza piruecie, cisnela nim w strone drzwi. Gawryszkin zmarnowal talent corki, robiac z niej gimnastyczke. W rzucie krzeslem wywalczylaby zloto. Marzena wykonala unik, padajac na kolana. Odbite od sciany krzeslo grzmotnelo ja w kark. Masza, a potem Dudziszewski runeli na spoczywajacy posrodku stolu automat. Stol szczesliwie nie wytrzymal: cala czworka wyladowala na podlodze. Jeszcze przez chwile trwala bezladna szarpanina, ale nic juz nikomu nie grozilo. Zadbalem o to, zadzierajac rece do gory. -Juz dobrze, nie strzelaj, juz dobrze... Nie strzelila. Nosila przyzwoita nocna koszule i zachowywala sie tez przyzwoicie. Stala przy drzwiach, trac stluczony kark, i czekala na zwyciestwo Dudziszewskiego. Nie patrzyla na mnie, moglem wiec bezkarnie gapic sie na uboczny efekt masowania karku. Luzna koszula okazala sie nieoczekiwanie obcisla w jednym, za to strategicznym miejscu: na szczycie nieduzej, ostro zakonczonej piersi. -Chyba... - musiala przelknac sline - chyba naprawde za panem szaleje. Przeniosla spojrzenie na mnie. Spoznilem sie z poderwaniem swojego. Zauwazyla, na co sie gapie, i jej reka blyskawicznie powrocila zza plecow. Ta odruchowa reakcja rozzloscila ja chyba bardziej niz fakt obmacywania wzrokiem przez wiejskiego kryminaliste. -Masza jest ciut niezrownowazona - powiedzialem szybko, chcac zatrzec zle wrazenie. - Boi sie kobiet i kiedy mysli, ze zagrazaja jej lub komus z... -Ciut?! - Sadzac z jej tonu, niczego nie zatarlem. Raczej rozmazalem. - Probowala mnie zastrzelic! -Nic sie nie stalo - usmiechnalem sie blado. -Niech pan jej powie - wycedzila - ze jest zatrzymana. Dudziszewski opasywal Masze ramionami, ale nogi miala wolne. Uzyla wiec jednej do kopniecia slownika. Nie wazyl tyle co krzeslo, lecz sadzac z bolesnego grymasu gniewnej twarzyczki, zdrowo przylozylby Marzenie, gdyby ta nie uratowala sie kolejnym unikiem. -Mam tego dosc! Co ona sobie, cholera, wyobraza?! -Zabierz ja - wskazalem zolnierzowi drzwi lazienki. -A ty sie zamknij! - Wycelowala we mnie. - Nie masz... Dudziszewski, bardziej niosacy niz prowadzacy szarpiaca sie Masze, zatrzasnal za soba drzwi lazienki. -Tak bedzie lepiej - zapewnilem. Nie rozladowalem tym napiecia. Na szczescie nadciagnela odsiecz. -Co tu sie dzieje? W progu stal Labiszewski, w pizamie i klapkach na bose stopy. -Nic - zelgala porucznik Pawluk. Glupio, ale zeby od razu splonac takim rumiencem? - Wszystko gra. -Slyszalem... - Jego wzrok, biegajacy po zdemolowanym wnetrzu, trafil na pistolet. Skrywala go, moze bezwiednie, w faldach koszuli. - Boze, Marzena... Co tu sie dzieje? -Juz nic. Wracaj do lozka... to znaczy... spac. To potkniecie uswiadomilo mi, na czym polega problem. Lezal w jej stroju. Zestawienie niewinnosci staroswieckiej koszuli z wielka spluwa w dloni moglo wywolywac u mezczyzn mysli i emocje, czyniace pieklem zycie kobiet-oficerow. W dodatku tlem tego pikantnego obrazka bylem ja: facet, ktory w trakcie ostatniego spotkania z Labiszewskim klepal ja po tylku. Prawie jej wspolczulem. -Moge... pomoc? - On tez wygladal na poruszonego. -Nie trzeba. Zaraz beda tu zolnierze. Lepiej juz idz. Oddalil sie z ociaganiem. Za chwile zastapil go mocno przejety Grzesiek. Jego tez przepedzila. Potem stala, probujac udawac, ze jej wyglad nie ma znaczenia, i rzucala teskne spojrzenia w kierunku klatki schodowej, skad jakos nie nadciagaly posilki. Z czystym sumieniem czlowieka, ktory niczego nie ryzykuje, podnioslem rewolwer Wilnickiego. Trzymajac go za lufe w opuszczonej lewej dloni, zblizylem sie do drzwi. Kiedy sie odwrocila, dzielily nas dwa metry. Odskoczyla. A raczej probowala: skonczylo sie na zderzeniu plecow ze sciana. -Raz, dwa, trzy zabita. - Usmiechnalem sie. - Fatalnie. Mozna kogos aresztowac i w nocnej koszuli, ale zeby tak zupelnie zapominac o aresztancie... -Rzuc to. - Glos jej drzal. -Moglby wypalic - zakolysalem rewolwerem. Trzymalem go za muszke jak przecietna kobieta zdechla mysz, czyli koniuszkami palcow. - Albo stluc pani palec u nogi. -Juz! - Zabrzmialo to w jej ustach jak najgorsza obelga. Dopiero teraz poczerwieniala naprawde. Na sciagnietych brwiach zalsnily kropelki potu. Rewolwer wyladowal miedzy jej bosymi stopami. Cofnela sie, kucnela. Podniosla bron i szybko, wyraznie zdenerwowana, zerwala sie na nogi. -Teraz z kolei moglbym kopnac - potwierdzilem to, co troche za pozno sobie uswiadomila. - Bez urazy, ale na drugi raz niech pani wezmie ze soba chlopakow. A propos... Dlugo ich nie ma. -Zam-knij-sie - wysyczala. Koszula znow przylgnela do sutkow. Zrozumialem, ze jest mokra. Nerwy? Nie mogla sie az tak spocic, nie tam. I nie w chronicznie niedogrzanej "Palacowej". Nagle mnie olsnilo: po prostu polowanie na morderce zaczela od skoku do umywalki. Dziwaczne? Wbrew pozorom nie: w momencie konfrontacji czlowiek potrzebuje kazdej odrobiny pewnosci siebie, a bycie swieza i powabna podnosi mloda kobiete we wlasnych oczach. Albo raczej: doluje ja bycie nieswieza. To nie mialo nic wspolnego ze mna. Najsmieszniejsze, ze zdazylem o tym pomyslec i wyzbyc sie zludzen. -Jesli to nie celowa taktyka - palnalem pomimo tego - to Masza ma w szafie pare swetrow. -Celowa taktyka? - Plomien gniewu w szarych oczach dowodzil, ze rozumie, i tylko uwierzyc nie potrafi. -No, ta koszula na gole cialo zamiast kamizelki kuloodpornej... Psychologiczny chwyt? Calkiem skutecz... Sam bylem sobie winny: dziewczyna ma prawo spoliczkowac parszywca, wyglaszajacego podobne uwagi. A ze akurat obie dlonie miala zajete... No coz. Siedzac na podlodze i dochodzac do siebie, pocieszalem sie, ze jak na cios szesnastostrzalowcem, to nawet nie bolalo. No i w koncu moge, nie budzac podejrzen, pogapic sie na stopy i lydki pani porucznik. Niby nic takiego, dolne konce czegos, co kazdy ma na wlasnosc. I w stosunku do szczuplych lydek te jej stopy wydawaly sie jakby za dlugie... Ale mialy w sobie cos, co sprawialo, ze prawie zalowalem, kiedy zamiast zakonczyc lekcje dobrych manier kopniakiem, oddalily sie nagle w glab pokoju. -Po prostu nie myslalam, ze pan wroci - dobiegl mnie urazony glos, poprzedzony skrzypnieciem szafy. - Spalam. -Czujnie pani sypia. - Zlizalem krew z wierzchu dloni, ktora wczesniej masowalem czolo. - Gratuluje. -Jezeli juz, to Szablewskiemu. Zdazyl wyznaczyc nagrode. Wreszcie udalo mi sie zapomniec o jej cielesnosci. -Kto? - zapytalem cicho. - Kto pania zbudzil? -A co za roznica? Uczciwy obywatel. -Nie zastrzelilem pani. Cos mi sie chyba nalezy? -Moze i jestem do dupy - przyznala, wyciagajac z szafy jeden ze swetrow Maszy. - Ale tez moglam... Nic sobie nie jestesmy winni. Nic, jasne? Dzwignalem sie i zaczalem grzebac w kieszeniach. -Wolalabym widziec pana rece, panie Krechowiak. -Spokojnie, juz mi pani zabrala scyzoryk - wzruszylem ramionami. - No tak... chusteczke tez. Zapomnialem. Po ulozeniu swetra dol jej koszuli przeistoczyl sie nieoczekiwanie w calkiem przyzwoita spodnice i gdyby nie bose nogi, nawet dziewczyna w wieku Marzeny Pawluk, jeszcze nie stara, ale juz powazna, moglaby tak isc na spacer. Inna sprawa, ze przyciasna gora uwypuklila wszystko, co koszula pozostawiala w sferze domyslow: nie tylko linie piersi, ale i pelnie bioder, kontrastujaca ze zwezeniem talii. -Nie rozpieszcza pan swojej dziewczyny. - Zlustrowala wnetrze pustawej szafy. - Hmm... chustek tez nie widze. -Ona nie jest moja... -Nie moj biznes. Stwierdzam po prostu, ze nie ma chustek. Prawde mowiac - zamknela szafe - to nic tu nie ma. -Chodzmy do mnie. -Zartuje pan - poslala mi szyderczy usmiech. -Dobra. Stojmy i czekajmy. Moze ktos przyjdzie, zanim sie wykrwawie. Stalismy i czekalismy. Nie wykrwawilem sie: metoda "reka-slina-czolo" podzialala. Ale satysfakcje i tak mialem: pies z kulawa noga nie zainteresowal sie nami. Na twarz Marzeny powoli wracalo upokorzenie czlowieka, ktory widzi, ze wszystko idzie nie tak, i czuje swa smiesznosc. -Jednak trzeba bylo pania zabic - stwierdzilem w przyplywie samokrytyki. - Bylbym juz daleko. -Nie mam ochoty z panem rozmawiac. Inni mieli: uslyszelismy dzwonek telefonu. Popatrzylem pytajaco, ale z msciwa satysfakcja pokrecila glowa. -Moze to do pani. Chca powiedziec, ze przyjda pozniej. -Bardzo smieszne - rzucila z pogarda. Zamilklem. Telefon w moim pokoju nie zamilkl. Dzwonil i dzwonil, az w ktoryms momencie zza drzwi przechodniej lazienki wychylil sie Dudziszewski. -Telefon - oznajmil. - Do pani. Jakis tam Wilecki. -Skad pan dzwoni? Straszny halas... Slucham?! Twarz jej zesztywniala. Pokazalem Dudziszewskiemu, by przytrzymal Masze. Niepotrzebnie. Cale wibrujace w powietrzu napiecie generowala porucznik Pawluk. -Zdaje pan sobie sprawe - wycedzila w ktoryms momencie - ze moge to nagrywac? Albo... Zaryzykowalem i wcisnalem przelacznik na pulpicie aparatu. Nie zastrzelila mnie. -...rozumie, co sie do pani mowi. - Wilnicki nie denerwowal sie: mowil glosno z winy monotonnego lomotu w tle. - Albo to pani zrobi, albo nagrania i swiadkowie beda bez znaczenia. -Niby dlaczego? - Widac bylo, ze jej nie przekonal. -Bo swiadkow i nagrania mozna zlikwidowac. -Grozi mi pan? - zapytala z niedowierzaniem. -Skladam oferte. Nie mam jeszcze pani akt, ale sprawia pani wrazenie rozsadnej. - Zerknalem: przede wszystkim sprawiala wrazenie wkurzonej. - Powtarzam: przepusci pani nie jakichs szemranych typow, ale Agate Swiatek. Z ministerialnym zezwoleniem, swiadectwem odprawy celnej, nietknietymi pieczeciami. I poparciem politycznym, o jakim sie pani nie snilo. Premier, prezydent, prymas, polowa Sejmu. Podobne teksty zawsze i na kazdym robia wrazenie. Tak jak widok nadjezdzajacego pociagu, ogladanego z miejsca miedzy szynami. -Skoro to takie oczywiste... - zaczela. -Oczywiste jest, ze nikt pani nie tknie, kiedy ta ciezarowka przekroczy granice. Ale gdybysmy chcieli dopelniac formalnosci... Przepis mowi, ze granice przekracza sie przez wyznaczone przejscia. -Jedzcie przez Bezledy. -Nie wysila sie pani - skomentowalem te toporna propozycje. -Dzien dobry, pulkowniku. To ja, Krechowiak. Przez chwile slyszalem tylko dudnienie. -Co pan tam robi? -Probuje wyekspediowac stad Masze Gawryszkine. - Moje proszace spojrzenie poskutkowalo: Marzena nie zdzielila mnie rekojescia swego wista. - Moge? -Tylko ja? -To pani porucznik ma pistolet - westchnalem. -Rozumiem... Co do dziewczyny, niech idzie droga na Boltajny. Za... kilka minut. Pieszo. O ile oczywiscie pani porucznik nadal bedzie sie upierac przy biurokracji. Zle zagral. Poznalem to po blysku szarych oczu. -Zalatw sobie lepiej celnika z plombownica - warknela. -Jezeli sprobujesz otworzyc samoch...! Krzyczal w goraczkowym pospiechu, ale dokonczyc nie zdazyl. Jednym ruchem palca przerwala polaczenie. Zapanowalo ciezkie milczenie. -Popilnuje go pan - mruknela Marzena. Brak okularow wyraznie jej szkodzil: Dudziszewski ewidentnie zbieral sie do wygloszenia waznej kwestii. - Przebiore sie i zaraz... -O co tu chodzi? - przerwal jej obcesowo. - Co to za teksty o likwidowaniu swiadkow? I czemu Masza ma isc akurat pieszo, akurat za kilka minut i akurat na Boltajny? Koncowke zaadresowal do mnie. -Niewazne - powiedzialem. - Pani porucznik pusci ciezarowke i Masza nigdzie nie pojdzie. Wytrzymala moje spojrzenie. Ja wytrzymalem jej. Nie wiem, jakim cudem nie pomiazdzylismy sobie galek ocznych. -Masza nigdzie nie pojdzie - odezwala sie z cieniem usmiechu w kaciku ust. - Masza jest aresztowana. Dudziszewski demonstracyjnie puscil dziewczyne. -Tak? No to niech ich pani sobie sama pilnuje. -Slucham? -To skurwysynstwo odgrywac sie na chorej... na chorym dziecku. Marzena ciagle byla bardziej zaskoczona niz zla. Czulem jednak, ze nastepna kwestia tego psychologa z bozej laski moze wywolac tragiczne nastepstwa. -Nie mow tak, Dudziszewski. Pani porucznik nie jest niczyim synem, no i jest oficerem, a ty zwyklym szwejem. I lepiej trzymaj Masze. Widziales, co potrafi. -Jest chora - powiedzial z przekonaniem, co nie przeszkodzilo mu wziac ja za reke. - Ludzi w takim stanie nie wolno... -Do wiadomosci pana szeregowego - przerwala mu lodowato uprzejmie. - W strefie przygranicznej rzadzi dzis nie policja, wojsko czy Pan Bog, tylko Straz Graniczna RP. Czyli w danym wypadku ja. Dopoki nie wybuchnie wojna, jednostki wojskowe kordonu granicznego podlegaja lokalnym komendantom Strazy. Z panska jednostka wlacznie. Co znaczy, ze jesli kaze wsadzic sobie kurze piorko w tylek i pilnowac aresztanta, wsadzi pan i bedzie pilnowal. Jasno sie wyrazam? Abstrahujac od motywow, byl dobry dla Maszy i teraz, jak w porzadnej bajce, odwzajemniono mu sie za te dobroc. Polegalo to na tym, ze glucha, lecz nie slepa dziewczyna rzucila sie nagle na wladczynie absolutna Kisun i okolic. Dzieki temu Dusziszewski mogl zajac sie jej lapaniem i uniknac upokarzajacego przytakiwania. -Idziemy, Krechowiak - warknela Marzena. - A pan niech ja zaprowadzi na dol, do mojego samochodu. Milczalem az do drzwi apartamentu dla nowozencow. -Do pani? Co ludzie powiedza? -No juz. - Wszedlem. - Twarza do sciany i nie odwracac sie. Tym razem strzele. Slowo honoru. -Honor wlasnie pani nadwerezyla. - Co mowilem, to mowilem, ale stanalem, jak chciala. - Moge o cos zapytac? -Nie. -Przymknie pani oko na te ciezarowke? Slyszalem szelest dobiegajacy z miejsca, gdzie stalo krzeslo z jej mundurem. Teraz ucichl. -A co to pana obchodzi? -Nic. Pytam ze wzgledu na Masze. -Na pana miejscu martwilabym sie raczej o siebie. -Przepuscilbym ten woz. To smierdzaca sprawa. -Niech pan sobie daruje takie sztuczki. Maly hak na glupia babe, tak? Cholera, jak moglem na to nie wpasc? -Ma pani prawo tak myslec - przyznalem. - Ale Wilnicki ma racje: w tym kraju Swiatek jest nie do ruszenia. Schowa sie pani za nia i spoko. -W tym kraju kazdy jest do ruszenia. Nieraz po latach, zgoda. Ale ja sie jeszcze na tamten swiat nie wybieram. -Miejmy nadzieje - mruknalem. -Prosze? -Miejmy nadzieje, ze sie pani nie wybiera. -Moze sie pan odwrocic. Wlosy znikly pod nasunieta na czolo czapka, krawat przydal powagi, stanowczo zas zbyt cielesna bladosc nog zlikwidowaly bezowe rajstopy. -Ladnie - przyznalem. - I jak szybko, no, no... -Naprawde mnie pan nie smieszy. Zalosne sie to robi. Schodzac na parter, metr przed lufa pistoletu, uswiadomilem sobie, ze nie klamala. Nie widzialem jej dotychczas usmiechnietej. -W nocy chciala pani sprawdzic te ciezarowke. I co? -Mowa byla o dziwnych dzwiekach - mruknela po chwili. - Poszlam tam. Niczego dziwnego nie slyszalam. Dudziszewski i Masza siedzieli na tylnym siedzeniu mercedesa. Kapral Rolka z SG czekal przed wozem z automatem w rekach. Posial Marzenie usmiech sprawiajacy wrazenie szczerego. -Dzieki za wsparcie - rzucila kwasno Marzena. -Myslalem, ze mam pilnowac z tej strony. - Zdziwienie tez szczerze mu wyszlo. - A co, mialem do srodka...? A to glupia dziwka. Nie powiedziala... -Jedziemy - mruknela. -Kto nie powiedzial? - zaryzykowalem pytanie. -Piersiowka. - Znow usmiech. - A pan myslal, ze kto? -Uczciwy obywatel - zerknalem kpiaco na Marzene. -Kajdanki prosze. - Okazala sie konsekwentna, ale zatrzasnela je na moich przegubach z przodu. Pewnie zdazyla zauwazyc, ze ucieczka po trupach strozow prawa mnie nie interesuje. Popchnela mnie na przedni fotel, sama usiadla z tylu. Dopiero wtedy zabezpieczyla pistolet. Az do mostu na Lawince nikt sie nie odzywal. Jelcz nadal blokowal przeslo, a z odleglosci kilkunastu krokow ogladala go grupa niedoszlych pasazerow autobusu, ktory najwyrazniej tez gdzies utknal w drodze do Kisun. -Jedziemy przez Zagaje? - podsunal Rolka. - Bo jak nie, to pieszo trzeba. -To daleko? - zapytala Marzena. -Glupie dziesiec kilometrow - wyreczylem kierowce. - Budzet panstwa sie nie zawali. -Rozumiem - stwierdzila oschle, otwierajac drzwi. - Woli pan paradowac przez wies w kajdankach. Wysiedlismy. Dudziszewski zerkal niepewnie w strone obozu i myjacych sie przy przenosnych zlewach kolegow. Z gromadki rozneglizowanego wojska wylonil sie ciemnowlosy dwudziestoparoletni chorazy w kompletnym umundurowaniu polowym, z helmem wlacznie. -Chorazy Kosman - zasalutowal Marzenie. -Porucznik Pawluk. - Nieporadnie odwzajemnila honory. Dopiero teraz odnotowalem brak obraczki. Rozbieralem ja w myslach z roznych rzeczy, a o tym zlotym kolku na palcu jakos nie pomyslalem. Widzialem w niej prostytutke, potem gliniarza - to chyba dlatego. Obraczka kaleczy meski wzrok, gdy pragnie sie ja zastapic swoja, a ja przeciez nie myslalem o malzenstwie z dziwka czy kims, kto probuje poslac mnie do pudla. Nie myslalem, prawda? -Teraz tu dowodze - przeszedl do rzeczy Kosman. - Zastapilem porucznika Basika. Wzial pegeer, ja wies. -No wlasnie. Przedtem to z nim... -Rozkaz dowodcy. Ja wlasnie w tej sprawie... Adamski dzwonil. Powiedzial, zeby wyciagnac jelcza i odprowadzic do granicy. -Co takiego?! Powtorzyl. Ciezarowka "Glosu Serca" wraz z zaloga miala mozliwie szybko dotrzec do Malogorska. Mercedesa Wilnickiego nalezalo natomiast zabezpieczyc przed zlodziejami. -Zakladamy hol do bewupa - zakonczyl Kosman. Niemal slyszalem, jak obracaja sie tryby oslonietego kasztanowa czupryna mozgu. Dzialo sie cos dziwnego. -Bez sensu - wzruszyla ramionami. - Adamski nie ma prawa... Na pewno dobrze go pan zrozumial? -Sam bylem zdziwiony. Moje tryby wirowaly jeszcze szybciej. Malogorsk? Droga, z ktorej skorzystalismy w nocy z Wilnickim, byla jedyna w okolicy. Tylko ja mogli miec na mysli najpierw ludzie z "Glosu Serca", a teraz Adamski. Pieknie. Tyle ze droga bynajmniej przez Malogorsk nie prowadzila. Dotarlismy do siedziby Millera, bo mielismy terenowke i troche szczescia, a ja znalem okolice. Ktos obcy nie wpadlby na pomysl, by z Kisun do Cwietajewki jechac przez Malogorsk. Nigdy w zyciu. -Gdzie on wlasciwie jest? - uslyszalem zirytowany glos Marzeny. - Jeszcze nie wrocil z tego sztabu? Chorazy sie zawahal. Wolal nie zasypywac przelozonych zbyt wieloma zlymi wiadomosciami jednoczesnie. Tym razem mu sie udalo. Ocalil go wartownik, ponury, wasaty i brzuchaty rezerwista, pilnujacy przeciwleglej strony mostu. Przeszedl przez lancuszek gapiow i stanal przed Kosmanem. Nie raczyl oddac honorow i stal akurat na tyle prosto, by sie nie przewrocic. Wygodne to nie bylo, ale przynajmniej kazdy widzial, jak dalece olewa armie. Najwyrazniej od moich czasow Wojsko Polskie nie znalazlo skutecznej recepty na zdyscyplinowanie rezerwistow. -Co jest, Grochniarz? -Cos tam stuka w srodku. -Jak to: "stuka"? -No stuka - wzruszyl ramionami wasacz. - Normalnie. Marzena ruszyla w strone mostu. Ja za nia. Pocieszalem sie, ze wiekszosc gapiow nie wie jeszcze, czemu zawdzieczam spacer w kajdankach. Lomot uslyszalem jeszcze przed mostem. Nie dziwila wiec pelna dymu szoferka. Na miejscu Szuryma tez kopcilbym jednego za drugim. Marzena otworzyla drzwi kabiny i przez jakis czas niczego poza wdychaniem dymu nie robila. Byla blada, usta zacisnela w kreske. Gdyby dolem plynelo cos wiekszego od Lawinki, pomyslalbym, ze ogladam kogos szykujacego sie do skoku z mostu. -Co pan tam ma? - zapytala w koncu. -O co chodzi? - Nie probowal udawac zdziwienia. Mowil: "odejdzcie, ale juz" - tyle ze innymi slowami. -Pytam, co pan wiezie. -To juz zalatwione! - wyburczal. Mimo gory swiezych petow nie panowal nad nerwami. - Chorazy chyba mowil, nie? -Niech pan otworzy ladownie - powiedziala ciszej. -Panie chorazy! - Nie oderwal od kierownicy ani jednego palca. - Pan powie, co jest grane... Kosman poslal Marzenie zaklopotane spojrzenie. -Moze lepiej... - zaczal. -Wysiadzie pan - wycedzila, patrzac w dol, na opone, nie czlowieka, z ktorym prowadzila wojne nerwow. - Otworzy drzwi. I zlozy wyjasnienia. Juz. -Ja... tylko prowadze woz. Czekala. Szurym wytrzymal ze cwierc minuty. Duzo. Potem, schodzac i idac na tyl samochodu, tez sie nie spieszyl. Niewazne. Przegral i wszyscy to widzieli. To znaczy: tak im sie zdawalo. -Cholera - klepnal sie nagle w udo. - Nie mam kluczy. -Jeszcze slowo - ostrzegla - a laduje pan w areszcie. -Ale ja naprawde... Powinny byc u pani Agaty. Chwila: w szoferce jest telefon, zaraz ja sciagne. Nie protestowala. Wylamywanie rygli trwaloby dluzej, no i zawsze istnieje mozliwosc, iz za tego typu decyzje przyjdzie zaplacic z wlasnej kieszeni. Szurym odszukal komorke, wybral numer. Bez powodzenia. Drugie podejscie, trzecie - i nic. Marzena zaczela nabierac powietrza. -Moze Swiatek ma telefon na karte - uprzedzilem ja. - Te i za dnia nie dzialaja. Niech pan sprobuje na moj numer. Po kolejnej serii porazek Szurym nerwowo potrzasnal aparatem, ogladajac go z niedowierzaniem. -Chyba cos sie popsulo. W ogole nic, jakies trzaski... Kosman odchrzaknal. -Sa problemy z lacznoscia - poslal Marzenie przepraszajacy usmiech. - Radiostacja tez jakos... -Ale telefon... -Nadajniki sieci komorkowych blisko granicy wylaczyli na stale - przerwalem jej. - Zeby Ruskim wojny nie ulatwiac. I zycia przemytnikom. Te dalsze pracuja, ale odbior bywa kiepski. A w nocy nawet zaden, bo i dalsze potrafia wylaczyc. No a aparaty na karte w ogole... -Chcialam powiedziec - oswiadczyla z cierpkim usmiechem - ze telefon powinien dzialac. Ten z kablem. Kosman jeszcze raz chrzaknal. Chyba oczekiwalem czegos podobnego. Nieszczescia chodza stadami. -To pewnie przypadek, ale akurat probowalismy laczyc sie z brygada, wlasnie telefonicznie... Moze to cos z centrala. Wisimy na cywilnej linii. Jezeli awaria jest w centrali albo zerwalo przewody, to i wojsko zostaje bez telefonow. To znaczy... jesli chodzi o lacznosc z zapleczem. Bo kompanijna siec dziala. -Co to znaczy? -Moze pani zadzwonic na wschod i zachod - wyjasnilem za chorazego. - Na poludnie juz nie. -Nie pana pytalam. -Ale tak to z grubsza wyglada - westchnal Kosman. - Mamy lacznosc z Dolami, pegeerem i punktami obserwacyjnymi. -Myslalam - wskazala pare rozgrzewajacych silniki bewupow - ze w czolgach tez sa radiostacje. -To nie sa... - zaczalem. -Nikt pana nie pytal o zdanie! - podniosla glos. -Kazdy bojowy woz ma radiostacje - zapewnil Kosman. -I co, wszystkie sie zepsuly? -Byly problemy z kompanijna. Innych nie sprawdzalem - wzruszyl ramionami. - A wracajac do rzeczy... Co robimy? -Panie Rolka! - zawolala. - Przywiezie pan tu pania Swiatek z kluczami. I prosze jej powiedziec, ze rowno za piec minut zaczynamy wylamywac drzwi. -No to mozemy zaczynac - wyrazilem swa opinie. - W piec minut pani Swiatek pomaluje sobie usta i jedno oko. -Cicho - warknela. Cos, co stukalo wewnatrz chlodni, zrobilo sobie przerwe, ale teraz zaczelo od nowa. -Nie mam pojecia, co to, jak Boga kocham... - Szurym nie mogl dluzej udawac gluchego, wzglednie idioty. - Zywe swinie Ruskim wyslali zamiast konserw? Zapalil kolejnego papierosa. Trzydziestu niedoszlych pasazerow autobusu i bezinteresownych ciekawskich gapilo sie na nas. Czulem sie jak malpa na wybiegu. Z zachodu nadjechal czolg. PT-91 Twardy, oblepiony luska reaktywnego pancerza, z kamera termiczna i innymi bajerami. Oraz dowodca stacjonujacego w Dolach plutonu. Kosman poszedl z nim pogadac. Po chwili wrocil Rolka. -Nic z tego - oznajmil. - Klucze zabral ten facet z ABW. On zalatwial odprawe. Aha, kazala powtorzyc, zeby pani niczego pochopnie nie robila. Bo niedlugo sprawa sie wyjasni. I ze chyba pani nie mysli, ze "Glos Serca" narkotyki przemyca. Marzena wysluchala go, nie komentujac. -Pomoze mi pan przy tych drzwiach. - Przeniosla wzrok na Kosmana. Zamiast odpowiedziec, wskazal czolgiste. -Porucznik Sobczak rozmawial z brygada. Afera. Wywiad ostrzega przed rosyjska prowokacja na wielka skale. Z ostrzalem wlacznie. Wszedzie wstrzymano przepustki. -I patrole - wtracil czolgista. - Ktos na gorze mocno sie przestraszyl. Nawet wozy bojowe maja zostac w ukryciu. Co? - zerknal na moje kajdanki. - Zlapaliscie szpiega? -Potem ci opowiem - obiecal Kosman. - Lacznosc diabli wzieli. Wyglada, ze bedziemy musieli poczekac z wywazaniem drzwi. Nie mam jak zapytac przelozonych o zgode. -Zagluszaja? - Musialem przelknac spora porcje sliny. -Jak cholera. - Sobczak przestal interesowac sie kajdankami i obejrzal mnie samego. - Skad pan wie? -Trudno, zeby zepsuly sie wszystkie radiostacje. Czesto sie zdarza cos takiego? -Czasem troche zagluszaja, ale... -Przepraszam, panie Krechowiak - powiedziala na pozor uprzejmie Marzena. - Moge slowo? Dziekuje. A wiec, panowie, jest mi przykro, ze radia wam nie dzialaja. Tylko ze to nie ma znaczenia. Ta ciezarowka to problem Strazy Granicznej. Waszym zadaniem jest wspieranie SG, prawda? -Porucznik Adamski wyraznie... -Nie ma go tu. A gdyby byl, nie mialby prawa odrzucac moich polecen bez bardzo solidnych podstaw. W niektorych kwestiach nie musimy nawet prosic - po prostu nam podlegacie. Tak ustalil Sejm. Rozumiemy sie? -Adamski mnie zabije - mruknal Kosman. -Dam panu rozkaz na pismie - wzruszyla ramionami. -Nie spieszylbym sie z tym - wyrazilem swa opinie. - Jak sie dzieje za duzo dziwnych rzeczy, madry czlowiek siada i mysli, czy to wylacznie zbieg okolicznosci. Nie sztuka rozwalic drzwi. Nie widzialem jej oczu i dlatego zabrnalem tak daleko. Gdybym widzial, upomnialbym sie raczej o przywilej wyrywania zawiasow. -A wlasnie - powiedziala powoli. - Panie chorazy, potrzebuje konwojentow dla tego aresztanta. Jest podejrzany o morderstwo i trzeba go niezwlocznie przewiezc do Ketrzyna. Daje woz i kierowce, pan da zolnierzy. -Niech pani poslucha - zaczalem. - Jesli ktos odcial lacznosc, nie mozna wykluczyc... -Prosze go zabrac, kapralu. Natychmiast. -Nic pani nie rozumie... Odwrocila sie i odeszla. -Daj pan spokoj - poradzil Rolka, delikatnie popychajac mnie w przeciwna strone. - Stara panna, na dodatek z pokancerowana geba... Strach pomyslec, co taka moze chlopu... Kosman przydzielil mi dwoch konwojentow. Jeden, rozradowany perspektywa wycieczki, siadl obok Rolki, nawet nie patrzac w moja strone. Ale to drugi, pomagajacy mi zajac miejsce na lewym tylnym siedzeniu mercedesa Strazy Granicznej, nie mial zadatkow na dobrego klawisza. I to nie dlatego, ze byl za ladny, co w pelnym wyposzczonych zbirow wiezieniu moze sprawiac klopoty. Po prostu nawet w epoce galer zaden szanujacy sie straznik nie pozwolilby sobie, by ot tak, bez powodu, zlamac wiezniowi noge. Ladny probowal. Gdyby rzucil sie biodrem na drzwiczki w innym momencie... Ale zle wyliczyl i tepe nozyce z drzwi oraz progu zacisnely sie na mojej lewej lydce. Krzyknalem umiarkowanie glosno. -Kurwa... Co jest? - skrzywil sie Rolka. Nie odpowiedzialem. Lezalem na siedzeniu i czekalem, az przynajmniej niektore z wirujacych mi przed oczyma czarnych plam zaczna opadac. -W noge sie uderzyl. - Przystojniak trzasnal drzwiami w nadziei, ze siegna ktorejs z piet, co w przypadku lewej moglo niezle zabolec. Zabraklo milimetrow: wciaz nie rozumialem, ze musze uwazac. Zanim ta prawda do mnie dotarla, obszedl woz i wsiadl prawymi drzwiami. Podnioslem sie, by zrobic mu miejsce. Za wolno. Ukladany w poprzek kolan karabin zdazyl siegnac mej glowy. -My sie znamy? - Unioslem skute ramiona, sprawdzajac, czy po sklepieniu czaszki rozlewa mi sie tylko cieplo, czy takze krew. Blad. Rabnal mnie tak jak przed chwila, tyle ze w zebra. -Chcial mnie walnac! - poskarzyl sie. Rolka ruszyl juz, a jego kolega staral sie okazywac neutralnosc, nikt wiec nie skomentowal daleko posunietej samoobrony. Usmiechnal sie. - A byles w Wegorzewie? - Skinalem glowa. - To moze sie znamy. Moj stary mial tam knajpke. Kiedys. -Robiles za wykidajle? - zaryzykowalem. Tak jak przypuszczalem, nie uderzyl mnie. -Twardziel, co? I pewnie kombinujesz, jak prysnac? -O co ci chodzi, chlopcze? Tym chlopcem go zdenerwowalem. Machnal reka na alibi i trzasnal mnie kolba w kolano. -Nie rusz klamki - warknal. - I odsun sie od drzwi. -Zebys mowil, ze sie na ciebie rzucilem? Dzieki. Panie Rolka, w areszcie nie pokwituja panu kupy obitego miesa. -Daj mu spokoj - powiedzial kapral, nie ogladajac sie. -Pilnuje tylko. - Samochod minal ostatnie domy, zaczal przyspieszac. - Zatlukl twojego kumpla. -Tak mowia. -I co, nic cie to nie obchodzi? -Nie jestem z dochodzeniowki. A z Ziemka byl swir. -Zalatwiles go? - zapytal dosc niedbale przystojniak. -A uwierzysz, jak powiem, ze nie? -Tak to kazdy mowi. -To zabilem. Mial nieznosny zwyczaj tracania wiezniow. Droga wspinala sie na pagorek. Mozna bylo stamtad dostrzec dach dzwonnicy w odleglych o cztery kilometry Boltajnach, ale wczesniej niz wieza wyskoczyl zza drzew bialo-niebieski smiglowiec, mknacy w przeciwnym niz my kierunku. Mi-2, policyjny. Zwinalem sie wpol, grzmotniety w brzuch. Wszyscy patrzyli w gore, wiec przystojniak nie przegapil takiej okazji. -Znow probowal otworzyc drzwi! -Gliny - skonstatowal jego kolega. - Moze to po niego? -Za...wolaj ich. - Mowienie sprawialo mi pewna trudnosc: nawet mocno napiete miesnie brzucha przegrywaja z kolba karabinu. - Mam dosc tego gestapowca. -Uwazaj sobie, co? W zeby jeszcze nie dostales. -Spokojnie, panowie - zaproponowal Rolka. - A to co? Przeskoczylismy szczyt; mercedes zjezdzal ku odleglemu o siedemset metrow skrzyzowaniu z gruntowka do Zagajow. Roslo tam troche krzakow, ale od razu zorientowalem sie, co ma na mysli. Chodzilo o autobus, stojacy w poprzek szosy. Zastanawialem sie nad tym kilka sekund, przy tej szybkosci oznaczalo to jednak dwiescie metrow, wiec kiedy juz mnie olsnilo, od razu przeszedlem do rzeczy. -Zawracaj! Szybko, to Sambijczycy! -Gdzie? - Zaczal sie rozgladac. -Co kombinujesz? - Ladny nie odrywal ode mnie wzroku. Chyba padl ofiara wlasnej propagandy. -To zasadzka - wyrzucalem slowa z szybkoscia karabinu maszynowego, co nie powinno dziwic, bo wlasnie z karabinem maszynowym sie scigalem - zablokowali droge, to nie zaden wypadek. Hamuj, czlowieku, bo nas... -Zamknij sie! - warknal. -Tam nikogo nie ma - powiedzial zdziwiony Rolka. Trzysta metrow. Dalem za wygrana. Nawet gdybym przebil sie przez bariere tepoty tej zakaly Strazy Granicznej, zatrzymalibysmy sie nie dalej niz dwiescie metrow od autobusu. Z odleglosci dwustu metrow w samochod trafia sie prawie rownie latwo, jak stojac o metrow piec. Nie sposob natomiast, nawet przy dobrych checiach, brac do niewoli pasazerow. -But mi sie rozwiazal - powiedzialem, nurkujac glowa miedzy siedzenia. Chwyt byl tak rozpaczliwie prymitywny, ze nawet nie oberwalem po karku. -Jaja sobie robisz?! Ciagle mnie nie bil. Czulem, ze woz zwalnia. -Uwazaj na niego, Zalinski - rzucil ostrzegawczo siedzacy z przodu szeregowy. - Moze to jego kumple czy co - Jakos dziwnie stoi ten autobus. Poczulem dotyk czegos zimnego i twardego na karku. -Pierwszy polkniesz kulke, cwaniaczku. No, wstawaj. Podnioslem sie: uderzenie lufa jest duzo gorsze niz kolba. Minelismy zreszta pierwsze kepy zarosli i chowanie sie za tarcza silnika tudziez siedzacych z przodu nie mialo juz tak glebokiego sensu. Przy dobrze zorganizowanej zasadzce powinnismy oberwac wlasnie z tylu. Mercedes stanal kilka metrow przed bokiem zagradzajacego droge autobusu. Autobus wygladal na nieuszkodzony i pusty. -Zasnal palant za kierownica - stwierdzil szeregowy z przedniego fotela, wysiadajac niespiesznie. - Albo zawal? Rolka wylaczyl silnik. Gdyby rzecz przemyslec, to nawet mial racje, bo ucieczki tylem pod ogniem karabinow dobre sa tylko w filmach - ale on to zrobil oczywiscie zupelnie bezmyslnie. I tak samo wysiadl. Chlopak z fotela obok mial przynajmniej karabin w reku. Trzymajac go lufa w dol, podszedl do drzwi autobusu. Siegnal po klamke. Potezny kopniak w drzwi zdmuchnal go az do rowu. W tej samej sekundzie z drugiego rowu wyprysnal jak diabel z pudelka czlowiek-trawa. Zielskiem, ktorym sie obwiesil, mozna by nakarmic duzego konia. -Rece do wierchu! - krzyczal jeszcze ktos inny, ukryty z tylu. Rolka po raz pierwszy blysnal refleksem: wyrzucil obie dlonie w niebo, nim Sambijczyk dobrnal do konca kwestii. Spec od ciosow drzwiami zeskoczyl na asfalt. Helm, kamizelka kuloodporna, pistolet. Z czyms mi sie kojarzyl. Zalinski szczeknal bezpiecznikiem, poderwal lufe i zaczal sie obracac. -Nie strzelaj! - Podbilem bron, ale nie na tyle, by seria poszla w dach. O maske zadzwonily okruchy przedniej szyby. Mezczyzna w helmie rzucil sie na asfalt, tlukac w locie z trzymanego oburacz pistoletu. -Nie strzelaj! - Tym razem wrzasnalem po rosyjsku. - Poddajemy sie! Przesadzilem z ta liczba mnoga. Zalinski co prawda przestal strzelac do napastnikow, lecz tylko dlatego, ze postanowil zastrzelic mnie. Bez sensu, jak by nie patrzec. Nie mogl skierowac wylotu lufy na kogos, kto, jak ja, przykleil sie do niego. Nie mowiac o tym, ze denerwowanie hukiem ludzi, mierzacych w samochod, nosilo wszelkie znamiona samobojstwa. Do trzymania lufy w gorze wystarczal mi bark, wepchnalem wiec kciuki w wolna przestrzen za spustem. Na zasadzie przekory, zaczal ciagnac ile sil. Miazdzyl mi palce. Bolalo, ale zylismy. Po serii czterech pistoletowych strzalow, od ktorych w silniku zazgrzytalo kruszonym metalem a klapa podskoczyla w gore, zapanowala cisza. -Uspokoj sie! - wycharczalem. Byl mlodszy, a wojsko napompowalo mu miesnie swieza energia. Poza tym spoznilem sie i zdazyl poderwac lewa noge. Napor kolana i rak spychal mnie ku drzwiom. Zrozumialem, ze nie dam rady. Wyczulem ruch drugiej nogi, a szarpniecie karabinem wygielo mi wbite pod spust palce niemal do przedramienia. Wraz z bolem eksplodowal we mnie strach. I wscieklosc; slepa, atawistyczna, lamiaca wszelkie bariery nienawisc do kogos, kto pozbawial mnie zycia. Nie mialem juz zadnych zahamowan - ani wzgledem niego, ani siebie, co tez sie liczylo, bo puszczajac nagle karabin i podbijajac go ciosem glowy, ogromnie ryzykowalem. Sczepione kajdankami dlonie zwarly sie na rekojesci zawieszonego przy kamizelce bagnetu. Polecialem do tylu, lufa cofnela sie, zaczela opadac... Odbilem sie od tragicznie miekkiego siedzenia i bardziej wlasnym ciezarem niz moca ramion uderzylem. Przypadkiem cholernie dobrze. W kolano. Zawyl, ale tak, ze az zagluszyl huk serii, ktora przeciagnal po dachu. Rabnalem go bykiem, slabo, lecz skutecznie: czesc impetu przeniosla sie na tkwiace w ranie ostrze. Zemdlal, a ja stuknalem glowa o drzwiczki i zastyglem z twarza nad asfaltem, gdy nieoczekiwanie ustapily. Czekalem na werdykt. Cos zachrzescilo. Spec od ciosow drzwiami wstal z jezdni i podszedl do mnie. Moze po to, by zalatwic nastepna ofiare nastepnymi drzwiami. -Jestescie od Millera? - Tylko moj jezyk sie poruszal. Widzialem cien czlowieka na zboczu rowu. I cien pistoletu, z lufa wymierzona w dol. Gdyby nie cien samochodu, bylby w tym miejscu moj cien. Nie mialem pewnosci, czy facet mierzy mi w potylice, ale jedno wiedzialem: juz nikt nigdy nie namowi mnie na wizyte w teatrze cieni. -To pan? - Przykucnal, a ja ostroznie unioslem glowe. - Pan. No prosze. Z majorem wszystko w porzadku? Major... Teraz poznalem, z kim rozmawiam. Podoficer piechoty morskiej, straszny oprych Alfierowa. -Nie widzieliscie sie? - Zaczalem gramolic sie z samochodu. Juz moglem. Jesli strzela, to nie dlatego, ze blednie zinterpretowali moje ruchy. Za dobrzy na to byli. -Z Malogorska wyszlismy zaraz po waszym starcie. Wysiadlem, probujac nie deptac po bezwladnym zolnierzu. Rolka stal z rekoma w gorze. Trafiony drzwiami szeregowy, na wpol przytomny, kleczal na skraju rowu, a jakis zarosniety, z dala pachnacy Malogorskiem typ wiazal mu rece. Bardziej interesujacy wydal mi sie jednak mezczyzna z nieduzym peemem. Pistolet maszynowy jest dobry w miescie, lecz nie w plenerze. Moj znajomy ze smiglowca mial co prawda jeszcze mniej skuteczny pistolet, ale tylko w charakterze dodatku do kalasznikowa. Na tle obwieszonych granatami, saperkami, bagnetami i czort wie czym kolegow szczesciarz z leciutkim automatem klul w oczy. To dlatego zwrocilem uwage na szelki, opinajace jego piers. Ich masywna solidnosc pozostawala w jaskrawej dysproporcji do tego, co dzwigaly, a co z mojej perspektywy wygladalo jak resztki plecaka ze stelazem. -Wrocil - powiedzialem z bladym usmiechem. A ja wysiadlem obok wsi, no i... - pokazalem kajdanki. - Macie lacznosc z Gawryszkinem? Pokrecil glowa. Zastanawial sie. Wiedzialem nad czym. -Mam robote. W Kisunach. - Przygladal mi sie bez slowa. Siegnalem po ostateczny argument, odchylajac kurtke i wyciagajac tkwiacy przy pasku radiotelefon. Byl podobny do staroswieckiej komorki, ale jego obecnosc w tym miejscu i tak definitywnie kompromitowala kisunska placowke Strazy Granicznej. - To od Gawryszkina. Pracuje dla niego. -W porzadku. -Slucham? - Za latwo to poszlo. -Niech pan wraca. - Podniosl karabin Zalinskiego. Jego wlasciciel powracal na ziemie z lepszego swiata nieswiadomosci. Blady jak kreda, zaciskal udo i nie sprawial wrazenia na tyle silnego, by choc wzrokiem siegnac nizej, do kolana, w ktorym tkwil bagnet. Mnie samemu robilo sie slabo, kiedy o tym myslalem. -A... oni? - Popatrzylem na wiazanego Rolke. -Zostaja. -Co chcecie z nimi zrobic? -Pokopia troche. Przyda sie kazda para rak. Moja wyobraznia splodzila wizje skatowanych wiezniow, ryjacych wlasne groby. Oczywista bzdura. Nie po to ryzykowali, biorac nas zywcem. -Ten nie pokopie - wskazalem tylne siedzenie. -Polozy sie go z boku. Nie ucieknie. Chyba ze... -Tak? -Gdybysmy musieli wiac... No, moglby wpasc w rece waszym. Zywy. Opowie, co sie stalo. To musialo nadejsc. Moze zreszta mialem to juz za soba - ten zestrzelony sokol... Ale wtedy bylem tylko pasazerem. No i w powietrznych, bezosobowych walkach, przeciwnikiem sa maszyny, nie ludzie. Tu byl zywy, konkretny, zwijajacy sie z bolu chlopak. W polskim mundurze. -Zabiore go - powiedzialem cicho. -Chcial pana zabic. -Moge wziac samochod? Korzystajac z faktu, iz odstrzelil wczesniej zaczep, zajrzal pod zadarta ku niebu maske. Znal sie na tym dobrze albo wcale, bo zadowolil sie krotkim spojrzeniem. Siadl za kierownica, przekrecil kluczyk. Przy szostym podejsciu silnik zaskoczyl. To znaczy: cylindry, ktore przetrwaly. -Daleko nie zajedzie - stwierdzil. - Nam na nic. Bierzcie. Co powiedziec Gawryszkinowi? -Ze zrobie, co bede mogl. Latwy sukces to zly sukces. Nie potrafilem sie cieszyc, choc podarowano mi wolnosc, zycie i mercedesa na dodatek. Od razu zaczalem zamartwiac sie o to wszystko. Moze z wyjatkiem samochodu. -Zalinski, rozumiesz, co mowie? - Patrzac w metne od bolu i szoku oczy, nie umialem stwierdzic, do jakiego stopnia odplynal. -Ty chuju... Niezle: przynajmniej mnie poznawal. -Moge cie zabrac do Kisun albo zostawic. Co wolisz? Przestal mnie obrazac i zaczal myslec. -Zycie to nie bajka - postanowilem ulatwic mu sprawe. - Zawsze cos za cos. W Kisunach dostaniesz morfine, no i przezyjesz. Ale jeden warunek: to jakis Rusek pchnal cie w kolano. A potem nic, czarna dziura. Ja sie bede tlumaczyl. -Dobra. - Mial lzy w oczach i swiete prawo do skladania szybkich obietnic. Siegnalem pod kolnierz jego bluzy. Tak jak myslalem, mial tam lancuszek z krzyzykiem. -Wierzysz w Boga? - Lamalem chyba konstytucyjny zapis, zmuszajac go do takich deklaracji, ale na tym kawalku szosy Kisuny - Boltajny prawa Rzeczypospolitej musialy ustapic moim. -Nie... nie zabijaj... -Nie o to chodzi. Przysiegnij. Na ten krzyz. -Tak, tak... przysiegam. Jak Boga... Nic nie powiem! Napotkalem kpiace spojrzenie podoficera piechoty morskiej. Nic jednak nie mowil, ani gdy ostroznie ukladalem chlopaka, ani pozniej, kiedy pozyczona od jego ludzi tasma mocowalem radiotelefon pod siedzeniem dysponenta. Widzialem go jeszcze dlugo w lusterku. Stal posrodku szosy i odprowadzal wzrokiem bardzo ciezkiego frajera. Mercedes wpelzl na pagorek. Cos strzelilo i w dol pojechalismy jeszcze wolniej. Zauwazylem ulatujaca szczelinami pare. To znaczy: wolalem wierzyc, ze to tylko para. Na koniec, juz we wsi, woz podskoczyl na wyboju i maska przeslonila mi widok. Zalinski zassal powietrze. -Tak przy okazji... Czemu mnie tlukles? -Nie lubie... przemytnikow. Ojciec... zrujnowali go. No tak. Z patriotyzmu czy umilowania prawa malo kto wali ludzi po lbie. Oczywiscie trafiaja sie sadysci, ale zwykle bijacy ma konkretny, na swoj sposob zdrowy motyw. Nie opuszczajac maski, dowloklem sie przed biwak. -Zawolaj sanitariusza - wskazalem mercedesa pierwszemu z brzegu zolnierzowi. Przy jelczu spocony szeregowy wykanczal szlifierka katowa resztki opornej klodki. Snopy iskier sprawily, ze zauwazono mnie, dopiero gdy stanalem obok wylaczajacego machine chlopaka. -Co pan tu robi? - zdziwila sie Marzena. W okularach wygladala bardziej urzedowo, ale przydalby sie jeszcze plaszcz. Zziebnieci ludzie nie budza nalezytego respektu. Kosman, nie czekajac na odpowiedz, ruszyl ku zbiegowisku przy mercedesie. Szeregowy odlozyl szlifierke, wzial mlotek i zaczal obstukiwac zadziory, stanowiace ostatnia linie oporu. -Dzien dobry - skinalem glowa tym, ktorzy pozostali. Poza Marzena byl tu ponury jak noc Szurym, Agata Swiatek, starannie umalowana, co tylko podkreslalo bladosc twarzy, oraz neutralnie zainteresowany, nieogolony, ale elegancki posel Labiszewski. Tubylcow reprezentowali soltys Bak i Kubica. -Pytalam, co pan tu robi? -Oddaje sie dobrowolnie w rece prawa. -Gdzie jest kapral Rolka? - Zamieszanie przy mercedesie nie uszlo jej uwagi. -Jak by to powiedziec... W niewoli. -Bez glupich zartow - warknela. -Nie zartuje. W polowie drogi do Boltajn stoi barykada z ustawionego w poprzek pekaesu, a obok okopuja sie Sambijczycy. Postrzelali nam samochod, jeden zolnierz zostal ranny w trakcie szarpaniny, a ten drugi i Rolka ryja teraz okopy. Wydaje mi sie, ze jestesmy... hmm... otoczeni. Wszyscy gapili sie na mnie jak na szalenca. Nawet szeregowy obslugujacy mlotek nie uwierzyl w ani jedno slowo, co o czyms swiadczylo, jako ze gnijacym pod namiotami poborowym co najmniej raz dziennie wtlaczano do glow, ze ich poswiecenie dla ojczyzny i rozlaka z przytulnymi koszarami ma gleboki sens, a wrogie armie tylko czekaja, by wkroczyc do Polski. -Mam kajdanki - unioslem rece. - Nie kaftan bezpieczenstwa. Wiem, co mowie. -To najdurniejsze tlumaczenie, jakie slyszalam. Naprawde pan mysli, ze uwierze? -Nie. Ale to prawda. Nie wiedziala, co ze mna zrobic. Widok wracajacego truchtem Kosmana - sam w sobie ponury, bo dowodca porusza sie tym szybciej, im gorsza jest sytuacja - chyba ja ucieszyl. -Co tam sie stalo? - warknal chorazy. Widac bylo, ze za kluczenie i ubarwianie relacji wyladuje pod mostem bez polowy zebow. Przypomnialem sobie dawne czasy i zlozylem mu skondensowany, ocierajacy sie o szczera prawde raport. Pominalem jedynie to, co moglo kogos zabic, czyli swoj udzial w potyczce. Dokladniej mowiac: probowalem pominac. -Gowno prawda - podsumowal. - Pieprzenie. Zalinski, zanim zemdlal, powiedzial, jak bylo. -Co mu jest? - okazala ludzkie uczucia Marzena. -Ten... - Tym razem sie zreflektowal. - Pani wiezien pchnal go bagnetem. W kolano. Paskudna rana. Boli jak... -Co? - Po raz pierwszy znalazlem w jej twarzy prawdziwa, podszyta lekiem odraze. Dziwne, wziawszy pod uwage, ze aresztowala mnie jako dwukrotnego morderce. Albo nie do konca wierzyla w sens tego, co robi, albo ludzkie cierpienie przerazalo ja bardziej niz smierc. Tak czy inaczej, o ironio, zyskala w mych oczach. -Mial tego nie mowic - stwierdzilem z gorycza. -Chlopak moze stracic noge - wycedzil Kosman. - Masz szczescie. Gdybysmy byli sami... -Ale nie jestesmy. Kupa ludzi tu stoi. Niech sie pan postara ich nie zabic. -Co? - Zdziwienie wyleczylo go z gniewu. -Sambijczycy odcieli nas od swiata. Martwe telefony, zagluszanie, teraz to. Nastepnym krokiem bedzie strzelanie do kazdego, kto sprobuje sie wydostac z Kisun. -Bzdura jakas... - prychnela Marzena. -Fakt: to sie kupy nie trzyma - zauwazyl Labiszewski. Chyba z zalem. On jeden wydawal sie mile podniecony. -Jestem tylko prostym wiezniem - przyznalem. - Moge sie mylic. Ale niniejszym skladam przy swiadkach oficjalne sprawozdanie. Wies blokuja zolnierze przeciwnika. Prosze to uwzglednic, panie chorazy. I pamietac, ze rozlicza pana z kazdego podwladnego, ktorego ci faceci panu zastrzela. Kosmanowi od razu zrzedla mina. -Zolnierze przeciwnika? - Labiszewski skrzywil sie sceptycznie. - My nie prowadzimy wojny. Bandyci, moze dezerterzy... Ale wojsko? Nie naduzywajmy pojec. Chorazy otrzasnal sie po ciosie. Pan posel zarobil chyba jeden glos na poczet przyszlych wyborow. -Jak ich zwal, tak zwal - probowalem ratowac sytuacje. - Wazne, ze maja z czego strzelac. -Ale po co? - przejela paleczke Marzena. Miala ochote trzasnac mnie czyms, i pewnie dlatego przejela. - Po co? -Mysle - powiedzialem bez zapalu - ze im chodzi o te ciezarowke. Plomby celnikow nadal wisialy nietkniete. Szeregowy odlozyl mlotek, wyciagnal scyzoryk i zerknal na Marzene. Wahala sie. Ciagle nie bylo w jej twarzy twardego, zimnego uporu, ktory powinien cechowac prawdziwego oficera po podjeciu trudnej decyzji. -Moze najpierw wyciagnac woz? - zasugerowalem. -Nie wiadomo, jak ciezki jest ladunek - powiedziala Agata Swiatek. W swej szykownej garsonce zmarzla ze dwa razy bardziej niz Marzena: malo spodniczki, duzo dekoltu. -Pani decyduje. - Kosman unikal wzroku Marzeny. Bylo mu przykro, ale tyly zabezpieczal. Popatrzylem z nadzieja na tubylcow. Niestety: zadnych obaw, duzo ciekawosci. Ale tak to juz jest z elitami - budza sie z reka w nocniku rownie czesto jak zwykli smiertelnicy. -Nie pali sie. - Postanowilem walczyc samotnie. - Wyciagnijcie woz. Moze do tego czasu cos sie wyjasni. Marzena nadal sie wahala. Nim podjela decyzje, podbiegl jakis zolnierz. -Panie chorazy, telefon! Porucznik Adamski! Kosman rzucil stanowcze "zaczekajcie" i odszedl, mocno walczac z ochota puszczenia sie biegiem. -To cos powaznego? - skorzystal z okazji Kubica, obrzucajac ponurym wzrokiem moje kajdanki. -Jeszcze pan nie wie? - zdziwilem sie. - Polska wies schodzi na psy... Pani porucznik podejrzewa mnie o dwukrotne zabojstwo. Mlody Szablewski i Ziemkowicz. -A zabil ich pan? - Do jego powierzchownosci chlopka-roztropka nawet pasowalo takie stawianie sprawy. -Mile, ze ktos w koncu zapytal. - Spojrzalem krzywo na Marzene. - Kiedy wyszedlem z celi, Ziemkowicz juz nie zyl. A co do Szablewskiego, to nikt nie widzial nawet jego ciala. -Tak po prostu wyszedl pan z celi? - usmiechnal sie Labiszewski, zrecznie laczac uprzejmosc z powatpiewaniem. -Jak wyszedlem, to wyszedlem. - Bylem kryminalista, nie reprezentantem narodu; mnie za uprzejmosc nie placili. - Opowiem prokuratorowi. Poki co, chce zebyscie wiedzieli, ze Ziemkowicza zamordowal ktos inny. -Krechowiak jest w porzadku - przemowil w koncu soltys Bak, czerwony na twarzy czterdziestoparolatek o sprytnych oczach. - Nigdy z nim klopotow nie bylo. Zatrudnialem na czarno Terese Ziolo z domu Bak; moglem oczekiwac, iz ze strony jej kuzyna nie padnie propozycja, by mnie z miejsca powiesic. -Teraz sa - mruknela Marzena. Nie myslala o mnie, jej uwage zaprzatala chlodnia. No i nadbiegajacy dyzurny. -Pani porucznik - wysapal - do telefonu, szybko... Pomaszerowala. Szybko. Nie na tyle jednak, by nie zauwazyc, ze ide tuz za nia. -Zostan, Krechowiak - rzucila sucho przez ramie. -Mowi sie: waruj. Hau, hau. Spieszyla sie. Pospiech czyni ludzi bezradnymi. -Panie szeregowy, niech go pan pilnuje. Wpadla do namiotu dowodztwa. Ja za nia. -Wyjdz, Kurpianis - mruknal Kosman. Dyzurny wyniosl sie z wyrazna ulga. Zostalismy we trojke. -Pan tez, Krechowiak - sprobowala po raz ostatni Marzena. Nie czekajac na efekt, uniosla sluchawke. - Tak? Chorazy gryzl nerwowo warge. Usiadlem przy stole. Nie widzialem twarzy Marzeny, ale plecy wygladaly wymownie. Czerpala z rozmowy duzo mniejsza przyjemnosc niz ja z gapienia sie na nia. Wyobrazalem sobie, jak przyjemne byloby przedzieranie sie przez zielona skorke munduru do soczystego, bialorozowego owocu, skrytego wewnatrz. Odlozyla sluchawke, a ja wprowadzilem poprawke do swego snu na jawie. Skreslilem mianowicie roz. Jesli reszte ciala miala w kolorach twarzy, musialbym zadowolic sie biela. -Co pan zrobi? - zapytala martwym glosem. -Nie wiem. - Kosman nadal odgryzal warge. - To rozkaz. -Adamski nie ma prawa. Tylko ja... - urwala. - Ilu was tu jest? Oficerow? -W kompanii? Sobczak, ja, Basik. No i Adamski. -A kto dowodzi? -Adamski - przypomnial ze zdziwieniem. -Teraz, pytam. Adamskiego tu nie ma. - Milczal ponuro. - Wie pan, ze wypelniajac jego rozkaz, zlamie pan prawo? -To co mam robic? - zapytal bezradnie. -Trzymac sie prawa. A to mowi, ze poki nie ma wojny, rzadze ja. Upraszczam - przyznala. - Ale taki jest sens. Walczyl ze soba przez chwile. Potem wyjal z mapnika kartke i dlugopis. -Sama pani rozumie... Nie siadajac, szybkim, zdecydowanym pismem nakreslila pare zdan. Podpisala sie i oddala papier. -Umarl krol - obwiescilem. - Niech zyje krolowa. Co dalej? Kosman podniosl sluchawke, probowal uzyskac polaczenie. -Nic - oznajmil. Zaraz potem na lacznicy zapalilo sie swiatelko. Wyraznie zdziwiony, siegnal do przelacznika. -Tak? Kosman... A kto, do diabla...? Co? - Nadal byl zdziwiony, choc teraz w inny sposob. - Tak. Jest. Marzena, nie czekajac, wyciagnela reke. -Pawluk - warknela. Wygladalo to jak powtorka sprzed dwoch minut: ktos mowil, ona sluchala, delikatnie rzecz ujmujac, bez zapalu. -Nic - mruknela w koncu. - Chce to przemyslec. Odlozyla sluchawke i wbila we mnie dwa zadla z szarej stali, na co dzien udajace oczy. -Od poczatku pan wiedzial. Patrzylem na mape. Zaczynala sie na zachod od wsi Doly i konczyla posrodku lasu osineckiego. U gory obejmowala Malogorsk, ale z dolu nie starczylo miejsca dla Boltajn. Zaznaczono kazda psia bude, lecz wlasnie dlatego elementy systemu obrony prezentowaly sie anemicznie na tle bezmiaru barwnej plachty. -Nie - westchnalem. - I nadal nie wiem. To znaczy: dlaczego tak im zalezy. Bo to, ze chca ciezarowki, to faktycznie dosc oczywiste. -Kto to sa "oni"? -Ba. Wilnicki i ktos. -A ci Rosjanie na drodze? -Odbiorcy - wzruszylem ramionami. - Zastopowala pani przesylke. Adresat uznal, ze moze sie o nia upomniec. Teraz kurier, czyli Wilnicki, przyciska pania, by zalatwic sprawe po dobroci. Bo to byl on, prawda? Udalo mi sie troche stepic szare zadla. -Rozmawialiscie o tej malej Rosjance. Wiedzial pan, na co sie zanosi. -Wiedzialem tyle, co pani teraz: ze cos smierdzi. A w kwestii zasadzki na drodze do Boltajn powinnismy byc tak samo madrzy. Slyszala pani to co ja, prawda? No i probowalem powiedziec, ze lepiej mnie nie odsylac. -Nie wierze panu - oswiadczyla z urocza otwartoscia. -Sam wrocilem. - Wzruszyla ramionami. - Moze zawrzemy uklad? Zdejmie mi pani kajdanki, a ja sprobuje pomoc. -W czym? -Trudno powiedziec - przyznalem. - Moge w tej chwili obiecac tylko tyle: ze sie postaram pomoc. -A ja - usmiechnela sie paskudnie, jak zawsze bez pokazywania zebow - postaram sie znalezc kluczyk od kajdanek. Wrocilismy na most. Labiszewski podnosil na duchu pierwsza dame polskiej dobroczynnosci, ale na nasz widok odsunal sie nieznacznie od kogos, kto byc moze runie za chwile z cokolu. Marzena bez slowa wskazala drzwi specowi od szlifierki. -Otwieraj, Wojtaszko - rzucil sucho chorazy. -Na pewno? - sprobowalem ostatni raz. - Lawinka to nie Rubikon, ale... -Niech pan otworzy - mruknela. Szeregowy Wojtaszko odcial pieczecie, uniosl rygiel, uchylil skrzydlo i nagle az odskoczyl. Chlodnia przywiozla do Kisun potezny ladunek smrodu. -Boze swiety! - powiedzial z przejeciem Szurym. - Co oni tam wpakowali? Wojtaszko szarpnal drzwiami. -Jezu... Nie wiem, kto to powiedzial, ale podpisalby sie kazdy. Wszyscy bylismy wstrzasnieci. Cala podloga wylozonego blacha pomieszczenia pokryta byla - nie, nie pokryta, raczej przywalona - ludzkimi cialami. Nagie ramiona przeplataly sie z nagimi lydkami, twarzami; bose stopy spoczywaly na cudzych plecach i brzuchach; gdzieniegdzie umykalo w gore kolano, ale poza jednym wyjatkiem wszystkie te kobiety tworzyly stosunkowo rowna i plaska warstwe. Bo to byly kobiety. Wylacznie. Polnagie, w najlepszym wypadku w prostych nocnych koszulach, w najgorszym - w samych tylko, rownie niewyszukanych majtkach. W kazdym razie zadna nie byla zupelnie naga. Poza tak na oko czterdziestka kobiet, przemieszanych jak zolnierzyki w pudelku, chlodnia przyjechaly jeszcze dwie rzeczy. Pierwsza to drewniane rusztowanie, ustawione z przodu ladowni i zamkniete deska jak marynarska koja. Platforma byla chyba pusta, bo zaden wyzszy przedmiot - na przyklad lezaca kobieta - nie skrylby sie calkowicie za przegroda. Ta druga rzecz to efekty przemiany materii. Wszystko, co ludzki organizm potrafi wytworzyc i wydalic. Trudno powiedziec, czy w bialo-rozowo-zolto-brunatnej masie juz wczesniej cos sie poruszalo, czy ruch wywolal dopiero naplyw swiezego powietrza, faktem jednak jest, ze przez wiekszosc konczyn przebiegaly drgania, a piersi unosily sie i opadaly. Bardziej to wyczuwalem, niz widzialem, bo moj wzrok przywarl do jedynej sposrod tych nieszczesnych istot, ktora nie lezala wsrod kalu, moczu i wymiocin. Wzdluz sciany sunela w nasza strone mloda kobieta z zoltymi warkoczami. Staralem sie myslec o niej w taki wlasnie sposob, jako o mlodej kobiecie, i ogromny brzuch, rozsadzajacy nocna koszule, troche mi to ulatwial: ktos, kto lada dzien zostanie matka, powinien moc nosic miano kobiety. Ale ta teoria sypala sie jak domek z kart, gdy patrzylo sie w wykrzywiona bolem i strachem twarzyczke. Dziewczyna - niech juz bedzie dziewczyna - nie miala wiecej niz jedenascie, dwanascie lat. Nagla eksplozja swiatla, a przedtem zapewne dlugotrwale niedotlenienie, oszolomily ja. Szla wzdluz sciany, depczac po innych, i runelaby pod kola, gdyby Wojtaszko nie wzial sie w garsc i nie doskoczyl, chwytajac spadajace juz cialo. Zle zlapal i oboje wyladowali na moscie, bylo to jednak lagodne ladowanie i dziewczynka nawet nie krzyknela. Inne krzyczaly. A raczej: probowaly. Wolac o pomoc. Pelznac ku swiatlu i zyciu. Wydostac sie z grobu, do ktorego je zywcem wtracono. Oddychac. Przede wszystkim oddychac. Wojtaszko zerwal sie, podniosl dziewczynke, odskoczyl. Gruba dwudziestoparolatka przewalala sie na nich przez krawedz platformy, inna, dwa razy starsza kobieta, probowala uniknac zepchniecia przez napierajaca z tylu mase, ale tylko szorowala brzuchem i nagim biustem po podlodze. Widac bylo, ze spadnie i ze nie ma dosc sil, by choc troche ten upadek zamortyzowac. Skoczylem, zlapalem ja. Kajdanki przeszkadzaly, wiec po prostu ladnie i nie do konca upadlem. Z nastepna poszlo lepiej: strazacki chwyt, trzy kroki w tyl, i na jezdnie. Bieg, kolejne lecace przez krawedz cialo, i jeszcze jedno... Cos mowilem, probowalem zatrzymac te ludzka lawe, ale rownie dobrze moglbym apelowac do prawdziwej, plynacej z wulkanu. Wiec po prostu lapalem je, przekladalem na prawo i lewo, by nastepne nie polamaly im karkow. Nie probowalem juz nikogo nigdzie nosic, nie bylo czasu. W ktoryms momencie dostrzeglem chorazego; chcial chyba dolaczyc w charakterze trzeciej zywej windy, ale miedzy nim a samochodem nie bylo juz ani centymetra wolnego miejsca, wiec po prostu cofnal sie i zaczal krzyczec, przywolujac posilki z biwaku. Pozostali, wykopani ze sciezki rutyny o cale kilometry, stali i chloneli szeroko rozwartymi oczami te niepojeta, budzaca dreszcz scene. Potem samobojczy ped umarl smiercia naturalna. W wozie zostaly kobiety zbyt slabe, by pelznac, i te silniejsze od panujacej tu przecietnej, jasniej myslace i dzieki temu bardziej wstrzemiezliwe. No i te martwe. -Sanitariusza, Kosman - wykrztusilem. - Szybko. Most omal nie runal pod ciezarem stloczonych gapiow, ale, jak zwykle w takich sytuacjach, czlowieka najbardziej potrzebnego akurat nie bylo. -Klosek! Gdzie jest Klosek, do jasnej cholery?! Ktos przypomnial, ze sanitariusz zostal przy rannym, a ja stwierdzilem ze zdziwieniem, ze calkiem zapomnialem o chlopaku, ktoremu wbilem bagnet w kolano. Zolnierze utworzyli szpaler, spychajac gapiow. Niektore z kobiet odzyskaly sily na tyle, by usiasc. Bijacy od nich odor stracil nieco na intensywnosci, ale i tak porazil mnie widok wchodzacej w to ludzkie szambo Marzeny. Stapajac ostroznie, rozpinala guziki munduru. Na oczach tlumu zdjela marynarke, kucnela i okryla nia nagie ramiona czarnowlosej kobiety, majacej za caly stroj polprzezroczyste, rozowe majteczki z falbanka. Nie ona jedna byla tak ubrana - czy moze rozebrana - ale tylko ona kulila sie pod wscibskimi spojrzeniami, zakrywajac dlonmi piersi. Czulem, ze nic nigdy nie wymaze z mej pamieci tej sceny i obu grajacych glowne role bohaterek. Zlaly mi sie w jedna postac, pozbawiona wyraznych rysow, barw i ksztaltow. Postac potwornie skrepowanej, dumnej kobiety, walczacej o godnosc z dziesiatkami lepkich i bezwzglednych w swej ciekawosci ludzkich spojrzen. Bo - dziwna rzecz - Marzeny dotyczylo to w rownej mierze, co ciemnowlosej czterdziestolatki mokrej od moczu i kalu. Zdjela tylko marynarke, ale patrzac na nia, widzialem troche niesmiala i troche pruderyjna dziewczyne, ktora los zmusil do odegrania striptizu na oczach tlumu. Chyba mialem cos nie w porzadku z glowa. -Dawac koce! - rzucil Kosman. -I co teraz, pani porucznik? - zapytalem. Nawet nie w polowie tak oskarzycielsko, jak zakladaly moje plany sprzed otwarcia chlodni. Musialem jednak planowac zmiazdzenie jej na cieniutki placek walcem swej krytyki, bo i od tej marnej polowki za szklami okularow teraz zaiskrzylo. -Jeszcze slowo, a wpakuje pana na ich miejsce! -Nie pytam, co ze mna. O nie mi chodzi. -A niby co mam zrobic? Do szpitala je trzeba... Kosman wydal rozkazy, zolnierze zaczeli przenosic wzglednie przeprowadzac przez most pasazerki jelcza. Dopiero teraz zauwazylem, ze co trzecia ma wyraznie powiekszony brzuch. Niektore byly wychudzone, ale nie az tak, by rzecz dala sie latwo wyjasnic opuchlizna glodowa. -Niech ktos wezwie karetki! - wyglosil plomienny apel Adam Labiszewski. - Duzo karetek! Wspaniale to brzmialo: gdyby nawinal sie kamerzysta, miejsce w nastepnym sejmie mialby pan posel zaklepane. Sceptyk zastanawialby sie, czy chodzi mu wylacznie o polprzytomne, zlachmanione istoty, ktorych zbieranie przez zolnierzy, niemilo kojarzylo sie z ekshumacja czy uprzataniem pobojowiska. Rownie prawdopodobna byla troska o Agate Swiatek. Jak na dame przystalo, w pewnym momencie osunela mu sie na rece. Jednak i sceptyk musialby przyznac, ze posel wyglada w tej chwili imponujaco, a slaniajaca sie w jego ramionach, elegancka dziewczyna tylko dodaje romantycznego blasku calej scenie. -Szpital? - Podszedlem blizej Marzeny. Wciaz stala nad kobieta, ktora okryla. - Nie bedzie zadnego szpitala ani karetek. Czuje pani ten smrod? Wlasnie wpakowalismy sie... -Przepraszam... W panujacym wokol gwarze bylo to pierwsze zrozumiale slowo, jakie padlo z ust pasazerki jelcza. -Przepraszam - powtorzyla po rosyjsku otulona w mundur kobieta. - To nie calkiem... nasza wina. -Jak sie pani czuje? - zapytalem, kucajac obok niej. -Tak jak wygladam. - Probowala sie usmiechnac. -Bedzie dobrze. - Chcialbym w to wierzyc. - Zaraz was stad zabierzemy. Uniosla twarz, dziekujac mi bladym usmiechem, ktory zastygl, gdy jej wzrok nadzial sie na zimna stal kajdanek. Los obdarzyl ja nie byle jaka uroda i wciaz miala jej wiecej niz zmarszczek, siwych wlosow czy zbyt wyraznie zarysowanych zyl. Zaraz potem dwaj cywile zabrali mi ja sprzed nosa. -Kazalem radiotelegrafiscie jeszcze raz sprobowac - poinformowal Kosman. - Jak nie wyjdzie, posle bewupa. -Co pan posle? - nie zrozumiala Marzena. -To, co pani nazywa czolgiem - wyjasnilem. - BWP. Bojowy woz piechoty. -Panie Krechowiak, moja cierpliwosc ma granice. - Zlagodzila spojrzenie, przenoszac je na Kosmana. - Jak szybko mozna sie spodziewac pomocy? -Dziesiec minut do Boltajn - zaczal liczyc. - Gdyby nie ten cholerny zakaz wytykania nosa poza miejscowosci... -Zejdzcie na ziemie - zaproponowalem. - Nie bedzie zadnej pomocy. -Przeszkadza pan - powiedzial Kosman chlodno. -Mowie tylko, ze ten cholerny zakaz, niestety, obowiazuje i z powodu paru polprzytomnych, golych panienek, wiezionych nie wiadomo skad, dokad i po co, zaden dbajacy o swoj tylek dowodca... -Dosc - mruknela Marzena. - Panie chorazy, niech pan posle tego bepe... ten czolg... -To duze i blaszane na gasienicach - podsunalem. -I niech go pan stad wywiezie - wycedzila przez zeby. Calkiem biale i rowne. Nawet bardzo biale i rowne. Nie rozumialem, dlaczego nie uzywala ich do porzadnego smiania sie. Widocznie to wina mojego towarzystwa. Na Kosmana z kolei zle wplywalo jej towarzystwo. Dowiodl tego, kiwajac poslusznie glowa. -Nigdzie sie nie wybieram - zapowiedzialem. - A juz na pewno nie bewupem. Chce jeszcze pozyc. -Chyba nie masz wyboru, Krechowiak - usmiechnela sie, zimno i bez zebow. -Kodeks nie przewiduje wozenia zatrzymanych cywilow wozami bojowymi po polu bitwy. Sprobujcie tylko, a takiego szumu w mediach narobie, ze w piety wam pojdzie. Nie mowiac juz o tym, ze zdemoralizuje panu zaloge. -Cholernie dowcipne. -No, to akurat bylo serio. Nic prostszego, jak wspomniec o jakims fagocie na przyklad... Morale im zdechnie raz dwa. Kosman zesztywnial. Marzena sie zdziwila. -O czym wspomniec? -Wyrzutni rakiet kierowanych. Takiej... -Panie chorazy! - przerwal mi czyjs okrzyk. - Ta tutaj chyba nie zyje! Most zostal uprzatniety, przyszla kolej na ciezarowke. I od razu zaczely sie problemy: nikt nie kwapil sie do noszenia zwlok. Sciagnieto nosze, tworzac precedens, i od tej pory juz tylko na nich odbywal sie caly transport. Wyniknal tez problem skladowania zwlok. Soltys, wiedziony instynktem zwierzecia politycznego, wyniosl sie dyskretnie, gdy tylko zapachnialo trudnymi decyzjami. Spoleczenstwo nie wykazalo inicjatywy, moze dlatego, ze reprezentowali je glownie ludzie czekajacy uparcie na autobus i nekani wizja utraty pracy. W koncu jakas babina poradzila, by przeniesc "te bidulki" do kosciola. Potem pojawila sie watpliwosc odnosnie stwierdzania zgonu. Sanitariusz znow przepadl, a nikt inny nie czul sie wladny decydowac, na ktora strone mostu niesc lejace sie przez rece ciala. Zle to wygladalo. Problemy z odroznieniem zywych od martwych oznaczaly, ze jedne od drugich dzieli niewiele i przynajmniej niektore moga w kazdej chwili te granice przekroczyc. Przegapilem odejscie Kosmana. Znienacka pojawil sie na pancerzu bewupa, obok siedzacych na obramowaniach wlazow czlonkow zalogi. Ruszylem z miejsca, przypominajac sobie o czyms. -Dokad, kolego? - Starszy szeregowy rezerwy Grochniarz zastopowal mnie szlabanem z automatu. - Zostajesz. -Musze pomowic z chorazym. - Probowalem go ominac. -Polskiego nie rozumiesz? Po rusku wytlumaczyc? Cofnalem sie. Kosmana i tak bym nie przekonal. Nie ja. -Pani porucznik! - Uniosla twarz znad noszy. Szukala sladow zycia w kolejnym bezwladnym ciele. - Niech go pani powstrzyma! Popatrzyla na zeskakujacego z BWP Kosmana, potem na mnie, a na koniec, z obojetna mina, pokrecila glowa. Po chwili po bewupie pozostalo tylko wspomnienie i obloczek dymu. Odjechal szosa. -Pani Marzeno... - Drgnela, jakbym nagle polozyl reke na jej ramieniu. Co poniekad zrobilem. - Porozmawiajmy. Nosze odjechaly na lewy brzeg: tym razem z zywym cialem. Kurpianis wdrapal sie do chlodni, po kobiety lezace dalej. -Nie mam czasu, nie widzi pan? -Sprobuje zalatwic lekarza. - Zamarla; w jej twarzy nadzieja walczyla z niedowierzaniem i gorzkim sceptycyzmem czlowieka, ktory wie, ze w zyciu wszystko kosztuje. - I wezme je do siebie. -A... w zamian? - Unioslem rece i pokazalem, ze laczy je lancuszek. - Nic z tego. -Nie uciekne. Moge dac pani slowo honoru. -Najpierw trzeba cos miec - wzruszyla ramionami. - Potem dawac. - Sekunda pauzy. - Lekarz? Soltys mowi, ze nie macie tu nawet pielegniarki. Zrecznie mnie obrazila. Zawsze mogla twierdzic, ze nie o brak honoru jej szlo, a o medykow. -Gdybysmy mieli, nie chcialaby pani ze mna gadac. -Niech pan sprowadzi lekarza - mruknela po chwili wahania. - Potem sie zobaczy. Poszukam tego kluczyka. Przy sobie nie nosze. -Nie to nie. - Odwrocilem sie, nonszalancko wsparlem lokcie o balustrade, zaczalem podziwiac plynaca dolem Lawinke. Nie patrzylem za siebie. Nawet gdy szeregowy Kurpianis dziwnie cichym glosem poprosil, by pani porucznik zajrzala na ciezarowke. Czekalem. Bardziej na Kosmana niz Marzene. Wedlug mej oceny byla zbyt uparta, ambitna i wkurzona na aresztanta Krechowiaka, by szybko ustapic. Nie mialem racji. -Krechowiak! - Odwrocilem sie leniwie, i cale szczescie: podeszla blisko, omal nie zawadzilem dlonia o dol jej brzucha. Kosztowaloby mnie to wiele bolu. Byla zla. Glownie wstrzasnieta, ale takze zla. - Dawaj tego lekarza. -A kluczyk? Posle pani kogos...? -Tam sa dzieci - wycedzila. - Niemowleta. Wydawalo mi sie, ze wstrzasy zwiazane z jelczem mam juz za soba. Mylilem sie. -Osmioro. - Jej glos zlagodnial: odczytala wyraz mej twarzy w momencie, gdy Kurpianis podal kolegom pierwsze malenkie, nieruchome i ciche cos, co wygladalo jak lalka. - Te skurwysyny nawet ich nie przykryly. Na golych deskach... Nie zdazylem nic powiedziec. -Pani porucznik, telefon! Poszedlem za nia. Widzialem, jak utyka, i bylo mi jej zal, choc nie z powodu nogi. Przede wszystkim jednak czulem strach. Mostu, po ktorym szlismy, rzeczywiscie nie przerzucono nad Rubikonem, ale zaczynalem podejrzewac, ze wkroczylismy wlasnie na droge, z ktorej nie da sie zawrocic. Radiostacja zalewala namiot upiornym zgrzytem. Kosman i obslugujacy ja zolnierz mieli miny ludzi liczacych juz tylko na cud. Gdy weszlismy, operator przekrecil galke i halas przycichl. -Sluchawki. Te przy lacznicy. - Zbil Marzene z tropu: nim sie polapala, ze telefon ma pozostawic chorazemu, mialem je w reku. -Nie trzeba zakladac - powiedzialem szybko. - Maja swietne wzmocnienie. -To ja mam rozmawiac, panie... -Krechowiak? - Rzeczywiscie byly czule: Wilnicki uslyszal mnie, a ja jego. - To ty? -My. - Zacisnieta na palaku dlon Marzeny, szykujacej sie do wyrywania mi sluchawek, znieruchomiala. - Pani porucznik tez slucha. I chorazy Kosman. Mow. -Co tak trzeszczy? Sochacki bawi sie radiem? - Zauwazylem, ze Kosmanowi okragleja oczy. - Niech przyciszy. I tak nic nie zwojuje. Chorazy machnal reka i zolnierz wylaczyl glosniki. -Dzieki. Otworzyliscie ciezarowke? Zaczalem rozwazac korzysci plynace z oszukania go, myslalem jednak wolniej, niz Marzena reagowala. -Nie ujdzie to panu - wysyczala do mikrofonu. -Darujmy sobie te faze - zaproponowal spokojnie. -Nie mamy o czym mowic! -No to moze ja - zglosilem oferte. -Zabiles kilka kobiet! - Zignorowala mnie. -Mniej emocji, pani porucznik. Mowi pani... Coz, tego w planie nie bylo. Przykro mi. -To mile - powiedzialem. - Skad dzwonisz? To ci chlopcy przy autobusie, prawda? Przecieli kabel, odlaczyli nas od Polski i polaczyli z Malogorskiem? Cala trojka, z Sochackim wlacznie, obrzucila mnie zdziwionymi spojrzeniami. -Brawo, Krechowiak. Jesli nadal jestes aresztowany, to powiedz pani porucznik, by zlagodzila rygory. Macie byc razem przy aparacie. Zawsze, gdy zatelefonuje. Podoba mi sie twoj rozsadek. Bedziesz moim ambasadorem w Kisunach. Porucznik Pawluk obrzucila mnie wrogim spojrzeniem. -Nie potrzebuje pan ambasadora - powiedziala msciwie. - Adwokata raczej. I to dobrego. -Niczego pani nie zrozumiala. Probuje dac wam ostatnia szanse. Zaladujecie woz wszystkim, co z niego wyjeliscie, i odstawicie do granicy. Krechowiak wie gdzie. - Umilkl na chwile. - Bo zdazyliscie go rozladowac, tak? -Tak - uprzedzilem Marzene. - Sluchaj, to nie przejdzie. Pol wsi widzialo te... No, w kazdym razie nie zapomna. Jak to sobie wyobrazasz? Zyjemy w demokratycznym kraju, pewne rzeczy po prostu nie przejda. -O czym pan do cholery mowi?! - Mialem wrazenie, ze pani porucznik zdzieli mnie sluchawka. - I w czyim imieniu? -Macie godzine - przyszedl mi z pomoca Wilnicki. - O osmej pietnascie, ewentualnie wczesniej, ewentualnie teraz, udzielicie mi odpowiedzi... -Teraz - nie wytrzymala Marzena. - W dupe mnie caluj! -Dupa? Nie skorzystam - oswiadczyl zimno. - Ale jezeli nie bedzie pani rozsadna, to inni tak. Choc watpie, czy uzyja ust. To nie ten typ chlopcow. A teraz krotko: mam doskonale uklady w Warszawie i Kaliningradzie. Papiery, ktore pani widziala, sa autentyczne. Ja jestem autentyczny. Przyleci do was autentyczny oficer ABW autentycznym policyjnym smiglowcem, siadzie obok Szuryma i odjedzie na poludnie. Oficjalnie: do Olsztyna. W tym czasie polnocne obrzeze wsi zostanie ostrzelane. Pan Kosman sciagnie posterunki z poludniowej czesci Kisun pod pretekstem odpierania ataku. Stracicie jelcza z oczu. Co z nim bedzie pozniej, to juz nie wasza sprawa. Bedziecie kryci. Dowodcy plutonow otrzymaja telefoniczny rozkaz od Adamskiego. Zabroni strzelac do czegokolwiek. Chorazy otrzyma dodatkowo jego notatke z poleceniem przekazania ciezarowki wraz z zawartoscia oficerowi olsztynskiej placowki ABW. Uzyskacie doskonale alibi. Zreszta... nie bedzie z tego afery. Mowilem: mam oparcie w Warszawie. Swiatek ma oparcie. General Begma, wbrew pozorom, ma oparcie. Moge na palcach reki wyliczyc media, ktore ewentualnie - podkreslam: ewentualnie - moglyby roztrzasac ten temat. To duza sprawa i stoja za nia wielcy ludzie. Ktos ja spieprzyl wlasnie dlatego, ze czul sie mocny i zaniedbal podstawowej ostroznosci. Teraz musze to odkrecic. I odkrece. Zamilkl. Kosman i Marzena tez milczeli. -To propozycja pozytywna - powiedzialem cicho. - A negatywna? -Misza Miller wejdzie do Kisun i wyrznie wszystko, co zywe. Wiem: brzmi melodramatycznie - przyznal - ale tak wlasnie bedzie. Sklonny bylem mu wierzyc. Marzena nie. -Nie chce sie powtarzac, Wilnicki - usmiechnela sie szyderczo - ale nadal mozesz mnie cmoknac. Kosman, wyraznie blady, nagle odebral jej sluchawki. -Gdzie jest Adamski, skurwielu? - wysapal. -A jak pan mysli? Wyjechalismy razem. Tu, ze mna. -Nie wierze. - Klamal wyjatkowo marnie. -Aha, i nie bede was straszyl, ze umrze. Sluzy jako wasze alibi, nie zakladnik. Mozecie mowic: "wypelniam rozkaz Adamskiego". Wygodnie, prawda? Bardziej przyda sie zywy. Ale czy caly... to juz zalezy od was. Tego nie mogli zignorowac. -Co pan przez to rozumie? - zapytal ostroznie Kosman. -Chce pomowic z Krechowiakiem. Sam na sam. Marzena zamierzala protestowac. Kosman ujal ja za lokiec i po prostu wyprowadzil z namiotu. -Mozesz mowic - mruknalem bez zapalu. -Na pewno? -Po tej stronie mamy demokracje, prawa czlowieka itede. Pawluk nie stoi tu z palcem na ustach i spluwa przy mojej glowie. Czego chcesz? -Z tym ambasadorem to nie zart. Chce miec tam kogos, kto wie, do czego jest zdolny Miller, i potrafi te wiedze sprzedac. W dodatku jestes neutralny. Obie strony tak samo ci ufaja i nie ufaja. I to ty wyjdziesz najlepiej na kompromisie. Przekonaj ich. Jesli pojda na uklad, zalatwie oczyszczenie cie z zarzutow. Zwlaszcza... - zawiesil glos. - Coz, w nocy wolalem tego nie mowic... Ziemkowicz to moja robota. Zmrozilo mnie. -Zabiles go? Dlaczego? -Bo potrzebowalem ciebie. A podwojny morderca ucieka dwa razy chetniej. Miales wpasc w panike. - Usmiechnal sie. - Myslales, ze to Szablewski, prawda? - Milczalem. - Blad. Pomysl: gdyby to on zalatwil Ziemkowicza, po cholere mialbym wyciagac z aresztu ciebie? Faceta byc moze niewinnego? Ktory mogl odmowic wspolpracy? Starczylo przeciez isc do niego, powiedziec: "widzialem cie, koles, robisz odtad, co kaze". Tez przemytnik, a wygodniejszy. Bo i noz na gardle wiekszy, i nikt by go nie wyhaczyl w razie kontroli. A ciebie mogli. No i jaki fajny bylby z niego teraz agent... Aktywista, esdeesowiec... Nie to, co morderca w kajdankach. Niestety - westchnal. - Okazal sie mieczakiem, podrzucil ci lewe dowody i na tym poprzestal. Sam musialem zalatwic Ziemkowicza. -Niezly z ciebie kutas - warknalem. -Niezly - zgodzil sie. - A teraz zrob, o co prosze. Badz mily, a ja tez bede. I oczyszcze cie z zarzutow. -Postaram sie - obiecalem. - I jeszcze jedno. Jesli chcesz podbudowac moje notowania u Pawluk, przyslij tu te polozna Ewe. Mamy porod w trakcie. -Zartujesz... -Nie, nie zartuje. Chce, zeby przyjechala. Szybko. Jesli masz Adamskiego i lacznosc z placowkami, nie bedzie z tym problemu. Powiedz jej, ze bardzo prosze. -Chyba nie rozumiesz sytuacji. Wydaje ci sie.? -Uwazaj - przerwalem mu. - Sam mowisz: neutralny jestem. Moge przejsc do silniejszego. A silniejsi sa oni. -Na pewno nie rozumiesz sytuacji - skonstatowal. - Z przeplywem informacji jest u was gorzej, niz myslalem... Coz, tym lepiej. Chcesz zrobic wrazenie na Kosmanie? To mu wspomnij, ze wlasnie stracil bewupa. Czesc. Uliczka za mostem swiecila pustkami. Nikogo poza kotem i dwojka dzieci. Chyba nie tylko ja wyczuwalem unoszaca sie nad Kisunami atmosfere zagrozenia. Chociaz, z drugiej strony, mielismy sobotni ranek. Wiekszosc tubylcow spala po zakrapianym wieczorze, a mniejszosc, nie doczekawszy sie pekaesu, wrocila do domow. -Dokad wlasciwie idziemy? - zapytalem. I bez wielkiej nadziei dorzucilem: - To spacer? Szlismy ramie w ramie, nie za szybko. Znow utykala. Jej kolanu nie sluzylo skakanie z ciezarowek marki Jelcz. -Na posterunek. - Klepnela kabure, do ktorej upchnela odebrany mi rewolwer. Jej wist zostal w namiocie: nie dojrzala mentalnie do lazenia po wsi ze spluwa w garsci. - Dowody wole trzymac pod kluczem. -To bron Wilnickiego. Nie ucieklem. Wygnal mnie tym z celi. -Po co mi pan opowiada te rzewna historie? -Dla podtrzymania rozmowy, tematy nam sie koncza... Z Kosmanem tez nie dalo sie pogadac: wskoczyl na drugiego bewupa, ledwie skonczylem mowic o tym pierwszym, ponoc straconym, i odjechal. Mialem nadzieje, ze nie dalej niz na poludniowe rogatki Kisun. Odezwala sie kilkanascie krokow dalej: -Nie prowadze pana sprawy. Zawiadomilam Olsztyn. Kazali czekac na ekipe. Teoretycznie juz powinna byc. -Lepiej zapomniec o teorii. Sytuacja jest nietypowa i wymaga nietypowych rozwiazan. -To znaczy? - westchnela z rezygnacja. -Niech mi pani zdejmie kajdanki. -Tak myslalam. Drzwi posterunku byly oplombowane technika papier-podpis-klej. Ziemkowicz lezal tak jak przedtem. Nic sie nie zmienilo. Tylko zapach. Niby ulotny, ale... -To naprawde nie ja - powiedzialem cicho. Otworzyla magazyn. W malej komorce stalo kilka skrzynek na amunicje, pusty regal na pistolety i wlasnej roboty stojak, uginajacy sie pod ciezarem radomskich sztucerow SDS-u. Nie wszystkie gniazda byly pelne, ale podejrzewalem, ze brakuje tylko jednego karabinka, ktory jakis idiota wydal wczoraj mlodemu Szablewskiemu. Marzena zostawila rewolwer i wyszlismy z posterunku. Zaczela plombowac drzwi. -Jestesmy sami - zauwazylem. - A pani znow bez pistoletu. Co by bylo, gdybym zaatakowal? Miala malo podzielna uwage: nie umiala pisac i trzasc sie ze strachu rownoczesnie. Wybrala to pierwsze. -Nie boje sie pana - rzucila od niechcenia. -To po co kajdanki? -Zebym sie nie musiala bac. - Usmiechnela sie po swojemu, kacikiem ust. - Zreszta mam ten pana scyzoryk. -Brakuje pani wyobrazni - stwierdzilem z uraza. -Na szczescie panu nie. I potrafi sobie wyobrazic, jak kretynsko bedzie wygladal, pedzac przez pola i lasy w kajdankach schlapanych moja krwia. No... gotowe. Przed namiotem siedzial na ziemi starszy szeregowy bez pasa, broni i nakrycia glowy. Mundur mial nadpalony i przepocony. Gapil sie tepo w trzymanego oburacz papierosa, nawet nie zauwazyl, ze przeszlismy obok. -Jest pani. - Kosman lypnal znad mapy. - Myslalem, ze on zostanie w areszcie. - To o mnie. - Nie moge przydzielic nastepnego konwojenta. I tak dwoch juz stracilem. -Przeze mnie - dopowiedzialem. - A co z tymi niedoszlymi, ktorzy jechali bewupem? Mial ochote rzucic we mnie dobrze zaostrzona kredka. -Kierowca przezyl. - Wskazal wejscie. - Dowodca i celowniczy nie. Chyba rakieta. -Chyba - powtorzylem. - Rozumiem. To czterech. Obawiam sie tez, ze Wilnicki wyprzedza pana w dziedzinie planowania o ladnych pare godzin. -Moze i starannie to zaplanowal - przyznal. - Ale popelnil zasadniczy blad. Dal nam zbyt duzo czasu. -Bo macie niezly orzech do zgryzienia - stanalem w obronie Wilnickiego. - Gdyby ktos kazal mi podjac zyciowa decyzje w piec minut, zdazylbym usiasc, zalamac rece i powtorzyc pare razy "o Jezu, czemu akurat ja?" -Bral poprawke na to, ze musimy wysluchiwac pana blyskotliwych dowcipow. - Marzena po chwili wahania wlozyla czapke do samej koszuli i od razu wyszla z niej zolza. -Tak czy siak to bylo glupie - stwierdzil chorazy. - Konczymy obsadzanie stanowisk. - Usmiechnal sie pod nosem, nie bardzo radosnie. - Nawet ochotnicy zdazyli sie zglosic. -Ochotnicy? - uniosla brwi. -Byl tu ten posel. Podobno jest w esdeesie. Zaoferowal sie, ze obejmie dowodzenie kisunskim oddzialem. -Co?! - Dla odmiany opadla jej szczeka. -Jakis ksiadz tu nimi dowodzi, a zachorowal i sa bez dowodcy. Wiec on chetnie... - Usmiech Kosmana skwasnial do reszty. - Bo na studiach studium wojskowe zaliczyl. -No to po klopocie - mruknalem. - Zwyciezylismy. -Mniejsza z tym - wzruszyl ramionami. - Wazne, ze Wilnicki stracil atut zaskoczenia. No i zapomnial o kuchni. -O czym? - zdziwilem sie. -Sniadanie - usmiechnal sie msciwie. - Ciezarowka z kuchnia polowa. Powinna tu byc pol godziny temu. Rozumie pan, co to znaczy? Oczekiwal entuzjazmu. Pudlo: Marzena pobladla. -Napadli na nich - na pol stwierdzila, na pol spytala. -Jezeli w brygadzie jeszcze nie wiedza, ze cos sie stalo, to lada chwila sie zorientuja. -Mysli pan, ze ci ludzie... ze ich...? - Nie odpowiedzial. - Jest jeszcze szansa, by im pomoc? -Co sie mialo stac, juz sie stalo. Prawdopodobnie - zlagodzil usmiechem brutalna wymowe slow - zrobili to, co w przypadku Krechowiaka. Nie bylo slychac strzalow. Nie zwrocilem mu uwagi, ze serii z karabinu Zalinskiego tez nie slyszeli w Kisunach. Z naszego punktu widzenia liczylo sie, ze znikajac bez sladu miedzy Boltajnami a Kisunami, druzyna kuchenna otwierala nowy etap w krotkiej historii oblezenia. -Jak dlugo to potrwa? - Marzena przyjrzala sie mapie. -No... potrwa. Zanim wszystko trzy razy sprawdza, skonsultuja z gora... -Chce pan powiedziec, ze jeszcze pol dnia bedziemy tu siedziec jak szczury w klatce?! Z powodu kilku oprychow z automatami?! -Ludzie z zewnatrz - posialem Kosmanowi wspolczujacy usmiech - nie maja pojecia, jak funkcjonuje armia. -No wlasnie, z zewnatrz... - Obrocil kredke w palcach. - Bez urazy, ale bede teraz zajety. Zrobmy tak: przydziele pani kogos, a pani zajmie sie tymi kobietami, zorganizuje jakies schronienie, cos do jedzenia... Mysle, ze ludnosc chetnie pomoze... No i cos trzeba zrobic z Krechowiakiem. -Zastrzelcie mnie - zaproponowalem. - Miesem nakarmi sie Rosjanki i wszyscy beda szczesliwi. -Skad pan wie, ze akurat Rosjanki? - zapytal. -Fakt - przyznalem. - Zamienilem pare slow tylko z jedna. A propos, pani porucznik: jak u pani ze znajomoscia rosyjskiego? Moge sluzyc jako tlumacz. -Idzcie juz - stracil cierpliwosc Kosman. Marzena obrazila sie i wyszla z namiotu. -W koncu sie pani przeziebi. - Zignorowala mnie, patrzac ponuro na poowijane kocami postacie, grzejace sie przy ognisku. - Umrze na zapalenie pluc i diabli wezma akt oskarzenia. - Niechetnie spojrzala mi w twarz. - Serio. Nic pani na mnie nie ma. Ani zegarka, ani karabinu. Nawiasem mowiac, w zyciu ich nie widzialem, ale mniejsza o to, o konkretach mowimy. Zadnych dowodow, zadnych swiadkow, no i Wilnicki. Teraz kazdy sad uwierzy raczej mnie niz jemu. Jak i po co mialbym mordowac Ziemkowicza? -Pomijajac chec ucieczki? Dokopal mu pan. A zawziety byl. Bral odwet no i przeliczyl sie z silami. -Wilnicki mial wieksze mozliwosci. I motyw. -Niby jaki? -Plan mu sie zawalil. Potrzebowal juz, natychmiast, kogos, kto przewiezie go przez granice. Na hura, ryzykujac zycie. I za darmo. Mial lepszych ode mnie? -Do czego pan zmierza? - zapytala dla formalnosci. -Dwie osoby widza we mnie morderce: pani i Szablewski. Nie jestem pewien, czy ten dupek dalej bedzie widzial, jak otrzezwieje, ale mniejsza z nim. Laze jak idiota w kajdankach, bo pani tego chce. Tylko i wylacznie. -Bzdura. -To dlatego, ze wzialem pania za dziwke? Nie umialem wyczuc jej emocji. Nieruchoma maska. -Wypelniam tylko obowiazki. -Wygodna formulka. Dzieki za jej przypomnienie. Omal nie zaproponowalem trzydziestu miejsc w hotelu. Probowala zmiazdzyc mnie wzrokiem. -To znaczy? - wycedzila. -Tez mam obowiazki. W skrocie brzmi to: zarabiac. -O nic nie prosilam. -Jasne. Ma pani ubrania, lozko i forse na sniadanie. I nie jest upaprana w gownie. - Jej twarz pociemniala. - Chociaz na pani miejscu przebralbym sie i wytarl buty. Zignorowala zaczepke, zapatrzona na jadalnie. Pod wiata siedziala mloda kobieta w halce z opuszczonym ramiaczkiem. Jej piers raz po raz blyskala w sloncu biela skory i rozem sutka. Potem dziewczyna brala sie w garsc i podnosila cos, co w jej odczuciu przewyzszalo waga czolgowy akumulator, a co bylo owinietym w recznik niemowleciem. Po paru sekundach odkladala zawiniatko na kolana i oddychajac gleboko, czekala, az w miesnie nakapie pare kropel energii. Miala podrapane - wzglednie brudne - kolana i byla ruda. Tak naprawde jej wlosy najbardziej kojarzyly sie z kaskada sosu pomidorowego splywajacego po makaronie, byly zbyt bujne i krzykliwe, calkiem odmienne. Nie powinienem doszukiwac sie w tej dziewczynie podobienstwa do innej, stojacej obok mnie. -Jak pan mogl zwiazac sie z kims takim... - mruknela Marzena, wpatrzona w dziewczyne probujaca karmic dziecko. Cos ja fascynowalo w tym widoku? -Mam slabosc do rudzielcow - powiedzialem z lagodnym usmiechem. - Z dlugimi poobijanymi nogami. Drgnela. Nie spojrzala jednak na mnie. -Mowie o Wilnickim. -Przeciez wiem... - Odczekalem chwile. - Nie zwiazalem sie. Przejechalismy kawalek na jednym wozku. Zrobila dwa niepewne kroki w strone jadalni. Potem obrocila sie, zmieniajac nagle plany. -Chodzmy. Pomaszerowalem za nia do skrzyzowania drog. Skrecilismy w lewo. W strone palacu. -Dokad? -Wynajac pokoje. I zamowic sniadanie. Pietnascie godzin temu tez tak szlismy pusta i cicha uliczka, wcisnieta miedzy ceglany mur i zywoploty. Ale wtedy przynajmniej starala sie byc mila. -Platne gotowka. - Tez nie bylem wowczas taki twardy. - Nie ma forsy, nie ma sniadania. -Chce je wykapac, nakarmic i umiescic gdzies, gdzie jest cieplo. - Czyli z dala od niej, bo az mrozila powietrze wokol siebie. - Ile? -Sniadanie po dwadziescia. Kapiel w cieplej wodzie dziesiec. W zimnej piec. Lozko piecdziesiat. -Zartuje pan... -Mamy wolny rynek - przypomnialem. Zatrzymala sie, a jej dlon opadla na kabure. Albo znalazla sposob na radykalne obnizenie kosztow, albo nie spodobal jej sie nadjezdzajacy z zachodu honker. Coz, ladny faktycznie nie byl: pokiereszowana maska, puste oczodoly po reflektorach. Znalem ten woz. Dzis w nocy rozjechal mi zyciorys. -Spokojnie - powiedzialem. Przestala macac kabure, ale w jej twarzy drastycznie brakowalo ciepla. Identycznie jak w twarzy Ewy, ktora nie wylaczajac silnika, wysiadla lewymi drzwiami. Poza nia nikogo w wozie nie bylo. -Jestes... - Poslalem jej usmiech. - Nie myslalem... Podeszla do nas, dziwnie wolno, jak ktos zmagajacy sie z niewidzialna, gumowa sciana. Twarz, zwykle tak pelna zycia, tez wygladala niczym obciagnieta przezroczysta blona, ktora unieruchomila wszystkie miesnie. Poczulem, ze usmiech zastyga mi na ustach. -Doronin? - Moj glos mial byc miekki jak kladziony na rany opatrunek. Chyba nie byl. -Co? - Zamrugala oczami jak ktos wyrwany z hipnozy. Poniewczasie zorientowalem sie, ze dopiero teraz spojrzala w moja strone. - Nie, nie... W porzadku. Zyje, chodzi, je, pije... Nie jest zle. W miare jak mowila, topnialy lody w jej oczach. Pod koniec prawie pojawil sie w nich usmiech. Prawie. -Panie pozwola - przypomnialem sobie o konwenansach. - Porucznik Pawluk, doktor Borecka. Obie sie usmiechnely. Obie uzyly do tego jedynie koniuszkow ust, a ja poczulem sie nagle jak Eskimos, ktorego kajak dostal sie miedzy dwie gory lodowe, plynace naprzeciw sobie ku wzajemnej zagladzie. -Porucznik Pawluk. - Usta Ewy, prawie sie nie otwierajac, rozciagnely te dwa slowa niczym gume. Smakowala ich tresc i nie potrafilem oprzec sie wrazeniu, ze zakonczy ow proces ni mniej, ni wiecej, tylko splunieciem. -Kobiety tez biora - wyjasnilem troche niepewnie. - Znaczy... do Strazy Granicznej. -Sama sie zglosilam - mruknela Marzena. Po czym, wciaz z tym samym nieprzyjemnym grymasem parodiujacym usmiech, dokonczyla: - Pani doktor. -Bog, honor, ojczyzna - pokiwala glowa Ewa. - Jakie to szlachetne. -Jak tu pani dojechala? Wies jest otoczona. Slowa nie byly nawet takie wazne; bardziej przerazala prowadzona przez nie szermierka na spojrzenia. Obie byly wdziecznym celem. Cale wiadra niewidzialnej krwi sikaly z tych wszystkich plam na mundurze, rozczlapanych tenisowek, ust nietknietych szminka, warkoczykow spietych inna gumka kazdy, nasunietych na czolo daszkow, niemal ocierajacych sie o okulary, palcow z zoltym, tytoniowym nalotem, skrzywionych nosow dziewczyn-bokserek i masy innych czulych miejsc, ktore kobiety tak latwo znajduja i ktore tak latwo sie kaleczy. -Bardziej, niz sie pani wydaje - syknela Ewa. - Sadze, ze niedlugo was zaatakuja. Marzena powoli wracala na ziemie z jej problemami bardziej konkretnymi niz wrogie spojrzenia swiezo poznanych osob. Bo wciaz sie ludzilem, ze to tylko to: rzadka, ale wystepujaca w przyrodzie odwrotnosc milosci od pierwszego wejrzenia. -Zaraz... - odwrocila glowe, by na mnie popatrzec. - Ta polozna, o ktorej pan rozmawial z Wilnickim...? -Nie chcialem, by wiedzieli, ze maja w garsci lekarza z dyplomem. Mogliby jej nie puscic. -Rozumiem. Ta pani jest lekarzem. Z dyplomem. - Nie wiem, skad mi przyszedl do glowy ten nieszczesny dyplom, ale zabrzmialo rzeczywiscie troche smiesznie. -Zgadza sie. - W oczach Ewy blysnelo wyzwanie. - Mam nawet odpis. Moge wrocic do Malogorska i przywiezc. -Nie wyglupiaj sie - wzruszylem ramionami. - Z tym atakiem to pewne? Dopiero teraz, za to na dlugo, przylgnela spojrzeniem do moich skutych kajdankami rak. -Wyglada, ze to nie twoj problem. Za co to? -Troche podejrzen - uprzedzila mnie Marzena - i jeden niekwestionowany atak na funkcjonariusza. Z bronia. Trzy do osmiu lat. Blizej osmiu niz trzech. Ewa przyprawila mnie o wstrzas, lapiac za rece. Jakos strasznie intymnie to wyszlo. -To przeze mnie, prawda? Zaczelo sie od tego... - urwala, trafnie oceniajac wyraz mojej twarzy. - Kurwa... -Od czego sie zaczelo? - zainteresowala sie Marzena. -Jest dobrze. - Podobnie jak Ewa, zignorowalem ja. - Moze nawet lepiej? Pani porucznik zamknie mnie w piwnicy i spokojnie przeczekam najgorsze. W jej brazowych oczach widzialem cieplo i prosbe o wybaczenie, ze nie moze - chcialaby, ale po prostu nie moze - ofiarowac mi tego ciepla duzo wiecej. -Co...? - Musialem odchrzaknac. - Co z Piotrem? Zaczerwienila sie. I podziekowala niesmialym usmiechem. -Wlasciwie po to przyjechalam... Chcialam ci powiedziec... Wiesz, taka rana wymaga stalej kontroli; niby wszystko gra, ale... Musze z nim zostac. Usmiechnalem sie z odrobina smutku. -Raczej chcesz. Skryla twarz pod grzywka, jak zmieszana nastolatka, ale kiedy znow na mnie spojrzala, jej usmiech, spokojny i pogodny, byl usmiechem w pelni dojrzalej kobiety, ktora wie, na co sie decyduje, i przyjmuje te decyzje z radoscia. -Tak. - Wspiela sie na palce i bez pospiechu pocalowala mnie w policzek. - Musialam ci powiedziec. Poklepalbym ja po plecach, ale wykonywanie takich gestow w kajdankach wypacza ich sens. -Na wszelki wypadek, bo roznie bywa... Powiedz tacie, ze tak, jak jest, jest dobrze i... chyba lepiej nie bedzie, wiec... No, nie musi mnie szukac. -Nie gniewaj sie, Ewka, ale to... -Wariactwo? Myslisz, ze sama nie wiem? Jeszcze przez chwile czulem na dloniach cieplo jej palcow. Potem cofnela sie, a na jej twarz wrocila maska uprzejmego profesjonalisty. -Gdzie macie te rodzaca? -To wersja dla Wilnickiego - wyjasnilem. - Faktycznie chodzi o przebite kolano i trzydziesci podtrutych osob. -Co sie stalo? -Zobaczysz. Jedziemy czy idziemy? - Pytalem Marzene. Zawahala sie, po czym niechetnie skinela w strone palacowej bramy. - To na razie. Prosto i w prawo, trafisz. -Chodzmy - mruknela porucznik Pawluk. - Pani doktor ma duzo pracy. W torbie pod ubraniami i gruba warstwa ksiazek - co tlumaczylo ciezar tego dranstwa - miala suszarke, szampony, mydla, nowiutka wojskowa kurtke oraz portmonetke. -Trzysta osiemdziesiat z groszami. - Przeliczyla zawartosc. - Starczy jako zadatek? -Cienko jak na poczatek miesiaca - zauwazylem. -Starczy? -Na trzydziesci osiem kapieli - wzruszylem ramionami. - Plus jedno mycie zebow. To za te grosze na koncu. Poczerwieniala. Jej nocna koszula nadal lezala w poprzek lozka, nadwerezajac oficerska powage. Moze dlatego zaczela od wskoczenia w mundurowa kurtke. Zmarzla bez marynarki, ale czulem, ze nie ciepla szuka, a charyzmy. -Moze sie pan nie zalapac nawet na te grosze - rzucila wyzywajaco. - Po prostu je tu przyprowadze. -Lamiac prawo. -Wypisze odpowiedni kwit. -Wstrzasajaca szlachetnosc. Tylko ze taki kwit nie sklei zlamanego prawa. I rachunkow sie nim nie oplaci. -Niech pan nie udaje idioty. To urzedowe pismo. Zwroca panu te forse. -Oni? Czyli kto? Straz Graniczna? Od kiedy to Straz odpowiada za czyste tylki i pelne brzuchy jakichs... -Rzygac mi sie chce, jak tego slucham. -Smialo, to pani pokoj. Ale ostrzegam: z powodu aresztowania polowy personelu bedzie trzeba pomieszkac z pawiem na podlodze. -Dosc tego - warknela. - Idziemy. -Dokad? -Do piwnicy. Strzal w tyl glowy i swiety spokoj. Zeszlismy, ale tylko do restauracji. Byli tu wszyscy: dwuosobowy personel, czworo gosci hotelowych, Szurym, reprezentujacy gosci knajpianych, i delegacja armii w sile dwoch szeregowych. Dudziszewski wkrecil sie za bufet, gdzie stal ramie w ramie z Masza, gryzmolac w zeszycie, a ten drugi, brunet o kwadratowej szczece, kiwal sie na krzesle, z automatem przelozonym w poprzek kolan. Przy oknie spozywaly sniadanie panie spod lekkiego znaku. Wolalem nie patrzec w tamta strone. Wciaz bylem tu kierownikiem i nie lezalo w moim interesie odbieranie apetytu starszej z nich. A tym by sie pewnie skonczyla wymiana spojrzen z Ela-Piersiowka. Mackowi Szablewskiemu nie zdazylem popsuc apetytu: rzucal akurat monete na kontuar i kierowal sie ku wyjsciu. Marzena przezornie skrecila, zanim weszlismy sobie w droge. Udalem, ze go nie widze, on udal to samo, i po prostu rozeszlismy sie, kazdy w swoja strone. Nasza strona byl stol, przy ktorym Labiszewski podnosil na duchu Agate Swiatek, a Szurym topil troski w drinku. -O wilczycy mowa - usmiechnal sie posel. - Tlumacze pani prezes, ze sprawa jest nieprzyjemna, ale przynajmniej trafila w dobre rece. Marzena to znakomity fachowiec. -Wielkie dzieki - rzucila chlodno. -Znajomi? - usmiechnela sie blado pani prezes. -Jeszcze z ogolniaka - wyjasnil Labiszewski. -Dawne dzieje. - Sadzac po minie, Marzena nie tesknila za szkola. - Sluchaj, Adam, potrzebuje pieniedzy. -Pieniedzy? - Cos peklo w jego usmiechu; odnioslem wrazenie, ze go zmrozila. - Teraz? Na co? -Na kobiety i dzieci - wtracilem swoje trzy grosze. Zgromili mnie wzrokiem oboje. Ona nawet mocniej. -Pan Krechowiak zada zaplaty za przyjecie tych Rosjanek z ciezarowki. Teraz gapili sie na mnie juz wszyscy, lacznie z Szurymem i Swiatek, co nalezalo uznac za jaskrawa niesprawiedliwosc. -Alez oczywiscie - przerwal martwa cisze Labiszewski. Radosny blysk w jego oczach nie pasowal do paniki sprzed paru sekund. Coz, wyobraznia nie od razu podsuwa wizje naglowkow "Posel dobroczynca". - Zaden problem. Moze byc karta czy wypisac czek? -Moze byc gotowka. Rozesmial sie i pozostal z wyszczerzonymi glupawo zebami, kiedy dotarlo do niego, ze to nie zart. -Pana kolezanka udzielila mi wotum nieufnosci - unioslem kajdanki - i tez jakos stracilem wiare w ludzi. - Glosniej dokonczylem: - Od tej pory wszyscy placa z gory. Dziekuje za uwage. -Blazen - mruknela Marzena. -Wez papier, Grzesiek - skinalem na stojacego w kuchennych drzwiach chlopaka - i wystaw panstwu rachunki. Jeszcze w starych cenach. -Co to ma znaczyc? - Labiszewski ciagle sie ludzil, ze zle mnie zrozumial. -Mam niecale czterysta - wyjela portmonetke Marzena. - Potrzeba... - policzyla - dziewiecset trzydziesci zlotych. Na sniadanie i kapiel. Brakuje piecset piecdziesiat. Kto z panstwa sie dolozy? Labiszewski siegnal pod marynarke. -Doba hotelowa konczy sie w poludnie - poinformowalem go zyczliwie. - Starczy panu gotowki na nastepna? -Pan jest wlascicielem? - zapytal stlumionym glosem. -Tylko pracuje. -Juz niedlugo. Obiecuje panu: juz niedlugo. Grzesiek byl wstrzasniety. Dudziszewski zmartwiony. Marzena zdziwiona. Chyba dopiero teraz dotarlo do niej, ze pale za soba mosty. -Mozliwe. Duzo pan tam ma? Rzucil na stol cztery stuzlotowki. Zbyt gwaltownie. Jedna minela krawedz i spadla. Nikt nawet nie drgnal. -Brakuje dwustu piecdziesieciu - usmiechnalem sie. -Setke - warknal - ma pan na podlodze. -To uczciwy lokal, nie Sejm. Tu sie nie przekazuje lewej forsy pod stolem. Gdyby sciany poza uszami miewaly poczucie humoru, popekalyby ze smiechu. Za lewa forse, ktora przewinela sie przez te knajpe, mozna by wybudowac porzadna chalupe. Labiszewski wstal od stolu i wyszedl z sali. Przez chwile bylo jak makiem zasial. Potem Marzena przykucnela, podniosla i starannie zlozyla na blacie czwarty banknot. -Ja... nie mam pieniedzy - powiedziala cicho Agata Swiatek. - W Rosji lepiej nie kusic losu. Szurym wzruszyl ramionami i dalej saczyl taniego, kisunskiego drinka, w ktorym sok kosztowal tyle co solidna alkoholowa wkladka. -No to klops - poslalem Marzenie krzywy usmiech. - Albo posadzi pani niektore po dwie do jednego talerza, albo czesc wykapie w Lawince. Przygladala mi sie bez slowa. Dudziszewski podszedl do nas, wyciagnal pogniecione dziesiatki. Chyba ze trzy. -Daj spokoj - powiedzialem. - Nie o to chodzi. -A o co? - Z jego twarzy, jak z twarzy Marzeny, niczego nie potrafilem wyczytac. -Nie wasz interes, szeregowy. Wezcie lepiej Masze i idzcie napalic pod kotlem. A ty, Grzesiek, skocz do magazynu. Przynies wszystkie reczniki. I duzo mydla. Wyszedlem z restauracji. Cztery stowy zostaly. Marzena tez. Dogonila mnie dopiero na schodach. Moze to kolano, moze kiepski refleks, ale moze cos jeszcze. -Nie rozumiem pana - wymruczala. -Co tu rozumiec? Probowalem wysrubowac cene, zeby musiala pani spieniezyc klucz od kajdanek. Nie wyszlo. Dobrych ludzi jest wiecej niz nas, ludzi zlych. -I co teraz? Wezmie pan te siedemset osiemdziesiat zlotych? To znaczy... wystarczy tyle? Na razie? -Ostroznie, pani porucznik. Wyda pani wszystko i co dalej? Jesc