15155
Szczegóły |
Tytuł |
15155 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
15155 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 15155 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
15155 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
MOJE NIEDŹWIEDZIE I INNE
wybraT, przeTozyT
i wstępem opatrzy!
Okładkę i strony tytułowe projektowa! ANDRZEJ KABAŁA
Redaktor GRAŻYNA URBAN-PUŁASKA
Redaktor techniczny BARBARA STĘPIflSKA
Książka zawiera opowiadania napisane przez pisarzy białoruskich po wojnie. Wyjątek stanowi jedynie utwór Maleńka kobieta, napisany w 1942 roku przez przedwcześnie zmarłego wybitnego prozaika białoruskiego Kuźnię Czornego.
Wybór ten nie ma nic wspólnego z jakimikolwiek założeniami typu antologicznego. Autorowi wyboru chodziło jedynie o pewną panoramicznosć: różne, wzajem przenikające sią czasy, dramatyczne i powszednie wydarzenia, wojna i okupacja jako przeżycie bezpośrednie lub ich późniejsze skutki — jak choćby w Aksanie Iwana Szamiakina, trudności życia tuż po wojnie i dzień powszedni w czasie pokoju, konflikty społecznoobycza-
jowe.
Dlaczego właśnie książka z opowiadaniami? Różne opowiadania różnych pisarzy mogą dać cokolwiek pełniejsze, łatwiej uchwytne pojęcie o prozie jakiejś literatury niż pojedyncze powieści — zwłaszcza iż nie żyjemy w czasach wielkiej prozy epickiej. Łatwiej w takich okolicznościach o zaprezentowanie lub przynajmniej o zasygnalizowanie wielu spraw, doniosłych i pozornie błahych, wielu postaw ludzkich w rozmaitych sytuacjach życiowych.
Opowiadania jako gatunek literacki to od dawna pojęcie dość umowne, pojemne. Dlatego w tomie oprócz opowiadań i nowel, poddających sit; dawnym definicjom, znalazły się migawki, wynikające z refleksji lub ulotnej obserwacji, jak Michasia Łyńkoua czy Janki Bryła, małe prozy liryczne Borysa Saczanki, krótkie obrazki, jak i — przeniknięte głębokim humanizmem — opowieści Uładzimira Karatkiewicza lub wspomnienio-wo-autobiograficzny szkic Janki Skryhana Lęki czy niemal reportażowe opowiadanie Iwana Nawumien-ki Chłopcy największej wojny.
Pewne opowiadania cechuje łatwy optymizm (np. Doktor Szdbunia Czarnyszewicza, ciekawe ze względu na tło obyczajowe), inne — trudny, więc tym bardziej przekonywający, jak w wypadku wspomnianych Laków.
Jest to na ogół proza szczególnie licząca na człowieka, wrażliwa na ojczysty krajobraz, urzekająca znajomością psychiki ludzkiej, jej autonomiczności, co piękny wyraz znajduje np. w opowiadaniach o dzieciach Iwana Ptasznikowa i Alesia Żuka.
Noweliści nie boją się przypadków, pozornie niezwykłych splotów okoliczności — jak Iwan Mieleż czy Wiaczesłau Adamczyk — zwłaszcza gdy wracają do czasów wojny, kiedy wszystko mogło się zdarzyć, takie zaś sploty okoliczności służą prawdzie artystycznej. Nie boją się również dnia powszedniego, w którym znajdują sprawy pasjonujące i piękne, poetycko nie dopowiedziane, jak u Anatola Kudrawca.
W tym miejscu, by nie wdawać się w szczegółowszą historię opowiadania białoruskiego — co byłoby właściwe dla jakiejś próby antologicznej — warto jednak przypomnieć celne uwagi krytyka literackiego Alesia Adamowicza, zaczerpnięte z przedmowy do Antalohii biełaruskaha apawiadańnia (Mińsk 1967):
Y\
„Każdy naród ma swoją ustną epiką. U Białorusinów jest ona szczególnie bogata, gdyż prze/ długi czas białoruskie słowo drukowane było zabronione. Nic więc dziwnego, że białoruskie opowiadanie dziewiętnastowieczne i z początków naszego wieku wynikało bezpośrednio z bajki ludowej, z anegdoty. Świadczą o tym prozatorskie utwory nie tylko Franciszka Bahuszewi-cza, Jadwihina Sz. (właściwe nazwisko: Anton Lawicki), Karusia Kahańca (właściwe nazwisko: Kazimir Kastra-wicki), ale także pierwsze opowiadania Jakuba Kolasa (właściwe nazwisko: Kanstancin Mickiewicz), Zmitraka Biaduli (właściwe nazwisko: Samuił Płaunik), Ciotki (właściwe nazwisko: Ałaiza Paszkiewicz)."
Polonika w tym zbiorze reprezentują dwa opowiadania: Janki Bryła W poszukiwaniu słowa i Uładzimira Karatkiewicza Prom na wzburzonej rzece. Pierwsze o problemach sztuki wyrażania doznań, drugie — fabularne — o dramatycznym epizodzie z powstania styczniowego, jeśli nawet zmyślonym, to w gruncie rzeczy właśnie prawdziwym, właściwym prawdzie artystycznej.
Wypada wreszcie przypomnieć, że przekładów z prozy białoruskiej wydaje się u nas stosunkowo dużo. W różnych latach ukazały się między innymi powieści i opowiadania Jakuba Kołasa, Michasia Łyńkowa, Iwana Szamiakina, Iwana Mieleża, Wasila Bykawa, Janki Bryła. A przecież lista nazwisk autorów, przedstawionych polskiemu czytelnikowi, nie jest zamknięta. Właśnie próbą jej poszerzenia jest i ten wybór.
J.H.
i
Świerszczyk
Każdy człowiek ma swoje życie, swój talent i swoje szczęście. Ludzie różnią się charakterami, ale u wielu da się zauważyć jedną cechę wspólną: dążą do góry, żeby znaleźć się możliwie najwyżej. Zastanawiając się nad tym, widzę cyrkiel o rozłożonych ramionach, stojący na stole. Najwyższe miejsce w cyrklu to zawiasek, łączący i umacniający jego górne końce. Wielu zdarza się wleźć na zawiasek, czyli stanąć wysoko w ludzkim rozumieniu, zakosztować owoców sławy i na wszystko patrzeć z góry. Nagle jednak widzisz, że ktoś taki nieoczekiwanie spada z zawiaska i z własnej winy lub z cudzej woli — na złamanie karku leci w dół, jak to zdarzyło się ze świerszczykiem, o którym chcę właśnie opowiedzieć.
Na skraju wsi, na samym końcu ulicy, ale trochę na uboczu pod lasem stała stara, osuwająca się chatynka. Mieszkała w niej samotna babulina. Nic w tej chatce nie było szczególnego dla oczu, może tylko szeroki, przysadzisty piec z różnymi przypieckami i podpiecka-mi i dołkami po obu stronach przed paleniskiem, do których babulina zgrzebywała żai przysypywała go popiołem, by nie zgasły węgielki. Tym, co ożywiało cha-tynkę i urozmaicało samotność babuleńki, był jedynie świerszczyk. W zimie mieszkał na piecu i niestrudzenie cykał przez całe noce. Jego piosnka była prościuteńka, bez jakichkolwiek kompozytorskich wymysłów. Kompozytorem przecież był tylko on sam, jego zaś najbardziej gorliwą słuchaczką była właśnie babulina, która kochała swego śpiewaka, nazywała go „swoim muzykanci-kiem — świerszczykiem".
