MOJE NIEDŹWIEDZIE I INNE wybraT, przeTozyT i wstępem opatrzy! Okładkę i strony tytułowe projektowa! ANDRZEJ KABAŁA Redaktor GRAŻYNA URBAN-PUŁASKA Redaktor techniczny BARBARA STĘPIflSKA Książka zawiera opowiadania napisane przez pisarzy białoruskich po wojnie. Wyjątek stanowi jedynie utwór Maleńka kobieta, napisany w 1942 roku przez przedwcześnie zmarłego wybitnego prozaika białoruskiego Kuźnię Czornego. Wybór ten nie ma nic wspólnego z jakimikolwiek założeniami typu antologicznego. Autorowi wyboru chodziło jedynie o pewną panoramicznosć: różne, wzajem przenikające sią czasy, dramatyczne i powszednie wydarzenia, wojna i okupacja jako przeżycie bezpośrednie lub ich późniejsze skutki — jak choćby w Aksanie Iwana Szamiakina, trudności życia tuż po wojnie i dzień powszedni w czasie pokoju, konflikty społecznoobycza- jowe. Dlaczego właśnie książka z opowiadaniami? Różne opowiadania różnych pisarzy mogą dać cokolwiek pełniejsze, łatwiej uchwytne pojęcie o prozie jakiejś literatury niż pojedyncze powieści — zwłaszcza iż nie żyjemy w czasach wielkiej prozy epickiej. Łatwiej w takich okolicznościach o zaprezentowanie lub przynajmniej o zasygnalizowanie wielu spraw, doniosłych i pozornie błahych, wielu postaw ludzkich w rozmaitych sytuacjach życiowych. Opowiadania jako gatunek literacki to od dawna pojęcie dość umowne, pojemne. Dlatego w tomie oprócz opowiadań i nowel, poddających sit; dawnym definicjom, znalazły się migawki, wynikające z refleksji lub ulotnej obserwacji, jak Michasia Łyńkoua czy Janki Bryła, małe prozy liryczne Borysa Saczanki, krótkie obrazki, jak i — przeniknięte głębokim humanizmem — opowieści Uładzimira Karatkiewicza lub wspomnienio-wo-autobiograficzny szkic Janki Skryhana Lęki czy niemal reportażowe opowiadanie Iwana Nawumien-ki Chłopcy największej wojny. Pewne opowiadania cechuje łatwy optymizm (np. Doktor Szdbunia Czarnyszewicza, ciekawe ze względu na tło obyczajowe), inne — trudny, więc tym bardziej przekonywający, jak w wypadku wspomnianych Laków. Jest to na ogół proza szczególnie licząca na człowieka, wrażliwa na ojczysty krajobraz, urzekająca znajomością psychiki ludzkiej, jej autonomiczności, co piękny wyraz znajduje np. w opowiadaniach o dzieciach Iwana Ptasznikowa i Alesia Żuka. Noweliści nie boją się przypadków, pozornie niezwykłych splotów okoliczności — jak Iwan Mieleż czy Wiaczesłau Adamczyk — zwłaszcza gdy wracają do czasów wojny, kiedy wszystko mogło się zdarzyć, takie zaś sploty okoliczności służą prawdzie artystycznej. Nie boją się również dnia powszedniego, w którym znajdują sprawy pasjonujące i piękne, poetycko nie dopowiedziane, jak u Anatola Kudrawca. W tym miejscu, by nie wdawać się w szczegółowszą historię opowiadania białoruskiego — co byłoby właściwe dla jakiejś próby antologicznej — warto jednak przypomnieć celne uwagi krytyka literackiego Alesia Adamowicza, zaczerpnięte z przedmowy do Antalohii biełaruskaha apawiadańnia (Mińsk 1967): Y\ „Każdy naród ma swoją ustną epiką. U Białorusinów jest ona szczególnie bogata, gdyż prze/ długi czas białoruskie słowo drukowane było zabronione. Nic więc dziwnego, że białoruskie opowiadanie dziewiętnastowieczne i z początków naszego wieku wynikało bezpośrednio z bajki ludowej, z anegdoty. Świadczą o tym prozatorskie utwory nie tylko Franciszka Bahuszewi-cza, Jadwihina Sz. (właściwe nazwisko: Anton Lawicki), Karusia Kahańca (właściwe nazwisko: Kazimir Kastra-wicki), ale także pierwsze opowiadania Jakuba Kolasa (właściwe nazwisko: Kanstancin Mickiewicz), Zmitraka Biaduli (właściwe nazwisko: Samuił Płaunik), Ciotki (właściwe nazwisko: Ałaiza Paszkiewicz)." Polonika w tym zbiorze reprezentują dwa opowiadania: Janki Bryła W poszukiwaniu słowa i Uładzimira Karatkiewicza Prom na wzburzonej rzece. Pierwsze o problemach sztuki wyrażania doznań, drugie — fabularne — o dramatycznym epizodzie z powstania styczniowego, jeśli nawet zmyślonym, to w gruncie rzeczy właśnie prawdziwym, właściwym prawdzie artystycznej. Wypada wreszcie przypomnieć, że przekładów z prozy białoruskiej wydaje się u nas stosunkowo dużo. W różnych latach ukazały się między innymi powieści i opowiadania Jakuba Kołasa, Michasia Łyńkowa, Iwana Szamiakina, Iwana Mieleża, Wasila Bykawa, Janki Bryła. A przecież lista nazwisk autorów, przedstawionych polskiemu czytelnikowi, nie jest zamknięta. Właśnie próbą jej poszerzenia jest i ten wybór. J.H. i Świerszczyk Każdy człowiek ma swoje życie, swój talent i swoje szczęście. Ludzie różnią się charakterami, ale u wielu da się zauważyć jedną cechę wspólną: dążą do góry, żeby znaleźć się możliwie najwyżej. Zastanawiając się nad tym, widzę cyrkiel o rozłożonych ramionach, stojący na stole. Najwyższe miejsce w cyrklu to zawiasek, łączący i umacniający jego górne końce. Wielu zdarza się wleźć na zawiasek, czyli stanąć wysoko w ludzkim rozumieniu, zakosztować owoców sławy i na wszystko patrzeć z góry. Nagle jednak widzisz, że ktoś taki nieoczekiwanie spada z zawiaska i z własnej winy lub z cudzej woli — na złamanie karku leci w dół, jak to zdarzyło się ze świerszczykiem, o którym chcę właśnie opowiedzieć. Na skraju wsi, na samym końcu ulicy, ale trochę na uboczu pod lasem stała stara, osuwająca się chatynka. Mieszkała w niej samotna babulina. Nic w tej chatce nie było szczególnego dla oczu, może tylko szeroki, przysadzisty piec z różnymi przypieckami i podpiecka-mi i dołkami po obu stronach przed paleniskiem, do których babulina zgrzebywała żai przysypywała go popiołem, by nie zgasły węgielki. Tym, co ożywiało cha-tynkę i urozmaicało samotność babuleńki, był jedynie świerszczyk. W zimie mieszkał na piecu i niestrudzenie cykał przez całe noce. Jego piosnka była prościuteńka, bez jakichkolwiek kompozytorskich wymysłów. Kompozytorem przecież był tylko on sam, jego zaś najbardziej gorliwą słuchaczką była właśnie babulina, która kochała swego śpiewaka, nazywała go „swoim muzykanci-kiem — świerszczykiem". — Jak ty pięknie ćwierkasz, miły mój świerszczyku! 10 Przy tobie weselej mi na świecie. Bez ciebie uświerkła-bym ze smutku — nieraz mawiała babuleńka. Słysząc takie słowa, świerszczyk urastał w swoim mniemaniu i śpiewał jeszcze lepiej, powiedziałbym, że bardziej lirycznie. Zmieniał swoje miejsce na piecu, po kominie wdrapywał się pod sam sufit, siadywał tam i strzykał. Stamtąd strzykanie jego było jeszcze głośniejsze. Zdarzało się, że wyłaził aż na strych, co nie było takie trudne: pomiędzy kominem a sufitem znajdowała się mała szpara. To przez nią przedostawał się nasz świerszczyk. Na strychu wybierał najdogodniejsze miejsce i zaczynał swoją piosnkę. Jego głos ledwie dobiegał do ucha babuleńki. — Ach, mój ty swawolniku! — cieszyła się babulina. — Zachciało ci się poćwierkać na swobodzie! Ćwierkaj, ćwierkaj sobie na zdrowie, mój ty kochany! Babulina wiedziała, że świerszczyk znowu wróci na piec, gdyż piec był dla niego tym, czym estrada dla orkiestry. Tak przecie zdarzało się niejeden raz. Prawdę mówiąc, zdarzało się to wtedy, gdy było ciepło, pod koniec lata. Ale pewnego razu wydało się świerszczykowi, iż strychu już mu za mało. Zapragnął zejść nie tylko ze strychu, ale wybrać się w ogóle poza podwórko babcinej zagrody. Na strychu pod samą strzechą znajdowało się nie oszklone okienko i to przez nie świerszczyk po ścianie spuścił się na ziemię. A noc była cicha i ciepła! Wiatr zmęczył się dniem i położył na skraju lasu, pod bujnymi łąkowymi krzakami, pod stogami i tam wszędzie, gdzie cisza pozwalała na odpoczynek. On przecież także potrzebował wytchnienia. A był wiatr w tych stronach największą i najpoważniejszą osobistością. Wszystko, co żyło, przede wszystkim zaś ptaki, drobne owady i motyle bardzo go szanowały, chwaliły, układały najlepsze swoje pieśni na jego cześć. Każde jego 11 tchnienie, każde jego słowo natychmiast podchwytywały tysiące głosów. Prawdę powiedziawszy, było za co wiatr szanować: oczyszczał powietrze z mgieł i dymów, zamiatał drogi i ścieżki, gdy ziemi i różnym na niej istotom potrzebny był deszcz — napędzał chmury. Kiedy jednak wiatr wpadał w gniew, to należało się strzec: mógł spowodować tyle kłopotów i zamieszania, że i po dwóch tygodniach nie odzyska się ładu. To dlatego tak szanowali wiatr mieszkańcy lasów, pól i łąk. Otóż wiatr zasypiał, gdyż zmęczyła go całodzienna wędrówka po świecie. I nagle usłyszał głos, który nie był mu znajomy. Wiatr lekko się poruszył, zaczął nadsłuchiwać. A to śpiewał świerszczyk, który znalazł się w wierzchowinie najwyższej sosny. __ Cóż to takiego? Kto to tak piuka? — cicho, jak gdyby do siebie, przemówił wiatr. __ To, wielce szanowny wietrze, świerszczyk tak śpiewa — uniżenie odpowiedziała wiatrowi sowa usza-ta, przelatująca właśnie obok sosny, na której urządził dla siebie estradę nasz świerszczyk. __ Świerszczyk? No proszę... Co za głos! To po prostu wielki talent! — mówił wiatr, gdyż był właśnie w dobrym nastroju. — Czuje się po prostu — mówił dalej wiatr — że to kręci się złote kółko na maleńkiej srebrnej osi. Wiatr był mistrzem, jeśli chodzi o obrazowe wypowiedzi i skrzydlate słówka. Oprócz tego sam był przecież muzykantem. Któż nie słyszał, jakie pieśni wygwi-zduje w zawieruchy, które sam wywołuje! Jak by nie było, słowa wiatru zostały usłyszane i podchwycone przez tysiączne głosy. Na drugi dzień o do-świtku obiegły wszystkie okolice, bowiem powiedział je nie byle kto, ale sam wiatr! Szczególne zaś powodzenie zdobyło sobie „złote kółko i maleńka srebrna oś". Więc się toczyło po całym okręgu. Świerszczyk stał 12 się znaną osobistością. O nim mówiono, śpiewano i szu-miano, wychwalając nadzwyczajne jego umuzykalnienie. Do świerszczyka zlatywały się ptaszki, żeby posłuchać pieśni i muzyki sławnego muzykanta, wyrazić mu uznanie i zachwyt. Wkoło nowej estrady na najwyższej sośnie unosiły się roje komarów. One także chciały coś zaśpiewać na melodię świerszczykowej pieśni, chociaż jakiejś wyraźniejszej melodii w niej nie było. Przylatywały do świerszczyka różne motyle i meszki także po to, by mu wyrazić uznanie i zachwyt. Świerszczyk stał się zarozumiały i z wysoka patrzył na cały ten drobiazg. Zupełnie zapomniał o swojej wcześniejszej siedzibie, o piecu babuliny, wreszcie o niej samej. Świerszczyk znajdował się na zawiasku cyrkla, inaczej mówiąc — był u szczytu swojej sławy, szczególnie zaś przewróciło mu się w głowie, gdy się dowiedział, że znany śpiewak drozd zabiera się do napisania monografii Świerszcz i jego szkoła muzyczna. W życiu jednak nie ma nic trwałego. Już ta jedna okoliczność, że śpiewak drozd zrezygnował z zamiaru napisania monografii o szkole muzycznej świerszcza, a nawet umył swoje łapki na znak, że robić tego nie będzie — była tak wiele mówiąca. O co jednak poszło? Opowiem, jak to się stało. Jak już dobrze wiemy, najważniejszą i najbardziej szanowaną osobą w tutejszych stronach był wiatr. Przez kilka dni i nocy z rzędu wiatr spał mocnym snem. Śniły mu się jednak widocznie niedobre sny, gdyż przebudził się zły, poziewał i kiepsko się czuł. Całkiem zapomniał o świerszczyku i o swoich pochwalnych o nim słowach, czemu zresztą nie należy się dziwić: wiatr nie ma w sobie stałości. Dziś potrafi dmuchnąć z jednej strony, jutro z drugiej, albo i wcale zacicha. Nie bez powodu mówi się o ludziach, którzy zmieniają swoje poglądy: 13 „.,1 w głowie jak we młynie, lub: on jest jak chorągiewka na dachu. Było jeszcze ciemno, zaczęło ledwie prześwitywać, gdy zbudził się wiatr. Jak na złość, w tym właśnie momencie świerszczyk rozpoczął swoje ćwierkanie. Upojony sławą, ćwierkał z całej mocy, co sprawiało, że jego piosenka traciła swoją miękkość i liryczność. Wiatr zaczął się wsłuchiwać. — Kogóż to od samego rana diabli zaczynają dręczyć! — zawołał wiatr do samego siebie i dodał: — Ćwierka, skrzypi jak nie posmarowane koło na nie smarowanej dębowej osi z nie smarowanym podoskiem. A właśnie przelatywała tędy sowa uszata. — To, wasza dostojność, świerszczyk tak śpiewa — usłużnie oznajmiła sowa. — Do diabła! — zaszumiał wiatr. — Leć i powiedz temu rzępolę, żeby się zatkał! Sowa poleciała pohukując: — Uhu — uhu! Ho — ho — ho! Jej zawsze robiło się wesoło, gdy ktoś z bliskich lub znajomych nagle spadał coraz niżej. Podleciała do świerszczyka i zawołała: — Zatknij się! Zatknij się! Zamilknij, tak rozkazał sam wiatr. Sowa chciała jeszcze porozmawiać, ale spłoszył ją bliski wschód słońca, spieszyła do swojej ciemnej dziupli. Jednak jej słowa i tak zrobiły swoje. Po upływie jakiegoś czasu cały okręg wiedział o tragicznym wydarzeniu ze świerszczykiem. Zaczęto go wyśmiewać i wykpiwać. — Śpiewak się znalazł! — Zakręciło mu się w głowie! — Kiedyś szewc, patrz swego kopyta. I nikt ani słówkiem nie wyraził mu współczucia. Skrzywdzony i wyszydzony, świerszczyk zamilkł, nie 14 wydając żadnego dźwięku. Na tej nowej, teraz milczącej swojej estradzie doczekał się ciemnego wieczoru i po cichu, by nikt go nie zobaczył, ruszył ku siedzibie samotnej babulinki. Ach, jak ta się ucieszyła, gdy świerszczyk znowu zajął swoje miejsce na piecu! Gdy zaś świerszczyk opanował ból po swoim upadku i zaćwier-kał, babuleńka aż zapłakała z radości. Była to radość zupełna i prawdziwa. Jak ptaki dąb ratowały Nie potrafię dokładnie powiedzieć, nad jaką rzeką wiekował ów stary dąb — nad Niemnem czy też nad Swisłoczą. Nie zmienia to jednak istoty sprawy. Ważne jest, że z roku na rok, nieznacznie wprawdzie, ale dąb się starzał. Jego wierzchowina zaczęła łysieć i już kilka nagich jak palce u rąk gałęzi lśniło wysoko w niebie niby świeczniki. Dookolni sąsiedzi — krzaki wiklinowe, rokiciny, starodrzew, sosny na brzegu łąki i młode pokolenie dębów wraz z ich mieszkańcami — nie mogli nie zauważyć, iż stary dąb nad rzeką zaczyna poddawać się starości. Ta sytuacja wywołała nawet u obserwatorów smętne myśli o własnym swoim losie. Najważniejsze jednak było to, że żałowano starego dębu, wszyscy do niego się przyzwyczaili, lubili groźny jego poszum podczas letnich nawałnic. Przyjemnie też było popatrzeć, jak dąb walczy z burzami i niepogodami, nie kłaniał się im, stał silny. Gałęzie tonęły w zieleni liści, które były soczyste, pełne życia. Zdawało się, że końca nie będzie osiłkowi-dębowi! I oto masz tobie: dąb zachorował i powoli usycha! Sroka, która zrozumiała zadumę łozowych krzaków, pierwsza zaskrzeczała, zabełkotała na wszystkie strony: 15 — Czy słyszycie? Czy słyszycie? Dąb się starzeje! Dąb się starzeje! Tylko patrzeć, jak nieborak runie na ziemię! Na krzyk sroki odpowiedziały kawki, wrony, sójki, basiści derkacze, grajek bekas, czapla i różne inne ptaki. Przyłączył się wreszcie do nich sam szacowny kruk. Był długowieczny, znał życie, był mądry — więc wśród ptaków jedni nazywali go profesorem, inni nawet akademikiem. Całe ptactwo, jakby na jakiś sygnał, zebrało się koło dębu, pod dębem i na samym dębie. — Oj, kochani moi sąsiedzi, co to stało się z dębem! — skrzeczała sroka. — Taki gruby, taki silny i masz ci! Schnie biedaczek! — smęciły się sójki. Po jakimś czasie taki wkoło dębu zapanował harmi-der, że trudno było zrozumieć, co kto mówi. Wreszcie kruk o silnym dziobie, siedzący na jednej z uschniętych gałęzi dębu, odezwał się niezbyt głośno, jednak wszystkie ptaki go usłyszały. Głos miał osobliwy, gardłowy, jakby zrodził się w głębi wola i tam ugrzązł. Trudno nawet było dokładniej w głosie mądrego kruka coś wyodrębnić. W głosie tym słyszało się słowa „krrrup", „krrrum", „grrrób", niektórym nawet zdawało się, że kruk wyraźnie powiedział „trrrup". W tym czasie nad-frunęły sójka, drozd i gołąb. — O, moja matuleńko! — w rozpaczy cicho wyszeptała sójka. — Toż on zapowiada, że z dębu będzie trup, którego czeka grób! — Nieprawda, nie to ma na myśli mądry profesor — wtrącił się gołąb. — Profesor radzi, żeby choremu dębowi dać krup jęczmiennych lub prosianych. — I tak nie zrozumiecie słów profesora, przecież on mówi po łacinie! — zauważył drozd. — Cicho tam! — zabełkotała sroka. — Profesor chce wygłosić przemówienie! 16 — Nie profesor, ale akademik! — poprawiła ją sójka. I naprawdę kruk się poruszył, zatrzepotał skrzydłami, opadł na najniższy sęk dębu, usiadł i obwiódł spojrzeniem całą ptasią gromadę, gromada zaś ucichła, zamarła. — Krrak! — rozpoczął kruk swoje przemówienie w sposób tak cichy, w jaki właśnie akademicy na swoich posiedzeniach zaczynają mówić. — Szanowna ptasia społeczność — mówił dalej kruk — chyba zdaje sobie sprawę z tego, że nasz czcigodny dąb jest ciężko chory: głowa mu wyłysiała, a w pniu powstaje dziupla. Trzeba zbadać, w jakim stanie znajduje się rdzeń dębu. Proszę, żeby ktoś z szanownej ptasiej społeczności poszukał dzięcioła i zaprosił go tutaj. Przecież dzięcioł, jak wam zapewne wiadomo, jest znakomitym chirurgiem, dobrym lekarzem i przyjacielem drzew. Całe stadka ptaków odfrunęły do lasu, żeby szukać dzięcioła. Nie było to trudne: dzięcioł siedział na jednym z drzew i wystukiwał jednostajne dźwięki, jak telegrafista, który nadaje depeszę. Ptaki gromadnie okrążyły dzięcioła. — Nasz ty kochany! — zwróciła się do niego kawka. — Przylecieliśmy do ciebie w imieniu całej ptasiej gromady. — Stary dąb zaniemógł, ten, który stoi nad rzeką — przyłączył się do kawki drozd. — Wspaniały dąb, a ty, mój dzięciołku, nieraz przylatywałeś do niego w gości. Co zaś do mnie, to nigdzie mi się lepiej nie śpiewało, jak na tym dębie. Bądź taki dobry, pofatyguj się i odwiedź chorego. Wszystkie ciebie o to prosimy. Dzięcioł przerwał swoją pracę i zaczął zbierać się do drogi. Droga, co prawda, nie była długa, ale dzięcioł nie był mistrzem w lataniu: trochę odfrunie i usiądzie, a przy tym z przyzwyczajenia obejrzy każde drzewo. Wreszcie jednak dzięcioł wraz z posłańcami przybył do Moje niedźwiedzie 17 starego dębu. Niespiesznie, zwyczajem doświadczonych lekarzy, obejrzał wszystkie dębowe gałęzie i nawet najmniejsze dziuplastości. Przegląd był dokładny, staranny, osobiście sprawdził niektóre dziuple. Niekiedy, podobnie jak lekarz-neuropatolog, uderzał swoim długim i ostrym dziobem-młoteczkiem w dębową korę, opukiwał gałązki. Ptaki uważnie śledziły każdy ruch doświadczonego lekarza i podziwiały, zachowując uroczyste milczenie, każdy przejaw wielkich umiejętności. Dzięcioł skończył wreszcie badanie chorego, po czym niby zręczny akrobata pięknie odwrócił się na palcach swoich łapek. — Dąb jest, oczywiście, chory, nie w takim jednak stopniu, żeby należało bać się o jego życie. Potrzebuje całkowitego spokoju. Wszystkie otwory prowadzące do jego wnętrza trzeba pozatykać, jednocześnie zadbać o to, by nie dręczyły go północne i wschodnie wiatry. Przede wszystkim zaś należy baczyć, by żadna kropla wilgoci, czy to będzie deszcz, czy śnieg, nie trafiła do jego wnętrza. Koniecznie trzeba zerwać żołędzie, przerzedzić gdzieniegdzie liście, żeby dąb mógł wzmocnić swoje korzenie. To wszystko! Dzięcioł ukłonił się ptasiej społeczności, na pożegnanie powiedział „stuk-stuk" i zabrał się w drogę. — Dziękujemy ci, dziękujemy, drogi doktorze! — jednocześnie odpowiedziało ptactwo i również ukłoniło się dzięciołowi. Gołąb wspólnie z drozdem ujęli dzięcioła pod skrzydełka i tak polecieli z nim bez postojów aż do jego rezydencji, potem zaś wrócili do ptaków pod dębem. — Krrra! — zwrócił się z drugim przemówieniem kruk do ptaków. — Będziemy go leczyć. Przede wszystkim należy zarzucić na niego prześcieradło, by go chroniło przed północnymi wiatrami. Gdzie my takie znajdziemy? 18 — Nazrywamy widłaków i utkamy taką zasłonę, że dąb aż zdębieje! — odezwały się sroki. — Dobrze! — zgodził się kruk i dodał: — Musimy też przykryć nasz dąb. — Przykryjemy go suchym, białym mchem borowym — kraknęły wrony. — Taki przygotujemy kaptur, że ani jedna kropla wilgoci nie trafi do jego wnętrza. — Pozatykamy najmniejsze nawet szpary, by się nic nie przesączyło — zawołały sójki. Zakrzątnęły się zgodnie wszystkie ptaki. Otrzęsiono z dębu żołędzie, oskubano go z liści, choć bez żołędzi i bez liści dąb jest prawie tym samym, czym mężczyzna bez spodni. Szerokie prześcieradło-zasłona chroniła dąb przed północnymi i suchymi wiatrami wschodnimi, chociaż jednocześnie nie pozwalało to dębowi patrzeć w da-lekość, widzieć szeroki świat, zawsze budzący w nim zaciekawienie. Pozatykane szpary nie dopuszczały do dębu ani wilgoci, ani tlenu. Ptaki były jednak szczęśliwe, że tak dobrze zaopiekowały się staruszkiem. Niewiele mi już trzeba, by zakończyć tę bajkę. Przeszła zima, po zimie zaś, jak to wszystkim wiadomo, przychodzi wiosna. Powróciły bociany z wyraju. Nie brały one udziału w leczeniu i chronieniu dębu, gdyż ich wówczas już nie było, odleciały. Gdy spojrzały na dąb, ze zdziwienia i przerażenia aż pootwierały dzioby: co się z nim zrobiło? Na swojej łysej wierzchowinie miał kaptur jak stara baba. Po obu jego stronach wisiały szerokie zasłony. Wszystkie okienka w dębowym pniu były szczelnie pozatykane. Stary dąb zaczynał próchnieć i wydawało się, że ledwo trzyma się na nogach. — Co się dzieje z naszym dębem? Co będzie z naszym domem? — mówiła bocianicha, wznosząc wysoko dziób do góry. 19 — Ach, moi kochani! Opiekowaliśmy się nim! Leczyliśmy go! — odpowiedziała bocianom sroka-szczebiotka. — Opiekowali się! Leczyli! — z goryczą przedrzeźniał ją bocian. — Oj, to widać, jak nim opiekowaliście się i jak go leczyliście! Cóż, żono, sami będziemy musieli zająć się naszym dębem. Rozrzucili zasłony utkane z widłaków, zrzucili kaptur ze starej głowy, powydobywali pakuły z dębowych szpar. Dąb zaczął oddychać świeżym powietrzem i od razu zrobiło mu się lepiej. Kiedy zaś spadł deszcz i napoił jego suche wnętrze ożywczą wilgocią, to ten jakby dostał skrzydeł. Zazieleniły się na nim liście, pod koniec zaś lata wyrosły żołędzie. — Bardzo wam dziękuję, moje dzieci — zwrócił się dąb do swoich lokatorów. — Odsłoniliście przede mną świat, jakbym się narodził po raz drugi. — Potem uśmiechnął się i dodał: — We wszystkim trzeba mieć rozum i zachować umiar. U! 5 a o One nigdy nie zgasną... yło to w 1945 roku, jeszcze trwała wojna, ale w tym mieście surowe jej tchnienie ledwo się odczuwało. O wojnie można było usłyszeć przez radio, przeczytać w gazetach. Samo jednak miasto, podobnie jak i przedtem, wiodło ciche, spokojne dni. W nocy nie znikały elektryczne łuny, przyciągały światła wszelakich reklam, witryny i okna domów lśniły w ciemnościach jaskrawymi blaskami. Miasto jak gdyby szczęśliwie się uśmiechało, mówiąc: oto jest wojna, gdzieś tam płoną nie tylko miasta i wsie, ale nawet sama ziemia drga w ognistych spazmach przerażenia, ja zaś niczego i nikogo się nie boję — nie znam ani bomb, ani kul, ani pocisków, moje place i ulice najwyżej może zalać woda, nie zaś ludzka krew, jak to dzieje się gdzieś tam, na bezkresnych obszarach Europy i Azji. Owszem, niektórzy mieszkańcy chwalili się przed nami, że i oni pewnego razu przeżyli lęk wojenny, uroczyście zaprowadzili nas na granitowe nabrzeże, od którego zaczynała się przestrzeń oceaniczna. W pewnym miejscu znajdowała się stosunkowo świeża wyrwa. — To, proszę was, ślad po pocisku. Japońska łódź podwodna przypłynęła pewnego razu aż pod miasto i oddała trzy wystrzały. Dwa pociski rozerwały się w wodzie, a trzeci, jak widzicie, trafił w nabrzeże. Wystrzelono, następnie łódź zanurzyła się i zniknęła. Niektórzy tak się przerazili, że zaczęli wyjeżdżać z miasta. Oczywiście, wyraziliśmy im współczucie, że przeżyli „takie okropności wojny", ale w gruncie rzeczy patrzyliśmy na nich tak, jak dorośli patrzą na małe dziecko, które poważnie zapewnia, że jego drewniany koń jest bardzo wygłodzony. Jedyną niedogodnością, jaką od- 24 czuwali miejscowi w czasie wojny, było zamknięcie nocnych barów i restauracji, zakaz tańczenia w miejscach publicznych, kartki na cukier i mięso. Kartki te jednak miały właściwie znaczenie symboliczne, gdyż produktów starczało. Świadectwem wojny był zakotwiczony na redzie osmolony krążownik czy też pancernik, doprowadzony tutaj spomiędzy dalekich wysp oceanicznych, gdzie trwały okrutne walki morskie. W soboty i w niedziele, gdy oficerowie licznej floty wojennej, zakotwiczonej na redzie, schodzili na brzeg, miastu jakby było bliżej do wojny. Obok hoteli i restauracji zaczynała się niekiedy prawdziwa strzelanina. Strzelano po prostu z pistoletów. To strzelały między sobą załogi niektórych okrętów, spór szedł o taką czy inną lady, która szczególnie się podobała, by mieć ją w swoim towarzystwie. Strzelanina na ogół kończyła się zgodą i obywało się przeważnie bez przelewu krwi. Większy nacisk marynarze kładli raczej na whisky i inne napoje, rozgrzewające ludzi po kilkudniowej włóczędze na falach chłodnego oceanu. Kończyło się święto i nad miastem znowu zapanowała cisza ze spokojem, przerywana jedynie głośną reklamą i wezwaniami radiowymi do podpisywania pożyczki wojennej. Jako środek w propagowaniu tej pożyczki wykorzystano sprowadzoną z daleka, pojmaną do niewoli japońską łódź podwodną. Została umiejscowiona przy jednym z pirsów dla statków. Pragnący ją obejrzeć kupowali bilety wstępu, z których dochód był przeznaczony na rzecz rannych. Na łodzi działało biuro, sprzedające obligacje tejże pożyczki. My, którzyśmy tu przylecieli z mińskich ruin, czuliśmy się jakoś nieswojo. Gdyśmy patrzyli na idylliczny niemal spokój na miejskich ulicach i placach, wydawało się nam, że chodzimy jak we śnie. W ciągu czterech lat 25 tak przywykliśmy do wojny z jej okrutnymi prawami i obyczajami, że wszystko, co odbiegało od tego, w niczym nie przypominało nam naszej przeoranej przez pociski i bomby ziemi, wydawało się czymś tak bardzo obcym, nawet w jakiś sposób czymś nieprzytulnym i jeśli tak można się wyrazić, nienormalnym. Rzecz jasna, że w głębi duszy zazdrościliśmy tutejszym ludziom ich uporządkowanego i pięknego miasta i myśleliśmy 0 tym, jakby to było dobrze, żeby nasze miasta i miasta na całym globie również nurzały się w zieleni, cieszyły się z jasnego i czystego błękitu niebios, niczym nie omroczonych nad złotą bramą do Ameryki, jak nazywali swoje miasto mieszkańcy San Francisco. A jednak było nam nieprzytulnie pod tym jasnym błękitem. Może także i z tego powodu, że ludzie, z którymi na początku zetknęliśmy się, mało interesowali się tym, co się dzieje u nas, za oceanem, częściej zaś zadawali nam jedno i to samo pytanie: „Kiedyż wreszcie 1 wy wypowiecie wojnę Japończykom?" Wojnę? W czasie, kiedy wojny mieliśmy już dosyć? Wywołało to takie wrażenie, jak gdyby ci syci i zadowoleni z siebie ludzie myśleli tylko o tym, żebyśmy jeszcze i jeszcze żyli w blasku krwawych fajerwerków, tyle czasu płomie-niejących nad naszą ziemią. Syta i zadowolona była ta fasadowa Ameryka, przedstawiciele świata urzędniczego, właściciele fabryk i przedsiębiorstw, senatorzy, kon-gresmani, adwokaci i tak zwani ludzie interesu z rozmaitych szczebli. Nie da się natomiast powiedzieć, żeby byli zadowoleni ci, którzy ginęli na płonących okrętach w pobliżu Okinawy, którzy pieszo przewędrowali setki kilometrów na frontach Europy. Posępne twarze mieli farmerzy, którzy zawierali umowy z hurtownikami czasem tylko na połowę urodzaju. Druga połowa mogła sobie gnić na polach czy plantacjach, bez żadnej dla rolni- 28 ka lub sadownika korzyści, gdyż nie mogli sprzedać ani kilograma z tej drugiej połowy urodzaju. Nie da się powiedzieć, żeby zadowoleni byli robotnicy. Prawda, zarabiali znacznie więcej niż przed wojną, gdyż fabryki i zakłady pracowały całą parą, przemysł wojenny służył całemu światu. Ale żywa była pamięć przedwojennego kryzysu gospodarczego, niedoli bezrobocia pozbawionego jakiejkolwiek nadziei. Co zaś najważniejsze — synowie robotników i farmerów uczestniczyli w wojnie. Z wojny, jak wiadomo, nie wszyscy szczęśliwie wracają, znano już imiona licznych, których ojcowie, żony i narzeczone na zawsze stracili nadzieję, że ich zobaczą. Nie przydawało to radości życiu... Wędrując ulicami miasta, nieraz widzieliśmy naklejone na szybach domów, wycięte z papieru złote i czerwone gwiazdki. Początkowo byliśmy przekonani, że to jakieś emblematy, symbole jakiegoś narodowego święta albo zadośćuczynienie jakimś zwyczajom i tradycjom. Przypadkiem dowiedzieliśmy się o smutnej wymowie tych gwiazdek. Pewnego razu zobaczyliśmy, jak mieszkańcy jednego z domków naklejali właśnie na szybę złocistą gwiazdkę. Wszyscy mieli poważne, zatroskane oblicza. Mężczyźni zdjęli nakrycia głów. Obok znajdowała się kobieta, podtrzymywana przez inne kobiety, zapewne sąsiadki. Kobieta miała zapłakaną twarz. Raz po raz ocierając łzy, coś mówiła. Bardziej przypominało to jednak zawodzenie. Jej wygniecionej spódnicy trzymało się dwóch ubrudzonych chłopców. Mniejszy, może czteroletni, zdumionymi oczami spoglądał na matkę, potem zaczął przecierać piąstkami oczy. Zamilkł, gdyż widocznie podobała mu się piękna gwiazdka, którą naklejano na szybę okna, zawołał: — My także mamy gwiazdkę, naszą gwiazdkę! Ostatnie łzy matki — gdyż już wypłakała oczy — na chwilę ustały. Słyszało się jej utrudzony głos: 27 — Z czego ty się cieszysz, mój kochany głuptasku?! Chłopczyk patrzył na nią, nic nie rozumiejąc. Nie wiedział, że nie wolno się radować, patrząc na taką piękną gwiazdkę, zawieszaną zazwyczaj na choince. Tymczasem zaś kobieta zaczęła histeryzować. Bliscy uspokajali ją, jak tylko umieli. Dyskretnie badaliśmy, co właściwie dzieje się pod oknami tego domku. Usłyszeliśmy odpowiedź: — Otrzymała zawiadomienie, że jej mąż poległ w Europie. Te złote gwiazdki to na znak pamięci o poległych... Gdy się dowiedzieli, że przybyliśmy z kraju, który poniósł w tej wojnie największe straty, mocno uścisnęli nam ręce, mówiąc z naturalną prostotą i serdecznością: — Dziękujemy wam i waszym ludziom-bohaterom... Kobieta, gdy usłyszała te słowa, trochę się uspokoiła. Twarz jej stała się jaśniejsza, wydawało się, że jej własne nieszczęście nieco zmalało w obliczu ogromu nieszczęść, jakimi przygniotła ludzi całego świata krwawa zgraja hitlerowska. Kobieta zacichła, stała spokojnie. Coś szepnęła. Powiedziano nam, że ona także pozdrawia ludzi radzieckich, którzy tyle oddali krwi za sprawę, za którą oddał swoje życie również jej mąż. Wyraziliśmy współczucie, życzyliśmy szczęścia jej dzieciom. Wiele razy widzieliśmy złote i czerwone gwiazdki: czerwone na tych domach, z których ludzie poszli na wojnę, złote na tych, do których nigdy już nie wrócą żołnierze. Widzieliśmy takie gwiazdki także na specjalnych stelażach przed bramami wiodącymi do fabryk i do zakładów. Te gwiazdki zostały w naszej pamięci na zawsze. I nigdy one nie zgasną w pamięci narodów, jak nie zostanie zapomniana krew, wspólnie przelana w walce ze wspól- 28 nym wrogiem w imię przyjaźni, w imię lepszego jutra wszystkich ludzi. Wbrew działalności współczesnych wsteczników, zwolenników zimnej wojny, rozszalałych mizantro-pów — nigdy nie zgasną tę gwiazdki. 