na kredyt u wlasnego wieznia? -Siade pod kosciolem i bede zebrac. Albo sie puszcze. Z wrazenia nie trafilem dlonia w klamke. Marzena Pawluk zartujaca, koniec swiata. I rzeczywiscie: swiat zadrzal w posadach. Od huku. Mozna je bylo podzielic na trzy grupy. Bardzo Glosne Wybuchy. To one wprawialy w drzenie szyby w palacowych oknach, i to z ich powodu niebo na polnocnym wschodzie oddzielala od linii drzew potezna chmura burego pylu. Wstrzasaly wsia mniej wiecej co dziesiec sekund. Glosne Wybuchy. Cztery szybkie bach-bach-bach-bach, przerwa, nastepne cztery eksplozje, przerwa, nastepne cztery... I tak dalej, z monotonia, ktora moglaby nuzyc, gdyby nie przerazala. Wybuchy. Zbyt nieregularne, by stwierdzic cokolwiek ponadto, iz jest ich duzo. W pierwszej chwili pomyslalem o ogniu karabinowym. Ale to nie byly karabiny. No i byl jeszcze Wielki Jednorazowy Huk. Ten, ktory wszystko rozpoczal. Najbardziej wstrzasajacy, bo pierwszy i zrodzony gdzies blisko. Zbyt blisko. Nie zbieglem na dol. Zszedlem. Marzena miala za wysokie obcasy, tylko jedno sprawne kolano, no i pistolet. Nie miala za to pojecia, co sie dzieje. Bylbym pozbawiony wyobrazni, rzucajac sie biegiem. Mogla to uznac za probe ucieczki, a teraz, gdy z nieba spadaly pociski, potezna psychologiczna bariera, powstrzymujaca ja przed strzelaniem do ludzi, zapewne legla w gruzach. -To gdzies przy biwaku. - Postaralem sie, by moj glos brzmial spokojnie. - Musze tam isc. -Co to bylo? - Zatrzymalismy sie na ganku, chlonac wzrokiem obloki pylu, leniwie opadajacego z nieba. -Nie zastrzel mnie - powiedzialem. - Nie uciekne. I pobieglem, najpierw wzdluz frontu palacyku, potem na przelaj przez zdziczaly ogrod. Nie bylem pewien, czy nie strzelala: wiatr, strach i krew dudnily mi zbyt glosno w uszach. Pewne natomiast, ze nie trafila. Nie da sie pobic rekordu swiata na setke w kajdankach przez krzaki i mur, majac kule w ciele. Bylbym jeszcze szybszy, gdyby nie przyblokowaly mnie polnagie kobiety, uciekajace przez wylom w murze. Niektore byly okryte kocami, inne nie, a jedna calkiem gola i mokra, wyraznie wygnana wprost znad miednicy. -Za drzewa! - wrzeszczal mlody, meski glos. Wpadlem na teren biwaku i zatrzymalem sie, porazony widokiem. W powietrzu wirowal ceglany pyl, efekt zderzenia sie z murem kilkuset stalowych kulek. Naprzeciw, przy jezdni, widzialem zady dwoch BWP-1, a obok tego prawego cos, co do niedawna bylo honkerem. Samochod zaparkowano przodem do namiotow, zapewne w jednej linii z bewupem, ale teraz dopalal sie dobre szesc metrow dalej. Z czterech slupow podtrzymujacych wiate nad jadalnia dwa nadal staly. Nie wiem dlaczego: kazdy przypominal walec wyciety z dobrego szwajcarskiego sera, czyli mnostwa dziur gdzieniegdzie przetykanych serem wlasciwym. Zwrocony na poludnie bok bewupa wygladal jak plaster miodu, ale tez przetrwal. Niektore z tysiecy kulek, ktorymi plunal honker, tkwily w wyzlobionych w pancerzu kraterach, wiekszosc jednak zalegala w trawie, czyniac z tego kawalka laki cos w rodzaju smietnika przy fabryce lozysk. Na wschod, zachod i poludnie od pierwotnego miejsca postoju samochodu ziemie zryly wachlarze plytkich bruzd. W sasiadujacych z obozem domach nie ocalala chocby jedna szyba, aczkolwiek w najdalszym dostrzeglem spore tafle szkla z nielicznymi otworami. Nad brzegiem Lawinki lezaly szczatki wrony, a w ogrodku po prawej trzy martwe kury. Wszystko to budzilo respekt, lecz nie groze. Zimno zrobilo mi sie, gdy zatrzymalem wzrok na namiotach. Na poludnie od linii wykreslonej poharatanym bokiem bewupa staly na szczescie tylko dwa. Skrajny przetrwal stalowe gradobicie, choc srodek zapadl sie. Lezacy obok zolnierz byl jedna wielka plama krwi: w potylicy, plecach, posladkach oraz nogach mial kilkanascie duzych otworow i mimo helmu oraz kamizelki przypominal bazanta, ktory wyskoczyl mysliwemu spod stop, obrywajac potwornie zageszczonym ladunkiem srutu. Sasiedni namiot runal. Zlachmaniony brezent drzal od krzyku i miotajacych sie pod nim cial. Zauwazylem Ewe. Z torba w reku dobiegla do skupiska nieregularnych, zielonych garbow, w jakie zmienil sie namiot, wyciagnela nozyczki - zwykle, fryzjerskie - padla na kolana i zaczela ciac plotno. Potem pojawil sie ten zolnierz. Byl w kamizelce, lecz bez helmu. Nie biegl, nie szedl - poruszal sie. Niby szybko, ale kojarzyl sie nieodparcie z pijakiem, mogacym znienacka skrecic o dziewiecdziesiat stopni, rabnac o latarnie i zasnac. Byl niepoczytalny. Zatrzymal sie nad Ewa i zamiast wspomoc jej nozyczki przypietym do kamizelki bagnetem, kopnal ja w udo. Upadla na cos, co kotlowalo sie pod brezentem. Drugi cios buciora siegnal jej biodra, trzeci odbil lokiec i resztka impetu otarl sie o policzek, czwarty wyladowal na zebrach... Tlukl raz lewa, raz prawa noga zwiniete, podobne do przerazonego jeza cialo, odprawiajac jakis oblakany, ohydny taniec i usilujac odpiac kabure. -Ty suko! Zabije cie, szmato! Zajebie! Puscilem sie biegiem. Moglem go dopasc: nie da sie szybko odpiac kabury, wyjac i przeladowac glauberyta, pakujac w kogos potezne kopniaki, z ktorych kazdy narusza chwiejna rownowage kopiacego. Moglem zdazyc. Ale nie bylem sam. Biwak przypominal boisko do gry w amerykanski futbol, pelne zywych przeszkod i potwornego chaosu. Wycie rannych, ryk uruchamianych pospiesznie silnikow, krzyki miotajacych sie panicznie kobiet a takze krzyzujace sie zbyt gesto rozkazy potegowaly zamieszanie do tego stopnia, ze na dystansie dziesieciu metrow zaliczylem trzy zderzenia, w tym dwa z jedna i ta sama dziewczyna. Nie zdazylem. Ani ja, ani szeregowy Kurpianis, lezacy przez czyjes kolana i wypadajacy z bewupa jak worek. -Nie, Jaworski, zostaw ja!!! Nie strzelaj!!! Slyszalem jego krzyk, widzialem, jak zrywa sie z ziemi, i czulem, ze to na nic, bo Jaworski poradzil sobie wreszcie z kabura i jednym ruchem przeladowal bron. Bylem z siedem metrow od niego. O piec za daleko. Glauberyt zatoczyl dwie trzecie luku. Zabraklo mu ulamka sekundy, kiedy uslyszalem huk wystrzalu gdzies z tylu, cos rozdarlo powietrze obok mego ucha, a grzmotniety niewidzialnym kijem szeregowy Jaworski runal na plecy. Zanim padl, cos wyszarpnelo jeszcze dwa male kratery z plamistej zieleni, okrywajacej jego tors. Zostawilem go Kurpianisowi, a sam zajalem sie Ewa. O ile na okreslenie "zajac sie" zasluguje stanie z glupia mina nad kleczaca kobieta, ktora nie otrzepawszy sie nawet po wymierzonych jej kopniakach, szarpie sie z brezentem, wydzierajac spod niego skrwawione ludzkie rece. -Nic... nic ci nie...? -Pomoz mi - warknela. Depczac po ukrytych pod powloka lozkach, nogach, glowach, szafkach i czort wie czym jeszcze, wyciagnelismy dwie polprzytomne kobiety. Mlodszej brakowalo kawalka dloni, starszej odlamek przebil obojczyk, a inny nadszarpnal udo. Dziewczyna miala na sobie strzepy szarej, organicznej substancji i odlamki kosci. Mamrotala po rosyjsku cos, czego nie staralem sie zrozumiec. Byla w szoku. Marzena Pawluk tez byla w szoku. Stala przy wyrwie w murze, trzymajac miedzy udami zacisniety oburacz pistolet, a jej szeroko otwarte oczy wpatrywaly sie w Jaworskiego. Podpierany kolanem przez Kurpianisa, poruszal to noga, to reka, ale robil to tak niemrawo, ze na dobra sprawe mogl byc rownie bliski smierci jak ci pod namiotem. Trzecia dziewczyna, ktora udalo nam sie wyciagnac, miala osiem dziur po odlamkach. Nie musialem zagladac Ewie w twarz, by odczytac wyrok. Potem pracowalismy juz w szescioro. Jakis szeregowy prul brezent bagnetem, a brunetka w marynarce Marzeny i dwie inne kobiety rozszarpywaly naciecia, wygrzebujac spod lozek krwawe, lejace sie przez rece bryly, do niedawna bedace ludzmi. Jeden BWP wyrwal sie z rykiem z parkingu, potoczyl w strone mostu. Zrobilo sie ciszej i w koncu wylowilem z gwaru glos Kosmana. -...sie chowaja za drzewa! Paczoch, lornetka i na dzwonnice! A wy dokad?! Mial malo ludzi, zerowa wiedze o sytuacji taktycznej i zle przeczucia. Ale za minute, dwie, kiedy pozbedzie sie cywilow, panika zacznie opadac. Zaprowadzi lad w szeregach. W zasadzie zyczylem mu tego, mialem jednak swiadomosc, ze to ostatni dogodny moment. -Pryskaj - wysapalem Ewie do ucha. Wyciagalismy spod kobiecego trupa jakas w pelni ubrana ochotniczke z Kisun, ktora chyba zyla. - Przez park i... -Nie. -Ewa, oni cie... -Nie! Wyjela garsc bandazy, zaczela wyscig z krwia lejaca sie z cial jej pacjentow. Juz nie ludzi, ktorych pomagala przenosic, lecz wlasnie pacjentow. Przypomnialem sobie Zapowiednoje - i dalem spokoj. Kiedy minute pozniej podbiegl do nas Kosman, mozdzierze i granatniki mlocace polnocny skraj wsi milczaly od kilkunastu sekund. Moze dlatego, mimo jekow, krzyku i dudnienia silnikow, slyszalem kazde slowo. A moze po prostu zbyt mocno chcialem slyszec cos takiego, by przegapic choc ulamek sylaby. -Kurwa mac, powinienem cie... Masz szczescie. Masz kurewskie szczescie, ze wiesz, jak to robic. Nawet nie uniosla glowy. Byla zbyt zajeta zakladaniem opaski uciskowej komus, kto wlasnie zemdlal i nie mial pojecia, iz ocala zycie doktor Boreckiej. W restauracji zmienilo sie zaskakujaco malo. Poza Dudziszewskim nie brakowalo zadnej z osob, do ktorych Marzena apelowala o datki. Moze przemysleli sprawe i czekali tu, chcac zarzucic mnie banknotami - wybuchy wojen ponoc uszlachetniaja Polakow - ale nawet jezeli, to spoznili sie. Wolalbym ofiary w naturze. Noszenie przez park lozek polowych obciazonych rannymi samo w sobie jest niewdziecznym zajeciem, a ja musialem robic to szybko, w kajdankach i z pomoca bosych Rosjanek, ktore same wymagaly noszenia. Ilekroc jednak mijalem drzwi restauracji, zza progu udzielano mi wylacznie psychicznego wsparcia. Dyskusyjnego zreszta - widok wycelowanego karabinu podnosi wprawdzie kondycje, ale nie sluzy koncentracji, tez istotnej podczas biegu po schodach. Nie bylem pewien, czy szeregowy z kwadratowa szczeka wypatruje sambijskich hord, czy tylko dobrze sie bawi wladza. Wiekszosc obecnych kulila sie do miedzyokiennych filarow, ale wystraszone spojrzenia rownie czesto jak na park kierowala ku srodkowi sali. Minalem zolnierza, siadlem przy barze i zerknalem w okno, sprawdzajac, z ktorych rejonow parku moga mi odstrzelic glowe. Stolki byly wysokie, ale palacowy parter tez. Ryzykowalem niewiele. Poza tym swiatla, jak na pazdziernik, bylo mnostwo i istniala szansa, ze atakujacy najpierw wypatrza bardziej jaskrawy obiekt. Czyli miedzianokasztanowa czupryne siedzacej obok pani porucznik. -Dla mnie to samo - rzucilem w strone siedzacego za barem Grzeska. - I cos zimnego. Bylo cicho. Nikt nie strzelal, a masywne sciany siedziby von Kisnitzow tlumily odglosy z izby chorych. Chyba nawet slyszalem skrzypienie protezy chlopaka. Albo moze to ja skrzypialem. Czulem sie stary. To dlatego zaczalem od mniejszej z podstawionych szklanek. Okazala sie za mala. -Jeszcze raz. Marzena bezmyslnie obracala w dloniach literatke. -Nie powinien pan pic - mruknela apatycznie. -Jest takie przyslowie: o kotle i garnku. Ktos z kucajacych przy zewnetrznej scianie wstal i ruszyl w nasza strone. Zastanawialem sie, czy Grzesiek nalal Marzenie tego samego, co mnie, a jesli tak, to jaki defekt ma krew tej dziewczyny. Jak na kogos, kto raczyl sie lekko nawodnionym spirytusem, byla zadziwiajaco blada. -A to o wojewodzie pan zna? - Wyczulem znajome, ostre nutki, lecz myslami nadal bladzila gdzie indziej. -Lej - skinalem, widzac wahanie Grzeska. Nie nalal. Nawet rasowy barman nie da rady napelnic szklanki nakrytej damska dlonia. Chocby tak szczupla jak ta Marzeny. -Koniec z piciem. -Rekoczyny w knajpie? - skrzywilem sie. - Nieladnie. -I bez pijanych aresztantow mam dosc klopotow - wyjasnila. Reki nie cofnela, choc Grzesiek dyplomatycznie wyniosl sie az pod lade z zakaskami. -Mozna sie przysiasc? - Labiszewski nie czekal na zgode, windujac posladki na wyzyny barowego stolka. - Jesli dobrze rozumiem, te eksplozje... -A wlasnie: pani klopoty - zignorowalem najwyzsza wladze. - Chyba ich troche przybylo. Naprawde blada zrobila sie dopiero teraz. -Ten zolnierz... - zaciela sie. -Ten zolnierz - potwierdzilem. -Co sie stalo? - upomnial sie o swoje Labiszewski. - Mialas scysje z jakims wojskowym? -Mozna tak powiedziec - uprzedzilem ja, co nie bylo trudne, bo bez doplywu swiezej krwi zadne miesnie, takze te odpowiedzialne za mowe, nie dzialaja. - Marzena wygarnela do niego z pistoletu. Trzy piekne trafienia w korpus. -Co takiego?! -Doktor Borecka chwilowo nie moze - siegnalem po sok - wiec dziekuje zaliczkowo w jej imieniu. Chyba uratowala jej pani zycie. Uratowalas - poprawilem sie, przypominajac sobie o Labiszewskim. Dopiero teraz zobaczylem jej oczy. Bylo w nich tyle zycia, co w przeslaniajacych je okularach. Olsnilo mnie. I zmrozilo. Nie robi sie ludziom czegos takiego. Chocby bezmyslnie, ze zwyklego u zaganianego czlowieka braku refleksji i refleksu. Chocby ci ludzie byli wredna, zimna, uparta jak osiol zolza. -Zaraz... - unioslem dlon. - Zebysmy sie zle nie... -Strzelalas do kogos?! - Labiszewski nie zlecial ze stolka tylko dlatego, ze oslupial w stabilnej pozycji. - Jezu, Marzena... On nie zartuje?! Podeptalbym immunitet i dal mu w zeby za podsuwanie jej takich watpliwosci, tyle ze nie wypadalo, bo trafil blisko. -Zmarl? - Dlugo brala sie w garsc, nim przepchnela przez pobielale usta to jedno slowo. A i tak z trudem ja rozumialem. Wokol loza smierci bywa glosniej. -Przeciez byl w kamizelce! - Tez nie nadawalbym sie na konferansjera. - Myslalas, ze go...? - Wciaz patrzyla niemal martwymi oczyma; musialem sie mocno starac, by nie zwiac gdzie pieprz rosnie, poki to sie jeszcze da. - Chcialem powiedziec, ze beda klopoty, bo przezyl, nic mu nie jest i jest wsciekly - powiedzialem z szybkoscia karabinu maszynowego. I dodalem niepewnie: - To taki... zart. -Zart - powtorzyla jak echo. Po czym, bez pospiechu, za to z troska o wlasciwy efekt, trzasnela mnie w policzek. Wolalbym oberwac z drugiej strony, bo pamiatka po Doroninie byla mniej bolesna od sznytow i siniakow, jakimi przyozdobila mnie para Szablewski - Pawluk. Ale przynajmniej nie zlecialem ze stolka: zarzucilo mna w strone bufetu. Przez chwile rozcieralem policzek, szukajac skruchy na twarzy Marzeny. Jej stan emocjonalny ulegl zmianie, ale nie potrafilem okreslic kierunku owej zmiany. -Nastepny rekoczyn przy barze - powiedzialem na probe. - Zle reagujesz na alkohol, Marzenko. -To nie alkohol - mruknela. - To ty, Krechowiak. Wkurzasz mnie. -Wiec moze lepiej sie rozstac? - Unioslem rece i kajdanki. - Dowodow brak, nie lubisz mnie, oboje mamy wazniejsze zajecia... Zdejmij to i zejdzmy sobie z oczu. -Cholera, stales prawie na linii strzalu... Ze tez nie spudlowalam o te pol metra. -Nie zartuj - Labiszewski usmiechnal sie niepewnie. -To nie zart - uswiadomilem go. - Marzenka... -Nazwij mnie tak jeszcze raz - wycedzila. - Jeden raz. Przez chwile slalismy sobie wyzywajace spojrzenia. Na szczescie nie bylismy sami. Byl jeszcze Labiszewski. -Wez sie w garsc. - Sam sie wzial, zgubil wyraz twarzy pod tytulem "kumpel z liceum" i wskoczyl w kostium polityka, czyli przywodcy. - Sprawa zamknieta. Co sie wlasciwie dzieje? Bez zapalu zsunela sie ze stolka. -Nie tu. Chodz, opowiem po drodze. Prosze go pilnowac - pokazala mnie posiadaczowi beryla i kwadratowej szczeki. Do dziewiatej nic sie nie dzialo, pomijajac fakt, ze wiekszosc przebywajacych w sali zaczela wmuszac w siebie sniadanie. Naburmuszona Masza nie byla w formie, ale to nie z jej winy jajka, salatki i parowki tak opornie znikaly z talerzy. Wszyscy czuli, ze zanosi sie na cos zlego, a glucha cisza za oknami tylko te odczucia potegowala. No i - rzecz rownie istotna - byl z nami ten facet przy drzwiach. Krepy dwudziestolatek o waskich oczach i dloniach az sinych od tatuazu wygladal na typowego przedstawiciela marginesu. Przed wywolanym przez Begme kryzysem w ogole nie trafilby do armii: dzieki bezrobociu i mizerii wojskowego budzetu poborowych bylo wiecej niz etatow i takich pachnacych kryminalem facetow raczej nie powolywano. Teoretycznie ochranial ludzi z "Glosu Serca", ale dalbym glowe, ze Kosman nie przypadkiem akurat jego przydzielil im do asysty. Subtelna perswazja bywa uzyteczna, kiedy podejrzany ma koneksje i klasyczny zestaw piwnica-krata-klawisz budzi obawy podejrzewajacego. Osobna kwestia, czy slowo "subtelnosc" dalo sie polaczyc z tym facetem. Zwatpilem, kiedy Agata Swiatek, po dystyngowanym przetarciu ust serwetka, wdziecznym ruchem podniosla sie od stolu. -Siedz na dupie, bo ci ja odstrzele. Protegowana premiera, prymasa i paru innych osrodkow wladzy na litere "p" nie eksplodowala - czy to gniewem, czy smiechem - tylko po prostu usiadla. Jak zwykly smiertelnik bez znajomosci. Ocieranie sie o VIP-ow nie oglupilo jej na szczescie. Szuryma, niestety, tak. -Wiesz, do kogo mowisz, gowniarzu? - warknal. Nie wygladal na wstrzasnietego krzywda wyrzadzona damie; raczej na kogos, kto za dlugo tlumil zlosc. -Spokojnie. - Nadal czulem sie tu gospodarzem. - Wszyscy jestesmy zdenerwowani i... -To do mnie bylo? Do mnie nadajesz, facet? -A widzisz tu wiecej gowniarzy? - warknal Szurym. Ignorowal zdrowy rozsadek, tudziez Grzeska za barem. -Chodz no tu - powiedzial niepokojaco cicho sinoreki. Oba krzesla odjechaly ze zgrzytem. Szurym zaczal obchodzic stolik. -Nie trzeba! - Agata Swiatek zyskala w mych oczach, lapiac go za lokiec. - Nic sie nie stalo! -Pusc go, lala. Chce w ryj? To dobrze trafil. Szurym najwyrazniej chcial, bo po prostu poszedl dalej. Zrobilem krok. W polowie nastepnego spasowalem: po pierwsze nie zdaze. A po drugie: moglbym jednak zdazyc. Trudno orzec, czy dobrze wybralem, bo zolnierz okazal sie bardziej poczytalny, niz myslalem, i nie strzelil. Co nie znaczy, ze zrezygnowal z zaciskanego w rekach stalowego atutu. Nie byl typem rycerza. Beryl zatoczyl luk. Nie mial to byc cios, a cos posredniego miedzy rzucaniem rekawicy i lekcewazacym szturchnieciem, aplikowanym slabeuszom. Zmiazdzone usta, troche krwi i lez, moze ukruszony zab - taki byl zamiar. Szurym wypchnal rozwarta dlon, prawie zastopowal kolbe i niemal rownoczesnie skontrowal wolna piescia. Trafiony w nos zolnierz wpadl na krzeslo. Podcielo go. Grzmotnal lokciem w posadzke, potem zainkasowal zdradziecki cios w nerke od wlasnego helmu, malowniczo, lecz, jak sie okazalo, malo bezpiecznie podwieszonego przy posladku. W sumie niezle oberwal i nie bylem pewien, czy dobrze robie, rzucajac sie biegiem w jego strone. Zycie to nie amerykanski film i facet, ktory wlasnie otarl sie o zlamanie nosa tudziez reki, zwykle nie rwie sie do boksu, tylko wije sie i cierpi. No i blizej stal Szurym. To on powinien zrobic, co nalezy. Czyli wykopac cos w najdalszy kat sali. Lepiej karabin, ale jesli sie nie dalo, to chocby glowe jego wlasciciela. Typka wygladajacego jak sinoreki nalezalo albo obchodzic na palcach jak chinska waze, albo sflekowac tak, by pare nastepnych tygodni spedzil w gipsie. Po swiecie chodzi mnostwo prymitywow, ktorzy zadnych form posrednich nie uznaja. Bylem neutralny - pomijajac niechec do scierania krwi i latania postrzelanych scian - nie mialem wiec zlych zamiarow. Chcialem wypchnac karabin gdzies poza zasieg rak walczacych. Moze nawet chcialem tym pomoc gramolacemu sie z posadzki zolnierzowi: poki mial obok te nieszczesna maszynke, Szurymowi nie pozostawalo nic innego, jak tluc go w dobrze pojetym odruchu samoobrony. Blad polegal na tym, ze przecenilem wyobraznie Szuryma. Po prostu stal i patrzyl. Najpierw na swa ofiare, na czworakach ruszajaca w strone drzwi, ale i beryla, a potem, sploszony ruchem, na mnie. Krzywil sie bolesnie, trac dlon, lecz to go nie usprawiedliwialo: mial jeszcze trzy sprawne konczyny i smialo wygralby wyscig do karabinu. Ja w zasadzie przegralem. Znalazlem sie na dlugosc nogi, kiedy automat odrywal sie juz od posadzki. Zdazylem przydeptac go do palcow, ale o wykopaniu nie bylo co marzyc. Zgrzytajac i obracajac sie na lozysku z przygniecionej dloni, beryl odjechal mi spod piety. Utrzymalbym rownowage, gdyby nie cios piescia w kolano. Rabnalem tylkiem o podloge. Dostalem jeszcze raz, w czolo. Przekrecilem sie na bok. Dostrzeglem cofajacego sie Szuryma i innych, zrywajacych sie z krzesel. Potem blysnal metal, a ja wyprostowalem noge. Sinoreki kleczal w malo stabilny sposob. Ponownie rozstal sie i z rownowaga, i z karabinem. Przewrocilem sie na brzuch, odepchnalem skutymi rekami, zaczalem wstawac. Szybko, lecz wolniej od tego z tylu: nagly odskok Szuryma ostrzegl mnie, ze dzieje sie cos zlego. Na wciaz ugietych nogach zaczalem sie odwracac i wtedy to uslyszalem. Cichy, jezacy wlosy na karku zaspiew stali tracej w pospiechu o inna stal. -Raguziak! Gniewny okrzyk dobiegl od drzwi, ale dokonczylem piruet i najpierw wylowilem wzrokiem to cos, od czego nalezalo zaczac, a co skandalicznie zlekcewazylem. Czyli bagnet. Gdyby Kosman stanal w progu sekunde pozniej, mialbym go w srodku. Moze nie w plecach, bo po serii ciosow milosnik tatuazu trzymal sie na nogach glownie sila zlosci i nie byl dosc szybki - ale w brzuchu czy piersi na pewno. Skute rece nie sluza unikom. -Co tu sie dzieje?! Odloz to, Raguziak! Przez chwile czulem sie jak w futurystycznym zoo, gdzie lwy i grzechotniki odgradzac bedzie od gosci niewidzialna bariera pola silowego. Sinoreki na cos takiego natrafil w swej liczacej dwa kroki drodze do sprawiedliwosci. Elastyczna, gnaca sie, lecz coraz silniej naprezona sciana zatrzymala go, rozprasowala na kosciach czaszki wykrzywione w paskudnym grymasie miesnie twarzy, wykrecila ku podlodze ostrze kurczowo sciskanego bagnetu. -Paczoch, przypilnuj tego. - Kosman wskazal przybocznemu upuszczony karabin. - Co sie tu dzieje? Nikt sie nie kwapil wyjasniac. Moze z winy Agaty Swiatek, badz co badz osoby publicznej, z natury pierwszej w kolejce do zabierania glosu. Byla tez powodem wybuchu awantury i, moim zdaniem, powinna szybko zalagodzic sytuacje. Kobietom latwiej to przychodzi. -Jakies problemy? No i doczekalem sie kobiecego glosu. Zwolnione przez chorazego miejsce w progu zajela Marzena Pawluk. -Drobiazg - Kosman poslal jej usmiech. - Pani pupil tylko skopal mojego zolnierza. Nic nowego. -Krechowiak?! - W jej ustach zabrzmialo to jak srednio wulgarne przeklenstwo. -Ja sie tylko posliznalem. -Juz nie zyjecie, kutasy - wymamrotal Raguziak. Stal z zadarta glowa i az sie prosil o cios w zuchwe, choc chodzilo raczej o zmniejszenie krwotoku z nosa. Bagnet jednak schowal, nie mialem wiec pretekstu. Szkoda. Wlasnie zaczynalem sie go bac i szczerze za ten strach nienawidzic. -Ktos tu chyba nie rozumie sytuacji - warknal Kosman. - Wies odcieta od swiata, o kilometr stad grzeja silniki rosyjskie czolgi, a... -To metafora - przerwalem mu - czy naprawde szykuja...? -Niech go pani w koncu zamknie, bo mnie szlag trafi! Raguziak, idz do kibla i zrob cos z tym nosem! Potem pogadamy! Paczoch... albo nie. - Palec chorazego wskazal Grzeska. - Ty. Przelec po pokojach, powiedz gosciom, ze maja zejsc do piwnicy. To rozkaz. No, juz, biegiem. Chlopak wykonal pare nieskoordynowanych ruchow, ale, ogolnie biorac, pozostal na miejscu. -Pomijajac Rosjanki - wyjasnilem - wszyscy sa tutaj. Kosman obdarzyl mnie nieprzyjemnie dlugim spojrzeniem. -Jesli liczy pan, ze koledzy przyjada czolgiem i wyciagna pana z klopotow, to ostrzegam: zawsze jest czas wpakowac kule w leb. Zrobie to. Z przyjemnoscia. Na razie zrobil wrazenie. -Moga tu wjechac rosyjskie czolgi? -Bez obaw - poslal Agacie Swiatek smutny, ale raczej zyczliwy usmiech. - Jestesmy w NATO. Nikt nigdy nie najechal kraju nalezacego do paktu. Boje sie tylko, ze nastepnym razem ci dranie moga ostrzelac wies. Dlatego wolalbym, by cywile przeczekali w piwnicach. -Wszyscy? - Nie potrafilem sie powstrzymac. -Pan w zamknietej na klodke - warknal. Marzena z uznaniem skinela glowa. -Mialem na mysli ludzi ze wsi - wyjasnilem. - Ich tez chce pan zapedzic do piwnic? -To nie panski problem. -Dlugo mamy kiblowac w tej piwnicy? - zapytala Sandra. -Zyje z tej wioski - poinformowalem Kosmana. - To JEST moj problem. Martwy klient to kiepski klient. -Trudno ocenic - odpowiedzial dziewczynie. - Moga nas odblokowac za godzine, moga wieczorem. Jedno jest pewne: wsadze pana Krechowiaka do pierwszego wozu, jaki sie tu zjawi. Zeby sie nie musial martwic o Kisuny i jakis czas pozyl z pieniedzy podatnikow. -Obiecanki cacanki - mruknalem. Chorazy pociemnial na twarzy, zrobil krok w moja strone. - Pierwszy woz rownie dobrze moze wywiezc pana, i to nogami do przodu. Wszystkich nas moze tak wywioza. To nie sa zarty. -Cala wies sie nie pomiesci - wtracil towarzyszacy Kosmanowi zolnierz. -Lepiej nie sprawdzac. Obroni pan Kisuny, panie chorazy? Sam? Trzy wozy, niepelny pluton... Dacie rade? Zaskoczylem go do tego stopnia, ze zapomnial o gniewie. -O co chodzi, Krechowiak? - zapytala nieufnie Marzena. - Kolejna sztuczka? -Ja? Sztuczki? - Nie skomentowala. - Kazde kisunskie dziecko pani powie, ze Misza Miller poza wrednym charakterem ma stado pojazdow pancernych. Pytam, czy pan chorazy widzi realne szanse zniszczenia ich, nim tu dojada. -Tutejsze dzieci sa cholernie bystre - zauwazyla. - Strach pomyslec, ile wiedza dorosli. Zerknela na Kosmana. Chyba z nadzieja, ze on mi z kolei dolozy. Zawiodla sie tym razem. -Co pan wlasciwie sugeruje? - Byl naburmuszony, ale rzeczowy. Zaskoczyl mnie: zdazylem uwierzyc, ze rzucam grochem o sciane. -Chcialbym sie przebrac. I przy okazji pogadac. Albo udalo mi sie go zahipnotyzowac, albo przynajmniej natchnac mysla, ze staram sie przekazac wiecej, niz mowie. -Chodzmy. Paczoch, zastapisz Raguziaka. Ruszylismy ku drzwiom. Ale nie sami. -Nie przekupilem pana chorazego - poslalem Marzenie pelen szczerosci usmiech. - Nie pozwoli mi zwiac. -Idziemy razem - rzucila beznamietnie - albo wcale. -Najpierw kajdanki, teraz trojkat... Interesujaca z pani kobieta. -Idziemy. - Nad glosem panowala lepiej niz nad rumiencami. - Na gore albo do piwnicy. Pana wybor. -Co mielibysmy robic...? - Zdazylem przerwac, nim dojrzala do decyzji trzasniecia mnie po raz trzeci. - Juz dobrze. Na gore. Mam nadzieje, ze zaden ruski czolgista nie celuje w moj pokoj. Nie ludzilem sie, ze powstrzymam ja ta jedna rzucona mimochodem uwaga, ale oczekiwalem wzgardliwego milczenia. Rozczarowala mnie. -Ruski nie - mruknela. - Co najwyzej australijski. -Prosze? -Musialby bumerangiem strzelac. Masz okna od poludnia. Przez reszte drogi nie odzywalem sie do niej. W pokoju Kosman dosiadl okrakiem krzesla, a Marzena stanela przy stole i przykleila sie do mnie spojrzeniem. -Chce sie przebrac - przypomnialem. -Za stroskanego patriote? Czy ambasadora Millera? -Pamieta pani, co mowil Wilnicki? Mamy trzymac sie razem. Po rozladunku tej ciezarowki jestem, delikatnie mowiac, nieswiezy. Ja to zniose, ale pani... -Do rzeczy - przerwal mi Kosman. -Wlasnie - poparla go. - Wiem, ze to trudne, ale gdyby tak przebierac sie i mowic...? Da pan rade, Krechowiak? -A pani da rade sluchac i stac tylem naraz? Nie do wiary - blysnela zebami! Z wrazenia niemal wpadlem do szafy: autentyczny usmiech! I jeszcze ten zwrot na piecie... Nie mialem pojecia, ze mozna to robic w zartobliwy sposob. Uznalem, ze padam ofiara zbyt bujnej wyobrazni. -Mam nadzieje, ze nie chowasz gnata w majtkach. No tak, jasne: padlem. Moze i w dowcipny sposob, ale mowila Kosmanowi "miej go na oku, a najlepiej na muszce". -Ma pani brudne mysli - odcialem sie. -Chyba mam. - Stala tylem i moze stad ten lekki ton. - Przepraszam: miedzy majtkami. -Do rzeczy - upomnial sie Kosman. -Do rzeczy - zgodzilem sie. - Zostajecie tu? Poslal mi zdziwione spojrzenie. -A niby co bysmy mieli...? -Postapic madrze. Zebrac wojsko i Rosjanki, przebic sie do pegeeru. Droga jest zakrzaczona, powinno pojsc latwo. W pegeerze ma pan kolege z drugim plutonem. Laczycie sie, wiejecie dalej na wschod, do lasu osineckiego. Tam was nie rusza. I jest sie gdzie cofac. -A Kisuny? Wojsko wyjedzie, wjada Rosjanie. -Tylko negocjatorzy. Pokazemy im, ze kobiet tu nie ma, wiec dadza nam spokoj. -Albo sie wkurza - rzucila ponuro Marzena. - Zapomnial pan? To banda psycholi, ktorzy wlasnie ostrzelali kraj nalezacy do NATO. Niby skad pewnosc, ze z zemsty nie urzadza tu jatki? -Jatke by mogli - zgodzilem sie. - Ale nie bitwe. Co innego postrzelac dla zabawy do bezbronnych, co innego walczyc. Za darmo i bez korzysci. Nie pojda na to. Wyprowadzcie te dziewczyny ze wsi, a wszyscy inni beda bezpieczni. To jedyne rozsadne wyjscie. -Mam rozdzielic pluton? - zrozumial po swojemu Kosman. - Czescia chronic was, czescia uciekac z Rosjankami? - Usmiechnal sie gorzko. - Nierealne. Pluton, nawet kompletny, to za mala sila, by... -We wsi jest troche karabinow i placowka SDS-u. - Wspierajac sie o szafe, rozwiazalem but. - A u soltysa leza karty mobilizacyjne tutejszych rezerwistow. -Pan to... powaznie? - On na pewno byl powazny. Mowiac dokladniej: powaznie wstrzasniety. -Mozna to wszystko uruchomic, ale trzeba by zaczac juz teraz. - Odczekalem chwile. - Mam nadzieje, ze bedzie pan rozsadny i zabierze stad Rosjanki, ale gdybyscie jednak zostali... Tym bardziej warto sie wspomoc tubylcami. Marzena nie wytrzymala i wykonala zwrot o sto osiemdziesiat stopni. Akurat konczylem odpinac rozporek. -Odbilo panu? - zapytala w niedowierzaniem. - Chce pan powolac cywilow?! Przeprowadzic prywatna mobilizacje?! -Publiczna. - Zawahalem sie, ale w koncu odwaznie sciagnalem spodnie. - Soltys to wladza. I nie podwedzil przeciez tych kart, tylko legalnie dostal z WKU. -Na wypadek naglego wybuchu wojny - mruknal Kosman. -No wlasnie. -Bez urazy, Krechowiak - Marzena nie odwracala sie po to, by teraz milczec - ale wojny oglasza rzad. Sejm nawet. Nie knajpiarz z zabitej dechami wiochy. -W dodatku bez portek - uzupelnilem z gorycza. - Miala pani nie podgladac. Ja pani nie... -Nie moglam sie oprzec pokusie - przerwala mi z nieokreslonym wyrazem twarzy. - Twoje poczucie humoru sprawia, ze nie jestem soba... Januszku. Coz, sam zaczalem. Chociaz z Januszkiem przesadzila. -Ja naprawde nie mam czasu - przyszedl mi w sukurs Kosman. - Jesli wie pan o czyms, co moze pomoc... Moglbym wstawic sie za panem, ale cos za cos. -Dobre rady sie nie licza? - Zaczalem wciagac dzinsy. -To byla dobra rada? I jak pan to sobie wyobraza? -Tak jak nasze wladze. Soltys wsiada na rower, jezdzi od sasiada do sasiada, wrecza kazdemu kwit i porzadni patrioci biegna do punktu zbornego. Tam dostaja bron, dowodce i rozkazy, po czym maszeruja na pole chwaly. -Tak po prostu? Siedzi pan z zona przed telewizorem, wchodzi jakis facet i mowi: "chodz, postrzelamy do ruskich czolgow", a pan odklada pilota i idzie? Dawno pan skonczyl podstawowke? Bo wyglada, jakby wczoraj. -Reprezentanci narodu tak to widzieli. Czterystu szescdziesieciu tegich glowaczy. Kudy nam do nich. -Nie rozumiem - wyznala Marzena. - Przyszlismy tu kabaret robic? -Przepraszam. Chcialem powiedziec, ze glupie czy nie, ale to prawo. Czesc ludzi bedzie sie wykrecac, jednak czesc zgarniecie w sieci. -My? -To bardzo swieze przepisy. Ludzie przywykli, ze armia moze ich wyhaczyc tylko przez WKU. Trzeba rzucic na szale caly autorytet wladzy, by sie podporzadkowali. Wojsko, Straz Graniczna, soltys... Szkoda, ze ksiedza Bog sraczka pokaral, bo bylby... -Nie wycieraj sobie geby Bogiem - rzucila chlodno. Proboszcz Grajek, nieporownanie bardziej agresywny od urzedu skarbowego, mial we wsi niskie notowania, ale ona nie byla stad. Powinienem o tym pamietac. -Krotko mowiac - odczekalem chwile - cokolwiek planujecie, powinniscie sciagnac tu szybko paru wazniakow i przekonac do wspolpracy. Potem mozna myslec, co dalej. Zapialem spodnie i wyjalem z szafy zielony sweter. Marzena zignorowala moj wymowny gest skutymi rekoma. -Na czym wlasciwie stoimy? - zapytala Kosmana. - Stad brzmialo to jak wybuch trzeciej swiatowej. -Pokaz sily. Rozwalili nam dwa schrony ogniem na wprost, a mozdzierze tlukly tez w droge na Doly. Ale... -W droge? - Tego nie rozumialem. -Wiedza, ktoredy biegnie kabel. Udalo im sie zerwac linie. W sama wioske tez chyba strzelali, bo widac dym. -Jak rozumiem, straciliscie lacznosc z czolgistami? Nadal zagluszaja? -To tez. - Przygladal mi sie uwaznie. -Tez? - wyreczyla mnie Marzena. -Dla nich - wykonal nieokreslony ruch dlonia - to zadna tajemnica, wiec chyba moge powiedziec... Zniszczyli oba wysuniete sklady z amunicja. Sa niezle zorientowani. Wytrzymalem krzyzowy ogien dwoch spojrzen i dopiero potem przykucnalem, by zajac sie butami. -Tym bardziej przyda sie wam wsparcie - zdobylem sie na niedbaly ton. - Oczywiscie przy zalozeniu, ze nadal chcecie sie stawiac Wilnickiemu. Wymienili sie spojrzeniami. Niby nic, a jednak... -Ale lepiej sie wycofac - powiedzialem cicho. - Raz rozpoczeta wojna wymyka sie z rak. I robi sie brutalna. -Stracilem dziesieciu ludzi. Z Adamskim. Jesli to nie jest dla pana rozpoczeta wojna... -Dziesieciu? - Troche mna wstrzasnal. -Dwoch w bewupie, dwaj panscy konwojenci, trzej, ktorych wykonczyla ta... - przelknal bardziej soczyste okreslenie - lekarka. No i trzej od ognia artylerii. -Moi konwojenci zyja. - Blado to zabrzmialo. -Jeden. Ktory prosto z wojska pokustyka na rente. Daj Boze, zeby nie na protezie. -Chcial mnie zabic. -Moze dobrze chcial. Jesli ten drugi nie wroci zywy... Dokonczylem sznurowanie buta. -Staram sie wam pomoc. - Biedzac sie z druga sznurowka, zerkalem na lydki pani porucznik. -W zamian za? - zapytala. -A w zamian za co kropnela pani Jaworskiego? Zesztywniala. -Chcial... Byl pan tam. I widzial. -Nie lubi pani patrzec, jak zabijaja bezbronne kobiety. - Troche niechetnie przenioslem wzrok o poltora metra wyzej. - Moze trudno uwierzyc, ale ja tez. -A tak naprawde? -Chce uniknac wojny. Cos w tym dziwnego? -Metoda. Pacyfizm kloci sie z mobilizacja cywilow. -Nie chce, zeby walczyli. Maja wlasnie zniechecac do walki. Miller i Wilnicki to nie krwiozerczy durnie. Jesli nie bedzie tu Rosjanek, a beda obroncy, to nie zaatakuja. -To pana znajomi - przypomnial Kosman. - Akurat pan powinien bac sie najmniej. -Tu sa najgrubsze sciany, a wokol mur i cos w rodzaju lasu. - Zerknalem na gaszcz galezi za oknem. - Naturalny bastion. Zwiejecie tu, gdy was przycisna. I to tu sa Rosjanki. Klasyczny punkt strategiczny. -Naprawde, pytalam - upomniala sie Marzena. - Korzysc, Krechowiak. Bez kitu, szczerze. Co ci przyjdzie z... -Szczerze? Mobilizacja nic mnie nie kosztuje. Bede za to bardziej bezpieczny, kiedy pan chorazy wybierze madrze i wyniesie sie z Kisun. Calkowite bezprawie najgorzej sluzy lokalom z wyszynkiem. Chlopcy Miszy wpadna tu, zgarna co popadnie i szukaj potem wiatru w polu. A w razie gdyby pan chorazy jednak wybral glupio... Krotka bitwa o palac i trace posade. W ruinie niepotrzebny kierownik. Wiec jesli juz mielibyscie sie bic, wolalbym, by ktos zatrzymal Millera daleko stad. Silniejszy garnizon latwiej zatrzyma. To wystarczajace argumenty? Wlasciwie mogla nie odpowiadac. Ociekajace pogarda spojrzenie w zupelnosci wystarczylo. -Niech sie spali cala wies, byle nie moj interes? Przynajmniej jestes szczery, Krechowiak. -Cala? Uchowaj Boze. Bezdomni to marni klienci. Wydala gniewny dzwiek podobny do parskniecia. Kosman zareagowal lepiej: sympatii wprawdzie nie zyskalem, ale przynajmniej przestal bladzic dlonia w okolicach kabury. -Jedno pytanie - mruknal, dzwigajac sie z krzesla. - Ma pan jakies pojecie, o co wlasciwie chodzi? Dlaczego te kobiety sa dla kogos takie wazne? -Nie. -Niech pan tu sciagnie soltysa i kogo tam uzna za wskazane. Tak czy siak trzeba z nimi pogadac. Wyszedl, ignorujac rozchylajace sie usta Marzeny. Na przekor nazwie dawna pegeerowska swietlica miescila sie w podziemiach i swiatla bylo tu tyle, co kot naplakal. Na szczescie dla siedmiorga rannych i uwijajacej sie wsrod lozek Ewy, odciecie Kisun od reszty Polski nie dotyczylo pradu. Poki co dzialaly lampy i bateria grzejnikow, zmieniajaca lodowata piwnice w miejsce zdatne do zasiedlenia. Paskudne, ale bezpieczne. -Zapomnij - skwitowalem wiec postulaty Ewy. - Brud zabija powoli, pocisk szybko. A tu nie jest tak strasznie. Wykrzesalem ognik slusznego oburzenia nawet w oczach Marzeny Pawluk, choc odkad tu weszla, sprawiala wrazenie sztywnej i zimnej jak zamrozony kij. -Bez lekow i narzedzi nic wiecej nie zrobie. - Szum nawiewnikow pozwalal doktor Boreckiej mowic bez ogrodek. - Teraz to kwestia psychiki. A to skrzyzowanie krypty z kostnica. Zyc sie odechciewa. Pominela jeszcze jedno naturalne skojarzenie: z wiezieniem. Kraty w oknach, zimne swiatlo, straznik przy drzwiach, a teraz jeszcze ja ubrany w kajdanki. Marzena pozwolila mi zamienic smierdzacy sweter na czysty, ale potem stalowe obrecze wrocily na miejsce. -Zaraz sie zbiera wioskowa starszyzna - powiedzialem. - Wpadnij i powiedz, czego potrzeba. Ale na wiele nie licz. Troche lekow, moze jakies kobiety do pomocy. Chociaz z tym tez moze byc krucho. W takich chwilach kazdy sie trzyma rodziny, a samotnych dziewczyn praktycznie tu nie... -Ma pan dwie przy barze. - Widac bylo, ze Marzena wolalaby odgryzc sobie kawalek jezyka niz wlaczac sie do rozmowy z udzialem Ewy, ale chyba nie byla tak wredna, jak chwilami myslalem. Oczywiscie od razu powetowala sobie straty moralne: - No, bardziej dziewczynki, za to samotne, ze strach. I obeznane z anatomia. Aha, no i ma pan u nich znizke. -Musi nosic te kajdanki? - Ewa tez wziela sie w garsc i przestala udawac, ze jestesmy tu tylko we dwoje. -Niech sie pani lepiej zajmie pacjentami. -Nie wiem, czy mam prawo - wycedzila Ewa. -To kiepski moment na takie dyskusje. Od poczatku czulem, ze znaly sie wczesniej, ale dopiero teraz zaswitalo mi, ze wspominajac o lekarzu z dyplomem, Marzena bynajmniej nie ze mnie kpila. -Ktos umrze, a mnie posadza - trwala przy swoim Ewa. - Taka sluzbistka jak pani na pewno o to zadba. -Powiedzialam: to kiepski... -To najlepszy z momentow. Pierwszej pomocy moze udzielic kazdy przechodzien. Nawet ja. Jeszcze nie zlamalam prawa. Chce pani, bym zaczela, czy mam sobie isc? Odpowiedz wydawala sie oczywista. Tak sadzilem, dopoki moje spojrzenie nie padlo na zesztywniala twarz Marzeny. -W tych okolicznosciach - wyreczylem ja - mozesz... -Nie ciebie pytam. Staly naprzeciw siebie niczym dwie zywe elektrody, a powietrze miedzy nimi az furczalo od napiecia. -Ale to dobra odpowiedz - wycedzila Marzena. -I kto to mowi? - Ewa przepychala miedzy wykrzywionymi ustami nie slowa, a bezdzwieczne obelgi. - Dobrze slyszalam. Pani powiedziala: okolicznosci? -Wlasciwie to ja powiedzialem... Zignorowala mnie. -Rozmawialysmy juz o tym, pamieta pani? Ktos nie chcial slyszec o jakichs tam okolicznosciach. Prawo, prawo, Po trzykroc prawo. Glownie to naturalne. A, przepraszam: jeszcze moralnosc. I wartosci, fundament wszelkich praw. Czemu dzis nie mowimy o tych cholernie wartosciowych wartosciach? -Ewa... - poprosilem. -Zamknij sie. Chce uslyszec, co sie zmienilo od tamtej pory. Dlaczego wtedy bylam zbrodnicza suka i nie mialam moralnego prawa chocby podejsc do pacjenta, a teraz nie jestem i mam. Czulem sie jak wyrzniety pala miedzy uszy. I ciagle nie chcialem uwierzyc. Co bylo jeszcze gorsze. -Do niczego nie zmuszam - powiedziala cicho Marzena. -Jasne. Mam wolny wybor. Tylko ze cokolwiek wybiore, pani odczeka do spokojniejszych czasow, a potem wpakuje mnie za kratki. -Bzdura. - Dosc mizerny byl ten protest. -Bo okolicznosci sie zmienily? - podpowiedziala Ewa. -Wlasnie. -Gowno prawda. - Zabrzmialo to w miare lagodnie. - Nie wykreci sie pani sianem. Ze strzelaja, wies odcieta i poza mna nie ma nikogo, kto moglby pomoc tym ludziom? To malo. Bylem rozbity i chyba nieszczesliwy. -Wystarczy - mruknalem. - Juz dobrze, Ewka. -Mowilam, zebys sie zamknal. Mamy zalegla rozmowe z pania porucznik. -Wszystko juz sobie powiedzialysmy. - Marzena byla wyzsza, miala pistolet i nieco zdekompletowany, ale poparty autorytetem Rzeczypospolitej mundur. A jednak to ona sie bronila. Powinienem czuc satysfakcje. -Ostroznie, bo uwierze... Powiedziala pani wtedy, ze zrobi co moze, bym nie wziela wiecej skalpela do reki. To aktualne? - Cisza. - Nie slyszy pani? Chwilami az nia trzeslo, a Marzena wcale nie trzymala sie znaczaco lepiej. -Czego wlasciwie chcesz? - zapytalem. -Ona wie. Mierzyly sie wzrokiem, a gniew stopniowo przeradzal sie w upor. -Niech jej to pani powie. - Marzena drgnela. - Ludzkie zycie jest chyba warte jednego "przepraszam"? Przygladala mi sie oczyma manekina. -Mam w dupie jej przeprosiny - oznajmila Ewa. - Tam, w kacie, lezy dziewczyna w piatym miesiacu ciazy. Z dziura w brzuchu. Mam zamiar usunac plod i sprobowac ja uratowac. Bo matka ma jeszcze szanse. Wiec albo pani porucznik wyda mi kategoryczny zakaz zblizania sie ze skalpelem do zycia poczetego, i wtedy wezme lopate, wykopie grob dla obojga, albo dowiem sie, kto tu nagle zmienil zdanie: Bog, polskie prawo czy pani Pawluk. Bo jesli zgodzi sie pani na ten zabieg, to bedzie znaczylo, ze cos sie zmienilo od ostatniego razu. Chce wiedziec, co konkretnie. Mogla to powiedziec na sto sposobow. Wybrala najgorszy. To znaczy: gdyby przyjac, ze jest czytankowa lekarka bez skazy i tylko dobro pacjenta jej w glowie. -Pani nie potrzebuje mojej zgody - oswiadczyla Marzena niemal lagodnie. -O nie... Tak latwo sie pani nie... -Bedzie ja pani ratowac niezaleznie od tego, co powiem. - Takie odkrycie miala prawo skwitowac odrobina triumfu. Ustrzegla sie tego. Zrobila krok do tylu, potem drugi, trzeci. - Powodzenia, pani doktor. -To nie jest zadna odpowiedz! Nie moze pani... Marzena znikla za progiem. Na wszelki wypadek zastapilem Ewie droge ku drzwiom. -Wiem - powiedzialem szybko. - To wredna dziwka. Oddychala ciezko jakis czas. Byla czerwona z pasji i przygnebiajaco ladna. -Moglabym ja zabic - wycedzila. -Wiem. Ja tez. Uspokoj sie. -Jezu, jak ja nienawidze takich skurwysynskich hipokrytow... -Juz dobrze. - Trzesla sie jak galareta, wiec sie odwazylem: - Moge cie objac? Nie czekajac na zgode, przelozylem skute nadgarstki nad gestwina czarnych wlosow, zlepionych tu i tam grudkami krwi. Przytulilem ja. -Zajmij sie pacjentami; reszta jakos sie ulozy. Dopilnuje tego. Mruczalem jej do ucha jak przestraszonemu dziecku, choc dzieckiem ewidentnie nie byla i musialem raz po raz powtarzac sobie, ze nie wolno mi tego ucha calowac. -To ciebie pilnuja. - Wyczulem slabiutki usmiech. Nie ruszala sie. Chyba bylo jej dobrze z twarza wtulona w pachnacy swiezoscia sweter. -Na razie. Misza wykreci jakis numer i skonczy sie ta zabawa z kajdankami. Chce, zebys byla gotowa do ucieczki. -Mam zostawic rannych? -Nie pozwole cie zabic. Milczala, pociagajac zakatarzonym nosem. Ktos jeczal przez sen. -Tak mi przykro. - Z trudem ja slyszalem: wartownik, szczekajacy zapalniczka gdzies na korytarzu, byl bardziej halasliwy. -Przykro? -Wiesz, o czym mowie. Miala racje: wiedzialem. -Ewa... -Zycie jest do dupy. - Objela mnie; dopiero teraz. -Ja... -Najpierw nikt, cale lata, kurwa, nikogo... A potem, jednego dnia... -Daj spokoj. - Cholerne dranstwo na nadgarstkach. Chcialem dotknac jej wlosow, policzka... Delikatnie, opuszkami palcow; tak, by kiedys, gdy bedziemy probowali przypomniec sobie te chwile, zadne z nas nie bylo pewne, czy to nie podmuch cieplego powietrza, przypadkowy gest... Nie da sie zrobic czegos takiego w kajdankach. -Doronin... Nie myslalam, ze moze tak byc. Zycie to nie powiesc dla dorastajacych panienek. Ale rabnelo mnie. Jak pol litra na czczo, z gwinta... -Nie musisz sie tlumaczyc. To nic zlego. -Mam nadzieje. Moze jestem zarozumiala idiotka, ale mam nadzieje... W twoim przypadku to nie...? -Nie - usmiechnalem sie z wysilkiem. - No cos ty? Nie az tak. Moze... sto gram. I po sniadaniu. -To nie w porzadku. - Pociagnela nosem. -Daj spokoj, nie twoja wina. I zycie to nie powiesc dla dorastajacych panienek. Nie zlamalas mi serca. Wiesz... faceci nie tylko sercem... Banda samcow jestesmy. -Nie pocieszaj - usmiechnela sie slabo. - Im szlachetniejszy jestes, tym podlej sie czuje. -Dobra, koniec szlachetnosci. Z ta ruda zolza tez chcialem sie przespac. Dlaczego tak malo kosztowalo mnie to wyznanie? -Tez? - Jej smiech byl i lzawy, i lobuzerski. - Zebys nie popadl w samcze kompleksy... Tez mialam calkiem powazne nieprzyzwoite mysli. -Lecisz na Pawluk? -Debil. Ale w tych czerwonych slipkach... No, gdybys inaczej wtedy zaczal... Cholera, mialam ochote. Gdyby nie Piotr... Jezu, jakas kurwa jestem. Dalej cie chce. Tyle ze jego bardziej. Chora, pojebana baba. -Teraz ty mnie pocieszasz? -Sama nie wiem, co robie. Chcialabym ci dac kosza, ale tak, zeby nie bolalo. A sie nie da. Plakac mi sie chce. Nigdy z zadnym facetem nie bylam tak blisko. Chujowo sie czuje. Bo teraz musze ci zaproponowac przyjazn, a wiadomo, co to znaczy... Naprawde moglbys... to znaczy chcialbys...? Z nia? Czy to tak w ramach pocieszania? -Chyba jedno i drugie. -Jezu... -Zycie jest do dupy - przypomnialem. - I porabane. -Myslalam, ze jej nie znosisz. -Dobrze myslalas. Ale z facetem mowisz. Wy jestescie lepsze. Najpierw uczucie i dopiero... -Nie zwracaj na mnie uwagi. - Uniosla twarz i cofnela sie o pare centymetrow. Wygladala na zatroskana. - Nie trawie jej, ale to nie powod, zebys ty... Obiektywnie nie jest taka... no... nieatrakcyjna. Na swoj sposob nawet... -Tak. -Nie wygladasz na zachwyconego. - Pokiwala ze zrozumieniem glowa. - Zadnych szans? Zabralem rece zza jej plecow i przy okazji zademonstrowalem kajdanki. -Podobno jestescie nieprzewidywalne - mruknalem. - Wiec kto wie? Moze to i dobry znak. Zeby jeszcze tak pejcz i wyzsze buty... Wiedzialbym, na czym stoje. Usmiechnela sie blado, wspiela na palce, cmoknela mnie w kacik ust. Potem, delikatnie i stanowczo, odepchnela. -Idz juz. Mam robote. -Ide. - Ruszylem ku drzwiom tak jak Marzena, tylem. - Potrzebujesz czegos? -Pielegniarek... Kogos do pomocy. -Mam pod reka dwie dziwki i posla. Co wolisz? -A z jakiej partii? - Nie zdazylem otworzyc ust. - Zartowalam. Przyslij dziwki. Solidniejsza firma. Zgodnie zalewali smutki przy barze: panienki spod latarni, dama ze spolecznego swiecznika, szofer, kobieta straznik graniczny i posel elegant. -A oto i gospodarz - blysnal krzywym usmiechem Labiszewski. - Jeszcze jedna - pokazal Maszy na migi, o co chodzi. - Nie odmowi pan chyba? -A jaka to okazja? - Wspialem sie na stolek. -Podobno chce nas pan postawic na barykadzie. Bolszewicy znow u wrot, po dziewiecdziesieciu latach. Wypada wypic strzemiennego. Dalo sie wyczuc, ze nie od strzemiennego dzis zacznie. -Za tych, co pojda nas bronic - wznioslem toast. -Pan sie nie wybiera? - zapytala Agata Swiatek. -Nie nasadze bagnetu na bron - unioslem skute nadgarstki. - Bycie nieslusznie oskarzonym bywa wygodne. -A z Marzeny bywa niezla kosa - pokiwal glowa Labiszewski. - Czasem dziekuje Bogu za immunitet. Musial jej pan dopiec. -Zle zaczelismy - zerknalem na rdzawe odbicie w lustrze baru. Niewiele zyskalem: przeslanialy je butelki. -Slyszalem o tym pomysle z odejsciem wojska i kartami powolania. Pan to powaznie czy...? -A czemu nie? -Bo to idiotyzm - wyjasnil zwiezle. -Sejm poblogoslawil Strzeleckie Druzyny Samoobrony. Po to wlasnie, by wspieraly wojsko i policje. Karty powolania rozeslala soltysom administracja. Chce pan powiedziec, ze rzadza nami idioci? -SDS-y wymyslila Samoobrona i LPR - wtracila sie Marzena. - Plus studenci, zeby sie od wojska wymigac. No i sejmowe lobby mysliwsko-wedkarskie. Panowie lowcy maja teraz ulgi z tytulu udzialu w organizacji waznej spolecznie. Sporo gadzetow moga odliczyc od podatku. Kurtki, gumowce, bron, naboje, komorki, komputery... Nawet spinning. Albo chlanie w lesniczowce. Szef kola wpisuje w kwit "szkolenie patriotyczno-obronne" i fiskus to lyka. Labiszewski poslal jej kose spojrzenie. -Pachnialo wojna, musielismy szybko uchwalic caly pakiet ustaw. No i podbudowac patriotyzm w narodzie... -Tudziez notowania przedwyborcze. -Komisja - zignorowal zaczepke - pare rzeczy faktycznie przeoczyla. To samo ministerstwa. -No. Pare. Twoj partyjny kolega, na przyklad... Jacht sobie odliczyl. Ciach, i panstwo ubozsze o piecdziesiat kawalkow. Bo przeciez posel zaglowka ochrone wybrzeza wspiera. Przed ruskim desantem broni. Pod Swinoujsciem, zeby smieszniej. Kolo SDS-u mu benzyne refundowalo, tylko biedak zapomnial silnika do lodzi dokupic. Przepalil tysiac osiemset litrow, zanim zauwazyl, ze na wiatr plywa. -Nie ma przepisow idealnych - stwierdzil z uraza Labiszewski. - W kazdym istnieja mozliwosci naduzyc. Ale to nie pora... Nie posyla sie cywilow przeciw czolgom. To zbrodnicza glupota. Patrzyl na mnie, wiec sie ustosunkowalem. -Myslalem, ze patriotyzm. -Spokojnie, panowie - zaapelowala Agata Swiatek. -To nie klotnia - wyjasnilem - tylko dyskusja. Stary, oklepany temat: polskie powstania zbrojne. -Nie zyjemy pod zaborami - przypomnial Labiszewski - Mamy wojsko i ono nas broni. -Nasze wojsko jeszcze nigdy w historii nie wybronilo nas na tyle skutecznie, by cywile nie dostali po dupie i nie musieli zasilac szeregow. Problem w tym, ze zwykle bylismy mocno spoznieni. Zamiast muszkietu trzeba bylo lapac kose, zamiast karabinu flaszke Molotowa. Partyzantka, prowizorka, mnostwo trupow. -Wyglada na to - wyrazila swoj poglad ozdoba "Glosu Serca" - ze pan tez zlapal jakas flaszke. -Zdrowie bystrych pan - zasalutowalem jej szklanka. -Nie powinien pan wiecej pic. -To w ramach zwalczania strachu - wzruszylem ramionami. - Kiedy tu wejdzie wojsko Miszy Millera... -Nie wejdzie - zapewnil Labiszewski. - Dopoki w Kisunach stacjonuje nasz garnizon, nie wejdzie. -Fakt. Najpierw bedzie musialo garnizon wystrzelac. -Nie da rady - usmiechnal sie wyniosle. -Zaklad? O stowe? -Nie mam ochoty sie zakladac - rzucil zimno. - W dodatku... mniejsza z tym. -Z przestepca? - Nie skomentowal. - Skad panu przyszlo do glowy, ze Misza moze byc niezdolny do zdobycia wsi? -To tylko bandyta. Rosyjski w dodatku. A armia rosyjska od lat pokazuje w Czeczenii, ile jest warta. Mowiac w uproszczeniu: guzik jest warta. Paru partyzantow nie potrafia wykurzyc z budynku. W starciu z regularnym zachodnim wojskiem... -Ma pan na mysli Kosmana i resztki jego plutonu? Mial raczej na mysli rzucenie we mnie szklanka. -To nie bezludna wyspa. - Odstawil ja, by nie ulec pokusie. - Wkrotce beda tu nasze oddzialy. Juz teraz sa po bokach, na tyle blisko, by pokryc ogniem kazdy metr granicy. Wiem cos o tym. Pracuje w komisji obrony. To my ustalalismy reguly dzialania wojsk kordonu granicznego. -Odwaliliscie kawal dobrej roboty - rzucila Marzena w glab swej szklanki. -Mam rozumiec - podsumowalem - ze nie poprze pan powolania cywilow pod bron? -To awanturnictwo. Poszedlem na drugi koniec baru, przekonywac Sandre i Ele do rol pielegniarek. O dziesiatej przedstawicieli kisunskiej elity nadal nie bylo. Paczoch powierzyl Szuryma i Swiatek pani porucznik, a sam poszedl nadzorowac przerabianie zsypu przed kotlownia na okop mozdzierza. Marzena tonela przy barze w posepnych myslach, Labiszewski znikl. Masza zdumiala wszystkich, wyciagajac odkurzacz. Uznalem, ze nie warto jej od tego odwodzic: ostatecznie Labiszewski mogl miec racje, a hotelowi bardziej zagrazal sanepid niz rosyjskie czolgi. Nie zauwazylem, kiedy przy moim stoliku zmaterializowal sie Szurym. Nikt nie oskarzyl wprost ani jego, ani Agaty Swiatek chocby o nieumiejetne dobieranie sobie znajomych, wszyscy mieli jednak w pamieci popis Raguziaka. Przyjeto milczaco, ze, podobnie jak ja, nie maja prawa oddalac sie samopas. -Pecherz sie melduje. Skoczymy na kolejke? - Szczerzac zeby, obrocil sie w strone Marzeny. - Razem, zeby dwa razy nie chodzic. Nie miala mocnej glowy. Zdziwila sie, widzac go obok mnie. I dlugo sie zastanawiala. -Do ubikacji? - upewnila sie. - A... no tak. Policja by was na wszelki wypadek przymknela, a z braku policji... - Przypomniala sobie o czyms i spojrzala na wsparta o parapet Agate Swiatek. - Tak miedzy nami: wiedzieliscie, co wieziecie? Zadawala zbyt naiwne pytania jak na kogos trzezwego. -Zartuje pani?! - obruszyl sie Szurym. - Jaja bym bydlakowi oberwal! W zyciu nikt ze mnie takiego wala nie... -Dobra - skinela glowa. - Tylko zadnych glupich pomyslow. Tu sie roi od wojska. Zaprowadzila nas pod meska toalete. Nie weszla do srodka, ale przyblokowala lokciem drzwi. Spojrzala wymownie ku oknu. Szurym stal przez chwile ze sladami skrywanej paniki w oczach. Ale moze zle to odczytalem, bo dosc szybko skwitowal zachowanie rudowlosej wzruszeniem ramion. -Jak pani chce. - Odwrocil sie w moja strone. - Macie papier w kabinach? Jak juz tu jestem... -To porzadny lokal - zapewnilem go. -Mam nadzieje - wyszczerzyl zeby - ze pana nie przycisnelo. Z tymi kajdankami bylby problem. - Zadne z nas nie skomentowalo. - Zaraz... a moze...? Moge ostatecznie... -Dzieki - usmiechnalem sie do obojga. - Wytrzymam. Nie byl zadowolony, mial jednak dosc rozsadku, by nie probowac jeszcze raz. Powlokl sie do najdalszej z kabin i zatrzasnal za soba drzwi. -Przepraszam. Odwrocilem sie, zdziwiony. Korytarz byl pusty - to chyba naprawde ona przepraszala! -To pech, trafic na babe. - Mowila polglosem, rumieniac sie z lekka. - Zdejme panu kajdanki, w porzadku? -Na zawsze?! - Sparodiowalem chlopieca radosc. - Na czas pobytu w kiblu. W ostatniej kabinie trzasnela spuszczana deska. -Wiec szkoda fatygi. Siegnela do kieszeni kurtki, wyjela kluczyk i nie pytajac o zgode, zagarnela moje rece. -Czyzby mnie pani polubila? - Nie ulatwialem jej niczego, wiec zmitrezyla troche czasu na odpiecie kajdanek. -To alkohol. - Usmiechala sie pod nosem, co dowodzilo, ze nie zmysla i faktycznie sie wstawila. - Mila sie robie. -Fakt. Powinna pani wiecej pic. -Nie stac mnie. - Podtrzymujac moje dlonie, bez pospiechu zdejmowala stalowe bransolety. Dotykalismy sie i najwyrazniej jej to nie przeszkadzalo. -Tak zle placa? -Nie moge pic w pracy. - Schowala kajdanki. - Jedno potkniecie i fiuuu... A teraz sie latwo potykam. - Zszokowala mnie z lekka, unoszac noge jak ruski zolnierz na lekcji musztry i prezentujac gorsze z kolan. - Duzo nie trzeba, zeby wylali. Prawda. Wystarczylo wsunac dlon pod spod i lekko szarpnac. Wywinelaby najwspanialszego orla w historii Strazy Granicznej RP i nawet gdyby nie polamala karku, mialbym ja z glowy. Moglbym uciec, a ja wprost ze szpitala poslaliby na zielona trawke. Zaslugiwala na to. Nie siegnalem w dol. Moze balem sie spartaczyc. Reka, zamiast szarpac, powedruje miekko w strone uda. -Co to bylo? - Troche toporny, sluzbowy pantofel powrocil na podloge, ale po tym, co zrobila, mialem pretekst, by gapic sie na jej nogi. - Pirat drogowy? -Wypadek, powiedzmy. - Jej usmiech przygasl, ale przetrwal. Chyba probowala bic rekord czasowy w dyscyplinie "okazywanie zyczliwosci Krechowiakowi". -To na twarzy tez? - zaryzykowalem. -Az tak widac? -Widac - przyznalem. - Ale ladnie pani z tym. -Prawdziwy rycerz - mruknela. -Tez pilem. -No tak. Nie ma brzydul, sa tylko za male kieliszki. -Piekna i w dodatku madra. - Wolalem nie przeciagac struny, wiec szczerzac zeby, zaczalem sie cofac. - Jak juz oczyszcze sie z zarzutow, musimy powtorzyc wczorajszy wieczor. Fajnie sie z pania tanczy. -Dzieki. Co pan chce... chyba nie...? - Byla madra, wiec darowala sobie koncowke, widzac, jak ustawiam sie przed pisuarem. - Przegina pan, Krechowiak. -Przeciez sie pani odwroci. -Do kabiny, ale juz - wyjela pistolet i pogrozila mi, kiwajac lufa jak belfer palcem. - Macie piec minut. Czekam na korytarzu. Wszedlem do kabiny. Slyszalem oddalajace sie kroki Marzeny. Drzwi nie zamknela. Usiadlem na sedesie. Po chwili cos zachrobotalo w scianke oddzielajaca mnie od Szuryma. -Mozna mowic? - Szept odbil sie od posadzki, matowej od nadmiaru proszku, przesaczyl przez szczeline pod scianka ze sklejki. - Krechowiak, slyszysz? -Tak. -Gdzie schowales radio? Nie od razu odpowiedzialem. -Jakie radio? -Dali ci. Gdzie jest? -A kto pyta? - Brzeknalem klapka pojemnika na papier. Odrobina halasu brzmi lepiej od martwej ciszy. -Ja. Z polecenia pulkownika. - Milczalem. - Przeciez jestes z nami. Mowili, ze mozna ci ufac. Zastanawialem sie. Nie nad jego slowami. Probowalem zlokalizowac stlumiony dzwiek, ktory chyba uslyszalem. Chyba. -To mi zaufaj. I powiedz, kto cie przyslal. Swiatek? Powtarzalem sobie, ze jestem przewrazliwiony. Kabiny byly puste, Marzena zostala na korytarzu. Zludzenie. -Nie. -Nic z tego - szepnalem. - Nadajnik jest nieosiagalny. -Rozumiem - powiedzial gladko. - Zapamietaj numer: dwie siodemki. Uslyszalem serie odglosow sugerujacych, ze skonczyl posiedzenie i za chwile opusci kabine. -Co za numer? - Chyba nie uslyszal. - Szurym! -Musimy konczyc. Spuscil wode. Wstalem i wyszedlem. Za drzwiami widac bylo tylko fragment pustego korytarza. Prog lazienki przekroczylem troche zbyt energicznie: porucznik Pawluk omal nie upadla z wrazenia. Pilnujacy groznych przestepcow wartownik nie powinien stac pod sciana na jednej nodze i drapac sie w stope drugiej, a ona cos takiego wlasnie robila. -Juz? - Rzucila mi troche sploszone, troche gniewne spojrzenie. - Nie myje pan rak? -Jestem nieokrzesany pod kazdym wzgledem. Skula mnie, a potem czekalismy na Szuryma. Okazal sie bardziej cywilizowany i skorzystal z umywalki. We trojke ruszylismy w strone restauracji. Mijalismy hol, kiedy Marzena spojrzala w okno. Od bramy toczyl sie ku palacowi zablocony traktor z przyczepa. Naprawde zablocony: daremnie wytezalem wzrok, probujac zidentyfikowac chocby kontur kierowcy. Potem zwrocilem uwage na drzwi. Te ze szkla i metalu, kolyszace sie w rytmie lagodnych wybojow. I te drugie, drewniane, strzegace palacu. Otwierane wlasnie przez pania porucznik. -Tlumik by naprawil. - Szurym podniosl glos, choc ciagnik pelznacy w zolwim tempie byl jeszcze daleko, a flankujace go szpalery starych drzew pochlanialy nadmiar decybeli. - Prosi sie o mandat. Mial racje, lecz nie zdazylem mu tego powiedziec. Nie bieglem, ale chyba zakwalifikowalbym sie do reprezentacji kraju w chodzie sportowym. To nie wystarczylo: Marzena zdazyla zawedrowac az do podnoza schodow na ganek. Prawie rownie daleko, liczac w strone bramy, jak jeden z mozdzierzystow, ktory stal w polowie drogi miedzy zsypem wegla a fontanna, gapiac sie bezmyslnie na nadjezdzajacy ciagnik. Pognalem w dol schodow. Moze zadecydowala szyba, nadmiernie upackana swiezym blotem, moze drzwi, ktore rozstaly sie definitywnie z przypisanym im miejscem w plaszczyznie scianki bocznej. Nie bylem pewien. Wiedzialem tylko, ze robie cos glupiego. Marzena wyczula ruch za plecami. Na szczescie nie dorownywala mi podejrzliwoscia i wyszla gosciom naprzeciw z golymi rekami. Nie oberwalem ani kula, ani nawet lufa. Zdzielila mnie w nos, ale czyms miekkim. Chwycilem ja i jakos tak wyszlo, ze dopiero podmurowka fontanny podciela nam nogi, choc zderzylismy sie pare metrow wczesniej. Upadlismy na betonowe dno pustego basenu. Powietrze zaskowytalo: nad obmurowka przemknela dawka metalu dosc szczodra, by zabic kazde z nas po kilka razy. Zdazylem dostrzec padajacego na wznak zolnierza, ktory wyszedl naprzeciw ciagnikowi. Dostal, ale nie seria przeznaczona dla nas. Byl zatem jeszcze drugi kalasznikow, gdzies przy wschodnim skrzydle budynku. Dwoch ludzi. Zle. Bardzo zle. Kiedy ciagnik mijal sadzawke, przekonalem sie, ze jest jeszcze gorzej. Dwa granaty, rzucone jeden po drugim, mignely na tle listowia i wybuchly pod sciana zachodniego skrzydla. Czyli jest jeszcze trzeci Sambijczyk. Co najmniej. -Nie wstawaj - warknalem. Marzena lapala okulary, ktore zjechaly az na brode; to ja stopowalo. Ale gdy skonczy, moze usiasc, a wtedy ten facet w zaroslach skonczy z nia. Mial czas, tym razem wymierzy lepiej. Mial? Paczoch... Co z Paczochem i jego chlopakami? Zaryzykowalem uniesienie glowy. Nikt nie biegl w nasza strone - tylko i az tyle zdolalem ustalic, nim cos huknelo i wykonalem godny zarliwego muzulmanina poklon, schodzac z toru nastepnej kuli. Pierwszej nie zdazylbym zejsc, ale strzelec zbyt gwaltownie sciagnal spust i skasowal tylko jakas szybe za moimi plecami. Troche potrwalo, nim zrozumialem, co to znaczy. Dwie chaotyczne serie z pistoletow maszynowych jeszcze bardziej rozjasnily mi w glowie. -Spokojnie - rzucilem polglosem, w ktorym spokoju bylo tyle, co kot naplakal. - Nie podnos glowy. Sama na to wpadla: lezala na brzuchu tak plasko, ze miala problemy z wyciagnieciem broni z kabury. -Przeladuj pistolet i daj mi go. - Mowilem cicho, bo tylko nad takim glosem potrafilem zapanowac. Nie sililem sie na udawanie trupa. Czlowiek, ktory probowal nas zabic, wiedzial teraz, ze na probach sie skonczylo. -Lez. - Przepychanie slow przez gardlo sprawialo jej jeszcze wiecej problemow niz mnie. - I nie probuj... Bo bede strzelac. Nie probuj uciekac. -Pojebalo cie?! - Wciaz gwizdalo mi w uchu wspomnienie przelatujacych obok kul. - To oni do mnie strzelaja! Wzrok miala nieprzytomny, ale przynajmniej wyjela wista i wprowadzila naboj do komory. Ciagnac za soba nogi w ubloconych rajstopach, podpelzla do cokolu wodotrysku. -Rozkuj mnie - warknalem. Ktos strzelil. Ze zsypu odpowiedzialy dwa glauberyty mozdzierzystow Paczocha. Nie bylo dobrze, ale poki pociski lataly w obie strony, nie bylo tez tragicznie. -Uratowalem cie - sprobowalem inaczej. Zignorowala mnie. Korzystajac z oslony cokolu, usiadla i zaczela unosic sie centymetr po centymetrze. Ruszylem na czworakach w jej strone. Bylem na wysokosci rudego od krwi i blota kolana, kiedy cos zimnego dotknelo mego czola. Lufa. Cofnela ja po paru sekundach, ja tez sie odsunalem, ale roznica byla czysto psychologiczna. Wciaz jeden ruch palca dzielil mnie od definitywnego kresu znajomosci z Marzena Pawluk. Kolejny granat, tym razem wystrzelony z podwieszonej pod karabin wyrzutni. Wybuch, slabszy, za to w zlym miejscu, na kierunku, z ktorego dobiegaly trzaski peemow. Jesli w samym zsypie... Nie, spokojnie: zniesli tam zbyt wiele amunicji; rozpetaloby sie pieklo... No i ciagnik... Stanal w koncu miedzy nami a stanowiskiem mozdzierza. Paczoch i jego ludzie zyskali oslone przed wystrzeliwanymi ze wschodu granatami. Ale tez stracili z oczu polowe przedpola. O to chodzilo napastnikom? Chyba nie. Traktor mial raczej przemycic ich do wsi. No, moze jeszcze ulatwic skok przez mur. Kon trojanski skrzyzowany z wieza obleznicza. Ale halasliwa defilada wprost na ganek pachniala improwizacja. Ktos dopatrzyl sie okazji i probowal odwrocic uwage wart. Stanowiska mozdzierzystow nie zamierzal blokowac - to premia, przyznana przez zyczliwy los. Cokolwiek zrobia chlopcy Paczocha - zostana w zsypie czy wyniosa sie przez kotlownie byle dalej od drzemiacego w amunicyjnych skrzynkach wulkanu - nie pomoga nam. Cztery kola ciagnika i cztery przyczepy odciely nas na amen. -Zaraz po nas przyjda. - Kark bolal od zadzierania glowy, ale musialem patrzec jej w oczy. - Razem mamy szanse, osobno zadnej. - Wciaz mierzyla z pistoletu w srodek mego czola. - Nie wystawie cie do wiatru. Za bardzo mi sie podobasz, idiotko. Tonacy brzytwy sie chwyta - tylko dlatego wyglosilem taki tekst. Podciagnela stope blizej bioder, usiadla prawie prosto. Dopiero teraz zauwazylem brak prawego buta. Obszedlem sie z jej garderoba wyjatkowo brutalnie i miala swiete prawo zrobic to, co zrobila. Czyli pociagnac w koncu za spust. Biorac pod uwage zdenerwowanie, miala tez prawo chybic - ale przeciez nie o metr. Zanim sie przestraszylem, dotarlo do mnie, ze mierzyla gdzies w okolice palacu. Trzy szybkie strzaly. Za szybkie. Zlapalem ja za udo - bylo najblizej - choc moj mozg nie przestawil sie na wojenne tory i ciut przerazalo mnie takie postepowanie z obca, uzbrojona i wroga mi kobieta. -Nie marnuj amu... Kolumna wodotrysku trysnela dla odmiany okruchami granitu i zaprawy. Rozplaszczylismy sie na dnie basenu. Ja bez problemu, ale Marzena musiala wykonac rozpaczliwy slizg, w ktorego efekcie jej spodnica siegnela niebezpiecznych wyzyn. Oficerskie spodnice nie powinny unosic sie tak wysoko. Byla zszokowana i lezala na wznak, wiec choc prawie od razu zaczela zmieniac pozycje, mialem mnostwo czasu, by przekonac sie, ze to, co jej podarlem, bylo faktycznie rajstopami, nie ponczochami. -Czekaj - zlapalem ja za lokiec. - Trafilas? -A skad mam wiedziec? - Glos jej drzal. -Drugi jest tam - wskazalem. - Dawaj klucz, siadaj przy slupie i kryj ogniem budynek. Nie zwracaj uwagi, ze ten z parku tlucze po kamieniach. No juz, siadaj. Pomoglem jej nie tyle usiasc, co zrobic to we wlasciwym miejscu. Obie rece miala zajete dzwiganiem wista, wepchnalem wiec dlonie w przygnieciona biodrem kieszen jej kurtki, nie zastanawiajac sie, do jakiego stopnia zdekoncentruje ja przed byc moze najwazniejszym strzalem zycia. Grzebalem sie z tym cale wieki. Zdazylem wyzbyc sie obaw, ze odruchowo zdzieli mnie rekojescia, i przesiaknac lodowata woda, zalegajaca w nierownosciach dna sadzawki - a klucz od kajdanek jak tkwil w faldach kurtki, tak tkwil. -Rusz tylek! - syknalem. - Siedzisz na kieszeni! Przesunela ciezar ciala na lewy posladek. I strzelila. Znow nie do mnie: byla nowoczesna, przedkladala zycie nad kobiecy honor. Zyskalismy kilkanascie sekund. Na polnocy postukiwaly karabiny maszynowe, tu jednak zrobilo sie cicho. Wyciagnalem kluczyk. Pelznac na kolanach w strone przyczepy, uslyszalem odglos osypujacego sie koksu. -Wieja do piwnic. - Oparlem plecy o sciane sadzawki, zdjalem kajdanki. - Musimy sie stad wyniesc. Cos stuknelo o ganek, zaszelescilo wsrod winorosli, eksplodowalo. Pare odlamkow zagrzechotalo lekko o obmurowke. Nastepny granat. Ile ich przydzwigali? Norma dla zolnierza to okolo czterech, ale ci tutaj mieli w planach zdobywanie budynku, mogli wziac wiecej. Kiepsko. Nawet z tuzinem byli w stanie narzucic nam model walki, w ktorym bylismy z gory przegrani: wystarczylo zblizyc sie do fontanny i raz jeden trafic w basen. -Oslonisz mnie - mowilem cicho, patrzac w jej oczy, ktore wyzieraly spod zachlapanych okularow. - Tam lezy automat. Jak uslyszysz, ze strzelam, zasuwasz pod przyczepe a potem do kotlowni. Na brzuchu. Jasne? Chciala pytac o zbyt wiele spraw, wiec oczywiscie nie zapytala o nic. Zmarnowala pare sekund, probujac znalezc najwazniejsza z odpowiedzi w mojej twarzy, a potem odwrocila glowe i wbila wzrok w przedluzenie linii szczerbinka-muszka. Posadzilem ja w dobrym miejscu, bo mimo wyciagnietych na cala dlugosc rak i przesuwania pistoletem to w lewo, to w prawo, ten z parku nie dostrzegl ruchu i nie skwitowal go nastepna seria. Pewnie nie mogl. A poniewaz chcial nas zabic, zapewne zmienia teraz pozycje. To tlumaczylo milczenie. Mialem nadzieje, ze wlasciwie oceniam jego intencje, ale i tak przetaczalem sie przez krawedz kamiennej scianki z zoladkiem skurczonym do rozmiarow jablka. Nic, cisza. I bezruch. Nie poruszal sie lezacy na wznak zolnierz ani kepy trawy przy zsypie opalu, ani to najwazniejsze: sasiadujace z palacem zarosla. Czlowiek, do ktorego strzelala Marzena, mogl zalec przy scianie dalej na wschod i upolowac mnie, gdy wypelzne zza kregu fontanny, ale liczylem, ze zdrowy strach wygnal go stamtad. Wmowilem sobie, ze nikt nie bierze na muszke mojej glowy, i popelzlem w kierunku czegos, co przed minuta bylo zolnierzem Wojska Polskiego. Chlopak zginal, nim zrozumial, ze cos jest nie tak, zmarnowalem wiec kilkanascie sekund na wyciaganie mu glauberyta z kabury. Moglem w tym czasie umrzec z dziesiec razy, ale zdolalem wziac sie w garsc i robic wszystko w miare cicho. Oplacilo sie. Ukryty za schodami mezczyzna wychylil sie wprawdzie, zaniepokojony jakims dzwiekiem - ale za pozno. Wist Marzeny wyplul jedna kule, tylko jedna, bo zaraz potem dal o sobie znac ten z parku. Ale to mi wystarczylo. Lezac za barykada ze zwlok, przeladowalem automat, pozbieralem zapasowe magazynki. -Czekaj! - zawolalem. I spytalem dla pewnosci: - Zyjesz? Zza ganku wylecial granat. Stuknal o scianke basenu, rozerwal sie z trzaskiem. Po zewnetrznej stronie. -Zyje - odpowiedziala. Anemicznie zabrzmialo. Ale to dobrze. Im mniej osob nas slyszy, tym lepiej. Przeczolgalem sie miedzy traktorem a przyczepa. Znad lufy automatu zlustrowalem zarosla. Nic. Odpedzilem pokuse pokonania nastepnych dwudziestu metrow i zanurkowania w okno kotlowni. Prawdopodobnie dotarlbym zywy. Tyle ze caly kredyt zaskoczenia wykorzystalbym dla siebie, nie dzielac sie nim z Marzena. Moze i zasluzyla sobie na to, ale... Nie. Nie zasluzyla. Ta ostatnia seria minela sie z jej glowa barwy dojrzalych kasztanow o centymetry. Mogla umrzec. Tylko dlatego, ze zamiast lezec z twarza w lisciach i czekac boskiego zmilowania, strzelala, by do mnie nie strzelano. Moze nie uratowala mi zycia, lecz przeciez probowala to robic. Cos jej bylem winien. Przelazlem za tylne kolo przyczepy. Przez kilkanascie nastepnych sekund wodzilem wzrokiem po zachodniej czesci parku, a nawet oknach palacu, czekajac na blysk i bol. Nikt nie strzelil. Wlazlem pod przyczepe, skulilem sie za kolem. Pusto. -Strzele, przetoczysz sie na druga strone, i wtedy wale na calego. Miedzy drzewa. - Ten zza ganku mogl slyszec moj polglos, ale slow nie zrozumial. - Na tego przy domu musisz sama uwazac. Gra? Chwila ciszy. Moze kiwala glowa. -Jakby co... Nie bierz tego do siebie. Taki zawod. Potrafila mowic spokojnie glosem, ktory drzy. Posialem krotka serie po najbardziej podejrzanej kepie pokrzyw. Zanim liscie opadly na ziemie, Marzena przeturlala sie przez murek, rabnela z pistoletu w kierunku palacu, zawirowala raz jeszcze, znow strzelila i obrociwszy sie o kat prosty z gracja jaszczurki, popelzla w strone traktora. Zaczalem tluc po parku seriami po dwa, trzy strzaly. Oproznilem magazynek, padlem plasko, by zastapic go drugim. Cos puknelo po drugiej stronie fontanny i cwierckilogramowy granat wybuchl metr nad moja glowa. Blachy przyczepy polknely gradobicie kilkuset odlamkow. Najadlem sie strachu, lecz nic ponadto. To znaczy... ja. -Marzena?! Potrwalo troche, nim wypatrzylem ja miedzy ogromnymi, tylnymi kolami ursusa. Jakim cudem zdazyla dotrzec az tam? Wbilem magazynek w rekojesc. Zza schodow plunal karabinek. Na pamiec, po fontannie. Ktos sie zagapil. Mielismy przeciw sobie tylko jedna wymierzona gdzie trzeba lufe. Podwojna, bo wzmocniona granatnikiem - ale jedna. -Do piwnicy, szybko! - krzyknalem. Gdzies w palacu pekl granat, zaterkotal automat, poleciala szyba... O burte i podwozie przyczepy zabebnilo z pol tuzina pociskow. Nisko, ale jeszcze nie ponizej granicy bezpieczenstwa, wciaz zza fontanny. Pokazalem sie? Marzena pelzla w strone kotlowni, chyba niewidoczna dla kogos, kto byl daleko i lezal. Miala jednak przed soba szmat drogi, a co gorsze - pas odkrytej przestrzeni. Przebieglem na przod ciagnika, skad moglem ja oslonic. Dochodzace zza scian odglosy walki - kilka serii i nastepny wybuch - az krzyczaly, ze to zle miejsce. Z kazdego okna w zachodnim skrzydle mozna bylo wpakowac mi kule. Zostajac przy przyczepie, musialbym uwazac tylko na skrajne. I jeszcze cos: bylo stamtad dalej do kotlowni, ale duzo blizej do pierwszych zarosli. Wies ostrzeliwano, wiazac przetrzebiony pluton Kosmana, a rownoczesnie kilku napastnikow konsekwentnie, krok po kroku, pchalo sie w glab palacu. Blitzkrieg im nie wypalil, ale nic nie wskazywalo, by zbierali sie do odwrotu. Byli zdesperowani albo pewni swego i choc nie watpilem, ze Kosman przysle nam w koncu posilki, nie mialem pewnosci, czy ktores z nas tego konca doczeka. Istniala spora szansa, ze jesli dam nura w krzaki, nikt nie bedzie mnie szukal, bo chlopaki Miszy wykoncza wszystkich zainteresowanych. A nawet jesli nie - co ryzykowalem? Kodeks karny nie przewiduje sankcji dla kogos, kto wynosi sie bez pozegnania z pola cudzej bitwy. Nie bylem zolnierzem, nie mialem obowiazku tu tkwic. Naprawde mnie kusilo. Potem wystrzelony z podlufowej wyrzutni granat wybuchl pod przyczepa i przestalo mnie kusic. Kropnalem po balustradzie ganku i pognalem na leb na szyje, widzac pol rudej glowy wychylonej z niszy. Ktos do mnie strzelil, Marzena poslala cztery kule temu komus, omal nie dziurawiac mi lydek, skoczylem nad nia oraz barierka i omal nie dokonalem samokastracji, spadajac okrakiem na wymierzony w niebo mozdzierz. Nastepne pol minuty kleczalem przy murze, wspierajac sie o niego czolem i tylko dlatego nie padajac na twarz z gracja wora kartofli. Marzena strzelala, do niej strzelali, na kark sypal mi sie tynk, kruszony uderzeniami kul, ale chwilowo mnie to nie obchodzilo. -Dostales? - Szczek metalu sugerowal, ze przypomniala sobie o mnie przy okazji zmiany magazynka. -Nie... calkiem. - Nie sililem sie, by brzmialo to dziarsko. Chcialem, by wziela mnie na plecy, zaniosla do lozka, a potem skoczyla po Ewe: potrzebowalem tabletek przeciwbolowych i lekarza, ktory zapewnilby, ze w przyszlosci bedzie mnie jeszcze mialo co bolec w tym miejscu. Niech szlag trafi wszystkie mozdzierze swiata. -Strzelaja w srodku. - Nie widzialem ani jej, ani, po prawdzie, palacu, ktory splaszczal mi ociekajace zimnym potem czolo. - Co robimy? Glos z gory. Znow stala, ryzykujac odstrzelenie glowy, bala sie i radzila sobie z tym strachem, swiadoma faktu, ze bezpieczenstwo oferowane przez obmurowany dol jest zludne i chcac przezyc, trzeba spogladac smierci prosto w oczy. Byla odwazna. Teraz mialem juz pewnosc w tej kwestii. Dwa metry od krawedzi zsypu rozerwal sie granat. Poprzedzilo go pukniecie granatnika. Zdazyla ukucnac. -Ilu ich tu... bylo? - Stekajac, oderwalem czolo od muru i kleknalem wzglednie prosto. - Zo...lnierzy? -Pieciu?... - Rzucila mi podszyte strachem spojrzenie i zerwala sie, wychylajac ponad poziom terenu sciskanego oburacz wista oraz pol rudej glowy. Po kilku sekundach pociagnela spust. Oszczednie, raz. Odpowiedzi nie bylo. Pewnie zmarnowala kule, strzelajac w niewinny krzak. -Gon... za nimi. - Zerknalem w okno, przez ktore opal trafial do piwnicy. Zelazna okiennica byla otwarta, podobnie jak blaszane drzwi wewnatrz kotlowni. -A ty? Zastanawialem sie cala zdolna do myslenia czescia mozgu. Reszta cierpialem, no i troche walczylem z mdlosciami. Nie, zeby mdlilo mnie tylko troche - po prostu dostalem w kosc za mocno, by przejmowac sie ewentualnym puszczaniem pawia na oczach porucznik Pawluk. -Jak tu... wrzuca granat, pol palacu... szlag trafi. - Na kolanach ruszylem po chodniku ze skrzynek. Zgromadzono ich ze trzydziesci, miejscami w trzech warstwach. Na potrzeby regularnej wojny nie byl to wielki zapas, ale poltorej setki dwukilowych granatow, przytulonych do sciany mego warsztatu pracy, robilo wrazenie. -To wiejmy stad. Z konca niszy widzialem ganek. Jedyne miejsce, z ktorego tanim kosztem mozna bylo nas wykonczyc. Oczywiscie dotyczylo to grupki, ktora przystopowalismy na zewnatrz, zakladalem jednak, ze ci w srodku maja wlasne klopoty i zostawia nas w spokoju. Wokol wsi stukaly tylko karabiny, co znaczylo, ze czas pracuje na korzysc obroncow palacu. Nie oni musieli sie spieszyc, a tych paru desperatow, ktorym nikt nie jechal czolgami na pomoc. Tu jednak, na naszym malym froncie, przewage mieli napastnicy. -Idz - wskazalem okno. Nie poszla. Cofala sie na drugi koniec niszy, patrzac na mnie z dziwnym wyrazem twarzy. Wszystko w sklonie. Madra dziewczyna. Uczyla sie szybko; zrozumiala, ze nie jestesmy silniejsza strona, ktora stac na ciagla obserwacje pola walki. Uniesc sie, rzucic okiem i w dol - taka byla jedyna recepta na dorazne przetrwanie. -Chcesz sie poddac? - Zderzyla sie posladkami z murem, ale zamiast wstawac, przykucnela. - Po ciebie przyszli? -Fajnie by bylo. - Na chwile oderwalem wzrok od porastajacej ganek winorosli. Mimo krwi, brudu i rozlazacych sie coraz bardziej rajstop nogi kucajacej Marzeny wygladaly niesamowicie. -Zmywajmy sie stad. Razem. Ze mna u boku miala wieksze szanse. To dlatego? -Jak tu dojda, to po palacu - poslalem jej krzywy usmiech. - Strace prace i dach nad glowa. -Mowie serio. Wynosmy sie, poki jeszcze... Wzialem sie w garsc i z kolba przy ramieniu wyjrzalem nad krawedz niszy. Mimo slonecznego poranka park po tej stronie byl ciemny i wylowilem blysk juz przy drugiej czy trzeciej probie odstrzelenia mi czubka glowy. Sambijczyk zmadrzal, przeszedl na ogien pojedynczy, wiec rekordu nie pobilem. Ale przezylem, co bylo sukcesem, a wykonujac przysiad, zdazylem wybrac czubek jednego z drzew na dozor. Nie tracac z oczu dosc nijakiej galezi, obrocilem mozdzierz. Otworzylem najblizsza skrzynke. Granaty byly w idealnym stanie: z zapalnikami, ale bez nalozonych powyzej stabilizatora ladunkow dodatkowych. Idealnie. Pocisk poleci powoli, czyli szybciej spadnie, spadajac zas eksploduje. -Jak zaczna wybuchac, sprobuj go upolowac - wskazalem Marzenie kierunek. - Moze go wyplosze. Przygladala sie z niedowierzaniem, jak unosze lufe do pozycji typowej dla kominow i wpuszczam do niej pierwszy granat. Az podskoczyla, gdy mozdzierz huknal, wypluwajac obloczek dymu i wprawiajac w dygot beton posadzki. Na szczescie nie znala sie na mozdzierzach - Straz Graniczna to jednak nie dawny WOP, majacy nie tylko strzec, ale i realnie bronic granic - wiec nie skoczyla ani na mnie, ani w piwniczne okno. A powinna. Jesli uniesc lufe wyzej, niz pozwala podstawa, pocisk moze wyladowac naprawde blisko artylerzysty ryzykanta. W skrajnym wypadku nawet na jego bezmyslnym lbie. Nie przeszkadzala mi jednak. Moglem w spokoju poprawiac ustawienie niestabilnego zelastwa, ktore po kazdym wystrzale skakalo, usilujac poslac kolejny pocisk w zupelnie inny kawalek nieba. Wlasnie nieba - poki co, zaden z granatow nie spadl na park. Wrzucilem do lufy trzeci, czwarty... Nawet przy zmniejszonym ladunku pocisk wyskakiwal z szybkoscia okolo stu metrow na sekunde i polaczone sily grawitacji oraz oporu powietrza potrzebowaly troche czasu, by go zatrzymac. Potem granat musial pokonac ten sam dystans w przeciwnym kierunku - w sumie troche to trwalo. -Chyba sa zepsu... Los oszczedzil Marzenie dokonczenia i dopisania nowej anegdoty do zbioru Baba w wojsku. Kawal trawnika a potem czubek debu wylecialy w powietrze, dowodzac, ze przynajmniej dwa pierwsze granaty byly bez zarzutu. -Teraz! - Szarpnalem nastepna skrzynke. Mozdzierz przechylil sie, przysmazyl mi ucho rozgrzana lufa. Marzena zerwala sie. Nastepna eksplozja. Za daleko, ale i tak znakomity wynik przy strzelaniu na oko i z reki, metoda uragajaca wszelkim regulom. Druga skrzynka byla wielka porazka - brak zapalnikow i pelne ladunki miotajace. Moglem tym ostrzelac Rosje, ale nie palacowy park, no i nic by naturalnie nie wybuchlo. Zaczalem otwierac trzecia. Marzena strzelila raz, drugi, przerwala, zaczela sie rozgladac. Trzasnalem o sciane pokrywa skrzynki, wylowilem blysk zapalnikow i wtedy to dostrzeglem katem oka. Ruch. Za kurtyna winorosli. -Z tylu! - Marzena wykonala instynktowny przysiad i przynajmniej strachu najadlem sie ciut mniej. Lapiac za automat i posylajac serie w srodek ganku, musialem mierzyc nisko i najdrobniejszy blad... Chociaz nie zrobilbym jej krzywdy, nawet gdyby stala. Inaczej mowiac: poderwalem lufe i pozwolilem kulom pomknac przez bezpieczny rejon, gdzie nie bylo wlosow koloru miedzi, ale tez czegos, co mnie sprowokowalo. Rozstrzelalem pare listewek i lisci - to wszystko. Na szczescie wystarczylo. Plama ruchu umknela w dol w tempie narzuconym przez grawitacje. Sploszylem Rosjanina, gdy przelazil przez barierke po tamtej stronie ganku. Wsciekly, zemscil sie natychmiast. Cos grzmotnelo o ruszt trzymajacy winorosl. Przypadlem do posadzki, granat uderzyl o metalowa wycieraczke przed drzwiami i wybuchl. -Pilnuj go! - wskazalem oblok pylu i postrzepionej zieleni. Marzena poslala kule. Nikogo nie trafila, ale trudno o lepszy znak, ze przezylismy i nadal mozemy zabijac. Bylem rownie zly jak ten po drugiej stronie. Od samego poczatku tej chaotycznej strzelaniny kierowalem sie glownie odruchami, ale przynajmniej byly to rozsadne odruchy. Teraz pogwalcilem wszelkie zasady. Ustawilem lufe rownolegle do sciany budynku i zaczalem wrzucac w nia granaty ze skrzynki numer trzy. -Do piwnicy! - Opamietanie, czesciowe, bo dotyczace tylko Marzeny, przyszlo po drugim pocisku. W jej twarzy pojawilo sie trwozliwe zrozumienie. Nie byla zolnierzem, ale podstawowe prawa fizyki chyba znala. -Co ty...? -Do piwnicy, ale juz! Czy zdazyla - nie wiem. Cos ryknelo nad naszymi glowami. Dostrzeglem jeszcze chmure dymu, kurzu, gruzu i drewna, walaca sie z gory wprost na mnie. Wszystko sie kolysalo, zwlaszcza sniadanie w zoladku. Pod czaszka czulem bolesny lomot. Ale na ten gorszy ze swiatow wrocilem za sprawa dziwnej mieszanki chlodu i piekacego zaru tuz obok. W miejscu, ktore... Omal nie usiadlem. -Lez - zabrzmial zgodny, damski dwuglos. Chwyt dwoch par rak tez zlal sie w jeden gest, ale, niestety, nie mialo to nic wspolnego z typowym dla zdzielonych w leb podwojnym widzeniem. Lezalem z glowa na kolanach Marzeny Pawluk, majac przed oczyma grzywke doktor Boreckiej: z braku miejsca kleczala okrakiem nad mymi nogami. I... od kolan po pepek nie mialem na sobie niczego wiecej. Pomijajac szczypiace paskudztwo do dezynfekcji ran i plastry na udach. -Co wy mi robicie? - wymamrotalem, rozrzucajac rece i probujac nie dopuscic, by obracajaca sie gwaltownie kula ziemska zrzucila mnie z siebie. -Lez. - Glos Ewy byl chlodny jak jej dlonie, choc mniej delikatny. - Mozesz miec wstrzas mozgu. -Mozg mam wyzej. - Zle juz sie dokonalo, a ja bylem zbyt obolaly na porzadny wstyd. -U facetow roznie z tym bywa - rzucila w przestrzen Marzena. Ostentacyjnie spogladala w bok i w gore, balansujac na granicy urazu szyi, zalozylbym sie jednak, ze nie robila tego od poczatku. -Juz was nie lubie - powiedzialem z przekonaniem. -To zle wygladalo. - Ewa uniosla twarz, rzeczywiscie niepromieniujaca optymizmem. - Miales krew na spodniach. Balysmy sie o ciebie. -Tylko wy, czy sciagnelyscie jeszcze pare dziewczyn, zeby sobie popatrzyly? -Nie marudz. - Byla uosobieniem chlodnej uprzejmosci. - Pani Pawluk boso przybiegla po pomoc dla ciebie. Podziekuj lepiej. Chocby za kurtke. Kurtka? No tak, kleczala nade mna - czy moze pode mna - w samej koszuli, lepiacej sie do ciala po pobycie w fontannie. A ja marzlem tylko od gory i z bokow. -Dzieki - rzucilem przez zeby. Bylo w tym tyle ciepla co w betonowej posadzce, na ktorej lezalem. - A ty sie pospiesz. Striptiz na swiezym powietrzu mnie nie bawi. -Widze, ze nic ci nie jest. - Usmiechnela sie w koncu, a ja zbyt pozno domyslilem sie, ze nie mnie jednego meczy i krepuje towarzystwo Marzeny. Motywy mielismy inne, ale te jej byly chyba silniejsze. -Na pewno? To ja powinienem zapytac, a nie kobieta, ktora tlukla mnie w twarz raz po raz i usilowala poslac za kratki. -Z glowa nigdy nie wiadomo, ale tu wszystko powinno grac. - Ewa wrzucila do dzbanka klebek waty. Potem pomogla mi odzyskac twarz, czyli wciagnac na biodra wszystko, czego mnie pozbawily. - Niech pani na niego uwaza. Oczywiscie lepiej by bylo, gdyby lezal w lozku. Poklepala mnie po policzku, sforsowala scianke zsypu i znikla. -Oderwalam ja od pracy - wyjasnila Marzena. - Jeden zolnierz ma przestrzelony lokiec. No i Szurym... Lezalem na poduszce z jej ud. Kurtka konczyla sie nizej, co znaczylo, ze ona sama kleczy na betonie i okruchach koksu. Nie, zaraz... To byloby bolesne, nawet dla kogos, kto mialby spodnie i zdrowe nogi. Dzwignalem sie z wirujaca pustka w glowie. -Ostroznie. - Pomogla mi usiasc, co niczego nie dowodzilo: pozbywala sie ciezaru. Tylko ten ton... Marzena Pawluk i troskliwosc?! W zwiazku ze mna?! Zerknalem w dol. Zadnych poduch czy chocby kawalkow kartonu na podkladki. Szorstki beton, weglowy zwir a potem od razu podrapane kolana i strzepy rajstop. -Posiedz troche. - Wciaz dotykala koncami palcow mego ramienia, jak matka asekurujaca pierwsze kroki malca. - Niezle mnie nastraszyles. Pol dachu na nas spadlo. Przesada: w nisze trafily ze trzy dachowki w kilkunastu kawalkach i nieduza belka. -To ja tak...? Musiala mi drgnac reka. -Kosman mowi, ze to byl kretynski pomysl. -Jest tu? -Od pieciu minut. -To az tyle...? - Pomacalem potylice. - Co sie dzialo? -Pierwsze pociski spadly za gankiem. Odstrzeliles tez rynne, ale z Ruska ponoc tylko buty... Wszyscy sie dziwili. -Wszyscy - powtorzylem kwasno. - I lazili tu, jak wy mnie...? To moralne znecanie sie nad wiezniem. Abu Ghraib jakies. Ja bym ci tego nie zrobil. Ciekaw bylem, kiedy sobie przypomni, ze nie jestesmy po imieniu. -Chwilowo nie byles wiezniem. A zreszta nikt tu... -Ja, ten tam - skinalem w strone ganku. - Kto jeszcze? -Szurym - mruknela. - Brzuch i piers. Dlatego musiales czekac. Borecka byla zajeta. Trzy razy po nia biega... chodzilam. Przesunela sie, siadajac na skrzynkach. -Jezu... widzialas swoje kolana? - Wyciagnalem reke, omal nie dotknalem jednego. - Dobrze, ze nie reklamujesz ponczoch. -To mi nigdy nie grozilo. Trzeba miec dobre nogi. Powiedziala cos takiego? Ona? Patrzylem, jak niezdarnie podnosi i wklada kurtke. Wygladala na smiertelnie znuzona. To wiele tlumaczylo. -Trzeba to opatrzyc. - Pokazalem, ze powinna wstac. -Posiedz jeszcze. Kiwasz sie jak rozmodlony Zyd. -Nic mi nie bedzie, mozesz spokojnie... - urwalem. Usuwala bloto z okularow, trac nimi o spodnice, patrzenie jej w oczy sprowadzalo sie wiec do ogladania czerwonych z niewyspania powiek, ale wiedzialem, co bym w nich znalazl. - Aha. Rozumiem. - Czekalem na jakis komentarz. Bez skutku. - Znow jestem zly facet. Musisz mnie pilnowac. -To niczego nie dowodzi - powiedziala cicho. - Oni strzelali do nas, my do nich. Nic z tego nie wynika. -Poza tym, ze dziesiec razy moglem cie zabic. Albo zostawic. Co na jedno wychodzi. Znalazla chustke, zaczela polerowac szkla. Unikala mego wzroku. Dostrzeglem jej pantofel, lezacy na podstawie mozdzierza. Musiala celowo go zdjac: latwiej biegac boso niz z jedna noga wyraznie krotsza. -To tak jak ja - mruknela. -Fakt - przyznalem. - Mialabys klopot z glowy. Ale nie w tym rzecz. Chce ci tylko wykazac, ze nie zycze ci zle. -Wiem. Chyba wiem - poprawila sie, choc troche ja to kosztowalo. - Jestem ci wdzieczna... -Ale nadal nie ufam - dokonczylem za nia. - Dzieki za szczerosc. -Jak zobaczyles ten ciagnik... - Nadal na mnie nie patrzyla. - Tak szczerze... Pobieglbys, gdyby to kto inny...? -Nie wiem, nie myslalem wtedy. Nie - zmienilem nagle zdanie. - Chyba ze Ewa... Dzis oficjalnie zostalismy przyjaciolmi - zdobylem sie na smetny usmiech. - Ale mimo wszystko... Lubie ja. I jeszcze moja zona. Kiedys. Uniosla twarz. Dosc gwaltownie. -Nie wiedzialam, ze jestes... Nie nosisz obraczki. -Przepilem. A dokladniej: zainwestowalem w spirytus made in Sambia. -Sam widzisz: nie mozna ci wierzyc. - Nie wyszedl jej ten zart. - Jej tez przysiegales... to znaczy: szacunek. Obraczka to ostatnia rzecz, ktora... -Rozwiedlismy sie. Patrzyla na mnie, odwracala wzrok, by po chwili znow zerknac w oczy. Zmarzla i moze dlatego jedna noga tak kleila sie do drugiej. -Nie moja sprawa - mruknela. - Z czego sie smiejesz? -Nie, nic... Przepraszam. Co jeszcze chcesz wiedziec? -Nie wypytuje cie o zycie osobiste - schlodzila glos. - Pytalam po prostu... Dalem jej troche czasu, ale utknela na dobre. -Rozmawiamy szczerze? - Anemicznie skinela glowa. - To twoja wina. Zle zaczelas. Wysiadasz z autobusu i juz po trzech zdaniach wiem, ze mamy szanse wyladowac w lozku jeszcze tego samego wieczoru. Potem zgadzasz sie na kolacje. Porywasz mnie do tanca... przychodzisz w nocy... -Zaraz, to zupelnie inaczej... -Przeciez wiem - poslalem jej niewesoly usmiech. - Tlumacze tylko, czemu tak znienacka... Po prostu... no, to bylo dosc niecodzienne. -Moze - mruknela. Jak na zmarznieta dziewczyne miala zadziwiajaco rozowe policzki. - Pewnie tak. -Ty tez jestes niecodzienna - wzruszylem ramionami. -Ja? -Daj spokoj. - Zamienilismy sie rolami: teraz to ja unikalem jej wzroku. - Masz przeciez lustro. -I co w nim niby widze? Zenskiego boksera? -Lubicie to slyszec, co? Wiec prosze: jestes ladna. I nie kituj, ze pierwszy ci to mowie. -Drugi. - Zaskoczyla mnie tym wyznaniem. Usmiechnela sie dziwnie. - Ale pierwszy klamal. W zbyt wielu sprawach. -Nie w tej - odwazylem sie popatrzec jej w twarz. -Mily jestes - sklonila sie zartobliwie. -E tam... Powinienem mowic, ze olsnilo mnie bogate wnetrze i piekno charakteru. -A nie? - udala zdziwienie. -Najpierw sie widzi oczy, nogi, slyszy glos... Do wnetrza trzeba sie dokopywac. Algorytm jest taki: spotykasz dziewczyne, ktora ci sie podoba - to nie do konca to samo, co ladna, chociaz blisko - myslisz, czy masz u niej szanse, czy ty sam naprawde bys chcial... I jak sie trafi potrojne "tak", to nieraz probujesz. O ile starczy odwagi - usmiechnalem sie zaklopotany. - Z tym glowny problem. Milczala dluzsza chwile, podtrzymujac jednak usmiech. -Chcesz powiedziec, ze bylam latwa i dlatego...? -Cztery razy "tak" w pierwszej minucie znajomosci. W zyciu nic takiego mi sie nie trafilo. Obracala trzymanymi na kolanach okularami, psujac stopniowo caly efekt czyszczenia. Patrzylem na zaplatany w miedziane wlosy strzep liscia, zastanawiajac sie, jak by to bylo: moc zdjac go stamtad, nie tlumaczac sie, nie bojac sprzeciwu, ze swoboda kogos, kto siega po swoje. -Dlaczego mowisz mi to wszystko? -Pytalas. -Zawsze udzielasz tak rozbudowanych odpowiedzi? - Juz sie nie usmiechala. - Uwazaj z ta szczeroscia. Jeszcze zapytam o mlodszego Szablewskiego. -Ty czy Straz Graniczna? Przez chwile przygladala mi sie ze smutna rezygnacja. -Miej dla mnie odrobine szacunku - mruknela. - Dla inteligencji przynajmniej. -Myslisz, ze chce ci zawrocic w glowie i w ten sposob sie wykrecic? A gdzie szacunek dla mojej inteligencji? Tez mam lustro. -Rozumiem. Zaden z ciebie donzuan i przez mysl ci nie przeszlo... No coz. Probowalem odgadnac nie tyle mysli, co choc emocje skryte w szarych oczach. Oczywiscie bezskutecznie. -Poszukamy kajdanek? - Zdecydowalem sie isc na skroty. -A cos sie zmienilo? -To nie wyrzut, po prostu chce wiedziec... Dlaczego mi nie wierzysz? -Nie badz dziecinny. -Czekaj, zle zapytalem... Nie jako facetowi. Jako... no, podejrzanemu. Czemu mam nadal lazic w kajdankach? Wzruszyla ramionami. Znow pytanie niegodne doroslego. Zrobilem dwa chwiejne kroki i ukucnalem przy mozdzierzu. Przygladala mi sie zdziwiona, ale bez obawy. Pozno jak na aresztanta z perspektywa dozywocia zauwazylem, ze po moim automacie pozostaly tylko rozsypane luski. Moze dlatego rozmawialismy tak swobodnie? -Idziemy? - Zaczela sie podnosic. Po czym zastygla, patrzac z niedowierzaniem, jak unosze jej pantofel i chowam nos w jego wnetrzu. Wdychalem powietrze niewiele szybciej od kogos, kto spi. Ale nie musialem sie spieszyc. Ze wszystkich miesni skladajacych sie na Marzene jeden nie doznal paralizu. Ten najwazniejszy, tloczacy coraz wiecej krwi do glowy. Powoli opuscilem reke, odslaniajac blady usmiech. -To nie to, o czym myslisz. - Nie byla w stanie skomentowac. - Przepraszam. Chcialem cos sprawdzic. - Nadal gapila sie na mnie jak wstrzasniety, zbity z tropu i troche przestraszony zwierzak. Proszek do mycia podlog. Tych w kiblach. Ma specyficzny zapach. -Jestes... rabniety. - Mogla to tylko wyszeptac. -E tam. Dawniej pili z tego szampana - machnalem pantoflem. - W najlepszym towarzystwie, i obie strony poczytywaly to sobie za honor. Podniosla sie, odwrocila i stawiajac bose stopy o wiele mniej ostroznie, niz wymagalo podloze, ruszyla po schodkach. Mimo zawrotow glowy i zajetej butem dloni wdrapalem sie na scianke wystarczajaco szybko, by zastapic jej droge. -Zrobilas wszystko, by wpakowac nas z Szurymem do sasiednich kabin... -Odsun sie. -...wiec sie teraz nie wsciekaj, ze sluchalem, co do mnie mowi. Ty tez... -Chce przejsc! -...sluchalas. - Zamilklem, dajac jej czas, by pchnela mnie w bok i poslala z powrotem do zsypu. Nie skorzystala z szansy. - Musimy o tym pogadac. -Nie wiem, o czym mowisz. - Zawahala sie, po czym dokonczyla zdecydowanie: - Krechowiak. -Aha. Juz nie jestesmy na ty. -Nie pilismy bruderszaftu. A sytuacja i bez tego jest idiotyczna. Lazisz za mna jak... bo ja wiem...? -Murzyn niewolnik - podsunalem. - Fakt. Gdyby nie bylo tak tragicznie, cala wies sikalaby ze smiechu. Ale sika ze strachu. Wez to pod uwage i zacznij myslec samodzielnie. -Czego wlasciwie chcesz? - westchnela. -Zebys zapomniala o biurokratycznych schematach. Ilu Rosjan zabilismy? -Ilu... - zamrugala powiekami. - Chyba... Zostawili tylko tego - wskazala ganek. - Co to ma do...? -Omal nas nie wykonczyli. Tracac jednego czlowieka. Kilku Sambijczykow! Pomyslalas, co bedzie, jak skoczy nam do gardla kilkudziesieciu? Z czolgami i artyleria? -Zaskoczyli nas - powiedziala niepewnie. -Ale sie obronilismy. Wiesz dlaczego? - Wzruszyla ramionami. - Dobra, inaczej: co by bylo, gdybym zgodnie z zasadami siedzial w areszcie? -Dzieki za pomoc. -Wsadz sobie... Przepraszam. Nie o mnie chodzi. Zalozmy, ze to byl ktos inny. Albo go nie bylo. Zastanawiala sie, marszczac czolo i przestepujac z jednej bosej nogi na druga. -Chcesz powiedziec, ze ten jeden dodatkowy czlowiek przesadzil o wyniku? - zaryzykowala. -Madra dziewczynka. Jej twarz stwardniala. -Wyskocz jeszcze raz z takim tekstem, Krechowiak, a popadne w schematyzm i cie wpakuje do celi. -Nie rob tego - poprosilem. - Jestes tu najwyzszym ranga oficerem. Wiem, ze to glupio, ale nasi genialni politycy namieszali w przepisach i formalnie chyba ty dowodzisz, nie Kosman. Wiec prosze: zapomnij o rutynie i zacznij myslec. Masz na karku los wielu ludzi. -Nogi mnie bola - mruknela. - Znajdz kajdanki i klucz, a po drodze rozejrzyj sie za drugim - tracila but, ktory sciskalem w dloni. Jakos niezdarnie, bo trafiajac palcami w sama dlon. - Ide sie przebrac. Odeszla, nie patrzac za siebie. Zerknalem na odlegle o kilka skokow zarosla, westchnalem w duchu i powloklem sie w strone fontanny. Jak na wiejska knajpe w sobote rano bylo niezle. Tylko dwie strzaskane szyby, przewrocony stol, skruszony klosz i jedna ruda plama na podlodze. Bufet chyba nie ucierpial. Nie zdazylem sprawdzic. -Zrobila z pana pucybuta? - Siedzacy przy barze Labiszewski obrocil sie na stolku. -Los hotelarza. Nie ma tu chorazego? -Bez kajdankow? - Pokiwal glowa. - Nagroda za zdjecie przybrudzonych bucikow? - Wpatrywal sie w pare damskich pantofli, ktore sciskalem pod pacha. - Wie pan juz, co trzeba zdjac, zeby wycofala oskarzenie? Sala byla pusta: tylko ja, on i jego szklanka. -Moze starczy kurz z