Jeanne Ray - Julia i Romeo. Readers Digest Przegląd Sp. z o.o. Warszawa 2002. Skanował i błędy poprawił Roman Walisiak. Rozdział 1 O Cacciamanich usłyszałam po raz pierwszy, kiedy miałam pięć lat. Mój ojciec wymówił ich nazwisko i splunął. Już wcześniej widywałam, jak ojciec spluwa. Na przykład przy myciu zębów. Albo kiedyś przy koszeniu trawnika, bo, jak się wyraził, miał pełną gębę komarów. Ale tamtej wiosny, wymawiając nazwisko Cacciamanich, splunął na betonową podłogę salki na zapleczu naszej rodzinnej kwiaciarni "U Rosemanów". Ta podłoga, tak jak absolutnie wszystko u mojego ojca, była nieskazitelnie czysta - ani listek nie śmiał na nią upaść - toteż mimo młodego wieku poczułam olbrzymią wagę owego gestu. "Ścierwo" - rzucił tata, przy czym wcale nie miał na myśli siebie brukającego właśnie wypucowaną podłogę, lecz owo nazwisko, które go tak wyprowadziło z równowagi. Niestety, nie przypominam sobie, dlaczego w ogóle je wymienił, ale miałam wtedy dopiero pięć lat. Po pięćdziesięciu pięciu latach pamięta się jedynie główne zarysy zdarzeń. Ludzie lubią mówić, że nienawiść można wyssać z mlekiem matki. Dzieci jakoby naśladują rodziców, a pożałowania godne przejawy ciasnoty umysłowej przekazuje się niczym rodowe srebra z pokolenia na pokolenie. Chyba to nie jest takie proste, bo wiem, że obie moje córki podłapały kilka rzeczy, za które absolutnie nie ponoszę odpowiedzialności, ale wtedy przypomina mi się ojciec z tym swoim splunięciem na podłogę. Hasło "Cacciamani" wyzwoliło we mnie żarliwą nienawiść dziecka, chociaż nie wiedziałam, co to takiego lub kto to taki. Uznałam, że to pewnie gatunek ryby. Ojciec, który kochał prawie wszystko, co się rusza, nie przepadał za rybami, wyobraziłam sobie zatem, że ta rozmowa musiała mieć mniej więcej taki przebieg: MATKA: - Howardzie, dziś na kolację dostałam pyszne, świeże Cacciamani. OJCIEC: - Cacciamani! (splunięcie) Ścierwo! Przez następnych kilka lat wyobrażałam sobie znienawidzonych Cacciamanich jako blade, gumowate ryby z morskich głębin, taplające się po omacku w bostońskim porcie. Nie pamiętam, kiedy się dowiedziałam, że to nie ryby, lecz rodzina, a dokładniej - konkurujący z nami kwiaciarze. Nasze drogi nie krzyżowały się ze sobą zbyt często. Nie chodziliśmy do jednej szkoły. Ich nazwisko padało rzadko, a jeśli już, to otrąbione fanfarami niewytłumaczalnej wrogości, do której chętnie się przyłączałam. Byliśmy rodziną tolerancyjną, świadomą niedawnych prześladowań naszej mniejszości narodowej, toteż nie mieliśmy zamiaru prześladować innych. Żywiliśmy tylko jedno uprzedzenie - wobec Cacciamanich. W tamtych czasach było ich tylko troje - ojciec, matka i syn. Pamiętam, że czasami widywałam tę kobietę w soboty na targu. Była piękna - wysoka i szczupła, miała czarne włosy i czerwone usta. W jej urodzie dopatrywałam się czegoś szatańskiego. Ich syn wkrótce dorósł, ożenił się, miał sześcioro dzieci, z których większość założyła własne rodziny. Ród Cacciamanich rozrastał się w zawrotnym tempie, przy czym z mojego punktu widzenia wszyscy bez reszty byli nicponiami - które to przeświadczenie wzmocniło się, kiedy Tony Cacciamani usiłował się ożenić z moją córką Sandy, gdy oboje chodzili do szkoły średniej. I tak rozwinęła się moja nienawiść do Cacciamanich. Ale chciałabym opowiedzieć teraz, jak się zakończyła. Pięć lat temu znienawidziłam swojego męża Morta. Mort uciekł ode mnie z Lilą, trzydziestoośmioletnią druhną, która złapała bukiet ślubny. Poznał ją, kiedy dostarczał kwiaty na wesele. Przedtem widywał ją na różnych ślubach. Funkcja druhny weszła jej niemal w krew - miała wielu przyjaciół, zmieniała chłopaków jak rękawiczki. No więc, Mort porzucił mnie dla Lili. Dopiero wtedy pojęłam, co znaczy nienawidzić kogoś z własnych, osobistych powodów. Znacznie dotkliwsze to uczucie niż nienawiść bez powodu. Nie zorientowałam się nawet, kiedy zakopałam topór wojenny z Cacciamanimi. Po prostu nie myślałam o nich przez lata. I oto pewnego dnia w bostońskim Sheratonie w centrum miasta, podczas seminarium na temat rozwoju małych przedsiębiorstw, wpadłam na mężczyznę z plakietką ROMEO CACCIAMANI. Nastawiłam się, że zaraz ogarnie mnie ocean furii, a tu nic, nawet najmniejszej falki. Przeciwnie. Pomyślałam sobie: biedny Romeo Cacciamani. Pewnie interesy nie idą mu najlepiej, skoro też tu przyjechał. Przekrzywił głowę. - Julia Roseman - przeczytał moje nazwisko na plakietce. Tak więc, stał przede mną przystojny Włoch, dobrze utrzymany mimo sześćdziesiątki na karku. Miał na sobie wyprasowane spodnie khaki i białą koszulkę polo. Żadnych złotych łańcuchów. Tak mnie zdumiał mój całkowity brak wrogości, że omal się nie roześmiałam. Chciałam mu podać rękę, ale w jednej trzymałam plastikowy kubek z gorącą kawą, a w drugiej plik broszur. - Romeo Cacciamani - wymamrotałam z osłupieniem. - Chwileczkę, przecież zmieniłaś nazwisko? Bodajże na Roth. Pokiwałam głową. - Owszem - potwierdziłam. - Ale wróciłam już do panieńskiego. Uniósł brwi w dość przyjazny sposób. Wyraźnie jednak nie zaszokowała go ta zmiana. I wówczas coś mnie tknęło: czy Cacciamani nadal nienawidzą Rosemanów? Wiedziałam, że latami ta nienawiść narastała między Mortem i Romeem, ale teraz Mort odszedł, moi rodzice nie żyli, a młodszy brat Jake, właściwie prawie już nie Roseman, produkował wiklinowe meble w Montanie. Zostałam więc tylko ja i moje córki, Sandy i Nora. - Czy twoi rodzice... - Ojciec nie żyje od jedenastu lat. Mama mieszka ze mną. Dobiega dziewięćdziesiątki. Kiedyśmy to się ostatnio widzieli? I zaraz odpowiedź nasunęła mu się najwyraźniej sama. Bo spostrzegłam, że poczerwieniały mu czubki uszu. - Piętnaście lat temu - odparłam bez komentarza. Wtedy ostatni raz widzieliśmy się oboje, bo potem widywałam go już tylko przelotnie. Mijaliśmy się samochodami albo niechcący skręcałam wózkiem zakupowym w alejkę, na której on akurat stał, i prędko się wycofywałam. On najwyraźniej też mnie unikał. Oboje mieszkaliśmy w Somerville, mieście na tyle dużym, że latami można się w nim nie spotkać. Prowadziliśmy dwie jedyne kwiaciarnie w mieście, jeśli więc jedno dostarczało kwiaty na wesele lub pogrzeb, drugiego tam, rzecz jasna, nie było. - Co u Sandy? - zapytał. - Dziękuję, w porządku. Nie miałam zamiaru pytać o jego Tonyego. - Ułożyła sobie życie? Wzruszyłam ramionami. - Sam masz dzieci, więc wiesz, jak to jest. Małżeństwo jej nie wyszło. Wróciła do mnie z dwójką dzieciaków. Konieczność tego wyznania stropiła mnie trochę. Wolałabym powiedzieć, że idzie jej jak po maśle, nawet nie tyle z mojego powodu, ile Sandy, która w chwilach chandry do dziś czuła żal, że straciła Tonyego Cacciamani. Romeo podrapał się w głowę, na której nadal miał bujną czuprynę. - Bardzo to przeżyłem - wyznał. - Bardzo. Że mój syn prowadza się z Rosemanówną... - Raczej Rothówną - sprostowałam. - Sandy była z domu Roth. Uśmiechnął się. - Dla mnie wszyscy jesteście Rosemanami. A twój mąż był największym Rosemanem z całego klanu. - Pozory mylą. Bo w końcu poznał kogoś i odżegnał się od naszej rodziny. Nie wiem, co mnie naszło, żeby mu o tym powiedzieć, ale stało się. Romeo pokiwał smętnie głową. Może uznał, że od początku poznał się na Morcie, a może użalił się nade mną, w każdym razie poczułam, że dość już tego spoufalania. - Muszę pędzić - przeprosiłam go, zerkając na zegarek. - Żeby zająć sobie miejsce w grupie omawiającej reklamę. Przepuścił mnie elegancko, bąknął na odchodnym, że miło mu było znów mnie spotkać. Czy on zawsze był taki przystojny? - Romeo? - zwróciłam się jeszcze do niego. Chyba nigdy nie mówiłam do niego po imieniu. Zawsze po nazwisku, chociaż byliśmy rówieśnikami. Poza tym uważałam, że Romeo to idiotyczne imię dla dorosłego mężczyzny. - Dowiedziałam się z gazety o twojej żonie. Bardzo mi przykro. Minęły już trzy, a może cztery lata. Powinnam była wysłać mu przynajmniej kartę. Skinął głową. - Dziękuję. - Nie znałam jej, ale to chyba była wspaniała kobieta. - Owszem, była - powiedział ze smutkiem. Po czym odszedł. KIEDY prowadzący sesję ogłosił, że każdy właściciel małej firmy powinien odkładać dziesięć procent zysków na reklamę, przestałam słuchać. Świetny pomysł, chyba że ktoś woli wypłacić sobie samemu pensję albo raz na jakiś czas wybrać się na kolację. Zaczęłam więc myśleć o stwierdzeniu Romea, że Mort był największym Rosemanem. Trafił w dziesiątkę! Ciekawe, skąd taki Cacciamani może nas tak dobrze znać. Od dziecka pracowałam w sklepie rodziców. Już jako mała dziewczynka napełniałam na zapleczu nawilżacze wodą albo wiązałam wstążki na bukiecikach przypinanych do sukien. Kiedy dorosłam, ojciec postawił mnie przy kasie, a gdy byłam na studiach, wstępowałam rano do sklepu, żeby przygotować wiązanki na dany dzień. W dzieciństwie uwielbiałam nasz sklep: stanowił mroczny, chłodny świat, w którym lubiłam się zanurzyć w upalny letni dzień; oślepiający żółtymi barwami stokrotek afrykańskich w lutym, odurzający zapachem gardenii. Wtedy poznałam Morta, który zaczął przesiadywać w sklepie, zawsze usłużny, zawsze układny. Już po drugiej randce moja mama jęła się dopytywać: "Kiedy on ci się oświadczy? ". Jak gdyby starał się o mnie latami, a ja mogłabym wypuścić świetną partię z garści. Miałam już dwadzieścia jeden lat, lada chwila pierwsza młodość przeminie. Pół roku później Mort poprosił ojca o moją rękę. Mnie po prostu zawiadomiono. "Julio, Julio! " - zawołała matka, kiedy weszłam do sklepu. Ojciec miał w oczach łzy radości, a Mort uśmiechał się jak idiota, jak gdybym powinna być z niego dumna. Sprzedali mnie, w każdym razie ja tak to odebrałam. Mój brat umył ręce od prowadzenia firmy, a w Morcie znaleźli godnego syna, który był gotów przejąć schedę Rosemanów. Byłam tylko środkiem do urzeczywistnienia tej transakcji. Rozgoryczenie czuję jednak dopiero dzisiaj, bo wtedy z całą pewnością czułam się szczęśliwa. Wydaje mi się nawet, że w owym czasie kochałam Morta. Sama przygotowałam sobie bukiet ślubny: białe tuberozy, białe hortensje, białe peonie. Nigdy wcześniej nic piękniejszego nie wyszło spod moich palców. Pod koniec wesela zgromadziłam na froncie sali bankietowej wszystkie swoje koleżanki, które jeszcze były pannami - Glorię, będącą moim świadkiem, i pozostałe druhny. Odwróciłam się plecami i z całej siły rzuciłam bukiet za siebie. Kwiaty pofrunęły w świat. Po blisko trzydziestu pięciu latach znów wpadły w moje ręce. Mort nie chciał mnie widzieć w sklepie. Po powrocie z podróży poślubnej postawił to jako warunek numer jeden. Rodzice go w tym poparli. Stać ich było tylko na jednego pracownika, a ponieważ Mort miał prędzej czy później przejąć interes, chodziło o to, żeby się wszystkiego nauczył. Ja pracowałam jako asystentka, ale było jasne, że odejdę, gdy tylko zajdę w ciążę. Nikt mi, rzecz jasna, nie przystawiał pistoletu do skroni. Ale tak się to rozegrało. Mort stał się niejako Rosemanem, a ja jego żoną. Rodzice przeszli na emeryturę, odetchnąwszy z ulgą, że Mort przejął sklep. Po czym umarli, zanim zdążyli się przekonać o swojej co do niego pomyłce. Przynajmniej za to jedno jestem wdzięczna losowi. Że nie doznali za moją przyczyną bólu. Oni zaś, mimo całej miłości i bezbrzeżnego zaufania do zięcia, wykonali jeden dziwny ruch. Zapisali sklep tylko i wyłącznie mnie. Mort tygodniami szalał z wściekłości. - Skandal! - wykrzykiwał. - Zdrada! Nie pojmowałam, dlaczego się tak ciska. - Przecież jest wspólny - tłumaczyłam. - Jaka to różnica, na kogo jest zapisany. Mort twierdził, że ogromna i nastawał na mnie, żebym przepisała sklep na niego. Ale chociaż popełniłam niejedno głupstwo w życiu, spieszę donieść, że tu akurat nie dałam plamy. Mort burczał. Ja się zaparłam. W końcu rzucił mnie. A potem wyszło na jaw, że Lila czyhała na ten właśnie sklep. Kwiaciarnia Morta i Lili. Aż mi się słabo robi na tę myśl. W ciągu trzydziestu pięciu lat wiele się może zmienić. Kiedy ja zajmowałam się odwożeniem Nory i Sandy na lekcje baletu, świat kwiaciarni poszedł z postępem. Od czasu do czasu wstępowałam do sklepu, aż pewnego dnia zaskoczył mnie widok komputera w miejscu kasy fiskalnej. Wysyłka, faktury, księgowość, podatki - zrozumiałam bezmiar własnej ignorancji. Nawet się nie zorientowałam, że teraz sprzedajemy także ozdobne wstążki i wazony. Przy drzwiach stał druciany stojak z kartami okolicznościowymi. Kiedy Mort wyniósł się z Lilą do Seattle, nie zostawił mi podręcznika prowadzenia firmy. Nie zostawił też zbyt wiele pieniędzy. Po prostu wyjechał. Ależ byłaby to piękna historia, gdyby porzucona żona wyciągnęła sklep z tarapatów i zrobiła z niego jedną z najlepiej prosperujących firm w kraju. Niestety, tak się nie stało. Przez jakiś czas nie wychodziłam wcale z łóżka, a kiedy już się z niego podniosłam, znalazłam stosy zgniłych kwiatów i nie zapłaconych rachunków. Kwiaciarni nie mogłam sprzedać. Była całym życiem moich rodziców. I chociaż nie bardzo znałam się na kwiatach, nie znałam się też na niczym innym. Pięć lat później za pieniądze, których w rzeczywistości nie miałam, nabyłam kartę uczestnictwa w seminarium, gdzie kazano mi odkładać dziesięć procent na reklamę. Biodra zdrętwiały mi od składanego krzesła, kawa wystygła. Na szczęście miałam miejsce z tyłu sali, wymknęłam się więc na korytarz. Świecił pustkami, nie licząc pomarańczowej ławki, na której siedział niejaki Romeo Cacciamani. Kiedy po raz pierwszy zobaczyłam go w Sheratonie, zdziwiłam się, że przeszła mi cała do niego nienawiść. Kiedy spotkałam go po raz drugi, jeszcze bardziej się zdziwiłam, bo serce podskoczyło mi jak na trampolinie. Spojrzał na mnie, a potem wbił wzrok w swoje ręce. - No tak - powiedział, wyraźnie zawiedziony. - Masz już kawę. Bo chciałem cię właśnie na kawę zaprosić. Spojrzałam na biały kubek i natychmiast wsadziłam go do piasku wypełniającego wielką czystą popielnicę. - Chętnie się napiję kawy - powiedziałam. ROMEO Cacciamani przytrzymał mi drzwi. Był piękny wiosenny dzień. Miliony myśli powinny mi były przebiec przez głowę. Dlaczego zaprosił mnie na kawę? Czy chciałby porozmawiać o tym, co się zdarzyło naszym dzieciom? Czy zaraz mi powie, że mnie nienawidzi, zgodnie ze szczytną tradycją swojej rodziny? Tymczasem nie odstępowała mnie jedna myśl: czy Mort nie padłby trupem? Boże, błagam, żeby tak Mort trafił teraz do Bostonu w interesach. Żeby tak patrzył na nas z przeciwka. Żeby myślał, iż jesteśmy zakochani w sobie do szaleństwa i że mam zamiar przepisać wszystko, do ostatniego płatka, na tego właśnie człowieka. Nic by go tak nie dobiło jak ta wiadomość. W "Gwiaździstej" znaleźliśmy wolny stolik wśród studentów i bezrobotnych pisarzy, którzy traktowali kawiarnię jak czytelnię. - Dwa dolary za kawę - skomentował Romeo, siadając. - Że też ja na to nie wpadłem. - Słodkie groszkowe maskotki - powiedziałam. - Też mogłam na to wpaść. - My je sprzedajemy - rzucił. - Doprowadzają mnie do szału. Klienci wydzwaniają bez przerwy z pytaniami: "Macie Łaciatka? ", "Macie Żarłoka? ". Musieliśmy podłączyć specjalną linię, żeby poważni klienci kwiaciarni mogli się dodzwonić. Nie tylko nie przyszło mi do głowy zabranie się w porę za produkcję groszkowych potworków, lecz nie pomyślałam nawet o ich sprzedaży. - Czyli interes dobrze ci idzie. Wbił wzrok w nasz wspólny stos broszur na temat małych firm. - Sama wiesz, jak to jest. Ta myśl przygnębiła nas oboje, toteż przez chwilę popijaliśmy kawę w milczeniu. - Przez tyle lat zastanawiałem się, czyby do ciebie nie napisać - odezwał się znów Romeo. - A kiedy cię dziś zobaczyłem, pomyślałem... Ale urwał, a mnie ciekawość nie pozwoliła czekać. - O czym chciałeś napisać? - Bo ja wiem? O rodzinie. - Urwał i pokręcił głową. - O Sandy. Wiesz, ilekroć wracam myślą do tej historii, myślę, że nie powinienem był... źle to rozegrałem. Tyle powstało krzyku, no i te łzy Camilli. Wprawdzie nadal uważam, że byli za młodzi na małżeństwo, ale może trzeba się było sprzeciwić ślubowi, nie zaś samemu związkowi. Nasze namiętności przesłoniły ich namiętność. Pamiętam. Tamta noc była koszmarna. Zimnica, ulewa. Tony Cacciamani przystawił drabinę do naszego domu. Sandy miała po niej zejść, bo tak bardzo chcieli się pobrać, ale drabina się zawaliła, Sandy zawisła w oknie na piętrze i uderzyła w krzyk. Wszyscy uznaliśmy, że to spisek Cacciamanich, że Tony czyhał w istocie na życie Sandy. - Dawne dzieje - ucięłam. Niby tak, ale smutno mi się zrobiło na samo to wspomnienie. Pokiwał głową. - To prawda, dawne. Nie wiem, czy słyszałaś, że też mam córkę. Mówimy na nią Grubcia. Skończyła dwadzieścia lat, studiuje w Boston College. Piekielnie inteligentna. Ciekawe, po kim. Bo w rodzinie nikogo tak zdolnego nie ma. Ale kiedy wynikła ta sprawa między Sandy a Tonym, Grubcia była jeszcze mała. Nie rozumiałem wtedy psychiki dziewcząt. Przypomniałam sobie szesnastoletnią Sandy, zapłakaną na łóżku. Tony Cacciamani bez przerwy wydzwaniał, a Mort rzucał słuchawkę. Po czym powiedział Sandy, że Tony nawet nie zadzwonił. Dawno nie myślałam o całej tej sprawie. To był mroczny rozdział w historii mojego rodzicielstwa. - Rozumiem - powiedziałam. - Nie musimy o tym rozmawiać. Wszyscy, którzy mnie choć trochę znają, wiedzą, że "nie musimy o tym rozmawiać" oznacza u mnie "koniec rozmowy na ten temat". Romeo nie znał tego szyfru. - Chciałem powiedzieć - ciągnął Romeo - że Grubcia to dzisiaj młoda dama. Chyba lepiej czuję, jak to musiało wyglądać z twojej strony. Kiedy ma się synów, człowiek sądzi, że wszystkie kłopoty świata pochodzą od dziewcząt. A potem wychowuje się córkę i zaczyna całkiem innym okiem patrzeć na chłopaków. Świat raptem staje się najeżony niebezpieczeństwami. Roześmiałam się. Chciałam się wyrwać z kręgu przeszłości. - Cóż, po prostu chroniłaś córkę - powiedział Romeo. - Tobym ci właśnie napisał, gdybym się zdobył. - Nie, nie, myśmy się wcale nie zachowali lepiej. Żaden wzór do naśladowania. Mort wygadywał okropne rzeczy na Tonyego, na ciebie. Boże, ależ się wtedy rozpętała awantura. Usiłowałam sobie przypomnieć, co myślałam o Romeo Cacciamanim, kiedy siedział z żoną na naszej kanapie. Że jest miły? Inteligentny? Czy pomyślałam, że jest przystojny? Czy to możliwe, by wyprzystojniał dopiero w ciągu ostatnich piętnastu lat? - Jedno jest pewne, że Mort nas nienawidził. Nieźle mu to dopiekło, że córka Morta Rosemana chce uciec z Cacciamanim. - Pokręcił głową. - Awantura do kwadratu. - Rotha - sprostowałam. - Córka Morta Rotha. Wzruszył ramionami. - Ja cię także nienawidziłam - rzekłam i wtem mnie przeraziła moja nieoczekiwana szczerość. Chociaż przed Romeem nie przyznałam się na razie do niczego bardziej intymnego niż nielubienie kawy bez kofeiny. - Rody Cacciamanich i Rosemanów - powiedział. - Zła krew. Dopatrzyłam się w tym szansy, żeby zadać pytanie nurtujące mnie od lat, którego nie mogłam zadać swojej rodzinie, bo było zbyt oczywiste, a ja zbyt głupia: - Dlaczego właściwie się nienawidzimy? - Tak dokładnie to nie wiem. - Romeo łyknął w skupieniu kawy. - Mógłbym powiedzieć, że przez ten incydent Tonyego z Sandy, ale przecież nienawidziłem was dużo wcześniej. Moi rodzice nienawidzili twoich rodziców. Fiu! - Pokręcił głową. - I to jak! Kiedyś moja mama zakradła się nocą do ogrodu twoich rodziców i obsypała solą korzenie wszystkich krzewów twojej mamy. - Co? Zniszczyła nam wtedy róże? Nie żartujesz? A moja mama zawsze twierdziła, że to klątwa Cacciamanich. Róże zmarniały, a potem już nie wyrósł na tym miejscu żaden krzew. - A to była sól stołowa z domu Cacciamanich. W sumie to tak jak klątwa. Kiedy indziej... pewno byłem wtedy w ósmej klasie... poszedłem na czyjeś urodziny, na których też byłaś. Nie rozmawialiśmy, bo wiedziałem, że mam się do ciebie nie odzywać. Ale potem powiedziałem ojcu, że moim zdaniem jesteś bystra, a on wyszorował mi za to usta mydłem. Dostałaś kiedyś taką karę? Potrząsnęłam głową. A po chwili zapytałam, starając się, by wypadło to jak najmniej kokieteryjnie: - Czyli uważasz, że jestem bystra? - Tak wtedy uważałem. Chciałem zdenerwować ojca, chociaż nie sądziłem, że aż tak go rozwścieczę. - Wyjrzał przez okno. - Ale owszem, naprawdę miałem cię wtedy za bystrą dziewczynę. I nie zmieniłem zdania. Chciałabym wyjaśnić jedno: moje życie intymne z Mortem na kilka lat przed jego odejściem pozostawiało wiele do życzenia. Po nim nie miałam już nikogo. Wcale się tym nie szczyciłam, ale nie umiałam temu zaradzić. Zwyczajnie nie miałam czasu. Wiecznie tylko pracowałam, prowadziłam dom, pomagałam Sandy przy dzieciach. Coś z dawnej atrakcyjności mi pozostało, czasem więc zdarzały się flirty. Ale od bardzo dawna żaden interesujący mężczyzna nie powiedział mi prawdziwego komplementu. Zabrzmiało to więc jak dolatujące z oddali miłe tony. - Żałuję, ale nie pamiętam cię z żadnego przyjęcia - powiedziałam szczerze. Uśmiechnął się. - Bo przyszedłem, pokręciłem się, postałem chwilę w kącie, jak to ja, i zaraz wyszedłem. Chociaż zaintrygował mnie bardzo, nie mogłam pozbyć się myśli o tej soli. - A właściwie dlaczego twoja matka zniszczyła nam róże? - Nie mam pojęcia. Zawsze sądziłem, że o tym wiedziałaś. Wasze nazwisko wymawiano u nas w domu, jak gdyby ciążył na was nieomal zarzut morderstwa. - Wątpię, żeby moi rodzice zabili kogoś z rodu Cacciamanich. - A dziadkowie? - Byli Żydami z Litwy. Raczej nie jeździli do Włoch. Podobno kolej nie najlepiej wtedy funkcjonowała. Ale zapytaj swojej mamy, przecież jeszcze żyje. - Wiem tylko o tych posolonych różach. Wolę się więcej nie dowiadywać. Moja matka to silna kobieta. Jeżeli dotąd nie powiedziała mi, za co nienawidzi Rosemanów, to już nigdy nie powie. - A twoje dzieci? Romeo zabębnił palcami o blat stołu. Miał piękne ręce, szczupłe i silne jak ręce pianisty. Wciąż nosił obrączkę. - Podejrzewam, że to moja wina. - Nie przejmuj się. Mort i ja nie oplotkowywaliśmy was przed córkami przy obiedzie... - A mimo to nienawidzą nas? Nora nienawidziła. Nora ze swoim lexusem, telefonem komórkowym, mężem doradcą podatkowym i oszałamiającą karierą w handlu nieruchomościami - nienawidziła Cacciamanich z żarliwością nieporównywalną do reszty członków rodziny. Była córeczką tatusia. Wyszłaby z wesela swojej najlepszej przyjaciółki, gdyby kwiaty dostarczyli Cacciamani. Sandy też ich nienawidziła, ale miała przynajmniej własne powody - bo naprawdę kochała Tonyego. Swojemu synkowi dała na imię Tony, co uznałam za krok dość ryzykowny, ale nigdy nie skomentowałam go słowem. - Owszem. - Moi synowie też żywią urazę, jak przystało Cacciamanim. Ale Grubcia już chyba nie. Dziewczyna studiuje. Tańczy. Pracuje w sklepie. Chyba nie ma czasu na nienawiść. Jakoś nie czuję, żebyś ty nienawidziła mnie, a ja nie nienawidzę ciebie. No więc, co między nami zaszło? Wyjaśniłam, jak zmieniło mi się spojrzenie na świat po odejściu Morta. Gdyby dziś rano ktoś mnie zapytał, co czuję do Cacciamanich, powiedziałabym coś niemiłego z przyzwyczajenia. Ale kiedy zobaczyłam po prostu właściciela drugiej podupadającej małej firmy, cała złość mi przeszła. Umiał słuchać. - Rozumiem - powiedział. - Po śmierci Camilli też zacząłem zupełnie inaczej patrzeć na świat. Bardzo chętnie nadal pałałbym do Rosemanów nienawiścią, ale po stracie Camilli przestałem się przejmować błahostkami. Przejąłem w spadku jej roztropność. - To nie lada dar. - Żebyś wiedziała - rzekł z namysłem Romeo. - Czyli tak bardzo się nie różnimy. Oboje straciliśmy ukochane osoby, a nienawiść odeszła wraz z nimi. - To niezupełnie to samo. Ja nie kochałam Morta tak, jak tyś kochał Camillę. - Nikt nie kocha tak samo. Ale musiałaś go kochać. W przeciwnym razie nie wytrzymałabyś z tym idiotą tyle lat. Roześmiałam się, a wtedy i on się roześmiał. Po czym położył mi rękę na nadgarstku i mnie pogłaskał. Ot, taki sympatyczny, przyjacielski gest. Na dworze nadal świeciło słońce, powietrze było krystaliczne, pachniało hiacyntami. Romeo Cacciamani zakołysał się kilka razy na czubkach palców. - O trzeciej zaczyna się wykład na temat pakietów emerytalnych dla ludzi prowadzących jednoosobowe firmy - powiedział. - Co mi to da? Nie mam pieniędzy na żadne fundusze emerytalne. Poza tym nigdy nie będzie mnie stać na przejście na emeryturę. - Mnie też nie - przyznał Romeo. - Za dużo mam dzieci. - To znaczy ile? - Sześcioro. Pięciu chłopaków i Grubcię. Aż gwizdnęłam. - Czyli wracamy do Somerville. - Spojrzał w głąb ulicy, jak gdyby czekał, że zaraz podjedzie szofer. - Przyjechałaś samochodem? - Oszalałeś? Parking kosztuje krocie. Przyjechałam autobusem. Pokiwał głową, rozejrzał się po ulicy i znów uciekł wzrokiem w bok. - Wracałaś kiedyś piechotą do Somerville? - Z centrum? Potwierdził skinieniem. - Wcale nie jest tak daleko. Tyle samo robisz codziennie, kręcąc się po sklepie. Spróbujmy, a jeżeli odpadną nam nogi, weźmiemy do spółki taksówkę. Nie zanosiło się na deszcz, a broszury z seminarium zostawiłam roztropnie na stoliku w kawiarni. Gdzie jest powiedziane, że spacer z Bostonu do Somerville zakrawa na akt brawury? - Pewnie, raz się żyje. Ruszyliśmy z Prudential Center w kierunku Massachusetts Avenue. Szliśmy dość długo przez most Massachusetts, na którym niebo odbijało różowe światła w rzece Charles, a po wodzie sunęły | ostatnie przedwieczorne żaglówki. Kto mógł wiedzieć, że droga do Somerville będzie taka piękna? Zabrało nam to więcej czasu, niż sądziliśmy. Romeo zaproponował, byśmy wstąpili po drodze do włoskiej knajpki "La Groceria". Zjedliśmy na kolację spaghetti. Do tego butelkę niezbyt drogiego chianti. Prawie nie rozmawialiśmy o swoich rodzinach, tylko o filmach i o naszym ulubionym programie telewizyjnym. O młodości w Bostonie i o naszych wojażach. Po kolacji długo szliśmy w milczeniu. Domy o zmierzchu były piękne, z okien sączyło się ciepłe pomarańczowe światło. Mnie to milczenie wcale nie ciążyło. Nie czułam, że zabrakło nam tematów, przeciwnie - że tak dobrze się znamy. I że mamy przed sobą mnóstwo czasu. KIEDY zobaczyłam na podjeździe srebrnego lexusa, od razu zorientowałam się, że nawaliłam. Spóźniłam się. Zapomniałam, że Sandy ma wieczorem szkołę, czyli powinnam się zajmować dziećmi. Pewno nie mogła się doczekać i przyparta do muru, zadzwoniła po siostrę. Usiadłam na ceglanym murku okalającym mój ogród przed domem, pragnąc odwlec to, co za chwilę z pewnością nastąpi. Kochałam Norę, ale wiedziałam, że nie toleruje braku pamięci ani nie znosi kłopotów. Chciałam przez moment pomyśleć jeszcze o tym uroczym wieczorze. Na szczęście Romeo udał się do swojego domu oddalonego o pięć przecznic od mojego. Dobrze, że nie widział, jak się chowam przed rodzoną córką w ogrodzie. Przejechałam palcem po ustach, żeby sprawdzić, czy nie mam tam okruszków, po czym weszłam do domu. Wszystkie światła były zapalone. Moje wnuki, ośmioletni Tony i czteroletnia Sara, były jeszcze na nogach. Oboje płakali. - O Boże! - zawołała głośno Nora, wjeżdżając na mnie niczym pociąg towarowy. - Właśnie mówiłam dzieciom, że zaraz dzwonię na policję. Mamo, gdzieś ty się podziewała? Byłam pewna, że nie żyjesz. - Nie żyjesz! - zawyła Sara i rzuciła mi się w ramiona. Tony owinął mi się w pasie. Mój kręgosłup nie jest już tak wytrzymały jak dawniej. Usiłowałam utrzymać równowagę pod ich ciężarem. - Żyję, żyję, uspokójcie się. Sami spójrzcie. - Ach, te fontanny łez! - Czy wyglądam na osobę nieżywą? Sara wprawdzie kręciła głową, ale nie potrafiła już powstrzymać szlochu. Rysowałam jej dłonią kółeczka na plecach. - Tony - odezwałam się do wnuka. - Nic ci nie jest? Tony nigdy zbyt wiele nie mówił. Pokiwał tylko głową, wtulony we mnie, w te dodatkowe pięć kilo, które powinnam zrzucić. Omal mi serce nie pękło. Tyle było żarliwości w tym ich strachu. Spojrzałam na Norę, która rozłożyła ręce, jak gdyby chciała powiedzieć: I zobacz, ile cierpienia im przysporzyłaś. - Po prostu zapomniałam. Zapomniałam, że to wieczór szkoły Sandy. - No, to gdzie byłaś? - spytała Nora. Poczułam się bardzo, ale to bardzo winna, a jednocześnie