8 s Maleńka kobieta Szli leśnymi ścieżkami przez odludzia. Szli z dziećmi. Mniejsze nieśli na rękach. Byli milczący. W tym ich milczeniu skupiało się wspólne dla wszystkich jedno uczucie — wielkie i najsilniejsze ze wszystkiego, co pozostało im w życiu. To była nienawiść, której nie ma końca ni miary. Najwięcej było kobiet. Były młode, były w średnim wieku, były też stare. Szła wśród nich pewna „kobieta" ze „swoimi dziećmi", w której skupiło się wszystko, co można było wyczytać z twarzy, co żyło w wielu duszach ludzkich. Miała ta kobieta dwanaście lat i prowadziła dwoje dzieci. Chłopczyk miał siedem lat, dziewczynka zaś pięć. Parę razy usiłowała nawet tę dziewczynkę nieść na ręku. Wszyscy szli w pobliżu i równolegle do drogi z Mińska na Moskwę. Prawie każdy z tych ludzi przeżył swój własny krwawy dramat. Jedni nie wiedzieli, gdzie w owej strasznej minucie podziali się rodzice, inni — gdzie zaginęły dzieci. Dzieci, które szły same, nie wiedziały, gdzie podziały się matki. Wszyscy szli na wschód, byle dalej od wroga. Wszystko, co osobiste, zbiegło się u każdego we wszystko wspólne... Dwunastoletnia kobieta, która prowadziła dzieci, nie wiedziała nic o nich. Spotkała je na drodze same i wzięła pod swoją opiekę. Gdy znaleźli się na polnej drodze i pojawił się nad głowami niemiecki drapieżnik, twardym głosem kazała dzieciom upaść na ziemię i przyległa sama. Gromady kobiet i dzieci tuliły się do ziemi, dopóki przelatywał nad nimi ten nienasyceniec. Zdawało się, że już minął to miejsce, ale widocznie zauważył kilka białych chustek na zielonej trawie. Przez warkot motoru dało się słyszeć drobne stukotanie z karabinu 32 maszynowego, na przyległych do ziemi sypał się równy, drobny grad kul. Co w tej minucie robiła dwunastoletnia kobieta? Upadła twarzą do ziemi, żeby przeczekać niebezpieczeństwo, a potem zasnęła najprawdziwszym snem. Trzecią dobę nie zdrzemnęła się ani na chwilę, wciąż bowiem szła. Po wypuszczeniu wszystkich kul, Niemiec zatoczył krąg i poleciał dalej. Wiedziona jakimś instynktem, dwunastoletnia kobieta natychmiast się przebudziła, wstała, zerwała swoje dzieci i weszła w gromadę. Wkrótce wędrowała już dalej, przygarbiona i milcząca o nosku wydłużonym przez rozpacz, w pstrej chuścinie na dziecięcej jeszcze główce. Twarz jej ściągnęła się w jeden jakby rys, zacięty upór nałożył na nią swoją pieczęć. Oczy jej były skierowane w jeden punkt, patrzyły w to, co było już ujawnione, wiadome. Wszystko było wiadome. Przyszedł czas wielkiej próby, smutku i uporu, zdecydowania i niezłomności. W niej było pragnienie życia, nad nią zaś unosił się krwawy zabójca. Optymistyczna radość życia dwunastoletniej dziewczynki przemieniła się w samodzielność doświadczonego człowieka, który wiele wie i ma swoje cele. Wszystko to można było odczytać ze smutnej twarzyczki. Nagle jej siedmioletni chłopczyk odszedł od niej, wydłużył odległość. — Idź tuż za mną — powiedziała z surowością — mama kazała, żeby iść jeden za drugim i równo, gdyż więcej przejdziesz i mniej się zmęczysz. — A gdzie twoja mama? — zapytała kobieta, która szła przed nią. — Mamę zabiła bomba w Mińsku, ale ona zdążyła mi powiedzieć, żebym szła od razu i nie zostawała. Na mgnienie jej twarzyczka ściągnęła się w zmarsz- 3 — Moje niedźwiedzie 33 czki, coś po niej jakby przemknęło, zamrugała oczyma, zwarła powieki, przetarła piąstką oczy, żeby znikły nieoczekiwane łzy, przełknęła ślinę i ruszyła równym, miarowym krokiem. Niemal natychmiast wszyscy odwrócili twarze ku górze. Znów nadlatywał niemiecki drapieżnik. Nierówne dudnienie motoru ozwało się prawie nagle. Szedł nisko, podobnie jak za pierwszym razem, zataczał nieduże kręgi. Gromada kobiet i dzieci znowu przypadła do ziemi, dziewczynka w pstrej chustce znowu usnęła, wtulając twarz w darniowe pobocze drogi. Obok niej kulił się chłopczyk, bliskość pięcioletniej dziewczynki odczuwała przy pomocy wyciągniętej ku niej ręce — ręka zaś dziewczynki dotykała ręki tej, która zastępowała jej matkę. Nagły gwizd rozbił cały ten upalny i jasny dzień. Wszystko się rozkołysało, zaczęło uciekać do góry. Świat zadrżał w posadach, ogłuszony przeraźliwym hukiem, zrobiło się ciemno. Maleńka kobieta spała tak mocno, że opamiętała się dopiero po chwili, gdy już wypełzła spod ziemi, która spadła na nią mocnym uderzeniem. Wybuch odrzucił ją od drogi i przysypał ziemią. Nie zdążyła jeszcze całkiem oprzytomnieć, gdy znowu, z drugiej strony, ale tuż obok uniosła się ziemia z trzaskiem i hukiem. Potem znowu i znowu. Wszystko przepadło i zniknęło, aby po jakimś czasie nad światem na nowo zapanowała cisza. Słychać było, jak oddalało się dudnienie, znikało w niewidzialnej wysokości. Ujrzała się samotna w tym piekle. Nie było jasnego dnia, trwała noc z dymów i pyłu. Jednak do jej duszy przenikała radość, że jest tak cicho. Uginały się pod nią nogi, głowa ciężyła ku piersi. W całym ciele odczuwała ból, pragnęła spokoju. Na próżno usiłowała rozejrzeć się dookoła siebie. Z przerażeniem uprzytomniła sobie, że nawet nie wie, jak się nazywają jej dzieci, jak wołać, żeby się odezwały. Jakoś bokiem osunęła się na kolana, 34 potem nachyliła się ku ziemi, wtuliła się w nią, ogarnęła ją z niczym nie dająca się porównać słodycz snu. Jednocześnie jednak ani przez sekundę nie opuszczała jej rozpaczliwa świadomość, że nie czuje obok siebie swoich dzieci. Unosiła twarz, otwierała oczy, usiłując przejrzeć ciemność z pyłu i dymu, i znowu poddawała się szczęściu zasypiania. Trwało to dość długo. Potem rozpoczął się jasny dzień i ona z siłą, może nawet niedostępną mężczyźnie mocnemu ciałem i duchem, wyrwała się z objęć snu, zaczęła biegać w różnych kierunkach. Zamiast drogi ziały jedynie wyrwy. Nie było darniowego pobocza, wszędzie tylko wzburzona ziemia. Przetarła piąstkami oczy i ujrzała urwaną głowę tej kobiety, która szła przed nią. Coraz trwożliwie] wypatrywała dzieci. Ale widziała tylko ręce i nogi, oderwane od ciał głowy i okrwawione kości. I oto jej oczy zatrzymały się na jej małej dziewczynce. Przysypało ją do połowy ziemią, twarzyczkę jednak miała odsłoniętą, choć poczerniałą od pyłu i dymu. Wzięła swoje dziecko na ręce. Z trudem oddychało, nie otwierało oczu. Dopiero teraz zauważyła, że dziewczynka ma okrwawione nogi. Bez przerwy wyciekała z niej krew zmieszana z ziemią. Dwunastoletnia kobieta przytuliła mocniej swoje dziecko i bezradnie się rozejrzała. Gdybyż ujrzeć kogoś żywego, gdybyż usłyszeć czyjś głos! Ogarnięta strachem i żalem, mocno trzymając dziecko, pobiegła w kierunku słońca. Dwa razy się potknęła i dwa razy upadła, ale za każdym razem na kolana, aby uchronić niesioną na rękach istotę. Za każdym razem zostawały w ziemi ślady po jej ostrych kolanach. Wstawała i biegła dalej, mając w pamięci tylko jedno: aby w kierunku słońca. To zapamiętała najlepiej — trzeba iść tam, gdzie wschodzi słońce, trzeba iść na wschód, ku Moskwie. Powiedziała to jej umierająca matka. Ale teraz była pora popołudniowa, choć słońce znajdowało się jeszcze wysoko. Nie 35 mogła się należycie opamiętać, biegła ku słońcu popołudniowemu, które w całym swoim blasku stało nad gorącą ziemią. Zdawało się jej, że biegnie już bardzo długo. Serce waliło w piersiach. Nieco zwolniła. Nogi grzęzły w trawach, nad którymi buczały pszczoły. Dusił ją upał. Obejrzała się i usiadła na ziemi. Dziecko ułożyła obok, dopóki nie wydychała zmęczenia — nie otworzyła oczu, gdy zaś otworzyła — zrozumiała, że dziecko jest martwe. Śmierć! Odczuła to całą sobą. Podniosła się i długo stała w znieruchomieniu. Teraz wytężyła całą swoją myśl, jakby chcąc kogokolwiek przywołać na to puste i gorące pole. Potem się nachyliła, dotknęła ręką martwego dziecka i wolno ruszyła w kierunku, w którym iść usiłowała — ku słońcu. Wiele razy słyszała gdzieś za sobą dalekie wybuchy, wiele też razy słyszała nad sobą dudnienie niemieckich nienasyceńców, ale nawet nie oglądała się, jak gdyby nic do niej nie dochodziło. Wciąż szła i szła. Przed nią leżała wąska droga polna. Układało się to pomyślnie — droga akurat wiodła prosto w kierunku słońca. Ruszyła szybciej, słońce płynęło ku zachodowi. Było lżej iść, opadał upał. Pomyślała sobie, że słońce opuści się jeszcze niżej i wtedy będzie jeszcze lżej, że nastąpi przedwieczerz i spotka jakichś ludzi, a wtedy będzie bardzo dobrze. Uniosła głowę do góry, by popatrzeć, jak wysoko jeszcze znajduje się słońce. Słońce było dosyć nisko, więc dopiero teraz przypomniała sobie, że idzie w niewłaściwym kierunku. Należy iść tam, gdzie słońce wschodzi, nie zaś tam, gdzie słońce będzie zachodzić. Rozejrzała się z przerażeniem i zaczęła zastanawiać się, gdzie może być na niebie to miejsce, w którym wschodzi słońce. Czy tam, gdzie widać jakieś drzewa, czy też tam, gdzie widnieje pagórek z wiatrakiem? Nijak nie mogła odgadnąć. Pomyślała, że trzeba tutaj przeczekać noc i wyruszyć w drogę, gdy zalśnią pierw- 36 sze słoneczne promienie. Usiadła na ziemi, by po chwili się zerwać. Niedaleko widniały zarośla z niskich drzew i krzaków. Właśnie niedawno opuściło je słońce. Udała się w tamtą stronę i weszła w cień. Okazało się, że to był las; z daleka wyglądał na niski, gdyż rósł w dolinie. Były tutaj świerki, zdarzały się brzozy. Pod leszczynami ciemniały jałowce. Jak tu cicho i spokojnie! Zdawało się, że grzmiąca nawałnica śmierci i trwoga odeszły w niebyt. Tylko z jakiejś wielkiej dalekości dudnił grzmot wybuchów, nie było go jednak nad głową, odczuwało się to jak szczęście. Polanę między drzewami oświecało zachodzące słońce. Przez jakiś czas dziewczynka stała w blasku jak w otępieniu. Pstra chustka na jej głowie traciła swoją barwność. Wyglądała aa onucę, zmiętą i brudną. Sukienka była podarta, utytłana w ziemi. Nogi pokrywała warstwa kurzu. Tam, gdzie nogi były pokaleczone, poszarpane przez kamienie i odziomki w tej nieludzkiej wędrówce, widziało się narośle z zakrzepłej krwi. Wysterczały ostro jej małe ramiona, jedno z nich było uniesione wyżej, wzdrygało się. Poczerniała twarzyczka miała zaostrzone rysy, czaił się w nich niepokój. Czym dłużej tutaj stała, tym wyraźniej znikał z nich poprzedni upór, zjawiała się rozpacz. Pod ubrudzonymi ziemią powiekami widniały oczy, w których śmiertelne znużenie zmagało się z jakimś ogniem. Był to wyraz pragnienia radości, stłumiony przez straszliwy smutek. Wkrótce zaczęło przenikać do jej duszy poczucie samotności, ale tego nie widziało się w spojrzeniach. Podobnie jak ptak, który w przeczuciu śmierci rozgląda się za spokojnym miejscem, dziewczynka zaczęła czegoś wypatrywać. Nogi zaczęły się pod nią uginać, jej chudziutka postać stała się jeszcze bardziej przygarbiona, ramiona uniosły się jeszcze wyżej, oczy i rysy twarzy zupełnie znieruchomiały, poruszyła się z miejsca. Bokiem jakoś zbliżyła się do drze- 37 wa i jakby pociągnęło ją ku ziemi, w dół. Stała się zupełnym zaprzeczeniem siebie samej sprzed kilku dni. Gdyby świat, w całym swoim ogromie, od najdalszych początków, w całej swojej nieograniczoności nagle spo-iście ożył jak jaka wielka istota, posiadająca oczy, żeby widzieć, uszy, żeby słyszeć, duszę, żeby odczuwać, posiadająca rozum i myśl — sumienie rzuciłoby go przed tę dziewczynkę. Zadrżałby z przerażenia, że tak bardzo zatracił swój sens, dopuszczając do czegoś takiego. Upadła na ziemię czarna, skulona, maleńka, bez tchu, twarzą w dół, przytuliła głowę do drzewa, zacichła. Na chwilę jeszcze uniosła głowę, spojrzała w górę i znowu opadła. Powtórzyło się to parę razy. Dusza jej wciąż jeszcze nie poddawała się zmęczeniu ciała, buntowała się. Przebiegł przez nią jakiś skurcz. Nie płakała dziecięcym głosem, ale jednak to płakało dziecko, nie zaś tamta mała kobieta, która nie tak dawno opiekowała się mniejszymi od siebie. Gdy tak płakała, nie było łez, oczy były suche. Wreszcie ogarnął ją litościwy sen, ale jego łaskawość nie trwała długo. Rozpoczął się senny koszmar, niewyraźny, pozbawiony jakichkolwiek konturów. Bezdomność, wygnanie, śmierć, sieroctwo, oczy matki umierającej, wybuchy niemieckich bomb, okrucieństwo — wszystko to zjawiało się w ognistości, nie pozwalało na zapomnienie. Trwało tak bardzo długo. Może była to wieczność? I oto wreszcie uniosła się i usiadła. Ujrzała nad sobą rozgwieżdżone niebo, poczuła milczenie czarnych drzew. Panowała cisza. Przytuliła się do drzewa. I w ten sposób już nie czuła, jak jej głowa, a potem i ramiona zsunęły się z pnia, leżała na ziemi. Upłynęło widocznie kilka godzin, gdy się bowiem zbudziła, słońce kłoniło się ku zachodowi. Zbudziły ją strzały i krzyki. Stojąc pod drzewem, zobaczyła, jak biegną czerwonoarmiści, słyszała dookoła strzelaninę, gdzieś na skraju lasu terkotał karabin maszynowy, po 38 drugiej zaś stronie jechały ciężarówki. Ożył cały las, rozejrzała się uważnie dookoła i ukryła się za drzewem. Nagle jednak zobaczyła, że wprost ku niej biegnie Niemiec. Poznała go natychmiast, chociaż nigdy ich nie widziała. Znajdował się w odległości jakichś sześciu zaledwie kroków od niej, gdy usłyszał za sobą i przed sobą krzyki, ludzi. Zawrócił na miejscu. Ona zaś zadrżała, nie spuszczała z niego oczu. Padł na ziemię, położył się na brzuchu i zaczął strzelać. Widziała jego plecy, widziała, że strzela. Mimo iż jeszcze żyły w niej senne koszmary, jakoś się przezwyciężyła. Żeby go nie spłoszyć, pobiegła skradając się i ujrzała trzech czerwonoarmis-tów. Leżeli na ziemi z wystawionymi przed siebie karabinami, nie spuszczali z czegoś oczu. Dotknęła jednego z nich ręką. — Padnij! — groźnie zawołał. — Tam leży Niemiec i strzela... Czerwonoarmista obejrzał ją, wstał i ruszył pochylony. Ona szła za nim, również pochylona, i wskazywała ręką. Kiedy żołnierz upadł na ziemię, ona upadła także. Czerwonoarmista wycelował i strzelił. Ujrzała, jak Niemiec niby wzdrygnął się i wbił głowę w ziemię. — W porządku — powiedział czerwonoarmista. — A ty tutaj leż! Poszedł z powrotem. Upadła znowu na ziemię i poczuła pierwszą radość w tych dniach. Leżała, dopóki nie uciszyło się, dopiero wtedy poszła do czerwonoarmis-tów. Już się zeszli i rozmawiali o tym, że zniszczyli cały niemiecki desant. Czerwonoarmista, któremu niedawno pokazała Niemca, wziął ją na ręce, przeszedł tak parę kroków, potem zaś poszli obok siebie. Minęli tego Niemca, przyjrzała mu się — długiemu, zwiotczałemu. W chwili tej radości skończyła się jej samotność, podobnie jak i jej dzieciństwo. Przyszła dojrzałość już na wszystkie lata. i Śród oczeretów Kwas i łapcie W samochodzie jest nas trzech: szofer, były generał — a teraz przewodniczący kołchozu, i ja. Upał taki, że nie chronią przed nim nawet leśne cienie, padające na drogę. Jedziemy pod grubymi, rosłymi sosnami, jak pod wspaniałym sklepieniem jakiejś świątyni. I oto chałupka przy drodze — stara, wiejska chałupka z małymi oknami, z poczerniałym dachem z sosnowej dranicy. Na progu w drzwiach do sieni stoi gospodarz — stary Kuźma, z którym generał żyje w przyjaźni. Kuźma jest siwy, biały jak gołąb. W białej samodziałowej koszuli przepasanej rzemykiem, w podobnych samodziałowych spodniach. Stoi w ciemnym wejściu, jak jaki leśny wieszczbiarz, gdy zatrzymuje się nasz samochód. — Ratuj nas, Kuźma, przed upałem! — zawołał generał. — Poratujemy... Zaraz, zaraz... — odpowiedział stary i zniknął w komórce. Wkrótce wrócił do nas. Niósł przed sobą pełny dzban poleskiego napoju — brzozowego soku, który już stał się kwasem. Piliśmy kubek po kubku tego nektaru siwowłosego Kuźmy, a on patrzył na nas z uśmiechem na swoim poważnym, cokolwiek nawet surowym obliczu. Kuźma znany jest ze swego kwasu w całej okolicy — nikomu tak się nie udaje, jak właśnie jemu. Smaczny to kwas o szczególnym zapachu, czuje się w nim nie tylko brzozy, ale i trawy, i domieszkę sosnowej żywicy. Kuźma dodaje do kwasu pszczelego wosku, co czyni go wyjątkowo pachnącym. — To kiedy, Kuźma, będziesz przesiedlać się do wsi? — zapytuje generał. — Czas najwyższy! 42 — Oj, nie strasz ty mnie, generale. Pozwól mi dożyć tu już do końca. Komu ja we wsi potrzebny? A tutaj, u siebie, to choć mogę kwasem dobrych ludzi ugościć. On dojrzewa za ścianą. Tu wszystko mnie służy. Mieszkam w lesie, ale ani razu do mnie wilk nie przyszedł... Co prawda, kiedyś tam, ale to było dawno... — Co z takim robić?! Niech ci będzie — mieszkaj sobie tutaj... Dziękujemy za kwas... wspaniały kwas... Bywaj zdrów, Kuźma... — Bądźcie zdrowi. A nie zapominajcie o mnie, o starym... A więc byliśmy u starego wieszczbiarza Kuźmy, z którym jeszcze nieraz się spotykałem. Jedno z takich spotkań nazwałem „strasznym". Niedługo przebywaliśmy u generała. Zapoznaliśmy się z okolicą i sami zaczęliśmy chodzić po leśnych drogach i gęstwinach. Przy nas zakończono pogłębianie kanału, wzniesiono nad nim, dawno rozpoczęty, nowy most. W świąteczne dni młódź z harmonią szła nad kanał. Tańczono na moście, na białych deskach sosnowych. Po suchym już brzegu przechadzały się parki. A potem zjadano wspólny obiad w cieniu wierzby, która zapuściła swoje korzenie głęboko, aż do wody. Dopiero późnym wieczorem z harmonią wracała młodzież do wsi. Początkowo zacząłem łazić po lesie samotnie — ścieżkami i przez bezdroża. Tak błąkając się, trafiłem na straszydło. Szło brzegiem dawnego rowu, który już porósł trawą, łoziną i oczeretem. Tylko ścieżka była sucha, biegła przez stary nasyp. I naraz z daleka zaczęło do mnie zbliżać się straszydło. Szło na dwóch nogach, ale nie miało ludzkiej głowy. Czyżby to, pomyślałem sobie, jaki byk albo łoś ustroił się w gałęzie, zwisające aż ku ziemi? Straszydło zdecydowanie posuwało się w moim kierunku. Zatrzymuję się, patrzę i nawet zaczynam my- 4» I śleć: „Może to mi tylko tak się wydaje? Może to halucynacja?" Ale nie. Straszydło wciąż sunie naprzód — wprost na mnie. Cóż to, cud jakiś? I oto ten „cud" staje przede mną. Łyko wierzbowe jak czapa ukrywa głowę jednak prawdziwego człowieka. Spod tej czapki wy-stercza tylko nos. Spod siwych brwi patrzą ciemne, leśne oczy, jak gdyby uśmiechają się, patrząc na mnie ze zdziwieniem. — Nie poznajesz? — żartobliwie odezwało się straszydło. — Ojej... Toż to dziadzio Kuźma! — stwierdziłem. — Ach ty, czarodzieju, doprawdy, leśny czarodzieju! — Przestraszyłem ciebie?... Przestraszyłem, co? — Prawdę mówiąc, owszem, trochę... tego... Śmialiśmy się długo. — Z tego łyka będę mieć obuwie, starczy na całe lato. A potem znowu nadrzemy sobie łyka. To wtedy zamówiłem u Kuźmy i dla siebie łapcie z łyka. Długo upewniał się, czy to żartem, czy na serio. Długo musiałem go przekonywać i namawiać. — No, jeżeli tak, to zrobię tobie te łapcie. Jak będzie tędy przejeżdżać generał, to wrzucę łapcie do samochodu, dobrze? — Dobrze! Tak się i stało. Dałem Kuźmie trzy ruble, z których był wielce zadowolony. — Ot, starczy mnie na machorkę... Pod gwiazdami Minął rok i znowu jakoś pod koniec wiosny przyjechaliśmy do generała-przewodniczącego. Oglądaliśmy zasiewy na niedawno odwodnionych ziemiach. Bujnie 44 krzaczyło się żyto, zaś za przyzagrodowymi działkami szumiała kukurydza, kukurydza nad podziw. Chociaż u generała osuszono setki hektarów, kierowcy na koparkach posuwają się dalej i dalej. Przeprowadzono kilka kanałów przez leśne gęstwiny, przez rojsty i bagna. Odziomki wykarczowują z korzeniami leśne pługi z taką siłą, że zdaje się, iż lada moment ze skrzypieniem rozleci się cały traktor. Specjalne urządzenia do wycinania krzaków pracują na suchych miejscach, jak brzytwą ścinają wszystko na swojej drodze. Nie rna co, przybyło generałowi maszyn i różnych wykorzenia-rek. Upał taki sam jak w zeszłym roku, ta sama nagrzana torfiasta ulica przez wieś, a na niej prosięta, kury. Tylko nie ma tamtego leśniczego ze swoją sympatyczną żoną. Podobno, jak mówią ludzie, przenieśli się na Syberię. Na jego miejsce przyszedł nowy leśnik — młody, przystojny chłopak. Siostrzenica generała codziennie z rana krzątała się przy piecu, przygotowując smakowite jedzenie, z którego i my korzystamy, nie bacząc na to, czy gospodarz jest w domu, czy go nie ma. A on często wyjeżdża —-to do rejonu, to do obwodu. Tak było i pewnej niedzieli, gdy generał pojechał do Brześcia. Nowego leśnika poznałem przypadkiem; idąc ulicą, wstąpiliśmy do generała. W sieni spotkała nas właśnie jego siostrzenica, jeszcze nosiła żałobę po mężu, więc wyglądała jak jaka siostra zakonna. Zauważyłem, jak rozjaśniła się, okryła rumieńcem jej twarz. Drzwi do izby były otwarte na oścież, nie zatrzymując się ruszyłem dalej. Młody leśniczy został w sieni. Obejrzałem się i natychmiast musiałem zamknąć za sobą drzwi — leśnik bowiem przytulił do siebie smutną, młodą kobietę. Cóż, I szczęście przychodzi różnymi drogami. Może młódka przestanie popłakiwać?! Za chwilę wbiegła do kuchni niczym wicher, chwyciła ze stołu długi nóż i tam, gdzie w sieni wisiały na żerdzi pęta kiełbasy, zaczęła wymachiwać nim jak szablą. Ugaszczała nas z niezwykłym ożywieniem. Zapraszała siedzieć, wciąż nalewała do kieliszków, aż noc zawisła nad siołem, wzywając wszystkich do snu. Wyszedłem na podwórko, żeby popatrzeć na ciche, rozgwieżdżone niebo, a potem skierowałem się do odryny na generalskie siano, żeby gwiazdy zostawić młodym... śród oczeretów Szedłem wzdłuż kanału przez oczerety. Torfiasta, wąska ścieżyna uginała się pod mymi nogami. Rysunek różnych śladów był tak wyraźny, że można go było odczytywać nawet bez powiększającego szkła. Przechodziły tędy bose nogi i nóżęta, pełno było śladów po butach, ale naj wyraźniej sze były odciski małych i dużych łapci, tak odwiecznie tutejszych. Splecenia zostają na ścieżce równymi rzędami linii, tworzących małe kwadraciki. Idę między oczeretami. Kanał jest nowy, niedawno jeszcze pracowały tutaj pogłębiarki generała, rudawa woda, prześwietlona słońcem, płynie aż nazbyt bystro, jest jak nastój z tutejszych roślin, tutejszej zieleni, która oddycha siwą, wielowiekową przeszłością. U nóg szeleszczą olbrzymie skrzypy, jak małe, delikatne choinki. Pochodzą jeszcze z polodowcowego okresu. To samo można powiedzieć i o wonnych jałowcach. I, rzecz jasna, o oczeretach, z których przez stulecia tworzył się torf — drzemiący warstwami na szerokiej i wciąż jeszcze jak gdyby tajemniczej poleskiej nizinie. Idę przez oczerety... Łagodny wiatr wieje nad doliną i swoim oddechem jak pieszczotą ogarnia mnie i oczerety. Łatwo sobie wyobrazić, iż ciągną się one aż do naszej Prypeci — tej matki nie dających wzrokiem się ogarnąć błot i lasów. Oczerety chwilami falują, niekiedy zginają się i wtedy lśnią w słońcu szaro jedwabistym połyskiem ostrych, sztyletowatych liści, by znowu się wyprostować. Jak dalece sięgnąć może mój wzrok, na spotkanie nadpływają i nadpływają w słońcu one, sztyletowate oczerety. Toczą się falami, mienią się w słonecznym blasku, a w swoich wysokich gąszczach dotykają mojej twarzy. Nigdzie żywej duszy. I człowiekowi zaczyna się wydawać, że nie ma więcej nikogo na świecie. Tylko oczerety i ja żeglujemy pod słońcem. I w tym lśniącym rozmigotaniu oczerety opowiadają mi dzieje ziemi, zaczynające się od progów pierwobytu. Aż stamtąd niosą na swoich falach nieustanną, nieuniknioną jak prawda opowieść o wielkim czasie narodzin. Idę wśród oczeretów. I wiem, że nie starczy dnia, by dojść do ich kresu. Nigdzie nie ma nikogo... Idę — a moja dusza wyśpiewuje hymn na cześć natury. Kocham tu wszystko... Zatrzymałem się, by dokładniej wsłuchać się w szepty. Oczerety są takie wyraźne, ostre i bezwzględne, jakby ostrza noży. Wyrosły przecież z surowej ziemi, przebiły się ku słońcu z pierwobytnych głębin. I teraz opowiadają o swojej trudnej drodze. Ich opowieść jest długa, nie ma końca. Gdziekolwiek nastawić ucha — szepczą i szepczą. I wydaje się, że tylko ja jeden słyszę te szepty. Ocieniam oczy dłonią, jakby wypatrując kogoś czy czegoś. Gdzieś daleko przemknęło coś białego i nagle zniknęło. Patrzę — przemknęło znowu, znowu zni-knęło. Coś czy ktoś zbliża się do mnie. Ruszam na spotkanie kogoś czy czegoś. Uginająca się ścieżyna — czar- na — pokrętna jak żmija, prowadzi mnie w coraz to gęstsze i wyższe oczerety. I wreszcie na którymś z zakrętów wyłoniła się z oczeretowej gęstwiny młoda, po wiejsku ubrana kobieta. Można nawet powiedzieć, że po miejsku, ale skromnie, bez hołdowania wyzywającej jakiejś modzie. Szara kurteczka, krojem przypominająca męską marynarkę, podobnie szara spódniczka nieco powyżej kolan, zwyczajne żółte pantofle na niskich obcasach. Biała, czyściuteńka chustka, zawiązana z tyłu w węzeł osłaniała ciemnoblond włosy. Od razu odczułem zgodność między jej chustką, włosami i szarymi, zamyślonymi oczami i tymi dookolnymi oczeretami. Skąd ty idziesz i dokąd, pogrążona w tych oczeretach? Pod pachą prawej ręki książki. Wpatrzyłem się w kobietę i ogarnęła mnie radość. Jak gdybym wyczuł coś dobrego, szczęśliwego. — Dokąd to, moja miła? — A do wsi. Wypożyczyłam książki z biblioteki tutejszej szkoły średniej, a teraz je odnoszę. — Aha... to pani chyba jest nauczycielką? — Nauczycielką... W szkole podstawowej. — Rozumiem. Teraz domyślam się, że to pani wydeptała tę piękną ścieżkę między oczeretami? — Tak, trochę to i ja — uśmiechnęła się nauczycielka. I zaraz uzupełniła: — A teraz to i pan... Oboje roześmialiśmy się przyjaźnie. Oczerety to ukrywały nas przed światem, to obnażały. My zaś rozmawialiśmy, patrząc jedno drugiemu w oczy, jakby to było spotkanie po długiej rozłące. Wypytywałem ją o jej szkołę, o ilość uczących się dzieci, o wieś, o obyczaje miejscowych ludzi, o kołchozową gospodarkę, o wszystko, co może dotyczyć życia poleszuków. Opowiadała powoli, nie spiesząc się, czasem obrzu- 48 cając spojrzeniem oczeretowe dale. A mnie się wydawało, że w takich chwilach cichną oczerety. Już od pięciu lat jest tutaj nauczycielką — poleszucz-ka. Pracuje wśród oczeretów, gdzie, jak mi się zdawało, nie ma nikogo, gdzie tylko szumią pierwotne lasy. Skądże, tutaj mieszkają, żyją w objęciach surowej przyrody ludzie — całe wioski i miasteczka. Poprzez tę gęstwinę lasów i oczeretów przebił się promień, by dotrzeć do ludzkich głębin. Oto ona w szarej kurteczce, skromna życzliwa, z książkami pod pachą. Już się ze mną żegna i odchodzi. Długo patrzę w ślad za nią, dopóki nie wchłonęły jej oczerety. A mnie chce się zawrócić i krzyknąć: „Kraino moja! Czyś to ty, taka oczekiwana i błogosławiona?" Przystanąłem i zawołałem. Ona zaś poszumem oczeretów, echem serdecznie odpowiedziała: „Tak, to jestem ja... to jestem właśnie ja!" ¦ł — Moje niedźwiedzie Ślepota W nadmorskim sanatorium na Kaukazie przy jednym stole jadaliśmy z młodą kobietą, Wie-rą. Wiedziałem, że jest ona utalentowaną pianistką, wypoczywała po długich występach gościnnych, szanowałem ją w jakiś szczególny sposób. Zazwyczaj przychodziła nieco później niż inni, witała wszystkich życzliwym skłonieniem głowy i siadała przy końcu stołu. Była skromna i opanowana, mówiła niewiele, ale serdecznie i mądrze, zawsze zostawiała po sobie coś takiego, że chciało się czym prędzej znowu ją zobaczyć. Miała wiele kobiecego wdzięku i uroku, który nie rzuca się w oczy, ale uzupełnia człowieka. Zdarzają się przecie tacy ludzie, co to, spotkani niespodzianie, zostawiają po sobie niezatarte wrażenie. Niekiedy chodziliśmy z nią na spacer po okolicy. Każdego ranka spotykaliśmy się na brzegu: przychodziłem o wschodzie słońca i już ją tam zastawałem. Stała nad morzem, na zimnym jeszcze piasku leżał kolorowy szlafrok, wykonywała ćwiczenia gimnastyczne. Pozdrawialiśmy się z daleka, unosząc ręce nad głową, ona zaś wołała: — Z pana to śpioch! Marnuje pan czas, gdy tu wszędzie jest tak pięknie! To prawda, ale może właśnie dzięki niej dokoła było tak pięknie. Kąpaliśmy się w rannej, orzeźwiającej wodzie morskiej, a ja czułem się szczęśliwy, że te same fale opływają ją i mnie. Wycieraliśmy się pachnącymi morzem ręcznikami, schodziliśmy się, jeszcze raz mówiąc sobie „dzień dobry" i wracaliśmy w porze, gdy nasi znajomi dopiero wstawali. W czasie śniadania powtórnie widziałem Wierę: ona jak gdyby odpowiadała spojrzeniem na moje spojrzenia. Gdy przy stole przez dłuższy 52 czas jej krzesło stało nietknięte, ogarniało mnie zniecierpliwienie. — Trochę się spóźniłam, proszę mi wybaczyć. Wprawiałam się — usprawiedliwiała się przede mną, jakby czuła się winna. Pewnego razu leżeliśmy z kolegą w gorącym piasku, mrużyliśmy oczy przed słońcem, obserwowaliśmy dym dalekiego statku. Ni stąd, ni zowąd kolega powiedział: — Świetna kobieta ta twoja sąsiadka. — Wiera? — Tak. Szkoda tylko, że tak się jej przytrafiło z okiem. Taka piękna, ale nieszczęśliwa. — A co z jej okiem? — zdziwiłem się. — Przecież okaleczone. Czyś nie zauważył — gdy patrzy, to zawsze trochę przymyka oczy, aby powieki były na tym samym poziomie. I zawsze stoi nieco zwrócona bokiem, żeby nie było widać całej skroni. — O kim ty mówisz? Przecież chyba nie o Wierze! — ostro zaprotestowałem. — Jak to? Dotąd nie zauważyłeś? — Kolega wybuchnął śmiechem i zaczął szydzić z mojej spostrzegawczości. Gdy znowu spotkałem Wierę, szczególnie uważnie przyglądałem się jej twarzy. Wiera to zauważyła, zatrzepotała w popłochu rzęsami, nieoczekiwanie stanęła w ten sposób, żebym widział jej prawą skroń, przygryzła wargi, jakby pragnęła w taki sposób ukryć głęboki ból. Od kącika oka, skąd biegną ku skroni pierwsze zmarszczki dojrzałej mądrości ludzkiej, ciągnęła się jak wy wij as, przypominający zwinną jadowitą żmiję, cie- 53 niutka blizna, kryjąca się pod kosmykiem włosów na skroni — ślad po dotknięciu śmierci, ślad wojny. Wzruszyło mnie coś czystego, wzniosłego i szlachetnego. Najlepszą, najmilszą ze wszystkich na świecie była ta kobieta. I zawsze potem, ilekroć spotykaliśmy się z Wierą, przede mną mimowolnie zjawiała się twarz owego kolegi i wydawało mi się, że jego oczy pogrążone są w straszliwej ślepocie ludzkiej. Lęki 1 A potem na lat więcej niż osiemnaście musiałem zmienić zawód. Pracowałem jako kopacz, cieśla, stajenny, woziwoda, wytapiacz, buchalter, rewident. Byłem na Syberii, w Uzbekistanie, w Estonii i znowu na Syberii. To jasne, że chciałem wrócić na Białoruś, nie mogłem jednak na to sobie pozwolić. Tym bardziej że już wiedziałem, iż w Mińsku w czasie wojny zginęła moja rodzina — syn, żona, jej rodzice. Nie było do kogo wracać, nie było więc potrzeby. Wszędzie na swoim szlaku spotykałem ludzi dobrych i złych. Powiem od razu, że najwięcej dobrych, bo to najlepiej się pamięta, od dobrych bowiem i sam człowiek się uczy. A mam na myśli nie jakąś dobroczynność, ale serdeczność, sumienność i prawdę, choćby nawet przykrą, człowiecze postępki. Zło zaś to jak błędy drukarskie. Dobry więc był Wasil Arkadzki, buchalter z zawodu, który zabrał mnie od robót ziemnych i nie spuszczał z oczu, dopóki nie dopiął swego. Wziął mnie do pomocy w sporządzaniu rocznego bilansu, żebym kreślił formu- 84 larze, wypuścił od siebie wtedy, gdy opanowałem wcale nie błahy zawód — stałem się buchalterem. Dobrym człowiekiem był naczelnik konwoju Igin, choć pozornie jego stanowisko nie dawało mu ku temu sposobności. Spławialiśmy wtedy drzewo w tajdze po szalonej rzece Kożuch. Na Wielko-Iławskim porohu rozbiła się nasza tratwa z żywnością, przez niedopatrzenie gdzieś zaginęło pięciu mężczyzn. Różne można było snuć przypuszczenia: albo od razu utonęli, albo wydostali się z wody gdzieś pośród skał i pojedynczo zamarzają, gdyż w tajdze pełno jeszcze było śniegu. Należało ich szukać, choć nie było to łatwe: niedostępne brzegi; żeby zaś popłynąć w zimnej i rozwirowanej wodzie na bierwionie, obejmując je rękami, jak to robili tubylcy, na to trzeba było mieć doświadczenie i odwagę. Do spławiania wzięto ludzi, którzy nie podlegali eskortowaniu, przez jakiś czas należałem do takich, ale szła z nami także grupa konwojowanych, jakichś pięćdziesięciu zawadiaków. Saszka Lisowski, wysoki atleta, albinos o bystrych i zuchwałych oczach, wyróżniający się właśnie w tej grupie, którego nie spuszczano z oka, poprosił o rozmowę z Iginem. — Obywatelu naczelniku — powiedział — choć nam nie wolno, pozwólcie szukać zaginionych. Ja rozumiem, że to tajga, szeroka przestrzeń, ale my nie uciekniemy. — Weź ze sobą dziesięciu ludzi i idź — odparł Igin. Igin przekroczył w ten sposób wszystkie przepisy, oprócz tych, które dyktuje sumienie. Sam także wyruszył w tajgę, strzelając od czasu do czasu w powietrze z pistoletu, żeby huk dotarł do tych, którzy może jeszcze żyją. Dopiero w drodze powrotnej konwojowani, idąc przesiąkniętymi krwią śladami, znaleźli Igina. Usiłując dostać się do brzegu, nieraz spadał z urwistych skał, czepiał się wy ster czających z nich wątłych korzeni, jego 55 gumowe buty były podziurawione, bose stopy poranione na zimnych, ostrych kamieniach. Dobrym człowiekiem był główny księgowy fabryki, Nikołaj Woronow, do którego trafiłem po swoich dziesięciu latach syberyjskich. Opadłem z sił, chodząc po Ferganie i szukając pracy, byłem chory, nie miałem pieniędzy. W grudniu, gdy tam zima dochodziła właśnie do głosu, gdy tylko nastawała noc, wychodziłem za miasto, odnajdywałem miejsca, gdzie rosło więcej drzew morwowych, zgrzebywałem pod siebie liście i układałem się do snu. Raz zanocowałem w czaj chanie, ale było właśnie sprawdzanie dokumentów osobistych, jako podejrzanego zabrano mnie na milicję i dopiero nazajutrz wypuścił mnie prokurator Wawiłow. Straciłem już wszelką nadzieję i poszedłem bez celu włóczyć się po ulicach, ale na przedmieściu ujrzałem nową fabrykę. W jeszcze nie wykończonym kantorze po prostu na ubitej ziemi stały stoły, za jednym z nich, znajdujących się w głębi, siedział główny buchalter, jak łatwo było się domyślić, dopiero niedawno zdemobilizowany: na szafie wisiał jego szynel, na stole leżała czapka. Nie wypuszczając z zębów cybucha fajki, spokojnie i jakimś schorowanym głosem wybadał, co ja umiem, potem powiedział: — Proszę napisać podanie. — Ale ja... — prawdopodobnie moja szczerość była przyczyną tego, że wszędzie załatwiano mnie odmownie, nie mogłem jednak pozwolić na to, żeby ludzie nie wiedzieli, kogo przyjmują do pracy — otóż nie kończąc, wymownie wskazałem na moją fufajkę. — Widzę przecie... — powiedział Woronow. — Proszę pisać podanie... Natychmiast poszedł z moim podaniem do dyrektora i do naczelnika wydziału kadrowego. Wywołał komen- danta Siomina i zarządził, żeby mnie umieszczono w hoteliku. — Na razie nie mamy oddzielnych mieszkań — wyjaśnił mi. — Ale wkrótce będą, budujemy tutaj całe miasteczko. Pracując u niego, upewniłem się, że był on serdeczny i życzliwy dla wszystkich. Charakter i dola tego człowieka, uczestnika wojny hiszpańskiej, wymagałyby oddzielnej książki. Dobrym człowiekiem był także dyrektor tej fabryki, Uładzimir Kuczarenka. Inżynier, który miał dwa ukończone fakultety, uczony, nie lubił swego dyrektorstwa, za to jego lubili wszyscy. Jego dobroć była sprawiedliwa i surowa. On nawet nigdy nie rozkazywał, on tylko prosił, zadośćuczynienie tej prośbie ludzie poczytywali za zaszczyt. Znał chyba prawie wszystkich swoich ludzi nie tylko z wyglądu, ale wiedział, jak żyją, jakie mają rodziny i potrzeby. Gdy tylko mógł, to pomagał, gdyż czasy były ciężkie, wojna dopiero się skończyła. Wozem dyrektorskim nigdy nie jeździł sam: zawsze kogoś podwoził. Znał to jego przyzwyczajenie szofer Wicia i na widok idącego chodnikiem robotnika zakładów zatrzymywał wóz, zapraszał do wsiadania. Kuczarenka wreszcie zwolnił się ze stanowiska dyrektora, gdyż jednocześnie wykonywał obowiązki inżyniera głównego. Jego następcą był Kurzin. Wprowadził nowy, bardzo wówczas modny styl administrowania: chmurne, ciężkie spojrzenie; twardy, zimny głos; żelazne posłuszeństwo i monumentalna wyniosłość — to wszystko, co miało postaciować wolę i siłę. Kontakt z ludźmi utrzymywał jedynie przez nakazy: udzielić nagany, ostrzec, zwolnić. Typ takiego kierownika, kierującego się chemicznie czystą surowością, stał się na jakiś czas obowiązujący i w literaturze. Gabinet Kurzina straszył pustką, inży- 57 nierowie, kierownicy oddziałów i cechów zaczęli się rozbiegać. Pewnego razu do fabryki przyszły cysterny z kwasem siarkowym. Trzeba było natychmiast je wyładować, żeby nie płacić kary za przetrzymywanie wagonów. Była noc, nie było zbędnych rąk. Kurzin dzwonił wszędzie, rozesłał do bliższych mieszkań woźnych i strażaków, żeby zwołano ludzi, ale nikt nie przyszedł. W kotłowni u inżyniera Konstantynowa pracowali dyżurni wraz z pomocnikami, więc Kurzin im wydał rozkaz, oni jednak oświadczyli, iż nie mogą opuścić kotłowni. Zadzwonił wreszcie do Kuczarenki, gniewnie wypominając mu, iż rozluźnił dyscyplinę w fabryce. Kucza-renka połączył się z Konstantynowym: — Drogi Konstantynie Siergiejewiczu, przyszły cysterny. Trzeba je wyładować, pomóżcie nam! Natychmiast zebrała się brygada i poszła do przeładunku. Ale tylko dlatego, że „prosił Kuczarenka..." Nie służył mi fergański klimat. Gorąco, rozleniwiająca duchota, nie odświeżają nawet aryki płynące w cieniu upraw. W pracy zawsze byłem cały zlany potem, zbiegałem do kotłowni pod prysznic, ledwie jednak zdążyłem wrócić do swego stołu w kantorze, opadałem na krzesło jak nieżywy. W dodatku ogarnęła mnie nostalgia, nie mogłem znaleźć sobie miejsca: tęskniłem do naszych pól, łąk, lasów, zieleni. Wychodziłem za miasto, ale wszędzie były tylko piaski w jaskrawym słońcu i wkoło góry. W moich snach pojawiało się dojrzewające, rozfalowane żyto, krzaki rosnące na łąkach, drożyny biegnące przez pola — zastanawiałem się więc: czy już będę to widział tylko w snach? Miałem trochę szczęścia, gdyż w Estonii znalazł się 58 znajomek, dzięki któremu w odpowiedzi na mój list, iż chciałbym zmienić swoje położenie geograficzne, otrzymałem zaproszenie do pracy w łupkowo-chemicznym kombinacie. „Proponujemy stanowisko starszego bu-chaltera w zakładzie mechanicznym, zapewniamy mieszkanie, zwracamy koszta podróży, prosimy o telegraficzną zgodę" — pisano w depeszy. Oczywiście, wyraziłem swoją zgodę. Byłem wtedy już żonaty po raz drugi. Wybrałem się w drogę z żoną i pięciomiesięczną córeczką, podróżowanie zaś wówczas było sprawą wielce trudną. Dobrze, iż przyjaciele zaopatrzyli mnie w kanister z miedzianej blachy, pobielili go od wewnątrz i napełnili spirytusem. Tu i ówdzie miało to swój dodatni skutek. Wyznaczono mi jednak zupełnie co innego — kopalnictwo łupkowe. Właśnie uciekł stamtąd główny bu-chalter Karakijoz, zabierając ze sobą trzydzieści tysięcy rubli. Nie było mi wesoło: nie znałem tego rodzaju produkcji, dokumentację sporządzono w języku estońskim, księgowości zaś, jak to wyszło na jaw, właściwie nie prowadzono, przecież Karakijoz uciekł nie bez powodu. Nie należało się jednak wycofywać. Zadanie było-dwojakie: opanować język, samemu czytać wszystkie dokumenty, żeby ludzie nie uważali mnie za obcego i wreszcie — znaleźć punkt wyjścia, od którego trzeba było zaczynać. Zalazłem do kantoru aż na pół roku, spędzając w nim niekiedy całe doby. Kiedy zaś wyglądało na to, że wszystko już pójdzie dobrze, zadzwoniono, iż, wzywa mnie główny buchalter kombinatu, Pietrow. U Piętrowa zastałem dyrektora kombinatu, Ferdynanda Mettusa i jego zastępcę, Abrama Pejznera. Patrzyli na mnie bardzo podejrzliwie. Co mogło się wydarzyć? Piętrowa przysłano do nas niedawno z aparatu ministerstwa. Wiedzieliśmy, że nie przybył tu na własne 5S» żądanie. Po prostu wszystkim nadojadł tam swoim bezdusznym formalizmem, chciano go się pozbyć i znaleziono zaszczytny powód: pan, Mikołaju Mikołajewi-czu, jest człowiekiem z doświadczeniem, z charakterem, niech pan jedzie, żeby jakoś usprawnić działalność kombinatu „Kiwiyli". Jest to wielki kombinat, zajmuje poważną pozycję w łupkowo-chemicznym przemyśle i niech nie psuje ogólnego obrazu w dorobku ministerstwa. Pietrow przybył do pięciopokoj owego mieszkania starannie ogolony, siwowąsy, w bardzo dobrym płaszczu z makintoszu, z młodą żoną w ognistym, rudym kolorze i z maleńką walizeczką. Cóż, człowiek we wszystkim chce uchodzić za młodego, daj mu Boże! Niebawem Pietrow tak przykrócił cugli, że dyrekcja nie mogła się nawet poruszyć. Nic nie było wolno: ani opłacić ładunku, ani kupić czegoś pilnie niezbędnego, ani uzyskać limitowanej książeczki czekowej, ani kogokolwiek wysłać w delegację służbową. We wszystkim węszył oszustwo i krętactwo, wszystkich podejrzewał o złe zamiary. Postawił na swoim biurku maszynę do pisania „Olympię", grzebał się w papierach i wysyłał we wszystkich kierunkach raporty oraz donosy: do ministerstwa, do rewizyjno-kontrolnego zarządu, do rejonowego wydziału finansowego, do banku. Karano nas różnymi sankcjami, pozbawiano kredytu, nakładano areszt na rachunki bieżące. Cała działalność kombinatu znalazła się w okowach. Dyrekcja dzwoniła do ministerstwa, ale tam w niczym nie mogli nam pomóc: Pietrow nie naruszył żadnych przepisów. Podejrzewał i mnie o szachrajstwa i wezwał przed dwóch dyrektorów, żeby naocznie się przekonali, jakimi to kadrami dysponuje kombinat. — No więc, młody człowieku, niech pan opowie o tym, co tam nabrojono — powiedział, sadzając mnie przed sobą po drugiej stronie biurka. „Olympia" na su- 60 kiennej podkładce stała na brzegu biurka, przesłaniała mi jednak nieco Piętrowa. — Niech pan opowie o cudzie, jaki zdarzył się z łupkiem. Nie ma co, fajnie! Można na pana liczyć, che-che! Mettus, jasnobrewy człowiek o dużej równowadze ducha, autentyczny, patrzył na mnie oczami pełnymi współczucia: jak to się mogło zdarzyć? Była jednak w jego oczach i jakaś nadzieja, że może to nieporozumienie. Pejzner, maleńki, kłujący i szorstki, śledził mnie oczami, w których czaiła się zjadliwa słodycz: cóż, złodziejaszku, czapka na tobie górze! Sprawa w rzeczywistości była nieskomplikowana. Przez cały czas wydobywania łupku było szczególnie kosztowne, o wiele kosztowniejsze, niż to przewidywał plan. Po sporządzeniu przeze mnie sprawozdania stało się wprost przeciwnie: koszta własne wydobycia łupku znacznie spadły. Pokazałem Pietrowowi wszystkie dokumenty, dokładnie wytłumaczyłem kalkulację. I Mettus i Pejzner poweseleli. Nie było żadnego cudu — po prostu wszystko znalazło się na swoim miejscu. Nie przyjąłem wydatków innych oddziałów kombinatu, które zwyczajowo zapisywano na konto kopalnictwa, gdyż nawet oddział bezpieczeństwa pracy wszystko przenosił na nas: wydawał komukolwiek odzież roboczą (gumowe buty, płaszcze, fu-fajki) i wysyłał awizację do kopalnictwa, a tam niech się głowią! Oczyściłem wydobycie z wydatków na transport, ponoszonych przez inne oddziały, sprawdziłem normy wydatków w cechach, uprzedzając ich naczelników, że będę egzekwował przekroczenia. Zapisywałem na dochód (czyli zmniejszałem wydatki na łupek) zwróconą z wyrobisk obudowę. Oczywiście, nie obyło się i bez zatargów: odrzuciłem kilka lipnych zleceń. Jedno z nich było ewidentnie bezczelne: opiewało na trzy tysiące rubli za oczyszczenie wschodniego rząpia. 