— Jak ty pięknie ćwierkasz, miły mój świerszczyku!
10
Przy tobie weselej mi na świecie. Bez ciebie uświerkła-bym ze smutku — nieraz mawiała babuleńka.
Słysząc takie słowa, świerszczyk urastał w swoim mniemaniu i śpiewał jeszcze lepiej, powiedziałbym, że bardziej lirycznie. Zmieniał swoje miejsce na piecu, po kominie wdrapywał się pod sam sufit, siadywał tam i strzykał. Stamtąd strzykanie jego było jeszcze głośniejsze. Zdarzało się, że wyłaził aż na strych, co nie było takie trudne: pomiędzy kominem a sufitem znajdowała się mała szpara. To przez nią przedostawał się nasz świerszczyk. Na strychu wybierał najdogodniejsze miejsce i zaczynał swoją piosnkę. Jego głos ledwie dobiegał do ucha babuleńki.
— Ach, mój ty swawolniku! — cieszyła się babulina. — Zachciało ci się poćwierkać na swobodzie! Ćwierkaj, ćwierkaj sobie na zdrowie, mój ty kochany!
Babulina wiedziała, że świerszczyk znowu wróci na piec, gdyż piec był dla niego tym, czym estrada dla orkiestry. Tak przecie zdarzało się niejeden raz. Prawdę mówiąc, zdarzało się to wtedy, gdy było ciepło, pod koniec lata. Ale pewnego razu wydało się świerszczykowi, iż strychu już mu za mało. Zapragnął zejść nie tylko ze strychu, ale wybrać się w ogóle poza podwórko babcinej zagrody. Na strychu pod samą strzechą znajdowało się nie oszklone okienko i to przez nie świerszczyk po ścianie spuścił się na ziemię.
A noc była cicha i ciepła!
Wiatr zmęczył się dniem i położył na skraju lasu, pod bujnymi łąkowymi krzakami, pod stogami i tam wszędzie, gdzie cisza pozwalała na odpoczynek. On przecież także potrzebował wytchnienia. A był wiatr w tych stronach największą i najpoważniejszą osobistością. Wszystko, co żyło, przede wszystkim zaś ptaki, drobne owady i motyle bardzo go szanowały, chwaliły, układały najlepsze swoje pieśni na jego cześć. Każde jego
11
tchnienie, każde jego słowo natychmiast podchwytywały tysiące głosów. Prawdę powiedziawszy, było za co wiatr szanować: oczyszczał powietrze z mgieł i dymów, zamiatał drogi i ścieżki, gdy ziemi i różnym na niej istotom potrzebny był deszcz — napędzał chmury. Kiedy jednak wiatr wpadał w gniew, to należało się strzec: mógł spowodować tyle kłopotów i zamieszania, że i po dwóch tygodniach nie odzyska się ładu. To dlatego tak szanowali wiatr mieszkańcy lasów, pól i łąk.
Otóż wiatr zasypiał, gdyż zmęczyła go całodzienna wędrówka po świecie. I nagle usłyszał głos, który nie był mu znajomy. Wiatr lekko się poruszył, zaczął nadsłuchiwać. A to śpiewał świerszczyk, który znalazł się w wierzchowinie najwyższej sosny.
__ Cóż to takiego? Kto to tak piuka? — cicho, jak
gdyby do siebie, przemówił wiatr.
__ To, wielce szanowny wietrze, świerszczyk tak
śpiewa — uniżenie odpowiedziała wiatrowi sowa usza-ta, przelatująca właśnie obok sosny, na której urządził dla siebie estradę nasz świerszczyk.
__ Świerszczyk? No proszę... Co za głos! To po prostu
wielki talent! — mówił wiatr, gdyż był właśnie w dobrym nastroju. — Czuje się po prostu — mówił dalej wiatr — że to kręci się złote kółko na maleńkiej srebrnej osi.
Wiatr był mistrzem, jeśli chodzi o obrazowe wypowiedzi i skrzydlate słówka. Oprócz tego sam był przecież muzykantem. Któż nie słyszał, jakie pieśni wygwi-zduje w zawieruchy, które sam wywołuje!
Jak by nie było, słowa wiatru zostały usłyszane i podchwycone przez tysiączne głosy. Na drugi dzień o do-świtku obiegły wszystkie okolice, bowiem powiedział je nie byle kto, ale sam wiatr! Szczególne zaś powodzenie zdobyło sobie „złote kółko i maleńka srebrna oś". Więc się toczyło po całym okręgu. Świerszczyk stał
12
się znaną osobistością. O nim mówiono, śpiewano i szu-miano, wychwalając nadzwyczajne jego umuzykalnienie. Do świerszczyka zlatywały się ptaszki, żeby posłuchać pieśni i muzyki sławnego muzykanta, wyrazić mu uznanie i zachwyt. Wkoło nowej estrady na najwyższej sośnie unosiły się roje komarów. One także chciały coś zaśpiewać na melodię świerszczykowej pieśni, chociaż jakiejś wyraźniejszej melodii w niej nie było. Przylatywały do świerszczyka różne motyle i meszki także po to, by mu wyrazić uznanie i zachwyt.
Świerszczyk stał się zarozumiały i z wysoka patrzył na cały ten drobiazg. Zupełnie zapomniał o swojej wcześniejszej siedzibie, o piecu babuliny, wreszcie o niej samej. Świerszczyk znajdował się na zawiasku cyrkla, inaczej mówiąc — był u szczytu swojej sławy, szczególnie zaś przewróciło mu się w głowie, gdy się dowiedział, że znany śpiewak drozd zabiera się do napisania monografii Świerszcz i jego szkoła muzyczna.
W życiu jednak nie ma nic trwałego. Już ta jedna okoliczność, że śpiewak drozd zrezygnował z zamiaru napisania monografii o szkole muzycznej świerszcza, a nawet umył swoje łapki na znak, że robić tego nie będzie — była tak wiele mówiąca. O co jednak poszło?
Opowiem, jak to się stało.
Jak już dobrze wiemy, najważniejszą i najbardziej szanowaną osobą w tutejszych stronach był wiatr. Przez kilka dni i nocy z rzędu wiatr spał mocnym snem. Śniły mu się jednak widocznie niedobre sny, gdyż przebudził się zły, poziewał i kiepsko się czuł. Całkiem zapomniał o świerszczyku i o swoich pochwalnych o nim słowach, czemu zresztą nie należy się dziwić: wiatr nie ma w sobie stałości. Dziś potrafi dmuchnąć z jednej strony, jutro z drugiej, albo i wcale zacicha. Nie bez powodu mówi się o ludziach, którzy zmieniają swoje poglądy:
13
„.,1
w głowie jak we młynie, lub: on jest jak chorągiewka na dachu.
Było jeszcze ciemno, zaczęło ledwie prześwitywać, gdy zbudził się wiatr. Jak na złość, w tym właśnie momencie świerszczyk rozpoczął swoje ćwierkanie. Upojony sławą, ćwierkał z całej mocy, co sprawiało, że jego piosenka traciła swoją miękkość i liryczność. Wiatr zaczął się wsłuchiwać.
