15206

Szczegóły
Tytuł 15206
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

15206 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 15206 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

15206 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Jeanne Ray - Julia i Romeo. Readers Digest Przegląd Sp. z o.o. Warszawa 2002. Skanował i błędy poprawił Roman Walisiak. Rozdział 1 O Cacciamanich usłyszałam po raz pierwszy, kiedy miałam pięć lat. Mój ojciec wymówił ich nazwisko i splunął. Już wcześniej widywałam, jak ojciec spluwa. Na przykład przy myciu zębów. Albo kiedyś przy koszeniu trawnika, bo, jak się wyraził, miał pełną gębę komarów. Ale tamtej wiosny, wymawiając nazwisko Cacciamanich, splunął na betonową podłogę salki na zapleczu naszej rodzinnej kwiaciarni "U Rosemanów". Ta podłoga, tak jak absolutnie wszystko u mojego ojca, była nieskazitelnie czysta - ani listek nie śmiał na nią upaść - toteż mimo młodego wieku poczułam olbrzymią wagę owego gestu. "Ścierwo" - rzucił tata, przy czym wcale nie miał na myśli siebie brukającego właśnie wypucowaną podłogę, lecz owo nazwisko, które go tak wyprowadziło z równowagi. Niestety, nie przypominam sobie, dlaczego w ogóle je wymienił, ale miałam wtedy dopiero pięć lat. Po pięćdziesięciu pięciu latach pamięta się jedynie główne zarysy zdarzeń. Ludzie lubią mówić, że nienawiść można wyssać z mlekiem matki. Dzieci jakoby naśladują rodziców, a pożałowania godne przejawy ciasnoty umysłowej przekazuje się niczym rodowe srebra z pokolenia na pokolenie. Chyba to nie jest takie proste, bo wiem, że obie moje córki podłapały kilka rzeczy, za które absolutnie nie ponoszę odpowiedzialności, ale wtedy przypomina mi się ojciec z tym swoim splunięciem na podłogę. Hasło "Cacciamani" wyzwoliło we mnie żarliwą nienawiść dziecka, chociaż nie wiedziałam, co to takiego lub kto to taki. Uznałam, że to pewnie gatunek ryby. Ojciec, który kochał prawie wszystko, co się rusza, nie przepadał za rybami, wyobraziłam sobie zatem, że ta rozmowa musiała mieć mniej więcej taki przebieg: MATKA: - Howardzie, dziś na kolację dostałam pyszne, świeże Cacciamani. OJCIEC: - Cacciamani! (splunięcie) Ścierwo! Przez następnych kilka lat wyobrażałam sobie znienawidzonych Cacciamanich jako blade, gumowate ryby z morskich głębin, taplające się po omacku w bostońskim porcie. Nie pamiętam, kiedy się dowiedziałam, że to nie ryby, lecz rodzina, a dokładniej - konkurujący z nami kwiaciarze. Nasze drogi nie krzyżowały się ze sobą zbyt często. Nie chodziliśmy do jednej szkoły. Ich nazwisko padało rzadko, a jeśli już, to otrąbione fanfarami niewytłumaczalnej wrogości, do której chętnie się przyłączałam. Byliśmy rodziną tolerancyjną, świadomą niedawnych prześladowań naszej mniejszości narodowej, toteż nie mieliśmy zamiaru prześladować innych. Żywiliśmy tylko jedno uprzedzenie - wobec Cacciamanich. W tamtych czasach było ich tylko troje - ojciec, matka i syn. Pamiętam, że czasami widywałam tę kobietę w soboty na targu. Była piękna - wysoka i szczupła, miała czarne włosy i czerwone usta. W jej urodzie dopatrywałam się czegoś szatańskiego. Ich syn wkrótce dorósł, ożenił się, miał sześcioro dzieci, z których większość założyła własne rodziny. Ród Cacciamanich rozrastał się w zawrotnym tempie, przy czym z mojego punktu widzenia wszyscy bez reszty byli nicponiami - które to przeświadczenie wzmocniło się, kiedy Tony Cacciamani usiłował się ożenić z moją córką Sandy, gdy oboje chodzili do szkoły średniej. I tak rozwinęła się moja nienawiść do Cacciamanich. Ale chciałabym opowiedzieć teraz, jak się zakończyła. Pięć lat temu znienawidziłam swojego męża Morta. Mort uciekł ode mnie z Lilą, trzydziestoośmioletnią druhną, która złapała bukiet ślubny. Poznał ją, kiedy dostarczał kwiaty na wesele. Przedtem widywał ją na różnych ślubach. Funkcja druhny weszła jej niemal w krew - miała wielu przyjaciół, zmieniała chłopaków jak rękawiczki. No więc, Mort porzucił mnie dla Lili. Dopiero wtedy pojęłam, co znaczy nienawidzić kogoś z własnych, osobistych powodów. Znacznie dotkliwsze to uczucie niż nienawiść bez powodu. Nie zorientowałam się nawet, kiedy zakopałam topór wojenny z Cacciamanimi. Po prostu nie myślałam o nich przez lata. I oto pewnego dnia w bostońskim Sheratonie w centrum miasta, podczas seminarium na temat rozwoju małych przedsiębiorstw, wpadłam na mężczyznę z plakietką ROMEO CACCIAMANI. Nastawiłam się, że zaraz ogarnie mnie ocean furii, a tu nic, nawet najmniejszej falki. Przeciwnie. Pomyślałam sobie: biedny Romeo Cacciamani. Pewnie interesy nie idą mu najlepiej, skoro też tu przyjechał. Przekrzywił głowę. - Julia Roseman - przeczytał moje nazwisko na plakietce. Tak więc, stał przede mną przystojny Włoch, dobrze utrzymany mimo sześćdziesiątki na karku. Miał na sobie wyprasowane spodnie khaki i białą koszulkę polo. Żadnych złotych łańcuchów. Tak mnie zdumiał mój całkowity brak wrogości, że omal się nie roześmiałam. Chciałam mu podać rękę, ale w jednej trzymałam plastikowy kubek z gorącą kawą, a w drugiej plik broszur. - Romeo Cacciamani - wymamrotałam z osłupieniem. - Chwileczkę, przecież zmieniłaś nazwisko? Bodajże na Roth. Pokiwałam głową. - Owszem - potwierdziłam. - Ale wróciłam już do panieńskiego. Uniósł brwi w dość przyjazny sposób. Wyraźnie jednak nie zaszokowała go ta zmiana. I wówczas coś mnie tknęło: czy Cacciamani nadal nienawidzą Rosemanów? Wiedziałam, że latami ta nienawiść narastała między Mortem i Romeem, ale teraz Mort odszedł, moi rodzice nie żyli, a młodszy brat Jake, właściwie prawie już nie Roseman, produkował wiklinowe meble w Montanie. Zostałam więc tylko ja i moje córki, Sandy i Nora. - Czy twoi rodzice... - Ojciec nie żyje od jedenastu lat. Mama mieszka ze mną. Dobiega dziewięćdziesiątki. Kiedyśmy to się ostatnio widzieli? I