widziałam ironię całej sytuacji. W liceum mieliśmy skaranie boskie z Norą, która potrafiła wrócić o czwartej nad ranem. Mówiła, że idzie na róg po kokakolę, po czym wracała po sześciu godzinach na motorze z jakimś chłopakiem. A teraz była elegancko ubraną pośredniczką handlu nieruchomościami w pantoflach z jaszczurki i kolczykach z brylantami. I strofowała mnie, rodzoną matkę, przy byle okazji. - Byłam na konferencji. Spotkałam znajomego. Zjedliśmy kolację i wróciliśmy piechotą do domu. - Piechotą? Z Sheratona? E, miałam tego dosyć. Odsunęłam Sarę i Tonyego od siebie. Podreptali na kanapę, nieutuleni w żalu. - Noro, bardzo mi przykro, że musiałaś się fatygować. I dziękuję ci za pomoc przy dzieciach. Usiłowałam powiedzieć to z matczynym autorytetem w głosie, chociaż jej to nie robiło żadnej różnicy. Alex i ja wybieraliśmy się na kolację do miasta, kiedy Sandy zadzwoniła. Twierdziła, że spóźnisz się tylko chwilę. Nie powiedziała mi, że się w ogóle nie odezwałaś. - Przepraszam. - Mieliśmy zarezerwowany stolik w "Bibie". Nie miałam pojęcia, co to za lokal, ale przeprosiłam jeszcze raz. Dzieci wreszcie się uspokoiły, a ja skonana usiadłam na kanapie. Nora włożyła płaszcz, który miał krój trencza, tyle że był z blado-żółtego jedwabiu. Przepięknie w nim wyglądała. Nie mogłam się nacieszyć, że wyrosła na taką udaną, olśniewającą, otwartą, bogatą kobietę. Nigdy nie wolno machać ręką na dziecko, które sprawia mnóstwo kłopotu. Chyba tylko taki z tego morał. - Ślicznie wyglądasz - pochwaliłam. - Przecież wybieraliśmy się na kolację. - Nora wzruszyła ramionami. Podniosła torebkę. Po czym uśmiechnęła się do mnie. - Już dobrze, dobrze. Mnie też się zdarza zapomnieć. Trochę za dużo w tym było arogancji, ale niech jej będzie. - A kogo spotkałaś? - zaciekawiła się. Roześmiałam się na ten zabawny absurd sytuacji. - Nigdy w życiu byś nie zgadła. Nora spojrzała z rozbawieniem. - No kogo? - Uwierzysz? Romea Cacciamaniego. Powinnam była skłamać. Przecież spotkałam wroga wszystkich Rosemanów, a to, że w sercu nie żywiłam do niego żadnych wrogich uczuć, to nie znaczy, że podobne emocje dotyczyły wszystkich członków mojego rodu. Nora upuściła torebkę. - Kogo? Możesz powtórzyć? Tony i Sara, mimo że już oklapli, wychwycili napięcie w głosie ciotki i unieśli senne główki. - Noro - powiedziałam cicho. - Wracaj do domu. Odłóżmy tę rozmowę na kiedy indziej. - Powiedz natychmiast! - zażądała. Właściwie to wykrzyczała. Była do tego zdolna. Mówiłam cicho, ale nie dało się tego odkręcić. - Spotkałam Romea Cacciamaniego na konferencji. Pogadaliśmy trochę. Zjedliśmy razem obiad. - Cacciamaniego? Zjadłaś obiad z Cacciamanim? Zadziwiające było to, że ton jej głosu brzmiał zupełnie jak ton głosu mego ojca, kiedy wypowiadał ich nazwisko. Czekałam, że zaraz splunie. - Zadaję sobie w duchu pytanie, o co właściwie był ten cały spór. - Nie wiesz? To może zapytaj Sandy. Bo ona wie. Kiedy dzieci usłyszały imię matki, znów uderzyły w płacz. - Chodziło mi o historię, Noro. Dajmy temu spokój. To przyzwoity człowiek. - Nie chcę tego słuchać - rzekła stanowczym głosem Nora. Ale raptem coś ją tknęło. -I przyszłaś z nim piechotą do domu? - Nie - powiedziałam. - Jasne, że nie. - Pozwolił ci iść samej z centrum miasta? - Daj już spokój. Wracaj do siebie. Położę dzieci do łóżka. - Mamo, obiecaj mi, że nigdy się z nim więcej nie spotkasz. - On mieszka w Somerville. Mogę go spotkać w każdym sklepie. - Wiesz, o co mi chodzi. - Dobranoc, Noro. - Obiecaj. Nie wyjdę, dopóki mi nie obiecasz. Przez chwile zlękłam się, że może zrealizować swoją groźbę. - No dobrze, obiecuję. A teraz zmykaj. Nora wypadła z domu jak wichura. Nie pożegnała się ze mną ani z dziećmi. Obiecałam, no i co z tego? Nie widziałam Romea przez piętnaście lat, pewno więc minie kolejnych piętnaście, zanim go znów zobaczę. No i co z tego? Położyłam dzieci spać, resztki radości zaznanej tego wieczoru usiłowały się wydostać na powierzchnię jak przydeptany robak spod buta. Mam sześćdziesiąt lat i znów zapinam flanelowe piżamki. Ale dzieciaki są urocze, chociaż więc żałuję, że Sandy nie wypaliło małżeństwo i że wszyscy nie mieszkają szczęśliwie w innym domu, wcale nie przeszkadza mi, że są u mnie. - Ale nigdzie już nie pójdziesz, dobrze? - upewnił się Tony drżącym głosikiem. Jak na ośmiolatka naprawdę był bardzo dziecinny. - Teraz wybieram się prosto do łóżka. Pochyliłam się, cmoknęłam go w czoło, aż się roześmiał i zwinął w kłębuszek. Dotrzymałam słowa danego mojemu Tonyemu i poszłam prosto do łóżka. Ale w nocy miałam sen wart odnotowania. Romeo Cacciamani rzucał kamykami w moje okno. Wstałam po ciemku, otworzyłam okno, wytknęłam głowę. We śnie okno łatwo się otworzyło, nie było żadnych żaluzji. Miałam na sobie przepiękną białą koszulę nocną. - Czego chcesz, Romeo Cacciamani? - zapytałam. Stał na jezdni w spodniach khaki i wiatrówce, patrzył w moje okno. Wyglądał tak przystojnie w świetle księżyca. Jak mogło mi to wcześniej umknąć? Zapragnęłam dotknąć dłonią jego policzka. - Musiałem cię zobaczyć - powiedział. - Nie mogłem zasnąć. Wiedziałem, że nie zasnę, jeżeli cię nie zobaczę. - Uśmiechnął się i pomachał. - Dobranoc, Julio. - Dobranoc, Romeo. Wtedy się obudziłam. I co gorsza, stałam w oknie! Nigdy przedtem nie lunatykowałam, zastanowiłam się więc, że przecież mogłam wypaść. Ale wówczas przypomniało mi się, że okna po malowaniu nie dają się otworzyć. Wyjrzałam na ciemną ulicę. Nie było tam żywej duszy. Widocznie zwariowałam. RANO Sandy weszła do mojego pokoju, zamknęła za sobą drzwi. Była szósta rano, dzieci jeszcze spały. Miała na sobie spodnie dresowe i bawełnianą koszulkę. Okulary na nosie, włosy jeszcze w nieładzie. - To prawda, że poszłaś na randkę z Romeem Cacciamanim? - No coś ty! - obruszyłam się. Leżałam na łóżku wpatrzona w sufit i myślałam o tym, że trzeba zamówić goździki. - Wpadliśmy na siebie na seminarium, zjedliśmy razem kolację, i kropka. Warga zaczęła jej drżeć. - Dlaczego mi to robisz? Usiadłam, zaniepokojona. - Kochanie, przecież to nie ma nic wspólnego z tobą. - No to dlaczego zjadłaś z nim kolację? - Nie wiem, Sandy. Po prostu wpadliśmy na siebie przypadkiem. Zaczęliśmy rozmawiać. On zgłodniał. Zjedliśmy. I koniec. - Przecież nienawidzisz wszystkich Cacciamanich. Przecierała okulary wierzchem dłoni. Biedna Sandy, ależ ona była wrażliwa. - Masz rację, nienawidziłam ich. Ale kiedy wczoraj zobaczyłam Romea, przekonałam się, że wcale go nie nienawidzę. - To on już jest dla ciebie Romeem? - Podeszła i zwinęła się w nogach mojego łóżka. Ależ ona jest chuda. Od czasu rozwodu łopatki sterczały jej z tyłu jak skrzydełka. - Chyba nie zniosłabym jego widoku ani dźwięku jego imienia. - No i nie musisz. - Więc nie będziesz się z nim więcej spotykała? - Nie spotykam się z panem Cacciamanim. Po prostu na niego wpadłam. Rozchmurzyła się nieco. Otarła dłonią oczy pod okularami. - Czyli nie spotkasz się z nim więcej? Ech, nie miałam możliwości ruchu przez te dziewczyny. Zresztą, co za różnica? Obiecać było łatwo. -Nie. Sandy przysunęła się do mnie. Miała trzydzieści dwa lata, ale czasem przypominała mi Sarę, która była bardzo dojrzała jak na swoje cztery latka. Objęła mnie za szyję i przytuliła się. - Naprawdę cię kocham, mamo. Powiedziałam jej prawdę, nie wdając się w tłumaczenie, jakie właśnie odczuwam komplikacje. Powiedziałam, że też ją kocham. Rozdział 2 KIEDY moje córki dorastały, wierzyłam, że podbiją świat, że wespną się na niezmierzone szczyty. Niestety, one, znając to moje przekonanie, uwierzyły w to samo. Nawet gdy osiągnęły dorosłość, nadal byłam w ich oczach tylko matką, zwyczajnie i po prostu. Nie wyobrażały sobie, że mogłabym nie zrobić czegoś, na czym by im zależało, jak gdyby na tym polegał nasz związek. Może zresztą miały rację. W końcu chodziło o Cacciamanich. Byłam pewna, że mogę znów znienawidzić Romea, chociaż przez cały ranek myślałam o nim bez krztyny wrogości. Czym jest porcja spaghetti i wieczorny spacer wobec sześćdziesięciu lat nienawiści? Niczym. SANDY wyrzucono z uczelni na początku trzeciego roku. Znudziła jej się nauka, a zakochała się szczęśliwie w chłopaku, na którego mówiono również Sandy. Pobrali się i stworzyli parę Sandy i Sandy Anderson, wierząc, że ten żart ze wspólnym imieniem wystarczy, by utrzymać ich więź. Jakże się mylili. Teraz Sandy, mąż Sandy, mieszkał w Maui, gdzie był instruktorem surfingu, zapijał się, zalegał z alimentami, a Sandy, żona Sandyego, chodziła do szkoły wieczorowej trzy razy w tygodniu z nadzieją, że zostanie pielęgniarką. Za dnia pomagała mi w kwiaciarni, a ja wypłacałam jej pensję, ufając, że Sandy zyska przez to poczucie niezależności. Pracowała dobrze. Traktowała klientów serdecznie, znała się na kwiatach. Robiła piękne, wesołe bukiety. (Bo wiązanki Morta przypominały bardziej kompozycje proponowane przez firmy wysyłkowe. Wydawały się dwuwymiarowe). Sandy świetnie też sobie radziła z dostawami. Nigdy się nie spóźniała, miała doskonałą orientację w terenie, czego z pewnością nie odziedziczyła po mnie. Nazajutrz po kolacji z Romeem przyjechałam z Sandy wcześnie do sklepu, żeby przygotować poranne dostawy i zapakować je do mojego wozu. Od niepamiętnych czasów mieliśmy białą furgonetkę forda z wypisanym na boku nazwiskiem Roseman, a obok wielkim bukietem róż. Uwielbiałam ten samochód. Przypominał mi o naszym sukcesie. Ale kiedy firma podupadła, furgonetka poszła na pierwszy ogień. Sandy przejrzała listę dostaw. - Wszystkie zlecenia są dzisiaj blisko. Szybko się uwinę. Kiedy wychodziła, poprosiłam, żeby uważała na siebie. Zawsze się o nią martwiłam, kiedy pukała do domów obcych ludzi. Starannie przetarłam szklane drzwi. Wyniosłam wiadro lilii tygrysich przed sklep. Dzień był chłodny, trzeba więc je było szybko sprzedać, bo niedługo wszystkie płatki im opadną. Zadzwonił telefon, jakiś klient chciał wysłać dziewczynie bukiet na przeprosiny. - Brzydko się zachowałem - wyznał mi. - Rozumiem. - Powiedział, że przeznaczył na to siedemdziesiąt pięć dolarów, nie licząc podatku i kosztów wysyłki. Z tego wniosłam, że naprawdę musiał się brzydko zachować. - A co napisać na bileciku? Przez chwilę w słuchawce panowało milczenie. - Nie mam pojęcia. A co pani chciałaby usłyszeć? - Nie wiem - odparłam. - Mnie pan nic nie zrobił. - Ale co inni mężczyźni piszą? Nie jestem najlepszy w te klocki. - Najczęściej piszą: "Przepraszam. Kocham cię". - W porządku. Proszę tak napisać. - A jak tej osobie na imię? - Catherine. - Przez C czy przez K? I znów cisza w słuchawce. - Nie wiem. Westchnęłam i napisałam przez K. - Jeżeli będzie źle, przeproszę, że to ja się pomyliłam. - Świetny pomysł - podchwycił mój klient. - Szkoda, że reszty też nie mogę na panią zwalić. Podał mi numer karty kredytowej, zapisałam. Przypięłam zamówienie dla Katherine do korkowej tablicy, a potem poszłam do chłodni, zaczęłam zmieniać wodę i przycinać łodygi, żeby zwiększyć roślinom szansę przeżycia. Przez tyle lat pracy w sklepie kwiaty mi się nie znudziły. Znudziły mi się rachunki, firmy kart kredytowych i czeki bez pokrycia, ale kwiaty nie przestały mnie zdumiewać. Pracowałam w branży niosącej uśmiech. Zdarzały się oczywiście pogrzeby, wizyty w szpitalach, ale nawet wówczas zadaniem kwiatów było rozweselać. Głównie jednak chodziło o miłość. Kwiaty mają wyrażać uczucia ludzi, którzy nie wiedzą, co powiedzieć. Wystarczy, że dasz ukochanej bukiet ognistych maków, w którym każda łodyga wykręca się w inną stronę, każdy płatek powiewa jak flaga na wietrze. Wyglądają tak kusząco, tyle w nich życia. Ukochana od razu zrozumie twój znak. Jeszcze nie otworzyłam sklepu, ale uchyliłam drzwi, żeby wystawić frezje. Obcinałam na zapleczu łodygi róż, kiedy usłyszałam melodyjny dźwięk dzwonka. Otarłam mokre dłonie o dżinsy i wyszłam przed sklep. A tam, między bukietem lilii tygrysich a wiadrem bardzo drogich frezji, stał Romeo Cacciamani. - Ładny ten twój sklep - pochwalił. - Wiesz, że nigdy tu nie byłem? Rodzice zawsze mi wmawiali, że Rosemanowie handlują czarną magią. Że trzymają tu suszone nietoperze, oko traszki. Masz oko traszki? Natychmiast pomyślałam: że też musiałam właśnie dzisiaj włożyć tę ohydną koszulę Morta! I zaraz potem: kiedy Sandy wyjechała? Ale powiedziałam: - Nie, nie mam. - Bo ty w kwiaciarni "Romeo" też pewnie nigdy nie byłaś? "Romeo", tak właśnie jego rodzice nazwali ten sklep, w hołdzie swojemu jedynakowi. Zresztą nazwa była romantyczna, w sam raz dla kwiaciarni. Moi rodzice dostawali szału, bo tym sposobem Cacciamani znaleźli się w książce telefonicznej tuż przed nami. - Nigdy nawet mój cień nie padł na twoje drzwi. Tak się ucieszyłam na jego widok, jak gdyby przyniósł mi wygraną na loterii. Ale dlaczego? Ukląkł przy groszkach pachnących, które mi właśnie przywieziono, i zaczął na nie chuchać. Byłam mu niepomiernie wdzięczna, że skoncentrował się na tych groszkach, które trudno było dostać, zwłaszcza po tak sensownej cenie, i które urzekały swoją świeżością. - Cień? Mogłabyś tylko rozjaśnić to miejsce. Nie spojrzał w moją stronę, jego komentarz mógł więc dotyczyć równie dobrze kwiatów. - Może więc kiedyś go zobaczę. Swoją drogą, ciekawe, co on tu u mnie robił? Mój ojciec przewracał się chyba w grobie na cmentarzu w Mount Auburn. Żeby Cacciamani dotykał naszych łodyżek? Poza tym, gdyby Sandy przekroczyła próg, chyba rozpętałaby burzę na miarę Czarnobyla. - Julio Roseman - zwrócił się do kwiatów. Powiedział to tak, że na chwilę stanęło mi serce. - Spędziłem wczoraj przemiły wieczór. - Ja też - przyznałam. - Dopóki nie dotarłam do domu. Spojrzał na mnie. - Ale chyba im nie powiedziałaś, co? - Ech, nie wiem, co mi odbiło. I popełniłam straszny błąd. Romeo potrząsnął głową. - Ja powiedziałem rodzinie, że wybrałem się sam do kina. Czasem to robię. - Powinnam była postąpić tak samo. Ilu jest u was domowników? - Ja, moja mama... Grubcia też mieszka w domu, bo już samo jej czesne dobija mnie finansowo. Potem Alan, mój najmłodszy syn, trzydzieści dwa lata. W zeszłym roku został zwolniony w ramach redukcji etatów. Miał niezłą pracę jako informatyk, a teraz nie ma nic, więc mieszka w naszym domu z żoną Theresą i trojgiem dzieci. Aha, i jeszcze pies, Junior. Psa też liczyć? - Ja liczę. - No to jest nas dziewięcioro. - Mądrze postąpiłeś, że im nie powiedziałeś. Zwykła kolacja, wielkie mi mecyje. Można by pomyśleć, że kogoś zabiłam. - Spojrzałam na zegarek. - Wiesz, nie chcę cię wyrzucać, ale lada chwila może wrócić Sandy, a nie mam ochoty znów przechodzić przez piekło. Wiem, że to straszne. Wszyscy powinniśmy wyrzucić to z siebie, ale reszta rodziny nie jest tak... Wzruszyłam ramionami. - Czyli powiedzieć, po co przyszedłem? - Właśnie, może przejdźmy do tego punktu programu. Czułam, że się pocę ze strachu - pewno Sandy już szuka parkingu, zamyka samochód. - Nie robiłem tego od dawna. Miałem dziewiętnaście lat, kiedy ożeniłem się z Camillą. Człowiek wychodzi z wprawy. I wtedy pojęłam. Może w innych okolicznościach, w innej sytuacji bym to przeciągała, ale teraz po prostu mi się spieszyło. - Chcesz mnie zaprosić na kolację? Uśmiechnął się z taką wdzięcznością, taką ulgą, że pożałowałam, iż nie wpadłam na to od razu, gdy tylko przekroczył próg. Pokiwał głową. - Chętnie się wybiorę. Kiedy? - Jutro. Niech szlag trafi los i pilnowanie dzieci. - Nie mogę - westchnęłam. - Jutro Sandy ma szkołę, więc będę się zajmować dziećmi. Ale musisz już iść. -No to dzisiaj. - Dobrze, dzisiaj. Tylko wyjdź tyłem, co? - W porządku - zgodził się. Zaczął się podnosić i wyciągnął do mnie rękę. Przez dłuższą chwilę siedział w kucki nad kwiatami. Pomogłam mu wstać na nogi. Przez chwilę trzymałam jego ciepłą rękę w swojej. Poczułam ciarki, prąd elektryczny, który doszedł aż do serca. - Podjadę po ciebie. - Nie, nie - powiedział z pewnym strachem w głosie. - Może lepiej spotkajmy się w bibliotece. Nie, też nie! Mój wnuk chodzi do biblioteki, mógłby mnie wsypać. - Zamknął oczy. - Że też nic nie przychodzi mi do głowy! - W aptece na Porter Square - zaproponowałam. - O siódmej. I wtedy zobaczyłam przez okno Sandy. - Pędź już - poprosiłam, wskazując na tył sklepu. - Prędzej! Jak na sześćdziesięciolatka o zesztywniałych kończynach, ruszył dosłownie z kopyta. A zatem po raz pierwszy od trzydziestu dziewięciu lat umówiłam się na randkę. PRZEZ cały dzień nie brałam sekatora do ręki, bo wiedziałam, że się na pewno zatnę. Wciąż się myliłam w rachunkach i zapomniałam dosypać kwiatom bodaj paczuszki nawozu Floralife. - Co z tobą? - dopytywała się Sandy. - Zła jesteś na mnie za ten ranek? Martwisz się o Tonyego i Sarę? - Po prostu jestem zmęczona. Nie najlepiej spałam. W końcu dała za wygraną. Czas było odebrać Sarę z przedszkola. W sklepie ruch był mały, toteż zwolniłam ją na resztę dnia. Po jej wyjściu zadzwoniłam do swojej najlepszej przyjaciółki, Glorii. Gloria mocno oberwała w pierwszym małżeństwie, za to zaznała szczęścia w drugim. Przyjaźniłyśmy się od siódmej klasy. Była moją druhną na ślubie, a potem woziła mnie na sprawę rozwodową. Od dawna łączy nas zażyłość. - Cacciamani! - powtórzyła. Po czym zaniosła się takim śmiechem, że w końcu musiała odłożyć słuchawkę, żeby się napić wody. - Chyba oszalałam - wyznałam jej. - Raczej szaleństwem było przez tyle lat go nienawidzić. Słusznie, że się z nim spotykasz. To miły i przystojny facet. - Znasz go? - Nie znam, ale czasem kupowałam u niego kwiaty. - Jak to? Kupowałaś kwiaty u Romea? Sądziłam, że kupujesz u Rosemana. - Teraz kupuję u Rosemana, dawniej zresztą też. Ale wiesz, ten Mort doprowadzał mnie do obłędu. Buzia mu się nie zamykała. Kiedy miałam mało czasu, łatwiej mi było kupić coś u Romea. - To prawda. Czyli nie uważasz, że coś ze mną nie tak? Bo dziewczyny są gotowe mnie znienawidzić. - Julio, jeżeli dochowasz tajemnicy, to nigdy się nie dowiedzą. W końcu jesteś dorosła. Jakoś nigdy nie potrafiłam, cholera, dojść do sedna tego całego sporu. Za co wyście ich tak naprawdę nienawidzili? - Sęk w tym, że sama nie wiem. Romeo też zresztą nie wie. Ot, tradycja. - No więc, tradycja się skończyła. Dokąd się wybieracie? - Mamy się spotkać w aptece na Porter Square. - Oo, to macie przed sobą dużo możliwości. Znasz chociaż jego upodobania? - Lubi spacerować. - A więc włóż buty na płaskim. I perfumy pod kolana. Mężczyźni to uwielbiają. - Nie przypuszczam, by miał okazję nawiązać kontakt z moimi kolanami. - Mówiąc emocjonalnie, lepiej być na wszystko przygotowaną. Musisz się przygotować na różne scenariusze. Jakoś nic mi nie przychodziło do głowy. Raptem sparaliżował mnie strach, jakiego nie doświadczyłam, odkąd Mort powiedział mi o Lili. - Glorio, a nie podjechałabyś po mnie? Wszyscy sądziliby, że wybieramy się na kolację, a potem odjedziemy razem. Jeżeli znowu wyjdę sama wieczorem, dziewczęta nabiorą podejrzeń. - Chcesz, żebym podwiozła cię pod aptekę? - Gdybyś była tak dobra - powiedziałam z zażenowaniem. - Ależ jasne, Julio - zaofiarowała się. - Będę ci służyła za alibi, kiedy zechcesz. Zamknęłam sklep pół godziny przed czasem, wróciłam do domu i weszłam do wanny. W domu, jakimś cudem, nie było nikogo, a cisza dała mi fałszywe poczucie spokoju. Może po prostu zjem miłą kolację i nikt się o niczym nie dowie. SANDY, Tony i Sara wrócili o szóstej z Mak Donalda. Kwadrans później zjawiła się Nora. Mogłabym stanąć o zakład, że dziś przyjdzie. W kuchni Sandy strofowała dzieci, żeby usiadły z lodami na krzesłach. - Właśnie pokazywałam komuś dom na tej ulicy - wyjaśniła Nora ze stoickim spokojem. - Pomyślałam, że wpadnę się przywitać. Miała na sobie szmaragdowy kostium, a na szyi apaszkę od Hermesa. Ech, ta moja córeczka od harleyów. Pewno czekałaby ją nie lada kariera w CIA. - Ślicznie wyglądasz - pochwaliłam. - Ty też - odwzajemniła się Nora. - Wychodzisz? - Tak. Wybieram się z Glorią na kolację. - W środku tygodnia? - Czasem wyskakujemy w środku tygodnia. - Tak tylko pytam - powiedziała od niechcenia Nora. - Może chwilę zaczekam. Wieki jej nie widziałam. Podobno jest szczęśliwa z tym Buzzem? - Jakoś im się ułożyło. Nora pochodziła po pokoju, a to wygładziła spódnicę, a to poprawiła abażur. Nie chciała tu być. Wolałaby wrócić do domu, do Alexa, ale zamierzała mnie sprawdzić. Nie mogłam się na nią złościć, bo jej najczarniejsze przewidywania w kwestii mojego charakteru ziściły się co do joty. - Jak tam w sklepie? - zapytała. - Przecież wiesz, że nie najlepiej. - Nie pojmuję, dlaczego z niego nie zrezygnujesz. Wycofaj kapitał i kup sobie apartament. - Chciałabym rozkręcić firmę. - Daj spokój, mamo. Firma z roku na rok podupada. Cała praca taty pójdzie na marne. - To nie praca twojego taty, tylko praca mojego taty. Poprzysięgłam sobie solennie, że nigdy nie będę nadawała na Morta do jego córek, ale w sprawach sklepu mi się nie udało. Mort rozwinął firmę, to prawda, nigdy natomiast nie dbał o kwiaty. Nie chciałam wysłuchiwać, że niszczę jego ciężką pracę. - A mów sobie, co chcesz - odcięła się Nora. - Martwię się o ciebie. O tych Cacciamanich. Wiesz, że to przez nich wali się nasz sklep. Wiecznie szargają nam reputację w mieście. Wszystkie wielkie imprezy, wesela, przyjęcia charytatywne są obsługiwane przez nich. - My też obsługujemy sporo wesel. Swoją drogą, rozważam, czyby nie wprowadzić nowej usługi - organizacji bankietów weselnych. I tak zawsze pomagam dziewczętom wybrać firmę zajmującą się jedzeniem i suknie dla druhen. - Moim zdaniem to antysemici. - Nora nigdy nie słuchała tego, co mówię. - Chyba oszalałaś. Nie możesz ich nazywać antysemitami tylko dlatego, że cię nie lubią. A my jesteśmy antykatolicy? - Jasne, że nie. Ty naprawdę nic nie rozumiesz. - Och, daj mi spokój - powiedziałam. Wtedy nareszcie zadzwonił dzwonek, na co pełna wdzięczności wobec przyjaciółki pobiegłam do kuchni i ucałowałam Tonyego i Sarę na dobranoc. Sandy popatrzyła na mnie tęsknie przez chwilę, więc ją również ucałowałam. Nora wpuściła Glorię. Stały rozbawione w salonie i zaśmiewały się jak najlepsze przyjaciółki. - Na mnie już czas - pożegnałam się. - Może ja też poszłabym z wami - zaproponowała raptem Nora. - Alex jest dziś na spotkaniu, nie mam żadnych planów. Możemy urządzić sobie miły babski wieczór. Gloria wzięła głęboki oddech i położyła Norze rękę na ramieniu. - Kochanie - powiedziała. - Wybacz, ale dzisiaj chcę mieć mamę tylko dla siebie. - Ale nic się nie stało? Gloria wzruszyła ramionami. Przybrała bezradną, a jednocześnie śmiałą minę. - Muszę z nią o czymś pogadać. Okazuje mi tyle serca. - Pa, Glorio - zawołała Sandy z kuchni. - Pa, kochanie. Ucałuj dzieciaki ode mnie. Musimy już pędzić. - Po czym objęła mnie i wyprowadziła za drzwi. Wsiadłam do jej plymoutha, a ona ruszyła z kopyta. - Sądziłam, że mimoza z ciebie, kiedy mnie poprosiłaś, bym cię stąd wyrwała, ale teraz widzę, że nie trudniej byłoby odbić kogoś z więzienia. GLORIA zatrzymała się przed apteką. Była za dziesięć siódma. - Mam po ciebie przyjechać? Potrząsnęłam głową. - Sama wrócę do domu. - A może nie wrócisz? - Cmoknęła mnie w policzek. - Myśl, kochanie, pozytywnie. Ciekawe, gdzie ja miałam rozum, umawiając się z mężczyzną w sklepie z jarzeniowym oświetleniem. Zaczęłam przechadzać się powoli, od niechcenia, między regałami, byle nie wyglądać zbyt podejrzanie, bo mogliby mnie wziąć za złodziejkę, zanim on się zjawi. Na półce z kosmetykami buteleczki z podkładem nęciły, że odmłodzą i nawilżą cerę. Zauważyłam szminkę o nazwie Francuski Pocałunek. Kremy do twarzy mamiły cudami młodości, niby to skóra wygładzi się z dnia na dzień i znikną z niej wszelkie ślady starzenia. Regały z czasopismami były nie mniej okrutne. "Spraw, żeby błagał o więcej", "Wspaniały seks w wieku lat 20, 30 i 40". Wzięłam to pismo do ręki. A co ze wspaniałym seksem w wieku pięćdziesięciu lat? Albo sześćdziesięciu? Czyżbyśmy już nie mieli prawa? Czyżbyśmy byli skreśleni? Musieli podniecać się li tylko wożeniem wnuków na pływalnię i nie mieli kiedy nawet pomyśleć o seksie? W części aptecznej już byłam gotowa się wycofać. Obok bielizny dla dorosłych kremy wazelinowe. Cała ściana prezerwatyw we wszelkich możliwych kolorach i fakturach, a wszystkie obiecywały ochronę przed chorobami przenoszonymi drogą płciową. Że też o nich zapomniałam! Zagapiłam się na te pudełeczka, czytałam te odrażające i przygnębiające slogany - "Gdy najdzie cię chętka na miłość" - myśląc, że chyba jednak seks jest dla młodych, kiedy poczułam lekkie klepnięcie w ramię. - Kupujesz coś? - spytał Romeo. Nie włożyłam okularów, toteż wlepiałam dosłownie nos w pudełko prezerwatyw. - To chyba najgorsza chwila w moim życiu - wyznałam mu. - Fantastycznie - pocieszył mnie. - Czyli odtąd wszystko może się tylko polepszyć. - Uśmiechnął się do mnie. Chwycił mnie za rękę i wyprowadził z tej alejki. To był bardzo miły gest, bo gdyby nie on, chyba szukałabym stamtąd wyjścia, zapadając się pod ziemię. - Lubisz sushi? - zapytał. - Surową rybę? - Grubcia nauczyła mnie ją jeść. To jest teraz ulubiona potrawa licealistów. Jeżeli nie masz ochoty, możemy pójść gdzie indziej. - Nie - zaprzeczyłam. - Zważywszy na okoliczności, powinnam tylko i wyłącznie jeść surową rybę. Na pohybel! Nie uważasz? - Owszem. Wyszliśmy z apteki, skierowaliśmy się do samochodu. Romeo trzymał mnie za rękę. Ależ to cudowne uczucie! Ostatni raz Mort trzymał mnie za rękę podczas ślubu, kiedy wracaliśmy od ołtarza. Potem trzymałam za rękę swoje córeczki przy przechodzeniu przez ulicę i kiedy szłyśmy parkingiem. Cieszyłam się, że teraz mogę prowadzać za ręce Tonyego i Sarę. Co za uczucie! Trzymać mężczyznę za rękę, tym bardziej że nie zrobił tego z obawy, iż wpadnę pod samochód, a z sympatii. W tym miejscu chętnie udzielę rady osobom, które wybierają się na randkę, a wyszły z wprawy. Jeżeli masz tremę, zwłaszcza jeśli ta druga osoba jest twoim zadeklarowanym wrogiem, spróbuj wyzbyć się tremy, decydując na coś, czego jeszcze bardziej się boisz, na przykład zdobądź się na skok ze spadochronem, napad z bronią w ręku albo zjedzenie sushi. Restauracja na Harvard square była piękna, cicha, miała papierowe parawany i ciepłe oświetlenie. Przy stanowisku kierownika sali stała ikebana, która wzbudziła nasz podziw. Pozwoliłam Romeowi zamówić, bo nawet najbardziej rozgarnięta kobieta wyzwolona nie wie, jak zamówić sushi, jeżeli go przedtem nie jadła. Kelnerka przyniosła nam butelkę sake. - Nie powinno się jej nalewać sobie samemu - pouczył mnie Romeo, nalewając do mojego kieliszka. - Grubcia mnie nauczyła, że to przynosi pecha. - Po czym wręczył mi butelkę, a ja napełniłam jego kieliszek. - Zdrowie najpiękniejszej kwiaciarki w Somerville - wzniósł toast. - Nie masz co się podlizywać. Trąciłam jego kieliszek. - No coś ty - obruszył się. - Przecież to najświętsza prawda. Po dwóch łykach zakręciło mi się w głowie, co nie do końca wynikało z mocy sake. Wtedy wniesiono czarną tacę z laki, a na niej kawałki surowej ryby na małych cegiełkach białego ryżu. Wtem ogarnął mnie lęk na myśl o tym, że zaraz będę musiała to jeść... i natychmiast w kąt poszły wszelkie obawy związane z osobą Romea. Na dobry początek wzięłam do ust kawałek łososia. Smakował nieźle. Węgorza wyplułam dyskretnie w serwetkę, podobnie zresztą ślimaka, który smakował, jakbym nadgryzła ludzkie ucho. - Też tak zaczynałem - przyznał Romeo. - Ale przyzwyczaisz się. - Wyciągnął ręce przez stół i musnął przelotnie moje dłonie. - Wciąż nie mogę uwierzyć, że jem z tobą kolację. - Po czym cofnął ręce. - Muszę ci wyznać, że nie przypadkiem wpadliśmy na siebie na seminarium. - Co takiego? Zostawiłam jedną rękę od niechcenia na stole na wypadek, gdyby zechciał jej dotknąć. - Przechadzałem się po terenie i raptem wpadła mi w oko pewna kobieta, przepiękna kobieta. Widziałem ją tylko przez chwilę, ale nie wiadomo dlaczego odniosłem wrażenie, że ją znam. Jakoś źle mi się tego słuchało. - No więc, zawróciłem, żeby przeczytać jej nazwisko na identyfikatorze. Ale