— Kogóż to od samego rana diabli zaczynają dręczyć! — zawołał wiatr do samego siebie i dodał: — Ćwierka, skrzypi jak nie posmarowane koło na nie smarowanej dębowej osi z nie smarowanym podoskiem.
A właśnie przelatywała tędy sowa uszata.
— To, wasza dostojność, świerszczyk tak śpiewa — usłużnie oznajmiła sowa.
— Do diabła! — zaszumiał wiatr. — Leć i powiedz temu rzępolę, żeby się zatkał!
Sowa poleciała pohukując:
— Uhu — uhu! Ho — ho — ho!
Jej zawsze robiło się wesoło, gdy ktoś z bliskich lub znajomych nagle spadał coraz niżej. Podleciała do świerszczyka i zawołała:
— Zatknij się! Zatknij się! Zamilknij, tak rozkazał sam wiatr.
Sowa chciała jeszcze porozmawiać, ale spłoszył ją bliski wschód słońca, spieszyła do swojej ciemnej dziupli. Jednak jej słowa i tak zrobiły swoje. Po upływie jakiegoś czasu cały okręg wiedział o tragicznym wydarzeniu ze świerszczykiem.
Zaczęto go wyśmiewać i wykpiwać.
— Śpiewak się znalazł!
— Zakręciło mu się w głowie!
— Kiedyś szewc, patrz swego kopyta.
I nikt ani słówkiem nie wyraził mu współczucia. Skrzywdzony i wyszydzony, świerszczyk zamilkł, nie
14
wydając żadnego dźwięku. Na tej nowej, teraz milczącej swojej estradzie doczekał się ciemnego wieczoru i po cichu, by nikt go nie zobaczył, ruszył ku siedzibie samotnej babulinki. Ach, jak ta się ucieszyła, gdy świerszczyk znowu zajął swoje miejsce na piecu! Gdy zaś świerszczyk opanował ból po swoim upadku i zaćwier-kał, babuleńka aż zapłakała z radości. Była to radość zupełna i prawdziwa.
Jak ptaki dąb ratowały
Nie potrafię dokładnie powiedzieć, nad jaką rzeką wiekował ów stary dąb — nad Niemnem czy też nad Swisłoczą. Nie zmienia to jednak istoty sprawy. Ważne jest, że z roku na rok, nieznacznie wprawdzie, ale dąb się starzał. Jego wierzchowina zaczęła łysieć i już kilka nagich jak palce u rąk gałęzi lśniło wysoko w niebie niby świeczniki. Dookolni sąsiedzi — krzaki wiklinowe, rokiciny, starodrzew, sosny na brzegu łąki i młode pokolenie dębów wraz z ich mieszkańcami — nie mogli nie zauważyć, iż stary dąb nad rzeką zaczyna poddawać się starości. Ta sytuacja wywołała nawet u obserwatorów smętne myśli o własnym swoim losie. Najważniejsze jednak było to, że żałowano starego dębu, wszyscy do niego się przyzwyczaili, lubili groźny jego poszum podczas letnich nawałnic. Przyjemnie też było popatrzeć, jak dąb walczy z burzami i niepogodami, nie kłaniał się im, stał silny. Gałęzie tonęły w zieleni liści, które były soczyste, pełne życia. Zdawało się, że końca nie będzie osiłkowi-dębowi! I oto masz tobie: dąb zachorował i powoli usycha!
Sroka, która zrozumiała zadumę łozowych krzaków, pierwsza zaskrzeczała, zabełkotała na wszystkie strony:
15
— Czy słyszycie? Czy słyszycie? Dąb się starzeje! Dąb się starzeje! Tylko patrzeć, jak nieborak runie na ziemię!
Na krzyk sroki odpowiedziały kawki, wrony, sójki, basiści derkacze, grajek bekas, czapla i różne inne ptaki. Przyłączył się wreszcie do nich sam szacowny kruk. Był długowieczny, znał życie, był mądry — więc wśród ptaków jedni nazywali go profesorem, inni nawet akademikiem. Całe ptactwo, jakby na jakiś sygnał, zebrało się koło dębu, pod dębem i na samym dębie.
— Oj, kochani moi sąsiedzi, co to stało się z dębem! — skrzeczała sroka.
— Taki gruby, taki silny i masz ci! Schnie biedaczek! — smęciły się sójki.
Po jakimś czasie taki wkoło dębu zapanował harmi-der, że trudno było zrozumieć, co kto mówi. Wreszcie kruk o silnym dziobie, siedzący na jednej z uschniętych gałęzi dębu, odezwał się niezbyt głośno, jednak wszystkie ptaki go usłyszały. Głos miał osobliwy, gardłowy, jakby zrodził się w głębi wola i tam ugrzązł. Trudno nawet było dokładniej w głosie mądrego kruka coś wyodrębnić. W głosie tym słyszało się słowa „krrrup", „krrrum", „grrrób", niektórym nawet zdawało się, że kruk wyraźnie powiedział „trrrup". W tym czasie nad-frunęły sójka, drozd i gołąb.
— O, moja matuleńko! — w rozpaczy cicho wyszeptała sójka. — Toż on zapowiada, że z dębu będzie trup, którego czeka grób!
— Nieprawda, nie to ma na myśli mądry profesor — wtrącił się gołąb. — Profesor radzi, żeby choremu dębowi dać krup jęczmiennych lub prosianych.
— I tak nie zrozumiecie słów profesora, przecież on mówi po łacinie! — zauważył drozd.
— Cicho tam! — zabełkotała sroka. — Profesor chce wygłosić przemówienie!
16
— Nie profesor, ale akademik! — poprawiła ją sójka.
I naprawdę kruk się poruszył, zatrzepotał skrzydłami, opadł na najniższy sęk dębu, usiadł i obwiódł spojrzeniem całą ptasią gromadę, gromada zaś ucichła, zamarła.
— Krrak! — rozpoczął kruk swoje przemówienie w sposób tak cichy, w jaki właśnie akademicy na swoich posiedzeniach zaczynają mówić. — Szanowna ptasia społeczność — mówił dalej kruk — chyba zdaje sobie sprawę z tego, że nasz czcigodny dąb jest ciężko chory: głowa mu wyłysiała, a w pniu powstaje dziupla. Trzeba zbadać, w jakim stanie znajduje się rdzeń dębu. Proszę, żeby ktoś z szanownej ptasiej społeczności poszukał dzięcioła i zaprosił go tutaj. Przecież dzięcioł, jak wam zapewne wiadomo, jest znakomitym chirurgiem, dobrym lekarzem i przyjacielem drzew.
Całe stadka ptaków odfrunęły do lasu, żeby szukać dzięcioła. Nie było to trudne: dzięcioł siedział na jednym z drzew i wystukiwał jednostajne dźwięki, jak telegrafista, który nadaje depeszę. Ptaki gromadnie okrążyły dzięcioła.
— Nasz ty kochany! — zwróciła się do niego kawka. — Przylecieliśmy do ciebie w imieniu całej ptasiej gromady.