31 Sam sprawdziłem, że niczego tam nie zrobiono. Inżynier Władimir Zon stał się moim śmiertelnym wrogiem. Po jakimś czasie na moim biurku znowu rozdzwonił się telefon. •— Kuus kiimend kuus? — zapytano cichym, ale surowym głosem. To był numer mego telefonu — sześćdziesiąt sześć. — Ija, kuus kiimend kuus — odpowiedziałem, poznając po głosie, że to mówi naczelnik specjalnego oddziału naszego kombinatu, Dmitriew. — Proszę was, żebyście o trzeciej przyszli do urzędu Ministerstwa Bezpieczeństwa Państwowego. Ciężko westchnąłem. Więc po wszystkim. Skończyłem pracę. Naczelnik z Ministerstwa Bezpieczeństwa przyjął mnie nie w swoim gabinecie, ale w mieszkaniu, które znajdowało się po drugiej stronie korytarza. Jego żona wyszła do drugiego pokoju, usiedliśmy przy okrągłym stole, nakrytym wzorzystym obrusem. Czekałem na urzędową, trudną rozmowę, ale naczelnikowi nie było spieszno, pytał, skąd pochodzę, jak żyję, jakie mam trudności, co mi przeszkadza w pracy. Podczas rozmowy jak gdyby mimochodem zapytał, za co byłem sądzony, gdzie odbywałem karę i wreszcie powiedział: — To wszystko. Dziękuję. — Chwileczkę — poprosiłem — chyba o czymś mi nie powiedzieliście? Może mi nie wolno tutaj, w pobliżu granicy mieszkać, może muszę stąd wyjechać? Proszę powiedzieć, a ja się podporządkuję. — Ależ! — roześmiał się naczelnik. — Życzę zdrowia i proszę spokojnie pracować. Po prostu chciałem się z wami poznać. Nieco później domyśliłem się, po co mnie wzywał naczelnik z Ministerstwa Bezpieczeństwa. Nazajutrz szczebiotliwy głosik sekretarki oznajmił mi, że muszę 62 przyjść do dyrektora. Siedział już u niego Abram Pejz-ner. Wyścigając się, zaczęli mnie namawiać, żebym przyjął stanowisko głównego buchaltera w kombinacie. Było to niewiarygodne i straszne zarazem. Niewiarygodne, gdyż byłem człowiekiem ze złą biografią, o czym świadczył nawet mój paszport, wedle którego nie wolno mi było mieszkać w większych miastach, a tu nagle przedsiębiorstwo, którego działalność jest tak skomplikowana. Straszne — gdyż było to wielkie gospodarstwo, kombinat! Każdy jego oddział wygląda jak niezła fabryczka. Nie, nie mogę się na to zgodzić. Wzywano mnie i nazajutrz. Na trzeci dzień szedłem z wahaniem, gdyż kusił i porywał zakres działalności. Może nawet nikomu nie przychodzi do głowy, że buchalteria to także działalność. Nie było już jednak żadnej okoliczności, żeby się wykłócać czy też wahać — pokazano mi nominację z ministerstwa. Znowu nadeszły dni, gdy z pracy wracałem dopiero nocą. Nie będę opowiadał o tym, co robiłem, żeby uzyskać pożądane rezultaty. Bardzo możliwe, że wiele zawdzięczam życzliwym ludziom, zwłaszcza Mettusowi. Pewnego wieczoru, gdy świeciło się tylko w moim oknie, wstąpił do mnie, usiadł na kanapie, zapytał: — Ciężko? Że ciężko, o tym on dobrze wiedział. Pomilczał chwilę i dodał: — Może mogę pomóc? Nasi naczelnicy oddziałów nie bardzo kochają dyscyplinę. Proszę powiedzieć, to wydam odpowiednie zarządzenia. Pomagał mi: troską, dobrym słowem, rozporządzeniami. Zupełnie inne podejście do ludzi miał drugi człowiek* Nazarow. W opowieści Powiedz jedno słowo opisałem 63 wydarzenie z dwoma robotnikami, którzy wybierali się na wczasy. Nie opowiedziałem jednak wszystkiego. Przez dłuższy czas była taka sytuacja, że mogłem ludziom wypłacać jedynie skromne zaliczki i to w wyjątkowych wypadkach. Minął jednak ten okres, w kasie były miliony, księgowość spiesznie przygotowywała rejestry długów i listy płac, żeby rozliczyć się od razu ze wszystkimi. I właśnie przyszli dwaj robotnicy z gniewnym żądaniem, żeby im wypłacono wszystko co do grosza, gdyż jadą na odpoczynek aż na Ukrainę. Nawet przedstawili zaświadczenia z oddziału kadr, że tam właśnie jadą. Skierowałem ich do kasy. Nieoczekiwanie otrzymali więcej niż po osiem tysięcy na osobę i niebawem wrócili do mnie, przyznali się, że oszukali, że nie jadą na żadną Ukrainę, jest natomiast okazja, żeby pójść z nimi i wypić przynajmniej kufel piwa. Nigdy w czymś takim nie brałem udziału, dziką wydawała mi się nawet podobna myśl, żeby tak postąpić, więc oczywiście odmówiłem. Jednak aż do końca pracy co jakiś czas otwierały się drzwi do gabinetu to z buchalterii, to z korytarza, a ci dwaj wciąż czyhali, by mnie zastać samego. —¦ Towarzyszu buchalterze, cóż to, gardzicie? Posiedźcie z nami jakieś pół godzinki, tylko przy jednym kufelku! Prosimy ze szczerego serca! Jeżeli nie macie czasu, to poczekamy do wieczora. Pracujcie sobie spokojnie, a my będziemy na was czekać na korytarzu. Wyjdźcie chociaż na pół godziny! I wtedy sobie pomyślałem: a czemu to nie mógłbym z nimi spędzić kilku chwil? Cóż w tym złego? Ich radość jest i moją radością, bo przecież ujrzałem wyniki swojej pracy. Nazarow jednak zatruł tę chwilę radości. Nazajutrz, gdy tylko przyszedłem do pracy, zadzwonił telefon. — Główny buchał ter? Co to za porządki?! — wrzesz- czał Nazarow. — Jak mogliście dopuścić do tego, żeby was widywano razem z robotnikami w restauracjach? Dobraliście się do cudzego grosza! Swego wam nie starcza, czy tak?! Kto wam na to pozwolił? Hańba! Jaki z was po tym wszystkim główny buchalter? Słuchałem i nie wierzyłem własnym uszom. Cóż mogłem odpowiedzieć? Czy w ogóle warto było odpowiadać? Gdyby była w tym nawet jakaś przewina, to czy nie można byłoby załatwić tego po ludzku i nie przez telefon? Nie, żaden z ludzkich odruchów nie jest temu człowiekowi znany. Czułem, jak mi zapiera dech. Żeby nie wpaść w grubiaństwo, odłożyłem słuchawkę. Znowu zadzwonił telefon. — Co, nie chcecie nawet ze mną rozmawiać? — Nie chcę — odpowiedziałem. — Jeżeli takim tonem, to nie będę rozmawiał. Nie chcę — i znowu odłożyłem słuchawkę. Po jakichś dwudziestu minutach zjawił się Mettus. Posiedział, porozmawiał, zasięgnął rady, czy warto posyłać do Leningradu po odbiór nowych instalacji. Dopiero przy wyjściu, stojąc w drzwiach, jakby mimochodem, współczująco powiedział: — Z wami rozmawiał Nazarow? Głupstwo, z nim to się zdarza. Upłynął rok. Wszystko szło swoją rzeczy koleją, miałem prawo być dumny z tego, co zostało osiągnięte. Jakoś po obiedzie wróciłem z terenu kombinatu — takie przechadzki stały się moją potrzebą — ledwie zdążyłem się rozebrać, gdy sekretarka dyrektora poprosiła mnie, żebym udał się do Pejznera. Niby coś zwykłego, a jednak nie mogę zrozumieć, czemu jakaś trwoga opanowała moje serce. U Pejznera zastałem dwóch mężczyzn. Jeden z nich zapytał, czy mam przy sobie paszport. Musiałem po raz drugi pojechać na Syberię. S — Moje niedźwiedzit 35 Wśród ludzi, od których zależał mój los, również byli dobrzy i źli. Nawet w tamtych odległych latach, gdy nie tylko mnie spotykały nieszczęścia, miałem możność o tym się przekonać. Śledztwo prowadził bardzo surowy lejtnant Timofiejew. Jak umiał, tak zbijał mnie z pantałyku, ale przez cały czas uprzedzał: „Tylko niczego nie zmyślajcie, mówcie prawdę. Jeżeli zaczniecie zmyślać, to zaszkodzicie sobie, jednocześnie wbrew woli wciągniecie i innych, zupełnie niewinnych, radzieckie zaś prawo nie może dopuszczać się niesprawiedliwości!" To był człowiek ze szkoły Dzierżyńskiego, choć był moim śledczym, jednak go szanowałem, bo widziałem, że dla niego jednakowo są ważne i państwo, i człowiek w państwie. Oczywiście, nie mógł ze mnie zrobić przestępcy. Wtedy zajął się mną drugi. Pamiętałem go z czasów studenckich, uczył się w instytucie prawa i gospodarstwa, chodził po korytarzu z głową o kędzierzawych, rozwichrzonych włosach, przechylał się z boku na bok jak pijany, dziwacznie wymachiwał rękoma. Od razu mi się przedstawił, że jest śledczym w sprawach szczególnej wagi, zapoznał mnie z treścią zeznania, które będę musiał podpisać. — Ale to przecież nieprawda! — zawołałem zdziwiony i oburzony. Widząc, z jaką pewnością siebie i cynizmem nowy śledczy domaga się tej nieprawdy, zrozumiałem, że koło się zamyka. Zrobiło się strasznie na myśl, że gdzieś zaszła tragiczna pomyłka. Właśnie pomyłka: tylko tak mogłem tłumaczyć swoje nieszczęście. I ta właśnie formuła pomogła mi nie stracić obywatelskiego poczucia przez wszystkie lata próby. Teraz patrzę na swoją drogę jak na odległy sen. Moja biografia wydaje mi się bardzo długa i dziwię się, że też tyle w niej mogło się pomieścić. Poznałem tragizm i rozpacz, doświadczyłem ceny radości i nadziei: byłem na grani tego gorzkiego przeświadczenia, że człowiek zostaje bez ojczyzny, nie ma do niej prawa i jednocześnie zrozumiałem, jaka to wielka i droga siła. Moje wysyłane raz za razem podania i skargi zostawały bez odpowiedzi. Kiedy wybuchła wojna, znowu zacząłem wysyłać podania, prosiłem o skierowanie na front. To było najważniejsze, to był najświętszy obowiązek — żeby w godzinie niebezpieczeństwa grożącego ojczyźnie mieć prawo oddać za nią życie, przynajmniej po śmierci zostać jej synem. Los każdego człowieka jest jego osobistym losem, ale poza losem narodu nie ma się i losu własnego. Często zastanawiam się nad tym, w jakiej pustce żyją ci, którzy znaleźli się w dalekich, cudzych krajach. Nie mam na myśli zdrajców i politycznych przestępców, ci bowiem sami siebie pozbawili ojczyzny. Mam na myśli tych, którzy przez zrządzenie czasu i wypadków, z powodu jakiegoś drobnego przewinienia albo i bez tego — z konieczności — porzucili swoją ziemię. Ojcowizna nawiedza ich tylko w dobrych snach. Wiem, że im ciężko, marzą się im ojczyste niwy, łąki, kwiaty i trawy, ranki i wieczory, wąskie steczki wśród żyta i chaty; wiem, że słyszą nasze pieśni, że im świeci nasze słońce, jak nadzieja, jak prawo do tego, żeby być ludźmi. Kuglarz Hijuma 1 W redakcji zjawił się niemłody już człowiek i zapytał, czy może widzieć się ze Skryhanem. Wstałem na po- 5* 67 witanie prosząc, żeby podszedł bliżej, ale skonfundowany gość poprosił o rozmowę w cztery oczy. Redakcja znajdowała się na piętrze Domu Literatów w ciasnych, nieprzytulnych pokoikach. Wyszliśmy więc do poczekalni, gdzie stały: czarna, popękana kanapa i brązowy stół, świecący tłustymi plamami. — Proszę wybaczyć, że przeszkadzam panu w pracy — powiedział gość z przejęciem. — Doradzono mi jednak, mniejsza o to kto, żebym zgłosił się do pana jako do pisarza. Chciałbym panu sprzedać swoje dzienniki. — Dlaczego? — Jestem artystą, kuglarzem Hijurną. Przyjechałem do waszego miasta na gościnne występy. Nie ma w nich żadnego szalbierstwa. Przypomniałem sobie, iż widziałem porozklejane na mieście afisze z imieniem tego człowieka. Wielkie, czar-no-niebieskie litery pośrodku: „Kuglarz Hijuma", a w górze, w lewym rogu fotografia. Twarz egzotyczna, opalona, z surowym błyskiem w oczach. Na głowie turban, pośród jego fałd nad czołem czarnymi promieniami płonął drogi kamień, u ucha wisiał cienki kolczyk. Wszystko to kojarzyło się z dalekimi, gorącymi i nieznanymi krajami, w których pełno wszelakich tajemnic, gdzie mieszkają czarownicy, wróżbici, i gdzie węże tańczą pod muzykę... Spojrzałem na Hijumę: żadnego podobieństwa do fotografii. Stary człowiek niskiego wzrostu, szczupły, zmęczony, nawet jak gdyby niezaradny i zagubiony. Na wąskich ramionach krótka dacha z rudą sierścią. Nic nie łączyło tej twarzy ani z fotografią na afiszu, ani z cudzoziemskim pseudonimem, ani z zawodem. Chciałoby się wyjaśnić tę całkowitą rozbieżność. Tymczasem gość mówił: — Wiele zwędrowałem świata, wiele widziałem i wszystko, co było godne uwagi, notowałem. Byłem 68 w wielkich miastach — w Paryżu, w Wiedniu, w Nicei, w Delhi, w Bombaju. Widziałem sławnych i znakomitych w świecie ludzi — francuskich zapaśników, włoskich śpiewaków, hinduskich fakirów, takich artystów teatralnych jak Sarah Bernhardt, takie tancerki jak Isadora Duncan. Jednym słowem, miałem co notować. Oczywiście, na początku opisałem w nich swoje życie. Nie tak znów często spotyka się kuglarzy, więc wydaje mi się, że panu jako pisarzowi takie dzienniki mogą się przydać. Niestety, nie były mi potrzebne. Po pierwsze, niedawno wyszły Przygody fakira Ben Ali-beja Wsiewo-łoda Iwanowa i jakże można było przejmować temat, w dodatku za pośrednictwem drugiej osoby. Po drugie, było to dalekie od moich zamierzeń pisarskich: właśnie chciałem pisać o partyzantach z wojny domowej. Odpowiedziałem więc, że nie reflektuję na pamiętniki. — Jaka szkoda — westchnął Hijuma. — A ja miałem nadzieję... Trudno było znaleźć jakieś wyjście z sytuacji, więc powiedziałem: — Dzienniki to jest to, co się pisze dla samego siebie. Mogą być tak intymne, że się nie zechce pokazać ich nawet swojemu najbliższemu przyjacielowi. A pan pragnie, by poszły w świat! Co pana właściwie do tego zmusza? Hijuma wtulił głowę w ramiona. Siedzieliśmy na czarnej, wytartej kanapie, pomiędzy nami leżała jego ruda, o kolorze dachy, czapka-uszatka. — Wydawało mi się, że kiedyś według nich napiszę książkę, chciałem zostać pisarzem. Teraz jednak widzę, że i nie potrafię, i nie zdążę. Zresztą, nie to jest najważniejsze. Jestem żonaty, mam młodą żonę i nie mogę... Ale to też nie jest najważniejsze. Pan wie dobrze, że moja sztuka nie jest teraz dobrze widziana. Nawet w tej 89 ir chwili, rozmawiając z panem, niepokoję się o to, jak zostaną przyjęte moje występy. Moje zarobki są wyjątkowo niepewne. A ja nawet w myślach nie mogę dopuścić do tego, żeby ona zaznała... Pan mnie chyba rozumie? Rozumiałem go. To były dla kuglarzy i prestidigitatorów trudne czasy. Państwo walczyło z popami, demaskowało religię, wszelkie szalbierstwo, zaś sztuka kuglarzy polegała na wywoływaniu wrażenia tajemniczości, na tym, że oni niby to władają nadprzyrodzonymi siłami, że mają stosunki z Bogiem lub z diabłem. Programy sztukmistrzów uważnie sprawdzano, żądano, żeby bardziej zagadkowe chwyty sami natychmiast przed publicznością wyjaśniali. Rzemieślników w zawodzie mało to obchodziło, ich prymitywne programy łatwo przechodziły przez kontrolę, wielcy jednak artyści dużo tracili. Jak na przykład można było wyjaśnić na poczekaniu zabiegi mnemotechniczne, telepatię, hip-notyzację? Czyli wszystko to, co było właściwe ich wielkim umiejętnościom?! Przeto liczne, może nawet najciekawsze pozycje z ich repertuaru nie dochodziły na scenę... I dopiero teraz uprzytomniłem sobie, że może właśnie mam przed sobą jednego z takich wielkich artystów, który, jak to ludziom się przydarza, przeżywa trudny okres w swoim życiu, choć stara się o tym nie mówić. Poczułem dla niego sympatię. — W jaki sposób mógłbym panu pomóc? — Nie potrafi mi pan pomóc. Chociaż... nie powiedziałem całej prawdy. Rozumiem pana jako pisarza, że nie chce pan moich dzienników. Na pańskim miejscu, być może, postąpiłbym podobnie. Jednak chciałoby się, żeby pan je przeczytał. Nie oczekuję pochwały ani oceny literackiej, daleki jestem od samozadowolenia, chciałoby się jednak usłyszeć pańskie zdanie. A poza tym pan dobrze wie, jakie może mieć znaczenie nawet 70 maleńka notatka w prasie. Szczególnie o mojej sztuce. Dziś będzie mój pierwszy publiczny występ i byłbym bardzo rad, gdyby pan na nim był i napisał o nim w gazecie. Wiem, że pan jest żonaty, więc zapraszam pana z żoną do klubu pracowników przemysłu żywnościowego. Przyniosę także do klubu swoje dzienniki. Pobiegał końca rok trzydziesty piąty. W ciemny wieczór szliśmy razem z Liną ulicą Komsomolską w dół do Niamihi. Czuło się wcale niezły mróz. Z trudem znaleźliśmy ten klub, niski i szeroki, jakby wciśnięty w skrzypiący śnieg. Na sali także było zimno, ludzie siedzieli w płaszczach, garbili plecy, chuchali w ręce. Płonęło kilka nisko zwisających lampek, ich drżące światło to ożywiało się, to prawie zamierało. Bardzo nie lubię siebie eksponować, zwłaszcza gdy w jakiś sposób ma to służyć czyjemuś interesowi. Dlatego nie pokazałem się Hijumie, znaleźliśmy dla siebie miejsce w ostatnich rzędach. Z chłodu lub ze zniecierpliwienia ludzie zaczęli tupać nogami. Wreszcie kurtyna odsłoniła scenę. Pośrodku stał nieduży stolik z ciemnym nakryciem. Spiesznym krokiem wyszedł na scenę Hijuma. Nie mogłem się nadziwić: teraz był to ów zamorski czarodziej z afisza — brązowa, skupiona twarz, magiczna gwiazda kamienia w fałdach turbanu nad czołem, kolczyk u ucha. Ukłonił się publiczności, zrobił kilka kroków do przodu i zaklaskał w ręce. Na scenie ukazało się nowe dziwo: kobieta o niezwykłym wdzięku, ubrana w lekkie, kwieciste jedwabie. Weszła, wyrażając swoją postawą skromność, posłuszeństwo i pokorne oddanie. Również ukłoniła się publiczności, zbliżyła się do stolika i zdjęła ciemne nakrycie... 71 Początkowo zdawało mi się, że wszystko było dość zwyczajne i normalne. A jednak pokazy zawierały w sobie coś takiego, że śledziło się je z napiętą uwagą. Hi-juma połykał długą, giętką szpadę, pił naftę i wydmuchiwał nad sobą czerwony płomień, demonstrował sztuczki z chusteczkami, z wodą; długim ostrzem przekłuwał obnażoną do łokcia lewą rękę, pod spodem, gdy wychodził koniec ostrza, skóra napinała się i pękała z cichym chrzęstem. Tych pomysłowych popisów było znacznie więcej. Najbardziej jednak zapamiętałem dwa z nich. Pierwszy, gdy Hijurna, znalazłszy się w końcu długiej sali tyłem do sceny, lufą w jej kierunku układał na barku strzelbę i, celując przez przyrząd optyczny, strzelał. Na scenie paliła się lampa, zdjęte z niej szkło leżało przed nią na czarnym aksamicie, otworami skierowane ku płomykowi. Srucina przelatywała przez dwa otwory w szkle, trafiała w ogienek, gasiła go. Drugi ujrzeliśmy na zakończenie programu. Jego pomocnica wyszła na scenę cała w niebieskim jedwabiu, uklękła, schylając głowę. Hijuma położył na jej szyi jabłko, ciął błyszczącym ostrzem szabli z takim rozmachem, że obie połówki jabłka daleko rozleciały się na strony. Po sali przebiegł prąd przerażenia, ktoś krzyknął, ktoś zerwał się z miejsca, ale kobieta wstała i mile uśmiechając się, powoli ruszyła za kulisy. Może dlatego, że nasza wcześniejsza znajomość usposobiła mnie przyjaźnie, zaimponowało mi to wszystko, co zobaczyłem. Powiedziałem o tym Hijumie, gdy z Liną znaleźliśmy się za kulisami. Hijuma miał już na sobie cynamonową marynarkę, wyglądał na zmęczonego, pakował do walizki swoje rekwizyty. — Marianko! — zawołał. — Chodź tu, poznam ciebie z dobrymi ludźmi... Proszę się zapoznać — powiedział, gdy pojawiła się kobieta w błękitnej jedwabnej sukni — 72 to moja żona, a jednocześnie moja asystentka... Marianko, poznaj i pokochaj moich nowych przyjaciół! Kobieta była nie tylko ładna, ale wyróżniała się bardzo sympatyczną łagodnością, ujawnioną w oczach, w głosie, w jasnych włosach, w sposobie patrzenia, w gotowości słuchania i rozumienia. Ledwie nasze kobiety zamieniły ze sobą kilka słów, natychmiast stały się przyjaciółkami. — Niech pani, Lino, pomoże mi przebrać się, gdyż marznę. W jakiś sposób były do siebie podobne, może dzięki swojej bezpośredniości i młodości. Dobrze pamiętam rozmiłowane spojrzenie Hi jurny, jakim odprowadzał swoją Mariankę do garderoby. — Widzi pan, z jaką tandetą muszę przed ludźmi występować — wskazał na rekwizyty i od razu posmutniał. — Jakże żałuję, że nie mógł mnie pan oglądać w moich popisowych pokazach! Cztery dość grube zeszyty, zapisane drobnym pismem — to były dzienniki Hi jurny. Oprócz wydarzeń chronologicznych zanotowanych zawierały wspomnienia, cudze przygody, refleksje. Zawierały opis świetnych miast i charakterystyki sławnych ludzi. Naj dosadniej jednak charakteryzowały samego Hijumę. Był to człowiek wiele od siebie wymagający, uważny i wnikliwy. Nie lubił trwonicieli, lekkomyślnych wesołków i ludzi próżnych, nawet jeśli ich otaczało uznanie. Zawsze ze sobą woził książki. Był nieźle oczytany w filozofii i psychologii, znał dobrze anatomię i fizjologię człowieka, ćwiczył wolę i pamięć. Wysoko cenił godność ludzką i ze wstrętem opisywał dwóch zapaśników, z którymi przypadkiem sąsiadował w jednym z rzyms- 73 kich hoteli. Na scenie demonstrowali klasyczną walkę, resztę zaś czasu spędzali przy winie, cynicznie opowiadając, gdzie, u jakich wielbicielek i w jakich okolicznościach odnosili największe sukcesy, dzięki jakim ich umiejętnościom wielbicielki przepadały za nimi. Można było dowiedzieć się z dzienników, że autor nie jest Hijumą, ale zwyczajnym rosyjskim Krasikowem o popularnym imieniu Władimir, pochodzącym z Syberii. Początkowo był wiejskim pastuchem, sam nauczył się czytać, potem, gdy w ich wsi na krótko pojawił się cyrk wędrowny, poczuł w sobie żyłkę artystyczną. Zaczął szukać książek o chiromancji, o czarnej magii, o czarownikach, jogach, o tajemnicach magnetyzmu. Aby przyzwyczaić się do odporności na ból, krępował się pod odzieżą twardymi powrozami, potem zawieszał na nich ciężarki z ostrymi, wpijającymi się w ciało haczykami — i tak chodził za stadem. Przywoływał psa, który pomagał mu w stróżowaniu bydła, długo wpatrywał się w jego oczy, aż ten przypadał do jego nóg i zaczynał pojękiwać. Jego biografia jak gdyby korespondowała z Ben-ali-bejowską, zacząłem więc zastanawiać się, czy nawet nie ma pewnych prawidłowości w powołaniu do tego zawodu. Potem znikł — wygląda to znów na jakąś prawidłowość. Potem wędrował z cyrkiem. Jeszcze potem wiele lat spędził w Indiach i wrócił stamtąd już jako znany kuglarz-f akir Hijurna. 4 Nie pamiętam, czy napisałem o nim cokolwiek w gazecie. Bardzo możliwe, że zamieściłem w niej wzmiankę. I nie pamiętam też, co spowodowało — może to, że zaprzyjaźniły się nasze żony — iż zawiązało się między 74 nami rodzinne koleżeństwo. Zaczęli bywać u nas jako najbardziej pożądani goście. Gdyśmy przebywali ze sobą, prosiliśmy zawsze Hiju-mę, by cokolwiek nam opowiedział. Albo o swoich wędrówkach, albo o sprawach swego zawodu, który miał dla nas coś z dalekiej i niepokojącej tajemnicy. Niechętnie na to przystawał. Jakby obawiał się, by za bardzo się nie obnażyć. Pewnego razu Lina nawet mu 0 tym powiedziała. Powiedziała, że zawód fakira lubi otoczkę dwuznaczności i że widz ma rację, gdy niedowierza, często bowiem zwykłemu sztukmistrzostwu usiłuje się nadać wrażenie sił nadprzyrodzonych. — W moich umiejętnościach nie ma jakiegokolwiek kuglarstwa! — Może i nie ma, ale takie to czasem sprawia wrażenie, gdyż lubi pan skrytość. Może nawet nie pan, ale pański zawód. — O, proszę się przekonać! Hi jurna wstał z krzesła, postąpił parę kroków naprzód 1 obnażył po łokieć lewą rękę. Na ciemnej skórze, pokrytej iskrząco żółtym puchem włosków, ujrzeliśmy ślady ukłuć. Różowiły się bladymi, cieniutko pomarszczonymi plamkami, jak to bywa na dopiero co zagojonych ranach. — Patrzcie więc, ślady z wierzchu i z dołu, dawne i świeże. A liczni myślą, że jest w tym oszustwo, że ostrze nie jest z żelaza i że ręki nie przekłuwam. Całe kuglarstwo, mówiąc po waszemu, polega na tym, że ja wiem, gdzie kłuć i jak kłuć. Trzeba, żeby ostrze przeszło między kością łokciową a promieniową, nie dotykając ich, żeby nie zawadziło o mięśnie, ale przeszło precyzyjnie między ich nawarstwieniami. Trzeba także dobrze wiedzieć, jak układać palce, kiedy zacisnąć je w pięść, kiedy i na jak długo rozewrzeć. Jeśli chodzi 75 o mnie, nigdy nie bywa krwi, nigdy nie zadrasnę tkanek, nie odczuwam bólu. Może zresztą ból zjawia się, ale nauczyłem się go nie odczuwać. Hijuma usiadł i nagle poczerwieniał, wstydząc się tego, co pokazał i co powiedział. To także piękna cecha jego charakteru — skromność. Innym razem Hijuma wprawił nas w podziw w sposób, można rzec, jak najbardziej nieoczekiwany. To była niedziela. Po herbacie usiedliśmy w różnych miejscach. Hijuma stał wsparty plecami o kaflowy piec. Zapanowało milczenie i nikt nie zauważył, jak wyjął z kieszeni marynarki ustną harmonijkę. Zobaczyłem ją wtedy, kiedy usłyszałem pierwsze dźwięki. To było czarodziejstwo. Miało się wrażenie, że grała cała orkiestra. Słyszało się jednocześnie i wysokie tony, i wtór. Patrzyłem na jego ręce i wydawało mi się, że jest w nich coś szczególnego, że coś szczególnego znajduje się również między wargami — i że jest jeszcze jakaś tajemnica, która oddzielnie różnym tonom dawała życie. Skończył równie nieoczekiwanie, jak zaczął. Otarł harmonijkę chusteczką, przedmuchał ją. I spojrzał na Mariankę. Zbliżyła się do niego, stanęła obok szczęśliwa. — Nawet nie podejrzewaliśmy, że pan ma jeszcze jeden i to taki piękny talent — powiedziała Lina. — Miał dwadzieścia sztuk takich harmonijek, koncertowych. Prawda, Wołodia? — nie wytrzymała Marianka, żeby i tym razem nie ujawnić, że wszystko, co Hijuma robi, jest dla niej miłe i drogie. — Prawda — uśmiechnął się Hijuma. I dodał: — Kiedyś kupiłem je w Niemczech, cały komplet. Mogłem koncertem wypełnić cały wieczór. A teraz została mi tylko ta jedna, dlatego jest mi taka droga... Ale muzykę porzuciłem... 76 Ostatnimi czasy wyglądał znacznie lepiej, jakby od-młodniał, ubyło zmarszczek na twarzy. Czuło się, że w jego duszy zamieszkał spokój. Nawet cynamonowy garnitur leżał na nim jakoś zgrabniej, uwydatniając powagę i stateczność. Na jakiś czas Hijuma pojechał do rejonów. Ponieważ program miał skrócony, pojechał bez swojej pomocnicy. Marianka przebywała teraz przeważnie z Linką. Oczywiście, opowiadały sobie wszystkie swoje tajemnice. Jako młoda dziewczyna Marianka wyszła za mąż za inżyniera budowlanego. Dopuścił się jakiegoś poważnego zaniedbania w obowiązkach i musieli się ze sobą rozstać. Po pewnym czasie matka wyprawiła ją do Murmańska: jedź, córeczko, żeby się z nim zobaczyć, będzie lżej i jemu, i tobie. Przez trzy dni dzieliła z nim radość i łzy. Przed samym powrotem zobaczyła afisz, zapowiadający ostatnie występy kuglarza Hijumy. Więc poszła. Z widowni ujrzała na scenie starszego, smagłego człowieka w pstrym, nietutejszym stroju, posługującego się miękkimi, ale wyrazistymi gestami. Kilka razy spojrzał na nią, jakby ją znał czy też dawał znak, iż wyróżnia ją wśród widzów. Kiedy w jednej ze sztuczek potrzebny był pomocnik czy też świadek, iż wszystko odbywa się bez machlojek, poprosił na ochotnika kogokolwiek z sali. Bez zastanowienia i wahania wstała z miejsca i udała się na scenę. Poczuła, że odtąd będzie ulegać tylko jemu. I nie wróciła ani do hotelu, ani do domu. Stała się jego asystentką, jeździła z nim do różnych miast, przebywała w hotelach i zajazdach, nigdy nie zastanawiając się, czy to jest łatwe czy taż trudne życie, 77 gdzie koniec i gdzie początek szczęścia. Wszystko było dobre i przyjemne, najdroższym człowiekiem na świecie stał się Hijuma. Dochodziły do niej pogłoski, że Hijuma miał, a może i ma jakąś drugą kobietę, ale ani przez chwilę tym się nie przejmowała. I oto właśnie zawitali do jej miasta. Matki nie odwiedzili, gdyż ta dobrze pamiętała nieludzką ucieczkę córki, wynajęli połowę domku — pokój i komórkę — przewieźli swoje dwie żółte, poskrzypujące walizki i akwarium z czterema rybkami, każdą w innym kolorze. W tym czasie Marianka czuła się szczególnie szczęśliwa: wybierali się na gościnne występy do Mongolii. — Czy wiesz, co ja sobie stamtąd przywiozę? — wołała do Liny. — Pstry, ciemny szlafrok ze złotymi skrami i ząb pewnej drapieżnej ryby. Krzywy, długi jak szabla, widziałam taki u znajomej, która przywiozła go właśnie z Mongolii... Hijuma z objazdu po rejonach wrócił raczej przygnębiony, nie odniósł sukcesu. Zaprzątały go jeszcze jakieś inne kłopoty, rzadko zjawiał się u nas. Raz, gdyśmy siedzieli z nim w moim małym pokoiku, zastanawiając się nad jego sprawami, zaś w salonie na kanapie, podnosząc jasne brwi, Marianka szczęśliwa, o czymś szczebiotała do Liny, patrząc jak zaczarowany na nią, powiedział: — Tylko ona sprawia mi radość. I nie wiem, jak ją ustrzec przed złymi kolejami mego losu... Bardzo ją kocham. Spojrzałem na niego uważniej: wydał mi się bardzo stary; twarz miał pomarszczoną i zmęczoną; strachliwy błysk w oczach; ostro wzniesione ramiona. Ogarnęło mnie jakieś trwożne przeczucie. I rzeczywiście, wkrótce potem, rankiem przybiegła Marianka z rozwianymi włosami, rozchełstana, gorzko płacząc, rzuciła się Linie na szyję: zniknął Hijuma! 78 — Co to znaczy: zniknął? Otóż tak: wczoraj pod wieczór poszedł na pocztę, żeby nadać depeszę. Potem spokojnie spożyli kolację, znów rozmawiali o Mongolii. Z rana, gdy Marianka się przebudziła, w domu panowała wyjątkowa cisza, nie było walizek, nie było akwarium, nie było Hijumy. — Uspokój się, Marianko — uciszała ją Lina, ocierając łzy z jej twarzy. — Może pojechał na występ, może wyszedł, bo się z kimś umówił i nie zdążył ci o tym powiedzieć. Wróci i wszystko będzie w porządku. — 0, niój Boże! — Marianka naraz coś sobie przypomniała, jej oczy się rozszerzyły. — Przecież mi opowiadano o jakiejś jego kobiecie... Wiem, gdzie on może być... Z potarganymi własami, z mokrą twarzą wybiegła z domu. Marianka zapamiętała pewien dom w Moskwie w pobliżu bazaru Siennego. Kiedyś z jakiegoś powodu często bywali u gospodyni tego domu, dość otyłej kobiety. Tym razem jednak na spotkanie wyszła nie gospodyni, ale inna kobieta, niemłoda wprawdzie, jednak przystojna, ze śladami dawnej urody, o wysoko uczesanych włosach, w sukni z wysokim kołnierzykiem, co ją bardzo odmładzało. — Pani do kogo? — Chcę zobaczyć się z Hijuma. Z Wołodią — poprawiła się, by pokazać, że człowiek, o którego pyta, jest jej bliski. —- Nie ma tutaj takiego. — Jest! Przecież to są jego walizki, jego akwarium. — Cóż, walizki... Walizki, owszem, są, ale jego nie ma i nie będzie. 