mnie nie zauważyłaś. - To byłam ja? - A kiedy podszedłem po raz trzeci, już omal się z tobą nie zderzyłem. Zamieniliśmy słowo, ale zaraz znikłaś. - Trzasnął palcami. - Zupełnie straciłem głowę. Uznałem, że nie mam szans. Chciałem po prostu dać nogę, a mimo to czekałem w holu. Znasz to uczucie? Coś ci każe po prostu postąpić tak, a nie inaczej. - Do niedawna nie znałam - odrzekłam. Wzięłam butelkę sake i dolałam Romeowi. - Chciałbym, Julio, żebyśmy się lepiej poznali - wyznał. - Wiesz, jako dwoje normalnych ludzi, a nie jako członkowie rodzin Rosemanów i Cacciamanich. - Piękny zamysł - pochwaliłam. - No, to opowiedz mi o swoich dzieciach. Dzieci wypełniały nam kawał życia. Romeo uśmiechnął się, odchylił w krześle. Zorientowałam się, że lubi swoje dzieci. - No, czekaj. Camilla i ja zaczęliśmy wcześnie. Joe, nasz najstarszy, ma czterdzieści lat. Jest właścicielem firmy przewozowej, nieźle sobie radzi. Żonaty, troje dzieci. Po nim idzie Raymond. Do tej pory się nie ożenił. Pracuje ze mną w sklepie. Nicky jest w lotnictwie, stacjonuje w Niemczech. Pięć lat temu ożenił się z Niemką, mają dwoje dzieci. No i Tony. - Tu westchnął. - Ma teraz trzydzieści trzy lata. Pracuje w Światowej Organizacji Zdrowia. Zajmuje się dystrybucją szczepionek w Ekwadorze. - Ożenił się? Romeo potrząsnął głową. - Nie. I wiesz, teraz widzę, że to ja pokrzyżowałem mu plany. On po prostu kochał Sandy, to nie była żadna dziecinada. Chyba nigdy się z tej miłości nie otrząsnął. Pomyślałam o biednej Sandy siedzącej w domu z dziećmi, o ich wypadach do Mak Donalda, książeczkach dla dzieci, domowej krzątaninie. Też nigdy się z tego nie otrząsnęła. - O Alanie już ci opowiadałem. Mają z Theresą trójkę dzieci. No i jest Grubcia. Camilla wprost nie mogła uwierzyć, że doczekała się córki. Jest wspaniała. - Rzeczywiście sprawiła wam sobą niespodziankę. - Po pięciu chłopcach sądziliśmy, że po prostu los tak chce. Aż tu nagle: Grubcia. Daliśmy jej na imię Patience, bo z taką cierpliwością wyczekiwaliśmy córki. Ale wszyscy chłopcy mówili na nią Grubcia. Jako dziecko była rozkosznie pulchniutka. Wszyscy dostali bzika na jej punkcie. Bardzo mi się podobała ta opowieść, o ich przyjaciołach, sympatiach, później dzieciach. - Miło się tego słucha. - To wszystko zasługa Camilli. Była wspaniałą matką. Teraz dopiero widzę, czego dokonała. Nie doceniałem tego, dopóki nie zachorowała, kiedy to sam musiałem przejąć pałeczkę. Po prostu się o nas wszystkich troszczyła. Jedliśmy na deser lody z zielonej herbaty i popijaliśmy herbatę z maciupeńkich filiżanek. Rozmawialiśmy o kwiaciarniach. Przekazaliśmy sobie wszystkie tajniki naszego fachu. Podczas tej kolacji dowiedziałam się więcej niż w ciągu całego seminarium. Zwierzyłam mu się ze swojego zamiaru, żeby organizować też bankiety weselne. Bo byłam w tym naprawdę niezła, w urządzaniu wielkich przyjęć. Romeo zatrudniał zbyt wielu członków swojej rodziny i chociaż niby wszyscy się starali, do jego firmy zakradał się bałagan. Kiedyś przeoczył jakieś wesele. Wpisał je na następny tydzień. Ja z kolei nie bardzo panowałam nad swoją firmą. Wpływy spadały z miesiąca na miesiąc. Oboje zmierzaliśmy do bankructwa. Nie była to wcale taka znów łatwa rozmowa, a mimo to po wyjściu z restauracji chciało mi się śpiewać. Romeo zaproponował, że mnie podrzuci do domu, a przynajmniej na moją ulicę. Na miejscu zgasił silnik. - Że też nikt mi nie powiedział, że w towarzystwie Rosemanów można tak miło spędzać czas - powiedział. - Tylko wtedy, kiedy nie konkurujemy w sprzedaży stokrotek. - Po śmierci Camilli pomyślałem sobie - koniec. Znałem ją od ósmej klasy. Nasze rodziny zżyły się bardzo. Nie zdążę już nikogo tak dobrze poznać. - Na pewno - przytaknęłam. Z daleka widziałam swój dom. Wszystkie światła były pogaszone. Moja rodzina smacznie spała. - Ale wiesz... ciebie jakoś znam. Od małego nasłuchałem się o Rosemanach. Może czasem te historie mijały się z prawdą... Urwał i zabębnił kciukami o kierownicę. - Wiem, co chcesz powiedzieć - podsunęłam. - W końcu Rosemanowie i Cacciamani to tacy sami ludzie. - Tak, tacy sami ludzie - potwierdził. Lubił powtarzać moje słowa, co sprawiało mi przyjemność. Czyli naprawdę mnie słuchał. I wtedy zrobił coś nieoczekiwanego. Przechylił się i pocałował mnie. Najpierw dolną wargę, potem górną. Po kolejnych muśnięciach odrywał wargi, jakby już skończył, ale po chwili wracał. Ujął moją twarz w dłonie, po czym pocałował mnie w powieki, czoło, a potem w przedziałek między włosami. Zarzuciłam mu ręce na szyję i zaczęłam całować jego usta, szyję. Przed tym jakoś mnie nie przestrzeżono, kiedy uświadamiano mi całe zło czyhające ze strony Cacciamanich. Nikt mnie nie uprzedził, że tak dobrze się całują. Dosłownie nurzałam się w ciepłej, mrocznej rzece pocałunków. Czułam zapach mydła na jego skórze i płynu do zmiękczania tkanin na podkoszulku. Och, Romeo, wszystko teraz nabrało sensu - praca do późna wieczorem, samotne powroty do domu, łzy nad książką i dostawami róż, które przychodziły z brązowymi plamkami, zamartwianie się o Sandy, Norę i dzieciaki, złość na Morta, tęsknota za rodzicami. Wszystko to zostało obmyte morzem czułych pocałunków, może nie na zawsze, ale doraźnie tak. Zatraciłam poczucie czasu. Po dłuższej chwili zorientowaliśmy się, że trzeba przestać. - Mogę cię odprowadzić? - spytał. - Lepiej nie. Wyciągnęłam szyję i jeszcze raz go cmoknęłam. - Damy sobie radę, prawda? Jakoś sobie z tym poradzimy. - Ja będę się starała ze wszech miar - potwierdziłam. Położyłam rękę na jego dłoni i wyszłam z samochodu. Przeszłam z nim kawał drogi z Bostonu do Somerville. Dziś wieczorem mogłabym minąć swój dom i ruszyć na zachód, przez Cleveland, Nebraskę, Góry Skaliste aż do Oregonu, a nawet tam nie musiałabym się zatrzymywać. Mogłabym wejść do oceanu i płynąć, płynąć... Taką poczułam pewność siebie. Mogłabym tak dążyć bez ustanku naprzód. WESZŁAM po ciemku na górę do swojego pokoju. Wargi miałam nabrzmiałe, wciąż dotykałam ich palcami, językiem. Wciąż czułam na nich tamten żar. Po tak długim wyposzczeniu cóż za rozkosz stwierdzić, że nadal dobrze mi służą. Zapaliłam lampkę przy łóżku, usiadłam na brzeżku, podskoczyłam kilka razy na materacu. Gdybym miała dwadzieścia lat, poszłabym z nim do łóżka. Po takich pocałunkach nawet nie umiałabym wysiąść z samochodu. Ale teraz byłam bardziej ostrożna. Wydawało mi się, że trzeba tego kogoś lepiej poznać. Powinnam być wdzięczna losowi za to, co otrzymałam. No wiec, dlaczego chciałam wybiec na ulicę, żeby dogonić jego samochód? Najchętniej przebiłabym głową ścianę, tak mnie zżerało od środka pożądanie. Wyznam szczerze, że nie kochałam się od przeszło pięciu lat. Od pięciu lat plus te cztery czy pięć miesięcy, kiedy Mort tu mieszkał, ale w ogóle się nie kochaliśmy. Nie przejmowałam się, bo nie sądziłam, że odejdzie. A przedtem? Po pięćdziesiątce trafiłam już niemal na erotyczną pustynię, i to w okresie, w którym powinnam noc w noc dosłownie płonąć, gdybym miała przy boku kogoś, kto by mnie pożądał, kogo ja bym pożądała. Może więc dzisiaj trafiła mi się taka szansa, a ja co? Postanowiłam to odłożyć? Dlaczego? Bo chciałam go lepiej poznać? A kogo znałam lepiej niż członka rodu Cacciamanich? Bo nie chciałam, żeby źle sobie o mnie pomyślał? A niech sobie pomyśli! Przegapić taką szansę! Upadłam twarzą na łóżko i ugryzłam poduszkę, żeby nie uderzyć w krzyk. I wtedy usłyszałam przedziwny dźwięk za oknem. Niby grad... dosłownie jak grad kamyków o ścianę domu. Po chwili uzmysłowiłam sobie, że to właśnie jest grad kamyków o ścianę domu. Wyjrzałam przez okno, nic nie było widać. Wróciłam w głąb pokoju i zgasiłam światło. Przed domem na chodniku stał Romeo Cacciamani. Naparłam ramieniem na framugę okna i pociągnęłam klamki oburącz. Niech szlag trafi Morta, który podjął się pomalowania okien samemu. Zupełnie jakby przewidział, że kiedyś przyjdzie tu w nocy Romeo, więc żebym nie mogła otworzyć tego cholernego okna. Zamalował mnie na amen! Bezradna, schwytana w pułapkę, patrzyłam z góry na Romea, który wzywał mnie tylko gestem i dawał znaki bez słów. Zejdź do mnie, prosił. Zbiegłam po schodach niczym Tony, po trzy stopnie naraz. Wypadłam za próg w czeluść nocy, prosto w jego ramiona. I znów ogarnął mnie wszechświat pocałunków. Ile czasu mogło minąć? Dziesięć minut? Piętnaście? Przez tę chwilę odczułam tak przemożną tęsknotę, jakiej nie czułam nigdy przedtem. - Nie mogę uwierzyć, że wróciłeś - szepnęłam. I znów go pocałowałam. - Nie wiedziałem, dokąd mam jechać - odparł. Zrobił przerwę na pocałunek. - Po prostu jeździłem w kółko. - Wejdź do środka. Pocałunek. - Przecież wiesz, że nie mogę. Drzwi frontowe były otwarte na oścież, cały dom tonął w ciemnościach. Ale Romeo miał rację. O wejściu nie mogło być mowy. - No to do ciebie? - Nie, też nie. - Do hotelu? Mam karty kredytowe. Osłupiał na chwilę. Zachowywaliśmy się jak odurzeni. - Naprawdę poszłabyś do hotelu? - spytał. - A nie po to wróciłeś? - Po prostu chciałem się znów z tobą spotkać. Nie chciałem windować własnych oczekiwań. - Pocałował mnie, tym razem już mocniej, w sposób nie pozostawiający miejsca na domysły. Aż mi serce zatrzepotało. - Już wiem! Możemy pojechać do mojego sklepu. Zamknęłam cicho za sobą drzwi wejściowe, po czym odjechaliśmy jego samochodem. Całowaliśmy się pod każdym znakiem "Stop". Dlaczego producenci samochodów uważają, że lotnicze fotele to taki znów doskonały pomysł? Wszystko jakby sprzysięgło się przeciwko nam. W trudnej sytuacji niby podsunięto nam rozkładane fotele, ale kiedy nauczyliśmy się już z nich korzystać, rozdzielono nas dźwignią skrzyni biegów. Włożyłam mu rękę za koszulę i dotknęłam włosów na jego piersi. Po pięciu latach i czterech miesiącach kobieta może się całkiem zapomnieć. I ja tak się właśnie zapomniałam. Niejeden raz mijałam kwiaciarnie Romea, ale nie muszę chyba dodawać, że nigdy nie zaglądałam do środka. Panował tam mrok, w nikłym świetle latarni ulicznych sączącym się przez okno widziałam, że sklep świeci pustkami. Wszystkie kwiaty na pewno wstawiono do chłodni. Nie mogłam nawet ocenić, czy w środku jest ładnie. Uznałam, że pewno pięknie. Zamknął za nami drzwi na zasuwę. - Mam taki mały pokoik na zapleczu - powiedział. - Nocuje tam czasami, kiedy przygotowuję duże zlecenie. Lubię pracować w nocy. Wziął mnie za rękę i uścisnął, ale raptem oboje nas ogarnęła taka nieśmiałość, jak gdybyśmy nie wiedzieli, co dalej ze sobą począć. - Pokaż mi sklep - szepnęłam. Nie chciałam psuć nastroju. - Po ciemku? - zapytał również szeptem. - No pewnie. Przecież wiesz, gdzie co jest. Zależało mi na tym, żeby odwlec trochę tę chwilę, żeby móc się napawać tym dojmującym pożądaniem, a jednocześnie wiedzieć, że zaraz tego mężczyznę będę miała. Przywarł do mnie. - Tu są różne kwiaty doniczkowe: chryzantemy, azalie, fiołki afrykańskie. - Dużo sprzedajesz azalii? - Idą jak świeże bułeczki. - Zawsze wydawało mi się, że ludzie kupują je do przedszkoli. Pocałował mnie tak, że poczułam watę w kolanach, aż musiałam bardziej do niego przylgnąć. Gdybym wiedziała, że takie pocałunki w ogóle istnieją, nigdy w życiu nie wyszłabym za Morta. - A to moja duma. Poczekaj, wezmę latarkę. - Znikł w ciemnościach, po czym wrócił z krążkiem światła. Oświetlił stół pełen orchidei. - Spójrz tylko. Prawda, że wspaniałe? Istotnie, były niczym kwiaty z jakiejś innej, tętniącej życiem i witalnością planety. Wielkie, białe i ciężkie, niczym spodki ze śmietaną, małe ametystowe, drobne żółte pajączki wielkości paznokcia. - Nigdy nie odważyłam się handlować orchideami - szepnęłam mu do ucha. - To wcale nie takie trudne. Wystarczy rozumieć ich potrzeby. Moim zdaniem to najpiękniejsze kwiaty. - Pokażesz mi chłodnię? - poprosiłam. - A masz ochotę? Uniosłam jego rękę, ucałowałam palce. Romeo Cacciamani, którego nazwiska nie było mi wolno wymówić przy stole, całuję twoje dłonie. Otworzył wielkie stalowe drzwi, weszliśmy do środka. Zapaliło się nikłe automatyczne światło. Chłodnia była identycznie taka sama jak moja. Było w niej miejsce tylko na nas dwoje. Wszystkie półki wypełniały kwiaty spakowane w pęczki - wiązki róż w folii, żółto-różowe stokrotki i lilie, ostróżki, japońskie irysy, całe wiadra asparagusa, trawki i marcinków. Dosłownie się stamtąd wylewały. Napawałam się tą mieszaniną zapachów. Na górnej półce dostrzegłam piękną kompozycję. - Co to? Romeo podążył za moim wzrokiem. - Wiązanka na jutrzejsze urodziny. - Kto ją zrobił? - Ja. A jak sądzisz, kto tu przygotowuje wiązanki? - Sam zrobiłeś? - spytałam cicho. - Jasne. - Wiesz co? - zdumiałam się. - Naprawdę jesteś lepszym kwiaciarzem ode mnie. Masz ogromny talent. - Wiązanka sprawiała wrażenie szalonej, a zarazem miała idealną harmonię. Nie przyszłoby mi do głowy zestawić drobnych konwalii i naparstnic z wielkimi białymi peoniami. No i te białe angielskie róże rozmiarów peonii. Zewsząd wychylały się białe tulipany, a wszystko doskonale wyważone niczym rzeźba w białoróżowym marmurze. Przypominało to dzieło natury, które lada chwila może się rozrosnąć i wypełnić sobą cały pokój. Odkąd pamiętam, zawsze przyglądałam się kwiatom, ale nigdy czegoś takiego nie widziałam. - Może po prostu jesteś geniuszem. - Oj, potrafisz wziąć człowieka pod włos. A kiedy teraz mnie pocałował, dotarło do nas, że oboje już dojrzeliśmy. Gdybyśmy mieli więcej czasu albo światła, może pomyślałabym o swojej tuszy, o bieliźnie, a może i nie. Wtedy jednak byłam bezbrzeżnie szczęśliwa z Romeem i sama ze sobą. Gdzie indziej mogłoby się spotkać dwoje kwiaciarzy niż w dużej chłodni wypełnionej po brzegi kwiatami? Zrzuciliśmy ubrania i staliśmy teraz nago, tuląc się do siebie tyleż samo spragnieni ciepła co miłości. - Julio, tu jest pioruńsko zimno. Na zapleczu mam łóżko. Do wszystkich czasopism, które dokumentują seks jedynie do czterdziestki, kieruję pytanie: czy ktoś z was szedł o północy nago z kochankiem przez kwiaciarnię? Nie? To proszę mi nie opowiadać więcej o seksie. Było ciemno, a on trzymał mnie za rękę i tylko przystawał na pieszczoty i pocałunki. Te same ręce, które z rana układały kwiaty, teraz pieściły mnie. Przypominaliśmy Adama i Ewę, w ciemnościach, w ukwieconym raju. - To tutaj - szepnął. - Kto tam? - rozległ się głos. - Romeo? - upewniłam się szeptem. - To ty? - Raymond? - zdziwił się Romeo. - Tato, to ty? Zapewne prawdziwa kobieta zostałaby u boku swojego mężczyzny, ale ja czmychnęłam nago przez sklep. Kiedy dopadłam chłodni, zapaliło się światło. Zatrzasnęłam za sobą drzwi, przeklinając w duchu zabezpieczenia, które nie pozwalały mi się zamknąć od środka. Leżały tam nasze ubrania porozrzucane na daliach, łamiąc ich delikatne kwiaty. Wymacałam swoje i ubrałam się tak szybko, jak to tylko w ludzkiej mocy. Po mojej namiętności, mojej żarliwości, nie zostało nic. Marzyłam tylko o jednym - żeby stamtąd uciec. Usłyszałam pukanie do drzwi. Romeo dopytywał, czy wszystko w porządku. - Oczywiście - zapewniłam go. - Jak najbardziej. Zdążyłam dojść do siebie, kiedy wszedł w znoszonym szlafroku w kratę. - To mój syn Raymond. Pracował do późna i zasnął. - Romeo też się ubrał piorunem. - Musimy stąd wiać. - Mnie się nie spieszy - powiedziałam. - Dobrze mi tu. - Muszę cię odwieźć do domu. - Ale jak? - spytałam, chociaż wiedziałam, że ma rację. Wziął mnie za rękę i razem wyszliśmy z chłodni. Za drzwiami stał Raymond w bokserkach i podkoszulku, z rękami założonymi na piersi. Wyższy od ojca, miał delikatniejszą twarz, nieco mniej bujne włosy, ale był równie przystojny. Uśmiechał się, jak gdyby to go rozbawiło, lecz po chwili zrzedła mu mina. - Raymondzie - zwrócił się ceremonialnie do niego Romeo. - Poznaj Julię Roseman. - Znam ją. I niech się wynosi z tego sklepu. - Raymond! - zmitygował go Romeo. Użył ojcowskiego tonu. Sama też to potrafiłam. I chociaż synowi stuknęła już trzydziestka, ten ton na niego podziałał. - Jak mogłeś sprowadzić... sprowadzić... - szukał w myślach odpowiednio podłego określenia. Chwała Bogu, nic trafnego nie przyszło mu do głowy. - Ją tutaj? - Przyjaźnię się z panią Roseman - uciął Romeo. - Jak mogłeś ją sprowadzić do sklepu mamy. Co babcia powie na to, że przyprowadziłeś tu Rosemanównę... - Raymondzie, przestań. - Nie przestanę - oświadczył, a ton jego głosu niebezpiecznie się podniósł. - Wszystkich, ale nie Rosemanównę. Niedoczekanie, żeby Rosemanówna prowadzała się z moim ojcem. Muszę wyznać, że ten jego wybuch nie wywarł na mnie większego wrażenia, najwyżej kazał się ponownie zastanowić nad tym, co tak naprawdę powaśniło nasze rodziny. Raymond w niczym się nie różnił od moich córek. - Julio, odwiozę cię do domu. - Może wrócić piechotą - dociął Raymond. Ale tu już Romeo do niego doskoczył. Myślałam, że go uderzy, lecz Raymond uniósł dłonie w geście poddania się. - Daj spokój - zmitygował ojca, po czym odwrócił się na pięcie i wyszedł. Ale jeszcze przed wyjściem zrobił coś niesłychanego. Wymówił moje nazwisko i splunął. Rozdział 3 CHOLERA, no to jesteśmy załatwieni - skomentowałam w drodze do domu. Przez jakiś czas oboje milczeliśmy, jakby każde dostało obuchem w głowę. - I to Raymond - powiedział Romeo, kręcąc głową. - Gdyby trafiło na Joego, rozpętałoby się piekło. Albo na Nickyego, na Alana czy nawet Tonyego. Ale Raymond zawsze był do rany przyłóż. Sądziłbym, że ze wszystkich synów on najprędzej machnie na coś takiego ręką. - Uważasz, że wygada rodzinie? - spytałam markotnie. Romeo westchnął. - Po powrocie do domu spróbuję go od tego odwieść. Z Raymondem sobie poradzę, bo całej rodzinie mógłbym nie dać rady stawić czoło. Podjechał pod mój dom. Za dużo już między nami zaszło, żebyśmy potrafili się tak do końca wstrzymywać. - Tylko błagam, nie uważaj mnie za podlotka, ale pozwól, że spytam. Zobaczymy się jeszcze? - zapytałam. - Z całą pewnością. Bo oszalałem na twoim punkcie, słodka Julio Roseman. Pocałowałam go znowu. Czułam, że i ja oszalałam na jego punkcie. Pożegnałam się i po raz drugi tej nocy weszłam po schodach do siebie. Sądziłam, że przez całą noc będę wlepiała wzrok w ścianę i załamywała ręce, ale zmęczenie wzięło górę. Ledwie się rozebrałam, padłam jak nieżywa na łóżko. KIEDY Sandy mnie obudziła, na dworze było już jasno. Nie żaden świt. Dzień w rozkwicie. - Zawiozłam dzieci do szkoły. Nic ci nie jest? Zaprawiłaś się wczoraj z Glorią? Musiałam poukładać myśli w głowie. Tymczasem ledwie otwierały mi się oczy. Kochana Sandy przyniosła mi filiżankę kawy i gotowe alibi. - Widocznie Gloria ma na mnie zły wpływ - przyznałam. - Białe wino? - zapytała Sandy. - Manhattany - odparłam szeptem. - A potem odrobinę pinot noir do kolacji. - No tak, mieszałaś. Nigdy tego nie rób. Ja się zawsze upijam czerwonym winem. - Sandy poklepała mnie przez pościel po kolanie. - Dobra, to idę otworzyć kwiaciarnię. Przyjdziesz, kiedy będziesz mogła. Uśmiechnęła się do mnie, pełna współczucia z powodu mojego kaca. Zamknęła cicho drzwi za sobą. Zadzwoniłam do Glorii. - Byłaś nago? - upewniła się. - Poznałaś jego syna naga? Zaniosła się histerycznym śmiechem. Najchętniej trzasnęłabym słuchawką, ale była moją jedyną sojuszniczką. - Zamknij się - ścięłam ją. - Nie bardzo mi dziś dopisuje poczucie humoru. - No dobra - wymamrotała. - Jestem po twojej stronie. - Nie byłam naga, kiedy go zobaczyłam. Uciekłam do chłodni i tam się ubrałam. - Czyli kochaliście się przed spotkaniem z synem czy po? - Ani wtedy, ani wtedy. W ogóle do tego nie doszło. Po tym incydencie z synem o seksie nie mogło być mowy. Zresztą nie wiem, czy po ostatniej nocy zdołamy do siebie wrócić. - Chyba rozumiesz, że Raymond powie rodzinie. Obawiam się, że to się jeszcze jakoś zemści. - Biedny Romeo - użaliłam się. - Nie mówię o nim, ale o tobie. Julio, oni nienawidzą Rosemanów. Miej się na baczności. Gloria czytywała kryminały. Uwielbiała takie określenia jak "miej się na baczności". Obiecałam, że zachowam ostrożność. POWINNAM była przeleżeć cały dzień z plasterkami ogórków na oczach, ale związałam włosy w koński ogon i udałam się do sklepu. Tylko praca mogła rozproszyć moje czarne myśli. Nie wyobrażałam sobie kolejnego spotkania z Romeem, ale kiedy rozpacz chwytała mnie dosłownie za gardło, przypominałam sobie tamte pocałunki - w samochodzie, przed domem, przy orchideach, w chłodni. Te pocałunki niosły wybawienie. Zaparkowawszy samochód, zobaczyłam Sandy przez okno wystawowe. Rozmawiała z klientem. Nawet z daleka widziałam, że cała dygoce. Wpadłam do środka, skąd dobiegał donośny podniesiony głos. Przyspieszyłam kroku. Zrazu sądziłam, że to napad. Już chciałam skoczyć na faceta. Tego ranka nawet dość chętnie wdałabym się w walkę wręcz. - Hej! - ryknęłam, zatrzaskując za sobą drzwi. - Co tu się dzieje? Sandy stała oparta o ladę, a łzy ciurkały jej po twarzy. - Jak mogłaś? - zwróciła się do mnie. - Co jak mogłam? I wtedy ów mężczyzna odwrócił się twarzą. Nie mam pojęcia, który to był Cacciamani. Przypuszczalnie ten lotnik, który przyleciał z Niemiec, żeby mnie zabić. Był jeszcze potężniejszej postury niż Raymond. Świetnie zbudowany, szwy podkoszulka niemal rozchodziły mu się na muskulaturze. Ale w twarzy dostrzegłam rysy Romea, toteż oprócz strachu poczułam do niego dziwną sympatię. - Pani Rosemanowa? Nie było sensu szarpać się o formę nazwiska. Przytaknęłam. - Właśnie mówiłem pani córce, jaką jej matka jest latawicą. Widać cała rodzina taka. Nie udało jej się omotać mojego brata Tonyego, i podobnie pani się nie uda złapać mojego ojca ani jego firmy. Sandy opadła na wiklinowe krzesło za ladą i cała pogrążyła się w rozpaczy. - Niech pan posłucha, panie Cacciamani - rzekłam. - Bardzo chętnie poprawiłabym stosunki między naszymi rodzinami, ale nie tak bym się zabierała do rzeczy. A teraz muszę pana prosić o opuszczenie mojego sklepu. - To pani niech posłucha. Proszę się nie zbliżać do nikogo z mojej rodziny. Bo może pani gorzko pożałować, pani Roseman. Kilka obelg, szturchnięcie łokciem, raz na jakiś czas garść inwektyw... to było dobre dla moich dziadków, moich rodziców. Ale pani ma do czynienia z innym pokoleniem Cacciamanich, capisce! Otworzyłam drzwi. - Wynocha. Oparł się o ladę, założył ręce, które z trudem się stykały na tej jego potężnej klacie. - Najpierw musi mnie pani dobrze zrozumieć. A wiem, że myślenie idzie wam dość opornie. Może powinnam się go była zlęknąć, ale zaczęłam gorączkowo myśleć. Niemożliwe, żeby syn Romea podniósł na mnie rękę. To była jakaś idiotyczna wojna, ale ja nie musiałam jej ulegać. - Którym jest pan synem? Uniósł jeden palec do góry. - Mam na imię Joe. - No więc, Joe, zabieraj się stąd z tymi pogróżkami wobec mnie i mojej rodziny, bo, jak Boga kocham, wezwę policję. - Już dobrze - powiedział. - Może jednak do pani dotarło. - Na ladzie stało pięć doniczek miniaturowych żonkili. Oderwał im główki i ścisnął w ręce. Niszcząc moje kwiaty, zwrócił się do Sandy: - Tony nie miał zamiaru się z tobą żenić. Powiedział mi, że kiepska z ciebie sztuka. Sandy jakby tego nawet nie usłyszała. Siedziała ze zwieszoną nisko głową. - Proszę to sobie przemyśleć, pani Roseman - powiedział na odchodnym Joe i ruszył do drzwi, rzucając za siebie jedną po drugiej żółte główki żonkili. Zamknęłam za nim drzwi na klucz. - Co za goryl! Przyznaję, że płomień nienawiści do Cacciamanich gorzał w mej piersi na całego. Wzięłam się jednak w garść i opanowałam to uczucie. Joe tego nie rozumiał, bo i ja do niedawna nie rozumiałam. Pewno w duszy nie był takim złym facetem. Wróciłam za ladę i zaczęłam masować córce kark. Biedna Sandy, pewno odebrała znacznie silniejszy cios niż ja. - Sandy, nic ci nie jest, kochanie? - Nie dotykaj mnie. Ręka mi zastygła. - Czy coś tu się stało, zanim przyszłam? Siedziała nadal ze zwieszoną głową. Burza ciemnych loków zasłaniała jej twarz i ramiona. - On twierdził, że wczoraj wieczorem ganiałaś pana Cacciamaniego po sklepie, na czym nakrył was jego brat Raymond, który wam przerwał. I że podobno byłaś naga. - O rany. Sandy odrzuciła głowę do tyłu. - "Wczoraj wieczorem załatwiłam się manhattanami" - zaczęła mnie przedrzeźniać. - "Gloria i ja wydudliłyśmy całą butelkę pinot noir". Wymyśliłaś to kłamstwo zawczasu, mamo? -Nie. - Prosiłam cię tylko, żebyś nie spotykała się z panem Cacciamanim. Sądziłam, że zrozumiesz. - Znów się rozpłakała. - Ta moja historia z Tonym... Naprawdę sporo mnie ten epizod kosztował, dlatego prosiłam, żebyś się z nim nie spotykała. Nie sądziłam, że to tak dużo. Zawsze nienawidziłaś jego tupetu. Nie mogłaś uszanować mojej prośby? Musiałaś kłamać mi w żywe oczy? Biedna, głupia Sandy, można ją spławić, mówiąc to, co chce usłyszeć. Spojrzałam na moje miniaturowe żonkile, ich zdrowe zielone łodyżki wznoszące się energicznie donikąd. Widziałam jednocześnie jej punkt widzenia i mój. Matki nie lubią ranić swoich dzieci, nawet jeżeli usiłują tylko zawalczyć o własne życie. - Sandy, przykro mi, że cię zraniłam. Nie powinnam była cię okłamywać. Ale spójrz na to z mojej strony... - Nie mam ochoty. - Proszę cię, spróbuj. Kiedy byłaś w liceum, kochałaś się w Tonym, a twój tata, twoi dziadkowie i ja dopatrywaliśmy się w tym osobistego afrontu. Sądziliśmy, że chcesz nam zrobić na złość. Teraz rozumiem, że to nie była prawda. Nie obchodziło cię to, że pochodzi z rodziny Cacciamanich. Był tylko twoim ukochanym Tonym. Niesłusznie zakazaliśmy ci się z nim spotykać. Musisz pojąć, że ja teraz jestem w tym samym położeniu, w którym ty byłaś piętnaście lat temu. Najbardziej chciałabym, żeby jutro po obudzeniu okazało się, iż Romeo nosi inne nazwisko. Ale tak nie będzie. Bardzo mi przypadł do gustu. Chyba ty powinnaś zrozumieć to lepiej od innych. W ogóle nie pojmuję podłoża tej całej nienawiści i chcę z nią skończyć. Sandy zaczerpnęła głęboko powietrza. - Właśnie to ci mniej więcej mówiłam, kiedy byłam w liceum. I wiesz, co mi powiedziałaś, mamo? Skończ z tym. - Wyprostowała się i spojrzała mi prosto w oczy. - Skończ z tym. SANDY wzięła sobie na resztę dnia wolne, czyli złapała torbę i wybiegła zapłakana i potargana ze sklepu. Jak mogłam doprowadzić do czegoś takiego w tak krótkim czasie? Sytuacja była fatalna, ale domyślałam się, że to jeszcze nie koniec. Ciekawe, czy Romeo już się dowiedział o wizycie Joego u mnie. Nie chciałam do niego dzwonić z obawy o to, kto odbierze telefon. On najprawdopodobniej tak samo osłaniał mnie. Najprościej byłoby machnąć ręką i ze wszystkiego zrezygnować. Ale nie dopuszczałam takiej myśli. Romeo miał rację. Za sprawą odwiecznej nienawiści byliśmy jakoś do siebie przykuci. A teraz namiętna nienawiść przekształciła się w namiętną miłość. Tak jakby ujemne jony wiążącej nas pasji nagle otrzymały dodatni znak. Przez cały dzień wypełniałam mozolnie swoje obowiązki. Przekładałam w kółko kwiaty drewnianymi palcami. Wszystkie wiązanki rozrzucałam ponownie, bo przed oczyma wciąż miałam tamtą doskonałą kompozycję w chłodni Romea. Nie sprzątnęłam ogołoconych żonkili, chociaż wywoływały uwagi klientów. - Biedne kwiaty - komentowali ze smutkiem. - Owszem - potwierdzałam, jak gdyby uszło to mojej uwagi. Czekałam, że kolejni synowie Cacciamaniego będą mnie nękać. Sądziłam, że rozegra się to jak w bajce. Każdy następny będzie większy od poprzedniego, przyjdzie z gorszymi pogróżkami, aż wreszcie jakiś ziejący ogniem, kudłaty dwumetrowy Cacciamani wyłamie drzwi wejściowe do sklepu. "Zostaw mojego ojca! " - ryknie, a jego oddech osmali mi brwi. Ale nawet pod taką presją odparłabym atak ziejącego ogniem: "Wybacz, ale nie ma mowy". A kiedy postawię się najgorszemu z nich, klątwa zostanie z nas zdjęta. Wszyscy zamienią się w normalnych ludzi, dobrych synów i odtańczą lambadę na naszym weselu. Dopiero wtedy wszystko się wyjaśni. Oba rody padły ofiarą prastarej klątwy, wiszącej nad nami za jakieś przewinienie sprzed dwóch tysięcy lat, za co nie mogliśmy przecież ponosić odpowiedzialności. Raptem zadzwonił telefon i poczułam nieokreśloną nadzieję w sercu. - Czekam na