— Stary dąb zaniemógł, ten, który stoi nad rzeką — przyłączył się do kawki drozd. — Wspaniały dąb, a ty, mój dzięciołku, nieraz przylatywałeś do niego w gości. Co zaś do mnie, to nigdzie mi się lepiej nie śpiewało, jak na tym dębie. Bądź taki dobry, pofatyguj się i odwiedź chorego. Wszystkie ciebie o to prosimy.
Dzięcioł przerwał swoją pracę i zaczął zbierać się do drogi. Droga, co prawda, nie była długa, ale dzięcioł nie był mistrzem w lataniu: trochę odfrunie i usiądzie, a przy tym z przyzwyczajenia obejrzy każde drzewo. Wreszcie jednak dzięcioł wraz z posłańcami przybył do
Moje niedźwiedzie
17
starego dębu. Niespiesznie, zwyczajem doświadczonych lekarzy, obejrzał wszystkie dębowe gałęzie i nawet najmniejsze dziuplastości. Przegląd był dokładny, staranny, osobiście sprawdził niektóre dziuple. Niekiedy, podobnie jak lekarz-neuropatolog, uderzał swoim długim i ostrym dziobem-młoteczkiem w dębową korę, opukiwał gałązki. Ptaki uważnie śledziły każdy ruch doświadczonego lekarza i podziwiały, zachowując uroczyste milczenie, każdy przejaw wielkich umiejętności. Dzięcioł skończył wreszcie badanie chorego, po czym niby zręczny akrobata pięknie odwrócił się na palcach swoich łapek.
— Dąb jest, oczywiście, chory, nie w takim jednak stopniu, żeby należało bać się o jego życie. Potrzebuje całkowitego spokoju. Wszystkie otwory prowadzące do jego wnętrza trzeba pozatykać, jednocześnie zadbać o to, by nie dręczyły go północne i wschodnie wiatry. Przede wszystkim zaś należy baczyć, by żadna kropla wilgoci, czy to będzie deszcz, czy śnieg, nie trafiła do jego wnętrza. Koniecznie trzeba zerwać żołędzie, przerzedzić gdzieniegdzie liście, żeby dąb mógł wzmocnić swoje korzenie. To wszystko!
Dzięcioł ukłonił się ptasiej społeczności, na pożegnanie powiedział „stuk-stuk" i zabrał się w drogę.
— Dziękujemy ci, dziękujemy, drogi doktorze! — jednocześnie odpowiedziało ptactwo i również ukłoniło się dzięciołowi. Gołąb wspólnie z drozdem ujęli dzięcioła pod skrzydełka i tak polecieli z nim bez postojów aż do jego rezydencji, potem zaś wrócili do ptaków pod dębem.
— Krrra! — zwrócił się z drugim przemówieniem kruk do ptaków. — Będziemy go leczyć. Przede wszystkim należy zarzucić na niego prześcieradło, by go chroniło przed północnymi wiatrami. Gdzie my takie znajdziemy?
18
— Nazrywamy widłaków i utkamy taką zasłonę, że dąb aż zdębieje! — odezwały się sroki.
— Dobrze! — zgodził się kruk i dodał: — Musimy też przykryć nasz dąb.
— Przykryjemy go suchym, białym mchem borowym — kraknęły wrony. — Taki przygotujemy kaptur, że ani jedna kropla wilgoci nie trafi do jego wnętrza.
— Pozatykamy najmniejsze nawet szpary, by się nic nie przesączyło — zawołały sójki.
Zakrzątnęły się zgodnie wszystkie ptaki. Otrzęsiono z dębu żołędzie, oskubano go z liści, choć bez żołędzi i bez liści dąb jest prawie tym samym, czym mężczyzna bez spodni. Szerokie prześcieradło-zasłona chroniła dąb przed północnymi i suchymi wiatrami wschodnimi, chociaż jednocześnie nie pozwalało to dębowi patrzeć w da-lekość, widzieć szeroki świat, zawsze budzący w nim zaciekawienie. Pozatykane szpary nie dopuszczały do dębu ani wilgoci, ani tlenu. Ptaki były jednak szczęśliwe, że tak dobrze zaopiekowały się staruszkiem.
Niewiele mi już trzeba, by zakończyć tę bajkę.
Przeszła zima, po zimie zaś, jak to wszystkim wiadomo, przychodzi wiosna. Powróciły bociany z wyraju. Nie brały one udziału w leczeniu i chronieniu dębu, gdyż ich wówczas już nie było, odleciały. Gdy spojrzały na dąb, ze zdziwienia i przerażenia aż pootwierały dzioby: co się z nim zrobiło? Na swojej łysej wierzchowinie miał kaptur jak stara baba. Po obu jego stronach wisiały szerokie zasłony. Wszystkie okienka w dębowym pniu były szczelnie pozatykane. Stary dąb zaczynał próchnieć i wydawało się, że ledwo trzyma się na nogach.
— Co się dzieje z naszym dębem? Co będzie z naszym domem? — mówiła bocianicha, wznosząc wysoko dziób do góry.
19
— Ach, moi kochani! Opiekowaliśmy się nim! Leczyliśmy go! — odpowiedziała bocianom sroka-szczebiotka.
— Opiekowali się! Leczyli! — z goryczą przedrzeźniał ją bocian. — Oj, to widać, jak nim opiekowaliście się i jak go leczyliście! Cóż, żono, sami będziemy musieli zająć się naszym dębem.
Rozrzucili zasłony utkane z widłaków, zrzucili kaptur ze starej głowy, powydobywali pakuły z dębowych szpar.
Dąb zaczął oddychać świeżym powietrzem i od razu zrobiło mu się lepiej. Kiedy zaś spadł deszcz i napoił jego suche wnętrze ożywczą wilgocią, to ten jakby dostał skrzydeł. Zazieleniły się na nim liście, pod koniec zaś lata wyrosły żołędzie.
— Bardzo wam dziękuję, moje dzieci — zwrócił się dąb do swoich lokatorów. — Odsłoniliście przede mną świat, jakbym się narodził po raz drugi. — Potem uśmiechnął się i dodał: — We wszystkim trzeba mieć rozum i zachować umiar.
U! 5
a o
One nigdy nie zgasną...
yło to w 1945 roku, jeszcze trwała wojna, ale w tym mieście surowe jej tchnienie ledwo się odczuwało. O wojnie można było usłyszeć przez radio, przeczytać w gazetach. Samo jednak miasto, podobnie jak i przedtem, wiodło ciche, spokojne dni. W nocy nie znikały elektryczne łuny, przyciągały światła wszelakich reklam, witryny i okna domów lśniły w ciemnościach jaskrawymi blaskami. Miasto jak gdyby szczęśliwie się uśmiechało, mówiąc: oto jest wojna, gdzieś tam płoną nie tylko miasta i wsie, ale nawet sama ziemia drga w ognistych spazmach przerażenia, ja zaś niczego i nikogo się nie boję — nie znam ani bomb, ani kul, ani pocisków, moje place i ulice najwyżej może zalać woda, nie zaś ludzka krew, jak to dzieje się gdzieś tam, na bezkresnych obszarach Europy i Azji.
Owszem, niektórzy mieszkańcy chwalili się przed nami, że i oni pewnego razu przeżyli lęk wojenny, uroczyście zaprowadzili nas na granitowe nabrzeże, od którego zaczynała się przestrzeń oceaniczna. W pewnym miejscu znajdowała się stosunkowo świeża wyrwa.