butow? - usmiechnalem sie. -Malo. Miekkie serce to nie ona. -Coz, pan ja zna, ja wcale - wzruszylem ramionami. -Po co taka skromnosc? Nie ja tule do serca pantofelki Kopciuszka. Swoja droga, paskudne buty daja babom w wojsku. W ogole Marzena marnie wyglada w mundurze. Ze tez pokornie nosi taki szajs... Zwykle na ciuchy majatek przepuszcza. Kosztowna z niej dziewczyna. Po alkoholu ludzie czesto plota byle co. Nie bylem jednak pewien, czy to ten przypadek. -Czego sie nie robi dla ojczyzny. -Marzena i idealy? - parsknal. - Radze nie wyskakiwac z czyms takim, bo sama bedzie zaklopotana. A to ja wkurza. -Chyba naprawde dobrze sie znacie. -Doglebnie - usmiechnal sie szeroko i oblesnie, a ja zyskalem pewnosc, ze dobral slowo w pelni swiadomie. Malo fajna byla ta pewnosc. -Moge o cos zapytac? -Byle nie o pikantne szczegoly. Badz co badz mowa o oficerze - wyszczerzyl zeby. -A tak serio... - zaczalem. -Alez ja serio. Wdepnal pan, ze strach. Jesli sie ten chlopak nie odnajdzie zywy... Wiezienia sa pelne niewinnych pechowcow. Poszlaki, domysly, ambitny oskarzyciel, sedzia, ktoremu nie spodoba sie pana wyraz twarzy... Adwokat akt nie doczyta, bo grill na daczy... Zauwazyl pan? Zakladam, ze jest pan czysty. A przeciez bywaja i winni przestepcy. Tym powinno jeszcze bardziej zalezec na zyczliwym sledczym. To on wrzuca delikwenta w tryby machiny sprawiedliwosci. Jak wrzuci, to tryby zwykle zmiela, bo od tego sa. Nie wrzuci - nie ma sprawy. -Do czego pan zmierza? - Zalowalem, ze tu wszedlem, ale stalo sie, wiec przysiadlem na brzegu stolu. -Znam Marzene. Moge podpowiedziec, co robic, by sobie u niej nie nagrabic. Zabrzmialo to jak skladana z cala powaga oferta. -Cos robie nie tak? -Sporo. - Oparl sie nonszalancko o bufet. - Wie pan, skad caly problem? Jej starzy to para dewotow. Udalo mu sie mnie zaskoczyc. -Zdarza sie - baknalem. - W Polsce nawet czesto. -Ale ci wyhodowali jakas sredniowieczna panienke. Tak cnotliwa, ze plonela rumiencem, widzac motylka na kwiatku. Swiecie przekonana, ze prezerwatywe osobiscie wymyslil szatan. I w ogole... Pigulka: grzech, alkohol: grzech, mini: grzech, seks bez slubu... -Bez przesady. Takie wymarly jeszcze przed turami. -Jedna sie uchowala. Jest na tyle nowoczesna, ze jak juz nie moze wytrzymac, bierze sobie faceta do lozka. Nie to, ze wpuszcza - sama bierze. I na tyle staroswiecka, ze zaraz potem dopadaja ja wyrzuty sumienia. Wiec sie wscieka i wyladowuje cala zlosc na nim. Wszystko rozpieprza i potem wyhacza w knajpie nastepnego, i nastepnego... Patrzylem na strzaskane okno wychodzace na podjazd. Zastanawialem sie, ile zdazyl zobaczyc. -Dam panu rade - powiedzial po chwili. - Trzymac na dystans. Zadnego noszenia kapci - wskazal odlozone na blat buty. - Lepszy juz flirt z modliszka. Modliszka wykancza samca, ktoremu najpierw da. Ona czesto nie potrafi dac i wtedy nienawidzi faceta za to, ze nie umial jej przekonac. Taka szarpanina ciala z dusza. Kompletnie jej odbija w tych sprawach. W ogole jej odbija. Sam pan widzial: strzelala do zolnierza. Miewa nierowno pod sufitem. Do psychiatry z tym nawet chodzila. A pan ma przeciez mnostwo do stracenia. -Rozumiem - rzucilem lakonicznie. -Wpadl jej pan w oko. Radze wypadac z niego powoli i ostroznie. Bo jesli uzna, ze wzgardzil pan jej wzgledami... - Wymownie przeciagnal palcem po gardle. -Ja w oko? Niby dlaczego mialbym...? -Bez urazy: bo to okazja. Bo ma pana w garsci. Moze wycisnac jak cytryne. Intryguje ja pan. Stawia sie, choc powinien plaszczyc. Czyli wyzwanie, ciekawy facet. Nie mowie, ze na stale. Na stale to posluszny maz z kasa. Ogier i buhaj w te pare dni, kiedy nie moze zajsc i nie krwawi, a asceta przez reszte miesiaca, bo przeciez gumki i pigulki to grzech. No, ale w charakterze doraznej rozrywki... Wie pan, pod tym wzgledem jest bardzo meska: skoro trafia sie towar w moim typie, ktory moge bezproblemowo zaliczyc, to czemu nie? -No nie wiem... Pan byl w jej typie, jak rozumiem. A za blizniakow nas nie wezma. -Znam Marzene - wzruszyl ramionami. - Spokojnie: nie oswiadczy sie. Najpierw ten interes - zatoczyl dlonia - musialby przejsc na pana. Ale pracownik na cienkiej pensji? Nieee. Zbyt kocha luksus. Dobry woz, urlop na Krecie, posilki w knajpach. Tyle ze nie o slubie mowimy. -A o czym? - Uniosl brwi. - Ani z nas blizniacy, ani nawet kumple. - Zsunalem sie ze stolu i stanalem na tyle prosto, na ile mi to umozliwialo obolale podbrzusze. - Skad te dobre rady, jesli wolno spytac? -Solidarnosc - zazartowal. - Ofiary Pawluk, laczcie sie. Tak trudno uwierzyc? - Udzielilem mu odpowiedzi za pomoca nieruchomego spojrzenia. - No dobrze... Mam w tym tez troche interesu. Zreszta nawet nie ja... Spoleczenstwo, mowiac gornolotnie. Zauwazylem, ze daje jej pan do myslenia. Jako wyzwanie, obiekt do zdobycia, ale nie tylko. I interesuje mnie to "nie tylko". Rozmawialismy o tym, co sie tu dzieje. Oboje jestesmy dosc ciemni, prawde mowiac, tyle ze ona wciaz powtarza "Krechowiak twierdzi", "zdaniem Krechowiaka" itede. Krotko mowiac, awansowala pana, co prawda podswiadomie, do roli autorytetu. -Powiedzmy - mruknalem sceptycznie. - I co z tego? -Ma pan na nia wplyw. A wplywy wykorzystuje sie madrze albo glupio. - Odczekal chwile. - Powiedziala mi o tym pomysle z mobilizowaniem rezerwistow. Jakbym nie wiedzial... Od momentu, gdy Szurym zapytal o radiotelefon, z tuzin razy zdazylem przeklac w duchu jej dlugi ozor. Chociaz bardziej wlasna bezmyslnosc. Bo to ja zawinilem. Miala prawo nie wiedziec, ze rozpowiadajac o mojej koncepcji, pograza mnie jako wiarygodnego agenta w oczach Miszy Millera. -Pomysl jest Sejmu, nie moj - zauwazylem. - I wcale go jej nie podsuwalem. Tak sie jakos zgadalo i... -Ale ja go bynajmniej nie krytykuje. To ona kreci nosem. Chociaz, miedzy nami mowiac, nie bez racji. Nawet sposrod poslow Samoobrony nie znalazl sie zaden az tak glupi, by wierzyc, ze to poprawi obronnosc. Wie pan: typowy chwyt pod publike. Rzuc haslo, zaistniej w mediach. Ale skoro juz mamy ustawe, mozna z niej skorzystac. -Prosze? - Jakos nie potrafilem pogodzic tego z nasza poprzednia rozmowa. - A... zbrodnicza glupota rzucania cywilow na bolszewickie czolgi? -Och, podpity bylem. - Mowil o sobie sprzed godziny. - A ona... no, wypaczyla pana intencje. Przepraszam. Pomysl jest ekstra. To oczywiste, ze bedziemy bezpieczniejsi, majac wiecej zolnierzy. Prawda? -Prawda - przyznalem. - Ale... -Uchowaj Boze - zastrzegl - nie chodzi o to, by ktos tu walczyl. -Ja tam wojowniczy nie jestem. - Powiodlem wzrokiem po zdewastowanej sali. - Za duzo do stracenia; widzi pan. -I o to wlasnie chodzi: by jej pan wybil z glowy potrzasanie szabelka. -Ja? Wy sie lepiej znacie... -Ale zerwalismy i teraz jestem smiertelnym wrogiem. Cokolwiek doradze, postapi dokladnie na odwrot. -Tak jej pan dopiekl? -No. Nie chcialem alimentowac cudzego bekarta. - Przerwal, jakby swiadom wywartego wrazenia. Dziwne, bo choc kopnelo mnie zdrowo, myslalem, ze panuje nad twarza. - Bylem dosc silny, by sie wygrzebac. Pan nie jest. I moze przez to wyladowac w wiezieniu. Albo nawet... - zawiesil glos - z kula w glowie. Widzial pan: strzelic do faceta to dla niej male piwo. Gdyby nie kamizelka, ten chlopak... - Znow dal czas mej wyobrazni. - Martwie sie. Naprawde bywa nieobliczalna. W jej rodzinie ze zdrowiem psychicznym nie jest dobrze. Jezeli cos pan spieprzy i poczuje sie upokorzona, to w tym zamieszaniu, gdyby jednak doszlo do walki... Taka okazja, czyli fajny facet zdany calkowicie na jej laske, wziety mocno pod pantofel, niepredko sie trafi. Raczej juz nigdy. Miss Polonia to z niej teraz nie jest. A w pozyciu jeszcze sto razy gorzej. No i cudzy dzieciak... Wiec ostroznie. Zle pan to rozegra, urazi ja i... - wskazal kciukiem podloge. - Jest msciwa. Pewnie pan nie uwierzy, ale wstapila do Strazy Granicznej tylko po to, by zalatwic kogos, kto kiedys wszedl jej w droge. - Nie uwierzylem, i nawet dopatrzyl sie tego, okazal sie jednak madry i poprzestal na zasianiu watpliwosci. Usmiechnal sie i dokonczyl: - Radze z wyrachowania, bo moze sie pan przydac nam wszystkim, ale wlasnie dlatego zyczliwie: niech pan nie zgrywa bohatera, przestanie jej imponowac i pusci czasem baka ze zdrowego, ludzkiego strachu. -To pomoze? -Skoro widzi w panu twardziela i to ja rajcuje... Na poczatek niech pan odkreci ten pomysl z wyprowadzaniem wojska ze wsi. Mobilizacja tak, ewakuacja nie. -Pomysle o tym. -I wolniej - dorzucil. -Wolniej? - unioslem brwi. -Z ewentualnym romansowaniem. Wiem: na pierwszy rzut oka robi niezle wrazenie. Piekna nie jest, ale ma w sobie to cos... wie pan. Ze sie jej chce. I latwa bywa. Wiec niby czemu nie skorzystac? Ale niech sie pan nie da na to zlapac. Bo kac bedzie zabojczy. Chcial cos jeszcze powiedziec, ale mialem dosc. Wzialem buty z krzesla i bez slowa wyszedlem. Klatka schodowa nadawala sie do remontu. Pare setek wystrzelonych pociskow, drugie tyle odlamkow. Cud, ze tylko jeden mocno trafiony: Ekiert, w finanse. Schodzaca z gory Sandra patrzyla wylacznie pod nogi: lusek walalo sie tu tyle, ze szufla zbierac. Byla w kurtce i z torba podrozna. -Wybiera sie pani dokads? - zapytalem zdziwiony. -Po prostu wyjezdzam. Za pokoj zaplacilam - dodala szybko. Wciaz bylem szefem tego pobojowiska. -Zwariowala pani? Nie widzi pani, co sie dzieje? -Wlasnie widze. I spadam. Ja tam w zadne wojny nie wchodze. Niech pan po prostu powie tej swojej doktorce, zeby poszukala innej pielegniarki. -I jak to sobie pani wyobraza? -Niech po prostu da ogloszenie - skrzywila szyderczo twarz. Po raz kolejny zadalem sobie pytanie, ile trzeba wypic, by isc z nia do lozka i jeszcze za to placic. -Ja nie o tym... Wies jest otoczona. Jak pani chce...? -Po prostu zadzwonie po taryfe. Tym razem nie zartowala. -Chce pani jechac taksowka? - upewnilem sie z rezygnacja. - I mysli pani, ze Rosjanie was przepuszcza? -Jak puszcza taryfe w jedna strone, to i w druga. - Porazila mnie logika tej glupiej skadinad tezy. - Albo najwyzej cos tutaj wynajme. Chocby traktor. Albo po prostu z kapcia pojde. Wszystko lepsze od babrania sie w zakrwawionym gownie. Jakbym to lubila, po prostu bym na lekarza poszla. -Jest jeden problem - uswiadomilem ja lagodnie. - Telefony nie dzialaja. Trudno byloby... -Co mi pan wciska? - usmiechnela sie z wyzszoscia. - A niby co dzwoni u pana? Budzik? Pognalem na gore. Chyba jej nie przewrocilem. Nastepna kobiete, ktora stanela mi na drodze - juz bez dwoch zdan. Miala gorszy refleks i zerowe pole manewru: zderzylismy sie w progu mego pokoju. Przeskoczylem nad nia i zlapalem za sluchawke. O kilka sekund za pozno. -Przepraszam. Odwrocilem sie - tylko po to, by od razu powtorzyc manewr i znow stanac twarza do okna. Nie wiedzialem juz, za ktore obolale miejsce sie trzymac, tyle ich sie uzbieralo, ale umysl dzialal. Poznalem ja od razu, choc natrysk zmyl brud, rozsypane wlosy powedrowaly za glowe, tworzac kucyk, a rozowe majtki - chyba do smietnika. Zastapil je hotelowy koc, lecz byla za slaba, by wstawac z podlogi i okrywac nagosc rownoczesnie. Wybrala wiec wstawanie. -To ja przepraszam. Nie wiedzialem, ze ktos tu... Trzeba bylo odebrac. -Nie mowie po polsku. - Chyba juz wstala. - Szukalam ubran. Ta lekarka powiedziala... Przepraszam. Siegnalem po sluchawke i wybralem trzy dziewiatki. Sygnal byl, ale ketrzynskie pogotowie nie zglosilo sie. -Po rosyjsku tez by sie pani dogadala - mruknalem. -Po rosyjsku? Pytala spod sciany, o ktora sie oparla. -To Malogorsk - wskazalem aparat. - Pulkownik Miller. Szukalem sladow zrozumienia w jej oczach. Znalazlem je, tyle ze o wiele za pozno. -Powinno mi to cos mowic? - zapytala spokojnie. -Ale nie mowi - kiwnalem glowa. Ona swoja pokrecila na tyle energicznie, na ile stac kogos, kto dla utrzymania sie w pionie musi wspomagac sie sciana. - Prosze usiasc. -Nic mi nie jest - podziekowala bladym usmiechem. - Pojde juz. Nie chce przeszkadzac. -Bzdura - podsunalem krzeslo. - Lubi pani pierniki? -Nie trzeba, naprawde... -Poszukam czegos do ubrania, a pani opowie o sobie. Prosze siadac i jesc. Bo sie obraze. Nazywala sie Ludmila Pawlowna Czirikowa, byla zona oficera armii sambijskiej i razem z kilkudziesiecioma innymi mieszkankami Kaliningradu ewakuowala sie stamtad latem do Elblaga na pokladzie rzecznej barki. Transport mial blogoslawienstwo polskich wladz, zwykle broniacych sie rekami, nogami i rozmaitymi kruczkami prawnymi przed naplywem uchodzcow z tej akurat wojny. Pasazerki zaladowano do trzech autobusow i rozwieziono w trzy strony swiata. Ona z czternastka innych trafila do osrodka dla uchodzcow pod Szczecinem. Pozostalych nie widziala az do dzisiaj, do momentu, gdy Wojtaszko otworzyl drzwi chlodni, a ona rozpoznala pare zapamietanych z barki twarzy. Uciekinierki tworzyly przypadkowa zbieranine i z reguly wczesniej sie nie znaly. W efekcie, choc w osrodku trzymaly sie razem, nie interesowal ich los kobiet z innych grup. Wiadomo bylo, ze czesc trafila do Warszawy, a czesc gdzies niedaleko, nad morze, ale Ludmila nie byla pewna, skad to wie. Osrodek lezal na odludziu i malo kto tam zagladal. Wychodzenie poza plot bylo zabronione i zakazu tego przestrzegano: nikomu nie usmiechal sie powrot do bombardowanego, glodujacego Kaliningradu. Tu kobiety mialy przynajmniej co jesc i czuly sie bezpieczne. To wazne, gdy sie jest w ciazy. Ludmila nalezala do nielicznych, ktore nie byly. Zgode na przyjecie uciekinierek zalatwila jakas polska fundacja charytatywna zwiazana z Kosciolem i podstawowym kryterium byla zawartosc brzucha kandydatki. Kobiety, ktore dzieci juz urodzily, dopiero sie przymierzaly do macierzynstwa lub wybraly zycie w cnocie, organizatorow nie interesowaly. Kiedy jednak sprawe przyklepano, zajeli sie nia urzednicy. Ci, jak wiadomo, potrafia sprowadzic do parteru najwznioslejsza idee. Pracownicy konsulatu w Kaliningradzie znalezli sie wprawdzie na szarym koncu procesu decyzyjnego, lecz to im powierzono wpisanie konkretnych nazwisk na liste, a tak sie szczesliwie zlozylo, ze przyjaciele meza Ludmily mieli dojscia do polskich dyplomatow. Wiekszosc uciekinierek nie miala ustosunkowanych mezow. Ich przepustka byl brzuch, mozliwie okazaly, wiec w osrodku przyszlo na swiat kilkoro niemowlat. Kilka razy zjawil sie przedstawiciel polskiego ministerstwa, przychodzily urzedowe druki, ktore trzeba bylo podpisywac, dwukrotnie zajrzeli rosyjscy dyplomaci, a raz ekipa dziennikarzy z aparatami i kamera. Pare migawek, bedacych owocem tej wizyty, pokazala pozniej telewizja. Co jeszcze utkwilo Ludmile w pamieci? Dwaj panowie w garniturach i limuzynie, ktorych pracownicy osrodka nie probowali komukolwiek przedstawiac, a ktorzy wypytywali o szczegoly przeprawy przez Zalew Wislany. Nie reprezentowali raczej Urzedu Morskiego: interesowal ich wylacznie poczatkowy etap trasy, ktora przy ujsciu Pregoly zygzakowala miedzy kotwicowiskami Floty Baltyckiej i bateriami artylerii. Ich wizyta zamykala liste godnych uwagi wydarzen. Az do nocy z czwartku na piatek, kiedy to dwa sposrod trzech barakow stanely w ogniu. Pozar nie wyrzadzil powaznych szkod, ale nastepnego dnia nadzor budowlany kazal ewakuowac budynki. Kierownik upchnal podopiecznych w ostatnim dostepnym baraku i zaczal dzwonic. Wieczorem po Ludmile i kobiety z barki zajechal autobus. Po nie i tylko po nie. Czy nie byla zdziwiona takim doborem pasazerek? Nie byla. Kierowca mowil cos o zabieraniu wedlug ministerialnej listy, po kolei, jak leci, a skoro trafily pod Szczecin jako numery od do, nic dziwnego, ze w mysl podobnej zasady przenoszono je w inne miejsce. Ale nie to przesadzilo. Zapamietala wywody kierowcy chyba jako jedna z nielicznych. Wiekszosc zaczela ziewac zaraz po wyruszeniu w podroz. Teraz, po fakcie, Ludmila nie ma watpliwosci, ze jedzenie i napoje, ktore rozdawal szofer, przyprawiono narkotykiem. Nie zajechaly daleko. Jeszcze przed zmrokiem kierowca poinformowal o problemach z silnikiem, dzwonil gdzies i w koncu zjechal do motelu. Czy czegos takiego: Ludmila byla zbyt oszolomiona, by wiele pamietac. Byl tam las dookola, porzadne pokoje, bylo pusto i zachowywano jeszcze pozory. Pokazano im lozka, rozebraly sie, poszly spac. Potem jest czarna dziura. Odzyskala przytomnosc wczesnie, choc nie pierwsza. Cos sie poruszalo obok niej, w lodowatej, absolutnie czarnej pustce. Slyszala jeki, chrobot paznokci o blachy, anemiczne stukania piescia. Byla slaba; nie probowala wzywac pomocy ani nawet podjac trudu zrozumienia, co sie dzieje. Teraz wie, ze zabijal je niedobor tlenu i wychlodzenie organizmu. -I tyle - poslala mi smutny usmiech. - Naprawde nie mam pojecia, kto nam to zrobil i dlaczego. -A te z innych osrodkow? Z Warszawy i znad morza? Pytala pani, jak trafily do chlodni? -Sa tylko dziewczyny znad morza. Te drugie... nie wiem. Nie ma. Na barce bylo nas o dwadziescia wiecej. A te znad morza zgarneli dzien wczesniej. Na badania. Ze niby moga byc chore. Nie pytalam dokladnie. W kazdym razie wozili pojedynczo, karetka, do jakiejs malej lecznicy, tam kladli do lozka, dawali zastrzyk, no i... -Stad te stroje - pokiwalem glowa. - Wszystkie was z lozek... Nie chcialo im sie ubierac, a moze czasu nie mieli... - Polozylem jej na kolanach pare wygrzebanych w szafie rzeczy. - Prosze to wlozyc. Wzialem kilka baterii, pantofle Marzeny i wyszedlem na korytarz. Zaraz potem zadzwonil telefon. Tym razem nie zderzylem sie z Ludmila. Nie zdazyla podwinac nogawek moich spodni, biegla wiec w strone drzwi z gracja pletwonurka. -Krechowiak? - poznalem glos Gawryszkina. - To pan? -Co sie dzieje? -Mozna mowic? Jest pan sam? Ludmila, podtrzymujac spodnie, wymknela sie za drzwi. -Prosze mowic - powiedzialem cicho. -Nikt nie moze wiedziec, ze sie kontaktujemy... -I dlatego - warknalem - pol wsi wie o moim nadajniku? -Jesli jeszcze pan nie wie: numer do nas to dwie siodemki. Zainstalowalem sobie prywatne odgalezienie, bez wiedzy Miszy. Dwie trojki. To automatyczna sekretarka. -Co sie dzieje? -Odbilo im. Szykuja szturm. - Zamilkl, a mnie zoladek scisnal sie w jeszcze mniejszy supel, bo wygladalo to na usterke. - Dostalismy z Kaliningradu smiglowiec walki elektronicznej. Cacko. Ze trzy maja, a jeden dali nam. -Dlugo to cacko moze latac i zaklocac lacznosc? Mialem cicha nadzieje, ze lada moment zdechnie z wyczerpania i bede mogl sprobowac sciagnac kawalerie. -Dlugo. Ale nie musi latac. Drugi smiglowiec dostarczyl oprzyrzadowanie do pracy z ziemi. Maszt, generator... Teraz czekamy na amunicje. Stad taki spokoj. -A kiedy chca...? -Misza mowil chlopakom: "Obiad z konserw, ale kolacja juz ekstra, z Polkami i szampanem". Mysle... do czternastej nic sie nie powinno dziac. Wilnicki tez wisi na telefonie, zalatwia, zeby nam wasza armia na kark nie wsiadla. Troche to potrwa. - Odczekal chwile. - I jeszcze jedno... Doronina tez Miszy przydzielili. -O kurwa... -Jezeli macie jakas opelotke... O nic nie prosil, tylko zeby mu powiedziec, do czego ma nie strzelac, ale... Przybiegl do mnie, po mordzie malo nie stlukl, ze puscilem Ewe... To ona mu wygadala, ze pan i ja... -Bedzie do nas strzelal? -Chce wiedziec, gdzie jest Masza, pan i Ewa. Wlasnie po to, by nie strzelac. Jezeli ma pan moj nadajnik... -Cholernie szlachetne - wycedzilem przez zeby. -Jak mnie przylapia, to mogila. - Glos Gawryszkina tez stwardnial. - Wiec krocej. Ma pan dostep do radia? -Moze. - Wzialem sie w garsc. - Nie wiem. -Kanal nie bedzie zagluszany, o ile zacznie pan od hasla "ambasador". To pan. Dla tych z Kaliningradu: nasz czlowiek w Kisunach. Musialem im powiedziec o radiu... -Ekstra - rzucilem z przekasem. -Inaczej byloby bezuzyteczne. A tak puszcza pana rozmowy. Moze na podsluchu, wiec uwaga na slowa. Doronin ustawil jeden odbiornik na te czestotliwosc. Przesiaduje w maszynie, chce z panem pomowic. Ale uprzedzam: radio to ostatecznosc. Jak sie Misza zgada z tymi od zagluszarki i dowie... Ma teraz innych pilotow, stac go na skreslenie niepewnego. A na strate kamowa juz mniej. Wiec tylko telefon. Jest bezpieczniejszy. -Jemu niech pan to powie. -Mowilem. Ale on teraz niekoniecznie glowa mysli. -To niech zacznie. Czego jeszcze chcecie? -Obaj mamy w Kisunach kogos, kogo nie powinni zabic. - Udalo mu sie utrzymac rzeczowy ton. - Niech je pan uratuje. Po prostu: niech je pan uratuje. Faktycznie, proste. -Ma pan jakis pomysl? - zapytalem spokojnie. -Ja czy on? -A on jaki ma? - westchnalem. Z samego tonu pulkownika wynikalo, ze marnujemy czas. -Cos bredzil o przylatywaniu po Ewe. Pytal, czy nie moge mu sieci wykombinowac. -Sieci? -No wie pan: podwiesic i szybko kogos z ziemi zgarnac. Ci od masztu zostawili... Wiedzialem, ze Doronin ma dziure w czaszce, a na mozgu moze nawet odciski jej palcow, ale nie podejrzewalem go o az takie idiotyzmy. Nawet komentowac mi sie nie chcialo. -Mozecie wyjsc ze wsi? - zapytal Gawryszkin. -Teraz? Wolne zarty. Zreszta ja... mnie sie nie uda. -Na wszelki wypadek: na zachod od drogi do Boltajn siedza chlopcy z grupy Doronina. Im moze pan ufac. -Nie puszcze dziewczyn samych na pola. Za duze ryzyko. -Wiec niech sie pan stara, zeby Misza nie musial atakowac. - Chyba mietosil te kwestie w zanadrzu od samego poczatku. - Zrobcie, czego chce. -Nie rzadze tu. - Tez mialem gotowca. - Wlasciwie... -Musze konczyc - powiedzial szybko. - Niech sie pan stara. To bedzie jatka. Oni chca... Stuk odkladanej sluchawki. Koniec rozmowy. Zapukalem i wszedlem, nie czekajac na "prosze". -O... - znieruchomialem z reka na klamce. - Jestes jeszcze. Myslalem... -Ja to mialam powiedziec - mruknela. -Przynioslem buty - rzucilem niepewnie. -Milo z twojej strony - usmiechnela sie polowka ust. - Moga sie jeszcze przydac, kto wie. Siedziala na fotelu, ubrana w dzinsy, zolte skarpety i mundurowa koszule. Sucha i czysta, nie te z fontanny. -Byle nie teraz. - Postawilem pantofle, zamknalem drzwi i oparlem sie o nie. - Nie sa na trudne czasy. -Zastanawialam sie, czy przyjdziesz. -Po drodze musialem... - Nie dokonczylem porazony naglym zrozumieniem. - Czekaj... Tak po prostu siedzisz tu i tylko sie zastanawiasz? -Yhm. -A... gdybym skorzystal z okazji i dal noge? -Jeden klopot mniej. - Mowila za cicho, by zabarwic glos emocjami. Znuzenie to nie emocja. -Wielkie dzieki. -To nic osobistego. Problemem nie jest aresztant Krechowiak, tylko aresztant jako taki. -Trzeba tak bylo mowic kwadrans temu - mruknalem z odrobina goryczy. - Wzialbym Masze, Ewe, Grzeska i zwial. -Jedno pytanie... - Skinalem glowa, choc bez zapalu. - Gdyby to nadal bylo mozliwe... zrobilbys to? -O co ci chodzi? -To proste pytanie. Ucieklbys? Na rownie prostych pytaniach wykladali sie filozofowie. -Raczej nie. -Dlaczego? - Chyba przewidziala taka odpowiedz. -Za dlugo by mowic. -Mow krotko. Tepa nie jestem, mysl przewodnia zlapie. -Mam za malo do stracenia. Ambicja nie pozwolila jej wyznac, ze nie zlapala. -Wiecej do zyskania? - strzelila na chybil trafil. -A co tu mozna zyskac? Pogrzeb na koszt panstwa? -Moge zrozumiec, ze nie uciekasz - pokiwala glowa. - Jestes niewinny i wierzysz w polskie sadownictwo. Albo Szablewskiego zabiles madrze i liczysz na brak dowodow. -Brawo. - Przysiadlem na pietach: postawa wyprostowana wciaz bolala. Cholerny mozdzierz. -Mowie, co moge zrozumiec. Ale nie wiem, po co sie w to mieszasz. Nie chciales otwierac chlodni. Robiles wszystko, by odjechala, a teraz... Skad ta zmiana? -Ja sie mieszam? -A kto wymyslil pobor rezerwistow? -Nie ufasz mi - stwierdzilem, patrzac jej w oczy. - Po co marnowac czas, skoro i tak nie uwierzysz? -Nie znasz mnie - powiedziala beznamietnie. - A moze dam sie przekonac? Moze jestem naiwna idealistka pelna wiary w ludzi? -Naiwne idealistki nie narazaja jedwabnych rajstop za trzy dychy, skradajac sie boso po meskich kiblach. -Tyle nie kosztuja, ale fakt: sporo. Dobrze cie zona wyszkolila. -Nigdy takich nie miala. Nie ten przedzial dochodowy. -Dlatego sie rozeszliscie? Bo nie umiales jej ubrac? -Naprawde chcesz wiedziec, czemu rozsypalo mi sie malzenstwo? - rzucilem jej wyzywajace spojrzenie. Chyba cos wyczula. -Nie jestem pewna - mruknela. -To niczego miedzy nami nie poprawi. - Nieswiadomie zlagodzilem ton. - Wiec moze lepiej nie pytaj. -Bo chcialbys, zeby sie poprawilo? -Prosze o latwiejsze pytanie. -Rozmawialam z Kosmanem. - Patrzyla na podloge, nie na mnie, ale to naturalne u kogos, kto podpiera brode dlonmi a lokcie trzyma na udach. Nie bylem pewien, co kryje sie za ta poza; czulem tylko, ze ani nadmiar energii, ani nadwyzki pewnosci siebie. - Wiesz, co mi poradzil? Zebym sie przebrala w cywilki i trzymala z daleka. -Slucham?! -Jak zaczeli strzelac, wojsko mu sie rozsypalo. Polowa ludzi zeszla z pozycji. Tak po prostu. Bo Ruscy trafiali blisko. Boi sie, ze nie zatrzymaja prawdziwego ataku. -Kosman ci to...? Ale... zostaniesz? -Nie dales mi wyboru - poruszyla ramionami, nie podnoszac glowy. - Ktos cie przeciez musi pilnowac. -Pytam powaznie. -Nie moge byc gorsza od mordercy, ktory przemyca wode, prowadzi weekendowy burdel, tnie nozami zolnierzy Wojska Polskiego i pomaga w nielegalnej aborcji. Jesli ktos taki ma zamiar bronic ojczyzny... -Nie mam zamiaru bronic ojczyzny - wyprowadzilem ja z bledu. - Co tez ci przyszlo do glowy? Siegnela po jeden z zamszowych polbutow, stojacych obok fotela. Wciagnela go na stope, nie patrzac w moja strone. -Pomyslalam, ze jesli wrocisz... Mam propozycje. -Slucham. -Moge uznac, ze nie ma podstaw, by cie przetrzymywac. Opieralem sie o drzwi, ale nie dlatego jej propozycja nie zwalila mnie z nog. -A w zamian? -Spowiedz. Ja pytam, ty mowisz. Cala prawde. Uniosla glowe znad wiazanych sznurowek, by obejrzec podskakujacego z radosci Krechowiaka. Zawiodla sie. -Cala prawda zaprowadzi mnie do pudla. Moze to mocno wygiety kark sprawil, ze nie wygladala na zszokowana. -Wszystko zostanie miedzy nami - zapewnila. - Spowiedz to spowiedz. -Nie jestes ksiedzem. -Moge dac slowo honoru. - Chwilowo dala spokoj sznurowkom, siadajac pionowo i troche sztywno. -Chcesz probke totalnej szczerosci? - Nie pozwolilem jej chocby na chwile zastanowienia. - Nie wiem, czy twoj honor jest cokolwiek wart. Przez chwile bylo cicho. -Fakt - przyznala w koncu zduszonym glosem. - To bylo szczere. Do bolu. -Nie chcialem cie obrazac. -No pewnie, skad... -Cala prawda jest miedzy innymi taka, ze cie nie znam. -Przepraszam. - Troche zbyt gwaltownie nasadzila na stope drugi but. - Przepraszam za skladanie glupich ofert. -Zakujesz mnie w kajdanki? -Sam powiedziales, ze kwalifikujesz sie na wieznia. -Czyli zostajesz? Trwasz niezlomnie na posterunku? -Odwal sie. - Udalo jej sie przysznurowac palce do buta. Szarpnela gniewnie dlonia i powtorzyla: - Odwal sie! -A ty zmien buty. Te pogubisz, przemoczysz, bloto ci powlazi... - Wstalem i korzystajac z zaskoczenia, podszedlem do otwartej szafy. - No prosze, jakie ladne pionierki... -Odsun sie stamtad. - Troche za pozno przypomniala sobie o przewieszonym przez drzwi pasie z kabura. -I zdecyduj sie: cywil czy mundurowy. - Wyjalem buty i przykucnalem przed fotelem. Cofnela odruchowo stopy, choc tylko o milimetry. - Albo organizujesz pospolite ruszenie i bronisz tylka w otwartej bitwie, albo trzymasz sie w cieniu i jakby co, udajesz wiejska babe. Tak jak teraz wygladasz na partyzanta, a to najgorszy z ukladow. Rozwala cie, i, co najsmieszniejsze, zgodnie z prawem wojennym. -Odsun sie. - Tym razem nie chodzilo o pistolet. Bala sie raczej lekkiego zachwiania rownowagi, ktore moglo mnie rzucic nosem na jej kolana. -Zaraz tu przyjdzie paru wiejskich wazniakow. Sami faceci, glownie starsi i malo nowoczesni. Jesli chcesz ich naklonic do czegos nieprzyjemnego, lepiej wygladaj jak oficer. Pewnie i tak cie oleja, ale przynajmniej nie bedziesz bez szans. Chociaz osobiscie radze zmienic te koszule na cieply sweter i dyskretnie zniknac. -Tak to sobie wymysliles? - wycedzila. - Sprytnie. -Uciekasz czy walczysz? - Udalo mi sie nie cofnac, choc kopniak w twarz wisial w powietrzu. -Jeszcze nigdy przed nikim nie uciekalam. -Ja tez nie. - Duch juniora Szablewskiego zawyl pewnie w zaswiatach. - Jak wiekszosc. Zyjemy w spokojnych czasach. Malo kto ma okazje walczyc o zycie, a juz z premedytacja... Jak wiesz, ze w parku bija, idziesz dookola. -Co za gleboka mysl. Masz takich wiecej? -Pewnie. Masz dla kogo zyc - nie daj sie zabic. Przez chwile wpatrywala sie we mnie z niedowierzaniem. Przez nastepna - z kiepsko tlumiona pasja. -Rozmawiales z nim - warknela. -Nie bardzo rozu... - zaczalem nieudolnie klamac. -Moglam sie domyslic, ze zahaczysz o bar. - Nadal mowila przez zeby. - Jeden wart drugiego; banda zachlanych moczymordow... Ile ci zdazyl nagadac? Dobre pytanie; sam chetnie poznalbym odpowiedz. -Malo. Sluchaj, pijany jest. Nie ma znaczenia, co... -Zgadza sie - przerwala mi. - Opinia tego skurwysyna na moj temat jest bez znaczenia. Dokladnie jak twoja. Dalem jej pare sekund na ochloniecie. Malo, ale nie moglem przeciez kleczec w nieskonczonosc przed jej fotelem. Niby wystarczylo wstac, ale oznaczalo to patrzenie z gory na kogos, kogo chyba wlasnie upokorzylem. -Po prostu nie chce, zeby cie zabili - mruknalem, unikajac jej wzroku. Patrzyla w moja strone glownie dlatego, ze patrzenie w inna byloby bolesnie nienaturalne. -To moja sprawa. - Gdy sie wreszcie odezwala, jej glos brzmial: twardo, lecz nieszczegolnie mocno. -Rozumiem. -A jemu mozesz przekazac, ze sie musi bardziej postarac. Teksty typu "masz dla kogo zyc" to za malo. Czulem, ze to nie pora nie sprzyja wgryzaniu sie w temat. Polamalbym zeby, moze i doslownie. Nadmiar odwagi spozytkowalem rozsadniej, podchodzac do szafy i lamiac pare roznych tabu poprzez zagladanie do torby Marzeny. Nie rozpakowala sie jeszcze do konca. -Mundur polowy? - Siegnalem do srodka. - Dali ci? -Krechowiak! - Poderwala sie z fotela, widzac, jak wyciagam owiniete spodniami kamasze. Nie poczulem na gardle jej palcow tylko dlatego, ze chcac mnie udusic, musialaby najpierw przeskoczyc wszystko, co wysypalem na dywan. A byla tego niemala gora. Udalo jej sie upchnac do foliowej torby caly letni ubior zolnierza. Od beretu poczynajac, a na bieliznie konczac. Z tym, ze los mi nie sprzyjal, i akurat bielizna oraz skarpety wyladowaly na wierzchu. Krzyczac o wode, mydlo tudziez igle z nicia. -Troche... pogniecione - powiedzialem niepewnie. Krecilem bezradnie glowa, usilujac nie patrzec na Marzene, nie patrzec na to w dole, wygladac naturalnie i nie skrecic przy tym karku. -Nie masz prawa grzebac w moich rzeczach - oswiadczyla zduszonym glosem. Zaklopotanie dusilo go bardziej niz zlosc, przez co czulem sie jeszcze gorszym draniem. -Przepraszam. -Biegalam w tym troche... - Wpatrywala sie w zachodnia sciane pokoju jak ja we wschodnia. - Zrobilam sobie dres. Jak biegasz wieczorami po szemranej dzielnicy, w mundurze bezpieczniej. Chlopaki z bramy "pani wladzo" za mna wolaja. A za biurkiem polowki niepotrzebne. I zapomnialam wyprac. Ostatnio nie biegam. -Daj spokoj - usmiechnalem sie z wysilkiem. -Raz na tydzien nosze pranie do kolezanki - ciagnela tonem coraz bardziej oczyszczonym z emocji. - Nie stac mnie na pralke. O tym ci pewnie nie wspomnial? -Labiszewski? -Przeciez sobie poplotkowaliscie na moj temat. -Ja tylko sluchalem - powiedzialem cicho. -Jasne. -Byl pijany. Powinienem od razu wyjsc. Przepraszam. Tym ja zaskoczylem. Po dluzszej przerwie nasze spojrzenia znow sie spotkaly. -Nabijasz sie ze mnie? -Nie. Jesli dobrze rozumiem, byliscie razem. On jest politykiem, wiec z definicji kretaczem. Trudno o mniej wiarygodne zrodlo informacji. -To znaczy... nie uwierzyles mu? - Przygladala mi sie lekko zmruzonymi oczyma. -Ujmijmy to tak - zaryzykowalem - nie chce wierzyc. -Aha. - Ryzyko sie oplacilo: nie wygladala na dotknieta. - Czyli mnie obsmarowal. Powinienem przytaknac. Labiszewski byl chyba bez szans, ale dobijanie powalonego przeciwnika to madry zwyczaj. Ostatecznie zatanczyla ze mna tylko dlatego, ze w barze zjawil sie skurwysyn, z ktorego opinia zupelnie sie nie liczyla. To nie calkiem trzymalo sie kupy. -Kwestia interpretacji - okazalem szlachetnosc. - Nawet nie. Po prostu wolalbym, zebys byla inna, niz mowil. -To znaczy? -Kiedys ci wytlumacze. - Nie patrzac, wymacalem drelichowe spodnie. - Chyba po bagnach w tym biegasz, ale trudno. Polowy mundur nie musi lsnic. Tak nawet bedzie lepiej. Wiesz, element dramatyczny. -Wyglada jak psu z gardla i smierdzi - powiedziala spokojnie. - Pakowalam sie szybko i... -Wloz mundur. Prosze. -Umarlabym ze wstydu. -Wszyscy mozemy umrzec, jak spieprzysz te rozmowe. -Wspanialy element dramatyczny - zakpila. Wybaczylem jej, bo wyszarpnela mi jak psu z gardla wyjete spodnie. - Nie pomyslales, ze jak wiejska starszyzna mnie w tym zobaczy, uzna, ze z nami koniec, i zwieje? -Moze. Ale w dzinsach nie masz szans. Zaden nasz bohater nie popelnial bohaterstwa w kowbojskich gaciach. -To przynies chociaz zelazko szybkim biegiem. -To wasza wies. - Kosman zatoczyl krag olowkiem. - A tu, tu i tutaj dogodne podejscia. Mam po jednym bewupie na kazdy kierunek. To moze nie starczyc. Nawet gdyby atakowali wylacznie pieszo. Zgromadzeni wokol stolu wpatrywali sie w mape, sprawiajac wrazenie ignorantow, pierwszy raz ogladajacych Kisuny z takiej perspektywy. Wrazenie z gruntu falszywe: wiekszosc z nas zyla miedzy innymi z dokladnego analizowania takich jak ta map i wytyczania przemyslnych tras w poprzek biegnacej gora linii granicznej. -Nie beda wylacznie pieszo - powiedzialem bez zapalu. -Raczej nie - zgodzil sie. - Na ich miejscu probowalbym przeskoczyc tedy - wskazal droge do pegeeru. - Od poludniowej strony nie mamy okopow. Pewnie o tym wiedza. -Jak to na wsi - stwierdzil obojetnie Bankier Kubica. -Maja tu kumpli. - Szablewski od poczatku przeszywal mnie wzrokiem, co teraz sie mscilo. Niektore mniej bystre osoby mogly mianowicie nie zrozumiec, o kim mowa. -Mniejsza o to. Czego pan od nas chce, panie chorazy? -Po pierwsze, rady. Znacie teren i ludzi. Takze Rosjan. Zalozmy najgorsze: zdobyli wies. Co moga zrobic cywilom? -Nic - burknal Szablewski. - Tu nie Bosnia; nic do nich nie mamy, ani oni do nas. -Nic jak nic - sapnal soltys Bak. - Od tego strzelania szyby mi poszly. Izo... no, te cieple, drogie ze strach. Pieprzlo w kurnik, dziura jak piesc, a odlamki to az... -Do rzeczy, panowie - ponaglil Kosman. - Mam rozumiec, ze nie boicie sie tego Millera? -Mowilismy o tym wczesniej. - Kubica bawil sie zapalniczka. - Uznalismy, ze najlepiej bedzie po prostu odpuscic. -To znaczy? -Ruscy strzelaja, bo zatrzymaliscie ich ciezarowke. Puscicie ja, to przestana. Nikt wiecej nie zginie... -I zadnego domu nie spala - wszedl mu w slowo soltys. -Oni nie chca ciezarowki - rzucila przez zeby Marzena. - Ich interesuje ladunek. -To im oddamy ladunek - powiedzial spokojnie Kubica. -Nie wchodzi w rachube. Przykro mi - usmiechnela sie zimo i chyba z satysfakcja. - Prawo nie zezwala. -Olac prawo - wzruszyl ramionami Pirat. -Mowi pan, ze nas nie wybronicie - Kubica przeniosl wzrok na chorazego. - Tego tez w prawie nie ma. Wladza ma bronic obywatela. Skutecznie. Za to podatki placimy. -Panowie, mowmy powaznie... Mam, co mam, tyle mi dali. Nie ja ustalam podatki i nie ja je rozdzielam. -Ja rozdzielam - przyznal Labiszewski. - I musze panstwu powiedziec, ze wydatki na wojsko znaczaco wzrosly w ostatnim okresie. Nasz rzad w przeciwienstwie... -Darujmy sobie polityke - zastopowala go Marzena. - W kazdym razie te wielka. Pan tu jest soltysem? - zwrocila sie do Baka. - Powinien pan miec karty powolania z WKU. Soltys zrobil chytra mine i zastanawial sie jakis czas. -A jak tak, to co? - Udalo mu sie dopasowac pytanie do miny. Z miejsca tez stracil szanse pozyskania sympatii Marzeny. -Ma je pan czy nie? - zapytala urzedowym tonem. -Gdzies tam powinny byc... Ale po co to komu? Jakis duren w Warszawie glupote wymyslil, zeby sie w dzienniku pokazac. A pozytku z tego... Chce pani w Ruskich papierami rzucac? -Raczej miesem armatnim - usmiechnal sie Labiszewski. - Pannie Pawluk marzy sie nowa Emilia Plater. Z nami w roli strzelcow. Gubilem sie juz w ocenie jego intencji. Inna sprawa, ze w przypadku polityka to norma. Nawet po trzezwym trudno poznac, czego tak naprawde chce. A on trzezwy nie byl. I, sadzac po spojrzeniach, sasiedztwo Marzeny nie dzialalo na niego trzezwiaco. Mial prawo zmieniac zdanie. -Plater? - zmarszczyl czolo Szablewski. - Ta, co dawala Bierutowi? -Niezupelnie - wtracilem sie, widzac, ze nastepczyni bojowej Emilii dojrzewa do decyzji dania komus, ale w pysk. - Historie tez sobie darujmy. Ewentualnie skupmy sie na temacie "zoldactwo we wzietym szturmem miescie". -Kisuny to nie miasto - niepewnie zauwazyl Bak. -Nie ma czego szturmowac - dopowiedzial Szablewski. -Nie zamierzacie sie bronic? - zapytal oficjalnym tonem Kosman. -Jak pana trafia - Kubica obstukiwal zapalniczka krawedz stolu - to pan albo rodzina dobra rente dostanie. A my co? Guzik. -Zgadza sie - poparl go Labiszewski. - Dzisiejszy stan prawny w zaden sposob nie reguluje obowiazkow panstwa wobec cywila patrioty, ktory ucierpial na skutek... -Bylbys laskaw sie zamknac? - Marzena poslala mu jadowity usmiech. - Ciebie to nie dotyczy. -I tu sie mylisz, zlotko. Bede kandydowal z tego okregu. Po to przyjechalem. Prowadze tu interesy i... -Jak juz tu jestes, wyjasnij lepiej panom, po co soltysom w strefie przygranicznej przekazaliscie papiery mobilizacyjne. Bo najwyrazniej nie rozumieja. -Na pewno nie po to, by stawiali kosy na sztorc i wyreczali wojsko. -Chodzilo o pobor prosto z domu - powiedziala zduszonym glosem. - Druzyny Samoobrony, to, wyprowadzenie wojska w pole... Juz nie pamietasz, jak plawiliscie sie w patriotycznym sosie? Sprawa byla glosna, omal nie trafila do Trybunalu Konstytucyjnego. -Nie jestem prawnikiem, nie pytaj mnie o szczegoly. -Ale ja jestem - potoczyla twardym spojrzeniem po twarzach. - I jesli pan Bak przysnal na szkoleniu, chetnie mu odswieze instrukcje. W razie nieoczekiwanej agresji, albo po apelu poprzez media, ma obowiazek wreczyc karty powolania wszystkim przeznaczonym do poboru i skierowac ich do wskazanej jednostki lub, jesli to niemozliwe, do najblizszego pododdzialu wojska, Strazy Granicznej... -Nigdzie nie spalem! - obruszyl sie soltys. - A tam mowili i pisali jasno: na sygnal z telewizji albo radia. Albo ze w gazecie wydrukuja. Nic o tym, ze jakas przebierana paniusia... -Ja i chorazy reprezentujemy wladze panstwowe. - Gladko przelknela "paniusie". - To po pierwsze. A po drugie, nie dosluchal pan do konca. Ustawa mowi o podaniu do wiadomosci. Poprzez media, owszem, ale takze bezposrednio. I jak panu teraz mowie, ze chce miec tu za pol godziny wszystkich rezerwistow z kartami powolania, to to jest wlasnie bezposrednie podanie do wiadomosci. -Pani zejdzie lepiej na ziemie - usmiechnal sie Kubica. - Jeszcze sie w naszym Sejmie taki przepis nie urodzil, zeby go sie nie dalo przynajmniej na dwa sposoby tlumaczyc. Pani wlaczy telewizor i poslucha. Falandyzuja wszyscy, az z czachy dymi. To czemu Staszek Bak by nie mial pofalandyzowac? Tez przeciez wladza. -A pan, przepraszam, kogo tu reprezentuje? -Lokalny biznes - wyjasnil dobrotliwie. - A pan Nowak rade parafialna. Mlodziez - wskazal Pirata. - Szablewskiego pani zna, soltysa tez. A wszyscy razem reprezentujemy tu po prostu wies i tutejszych ludzi. -Sol ziemi. - Labiszewski wypil za duzo i nie potrafil wybrac miedzy patosem i kpina. -A nie przyszlo panom na mysl, ze tych ludzi i caly ich dobytek oddajecie na laske zwyrodnialych zoldakow? -To nasze rodziny i nasz dobytek. Pani niczego nie ryzykuje, my wszystko. Dlatego nie pozwolimy, by ktos tu sobie wojenki urzadzal. -Przeciez to nie nasza wina - mruknal Kosman. -A kto aresztowal ciezarowke? - przypomnial Nowak. - Ze przepisy? Ale od tych waszych durnych przepisow mi do dzieciakow strzelaja! I co, mamy spokojnie siedziec? -Co proponujecie? - To pytanie moglem smialo postawic, nie rezygnujac z neutralnosci. -Tu nie ma miejsca na propozycje - uprzedzila tubylcow Marzena. - Wydalam panu soltysowi wyrazne polecenie. Albo je wykona, albo pojdzie siedziec. Oslabianie obronnosci panstwa, sabotaz... Paragrafow nie braknie. Gdybym wiedzial, ze wyskoczy z czyms takim, wyreczylbym ja przy prasowaniu munduru. Z wypalona na tylku dziura nie pchalaby sie bezmyslnie do konfrontacji. Inna sprawa, ze nawet bez dziury nie wygladala dobrze. Jakis kretyn wydal jej za duzy ubior polowy, a ona nie zdazyla go znosic i kojarzyla sie teraz z chudym, zastraszonym rekrutem-popychadlem. Latwo bylo ja wziac za smarkule, ktora dla kawalu przebrala sie w mundur starszego brata, oficera. -Niech nam pani soltysa nie straszy - wyszczerzyl zeby Pirat - On ma slabe serce. -Prosze isc po te karty. - Nie odwzajemnila usmiechu. -Chyba sie nie rozumiemy - pokrecil glowa Kubica. - To nasza wies i my decydujemy, co i jak. Moze za komuny urzednik robil z ludzmi i ich majatkiem, co chcial. Teraz jest demokracja. Wolnosc. -Wolnosci trzeba bronic. -No wlasnie bronimy. Zdecydowalismy, ze nikt tu nie bedzie strzelal. Wsadzi sie te ruskie baby z powrotem na woz i niech jada do swoich. Obywatel - usmiechnal sie polgebkiem - ma prawo wrocic do ojczyzny. -Bez dokumentow nikt nie przekroczy granicy - rzucila. -Sranie w banie - wzruszyl ramionami wciaz pogodny Pirat. - Tu wszyscy chodza w te i nazad, a z papierow maja setke dla patrolu, gdyby sie nawinal. Chociaz zwykle starcza pare dych. My tu kokosow nie robimy: maly szmugiel, to i lapowki male. Czubacki pani nie wciagnal? -Czubacki wciagal Goske Buczak - blysnal wiedza i dowcipem Szablewski. Marzena lekko poczerwieniala. Uznalem, ze rozmowa zabrnela w slepy zaulek. -Panowie, badzmy realistami - zaapelowalem. - Sprawy zaszly za daleko, by pani porucznik albo chorazy mogli puscic te Rosjanki. Tylko dlatego nie roi sie tu od dziennikarzy, prokuratorow, ministrow i calej reszty, ze jestesmy odcieci. Ale zwala sie w koncu, wszyscy. Beda pytac o kazdy szczegol. Mamy nastepna ogolnopolska afere, z tym, ze ta rozleje sie szerzej. Faceci z NATO beda chcieli wiedziec, kto i dlaczego wystrzelal im kilkunastu sojusznikow i spalil woz bojowy. Jesli myslicie, ze pani porucznik po prostu przymknie oczy, to do przedszkola odsylam. Bylaby skonczona. Wstyd, hanba, wiezienie. Pan chorazy zreszta tez. Oboje robia, co nalezy, bo musza. Czubacki i Burakowski tez by robili, choc im pieniadz nie smierdzial i zawsze mozna bylo sie dogadac. Czasem po prostu obowiazek trzeba... -Ty lepiej powiedz, gdzie jest moj brat! - Poki siedzialem cicho, Szablewski trzymal nerwy na wodzy, ale autorytet Kubicy tez mial swoje granice. - A w ogole to dlaczego on nie ma kajdanek?! -Pan Krechowiak pomagal bronic hotelu - uprzedzila mnie Marzena. - Kiedy minie zagrozenie, prawdopodobnie trafi do aresztu, ale teraz... -Prawdopodobnie?! - zerwal sie z krzesla. - Ma pani zelazne dowody i moze go pani zamknie?! Moze?! -O tych dowodach to swoja droga bedziemy musieli pomowic. Ale teraz najwazniejsze... -I to ma byc wykonywanie obowiazkow?! Cala wies z dymem puscic, bo pani nie da paru babom przejsc granicy, ale jak morderca samopas lazi i sie porzadnym ludziom w twarz smieje, to w porzadku?! Do dupy z takim prawem! -Niech pan idzie po te karty - Marzena zignorowala go, zwracajac sie do soltysa. - Albo nie... Panie chorazy, ma pan tu woz. Podrzucicie pana soltysa. Kosman zaczal sie zastanawiac, choc z widocznym wskazaniem na zgode. Na nieszczescie Kubica byl szybszy. -Szkoda ropy - rzucil twardo, chowajac zapalniczke. - Nie bedzie zadnego poboru, z kartami czy bez. Nasze chlopaki nie beda nadstawiac glowy za jakies obesrane kacapki. Nie ma takiego prawa. Przez chwile wpatrywala sie w niego spojrzeniem twardym i zimnym jak szkla jej okularow. Bylem prawie pewien, ze okaze sie tez rownie kruche i peknie znienacka, bo Bankier Kubica, wbrew pozorom, byl facetem, ktorym grzechotniki strasza mlode. Ale pomylilem sie. -Panie Kosman - powiedziala cicho, nie spuszczajac wzroku z oponenta. - Dwoch ludzi z automatami. Biegiem. Potrzebowal paru sekund, by zareagowac. Od decyzji, jaka musial podjac, zalezec miala cala jego przyszlosc, a obie drogi wiodly skrajem przerazliwych przepasci. Stanal przed klasycznym wyborem mniejszego zla. I wybral. -Rozkaz. Szedl w strone drzwi jak skazaniec. Niewazne. Teraz, po odslonieciu kart, nikt juz nie musial biegac po ludzi z automatami. Zdazyl jeszcze wysluchac calego expose Marzeny. Inna sprawa, ze nie bylo dlugie. -Tu jest Polska - oznajmila - a ja bede jej bronic, czy to sie komu podoba, czy nie. Wszelkimi sposobami, jakie uznam za stosowne. Lepiej, byscie to zrozumieli. Zrozumieli. Przynajmniej jeden. -Juz dobrze, dobrze, po co ten krzyk... - wymamrotal Bak, dzwigajac sie z krzesla. - Pan porucznik sie nie fatyguje. Sam pojde, obejdzie sie bez automatow. -To dowod rzeczowy - pouczyla mnie Marzena. - I nie przejedzie. Fakt: opieczetowana nyse poza przepisami blokowal tez poczestowany kulami ciagnik. Rozjezdzajac plotek i pare krzakow daloby sie go wprawdzie ominac, ale mialem powody, by nie zwracac na to uwagi Marzenie. -Labiszewskiego raczej nie ma co prosic - zerknalem ku srebrnej toyocie. - Mam... -Prosic nie. - Usmiechnela sie drapieznie. - Ale blaka mi sie po glowie slowo "rekwizycja". -Daj spokoj, to posel. Mam lepszy pomysl... -Immunitet chyba nie obejmuje ich samochodow. -Nie korzystaj z okazji i nie wyzywaj sie. Pamietasz swoja terenowke? Jeszcze jest na chodzie. I stoi po drodze. Chyba naprawde snula msciwe wizje, bo dopiero teraz popatrzyla mi trzezwo w twarz. Potem powiodla wzrokiem po oknach palacu. Piecioosobowy garnizon pod wodza Paczocha oraz duzo liczniejsze Rosjanki, kierowane przez Ludmile Czirikowa, przerabiali je na pozycje strzeleckie. Kosman latwo przekonal wszystkich do idei ufortyfikowania budynku. Poparlem jego inicjatywe, oficjalnie metoda niezglaszania protestow, do ktorych, jako gospodarz, mialem swiete prawo. Nieoficjalnie udzielalem sie bardziej. Wyjasnilem Marzenie, co i jak robic, a ona przekazala te wskazowki Paczochowi. Oraz, za moim jako tlumacza posrednictwem, bezposrednio Rosjankom. Na szczescie kapral mial dosc rozsadku, by wysluchac sensownych porad. Udalo nam sie zaszczepic mu idee, iz kazda doniczka, wypelniona zwirem szuflada czy paczka gazet ustawiona na parapecie nawet jesli nie zatrzyma kuli czy odlamka, moze zastopowac spojrzenie lub odciagnac uwage. Ryte miedzy drzewami szanczyki tez mialy stanowic cele pozorne. W sumie bylo to wiele obiektow, angazujacych calosc mocy przerobowych znajdujacych sie w palacu ludzi. Nawet Sandra i Ela zalapaly sie na prace: mialy dzwonic z komorek, probujac nawiazac kontakt ze swiatem. Szanse, ze aparatura zagluszajaca popsuje sie choc na chwile, wielkie nie byly, ale przeciez istnialy. -We dwojke nie przeniesiemy calej broni - powiedziala troche niepewnie Marzena. -Do samochodu przeniesiemy. -Lepiej poczekajmy - skinela w strone bramy. - Bez rezerwistow to i tak nie ma... -Kiedy mi nie ufasz, mow otwarcie. Nie obraze sie, a bedzie prosciej. - Pomilczelismy pare sekund. - Karabiny lepiej miec przy sobie. Czy tamci przyjda, czy nie. -Przyjda - przelknela sline. - Bak nie odwazy sie... Ostatecznie soltys powedrowal po karty rezerwistow bez wojskowej asysty. Kosman mial rozpaczliwie malo ludzi i potrzebowal ich do spraw wazniejszych. -Nie o nim myslalem. Powiedzmy, ze wreczy ludziom te swistki. To tylko papier. A na drugiej szali ich zycie. -Ale ten system dziala. W tej postaci juz dobre sto lat. Nawet do carskiej armii prawie kazdy sie stawial, choc to ani jego car, ani wojna. A my bedziemy bronic Polski. Wlasnych domow, rodzin... Przed prawdziwymi draniami. Przyjda, zobaczysz. -Mam nadzieje, ze masz racje. Zerknela spod nasunietego na czolo beretu. I zaskoczyla mnie porozumiewawczym usmiechem. -Ot tak, bez zadnych krechowiackich komentarzy? -Musisz byc w formie - wzruszylem ramionami. - Jestes naszym wodzem. Masz wierzyc i promieniowac ta wiara. -Mialam racje. - Dodala satysfakcje do usmiechu, co go bynajmniej nie schlodzilo. - Ugryzles sie w jezyk. - Nie protestowalem. - No? -Co: no? -Co glupiego chciales mi wytknac? Smialo. -Car mial pare dywizji zandarmow - mruknalem bez zapalu. - Plus jednoznaczne i surowe prawo. I ludzie wtedy glupsi byli. A i tak go w koncu... -Chodz. Dopiero w polowie drogi do bramy zrozumialem, ze pozwolila sie przekonac. -Niedobrze jest chodzic teraz po wsi bez broni. -Mam - poklepala sie po boku rozpietej kurtki. -Ja nie mam. -I fajnie. Jak mnie kropna, bedziesz mogl uciec. Do bezbronnego cywila nie beda strzelac. -Jest jeden problem. - Zatrzymalem sie w bramie. - Wolalbym, zeby cie nie zabili. -O! To mile. -Bez ciebie wszystko sie rozsypie - wyjasnilem odrobine zbyt pospiesznie. - Jestes... no, potrzebna. -I potrzebujesz czegos do strzelania, bo chcesz mnie bronic? - Z jej twarzy nie dalo sie niczego odczytac. -Razem mamy po prostu wieksze szanse. Tracila butem jakis kamyk, popatrzyla jak sie toczy. Dobry sposob, by nie krzyzowac spojrzen. -Apelowales o otwartosc, pamietasz? No wiec... nie wiem, czy powinnam az tak ci ufac. -Mialem juz cos do strzelania i ciebie obok. -A dookola ludzi. - Nastepny kamyk oberwal jej kamaszem, wpadl do zachwaszczonego ogrodka sasiadow. - I nadzieje, ze z wdziecznosci padne ci w ramiona. -No, to wiemy, na czym stoimy. Chodz. - Uniosla szybko i wzrok, i brwi. - Przeciez mamy isc po te karabiny. -Nie obraziles sie? - Chyba w polowie znala odpowiedz, stad ten cien usmiechu i samo pytanie. -Daj spokoj. Ruszyla w strone mostu. Szla nieco z przodu, z rekami w kieszeniach, jakby niedbale. Spodnie przydzielili jej z wiekszym wyczuciem niz bluze, albo po prostu nogi miala dluzsze, niz myslalem, bo mimo workowatego z natury kroju zolnierskich portek, brudu i sladow po eksperymentach z zelazkiem po raz pierwszy w zyciu musialem walczyc z pokusa poklepania ich w wiadomym miejscu. Mercedesa znalezlismy posrodku pustego biwaku. Stal z pootwieranymi drzwiami, jakby czekajac na zlodzieja. Klapa nie podskoczyla, gdy stuknalem ja na probe piescia. -Sprobuj zapalic - mruknalem i poszedlem dalej. Obok honkera zorientowalem sie, ze cisza z tylu nie oznacza kiepskiego stanu mercedesa, a tylko moj niedostateczny autorytet. Przyszla za mna. -Czego szukasz? - zapytala spokojnie. Zajrzalem do czarnej dziury, kryjacej spalony silnik. Potem za resztki siedzen. I pokazalem palcem, czego szukam. -To bylo radio. Widzisz druty? Prowadzily do zapalnikow. A to chyba sluzylo za antene. -No i? -Ktos to zdetonowal z daleka. Taka instalacja jest zawodna i niepotrzebnie skomplikowana. Gdyby to Ewa miala zamiar urzadzic fajerwerki, starczylaby zapalka i lont. -A - pokiwala glowa. - Teraz rozumiem. -Skoro juz tedy przechodzilismy... - Obrocilem sie ku mercedesowi. - Kto prowadzi? -Ty. Masz juz wprawe. Chyba faktycznie mialem, bo silnik zaskoczyl juz za trzecim razem. Przy odrobinie refleksu zdazylbym odjechac, zanim dopadlaby drzwi. Inna sprawa, ze pojazdem wydajacym takie dzwieki uciekalby jedynie desperat. -To o nia chodzilo, prawda? - zapytala z pozornym brakiem zainteresowania, siadajac w fotelu obok. - Alibi dla pani doktor. Po nie tu przyszlismy? -Chcemy zabrac karabiny z posterunku - przypominalem. - Zanim zabiora je chlopcy Miszy. Ulozyla usta w grymasie "uwazaj, bo uwierze". Na moscie tkwil jelcz, pokonalem wiec Lawinke w brod. Ryzykancko: wiele wody wprawdzie nie niosla, ale profilem poprzecznym przypominala okop, w dodatku pelen blota i smieci. -Dobrze, ze ten twoj Misza faktycznie jest misiowaty i nie pogania nas zbytnio. -Nie licz na to. On caly czas sie spieszy. -Nic sie nie dzieje. - Troche mnie prowokowala, bo glowa, zadajac klam slowom, obracala czujnie na boki. -Udzielil nam ostrzezenia. Potem bylo cicho, bo mielismy ochlonac, oslabic czujnosc i dac sie zaskoczyc atakiem na palac. Malo brakowalo, a jednym chirurgicznym cieciem pozbyliby sie klopotu. Nie wyszlo, wiec szykuja cos na wieksza skale. To wymaga czasu. -Co znaczy: "pozbyliby sie klopotu"? Ominalem ges, stojaca posrodku drogi. Pierwsza zywa istote, jaka udalo mi sie dostrzec. -Jak myslisz: po co przyszli? Zastanawiala sie do samego posterunku. -Nie chce mi sie wierzyc - mruknela w koncu. -A jednak. - Po chwili wahania wylaczylem silnik. -Nie byli w stanie zabrac wszystkich tych kobiet. - Chyba nie zauwazyla, ze stoimy. - Zajecie palacu tez im nic nie dawalo. Nie rozumiem tego. -Rozumiesz - powiedzialem. - Jedno mogli zrobic szybko. Wysiadlem. Zawahalem sie, ale potem podszedlem do drzwi posterunku. -Ale po co mieliby je zabijac? - Myslami byla wciaz kilkaset metrow stad. - To jakis obled. Ryzykowac przemyt ludzi, ryzykowac wojne, zeby potem je wszystkie... Co? W koncu do niej dotarlo. Moze nawet nie tak skandalicznie pozno, jak sugerowaly mi lazace po plecach ciarki. Widocznie dobrze nadrabialem mina. -Mieliscie goscia. - Odsunalem sie i pozwolilem jej obejrzec pokiereszowane siekiera drzwi. -O cholera. - Po raz kolejny udowodnila brak zadatkow na rasowego zolnierza, wyjmujac klucz zamiast pistoletu. W tej sytuacji bylo to wprawdzie nieglupie, ale nie zmienialo faktu, ze odruchy ma cywilne. Nikt nie zastrzelil nas do tej pory, a zamek, wbrew pozorom, wciaz trzymal sie na paru drzazgach drewna. Intruz nie zdazyl wtargnac do srodka, pozwolilem wiec Marzenie powalczyc z drzwiami. W koncu puscily. Wewnatrz nic sie nie zmienilo. Tylko atmosfera mniej sprzyjala oddychaniu, a wokol Ziemkowicza dreptalo pare owadow i polatywala leniwie jesienna mucha. Marzena, trzymajac sie z dala od zwlok, dotarla przed drzwi magazynu. Ujela klamke, pociagnela na probe. -Zamkniete - powiedzialem. - Gdyby mial tamte klucze, mialby i te - klepnalem drzwi wejsciowe. -Kto? -Facet z siekiera. -Wiesz, kto to zrobil? - Nie wysilila sie przy znaku zapytania. -Szablewski - wzruszylem ramionami. - Ale nie wiem. Zgaduje. Teoretycznie mogli to byc agenci Millera albo, powiedzmy, przeciwnicy mobilizacji. Zignorowala czesc teoretyczna. -Dlaczego mialby sie wlamywac? Dopiero co prosilismy go, by laskawie zgodzil sie wziac od nas karabin. -Legalnie - zauwazylem, odpinajac kurtke. Nie bylo tu duzo cieplej niz na zewnatrz, ale mialem swoje powody. -Potrzebuje nielegalnej broni? - zmruzyla oczy. -Karabinu. -Karabin? Chodzi ci... czegos do strzelania? -Cos do strzelania to on ma od dawna. Makarowa: maly, lekki, poreczny i kosztuje grosze, bo to ruski demobil. W razie czego nie zal cisnac w krzaki. To wazne u nas. Czlowiek nigdy nie wie, czy trafi na napalonych gowniarzy z bejsbolami, czy na obcego wopiste. -Mila okolica - zakpila. - Ty tez tak...? -Pytasz sluzbowo czy prywatnie? -No dobrze - westchnela, wsuwajac klucz do zamka. - Wiec co z tym karabinem? -Strzelasz z daleka, masz duza szanse trafic, rana ciezsza, a swiadkowie mniej zobacza. Z pistoletem trzeba podejsc blisko ofiary. To ryzykowne. -Ta ofiara to ty? - upewnila sie. - Az tak cie nienawidzi? Karabin nie karabin, zawsze to cholerne ryzyko. Ktos go zobaczy i... -Uwaza, ze zabilem mu brata. To arogancki palant. I nie bierzesz pod uwage wiejskiej specyfiki. -Duzo zarosli do przemykania sie? -To tez. I malo ludzi. Ale nie w tym rzecz. Tu nie ma postronnych swiadkow. Sami swoi. A jak widzisz, ze swojak strzela zza wegla, to nie gnasz do telefonu. Najpierw sprawdzasz, do kogo strzela, potem rozwazasz, czy slusznie, a jesli nawet uznasz, ze nie, jeszcze dluzej myslisz, co z tym fantem poczac. Nikt pochopnie nie posle sasiada za kraty. Nawet malo lubianego. -Mowisz jak Sycylijczyk. - Otworzyla magazyn. - Ze wsi nie jestem, ale pracowalam z ludzmi. Zdziwilbys sie, jak chetnie obsmarowuja nielubianych sasiadow. Inna sprawa, czy ten twoj Szablewski nie jest tu lubiany. -A jak myslisz? -Nie znam go. -Chodzi mi o pierwsze wrazenie. Przez kaciki ust przemknal jej nieokreslony usmiech. -Pierwsze? Przystojny facet. Postaralem sie, by przez moja twarz nic nie przemykalo, zlapalem dwie skrzynki z amunicja i poszedlem do samochodu. Nim dowlokla sie z pierwszymi karabinami, odklejone spod fotela radyjko Gawryszkina tkwilo juz nad mymi posladkami. O jedenastej czterdziesci posykujacy para mercedes zajechal przed palac. Od razu dopadla nas Masza. -Telefon! - Zlapala mnie za reke i pociagnela do gabinetu. Otwarte okno wyjasnialo obecnosc Dudziszewskiego: roboty fortyfikacyjne. Parapet byl jednak pusty. Podobnie talerz z herbatnikami. Sadzac po jego stanie i ilosci zabazgranego papieru, ta dwojka przegadala tu szmat czasu. -Akurat zadzwonil. - Dudziszewski podal mi sluchawke z widoczna ulga. Chcial cos dodac, ale jedno spojrzenie za moje plecy zasznurowalo mu usta. -Krechowiak - rzucilem bez zapalu. Od razu tez obrocilem sie ku stojacej w drzwiach Marzenie. Nie tylko po to, by szczerym spojrzeniem demonstrowac uczciwosc zamiarow. Rozpieta kurtka nie kleila mi sie wprawdzie do plecow, jakis nieprzemyslany ruch mogl ja jednak napiac i zwrocic uwage na niecodzienny ksztalt mego kregoslupa. Inna sprawa, ze upchane za pasek radyjko zbyt mocno dawalo mi sie we znaki, bym mogl sie zapomniec. -Sam? - zapytal Wilnicki. -W duecie z rudowlosa dama. - Dama potknela sie z wrazenia o brzeg dywanu. Zamierzala wyluskac mi sluchawke stanowczym ruchem reki i chyba zaskoczylem ja na tyle, ze o tym zapomniala. Odsuwajac lekko sluchawke od ucha i obracajac w niemej propozycji, zaskoczylem tez siebie. Zrewanzowala sie za te serie niespodzianek, stajac tuz obok i muskajac wlosami ten sam kawalek plastiku, ktorego prawie siegalem uchem. Moglismy robic to bez dotykania sie ramionami: wystarczylo ostentacyjne, troszke komiczne wychylenie sie w bok. Zadne z nas nie zdecydowalo sie na komizm i ostentacje. -Czego? - warknela. -Nic sie pani nie stalo? - Mimo potrzaskiwan na linii glos pulkownika brzmial milej dla ucha. - W tej fontannie? Zdobyl kolejny punkt. Wiedza podnosi prestiz. -Czego chcesz? - zapytala przez zeby. -Dac wam ostatnia szanse. - Niemal widzialem jego usmiech. - Misza jest zly, ale ciagle go moge powstrzymac. -Pierdol sie. Dudziszewski, rozdarty miedzy pokusa podsluchiwania a respektem do oficerskiego munduru, zrobil zdziwiona mina. Masza na szczescie nie zrozumiala. -Bez urazy - Wilnicki podtrzymal pogodny ton - ale takie histeryczne reakcje pasuja do licealistki. W pani ustach brzmia... hmm... zabawnie. -Powiedziec cos zabawnego? - Chwycila za sluchawke, a dokladniej za spora czesc mej dloni. - Pierdol sie! -Co pan proponuje? - uznalem za wskazane sie wtracic. -Honorowe wyjscie. - Nie byl obrazony, co kiepsko rokowalo. - Rozumiem, ze pani Pawluk znalazla sie miedzy mlotem a kowadlem. Zrobmy tak: atakujemy, wy duzo strzelacie w powietrze i dajecie sie zepchnac na poludniowy skraj wsi. Tracicie palac z Rosjankami w srodku. Potem mozecie go odbic bohaterskim kontratakiem. Kosman medal dostanie... A propos: zyje jeszcze? -W naszym hotelu nie udzielamy takich informacji przez telefon - usmiechnalem sie do sluchawki. A raczej do upapranych karabinowym smarem palcow, wciaz zbyt gniewnych, by odroznic plastik uchwytu od mojej skory. -Niewazne zreszta. Wojsku moge wydac rozkaz, od czegoz porucznik Adamski... To pani stanowi problem. Jak rozumiem, nie zastosuje sie pani do polecen Adamskiego? -Dobrze rozumiesz. - Cos sie zmienilo w jej glosie. -Wiec propozycja rezerwowa. Wola pani Kosmana i z nim to zalatwiam. Bedzie pani mogla z czystym sumieniem skladac zeznania. Oczywiscie kiedy sie cofna, radze odejsc z nimi. Pole bitwy to nie miejsce dla mlodych kobiet. -Co chcesz zrobic z Rosjankami? - Chyba wypuscila przez wentyl bezpieczenstwa nadmiar emocji. Dwoch moich palcow jeszcze nie puszczala. -Zabrac je... - Zawahal sie. Moze celowo. -I zabic? - dokonczyla cicho. -Wsiada do jelcza, przekrocza granice. Wies ocaleje. Tyle musi pani wystarczyc. Wiem: to trudna decyzja. Dlatego nie poganiam. W pospiechu ludzie popadaja w rutyne i wybieraja glupio. Niech sie pani zastanowi, pogada z ludzmi, uslyszy, co mysla o urzadzaniu im bitew we wsi i lapankach do armii. Czekam na rozsadna odpowiedz, powiedzmy... dwie godziny. Zerknalem na zegar. Byla jedenasta czterdziesci cztery. -Dlaczego chcecie je wymordowac? - Pomagala mi dzwigac karabiny i amunicje, wiec pewnie spocila sie juz przedtem, jednak dopiero teraz zauwazylem, ze ma mokra twarz. -Nadmiar wiedzy zabija. Moge powiedziec tyle: musza zniknac z Polski. Nie chcemy niczyjej krzywdy. Po prostu ma ich tam nie byc. Jesli znajda sie po sambijskiej stronie, nic im nie grozi, ale jesli zostana u was, zrobimy wszystko, by je wyeliminowac. - Odczekal chwile. - To pani je pozabija. Przetrzymujac je w Kisunach. Zastanowila sie nad tym a potem zapytala rzeczowo: -Dlaczego mialabym w to wierzyc? -A dlaczego ludzie wierza w Boga? Bo tak wygodniej. Powstrzymala jakis dosadny komentarz. -Ja dla ciebie nie mam propozycji, Wilnicki - powiedziala powoli. - Jestes zbrodniarzem i bekniesz za to. -Ten wypadek naprawde pani zaszkodzil. - W koncu go zirytowala. - Myslalem, ze to kwestia paru wybitych zebow, ale chyba zrobila sie tez pani troche tepa. -Mozliwe - wycedzila. Poczerwieniala az po dekolt, a krople potu poplynely jej po czole. -Moglbym kazac pania zabic. To nie przechwalki: wiem, gdzie jestescie, a w dobie wspolczesnej techniki wojskowej to jak wyrok. - Oboje zaczelismy sie obracac w strone okna i oboje niemal rownoczesnie wzielismy sie w garsc na widok swoich sploszonych min. - Nie wydaje takiego rozkazu, bo podoba mi sie to, co wyczytalem w pani aktach. Byla pani rozsadna, trzezwo patrzaca na zycie dziewczyna. I byla pani nasza. Nie od razu zapytala. -Nasza? -Polska, katolicka, prawicowa. Wie pani, o czym mowie. Chyba wiedziala, bo nie podjela tematu. Puscila sluchawke i choc nie probowala sie cofac, odnioslem wrazenie, ze stoimy dalej. Juz nie patrzyla mi w twarz. -Pan byl polskim oficerem, a teraz jest zdrajca i lajdakiem. Ludzie sie zmieniaja. Nie mamy o czym mowic. -Och, mamy. Taki chocby temat... - zawiesil na chwile glos - dzieci. Bardzo malych. Albo, powiedzmy, bezradnych. -Do widzenia - powiedziala spokojnie. -Nie zrozumiala pani? - Mimo kiepskiego polaczenia kabel przeniosl drapieznosc jego usmiechu. - Naprawde? Moze powinienem powiedziec: dziecka. Krzywda ludzka w jednostkowym wydaniu jest znacznie... -Niech pan uwazniej czyta akta - przerwala mu ocierajacym sie o martwote tonem. - Zegnam. Wcisnela widelki, przerywajac polaczenie. Patrzyla w miejsce, gdzie akurat stalem, lecz nie sadze, by mnie widziala. Miala w oczach pustke i zadume. Nie lek, nie gniew, ale wlasnie to. Niczego nie rozumialem. I nie chcialem rozumiec. Zapomnialem o nich. Gdybym pamietal, nie lazlbym tu z oficerem Strazy Granicznej. Pstryknalem ponownie wylacznikiem, ledwie blask rozswietlil piwnice i moj wzrok zderzyl sie z halda stloczonych w kacie pakunkow. Niejeden wolniej wykonuje podwojne klikniecie myszka. Ale moze wlasnie dlatego trafilem plecami na piers Marzeny. Nie wziela ze mnie przykladu i nie cofala sie na korytarz. Chyba po prostu nie zdazyla. -Cholerny kontakt, znow przerywa... Tu schronu nie urzadzimy - wyjasnilem szybko, starajac sie zarazem robic to obojetnie. - Drzwi. Jak obok spadnie pocisk... -Moge zerknac? Po raz trzeci pstryknalem kontaktem. Troche bez sensu, bo magazyn, poza drzwiami, mial dwa okienka, male i brudne, lecz wpuszczajace nieco swiatla slonecznego. Tym razem jednak nie dzialalem bezmyslnie. Pod latarnia zapalana reka podejrzanego bywa ciemniej. I przez chwile bylo. Marzena podeszla do drzwi wyjsciowych, pociagnela klamke. Nie puscily, cofnela sie wiec i zaczela ogladac ulokowane wysoko okna. -Niedobre na strzelnice? -Nie wiem. - Znow dalem pokaz bezmyslnosci. Nie przewidzialem, ze sprobuje sprawdzac, co widac przez obrosniete brudem szyby. Skoczyla calkiem wysoko, zalomotala kamaszami przy ladowaniu i wszystko rozeszloby sie po kosciach, gdyby nie prawe kolano. Zalamujac sie pod nia i posylajac Marzene na sciane, wybilo jej z glowy cyrkowe pomysly. Zamiast drapac sie po dalekiej od gladkosci scianie, co osobie srednio sprawnej przyszloby bez trudu, zaczela rozgladac sie za drabina czy czyms takim. I wypatrzyla sledziowy sezam Kubicy. Trudno go bylo przeoczyc: poza nim w magazynie walaly sie tylko puste kartony, pare kontenerow na piwo i opakowania po zywnosci kupowanej w nieporownanie skromniejszych ilosciach. -Wytrzymaja? - skinela glowa. - Jak stane? -No... - zawahalem sie, popelniajac ostatni z serii bledow. Nastepnych nie musialem popelniac: ruszyla, nim zdazylem wyjasnic: - To chyba sloiki, wiec lepiej nie... Darowalem sobie koncowke. Juz kucala przy foliowo-slojowo-sledziowej haldzie i zaczynala marszczyc brwi. -"Sledz w warzywach"? - odczytala zdziwiona. - Alez sloj... Myslalam, ze to napoje w tych wielkich butlach. -W duzych porcjach wychodzi taniej - wzruszylem ramionami. - Widocznie ktos zaryzykowal z rozmiarem XXL. -Widocznie - zgodzila sie gladko. Podziekowalem w duchu opatrznosci. A opatrznosc, ustami Marzeny Pawluk, natychmiast skromnie wyjasnila: - Nie wiem. Rzygam na sam widok sledzi. -To tak jak ja - zwierzylem sie radosnie. -Biedaku - odwzajemnila sie usmiechem. Szczerym, co najsmieszniejsze. Niczego jeszcze nie podejrzewala w tym momencie. - Widze, ze twoi klienci na odwrot. Chociaz jak to wszystko zezra... Duzo tego jak na... Jej usmiech zgasl. Walczylem do konca, robiac dobra mine do zlej gry, lecz nie przesadzalem z tym. -Co jest? - zapytalem. Nie odpowiedziala. Wyjela sloj, obrocila w dloni. Biale platy rybiego miesa, kawalki cebuli marchwi przeswitywaly przez metna zalewe wszedzie, gdzie plastiku nie oblepialy etykiety. - O co chodzi? -Pelniutki - mruknela. -Uczciwie leja - wzruszylem ramionami. Przekrzywilem glowe, co mialo ulatwic czytanie z odwroconej etykiety. - No wlasnie: producent z Poznania. Poznaniak, jak napisane, ze litr to daje litr. Zreszta zalewa nie jest droga. -Tego nie sprzedaja na litry. - Popatrzyla na mnie z ukosa i dorzucila niby mimochodem: - To nie ruski spirytus. Myslelismy o tym samym. Tylko jak tu nie myslec, skoro ze mnie przemytnik, a z niej pogranicznik? -Chcesz zajrzec do srodka? - zapytalem. -Moze po prostu powiedz, co tam jest. -Sledzie - powiedzialem, patrzac jej spokojnie w oczy. Pokiwala glowa i odkrecila pokrywke. Jednakowo zmarszczylismy nosy. Poznanskie sledzie plawily sie zapewne w zalewie o skladzie idealnie odpowiadajacym przepisowi i dla Konesera pachnialy apetycznie, ale w tej piwnicy nie bylo koneserow. Marzena zblizyla wprawdzie reke do gwintowanego obrzeza, nie zdolala sie jednak przemoc. Po chwili bezradnego rozgladania sie, wyjela wycior z kabury i to nim przeprowadzila sondowanie. -I co? - zapytalem, kiedy wycierala pret o jakis stary karton. - Waglik, uran czy tylko amfa? -Spadaj - mruknela. Odczekalem chwile, a potem zafundowalem jej wyklad, a sobie dyskretny odwet: -Zmarnowalas dobre sledzie. To nie ten typ granicy. My chodzimy przez zielona. Noca, po bezdrozu, z towarem na grzbiecie. Paliwa tam, z powrotem spirytus, czasem fajki. Trzydziesci kilo w plecaku. To groszowy interes, kazda zlotowka sie liczy i kazdy kilogram. Policz sobie: niecale czterdziesci litrow paliwa kosztuje na stacji sto szescdziesiat zlotych. Po sambijskiej stronie mozesz sprzedac i trzy razy drozej, wiec niby jestes trzy stowy do przodu, ale to przebicie w detalu. Trzeba by sie zdrowo nachodzic i naszukac klientow. Wiec sprzedajesz towar posrednikowi, a to juz inne stawki. Setke wyciagasz albo i mniej. Jesli chodzic co noc, wyjdzie trzy tysiace miesiecznie, ale takich pogranicznicy ze dwa razy przylapia. Srednio co dwa tygodnie Straz Graniczna urzadza akcje i wtedy nie ma zlituj sie. I masz dwie grzywny po piecset, tysiac zlotych. Zeby nie lapali takze miedzy akcjami, trzeba ich oplacac. W sumie ludzie zarabiaja tu po tysiac, gora dwa miesiecznie. Sporo jak na przodujace w bezrobociu wojewodztwo, ale bez przesady. I wiedza, ze to chwilowa prosperity. Lada dzien wszystko sie skonczy, wiec ciulaja, ile wlezie. Dzwiganiem na plecach ciezkich ladunkow. Taka jest tu ekonomia szmuglu. Dokladnie jak w legalnym transporcie. Udzwig sie liczy, masa. Cwane skrytki w konserwach czy tubkach z pasta sa dobre dla przemytnikow narkotykow, gdzies na normalnej granicy. Nie dla zagonionych mulow z mazurskich wioch. Wiec nie wypatruj tu sprytnych kryjowek. Ludzi z plecakami wypatruj. Nie raczyla skomentowac. Zakrecila sloj, uwazajac, by nie dotknac zawartosci, i ruszyla ku drzwiom. Zegarek wskazywal jedenasta piecdziesiat szesc, ale po wyjsciu na ganek natychmiast postarzalem sie o te cztery brakujace minuty. -W samo poludnie - poslalem Marzenie blady usmiech. Zastygla tuz za progiem, tak jak ja zaskoczona liczba ludzi zgromadzonych na podjezdzie. Kwadrans temu nikogo, teraz z pol setki osob. Z wyrazna przewaga kobiet. -Prosze? -Jak w tym westernie. - Nadal nie rozumiala, wiec dodalem: - Zaraz ci powiedza: "to twoj problem, szeryfie". -A... no tak. Nie pytala, skad we mnie tyle pesymizmu. Po pierwsze, wystarczylo spojrzec w twarze, jak nie ponure lub gniewne, to pelne zle skrywanego strachu. -To prawda z tym bronieniem wsi? - huknela Teresa Ziolo. - I co: po domach sie bedziecie barykadowac? Jak tu? - gniewnym ruchem wskazala poprzerabiane na strzelnice okna. - To za to podatki placimy? Niedoczekanie! Rozgladalem sie za soltysem, ale wygladalo na to, ze dopadlo nas wzmocnione paroma seniorami i wyrostkami kolo gospodyn wiejskich. Nadreprezentacja kobiet byla wrecz miazdzaca. -O co chodzi? - zapytala Marzena, bez zapalu i troche za cicho jak na potrzeby takiego forum. -My tu pracujemy! - zawolal ze zloscia wasaty piecdziesiecioparolatek. - Nie tylko mieszkamy! Jak w domu szyby wyleca od huku, to nowe sie wstawi! Albo dykte ostatecznie! Ale jak u mnie w szklarni? Z czego bede zyl? -Co pan tu ze szklarnia wyjezdza? - oburzyla sie mloda kobieta z niemowleciem na rekach. - O dzieciach trzeba myslec! A z pani co za kobieta?! Dzieci narazac?! -Prosze panstwa... - zaczela malo kobieca Marzena. -Widlami pogonie! - ostrzegla ja jakas wiekowa kisunianka. I faktycznie wzniosla w powietrze wyszczerbione widly. - Tylko mi, sikso, sprobuj syna z domu wyciagac! Jak Boga kocham, w dupe widlami przywale! Pare osob rozesmialo sie, ale wesolosc trwala krotko. -Soltys mowi, ze mu pani kazala brac mezczyzn do wojska - zwrocila sie do Marzeny pani Krysia, wlascicielka jedynego we wsi sklepu. - Wedlug jakichs list ponoc. -Jednych brac, innych nie - rzucila cierpko tleniona blondynka. - Rowni i rowniejsi, kurwa. Jak zawsze. -Bo moj, przykladowo - pociagnela watek sklepikarka - owszem, odsluzyl wojsko i ciagle u nich w spisach jest. Ale jaki z niego zolnierz? Prosto to nawet nie stanie, takie ma zwyrodnienie w kregoslupie. -Na wojnie sie nie stoi - pouczyl ja dziadek Juraszko, dumny posiadacz wiecznie reperowanego i znacznie rzadziej jezdzacego junaka. - Na wojnie sie lezy i strzela. -To sie sasiad zglosi - burknal jeden z nielicznych mlodych mezczyzn. - Akurat cos dla sasiada. Lezec do gory brzuchem i strzelac piwko. -A ty mi w kufel nie zagladaj. Emeryt jestem, uczciwie zapracowalem. A wojsko odsluzylem. Nie to co ty, nygusie. -Za komuny brali wszystkich - wzruszyl ramionami mlody. - Teraz tylko glupich. A ja ani glupi nie jestem, ani nie chce, zeby mnie glupi bronili. -Wiec zapraszam do szeregow - zaproponowala Marzena, raczej zlosliwie niz madrze. - Sam sie pan obroni. -Wojsko od tego jest! - rzucil ktos gniewnie. - Niech Ruskich pogoni i spokoj bedzie! -I znow bezrobocie - mruknal ktorys z mezczyzn. -Byle nie tu u nas gonilo - przebila sie do glosu Teresa. - Nie ma pani prawa wsi narazac. -Wojsko bedzie bronic Kisun - zapewnila Marzena. - Ale dla wiekszego bezpieczenstwa nas wszystkich... -Jakich nas? Ma tu pani chalupe? A ja mam! Nowiutki dach, maz dwa lata u Niemca tyral! -Twojego przynajmniej nie wezma, bo dalej tyra - poskarzyla sie tleniona. - A moj? Najpierw durny do wojska poszedl, jak inni kombinowali z odroczeniami, a teraz jeszcze ma za nich lba nadstawiac?! Nie powinni dwa razy brac! Niech teraz ida ci, co wojska nie zaliczyli! -Pognac te ruskie kurwy! - machnela piescia mama niemowlaka. Obejrzalem sie. Jakas Rosjanka chowala wychylona z okna glowe. - Przez nie to wszystko! -To nie wchodzi w rachube - rzucila chlodno Marzena. - Pomijajac przepisy, tym kobietom grozi w Rosji smierc. -A nam grozi we wlasnych domach - odbil pileczke sasiad Juraszki. - Nie widzi pani, co jest grane? Miller strzelal na postrach, tylko po wojsku, ale jak go olejemy, to sie wezmie ostro i za cywili. -Przeciez nie przekroczy granicy... - powiedzial jakis przejety nastolatek. - Z Ameryka sojusz mamy. Co innego postrzelac. Leja sie tam u nich, wiec jak zablakany pocisk przeleci, zawsze sie wytlumacza. Ale najazd... -Nie trzeba najezdzac, zeby tu zdrowo namieszac. Z ruskiej strony i kula karabinowa doleci, a co dopiero strzal z czolgu. -Na kilometr kula guzik ci zrobi, nygusie - prychnal pogardliwie Juraszko. -Bombe w samochodzie podlozyli - przypomnial ktos. - Dwie kobiety zabila! -Bo sie pchaly, gdzie nie ich miejsce! - warknela Teresa. - Domu by lepiej pilnowaly! -Ci od Millera to psychopaci - oswiadczyla pani Krysia. - Wolinska ile od domu zabilo? Piecdziesiat metrow? Koc szla zaniesc. Rownie dobrze do sklepu mogla. Dobrze pani mowi - pochwalila znienacka Marzene. - Trzeba mezczyzn pod bron brac, bo jak tu Ruscy wejda, to kto nas obroni? Tych paru zolnierzy? -Swojego do wojska posylasz? - zdziwila sie Teresa. -A zebys wiedziala: bym poslala. Ale co im przyjdzie z rencisty? On na ten kregoslup grupe dostal. Normalnie, bez lapowki. Ale ci zdrowi - popatrzyla wrogo na sasiada Juraszki - powinni isc. Gdyby co, to nas tu przynajmniej nie wymorduja. I nie obrabuja. -Dobrze mowisz! - rzucila kobieta z tylu tlumu. - Od tego mezczyzni sa! Zeby w potrzebie domu bronic! -Wlasnie bronie - warknal sasiad. - Przed idiotami. A pani, pani Krysiu, to nie rozumiem. Maz sie znudzil? Czy moze to sklepu ma pani dosyc? Bo jeden pocisk pieprznie i towar po calej wsi bedzie pani zbierac. -Posrodku stoi - wzruszyla ramionami. - Najpierw by musieli Ruscy do skrzyzowania dojechac, bo wczesniej nie widac. A jak dojada, to mi juz wszystko jedno czy rozwala z armaty, czy rozkradna. I tak bez grosza zostane. To juz wole, zeby walczyc i Kisun bronic. -Twoj stary ma bronic? - upewnila sie Teresa. -Andrzej sie do wojska nie nadaje. Zdrowi niech ida. -I esdeesowcy - podpowiedziala ta z tylu. - Jak spokoj, to pierwsi z karabinami laza, od podatkow co wlezie odpisuja! A teraz co? Ani widu! -Narade maja - wyjasnil ktos lepiej poinformowany. -A ty, Kryska, taka bojowa nie badz - ofuknela sklepowa amatorka klucia widlami. - Juz ja wiem, co ci po lbie chodzi. Od ognia PZU za calosc zaplaci, ale jak Ruscy sklep zrabuja, to i polowy nie dostaniesz. Bo za wlamanie sie bedzie liczyc, a tobie szkoda bylo... -No co tez mama... - zaczerwienila sie pani Krysia. -Mama to ja dla Andrzeja jestem, suko durna! A ty go na smierc posylasz! Nagle wszyscy zamilkli: na ganek wkroczyl Labiszewski. Byl w fachowo startych dzinsach - ze dwie stowy w butiku - czarnym golfie - nastepne dwie, choc pewnie wiecej - i adidasach, na ktore nikt juz raczej nie patrzyl, by sprawdzac, czy aby na pewno firmowki. Nie wygladal na posla. Wygladal... cholera... zabojczo. Polowie pan rozblysly oczy. Nadal mial glowe zblizona ksztaltem do gruszki, ale nawet mnie przestalo to razic i cieszyc. Bo to, co zrobil z twarza Marzeny... Chcialbym, by to na moj widok musiala chowac sie za tak gruba, ciezka jak pancerna blacha maska obojetnosci. -Witam panstwa. - Blysnal zaskakujaco chlopiecym usmiechem. - To nie moj okreg wyborczy... jeszcze nie - sprecyzowal - wiec sie nie znamy... Adam Labiszewski, posel. Bialostocki, ale w najblizszych wyborach bede mial honor kandydowac tu, u was. Fajny obwod, widze, piekne panie w wyraznej przewadze... No, ale to kiedys. - Wygasil usmiech i zastapil wyrazem troski. - A teraz, jak slysze, macie klopot. Wiec skoro juz tu jestem, sluze pomoca. Bylo cicho jak makiem zasial. Kisunskie kobiety, seniorzy i mlodziez stali i sluchali, co ma im do powiedzenia ten przybysz z innego swiata. Albo i dwoje przybyszow: u jego boku pojawila sie Agata Swiatek, ktora przynajmniej czesc zgromadzonych kojarzyla z telewizyjnym ekranem. Nic nie mowila, stala nieco z tylu - ale byla i potegowala wrazenie. -Zyjemy w wolnym i demokratycznym kraju - poinformowal zebranych Labieszewski. - Wolnosc i demokracja sa po to, by ludzie sami decydowali o swoim losie, zwlaszcza w sprawach waznych. A jest cos wazniejszego niz bezpieczenstwo? - Nikt nie probowal odpowiadac. - Jako posel mam obowiazek stac na strazy praw i przepisow, ale powiem wam szczerze: nie tym razem! Nie, gdy w gre wchodzi wasze istnienie. Zycie kobiet i dzieci. Wasza ojcowizna. Wiem, ze mamy stosowne przepisy i instytucje. Niedoskonale, ale mamy. Moglbym powiedziec: niech kazdy po prostu robi swoje. -I tak powiedz - mruknela Marzena pod nosem. Chyba cos podejrzewala; nie stac ja bylo jednak na otwarty sprzeciw. Zbyt wiele wysilku kosztowalo ja udawanie, ze Labiszewski to po prostu zwyczajny, troche lepiej ubrany i umiarkowanie przystojny facet. Widzialem bol w jej oczach i coraz lepiej rozumialem, iz poza krotkowzrocznoscia przytrafil im sie jeszcze jeden defekt. Gruszkoksztaltnych palantow postrzegaly mianowicie jak Zebrowskich, Banderasow czy za kim tam dzisiaj kobiety sikaja. -Tak byloby najlatwiej - wyznal Labiszewski. - Powiedziec: jest prawo, trzymajmy sie go. Umyc rece jak Pilat. Ale ja - uniosl dlonie niczym siatkarz do przyjecia pilki - wole je sobie pobrudzic. Karabinowym smarem, jesli tak zadecydujecie. Albo - usmiechnal sie nieoczekiwanie - kreda. Przy tablicy. Jako nauczyciel. Kiedy mnie koledzy poslowie wywala z Sejmu za omijanie ustalonych przez nich procedur. Bo posel nie powinien popierac samowoli. A tak to pewnie nazwa: samowola. Z warszawskiej perspektywy wyglada to nastepujaco: powinniscie sie teraz rozejsc do domow i czekac, co postanowi wladza. Pani porucznik - dopiero teraz raczyl zauwazyc Marzene - soltys i chorazy Kosman... Oni tu reprezentuja Rzeczpospolita. Ale wiecie co? - Powiodl po twarzach niespiesznym, szczerym spojrzeniem. - Dla mnie to wy jestescie Rzeczpospolita. Wy. Bo pani porucznik, ja, Kosman... my mamy tylko sluzyc takim jak wy. Obywatelom. Prawdziwym wlascicielom tej ziemi i tego panstwa. Jest nas, Polakow, prawie czterdziesci milionow i ze wzgledow technicznych nie da sie na co dzien odwolywac do woli narodu, pytac kazdego o zdanie. Utarlo sie wiec, ze robimy to co cztery lata, przy urnie wyborczej. Ale bywaja sytuacje szczegolne. Takie jak ta. Kiedy czlowiek uczciwy i myslacy powinien przypomniec sobie, ze przepisy sa dla ludzi, a nie ludzie dla przepisow. -On z Samoobrony? - Juraszko pytal sasiada i, jak mu sie zdawalo, dyskretnym polglosem. Ale po siedemdziesieciu latach uzytkowania niektore ludzkie uszy miewaja inna definicje dyskretnego polglosu. -Nie z Samoobrony - Labiszewski poslal mu usmiech. - Ale do esdeesu naleze. Chociaz, mozna powiedziec, wymyslila go konkurencja polityczna. I co z tego? Kolega posel Lepper nie ma monopolu na piekne, staropolskie slowo "samoobrona". W moim plutonie - bo u siebie, w Bialymstoku dowodze plutonem - sa ludzie i z prawa, i z lewa. Niewazne. Wazne, ze dobrzy Polacy. Tutaj, wiem o tym z najlepszego mozliwego zrodla, bo od ksiedza Grajka, tez macie w szeregach esdeesu prawdziwych patriotow. Ktorzy, w co wierze, nie zawioda. I dadza przyklad innym. Przyklad rozwagi, ale i odwagi. Bo o to chce do panstwa apelowac. O dokonanie wyboru, ktory bedzie nie tylko madry, lecz tez odwazny. -Czyli jaki? - spytala zona listonosza. -Moga mnie zabic razem z wami, ale to wy macie wiecej do stracenia: domy, rodziny, warsztaty pracy. Wiec nie wezme udzialu w glosowaniu. Wy zdecydujecie, co zrobimy. Moge tylko sluzyc rada, a potem, jesli tak wybierzecie, reka i okiem. Strzelam calkiem niezle - poslal w tlum nastepny uwodzicielski usmiech. - Ale gdyby to byla moja wies i moja rodzina... Czlowiek z karabinem zawsze jest bezpieczniejszy od bezbronnego pacyfisty. Nie nawoluje do walki. Na odwrot: probuje namowic chorazego i pania porucznik, by mieli na uwadze wasze dobro i nie prowokowali Rosjan. Ale w jednym przyznaje im racje: im lepiej bedziemy przygotowani, tym mniejsze prawdopodobienstwo, ze stanie sie nieszczescie. Tam - wyciagnal ramie ruchem wodza wzglednie proroka - czyhaja tchorzliwi mordercy. A tchorzliwy morderca rozumie tylko jeden argument: sily. Badzmy silni, a wtedy nie odwaza sie tu przyjsc. -Aha - zrozumial po swojemu Juraszko. - Znaczy, jednak robicie ten pobor? -Robimy zebranie calej ludnosci - sprostowal Labiszewski. - W kosciele. Zwolamy wszystkich doroslych. Skoro mamy decydowac o naszej wspolnej przyszlosci, zrobmy to wszyscy razem, w swietym miejscu. -Chlopcy - podchwycila Agata Swiatek, zwracajac sie do paru malolatow, przysluchujacych sie z traktorowej przyczepy - przejdzmy po domach, powiemy ludziom, dobrze? Wdziecznym, dziewczecym krokiem zbiegla z ganku. Chlopcy zaczeli ochoczo zeskakiwac na ziemie. Tlum ruszyl ku bramie, rozpoczynajac zywiolowa dyskusje. Marzena wybrala kiepski moment. -Zaraz, panowie... - Przynajmniej o donosny glos sie postarala i nawet ci, ktorzy odeszli dalej, poodwracali glowy. - A moze juz teraz znajda sie ochotnicy? Pan Krechowiak moglby ich podszkolic, wciagnac w obowiazki... Pan Krechowiak omal nie usiadl z wrazenia. Kilkadziesiat par oczu gapilo sie na mnie przez chwile - po czym wszyscy, do ktorych mogl sie odnosic apel, pierwsi pomaszerowali w strone bramy. Naprawde wszyscy. Kiedy dziadek Juraszko zaczal piac sie po schodach, myslalem, ze poczlapie dalej, na tradycyjne przedpoludniowe piwko. Obok ganku pozostal tez Jasio Kret, ale tu sprawa byla jasna: wiazal sznurek do trzymanych w zebach okularow. Mamrotal cos sam do siebie, glosniej powtarzajac tylko "bum!", co skonczylo sie upadkiem szkiel na zwir. Podniosl je, wytarl o tluste od brudu spodnie i wiazal dalej. Najwyrazniej przejal sie gadaniem o tluczonych przez sambijska artylerie szybach. -No to sie melduje - oznajmil dziarsko Juraszko. Stajac... o Jezu... przede mna?! -Chce pan...? - Marzena nie odwazyla sie dokonczyc. -Ochotnikow szukacie. No to jestem. Kapral rezerwy Juraszko Kazimierz. Zerknela na mnie z mocno spozniona skrucha. -Ale... pan juz chyba nie musi. -Ochotnicy zawsze nie musza - pouczyl ja. -No tak... To mowi pan... No, wlasciwie przyda sie ktos do pomocy przy umacnianiu budynku - machnela reka. Pech chcial, ze padlo na Rosjanke uzupelniajaca okienny szanczyk czyms duzo mniej bojowym od worka z piaskiem. -Kaktusami - skomentowal Juraszko - to moge rzucac, jak granatow braknie. Ale ustawiac nie bede. Babska robota. Skapitulowala. Na szczescie dala mi czas i moj poddany presji umysl znalazl argument prosty a genialny. -Panie Kazimierzu - zaczalem z pelna ubolewania mina - to ekstra, ze chce pan pomoc. Ale jest problem. Z bronia krucho. Mamy karabiny SDS-u, a do kazdego karabinu jest juz przypisany jeden esdeesowiec. -Nie do kazdego - wytracil mi z rak pewne z pozoru zwyciestwo. - Po mlodym Szablewskim jeden zostal. -Nie zostal - sprostowalem odruchowo. - Zabral go... Lepiej bylo dokonczyc, niz gryzc sie w jezyk. Jej uwage zaprzatalo co innego. Stalo sie jednak. Na szczescie z pomoca przyszedl mi Labiszewski. -Naprawde chce pan wstapic do esdeesu? - poslal Juraszce sceptyczny usmiech. - Czy tylko sie w telewizji z karabinem pokazac? Jesli to nie sekret... ktory rocznik? -Piecdziesiaty piaty - oswiadczyl z duma Juraszko. Jasio Kret zalozyl z namaszczeniem okulary i wspial sie do nas. Jako niepoprawny optymista i duren, niepotrafiacy uczyc sie na bledach, usunalem sie z drogi, zakladajac, ze przynajmniej on zmierza do knajpy. -Co? - zdziwil sie Labiszewski. - Piecdziesiaty piaty? Juraszko przekroczyl siedemdziesiatke i mimo niezlej kondycji wygladal na swoje lata. -Troche dawno sluzylem - przyznal. - Ale przynajmniej dobry byl pobor. Jedyny powojenny z bojowym doswiadczeniem. Poznan bralem, strzelali do nas. W piecdziesiatym szostym. -Strzelali? Kto do...? - Labiszewski, ktory nie tak znow dawno wraz z calym Sejmem czcil minuta ciszy piecdziesiata rocznice Poznanskiego Czerwca, pociemnial na twarzy. - Pan zartuje... -Slowo - zapewnil Juraszko i rozstawil palce - O, tyle mi od ucha kula przeleciala. Mial kutas szczescie, ze pepesze rzucil i zwial, bo bym go... Teraz oczy nie te, ale wtedy z mosina na sto metrow to pudelko fajek kladlem. Posel zmierzyl go wyjatkowo chlodnym spojrzeniem. -To nie wiem, czego pan w esdeesie szuka. My tu akurat dobrych Polakow mamy przed Rosjanami bronic, a nie do spolki z Rosjanami mordowac. Strony sie panu pomylily. -Jak to, pomylily? - zdziwil sie Juraszko. - Polski zawsze bronie. Przed zachodnimi prowokatorami i swiatowym kapitalizmem. I wtedy, i teraz to samo. Wiadomo, kto za Begma stoi: amerykanskie monopole. Z ruskimi sie o rope poklocily, to Kremlowi na zlosc robia. Labiszewski juz nie wygladal na posla, gotowego slac usmiechy wszystkiemu, co zdolne wrzucic kartke do urny. -Wracaj do domu, dziadku - warknal. - U mnie, w esdeesie, nawet doniczki z kaktusem nie powachasz. -Nie, to nie - wzruszyl ramionami urazony weteran. - Do esdeesu i tak nie mam zamiaru. To jacys, panie, pederasci. Dowodca w sukience lazi, drugi kolczyk w uchu, a Szablewski to do solarium jezdzi i ponoc nogi goli... Labiszewski minal go, wsiadl do toyoty i odjechal. -Nie wezma cie - pokiwal wspolczujaco glowa Jasio Kret. - Emeryt jestes. - Po czym usmiechnal sie szeroko, prosto w moja strone. - Ale ja emerytury nie mam. To sie w sam raz do wojska nadaje. Prawda, obywatelu majorze? -Lepiej tam nie idz - powtorzylem. -Ale dlaczego? Sam mi kazales przebierac sie w mundur i wrazenie robic. -Wlasnie dlatego. -Zle robie? - rzucila wyzywajaco. -Ujalbym to tak: Labiszewski robi lepsze. -Na kretynach. Trzeba byc durniem, by ufac politykowi. -Anarchistka - usmiechnalem sie. Wzruszyla ramionami i zeszla z ganku. Mielismy go juz tylko dla siebie: obaj ochotnicy zgodzili sie udac do restauracji, wziac po puszce piwa i czekac na przydzial broni. Marzenie wyjasnilem, ze poki nie odnajdzie sie Grzesiek, wole miec w okolicach bufetu dwoch znajomych piwoszy niz nie miec nikogo. Nie zaproponowala, bym sam stanal za barem. Zamiast tego oznajmila, ze idziemy do kosciola. Teraz wybijalem jej to z glowy. -Nie wiem po co, ale on wyraznie chce tej mobilizacji. A daru przekonywania nie sposob mu odmowic. -Nie wiesz, po co? - skrzywila usta. - A niby czemu tak go ten dziadek wkurzyl? Bo by sie dziennikarze do niego w kolejce ustawiali. Zamiast do bohatera, co to narod poderwal, stanal na czele i cudu nad Lawinka dokonal. -Bedzie walczyl, jakby co? Znasz go... -Tak mi sie zdawalo - burknela. - Ale od tej strony akurat faktycznie... Potrafi ostro pograc. O, tak. Kiedy wyczuje w tym korzysc, potrafi. -I teraz wyczul - podsumowalem. - Slawa, wygrane wybory. No coz. Fajnie. Mamy jeden klopot z glowy. -Raczej jeden wiecej. Slyszales te brednie? -Dlaczego brednie? -Chce ich do wojska zagnac, a organizuje glosowanie. Dwie pieczenie na jednym ogniu: patriota i demokrata jeszcze. Tylko ze to nie wypali. Wyborca nie jest taki glupi, by sam siebie na wojne posylal. To nie tak dziala. -Fakt: najpierw musi sam sobie wladze wybrac. I dopiero ona posyla. Ale mysle, ze Labiszewskiemu sie uda. -Niby jakim cudem? - parsknela. - Nie slyszales tych bab? Rekami i nogami bronily sie przed wojna. -Wojna juz jest. Beda glosowac, co zrobic, zeby bylo bezpieczniej. A tu nie ma jednych Kisun, ktore zgodnie powiedza Labiszewskiemu "nie!". Mysle, ze uciula wiekszosc. -Wiekszosc?! - popatrzyla na mnie jak na wariata. -Dla wiekszosci jest lepiej, kiedy sasiedzi chwytaja za karabiny i pomagaja wojsku. -Poki to wiekszosci nie kaza chwytac. -Nie kaza. Pamietaj: mowimy o rezerwistach. Myslisz, ze ilu takich jest w Kisunach? Procentowo. -No... z rodzinami, zonami, dziecmi... -Tylko pelnoletnie sie licza. A rezerwisci sa mlodzi, wiec przewaznie ich jeszcze nie maja. No to policzmy: z grubsza co szosty mieszkaniec Kisun to mezczyzna po wojsku a przed czterdziestym piatym rokiem zycia. Starszych - wyjasnilem - mobilizacja nie lapie. Z tej jednej szostej polowa nie sluzyla, bo to nie komuna i tylko glupich biora. Czyli z zonami masz dalej jedna szosta glosow na "nie". -Ale z rodzicami... sa mlodzi, wiec przewaznie ich jeszcze maja... - zazartowala - z kumplami... -Kumple tez mlodzi. Maja wciaz fajne zony albo juz fajne corki. I to o nie sie martwia, kiedy mysla o pijanej ruskiej bandzie, hulajacej po wsi. Poza tym nawet posrod rezerwistow trafi sie paru patriotow, zwolennikow silnej reki - usmiechnalem sie - sklepikarzy... No i czynnik czasu. Prawie cztery godziny od ostrzalu - i nic. Skromny rajd na palac. Miller szykuje sie i kiedy ruszy, bedzie ciezko, ale teraz z kisunskiej perspektywy wyglada to tak, jakby Sambijczycy byli slabi. A slabego najlepiej postraszyc. Mobilizacja to taki straszak. Ludzie maja tez czas rozwazyc, co jest dla nich korzystne. Obrona zwykle jest dla spoleczenstwa korzystna. Tak ze w sumie Labiszewskiemu moze sie udac. -O co sie zalozysz, ze nie? - rzucila wyzywajaco. -O spelnione zyczenie? - poslalem jej krzywy usmiech. -Nie o forse? -Wydac nie zdaze. Posylasz mnie w boj na czele komanda starcow i wiejskich glupkow. Polegne jak nic. -Ja cie posylam? - zaprotestowala anemicznie. -"Krechowiak podszkoli ochotnikow" - zacytowalem. - Mile, ze zapytalas o zgode. -Myslalam... - urwala. -Nie mowilem, ze w to wchodze - mruknalem, patrzac na park. Nic ciekawego sie tam nie dzialo, ale drzewa maja te dobra strone, ze nie odwzajemniaja spojrzen szarymi oczyma. Nie odzywala sie jakis czas. -Podpowiadasz, co jak robic. - Wskazala przerobione na strzelnice okno. - I z ta mobilizacja... Przepraszam, zle zrozumialam. Fakt: na ochotnika sie nie zglosiles. -Jestem aresztowany - przypomnialem bez przekonania. Rozwazala cos przez chwile. -To mialo byc to zyczenie? - zapytala. - No, gdybys wygral zaklad... Chciales, zebym cie wypuscila? -Jestem realista. -Nie? Wiec co? Zawahalem sie, a potem usmiechnalem gorzko. -Jednak nie. Nie jestem realista. Nic, niewazne. -Za malo? W ogole mialabym zapomniec o sprawie, tak? - Milczalem. - Nie moge - powiedziala cicho. I zapytala: - Skad wiedziales, ze mlody Szablewski wzial karabin? No prosze: jednak nie przegapila mej wpadki. -Bylem z toba w magazynie - przypomnialem, nie silac sie na bycie przekonujacym. - Moglem wydedukowac, ze jednego brakuje. -Gowno mogles. Na regale jest wiecej pustych miejsc. A ty pewnie nie wiesz, ile powinno byc karabinow. -Tyle co esdeesowcow? - strzelilem. -A wiesz, ilu jest esdeesowcow? -Jak pomysle, to ci chyba powiem. -Moze - zgodzila sie. - Ale ile karabinow maja na stanie, nie wiesz, prawda? Albo chociaz, ile wynieslismy z magazynu? - Nie chcialo mi sie przyznawac jej racji. - Kurwa, Janusz... Cos ty mu zrobil. Nie pytala. Nie triumfowala tez niczym detektyw, ktory przygwozdzil zbrodniarza nieodparta logika argumentow. Byla raczej... rozzalona. -Jest trzynascie - mruknela. - Karabinow. Nie powinnam ci tego... Pierwsza zasada: nie podpowiadaj podejrzanemu. -Prokuratorska? - Moze za slabo zaakcentowalem znak zapytania, bo nie odpowiedziala. - Dlaczego to rzucilas? -Ja nie rzucam. To mnie jakos zawsze... - Usmiechnela sie gorzko. - Jazda po pijanemu, wypadek. Na szczescie zadnych ofiar. Ale i tak... Wywalili mnie z prokuratury. -To kolano to wtedy...? -Wszystko wtedy - powiedziala cicho. - Dwa lata temu mialam kiepski rok. Zatrzymalismy sie obok ciagnika. Mialem kilka pytan. I za malo odwagi, by je zadac. No i chwilowo to ona pytala. -Wierzysz w Boga, Krechowiak? Bylo cicho, swiecilo slonce, spokoj az klul zmysly, pod ktorymi buzowala adrenalina. Dobry czas na takie kwestie. -Nie bardzo - przyznalem. - Jak komus w dziecinstwie do glowy tego nie wbija... A mnie akurat... -Ojciec partyjny byl za PRL-u, bal sie z mama na mszach afiszowac. Ale czul, ze sie komuna sypie, i wolal sie zabezpieczyc. Z rana, kiedy maly ruch, wpadal do kosciola, ksiezom sie pokazac. Mnie bral jako alibi. Gdyby ktorys towarzysz go przyuwazyl, to po corke przyszedl. Tesciowa, wiecie, rozumiecie, zacofany element, wnuczke w takie miejsca ciaga, a potem zostawia, a sama w kolejke... Tak mialam mowic, ze babcia. Pozniej komuna padla i na odwrot: to on na mszach w pierwszej lawie, z kumplami z zetchaenu, a mama cichaczem, w ciemnych okularach, wieczorkiem... Zeby siniakow nie pokazywac. Tak ze, lewica czy prawica, mloda Pawlukowna dwa razy dziennie w kosciele. Aniol powinien ze mnie... Ale bylam zla. - Patrzyla na parkowa zielen, jeszcze nieznacznie przetykana jesiennym zlotem. - I zycie mi sie rozsypalo. Tak jak moim starym. Nie wiedzialem, co powiedziec. I czy w ogole mowic. -Pomyslalam, ze jesli bede dobra, moze je pozbieram do kupy. No, troche dobra. Bo calkiem dobra to nigdy nie bede. Adam ma racje - usmiechnela sie. - Suka ze mnie. -O sukach nie mowil - mruknalem. -To ty bedziesz. - Odwrocila wzrok. - Nie moge cie zwolnic. Usmiejesz sie, ale... obiecalam. Wskazala niebo dosc nonszalancko, kciukiem, nie jakims powaznym palcem. Zrozumialem jednak. -Bogu? - zdziwilem sie. - Moja glowe? No, no. -Bycie w porzadku. Tak ogolnie, no wiesz. -I dlatego chcesz mnie poslac za kratki? - Staralem sie odcedzic gorycz i pozostawic konkretne pytanie. -Chce... chcialam, zebys sie okazal niewinny. Uratowales mnie - wskazala fontanne. - Wiesz, jak mi z tym ciezko? -Ale nie az tak, jak z grzechem na sumieniu? Wiec wybierasz mniejsze zlo? - Nie odpowiedziala. - Marzena, sama ze spluwa lazisz. Takim czyms do zabijania ludzi. Rzuc rekawice, a Marzena Pawluk z miejsca ja podniesie. -Zlych. W obronie dobrych. O swojej mowie. -Mlody Szablewski byl zly. -Byl? - podchwycila. - Czyli juz go nie ma? -Byl zly, tyle wiem. Teraz moze byc dobry. Twoja wiara zaklada powrot na droge cnoty. To jej fundament jakby. -Dobry Szablewski to martwy Szablewski? - podsunela. -Nawracasz mnie czy zeznania wyciagasz? Pociemniala na