zaraz odpowiedź nasunęła mu się najwyraźniej sama. Bo spostrzegłam, że poczerwieniały mu czubki uszu. - Piętnaście lat temu - odparłam bez komentarza. Wtedy ostatni raz widzieliśmy się oboje, bo potem widywałam go już tylko przelotnie. Mijaliśmy się samochodami albo niechcący skręcałam wózkiem zakupowym w alejkę, na której on akurat stał, i prędko się wycofywałam. On najwyraźniej też mnie unikał. Oboje mieszkaliśmy w Somerville, mieście na tyle dużym, że latami można się w nim nie spotkać. Prowadziliśmy dwie jedyne kwiaciarnie w mieście, jeśli więc jedno dostarczało kwiaty na wesele lub pogrzeb, drugiego tam, rzecz jasna, nie było. - Co u Sandy? - zapytał. - Dziękuję, w porządku. Nie miałam zamiaru pytać o jego Tonyego. - Ułożyła sobie życie? Wzruszyłam ramionami. - Sam masz dzieci, więc wiesz, jak to jest. Małżeństwo jej nie wyszło. Wróciła do mnie z dwójką dzieciaków. Konieczność tego wyznania stropiła mnie trochę. Wolałabym powiedzieć, że idzie jej jak po maśle, nawet nie tyle z mojego powodu, ile Sandy, która w chwilach chandry do dziś czuła żal, że straciła Tonyego Cacciamani. Romeo podrapał się w głowę, na której nadal miał bujną czuprynę. - Bardzo to przeżyłem - wyznał. - Bardzo. Że mój syn prowadza się z Rosemanówną... - Raczej Rothówną - sprostowałam. - Sandy była z domu Roth. Uśmiechnął się. - Dla mnie wszyscy jesteście Rosemanami. A twój mąż był największym Rosemanem z całego klanu. - Pozory mylą. Bo w końcu poznał kogoś i odżegnał się od naszej rodziny. Nie wiem, co mnie naszło, żeby mu o tym powiedzieć, ale stało się. Romeo pokiwał smętnie głową. Może uznał, że od początku poznał się na Morcie, a może użalił się nade mną, w każdym razie poczułam, że dość już tego spoufalania. - Muszę pędzić - przeprosiłam go, zerkając na zegarek. - Żeby zająć sobie miejsce w grupie omawiającej reklamę. Przepuścił mnie elegancko, bąknął na odchodnym, że miło mu było znów mnie spotkać. Czy on zawsze był taki przystojny? - Romeo? - zwróciłam się jeszcze do niego. Chyba nigdy nie mówiłam do niego po imieniu. Zawsze po nazwisku, chociaż byliśmy rówieśnikami. Poza tym uważałam, że Romeo to idiotyczne imię dla dorosłego mężczyzny. - Dowiedziałam się z gazety o twojej żonie. Bardzo mi przykro. Minęły już trzy, a może cztery lata. Powinnam była wysłać mu przynajmniej kartę. Skinął głową. - Dziękuję. - Nie znałam jej, ale to chyba była wspaniała kobieta. - Owszem, była - powiedział ze smutkiem. Po czym odszedł. KIEDY prowadzący sesję ogłosił, że każdy właściciel małej firmy powinien odkładać dziesięć procent zysków na reklamę, przestałam słuchać. Świetny pomysł, chyba że ktoś woli wypłacić sobie samemu pensję albo raz na jakiś czas wybrać się na kolację. Zaczęłam więc myśleć o stwierdzeniu Romea, że Mort był największym Rosemanem. Trafił w dziesiątkę! Ciekawe, skąd taki Cacciamani może nas tak dobrze znać. Od dziecka pracowałam w sklepie rodziców. Już jako mała dziewczynka napełniałam na zapleczu nawilżacze wodą albo wiązałam wstążki na bukiecikach przypinanych do sukien. Kiedy dorosłam, ojciec postawił mnie przy kasie, a gdy byłam na studiach, wstępowałam rano do sklepu, żeby przygotować wiązanki na dany dzień. W dzieciństwie uwielbiałam nasz sklep: stanowił mroczny, chłodny świat, w którym lubiłam się zanurzyć w upalny letni dzień; oślepiający żółtymi barwami stokrotek afrykańskich w lutym, odurzający zapachem gardenii. Wtedy poznałam Morta, który zaczął przesiadywać w sklepie, zawsze usłużny, zawsze układny. Już po drugiej randce moja mama jęła się dopytywać: "Kiedy on ci się oświadczy? ". Jak gdyby starał się o mnie latami, a ja mogłabym wypuścić świetną partię z garści. Miałam już dwadzieścia jeden lat, lada chwila pierwsza młodość przeminie. Pół roku później Mort poprosił ojca o moją rękę. Mnie po prostu zawiadomiono. "Julio, Julio! " - zawołała matka, kiedy weszłam do sklepu. Ojciec miał w oczach łzy radości, a Mort uśmiechał się jak idiota, jak gdybym powinna być z niego dumna. Sprzedali mnie, w każdym razie ja tak to odebrałam. Mój brat umył ręce od prowadzenia firmy, a w Morcie znaleźli godnego syna, który był gotów przejąć schedę Rosemanów. Byłam tylko środkiem do urzeczywistnienia tej transakcji. Rozgoryczenie czuję jednak dopiero dzisiaj, bo wtedy z całą pewnością czułam się szczęśliwa. Wydaje mi się nawet, że w owym czasie kochałam Morta. Sama przygotowałam sobie bukiet ślubny: białe tuberozy, białe hortensje, białe peonie. Nigdy wcześniej nic piękniejszego nie wyszło spod moich palców. Pod koniec wesela zgromadziłam na froncie sali bankietowej wszystkie swoje koleżanki, które jeszcze były pannami - Glorię, będącą moim świadkiem, i pozostałe druhny. Odwróciłam się plecami i z całej siły rzuciłam bukiet za siebie. Kwiaty pofrunęły w świat. Po blisko trzydziestu pięciu latach znów wpadły w moje ręce. Mort nie chciał mnie widzieć w sklepie. Po powrocie z podróży poślubnej postawił to jako warunek numer jeden. Rodzice go w tym poparli. Stać ich było tylko na jednego pracownika, a ponieważ Mort miał prędzej czy później przejąć interes, chodziło o to, żeby się wszystkiego nauczył. Ja pracowałam jako asystentka, ale było jasne, że odejdę, gdy tylko zajdę w ciążę. Nikt mi, rzecz jasna, nie przystawiał pistoletu do skroni. Ale tak się to rozegrało. Mort stał się niejako Rosemanem, a ja jego żoną. Rodzice przeszli na emeryturę, odetchnąwszy z ulgą, że Mort przejął sklep. Po czym umarli, zanim zdążyli się przekonać o swojej co do niego pomyłce. Przynajmniej za to jedno jestem wdzięczna losowi. Że nie doznali za moją przyczyną bólu. Oni zaś, mimo całej miłości i bezbrzeżnego zaufania do zięcia, wykonali jeden dziwny ruch. Zapisali sklep tylko i wyłącznie mnie. Mort tygodniami szalał z wściekłości. - Skandal! - wykrzykiwał. - Zdrada! Nie pojmowałam, dlaczego