— To, proszę was, ślad po pocisku. Japońska łódź podwodna przypłynęła pewnego razu aż pod miasto i oddała trzy wystrzały. Dwa pociski rozerwały się w wodzie, a trzeci, jak widzicie, trafił w nabrzeże. Wystrzelono, następnie łódź zanurzyła się i zniknęła. Niektórzy tak się przerazili, że zaczęli wyjeżdżać z miasta.
Oczywiście, wyraziliśmy im współczucie, że przeżyli „takie okropności wojny", ale w gruncie rzeczy patrzyliśmy na nich tak, jak dorośli patrzą na małe dziecko, które poważnie zapewnia, że jego drewniany koń jest bardzo wygłodzony. Jedyną niedogodnością, jaką od-
24
czuwali miejscowi w czasie wojny, było zamknięcie nocnych barów i restauracji, zakaz tańczenia w miejscach publicznych, kartki na cukier i mięso. Kartki te jednak miały właściwie znaczenie symboliczne, gdyż produktów starczało.
Świadectwem wojny był zakotwiczony na redzie osmolony krążownik czy też pancernik, doprowadzony tutaj spomiędzy dalekich wysp oceanicznych, gdzie trwały okrutne walki morskie. W soboty i w niedziele, gdy oficerowie licznej floty wojennej, zakotwiczonej na redzie, schodzili na brzeg, miastu jakby było bliżej do wojny. Obok hoteli i restauracji zaczynała się niekiedy prawdziwa strzelanina. Strzelano po prostu z pistoletów. To strzelały między sobą załogi niektórych okrętów, spór szedł o taką czy inną lady, która szczególnie się podobała, by mieć ją w swoim towarzystwie. Strzelanina na ogół kończyła się zgodą i obywało się przeważnie bez przelewu krwi. Większy nacisk marynarze kładli raczej na whisky i inne napoje, rozgrzewające ludzi po kilkudniowej włóczędze na falach chłodnego oceanu. Kończyło się święto i nad miastem znowu zapanowała cisza ze spokojem, przerywana jedynie głośną reklamą i wezwaniami radiowymi do podpisywania pożyczki wojennej. Jako środek w propagowaniu tej pożyczki wykorzystano sprowadzoną z daleka, pojmaną do niewoli japońską łódź podwodną. Została umiejscowiona przy jednym z pirsów dla statków. Pragnący ją obejrzeć kupowali bilety wstępu, z których dochód był przeznaczony na rzecz rannych. Na łodzi działało biuro, sprzedające obligacje tejże pożyczki.
My, którzyśmy tu przylecieli z mińskich ruin, czuliśmy się jakoś nieswojo. Gdyśmy patrzyli na idylliczny niemal spokój na miejskich ulicach i placach, wydawało się nam, że chodzimy jak we śnie. W ciągu czterech lat
25
tak przywykliśmy do wojny z jej okrutnymi prawami i obyczajami, że wszystko, co odbiegało od tego, w niczym nie przypominało nam naszej przeoranej przez pociski i bomby ziemi, wydawało się czymś tak bardzo obcym, nawet w jakiś sposób czymś nieprzytulnym i jeśli tak można się wyrazić, nienormalnym. Rzecz jasna, że w głębi duszy zazdrościliśmy tutejszym ludziom ich uporządkowanego i pięknego miasta i myśleliśmy
0 tym, jakby to było dobrze, żeby nasze miasta i miasta na całym globie również nurzały się w zieleni, cieszyły się z jasnego i czystego błękitu niebios, niczym nie omroczonych nad złotą bramą do Ameryki, jak nazywali swoje miasto mieszkańcy San Francisco.
A jednak było nam nieprzytulnie pod tym jasnym błękitem. Może także i z tego powodu, że ludzie, z którymi na początku zetknęliśmy się, mało interesowali się tym, co się dzieje u nas, za oceanem, częściej zaś zadawali nam jedno i to samo pytanie: „Kiedyż wreszcie
1 wy wypowiecie wojnę Japończykom?" Wojnę? W czasie, kiedy wojny mieliśmy już dosyć? Wywołało to takie wrażenie, jak gdyby ci syci i zadowoleni z siebie ludzie myśleli tylko o tym, żebyśmy jeszcze i jeszcze żyli w blasku krwawych fajerwerków, tyle czasu płomie-niejących nad naszą ziemią. Syta i zadowolona była ta fasadowa Ameryka, przedstawiciele świata urzędniczego, właściciele fabryk i przedsiębiorstw, senatorzy, kon-gresmani, adwokaci i tak zwani ludzie interesu z rozmaitych szczebli. Nie da się natomiast powiedzieć, żeby byli zadowoleni ci, którzy ginęli na płonących okrętach w pobliżu Okinawy, którzy pieszo przewędrowali setki kilometrów na frontach Europy. Posępne twarze mieli farmerzy, którzy zawierali umowy z hurtownikami czasem tylko na połowę urodzaju. Druga połowa mogła sobie gnić na polach czy plantacjach, bez żadnej dla rolni-
28
ka lub sadownika korzyści, gdyż nie mogli sprzedać ani kilograma z tej drugiej połowy urodzaju. Nie da się powiedzieć, żeby zadowoleni byli robotnicy. Prawda, zarabiali znacznie więcej niż przed wojną, gdyż fabryki i zakłady pracowały całą parą, przemysł wojenny służył całemu światu. Ale żywa była pamięć przedwojennego kryzysu gospodarczego, niedoli bezrobocia pozbawionego jakiejkolwiek nadziei. Co zaś najważniejsze — synowie robotników i farmerów uczestniczyli w wojnie. Z wojny, jak wiadomo, nie wszyscy szczęśliwie wracają, znano już imiona licznych, których ojcowie, żony i narzeczone na zawsze stracili nadzieję, że ich zobaczą. Nie przydawało to radości życiu...
Wędrując ulicami miasta, nieraz widzieliśmy naklejone na szybach domów, wycięte z papieru złote i czerwone gwiazdki. Początkowo byliśmy przekonani, że to jakieś emblematy, symbole jakiegoś narodowego święta albo zadośćuczynienie jakimś zwyczajom i tradycjom. Przypadkiem dowiedzieliśmy się o smutnej wymowie tych gwiazdek. Pewnego razu zobaczyliśmy, jak mieszkańcy jednego z domków naklejali właśnie na szybę złocistą gwiazdkę. Wszyscy mieli poważne, zatroskane oblicza. Mężczyźni zdjęli nakrycia głów. Obok znajdowała się kobieta, podtrzymywana przez inne kobiety, zapewne sąsiadki. Kobieta miała zapłakaną twarz. Raz po raz ocierając łzy, coś mówiła. Bardziej przypominało to jednak zawodzenie. Jej wygniecionej spódnicy trzymało się dwóch ubrudzonych chłopców. Mniejszy, może czteroletni, zdumionymi oczami spoglądał na matkę, potem zaczął przecierać piąstkami oczy. Zamilkł, gdyż widocznie podobała mu się piękna gwiazdka, którą naklejano na szybę okna, zawołał:
— My także mamy gwiazdkę, naszą gwiazdkę!