79 — Będę czekać — oświadczyła Marianka i usiadła na tak dobrze sobie znanej, olbrzymiej walizce. Kobieta poszła do pokoiku za ścianą. Marianka zaś przypomniała sobie ten duży pokój, teraz taki straszny i obcy. Niski stół, mrok idący od gęstych firanek, tuż przy drzwiach metalowe łóżko, odgrodzone parawanem. Siedziała i przypomniała sobie Murmańsk. Nawet nie czuła upływu czasu. Nagle wszedł Hijuma. — To ty?! — zdziwił się. Marianka nie zdążyła się opanować, gdy on już zaczął mówić: — Córeczko, zaraz pojedziesz z powrotem. Koniecznie musisz wracać, prawda? Przecież zawsze mnie słuchałaś, posłuchaj więc i teraz: zaraz pojedziesz z powrotem. Odprowadzę ciebie na dworzec, kupię ci bilet. Ty przecież jesteś bardzo mądra, postąpisz tak, jak ja ci każę. I nie płacz, i nie jęcz, jeszcze będziesz wesoła, słyszysz?! No więc idziemy! Marianka pokornie poszła za nim, pokornie na dworcu wzięła z jego ręki bilet, pokornie wsiadła do wagonu. Po kilku minutach, gdy już ruszył pociąg, zapomniała o wszystkim, jakby nie przytrafiło jej się jakiekolwiek nieszczęście. Nie wiadomo skąd, opanowało ją uczucie lekkości i radości. Z tym poczuciem lekkości i radości, ruchliwa i jakaś zupełnie beztroska przyszła do nas. — I co? — niecierpliwie zapytała ją Lina. — Po wszystkim! — beztrosko odpowiedziała Marianka. — Wszystko skończone, jestem sama, czuję się lekka i spokojna. — Powoli, powoli, opowiadaj po kolei... — O czym mam opowiadać? Wróciłam i jestem u siebie? Jakby nigdy nic mi się nie przydarzyło, jakby wszystko przedtem było tylko snem. Chciałabym coś robić — śmiać się, cieszyć, płakać — dawno nie czułam w sobie tyle sił... Po prawdzie, na tym można byłoby skończyć to opowiadanie. Są jednak okoliczności, mające z tym wszystkim bezpośredni związek. Po pierwszym jeszcze, zamkniętym pokazie, za kulisy do Hijumy przyszedł młody, elegancko ubrany człowiek i poprosił go, by poszedł do księgowości po odbiór honorarium. Marianka została z tym człowiekiem sam na sam. Oznajmił, że nazywa się Artur, oświadczył, że ona jest najpiękniejszą kobietą na świecie i że byłby szczęśliwy, gdyby mógł jutro z nią się spotkać. — Będę na panią czekał koło czerwonego kościoła, z rana, punktualnie o dziesiątej godzinie — powiedział młody człowiek. — Co też pan! — oburzyła się Marianka. — Jestem mężatką i nie chcę żadnych spotkań! — Nie wierzę — odparł młody człowiek. — Pani jest taka młoda, taka piękna, przed panią trzeba klęczeć! Chce pani, to uklęknę? — Proszę przestać! — gniewnie zawołała Marianka. — Pan jest złym człowiekiem! — Wkrótce wróci pani mąż i nie będziemy mogli ro-, zmawiać. Proszę więc zapamiętać, że będę na panią czekał punktualnie o godzinie dziesiątej. Pojawił się Hijuma, elegancki młody człowiek grzecznie się ukłonił i zniknął. Nazajutrz zaś Hijuma zbudził Mariankę. — Czas wstawać, córeczko, bo się spóźnisz! — Dokąd się spóźnię, Wołodia? — Przecież on na ciebie czeka. Czyżbyś zapomniała, że masz wyznaczone na dziesiątą godzinę spotkanie? Serce Marianki zalał chłód... Teraz, po powrocie z Moskwy, zaczęła także przypo- « — Moje niedźwiedzie 81 minąć inne okoliczności. Budząc się rankiem, nieraz czuła w całym ciele zmęczenie i zniechęcenie, zaś na ręku koło przegubu jakby ślad po cudzym uporczywym dotykaniu. Nagle przypomniała sobie, że i kobietę, którą zobaczyła u gospodyni Hijumy, widziała gdzieś wcześniej. Przypomniała sobie również plotkę czy też prawdę, że pierwsza żona Hijumy także była jego pomocnicą. Hijuma pewnego razu uśpił ją na scenie i potem nie mógł zbudzić. Po tym wypadku zabroniono mu takich eksperymentów. Akwarium zaś woził ze sobą jako pamiątkę, gdyż zabroniono mu także połykania tych rybek. Przedtem połykał je i wypuszczał z powrotem w kolorze, jaki zamawiała publiczność. Nie był to jednak ów kolor, chociaż wszyscy widzieli to, co widzieć chcieli. Po raz pierwszy z goryczą przypomniała sobie i to, że on jakby nigdy nie był jej mężem, ale raczej dobrym ojcem, co było zapewne strasznym dla niego przeżyciem. — Jest tak, jak gdyby sprzed moich oczu zniknęła jakaś błękitna mgła i wszystko zobaczyłam zupełnie inaczej — z nieoczekiwaną powagą oświadczyła Ma-rianka. — Czuję się lekka i wolna, ale nie opuszcza mnie trwoga. Bardzo go żałuję. Był bardzo dobry i bardzo mnie kochał. Czemu tak postąpił? 8 Jest to zdarzenie prawdziwe. Ale minęło sporo czasu, więc to i owo w pamięci się zatarło, mogłem coś przeinaczyć. Coś nabrało bardziej konkretnych kształtów, coś się rozpłynęło lub zgubiło. Prawa narracji także wymagały pewnej dowolności. Musiałem przede wszystkim zmienić imiona bohaterów. Tym bardziej że Ma-rianka żyje, nie tak dawno ją widziałem i byłem zdziwiony, iż lata nie naruszyły jej urody i wdzięku. 82 Zdarzyło się, iż dowiedziałem się i o losach Hijumy. W jednym z czasopism literackich przeczytałem wspomnienia znanego działacza teatralnego, w których, wymieniając artystów radzieckiej sceny, wśród wielkich artystów wymienił także fakira Hijumę. Zrobiło mi się smutno, że jego imię znalazłem wśród nazwisk nieboszczyków. Zacząłem zadawać sobie pytanie, czemu tak postąpił z Marianką? Odrzuciłem w stanowczy sposób wszystkie domysły na temat innej kobiety: taki domysł mógł się zrodzić tylko w chorobliwej, jakże wtedy rozkołysanej wyobraźni Marianki. Najbliższa jest mi myśl o tym, że to był rycerski i szlachetny człowiek, opuścił Ma-riankę tylko dlatego, że ją bardzo kochał. M I D Doktor Szabunia 1 oktor Chwiodar Szabunia wracał z pracy. Dziś musiał zatrzymać się dłużej, teraz więc jego droga wiodła prosto do stołówki. Ale nie poszedł do niej od razu. Przedwieczerz była tak piękna, że doktor nie mógł nią się nacieszyć. Wydawało mu się, że w przyrodzie dziś właśnie zdarzyło się coś, co nie jest właściwe każdemu dniowi. Ale co? Takie samo niebo, takie samo słońce przed zachodem, to samo ciche miasteczko z sadami i ogrodami, a jednak jest w tym wszystkim coś takiego, czego nie da się wyjaśnić... Lekarz udał się w kierunku skweru, usiadł na ławeczce i natychmiast wszystko zrozumiał: rozkwitł bez! Nie tylko na skwerze. Jego zapach wylewał się z sadów, z kwietników, zewsząd. Jeszcze nieśmiały, lecz niepowtarzalny, przesycił całe powietrze. W stołówce nie było ludno. Lekarz usiadł przy stole w kąciku pod fikusem. Przyzwyczaił się do tego miejsca i uważał je za swoje. Nastrój lekarza dzisiaj był trochę podniosły. Dokonał skomplikowanej operacji. Przeprowadził ją po mistrzowsku, szybko i zręcznie. Bał się tej operacji, długo przygotowywał do niej pacjenta, wyczerpanego, mającego słabe serce, który miał, jak to się mówi, jedną szansę na sto, żeby nie umrzeć pod nożem. Lekarz wygrał walkę ze śmiercią i teraz przeżywał radość zwycięstwa. Koledzy gratulowali mu sukcesu. Czy jednak w głębi duszy nie miał pewności, że zabieg się uda? Miał. Teraz miłe zmęczenie niosło ze sobą spokój. Nie chciał wracać do nieprzytulnego pokoju samotnego człowieka. Cóż tam będzie robił w tę piękną przedwie- 86 czerz, gdy pachnie bez?! Czytać najnowsze pisma lekarskie, które otrzymywał z kilku krajów? Nie. Chciało mu się spacerować po ulicach cichego miasteczka, w którym pracował od pięciu lat i którego, w samej rzeczy, nie znał, bo nie zaglądał do spokojnych uliczek i zaułków, było ich tak wiele, przechodził przez miasteczka tylko wtedy, gdy go wzywano do chorego. Kelnerka Nadzia, młoda dziewczyna, zapytała: — Co dla pana, doktorze? Z nawyku zajrzał do jadłospisu, potem skierował wzrok na Nadzię: „Jaka ona ładna, niebieskooka, z nabrzmiałymi wargami... Jak jej dobrze w tym fartuchu i w tym bereciku..." Nadzieja czekała w milczeniu. Przyzwyczaiła się do tego dziwnego, wysokiego i niezgrabnego, brzydkiego doktora, którego zna cały rejon. I zapewne nie jeden rejon! Oto przyszedł na obiad, siedzi samotnie ponury i milczący, myśli zaś jego zajęte są czymś innym niż. obiadem. — Pierwszego dania, Nadzieńko, mi nie trzeba. Proszę o gulasz i dwie szklanki kompotu. Nadzieja zanotowała to i znikła. „Jak zjawa..." — pomyślał doktor. Bardzo mu się chciało, żeby jeszcze stała, obok, o cokolwiek go zapytała... Dzisiaj chciałby przeżyć coś niezwykłego, jakąś przygodę i nie mógł zrozumieć,, dlaczego go nawiedziło takie wariackie pragnienie. Nadzia wykonała zamówienie. Zjadł gulasz, wypił kompot i wstał. Zachciało mu się zapalić. Ale w kieszeni znalazł puste pudełko, zmiął je i udał się do bufetu. I właśnie tu zaczęło się to niezwykłe, na które czekał.. Zaczęło się jednak w sposób całkiem niedorzeczny. -— Panie doktorze, pan jeszcze nie zapłacił. Zrobiło mu się głupio, poczerwieniał. Nigdy coś takiego mu się nie zdarzyło. Wyjął pieniądze. — Tylko niech pani, Nadzieńko, nie myśli, że ja chciałem uciec... — Ależ, panie doktorze! Zapłacił i stanął w kolejce przed bufetem. „Taka przykrość — zapomniałem zapłacić..." Za ladą stała nieznajoma kobieta. „Nowa bufetowa" — domyślił się i zaczął podziwiać jej umiejętności. Zręcznie ważyła pierniki i cukierki, nalewała piwo, podawała butelki z napojami, papierosy, przyjmowała pieniądze, wydawała resztę. Wszystko po prostu paliło się jej w rękach. Lekarz wpatrzył się w jej twarz i już nie mógł odwrócić oczu. Na pozór nie było w niej nic szczególnego: szare oczy, małe usta i dołeczek na lewym policzku. Dołeczek pojawiał się wtedy, gdy kobieta się uśmiechała. Naprawdę, nic szczególnego! Ale z każdego rysu jej twarzy przeświecała jakaś łagodność i szczerość. Już nikogo nie było przed bufetem. Doktor Szabunia stał sam, zapomniawszy o papierosach. Nie mógł się nacieszyć nową bufetową, ona zaś spojrzała na niego z zainteresowaniem. — Czym mogę służyć? — Mnie? — opamiętał się lekarz. — Proszę o pudełko białomorów. Podał pieniądze. Wyjęła z gabloty paczkę papierosów. W pośpiechu wziął je razem z jej ręką. Bufetowa uśmiechnęła się. — Ręki to ja panu nie oddam — powiedziała żartobliwie. — Proszę mi wybaczyć... nie miałem takiego zamiaru. — Ach, nie miał pan takiego zamiaru! — zawołała figlarnie. — A ja, prawdę mówiąc, znam pana. — Bardzo możliwe... A skąd mnie pani zna? 88 — Pan jest doktorem Szabunia, operował pan moją siostrę. — Bardzo możliwe, ale ja pani, niestety, nie znam. — No to teraz będzie mnie pan znać. — Ma się rozumieć. Chciał cokolwiek jeszcze powiedzieć tej ładnej kobiecie, ale co? Nie umiał rozmawiać z kobietami i zawsze w podobnych sytuacjach czuł się onieśmielony, sam sobie wydawał się śmieszny. Bardzo to przykre uczucie. Odwrócił się i poszedł. — Panie doktorze! — zawołała bufetowa. — Pan zapomniał o reszcie. „Do diabła" — omal na głos nie powiedział lekarz. — „Ja naprawdę głupieję!" Wrócił i znowu zerknął na bufetową. Uśmiechała się, i to tak przyjaźnie, że lekarz uśmiechnął się także. — Ależ dziś mi się szczęści. Nadzieńce zapomniałem zapłacić, od pani zaś zapomniałem wziąć resztę — powiedział speszony. — Nazywam się Liza, panie doktorze, a reszta i tak nie zginęłaby. — Nie o to chodzi... Wcale nie o to chodzi... Pojawili się nowi klienci, lekarz wyszedł ze stołówki. Był przejęty do głębi. Jawiła mu się przed oczami Liza ze swoim uroczym uśmiechem. Nie mógł pozbyć się tego widoku, gdyż od dawna kobiety nie uśmiechały się tak serdecznie do niego. Dobrze wiedział, że jest brzydki i niezgrabny, że uśmiechano się do niego przez grzeczność albo jeszcze gorzej — z litości. Tak przynajmniej zawsze mu się wydawało... Tylko chorzy, których leczył, uśmiechali się do niego szczerze... Słońce chyliło się ku zachodowi. Powietrze zgęstniało, stało się czyste. Skądś dolatywały dźwięki harmoszki. I pachniało bzem... Doktor Szabunia oparł się o parkan okalający skwer, 39 zamyślił się. Wspomniał ostatni rok studiów w instytucie i Ninę, pierwszą swoją miłość, wielką i nieszczęśliwą. Nina! Stracił ją na zawsze, ale dotąd nie mógł o niej zapomnieć. Była obecna w jego pamięci, w uczuciach, władała całą jego istotą. Od czasu, gdy się rozeszli, minęło pięć lat, Szabunia zaś nigdy nawet nie pomyślał, że w jego życie może wkroczyć jakaś inna kobieta, która usunie Ninę z serca. Cóż to takiego zdarzyło się dzisiaj ? Nie szukał na to odpowiedzi. Chciało mu się na-łamać gałązek bzu i bukiet zanieść Lizie. Zanieść i wręczyć. Cóż w tym złego? Odwrócił się nawet ku krzakowi, którego gałązki z okiściami zwisały nad parkanem, jakby czekając na ręce. „Idiota, idiota!... Stary niezgrabny idiota... Zechciał być uwodzicielem... Niesamowita głupota..." Ruszył chodnikiem w przeciwnym domowi kierunku. Dopiero koło szpitala zrozumiał, dokąd idzie, natychmiast przypomniał mu się chory. „Tak, tak! Trzeba go odwiedzić, zobaczyć jak się czuje". Chwiodar Szabunia ukończył szkołę średnią w czterdziestym pierwszym roku. O dalszej nauce nie było co myśleć — zaczęła się wojna. Na front poszedł ojciec, poszedł on sam. Ojciec zginął, on zaś walczył od początku do samego końca. Gdy wrócił do domu, zastał popie-liska. Poleską wieś, w której przyszedł na świat, spalili faszyści razem z jej mieszkańcami. W straszny sposób zginęła jego matka, jego dwie młodsze siostry... Wszystko to odbiło się na usposobieniu Chwiodara. Stał się milczkiem, a nawet, na pierwszy rzut oka, odludkiem. Trzeba było zaczynać życie teraz już w pokojowych 90 warunkach, dokładniej mówiąc, szukać miejsca w tym życiu. Zdecydował się uczyć dalej. Można było, co prawda, znaleźć łatwiejsze rozwiązanie: powołać się na stopień oficerski, ordery i medale, otrzymać jakąś posadę. To jednak nie zadowalało Chwiodara. Nie znosił specjalistów od wszystkiego, którzy nadają się na każde stanowisko w skali rejonowej, wedle okazji — na kierownicze lub wykonawcze. Nienawidził takich pracowników, gdyż przeważnie nie umieli oni ani czymkolwiek kierować, ani cokolwiek wykonywać. Chciał zdobyć taką specjalność, której wystarczyłoby na całe życie. To nie był przypadek, że wybrał studia lekarskie. Wpłynęły na to przeżycia wojenne. Był przecież kilkakrotnie ranny, wiele przeleżał w szpitalach i widział, jak ciężka jest praca lekarzy, ciężka, ale jednocześnie i wdzięczna, przede wszystkim praca lekarza chirurga. Mieszkał w internacie, w małym pokoiku z trzema kolegami. Oni — młodzi chłopcy, dopiero co ze szkolnych ław, on — mężczyzna, który przeszedł doświadczenia wojny. Czuł się wśród nich jak ojciec. Nawet nazywali go ojcem. Myśleli, że on się tym będzie szczycił. Owszem, bywał z tego zadowolony, ale czasem budził się w nim sprzeciw. Ojciec! Jakiż on ojciec?! Dobrze wiedział, ile w nim drzemie młodzieńczej jeszcze siły i gotowości do uczuć. Ale wiedział i o czym innym. Wygląd miał cokolwiek niesamowity. Miał nie tylko krzywą twarz, ale był także niezgrabny. Kobiece spojrzenia, jakie zwracały się ku niemu, były ponad miarę ostre. Zdawało mu się, że kryją się za nimi niekorzystne dla niego wrażenia... Gdy był żołnierzem, wojskowy ubiór jak gdyby łagodził jego niezgrabność. Nie było porównania z taniutkim ubraniem cywilnym. A teraz w dodatku przesłaniają, go ci młodzi, nazywający go 91 swoim ojcem. Wiele tracił na tle tej młodzieży, nikt go nie zauważał. Uczył się z uporem, nie zmarnował ani jednej godziny. Studiował języki obce, by móc korzystać z zagranicznej prasy fachowej. Czeskiego i niemieckiego nauczył się na wojnie, teraz należało opanować gramatykę. Nie było to trudne. Jednocześnie zabrał się do angielskiego, poświęcając mu niemało czasu. Na czwartym roku zyskał w instytucie opinię poligloty. Kto miał kłopoty z nauką, zwracał się do niego z prośbą o pomoc. Nina — również studentka medycyny.— zapragnęła nauczyć się angielskiego. Było to jakoś na początku ostatniego roku. Nina... Ileż to ona napsuła mu krwi. Po co był angielski tej pięknej i lekkomyślnej osobie! Gdyby to zamiast Niny była inna uczennica, Chwiodar powiedziałby: „Porzuć to, najmilsza. Nic z tego nie będzie. Nie masz zdolności do języków". Ale nie mógł tak powiedzieć do Niny. Ta tępaczka dawno już oczarowała swojego nauczyciela. Był sam w pokoju, gdy się zjawiła. Dopiero co wrócił z bazaru na Komarówce. Otrzymał stypendium, kupił kartofli i właśnie je obierał. Zachciało mu się nie kartofli w mundurkach, ale takich jak ongi w domu rodzinnym. Przyniósł poza tym butelkę oleju i śledzia. Strasznie się speszył, gdy Nina znalazła się w pokoju. Schował nóż w łupinach i nie wiedział, co począć z brudnymi rękami. Stał przed nią poczerwieniały i roztargniony. Ona zaczęła się śmiać. — To mi chirurg! Nie umie obierać kartofli! — Ależ... Umiem... — Umiem... Umiem... Zdjęła płaszcz, usiadła przed koszykiem i wzięła nóż do ręki. Patrzył z zachwytem i nie wierzył, że wszystko dzieje się na jawie. Wszystko to wydawało mu się snem. Nina przyszła do niego. Nina obiera ziemniaki. Ta sama Nina, w której kochał się beznadziejnie, o jakiej ciągle 92 myślał, którą śnił nieuchwytną, nieosiągalną... I właśnie ona jest tutaj we własnej osobie. Nieuchwytna, nieosiągalna Nina w jego pokoju. Obiera ziemniaki, gdyż przyszła do niego. Do niego, nie zaś do jego kolegów. A ona podniosła na niego wzrok, miłe, piękne oczęta, twarz jej rozjaśniła się koleżeńskim uśmiechem i dziewczęcą figlarnością. — Cóż pan tak stoi?! Proszę podać wodę! Zakrzątnął się, omal nie przewrócił koszyka, pobiegł po wodę. Wkrótce ziemniaki były umyte, stały na płytce. — Czy pan wie, czemu tutaj przyszłam? — zapytała Nina. — Wiem. Żeby pomóc mi obierać kartofle... — Ach, jaki pan pewny siebie! Chwiodar oczywiście przestraszył się swoich słów. Jak można w taki sposób żartować! Jakiż on ordynarny... Bardzo możliwe, że Nina go zrozumiała. — Pomóc obierać kartofle! A pomóc jeść to nie?! — To jest oczywiste... — Oczywiste! Jeśli panu nie podpowiedzieć, to sam się pan nie domyśli. — Ależ, Nino, domyśliłem się sam... Kartofle były ugotowane. Nina dokładnie je odce-dziła i znowu postawiła na płytce, żeby obeschły. Przygotowała śledzia, pokroiła na dzwonka, zaprawiła oliwą, zaczęli obiadować. Chwiodar myślał zaś o tym, iż nie chciałby większego szczęścia nad to, by codziennie, przez całe życie tak właśnie jeść obiad wspólnie z Niną. Angielskiego uczyli się trzy razy w tygodniu. Była ciepła jesień. Spotykali się w parku, Chwiodar niecierpliwie czekał na te spotkania. Nie liczył na to, że Nina go pokocha, wiedział tylko, że kiedy skończą się te spotkania, ciężko mu będzie na świecie. 93 Dlatego mógł Ninie wybaczać wszystko: niezdolność do języków, lekkomyślność, despotyzm, gdyż prawie od razu zaczęła nim rządzić. Z radością podporządkowywał się jej kaprysom, choć często nad tym ubolewał. Nina regularnie przychodziła do parku, ale za każdym razem, gdy proponował jej kino, spacer lub teatr, wymawiała się. Nie chciała pokazywać się z nim przed ludźmi. On natomiast nieraz spotykał ją w towarzystwie nieznajomych młodzieńców. Nienawidził ich, uważał za swoich wrogów. Kto oni? W każdym bądź razie nie byli to studenci. Za to oni, ci młodzi ludzie, nie byli podobni do niego. Żeby ich czart! Byli młodzi i przystojni. Czuł dobrze, że oni stoją pomiędzy nim a Niną i nie da się tego zmienić... Tak to kochał i cierpiał Chwiodar Szabunia. Okrutna to była miłość. Nie odważał się przyznać do niej przed Niną. Bał się, że od razu odstręczy ją od siebie. Trzeba było jednak na coś się zdecydować. Na co? Skończyć z tą idiotyczną nauką angielskiego? Może to jest wyjście? Potrafi przecież zapomnieć o Ninie. Chyba stać go na to, by się z nią nie spotykać. Czy aby na pewno? Przecież on jej nawet nie potrafi zrozumieć. — Nino — zapytał pewnego razu —- po co pani ten angielski? Pani wie, że mu nie poradzi. I nie jest on pani potrzebny. Spojrzała pogardliwie. — Panu jest on niepotrzebny, chociaż pan go zna. Mnie jest bardzo potrzebny! Chcę zostać lekarzem w ambasadzie! Słysząc to, Chwiodar omal nie zemdlał. — Co? — zapytał. — W jakiej ambasadzie? — W naszej. Gdziekolwiek za granicą. Powiedziała to z takim zadufaniem, jakby już była lekarzem pracującym w ministerstwie spraw zagranicznych. Chwiodar chciał płakać i śmiać się jednocześnie. 94 A może ona żartuje? Nie, na żart to nie wygląda, to widocznie marzenie jej życia. Zaczął przekonywać, że lekarz w ambasadzie niekoniecznie musi znać angielski czy jakikolwiek inny język, musi być przede wszystkim dobrym lekarzem. Nina nie chciała go nawet słuchać, na tym rozmowa się urwała. Był schyłek jesieni. Prawie każdego dnia padały deszcze, wiatr zrywał z drzew ostatnie liście. Chwiodar i Nina spotykali się teraz w bibliotece. Ale pewnego razu zdarzył się piękny dzień późnego babiego lata; Nina sama zaproponowała, żeby pojechać do parku Czeluski-nowców. Było to niespodziewane: pierwszy raz szli razem do trolejbusowego przystanku, razem jechali. Nina była zamyślona, a przez to jakaś miła i szczególnie pożądana. W parku było wiele ludzi. Usiedli na ławce. Chwiodar zaczął wyjaśniać Ninie osobliwości angielskich czasowników. Był przejęty. Dziwak, zawsze bywał przejęty w niewłaściwych chwilach. Nagle poczuł rękę Niny na swoim ramieniu. Nie śmiał w to uwierzyć. Może to był przypadek — robiąc jakiś ruch ręką, położyła ją na jego ramieniu. Ale Nina ręki nie zdejmowała. Czyżby była zmęczona? Zerknął na nią. Nie była zmęczona, patrzyła jednak na niego tak jak nigdy dotąd. Objął ją i przytulił wargi do jej ust. — Głupiutki... ¦— szepnęła. — Przecież tu pełno ludzi. Poszukajmy innego miejsca. Poszli szukać innego miejsca... Chwiodar stał się żonatym człowiekiem. Trzeba było wynająć jakieś mieszkanie, zagospodarować je. Przy- 95 stąpił do tego niemal jak natchniony. No bo jak?! Ziściły się marzenia. Nina należała do niego. W owym okresie miał kilka godzin w jednym z miejskich szpitali, ale tego było mało. Chciał przeobrazić mieszkanie w cichy, przytulny zakątek rodzinny. Podejmował się każdej pracy, jego roboczy dzień kończył się późno. Nina również łączyła naukę z pracą zarobkową, ale i jedno, i drugie lekce sobie ważyła. Przerwała naukę angielskiego od razu, gdy tylko się pobrali. — A cóż będzie z ambasadą? — zażartował kiedyś Chwiodar. Myślał, że Nina będzie się śmiała tak jak i on, usłyszał jednak bardzo poważną odpowiedź: — Lekarz ambasady niekoniecznie musi znać język angielski. Chciałabym kiedyś znaleźć się we Włoszech, włoskiego zaś ty także nie znasz. Jednym słowem, skończono z angielskim. Chwiodar był z tego zadowolony, gdyż te zajęcia zabierały dużo czasu, zmniejszając możliwości zarobkowania. Był przecież rodzinnym człowiekiem, musiał dbać o rodzinę. Jednak bardzo prędko Chwiodar zrozumiał, że prawdziwej rodziny z Niną nie stworzyli, i że jak był samotny, tak nim jest nadal. Nina nie interesowała się ani nim, ani jego pracą. Mieli inne sprawy, inne poglądy na życie, nie mogli znaleźć nawet ogólniejszych tematów do rozmowy. Chciało mu się niekiedy pochwalić swoją pracą, szczęśliwie przeprowadzoną operacją, za co usłyszał słowa uznania od samego profesora, ale Nina nie chciała słuchać. — Przestań, Chwiodarze. Lepiej opowiedz o czym innym. Jak można przez cały czas myśleć tylko o chorych, o całej tej medycynie?! — Ninuś, przecież i ty jesteś lekarzem. — Każdy lekarz jest przede wszystkim człowiekiem. Życie to nie tylko szpital i gabinet chirurgiczny. 96 i Nie mógł Chwiodar Niny zrozumieć, nic ich nie łą^ czyło, nawet specjalizacja: on był chirurgiem, ona zaś ginekologiem. Razem szli tylko z rana do instytutu, tam rozstawali się na cały dzień. On zazwyczaj spożywał obiad w studenckiej stołówce, Nina jej unikała. Oczywiście, zwiększało to wydatki. Chwiodar nigdy nawet na oczy nie widział jej stypendium i pensji. Mimo iż zarabiał nieźle, przecież musiał pokrywać wszystkie rozchody. Gdy była potrzebna nowa sukienka czy nowe pantofle, płacił Chwiodar, choć sam chodził w starym palcie, w znoszonym ubraniu, a przecież musiał przynajmniej kupić dla siebie na zimę nowe buty. Nie odważał się jednak na ten wydatek, wciąż licząc na to, że Nina się domyśli i sama mu o tym przypomni. Ale Nina nie chciała się domyślić, w ogóle nie było to jej w głowie. Natomiast na jej toaletowym stoliczku pełno było perfum, rozmaitych kosmetyków. Nie bardzo to podobało się Chwiodarowi, milczał jednak, bojąc się rozgniewać swoją najdroższą. Wracał późno, ale nigdy nie zastawał Niny w mieszkaniu. Jak i kiedyś, bez niego chodziła do kina i teatru. Samotnie zjadał kolację, zabierał się do pracy. Nina zjawiała się dopiero po północy, zawsze zmęczona, ale jednocześnie ożywiona i wesoła. Pragnął pokazać, jak wiele przełożył z obcego języka w czasie jej nieobecności, raz nawet popełnił ten błąd, Nina nawet przez grzeczność nie pochwaliła go. — Ile ci za to zapłacą? — zapytała natomiast. Jego jakby oblano zimną wodą. Westchnął tylko i przypomniał Ninie o kolacji. — Jedliśmy w restauracji! Ach, jakiż dziwak z tego Pieci! Czy wiesz, co zamówił?... Wania zaś zafundował butelkę szampana... Po prostu aż śmiech bierze... Ach, Chwiodarku, jak dobrze było w kinie. Dawali film amerykański. Musisz na to pójść. Byłabym zapomniała: dzi- 7 — Moje niedźwiedzie 97 siaj przyjechali do Mińska francuscy turyści. Własnymi samochodami. Żebyś ty to widział! Jacy ugrzecznieni! Jak umieją obchodzić się z kobietami. Nie mogę odżałować, że uczyłam się angielskiego zamiast francuskiego. Choć trochę rozumiałabym ich. To przecież bardzo możliwe, że śmiali się z nas, dzikusów. — Nino! — zawołał Chwiodar z wściekłością. Natychmiast zrozumiała, że popełniła błąd. — Nie gniewaj się, głupiutki, przecież ja tak tylko żartowałam! Przytuliła się do niego i pocałowała go. To wystarczyło, by Chwiodar się uspokoił. Natomiast po wizycie francuskich turystów tamci przeklęci Pięcie i Wanie przemienili się w Jeanów i Pierre'ów. Chwiodar zaś nadal był Chwiodarem, gdyż nawet w jego wyglądzie nic francuskiego nie było. Kiedy jednak przyjechała delegacja z Węgier, to mimo wszystko stał się Ferencem, W składzie delegacji był bowiem pewien Węgier, podobny do Chwiodara. — Ach, Ferenc... — Milcz! — krzyknął Chwiodar. — Możesz sobie przechrzcić wszystkich swoich Pierre'ów i Jeanów, ale nie mnie... Spojrzał na Ninę i urwał. Pobladła. Zaczęła mdleć. Lekarza nie trzeba było uczyć zasad pierwszej pomocy, mimo to przeszło wiele czasu, nim Nina odzyskała przytomność. By to się stało, Chwiodar musiał wyrazić żal za grzechy, których nie popełnił, przyrzec, iż nie będzie grzeszyć nawet w myślach. Do grzechów głównych zostały zaliczone zazdrość i ordynarność. Chwiodar ułożył Ninę w łóżku i zamyślił się. Nie umiał jej zrozumieć. „Czyżby ona rzeczywiście była taka próżna i rozpuszczona, taka egoistyczna?" — zastanawiał się i nie chciał w to uwierzyć. Łatwo byłoby zrozumieć jej wybryki, gdyby wychowywała się w jakiejś 98 zdemoralizowanej rodzinie, ale nie — Nina była córką skromnego kolejarza, urodziła się i mieszkała aż do studiów w chacie dróżnika. Przecież znał jej ojca, starszego już człowieka, rozumnego i prostego. Kto jest winien? Wiadomo kto. Koledzy. Pierre'y i Jeany, żeby ich ziemia pochłonęła. Ci próżniacy chodzą za pieniądze rodziców do restauracji i piją szampana. Aż do świtu Chwiodar przesiedział przy stole z pochyloną głową. Tymczasem Nina wstała zupełnie zdrowa, podeszła do niego, objęła go. — Głupiutki mój Chwiodarku, wybacz mi. Więcej tak postępować nie będę. W sercu Chwiodara znowu ożyła nadzieja. „Nie, ona nie jest aż taka zła — pomyślał. — Skończy wkrótce instytut i pojedziemy na wieś. Nie będzie miała czasu na głupotę. A potem pojawią się dzieci..." Człowiek często łudzi się nadzieją. Chwiodar liczył na to, że Nina się zmieni, jednocześnie zaś nie ośmielał się w niczym jej przeciwstawiać. Ona zaś stała się bardziej ostrożna. Jak i dawniej chodziła do kina, do teatru i restauracji, późno wracała, nigdy jednak nie wspominała o Pierre'ach i Jeanach, choć przyjaźniła się także z Paulem i Georges'em oraz z jeszcze innymi. To było dobrane towarzystwo maminsynków. Chwiodar mógł tego tylko się domyślać, wściekać się i zazdrościć w milczeniu. Taka to była miłość i cierpienia Chwiodara. Kochał całą siłą swoich uczuć i jednocześnie bezmiernie cierpiał. Nie mógł o niej ani zapomnieć, ani jej porzucić. Musiał widzieć jej twarz, słyszeć głos, choć raz na dzień dotknąć jej wilgotnych ust. Żył nadzieją, która stale go zawodziła... Kończył się rok szkolny. Żegnaj, Mińsku! Trzeba czym prędzej na wieś, jak można najdalej na Polesie. 99 Rozłączyć Ninę z jej koleżkami. A tam praca! Chwiodar jakby ożył na nowo. Lubiąc pracę, był pewny, że wciągnie się do niej i Nina. Był letni wieczór. Zbierało się na burzę. Ciężkie chmury jak dym kłębiły się nad miastem. Chwiodar stał na ganku i czekał na Ninę. Myślał o tym, iż w mieście nawet nawałnica nie ma takiej grozy jak na wsi. Wiatr niósł kurz nad ulicą, papierzyska i niedopałki. Jaskrawe błyskawice przekreślały niebo. Grzmiało. Potem nastała prawie ciemność, spadły pierwsze krople. Chwiodar wrócił do pokoju. Wkrótce nadeszła i Nina. Spojrzał uważnie i zauważył na jej twarzy coś nowego, tak bardzo obcego, że aż się przeraził. — Chwiodarze — powiedziała, jej głos także brzmiał obco — muszę ciebie opuścić, Chwiodarze. — Co? — poczuł, że leci w przepaść. Użył całej siły woli, by przezwyciężyć słabość, która ogarnęła ciało. — Dokąd chcesz iść? — Pójdę, Chwiodarze. Nie pojadę na wieś — żałośnie się uśmiechnęła — jeszcze nie straciłam nadziei, że trafię do ambasady... Ale nie to jest ważne... Jestem w ciąży, Chwiodarze. — Ależ, Ninuś! — rzucił się ku niej, ale ona zasłoniła się przed nim rękami. — Kiedy to nie przez ciebie, Chwiodarze. Nie chciałabym ciebie okłamywać. • Omal nie stracił przytomności. Pierre'y i Jeany pojawili się przed jego oczami całym korowodem. — Zabiorę swoje rzeczy i pójdę sobie. On ma Oddzielny pokój. Widzisz, jak to bywa... Sama jestem ginekologiem, a dopuściłam do czegoś takiego... Chwiodar nic już nie słyszał. Był tak zmęczony, że z trudem doszedł do drzwi. Buszowała nawałnica, lał deszcz. Bez czapki, bez marynarki ruszył w ten deszcz, nic nie czując. Potem deszcz przestał padać, on zaś dłu- 100 go jeszcze błąkał się po ulicach nocnego Mińska. Myślał o tym, że tak okrutnie nie postąpiłby z nim nawet jego najzaciętszy wróg. Po co mu powiedziała, że zaszła w ciążę z kim innym? Chyba tylko po to, aby ból był jeszcze bardziej dokuczliwy? Nino, Nino! Po coś to powiedziała? Byłoby mu lżej, gdyby o tym nie wiedział. I gdyby ona nadal była z nim, może by jej wszystko darował... Tej nocy we włosach Chwiodara pojawiły się siwe nitki. Pięć lat to wiele, czas może zaleczyć nawet najbardziej głębokie i bolesne rany, pozwala zapomnieć o największych stratach, ale doktor Szabunia nie zapomniał o Ninie. Uczucie do niej straciło na sile, ból nie był tak bezlitosny, gdy jednak wspominał o niej, ściskało mu się serce. Gdzie ona teraz? Więź z nią urwała się tamtego burzliwego wieczoru, i to zapewne na zawsze. Nie szukał zresztą jej śladów. Wiedział, że nawet najbardziej błaha wiadomość o niej nie przyniesie mu niczego dobrego, poruszy jedynie przeszłość, wtargnie w jego ciche życie. Na początku było bardzo ciężko. Jawiła mu się przed oczami, odwiedzała jego sny, choć to go wściekało. Myśl o tym, że gdyby Nina była inna, to zaznałby z nią szczęścia, długo go nie opuszczała. Od pierwszego dnia zaczął pracować jak wół. Ułożył sobie taki podział godzin, aby gdy już znajdzie się w pościeli, nie leżeć z otwartymi oczami, nie patrzeć w ciemność i nie rozmyślać, od razu zasnąć. Na to jednak trzeba było zmęczenia. Osiągał je. Nie minął rok, jak o doktorze Szabuni mówiono w całym rejonie. Znali go wszyscy w najbardziej nawet zapadłych wioskach. Potem rozgłos przekroczył granice rejonu. Ludzie mu ufali, 101 kochali go. „Ach, dostać się do doktora Szabuni — marzyli ciężko chorzy — on na pewno wyleczy! To nic, że doktor Szabunia jest chirurgiem, on jest przede wszystkim lekarzem i umie leczyć wszystkie choroby". Stale wzrastała jego popularność. Leczył ludzi, jego zaś samego pomału leczyła praca. Uzyskał stopień kandydata nauk, zaproszono go do Mińska. On jednak zdecydował się, przynajmniej na jakiś czas, pozostać w rejonie, gdyż tutaj nic mu nie przypominało Niny. Uważał, że za późno już zaczynać nowe życie rodzinne. W miarę jednak upływu lat Chwiodar zaczął coraz częściej odczuwać samotność, potrzebę znalezienia bliskiego sobie człowieka. Jak bardzo pragnął czasem z kimkolwiek podzielić się swoimi radościami i niepokojami. Bywał w klubie, na wieczorynkach, nigdzie jednak nie opuszczało go poczucie samotności. Spotkanie z Lizą bardzo Chwiodara przejęło. Po raz pierwszy tego dnia wspomnienie o Ninie nie budziło żalu. Przeszłość odeszła, przestała boleć. Chciał być z Lizą. Ciągnęło go coś do tej kobiety, jak słonecznik do słońca. Żeby ją widzieć, zaczął regularnie chodzić do stołówki. Czy jednak ona zwracała na niego uwagę? Nie, nie zwracała, doktor o tym wiedział. Do wszystkich uśmiechała się jednako mile i przyjaźnie, podobnie jak i do niego. On zaś pragnął czegoś więcej. Pewnej soboty wcześniej wyszedł ze szpitala i jak zawsze skierował się do stołówki. Był ciepły, słoneczny dzień. Przejeżdżające samochody wzniecały pył. Lekarz zawrócił w stronę skweru. I tutaj ujrzał Lizę. Siedziała na ławce przed pomnikiem Lenina. Wyglądała inaczej niż tam, za ladą bufetu. Przyzwyczaił się do jej widoku w białym fartuchu, teraz zaś ujrzał ją w samej" sukience, w białych sandałach, w ażurowej chusteczce. Trzymała w ręku siatkę z jakimiś pakuneczkami. 102 — Dzień dobry, Lizo! — powiedział Chwiodar i przystanął. — Dzień dobry, panie doktorze! Do stołówki? — Nie, Lizo... Do stołówki na razie się nie wybieram. Czy mogę usiąść? — Proszę bardzo... Usiadł i zapalił papierosa. — Dzisiaj pani nie pracuje? — Nie, nie pracuję, panie doktorze. Dziś i jutro mam wychodne. — Wybrała się pani na spacer? — Nie. Byłam w sklepie, tutaj zaś kupiłam poziomek. Poczęstować? — Bardzo proszę, Lizo — powiedział, dziwiąc się własnej odwadze. Wydobyła z siatki dwie papierowe torebki i jedną z nich podała doktorowi. — Teraz w lesie aż czerwono od poziomek, a my, hultaje, kupujemy je... — powiedziała. — Jutro sama pójdę do lasu. — Niech pani zabierze mnie ze sobą, Lizo! Roześmiała się. — A czy pan wie, na czym one rosną? — Ma się rozumieć, że wiem: na wierzbie, jak i gruszki... Jestem, Lizo, Poleszukiem. W dzieciństwie często chodziłem na jagody i na grzyby. — A w lesie pan nie zabłądzi? — Zaręczyć nie mogę. — Cóż, zabrałabym pana ze sobą, ale nie wypada kobiecie chodzić do lasu z obcym mężczyzną. — A czy pani ma... bliskiego mężczyznę? Skierowała na niego zamyślone spojrzenie. — Nie, nie mam... ale miałam. — Zmarł? — Żyje. Trzy lata temu rozeszliśmy się... Porzucił 103 mnie. Skierowano go do pracy do innego miasta, pojechał i tam się ożenił. Chwiodar odetchnął z ulgą. „Jakiż to musi być idiota, Żeby porzucić taką żonę!" Chwiodara uderzyło podobieństwo losu Lizy i jego własnego. Ją porzucił mąż, jego porzuciła żona. Liza, jakby czytając w jego myślach, znowu się odezwała: — Widzi pan, doktorze, wszystko panu o sobie opowiedziałam i teraz dziwię się, jak do tego doszło... A może to sędziom i lekarzom mimo woli wszystko się wyznaje? — Proszę tego, Lizo, nie żałować. Choć pani nie jest ani sędzią, ani lekarzem, także o sobie opowiem. Mnie porzuciła żona, z tą tylko różnicą, że nie trzy, ale pięć lat temu. Porzuciła w sposób najbardziej bezlitosny... Opowiedział swoje dzieje. Zdarza się, że ludzie, w których obudziło się wzajemne zaufanie, wyznają sobie tajemnice, potem zaś nie mają o czym mówić. Tak się stało i teraz. Oboje zamilkli, milczenie trwało kilka minut. — Więc jak, zabierze mnie pani do lasu? — odezwał się wreszcie lekarz. — Nie, panie doktorze... Nie możemy pójść razem do lasu — odpowiedziała Liza, patrząc mu w oczy. Jej spojrzenie było poważne, szczere, czaiła się w nim jednak gorycz. — Jak nie, to nie — zgodził się pokornie. A Lizie wydało się, że tak łatwo go skrzywdzić. Wiele złego przeżył, więc jego serce jest tak wrażliwe na coś dobrego i miłego. Zaczęła go żałować. — Czyżby pan, doktorze, był takim dużym, ale bezradnym dzieckiem? — Co też pani... W każdym bądź razie wilków to ja się nie boję... — Odważny! A jednak nie pójdziemy jutro do lasu. 104 Pójdę sama, pan zaś przyjdzie do mnie, poczęstuję pana jagodami. — Nie wiem nawet, gdzie pani mieszka. -— Odprowadzi mnie pan teraz do domu, to będzie pan wiedział! Iść ulicą można nawet z obcym mężczyzną. Chwiodar aż zachłysnął się z radością. Natychmiast zerwał się z miejsca. — Jaki pan prędki! — uśmiechnęła się Liza. — Nawet posiedzieć pan ze mną nie chce. — Ależ, Lizo! — z poczuciem winy zawołał lekarz. — Bardzo chcę tu z panią siedzieć, ale może pani się śpieszy... — Mam w domu matkę, gotuje właśnie obiad, a mnie posłała po chleb. A więc pójdziemy razem na obiad. Dotąd karmiłam pana w stołówce, dziś nakarmię u siebie w domu, chce pan, doktorze? — Bardzo! Jestem głodny — przyznał się i opowiedział o swojej matce i siostrach, ich potwornej śmierci. — Jestem sam jak ten palec, Lizo. Mam jakichś krewnych na Polesiu, ale dawno straciłem z nimi kontakt... — Ciężkie życie, doktorze — westchnęła ze współczuciem. — Cóż, pójdziemy, będzie pan moim gościem. 