się tak ciska. - Przecież jest wspólny - tłumaczyłam. - Jaka to różnica, na kogo jest zapisany. Mort twierdził, że ogromna i nastawał na mnie, żebym przepisała sklep na niego. Ale chociaż popełniłam niejedno głupstwo w życiu, spieszę donieść, że tu akurat nie dałam plamy. Mort burczał. Ja się zaparłam. W końcu rzucił mnie. A potem wyszło na jaw, że Lila czyhała na ten właśnie sklep. Kwiaciarnia Morta i Lili. Aż mi się słabo robi na tę myśl. W ciągu trzydziestu pięciu lat wiele się może zmienić. Kiedy ja zajmowałam się odwożeniem Nory i Sandy na lekcje baletu, świat kwiaciarni poszedł z postępem. Od czasu do czasu wstępowałam do sklepu, aż pewnego dnia zaskoczył mnie widok komputera w miejscu kasy fiskalnej. Wysyłka, faktury, księgowość, podatki - zrozumiałam bezmiar własnej ignorancji. Nawet się nie zorientowałam, że teraz sprzedajemy także ozdobne wstążki i wazony. Przy drzwiach stał druciany stojak z kartami okolicznościowymi. Kiedy Mort wyniósł się z Lilą do Seattle, nie zostawił mi podręcznika prowadzenia firmy. Nie zostawił też zbyt wiele pieniędzy. Po prostu wyjechał. Ależ byłaby to piękna historia, gdyby porzucona żona wyciągnęła sklep z tarapatów i zrobiła z niego jedną z najlepiej prosperujących firm w kraju. Niestety, tak się nie stało. Przez jakiś czas nie wychodziłam wcale z łóżka, a kiedy już się z niego podniosłam, znalazłam stosy zgniłych kwiatów i nie zapłaconych rachunków. Kwiaciarni nie mogłam sprzedać. Była całym życiem moich rodziców. I chociaż nie bardzo znałam się na kwiatach, nie znałam się też na niczym innym. Pięć lat później za pieniądze, których w rzeczywistości nie miałam, nabyłam kartę uczestnictwa w seminarium, gdzie kazano mi odkładać dziesięć procent na reklamę. Biodra zdrętwiały mi od składanego krzesła, kawa wystygła. Na szczęście miałam miejsce z tyłu sali, wymknęłam się więc na korytarz. Świecił pustkami, nie licząc pomarańczowej ławki, na której siedział niejaki Romeo Cacciamani. Kiedy po raz pierwszy zobaczyłam go w Sheratonie, zdziwiłam się, że przeszła mi cała do niego nienawiść. Kiedy spotkałam go po raz drugi, jeszcze bardziej się zdziwiłam, bo serce podskoczyło mi jak na trampolinie. Spojrzał na mnie, a potem wbił wzrok w swoje ręce. - No tak - powiedział, wyraźnie zawiedziony. - Masz już kawę. Bo chciałem cię właśnie na kawę zaprosić. Spojrzałam na biały kubek i natychmiast wsadziłam go do piasku wypełniającego wielką czystą popielnicę. - Chętnie się napiję kawy - powiedziałam. ROMEO Cacciamani przytrzymał mi drzwi. Był piękny wiosenny dzień. Miliony myśli powinny mi były przebiec przez głowę. Dlaczego zaprosił mnie na kawę? Czy chciałby porozmawiać o tym, co się zdarzyło naszym dzieciom? Czy zaraz mi powie, że mnie nienawidzi, zgodnie ze szczytną tradycją swojej rodziny? Tymczasem nie odstępowała mnie jedna myśl: czy Mort nie padłby trupem? Boże, błagam, żeby tak Mort trafił teraz do Bostonu w interesach. Żeby tak patrzył na nas z przeciwka. Żeby myślał, iż jesteśmy zakochani w sobie do szaleństwa i że mam zamiar przepisać wszystko, do ostatniego płatka, na tego właśnie człowieka. Nic by go tak nie dobiło jak ta wiadomość. W "Gwiaździstej" znaleźliśmy wolny stolik wśród studentów i bezrobotnych pisarzy, którzy traktowali kawiarnię jak czytelnię. - Dwa dolary za kawę - skomentował Romeo, siadając. - Że też ja na to nie wpadłem. - Słodkie groszkowe maskotki - powiedziałam. - Też mogłam na to wpaść. - My je sprzedajemy - rzucił. - Doprowadzają mnie do szału. Klienci wydzwaniają bez przerwy z pytaniami: "Macie Łaciatka? ", "Macie Żarłoka? ". Musieliśmy podłączyć specjalną linię, żeby poważni klienci kwiaciarni mogli się dodzwonić. Nie tylko nie przyszło mi do głowy zabranie się w porę za produkcję groszkowych potworków, lecz nie pomyślałam nawet o ich sprzedaży. - Czyli interes dobrze ci idzie. Wbił wzrok w nasz wspólny stos broszur na temat małych firm. - Sama wiesz, jak to jest. Ta myśl przygnębiła nas oboje, toteż przez chwilę popijaliśmy kawę w milczeniu. - Przez tyle lat zastanawiałem się, czyby do ciebie nie napisać - odezwał się znów Romeo. - A kiedy cię dziś zobaczyłem, pomyślałem... Ale urwał, a mnie ciekawość nie pozwoliła czekać. - O czym chciałeś napisać? - Bo ja wiem? O rodzinie. - Urwał i pokręcił głową. - O Sandy. Wiesz, ilekroć wracam myślą do tej historii, myślę, że nie powinienem był... źle to rozegrałem. Tyle powstało krzyku, no i te łzy Camilli. Wprawdzie nadal uważam, że byli za młodzi na małżeństwo, ale może trzeba się było sprzeciwić ślubowi, nie zaś samemu związkowi. Nasze namiętności przesłoniły ich namiętność. Pamiętam. Tamta noc była koszmarna. Zimnica, ulewa. Tony Cacciamani przystawił drabinę do naszego domu. Sandy miała po niej zejść, bo tak bardzo chcieli się pobrać, ale drabina się zawaliła, Sandy zawisła w oknie na piętrze i uderzyła w krzyk. Wszyscy uznaliśmy, że to spisek Cacciamanich, że Tony czyhał w istocie na życie Sandy. - Dawne dzieje - ucięłam. Niby tak, ale smutno mi się zrobiło na samo to wspomnienie. Pokiwał głową. - To prawda, dawne. Nie wiem, czy słyszałaś, że też mam córkę. Mówimy na nią Grubcia. Skończyła dwadzieścia lat, studiuje w Boston College. Piekielnie inteligentna. Ciekawe, po kim. Bo w rodzinie nikogo tak zdolnego nie ma. Ale kiedy wynikła ta sprawa między Sandy a Tonym, Grubcia była jeszcze mała. Nie rozumiałem wtedy psychiki dziewcząt. Przypomniałam sobie szesnastoletnią Sandy, zapłakaną na łóżku. Tony Cacciamani bez przerwy wydzwaniał, a Mort rzucał słuchawkę. Po czym powiedział Sandy, że Tony nawet nie zadzwonił. Dawno nie myślałam o całej tej sprawie. To był mroczny rozdział w historii mojego rodzicielstwa. - Rozumiem - powiedziałam. - Nie musimy o tym rozmawiać. Wszyscy, którzy mnie choć trochę znają, wiedzą, że "nie musimy o tym