Ostatnie łzy matki — gdyż już wypłakała oczy — na chwilę ustały. Słyszało się jej utrudzony głos:
27
— Z czego ty się cieszysz, mój kochany głuptasku?! Chłopczyk patrzył na nią, nic nie rozumiejąc. Nie
wiedział, że nie wolno się radować, patrząc na taką piękną gwiazdkę, zawieszaną zazwyczaj na choince. Tymczasem zaś kobieta zaczęła histeryzować. Bliscy uspokajali ją, jak tylko umieli.
Dyskretnie badaliśmy, co właściwie dzieje się pod oknami tego domku. Usłyszeliśmy odpowiedź:
— Otrzymała zawiadomienie, że jej mąż poległ w Europie. Te złote gwiazdki to na znak pamięci o poległych...
Gdy się dowiedzieli, że przybyliśmy z kraju, który poniósł w tej wojnie największe straty, mocno uścisnęli nam ręce, mówiąc z naturalną prostotą i serdecznością:
— Dziękujemy wam i waszym ludziom-bohaterom... Kobieta, gdy usłyszała te słowa, trochę się uspokoiła.
Twarz jej stała się jaśniejsza, wydawało się, że jej własne nieszczęście nieco zmalało w obliczu ogromu nieszczęść, jakimi przygniotła ludzi całego świata krwawa zgraja hitlerowska. Kobieta zacichła, stała spokojnie. Coś szepnęła. Powiedziano nam, że ona także pozdrawia ludzi radzieckich, którzy tyle oddali krwi za sprawę, za którą oddał swoje życie również jej mąż.
Wyraziliśmy współczucie, życzyliśmy szczęścia jej dzieciom.
Wiele razy widzieliśmy złote i czerwone gwiazdki: czerwone na tych domach, z których ludzie poszli na wojnę, złote na tych, do których nigdy już nie wrócą żołnierze. Widzieliśmy takie gwiazdki także na specjalnych stelażach przed bramami wiodącymi do fabryk i do zakładów.
Te gwiazdki zostały w naszej pamięci na zawsze. I nigdy one nie zgasną w pamięci narodów, jak nie zostanie zapomniana krew, wspólnie przelana w walce ze wspól-
28
nym wrogiem w imię przyjaźni, w imię lepszego jutra wszystkich ludzi.
Wbrew działalności współczesnych wsteczników, zwolenników zimnej wojny, rozszalałych mizantro-pów — nigdy nie zgasną tę gwiazdki.
8
s
Maleńka kobieta
Szli leśnymi ścieżkami przez odludzia. Szli z dziećmi. Mniejsze nieśli na rękach. Byli milczący. W tym ich milczeniu skupiało się wspólne dla wszystkich jedno uczucie — wielkie i najsilniejsze ze wszystkiego, co pozostało im w życiu. To była nienawiść, której nie ma końca ni miary.
Najwięcej było kobiet. Były młode, były w średnim wieku, były też stare. Szła wśród nich pewna „kobieta" ze „swoimi dziećmi", w której skupiło się wszystko, co można było wyczytać z twarzy, co żyło w wielu duszach ludzkich. Miała ta kobieta dwanaście lat i prowadziła dwoje dzieci. Chłopczyk miał siedem lat, dziewczynka zaś pięć. Parę razy usiłowała nawet tę dziewczynkę nieść na ręku. Wszyscy szli w pobliżu i równolegle do drogi z Mińska na Moskwę.
Prawie każdy z tych ludzi przeżył swój własny krwawy dramat. Jedni nie wiedzieli, gdzie w owej strasznej minucie podziali się rodzice, inni — gdzie zaginęły dzieci. Dzieci, które szły same, nie wiedziały, gdzie podziały się matki. Wszyscy szli na wschód, byle dalej od wroga. Wszystko, co osobiste, zbiegło się u każdego we wszystko wspólne...
Dwunastoletnia kobieta, która prowadziła dzieci, nie wiedziała nic o nich. Spotkała je na drodze same i wzięła pod swoją opiekę. Gdy znaleźli się na polnej drodze i pojawił się nad głowami niemiecki drapieżnik, twardym głosem kazała dzieciom upaść na ziemię i przyległa sama. Gromady kobiet i dzieci tuliły się do ziemi, dopóki przelatywał nad nimi ten nienasyceniec. Zdawało się, że już minął to miejsce, ale widocznie zauważył kilka białych chustek na zielonej trawie. Przez warkot motoru dało się słyszeć drobne stukotanie z karabinu
32
maszynowego, na przyległych do ziemi sypał się równy, drobny grad kul.
Co w tej minucie robiła dwunastoletnia kobieta? Upadła twarzą do ziemi, żeby przeczekać niebezpieczeństwo, a potem zasnęła najprawdziwszym snem. Trzecią dobę nie zdrzemnęła się ani na chwilę, wciąż bowiem szła.
Po wypuszczeniu wszystkich kul, Niemiec zatoczył krąg i poleciał dalej. Wiedziona jakimś instynktem, dwunastoletnia kobieta natychmiast się przebudziła, wstała, zerwała swoje dzieci i weszła w gromadę. Wkrótce wędrowała już dalej, przygarbiona i milcząca o nosku wydłużonym przez rozpacz, w pstrej chuścinie na dziecięcej jeszcze główce. Twarz jej ściągnęła się w jeden jakby rys, zacięty upór nałożył na nią swoją pieczęć. Oczy jej były skierowane w jeden punkt, patrzyły w to, co było już ujawnione, wiadome.
Wszystko było wiadome. Przyszedł czas wielkiej próby, smutku i uporu, zdecydowania i niezłomności. W niej było pragnienie życia, nad nią zaś unosił się krwawy zabójca. Optymistyczna radość życia dwunastoletniej dziewczynki przemieniła się w samodzielność doświadczonego człowieka, który wiele wie i ma swoje cele. Wszystko to można było odczytać ze smutnej twarzyczki.
Nagle jej siedmioletni chłopczyk odszedł od niej, wydłużył odległość.
— Idź tuż za mną — powiedziała z surowością — mama kazała, żeby iść jeden za drugim i równo, gdyż więcej przejdziesz i mniej się zmęczysz.
— A gdzie twoja mama? — zapytała kobieta, która szła przed nią.
— Mamę zabiła bomba w Mińsku, ale ona zdążyła mi powiedzieć, żebym szła od razu i nie zostawała.
Na mgnienie jej twarzyczka ściągnęła się w zmarsz-
3 — Moje niedźwiedzie 33
czki, coś po niej jakby przemknęło, zamrugała oczyma, zwarła powieki, przetarła piąstką oczy, żeby znikły nieoczekiwane łzy, przełknęła ślinę i ruszyła równym, miarowym krokiem. Niemal natychmiast wszyscy odwrócili twarze ku górze. Znów nadlatywał niemiecki drapieżnik. Nierówne dudnienie motoru ozwało się prawie nagle. Szedł nisko, podobnie jak za pierwszym razem, zataczał nieduże kręgi. Gromada kobiet i dzieci znowu przypadła do ziemi, dziewczynka w pstrej chustce znowu usnęła, wtulając twarz w darniowe pobocze drogi. Obok niej kulił się chłopczyk, bliskość pięcioletniej dziewczynki odczuwała przy pomocy wyciągniętej ku niej ręce — ręka zaś dziewczynki dotykała ręki tej, która zastępowała jej matkę.