1 W taki sposób zbliżyli się do siebie i zaprzyjaźnili. Szabunia czuł się jak nowo narodzony. O ile przedtem praca chroniła go przed tęsknotą, pomagała znieść nieszczęście, jakie przyniosła miłość, o tyle obecnie miłość pomagała pracować, sprzyjała samopoczuciu, przynosiła radość. Był częstym gościem w przytulnym mieszkaniu Lizy. Gdy Liza miała wolne godziny, szli asfaltową szosą na 105 spacer. Okolice miasteczka były piękne. Po jednej stronie szosy leżały kołchozowe pola, rosło na nich zboże, ciepły wiatr budził zielone fale. Za polami widniał sosnowy las. Po drugiej stronie rozprzestrzeniały się łąki, ciekła przez nie rzeczułka, kręta i bystra jak żmija. Jej brzegów pilnowały młode olszyny. Przestrzenie te przecinała przez wzgórza i doliny linia wysokiego napięcia, niosąca ze stolicy elektryczność do kołchozów, posioł-ków i miasteczek. Pewnego razu Liza i Szabunia wyszli na spacer o przedwieczerzy. Słońce kłoniło się ku zachodowi, w porywach wiatru czuło się miły chłodek. Dobrze było iść po miękkiej murawie wzdłuż szosy, po której mknęły samochody. Lekarz dziwił się, jak to się dzieje, że z Lizą zawsze znajdują temat do rozmowy. O czymkolwiek mówili, zawsze dobrze ze sobą się rozumieli. Ale tym razem lekarz nie był pewien, czy znajdzie jakiś wspólny temat. Zatrzymali się w pobliżu mostu. — Usiądźmy, Lizo — zaproponował, niepewnie jakoś na nią spoglądając. Rozesłał na trawie płaszcz, usiedli. — Lizo... — zaczął lekarz. — Niech pani powie szczerze... Czy nie jestem taki jak inni? Liza spojrzała na niego ze zdziwieniem. ¦— Nie rozumiem pana, doktorze. — No, jak to mam wytłumaczyć, Lizo?!... No, czy ja nie jestem podobny do innych... do wszystkich, jakich pani zna? — Oczywiście, że nie jest pan taki sam jak inni — szczerze odpowiedziała Elżbieta. — Otóż to! Nie jestem pani godny — powiedział z uniesieniem. — Nieładny, niezgrabny... Nawet mam jakieś zabawne nazwisko... Szabunia, Szabunia! — Ależ, doktorze! — Liza dotknęła jego ręki. — Pan 106 mnie źle zrozumiał. Bezwarunkowo pan jest inny niż wszyscy. Pan jest lepszy! Czy pan to rozumie? Pan jest lepszy niż inni, których znam. Pan jest nawet lepszy ode mnie. — Pani żartuje, Lizo... Jak gdyby nie słyszała jego słów. — Nieładny... niezgrabny... Kto to panu powiedział?! Dziwak z pana, ot co! Chce pan być elegancikiem? Pan ma przecież złote ręce i mądrą głowę. Przecież wszyscy cuda o panu prawią. Z tego trzeba być dumnym. A może pan chce, żebym pana chwaliła?! Nie będę, gdyż to wszystko, co pan mówi, jest po prostu śmieszne. — Nie to miałem, Lizo, na myśli... Chciałem się dowiedzieć, czy jestem dla pani całkiem taki... niemiły. O to mi chodziło... — Niemiły? Doprawdy jest pan śmieszny, doktorze. Z niemiłymi ludźmi mało kto chce się znać, a tym bardziej przyjaźnić. A przecież, jak mi się wydaje, myśmy się z panem trochę zaprzyjaźnili. Co pan na to? — Mnie się też tak wydaje, Lizo... Ale może pani ze mną przyjaźni się dlatego, że o mnie te różne głupstwa opowiadają ludzie? — W takim razie więcej nie będę się z panem przyjaźnić. Spróbowała wstać, ale on zatrzymał jej ręce. — Chwileczkę, Lizo, jeszcze nie skończyłem mówić — powiedział z niezwykłym u niego pośpiechem. — Dopiero zacząłem... Kocham panią, Lizo! Czy chce pani być moją żoną? — Och, doktorze, czy pan myśli, że ja nie wiedziałam, do czego pan zmierza? Za bardzo pan się śpieszy. Czy pan znowu nie myli się, jak za pierwszym razem?! — Ja i wtedy się nie myliłem. Ja ją kochałem. — A ona pana? — Ona mnie nie kochała... Dlatego i zacząłem tę roz- im mowę tak ostrożnie... Jeśli pani mnie nie kocha, to się wycofuję... — A jeśli ja nie chcę, żeby pan się wycofywał? Wycofać się zawsze pan zdąży. Musimy dokładniej sobie się przyjrzeć, lepiej siebie zrozumieć. Nie chcę po raz drugi popełnić błędu! — Dobrze więc, Lizo — westchnął Chwiodar. — Obawiam się tylko, że i po najdłuższym przyglądaniu się mojej osobie nic lepszego już pani nie dostrzeże, nic lepszego pani we mnie nie odkryje. Uśmiechnęła się. — A jednak spróbuję odkryć... — W takim razie będę najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. Słońce już zaszło. Za sosnowym lasem zapłonęła wieczorna zorza, zabarwiła różem obłoki. Po drugiej stronie, gdzieś nad łąkami zamigotały pierwsze gwiazdy. Nad rzeczułką wykłębiła się mgła, zaczęła się rozpełzać po łąkach. Na liściach przydrożnych drzew, na źdźbłach zbóż i traw osiadały krople rosy. Unosił się zapach koniczyny. — Będę pana nazywała Chwiodarkiem, dobrze? — zapytała Liza. — Lizo, moja najmilsza! Tak mnie kiedyś matka nazywała. — Musimy już iść. Proszę włożyć płaszcz, a to pan gotów jeszcze się przeziębić; Podała mu płaszcz, on zaś chciałby unieść ją i iść tak choćby na kraj świata. Doktorowi Sżabuni jakby wyrosły skrzydła i po raz pierwszy uświadomił sobie siłę skrzydlatego człowieka. Choć i dotąd wiele pracował, napisał i obronił swoją kandydacką pracę, przecież wydawało mu się, że na tym poprzestanie. Zresztą tutaj, w tym małomiasteczkowym szpitaliku cóż więcej można było zrobić? Teraz posta- 108 nowił przenieść się do Mińska, gdzie go zapraszano, zabrać się do badań naukowych, do poszukiwań, które mogą mieć znaczenie dla ludzi. Od dawna interesował się rakiem, zebrał nieco spostrzeżeń, napisał artykuł dla pisma medycznego. Wydrukowany artykuł zabrał do Lizy. Może to właśnie będzie czymś lepszym, co Liza chce w nim znaleźć. Na spotkanie wyszła matka, która w kuchni czyściła ryby. — Liza poszła do sklepu — powiedziała. — Niech pan jednak wejdzie, ona zaraz wróci. Wszedł do pokoju i usiadł przy stole. Spojrzenie jego padło na otwartą kopertę i leżący obok niej list. Nie wiadomo dlaczego list ten zbudził jego uwagę. Chwiodar wahał się. Chyba można czytać cudze listy, skoro leżą wyjęte z koperty? Ręka mimo woli zbliżyła się do stołu, wziął list. Na mgnienie stanęło serce, gdy przeczytał. List był od męża Lizy. Chwiodar nie chciał wierzyć własnym oczom. A może to jakiś stary list? Spojrzał na datę. Nie, chyba przyszedł dzisiaj. Chwiodar zapomniał o czasopiśmie ze swoim artykułem, łomotało w piersiach serce. I. właśnie zjawiła się Liza. Wesoło z nim się przywitała i powiedziała: — Mam dziś nowinę, Chwiodarku. Na stole leży list, proszę go przeczytać. — Już go przeczytałem, Lizo — powiedział ponurym głosem. — Czemu pani wcześniej nie powiedziała mi całej prawdy? — Jakiej prawdy, Chwiodarku? Powiedziałam wszystko! — Nie powiedziała pani, że z nim koresponduje. — Nie koresponduję z nim. To pierwszy list od trzech lat. Chce przyjechać i zamieszkać u mnie. Jeszcze mu nie odpowiedziałam. Czekałam na pana, Chwiodarku. Czy pan myśli, że ja na to się zgodzę? Przecież to podły człowiek, pijak, kobieciarz! Pisze, że rozszedł 109 się ze swoją drugą żoną, chwali się, że ją porzucił. Zwodzi, zwodzi jak zawsze. Jestem pewna, że ona go przepędziła, przepędziła go podobnie jak i ja, mimo iż ma z nim dziecko! Chwiodarowi znów urosły skrzydła. — Pani przecież mówiła, że to on panią, Lizo, porzucił... Kłamała pani? — Kłamałam dlatego, że mężczyźni nie wierzą takim kobietom, które chwalą się, że porzuciły swoich mężów. Czy pan myśli, że uwierzyłabym panu, gdyby pan mi powiedział, że porzucił swoją żonę? Nie, po prostu pomyślałabym, że to ona pana porzuciła. — Powiedziałem prawdę, Lizo. Nie potrafiłbym pani oszukiwać. Liza przyjrzała mu się i pochyliła głowę. — Cóż, dobrze się stało, doktorze, że zdecydowaliśmy się wtedy zaczekać. Domyślam się, co pan teraz o mnie sądzi... Cóż... Może pan się wycofać... — Proszę nie nazywać mnie panem i wybaczyć mi, Lizo. Byłem przekonany, że więcej pani nie zobaczę... Dosyć takiego życia! — zawołał. — Powinniśmy być razem! Napisz mu, że masz męża. Jutro przeprowadzisz się do mnie. Dosyć czekania! — Dobrze, Chwiodarku! I przypadła do jego piersi. Mięty przed oknem a każdym razem, gdy latem przyjeżdżam do do-, mu, na moim biurku leży łodyżka mięty. Wiem zawczasu, kto ją tutaj położył. Matka. Dzisiaj czekała na mój przyjazd. Zdarza się, że na biurku leżą dwie albo nawet i trzy łodyżki. Te pierwsze już trochę zwiędły. Oznacza to, że matka czekała na mnie wczoraj i przedwczoraj. Wącham świeżą miętę i czuję, że jestem rzeczywiście w domu. ...Kiedyś w dzieciństwie matka dawała mi łodyżkę mięty, gdy wyprawiała na cały dzień na podpasicza do wynajętego przez wieś pastucha. Wiedziała, że z miętą będę mniej tęsknił do domu, gdyż bardzo lubię ją wąchać. A upodobanie to przejąłem od ojca. Ono i teraz jeszcze jest żywe. Zdarza się, że nawet zimą znajduję w którejś kieszeni zapomniane listki, zupełnie wyschnięte, i wącham je, gdy idę przez miasto. W takich chwilach przypomina mi się prawie każdy dzień minionego lata, matka przy piecu, z koślawym pogrzebaczem w ręku. Ongi ojciec, dokądkolwiek jechał, dokądkolwiek szedł, zawsze brał ze sobą swoją miętę. Latem zrywał łodyżkę mięty w ogródku przed oknem, zimą odskuby-wał listki od pęczka, który wisiał w sieni na ścianie. Jeśli dokądś wybierał się na cały dzień, to kładł miętę razem z podwieczorkiem za pazuchę albo do kieszeni siermięgi. Przywoził potem dla nas maleńką kromkę „od lisiczki lub od zajączka" — chleb ten wzruszająco pachniał miętą. W jego kieszeniach nigdy nie było tytoniu, jak to u niektórych palaczy, choć i on palił czasem w towa- 114 rzystwie. Między okruszynami chleba i solą zawsze tam znajdowały się paprochy mięty. Kiedy czasem ojciec zapomniał zabrać ze sobą to pachnące ziele, przypominała mu o tym matka. Zawijała do czystej szmaty chleb i cokolwiek do chleba, a następnie biegła do ogrodu, zrywała najbujniejszą tego dnia łodygę. Tak zawsze się działo, gdy ojciec wybierał się na kośbę na dalekich błotach albo wyprawiał się na cały dzień z pługiem czy potem na traktorze. Pewnego razu, a było to przed wojną, przyjechali jacyś z rejonu i kazali ojcu zbierać się w drogę. Matka drżącymi rękoma przygotowała zawiniątko, następnie zaś, jak i zawsze, pobiegła do ogródka. Była to wilgotna noc jesienna. Oślizłe od słoty mięty wymykały się z rąk matki. Matka po omacku zerwała jedną łodyżkę, drugą, potem zaczęła zrywać tyle, żeby był z nich cały pęk. Zrywała i płakała z rozpaczy, drżała ze strachu. Może cała ta wiązka nie była nawet potrzebna, ale matka wbrew swojej woli marudziła w ogródku. Bała się ponownego spotkania z tymi ludźmi, chociaż jednego z nich trochę znała, gdyż często bywał w kołchozie. — Czego oni chcą? — w pewnej chwili szeptem zapytała ojca. — A nic takiego. Muszę być w rejonie — odpowiedział spokojnie. — Niczego mi na drogę nie trzeba, rankiem wrócę. Wziął ze sobą tylko łodyżkę mięty i wyszedł. ...Codziennie po tym wydarzeniu matka chodziła do ogródka, zrywała pachnące łodyżki i przynosiła do chaty. Miłe rośliny więdły, a ojciec się nie zjawiał. Potem zaczęły schnąć, jednak ojca nie było... Nadeszła zima, mięty w ogródku przysypał śnieg, a ojca wciąż nie było... Na wiosnę znów w tym samym miejscu w ogródku, z tych samych korzeni zaczęły wyrastać mięty: Matka li? I doglądała roślin, w suche dni podlewała je. Maleńka grządka prędko okrywała się piękną, bujną zielenią. Wieczorami pachniało tutaj mile i kusząco dla dzieci — miętowymi cukierkami. Ale potem tamtego roku uschły na grządce prawie wszystkie mięty. W ciągu całego lata matka zerwała i przyniosła do chaty może jakieś dwie albo trzy łodyżki. Potem już niemal spod śniegu zebrała całą wiązkę, związała łodyżki i zawiesiła w sieni u ściany. Mięty schły i pachniały. Wreszcie pachniały tylko wtedy, gdy się je poruszyło. Po roku zawisł nowy pęk. Była to mała ściana w sieni starej ojcowskiej chaty, więc zawisały nieduże pęczki... Na siedemnasty pęczek ledwie starczyło miejsca przy samym brzegu. Matka z trudem wznosiła swoje ręce, gdy umieszczała ten pęczek, drętwiały jej nogi, gdy schodziła z przenośnej drabiny. Wyszła na ganek, a przed nią stanęła dziewczyna z urzędu rady wiejskiej. Wręczyła jakiś papierek, sama zaś pobiegła — czekał na nią na ulicy chłopiec z rowerem. W chacie nikogo więcej nie było, matka wygładziła papierek, długo wpatrywała się w niezrozumiałe litery, jak gdyby umyślnie bardzo zawijasowate, a następnie z trudem zaczęła sylabizować: „...bilitowa-ny" — przeczytała ledwie połowę jakiegoś słowa. Pierwszych sylab nijak nie mogła zmóc. Dalej pisało: ,,z braku..." Nie mogła zrozumieć, co mają oznaczać te słowa, chociaż czuła, że dotyczą ojca. Wciąż wpatrywała się w papierek, zbliżała go do oczu. Łzy przesłaniały spojrzenie, zawijasowate litery podskakiwały i myliły się. Te dwa niezrozumiałe słowa na wstępie bardzo ją trwożyły, potem jednak zaczęło się jej wydawać, że są dobre i radosne. — Czy taj że, czytaj!----zaczęła ponaglać młodszego ,116 syna, kiedy ten, wróciwszy z pracy, podobnie długo wpatrywał się w papierek. — „...zrehabilitowany z braku dowodów winy..," — przeczytał wreszcie syn. — Co takiego? — wycierając oczy dopytywała się matka. — A gdzież on sam? — O tym tu nie piszą — ze smutkiem oznajmił syn. — Było wcześniej zawiadomienie, że ojciec zmarł. — To o czym tu piszą, o czym? — Ano, tutaj napisane — w dalszym ciągu wyjaśniał syn — że ojciec nasz był niewinny, został uniewinniony. — Ależ ja o tym sama wiem, że był niewinny! — z rozpaczą zawołała matka. — Żli ludzie na niego nagadali. A gdzież jest pochowany, gdzie jego mogiła, czy o tym tu coś piszą?! __ Nie — prawie szeptem powiedział syn i opuszczonymi rękoma przełamał papierek na pół. ...Siedemnaście pęczków wisi u ściany. Od tego czasu więcej ich nie przybywa, chociaż matka w ogródku i teraz, pełzając już na czworakach, dogląda mięty. Ciemnieją przed oknem mięty bujne, pachnące. Brył I Wiązka słonecznych promieni (z notatników) Nie złota gwiazdka Bohatera Związku Radzieckiego, nie sława poety czy kosmonauty, ale tylko zwyczajne słowo „dziękuję", wypowiedziane przez człowieka, którego ty szanujesz. I to właśnie „dziękuję" jest wielkim szczęściem, nagrodą za uczciwą pracę. Myślę tak, leżąc na gęstej otawie koniczyny. Obok szkoły jasnej i czystej, otoczonej kwiatami. Za tę właśnie szkołę jej kierowniczka, samotna kobieta, otrzymała przed paroma dniami podziękowanie tylko od... inspektora z rejonu, starego nauczyciela. O swojej radości, o uznaniu, jakie ją spotkało, nawet mnie, swojemu krewniakowi, opowiedziała niemal wstydliwie. W wielkim świecie rzadko zdarza się skromny człowiek, który szczyci się jedynie tym, co naprawdę potrafi: — Nikt tak nie naostrzy brzytwy jak ja! Stary parobek, ongi rudy teraz siwy Kandrat, samotny i trochę jakby „nawiedzony", nosił ze sobą — przechodząc ze służby na służbę — worek z krzemieniami i kolorowymi kamyczkami... Niektórzy śmiali się, że to jego łańcuchy, noszone przez mnichów dla umartwiania ciała, inni mówili pobłażliwie: „Czegóż chcecie, to po prostu dureń!" I tylko nieliczni wiedzieli, że Kandrat marzył o własnej chałupie i zbierał kamyczki, by nimi upiększyć cementową, wysoką podmurówkę. 120 Oboje poważni, otyli, oboje w gabardynie^ Siedzą w kinie. Naraz ona zachichotała jak dziewczę. Zobaczyła na ekranie — wiecie co? ¦— „długie fujarki"... Trombity zakarpackich pastuchów. Smutno mi się zrobiło, gdy przeglądałem stary album z fotografiami. Pisali ludzie jeden dla drugiego: „Na długą... na wieczną pamiątkę..." Nie ma już tych ludzi, nie ma komu o nich pamiętać... Czemu to niektórzy bywają ważniakami, jakby nie wolno im było żyć zwyczajnie, przeżyć po ludzku swoje lata, ale muszą być oschli, trwać w napięciu, wścieka ich wszystko wesołe, a potem przecież i tak umrą. Przypominają się stare wiejskie matki, ojcowie — z ich niezmordowanymi wymaganiami w stosunku do siebie, z ich bezlitosną, budzącą aż wstręt zapobiegliwością, z ascetyzmem... Swobodniej żyjcie, ludzie, weselej! Nie chodzi mi o zmaganie się z nędzą, o rozpaczliwą walkę o egzystencję. Wstrętnie zapobiegliwymi bywają ci, którzy mają kawałek chleba, i to dobrego, ale chcą mieć jeszcze więcej. Stara mieszczka, której ojciec miał kiedyś cugowe konie, ona zaś sama dwa domy, każdy o trzech mieszkaniach, cały pęk — jak rzodkiewek —• kluczy i kluczyków od różnych składzików i szaf... Strasznej zimy w czterdziestym pierwszym i w czterdziestym drugim roku, codziennie, a czasem i parę razy dziennie — woda bowiem nie podpłynie pod leżący kamień — biegała do drutów getta, żeby „wymienić" za kilka ziemniaków jeszcze jedno palto czy paletko... Nawet płakała nad lo- 121 sem biednych Żydów, ale wciąż biegała po palta, jak gdyby groziła jej śmierć głodowa. Bać się o innych — to nie strach. To się nazywa jakoś inaczej. Zaczynam już liczyć swoje lata niby ruble pod koniec urlopu. Czyżby w starym ludowym powiedzeniu „czas już zbierać się do chaty" było coś z religii? Czy też to po prostu wielka, prawdziwa mądrość — wynikająca z ziemi, z pracy, z życia — mądrość, która odtąd nie ma swego imienia, ale ponad którą nie ma nic wyższego? „Do chaty" — zlać się z przyrodą, stać się jej cząstką, po krótkim w szczęściu i w goryczy świadomym istnieniu. Zaczynasz się dopiero wtedy, gdy zostajesz sam, gdy nic i nikt nie pomaga ci być dobrym lub złym, gdy sam dokonujesz wyboru. Kocham Rosję, kocham Ukrainę... Ale nigdy jeszcze nie żałowałem, że jestem Białorusinem, nigdy nie chciałem być kim innym, podobnie jak nigdy nie pojawiła się we mnie niedorzeczna myśl, żeby być... kobietą. Jestem Białorusinem tak samo, jak jestem mężczyzną, i nigdy inaczej nie potrafię patrzeć na świat. Przeglądam wcześniejsze notatniki podejrzewając, że już kiedyś napisałem to czy owo zdanie. Nie znalaz- łem właśnie tego, więc już od kilku dni myślę o nim, chciałbym kogoś zapytać: — Czy was kiedykolwiek bito po obnażonym sercu? Albo to gdzieś usłyszałem, albo to gdzieś przeczytałem (wydaje mi się, że po rosyjsku) — nie mogę dojść. Ale w tych dniach to jest jakieś bardzo moje. Oto czym jest proza liryczna. Kupiłem i z ciekawością przeglądam książkę Fauna Białorusi. Wśród zwierząt, orłów i wszelkich gadów brzmi to jakoś szczególnie: Luscinia luscinia — słowik szary. Znajdźcie bardziej dokładne i dumniej brzmiące określenie! Pisać, kopiować życie wedle szablonu potrafią u nas liczni. „Skoro są ludzie, którzy mogą za to płacić, czemuż nie miałoby nie być ludzi, którzy wezmą tę zapłatę?" Tak dzisiaj myśli, niestety, jeszcze niejeden „literat". Niemłody już aktor poprosił autora sztuki, żeby uzupełnił jego rolę... „Sam rozumiesz, żeby było coś takiego..." Jednym słowem, żeby on, niemłody aktor, mógł w czasie akcji całować się z młodą aktorką, naiwną, czystą dziewczyną, która dopiero niedawno przyszła do teatru po studiach. I autor... dopisał! Rembrandt. Galeria w Rotterdamie. Wiele portretów dostojnych, znakomitych w tamtym czasie osób. 123 Jakie to teraz zabawne: przecież im wydawało się, że to oni robią łaskę mistrzowi, że nie on, ale oni zostaną w ludzkiej pamięci. Zaciągając w samochodzie firanki, włączając radio, da się pomyśleć, że „słowo bieda trzeba wyrzucić z naszego słownika jako przestarzałe..." Może on zresztą tak i nie myśli, ale tak — pisze... Rowery, niklowane łóżka — jakie to powielane, jak obrzydło w naszych utworach o kołchozowym dobrobycie. Teraz na zmianę tym atrybutom przyszły radia i telewizory — też na długo, aż do znudzenia... Jesteśmy z kolegą w pisarskiej delegacji twórczej. Powłóczyliśmy się po kołchozach, a teraz, w rejonowym hoteliku, myślę sobie przed snem: „Jak będziemy dzielić artystyczne realia? Jak będziemy dzielić ten złowiony do sieci rybi drobiazg?" Czyżby aż takie było nasze ubóstwo, czyżby aż takie wyobcowanie z życia narodu, że każde zwykłe słowo jakiejkolwiek pracowitej kobieciny wydaje się odkryciem? Zimno mi się robi od tych myśli... To są dwie zupełnie różne sprawy — gdy żołnierz uważa, że nosi buławę w tornistrze i gdy f raj ter uważa, że już jest generałem. 124 ¦Bte Czytasz nudny artykuł o poecie Hartnym i myślisz o tym zgiełku, jaki nagle powstaje wśród krytyków na temat niektórych autorów i utworów z przeszłości „o wielkim ideowym napięciu". „Płomienne jego wiersze wzywały, dodawały otuchy, budziły natchnienie..." Cóż, kiedy nikt ich teraz nie chce czytać. Bowiem są słabe. I tak po prostu o tym się nie mówi. Niedawno taki hałas wszczęto wokół poezji Demiana Biednego. Referaty, odczyty, artykuły, audycje... Ale co na to poradzić, że patos epitetów całkowicie rozmija się z cytatami! Po prostu wsypa! Aż niektórym propa-gandystom robi się niedobrze. Ktoś nawet nazwał wówczas całą tę kampanię demia-nową polewką. Trafnie. Cóż, kiedy to zostało powiedziane tylko prywatnie. Ot, co jest naszym nieszczęściem. W tej książce, prawdę mówiąc, nie ma wody — jest tylko piach i piach. — Nie ta sąsiadka zamarudzi, która usiadła, ale ta, która stoi. Myśli moje są jak groch, co to ani w strąku, ani w rzeszocie. Po co nam wątpliwe zaszczyty — obaj bądźmy obok siebie w piechocie: bo co mi z takiej kawalerii, w której ja jestem najczęściej koniem. 125 — To ty, ciociu, na stare lata sama nawet pszczół doglądasz? A cóż syn? — Ach, mój ty miły, gdybyż to on potrafił! Pszczoła to taka żywiołka, że jej nie uderzysz. — Sam od siebie nie uciekniesz do butelki. Umarł sąsiad, stary człowiek. Na stypie starszych mężczyzn zapraszają, by zajęli zaszczytne miejsce na pokuciu. Odzywa się dowcipny: — No cóż, kandydaci, chodźmy! — Skąd ja ci wezmę dokumenty, kiedy ja nawet nie mam kieszeni! — Czy macie zeszyty, w których stawiają dwójki? ...Domowe doświadczenie. Dawno już nie byłem w swojej wiosce. Wreszcie przyjechałem i widzę, jak dzieci powyrastały: te, co pełzały po piasku, teraz siedzą już na płotach. — To nie dziwak, jak apostoł Piotr. Nie będzie czekał, aż trzeci kur zapieje, sprzeda ciebie znacznie wcześniej! — Cóż ty tak się spieszysz? To jeszcze nie wiosna. Włóż swoje zimowe palto. Widzicie ją — panienka, dopiero piąta klasa! 126 — Zimowe?! Będę wyglądała jak pomidor na dwóch zapałkach. Czerwone palto obszerne, a nóżki cienkie. Nad ziemią kwietniowe niebo: stada białych obłoków, trochę zimna niebieskość i skowronki. Ziemia to jasnoszara, jeszcze nie zawadził o nią tegoroczny pług, to so-czystociemna zarówno tam, gdzie jej łono czeka na nowe ziarna, jak i tam, gdzie potajemnie wygrzewają się tak liczne owsiane kiełki. Dziś z rana już znacznie odważniej niż wczoraj ożywa zieloność runi. W dalekości widnieją omglone, szare pagórki. Pomiędzy wsiami, przez łąkową dolinę cieknie, opiewana w serdecznych pieśniach, rzeczułka... Na szarych kotkach wierzbowych gospodarnie krzątają się pszczoły. Na brzozach, co nad strzechami chat, radośnie rozprostowują swoje skrzydełka szpaki. Za wzgórzem od nocy terkocze traktor. Oracze. Idę ku temu terkotowi po czystej, tak jeszcze świeżej, gdyż dopiero co wylazłej spod śniegu ścieżce. Czuwam nad spławikiem. Wokoło — nad rzeką, nad krzakami i nad łęgami — niepowstrzymane, utrapione skowronki i słowiki. Tajemnicze, pełne cudownej, głębokiej treści pomrukiwanie grzmotu. Nagle woda ożyła jak struny cymbałów — spadł na nią deszcz. I wtedy — nareszcie — pierwsza duża płotka... A błyskawica wciąż się żegna. Naprawdę — jakby jaka spłoszona panna młoda. 127 w Deszczowa przedwieczerz, gdy chce się odkroić dużą pajdę wiejskiego chleba, posmarować ją świeżym masłem, wziąć wielki pomidor, rozciąć go, posolić i... dalej czytać dobrą książkę, teraz już ze szczególnym smakiem, pracowicie żując. To znowu — wspomnienie młodości. ; - . , ¦; Rumiany poranek nad jeziorem. Pod sosnami, między krzakami jałowca, wybiegłszy z wody, wyciera się młodziutka, zgrabna, opalona dziewczyna. Aż zatrzymałem się na ścieżce, żeby jej nie spłoszyć... Gdy ją zobaczyłem później, pod wieczór — wcale nie była taka piękna. !ł Początek sierpnia. Z rana prószy deszczyk. Na łące rosista, drobniutka koniczyna. Zapach od żyta w mendlach. Przekwitają ziemniaki. Te, posadzone wcześniej, mają żółkniejącą nać, pachną. Konopie także pachną. Syte głosy wron i przepiórek. Przez całą noc do wioski dochodziły odgłosy młocki. Teraz od kołchoźnianego spichlerza ruszają do stacji z nowym żytem ciężarówki przykryte brezentem. A także furmanki, na których niby spasione wieprzki leżą worki pod świeżą słomą. W ogrodzie niebiesko pomalowane ule chowają się wśród krzewów i kwiatów — to na dole, a w górze zielone gałęzie, ciężkie od jabłek. Młode, sypkie kartofle. Gęste, z piwnicy, zsiadłe mleko. Małosolne ogóreczki. Zatrzęsienie warzyw. O północy — cichy księżyc na wschodzie. Pełnia. . 128 Październik. Pogodny poranek. Pachnie przymrozkiem. Na wschodzie — siność, chmury fioletowe lub szare. I ognista, rozpalona czerwoność wschodzącego słońca. Mgliście na skraju lasu. Las liściasto-iglasty. Gdy się patrzy na żółte wierzchołki brzeziny, wydaje się, że właśnie z mgły wyłania się słońce. Wilgotny, zimny ranek. Ruń — choć ją wyżymaj z wilgoci. Na rżysku — złamane przez przymrozek osty, a na drodze -— jedna puszysta, opryskana rosą główka dmuchawca. W przepełnionym kluLi.e wiejskim odbywa się sąd koleżeński. Stoi przed nim samogoniarz. Chudy, z dużym nosem, przezywany Albańczykiem. Przewodniczy sądowi brygadzista, członkowie kolegium — krewni zresztą podsądnego — to milicjant i buchalter. — Podsądny, czy macie zaufanie do składu sędziowskiego? Kiwnięcie głową i niewyraźne: — Aha! Na sali wybuch śmiechu. Zabiera głos buchalter: — Towarzyszu przewodniczący, czy mogę zadać pod-sądnemu pytanie? — Możecie — z podobną powagą odpowiada brygadzista. —i- Podsądny Pilipowicz — uroczyście zwraca się buchalter do Albańczyka — powiedzcie sądowi, gdzieście zdobyli aparaturę? Na sali znowu wybuch śmiechu. Niektórzy o tym słyszeli, a niektórzy sami widzieli, jak przedwczoraj podsądny wspólnie z członkiem sądu, tym samym buchal- 9 — Moje niedźwiedzie 129 terem, odwozili na chutor całą aparaturę do pędzenia samogonu. Wyrok: Pilipowicza — to najwyższa kara — skazuje się na dziesięć rubli grzywny. Obiad sąd spożył u Albańczyka. Sąd odbył się jednak zgodnie ze wszystkimi przepisami. Babcia z przewiązanym chuściną koszykiem. Młody złodziejaszek pilnował babci na dworcu, pomógł przy wsiadaniu, gdy zaś tylko pociąg ruszył — wyrwał koszyk z jej rąk i wyskoczył. Chwila — po której babcia wychyliła się przez okno: — A jedz sobie na zdrowie, synku, jedz! W koszyku był chrzan. Oczywiście, jeszcze nie tarty. Przechwala się, że kiedyś, w dzieciństwie, kradł jabłka u bogatego sąsiada. Tym, co kradł u innych, nie przechwala się: tamci nie byli bogaci. A już całkiem milczy o tym, co — na ciepłej posadce — kradnie obecnie. Towarzysz bardzo lubi demonstrować swoją skromność, gdy zajmuje miejsce w pierwszym rzędzie prezydium. W dalszych rzędach, a już zwłaszcza w tylnych — trudno ją demonstrować. Dyrektor jednego z wydawnictw odrzucił wybór folklorystycznych tekstów ze względu na przedmowę, 130 w której powiedziano, że i przed rewolucją październikową nasi folkloryści mieli poważny dorobek. — Jakże to może być?! — oburzył się asekurant. Gdy powołano się na przykłady, na Szeina i Karskie- go, „nic mu to nie mówiło". I tak oto uzasadnił swoją decyzję: — Tołstoj... oczywiście. Lew Nikołajewicz czy jest wielkim pisarzem? Jest! Ale my tego nie podkreślamy. Poważna damulka, która wróciła z pewnej poważnej delegacji zagranicznej, opowiada z trybuny o swojej podróży. Opowieść świadczy o jej ideologicznej dojrzałości: — Następnie, towarzysze, pojechaliśmy obejrzeć Pola Elizejskie. Fakt jest faktem — są dość piękne... Natomiast amerykańskie cukierki i torty były, towarzysze, wprost niesmaczne. To także fakt... W rejonowej restauracji całą ścianę zajmuje gastronomiczna martwa natura. Pełno dyń, arbuzów, jabłek i innych dowodów gospodarczego rozkwitu. Jeśli to nawet nie jest Matejkowski Grunwald — to jednak wiele dobra posiekano tutaj mieczami i stratowano końmi. Spokojny starszy człowiek w czasie, gdy chłopcy otrząsają gruszki z jego drzew: — Rwijcie, rwijcie! Zobaczymy tylko, co wy będziecie rwać, gdy nadejdzie dojrzewanie! Studenci przechodzą praktykę w klinice. Chorzy nie bardzo chcą być obiektami obserwacji. Raz to się zda- 131 rzyło, drugi raz, wreszcie pewien chory w starszym wieku ma już tego dosyć. Rozkaprysił się przed leka- rzem: — Oglądać to niech sobie oglądają, ale swojej geografii więcej opowiadać im nie będę! Stołeczny teatr na gościnnych występach w dalekim kołchozie. Podczas przedstawienia pewien starszy mężczyzna ciągłe wstawał — wstanie, postoi, potem siada, po chwili znowu wstaje... Uszczęśliwiony reżyser przedstawienia podchodzi do niego na palcach i szeptem pyta: — A co, dziadziu, tak się wam to podoba? — Nie, ale dupa boli... Możesz napisać epopeję, dokonać niezwykłej operacji chirurgicznej, wymyślić coś innego niż wodór — mimo to nie będziesz taki z siebie zadowolony, jak dama-mie-szczanka, która jedzie do teatru albo na bazar własnym samochodem. Sierpniowy poranek. W rzadkim lesie — ozłocone słońcem paprocie. Pod jednym z takich parasoli schował się podosin-nik. Dziewczyna łaziła i łaziła po lesie na próżno, tylko się zmęczyła. Położyła się, żeby odpocząć, potem otwiera oczy ¦—¦ i oto!... Piękny, luby, jak jaki kozacki książę! Poleska chata. Wyszywane ręczniki na ścianie, radio na stoliczku. 132 Sześcioletnia dziewczynka kocha macochę jak własną matkę. Macocha — rzeczywiście piękna i naprawdę przyjemna mołodyca, a przecież... Mała pamięta swoją matkę leżącą w trumnie i wydaje się jej — któryż to już rok — że to matka, która powróciła... Ale co będzie później? Mróz i słońce. W klatkach płoną czerwienią gile, zderzają się z prętami szare czeczotki, szczygły skaczą jak słoneczne zajączki. Wiele gołębi. Jakoś niezbyt poetycznie, Ordynarnie nawet mówią o nich gołębiarze — jak gdyby był to tylko handel, nie zaś poezja. Najbardziej niezwykłe, co w ciągu lat tam widziałem: jakiś chłopczyk stał długo, radował się, pytał o ceny, liczył kopiejki, wreszcie kupił czeczotkę, wyszedł z tłoku i wypuścił ją. Patrzył za nią w ślad. Nawet wtedy, gdy zniknęła... „Głowa pusta jak nowy ceber". Zapożyczone to? Ludowe? Jeśli jednak to ona, wiejska nauczycielka, wymyśliła sama — więcej to niż sto stron słabego rękopisu; wystarczy, by uwierzyć w jej zdolności. Wielki teatr operowy. Koncert z okazji jakiegoś wielkiego jubileuszu. Grają Szopena. W pierwszym rzędzie dostojna pani spokojnie, pracowicie szeleści celofanem. Niezwykle kulturalny odpoczynek: Szopen w czekoladzie! 