twarzy. -Chce, zeby wszystko bylo jasne miedzy nami - rzucila oschle. - Stoje teraz, wybacz gornolotnosc, na strazy prawa. I mam zamiar go bronic. -Teraz? Chyba jako prokurator bardziej stalas? -Odwal sie. - Trafilem niechcacy w czule miejsce. - Przynajmniej nikogo nie zabilam dla jakiejs... -Dla jakiejs? O Maszy mowisz? -Przepraszam - zreflektowala sie. - Do niej nic nie mam. Mloda, naiwna. I widac, ze nie robi tego dla kasy. -W ogole tego nie robi. -Dobra: w ogole. Nie wiem, co wyczyniacie w sypialni. Wiem, ze macie wspolna lazienke, ona wydrapuje oczy, jak sie ciebie aresztuje, a ty w barze chcesz obcinac jaja kazdemu, kto ja w tylek klepnie. Usiadlem na schodach. Stanela obok; oparta o mur niby to gapila sie na park. Ale w spojrzeniu miala to blagalne cos, co w zestawieniu z uroda czyni z kobiety upiornie skuteczne narzedzie do wywierania presji. -O karabinach zaczelas - burknalem w koncu. -Niewazne - powiedziala cicho. -No, gadaj. -Chcialam zapytac... Kosman ma bron po utraconych zolnierzach. W sumie z esdeesowska jest tego dwadziescia pare sztuk. Myslisz, ze to starczy? -Dla rezerwistow? Raczej w druga strone bedzie problem. Taki Ziolo, maz bufetowej. W spisie jest, a fizycznie pod Hamburgiem. Z innymi pewnie podobnie. Nawet jesli sposrod obecnych nikt sie nie bedzie uchylal, moze zabraknac ludzi. No - usmiechnalem sie krzywo - ale przeciez mamy Jasia i Juraszke. I mnie. -Ty w to przeciez nie wchodzisz - przypomniala. -W co? Zastanawiala sie przez chwile. -W obrone wsi. -Nie wchodze - zgodzilem sie. - Nikt nie powinien. Trzynascie karabinow czy trzydziesci... Nie mozemy walczyc. To bedzie jatka. Drugie powstanie warszawskie. Bez sensu. -No, akurat powstanie mialo sens. -Pewnie. Dwiescie tysiecy trupow. W dziewiecdziesieciu procentach cywile. Sens? Z visami na Tygrysy? Chlopcy poczekaliby miesiac, Berling wcielilby ich do wojska i do tych samych szkopow z armat by strzelali. Duzo skuteczniej. -Albo wyladowaliby na Kolymie. -Moze dowodcy. Szeregowych w czasie wojny wciela sie do wojska i wykorzystuje. -No jasne. Cyniczni dowodcy dla ratowania wlasnej dupy poslali na smierc naiwnych chlopcow z visami. -I dziewczyny - przypomnialem. - I dzieci. Tyle ze nie o dupe chodzilo. Raczej o fotel pod nia. Kto wygrywa powstania, bierze wladze i zalapuje sie na ministerialny. -Glupoty pieprzysz. -Moze - zgodzilem sie. - Niewazne. To historia. Mnie interesuje przyszlosc. Mam zamiar to przezyc. -Pewnie. Niech lba nadstawiaja glupie wiesniaki. -To moi klienci. Zycze im lepiej niz ty i twoj Adas. -On nie jest moj! - warknela. -To fajnie. Podobno kiedy mowi, ze cos jest czarne, to ty, ze biale. Wiec... -Tak ci powiedzial?! -...jak juz zmobilizuje rezerwistow, idz i przekonuj Kosmana, zeby wywiozl Rosjanki. Zagrasz Adasiowi na nosie. -Juz lece, uwazaj. Te baby trzeba bylo poslac. -Nie moglem - wyznalem. - Chce jeszcze pozyc. -Racja - rzucila z msciwa satysfakcja. - Na strzepy cie rozedra, jak zabierzesz wojsko i zostawisz je na pastwe pijanych Ruskow. -Na strzepy to mnie Misza Miller... Jesli sie dowie, ze mu kij w szprychy wpycham. -Przeciez tu nie wkroczy - zakpila. - Negocjatorow tylko przysle. Bedziemy bezpieczni. -Nie my - sprostowalem. - Ciebie tu nie bedzie. Zaskoczylem ja. Ale dosc szybko zrozumiala. Po swojemu. -To o to chodzi? Ja wieje z wojskiem, ty zostajesz? No prosze. Jakie proste wyjscie. -Zawsze mozesz tu wrocic i znow mnie aresztowac. -A ty uciec do Kaliningradu. Albo chociaz slady pozacierac. Zwloki wywiezc, swiadkow... - urwala. Chyba zdala sobie sprawe, ze sie zagalopowala. -Nie ma zadnych swiadkow. Nie mam kogo usuwac. -Starszy Szablewski - mruknela. -Szablewski rozpoznal jakoby jakis zegarek, ktorego sad nie zobaczy. Nawet prokurator nie zechce z nim gadac. -Z dwojgiem zechce. Tez widzialam ten zegarek. -No to mnie przejrzalas - poslalem jej krzywy usmiech. - Wypycham was ze wsi prosto w zasadzke, zeby cie Misza wykonczyl. Ja wykoncze Szablewskiego i po... Nic nie powiedziala, po prostu patrzyla. Ale tak, ze nagle zrobilo mi sie chlodniej. -Chyba cie pojebalo - wymamrotalem. -Przepraszam, ze to logiczne. -Logiczne?! Marzena, przeciez... - zabraklo mi slow, ale na szczescie obok byla pokiereszowana kulami fontanna, ktora moglem wskazac dramatycznym gestem. - Dawno moglem cie zabic! Albo uciec! -I co dalej? Zbieg do konca zycia? Lepiej sie dogadac. Uratowac sledczego, zdobyc jego sympatie i... -Nie obronimy wsi - rzucilem przez zeby. - Pytalas mnie jako oficera, wiec ci to mowie: nie damy rady. -Kosman nie ucieknie. Powiedzial, ze to nawet fajny plan. Tyle ze nierealny. -Gowno prawda. Dziewczyny do bewupow, na hol ze trzy takie przyczepy - wskazalem te podczepiona do postrzelanego ciagnika - zolnierzy do nich i za piec minut sa w... -On w cywilu - przerwala mi dosc lagodnie. - Albo i za kratami. Wiesz, co zrobia z dowodca, ktory zwial, oddajac bezbronna wioske ruskiej bandzie? To ten jeden jedyny raz, kiedy wszyscy Polacy beda zgodni. Zostalby uznany za najwiekszego tchorza w historii naszej wojskowosci. -Nikt wiecej nie zginie - powiedzialem cicho. -Tym bardziej. Nic sie nie stanie, a Kosman zrujnuje sobie kariere i wszyscy go opluja. Pokaz mi bohatera, ktory na to pojdzie. Ty moze? - rzucila wyzywajaco. - Tak szczerze: zrobilbys to, bedac w wojsku? Pomilczalem chwile w odpowiedzi. Pokiwala glowa jak ktos mowiacy "no wlasnie". Nie skapitulowalem jednak. -Mowisz o zolnierzu - usmiechnalem sie malo radosnie. - Ale w armii sa tez karierowicze. Mnostwo. Faceci, ktorzy wlozyli mundur dla wygody. Bo stabilna posada, dobra pensja... Polska od polwiecza nie walczyla z nikim na serio. Zawodowy zolnierz ryzykuje mniej niz szofer. I jesli mu nagle kazesz popelnic bohaterstwo... Bez ekstra premii jak w Iraku... Niejeden, majac wybor, podziekuje za posade. W cywilu mozna zarobic podobne pieniadze, a nikt do ciebie nie bedzie strzelal. Nie powlecze golego za czolgiem. -Prosze? -Millera sposob na oponentow. Wspomnij Kosmanowi. -Wymysliles to sobie... Chcesz go nastraszyc? -Chce uratowac te wies. -To tak jak on. -On chce tu urzadzic drugie powstanie warszawskie. -Nawet jesli... Czasem trzeba walczyc. -Ale czasem mozna nie walczyc. - Popatrzylem jej w oczy. - Idz i powiedz mu o tej przejazdzce za czolgiem. -Jego wywala z armii, mnie ze Strazy. Sporo zadasz. -Ciebie nie. Jesli nikt wiecej nie zginie, jeszcze medal dostaniesz. A wtedy i Kosman nie wyleci. Musicie tylko twardo trzymac sie wersji, ze to ty rzadzisz. On sluchal rozkazow, wiec bedzie kryty. Ty jestes kobieta, masz prawo przedlozyc zycie innych kobiet i dzieci nad... Zabraklo mi porecznego sformulowania. Tylko na sekunde, ale bezlitosnie wykorzystala ten moment zawahania. -Honor - podsunela z krzywym usmiechem. -Bezsensowna jatke - rzucilem ponuro. -Zdziwisz sie, ale kobiety tez maja honor. I to taki. -Nie obronimy wsi. Zabierzcie stad Rosjanki i... -Kosman nie jest tego taki pewny. Daje nam spore szanse. Pol na pol, jesli wojsko bedzie walczyc samo. I trzy do czterech, jesli pomoga rezerwisci albo SDS. Milczalem przez chwile. Blad. -Tez nie masz pewnosci - oznajmila triumfalnie. -Jasne, moze sie udac. Ale wiesz, jakim kosztem? -Moze mniejszym niz przy ucieczce. Zapomniales? Okrazyli nas. Jeden transporter Kosman juz stracil. O, tak - strzelila palcami - bez sensu. W golym polu moga nas raz dwa wystrzelac. A tu, w terenie zabudowanym... Warszawa dwa miesiace walczyla. Bez jednego wozu bojowego. My mamy trzy. -Co piaty warszawiak zginal. U nas by to bylo szescdziesiat cywilnych trupow. - Pokazalem palcem. - Stad do bramy sie ulozy. Fajnie wypadnie w telewizji. A reszte do przytulkow, bo wies splonie. Nie zdazyla odpowiedziec. -Czolgi! - krzyknal pedzacy od strony bramy zolnierz. - Nasze! Wpadl do budynku. Wymienili z Marzena radosne blyski zebow. Bo na chwile pokazala swoje. Biale, rowne. Zbyt biale i zbyt rowne? Za malo i za krotko widzialem. Ale to przeze mnie. Zahaczyla wzrokiem o moja twarz i od razu minela jej zywiolowa radosc. Nie, zeby sposepniala. Usmiech przetrwal. Tyle ze umiarkowany. -No to chyba po strachu? Czolg przemknal przed brama, blysnawszy bialo-czerwona szachownica. Za nim drugi i trzeci. Czwartego nie bylo. Weekend. Stal w bazie na tylach, a zaloga urlopowala. Raz w miesiacu jej sie nalezalo. Zaraz potem w bramie pojawila sie sylwetka rowerzysty. Dlugosz, elektryk. Czasem wykonywal drobne naprawy w "Palacowej". Mial ze trzydziesci lat, nie bral szturmem Poznania i nie byl ograniczony umyslowo, uznalem wiec, ze tym razem mi sie upiecze. I faktycznie - nawet jesli diabli zeslali nastepnego ochotnika, to nie mnie, a Marzenie. -To pani jest za Czubackiego? - upewnil sie, schodzac z roweru. - Mozna na chwile? Sprawe mam. W cztery oczy. Zaszedlem do gabinetu, podnioslem sluchawke telefonu, wystukalem dwie trojki i po chwili uslyszalem lakoniczne "mow po sygnale" Gawryszkina. Rownie zwiezle powiedzialem: -Nie strzelac w palac i terenowego mercedesa. Niech pan sie dowie, komu w Kisunach potrzebne jest moje radio. Tez mam automatyczna sekretarke, prosze sie nagrac. Zszedlem do izby chorych. Ewa siedziala w fotelu i czytala ksiazke. Skonczyly sie albo bandaze, albo krwawiacy pacjenci. Poderwala sie na moj widok. -Nie bylo cie - rzucila oskarzycielsko. - Szukalam. Podobno ta kurwa gdzies cie zabrala. -Ktora? - rozejrzalem sie. Jej pomocnic nie bylo. Z drugiej strony, i liczba rannych nie wzrosla. Siedem lozek. Doszedl Szurym i ranny w lokiec zolnierz. Odpadla jedna Rosjanka i ktoras z kisunskich kobiet. -Jedna mamy. Ela i Sandra to prostytutki. Praca taka. A kurwa to charakter. Przepraszam. -Mnie? - usmiechnalem sie blado. - Za co? -Lecisz na nia. Moze i madrze - zastanowila sie. - Takie potrafia daleko zajsc. Mialbys kase i latwe zycie. -Pralki bym nie mial. Nie stac jej. -Jej nie stac? - zdumiala sie. - Zartujesz. -Nie jest juz prokuratorem. - Zawahalem sie, po czym zapytalem: - To ona cie...? Nie wygladala na zaskoczona. -Widac czy sama sie chwalila? - skrzywila usta. -Ze prokurator, sama. A reszta... Labiszewski jest z Bialegostoku, jak ty. A znaja sie. I widac, ze wy tez. -Widac - westchnela. - Wiesz, mialam ochote ja zabic. -To tak jak ja - wzruszylem ramionami. -Teraz chociaz robi swoje. Bylo morderstwo, jestes podejrzany... W Bialymstoku polowala na lekarzy. Akurat tych porzadnych, co zamiast skrobac po katach, za ciezka kase, chcieli za skromna pensje dzieci Polsce przysparzac. Bo jej jakis pojeb w sutannie wmowil, ze in vitro jest gorsze od faszyzmu. -Wiem. -Wiesz? - zdziwila sie. - A, no tak. Tata ci o niej... -Tata - przyznalem. - Ale nie teraz. I nie w zwiazku z toba. Rok temu u niego spalem. A wlasciwie... smy. -Wy? -Z Jolka. Moja byla. Rozeszlismy sie niedlugo po tej wizycie... Z kasa cienko stalismy, a u twoich rodzicow mialem darmowy nocleg. -No i? -I twoj tata zapamietal, ze potrzebuje forsy. A teraz zaproponowal mi biznes. Dziecko za dziecko. - Jej brwi powedrowaly pod grzywke. - Ja przywoze ciebie, on nam funduje sztuczne zaplodnienie. Bo po to jezdzilismy do Bialegostoku. Nowa klinike otwierali. Prywatne centrum leczenia bezplodnosci. Promocja dla pierwszych klientow. -Staraliscie sie o dziecko? - zapytala cicho. -Juz nie bardzo nas bylo stac. Jolki pieniadz sie nie trzymal. Ja malo zarabialem. I takie tam rozne... klopoty. Jak to w zyciu. Na dwa podejscia latami ciulalismy, i nic. To mialo byc ostatnie. Juz sie psulo miedzy nami. Dziecko moglo jeszcze cos uratowac. Wplacilem zaliczke, kupe forsy jak dla nas, no i... -Pawluk wam rozpieprzyla klinike - dokonczyla za mnie. Teraz to ja unioslem brwi. - Bankructwo jeszcze przed otwarciem. Pare listow z domu dostalam. I od kumpli. Wiem, co wyczyniala. Za moich czasow przeciez zaczela. Wielka krucjata przeciw wrogom zycia poczetego. I tym, co pomagaja nie po bozemu poczynac. Nie wiedzialam tylko, ze sie zwolnila. Rzad mamy prawicowy, myslalam, ze do Warszawy za zaslugi awansuje. Mloda, pobozna i gorliwa... Mamy lajdaka, nie ma paragrafu, to z innego go do ciupy... Po to jest prokurator, by jakis wyszukal. Ale widac malo jej bylo wsadzania za kraty wrogow polskiego narodu. Woli do nich osobiscie strzelac na granicy. -Wrogow narodu? -Co, nie wiesz? Aborcja, prawa dla gejow, in vitro, antykoncepcja - to wszystko krecia robota wrogow Polski. Niemcow, Zydow, komuchow, liberalow... cholera wie kogo. Wrogow po prostu. Tych, co krzyzem w kosciele nie leza i moheru na lbie nie nosza. -No tak - odchrzaknalem. - Ten ranny szofer... Musze z nim pogadac. Potrzebowala paru sekund, by przestawic zwrotnice. -Przepraszam - mruknela. - Zapomnialam... A o czym pogadac? Nie pytalem, za co przeprasza. Nie chcialem uslyszec, ze mam przykrosc wypisana na twarzy. -No... o radiu. Pytal mnie o... -To od Gawryszkina? - przerwala z ozywieniem. - Moge skorzystac? -Chcesz ich opierdolic za bombe w honkerze? -Chce mu powiedziec, ze zyje. - Miala dziwny wyraz twarzy. - I zobaczyc, czy sie zdziwi. Nie od razu zrozumialem. Ale i tak dosc szybko, biorac pod uwage, jak dalece rozmijaly sie nasze mysli. -Myslisz, ze wiedzial o bombie? - skrzywilem szyderczo usta. - I co: moze jeszcze sam zaproponowal ciebie na kierowce? Ty kretynko... - Widzialem, jak w jej oczach zapala sie niepewny jeszcze, lecz juz radosny plomien. - Chce tu po ciebie przyleciec, drugi kretyn... W siec zabrac. Pasujecie do siebie. Murowany debilizm u potomstwa. Plomien eksplodowal, a ona nagle zawisla mi na szyi. Nie probowalem jej zdejmowac. Chyba potrzebowala mego ramienia w zastepstwie chusteczki. -Co z tym Szurymem? - zapytalem. -Kiepsko. - Nad glosem panowala lepiej niz nad oczami. -Pytal o radio. Raczej nie dla siebie. A nawet jesli, to ktos mu powiedzial, ze mam. Chcialbym wiedziec... -Lepiej, zeby spal - uciela. -Moze dla niego lepiej. Bo dla nas... -Jestem lekarzem, a to moj pacjent. Mam mowic dalej? -Daruj sobie. - Poklepalem ja, by nie zabrzmialo za ostro. - Ale przy pierwszej okazji zapytaj go... -Zaatakuja, prawda? - Tulenie pomoglo, oczy miala juz suche. Pomyslalem o czolgach z szachownicami... a potem skinalem glowa. - To jakie to ma znaczenie? W sledztwa sie bawisz? Teraz? Bierz lepiej Masze i uciekaj. -Masze? -Wiesz, ze Gawryszkin mial troje dzieci? - Znow kiwnalem glowa. - To zrob cos. Bo ma juz tylko ja. Odwrocilem sie na piecie i poszedlem cos zrobic. Po korytarzach platali sie nieliczni zolnierze i brzuchate Rosjanki w na poly nocnych, na poly wojskowych strojach - przewazal zestaw: koszula do kolan plus zielona bluza od dresu plus trampki - wiec nie zwracalem uwagi na panujacy wokol ruch. Ale nie dlatego mnie zaskoczyl. Po prostu zbyt intensywnie myslalem. Oprzytomnialem rozplaszczony na scianie. Dudziszewski. Wkurzony. Trzymal mnie jedna reka, ale nie probowalem sie wyrywac. Ta druga, zwinieta w piesc, tylko na to czekala. -Ty skurwysynu... Pedofilu pojebany... -Masza - zgadlem. Podsunal mi piesc pod nos. Rozchylil palce. -Poznajesz, kutasie? Twoje? -Pigulki jej. Gumki... nie wiem. W kazdym kiosku... Ktos stanal przy wylocie schodow. Balem sie spojrzec, kto. W kazdej chwili moglem oberwac. -Od ciebie dostala! - warknal Dudziszewski. - Z przykazaniem, zeby zawsze w kieszeni nosic! A to babsko na sile ja faszeruje pigulkami antykoncepcyjnymi! Kurwa mac! Bo pan i wladca do domu wraca! I uzyc sobie musi! W dobre miejsce patrzylem: zwinal palce wokol miniaturowej apteki i probowal przybic mi glowe do sciany. Zdazylem zlapac go za nadgarstek, unieruchomic. -Czekaj... - Wyszlo mi to rzeczowo i spokojnie; pewnie dlatego nie zaczal wyszarpywac reki albo, powiedzmy, kopac mnie tam, gdzie pedofilow kopac nalezy. - Pogadajmy. -O czym tu gadac?! Pieprzysz dziecko! Regularnie! -Nie tknalem Maszy. Wystarczy zapytac. -Pytalem! Sypiacie razem! Ten przy schodach nie ruszal sie. Zaryzykowalem szybkie spojrzenie. Marzena Pawluk. Pieknie. -Z pietnastolatka! Myslalem, ze ma... Ale dopiero pietnascie! Kurwa, czlowieku! Moglaby byc twoja corka! -Moze bedzie. -Co ty chrzanisz? - warknal. - Jakie: bedzie? -Jej stary jest oficerem. Na ruskiej wojnie domowej. A nikogo wiecej nie ma. -I dlatego ja rzniesz? Zeby sie samotna nie czula? -Nie rzne. Tak ci powiedziala? -A co tu mowic?! - Znow podsunal mi pod nos dowody winy. - W koncu z niej wyciagnalem, po co na te wieze wlazla! Bo ja pani Teresa za leb bierze i jak ges faszeruje pigulkami! Zeby szef smarkuli bachora nie zrobil! -Grzebales w jej szufladzie? Ale te pozostale tabletki oczywiscie przegapiles? No pewnie: niewazne, czym panienka glowe faszeruje. Wazne, czym sie zabezpiecza. Tylko ze ona sie nie zabezpiecza. Nie myje sie, nie maluje, nie depiluje, strzyze na krotko, lazi w spodniach i nie lyka pigulek. Bo to kobiece. A ona nie lubi kobiet. Najbardziej takich wlasnie: mlodych, wypacykowanych, pachnacych. Stara sie nie pamietac, ze sama jest dziewczyna. Dalem mu do myslenia. Co nie znaczy, ze mi uwierzyl. -I dlatego ja pieprzysz? Chlopczyce lubisz? -Czasem placze w nocy. Przychodzi wtedy do mnie i spimy obok. Obok. Wiem, ze trudno w to uwierzyc. Ale moze da sie sprawdzic. Dwa miesiace temu byla dziewica. -Co? - Troche go znokautowalem takim postawieniem sprawy. Marzena ruszyla w nasza strone. -Jezdze z nia do ginekologa. Te pigulki... Kiedy siedze na miejscu, nie wmuszam w nia. Po prostu pilnuje. Ale nie moge tu byc stale. To marny interes, praktycznie mamy z tego tylko dach nad glowa. Na reszte musze inaczej zarabiac. A corka kosztuje. Ostatnio dodatkowe piec dych u ginekologa. -Dodatkowe? - Glos Marzeny brzmial beznamietnie. -Zastepstwo sie trafilo. Mila mloda lekarka. Masze nakarmilem prochami od psychiatry. Malo nie zasnela, taka spokojna. Weszlismy do gabinetu, fajnie, usmiechy... No to je zostawilem. Przykopala pani doktor. Dobrze, ze boso. Podwojnie zaplacilem, zeby zalagodzic, ale z badania nici. Wiec dziewictwo ma udokumentowane tylko do sierpnia. -Kopnela lekarke? Dlaczego? -Nie wiem, na korytarzu czekalem. Perfumy za mocne? U naszego doktora stoje obok. Facet niczemu sie juz nie dziwi, dwie wille za skrobanki postawil. Ale na te dziewczyne pierwszy raz trafilismy, no i glupio jakos... -Wlazisz z nia do gabinetu i stoisz przy fotelu? - upewnila sie. Nad beznamietnoscia musiala juz popracowac. -Na porodowce tez ja bede za reke trzymal. Jak nie upilnuje. Ale spokojnie: to nie bedzie moje dziecko. -Bo ty sie zabezpieczasz? -Bo ja traktuje jak corke. -Boi sie ciebie, tatusiu - wycedzil Dudziszewski. -Watpie - powiedzialem spokojnie. -Wiesz, gdzie ja znalazlem? Pod lozkiem! Lezala i sie trzesla! Pytam, co jest, a ona na okraglo, ze Janusz zabije... I cos tam o kobietach. A potem wyrywa szuflade, wciska mi kondomy i mowi, zebym zakladal, bo Janusz inaczej nie pozwala... -Co? - Marzenie lekko opadla szczeka. Mnie nie. -Cos tam o kobietach? - powtorzylem. - Po rosyjsku mowila, tak? Jedno pytanie, Dudziszewski. Znasz rosyjski? -Co? - zdziwil sie. - No... w szkole mialem... -Pusc mnie. - Oczywiscie nie puscil. Rozwazylem pare opcji i wybralem pokojowa: - Marzena, powiedz mu cos. -Niby co? -Ze zabijam facetow, stajacych miedzy mna a Masza. -Zabija - przyznala. By zaraz dodac: - Niech pan go trzyma, panie szeregowy. Pietnascie lat? - Pokrecila glowa. - Przegiales. To jeszcze dziecko. Chyba jednak... Wyjela kajdanki z kieszeni na udzie. -Jest drobna i ma taka dziecieca urode. - Usmiechnalem sie na mysl o Maszy. - Bedzie w twoim wieku, a i tak niektorzy nie sprzedadza jej piwa. Wiec niejeden bierze na to poprawke i mysli, ze tak naprawde jest starsza. -A ty, biedaku, dales sie zmylic. -Tlumacze, czemu co drugi niepedofil chce ja przeleciec. I dlaczego karmie ja pigulkami, a do kieszeni wciskam gumki. Bo w koncu jej nie upilnuje. Boi sie kobiet, nie chce byc kobieta, ale do facetow, moze wlasnie dlatego, sie garnie. Zwlaszcza do zolnierzy. -Zolnierzy? - zdziwil sie Dudziszewski. -Tata oficer, wszyscy wujkowie od zawsze wojskowi, jedyne zdjecie brata w helmie i z kalachem... Slabosc ma. I to zolnierze ja odkopali. No, pusc. Puscil. I powtorzyl z niedowierzaniem slowo-wytrych: -Odkopali? Marzena stala z kajdankami w reku. Tez czekala. -Spod gruzow domu. Dobe z trupami lezala. Mlodszy brat, jej chlopak, sasiadki... Bomba lotnicza. -I lubi zolnierzy? - Nie wierzyla. - Po czyms takim? Dudziszewski zabral reke. Poszedlem do pokoju Maszy. Siedziala na lozku, sciskajac poduszke jak czterolatka misia. Usiadlem obok. Dala spokoj poduszce i wczepila sie we mnie. -Schowaj kajdanki - rzucilem w strone Marzeny. - I najlepiej wyjdz. Schowala. Nie wyszla. Niewazne. Na korytarzu tez by to uslyszala. Masze, jak zwykle, slychac bylo daleko. -Kocham ciem - oznajmila zabawna polszczyzna. Tulila sie do mego ramienia, ale oczy miala wyzej, skierowane na Dudziszewskiego. Nie ja jeden mialem watpliwosci, komu wyznaje milosc. -Wlasciwie - przypomniala sobie Marzena -. to czemu wciskala panu te prezerwatywy? -Chciala... - zmieszal sie lekko - no wie pani. -Dwa dni tu jestescie - powiedziala jakby z uraza. -Ten psychiatra - wtracilem sie - uprzedzal, ze tak moze byc. To znaczy najpierw ja mu powiedzialem, jak jest, a potem on to madrze zdiagnozowal. Cos o podswiadomym poszukiwaniu azylu w meskich ramionach. -Azylu? - skrzywila sie. -Te kobiety przed gankiem... Wygladaly wrogo. Zwlaszcza ta z widlami. Masza sie przestraszyla. O mnie chyba. Nastepny facet, ktorego straci. Nie "Janusz zabije", kolego rusycysto, tylko pewnie "Janusza zabija". -Kobiety? - Nie kryla sceptycyzmu. - Czemu niby miala sie bac, ze kisunskie baby nadzieja cie na widly? -Chlopow rozpijam? - zazartowalem. I juz bez usmiechu zaczalem wyjasniac: - Matka Masze porzucila, konkubiny ojca podle traktowaly. Zdazyla sie nauczyc: tata i bracia, czyli faceci, sa fajni. Baby wredne. Kolezanki miewala na krotko, jak to dziecko wojskowego. No i zawisc. Widzicie, jaka jest. Wicemistrzostwo Europy, piekna, nieglupia, dobra... - Tulila sie do mnie, jakby rozumiala, co mowie. - Chlopakom slina ciekla, zawsze mili byli, za to dziewczyny... -Mozna krocej? - upomniala sie Marzena. -Mieszkali pod Kaliningradem. Wojskowe osiedle w lesie, male bloki. Mezczyzn nie bylo, jednostka wyszla w pole. Wiekszosc rodzin tez powyjezdzala. Ale nie wszyscy. W domu Maszy pare sasiadek zostalo. Podczas nalotow do piwnicy schodzily. Rzadko, bo Rosjanie przylatywali sporadycznie. Wiec nikt na serio... Niby schron zrobily, ale w oknach kraty. Zlodziei bardziej sie baly niz bomb. -Streszczaj sie - zerknela na zegarek. - Pierwsza juz. -Ktoregos wieczoru bomba rozwalila dom. Przysypalo je w piwnicy. Jedyne wyjscie przez okno, a tam kraty. Zaczely szukac narzedzi. Nim znalazly, przyszly kapralowki. -Kto? -Tak by to po polsku... Panienki kontraktowych podoficerow. Burakow, ktorzy podpisuja papier i jada do Czeczenii dawac w dupe czarnym. Cytuje Gawryszkina - zaznaczylem. - Cztery dwudziestki w rozowych ciuchach i srebrnych paskach. Taki wiesz, mix Barbie i dyskotekowej wojowniczki. Fajki, piwko, solarium, seks w kiblu, kolczyk w pepku. Starsze kobiety tez byly, ale to ta czworka narzucila styl. Stanely nad oknem i zazadaly fantow za ratunek. Po osiedlu krazyly plotki o majatku Gawryszkina i jeszcze jednego sasiada. Ze niby dorobili sie w Czeczenii, a Gawryszkin jeszcze na medalach corki. I w gotowce to trzymaja, w zlocie. Ludzie znosili tez do piwnic komputery, sprzet, wiec i o to panienki poprosily. Chociaz najpierw chcialy tylko pohandlowac. Pilka do metalu za sto euro. -Drogo - mruknela. -U Maszy byl akurat jej chlopak, Igor. Razem zeszli do piwnicy. Rodzice Nowi Rosjanie, wiec on akurat mial forse. Zaplacil. Daly brzeszczot, nacial pret, odgial, sasiadki zaczely przepychac dzieci. Nad glowa rumowisko, ogien, strazy ani sladu, z miasta wybuchy slychac... Wiec niby madrze. Ale czesc budynku nadal stala, kobiety z innych blokow cos tam wynosily, ni to ratujac, ni szabrujac... Pewnie tak pol na pol. Wojna, ich mezowie u Begmy, a tych zasypanych... kto wie, czy Kremlowi sie nie wysluguja... Moze dlatego nikt nie protestowal. A moze dlatego ze chaos, bezprawie, noc. A kapralowki mialy ze soba flaszke, caly czas pily i coraz mocniej sie nakrecaly. Zazadaly, by wypuszczani z piwnicy placili. Za ratunek. Kobiety mowily, ze nie maja czym, ze piwnice w glebi zawalone. Wiec kapralowki zaczely bic dzieci, grozic, ze im palce poobcinaja. Strasznie sie zrobilo. Krzyk, lament. Znalazlo sie od razu troche forsy, wiec sie rozowe panny utwierdzily w przekonaniu, ze jest o co powalczyc, tylko srube trzeba dokrecic. Ktoras z matek probowala sie przez otwor do dzieci przepychac. Dostala lomem, reke jej zlamaly. Wadim, mlodszy brat Maszy, mial trzynascie lat. Wyszedl z dziecmi. Skoczyl bronic sasiadke. Bil sie z jedna kapralowka. Dookola z dziesiec bab, ale zadna palcem nie kiwnela. Patrzyly tylko. Dziewczyna o glowe wyzsza, wiec oberwal. Ale ona tez. No to, mowi, jak taki z ciebie chlop, to pokaz, co potrafisz. - Przerwalem na chwile. - Rozebraly go. Mial... dogodzic wszystkim czterem, po kolei. Taki warunek postawily. A jak nie, to zaden z niego chlop i niepotrzebne mu beda... no, wiadomo. Dudziszewski usiadl obok. Masza zabrala rece z mojej szyi, usmiechnela sie ni to niesmialo, ni przepraszajaco, obrocila w druga strone i wtulila twarz w jego ramie. I dobrze. Nie widziala teraz jego twarzy. -Zgwalcily go. Nie wiem, czy wykastrowaly. Gawryszkin nie chcial o tym mowic. Wlasciwie to w ogole nie chcial o niczym, ale bez tej wiedzy ciezko sie opiekowac Masza. Czlowiek co rusz sie lapie na pomysle, zeby jej jakas mila opiekunke znalezc, albo przyjaciolke. A ona patrzyla, jak go bija, kaza sie lizac, pakuja mu butelke... To chyba wtedy odechcialo jej sie bycia kobieta. Bo caly ten horror to robota kobiet. Nie tylko kapralowek. Inne staly, patrzyly i nie pomogly. A te w piwnicy... Kapralowki przypomnialy sobie, ze Igor jest bogaty. Zazadaly karty do bankomatu. Oddal. PIN? Powiedzial. Tylko skad wiadomo, czy prawde? Nie bylo czasu, by jezdzic, sprawdzac. Zazadaly, zeby podszedl do kraty. Po tym numerze z Wadimem bal sie. Wiec kazaly sasiadkom Maszy, by go przyciagnely. Albo dzieci wyrzna. Cztery zdesperowane kobiety, a z drugiej strony on i Masza. Moze by sobie nawet poradzili, ale chlopak mial skrupuly, nie potrafil boksowac zaryczanych, przerazonych matek. Szarpali sie, dostal siekiera. Masza bronila go, wiec ja skopaly prawie do nieprzytomnosci. Uciekla, wcisnela sie pod gruzy w glebi piwnic. Slyszala, jak kapralowki przesluchuja Igora. Po tym ciosie siekiera nie bardzo kontaktowal. Cos mu obcinaly. Pare razy. I oko chyba... Chcialy sie upewnic, czy podal prawdziwy numer. Potem zazadaly Maszy. Albo ona, albo dzieciom glowy odrabia. Sasiadki zaczely polowanie. Tyle ze to rumowisko, one cycate ruskie baby, a ona taki krasnoludek... Guzik zwojowaly. Jedna zawolala o benzyne, probowala podpalac, ale ogien nie siegal. Wtedy tamte zabily ktores dziecko. Bo sie baby malo staraja. I do Igora znow sie dobraly. Grozily, ze jesli nie przyjdzie sama, na kawaleczki go... Raz krzyknal, by nie wychodzila, bo i tak zamecza, oboje. I ze Wadim nie zyje. Potem juz tylko wyl. Nie wyszla. Madra dziewczyna - usmiechnalem sie do pobladlej Marzeny. - Do rana kapralowki wykonczyly wszystkich. Sasiadki, ich dzieci... Wiadomo: swiadkowie. Skombinowaly pare pociskow z magazynu obok osiedla. Upchaly trupy do piwnicy, na wierzch amunicje, podpalily - i bum. Chcialy wszystko na nalot zwalic. To wtedy Maszy pekly bebenki. Ale wybuch przynajmniej stlumil ogien. Lezala przeszlo dobe w gruzach. Przytomna. Pogrzebana zywcem. Potem wykopali ja zolnierze. - Patrzylem przez chwile na Dudziszewskiego, jak pobladlymi, drzacymi ustami caluje kark dziewczyny. Potem usmiechnalem sie slabo do Marzeny. - No a starszy brat sie w wojsku zastrzelil. Tez przez babe. I co tu sie dziwic, ze was nie lubi? -Zostala niecala godzina - powiedzialem. Stalismy na ganku, patrzac jak Paczoch, Dudziszewski, Raguziak i dwaj pozostali zolnierze palacowego garnizonu odpychaja traktor. -Raczej pol - uscislila Marzena. - Ale zdazymy. -Co zdazymy? -Kopnac w dupe Baka. Chodz. Pokazesz, gdzie mieszka. -A moge wziac lornetke? - Chwilowo odlozylem pytanie o powody kopania. Machnela reka. Po minucie bylem z powrotem. Wreczylem jej futeral. -Dzwigac nie chcesz czy to prezent? - usmiechnela sie. -Aresztant jestem. - Nie odwzajemnilem usmiechu. - Zastanawiam sie nawet nad kajdankami. Nie pytala o nic wiecej. Wskazala mercedesa, nadal zaladowanego sztucerami i amunicja. Wsiedlismy. Silnik odpalil za czwartym razem. -O co chodzi? - Wrzucila jedynke. Ruszylismy. -Maja tu kogos. Miller i Wilnicki. Brama, skret w prawo. -Skad wiesz? - I przypomniala sobie: - Ciebie maja. -Wlasnie stad. Szurym pytal o mozliwosc kontaktu. Raczej nie dla siebie. To po pierwsze. -A po drugie? -Wilnicki mowil o lapance do armii. Wiedzial, ze chcemy zmobilizowac rezerwistow. Zastanawiala sie nad tym az do skrzyzowania z szosa. -Fakt - przyznala. - Sam na to nie powinien wpasc. -Ma informatora. I to jest problem. -No tak. Masz problem. Jak nam bedziesz pomagal, a zdobeda wies, facet cie podkabluje. -Albo facetka. Swiatek na przyklad... Swoja droga wredna jestes. Ona wolno chodzi, a ja... -Przesluchalam ja. Wyglada na to, ze Wilnicki ja wystawil. No i ona - usmiechnela sie - nie zwieje. Szanowany obywatel ze swiecznika. Za duzo do stracenia. W sumie racja. Tym ze swiecznika bardziej sie oplaca wynajac dobrych adwokatow. -A problem jest nasz wspolny - pouczylem ja. - Szpieg moze wszystkim... Do soltysa w lewo - przypomnialem sobie o roli przewodnika. Skrecila jednak w prawo. Wzdluz szosy stala pancerna kolumna czolgow i bewupow, a na drugim brzegu Lawinki, pod kosciolem, sporo cywilow. Zaparkowalismy obok wozu Kosmana. Odprawial wlasnie lacznika, podnoszacego z ziemi rower. -Daja po dobroci czy trzeba rekwirowac? - Marzena wskazala wzrokiem drugi rower, rzucony na grzbiet bewupa. - I w ogole, jak poszlo? - Popatrzyla w strone dyskutujacych przed kosciolem cywilow. - Labiszewski jakos nie przybiegl sie chwalic... Wysmiali go? -Wybrali - mruknal Kosman. -Co? - Mina jej zrzedla. -Na cywilnego komendanta wsi. I na dowodce esdeesu. -Co? - zdziwilem sie bardziej niz ona. - A Szablewski? -Abdykowal. Powiedzial, ze skoro rezerwisci przechodza pod dowodztwo Labiszewskiego... -Co? - Paleczke w sztafecie dziwienia sie znow przejela Marzena. - Jak to: dowodztwo? A co on ma do...? -Wola ludu. - Kosman usmiechal sie raczej lekcewazaco niz z gorycza. - Przeglosowali, ze wsi beda bronic, ale wedlug wlasnego uznania. -To robia te mobilizacje czy nie? - zapytalem. -Robia. Plus ochotniczy zaciag, plus SDS. -Skuteczny jest - przyznalem niechetnie. -Obiecal rzadowe odszkodowania. Powiedzial: "Macie tu osiemdziesiat gospodarstw. Niech jedno kosztuje pol miliona. Chocby wszystkie doszczetnie splonely, w gre wchodzi raptem czterdziesci milionow zlotych. Po zlotowce na Polaka. Myslicie, ze Polska odmowi swym bohaterom, swym obroncom, glupiej zlotowki?" -Fajnie liczy. Pol banki za poniemiecka chalupe. Nic dziwnego, ze wygral. -No. Zwlaszcza ze nie beda walczyc. Przenosimy wojne poza wies. -Wycofujecie sie? - Zakotlowalo mi sie w glowie od nadziei i leku jednoczesnie. - Z Rosjankami? -Do lasu osineckiego, co? - usmiechnal sie krzywo. - A czemu nie prosto na poludnie? -Juz raz stracil pan tam bewupa. - Te odpowiedz mialem gotowa. - Zbyt oczywisty kierunek. Najsilniej broniony. -Cos nie tak? - Marzena pierwsza doszukala sie czegos dziwnego w twarzy chorazego. -Moze go pani z powrotem skuc. - Nie spuszczal ze mnie wzroku. - Pan posel przydzieli wartownika... -Co sie stalo? - zmarszczyla brwi. -Niby nic. Tylko ktos ostrzelal wschodnia rogatke. Akurat to miejsce, przez ktore, zdaniem pana Krechowiaka, powinnismy uciekac. -Ostrzelal? - Ja brwi dla odmiany unioslem. - Nic nie slyszelismy... -Niewypal. Za to wiemy, co na nas szykuja. - Odczekal chwile i wypalil: - Rabneli z pepeka w narozna chalupe. Przez chwile czulem sie troche jak ta narozna chalupa: moze nie rozbity, ale mocno wstrzasniety. -Z czego rabneli? - nie zrozumiala Marzena. -Pe-pe-ka - przeliterowal. - Przeciwpancerny pocisk kierowany. Typu "Malutka". Taki - wskazal szyne wyrzutni nad lufa armaty swego BWP-1. Dzialonowy wsuwal wlasnie na nia krepe, stozkowo zakonczone cielsko rakiety. Wbrew nazwie, zestawiony z wielkoscia ludzkiego popiersia, pocisk wydawal sie imponujaco duzy. -Z trzech kilometrow zniszczy czolg. -Ale ze stu metrow juz nie - mruknalem. - Bez sensu. Zaraz za wsia zaczynaja sie zarosla. Widocznosc nie przekracza stu metrow. Wystarczy granatnik, zeby... -Wzdluz drogi przekracza - odbil pileczke. -Kto ustawia pepeka na drodze? -Ktos, kto oczekuje nadjezdzajacej kolumny. -Nie jest pan idiota. - Nie wlozylem wiele zarliwosci w to stwierdzenie, bo o geniusz tez sie nie ocieral. - Nie pchalby sie pan srodkiem drogi. A jeszcze gruntowki... Nic prostszego, jak mine wkopac. Nie mogli zakladac... -Wie pan, jaki jest problem z oficerami? - przerwal mi. - Za duzo teoretyzujecie. A do szczebla plutonu to zwykle jest proste. Kladziesz sie kupa gdzies, gdzie malo cie widac, wrog nadchodzi, strzelasz. Koniec wielkiej strategii. Kapral prymityw wygrywa z Napoleonem. -Gubie sie - wyznala Marzena. -Chorazy mysli - wyjasnilem - ze ludzie Millera sa glupsi, niz ja mysle, ze sa. -A konkretnie? - uprzedzila protest Kosmana. -Malutka to zbyt cenna bron, by ja pchac w zarosla. Czasem nawet bezuzyteczna. Za to w otwartym polu... -Mogli planowac ostrzelanie naszego skrzydla - dorwal sie do glosu. - Gdybysmy uderzyli na poludnie. -Mogli - przyznalem. - A ostrzelali chalupe. W dodatku pocisk nie wybuchl. Podwojna plama. -Bo to szmelc. Wie pan, jak armia rosyjska skladuje bron? Plandeka, a na wierzch noga sniegu nagarnac, zeby dziure w plandece zakryc. Nic dziwnego ze... -Gdyby wybuchl, nikt by nie wiedzial, co, jak i skad. Moglby pan uznac, ze to, przykladowo, mozdzierz z Malogorska. I pchac sie na pegeer. -To pan nas pcha na pegeer - rzucil przez zeby. -Cos pan sugeruje? - zapytala dla formalnosci Marzena. -Nie mam czasu na sugerowanie. - Wskazal gromadke mezczyzn w helmofonach, stloczona wokol rozpostartej na ziemi mapy. - Wyjedziemy Ruskim naprzeciw. Zechca walczyc, to powalcza. W polu. Porucznik Sobczak... - zawahal sie jakby - no, teraz on dowodzi. I ma taka koncepcje walki. -To kiepski pomysl. Miller... -Dostal rozkaz - przerwal mi malo delikatnie - to po pierwsze. A po drugie, Labiszewski postawil taki warunek. -Labiszewski - blysnela oczyma Marzena - moze sie w dupe ugryzc. Nawet z tym calym swoim Sejmem nie ma nic... -Pani tez. - Jej wchodzil w slowo wyraznie lagodniej. - Taktyka walki to juz sprawa wojska. -Czyj rozkaz? - zapytalem zdziwiony. Wahal sie z odpowiedzia dobrych kilka sekund. -Adamskiego - wyznal wreszcie. -Co?! - Marzena niemal podskoczyla. - Jaja sobie robicie?! Przeciez on jest u Millera! -Tak, wiem. - Chorazy wyraznie oklapl. - Ale Sobczak mowi, ze to nie ma nic do rzeczy. -No to Sobczak od rzeczy mowi - warknela. Ruszyla w strone obradujacych helmofonow. Zlapalem ja za reke. -Czekaj... Dlaczego? - popatrzylem na chorazego. -Bo takie sa od zawsze nadrzedne rozkazy. Unikac walk w terenie zabudowanym, nie narazac ludnosci. Nie wypuscilem reki Marzeny. Zamiast tego pociagnalem ja w strone pochylonych nad mapa zolnierzy. Chyba konczyli narade. Sobczak przywital usmiechem kolezanke-oficera. -Zostancie w Kisunach - zaatakowalem z marszu. Troche sie zdziwil, ale nie zgubil jeszcze usmiechu. -Spokojnie, nie uciekamy. Obronimy was. -We wsi, miedzy domami. - Puscilem reke Marzeny. Facet trzymajacy kobieca dlon traci na powadze. -Spokojnie - powtorzyl z poblazliwa mina. - Mysz sie nie przesliznie. Jestescie tu bezpieczni. -Nie walczy sie w otwartym terenie, majac obok kryjowki - pouczylem go. -Pan jest czolgista? - Usmiech w koncu znikl. -Piechota - przyznalem. - Ale... -No to moze pan nie wiedziec: czolgi najlepiej sie spisuja na otwartej przestrzeni. Po domach i krzakach chowa sie piechota. A tak w ogole - popatrzyl na Marzene - to ostatnio byl szpiegiem. -Zabojca - sprostowala. -Ofiara porwania - sprostowalem z kolei ja. - Wilnicki wywiozl mnie w nocy do Malogorska. Widzialem, co tam maja. I na pana miejscu nie wystawialbym nosa poza zabudowania. Wolalby poslac mnie do diabla, ale nie byl skonczonym idiota. Nie byl tez sam. Musial zapytac. -No? - Znalazl pocieche w aroganckim tonie. - Co maja? -Dwa czolgi plus BMP-3, czyli w praktyce trzeci... -No to trzy trzy - mruknal bez entuzjazmu ktorys z podoficerow, dowodzacych czolgami. -I smiglowiec szturmowy - zadalem nokautujacy cios. Zapadla cisza. Przez chwile czulem sie zwyciezca. -Trzy dwa - poprawil podwladnego Sobczak. Usmiechal sie niedbale. - BMP strzela kumulacyjnymi. Maly kaliber, setka. Nie ugryzie nas. Szybkosc wylotowa tez kiepska. Pancerz symboliczny. Powiedzmy: trzy do dwoch z kawalkiem. A ten niby smiglowiec... Jakos nikt go nie widzial poza panem, Krechowiak. -Maja Ka-50 - powiedzialem z naciskiem. - Na sto procent. Sieczke z was zrobi. -Zalozmy, ze ma pan dobre checi, widzial jakis smiglowiec i chce pomoc. - Odczekal, by wszyscy wyczuli kruchosc owych zalozen. - Tyle ze to nie Ka-50. Gdyby go mieli, dawno rozwaliliby te kilka bewupow. I zaatakowali moj pluton w drodze do Kisun. To akurat zdazylem przemyslec. -Wpuscili was - wzruszylem ramionami. - Z Dolow mogliscie sie wycofac i narobic alarmu. A tu maja nas wszystkich w kupie. -Pulapka? - zmarszczyla brwi Marzena. -Fajnie, ze pan tu jest. - Musialem w koncu powiedziec Sobczakowi cos milego. - Ale nie zmarnujmy tego. Trzeba pochowac wozy w glebi wsi i czekac, az przysla pomoc. -Dzieki za dobre rady - usmiechnal sie lodowato. - Ale wie pan co? Chyba wiem, czemu wojsko podziekowalo panu za uslugi. - Skinal na zolnierzy. - Dobra, panowie. Do wozow. Zaczeli sie obracac. Wszyscy. Ci od Kosmana tez. -Zaraz! - zaprotestowalem. Ruch zamarl. - Ale piechoty chyba pan nie zabiera? -Macie wlasna - rzucil kpiaco. - Obywatelska. -Panie chorazy? - Kosman bezradnie wzruszyl ramionami. Nagle zrozumialem, czemu wlasnie on trafil w srodek kompanijnego ugrupowania. W Kisunach dzialo sie wszystko co wazne. Stad najlatwiej bylo rozsadnie dowodzic. Tyle ze rozkazy chorazego nie obliguja podporucznikow. Wilnicki niezle to wykombinowal. -Nie zabierzecie piechoty? - zwrocilem sie do Sobczaka. Powinienem mocniej akcentowac znak zapytania. Byl tam, ale ledwie slyszalny w zalewie sprzeciwu. -Nie pana interes. Niech go pani dobrze pilnuje - poradzil Marzenie. - Jesli z tym smiglowcem to kit... Nie dokonczyl grozby. Nie bardzo mogl mi grozic. Wojsko nic nie ma do cywilnych przestepcow. Demokracja bywa fajna. Dla przestepcow zwlaszcza. -Jesli sie cos stanie, a pan przezyje - rzucilem przez zeby - posle pana do pudla. Twarze pod helmofonami wydluzyly sie. -Co powiedziales? - warknal Sobczak. -Poki staliscie w Dolach, mielismy osloniete skrzydlo. Teraz rozwala pana czolgi i beda mogli atakowac z dowolnej strony. To jeszcze ujdzie. Za slaby material na sad wojenny. Ale jesli wykonczy pan pluton Kosmana... -Grozisz mi? Sadem? - Nie chcialo mu sie wierzyc. -Nie ma zadnego powodu, by wyprowadzac wojsko ze wsi. -Dobro ludnosci? - podpowiedziala Sobczakowi Marzena. -Wies jest prawie kwadratowa. Kilka szeregow budynkow, duzo drzew, ploty. Jesli zagnac cywilow do piwnic w centralnej czesci, zaden zablakany pocisk nikogo nie trafi. A juz na pewno nie w palacu. Mamy dodatkowo mur. -Zapomnial pan o domach - burknal Sobczak. -Zaden nie jest wart wiecej niz sto kawalkow. Razy dziewiecdziesiat, to dziewiec milionow zlotych. Ten czolg - wskazalem jego maszyne - kosztuje cos kolo tego. A przeciez nie mowimy o bombie atomowej i totalnym zniszczeniu wsi. -Nie trzeba atomowki. Starczy ostrzal z mozdzierzy. -Nie beda rozstrzeliwac Kisun z mozdzierzy. -Jasnowidz? - zakpil. - Moge to na pismie? -Za droga impreza. A Miller prowadzi bardziej biznes niz wojne. Po coz by mial...? -Rano strzelal. Po okopach, celnie. Jesli ostrzela budynki, w pol godziny bedzie plonac cala wies. Ogien wygna cywilow z piwnic. Zaczna ginac od odlamkow. Kobiety, dzieci. - Przekonywal nie mnie, a pozostalych. I slusznie. Biorac pod uwage tempo dzialania polskiego wymiaru sprawiedliwosci, najblizsze trzy lata spedze jako podejrzany w areszcie sledczym. Trudno rzucac stamtad oskarzenia. Ale oni teoretycznie mogli. - Trzeba ich dopasc, nim otworza ogien. -Chce pan szturmowac Malogorsk? - zapytalem. -Wystarczy opanowac przeciecie Lawinki z granica. Te ruiny na wzniesieniu. - Nadal przemawial do mundurowych. - Zajmujac je, uniemozliwie przeciwnikowi zarowno ostrzal... -Nie moze pan zabrac calego wojska - warknalem. -Spokojnie. Chorazy zostanie. Z czescia swego plutonu. -Caly jego pluton to czesc plutonu! Juz teraz! -Dwudziestu trzech ludzi - skorzystal z okazji Kosman. Chyba tez malo zachwycony planem starszego stopniem kolegi. Kolegi... Nagle zaswital mi dosc desperacki pomysl. -To cholernie malo. - Poki moglem, wolalem apelowac do rozsadku. - Kisuny maja cztery strony po piecset metrow. Odejmujemy zalogi bewupow, dwoch mozdzierzystow, ze dwoch lacznikow i dwuosobowy odwod. Zostaje po dwoch ludzi na pol kilometra frontu. -Front jest tam - wskazal polnoc Sobczak. - A tak w ogole... - Popatrzyl z uraza na Marzene. - Co on ma do gadania? Myslalem, ze to aresztant. Miala mine nie bardzo radosnego pokerzysty. -Pan Krechowiak byl oficerem. Sytuacja jest nietypowa, wiec... posilkuje sie jego wiedza wojskowa. -Niech sie zglosi do tej wiejskiej samoobrony i tam blyszczy talentami stratega. Prosze mi wierzyc - zlagodzil ton - wiem, co robie. - Powiodl wzrokiem po zalogach wozow bojowych. - No, chlopcy... W droge. Nie chcialem tego robic. Ale chyba musialem. -Panie Kosman - schlodzilem glos do tego stopnia, ze udalo mi sie zmrozic wszelki ruch. - Dowodca kompanii nadal jest Adamski. Pytam formalnie: czy porucznik Adamski wydal panu rozkaz porzucenia wsi? Caloscia albo czescia plutonu? Kosmanowi opadla szczeka. Sobczakowi, sadzac po barwie twarzy, podskoczylo cisnienie. Marzena przygladala mi sie z niedowierzaniem. Nikt nic nie mowil. -Kto powiedzial - pytalem dalej - ze porucznik Sobczak ma prawo wydawac panu rozkazy tak drastycznie zmieniajace poprzednie? I kto mu pozwolil dokonywac agresji na terytorium Federacji Rosyjskiej? -Co on pierdoli?! - Bylem aresztantem, wiec wsciekle spojrzenie dostalo sie Marzenie. - Niech go pani stad... -To wojna - ciagnalem. - Wojny wypowiada prezydent i rzad za zgoda Sejmu. Nie porucznicy. Ale porucznik Sobczak beknie tylko za zbrodnie przeciw pokojowi. Panu, panie chorazy, postawia dodatkowo zarzut zlamania rozkazu i narazenia ludnosci... Sobczak nie wytrzymal: ruszyl na mnie z zacisnietymi piesciami. Nie oberwalem tylko dlatego, ze Kosman wskoczyl miedzy nas, a Marzena chwycila mnie za lokiec i pociagnela w strone samochodu. -Przedyskutujcie to - rzucila przez ramie. - A ty sie juz zamknij. Jedziemy. -Szczyt dyplomacji - skomentowala minute pozniej. Zdazylismy zajechac przed dom soltysa. Gospodarze pochowali kury, po psie zostal lancuch przed buda, w oknie straszyla rozlupana odlamkiem szyba, lecz w porownaniu ze zmilitaryzowanym srodkiem wsi ten jej kawalek tchnal spokojem. -Rozwala ich - wzruszylem ramionami. - To kretyn... -Gdyby nie ten helikopter... Trzy czolgi na dwa z kawalkiem. - Zgasila silnik. - Brzmi rozsadnie. -Brzmi - przyznalem niechetnie. Nie wysiadalismy jeszcze. - Ale on tam jest. I zmienia wszystkie kalkulacje. -Tyle ze Sobczak w niego nie wierzy. -Po co mialbym klamac? -Nie wiem. Taktyka to twoja dzialka. -Myslisz, ze pomagam Millerowi? -Mowie, co byc moze mysli Sobczak. Wysiedlismy, ale nie ruszalismy ku drzwiom. Gdy wjezdza sie chlopu na podworko, zwykle sam wychodzi naprzeciw. -Sobczak nie mysli. W tym problem. -Jak to bylo? - pogrzebala w pamieci. - Po domach i krzakach kryje sie piechota, a czolgi lepiej walcza w polu? Nieglupia dziewczyna. Trafila w sedno. -Tyle ze lotnictwo odwraca ten uklad. Kiedy sie zjawia, to czolgisci kryja sie gdzie popadnie, jak piechurzy przed nimi. I Sobczak dobrze o tym wie. -Ale kiedy lotnictwa nie ma - dociekala - czolg powinien walczyc w polu? -Tez niekoniecznie. To kwestia sily ognia. Otwarta przestrzen sprzyja po prostu silniejszemu. -Czyli Sobczak dobrze kombinuje. Trzy do dwoch z kawalkiem. Ma przewage. -Gowno ma. - Rozejrzalem sie po pustym podworku. - Cos nie widac Baka. -Ma nieczyste sumienie - wyjasnila. - Chodz. Nie musielismy daleko szukac: soltys siedzial w kuchni. Przez chwile stalismy w progu, przygladajac sie z niedowierzaniem oproznionej w dwoch trzecich flaszce i gospodarzowi, spiacemu z twarza na blacie stolu. -Czyste - mruknalem. - Kto spi, nie grzeszy. Podeszla i probowala obudzic Baka metoda potrzasania za ramie. Zyskala tyle, ze zaczal chrapac. -O, sukinsyn - powiedziala, bardziej z niechetnym uznaniem niz zloscia. - Wzial i sie schlal. Ale numer... Potrzasnela mocniej. Wybelkotal cos, strzasnal jej dlon z ramienia i spal dalej. Tylko chrapanie umilklo. -Wlasciwie - przypomnialem sobie - co przeskrobal? -Ten facet na rowerze, Dlugosz... Przyjechal sie poskarzyc, ze soltys sprzedaje karty mobilizacyjne. -Co? - drgnalem. -Rezerwistom. Od Dlugosza zazadal tysiaca. Gotowka. Zeszli do osmiu stow, ale Dlugosz nie mial i tyle, wiec dostal bilet do wojska. Najpierw usiadlem na taborecie. Potem wstalem, nastawilem wode w czajniku. I znow usiadlem. -Chcesz mu kawy zaparzyc? - zapytala Marzena. Dopiero teraz uderzyl mnie jej spokoj. - Szkoda fatygi. Wypisal sie z tej wojny. Skutecznie. -Nie wygladasz na wstrzasnieta - zauwazylem. -Z tych, co sie wykupili, i tak zaden pozytek. Z niewolnika nie ma wojownika. A sytuacja sie zmienila. Mamy czolgi. I - dorzucila kpiaco - naczelnika Labiszewskiego. -Jest gorzej niz przedtem - powiedzialem cicho. -Bez przesady... Chyba ze naczelnika masz na mysli. -Stracimy te czolgi i morale nam padnie na pysk. -Myslisz...? - Sposepniala. -Wode nastawilem, soltysie - powiedzialem cicho. Zadnej reakcji. - Napijemy sie kawy, pogadamy. - Nadal nie reagowal. - Musimy. Jak nie kawa, to wrzatek za koszule. Cholernie boli i zawsze budzi. Marzena zrobila duze oczy, ktorymi najpierw przyjrzala sie mnie, a potem Bakowi. Nie poruszyl sie. Nie bylem pewien, czy faktycznie cos sie zmienilo w jego oddechu - dwiescie metrow dalej ktos akurat odpalil czolgowy silnik. -Jeszcze chwile - rzucilem niedbale. - Musi sie zagotowac. No a Labiszewski? Znasz go. Bedzie sie bil? Ciezko jej sie bylo skupic na odpowiedzi. -Chyba musi. Wlazl w to po uszy... Naprawde chcesz...? -Jesli z poboru guzik wyjdzie, reszta tez sie moze posypac. Chce wiedziec, na czym stoje. Pol godziny zostalo. Do silnika dolaczaly nastepne. Takze te bewupow. To jeszcze nie oznaczalo kleski. I tak musialy zmienic miejsce postoju. Pytanie, na jakie. -Jada - mruknela Marzena. Czajnik nie pstrykal wylacznikiem. Moglismy tylko czekac. I wygladac przez okno. Znow, jak przed palacem, dane nam bylo podziwiac defilade trzech czolgow. Jechaly wolniej, wiec moglem sie dluzej ludzic. Ale tez plot soltysa to nie mur von Kisnitzow: mniej przeslanial i szybciej ujawnil obecnosc bewupa na koncu sunacej niespiesznie kolumny. -Jeden... - zaczalem grobowym glosem. By po kilku sekundach troche mniej grobowym dokonczyc: - Jeden. Odczekalismy jeszcze chwile. Nic wiecej nie nadjechalo. -Kompromis - ocenila Marzena. -Pytanie, ilu ich jest w srodku. Dwoch czy jedenastu. I czy wzieli granatnik. - Poslala mi pytajace spojrzenie. - RPG-7, taka rura do strzelania z ramienia. Powinni miec jeden na druzyne. Nasza najcenniejsza bron. -Bewupy chyba - sprostowala niepewnie. Czajnik pyknal i przestal dygotac. Podnioslem go. -Bewupa trudniej schowac, a latwiej trafic. - Stanalem przy stole. Czolgi zagluszaly wszystkie slabsze dzwieki, ale oddechu Baka nie musialy. Wrzatek nad karkiem potrafi wywolac bezdech. - No, soltysie? Mam lac? Trzeba przyznac, ze staral sie zachowac nie tylko plecy, ale i twarz. Podniosl sie na lokciu przekonujaco chwiejnie, a oczy mial metne jak kaluze, ktore Sobczak rozjechal przed chwila gasienicami. Czyli metne. Asfalt konczyl sie idealnie za jego domem. Dalej bylo bloto. -O... goscie - wymamrotal. - Pai poucznik? Usiadlem po drugiej stronie stolu. Z czajnikiem w reku. -To nic osobistego - wyjasnilem. - Po prostu nie chce ginac, bo zle ocenilem sytuacje. Ilu sie wykupilo? -E? - poslal mi maslane spojrzenie. -Pani porucznik chce pana aresztowac. Za sabotaz, zdrade itede. Nas maja zabic, to czemu by mieli przezyc zdrajcy i sabotazysci? -Jaka zdrada? - obruszyl sie. - Ja?! -Pani porucznik ma tez ambicje obronic Kisuny - Jak sie uda, na emeryture jako general odejdzie. Jesli jej pomoge, zapomni o oskarzeniu. Mamy silna motywacje, inaczej mowiac. - Stuknalem czajnikiem o stol. - Mow co i jak, a wyjdziesz z tego z calymi plecami i bez dziury w czole. -Jakiej dziury? - Walczyl do konca. -Takiej. - Marzena wyjela wista. - Nie mam zamiaru wpasc zywa w rece pijanych ruskich wojakow. Zabije, ilu sie da, na koncu siebie, a po drodze wszystkich kutasow, ktorzy beda mi cokolwiek utrudniac. Zaczne od ciebie. Wez czajnik, Krechowiak, i polej go troche. Nie tracmy czasu. Ruchy miala nonszalanckie, ale nie musialem podnosic czajnika. Jedno spojrzenie w oczy starczalo, by czlowiek zaczal jej wierzyc. Dwa, by otrzezwial, o ile nie byl zalany w trupa. Bak, jak sie okazalo, nie byl. -Ktos sie wlamal - powiedzial drzacym, ale juz nie belkotliwym glosem. - Zginelo troche kart. Chyba... no, jedenascie. Ze wsi znaczy. Bo z pegeeru... no, wszystkie. -Dobra - uprzedzilem Marzene. - Zeznanie dla prokuratury juz mamy. Teraz dla nas. Czemu caly pegeer? Wahal sie ze trzy sekundy. Dziewczyna nic nie robila z pistoletem, po prostu nie chowala go. Ale z twarza tez nic nie zrobila. Nie zdziwilem sie, ze Bak pekl. -Nowak wzial hurtem. -Nowak? - zdziwilem sie. - A na co mu to? -Sprzedac chce. Nie wnikalem. Placil, to dalem. -I zaplacil? Gotowka? To przeciez golec. Ile? -Za karty dwa kawalki. Malo, ale ja i tak bym nie... -Za karty? - podchwycila Marzena. - A za reszte? -Co? Jaka reszta? -Panie Bak - powiedzialem z wyrzutem. I poruszylem czajnikiem. - Przeciez tego nie chcemy. -Gadaj - warknela Marzena. Patrzyl na nia, przestraszony dwa razy bardziej niz przedtem. I milczal. - No gadaj, skurwysynu. Co jeszcze mu opchnales? -Nic - rzucil desperacko. Opuscila wista i strzelila w noge. Te od jego krzesla, ale wystarczylo: kula rozlupala listwe, krzeslo runelo, a soltys wraz z nim. -Gadaj - powtorzyla. - Albo juz nie wstaniesz. Tym razem mierzyla w brzuch. -Jezu, tylko nie rozpowiadajcie ludziom... - Dygotal, nie majac odwagi poruszyc ktoras z konczyn. - Panie Januszu... Nie pomyslalem, jak Boga kocham, ze to cos zlego... Troche wypilem i... Teraz dopiero... -Spokojnie - powiedzialem. - No? Co to bylo? -Plan wsi. Taki z numerami domow. I... i adresy. -Rezerwistow? - nie zrozumialem. -Nie. Wszystkie. Obok wejscia do dzwonnicy stalo dwoch dzentelmenow w srednim wieku i ni to rybackich, ni mysliwskich strojach. -Lepiej nie - poradzil mlodszy, kiedy podeszlismy do drzwi. - Komendant jest na gorze. -Labiszewski? - zdziwila sie Marzena. -Znaczy: poprzedni - poprawil sie. - Szablewski. Patrzyl wymownie na mnie. Marzena zawahala sie. -Panowie z esdeesu? - Pokiwali glowami. - I co? Bedziecie... no, bronic wsi? -Bedzie trzeba, to sie zglosimy - mruknal starszy. Wyminalem go i wszedlem do wiezy. Marzena wsliznela sie za mna. Postawilem stope na pierwszym szczeblu drabiny i nagle poczulem jej dlon na kolanie. -Moze faktycznie lepiej... -To idz przodem - skapitulowalem gladko. -Rycerski jestes - usmiechnela sie. Szybko jednak spowazniala. - Sama pojde. Atmosfera jest nerwowa. Ludziom moze odbijac, a on za bardzo zrownowazony nie jest. -Twoj ekspert, pamietasz? Musze ci doradzic, co dalej. Zaczela sie wspinac. Z jej kolanem nie bylo za dobrze, ale dzieki temu moglem pogapic sie na opiete drelichem posladki, a potem, nie budzac podejrzen, dogonic ich wlascicielke i przesliznac sie przez wlaz w pomoscie zaraz po niej. Szablewski, jak ci na dole, ubrany byl w pseudowojskowe plamiaki, uzupelnione lornetka. Dziwnie wygladal, bo spod panterki klula w oczy intensywna czerwien swetra. Moze przerwy w boju zamierzal przeznaczyc na rwanie dziewczyn: pod tym wzgledem zestaw byl jak wymarzony. -Stoj tam - pchnalem Marzene w najdalszy od niego rog platformy. - A ty nie podchodz. Do niej zwlaszcza. -Bo co? - warknal. Marzena, ktora sama zamierzala protestowac, chwilowo dala sobie spokoj. -Bo nie chce, by nastepny straznik graniczny poszedl na moje konto. Jak juz ktos ma stad spadac, to lepiej ty. -I tak masz dozywocie - rzucil przez zeby. -Jesli dozyje. - Poklepalem mur. - To wieza. Pierwszy cel do odstrzalu. A jeszcze z takim tlumem na czubku... Zerknal na polnoc. Czolgi sunely tyraliera, samotny BWP-1 podazal kawalek za prowadzaca maszyna. Na razie panowal spokoj, ale kazde z nas wyczuwalo, ze pozostaly go raczej dziesiatki sekund niz minuty. Szablewski zawahal sie, po czym podszedl do wlazu, kleknal, wymacal stopa drabine i znikl nam z oczu. -Daj lornetke - mruknalem. Marzena zaczela zdejmowac pasek z szyi. - I zmykaj. - Znieruchomiala, unoszac brwi. - Naprawde moga przypieprzyc w wieze. -Nie boje sie. -Ale ja sie boje. Podala mi lornetke i nieoczekiwanie przykucnela. -Nie robie tlumu - wyjasnila. - Jak strzela, to do ciebie. Ale wtedy juz nie moja wina. I tak bys zginal. -Ale sam - rzucilem ponuro. -A co za roznica? Trup bedziesz. - Usmiechnela sie. - Jak z armaty walna, to nas na kawalki... Pewnie grabarze pomieszaja to i owo. Fajnie, nie? Koedukacyjna trumna. -Marzena, ja nie zartuje. Zaraz zacznie sie wojna. -Wiem - powiedziala cicho. Usmiech zgasl. -Spadaj stad. - Czas mi umykal, wiec unioslem lornetke i zaczalem ogladac okolice. Granica, potem wschod. To na wschodzie byly najblizsze zarosla i jakis kretyn, marnujacy rakiety na wiejskie chalupy. Kretyn albo i nie. Kosman najpierw nie wywiozl tamtedy trzydziestki naszych lokalnych Helen Trojanskich, a teraz na wschodnia strone Kisun kierowal trzon swych sil. -Mialas spadac. - Przemilczala to, skulona pod sciana. - Sluchaj, zalatwili nam lacznosc. Mamy dziewietnasty wiek. Dowodca z wiezy sygnalami dowodzi. Co znaczy, ze w wieze sie strzela. Tyle ze celniej niz w dziewietnastym... -Nigdzie nie ide - oznajmila zimno. Wrocilem spojrzeniem na polnoc. Czas byl najwyzszy: Sobczak rozpoczynal wlasnie wojne - moze trzecia swiatowa - wkraczajac na terytorium Rosji. Polnocna uliczka biegli jacys ludzie. Trzy kobiety, drugie tyle dzieci, staruszek z pustym wiadrem. Ucieczka nie wygladala na paniczna, ale na ucieczke juz tak. Z kosciola, na spotkanie zbiegow, wysypali sie ludzie. Z grubsza biorac te same kobiety, ktore przerazily Masze, esdeesowcy w liczbie kilku no i Labiszewski. Oraz pani Swiatek. Udzielala sie, cos mowila. -Pali sie u Godlewskich! - wolal z daleka mezczyzna z wiadrem. - Z armaty trafilo! W strych! Pare osob od razu rozbieglo sie w rozne strony, pewnie sprawdzac, czy ich domom nie zaszkodzila krotka, gwaltowna kanonada sprzed paru chwil. -Gasic trzeba - rzucil ktos niepewnie. -Pod ostrzalem? - zajazgotal kobiecy glos. - Sami nie ratuja! Do tesciow sie schowali, na druga strone wsi! -Spokojnie! - apelowal Labiszewski. - Nie slychac strzalow! Zaraz zorganizujemy ekipy ratunkowe! -O, porucznik jedzie! - ucieszyl sie jakis niedoinformowany tubylec. Droga od wschodu nadjezdzal wprawdzie, lecz chorazy Kosman. Na rowerze. Wyhamowal fantazyjnie niemal na kolanach Marzeny. -Nie dociagneli? - popatrzyl na drzwi dzwonnicy. Unioslem brwi. - Linie telefoniczna mieli... -Na gore? - upewnilem sie. - Duzo ma pan aparatow? -A bo co? O, sa. Z palacowego muru zlazil zolnierz, a drugi, stojacy chyba na drabinie, podawal mu beben z kablem. -Kabla tez malo - domyslilem sie: droga bylo blizej, ale na przelaj krocej. - Nie dawajcie telefonu na dzwonnice. Niech ktos stanie tu, w progu, i powtarza, co wykrzyczy obserwator. Moze ktos z panstwa? - rzucilem ku gromadce gapiow. Gapie, statystycznie rzecz ujmujac, cofneli sie o pol metra. Mogli dalej podsluchiwac, nie narazajac sie na podejrzenie o bycie ochotnikami. -Slucham? - zdziwil sie Kosman. -W koncu ostrzelaja wieze. I diabli wezma aparat. -Obserwatora raczej - zauwazyla Marzena. -Tez - zgodzilem sie. - Ale ludzi mamy wiecej. A tak przynajmniej aparat ocaleje. Kosman przyjrzal mi sie podejrzliwie. Nie byl pewien, czy nie roztaczam tak mrocznych wizji, by go zniechecic do walki. -Jest tam ktos? - wskazal drzwi wiezy. -Juz nie. Ale my bylismy. Koniec z Sobczakiem. -Prosze? - Drgnal. -Cztery jeden dla Millera. - Staralem sie nie okazywac emocji. - Pol minuty walki. Czekali na was. Ukryci, dobrze ustawieni. Strzelali pierwsi. BMP z flanki, w burte. Szlag trafil wszystkie nasze wozy. Ruscy odpalili po dwa, trzy pociski, nasi gora jeden. Najpierw trzeba wypatrzyc przeciwnika... Sobczak chyba uszkodzil jeden czolg, ale pewnosci nie mam. Blyskawicznie poszlo, a zdrowo zadymili. Probowali kryc sie za oslona dymna. Przeniosl pelne niedowierzania spojrzenie na Marzene. Pokiwala glowa. Ktoras z kobiet odwrocila sie, pobiegla w kierunku liczniejszej grupy, skupionej wokol Teresy Ziolo. -To ostatni moment. - Musialem sprobowac. - Niech pan rozwija chlopakow w tyraliere i atakuje w strone pegeeru. Ruskie czolgi macie chwilowo z glowy, daleko stoja, dacie rade. Skocze do palacu, sciagne Rosjanki i... -Gwarantuje pan utrzymanie wsi, panie chorazy? Poslalem Labiszewskiemu niezasluzenie zdumione spojrzenie. Nie mogl wiedziec o katastrofie sprzed ledwie kilku chwil. -Stracilismy czolgi - odpowiedziala za Kosmana blada Marzena. - Dawaj to swoje wojsko. Mamy karabiny w wozie. Niech biora i... -Co? - Popatrzyl na nia tepo. -Rozladowac bron, chlopaki! - rzucil haslo jeden z esdeesowcow. Dwaj inni ruszyli w strone mercedesa. Nie za szybko, fakt. Zerkali na Szablewskiego, ale byly komendant przepadl akurat w kobiecym tlumie. Zawahalem sie, po czym tez podszedlem blizej samochodu. -Moment, panowie. Bedziecie nia walczyc? -Co? - zdziwil sie inicjator chwytania za bron. -Pytam, czy walczyc bedziecie. Z Millerem. Zaskoczylem wszystkich, z Marzena na czele. -O co chodzi? - zapytala. -To nasze karabiny - wyjasnil esdeesowiec. -Organizacji - sprostowalem. - Ktora ma w statucie wspomaganie wojska itede. Pytam, czy wspomoze. Szablewski patrzyl na nas nad glowami kobiet. Nie mogl podejsc - tam tez dzialy sie rzeczy wazne. Swiatek tlumaczyla cos, krecac glowa. Widzialem rzucane w nasza strone ponure spojrzenia kisunskich pan. -Dowodze teraz obrona wsi - wyreczyl poubieranych w plamiaki Labiszewski. - Oczywiscie, ze udzielimy pomocy... -A rezerwisci? - przerwalem mu. - Zglosili sie? Ilu? -Chce sie pan zaciagnac? - zakpil. - Zapraszam. -Soltysowi zginely karty - poinformowalem Kosmana. - Na posterunek ktos sie probowal wlamac. Nie wiem, czy to az rosyjska dywersja, ale... Nie bylem pewien, czy powinienem sie wychylac z nory opatrzonej tabliczka "bezstronny aresztant z kupa wlasnych problemow". Ale raz rozdane karabiny mogly przepasc. Kosman powinien wyczuc, w czym rzecz, i moca swego autorytetu zalatwic sprawe. Na nieszczescie byl zolnierzem. Uslyszal o odslonietym skrzydle, wiec po prostu zignorowal nasza cywilbande, wskoczyl na rower i popedalowal zapobiegac nieszczesciu. Jeden z esdeesowcow otworzyl drzwi mercedesa. Zerknalem na Marzene. Skinela glowa. Plamiasci wyciagneli skrzynke amunicyjna, zaczeli ukladac na niej karabiny. Labiszewski podszedl, podniosl jeden. -Naboje? - tracil butem skrzynke. - Opieczetowana? Kobieca gromada ruszyla w strone mostu. Po tamtej stronie byla uliczka wiodaca do plonacego domu Godlewskich, ale byl tez palac. I palacowi goscie. -Bedziesz musial pokwitowac... - zaczela Marzena. -Jedziemy - otworzylem drzwi wozu. - Starczy, panowie. Reszta dla nas. W knajpie mam ochotnikow. Na tylnym siedzeniu lezaly jeszcze cztery karabiny i jedna skrzynka z amunicja. -Zaraz - zaprotestowala. - Trzeba to formalnie... -Nie ma czasu. Zaraz zadzwoni Wilnicki. Tym ja przekonalem. Esdeesowiec wyciagnal kolejny sztucer, ale widzac, ze wsiadamy, cofnal sie niepewnie. Wyprzedzilem Marzene, przecisnalem sie na prawe siedzenie i zatrzasnalem mu tylne drzwiczki przed nosem. -Jedz - rzucilem. Poslusznie zajela miejsce za kierowca, ruszyla ku brodowi. Pomyslalem, ze zaczynam ulegac paranoi. Tlum rozdzielal sie, czesc osob maszerowala na polnoc, ratowac dobytek sasiadow wzglednie pogapic sie na pozary. Reszta utknela przy moscie, zaczela obradowac. Bylo spokojnie i cicho. Calkiem jak po wojnie. -Co jest? - zapytala, kiedy mijalismy biwak. -Nie podobaja mi sie te baby. -Jasne, Masza ladniejsza... Skrecilismy w brame. Miedzy drzewami mignela sylwetka Grzeska. Rozmawial z rudowlosa Rosjanka. Ludmila dopadla mnie w drzwiach samochodu. -Co sie dzieje? To przez nas? Nie pytalem, co ma na mysli - odglosy armatniej kanonady trudno przegapic. -Przez was - przyznalem. Wypatrzylem okryta helmem glowe w jednym z okien i poklepalem mercedesa po dachu. - Dudziszewski! Zejdz i pilnuj! Bylismy spoznieni, wiec nie bawiac sie w konspiracje podnioslem sluchawke zaraz po dotarciu do gabinetu. Wystukalem dwie siodemki. Wilnicki odebral, nim Marzena zapytala, co wlasciwie robie. -Dzwoniles? - upewnilem sie. -Zamierzalem. Pewnie nie znacie ostatnich nowin... -Szlag trafil czolgi? - Nie moglem sobie darowac drobnego triumfu. I przechwalki: - Obieg informacji mamy niezly. To znaczy - zreflektowalem sie - oni maja. -Macie - sprostowal moje sprostowanie. - Nieladnie, Krechowiak. Ponoc pogrywasz w przeciwnej druzynie. Jakies dziwne pomysly, mobilizacje... Troche sie spocilem. -Dziwne? Zainwestowalem w ten hotel. Wolalbym, zeby wojsko wynioslo sie z Kisun. -I dlatego je rezerwistami zasilasz? Zblizylem palec do ust, nakazujac Marzenie milczenie. Trudno powiedziec, do czyich ust bardziej: by slyszec, stala tuz obok. -Zly plan? - rzucilem zaczepnie. - Czolgi wyjechaly w pole i macie je z glowy. Nie moja wina, ze porwales dowodce kompanii i teraz kazdy pluton sam sie rzadzi. Ale gdyby nie rezerwisci, nikt by nosa poza oplotki nie wystawil. Podziekowac mi powinniscie. -Tobie? -No, moze Pawluk - przyznalem. - Jej pomysl. Ja tylko podchwycilem. I tak by przeforsowala, a tak mam teraz wyzsze notowania. Wiesz: patriota, no i jej potakiwacz. Juz nie chodze w kajdankach. -Nie chodzisz, bo cie wyciagnalem z pierdla. I dowody usunalem. - Sklalem siebie w duchu za zbyt dlugi jezor, a Marzene za pomysl stawania tak blisko. Tego akurat moglaby nie slyszec. - Wiec lepiej pamietaj: jesli wszystko sie popieprzy, a mnie zlapia, moge zeznac prawde. -Prawde? - zapytalem zdziwiony. -O tym kluczu. Gdzie lezal. Ze spiewajaco mogles zatluc Ziemkowicza... Kpil i moze wyciagnalbym z niego po raz kolejny spowiedz mordercy. Uznalem jednak, ze lepiej zamknac ten watek. Twarz Marzeny juz teraz zesztywniala. -Poki Pawluk tu nie ma... - sciszylem konspiracyjnie glos. - Co sie wlasciwie dzieje? -Jak to co? Atakujemy. Mieliscie czas do drugiej. -Jacy "my"?! Myslisz, ze kibicuje zolzie fundujacej mi dozywocie?! Ale musze wiedziec, o co w tym chodzi. -O Rosjanki. Ma ich nie byc w Polsce. Proste. -Nic nie jest proste. Zaatakujecie, a wtedy ludzie zaczna sie bronic. -Watpie. Moze zolnierze. I tez nie wszyscy. No, wolaj zolze. Misza chce wiedziec: wojna czy pokoj. Zakrylem dlonia mikrofon. -Wyjdz i wroc glosniej - szepnalem. Bez entuzjazmu, ale cofnela sie pare krokow. - Poczekaj jeszcze. Tu wszyscy powoli kruszeja. Na razie dziala bezmyslny odruch. Obcy napadli, wiec sie bronimy. Ludzie potrzebuja czasu, zeby... -Wolaj ja do telefonu - przerwal mi brutalnie. -Chyba sama wyczula - mruknalem bez zapalu. - Wlasnie idzie. No to milej rozmowy. Odczekalem i oddalem sluchawke Marzenie. -No? - rzucila ozieble. -Ostatnia szansa - oznajmil lakonicznie. - Robi pani, co kaze, czy mamy atakowac? Usmiechnela sie nieladnie. -Za krotkiego masz, zebym robila, co kazesz. I odlozyla sluchawke. -Po co ci Paczoch? - zapytala Marzena. Nie zdazylem odpowiedziec. Z podworza dolecial kobiecy krzyk. Pobieglismy do najblizszego okna. Wokol mercedesa klebil sie znajomy, kobiecy tlum. Tym razem naprawde czysto kobiecy: ani jednego faceta. Nie bylo tez widel tesciowej pani Krysi. Moze dlatego stojacy przy wozie Dudziszewski tak sie pogubil. Gromada bezbronnych kobiet nie budzi instynktu walki. Przemarsz od bramy zajal im z pol minuty, ruda Rosjanke, sadzac po krzyku, zgarnely Grzeskowi sprzed nosa tez kilkanascie sekund temu, a mimo to zolnierz palcem nie kiwnal. Gwoli sprawiedliwosci: one tez go nie atakowaly. -Zabieramy je! - zawolala ktoras bunczucznie. Trzy inne przycisnely do maski mercedesa szarpiaca sie ruda dziewczyne w halce i rozpietej panterce. Znow krzyczala: -Grzesiek! Dudziszewski probowal cos tlumaczyc. Grzesiek, sztywny z wrazenia, stal z tylu. Do tej pory. Krzyk rudej sprawil, ze zrobil kilka niepewnych krokow. I znow znieruchomial. -Zabieramy te ruskie kurwy! - Teresa dostrzegla nas w oknie, wymierzyla palcem w Marzene. - A pani sie nie miesza! To nasze domy i dzieci! -Od tylu! - podpowiedziala mloda kobieta, ktora poprzednio widzialem z niemowleciem. - Bo pouciekaja! -Grzesiek!!! - wydarla sie rudowlosa. Dopiero teraz ja skojarzylem: dziewczyna karmiaca piersia owiniete w recznik dziecko, ta z biwakowej jadalni, z podrapanymi kolanami. To chyba dzieki niej Marzena Pawluk zdecydowala sie wysuplac wlasna forse i zafundowac Rosjankom uslugi "Palacowej". Cos musiala w sobie miec. Sklaniala calkiem obce osoby do dziwnych zachowan. Grzesiek przelamal nie tyle strach, co niesmialosc, i na oczach polowy wsi skoczyl jej z pomoca. Juz samo to, ze biegl, bylo ewenementem. Zdawal sobie sprawe z niedoskonalosci protezy i nigdy nie widzialem go poruszajacego sie szybciej niz energicznym krokiem. Wbil sie w kobieca gromade gleboko, niemal siegajac Rosjanki. Wywolal zamieszanie, ktorego ofiara padl glownie Dudziszewski. Tlum wokol niego zgestnial i szeregowy zostal nagle rozplaszczony na drzwiach samochodu. -Hej! - rzucila niepewnie Marzena. Tez nie mialem pojecia, jak zareagowac. Tlum rozlal sie zbyt szeroko, by marzyc o zapanowaniu nad caloscia. Kilkanascie kobiet rozbieglo sie po parku. Pare innych wpadlo do srodka. Grzesiek zostal schwytany za rece i unieruchomiony. Zaraz potem przez brame wjechala furgonetka: volkswagen niejakiego Walaska, speca od polowu ryb metoda na prad. Walasek, jak na lowce przystalo, zapisal sie do esdeesu, dzieki czemu klusowal teraz z noktowizorem i w maskujacych plamiakach kupionych, jak na patriote przystalo, bez uiszczania podatku VAT i z odpisem od PIT-a. Zahamowal przed fontanna. Nie zareagowal, gdy jego woz zadrzal od rozsuwanych z impetem drzwi ladowni; nie zrobil tez na nim wrazenia kolejny wstrzas, wywolany kopniakiem, jaki rudowlosa wymierzyla burcie. Probowala bronic sie przed wepchnieciem do srodka, ale kiedy cztery kobiety wrzucaja do furgonetki jedna, wynik jest z gory wiadomy. Dwie inne kisunianki ciagnely przez trawnik kolejna Rosjanke. Moze jej wielki brzuch sprawial, ze truchtala poslusznie, nie probujac sie bronic. Choc mogla: w dloni nadal trzymala spory mlotek. Widocznie dopadnieto ja w trakcie uzupelniania robot fortyfikacyjnych. -Kurwa mac... Ktore z nas zaklelo? Oboje mielismy pustke w glowach i jednakowa bezradnosc w twarzach. Ktos biegl korytarzem na parterze. Ktos protestowal. Ze strychu Paczoch dopytywal sie, co sie tam, kurwa, dzieje. Forpoczta tubylczych kobiet wpadla na pietro. -To bezprawie - oznajmila Marzena. Zabrzmialo zalosnie. Zignorowaly ja i pobiegly przeszukiwac pokoje. Za sciana zakwililo dziecko. Te, ktore nie pomarly, Ewa oddala pod opieke matek. Nie zapytalem nawet, ile sie ich uzbieralo. A teraz zostane z gromada niemowlat na karku. Zostane? Czy moze i dzieci...? -Daj pistolet. - Zaskoczylem sam siebie. Marzena lypnela ponuro oczami... i cofnela sie. - Daj. -Nie - rzucila przez zeby. -Nie bede... Najwyzej w powietrze, zeby uciszyc... Bylo co uciszac. Pol setki zdenerwowanych kobiet potrafi naprodukowac decybeli. Rosjanki nie krzyczaly. Tylko ta ruda, w furgonetce. Chyba wciaz wolala Grzeska. -To tlum - Marzena mowila przez scisniete gardlo. - Gotowe cie rozszarpac. Jeden czlowiek nie... -Daj pistolet. - Powinienem miec wiecej zdecydowania w glosie. Nagle przycisnela obie dlonie do kabury. -No: zabierz. - Patrzylem, niczego nie rozumiejac. - Wyrywaj, kop, daj mi w pysk... - Stopniowo rozjasnialo mi sie w glowie. - Rozumiesz? Probowala dac mi przedsmak tego, co moze mnie czekac. Moglem odepchnac jej dlonie; nie szarpalaby sie. Moglem zdobyc wista i walczyc. Gdybym dojrzal do walki. Nie dojrzalem jednak. Nie do takiej. Nagle wokol zrobilo sie gesto od kobiet - otoczyly nas, sprowadzily na parter. Nie wyrywalem sie. Mielismy zostac unieszkodliwieni, i tyle. Podobnie bylo z Dudziszewskim i Grzeskiem, choc chlopak, szarpiacy sie zajadle, zdazyl narobic sobie wrogow i oberwac pare szturchancow. Z nosa plynela mu krew; w trakcie szamotaniny uszkodzono mocowanie protezy. Jego lewa noga byla wygieta pod dziwacznym katem. Mimo to, przyciskany do maski mercedesa, nadal probowal kopac prawa. -Teresa! - sprobowalem szczescia. - Z pracy wylecisz! -Sam pan wyleci! Ekiert na morde wywali, jak sie dowie! Fakt. Przerabialem jego posesje na Linie Maginota. -Pojdziecie siedziec! - Marzena tez probowala. -Uwazaj, damulko! - Ta od niemowlaka szturchnela ja pod zebra. - Bo my ciebie wsadzimy! Z Ruskimi do tej budy! Z ktoregos okna wyjrzal zolnierz. Niewazne: czulem, ze w palacu nie znajdzie sie nikt na tyle odwazny, by rzucac rekawice tlumowi zdesperowanych kobiet. Madry czlowiek nie przeciwstawia sie zywiolowi. Bylem dostatecznie madry, by nie brac przykladu z Grzeska. Inna sprawa, ze nie bardzo mialem jak: dwie kisunianki trzymaly mnie za lokcie, trzecia za kolnierz. Marzenie przypadla dwuosobowa i bardziej leciwa asysta. Pewnie zdolalaby sie uwolnic. Podobnie zreszta bylo ze schwytanymi Rosjankami: prowadzily je po dwie kobiety, czasem nawet jedna, a tez nie widzialo sie zajadlej szarpaniny. Problemy zaczely sie przy furgonetce. Wewnatrz ladowni robilo sie ciasno i choc te, ktore wyladowaly w srodku, staraly sie robic miejsce kolejnym, w pewnym momencie zapachnialo puszka ze scisnietymi w niej sardynkami. Tez zreszta pewnie nie kazdej. Wiekszosc Rosjanek praktycznie nie pamietala mrocznej czelusci jelcza chlodni: przespaly koszmar. Ale brzuchata dziewczyna z warkoczem pamietala. Albo miala klaustrofobie. Albo bala sie o dziecko. Zaczela krzyczec, szarpac sie. Zarazila strachem kolejna wpychana. Mimo to wszystko rozeszloby sie po kosciach, gdyby nastepna nie okazala sie ta najmlodsza, dwunastolatka. Ona jedna trzymala sie na nogach, kiedy otwieralismy jelcza. Pewnie zapamietala najwiecej z horroru uwiezienia w zbiorowej trumnie, gdzie bylo mnostwo nieruchomych cial i smrodu, ale nie bylo ani swiatla, ani powietrza. Nic dziwnego, ze dolaczyla do poprzedniczki. Na przemian wyjac i gryzac, zaczela wyrywac sie prowadzacym ja kobietom. Ktos ja pchnal. Runela brzuchem na ziemie. Ktos inny od razu probowal podnosic, ale Dudziszewski odrobine wczesniej dojrzal do meskiej decyzji. Trzasnal lokciem jedna z trzymajacych go kobiet, odtracil druga, oswobodzil rece. Trzecia, chwycona za kark i pchnieta na zrecznie podlozona noge, padla jak dluga. Czwarta probowala pomscic kolezanki, bijac piescia. Trafila w umykajacy spod ciosu policzek, malo groznie, ale na tyle bolesnie, ze szeregowy oddal. W brzuch, nie w twarz, za to porzadnie. I ta padla. Dudziszewski probowal wyciagnac automat z kabury. Pewnie chcial wypruc w powietrze dluga serie, slusznie zakladajac, ze niektorych to otrzezwi, innych nastraszy, a w najgorszym razie sciagnie do palacu posilki, ktore zaprowadza spokoj. Co wyobrazala sobie Teresa Ziolo, trudno powiedziec. Chyba cos niedobrego, bo zanurkowala do mercedesa, by wynurzyc sie juz z karabinem w reku. Przypomnialem sobie, ze sztucer nie powinien byc zaladowany, ale za pozno, juz w pozycji z grubsza horyzontalnej. Nie rzucono mna o ziemie - to ja zawislem na swoich strazniczkach, wyprowadzajac stopami energiczne pchniecie. Celowalem w przebiegajaca obok kobiete, a nie w Terese. I trafilem. Zwalily sie obie na drzwi mercedesa. Dudziszewski ani nie zostal zastrzelony, ani nie oberwal kolba. Ale peemu nie zdolal wyciagnac. Opadly go trzy kobiety, wczepily sie w kieszenie kamizelki, w pasek helmu, pazurami w twarz. Moja lewa strazniczka puscila mnie znienacka. Wyrznalem ramieniem o ziemie. W odwecie podcialem jej nogi, a gdy padala, szarpnieciem poslalem te druga najpierw na swe biodro, potem na kolezanke. Wstajac oberwalem od kogos w kark. Porzadnie, piescia. To byly wiejskie, zdrowe baby, zdolne wtluc niejednemu mieszczuchowi. Padlem. Dwa kolana dwoch roznych pan wbily mi sie w nerki. Mama noworodka doskoczyla z przodu, cofnela noge, biorac zamach do solidnego kopniaka. Marzena dolaczyla do bijatyki. Malo drastycznie, po prostu szarpiac sie i zmuszajac te dwie obok, by ja trzymaly i nie udzielaly sie na innych frontach. Ale dobre i to. Przerazonej wizja zapuszkowania Rosjance udalo sie odepchnac nogami od volkswagena, przewrocic trzymajace ja kobiety i upasc na nie. Dudziszewski zdzielil kogos kulakiem. Sam oberwal. Teresa pozbierala sie, wpadla w srodek pola bitwy, wznoszac trzymany za lufe sztucer. Marzena grzmotnela obcasem w stope swej strazniczki. Kobieta puscila jej reke. Na chwile, ale wystarczylo, by wist wyskoczyl z kabury. -Ma bron! - pisnela ktoras z trzymajacych sie na uboczu kisunianek. W szarpaninie bralo udzial z dziesiec, drugie tyle nadciagalo ze schwytanymi Rosjankami lub blokowalo drzwi furgonetki, ale dobra dwudziestka nic nie robila, stojac wokol nas i po prostu patrzac. Teresa doskoczyla z karabinem do Marzeny. Dudziszewski, kosztem rownowagi, wyprowadzil uderzenie noga. Bufetowa oberwala w biodro, zatoczyla sie. Tego jej bylo za wiele. Gdyby nie refleks jakiejs blondynki, wczepionej w kark Dudziszewskiego, wlasnie ona oberwalaby kolba: Teresa nie zwracala uwagi na postronne rece, placzace sie przy czyms, co zamierzala przerobic na krwawy befsztyk. Blondynce sie udalo, po lbie dostal winowajca. Na szczescie przez helm. Przestraszone kobiety odskoczyly, uwolniony zolnierz zaczal sie dzwigac, wiec Teresa powtorzyla cios. I znow powtorzyla. Dostal po helmie i naramienniku kamizelki. Za czwartym razem pewnie trafilaby w odsloniete cialo i cos mu polamala. Nie zdazyla. Nie ona jedna. Inna kobieta nie zdazyla wykorzystac wyrwanego Marzenie wista. Ta przede mna nie zdazyla podjac decyzji i kopnac mnie w twarz, co byloby o tyle rozsadne, ze stopniowo wydostawalem sie spod wgniatajacych mnie w ziemie kolan. Maloletnia Rosjanka nie zdazyla wyladowac z wrzaskiem w ladowni volkswagena, a Walasek, choc stanal w progu szoferki i wyplul papierosa, nie zdazyl opieprzyc bab za dewastowanie mu wozu. Masza nam nie pozwolila. Masza, ktora wypadla na ganek z juz zakrwawiona siekiera i ktora, dwa susy za progiem, omal nie rozplatala uskakujacej kisunianki. Tej sie udalo: ostrze musnelo piers, wyoralo krwawa prege, lecz wielkiej krzywdy nie zrobilo. Druga kobieta, ktora weszla Maszy w droge, nie miala tyle szczescia. Probowala lapac dziewczyne. Nie widzialem szczegolow, a jedynie potezny rozbryzg czerwieni i cialo, walace sie na schody z otwartym kielichem zamiast glowy. Cios byl tak potezny, ze scial caly plat czaszki, odslaniajac kawal mozgu. To chyba troche otrzezwilo Masze. Nastepnej nie dosc szybkiej Polki nie zarabala, choc mogla. Machniecie z gory w dol mialo przepedzic z drogi - i przepedzilo. Wrzask przerazonych kobiet niemal rozerwal mi bebenki. Smigaly na boki, przewracaly jedna druga, deptaly, co tylko lezalo na ziemi, w tym - takie mialem wrazenie - glownie mnie. Ale, niestety, nie wszystkie. Teresa zostala. Moze rozzuchwalila ja bron - karabin to jednak karabin - moze bezkarnosc, z jaka tlukla Dudziszewskiego. Ale mysle, ze to ja zawinilem. Kiedy szef ma pod soba tylko dwie kobiety, jedna chroni i rozpieszcza, a druga ledwie toleruje, niechec rodzi sie w sposob naturalny. Gdyby jeszcze Masza byla inna, ociupine sie postarala... Ale Masza, odkad ja znalem, nie kiwnela palcem, by zyskac choc odrobine sympatii kogokolwiek, kto nosil spodnice. Nie mogla unikac bufetowej, jak unikala innych kobiet, nie cierpiala jej wiec z tego powodu i zarazila Terese ta swoja niechecia zbyt doglebnie, by teraz rozsadek wygral z odruchami. Teresa Ziolo nie uciekla, choc powinna, a Maria Gawryszkina, choc tez powinna, nie zwrocila uwagi na fakt, iz tamta stoi wprawdzie nad powalonym i bezbronnym zolnierzem, lecz nie masakruje go juz ciosami kolby. Popatrzyla na Dudziszewskiego, popatrzyla na Terese - i z wrzaskiem rzucila sie do ataku. -Strzelaj! - krzyknela bufetowa. A szpakowata kobieta, ktora odebrala Marzenie wista, uniosla pistolet. Widzialem, ze szpakowata trzesie, wiedzialem, ze Marzena nie nosi przeladowanej broni, a do Maszy mialem tak samo daleko. Powinienem skoczyc w przeciwnym kierunku: jesli juz nie miedzy sztucer i siekiere, to choc na linie strzalu. Kobieta z pistoletem wyraznie nie dojrzala do decyzji pociagniecia za spust i gdybym jej przeslonil cel, z ulga by sobie odpuscila. Glupio wykorzystalem fakt, ze moje przesladowczynie czmychnely na widok furiatki z siekiera. Nie dosc, ze zerwalem sie i zaszarzowalem na szpakowata, to jeszcze zbytnio sie pospieszylem. Nie zdazylem poderwac glowy i to wlasnie glowa, nie rekoma, wytracilem jej pistolet. Zafundowalem sobie lekki nokaut. Nim sie pozbieralem, obok mercedesa zdazyl sie rozegrac krotki pojedynek szermierczy. Karabin i siekiera zderzyly sie cztery razy. Byly tez po dwa uniki z kazdej strony. A potem chwila ciszy... i odglos walacego sie na ziemie ciala. Ciezkiego ciala. -Jezus Maria - westchnela Marzena. I otarla krew spod rozkwaszonego nosa. Nic madrzejszego nie mogla zrobic. Kisunianki umykaly za brame. Dudziszewski, niezdarnie, ale sam, gramolil sie z ziemi, ja zdolalem usiasc, a Masza... Masza stala z siekiera nad nieruchomym cialem Teresy, patrzyla na umykajace kobiety i sikala w spodnie. -Dlugo pana nie bylo. - Juraszko wskazal puste puszki. - Wzielismy jeszcze dwa. Ale zaplace. Nie skomentowal mojej zakrwawionej glowy ani tego, co zaszlo za oknami. Moze, zajeci piwem, przegapili jatke na podjezdzie? Przygluchy starzec i wiejski glupek - czemu nie? Ale raczej wyczul, ze nie mam ochoty na pogawedki. Poza tym spieszylem sie. Nie obchodzac bufetu, po omacku odszukalem podreczna flaszke skryta pod lada i lyknalem z gwinta. -Z babami klopot, obywatelu majorze - stwierdzil filozoficznym tonem Jasio Kret. - No, ale ja to nie mam. Czyli nie przegapili. Lyknalem jeszcze raz. Nie za duzo. Nie chcialem sie upic; chcialem tylko uwierzyc, ze jestem pijany. To usprawiedliwia robienie glupot. -Wracajcie do domu - warknalem. -Ja to - wyjasnil Jasio - w ziemiance mieszkam. -A wojna? - upomnial sie Juraszko. -Juz po wojnie. Trafilem jak kula w plot - z oddali dobiegl odglos pierwszej serii. Potem drugiej, potem pukniecie granatu. -Wolicie mlodych? - zasepil sie. - Ale powiem panu, panie kapitanie: oni teraz gowno warci. Jako zolnierze znaczy. Nas, panie, to szkolili, jak bagnetem w brzuch. A teraz? Siedzi taki kilometr od wroga, wali na oslep z kalacha, a co strzeli, to troche w portki popusci, taki wystraszony. Ja telewizje ogladam. Jugoslawie widzialem, i Iraki oba, i Czeczenie... Dziadostwo. Cpa toto, pyskuje, rapuje, szmata leb owinie, Rambo jeden z drugim, a jak przyjdzie co do czego, i trzeba z karabinem do ataku pobiec, to nie ma komu. Zeby nie czolgi i bomby, to by ich ci czarni scyzorykami pokroili. Na polnocy zastukalo dzialko ruskiego bewupa, wzglednie granatnik automatyczny. I nic, cisza. W duchu przyznalem Juraszce troche racji. Stalinowskiego "huraaa!" faktycznie nie uslyszymy. Millerowcy beda pelzac, wypatrywac przez lornetki, manewrowac wozami, szukac martwych pol. Bardziej szachy niz szarza. Otworzylem apteczke i zakleilem czolo plastrem. -To co? - upomnial sie Juraszko. - Da pan karabiny? -Wracajcie do domu - powtorzylem. - Cholera wie, do kogo trzeba bedzie strzelac. -Do komuchow - oswiecil mnie Jasio. - Bo nam gaz zakreca i z Niemcami rure w morzu klada. I na SLD daja moskiewska pozyczke. A Polska z Brukseli chca rzadzic... -Pij lepiej - Juraszko wepchnal mu puszke. - Pan nie zwraca uwagi, panie kapitanie. Przyda sie. Meldunek zaniesc, amunicje... Bede go mial na oku. Wazne, ze ja wiem, do kogo strzelac. -A wie pan? - usmiechnalem sie smetnie. Ktos obuty w kamasze nadchodzil korytarzem. Oby Paczoch. Oby wszedl tu i zapytal, co zrobic z kobiecymi trupami, walajacymi sie po podjezdzie. Czy mozna uprzatnac. Powiem, ze owszem, i ktos to zrobi za mnie. -Pewnie. Tu jest Polska, polskie wojsko jej broni, a kto mu przeszkadza, to wrog. Nawet - zerknal w strone okna - jak sam Polak. Albo i Polka. -Takie proste to to nie jest - powiedzialem moze do niego, a moze do stajacej w progu smuklej sylwetki w polowym mundurze. - To ich wewnetrzna, ruska sprawa. -Zlamaly prawo - rzucila sucho Marzena. Weszla do restauracji obciazona trzema radomskimi sztucerami i skrzynka. Zwalila wszystko na najblizszy stol i poslala mi mroczne spojrzenie. - Ale Masza tez. Musze ja... -To dla nas? - Jasio wstal na widok broni. -Nie slyszysz? - wzruszylem ramionami. - Wojna. -Musze ja zatrzymac. Spelnia wszelkie przeslanki... -Nie jestes juz prokuratorem. -Zastepujemy tu policje. Wywala mnie, jesli jej nie... -Ratowala nas - ujalem butelke, rozwazajac kuszacy pomysl lykniecia raz jeszcze. -Janusz... wiem, jak bylo. I moze nawet jej sie upiecze. Ale po ciezkim procesie. I nie powiesz mi, ze jest normalna. Albo ze nie zagraza otoczeniu. -Nie zagraza. - Z zalem odstawilem flaszke. - Nie bardziej niz statystyczny Polak. Wsadz do czubkow pare milionow naszych, to moze ci pomoge. -Nie musisz mi pomagac. Zamykam ja. Chcialam tylko, zebys wiedzial. -Gdzie? - zapytalem zwiezle, idac w strone stolu z resztkami esdeesowskiego arsenalu. Nie protestowala, kiedy otwieralem skrzynke. -Tu. W piwnicy. Tak jest bezpieczniej - dodala, uprzedzajac moj protest. Fakt: ktorys z pociskow, wybuchajacych na polnocy, mogl poleciec za daleko i wpasc przez palacowe okno. Nie przyznalem jednak tego na glos. Na glos zaklalem. -Kurwa mac... Zdziwiona, spojrzala do otwartej skrzynki, na lsniace tluszczem paczki naboi. -Co? -Parabellum - mruknalem. - Dziewiec milimetrow. Wasze chyba. Do pistoletow i automatow. Przygladala sie amunicji, wyraznie zbita z tropu. Na zdruzgotana jednak nie wygladala. -No tak, staly obok... Ale do karabinow tez sa. W tych innych skrzynkach. Na pewno. Wiem, bo... -Dasz mi pistolet? Popatrzyla na mnie najpierw jak na wariata, a potem po prostu smutno. -Jak mnie jeszcze z tej roboty wywala, to juz tylko na szose i tiry obslugiwac... Wyszedlem z restauracji. Po chwili uslyszalem kroki za plecami. Trudno. Zszedlem do piwnicy. Bladzi i nieszczesliwi, siedzieli na wolnym lozku. Dudziszewski tulil Masze, glaskal jej wlosy i - bez sensu - szeptal do ucha. Wciaz byla w zasikanych spodniach, ale jakos nikomu to nie przeszkadzalo. -Nie dalam rady - mruknela Ewa. Calkiem niedawno przegrala z dobrze uzyta siekiera: stala przy miednicy i myla rece w rozowej wodzie. Patrzylem na okryte przescieradlem cialo. Mloda czy stara, dobra czy zla? Pomijajac Terese, to slepy los ustawil ofiary na krwawym szlaku Maszy. Moze nie uganiala sie za przerazonymi Rosjankami, moze przyszla tu jak polowa innych, zobaczyc tylko, co sie dzieje, albo nawet protestowac, gdyby zaczelo sie dziac naprawde zle... -Nikt nie wie, jak zginela. - Marzena jakby slyszala moje mysli. - Tamte przed budynkiem to od biedy obrona konieczna. Ale ta... -Nie rozumie pani? - warknal Dudziszewski. - Tlum wscieklych bab, calkiem jak wtedy. Kazdy na jej miejscu... -Pozyczysz mi automat? - zapytalem. Skutecznie zamknalem temat Maszy-wariatki. Kosztem otwarcia tematu szalonego Krechowiaka. -Zartuje pan... -Albo jakis inny. Macie bron po zabitych. Popatrzyl na Marzene, jakby proszac o pomoc. Masza, zaplakana i nieszczesliwa, tulila sie do niego. -Strzelaja. - Ewa szorowala paznokcie, ponura, lecz najspokojniejsza ze wszystkich. - Wojna, prawda? Wiec niech mu pani da. Zna sie na tym. I jest w porzadku. -Te baby moga wrocic - powiedziala Marzena. - Tym razem po dziewczyne. - Popatrzyla mi wyzywajaco w oczy. - Obiecasz, ze nie zaczniesz strzelac w jej obronie? Nie odpowiedzialem. Ewa mnie wyreczyla: -Nie slucha pani: jest w porzadku. Czyli zacznie. Marzena pokiwala glowa jak ktos, kto otrzymal dokladnie taka odpowiedz, jakiej oczekiwal. -Dobra - westchnalem. - Dudziszewski, zbierz po egzemplarzu kazdej broni i pokaz Rosjankom, jak sie co laduje. Celowanie sobie daruj: ogladaja filmy. -Chcesz...? - Ewa wolala nie konczyc. -Nie chce. Ale niech maja jakas szanse. Zaraz wracam. Kibelek - wyjasnilem. Wyszedlem, dotarlem do schodow i odczekalem chwile. Marzena miewala przykry zwyczaj lazenia za facetami, ktorym dokucza pecherz. Tym razem nie polazla. Drzwi magazynu kuchennego chronila zatyczka z gwozdzia. Zabralem go do srodka. Podszedlem do sledziowej haldy i przyjrzalem sie zgrzewkom. Szesciopaki byly za duze, by ukladac je w plecakach, ciezar tez nie pasowal. Czyli pojedyncze opakowanie nie stanowi docelowo calosci. Czyli sloj-alibi, taki jak ten, na ktory trafila Marzena, nie jest dolaczony do kazdej szostki. Pani porucznik jako celnik miala pecha, w zwiazku z czym ja mialem ulatwione zadanie. Wystarczylo obejrzec paczke, do ktorej sie dobrala, i sprawdzic, co ja rozni od wiekszosci. Szybko znalazlem naklejke, ktorej brakowalo na innych zgrzewkach. Rozprulem szesciopak pozbawiony naklejki, odkrecilem pokrywke i przeprowadzilem sondowanie gwozdziem. Nie robilem sobie wielkich nadziei. Mala, objeta embargiem i warta przemytu byla glownie elektronika. Chocby telefony komorkowe, przerabiane w Sambii na indywidualne radiostacje lub urzadzenia do zdalnego odpalania ladunkow. Jesli chodzi o bron wlasciwa, szmuglowano raczej zapalniki niz cala, gotowa do uzycia amunicje. Istnialo znikome prawdopodobienstwo, ze Kubica zamelinowal w mojej piwnicy cos, czym da sie walczyc. Jeszcze przed kwadransem nie podjalbym ryzyka zakradania sie tutaj. W slojach kryl sie towar, za ktory trafilbym za kraty - przy takich ilosciach sadzaja nawet za przemyt scyzorykow - a ktory raczej nie przyda sie w ciagu najblizszych godzin. Tyle ze moglem juz nie miec najblizszych godzin. Wylowilem gwozdziem okopany posrodku salatki pakunek, rozdarlem folie i chyba usmiechnalem sie dosc szeroko. Kierowca zajechal BWP z fantazja godna bmw, nie zdziwil mnie wiec widok Dudziszewskiego, wybiegajacego z piwnicy z granatnikiem. Tak mogl wygladac smialy atak millerowcow. Na szczescie woz byl nasz. Na drugie szczescie podjazd, choc zakrwawiony, byl juz uprzatniety. Ktos usunal zwloki. -Co jest?! - Paczoch wychylil sie ze zsypu na wegiel. Zauwazylem ustawiony na murku telefon polowy. -Dawaj z ta rura! - Silnik nadal halasowal, jak to przy zawracaniu, i celowniczy musial mocno podnosic glos. -Co sie dzieje? - Marzena przepchnela sie obok Dudziszewskiego i jego granatnik RPG, stanela przy mnie na schodach. -Ida polami od polnocy! - Woz wykonal obrot, kierowca zdjal noge z gazu i ten w wiezyczce nie musial sie juz tak drzec. - Chorazy chce z mozdzierza! Pakuj sie! - machnal na Paczocha. Kapral mial do pomocy jednego zolnierza, ale to wystarczylo, by juz w pierwszym kursie wrzucili do bewupa lekki mozdzierz oraz dwie skrzynki z nabojami. -A reszta? - upomniala sie Marzena. -Granatnik bierzemy! - celowniczy machnal na Dudziszewskiego. - Tamci dwaj moga na razie zostac! Chorazy powiedzial, zeby pani rezerwistow poprosila! No, dawaj, chlopie! Lec po amunicje! Dudziszewski znieruchomial przy drzwiach. -Pomoz im - pchnalem Marzene w strone zsypu, skad dwojka mozdzierzystow pospiesznie wyciagala skrzynie z nabojami. Sam wdrapalem sie na ganek. -Zalezy ci na niej? - zapytalem cicho. Dudziszewski przelknal z wysilkiem sline, pokiwal zdecydowanie glowa. -Nigdzie nie ide - glos mu drzal. - Niech spadaja. Nie zostawie jej. Kurwa, nie teraz! Zlapalem go za ramie, potrzasnalem. Ciut oprzytomnial. -Albo obronicie wies, albo wszystko sie popierdoli - warknalem. - Jak sie popierdoli, chce cie tu miec zywego i z granatnikiem, jasne? Idz, walcz i nie daj sie zabic. Nie oddam Maszy byle lajzie. Masz byc zolnierz i facet. Masza potrzebuje faceta, ktory jej bedzie bronil. Jasne? -Ale... a jak te baby tu wroca i...? -Nie martw sie babami. Trzymaj od nas z daleka ruskie czolgi. A jak nie dacie rady, wroc tu z bronia. No, smigaj. -Moge...? - Pobiegl, nie czekajac na zgode. -Ruchy, chlopie! - krzyknal za nim celowniczy. -Jedzcie! - Wskazalem volkswagena. - Podrzuce jego i amunicje! No, spadajcie! Machnal reka w gescie "raz kozie smierc". Paczoch i ten drugi wskoczyli do przedzialu desantowego. Woz ruszyl, kolyszac otwartymi drzwiami. Dudziszewski wrocil moze po trzech minutach z plecakowym nosidlem wypelnionym ladunkami do RPG. W tym czasie Marzena zdazyla cofnac volkswagenem pod zsyp, a ja otworzyc ladownie i wrzucic kilka skrzynek. -Zrobimy tak - oznajmilem. - Ty pilnujesz palacu, ja wioze Dudziszewskiego i amunicje. -Sam? - najezyla sie. -Nie uciekne, slowo harcerza. -Jedziemy razem. -Dobra: to ty jedz, a ja zostane. - Popatrzyla na mnie zdziwiona. - Ktos musi. Tu jest mnostwo dziewczyn do zamordowania. To jej zamknelo usta. Usiadlem za kierownica, Dudziszewski usadowil sie obok i pojechalismy. Widzialem ja w lusterku: stala, patrzyla i - dam glowe - zastanawiala sie, czy nie robi z siebie idiotki. Obok krzyzowki otarla sie o nas swiezo wypowiedziana wojna: zablakany granat znalazl przerwe miedzy koronami drzew i spadl na biwak. Za domem soltysa konczyl sie asfalt, dzieki czemu latwo wypatrzylem slady gasienic. BWP minal obejscie Baka i dwa domy dalej skrecil na podworze. Wies konczyla sie trzy domy od siedziby soltysa, ale zaloga nie pchala sie az tam. Ostre trzaski dzialek automatycznych nie zachecaly do wycieczek na pierwsza linie. Podczas calego przejazdu nie dostrzeglem zywej duszy. Zaparkowalem za stodola, obok bewupa. Mozdzierza juz nie bylo, byl za to szeregowy Kurpianis, kucajacy przy plocie i dracy sie do przenosnej radiostacji: -Nie podjezdza! Nie-pod-jez-dza! Slyszysz?! Stoi w miejscu! Niepod-jez-dza! Ktos, niedaleko nas, strzelil z beryla. Krotka seria, na deser pukniecie mocowanego pod lufa wyrzutnika granatow kalibru 40. I cisza. Sambijczycy, mniej wstrzemiezliwi, rabneli po obrzezach wsi z kaemu, dwoch dzialek wozow bojowych i kilku AK-74. Potem dolaczyl automatyczny granatnik. Odglosy eksplozji dobiegaly z polnocy, ze skraju wsi. Z dwiema skrzynkami podbieglem do Kurpianisa. Dudziszewski, obciazony wlasna amunicja, zabral jedna. -Daleko sa? - zapytal. -Wozy na granicy - wychrypial Kurpianis. Przeszedl na nasluch, a ja zrozumialem, czemu zbija baki, podczas gdy front utrzymuje, sadzac z odglosow, jeden strzelec. Zagluszarka przyslana z Kaliningradu byla ekstra: mimo przeskakiwania polskich nadajnikow z fali na fale, wypelniala eter iscie piekielnym halasem. Pojedyncze, oderwane sylaby - tyle wylowilem z lawiny trzaskow. -A piechota? - Na sasiednim podworzu dostrzeglem mozdzierz i ladowniczego. Paczoch musial byc gdzies z przodu, wypatrujac celow. -Doszli do rzeczki. Leza na czworakach. Albo czekaja, ze czolg osloni. -Czolg? - Dudziszewski przelknal z wysilkiem sline. -Jaworski walnal z podlufowego, chyba ich odstraszyl. Ale dobrze, ze jestes. - Kurpianis usmiechnal sie blado. - Nasz RPG cos nie strzela - wskazal na wschod. - Moze nie widza, a moze... -A co u chorazego? - wskazalem radio. -Chyba spokoj. Ciezko sie dogadac. - Wrocil wzrokiem do Dudziszewskiego. - Walnalbys w ten czolg. Bo jak ruszy... Dwoch nas tu tylko. Im - wskazal wzrokiem bewupa - nie wolno na wymiane ognia... Chorazy mowil, ze maja tylko z zasadzki, w bok, jesli Ruscy do wsi wjada. -Jestescie we dwoch? - upewnilem sie. -Plus ten granatnik, co nie strzela. Bewup, mozdzierz - zaczal odliczac. - Chorazy na wschodzie ma dwoch i drugi woz w odwodzie. Jeden chlopak na czujce po tamtej stronie wsi. I ci w palacu. Wszystko. - Usmiechnal sie z wysilkiem. - Szesnastu. Cieniutko. Milczelismy. Beryl puknal symbolicznie. Z innego miejsca. Sambijczycy odpowiedzieli salwa, wazaca w sumie setki razy wiecej. Na szczescie na wyczucie, bo odglosy kruszonych dachowek, lamanych galezi, pekajacych pociskow i tluczonego szkla dobiegly ze wszystkich mozliwych stron. Nielatwo wypatrzyc ostroznego strzelca posrod kilkuset metrow zabudowan i zarosli. Ale tez nielatwo zastopowac pluton, czy chocby druzyne, jesli jest sie samemu, za cala bron ma sie karabin, a za pancerz krzaki. -Co to za czolg? - zapytal Dudziszewski. -T-72 - wyreczylem Kurpianisa. - Pancerz reaktywny. Nie na twoje zeby. -Kurwa - zaklal bezradnie. Kurpianis schowal radio do futeralu, podniosl sie. -Grunt, ze mamy granatnik - rzucil na pocieszenie. - Jak podjedzie, bedziesz go mogl z boku zajsc, a wtedy spoko. Nawet Abrams ci nie podskoczy. -Cofa sie! - dobiegl do nas okrzyk. Pewnie Jaworski, samotny obronca polnocnej granicy Rzeczpospolitej. - Za to transportery podjezdzaja! Mozdzierz wypalil piec razy w krotkich odstepach czasu, po czym obsluga zgarnela go i wpadla do obory. Zbedna ostroznosc: Sambijczycy nie wypatrzyli stanowiska. Odwzajemnili sie kilkunastoma pociskami kalibru 30, ale na oslep. Pod koniec tej kanonady Jaworski strzelil pare razy z karabinu i krzyknal, ze wozy mijaja rzeczke. Paczoch z pomocnikiem ustawiali mozdzierz w poprzednim miejscu. Kurpianis pobiegl na wschod, moze samemu strzelac, moze zachecac do strzelania kolege z granatnikiem. Od strony pegeeru zastukal karabin maszynowy, cholera wie czyj, bo