Nagły gwizd rozbił cały ten upalny i jasny dzień. Wszystko się rozkołysało, zaczęło uciekać do góry. Świat zadrżał w posadach, ogłuszony przeraźliwym hukiem, zrobiło się ciemno. Maleńka kobieta spała tak mocno, że opamiętała się dopiero po chwili, gdy już wypełzła spod ziemi, która spadła na nią mocnym uderzeniem. Wybuch odrzucił ją od drogi i przysypał ziemią. Nie zdążyła jeszcze całkiem oprzytomnieć, gdy znowu, z drugiej strony, ale tuż obok uniosła się ziemia z trzaskiem i hukiem. Potem znowu i znowu. Wszystko przepadło i zniknęło, aby po jakimś czasie nad światem na nowo zapanowała cisza. Słychać było, jak oddalało się dudnienie, znikało w niewidzialnej wysokości.
Ujrzała się samotna w tym piekle. Nie było jasnego dnia, trwała noc z dymów i pyłu. Jednak do jej duszy przenikała radość, że jest tak cicho. Uginały się pod nią nogi, głowa ciężyła ku piersi. W całym ciele odczuwała ból, pragnęła spokoju. Na próżno usiłowała rozejrzeć się dookoła siebie. Z przerażeniem uprzytomniła sobie, że nawet nie wie, jak się nazywają jej dzieci, jak wołać, żeby się odezwały. Jakoś bokiem osunęła się na kolana,
34
potem nachyliła się ku ziemi, wtuliła się w nią, ogarnęła ją z niczym nie dająca się porównać słodycz snu. Jednocześnie jednak ani przez sekundę nie opuszczała jej rozpaczliwa świadomość, że nie czuje obok siebie swoich dzieci. Unosiła twarz, otwierała oczy, usiłując przejrzeć ciemność z pyłu i dymu, i znowu poddawała się szczęściu zasypiania. Trwało to dość długo. Potem rozpoczął się jasny dzień i ona z siłą, może nawet niedostępną mężczyźnie mocnemu ciałem i duchem, wyrwała się z objęć snu, zaczęła biegać w różnych kierunkach. Zamiast drogi ziały jedynie wyrwy. Nie było darniowego pobocza, wszędzie tylko wzburzona ziemia. Przetarła piąstkami oczy i ujrzała urwaną głowę tej kobiety, która szła przed nią. Coraz trwożliwie] wypatrywała dzieci. Ale widziała tylko ręce i nogi, oderwane od ciał głowy i okrwawione kości. I oto jej oczy zatrzymały się na jej małej dziewczynce. Przysypało ją do połowy ziemią, twarzyczkę jednak miała odsłoniętą, choć poczerniałą od pyłu i dymu. Wzięła swoje dziecko na ręce. Z trudem oddychało, nie otwierało oczu. Dopiero teraz zauważyła, że dziewczynka ma okrwawione nogi. Bez przerwy wyciekała z niej krew zmieszana z ziemią. Dwunastoletnia kobieta przytuliła mocniej swoje dziecko i bezradnie się rozejrzała. Gdybyż ujrzeć kogoś żywego, gdybyż usłyszeć czyjś głos! Ogarnięta strachem i żalem, mocno trzymając dziecko, pobiegła w kierunku słońca. Dwa razy się potknęła i dwa razy upadła, ale za każdym razem na kolana, aby uchronić niesioną na rękach istotę. Za każdym razem zostawały w ziemi ślady po jej ostrych kolanach. Wstawała i biegła dalej, mając w pamięci tylko jedno: aby w kierunku słońca. To zapamiętała najlepiej — trzeba iść tam, gdzie wschodzi słońce, trzeba iść na wschód, ku Moskwie. Powiedziała to jej umierająca matka. Ale teraz była pora popołudniowa, choć słońce znajdowało się jeszcze wysoko. Nie
35
mogła się należycie opamiętać, biegła ku słońcu popołudniowemu, które w całym swoim blasku stało nad gorącą ziemią.
Zdawało się jej, że biegnie już bardzo długo. Serce waliło w piersiach. Nieco zwolniła. Nogi grzęzły w trawach, nad którymi buczały pszczoły. Dusił ją upał. Obejrzała się i usiadła na ziemi. Dziecko ułożyła obok, dopóki nie wydychała zmęczenia — nie otworzyła oczu, gdy zaś otworzyła — zrozumiała, że dziecko jest martwe. Śmierć! Odczuła to całą sobą. Podniosła się i długo stała w znieruchomieniu. Teraz wytężyła całą swoją myśl, jakby chcąc kogokolwiek przywołać na to puste i gorące pole. Potem się nachyliła, dotknęła ręką martwego dziecka i wolno ruszyła w kierunku, w którym iść usiłowała — ku słońcu. Wiele razy słyszała gdzieś za sobą dalekie wybuchy, wiele też razy słyszała nad sobą dudnienie niemieckich nienasyceńców, ale nawet nie oglądała się, jak gdyby nic do niej nie dochodziło. Wciąż szła i szła. Przed nią leżała wąska droga polna. Układało się to pomyślnie — droga akurat wiodła prosto w kierunku słońca. Ruszyła szybciej, słońce płynęło ku zachodowi. Było lżej iść, opadał upał. Pomyślała sobie, że słońce opuści się jeszcze niżej i wtedy będzie jeszcze lżej, że nastąpi przedwieczerz i spotka jakichś ludzi, a wtedy będzie bardzo dobrze. Uniosła głowę do góry, by popatrzeć, jak wysoko jeszcze znajduje się słońce. Słońce było dosyć nisko, więc dopiero teraz przypomniała sobie, że idzie w niewłaściwym kierunku. Należy iść tam, gdzie słońce wschodzi, nie zaś tam, gdzie słońce będzie zachodzić. Rozejrzała się z przerażeniem i zaczęła zastanawiać się, gdzie może być na niebie to miejsce, w którym wschodzi słońce. Czy tam, gdzie widać jakieś drzewa, czy też tam, gdzie widnieje pagórek z wiatrakiem? Nijak nie mogła odgadnąć. Pomyślała, że trzeba tutaj przeczekać noc i wyruszyć w drogę, gdy zalśnią pierw-
36
sze słoneczne promienie. Usiadła na ziemi, by po chwili się zerwać. Niedaleko widniały zarośla z niskich drzew i krzaków. Właśnie niedawno opuściło je słońce. Udała się w tamtą stronę i weszła w cień.