133 ¦*¦-. Romantyk (trochę podpity): — Hej, bracie, jak ona zaśpiewa, to aż szyby dzwonią! Realista (nieco trzeźwiejszy): — Wiadomo, bracie, jeśli są źle kitowane, to i dzwonią. Kiedy czytam dobrą książkę — nie pomawiajcie mnie o leniuchowanie. Jeśli nie chcecie uznać, że ja pracuję, to pomyślcie, że ja się modlę. Rzecz nie polega na tym, że byłem już w Kanadzie, w Indiach, w Karelii czy na Dalekim Wschodzie. Owszem, byłem, owszem, wiele widziałem... Rzecz jednak polega na tym, żeby wszędzie znajdować to, o czym koniecznie trzeba powiedzieć. Nasze bowiem szczęście, nasze marzenie i nasz cel — w mądrym zespalaniu się, jakby nie było ono trudne, jakby długa nie wiodła do tego droga. W poszukiwaniu słowa Trzy wiekowe dęby nad Niemnem. Leżę właśnie pod pierwszym z nich i patrzę na drugi i trzeci. Jest ich tutaj, urodziwych i potężnych, znacznie więcej, mnie jednak wystarczają te trzy, a nawet te dwa: ten, w którego miłym cieniu leżę po wędrówce zapyloną drogą w spiekocie, i — najbliższy, na którym z uwagą obserwuję gniazdo bocianie. Jest także gniazdo i na trzecim, dalszym dębie, nawet stoi w nim bocian, nieruchomy jak jaki pomniczek, jednak na to najbliższe gniazdo, chociaż ukryte w gęstej, ciemnozielonej koronie drzewa, le- 134 m żąc — patrzy się ze szczególną ciekawością, jak gdyby w oczekiwaniu na coś ważnego, coś nadzwyczajnego. Kończy się lipiec. W tym czasie bocianięta stają się już niemal dorosłe, tylko z bliska można je odróżnić od rodziców. Na moim dębie bociany czy też bocianięta, osłonięte liśćmi, były niewidoczne, stały w milczeniu, tylko domyślałem się ich obecności. Wkrótce domysł się sprawdził. Nagłe szach-mach olbrzymich skrzydeł. Bociany opuściły schowek z listowia i oto pojawiły się w błękicie. Niewysoko, wydawało się, że wystarczy wyciągnąć do nich rękę. Taki zwyczajny i taki zawsze nowy cud. Dzięki tej właśnie bliskości poznałem, że to są młode. Po dziobach i nogach jeszcze nie czerwonych — po sposobie, w jaki próbowały usadowić się w gnieździe po zatoczeniu kilku kręgów nad rodzinnym dębem. Zawisły nad nim, przebierając długimi nogami, nieumiejętnie celując, żeby nie opaść obok gniazda. A potem przyleciał gospodarz dębu. Czerwononosy, czerwononogi, z żabą w dziobie — no, po prostu taki jak na rysunku w książce dla dzieci. Trafiał do gniazda pewny siebie, od razu. A wtedy — to był ostateczny dowód, że dwa pierwsze to bocianięta — posłyszałem niecierpliwe, nawet jeszcze nie dość wyrobione syczenie. I znowu przypomniał mi się tegoroczny marzec. ...Nieśliśmy kobiecinę, schodząc najpierw ze stromego, śliskiego wzgórza, potem szliśmy długo ulicą, po głębokim, zimnym błocku, ledwie oszklonym przez lód, nad ruczajami, co mętne i wesołe bulgotaniem towarzyszyły naszej smutnej procesji. Było już dla niej przygotowane miejsce w natłoku starych mogił. Przysypaliśmy ją tam żwirem. Moją postarzałą siostrę-cierpiętnicę. A przez cały ten czas, kiedy na przemian to szliśmy, 135 to staliśmy, podzwaniał w niebie skowronek. Wydawało się, że wciąż ten sam, najruchliwszy, który pomylił się i przyleciał przedwcześnie, nie z własnej potrzeby, ale dla czyjejś radości. Nadszedł wieczór, smętek i gwar pijanej stypy, potem noc, potem znowu ranek. Udałem się do chaty na wzgórzu, do której tak się przyzwyczaiłem, a z której po raz pierwszy nie wyszła mi na spotkanie jej stara gospodyni. Przyszedłem z zaskakującym i niestosownym w ten dzień uczuciem radości w sercu, w pierwszym słowie wypowiedzianym u progu... Skąd taka w tych okolicznościach radość? Gdy wchodziłem na strome, oślizłe wzgórze, jakby ktoś mnie kuksnął, gdyż spojrzałem ku górze w stronę, gdzie nad chatą w ogrodzie aż po chmury wznosi się znajoma od dzieciństwa, stara lipa. Lipa na samym swoim wierzchołku wywiesiła biały sztandar wiosny: siedział na niej pierwszy tegoroczny bocian. Przedwczesny, zupełnie nieoczekiwany. Przystanąłem obok płotu, szczęśliwy z wysiłku nad uprzytomnieniem sobie jego szlaku od piramid do naszych łęgów. Olek, najmłodszy wnuczek mojej siostry, już odczuł ten wielki cud. Marudził teraz przy psiej budzie, szukając, rzecz jasna, jakiejś nowej dla siebie rozrywki. „Chłopak na pewno nie zdaje sobie sprawy z tego bocianiego szlaku w taki jak ja sposób. Za mało w nim znajomości świata. Ale odczucie radości życia ma nieomal takie samo jak moje..." Tak sobie myślałem, dopóki na lipie bieliła się odpoczywając moja niespodziewana radość. Biały sztandar wiosny... Tak to odczuwając, prawie jednocześnie przypomniałem sobie, że pierwszy to zjawisko nazwał w taki spo- 136 sób Mickiewicz, a więc, mówiąc po naszemu czyli po literacku, jest to zapożyczenie. U Mickiewicza jednak wygląda to trochę inaczej: Bo już bocian przyleciał do rodzinnej sosny I rozpiął skrzydła białe, wczesny sztandar wiosny... Nie „biały" sztandar, ale „wczesny". I nie „zwinięty" jak u tego, co na lipie, ale „rozpięty" w locie. Przeszła wiosna, zaczęło się lato. Przez całe tygodnie niepokoił mnie ten sztandar. Odwiedzając liczne wioski, jeżdżąc po polach, spotykając bociany, wspominałem wciąż tamtego, na nagiej jeszcze lipie, niepokoiłem sam siebie, że oto w żaden sposób nie mogę oderwać się od prześledzenia, co jest w tej mojej radości ze mnie, co zaś z lektury. Myśl o tym, te dokuczliwe pytania wróciły do mnie i teraz, w tę słoneczną lipcową przedwieczerz. Dlaczego jest to „literackość", „książkowość", skoro patrząc na bociany, wciąż wspominam Mickiewicza? I nie tylko jego, ale także Maksyma Rylskiego. Jeszcze wiosną, trapiony przez niepokój przeczytałem jego przekład Pana Tadeusza, a właściwie ten urywek, opowiadający o nadzwyczaj wczesnym powrocie z wyraju: ...Doczasno czarnohuz na sosnu priletiw, Die wże nie rik, nie dwa gnizdo joho czorniło, I kryły rozipiaw, nienacze prapor bilij... Członek Akademii Nauk, który i jako siwowłosy starzec umiał dziecinnie cieszyć się ze złowienia ot, takiego sobie okońka (widziałem to właśnie tutaj, nad Niemnem), pan Maksym lubił naukową dokładność. „Prapor bilij" zaopatrzył w swój odnośnik: „Licentia poetica: w rzeczywistości bocian, mając biały tułów i szyję, skrzydła ma czarne. M. R." 137 Ha! Miło jest jednak znaleźć niedokładność u uczonego!... Patrząc spod dębu na bociany w locie, widząc ich skrzydła od spodu, wiem: nie są one białe jak u Mickiewicza, nie są też czarne jak u Rylskiego. One są czarno-białe. Ot co! Ale i to jeszcze nie wszystko. I w tym nie jestem zupełnie oryginalny. Stanisław Pigoń, także uczony, w tym wypadku polski, w uwagach do Pana Tadeusza, jakby usprawiedliwiając poetę, pisze: „Skrzydła zaś jego rozpięte, tzn. widziane od dołu, dają ogólne wrażenie białe". I nie w tym jeszcze rzecz najważniejsza. Dalej bowiem Pigoń pisze: „Podobne określenie bociana z rozpiętymi skrzydłami jako białoskrzydłego znajdujemy już u Owidiusza..." Proszę, jak dawno, i to w dodatku u kogo!... Wszyscy oni — Polak, Ukrainiec i Rzymianin —- czerpali z rzeczywistości, wielka poezja łączy się z nią nierozerwalnie, ona sama jest życiem unieśmiertelnionym w słowie, ale byłoby czymś niestosownym, skłamanym, gdyby przemilczeć, jak patrząc na to, na co właśnie patrzę i wspominając jednocześnie to, co powiedzieli — patrząc na to samo — inni, przeżywam jednak to samo po swojemu, na nowo. Klekoczcie, boćki! Niechaj trwa, podobnie jak słońce, nieśmiertelna poezja! Także i tutaj, nad naszą rzeką! Deszczowy, słoneczny sierpień Od trzech dni kwitnie moja jedyna żółta lilia pośród talerzastych liści. Od trzech dni — to leżąc, to siedząc — patrzę na białobłękitne spławiki. Najczęściej poprzez obgryziony przez krowy częstokół tataraków. 138 O doświtku mgła szybko płynęła z nurtem rzeki, starając się nie zostawać w tyle. Dzień wyłaniał się w miękkim świetle, bez czystego słońca. Jeszcze nie zdążyła wyschnąć rosa — ale z sitowia, wśród którego stałem na cypelku, zaczęły startować ważki. Towarzyszył nam bulgot ruczaju wpadającego do Szczary. Tato--bocian, a może matka-bocianica, poważnie spacerował w pobliżu z czarnodziobymi małymi, nie bardzo zważając na rybaka. Na przeciwległym brzegu w listowiu darła się sójka. W niedalekiej wsi kogut raz za razem wydobywał ze siebie swoje prostoduszne kukuryku niby jeden, wciąż ten sam, a przecież na zmianę z innymi. Jest dobrze, spokojnie. I teraz, gdy nadciągnęła przedwieczerz, gdy pomału zbiera się na deszcz, gdy nad zachodnim widnokręgiem pomrukują grzmoty. I z rana, gdy mgła płynęła z prądem. I także wczoraj, gdyśmy wreszcie zostawili nieruchome spławiki i swoje zatoczki, zeszliśmy się, żeby wesoło wykąpać się w wodzie w słońcu pogodnego wieczora. Większą część swojego życia człowiek spędza w samotności, czemu więc niektórzy boją się jej i nie lubią? Tedy jeszcze jedno chcę zapisać w notesie: Rozłąka z bliskimi, z ukochanymi, rozłąka na zawsze i tęsknota po nich — to poczucie obowiązku. Obowiązek wobec czegoś najważniejszego w życiu. Jednocześnie zaś obowiązek wobec tych, którzy nas opuścili. Dopóki nie jestem w ziemi, ale na jej powierzchni, w szczęściu odczuwanych dni i chwil. Łatwo tak pisać — gdy papier i dusza nurzają się jak gdyby w trawie. Po nocnym deszczu ranek dzisiaj świeży i łagodny, świąteczny, choć bez święta, cichy pod szarą powłoką chmur, które albo już oddały to, co miały oddać, albo też jeszcze chcą podsypać deszczu. Tak jak umawialiśmy się, przewodniczący kołchozu przyjechał po mnie o szóstej. — Ach, mój drogi, szkoda, że tego nie widziałeś — trzy łosie stały na drodze. Trzy osiłki! A jakie piękne! Zachwyca się — tłumiąc głos, ostrożnie. Chociaż dom wczasowy należy do kołchoźników, teraz wypoczywa w nim inteligencja z dziećmi. Zachwyca się i wtedy, kiedy już siedzi za kierownicą gazika, który wiezie nas po leśnej, pokrytej zległym pyłem drodze. — Tutaj właśnie stały! A ja stałem przed nimi! Udziela mi się jego radość, pomieszana z zazdrością, że mnie się nie poszczęściło. Ale nie jest to zazdrość rozpaczliwa, wydaje mi się, że jeszcze będę żył a żył... Znamy się od niedawna, ale chyba dość dobrze. Czasami wydaje mi się, że w rozmowie ze mną, pisarzem, przewodniczący trochę pozuje, ukazując siebie z lepszej strony. Ale żeby było sprawiedliwie, i ja sam siebie pognębiam pytaniem: „A ty to co, mało pozujesz? I właśnie przed nim..." Przeważnie jednak wydaje mi się, że zapominamy o tym mimowolnym bardziej niż świadomym pozowaniu i po prostu przebywamy ze sobą, zadowoleni z naszych nieczęstych spotkań, on chętnie zapoznaje mnie ze swoim życiem, ja zaś — chętnie poznaję te malownicze zakątki, nowych ludzi. To i owo już znam. Na przykład z zootechnikiem Lusią spotykałem się jeszcze w zeszłym roku, słyszałem też o niej. Teraz więc, gdy wyjeżdżamy z wilgotnego lasu na polną drogę i zatrzymujemy się przed domkiem na skraju wsi — z daleka poznaję ten domek i oczyma pamięci widzę jego młodą gospodynię. Gazik nasz zatrzymał się tuż przy płocie, za którym nad wilgotnymi grzędami tu i ówdzie sterczą senne, 140 zwilgłe słoneczniki, i strzegą ich wiśnie z resztkami niedawnej wróblej uczty — ostatnimi nie podziobanymi jagodami. Lusię wywołał z domu stłumiony sygnał naszego gazika, albo też zauważyła nas jeszcze wcześniej. Fufajka narzucona na ramiona, biała chustka, przyjazny uśmiech. Jakaż wesoła i pracowita. Mało tego, takie bowiem widywało się. Podobnie jak jej siedlisko — nie chata z łuczywem, ale ochrą malowany domek z łupkowym dachem, z telewizyjną anteną, z gazem i elektrycznością, podobnie jak gosposie nie zwyczajnie serdeczne, prawdziwe mołodyce, lecz jednocześnie kierowniczki fermy, studentki-zaoczniaczki. Gdy oni wiodą zwykłą, gospodarską rozmowę, patrzę z lubością na Lusię i przypominam sobie dwa wydarzenia z jej życiorysu. Maturalny wieczorek, biały walc — gdy rezolutna maturzystka odważyła się zaprosić do tańca samego przewodniczącego, świeżo przysłanego z rejonu. Po rozmowie z nim dziewczyna zamyśliła się, czy rzeczywiście nie zostać w swojej wsi i nie zająć się odchowywaniem cieląt? A potem przypomniało mi się ciężkie przeżycie młodej hodowczyni. Oto jedna z biało-brzuchych uciekła w leśny gąszcz, by tam się ocielić. Lusia szukała jej trzy doby. Początkowo szperała w lesie, wołała i płakała, nim przyszło jej do głowy, że najlepiej czekać przy wodopoju, u leśnej rzeczułki. Doczekała się krowy. Wraz z cielątkiem. Niedostrzegalnie, jak mi się wydaje, obserwuję, jakimi dobrymi oczami patrzy ten człowiek w podeszłym wieku, ciężko raniony podczas wojny, na młodą, zdrową, wesołą, niemal piękną Lusię, i przypominają mi się liczne jego pomocnice w innych wioskach kołchozu: dojarki, zootechnicy, rejestratorki, agronomki. — Nazywają mnie czasem — śmiał się kiedyś przewodniczący — babskim przypochlebcą. I przyjaciele, 141 i władza. Rzeczywiście, wiele mam kobiet i dziewcząt na odpowiedzialnych stanowiskach. Więcej niż mężczyzn. Ale i to muszę powiedzieć, że każda jest na swoim miejscu. Znowu jedziemy, znowu cieszy mnie skromna, trochę dzika uroda niezbyt urodzajnych tutaj pól, wiele bowiem spotyka się pagórków, zagajników, krzaków jałowca, głazów. Idzie drogą w naszym kierunku — kto? Po chwili dobrze go widać — idzie młody człowiek, nieomalże niedorostek, jasnowłosy, bez czapki. Zanim się z nim zrównaliśmy, przewodniczący zdążył opowiedzieć, że to jeden z trzech synów kowala, najstarszy, poborowy. Wszyscy trzej pracują w mechanizacji. Bardzo dorzecz-ni. Dzisiaj nie ma roboty w polu, święto z konieczności, a on jednak idzie do swojego kombajna. Zatrzymaliśmy się. Witają się jak dorośli, chłopiec i stary człowiek, rzeczowo rozmawiają. I znowu widzę w spojrzeniu przewodniczącego, podobnie jak to było z Lusią, utajoną, niemal ojcowską miłość. Ten zaś kom-bajner rzeczywiście przyjemny chłopak. Sympatyczna musi być rodzina tego nie znanego mi kowala! Młodszy brat jeszcze nie dorósł do obowiązków kombajnera, pracuje jako pomocnik. Dowiaduję się o tym z rozmowy. I robi mi się ciepło na myśl, że ów młodszy śpi sobie teraz spokojnie, dzięki deszczowi odrabiając codzienne niedosypianie. Wreszcie sadowimy się w domu przewodniczącego. Za dużym oknem w sadzie i w ogrodzie — deszcz, deszcz. Szczerze mówiąc, dobrze byłoby wypić po kieliszku, jednak mamy wkrótce ruszać dalej, gospodarz prowadzi wóz, gość zaś nie lubi pić sam, a więc obejdzie się bez tego! Słucham opowieści gospodarza o tym, jak niedawno na posiedzeniu zarządu kołchozu rozpatrywano bardzo 142 przykrą sprawę. Syn wyrzekł się opieki nad swoją starą, samotnie mieszkającą matką. — Powiedzieliśmy do niego: „Nie zasługujesz na to, żeby nazywać się synem tej kobiety. Tyle się napracowała w swoim życiu, tyle się nabiedowała!" Dwóch synów, dwóch braci tego byka straciła na wojnie. Ileż łez! „Nie płacz, matko — powiedzieliśmy kobiecie — my zaopiekujemy się twoją starością..." Nie dbam już o to, czy zachwycam się moim rozmówcą z ukradka — widzę bowiem w jego oczach, trochę zmęczonych, trochę zatroskanych, łzy i myślę sobie: „Jakiś ty dobry, jakiś ty potrzebny, przyjacielu mój, człowieku!" Późna noc. Cisza. Stronice dobrej książki. Za oknem mojego pokoju na piętrze, w sosnowo-dę-bowej ciemności nagle, jak to zdarza się tylko za dnia, znowu zaklekotały w gnieździe bociany. Jakby oklaski po długiej ciszy. U wszystkich własne życie, własne radości. Wschodzi słońce, zaś nad całym chmurnym zachodem — tęcza! Choćby z tego tylko powodu warto wstać o czwartej rano, przyjść tu z odległości trzech kilometrów, cierpliwie i jakże często bez powodzenia czuwać nad spławikami. Ledwie co ustało brzęczenie komarów, umilkł u jeziornego brzegu bóbr, a już nad krzakiem olszowym, za którym siedzę nie zauważony, ozwała się dźwięczna pszczoła. 143 Niedawno nad cichą rzeką przeleciał — baczny jak policjant — jastrząb. Deszcz trochę podziobał ołowianą gładziznę wody i znowu tęcza, która niedawno zniknęła, pojawiła się w całej swojej okazałości, przez całe niebo, lewym końcem znikająca w wodzie. Deszcz szumiał w liściach, zabębnił wokół spławików. Prawdopodobnie na długo. Co jakiś czas słychać głębokie, nieco powstrzymywane pomrukiwanie grzmotu. Zwycięża zachód, gdzie niebo jest ciężkie od chmur, wciąż nadpełza sina ciemność, grzmi już nad moją głową... Gęsto rozszeleściło się na tamtym brzegu w olszynach, poszło po Szczarze pluskami, kręgami, bąblami. To deszcz! ...Przepędził nas do chaty. Ostatnie o nim zdanie zapisałem już na stole. Choć jest on próżny i niesympatyczny, nie chcę, nie potrafię zapomnieć, iż był on jedynym człowiekiem, z którym uściskaliśmy się radośnie w zimowy wieczór czterdziestego pierwszego roku na wiadomość o tym, że rozgromiono faszystów pod Moskwą. Wczoraj była burza. Z piorunami, które rozłupywały niebo. Z wiatrami, w których jęczały dęby, a ulewą miotało na wszystkie strony, podobnie jak zawierucha miota śniegiem. Z gradem, który trawy i usłany szyszkami piasek pokrył lodowatą szurpatością. Ledwie zdążyliśmy od rzeki dobiec do muszli koncertowej, gdzie przeczekaliśmy burzę. Wróciliśmy stamtąd w sandałach na przyboś, w koszulkach bez rękawów, a wyglądaliśmy jak Japończycy, których niedawno nieoczekiwanie nawiedziły niebywałe, surowe mrozy. I oto znowu mamy słoneczne południe. A w dodatku powiedziano nam, że grad prawie ominął pole, na którym rosną jeszcze gryka i owies. Na brzegu leśnej wioski, na tle coraz dalej ustępującego sośniaka bieleje ferma. Zbudowano ją niedawno, jest „ostatnim krzykiem techniki". W długiej, jasnej oborze nie jest duszno, woń jednak jest gęsta. My, ludzie wiejscy, nie odczuwamy tego jako smrodu. „Po-drap mnie za rogami" — milcząco prosi syta i jednocześnie smętnawa krowa na uwięzi. Nad kurzem drogi, zwilżonym przez deszcz, widnieje cysterna ze świeżym mlekiem, pachnie mokra ziemia i pachnie zamknięte w metalu mleko. Z trudem tylko kojarzy mi się to ze wspomnieniami o matczynej dojnicy. Stary Mironowicz. Z jego powodu właśnie to wszystko notuję, gdyż nowoczesna obora nie jest dziwem w nowym życiu zachodniobiałoruskiej wsi. Mironowicz chodzi w kapeluszu, w ręku trzyma cukier, siwizna jego olbrzymiej jak u proroka brody przechodzi w zieleń. Przed wojną zaoszczędził wiele dolarów w Kanadzie — fama głosi, że aż trzysta tysięcy — przywiózł je tutaj,, do swego leśnego ubóstwa i ktoś go okradł. Dostał pomieszania zmysłów, ale cichego, nieszkodliwego. Teraz dziadunio jest zadowolony, że jego pieniądze nie poszły na marne, że za nie to wszystko pobudowano — oborę z cegły ze zmechanizowanym podawaniem karmy, z dójką elektryczną, z ładnie urządzonym zakątkiem dla dojarek w białych fartuchach... — A przewodniczący to niewiele wziął dla siebie — 144 10 — Moje niedźwiedzie 145 informuje mnie szeptem dziadunio, gdy zostaliśmy sami. — Tylko dla żony na jedwabną sukienkę. Na jedną, a i to niedrogą. Muszę powiedzieć, że nie mam do niego o to pretensji, gdyż jest to dobry człowiek, zawsze trzyma z pracującym ludem. Gdy pod wieczór całą naszą młodą kompanią poszliśmy na spacer do lasu, by hukać i wywoływać echo, znowu przypomniał mi się wrzesień czterdziestego pierwszego roku, ucieczka z niemieckiej niewoli, pierwszy nocleg w zagubionej wsi białoruskiej. W skromnej chałupie, w której suszyły się sznurami borowiki, w której nieznajoma kobieta, matka licznej rodziny, z rana specjalnie dla mnie napiekła oładków, napoiła mlekiem, potem znowu poszła na grzyby, ja zaś dalej przed siebie, na wschód. Szybko i długo szedłem przez omglony, pachnący las i wołałem do niewidocznych grzybiarzy, słuchałem echa. Moje niezapomniane echo... Czerwony młodzik na południowo-zachodnim niebie. Pas nadrzecznej stromizny, a na wodzie miedziana dróżka z księżycowego światła, jak gdyby jego podpórka rzucona z tego brzegu. Pełna po deszczach, gładka, chociaż bystra rzeka. Siedzę na stromiźnie, patrzę na księżyc i na spławik coraz słabiej widoczny. Potem usłyszałem niewyraźną rozmowę za zakrętem, po chwili głosy i pluskanie wioseł się zbliżyły. Kajak 146 Dwoje ludzi. Po rosyjsku, lecz z nierosyjskim akcentem zawołali: — Dobry wieczór! — Dobry wieczór. Dokąd to Bóg prowadzi? — Do Kowna. Wiele już widziałem takich turystów podczas trzeciego lata w tych stronach. Z Litwy pociągiem jadą do-źródeł Szczary, następnie zaś wracają wiosłując, niespiesznie, zatrzymują się na biwakach, powoli na powolnej wodzie, potem spływają w dół bystrym Niemnem ku ojczystej północy. — Życzę wam szczęścia! — My wam także! I więcej ani słowa. Prąd ich niesie, a oni jeszcze w dodatku pomagają mu wiosłami. Żeby dorzucić jakieś słowa, trzeba za nimi wołać. Ale po co? I tak jest dobrze. Wszystko przy tym jest takie proste, nic nas nie kosztuj e. Gdyby ryby miały głos — jakby on darł się, ten mój wielki leszcz na haczyku, a potem nanizany na sznur... Cieszy mnie on, milczę i, jak jaki drapieżnik, dalej poluję. Czy tak samo cieszą się szczupaki, jastrzębie? Tam u rzeczki, tam przed brodem, gdzie gołębie piją wodę... To w pieśni jest prawdziwe. Na piasku przed brodem, na samym styku wody z brzegiem, naprzeciwko którego albo siedzimy z węd- 147 karni, albo spacerujemy — z rana, w południe i wieczorem — gołębie piją wodę, często tutaj przylatują, gdyż jak się okazuje, jest to ich wodopój. One to kolektywnie nas kokietują, to nagle trzepoczą skrzydłami, stadem unoszą się i szybują nad rzeką, nad łęgiem i nad lasem, żeby przylecieć tu znowu i wylądować przy brodzie. Kiedy indziej, nie wiadomo czemu, wracają tylko dwa lub trzy gołębie, drepczą ko-łysząco ku wodzie i piją ją, zapijają się nią, jeszcze raz w ten sposób obrazując trafność ludowego porównania: „Dobrze, bracie, pijesz, ciągniesz jak gołąb!" W spiekę na tym brodzie chlupoczą, ocierając się o siebie, spętane konie. To ratują się przed gzami, stojąc jeden za drugim głowami przed rozmachanym ogonem, to cedzą wodę powoli wargami, jakby niechcący lub rozpaczliwie. Przyłazi tutaj stado krów. Jakże spokojne, piją i stoją długo, czasem układają się na mieliźnie. Ale to już nie z pieśni o gołębiach. ...Oddajcie mi moją ciszę. Nie zmuszajcie mnie do robienia tego, co ją zakłóci. Tak myślałem w tych dniach nad rzeką. Nawet wydawało mi się to pomysłem z gotowym tytułem: „Oddajcie mi moją ciszę". Być może, że jeszcze wrócę do tego tematu. Oto i teraz, gdy jest pochmurna noc i daleko do świtu, znów myślę o tym samym. Dobry mój przyjacielu, wczoraj narzekałeś na bezsenność, skarżyłeś się, że deszcz, który szumiał aż do rana, liczyłeś od pierwszej do ostatniej kropli. Zliczając gorycz błędów, ból niezasłużonych krzywd, zliczając to, 148 czego nie udało się zrobić, mało jest pociechy w tym, czego się dokonało... Czy są tacy ludzie, co to w samotności leżąc, siedząc, chodząc — tylko sycą się zadowoleniem, wspominają 0 tym, jacy to oni dobrzy, jak prawidłowo postępują, z jakim pożytkiem przeszli swój szlak?! W tej szyderczej myśli o zadufkach mało jest otuchy 1 usprawiedliwienia... Tydzień temu moskwicz został pod sosnami, wystygł. Nie zapala. Trochę zadudni, zamruczy, ale nie daje iskry. Dziadźka Michaś, gdy siada za kierownicą, nie wygląda na zbytnio tym przejętego. Ma, jak zawsze, miły uśmiech, jest opanowany. „To chyba tylko pozory" — myślę ja, dorosły świadek. Natomiast dwaj urwipołcie, którzy może nawet już za rok będę obrażać się za takie określenie, ci dwaj urwipołcie, jak mi się wydaje, są pewni tego, że dziadźka Michaś się nie przejmuje. Chłopcy zresztą mają swoje troski: jeden z nich musi już wracać do miasta, do domu, drugi jeszcze zostaje tutaj, w lesie. Stoją poważni i zasmuceni, milczą — może zresztą ze względów grzecznościowych. Naraz motor jednak ożył! Pozwalając na to, żeby dobrze się rozgrzał i rozdud-nił, dziadźka Michaś, kierowca-amator, skądinąd znany uczony, staje przed chłopcami i chociaż już niemłody, zaczyna śmiać się cicho, ale zarazem zwycięsko: — A wy myśleliście, że nie zapali?! Oni zaś w odpowiedzi, jak gdyby właśnie czekali na takie pytanie, parsknęli śmiechem. 149 A więc jednak tak właśnie myśleli, urwipołcie! W głębokiej dolinie, jakby ukrywając się — stoi chutor z wielkim sadem i stuletnią chatą. Nie wiadomo dlaczego, gości najpierw prowadzą do kuchni, następnie do czyściejszej izby — gdzie jeszcze czuje się kuchenną, kwaśną stęchliznę — i wreszcie do czystej, pięknej świetlicy. W tym chutorze, celowo zostawionym, nie włączonym do wsi, znajduje się największa kołchozowa pasieka, mieszka w niej interesujący dziadunio. Stanął przed nami zupełnie rozmamłany. Wrócił skądś konno — brudnonogi, kosmaty, ciężko się zsunął na ziemię. Nawet sobie pomyślałem: „Jak takiego dopuszczają do siebie pszczoły?" On jednak zna swoją cenę: „Co tam szkoła! Praktyka!" W drodze przewodniczący opowiadał nam, że do dziadunia posyła dziewczęta, które ukończyły szkołę pszczelnictwa. Aby się trochę nauczyły mądrej, ludowej cierpliwości, miłości do zawodu. Dziadunio wyraźnie zawstydził się swojego wyglądu, zostawił nas w izbie gościnnej, dopiero po jakimś czasie wrócił w świeżej koszuli, zapiętej na wszystkie guziki, w innych spodniach, wpuszczonych do butów. Wtedy właśnie wypowiedział to swoje pełne usprawiedliwionej dumy: „Co tam szkoła!" W dużym sadzie stoi mnóstwo uli. Zawsze przejmują mnie swoją różnobarwnością, podobnie jak w dzieciństwie kolorowe ołówki. Dlaczego ule maluje się różnymi kolorami — czy dla pszczół to, czy też dla naszego ludzkiego oka? Szkoda, że nie zapytałem o to starego, przypomniało mi się to dopiero później. 150 Ule milczą, tylko po deszczułkach wlotowych snują się pszczoły najpracowitsze, niekiedy wzlatują. Są chyba senne, gdyż jest pochmurnie i duszno. Ileż to brzęczenia, gdy świeci słońce! A ile miodu dla wszystkich! Naiwne, ale miłe, zawsze jakby nowe uczucie. Tutaj to po raz pierwszy, gdyśmy siedzieli za stołem, usłyszałem, że ostatni wypity kieliszek nazywa się raz-chaducha. Stary znacznie się ożywił, wiele opowiadał 0 swoich polowaniach — za cara, za panów i obecnie. Były wilki, dziki, łosie, było kłusownictwo, były też nagrody, rozmaitego rodzaju mięso. Był i dotąd istnieje hazard! W tej stuletniej chałupie, która jeszcze będzie stać dziesiątki lat, przy dużym jak kamień od żaren bochnie chleba, przy kieliszku wódki, jeśli tak można powiedzieć — nielegalnej, ale mocnej i z miodem — przyszło mi na myśl i coś takiego: oto na naszej ziemi białoruskiej, nie tak znowu dużej, starannie wzdłuż i wszerz zjeżdżonej przez traktory i samochody, zbadanej przez melioratorów i geologów, dokładnie oglądanej z samolotów gospodarczych, można jeszcze znaleźć taki staroświecki chutor, takiego wiekowego dziadunia. Wszystka to jak gdyby dla „niewspółczesnych" powieści Czornego 1 Karatkiewicza! Na pożegnanie sfotografowaliśmy się. Zwłaszcza iż pokazało się słońce. Dziadunio stanął tam, gdzie mu wskazaliśmy — na tle sadu z ulami. Po obu jego stronach stanęły córki, reszta rodziny, która została w chutorze: niemłoda gospodyni i sympatyczna studentka medycyny. Przed nim zaś — wnuczka, jasnowłosa i żywa jak rtęć. Tutaj jednak, biorąc przykład ze starszych, uspokoiła się, zastygła, przestała nawet uśmiechać się, dla dodania sobie odwagi pociągając jedynie noskiem. Tylko studentka zdążyła uśmiechnąć się w ostatnim 151 mgnieniu. Sympatyczna, nieco kokietująca, ale jakże bez tego?! Trochę zaspałem i dopiero o siódmej godzinie poszedłem na spacer ze spinningiem. Królestwo mgły i rosy. Wkrótce przez warstwy mgły przedarło się słońce, ale blade, nieśmiałe. Dobrze jest brodzić po wodzie w gumowych butach, wzdłuż niskich brzegów. Ezeka jest jeszcze wezbrana po deszczach, ale woda wyraźnie zaczyna opadać. Kozkręcając kołowrotek, zauważyłem w tataraku — bardzo mi głupio, że nie znam nazwy — jakiś kwiat na wysokiej, cienkiej łodydze. Cały bukiet: korona z biało-fioletowych płatków. Na niej zaś — błyszcząca rosą sieć pajęcza, piękna jak śnieżynka. Ledwie wczoraj po obiedzie zaczęło się wypoga-dzać — a już pająki tak pracowicie spotkały święto pogody. Po upływie około półtorej godziny, gdy wracałem przez to rosiste, ale już tylko lekko zamglone królestwo, wszędzie, na małych świerczkach, na stromych krzakach jałowca, na wrzosie widniała pajęczyna... Napracowały się wczoraj pająki! Wysoko, wysoko nad nami słychać radosny klekot bocianów. Po raz to który, słysząc ten klekot, człowiek się uśmiecha, jak gdyby zaraża się ich nastrojem: „Ach, mój ty Boże, jak wesoło!" W starorzeczu, na otwartych miejscach i dalej w ol-szniakach, naraz zgodnie ozwały się żaby. Jakby na czyjś rozkaz. „Żebyście zdechły z tym waszym recho- 152 taniem!" — zawołałby pewien sympatyczny dziadźka. Po raz pierwszy, gdyśmy po śniadaniu przyszli na brzeg, kumkanie żab zlało się z dźwiękami radiowego głośnika, który ktoś włączył przy domu. Za drugim razem po bocianim klekocie pod obłokami ozwały się chóralnie żaby swoim „alleluja" równie nieoczekiwanie w tej nadrzecznej, słonecznej ciszy. Zaczęliśmy nawet wraz z kolegą śmiać się z tego, każdy na swój sposób. Po raz pierwszy słyszałem takie dziwy, taką kapelę przy takiej pogodzie. A jednak żaby wiedziały, dlaczego zagrały larum. Znów chłodno, znowu ryby nie biorą. I znowu zaczynam myśleć o swoim dalekim domu, w którym najwidoczniej zaczyna za mną tęsknić moje biurko, przy którym pracuję... Trzy razy o samotności 1 Stara sosna przydrożna. Pień lśni jeszcze miedzią, zapowiada długie życie, ale część gałęzi nie ma łapek, została tym gałęziom tylko nazwa. Często, gdy idę tamtędy ścieżką, słyszę, jak na niewidocznej dla mnie wysokości opukują tę sosnę, niby palce lekarza, drobne, energiczne dźwięki: stuk, stuk... stuk, stuk... Zamiast najpierw uświadomić sobie, co to za stuk, zaczynam oczami szukać w sośnie. Jeszcze go nie dostrzegłem, wiem jednak, kto stuka. Po chwili już go widzę. Czasem trzyma się pnia pazurkami, wygląda jak pra- cownik telegrafu czy elektryk, po swojemu, po dzięcio-lemu podpierając się ogonem; kiedy indziej widzi się go na poprzecznej gałęzi, w którą kuje nie z boku, ale z góry. Gdy tak puka, początkowo wydaje się, że to dla zabawy. Ma się na początek dźwięki i kolory, dopiero potem powoli dochodzi się do przekonania, że on właśnie pracuje, że chce jeść. Choć jego głowa nie jest młotkiem, dziób nie jest zaś dłutem, nie da się o nim, jak o innych ptakach powiedzieć, że dziobie. Jak bowiem można dziobać suchą, twardą, lśniącoszarą, dźwięczną gałąź?! Ale właśnie wtedy, gdy w tobie zaczyna brać górę rzeczowy szacunek nad poetycko-spacerowym nastrojem, gdy chcesz go obserwować coraz baczniej — cieśla naraz przypomina sobie, że jest ptakiem, i to nie zwyczajnym, ale biało-czarno-czerwono-pstrym. Dzięcioł sfruwa i figlarnie rozhuśtany, przelatuje na inne drzewo. Czasem, jakby naumyślnie, leci wzdłuż twojej ścieżki, nad strzegącymi drogi sosnami, byś mógł go widzieć znowu i znowu. Chce się wtedy, żeby gdzieś już usiadł, żeby nie leciał przez pole do lasu, chociaż ptak, jak wiadomo, ma swoje szlaki. No cóż, ujrzysz go jutro lub pojutrze, znowu najpierw usłyszysz nieoczekiwane „stuk, stuk...", a potem zatrzymasz się, unosząc głowę do góry. Ach, gdybyż to mnie nie trapiła tak często, a właściwie stale inna sprawa: w moich odczuciach jestem nie tylko człowiekiem, ale i pisarzem, który na podobieństwo dzięcioła wszędzie i ze wszystkiego chce wydziobać dla siebie pożywienie; jak bardzo byłbym rad, gdybym idąc mógł zwyczajnie, zapominając o troskach, cieszyć się bezinteresownie, spokojnie, a potem z kimś ot, mimochodem dzielić się wrażeniami, tym, co spotkałem. 154 Ale cóż począć — trzeba się smęcić, samego siebie przyłapywać na kolekcjonowaniu wrażeń, na niepotrzebnym rozczuleniu, na poszukiwaniu tematów. Zamiast po prostu poddawać się wrażeniom i mówić o tym tylko wtedy, gdy się chce, mówić jedynie o tym, co rzeczywiście zasługuje na chłonność i uwagę czytelnika. Dobrze jeszcze, jeśli niekiedy, gdy czujesz się na rozdrożu, twoim wątpliwościom przychodzi z odsieczą słowo innego, podobnego do ciebie „rozdwojonego" człowieka. Istnieje przecież piękna tradycja, tak jak szum leśny czy świergot ptaków, tradycja pieściwego słowa, które — rymowane albo zupełnie wyzwolone z rygorów — odpowiada głosem serca na głosy życia. Są takie słowa i to jest nasze szczęście, jeśli je słyszymy i nasza klęska, jeśli je zagłusza codzienna szarpanina... Znajduje się w moim pobliżu przedstawiciel tej tradycji. Mówiąc bez przesady, nie poruszy człowieka jak śpiew skowronka czy małe słoneczko rumianka, ale podtrzyma słowem, sercem przyjaciela — a wtedy człowiek pragnie być samym sobą, strzec we wszystkim „godności wolnej myśli", bez której nie ma szczerej pieśni. Słowa przyjaciela o ostrożnej kropelce, która srebrzy się na samym dziobku jeszcze bezlistnej gałązki, o niewypowiedzianej radości ze spotkania nad rzeką ze wschodem słońca — słowa z cudzej książki pomogły mi mówić tak serio o dzięciole, spotkania z nim zawsze wywołują z pamięci odległe, gdzieś na dnie samym ukryte wspomnienie, ciepłe uczucie... Głos dzięcioła — stukanie to jeszcze nie głos — słyszałem tylko jeden raz. Dzięcioł ów niemal kwiczał jak schwytane za tylną nogę prosię, oczywiście kwiczał inaczej, po swojemu, pobiegliśmy na jego krzyk, a potem zaczęliśmy się zastanawiać, w jaki sposób mu pomóc... 