rozmawiać" oznacza u mnie "koniec rozmowy na ten temat". Romeo nie znał tego szyfru. - Chciałem powiedzieć - ciągnął Romeo - że Grubcia to dzisiaj młoda dama. Chyba lepiej czuję, jak to musiało wyglądać z twojej strony. Kiedy ma się synów, człowiek sądzi, że wszystkie kłopoty świata pochodzą od dziewcząt. A potem wychowuje się córkę i zaczyna całkiem innym okiem patrzeć na chłopaków. Świat raptem staje się najeżony niebezpieczeństwami. Roześmiałam się. Chciałam się wyrwać z kręgu przeszłości. - Cóż, po prostu chroniłaś córkę - powiedział Romeo. - Tobym ci właśnie napisał, gdybym się zdobył. - Nie, nie, myśmy się wcale nie zachowali lepiej. Żaden wzór do naśladowania. Mort wygadywał okropne rzeczy na Tonyego, na ciebie. Boże, ależ się wtedy rozpętała awantura. Usiłowałam sobie przypomnieć, co myślałam o Romeo Cacciamanim, kiedy siedział z żoną na naszej kanapie. Że jest miły? Inteligentny? Czy pomyślałam, że jest przystojny? Czy to możliwe, by wyprzystojniał dopiero w ciągu ostatnich piętnastu lat? - Jedno jest pewne, że Mort nas nienawidził. Nieźle mu to dopiekło, że córka Morta Rosemana chce uciec z Cacciamanim. - Pokręcił głową. - Awantura do kwadratu. - Rotha - sprostowałam. - Córka Morta Rotha. Wzruszył ramionami. - Ja cię także nienawidziłam - rzekłam i wtem mnie przeraziła moja nieoczekiwana szczerość. Chociaż przed Romeem nie przyznałam się na razie do niczego bardziej intymnego niż nielubienie kawy bez kofeiny. - Rody Cacciamanich i Rosemanów - powiedział. - Zła krew. Dopatrzyłam się w tym szansy, żeby zadać pytanie nurtujące mnie od lat, którego nie mogłam zadać swojej rodzinie, bo było zbyt oczywiste, a ja zbyt głupia: - Dlaczego właściwie się nienawidzimy? - Tak dokładnie to nie wiem. - Romeo łyknął w skupieniu kawy. - Mógłbym powiedzieć, że przez ten incydent Tonyego z Sandy, ale przecież nienawidziłem was dużo wcześniej. Moi rodzice nienawidzili twoich rodziców. Fiu! - Pokręcił głową. - I to jak! Kiedyś moja mama zakradła się nocą do ogrodu twoich rodziców i obsypała solą korzenie wszystkich krzewów twojej mamy. - Co? Zniszczyła nam wtedy róże? Nie żartujesz? A moja mama zawsze twierdziła, że to klątwa Cacciamanich. Róże zmarniały, a potem już nie wyrósł na tym miejscu żaden krzew. - A to była sól stołowa z domu Cacciamanich. W sumie to tak jak klątwa. Kiedy indziej... pewno byłem wtedy w ósmej klasie... poszedłem na czyjeś urodziny, na których też byłaś. Nie rozmawialiśmy, bo wiedziałem, że mam się do ciebie nie odzywać. Ale potem powiedziałem ojcu, że moim zdaniem jesteś bystra, a on wyszorował mi za to usta mydłem. Dostałaś kiedyś taką karę? Potrząsnęłam głową. A po chwili zapytałam, starając się, by wypadło to jak najmniej kokieteryjnie: - Czyli uważasz, że jestem bystra? - Tak wtedy uważałem. Chciałem zdenerwować ojca, chociaż nie sądziłem, że aż tak go rozwścieczę. - Wyjrzał przez okno. - Ale owszem, naprawdę miałem cię wtedy za bystrą dziewczynę. I nie zmieniłem zdania. Chciałabym wyjaśnić jedno: moje życie intymne z Mortem na kilka lat przed jego odejściem pozostawiało wiele do życzenia. Po nim nie miałam już nikogo. Wcale się tym nie szczyciłam, ale nie umiałam temu zaradzić. Zwyczajnie nie miałam czasu. Wiecznie tylko pracowałam, prowadziłam dom, pomagałam Sandy przy dzieciach. Coś z dawnej atrakcyjności mi pozostało, czasem więc zdarzały się flirty. Ale od bardzo dawna żaden interesujący mężczyzna nie powiedział mi prawdziwego komplementu. Zabrzmiało to więc jak dolatujące z oddali miłe tony. - Żałuję, ale nie pamiętam cię z żadnego przyjęcia - powiedziałam szczerze. Uśmiechnął się. - Bo przyszedłem, pokręciłem się, postałem chwilę w kącie, jak to ja, i zaraz wyszedłem. Chociaż zaintrygował mnie bardzo, nie mogłam pozbyć się myśli o tej soli. - A właściwie dlaczego twoja matka zniszczyła nam róże? - Nie mam pojęcia. Zawsze sądziłem, że o tym wiedziałaś. Wasze nazwisko wymawiano u nas w domu, jak gdyby ciążył na was nieomal zarzut morderstwa. - Wątpię, żeby moi rodzice zabili kogoś z rodu Cacciamanich. - A dziadkowie? - Byli Żydami z Litwy. Raczej nie jeździli do Włoch. Podobno kolej nie najlepiej wtedy funkcjonowała. Ale zapytaj swojej mamy, przecież jeszcze żyje. - Wiem tylko o tych posolonych różach. Wolę się więcej nie dowiadywać. Moja matka to silna kobieta. Jeżeli dotąd nie powiedziała mi, za co nienawidzi Rosemanów, to już nigdy nie powie. - A twoje dzieci? Romeo zabębnił palcami o blat stołu. Miał piękne ręce, szczupłe i silne jak ręce pianisty. Wciąż nosił obrączkę. - Podejrzewam, że to moja wina. - Nie przejmuj się. Mort i ja nie oplotkowywaliśmy was przed córkami przy obiedzie... - A mimo to nienawidzą nas? Nora nienawidziła. Nora ze swoim lexusem, telefonem komórkowym, mężem doradcą podatkowym i oszałamiającą karierą w handlu nieruchomościami - nienawidziła Cacciamanich z żarliwością nieporównywalną do reszty członków rodziny. Była córeczką tatusia. Wyszłaby z wesela swojej najlepszej przyjaciółki, gdyby kwiaty dostarczyli Cacciamani. Sandy też ich nienawidziła, ale miała przynajmniej własne powody - bo naprawdę kochała Tonyego. Swojemu synkowi dała na imię Tony, co uznałam za krok dość ryzykowny, ale nigdy nie skomentowałam go słowem. - Owszem. - Moi synowie też żywią urazę, jak przystało Cacciamanim. Ale Grubcia już chyba nie. Dziewczyna studiuje. Tańczy. Pracuje w sklepie. Chyba nie ma czasu na nienawiść. Jakoś nie czuję, żebyś ty nienawidziła mnie, a ja nie nienawidzę ciebie. No więc, co między nami zaszło? Wyjaśniłam, jak zmieniło mi się spojrzenie na świat po odejściu Morta. Gdyby dziś rano ktoś mnie zapytał, co czuję do Cacciamanich, powiedziałabym coś niemiłego z przyzwyczajenia. Ale kiedy zobaczyłam po prostu właściciela drugiej podupadającej małej firmy, cała złość mi przeszła. Umiał słuchać. - Rozumiem - powiedział. - Po śmierci Camilli też zacząłem zupełnie inaczej patrzeć na świat. Bardzo chętnie nadal pałałbym do Rosemanów nienawiścią, ale po stracie Camilli przestałem się przejmować błahostkami. Przejąłem w spadku jej roztropność. - To nie lada dar. - Żebyś wiedziała - rzekł z namysłem Romeo. - Czyli tak bardzo się nie różnimy. Oboje straciliśmy ukochane osoby, a nienawiść odeszła wraz z nimi. - To niezupełnie to samo. Ja nie kochałam Morta tak, jak tyś kochał Camillę. - Nikt nie kocha tak samo. Ale musiałaś go kochać. W przeciwnym razie nie wytrzymałabyś z tym idiotą tyle lat. Roześmiałam się, a wtedy i on się roześmiał. Po czym położył mi rękę na nadgarstku i mnie pogłaskał. Ot, taki sympatyczny, przyjacielski gest. Na dworze nadal świeciło słońce, powietrze było krystaliczne, pachniało hiacyntami. Romeo Cacciamani zakołysał się kilka razy na czubkach palców. - O trzeciej zaczyna się wykład na temat pakietów emerytalnych dla ludzi prowadzących jednoosobowe firmy - powiedział. - Co mi to da? Nie mam pieniędzy na żadne fundusze emerytalne. Poza tym nigdy nie będzie mnie stać na przejście na emeryturę. - Mnie też nie - przyznał Romeo. - Za dużo mam dzieci. - To znaczy ile? - Sześcioro. Pięciu chłopaków i Grubcię. Aż gwizdnęłam. - Czyli wracamy do Somerville. - Spojrzał w głąb ulicy, jak gdyby czekał, że zaraz podjedzie szofer. - Przyjechałaś samochodem? - Oszalałeś? Parking kosztuje krocie. Przyjechałam autobusem. Pokiwał głową, rozejrzał się po ulicy i znów uciekł wzrokiem w bok. - Wracałaś kiedyś piechotą do Somerville? - Z centrum? Potwierdził skinieniem. - Wcale nie jest tak daleko. Tyle samo robisz codziennie, kręcąc się po sklepie. Spróbujmy, a jeżeli odpadną nam nogi, weźmiemy do spółki taksówkę. Nie zanosiło się na deszcz, a broszury z seminarium zostawiłam roztropnie na stoliku w kawiarni. Gdzie jest powiedziane, że spacer z Bostonu do Somerville zakrawa na akt brawury? - Pewnie, raz się żyje. Ruszyliśmy z Prudential Center w kierunku Massachusetts Avenue. Szliśmy dość długo przez most Massachusetts, na którym niebo odbijało różowe światła w rzece Charles, a po wodzie sunęły | ostatnie przedwieczorne żaglówki. Kto mógł wiedzieć, że droga do Somerville będzie taka piękna? Zabrało nam to więcej czasu, niż sądziliśmy. Romeo zaproponował, byśmy wstąpili po drodze do włoskiej knajpki "La Groceria". Zjedliśmy na kolację spaghetti. Do tego butelkę niezbyt drogiego chianti. Prawie nie rozmawialiśmy o swoich rodzinach, tylko o filmach i o naszym ulubionym programie telewizyjnym. O młodości w Bostonie i o naszych wojażach. Po kolacji długo szliśmy w milczeniu. Domy o zmierzchu były piękne, z okien sączyło się ciepłe pomarańczowe światło. Mnie to milczenie wcale nie ciążyło. Nie czułam, że zabrakło nam tematów, przeciwnie - że tak dobrze się znamy. I że mamy przed sobą mnóstwo czasu. KIEDY zobaczyłam na podjeździe srebrnego lexusa, od razu zorientowałam się, że nawaliłam. Spóźniłam się. Zapomniałam, że Sandy ma wieczorem szkołę, czyli powinnam się zajmować dziećmi. Pewno nie mogła się doczekać i przyparta do muru, zadzwoniła po siostrę. Usiadłam na ceglanym murku okalającym mój ogród przed domem, pragnąc odwlec to, co za chwilę z pewnością nastąpi. Kochałam Norę, ale wiedziałam, że nie toleruje braku pamięci ani nie znosi kłopotów. Chciałam przez moment pomyśleć jeszcze o tym uroczym wieczorze. Na szczęście Romeo udał się do swojego domu oddalonego o pięć przecznic od mojego. Dobrze, że nie widział, jak się chowam przed rodzoną córką w ogrodzie. Przejechałam palcem po ustach, żeby sprawdzić, czy nie mam tam okruszków, po czym weszłam do domu. Wszystkie światła były zapalone. Moje wnuki, ośmioletni Tony i czteroletnia Sara, były jeszcze na nogach. Oboje płakali. - O Boże! - zawołała głośno Nora, wjeżdżając na mnie niczym pociąg towarowy. - Właśnie mówiłam dzieciom, że zaraz dzwonię na policję. Mamo, gdzieś ty się podziewała? Byłam pewna, że nie żyjesz. - Nie żyjesz! - zawyła Sara i rzuciła mi się w ramiona. Tony owinął mi się w pasie. Mój kręgosłup nie jest już tak wytrzymały jak dawniej. Usiłowałam utrzymać równowagę pod ich ciężarem. - Żyję, żyję, uspokójcie się. Sami spójrzcie. - Ach, te fontanny łez! - Czy wyglądam na osobę nieżywą? Sara wprawdzie kręciła głową, ale nie potrafiła już powstrzymać szlochu. Rysowałam jej dłonią kółeczka na plecach. - Tony - odezwałam się do wnuka. - Nic ci nie jest? Tony nigdy zbyt wiele nie mówił. Pokiwał tylko głową, wtulony we mnie, w te dodatkowe pięć kilo, które powinnam zrzucić. Omal mi serce nie pękło. Tyle było żarliwości w tym ich strachu. Spojrzałam na Norę, która rozłożyła ręce, jak gdyby chciała powiedzieć: I zobacz, ile cierpienia im przysporzyłaś. - Po prostu zapomniałam. Zapomniałam, że to wieczór szkoły Sandy. - No, to gdzie byłaś? - spytała Nora. Poczułam się bardzo, ale to bardzo winna, a jednocześnie widziałam ironię całej sytuacji. W liceum mieliśmy skaranie boskie z Norą, która potrafiła wrócić o czwartej nad ranem. Mówiła, że idzie na róg po kokakolę, po czym wracała po sześciu godzinach na motorze z jakimś chłopakiem. A teraz była elegancko ubraną pośredniczką handlu nieruchomościami w pantoflach z jaszczurki i kolczykach z brylantami. I strofowała mnie, rodzoną matkę, przy byle okazji. - Byłam na konferencji. Spotkałam znajomego. Zjedliśmy kolację i wróciliśmy piechotą do domu. - Piechotą? Z Sheratona? E, miałam tego dosyć. Odsunęłam Sarę i Tonyego od siebie. Podreptali na kanapę, nieutuleni w żalu. - Noro, bardzo mi przykro, że musiałaś się fatygować. I dziękuję ci za pomoc przy dzieciach. Usiłowałam powiedzieć to z matczynym autorytetem w głosie, chociaż jej to nie robiło żadnej różnicy. Alex i ja wybieraliśmy się na kolację do miasta, kiedy Sandy zadzwoniła. Twierdziła, że