Okazało się, że to był las; z daleka wyglądał na niski, gdyż rósł w dolinie. Były tutaj świerki, zdarzały się brzozy. Pod leszczynami ciemniały jałowce. Jak tu cicho i spokojnie! Zdawało się, że grzmiąca nawałnica śmierci i trwoga odeszły w niebyt. Tylko z jakiejś wielkiej dalekości dudnił grzmot wybuchów, nie było go jednak nad głową, odczuwało się to jak szczęście. Polanę między drzewami oświecało zachodzące słońce. Przez jakiś czas dziewczynka stała w blasku jak w otępieniu. Pstra chustka na jej głowie traciła swoją barwność. Wyglądała aa onucę, zmiętą i brudną. Sukienka była podarta, utytłana w ziemi. Nogi pokrywała warstwa kurzu. Tam, gdzie nogi były pokaleczone, poszarpane przez kamienie i odziomki w tej nieludzkiej wędrówce, widziało się narośle z zakrzepłej krwi. Wysterczały ostro jej małe ramiona, jedno z nich było uniesione wyżej, wzdrygało się. Poczerniała twarzyczka miała zaostrzone rysy, czaił się w nich niepokój. Czym dłużej tutaj stała, tym wyraźniej znikał z nich poprzedni upór, zjawiała się rozpacz. Pod ubrudzonymi ziemią powiekami widniały oczy, w których śmiertelne znużenie zmagało się z jakimś ogniem. Był to wyraz pragnienia radości, stłumiony przez straszliwy smutek. Wkrótce zaczęło przenikać do jej duszy poczucie samotności, ale tego nie widziało się w spojrzeniach. Podobnie jak ptak, który w przeczuciu śmierci rozgląda się za spokojnym miejscem, dziewczynka zaczęła czegoś wypatrywać. Nogi zaczęły się pod nią uginać, jej chudziutka postać stała się jeszcze bardziej przygarbiona, ramiona uniosły się jeszcze wyżej, oczy i rysy twarzy zupełnie znieruchomiały, poruszyła się z miejsca. Bokiem jakoś zbliżyła się do drze-
37
wa i jakby pociągnęło ją ku ziemi, w dół. Stała się zupełnym zaprzeczeniem siebie samej sprzed kilku dni. Gdyby świat, w całym swoim ogromie, od najdalszych początków, w całej swojej nieograniczoności nagle spo-iście ożył jak jaka wielka istota, posiadająca oczy, żeby widzieć, uszy, żeby słyszeć, duszę, żeby odczuwać, posiadająca rozum i myśl — sumienie rzuciłoby go przed tę dziewczynkę. Zadrżałby z przerażenia, że tak bardzo zatracił swój sens, dopuszczając do czegoś takiego.
Upadła na ziemię czarna, skulona, maleńka, bez tchu, twarzą w dół, przytuliła głowę do drzewa, zacichła. Na chwilę jeszcze uniosła głowę, spojrzała w górę i znowu opadła. Powtórzyło się to parę razy. Dusza jej wciąż jeszcze nie poddawała się zmęczeniu ciała, buntowała się. Przebiegł przez nią jakiś skurcz. Nie płakała dziecięcym głosem, ale jednak to płakało dziecko, nie zaś tamta mała kobieta, która nie tak dawno opiekowała się mniejszymi od siebie. Gdy tak płakała, nie było łez, oczy były suche. Wreszcie ogarnął ją litościwy sen, ale jego łaskawość nie trwała długo. Rozpoczął się senny koszmar, niewyraźny, pozbawiony jakichkolwiek konturów. Bezdomność, wygnanie, śmierć, sieroctwo, oczy matki umierającej, wybuchy niemieckich bomb, okrucieństwo — wszystko to zjawiało się w ognistości, nie pozwalało na zapomnienie. Trwało tak bardzo długo. Może była to wieczność? I oto wreszcie uniosła się i usiadła. Ujrzała nad sobą rozgwieżdżone niebo, poczuła milczenie czarnych drzew. Panowała cisza. Przytuliła się do drzewa. I w ten sposób już nie czuła, jak jej głowa, a potem i ramiona zsunęły się z pnia, leżała na ziemi.
Upłynęło widocznie kilka godzin, gdy się bowiem zbudziła, słońce kłoniło się ku zachodowi. Zbudziły ją strzały i krzyki. Stojąc pod drzewem, zobaczyła, jak biegną czerwonoarmiści, słyszała dookoła strzelaninę, gdzieś na skraju lasu terkotał karabin maszynowy, po
38
drugiej zaś stronie jechały ciężarówki. Ożył cały las, rozejrzała się uważnie dookoła i ukryła się za drzewem. Nagle jednak zobaczyła, że wprost ku niej biegnie Niemiec. Poznała go natychmiast, chociaż nigdy ich nie widziała. Znajdował się w odległości jakichś sześciu zaledwie kroków od niej, gdy usłyszał za sobą i przed sobą krzyki, ludzi. Zawrócił na miejscu. Ona zaś zadrżała, nie spuszczała z niego oczu. Padł na ziemię, położył się na brzuchu i zaczął strzelać. Widziała jego plecy, widziała, że strzela. Mimo iż jeszcze żyły w niej senne koszmary, jakoś się przezwyciężyła. Żeby go nie spłoszyć, pobiegła skradając się i ujrzała trzech czerwonoarmis-tów. Leżeli na ziemi z wystawionymi przed siebie karabinami, nie spuszczali z czegoś oczu. Dotknęła jednego z nich ręką.
— Padnij! — groźnie zawołał.
— Tam leży Niemiec i strzela...
Czerwonoarmista obejrzał ją, wstał i ruszył pochylony. Ona szła za nim, również pochylona, i wskazywała ręką. Kiedy żołnierz upadł na ziemię, ona upadła także. Czerwonoarmista wycelował i strzelił. Ujrzała, jak Niemiec niby wzdrygnął się i wbił głowę w ziemię.
— W porządku — powiedział czerwonoarmista. — A ty tutaj leż!
Poszedł z powrotem. Upadła znowu na ziemię i poczuła pierwszą radość w tych dniach. Leżała, dopóki nie uciszyło się, dopiero wtedy poszła do czerwonoarmis-tów. Już się zeszli i rozmawiali o tym, że zniszczyli cały niemiecki desant. Czerwonoarmista, któremu niedawno pokazała Niemca, wziął ją na ręce, przeszedł tak parę kroków, potem zaś poszli obok siebie. Minęli tego Niemca, przyjrzała mu się — długiemu, zwiotczałemu.
W chwili tej radości skończyła się jej samotność, podobnie jak i jej dzieciństwo. Przyszła dojrzałość już na wszystkie lata.
i
Śród oczeretów Kwas i łapcie
W samochodzie jest nas trzech: szofer, były generał — a teraz przewodniczący kołchozu, i ja. Upał taki, że nie chronią przed nim nawet leśne cienie, padające na drogę. Jedziemy pod grubymi, rosłymi sosnami, jak pod wspaniałym sklepieniem jakiejś świątyni. I oto chałupka przy drodze — stara, wiejska chałupka z małymi oknami, z poczerniałym dachem z sosnowej dranicy. Na progu w drzwiach do sieni stoi gospodarz — stary Kuźma, z którym generał żyje w przyjaźni. Kuźma jest siwy, biały jak gołąb. W białej samodziałowej koszuli przepasanej rzemykiem, w podobnych samodziałowych spodniach. Stoi w ciemnym wejściu, jak jaki leśny wieszczbiarz, gdy zatrzymuje się nasz samochód.
— Ratuj nas, Kuźma, przed upałem! — zawołał generał.
— Poratujemy... Zaraz, zaraz... — odpowiedział stary i zniknął w komórce.
Wkrótce wrócił do nas. Niósł przed sobą pełny dzban poleskiego napoju — brzozowego soku, który już stał się kwasem. Piliśmy kubek po kubku tego nektaru siwowłosego Kuźmy, a on patrzył na nas z uśmiechem na swoim poważnym, cokolwiek nawet surowym obliczu. Kuźma znany jest ze swego kwasu w całej okolicy — nikomu tak się nie udaje, jak właśnie jemu. Smaczny to