ciebie w twoim domu - oznajmiła Nora. I odłożyła słuchawkę. A zatem droga do odczynienia złego uroku okazała się nieco bardziej zdradziecka, niż to sobie wyobrażałam. Przełożyłam tabliczkę na stronę ZAMKNIĘTE i ruszyłam na spotkanie losu. KOCHAŁAM Norę, z pewnością wspominałam o tym wcześniej. Ale widok jej lexusa na podjeździe wywołał większy strach w moim sercu, niż widok Joego Cacciamaniego ścinającego główki moim miniaturowym żonkilom. - Alex i ja omówiliśmy sprawę. Powiedziałam Sandy, że może przyjechać i zamieszkać u nas z dziećmi - oświadczyła Nora na wstępie. Nic w rodzaju: cześć, mamo. Albo: słyszałam, że miałaś ciężki dzień. - Nora, odpuść trochę, dobrze? - Nie, mamo. Nie mam najmniejszego zamiaru. Kiedy patrząc mi w oczy, coś obiecujesz, oczekuję, że dotrzymasz słowa. Na co możemy teraz liczyć? Czego jeszcze dotyczą twoje kłamstwa? - No dobrze, przyznam się. Zostałaś wzięta do adopcji. - Ta rozmowa odbywała się w korytarzu. W jednej ręce trzymałam torebkę, w drugiej klucze. - Gdzie są dzieci? - Sandy uznała, że najlepiej dla nich, jeżeli nie będą się z tobą teraz widywały. - Żebym nie wywarła na nie złego wpływu? Sześćdziesięcioletnia kobieta wychodzi na randkę, a dzieci muszą się ewakuować z domu? - Nie chodzi o tę, jak ją nazywasz, randkę, chociaż gratuluję trafności określenia, jeżeli prawdą jest to, co słyszałam. Chodzi o... - Poczekaj chwilę, kochanie, muszę się napić wina. Wrzuciłam klucze do torby, torbę upuściłam na podłogę i wbiegłam do kuchni. Nora podążyła w ślad za mną w tym swoim eleganckim stalowoszarym garniturze. Chciałam jej powiedzieć, że trudno mi z nią dyskutować, kiedy mam na sobie brudne dżinsy. Bo to daje jej zbyt wielką przewagę. - Chodzi o zaufanie - ciągnęła. - Chodzi o rodzinę. Rosemanowie nie zadają się z Cacciamanimi. To nam wszczepiłaś od małego. Wyjęłam wino z lodówki i zaproponowałam jej gestem. Potrząsnęła głową, wobec czego nalałam tylko sobie. - Myliłam się - przyznałam. - Teraz mi przykro. Nikt nie wie, co myśmy im zrobili ani co oni nam. To, co przytrafiło się twojej siostrze w liceum, mogło przytrafić się każdemu. Skończmy wreszcie z tą nienawiścią. - Nie wierzę własnym uszom. - No, to uwierz. - Chcesz powiedzieć, że masz zamiar się z nim spotykać? Pociągnęłam solidnego łyka. Przez chwilę naprawdę chciałam się przed nią otworzyć, poskarżyć, w jakiej patowej znalazłam się sytuacji. Dlaczego zawsze przed rozmową tak się napinałyśmy? - Nie wiem, ale chciałabym. Może to się wszystko przewali i będę mogła się z nim spotykać. To uroczy mężczyzna, Noro, w co nie chcesz uwierzyć. Najsympatyczniejszy, jakiego w życiu poznałam. Zaczęłam z nią rozmowę w innym tonie. Teraz zmieniłam taktykę na współczucie. Tyle że z Norą nie była to najlepsza taktyka. - Czyli tak brzmi twoja odpowiedź? - spytała. - W takim razie zabieram dzieci. - Niby dlaczego? - Jeżeli jeszcze nie rozumiesz, to już ci nie wytłumaczę. - Ale wrócą, wieczorem? - Ilekroć marzyłam o tym, żeby Sandy ułożyła sobie życie i stworzyła własny dom, myśl o ich wyprowadzce napawała mnie przerażeniem. Może i byłam straszną matką, ale na pewno byłam fantastyczną babcią. - Jasne - powiedziała Nora, spoglądając na zegarek. - Wrócą za kilka minut. -I potem jadą do ciebie? - Dziś jeszcze nie - wyjaśniła Nora. - Muszę komuś pokazać nową ofertę, a Alex ma spotkanie. Nawiasem mówiąc, muszę już pędzić. - Czyli zabierasz stąd Sandy z dziećmi, bo uważasz, że mam na nie zły wpływ, ale dopiero w terminie, który ci odpowiada? Nora już chciała coś powiedzieć, ale ugryzła się w język. Uniosła brwi i pokiwała tylko głową. - Można by tak powiedzieć. - Nie budzi to mojego zachwytu. - Przemyśl moje słowa. Po udzieleniu mi tej rady narzuciła żółty jedwabny płaszcz i wyszła majestatycznie. Miałam jakieś dziesięć minut na dopicie wina. Patrzyłam tępo na ścianę w kuchni, aż wreszcie wpadłam na pomysł, żeby pomalować wszystko na bladożółty kolor. I wtedy Sandy z dziećmi wróciła do domu. Zorientowałam się, że na szczęście córki nie wciągnęły dzieci w ten swój spisek. Tony i Sara rzucili się na mnie, jak gdybym wróciła co najmniej z wojny. - Nie było cię wczoraj ani dzisiaj rano - pożalił się Tony. - Wieki cię nie widziałem. - Wieki - powtórzyłam, obcałowując jak szalona jego głowę, a potem głowę wnuczki. Zerknęłam na Sandy, która jakoś ociągała się przy drzwiach. W jej oczach malowały się skrupuły, że napuściła na mnie Norę. Chyba się połapała, że kara przewyższa mocno przewinienie. - Narysowałam twój portret - pochwaliła się Sara. - Bo tak długo cię nie było. Wyjęła rysunek ze swojego różowego plecaczka z Kopciuszkiem. Widniała na nim patykowata postać z włosami w koński ogon i olbrzymim bukietem kwiatów w ręce. - Och, to istne cudo - pochwaliłam. - Babciu, to jesteś ty - sprostował Tony. Kiedy Sandy pojechała do szkoły, postanowiłam zabalować. Zrobiliśmy sobie prażoną kukurydzę ze słodkim syropem i graliśmy z zapamiętaniem w durnia. Oglądaliśmy na wideo "Zakochanego kundla", który to film ze względu na moją obecną sytuację doprowadził mnie niemal do łez. Utożsamiałam się z obojgiem bohaterów, zarówno z Lady, jak i z Trampem. Ponieważ był piątek, pozwoliłam dzieciom iść spać godzinę później. Urządziliśmy sobie małą imprezkę. Może pragnęłam się utrwalić w ich sercach, chociaż, prawdę powiedziawszy, to już się chyba dokonało. Nie chciałam narażać rodziny, ale też nie miałam zamiaru dać się jej owinąć wokół palca. Chodziło teraz o to, jak znaleźć złoty środek. JESZCZE było ciemno, kiedy poczułam, że czyjaś ręka tarmosi mnie za ramię. Zwykle wstawałam przed wszystkimi. - Babciu? Przewróciłam się na drugi bok. - Tony, kochanie, co takiego? - Ktoś kradnie ci kwiaty. Na zegarku była za kwadrans szósta. - Miałeś zły sen? Pokręcił głową. - Nie żaden sen, tylko jakaś staruszka kradnie ci róże. Pokój Tonyego znajdował się na parterze od frontu. Jego okno wychodziło właśnie na te róże. W jednej chwili narzuciłam szlafrok. - Nie idź tam - zawołał za mną. - Bo zrobi ci coś złego! - Nie bój się, kochanie. To moja znajoma. Tylko pożycza te kwiaty. Zejdę, żeby się z nią przywitać. - Ale jest tak wcześnie. - Masz rację. Myślałam, że przyjdzie później. Połóż się u mnie, za chwilę wracam, prześpimy się razem. I znów zbiegłam po schodach, do ogrodu. Trawa była zimna i mokra. Ta stara wiedźma podłączyła mój wąż ogrodowy i podlewała róże. Jeszcze wprawdzie nie kwitły, ale były obsypane liśćmi i gdzieniegdzie puściły się już małe pączki. Zobaczyłam jej arsenał: łopatę i dwa wielkie pudła po koszernej soli. No tak, musiała użyć koszernej. - Ejże! - zawołałam. - Proszę natychmiast zakręcić wodę! Nieźle się trzymała jak na blisko dziewięćdziesiąt lat. Była wysoka i chuda, na głowie miała baranka w stalowym kolorze. Spojrzała na mnie z najwyższą pogardą. - Co tu robisz tak wcześnie? - spytała. - Toż powszechnie wiadomo, że Rosemanowie są leniwi jak muły. Wyrwałam jej wąż z ręki i wrzuciłam z powrotem do skrzyni. Nie przewidywałam dla niej taryfy ulgowej ze względu na wiek. - Proszę się odczepić od moich kwiatów. I od mojej rodziny. Ponieważ mój ogródek, podobnie jak większość ogródków w Somerville, był rozmiarów połowy wanny, stałyśmy niemal twarzą w twarz. - To ty zostaw w spokoju moją rodzinę, latawico. Dźgnęła mnie kościstym palcem tuż pod mostkiem, aż nawet zabolało. Wymierzyła celnie. Przed domem stał niebieski dodge z włączonym silnikiem, a kiedy ta starucha mnie szturchnęła, wyskoczył z niego kolejny chłopak Cacciamanich, akurat nieco niższy od tamtych dwóch, co obaliło moją teorię coraz większych synów. - Ejże - zawołał do mnie. - Niech pani zostawi moją babcię! Starsza pani Cacciamani z uśmiechem założyła ręce, kiedy jej wnuczek, istny rottweiler, przyskoczył do mnie. - Masz ty oczy? - spytałam. - Nie widzisz, co się tu wyrabia? - Co się wyrabia? - podchwyciła staruszka. - Co się wyrabia? - Zwróciła się do młodego wilka. - Trwoga bierze! Nie umieją się nawet wysłowić. - Dość tego! Nie ruszajcie się oboje. Dzwonię na policję. - Wszyscy wiedzą, że jesteś marną kwiaciarką - powiedziała staruszka. - Pewno uważasz, że sól jest świetnym nawozem. - Czy pani aby powinna jeszcze żyć? - syknęłam jadowicie. - Hola - wtrącił się znów młody Cacciamani. Staruszka uniosła kościstą rękę powleczoną tak cienkim pergaminem skóry, że prześwitywały przez nią pierwsze promienie porannego światła. - Alan - poprosiła. - Zaczekaj na mnie w samochodzie. - Nie zostawię cię samej, babciu, bo to niebezpieczne. - Alan, powiedziałam, marsz do samochodu. Ależ na krótkiej smyczy ich trzymano. Chłopak położył uszy po sobie i wrócił do dodgea. Nie wsiadł jednak, tylko oparł się o samochód i czekał. - Już mam was, Rosemanów, po dziurki w nosie - zasyczała. - Jestem stara, ale żyję, żeby chronić rodzinę przed takimi typami jak ty, twoi rodzice i te twoje dziwkowate córeczki. Nie zejdę z tego świata, dopóki się nie upewnię, że nic im od was nie grozi. - Już za samą uwagę o moich córkach powinnam pani przetrącić ten żałosny kark. - Jak jeszcze raz podejdziesz do mojego Romea, to dowiesz się czegoś o przetrąconych karkach. Usiłowałam zapanować nad sobą. Zarysowała się wielka szansa, sposobność do poznania prawdy. - Ponieważ wyrwała mnie pani ze snu, przestraszyła mojego wnuka i zniszczyła róże, to może mi pani wyjaśni, z łaski swojej, na czym, do diabła, polega ten cały spór? - Nie jesteś godna przebywać w jednym pomieszczeniu z moim synem. - Ciekawa koncepcja. Ale pytam o powody. - Twoja córka usiłowała zwabić Tonyego i zniszczyć mu życie. - Jakoś Tony sam się w to pchał. - Dążył do ślubu, bo go oszukała. Pewno mu powiedziała, że jest w ciąży. Musiała go omotać. - Niechże pani da spokój - powiedziałam, ciężko sapiąc. - Zanim będę musiała jako matka wydrapać pani serce, chciałabym, żeby sięgnęła pani pamięcią poza incydent z Sandy i Tonym. Co zaszło między panią a moimi rodzicami? Wiem, że to się nie mogło zacząć w poprzednim pokoleniu, bo nasze rodziny nie miały kontaktu ze sobą w starym kraju. Ręce mi się trzęsły. Najchętniej powaliłabym ją na ziemię i zaczęła po niej skakać. W życiu nie widziałam, żeby ktoś tak zionął nienawiścią. - Niby dlaczego miałabym ci mówić? - Bo to jakiś obłęd! Czyste szaleństwo! Przyglądała mi się przez chwilę. - Nic ci nie jestem winna. I znów zaczęła kopać. Tym razem jednak uprzedziłam wypadki i zastąpiłam jej drogę, przez co zachwiała się i upadła na trawę. Cofnęłam się do drzwi, uniosłam ręce do góry na znak, że jej nawet nie dotknęłam i że nie mam zamiaru. Alan Cacciamani podbiegł i chwycił tę kościstą wiedźmę na ręce. Weszłam do środka i zamknęłam za sobą drzwi. Było mi obojętne, czy starucha przeżyła, czy też nie. OTWORZYŁAM drzwi do pokoju Sandy. Spała w powodzi loczków na poduszce. - Wstawaj! - zawołałam bez żadnych ceregieli. - Pomóż mi. Usiadła na łóżku. Sama była matką. Spała w dresie i przywykła do zrywania się w nagłym trybie. - Co takiego? - Musimy ratować róże - wyjaśniłam. - Trzeba się pospieszyć. Nora przewróciłaby się na drugi bok i zasnęła, ale Sandy poznała po tonie mojego głosu, że nie żartuję. Sprawa wykraczała swoją wagą poza naszą kłótnię. Poszłam do bieliźniarki, wyjęłam stos prześcieradeł i ręczników. Potem z kuchni wyciągnęłam pudło worków na ogrodowe liście. Z garażu przyniosłam dwie łopaty. Czasu było niewiele. - Co jest? - dopytywała się Sandy, drepcząc za mną. - Ta wiedźma Cacciamani posoliła mi róże! Kiedy otworzyłam drzwi frontowe, niemal spodziewałam się, że sanitariusze będą udzielali jej pierwszej pomocy, ale Cacciamani najwyraźniej odjechali swoim niebieskim dodgeem. Zostały po nich jedynie dwa puste pudła po soli. Zabrała łopatę, czyli jeszcze nie wyzionęła ducha. -Posoliła róże? ! Sandy przystanęła ze zgrozy. -Aha. Wbiłam łopatę w ziemię, aż zgrzytnęła. Sandy chwyciła drugą, zaczęłyśmy kopać. - Tak właśnie postąpił generał Sherman, kiedy już spalił Południe - odniosła się do historii Sandy. - To chyba najpodlejsze, co człowiek może zrobić człowiekowi. Chciał zniszczyć całą ziemię, żeby ludzie, którzy wrócą po pożarze, nie mogli się wyżywić. - Chyba kierował się podobnym impulsem. - Położyłam płachtę na trawie. - Rzucaj tu ziemię. Mamy szansę, chociaż może być ciężko. Ta wiedźma zdążyła ją jeszcze podlać. - Podlała sól? - Sandy jeszcze bardziej przyłożyła się do kopania. Już nie była obrażona, tylko przerażona. I wściekła. Moja krew! - Tylko kompletna socjopatka podlałaby w dodatku sól. - To jeszcze nie wszystko - dodałam. - Okazuje się, że róże mojej mamy wiele lat temu też posoliła. Wtedy o tym, rzecz jasna, nie wiedzieliśmy. Wiedzieliśmy tylko, że padły i że na tym miejscu nic innego nie chciało wyrosnąć. Szczęście w nieszczęściu, że na starość nie miała już siły głęboko kopać. W ziemi nadal leżały całe jamy pełne gruboziarnistej koszernej soli. I tak dziw brał, że znalazła w sobie tyle siły. I że kazała pozostać Alanowi w samochodzie, kiedy sama podeszła niczym Sherman pod mój dom, żeby powtórzyć tamto przestępstwo. - Jak twoja mama się dowiedziała, kto to zrobił? - Nie dowiedziała się. Dopiero Romeo mi powiedział. Wyjmowałam kwiaty i delikatnie otrzepywałam im korzenie z ziemi. Po czym owijałam każdy po kolei w ręcznik. Moja Queen Elizabeth, moja London Best, moja Pink Lady. - Zastanów się, mamo, pomyśl tylko, co to za rodzina. Zastanawiałam się, kopiąc coraz głębiej, tam gdzie mogła dostać się sól. - Myślę, Sandy. Prawie o niczym innym nie myślę. Poszłyśmy do garażu i zaczęłyśmy wywlekać stamtąd dwudziestopięciokilowe worki ziemi z nawozem. Użyźniłyśmy ziemię najlepszym nawozem, jaki był na rynku. Po czym opłukałyśmy korzenie róż na ulicy i znów je zasadziłyśmy. Po pracy byłyśmy całe utytłane błotem, ledwie żywe, ale dumne. Sandy podeszła i mnie wyściskała. - No, i nie wygrała z nami - odetchnęłam. - W sklepie sól jest w ciągłej sprzedaży - przypomniała Sandy. - To wykopię je tyle razy, ile będzie trzeba. - Mamo, co teraz zrobisz? - zapytała Sandy. - Jeszcze nie wiem. Usiadłyśmy na werandzie. - Myślałam o tym, co powiedziałaś. Staram się na to spojrzeć z twojej strony. - Doceniam. Sandy rozejrzała się. - Czy pan Cacciamani powiedział coś o Tonym? - spytała od niechcenia. Może to ją zrani, a może nie. Ale wiedziałam, że nie wolno mi okłamywać Sandy w żadnej sprawie. - Nigdy się nie ożenił. Jest w Ekwadorze, zajmuje się szczepionkami. - Sięgnęłam po jej ubrudzoną rękę. - Romeo powiedział, że żałuje, iż nie pozwolił wam na ten związek. Że Tony naprawdę cię kochał i że nigdy się z tego nie otrząsnął. Sandy stała ze zwieszoną głową. Nie wiedziałam, czy płacze. - Wiem, że to zabrzmi strasznie - wykrztusiła wreszcie. - Ale w życiu nie słyszałam niczego równie miłego. W SOBOTY trzeba było zawsze stawać na głowie. Przez pierwsze pół dnia klienci dosłownie się kłębili, a potem około drugiej ruch całkiem zamierał. Zwykle braliśmy ze sobą Tonyego i Sarę. Tony lubił pracować na zapleczu. Im więcej mu się przydzielało roboty, tym był szczęśliwszy. Najchętniej zamiatał podłogi, rozpakowywał pudełka ze wstążkami, no i uwielbiał napełniać wodą fontanny nawilżające, w czym doszedł do absolutnej perfekcji. Najchętniej obcinałby różom kolce, ale mnie ojciec dał do ręki nóż dopiero w wieku dwunastu lat. Z kolei Sara bardzo lubiła obsługiwać klientów. Podejrzewam, że pierwsze zdanie, jakie wymówiła poprawnie, brzmiało: "W czym mogę pomóc? ". Klientów chwytało to za serce. To dziewczątko umiałoby chyba sprzedać wodę rybie. Kiedy sklep pustoszał, sprawdzała, czy nie ma gdzieś zeschłych liści. Obrywała je delikatnie, ostrożnie i upychała po kieszeniach. Teraz pracowaliśmy we czworo, toteż praca szła nam jak z płatka. Sandy i ja napawałyśmy się porannym sukcesem z posolonymi różami, no i tym naszym nowo zadzierzgniętym porozumieniem. Mimo to zauważyłam mężczyznę, który zaparkował starego czarnego forda po drugiej stronie ulicy. Siedział w samochodzie, pogrążony w lekturze, tylko co jakiś czas wysiadał, żeby rozprostować nogi. Wrzucał garść ćwierćdolarówek do parkometru i wracał do swojej lektury. Wreszcie odjechał, ale po jakimś czasie wrócił. Był to postawny, szpakowaty, krótko ostrzyżony mężczyzna w czarnym prochowcu. Wyglądał na Włocha. Sandy go nie zauważyła. Jestem tego pewna, bo w przeciwnym razie zadzwoniłaby na policję. Ja zaś wiedziałam, że to nie ma sensu. Nie mogę przecież oskarżać kogoś za sam fakt parkowania przed moim sklepem. O drugiej jak zwykle przestali napływać klienci. Sandy wzięła dzieci, żeby je odwieźć do domu. Ja miałam zostać do piątej, by posprzątać i uporać się z papierkową robotą. Wypada mieć sklep otwarty w sobotę do piątej, mimo że nikt do niego nie zagląda. - No dobrze - pożegnała się Sandy. - To my jedziemy. Cmoknęła mnie w policzek na znak pojednania. Przytrzymałam ją przez sekundę. Nie wiedziałam, co mnie czeka, ale podejrzewałam, że może nie być łatwo. - No, jedźcie - rzekłam, siląc się na spokojny ton. - Bawcie się dobrze. Pomachałam im jeszcze w drzwiach. Tony i Sara uwielbiali machać. Po ich odjeździe stałam tak jeszcze chwilę. Mężczyzna odprowadził moich bliskich wzrokiem, po czym rzucił pismo na tylne siedzenie, wysiadł i przeszedł przez ulicę. Umierałam ze strachu, ale postanowiłam udawać dzielną. Przytrzymałam mu drzwi. - No, no - zdumiał się. - Ale obsługa. Był ubrany jak ksiądz. Pewnie dla niepoznaki. - Czego pan sobie życzył - spytałam od progu. Spojrzał na mnie z zaskoczeniem. - Czego? A no tak, przyszedłem po kwiaty. Chciałem zmienić kompozycję przy ołtarzu. Dotychczasowa już się opatrzyła. Westchnęłam. Zwaliło się na mnie całodzienne zmęczenie. Poczułam się stara. - No, to zapraszam - powiedziałam zrezygnowanym głosem. - Jestem już wami zmęczona. Jeżeli chcecie mnie zastrzelić, to mnie zastrzelcie. Nie dopuszczałam nawet możliwości, by prawdziwy ksiądz siedział przez cały dzień w samochodzie, łamiąc sobie głowę nad układem kwietnym do kościoła. Teraz z kolei mężczyzna zrobił zdziwioną minę. - Zastrzelić? - Czy nastraszyć, nie wiem. Ale niech pan już to załatwi, raz a dobrze. - Czy pani mnie zna? - spytał mężczyzna w czerni. - Jasne. Jest pan facetem, który sterczy tu od dziewiątej rano, czekając, aż córka z dziećmi wyjdzie, żeby zamienić ze mną słowo na osobności. Jak dotąd się zgadza? - Fakt, nie jestem dobry w te klocki - wyznał, najwyraźniej strapiony. - Nie przyszło mi do głowy, że mnie pani zauważy. -I jest pan wysłańcem Cacciamanich? - Niesłychane, że się pani domyśliła. Romeo miał rację. Naprawdę jest pani niesamowita. Tylko z tym strzelaniem popełniła pani pomyłkę. Nie mam takiego zamiaru. - Romeo? - Jestem ojciec Alphonse - powiedział, wyciągając do mnie potężną rękę. - Proszę mi mówić AL - Ojcze Al? - Nie, wystarczy Al. Pani jest Żydówką, prawda? Skinęłam głową. - Romeo cię przysłał, Al? - To wprawdzie nie należy ściśle do moich obowiązków, ale nie ,niał wyjścia. Pilnuje go rodzina, a pani... a ciebie pilnuje twoja rodzina. Uznał, że nikt nie będzie podejrzewał księdza. Tym dziwniej, że, że ty podejrzewasz. Rzeczywiście, chadzasz własnymi drogami. - Podobno. - Przyjaźnię się z Romeem od dawna. Od pierwszej klasy ogólniaka, Liceum Świętej Katarzyny. Mówił ci, że też się szykował na księdza? I wtedy poznał w autobusie Camillę. Dokonał słusznego wyboru. To była niezwykła kobieta. - Spojrzał na mnie ukradkiem. - Niczego nie ujmując tobie. - Wcale tak tego nie odebrałam. - Kiedy Pan Bóg zabrał Camillę, Romeo nie podejrzewał, że pozna jeszcze kogoś wartościowego. Wydawało mu się to niemożliwe. I tak myślał aż do poznania ciebie. - Mnie? - Romeo szaleje na twoim punkcie - wyjaśnił ksiądz. Szaleje? - Jakoś nikt inny z rodziny nie popiera tych uczuć. - Spotkały cię jakieś przykrości? -Och, jeszcze ile! Al pokiwał głową. Aż cmoknął. - Romeo tego się właśnie obawiał. Martwi się o ciebie. Między waszymi rodzinami przetoczyło się dużo złej krwi, dużo cierpień. Spojrzałam na niego. - Nie wiesz przypadkiem, co się za tym kryje? Ludzie powierzają księżom różne sekrety. - Owszem, ale nie mogę ich wyjawiać. - Nawet w ostatecznych sytuacjach? - Przykro mi. - Wyjął z kieszeni kopertę i mi ją podał. - Ale mam coś dla ciebie. Na kopercie widniał napis: "Dla Julii". Najchętniej powiedziałabym, że serce podskoczyło mi na widok pisma Romea, ale nigdy przedtem go nie widziałam. - Przeczytaj - poradził AL - Mam poczekać na odpowiedź. Odwrócił się do mnie tyłem i zapatrzył w astry. Pochylił się, żeby je powąchać. Otworzyłam list. Kochana Julio! Już podczas drugiego spotkania mówiłem, że chciałbym do Ciebie napisać. Oto mój list. Niestety, musi się zacząć od przeprosin za to, co się stało. Jeżeli masz choć w połowie takie kłopoty jak ja, to wiesz, o czym mówię. Najroztropniej byłoby się rozejść każde w swoją stronę i zapomnieć o wszystkim. Niestety, ja nie potrafię. Spotkajmy się jutro w aptece o dziewiątej. Daj mi jeden dzień na uporządkowanie spraw między nami, nawet jeżeli nie potrafimy uporządkować spraw między naszymi rodzinami. Całuję, Romeo - Och - szepnęłam, tuląc kartkę do piersi. - Mam nadzieję, że wieści są dobre - powiedział AL - Sama nie wiem - przyznałam. - Już nie wiem, jaka wiadomość jest dobra, a jaka zła. - Nie musisz mi odpowiadać od razu. - Wyciągnął portfel i wręczył mi swoją wizytówkę. - Możesz do mnie zadzwonić. Mam sekretarkę automatyczną. To mój domowy numer telefonu. Obracałam wizytówkę w palcach, grając na zwłokę. - Chwileczkę, Al - poprosiłam. - Wiem, że czekasz już cały dzień, ale wytrzymałbyś jeszcze dziesięć minut? - Oczywiście. Chętnie poczekam. Wsadziłam list i wizytówkę do kieszeni fartucha. - Zapraszam na zaplecze. Przygotuję ci kompozycję na ołtarz. Mówiłeś, że myślisz o zmianie. - Ech, tak tylko chciałem zagaić. Romeo dostarcza nam kwiaty. - Tym razem kwiaty u Świętej Katarzyny będą pochodziły od Rosemanów. To będą wasze pierwsze żydowskie kwiaty. - Kwiaty to kwiaty - powiedział. - Nigdy ich nie odtrącam. Podsunęłam mu taboret, usiadł, a ja pracowałam. W poniedziałek rano miała przyjść świeża dostawa kwiatów, toteż zużyłam całe swoje zapasy. Zabrało mi to nieco więcej czasu, niż obiecywałam, ale efekt był piorunujący. Stworzyłam piękny, imponujący układ. Może nie tak okazały jak tamta wiązanka Romea, ale wyjątkowo śmiały. Al zabrał kwiaty do samochodu. Wyciągnął do mnie rękę. Nie przestawał mi dziękować. - Och nie - przerwałam mu. - To ja ci dziękuję. - Coś jeszcze? - spytał Al już przy krawężniku. - Tak - dodałam. - Powiedz mu, że się zgadzam. ZAMKNĘŁAM wcześniej. Niby po co miałam tam sterczeć? Kwiatów i tak nie było. Zadzwoniłam do Glorii. - Muszę wyskoczyć na zakupy - powiedziałam tylko. - Potrzebuję rady. - To dwa moje najulubieńsze zajęcia pod słońcem. Buzz wyjechał rano na ryby. Wedle moich rachub musiał utknąć w korku na drodze numer sześć. Podjadę po ciebie. Przez te lata niejeden raz zastanawiałam się, dlaczego moje małżeństwo z Mortem nie mogło przypominać na przykład przyjaźni z Glorią. Nie tyle chodziło mi o robienie z nim zakupów, ile o tę gotowość rzucenia wszystkiego, kiedy zwracałam się do niego o radę. Tymczasem nieodmiennie kazał mi czekać, bo zawsze sam zajmował się sprawami nie cierpiącymi zwłoki. A nawet kiedy mnie słuchał, to myślami błądził gdzie indziej. "Spójrz, Julio - przerywał, kiedy otwierałam przed nim serce. - Widzisz tę plamę na suficie? Dawno już tam jest? ". Po latach oduczyłam się zwracać do niego. Jeżeli odniosłam jakiś sukces, który domagał się świętowania, dzwoniłam do Glorii. Jeżeli miałam problem, porażkę, podejrzane zgrubienie, które wymagało, żeby ktoś posiedział ze mną trzy godziny przed gabinetem lekarskim, od tych wszystkich spraw miałam tylko Glorię. Z nią przeżyłam etap motocyklowy w życiu Nory i niedoszłe małżeństwo Sandy. Z nią też przeżyłam anoreksję jej córki Kate i aresztowanie syna Jeffea za przygodę jednej nocy, polegającą na kradzieży radioodbiorników samochodowych. Mort nie pojmował, że chciałabym mieć kogoś, z kim mogłabym uciszyć swoje wzburzenie, kto miałby dla mnie odrobinę serca i pamięci. Tą osobą była Gloria, a nie mój mąż. W drodze do Saksa opowiedziałam jej o tej starej wiedźmie Cacciamani. A kiedy podjechałyśmy na parking, o księdzu Alu. Gdy samochód stał już zaparkowany, pokazałam jej list. - E, przetrzymałaś mnie - pożaliła się, szukając w torbie okularów. Podsunęłam jej swoje. - Trzeba tak było od razu. - Przeczytała dokładnie. - Świetne wieści. I co? Zgodziłaś się? - Zgodziłam. - Bo jakże mogłabyś inaczej. Wysiadłyśmy, poszłyśmy do sklepu. Nie powinnam była szastać pieniędzmi, ale po wydarzeniach ostatnich dni czułam, że coś mi się od życia należy. Zaraz po przejściu przez drzwi obrotowe owionął mnie kojący zapach perfum, pudru i nowych butów. Gloria przystanęła przy stoisku Chanel, grzecznie usunęła na bok młodą ekspedientkę i wypróbowała trzy szminki na wierzchu dłoni. - Najpierw udzielę ci rady w sprawie ciuchów. Ale to proste. A następnie w sprawie Sandy i Nory. Wzięłam pomadkę z napisem Splendor i maznęłam sobie po przegubie. - O to mi właśnie chodzi. - Chciałabym, żebyś ukryła przed nimi prawdę. Intuicja podpowiada mi, że powinnaś je okłamać. Ale wiem, że to nie w twoim stylu. Z drugiej strony, przyznaniem się do wszystkiego możesz wywołać piekło na ziemi. - Owszem, na miarę Sajgonu w siedemdziesiątym drugim. - Otóż to - przyznała. - Trafnie to ujęłaś. - No więc, co mi radzisz? Gloria uśmiechnęła się do mnie smętnie. - Tu nie ma dobrej rady, skarbie, bo nie potrafisz oszukiwać. Sama wiesz, że im się przyznasz, że skutki będą opłakane i że nic tu więcej nie ma na rzeczy. Oczy zaszły jej mgłą. Jakoś podniosła mnie na duchu głębia jej współczucia. Morta zawsze musiałam przekonywać, przedstawiać swoje racje i dowodzić ich słuszności. Gloria chciała mi jedynie pomóc dojść do własnych logicznych wniosków. - Czyli ten problem mamy rozwiązany? - spytałam grobowym głosem. - Tak czy owak, najlepsze przed nami. Nie zapominaj, że jutro czeka cię dzień z Romeem. - Biorąc pod uwagę początek dzisiejszego dnia, trudno w to uwierzyć. Gloria odradziła mi kupno bawełnianego swetra, który sięgał mi niemal do kolan. Namówiła mnie natomiast na koronkową bieliznę w szampańskim kolorze. Po czym powiodła do telefonu w saloniku dla pań. - A teraz zadzwoń do Nory i poproś, żeby przyjechała do ciebie. - Mogę do niej zadzwonić po powrocie do domu. Gloria spiorunowała mnie wzrokiem, po czym podała mi ćwierćdolarówkę i dziesięciocentówkę. - Powiedz, że już jedziesz i że chciałabyś się z nią spotkać teraz. Wzięłam od niej monety, zadzwoniłam do swojej pierworodnej córki, która ku mojemu najwyższemu zaskoczeniu i rozczarowaniu, odebrała telefon. Poprosiłam o spotkanie. - W sprawie Cacciamanich, tak? - Owszem. Nora westchnęła. - Sandy już mi opowiedziała o soleniu róż. - Mamy więcej do omówienia. - A dlaczego nie możesz przez telefon? - Znacznie łatwiej będzie mi to powiedzieć wam obu razem. Nora ponownie westchnęła. - No dobrze. Będę za pół godziny. Odłożyłam słuchawkę, spojrzałam na zegarek. - Będzie za pół godziny. Musimy naprawdę się pospieszyć, żeby zdążyć. - To co musisz, to przestać się jej bać - rzekła z naciskiem Gloria. - Łatwo powiedzieć - odparłam. - Ona jest naprawdę sroga. Gloria podwiozła mnie szybko do kwiaciarni, gdzie zostawiłam swój samochód. - Pamiętaj o cudownej perspektywie jutra - przypomniała. - Za jakiś czas będziemy się z tego wszystkiego śmiały. Może dopiero po latach, ale nie mam co do tego wątpliwości. - Trzymam cię za słowo. Dwa razy zatrąbiła za mną klaksonem, po czym pomachała i odjechała. Szkoda, że nie mogłam zabrać jej ze sobą do domu. Nie zaproponowała nawet, bo wiedziała, że to byłoby nie w porządku, ja zresztą też... i nie musiałyśmy w ogóle o tym wspominać. NAPAWAJĄCY strachem lexus. Sandy i Nora siedziały w kuchni. - Sytuacja wygląda tak. - Usiadłam naprzeciwko nich jak na konferencji prasowej, bo tak zawsze wyglądały nasze rodzinne rozmowy. - Dziś