spóźnisz się tylko chwilę. Nie powiedziała mi, że się w ogóle nie odezwałaś. - Przepraszam. - Mieliśmy zarezerwowany stolik w "Bibie". Nie miałam pojęcia, co to za lokal, ale przeprosiłam jeszcze raz. Dzieci wreszcie się uspokoiły, a ja skonana usiadłam na kanapie. Nora włożyła płaszcz, który miał krój trencza, tyle że był z blado-żółtego jedwabiu. Przepięknie w nim wyglądała. Nie mogłam się nacieszyć, że wyrosła na taką udaną, olśniewającą, otwartą, bogatą kobietę. Nigdy nie wolno machać ręką na dziecko, które sprawia mnóstwo kłopotu. Chyba tylko taki z tego morał. - Ślicznie wyglądasz - pochwaliłam. - Przecież wybieraliśmy się na kolację. - Nora wzruszyła ramionami. Podniosła torebkę. Po czym uśmiechnęła się do mnie. - Już dobrze, dobrze. Mnie też się zdarza zapomnieć. Trochę za dużo w tym było arogancji, ale niech jej będzie. - A kogo spotkałaś? - zaciekawiła się. Roześmiałam się na ten zabawny absurd sytuacji. - Nigdy w życiu byś nie zgadła. Nora spojrzała z rozbawieniem. - No kogo? - Uwierzysz? Romea Cacciamaniego. Powinnam była skłamać. Przecież spotkałam wroga wszystkich Rosemanów, a to, że w sercu nie żywiłam do niego żadnych wrogich uczuć, to nie znaczy, że podobne emocje dotyczyły wszystkich członków mojego rodu. Nora upuściła torebkę. - Kogo? Możesz powtórzyć? Tony i Sara, mimo że już oklapli, wychwycili napięcie w głosie ciotki i unieśli senne główki. - Noro - powiedziałam cicho. - Wracaj do domu. Odłóżmy tę rozmowę na kiedy indziej. - Powiedz natychmiast! - zażądała. Właściwie to wykrzyczała. Była do tego zdolna. Mówiłam cicho, ale nie dało się tego odkręcić. - Spotkałam Romea Cacciamaniego na konferencji. Pogadaliśmy trochę. Zjedliśmy razem obiad. - Cacciamaniego? Zjadłaś obiad z Cacciamanim? Zadziwiające było to, że ton jej głosu brzmiał zupełnie jak ton głosu mego ojca, kiedy wypowiadał ich nazwisko. Czekałam, że zaraz splunie. - Zadaję sobie w duchu pytanie, o co właściwie był ten cały spór. - Nie wiesz? To może zapytaj Sandy. Bo ona wie. Kiedy dzieci usłyszały imię matki, znów uderzyły w płacz. - Chodziło mi o historię, Noro. Dajmy temu spokój. To przyzwoity człowiek. - Nie chcę tego słuchać - rzekła stanowczym głosem Nora. Ale raptem coś ją tknęło. -I przyszłaś z nim piechotą do domu? - Nie - powiedziałam. - Jasne, że nie. - Pozwolił ci iść samej z centrum miasta? - Daj już spokój. Wracaj do siebie. Położę dzieci do łóżka. - Mamo, obiecaj mi, że nigdy się z nim więcej nie spotkasz. - On mieszka w Somerville. Mogę go spotkać w każdym sklepie. - Wiesz, o co mi chodzi. - Dobranoc, Noro. - Obiecaj. Nie wyjdę, dopóki mi nie obiecasz. Przez chwile zlękłam się, że może zrealizować swoją groźbę. - No dobrze, obiecuję. A teraz zmykaj. Nora wypadła z domu jak wichura. Nie pożegnała się ze mną ani z dziećmi. Obiecałam, no i co z tego? Nie widziałam Romea przez piętnaście lat, pewno więc minie kolejnych piętnaście, zanim go znów zobaczę. No i co z tego? Położyłam dzieci spać, resztki radości zaznanej tego wieczoru usiłowały się wydostać na powierzchnię jak przydeptany robak spod buta. Mam sześćdziesiąt lat i znów zapinam flanelowe piżamki. Ale dzieciaki są urocze, chociaż więc żałuję, że Sandy nie wypaliło małżeństwo i że wszyscy nie mieszkają szczęśliwie w innym domu, wcale nie przeszkadza mi, że są u mnie. - Ale nigdzie już nie pójdziesz, dobrze? - upewnił się Tony drżącym głosikiem. Jak na ośmiolatka naprawdę był bardzo dziecinny. - Teraz wybieram się prosto do łóżka. Pochyliłam się, cmoknęłam go w czoło, aż się roześmiał i zwinął w kłębuszek. Dotrzymałam słowa danego mojemu Tonyemu i poszłam prosto do łóżka. Ale w nocy miałam sen wart odnotowania. Romeo Cacciamani rzucał kamykami w moje okno. Wstałam po ciemku, otworzyłam okno, wytknęłam głowę. We śnie okno łatwo się otworzyło, nie było żadnych żaluzji. Miałam na sobie przepiękną białą koszulę nocną. - Czego chcesz, Romeo Cacciamani? - zapytałam. Stał na jezdni w spodniach khaki i wiatrówce, patrzył w moje okno. Wyglądał tak przystojnie w świetle księżyca. Jak mogło mi to wcześniej umknąć? Zapragnęłam dotknąć dłonią jego policzka. - Musiałem cię zobaczyć - powiedział. - Nie mogłem zasnąć. Wiedziałem, że nie zasnę, jeżeli cię nie zobaczę. - Uśmiechnął się i pomachał. - Dobranoc, Julio. - Dobranoc, Romeo. Wtedy się obudziłam. I co gorsza, stałam w oknie! Nigdy przedtem nie lunatykowałam, zastanowiłam się więc, że przecież mogłam wypaść. Ale wówczas przypomniało mi się, że okna po malowaniu nie dają się otworzyć. Wyjrzałam na ciemną ulicę. Nie było tam żywej duszy. Widocznie zwariowałam. RANO Sandy weszła do mojego pokoju, zamknęła za sobą drzwi. Była szósta rano, dzieci jeszcze spały. Miała na sobie spodnie dresowe i bawełnianą koszulkę. Okulary na nosie, włosy jeszcze w nieładzie. - To prawda, że poszłaś na randkę z Romeem Cacciamanim? - No coś ty! - obruszyłam się. Leżałam na łóżku wpatrzona w sufit i myślałam o tym, że trzeba zamówić goździki. - Wpadliśmy na siebie na seminarium, zjedliśmy razem kolację, i kropka. Warga zaczęła jej drżeć. - Dlaczego mi to robisz? Usiadłam, zaniepokojona. - Kochanie, przecież to nie ma nic wspólnego z tobą. - No to dlaczego zjadłaś z nim kolację? - Nie wiem, Sandy. Po prostu wpadliśmy na siebie przypadkiem. Zaczęliśmy rozmawiać. On zgłodniał. Zjedliśmy. I koniec. - Przecież nienawidzisz wszystkich Cacciamanich. Przecierała okulary wierzchem dłoni. Biedna Sandy, ależ ona była wrażliwa. - Masz rację, nienawidziłam ich. Ale kiedy wczoraj zobaczyłam Romea, przekonałam się, że wcale go nie nienawidzę. - To on już jest dla ciebie Romeem? - Podeszła i zwinęła się w nogach mojego łóżka. Ależ ona jest chuda. Od czasu rozwodu łopatki sterczały jej z tyłu jak skrzydełka. - Chyba nie zniosłabym jego widoku ani dźwięku jego imienia. - No i nie musisz. - Więc