obie strony uzywaly jednakowych. Wyladowalismy amunicje. Celowniczy bewupa scinal toporkiem galezie, mocowal do wozu. Silnik milczal: brak lacznosci radiowej przywracal do lask system informacyjny pod nazwa "wlasne uszy". Kierowca zdjal helmofon, nasluchiwal ostrzezen Jaworskiego. Na szczescie nie bylo nowych. Warkot w oddali nie oznaczal szarzy, lecz ostrozne pelzniecie naprzod. -Chodz - mruknalem. Przeskoczylem plot. Dudziszewskiemu, obciazonemu wyrzutnia, amunicja, kamizelka i peemem nie poszlo rownie latwo, ale dowlokl sie do mnie w koncu. Do tej pory zdazylem wybrac miejsce przy polnocnym ogrodzeniu, wyjac lornetke i obejrzec przedpole. Szescset metrow od nas ustawily sie w linii: czolg, BMP-3 i BMP-2. W sumie dwie armaty ciezkie, dwie lekkie, za to szybkostrzelne, i az piec kaemow. Z bewupow powysiadala piechota, ktora teraz, kryjac sie za zadami maszyn, powoli sunela w strone Kisun. Inny pododdzial piechoty, ktory dotarl wczesniej do zakola Lawinki, byl o dwiescie metrow blizej. To glownie ci ostrzeliwali wies. Co kilkanascie sekund to tu, to tam unosilo sie popiersie i garsc kul dziurawila miejsce podejrzewane o ukrywanie polskiego zolnierza. Czasem ktos przebiegal zygzakiem pare metrow, ale mimo niemal zerowego oporu takich pokazow brawury nie bylo wiele. -Nie tutaj! - dobiegl mnie nagle gniewny okrzyk. Obejrzalem sie. Do wegla domu kleil sie jakis gospodarz. - Kurwa, panowie! Zabierajcie sie z tym zelastwem! Juz mi dwie dziury w scianie zrobili! Dopiero teraz dotarlo do mnie, jak spokojna jest, wbrew pozorom, ta, bylo nie bylo, linia frontu. Czolg nie strzelal, podobnie jak mozdzierze millerowcow. W uzyciu byly jedynie lekkie dzialka i karabiny, z ktorych tez zreszta nie walono gdzie popadnie. Chodzilo pewnie o oszczednosc amunicji, ale, okazuje sie, ta wstrzemiezliwosc zaowocowala i w taki sposob. Ludzie, nie oglupiali ze strachu, nadal potrafili myslec pokojowymi kategoriami. -Nakaz macie? - Gospodarza zirytowalo nasze milczenie. - To moj teren! Spieprzajcie! Bo do sadu podam! Do pana dolaczyl uwiazany przy budzie kundel: rzucal sie wsciekle na lancuchu i ujadal zagluszajac karabiny. Na wschodzie puknal jakis nasz, pewnie beryl Kurpianisa. Niby nic, ale przelatujaca obok kula potrafi polozyc tyraliere na cale minuty. Na tej zasadzie Smbijczycy nadal byli setki metrow od wsi: pojazdy trzymaly sie poza zasiegiem granatnikow, a piechota, zamiast poruszac sie skokami, glownie pelzla naprzod. -Dom mi spala! - W glosie mezczyzny zlosc mieszala sie z rozpacza. - Panie kierowniku! Niech mu pan co powie! To wojowniczosci Dudziszewskiego sie bal. Ja bylem ten dobry, swoj. Skinalem na zolnierza i, schylony wpol, dobieglem do granicy posesji. -Co? - zapytal Dudziszewski, kiedy sforsowalismy plot. - Znajomy? Wyjalem mu granatnik z rak. -Zostal, broni swego - wyjasnilem. - Musi mu zalezec. Sasiadom zalezalo mniej - skryli sie gdzies, skad nie dalo sie protestowac. Minalem sklad opalu i zaczalem szukac stanowiska. Idealnego nie bylo. Strzelilem do czolgu zza jakiejs jablonki. Pien zastopowal co najmniej jeden z wystrzelonych w odwecie pociskow: kiedy dopadlem poludniowego ogrodzenia i zwalilem sie za podmurowke siatki, sciete wybuchem drzewko lezalo jak dlugie, dygocac od uderzen przeszywajacych korone kul. Odpelzlem za budynek. Dudziszewski dolaczyl, tez na brzuchu, po kilku minutach. Do tego czasu Sambijczycy dali spokoj okolicznym zabudowaniom. Dom mieszkalny dymil, a skladowi opalu dostalo sie z dzialek tak, ze nawet po naszej stronie straszyl tuzinem wylupanych w murze dziur. -Blisko - pochwalil mnie Dudziszewski. - Prawie ze. -Gowno tam. Z przodu jest nie do ruszenia. Ale chyba troche postraszylismy. Pare minut zysku. Schyleni jak tragarze fortepianow, ruszylismy na poludnie. Oddalem mu granatnik. -To trzeba bylo w transporter - powiedzial. -Jak puszcza czolg przez wies i dobrze oslonia boki, nie zatrzymamy gnoja. A transporter mozemy. Na czasie faktycznie zyskalismy. Paczoch, zamiast goraczkowo ostrzeliwac atakujacych, przenosil amunicje. -Co z reszta? - zlapalem go za rekaw. - Moge zapakowac wszystko na furgonetke albo podsylac po trochu. - Zaczal myslec, a ja dodalem: - Na wozie wygodniej, ale jak trafia, to po amunicji. Chyba ze macie gdzies jeszcze. -Tylko w palacu - skrzywil sie. - Nie mialo byc wojny. Wsiadlem do volkswagena i odjechalem. W pokojowym stylu, czyli przez brame. Otrzezwiono mnie za pomoca trzech pacniec zafundowanych blachom ladowni. Kule lecialy z daleka, po drodze sciely pewnie troche listowia i galezi, ale i tak ta, ktora doleciala do szoferki, wybila w szybie potezna dziure. Moze to dzieki niej skrecilem, zamiast dodac gazu i umykac po rozpoczynajacym sie tu asfalcie. Wysiadlem i wbieglem do domu soltysa. Nie robilem sobie wielkich nadziei, ale Bak, o dziwo, tkwil dokladnie w tym samym co poprzednio miejscu. Poslal mi przekrwione spojrzenie znad kubka kawy. Z butelki tez skorzystal. Kiedy stanalem w progu, odsunal szuflade i polozyl na blacie chlebowy noz. -Spokojnie - powiedzialem. - Zadnych czajnikow. Jedna drobna prosba i sie zmywam. Panu tez radze. -Spierdalaj - wymamrotal. -Nie jestem tu zameldowany. Ale o tym nikt nie wie. -Spier... -Czyli moja karta z WKU mogla tu teoretycznie trafic. Umowmy sie, ze trafila, i spadam. Przygladal mi sie tepo i zdecydowanie malo przyjaznie. Potem na poczerwieniala twarz wpelzl chytry usmiech. -A za ile? - Nie zdazylem sie zdziwic. - Dzis po tysiacu chodza. Ale od takiego waznego kierownika... -Hej - pomachalem reka, jak cuconemu przed twarza. - Ziemia do Baka... Nie chce wykupic biletu do wojska. Nie rozumiemy sie. -Dwa tysiace - rzucil twardo. -Jak ktos zapyta, moja karta byla z innymi i tez zginela. Ale byla. Rozumiesz? Widziales ja. Nie rozumial. Przesadzil z wprawianiem sie w stan niezdolnosci do obrony Rzeczypospolitej. Na jego tle Jasio Kret czy Grzesiek Uszkodzona Proteza kwalifikowali sie do Gromu czy innych komandosow. -Dwa tysiace - powtorzyl. -Nie migam sie od wojska - wyjasnilem lagodnie. - Na odwrot: chce isc. Za to nie daje sie lapowek. Przemyslal to sobie. -Za wszystko, kurwa, sie daje - oznajmil. - Gdzie nie pojdziesz. To i u mnie tez - rabnal piescia w stol. - Nic darmo! Co to ja, gorszy? Tez wladza! Mam swoje koryto?! Mam! Kisimy! Moje koryto, moje swinie! Ja je bede doil! Na wschodzie eksplodowalo cos ciezkiego. Uznalem, ze warto spuscic z tonu. -W porzadku. Pierwsza kapitanska pensja dla pana. Ale kapitanska, jasne? Gdyby ktos pytal, w papierach bylo, ze jestem kapitan rezerwy. Moze byc? Zastanawial sie, lecz z widoczna sklonnoscia do zgody, wyszedlem wiec, wsiadlem do samochodu i przebilem sie przez dwa kolejne ploty. Nikt nie wybiegl z widlami. Przeskoczylem skrzyzowanie, skrecilem w palacowa brame... i omal nie rozjechalem czlowieka. Az podskoczylem, kiedy zza filaru wypadla plamista sylwetka i cos grzmotnelo o maske. Dokladnie takie odglosy wydaje potracony przechodzien. -Moj woz! - Gniewny okrzyk uswiadomil mi, ze to nie Walasek dostal blotnikiem, tylko volkswagen piescia. - Stoj! Nie dodalem gazu, ale tez nie zwolnilem. Idacy w strone palacu mezczyzni mieli czas obejrzec sie i rozstapic na boki, choc raczej nie zdazyli manewru przemyslec. Kroczacy na czele Szablewski znieruchomial na moment, jednak poszedl za przykladem innych, nie probujac zatrzymywac furgonetki. Inna sprawa, ze po co. Trzydziesci metrow - i sam stanalem. -Jezu, caly podziurawiony! - poskarzyl sie Walasek. - Maska pogieta! Ploty nim rozbijasz, palancie?! Wysiadlem kolo zsypu. Przy barierce wciaz staly dwie skrzynki. Ujalem po jednej w reke i ruszylem w strone bramy, na spotkanie nadchodzacym mezczyznom. Zeszlismy sie na wysokosci fontanny. Wszyscy byli w plamiakach, zaopatrzyli sie tez w pasy, torby, plecaki, saszetki i temu podobne pojemniki, pozwalajace dzwigac amunicje wzglednie fajki oraz piwo wygodniej niz po kieszeniach. Mimo paru pokaznych brzuchow, lysin, rozczlapanych tenisowek czy czerwonego swetra wodza, budzili respekt. Ponurzy mezczyzni z karabinami musza go budzic. Gdy czlowiek stoi naprzeciw takich, sam, bezbronny, to nawet cos wiecej niz respekt. Prawde mowiac, odstawiajac skrzynki i wpychajac dlonie do kieszeni myslalem takze o tym, by ukryc ich drzenie. -To prywatny samochod. - Szablewski zerknal na skrzynki, ale nie pytal o nie. Bardzo podobne przywedrowaly tu z jego towarzyszami. Dzwigalo je parami szesciu sposrod jedenastu esdeesowcow. -Na wojne? - zapytalem cicho. - Nie ten kierunek. Zaden nie zdjal karabinu z ramienia. Czesc unikala mego wzroku. Paru wolaloby byc gdzie indziej i robic cos innego. -Rosjanki morduja siekierami nasze kobiety - warknal Szablewski. Byl ponury jak inni, lecz w oczach polyskiwaly mu iskierki zle skrywanego triumfu. - Zabieramy je. -I? -Odsylamy do domu. - Zawahal sie, nie wytrzymal jednak. - A twoja kuchte do wiezienia. Uslyszalem odglos krokow na ganku. -Zostan tam! - krzyknalem. Marzena zastygla w pol kroku. Wyjalem z kieszeni obie dlonie, prawa pomknela do ust. Plunalem Szablewskiemu zawleczka pod stopy, unioslem nad glowe granat. I dopiero teraz uzylem naprawde ostrego tonu: - Obronny! Dwa tysiace odlamkow! Do srodka, Marzena! A wy nie ruszac sie! Sparalizowal ich nie tyle strach, co zaskoczenie. Patrzyli z niedowierzaniem, jak staje na murku okalajacym basen fontanny i wyciagam zebami zawleczke drugiego granatu. Katem oka widzialem rownie nieruchoma Marzene. -W skrzyniach sa pociski mozdzierzowe - zmienilem krzyk na lodowaty, stanowczy ton. - Nastepne kilkadziesiat tysiecy odlamkow. Nikt nie przezyje. Karabiny na ziemie, ale juz. Marzena, spadaj stamtad. Nadal nikt sie nie poruszal. Nikt tez nie spadal. -Odbilo panu, panie Januszu? - probowal sie usmiechac Pirat. - Co to za jaja z tymi granatami? -Nie chcecie walczyc? To do domow. Ale bron zostaje. -Nie odwazysz sie - skrzywil twarz Szablewski. Jego dlon zaczela wedrowac do przewieszonego przez ramie pasa karabinu. Wypchnalem reke przed siebie; granat, sciskany dotad piecioma palcami, zawisl niczym globus, symbolicznie uwieziony miedzy kciukiem a dociskajacym dzwignie spustowa palcem wskazujacym. -Tylko sprobuj! - Opuscilem noge do basenu fontanny i lewa dlonia stuknalem w murek. - Mnie osloni, a z was sita zostana. Jeden ruch i rzucam. Slowo. Paradoksalnie: w pojedynke byliby trudniejsi do zastraszenia. Samotny czlowiek wie, co chce i jest w stanie zrobic, moze zaplanowac kazdy ruch, wybrac moment ataku. Element niewiadomej wprowadza tylko przeciwnik. Gromada niepewnych sojusznikow dorzuca tyle znakow zapytania, ze potykasz sie o nie jak o zasieki. Koledzy owszem, moga pomoc, ale tez zabiec droge, przewrocic, potracic lufe. No i, przede wszystkim, stac sie zakladnikami. Kazdy z osobna zdazylby podbiec, skryc sie po mojej stronie obmurowki. Ale istnialo duze, wyolbrzymione jeszcze strachem prawdopodobienstwo, ze z winy tloku paru nie zdazy i ze potem, juz do konca zycia, wdowy i sieroty po spoznionych beda przeklinac nadgorliwca, ktory pierwszy skoczyl do gardla szalonemu Krechowiakowi. -Zapalnik ma kilka sekund zwloki. - Szablewski nie zamierzal kapitulowac. - Mnostwo czasu. Na setke mialem... -Zastrzel tych, ktorzy przezyja! - zawolalem, nie patrzac na Marzene, ale ewidentnie pod jej adresem. - Za wspoludzial w zbiorowym morderstwie maja dozywocie jak nic! Musza zabic wszystkich swiadkow, a ciebie pierwsza! Paru esdeesowcow popatrzylo w jej strone, wiekszosc ze swietym oburzeniem. Nie czuli sie mordercami. -No co pan, panie Januszu? - zdziwil sie Pirat. -W skrzynkach jest trzydziesci kilo amunicji. - Przesadzilem, ale co tam. - Po tej stronie - tracilem murek - tez niektorym pekna pluca. Po tamtej nikt nie przezyje. - Usmiechnalem sie drapieznie. - Na setke? Zyciowy rekord to dopiero pobijesz. Jak pieprznie twoimi ochlapami o mur. Katem oka widzialem Marzene manipulujaca przy kaburze. Fajnie. Ale jeszcze nie wygralem. -Nie odwazy sie - zasapal Walasek. Jedyny, ktory nie mnie poswiecal cala uwage: co drugie jego spojrzenie wedrowalo ku furgonetce. - Gowno nam... -Mam wiecej - unioslem wyzej granat. - Wiec niech tam. Pierwszy leci pod volkswagena. Chce pan pokazu odwagi, panie Walasek? Prosze bardzo. Marzena, schowaj sie! Zmierzylismy sie wzrokiem. -Do wiezienia pojdziesz - rzucil niepewnie. -Chlopie! - rozesmialem sie calkiem udanie. - Mozecie mnie zaraz zabic. Potem Ruscy moga. Prokurator mi siedzi na karku, za dwa morderstwa. A to tylko gowniany wrak za piecdziesiat euro. Za tyle go kupiles, jesli wierzyc papierom. Tak to jest, jak sie panstwo na podatkach kantuje. Stac mnie na takie fajerwerki. A jak mnie ktory zastrzeli, za niszczenie mienia znikomej wartosci, to pojdzie siedziec na baaardzo dlugo. - Blyskawicznie zgasilem usmiech. - Karabin na ziemie, ale juz! Albo sarn rob padnij. Bo ci odlamki wlasnej fury dupe poszatkuja. - Cofnalem ramie, biorac zamach. - No juz! Po paru sekundach bicia sie z myslami zdjal sztucer i cisnal gniewnie na ziemie. Stalo sie. Z nadwatlonej tamy wylecial pierwszy kamien. -Juz tu nie pracujesz - rzucil Szablewski glosem tlumionym przez bezsilna wscieklosc. -Oddawac bron - powiedzialem cicho. Mial racje: moja kariera jako zarzadcy "Palacowej" dobiegla konca. I dobrze. To nadalo zwyciestwu charakteru pyrrusowego, ulatwiajac pokonanym zachowanie twarzy. Oddawali karabiny, ale przegrany w oczach swiata bylem ja. Dziewiec sztucerow i trzy skrzynki z amunicja zalegly na ziemi. -Pirat? - Glos lekko mi drzal. Stal z opuszczona glowa, twarz oslanial mu daszek bejsbolowki. Oba kciuki tkwily za pasem, ale ja patrzylem tylko na ten drugi pas, dzwigajacy karabin. Pomyslalem w przyplywie paniki, ze zamienilismy sie stronami: teraz to ja mialem wokol gromade zakladnikow. Jesli to zrozumie, wykorzysta okazje... -Kurwa... - Ktoregos z mezczyzn musialy najsc podobne mysli. - Nie swiruj! Rzuc ten karabin! Uniosl twarz, nie odrywajac dloni od paska. Spojrzenie mial malo radosne, ale i pozbawione wrogosci. -Pobrudzi sie - mruknal. Potem westchnal. - No dobra. To ja zostaje, panie Januszu. Jak sie nie da po dobroci... -Zostajesz? - nie zrozumial Szablewski. -Mam w garazu nowiutka bryke. Jest czego bronic poza ojczyzna - blysnal zebami. -Jaka nowiutka?! Siedem lat. -Ale siostra siedemnascie. - Zgasil usmiech i przeniosl spojrzenie z Szablewskiego na mnie. -W porzadku. A panow - postaralem sie o beznamietny wyraz twarzy - poprosze jeszcze o pozyczke. Pasy, ladownice i plecaki. W czyms trzeba nosic amunicje. Spokojnie, oddam. -Nie przeginaj, Krechowiak - wycedzil przez zeby Szablewski. - To nasze prywatne. -Pani porucznik wystawi pokwitowania. Czort wie, czy faktycznie nie staneliby w kolejce po papiery. Na szczescie akurat wtedy po raz pierwszy huknela armata T-72. Walasek znow dal przyklad, jednym ruchem pozbywajac sie pasa. Potem podbiegl do volkswagena. Nie odwazylem sie protestowac - starcie nie bylo jeszcze wygrane i kazdy dezerter z szeregow przeciwnika byl cenny. Uruchomil silnik. Trzej esdeesowcy dorzucili elementy oporzadzenia do stosu lupow i zaczeli pakowac sie do furgonetki. Zawracajacy samochod skusil dwoch kolejnych. -Wiesz, ze rozbrajasz prawie zolnierzy? - sprobowal jeszcze raz Szablewski. - Polska dala nam te karabiny, zebysmy jej bronili. Mowil bardziej do Marzeny. Ktora, do reszty niweczac moj potencjal odstraszania, ruszyla w nasza strone. -Polska czesto popelnia glupstwa - zauwazylem. -Wsadza cie - powiedzial spokojnie. - Jak bedziesz mial szczescie. Ale raczej Miller na jajach powiesi. -Pasek prosze - przyszedl mi z pomoca Pirat. Nie Szablewskiego upominal, tylko jednego ze stojacych obok, ale podzialalo: mezczyzna odpial klamre, a moj oponent wzruszyl ramionami, odwrocil sie i odszedl. Nie probowalem go zatrzymywac. Jako jedyny nie zaopatrzyl sie w zaden substytut ladownicy. -Tu gdzies sa zawleczki - poslalem blady usmiech jeszcze bledszej dziewczynie. - Mozesz poszukac? Bo mi zaraz palce zdretwieja... -Co to mialo byc?! - Odczekala, az Grzesiek pokustyka zwolywac wszystko co zywe do restauracji. - Chciales zabic polowe naszych rezerwistow?! -Nie daliby sie. - Ruszylem schodami w gore. - Za bardzo sie boja. No i nie mialem czasu. Minuta pozniej, a dorwaliby pierwsze Rosjanki i gowno bym im mogl. -Jeszcze ja tu bylam - przypomniala. -Bez urazy, ale panienka straszaca paragrafami to nie to samo co Miller z wojskiem. Przeszlismy kawalek, nim uslyszalem: -Panienka ma jeszcze pistolet. Skrecilem w korytarz. Z naprzeciwka ciagnely pierwsze z wezwanych przez Grzeska kobiet: dwie Rosjanki z duzymi brzuchami, jedna z dzieckiem na rekach i Ela-Piersiowka. -Panienka musi najpierw dojrzec do jego uzycia. Probowalem przepuscic ja w drzwiach. Nie skorzystala. -Juz zapomniales? Strzelalam. -Pamietam. - Podszedlem do biurka i wyjalem kluczyki. -To po cholere sie wtracasz? Starczylby jeden idiota, panikarz... - Milczalem. - Albo wlasnie ktos przytomny. Przeciez bys nie... A wtedy by cie zatlukli. Nic tak ludzi nie wkurza jak zastraszanie. To sie moglo zle skonczyc. Cholera, jakie "moglo"? Musialo! -Tylko moglo. A gdyby na ciebie padlo, na pewno by sie skonczylo zle. Nie uwierzyliby, ze mozesz strzelac, wiec albo bys musiala zaczac, albo... - nie dokonczylem. -No co? - Wzruszyla ramionami. - Moze by mi wlali, ale nie az tak jak tobie. Juz predzej by zgwalcili. Lepszy sposob na pokazanie babie, gdzie jej miejsce. - Popatrzylem na nia z niedowierzaniem. - Tez mi problem. W ciaze nie zajde, a zeby i tak sztuczne. Nie wierzylem, ze to powiedziala. Chociaz slowom akurat uwierzylem. To znaczy: tym o zebach. Sposob, w jaki sie usmiechala... Juz wczesniej podejrzewalem, ze cos jest z nimi nie tak. Ze ktoregos jej brakuje, albo ma przebarwiony, ukruszony... Jakis defekt, ktory nauczyla sie ukrywac. Ale ta liczba mnoga... Zabrzmialo, jakby byla naprawde mocno mnoga. Wypadek? Ten od twarzy i kolana? Na polnocy i wschodzie strzelano. Nie za czesto, glownie z karabinow. Ale wiedzialem, ze to pozory spokoju, a ona, w gruncie rzeczy cywil, nawet tych pozorow nie powinna dostrzegac, tylko trzasc sie z uzasadnionego strachu. -O co ci chodzi? - zapytalem. -O nic. Skad masz granaty? Sliski temat. Podrzucilem kluczyki w dloni. -Od nysy. Obiecalem Paczochowi woz amunicyjny. Od niego mam - powiedzialem szybko, widzac, jak otwiera usta. Wepchnela mi reke do kieszeni. Zamarlem. Wyciagnela granat... nie spieszac sie? Czy tylko zamarzylo mi sie, ze czulem jej palce tak blisko rozporka dluzej, niz to wymuszala ciasnota kieszeni? - Zolnierze maja inne. Cholera. Nie sadzilem, ze zauwazy. -Rozne maja. - Odsunalem mysl o jej palcach i zaczalem roztrzasac problem granatow. - Widocznie... Nie dalo sie nie myslec o jej dloni: podsunela mi ja pod nos. Drugi nokaut w przeciagu paru sekund. -Czujesz? -Slodki zapach kobiety? - Usmiechnalem sie, bo coz mi pozostalo. - Pewnie. Glupi ten Labiszewski. Zaczerwienila sie, cofnela dlon z granatem. -Sledzie. Idiotke ze mnie zrobiles. -Chyba wlasnie chcialem ci powiedziec - mruknalem. -Akurat. -Nie no, naprawde... -Janusz, to juz nie zarty. Nie benzyna, scalaki czy spirytus. Przemycasz bron, i to w ilosciach hurtowych. Wiesz, ile za to daja?! -To nie moje. Slowo. Mam na to nawet papier. -Wsadza cie, kretynie! Na dlugo! -No to juz wiesz, czemu ci nie powiedzialem. Porzadna jestes. Musisz mnie podkablowac. -Bo musze! -No wlasnie. Zeszlismy na parter. Ruch z piwnic w kierunku restauracji trwal, wyszedlem wiec na ganek. -Ile mamy czasu? - zapytala Marzena. -Loteria. Moze pare minut. Ale ostroznie nacieraja, wiec raczej pare godzin. -Godzin? - Popatrzyla na mnie troche jak na wariata. - Kosman ma kilkunastu ludzi! -Pietnastu - sprecyzowalem, podchodzac do nysy. - To wcale nie tak malo. Miller czystej piechoty ma tez niewiele. Z tego czesc blokuje wies, wiec sie nie liczy. -Ale ma czolgi - przypomniala. -Jeden. - Stuknalem drzwi furgonetki. - Moge? -To dowod w sprawie - mruknela. - Nie mozesz. -A to - wskazalem nisze przed kotlownia - amunicja. Trzeba ja wozic za Paczochem. -Daj im mercedesa. -Mercedes moze zdechnac w kazdej chwili. Milczala z posepna mina. Nie ponaglalem jej. -To dowod. Nie mam prawa... -Tego - wyjalem z kieszeni granat - tez nie masz prawa rozdac dziewczynom. Ani nawet karabinow. -Dziewczynom? - Znieruchomiala. Przemilczalem to. Schowalem granat i ruszylem do restauracji. -Chca was zabic. Nie wiem, dlaczego. - Rudowlosa Nadia przelozyla moje slowa na rosyjski. Sam moglem, ale tak bylo szybciej. - Jesli ktoras z was potrafi to wyjasnic, chetnie sie dowiem. Ale w tej chwili to mniej wazne. -Jak to mniej wazne? - zaoponowala Agata Swiatek. - Moze gdyby nam wyjasnily... - Poszukala wzrokiem sojusznikow. Srodze sie zawiodla. Grzesiek gapil sie maslanym wzrokiem na moja tlumaczke, ba: trzymal na kolanach jej dziecko, co prawda spiace. Pirat szykowal sobie drinka, a Juraszko sprawdzal, czy potrafi zlozyc radomski sztucer. -Moze - zgodzilem sie. - Nie upieram sie przy niczym. I do niczego nie namawiam. Moze nawet bezpieczniej bedzie oddac sie w rece tych z Malogorska. Moze wystarczy im wasz powrot. Ale kazda z was mogla umrzec w tej chlodni. Wiec nie chodzi o to, ze sa miedzy wami osoby uzyteczne dla Kaliningradu. Raczej o to, ze sa niebezpieczne. Pewnie nie wszystkie. Wiec jesli ktoras uwaza, ze nie o nia chodzi, niech idzie. Ale zakladam, ze wiekszosc nie zaryzykuje. Noca widzialem w Malogorsku zolnierzy z lopatami. Jechali do lasu. Prawdopodobnie kopac zbiorowy grob. - Nie zaakcentowalem tego; to intonacja Nadii sprawila, ze powialo chlodem. - W wozie nie ma waszych ubran. Ktos uznal, ze nie beda potrzebne. Atak na palac nie mial sensu, chyba ze chodzilo o szybkie zlikwidowanie ludzi, ktorzy tu przebywaja. - Poczekalem, az rudowlosa skonczy. - Problem w tym, ze to nie wojna Polakow. Nie tych, ktorzy tu mieszkaja. Nie wiem, ilu zechce was bronic. Na razie probowali wydac Millerowi. Musimy zalozyc, ze jestesmy sami. - Trzydziesci par oczu wpatrywalo sie we mnie w trwozliwym skupieniu. - Nie bede szukal ochotnikow. Mogliby zdezerterowac z bronia, a broni mamy malo. Trzynascie karabinow. Za to - dorzucilem na pocieszenie - granatow w brod. -Granatow? - zainteresowal sie Pirat. -Kubica - wyjasnilem. - Depozyt. -Jezu... - skrzywil sie bolesnie. - Zabije pana. -Musi w kolejce stanac - mruknela Marzena. Powrocilem wzrokiem do Ludmily. Najstarsza, opanowana, no i uhonorowana oficerska marynarka Marzeny, juz wczesniej w sposob naturalny przejela role przywodcy. Nie obciazal jej tez, co wazne, ani wyrosniety brzuch, ani noworodek. -Bylem oficerem. Wiem, co zrobic, zeby czesc z nas przezyla. Nie wszyscy. Ci, ktorzy sie zglosza po bron, maja mnie sluchac. Bedzie jak w wojsku. Ciezko i strasznie. Juz teraz bylo strasznie. Ze trzy plakaly. Nadii drzal glos. Chyba wszystkie matki mocniej przytulily dzieci. -Janusz... - Marzena przez chwile szukala stosownych slow. - One sa ciezarne. Ledwie chodza. -Dwadziescia - uprzedzila mnie Ludmila. - Siedem juz urodzilo. Cztery... - zawahala sie - oszukiwaly. To jedenascie. Do karabinow starczy. -Karmiace matki tez nie powinny... -Nie starczy. - Obie popatrzyly na mnie z obawa. - Nie mozemy sobie pozwolic na strate broni. I nikt nie powinien byc sam. Podzielicie sie na pary. Jedna z karabinem, obok pomocnica, uzbrojona w granaty. Jesli pierwsza zginie, druga bierze karabin. A trzecia staje w kolejce. -Jak za cara - skomentowala posiadaczka jednego z wiekszych brzuchow, krotko obcieta trzydziestoparolatka. -Jak za cara - poslalem jej blady usmiech. - Jakiegos dawnego. Tatarzy we wsi. Kto sie nie obroni, zginie. O pietnastej dziesiec zakonczylem formowanie plutonu. Skladal sie z dwoch druzyn i rezerwy. Pierwsza, elitarna druzyna dowodzila Ludmila, wspomagana przez Pirata. Dostala piec karabinow, lornetke, ciezarna z rowerem jako laczniczke i osiem sposrod dziesieciu kobiet niebedacych w ciazy. Mialy strzec wsi od zachodu i poludnia. Rozstawione na siedmiusetmetrowym luku pary powinny wystarczyc do obserwacji, meldowania o ruchach przeciwnika i ostrzelania pieszych intruzow. Nawet symboliczny ogien spowolni atak - i o tyle mi chodzilo. Druzyna numer dwa, uzbrojona w nastepne piec sztucerow i dowodzona przez Juraszke, miala zostac w palacu i szkolic sie, glownie w rzucaniu granatami. Dwie ciezarne, w tym Olge, te od Tatarow we wsi, wsadzilem do nysy i razem z amunicja poslalem Paczochowi. Marzena udala, ze nie widzi, jak wyladowany pociskami dowod rzeczowy znika za brama. Masza, Ela i Sandra trafily pod komende Ewy z zadaniem pilnowania niemowlat. Agate Swiatek tez przydzielilem do szpitala, tyle ze zaocznie - i wlasnie gdzies przepadla. Reszta Rosjanek, pod okiem szeregowego Iwickiego, oprozniala sledziowe sloje i zakladala w parku pulapki. Sadzac po ilosci sloi, mielismy ze dwa tysiace granatow, stac nas wiec bylo na pole minowe. Problemem byly raczej odciagi: postawilem na ladunki odpalane szarpnieciem z wnetrza budynku, co wymagalo wielu dlugich kawalkow zylki, drutu i temu podobnych. Grzesiek, podpierajac sie kolba, ganial po palacu w poszukiwaniu odpowiednich materialow. Tak naprawde powinien znalezc cos do naprawiania protez, obaj udawalismy jednak, ze nie widzimy problemu. Nie protestowalem, gdy podwedzil karabin ze stolu. Mialem wazniejsze sprawy na glowie. Przypomnialem sobie o nim, kiedy odprawa dobiegla konca, Ludmila wyprowadzila wojsko za brame, a Juraszko na podjazd. -Gdzie rodzina? - zaczepilem chlopaka. -U znajomych. Bezpieczniej niz tu. -Moze powinienes z nimi zostac? - zapytalem wbrew sobie. Potrzebowalem go. Potrzebowalem kazdego faceta, jaki sie trafi. To dlatego nawet Jasio Kret zalapal sie na garsc granatow, dlatego powierzylem Juraszce dowodztwo a Piratowi mocno deficytowy karabin. Im wiecej nas bedzie, tym wieksza szansa, ze moje babskie wojsko nie wpadnie w panike. -Tu zostane - mruknal. - Tylko... Polozyl dlon na stole, obok dwoch sztucerow, ktorych nie rozdalem, po czym zerknal na Nadie. Siedziala w kacie, kolysala dziecko i wpatrywala sie w nas. Dziwnie jakos. I... w nas? Czy raczej we mnie? Wiekszosc Rosjanek oprocz bluz powkladala tez spodnie od wojskowych dresow. Ona, choc brzuch nie przeszkadzal, zostala w spodniczce utworzonej przez dol nocnej koszuli. Obnosila sie z podrapanymi kolanami i gesia skorka, ale, podejrzewam, kazdy przechodzacy obok facet gratulowal jej wyboru. Sam przylapywalem sie na obmacywaniu wzrokiem dlugich, zgrabnych nog. -Co? - nie zrozumialem. -No... karabin... -Dla niej zostawiles? - Marzena zmierzyla ironicznym spojrzeniem nie chlopaka, a mnie. I sama sobie udzielila odpowiedzi: - No tak, zapomnialam, masz slabosc do rudzielcow. -Jest tlumaczem - baknal Grzesiek. -Prawda: szef nagle rosyjskiego zapomnial... -Tak bylo szybciej - wzruszylem ramionami. -Czyli potrzebujesz tlumaczki? - usmiechnela sie krzywo. Grzesiek, dla odmiany, popatrzyl na mnie z obawa. -O co ci chodzi? - Chyba tez usmiechnalem sie krzywo. -O nic. Pytam, bo nie jest ciezarna, a na front nie poszla. Masz dla niej jakies specjalne zadania? -Jest dla ciebie. - Przesunalem sztucer w jej strone. -A drugi? - nie ustepowala. -Dla mnie. Zaskoczylem ja. Cholera. Niedobrze. -Jestes zatrzymany - mruknela bez zapalu. -Daj spokoj... - wskazalem otwarte okno. Za oknem strzelano (daleko) i pokrzykiwano dziarskim, starczym glosem "pokazuje i omawiam rzut granatem" (blizej). Odciagnela mnie na bok. Niepotrzebnie - Grzesiek pokustykal do Nadii. Przywitala go bladym usmiechem. -Kojarzysz Rapackiego? - Ja sie na kobiecy usmiech nie zalapalem. - General policji, postrach gangow, bohater prawie. Dal pozwolenie na bron notowanemu facetowi. Kapus policji, bandyci mu grozili, byly powody. Ale gosciowi odbilo: zastrzelil z tej spluwy byla dziewczyne, jej chlopaka i na koniec siebie. -Kojarze. No i? -Generala poslali na emeryture. Mnie nie przysluguje. -Moze nas zabija - pocieszylem ja. - Co tam emerytura. -Ale moze nie zabija. A wtedy chce normalnie zyc. Miec prace, dom, cos w lodowce. I pralke - szarpnela mundur. - Nie lubie tak smierdziec. -To trzeba bylo posluchac Wilnickiego. Rzucila mi ponure spojrzenie. -Wypelniam obowiazki. Cos w tym zlego? -Nic. Wiekszy medal ci dadza. Wiecej trupow dookola, wieksza zasluga tych, co przezyli. -Chrzan sie... Dlaczego wiecej trupow? -Bo w cos, w co ja trafie za pierwszym razem, te dziewczyny trafia za piatym. Efekt ten sam, tyle ze cztery zgina, nim piatej sie uda. Dlatego, ze stchorzylas. -Nie jestem tchorzem - powiedziala spokojnie. -Jestes. -To rozsadek - sprostowala. - Kompletny swir z ciebie. Malo sie nie wysadziles w powietrze. Mlodego Szablewskiego chciales kastrowac, teraz zglaszasz sie na dowodce najgorszego wojska swiata... -Nie sa az takie... -Kaz im strzelac na lezaco a bez dolka pod brzuch. - Zasznurowalem usta. - Sam nie wiesz, co za chwile zrobisz. Jaka mam gwarancje, ze nie zwiejesz? -Dawno moglem... -Okej, nie zeby tylek ratowac. Ale z Masza, z pania doktor... - poslala mroczne spojrzenie w strone Nadii. Powstrzymala sie z rozszerzeniem listy, lecz i tak zrozumialem. - Chrzanie to. Nie wywala mnie, jesli w tym bajzlu nie upilnuje aresztanta. Ale jesli dam aresztantowi bron, a on z nia ucieknie... -Nie boj sie: jak bede wial, zostawie. -...albo znow kogos zabije... - dopowiedziala. Milczelismy przez chwile. -Szablewski? - mruknalem. - O niego sie boisz? -On, ktos kto zaczepi Masze, soltys... Masz tu wrogow. Bedziesz sie bronil i... - nacisnela niewidzialny spust. - Albo cos wymuszal, jak na Baku. A rachunek mnie wystawia. Starczy, ze Szablewski zginie. -To ciezarne dziewczyny. Nie mam zamiaru bezczynnie... -Nie spieprze sobie zycia, bo ci sie rycerskosci zachcialo. -A tobie niby nie? -Nie robie tego dla nich - wskazala okno, za ktorym podopieczna Juraszki omal nie rozwalila glowy podopiecznej Iwickiego, ciskajac granatem w nieoczekiwanym dla siebie kierunku. - To praca, kariera, nic wiecej. Mowilam ci: Matka Teresa to nie ja. I niby dlaczego mialabym lba nadstawiac dla bab, ktore same zwialy? Wiem: wojne maja. Ale ograniczona. Trzeba miec pecha, by zginac. -Posluchaj, co mowisz. Ktora ciezarna zostanie gdzies, gdzie strzelaja, jesli ma okazje...? -Zostawily swoj kraj. Swoich facetow. Ja bym... - ugryzla sie w jezyk. - Ale ich prawo. Tylko ze jak ktos ratuje dupe, nie patrzac na innych, niech nie oczekuje, ze inni sie dla niego poswieca. - Poslala wrogie spojrzenie Nadii, dyskutujacej po cichu z Grzeskiem. - Tylko na nia popatrz. Kurewka. Dla takiej bym miala...? -Czemu zaraz kurewka? - zaprotestowalem. -Geny? Dziecinstwo trudne? Nie wiem. Ale widze, ze jak jej powiesz: "karabin, posada tlumacza, zero frontu", to ci nadstawi, co tylko zechcesz. Popatrzylem na nia szczerze zdziwiony. -Cos sie na nia tak uwziela? Dziewczyna tylko... -Pokochala kuternoge? Pewnie, ostatecznie sama tez niepelnosprawna. - Unioslem brwi. - Przyglucha, biedaczka - wyjasnila. - Nie doslyszala, jak Ludmila te bez brzucha wola. Ja nawet z imienia, dwa razy. Cholera. Przegapilem to. -Kto mowi o kochaniu? - mruknalem przygnebiony. -Nikt - rzucila przez zeby, patrzac na brzydkiego chlopaka, niepewnie przestepujacego z nogi na... brak nogi, i piekna kobiete, slaca mu uroczo zalosne spojrzenia. - I to jest wlasnie szczyt kurestwa. Niczego nie obiecuje. Tylko do zrozumienia daje. A potem zrobi zdziwione oczy. Jeszcze przez chwile wpatrywalem sie w te dwojke. Nie, wroc - w trojke. Nadia wygladala mlodo, dojrzalej od Grzeska, ale mlodo, i od biedy potrafilem ich sobie wyobrazic jako pare. Dziecko burzylo te krucha wizje. Dorosla kobieta nie zwiaze sie z kalekim nastolatkiem, majac za caly majatek niemowle przy piersi. -Moga nas zabic. Moze po prostu... ostatni facet? Poslala mi kpiace spojrzenie. -I akurat chlopca wybrala? Nie mezczyzne? -Za duzo to ich tu nie ma. W zla godzine to wymowilem. Zaraz potem do restauracji wkroczyl jeden, i to taki pelna geba: mundur, karabin, lapy pokryte tatuazem. Jakis czas temu powiedzialem Marzenie, zeby powiedziala Paczochowi, zeby powiedzial Raguziakowi, ze ma isc na poddasze i wypatrywac millerowcow. Przy odrobinie szczescia mogl tam tkwic az do ataku na palac. Potem - mialem nadzieje - wspolny wrog jakos nas pogodzi. Niestety, mikroklimat strychow wywoluje pragnienie. Raguziak pomaszerowal prosto do baru. Ominal bufet, otworzyl sobie lodowke i odpieczetowal puszke piwa. -Nie widac Ruskich? - uprzedzilem Marzene. Lyk piwa - i milczenie. Polozyl karabin na kontuarze, obok rozwalonych szeroko lokci. -Lepiej za duzo nie pic - usmiechnalem sie. - Przy postrzale w brzuch nie ma jak pusty srodek. Demonstracyjnie wlal w gardlo ze cwierc litra naraz. Siegnal tez po druga puszke, zgarnal karabin i wpychajac zdobycz do kieszeni na udzie, ruszyl ku drzwiom. -Zaraz. - Tym razem nie zdazylem uprzedzic Marzeny. - W wojsku jestes, kolego. Serce ruszylo mi w strone gardla. Fatalny ton, tresc i moment. Strzelanina na obrzezach wsi wlasnie przybrala na intensywnosci, Iwicki i Juraszko pokrzykiwali bardziej nerwowo, dwie dziewczyny staly w bramie, wypatrujac sambijskich czolowek. Pachnialo katastrofa a to won, ktora pobudza potencjalnych buntownikow jak krew rekiny. -Sie wypisalem - powiedzial spokojnie. Moje serce zaprzestalo na moment wspinaczki, uswiadomilem sobie jednak, ze to tylko element wizerunku twardziela spod celi. -Uwazaj. - Marzena tez musiala czuc serce wyzej niz zwykle, ale dobrze sie z tym kryla. - Na podworzu jest pelno... - zawahala sie - wojska. Jedno moje slowo... -I wody wojsku puszcza. - Trzymal karabin w prawej rece, za przewezenie kolby i rekojesc, z palcem niemal na spuscie. - Plodowe. -Spokojnie - powiedzialem. Nie wiem, do kogo. -No - poparl mnie. - Spokojnie. Zartuje. Kumplom ide pomagac. Nie wypada sie tu byczyc. Ojczyzna w potrzebie. Powinna przyjac jego slowa za dobra monete. -Zasuwaj na gore - rzucila oschle. - Mamy wojne. Dostales rozkaz. Za dezercje... no, nie oplaci ci sie. -Zolnierz na front idzie. - Nie zasuwal, ani na gore, ani nigdzie indziej. Lyknal piwa i zaczal rozwazac swiezo zrodzony pomysl. - Wypada, zeby go panna odprowadzila, nie? Nalezy sie zolnierzowi. Patrzyl na Marzene. -Ja pojde - dzwignela sie z krzesla Nadia. Grzesiek omal nie skrecil sobie karku, tak gwaltownie poslal za siebie zdumione spojrzenie. - Odprowadze. Ruszyla w strone zolnierza. Tak jak stala: z dzieckiem na reku. Grzesiek chcial cos powiedziec, ale nie dal rady. -Panna, mowie - zastopowal ja dopiero suchy glos Raguziaka. - Nie mamuska. No, idziemy. Marzena chyba nie wierzyla. Zgniotl puszke, cisnal na podloge. Mial teraz dwie wolne rece, ale zamiast zlapac jak nalezy beryla, podszedl i zlapal jej lokiec. Inna sprawa, ze karabin nie w ziemie spogladal, a gdzies w moje golenie. Nie poruszylem sie wiec. -Ide-walczyc-za-ojczyzne - przedyktowal jak gluchawej sekretarce. - Ona zaraz wroci. Zadnych glupot - popatrzyl na mnie. - Bo cie wsadza za napasc na zolnierza. -Zadnych glupot - zgodzilem sie. Przeciagnalem palcem po nadgarstku. - Od kajdanek. Jeden mundurowy na koncie mi wystarczy. Szerokiej drogi, kolego. Zignorowal slady po kajdankach i popatrzyl na stol. Lezace tam sztucery nie mialy magazynkow. Te spoczywaly obok, napelnione nabojami z rozpieczetowanej paczki, lecz jeszcze nie osadzone w gniazdach. -Mlody - warknal na Grzeska. - Rozladuj giwere. A ty - szarpnal lekko lokciem Marzeny - bierz magazynki. Zadne nie usluchalo. Niedobrze. -Tylko ich ze soba nie zabierz - poslalem Raguziakowi przymilny usmiech. - Ruskich tylko patrzec. -Mowilem cos - uniosl lufe, mierzac w Grzeska. Nadia, stojaca obok chlopaka, odsunela sie odruchowo. -Daj mu magazynek - rzucilem sucho. Marzenie niczego nie nakazywalem: sama wlozyla do kieszeni te ze stolu. Raz tylko, przelotnie, zawadzila spojrzeniem o moja twarz. Trafila na plastikowa maske i dala sobie spokoj. Grzesiek odlaczyl magazynek. Nadia wyluskala mu go nieoczekiwanie z dloni, podeszla do zolnierza. -Uciekasz? - zapytala. - Ze wsi? Pytanie bylo w porzadku. To intonacja mi sie nie spodobala. Za duzo nadziei, no i ta domieszka zalotnosci. -Jakie uciekanie? - powiodl ciezkim spojrzeniem po twarzach. - Kaprala wcielo. Zero rozkazow, to ide szukac dowodcy i walczyc. Jak ktos kiedys zapyta, tak macie mowic. -Jasne - odpowiedzialem w imieniu wszystkich. -Moze... pojdziemy razem? - zaproponowala Nadia. Grzesiek poruszyl sie niespokojnie. Zastopowala go ostrzegawczym spojrzeniem. - Grzesiek zna okolice. Raguziak powiodl wzrokiem po jej sylwetce. Zaczynalem dostrzegac zalazki zainteresowania, ale Rosjanka miala pecha: ryk czolgowej armaty otrzezwil go. -Nie z wyjcem - wskazal wzrokiem zawiniatko, ktore tulila do piersi. - Halasuje. Jak zostawisz, mozesz isc. Cofnela sie gwaltownie, mocniej przyciskajac dziecko. -Dogadajmy sie - zaproponowala znienacka Marzena. - Cywilki za karabin i reszte. No i geby na klodke. Szarpnieciem za lokiec obrocil ja twarza ku sobie. Poddala sie, zadbala nawet o zyczliwa mine. Ale nie skladalem jej w duchu gratulacji. Nie wszystko przemyslala. -Ja nie uciekam - powiedzial z naciskiem. - Co, kurwa, zazartowac nie mozna? Walczyc ide. Ale wam radze wiac. Ruscy nie beda sie szczypac. To, kurwa, nie film. Kolesiow zolnierzowi zabijales? To nie licz, ze raczki podniesiesz i juz jeniec; do stalagu paczki wpierdalac. W zyciu tak nie ma. Oko za oko. Tez kule w bebech dostaniesz. Nawet na "Szeregowym Ryanie" jencow nie brali, a co dopiero Ruskie. A baby najpierw zerzna. - Usmiechnal sie krzywo, patrzac na Marzene. - Taka mundurowe to pewnie wszyscy po kolei. Rzadki towar. - Pomyslal chwile i zaproponowal laskawie: - Moge cie zabrac gdzies, gdzie bezpieczniej. Straz Graniczna nie jest od wojowania. Chodz ze mna, to przezyjesz. -Zostane - mruknela. -Jak sobie chcesz. Ale teraz idziesz ze mna. -Po cholere? - wzruszyla ramionami. - Polski zolnierz idzie nas bronic. Przeciez ci nikt w plecy nie strzeli. Nie bylem pewien, czy skrzyzowala spojrzenie z moim. Za krotko to trwalo. Chwycil ja za lokiec, pociagnal do drzwi. -Nic mi nie bedzie - powiedziala szybko. - Spokojnie, Janusz. Nic mi nie moze zrobic. Spokojnie. Stalem. Spokojnie. Wyszli normalnie, plecami do nas, ale nie probowalem chocby palcem kiwac. Poruszylem sie, gdy byli w polowie korytarza. Natrafilem na rzucone przez ramie spojrzenie Raguziaka. Byl za daleko, by dopatrzyc sie mego przyjaznego usmiechu. A moze wlasnie za blisko, i wyczul nieszczerosc. -A ty, koles - zawolal - do Warszawy lepiej nie zagladaj! Bo do pogadania mamy. Nie mysl sobie. Poszerzylem usmiech, unoszac puste dlonie. Odczekalem, az dojda do drzwi, po czym dopadlem stolu. -Nie... - zaczela Nadia. Zignorowalem ja, lapiac karabin i naboj z paczki. Idac do okna, wepchnalem go bezposrednio do komory. Raguziak mogl skrecic z ganku w prawo i wyjsc przez dziure w murze. Powinien. Ale, z drugiej strony, skad mogl wiedziec, ze trafi mu sie kompletny swir? Sprowadzil Marzene po schodkach, przeszedl kawalek, obejrzal sie i zastygl, widzac wymierzony w twarz karabin. -Rzuc bron! - zawolalem. Nie byl tytanem intelektu - ci rzadko chadzaja wytatuowani - ale o pewnych rzeczach umial myslec szybko. -Niezaladowany! - rzucil triumfalnie. Po czym odskoczyl w lewo, szarpiac Marzena w prawo. W efekcie znalazl sie za nia, nim dojrzalem do decyzji strzelania. Cholera. Nie tak to mialo wygladac. -Zostaw ja! - krzyknalem. - Bo zabije! Liczylem, ze albo go zastrasze, albo uzna, ze blefuje, i sam poderwie karabin. Tacy jak on nienawidza byc zastraszani, zwlaszcza przez bezsilnych frajerow, wiec natychmiastowy odwet mialem, wydawalo sie, jak w banku. Raguziak okazal sie jednak porazajaco niekonsekwentny. I, paradoksalnie, wygral na tym. Inna sprawa, ze gdyby chowal sie za kims innym... Nie kulil sie za swa zywa tarcza. Kosztem kawalka ucha Marzeny moglem pozbawic go prawej strony oczodolu i wszystkiego, co bylo obok. Trafilbym. O ile imprezowicze z esdeesu nie otwierali muszka piwnych kapsli i nie rozpieprzyli linii celowniczej. O ile w fabryce ustawili wszystko jak nalezy. O ile rece przestana mi tak drzec. Wlasciwie to nie drzaly. Tylko sie tego balem. Nie mierzyl we mnie. Wymiana okrzykow zmrozila ruch przed palacem. Byl tu Juraszko, sporo Rosjanek, kilka karabinow. Nikt raczej nie powinien reagowac, ale Raguziak musial brac ich pod uwage. Trzymal wiec lufe w gorze, skad latwiej bylo skierowac ja w dowolna strone. -Pokaz magazynek! - zazadal. -Rzuc bron! - Bardziej juz nie moglo sie popieprzyc, postanowilem wiec sprobowac i z innej beczki. - To rozkaz. Jestem kapitanem Wojska Polskiego. Wlasnie zmobilizowanym. Masz mnie sluchac. Albo kula w leb. Wszystko zgodnie z przepisami. Legalnie. -Nie mieszaj sie! - Nie wiem, czego bylo wiecej w okrzyku Marzeny: strachu czy zlosci. - I odloz bron! Uslyszalem nierowny stukot krokow. Grzesiek. -Slyszales? - Lufa beryla zatoczyla znienacka luk i znikla. Dopiero widok wypychanych do przodu bioder Marzeny uswiadomil mi, co sie dzieje. Wbil jej lufe w plecy. - Rzucaj! Bo bedziesz z mordy jej cycki scieral! Dwie sekundy wahania - i pchnalem karabin. Grzesiek dopadl miedzyokiennego filara dopiero potem, gdy moj sztucer zgrzytal juz o parapet i mknal ku ziemi. Nie slyszalem wczesniej innego zgrzytu metalu o metal. Wzial ze mnie przyklad, zaladowal? Umial? Zdazyl? Pomyslal w ogole? Nie powinienem wyciagac reki. Powinienem ukucnac. A najlepiej zwiac przez kuchnie. -Dawaj - szepnalem. Nie spojrzalem w bok. Patrzylem na Raguziaka. Juz wczesniej mial rachunki do wyrownania. Teraz jeszcze upokorzylem go, zmuszajac do chowania sie za kobieta. Jesli nie strzelil, to dlatego, ze mimo wszystko nie oczekiwal widoku spadajacego sztucera. Musial zerknac na gapiow - nagle awansowali do roli glownego zagrozenia - no i w moja twarz. -Bez magazynka - rzucil triumfalnie, choc jeszcze pelnym niedowierzania glosem. - Wiedzialem, kurwa. Stalem z pozoru nieruchomo. Popiersie w oknie wysokiego parteru. Lewa reke trzymalem nisko. Wsuwajac w nia sztucer, Grzesiek stuknal kolba o podloge. Niewazne. -Zostaw ja - powiedzialem. - I spadaj. Juz mozesz. Kapitan ci pozwala. Nie mogl. Mial te swoje tatuaze na lapach i zdrowo poprzestawiane w mozgu. Tacy nie odchodza, majac szanse dokopac komus, kogo nie lubia. Zrobil to, co chcialem, by zrobil na samym poczatku. Odskoczyl, podrywajac kolbe do ramienia. Marzena padla na kolana, ale to niczego nie zmienialo. Byl w kamizelce i nigdy nie interesowalo mnie nic poza twarza. Mialem - albo i nie - jeden naboj; nie stac mnie bylo na strzal tylko czesciowo skuteczny. To dlatego celowalem dluzej. Rabnal we mnie seria i wszystkie trzy pociski umiescilby w obrebie tulowia, gdyby nie mur. Ostatniej, poslanej najwyzej kuli zabraklo moze centymetra: rozprula parapet, futryne, przemknela mi tuz nad obojczykiem. Strzelilem dopiero jako drugi. Za to lepiej. Dostal w dolek miedzy nosem i okiem, glowa szarpnelo mu jak po ciosie Goloty. Padl, nim palec zgial sie do nastepnej serii. Czyli nie bylem az tak beznadziejnie powolny. Chociaz szybkoscia popisalem sie dopiero pozniej: startujac do baru i nalewajac sobie kielicha. Niezle mnie wzielo: przegapilem pomruk silnika. Inna sprawa, ze slusznie. Rosyjskie transportery, nawet jesli po drodze do nikogo akurat nie strzelaja, jezdza glosniej od limuzyn Toyoty. -Odbilo panu? - oburzyl sie umiarkowanie Labiszewski, wkraczajac do sali. - Polakow pan zabija? U boku mial blada Marzene, a ja pusta literatke. Po drodze mijal trupa. To wyjasnialo wstrzemiezliwosc oburzenia. Na pijanych swirow lepiej nie wrzeszczec. Nawet majac, poza immunitetem, przewieszonego przez ramie beryla. Dopiero teraz zauwazylem, ze Grzesiek i Nadia znikli. -Ilu pan zebral? - odpowiedzialem pytaniem na pytanie. - Chetnych do walki. Ilu? Ocenil moj stan poczytalnosci i, uspokojony, odwaznie schlodzil ton: -Teraz mamy o jednego mniej. -Pytam o chetnych. Ten nie byl. Dezerterowal. Jako oficer mialem prawo i obowiazek palnac mu w leb. -Byly oficer - przypomnial. - Byly. Popelnil pan... -Aktualny. Soltys mnie zmobilizowal. Nie szukalem wsparcia, ale gdyby Marzena baknela cos w rodzaju "Janusz mnie ratowal", byloby milo. Niestety, idac za zlym przykladem, zgarnela z baru moja szklaneczke i z marszu ja napelnila. Ramie i ucho miala spryskane krwia. -Mniejsza o dezerterow - spasowal Labiszewski. - Rozbroil pan SDS i w dodatku rozdal te bron Rosjankom! -Ja rozdalam - zaskoczyla nas obu Marzena. Wypila, skrzywila sie. - Mnie sie czepiaj. -To idiotyzm! Ciezarne kobiety, bez przeszkolenia... W minute je wystrzelaja! Zmarnujecie tylko... Pierwszy Polak, ktory zginie, pojdzie na twoje konto! Bo dopuscilas, by odebrano mu karabin. Ktorym moze by sie obronil. -Wojsko ma troche wolnej broni. - Wskazalem jego beryla. - Znalazl pan w ogole jakichs chetnych na reszte? -Znalazlem - rzucil bunczucznie. - I caly czas dochodza nowi. Mezczyzni. Polacy, ktorzy chca bronic rodzin. -Daj magazynki - zwrocilem sie do Marzeny. - Ilu? Nie kwapili sie jakos: ona z sieganiem do kieszeni, on z odpowiedzia. -Z calym szacunkiem: przesluchiwac to pana beda. -Dzialal w obronie koniecznej - powiedziala Marzena. - Bron lezala na stole. Odpierdol sie od niego. Pomyslalem, ze swego tylka tez broni. Moze tylko swego? -Nie moj interes. Oddajcie karabiny i znikam. -Prosze bardzo. - Oboje popatrzyli na mnie zdziwieni. - Co za problem rozbroic ciezarne baby? Minuta starczy. Kto wie, czy w przyplywie samczej ambicji nie poszedlby za moja rada. Na szczescie nadciagnely posilki. -To my sie rozstawiamy po budynku - zameldowal Juraszko, stajac w progu. - Podobno jakby blizej strzelaja. Dziewczyny mowily. Odwrocil sie i wyszedl. -Podobno? - rzucil przez zeby Labiszewski. - To jakis cyrk! Glusi dziadkowie, brzuchate... -Pierdol sie - warknela Marzena. Zerknal w dol, gdzies w okolice klamry jej pasa. I w koncu usluchal. Do dwoch razy sztuka? -Czekam w kosciele - mruknal. Po czym przypomnial sobie: - Macie granaty, widzialem... Chyba sporo. -Podesle ci - burknela. - Zostaw samochod. -A wlasnie. - O tym nie musial sobie przypominac. - Macie tu garaz? Wstawilbym woz. Zaplace - usmiechnal sie kwasno. - Polisa nie obejmuje postrzalu z mozdzierza. -To tragarzy przyslij. -Az tyle macie? - zdumial sie. - Skad? Misza mial jednak swoje zalety: wiedzial kiedy z ktorej lufy rabnac. -O wilku mowa - powiedzialem. - Mozdzierz. Niech pan wraca, poki nie wala po wsi. Labiszewski rzucil kluczyki na bufet i zmyl sie bez slowa. Artylerzysci z Malogorska nie zasypali oczywiscie Kisun deszczem pociskow kalibru 120. Za droga impreza. Poprawili dwoma, po obrzezu wsi; to wszystko. Stalismy z Marzena przy oknie, patrzac na park. Zwloki Raguziaka znikly. "Palacowa", wymarzony hotel dla seryjnych mordercow. Zarab kobiete siekiera, zastrzel zolnierza - nie ma sprawy. Dyskretny personel w piec minut uprzatnie trupa. Inna sprawa, ze, poki co, sprzatal sam po sobie. -Zla? - zapytalem. Nie odpowiedziala. - Na mnie? -Przegiales. -Raguziak mogl cie... -Chcial po prostu zwiac. A przy tym zachowac czyste konto. Dlatego tyle gadal. I dlatego nic by mi nie zrobil. - Nabrala powietrza i powiedziala to: - Niepotrzebnie go zabiles. Ty idioto... I to na oczach ludzi! -To byl szczur. W pulapce. Nieobliczalny. -Wyrzuc ten karabin. - Uparcie patrzyla na drzewa. - Wytrzyj dokladnie. Jak masz jakis kwas, nalej do lufy. -Co?! - Poslalem jej zdumione spojrzenie. -Strzelaja. Trzymaj sie wersji o zablakanej kuli. Jesli sie nie da polaczyc pocisku z konkretna bronia, a broni z toba... -Jaja sobie robisz... Spojrzala w koncu na mnie. W oczach miala gniew. -Jaja? Masz w piwnicy tone granatow i zabiles polskiego zolnierza! To juz nie poszlakowka z Szablewskim! Pojdziesz siedziec! Ze dwudziestu swiadkow... Pocisk kalibru 30 eksplodowal w koronie jednego z klonow, scial konar. Niemal podskoczylismy z wrazenia. Zlapalem Marzene, odciagnalem za sciane. Szansa, ze nastepny pocisk wpadnie przez okno i wybuchnie obok nas, byla prawie zerowa. Nie musialem stawac tak blisko i robic z siebie kamizelki przeciwodlamkowej. -Moze zaden nie przezyje. - Musiala czuc moj oddech. Nasze buty ocieraly sie o siebie. - Zreszta... glusi i cudzoziemki. Nie powtorza rozmowy. Nie zlosc sie. No i jestem tym kapitanem. Powinien mnie sluchac. Od tego, kurwa, sa oficerowie. Prawo wojenne mowi... -Czemu to zrobiles? - Nie usluchala, nadal byla zla. Kolejna eksplozja. Jeszcze blizsza. Zatrzesla sie lekko. -Gora lataja - usmiechnalem sie niewesolo. - Niecelne jak cholera. Musza strzelac w marszu. Ruszyli w koncu. Nie przegnalem gniewu z jej oczu. Zamrozilem go tylko. -Jada tu? - zapytala cicho. -Bo by cie przelecial - dojrzalem w koncu do odpowiedzi. Do uniesienia dloni i poprawienia jej kosmyka opadajacych na czolo wlosow takze. Kiedy, jesli nie teraz? -Co? - Drgnela i zastygla zaraz potem. -Ja tam bym przelecial. - Jeszcze raz przeciagnalem palcami po jej czole i skroni. - Fajna jestes. Patrzyla na mnie z niedowierzaniem. Nie probowala sie uchylac. Palce powedrowaly wiec dalej, musnely rozowe ucho. -Odbilo ci? Srodek bitwy, wszystkich nas moga... -Wlasnie dlatego. Malo do stracenia, a zysk... - Zabralem reke. - Probowalby uciec. Z toba. Dobre alibi: "to nie ja, pani oficer kazala". Gdyby zawedrowal daleko, zabiliby was. Gdyby sie przestraszyl i cofnal, przelecialby cie na pocieszenie. Moze potem zabil. Fakt - przyznalem - to czarniejszy scenariusz. Aha, no i karabin. Za cenny dla nas, by ot tak odpuscic. Dopiero teraz okazala, ze nie przegapila moich gestow. Uniosla reke, dotykajac tych samych miejsc. Delikatnie, opuszkami palcow. Tak jak ja ich dotykalem. Byla zarumieniona, spocona. I taka... ladna. -Ty bys mnie...? - nie dokonczyla. -Ale bez zabijania na koncu. - Usmiechnalem sie. - Ja nie musze. I tak mam przejebane. Ze dwa dozywocia. Miala za plecami odrobine miejsca: dopiero potem byla sciana. Zyskalaby centymetry, sygnal bylby jednak czytelny. Nie cofnela sie ani o milimetr. -Nie zabijaj na koncu - powiedziala spokojnie. - Nie warto. Ja do prokuratora nie polece. Spalona jestem. -Slucham? Sluchac to powinienem odglosow kanonady. Piechota Miszy dopelzla w koncu do zabudowan, uchwycila przyczolek i natarcie ruszylo z kopyta. -Mam na koncie oskarzenie o gwalt. Odszczekalam je. Nikt mi juz nigdy nie uwierzy. Wiec smialo. Miala w glosie tyle goryczy... -Kurcze. - Nic madrzejszego nie przyszlo mi do glowy. -Mowilam ci: nie mieszaj sie. Nie warto. -Bylo falszywe? - Chyba powinienem pozostac przy kurczetach. Ale nie moglem. Chcialem wiedziec. -Sad uznal... -Pieprze sady. Ciebie pytam. -A jakie to ma znaczenie? - usmiechnela sie krzywo. -Dla ciebie ma - mruknalem. -Gowno o mnie wiesz, Krechowiak. Gwalt? Gwalty sa przereklamowane. Jesli o mnie chodzi, przynajmniej. Gdyby ten kryminalista zabral mnie i wydupczyl w krzakach, mialabym jedno zmartwienie wiecej. Gdzies w koncowce pierwszej dziesiatki. I tyle. Niepotrzebnie pakowales sie do wiezienia. Nie warto bylo. Mowilam ci. -Warto. - Dopiero teraz cofnalem sie o krok. -Jestes jak moj stary - wykrzywila usta. - "Zgwalcil? To jaja zboczencowi odciac!" A sam lal mnie, mame, Agnieszke... Piesc, kabel... To mnie zdumiewa u facetow. Zreszta u kobiet tez. Pobic kogos, nos polamac, zeby wybic, skopac, ze z bolu sika, i to na oczach swiadkow - to nie gwalt, nie trauma, nie wykoslawienie psychiki na cale zycie. Prawdziwa zbrodnia to kutasa wsadzic. -Przemoca. -Facet mi wtlukl - powiodla dlonia po pamiatkach na twarzy. - Tez przemoca. Na koniec polamal kolano. Mlotkiem. Potem je uciskal, zebym pila wodke, wiec owszem, troche gorzej pamietam, co bylo dalej. Jak mnie rznal na deser. Ale dlugo nie czekal, wiec wiekszosc pamietam. I zareczam ci, ze w porownaniu z biciem bylo przyjemnie. Przez chwile nie slyszalem strzalow. Czulem sie, jakbym to ja dostal mlotkiem. Tyle ze w glowe. -A wiesz, co Adam zrobil? Jak wrocil? Bo razem na tym kempingu bylismy... Jesienny wypad nad jezioro... Nie powiem: zadzwonil po pogotowie. Ale zaraz potem? - Ktos wszedl do restauracji, lecz zadne z nas nie zaszczycilo go spojrzeniem. - Zlapal recznik i mnie tak wytarl, ze w macicy czulam. Nad jezioro zawlokl, myl... Zimno jak cholera, noga polamana, ja rycze z bolu... Kochalismy sie przedtem. Kalendarzyk zezwalal. Wiedzial, ze nie zajde. Zawsze trzy razy pytal, upewnial sie. A gdyby mial szczotke ryzowa, odkurzacz, kurwa, palnik nawet... Tez by uzyl. Zeby tylko drugiego faceta ze swojej baby do ostatniej kropelki usunac. - Potrzasnela glowa. - Porabani jestescie. Patrzylem na nia jeszcze przez chwile. Potem przenioslem wzrok na ciezarna Rosjanke, stojaca w progu. -Jada - wysapala. - Trzy wozy, z zachodu. Dziewczyny cofaja sie. I... jedna nie zyje. Juraszko byl starej daty, a podczas poznanskiego Czerwca znalazl sie po niewlasciwej stronie barykady. Nie przemyslal w swoim czasie problemu niszczenia komuszych czolgow wiazkami granatow. Zestaw przeciwpancerny jego patentu - piec smierdzacych sledziami cylindrow wtloczonych do foliowej jednorazowki i uzupelnionych butelka benzyny - rozbawilby nawet zaloge "Rudego". Na T-72 mozna by lopata sypac podobne fajerwerki, nie czyniac mu szkody. Nie grymasilem jednak. Niczego lepszego nie mielismy. Ludmila zameldowala o czolgu bez wiezy a z dzwigiem - czyli o pojezdzie inzynieryjnym IMR - ale na szczescie palac zaatakowal jeden z dwoch lzejszych wozow: osmiokolowy transporter BTR. W sprzyjajacych okolicznosciach mogl zajechac przed "Palacowa", rozstrzelac z marszu warte, wysadzic desant i raz dwa przesadzic o losach kisunskiej wojenki. Balem sie tego - ale tez na to liczylem. Strach sklonil mnie do barykadowania bramy. Nadzieja sprawila, ze zapora byla nieszczelna. Dziewczyny Ludmily ostrzelaly nadjezdzajace polami wozy. Kosztowalo to zycie jedna z nich, Pirat z pomocnica zgubili sie gdzies, ale marsz Sambijczykow zostal spowolniony. Zyskalismy na czasie. Zdazylibysmy ustawic traktor w bramie i podeprzec go przyczepa. Probowalem jednak zachecic millerowcow do ulanskiej szarzy, pozostawilem wiec zawalidroge juz wewnatrz parku, by nie mogli wypatrzyc barykady zza muru. Omal nie doprowadzilem do katastrofy. Bo beteer, jak oczekiwalem, odwaznie ruszyl naprzod. Uzbrojona w wielkokalibrowy karabin maszynowy wiezyczka spogladala w lewo, z pozoru arogancko, ignorujac palacowy mur po prawej i wszystko, co czailo sie za nim. Mialo to jednak sens: mur byl za wysoki, by zza niego strzelac, no i znalazl sie na tyle blisko, ze z jego upilnowaniem lepiej radzili sobie zolnierze desantu. Natomiast na polnoc od jezdni ciagnely sie chlopskie obejscia, pelne kryjowek, z ktorych mogl nadleciec pocisk granatnika. Bo chyba tylko tego sie Sambijczycy obawiali: przyczajonego w zasadzce RPG-7. Desant zlekcewazyl takich jak oni sami piechurow. Kto sie tylko zmiescil, stal w otwartym wlazie, celujac z karabinu w podejrzane miejsca. Burtowe drzwiczki byly pootwierane, oslony przednich okien uniesione. Z beteera mozna strzelac przez specjalne otwory, nie wystawiajac glowy pod kule, ale fakt: gora czy przez drzwi jest szybciej i wygodniej. To od takiego wychylonego strzelca omal nie oberwalem w twarz. Wyjrzalem z bramy, kucajac przezornie, ale ten z prawej burty dostrzegl mnie od razu i wygarnal seria. Nie probowalem sie odgryzac. Na plecach czulem oddech jednej z Rosjanek - oddalaby mi karabin bez slowa. Ale nie chodzilo o to, trafic jednego czy dwoch czlonkow desantu. Sploszylbym reszte, a przeciez chcialem, by podjechali. Drugi, identyczny woz, asekurowal poprzednika, jednak az zza rogatek wsi. Nalezalo wykorzystac te szanse. -Rzucacie i w nogi - powiodlem wzrokiem po swojej gromadce. - Zostaja strzelcy. Grupa skladala sie z czterech brzuchatych podwladnych Juraszki, uzbrojonych w trzy przeciwpancerne jednorazowki kazda, czterech niebedacych w ciazy dziewczyn Ludmily, wyposazonych w dwa sztucery, no i z Marzeny, ktora, w porownaniu z reszta, wygladala jak chodzacy arsenal. Miala i karabin, i pistolet, liczniejsze niz u innych kieszenie wypchala granatami, a w dloni dzwigala wypelniona smiercia torebke przeciwpancerna z nadrukiem "Biedronki". Mialem nadzieje, ze nie pomyli rak i nie zacznie rzucac tym do strzelania. Inna sprawa, ze podobne watpliwosci czulem w stosunku do pozostalych kobiet. Byly zielone, nie tylko od wojskowych dresow - takze na twarzach. -Spokojnie - probowalem wykrzesac usmiech. - Zawsze zdazymy schowac sie w palacu. Ten wielki, budzacy zaufanie budynek za plecami byl chyba filarem ich morale. Rzucic i zwiac gdzies, gdzie bedzie bezpiecznie - niemal slyszalem, jak o tym mysla. A moze to wlasne mysli mnie dopadly? Na szczescie oczekiwanie trwalo raptem z pol minuty. Nikt nie zdazyl sie nerwowo wypalic. Trzy brzuchate grenadierki stanely wzdluz muru o piec, dziesiec i pietnascie metrow od filara bramy, przy ktorym pozostalem. Czwarta zostawilem przy sobie, podobnie jak jedna pare uzbrojona w sztucer. Marzenie wskazalem palac. Nie odeszla, ale przynajmniej zostala z tylu. Wraz z druga strzelecka sekcja miala zabezpieczac mur. Gdyby millerowcom przyszlo do glowy posluzyc sie beteerem jak wieza obleznicza, mogliby lezc gora lub zagladac do parku. Strzelecka druga linia powinna uchronic nas przed tym. Wzialem od dziewczyny torebke z granatami, upewnilem sie, ze zawleczka da sie wyciagnac. Pakunek byl ciasno zwiazany i o trzymaniu dzwigni nie bylo co marzyc: po usunieciu drucianego kolka mialem trzy sekundy na pozbycie sie wazacej dwa kilogramy paczki - potem nieuchronnie nastapi "bum". Ksztalt tez byl do dupy: raczej do pchniecia kula niz rzutu. Trudno. Precyzja nie byla najwazniejsza. Wiekszosc z nas i tak nie zobaczy celu. -Uwaga - mruknalem. Dziewczyna o garbatym nosie stala tuz obok, a beteer byl kilkadziesiat metrow od nas. Jechal wolno. Kierowca - slyszalem to - zdjal noge z gazu. Garbatonosa podniosla ramie. Zuch. Troche sie zamotala i w gore powedrowala tez wiazka granatow, ale to nic. Wazne, ze te rozstawione wzdluz muru patrza na nia i gdy reka pomknie w dol, zaczna rzucac. Naszly mnie spoznione watpliwosci. Zle wybiore moment, ona nie doslyszy albo po prostu zesztywnieje z przerazenia i spozni sie o te decydujace kilka sekund. Cos sie popieprzy. Na pewno. Trzeba bylo raczej... I fakt: popieprzylo sie. Siegalem po zawleczke, kiedy warkot silnika utonal znienacka w huku eksplozji. Wybuch? Na zachodzie? Beteer? Z dziesiec razy powtarzalem sobie wczesniej, by tego nie robic, ale wychylilem zza filara prawe oko. Nie wiem, czy wypatrzyli mnie ci z przodu, oslonieci taflami pancernych szyb, ale z prawoburtowym strzelcem mialem tym razem szczescie: obejrzal sie do tylu. Kazdy by sie obejrzal - oblok kurzu i resztki ognistej kuli sprawialy imponujace wrazenie. Szkoda tylko, ze sprawialy je daleko za transporterem. Kierowca zahamowal. Zaklalem. Nerwy poniosly nie te co trzeba dziewczyne; ostatnia w szeregu. W dodatku rzucila granat w strone pojazdu, ktory nadjezdzal, nie za oddalajacym sie. W efekcie atak nastapil za wczesnie i pozostala trojka musiala rzucac nie tam, gdzie planowala. W przypadku oslonietych murem kobiet nie byla to jeszcze tragedia, mogly podbiec. Ale ja znajdowalem sie na z gory straconej pozycji. Przez chwile rozwazalem nawet pomysl pozostania za ceglanym slupem. Moja torebka i tak nie doleci, po co ryzykowac? Problem w tym, ze to ja mialem pierwszy rzucic. I teraz, jak na zlosc, obie pozostale dziewczyny czekaly na umowiony sygnal. Nie myslalem na tyle szybko, by przypomniec sobie o mojej asystentce, stojacej z tylu ze wzniesiona reka. Tak naprawde to ona, nie wybuch, miala zainicjowac akcje trojki grenadierek. Powinienem polaczyc rzut z okrzykiem. Najpierw poleciala torba. Potem zmarnowalem niemal dwie sekundy, patrzac z niedowierzaniem na ogladana z profilu lufe wukaemu. Celowniczy obrocil wieze. Masywna rura - czternascie i pol milimetra to moze nie tak wiele, ale jesli wziac do reki naboj, czlowiek mysli o armatach, nie karabinach - spogladala teraz w prawo. W mur. -Rzucac! - wrzasnalem. Reka garbatonosej opadla. Za pozno. Moje krzyki utonely w huku eksplozji... a potem w trzaskach ciezkich prochowych ladunkow. - Padnij!!! Celowniczy beteera opuszczal lufe coraz nizej i strzelal. Z pozoru bezsensownie, bo w mur. Tyle ze z broni, ktorej pociski przebijaly cegly, wypelniajac przylegajacy do muru park pylem, okruchami palonej gliny - i... krwia. Srodkowa grenadierka znalazla sie na wprost beteera. Byla cywilem, nie wyrobiono jej odruchu padania, gdy strzelaja. A miala czas. W prawe ramie ugodzil ja ktorys z pozniej wystrzelonych pociskow. Gdyby nie mur, wyrwalby je razem z kawalem barku, zabijajac blyskawicznie. Lepiej by sie stalo. Mur spowolnil pocisk. Dziewczyne rzucilo na pobliskie drzewo, i dlatego nie upadla, lecz tak czy inaczej powinna trafic do ksiegi Guinnessa. Nie slyszalem o nikim, kto przetrwalby na stojaco trafienie pociskiem kalibru 14,5. Na nieszczescie byla nie tylko twarda. Okazala sie tez dzielna. Albo po prostu uparta. Wzglednie bezmyslna. Trzymany w prawej rece ladunek wyladowal na ziemi. W lewej miala jednak drugi - wiec rzucila nim. Przelecial nad murem. I oczywiscie nie wybuchl: o wyrwaniu zawleczki zapomniala. Ta stojaca blizej mnie rzucila jak nalezy. Pozno jednak. Torebka rannej zdazyla przeleciec nad ogrodzeniem i zadzwonic o pancerz transportera. Akurat w momencie, gdy wukaem zamilkl. Stloczeni w zelaznej puszce Sambijczycy mieli szanse zorientowac sie, co zaszlo. Ze ktos zrzucil im cos niemal prosto na lby. Wyrwalem garbatonosej nastepna torbe, wyciagnalem zawleczke i rzucilem. Torba minela lewy reflektor transportera o jakies pol metra, spadla kawalek za jego zadem. Rozwalilem i podpalilem czyjs plot. -Padnij!!! - wrzasnalem jeszcze raz. Ranna dziewczyna nie usluchala. Kiedy spojrzalem na druga strone muru, kleczala co prawda, ale raczej z braku sil niz ducha walki. Dostrzeglem tez druga Rosjanke, szczuplejsza, chyba ktoras z karabinowej pary, biegnaca w jej strone. I Marzene, rzucajaca granatem ponad murem. Potem przyszlo nieszczescie. Nie za sprawa wukaemu. Bil na oslep i zaden z pociskow, ktore przebily mur, nie dolecial na tyle blisko rannej, by spowodowac taki kataklizm. Zawinila ona sama. Wyciagala zawleczke kleczac: nacisk kolana zastapil brakujaca reke. Trzy sekundy, dzielace zwolnienie iglicy od eksplozji, to sporo, wiec gdyby nie popelnila bledu, moglo jej sie udac. Zdazyla. I... trafila w mur. Torba odbila sie, spadla z powrotem na nasza strone. Nikt niczego nie probowal robic. Dziewczyna pozostala na kolanach; ta, ktora biegla z pomoca, biegla dalej. Nie wiem, moze nie dotarlo do nich, co sie stalo. Szarpnalem garbatonosa za noge, ale to tez nie swiadczylo o wielkiej przytomnosci umyslu. Przymierzala sie do rzucania torba - moglem wywolac kolejna masakre. Calkiem niepotrzebnie, bo granaty Kubicy, choc domowej roboty, wykonane byly fachowo, zgodnie ze wspolczesnymi trendami. Zastosowano setki albo i tysiace jednakowych drobin srutu, skutecznie dziurawiacych wszystkich znajdujacych sie blisko, a zarazem nie czyniacych krzywdy ludziom oddalonym, jak my, o kilkanascie metrow. Tamte dwie byly duzo blizej. Padly i zadna nie poruszyla sie wiecej. Poswiecilem kilka cennych sekund, by sie upewnic w tej kwestii. Ale warto bylo. Wukaem zamilkl. Gdybym, zamiast lezec na brzuchu i marnowac czas, zajal sie walka, popelnilbym kolejny blad. Stracilbym nastepne dziewczyny. Ta od karabinu, kolezanka biegnacej, probowala... nie wiem: moze tylko sprawdzac, czy ktoras zyje. -Lez!!! - ryknalem. Przestraszona, osunela sie, najpierw na kolana, potem na brzuch. W sama pore. Chlopcy Miszy przypomnieli sobie, ze tez maja granaty. Trzy naraz przelecialy nad murem, tnac odlamkami oba nieruchome ciala. Kilka metrow ode mnie odlamek szarpnal udem przykucnietej grenadierki. Powinna lezec, ale trudno szybko padac, majac wielki brzuch, a w nim wlasne dziecko. Kobieta klapnela na tylek. Chyba nic powaznego, raczej zaskoczenie niz bol. Na chwile jednak stracilismy ja jako zolnierza. Niedobrze. -Rzucac!!! - krzyknalem, wskazujac chmure pylu, dymu i posiekanego listowia. - Szybko!!! Garbatonosa miala jeszcze dwa ladunki. Podzielilismy sie sprawiedliwie, po czym ja skoczylem w prawo, ku drodze, ona w lewo, do parku. Kierowca ruszyl niemal z piskiem opon. Tylko dlatego trafilem w gorna czesc dziobatego przodu transportera: torba zanurkowalaby pod podwozie, gdyby beteer nie skoczyl znienacka na jej spotkanie. Dowodca zdazyl otworzyc dachowy wlaz i wysunac sie z karabinem, ale widok granatow wepchnal go z powrotem pod pancerz. Niepotrzebnie. Mogl mnie spokojnie zastrzelic: torba odbila sie od okna, poleciala w bok, spadla obok ktoregos z lewych kol i dopiero tam eksplodowala. Transporter, oblepiony z boku plomieniami rozbryzganej benzyny, jechal w strone bramy. Jakis zolnierz wyskoczyl wlazem prawej burty, grzmotnal o mur, zatoczyl sie. Przez chwile ludzilem sie, ze po drugiej stronie tez mieli otwarty wlaz, a benzyny bylo dostatecznie duzo, by do wnetrza wdarl sie maly huragan ognia. Niestety, rozwleczony w czasie atak nie wyszedl nam. Czlonkowie desantu pochowali sie, pozamykali wiekszosc stalowych pokryw. Mimo sporej kaluzy ognia, jaka przyozdobilem jezdnie, oraz paru plackow pelzajacych po pancerzu, woz toczyl sie w moja strone i nikt wiecej nie probowal z niego uciekac. Dwie paczki granatow, ktore chwile pozniej przelecialy nad murem, uwolnily nas od jednego tylko wroga. Za to definitywnie. Zbieg z beteera oberwal rownie mocno jak dwie dziewczyny po drugiej stronie ceglanej sciany: cios kilkudziesiecioma drobinami stali pozbawil go przytomnosci tak szybko i skutecznie, ze nie odzyskal jej wiecej, choc lezal potem w kaluzy plomienia. Kucajac w bramie probowalem podjac decyzje: co dalej? Uciekac? Jak, ktoredy? Czy walczyc? Tylko czym? Dziewczyny rzucily jeszcze trzy wiazki granatow, ale transporter caly czas jechal do przodu. Zaraz minie brame. Albo w nia skreci. Jesli minie, pol biedy, skocze za filar, gruby jest, wytrzyma, nawet gdyby znow przemowil wukaem. Ale jesli wjada do parku... Garbatonosa odciagala miedzy drzewa te ranna w udo. Dziewczyna ze sztucerem znikla za ciagnikiem. Po czym zaczela strzelac. Zorientowalem sie za pozno, a i wtedy nic nie zrobilem - konczylem bieg po ladunki porzucone przez ranna. Az dwa lezaly w trawie. Mialem w kieszeniach cztery granaty, lecz tylko kilka ciasno zebranych do kupy moglo wytworzyc fale detonacyjna na tyle silna, by zaszkodzic pancerzowi. Chyba moglo - pewnosci nie mialem. -Uciekaj! - krzyknalem, marnujac chwile na machanie rekoma. Powinienem uzyc ich do zbierania toreb. Ostrzal z karabinka, prowadzony od czola i to olowianymi pociskami na dziki czy sarny, nie mogl zaszkodzic beteerowi. Moze dziewczyne wprowadzily w blad uniesione pancerne powieki, odslaniajace szklane slepia transportera. Moze myslala, ze skoro na wierzch dali blachy, to szyby sa takie jak w samochodzie. A moze nie miala zludzen, tylko uznala, ze w koncu tez cos powinna zrobic, skoro inni walcza. W kazdym razie nie byl to objaw paniki: stamtad, gdzie byla, mogla spokojnie uciec. Zamiast tego, wywalila caly magazynek w nadjezdzajacy transporter. Potem jej partnerka rzucila granat. To raczej ona sprowokowala wukaem do odpowiedzi. Seria wyszarpnela z filara ogromne kawaly muru, obalila jedyne skrzydlo bramy, pogruchotala przod ciagnika, zapalila go - i zabila kobiete ze sztucerem. Malo widzialem, lecz kiedy ktos dostaje w korpus pociskiem jak z malego dzialka, nie ma sie co ludzic. Ta druga, jej niedoszla nastepczyni, pognala w strone palacu, nie probujac podnosic karabinu. Poszukalem wzrokiem Marzeny. Znikla gdzies. Dobrze. Za to beteer skrecal w brame. Stalowe pudlo wbilo sie w bok skosnie ustawionego ciagnika, z marszu odepchnelo go o jakis metr. Przyczepa, przezornie polaczona z traktorem w scisniete "V", zastopowala ten pierwszy atak. Gdyby nie ona, wjechaliby bez zatrzymywania i pognali na palac. Glupota? Niekoniecznie. Zdobywanie tak duzego budynku metoda podchodzenia na piechote moglo pochlonac wiecej ofiar. Sambijczycy probowali wiec przeskoczyc te najtrudniejsze kilkadziesiat metrow pod oslona pancerza. Dali mi okazje do kolejnego rzutu. Z pozoru banalnie latwego, bo tym razem bylem blisko, widzialem cel, a ten praktycznie sie nie poruszal. Bieglem, nie zaszkodzilo to jednak precyzji. Granaty wyladowaly tam, gdzie mierzylem - za wiezyczka - i nawet prawie we wlasciwym czasie. Malo brakowalo, a pakunek eksplodowalby dokladnie w chwili zderzenia z blacha. Niewiele tez zabraklo, by torebka zawadzila o cos i pozostala na dachu beteera. Wbrew pozorom jest tam sporo wystajacych elementow. Mialem jednak pecha: przeleciala na druga strone. Rabnelo zaraz potem, tuz obok wozu, ale jednak nie na wozie. Zaloga nie ucierpiala. No, moze jej nerwy. Zolnierz desantu, ktory wzial mnie na cel, spudlowal z parunastu metrow, a nim poprawil, zanurkowalem za pien drzewa. Roslo tu ze dwiescie lat i dorobilo sie stosownie grubego pnia, lecz przezornie padlem na brzuch. Wbrew temu, co sadza dyletanci, byle drzewko nie chroni przed karabinowa kula: trzeba przeszlo pol metra dobrego drewna, by spokojnie przeczekac ostrzal z typowego automatu. Mialem wiecej, ale to nie uzbrojonych w automaty chlopcow z desantu sie balem. Blagalem w myslach celowniczego wukaemu, by nie uznal mnie za godnego obracania wiezy. Na szczescie ktos zaczal strzelac z okien palacu i to nim zajal sie celowniczy. Rozsadnie zreszta. Zolnierze desantu mieli strzelnice w burtach. Poki tkwili w srodku, zabezpieczenie bokow nalezalo do ich obowiazkow. Na razie transporter w wiekszej swej czesci nie przekroczyl umownego progu bramy, strzelal wiec tylko jeden; pozostali nie siegali wzrokiem za mur. Kierowca z uporem pchal sie przez barykade. BTR wazy kilkanascie ton, ma naped na wszystkie osiem kol i silnik mocy przeszlo dwustu koni. Nie jest to czolg, ale polowka T-34 sie uzbiera. Nie bylem wiec pewien, czy manewr jest glupi czy na odwrot - najlepszy z mozliwych. Nie wiedzialem tez, czy sie sprawdza: kalasznikow oblupywal kore to po lewej, to po prawej stronie mego drzewa, uniemozliwiajac chocby spojrzenie, o rzucaniu granatami nie mowiac. Niedobrze. Koniec przyczepy z wolna sunal ku palacowi, transporter zdobywal kolejne centymetry. Zastanawialem sie, czy wysadzaja desant. Powinni. Rozbiegajaca sie po parku piechota lepiej zabezpieczy woz przed kolejnymi wiazkami granatow. Nie bylo kolejnych, ale o tym przeciez nie wiedza. To znaczy owszem: byla. Jedna. Sciskalem ja w dloni, probujac podjac rozsadna decyzje. Wychylic sie i zaryzykowac rzut? Teraz czy potem? Facet wie, gdzie jestem. Zdazy strzelic. Celnie. Chyba ze... Podnioslem sie, zostawiajac torbe na ziemi. Zamiast niej trzymalem w reku wyjety z kieszeni granat. -Lez! Jasna cholera... Marzena? Byla tu. Calkiem blisko, tez za drzewem. -Spadaj stad! - Poki sie nie pokazala, nie zwrocila na siebie uwagi, moglo jej sie to udac. - No, juz! Chowala sie za jednym z przydroznych klonow, przed beteerem, nie jak ja, z boku. Niby niemal na wprost lufy, ale za to mozna ja bylo wypatrzyc i ostrzelac jedynie z wiezy. Teraz. Bo kiedy-woz ruszy... -Rzuce! - pokazala mi dlon z pojedynczym granatem. - Odwroce uwage! Jak walnie, sprobuj wiazka! -Spieprzaj! -Do trzech licze! Raz! Znikla mi z oczu. Mankut mialby lepiej - moglby wychylic sie w strone zarosli. Ona wyjrzy zza pnia blizej drogi, nad ktora w obie strony gesto lataly kule. Nie oberwie zadna zablakana - za daleko stala - lecz jesli celowniczy wukaemu dostrzeze ruch tuz przed nosem... -Spierdalaj!!! - wrzasnalem. -Dwa! Jezu. Darlismy sie tak, ze facet musial nas slyszec. Puscilem granat - nie bylo czasu chowac - i zlapalem te w torbie. Wyrwalem zawleczke, nie czekajac na Marzene. Jesli tylko mnie straszyla tym odliczaniem, to trudno: wlasnie dalem sie zabic durnej babie. Cholerstwo, co bylo do przewidzenia, rozdarlo mi sie w reku. Nie calkiem, granaty niby zostaly w srodku, ale czy doleca w kupie, diabli wiedza. Trudno. Nie mialem wyboru. Zamachnalem sie. Za pniem rabnelo. Jek blach, smaganych deszczem stalowych kulek. Granat Marzeny. Nie straszyla, naprawde rzucila. Czyli dobrze wybralem. Celowniczy pewnie podskoczyl z wrazenia, a teraz opadal na siedzisko i odwracal lufe w kierunku frajera, ktory tak go nastraszyl. Tego z automatem, ostrzeliwujacego mnie przez burtowa ambrazure, tez sploszyl lomot eksplozji. W ogole nie pociagnal za spust. Powinienem dostac seria, a zamiast tego wychylilem sie, rzucilem nie tylko torba, ale i okiem, zanurkowalem za pien - i nic nie przedziurawilo mi ani twarzy, ani nawet ramienia. Ukucnalem, zlapalem granat. Z przodu rabnelo, raz a mocno. Ale czy skutecznie? Plonaca benzyna bryzgalo do mej kryjowki, to jednak niczego nie dowodzilo. Wyjrzalem zza pnia. Znow nie odstrzelono mi glowy. Celowniczy nie mogl: przez dym widzialem sterczaca w niebo lufe wukaemu. Za to, teoretycznie przynajmniej, mogli to zrobic az dwaj czy trzej strzelcy, usadowieni wzdluz prawej burty. Beteer wepchnal sie do parku niemal calym cielskiem i juz tylko energiczny skret dzielil go od sforsowania barykady. Nikt jednak nie strzelil. Zamiast tego, odskoczyl dachowy wlaz. Ktos gramolil sie na pancerz. Kamizelka, oporzadzenie - marnie mu szlo. Chyba o cos zahaczyl. Albo po prostu widzialem i myslalem zbyt szybko, a ludzkie ruchy nie nadazaly za percepcja. Nie mogl byc az tak rozpaczliwie powolny. Decyzja rzucenia w niego granatem dojrzala we mnie prawie od razu, a przeciez zdazyl wyciagnac na wierzch kolana. To wlasnie w kolano trafilem. Widzialem, jak granat odbija sie od nogi zolnierza, przelatuje nad helmem drugiego, wylazacego prawym otworem burtowym, jak ten z dachu zatacza luk lufa karabinka i strzela w moja strone, trzymajac kalasznikowa jedna reka. Slyszalem warkot pocisku, ktory omal nie trafil, a potem trzask wybuchajacego ladunku. -Rece do gory! - krzyknal ktos za moimi plecami. Rosjanka, ta ze sztucerem. Nie uciekla? Siedzacy na wlazie facet zlapal karabin jak trzeba i strzelil. Uslyszalem zduszony okrzyk z tylu. Dziewczyna pociagnela jeszcze za spust, kula nie przeleciala jednak na tyle blisko, by w ogole dotrzec w poblize transportera. Zaczalem wyciagac kolejny granat, wahajac sie miedzy szarza a odskokiem za drzewo. Sambijczyk wylazacy bocznymi drzwiami oberwal, i to dobrze - wybuch nastapil niemal dokladnie w miejscu, na ktore zamierzal zeskoczyc - ale temu na gorze chyba nic sie nie stalo. A ze srodka walil dym i krzyki: lada moment kazdy, kto przezyl i zachowal dosc sil, wypelznie ze stalowej pulapki. Trafilem wiazka w przod transportera, zaloge chyba mielismy z glowy, ale desant, sadzac po tych dwoch, byl w niezlej formie. Spanikowani, ogluszeni, moze poparzeni - mimo wszystko stanowili smiertelne zagrozenie. -Zastrzel go, Marzena! - krzyknalem, odskakujac za drzewo. Zaraz potem pien zadygotal od serii uderzen. Dostrzeglem lufe sztucera. Splunela ogniem az trzy razy. Rozrzutnie, jak na taka odleglosc i piecionabojowy magazynek. Ale niech tam. Wazne, ze trafila. Na miejsce zastrzelonego wepchnal sie nastepny. Choc dymilo mu sie z plecow, wzial w karby bol i przerazenie. Zamiast wiac na leb, na szyje, wypelzl na pancerz pod oslona wiezyczki. Zdazyl dostrzec, skad oberwal kolega, i probowal uniknac przyczajonego gdzies z przodu strzelca. Puscilem lyzke granatu, nie rzucajac nim jeszcze. Zapalnik odpalil, plomien pomknal prochowa sciezka na spotkanie ladunku. Sekunda, prawie dwie... Lada moment urwie mi dlon, naszpikuje cialo odlamkami... Rzucilem. Plastikowy cylinder pomknal lukiem i - niemal dokladnie tak, jak chcialem - rozerwal sie w powietrzu, kawalek za wiezyczka beteera. Dobry rzut. Ten na dachu znieruchomial, ktos inny, lezacy przez sasiedni wlaz, osunal sie do wnetrza. Marzena wystrzelila jeszcze dwa razy i prawdopodobnie zaczela zmieniac magazynek. Ja pobieglem. Glupio zrobilem: spogladaly na mnie otwory strzelnic i kawalek bocznego wlazu, widoczny znad posladkow zwisajacego glowa w dol mezczyzny. Zwisajacy nie mial karabinu, nie upuscil na ziemie, nie sprezentowal mi broni - a bieglem za szybko, by wyjmowac granaty. Ale zlikwidowalismy dopiero czterech: jednego na ulicy, trzech teraz. W srodku moglo pozostac drugie tyle. Jesli wypelzna z tej blaszanej puszki, znow kogos zabija. Jakas dziewczyne. Odstrzela piers pelna mleka albo brzuch z dzieckiem w srodku. Zaryzykowalem. Silnik umilkl, uslyszalem wiec dobiegajacy z wnetrza syk gasnicy. Ognia nie moglo byc wiele: za malo dymu, krzyku i wyrywania sie na zewnatrz. W pierwszym odruchu probowali, ale teraz, choc dwoch z czterech wlazow nie blokowaly trupy, nikt nie pchal sie na zewnatrz. Z palacu ostrzeliwano beteera i poki sie porzadnie nie palil, bezpieczniej moglo byc w srodku. Ktorys z Sambijczykow pomyslal nawet o odwecie. Zauwazylem ruch lufy wukaemu. Bez znaczenia. Bylem za blisko. Mieli jeszcze pare sekund, by uslyszec odglos krokow lub cos wypatrzyc, a potem dopasc strzelnicy i wpakowac mi serie. Potem... Na szczescie po tylu eksplozjach byli na poly glusi i slepi, a ten od wukaemu zajety czyms innym: rabnal po palacu, zagluszajac wszelkie inne odglosy. Dobieglem do transportera i nikt do mnie nie strzelil. Padlem na kolana, zdolalem wyciagnac granat z kieszeni a zawleczke z granatu. Potem jednak los splatal mi paskudnego figla. Kiedy wrzucalem plastikowy cylinder w boczny wlaz, wpychajac go miedzy obramowanie a tylek wiszacego glowa w dol trupa, z gornego wlazu wylazl Sambijczyk. Zdazylem zerwac sie na nogi, a on kopnac mnie w glowe. Padlem na wznak. Wyladowal tuz obok i nim sie zorientowalem, wgniatal mi kolano w piers. Zakolebalo nim przy zeskoku: tylko dlatego zmarnowal sekunde i bagnet dostrzeglem w gorze, a nie poczulem od razu we wlasnym gardle. Niewazne. I tak nic nie zdazylbym zrobic. Ani ja, ani granat, ktory pekl wewnatrz transportera, nie czyniac na nim najmniejszego wrazenia, ani Marzena, wybiegajaca z krzykiem na droge. Nie wiem, jak by sie to skonczylo, ale wiem, ze zaczeloby sie od przybicia mnie do ziemi. Poczulem przesycony alkoholem oddech i zaraz potem poczulbym zelazo w gardle. Gdyby nie kula, ktora nadleciala od strony palacu, trafila wsciekle wykrzywiona twarz w lewa kosc policzkowa i, wypychajac galki oczne, wyleciala wielka dziura w prawej skroni. Transporter plonal, smierdzial palonym miesem i huczal wystrzalami: zgromadzone wewnatrz naboje nagrzewaly sie, by w koncu eksplodowac. Grzechot hulajacych po blaszanym pudle rykoszetow pozbawial nas nadziei na odzyskanie choc czesci broni czy amunicji. Trudno uwierzyc, ale nie zdobylismy ani jednego karabinu. Sambijczyk, ktorego trafilem w kolano, spadl za burte, lecz kalasznikowa upuscil do wlazu. Drugi splonal na stropie razem z bronia. Probowalem zagladac do beteera, grzebac wewnatrz galezia, ale zar i wybuchy szybko mnie zniechecily. Pozostawal ten na ulicy, poszarpany granatami i spalony. Wyjrzalem, chcac sprawdzic, co z jego karabinem. Ktos rabnal seria, wybijajac mi z glowy pomysl wylazenia na ulice. Dopiero wtedy przypomnialem sobie o sztucerze, ktory powinien lezec przy wschodnim filarze. Jego wlascicielke troche wczesniej przetoczono na nosze i powleczono w strone palacu. Wlasnie "toczono" i "wleczono": zwlokami zajela sie ta smarkata nastolatka, Liza, i druga ciezarna, dorosla wprawdzie, lecz wygladajaca na chora. Mimo ozywionego ruchu - a raczej z jego winy - brakowalo rak do pracy. Ludmila i Juraszko rozsylali dziewczyny z zadaniem pilnowania muru. Te, ktore zostaly, zajely sie dwojka rannych. Obie kobiety trzeba bylo niesc. Ranna w udo oberwala mocniej niz myslalem - chyba ucierpiala kosc - a ta, ktora probowala brac Sambijczyka do niewoli, dostala kula w brzuch. -Szesc do tylu - rzucilem ponuro na widok Marzeny. -Rzygalam - usmiechnela sie z wysilkiem. Byla blada, karabin sciskala oburacz chyba dlatego, ze jednej dloni moglo nie starczyc. Zgubila beret, a w zwichrzonej czuprynie tkwilo z pol tuzina suchych lisci i galazek. -Moge? - unioslem swoj sztucer. Popatrzyla na mnie jak ktos, kto rzygal, na sadyste proponujacego befsztyk. -Taki lepszy jestes? - Agresja splotla sie z niemal placzliwa skarga. - Tez wlasnego tylka broniles! Te granaty... Gdybym cie nie przylapala, do tej pory w piwnicy by lezaly! - Patrzylem na nia, kompletnie zbity z tropu. - A sam jestes! Ja musze o trojce myslec! Albo i o czworce! W koncu dotarlo do niej, ze nic nie rozumiem. -Przepraszam - mruknela. - Nerwy. Zabic to jednak... -Tego z bagnetem to ty...? -Juraszko - westchnela. - Ja... wystrzelalam wszystko - dotknela karabinu. - I chyba bym... Blisko siebie byliscie. Miales racje - szla obok, nie patrzac na mnie - cztery gina, zanim piata... Jak ja: zaladowac szybko nie potrafia, granatu rzucic, wymierzyc. Jestem tchorzem. Powinnam ci dac ten cholerny karabin. Moze czesc bv... W koncu zrozumialem. Zastopowalem ja chwytem za lokiec. -Co ty pieprzysz! - warknalem. - Oberwaly, bo walczymy! Kazdy mogl oberwac! Ci faceci to nie baby w ciazy, a tez zaden nie przezyl! -Gdybys mial karabin... -Marzena, jechali transporterem! Do usranej smierci moglbym do nich strzelac! Nie ma znaczenia, czy mialem... -Ta dziewczyna ranna w brzuch... - Uciekala ze spojrzeniem. - Przeze mnie umrze. Bo ci nie dalam... Miala racje? Nie bawilbym sie w zadne "rece do gory", zadne granaty - strzal i trup. Nie moglem jednak strzelic, bo bylem podejrzany, a pani porucznik zabraklo jaj, by mi zaufac. Czyli zabila czlowieka. Ale w urzedowy, legalny sposob. Codziennie na calym swiecie tysiace urzednikow zabijaja tysiace ludzi. Glownie ci z resortu zdrowia, ale tez, przykladowo, drogowcy. Dokladnie tak jak ona: nie dajac czegos, co powinni obywatelowi dac. -Mialbym karabin? - rzucilem przez zeby. - To by mi rak braklo na granaty. I moze by przejechali. Moze by ja zabili, a nie tylko ranili. Moze i ciebie by zabili. -Maly problem - uslyszalem. -Jak dla kogo. - Ponioslo mnie, wiec szybko zmienilem temat. - Co za czworka? - Milczala. - No, albo trojka. Nie chwytam. - Nadal milczala. - Mowilas... o rodzicach? Tez stchorzylem. Samego siebie nie umialem zapytac o - cytujac Labiszewskiego - cudzego bekarta. Pogrzebalem cytat na dnie mozgu, przysypalem czym sie dalo. Palac byl w gorszym stanie niz pare minut temu: tego muru wukaem nie poprzebijal, ale kratery po uderzeniach pociskow wygladaly paskudnie. Dach nad gankiem zapadl sie od trafienia w slupek. A przeciez z wnetrza strzelano i to do strzelcow mierzyl celowniczy beteera. Pomyslalem, ze nie chce tam wchodzic. Nie chce sie dowiadywac, ze cztery zabite i dwie ranne to jeszcze nie wszystko. -Nie o starych - odpowiedziala dopiero na schodach do piwnicy. - Tak... przyszlosciowo. Nie bylo krzyku, tylko placz niemowlecia. Kobiety sa twarde. To dlatego? Mialem nadzieje, ze nie. Ze po prostu rany byly malo bolesne, a leki mocne. -Poczekam. - Marzena zatrzymala sie nagle. - Nie przepadamy za soba. -Dobra. Mozdzierzysci ciagneli linie pod kosciol, moze dziala. Dryndnij do Labiszewskiego. Niech przyprowadzi swoich ochotnikow. - Parsknela bez slowa. - Wiem, wiem... Ale jak sie pochwalisz skutecznoscia... Tu sie latwiej bronic. Wykonczylismy transporter, bo mamy mur. -Adam woli kosciol. - Usmiechnela sie krzywo. - Okop, kurwa, Swietej Trojcy. Alez to sie sprzeda... Hordy bolszewikow dookola, a on ze swiatyni strzela, na oltarz krwawi, za przedmurze robi. Odpusci sobie Sejm i od razu na prezydenta zastartuje. Za nim tez nie przepadala. Pytanie, czy juz na stale. Pytanie na pozniej. Teraz musialem zajrzec w dusze innej kobiety: nizszej, tezszej, po lokcie ubabranej we krwi. Obie nowe pacjentki trafily juz do lozek. Przy rannej w brzuch siedziala Masza, ocierajac lezacej czolo. -Krwotok - wyjasnila Ewa. Dwoma mniej upapranymi palcami wyciagala paczke papierosow. - Poszla tetnica. Ale juz dobrze. Przypalisz? - wskazala stol z zapalniczka. Z papierosami szlo jej niezle - co chirurg, to chirurg - wykorzystalem jednak okazje. Dotknalem jej biodra, wyjmujac papierosy, potem ust, umieszczajac w nich jednego. Na wykorzystanie momentu podawania ognia nie mialem juz pomyslu, wiec wzialem ja za ramie i pociagnalem w kat. -Co jest? - zmarszczyla brwi. - Nigdzie nie ide. -Powiedzialas Piotrowi? - Brwi powedrowaly dla odmiany ku grzywce. - No wiesz... ze z nim zostajesz. -Bo? - Milczalem. - O co chodzi? -Powiedzialas? Wie, ze cie ma? W oczach miala smutek i troche szelmowskiego usmiechu. -Pytasz, czy do wziecia jestem? Nie kus, szatanie. Szelmostwo szelmostwem, ale mowila... cholera: serio? Na probe wyjalem jej papierosa z ust - dwa palce na papieros, trzy na wargi - strzepnalem popiol, powtorzylem wszystko w druga strone. Nie uchylala sie. -Boje sie - wyznala. - Wezme, zakocham sie na smierc, a jego zabija. I mi sie do reszty zycie sypnie. Nie powinnam sie angazowac. To glupota. -Wszystkich nas moga... -No przeciez wiem. To pewnie dlatego - wypuscila usmiech z oczu na usta. -Co: dlatego? -Zazdroszcze tej rudej wywloce. Zrobi tak - strzelila palcami, rozpryskujac dookola drobinki krwi - i bedzie miala bardzo fajnie. A ja juz moze nigdy. Szkoda. Chyba sie zaczerwienilem. -Przeciez... nie chcesz. -Z toba? - domyslila sie. - To nie tak. Powinnam cie tam zaciagnac - wskazala drzwi jakiejs komorki - i szybko przeleciec. Zanim Pawluk to zrobi. - Przygladala mi sie z usmiechchem jak u Mony Lisy. - Bylbys moj, prawda? Moja glowa chyba kiwnela potakujaco. Zaraz potem zatesknilem za kolnierzem ortopedycznym. Stalo sie jednak. -Ale on tez jest taki. Powazny, lojalny facet. Na cale zycie. Taki, przy ktorym kobieta czuje sie bezpieczna. -Tez? Ze niby ja...? - zdobylem sie na kwasny usmiech. - Babiarz ze mnie jak... Ty, Marzena, Masza... nawet moja eks, gdyby raczyla wrocic... -Nie o tym mowie. Szukasz. I wiecej w tym wzdychania niz dymania, co? - Przemilczalem to. - Ja tez szukam. Poki czlowiek probuje, nic w tym zlego. Poki zero deklaracji. Ale sa faceci, ktorzy w koncu mowia: "od teraz bedziemy razem" i wiesz, ze beda, ze to nie pic. Albo i nie wiesz - zgodzila sie, z kpiacym usmiechem wymierzonym w sama siebie. - Niewazne. Wiara sie liczy. Sa tacy, ktorym wierzysz. Ja wierze wam obu. Nie chce z toba? - popatrzyla na drzwi komorki. - Janusz, jednej rzeczy na swiecie chce teraz bardziej. Tylko jednej. Miala w oczach mnostwo prosb. O wybaczenie, zrozumienie, nawet o to, bym nie sluchal, tylko wzial ja za kolnierz i zaciagnal do tej cholernej komorki. Czulem, ze po drodze nie dostane skalpelem, a tam, za drzwiami, bedzie slodko. Pytanie, jak dlugo. Wielkie, beznadziejnie trudne pytanie, ktore oboje sobie zadawalismy. Na szczescie mialem w zanadrzu pomocnicze. -Dasz rade namowic go do zdrady? Powinienem inaczej to sformulowac. Ale to byla Ewa. Moja niedoszla druga polowka. Zbyt ja szanowalem, by, niczym sliski palant z jakiegos zalganego MSZ-u omijac slowa, ktore nam obojgu nasuwaja sie jako pierwsze. -Chyba bym dala - powiedziala spokojnie. - Mysle, ze mnie kocha. Ale jedna uwaga, Janusz: on nie sprzedal ojczyzny. Po prostu jej juz nie ma. Inni sprzedali. Jelcyn, oligarchowie. Pokazywal mi stary paszport, radziecki. Tylko taki ma. Urodzil sie w Zwiazku Radzieckim, Zwiazek kochal, w Zwiazek wierzyl. To... no, po naszemu zatwardzialy komuch. Rownosc, najwieksza, jaka sie da osiagnac. Rowne prawa, rowne pensje. Solidarnosc. Nie ta nasza, milionera z zebrakiem. Prawdziwa. Utopia, wiem. Nigdy tak u nich nie bylo, tez wiem. I on wie. Nie jest idiota. Ale kierunek byl jego zdaniem lepszy, a teraz jest gowniany. Zwial do Begmy, bo w Czeczenii kazali mu mordowac. Zlodziejstwo, dranstwo, coraz wiecej nedzy, niesprawiedliwosci... Biedny jest. Nie ma w co wierzyc. Zgorzknial. Probuje byc cyniczny. Chwycil sie mnie jak tonacy deski. Moge go namowic - pokiwala glowa - pewnie. Ale nie bede. Czekalem na jakies wyjasnienia. Nie doczekalem sie. -Moglby nam cholernie pomoc. Ocalic wielu... -Bede ich ratowac - popatrzyla na rannych. - Zaryzykuje dla nich zycie. Ale wiesz co? Jak przyjdzie wybierac: on i ty, a na drugiej szali cala ta wies albo nawet cale wojewodztwo... Wiesz, kogo wybiore. Pieprzyc obcych, to wy macie przezyc. Tez - usmiechnela sie krzywo - bywam lojalna. Cos ostatecznie musze w sobie miec, ze tak na mnie faceci leca. -Nie wiem, czy az wies - powiedzialem ponuro. - Ale Rosjanki moga wybic do nogi. -Miller jest silniejszy? - pokiwala glowa. - To tym bardziej. Wole, zeby moj facet walczyl po stronie silniejszego. Wieksza szansa, ze ocaleje. -Ciebie tez moga zabic. -Pytasz, czy wymienie zycie Piotra za swoje? - upewnila sie. - Nie. Nie wiem, czy z nim bede. Rozsadek odradza. Jesli nie zostane z nim, to za toba bede latala i skamlala, zebys mnie wzial. - Wytrzymala moje z lekka wstrzasniete spojrzenie. - Ale nawet dla ciebie tej jednej rzeczy nie zrobie. Nie skrzywdze go. Wykluczone. -Nie prosze, zebys go... -Prosisz. W Rosji ma przesrane. W Polsce, po tym rajdzie do Ostroleki, tez. Jesli teraz jeszcze zdradzi Sambie... Wiem, jest reszta swiata. Ale najpierw trzeba tam dotrzec, a potem nie dac sie deportowac. Kaliningrad, o ile Begma wygra, to jedyne miejsce, w ktorym bedzie bezpieczny. O pracy nie wspominajac. -Pracy? -Z czegos musimy zyc - wzruszyla ramionami. - Ja na rodzine nie zarobie. Ciezko startowac od zera, jak sie bylo chirurgiem. Wiec dom, dzieci. Moje drugie wielkie marzenie. A do tego moj facet musi zarabiac. Milczalem przez chwile. -Ja bym pewnie nie zarobil. Uniosla dlon, pogladzila moj policzek. Bylem zbyt brudny, skopany i poobijany, by przejmowac sie krwawymi sladami, jakie pozostawi. -Moglabym mieszkac z toba w altance. Ale skoro mam wybor... Nie gniewaj sie. Zreszta... z nim pewnie tez... To nie kwestia forsy. Nie na pierwszym miejscu. Odwzajemnilem pieszczote. Miala miekki policzek. -Ale jeszcze mu nie powiedzialas? - upewnilem sie. -To nie jest latwy wybor. Cmoknalem ja w czolo i wyszedlem. -O, jest pan. Pirat. Zywy, tyle ze zaklopotany. Nadzialem sie na niego przy podziurawionych kulami drzwiach wejsciowych. -Teraz przyszliscie? A dziewczyna? Nic jej nie...? Nie mial ze soba ani Rosjanki, ani karabinu. -O tym tez chcialem pogadac. - Rozejrzal sie wymownie. Wyszedlem przed budynek. Jak na zlosc, Marzena akurat wylazila ze zsypu na wegiel. Telefon mozdzierzystow nadal tam tkwil. -Brawo - mruknela. - Szybki numerek. -Poczekaj chwile, co? - poprosilem. Zostala przy ganku. Inna sprawa, ze odeszlismy tylko pare metrow. -Nie wracam tu - oznajmil Pirat. -Rozumiem - powiedzialem spokojnie. - A karabin? -Nie ma. Nie zabierzecie. - Przywolal i zgasil lobuzerski usmiech. - Wiem, rozumiem. Ale tez mam baby pod opieka. A pod stodola fajny schowek. Pomiescimy sie we trojke, z siostra. Ale bezpieczniej sie bede czul z bronia. -To calkiem tak jak my. -Jedna podopieczna zdejmuje panu z glowy. -Tak za darmo? - Bylem zly, wiec i zlosliwy. -Panie Januszu, jakby mi o to szlo, inna bym wzial. Ta uroda nie poraza. Po prostu zal mi dziewczyny. Ryczy, boi sie, rece o tak jej lataja - pokazal. - Dla was zaden pozytek, a u nas przezyje. Bo te tutaj... -Dzieki za slowa otuchy. I za wizyte. -Chcialem ostrzec - zignorowal moj sarkazm. - Na Szablewskiego wpadlem. Chce kupic karabin. -Trzeba bylo sprzedac - rzucilem oschle. -Nie po to kurwe z siebie robie i walczacym kradne - wyszczerzyl biale zeby. I od razu spowaznial. - Niech pan na niego uwaza. -Ostrzezenie? - unioslem brwi. - Kumple jestescie. -Ale z Kaska rodzenstwo. - Znalazl brak zrozumienia na mej twarzy, wiec wyjasnil: - Kibicuje wam jak cholera. Poki palac sie trzyma, te lachudry od Millera nie beda szukac po wsi. Nie wywloka mi siostry z piwnicy. A zeby palac wytrzymal, pan musi przezyc. Proste. Uwierzylem mu. Kaska byla troche starsza od Maszy i na tyle ladna, ze nawet brat to dostrzegl. Takim dziewczynom nie sluzy pobyt we wzietej szturmem wsi. -Moze przyprowadz je tutaj? - zaproponowalem. -Kibicowac nie znaczy wierzyc. Sorki, ale szanse macie... no, pol na pol najwyzej. -Szablewski nie ma broni? - zmienilem temat. -No wlasnie ma. Automat, od tego posla. - Odczekal chwile i wyjasnil: - Jak pana z kulka znajda, mozna sprawdzic, ze nie on strzelal. Bo po co z innej spluwy, jak ma juz swoja, i to dobra? Sad lyka takie argumenty. -Tak ci powiedzial? - zdziwilem sie. -Zgaduje. Ale raczej dobrze. - Widzac moj sceptycyzm, dorzucil: - Z Ziemkowiczem tez sie nie lubili. -Ziemkowiczem? - Zaskoczyl mnie, zestawiajac te dwa nazwiska. Kaprala zdazylem na trwale skleic z Wilnickim. Przyznal sie do zabojstwa, motyw mial jak sie patrzy, powodow by klamac zadnych... - To znaczy? -Cos miedzy nimi bylo. Szablewski chodzil i chujami rzucal. Na Ziemkowicza. A potem sie uspokoil. I tamten tez. A znal go pan: twardy szeryf, panisko. Potrafil zaczepic, straszyc, ze przylapie z towarem i zamknie. Kawal palanta. Szablewskiego tez tak straszyl, bo wiadomo: taki sam nadety wazniak. Do tamtego momentu. A potem nagle nic. Raz i drugi idziemy, mijamy go - i jakby nas nie bylo. - Odchrzaknal. - Mysle... wie pan, mogl go dopasc. -Ziemkowicz Szablewskiego? -No. Tylko zgaduje, ale po mojemu mial haka na Marcina. Wie pan, ze aparat przy sobie nosil? Przyuwazylem, jak chowal. I co, przyrode pstrykal? Czy przylapanych frajerow, ktorych potem mial w garsci? Dopadl pozniej paru ludzi, ktorych niby nie powinien. Kto mu sie narazil, krzywo spojrzal - wpadal. Pokorni nie, podpadnieci tak. Calkiem jakby wiedzial, kto, gdzie, kiedy. I wybieral, ktorych udupic. -Myslisz, ze Szablewski donosil Ziemkowiczowi? - Zawahalem sie, ale pociagnalem mysl: - I ze go zabil? -Wiem tylko, ze ochote to by mial. -Bez sensu. Kapusiowi lzej sie zyje. -Marcinowi raczej nie. Mniej ostatnio forsa szastal. -Ziemkowicz sciagal z niego haracz? -Nie wiem. Wiem, ze wszystkim powtarza: "Krechowiak mi brata wykonczyl". I ze Ziemkowicza panu dokleili. Ale slabo, jak widac. Bez kajdanek pan chodzi. A Szablewski wypytuje o lewy karabin. Tyle wiem. Poza tym - dokonczyl innym tonem - ze do domu musze wracac. Dziewczyny czekaja. Zawahalem sie, ale prywata wziela gore. -Ta