do sklepu przyszedł ksiądz, niejaki ojciec Al, i przyniósł mi list od Romea. - Już po moim wyjściu? - zapytała Sandy. - Tak się składa. Tuż po twoim wyjściu. - Dostajesz teraz listy od księży? - spytała z ironią Nora. - To nie był list od niego. On go tylko dostarczył. I lepiej się uzbrój w cierpliwość, bo czeka cię gorsza wiadomość. Nic nie poradzę, że w głowie kołatało mi wspomnienie wieczoru, kiedy to wezwałam dziewczynki, żeby im powiedzieć o odejściu ich ojca z Lilą. Sandy była już mężatką, obie przyjechały z mężami. Sama porażka małżeńska była dla mnie dostatecznie upokarzająca, a co dopiero fakt, że Mort wybrał znacznie młodszą i bardziej atrakcyjną kobietę ode mnie. Dziewczyny się rozpłakały. Wydawało mi się wtedy, że nic gorszego mnie w życiu nie czeka. Jakże się myliłam! - Chce się z tobą spotkać - domyśliła się Sandy. Bardzo jej byłam wdzięczna. - Jutro rano. Nora spojrzała na zegarek. - Ponieważ jest teraz siódma, nie sądzę, byś wezwała nas po to, żeby to z nami omówić. - Nie chodziło mi o waszą zgodę, jeżeli to masz na myśli. - Otóż ja się nie zgadzam - ucięła Nora, wstając. - Padłyśmy ofiarami pogróżek i nękania. Zniszczono nasze mienie. - Dla Nory mienie było świętością. - To już nie tylko ludzie, których nie lubimy. Oni są groźni. Nie możesz uważać się za jedyną osobę na kuli ziemskiej, której potrzeby się liczą. Musisz też myśleć o rodzinie. - Przyznaję, że sprawy wymknęły mi się spod kontroli, ale muszę się znów spotkać z Romeem. Po prostu nie chciałam was okłamywać. Sandy się zamyśliła. Z jednej strony nacierała przeszłość, z drugiej teraźniejszość. Ważyła wszystko jak na szali. Spytałam o wynik jej rozważań. - Moim zdaniem, to szaleńcy - powiedziała cicho. -I chyba popełniasz błąd. Taka reakcja była do zniesienia. - Nie dzwoń do mnie - poprosiła Nora. - Ja się od tego odcinam. Wzięła torbę i pożegnała się. - Czy to znaczy: "Nie dzwoń i nie zawiadamiaj mnie, jak się sytuacja rozwija", czy: "Nie dzwoń do mnie nigdy więcej"? - Dam ci znać - odparła Nora i wyszła. Coś mnie ścisnęło za gardło. Nie chodziło mi o jej aprobatę ani o strach, że nie wróci. Ale ta walka między nami trwała już tyle lat i napawała mnie bezbrzeżnym smutkiem. Przecież to moje dziecko. Wyszła z mojego łona. I od tamtej pory czułam się, jakbym za nią tęskniła. - Nie idziesz? - spytałam, odwracając się do Sandy. - Nigdzie się stąd nie ruszam. Ale uważam, że popełniasz duży błąd. Sama mi tak kiedyś powiedziałaś i wiem, że miałaś rację. Zdumiało mnie to wyznanie. Pogłaskałam ją po głowie. - Och, jestem teraz sporo starsza. I rzeczywiście tak się czułam. - Wiem - podchwyciła bez krztyny złośliwości. -I dlatego powinnaś być też sporo mądrzejsza. Rozdział4 Wstałam o szóstej rano. To znaczy wyszłam z łóżka. Bo nie spałam od trzeciej. Ułożyłam włosy, wysuszyłam. Umyłam twarz balsamem Sandy. Włożyłam szampańską bieliznę. Była naprawdę piękna. Lepiej wyglądałaby na dziewczynie, która mi ją sprzedała, ale na nią byłaby za duża. Zresztą nie było jej w pobliżu. Przebierałam się trzy razy. Sądziłam, że wyrosłam już z takich zachowań. Patrzyłam na pełną szafę i ubolewałam, że nie mam co włożyć. W końcu wybrałam lniane spodnie, granatowy sportowy sweter z dekoltem w szpic, bo w tym stroju wyglądałam elegancko, ale niezobowiązująco. Wszystkie moje problemy usunęły się w cień - gniew Nory, pogróżki młodych Cacciamanich, stara seniorka rodu, która mogła poprzedniego dnia wyzionąć ducha na moim trawniku. Najtrudniej było odsunąć troski Sandy, ale i to mi się udało. Nie posiadałam się ze szczęścia. Szykowałam się na randkę z mężczyzną, na którego punkcie oszalałam. Wpięłam do uszu maleńkie bursztynowe łezki, w których zawsze zbierałam najwięcej komplementów. Umalowałam usta. Włożyłam najwygodniejsze pantofle. Sandy piła kawę w kuchni i czytała gazetę. - Ślicznie wyglądasz - pochwaliła. Sama miała zmęczoną twarz, jak gdyby przesiedziała bez snu całą noc. - Dziękuję. - E, nie musisz. Wolałabym, żebyś tak ładnie nie wyglądała. Zastanawiałam się, czy nie zabić drzwi gwoździami, ale uznałam, że stuk młotka cię obudzi. - Zawsze miałam lekki sen. Nalałam sobie kawy. - Doszłam do wniosku, że każda kobieta musi kiedyś uznać, iż jej matka jest dorosła i że ma prawo do własnych błędów. -I ta chwila już nadeszła? - Usiadłam obok niej. - Bo wydaje mi się, jakbym dosłownie wczoraj przytrzymywała ci głowę, usiłując wlać do gardła penicylinę w płynie, kiedy omal nie umarłaś na coś, a lekarstwo ci nie smakowało. Uśmiechnęła się słabo. - Nie pamiętam. To znaczy pamiętam, ale w mojej wersji to ja wlewam lekarstwo Tonyemu. Może dlatego to o tyle trudniej zrozumieć Norze. Bo nie dorobiła się własnych dzieci. Nie przywykła naginać się do czyjejś woli. Nie odpowiada mi to, co robisz, ale przynajmniej rozumiem, że nie mam prawa się wtrącać. - Dziękuję, skarbie. - Podrzucić cię tam? Potrząsnęłam głową. - To niedaleko. Przejdę się. Ładnie na dworze. - Spojrzałam na zegar. - Ale jeszcze za wcześnie. - Masz. - Sandy wcisnęła mi połowę gazety niedzielnej. - Zrobię wafle dzieciom. Rozłożyłam gazetę. Przeczytałam od deski do deski, podczas gdy dzieci oglądały kreskówki. Przeczytałam Sarze komiksy. Zmyłam naczynia. Po czym przesylabizowałam nazwy wszystkich przypraw w naszej kuchni. Znów spojrzałam na zegar. - No, mogę już iść. - To idiotyzm przychodzić tak wcześnie. - Dokąd idziesz, babciu? - zapytała Sara. - Babcia wybiera się na randkę - odpowiedziała Sandy. Posłała mi czułe spojrzenie. - No, idź już, idź. Ucałowałam dzieciaki na pożegnanie. Faktycznie było za wcześnie, ale nie mogłam nad sobą zapanować. Ruszyłam przed siebie. Myślałam teraz tylko o dawnej nienawiści do Romea, która minęła mi jak ręką odjął. Myślałam o jego twardych jak szczotka włosach, niegdyś kruczoczarnych, dzisiaj przyprószonych siwizną. Zanim dotarłam na ulicę Cedrową i skręciłam w Wiązową, przepowiedziałam sobie w głowie tekst jego listu. Całuję, Romeo. Przyspieszyłam kroku. Na miejsce dotarłam o wpół do dziewiątej. Czoło aż perliło mi się od potu. Weszłam do apteki, udałam się od razu do alejki z prezerwatywami, w której, ku mojemu zaskoczeniu, czekał już Romeo. Postaliśmy tam minutę, uśmiechając się głupio w poczuciu obopólnego szczęścia. - Zatem poznałaś Ala - odezwał się. - To wspaniały człowiek. - Spodobałaś mu się. Podobno sądziłaś, że przyszedł po to, aby cię zastrzelić. - Miałam dwa fatalne dni. - Jaka ty jesteś piękna! - To samo sobie pomyślałam o tobie. Wziął mnie za rękę. Przysunęłam się, i wtedy mnie pocałował. Była niedziela, pół do dziewiątej rano, w aptece kręciło się niewiele osób. I oto tam, wśród półek z prezerwatywami, oplotłam ramionami jego szyję, on zaś skrzyżował swoje piękne dłonie na moim karku i pocałował mnie. Ten pocałunek wart był wszystkiego. Nawet gdybym straciła wszystkie róże, ten pocałunek wynagrodziłby mi stratę. Był czuły, a zarazem namiętny. Musieliśmy stanowić nie lada widok, dwoje sześćdziesięciolatków, niemal gotowych paść na ziemię i kochać się tam na miejscu, w alejce świadomej antykoncepcji. - No dobrze - powiedział. - Dobrze. - Pocałował mnie w brodę. - Przed nami wielki dzień. Ponownie wziął mnie za rękę i wyszliśmy, kierując się do jego samochodu. Przytrzymał drzwiczki. Elegancja iście rodem z Południa. - Dokąd jedziemy? - Niespodzianka - odparł. - Jesteś głodna? W tej chwili odstręczała mnie myśl o jedzeniu. Potrząsnęłam głową. - Ja też nie. - Romeo był znakomitym kierowcą. - A więc poznałaś moją matkę. Wyjrzałam przez okno na migające widoki Somerville. - Mam nadzieję, że nie pozbawiłam jej życia? - Nic jej nie jest. Ma tylko zadrapania. - Dźgnęła mnie tylko raz. Bo za drugim razem się uchyliłam. Przysięgam na Boga, że jej nie tknęłam. - Dźgnęła cię? - Owszem. Widzisz? Odchyliłam sweter, żeby pokazać mu okrągłego siniaka, a przy okazji ramiączko szampańskiego biustonosza. Patrzył na drogę przed siebie. - Stygmat Cacciamanich! - powiedział. - Prawie przez pół życia chodziłem z podobnym sińcem. Teraz doszła do perfekcji. Boli jak diabli. Nikt z nas nie potrafi przed nim uskoczyć. Po prostu dajemy się tak poniewierać. - Nie obraź się, ale żelazna ta twoja matka. - Żebyś wiedziała - rzekł z powagą. - Była wspaniałą matką. Ciężko pracowała. Troszczyła się o mnie i o ojca. Nieraz rozmyślałem, jakie trudne miała życie. Piękna dziewczyna, która przyjechała tu sama z Włoch, nie mówiąc słowa po angielsku. Ale wierz mi, ona potrafi rządzić. Kiedy się ożeniłem z Camillą, kupiliśmy bliźniak do spółki z rodzicami. Gdzie ja miałem głowę? Nie wiem, jak Camilla to zniosła. Moja matka trzęsła dosłownie wszystkim. Zupełnie jakby moje dzieci miały dwie matki, jedną kochającą i drugą piorącą im tyłki na każdym kroku. - Też ich tak dźgała? - Też. Ojca zresztą również. Kiedyś nawet tak dźgnęła listonosza za spóźnienie. - Roześmiał się. - A teraz dźga ciebie. - Pokręcił głową. - Naprawdę, bardzo cię za to przepraszam. - Gdybyś się natknął na moją Norę, nie skończyłoby się na jednym sińcu. Dużo masz kłopotów z dziećmi? - Wiesz, że to dla mnie prawdziwe zaskoczenie. Bo sam przed laty porzuciłem myśl o sporze między Cacciamanimi a Rosemanami. Nie sądziłem, że topór wojenny jest wciąż wykopany. - Czyli nie jest dobrze? - Gorzej. Bardzo źle. Z wyjątkiem Grubci. Na nią to jakoś nie przeszło. Gwiżdże na wszystko i chodzi do szkoły. - Nigdy nie pytałeś matki, o co naprawdę poszło? Chociaż nie winiłabym go nawet przez chwilę, gdyby nie pytał. - Dźgnęła mnie palcem i poradziła, bym pilnował swojego nosa. Wysadziłam łokieć przez otwarte okno. Uwielbiałam być wożona. - Zresztą, mniejsza o to - powiedziałam, odchylając głowę do tyłu. - Przełóżmy to na jutro. Bo dzisiaj odsuwam to wszystko od siebie. Romeo podał mi rękę nad dźwignią biegów i uścisnął. Na autostradzie do New Hampshire rozmawialiśmy o cenie gałązek kwitnących wiśni. O latach nędzy i dobrobytu. O tym, jak wyhodować orchideę pierwszej klasy. Kiedy minęliśmy granicę stanu New Hampshire, wjechaliśmy do Canobie Lakę Park. Nie byłam tam, odkąd dziewczynki poszły do szkoły. Bez dzieci poczułam się tam zupełnie inaczej. Dawniej w lunaparkach wszystko mnie denerwowało - ohydne jedzenie, napawające strachem karuzele, dzieci rozbiegające się na wszystkie strony. Ale tego dnia moje dorosłe córki i wnuki zostały bezpiecznie w domu. Canobie Lakę Park wydał mi się całkiem przyjemny, choć może nieco wysłużony. Trociny wyglądały na czyste. Bileterka była zażywna kobieta w moim wieku, nawet dość miła. Urzekło mnie niebo nad drewnianym szkieletem kolejki górskiej. Bileterka dała nam opaski na ręce, które uprawniały do poruszania się po całym terenie - pełna swoboda. - Czy twoja rodzina wie, że jesteś ze mną? - spytałam Romea. Potrząsnął głową. - Wymknąłem się. Sześćdziesiąt lat na karku, a człowiek znów się wymyka. Dawno już nie miałem do tego powodu. Pocałował mnie. - Ciekawe, czy też tak by się to potoczyło, gdybyśmy spotkali się za młodu - zamyśliłam się, patrząc na piękny widok przed sobą. - Na przykład, gdybyś podszedł do mnie na zabawie szkolnej w ósmej klasie? Co by się stało, gdybyśmy zakochali się w liceum? - To samo, co z Tonym i Sandy, tylko gorzej. Rodzice by nas zamordowali. Twój ojciec zabiłby mnie, a moja matka ciebie. - Czyli lepiej, że nasze drogi się wtedy nie zeszły? - Moja rodzina cię teraz nie lubi, ale przynajmniej cię nie zabiją. Przyszedł mi na myśl Joe, bo z nim nie byłabym taka pewna, ale zmilczałam, nie chcąc psuć cudownego nastroju. - Lubisz jeździć kolejką? - zapytałam. Stanął za mną i czule objął mnie w pasie. Pochylił się, żeby oprzeć podbródek na moim ramieniu. - Jako dziecko jeździłem - szepnął mi do ucha. Aż mnie ciarki przeszły. - Któryś z nas wykradał samochód rodzicom, przyjeżdżaliśmy tu w nocy, przeskakiwaliśmy przez płot. Kupowaliśmy jeden bilet na kolejkę górską, a potem po prostu odmawialiśmy wyjścia. Po pierwszych kilku jazdach przestawali się z nami szarpać, tylko zostawiali nas tu na całą noc. - Co za wstrętne bachory - powiedziałam i omal serce mi nie stanęło, kiedy wsunął mi rękę z tyłu pod sweter. - Mój ojciec miał rację, że trzymał mnie od was z daleka. - Chcesz spróbować? Nigdy dotąd nie wsiadłam do kolejki górskiej. Zawsze umierałam ze strachu na sam jej widok, choć nie tak bardzo jak na sushi. - Jasne - zgodziłam się. - Wszystkiego warto choć raz spróbować. I TAK się zaczęło. Najpierw kolejka górska, potem inne atrakcje. Przejechaliśmy się wszystkim. Kiedy chciało nam się krzyczeć, to krzyczeliśmy. Trzymaliśmy się za ręce, wyrzucaliśmy je do góry. Potem wróciliśmy do kolejki górskiej. Świat wirował w oszałamiających barwach - żółte namioty, czarne włosy dzieci, spłowiała trawa, złote girlandy. Poszliśmy na wieżę spadochronową. Wykonywaliśmy skok za skokiem i wisieliśmy do góry nogami na uprzęży. Ale co tam! Siła ciężkości przestała nas dotyczyć. Straciłam rozeznanie, kiedy stąpam po ziemi, a kiedy jestem głową do dołu. I nie było mi z tym źle. Moje ciało odzwierciedlało stan mojego ducha. Rozpierały mnie brawura i odurzenie, zatracenie i pożądanie. Kiedy młody człowiek z tatuażem na ciele, zalatujący whisky, zamknął nas w naszej klatce, rzuciliśmy się na siebie niczym dwie bestie na czas trwania zabawy określonej w bilecie wstępu. O północy nie potrafiłam już wydusić z siebie całego zdania. -Chciałabym... Ale nie wiedziałam, czego bym chciała. - Odpocząć. Z całą pewnością odpocząć - podsunął Romeo. Wziął mnie za rękę, ruszyliśmy w drugi koniec parku. - Grasz w fascynację? - Co to takiego? - Trzeba tylko siedzieć i nic więcej. Fascynacja przypominała połączenie różnych gier, takich jak bilard, kółko i krzyżyk oraz bingo. Rozmieniliśmy banknoty na drobne i usiedliśmy na dwóch plastikowych stołeczkach po obu stronach długich stalowych klatek. - Tu wygrasz dla mnie takie wielkie pluszaki, które trzymam w sypialni - powiedziałam. - Nora zawsze miała ich tysiące. - Na pewno niczego nie wygram - powiedział, wrzucając dwie ćwierćdolarówki do otworu. - Zawsze byłem słaby w fascynacji. - Tym lepiej. Rzucił gumową piłkę przez gumową barierkę wprost do klatki. No tak, odbiła się o jedną ścianę, drugą, po czym wróciła do niego. - Niech cię licho - skomentowałam. - Grasz w kręgle? - Mniej więcej podobnie, tylko kula nigdy do mnie nie wraca. Rzucił znowu i znów piłka wróciła, chociaż odbiła się w inny sposób. - Kpisz sobie ze mnie? - Absolutnie nie. - Rzucił jeszcze raz, tym razem podkręcając piłkę. Wpadła do dziury na dnie i znikła. - Wcale nie udaję takiego łamagi, żebyś się nade mną litowała. Po każdym chybionym rzucie podobał mi się coraz bardziej. Najwyraźniej umiał przegrywać. Mort już cztery rzuty wcześniej wypadłby stamtąd z furią, obwieszczając gromko wszystkim w zasięgu słuchu, że to całe urządzenie źle działa. Romeo wręczył mi monety. - Teraz twoja kolej - powiedział. Wzięłam gumową piłkę i wstrzeliłam ją w środkowy kwadrat. - No, no - pochwalił. - Masz cela. - Mam dobrą koordynację ręki z okiem. - Następną precyzyjnie wbiłam w otwór w lewym górnym rogu. Może szczęście mi dopisywało? Szczerze mówiąc, gra nie wydawała mi się taka trudna. Trzecia piłka. - Numer siedem! - zawołał obsługujący. - Numer siedem wygrywa nagrodę. Musiałam sprawdzić numer miejsca, czy aby to ja mam siódemkę. Kiedy szczęście się do mnie uśmiechnęło? Poprosiłam Romea, żeby odebrał za mnie nagrodę. Przecież gdyby to on wygrał, na pewno by mi ją dał. Wybrał pluszowego kotka z pluszową rybką w pyszczku. Rybka uśmiechała się radośnie, jak gdyby marzyła o tym, żeby zostać zjedzona żywcem. - Mojej wnuczce się spodoba - powiedział. - Uwielbia koty. - A ma własnego? Romeo pokręcił głową. - To jedna z żelaznych zasad mojej matki. Żadnych kotów. Jak mogę zawracać sobie głowę facetem, który mieszka z matką? Ale w końcu - co za różnica? I tak nigdy się nie zbliżę do tej starej wiedźmy. Cała znajomość z pewnością ograniczy się do długich wycieczek samochodowych i takich potajemnych eskapad. Wokół nas ludzie jedli pieczone jabłka z cukrem i trzymali się za ręce. Wrzeszczeli na swoje dzieci i zaśmiewali się z niczego. Romeo objął mnie jedną ręką, pod drugą taskał wypchanego kota, którego nazwał Tygryskiem. Cudowny dzień, wyrwany z rzeczywistości, dobiegał końca. Poszliśmy na paluszki krabowe z kokakolą. - Wiesz - zwrócił się do mnie Romeo. - Nie chciałbym psuć nastroju, ale czy myślałaś choć trochę o nas? Wciąż to wałkuję w myślach i jedyny logiczny wniosek to skończyć, zanim zaczniemy. Ale myśmy chyba już zaczęli. Pocałował mnie w czubek głowy. - Niby zawsze stawiałem rodzinę na pierwszym miejscu - ciągnął. - To naczelna zasada Cacciamanich, i ja też ją wyznaję. Nie chciałbym skrzywdzić matki, a już szczególnie dzieci. Ale jakiś chochlik podpowiada mi - do diabła z tym. Tyle lat zachowywałem się wzorowo, a teraz chcę postępować wedle własnych reguł. Zresztą nie wyrządzamy nikomu krzywdy. Nie jesteś złą osobą. I nie rozbijesz mojej rodziny. - U mnie jest tak: Nora przestała chyba ze mną rozmawiać. Sandy wprawdzie rozmawia, ale sprawiłam jej najwyraźniej wielki zawód. Nie wiem, jak długo wytrzymam pod taką presją. Przecież nie rzucimy teraz dzieci ani wnuków. - Może z czasem przywykną do myśli, że jesteśmy razem. Ale żadne z nas nie pociągnęło tematu dalej. Wszystkie moje kontakty z rodziną Cacciamanich, poza kontaktem z Romeem, jedynie pogarszały sprawę. - Spójrz - pokazał namiot przed nami. - "Pomoc duchowa". Właśnie tego nam trzeba. Na namiocie widniał taki napis: POMOC DUCHOWA. WRÓŻBY i PORADY SERCOWE. WRÓŻENIE z RęKi, z KART TAROTA, ZE SZKLANEJ KULI. - Och, Al uwielbia kazania na ten temat. - Pewno grzmi na te wszystkie brednie. - Uważa, że wszelką pomoc duchową powinno się czerpać od Boga. - No tak, bo sam nie ma dzieci. Nam potrzebne jest dodatkowe wsparcie. Chciałam tylko zasięgnąć czyjejś rady. - Bo ja wiem - zastanowił się Romeo, spoglądając na namiot, jak gdyby był siedzibą jakiejś sekty, która zwabia zbiegłych z domów nastolatków i obleka ich na siłę w żółte szaty. - Jak to? - zaoponowałam. - To ja się odważyłam na kolejkę? Zaufałam ci. Teraz ty się postaraj. Podeszliśmy, po chwili wahania zapukałam w drewnianą tabliczkę. Zwyczajna kobieta po sześćdziesiątce, nie różniąca się od moich sąsiadek, wytknęła głowę zza kotary. Miała krótkie szpakowate włosy, błękitny pulower i pomalowane na różowo usta. Uśmiechnęła się do nas, gestem zaprosiła do środka. W środku było ciemno i ponuro. Stały świece i mały wiatrak elektryczny. Wróżka miała na sobie dżinsy i saboty. Poczułam się zawiedziona. Liczyłam na jakiś bardziej egzotyczny widok. - Spodziewaliście się Maty Hari - zagaiła wesoło. - Na imię mi Ellen. Dawniej występowałam jako Madame Zikestra, ale peruka i długa szata doprowadzały mnie do szału. - Nie, tak jest w porządku - powiedziałam. - W każdym razie dla mnie. Czyżby naprawdę umiała czytać w myślach? A może wszyscy pytali ją o to samo? - Wróżę tylko jednej osobie naraz - zapowiedziała grzecznie. Potrząsnęłam głową. - To nasza wspólna sprawa - wyjaśniłam. - Chcemy dowiedzieć się czegoś, co dotyczy nas obojga. - No dobrze - zgodziła się Ellen. - Ale za dwoje należy się dwadzieścia dolarów. Wyjęłam z torebki dwadzieścia dolarów, położyłam na stole. - Poza tym mam tylko jedno krzesło - uprzedziła. Usiedliśmy zatem z Romeem na jednym, ramię przy ramieniu. - No, to pokażcie teraz ręce. Położyliśmy otwarte dłonie na stole. Romeo miał na palcu obrączkę. Ellen postukała w nią. - Nie jesteś żonaty - powiedziała. - Nie z nią - odparł Romeo. - Ani z nikim - rzuciła Ellen od niechcenia. - W każdym razie z nikim żywym. Z nieboszczką nie można być żonatym. To po pierwsze. Romeo wyraźnie się ożywił. Wodziła delikatnie paznokciem po moich dłoniach, po czym przeszła na Romea, następnie wróciła do mnie. - Do tego namiotu przeważnie przychodzą młode dziewczyny. "Ile będę miała dzieci? ", "Czy on mnie naprawdę kocha? ", "Czy dostanę samochód na urodziny? ". I temu podobne. Zresztą i tak nie mogę im mówić prawdy, bo to jeszcze dzieci. Muszą zaznać odrobiny szczęścia. Gdybyś na przykład przyszedł tu w wieku czternastu lat - zwróciła się do Romea - nie chciałbyś usłyszeć, że się zakochasz we wspaniałej kobiecie, że będziesz miał siedmioro dzieci, a jedno umrze w niemowlęctwie. Nie mogłabym ci powiedzieć, że twoja żona zachoruje na raka piersi i umrze. Te wszystkie informacje byłyby nie do zniesienia. - Pokiwała ze współczuciem głową. - Gdybyś to wtedy usłyszał i uwierzył, sądziłbyś, że tego nie przeżyjesz. Ale człowiek ma nadludzką siłę. Teraz to wszystko już za tobą. Dlatego mogę ci powiedzieć prawdę. Ale wtedy prawda zabrzmiałaby zbyt okrutnie. Romeo złożył dłonie jak książkę. - E, daj spokój - poprosiła, klepiąc go po rękach. - Nie każ mi czuć skrupułów. Przecież to przeszłość. I żadna w tym moja zasługa. Miło trafić na ludzi, którzy przeżyli to i owo, a teraz chcą poznać prawdę. Ale mnie już odeszła ochota na prawdę. Wolałabym Madame Zikestrę i lichą pociechę za dwadzieścia dolarów, że wszystko dobrze się ułoży. - Pójdziemy już - rzekłam. Puściła moje słowa mimo uszu. - Pokaż mi jeszcze raz ręce - zwróciła się do Romea. Usłuchał. - Widzę tu dużo dziwnych rzeczy. Pamięć mi podpowiada, że widziałam już takie dwie pary rąk wcześniej. Wiele lat temu przyszło tu do mnie dwoje młodych. Powróżyłam im. Też chcieli, żeby im powróżyć razem. Kazałam im wyciągnąć ręce i zdumiałam się - mieli takie same linie papilarne. Nie w szczegółach, ale w najważniejszych zarysach zgadzały się co do joty. Bardzo mi się ich zrobiło żal, bo zobaczyłam, że naprawdę są zakochani, ale że ta miłość ich rozdzieli i pogoni po świecie, aż znów zejdą się razem. Zmilczałam to jednak przed nimi. Powiedziałam to, co chcieli usłyszeć: że rodzice im przebaczą, że w ich rodzinach zagości radość, takie ple, ple. To była prawda, chociaż niepełna. Nie znieśliby bólu całej prawdy. Ellen mówiła to wesołym, pogodnym tonem osoby, która udziela skomplikowanych wskazówek, jak wyjechać na autostradę. - A teraz widzę dwie takie same ręce. Nie myliliście się, chcąc tu przyjść razem. I mieliście rację, że czekaliście aż do teraz. Gdybym was zobaczyła w wieku czternastu lat, sytuacja byłaby podobna i zbyłabym was podobnym kłamstwem. Ale teraz wszystkie burze przemijają, świat znowu przyjmie was razem, jak powinien. Nie oglądajcie się na przeszłość. Tak musiało być. Kochałeś swoją żonę - zwróciła się do Romea, a potem do mnie. - A ty? No, to poczekałaś trochę dłużej na miłość, ale odchowałaś córki, czyli to czekanie też zamieniło się w miłość. Ellen wyraźnie napawała się słowami wygłaszanymi do nas. Pokiwałam głową. Czułam, że jest mi słabo. Może z powodu tych wszystkich kolejek w lunaparku. Ale chyba raczej chodziło o okropne poczucie, że Sandy i Tony siedzieli w tym namiocie piętnaście lat temu razem. -I co mamy począć z tą burzą? - spytałam. - Burza była straszliwa, ale każda burza na tym świecie ma swój kres. Tak świetnie dobrane pary rąk nie zdarzają się zbyt często. Kochajcie się do szaleństwa. Rozumiecie? Trudno to było jaśniej wyrazić. Tak czy owak, przystałabym na wszystko, byle już stamtąd wyjść. Romeo wziął pluszowego kota. Pożegnaliśmy się i wyszliśmy z namiotu. - Przepraszam cię - zwrócił się do mnie. - Przepraszam za ten szalony pomysł. - No coś ty! Wziął mnie za rękę, przyspieszyliśmy kroku. - Dokąd idziemy? - Wychodzimy. Poszłam za nim do samochodu. Chciałam go zapytać o stracone dziecko, jego i Camilli. Chciałam też spytać, czy jego zdaniem to możliwe, by Ellen mówiła o naszych dzieciach, ale dręczyły mnie skrupuły, że w ogóle go tam zaciągnęłam. Najchętniej schowałabym się gdzieś w ciemnej norze i zasnęła. Dziesięć kilometrów za jeziorem Canobie stanęliśmy przy małym zielono-białym motelu o nazwie Park Elfów. Romeo zajechał na parking i poprosił, żebym zaczekała. Wpatrywałam się w krzaki, w spękany asfalt, starałam się nie myśleć. Wrócił z kluczem. - Dwadzieścia trzy - oznajmił. Zaparkował na końcu rzędu. Poszliśmy razem do pokoju i tam rzuciliśmy się na łóżko, nie zapalając świateł. Nie widziałam w tym nic zdrożnego. Przyjęłam to za naturalną kolej rzeczy. Przytulił mnie mocno do siebie. - Nareszcie cię znalazłem - szepnął mi we włosy. - Nareszcie. I tak zasnęliśmy splątani razem, twarzami do siebie, w ubraniach. Chyba właśnie spanie razem stanowi największą intymność. We śnie utrwala się zaufanie. Z chwilą obudzenia już się całowaliśmy. Zrzuciłam pantofle na podłogę. Potem sweter i wygniecione lniane spodnie. Romeo ściągnął koszulę i dżinsy. Przejechał delikatnie palcami po szampańskiej bieliźnie. Ujął w dłonie miseczki biustonosza, jak gdyby w życiu nie widział czegoś równie wspaniałego. Och, jak ja na niego czekałam. Seks jest w człowieku, nawet jeżeli przez wiele lat nie wzywa się go na usługi. Ale kiedy znów się go wezwie, zjawia się w całej okazałości. Ręce Romea, usta, zarys jego nagich nóg, ciepło piersi przy mojej twarzy - wszystko to budziło mnie do życia. Cudowne zapomnienie, gdzie kończy się jedna osoba, a zaczyna druga. Znów byliśmy w kolejce górskiej, znów na diabelskim młynie, znów na karuzeli. Miłość przetoczyła nas razem i wyrzuciła w powietrze. Pokonywaliśmy siłę ciężkości. Rzucaliśmy się w przepaść, zamykając oczy, tuląc do siebie, tuląc mocno. A potem opadaliśmy z sił, zapamiętując nawzajem swoje palce. Trzymałam płatek jego ucha w palcach. On obrysowywał mi powieki językiem. Kochaliśmy się tak dogłębnie, że czułam dosłownie, jak rzeźbi mi od środka na nowo całe ciało. Ja szeptałam. On śpiewał. Wpośród tego wszystkiego wyznał mi, że mnie kocha. Odwzajemniłam mu się tym samym. CAŁE Somerville tonęło w ciemnościach, ale na moim ganku paliło się światło. Pocałowaliśmy się na dobranoc. - No i co? Nie obmyśliliśmy żadnego planu - powiedziałam. - Bo plan to my. A reszta świata musi się dostosować. Wysiadłam i pomachałam mu. Cała dosłownie unosiłam się w powietrzu. Czułam, że mogłabym się prześlizgnąć pod drzwiami i pofrunąć do swojego pokoju. Ale otworzyłam normalnie drzwi z klucza. Zapaliłam światło w korytarzu. Ktoś spał na mojej kanapie. Światło musiało go obudzić. Wtedy odwrócił się, przeciągnął, uśmiechnął. Był to Mort. - Witaj, Julio - powiedział. Rozdział 5 MORT zawsze lubił tę kanapę. Nieraz zdarzało mu się dawniej na niej spać, toteż wcale nie zdziwił mnie ten widok, chociaż nie widziałam Morta od pięciu lat. - A, to ty - powiedziałam. Bo co niby miałam powiedzieć? Może krzyczeć, wrzeszczeć? I na to przyjdzie pora, ale na razie przepełniała mnie błogość. Poza tym poczułam ulgę, że to nie żaden z młodych Cacciamanich, żeby mnie zamordować za uwiedzenie ich ojca. - Ślicznie wyglądasz, Julisiu - pochwalił Mort. - Strój może trochę wygnieciony, ale ty wspaniała. -I przyjechałeś, żeby mi to powiedzieć? Dlaczego nie zareagowałam ostrzej? Mimo że nie widzieliśmy się przez pięć lat, nadal potrafiłam z nim rozmawiać. Mort wstał, przeciągnął się, jakby chciał się inaczej uformować. Zawsze się tak bezwstydnie przeciągał. Nawet po drzemce w samolocie wyrzucał ręce do góry i ziewał donośnie. A następnie kręcił ramionami, drapał się po brzuchu, czochrał po głowie. I wtem poraziła mnie straszliwa myśl: a jeśli coś się stało z Lilą? Może przyjechał, bo chce do mnie wrócić? - Mort, dlaczego przyjechałeś? Nie stało się nic złego? Potrząsnął głową. - Nie, nic złego się nie stało. Poza tym, co ma związek z tobą. Najwyraźniej wracał do siebie. Rozbudzał się. - Chodzi ci o Romea? - Nora do mnie zadzwoniła. Szlochała w słuchawkę. Musiałem przylecieć tu z drugiego wybrzeża, żeby ci przemówić do rozumu. Zastanowiłaś się, jaką krzywdę wyrządzasz naszym córkom? Właśnie zaczęłam myśleć, że szczęście się do mnie uśmiechnęło, może po raz pierwszy w życiu. Przez tyle lat rozmawiałam z Mortem w myślach i układałam sobie, co bym mu chciała powiedzieć. Teraz nadarzyła się sposobność, żeby wylać nieco goryczy. - Jaką krzywdę