nie będziesz się z nim więcej spotykała? - Nie spotykam się z panem Cacciamanim. Po prostu na niego wpadłam. Rozchmurzyła się nieco. Otarła dłonią oczy pod okularami. - Czyli nie spotkasz się z nim więcej? Ech, nie miałam możliwości ruchu przez te dziewczyny. Zresztą, co za różnica? Obiecać było łatwo. -Nie. Sandy przysunęła się do mnie. Miała trzydzieści dwa lata, ale czasem przypominała mi Sarę, która była bardzo dojrzała jak na swoje cztery latka. Objęła mnie za szyję i przytuliła się. - Naprawdę cię kocham, mamo. Powiedziałam jej prawdę, nie wdając się w tłumaczenie, jakie właśnie odczuwam komplikacje. Powiedziałam, że też ją kocham. Rozdział 2 KIEDY moje córki dorastały, wierzyłam, że podbiją świat, że wespną się na niezmierzone szczyty. Niestety, one, znając to moje przekonanie, uwierzyły w to samo. Nawet gdy osiągnęły dorosłość, nadal byłam w ich oczach tylko matką, zwyczajnie i po prostu. Nie wyobrażały sobie, że mogłabym nie zrobić czegoś, na czym by im zależało, jak gdyby na tym polegał nasz związek. Może zresztą miały rację. W końcu chodziło o Cacciamanich. Byłam pewna, że mogę znów znienawidzić Romea, chociaż przez cały ranek myślałam o nim bez krztyny wrogości. Czym jest porcja spaghetti i wieczorny spacer wobec sześćdziesięciu lat nienawiści? Niczym. SANDY wyrzucono z uczelni na początku trzeciego roku. Znudziła jej się nauka, a zakochała się szczęśliwie w chłopaku, na którego mówiono również Sandy. Pobrali się i stworzyli parę Sandy i Sandy Anderson, wierząc, że ten żart ze wspólnym imieniem wystarczy, by utrzymać ich więź. Jakże się mylili. Teraz Sandy, mąż Sandy, mieszkał w Maui, gdzie był instruktorem surfingu, zapijał się, zalegał z alimentami, a Sandy, żona Sandyego, chodziła do szkoły wieczorowej trzy razy w tygodniu z nadzieją, że zostanie pielęgniarką. Za dnia pomagała mi w kwiaciarni, a ja wypłacałam jej pensję, ufając, że Sandy zyska przez to poczucie niezależności. Pracowała dobrze. Traktowała klientów serdecznie, znała się na kwiatach. Robiła piękne, wesołe bukiety. (Bo wiązanki Morta przypominały bardziej kompozycje proponowane przez firmy wysyłkowe. Wydawały się dwuwymiarowe). Sandy świetnie też sobie radziła z dostawami. Nigdy się nie spóźniała, miała doskonałą orientację w terenie, czego z pewnością nie odziedziczyła po mnie. Nazajutrz po kolacji z Romeem przyjechałam z Sandy wcześnie do sklepu, żeby przygotować poranne dostawy i zapakować je do mojego wozu. Od niepamiętnych czasów mieliśmy białą furgonetkę forda z wypisanym na boku nazwiskiem Roseman, a obok wielkim bukietem róż. Uwielbiałam ten samochód. Przypominał mi o naszym sukcesie. Ale kiedy firma podupadła, furgonetka poszła na pierwszy ogień. Sandy przejrzała listę dostaw. - Wszystkie zlecenia są dzisiaj blisko. Szybko się uwinę. Kiedy wychodziła, poprosiłam, żeby uważała na siebie. Zawsze się o nią martwiłam, kiedy pukała do domów obcych ludzi. Starannie przetarłam szklane drzwi. Wyniosłam wiadro lilii tygrysich przed sklep. Dzień był chłodny, trzeba więc je było szybko sprzedać, bo niedługo wszystkie płatki im opadną. Zadzwonił telefon, jakiś klient chciał wysłać dziewczynie bukiet na przeprosiny. - Brzydko się zachowałem - wyznał mi. - Rozumiem. - Powiedział, że przeznaczył na to siedemdziesiąt pięć dolarów, nie licząc podatku i kosztów wysyłki. Z tego wniosłam, że naprawdę musiał się brzydko zachować. - A co napisać na bileciku? Przez chwilę w słuchawce panowało milczenie. - Nie mam pojęcia. A co pani chciałaby usłyszeć? - Nie wiem - odparłam. - Mnie pan nic nie zrobił. - Ale co inni mężczyźni piszą? Nie jestem najlepszy w te klocki. - Najczęściej piszą: "Przepraszam. Kocham cię". - W porządku. Proszę tak napisać. - A jak tej osobie na imię? - Catherine. - Przez C czy przez K? I znów cisza w słuchawce. - Nie wiem. Westchnęłam i napisałam przez K. - Jeżeli będzie źle, przeproszę, że to ja się pomyliłam. - Świetny pomysł - podchwycił mój klient. - Szkoda, że reszty też nie mogę na panią zwalić. Podał mi numer karty kredytowej, zapisałam. Przypięłam zamówienie dla Katherine do korkowej tablicy, a potem poszłam do chłodni, zaczęłam zmieniać wodę i przycinać łodygi, żeby zwiększyć roślinom szansę przeżycia. Przez tyle lat pracy w sklepie kwiaty mi się nie znudziły. Znudziły mi się rachunki, firmy kart kredytowych i czeki bez pokrycia, ale kwiaty nie przestały mnie zdumiewać. Pracowałam w branży niosącej uśmiech. Zdarzały się oczywiście pogrzeby, wizyty w szpitalach, ale nawet wówczas zadaniem kwiatów było rozweselać. Głównie jednak chodziło o miłość. Kwiaty mają wyrażać uczucia ludzi, którzy nie wiedzą, co powiedzieć. Wystarczy, że dasz ukochanej bukiet ognistych maków, w którym każda łodyga wykręca się w inną stronę, każdy płatek powiewa jak flaga na wietrze. Wyglądają tak kusząco, tyle w nich życia. Ukochana od razu zrozumie twój znak. Jeszcze nie otworzyłam sklepu, ale uchyliłam drzwi, żeby wystawić frezje. Obcinałam na zapleczu łodygi róż, kiedy usłyszałam melodyjny dźwięk dzwonka. Otarłam mokre dłonie o dżinsy i wyszłam przed sklep. A tam, między bukietem lilii tygrysich a wiadrem bardzo drogich frezji, stał Romeo Cacciamani. - Ładny ten twój sklep - pochwalił. - Wiesz, że nigdy tu nie byłem? Rodzice zawsze mi wmawiali, że Rosemanowie handlują czarną magią. Że trzymają tu suszone nietoperze, oko traszki. Masz oko traszki? Natychmiast pomyślałam: że też musiałam właśnie dzisiaj włożyć tę ohydną koszulę Morta! I zaraz potem: kiedy Sandy wyjechała? Ale powiedziałam: - Nie, nie mam. - Bo ty w kwiaciarni "Romeo" też pewnie nigdy nie byłaś? "Romeo", tak właśnie jego rodzice nazwali ten sklep, w hołdzie swojemu jedynakowi. Zresztą nazwa była romantyczna, w sam raz dla kwiaciarni. Moi rodzice dostawali szału, bo tym sposobem Cacciamani znaleźli się