kryjowka... dobra jest? -Pewniejsza niz ta forteca - poklepal sciane palacu. -I... na trzy osoby? Zmiescilbys kogos jeszcze? -Tez myslalem - wyznal bez zapalu. - Ale ciezarna nie wejdzie. A znow z dzieckiem... Zacznie wyc i co? Po nas. -Nie myslalem o... Jesli przysle fajna, szczupla laske, bez dziecka i nie w ciazy... Wpuscisz? Na karabin przypadaja dwie z kawalkiem - przypomnialem. - Wisisz mi jedna. Z kawalkiem. -Fajna i szczupla biore. - Puscil do mnie oko i odszedl. Wrocilem przed ganek. W polnocno-zachodnim narozniku parku zastukal sztucer. Piec strzalow, granaty. I, w odpowiedzi, kilka serii z kalasznikowow. Potem cisza. Tam. Bo na polnocy i wschodzie strzelano. Z rzadka, ale caly czas. -Jest lacznosc - pochwalila sie Marzena. - Trafili paru Rosjan i transporter z granatnika. Stracilismy po jednym, dwa szeregi domow na polnocy. Glebiej nie weszli. Atakuja ostroznie. I malo ich jest. Moze mniej niz naszych. -Kto ci to powiedzial? -No... Adam - przyznala. - Ale raczej nie zmysla. - Mniej niz naszych? - skrzywilem sie sceptycznie. - Mobilizacja mu wypalila. Uzbieral tylu chetnych, ze az broni braklo. Kosman zostawil mu wschodnia strone, sam wzial polnocna. Adam przysle kogos po granaty. Karabiny tez chce z powrotem, ale kazalam mu spadac. -Wojsko odeszlo na polnoc? - To mi sie mniej podobalo. Kisuny mialy zwarty ksztalt, bardziej typowy dla miast, co w zasadzie ulatwialo obrone: nasi mogli sie cofac w dowolna strone nawet o dziesiec podworek, wciaz znajdujac dogodne stanowiska. Oznaczalo to jednak takze, ze zolnierze, o ile napor nie zepchnie ich blizej palacu, beda daleko. Do tej pory tez byli daleko, ale trzymali front i dwie trzecie millerowcow to nimi sie zajmowaly. Sadzac po odglosach, taki byl rozklad sil: po slabym plutonie na polnocy, wschodzie i tu, u nas. Jesli Labiszewski skutecznie zastapi wojsko, nic sie nie zmieni. Ale gdyby jego obrona pekla... -Postaw kogos przy wylomie. Zaraz wracam. Wszedlem na ganek. Niestety, nie sam. -Juz steskniony? - zapytala z krzywym usmiechem. - Czy nie dokonczyliscie po prostu? -Dziura w murze - pokazalem palcem kierunek. -Z kosciola widac - wzruszyla ramionami. - Poki Adam sie trzyma, nikt tamtedy nie wlezie. Racja. Musialem poszukac innego pretekstu. A nie szlo mi. Nie chcialem znalezc. Odejdzie. I moze juz nie wroci. -Czego chcial? - zmienila temat. - Ten facet. -Pirat? Zdezerterowac. I ostrzec przed Szablewskim. Szuka na mnie karabinu. -Na ciebie? Ot tak? Po prostu? Trzy granaty wybuchly przy polnocnym murze. -Daj naboje - wyciagnalem reke. Na szczescie nikt nie skakal na nasza strone. Pojawil sie tylko Jasio Kret. Podszedl, przerzucil na ulice dwa granaty, potrzasnal radosnie rekoma, slyszac wybuchy, i potruchtal z powrotem do dziewczyn, strzegacych ogrodzenia dalej na wschodzie. Dopiero wtedy popatrzylem na Marzene. Zadnych naboi. -Aresztant jestes - przypomniala. I dodala bez zapalu: - Wlasciwie powinnam ci zabrac karabin. Pokazalem jej rozwiewajace sie obloczki dymu. -Ot tak, po prostu - wrocilem do przerwanego watku. - Chaos, nikt uwagi nie zwroci. Idealny czas na zemste. Nadal z karabinem, wszedlem do palacu. Ruszyla za mna. Nie pytala, po co leze do gabinetu i podnosze sluchawke. Moze nie zdazyla. Gawryszkin zglosil sie natychmiast. -To ja - powiedzialem. - Masza jest cala i zdrowa. -Co tam sie dzieje?! Jakies kobiety z siekierami, pogromy Rosjanek... Do diabla, dlaczego wczesniej pan...? -Wojne tu mamy - warknalem. - Nie zauwazyl pan? A Rosjanki, jak na razie, zabijaja wylacznie pana kumple. -Nic jej nie jest? - spokornial. -Jest bezpieczna - tez zlagodzilem ton. - Poki trzymamy palac... Pytanie, jak dlugo utrzymamy. -Moze dlugo. Mamy straty. Misza biega wsciekly. Darl sie na Wilnickiego, ze odwola atak. Teraz negocjuja uzycie mozdzierzy. Podobno chlopi bronia domow. Co okno, to ktos strzela. Nie sposob isc naprzod, poki granatniki albo bewup nie wesprze ogniem. A to trwa. Takie sa raporty. Nie wiem, pewnie przesadzone. To banda, nie Specnaz; lepiej rabuja, niz walcza. W kazdym razie utknelismy. Misza biadoli, ze polowe ludzi straci. I sprzet, co gorsze. Nowych ludzi znajdzie, ale wozy... Czolg juz wycofal; jest zbyt cenny. Trzymalem sluchawke tak, by i Marzena slyszala. -Zna pan plan ataku? Czego sie mamy spodziewac? -Czort wie. Wypadlem z obiegu. Misza uzywa telefonow i lacznikow. Radia prawie wcale. -Ale o kobietach z siekierami pan wie. Skad? -Wilnicki ma informatora we wsi. To dla niego chcial panskie radio. Obiecuje Miszy, ze cos sie zmieni. -Co sie zmieni? -Kombinuja, czy da sie zlikwidowac kobiety nawala artyleryjska i nalotem. Zdobyli nawet plan wsi. Z dopisanymi nazwiskami wlascicieli. Chyba po to wlasnie: by moc sie wstrzelac w konkretny budynek. Tylko nie sa pewni, gdzie je trzymacie i czy wszystkie razem. Chyba chca, by ten informator to ustalil. -Nalot? - Przelknalem sline. - Doronin? -Niekoniecznie. Sa jeszcze piloci z tej zagluszarki. I udalo sie uruchomic Mi-17. Jako bombowiec lepszy. Bomb nie mamy, mechanicy kombinuja z beczkami paliwa i spirytusu. A jak to spuszczac spod skrzydel, jak celowac? Najprosciej nadleciec wysoko nad cel, zawisnac i wyrzucac przez drzwi. To i czolgowe pociski burzace. -Zglupieli? Zestrzelimy smiglowiec. - Memu glosowi brakowalo przekonania. - Niech im pan to wybije z glowy. -Nie Miszy problem. Ale amunicji mu szkoda. Nie bedzie w ciemno rzucal beczek ani... Musze konczyc - rzucil pospiesznie. - Zabierz stamtad moja corke! Zamilkl. Odlozylem sluchawke. -Co to mialo byc? - spytala cicho Marzena. Nie dojrzalem do patrzenia jej w oczy. Moze dzieki temu zauwazylem uchylone drzwi szafy. - Hej, mowie do ciebie! Szafa od zawsze swiecila pustkami, wiec latwo bylo zauwazyc, czego brakuje. Oraz co przybylo. Doszla kartka przybita pinezka do wnetrza drzwi, nozyczki i trzy kawalki wystrzepionej tkaniny w kolorze khaki. -Kurwa - westchnalem. - Nastepny. -Z kim rozmawiales? - To ja interesowalo bardziej, ale podeszla za mna, zerknela na kartke. - List? -"Sory za giwery" - odczytalem. - "Biore plecak na nosidelko. Jak wypali, oddam pelen forsy. Nie pozaluje Pan." Podpisano: "Grzesiek". -O co mu chodzi? Schylilem sie, podnioslem kawalki plotna. -Z mojego plecaka. Dziury wycieli. -Oni? -Na nogi. Niemowle jak w siodle siedzi. - Zrozumiala, ale dokonczylem: - Wzial Nadie, jej dziecko i zwial. Popatrzyla na mnie z mroczna satysfakcja. -Mowilam, ze to kurwa. Zaraz... Nastepny?! -Pirat - przypomnialem. -Tak, ale... Tez z karabinem?! - Twarz jej pociemniala. - Pusciles go z bronia?! -Nie mial ze soba. Schowal gdzies. I tak bym nie... -Odbilo ci?! Czym sie mamy bronic?! Kamieniami?! -Grzeska nie puszczalem. - Wskazalem kartke. Popatrzyla na nia. I jeszcze mocniej ja wzielo. -Giwery - warknela. - Dla niej tez sie wystaral. -Co? - Nie wiem, jakim cudem to przegapilem. - O cholera... beryl Raguziaka... Inne byly juz rozdzielone. -Super! Fajnych masz pomocnikow! -Chlopak jest w porzadku. Nie pomyslalem, ze moze... Guzik prawda. Czulem, jak glodny jest kobiety; w gruncie rzeczy to z mysla o nim faszerowalem Masze pigulkami. Moglem przewidziec, ze ktos taki jak Nadia jednym usmiechem owinie go sobie wokol dowolnego palca. -Dobra, zwial, stalo sie. Ale ten drugi?! Trzeba bylo wziac go za fraki i zmusic, by oddal karabin! Zawahalem sie. Uznalem jednak, ze moment jest dobry. -Z Piratem wole zyc dobrze. Ma skrytke. Z wolnym miejscem. - Odchrzaknalem. - Moze... skorzystasz? -Co? - znieruchomiala. -Zgodzil sie wziac jeszcze jedna osobe. -Oprocz ciebie? - Nie od razu to powiedziala. -Dzieki. - Usmiechnalem sie, nawet nie bardzo gorzko. -Twoje laski tez beda? -Jest jedno wolne miejsce. Jedno - podkreslilem. - Ja nie ide. Pomyslalem, ze moze ty. -I kto jeszcze? Masza? Pani doktor? Czy moze obie? -Ogluchlas? Jedno miejsce. - Milczala, przygladajac mi sie nieufnie. - Masza nie da sie upchnac w ciasnej norze. Raz ja przywalilo w piwnicy, ma dosc. Czasem sypia pod lozkiem, na wypadek, gdyby znow... To nie calkiem klaustrofobia, ale juz blisko. No i Masza ma najwieksze szanse przezyc. Jej stary - wskazalem telefon - zadba o to. -No to Ewunia - wykrzywila nieladnie usta. -Ewunia powie: "spadaj, mam pacjentow". - Zlapalem jezyk w zeby, lecz wyrwal sie na wolnosc. - Tylu drani biale fartuchy nosi, a ty akurat ja musialas...? Ani jeden miesien nie drgnal w jej twarzy. Tylko wzrok spuscila. Na oczy nie umiala naciagnac maski. -Ty zostajesz? - zapytala cicho. - Z nimi? -Zostaje z Rosjankami. Jak tylko ostatnia zginie, natychmiast biore nogi za pas. -Jak Masza zginie - sprostowala. - I Ewa. Pozbierala sie w koncu, popatrzyla mi w oczy. -I jak ty - uzupelnilem liste. -Ja? - Znow nie patrzylismy na siebie, ale teraz za sprawa obu stron. - Przeze mnie tylko masz klopoty. -Tak juz jest z babami - mruknalem. Nagle dotarlo do mnie, ze stoi cholernie blisko. Czulem jej zapach. Taki sobie: mundurowi faktycznie dobrze by zrobilo pranie. -Nie o takich mowie - zaprotestowala. - Aresztuje cie, i w ogole... To calkiem co innego niz z tymi. -Z ktorymi? - zapytalem. Przezuwala odpowiedz ladnych pare sekund, lecz w koncu przepuscila przez gardlo. -Z tymi do lozka. -Z zadna nie spalem. -Z tymi, co bys je chcial do lozka - rozwinela mysl. -Jesli z tymi - teraz juz calkiem w okno patrzylem - to jest akurat dokladnie tak samo. -Co? - lekko zachrzescilo jej w gardle. -Dokladnie tak samo - powtorzylem. - Tez zero szans na seks, za to kanal jak cholera. Chyba probowalem ja ominac. Niezdarnie, ale chyba tak. Zlapala mnie za kolnierz. W polowie przynajmniej, bo reszte dloni czulem bezposrednio na karku. -Co znaczy: tak samo? - Dosc zlowrogo to zabrzmialo. - To twoje kobiety. Nie wiem: obie, tylko jedna... Ale ktoras na pewno. I to dla niej tu tkwisz. - Zawahala sie, po czym dodala: - Zabic sie dajesz. Zamknac. Nie dla Rosjanek. Czulem cieplo jej palcow. I tyle. Zadne z nas nie przemiescilo sie ani o milimetr, nie wiedzialem wiec, jakie sa: szorstkie czy moze sliskie od potu. Niewazne. Cieple byly i czulem ich dotyk na skorze. -Jest-dokladnie-tak-samo - wymowilem dobitnie slowo po slowie. I znow ja oklamalem. Doszedl element, ktorego jakos nie zapamietalem ze swych relacji z tamtymi dwiema. A nawet dwa elementy. Mialem wzwod jak cholera. I, co jeszcze dziwniejsze, calkiem mnie to nie wzruszalo. Zadnego strachu, ze kobieta, z ktora rozmawiam, cos zauwazy. -Co ty pieprzysz? - Nadal grzala mi skore karku polowa palcow. Teraz jednak wieksza polowa. Do kciuka i wskazujacego doszedl srodkowy. Fajnie. Jej glos tez zrobil sie fajny: chrapliwy i miekki zarazem. - Widze, jak sie na nie gapisz. Po nogach bys calowal, gdybys mogl. -Dokladnie tak samo - mruknalem. -Chrzanisz. To jak... no, prawie wstep do kochania. -Calowanie nog? - Usmiechnalem sie. I zaczepilem o nia opuszek palca. Tylko jednego i tylko o kieszen spodni. Pewnie nawet nia... A jednak, zauwazyla. Popatrzyla w dol, tak wymownie, ze bardziej nie mozna. I na tym poprzestala. -Gapienie sie. Do milosci - poprawila sie. Zajrzala mi w oczy. I, zaraz potem, z mina kogos o mocno spoznionym refleksie, pomknela spojrzeniem z powrotem w dol. Odbilo sie od wypuklosci na moich spodniach, wrocilo z szybkoscia kauczukowej pilki. Zaczerwienila sie. Ja tez. Ale sa nieliczne odmiany rumiencow, do ktorych czlowiek teskni. Zostalem przylapany - i bylo mi z tym dobrze. Bo i jej bylo. Czulem to. Cudowne uczucie. -Granat. - W szarych oczach zaiskrzylo. Troche rozbawienia, troche paniki. Ale glownie radosc. - Przesunal ci sie. W kieszeni. Zgialem palec. Pociagnal z sila zdolna przesunac kubek, nie mocniej. A ona, choc szczupla, byla wysoka i zdecydowanie miala na czym usiasc. Ruchu jej bioder ku moim nie dalo sie nijak wyjasnic w oparciu o prawa fizyki. -W kurtce nosze - zwierzylem sie. - W spodniach niewygodnie. -Niewygodnie ci w spodniach? - udala zdziwienie. Stala wygieta w prowokujacy luk, stopy i twarz trzymajac z tylu, w odleglosci "rozmowa z nie bardzo obcym", ale dol jej brzucha ugniatal dol mojego. Coraz wyrazniej. Choc jeszcze tylko przez pare sekund. - Ojej. Cos z tym trzeba... Zlapalem ja za druga kieszen. Chcialem przytrzymac jej biodra, tu, przy sobie. Grzecznie, chwytem za kieszenie wlasnie. Bylem glupi. Wymknela mi sie, praktycznie cala. Tylko dlon pozostala na karku. Lewa. Bo prawa... Zrobilem gleboki wdech. Palce miala sprawniejsze niz ja pluca i nim skonczylem, uporala sie z rozporkiem, guzikiem oraz gumka od spodenek. Ujela go, wydobyla. Nie natrudzila sie zbytnio - sam sie pchal. Chociaz jeszcze nie z calych sil. Dorastal jej dopiero w dloni. Wspaniale uczucie. Usmiechnalem sie, pewnie glupio. Z madrzejszych rzeczy zdjalem jej okulary i ruchem na oslep ulokowalem na ktorejs z polek. W sama pore. Potem bym nie zdazyl. Odwzajemnila usmiech - jej byl tajemniczy, slodki, metafizyczny; kobiecy jednym slowem - i zaczela sie cofac. Nie wypuszczajac mnie. To znaczy owszem: zabrala te dlon z karku. Potrzebowala jej do rozpinania pasa. Kabura stuknela o podloge. Ja zrzucilem kurtke: tyle mego wkladu. Bezwolny woz, powleczony za dyszel od szafy az po biurko. -Nie boj sie - powiedziala, gdy jej posladki wyczuly blat. Pomyslalem, ze podejrzewa mnie o chec ucieczki. I dlatego nie wypuszcza. Dlatego z jej ramienia wciaz zwisa sztucer. Bo chcac sie go pozbyc, musiala zabrac reke. -Nie boje sie - poszerzylem swoj glupawy usmiech. -Nie zajde. Nie boj sie. Przypomnialo mi sie to, co mowila o Labiszewskim. Ze po trzy razy pytal, zanim... Niezbyt przyjemna mysl. Wyczula cos? To dlatego uwolnila moj czlonek tylko na ulamek sekundy: zmieniajac chwyt prawa dlonia na chwyt lewa? Nie obchodzilo mnie to. Troche, ale tez nie za bardzo, obchodzily mnie drzwi gabinetu, ktore zostawilismy uchylone. W glowie mialem tylko jedno. Poderwala reke ku mej twarzy. Pierwszy pocalunek wyszedl nam dziwnie: polowa ust. W drugiej polowie mialem jej kciuk. Slony, troche brutalny. Chociaz to reszta palcow, ta wczepiona paznokciami w policzek, sprawiala wrazenie obojetnych na moj ewentualny bol. Kawalek Marzeny, ktory mialem na jezyku, a potem w zebach, raczej dawal, niz probowal brac. Jesli sie pogubilismy w tej chaotycznej pieszczocie ust, zebow, rak i jezykow, to dlatego, ze zbyt wiele rzeczy dzialo sie naraz w zbyt wielu miejscach. Odpinala swoje spodnie i probowala sciagac, w czym najbardziej przeszkadzala jej wlasna noga, zarzucona lapczywie az nad moje posladki. Tez nie bylem lepszy: jedna wepchnieta pod koszulke dlon usilowala odpiac stanik, druga utrudniala jej to, pakujac sie pod niego w goraczkowym poszukiwaniu sutka. W koncu go znalazlem. Byl taki, jak myslalem: twardy, nabrzmialy oczekiwaniem pieszczoty. Udalo mi sie zepchnac miseczke biustonosza z piersi Marzeny. Nieduze je miala. Ale na pewno piekne. Wiedzialem, ze sa piekne. -Nie - wyszeptala, cofajac twarz. - Ktos moze wejsc. Odepchnela moje rece. Tylko noga, trzymajaca jak hak abordazowy, uspokajala, ze to nie koniec. -Pieprzyc ich... - wymamrotalem. Calowalem kazdy kawalek twarzy, ktory nie zdolal mi umknac. Nos, brew... Przeszkadzalem. Probowala sie odsuwac i robic to, co wazne, ale troche po lebkach probowala i spodnie, choc rozpiete, nadal oslanialy niemal cale jej biodra. -Drzwi trzeba... Zamkniesz? Mialem ja na ustach, jezyku. Drzwi? Jasne, wolalbym zamkniete. Ale odejsc? Od niej? -Potem - poprosilem. - Zaraz. Wbila mi czolo w obojczyk. Zdejmowala but, tam, za moim tylkiem. Wcisnieta we mnie jak koala w mame. Udalo mi sie wsunac dlon pod jej spodnie, rozplaszczyc palce na rozleglej kraglosci posladka. Miekki i twardy zarazem, prezyl sie, ocieral o pieszczaca go dlon. Probowalem calowac jej ucho. Nie szlo: zle ulozenie, no i wlosy przeslanialy. Zaczalem lizac. Lepiej. Przechylila glowe. Az zamruczala. Ale probowala grac twardziela. -Drzwi - zazadala. But stuknal o podloge. Stopa w grubej skarpecie przejechala zmyslowo po mojej nodze. Dol, gora, znow dol. Stanela na niej, zaczela sciagac drugi kamasz. -Majtki - odszczeknalem sie. - Ale juz. Noga opadla poslusznie. Cofnela biodra. Troche zmarudzila przy moim czlonku - zaplatal jej sie miedzy palce a guziki - w koncu jednak zaczela odslaniac brzuch. Zdazylem dostrzec gorny skraj lonowego owlosienia. Wiecej sie nie dalo: wykrecala sie ze spodni jak sruba z gwintu i konczyla juz tylem do mnie. Spodnie, razem z majteczkami zatrzymaly sie na lydkach, a ona, niezdarnie sciagajac z rak bluze, zalegla piersia i brzuchem na biurku. Spodni nie probowala sie pozbywac. Albo nie czula sie na silach, albo nie chciala mi psuc radosci. Moglem stac za nia i do woli wpatrywac sie w jej wypiety tylek. Wiedzac, ze czeka na mnie. Ze zaprasza. Moglem chlonac widok, od ktorego serce podchodzilo do gardla a penis do pepka. Banalny a zarazem najpiekniejszy z tych, jakie Bog podarowal meskim oczom. -No - sapnela, ciskajac bluza na fotel. - Dawaj. Cos huknelo calkiem niedaleko i calkiem glosno. Oboje uslyszelismy - popatrzyla nawet ku drzwiom. Ale zaraz potem, skrecajac sie, marszczac widoczne spod koszulki fragmenty plecow, obejrzala sie na mnie. I usmiechnela. -Za chuda? - pokrecila pupa. - No, chodz juz. Podszedlem. Probowala siegac dlonia, pomagac mi. Nie zdazyla. Slizgajac sie po jej palcach - nie mialem problemu z poslizgiem - wjechalem miedzy wlochate poduszeczki. Zastyglismy oboje na chwile. To byl ten moment. Moze najwazniejszy. Nie byla ciasna, a chetna taka, ze niemal po udach splywalo. Wiec nie poczulem zbyt wiele i ona chyba tez nie. Ciala nie poczuly. Ciala, zwlaszcza dwojga doroslych, potrzebuja troche wiecej doznan. Ale bylo... tam, w srodku, w tym, co niektorzy nazywaja dusza... bylo... -Faaajnie - ni to westchnela, ni jeknela. Moglbym tylko powtorzyc. Moze powinienem. Wybralem jednak pocalunek zlozony na jej karku. Bylem w niej. W Marzenie. Tak, ze bardziej nie mozna. Pierwszych pchniec prawie nie czulem. Radosne niedowierzanie przytloczylo inne doznania. A przeciez, z drugiej strony, chlonalem kazdy nasz ruch. Nasz. Bo i ona sie poruszala. Twarde biurko to nie materac, spodnie przeszkadzaly, pozycja tez nie sprzyjala - a mimo to, z pozoru nieruchoma, tanczyla pode mna dyskretny, zmyslowy taniec, ktorym jej cialo wykrzykiwalo jedno wielkie "TAK!". Chciala mnie. Czlonka w goracym, sliskim wnetrzu, dloni wpychajacych sie miedzy blat biurka a rozplaszczone na nim piersi, ugniatajacych sutki, zlobiacych paznokciami rysy w skorze ud i rozkolysanych posladkow. Chciala koszulki spychanej ponad lopatki i jezyka wedrujacego wzdluz kregoslupa. Palcow uwiezionych w jej zebach. Pomocy dla lydki a potem stopy, nieporadnie uwalnianych z niewoli tkanin. Moich ust splywajacych z plecow, przez posladek, na udo, wnetrze kolana. Chciala wszystkiego, co chcialem jej dac i co pragnalem od niej dostac. Tyle ze nam nie wyszlo. Wybralismy zly moment. Kleczalem, a ona pozwalala mi przekladac swe udo nad glowa i siegac twarza do kosmatego podbrzusza, kiedy dopadla nas toczaca sie na zewnatrz wojna. Za oknami korytarza zaryczal czolgowy silnik, sciana zadygotala od serii z kaemu. Drzwi odskoczyly nagle jak od dobrego kopniaka, obsypujac nas obloczkiem wiorow. Nie wiem, czy Marzene zawiodlo uszkodzone kolano, czy pozycja byla zbyt wymyslna, czy to we mnie zolnierz wyparl samca i szarpnalem nia w dol. W kazdym razie plecy Rosjanki ogladalismy juz z podlogi - troche siedzac, troche lezac obok biurka. Okno korytarza, to na wprost drzwi, bylo pozbawione skrzydel, zastawione pudlami i workami na smieci, przerobione na strzelnice. Dziewczyna w dresie nie strzelala jednak. Nie miala z czego. Cisnela pojedynczym granatem, odskoczyla, zawadzila spojrzeniem o bosa stope Marzeny, sterczaca w gore znad mego ramienia, znieruchomiala na moment - i odbiegla. -Dobra - wymamrotala Marzena. - Koniec. Mialem lepiej: podciagnac spodnie, i tyle. Ona swoich zdazyla sie w polowie pozbyc, tak jak jednej skarpety, buta i bluzy. Pomagalem jej wiec. Albo moze sobie pomagalem - rozpaczliwie chwytajac sie resztek szczescia, tak brutalnie wyszarpnietych sprzed nosa. Nie szlo nam wiec za dobrze. Sama pewnie szybciej doprowadzilaby sie do porzadku. Ale chyba podobala sie jej ta moja slamazarnosc i nie zrobila nic, by przyspieszyc wkladanie na jej stope najpierw skarpety, potem kamasza. Wiazalem go, ocierajac sie policzkiem o kolano. Byla twardsza, bo tylko raz, przelotnie, musnela dlonia moje wlosy. W tym czasie czolg przetoczyl sie przed frontem palacu, ostrzelal go z kaemu, poczestowal granatami, wypluwanymi z wyrzutnikow swiec dymnych, zawrocil i wyjechal brama. Upiornie zachrzescil gruchotany ursus. Obroncy zrewanzowali sie tuzinem eksplozji; niektore byly mocniejsze, wiazek, nie pojedynczych granatow. Kiedy wybieglem na korytarz, po intruzie nie bylo sladu. Byly za to pamiatki. Nie widzialem drzwi restauracji, tyle rozpylonego tynku wirowalo w powietrzu. Widzialem za to rozrzucone w poprzek korytarza cialo ciezarnej kobiety i polowe jej mozgu, rozbryzgana na scianie. Ta, ktora nas przylapala, kulila sie przy kaloryferze. Zywa, cala, przestraszona. W parku i na pietrze stukaly karabiny. Sambijczycy odgryzali sie z kilku automatow. Ktos wbiegl z podworza; mignal mi wielki brzuch i warkocz. Dziewczyna nie miala karabinu, uciekla wiec do piwnicy. Te, ktore mialy, walczyly. Granadierki zreszta tez: po momencie wyczuwalnego chaosu rozpoczelo sie regularne bombardowanie. W pol minuty na zachod od palacu wybuchlo z pol setki granatow. W tym czasie, bez jednego slowa, dzielilismy sie z Marzena amunicja i ladowalismy sztucery. Wszystko w marszu, i to niewygodnym - bo zadnego okna nie pozwolilem jej minac z glowa powyzej parapetu. Dlon na kark, przydusic, czerpiac okruchy przyjemnosci z braku oporu. Domyslalem sie, co zaszlo, i jesli mialem racje, atakujacy wdarli sie glownie do zachodniej czesci parku - ale nigdy nie wiadomo, czy jakis nadgorliwiec nie pognal dalej i nie celuje w okna. Wyszlismy przez kuchnie, od tylu. Nim dotarlismy w poblize zachodniego muru, walka w parku dobiegla konca. Pozostalo posprzatac. Minal nas Jasio Kret z niesiona na barana, ranna w noge, ciezarna kobieta - druga szla z tylu, podpierajac plecy kolezanki. Dwie Rosjanki obdzieraly z oporzadzenia zwloki millerowca, a Juraszko dociskal polowkami cegly plachte czarnej folii. Przed chwila okrywala pryzme piasku, teraz martwa dziewczyne. Bardzo martwa dziewczyne: przed i za cialem ciagnela sie koleina, wyzlobiona czolgowa gasienica. Krew utworzyla dluga kaluze brunatnoczerwonego blota. Marzena pobladla na ten widok. -Nagle skrecil. - Ponury Juraszko wskazal wytyczony przez napastnika szlak, pelen polamanych krzakow i zakonczony, patrzac z naszej perspektywy, wylomem w murze. - Myslelismy, ze droga pojedzie. Dziewczyny nie zdazyly... I tak dobrze, ze... Jakby czolg, to strach pomyslec. -Ona... - Marzena wpatrywala sie w folie. - Zyla? -He? - Nie doslyszal. - Wiezy nie mial. -IMR - wyjasnilem. - Maszyna saperska. Taki jakby czolg-spychacz. Ma pancerna kabine, a ten Miszy kaem na stropie. Zastrzelili ja - odpowiedzialem za Juraszke. - Maja z czego strzelac, nie musza rozjezdzac. Oklamywalem ja. IMR rozbil mur i pognal ostrzelac palac. Pewnie juz na starcie wykonywal lufa kaemu "na prawo patrz". Nie zastrzelili dziewczyny, bo po prostu nie mieli z czego. To dlatego nie ucierpialy inne: woz mial wpasc do parku, ostrzelac budynek i wiac; reszta nalezala do wlewajacej sie przez wylom piechoty. Przypadek sprawil, ze Sambijczycy trafili na zgrupowanie obronczyn, ze IMR ominal je z niewlasciwej strony, moze nawet nie dostrzegajac, a biegnacy za wozem strzelcy dostali sie wprost pod lufy i deszcz granatow. W sumie mielismy szczescie. Szczescie, za ktore slono zaplacila okryta folia kobieta. -Zle to wyglada - huknal Juraszko. W swoim mniemaniu: dyskretnym polglosem. - No to zakrylem. Potem moze... Potem sie nie dalo. Dwa podworka dalej sambijski BTR-70 wtoczyl sie miedzy oplotki. Pod oslona ognia jego kaermu - na szczescie kalibru 7,62, wukaem najwyrazniej chlopaki przepili - ruszylo kolejne natarcie. Druzyna piechoty ostrzeliwala wylom, podchodzila, rzucala granatami nad murem i za pomoca jednej albo dwoch drabin probowala dostac sie do parku. Chwila nieuwagi mogla sie skonczyc nieciekawie. Pol tuzina karabinow, w tym zdobyczny kalach, starczylo jednak, by ploszyc pojawiajace sie w dziurze lub nad murem glowy. Drzewa i przywilej pierwszego strzalu dobrze chronily grupke Juraszki. Przynajmniej poki w gre wchodzil jeden wylom. Polecilem ustawic czujki i pilnowac, czy czolg nie wraca. Wiazki granatow, od biedy dobre na transporter, nie mialy szans w starciu z grubym pancerzem. Nakazalem odwrot do budynku, gdyby Sambijczykom starczylo odwagi i sprobowali szarzy ponownie. Na szczescie wojna to takze poker. Nie wiedzieli, czy za murem nie czeka na nich tym razem gotowy do strzalu RPG. Nie zaryzykowali powtorki. Atakowali pieszo. Przez kwadrans strzelalem i rzucalem granatami do malych plamek ruchu po drugiej stronie wylomu, do szelestow za murem. Marzena kleczala pare drzew dalej, z kolba przy ramieniu. Pilnowala grzbietu muru. Jak na moj gust, ulokowala sie troche za blisko: mocno rzucony granat mogl wyladowac z boku albo i za nia, niwelujac oslone pnia. Ale nie protestowalem. Z bliska widziala dluzszy odcinek ogrodzenia. Faceta zakradajacego sie z drabina upolowala jednak nie ona i nie Juraszko, strzegacy muru na poludnie od wylomu. Helm wypatrzyl ktos, kto zajal miejsce Raguziaka, to na strychu. Uslyszalem huk wystrzalu, brzek dziurawionej blachy, loskot walacego sie ciala. Koledzy trafionego wrzucili w odwecie do parku dwa granaty. Zerwalem sie, przebieglem pod mur. Dostrzeglem Marzene, biegnaca moim sladem, ale najpierw poderwalem sztucer i wpakowalem dwie kule w szczytowa sciane palacu. Dobrze wyszlo. Kilka centymetrow od krawedzi okienek. -Co? - Przypadla plecami do cegiel, tuz obok mnie. Pytala szeptem. Walczylismy w duzej mierze na sluch. -Zdradzilem. - Bala sie, wiec wykrzesalem z siebie usmiech. - Strasze. Lepiej, zeby dziewczyna nie zamarudzila przy tym oknie. Mialem nadzieje, ze sie nie zastala, bo po sambijskiej stronie muru ktos sie zorientowal i zafundowal okienkom poddasza ostrzal z dwoch kalachow i granatnika. Granat nie trafil W otwor, ale malo brakowalo. Czesc kul trafila. Strzelanina slabla. Wylom byl pod ogniem, gora tez nie udalo sie przejsc. Millerowcom konczyl sie zapal i granaty. Byli w helmach, kamizelkach, mocno obwieszeni magazynkami. Na tuziny granatow po prostu brakowalo im juz udzwigu. Pewnie przywiezli troche w wozach, ale na polu bitwy liczy sie to, co pod reka. Wyprawa, chocby krotka, po amunicje, to przedsiewziecie albo czasochlonne, albo ryzykanckie. Po naszej stronie muru bylo z tym lepiej, a przeciez i teraz, gdy pospiech nie byl juz konieczny, wrocilem miedzy drzewa pelzajac na brzuchu. -Dobra robota! - pochwalilem Juraszke. Chwalenie Juraszki oznaczalo, ze polowa jego dziewczyn tez slyszy, choc niekoniecznie wszystko rozumie. - Tylko tak dalej! -LWP - pokiwal glowa. Kleczal za drzewem. Powinien lezec, ale najwyrazniej kregoslup nie pozwalal: krzywil sie bolesnie, masujac ledzwie. - Dobra, stara szkola. Nie to co teraz, smarkateria bananem karmiona. Fali sie boja, to co dopiero Ruska. -Trzymajcie dziure - powiedzialem ciszej, do ucha. Po tamtej stronie mogl sie czaic ktos znajacy polski. - Ale jak wybija nastepna, wiac do budynku. Nie daj Boze, zeby kogos w parku odcieli. -Idzie pan? -Moze uda sie sciagnac posilki. Ruszylem w strone palacu. Marzena za mna. Do srodka weszlismy znow przez kuchnie. Poludniowa strona, i parku, i Kisun, byla jak dotad jedyna spokojna. Sambijczycy nie probowali jakos oskrzydlac. Moze za malo ich bylo na takie rozszerzanie frontu. Nasze dziewczyny jednak czuwaly. Cos stuknelo o galezie i niemal rownoczesnie uslyszalem wystraszony okrzyk: -Oj... padnij! Granat! Padlismy. Granat pacnal o ziemie i wybuchl. Pare odlamkow zagwizdalo obok, ale nawet nas nie drasnely. -Boze, przepraszam... przepraszam... Wychylona z okna Rosjanka nie pytala, czy jestesmy cali: widac bylo, ze tak. Machnalem reka, pokazujac, ze nic sie nie stalo, i weszlismy do budynku. -Malo co - wypuscila powietrze Marzena. - Cholera. -Sa troche do dupy jako zolnierze - przyznalem. - Ale za to dzielne. Byly dzielne. Kuchni strzegla Liza, lat dwanascie, w tym dwie trzecie roku w ciazy. Miala bandolety z recznikow - brzuch utrudnial noszenie pasa - a na nich, w otworach, szesc granatow i noz do krajania chleba. Siodmy granat czujnie sciskala w dloni. Zatrzymalem sie na chwile, zawahalem. Byla rozczulajaco dziecinna, ale nie taka znow mala. -Nie balabys sie posiedziec w ciemnej dziurze? Pod ziemia. Nie sama - dorzucilem zachecajaco. -Z ciocia Ludmila? - zapytala bez wielkich zludzen. -Ciocia sie nie zmiesci - poslalem jej przepraszajacy usmiech. - No i... tu jest potrzebna. Pokiwala glowa, robiac powazna mine powaznego czlowieka, ktory doskonale wszystko rozumie. -Bez niej sie porycza - stwierdzila. - Kobiety w ciazy maja te, no... hormony. Ciagle rycza i sie denerwuja. Marzena usmiechnela sie do niej, zwichrzyla zartobliwie grzywke. Na tle Lizy wygladala jak kawal baby. Pomijajac srodek: w brzuchu tej mniejszej bylo wyraznie wiecej. -Idz - powiedziala. - Tu dla dzieci... no, zle. -Zostane z ciocia. Ja - wyjasnila dziewczynka - nie rycze. To dorosle tych hormonow dostaja... Marzena chciala dyskutowac, wyszedlem jednak z kuchni. Dogonila mnie przy bufecie. -Odeslij ja - zazadala. - Do Pirata. -Nie. Zaskoczona, milczala przez pol korytarza. -Dlaczego? - zapytala ostroznie. - To przeciez... -Pomijajac ze jest gruba, a Pirat zada chudej? Wlasnie dlatego: ze dziecko. Nie do pomylenia z zadna inna. Jak jej zabraknie posrod trupow, zaczna szukac. Najprostsza metoda: podpalajac wszystkie budynki. Przemyslala to sobie. Dopiero przy schodach zauwazyla: -I tak beda szukac. Nadia zwiala. Rudzielec. Tez trudno przegapic jej brak. -Nadie prawdopodobnie zastrzela. -Mily jestes. -Nie jestem. Dlatego lepiej tu zostan, dobrze? Nie zostala. Polazla za mna do piwnicy. Dobrze trafilem. Ewa operowala ranna w golen Rosjanke - nie bedzie przeszkadzac. Moglem zgarnac kubek, podejsc do lozka Szuryma i chlusnac mu w twarz herbata. Uniosl powieki. Oczy, ktore spod nich wyjrzaly, byly otepiale od bolu i goraczki, lecz przytomne. -Dla kogo chciales radio? - zapytalem cicho. Ewa miala problemy, wolalem jednak nie kusic losu. -Pic... - szepnal. Zlizal z ust resztki herbaty. Rana brzucha. Pewnie nie podawali mu plynow. -Nawet caly bar - obiecalem. - Ale za nazwisko. -Daj spokoj - baknela Marzena. Szurym wygladal marnie. Chyba umieral. Ale nam tez bylo blisko do smierci. Moze nawet blizej. -Przywiozles je tutaj. Szesc wlasnie zabili. Siodma zaraz umrze. Jestem wkurwiony. Nie mogl juz bardziej zblednac. Ale pod cierpieniem, ktore wgryzlo sie gleboko w jego twarz, doszukalem sie slabych oznak strachu. -Zostaw... mnie. -W brzuch. - Unioslem karabin. - Do skutku. -Ja nic... nie wiem. Wzialem lekki zamach. -Gadaj. -Nic nie... wiem. Probowalem dotknac kolba okrywajacego go koca. Dotknac. Nie udalo sie. Marzena zlapala mnie za nadgarstek. -Odbilo ci?! Zostaw go! To juz powiedziala Ewa. Trzymala noge rannej, oburacz. Szyla? Uciskala przerwane naczynie? Trudno dojrzec. Podbiec w kazdym razie nie mogla. Gdyby mogla, mialbym teraz cztery babskie dlonie na nadgarstku. -Maja tu kogos - wyjasnilem. - Wilnicki ma. Ktos nas wystawi na odstrzal, jesli go nie znajdziemy. Kilka par oczu wpatrywalo sie we mnie ze zdziwieniem. -To nie ja! - Ela-Piersiowka odsunela sie nagle od stolu operacyjnego. - Jak Boga kocham, tylko rozmawialismy! Przygladalem jej sie tepo. Byla wstawiona, jak to ona. -Z Wilnickim? - wyreczyla mnie Marzena. - O czym? -Nic zlego. Pytal, kto jest kto... Zadne tam... Wypaplalas? - warknela Ela, rzucajac wrogie spojrzenie kolezance po fachu. -Wal sie! Nie mam co robic tylko na ciebie kablowac! Klalem w duchu. Detektyw z bozej laski... Powinienem dopisac ja do listy. Je obie. -Swiatek? - zapytalem. Szurym oczekiwal ciosu w przedziurawiony brzuch, skoncentrowal sie wiec i od razu zrozumial. Co nie znaczy, ze od razu odpowiedzial. -To jej... biznes - wystekal w koncu. Marzena okazala sie malo czujna: trzasnalem go kolba, nim ponownie mnie zlapala. Inna sprawa, ze pilnowala brzucha, a nie skrytej pod kocem goleni. Na pewno nie zlamalem mu nogi. Ale tez na pewno go zabolalo. Od samego podskoku na lozku chociazby. Rannym nie sluzy podskakiwanie. Krzyknal, lzy poplynely z oczu. -Janusz! - warknela Ewa. Tyle mogla: warczec. Jej pacjentka tez probowala podskakiwac na stole zabiegowym, musiala wiec szybko operowac nicmi. - Zostaw go! -Nie pieprz mi tu! - Ja tez warczalem, tyle ze na Szuryma. - Proste pytanie: kto? Komu miales dac radio? -Zostaw go! - zabrzmial zgodny kobiecy dwuglos. Marzena dodatkowo opasala mnie z tylu jak zapasnik. -Zabierz tego... pojeba - sapnal Szurym. - To twoj... wiezien. Jak mnie jeszcze raz... Ciebie oskarze. Pomyslalem, ze to kretyn. Wlasnie wkurzal swoja jedyna realna obronczynie. Ewa sie nie liczyla. -Gadaj! - Nie probowalem sie wyszarpywac, ale ust mi nie zatkala. - Bo z pierdla nie wyjdziesz! -Uspokoj sie - wymruczala mi prosto do ucha. -Zreszta jaki tam pierdel. - Usluchalem i uspokoilem sie. - Ten twoj koles albo kumpela zalatwia nam wlasnie nalot. Zrzuca na hotel pare ton benzyny. Usmazysz sie tu. Zamknal oczy, demonstracyjnie konczac rozmowe. -Wyjdz - rzucila ostro Ewa. - Niech go pani zabierze. Dalem sie zabrac. Na parter. Rosjanka z rozwalona glowa lezala tam, gdzie dopadla ja kula, tyle ze okryta narzuta z mojego fotela. Nikt nie strzelal. Bylo calkiem cicho. -Malo mamy klopotow? - zapytala lagodnie Marzena. -My? - poslalem jej mroczne spojrzenie. -To znaczy... - zmieszala sie. - Nie, ze niby razem... Spoko. Nic sie nie stalo. Zero zobowiazan. O cholera. Glupio wyszlo. -Ja nie o tym - baknalem. - Po prostu... -Jak narozrabiasz, dostane po dupie. O tym mowie. Inna rzecz, ze nalezy mi sie. Swiatek tez powinnam przymknac. Pewnie o niczym nie wiedziala. To gruba ryba, juz teraz fajnie zyje. Po co jej taki klopot. Ale powinnam. Dalam plame. Glupia babe dmuchasz. Wracala do tego. Slodkie... Slodkie? A jesli po prostu lubila seks? Niewazne z kim? Jesli prozaicznie byla glodna i wkurzal ja przerwany posilek? -Dokad chcesz isc? - zmienila nagle temat. -Do Kosmana - powiedzialem. - Wyzebrac granatnik. -Ide z toba. -Zostajesz. Kazda nieciezarna jest tu na wage zlota. Popatrzyla na mnie, dziwnie, spode lba. Milczala jednak. Zeskoczylem do zsypu przy kotlowni, siegnalem po telefon. Po tamtej stronie nikt nie podniosl sluchawki. -Kosmana tam nie ma - pouczyla mnie, schodzac po schodkach na dol. -Labiszewski moze wiedziec, gdzie jest. Lepiej nie szukac na oslep. Ruscy moga byc wszedzie. A propos... Musze wziac karabin. Przemyslala to. Odpowiedz nie byla spontaniczna. -Nie moge cie puscic. -Kuuurde... - jeknalem. - Dalej biurokratka? -Wiem, ze to glupio zabrzmi, ale wpakowalam sie w to szambo, zeby klopotow uniknac. Moga mnie zabic, zgoda. Ale zakladam pesymistycznie, ze przezyje. -Optymistycznie chyba - poprawilem. -Chce miec wtedy czyste konto - zignorowala poprawke. - A jak puszcze morderce, samego i z karabinem... To juz lepiej bylo tego jelcza przepuscic. -Nie ufasz mi - powiedzialem z gorycza. Wciaz czulem jej wilgoc w dole brzucha. Mialem nadzieje... no coz. Ujela moj karabin za koniec lufy i znienacka przylozyla go sobie do czola. Zastyglem. -Zycie? - Usmiechnela sie krzywo. - Ufam. - Stalem nieruchomo. - Ale z roboty nie ty mnie bedziesz wywalal. Puscila lufe. Szybko odwrocilem karabin. -Nie narozrabiam. Nic ci nie zrobia. -Zrobia. Jak nie tubylcy, Adam sie postara. -Adam? -Jesli strace jeszcze i te prace, juz nie dam rady sama. Bedzie mnie mial w garsci. Marzenka na gwizdniecie. -Nie jest komendantem Strazy Granicznej - baknalem. -Za to z ministrem spraw wewnetrznych do jednego kibla w hotelu poselskim rzygali. Jak poprosi, pretekst podsunie, to wyladuje nie tylko na bruku, ale i w prokuraturze. -Bez przesady, za kraty cie nie posle. Zadna korzysc. Popatrzylismy sobie w oczy. Zrozumiala, do czego pije. -Strata tez zadna. - Smutne miala te oczy. - Od czterech miesiecy zero seksu. Juz nigdy. Tak mu powiedzialam. Wiec za psa ogrodnika teraz robi. -Nie wrocisz do niego? Musialem poczekac, a glowa tylko pokrecila, zamiast z oburzeniem potrzasac, ale i tak tylko jeden jej ruch spodobal mi sie bardziej: zachecajace kolysanie gola pupa przy biurku. -Bywalo fajnie. I nie sralabym ze strachu, ze na chleb braknie. Ale nie. Zniszczy mnie. Jak moj ojciec matke. Ma prosta konstytucje malzenska: rzadzi facet. A to nie dla mnie. No i... mamy troche niewyrownanych rachunkow. -Chodz. - Sam siebie zaskoczylem. - Do Pirata. -Zdezerterowac? - Jeszcze mocniej wykrzywila usmiech. - A konsekwencja, kapitanie? Dezerterom strzelasz w leb. -Bezdzietnym. Juz sie nie usmiechala. Milczala przez chwile. -Powiedzial ci? - Nie zdazylem wyjasnic. - O ktorym? -Co? - wydluzyla mi sie mina. Liczba mnoga? -Jak sie okaze bardzo porzadna, bede miala troje na karku. Jesli porzadna, dwoje. Jak suka, jedno. Splotla obie dlonie na wysokosci pepka. Sciagnieta pasem, nadal miala talie osy. Ale wreszcie do mnie dotarlo. "W ciaze nie zajde, a zeby i tak sztuczne..." -Jestes...? - Az mi sie nie chcialo konczyc. -Jesli wredna suka, tez jedno. - Ona dokonczyla. Poglaskala brzuch. - Za pozno juz, nawet gdybym umiala usunac. A nie umiem. Nie chce go, wiesz? Powinno sie kochac ojca. Ale juz jest i jedno, co moge, to dac sie zabic. Dlatego taka odwazna jestem. Bo zycia sie kurewsko boje. Objalem ja. Troche po to, by ukryc wyraz twarzy. -Bedzie dobrze - wymruczalem. -Nie bedzie. - Nie odwzajemnila uscisku, ale oparla czolo o moje ramie. - Mam dlugi, siostre u czubkow, pojebanych rodzicow, niedorozwinietego siostrzenca, siostrzenice, ktora zaczyna cpac, a teraz jeszcze nieslubne dziecko. A poza tym kawal blachy w kolanie i kupe sztucznych zebow. Po prostu ekstra partia. -No cos ty... - zaprotestowalem niemrawo. - Jestes... -Tomek to warzywko. Maz Agnieszki wytrzymal siedem lat. Jak sie zaharowala, zbrzydla, zgorzkniala, przymulilo ja od zmieniania pieluch - odszedl. Zostala z trojka dzieci. Pomagalam jej. Rodzice nie. Zal mieli, ze tak sie glupio w zyciu ustawila. I ze im takiego wnuka... Potem trafil jej sie facet. Tylko ze znow to samo: katolickie z nas dziewczyny, wiec zero czynnej antykoncepcji. W sumie tak powinno byc: nie pieprz sie z facetem, ktory nie umie uszanowac twojego "dzis nie". Ale faceci Agnieszki nie umieli. A ona tez glupia. Chleb z margaryna jedli, a ta kretynka znow zaszla. Powiedziala tatusiowi. Wyszedl po fajki. Az w Irlandii szukal. Przybiegla do mnie. Po forse na skrobanke. Za drzwi ja wywalilam. Przeciez polowalam na takich, co zycie poczete niszcza. - Wyczulem gorzki usmiech w jej glosie. - Urbanowe "NIE" mialo mnie na celowniku, potem nawet "Wyborcza" dolaczyla. Z radosci by skakali, gdyby moja siostra... A pewnie by sie rozeszlo: dalam w kosc ginekologom. Pierwsze w kraju powazne sledztwo w sprawie podziemia aborcyjnego. Doktorzy maja uklady, wiec tylko jednego dopadlam, ale co sie strachu najedli, klientek natracili... Balam sie. I Adamowi bym zaszkodzila. -Jemu? - zdziwilem sie. -Zalatwil, ze jak wygraja wybory, ide do prokuratury wojewodzkiej, na szefowa. Wczesniej tez mnie ustawil. A ciezko bylo. Mieli kontrkandydata. Adam przepchnal mnie, robiac sobie wrogow w partii. Gdybym spieprzyla, i jemu by sie oberwalo. -Byliscie wtedy razem? -Tak... luzno. Osobne mieszkania. Chcial poczekac, az na prosta wyjdziemy. Kasy jeszcze malo, a na dom trzeba, samochod, Tunezje... On na kampanie wyborcza potrzebowal. Ja na Agnieszke. - Westchnela. - Marzylo mi sie byc dobra ciocia, ktora wpada i sypie prezentami. To nie tak, ze im skapilam. Nie dlatego ja przegnalam. Ale tak wyszlo. I odkrecala gaz z mysla, ze jej siostra forsy pozalowala. -Gaz? - Przycisnalem ja do siebie troche mocniej. -Odratowali ja, Gosie i Tomka. Ola zmarla. Agnieszka poronila. I odbilo jej, juz calkiem. Wsadzili ja na oddzial zamkniety. Dzieci poszly do dziadkow. Kanal. Goska pali, popija i wagaruje. Z prochami ja przylapalam. Nawalona na dywanie spala. Dziadek sie sprezyl, kocem okryl i gazete czyta. I tyle. U Tomka co rusz odlezyny, pieluchy pelne, opieka spoleczna co zajrzala, to straszyla, ze odbiora... Na szczescie rzadko zagladali. Tak naprawde im wisi, a ja mam u nich kumpele. Nie zabrali go. Sama oddalam. - Zamilkla na chwile. - Niby czasowo, do osrodka... Zalatwiam przejecie nad nim opieki, bo na starych nie ma co liczyc. Na firme - poklepala sie po mundurze - tez nie. Dowiadywalam sie, napisalam kilka podan. Wiesz, o mozliwosc urlopu, jakies dofinansowanie, mieszkanie... Albo chociaz, czy mnie z roboty nie wyrzuca, jesli wezme do domu kaleke i czasem cos zawale. To na te korespondencje Wilnicki trafil w moich aktach. Probowal mnie szantazowac Tomkiem - usmiechnela sie krzywo. - Frajer. Tak miedzy nami: gdyby ktos Tomka zabil, wszystkim byloby lzej, z malym na czele. To nie zycie, to... Pytalam Agnieszke, czy wierzy, ze on jest choc troszke szczesliwy. Ze wybralby to trwanie, gdyby mogl decydowac. Raz miala przyplyw optymizmu i powiedziala, ze w oczach mial usmiech jakby. Przez chwile. Ale wtedy mieszkal z matka. A teraz, w tym osrodku... Zawsze rycze, jak tam zagladam. Jak do Gosi, jeszcze bardziej. Jest cholernie trudna, jez z wierzchu, ale pod spodem taka fajna dziewczyna... Wiesz, ze ona go kocha? Tomka? Probowalam brac dzieciaki do siebie. Oboje, bo Gosia nie chce w ogole slyszec, ze bez brata... Ale jak mialam prace, to mnie nie bylo w domu, a potem, bez forsy, samemu... Teraz tez nie lepiej. Dziewczyna dorasta, ciagle glodna, a u mnie w lodowce jak dwie kielbasy leza, to swieto. -Az tak zle? Przeciez pracujesz. -Dlugi. Splacam, ile sie da, bo inaczej eksmisja. -Kredyt? - domyslilem sie. -Adam nie mogl sie ubiegac, prace akurat zmienial... Nie wiem, moze specjalnie tak to ustawil, zebym to ja brala kredyt... Polityk jednak; moralnosc i honor jak u pantofelka. W kazdym razie wzielismy na mnie. Poszlo na jego kampanie i jak sie miedzy nami lepiej robi, to nawet splaca. Jak neutralnie, uzywa wplywow i bank mnie nie sciga. Ale kiedy sie obraza... -Szantazuje cie? - zapytalem z niedowierzaniem. - Swoim wlasnym kredytem? Po tym, jak sie do sejmu zalapal? -Dobra, powiedz to: puszczalam sie z kutasem. -Puszczalas sie z kutasem. - Nie moglem sobie odmowic. -Co poradze, ze baby na nie leca? Taka nasza natura. Pocalowalem ja w usta, az kwaskowe od sarkastycznego usmiechu. -Musze isc - powiedzialem z zalem. -Jasne - poszerzyla usmiech. - Baba z trojka bachorow. Po fajki, co? Przyslij widokowke z Dublina. Oberwala kuksanca. Cmoknela mnie w policzek. Prawdziwa chrzescijanka. Coz, dwa razy dziennie w kosciele. -Ale serio... - Poglaskalem jej twarz. - Nie wrocic to faktycznie moge. No wiec... jesli mnie kropna... -Pojde z toba. -...bedzie mi cholernie zal, ze nie dokonczylismy. -Ze nie dokonczylismy... czego? -Tego tez - usmiechnalem sie. - Pewnie. Bylo... Ale ja nie o tym. Wszystkiego. Zycia. Rozne rzeczy mogly nam sie przytrafic. I chyba wszystkich zaluje. Niemal przeswietlila mi mozg, tak intensywne zrobilo sie jej spojrzenie. Z szarych oczu znikly resztki usmiechu. -Zalujesz... zycia... ze mna? Trzy kwestie dzielone dlugimi pauzami. Moze sie bala wypowiadac tak mocne slowa, zbierala odwage w przerwach, a moze chciala, bym dobrze zrozumial pytanie. -Musze isc - mruknalem. - Cisza. Pewnie przed burza. -Janusz... pytalam o cos. Cholera. Wczoraj o tej porze jeszcze jej nie znalem. Potem sie pojawila. I swiat zrobil sie inny. -Pytasz, czy cie kocham. - Ujalem jej twarz w dlonie. - Powiem tak: bez ciebie bede nieszczesliwy. Z toba bedzie mi dobrze. Tyle juz wiem. Jestes... jak z moich marzen. Marzena z marzen - usmiechnalem sie. - Nie wiem, czy to juz milosc. Wiem, ze chce sie z toba ozenic. I ze nigdy nie przysle kartki z Dublina. A reszta... Pamietasz? Pytalas o to zyczenie, gdybym zaklad wygral... Nie chcialem, zebys mnie wypuszczala. Chcialem randki. -Randki? - zdziwila sie cichutko. Zrobila sie jakas mniejsza, dziewczeca. Urocze, dziewczece zagubienie. -Chcialem dostac szanse. Wysiadlas z tego autobusu i... Nie wiem, co to jest. Ale ze od pierwszego wejrzenia... - znow sie usmiechnalem, troche bezradnie - to chyba i ty wiesz. -Wisisz mi trzydziesci osiem piecdziesiat. - Wiedziala: pamietala nasz spacer z przystanku. - Minus znizka. To znaczy - w przeciwienstwie do mnie ani troche sie nie usmiechala - bedziesz wisial. Kiedy dokonczymy. -A dokonczymy? Przetrzymala mnie. Potrafila byc twarda i wredna. -Jestes wiezniem - wzruszyla w koncu ramionami. - Najwyzej cie skuje i sama sobie wezme. -Nie musisz skuwac - poglaskalem ja po szyi. -Ale moge? - Nadal brzmialo to serio. - Adam sie nie dal. - Od razu i mnie zrobilo sie mniej do smiechu. - Spokojnie, nie jestem mocno zboczona. Tylko... no, czasem lubie rzadzic. Poczuc sie w lozku tak bardzo gora, zebym widziala, ze poza jestesmy rowni. To glupie, ale chyba... tak to podswiadomie odbieram... jak masz faceta mocno pod stopami, jesli robi w sypialni, co tylko kazesz... no, zawsze mi sie wydawalo, ze ktos taki nie ubierze sie potem i w kuchni nie przyleje, bo zupa slona. Pewnie to glupie - przyznala. - Nic nie poradze. Ojciec... on mamy chyba nigdy... Despota, w gaciach czy bez. Nie chcialam, zeby i moj facet... Nie wiem, czy to regula. Ale Adam jest do niego podobny. I tez w lozku... no, bez szczegolow: niby buhaj, ale egoista i katolik. Przykro ci? - zapytala. -N...nie. - Zawahalem sie, ale wyczula, ze ostateczna odpowiedz jest szczera. - Jestes w ciazy. Nie oczekuje, ze jako dziewica. Dopiero bym mial... -Nigdy nie bylam dziewica. - Poklepala sie po glowie. - Nie tu. Juz w przedszkolu chlopaka mialam. W koncu sie usmiechnela. Bylo cicho, nikt nie strzelal. Dobry moment na calowanie. Tak przynajmniej, zgodnie i jednoczesnie, uznaly nasze usta. -Idz do Pirata - szepnalem, kiedy z jej warg zawedrowalem w okolice ucha. - Prosze. -Nie moge. -Jestes w ciazy. -Wlasnie dlatego. - Jej reka powedrowala w dol, wepchala mi sie nieoczekiwanie pod spodnie, sprawdzila co i jak. - Wejdz we mnie, co? Na chwile... -Teraz? - Milion otwartych okien nad nami, pol miliona Rosjanek, ktore moga przylapac nas na tym, jak sie pieprzymy, w chwili gdy kupa drani probuje je wymordowac. Jesli bedziemy sie pieprzyc na stojaco, to i paru sposrod drani moze wypatrzyc nasze glowy. Po czym odstrzelic je. Zwariowany pomysl. -Tylko na chwileczke. Prosze. -Ale... Byl jeszcze jeden problem. Powoli ustepowal, mimo paniki, w jaka mnie wprawila, i to nie jego dotyczylo "ale". Nie dala mi jednak dokonczyc. Przykucnela nagle i wziela go do ust. Wstrzymalem oddech. Nie pomoglo - krwi pomknelo do podbrzusza wystarczajaco wiele, by juz po paru sekundach problem niepelnej erekcji stal sie przeszloscia. Przez jakis czas poruszala glowa w przod i w tyl. Zdazylem zapanowac nad odruchem sprzeciwu. Kiedy dojrzalem do glaskania jej wlosach barwy kasztanow, wstala. Odpinala i zsuwala spodnie rownie szybko, jak wczesniej dobierala sie do mnie, lecz tym razem zdazylem jej troche pomoc. Konczylem nawet sam, bo ona zdejmowala akurat okulary. Do srodka znow wchodzilismy razem. Splatajace sie palce troche przeszkadzaly. Ale tak wlasnie nalezalo to robic. Poruszalem sie w goracym i mokrym wnetrzu, a ona stala z zamknietymi oczyma i usmiechala sie do mnie. Moglem calowac jej powieki. Calowalem, chocby po to, by nie wypuscic na zewnatrz lez. Jej usmiech mial w sobie cos rozpaczliwie smutnego. Byla dzielna, rozsadna, i to ona to powiedziala: -Wystarczy. Musisz juz isc. Zabralem granaty, karabin, Jasia Kreta, i poszlismy. Na szczescie nikt o nic nie pytal. Marzena poszla podowodzic, a Jasio byl zbyt dumny z wyroznienia. Przy wylomie we wschodnim murze wreczylem mu karabin i wyjasnilem, ze ma trzymac sie blisko i oddac mi go na pierwsze skinienie. Potem, skokami, przez opustoszaly biwak, szose i Lawinke, dotarlismy do kosciola. Z okienka przy wejsciu ktos mierzyl do nas z beryla. Na miejscu okazalo sie, ze to Drzewicki, jeden z praworzadnych - wzglednie niewyplacalnych - rezerwistow, ktorym Bak wreczyl bilety do armii. Wraz z czterema innymi mezczyznami uzbrojonymi w otrzymane od Kosmana karabiny strzegli okien. Po jednym strzelcu na strone swiata. Malo, ale i sporo zarazem: mury byly solidne, okien po kilka, a w odwodzie czekala kupa potencjalnych zmiennikow. Na lawkach i przy oltarzu koczowalo pol setki osob, ktore bardziej ufaly Bogu niz piwnicom. Przewazaly kobiety i dzieci; odkad jednak karabin wyparl wlocznie, zabijanie stalo sie duzo prostsze. -Granaty. - Z ulga pozbylem sie torby. - Gdzie posel? -Przy posterunku Strazy. Stamtad dowodzi. Garnizon kosciola ochoczo rzucil sie na przydzwigana przeze mnie artylerie, ale do rozmow juz nie. Kiedy wchodzilismy, panowal gwar. Teraz cisza. Wymowna. -A Swiatek? -Nie wiem - burknal Drzewicki. Unikal mego spojrzenia. Inni, dla odmiany, rzucali wzrokiem wyzwanie. -Byla tu. Razem... - skinalem w strone paru kobiet z bylej grupy Teresy. - Musze ja znalezc. To wazne. -Tu nie ma. - Skonczyl ze mna i zwrocil sie do Jasia. - Skad masz karabin? -Pan Jan wstapil na ochotnika - wyjasnilem. -I dali mu bron? Przeciez to... -Nosic moge - pochwalil sie Jasio. - Tylko strzelac nie. Bo w okularach nie wolno - zacytowal moje lgarstwo. -To dawaj - rezerwista wyciagnal reke. Jasio, wyraznie nieszczesliwy, zawahal sie. Wkroczylem miedzy nich. -Pan Jan pilnuje, zebym nie uciekl - wyjasnilem z kamienna twarza. Drzewickiemu z lekka opadla szczeka. Poszedlem za ciosem: - Nie obronicie sie tu. Pani porucznik proponuje przeniesc sie do palacu. To duzo lepsza pozycja. -Nam tu dobrze - splunal ktorys ze strzelcow. -Znow siekiera dostac? - warknela jedna z kobiet. -Mamy tam mur, piwnice - zachecalem. - Sporo broni. -Tu sciany grubsze - zaoponowal strzelec. -Ale okna wysokie. Dachu tylko polowa. Ostrzelaja z granatnikow, i co? W dodatku zaraz bedzie ciemno. -I dobrze - stwierdzil inny. - Nasze wojsko w koncu dupe ruszy i przyjedzie. Zakaz maja, zeby sie Ruskim pokazywac, ale w nocy juz beda mogli. -A na palac cala sila Millera pojdzie - uswiadomil mnie jakis zyczliwy kobiecy glos. - Pan tam nie wraca. Nas tu nie rusza, bo po co? A przy tych Ruskich babach stac, to jak w burze sie piorunochronu trzymac. -Jesli juz sie bronic, to w lepszym bunkrze. -Ale najlepiej wcale. My tu z boku, nie przeszkadzamy. Moga przyjsc, zobaczyc: sami Polacy. Zabic sie nie damy, ale i walczyc nie chcemy. A bo to nasza sprawa? -Zostaw karabin, glupku - zazadal nagle Drzewicki. Jasio, prawie ze lzami, zaczal zsuwac sztucer z ramienia. Zlapalem go, wyciagnalem za drzwi. -Masz przejebane w tej wsi! - dogonil mnie gniewny okrzyk. - Rusofil pierdolony! Fizycznie nie probowal nas gonic - po tej stronie drzwi mozna bylo zarobic ruska kulke. Poszlismy dalej, na wschod, przez oplotki. Minelismy bewupa, przyczajonego za sciana posterunku. Po prawej plonal dom. Drugi, obok ktorego warowal karabin maszynowy, oberwal mniej, choc stal wysuniety ku wschodowi niczym ostrze piki, na ktorej zalamala sie szarza millerowcow. Walajace sie wszedzie luski tlumaczyly ten pozorny paradoks: kaemisci po prostu nie pozwalali bezkarnie strzelac do siebie. Labiszewskiego znalazlem przy rozwalonym oknie w pokiereszowanej kulami izbie. Dzielil ja z czworka ponurych esdeesowcow i dwiema skrzynkami amunicji. Oraz z Agata Swiatek w roli gospodyni. Nadeszla wlasnie z kuchni, niosac kilka szklanek herbaty na desce do krojenia. -No prosze - mruknal. Przez chwile szukal kogos za moim ramieniem. Jasia zignorowal. - Sam? -Pod nadzorem - wskazalem swego konwojenta. Labiszewski podniosl opartego o parapet beryla. Obok stal kij z przywiazana biala plachta. Nie zdazylem sie porzadnie zdziwic, o pytaniu nie mowiac, bo ruszyl na tyly domu. Poszlismy za nim. Przez okno kuchni wydostalismy sie na podworko po bezpieczniejszej stronie budynku. -Krotko, bo ide do Kosmana - mruknal. -Do Kosmana? - zdziwilem sie. - Ja tez. Przez chwile obaj przelykalismy ten gorzki zbieg okolicznosci. Szybciej pokonal wewnetrzne opory. -To chodzmy. W kupie sila. Z nosami przy ziemi skradalismy sie przez opustoszale obejscia. Nikt sie nie odzywal. Az do pelnego jablek sadu soltysa. Moze faktycznie Labiszewski byl jak pies ogrodnika i widok owocow uruchamial jego instynkt. -Juz po romansie? - usmiechnal sie krzywo. Obecnosc Jasia nadal ignorowal, prawde mowiac, slusznie. - Zaliczyla i do widzenia? Cala Marzena. -Nie wiem, o czym pan mowi. -Moj czlowiek byl po granaty. Szukal jej. Wrocil i powiedzial, ze pani porucznik nie miala czasu. Bo sie z kierownikiem pieprzyla. Okazalem sie marnym aktorem. Albo na odwrot: swietnym. Takim, z ktorego twarzy da sie czytac jak z ksiazki. Parsknal przez nos nieprzyjemnym, wrogim smiechem. -Mam nadzieje, ze sie zabezpieczyles. Drugiego bekarta jej teraz nie machniesz, ale jakiegos hiva juz spokojnie moze ci sprzedac. Rznie sie, z kim popadnie. Wkurzyl sie. Na tyle mocno, ze zaczalem zwracac uwage, jak kto trzyma karabin. Jasio, niestety, stal pare krokow od nas, sprawdzajac, czy palec zmiesci sie w lufie. Widac bylo, ze nikogo nie porazi intelektem ani nie obgada przed dziennikarzami. Pan posel nie musial sie krepowac. -Dorosla jest - powiedzialem cicho. -O tak. I rozsadna. Rachunek juz wystawila? Bo wystawi. Nic darmo. Ode mnie za ostatnie ruchanko wziela dwa tysiace trzysta. Cholernie droga panienka. -Ode mnie chce trzydziesci osiem piecdziesiat. Widac reszte przyjemnoscia doplacam. - Ja tez bylem wkurzony. Na szczescie dziwaczna suma dala mu do myslenia. Nie trzasnal mnie kolba. Probowal zrozumiec, o czym bredze. - Dobra. Chodzmy. To nie czas i miejsce... Nie ruszyl sie. Stalismy przy plocie niczym para tokujacych kogutow czy innych tam jeleni, skaczacych sobie do oczu przed lufa mysliwego. Zrobilo sie juz dosc ciemno, ale i tak idiotyzm. Jednak odchodzac i wystawiajac plecy na strzal tez nie postapilbym madrze. W Kisunach nie obowiazywalo zadne prawo poza moralnym. Czyli Labiszewskiego nie obowiazywalo zadne: ostatecznie byl poslem. -Zostaw ja w spokoju - zazadal. -Nie zrobie niczego, czego by ona nie... -Gluchy jestes? Masz ja zostawic w spokoju. Wolalem zmienic temat. -To w kacie to byla biala flaga? Kapitulujecie? -Rosjanie parlamentarzyste przyslali. On zostawil. -Czego chcieli? -Nie twoj interes - rzucil. I, tkniety nagla mysla, dodal: - Przyslij te mala Rosjanke. Kucharke. -Chcieli Maszy? - zaskoczyl mnie. To dlatego palnalem bez namyslu: - Gawryszkin ich przyslal? Jej ojciec? Byl zdezorientowany. Rozjasnilo mi sie w glowie. -To nie oni chca Maszy - rzucilem oskarzycielsko. -Zarabala dwie bezbronne kobiety. Nie ma mowy, by chodzila wolno. Ucieknie ze swoimi, i szukaj wiatru w polu. Pohamowal zlosc. Chyba cos sondowal. -Marzena ma ja na oku - probowalem zamknac temat. -Dlaczego jej nie aresztowala? -I nie odeslala do Olsztyna? Bo mamy wojne. Nie widac? -A moze dlatego, ze ja kochas uprosil? - Nie zdazylem zelgac, ze nie. - Swoja droga, to glupia z niej cipa. Puszczac sie z wiejskim amantem rznacym nieletnie... Musi byc w ostrej potrzebie. Naprawde chcialem sie dogadac. Ale przeginal. -To twoje dziecko, prawda? - Nie odpowiedzial natychmiast, i to mi wystarczylo. - Ile razem byliscie? Lata cale? I co: glupia cipa? -Bo jest. Pieprzy zycie kazdemu z bliskich. Starego przez nia z partii wywalili, a jak z partii, to i z roboty. Siostra sie trula. Ona sama kariere robila. I co? Po pijaku rozwalila woz, dom sasiadow, a probowala jeszcze czyjes zycie. Co, nie chwalila sie, skad ta przefasonowana twarz? -Chwalila. Ktos ja pobil. -Gowno prawda. Czajkowski mial alibi. Dwoch swiadkow. -Kto to jest Czajkowski? -Nerwus - przyznal. - Ale to nie powod, zeby polowanie urzadzac. Tez mi problem: jakiejs puszczalskiej gebe obil. Skoro samej panience to nie przeszkadzalo... Odwolala zeznania. Ale Marzena postanowila, ze go zamknie. Winny, niewinny - niewazne. Starczy, ze jej ojca przypomina. Tez damski bokser. Kompleksy z dziecinstwa chciala leczyc, pakujac za kraty jakiegos studenciaka. -Kobieca solidarnosc - mruknalem. -Teraz tez? Myslisz, ze ta cala heca to z litosci dla jakichs usmarowanych gownem Rosjanek? Dla kariery to robi! Ma w sobie akurat tyle spontanicznosci... -Czajkowskiego tepila spontanicznie - zauwazylem. -No, nie wiem. Raz, ze nie wypadek po pijanemu, a gwalt. Ze sprawcy stawala sie ofiara. Dwa, ze jego stryj byl na naszej liscie wyborczej przede mna. Bratanek gwalciciel by go wykonczyl. Kto wie, czy nie o to szlo. Mialem ja pociagnac za soba, do Warszawy. Prokuratura krajowa, ministerstwo... Ambitna jest. Postawila na mnie i probowala pomoc. - Prychnal gniewnie. - Kretynka. I tak wchodzilem. Tyle zyskala, ze w odwecie stary Czajkowski zalatwil, by jej ojca wywalili, skad tylko mozna. -Byles tam. - Rozsadku wystarczylo mi na spokojny ton i wyraz twarzy wolny od jawnej wrogosci. - Nad jeziorem. -Bylem - wzruszyl ramionami. - Poszedlem na ryby, a ona dala w szyje, wsiadla do samochodu i rabnela w dacze. -Polamal jej kolano mlotkiem. Twojej dziewczynie. -Wstrzasajace. Tylko ze to jej wersja. Pierwotna zreszta. Jak sie okazalo, ze Czajkowski ma swiadkow, a ja moga posadzic za krzywoprzysiestwo, wycofala oskarzenia. -Myles ja. Po nim. -Po wypadku. Byla cala we krwi. Nos polamany, noga, polowa zebow... Spanikowalem. Nie powinienem w jeziorze... Ale zimna woda tamuje krwotok, a tu osrodek zamkniety, dawno po sezonie, w kranach sucho... -Z majtek tez jej krew tryskala? Rzucil mi chlodne spojrzenie. -Tam sie sama wymyla. Piachem z dna. Cwanie: otarcia, slady penetracji, prosze bardzo, a nasienia oczywiscie zero. Gdyby nie ci swiadkowie, przekonalaby sad. Czajkowski poszedlby siedziec. Jego wuj bylby spalony. Ja w Sejmie juz na mur. Bylaby pania poslowa i warszawskim prokuratorem. -To co nie wyszlo? Przeciez cie wybrali. Dobre trafienie. Nie oczekiwal tego akurat pytania. -Jak to co? - baknal. - Wyrok dostala. -No to koniec z prokuratorowaniem. Ale malzenstwo? - Milczal ponuro. - Wizje wesela ci zepsula? Z kulawa bys nie potanczyl, wiec pieprzyc taka panne mloda? -Pieprzyc - rzucil przez zeby - to ja mozna bez wesela. Kazdy, kto sie troche postara. -To dlaczego ci zalezy? -Zalezy? - udal niezrozumienie. -Mam sie od niej odczepic - przypomnialem. Zastanawial sie przez chwile nad wyborem taktyki. -Jesli to moje dziecko - mocno zaakcentowal tryb warunkowy - pozwie mnie o alimenty. A ja nie bede kurwy alimentowal. Nie pozwole, by sie z byle kim na lewo i prawo puszczala za moje pieniadze. No i jest w ciazy. Jesli juz uparla sie rodzic, to niech dziecko bedzie zdrowe. A zeby bylo, matka musi sie dobrze prowadzic. -Jesli sie uparla? - zakpilem. - Od kiedy to prawica dopuszcza alternatywe? Fuj, calkiem jak komuch jakis. -Pierdol sie! - pociemnial na twarzy. - Z niej jest wieksza katoliczka, i co?! Dwa kawalki gladko lyknela! -Dwa trzysta? - Tknela mnie intuicja. - To o tej forsie mowiles? - Nie raczyl odpowiedziec. - Nie za seks zaplaciles. Za wpadke przy seksie. Na skrobanke jej dales. -Martw sie lepiej o swoja kase. A wlasciwie nie - zmienil zdanie. - Nie doczekasz utrzymywania tej dziwki. Albo cie zabija, albo wsadza. Ona sama sie postarala. Fajna sobie panienke znalazles. Gratulacje. Tez sobie gratulowalem, rownie sarkastycznie. Moze dlatego bez slowa pokazalem mu plecy, ruszajac na polnoc. Strzal w kark? Prosze. Zycie tak mi sie popieprzylo, ze nie bylbym zbytnio zmartwiony. Byl na nia wsciekly, udusilby golymi rekami. Ale potem, zaloze sie, przelecialby stygnace zwloki. Calkiem tak jak ja. Bo byla... miala w sobie cos takiego... Ludzilem sie, ze to kwestia wyzwania, ze wystarczy posiasc Marzene Pawluk, by czlowiekowi przeszlo. Nadal probowalem sie ludzic. Ostatecznie nie dokonczylismy. Mozna dyskutowac: mialem ja juz czy jeszcze nie. Ale czulem, ze to niewiele zmieni. Wroce do palacu, zaciagne ja do lozka, napelnie swoim nasieniem. I tez nie pomoze. Nie bedzie lepiej. Bo chcialem ja miec na stale, jak cpun apteke. Nie widzialem szans i dlatego kula w plecach malo przerazala. W swiezo przedziurawionym plocie ukazala sie taczka, wyladowana skrzynkami z amunicja, potem pchajaca ja Olga, a na koncu obciazony mozdzierzem Paczoch. Oboje spoceni, brudni i schlapani krwia. Cudza, na szczescie. -Trafili samochod - wyznala ze skrucha Rosjanka. Uznala widac, ze oddalem wojsku swoj wlasny. - Nie wracam, bo... - wskazala taczke - rak malo. Fakt. Kapral rece mial zajete karabinem. O amunicyjnego nie pytalem. Olga musiala po kims odziedziczyc helm i kamizelke kuloodporna, jakims cudem wcisnieta na brzuch. Zapytalem o Kosmana. Paczoch wyjasnil, jak isc. Wzialem od Jasia karabin. Labiszewski powstrzymal sie z protestem - instynkt przetrwania wygral z zazdroscia i praworzadnoscia. Ruszylem przodem. Sforsowalismy kolejne piec plotow, wiekszosc przez swiezo wyrabane dziury lub pod oslona budynkow. Nikt do nas nie strzelal. Troche strzelano wokol palacu. Z pozoru wszystko gralo, lek rosl we mnie jednak szybciej niz zmeczenie i bol zdzieranej skory. Dobil mnie widok plecow Dudziszewskiego. Uslyszal nas wprawdzie w koncu, gdyby jednak padlo na Rosjan, bylby martwy. Caly ten front trzymal sie na cholernie cienkim wlosku. Podbiegl do komorki, zza ktorej wygladalem. Mial peem, zaladowany granatnik i dwa zapasowe pociski w dzwiganej na plecach ladownicy. Marnie wygladal. Najmniej spodobal mi sie jednak szczegol, ktory moi towarzysze chyba przeoczyli. -To... Kosmana? Sam Dudziszewski tez chyba zapomnial o drugiej kaburze, dzwiganej na pasie. Tej od wista. -No wlasnie - wydyszal. Tak jak dwojka od mozdzierza, byl oblepiony blotem, utworzonym z potu, ziemi, slomy, kurzych odchodow i wszystkiego, na co mozna natrafic, pelzajac po wiejskich podworkach. - Dobrze, ze... -Oberwal? - Kiwnal glowa. - Na amen? -Tak... ale... Byl zadowolony z naszej obecnosci, lecz doszukalem sie czegos jeszcze. Labiszewski raczej nie. -Kto teraz dowodzi? - rozejrzal sie. -Chyba Grochniarz - zawahal sie Dudziszewski. - Zero dowodcow druzyn. Paczoch ma mozdzierz, ci z bewupow tez nie moga... A on jest najstarszy. Rezerwa, corka w ogolniaku... -Gdzie teraz jest? - zapytal Labiszewski. -W tamtej stodole - wskazal. - Obok bewupa. Posel bez slowa ruszyl na zachod. -Co jest? - zapytalem Dudziszewskiego. -Moze lepiej... sam pan zobaczy. To niedaleko. Prawda: od celu dzielila nas waska drozka, rozwarta na osciez brama i jeden plot. Tyle ze cala trase pokonalismy na czworakach albo pelzajac na brzuchu. Gospodarstwo, do ktorego zmierzalismy, od polnocy sasiadowalo z polami. Kosman lezal na brzuchu miedzy stodola a kepa zarosli. Umarl, sadzac po kaluzy swiezej krwi, tez tutaj. -Widzi pan? - Dudziszewski podniosl sie, kleknal. - Mial cale podworze na oku. Zadnego oslonietego podejscia. Zaskoczyl mnie. Patrzylem w dokladnie przeciwnych kierunkach - na pola i sasiednia posesje, zasnuta dymem z plonacej obory. Nie w strone, z ktorej nadeszlismy. -No i? - Tak jak on, mowilem polglosem. -A ktos podszedl. Niech pan obejrzy jego gardlo. Unioslem glowe Kosmana. Juz przedtem, po krwi, widac bylo, ze dostal w podbrodek, moze w szyje. Zdazylem nawet skonstatowac, ze odlamkiem. Kula przelazlaby na wylot. Ale to nie odlamek pozbawil go zycia. -Noz? - Cos zachrzescilo mi w gardle. Tak jak jemu, ledwie pare minut temu, zachrzescilo stalowe ostrze. -I to na helmie - Dudziszewski dotknal poszarpanego pokrowca. - Czyms dostal. Trzy razy. Nie kolba. -Moze odlamki... Walczyliscie wczesniej. -Moze - mruknal bez przekonania. - Ale moze mlotek. Po mojemu ktos go trzasnal od tylu, potem poprawil dwa razy. A potem podcial gardlo. Rozejrzalem sie. Dookola lezalo kilkanascie lusek. -Mial beryla. - Rozpoznalem ksztalt. -Chlopaki zabrali. -Zostal przy zwlokach? - upewnilem sie. Skinal glowa. - A amunicja? Tez znalezli? -Cztery magazynki. Plus ten w automacie. Popatrzylem na ziemie. Byla wilgotna, nasze slady odcisnely sie miedzy kepami rzadkiej trawy. -Plytkie - dotknalem jednego. - Gdyby ktos podbiegl i ostro hamowal, bylyby glebokie. I zabralby bron. Bo kiedy uzywa sie noza? Jak ma byc cicho... ale tu nie musialo, bitwa przeciez... i z braku czegos lepszego. Mogl go zabic Rosjanin, ktoremu zabraklo amunicji. Ale taki zwialby z berylem. Albo chociaz z magazynkami. A ten... Wyglada, ze swiadomie wybral noz. -To by musial byc niezly kozak. Z bagnetem tak szarzowac... A z nich kozacy tacy sobie. Podparlem zwloki kolanem, obrocilem troche mocniej. Staralem sie nie patrzec w twarz. Byl w porzadku i chcialem go zapamietac w tym lepszym, zywym wcieleniu. Smierc zwykle ograbia ludzi z godnosci. -Kurwa... - zaklalem. Mimo wszystko mialem nadzieje... -Co? -Widzisz to? - musnalem palcem zakrwawiona grdyke. - Drugie ciecie. - Patrzyl na mnie, marszczac brwi. Zgialem reke Kosmana i, w zastepstwie poduszki, wsunalem pod twarz. - Ktos go ogluszyl a potem zarznal. Ale mu nie szlo. To nie takie latwe, jak sie ma troche skrupulow. -To nie Rusek - powiedzial cicho. -Oni nas albo my ich. Adrenalina az buzuje. Biegniesz przerazony z nozem na faceta z karabinem, wiec jak juz ci sie cudem uda, to dziesiec razy z samej radosci dziabniesz. O zemscie nie mowiac. A ten tu... Nic nie pasuje. Milczelismy przez chwile. -Gosc z naprzeciwka - wskazal dom na poludniu - klocil sie z chorazym. Chcial, zebysmy poszli. Forse nawet dawal. Bo mu chalupe rozwala. Ludzie zauwazyli, ze tam, gdzie nas nie ma, Ruscy nie niszcza domow. Po co? Dla nich samych to schronienie. A jak skads strzelac, wala granatami i z dymem puszczaja. Tak mowil - wyjasnil. - No, ten chlop. -Myslisz, ze to on Kosmana...? -Nie wiem. Ale akurat bym sie nie zdziwil. Kurde, w czworke doroslych na dwoch pokojach mieszkamy. Za wlasna chalupe dusze bym... Dom to... no, bardziej sie tylko zycie liczy. Bo to tez jakby zycie. Bez domu nie ma rodziny. Mial, statystycznie biorac, cala polowke pokoju. Ja, kiedy to wszystko sie skonczy, nie bede mial ani kawalka. -Ktos jeszcze tu byl? -Lacznik z esdeesu sie krecil. Posel co chwila kogos przysyla. I ta Rosjanka, Olga. No i nasi. -Zolnierze? -Jak go znalezlismy, Grochniarz od razu zbiorke zarzadzil. Chyba... no, nie wiem, czy ich nie namawia, zeby wiac. Tez Kosmanowi cos tam burczal... Od zawsze. Wkurwiony jest, ze go powolali, to psioczy. Kiepsko to wygladalo. -Poprzesz mnie? - popatrzylem mu w oczy. -Co pan chce zrobic? - sposepnial. Zaczalem od tego, co latwiejsze. Co nie znaczy: latwe. Nielatwo rozebrac trupa z kamizelki kuloodpornej i nalozyc ja na siebie, starajac sie rownoczesnie okazywac zmarlemu szacunek, nie halasowac i trzymac mozliwie blisko ziemi. -Jakbym sie mocno sprezyl - powiedzialem, nakladajac helm - tez bym mial corke w ogolniaku. -Ze jak? - zapytal starszy szeregowy Grochniarz. Siedzial na odwroconym wiadrze posrodku stodoly, wpatrujac sie we mnie z niedowierzaniem. -Przejmuje dowodzenie - powtorzylem. I dopiero teraz dodalem: - Jako swiezo zmobilizowany kapitan rezerwy. Zachodniej flanki pilnowal pozostawiony na podworzu BWP, wschodniej erkaemista, ustawiony przy okienku - choc on akurat malo czujnie, jako ze, wzorem kolegow, gapil sie na mnie. Paczoch z Olga byli podworze dalej. Drugi bewup wspomagal pospolite ruszenie obok posterunku. Cala reszta plutonu Kosmana stala i siedziala przede mna. Lacznie z Dudziszewskim - pieciu. Wasaty Grochniarz, Jaworski, spec od kopania lekarek, w kamizelce, z ktorej nadal sterczal pocisk Marzeny, dlugonosy Kurpianis i sanitariusz Klosek. -Pan? - rozesmial sie, prawie szczerze, Labiszewski. -Regulamin - wzruszylem ramionami. - W sytuacjach watpliwych komende obejmuje wyzszy stopniem. -Bez jaj - burknal Grochniarz. - A moze on? - wskazal glupawo usmiechnietego Jasia, niesmialo stojacego w progu. -Na komendanta to akurat mnie wybrano - przypomnial Labiszewski. - Nie mowiac o tym, ze reprezentuje najwyzsza w tym panstwie wladze. Niech pan bedzie powazny. -Jestem. Zapomniales? - Zdjalem sztucer z ramienia. - Powaznie palnalem w leb Raguziakowi. Chcial dezerterowac z bronia i wzial zakladniczke - wyjasnilem zolnierzom, gapiacym sie z niedowierzaniem. - Do was strzelal nie bede. To znaczy: jesli ktorys postanowi zwiac. Ale bron zostaje. Do uciekajacej broni strzelam. -Raguziak? - Dudziszewski byl wstrzasniety rownie mocno jak pozostali. - Pan go...? -Pan posel potwierdzi - usmiechnalem sie zachecajaco. -Odjebalo ci - warknal Labiszewski. - Kompletnie. -Zabil zolnierza? - wycedzil powoli Grochniarz. I, rownie wolno, po czesci z uwagi na tusze i pelna rakiet ladownice do RPG, dzwignal sie z wiadra. - Ten kutas...? -Pan kapitan - skorygowalem spokojnie. - Twoj dowodca. -Takiego wala! - zademonstrowal gest Kozakiewicza. Nikt inny sie nie poruszyl. Wygrali w chowanego ze smiercia; przeskakujac z miejsca w miejsce, czolgajac sie, drac mundury i skore przy dziurach w plocie i piwnicznych okienkach przetrwali pieklo, ktore pochlonelo wiekszosc ich kolegow. Teraz jednak byli zbyt zmeczeni i przytloczeni rozmiarem katastrofy, by reagowac zywiolowo. -Zaraz bedzie ciemno. - Mowilem cicho, wymuszajac uwage. - Jesli sie rozproszycie, po kolei was wykoncza. Jesli kupa obsadzicie jakis dom, otocza, podciagna woz albo granatniki i zalatwia hurtem. Poddac sie nie mozecie. Sa wkurwieni i jencom moga zrobic duzo przykrych rzeczy. Uciec sie nie da. Co pozostaje? - Nikt nie odpowiedzial. - Palac. Wielka chalupa, mebli jeszcze malo, wiec palic sie bedzie kiepsko. Sciany solidne, duzo okien do strzelania. I mur dookola. Juz to przerabialismy. Z paroma ciezarnymi babami. Nie dali nam rady. Wam tez nie dadza. -Bo nas tam nie bedzie - rzucil triumfalnie Grochniarz. - Biore wojsko, wozy i dolaczam do pana posla. Ruscy nie... - urwal nagle. Nie bylem pewien, czy pod wplywem spojrzenia Labiszewskiego. Ale raczej tak. -Ruscy nie? - powtorzylem. -Dogadali sie - mruknal Kurpianis. Grochniarz szarpnal sie, gromiac go wzrokiem, ale dlugonosy juz przedtem patrzyl w ziemie, przegapil wiec ostrzezenie i dokonczyl: - W kosciele azyl. Ktos tylko zajdzie sprawdzic, czy Rosjanek nie ma. W zamian zawieszenie broni. -W kosciele? - Przeszywalem wzrokiem Labiszewskiego. -Nie wiedza, gdzie sa Rosjanki. - Pekl po paru sekundach. - Chca przeszukac wies. Z prawem strzelania do kazdego, kogo znajda. Boja sie zasadzek - wyjasnil. - Dali mi godzine na ewakuacje ludzi do kosciola. -Zgodziles sie? -Jestem polskim poslem, a to sa polscy cywile. Mam obowiazek ich chronic. Ich, a nie... Przeglosowalismy to zreszta. Przeszlo przez aklamacje. - Odetchnal: wyrzucil z siebie najtrudniejsze. Wskazal zolnierzy. - Do niczego nie namawiam. Mowie po prostu, jak jest. Moga pojsc do kosciola i ochraniac rodakow, zginac tutaj albo dac sie zabic z gromada rosyjskich kurew. -Kurew - usmiechnalem sie krzywo. -Co druga postarala sie o ciaze tylko po to, by sie wyrwac z Kaliningradu. Jak dla mnie kobieta, ktora rodzi dziecko, bo tak wygodniej, to kurwa. Nawet gorsza od tej zwyklej. Zwykla tylko soba handluje. -Te dziewczyny walcza i gina - rzucilem przez zeby. - Nie obrazaj ich. Zwlaszcza ze to ty z kolegami takie zasady ustalasz. Pieprzyc ludzi, niech zdychaja pod bombami. Plody ratowac. -Walcza? Tez mi zasluga... Jak cie zabijaja, bronisz sie. Pytanie, czy one by walczyly za nas - wskazal zolnierzy. - Otoz nie. Bo to kurwy. Z dwiema gadalem i obie okazaly sie kurwami. Nie mow, ze to przypadek. -Chrzanisz. -Chrzanie? Ta ruda juz rano chciala mi laske robic, byle ja wywiezc z Kisun. Przy Kosmanie tez sie krecila. -Ruda? - drgnalem. -A Olga... Olga? - upewnil sie, patrzac na zolnierzy - sama zaproponowala, ze da im dupy. Kazdemu, ktory zechce. -Chrzanisz. - W to nie uwierzylem. -Prawda - mruknal Kurpianis. - Powiedziala, ze dla niej to nie problem, a my za nie walczymy, nalezy nam sie... - Nie bylem w stanie skomentowac. Na szczescie sam poslal Labiszewskiemu ponure spojrzenie. - Pracowala na ulicy, okej. Ale w porzadku jest. Lata za Paczochem, nosi mu amunicje... Odwazna dziewczyna. I grosza nie chciala. Po prostu... tak... no, z sympatii. Nowiny znokautowaly mnie z lekka. To ja wybralem jedna i druga. Nadie pozniej, juz po fakcie, ale i tak... Pogratulowac wyczucia. Na szczescie na facetach znalem sie lepiej. Grochniarz mnie nie zawiodl. -Dosc tych pierdol - warknal. - Zbierajcie sie, jedziemy do kosciola. A ty, Krechowiak... -Dobra. - Podnioslem sztucer, mierzac mu w twarz. Ulzylo mi: znow wiedzialem, co robic. - Oddaj bron i pas. Aresztowany jestes. Za sprzeciwianie sie dowodcy. -Pierdol sie! Sam jestes aresztowany! Protestowal, ale w znamiennym bezruchu. Wyczul, ze nie zartuje. Chyba wszyscy wyczuli. -To fakt - powiedzial ostroznie Labiszewski. - Nie miala prawa cie zwolnic. A w tego kapitana nie wierze. -To sie przejdz i spytaj soltysa. Bron, Grochniarz. Wasacz, sapiac gniewnie, odlozyl karabin. Wskazalem go Dudziszewskiemu. Zawahal sie, ale podniosl. -Nie musicie go sluchac - mruknal Labiszewski. -Nie buntuj mi wojska - ostrzeglem go dosc lagodnie. -To ja dowodze w tej wsi. -Cywilami. Ale dobrze - zgodzilem sie. - Kto chce, idzie. Bez broni. Niepotrzebna wam, skoro macie rozejm. Jest tylko jeden warunek. -Warunek? - Zainteresowalem go. Bron juz mial, a co zolnierz, to nie ochotnik, ktoremu moze sie odwidziec. Wojskowi traktuja wladze powazniej. -Odeslesz mi Swiatek. Chyba pracuje dla Wilnickiego. -Odesle - zgodzil sie nieoczekiwanie. - Za Masze. -Masze? Na co ci Masza? -Ludzie chca miec pewnosc, ze stanie przed sadem i odpowie za te morderstwa. Calkiem rozsadnie by to brzmialo. Gdyby nie fakt, ze na poludniu akurat zaczeli strzelac. -Nia tez chcesz pohandlowac - domyslilem sie. -Nie to nie. - On z kolei domyslil sie, jaka bedzie odpowiedz. - Ale Swiatek sam sobie lap. -Jesli pracuje dla tamtych... Sporo wie. Gdzie, ilu, z jaka bronia. Moze nam powaznie zaszkodzic. -Ta albo ta. Wybieraj. Nie mozna miec wszystkiego. Prawda. Z karabinem w reku moglem go zmusic, ale to juz nie miescilo sie w wojskowym regulaminie. A na razie go nie zlamalem. Formalnie, jesli przyjac, ze Bak naprawde mnie zmobilizowal, robilem wszystko jak nalezy. Jezeli zastrzele posla, zolnierze tez ze mna pojda, tyle ze polowa zwieje przy pierwszej okazji. -Odeslij bewupa - sprobowalem z innej beczki. -Kosman oddal go pod moja komende. I tak zostanie. Uratuje dwoch ludzi wiecej. Was, chlopcy - zwrocil sie do zolnierzy - tez uratuje. -W palacu was zabija - wsparl go Grochniarz. - Nie sluchajcie tego swira. -Bagnet - powiedzialem spokojnie. - Miales oddac bron. Rzucil mi go pod nogi. Podnioslem zdobycz i, ku powszechnemu zdziwieniu, obejrzalem z uwaga. -Co znowu? - zapytal Labiszewski. -Kosmana zaszlachtowal ktos od nas. Polak. Dopiero teraz udalo mi sie zmrozic cale towarzystwo. -Po... pojebalo cie?! - wykrztusil Grochniarz. - Na co sie gapisz?! Myslisz, ze to ja...? Kurwa! -Polak? - Jaworski z wysilkiem przelknal sline. -Komus wojna obrzydla. Idziemy. - Poslalem znaczace spojrzenie Dudziszewskiemu, odwrocilem sie i wyszedlem. Mogli strzelic mi w kark albo, powiedzmy, zabarykadowac sie w stodole. Trudno. Ryzyko zawodowe. Nie doszlo do buntu. Wspialem sie na bewupa. -Kapitan Krechowiak - przedstawilem sie zdziwionemu celowniczemu. - Wchodze w miejsce Kosmana. Bylo za cicho, by ryzykowac ostrozne przedzieranie sie przez oplotki. Wybralem szybki przeskok ulicami. Oddalem sztucer Jasiowi - omal nie umarl z radosci - zastapilem go berylem i w asyscie Kurpianisa ruszylem przodem. Dotarlismy do skrzyzowania. Przeskoczylem na druga strone, zaleglem w zaglebieniu, z ktorego dalo sie strzelac wzdluz palacowego muru, i dalem znak reka. Zajeczal rozrusznik i po minucie BWP skrecal w brukowana ulice, wiodaca do bramy palacu. Jakis Sambijczyk probowal wygladac zza plotu i polowac na asystujaca maszynie piechote. Kombinowal nieglupio, tyle ze rozgladac sie zaczal za pozno. Teraz ja mialem pierwszenstwo strzalu. Poslalem mu trzy pociski. Upuscil kalacha na nasza strone ogrodzenia. Drugiego chyba nie trafilem. Strzelal z konca ulicy, dlugimi, cholernie niecelnymi seriami, wystawiajac automat i pewnie nic wiecej. Nawet sunacy srodkiem bewup nie zaliczyl wiecej niz trzy uderzenia. Inny Sambijczyk strzelal zza naroznika palacowego muru, ale tego nie mialem szans wziac na muszke: za ostry kat. Potem kaem bewupa zaprowadzil porzadek i nie bylo juz z kim walczyc. Skrylismy sie w bramie, zanim przeciwnik sciagnal cos grozniejszego od karabinow. Obeszlo sie bez strat. Nawet Jasio nie postrzelil zadnego z naszych, choc udalo mu sie i oproznic caly magazynek, i, wczesniej, upuscic karabin. -Zostan przy wjezdzie! - wykrzyczalem w ucho celowniczemu bewupa. - Gdyby przebili sie przez mur, walniesz w burte! Zostawie ci naprowadzajacych! Przywarowal za resztkami transportera. Przydzielilem zalodze Kurpianisa i jedna z dziewczyn. Z przedzialu desantowego wysypala sie taczka, skrzynie z pociskami, Paczoch i Olga. Zabrali sie do ustawienia mozdzierza w starym miejscu, czyli w weglowym zsypie. Porozdzielalem pozostala piechote miedzy mocno przerzedzone druzyny Ludmily i Juraszki, a sam probowalem przemknac sie do gabinetu. Nie wyszlo. Marzena przylapala mnie zaraz za progiem. -Jestes. - Wydalo mi sie, ze cos zadrzalo w jej glosie, ale chyba nie. Kolejna kwestia byla rzeczowa i niemal porazala chlodem. - Musimy pogadac. W budynku bylo juz naprawde ciemno, nie mialem wiec pewnosci co do wyrazu jej twarzy. W kazdym razie na szyi mi sie nie wieszala, piskow radosci tez nie bylo. -Najpierw telefon - zaprotestowalem. Ruszylismy wzdluz korytarza. Zwloki Rosjanki znikly. Zywych tez nie bylo. Mogla smialo wziac mnie za reke. Nie skorzystala z okazji. Z drugiej strony: ja tez moglem. I tez nic. -Zabrales tego Jasia - mruknela. -Wrocil. - I dorzucilem nieco gorzko: - Ja tez. Przeszlismy kilka krokow. Jakby wolniej. -Nie wiedzialam, czy wrocisz. - Weszla do gabinetu i, silac sie na obojetny ton, zapytala: - Po co go brales? Nagle dotarlo do mnie, ze to nie pusty wstep typu "ladna mamy pogode". Cos ja nurtowalo, ale w tej chwili naprawde chciala mowic o Jasiu Krecie. Dziwne. -O co chodzi? -To proste pytanie. Zdjalem helm, polozylem na biurku. -Nie chcialem sie pokazywac z karabinem. Znieruchomiala. Zaskoczylem ja. -Wziales go, zeby... niosl karabin? To idiotyczne. -Wiem. Ale sady tez bywaja idiotyczne. Nie bedziesz miala klopotow. Nie jestes stad, z wyrazu twarzy nie umiesz czytac, przydzielilas wiezniowi konwojenta, nikt cie nie uprzedzil, ze jest uposledzony umyslowo. Kryta jestes. Nie poruszala sie jeszcze przez pare sekund. -To dla mnie? - Ledwie ja uslyszalem. - Ty debilu. Mogli cie przez to zastrzelic. -Jestem pesymista - wyznalem. - Zakladam, ze przezyje. Nie chce, zebys mnie wowczas... no, nie lubila. Stalem przy brzegu biurka, tam gdzie ona wtedy. Wtedy? Minela ledwie godzina z kawalkiem. A jakby inny swiat. -A ja bym chciala. Bylo cicho, slyszalem ja, choc mowila szeptem. Nie bylo powodu podchodzic, zwlaszcza tak blisko. -Co? - zapytalem z niedowierzaniem. Moj oddech poruszyl wlosami, czarnymi w polmroku. -Nie chce cie lubic. - Przechylila glowe, nadstawiajac policzek mojemu policzkowi. - Za malo ci dam, a wtedy uciekniesz. I bede nieszczesliwa. Zadne z nas nie unioslo rak. Tak bylo lepiej. Stac, dotykac sie, wiedzac, ze to drugie moze w kazdej chwili cofnac twarz. I ze nie cofa. -Ja to mialem powiedziec. -Ty nie masz trojki dzieciakow na karku. -Ja nic nie mam. Musnela dlonia moje udo. -Juraszko powiedzial, ze Jasio ma ziemianke w lesie. Pomyslalam... Przepraszam. - Wodzilem ustami i nosem po cieplej skorze na styku jej szyi i ramienia. - Ale wiesz? Troche mi ulzylo. Pomyslalam: uciekl. Nastepny facet cie olal. Fajnie. Wszystko jasne. Nie bedzie problemow. -Nie bedzie - obiecalem. - Tez nie chce byc nieszczesliwy. -No pewnie - rzucila gorzko. - A ze mna sie jest. -Jest sie, kiedy odchodzisz. Wiec lepiej nie zaczynac. -Pewnie. Zacznij z Ewa. - Przez chwile zmagala sie ze soba. W koncu wypchnela to z gardla. - Fajna jest. -Ewa? - Znieruchomialem z nosem w jej obojczyku. -Teraz bym jej tego nie zrobila. Po tym z Agnieszka... Siedzialam w szpitalu, ja ratowali... Wyszedl lekarz i mowi, ze dziecko tez sprobuja. I wiesz, co pomyslalam? Ze to kara. Za Borecka wlasnie. Ze beda wybierac, wybiora dziecko, a Agnieszka umrze. Trafi na takich pojebow jak maz tamtej kobiety i ja, ktos uzna, ze zalazek czlowieka jest wazniejszy niz czlowiek, a ja zostane bez siostry. Westchnela, odsunela sie. Musnela dlonia telefon -A propos trudnych wyborow... Probowalam dzwonic. Chyba nawet sie polaczylam. Same siodemki, prawda? Bystra dziewczyna. Dobrze podpatrzyla. -Czego chcialas? - zesztywnialem lekko. -A po co zostawili te linie? - wzruszyla ramionami. - Potargowac sie. Dogadac. -Nastepny rozejm? - wykrzywilem usta. -Nastepny? -Adas wlasnie wypisal sie z wojny. -Caly on - podsumowala z gorzka satysfakcja. - Mnie leja, on idzie na ryby. A potem smietanke spija. -Smietanke spija? -Ten facet, ktory mi kolano zalatwil... Nie przyjechal bic i gwalcic Chcial sie dogadac. Grill, piwko, pani prokurator w dzinsach zyczliwy mediator obok... Mial sie pokazac z dobrej strony. Wytlumaczyc wyluzowanej Marzence, ze to tamta malolata, pijaczka, puszczalska i ogolnie zero rzucila sie na niego, a on ja tylko tak pechowo odepchnal. To Adam mu powiedzial, gdzie bedziemy. -Co? -Ustawil to spotkanie. Wczesniej wybijal mi z glowy oskarzanie tego kutasa. Tlumaczyl, ze dziewczyne podstawili mlodemu Czajkowskiemu przeciwnicy jego wujka, ze to prowokacja. Wujek byl mu potrzebny w robieniu polityki. W cudzyslowie: ja daje dupy mlodemu Ce, stary daje jemu. Ale chcial byc kryty, moc przysiegac, ze o niczym nie wie. Wiec poszedl sobie na ryby. A my sie nie dogadalismy. Czajkowskiemu znow odbilo przy opornej babie, no i dalam dupy bez cudzyslowu. Pobil mnie. Upil na sile. Urwal mi sie film, a on wrocil do Bialegostoku i zalatwil sobie alibi. Wczesniej wzial moj woz i pieprznal nim w dom sasiadow. Wylecialam z roboty, a jemu przydzielili innego prokuratora, ktory raz dwa umorzyl dochodzenie. -Adam cie nie bronil? - zapytalem z niedowierzaniem. -Marnowac sobie kariere dla poczwary, ktorej pocalowac nie sposob? - Przesunela dlonia po ustach. - Janusz, jak mi pierwszy raz lustro dali, sama sie porzygalam. Polowa przednich zebow... Wiesz, jak wygladaja polamane zeby? Takie ostre, krzywe szpikulce? Raz przyszedl do szpitala, spojrzal na mnie... Az sie zielony zrobil. I potem przez miesiac za cholere czasu nie mial. -Fajny facet - mruknalem. -Pragmatyczny - powiedziala spokojnie. - W sumie mial racje. Nie bylo go tam, mojej wersji by nie potwierdzil, a siebie pograzylby na amen. Atak na starego Czajkowskiego zalatwilby obu liderow. Kleska. Mnie pewnie i tak by sad uznal za klamliwa pijaczke, a on bylby skonczony. Jak ochlonelam, to nawet przyznalam mu racje. -Zartujesz... -Lepiej byc bezrobotna zona posla niz bezrobotna zona bezrobotnego. Nie, nie zartuje. Mialam strasznego dola, mysli samobojcze. Potrzebowalam wsparcia. No i kasy na nowe zeby, zeby w ogole z domu wyjsc. Nawet... byl taki moment, ze nawet bardziej go chcialam niz przedtem. Ze kochalam. Tracilam go i nagle do mnie dotarlo, jak wiele trace. Wiem, wiem - uprzedzila moj komentarz. - Powiesz, ze to palant. Racja. Ale slodki palant. Fajny. Kobieta moze byc z nim... to znaczy, jak im los sprzyja... no, moze byc szczesliwa. Gdyby nie ta afera z Czajkowskim, moze i my bylibysmy teraz szczesliwa para. No - przyznala - i gdybym troche inna byla. Ale moze bym sie dostosowala i byloby mi dobrze. -Bedziesz probowac? - zapytalem. Nie odpowiedziala. Wskazalem telefon. - To dlatego chcialas sie dogadywac? -Slucham? - Chyba faktycznie nie zrozumiala. -Jesli przezyje, bedzie bohaterem narodowym. Kto wie, moze faktycznie prezydentem. A ty tu rzadzisz. Mozesz zalatwic, by przezyl. - Odczekalem chwile i dorzucilem: - I zostac pania prezydentowa. Liczylem sie z wybuchem oburzenia. Doczekalem sie wzruszenia ramion. -Pania poslowa tez moglam. A wiesz, dlaczego sobie odpuscilam? Bo to ja odpuscilam, nie on. Drogo kosztowaly - przesunela palcem po zebach - ale warto bylo. Znudzil sie sekretarka i znow mnie chcial. -Zdradzal cie? -Nie bylismy razem, jego prawo. Ja tez mialam faceta. Pewnie, czasami troche ryczalam, ale to nie dlatego... Tak naprawde go skreslilam, kiedy zapytal... - Prychnela, najwyrazniej do tej pory nie pogodzila sie z tym. - Zapytal, kto mowil prawde. Ja czy Czajkowski. Masz pojecie? Udawal, ze nie wie. Przede mna. Lezelismy w lozku, wlasnie wtedy zrobil mi dziecko, wiedzialam, ze moze zrobic, chcialam tego, a ten palant... Ubralam sie i wyszlam. Zostawilem ja przy biurku. Czulem, ze potrzebuje czasu, by wypchnac z glowy wspomnienia tamtej chwili. Bylo ciemno, wiec w sposob naturalny moglem strawic cala minute na otwieraniu barku i nalewaniu wodki do kieliszka. Kieliszek byl maly, lecz w polaczeniu z minutowa przerwa spelnil oczekiwania. -Chyba wiem, kogo szuka Wilnicki - oznajmila Marzena, oddajac mi go. -Szukam? - Zdziwienie w sluchawce tracilo falszem. - Kto pani powiedzial, ze kogos szukam? -Od prokuratorow wymaga sie takze, by czasem mysleli. -Tak? I co pani wymyslila? -Ze nie chcecie ich wszystkich. W chlodni byly te z Pomorza. Warszawianki nie. - Usmiechnela sie krzywo. - Prowincja, jak zwykle, ma przechlapane. Klamczucha. Nie wymyslila tego - watek geograficzny to ja podsunalem jej. Ale sprzedalem prawa autorskie po dobrej cenie. Usiadla mi na kolanach, moglem trzymac ucho blisko sluchawki a reke miedzy jej udami. Gdyby nie okropna swiadomosc, ze znow musze wybierac miedzy zlem wiekszym i mniejszym, bylbym szczesliwy. Tak wyglada szczescie: moc siedziec, chlonac cieplo Marzeny Pawluk i dotykac jej w takim miejscu, nie narazajac sie na cios w szczeke. -I co dalej? - zapytal spokojnie Wilnicki. -W jelczu zmiescilyby sie wszystkie. Tym spod Warszawy daliscie spokoj. Pytanie, dlaczego. -Potrafie przedluzac to oblezenie jak, dlugo bedzie trzeba - poinformowal ja lagodnie. - Ale nie ukrywam, ze to kosztuje. Wiec moze nie tracmy czasu. -Nie tracmy - zgodzila sie. Scisnela uda i zaczela nimi poruszac, pocierajac moja dlon. - Wiem, ze blefujesz. Ile ci zostalo? Pare godzin? -A wam paru zolnierzy. Bez dowodcy. Bieeedny Kosman. Uda Marzeny znieruchomialy. -Szpieg doniosl? - Nad glosem lepiej panowala. - Nie wiem, kto to, ale niewazne. Przymkne wszystkich podejrzanych, i juz. -Jestem dobry w improwizacji - pochwalil sie. - I mialem pol nocy. A w tej wsi az sie roi od szemranych typow, ktorych latwo zwerbowac. Szykuj duzy areszt. -Mowmy lepiej o Rosjankach. Mam pytanie: jesli dostaniesz te, ktorej szukasz... dasz spokoj reszcie? Pytanie bylo trudne. Milczal znamiennie dlugo. -Moi mocodawcy - mruknal - chca wszystkich. -Dla pewnosci. - W jej glosie tez brzmiala pewnosc, a ja pomyslalem, ze obmacuje niezla pokerzystke. Tak naprawde guzik wiedziala. - Sa na odstrzal, to ewidentne. Ktos poruszyl niebo i ziemie, zeby sie ich pozbyc. Obu grup przez kilka miesiecy nic nie laczylo, czyli przyczyna jest gdzies wczesniej. Ewakuacja, prawda? Przedtem te kobiety nie mialy ze soba nic wspolnego. Wsiadly na barke, przyplynely do Polski. Rozdzielono je jak leci, losowo. A teraz sie okazuje, ze te z Warszawy was nie interesuja. Dlaczego? Gdyby chodzilo o cala grupe, bylyby w chlodni. Czyli nie chodzi o cala. Szukacie konkretnej osoby. I wiecie, ze trafila na Pomorze. Ale jej nie znacie. Gdybyscie znali, nie byloby tego cyrku z przemytem tlumu. -Ty ja znasz? - Niezle udawal obojetnosc. -Poczekaj. - Pocila sie z nerwow i piescila udami moja dlon. Nie wiedzialem, jak sie pozbieram po rozstaniu z kims takim. - Czemu mialbys mi uwierzyc? -No wlasnie. -Wiec nic nie mow. Bo mi dowod z reki wytracisz. - Nic nie mowil. Nabrala powietrza. - Ma zamiar na tym zarobic. Duzo pieniedzy. Spodziewa sie, ze bedzie bogata. Wilnicki milczal jeszcze kilka sekund. -I to wszystko? - Sprawial wrazenie lekko urazonego. -Trafilam, prawda? To ta dziewczyna. Jej szukacie. Zawahal sie. -Zwykle chodzi o forse. Cale zycie kreci sie wokol... -Jej szukacie - powtorzyla triumfalnie. - Byla na barce, cos widziala i teraz was szantazuje. Znow musial pomyslec. -Co pani proponuje? -Na razie nic. Musze sie zastanowic. Chcialam tylko wiedziec, czy w ogole interesuje was taka transakcja. -Interesuje nas kazda Rosjanka, ktora oddacie. A najbardziej wszystkie. -Na razie, Wilnicki. Odlozyla sluchawke. Przytulila sie do mnie. Bylo ciemno i cicho, tylko w piwnicy darlo sie niemowle. Pewnie jedno z sierot. Matki, ktore przezyly, schodzily z posterunkow i karmily piersia swoje oraz cudze, ale dzieci bywaja wybredne. -I co teraz? - zapytala cicho. -Wierzysz, ze to Nadia? -Grzesiek napisal - skinela w strone szafy - ze odda ci plecak wypelniony forsa. Myslisz, ze czemu? Bo mu zlote gory obiecala. -Marny dowod - usmiechnalem sie blado. -Lubil cie. To bylo widac. Nadia tez widziala. Bala sie, ze sama dupa go nie skusi. Teraz zwlaszcza, kiedy go potrzebowales. Na Masze tez sie gapil jak pies na szynke. Pewnie odebral to wszystko jak ciezka zdrade. Wahal sie. Wiec na wszelki wypadek dorzucila drugi argument. Forse. "Chodz ze mna, bedziemy bogaci". -Mogla go zwyczajnie oklamac. -Janusz, nie tak! Pewnie, mogla mowic, ze w domu jest adwokatem i zarobi dla nich kupe kasy. Ale tu wyraznie chodzilo o wielka kupe, i bardzo szybkiej. Chyba po prostu powtorzyl tobie to, co ona jemu. Ze walizka z forsa, caly wor. Mnostwo. Takie wielkie, ze sie mozna podzielic z wystawionym do wiatru szefem. - Pokrecila glowa. - Nie jest glupia. Gdyby wymyslila bajeczke, to bardziej wiarygodna. Glaskalem jej twarz. Chcialbym tak siedziec, dotykac jej i nic nie robic. A zwlaszcza o niczym nie decydowac. -I co teraz? - westchnalem. -Raczej nie uciekli ze wsi - zaczela ostroznie. -Za dnia mieliby problem - przyznalem. -Schowali sie? Masz pomysl, gdzie? -Chcesz ja wydac? - zapytalem spokojnie. Moja dlon piescila jej gladki policzek. -Uprzedzalam, suka ze mnie. - Prychnela cichutko, - Ewie przez mysl by pewnie nie przeszlo... -Przeszloby. Ma rozum. Tylko nie wiem, dlaczego ty o Ewie. Nie jestem z nia. -Ale bedziesz... - Cos jej zachrzescilo w gardle i nie wyczulem, czy to bylo stwierdzenie, czy pytanie. -Z nikim nie bede. Zadna normalna kobieta mnie nie zechce. Jak sie to skonczy, przeprowadzam sie pod most. -Wywala cie? -Po tym, jak przerobilem hotel na bunkier? I moja podopieczna zarabala dwie kobiety? A jak myslisz? Objela mnie mocniej. Pozegnalna pieszczota? -Jestes najglupszy facet, jakiego znam. I najporzadniejszy. -Jestem swietny kumpel i beznadziejny maz. Diagnoza Jolki. Mojej bylej. Mialem nadzieje, ze zmiesza Jolke z blotem. Nic z tego. -Poszukamy Nadii? - zapytala cicho. -Zabija ja. -Jak cie nie bylo, zabili tego zolnierza. Iwanskiego. -Iwickiego - poprawilem. Siedziala z nosem wtulonym w moje czolo. - Marzena... tak szczerze: lubilabys faceta, ktory sprzedal kobiete mordercom? -Katom - mruknela po dluzszej chwili. -Katom - przytaknalem troche niepewnie. -Nie rozumiesz - powiedziala lagodnie. - Mowie, ze zabija ja potem. Bo najpierw wypytaja. Kto jeszcze w tym siedzi, komu powiedziala. Niezaleznie od tego, co powie, beda ja meczyc, az umrze. Tak na wszelki wypadek. Pocalowala mnie, ale po raz pierwszy serce nie walilo mi dwa razy szybciej pod wplywem jej pieszczot. -Myslalem... Czemu mi to mowisz? -Dobrze myslales. Inne walcza i gina, z jej powodu, a ona uciekla. Wpakowala je w to z checi zysku, po czym umyla rece. To nie w porzadku. Mam cholerna ochote i swiete prawo wydac ja na smierc, zeby ratowac siebie. -Nas - sprecyzowalem bez zapalu. -A nawet nas - zgodzila sie. - Matematyka tez po mojej stronie: jedna ginie, by ocalalo kilkudziesieciu. Ale nie tak to bedziesz widzial, prawda? Nie ilosciowo. -Ja? -Bedziesz myslal: "Oddalem dziewczyne oprawcom, wyrywali jej paznokcie, smazyli w ognisku, wykluli oczy i dzieki temu zyje. A Marzena pozwala mi sie pieprzyc." Przywarla ustami do mego czola i czekala nieruchomo na reakcje. Najwyrazniej swiadoma wrazenia, jakie zrobila. -Co to za tekst? - szepnalem po dluzszej chwili. -Nie chcesz mnie. Nie bedziemy razem. Ja tez nie powinnam cie chciec. To glupota wiazac sie z facetem spod mostu. Zwlaszcza jak sie ma dlugi a w drodze dziecko albo i troje. Ale gdyby jakims cudem... Czuje, ze bym cie potem stracila. Przez te kurwe. Bo naciskalam, ty ja wydales Wilnickiemu, a teraz masz wyrzuty sumienia. Odszedlbys ode mnie. - Zamilkla na kilka sekund; znow czulem na czole jej usta, nie slowa. - Moge z toba nie zaczynac. Ale konczyc... Nie wiem, czy bym to zniosla. - Odsunela sie, ukazujac twarz i cierpki usmiech. - Wiec na wszelki wypadek sie asekuruje. Oddaj ja albo nie oddawaj. Pamietaj, ze jest ladna, mloda, ma dziecko i moga ja torturowac. I ze ja o nic nie prosze. Naprawde nie prosze. - Zsunela sie z moich kolan i fotela, moze po prostu niezdarnie, a moze niechetnie. - Niech to bedzie twoja decyzja. Jestes fajny facet. Cokolwiek zdecydujesz, uznam, ze wybrales dobrze. -Tu? - zdziwil sie Kurpianis. - Na krzeslo mam wlezc? Wybilem jeszcze jedna dachowke i zszedlem z taboretu. -Wal z podlogi. - Zadarlem glowe, ocenilem rozmiary dziury. - Musi byc po tej stronie komina. Osloni cie. -Stad to tylko do samolotow mozna strzelac! -Do smiglowca. -Z kaemu? - popatrzyl z niedowierzaniem na kilkanascie kilogramow stali, drewna, olowiu i prochu, skladajace sie na karabin maszynowy PKM. - I jeszcze w nocy? Niby jak...? -Pionowo. Wal, lezac na plecach. Po prostu strzelaj do gory. Gdzies tam beda. A jak nie - wzruszylem ramionami - to i oni nie trafia. Aha, i naladuj do tasm ile sie da zapalajacych. -Przy drugiej maszynce mamy noktowizor - przypomnial. -Jeden - usmiechnalem sie krzywo. - A stad faktycznie nie ostrzelasz nic poza niebem. Nie moge