155 W pniu starej sosny, mniej więcej na wysokości człowieka znajdowała się dziupla. Dzięcioł wlazł do niej nie wiadomo z jakiego powodu i nie mógł się wydostać. Otwór w głębi się zwężał, dziupla była ciasna, nie było jak się odwrócić, by dziobem poszerzyć otwór. I oto pstrokaty cieśla zapomniał całkiem o swojej godności — wrzeszczał. Pamiętam, jak pewnego razu tonął mój przyjaciel, w wodzie było nas wielu, jednak on przyzywał właśnie mnie i byłem mu za to wdzięczny aż do łez, wyjątkowo silnie odczuwałem potem naszą przyjaźń... Może to porównanie jest naciągnięte — nie ta przecież skala — ale zarówno mnie jak i innym było przyjemnie biec do dzięcioła, żeby go ratować, a ja miałem wrażenie, że on wzywa właśnie mnie. Niczyja ręka nie mieściła się w tej pułapce. Choć ty ją rozdzieraj lub leć do autobusu po jakieś ostrze. Byliśmy na grzybach i w niewielkiej grupce znacznie się oddaliliśmy. Dzięcioł krzyczał. Chyba jeszcze bardziej na nasz widok. My zaś nieco uspokoiliśmy się, zauważyliśmy, że między nami jest mały człowieczek, który biegł nieco z tyłu. Mimo wysiłku, po dwudziestu latach nie mogę sobie przypomnieć, czy to była dziewczynka, czy też chłopczyk, chociaż chciałoby się wiedzieć, jak bardzo wyrosła tamta dziecięca ręka i co ona teraz porabia? Ale mniejsza o to, najważniejsze, że znalazła się ta maleńka ręka i widzę wyraźnie, jak wsuwa się do dziupli, jak drży ze strachu czy też radości, gdy my tego człowieczka trzymamy pod pachami na odpowiedniej wysokości, jak ta ręka dostała się do wnętrza dziupli, jak ciska się i popiskuje dzięcioł, jak wreszcie ta rączka, zdecydowana i dostatecznie silna, wyciąga na świat boży ptaka bez żadnych strat w upierzeniu, jak chce tego ptaka potrzymać, a może i zabrać ze sobą... Dzięcioł jednak wyrwał się i uleciał. ; 158 Aby już nigdy więcej nie wrzeszczeć i nie wzywać nas, ludzi, na pomoc. Aby nadal, niby to dla zabawy, ale przecież dla chleba, uparcie i umiejętnie ostukiwać pnie i gałęzie. Aby jak gdyby wpraszać się tym przyjaznym i swojskim postukiwaniem do drzwi naszej leśnej czy idącej drogami samotności. Dość często przypominają się zapachy z lat dzieciństwa. Dla wszystkich pochodzących ze wsi raczej wspólne: więc zapach dymu jesiennych ognisk z perzu, w których żarze pieką się smakowite ziemniaki; więc wilgotny zapach odwilży, wyślizgany nogami śnieg, gdy ty, zmęczony, brniesz po nim ze szkoły, czując przemokniętymi nogami jego wilgotność, gdy łaskocze ciebie ziąb; więc zapach nizanek z cebuli, wiszących nad tobą nad piecem, gdy ty za chwilę zaśniesz dzięki zmęczeniu, jedzeniu i poczuciu szczęścia, które wyraźnie odczuwa się dopiero teraz, gdy zrobiło się tak daleko; więc zapachy z ogrodu: marchwi, kopru, maków, kapusty, słoneczników — wszystkiego tego, czego smak jest ci tak znany; więc gorący zapach siana, unoszący się nad dopiero wczoraj rankiem skoszoną łąką — siana w kopicach lub na wozie; więc zapach pierwszych skib, gdy ty — już jako nie tylko swawolny, ale i po swojemu pracowity, zamyślony pastuszek o niezbyt czystych nogach —• idziesz bruzdą aż do końca, potem siadasz na jednej z tych prężnych skib, robiąc sobie wygodne siedzisko i odpoczywasz, dopóki nie zacznie przejmować cię zimno od spodu; 157 więc... więc... więc... Prócz zapachów wspólnych każdy ma swoje, związane ze wspomnieniami osobistymi. Zdarzyło się to na przykład w dalekim mieście zagranicznym, w starym, zabytkowym kościele. Wyszli już ze świątyni wszyscy, z którymi znalazłeś się w niej jako turysta, zostałeś tylko z przyjacielem, co także milczy i zwleka. Tutaj właśnie, w pustce kościoła napełnionego niedawno muzyką, która cichnie razem z twą duszą, tutaj, gdzie w górze śpiewa w słońcu witraż z dużym, błękitnym krzyżem w skromnym tle — aż chwyciło cię za serce takie prościutkie wspomnienie. Z pamięci wynurzyła się komora starszej, zamężnej siostry, wielka i mroczna komora z szafami, kuframi i kubłami, z kożuchami na ścianie, z pęczkami suszonych ziół pod belką pułapu, z wiszącymi u ściany kiełbasami, z wąskim, poprzecznym oknem — przestrzelonym jak witraż promieniami słońca — a przede wszystkim z silnym, miodnym zapachem wosku... Siostra była na tyle starsza ode mnie, że razem z siostrzeńcem, jej synem, chodziliśmy do tej samej klasy, razem byliśmy w mniemaniu starszych urwisami. Tamtej przed-wieczerzy, po powrocie ze szkoły, gdy nikogo nie zastaliśmy w domu — przez zasuwy i zamki dorwaliśmy się do miodu. Przykre słowo „kradziony" nie jest w tym wypadku odpowiednie, powiedzmy więc, że miód wzięty samowolnie jest o wiele smaczniejszy. Mało go zjesz, ale długo pamiętasz. Z Odessy czasu wojny domowej, gdzie zaczynało się moje dzieciństwo, zapamiętałem przaśny zapach gorącej kaszy ryżowej i słodki, łączący się zawsze z kolorem, zapach kakao. Nie były to zapachy domowe: nieco starsi bracia zabierali mnie ze sobą do jakiejś stołówki dla dzieci. Długo była ona dla mnie „jakaś", dopiero później 158 dowiedziałem się, że stołówkę w owe czasy posuchy i głodu prowadzono dzięki pomocy kwakrów amerykańskich. W późniejszych czasach szczególnie ostro zapach kakao i ryżowej kaszy odczułem dwa razy. W dni mojej wiejskiej młodości, gdy wśród innych książek, które przypadkiem trafiały do moich rąk i pilnie były czytane, znalazła się także kwakierska z przaśnosłod-kim komentarzem do przykazania o miłości bliźniego. I po raz drugi nawiedziły mnie te zapachy, gdy jako człowiek w statecznym już wieku jechałem pociągiem Waszyngton — Nowy Jork, gdy w zamyśleniu patrzyłem na ubóstwo przedmiejskich dzielnic robotniczych Filadelfii, nieoficjalnej stolicy kwakrów. A oto jeszcze jeden zapach z dzieciństwa, późniejszy i domowy. Zapach gorącego, dopiero co upieczonego ciasta, przekładanego czymś słodkim czy w czymś słodkim maczanego, a może po prostu smak wyimaginowany, który mnie niekiedy, więcej niż w ciągu lat czterdziestu, poruszał jak przywidzenie z innego świata. Nazwę tego zapachu, przypominającego pszenicę i dynię, znalazłem na stronicach książki łona Druta, w jego kolorowej i wonnej pieśni o Mołdawii. To przez tyle lat pachniała mi pldcintd, nadziewany pieróg, który moja matka, w czasie ośmioletniego pobytu w Odessie obeznana z mołdawską kuchnią, wspominała jako coś niemal mitycznego, jako „płacyndę", ciągle obiecując ją upiec. I wreszcie ten zapach z dzieciństwa, który wywołał dzisiaj wszystkie inne, zapach szczególnie się wyróżniający- Czyście kiedy wąchali łodygę konopi spod śniegu? Jej wyschniętą miotełkę z ziarnami o szczególnie ostrym zapachu? Wyrośniętą, kosmatą łodygę konopi ścinano przy samej ziemi, przechowywano do zimy — żeby służyła ło- 159 wieniu szczygłów w pętle z końskiego włosia. Przechowywano po kilka takich łodyg. Pamiętam zresztą pętle nie tylko na łodygach, ale i umieszczane w obręczy. Drewnianą obręcz, zdjętą z opasłej beczki na zboże, wyplatano sznurkami w kratki, na każdym skrzyżowaniu umieszczając pętlę z włosia. Sidła takie zostawiano na gumnie, przysypując je plewami. Pewnego razu, gdy jeszcze ja sam nie byłem zdolny do takiego polowania, w naszej chacie wczesnym rankiem pojawiło się kilka małych, pstrych i płochliwych kurek z pąsowymi plamkami na wolu, Jakże się cieszyłem! Jak gdyby nie przyszły do nas z głębokiego i mroźnego śniegu, z podstępnej obręczy, ale w gości z niezwykłej, cudownej bajki... Takie same, no może troszeczkę inne, ale również pąsowe, obowiązkowe i potrzebne dla radości Ogienki, które kuropatwy miały na wolu, świeciły się na szczyglich główkach. Nie pamiętam już, jak przeżyłem przejście kuropatw z baśniowej poezji do czarnej prozy garnka. Natomiast tragedię główki z ogienkiem na łebku pamiętam do dziś. Zawsze budziła naszą ciekawość tajemnica tkwiąca w kolorach. Ot, coś zwyczajnego: żółty łubin kwitnie między ciemnozielonymi przylaskami, a nad nimi jeszcze i błękit, i białe, ciche obłoki. Właśnie coś zwyczajnego, a przecież człowiek nieraz pyta radośnie sam siebie: „Po co i skąd takie piękno?" I jak mi się wydaje, nikt nie odpowie w sposób dostatecznie przekonujący. Szukamy odpowiedzi od tysiącleci. Jednym udaje się odpowiedzieć w mniejszym stopniu, innym w większym, a jednak tajemnica, mnóstwo barwnych tajemnic nas otaczających -—¦ zostaje tajemnicą. Ileż to ich spotyka dziecko, człowiek w tym wieku, gdy szybko poznaje i wzbogaca się, szybciej niż w wieku dojrzałym. Ileż to barw ma kuropatwa! A tym bardziej 160 szczygieł! Raduje to wszystko i dotąd. Wtedy jednak, w dzieciństwie, cała ta uroda olśniewała z największą siłą. Otóż starszy brat powtykał do zaspy w ogrodzie kilka łodyg konopi. Szczegółów nie pamiętam, pamiętam natomiast jeszcze jeden baśniowy poranek, gdy w naszej chacie — a chyba dopiero co się przebudziłem — zjawiło się naraz pełno szczygłów, pełno barwnej, hałaśliwej pstrokacizny. Nie zmieściły się w klatce, więc brat parę szczygłów zamknął w szufladzie stołu. Rzecz jasna, by5 tego ranka uradowany, dumny i szczodry, mówił tylko o tym, komu da po jednym czy po dwa szczygły. A potem — czy to chcąc je jeszcze raz przeliczyć, czy chcąc dla kogoś wydobyć szczygła — jednemu z nich brzegiem szuflady przycisnął główkę, zgasł jeden ogie-nek. Smutek mój prędko rozwiały migotliwe pobłyski — zielone, czarne, żółte i czerwone. Smutek nie zmniejszył ochoty, aby samemu łowić ptaki. Samodzielnie zająłem się tym nieco później. I pamiętam tylko jeden sukces — wywikłałem z pętelki sikorkę. Przecież nie chciałem być kimś strasznym, sikorka jednak bardzo się bała. Piszczała, trzepotała, zarówno gdy jeszcze wisiała u łodygi, jak i w moim ręku jej malutkie serduszko biło szybko, w chacie, gdy ją wypuściłem, tę pierwszą moją zdobycz, rozpaczliwie, z piskiem uderzała o szybę okna. Przecież nie chciałem być kimś strasznym... Upłynęło wiele białych, zielonych, słonecznych i szarych dni. Wspominam je teraz w jesiennym lesie rosyjskim, gdzie wiele rosłych, pieszczotliwie rozszepta-nych brzóz, gdzie czasem za oknem zahuczy samolot, 161 11 — Moje niedźwiedzie gdzie leniwie i od niechcenia zaszczeka pies, gdzie za-ćwierka wróbel i usłyszy się fitu-fitu sikorki. Nad stołem jest cicho i jasno. Czasem jest tęsknie i smutno... Ale przecież praca wymaga ciszy, samotności, wsłuchiwania się w siebie — zwłaszcza my, pisarze, bardziej jesteśmy do tego przyzwyczajeni niż ktokolwiek inny... Górki marzył o tym, iż pewnego dnia nagle otworzą się drzwi jego pracowni i stanie w nich geniusz. I my na to czekamy. Nie tylko na geniusza. Wszyscy my czekamy na przyjaciela. Na takiego, który nie zdradzi, nie porzuci w biedzie, będzie ciebie rozumiał nie tylko w okresie powodzenia. Na początku miało się ich wiele, poczynając od największego, od tej, która rozumiała i kochała jak nikt. Jedni zniknęli z życia wedle odwiecznych praw, drudzy żyją dla siebie i istnieją dla nas, kiedy im przytrafi się coś złego — pierwszy wyciągniesz do nich rękę zwyczajnej pomocy, ale wyciągać ręki tak przyjaźnie jak kiedyś już się nie chce, już się nie potrafi. Na ścieżkach, na których nie można się wyminąć, jedni spotykają się z tobą kwaśno albo z kamienną obojętnością, do innych trzeba się uśmiechać i oni się uśmiechają szczerze lub nieszczerze... Ale tych najprawdziwszych, tych — z każdym rokiem ubywa. Niby to jest normalne, a jednak... Wciąż czekamy... I każdego poznanego, nim się rozczarujesz i ochłoniesz, witasz serdecznie, z dawną gotowością. I to ciche, utajone pragnienie, jeśli czasem przyjrzeć mu się rzeczowo, robi nas czułostkowymi. Wczoraj pod wieczór, gdy wróciłem ze spaceru, mój duży i jasny pokój nie był pusty. U białej ramy okiennej tuż nad parapetem zauważyłem sikorkę. Przecież nie chciałem być kimś strasznym, bardziej 162 niż kiedykolwiek. Chciałem przywitać się i porozmawiać. Ona jednak z rozpaczliwym popiskiwaniem uderzała w szkło, potem krążyła nad stołem, zanim nie znalazła sobie miejsca nad szafą, na przewodzie elektrycznym. Przytuliła się do ściany, ucichła. A ja nadal stałem u progu, skulony, oczekujący, iż sikorka — przecież to takie proste — wyfrunie przez ten sam lufcik, przez który wleciała. Przecież one są chytre, złodziej aszkowate. Do innych pokojów, w innych lasach wlatywały podobnie. Sikorki białoruskie, łotewskie, baszkirskie. Chleb takiej gości położysz, nie dotknie, gdy jednak zauważy kiełbasę, wy-dziobie drobinki słoniny. Czyż ci tak trudno znaleźć drogę, odróżnić szkło od powietrza? Pełne napięcia chwile zakończyły się nieszczęśliwie: sikorka znad szafy smyrgnęła prosto do okna, uderzyła główką o szybę i upadła na stół... Jakże często bywałem w życiu speszony i bezradny. No cóż, wziąłem ją do garści ciepłą jeszcze, z drgającymi łapkami, z rozwartym dzióbkiem. Gdybym był mały, może bym nawet zapłakał. Wyniosłem ją na dwór do sadu i umieściłem w krzaku, wśród gęstych gałązek. Bez zastanowienia, jak gdyby bez nadziei, a jednocześnie z nadzieją na cud. Późnym wieczorem, wracając ciemną aleją, podszedłem do krzaka i mojej sikorki nie znalazłem. Nazajutrz z rana na trawie również jej nie znalazłem. Ba, oprócz psów chodzą tędy swoimi cichymi dróżkami także i koty... Teraz, gdy siedzę przy stole, stamtąd, gdzie nagi, nieruchomy las i sad wkoło naszego drewnianego siedliska — stamtąd, szczęśliwie wybierając jedną z moich licznych chwil ciszy, przyleciała i usiadła na ramie otwartego lufcika sikorka. Ach, dzień dobry! 163 Przez chwilę patrzyliśmy na siebie z tak małej odległości, że wystarczyłoby wyciągnąć rękę. Zdążyłem pomyśleć — naiwnie, a może szczęśliwie — że to moja wczorajsza gościa, zdążyłem powtórzyć swoje dawne i wczorajsze „przecież nie chcę być kimś strasznym", ona jednak pokręciła główką, pisnęła: „znamy takich!" i odf runęła do sadu. Gdy jej już nie było, odurzająco słodko zapachniała konopna miotełka spod niegdysiejszego śniegu. A może jednak zdarzył się cud, może to była ta sama sikorka? W szerokim trójdzielnym oknie, przed którym stoi moje biurko, jak w jakiej wielkiej ramie jaśnieje krajobraz. Spojrzenie na świat z wysokości piętra. Najbliżej — sad. Jakby polana z rzadkimi rzędami karłowatych wisien. Krzak jałowca. Dwie słabosilne jabłonie. Sosenka. Rozpościerająca białe gałązki młoda brzoza. A dalej ciemny las iglasty. Dziś nad lasem błękit i lekko popielate obłoczki, postrzępione tak, by ich starczyło dla całego nieba. Na ziemi zaś długo oczekiwany śnieg, na razie rzadki, nieco podmrożony, z przebijającymi się trawami. Po tej rozkisłej niepogodzie, jaka była wczoraj, przedwczoraj i kilka dni temu wstecz, śnieg, słońce i mróz nastrajają świątecznie. Dobrze się pracuje, w duszy jest jakoś uroczyście. Ciągle kusi, żeby znad papieru, który dziś jest jakby bielszy, zerknąć przez okno na krajobraz, na lśniący śnieg pomiędzy wiśniowymi drzewkami. 164 Śnieg leży i na tym miejscu, gdzie jeszcze przedwczoraj ktoś zostawił stare, połamane krzesło. Nareszcie krzesło zniknęło... ...Chory, cierpiący na bezsenność sąsiad ostrożnie zapukał do moich drzwi. Ale to było właśnie przedwczoraj, gdy zamiast śnieżystej słoneczności panowały chmury i słota. Zapukał z samego rana, chociaż w domach nazywanych domami pracy twórczej nie jest w zwyczaju niepokoić innych swoją osobą. Sąsiad nie uczyniłby tego, gdyby jego dzień był zwyczajny, roboczy. Przed trzema tygodniami, gdy mnie jeszcze tu nie było, zabrała go karetka pogotowia. Wrócił ze szpitala dopiero przed paroma dniami. Chciał przezwyciężyć niskie ciśnienie, ból głowy, utrapioną bezsenność i niepokój o żonę, która choruje w jakimś innym szpitalu. Nie przemógł tego wszystkiego. Zdecydował się wrócić do szpitala i leczyć się jak należy. Czy naprawdę wierzył w to, co mówił — zastanawiam się ze smutkiem. Delikatny i taktowny, z przyjaznym uśmiechem przyszedł, jak się okazało, nie bez powodu. — Proszę mi wybaczyć. Zwracam panu książkę. Przecież jest z biblioteki. Zrozumiałem go. Mnie zresztą także tego ranka jakoś się nie pisało, czytałem książkę. Staliśmy obok biurka, przed wielkim obrazem w ramie okiennej i rozmawialiśmy, gdyż to było łatwiejsze niż milczenie. — Widok stąd wcale piękny — powiedział sąsiad. — Gdyby tylko nie ta niepogoda... Parszywy listopad! — I gdyby nie tamto krzesło na ścieżce. Po prostu jak bielmo na oku. Ciągle postanawiam, żeby je stamtąd usunąć i zapominam. — Przed moim zaś oknem wielka piramida z węgla. Czarna... 165 Jeszcze raz mnie przeprosił i ostrożnie wyszedł, ja zaś, obrócony tyłem do okna, znowu wróciłem do czytania. Połowa pisarskiej pracy — to czytanie, jednak gdy się samemu coś napisze, czyta się przyjemniej, spokojniej. Jeszcze rankiem, czując, że praca dziś mi nie pójdzie, zabrałem się do lektury rozpoczętej poprzedniego dnia książki. I wkrótce przeszło niezadowolenie z samego siebie. Czytałem szczere i proste opowiadanie byłego frontowca, człowieka, który wiele przeżył i wiele widział, oddając ojczystej sprawie wszystko, co tylko mógł oddać. Z szacunkiem i zazdrością myślałem o autorze, o urodzie jego osobowości, jego życia. Nie po raz pierwszy, ale z radością, jakby na nowo myślało się o „cudzie książki", która niekiedy tyle może w sobie zmieścić. Ów przedwczorajszy dzień zaczął się posępnie, ale bez deszczu. Po wyjściu sąsiada bez trudu pogrążyłem się w lekturze. I nagle — ulewa, zupełnie letnia ulewa! Podkradła się do naszego podwórza i napadła na nie gęstym, gwałtownym szumem. Lała nie z ukosa, ale z góry, śpiesząc się, by opróżnić chmury z nikomu nie potrzebnej wody. Kiedy pojaśniało, zobaczyłem przez okno, że na ryżej, pomiętej trawie nie ma owego połamanego krzesła... Przeto kilka prawd naraz! Prawda pierwsza: sąsiad mój to Rosjanin o najlepszych cechach człowieka: dobry, autentyczny, szlachetny — jest to bardzo wiele i nie tak często się zdarza. Druga prawda — nieco prostsza, ale mogąca zbudzić sceptyczne komentarze: sąsiad zauważył, że czytałem właśnie jego nową książkę... I trzecia, gorzka prawda: jak mało my, piszący, czytamy jeden drugiego, jak rzadko, jak niechętnie mówimy innym o satysfakcji wywołanej lekturą ich utwo- 16S rów; jak bardzo taka obojętność chmurzy i lodowaci naszą samotność! Opowiedziałem sąsiadowi o moich wrażeniach po przeczytaniu jego książki. Robimy to wzajem i już od dłuższego czasu. Myśl o tym, że trzeba napisać o starym krześle, najpierw przeraziła mnie niemęską czułostkowością. Dziękować jednak bezpośrednio za taką drobną przysługę nie potrafiłem. Kiedy żegnaliśmy się z nim na śliskim przystanku autobusowym, życzyłem mu prędkiego powrotu do naszego drewnianego, cichego domu. — A wtedy uprzątnę sprzed pańskiego okna tamten węgiel! Uśmiechnął się. Tylko czemu, mój przyjacielu, uśmiechnąłeś się tak smutno? Aksana Dzień zaczynał się zwyczajnie. A może jednak niezupełnie zwyczajnie, pierwszy bowiem zbudził się syn, co rzadko się zdarzało. Kilka dni temu ojciec nawymyślał dzieciom, że są hul-tajami, obibokami, paniczykami i bezlitośnie wykorzystują matkę. Sawielij czynił to rzadko, kiedy jednak już go poniosło, to wymyślał ordynarnie, był szorstki. Jego połajanki zawsze dotykały Aksanę niezależnie od tego, czego dotyczyły, szczególnie jednak, gdy dotyczyły dzieci. Nie cieszyło jej, że w taki sposób mąż o nią przecież się troszczył. I tak się nic nie zmieni... Ot, co najwyżej umyją dzieci podłogę. Nie potrafi jednak ona nie wstać, nie przygotować śniadania, nie wyprawić dzieci do szkoły, gdyż wie, iż jeśli nawet coś do zjedzenia przygotuje wieczorem, dzieci pójdą do szkoły głodne, trzeba ich pilnować. Co z tego, że nie są już małe: córka chodzi do ósmej klasy, syn do szóstej. A jednak zrobiło się jej przyjemnie, kiedy usłyszała, jak ostrożnie, na paluszkach Wasia przeszedł do kuchni, zaświecił zapałkę, postawił czajnik na płycie. I to nie syn wytrącił ją ze snu, ale świekra. Jej przeciągły, astmatyczny kaszel jest jak budzik. Każdego ranka o tej samej porze głośno jak gdyby uderza w ścianę. Niedobrze jest myśleć bez życzliwości o starych ludziach, ale Aksanie nieraz się wydawało, że starucha kaszlała tak naumyślnie, wie bowiem, że syna nawet wystrzały armatnie nie zbudzą, synowej zaś wystarczy byle szelest. Tym razem jednak Aksana nie słuchała obrzydliwego kaszlu ani też miarowego pochrapywania leżącego obok niej męża. Słuchała tego, co robi syn, czym są zajęte właśnie jego ręce. Oto zaczął budzić siostrę, po cichuteńku. Liza tylko jęknęła: „Odczep się!" Wasia coś jej 170 szeptem przypomniał, może wczorajszy wybuch ojca, bowiem Liza pomrukując zaczęła wstawać. Nie chce się jej pewnie wyłazić z łóżka i potem biec po mrozie w taki ranek. Ze szkoły jednak wraca zawsze wesoła, przynosi same piątki. Ach, ta Liza! W kogo się ona właściwie wdała? Rozpieszczona, nieposłuszna egoistka. Pokwitanie, tak to tłumaczą nauczyciele. Ale ona, Aksana, nie miała żadnego dziwactwa ani w szesnastym, ani w dwudziestym, ani w czterdziestym piątym roku życia, bo nikt jej nigdy nie rozpieszczał. A kto to rozpieszcza jej dzieci?! Ona sama. Ojciec nie jest zbyt szczodry w łaskawości. Świekra nie bardzo lubi wnuki, podobnie jak i ją, Aksanę. Syczy przecież czasem: „Chochlęta!" Dla niej, sybiraczki, nie ma różnicy między Ukraińcami i Białorusinami, wszyscy inni — to chochły. Niechaj chociaż raz dzieci poradzą sobie same. Oczywiście, trzeba ich do tego przyzwyczajać. Ale czy ona potrafi uleżeć w łóżku? Wasia może o czymś zapomnieć — o zeszycie lub o jakimś podręczniku! Trzeba nad nimi czuwać jak nad jakimi pierwszakami! Aksana wstaje ostrożnie, żeby nie zbudzić męża. Poszła do dzieci. — Mamo, po co, sami sobie poradzimy! — powiedział Wasia. Matka zajrzała do kubków: Liza nie wypiła nawet części herbaty, której w dodatku nie osłodziła. — Sami... sami... Ty tylko zobacz, ile ona zjadła. Jak dziecko! Nie wstyd to ci? — Liza polizała i mnie pokazała! — zaśmiał się Wasia. ] — Boże, to wy chcecie, żebym była jak beczka, jak... Julka Harbat! — dziewczyna przeszła do ofensywy. — Po takich śniadaniach za tydzień położysz się do łóżka. Przecież to Syberia! 171 — A ty podczas wojny leżałaś w łóżku?! — Lizo! — zawołał brat, przywołując ją do opamiętania, gdyż wiedział, że wspominanie wojny jest bardzo dla matki trudne. — Już zapomniałaś o naszej umowie! Ech, ty kurzy mózgu... Dziewczynka zamilkła, opuściła głowę i w pośpiechu jadła śniadanie. „Dziecko to jest dziecko — pieszczotliwie pomyślała Aksana — czego od niej chcesz? Nie jest gorsza niż inne". Wyprawiła wreszcie dzieci i w dobrym nastroju zaczęła przygotowywać śniadanie dla męża i świekry. Wstawali jednocześnie, syn i matka. Gdy mieszkali we własnym domu po dziadku, stara rządziła niepodzielnie, każdy dzień zaczynała jeszcze przed świtem. Kiedy jednak przeprowadzili się do tego nowego mieszkania, w którym otrzymała jeden z trzech pokojów, stara nie przestawała rządzić, gdyż czuła swoją władzę nad synem, przestała za to cokolwiek robić. „Choć przed śmiercią pożyję sobie jak jaka pani!" Stopniowo zaczęła pod wieloma względami obojętnieć, była jedynie uważna co do tego, jak karmią jej syna. Aksanę już dosyć dawno przestało denerwować to dziwactwo starej, po prostu śmiała się tylko z niego. Sawielij zaś rzeczywiście lubił sobie podjeść, szczególnie dbał o obfite śniadanie, często przy tym powtarzając stare powiedzenie wschodnie: — Śniadanie zjedz sam, obiad spożyj z przyjacielem, kolację zaś możesz oddać wrogowi! Matka prawdopodobnie była przekonana, że to powiedzenie wymyślił taki mądry jej syn, śmiała się więc za każdym razem, ale też i dodawała od siebie poprawkę: — Malarii wrogom naszym trzeba, a nie kolacji! Zajezdnia miejskich taksówek, w której Sawielij był 172 kierownikiem zakładu remontowego, znajdowała się dosyć daleko, ale on zawsze wychodził dopiero kwadrans przed dziewiątą, mimo to nigdy się nie spóźnił, w tym bowiem czasie przez śródmieście przejeżdżały liczne taksówki, któż z kierowców nie podwiezie kierownika swojej remontowni! Aksana zwróciła nawet mężowi kiedyś uwagę, że nadużywa stanowiska służbowego, ale ten wyśmiał jej naiwność i jak się wyraził — „buchalteryjną dokładność". Jakieś trzy lata temu ukończył wreszcie wydział wieczorowy instytutu budowy maszyn (mając dość dużą rodzinę, niełatwo było się uczyć) i teraz, z dyplomem w kieszeni, czuł się jeszcze pewniejszy siebie, nie bał się konkurencji młodych inżynierków. O godzinie jedenastej Aksana otworzyła w instytucie geologii swój kiosk „Książki, czasopisma, gazety". Praca w tym kiosku bardzo jej odpowiadała — wolny ranek, wszystko w domu można było zrobić. Inni kioskarze zazdrościli jej tego miejsca i dlatego, że nigdzie w tym wielkim mieście nie kupowano tyle książek i czasopism jak w tym instytucie. „U nas sami intelektualiści" — dumnie powiedział pewnego razu prorektor Paweł Pietrowicz, gdy Aksana pochwaliła się obrotami. W ogromnym foyer stale pełno było studentów, profesorów oraz brodatych geologów, którzy w laboratoriach opracowywali wyniki swoich badań po powrocie z tajgi. I nieomal każdy zawadzi o jej kiosk, geolodzy zaś kupują szczególnie wiele książek. Aksana nie ma czasu, inaczej niż inni pracownicy kiosków, na czytanie „Ogonka" czy „Niedieli". Trzeba jednak choć na chwilę do nich zajrzeć. Jeśli trafi się na coś ciekawego, można numer zabrać ze sobą do mieszkania. Liza na ten przykład może nie jeść i nie pić, jeśli 173 !r trafi na dobre czasopismo lub interesującą książkę. A i Sawielij od jakiegoś czasu rzadziej zagląda z kierowcami do pijalni piwa (inżynierowi jakoś nie wypada), częściej zaś do gazety. Znalazłszy chwilę wolnego czasu, Aksana otworzyła numer ilustrowanego czasopisma, którego okładka była jeszcze lepka, zaś farba drukarska pachniała zleżałym sianem. Ona już dawno odkryła, że każde czasopismo inaczej pachnie: jedno po prostu farbą, drugie świeżym papierem, trzecie jakby pyłem albo dziwniej jakoś, bo owczyną lub nawet śledziem. Rzadko natomiast zdarzało się, by świeże numery pism pachniały sianem, chlebem lub kwiatami. Fotografie... Reportaż... Reprodukcje obrazów młodych malarzy... Wiersze... I oto naraz jak gdyby kobietę ktoś uderzył. Bardzo możliwe, że nawet wydobył się z jej ust jakiś okrzyk, gdyż dwaj studenci, którzy chcieli nabyć „Sowieckij sport", cofnęli się do tyłu. Ona jednak tego nie widziała, nie widziała niczego, co było dookoła. I nie od razu przeczytała krótki tekst w ramce u dołu stronicy. Widziała tylko jedno: małą, niezbyt wyraźną fotografię: ona sama w zwyczajnej bluzeczce i Wasil w bluzie wojskowej z odznakami lejtnanta... Serce podążyło w przeszłość, w ból i żal. Kobieta nie zważała na to, że ludzie widzą ją płaczącą. We łzach rozpłynęła się maleńka fotografia. Potem zaś z łez i z niebytu wynurzył się żywy człowiek — Wasia, jej pierwsza i bardzo być może, że jedyna miłość, jej szczęście krótkie jak błyskawica. W ciągu tych paru minut we łzach na nowo przeżyła swoje krótkie szczęście i długą niedolę. Jak długo trwało to szczęście? Jeden zaledwie rok, kiedy jako studentka szkoły pedagogicznej w Pińsku poznała młodego lotnika, a potem prędko się pobrali. Wkrótce wybuchła wojna. Była w ciąży, gdy znalazła się tutaj, na Syberii, 174 razem z rodzinami innych oficerów. Urodziła się córeczka, ale zmarła po miesiącu. Ból utraty. Brak jakichkolwiek wiadomości; dopiero po roku, gdy wysłała setki listów pod różne adresy, odpowiedziano jej wreszcie, że mąż nie wrócił z lotu bojowego jeszcze we wrześniu czterdziestego pierwszego roku. „Czekałam na ciebie, Wasia! Czekałam na ciebie przez całą wojnę! Czekałam trzy lata po wojnie..." — szeptała jemu, znowu żywemu, bowiem omal nie straciła przytomności na myśl, że to on, Wasil, w ten sposób jej poszukuje. Trudno było przestać płakać, żeby móc przeczytać drobne litery, które rozpływały się, zlewały ze sobą... Aż spojrzała na podpis pod notatką: „Sekretarz komso-molskiej organizacji kołchozu »Pieramoha« S. Chu-dysz". Wówczas nieco się uspokoiła, zaczęła czytać to, co napisał jej ziomek z Białorusi: „W czasie rozbiórki chaty mojego dziadka Iwana Sil-czanki kołchoźnicy znaleźli w zakamarkach podstrzesza dokumenty, dotyczące lotnika Wasila Bahunowicza. Starsi mieszkańcy wsi dobrze pamiętają bohaterską śmierć tego człowieka. Jesienią 1941 roku, gdy nasza wieś znalazła się już pod okupacją, doszło nad nią do walki powietrznej. Jeden radziecki myśliwiec, którego nagłe pojawienie się tak ucieszyło ludzi, rzucił się do boju z sześcioma faszystowskimi ścierwnikami. Dwa strącił, potem zaś go zestrzelono, samolot spadł na pole. Zanim nadbiegli faszyści, kołchoźnicy wydobyli pilota spod szczątków i ukryli ciało, by faszyści się nie naigrawali. W nocy pochowano lotnika na wysokim brzegu Soży. Znano jego mogiłę i szanowano. Nie znano jednak jego nazwiska, gdyż mój dziadek, który przechowywał dokumenty, umarł po wojnie. Teraz znamy nazwisko bohaterskiego lotnika, przeto postanowiliśmy przed Świętem Zwycięstwa wznieść na jego mogile pomnik-obelisk. Prosimy redakcję o zamieszczenie naszego listu i tej fotografii, która przedstawia lotnika prawdopodobnie z jego żoną. Fotografia znajdowała się w jego komso-molskiej legitymacji. Może dzięki temu krewni i bliscy Wasila Bahunowicza dowiedzą się, gdzie spoczywa". Aksana nie od razu zrozumiała, że to właśnie zwracano się do niej. — Co się z panią dzieje, Aksano? Przed kioskiem stał wysoki, siwy mężczyzna, prorektor Pawieł Pietrowicz. Nareszcie kobieta zaczęła się odzyskiwać, przetarła dłońmi oczy. — Czy panią ktoś skrzywdził? — Wojna. — Wojna? — zdziwił się prorektor. Aksana pokazała mu tygodnik. — Dopiero dzisiaj dowiedziałam się, gdzie zginął i gdzie został pochowany mój mąż. Pawieł Pietrowicz długo czytał ten zwięzły list do redakcji. Aksana zauważyła, że jego oczy za cwikierami zrobiły się wilgotne i to współczucie dobrego człowieka jakoś ją pokrzepiło. Jednak zbyt długo trwa to czytanie. Widocznie profesor wrócił do wydarzeń wojennych. Prorektor zwrócił wreszcie tygodnik i powiedział: — Otóż to, nawet po dwudziestu latach wojna dobija się do naszych serc. Postanowiliśmy z żoną również pojechać na mogiłę syna do Niemiec. — Ciężko westchnął: — Gdzież to nie ma mogił naszych synów! Po kolacji siadali wszyscy razem i przy okazji omawiali rodzinne sprawy. Wstydzili Wasię trójkami, chwalili Lizę za piątki, jednocześnie jednak wypominając 176 chaotyczność i nieposłuszeństwo. Jeśli Sawielij był w dobrym humorze, opowiadał anegdoty, usłyszane od swoich kierowców taksówek, bo któż więcej może znać nowin i wydarzeń niż oni, żywa miejska gazeta. Aksana referowała poradnik w nowym numerze czasopisma „Zdrowie", gdyż świekra bardzo to lubiła. Gdy otrzymywała jakąś nową receptę, stawała się o wiele przyjemniejsza, w takich chwilach potrafiła ciekawie opowiadać o dawnych czasach, o Sybirakach, ich sile i odwadze. Lubiła tedy Aksana kolacje, które ożywiały życie rodzinne, zbliżały dzieci do rodziców, do babci. Tego jednak dnia oczekiwała kolacji ze strachem, z niepokojem w duszy. Mąż pierwszy zauważył, iż jest jakaś nieswoja. Zapytał: — Co ci jest, Aksiuto? Nic nie rozumiem... Równie dobrze można pomyśleć, że wygrałaś wołgę na loterii, jak i to, że obrabowano twój kiosk. Aksana przepraszająco się uśmiechnęła, poprosiła córkę, żeby pomogła zastawić stół. O tym, co było teraz dla niej najważniejsze, postanowiła opowiedzieć dopiero pod koniec wieczoru. Nie wytrzymała jednak. Kiedy wszyscy usadowili się przy stole, wyjęła z kredensu ukryte przed dziećmi czasopismo, rozłożyła je w tamtym miejscu i z lękiem, jednocześnie niejako uroczyście podała mężowi. Sawielij natychmiast zauważył fotografię. Odmieniła się jego twarz, spochmurniał, rozdęły się jego szerokie nozdrza, jakby coś węsząc. Gdy jednak zaczął czytać — stał się spokojniejszy, westchnął. Wasia zerknął do tygodnika i również poznał: — Mamo, przecież to ty! Taka młoda. A to twój pierwszy mąż! Podbiegła czujnie stara, jakby wietrząc niebezpieczeństwo, zawsze gotowa wystąpić w obronie syna. Liza — Moje niedźwiedzie 177 stanęła za plecami ojca, błyskawicznie przeczytała list, spojrzała na matkę. Matka i córka uśmiechnęły się w podobny sposób: z poczuciem winy i jednocześnie z prośbą o przebaczenie. Sawielij czytał równie długo, jak i Pawieł Pietrowicz, a może to tylko tak się zdawało, że minuty mijały wyjątkowo powoli. Odrywając oczy od tekstu, przeniósł spojrzenie nie na Aksanę, ale na matkę. Wtedy to Aksa-na powiedziała ze zdecydowaniem w głosie: — A więc teraz wiem, gdzie on zginął i gdzie znajduje się jego mogiła! Muszę tam pojechać. Któż bowiem został z jego bliskich? Matka nie żyje... Kto przyjdzie na mogiłę? Obcy ludzie postawią mu pomnik... Oczy Lizy zrobiły się duże: nigdy dotąd swojej matki, ustępliwej i pokornej, nie widziała tak zdecydowanej. Świekrze wydłużyła się twarz, obwisła dolna szczęka. Milczała jednak, oczekując słów syna. Sawielij zaś nachylił się nad stołem i zaczął jeść, chociaż tym razem bez apetytu. Zrobiła się cisza, tak trudna dla Aksany, zmęczonej przeżyciami i trwogą. Wreszcie odezwała się stara: — Ile kosztuje bilet do tamtej miejscowości? — Choćby kosztował wiele, pojadę! — Słusznie, mamo! — z zachwytem poparł matkę Wasia. Gdyby nie synowskie słowa, być może Aksana nie wytrzymałaby i rozpłakała się. Syn przyszedł z pomocą, teraz więc twardo postanowiła: bardzo rzadko świekra i mąż widywali jej łzy, tym bardziej nie powinni zobaczyć ich teraz. Aksana znieruchomiała, zamknęła się w sobie, na nikogo nie patrzała. Skoro milczą, to i ona będzie milczeć, jednak cokolwiek ma być, ona pojedzie. Robiło jej się mimo to zimno na myśl, że mąż może zabronić, w dodatku zacznie ją męczyć zazdrością o... nieżyjącego. Jakie to stra- 178 szne! Dotąd była przekonana, że kocha Sawielij a, oczywiście, nie tak silnie jak Wasię, ale jednak po prostu i szczerze go kocha — przecież to jej mąż, ojciec jej dzieci, głowa wcale porządnej rodziny. Ona w skrytości ducha zgadzała się ze świekrą i z innymi kobietami, że jej się poszczęściło jak mało której wdowie. Co się stanie, jeśli on stanowczo nie pozwoli na podróż? Co się zdarzy w jej sercu? Kto wie, może ani razu w ciągu siedemnastoletniego pożycia nie oczekiwała z taką niecierpliwością słów mężowskich, ani razu tak się ich nie obawiała. On zaś nadal milczał. Dzieci także milczały. Wasia co prawda próbował opowiedzieć jakieś zabawne wydarzenie, prędko jednak zrozumiał, że to nie ma żadnego sensu. Gdy zaczęła w kuchni zmywać talerze, dopiero po chwili poczuła, że z jej oczu ciekną łzy jak woda z kranu. I równie przy tym gorące. Zmieszała się, otarła twarz mokrymi rękami, następnie ręcznikiem. Nie, dosyć tej niepewności! Musi poprosić męża do sypialni i porozmawiać z nim w cztery oczy, przecież jest rozsądny i rozważny. Nie ona narzuciła mu się jako żona, zabiegał o nią. I to przecież wówczas, siedemnaście lat temu, szczerze mu powiedziała, że nigdy nie zapomni swojej pierwszej miłości. Zrozumiał ją wtedy: „Takich jak ty są miliony, nie pójdziecie przecież do klasztoru, trzeba jakoś żyć!" Aksana wyszła do przedpokoju. Przechodząc obok pokoju starej, usłyszała syczenie: — A widzisz, dokąd wilczycę ciągnie! Żyła z tobą, dzieci wyhodowała, ale o nim myślała tylko. Czyż ci nie mówiłam, synku, nie ostrzegałam ciebie: nie żeń się z wdową! Cudza żona aż do trumny zostanie cudzą żoną... „To kłamstwo!" — chciała krzyknąć Aksana, ale 12* 179 wszystko w niej zmartwiało. Czekała na jedno: co powie Sawielij? On nadal milczał, mówiła matka, dogadywała: — Widzisz, co zamyśliła?! Rzucić żyjącego męża, dzieci, świekrę, której może tydzień zostało do śmierci, i jechać na kraj świata! Nie bez przyczyny mówi się, że wilka zawsze ciągnie do lasu. A to wszystko przez to, Sawo, że zaczęła tobą rządzić, że jesteś przy niej jak cielę. Na matkę to czasem i krzyknąć potrafisz, jej za to boisz się słowa powiedzieć. Gdybyś dobrze krzyknął, wybiłaby to sobie z głowy. „Niech sobie kosztuje, ile chce, a ja pojadę!" Widzicie ją, bogaczkę! I oto odezwał się Sawielij. Głosem donośnym, surowym i dobrym zarazem: — Mamo, ja także byłem żołnierzem. I także mogłem tam pozostać. — Coś ty, Bóg z tobą, Sawo! — A czy mama nie chciałaby, żeby poza tym o mnie ktoś jeszcze pamiętał i chciał pojechać na grób? Aksana poczuła w piersiach falę gorąca, słone łzy zamgliły jej oczy. Przytuliła się do ściany i ręce przycisnęła do twarzy. Nieładna Byłem gościem pewnej poleskiej szkoły. Po spotkaniu autorskim z nauczycielami i uczniami znaleźliśmy się w gabinecie dyrektora. Rozmawialiśmy o ludzkiej dobroci i ofiarności. Usłyszałem, iż również w ich sielso-wiecie w pewnej wiosce pracuje nauczycielka, która zaadoptowała dwoje dzieci; porzucił je ojciec, matka od-umarła. Bardzo możliwe, że nie zwróciłbym na to szczególniejszej uwagi — ostatecznie z takimi faktami spotykamy się niemal codziennie — gdyby nie to, iż obecni rozmaicie do tego się ustosunkowywali. Wszyscy 180 mężczyźni wypowiadali się na ten temat gorąco, dwie jednak spośród czterech nauczycielek zdradzały sceptycyzm. I to w sposób właściwy kobietom — nic nie powiedziały wprost, ale spoglądały na siebie i wymieniały uśmieszki. To mnie dopiero zaintrygowało. Postanowiłem koniecznie zobaczyć się z tą nauczycielką. Wiosczyna znajdowała się gdzieś na samym skraju sielsowietu, „aż za lasami", jak mnie poinformowano, gdy pytałem o drogę. Las zaś ciemniał w dość dużej odległości, podpierając niezbyt przychylny jesienny nieboskłon. Było to w październiku, dzień był pochmurny, jednak ciepły. Dopiero co minęło babie lato i przydrożne łodygi jeszcze były okutane pajęczyną. Zawsze w jesiennym polu odnajduję swoistą poezję, aczkolwiek na pierwszy rzut oka wygląda ono ponuro i pusto. Gdy wiosna zaprasza na łąki, wzbudza radość i pragnienie, żeby biegać i podskakiwać, gdy lato zaprasza, aby poleżeć gdzieś pod drzewami, wpatrując się w błękit, to jesienią chciałoby się iść i iść polnymi drogami w dalekość... iść i dumać. Nie wiem, jak inni, co do mnie lubię zadumę w jesiennym polu. Myśli płyną spokojnie i wolno, w żadnej innej porze roku nie miewam tylu pomysłów jak wtedy, gdy idę pełznącą w jesień drogą polną, bezludną, niczym nie zatrzymującą spojrzenia. Najwyżej człowiek się dziwi, skąd wiatr--przechera naznosił tyle liści wiśniowych, gruszkowych i brzozowych, że pełno ich w koleinach. Niby to nie widać brzóz w bliskości, a i wiśnie sterczą gdzieś daleko, w pobliżu wsi, które tulą się do siebie tam, gdzie szeroka równina polna wzdyma się wzgórkami, gdzie przecinają ją parowy i rzeczułki. W jesiennym lesie łatwo wpada się w zamyślenie. Ale te myśli mają inny kształt: są wyraziste, krótkie i zmienne. Może dlatego, że wszystko dokoła płonie blaskiem dogasającego słońca — ciepłym blaskiem ży- 181 ¦ cia i zmagania, co zawsze przecież pobudza, zamącą powolną i leniwą zadumę. Więc szumi las, szeleszczą suche liście, aż na trzy strony wachlarzowato urodziwa brzoza sypnęła na zieloną trawę miedziakami. Jak one płoną, te listki, rzeczywiście jak miedziane kopiejki! I w niczym nie przypominają swoich braci, którzy zatrzymali się w polu i w koleinach — skamieniałych i skręconych, poczerniałych — gdy od tych aż gorąco robi się w oczach. Dęby rozścielają pod sobą ciemnobrązowe, miękkie posłanie, ich liście nie lecą zbyt daleko, nawet podczas wiatru opadają niemal pionowo, dłużej tylko wirują nad samą ziemią, jakby się zastanawiały, gdzie najwygodniej się ułożyć. Na tym posłaniu miękko lądują żołędzie. Miękko?! Nawet poprzez kapelusz odczułem uderzenie, drugi żołądź pacnął w rękę, trzeci zaś, gdy uniosłem głowę, by obserwować spadanie, uderzył mnie w nos. Nie podobała się widocznie dębowi ludzka ciekawość. Gwiazdą z innego wszechświata błysnął liść klonowy, który nagle zawirował przed moimi oczami na drodze. Zatrzymałem się przed nim jak zaczarowany. Skąd go przyniosło? Ach, aż tam daleko stoi sobie maleńki klon. Zupełnie niedostrzegalny w towarzystwie wielkoludów — dębów, w lecie nawet może bym go nie zauważył. Teraz zaś ile radości udziela dookolnej przestrzeni. Jego liście to dywan z bajki, tkany ręką jakiegoś czarodzieja. Nie mogłem deptać po nim zabrudzonym bucikiem, ostrożnie go wyminąłem. Przez całą drogę towarzyszył mi jakiś ptaszek, cieniutko i żałośnie zawodząc. Co stracił? Po czym płakał? Idąc drogą, wracałem co jakiś czas myślami do nauczycielki, którą miałem odwiedzić, a w mojej głowie układała się cała powieść o życiu tej kobiety. W lesie jednak zupełnie o niej zapomniałem. Pamięć podsuwała obrazy z dalekiego dzieciństwa. Chciałoby się komukolwiek o nim, tak zwykłym, opowiedzieć. Wieś, do której wreszcie przywędrowałem, była chyba nie tylko najbardziej odległa, ale i najmniejsza w całym sielsowiecie. Wyobraziłem ją sobie jeszcze wtedy, gdy mi powiedziano, że w czterech klasach uczy ta sama nauczycielka, Nadzieżda Iwanauna. Wieś ta wyłoniła się przede mną nieoczekiwanie, więc sobie pomyślałem, że ten, kto pierwszy tutaj się osiedlił, musiał mieć poetyczną naturę: aż z trzech stron podchodził do wioski las, i w dodatku jaki las! Same brzozy (dziwiłem się, że tyle ich ocalało). Od białych pni i złotych koron rozchodziło się na całe pole wspaniałe światło. Jedna tylko krótka, ale równa i szeroka uliczka. Po każdej stronie jakieś dziesięć chałup wcale dobrych, nowych, pokrytych gontami. Wzdłuż chałup dwa równe rzędy młodych brzóz. Jedynie szkoła, którą od razu zauważyłem, stała nieco na uboczu, za ogrodami, w bliskości lasu. Co dziwniejsze, szkołę otaczały nie brzozy, ale smukłe topole, przeważnie młode, tylko koło samego budynku wyższe niż las, stare, o suchych wierzchołkach. Ruszyłem na przełaj przez pole i już z daleka słyszałem głos nauczycielki i chór dzieci. Trwała lekcja, więc usiadłem na ławce pod starą topolą, która niemal natychmiast obsypała mnie liśćmi. Zacząłem się rozglądać. Szkołę co prawda zbudowano po wojnie, przypominała jednak ową opisaną przez Jakuba Kołasa: po jednej stronie korytarza izba szkolna, po drugiej — mieszkanie nauczycielki, jego okna przesłaniały piękne firanki. Nie udało mi się siedzieć w ukryciu. Zauważono mnie jeszcze wtedy, gdy szedłem przez pole. W tym zakątku mało kto nosi kapelusz. Nie zdążyłem dokładnie się ro- 183 zejrzeć, gdy zaskrzypiały drzwi i na ganku pojawiła się kobieta w moim wieku (choć w pierwszej chwili wydawała się nawet starsza), o nieco męskim wyrazie twarzy. Jedynie w powieściach przygodowych po dziesięciu latach rozstania matka nie poznaje syna, zaś brat brata. Wątpię, żeby coś takiego zdarzyło się w życiu. Od razu poznałem tę kobietę, mimo iż nie widzieliśmy się ponad dwadzieścia lat. Widywaliśmy się wówczas, gdy mieliśmy po jakieś piętnaście. — Iwanauna! Ona przyglądała mi się nieco dłużej. W tym czasie zdążyłem nawet zauważyć przylepione do szyb kopiejki dziecięcych nosków i pomyśleć: „Za chwilę któraś z nich wypadnie!" Wreszcie odezwała się kobieta: — Mój Boże! Co za gość! Ruszyła spiesznie z ganku na spotkanie. Ściskaliśmy sobie ręce, patrzyliśmy w swoje twarze z radością i niejakim zakłopotaniem. — Co za gość! Musiałem się przyznać: — Słysząc twoje imię i nazwisko, nie domyśliłem się, że to masz być ty. Gdy ciebie zobaczyłem — od razu poznałem. Głośno się zaśmiała, śmiech uczynił jej twarz piękniejszą. — Nigdy nie myślałam, że ty tak właśnie wyglądasz... Nie pozwoliłem jej dokończyć: — Taki niski i gruby... — W szkole byłeś rosłym chłopakiem. Szyba jednak rzeczywiście się stłukła. Zabrzęczało szkło. Dały się słyszeć spłoszone głosy dziecięce, szukano winowajcy. 