ja im wyrządzam? - Tak, ty - potwierdził Mort, nie zostawiając cienia wątpliwości. - Jestem samotną sześćdziesięcioletnią kobietą, która radzi sobie jak umie. Nie jestem mężatką. Romeo też jest wolny. Nikogo nie krzywdzimy. Mort, chcesz porozmawiać o dziewczynkach? W porządku. Porozmawiajmy, jak się na nich odbił nasz rozwód. - Nie przerzucaj odpowiedzialności na mnie. Teraz nie chodzi o mnie. - Żebyś wiedział, że nie chodzi o ciebie. No więc, zabieraj się, do cholery, z mojej kanapy i wynocha stąd. Mort wstał. Z przykrością stwierdziłam, że świetnie wygląda. Wyszczuplał. Był lepiej ubrany. - Porozmawiamy o tym jutro, kiedy wróci ci trzeźwe myślenie. Nie teraz, kiedy jesteś skonana po randce trwającej pół nocy. Słowo "randka" zabrzmiało w jego ustach wyjątkowo złośliwie. Spojrzałam na zegarek. - Dopiero dochodzi północ. A jeśli chodzi o rozmawianie, to już zamknęliśmy sprawę. Nie mam zamiaru do niej wracać. Mort wyciągnął oskarżycielsko palec w moim kierunku. Żyły na skroniach, niegdyś bujnie zarośniętych, groźnie mu nabrzmiały. - Nie mam zamiaru spokojnie patrzeć na to, jak rujnujesz moją firmę i krzywdzisz moją rodzinę za sprawą tych parszywych Cacciamanich. Otworzyłam drzwi. - Wynocha. Już kiedyś w tym korytarzu padły podobne słowa. Tyle że wtedy lżyliśmy się nawzajem na temat seksu. - Babciu? - zawołał nagle Tony ze szczytu schodów. - Tak, kochanie. Wróciłam. Przepraszam, że cię obudziliśmy. - Czy dziadek jeszcze jest? - Widziałeś się z dziećmi? - spytałam Morta. - A jak myślisz? Że wślizgnąłem się tu po cichu i myk prosto na kanapę? - Dziadek jeszcze jest - odkrzyknęłam Tonyemu. - Właśnie rozmawiamy. Tony przyczłapał w piżamie po schodach. - Cześć, dziadku. - Cześć, zbóju - przywitał go Mort. Dlaczego tak się zwracał do małego dziecka? - Nocujesz tu dzisiaj, dziadku? - spytał Tony, rzucając mi się w ramiona. - Będę nocował u cioci Nory. Jutro wrócę, kiedy przyjdziesz ze szkoły. - A Lila? - zapytał podejrzliwie. - To Lila też tu jest? - Została u Nory. - Grała ze mną w pokera - powiedział Tony. - Ale nie gra najlepiej. Przegrała. - Tutaj? - zdumiałam się. - Była tutaj? - Chciałem się spotkać z Sandy i z dziećmi - wyjaśnił Mort. - Co miałem zrobić? Zostawić ją w samochodzie? - Owszem. Zresztą nie pojmuję, po co ją w ogóle ciągnąłeś. - Chciała odwiedzić przyjaciół, a Nora przysłała nam dwa bilety na samolot. Zasłoniłam oczy. - Dosyć tego - powiedziałam cicho, żeby nie wystraszyć Tonyego. - Dobranoc. Mort wreszcie się pożegnał i wyszedł. - Nie lubicie się z dziadkiem - skomentował Tony. - Nie za bardzo, ale nie masz się czym przejmować. - Nie mogę uwierzyć, że woli Lilę od ciebie - dodał mój wnuk. I w takim to pogodnym nastroju poszliśmy na górę. Zaplanowałam tę noc mniej więcej tak: pójść do swojego pokoju, ewentualnie zapalić świecę, przebrać się w koszulę nocną, poprawić poduszki i wślizgnąć do łóżka. Po czym leżeć bezsennie, odtwarzając w myślach, sekunda po sekundzie, cały ten dzień rozkoszy. Tak wyglądał mój plan. Tymczasem położyłam Tonyego z powrotem do łóżka i wróciłam do siebie, uważając, żeby przypadkiem nie trzasnąć drzwiami. Za kogo, u diabła, ten Mort się ma, żeby zjawiać się jak spod ziemi i dyrygować moim życiem. Zdarłam ze złością ubranie, w tym szampańską bieliznę, rzuciłam wszystko byle jak w nogach łóżka. Ręce mi się trzęsły, kiedy połykałam dwie tabletki excedriny bez popicia, potem wciągnęłam bawełniany podkoszulek i usiadłam na łóżku. Lila w moim domu grała w pokera z moimi wnukami? A Nora? Co innego pogodzić się z jej drapieżną dezaprobatą, ale żeby wzywała narodowe siły zbrojne w celu pozbawienia mnie tej odrobiny szczęścia... o, tego jej tak łatwo nie wybaczę. I dlaczego musiało się to stać właśnie tej nocy? Dlaczego wszyscy musieli wtargnąć i podeptać mi najlepszy dzień od niepamiętnych czasów? Zamknęłam oczy i usiłowałam przywołać Romea, ale widziałam jedynie łysinę Morta, jego twarz wykrzywioną świętym oburzeniem. Dawniej czułam się okropnie, kiedy tak na mnie patrzył, ale teraz nieco inaczej to odbierałam. Niestety, moje problemy znokautowały excedrinę, toteż o piątej byłam już w kuchni i zabrałam się do porządków w szafkach. Od roku przechowywałam nowy papier do wyłożenia szafek, a teraz zrozumiałam, że tylko jego grubość dzieli mnie od załamania nerwowego. W sklepie wydał mi się niezwykle wesoły - żółty w drobne stokrotki - lecz teraz te kwiaty przypominały mi rozłażące się robactwo. - Oj, czarno widzę - powiedziała Sandy, kiedy zeszła na dół o szóstej. - Od czasu rozstania się z tatą nie wykładałaś szafek papierem. - Czyli najwyższa pora. Tobie też to przypomina robaki? Sandy spojrzała na półkę. - Tak jakby. Dlatego, że źle ci poszło wczoraj z panem Cacciamanim, czy dlatego, że tata jest w mieście? - Tata z Lilą - sprostowałam. - Nora kupiła im bilety na samolot. - Nie chcę być wredna, ale dowiedziałam się o tym dopiero, kiedy siedzieli już w samolocie. - Doceniam. Zaczęłam ciąć kolejny kawałek papieru. - No więc, spotkasz się z tatą? - Widziałam się z nim wczoraj wieczorem. - Jak to, więc wrócił? - Spał na kanapie, kiedy przyszłam do domu. Sandy nalała sobie kawy. - Nie powinien był. Pożegnał się z nami i wyszedł. Nie chciałam, żeby cię zaskoczył. Źle wam poszło? - Chciałabyś wrócić z randki w środku nocy i zastać Sandyego Andersena śpiącego na twojej kanapie? - Pewno byłabym tak zachwycona randką, że bym się nie przejęła. - Sandy uśmiechnęła się. - Ale rozumiem... No więc, jak było? Na samą myśl o spotkaniu opadłam na stołek i odrzuciłam rolkę papieru. - Randka była cudowna. Chociaż nie za wiele z niej teraz pamiętam. - Dokąd cię zabrał? Przewierciłam wzrokiem na wylot swoją młodszą córkę. - Kochanie, nie chcę świrować, ale przysięgnij, że to zostanie między nami, dobrze? Sandy nachmurzyła się, jakbym ją uraziła. - Mamo, chciałam ci okazać trochę zainteresowania. Jak nie chcesz, to nie mów. Nie jestem Norą. - Oczywiście, że nie jesteś. Przepraszam. Ale widzisz... - Nie podoba mi się ta cała historia z Cacciamanimi. Uważam ich za bandę rzezimieszków, ale staram się uszanować twój wybór. Nie powinnam się wtrącać. Sandy wyszła z kuchni, a kiedy ją zawołałam, nie wróciła. Canobie Lakę Park, chciałam powiedzieć. Zabrał mnie do Canobie Lakę Park. Uprzątnęłam stare papiery i powstawiałam naczynia na miejsca. Ubrałam się i pojechałam do sklepu. Ledwie zaczęło świtać, a ja już tyle zdziałałam w domu. W poniedziałek i tak zawsze lubiłam zjawić się wcześnie w pracy, żeby rozpakować nowe kwiaty i wstawić je do wiader przed nadejściem klientów. Weszłam od tyłu. W sklepie od razu poczułam się lepiej. Przejechałam ręką po drewnianych ławach, które zrobił jeszcze mój ojciec. Spojrzałam na sekator, nożyce i narzędzie do obcinania kolców zawieszone porządnie na haczykach na ścianie. Bardziej się tu czułam swojsko niż we własnym domu. Tu się zawsze uspokajałam. Kiedy byłam mężatką, rzadko tu zaglądałam, dlatego kwiaciarnia nie kojarzyła mi się z Mortem. A kiedy znów ją przejęłam, przypominało to powrót na łono rodziny. Ponownie stałam się Rosemanówną. Chyba pojęłam, dlaczego ojciec uważał, iż nie nadaję się do poprowadzenia interesu. Ale żałowałam, że nie dał mi szansy. Że nie zrozumiał, iż kocham tę kwiaciarnię jak kogoś z rodziny. Kiedy wyszłam przed sklep, żeby umyć witrynę, zobaczyłam na chodniku pod drzwiami pudło. Typowe pudło z kwiaciarni, miałam takich tysiące, obwiązane żółtą kokardą. Pomyślałam, że może ktoś je odesłał. Otworzyłam drzwi, wniosłam pudło do środka. I wtedy zobaczyłam nalepkę ROMEO. A pod spodem odręcznym pismem, które już teraz rozpoznawałam: "Nie odwracać. Góra". Kwiaty? Nikt nigdy w życiu nie przysłał mi kwiatów. "To jakby wozić drzewo do lasu" - powiadał mój ojciec. Serce zaczęło walić mi jak oszalałe. Oj, coś za ciężkie na kwiaty. Postawiłam pudło na ławie, zdjęłam wstążkę, podniosłam wieko. Warzywa na podobieństwo kwiatów. Dno było wyłożone liśćmi szpinaku przypominającymi kwiaciarnianą bibułkę. Na górze leżały dwie czerwone kapusty przybrane liśćmi białej. Dookoła czerwony wieniec z tuzina małych pomidorków, obok łodygi jasnozielonych szparagów, a od nich odchodzące listki sześciu miniaturowych japońskich bakłażanów. Na dole leżał rząd cukinii, dalej rząd czerwonych młodych ziemniaków, nowalijkowych marchewek, których nać rozkładała się jak małe paprotki. I kilka słów na bileciku z nadrukiem STO LAT przekreślonym ręcznie. Carissima Julia! Wiesz, że niezmiernie trudno kupić ci prezent w poniedziałek o szóstej rano? Kocham Cię, Romeo Pod spodem widniała strzałka. Przewróciłam na drugą stronę. "A kiedy właściwie są Twoje urodziny? " Przyznaję - przycisnęłam ten bilecik do serca. Wtuliłam twarz w pudło, żeby wciągnąć zapach szparagów. Czy możliwe, by stał na progu kwiaciarni, kiedy ja wchodziłam od tyłu? I że się minęliśmy? Przepiękne te warzywa. Wynagrodziły mi wszystko. - Warzywa? - upewniła się Gloria przez telefon. - Wiem, że to brzmi dziwnie, ale musiałabyś zobaczyć. Wierz mi, to dzieło sztuki. - No dobra - powiedziała. Usłyszałam, jak popija kawę. Gloria nie istniała bez kawy. - Trafiłaś z tą bielizną? - Nie chcesz najpierw usłyszeć o naszym pierwszym razie? - Nie, najpierw o bieliźnie. No więc jej powiedziałam. A potem pociągnęłam opowieść o parku rozrywki. I o Morcie. - Mort? Nie rozumiem? - Nie żartuję. Spał u mnie, kiedy wróciłam do domu. Nora posłała po niego i po Lilę, żeby przemówił mi do rozumu. - Wiesz, wycofuję to, co mówiłam przedtem. Rzeczywiście możesz się obawiać Nory. - Teraz jestem raczej na nią wściekła. Posłuchaj, zrobisz coś jeszcze dla mnie? - Jeśli mogę się przydać, żeby wesprzeć prawdziwą miłość albo dołożyć twojemu byłemu mężowi, to służę. - Będę ci niezmiernie zobowiązana. Podjedź do Romea i powiedz mu, że dostałam warzywa. I że oszalałam na ich punkcie. - Ale co mam dokładnie powiedzieć? - Nieważne - odrzekłam, wiedząc, że Gloria i ja mamy jedno zdanie w tych sprawach. - Jedź do niego i pogadaj z nim o miłości. SANDY zjawiła się w pracy o dziesiątej, nadal nadąsana, ale ponieważ w poniedziałek rano zawsze był huk roboty, trzeba było się z nią szybko uporać. Po chwili jednak okazało się, że jest jej mniej, niż się spodziewałyśmy. Dostawy od obu hurtowników przyszły wyraźnie zmniejszone, a ponieważ przed weekendem oddałam resztki kwiatów ojcu Alowi, nie bardzo było czym handlować. Z braku zajęć zaczęłyśmy układać plany dużego przyjęcia weselnego. Nagle wparowała Gloria. - Widziałam go - rzuciła od progu. - Właśnie od niego wracam. - Od kogo? - zapytała Sandy. Gloria spojrzała na mnie, ale ja powiedziałam wprost: - Od Romea. Poprosiłam Glorię, żeby do niego podjechała i podziękowała mu za prezent. - Przysłał ci prezent? - spytała podejrzliwie Sandy. - Chodźcie - powiedziałam. Zabrałam je obie do chłodni i podniosłam wieko pudła. Mój obiad olśnił je obie. - O rany! - zawołała Sandy, dotykając delikatnie bakłażanów. - Są prawdziwe? - Owszem. - Niesamowite - potwierdziła Gloria. - Miałaś absolutnie rację. Ale możemy już stąd wyjść? Wiem, że wyście zdążyły przywyknąć do chłodni, ale ja nie. Wyniosłam pudło na zewnątrz. -I musiałaś wysłać Glorię, żeby mu podziękować? - zdziwiła się Sandy. - Nie mogłaś sama do niego pojechać? - Przecież wiesz - wyjaśniłam - co jego rodzina o mnie myśli. On z kolei wie, co ty i Nora o nim myślicie. Staramy się nikomu nie następować na odcisk. Chciałam zarobić plus za liczenie się z uczuciami bliźnich. Sandy podniosła szparaga i obróciła go delikatnie w palcach. - Ktoś, kto potrafi zrobić coś takiego... - To wspaniały człowiek - przyznała Gloria. - Julio, miałaś rację, że sama nie pojechałaś. Tam się roi od Cacciamanich. -I co powiedział? - zapytała Sandy, odkładając szparaga. - Przede wszystkim musiałam użyć fortelu, by znaleźć się z nim sam na sam. Powiedziałam temu zbójowi przy kasie, że chciałabym zamówić kwiaty na pogrzeb mojego męża i muszę porozmawiać z właścicielem na osobności. Wiesz, że on ma własny kantorek? Dlaczego ty takiego nie masz? - Powiedziałaś mu, że Buzz nie żyje? ! - Tylko temu pierwszemu gościowi. Romeowi od progu wyjawiłam prawdę. -I co powiedział? - powtórzyła Sandy. Gloria obrzuciła ją dziwnym wzrokiem. - Powiedział, że zakochał się w twojej matce do szaleństwa, już dobrze, zadowolona jesteś? - Daj spokój - poprosiłam. - Spytał, czy mogłabyś się wybrać jutro na kolację do Newton. Podobno on nie zna nikogo w Newton. Zapewniłam go, że my znamy wszystkich w Newton. - Jutro zajmuję się dziećmi - rzekłam zmartwiona. - Może w środę. - Zamówię opiekunkę do dzieci - zaoferowała się Sandy. - Bo chcesz mi ułatwić randkę? Gloria i ja patrzyłyśmy na nią z niedowierzaniem. - Bardzo mi się podobają te warzywa - powiedziała z rozmarzeniem. - Nie widuje się takich na co dzień. No, to pójdę do sklepu. A wy sobie pogadajcie. I zostawiła nas same. - Tej dziewczynie możesz ufać - skomentowała Gloria. - Chyba już załapała, w czym rzecz. - Jeszcze różnie może być. I co poza tym Romeo mówił? - Wszystko w porządku. Że nie może przestać o tobie myśleć. Że cudownie się bawił w Canobie Lakę, ale żeby wyznać ci, co czuje, musiał zawieźć cię tam, pozwolić zagrać kilka rundek w fascynację i wrócić do domu. - Powiedziałaś mu o Morcie? Gloria potrząsnęła głową. - Uznałam, że nie ma co go doprowadzać do szału. W tym momencie usłyszałam dzwonek do drzwi wejściowych i głos Sandy: - Cześć, tato. Potem cisza, kroki i z kolei bardzo nieprzyjemny głos Morta. - Nie mogę patrzeć na ten sklep. Przecież tu jest jak w grobie. Doprowadziła sklep do ruiny. - O wilku mowa - szepnęła Gloria. - Chcesz, żebym została? -I tak już dużo dziś dla mnie zrobiłaś. - Mamo? - zawołała Sandy. - Pozwolisz na chwilę? Gloria wstała pierwsza z uśmiechem. - Cześć, Mort! - powiedziała. - Nie sądziłam, że cię spotkam w kwiaciarni Rosemanów. Mort cmoknął ją w policzek. - Dobrze wyglądasz, Glorio. - Powiedział to tym samym zaskoczonym i uniżonym tonem, jakim dawniej mnie prawił podobne komplementy. Najchętniej bym go za to kopnęła. - Co u Buzza? - Dziękuje, w porządku. Właśnie do niego jadę. Następnym razem, kiedy będziesz się tu wybierał, zawiadom mnie zawczasu. Gloria cmoknęła Sandy i pomachała jej na pożegnanie. - Czyli i Glorię w to wciągnęłaś - skwitował Mort, odprowadzając moją przyjaciółkę wzrokiem. - Ale z ciebie konspiratorka. Pewno ona się tym upaja. - Nikt się tu niczym nie upaja - zaoponowałam. Bez Glorii poczułam się mniej pewnie. Mort zaczął chodzić po sklepie tam i z powrotem. - Widzę, że doprowadzasz ten sklep do ruiny. Czy to też część romansu? To pod jego wpływem niszczysz wszystko, żeby on mógł potem sam królować w mieście? -Mort! - Możesz mi powiedzieć, gdzie są wszystkie kwiaty? Przecież to kwiaciarnia. Podobno handlujesz kwiatami. - Dostawa nawaliła, rozumiesz? Akurat dzisiaj. Chcesz mi wmówić, że przez tyle lat pracy w firmie ty nigdy nie miałeś kłopotów z dostawcami? - Owszem, miewałem problemy, ale wtedy wisiałem na telefonie i kogo trzeba obtańcowywałem. A tyś do kogo dzwoniła od rana? Do nikogo. Najpierw zobaczyłam te warzywa, potem przyjechały Sandy i Gloria. Nawet nie przyszło mi do głowy, żeby gdzieś dzwonić. - Będę prowadziła swój sklep po swojemu. - Swój sklep. Aż mi się niedobrze robi. Sandy chrząknęła. - Mamo, tato, wybaczcie, ale już pojadę. Żadne z nas nie zauważyło, jak znalazła się pod drzwiami. - Och, kochanie - pocieszył ją Mort. - Rozmawiam tylko z twoją mamą. - A rozmawiajcie sobie - powiedziała Sandy. - Ale ja nie chcę tego słuchać. Wypadła za drzwi jak strzała. Patrzyłam tylko, jak jej loki podskakują na głowie w blasku słońca. Te lekkie, rozwiane włosy zawsze sprawiały wrażenie, jakby Sandy nie stąpała po ziemi, ale unosiła się nad nią. Choćby czasem chciała wypaść z impetem jak burza, płynęła niemal w powietrzu. Zakrzątnęłam się i wystawiłam dwie doniczki hortensji na słońce poranka. - Sandy ma rację. Nie powinniśmy tak rozmawiać. - Przystanęłam i spojrzałam na Morta, mężczyznę, który ponad pół życia był moim mężem. - Wiesz co, Mort, idź już, dobrze? Bo to doprowadzi tylko do straszliwej kłótni. Możecie sobie zrobić miły urlop w Bostonie. Spotykaj się z dziećmi, ale nie przychodź tutaj. Powiedz Norze, co tylko chcesz. Chyba nie proponuję nic złego? - Czyli obiecujesz, że będziesz się jednak trzymała z dala od tych drani Cacciamanich? Aż opadłam na wiklinowy fotel. - Jak mogłeś tak odczytać moje słowa? - Bo o to w tym wszystkim chodzi. Twój ojciec mawiał, że Rosemanowie muszą się trzymać z dala od Cacciamanich. Miałem tego dopilnować. Wybryk Sandy omal nie złamał serca twoim biednym rodzicom. - Prosiłam cię wiele razy, żebyś im nie mówił. - Julisiu, nic nie rozumiesz. Ten łotr Cacciamani to nie jakiś pierwszy lepszy facet, z którym nie potrafię się dogadać. Latami widywałem go w akcji. Najpierw z jego staruszkiem, potem z tą jego zgrają synalków. To nie są zwyczajni źli ludzie. To najprawdopodobniej mafia. - Mort, nie przesadzaj. Co ci zrobiła ich rodzina? Wiesz w ogóle, czego ta waśń rodzinna dotyczy? - Czego dotyczy? - powtórzył. - Julio, gdzieś ty się uchowała. Naszych firm. Obsmarowywali nas przed całym miastem, pomawiali, że dostarczamy stare kwiaty na wesela, że po pogrzebach zbieramy z cmentarza własne wieńce. Nie dopuścili mnie do klubu Rotarian. I to się wcale nie zaczęło od Romea, tylko od jego ojca, no i tej jego ślubnej wiedźmy, oby zgnili w piekle. - Pospieszyłeś się. Ona jeszcze żyje. - Coś podobnego? - zdziwił się Mort. - No, to już piekło tam na nią czeka. Diabły ostrzą sobie widły. Ci ludzie wojowali z nami na wszystkie sposoby. Dzwonili do naszych największych klientów i mówili, że wycofaliśmy się z ich obsługi, ale że oni przejmują zlecenie. No i, uchowaj Boże, żebym w poniedziałek rano nie stawił się w sklepie, kiedy miał przyjść towar. Bo ukręciliby główki wszystkim przywiezionym różom. Niewykluczone. Już widziałam, jak jeden Cacciamani ukręcał główki kwiatom. - Jeśli jest w tym choć ziarno prawdy, to ile mój tata robił z kolei im? A coś ty robił? Mam uwierzyć, że Cacciamani wymierzali ciosy, a Rosemanowie przyjmowali je z pokorą? Wyglądało na to, że Mort nie jest w stanie usłyszeć tego, co naprawdę do niego mówię. - Oczywiście, że odpłacałem im pięknym za nadobne. Twoi rodzice też. Oko za oko. Takie jest życie, droga Julio. - No dobrze, życie. Ale po dwóch pokoleniach, kto uderza pierwszy? Odparowujesz ich cios? Czy przypuszczasz atak? - A co to, do diabła, za różnica? Mówimy o rodzie Cacciamanich. Ważne, żeby ich dopaść, zanim oni dopadną nas. - Nie rozumiesz, Mort, że na tym polega cała ta gra? Oni się zachowali parszywie, my też. Wszyscy wszystkich nienawidzą. Ale jeżeli postanowimy to przerwać, jeżeli ogłosimy zawieszenie broni, wszystko się skończy. To takie proste. - Proste, jeśli się gra z uczciwymi ludźmi, a tak nie jest. Jedyne, co mogę powiedzieć, to że miłość nas zaślepia. - Przybrał znużoną minę. - Nie wszystko zawsze dostrzegamy sami. Dlatego czasem muszą wkroczyć nasi bliscy, żeby nam to uzmysłowić. - Nie potrzebuję niczyjej pomocy. Kiedy ty uciekałeś z Lilą, wcale nie uważałam, że wyjdzie ci to na dobre. Ale to było twoje życie i miałeś prawo do własnych błędów. - Posłuchaj, Julio, ja tego tak nie zostawię. - Będziesz musiał. Prędzej czy później będziesz musiał wrócić do siebie. Mort westchnął i rozejrzał się po sklepie. Bez chwili wahania podniósł najładniejszą doniczkę ze szkarłatnym cyklamenem i postawił przy kasie. - Musisz je ustawić na linii wzroku. Wiesz, że Lila i ja mamy teraz sklep? Lila szybko złapała wiatr w żagle. Ma smykałkę do kwiatów. - Miło mi to słyszeć. Mort ujął się pod boki i obrzucił sklep pańskim wzrokiem. - Wiesz, że to niezły sklep? Ta przestrzeń, to oświetlenie. Takiego sklepu nie ma w Seattle. Rzecz jasna, można by go trochę unowocześnić, ale ma swój klimat... zawsze czułem sentyment do tej kwiaciarni. Od pierwszego dnia, kiedy mnie tu wprowadziłaś, przeczuwałem, że zostanę kiedyś jej właścicielem. Uwielbiałem ją. - Wiem. - Julio, chciałbym zerknąć do ksiąg. Bo widzę, że niestety ją teraz rujnujesz. - Wybij to sobie z głowy, to mój sklep. - Niby tak, ale nadal mam do niego sentyment. Daj mi tylko kilka godzin. Gdyby tu wybuchł pożar, wyrwałabyś mi wiadro z wodą? - Nie wygłupiaj się. - To ty się nie wygłupiaj. Mogę ci go pomóc ugasić. Spróbuj, Julio, przedłożyć miłość do kwiaciarni Rosemanów nad nienawiść do mnie. Powstrzymywała mnie jedynie duma. Bo fakt faktem, że był świetnym księgowym, a ja wypuściłam księgowość z rąk. Miał rację. Sklep podupadał. Pomoc była mi potrzebna. - No dobrze - przystałam wreszcie, wskazując mu drogę do biurka. - Wiesz, gdzie co leży. Nic się nie zmieniło. - Ech, Julio - powiedział smętnie. - Wszystko się zmieniło. JEDYNĄ korzyścią z przeglądania ksiąg przez Morta było to, że przestał mi truć głowę o Romea. - Cholera! - wykrzykiwał, nie zważając na klientów w sklepie. Jedni robili przerażone miny, inni po prostu zamierali z osłupienia i zakłopotania. - Usiłuje przesunąć biurko - wyjaśniałam spokojnie. - Jest bardzo ciężkie. W pewnej chwili Mort szarpnął zasłonę, która dzieliła front sklepu od zaplecza. - Co ty w ogóle próbujesz zrobić? Zabić nas? - Siebie - odparłam. - Nie żadnych nas. Jak zechcę, mogę nawet przepuścić wszystko. - W takim razie gratuluję nowo uzyskanej wolności, bo właśnie to zrobiłaś. - Skąd miałam wiedzieć, jak poprowadzić interes? Przez trzydzieści cztery lata nie wpuszczałeś mnie do sklepu, a potem z dnia na dzień uciekłeś do Seattle z Lilą. Nie miałam kiedy zrobić kursu z księgowości. Musiałam zakasać rękawy. - Julio, po to właśnie wynajmuje się pracowników. Księgowych. - Możesz mi powiedzieć, za co, Mort? Mądrzysz się, bo masz pieniądze. A dom jest zadłużony hipotecznie po piwnice. Sklep też jest obciążony hipoteką. - Wzięłaś kredyt na kwiaciarnię? Niechętnie mu to mówiłam, ale za pół godziny sam by się dowiedział. W oczach wezbrały mi łzy. Byłam zdjęta wstydem, upokorzona. Zadłużyłam hipotecznie sklep, zastawiłam cały dorobek życia moich rodziców. - Nie miałam innego wyjścia. - Trzeba było mnie wezwać. - Mort aż dyszał z wściekłości. - Wiesz przecież, że o tym nie mogło być mowy. Mój były mąż zaciągnął zasłonę i wrócił do roboty. Zajęłam się podlewaniem, zapisałam sobie, żeby zamówić nawóz Floralife. Co by się stało, gdybym straciła kwiaciarnię Rosemanów? Kim bym była bez niej? Nory nie obchodziły kwiaty, ale Sandy być może chętnie by ją poprowadziła. Potem kiedyś mogliby ją przejąć Tony i Sara. I pomyśleć tylko, że przez zwykły brak kompetencji mogłam zmarnować schedę po rodzicach. Groza! Wyszłam na zaplecze. - Daj spokój - powiedziałam Mortowi. - Teraz już tego nie odkręcisz. Wracaj do Lili. Pewno nie może dociec, gdzie się podziewasz. Mort nawet nie podniósł głowy. Stukał jak szalony w klawisze kalkulatora. Za uszami miał zatknięte ołówki. - Zostaw mnie teraz. Idź sprzedawać kwiaty. Zaciągnęłam zasłonę. Zbierało mi się na płacz. Pojęłam, że straciłam, albo niebawem stracę, małżeństwo, firmę, córki i Romea. Gdzieś z góry spoglądali na mnie rodzice i potrząsali w rozpaczy głowami. O pierwszej Mort poprosił, żebym kupiła mu kanapkę, a on popilnuje sklepu. Sobie kupiłam jogurt, ale nawet na niego nie miałam apetytu. Odstawiłam go do chłodni gdzieś za stokrotki i wróciłam do swoich zmartwień. Zwykle między drugą a piątą zajmowałam się księgami, ale Mort wciąż nad nimi ślęczał, klnąc i pojękując pod nosem. O pół do trzeciej zadzwonił dzwonek i do sklepu wparował zdenerwowany Romeo Cacciamani. Miał na sobie szare spodnie i elegancką białą koszulę z podwiniętymi rękawami. Aż serce mi się ścisnęło, jaki jest przystojny. - O Boże - zdziwiłam się, zniżając bezwiednie głos do szeptu. _ Co ty tutaj robisz? - Tak samo zapytała Gloria, kiedy Sandy pojechała odebrać swoje dzieci ze szkoły. Wszystko dobrze? Sandy jest w sklepie? Obejrzałam się za siebie, po czym podskoczyłam do niego i pocałowałam go, bo nie mogłam się powstrzymać. - Nie ma, ale naprawdę musisz już iść. - Wiem, że nie powinienem tu przychodzić. Przez pół godziny jeździłem w kółko, powtarzając sobie, że nie powinienem. Ale musiałem cię zobaczyć. - Cudowne te twoje warzywa. - Podobały ci się? Nie wiedziałem, co by tu przysłać. Chciałem ci kupić coś dużego, no, powiedzmy, Kalifornię, ale nie miałem czasu. - Przytulił mnie do siebie. - Co powiesz na kolację dziś wieczorem? - Dobrze - odparłam. - Coś wymyślę, ale teraz już idź. Oczywiście wolałabym, żeby został. Najchętniej opowiedziałabym mu wszystko. - Nie masz kłopotów? Bo taka jesteś roztrzęsiona. - Owszem, mam - odrzekłam. I wtedy, jakby na dowód prawdziwości moich słów, zza zasłony wynurzył się Mort z trzema księgami rachunkowymi. Upuścił je na podłogę. - Cacciamani! - ryknął. - Zabieraj te wstrętne łapska od mojej żony! Żony, pomyślałam osłupiała. A gdzie jest Lila? - Co on tu robi? - spytał Romeo, bardziej zdziwiony niż przestraszony. Ale nie odrywał rąk ode mnie. - Nie twój parszywy interes. A teraz precz mi stąd, żebyś nie wylądował za drzwiami w rozsypce. Romeo uśmiechnął się jakby wbrew sobie. - Oo, dawno czegoś takiego nie słyszałem. - Ostrzegam cię, Cacciamani, wynoś się, i to już. Chyba nie chcesz się ze mną bić? - Oczywiście, że nie, Mort. Na czym polega twój problem? - Problem? Mój problem? Ty jesteś moim problemem, chłopie. Od zawsze. Tyle że kiedy tu byłem, umiałeś się trzymać z daleka. A teraz dobierasz się do mojej żony, chcesz zrujnować moją firmę. - Mort potrząsnął papierami, które trzymał w garści. Najwyraźniej te dwie sprawy połączyły mu się w głowie. Zrzucił na Romea winę za upadek kwiaciarni Rosemanów. Również za to, że nie siedzę w domu. Pewno odpowiedzialnością za deficyt w budżecie też go obarczał. Romeo podrapał się w głowę. - Twoją firmę? Twoją żonę? - No, przecież, do cholery, nie są twoje. - Posłuchaj, Mort. Dość już tego chojrakowania. Nigdy się nie dogadamy. Ale mniejsza o to. Nie prowadzimy chyba walki na ubitej ziemi. - Owszem, prowadzimy. I jeśli już tak chcesz ją nazywać, zejdź z mojej ziemi. Romeo wypuścił mnie z objęć i podszedł do Morta. - Przecież już tu nie mieszkasz, chyba że coś źle zrozumiałem. - Posłuchaj więc, Cacciamani, wszystko źle zrozumiałeś. Mort wyszedł zza kontuaru. - Panowie - wtrąciłam. - Skończcie tę idiotyczną kłótnię. Mort wpadł z wizytą, a Romeo właśnie wychodzi. - Na krok się stąd nie ruszam - zadziornie oznajmił Romeo. Mort był co prawda od niego wyższy, ale Romeo miał bary, jakby potrafił przerzucić przez mur wołu. W każdym razie dwadzieścia lat temu. Mort skinął nerwowo głową, a żyły na skroniach natychmiast mu nabrzmiały. - No dobrze. Może to i lepiej, bo i tak chciałem się z tobą rozmówić. Oszczędziłeś mi fatygi. - Mort - powiedziałam tonem, którym uspokajałam roztrzęsione dobermany. - Ochłoń trochę. - Julio, nie mieszaj się. Ty - powiedział, wskazując na Romea - masz się trzymać z dala od mojej rodziny. Od Julii, od moich córek i od sklepu. - Opamiętaj się, Mort, nie możesz mu niczego takiego zakazać. Wcale nie byłam na niego wyłącznie wściekła. Przez cały dzień ratował moją księgowość. Był zmęczony, potwornie sfrustrowany. Wydawało mi się, że to samo spotkanie w innych okolicznościach nie musiałoby przybrać tak fatalnego obrotu. Mort zwrócił się do mnie. - Jesteś po jego stronie? - Proszę was, skończmy z tym raz na zawsze. - Po tym wszystkim, co mi zrobił? - spytał Romeo, jakby się właśnie ocknął. - Co tobie zrobił? Jeżeli chce walki, będzie ją miał. Spuściłem zasłonę na przeszłość. - Odwrócił się do Morta. - Ale jeśli on sobie życzy, chętnie do niej wrócę. - Walki? - spytał Mort z oczami jak spodki. - Chcesz ze mną walczyć? Czy ja się nie przesłyszałam? Prawdziwe walki toczyły się jedynie w filmach. - Skoro szukasz zwady, brachu. Ledwie Romeo wypowiedział te słowa, Mort chwycił doniczkę z cyklamenem i cisnął nią w głowę przeciwnika. Mort na studiach grał w