go tutaj dac - wyjasnilem - bo jesli ruszy atak, nie zdazymy przelozyc. Drugi kaem, umieszczony w narozniku parku, mial bronic ogniem z flanki zachodniego i poludniowego muru. Polowy naszego frontu. Okopywano go, a Ludmila organizowala z ciezarnych kilkuosobowa sekcje, majaca dostarczac amunicje i, w razie czego, ewakuowac bron. Nie rannych, a karabin wlasnie. Naboi do pekaemow mielismy zdecydowanie najwiecej i strata ktoregokolwiek bylaby bolesna. Czulem, ze nocna walka pochlonie duzo amunicji, a przeciez juz teraz tej do sztucerow zaczynalo brakowac. -To od beryla zabrac. Powinien pasowac. -Sa dwa. A palac ma cztery strony. Wypada po jednym widzacym strzelcu na kazda. Absolutne minimum. -A jak nie przyleca? - W glosie zolnierza nadal pobrzmiewal sprzeciw. - Na dole ta maszynka bardziej by... -Przydalaby sie - przyznalem. - Ale jesli przyleca, to bez niej jestesmy skonczeni. Wiem, co robie. Taka przynajmniej mialem nadzieje. -Mozemy pogadac? Marzena dokonczyla ukladanie szafy na boku - w ramach barykadowania korytarza - skinela glowa trojce brzuchatych wspolpracownic i weszla do pokoju. Usiedlismy na lozku. Bylo ciemno: powykrecalem wszystkie korki, by nie ulatwiac zycia snajperom Miszy. -Musze... wyjsc. Na troche - oznajmilem. -Dokad? - Nie zdazylem otworzyc ust. - Ide z toba. -A kto bedzie dowodzil? -Paczoch. Ludmila. Juraszko nawet. Kazde z nich lepiej sie do tego nadaje. Jestem slepy urzedas, a nie... -Jestes odwazna, madra i robisz dobre wrazenie. - Popukalem ja w naramiennik. - Oficer, to sie liczy. -Gdzie cie znowu niesie? -Nie spodoba ci sie - ostrzeglem. Milczala, nie raczac komentowac. - Sprobuje wziac Ewe i Masze i... -I? - zaszydzila. - Troj kacik? Az taki kogut jestes? -Marzena... -Trzecia masz we wsi? Fajna? Bo jak nie, to daruj sobie wychodzenie. Malo tu dziewczyn? I lozek? -Badz powazna, co? -Jestem. Dymanie to powazna sprawa. -Wkurzasz sie, bo probuje ratowac im zycie? Tobie tez probowalem. Nie chcialas isc do Pirata. -Nie bral ciezarnych. -Glupich nie bral - rzucilem przez zeby. -A w ogole - odwarknela - to ciagle jestes aresztant. W oddali zajeczal rozrusznik. Dopiero taki samotny dzwiek pozwalal uprzytomnic sobie, jak cicho jest we wsi. -Niczego bardziej bym nie chcial - wyznalem, nie patrzac w jej strone - niz moc zabrac i ciebie. Ale ich w Malogorsku palcem nie tkna, a z toba Wilnicki ma... -A ty? Mozesz isc z dziewczynami? - Popatrzylem na nia, zaskoczony. - Wylgasz sie jakos? Ambasador jestes. -Myslisz, ze chce uciec? - spytalem z niedowierzaniem. -Pytam, czy bys mogl. Nie zabija cie? - Nie zdazylem odpowiedziec. - Bo tu chyba tak. Wiec idz. Nie ma sensu ginac. Wiemy, co robic. Juz nie jestes potrzebny. Tylko raz zafundowala mi niespodzianke tego kalibru - z dziwki przeistaczajac sie znienacka w oficera. -Idz - powtorzyla. - Poradzimy sobie. No, spadaj. -Ty to... serio? -Nic cie tu nie trzyma. Jak one odejda, to juz nic. Nie silila sie na oczyszczenie glosu z goryczy. -Trzyma - zdobylem sie na slaby usmiech. Musnalem jej udo. - Mam zalegle... no wiesz, kochanie sie. -Jak je uratujesz, ktoras na pewno ci da. Kobiety lubia nagradzac wybawcow. -Masz je za jakies dziwki? -Dziwka daje dla korzysci. Ja mowie o wdziecznosci. I o facecie, na ktorego obie leca. Nie rozumialem, do czego zmierza. Jej propozycja brzmiala calkiem serio. Ale rozzalenie tez bylo szczere. -O co ci chodzi? - zapytalem niepewnie. -Jak przezyje, bohaterka zostane. Ty moze wiezniem. Wiec zabieraj swoje dziewczyny i uciekaj. -Ja nigdzie sie nie wybieram. - Westchnalem. - A tak w ogole to mowilem, ze sprobuje. Nie, ze je zabiore. Jak znam Ewe, bedzie sie stawiac. -Masz Masze na pocieszenie. -Seks z nieletnia jest karalny - odcialem sie. Przemilczala to. Juz powaznie dodalem: - Jest smarkata i glucha. Nie puszcze jej bez Ewy. Obie albo zadna. -Ty z nia mozesz isc. -Ja nie moge. Podnioslem sie i ruszylem do drzwi. -Dlaczego? Nic cie tu nie trzy... -Nie zostawie cie - rzucilem sucho, nie ogladajac sie za siebie. - Wybij to sobie z tej rudej lepetyny. -Nie moge - powiedziala Ewa. Stala w piwnicznym korytarzu i palila papierosa jak dziewczynka z zapalkami zapalke: kulac sie i trzymajac watly plomyk w kloszu ze splecionych dloni. Drzala, z nosa jej sie lalo. -Samej jej nie puszcze - powtorzylem swoj koronny argument. - To gluchy dzieciak. O tym akurat nie musialem przypominac: zza sciany dobiegalo najtragiczniejsze wykonanie kolysanki, jakie w zyciu slyszalem. Talentu muzycznego pannie Gawryszkinej Bog poskapil pewnie juz przy urodzeniu, ale teraz, kiedy w dodatku nie slyszala, bila rekordy spiewaczej niekompetencji. O dziwo: niemowle nie wylo ze zgrozy. Pewnie z wrazenia odebralo mu glos. -Poslij z nia Dudziszewskiego. Wpadl tu, o tak ja zlapal - zademonstrowala chwyt jak za uszy - i malo nie udusil calowaniem. Dziewczyna nieprzytomna chodzi. -Potrzebuje go. Kazdego faceta potrzebuje. -To poslij babe. Sandra, moze Ela... -Kobiet Masza nie trawi. -Tez jestem kobieta - przypomniala. Siegnalem dlonia do jej czola. Nie uchylila sie. Na odwrot raczej. -Z goraczka - mruknalem. - Ewka, do rana padniesz. -Do rana bedzie tu nasze wojsko. Albo zbiorowa mogila. Wytoczylem najciezsza z haubic: -Pomysl: za godzine mozesz byc z Piotrem. -Nie moge zostawic pacjentow. -Kocha cie - dokrecalem srube. - Jeden twoj usmiech, a padnie na kolana i poprosi o reke. Nie chcesz? -Zostaje - mruknela. -Jak juz bedzie kleczal - nastepny obrot sruby - co mu szkodzi zlapac zebami za gumke, zsunac ci majtki... -Hej! - pacnela mnie w czolo z udawanym oburzeniem. W jej oczach zalsnilo jednak cos wiecej niz odblask swiec. -Jestes cudowna dziewczyna - powiedzialem ciszej. - I on to widzi. Nie marnuj tego. Mozesz byc zywa i szczesliwa. Pociagnela nosem - katar? - zgasila niedopalek o sciane i oparla czolo o moja piers. Poglaskalem ja ostroznie. -Nie mow, bo bede ryczec - ostrzegla szeptem. -Jesli cos ci sie stanie... Wiesz, jak bym sie czul? Bo to przeze mnie bedzie. A Piotr? Chcesz mu to zrobic? -Chce z nim byc. Powiedz mu, gdyby co. -To badz, kretynko. Badz. I sama mu mow. -Jak tu zostane - pociagnela nosem - znow bede mogla pracowac. I zabiore go z tej kurewskiej wojny. -Pracowac? - Zaskoczyla mnie. -W Polsce. Odzyskam dyplom. Nawet gdyby Piotr do konca zycia nie znalazl roboty, utrzymam... -Ewa... - Wolalbym odgryzc sobie kawalek jezyka, niz tak na zywca wycinac jej zludzenia, ale wolalem Ewe pozbawiona zludzen od Ewy pozbawionej zycia. - To nie bajka. To pierdolona Polska. Na co liczysz? Na wdziecznosc? Naszej wladzy? Nie badz smieszna. Medal to dadza Labiszewskiemu. I ksiedzu, ze kosciola uzyczyl. Ty w nagrode moze siedziec nie pojdziesz. Tylko moze, bo przeciez nielegalnie ludzi tu kroilas i niektorzy pomarli. I ta bomba w honkerze... Jesli liczysz, ze ci przywroca prawo wykonywania zawodu... -Licze - rzucila przez zeby. -Nie badz dziecinna. -Nie jestem. Bledy proceduralne. - Usmiechnela sie krzywo. - Wymuszone zeznania. Naciski na prokuratora. Podpowiadanie swiadkom... -Ze co? - nie zrozumialem. -I tak dalej. Pawluk powiedziala, ze doprowadzi do uniewaznienia wyroku. Chocby miala zeznac, ze jest lesba, leciala na mnie i wrobila z zemsty, ze jej nie chce. Oczekiwala tego. Ze wroce i ze bede zly. Stala z karabinem w reku przy krawedzi okna, ale kulila sie i kleila do sciany raczej nie w obawie przed kula. -Czemu jej to powiedzialas? - zapytalem od progu. -Ewie? - Nie probowala zadnych gierek. - Ze odkrece ten wyrok? Bo odkrece. -Ot tak? - Ruszylem w jej strone. -Bylam dobrym prokuratorem. Wiem, jak to zrobic. -Pytam, dlaczego. - Tym razem nie spieszyla sie z odpowiedzia. - Zatrzymalas ja tutaj. Sprytnie. Wiedzialas, ze nie odejdzie, jesli pomachasz dyplomem lekarskim. -Zasluguje na dyplom - baknela. -Chcialas, zeby zostala - oznajmilem twardo. -Nie stercz w oknie - pociagnela mnie w bok. Zrewanzowalem sie lekkim chwytem za kark. -Stracila przez ciebie zawod. Teraz moze straci zycie. Chce wiedziec, dlaczego. Przechylila glowe, przywarla policzkiem do mej reki. -Balam sie - szepnela. - Ze z nia odejdziesz. Objalem ja, teraz juz oburacz, i przytulilem. Zarzucila mi rece na ramiona. Stalismy tak moze i z minute. Jej uscisk czulem nawet przez kamizelke kuloodporna. -Ciemno - szepnalem w koncu. - Musze isc. -Nie idz - rzucila odruchowo. - Dokad? -Do telefonu. -Telefonu? Przeciez... -Idiota jestem - wyznalem z gorycza. - Wolno kojarze. -A ja wcale. O czym mowisz? -Wilnicki ma tu szpiega. Szpieg szukal tego. - Wyciagnalem z kieszeni udajace komorke radyjko. - Ujawnil sie przed Szurymem, zeby je dostac. Sporo zaryzykowal. Jesli Szurym zacznie sypac... -Ujawnil? On? Myslalam, ze obstawiasz Swiatek. -Ja tak. Ale czy Wilnicki? Powinna teraz siedziec pod kluczem. Mysle, ze wystaral sie o kogos jeszcze. Chocby na lacznika. Ale nie w tym rzecz. -A w czym? -W mozliwosciach. Ktokolwiek to jest, musi przekazywac meldunki. Mozna oczywiscie przekradac sie przez front. Tylko ze to ryzykowne. Milczala przez chwile. A potem to powiedziala: -Nowak. -Bystra dziewczyna - pochwalilem ja. -Kupil od Baka plan wsi. I spis mieszkancow. Bystra? - parsknela. - Tez dupa jestem, nie detektyw. -Dzieki. -Ten spis mnie zmylil. - Westchnela. - Myslalam tak jak soltys: ze facet chce pohandlowac kartami rezerwistow. Zapomnialam, ze to wies. Kazdy zna kazdego; po cholere tubylcowi ksiazka adresowa? -Pohandlowal, ale planem i z Wilnickim. To znaczy... - Teraz ja z kolei westchnalem. - Cholera, nie wiem... Nowak calkiem mi nie pasuje do tej roli. To prymityw. -Kupil ten plan - przypomniala. - I nazwiska. Czyli kupowal dla kogos obcego, kto nie kojarzy budynkow z ludzmi. Swiatek? - Musiala zmarszczyc brwi, ale za ciemno juz bylo, bym to dostrzegl. - Jednak ona? -Tak nigdzie nie dojdziemy. - Odsunalem ja delikatnie. - Na upartego tubylec tez mogl potrzebowac nazwisk. Wiem, gdzie kto mieszka, ale juz jaki to numer chalupy...? Bij zabij. Nie tedy droga. Musze zniszczyc ten telefon. -Nowaka? -Nowak nie ma stacjonarnego. Przy takich zlodziejskich stawkach za abonament... A to biedna wies. Jesli nie prowadzisz interesu i nie musisz duzo rozmawiac, to tylko komorka. W Kisunach sa raptem trzy numery podlaczone do kabla. Jeden to hotel, drugi automat obok przystanku. -A trzeci? -Nie potrzebujesz czegos ze sklepu? -Serio pan pyta? - upewnil sie Dudziszewski. Oderwal wzrok od optycznego celownika RPG-7 i spojrzal na mnie. -Nie, swiruje z tych nudow... - Tak jak on, mowilem szeptem. Kleczelismy przy wylomie we wschodnim murze, obserwujac pograzone w mroku, ciszy i bezruchu centrum Kisun. Widok przeslanialy troche namioty wojskowego biwaku, ale pawilonik sklepowy stal dalej na poludnie i oddzielaly go od nas, poza odlegloscia, tylko jakies marne krzaczki. -Moze sie spalic. Caly. Ludzie majatek straca. -Ale przezyja. A mnie moze ktos kropnac, jak tam po prostu pojde. To co, trafisz? -W sklep bez problemu - mruknal. - Ale w to boczne okienko? Czemu akurat tak? -Bo telefon maja na zapleczu. Glowica przeciwpancerna nie rozwali go, wybuchajac pomieszczenie dalej. -A musi rozwalic? Co komu po gluchym telefonie? -Nie trafisz? -Pol na pol - ocenil szanse. - Moze... pan? -Z kosciola - skinalem glowa - zobacza wystrzal. Nie chce, zeby po wszystkim obciazyli mnie rachunkiem za rozpieprzony sklep. I tak biedny jestem. -To tak jak ja. -Ty jestes w wojsku. Mozesz strzelac, w co popadnie. Powiesz, ze zobaczyles Ruska. Mnie moga nie uwierzyc. -To przez Masze? - Nie odpowiedzialem. - Spalony pan tu jest, prawda? Kurde... Narobila panu klopotow. -Jak to baba - mruknalem. - Po to je Bog stworzyl. -Niech pan strzela - probowal mi wepchnac rure, zakonczona wrzecionowata glowica. - Powiem, ze to ja, spoko. -Tyle ze ja tez pol na pol - wyznalem. -To najwyzej rabniemy drugim. -Zachowaj na wozy. - Poklepalem go po ramieniu i podnioslem sie. - No, trudno. Przejde sie. -Ale... -Nic mi sie nie stanie. Mialem racje: nic mi sie nie stalo. Pokonalem na brzuchu najgorszy, bo wydeptany przez biwakujace wojsko odcinek trasy, zanurkowalem w wysokie zielsko i pod jego oslona dotarlem do jezdni. Jeden skok - i bylem po drugiej stronie asfaltu. Zza sklepu widac bylo czarna bryle kosciola i chyba stojacego obok plebanii bewupa, musialem jednak wybrac te strone. Pokoik, w ktorym pani Krysia urzadzila biuro, mial dwa okienka i to mniej eksponowane bylo wlasnie we wschodniej scianie. Znajdowaly sie tu tez tylne drzwi, ale zblizylem sie do nich tylko dlatego, ze marsz w cieniu pawilonu byl bezpieczniejszy niz przemykanie sie obok smietnika. Nie czulem sie na silach wchodzic tedy. Minalbym wypelniona metalowym skrzydlem nisze, gdyby nie ruch na szczycie koscielnej sciany. Przywarlem plecami do blachy, a ta umknela mi znienacka spod lopatek. Nie wyrznalem o podloge tylko dzieki sercu: podskoczylo do gardla tak gwaltownie, ze szarpnelo cala reszta i zapobieglo upadkowi. Stalem tuz za progiem, probujac zapanowac nad nerwami. Dostalo im sie po drodze. Bylem zmeczony, a balast w postaci kamizelki, karabinu i helmu dobijal mnie do reszty, wiec poki pelzlem, pot z pozoru wyplukiwal caly strach. Teraz okazalo sie, ze sporo pozostalo. A moze to po prostu instynkt? Nie zdazylem sie nad tym zastanowic. Zbyt wiele szczegolow dostrzegaly nawykle do mroku oczy, za szybko uznalem, ze we wnetrzu wiejskiego sklepu jestem sam. Nikt do mnie nie strzelil, choc mogl, wiec sadzilem, ze wszystko jest w porzadku. I bylo. W sklepie wlasciwym. Film mi sie urwal, kiedy przekroczylem kolejny prog i znalazlem sie na zapleczu. Zimne, mokre i syczace splywalo mi do oczu. Troche trafilo do nosa, odrobina do ust. Rozpoznalem smak. Cola. -Janusz? Slyszysz mnie? O dziwo, slyszalem kiepsko. Strzaly gdzies w oddali, krzyki - nawet niezle, a ja, choc kleczala tuz obok - ledwo co. -No - steknalem. Unioslem z wysilkiem reke, wytarlem jedno oko. - Marzenka? Zlamala sie znienacka w pasie. Poczulem nacisk jej czola na piersi. Rozmodlona muzulmanka. O ile muzulmanki robia to tak samo jak ich faceci. Nie bylem pewien. Bolala mnie glowa. I kark. Ale glowa bardziej. -Co sie dzieje? - zapytalem. Nie odpowiedziala. Obok, na podlodze, swiecila sie wycelowana w druga strone latarka, ale wolalem dotknac porosnietej zywa miedzia glowy, niz ja oswietlac i sprawdzac. - Hej... ryczysz? -Kuuurwa. - Pociagnela nosem, unoszac twarz. - Nie palcem w oko. Nawet jesli faktycznie trafilem, to przeciez nie w oboje naraz, a policzki miala jednakowo mokre. -Nie rycz - powiedzialem malo madrze. -Dobra. - Zamrugala powiekami, pewnie w ramach ich osuszania, siegnela w bok i wylaczyla latarke. Nie zdazylem sprawdzic, czym jest to cos po lewej. Co, jak ja, lezalo na podlodze i chyba bylo... -Wlacz - zaprotestowalem. Obrocilem glowe. Zabolalo dwa razy mocniej, swiat zakolysal sie nieprzyjemnie. -Lepiej nie. Znowu wojna. I nie wiem, czy uciekl. -Kto? -Facet, ktory ci to zrobil. - Ostroznie dotknela mojej glowy. - Zajebie cie, glupi kutasie. Myslalam... Jak zobaczylam ten helm... Nie no, po prostu zajebie. Wiesz, jak sie balam? Masz pojecie? Podsunela mi pod reke kompozytowa skorupe, do niedawna oslaniajaca moja czaszke. Helm przypominal teraz ni mniej, ni wiecej, tylko ludzki tylek. Z przedzialkiem. -Dlaczego nie wziales Dudziszewskiego? Albo mnie? Albo kogokolwiek? - Walnela mnie piescia kilka razy po piersi. - Czemu granatu nie wrzuciles? Udalo mi sie usiasc. W glowie wirowalo, ale widzialem calkiem niezle. Na przyklad: zidentyfikowalem to cos, co lezalo po lewej. Mezczyzna. A dokladniej: trup mezczyzny. Byl w cywilnym ubraniu, lezal na brzuchu, a wokol glowy i ramion polyskiwala jakas ciemna ciecz. Podnioslem swego beryla. Facet z siekiera nie zabral go. Siekiery, nawiasem mowiac, tez nie. Uczciwy gosc. -Co tu robisz? - zapytalem. -Pilnuje aresztanta - warknela. Pomacalem sie po glowie. Ani krwi, ani guza. Chyba tylko wstrzas. Kolejny. Kalach Slonia w Zapowiednoje, potem kawal odstrzelonego dachu, teraz to. Cud, ze moglem myslec tym obolalym w srodku. Podnioslem siekiere i zemscilem sie, miazdzac obuchem stojacy na biurku aparat telefoniczny. -Kto to? - Marzena popatrzyla na zwloki. -Sklepikarz. Pewnie pilnowal interesu. - Unioslem siekiere. - To chyba jego. -Nie tamtego? - wskazala drzwi. -Malo dyskretna. I uzylby jej, skoro juz przydzwigal. A nie uzyl. Dopiero na mnie. Mlotkiem ciezko zalatwic faceta w helmie. -Mlotkiem? - Blysnela latarka, zaczela szukac. Ujalem ja za reke, wylaczylem swiatlo. Moglem po prostu powiedziec, ale tak bylo fajniej. -Zabral. -To skad wiesz, ze...? -Ksztalt rany. I tak samo znalazlem Kosmana. Cios w glowe... wlasciwie trzy, bo mial helm... A potem nozem w gardlo. Mniej krwi na ubraniu zabojcy. Oswajala sie z tym przez chwile. -Ktos zamordowal Kosmana? - zapytala cicho. - Nowak? -Dudziszewski widzial tam lacznika od Labiszewskiego. To znaczy... uznal, ze to kolejny lacznik. Bo niby jaki cywil i po co biegalby wzdluz linii frontu? -Szpieg - podpowiedziala. - Pytales, jak wygladal? -Nie. Nie jego podejrzewalismy. Chodz. Odbezpieczylem beryla i ruszylem przodem. Przy tylnych drzwiach porozgladalem sie przez chwile. Chyba pusto. -Wial jak zajac - szepnela Marzena. - Pewnie myslal, ze nie jestes sam. Uderzyl i w nogi. Raczej tu nie czeka. -Widzialas go? -Ledwo cien. Nawet nie wiem, czy to facet. -Oslaniaj. Ujela oburacz pistolet - karabinu, leniuch jeden, nie zabrala - a ja przeczolgalem sie w okolice smietnika, potem dalej, pod najblizszy plot. Wykonalem pare szybkich przeskokow od oslony do oslony. Nie sprowokowalem nikogo do strzalu, uznalem wiec, ze nikt nie czai sie w zasadzce. Przywolalem Marzene i ruszylismy dalej. Za drugim plotem, ze zle zaciemnionej piwnicy, mrugalo swiatelko. Slyszalem gwar stlumionej rozmowy. Najwyrazniej nie wszyscy przystali na propozycje Labiszewskiego. Albo, po prostu, nie do wszystkich dotarla. Albo - tez mozliwe - mijalismy wlasnie linie frontu i czolowke millerowcow. W domu, do ktorego zmierzalem, bylo ciemno i cicho. Drzwi - tego sie obawialem - okazaly sie otwarte. Uprzedzajac kazdy krok czujnym weszeniem lufy, minalem przedpokoj i zajrzalem do kuchni. Za oknem palila sie lampa, nie musialem wiec prosic Marzeny o latarke. Na stole staly dwa talerze pelne ziemniakow, surowki i zakrzeplego w metna breje gulaszu. Oba lodowate. To jeszcze niczego nie dowodzilo; obiad nie potrzebuje wiele czasu, by porzadnie wystygnac. Co innego ludzkie zwloki. Pani Krysia nie zyla od paru dobrych godzin. Jej skora byla chlodna, a kaluza krwi zdazyla zaschnac. -Kto to...? - Marzena przelknela sline. - Wiedziales? -Zona sklepikarza. Zagladalaby do niego. Widzisz: obiad naszykowala. - Ukucnalem przy zwlokach. - Jesli tamten chcial miec swobodny dostep do telefonu, musial i ja zabic. I chyba wstapil po klucze. Jej maz pewnie zamknal sie od srodka, a glosno, na chama nie mogl wejsc. -Ten z mlotkiem? - Stala w drzwiach, sciskajac oburacz rekojesc wista i rozgladajac sie czujnie. -Ten z mlotkiem. - Wyciagnalem reke. - Daj latarke. Podala. Wcisnalem guzik. -Co to za skurwiel? - zapytala z bezsilnym gniewem. Oswietlilem dlon martwej kobiety, dlon z palcami oblepionymi zbrazowialym nalotem. Potem plama swiatla przesunela sie na jasne plytki kamiennej posadzki. Napis startowal znad glowy i biegl lukiem w dol, wykreslony, niczym ramieniem rozchwianego cyrkla, reka umierajacej gospodyni. Krew rozlewajaca sie z przecietego gardla polknela dol pierwszych liter, ale zostalo wystarczajaco duzo bym mogl odpowiedziec. -Wyglada na to - mruknalem - ze ja. Pelznaca za mna Marzena byla niedaleko naroznika palacowego muru, kiedy wypatrzylem ruch za plotem domu stojacego vis-r-vis mojej sypialni. Sambijczyka bardziej musial interesowac palac z szeregiem przerobionych na strzelnice okien - ale wolalem nie ryzykowac. Rabnalem seria, zanim rozejrzal sie na boki i dostrzegl dziewczyne. -Biegiem! - krzyknalem. Marzena zerwala sie poslusznie i pognala za mna ku wylomowi. Mur oslonil ja po dwoch sekundach. Niestety, tylko z lewej. Koscielne okno zamigotalo, cos zaczelo warczec wokol nas, wsciekle, metalowe palce zabebnily o cegly. -Padnij!!! - Ja sam zawrocilem i probowalem podbiec do Marzeny. Nie zdazylem: ktorys z pociskow trzasnal mnie w bok, przewrocil. Marzena, padajaca na kolana calkiem zgrabnym slizgiem, nagle zmienila zdanie. Odepchnela sie od ziemi lewa dlonia, rabnela trzy razy, chyba tylko na kierunek, z trzymanego w prawej wista i, zataczajac sie, pobiegla dalej. -Janusz?! Strach? Bala sie? To znaczy: jasne, ze sie bala, walili do nas z automatu. Ale... o mnie? Az tak? -Lez!!! - wydarlem sie. - Nie strzelac!!! Swoi!!! Nie usluchala. Drugi kretyn, z okna na lewo od koscielnych drzwi, dolaczyl do prawookiennego, strzelajac z beryla pociskami smugowymi. Widzialem, ktoredy leca. Gdyby byla w dziewiatym, nie w czwartym miesiacu, stracilaby dziecko. Juz teraz stracila pukiel wlosow. Trzeci i czwarty pocisk przelecialy az nad murem. Dziw, bo facet walil ogniem pojedynczym. Nim wystrzelil piaty, skonczylem sie podnosic, wykonalem dwa susy i zderzylem sie z gnajaca naprzeciw dziewczyna. Bez trudu obalilem ja na ziemie. Juz w locie dostalem po zebrach. Zabolalo. I zapieklo - smugacz skwierczal mi gdzies pod kevlarem kamizelki. -Lez za mna!!! Obrot na prawy bok. Probowalem byc szersza tarcza. Cos blysnelo za moimi stopami i ognisty warkocz pomknal w strone kosciola. Nim sie polapalem, przeciwpancerna glowica RPG-7 eksplodowala pod lewym oknem, blyskawicznie tlumiac strzelanine. Kiedy sie podrywalem, pomagajac Marzenie - wzglednie na odwrot - nad cala okolica wisiala smiertelna cisza. Pozniej ktos zaczal krzyczec. Histerycznie. Kobieta. Potem wiecej kobiet. Ale strzalow nie bylo. Ten z prawego okna mial dosc: zmienial raczej pelne portki niz pusty magazynek. Pobieglismy w strone wylomu i dymiacej rury granatnika. -Telefon z kosciola! - pogonil za nami okrzyk Paczocha. Wpadlem do palacu, przebieglem pod drzwi gabinetu. Jakas ciezarna z karabinem uskoczyla z drogi. Starajac sie nie przewrocic ani Marzeny, ani o Marzene, dotarlem do biurka. Probowala zedrzec ze mnie kamizelke. W biegu. Bylo ciemno; moze nie dostrzegla zakrwawionej nogawki ani grymasu na twarzy, ale, wlasnie dzieki ciemnosci, tam, za murem, zauwazyla, ze swiece. Teraz juz nie swiecilem. Smugacz wypalil sie, pozostawiajac slaby zapach spalenizny i o wiele wiecej bolu. Inna sprawa, ze rozdarta skora i skopane przez pocisk zebro bolaly bardziej. Zlapalem sluchawke, wystukalem numer. -Wilnicki? - Nie czekalem, az potwierdzi. - Odwolaj smiglowiec. Milczal znamiennie dluga chwile. -Smiglowiec? - Kunszt aktorski troche go zawiodl. -Odwolaj - powtorzylem. - Kilka Rosjanek tu jest, ale nawet nie co trzecia. Szkoda amunicji. I mojej posady. Do paru musialem sie przyznac: czasem zawolala cos jedna do drugiej; zza muru bylo slychac, ze niektore tu sa. -Skad ci przyszedl do glowy jakis smiglowiec? Marzena, kleczac przede mna, szarpala sie z zamkiem mojej kamizelki. Kosman dorobil sie najnowszego modelu, ergonomicznego ze strach, ale projektant najwyrazniej nie uwzglednil postrzalu suwaka kula uderzajaca od srodka. A wlasnie gdzies tam, na zapieciu, skonczyl lot ten rozzarzony cholernik. Bolala mnie cala lewa polowa brzucha. -Zlapali go - powiedzialam. - Twojego informatora. Blysnela latarka, zostalem wiec pchniety na fotel. Siedzac bylem mniejszym celem. -Nie wiem, o czym mowisz - oznajmil sztywno Wilnicki. -Powiedzial o nalocie. Ze chcecie sfajczyc palac. Wyprowadzili wiekszosc ludzi. -Dokad? Uwierzyl? Czy tylko sprawdzal jakosc mej bajeczki? -Nie wiem. W tej wsi jest ze trzysta budynkow. Zreszta sam wiesz: dostales od niego plan i spis mieszkancow... Do tego zarosla, sady... Jest gdzie schowac trzydziesci osob. Juz przeczesywali Kisuny, coraz szybciej, osmieleni brakiem niespodzianek. Nawet jesli zdolam odsunac nalot w czasie, to na krotko. Tlum zbiegow, ktorych nie ma nigdzie indziej, musi byc w palacu. To oczywiste. -Mozna wiedziec - pulkownik przybral swoj pokazowy, wyluzowany i niedbaly ton - o kim w ogole mowimy? Marzena zadarla moj sweter i koszule, zaczela ogladac rane. Syczala, krzywiac sie bolesnie. Tez mialem ochote. Lewa nogawka byla zakrwawiona az po kolano. -O twoim agencie numer dwa. -O! To mam i numer jeden? - zdziwil sie ironicznie. -A ja to niby kto? -Tobie juz nie ufam. Grasz przeciwko nam. -Skresl go - rzucilem twardo. - Przylapali palanta nad trupem. Zrobi wszystko, by sie choc troche wykrecic. Beda ci przez niego przekazywac falszywe informacje. Jak znam tego kutasa, wybierze sasiadow, ktorych nie lubi, i wmowi ci, ze Rosjanki siedza w ich piwnicach. -To mile, ze ostrzegasz, Krechowiak. Problem w tym, ze zaden palant i kutas nie pracuje dla mnie w Kisunach. Przez chwile walczylem z paniczna mysla, iz jako detektyw jestem do dupy i cale moje rozumowanie mozna o kant powyzszej rozbic. -No to moze dla Miszy - warknalem. - Nie wiem, nie ja go przesluchuje. Wiem, ze zabil dwie osoby, zeby sie dostac do telefonu, i mowi o bombardowaniu palacu. A jego kumpel kupowal dla was plany od soltysa. Znow krotka chwila na zebranie mysli. -I co jeszcze wiesz? -Ze tych cholernych bab tu nie ma. I jak spalicie palac, to sie na ciebie wkurwie i nie powiem, ktora z nich szasta na lewo i prawo forsa, szukajac ochrony. -Forsa? - Chyba drgnal. - One nic nie mialy. -Przyszla forsa. Ta, ktora od was wyciagnie. - Wahalem sie chwile, patrzac, jak Marzena przyklada wojskowy opatrunek do mego brzucha. - To wies przemytnikow, Wilnicki. Pelna dobrze zakamuflowanych schowkow. Chocbys zdobyl cale Kisuny, a potem trzymal je kilka godzin, w co watpie, nie znajdziesz tych wszystkich dziupli. Przezuwal to jakis czas. Ja przezuwalem mysl, ze, byc moze, zabilem Pirata i dwie niewinne dziewczyny. Kryjowka, ktorej ktos szuka, z miejsca traci na wartosci. -To potrzymam godzin kilkanascie - rzucil zaczepnie. -Akurat. Mozesz miec wtyki w sluzbach, straszyc prowokacja i trzymac wojsko na smyczy. Ale lada moment cala ta konspiracja ci pieprznie. Media gonia za sensacja, opozycja za batem na rzad. Niech tylko poczuja zapach krwi... A przelozeni Adamskiego? Myslisz, ze nie wydzwaniaja, gdzie popadnie? Nie kombinuja w poplochu, jak nie zostac kozlami ofiarnymi? To przeciez ich rozlicza z zaginionej bez wiesci kompanii. -Wiesz, ktora to? - Moja czarna wizja przywrocila mu zimna krew. Marzena na palcach podeszla do drzwi, zamknela je bezszelestnie. Wrocila jeszcze ciszej. -Wiem. -Mozesz ja nam dostarczyc? Zywa? -Nie wiem. - Milo bylo raz nie sklamac. - Moze. Ale nie za darmo. Po pierwsze, zostawcie palac w spokoju. Wpakowalem w ten interes cala gotowke. -Czyli ile? Mialem nadzieje, ze o to nie zapyta. -Bylo szescdziesiat osiem tysiecy. Teraz wiecej. -Chcesz powiedziec, ze jestes wspolnikiem Ekierta? - zapytal chlodno. - To dlaczego on o tym nie wie? Marzena kleczala przed fotelem, nadstawiala uszu i kibicowala mi, sciskajac lewa dlon. W tej chwili: wyraznie mocniej. Ja tez sie mocniej spocilem. -Ekiert wie. - Zdobylem sie na spokoj. - Co nie znaczy, ze sie kazdemu chwali. Nie zauwazyles, po ile tu chodza drinki? To lewy interes. I rozliczenia tez sa lewe. -Podaj nazwisko, Krechowiak. Za... piecdziesiat. -Daj piecdziesiat, a podam. Kolejnosc, pulkowniku. Wiedza to konkret. Obietnica forsy to tylko obietnica. -Chce ci zaplacic - westchnal. - Kazda kolejna godzina tej imprezy to pewnie wiecej niz piecdziesiat tysiecy. Oplaca nam sie kupic te cwana panienke. Ale nie masz jak sprawdzic, czy przelalem ci forse na konto. Musisz brac obietnice. Gotowki nie mam, bo Misza ssie jak odkurzacz. Tez nieufny facet. Pomysl jednak: daje ci szanse albo rzucam na leb benzyne. Co lepsze? -Pawluk ma mnie na oku. Nie moge stad wyjsc. Wiec nie rzucaj benzyny, bo spalisz jedynego informatora, ktory cie moze doprowadzic do cwanej panienki. -Jak zabijemy wszystkie, nie bedziesz potrzebny. -Jej nie zabijecie. Chyba ze masz atomowke. Nie mial. Na szczescie. Bo raczej by zrzucil. -A po drugie? Mowiles, ze palac jest po pierwsze. -Szczerosc. Udowodnij, ze czasem bywasz szczery. Marzena wpatrywala sie we mnie z niezrozumieniem. Milo bylo czuc dotyk jej dloni na lydce. Wolalbym skuteczny proszek od bolu poobijanej glowy czy cos na poharatany i poparzony brzuch - ale i to cieszylo. -Slucham - rzucil krotko Wilnicki. -Spokojnie, nie boli... Jak go zwerbowales? Tego pojeba z mlotkiem i nozem. -Czyli? - Gral do konca. Ale i ja gralem. -Od ciebie chce to uslyszec. Pewnie myslisz, ze Pawluk nikogo nie zlapala i po prostu wyciagam nazwisko. Ale to nie tak. Wiem, kto to jest. Wlasnie dlatego chce wiedziec, jak sie dogadaliscie. - Milczal. - Dla ulatwienia: jesli ma cie robic w konia, musi dotrzec do telefonu. Palacowe odpadaja, bo mu nie uwierzysz. Czyli te we wsi. A stamtad moze uciec. Moze zreszta od razu puszcza go samego. Pawluk ma na niego poteznego haka: dwukrotne morderstwo. Liczy, ze chce potem zyc spokojnie i zrobi, co mu kaze. Ale ja go znam. Wiem, ze moze po prostu zwiac. Do was. I chce miec pewnosc, ze jesli wybierze taki wariant ratowania dupy, to jej nie uratuje. A wiesz dlaczego chce ja miec? Wiesz? To bylo bardzo serio postawione pytanie. Wyczul to i bardzo serio zastanowil sie nad odpowiedzia. -Chyba faktycznie go macie - mruknal. - Wiec czemu nie zapytasz wprost? Wymien nazwisko. -Bedziesz sie smial - uprzedzilem. - Jestem porzadny. Nie zabijam ludzi poza przypadkiem obrony koniecznej. Zrob prezent mojemu sumieniu. Milczal przez chwile. -Smieje sie - stwierdzil. Dosc ponuro, z wahaniem. Cos mu nie pasowalo. Ale, z drugiej strony, zbyt wiele pasowalo. -Moze - ulatwilem mu sprawe - zostanie tu, a Pawluk go nie oskarzy. Dookola wojna, szlag moze trafic dowody. Wykreci sie. A po wszystkim mnie sprzatnie. Odczeka i zalatwi. Chyba ze wczesniej ja jego. Wiec wole teraz, poki kazda smierc mozna zwalic na Misze. Pawluk - popatrzylem jej w oczy - jest cieta na was. Jesli sie dowie, co facet robil, moze odwroci glowe i uda, ze nie widzi, co ja robie jemu. Albo pusci go do was. A wtedy ty mnie wyreczysz. -Dlaczego mialby odczekiwac i cie zalatwiac? -Dobra - westchnalem. - Widze, ze ta rozmowa nie ma... -Jak zajechalem przed posterunek... - Nie od razu dotarlo do mnie, ze skapitulowal. - Juz go nie bylo. Ale od niedawna. Chyba moj woz go sploszyl. Wiec teoretycznie moglem go widziec. Jego bym wzial, nie ciebie, ale szukaj po nocy... Potem, w Malogorsku, zdobylem numer telefonu i zadzwonilem. Odtad jest moj. -Nie ty zabiles Ziemkowicza? - Zdazylem przywyknac do mysli, ze udusil kaprala: ludzie rzadko przyznaja sie do cudzych zbrodni. -Usmiejesz sie, ale tez jestem porzadny. Nikt nie mial ginac. Chcialem przemycic jelcza, puscic Adamskiego i kupic milczenie paru mundurowych. W tym Ziemkowicza. Ale skoro nadarzyla sie okazja... -Okazja? -Szablewski wrabial cie tak na chama, ze rownie dobrze wizytowki mogl rozrzucac. A z drugiej strony skutecznie. I smialo. Trup funkcjonariusza... To robi wrazenie. Facet gotow isc na calosc. Potrzebowalem takiego. Wiec wzialem Ziemkowicza na siebie. Podstawowa zasada pracy z agentami to ich chronic, zapewniac maksymalnie dobre alibi. -Tak po prostu poszedl i go udusil? - Moj umysl mimo wszystko nie godzil sie z tym. -Chcial cie wrobic, a do tego Marcin musial sie okazac niewinna dziewica. Sad mogl nie lyknac tezy, ze niewinna dziewica idzie w nocy na posterunek, pobiera karabin i zaraz potem daje sie zabic bezbronnemu zwyrodnialcowi. Pewnie by cie wsadzili, ale tylko za przekroczenie granic obrony koniecznej. A nie o to braciszkowi szlo. Chcial dozywocia. Musial wiec zniszczyc wpis o pobraniu broni. Pech, ze na posterunku, oprocz dokumentow, byl kapral, ktory cie pilnowal. A szczescie, ze kapral, ktorego Szablewski nie lubil. Wiec wzial i upiekl trzy pieczenie na jednym ogniu. Oczyscil brata, ciebie wrobil na amen, a sam pozbyl sie wrzodu na dupie. -Placisz mu? -Po co? Starczy postraszyc. Wyobraz sobie, ze znajduja trupa Marcina a obok napis krwia: "Maciek, nie dalem rady, zalatw Krechowiaka, dozywocie niech..." Koniec testamentu, ranny zmarl. Prawda, jaki ladny trop? Prokurator idzie nim i co znajduje? Szemrane, ewidentnie sfabrykowane dowody, dziwnie zabitego Ziemkowicza, prostacko wrabianego Krechowiaka i swiadka, ktory widzial, jak brat ofiary ucieka z posterunku. Zgadnij, kto dostalby dozywocie? -Napis? - zdziwilem sie. - Krwia? -Blef - wyznal. - Ale bezpieczny. Widzialem, jak na ciebie skoczyl przy moscie. Nie wiedzial, co sie stalo. Jak, gdzie... Latwo mu bylo wmowic, ze znalezlismy trupa. Bo w trupa sam uwierzyl, juz wczesniej. I mial racje, co? Milczalem. Probowalem wypchnac z glowy inne pytanie: ile? Ile osob zginelo, bo w pore nie zaczalem myslec? -Moge go sprzatnac - zaproponowal Wilnicki. - Potraktuj to jako znaczna czesc honorarium. -Sprzatnij - mruknalem. Sam sie zdziwilem, jak obojetnie. Teraz, gdy juz wiedzialem, problem Szablewskiego spadl nawet nie na drugi, a na jakis dalszy plan. Chyba mialem za duzo zmartwien. -Nie ma sprawy. Ktora to dziewczyna? Patrzylem na Marzene. Krecila glowa. Bez slowa, ale tak mocno, ze az wlosy furczaly. Jakby wyczuwala, ze musi. Ze sie waham. -Po co ci to? - usmiechnalem sie z wysilkiem. - I tak musisz wytluc wszystkie. Tego zada szefostwo, co? -Chca miec pewnosc. Sraja ze strachu. Przez to ta jatka. Moglismy poczekac, poszukac jej. Ale chcieli juz, od razu. Gdybym mial pare dni... Nie jestem skurwysynem, Krechowiak. Naprawde. Szkoda mi tych dziewczyn i staram sie ocalic kazda, ktora tylko moge. Wiesz, ze co trzecia juz uratowalem? Te z Warszawy tez mialy jechac. W ostatniej chwili zdazylem ustalic, ze zadna nie mogla przyslac tego mejla. Jeszcze pare dni, a wykluczylbym wiekszosc pozostalych. Moi ludzie nawet teraz wesza, przesluchuja swiadkow. Z tych, ktore byly w chlodni, moglbym w tej chwili zwolnic moze i co druga. Chcesz o tym pogadac? Myslalem, ze wszystko, co zle, poza beczkami ze spirytusem, juz mi sie zwalilo na leb. Mylilem sie. Marzena omal nie zmiazdzyla mi palcow. Tez zrozumiala, w jakie gowno nas wlasnie wepchnieto. -Nie chce - rzucilem odruchowo. -To daj Pawluk. Ona ceni ludzkie zycie. -Zadzwon za piec minut - powiedzialem. Odlozylem sluchawke. -Co robimy? - zapytala cicho Marzena. -Masz monete? - Popatrzyla na mnie z niedowierzaniem tak intensywnym, ze przebilo mrok. - Wierzysz przeciez w Boga. Nie zadam wielkiego cudu. Niech tylko ja obroci odpowiednia strona. Jest wszechmogacy i podobno okej. -Jaja sobie robisz? Mowimy o zyciu wielu ludzi! -Sek w tym, ze racjonalnie tego sie nie da rozstrzygnac. Wilnicki poda nazwiska kobiet, ktorych jakoby nie podejrzewa. Odejda na rosyjska strone. Moze przezyja i wtedy sukces: uratowalismy co druga. Ale moze je zabije. Bo akurat liste podejrzanych nam podyktuje. -Wtedy tez uratujemy co druga. Pozostale ocaleja. Zaskoczyla mnie. Nie wiem czemu: ostatecznie o brak rozumu nigdy jej nie posadzalem. Wiec pewnie refleksem. Ja nad swoim kontrargumentem zastanawialem sie dluzej. -Jesli nie pojda wszystkie, Wilnicki zgadnie, ze nie ma wsrod nich szantazystki. A nie pojda. Nadia chocby. -Nadii moze nie byc na liscie. Ale zgoda, nie wszystkie zechca zdac sie na jego laske. Tyle ze to przemawia na korzysc tych, ktore jednak zechca. Szantazystka by nie poszla. Czyli te, ktore poszly, sa czyste. Mozna im darowac zycie. -Albo szantazystka jest zimnokrwista ryzykantka, tak wlasnie kombinuje i sprobowala szczescia. Nie wiem jak Wilnicki, ale ja dla pewnosci rozwalilbym je wszystkie. -I tak nie bedzie mial pewnosci. Druga polowa przeciez tu zostaje. -Polowe jest o polowe latwiej wystrzelac. Milczala przez chwile, przygnebiona. -Myslisz, ze o to mu chodzi? - Nie zdazylem odpowiedziec. - To dlaczego tak cie zdolowal? -Bo moze powiedzial prawde. Nikt nie strzelal, nad wsia nie dudnily silniki smiglowcow. Dzwiek telefonu sprawil, ze oboje drgnelismy. -Pawluk. Gadaj - odezwala sie bez zapalu. -Krechowiak pewnie mowil, w czym rzecz. Wiec tylko nowe argumenty. Czirikowa to zona generala. Waznego. Begma bedzie mial problem, kiedy jej maz sie dowie, ze ja zabilismy. Trzy inne tez maja waznych krewnych. Po bezruchu Marzeny poznalem, ze i do niej to trafilo. -Mow dalej. -Krechowiak podobno wie, ktorej szukamy. Zrobmy tak: powiem, co ustalilem na jej temat. On tobie - nie mnie, a tobie - potwierdzi, czy wszystko pasuje. Potem podam nazwiska Rosjanek, ktore do charakterystyki nie pasuja. Zyskacie pewnosc, ze nie zapraszam do Malogorska Pani Milion. -Pani Milion? -Euro - sprecyzowal. - Obywatelstwo chciala polskie, ale juz zlotowki byly be. Obywatelstwo dla siebie, dziecka i mezczyzny. Tak napisala. To nam eliminuje pare pan. -Za co ten milion? - zapytala Marzena. -Praktycznie? Za nieobalanie rzadu. A tak naprawde koalicji. W tym posla Labiszewskiego. - Wilnicki usmiechnal sie chyba. - Nieladnie. Teraz sie dowiaduje, ze jestescie razem? No, lepiej pozno... Ta ciaza to z nim? - Odczekal dla spotegowania efektu. - Widzisz? Tez wiem. Naprawde duzo moge. Niech cie nie zmyli ten bajzel. Gora za bardzo sie pospieszyla i gowno wpadlo w wentylator. Ale bywam do bolu kompetentny. Tak bardzo, ze nie musze likwidowac swiadkow. Stac mnie na luksus pozostawienia przy zyciu ciebie, Krechowiaka i nawet niewinnych Rosjanek. -Nie jestem z Labiszewskim - sprostowala chlodno. -Ale dziecko bedzie jego? - Tego nie zdementowala. - No wlasnie. Niewazne: maz czy platnik alimentow. Zawsze lepiej, jak ojciec dobrze zarabia. A jesli Pani Milion upubliczni swoje rewelacje, mamy przyspieszone wybory. Potem ze dwie kadencje bedzie rzadzila lewica i liberalowie. Adas wroci do machania kreda w szkole. Ciebie tez wywala. Sprawdzilem: dostalas te robote jako kobieta posla. Ktos w Strazy oslepl, nie zauwazyl, ze karana pijaczka i pirat drogowy. A, i kulawa. Ale jak sie zmienia wiatry, odzyska wzrok. I po co to komu? -Mowmy moze o tej dziewczynie. -A Polska to pies? Kiedy negocjowalismy z twoim chlopakiem, zapytalem, czy jestes patriotka. Zdziwil sie, ale powiedzial, ze tak. Ze akurat ty jestes. -Nawet orla nosze - zakpila. - Na czapce. I co z tego? -To, ze najbardziej po dupie dostanie sie Polsce. I nie mowie, ze znow zlodzieje i kosmopolici beda rzadzic, przyrost naturalny spadnie, a bezrobocie wzrosnie. Mniejsza o nas, doroslych. Bedziesz miala dzieci. O nich pomysl. -Pani porucznik nie nadaza - poinformowalem go. -Zolnierz jestes, Krechowiak. Potrafisz dostrzec roznice miedzy Rosja w Kaliningradzie a przyjazna nam, powiazana gospodarczo, zeuropeizowana Sambia. Powiedz Marzenie, jako zolnierz, ile czolgow mozemy przetopic na inkubatory dla niemowlat, jesli ubedzie nam do obrony ta jedna granica. Ale to nie wszystko. Wiesz, czym sie skonczy udana secesja Begmy? Upadkiem kremlowskiej ekipy. Moze kresem imperialnego myslenia. Jest spora szansa, ze wladze przejma zwolennicy Zachodu. I mamy z glowy odwieczny problem strategiczny. W koncu Rosja, ktora nie ostrzy na nas klow. Przyznasz, ze gra jest warta swieczki. Przez chwile milczelismy z Marzena, gapiac sie na siebie ze zdziwieniem. -Co ta cala geopolityka ma do Pani Milion? - zapytalem ostroznie. Czulem, ze wole nie znac odpowiedzi. -Ma. I dlatego zdobedziemy Kisuny, jesli nie tej nocy, to chocby za tydzien. Jedno musicie zrozumiec: to nie ze mna i Misza sie bijecie, ale z Polska. Z polskim rzadem. Z wiekszoscia parlamentarna. Niewazne, ze wiekszosc o tym nie wie. Wazne, ze ci, ktorzy pociagaja za sznurki, sa po mojej stronie. Bedzie trzeba, to oglosza, ze w Kisunach wybuchla epidemia goraczki krwotocznej, przysla tu cale nasze lotnictwo i utopia wies w napalmie. Bedzie trzeba, to paru wscibskich dziennikarzy wpadnie pod samochod, a sam Michnik wyladuje na dolku pod zarzutem wspolpracy z rosyjskim wywiadem. Nie macie szans. Negocjuje, bo nie lubie przelewac krwi, a w tym interesie jestem na prowizji. Im wiekszy bedzie koszt, tym mniej dostane. Tylko dlatego. -A konkretnie? - rzucila przez zeby Marzena. - Niby dlaczego polski rzad ma poruszac niebo i ziemie dla zabicia jakiejs kaliningradzkiej kurewki? Odpowiedzial dopiero po chwili, za to z usmiechem. -Ja to mialem powiedziec: ze kurewka. Zapomnialas? Informuje, co o niej wiem. Zebyscie nie skazywali na smierc chociaz tych, ktorych nie podejrzewam. No wiec owszem, panienka nie ma problemu z szybkim dawaniem obcym facetom. Zabawiala szypra tej barki. Barka niestety zatonela, jak to na wojnie, ale jeden zalogant ocalal. -Moze lepiej powiedz, o co w tym chodzi - zasugerowalem. - Jesli sie mamy mocno bac, podaj konkrety. -Tylko dokoncze o dziewczynie. Wlosy ma raczej jasne i dlugie. Na pewno nie czarne. Dwie obciely sie w osrodku, ale te odpadaja. Jest tez ladna. Typ kobiety, dla ktorej powazny facet naruszy zasady bezpieczenstwa. Ma teraz albo naprawde duzy brzuch albo juz dziecko. Wzrost: metr szescdziesiat do siedemdziesieciu. Nie wiecej niz trzydziesci lat, nie mniej niz osiemnascie. -To pasuje do polowy z... - Marzena urwala. -Wlasnie mowilem - przypomnial. - Drugiej polowie mozecie zycie ocalic. Panienka niezle sobie radzi z polskim i Internetem. Ma niestety dobry wzrok i pamiec do twarzy. Jest bystra i inteligentna. A wracajac do konkretow... Ktoregos dnia obejrzala w osrodku program z politycznymi gadajacymi glowami. Przejechala sie do Stargardu Szczecinskiego, wstapila do kawiarenki internetowej i napisala list do waznego polskiego polityka. Pech chcial, ze strone sobie zalozyl w necie. List zawieral propozycje. Ona zapomni, co widziala pewnej letniej nocy na redzie Baltijska, a polityk wystara sie o polskie obywatelstwo dla niej i rodziny oraz o milion euro. -Na redzie? - zdziwila sie Marzena. -Baltijsk to port. Z jednej strony ma Zalew Wislany... -Wiem, gdzie jest Baltijsk. Ta reda mnie zaskoczyla. -Pana... powiedzmy: wiceministra, tez zaskoczyla. Na negocjacje wybral sie barka, bo droga przez Zalew Wislany to najbezpieczniejszy szlak w calej Sambii. Polska wysyla tamtedy pomoc humanitarna, wszyscy o tym wiedza i nikt nie probuje przeszkadzac. Mamy nawet w tej sprawie specjalna umowe z Rosja. Zreszta chodzilo nie tyle o bezpieczenstwo, co o dyskrecje. - Wilnicki pewnie usmiechnal sie teraz cierpko. - Pech, ze akurat tamtej nocy Rosjanie urzadzili nalot na Kaliningrad. Jakis madrala zaczal wiec kierowac barki zachodnia trasa, wzdluz mierzei. A na zachodzie jest Baltijsk, baza floty, nie podlegajaca ochronie, tylko na odwrot, bombardowana przy kazdej okazji. No i na jej redzie spotkaly sie dwie barki, ktore zadna miara nie powinny sie spotkac. Jedna wiozaca ciezarne baby i ta druga, z waznym gosciem, wyczekiwanym w Kaliningradzie przez samego generala-prezydenta. Jakis pokiereszowany nad Kaliningradem mysliwiec, wiejacy nisko nad woda, calkiem sie pogubil, nadlecial nad port, zobaczyl dwa cele plywajace i wygarnal do nich z dzialka. Rusek jak to Rusek, dziki Azjata, olal znak czerwonego krzyza. Zaraz potem go zestrzelili, ale co z tego? Polska barka zaczela sie palic. Wiceminister oberwal odlamkiem w reke. Paskudna sprawa: w razie wszczecia dochodzenia raz dwa wyjdzie, ze to wojenna rana, a to plus zeznania swiadka... Z portu przyslali kuter, ale Polacy najpierw przesiedli sie na to, co bylo blizej, czyli na barke z uciekinierkami. Jak ich zabrali, szyper spokojnie skonczyl dymac pasazerke i odeslal ja do pozostalych. Ale zanim zeszla pod poklad, zdazyla zobaczyc, jak polska barka z mlekiem w proszku, maka i spiworami efektownie wylatuje w powietrze. -Co? - Marzena drgnela. -Teraz by sie po prostu spalila. Przemycamy glownie ciezkie paliwa, do diesli. Czolgi, ciezarowki... Ropa nie wybucha. Ale to byl kulminacyjny moment rosyjskiej ofensywy. Taka... Bitwa o Sambie. Cos jak o Anglie w 1940. Wazyly sie losy wojny. Kazdy zatankowany mysliwiec na wage zlota. Kazda rakieta, ktora mozna wystrzelic w ruski bombowiec. A my, w kraju, akurat zlomowalismy stare newy. -Rakiety? - Nie chcialo mi sie wierzyc. - Wyslali Begmie rakiety przeciwlotnicze? Nie pierdol... Nasz rzad?! -Nie rzad. Ten palant. Prawa reka wicepremiera. Podobno bez wiedzy szefa. Ot, biznes na boku. Wedlug wiedzy uczciwych przemytnikow barka mialo plynac paliwo. I plynelo, tyle ze nie samo. Za paliwo nie placa tyle, co za rakiety. I wdziecznosc Begmy nie jest tak wielka. -Co za uczciwi przemytnicy? - upomniala sie Marzena. -Polscy patrioci. Mlodzi, energiczni oficerowie sluzb, dzialajacy na polecenie... powiedzmy: dalekowzrocznej i odwaznej czesci rzadu. I z cichym blogoslawienstwem Wielkiego Brata zza oceanu. Ludzie, ktorzy w najtrudniejszym dla Begmy momencie wyciagneli pomocna dlon. Mowilem: od wyniku tej wojny moze zalezec sytuacja geostrategiczna w perspektywie... bo ja wiem... najblizszego polwiecza. Gdzie Zachod Chiny bedzie zatrzymywac - na Bugu czy Amurze. Kilkadziesiat lotow wiecej, pare rakiet, kilka kremlowskich bombowcow, ktore nie zrzucily bomb tam, gdzie planowaly - i oto Republika Sambijska staje sie zalazkiem nowej, prozachodniej Rosji. Wzorem dla reszty kraju. Jestesmy bliscy osiagniecia tego. - Odczekal chwile. - Jesli z kolei Pani Milion zglosi sie do pierwszego ruskiego konsulatu czy chocby gazety, ktorej nasz rzad nie moze szybko przydusic, jezeli Kreml zweszy smrod i ta afera wyjdzie na jaw... Bedziemy mieli przesrane nie tylko u Rosjan, ale i u reszty swiata. Nieslusznie, nawiasem mowiac. Zachodnie rzady skrycie kibicuja Begmie. Embargo probuja lamac praktycznie wszyscy, tyle ze przez Baltyk im trudno. Nasza marynarka przylapala juz i Amerykanow, i Francuzow, i Niemcow... Bandery byly oczywiscie panamskie albo liberyjskie. No a my mamy Zalew i granice ladowa. Plus moralny obowiazek wysylania pomocy humanitarnej. Barki, tiry... Sporo okazji. O tysiacach chetnych tragarzy nie wspominajac. Tez sporo przez granice przerzucaja. Choc to glownie zaslona dymna. -Rzad wspiera Begme? - Marzena nadal nie wierzyla. -Powiedzmy: przymyka oczy. Umiejetnie skadinad. Nawet Rosjanie wierza, ze cale paliwo przecieka na sambijska strone na plecach takich detalistow jak Krechowiak, slawnych polskich mrowek granicznych, a stoi za tym co najwyzej mafia paliwowa, ze dziurawa granica to kwestia nieudolnosci polskich wladz. Tyle rzeczy umiemy spieprzyc, wiec czemu nie to? Zreszta nasze mrowki ruskim spadochroniarzom sprzedaja prawie tyle co Begmie. Zero polityki. Handluje sie z tym, kto akurat panuje nad danym kawalkiem pogranicza, a Rosjanie utrzymuja spora czesc. Wiec Kreml nie protestuje, bo to najtanszy kanal zaopatrzenia. Po co konserwe milem posylac, lawirowac miedzy rakietami, skoro polski wiesniak w plecaku dziesiec razy taniej dostarczy? A propos, Krechowiak: jesli media ujawnia prawde, nowa wladza, chcac nie chcac, rozprawi sie z przemytnikami. Beda cie przeklinac od Braniewa po Suwalki. Mnostwo rodzin zbiednieje przez twoja rycerskosc. - Zamilkl na chwile. - I drugie a propos, nawiazujac do Bitwy o Anglie... Nigdy jeszcze tak niewielu nie moglo wpakowac tak wielu w tak glebokie gowno. To o was. Wiec sie zastanowcie. A potem oddajcie mi te dziwke. Czekam pol godziny. Aha, Marzena... Mam adres Gosi, smiglowiec i ludzi. Bedziesz glupia - zrzuce ci siostrzenice. A spadochronu nie mam. Odlozyl sluchawke. Nikt nie strzelal, slyszalem kazdy jej oddech, a mimo to nie chcialo mi sie wierzyc, ze tak po prostu siedzi na moich kolanach: to byl wbrew pozorom srodek bitwy. -Matce grozilby zabiciem Tomka. I w ogole... kobiecie. Chlonalem jej cieplo, dotyk i zapach. Nie, zeby po calym dniu wojowania w nieswiezym juz na starcie mundurze az tak fajnie pachniala. O zawrot glowy przyprawiala raczej beztroska, z jaka, brudna i przepocona, sie do mnie kleila. Calkiem jakby miala pewnosc, ze jesli wpadnie w gnojowke, zatkam nos, znajde czysty kawalek jej ciala i tam bede calowal. -Kobiety przede wszystkim bronia najslabszych dzieci, najbardziej bezradnych. - Miala w glosie wiadro goryczy. - No ale ja suka jestem. Poznal sie. Madry gosc. -Pragmatyk - powiedzialem. - Latwiej ukrasc zbuntowana nastolatke dziadkom niz dzieciaka z porazeniem z osrodka. -Nie bron mnie. Tomka bym dla ojczyzny latwiej narazala. -Ojczyzne z tego wylacz. Wilnicki popelnia patriotyzm, szmuglujac paliwo, ja z patriotyzmu zmieniam te wies w zbiorowy grob, a ty zawloklas Ewe do sadu. I kazde z nas uwazalo, ze to, co robi, jest dobre dla Polski. -Cholernie mi pomagasz. -Pomagam. Mysl o sobie. Patriotyzmow jest w tym kraju co najmniej kilka i gdyby mogly, pozagryzalyby sie na smierc. Cokolwiek zrobisz, jedni Polacy cie pochwala, inni potepia. Wiec olej ich. Rob, co dobre dla ciebie. Bo dobra Polski jeszcze nikt nigdy porzadnie nie zdefiniowal. -Czasem to proste: bronic kraju przed obcym wojskiem. -A jesli obce wojsko pokona odwiecznego wroga? Zapewni pare dekad bezpieczenstwa? Kosztem jednej ruskiej kurwy? -Mam ja skazac? Poddac wies? Pojedynczy czlowiek nie ma prawa decydowac w takich sprawach. To narod... -Narod? Pokaz mi jedna wojne, o ktorej to narod zdecydowal. Nie w naszej historii - w swiatowej. Jedno uczciwe, powszechne referendum z pytaniem: "walczymy?" -Nie badz dzieckiem. Tak sie nie da rzadzic. -Kiedys nie dalo sie oplynac Ziemi. Bo plaska byla. Ale dobra, zostawmy te pierdoly. - Cmoknalem ja w policzek, troche gniewnie, bo czulem, ze w bardziej sprzyjajacych okolicznosciach starlibysmy sie, i to ostro. - Cokolwiek postanowisz, popre cie. -Wygodne - burknela. -Wygodne - przyznalem. - Bardziej mnie polubisz. -Janusz, mowimy o wydaniu na tortury mlodej kobiety. Matki. Zreszta on na tym nie poprzestanie. Znam te chwyty. Jak raz ustapimy, damy sie zlamac, zazada pozostalych. Bedzie mial nas w garsci. I prawnie, i psychologicznie. -Wiec jej nie wydamy - powiedzialem spokojnie. -I co wtedy? Mamy jakies szanse? -Ciemno - wskazalem okno. - Trudno trafic. Wygra ten, kto moze strzelac szybciej i dluzej. Czyli oni. Na sztucer mamy po paczce naboi. Juz nie wspomne, ze to zolnierze, nie ciezarne kobiety, i ze sa - klepnalem kamizelke - opancerzeni. A wlasnie... Wloz to. Nie dala sie zepchnac z kolan. -Zbroje sa dla facetow - probowala zartowac. -Moze i jestes po czesci facetem - tez probowalem, spogladajac na jej brzuch. - Jest was dwoje. -Wlasnie dlatego - spowazniala. Objalem ja, przytulilem mocniej. Moj brzuch protestowal, ale pieprzyc brzuch. Potrzebowala tego. -Nie mow tak. Urodzisz i bedziesz najszczesliwsza na swiecie. Kobiety tak juz maja. -Nie zawsze. Boje sie - szepnela. - Czuje, ze skoncze z glowa w piekarniku, jak Agnieszka. Troje dzieci, Jezu... Jaki facet mnie wezmie? No jaki? -Glupi - stwierdzilem. - Albo zakochany. -Do konca zycia wszystko sama i sama? I wibrator na dobranoc? Nie dam rady. Za slaba jestem. Mialem dosc rozumu, by nic nie mowic. Na szczescie nie musialem. W drzwiach stanela Ludmila. -Znow dzwonia z kosciola. Ten polityk. -Zabiliscie Polaka! - Labiszewski krzyczal polglosem. Wyrazal oburzenie, ale i dbal, by zaden znerwicowany Sambijczyk nie wygarnal w kosciol. - Z premedytacja! A gdyby ta rakieta wpadla przez okno?! Wiesz, ile... -Chcesz czegos? - Tez mowilem cicho. W parku plonely, za sprawa spirytusu i zabiegow Paczocha, trzy drzewa, w okolicznych sadach, skutkiem ostrzalu, pare nastepnych. Grzbiet muru byl widoczny i nie zagrazala mi seria znienacka, ale juz granat na sluch mogli poslac. Przed chwila to wlasnie kapral, na znak przyczajonej przy murze Olgi, poczestowal z mozdzierza kogos, kto halasowal po drugiej stronie. -Czy czegos chce?! - Mowil glosniej, choc chyba nie wprost do sluchawki. - Lamiecie rozejm, prowokujecie Rosjan a teraz jeszcze strzelacie do swoich! -Teraz? Ten kretyn zginal pol godziny temu. -Nazywa pan kretynem czlowieka, ktorego zabiliscie? Zyskalem pewnosc, ze nie do mnie przemawial, a do stloczonego za plecami audytorium. -Wiec wyborczy urzadzasz? -Zadam natychmiastowego zaprzestania ognia. Podpalacie ludziom domy, prowokujecie Rosjan! Dosc tego! Aha, czyli to to ich ruszylo: fajerwerki Paczocha. Nie dojrzelismy do przyswiecania sobie plonacymi budynkami sasiadow, ale fakt - od palacych sie drzew mogly sie zajac i domy. Lud zaprotestowal, a jego reprezentant zaczal interpelowac. -Nie zawracaj mi glowy. -Oczekuje tez wydania Marii Gawryszkin i zolnierza, ktory strzelil w kosciol. Dudziszewskiego - pochwalil sie wiedza, uzyskana pewnie od nieswiadomego rzeczy kaprala. Moj blad: powinienem uprzedzic, ze moze byc z tego afera. - Musza stanac przed sadem. -Jest tam Szablewski? - Zignorowalem jego oczekiwania. -To ja dowodze. I w imieniu spoleczenstwa tej... -Pracuje dla Wilnickiego. Najlepiej strzel mu w leb. -Co? - Na chwile wypadl z roli. -Ale jak nie, to chociaz zabierz mu ubranie. Powinny byc na nim slady krwi. Zarznal Kosmana i sklepikarzy. -Co? -Ubral sie na czerwono, zeby go kumple z Malogorska nie ustrzelili przez pomylke, lazil po wsi i mordowal. Jako twoj lacznik, prawda? - Zgadywalem, ale raczej dobrze, bo ani pisnal. - Zatrzymal go. Ciagle moze namieszac. Milczal znamiennie dlugo. -Przyslijcie nam tych ludzi - powiedzial w koncu. - I wszystkie Polki przebywajace w palacu. Moze wtedy cos sie da dla was zrobic w tej sprawie. -Nie rozumiesz? To rosyjski szpieg i... Rozlaczyl sie, a ja pokornie odlozylem sluchawke. Podal cene i cos mi mowilo, ze z niej nie zejdzie. Marzena nadal tkwila w fotelu, wpatrzona w okno. Zrzucilem kamizelke, uklaklem przed nia, odsunalem ulozony w poprzek podlokietnikow karabin, przywarlem policzkiem do jej ud. Poglaskala mnie po karku, potem po twarzy. -Czego chcial? - zapytala. -Glowy Dudziszewskiego. - Zawahalem sie, dodalem jednak uczciwie: - I ciebie. Mowil ogolnie o Polkach, ale watpie, czy panie dziwki go interesuja. -Interesuja. Przeciez o mnie pytal. -Daj spokoj. -Jestem dziwka. Rznelam sie z nim, bo nie mialam pracy i pieniedzy. Wrobilam go w dziecko, zeby sie ozenil. Kiedys go kochalam, ale to drugie podejscie... Moze jeszcze ambicja, ale tak naprawde poszlam do lozka z facetem, bo mi sie oplacalo. To czysto kurewski motyw. -Wrocisz do niego? - zapytalem cicho. -Nie zartuj - parsknela. -Co w tym smiesznego? - Nie podnosilem glowy. -Dmuchnal mnie, bo sie dowiedzial, ze mam kogos. Pies ogrodnika. No i latwiej bylo. Nowa panienke trzeba uwodzic, po knajpach prowadzac, prezenty kupowac. To niekiedy miesiace kosztownego zachodu. Do Marzeny starczylo zapukac. Pech, ze z tego wrazenia zapomnialam o bezpieczenstwie, i wpadlismy. Ale ani mu w glowie... -Mowilas, ze go celowo wrobilas w dziecko. -Nie lap mnie za slowa. Jak juz mnie rozbieral, pomyslalam, ze trzeba by w kalendarzyk zerknac albo go do apteki poslac, po gumki. Nie zrobilam tego, wiec moja wina. Nie sluchaj tych kretynow, ktorzy pieprza w telewizji, ze to para odpowiada. Facet jest odpowiedzialny tylko, gdy gwalci. Kiedy kobieta powie "nie", a on dalej to robi. W kazdym innym przypadku antykoncepcja to babska dzialka. Niby skad masz wiedziec, czy dymasz akurat plodna? -Marzena... -Co? -Zrobisz cos dla mnie? -Pod warunkiem, ze sie odsuniesz - usmiechnela sie smetnie. - Smierdze. -Obiecaj Ewie, ze jej pomozesz odzyskac dyplom. - Nie poruszylem sie; nadal chlonalem policzkiem cieplo jej uda. -Obiecalam. - Glos od razu zrobil jej sie dretwy. -Ale bezwarunkowo. Nie dlatego, ze zostanie i bedzie leczyc. Chce ja stad odeslac. I Masze tez. -Ewa nie pojdzie. -To tym bardziej mozesz obiecywac. Milczala przez chwile. -Odprowadzisz je? - zapytala bardzo cicho. -Moge stad odejsc z trzema dziewczynami. Z dwiema nie. -Ta trzecia to Nadia? -Ty. -Mnie zabija - usmiechnela sie poblazliwie, jak matka wysluchujaca dzieciecego bajdurzenia. -Z toba bym uciekal. Jasne, ze nie oddam cie na laske Wilnickiego. Siebie bym mogl: ma na mnie haki i wie, ze jestem rozsadny. -Ty rozsadny? - rozesmiala sie. -Spaaadaj... - mruknalem. Wytarmosila mi wlosy, stopniowo przechodzac do coraz delikatniejszego glaskania. - Marzena... nie bedziesz na mnie zla, dobrze? -Nie bede - zgodzila sie. -Jak juz odprawie tamte dwie... We dwoje, tylko ty i ja... chyba moglibysmy uciec. To jest do zrobienia. Jej dlon znieruchomiala na chwile. Potem jednak ruszyla ponownie. I nadal byla delikatna. -A ucieklbys, gdyby mnie nie bylo? -Gdyby babcia miala wasy... -Nie zostawisz tych kobiet - przerwala mi lagodnie. -No przeciez chce je zostawic - wymruczalem. -To idz. - W koncu osiagnela swoje: unioslem glowe i popatrzylem jej w twarz. - Mowie serio. Nie chce, zeby cie zabili. Idz. -A ty? Wy? - Dotknalem jej brzucha. Skrzywila usta -Kiepski argument. Pewnie masz racje. Jak sie urodzi, raczej je pokocham. Ale akurat teraz... Gdybym nie byla w ciazy, duzo bardziej chcialoby mi sie zyc. -Ale i tak sie chce? - podchwycilem. -Bezrobotna, samotna stara panna z trojka dzieci? - Wzruszyla ramionami. - No nie wiem. Taka sobie perspektywa. -Nie bedziesz sama. -Wiem, wiem: kazda potwora znajdzie amatora. Janusz, mam trzydziestke. Z gorki juz jade, jesli chodzi o rynek matrymonialny. Skoro dotad nie zdarzylo sie tak, zebym i ja jego chciala, i on mnie i jeszcze cos z tego wyszlo, to teraz, z ta gromada bachorow, gorsza praca... -Wiec juz postanowione? Bierzesz siostrzencow? Nie od razu odpowiedziala. -Kocham te smarkule. A ona bez Tomka... Zreszta to nie tak, ze do niego nic nie czuje... - Odetchnela gleboko. - Musze. Tak naprawde mnie jedna maja. A czuje, ze nie poradze. Wiec moze lepiej na barykade i umrzec z honorem. -No wlasnie: Gosia. - Nie chcialem o tym mowic, ale cos mi nie pasowalo. - Wilnicki straszyl... -Moze mnie w tylek cmoknac. -Jestes pewna? -Wieczorem - usmiechnela sie krzywo - mialam ja witac w Gdyni. Prom przyplywa. Wycieczka. Nim doplyna, nie bedzie juz albo nas, albo Wilnickiego. -A... Tomek? -Tomek nie powie przez telefon "ciociu, ratuj". Istnialy fotografie, mialem faks do ich odbioru mogli go tez przywiazac do beteera w charakterze pancerza i zajechac przed palac. Ale przyznalem jej racje. Oddany do zakladu siostrzeniec-warzywo to marny zakladnik. -Wiec pozostaje problem Nadii - powiedzialem. - Jesli Grzesiek zabral ja tam, gdzie mysle, to kwestia paru minut. -Beda ja pytac o jedno. - Spogladala w mrok, gdzies nad moim ramieniem. - Komu wygadala. Jedno pytanie. Poki nie umrze z bolu. Juz mniejsza o nia. Ale jesli rzuci paroma nazwiskami? Po to, by przestali? A zrobi to. I wtedy Wilnicki upomni sie o nastepne. Bo za duzo wiedza. -My tez duzo wiemy. -Ale jesli ja wydamy, bedziemy wspolwinni morderstwa. Wiec nie pisniemy slowa. I Wilnicki to rozumie. Dlatego tak swobodnie mowil. Nas zreszta latwiej potem upilnowac. Polacy jestesmy, a on ma kumpli w polskim rzadzie. Milion okazji do nacisku. Rosjanki to co innego. -Mowil swobodnie, bo chcial nas mocniej postraszyc. No i do patriotyzmu zaapelowac. -Udalo mu sie? - Przyjrzala mi sie badawczo. -Jasne. Chyba oczekiwala innej odpowiedzi. Milczala chwile. -No popatrz... Czyli podobni jestesmy. A myslalam... -Tez lyknelas ten kawalek o dobru Polski? -Mamy dwoch odwiecznych wrogow. Niemcy sa bogate, sa w NATO i jeszcze dlugo nie bedzie im sie oplacalo otwarcie nam bruzdzic. Ale Rosja... Im slabsza, tym dla nas lepiej. I im bardziej europejska. Wlasciwie - poklepala mnie - dobry Polak ma niemal moralny obowiazek szmuglowac benzyne dla Begmy. -A drugi dobry Polak - odwzajemnilem sie poglaskaniem jej lydki - ma obowiazek go lapac i wsadzac. Bo skad pewnosc, ze to nam wyjdzie na korzysc? A jesli Rosjanie, zamiast sie zeuropeizowac wzorem Sambii, wkurwia sie do reszty na podstepny Zachod? Jesli postawia sobie za punkt honoru odzyskanie Kaliningradu? Albo przejrza na oczy i odkryja, ze cala sambijska armia jezdzi i lata na polskich paliwach? Na poczatek gaz odlacza. Kryzys jak cholera. Prowokacje, pobicia, potem trupy. Czolgow, poki co, raczej nie przysla. Ale po co czolgi? Mamy u siebie coraz wiecej imigrantow ze Wschodu. Na razie po prostu dla kasy przyjezdzaja, jak nasi do Irlandii czy Anglii. Ale jesli wywolamy zimna wojne z Moskwa, w tym tlumie latwo bedzie przemycic kilkudziesieciu specow od semteksu. I wystarczy. To nie beda, z calym szacunkiem dla bin Ladena, arabscy amatorzy. Co jak co, ale sily specjalne Rosjanie zawsze mieli ekstra. Daj takim logistyczne wsparcie panstwa, najnowsze gadzety, troche forsy, doloz idee - a zmienia Warszawe w drugi Bagdad. -Nieciekawy scenariusz - mruknela. -Nie mowie, ze bardziej realny niz ten Wilnickiego. Moze narod, gdyby mu dano wybor, glosowalby za jawnym posylaniem Begmie barek z paliwem i rakietami. Ale narodu nikt nie pytal. A ci faceci, glowe daje, policzyli, ile zarobia, a dopiero potem dorobili ideologie. - Odchrzaknalem i dodalem z usmiechem: - Tak jak ja. Pochylila sie, cmoknela mnie w ucho. Rozbawilem ja. -Czyli apel do patriotyzmu olewamy. A do rozsadku? -Ja rozsadny? - przypomnialem. Rozesmiala sie szerzej i w trakcie calowania naparskala mi slina do ucha. -Lubie cie - wyznala. -To daj sie uratowac - poprosilem. -Mam z toba uciec? - Juz sie nie smiala. - Janusz... kochany jestes. Chcesz sie dla mnie skurwic, prawda? - Nie zamierzalem odpowiadac: moje wejscie na sciezke kurestwa bylo zdecydowane. - Problem w tym, ze ja tez... Kurcze, chyba cos mi w genach popieprzyli. Za duzo mam z faceta. Honor i takie tam. Tez bym w lustro nie umiala patrzec. -Jestes baba, jestes w ciazy i to nie twoja sprawa. I juz teraz zrobilas dla tych dziewczyn wiecej niz... -Myslisz, ze to mi cos ulatwia? Wiesz, usmiechaja sie do mnie. Cholera, ide, a one sie do mnie usmiechaja. Jedna mnie nawet przytulila. Nie wiem, co ja naszlo. I teraz... To jakby przedszkolanka dzieci porzucila. Nie wiem: w bagnie, na pustyni... Po prostu nie umiem. Sa takie rzeczy, ze czlowiek az rzyga na mysl, ze moglby je zrobic. Pozbieralem odwage, podtarlem sie resztkami godnosci i wystrzelilem ostatni naboj. Pewnie slepaka. -Bede ci pomagal. Przy dzieciach i w ogole... Jakos sie ulozy. Znajdziesz kogos, zakochasz sie... Jeszcze moze byc fajnie. Nie popelniaj samobojstwa. Prosze. Zdanie po zdaniu, pchane przez scisniete zazenowaniem gardlo. Patrzylem na jej nogi, bo nie umialem wyzej. Jej konsternacja, zaklopotanie ksiezniczki, ktorej znienacka oswiadczyl sie zebrak, przebiloby mrok i grzmotnelo mnie jak pala przez leb. -Zanim... - Musiala odchrzaknac, tez chyba czula gule w gardle. - Zanim sobie kogos znajde... Mozesz cos dla mnie zrobic? -Jasne - ostroznie popatrzylem jej w twarz. - Co chcesz? Jej dlonie powedrowaly pod brzeg mundurowej bluzy, ale dopiero kiedy zaczela sie wiercic, odrywajac posladki od fotela, zrozumialem, co robi. Odpinala guziki i zsuwala... Nie, nawet nie spodnie - od razu wszystko. -Az tak mnie nie kochal - wymruczala. - A ja wstydzilam sie prosic. - Zepchnela zielony drelich i czarne koronki na wysokosc kolan, zwarla wstydliwie uda i znieruchomiala. - To moze raz, na koniec... Gdybys mogl. Wiesz... ustami. Bylo za ciemno, by ustalic, czy miala w twarzy choc troche zalotnego, prowokujacego usmiechu. Ale chyba nie. -A moge? - zapytalem, cofajac sie i ujmujac jej nogi. -A chcesz? Unioslem jej lydki i zanurkowalem miedzy umykajace na boki kolana. Z poczatku troche smakowala mydlem. Potem juz tylko soba. Bylo tego smaku coraz wiecej i wiecej, ale skladalem hold rozsadnej dziewczynie, ktora do pewnego momentu starala sie nawet czasem spogladac w okno, nie przewrocic opartego o fotel karabinu i pilnowac, by ktos nie strzelil mi w kark - wiec krzyknela tylko raz, na samym koncu, i zrobila to naprawde cichutko. Zaczalem od Maszy: cos latwego na rozgrzewke. Oczekiwalem radosnego zdziwienia, a nie tego, ze wyrwie mi olowek i sama zacznie pisac. -"Z Czarkiem"? - odczytalem zdziwiony. - Co za Czarek? -Dudziszewski - podpowiedziala zza moich plecow Ewa. Ranni spali albo przynajmniej lezeli cicho, trudno wiec bylo wsliznac sie do piwnicy i negocjowac z Masza, nie zwracajac na siebie uwagi pani doktor. Napisalem: "Dudziszewski???" Masza usmiechnela sie. Blasku w oczach wystarczylo jej na ladnych pare sekund, choc od poczatku mine mialem nieszczesliwa, co doskonale widziala. -On nie moze isc - wymruczalem. Po czyrm napisalem jej to. Zerknela i resztki usmiechu znikly. -To ja zostaje - oznajmila. -O co chodzi? - Slyszalem, jak Ewa dzwiga sie z fotela i rusza w nasza strone. "Musisz isc" - napisalem. - "Tata czeka." -Kocham go - poinformowala mnie ze smutkiem -No wlasnie - wymowilem wolno i starannie. - Kocha cie. Powinniscie byc razem. -Mowie o Czarku. -Chce mu urodzic trzech synow. - Ewa opadla na wolne krzeslo. Byla zmeczona, pod cieknacym, wiecznie ocieranym nosem juz zaczynalo pojawiac sie zaczerwienienie. Przez nastepny tydzien Doronin bedzie musial uwazac z calowaniem. -Co ty pieprzysz? - warknalem. Mialem dosc klopotow -Targowal sie o chociaz jedna corke. Ale ona woli facetow. - Przejechala dlonia po tradycyjnie niesfornej czuprynie dziewczyny. - Fajnie, ze ja odsylasz. Masza nie wygladala na uszczesliwiona, ale nie trzasnela jej krzeslem i to juz zakrawalo na maly cud. "Czarek musi zostac. Jest zolnierzem" - napisalem. -Nie zostawie go - oznajmila stanowczo. - Pojdzie do wiezienia. Zabil cywila. Polaka. "Nic mu nie zrobia. Wypadek. Dostanie medal". -Nie zostawie - warknela. -Przyprowadz go - westchnalem. Zerwala sie i wybiegla. -Tata czeka? - Ewa popukala w kartke. -Rozmawialem z nim przed chwila. - Nabralem powietrza jak to przed czynem desperackim. - Uzgodnilismy... -Mozesz dzwonic do Malogorska? - zapytala z nadzieja. -Ty nie musisz. Za kwadrans bedziecie razem -Ja nie ide. - Musiala zebrac sily, by to oznajmic. -Idziesz. Marzena pisze oswiadczenie. Wystarczy na podwazenie tamtego wyroku. Tylko jak jej nie zabija, nie lec z nim do sadu, bo mowi, ze ostro pojedzie i ja sama moga zamknac. Jako zywy swiadek uzyje innych argumentow. To po pierwsze. A po drugie, musisz pogadac z Doroninem. Probowala skryc iskry nadziei, rozpalajace sie w oczach. Utopila je tylko w zalazkach lez. -O czym? -Napisalem. - Wyciagnalem zaklejona koperte. - Przekaz Gawryszkinowi. Do niego adresowana. I nie otwieraj. Gdyby to znalezli, o niczym nie wiesz. Niewinny listonosz jestes. Prosilem, wiec dostarczasz, i tyle. -Masz telefon, sam mu powiedz. - Przelknela sline. - I daj mi pomowic z Piotrem. Prosze. Bardzo cie prosze. -Nie. Powinienem przewidziec, ze uzyje babskich sztuczek. Nagle mialem ja na kolanach a jej rece oplataly mi kark. -Zrob to dla... - urwala. Potem, dosc bezlitosnie, pociagnela nosem. Poczulem, ze sie czerwienie. - O! -Nic nie mow - baknalem. - A w ogole to masz katar. -Nie zmyles Marzenki. - Szelmowsko szczerzyla zeby. - Pamiatka, majtkami w pysk lala, czy to po to, zeby mnie latwiej przekonac? Mocny argument, trzeba przyznac. -Kretynka. Po prostu nie zdazylem... Az tak czuc? -Niektore to maja szczescie... - Cmoknela mnie. W wolne od pamiatek czolo. - Bedziecie razem? -Na razie poki smierc nas nie rozlaczy - burknalem. - A potem... nie wiem. -Ale chcesz? -Wazne, ze ty chcesz byc z Piotrem. A on z toba. -Nie moge... - Wyczulem, ze sie waha. -Wetkne ci list w majtki. Znajdzie. Nie wierze, zeby nie skorzystal z okazji, jak mu cie nieprzytomna dostarcza. -Nie dasz mi po lbie. - Domyslila sie reszty. -Ja nie - przyznalem. - Marzena. Zrobi to dla ciebie. Nie wiem, czy to ja przekonalo. Do piwnicy weszli Masza i Dudziszewski. -Chce ja pan przeprowadzic na ruska strone? - zapytal od progu. - Nie beda strzelac? Pojde z wami. -Ja nigdzie nie ide. Podeszli blizej. Trudno powiedziec, kto kogo mocniej trzymal za reke. -Zostaje pan tutaj? - Nie zdazylem odpowiedziec. - Jak pana zabija, to kto zajmie sie Masza? -Ma ojca - rzucilem niepewnie. -Na wojnie - prychnal. - A jesli tez zginie? -O co ci chodzi? - wyreczyla mnie Ewa. Zawahal sie, ale Masza blysnela kobieca intuicja. Lapiac go wolna dlonia za lokiec, najwyrazniej dodala odwagi. -Chcemy byc razem. - W spojrzeniu mial tylez wyzwania co przestrachu. - Nie tkne jej, slowo. A jak dorosnie wezmiemy slub. Zerknalem na Ewe. Niech to ona okazuje doroslosc, stuka sie w czolo, wyzywa od gowniarzy. Ja, ostatecznie bylem nieobiektywny. -Poniesie biala flage - popisala sie dorosloscia. - Jak go Rosjanie zgarna z nami, nie bedzie mowy o dezercji. - Odczekala, az zapanuje nad opadajaca szczeka, i wyjasnila: - Tam ma wieksze szanse. Gawryszkin mowil, ze Miller sie z nim liczy. Jakos wybroni ziecia. -Za jego ziecia to ja robilem - powiedzialem z przekasem. -Coz, kobiety sa zmienne. Fakt. Wlasnie dotarlo do mnie, co jeszcze powiedziala. -Ty... tez idziesz? - upewnilem sie. -I pragmatyczne - dorzucila. - Dzwon, pros Gawryszkina o ciezarowke. Wezme wszystkich rannych poza Rosjankami. Miller zyska zakladnikow - wyjasnila, widzac, ze otwieram usta. - Uchronia go, chocby przed odwetowym nalotem. - Przygladalem jej sie bez slowa, czekajac na wiecej. Westchnela. - Jesli was faktycznie podpala... Ratuje, kogo moge. Zdrowi moze jakos uciekna. Ranni na pewno nie. To mialo sens. Misza mogl ich od razu rozstrzelac. Ale szanse mieli jednak wieksze, niz pozostajac w palacu. A ona nawet duzo wieksze. Lekarz to ostatnia osoba, ktora sie rozstrzeliwuje na wojnie. -Chcesz... odejsc? - Dudziszewski mial zbolala mine, ale od razu skinal glowa. - Przemyslales to? Rosjanie moga cie zabic. Jak nie zabija, wojsko moze oskarzyc o dezercje. A kumplom podpadniesz juz na pewno. -I panu - dorzucil. - Ale ten facet w kosciele nie zyje. Nieciekawie. -A wlasnie... Dzieki za uratowanie zycia. -Wsadza mnie. Moglem - zabawil sie w prokuratora - walnac z automatu. Albo obok. Albo krzyczec, ze swoi. Prawda, mogl. Postapilby zgodnie z prawem. A my z Marzena bylibysmy martwi. -I drugie a wlasnie: gdyby ktos pytal, strzelalem ja. -Nie przejdzie. Paczoch wygadal... Niechcacy, ale... -Nie bylo go tam. Domysly. A tak w ogole skoro chlopcy Labiszewskiego strzelali, to przeciez do Rosjan, prawda? Wiec widocznie to Rosjanie odpalili rakiete. Nie wsadza cie, za malo dowodow. - Odczekalem chwile. - Nie musisz uciekac, jesli o to chodzi. Usmiechnal sie i poglaskal dlon Maszy. -Nie o to. Na ewakuacje przystali wszyscy zdolni do udzielania odpowiedzi. Za Szuryma zdecydowala Ewa. Poswiecilem czesc palacowych drzwi i przenieslismy z Dudziszewskim piatke zaimprowizowanych noszy pod brame. Zolnierz z rozwalonym lokciem dowlokl sie sam. Do piatki Polakow dolaczylem jedna z rannych Rosjanek. Krotkowlosa brunetka byla tega, za brzydka jak na dziwke, w ciaze zaszla niedawno i mogla sie wylegitymowac dyplomem stomatologa. Nie pasowala do charakterystyki Pani Milion na tyle dalece, ze uznalismy za wskazane przedstawic jej sytuacje i zaproponowac wybor. Wybrala ewakuacje. Lizie propozycji nie zlozylismy. Ewidentnie nie byla poszukiwana przez Wilnickiego, dorosla, cwana, zamezna prostytutka, zdolna uwodzic szyprow i szantazowac zagranicznych politykow. Uznalem, ze bedzie jeszcze jedna dziewczyna, ktora moge uratowac. Raczej dla formalnosci zapytalem Marzene o zdanie. Wylala mi na glowe kubel zimnej wody. -A jesli Wilnicki klamie? - zapytala spokojnie. - Jesli szyper lubil malolaty i to Lize posuwal? Przesluchiwalam dziewczyny niewiele starsze od niej. Zdziwilbys sie, jakie potrafia byc dorosle i zepsute. Liza na przedwczesnie dojrzale, wykolejone dziecko z marginesu nie wygladala - w tej kwestii bylismy zgodni - lecz problem polegal na tym, ze Wilnicki nie mial naszej wiedzy. Gdyby mial i z gory skreslil dziewczynke z listy podejrzanych, nie byloby jej tutaj. Co prawda byl madrzejszy o nowe informacje, nie mielismy jednak pewnosci, do jakiego stopnia okazal sie szczery. No i na ile to on decyduje. Jego przelozeni, dla swietego spokoju, mogli mu kazac zlikwidowac wszystkie Rosjanki. Zdecydowalismy nie odsylac malej. Samo przekazanie rannych przeszlo gladko. Kiedy juz cala gromadka byla na miejscu, podnioslem oparta o mur biala flage i, machajac, wyszedlem na ulice. Nikt mnie nie zastrzelil. Zawarczal za to rozrusznik i od strony krzyzowki podjechala ciezarowka. Z pomoca dwoch milczacych Rosjan zaladowalismy rannych. Karabin i wszystko, co cenne, Dudziszewski zostawil w palacu, teraz wiec po prostu podal mi reke, wymruczal cos o opiekowaniu sie i ustapil miejsca Maszy. Masza ryczala jak bobr, zasmarkala mi sweter, powiedziala, ze mnie kocha - polglosem, ktory slychac bylo az za murem - i, rozmazujac rekawem lzy, pozwolila sie wsadzic na ciezarowke. W sama pore, bo sam zaczynalem miec mokro pod powiekami. W porownaniu z nami Ewa byla oschlym twardzielem. -To na razie - wymruczala, obejmujac mnie i kumplowsko klepiac po lopatkach. - Nie daj sie. Ani Ruskim, ani rudej. Nos helm, kamizelke i dwa kondomy. -Za pozno - skrzywilem sie. - Czwarty miesiac. -O kurwa - jeknela. -Gdyby cos mi sie stalo, a ty bys mogla, to jej pomoz. -Jasne. - Potrzebowala dwoch sekund, by wymazac z pamieci zmarnowane zycie. Coz, zaczynala nowe. - Ale masz przezyc. Chce miec w odwodzie fajnego faceta. Odwrocila sie i wdrapala na ciezarowke. Ela-Piersiowka i Sandra czekaly w zsypie, obok mozdzierza. Z torbami, uszykowane do drogi. -Spadamy stad - oznajmila Sandra. - Fajrant. -A ranne? - zapytalem. - Kilka zostalo. -Pozyc jeszcze chcemy - wymruczala Ela. Byla wstawiona, ale to ona sprawiala wrazenie zaklopotanej. -Pania doktor to w bezpieczne miejsce - rzucila zaczepnie jej kolezanka - a dziwki pieprzyc, niech gina? -Dziwki pieprzyc - stwierdzila filozoficznym tonem siedzaca na skrzynce Olga. - Od tego sa. -Zamknij sie, glupia kurwo - warknela Sandra. - Niech nas ktos do kosciola odprowadzi. Da pan jakichs zolnierzy. -Tam wcale nie musi byc bezpiecz... - utknalem nagle. Mniej wiecej w tym miejscu oberwalem po lbie kawalkiem dachu, ale tym razem znokautowalo mnie olsnienie. - O cholera... Zlapalem za sluchawke polowego telefonu. -Dawaj Labiszewskiego! - uciszylem niepewne "halo". Czekalem cale wieki, jakby w gre wchodzila katedra, nie wiejski kosciolek. Pan posel dal sie wyprzedzic nawet Marzenie, choc ta przez kotlownie przeszla niespiesznie, a przez okno, z winy kolana, wrecz niezdarnie. -Czego? - burknal. -Rozprosz ludzi po okolicznych domach. Nie mozecie... -Odwal sie. - Musieli ustawic telefon gdzies z boku, wyborcy nie sluchali, i prosze: diabli wzieli parlamentarne slownictwo. - Nie ty nam bedziesz dyktowal... -Bedzie nalot - wszedlem mu w slowo. - Niczego nie dyktuje, po prostu nie chce, zeby was spalili w kosciele. -Nalot? Co ty pieprzysz? Bombowce przysla? -Smiglowiec. -Gowno prawda. Slyszales o radarach, rakietach? Rosjanie nie moga sobie tak po prostu latac nad naszym terytorium. -Wiem na pewno, ze sprobuja. I ze do tej pory Wojsko Polskie palcem nie kiwnelo, by nam pomoc. - Zawahalem sie, uznalem jednak, ze stawka warta jest ceny. - Wilnicki pracuje dla ktoregos z wicepremierow. Uziemil wojska ladowe, wiec nie zdziwie sie... -O czym ty bredzisz, Krechowiak? -Sam mi powiedzial. -To ci ciemnote wcisnal, esbecki niedobitek. Dla rzadu pracuje? Pewnie. Tyle ze tego z Kremla, jak oni wszyscy. -Lepiej mu uwierz. Bo jesli mowi prawde... Nie problem uzasadnic, dlaczego wydalo sie wojskom rakietowym zakaz strzelania. Noca zwlaszcza. W MON-ie szef nieuchwytny, jakis wicek podejmie decyzje, skadinad rozsadna. I co mu zrobia? Najwyzej przeniosa do jakiejs rady nadzorczej. A Wilnicki bedzie mogl spokojnie wyczyscic sobie konto. Zalatwic wszystkich swiadkow. Wszystkich, rozumiesz? Rozesmial sie. Co gorsza: w znacznym stopniu szczerze. -Co ty probujesz mi wmawiac, Krechowiak? Ze facet wystrzela cala wies? Zza baru dzwonisz? Uchlales sie? Marzena stala obok, a ja tradycyjnie juz odchylilem sluchawke, ale nie probowala zabierac glosu. -Nie wystrzela calej wsi. - Postaralem sie o polubowny ton. - Jest za slaby. Macie z grubsza taka jak my sile ognia, wiecej mezczyzn i wiecej ludzi. Mozesz uratowac wiekszosc z nich. Tylko zabierz ich z kosciola. -Nie chce ratowac wiekszosci. Wszystkich wole. A zeby wszyscy przezyli, musimy dotrzymac warunkow rozejmu. My w kosciele, Rosjanie we wsi. Jak teraz zaczniemy wylazic, otworza ogien. I beda mieli do tego swiete prawo. -Wycofaj ludzi. Zajmij z dziesiec gospodarstw, zorganizuj obrone okrezna i... -O! - udal radosne zdziwienie. - To juz nie pod komende pana kapitana? Prosze, prosze. -Jestem realista. Wiem, ze tu ich nie przyprowadzisz. -Nigdzie ich nie bede prowadzal. Bo to nie ich wojna. -Nie mowimy o wojnie. Mowimy o likwidacji swiadkow. Pomysl logicznie: Wilnicki wykonczyl pol setki ludzi, dozywocie ma jak w banku. Ale jesli wykonczy nastepne dwie czy trzy setki, moze sie wykrecic. Ty bys nie sprobowal? -Oprzytomniej, Krechowiak. Mam tu cala wies. Dwiescie szescdziesiat osob! Slyszales o gangsterze czy nawet szpiegu mordujacym cwierc tysiaca swiadkow? To absurd. -Absurd to dac sie wsadzic na zawsze do wiezienia, kiedy mozna tego uniknac. -Ta rozmowa nie ma sensu - rzucil lodowatym tonem. -Przynajmniej przygotuj ludzi do ucieczki. Jak zaczna zrzucac bomby... -Moze i nie bylem w wojsku - wszedl mi w slowo - ale idioty ze mnie nie rob. Bomby? Smiglowiec? Wymysl lepsza bajke, dobrze? Smiglowce nie walcza bombami. Odlozyl sluchawke. Ja swoja obracalem w dloniach. Goraczkowo rozwazalem dostepne warianty. -Daj spokoj - wzruszyla ramionami Marzena. - Na swoj sposob ma racje: nalot bedzie albo nie, a jak sie ludzie rozbiegna po wsi, Rosjanie na bank zaczna strzelac. -To da pan tych zolnierzy? - upomniala sie Sandra. Zignorowalem ja. -Paczoch! - Zerknal w moja strone. - Trafisz z mozdzierza tak na trzy-piec metrow od koscielnej sciany? Milczal przez chwile, podobnie jak wszyscy inni. -Bez jaj... - mruknal w koncu. -Trafisz? -Veto - wyreczyla go Marzena. - Koniec tematu. -Biore na siebie cala odpowie... Auu! Trzasnela mnie w ramie. Bynajmniej nie symbolicznie: zalowalem, ze oddalem jej kamizelke. Jej tez zachrzescilo w palcach. Za lokiec chwytala mnie juz druga dlonia. -Musimy pogadac - rzucila przez zeby. Przeciagnela mnie przez kotlownie i pchnela na sciane korytarza. Nieopodal plonela swieca, oswietlajac jej zlosc i bol. - Pojebalo cie?! -Przepraszam. - Ujalem prawa dlon Marzeny, unioslem do ust, pocalowalem. - Mocno boli? -Malo ci klopotow?! Z mozdzierza w kosciol?! -Obok. Jak sie przestrasza, to moze... -A jak pocisk wpadnie do srodka?! Tam prawie nie ma dachu! Kurwa, tlum ludzi, a ty do nich... Kretyn! -To dosc celna bron. Nie dmucha. Jesli sie ostroznie wstrzeliwac... - Wyrwala mi reke, wiec dalem spokoj stronie technicznej. - Marzena, Wilnicki to zrobi. Czuje, ze... -Zrobi, to zrobi! Nie twoj interes! Dorosli sa, sami wybrali! -Tam sa dzieci, kobiety... Cala wies. -Pierdole cala wies! Raz chybisz i dozywocie! -Nas i tak pewnie... - ugryzlem sie w jezyk. -Zabija? Owszem, moga! Zycie to jedno wielkie ryzyko! Ale nie samobojstwo! A ty sie sam za kraty pakujesz! Dobra: Paczoch trafi gdzie trzeba, oni uciekna! I co? Kazdy, ktorego Ruscy zastrzela, pojdzie na twoje konto! Kazdy! Juz sie o to Adas postara! - Zasapala, zwinela w piesc lewa dlon i znow mnie trzasnela, tym razem w brzuch. - Debil! -Nie bij mnie - steknalem. I na wszelki wypadek zlapalem ja za ramiona. -A kto ma cie bic, debilu?! -Marzena, tam sa kobiety i dzieci. Mam pozwolic, zeby je spalili zywcem? Bo pan posel kampanie wyborcza sobie...? -Te twoje kobiety probowaly poslac trzydziesci ciezarnych na rozwalke! -No to dzieci - usmiechnalem sie lekko. -Nie wkurwiaj mnie! Moze nawet znow oberwalbym piescia. Ocalil mnie Paczoch, wylaniajacy sie z drzwi kotlowni. -Spokojnie, pani porucznik - powiedzial. - I tak nie bede strzelal. Szkoda amunicji. Malo mamy. -Dam ci rozkaz - rzucilem na probe. -Jej slucham. - Usmiechnal sie, proszac spojrzeniem, bysmy nie traktowali smiertelnie serio tego, co mowi. - Pan nawet munduru nie ma. Cholera wie, czy faktycznie kapitan. Marzena wysunela sie spod moich rak. Dopiero teraz. -Jest kapitanem - popatrzyla Paczochowi w oczy. - Poza tym jednym macie go sluchac. -Rozkaz. - Przeniosl spojrzenie na mnie. - Zastapi nas pan kapitan przy mozdzierzu? Tak... na kwadrans? -Was? Jakis szelest z tylu. Kamizelka, krotkie wlosy, wielki brzuch. Olga. Nie widzialem jej twarzy. Ale jego juz tak. -Dudziszewskiego calkiem pan puscil. Wiem, wiem: zakochal sie chlopak. I nie wiadomo, czy gorzej na tym nie wyjdzie. No ale... -Jasne. - Wyjalem klucz. - Od mojego pokoju. I... no, nie musicie sie tak bardzo spieszyc. Odprowadzilem ich na gore. W przeciwienstwie do tego z gabinetu, moj telefon mial bezprzewodowa sluchawke. Bylo cicho, okna pootwierane, wiec uslyszalbym dzwonek, ale co innego slyszec, a co innego dobiec na czas. Zabralem sluchawke i wrocilem do kotlowni. Dwie Rosjanki napelnialy wiadra: wegiel i drewno wedrowaly na gore w charakterze zasypki do poukladanych w poprzek korytarzy szaf-barykad. Trzecia dziewczyna przycupnela obok pieca, trzymajac sie za baniasty brzuch. Zawahalem sie i skrecilem w jej strone, ale pokazala gestem, ze to nic, wszystko w porzadku. Podszedlem do okna. -...po prostu nie kocham. - Marzena niemal szeptala, choc niekoniecznie z uwagi na snajperow czajacych sie w mroku. Zamilkla na chwile. - Ma. Zle by mi z toba bylo. Wegiel zgrzytnal mi pod butami. Nie obejrzala sie. Siedziala na skrzynce z pociskami, obejmujac oburacz sluchawke. Skulona, jakby zziebnieta. I sama. Sandra i Ela znikly, ale nie dlatego pomyslalem, ze jest sama. -Nie bedzie. - Mowila spokojnym, przygaszonym glosem. Zgialem sie, zaczalem wylazic z piwnicy. - Nie jestesmy razem. Znam go ledwie od... - Pauza. - No wlasnie: jestem kurwa, a to kolejny facet, ktoremu dalam dupy. Widzisz, jak ty mnie dobrze znasz? - Pauza. - Nie mysle. - Pauza. - Wiem, ze nie jest idiota. - Tkwilem w polprzysiadzie, nie bardzo wiedzac, co ze soba poczac. - Ja nie zdechne. Pewnie nas tu zabija, wiec nie moje zmartwienie. A jak ci tak ich zal, glosuj w Sejmie za wieksza kasa na domy dziecka. Nie sprawiala wrazenia rozzloszczonej. To chyba Labiszewski trzasnal sluchawka. Ona swoja powoli odlozyla. -Przepraszam - baknalem. - Nie wiedzialem... -W porzadku. - Usmiechnela sie slabo. - Probowalam go przekonac do twojej koncepcji. I troche nas znioslo. Pokiwalem glowa, usiadlem obok. -Kto nie jest idiota? - Nie odpowiedziala, wiec zaryzykowalem: - Ja? - Znow nic. - Przeciez debil jestem. -Nie az taki - mruknela. -Az jaki? - Musnalem palcami jej kolano. - O mnie mowiliscie. Jakiej glupoty jestem w stanie nie palnac? -Niewazne. - Probowala sie usmiechac, ale wyszlo marnie. - Jak tam nasi artylerzysci? Zadowoleni z lozka? -Lozko jest ekstra. - Ja nie sililem sie na usmiechy. - Duze. W sam raz na milosc z ciezarna dziewczyna. Znieruchomiala na chwile. Analizowala moje slowa. -Fakt. Wieloryb z niej. - Znow usmiech-niewypal. - Jak sobie pomysle, ze mialabym dzwigac takie brzuszysko... -Nie musisz. Od czego sa toyoty. -Mam rower. Przez "w", nie "v". -Ja nawet przez "w" nie mam. Sluzbowy tylko. Tak jak lozko. Ale i to chwilowo. - Westchnalem. - Idiota jestem. Popatrzyla na mnie z ukosa. Tu, na dnie zsypu, bylo za ciemno, by ktoremus z nas cokolwiek to dalo. -Nie az taki - powiedziala cicho. Albo... zapytala? -Obawiam sie, ze az... - zaczalem. Urwalem, podnioslem sie, wychylajac glowe z obetonowanego dolu. I dokonczylem calkiem innym tonem: -...ze mamy gosci. Z polnocy nadlatywal smiglowiec. Zanim terkot lopat przesunal sie w poblize zenitu, na park spadly granaty. Glownie trzydziestki z automatycznych granatnikow i reczne, ale wzdluz wschodniego muru wybuchly tez trzy serie po cztery pociski mozdzierzowe kalibru 82. Pobieglem na pietro, do okna w koncu korytarza. Kurpianis nie otworzyl ognia. Moze oberwal - dach tez ostrzelano - ale raczej po prostu slyszal, ze to cos, co halasuje w gorze, nie robi tego nad naszymi glowami. Kto inny mial byc ofiara. Trzeba jednak przyznac, ze zapolowano bezblednie. Do konca wygladalo na to, ze to palacowi sie dostanie: wszelkie mozliwe pociski wybuchaly po naszej stronie nie tylko Lawinki, ale i muru. Dopiero, gdy smiglowiec znalazl sie nad celem, zaplonely swiatla. Millerowcy nie musieli obwieszczac przygotowan halasem: wies pelna byla reflektorow, do ktorych podciagniecia przed kosciol zbedne byly silniki. Paru mezczyzn wystarczy, by przepchnac, chocby przez oplotki, samochod osobowy. Byc moze czuwajacy w koscielnych oknach strzelcy wypatrzyli te manewry, ale rozumialem, dlaczego nie wszczeli alarmu - bylo do przewidzenia, ze molojcy Miszy wyszabruja ze wsi to i owo, wiec niby czemu mialoby sie upiec samochodom? Nikt nie probowal przeciwdzialac i kiedy przyszlo co do czego, w koscielne sciany uderzyly slupy bialego swiatla az z pol tuzina miejsc. Pojasnialo jak w dzien. Wydalo mi sie nawet, ze widze w gorze pomalowany na blekitno brzuch smiglowca. Ale pewnie nie widzialem. Bo pierwszej beczki - mimo, ze wiedzialem, gdzie jej wypatrywac, nie zauwazylem. Dopiero gdy wybuchla. Ogromna polkula niebieskawego ognia rozwinela sie na tyle blisko sciany kosciola, ze przypominala przylepiona do muru bule. Rozpylonego przez pocisk-zapalnik spirytusu - na benzyne mi to nie wygladalo - bylo dostatecznie duzo, by w plomieniach stanela tez polnocna polac dachu. Troche ognia wlalo sie oknami do wnetrza. Wystarczajaco duzo by kilkuset ludzi zaczelo krzyczec. Z poczatku spanikowany tlum chyba sam soba blokowal drzwi i ukryci wokol millerowcy nie mieli do kogo strzelac. Od czasu do czasu ktos stawal w oknie; pojedyncze sylwetki, latwe do skoszenia oszczedna seria. Zanim ci w smiglowcu ocenili celnosc, wzieli poprawke i poslali w dol kolejne beczki, doliczylem sie pieciu ludzi, zdmuchnietych kulami z parapetow i cisnietych z powrotem do wnetrza kosciola. Dwie osoby zdazyly wyskoczyc, ale chyba zadna juz nie wstala. Trzy nastepne beczki chybily. Na dystansie pol kilometra, a pewnie z takiej wysokosci je spuszczano, nawet powolny ruch bombowca moze prowadzic do sporego rozrzutu. Jedna wpadla az do Lawinki - zapalnik zawiodl i zamiast ognia bryznela woda. Dwie solidniej sklecone bomby zalaly fala plonacego spirytusu placyk przed drzwiami kosciola. Mur i drzewa przeslanialy widok na to, co bylo blizej i nizej. Los oszczedzil mi widoku masowej jatki. Tlum, jak kazdy bezmyslny, pchany panika tlum, walil glownie najszersza i najprostsza z drog, wiec tylko kilkunastu uciekinierow, ktorzy wybrali okna, umarlo na moich oczach. Ale nie musialem widziec, by wyrobic sobie zdanie o tym, co dzialo sie dwa metry nizej. W szczytowym momencie strzelaly az trzy kaemy, w tym wielkokalibrowy beteera, zdolny powalic kilka kolejnych osob jedna kula - a mimo to, mimo jezior plomieni, przez ktore przyszlo biec, niektorzy sie przedarli i pilnujacy okien strzelcy musieli wspomoc walace nieprzerwanymi seriami maszynki. Oczywiscie nie slyszalem watlych postukiwan kalasznikowow - utonely w huku ciezkiej broni - ale widac bylo ich brak. Kilku ludzi wyskoczylo oknami, nie dajac sie, jak ich poprzednicy, zastrzelic juz na parapecie. Ktos nawet odbiegl na tyle daleko, ze znikl w mroku. Fakt, ze do okien nie strzelano, tylko potegowal groze: rozumialem, ze niedoszli zabojcy masakruja w tym momencie duzo liczniejsze grupy. Wies, cwierc tysiaca osob, zginela bardzo szybko: kaemy nie strzelaly nawet minute. Ale na likwidacje niedobitkow przyszlo czekac dluzej. Kiedy nie bylo juz kogo zabijac, a slaby podmuch wiatru przyniosl az pod palac won piekacych sie cial, okazalo sie, ze w kosciele pozostali zywi ludzie. Ludzie, ktorzy - poniewczasie - probowali walczyc. Z okien posypaly sie strzaly. Najpierw jedna lufa, potem trzy, w koncu nawet karabin maszynowy. Strzelano dosc anemicznie i chyba bardziej w reflektory niz do skrytych w mroku napastnikow, ale i tego symbolicznego oporu wystarczylo, by pierwszy wchodzacy na pobojowisko millerowiec czmychnal z powrotem miedzy oplotki, a inni zapuscili korzenie tam, gdzie byli. Nie odpowiadali ogniem - nawet BTR. Po co ryzykowac i tracic amunicje? Zaczelo sie miganie latarkami - pewnie w zastepstwie zagluszanych nadajnikow - i smiglowiec zrzucil nastepne beczki. Jedna chybila - chyba, ze chodzilo o przemienienie dzwonnicy w wywrocony na lewa strone, plonacy od zewnatrz komin - druga zapalila dach. Wnetrze kosciola, poki co, ocalalo. Scigany seriami, smiglowiec ku mojemu zaskoczeniu zawrocil na polnoc i po prostu odlecial. Telefony rozdzwonily sie, kiedy schodzilem na dol. Zaczal Wilnicki. -Widziales? - zapytal rzeczowo. - Tez tak skonczycie, jesli nie dostane tej dziewczyny. -Nie teraz - ucialem i pstryknalem wylacznikiem. Tym razem rozsadek zwyciezyl: nie spalilem mostow. Ale kiedy przy drzwiach kotlowni sluchawka zagwizdala ponownie, puscily mi hamulce. -Skurwysynu, tam byly...! -To ja, Gawryszkin. - Odczekal, najwyrazniej czujac, ze tego potrzebuje. - Przykro mi. Nic nie moglem zrobic. Wzialem nerwy na smycz. Pomogl mi trzeci telefon: ten, ktory odebrala Marzena. Slyszalem, ze rozmawia i choc do tego sprowadzala sie moja wiedza, swiadomosc, dokad biegnie wychodzacy z jej aparatu kabel, podzialala trzezwiaco. -Sa bezpieczni? - zapytalem zwiezle. - Ten zolnierz? -Mozna na nim polegac? - Gawryszkin tez byl zwiezly i rzeczowy. - Ma jaja? Nie peknie? -Co sie dzieje? - zaniepokoilem sie. Nie pytal raczej o szanse zostania dziadkiem. -Masza rozpowiada wszystkim naokolo, ze sie kochaja i biora slub. To prawda? O niego pytam. Zalezy mu na niej? -O co chodzi? Od czego ma pekac? -Ma porwac smiglowiec. -Por... Slucham?! Znow wyczul, ze potrzebuje chwili przerwy. -Doronin zalatwil ewakuacje Mi-17 do bazy w Sowietsku. Biora rannych. Masza i Ewa tez leca. I narzeczony Maszy. -On? Jakim cudem? -Balagan - wyjasnil krotko. Zastanawialem sie goraczkowo. Wiesci brzmialy radosnie, ale juz ton, jakimi je oglaszano... -To w czym problem? Po co Dudziszewski mialby...? -To pomysl Doronina. Czytal pana list. Nie wiem, co z tym zrobi. Obiecywal Ewie, ze nic glupiego. I po prostu chce ja odeslac gdzies, gdzie jest bezpiecznie. Ale... no, wole, by Maszy tez nie bylo w Sambii. W zadnym miejscu, gdzie Miller moze zadzwonic. - Odetchnal gleboko. - Troche pomagalem Doroninowi. Jesli narozrabia... Zreszta ja tez mam dosc. Miller przesadzil. -Co z tym porwaniem? - przypomnialem. -Poleci drugi pilot z zagluszarki. To kawal chlopa, kamizelka kuloodporna, kask, pistolet. Ale zadnych zolnierzy wiecej, tylko ciezej ranni. Bedzie jeden na jednego. Masza schowala w bucie noz. Kiedy beda blisko Sowietska... Zaraz za rzeka maja Litwe. Jesli chlopakowi wystarczy odwagi, powinno sie udac. -Zglupieliscie? A jesli pilot tez sie okaze odwazny? Zabija go i co? Szybki kurs latania? -Jako drugi leci ten smarkaty kumpel Doronina, Kola. -Z polamana reka. -Mowi, ze sobie poradzi. Z maszyna. Pytanie, czy Dudziszewski poradzi sobie z pierwszym pilotem. Opancerzony, wielki facet, pod stopami pol kilometra pustki i czort wie ile zenitowek, ktore moga ostrzelac wiejaca na Litwe maszyne. Cholera. -Chlopak jest w porzadku - powiedzialem ostroznie. - Ale... Jesli to nie jest konieczne... -Zabije w razie czego? Nozem? Rozumialem pytanie. Strzelic, zwlaszcza do kogos, kto do ciebie strzela, to jedno, a nozem w gardlo, moze w twarz... Bo gdzie indziej nie bylo sensu dzgac: kamizelka. -Mysle... - urwalem. - Dla Maszy tak. Zabije. -Ktos idzie. Musze konczyc. Marzena tez musiala, bo w dach rabnela seria z granatnika, z gory sypnelo kawalkami dachowek. Nie miala helmu, wiec rozsadnie wskoczyla do kotlowni. -Prosza o pomoc - oznajmila dziwnym, dretwym tonem. -Adam? - Bylem pesymista. -Nie, jakis facet... Nie znam. -A on? Jest w kosciele? -Nie. - Bylo ciemno; moze wyobrazala sobie, ze przybralem wspolczujaca mine, bo dorzucila: - Ale mogl przezyc. Wyszli przed nalotem. -Wyszli? -On, zaloga bewupa i ktos jeszcze. Chyba probowali go uruchomic. Ten przy telefonie nie wie. W ogole... ciezko sie z nim dogadac. Jest przerazony. I wszyscy krzycza. - Nabrala powietrza i zapytala: - Co tam sie stalo? -Ilu ich jest? W srodku? -Nie wiem. Cos mowil o dwudziestu... o dzieciach... Ale podobno sie pali, wiec pewnie pouciekali. -Watpie. - Nie potrzebowalem swiatla, by wiedziec, jak bardzo jest blada. - Kupa reflektorow, trzy karabiny maszynowe. Mysz sie nie przesliznie. Nie mozemy im pomoc. -A... reszta? Cala wies tam przeciez byla. Skoro inni... - Nie dokonczyla. - Nie mow, ze... -Trzy karabiny maszynowe - powtorzylem cicho. - Marzena... tej wsi juz nie ma. Rozstrzelali ja. Nie mialem racji: Kisuny - jako spolecznosc, nie kilkadziesiat hektarow pokrytego zabudowaniami terenu - przestaly istniec dopiero kilkanascie minut pozniej. Kiedy wrocil smiglowiec. Dzieki podpowiedzi Gawryszkina zrozumialem, ze to nie Mi-17, ktorym lecielismy spod Sowietska. Szesc beczek, chocby dwustulitrowych i dociazonych pociskami, to niewiele jak na udzwig tej maszyny. Co innego, jesli zrobic bombowiec z malego Mi-2. Na przyklad z maszyny w barwach polskiej policji. Ciekaw bylem, jak Wilnicki poradzil sobie z pilotem - portfel czy noz - ale nie na tyle, by telefonowac i pytac. I tym razem to do mnie zatelefonowano. -Doronin - zaskoczyl mnie glos w sluchawce. - Masz to radio? Sprawne? -A cholera je wie. -Podlece, sprawdze na minimalnej mocy nadajnika. Z bliska ty uslyszysz, a tamci nie. Kliknij cztery razy. -Podlecisz? - Glos sam mi sie schlodzil. Jesli Wilnicki wybral noz, nie portfel... Jeden pilot w Mi-17, drugi na pewno zebami i pazurami trzymal sie tej cholernej, latajacej dyskoteki, ktora odciela nas od swiata... I to juz koniec listy. Jedynym, ktory byl w stanie przewiezc beczki nad kosciol, byl major Doronin. -Swoim. - Domyslil sie, co mi chodzi po glowie. - Obiecalem jej, ze nie zrobie ci krzywdy. -Mnie w tym kosciele nie ma. -I niech cie nie bedzie na pietrze. Rozumiesz? Musze ostrzelac palac. Caly, ale bede mierzyl w pietro i strych. Tylko. Sprowadz ludzi na dol. -Musisz? - podchwycilem. -Nie podskocze Millerowi, poki dziewczyny nie beda po tamtej stronie Niemna. Czyli na Litwie. Wiec jednak. Zdecydowali sie. -A... potem? -Leca okrezna droga. Musza zatankowac. Dwie godziny. Wytrzymacie dwie godziny? To wtedy uslyszalem odlegly terkot. Wracal bombowiec. -Nie wiem. -Zeby wszystko bylo jasne: ty masz przezyc. Inni mnie nie interesuja. Tylko ty. Jak zginiesz, impreza odwolana. -Co chcesz zrobic? -Cos cholernie glupiego. -To znaczy? -Ale ty tez musisz zrobic cos