w książce telefonicznej tuż przed nami. - Nigdy nawet mój cień nie padł na twoje drzwi. Tak się ucieszyłam na jego widok, jak gdyby przyniósł mi wygraną na loterii. Ale dlaczego? Ukląkł przy groszkach pachnących, które mi właśnie przywieziono, i zaczął na nie chuchać. Byłam mu niepomiernie wdzięczna, że skoncentrował się na tych groszkach, które trudno było dostać, zwłaszcza po tak sensownej cenie, i które urzekały swoją świeżością. - Cień? Mogłabyś tylko rozjaśnić to miejsce. Nie spojrzał w moją stronę, jego komentarz mógł więc dotyczyć równie dobrze kwiatów. - Może więc kiedyś go zobaczę. Swoją drogą, ciekawe, co on tu u mnie robił? Mój ojciec przewracał się chyba w grobie na cmentarzu w Mount Auburn. Żeby Cacciamani dotykał naszych łodyżek? Poza tym, gdyby Sandy przekroczyła próg, chyba rozpętałaby burzę na miarę Czarnobyla. - Julio Roseman - zwrócił się do kwiatów. Powiedział to tak, że na chwilę stanęło mi serce. - Spędziłem wczoraj przemiły wieczór. - Ja też - przyznałam. - Dopóki nie dotarłam do domu. Spojrzał na mnie. - Ale chyba im nie powiedziałaś, co? - Ech, nie wiem, co mi odbiło. I popełniłam straszny błąd. Romeo potrząsnął głową. - Ja powiedziałem rodzinie, że wybrałem się sam do kina. Czasem to robię. - Powinnam była postąpić tak samo. Ilu jest u was domowników? - Ja, moja mama... Grubcia też mieszka w domu, bo już samo jej czesne dobija mnie finansowo. Potem Alan, mój najmłodszy syn, trzydzieści dwa lata. W zeszłym roku został zwolniony w ramach redukcji etatów. Miał niezłą pracę jako informatyk, a teraz nie ma nic, więc mieszka w naszym domu z żoną Theresą i trojgiem dzieci. Aha, i jeszcze pies, Junior. Psa też liczyć? - Ja liczę. - No to jest nas dziewięcioro. - Mądrze postąpiłeś, że im nie powiedziałeś. Zwykła kolacja, wielkie mi mecyje. Można by pomyśleć, że kogoś zabiłam. - Spojrzałam na zegarek. - Wiesz, nie chcę cię wyrzucać, ale lada chwila może wrócić Sandy, a nie mam ochoty znów przechodzić przez piekło. Wiem, że to straszne. Wszyscy powinniśmy wyrzucić to z siebie, ale reszta rodziny nie jest tak... Wzruszyłam ramionami. - Czyli powiedzieć, po co przyszedłem? - Właśnie, może przejdźmy do tego punktu programu. Czułam, że się pocę ze strachu - pewno Sandy już szuka parkingu, zamyka samochód. - Nie robiłem tego od dawna. Miałem dziewiętnaście lat, kiedy ożeniłem się z Camillą. Człowiek wychodzi z wprawy. I wtedy pojęłam. Może w innych okolicznościach, w innej sytuacji bym to przeciągała, ale teraz po prostu mi się spieszyło. - Chcesz mnie zaprosić na kolację? Uśmiechnął się z taką wdzięcznością, taką ulgą, że pożałowałam, iż nie wpadłam na to od razu, gdy tylko przekroczył próg. Pokiwał głową. - Chętnie się wybiorę. Kiedy? - Jutro. Niech szlag trafi los i pilnowanie dzieci. - Nie mogę - westchnęłam. - Jutro Sandy ma szkołę, więc będę się zajmować dziećmi. Ale musisz już iść. -No to dzisiaj. - Dobrze, dzisiaj. Tylko wyjdź tyłem, co? - W porządku - zgodził się. Zaczął się podnosić i wyciągnął do mnie rękę. Przez dłuższą chwilę siedział w kucki nad kwiatami. Pomogłam mu wstać na nogi. Przez chwilę trzymałam jego ciepłą rękę w swojej. Poczułam ciarki, prąd elektryczny, który doszedł aż do serca. - Podjadę po ciebie. - Nie, nie - powiedział z pewnym strachem w głosie. - Może lepiej spotkajmy się w bibliotece. Nie, też nie! Mój wnuk chodzi do biblioteki, mógłby mnie wsypać. - Zamknął oczy. - Że też nic nie przychodzi mi do głowy! - W aptece na Porter Square - zaproponowałam. - O siódmej. I wtedy zobaczyłam przez okno Sandy. - Pędź już - poprosiłam, wskazując na tył sklepu. - Prędzej! Jak na sześćdziesięciolatka o zesztywniałych kończynach, ruszył dosłownie z kopyta. A zatem po raz pierwszy od trzydziestu dziewięciu lat umówiłam się na randkę. PRZEZ cały dzień nie brałam sekatora do ręki, bo wiedziałam, że się na pewno zatnę. Wciąż się myliłam w rachunkach i zapomniałam dosypać kwiatom bodaj paczuszki nawozu Floralife. - Co z tobą? - dopytywała się Sandy. - Zła jesteś na mnie za ten ranek? Martwisz się o Tonyego i Sarę? - Po prostu jestem zmęczona. Nie najlepiej spałam. W końcu dała za wygraną. Czas było odebrać Sarę z przedszkola. W sklepie ruch był mały, toteż zwolniłam ją na resztę dnia. Po jej wyjściu zadzwoniłam do swojej najlepszej przyjaciółki, Glorii. Gloria mocno oberwała w pierwszym małżeństwie, za to zaznała szczęścia w drugim. Przyjaźniłyśmy się od siódmej klasy. Była moją druhną na ślubie, a potem woziła mnie na sprawę rozwodową. Od dawna łączy nas zażyłość. - Cacciamani! - powtórzyła. Po czym zaniosła się takim śmiechem, że w końcu musiała odłożyć słuchawkę, żeby się napić wody. - Chyba oszalałam - wyznałam jej. - Raczej szaleństwem było przez tyle lat go nienawidzić. Słusznie, że się z nim spotykasz. To miły i przystojny facet. - Znasz go? - Nie znam, ale czasem kupowałam u niego kwiaty. - Jak to? Kupowałaś kwiaty u Romea? Sądziłam, że kupujesz u Rosemana. - Teraz kupuję u Rosemana, dawniej zresztą też. Ale wiesz, ten Mort doprowadzał mnie do obłędu. Buzia mu się nie zamykała. Kiedy miałam mało czasu, łatwiej mi było kupić coś u Romea. - To prawda. Czyli nie uważasz, że coś ze mną nie tak? Bo dziewczyny są gotowe mnie znienawidzić. - Julio, jeżeli dochowasz tajemnicy, to nigdy się nie dowiedzą. W końcu jesteś dorosła. Jakoś nigdy nie potrafiłam, cholera, dojść do sedna tego całego sporu. Za co wyście ich tak naprawdę nienawidzili? - Sęk w tym, że sama nie wiem. Romeo też zresztą nie wie. Ot, tradycja. - No więc, tradycja się skończyła. Dokąd się wybieracie? - Mamy się spotkać w aptece na Porter Square. - Oo, to macie przed sobą dużo możliwości. Znasz chociaż jego upodobania? - Lubi spacerować. - A więc włóż buty na płaskim. I perfumy pod kolana. Mężczyźni to uwielbiają. - Nie przypuszczam, by miał okazję nawi