lidze krajowej w baseball. Nosił przydomek "Ręka". Doniczka ugodziła Romea w lewą skroń i rozsypała się w potoku grudek ziemi, płatków, łodyg i odłamków. Romeo upadł na podłogę. Mimo częstych wybuchów furii nigdy nie widziałam, żeby Mort kogoś uderzył. Nawet nie dał klapsa żadnej z dziewczynek, kiedy były małe. Uklękłam obok Romea. Krwawił widowiskowo, usiłowałam usunąć okruchy ziemi z jego oczu. Zrozumiałam, że kocham tego mężczyznę. Są takie chwile w życiu, kiedy ma się całkowitą pewność. - Mort, ty kretynie, mogłeś go zabić! Na samą wzmiankę o zabijaniu Romeo zerwał się z ziemi i rzucił na mojego byłego męża niczym uskrzydlony potwór. Chwycił go za szyję i zaczął tłuc jego głową o ladę. Mortowi udało się wymierzyć cios, który trafił dokładnie w ranę na głowie Romea. Ten zaś automatycznie puścił nogę w ruch. Nigdy nie przyszło mi do głowy, że zdrowi na umyśle, dorośli mężczyźni mogą stanąć do rękoczynów. Obserwowałam tę walkę, jakby toczyła się pod wodą. Myślałam przedtem, że istnieją tu jakieś reguły. Ale myliłam się. Panowie szarpali się, okładali pięściami. Chyba nawet widziałam, jak Mort próbuje gryźć. Przewrócili stojak z kartami i rozwalili afrykańskie fiołki. - Przestańcie! - wrzasnęłam wreszcie. - Przestańcie! Na tę komendę oderwali się od siebie, zakrwawieni, zdyszani. Opadli na podłogę, na kwiaty. W niecałą minutę potrafili zniszczyć siebie, sklep i mnie. Podeszłam do Romea, który spoczywał z zakrwawioną głową. Teraz krew ciurkała mu nie tylko z czoła, ale i z wargi. Lewą dłoń miał nienaturalnie wykrzywioną. Wokół głowy, na podłodze, utworzyła się jaskrawoczerwona kałuża. Mortem przeraziłam się jeszcze bardziej. Cały był we krwi, chociaż raczej była to krew Romea. Ale miał dużego guza z boku głowy. I w ogóle nie reagował. Wymamrotał coś półprzytomnie i zemdlał. Przyłożyłam głowę do jego piersi i nasłuchiwałam, czy serce bije. Romeo z trudem usiadł, z ledwością zamrugał oczami. - Matko Najświętsza - jęknął. - Powiedz, że go nie zabiłem. - Nie zabiłeś - pocieszyłam go. - Ale dzwonię po karetkę. Wszystko rozegrało się jak we śnie. Ledwie odłożyłam słuchawkę, a już sanitariusze wpadli do sklepu. Ponieważ przez telefon powiedziałam, że panowie są ranni w wyniku bójki, przyjechała również policja. Za witryną sklepu migały tylko czerwone i granatowe światła, a Ginger, właścicielka sklepu z galanterią, przybiegła sprawdzić, czy mnie nie zamordowano. - Zna pani tych ludzi? - spytał młody funkcjonariusz, kiedy dwóch sanitariuszy zajmowało się Mortem, a trzeci zakładał opaskę uciskową na głowę Romea. - Owszem, to mój były mąż - powiedziałam. - A to moja nowa sympatia. Policjant pokiwał głową i zamknął notes. - Tu jest wstrząśnienie mózgu - powiedział sanitariusz o Morcie. - A tu poważny upływ krwi - dodał drugi, zajmujący się Romeem. Romeo dał się ułożyć na noszach. Sanitariusze przywiązali nieprzytomnego Morta do wózka i wsunęli obu panów, niczym kolegów z sąsiednich pryczy, do karetki. Usiadłam między nimi, żeby żaden po dojściu do przytomności nie starał się pogorszyć sprawy. Z izby przyjęć szybko zabrano ich na oddział. Zadzwoniłam do Sandy. - Słuchaj uważnie - poprosiłam. Kazałam jej skontaktować się z Glorią, żeby przyszła do dzieci. No i wezwać Norę do szpitala. - Twój ojciec wdał się w bójkę. - W bójkę? - nie mogła się nadziwić Sandy. - Na pięści? - Z Romeem - wyjaśniłam. Tuszowanie tego incydentu nie miało sensu. W tej sytuacji nie widziałam już możliwości ugody. - W jakim jest stanie? - zapytała Sandy słabym głosem. - Śmierć mu nie grozi. Trwałe kalectwo też raczej nie. Ale stan jest kiepski. - A co z Romeem? - Nie lepiej. Muszę zawiadomić jego rodzinę. Dłuższą chwilę siedziałam ze słuchawką w ręce, zanim zdecydowałam się zadzwonić do ich sklepu. - Kwiaciarnia "Romeo" - odezwał się raźny głos w słuchawce. Spytałam, czy mogę mówić z Raymondem. Mimo naszego nieprzyjemnego spotkania, miałam w pamięci słowa Romea, że to najbardziej sensowny spośród jego synów. - Zaraz poproszę - powiedział głos wesoło, usłużnie. W tle najwyraźniej słyszałam gwar. Czekając, usiłowałam powstrzymać szloch. W słuchawce rozległ się inny, choć bardzo podobny głos. - Słucham, Raymond Cacciamani. Odchrząknęłam. - Raymondzie, nie odkładaj słuchawki. Zdarzył się wypadek, twój ojciec trafił do szpitala. Mówi Julia Roseman. - Uznałam, że lepiej nie przedstawiać się od razu. - Do szpitala w Somerville? - zapytał, jak gdyby przyjmował od klienta zamówienie. -Tak. Raymond odłożył słuchawkę. Na jego miejscu zadałabym kilka pytań. Romeo mógł przecież nie żyć. Chciałam go błagać, żeby przyjechał sam. Chciałam powiedzieć, że Romeo ma drobne obrażenia. Ale za późno. Uznałam, że nie ma co ponawiać prób. Udałam się do dyżurki pielęgniarek, by dopytać się o stan zdrowia obu panów. - Czy pani jest krewną? - spytała pielęgniarka, nie podnosząc wzroku. - Byłą żoną jednego i przyjaciółką drugiego. Bliską przyjaciółką. - Aha, czyli nie rodzina. Ale i tak do żadnego z nich nie mogę teraz wpuścić. Proszę chwilę poczekać. Wobec tego usiadłam na żółtym plastikowym krześle i czekałam - na Norę, Sandy i Cacciamanich. Wiedziałam, że dopiero teraz przyjdzie mi zapłacić za tę odrobinę szczęścia. POBITY były mąż, ranny nowy kochanek, dwie rozhisteryzowane córki i cała zgraja szalejących Cacciamanich - oto na co się teraz musiałam nastawić. W tej wyliczance, o dziwo, umknął mi jeden szczegół, który naprawdę mógł mi zaleźć za skórę - Lila. Kiedy wpadła, stukając wysokimi obcasami, przez drzwi z fotokomórką, a za nią Nora, poczułam, że teraz to już na pewno puści ów wewnętrzny klej, który mnie trzymał. Lila Roth, etatowa druhna, a następnie panna młoda. Widziałyśmy się już wcześniej, w każdym razie minęłyśmy na podjeździe, kiedy pomagała się Mortowi wyprowadzać, a ja wychodziłam, żeby na to nie patrzeć. Lila była blondynką. Prawdziwą albo i nie. Była tak chuda, jakby miała obsesję na punkcie własnej figury. Pełny makijaż, jasno-różowe paznokcie, pończochy, pantofle z odkrytymi palcami. Zęby białe jak porcelana z klozetowej muszli. Czy muszę ciągnąć dalej? Nie umknął mi żaden szczegół. - Gdzie on jest? Coś mu zrobiła? Co ja mu zrobiłam? Że niby mogłam go schować do garderoby? - Nic mu nie będzie. - Powiedziałam to na własną odpowiedzialność. - Zresztą teraz jest w rękach lekarzy. - Lekarzy? - uniosła się. - Lekarzy? - Przecież to szpital. - Mamo, co się stało? - zapytała Nora wystraszona. Chyba i ona pojęła wreszcie własną rolę w wydarzeniach tego dnia. - Twój ojciec przyszedł do sklepu, a zaraz potem zjawił się Romeo. Nie spodziewałam się żadnego z nich. Wdali się w bójkę. - Czyli przyznajesz, że to sprawka tego twojego kawalera! - warknęła Lila. - Przyznaję. - Nora, jesteś świadkiem. - Zwróciła się znowu do mnie. - Klnę się na Boga, że pozwę cię do sądu. Ale Nora wyraźnie się nie kwapiła, żeby ją wesprzeć. Wystukała jakiś numer na komórce i usunęła się na bok. - Nie mam pojęcia, za co - powiedziałam. - Ja się do tej bójki nie mieszałam. Lila się zawahała. - Ale rozegrała się w twoim sklepie. A to znaczy, że ponosisz bezpośrednią odpowiedzialność. - Ponieważ Mort rzucił pierwszy doniczkę, mogłabym powiedzieć, że to ty jesteś odpowiedzialna, gdybym zamierzała ciągać ludzi po sądach. Ale nie zamierzam. - Ty wywłoko - syknęła Lila. - Mówiłam Mortowi, że to jakiś obłęd, żeby lecieć przez cały kraj i zajmować się twoim życiem miłosnym. Ale on koniecznie chciał ci pomóc. Wszystko przez to jego dobre serce. I tak wygląda twoja wdzięczność? - Tak wygląda moja wdzięczność - powtórzyłam. - A nie interesuje cię stan jego zdrowia? Nie chciałabyś porozmawiać z lekarzami? Lila błysnęła olśniewającymi siekaczami i oddaliła się. - Nie mogę uwierzyć, żeś do tego dopuściła - zwróciła się do mnie Nora. - Alex już tu jedzie. Jeżeli Lila jeszcze raz zająknie się o sądzie, to Alex ją przywoła do porządku. Uderzyłam Norę tylko raz, kiedy miała piętnaście lat. Wróciła do domu pijana o czwartej nad ranem, a ja przez całą noc wisiałam na telefonie, wydzwaniając na policję i do kostnic. Po przyjściu ruszyła bez słowa prosto do swojego pokoju. Kiedy ją zawołałam, pełna ulgi, radości i wściekłości, kazała mi się odwalić. Uderzyłam ją raz otwartą dłonią w policzek, dokładnie tak, jak wszyscy pedagodzy zakazują. Przez wiele lat później odtwarzałam tę scenę w myślach, zastanawiając się, jak mogłam rozegrać to inaczej, ale po dziś dzień ów policzek wydaje mi się jedynym logicznym następstwem jej zachowania. Tam, w szpitalnej poczekalni, schwyciłam ją mocno za ramię. - Jeżeli chcesz się zobaczyć z ojcem i jego żoną, to ich do siebie zapraszaj. Kupuj im bilety na samolot, to nie moja sprawa. Ale nigdy, przenigdy nie spiskuj przeciwko mnie i nie oczekuj za to przebaczenia tylko dlatego, że jestem twoją matką. Mam już po dziurki w nosie tego przebaczania ci, Noro. Nora patrzyła na mnie teraz z takim samym niedowierzaniem jak wtedy, kiedy miała piętnaście lat, a moja ręka właśnie odcisnęła się na jej policzku. - Chciałam ci przecież pomóc - wyjąkała. - Wezwałam tatę, żeby ci przemówił do rozumu. Najwyraźniej pan Cacciamani jest groźnym człowiekiem. Nadal uważasz, że jest taki wspaniały po tym, co zrobił tacie? - Noro - wycedziłam przez zęby, usiłując ocalić resztki spokoju. - Już może lepiej idź pocieszać swoją macochę, bo jeszcze chwila takiej rozmowy, a powiem coś, czego obie potem będziemy srodze żałowały. I znów rozdziawione usta, przerażenie, niedowierzanie. Wiedziałam, że postępuję źle, ale nie mogłam się opanować. Nie wszystkie związki się udają. Nie udało mi się z Mortem, nie zanosiło się na to, że uda mi się z Romeem. Czy mogło dojść do tego, żebym rodzonej córce powiedziała: "Dosyć tego! " albo "Żegnaj! ". Boże, przebacz mi to małostkowe oczernianie w myślach rodziny Romea, ale kiedy wmaszerowali do poczekalni, od razu stanęła mi w oczach scena z "West Side Story", kiedy to Jętowie kroczą ulicami nowojorskiej dzielnicy Hells Kitchen, trzaskając złowrogo palcami. Było ich tylu, a wszyscy podobni do siebie. Ich żony wyglądały jak siostry i chociaż już poznałam czterech synów Romea (łącznie z Tonym, który nadal bawił w Ekwadorze), nie potrafiłabym ich teraz odróżnić. Na szczęście nie zjawiła się seniorka rodu. Szli na mnie ławą i kiedy już sądziłam, że zadepczą mnie na śmierć, skręcili w lewo do dyżurki pielęgniarek. Zasypali siostrę dyżurną pytaniami, niektórzy podnosili przy tym głos, po czym znikli w podwójnych wahadłowych drzwiach z napisem: WSTĘP WZBRONIONY. PRZEJŚCIE DLA PERSONELU. I tyle ich widziałam. Chwilę później zjawił się zaaferowany, zatroskany ojciec AL - Cześć, Al - przywołałam go po imieniu i zamachałam. Najwyraźniej nie poznał mnie od razu. Już chciał mnie uznać za owieczkę ze swojej parafii, kiedy przypomniał sobie moją twarz. - Julia! Och, Julio. Nic ci nie jest? I poklepał mnie po ręce. Co za miły, serdeczny gest! - Nie, nic. - A co z Romeem? Raymond do mnie zadzwonił. Powiedział, że zdarzył się jakiś wypadek i że ma to związek z tobą. Wyobrażałam sobie, jak to brzmiało w ustach Raymonda, lecz Al był osobą duchowną i nie powtórzyłby czegoś takiego. - Chyba się z tego wyliże. Wdał się w bójkę z moim byłym mężem. - Z Mortem? To Mort przyjechał? - Znasz Morta? - Nie osobiście, ale wiele o nim słyszałem. - No, w każdym razie doszło do konfrontacji. - A czy dzieci Romea... - Rozejrzał się nerwowo. - Czy już przyjechały? - Poszły do niego. Nawet nie wiem, czy mnie zauważyli. - Oj, nic dobrego z tego nie będzie - westchnął. - To znaczy, Romeo na pewno się wyliże. W szkole zawsze też rwał się do bitki. Ale sądziłem, że z tego wyrósł. - Może i wyrósł. Teraz go sprowokowano. - Niech to zostanie między nami. - Al spojrzał w stronę drzwi. - Muszę już iść. - Powiesz mi, jak on się czuje? Powiesz mu, że tu czekam? Wiem, że mnie do niego nie wpuszczą, ale nie chciałabym, aby myślał, że go tak zostawiłam. - On to wie. I wtem z piersi wyrwał mi się szloch, zanim zdołałam go w sobie | zdusić. - Jestem absolutnie gotowa z niego zrezygnować. Nie chcę ci tu robić melodramatu, ale nie mogę wiecznie przysparzać mu tylu kłopotów z rodziną. Kocham Romea. Chcę dla niego jak najlepiej. Wiesz o tym? Al przygarnął mnie do swojej czarnej koszuli i pozwolił mi się | wypłakać. Gloria zachowałaby się tak samo. Otrząsnęłam się, otarłam oczy. - No, idź już - poprosiłam. - Już się pozbierałam. Skinął głową, uśmiechnął się. Po czym ruszył na oddział, nie pytając nawet pielęgniarki o pozwolenie. A jeśli Romeo myśli, że odeszłam? I nie wie nawet, że jestem w poczekalni? Chciałam tylko wziąć go za rękę, zapewnić, że wszystko będzie dobrze, zasypać kojącymi kłamstwami, że wszystko obróci się na dobre. Ale kiedy Mort rzucił w niego pierwszy doniczką, straciłam wszelkie prawo lub raczej pojęłam, że od początku nie miałam żadnych praw. Następna weszła Sandy. Poczułam się jak bohaterka dramatycznego odcinka programu "To jest twoje życie". Jeżeli postoję tu dostatecznie długo, zaraz wejdzie moja nauczycielka z trzeciej klasy. "Z tą Julią Roseman wiecznie są jakieś kłopoty" - mawiała. - Jak tata? - zapytała Sandy. - Nie Wiem. Są u niego teraz Nora i Lila. Chyba jestem persona non grata w obu przypadkach. Nikt nie wyszedł, żeby mi cokolwiek powiedzieć. Sandy, która nigdy nie miała tupetu, poszła do pielęgniarki i spytała o stan zdrowia Morta Rotha i Romea Cacciamaniego. - Jest pani krewną? - upewniła się pielęgniarka. Widziała tu już wielu członków rodziny. - Roth jest moim ojcem, a Cacciamani moim wujem. - To oni są spokrewnieni? - Owszem, przez małżeństwo - powiedziała Sandy. - A nie przez krew. Nienawidzą się. - Na to wygląda - przyznała pielęgniarka. Zajrzała w papiery, pokiwała głową. - Jedną chwileczkę. Podniosła słuchawkę telefonu. - Idź i zobacz się z tatą - poprosiłam. - Ja tu zaczekam. - Zaczekam z tobą, mamo. U niego są Lila i Nora. Nie chcę robić tłoku. Zapragnęłam ją ucałować. I tak zrobiłam. - Jak dzieciaki? - Dla nich to balanga. Nie mogli wprost uwierzyć, że Gloria do nich przyjedzie. I że zabierze ich na zakupy. - No dobrze - powiedziała pielęgniarka, odkładając słuchawkę. Podniosła na mnie wzrok. - Pani jest byłą żoną jednego i obecną sympatią drugiego, zgadza się? - Owszem. - No więc, to w sumie nic poważnego. Obaj panowie doznali wielu powierzchownych obrażeń. Roth ma najprawdopodobniej wstrząśnienie mózgu i dwa złamane żebra. Zostanie na noc na obserwacji, ale rano pewno wyjdzie stąd z okropnym bólem głowy. Cacciamaniemu założono osiemnaście szwów, ma złamany lewy nadgarstek i dwa żebra. Wypiszą go za godzinę. Sandy i ja opadłyśmy na krzesła. - Co za dzień -jęknęłam. - Koszmar, jeden koszmar. - Opowiesz mi, co się stało? - Niechętnie. - A już zaczynałam go lubić. Przynajmniej nie odstręczała mnie myśl o nim. - Romea? Sandy pokiwała głową. - To miło. Ale ja się wycofuję. Wrogowi czegoś takiego bym nie życzyła. Moja miłość go zabije, a tego bym nie zniosła. - Znowu zbierało mi się na płacz. - Sprawdź, czy tata już się obudził. Mort po raz wtóry zniszczył mi życie, a mimo to czułam się poniekąd odpowiedzialna za ten jego opłakany stan. Gdyby nie ja, teraz by nie krwawił. Oczywiście, gdyby nie Mort, nie musiałabym teraz szukać romansów. Sandy podniosła się z krzesła. - Zaraz wracam. - Nie spiesz się - powiedziałam. - Nigdzie się nie wybieram. Byłam tak zmęczona, że marzyłam tylko o tym, żeby wyciągnąć się na stojących tu fotelach i zapaść w sen. Miałam nadzieję, że zauważą mnie po dobie albo dwóch, przeniosą na salę, podłączą kroplówkę. Nie wyobrażałam sobie teraz powrotu do pracy ani do domu. Pozostawało mi jedynie rozbić obóz w szpitalu. W tym momencie po poczekalni zaczęła krążyć piękna dziewczyna z długimi czarnymi włosami, w fioletowej apaszce na szyi. Podchodziła do wszystkich i o coś pytała. Kiedy kręcono głowami, przechodziła do następnej grupy. Wyglądała jak cygańska księżniczka - wielkie smutne oczy, zgrabna sylwetka. Podeszła do mnie. - Szukam pani Roseman... Spojrzałam, przymknęłam powieki w odpowiedzi. - Jestem Patience Cacciamani. - Grubcia? Skinęła głową. Na wszystkich palcach miała drobne złote pierścionki, a jedno ucho przekłute aż w trzech miejscach. Przyznam, że jakoś jej z tym było do twarzy. - Tata prosił, by pani powiedzieć, że nic mu nie jest. Wyrzucił wszystkich za drzwi, żeby porozmawiać ze mną na osobności. Chciał się dowiedzieć, czy dobrze się pani czuje. Tak mnie jej podejście stropiło, że z trudem rozumiałam, co do mnie mówi. - Dobrze. Usiadła na krześle Sandy. - Bo, proszę wybaczyć, nie najlepiej pani wygląda. - Jasne, że wybaczam. - Bardzo chciałam panią poznać, ale nie przypuszczałam, że to nastąpi w takich okolicznościach. - Chciałaś mnie poznać? - No pewnie - przyznała. - Tata oszalał na pani punkcie. - A bracia? Machnęła ręką. - To idioci. No może nie idioci. Każdy jest dobry na swój sposób, ale razem wzięci zachowują się jak stado... bo ja wiem... bawołów. Uśmiechnęłam się. - Nie wyrządzą pani krzywdy, ale naprawdę pani nienawidzą. Nie chcę się narzucać, chyba jednak powinnyśmy porozmawiać ze sobą szczerze. Nie posiadałam się ze zdumienia, skąd u tej małej tyle siły. Najchętniej pobiegłabym w te pędy do stosownego salonu i też przekłuła sobie uszy w różnych miejscach. - Też tak myślę. Absolutnie. Powiedz, jak tata. Zapatrzyła się przed siebie, żeby go wyczarować z pamięci. - Ma szwy tutaj - powiedziała i narysowała kreskę palcem na skroni. Znów stanęła mi w oczach tamta doniczka. -I tutaj. - Dotknęła swojej wargi. - Ma też złamany nadgarstek, ale tylko małą chrząstkę i dwa pęknięte żebra. - Przytknęła sobie rękę do boku. - To musiała być nie lada bójka. - Owszem, była. - A jak ten drugi pan? Pani były mąż? - Podobno ma wstrząs mózgu. Zostanie tu na noc. - No i dobrze. To znaczy nie cieszę się, że coś mu jest, ale w ten sposób chłopaki będą mogły powiedzieć, że tata wygrał. Bo nie zostaje tu na noc. - No i dobrze - powtórzyłam za nią. - Moja rodzina ma jakieś koszmarne problemy z pani rodziną. Chyba wszyscy muszą wyrzucić z siebie ten gniew. -I ja tak sądzę. - No a taty uczucie do pani to dobry początek, prawda? - Też tak dotąd sądziłam - przyznałam. - Ale teraz zaczynam się gubić. Skinęła głową i uśmiechnęła się smętnie uśmiechem Madonny na posągach w całym mieście. Spojrzała w stronę podwójnych drzwi, westchnęła. - Chyba muszę już wracać. Niedługo go wypuszczą. Mamy go wyprowadzić tylnymi drzwiami. Miło mi było panią poznać. - Mnie również. I przekaż tacie, że mu dobrze życzę. Romeo, och, mój Romeo. Najchętniej trzymałabym go teraz w ramionach. - Dobrze, przekażę - obiecała. Po czym pochyliła się i pogłaskała mnie wierzchem dłoni po policzku. - Niech pani odpocznie. Ledwie odstąpiła dwa kroki, kiedy jej liczna rodzina zaczęła się wysypywać do poczekalni. - Ej, Grubcia! - krzyknął najwyższy. - Tylko się z nią nie zadawaj. - Zamknij się, Joe - powiedziała Grubcia bez cienia uległości. Obstąpili mnie ciżbą. - Zdawało mi się, że wyraziłem się jasno - rzekł Joe, dźgając palcem w moją stronę. Był czerwony na twarzy, dyszał ciężko. - Posłuchaj, Joe - odezwała się groźnie Grubcia. - Mam może ściągnąć tatę, żeby zobaczył, jak rozmawiasz z panią Roseman? - Zamknij się - powiedział siostrze. Podeszła do niego. Była wyższa, niż mi się z początku zdawało. Przysunęła twarz do jego twarzy. - To ty się zamknij, Josephie - syknęła. - Ludzie patrzą. Wyrzucą cię ze szpitala. I zostaw panią Roseman w spokoju, dobra? Tata kazał mi to powtórzyć. Zostaw ją, bo mu powiem. Zapragnęłam być w skórze tej dziewczyny. Nigdy w życiu nie miałam tyle pewności siebie. Joe nie mógł się jednak powstrzymać. - Jesteś skończona, Roseman - rzucił w moją stronę, po czym wycofał się razem z całą bandą. Grubcia spojrzała na mnie i wzruszyła ramionami. - Niech się pani nim nie przejmuje - powiedziała bezgłośnie. Po czym dodała ożywionym głosem: - Do widzenia, pani Roseman. I wyszła za nimi. Rozdział 6 W domu żyliśmy dosłownie jak na bombie. Przełknęliśmy jakoś słowa, które padły w szpitalu. Nazajutrz po południu Mort dostał wypis i wrócił do Nory. Zapanowało milczące porozumienie, że będziemy dla niego mili. Wszyscy chodzili koło niego na paluszkach. Odwiedziłam go dopiero po tygodniu, żeby przez ten czas doszedł do siebie. - Masz ochotę na kawę, Julio? - spytała Lila. - Dziękuję bardzo, ale nie. Stałam w drzwiach domu Nory, trzymając przed sobą garnek makaronu z serem. Najulubieńsze danie Morta. Byłam pewna, że trafi do śmieci, zanim przekręcę kluczyk w stacyjce. - Może wejdziesz i przywitasz się z Mortem? - Dosłownie wyśpiewała to zaproszenie. "Może weeeeejdziesz i przywiiiiitasz sięęęęęę? ". Muszę przyznać, że chciałam zobaczyć Morta. I nie wiem nawet, dlaczego. Może dlatego, że w moim odczuciu tamta bójka wszystko odmieniła. Byłam ciekawa, czy on czuje tak samo. - Niech sobie wypoczywa - odparłam, bo wiedziałam, że to właśnie Lila chce usłyszeć. - Gdyby chciał mnie zobaczyć później, to chętnie tu wrócę. Jak on się czuje? - Lekarz twierdzi, że znakomicie. Opuchlizna na twarzy prawie ustąpiła. Bolą go już tylko żebra. Niedługo wracamy do domu. - Mamo? - zawołała z głębi Nora. - To ty? Wstąpisz na chwilę? - Podrzuciłam tylko makaron. Pędzę do pracy. Pozdrów Morta ode mnie. Specjalnie powiedziałam "Morta", a nie "tatę", żeby Lila nie czuła się pominięta. Zbiegłam po schodach, pomachałam im. Nora i Lila stały na progu i też zamachały. Dobrana z nas była para żon. Nie rozmawiałam z Romeem przez tydzień. Wysłałam mu kartę z życzeniami powrotu do zdrowia - ciekawe, czy dostał? Napisał liścik, że się odezwie, jak wszystko się trochę utrzęsie. Ale sytuacja była jak w oku cyklonu. Wszystko wokół wrzało i szalało. Potem codziennie pisał mi liściki, że mnie kocha, że tęskni. Czytałam je, siedząc na łóżku, i zanosiłam się płaczem. Niszczyłam mu życie, rozbijałam rodzinę, doprowadziłam do obrażeń cielesnych, a niełatwo znieść coś takiego, gdy się kogoś tak kocha jak ja Romea. Najsensowniej byłoby wziąć nogi za pas. Dopiero kiedy zrozumiałam, że powinnam zwinąć manatki, pojęłam, jak bardzo go kocham. Nie rozmawiałam z nikim na temat Romea, chociaż o niczym innym nie myślałam. Stałoby to w sprzeczności z konwencją genewską w sprawie dobrych manier. W domu Sandy obskakiwała mnie, jak gdybym była śmiertelnie chora. Tyrała jeszcze bardziej w sklepie, jeszcze bardziej w domu. Wieczorami woziła Tonyego i Sarę w odwiedziny do dziadka Morta i wracała rozpromieniona. - Tata świetnie wygląda - relacjonowała. - Aż trudno uwierzyć, że coś mu w ogóle było. Pewno Romeo też wrócił do siebie. Czyli wszyscy się otrząsnęli, poza mną. Gloria pomagała mi, w czym tylko mogła - w domu, w kwiaciarni. Kupiła sobie kilka nowych strojów, które jej zdaniem pasowały do kwiaciarni: spodnie wiązane na sznurek z naturalnej juty i lniane marynarki w deseń z wytłaczanych róż. Bardziej przypominała teraz kwiaciarkę niż ja kiedykolwiek w życiu. Zaraz po tamtej słynnej bójce pojechała do sklepu i posprzątała. Zmiotła wszystkie dowody do plastikowych worków i wyrzuciła na śmieci. - Przesadzasz - powiedziałam. - Nie możesz mnie tak wyręczać. - To mnie bawi - wyjaśniła. - Odkąd wyszłam za Buzza, nie mam nic do roboty. Buzz był właścicielem firmy ubezpieczeniowej. - Ale mnie nic nie dolega. Odstawiła wiadro marcinków. - Julio, musisz do niego zadzwonić. Musisz to wyjaśnić. - Tu nie ma nic do wyjaśniania - powiedziałam z rezygnacją. - On cię kocha. - Ale ja niszczę jego życie. Nie chcę tak. Poruszałam się jak pijane dziecię we mgle. Tyle czasu zabierało mi myślenie o tym, o czym nie powinnam, że zupełnie nie dostrzegałam niczego wokół siebie. Dopiero Gloria kilka dni później mną potrząsnęła. -Julia? -Tak? - Nie ma żadnych kwiatów. -Tak? - Nie ma dostaw kwiatów. -Tak? Położyła mi ręce na ramionach i odwróciła mnie do siebie. Musiałam jej spojrzeć w oczy. - Nie mamy żadnych kwiatów. Wciągnęłam powietrze. Wystarczyło mi pociągnąć nosem, żeby ocenić stan rzeczy w kwiaciarni. Gloria się nie myliła. Została nam garść goździków, trochę paprotki, wiadro ogrodowych mieczyków. - Wciąż sądziłam, że zauważysz. Wciąż miałam nadzieję, że przyjdzie dostawa. Pomyślałam o Morcie. Trzeba dokądś zadzwonić, na kogoś nakrzyczeć. Podskoczyłam do biurka. Wykręciłam pierwszy numer, ale nie było na kogo krzyczeć. Recepcjonistka kazała mi czekać... Czekałam kwadrans. Kiedy zadzwoniłam ponownie, też kazała mi czekać. Za trzecim razem po prostu się rozłączyła. Mój drugi dystrybutor przynajmniej poinformował mnie lojalnie, że zlikwidował moje zlecenie, zanim odłożył słuchawkę. Zadzwoniłam do firmy, którą posiłkowałam się w awaryjnych sytuacjach. Dowiedziałam się, że przestali obsługiwać moją okolicę. Obdzwoniłam różnych dostawców, do których wcześniej się nie zwracałam. Od wszystkich usłyszałam, że nie otwierają nowych zleceń. Dosłownie wszędzie trafiałam na mur. - Bardzo źle? - spytała Gloria. - Fatalnie. - Sądzisz, że coś się posypało, czy podejrzewasz Cacciamanich? - Cacciamanich. - No, to zadzwoń do niego - poradziła Gloria. - Albo ja zadzwonię. On by do tego nie dopuścił, tylko pewno nic nie wie. - Pewnie masz rację - powiedziałam. - Ale to nie jest wina Romea i nie on powinien to odkręcać. Joe przecież prowadzi firmę przewozową. Jego macki sięgają aż do Idaho. - Rzuciłam ołówek na stół. - Po prostu jestem skończona. - Nie - sprzeciwiła się Gloria. Miała łzy w oczach. Bardzo się przejęła. Też bym się przejęła, gdyby to do mnie naprawdę dotarło. - Musisz walczyć. - Nie mogę. Przegrałam. To koniec. Gloria usiadła na podłodze, wsadziła głowę między kolana. - Zaraz mnie chyba zemdli. - Mnie też. Wywiesiłam w witrynie tabliczkę: URLOP Zamierzałam powiedzieć Sandy, co się zdarzyło, po powrocie do domu, ale minęłam się z nią w drzwiach. Jechała z dziećmi do Nory. - Jutro rano tata z Lilą wracają do siebie - oświadczyła. - Jadę się z nimi pożegnać. Jedziesz z nami? Wiem, że chciałby się z tobą zobaczyć. Nazajutrz była niedziela. Nie musiałam jej teraz informować o sklepie. - Nie sądzę, kochanie. Chyba lepiej, jeżeli wezmę na wstrzymanie. Pożegnaj go ode mnie, dobrze? - Ucałowałam dzieci. -I, Sandy, poproś Norę, żeby wpadła do mnie jutro, kiedy będzie wracała z lotniska. Chciałabym zamienić z nią słowo. - Kolejna narada rodzinna? - spytała podejrzliwie Sandy. - Niezupełnie. Chyba czegoś tu nie rozumiem. Po ich wyjściu zrobiłam sobie w mikrofalówce torbę prażonej kukurydzy i popiłam butelką wina. Tak ululana, rąbnęłam się spać. Już po dziesiątej zadzwonił telefon. Na chwilę ożyła we mnie nadzieja. Ale dzwonił Mort. - Julisiu? Słyszysz mnie? - Pewnie - powiedziałam. - Dlaczego mówisz szeptem? - Przed chwilą wyszła Sandy z dziećmi, wszyscy się tu kładą. Siedzę teraz w kuchni. Powiedziałem Lili, że idę po szklankę mleka. - Przecież nienawidzisz mleka. - Ale ona o tym nie wie. Posłuchaj, przepraszam, że nie wpadłem się pożegnać. Jakoś źle nam wychodzą te pożegnania. - Aha. A ja ci chciałam powiedzieć, że mi głupio z powodu twojej głowy. Chociaż uważam, że sameś sobie winien. Ale wiem, że gdyby nie ja, toby do tego nie doszło. - Nie musiałem rzucać w niego doniczką. Zdumiało mnie to. Zabrzmiało zupełnie, jakby się do czegoś przyznawał, a to nie było w stylu Morta. - Miałem sporo czasu na przemyślenia, nawet z obolałą łepetyną. -I co wymyśliłeś? - Że miło było tu wrócić. Cieszę się, że zobaczyłem dziewczynki, Tonyego i Sarę. Po prostu uznałem, że gdyby między nami lepiej się ułożyło, to łatwiej byłoby mi tu przyjeżdżać i się z nimi widywać. Chyba nie musimy żyć w stanie wiecznej wojny, co? Przyznałam mu rację. - Cieszę się, Julisiu. Wspaniała jesteś. A co do Cacciamaniego... - Nawet nie kończ. - A jednak muszę. Uważam go za palanta, ale rozumiem, że to twoja sprawa. Każdy z nas ma prawo trwonić własne życie. Sandy musiała go urobić. - Mort, nie przejmuj się tym. Między mną a Romeem już koniec. Po takiej bójce nie wraca się do siebie. - Ja