cholernie glupiego. -Zostawic ja? - zapytalem spokojnie. - Oddac tobie? -Tak jak napisales. To twoja propozycja. -Wiem, pamietam. - Usmiechnalem sie krzywo. - Wlasciwie po co ci to? I tak zgine. Sam sobie wezmiesz. -Nigdy nic nie wiadomo. I chce to od ciebie uslyszec. -Jest twoja - powiedzialem cicho. -Na pewno? Nie bedziesz probowal...? -Jest twoja. Bierz ja sobie. -Musze konczyc. Trzymaj sie, chlopie. Rozlaczyl sie. W kosciele rozszczekal sie karabin maszynowy. Uslyszeli terkot smiglowca, zrozumieli, co oznacza. Ktos rozpaczliwie probowal nie umrzec. Uciekac nikt jeszcze nie probowal: rosyjskie karabiny milczaly. -Wilnicki - z pozoru niedbale rzucila Marzena. Niemal zapomnialem, ze siedzi obok. - Kogo przehandlowales? Nadie? - Patrzylem na nia ze zdziwieniem, ktore przeoczyla w ciemnosci. - Czy moze mnie? Na wschodzie wzlatywaly w niebo dlugie serie, z rzadka przeplatane pociskiem smugowym. -Ewe - mruknalem. -Co? - Nie wierzyla. - Jej bys nie... -A jednak. - Musialem odczekac, pozbyc sie goryczy z glosu. - To Doronin, nie Wilnicki. -Co za Doronin? -Facet, ktory sie z nia teraz ozeni. Z kolei ona troche pomilczala. -Myslalem, ze to wy... Nie chciala cie? - zapytala cicho. I jeszcze ciszej dodala: - Bo ty chciales, prawda? -Spotkalem w zyciu trzy kobiety, o ktorych myslalem serio i probowalem cos... Z pierwsza sie ozenilem. Z Ewa nie. I tyle. -Kochasz ja? -Wiem, ze bym pokochal. Znow chwila ciszy, raczej niewesolej. -I kto ci ja odbil? Co to za jeden, ten Doronin? -Facet, ktorego wlasnie podkablowalas. -Pilot, ktory zestrzelil polski smiglowiec i wiozl was do Ostroleki? - upewnila sie. - Ale on sie inaczej nazywa. -Selimbekow, Alibekow czy inny bekow - zgodzilem sie. - Lysy kurdupel z rudymi wasami i ze znamieniem na nosie. -Zalewasz... Tak go opisales? - Nie przeczytala moich zeznan, spieszylismy sie. Zlozyla tylko pod nimi podpis i dolaczyla do swojej prokuratorsko-porucznikowskiej relacji z oblezonej twierdzy. - Za duzo kreskowek ogladasz. -Jesli ktos zginal w tym sokole... Nie chce, zeby jakis Bogu ducha winny Bekow dostal dozywocie tylko za to, ze umie latac smiglowcem i byl w okolicy. - W centrum wsi eksplodowal pierwszy pocisk-zapalnik, rozdymajacy beczke spirytusu do monstrualnej kuli ognia. Marzena, choc oboje na to czekalismy, niemal podskoczyla, a ja z pelna premedytacja wlasnie wtedy powiedzialem: - Masz mnie ladnie przeprosic. Kaem zachlystywal sie ogniem. Czyli pudlo. Chociaz, z drugiej strony, to byly jednak domowej roboty bomby i wcale nie bylem pewien, czy taka, ktora trafi w oltarz, zalatwi, przykladowo, ustawionego przy drzwiach erkaemiste. -Co? Za co? - zdziwila sie Marzena. -Za przehandlowanie cie Wilnickiemu. Patrzyla na mnie az do eksplozji kolejnej bomby. Juz na pewno celnej, bo ucinajacej terkot kaemu i rodzacej - po paru sekundach - pojedyncze trzaski kalachow. Ostatni zywi mieszkancy Kisun, moze plonac, umykali z ogarnietego pozarem kosciola, millerowcy strzelali do nich, moze z litosci, moze dla zabawy, albo po prostu dlatego, ze za to im placono, a Marzena Pawluk wpatrywala sie we mnie i - bylem tego pewien - uroczo rumienila. -Przepraszam - powiedziala cichutko. -Ladnie - poklepalem sie palcem w policzek. Nie posluchala i jej usta trafily na moje, ale poniewaz trwalo to przez nastepne dwa wybuchy i praktycznie do konca strzelaniny, uznalem przeprosiny za wystarczajaco ladne. Przytulilismy sie do siebie, probujac zapomniec, ze dookola jest jakis inny, wykraczajacy poza nasze ciala wszechswiat. Ewakuowalismy z Marzena poddasze i pietro, odsylajac ludzi do piwnic. Obsada parteru zostala na stanowiskach, tyle ze z zaleceniem trzymania sie po przeciwnej w stosunku do smiglowca stronie budynku. Ryzykowalem ich zycie, ale bardziej ryzykowne byloby zwiniecie calej obrony: nagly atak tuz po zakonczeniu ostrzalu mogl sie dla nas skonczyc tragicznie. Doronin nie wspomnial o ataku, musial jednak co najmniej dopuszczac taka ewentualnosc. W przeciwnym razie odeslalby nas po prostu do piwnic i walil bez ograniczen po calym palacu. Przycupnalem w oknie kotlowni, obok mozdzierza. Potrzebowalem chwili, by odkryc, ze Paczocha i Olgi nadal tu nie ma. Kwadrans, okazuje sie, nie wystarczyl. Jako dowodca powinienem byc wsciekly. I bylem. Na siebie. Klnac, pognalem na gore. Ewakuacja pietra odbyla sie po cichu, metoda chodzenia od dziewczyny do dziewczyny, klepania w ramie i szeptania instrukcji. Kilkadziesiat metrow dalej nasluchiwali sambijscy zwiadowcy. Nie byloby dobrze, gdyby cos zweszyli. To Marzena oprozniala skrzydlo, w ktorym byl moj pokoj. W mroku i pospiechu mogla przegapic jedyne zamkniete drzwi. Mogla tez nacisnac klamke, natrafic na opor i uznac, ze to magazyn czy cos w tym rodzaju. Moj blad. Zbyt wiele myslalem o radiu. Zadzialalo, uslyszalem pisk, wyklikalem, co mialem wyklikac, a po chwili odebralem identyczny sygnal w wykonaniu Doronina. Ale o tamtej dwojce zapomnialem... Wpadlem na pietro i krzyknalem: -Paczoch! Olga! - Nic, cisza. Moze zabrala ich do piwnicy? Cisza... i odlegly warkot lopat. - Paczoch!!! -Ide! - Glos byl stlumiony, chyba nie tylko drzwiami. Szarpnalem za klamke. Zamkniete. Sam im wcisnalem klucz. -Szybko! -No ide! - Nie zdolal ukryc zlosci. Rozumialem go. Nagly przeskok z nieba do piekla musi bolec. Nie sciagalem go z byle kurewki: zamknal sie tam z dziewczyna, ktora cale godziny walczyla z nim ramie w ramie, a teraz, gdy ich czas dobiegal konca, probowala jeszcze podarowac troche szczescia. Z kims takim mezczyznie po prostu musi byc dobrze. - Tylko sie ubierzemy! Doronin uruchomil dzialko. Zaczal od drugiego konca budynku, ale i tak wolalem nie czekac. Wpadlem do pokoju Maszy, pognalem do lazienki. Drugie drzwi. Opanowalem sie przy trzecich, tych do mego pokoju. Uchylilem je, nie zagladajac do srodka, i zawolalem: -Nie wychodzcie na korytarz! Pod okno, ale juz! Usluchali. Dowiedzialem sie, ze Paczoch jest mistrzem nocnych alarmow - mial juz na sobie polowe munduru - a Olga ma fajne nogi, nosi bokserki i nie nosi stanika. -Co jest? Granatnik? - Pociski z dzialka mialy ten sam kaliber. - Ola, klucz! Gdzies tu... -Smiglowiec! Moze dziurawic sciany! Im wiecej ich po drodze, tym le... Nie dokonczylem; zycie zrobilo to za mnie. Naprzeciwko mego pokoju byl inny, z otwartym oknem i drzwiami. Armatni pocisk przemknal przez oba te otwory, wyrznal w sciane i eksplodowal na framudze moich drzwi. Polowa lekkich przedmiotow pospadala z mebli. Dostalem po glowie drzwiami lazienki. Na szczescie nic sie nikomu nie stalo. Nawet skorzystalismy na wybuchu: klucz przestal byc konieczny. Z braku sporego kawalka drzwi wejsciowych, w tym zamka i klamki. Reszte ostrzalu od polnocy przeczekalismy, lezac przy scianie poludniowej, za przewroconym biurkiem. Paczoch wepchnal za nie kamizelke i helm, potem siebie i na koniec Olge. Przykleilem sie do niej z drugiej strony. Gdyby cos jeszcze przedarlo sie przez trzy sciany, dzielace nas od dzialka, miala najwieksze szanse przezycia. -Atakuja?! - W pospiechu wciagal buty. - Moze...? -Lez! Nie rusza, poki strzela. I chyba licza, ze sam nas zalatwi! -Bo zalatwi! Takie dzialko rozpieprzy kazdy mur! Fakt: sadzac po odglosach, mozna by uznac, ze budynek rozpada sie na kawalki. -Nie odlamkowymi! I parteru nie ruszy! Jakby co, stamtad mozesz smialo strzelac! Przypomnialem sobie o telefonie. Wepchnalem go w kat przy szafie, dla pewnosci przysypalem ksiazkami. Przy odrobinie szczescia powinien przetrwac wybuchy pociskow, ktore wpadna do pokoju. Kiedy kamow skonczyl z polnocna sciana i przemieszczal sie na zachod, zbieglismy na parter. Nic nie wskazywalo na to, by majora zawiodlo oko albo celownik i wpakowal jakies pociski w te kondygnacje. Ludmila tez spisala sie na medal: wlasnie wyganiala dziewczyny z wystawionego na ostrzal zaplecza restauracji. -Bez strat - zameldowala. - Ale boja sie. Pytaja, czy nie lepiej do piwnicy... -Mow, ze dol oslaniaja drzewa. Maja tu zostac i szykowac sie do odparcia ataku. Byla zbyt bystra, by przelknac takie gowniane wyjasnienie, chyba mi jednak ufala, bo nie wrocila do tematu dziwnie wybiorczego ostrzalu. Wydajac ostrym glosem komendy, ustawiala podwladne przy poszczegolnych oknach. Nie musialem rozglaszac, ze pilot to moj kumpel i wystawiac zycia Doronina na wieksze niz teraz ryzyko. Istnialo spore prawdopodobienstwo, ze millerowcy wezma paru z nas do niewoli i przed egzekucja dokladnie wypytaja. Zbieglem do piwnic. Marzena czuwala u wylotu schodow. -W porzadku? -Jest cos takiego, jak kurza gluchota? - jeknela. -Juraszko? - domyslilem sie. -Od tego strzelania to juz calkiem... Uparl sie, ze to gdzies w parku wybucha, i chcial wyprowadzac dziewczyny na gore. Ledwie go zatrzymalam. Oho! Doronin zaczal sie znecac nad druga strona budynku. -Liczysz? -Przez tego dinozaura troche mi sie poplatalo... Tak ze dwiescie wystrzalow. -Ma piecset naboi! - Musialem krzyczec. Wbrew temu, co plotl Juraszko, eksplozje nie brzmialy jak dobiegajace z parku. - Troche pewnie zostawi! Po dwustu nastepnych, jesli przerwie na dluzej, gnajcie na gore! Bo moga ruszyc! Faktycznie, ruszyli. Gdy tylko smiglowiec pokazal palacowi ogon - i ze wszystkich stron naraz. Uratowala nas przezornosc Marzeny, ktora blyskawicznie wyciagnela z piwnicy kazdego, kto mogl strzelac lub rzucac granaty. Co prawda parkowy kaem ogniem z flanki zastopowal smialkow, probujacych przelazic przez poludniowy mur, a ustawiony po przekatnej parku BWP ostrzelal tych, ktorzy wdarli sie przez wylom od strony biwaku - lecz na polnocy omal nie doszlo do katastrofy. Korzystajac z halasu, millerowcy sciagneli pod mur kilka drabin, rusztowan czy czort wie czego, zyskujac niezle pozycje strzeleckie. To stamtad ruszyla tez - jeszcze dyskretnie, w ciszy - pierwsza fala atakujacych. Przeskoczyli mur i pod oslona ciemnosci oraz drzew przebiegli po kilkanascie-dwadziescia kilka metrow. Dopiero potem IMR trzasnal w zachodni mur, cofajac sie natychmiast w obawie przed granatnikami, zas mur polnocny eksplodowal w dwoch miejscach na lewo od bramy. Slabe ladunki wybily nie tyle drzwi, co dziury wielkosci czolgowego wlazu. Nikt nie probowal tamtedy wchodzic: kilkunastu wyznaczonych do szturmu mezczyzn juz bylo w parku. Ale to wlasnie te niepozorne otwory przesadzily o wyniku bitwy. Atak byl dobrze zaplanowany, lecz przeprowadzony na zasadzie "uda sie - dobrze, nie - sprobujemy pozniej". Kiedy zaczelismy strzelac, ciskac granatami, a Ludmila szarpac za linki i odpalac pochowane w parku miny, millerowcy spasowali. Nie tyle zalegli, co od razu odpelzli w tyl. Gdyby nie wywalone przez saperow dziury, pozostalby im odwrot przez grzbiet muru. Bez drabin i z ogniem w plecy. Wbrew pozorom nie zakrawalo to na samobojstwo: bylo ciemno, ich koledzy gesto walili w palac z kilku automatow, dwoch kaemow i granatnika, ktory, chwalic Boga, stal gdzies dalej i bil po pietrze. Ostrzal byl na tyle silny, by zmuszac obroncow do chowania glow. Dziewczyny praktycznie przestaly mierzyc - po prostu wychylaly sie na moment i posylaly kule za okno. Ich ogien, i bez tego przerazliwie niecelny, jeszcze bardziej stracil na skutecznosci. Mimo to mielismy szanse wykrwawic napastnikow. Oslona ogniowa ma to do siebie, ze trwa krotko. Pare wystrzelonych magazynkow - i koniec. Gdy natarcie utknelo, czas zaczal pracowac na nasza korzysc. Takze dzieki temu, iz moglem wyslac czesc dziewczyn na gore, zwiekszyc liczbe okien, ktore tamci musieli ostrzeliwac. Dziury w dachu stwarzaly szanse dalszego rzutu granatem. Wreszcie Paczoch mogl wypatrzyc cele, ustawic mozdzierz i zapolowac na przyduszonych do ziemi. Naprawde moglo nam sie udac. Niestety, uciekinierzy nie musieli piac sie na mur. Dolem, dziurami, ktorych nie widzielismy, wypelzli na ulice. Po pieciu minutach nie bylo do kogo strzelac. Po szesciu zginal Jasio Kret. Myslalem, ze rozerwie go wlasny granat, albo, jesli stracimy zbyt wiele dziewczyn, doczeka sie w koncu karabinu i odstrzeli sobie stope. Nie pomyslalem, ze zabije go cos, czego posiadania odmawiali mu zgodnie wszyscy mieszkancy Kisun: wyobraznia, przezornosc i zdrowy rozsadek. -W helmie bezpieczniej - uslyszalem jego glos na drugim koncu dziwnie cichego, zastyglego w nieufnym bezruchu korytarza. - Nawet granat niestraszny. Wstal zza kaloryfera i sciagnal helm z glowy martwej, przewieszonej przez parapet Rosjanki. Zdazyl nawet nalozyc go na swoja. A potem runal tak, jak powinna upasc dziewczyna: na wznak, az pod przeciwlegla sciane korytarza. Jeden strzal. Ale z kalasznikowa, zaden tam snajper. -Nie podnosic glow! - wydarl sie Juraszko. Nie podnosily. Trzy martwe kolezanki, Jasia i kobiete, ktorej kula strzaskala obojczyk, wywlokly do piwnicy na czworakach. Wypelniajacy budynek pyl z odlupanego pociskami tynku przypominal az za dobrze o czyhajacej za kazdym otworem smierci. Nawet ranna starala sie nie krzyczec: rozumiala, ze glosniejszy dzwiek moze sciagnac granat. -Ludmila! - zawolalem polglosem. Znalazla sie niemal natychmiast. - Zna sie ktoras na ranach? Piersiowka i Sandra nie usluchaly dobrych rad, odeszly i pewnie daly sie spalic razem z kosciolem. Przy rannych siedziala ciezarna, majaca rodzic pojutrze - tylko odrobine bardziej mobilna od podziurawionych zelastwem kolezanek - oraz Liza. Mogly podac wode i pocieszyc, lecz to wszystko. -Juz poslalam. Rita Koroblowa. Ze wsi jest, sama robila tesciowej zastrzyki. I swinie tez sama rznie. Nie bylem pewien, czy zakonczyla zartem. Od rzeznika do chirurga niedaleka droga. Taka kobieta nie mdleje na widok krwi i kosci, a to juz cos. -Daj jedna Kurpianisowi, na strych. I dwie do wyciagania kaemu, gdyby tamtych... Cenny jest. -Trzy dziewczyny - kiwnela glowa. - Za jeden karabin. -Duzo strzelalismy - wyjasnilem. - Jeszcze dwa takie ataki i sztucery mozemy dac na zlom. A do kaemow jest amunicja. -W porzadku. - Chyba sie usmiechnela. - Tak tylko... Sama wiem. Wojna, taka prawdziwa. Bron wazniejsza od zycia. Odeszla. Wyciagnalem radio, sprawdzilem. Szumialo wolnym kanalem, a kiedy zmienilem go na probe, plunelo fala trzaskow i gwizdow. Doronin nie mial mi nic do powiedzenia. Ale ktos inny mial. Sluchawka, ktora nosilem w kieszeni, rozdzwonila sie znienacka. -Zyje? - zapytala Marzena slabym glosem. -Wlasnie dzwonil. - Probowalem ocenic, jakie emocje wywolala w niej ta nowina. Bez powodzenia: przy kuchennym wejsciu drzewa niemal wchodzily na budynek, potegujac i tak mroczny mrok. Nic nie plonelo. To dlatego ta trasa poslalem kurierki po meldunki do czuwajacych w parku zolnierzy. - Ma bewupa, bron i kilku mezczyzn. W garazu, na plebani. -I? -I tyle. Jak ladnie poprosze, moze do nas z tymi skarbami dolaczy. Tego juz nie mowil - przyznalem. - Mojej inteligencji pozostawil. -Nie lubisz go - postawila diagnoze. -Polityk - rzucilem zwiezle. -Nie zartuj. W cos tam jeszcze wierzysz... Za co? -Na ryby poszedl - wymruczalem. Milczala przez chwile. -Przeze mnie? - zapytala lagodnie. -Wlasciwie to ja go lubie. Zostawil cie. I moglem choc przez chwile... - Usmiechnalem sie krzywo. - Nawet w ramiona pchnal. Zatanczylas ze mna. Gdybys nie chciala mu na nosie zagrac... -Glupi jestes. - Troche brakowalo jej przekonania. -A nawet idiota. - Mialem nadzieje, ze zrozumie, do czego pije. Faktycznie bylem idiota. Dawno zapomniala, o czym rozmawialismy, gdy pierwszy raz nadlecial smiglowiec. -I poprosiles ladnie? - powrocila do spraw waznych. -To on poprosil. O ciebie. -Co? - drgnela. -Mowi, ze znalazl kryjowke. I mozesz tam przeczekac. Jakby nam tu nie wyszla obrona, ty i dziecko przezyjecie. -Chce ratowac mnie i dziecko? - Nie wierzyla? I w co nie wierzyla: w swoje szczescie? -Na to wyglada - mruknalem. -Wierzysz mu? Niech cie cholera, Pawluk. Akurat o to musialas pytac? -Ja bym cie ratowal - powiedzialem cicho. - A on w dodatku... Dziecko to jednak dziecko. Wazna sprawa. Myslala o tym dobre cwierc minuty. Bylo cicho, spokojnie. Spokojna noc w martwej wsi. -Powinnam mu dac jeszcze jedna szanse? - zapytala. Milczalem. W koncu zrobilo sie to az niezreczne. -Nie wiem. Teraz to ona nic nie mowila. Nie rozumialem tego. Nawet w mroku wygladala jak ktos mocno dotkniety. -Pewnie - szepnela. - Nie twoj problem. Odwrocila sie i znikla w ciemnosciach kuchni. -Zyja - wydyszala Raisa, trzydziestoparolatka o tatarskiej urodzie, ta poslana do bewupa. - Tylko staneli blizej dziury. Bo z ulicy granatami... Wcisnela mi kartke. Swiecac zapalniczka, odczytalem bazgroly celowniczego. Napisal z grubsza to samo: cali, woz sprawny, ale flankowac polnocnego muru nie moga, bo za blisko i Rosjanie rzucaja ladunki wybuchowe. -Bylas przy dziurze? Nie od razu odpowiedziala. Urodzila, nie miala brzucha, Ludmila ganiala ja wiec jak kapral rekruta, a teraz ja przeczolgalem przez park. Ale to nie zmeczenie kazalo jej milczec. -Cale sterty - powiedziala cicho. - Trup na trupie. Jeszcze sie pala. Tluszcz... -Widzialas woz? - Rzad oglosi po Kisunach nie mniej niz tydzien zaloby narodowej. Ja uczcilem pamiec tych plonacych stert martwych cial piecioma sekundami ciszy. Ale przynajmniej nie posylalem przez Zalew barek z paliwem lotniczym i rakietami. Chociaz, z drugiej strony, to moim paliwem ich spalono. Spirytusem, ktory Misza mial pod reka, bo go zamowili tacy jak ja, i benzyna, ktora mu zanieslismy na plecach. -Nie. Moze jest za jakims domem... -Dobra. - Chociaz dla zywych moglem postarac sie byc mily. - Kwadrans urlopu. Idz, nakarm mala. - Musnalem jej ublocona na sutkach bluze. - Mleko marnujesz. -To chlopak - mruknela. I odeszla. Dla zywych, okazuje sie, tez nie umialem byc mily. Nic dziwnego, ze zaraz potem zadzwonil telefon. Dran na mile wyczuwa innego drania. -Duzo zostalo? - Wilnicki nie oczekiwal odpowiedzi, bo od razu pociagnal: - Warto ginac dla tych niedobitkow? -Ci wszyscy ludzie w kosciele, do kupy wzieci, nie wiedzieli o tobie polowy tego, co ja. - Bylem tak zmeczony i obolaly, ze nawet nie czulem zlosci. - Niby dlaczego mialbys mnie zostawic zywego? -I czemu masz mi pomagac? - domyslil sie. - Bo Misza to chciwy kutas. Znow zada podwyzki. To po pierwsze. Ocalisz sporo mojej forsy. Ale wazniejsze jest drugie. -Lubisz mnie - zgadlem. -To tez. Wiem: ja jestem zly lobuz, a ty dobry. Ale na podobnych falach nadajemy. Lekkiego nihilizmu. No, mniejsza... Drugi powod to moja cenna dupa. Nie po to wkurwilem Pana Boga, palac mu dom razem z wiernymi, zeby dalej byc wrogiem Rzeczypospolitej. Przyda mi sie ktos, bohater wojenny, ktory poswiadczy w razie czego, ze plotki byly bzdurne i tak naprawde bronilem tej wsi. Nawet takiego jak ja nihiliste zatkalo na chwile. -Bez jaj... -Ze zbrodnia jest dokladnie jak ze zlodziejstwem: nie kradnij wcale, albo miliony. Naprawde chcialem to zalatwic bezkrwawo. Nie wyszlo. Wiec poszedlem na calosc. Duzo ofiar chroni przed kara za malo ofiar. Teraz, jak sie taki syf zrobil, koalicja rzadzaca odtrabi pospolite ruszenie, przyspawa sie do stolkow i bedzie bronic kazdego swego, jak w oblezonej twierdzy. Zatuszuja, ile beda mogli. To nie my, nie bohaterski as wywiadu Wilnicki, to wszystko te wredne Ruski. Nie robie jaj. To realne. Przeszukalismy wies, nie znalezlismy nikogo. Zywego w kazdym razie. -A w kazdym razie teraz nikt nie zyje - dopowiedzialem. -Nie moralizuj. Klamczuch jestes. Masz je tam wszystkie. Ale do rzeczy: jacys tubylcy mogli uciec. No i sa ci wojacy z pegeeru. Ktos mnie widzial, zapamietal. Albo, przykladowo, chlopcy Millera. Wygada sie ktory, co? -Wpakuj ich w gaciach do chlodni i przeszmugluj przez granice. Zalatwie ci ich gratis. Rozesmial sie. W koncu ktos doceniajacy moje zarty. -Dobre. Ale serio: to realne. Siedze tu bez broni, ni to doradca, ni jeniec. Wylgam sie z tego. Walczylem, zlapali, zmuszali, bym dzwonil do was, tlumaczyl na polski, pertraktowal w ich imieniu. Zeznasz, ze przemycilem pare cennych wiadomosci. Chcesz wiedziec, dlaczego przezyjesz? Wlasnie dlatego: bo bedziesz moim swiadkiem obrony. Korzysc dodatkowa: uratujesz wszystkich, ktorych wzielismy do niewoli. I ktorych jeszcze wezmiemy. Oczywiscie poza Pania Milion. Reszty nie zabije, bo reszta poswiadczy z zapalem, ze pan Krechowiak to bohater, dusza obrony i w ogole drugi przeor Kordecki. -Kordecki nie skapitulowal - zauwazylem. -Jak sie nie ma baby i dzieci, mieszka w celi i pracuje na kleczkach, latwo umrzec za sprawe. Mala strata. Ale ty masz co tracic. Chodza sluchy, ze polubiliscie sie z Marzena. Ale co tam Marzena. Jak masz forse, masz kazda. - Odchrzaknal. - Milion. Tyle ci zalatwie. Jesli nie w gotowce i od razu, to w ramach kontraktu menadzerskiego. Pare lat porzadzisz panstwowa firma albo za przymusowego posrednika porobisz - i sie uzbiera. Uwierzylem mu. Wladza nad krajem warta jest duzo, duzo wiecej, zwlaszcza jesli placic forsa podatnikow. Nie, nawet nie wladza: byt polityczny. A on, tonac, mogl pociagnac za soba kilkuset poslow i polowe najwazniejszych partii. -Co proponujesz? - zapytalem beznamietnie. -Moze kontratak? Bierzesz zolnierzy, Marzenke, tego dziadka, uderzacie, odcinaja was od palacu... Wymyslimy jakis scenariusz. Moge ci jeszcze dorzucic pare dziewczyn, ktore wyeliminowalismy jako podejrzane. A z pozostalych, jesli przezyja, tez pare dodam po przesluchaniu. -Dobra - zgodzilem sie. - Pomysle. -Nie splawiaj mnie. To naprawde realne. -Wiem. Nie splawiam. Chce sie zastanowic. -Dobra, pomysl. Ale za kwadrans Misza wysyla nastepny smiglowiec. Wiec sie pospiesz. Na razie. Zanim przylecial smiglowiec, stracilismy dwie kobiety. Pierwsza nie wrocila z wyprawy po kamizelke kuloodporna - wypatrzyla lezacego blisko trupa, postanowila sprobowac szczescia - druga poharatal jeden z kilkudziesieciu wystrzelonych na chybil trafil granatow. Udowadniajac przy okazji, ze pierwsza nie popelnila ewidentnego glupstwa: ktos odziany w kevlar nie zostalby nawet drasniety. Sikajaca krwia i wodami plodowymi dziewczyne przeniesiono do izby chorych i nawet zaczeto bandazowac, ale skonala, nim Rita Koroblowa zalozyla polowe opatrunkow. Zostalo czternascie zdrowych i cztery ciezko ranne. W parku, przy kaemie, mialem sanitariusza, lecz nie poslalem po niego. Klosek byl tez wyszkolonym zolnierzem. Tam, na zewnatrz, strzelajac i samemu nie dajac sie zastrzelic, mogl uratowac wiecej kobiet. Stracilibysmy pewnie wiecej niz dwie, gdybym nie zaufal Wilnickiemu. Wierzylem mu jednak. -Do piwnicy - powtorzylem rozkaz. - Zostaja wartowniczki. I przy pierwszych wybuchach do kibli. Pozbawione okien ubikacje i lazienki byly skutecznymi schronami przeciwodlamkowymi. W przeciwienstwie do dzialka kamowa, granatniki piechurow nie dziurawily scian. -A jesli rusza? - sprzeciwila sie Ludmila. - Nie zdazymy wrocic. -Nie rusza. Najpierw nalot. -Skad wiesz? - wsparla Rosjanke Marzena. -Nadajemy z Wilnickim na podobnych falach. No, juz. Usluchaly. Na posterunkach zostaly dwie najszybsze dziewczyny. Dla obu starczylo helmow, jedna zalapala sie nawet na kamizelke. Marzenie na szczescie nie przyszlo do glowy, by proponowac swoja tej drugiej. Wymienilem swego beryla na wyposazonego w noktowizor i poszedlem na poddasze. Nie dotarlem tam jednak. Na schodach doscignal mnie kolejny telefon. Dzwonil Doronin. Nie mial wiele do powiedzenia. Ale tez i ja nie mialem czasu sluchac. Nadlatywal smiglowiec. Tym razem nalotu dokonano z wyzszego pulapu. Pilot wiedzial, ze w palacu przebywa paru zolnierzy, radzacych sobie z bronia lepiej niz esdeesowcy Labiszewskiego. Darowalismy sobie z Kurpianisem przekladanie noktowizora na karabin maszynowy: opierajac kolbe o podloge i strzelajac mozliwie pionowo, chlopak robil to szybciej i straszyl lotnikow rownie efektywnie. Tez celowali metoda na oko, szanse byly wiec wyrownane. Wynik nalezalo uznac za remisowy. Nie zestrzelilismy smiglowca, smiglowiec zadna z pieciu bomb nie spowodowal groznych szkod. Wszystkie spadly w obrebie palacowego parku, lecz oberwalo sie glownie drzewom. Tylko jedna beczka rabnela w podokienny kwietnik; kawal sciany i pare metrow korytarza stanelo w ogniu, ale w sumie nie bylo to grozne. Korytarz nie doczekal sie jeszcze wykladzin i ogien wygaslby sam, nawet gdyby Juraszko nie uruchomil weza strazackiego. Nikt nie wychylil nawet czubka glowy, ale Sambijczycy wyczuli, ze moga tam byc ludzie, i rabneli z granatnika. Wybuchajacy nad karkiem pocisk niemal zdarl skalp jednej z kobiet, odslaniajac kawal podziurawionej zelazem czaszki. Strzelajacy z poddasza kaem oblegajacy pomylili chyba z tym w parku. Osmieleni jego nieobecnoscia, ruszyli do ataku. Na nieszczescie bez sensu - bo od polnocy, gdzie Jaworski, Klosek i nieznany mi z nazwiska kaemista i tak sie nie udzielali. Musialem sciagnac z piwnicy posilki. Znow strzelalismy z okien, rzucalismy granaty i, ciagnac za sznurki, odpalalismy te umieszczone w parku. Tym razem bylo o tyle latwiej, ze niemal tona zrzuconych na park srodkow palnych - spirytusu i chyba oleju napedowego - rozswietlila teren. Plonely krzaki, drzewa, plonela - ku mojej satysfakcji - toyota Labiszewskiego. Ale drzew, ktore sie nie palily i dawaly oslone millerowcom, bylo jednak wiecej. Zanim ostatni dali za wygrana i odpelzli za mur, smierc dopadla nastepnych dwoch kobiet. Jedna polegla od postrzalu w glowe, na parterze, druga, ciskajaca granaty z pietra, ugodzil w ramie pocisk z wukaemu beteera. Zajechal na ktores z podworek, dwa czy trzy gospodarstwa od palacu, i ponad murem, na oslep, bo przez korony drzew, ostrzelal gorna kondygnacje. Nawet ze strychu nie dalo sie go dosiegnac: rakieta z RPG detonowalaby po drodze, uderzajac zapalnikiem o ktoras z galezi. Rana nie byla smiertelna; doswiadczony zespol chirurgow byc moze uratowalby nawet odcieta w polowie reke - ale obok akurat nie bylo nikogo. Dziewczyna wykrwawila sie, nim ktokolwiek ja wypatrzyl w ciemnosciach. Tamci tez stracili przynajmniej dwoch. Tylu nowych cial dopatrzylem sie przez noktowizor. Korzystajac z zamieszania, trwajacego moze kwadrans, IMR wybil w murze kolejne dziury, znow na zachodzie. Potem odjechal. Zostalo jedenascie zdrowych lub lekko pokaleczonych i trzy ciezko ranne Rosjanki. Dziewczyna postrzelona w brzuch przy bramie, ta ktora krzyczala "rece do gory", zmarla. Teraz juz kazda zywa miala swoja bron. Znow zrobilo sie cicho. Slyszalem trzask plonacych w parku galezi. -Do piwnicy - rzucilem krotko. - Zostaja wartowniczki. Marzena tez zostala. Dowlokla sie do mnie, z ulga odpiela kamizelke. Pod spodem musiala byc mokra od potu. Mocno sie nabiegala, skaczac od okna do okna: jej wist poslal do parku tyle naboi, co kilka sztucerow razem wzietych. Amunicji kalibru 9 mm mielismy duzo wiecej, mierzac iloscia luf. Uzywaly jej tylko ona oraz Ludmila, strzelajaca z odziedziczonego po Dudziszewskim glauberyta. Pistolety maszynowe mieli tez chlopcy z zalogi bewupa i Klosek, lecz BWP walczy armata i kaemem, a sanitariusz mial siedziec cicho w okopie, nie mieszac sie do walki i wypatrywac pancernego celu dla swego RPG-7. -Kto dzwonil? - zapytala. Mialem jeszcze na tyle bystry umysl, ze odgadlem, skad wie: telefon w gabinecie. Oba byly na jednym numerze, dzwonily jednoczesnie. -Wilnicki i Doronin. -Wiesci zle czy bardzo zle? Zastanawialem sie, czy powinienem jej mowic. Niekiedy wiedza ciazy bardziej niz kamizelka z kevlaru i stali. -Moga mnie zabic - westchnalem w koncu. - Wiec lepiej ci powiem. Aha, i ciebie juz wtedy nie moga zabic. Koniec ze strzelaniem, dowodzisz z piwnicy. Wyjalem radio i udzielilem jej krotkiego instruktazu odnosnie obslugi. Wysluchala, ale czekala na wiecej. -Dobra. Ruski nadajnik szpiegowski. No i? -Hej... Nie szpiegowalem dla nich! -Fajnie. No i? -Ile moze wazyc przecietna ciezarna? Udalo mi sie ja zaskoczyc. -No... z dziesiec kilo wiecej trzeba liczyc. - Zastanowila sie. - A po co ci to? -Dziesiec wiecej niz normalnie? A normalnie? -Szescdziesiat? - wzruszyla ramionami. - Daj wage i po prostu sprawdzimy. Jest na kim. -Nie chce, zeby wiedzialy. -O czym? -Ty tez nie powinnas. - Usmiechnalem sie smetnie. - Jestes glupia katoliczka. Nagrzeszysz w mysli i potem do konca zycia sumienie cie... -Caly czas grzesze w mysli - poglaskala moj policzek. - Kombinuje, jak by ci tu dyskretnie obciagnac. Scisnelo mnie w gardle. Przez chwile byla taka bliska, taka moja... Chyba bardziej, niz gdybym rzeczywiscie wyladowal w jej ustach. -Nie ma czasu. - Wyjrzalem przez okno. Nikt mnie nie zastrzelil. Tym razem jeszcze nie. Usiadlem na podlodze. -Moge niedyskretnie. Ciemno tu. -Mowisz serio? -Moga cie zabic - przypomniala. - Ostatnia okazja. -Lepiej, zebym przezyl. Doronin wisi mi ekstra dziewczyne, wiec moze tu przyleci. Ale po mnie. No, teraz jeszcze po ciebie. Obiecal... -Przyleci? - Cos zadrzalo w jej glosie. - Jak to? -Moze. Bedzie probowal. To dla niego... katastrofa. Druga zdrada. Ostatniej ojczyzny, jaka mu zostala. Zawodowe samobojstwo, wieczna emigracja... To fajny gosc, ale nie poswieci az tyle dla obcych kobiet. Zabierze je tylko przy okazji. O mnie mu chodzi. -To za to przehandlowales Ewe? - Widac, ze zafundowalem jej potezny nokaut. Musiala od nowa poskladac sobie wizje trojkata Doronin-Krechowiak-Borecka. - Dziewczyna za zycie? -Jesli cos mi sie stanie, ty z nim ustalisz szczegoly ewakuacji. Na zewnatrz muru raczej sie nie przebijemy, wiec musi zawisnac nad parkiem. Powyzej drzew i... -Zawisnac? To jak...? -...i na tyle wysoko, by mogl sie obracac. Bez tego jego kamow nie postrzela. A powinien moc. Inaczej nie uciszy Rosjan. Zreszta tu nie ma gdzie ladowac. Las prawie. -Jak mamy wsiadac do srodka, jesli bedzie...? -Nijak. Ka-50 nie ma srodka. Zero ladowni. Ma hak. Doronin skolowal siec ladunkowa, ale jest problem z lina. Udalo im sie z Gawryszkinem zdobyc i przetestowac jedna dostatecznie dluga. Pod pozorem sprawdzania, czy nie da sie zrzucac beczek. Doronin liczy na to, ze Miller go tu przysle. Jak nie, zglosi sie na ochotnika. Tam jest juz tylko garstka ludzi, reszta walczy, wiec najwyzej kropnie wartownika i na chama odleci. Problem w tym, ze lina utrzyma... no, pol tony. Siedem osob. Powinny byc w kamizelkach i z bronia, zeby mogly sie odstrzeliwac, wiec caly margines bezpieczenstwa pojdzie na to. Doronin wolalby, zeby ich bylo piec. Pol tony to maksimum. Coz, przynajmniej przestala myslec o Ewie. Przechodnim czeku, ktorym jedni faceci placa innym za ekstremalna przejazdzke smiglowcem. -Siedem osob? - Znow ja znokautowalem. -Przykro mi. -Jest nas... - zaczela liczyc - szesciu zolnierzy, my, Juraszko... -Dwadziescia trzy osoby. Nie lubie Labiszewskiego, ale to akurat nic prywatnego. Nie zapraszam go, bo jesli sie zjawi, bedzie po prostu o paru wiecej. Sam moj ton dopowiedzial jej reszte. Jednak pewne rzeczy trudno nazwac po imieniu. -Paru wiecej... do zabicia? - przelamala sie w koncu. Nie odpowiedzialem. Przelknela z wysilkiem sline. - Ale przeciez... Mowiles, ze jak wszyscy razem... ze sie obronimy. Ze mamy szanse obronic wies. -Jak wszyscy razem - westchnalem. - Trzysta osob. Teraz jest trzydziesci. I jeden budynek, nie wies. Gdyby ten kutas posluchal, obsadzil kilkanascie gospodarstw... Ale tu nas w koncu podpala, trzeba bedzie wyjsc zza murow, a wtedy... Myslisz, ze czemu nie uzywaja mozdzierzy? -Strzelali - baknela. -Po parku, chwile. Maja malo amunicji i nie takiej jak trzeba. Palacu nie rozwala. Moze gore. A potem dupa: gruzy oslonia parter, a juz na pewno piwnice. Bunkier by nam sami zafundowali. Wiec czekaja, az nas pozar wypedzi. Bo wtedy mozdzierze wytluka nas raz dwa. Potrzebowala paru sekund, by to przelknac. -Czyli... przegramy? -Siedmioro moze wygrac. -Dwadziescia trzy minus siedem - powiedziala martwym glosem. - Szesnascie. -Moze nie ma sie czym martwic - usmiechnalem sie gorzko. - Dochodzi dziesiata. Doronin nie przyleci przed jedenasta. Do tej pory moze nas wszystkich... -Nie licz na to - mruknela. - Ostatnio mam pecha. Wracalem ze stanowiska parkowego kaemu, kiedy dobieglo mnie nawolywanie Marzeny. Zaraz po tym puknal podlufowy granatnik, z pietra odszczeknal mu sie sztucer, po sekundzie huknelo, chyba na parterze. Do kuchennych drzwi mialem jeszcze z dziesiec metrow, ale zerwalem sie i pobieglem, ignorujac halas, jaki wywoluje. Ktos czajacy sie za murem poslal za mna reczny granat, dzwiek eksplozji dogonil mnie jednak juz po drugiej stronie drzwi. Wpadlem do restauracji. Jakis ruch przy bufecie. Ona? Ona. Cala. Smrodem wybuchu ciagnelo z korytarza. -Gdzie byles? - warknela szeptem. Nadmiar ostroznosci: Paczoch rabnal akurat z mozdzierza. Widocznie wyparzyl blysk granatnika. - I co to za idiotyzmy? Podobno chcesz zabrac wszystkich facetow? -Spokojnie. Dopiero, jak Doronin przyleci. I juz... -I samemu zostac - dorzucila oskarzycielsko. To przemilczalem. - Nie zgadzam sie. - Nadal nie mialem nic do powiedzenia. - To twoj kumpel. Tylko po ciebie tu przyleci. Sam mowiles: nie ma Krechowiaka, nie ma wycieczki. -Zaladujemy siec, powiem "start" i odlecicie. Niby skad ma wiedziec, ze mnie w niej nie ma? -My odlecimy? Czyli ja tez? I ktore jeszcze? Wybrales? -Powiedzialem Ludmile. Ma ustalic kolejnosc. Wedlug wagi. Od najlzejszej do najciezszej. Rozwazala to przez chwile. Strzaly umilkly. -Meski szowinista - mruknela. - Dobra baba to chuda baba, co? Jakas jebana modelka... - Westchnela. - Dzieki. -Za co? -Ze mi to zdjales z karku. Nie wiem, jak bym... -A propos modelek... Zgrabna jestes. Powinna sie ucieszyc. Od Ewy dostalbym calusa. -I lekka? - zasepila sie. - Ty gnoju... To dlatego... -Musisz leciec. Bez dyskusji. -Wal sie. Ty lecisz. Jak sie ten twoj Doronin polapie, ze cie nie ma w sieci, to po prostu spusci ladunek. -Ale kit. Sama w to nie wierzysz. -Spadaj stad, Krechowiak. To nie twoja wojna. Ja i zolnierze mamy mundur i obowiazki, Rosjanki klopoty. Tylko ty i Juraszko jestescie tu na ochotnika. -Tez jestem zolnierz. Na wypadek wojny podlegam... -Na wypadek mobilizacji. Legalnej, a nie wymuszonej czajnikiem na pijanym soltysie. Nie chrzan. A poza tym degraduje cie. Juz nie jestes kapitan. Ja tu dowodze. -Marzena... -Zamknij sie. A w ogole... Znow leci. Fakt: z polnocy przynioslo terkot wirnika. Huk wstrzasnal nawet piwnica. Trafienie. Ale dopiero kilka sekund pozniej zrozumialem, ze mamy klopoty. Kurpianis nie strzelal. Pare serii - i cisza. -Czekaj tu! - krzyknalem Marzenie w twarz i pobieglem po schodach, omal nie wyrywajac poreczy. Parter: czysto. Pietro: wbrew moim obawom tez. Kilkusetkilogramowa beczka miala chyba prawo przebic dach, strop i eksplodowac tutaj, nawet bez wspomagania sie pociskiem, ale widac nie trafila dostatecznie dobrze. Z drugiej strony - az za dobrze trafila. Przy wejsciu na poddasze znalazlem tylko jedna oszolomiona Rosjanke. -Pro... prosto... Morze ognia zaczynalo sie dwa kroki dalej. Zar juz tu wyciskal lzy z oczu. Udalo mi sie wypatrzyc jedne z trojga zwlok. Tylko po rozmiarach brzucha rozpoznalem kobiete: eksplozja dolaczonego do beczki naboju czolgowego zdarla ubranie, wcisnela w wiezbe dachowa nie tyle ludzkie cialo, co jakis postrzepiony ochlap. Kurpianisa, drugiej Rosjanki i kaemu nie dostrzeglem. Inna sprawa, ze po paru sekundach dalem za wygrana, zwialem na schody; zaczynaly mi sie tlic rzesy. O pozostalych bombach pomyslalem dopiero pietro nizej. Pewnie dlatego, ze nie wybuchaly. -Do piwnicy! - pchnalem dziewczyne. - Biegiem! Eksplozji nie bylo, oblegajacy palac tez nie strzelali, ale huk wirnika narastal. Niedobrze. Trafili, wyeliminowali glownego przeciwnika, wiec schodzili nizej, by kolejne ladunki juz na pewniaka umiescic rownie dobrze jak ten pierwszy. Raczej przypadkowo spuszczony tak celnie. Przebieglem przez parter, mijajac samotna wartowniczke; kuchennymi drzwiami wypadlem na tyly palacu. Kaem nadal milczal. Cholera. Moze po prostu drzewa zaslaniaja, moze bez potrzeby sie martwie... Jaworski mial unikac demaskowania pozycji, strzelac malo i w ostatecznosci, ale chyba rozumieli, ze smiglowiec wiszacy calkiem bezkarnie nad dachem to wlasnie ostatecznosc? A moze nie? Nie dowiedzialem sie. Okop, do ktorego wskoczylem, byl pusty. No - prawie. Pol metra blizej, a zlamalbym kark lezacej na brzuchu Raisie. -Rajka! Hej, slyszysz? Gdzie chlopaki? Karabin? Obudz sie, do cholery! Obudzil sie, ale jakis posiadacz kalacha z podwieszonym granatnikiem. Uslyszal mnie i strzelil. Eksplozja amputowala spory konar kilkanascie metrow ode mnie. Zaloga smiglowca okazala sie lepsza: kolejna kula ognia wykwitla idealnie posrodku dachu. I dobrze, ze posrodku: grzbiet budynku zastopowal beczke, zapalnik rozerwal ja jeszcze po zewnetrznej stronie dachowek. Moglo byc gorzej. Unioslem beryla i, kierujac sie sluchem, wystrzelalem w niebo caly magazynek. Pociski byly bez smugaczy i jesli w nic nie trafilem, ci u gory w ogole nie mieli pojecia, ze ktos na nich poluje. Jesli trafilem, to raczej w nic istotnego, bo maszyna zrzucila pozostale trzy bomby i odleciala. Nie zegnalem jej jednak pluciem sobie w brode, bo mimo iz konczyla nalot z nizszego pulapu, jej celnosc tez, o dziwo, spadla. Tylko jedna beczka uderzyla w palac. Chociaz tego dowiedzialem sie pozniej. Z okopu wygladalo to jak trzy wybuchy obok budynku. Trzeci zabrzmial mocniej, nie mialem jednak czasu sie nad tym zastanawiac, bo jednoczesnie ruszyli sie i Sambijczycy, i Raisa. Calutka tasma granatow kalibru 30 zmielila ziemie i drzewa wokol naszego dolu. Musialem kucnac i przy okazji sadzania dziewczyny powstrzymac ja przed unoszeniem glowy. Nic sie nie dalo zrobic. Dwie wartowniczki, strzelajace z palacu, byly przez chwile zdane tylko na siebie. Mialem nadzieje, ze Marzena i Ludmila wyganiaja juz z piwnicy cala reszte. Albo przynajmniej obsadzaja piwniczne okna. Mialy one ograniczone pole ostrzalu, wykluczaly uzycie granatow, ale lepsze to niz nic. -Co sie stalo? - potrzasalem Raisa. Tlila sie we mnie nadzieja, ze po prostu przeniesli sie z maszynka w lepsze miejsce, a ja, dajmy na to, ogluszyl odlamek. -Oni... chcialam ich... zatrzymac. Pomacala sie po potylicy. Czyli dzentelmeni - ktorys popisal sie taktem i trzasnal od tylu, znienacka. Nie bylo unikow, szarpaniny, zenujacego powtarzania ciosow. -Uciekli? Mowili, ze chca uciec? -Jeden... ze moge jechac z nimi... Ale dziecko... Gdyby pozwolili jej zabrac malca, zamiast z synkiem mogla wrocic ze mna. Nie zatrzymalbym trzech, bylo nie bylo, weteranow, ale po co komu na koniec niesmaczne sceny? -Granatnik tez...? - przerwalem. - Jechac? Powiedzial: "jechac"? Nie "isc"? Spoznione pytanie. Pierwsza seria Ludmily - tylko ona miala glauberyta i byla w palacu - zlala sie z terkotem rozrusznika. Juz raz zaloga bewupa zmienila pozycje i to mogla byc po prostu powtorka, moj pesymizm wzial jednak gore i prawie od razu przestalem zwracac uwage na to, co wyczyniaja nasze sily pancerne. Z miejsca uznalem, ze przestaly byc nasze. Kibicowalem zalodze o tyle, ze chcac nie chcac sciagala na siebie uwage i ogien. No i strzelala. Trzeba przyznac, ze nie probowali wynosic sie po angielsku, dyskretnie i na palcach. Zanim woz dotarl do poludniowego muru, wpakowal w wybrany odcinek dwa pociski armatnie. Trzecim, a potem seria z kaemu, poczestowal grzbiet ogrodzenia. Z przedzialu desantu wspieraly wieze az dwa automaty. Ten odcinek frontu Jaworski i spolka zdazyli dobrze poznac i wiedzieli, skad moga nadejsc klopoty. Chyba uratowali mi zycie - co najmniej jeden millerowiec probowal wygladac zza muru i strzelac. Nawet jesli akurat z granatnika i do wozu, zdazylby nas wypatrzyc, zmienic bron i poczestowac seria. Nie tyle prowadzilem, co wloklem za soba Raise; watpie, bym zdolal sie obronic. W kuchni klapnela na posadzke i tak juz pozostala; siedzac po turecku, sciskajac obolala glowe i probujac nie obrzygac sobie kolan. -Pilnuj drzwi - rzucilem. Pobieglem dalej. Strzelanina przybierala na sile, ale gorszy byl odglos silnikow. Nie tylko nasz BWP halasowal. Na polnocy porykiwal IMR i chyba cos jeszcze. Wozu saperskiego nie balem sie tak bardzo: pewnie szykowal sie do wywalenia w murze kolejnej furtki szturmowej. Ale jesli do parku wjedzie jakies bardziej bojowe dranstwo... -Co jest?! - Zmieniajaca magazynek Marzena niemal zderzyla sie ze mna w progu restauracji. - To nasz woz? -Chyba wie... - uslyszalem trzask rozbijanego muru i poprawilem sie: - wieja! Gdzie granatnik? Mielismy jeszcze jeden. Z trzema nabojami. -Zglupiales?! Chcesz do nich strzelac? -Nie do nich! Gdzie? Kopcilo sie z niej. Z tylu cwierc podlogi korytarza pokrywaly kaluze ognia. No tak, beczki... Ktoras spadla blizej, niz myslalem. Moze dlatego odglosy wystrzalow dochodzily glownie z gory. Tu bylo za duzo swiatla. -Chyba w piwnicy. - Uporala sie z magazynkiem. Miala tez sztucer, ale przewieszony przez plecy. - Co robimy? Wyjrzalem przez okno. Przez sasiednie wleciala do restauracji seria, ale to nawet lepiej: mialem do kogo strzelic. Nie wiem, czy trafilem, w kazdym razie ten akurat spasowal. Inni tez nie przesadzali z brawura: plomienie wystrzalow mrugaly znad muru, spomiedzy drzew wcale. Czyli jeszcze nie szturm, co najwyzej przygotowanie ogniowe. -Prad jest? - Przykucnalem za sciana. -Byl. - Co pewien czas sprawdzalismy, czy nie odcieto energii. Millerowcom albo na tym nie zalezalo, albo nie potrafili odszukac podziemnego kabla. -To i woda poleci. Dwie gasza, reszta walczy. I obsadz poludniowe okna. Bo kaemu tez juz nie mamy. Zwinela sie bez slowa, zgieta wpol pognala wzdluz plonacego korytarza. Zmienilem okno, wyjrzalem, schowalem glowe. Znow wyjrzalem, zza drugiego naroznika. Cos sie poruszylo, wiec strzelilem. I od razu skok do maksymalnie odleglego okna. Slusznie, bo tamto ostrzelali, i to z kaemu. Kiedy masakrowal mi resztki butelek nad barem, rabnalem po nim seria. Chyba celnie, bo zamilkl. Wynioslem sie na korytarz. Bylo gorzej, niz sadzilem. Ogien wdarl sie nie tylko przez okna i nie tylko z powodu bomby. Brakowalo sporego kawalka sciany. W miejscu, pod ktorym... Przypomnialem sobie ten silniejszy wybuch. Faktycznie byl silniejszy. Stracilismy mozdzierz, amunicje do niego, Paczocha i Olge. Zdalem sobie sprawe, ze juz nie pamietam ich osobno. Pewnie i tym razem trzymali sie siebie. Wydawalo mi sie, ze czuje odor palonego miesa. Fajna dziewczyna, porzadny chlopak. I tyle zostalo: dymiacy lej w miejscu wybetonowanej niszy. Nawet nie zwloki. Po prostu czarna dziura w ziemi. Z drugiego konca korytarza ktos strzelil. -Zmieniaj okna! - zawolalem. Zza rogu, na kolanach, niczym sredniowieczny pokutnik, wylonil sie Juraszko. Ciagnal waz przeciwpozarowy. Smagany po posladkach struga wody, bijaca z jakiejs przestrzeliny, sunal w zolwim tempie. Kregoslup ostatecznie odmowil wspolpracy i staruszek mogl chodzic, kleczec czy lezec wylacznie prosto, przy czym zmiana pozycji zajmowala mu dobre cwierc minuty. -Sam? - zapytalem. Strzal byle gdzie, odskok. Za widno tu bylo, by wystawiac leb i wypatrywac celow. -Wpasc tu moga. - Ocenil odleglosc i uruchomil waz. Struga wody zaczela kosic jeden po drugim krzaczki ognia. - Walka wrecz, na bagnety, panie. To nie dla kobiet. Uratowal mi zycie: wlasnie wstawalem, by od gory, tyle ze szybko, uzyc klamki najblizszych drzwi. Z wrazenia nie wcelowalem, trzasnalem w nia glowa od dolu. Zaraz potem pol metra wyzej o deski wyrznely dwie kule. Wlazlem do pokoju na kleczkach, jak ten, odpukac, spec od walk na bagnety, kopnalem pieta drzwi i dopiero wtedy podbieglem do okna. Niepotrzebnie. Nikt nie forsowal poludniowego muru. Smialkow odstraszyl nasz bewup. Przebijajac znienacka ogrodzenie i odtaczajac sie w glab wsi, musial wywolac spore zamieszanie. To mogl byc atak z flanki, proba obejscia od tylu... Przynajmniej na tym odcinku atakujacy zmienili sie na jakis czas w czujnych obroncow. Potem okazalo sie, ze nie tylko na tym. Strzelanina wygasla, podobnie jak pozar w korytarzu. Millerowcy probowali ustalic, co sie dzieje, no i czekali, az drugi pozar, ten porzadny, trawiacy poddasze, zrobi swoje. My tez moglismy tylko czekac. Na poludniu, dokad odjechal BWP, strzelano, w tym z grubego kalibru. U nas panowal spokoj. Widocznie gros oblegajacych palac sil ruszylo w poscig. O dwudziestej drugiej czterdziesci ogien z poddasza przedostal sie na pietro. Nie zanosilo sie na to, ze go powstrzymamy. Waz strazacki zdechl. Widac kisunska hydrofornie tez dopadla wojna. Na parterze krany jeszcze dzialaly, wiec wzielismy sie do profilaktycznego polewania latwopalnych przedmiotow. Bylo jednak oczywiste, ze przegramy te walke. Pytanie, kiedy. Byly tez inne trudne pytania. -Wazycie sie? - zagadnalem Ludmile. Wtaszczylismy na pietro po wielkim, foliowym worku z woda i zrobilismy sobie przerwe, siadajac na schodach. - Masz juz liste? -Pytaja, po co to. -Nie mow. Gdyby ktoras wzieli do niewoli... -Nie mowie - westchnela. - Ale... co z dziecmi? Jasny gwint. Zapomnialem, ze mamy tu takze zlobek. Trudno uwierzyc, ale w ogole nie pomyslalem o tych siedmiu krasnalach. -No... - utknalem. Jak na zlosc, zza rogu wyjrzala Marzena. Cos mi mowilo, ze nie ulatwi tej rozmowy. -To w sumie dwadziescia dziewiec kilo - powiedziala Ludmila. - Wychodzi, ze jesli zabierzemy wszystkie, poleci siedem osob. A jesli czesc, jeszcze osma sie zalapie. -Dzieci leca. - Chrzaknalem. - Wiadomo. Przeciez nie... -Wiadomo? - przerwala mi lagodnie. - U was, w Polsce? Podobno dla katolika w brzuchu czy juz urodzone to takie samo dziecko. Wiec chcialam tez zapytac, jak liczyc, ktora ile wazy. Raisa, przykladowo, sama jest lzejsza od Koroblowej, ale z Timurkiem do spolki juz ciezsza. To wedlug czego ustawiac kolejnosc? Marzena opadla ciezko na stopien tuz pod mymi stopami. -Jak to wychodzi? - zapytalem ponuro. - Tylko matki by polecialy? Bo te w ciazy sa ciezsze, tak? Skonczony debil. Jak moglem o tym nie pomyslec? -Nie tylko. - Ludmila usmiechnela sie smetnie. - Szczuple na wojnie wyginely. Cztery zostalysmy. To znaczy: piec - zerknela na Marzene. - Ale i tak... Tonia, ta z rozwarciem, zgadla, po co to wazenie. Mowi, ze bedzie wlazic na szafe i skakac. Az urodzi. Wtedy bedzie lekka. -Jezu - jeknalem. Jakas slaniajaca sie na nogach ciezarna przecisnela sie obok nas. Na plecach miala karabin, w dloni wiadro. -Sa tez sieroty. - Ludmila odczekala, az tamta dowlecze sie na pietro. - Czworo. I dziecko tej rannej w noge. Nie chce go oddac. -Chcesz je tu zostawic, bo nie maja matek? - zapytala z niedowierzaniem Marzena. - Nie dosc, ze... -Po prostu sie zastanawiam. -Daj spokoj - mruknalem. - To raptem pare kilo. Nie ma o czym mowic. -Jest - oswiadczyla spokojnie Ludmila. - Dzieci nie zabija. Mozna je zostawic. I jedna kobieta wiecej przezyje. Albo kobieta z dzieckiem. A jak ciezarna, to dwoje. -Zostawic dzieci? - najezyla sie Marzena. - A jak...? -No i jeszcze ranne - dorzucila Ludmila. - Co z nimi? Ewa ledwie je pocerowala. Jeden wstrzas i... -Tez je zwaz - mruknalem ponuro. -Bedzie awantura - zapowiedziala. - Matki bez dzieci nie poleca. Samych tez nie posla: gdyby cos im sie stalo... A z dziecmi waza wiecej, nie wchodza na liste. -Policzymy dzieci osobno - warknela Marzena. -To Tonia skoczy z szafy. I wszystkie by trzeba wtedy zabrac. Czyli jedna kobiete mniej. A Koroblowa... No, mam nadzieje, ze zartowala. Ale... o cesarskim cieciu mowila. Po co szafe do tego mieszac. Ze dwie moglyby na to pojsc. Jasna cholera. Mialem dosc. -Przygotuj losy - rzucilem przez zeby. - Pieprze to. Siedem losow, a jak wypadnie na te lekkie, osmy, dodatkowy. -A dzieci? - upomniala sie Marzena. -Sieroty zostaja. Wylozymy w parku, nic im nie bedzie. -Albo te kutasy przejada sie po nich czolgiem. -To sie przynajmniej w domu dziecka nie beda meczyly. Dosc! - Podnioslem sie, widzac, ze otwiera usta. - Tu nie ma dobrych rozwiazan. Nie ma, rozumiesz? -Moze po prostu uzyc matematyki? - Tez sie poderwala. - Uratowac jak najwiecej ludzi? A niemowle to tez... -Dobra, zwaz je. Zaczynajac od gowniarzy. Tylko pamietaj, ze wtedy matki moga sie nie zalapac, Tonia skoczy z szafy, a Koroblowa zacznie robic cesarki. Znalazlem sobie okno z cieniem w tle i zaczalem wypatrywac kogos do zastrzelenia. To Marzena odebrala telefon, ten w gabinecie. Aparat na pietrze polegl. Trzy mozdzierzowe pociski kalibru 120 trafily w ognisko, bedace do niedawna poddaszem, skutkiem czego pare lezacych ponizej pokoi zmienilo sie w piece. -Janusz! Spotkalismy sie przy drzwiach. Szybko skonczyla. -Doronin? - zapytalem z niesmiala nadzieja. -Adam. Przyjada tu. Wozem. O jedenastej, pod kuchnie. Mowi, ze sie uda. Ruscy z granatnikami pogonili za bewupem. -Co? - Jakbym pala oberwal. Jeszcze i to... -Zgodzilam sie. Tu, z nami, maja wieksze szanse. -I nie raczylas mnie zapytac? - warknalem. -Mialam powiedziec, zeby spadali? -Dokladnie. Nie chce tu Labiszewskiego. -Daj spokoj. -Ja mu dalem spokoj - rzucilem przez zeby. - To on... -Bo pomysle - zakpila gorzko - ze zazdrosny jestes. Ruszylem wzdluz korytarza. Juraszko, stekajacy w polprzysiadzie, spogladal w mrok znad parapetu. -Do piwnicy - ujalem go za lokiec. Drgnal zaskoczony: najwyrazniej nie uslyszal, ze ktos nadchodzi. Cholera. -Co z ulicy? Cholera. Kurza gluchota, faktycznie. Ale byl mi potrzebny. Sciagnalem go na dol. Za sciana kobiecy glos przemawial pieszczotliwie, zdaje sie do dziecka. Wyjasnilem, co i jak. Chyba zrozumial. Ludmila zrozumiala na pewno. -Ja pojde - powiedziala. - Wiem, jak z tego strzelac. -Zostajesz. - Wcisnalem jej w dlon radio Gawryszkina, a sam siegnalem po granatnik, oparty o sciane kotlowni. -To tylko baby. Jak im ostatniego chlopa zabija. Objalem ja wolna reka, poklepalem po plecach. -Macie Juraszke. Zreszta zamierzam wrocic. Park okazal sie pusty. Takze na wschodzie, gdzie intruzom zagrazalo raptem szesc okien. Niepotrzebnie pelzlem taki kawal. Zziajalem sie, omal nie spoznilem. Kiedy BWP rozwalal obrzeza zbyt ciasnego wylomu, do upatrzonej kryjowki brakowalo mi dziesieciu metrow. Zanurkowalem w kepe krzaczkow, zwinalem sie w klebek i usilowalem pogodzic bezruch ze sciaganiem z plecow granatnika RPG-7. Dobrze chociaz, ze zaladowanego. Gora budynku plonela jak milion zarowek, a tamci mieli w dodatku noktowizory. Nie balem sie dzialonowego. Zastrzeli - trudno. Balem sie wpasc w oko kierowcy. Jechal szybko, ale nie ma czegos takiego jak dostatecznie szybka smierc pod gasienicami. Na szczescie patrzyl gdzie indziej. BWP przemknal dwa metry ode mnie i zaczal hamowac. Dotad wszystko wygladalo jak nalezy. Armata spogladala wprawdzie w prawo, na polnoc, ale stamtad atakowano palac i sam bym tak ustawil wieze. Moze Labiszewski za wczesnie wychylil sie z wlazu dowodcy. Ale i to dalo sie wytlumaczyc - mur po lewej mogl kryc niespodzianki, a on trzymal w rekach automat. No i pokazywal sie. W blasku pozaru nikt nie pomylilby go z millerowcem. Pas granatnika zahaczyl mi sie o cos. Kleczalem juz, i nadal nie moglem sciagnac z plecow tej cholernej rury. Drzwiczki bewupa odskoczyly na boki. Tez nic niezwyklego. W kazdej chwili mogl sie obudzic jakis przysypiajacy nad kalachem wartownik; im szybciej desant opusci woz, tym lepiej. Tylko... No wlasnie: jesli azylem mialy byc kuchenne drzwi, za wczesnie zaczeli wyskakiwac. Musieli przebiec dwie trzecie dlugosci sciany. Bez sensu. Chyba, ze ktos zamierzal wlazic oknami. Na przyklad tymi w scianie szczytowej. Dwoch mezczyzn. Cywile? Za ciemno, by poznac. Dalem za wygrana i po prostu przeciagnalem granatnik pod pache. Musialem kleknac calkiem prosto, zupelnie jak Juraszko, ale glowica patrzyla w koncu we wlasciwa strone. -Stac! - przebil sie przez warkot okrzyk Ludmily. Nadal nie mialem pewnosci. Dwoch wyskoczylo za wczesnie, ale w nerwach czlowiek nie takie bledy popelnia. Chcieli jak najszybciej znalezc sie za porzadnym murem, nie w blaszanej puszcze, ktora w mgnieniu oka potrafi zamienic sie w piekarnik. Jeden upadl. Drugi, jakby wystraszony, przywarl plecami do naroznika budynku. Cholera. A jezeli...? Nikt nie wygladal z okien: przez ostatnie kilka godzin dziewczynom skutecznie wybito z glowy takie idiotyzmy. Ja jeden wiedzialem, ze pod sciana kuli sie dwoch mezczyzn. A trzeci wlasnie wyskakuje z bewupa. Nie bylem pewien. Powtarzalem sobie, ze jest jeszcze czas. Woz podjedzie przed drzwi... I co z tego? Przeciez ich pilnuja. Specjalnie kazalem... I nagle mnie olsnilo. Ta armata zwrocona w prawo... Nie - to bylo pozniej. Ulamek sekundy, lecz jednak pozniej. Bo najpierw wypatrzylem blysk czerwieni. Kawalek plonacej krokwi runal z dachu i rozbijajac sie o ziemie, oswietlil trzeciego z wyskakujacych. Nawet nie twarz - te sobie dopowiedzialem. Ale sweter. Czerwony sweter. -Szablewski!!! - wrzasnalem. Nie chcialem byc rycerski. Chcialem uniknac pomylki. - Rzucic bron!!! Uslyszeli: wczesniej kierowca zdjal noge z gazu. Pewnie nie chcieli podnosic nikomu cisnienia jeszcze i rykiem silnika. Wiedzieli, ze i tak bedzie nerwowo. Ten przy narozniku palacu poderwal karabin, zaczal goraczkowo szukac celu. Tu, gdzie kleczalem, bylo ciemno. Ale i tak rabnal seria. Na sluch. Chwalic Boga, lepiej slyszal woz. Chybil o cale metry. Padlem na brzuch, zgarnalem z ziemi beryla. -Rzucic bron!!! - powtorzylem. Narozny zawahal sie. Szablewski zastygl na sekunde, po czym znienacka skoczyl w lewo i znikl za drzewem. -Strzelaj, Darek! - krzyknal. Labiszewski wylazl na pancerz. A woz nadal jechal. Do drzwi mieli jeszcze z dziesiec metrow. Facet kleczacy przy scianie nie wytrzymal napiecia i posial wachlarzem z automatu. Polozylem go trzystrzalowa seria. Nie czulem triumfu. Czulem paniczny strach. Jesli, zamiast wchodzic, jak zalozylem, ci dranie uzyja armaty... Probowalem ich uprzedzic: ukleknac, wymierzyc z granatnika. Nie moglem. Ten przy narozniku, padajac, zasypal mnie kulami. Szablewski tez strzelal. Sypnelo mi po twarzy piachem, zawarczalo przy uszach. Musialem zgasic te plomyki i dopiero potem... Trafilem faceta przy palacu. Maciek zanurkowal za pien. Poderwalem sie i nawet chwycilem RPG. Ale za pozno. Dostrzeglem sylwetke Labiszewskiego, zeskakujacego za lewa burte, a w sekunde pozniej lufa armaty kalibru 73 bluznela ogniem. W prawo, prosciutko w drzwi. Kierowca wcisnal hamulec, para gramolacych sie z przedzialu desantu zolnierzy zarzucilo z powrotem na lawki. Ale potem wysypali sie na zewnatrz. Dwoch... i nastepnych dwoch... Rosyjskie, stalowe helmy, rosyjskie kamizelki. Kuchnia eksplodowala. Celowniczy mogl sobie darowac posylanie serii z kaemu w slad za pociskiem armatnim. Piechurzy, bardziej rozsadni, mierzyli z karabinow do gory, w okna. Grobowce nie gryza. Piaty zolnierz. Plus czterech Polakow, plus zaloga... Zaladowali woz do pelna, jedenastka ludzi. Moglem tylko plakac i czekac. Czekac, az ostatni z zolnierzy zabierze swoj opancerzony tulow sprzed tylnych drzwi. A posel Labiszewski, wzorem palanta w czerwonym swetrze, umknie miedzy drzewa. Chcialem go zabic, juz, teraz. Najlepiej pakujac w bebech glowice przeciwpancerna. Zeby flaki az za murem zbierali. Ale nie moglem strzelic. Kleczac, oparlem glowice RPG o ziemie, a rure o prawe ramie. Do lewego przyciskalem kolbe beryla. Wystarczylo upuscic go, zmienic chwyt - i mialbym granatnik przy drugim policzku. Nie tak to mialo wygladac, ale okazalem sie durniem bez wyobrazni i nie bylo juz nikogo, czyje zycie moglbym narazac. Stac mnie bylo na luksus ostrej gry. Bo byla ostra. Mialem przed soba woz bojowy i dziewieciu uzbrojonych mezczyzn. Nie powinienem bawic sie karabinem, tylko walnac rakieta w sam srodek bewupa, gdzie poutykana w karuzelowym podajniku armatnia amunicja tylko czekala, by zmienic pojazd i jego sasiedztwo w maly wulkan. Latwy strzal. Wystarczylo trafic w otwarte drzwi. Zamiast tego trafilem w twarz najblizszego z Rosjan. Tez latwizna. Impet hamowania przymknal otwarte przez Polakow drzwi, zolnierze przegapili potyczke na wschodzie, nie wiedzieli, ze ktos moze na nich polowac od tej strony. Uwazali, lecz na palacowe okna. To mi pomoglo. Wpakowalem pojedynczy pocisk nastepnemu. Znow w glowe. Nie bylem pewien jakosci ich kamizelek. Seriami wolalem nie strzelac, bo rozblyski sa duzo bardziej widoczne. Trzeci zdazyl sie zorientowac, padl na brzuch. Trafilem go w locie, ale w korpus. Moze by wystarczylo, ruszal sie jednak, wiec odzalowalem dwie kolejne kule. Znow glowa. -Nie strzelac!!! Marzena? Warkot silnika i mury stlumily okrzyk. Ale chyba tak. Kobieta, i po polsku krzyczala. Szablewski rabnal we mnie seria. Ewidentnie na oslep. Zignorowalem go. Zignorowalem tez obu pozostalych przy zyciu piechurow, w tym grozniejszego, ktory wskakiwal w kuchenne drzwi. Nadal moglem zgarnac glowna wygrana. Odnalazlem miejsce, w ktorym powinno byc oparcie fotela dowodcy wozu, i dwa razy nacisnalem spust. Ani oparcia, ani plecow siedzacego fotel dalej kierowcy nie potrafilem odroznic od reszty pograzonego w mroku wnetrza, ale kat byl dobry, fotele zadna miara nie kuloodporne, i wierzylem, ze polowe zalogi mam z glowy. -Uwaga, dziewuszki! - uslyszalem okrzyk Juraszki. Zapomnialem, ze od poczatku mial tam byc: na pietrze, nad kuchennymi drzwiami. - Chowac glowy! Niewiarygodne, ale chyba przegapil wybuch pod stopami. Bez znaczenia. Dostrzeglem spadajacy granat, lecz zanim eksplodowal, odszukalem kolejny cel. Ten byl trudniejszy: celowniczy siedzial w obrotowym koszu wiezy, czesciowo osloniety blacha i, co gorsze, rzedem osadzonych pionowo naboi. Jesli wpakuje kule w jakis wrazliwy element jednego z nich, BWP wyleci w powietrze, prawdopodobnie zabijajac takze Juraszke. Coz, loteria. Nie zabilem go. Strzal, blysk iskier, drugi strzal. I tyle. Celowniczy slyszal, ze z tylu dzieje sie cos niedobrego. Powinien odwracac lufy i wypatrywac mnie goraczkowo. Bezruch wiezy oznaczal, ze nie moze. Pozostalo czterech. Rosjanin w kuchni byl poza zasiegiem. Ten drugi wystrzelil jedna serie, nawet niezle. Potem wybuchl granat, spuszczony z okna przez Juraszke. I nastepny. Zolnierz zerwal sie, probowal uciekac. Strzelilem mu w dol brzucha, moze nawet w uda, a kiedy padl, jeszcze trzy razy po helmie. Zostalo trzech. Poderwalem sie, przewiesilem granatnik przez ramie. Celujac z beryla w drzewo, za ktorym znikl Szablewski, ruszylem truchtem w strone palacu. Glupio. Nawet jak nie on czy Labiszewski, mogli mnie ostrzelac zwabieni halasem chlopcy Miszy. Ale za bardzo sie balem, by zostac w krzakach i bawic sie w dlugotrwale podchody. Jeden z napastnikow byl w budynku. Tam, gdzie Marzena. Bieglem coraz szybciej. Nikt nie otworzyl ognia. Eksplozje granatow wbily pewnie w ziemie tamtych dwoch. To w palacu strzelano. Uslyszalem huk karabinu, trzy szybkie trzaski, chyba pistoletowe, potem serie... -Przerwac ogien! To ja, Labiszewski! Posel! Nastepny granat miedzy drzewami. I cisza. -Nie rzucac! Polacy! Zakladnicy! Nie strzelajcie! -Sila nas wzieli! - dolaczyl Szablewski. Minalem naroznik, pierwszego trupa. Znajoma twarz, tylko ta dziura w podbrodku... Sasiad Juraszki. -Adam? - To Marzena krzyczala. - Nie strzelac, swoi! Jej glos - i zaraz potem huk granatu. I strzal? Bieglem. Nastepne trupy, juz rosyjskie. Jatka. Cala gora trupow. To ja ich wszystkich...? -Marzena?!! - Krzyczalem na pewno ja. Cisza. Glucha cisza. Jej glos, wybuch... a potem nic. Za bardzo sie balem, by uwazac. Po prostu przebieglem przed lufami dwoch automatow. Przezylem, bo zaden nie otworzyl ognia. Dzieki Juraszce. -Wylazic! - pohukiwal groznie znad mej glowy. - Juz! Wpadlem do kuchni. Chaos porozrzucanych naczyn, wywrocona lodowka, podloga zasypana makaronem. Przy drzwiach kobiece cialo. Po plecach leniwie i bezkarnie pelzal ogien, wiec na pewno cialo, nie ranna. Raise rzucilo w kat przy zlewie; wygladala jak nieudolnie schowane, wystraszone dziecko. Ale i ona sie nie ruszala. W blasku plonacych mebli dostrzeglem kaluze krwi, matowy polysk nieruchomego oka. Drugiego nie miala. Ludmila lezala z bezwstydnie rozrzuconymi nogami, cisnieta podmuchem na gazowa kuchenke. Glowa strzaskala szybke piekarnika, znikla wewnatrz. Pobieglem dalej. Restauracja, stoly poprzewracane wybuchami granatow albo po prostu dlatego, ze staly komus na drodze. Pustka? Nie: przy barze, dziwacznie przewieszony przez wysoki stolek, wypinal ku sufitowi brzuch martwy Sambijczyk w helmie i kamizelce. Dalej, obok drzwi na korytarz, tylem do mnie, kleczala Marzena. Zamarlem. Tak jak ona. Patrzylem na wypiete posladki, na podeszwy, rozchylone pietami na boki. Nie moglem oddychac. Jest jeden powod, dla ktorego ktos moze tak zastygnac posrodku pola bitwy. Opasc na kolana, zgiac sie, niemal siegajac czolem ziemi. -Ma... Marzenka? Dobrze trafieni ludzie padaja jak worki, ale wielu rannych nie obrywa az tak, by calkiem stracic kontrole nad cialem. I to cialo probuje reagowac normalnie, rozpaczliwie czepia sie rutyny, ktora calymi latami zapewniala bezpieczenstwo. Usiasc powolutku. Nie upasc. Nie potluc kolan, lokci, nie uderzyc o nic glowa. Przycisnac dlonie do dziury w brzuchu... Nie poruszyla sie. To ja podbieglem. Moje cialo, okazuje sie, zapomnialo o nakazie ochrony kolan. Omal ich nie polamalem. Ale warto bylo. Ruda - w blasku ognia naprawde ruda - glowa uniosla sie, zalzawiona twarz obrocila sie w moja strone. -O... ostrzegla mnie - poskarzyla sie placzliwie. - Schowala sie, widziala go, a on chyba nie... Ale wyskoczyla, zaczela krzyczec... Dopiero teraz dostrzeglem Lize. Taka malenka sie zrobila, ze calutka znikla za sylwetka kobiety, trzymajacej na udach dziecinna twarzyczke. To w brzuchu dziewczynki pocisk wydrazyl dziure, przez ktora uszlo troche krwi i cale zycie, ale z rozpedu zaczalem obmacywac cialo Marzeny. Piers, biodra, policzki... Zyla? Naprawde? -Prosto pod lufe bym mu... Skoczyla, zaczela krzyczec... - Lzy laly sie po jej policzkach. - To ja powinnam... Nie zyje, prawda? Objalem glowe Marzeny, tak jak ona obejmowala jasna glowke martwej nastolatki, wytarlem w rozczochrane wlosy wszystkie wlasne lzy. Nie moglem zwalic tego, co stalo sie zaraz potem, na klopoty ze wzrokiem. -Bez magazynka! - Labiszewski musial powtarzac to juz wczesniej, Juraszce i wszystkim duchom poleglych w kuchni Rosjanek, ale dopiero, kiedy znalazl sie w restauracji, zdalem sobie sprawe, ze ktos tu lezie i gada. - Nic nie moglem zrobic! Nie ma magazynka, widzicie? A ich bylo... Na zewnatrz huknal pojedynczy wystrzal. Bylo tak cicho, ze uslyszalem stlumiony okrzyk i dzwiek padajacego ciala. Labiszewski zatrzymal sie, rozlozyl szerzej juz przedtem rozsuniete na boki rece. W prawej trzymal beryla. Faktycznie bez magazynka. -Zmusili nas. I chcialem ostrzec, tylko za szybko... Podnioslem sie. Pozarow za oknami i ognia w kuchni bylo wystarczajaco duzo, widzialem kazdy szczegol, z wyrazem jego twarzy wlacznie. Bal sie. I... usmiechal. Do Marzeny. -Zyjesz, kochanie - powiedzial. - Dzieki Bogu... Bolalo mnie kolano. Nie tak jak ja, wtedy, nad jeziorem. Kiedy na ryby poszedl. Ale potem zrobil jej dziecko, nadal cos do niego czula, a ja nie mialem ani za duzo czasu, ani za duzo naboi. Wiec odmowilem sobie przyjemnosci i strzelilem tylko raz. W czolo. Ruszylem w strone kuchni i Ludmily, nim skonczyl padac. Nadal zyly. I Ludmila, i radio, ktore jej powierzylem. Miala poharatana glowe, odlamki w udzie, obu piersiach, biodrze, lydce i prawej rece. Pocialem na niej praktycznie cale ubranie i rozebralem do naga, a potem zuzylem trzy obrusy, zeby zatamowac krew. Marzena troche mi pomagala, nie odezwala sie jednak. To radio przemowilo. -Nie teraz - warknalem. I major Doronin, wielokrotny zdrajca kolejnych ojczyzn, moj konkurent do reki wspanialej kobiety, facet, ktory zamiast dzwonic, powinien po prostu przywalic nam porzadnie z dzialka, poslusznie zamknal sie na dobre kilka minut. Konczac bandazowac Ludmile, myslalem nawet, ze na zawsze. Ale nie mialem do siebie zalu. Czulem, ze stracilem Marzene - w ogole na mnie nie patrzyla - i dosc umiarkowanie zalezalo mi na przezyciu. Robilem po prostu to, co nalezalo robic. Ratowalem kobiete, ktora zdecydowanie warta byla ratowania. Po pieciu minutach Doronin odezwal sie ponownie. -Teraz albo wcale - powiedzial. - Sciagaja sprzet z pierscienia wokol wsi. Pepeki, kaemy z noktowizja. I Gawryszkin dal noge. Kiedy sie polapia, ze go nie ma... -Dobra. Ile minut? -Piec? - Piec - zgodzilem sie gladko. - Dolecieli? -Tak. - Pakowal leb w otwor gilotyny, ale nie mogl powstrzymac usmiechu. - Jutro w Bialymstoku. Dala mi adres. Mam kupic kwiaty, pokazac sie tesciom i czekac na nia. Wariatka. Dlaczego dalem sobie sprzatnac sprzed nosa taka dziewczyne? Wystarczylo mocniej pokrecic pedalami, zajechac do Zapowiednoje pare minut wczesniej. Bylaby moja. Byloby nam dobrze. Najglupsze, ze wiedzialem to na pewno. -Fajnie. Ale w Polsce rob, co kaze Marzena. Bedzie lzej, ale jeszcze nie bezpiecznie. Masz jej sluchac. -A ty? -Jak przezyje, mnie bedziesz sluchal. Nie dyskutowal. Byly pilniejsze kwestie. -Dobra, lece. Ale Janusz... Pamietasz? Pol tony. -Pamietam. Tylko plany troche sie zmienily. -Zalatwiony - zameldowal Juraszko. - Ani zipnal. -Kto? - nie zrozumialem. -No, zgodnie z rozkazem. Szablewski. Marzena, nadal milczaca, poslala mi przeciagle spojrzenie. Ja poslalem Juraszce zdezorientowane. -Slucham? -Mial pan kapitan racje. Rzeczywiscie przyjechal z Ruskimi. Sprzedawczyk pieprzony. Ale skad pan wiedzial? Zastanawialem sie przez chwile, czy mu powiedziec. -No... nie wiedzialem. -Nie? - zdziwil sie. - Przeciez mialem sie przyczaic i zastrzelic gnoja. Bo zdradzil. Ale nim sie wyjasni, moga byc klopoty, pani porucznik sie sprzeciwi, zastanawiac zacznie, jak to prawnik, wiec lepiej... -Panie Juraszko... - odchrzaknalem zaklopotany. - Nic sie nie stalo, dobra robota... Ale ja mowilem o tym drugim. -He? O Marcinie? Przeciez on... -Labiszewski, nie Szablewski. Widocznie - przyznalem samokrytycznie - za cicho. Musial pan zle zrozumiec. Marzena patrzyla na mnie i uparcie milczala. Wszystko, co potrzebne, bylo w piwnicy. Skrzynia, z ktorej wysypalem ziemniaki, zastepujac je koldra a potem siodemka noworodkow. Pomalowany krowi lancuch, strzegacy niegdys palacowych kwietnikow. Siekiera, ktora odrabalem od tej kupy rdzawego zelastwa dwa kilkumetrowe odcinki. Czekajacy na boom inwestycyjny klab kabla do palacowej kablowki. Scyzoryk i sekator, by go ciac. Tylko czasu omal nie zabraklo. Ja jeden wiedzialem, co chce zrobic, i przez te kilka minut miotalem sie miedzy robieniem wszystkiego samemu a objasnianiem zadan podwladnym. Gdyby nie fakt, ze szpital, zlobek i skladowisko staroci znajdowaly sie obok, w podziemiu, raczej bysmy sie nie wyrobili. Brakowalo rak do pracy. Juraszko i jedna z Rosjanek oslaniali nas, czuwajac z wyposazonymi w noktowizory berylami. Tonia, ta od skakania z pieca, byla do niczego: wody plodowe polaly sie z niej, kiedy pomagala niesc pierwsza ranna. Przezylismy tylko dlatego, ze Sambijczycy przestali sie nami interesowac. Labiszewski nie klamal - pognali za naszym bewupem. Sadzac po odglosach, na poludniowych krancach wsi nadal polowali, jesli nie na sam woz, to na jego pasazerow. Nieliczni, ktorzy zostali, po prostu siedzieli i pilnowali, by nikt wiecej nie uciekl. Musialo ich byc naprawde niewielu, skoro nie podjeli zadnej proby wsparcia kolegow, ktorzy, niczym koniem trojanskim, podjechali bewupem pod kuchnie. Nawet zagladac do parku chyba nie probowali. Pozar, generalnie pracujacy na ich korzysc, na razie oslepialby i demaskowal wychylonych zza ogrodzenia strzelcow. Nie wychylali sie wiec. Moglem zapakowac cale towarzystwo do bewupa, odpalic silnik i pognac ku wylomom w zachodnim murze. Do wiezy, gdzie dostep byl najgorszy, wsadzilem Marzene, ale nie mialem dosc czasu ani wiary, by choc w dwoch zdaniach wylozyc jej teorie strzelania z czegokolwiek. Juz na starcie bylismy spoznieni. Bylo nas jedenascie doroslych osob, niby tyle, ile miesci sie w bewupie, lecz az cztery z nich stanowily ciezko ranne kobiety, ktore trzeba bylo wlec, przepychac i klasc. Sposrod pozostalych tylko ja i Marzena poruszalismy sie sprawnie - reszcie przeszkadzaly rozdete ciaza brzuchy lub kregoslupy pamietajace sanacje. No i mielismy te skrzynie z niemowletami. Nie wiem, jakim cudem udalo mi sie zatrzasnac drzwi przedzialu desantowego. W kazdym razie byly zamkniete i nie musialem kombinowac, ktora strona ustawiac sie do walacych o pancerz kul. Gnalem przed siebie, uwazajac tylko, by nie wpasc na zadne duze drzewo albo budynek masywniejszy od drewnianej szopy. Na ploty, drewutnie, zaparkowane przy domach samochody, krzaki czy drzewka owocowe nie zwracalem uwagi. Dwaj Sambijczycy, pilnujacy koncow zachodniego muru, pruli do mnie z karabinow - ten prawy z maszynowego - a pozostali pewnie na gwalt wzywali posilki. Ktos odpalil race. Granatnika, chwalic Boga, zaden nie mial. Chyba. Nie ryzykowalem sprawdzania, tylko pchalem sie na przelaj przez kolejne gospodarstwa, moze wolniej niz droga, lecz z bloga swiadomoscia, ze tu, miedzy zabudowaniami, nawet posiadacz RPG nie upoluje mnie tak latwo, o ile nie wpakuje sie prosto na niego. Nie wpakowalem sie. Ale calkiem gladko tez nie poszlo. -Czolg!!! - Wrzask Marzeny uslyszalem mimo ryku silnika i braku helmofonow. - Z prawej!!! Rusza!!! Nie mialem czasu patrzec, nie mowiac o tym, ze nadal do nas strzelali i wystawianie lba byloby glupota. Przyjalem, ze widzi IMR-a. Nie mial armaty, wiec pies go tracal. Kule przestaly bebnic o blachy, chlostaly nas juz tylko galezie i sztachety lamanych plotow. Jeszcze jeden i koniec wsi. Strasznie mala byla, kiedy czlowiek jechal. Woz wypadl na pole. Dalej bylo troche krzakow, wzniesienie i plytka niecka. Marna kryjowka, ale lepszej w poblizu nie bylo. No i nie mialem problemow z wytlumaczeniem Doroninowi, gdzie ma czekac: dwiescie metrow od wylotu zachodniej uliczki. Tak naprawde nie wierzylem, ze sie spotkamy. Cos sie popieprzy, jak nie nam, to jemu. Limit szczescia powinienem wyczerpac wieki temu, moze rano, moze jeszcze wczesniej. A jednak nad polem wisial szturmowy smiglowiec. Nisko. Na tyle nisko, ze serce podeszlo mi do gardla: nie dostrzeglem sieci. Nie dali mu, zgubil, odstrzelili... Koniec. Zasobnik, w ktorym podrozowali Wilnicki i Ewa, wisial pod skrzydlem, ale, abstrahujac od czasu pakowania wen ludzi, mogl pomiescic gora dwie osoby. Dopiero kiedy podjechalem blizej, przyszlo olsnienie. Lina, pomyslana na ewakuowanie nas z parku, znad drzew, byla dluga i kiedy maszyna przywarowala blizej ziemi, siatka po prostu zalegla w kartoflisku. Nim wypatrzylem line, kamow podskoczyl nieoczekiwanie - chowajcie sie szybkobiezne windy - i, jeszcze bardziej nieoczekiwanie, plunal czworka rakiet z podskrzydlowego zasobnika. Przez moment sadzilem nawet, ze do nas: ogniste warkocze przemknely niemal dokladnie nad moim peryskopem. Potem przypomnialem sobie o czolgu saperskim. Marzena miala racje, faktycznie ruszyl. On lub cos rownie masywnego. Do piechoty czy transportera Doronin strzelilby z dzialka - celniejsze, a pociskow wiecej. Bylismy juz blisko, wiec zakrecilem o sto dwadziescia stopni. Drzwi oslonia wysiadajacych, a armata, nadal spogladajaca w prawo, bedzie blisko pozadanego kierunku. Nie bylem pewien, czy nie bede musial wskakiwac do wiezy i poprawiac po Doroninie. Okazalo sie, ze nie musze. IMR wytoczyl sie zza ostatnich zabudowan na tyle blisko od nas, ze oberwal co najmniej polowa wystrzelonych pociskow. Typowy nowoczesny czolg by to przetrzymal, co najwyzej slepnac, ale to jednak nie byl liniowy czolg. Maszyna, plonac jak pochodnia, skrecila w oplotki, stuknela w drzewo i znieruchomiala. Wyskoczylem z wozu. Zaraz potem Marzena i ktoras z siedzacych przy drzwiach dziewczyn. Juraszko utknal we wlazie dowodcy. Trudno, to pozniej. Najpierw ranne. Nosze zostaly w palacu: opoznilyby przeladunek. Na szczescie Ewa zostawila troche morfiny i wskazowki, na ile mozemy sobie pozwolic. Kazda z rannych dostala maksymalna bezpieczna dawke, rany owinieto ochraniaczami z kolder. Te przytomne dostaly tez pozwolenie wydzierania sie - ale dopiero przy przesiadce na smiglowiec. Nie krzyczaly. Byly zbyt slabe albo nieprzytomne, albo dzielne. A moze martwe. Nie sprawdzalem. Nawet ich nie nosilem: od czego sa ciezarne kolezanki, ktore same padaja na pysk? Odczekalem, az kamow osiadzie na ziemi, i natychmiast wgramolilem sie na lewe skrzydlo. Zaczepilem lancuch wokol walca wyrzutni, cisnalem nim nad skrzydlem, zanurkowalem pod plat, odnalazlem konce, oplotlem nimi tyl zasobnika z rakietami. Przetyczka z kawalka kabla, zwiazac... Juz. Wyrwalem zza paska garsc nastepnych odcinkow przewodu, wepchnalem pod lancuch. Nie bylo czasu wlazic na skrzydlo i przewlekac ich przez ogniwa. To juz dziewczyny musza zrobic same. Szczupakiem pod brzuch smiglowca, przelezc na druga strone - i to samo z drugim skrzydlem. Tym razem wpelzlem na plat i zaczalem szykowac uchwyty z odcinkow kabla. To wtedy ostrzelal nas karabin maszynowy. Ukryty w rejonie Dolow celowniczy mial dobry noktowizor i leb na karku. Nie probowal polowac na latajacy smiglowiec, i to chyba nie tylko z braku pewnosci, czy Doronin rzeczywiscie popelnia zdrade, czy tylko przeprowadza dziwny manewr, o ktorym dowodztwo zapomnialo go poinformowac. Raczej czekal na zwierzyne, ktora zdola ukasic - i na chwile bezradnosci dzialka kamowa. Zaczal strzelac, gdy maszyna usiadla, a przy sieci zrobilo sie gesto. Na szczescie byl daleko i pewnie nie za dobrze widzial cokolwiek poza samym smiglowcem. Na chwile zastopowal zaladunek: Marzena i dwie ciezarne zalegly plasko razem ze swymi wleczonymi po ziemi pasazerkami. Trzecia nie zdazyla: pocisk ugodzil ja w glowe. Juraszko uznal, ze poddawany wstrzasom kregoslup boli bardziej niz postrzal i po prostu stanal, czekajac, co los przyniesie. Ja omal nie skrecilem karku, kiedy Doronin podrywal maszyne i ustawial ja nosem do napastnika. Nie zlecialem jakos, ba! - w trakcie wymiany ognia zdolalem zaciagnac wezel. Ale zanim dzialko kalibru 30 roznioslo w strzepy gniazdo karabinu kalibru 7.62, jeden z przemykajacych nad polami swietlikow trzasnal mnie w lewy bok. Pracowalem lezac, wiec nawet nie bardzo wiedzialem, w co konkretnie: obojczyk, zebra czy biodro. Moze we wszystko naraz? Tak sie czulem. Nawet nie bol, a wrazenie rozdeptania polowy ciala i ogolna, porazajaca slabosc. Probowalem przewlec przez lancuch jeszcze jeden kawalek kabla - i nie moglem. Dziwne, bo umysl pracowal przytomnie. Wysmial na przyklad te zalosne proby, podpowiadajac, ze kabel moze asekurowac kogos, kto sam sie dobrze trzyma, lecz przeciez nie powlecze za smiglowcem bezwladnego kloca, wazacego prawie osiemdziesiat kilogramow. Nie mialem prawa przezyc kolejnej przejazdzki na placie Ka-50. Nawet z wiszacego, a potem siadajacego na ziemi omal nie zlecialem. Inna sprawa, ze Doronin zabawil sie w karuzele i przed ladowaniem ostrzelal rakietami jakis cel na poludniu. Dzieki temu, mimo coraz ciezszej glowy, obejrzalem koncowke zaladunku. Cztery ranne i skrzynia z dziecmi trafily na platforme utworzona z pary palet, usztywnionych belkami. Dwa metry kwadratowe podlogi, ulozonej na sieci i otoczonej siatkowymi scianami. Gdyby nie ten pomost, pol tony ladunku ciagneloby wielki wor ku dolowi, sprawiajac, ze boki napieralyby na uwiezionych wewnatrz ludzi. Jesli nawet siec nie udusilaby nikogo, sparalizowalaby wszelkie ruchy. Poza rannymi i Juraszka, do sieci przydzielilem Tonie. Dwie zdrowe ciezarne wgramolily sie na lewe skrzydlo i pewnie zaczely mocowac kable do lancucha a siebie do kabli. Siodme miejsce zwolnilo sie. Trafiona w glowe kobieta nie zyla. Zdobylem sie na wysilek, pokazalem Marzenie siec, potem ja sama i znow siec. Na pewno zrozumiala. Nie byla tepa. Byla tylko ruda, wredna i ciezka w pozyciu. Wciaz z karabinem w reku, podbiegla do mojego skrzydla. Cos krzyknela. Halas wykluczal porozumiewanie sie glosem. Moze gdybym mogl czytac z ruchu warg... Tylko ze nie widzialem jej glowy. Jeszcze przed chwila tak, a potem musialem sie podniesc, zeby pomachac reka, i jakos... Zaczynalo bolec. Nadal nie wiedzialem gdzie, lecz ze boli, to owszem. Kiedy ta wredna suka uzyla mnie jak uchwytu i wlazla na skrzydlo, podciagajac sie na mej rece, zawylem. Ale znow nie dane mi bylo umiejscowic rany. Lewa strona ciala, i tyle. To wtedy po raz pierwszy stracilem przytomnosc. Na moment. Kiedy oprzytomnialem, nadal chyba nie lecielismy, bo Marzena kleczala nade mna i szarpala sie z kablami, a przeciez nie mozna kleczec w locie. Chociaz pewnosci nie mialem. Moj blednik nie oprzytomnial i caly swiat wirowal jak zwariowany, wokol wszelkich mozliwych osi. Probowalem rzygac, ale od dawna niczego nie jadlem, a wode moj organizm przez caly ten dzien przerabial blyskawicznie na pot. Dzialko kamowa plunelo ogniem, Marzena runela na me plecy, wyrwala mi ramie z barku - tak to odczulem - i znow zapadlem w niebyt. Potem byla rakieta. A moze kometa? Cos ciagnacego warkocz ognia przelecialo obok nas. Nas? Tak, byla przy mnie, nie zdmuchnal jej lodowaty huragan, ktory sprawial, ze zamarzalem. Lezalem obok kobiety i bylem w niebie. I wcale nie bylo fajnie. Sala byla duza, pusta i jakas... koszarowa? Ustawic dziesiec prycz, stol w kacie, szafki, pare taboretow - i juz mozna zakwaterowac druzyne wojska. Posadzka nosila zreszta slady dlugotrwalego goszczenia zolnierskich wozow: widac bylo, gdzie sprzatano na potrzeby kapralskiego oka, a gdzie cien lozek dawal brudowi troche pozyc. Teraz jednak brud nie mial szans, calkiem jak bakterie w reklamach srodkow do mycia kibli. Z umeblowania zostawiono moje lozko, szafke i stol zapelniony medyczna aparatura, posrod ktorej krolowal monitor. Jak przez mgle przypominalem sobie, ze bylem do tego dranstwa podlaczony - choc raczej kabelkami niz rurkami - teraz jednak szpital w pigulce stal bezczynnie obok i czekal nie wiadomo na co. Fotel tez zalatywal koszarami, lecz w ich gabinetowo-dowodczym wydaniu. Na fotelu siedziala pielegniarka jak z bardzo zlego snu - z czarnymi szponami zamiast paznokci, kolkiem w nozdrzu, drugim w luku brwiowym i rozpietym nonszalancko fartuchu, spod ktorego wygladala czarna koszulka, trupie czaszki na koszulce, i pepek spod koszulki. W pepku, naturalnie, polyskiwal metal. -Hej - wycharczalem. Panienka opuscila bardzo kolorowy magazyn, popatrzyla na mnie niepewnie, a potem wyszczerzyla zeby. Mimo wszystko dalem sie zaskoczyc: i tu miala metal. -...bry - wymruczala. Po czym, ku obustronnej uldze, darowala sobie usmiech. Bo to chyba usmiech mi zaserwowala. Sploszony, dretwy i ortodontyczny. Byla wymalowana, jak przystalo na metalowa dziewczyne, ale w koncu zorientowalem sie, ze pod ta tapeta kryje sie najwyzej licealistka. Pod trupimi czaszkami dopiero niesmialo kielkowaly piersi. Poderwala sie z fotela. -To ja ciotke... - machnela upierscieniona dlonia, wskazujac drzwi, po czym odmaszerowala i zniknela za nimi. Przez chwile patrzylem w okno. Roslo za nim drzewo. I bylo widno. Szary, chyba deszczowy, ale dzien. Potem do sali weszla Marzena. Weszla szybko, jak ktos konczacy bieg, zaraz za progiem jednak stanela i zaczela sie na mnie gapic. Byla w bezowych sztruksach i luznym bialym swetrze, twarz miala zmeczona, a kasztanowe wlosy lsnily wilgocia. Albo na dworze lalo, albo myla glowe. Tak czy inaczej, wygladala pieknie. Jak dla mnie, moglaby tak stac i ozdabiac soba swiat chocby w nieskonczonosc. -Jestes z powrotem - usmiechnela sie niepewnie. -No. Potem zaczalem kaslac. Podeszla i ignorujac fotel wsparla sie kolanem o brzeg lozka. Juz myslalem, ze sie na mnie polozy, ale nie ma tak dobrze - siegnela ponad moja glowa i zlapala takie przezroczyste cos, przez co podaja w szpitalach tlen. -Nic nie mow - rozkazala. - Kula zahaczyla o pluco, troche cie podtopilo. I w ogole... odplynales. To juz trzy dni. Masz sie nie meczyc. Lez i zdrowiej. Przylozyla mi maske do twarzy. Podnioslem reke - prawa moglem, choc jakos duzo wazyla - ujalem jej nadgarstek i probowalem odsunac. Guzik bym zwojowal, ale zrozumiala, ze wole oddychac sam. Zabrala plastik. -Czesc - wyszeptalem. Na szept oddechu starczalo. -Nic nie mow - przypomniala. Przycupnela na skraju lozka. - No, ostatecznie "tak" albo "nie". Ja bede mowic. Dowiedzialem sie, ze jestem w koszarach - sam zgadlem - u generala, ktory byl kumplem pulkownika Boreckiego, ojca Ewy - te informacje tez mogla sobie darowac - i zgodzil sie przechowac u siebie trojke trefnych gosci. Czyli mnie, Gosie, siostrzenice Marzeny - metalowa pielegniarke - oraz Rite Koroblowa. Marzena koszary jedynie odwiedza, bo zalatwia rozne sprawy. Od poczatku miala niewyrazna mine, ale to byla ta radosniejsza czesc, wiec jakos jej poszlo. Potem utknela. -A reszta? - zapytalem. -Trafili nas - powiedziala cicho. - Pietia mowi... -Pietia? -Troche sie kumplujemy - usmiechnela sie blado. I od razu zgubila ten mizerny usmiech. - Mowi, ze bylismy cale kilometry od Kisun. I wtedy... Rakieta, taka sterowana. - Wpatrywalem sie w nia nieruchomym spojrzeniem. - Nie jest pewien, czy specjalnie tak mierzyli, czy zabraklo jej paliwa, opadala juz, i dlatego... Ale w siec trafila. Moglem sobie darowac to pytanie. Cuda sie jednak zdarzaja. Patrz: Janusz Krechowiak. Nadal zywy. -Ktos...? -Nikt. - Ciachnela tym slowem jak nozem. Lezalem patrzac w sufit. Cos zlego sie z nim dzialo. Zaczynal plywac. -Nie placz. - Glos miala suchy, w sam raz do osuszania lez. - Zrobiles, ile sie dalo. Nie plakalem. Tylko lzy mi lecialy. Pochylila sie, przetarla grzbietem dloni te, ktore splynely na skron. -Rita... - Chyba moglem mowic glosniej niz szeptem, ale teraz wolalem nie probowac. - A ta druga? Koroblowa byla jedna z dwoch dziewczyn, dla ktorych zabraklo miejsca w sieci i ktore mialy leciec na skrzydle. -Spadla. Nie twoja wina - dorzucila szybko. - Lancuch wytrzymal, kable tez. To ona widocznie... Ciezko bylo - uniosla sine nadgarstki. - Malo mi rak nie wyrwalo. Pietia sie staral, ale z poczatku musial leciec dosc ostro. Walili ze wszystkich luf. -Mialas... mialas byc w tej sieci. Sto razy moglem ja stracic, powinienem przywyknac. Ale to bylo co innego. Bo to ja bym ja zabil. Wcale nie miala podrozowac z tamtymi: z Ludmila, Tonia, Juraszka... To ja kazalem jej korzystac z okazji, wskakiwac na cudem - ponurym cudem - zwolnione miejsce. Gdyby usluchala... -No - usmiechnela sie blado. - Uratowales mnie. -Ja? - zdziwilem sie. - Ja cie chcialem... -Uratowales - powtorzyla miekko i stanowczo zarazem. - Sam bys metra nie przelecial na tym cholernym skrzydle. Musialam... Jezu, to byla jazda... Mam lek wysokosci, wiesz? Zlalam sie. Doslownie. Myslisz, ze nie chcialam do sieci? Tak naprawde to sie ucieszylam, kiedy te dziewczyne zabili. Jak sobie myslalam, ze mam wlezc helikopterowi na grzbiet, zlapac sie lancucha i latac po nocy... Jasne, ze wolalam siec. To byl dobry wybor. Sama bym cie zawlokla do sieci, tylko nie zdazylam. Patrzylem na nia z niedowierzaniem. -Lek wysokosci? -W wiezowcu nie zamieszkamy - zazartowala. I zaraz, zmieszana, dodala: - To znaczy... bysmy. Umknela ze spojrzeniem do okna. Patrzylem na jej profil. Zwyczajna dziewczyna. To dlaczego moglbym tak lezec i ogladac ja w nieskonczonosc? -Dobry wybor - powtorzyla spowolnionym glosem. - Ale glupi. Nie pomyslales, ze jak polecisz sam, to spadniesz? Nadal spogladala w okno. -Idiota jestem - szepnalem. -To dlatego nie chciales, zebym leciala obok? Nie wiedzialem, o co wlasciwie pyta. Ale o cokolwiek pytala, odpowiedz mialem te sama. -No. Ciekaw bylem, czy pamieta. Pare razy zaczynalismy juz rozmowe o moim idiotyzmie. I nie moglismy skonczyc. Teraz, okazuje sie, tez nie. -A co do reszty... - westchnela. - Ewa zadzwonila do ojca, wyjechal nam naprzeciw. Mielismy leciec do najblizszego szpitala, ale kiedy stracilismy tamtych... Doronin wyladowal w polu. Opatrzylam cie. Dupa jestem jako sanitariusz, wiec uznalam, ze to tylko ramie i tylko kula nie wyszla. Kazalam mu leciec dalej. Na Bialystok. Jak najblizej Boreckiego. Malo przeze mnie nie umarles. -To nic - poslalem jej usmiech. -Balam sie, ze jak sie zglosimy w szpitalu czy na policji, Wilnicki nas znajdzie i zalatwi. Chcialam sie zabezpieczyc. Na szczescie Borecki znalazl te kryjowke - rozejrzala sie. - Remontuja blok, prawie nikt nie wie, a ci, co wiedza, nie naraza sie dowodcy. To - wskazala medyczne gadzety - z sanitarki. Wojskowy lekarz cie skladal. Trzeba bylo mu dac na pismie, ze szpital wykluczony, ale poza tym jest w porzadku. Nie pusci pary. -Ukrywamy sie? - Pewnie pobladlem. Bylo tak... dobrze. Lozko, spokoj, cisza. No i ona obok. - Myslalem... -Ze polece do prasy, narobie krzyku i obale rzad? - Nie umialem nazwac wyrazu jej twarzy. - Przygotowalam sie do tego. Mam telefony do kogo trzeba, troche forsy, zeby sie ukryc, bron, pare komorek na karte, gotowych kont mailowych, dyski z zeznaniami... Spisalam je tez i zlozylam w depozycie u paru notariuszy. I gdzie indziej. Gdyby cos nam sie stalo... wiadomo. Doronin i Ewa tez sie przyczaili. Jeszcze mozemy wywolac polityczne tornado. Umilkla i dlugo szukala w moich oczach sladow wstrzasu. Moze tez wrogosci, gniewu. Moze nawet strachu. -Ale? - Bylem spokojny. Troche od przeciwbolowych prochow, ktorymi mnie nafaszerowali. Bardziej dlatego, ze to byla Marzena Pawluk i po prostu nie mialem wyjscia. -To nie to, co myslisz. - Potrzasnela glowa tak energicznie, ze dostalem po twarzy kropelkami wody, zle startej z kasztanowych wlosow. - Nie chodzi o kariere, kase ani dobro polskiej prawicy. Po prostu... Wilnicki to skonczony kutas, ale ma racje: dla kraju bedzie lepiej, jesli ta afera nie wyplynie. Ogladam dzienniki, czytam gazety. Swiat zyje Kisunami. Caly. Po tej masakrze jestesmy niewinna ofiara, a Rosja podlym zbirem. W Radzie Bezpieczenstwa ONZ poddali nawet pod glosowanie wniosek o potepienie. Ruscy i Chinczycy oczywiscie zawetowali, ale sam fakt... Wszystko az kipi. Gaz zdrozal, ropa zdrozala, gieldy szaleja, powazni ludzie zaczeli o trzeciej swiatowej przebakiwac. Na szczescie Rosjanie sami sie przestraszyli. Jelianow wyglosil telewizyjne oredzie. Nie do swoich. Przez CNN, do swiatowej opinii publicznej. Nie my, nie nasza wina, przepraszamy, ze z naszej ziemi, ale to poniekad nie nasza ziemia, bo Begma... Takie tam. W kazdym razie uszy po sobie. Zero komentarza o patriotach. Aha, bo na drugi dzien nam Amerykanie przyslali. Dwie baterie, samolotami. Wina za Kisuny wszyscy obarczaja ruskie lotnictwo. Nie, ze az nalot, ale sa zapisy z radarow i tego cholerstwa, ktore zagluszalo. Wiec nasz rzad z miejsca oglosil, ze na poczatek dla ochrony polskich obywateli wprowadza calkowity zakaz lotow nad Obwodem Kaliningradzkim. -Niby jak? - Odezwal sie we mnie zolnierz. - Begma ma lotnictwo silniejsze od naszego, a rakiety to juz... -Niewazne jak. Tymi patriotami. Pewnie, moga je zdmuchnac, i Kreml, i Begma. Ale kto sie odwazy strzelic w wyrzutnie obslugiwana przez amerykanskie wojsko? I akurat Begma przyjal to z entuzjazmem. Natychmiast uziemil wszystkie samoloty. A na lotniska nawet zaprosil naszych obserwatorow, zeby sami zobaczyli. -A Rosjanie? -Na tym polega dowcip. To Rosja nic nie zwojuje bez lotnictwa. Z ich punktu widzenia Sambia to wyspa, otoczona morzem i krajami NATO. - Usmiechnela sie krzywo. - W dodatku na Baltyk plynie amerykanski lotniskowiec. Chca go ustawic o rzut beretem od Baltijska. A do amerykanskiego lotniskowca, jak wiadomo, obcy okret ani samolot nie ma prawa sie zblizyc. Bo strzelaja. Koniec, kropka. Jelianow, chcac kontynuowac wojne, musialby najpierw wypowiedziec druga: Stanom Zjednoczonym. - Przerwala na chwile. - Jesli nic nie zrobimy, tak juz zostanie. Za tydzien czy dwa rosyjskim spadochroniarzom zabraknie zaopatrzenia i wojna umrze smiercia naturalna. Pewnie przez nastepne pietnascie lat bedzie sie debatowac o statusie Sambii, ale wiesz, jak to jest: fakty dokonane gora. Begma o niczym tak nie marzyl, jak o odgrodzeniu sie Zachodem od matuszki. Wygra wybory, bo ludzie chca spokoju i dobrobytu, zbuduje demokratyczny, prezny kraik. Nikt wiecej nie zginie. Polska bedzie zabezpieczona od polnocy, Rosja spusci z tonu, moze faktycznie podazy w slady Kaliningradu. -A jesli cos zrobimy? -Jelianow bronil sie, mowiac o kilkudziesieciu zamordowanych Rosjankach. Ze narod nie wybaczy ich krzywdy, ze boleje tak jak narod polski, ze oba sa pokrzywdzone. Gdyby wyszlo na jaw, ze to pulkownik naszego ABW je wykonczyl... a paru facetow z kregow rzadowych pomagalo... Kompletne odwrocenie rol. Ofiara staje sie katem. Mysle, ze swiat nie kiwnalby palcem, gdyby nastepne bombowce Moskwa przyslala nie na Kaliningrad, a na Wiejska. Jasne, mozna sprobowac samemu obalic ten rzad. Ale nawet jak sie nie wybronia, watpie, by nastepcy wydali Ruskim premiera, ministrow... A to ich by obwiniano. I w sumie... Pomysl: my wiemy, jak bylo. I jeszcze Doronin, Gawryszkin, o ile przezyl i sie znajdzie, troche Ewa. I koniec. Reszta swiadkow albo zna jakies strzepy prawdy, albo bedzie zeznawac tak jak Wilnicki. Slowa przeciw slowom. -Ktos ze wsi przezyl? - Dziwnie bylo zadawac takie pytanie. Trzystu ludzi... -Podobno siedmioro. W telewizji widzialam tego twojego Pirata, wiec pewnie jego siostra i ta Rosjanka. Jakas kobieta. Ktorys ja zgwalcil, ale potem ukryl. No i... - zawahala sie. -I? -Nie dam glowy. Ale mowili o kalekim chlopcu. Wiesz, ciekawostka: cala wies wymordowana, a kaleka sie uchowal. I jakies niemowle. -Grzesiek - mruknalem. -Wiec i Nadia - usmiechnela sie krzywo. - Swiat jest do dupy. Rozumialem ja. Nie zyczylem Nadii zle, wlasciwie to dobrze zyczylem. Ale... gdyby tam, w gorze, byl ktos, kto lubi gre fair... Nie powinna przezyc. Nie po tym, co spotkalo Ludmile, Olge... -Bardzo do dupy - dodala Marzena. - Jesli pojdziemy na ugode... Bo Wilnicki zostawil mi wiadomosc. Na komorce i w skrzynce netowej. Daje wszelkie gwarancje bezpieczenstwa i po piec dych na glowe. Wiecej nie moze. Albo nie chce, nie wiem. Ale piec dych daje. Kazdemu. Jesli sie dogadamy, Nadii tez trzeba bedzie odpalic. I objac ja nasza polisa. -Ekstra - wyszeptalem. -Tez mnie to wkurwia. Ale... po prostu chciala zyc. W sumie nie zrobila nic zlego. Tylko bohaterka nie jest. Nie wolno za to zabijac. Malo kto by sie ostal. Milczelismy, to zerkajac na siebie, to umykajac wzrokiem. Niby siedziala obok na lozku, ale jakos sie nie dotykalismy. -Dlugi bys splacila? - zapytalem. -Te gardlowe. Mialabym gdzie mieszkac. - Westchnela. - Teraz, jak Adam nie zyje, bank docisnie srube. To on zalatwial z dyrektorem... Przydalaby mi sie taka forsa. Adam. No wlasnie. -Masz zal? O niego? -Telefon, zgadza sie? - Skrzywila usta. - Sama powinnam... Centrala byla u Wilnickiego, a i aparatow we wsi zero. To od Wilnickiego dzwonil, prawda? I domysliles sie, ze zdradzil. Ze chce nas wystawic. - Milczalem. - Czemu nie powiedziales? Teraz tez wolalbym nie mowic. Ale chyba musialem. -Balem sie, ze nie pozwolisz... -Go zabic? -Nie wiedzialem, ze tak to wyjdzie. Myslalem, ze bede musial z granatnika... A teoretycznie moglo byc tak, jak mowil: ze go zmusili. A wtedy bys... Popatrzyla na mnie ze smutkiem. -Kochalam go. Ale to przeszlosc. Przepraszam. -Za co? -Ze bylam na ciebie zla. Nie wiedzialam, ze zdradzil. Moglem poklepac ja po dloni i zostawic tam swoja, zwalajac wszystko na wielkodusznosc i ogolne oslabienie. Nie zabrala reki. -To co robimy? - zapytala. - Wojna czy pokoj? Nie bylem pewien, czy miala racje. Czy nabierajac wody w usta faktycznie ratujemy pare tysiecy ludzkich istnien. Albo pareset tysiecy. Czy milionow, gdyby na Kremlu ktos okazal sie twardym pokerzysta i poslal jednak samoloty nad jankeski lotniskowiec, rozpoczynajac gre, w ktorej finale naciska sie jadrowe guziki. Ale nie plotla ewidentnych bzdur. Tak tez moglo sie skonczyc. No i bank mogl ja wywalic z chalupy. Razem z dzieckiem. -Zrobie, jak chcesz. -To ja zrobie, jak chcesz - powiedziala z powaga. -Pokoj? - rzucilem niepewnie. Przez chwile przygladala mi sie nieufnie. Potem nagle na jej twarzy wykwitl usmiech. -Naprawde? - Chyba ja ucieszylem, bo przykryla dlonia moja dlon. Te lezaca z kolei na jej dloni. -Tez mi sie przyda piec dych. Bezdomny jestem. -Nie zartuj. - Ona sama spowazniala. - Wiesz... balam sie. Idealista z ciebie. Balismy sie - sprostowala. - Ewa, Piotr... Mowilam z nimi. Wilnicki nie ma gotowki w nadmiarze, ale znajomosci, uklady... Kazde z nas mogloby cos odzyskac. W sumie... zasluzenie. Ewa dyplom. Ja robote w prokuraturze. Doronin prawo latania. No, jako cywil, ale jednak. Znasz ich. Sa w porzadku. Dobrzy ludzie. Ale tylko ludzie. Tez by woleli miec prace, dom i zyc w spokoju. Tylko balismy sie, czy ty... Bo idiota z ciebie. Koncowka nie pasowala. To znaczy: formalnie tak, ale... Czulem, ze cos innego ma na mysli. Nie ugode z Wilnickim, zgnily kompromis, dzieki ktoremu iles tam osob nie zgnije w ziemi. Nawet domyslalem sie co. Tylko dlugo balem sie sprawdzic. Bylem ranny i rozczarowanie moglo mnie zabic, prawda? -Marzena... -Tak? - Teraz i ona prawie szeptala, jakbym zarazil ja swym zdechlactwem. -A gdybym ci powiedzial... ze jestem idiota? Az taki? Jezu. A jesli nie ma pojecia, o czym bredze? Tlen. Gdzie ta cholerna maska? Teraz by sie przydala. Jej chyba tez. Twarz jej calkiem zastygla. Jezu. Wiedziala. Pamietala. -Widziales Gosie. - Probowala sie usmiechac. - Horror. -E tam. Fajna. Siedzi przy mnie... -I... - zabrala dlon, polozyla ja na brzuchu. - Juz za pozno, zeby... I ja nigdy bym nie... -No cos ty. -I Tomka tez bede musiala... -Marzena... Idiota jestem. Nie pamietasz? Debil. Byla odwazna. Widzialem, ile ja to kosztuje - gdybym ja teraz odepchnal, pewnie podeszlaby do okna i skoczyla glowa w dol - ale podniosla sie, zrzucila ze stop tenisowki i nie za szybko usiadla okrakiem w poprzek mych bioder. Dzielil nas powleczony koc, spodnie od pizamy i te jej wystrzalowe sztruksy, a ja bylem zdechlakiem i tylko troche cieplej mi sie zrobilo, bez zadnych mocniejszych efektow. Ale bylo... -Ekstra - szepnalem, czujac, jak glupi usmiech szczescia rozlewa mi sie po twarzy. -Naprawde chcesz? - upewnila sie. - Baby z trojka dzieci? -Byle na stale... Wtedy pochylila sie i szepnela mi do ucha cos takiego, ze musialem szybko siegnac po te maske z tlenem albo po jej usta. Zaryzykowalem. I oplacilo sie. Smakowala lepiej niz cokolwiek, co kosztuje trzydziesci osiem zlotych i piecdziesiat groszy. This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2010-11-11 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/