wróciłem - sprzeciwił się Mort. - Bo jesteś silniejszy niż reszta z nas. - A co do sklepu - zmienił temat, a mnie aż serce stanęło. - Sporo zdążyłem zrobić przed tą bójką, ale musisz zatrudnić księgowego. Zapłacę za niego. Wiem, że tego nie chcesz, ale ten sklep jest dla mnie bardzo ważny. Nie chcę, żeby upadł tylko z powodu odrobiny twojej niekompetencji. Oczy nabiegły mi łzami. Mort niebawem dowie się prawdy od dziewczynek. Niech się przynajmniej teraz dobrze wyśpi. Niech jutro spokojnie poleci do Seattle. - Dobrze. Zapomniałam zaciągnąć żaluzje w oknach, toteż teraz widziałam, jak księżyc srebrzy pierwsze wiosenne listki na drzewach. Widok jak marzenie senne. - Nie chcę powiedzieć, żeś się w ogóle nie starała. Dzięki tobie kwiaciarnia tętni życiem. I kwiaty dobrze wyglądają. Tylko zaniedbałaś księgowość. - Rozumiem. - Muszę kończyć - przeprosił. - Zaraz mnie nakryją. Naprawdę pilnują mnie tu jak jakiegoś dziadka. I wtedy łzy popłynęły mi po policzkach. - Dobranoc, Mort - pożegnałam się. - Dobranoc, Julisiu. KIEDY otworzyłam oczy i spojrzałam na zegar, było wpół do jedenastej rano, a pokój tonął w świetle. Od czasów gimnazjalnych nie zdarzyło mi się tak zaspać. Sądząc, że może zegar stanął, sprawdziłam godzinę na budziku stojącym obok łóżka. To była prawda. Wstałam, umyłam zęby, ubrałam się. Była niedziela rano, dzieci na dole oglądały kreskówki. - Przykręciliśmy głos - pochwalił się Tony. - Bo spałaś. Pomachałam im i weszłam do kuchni. Nora siedziała z Sandy przy kawie. - O Boże, ale zaspałam. Przepraszam. - Zrobiłam sobie kawy i usiadłam obok. - Trzeba mnie było obudzić. Nora potrząsnęła głową. Miała na twarzy szczery uśmiech. Może była rada, że pozbyła się już gości. - Dopiero co wróciłam z lotniska. Zresztą chciałam, żebyś się wyspała. - Spokojnie odlecieli? - Ale skąd. Tata zrobił niezłą aferę o to, żeby samemu dźwigać walizkę. - To dobrze - ucieszyłam się. - No więc, teraz życie wraca do normy - rzekła Nora. Ścisnęła mnie dwuznacznie za nadgarstek. Nie zrozumiałam tego gestu. Spojrzałam na nie - obie piękne, obie kochane, chociaż czasem doprowadzały mnie do szału. Chciałam je zapamiętać w ostatniej miłej chwili spokoju, bo długo go już nie zaznam. - Niezupełnie. Obie jednocześnie odstawiły filiżanki z kawą. Filiżanki brzęknęły zgodnie o stół. - Wiedziałam - powiedziała Sandy. - Chodzi o naszą kwiaciarnię. Od początku miałam z nią mnóstwo kłopotów. - Co się stało? - zapytała moja młodsza córka. - Odcięto nas od dostaw kwiatów. Obdzwoniłam wszystkie hurtownie. Nikt już nie chce nas zaopatrywać w towar. - Jak to możliwe? - spytała Nora. - Cacciamani - rzuciła domyślnie Sandy. - To oni nas zniszczyli, prawda? - Tego nie wiem - odparłam. - Wiesz, co się stało - ciągnęła Sandy i zamknęła drzwi, żeby Tony i Sara nie słyszeli naszej rozmowy. - Chyba możesz wyciągnąć wnioski. - Owszem, mogę. Tego bym się nie spodziewała. Sandy była gotowa wyrzucić stół kuchenny przez okno, a Nora siedziała tylko ze wzrokiem wbitym w filiżankę kawy. - Poradzimy sobie - obiecała solennie Sandy. - Choćbym miała codziennie rano sama przywozić kwiaty z New Hampshire. Nie złamią nas. - No nie wiem - westchnęłam. - Ale ja wiem! - zawołała Sandy i rąbnęła pięścią w stół. - Do cholery, mamo, ocknij się! Musimy z nimi zawalczyć. - Wcale nie musimy - powiedziała nagle Nora. - Już wygraliśmy. Sandy urwała i spojrzała na siostrę. -Jak to? Przyznam, że Nora nie wyglądała na bardzo zadowoloną z siebie. Przedstawiła fakty, jak gdyby wykładała nam szczegóły dopiętej przez siebie transakcji. Przedsiębiorcza z niej była kobieta. Czasem o tym zapominałam. - Kupiłam budynek Cacciamanich. Zrobiłam przedtem wywiad. Okazało się, że nigdy nie był ich własnością. Tyle lat go wynajmowali. Mieli niewiarygodne szczęście, bo właściciel jakby o nich zapomniał i nie podnosił czynszu. - Kupiłaś ten budynek? - zapytała oszołomiona Sandy i znów usiadła. - Wczoraj wysłałam im nakaz eksmisji. Dałam im dwa tygodnie na wyprowadzenie się. Na moje oko nie mają większych oszczędności. Bo za dużo tam dzieci. Za te pieniądze nigdy nie znajdą drugiego takiego lokalu. Potkną się i upadną. Nigdy się z tego nie otrząsną. - O rany! - zawołała Sandy. - Obym nigdy nie miała z tobą na pieńku. - Siostro, to są interesy - przypomniała Nora. Najdziwniejsze było to, że nie czułam złości do Nory. Musiałam jej przyznać rację. Skoro Joe Cacciamani zrobił wszystko, żeby mnie zniszczyć, moja córka Nora postanowiła zrujnować ich kwiaciarnię. Do tego doprowadziliśmy. Oto kim się okazaliśmy. - Chodźcie - zmobilizowałam się nagle. - Bierzcie dzieci i jedziemy. - Ale dokąd? - zapytała Sandy. - Do Cacciamanich. - Ja nie jadę - powiedziała Nora chłodno. - Wszyscy jedziemy - oświadczyłam. - Bez wyjątków. To jest mój ostatni rozkaz jako matki, i ty też jedziesz. Nora nie podnosiła się przez chwilę. Myślałam, że dojdzie do kłótni. Ale ona tylko podeszła do zlewu i opłukała filiżankę. - No dobrze. - Dlaczego my też musimy jechać? - zapytał Tony, kiedy kazałam im się zbierać. - Bo nie macie z kim zostać - wyjaśniła Sandy. - A co to właściwie za ludzie? - Przyjaciele babci. W pewnym sensie. SOMERYILLE, podobnie jak Rzym, to miasto zbudowane na siedmiu wzgórzach. Ja mieszkałam na Wiosennym Wzgórzu, Romeo na Zimowym. Byłam u niego przed laty, podczas awantury wokół Sandy i Tonyego. Dwa spotkania na szczycie odbyły się w naszym domu, jedno w ich. Doskonale pamiętałam, że mieszkają na Marshall Street. - Ale co im powiesz? - dopytywała Nora. Siedziała za kierownicą, ja ją pilotowałam. Sandy z Tonym i Sara siedziała z tyłu. - Chcę obwieścić zakończenie tej bezsensownej wojny. Dosyć tego podgryzania. Od dzisiaj rodzina Rosemanów oficjalnie wypisuje się z tej całej gry. - A co z budynkiem, którego transakcję przeprowadziłam? - spytała Nora. - Tego nie wiem, najwyżej im wynajmiesz. Już coś wymyślisz. Wiem jedno: chcę, żebyśmy byli porządnymi ludźmi. I poczułam, jak wielki ciężar spadł mi z piersi. Irysy i peonie w Somerville kwitły jak oszalałe. Raptem wszystko wydało mi się takie proste. Nie zawsze da się zaspokoić potrzebę serca, ale zawsze można zachować przyzwoitość. Sandy siedziała cicho z tyłu. Pewno bywała już w tym domu. Wślizgiwała się po ciemku tylnymi drzwiami. Na Marshall Street kazałam Norze zwolnić. Wypatrywałam, który to dom. - To ten po lewej - pisnęła Sandy. - Ten z balonami na skrzynce pocztowej. - Z balonami! - ucieszyła się Sara. Miała bzika na punkcie kolorowych balonów. - Może się nas spodziewali - powiedziała Nora. Coś się najwyraźniej działo u Cacciamanich. Musieliśmy zrobić spore kółko, zanim Nora znalazła miejsce do zaparkowania. - Nie możemy przełożyć tego na później? - spytała, wstrzymując się z otwarciem drzwi. - Pozwolić im skończyć to przyjęcie? - Nigdy już tu nie wrócimy. Masz rację, pora nie jest najlepsza. Ale dla mnie to oznacza teraz albo nigdy. Nawet jeżeli przeszkodzimy im w czymś, zrobimy to na rzecz pokoju. Ucieszą się z wiadomości, że nie tracą sklepu. - No cóż, nigdy to też nie taki zły pomysł - skomentowała krótko Nora. - Mamy dla nich prezent? - zapytał Tony. - Tak jakby - odrzekła Nora i otworzyła drzwi. - Coś z dziedziny nieruchomości. Sandy, Nora i ja ruszyłyśmy pomału w stronę domu Cacciamanich. Tony i Sara wybiegali naprzód, po czym zawracali do nas. - No, prędzej, prędzej - poganiali nas, przypuszczalnie dlatego, że dla nich obecność balonów zwiastowała też obecność tortu. W moim odczuciu, nie mieliśmy szans na tort. To był piętrowy dom, a właściwie cztery segmenty połączone w jeden szeregowiec, żeby pomieścić wielką katolicką rodzinę. Na jednych drzwiach wisiał wieniec z różowych i białych róż. Był tak prosty i uroczy, że mógł go zrobić tylko Romeo. Serce biło mi jak oszalałe. - Nie wiem, czy dobrze robimy - powiedziała Sandy cicho. - No to jak, wchodzimy czy nie? - zapytał Tony. Podbiegł, nacisnął trzy razy dzwonek, po czym wrócił i schował się za naszymi plecami. Znieruchomieliśmy na chodniku, jak gdyby wyciągnął zawleczkę z granatu. - Mamo - powiedziała Nora. - Jeżeli chciałaś mnie nauczyć, jak brać odpowiedzialność za własne czyny, to ci się udało. A teraz zróbmy w tył zwrot i w nogi! Już chciałam przyjąć jej propozycję, kiedy opalony, nie znany mi młody człowiek otworzył drzwi na oścież. Miał na głowie urodzinową czapeczkę z różowej tektury z napisem "90! ". Brodacz w plecionych sandałach, szortach, koszulce Światowej Organizacji Zdrowia. Obrzucił nas wzrokiem, po czym wydał z siebie okrzyk, który mógł świadczyć jedynie o najwyższej radości. Podbiegł do Sandy, chwycił ją wpół. Okręcił, pocałował w szyję. W kółko powtarzał jej imię. - Czy my go znamy? - spytał Tony. - Był kiedyś dawno kolegą twojej mamy - wyjaśniła Nora. Tony Cacciamani postawił moją córkę na ziemi. - Boże! - zawołał. - Skąd wiedziałaś, że wróciłem? Jestem tu dopiero od dwóch godzin. - Nie wiedziałam - przyznała Sandy i aż pobladła. - U ciebie wszystko dobrze? - Tak. Pozbierałem się. A ty ślicznie wyglądasz. Tak jakoś wydoroślałaś. - Obrzucił nas wszystkich wzrokiem. - Dzień dobry pani, pani Roth. Cześć, Noro. - Cześć, Tony - przywitałam się. Nie wiedziałam, że Tony zna Norę. Widocznie moja starsza córka musiała pomagać w spisku młodszej. - A wy? - zwrócił się do Tonyego i Sary. - Noro, to twoje dzieci? - Moje - powiedziała słabym głosem Sandy. Nastąpiła chwila konsternacji, kiedy przedstawiała swojego małego Tonyego Tonyemu Cacciamaniemu. - Cześć - przywitał się starszy Tony, wyciągając rękę, teraz już bardziej poważnie. - Powiem ci bez ogródek - zakomunikowała Nora. - Sara rozwiodła się trzy lata temu. Raz przynajmniej poczułam ulgę z powodu bezpośredniości Nory. Tony się rozpromienił i zaprosił nas do środka. - Przyszłyście na urodziny mojej babci? O rany, ale się to pozmieniało od mojego wyjazdu. - Więc dzisiaj są urodziny pani Cacciamani? - spytałam. Tony uchylił różowego kapelusika i objął od niechcenia Sandy, jak gdyby jego ręka nigdy nie opuszczała jej kibici. - Kończy dziewięćdziesiąt lat. W salonie roiło się od Włochów w galowych ubraniach. Śmiechy, trunki, a wszyscy goście w różowych czapeczkach z napisem "90! ". Stoły uginały się od kanapek i tac z owocami, na środku waza z ponczem wielkości sporego akwarium, obok różowo-biały tort zajmujący cały stolik do kart. W kącie akordeonista katował "Amore mio! ". Zabawa na sto dwa. Nikt nie zauważył naszego wejścia. Torowałam sobie drogę przez tłum, rozglądając się za Romeem, a wszyscy przepuszczali mnie z uśmiechem. - Widziałeś Romea? - spytałam małego chłopca przy stole z ponczem. - Chyba jest w kuchni - powiedział i wskazał ręką. - Tam. Podziękowałam i ruszyłam w stronę wskazanych drzwi. Grubcia i jej ojciec mocowali się z workiem lodu, który zanadto się zamroził. Wzruszające, jak te dziewięćdziesiątki na ich czapeczkach stykały się razem. Romeo nie miał najszczęśliwszej miny. Na czole wyraźne szwy, kolejne pod wargą. Gips na nadgarstku. Tej chwili bałam się najbardziej - że się nie ucieszy na mój widok. Liczyłam się z tym, że to będzie nasze ostatnie spotkanie. - Romeo - powiedziałam cicho. Rozdziawił na mój widok usta. Przez chwilę nie wiedziałam, czy się roześmieje, czy rozpłacze. Ale uśmiechnął się do mnie tak samo, jak jego syn uśmiechnął się do Sandy. W kółko powtarzał moje imię. Podskoczył, porwał mnie w ramiona, ucałował. - O Boże! Przyszłaś! - Muszę wyjaśnić kilka rzeczy z tobą i twoją rodziną. Zdobyłam się na odwagę. Chociaż najchętniej zatopiłabym się w nim na zawsze. - Zaniosę to do salonu - zawołała ochoczo Grubcia, chwytając worek z lodem. Uśmiechnęła się do mnie przy wyjściu. - Dzień dobry pani. - Uwielbiam tę twoją córkę - powiedziałam do Romea. Pocałował mnie delikatnie, mając wzgląd na swoją obolałą wargę. Drzwi kuchenne najpierw się zatrzasnęły, potem otworzyły na oścież. Do kuchni weszło dwóch nie znanych mi mężczyzn. Mieli takie miny, jak gdyby przyłapali nas na krojeniu żywcem ukochanego psa rodziny. - Pozwól, Julio - odezwał się z wahaniem Romeo. - To moi synowie, Alan i Nicky. Nicky przyjechał na to przyjęcie aż z Niemiec. - Julia Roseman? - spytał przeciągle Nicky. Alan pospiesznie wyszedł. Po chwili zjawili się tam wszyscy. Dobiegł mnie głos Nory wzbijający się ponad głosami innych w salonie. Zaraz jednak i my tam wróciliśmy. Wszyscy przekrzykiwali się nawzajem. Akordeon urwał w pół utworu. - Rosemanówny! - usłyszałam krzyk starej kobiety. - Rosemanówny w moim domu! Łatwo nas było wypatrzyć. Tylko myśmy nie miały czapeczek. - Proszę o ciszę, proszę o ciszę - domagałam się chwili uwagi. Zwróciłam się do Romea. - Zrozum, że to ważna sprawa, bo z inną bym tu nie przyszła. Chodzi o wynajem waszego lokalu. Romeo spuścił wzrok. - Odłóżmy to na później - poprosił szeptem. - Jaki wynajem? - spytał Raymond. - Nora kupiła wasz budynek. - Ty go kupiłaś, Noro? - zdziwił się Romeo. Na dźwięk swojego imienia Nora dumnie wyprostowała się i podeszła do nas. - Nazywam się Nora Bernstein - powiedziała. - Owszem, kupiłam ten budynek. - Czyli to tyś nas wyeksmitowała? - spytał Romeo. - Wyeksmitowała? - zawtórował mu Raymond. - Miałem wam o tym powiedzieć po przyjęciu - oznajmił Romeo synom. - Nie wiedziałem, kto nas wykupił. - Wyrzućcie je z mojego domu! - wrzeszczała staruszka. Miała na sobie niebieski kostium ze spodniami i różowy kapelusik większy od innych z napisem "Mam 90 lat! ". Stała dość daleko ode mnie, przez co czułam się pewniej. - Bardzo proszę - powiedział zimno Raymond i położył Norze rękę na ramieniu. - Idziemy. Nora spiorunowała go wzrokiem, więc cofnął rękę. - Kupiłam ten dom, bo chciałam ochronić swoją mamę. Odcięliście ją od dostaw kwiatów. Zrujnowaliście ją. Nie była to całkiem prawda, gdyż Nora kupiła ten dom, zanim się dowiedziała o kwiatach, ale chciała wypaść godnie. - Ja ją odciąłem od dostaw kwiatów? - zdumiał się Romeo. - Co ty wygadujesz? - Nie musimy się w to zagłębiać - powiedziałam Norze. - Owszem, musimy. Powiedziałaś, że to godzina szczerości. - Zwróciła się w stronę tłumu, klasnęła trzy razy w ręce. - Proszę o uwagę. Teraz nastąpi prawdziwe wyznanie. Kupiłam kwiaciarnię Romea z myślą o jego eksmisji. Bo on przekabacił wszystkich hurtowników w okolicy i odciął dostawy kwiatów dla mojej mamy. Wszyscy aż jęknęli. - Chwila, moment - odezwał się Romeo. - Nic podobnego nie zrobiłem. Joe wysunął się przed tłum. Kapelusik z napisem "90! " sterczał mu na czubku wielgachnej głowy. - Ja to zrobiłem - przyznał się. - Dopóki żyję, ta kobieta nie tknie już kwiatu. - Tyś ją zrujnował? - Romeo podszedł do syna. - Tyś uknuł ten spisek? - Miałaś rację, mamo - podziękowała mi Nora. - Trzeba to było przeciąć. Schwyciłam Romea za rękę. - Rzecz w tym, że obie strony działały podobnie. Musimy z tym skończyć, i to zaraz. - Chodź do kuchni - poprosił mnie Romeo. Po czym zawołał w stronę tłumu: - Cacciamani, Rosemanówny, do kuchni. Żadnych kuzynów, żadnych dzieci. Mamo, zapraszam do kuchni. - Jeżeli je zapraszasz, moja noga tam nie postanie - oznajmiła staruszka. Nora podeszła i szepnęła jej coś do ucha. Starsza pani zrobiła wściekłą minę, ale ruszyła za nami. - Co jej powiedziałaś? - spytałam szeptem Norę. - Że nie życzymy sobie jej obecności w kuchni. Tony i Sandy już tam byli. Nie mam pojęcia, kiedy się wymknęli. Siedzieli przy stole i trzymali się za ręce. Zdziwili się na nasz widok. - Spójrzcie tylko, to ta dziewucha! - krzyknęła staruszka. - Odciągnijcie ją od Tonyego. Romeo uniósł rękę w stronę matki. - Jedną chwileczkę. Więc to ty, Joe, za moimi plecami postanowiłeś zrujnować kwiaciarnię Rosemanów? - Sama się o to prosiła. - Wynocha - rzucił krótko. -Co? - Wynocha z mojego domu. Romeo stał na rozstawionych nogach, ręce założył na piersi. A chodziło przecież o to, jak nawiązać pokój między Cacciamanimi a Rosemanami. Za skarby nie chciałam poróżnić Romea z jego pierworodnym. - Nie - obruszyłam się. - Nie tędy droga, Romeo. Jakoś to na pewno odkręcimy. - Proszę mi tu nie rządzić moim ojcem - wstawił się za nim Joe, grożąc mi palcem. - Musimy to przerwać - powiedziałam nieco histerycznym głosem. - Musimy raz na zawsze dojść do porozumienia. Jeżeli nie możemy się spotykać, muszę się z tym pogodzić, ale nie sposób dłużej tkwić w tym obłędzie. - Nie możemy się spotykać? - powtórzył Romeo. Patrzył na mnie skonsternowany, jak gdyby nigdy wcześniej nie wpadł na tak koszmarny pomysł. Rozpierała mnie taka miłość do niego, że omal się nie rozpłakałam. Teraz Grubcia, w lawendowej sukience mini i czarnym sweterku, klasnęła w ręce. Najwyraźniej była gotowa pomóc nam wyjść na prostą. - No dobrze - powiedziała. - Dotrzyjmy raz wreszcie do sedna sprawy, bo trzeba już wracać na przyjęcie. Jest tu ktoś, kto zna powody. - Zagryzła wargę i rozejrzała się po pokoju. - Babciu - zwróciła się do jubilatki - o co w tym wszystkim chodzi? - O to, że Rosemanowie to świnie - powiedziała staruszka. - W porządku, to tak na początek. A dlaczego? No właśnie. Dlaczego Rosemanowie to świnie? A Cacciamani to wredni wszarze? - Proszę cię, babciu - poprosiła Grubcia. - Dziś są moje urodziny - powiedziała z godnością staruszka. Dotknęła kapelusika, żeby nam o tym przypomnieć. W odróżnieniu od większości gości, miała do niego przyszytą gumkę. - Oczywiście, wszystkiego najlepszego, kochana babciu - skłoniła się ku niej Grubcia. - Wszyscy chcemy zjeść tort i przyglądać się rozpakowywaniu prezentów, ale to nie nastąpi, dopóki nie powiesz prawdy. - Muszę już iść. Usiłowała wykręcić się swoją słabością i czmychnąć, ale jej plan spełzł na niczym. - Wybacz, kochana babciu - rzekła stanowczo Grubcia - ale nie pozwolę ci odejść, dopóki nie powiesz nam prawdy. Za długo na to czekaliśmy. Zatem wyszło na jaw, że całą rodziną trzęsie właśnie Grubcia. Ta skromna i subtelna dyktatorka sprawowała jednak rządy silnej ręki. - Ja nic nie wiem - broniła się starsza pani. - Nie wierz tym podstępnym Rosemanom. - Nic nie wiesz? - zdziwiła się Grubcia. Starsza pani patrzyła w bok. - No, o nich. Bo kto by tam chciał cokolwiek wiedzieć o tych diabłach Rosemanach? - A te listy? - spytała Grubcia, dając jej możliwość odwrotu. Wyglądała przy tym jak chodząca niewinność. Kręciła tylko złotym kółkiem w uchu. - Te listy w różowej jedwabnej chusteczce pod twoim materacem. Wszystkie z nagłówkiem "Ukochana"... Seniorka rodu Cacciamanich odwróciła się z błyskiem w oku. Uniosła palec, żeby dźgnąć niesforną wnuczkę, ale Grubcia delikatnie skierowała go w dół. Wszyscy aż się poruszyli, nie wierząc własnym oczom. - Dlaczego czytasz moje listy? - Babciu, wiesz, że sprzątam twój pokój. Co miesiąc trzepię ci materac. Dawniej nie sądziłam, że to coś ważnego, ale teraz zmieniłam zdanie. - To nie twoja sprawa. - Wiem - zgodziła się spokojnie Grubcia. - Dlatego nigdy przedtem o nich nie wspominałam. Ale teraz, skoro wynikł taki problem. Stara kobieta wciągnęła głęboko powietrze i oparła się o lodówkę. Wyglądała jak złapana w pułapkę. - Później ci powiem - obiecała. Grubcia podeszła i objęła babcię. Pocałowała ją w policzek. - Jak mi powiesz później, to będę musiała znów tu wszystkich wzywać, żeby im to powtórzyć. Powiedz teraz - poprosiła bardzo serdecznie. Wszyscy czekaliśmy - pięciu synów, trzy żony, moje dwie córki, Grubcia, ja i Romeo. Materace? Listy? Wszyscy patrzyliśmy jak zahipnotyzowani. Grubcia odpuściła babci na chwilę. I wtedy staruszka poprosiła słabym głosem: - Wyjdźmy na werandę. Grubcia skinęła głową i poklepała babcię po ręce. Wyprowadziła ją na werandę z tyłu domu. Wszyscy czekaliśmy. - Jak twoja głowa? - spytałam Romea. - Jeszcze boli? - Nie. Tylko trochę czuję żebra przy oddychaniu. A co z Mortem? Odpowiedziałam, że Mort pojechał już rano do domu. Romeo uśmiechnął się. - Ten to ma krzepę w łapie. Czekaliśmy niemal w nieskończoność. Z drugiego pokoju dobiegały śmiechy gości. Akordeon znów zaczął grać. Zapomniano o nas. Wszyscy przyszli się tu bawić. W końcu Raymond wyjrzał przez okno. - Widzisz coś? - spytał Romeo. - Babcia siedzi na krześle, Grubcia wisi nad nią. Niesamowita scena. Nie widać, o czym rozmawiają. - Nie rozumiem, dlaczego musieliśmy jej zafundować taką scenę na urodziny - powiedział Alan. Jego piękna żona Włoszka kiwała obok głową. - Bo nie chcemy tego przekładać na przyszły tydzień - wyjaśniła Nora. - Nie takie to przyjemne. - Zaraz! - Raymond odskoczył od okna. - Babcia wraca. Grubcia weszła jednak sama. - Gdzie jest babcia? - spytał Raymond. - Została chwilę, żeby pooddychać świeżym powietrzem. - No i czego się dowiedziałaś? - zapytała Nora. - Wygląda to tak... - Grubcia oparła się o bufet. Zwróciła się do Nory. - Że moja babcia i twój dziadek mieli romans. - Mój dziadek? - Nora postukała się palcem w pierś. - Za cholerę. To niemożliwe - oburzył się Joe. Grubcia uniosła rękę, ale nie spojrzała nawet na niego. - Błagam was - powiedziała. - To było bardzo dawno temu. Rosemanowie mieli kwiaciarnię w Somerville, a babcia z dziadkiem w North End. Babcia spotkała pana Rosemana przy kupowaniu doniczek, zakochali się w sobie. Chyba miłość była płomienna. Babcia chciała być blisko pana Rosemana, toteż namówiła dziadka, żeby przenieśli sklep do Somerville. Przekonała go, że to najlepsze miejsce do wychowywania dzieci. Tata miał wtedy trzy latka, toteż nazwali kwiaciarnię jego imieniem, "Romeo". Jeżeli dobrze zrozumiałam, pan Roseman wciąż babcię zwodził. Obiecywał, że z nią ucieknie, ale za każdym razem, kiedy ona była gotowa, znajdował jakąś kiepską wymówkę i rzecz nigdy nie doszła do skutku. Wreszcie babcia wpadła w furię i zaczęła się wyzłośliwiać na Rosemanów. Zaczęła od drobiazgów - krytykowała ich kwiaty przed innymi ludźmi. Raz wrzuciła im przez okno kamień. Potem podrzuciła zdechłą flądrę do magazynku. Wtedy pan Roseman się wściekł i zapłacił jakiemuś szczeniakowi, żeby podrzucił im pudełko pcheł do sklepu. I tak zaczęła się ta wymiana ciosów. Babcia powiedziała dziadkowi, że Rosemanowie usiłują ich zniszczyć, by przejąć ich klientelę, że starają się ich wykurzyć z tej dzielnicy, wobec czego trzeba się bronić. Ciekawe, co pan Roseman powiedział swojej żonie? Bo w sumie nikt poważnie na tym nie ucierpiał aż do tej pory. -I naprawdę moja biedna babcia i stary Cacciamani tak się dali wrobić? - spytała Nora. - Nabrali się na waśń rodzinną, nie wdając się w szczegóły? - Przecież myśmy postąpili dokładnie tak samo. Nasze rodziny od wieków zionęły do siebie nienawiścią, a przecież nie musieliśmy nawet zwalczać pcheł. -I ja mam w to uwierzyć? - spytał Raymond. - Sam ją spytaj. Skoro raz się przyznała, to pewno powtórzy. Albo przeczytaj te listy spod materaca. Są dość żarliwe. - Przecież nienawidziła pana Rosemana - zdziwił się Nicky. - Bardziej niż reszty rodziny. - Tak to czasem bywa - powiedziała Grubcia z zadumą. - Wielka miłość przeradza się w wielką nienawiść. - Nadal go nienawidzę - oświadczyła stara pani Cacciamani. Stała w drzwiach. Raptem wydała mi się jeszcze starsza. Kostium miała wymięty, kapelusik na głowie przekrzywiony. -I do śmierci będę nienawidziła ich wszystkich. Mój ojciec? Nie mogłam się nadziwić. Mój ojciec i ta straszna wiedźma? Kobieta, której nienawidziliśmy bardziej niż kogokolwiek na świecie? Głos mego ojca nadal dudnił mi w głowie. Słyszałam jego wyzwiska pod jej adresem. Przyznam, że ze wszystkich wyjaśnień to akurat wydało mi się najmniej prawdopodobne. - Jesteś pewna, mamo? - zapytał Romeo. - Jasne, że jestem. A co? Sądzisz może, że nie wiem, w kim się kochałam? Po czym z niespodziewaną energią trzasnęła drzwiami i wróciła na przyjęcie. Drzwi ruchem wahadłowym otworzyły się i zamknęły za nią jeszcze kilka razy. Reszta stała zasłuchana w akordeon grający za ścianą. - No więc, podsumujmy - zaproponowała Nora. - Nasza dzisiejsza jubilatka kochała się w moim dziadku, moja matka kocha się w waszym ojcu, a moja siostra kocha się w Tonym. Sandy siedziała zdjęta grozą. - Na to wygląda - powiedziała pogodnie Grubcia. Nora ciągnęła swoje. - Czyli powodem tej nużącej, przewlekłej wojny między Cacciamanimi a Rosemanami, toczonej od trzech pokoleń, była płomienna miłość. Zebrani potrzebowali chwili, żeby przetrawić tę wiadomość. I wtedy Nora się roześmiała. Po niej Sandy wybuchnęła śmiechem. Zaraz potem dołączyła Grubcia. Ale nikt z pozostałych jeszcze nie podchwycił tego żartu. - Panie Cacciamani - powiedziała wreszcie Nora. - Proszę zatrzymać sklep. I uważać mnie za dobroduszną właścicielkę tego domu. A pan - powiedziała, wskazując na Joego - niech zaraz jutro odblokuje mamy dostawy. No, to teraz już uciekam. I biorę samochód. - Spojrzała na mnie i na Sandy. - Bo coś mi mówi, że was obie ma kto odwieźć do domu. EPILOG. Dobry romans powinien się kończyć ślubem, prawda? No więc, ślub odbył się pierwszego lipca. Tu i ówdzie padały głosy, że państwo młodzi bardzo się pospieszyli, ale po zapoznaniu się z całą historią wszyscy przyznawali, że trwało to wyjątkowo długo. Róże były imponujące. Ściśle rzecz biorąc, róże ogrodowe. Kiedy ustroiliśmy salę, wyglądała tak, jak byśmy zebrali wszystkie róże z Massachusetts. Romeo i ja zrobiliśmy wszystko we dwoje. I wtedy po raz pierwszy przyszedł nam do głowy pomysł, żeby połączyć nasze sklepy. Praca razem szła nam jak z płatka. Ja przygotowałam bukiet panny młodej. Dawno już odstąpiłam od koncepcji bieli. Skomponowałam go ze wszystkich kolorów. Wyszedł jeszcze wspanialej niż mój bukiet na ślub z Mortem. Wesele odbyło się w naszym ogrodzie za domem. Ślub był cywilny, żeby nie wywołać zadrażnień natury religijnej, ale ojciec Al był obecny. Widziałam, jak porusza bezgłośnie ustami. Nora była druhną. Bardzo jej na tym zależało. Jako drużba wystąpił Joe. Tony i Sara podawali obrączki i kwiaty. Ślub był skromny, chociaż żaden ślub Cacciamanich tak naprawdę nie jest skromny. Tony i Sandy pojechali w podróż poślubną do pensjonatu nad morzem. Oszczędzają na kupno domu. Na razie mieszkają u mnie i jest nam razem dobrze. Podczas wesela wszyscy pytali, kiedy Romeo i ja weźmiemy ślub. Ale my się do tego nie palimy. Nigdy i tak nie pomieścimy jego i mojej rodziny w jednym domu. Jesteśmy, oczywiście, razem. Reszta z czasem jakoś się ułoży. Wynajmujemy malutką garsonierę, o której żadne z naszych dzieci nie ma pojęcia. Poza łóżkiem niewiele więcej się tam mieści. Dwie filiżanki, korkociąg, dwie stare kołdry na wypadek zimna, trochę ręczników i drobiazgów. Wcale tak dużo nie trzeba, żeby urządzić przytulne gniazdko. A wszystkim, którzy uważają, że miłość i namiętność są tylko dla młodych, dobrze radzę, by przemyśleli to raz jeszcze. Wiem, co mówię. Romeo twierdzi, że nasze wspólne życie przebiega w pracy. Większość par pracuje osobno, a mieszka w jednym domu. My odwrotnie. Interes kwitnie, zwłaszcza odkąd zaczęliśmy urządzać bankiety weselne i inne przyjęcia. To był klasyczny strzał w dziesiątkę. Okazało się, że znaleźliśmy pracę dla mnóstwa zatrudnionych dotąd fikcyjnie członków rodziny. Zawsze jesteśmy w tym samym sklepie - jednego dnia w jego, drugiego w moim. I tak oba sklepy stały się naszą wspólną własnością. Mają jedną nazwę "Kwiaciarnia Romea i Julii" i dwa lokale dla wygody klientów. Koniec. JEANNE RAY. Z debiutem powieściowym Jeanne Ray wiąże się ciekawa historia. Po latach marzeń o pisaniu, zawsze bardzo zajęta dziećmi i pracą, ta sześćdziesięcioletnia pielęgniarka napisała wreszcie Julię i Romeo. Jej córka, powieściopisarka Ann Patchett, pokazała książkę agentowi, który rozesłał ją do czołowych domów wydawniczych w Nowym Jorku. I oto wydawcy z Hormony Books zachwycili się pogodną opowiastką. Ich zachwyt okazał się zaraźliwy i niebawem słynna aktorka Barbra Streisand kupiła prawa do sfilmowania książki. "Do tej pory wydawało mi się, że drepczę tylko ścieżką życia. Aż tu nagle znalazłam się na skręcie do autostrady" - powiedziała Jeanne Ray. Autorka mieszka wraz z mężem Darrellem w Nashville w stanie Tennessee. Mają dwie córki i dziesięcioro wnuków.