184 — To się musiało tak skończyć! — powiedziała Na-dzieżda Iwanauna w rozdrażnieniu. — Przepraszam cię, muszę je uciszyć. Zadam im wypracowanie i zwolnię z lekcji. Chodźmy do pokoju, poczekasz tam na mnie. — Ależ! Wolę pospacerować, tutaj tak ładnie. — Tylko nie idź zbyt daleko. Będę najdłużej za dziesięć minut. Z kobietą tą wiąże się pewne wspomnienie z mojej odległej młodości. Z jaką kobietą? Z pewną dziewczyną. Z mojej młodości? Skądże. Chodzi o pewnego, właściwie teraz już mi obcego młodzika, który miał głowę pełną rozmaitych romantycznych marzeń i serce pragnące przygód. Szedłem przez las po szeleszczącym listowiu i wspominałem... ...Ów właściwie chłopak zakochał się w pewnej dziewczynie, uczennicy z tej samej klasy. Zakochał się? Może to brzmi jakoś niewłaściwie? Lepiej będzie powiedzieć — zachwycił się. Był to jednak pierwszy zachwyt młodości, a więc najpiękniejszy. Dziewczyna wydawała mu się czymś nieziemskim: gdy wchodziła do klasy, wchodziło z nią słońce; gdy się przybliżała — młody człowiek wstrzymywał oddech bojąc się, by jej nie obrazić. Gdyby były odpowiednie okoliczności, bardzo możliwe, że chłopak całowałby ślady jej stóp, chciałby zostać jej niewolnikiem i wszystko za nią robić. A i tak w każdej sytuacji starał się być jej pomocnym, byle tylko okazać swoje oddanie i wierność. Koledzy sobie z niego pokpiwali, ale on nie zwracał na to uwagi. Dziewczyna bezwstydnie korzystała z jego pomocy (rozwiązywał za nią zadania, odrabiał za nią lekcje, pracował za nią w stolarni i w ogrodzie), ale w podzięce rzadko obdarowywała go choćby łaskawym uśmiechem. To było chytre, zimne, wyrachowane i niemądre dziewczę. Odurzony swoim zachwytem, chłopak wcale tego nie zauważał, bardzo też możliwe, że mu się 185 wydawało, iż dziewczyna ukrywa swoje uczucia przed klasą, przed dowcipnisiami. Był przekonany, iż wystarczy spotkać się z nią sam na sam, by dziewczyna ujawniła prawdę swoich uczuć. Takie spotkanie było jednak trudną sprawą: chłopiec mieszkał w lesie, w odległości może siedmiu kilometrów od wsi, w której była szkoła i dom dziewczyny. Na pewno nie z umiłowania szkoły, ale ze względu na swoją miłość — codziennie przechodził te czternaście kilometrów, nie opuścił, o ile mnie pamięć nie myli, ani jednego dnia — nawet jeśli w mróz czy zawieję rodzice chcieli zatrzymać go w domu. Kiedy nadchodziły wiosenne roztopy, droga jego stawała się 0 wiele dłuższa, mężnie jednak pokonywał wiosenne błocko, byleby tylko ujrzeć swoje słoneczko. Marzył o spotkaniu — pierwszej schadzce w życiu. Z nadejściem ciepłych dni majowych zdobył się na odwagę i naznaczył spotkanie: niedostrzegalnie wsunął karteczkę do podręcznika dziewczyny. Widział, że to zauważyła, przeczytała kartkę i schowała ją za sukienkę. Dobry Boże! Jak go to uskrzydliło: jego kartka przy jej sercu! Błądząc po wiosennym lesie, ledwie doczekał się wieczoru. Wyszedł z domu znacznie wcześniej, by rodzice mu nie przeszkadzali, nie nakazali jakiejś pracy, powiedział, że musi wykonać ważne komsomolskie po-ruczenie. Gdy tylko się ściemniło, pobiegł pędem. Aby nikogo nie spotkać po drodze, biegł przez las i pole, stronami. Wprost leciał jak młody koziołek, przeskakiwał pnie 1 miedze — z radości, wzruszenia i obawy. Jego serce od dawna było na miejscu wyznaczonego spotkania. Wyznaczone zaś było ono w poetycznym miejscu — na moście. W krzakach nadrzecznych kląskały słowiki, przez wodę biegła srebrna ścieżyna, którą przeszedł księżyc, huśtały się cienie... I oto gdy zdyszany chłopak nie znalazł swojej ukochanej, zbiegł z nasypu, by scho- 188 wać się przed cudzymi oczami i czekać na nią, spod mostu nagle wyskoczyły diabły! Na głowę nieszczęsnego zakochanego zarzuciły jakieś śmierdzące łachmany, obaliły go i zaczęły częstować kuksańcami. Potem jakiś piskliwy głos zaproponował: „Chłopcy, wykąpać go, wykąpać go!" Unieśli romantycznego młodzieńca i wrzucili do rzeki, ostatecznie gasząc ogień miłości. Rzeka była płytka, więc chłopiec prędko znalazł się na jej drugim brzegu. I w nogi! Biegł jak zając dopadany przez psy. Serce zaś... Co się w owym czasie działo z jego sercem, tego już nie pamiętam... Przy szkole dał się słyszeć dziecięcy zgiełk. Wybiegły stadkiem, jednak nie do wsi, tylko do lasu. Bardzo prędko przejrzałem ich przebiegłość. Zrobiły duże koło i nieoczekiwanie wynurzyły się spomiędzy brzóz tuż przede mną. Niemal chórem zawołały: „dzień dobry!" Chłopcy zdjęli czapki. Dzieci potem długo oglądały się i gorąco między sobą sprzeczały. Ja także dość długo patrzyłem w ślad za nimi. Gdy dzieci zniknęły, znowu zacząłem wspominać. Od razu jednak odczułem, iż wspomnienia zaczęły przybierać inny kształt. ...Trzy dni nie chodziłem do szkoły, udawałem chorego. Zbliżał się jednak koniec roku, we mnie zaś było dość silne poczucie obowiązku i odpowiedzialności za naukę. Przezwyciężyłem wstyd i zjawiłem się w klasie. Powitał mnie rechot i krzyki: „Opowiedz o swojej schadzce!" Milczałem. Przez całe życie umiem odpowiadać milczeniem na swoje krzywdy. Byłem jednak przy tym uparty. Pragnąłem zemsty, która przybrała dość osobliwą formę: postanowiłem, iż za każdą cenę urządzę schadzkę — pierwszą schadzkę w życiu, o której nikt z nich się nie dowie. Ale z kim? Gdy w leśnej ciszy wciąż nad tym się zastanawiałem, przyszło mi do głowy, 187 że tylko jedna uczennica nie śmiała się ze mnie, że patrzyła na mnie ze współczuciem i nawet powiedziała, że to podłość i nie ma tutaj z czego się śmiać. Nadzia była nieładną, zadzierzystą, najlepiej uczącą się dziewczyną, pozbawioną rozmaitych wiejskich przesądów, które z innych dziewczyn robiły dzikie kozy. Mogła usiąść w jednej ławce z chłopcem, przychodziła na gimnastykę w spodenkach i trykotowej koszulce, z każdym uczniem mogła pokazać się na ulicy. Współzawodniczyłem z nią w nauce, Nadzia była lepsza w języku i literaturze, ja zaś w fizyce i algebrze. Zbliżało nas także i to, iż ze szkoły niemal zawsze wracaliśmy razem: Nadzia mieszkała we wsi, obok której droga prowadziła do lasu. Nigdy co prawda nie szliśmy we dwoje, z tej wioski było dużo uczniów. Ja jednak należałem do tej właśnie „grupy terytorialnej", współzawodniczącej z tą, której suwerenność właśnie niedawno chciałem naruszyć. Być może dlatego tak obdzielono mnie kuksańcami. Aż wreszcie po długim namyśle zdecydowałem się, że jeśli już mam komu wyznaczyć spotkanie, to tylko Nadzi — ze wszystkich powodów było to dla mnie najwygodniejsze. I wyznaczyłem spotkanie, podając ukradkiem dziewczynie karteczkę w drodze ze szko- Nie muszę chyba dodawać, że nauczony gorzkim doświadczeniem wykazałem daleko idącą ostrożność. Miejsce wyznaczyłem jak najbliżej swoich leśnych włości, gdzie czułem się bardziej bezpieczny. W oczekiwaniu na dziewczynę, zaszyłem się w taki gąszcz, iż żaden diabeł nie znalazłby mnie nawet za dnia. Pamiętam tylko jedno uczucie, które było najsilniejsze od chwili, gdy mój list znalazł się w rękach Nadzi — dokuczliwy lęk, że i to spotkanie nie dojdzie do skutku. Leżałem w gęstym sośniaku i aż do bólu w oczach wpatrywałem się w drogę... Lęk mój przeradzał się w strach, w panikę, w rozpacz, w pragnienie śmierci, wolałbym umrzeć, niż być wzgardzonym nawet przez nieładną Nadzię. Przyszła Nadzia i natychmiast poprawił się mój nastrój. Przez dwa wieczory błądziliśmy po polnych ścieżkach, rozmawiając o szkolnych sprawach, o egzaminach, które już się zaczęły, o książkach, które czytaliśmy. Trzeciego wieczoru... pocałowaliśmy się. Tak nam się to spodobało, że potem mniej mówiliśmy, więcej się całowaliśmy. W klasie czułem się jak jaki solenizant, jak zwycięzca. Patrzyłem na swoich wydrwiwaczy i myślałem: „I cóż wy na to, gady, spotykam się z dziewczyną, całujemy się, a wy nic o tym nie wiecie i wiedzieć nie będziecie!" Przyszedł jednak czas, że i te spotkania skończyły się dla mnie dramatycznie. Jeden z gospodarzy, mieszkający na skraju Nadzinej wsi, tuż przy lesie, gdzie wydeptaliśmy w ciągu paru tygodni wszystkie najbardziej zapomniane ścieżyny, miał nieprzeciętnie szczekliwego psa. Swoim ujadaniem zatruwał nasze spotkania. Czuł nas z odległości kilometra i tak ujadał, że choć uciekać w głąb puszczy! Nienawidziłem tego ohydnego psiaka, chętnie bym go pogryzł, prosiłem Nadzię, żeby jakoś zgładziła go ze świata, ale ona się tylko śmiała, oznajmiła, że nie potrafi zabić nawet myszy. Pewnego razu ojciec wysłał mnie z jakąś zapiską do sąsiada-gaj owego — w taki bowiem sposób, sztafetowo, od jednego do drugiego, przekazywano pocztę z leśnictwa. Pojechałem konno i oczywiście wziąłem ze sobą fuzję. Właśnie dopiero niedawno pozwolono mi z niej korzystać, więc przy każdej sposobności pokazywałem się ze strzelbą za plecami. Droga moja wiodła obok wioski, w której mieszkała Nadzia, więc od razu zalśniła myśl w mojej głowie — takie „genialne myśli", jak 189 powszechnie wiadomo, zawsze zjawiają się nieoczekiwanie. Gdy miałem wracać, doczekałem się przedwie-czerzy i ruszyłem w kierunku owego gospodarstwa na skraju wsi. Ohydny piesek aż się zanosił z wściekłości, tak go obrażała moja odwaga. Cmoknąłem, żeby go zwabić dalej od wsi, do sośniaku. Dokuczyło mu wreszcie szczekanie, zaczął zostawać w tyle, podniósł łapę koło jakiegoś pniaczka. Zatrzymałem konia i wycelowałem. Zagrzmiał wystrzał. Koń mój, który ledwie kręcił łbem, gdy pies skakał przed jego pyskiem, teraz przestraszył się wystrzału, podskoczył, a ja... uderzyłem o ziemię. Spróbowałem wstać, ale to mi się nie udało — w lewej nodze poczułem piekący ból. Koń oczywiście umknął. Dopełzłem do lasu, łykając łzy rozpaczy, krzywdy, bólu, a z tyłu za mną, jak i przedtem, w najlepsze ujadał cholerny piesek. Przygoda ta zdarzyła się wtedy, gdy w szkole nie było już zajęć. W tym czasie, gdy goiła się moja noga, ojcu powierzono inny obchód (wówczas często jakoś przerzucano gajowych z miejsca na miejsce) i nigdy więcej nie spotkałem się z Nadzią. Na jesieni pojechałem do szkoły. Pamiętam, że do niej pisałem, ale jak mi się zdaje, nie otrzymałem odpowiedzi. Zmęczony cokolwiek, usiadłem na pieńku w tym dziwnym brzeźniaku — wspominając zgrzebywałem kijaszkiem liście ku swoim nogom. Zauważyłem, iż poruszone ze swojego miejsca liście, w dodatku zgrzebane, tracą natychmiast na poprzednim pięknie. Przyszło mi do głowy, że ilekroć w towarzystwie kolegów wspominałem te swoje młodzieńcze przygody, starałem się zawsze opowiadać to na wesoło, żeby zabawić słuchaczy, teraz jednak, kiedy spotkałem byłą Nadzię jako kobietę, która przekroczyła czterdziestkę, nie wydało mi się to wszystko czymś zabawnym. Przeciwnie, zrobiło mi się smętnie. Bardzo możliwe, że była 190 w tym wina jesieni, złocistego zagajnika i liści pod nogami. Jak mi się wydaje, dopiero teraz, tutaj po raz pierwszy zacząłem się zastanawiać: „Czemuż to, dobrze wiedząc, że zachwycam się inną dziewczyną, wyznaczyłem jej spotkanie — Nadzia zaś, która tak szczerze brała w tym udział, ani razu nie wspomniała o tamtej?" Nadzieżda Iwanauna zastała mnie właśnie na tym pniaczku. — Zmęczyłeś się, co? — zapytała życzliwie. — A już myślałam, że uciekłeś. Rozglądam się •—¦ nigdzie ciebie nie widać. I pomyślałam sobie: wstyd ci, gospodyni! Podobało mi się, że zwraca się do mnie w taki naturalny, koleżeński sposób — na ty. Przecież wiem dobrze, że liczni starzy koledzy i znajomi, gdy spotykają się po wielu latach, często zaczynają się jąkać, nim odnajdą właściwe zwroty. Zdążyła się przebrać, była teraz w zielonej bluzeczce, w szarej spódnicy, szyję otaczał błękitny szal z gazy. To przebranie sprawiło, iż wyglądała znacznie młodziej. Jedynie niewymyślne uczesanie — jasne włosy uczesane do tyłu, zebrane i upięte w węzeł — na odwrót, postarzało ją. Pomyślałem o tym, że jednak miejskie kobiety z większą przebiegłością potrafią się uczesać. — Proszę wstąpić w moje progi, drogi gościu. Przekazałam, żeby druga zmiana dziś nie przychodziła. Ruszyliśmy ku szkole. — A szybę stłukł mój syn —oznajmiła mi takim tonem, jakby był to jakiś heroiczny wyczyn. — Chodzi do pierwszej klasy... Chciałem natychmiast zapytać o dzieci — z jakiej pochodzą rodziny, na co umarła ich rodzona matka, ale ton, jakim mówiła Nadzieżda Iwanauna o synu, powstrzymał mnie. „Może ona myśli, że ja o niczym nie wiem..." — Za karę — dodała — posłałam go do lasu zbierać 191 liście. Jesteśmy tutaj ostatni z Mohikanów: ciągle jeszcze sami pieczemy chleb. Oczywiście, na liściach. Na dębowych i klonowych. Chyba jeszcze pamiętasz, jak matka piekła chleb? Jasne, przecież i sam zbierałem liście, nanizując je na grubą, długą nić. Robiłem to z dużym oddaniem. Zapachniał chleb, wyciągany przez matkę na drewnianej łopacie z pieca. Od spodu matka zeskrobywała liście, wierzchnią, brązową skórkę, która, jak się zdawało, mieściła w sobie wszystkie najlepsze zapachy, polewała wodą i aromatyczne bochenki układała na ręczniku. To prawda: taki sam zapach poczułem, gdy tylko wszedłem do mieszkania nauczycielki. Właśnie chleb własnego wypieku, z odciskami dębowych liści na spodzie, pokrajany na duże skibki leżał pośrodku stołu w otoczeniu talerzy z ogórkami, pomidorami, bielutkimi grzybkami, soczystymi płatami szynki. W mieszkaniu nie było nikogo, więc zdziwiłem się: kiedyż to Nadzieżda Iwanauna zdążyła nakryć stół? — Siedziałem na pniu i wspominałem... naszą szkołę — chciałem powiedzieć „nasze spotkania", ale się zawstydziłem i ukąsiłem w język. Mimo to kobieta się zaczerwieniła. — Chcesz umyć ręce? — Owszem. Przy ścianie w kuchni, gdzie większą jej część zajmował piec, wisiała umywalka. Jednak Nadzieżda Iwanauna polewała mi ręce wodą z konewki, potem podała nowiuteńki ręcznik, którego nikt jeszcze nie używał. Gdy ona się krzątała, oglądałem książki; było ich dużo: prócz literatury pięknej — coś z agronomii, coś z ogrodnictwa, coś kucharskiego i nawet lekarskiego — vademecum felczera, położnej, broszura o ziołach leczniczych. Zapytałem: 192 — Cóż to: i uczysz, i leczysz? Odpowiedź była krótka: — Ano, różnie się zdarza. Żyjemy na odludziu... -— i zaprosiła do stołu. Usiedliśmy naprzeciwko siebie, ale twarzami do okien, za którymi unosiły się w powietrzu topolowe liście. — Latem to chyba topole wszystko obsypują puchem? — Lubię ich szum! — Nadzieżda Iwanauna podniosła karafkę z mętnobursztynowym płynem. — Poczęstuję cię moszczem. Sama go przygotowuję wedle starej rosyjskiej recepty — i zaczęła nalewać do szklanek. — Czasem miewam gości. A to przewodniczący kołchozu, a to przewodniczący sielsowietu. Porządni ludzie, dobrze się do mnie odnoszą. W ich żonach nie wywołuje to zazdrości — dyskretnie się uśmiechnęła. Obudziło się we mnie współczucie. Podniosłem szklankę. — Za nasze spotkanie! Powiem ci szczerze: naprawdę się cieszę. Trąciliśmy się szklankami, ona nic nie powiedziała, jedynie na jej twarzy pojawił się wdzięczny uśmiech. Wypiliśmy, moszcz był smaczny, więc go pochwaliłem. — Chcę jeszcze nauczyć się robić piwo. Mam czeski przepis. Zażartowałem: — A czy ty czasem nie pędzisz samogonki? — Nie — odpowiedziała z całą powagą. — Walczę z samogoniarzami. I u nas już ich nie ma. Nauczyłam kobiety, jak się robi moszcz. Chcę je też nauczyć warzenia piwa. Przecież nie mogą ludzie, żeby tak zupełnie na sucho, lubią weselić się i bawić, zaczęło im się powodzić. 13 — Moje niedźwiedzie 193 Stopniowo, wynikając ze słów i przedmiotów, otwierało się przede mną jej życie — kłopoty, sprawy, myśli nauczycielki z dalekiej wsi poleskiej. Do pokoju nieśmiało weszła dziewczynka może dziewięcioletnia, ostronosa, schludnie ubrana, w przepisowym czarnym fartuszku. Powiedziała mi „dzień dobry" i zwróciła się do Na-dzieżdy Iwanauny: — Odniosłam, mamo. — Dobrze, Kaciu. A teraz przedstaw się. Ten pan pisze książki. — Doprawdy? — ciekawość wyjrzała z niebieskich oczu dziewczynki, ale niemal natychmiast, jakby sobie coś przypominając, zawstydziła się, opuściła oczy, po namyśle zaś zapytała: — A czy pisze pan dla dzieci? — Niestety, prawie nic nie piszę. Westchnęła w podobny sposób, jak kilka minut temu wzdychała jej przybrana matka. Zrobiło mi się przykro, że nie piszę dla dzieci. Odczuliśmy jakieś zakłopotanie. Zrozumiałem, że ta dziewczynka jest bardziej dorosła niż jej rówieśnice i że nie należy mówić jej zdawkowych słów, jakie zazwyczaj mówi się dzieciom w takich okolicznościach. Bardzo możliwe, że zrozumiała to także Nadzieżda Iwanauna, gdyż powiedziała: — Idź, córeczko, i poszukaj Wasi. Zbiera gdzieś liście, pomóż mu. — Dobrze, mamo — i jeszcze raz obrzucając mnie zaciekawionym wzrokiem, cichutko jak myszka wyszła. — Bardzo posłuszna... I cicha... — powiedziała Nadzieżda Iwanauna. — Syn za to psotnik... uparty... hałaśliwy... Bardziej jednak kocham syna. Znowu nalała jabłecznika, podsunęła grzyby. — Przekąszaj, bardzo proszę... I opowiedz wreszcie coś o sobie. 194 Zrozumiałem ją — o sobie, to znaczy o całej swojej rodzinie, o dzieciach. Zacząłem opowiadać. Słuchała uważnie, po kobiecemu wspierając dłonią policzek. Nie mogę powiedzieć, żebym widział smutek w jej oczach, jednak znowu wzdychała, jak wtedy, gdy wspomniała o zazdrości. — Jesteś szczęśliwy, masz dzieci, interesującą pracę. — Czyż twoja praca nie jest ciekawa? — Nie odważyłem się dodać: „A czy ty nie masz dzieci?!" Odpowiedziała dość dziwnie: — Już piętnaście lat, jak pracuję w tej wsi. — I nagle: — Pokaż fotografię żony i dzieci. Nigdy nie nosiłem ze sobą fotografii moich bliskich, gdyż wydawało mi się to zbyt sentymentalne. Zdziwiła się, gdy jej powiedziałem, że nie mam fotografii. — Jacy wy, mężczyźni, jesteście lekkomyślni! — zawołała strofująco. — Nie umiecie cenić swego szczęścia. Było to naiwne, więc odpowiedziałem żartem: — Szczęście nie jest czymś na pokaz. — Ach, tak. To dlatego piszecie przeważnie o biedzie i nieszczęściu, o rozmaitych rodzinnych niesnaskach. Ja zaś chciałabym poczytać o rodzinie szczęśliwej... Żeby było bez żadnych konfliktów i scen... ludzi trzeba wychowywać za pomocą dobrych przykładów... Żart stopniowo przeradzał się w poważną rozmowę, a nawet w dyskusję. Długo rozmawialiśmy o życiu i o książkach. Z przyjemnością stwierdziłem, że Nadzieżda Iwanauna wiele czytała, lekturę zaopatrywała we własne oceny, które nasi krytycy nazwaliby subiektywnymi i uproszczonymi. Nikt nie przeszkadzał naszej rozmowie. Dzieci wciąż jeszcze nie wracały. Zrobiła się dziwna cisza — nigdzie jakiegokolwiek głosu, chociaż to był środek jesiennego dnia. Jedynie sennie szumiały topole, opadały liście. Dawno już nie zdarzało mi się rozmawiać w takiej ciszy 195 i w takim spokoju. Była w tym jakaś kojąca słodycz. Wypity jabłecznik uderzał do głowy również w jakiś lekki i miły sposób. Wszystko razem tworzyło osobliwy nastrój. Wydawało się, jakby w pustej, ciemnej sali słuchał człowiek cichej i przyjemnej muzyki. Było nieco smutno, ale i radośnie, jak gdyby przed odlotem do nieznanej krainy. Wyobrażałem sobie życie tej kobiety wedle jej słów: „Już piętnaście lat, jak pracuję w tej wsi", wedle szkoły, przeczytanych książek i wedle dzieci, które zaadoptowała. Ale były przecież lata wcześniejsze, była jej młodość. Jak żyła wtedy? Czy kogoś kochała, czy zaznała miłości, objęć drogiego mężczyzny? Jak ją jednak o to zapytać, żeby to było szczere, naturalne i taktowne? Nie umiałem znaleźć formy dla tych pytań. (O, forma! Jak trudno ją osiągnąć, by odpowiadała treści!) Kobieta nie bez przekory i dość umiejętnie unikała rozmowy 0 swoim życiu, mimo iż ja kilka razy okrężną drogą — za pomocą aluzji i żartów — usiłowałem poruszyć ten temat. Zmuszała mnie do tego także i ciekawość zawodowa. (Czego się nie robi, by zaspokoić tę ciekawość!) Wreszcie powiedziałem po prostu: — Nadziu, opowiedziałabyś jednak o sobie... Jakby się spłoszyła, w szczególny i przenikliwy sposób spojrzała mi w oczy. Nie wytrzymałem tego spojrzenia, potem zaś sobie przypomniałem... Spotkaliśmy się jak starzy przyjaciele, jednak przez cały czas rozmowy nie używaliśmy swoich imion — ani ja, ani ona. 1 nagle to „Nadziu". Prawdopodobnie od dawna nikt do niej tak się nie zwracał. Dziewczęce imię musiało poruszyć jej serce. Umiała jednak skrywać swoje uczucia. — O sobie? Cóż mogę opowiedzieć o sobie? — uśmiechnęła się z bolesnym drżeniem warg. — Kogo ja kochałam, ten nie kochał mnie. Byłam nieładna — powiedziała to w sposób bezlitosny dla siebie, ale bez 196 gniewu na kogokolwiek. ¦— Kto zaś przychodził w swaty z rozsądku, temu odmawiałam. Nie zależało mi na tym, żeby koniecznie zostać czyjąś żoną. — Chwilę milczała. — O dzieciach zaś chyba wiesz. Domyślam się, że przyszedłeś właśnie z ich powodu. — Tak, opowiadano mi o nich. — Gdybyś wiedział, że chodzi właśnie o mnie, czy przyszedłbyś? — Oczywiście. Jestem bardzo rad ze spotkania. Znowu nic nie odpowiedziała, dobrze rozumiejąc, że istota sprawy nie polega na tym zadowoleniu i że w ogóle to nie są te słowa, które powinienem był powiedzieć. Nalała do szklanek. — Wypijmy! — Za? — Za dzieci. Za nasze dzieci. Więcej nie chciałem pytać o jej życie. Nie chciałem i nie było to potrzebne. Nasza rozmowa zaczęła się jakoś rozpełzać. Spojrzałem na zegarek. — Chcesz już iść? — Właśnie. Zaczęła prosić pieszczotliwie i serdecznie: — Zostałbyś, spotkałbyś się z ludźmi. Nawet sobie nie wyobrażasz, jacy byliby zadowoleni. Naszej głuszy nigdy nie oglądali pisarze. — Nie mogę. Wieczorem mamy konferencję w rejonie. Mają po mnie przyjechać. To była prawda i ona mi uwierzyła. — Bardzo żałuję. Mamy dobrych ludzi, którzy wszystkim się interesują, nas jednak wszyscy omijają. — Jeszcze do was przyjadę. Specjalnie do was. Gdy to mówiłem, byłem szczerze o tym przekonany, ale ona nie brała tego poważnie. Chociaż nic nie odrzekła, przecież to się czuło. 197 Nadzieżda Iwanauna odprowadziła mnie aż do lasu. I dopiero tutaj wspomniała o naszej dalekiej młodości. Obejrzała się na wieś i powiedziała: — Ta wioska jednak jest podobna do naszej, nieprawdaż? Zwłaszcza tamten lasek. Czy pamiętasz, gdzieśmy się spotykali? — wesoło się roześmiała. — Jacy byliśmy wtedy naiwni! Nie zgodziłem się z tym, że wówczas byliśmy aż tak bardzo naiwni, ale też i nie sprzeczałem się, nie chciałem niepotrzebnych słów. Na pożegnanie mocno uścisnęła moją rękę, jej dłoń była szorstka, świadczyła o mozole, kobieta nie unikała żadnej pracy. Raptem ogarnęła mnie chęć pocałować ją w rękę. Nie, zapragnąłem czegoś więcej — uścisnąć ją i pocałować. Pocałować jednak nie tak jak w młodości, nie tak jak się całuje kobietę, ale jak się całuje dobrego człowieka za to, że nie doznając osobistego szczęścia, nie stracił wiary w ludzi, w piękno życia, i za to, że życiu tego piękna przysparza. Zląkłem się jednak, że ona nie zrozumie mego zachwytu. Gdy się zacząłem oddalać, usłyszałem, jak wzywa dzieci: — Wa-a-sia! Ka-a-cia! Obejrzałem się za siebie. Wszystko przesłaniały drzewa. Na drogę spadały liście. •N 22 w Spotkanie Stary dopiero co umył ręce po zrobieniu opatrunku. Przygarbiony, o niezdrowej, obrzękłej twarzy, wycierając ręce szorstkim ręcznikiem, zbliżył się do rannego, który siedział jeszcze na stole opatrunkowym i przy pomocy pielęgniarki wdziewał szlafrok. — A więc wkrótce miną cztery miesiące? — powiedział stary z gruzińskim akcentem, nieco grasejując. — Trzy miesiące i dwadzieścia jeden dni. — Nadojadło, co? — Oj tak. I nie wiem, kiedy stąd się wydostanę. — To już nie potrwa długo. Możecie, towarzyszu Wasilec, uważać się za zdrowego. Na twarzy po oparze-liźnie prawie śladu nie zostało. Można panu, mój drogi, powinszować. Pańskie brwi i szare oczy znowu będą podobać się dziewczynom — zalśniły wyraziste, trochę przebiegłe oczy starego. — Pan, zdaje się, jest czołgistą? — Nie, jestem lotnikiem. — Lotnikiem? — zainteresował się stary. — A gdzie pan latał, może przypadkiem na południu? — Na południu. — Na południu? To może pan spotkał gdzie lotnika Cułukidze? — Był u nas jeden Cułukidze. — Gieorgij Cułukidze? Ranny zwlekał z odpowiedzią. Milczał, sprawiając wrażenie, że nad czymś się zastanawia. — Pan może go znał? — ostrożnie zapytał starego. — To... mój syn! Widać było, że stary zaniepokoił się, jakby coś przeczuwał. Zaniepokoiła się także pielęgniarka, wydawało się, że chce, aby pacjent milczał. — Czy nie przydarzyło się mu co złego... mój drogi... 202 — Nie... — Żył? Był zdrowy? — Zdrowy... Na tym indagacja się skończyła. Cułukidze odszedł od lotnika, gdyż do sali opatrunkowej wniesiono następnego rannego. Pielęgniarka podała lotnikowi kule i pomogła mu zleźć ze stołu. We dwoje wyszli na korytarz. Obok rosłego i pieczystego chłopca chudziutka Ola — zdawałoby się, że lekka jak piórko — wyglądała na jeszcze drobniejszą. Kiedy nieco się oddalili, zatrzymała się: — Chciałabym o coś zapytać. Przystanęli koło okna. Uważnie przyglądała się lotnikowi, który z zainteresowaniem oglądał jadący w dole po ulicy tramwaj. — Czy pan zna dobrze Żorę Cułukidze? — Zdaje się, że dosyć dobrze. — I wie pan, co się z nim zdarzyło? — Jak mam to rozumieć? Zbliżyła się do niego i cicho, żeby nikt nie mógł usłyszeć, zapytała: — Czy pan wie, że on... palił się? Lotnik odwrócił się od okna i powiedział ironicznie się uśmiechając: — Oczywiście, wiem więcej niż pani, siostro... Bądź co bądź leciałem wówczas właśnie z nim jako nawigatorem... Znaleźli się w sali szpitalnej. Nie było tu jeszcze pacjentów, Wasilec zatrzymał się na chwilę, żeby wybrać dla siebie łóżko. Podszedł do znajdującego się pod oknem. — Proszę usiąść — powiedziała Ola. — Nie trzeba zbytnio męczyć nogi. Usiadł, stawiając obok siebie kule. Pielęgniarka po- 203 prawiła poduszkę i choć nie było tu nic do zrobienia, stała zakłopotana, uważna. — Pan latał razem z nim!... Jak więc do tego doszło? — A zwyczajnie... — Może mi pan mówić całą prawdę —¦ powiedziała łagodnie, domyślając się, że pacjent się waha. — Jestem tylko znajomą doktora. Tylko zwyczajną znajomą. Przede mną nie trzeba niczego ukrywać. — Cóż... — pomyślawszy zgodził się z nią pacjent. — Jeśli to panią, siostro, tak interesuje... Ale to smutny wypadek! — To nic. Proszę opowiedzieć. — Lecieliśmy, żeby zabrać kolejną grupę rannych. Przerzucaliśmy rannych z frontu na tyły. Inaczej mówiąc, byliśmy powietrznymi woźnicami... Dzień był zwyczajny, podobny do innych dni... Miało się ku wieczorowi. Do lądowania było jeszcze jakieś dziesięć minut. I nagle na nas napadły dwa messerschmitty 109... Czym był nasz powietrzny wózek w porównaniu z uzbrojonymi krukami? Gryzłem wargi ze wściekłości i przeklinałem całą tę sanitarną awiację. Jak tylko wyzdrowieję, to postaram się, żeby trafić do myśliwców. Ja im wtedy pokażę, jak się ich wita!... Nie znajdując odpowiednio dosadnego słowa, przerwał opowiadanie. Gdy się uspokoił, wrócił do opowieści, ale niezbyt ochoczo, mówił oschle. — Zaczęliśmy się szybko zniżać, ale messery krążyły nad nami dalej jak kruki. Walili seriami w nasz samolot. Kabina była pełna dymu. Zapaliło się na nas ubranie. Zora jednak panował nad sobą, nadal kierował samolotem! Wkrótce jednak straciliśmy orientację, zaczęliśmy spadać. Ziemia była blisko. Cisnęło mną o ściankę kabiny, usłyszałem trzask, przemknęła przez głowę myśl: „Zginęliśmy!" Straciłem na chwilę przytomność, szybko jednak się ocknąłem. Wyskoczyłem z kabiny, 204 odetchnąłem świeżym powietrzem, potem wyciągnąłem ze środka Żorę, odniosłem go o jakieś sto metrów od maszyny... Było już ciemno. Za nami płonął samolot... Wziął kule, szybko podgarnął je pod pachy, wrócił do okna. W milczeniu patrzył na dalekie, ginące w si-ności góry, na wierzchołki przykryte białymi czapami obłoków. — Ładnie tutaj, prawda? — powiedziała łagodnie, zbliżając się do niego. — Całe miasto jak na dłoni, wszędzie wije się rzeka... Kura... Stadion... Pan, jak mi się wydaje, pochodzi z Białorusi? — Z Mińska. — Tam urodzony? — Tam urodzony i wychowany. — Nie zdarzyło się go zobaczyć w czasie wojny? — Nie, wojowałem na Ukrainie. Odzyskał równowagę, usiadł na łóżku. Ona usiadła obok na taborecie i znowu ostrożnie wypytywała: — A co było potem? — Nadeszła pomoc. Artylerzyści z pobliskiej baterii... Potem wędrówka po szpitalach. Straszliwy ból po oparzeniach. Nie mogliśmy, ja i Gieorgij, nawet rozmawiać. Jedliśmy z wielkim trudem. Ledwie poruszysz wargami, boli! Gieorgij przez pierwszą dobę leżał nieruchomo na plecach niczym martwy. Siostra pielęgnowała go jak jakie dziecko. — To straszne! — szepnęła Ola. — Potem bóle przeszły, ale ślady pozostały. Na całe życie. Gieorgij ma prawie całą twarz zniekształconą. A oprócz tego amputowano mu nogę poniżej kolana... -— Boże, jakie nieszczęście! Wzruszona tyńi, co usłyszała, nerwowo układała w fałdy i wygładzała podołek fartucha. Przez jakiś czas oboje miiczeli. — On nawet matce nie wspomniał o tym — pierwsza 205 odezwała się Ola. — Napisał tylko, że jest ranny w nogę, i to wszystko. Pan nawet nie wie, jak wygląda ich życie, u nich zamieniono się rolami. Wszystkie troski spadają na matkę, ojciec bowiem od dawna choruje na serce, przed wojną już wcale nie pracował. Wszyscy dbają o jego spokój. A tu masz, takie nieszczęście! Czy pan wie, że mu nic nie powiedziano o tragedii syna?! — Domyśliłem się... — Od czterech miesięcy matka go zwodzi. Drży, by się o niczym nie dowiedział, bo mógłby umrzeć! — A więc doktor nie powinien widzieć Żory? — Oczywiście, że nie powinien. Czemu pan tak dziwnie na mnie patrzy? — Gieorgij jest tutaj. — Jak to? — W szpitalu. Myśmy razem przyjechali. — Czemu mi pan nie powiedział o tym wcześniej? Natychmiast pobiegła do sali opatrunkowej. Jej ręce szybko przebierały w ułożonych w równiutkie stosiki historiach chorób. Na samym spodzie znalazła grubą teczkę, na której było wypisane nazwisko Gieorgija Cu-łukidze. Ola uważnie się rozejrzała: stary Cułukidze, otoczony przez studentów, oglądał nowego pacjenta, na jego twarzy widniało zwykłe zatroskanie. Ola domyśliła się, że jeszcze nie wie o niczym. Niepostrzeżenie wyszła i oglądając się za siebie, pobiegła ku schodom wiodącym w dół, do izby przyjęć. W pobliżu schodów, na zakręcie korytarza twarzą w twarz spotkała się z rannym, ubranym w niebieską piżamę, który posuwał się o kulach. Ranny zatrzymał się, zerknął na Olę. Piwne, duże oczy przypominały oczy lekarza, z tą jedynie różnicą, iż były żywsze i miały więcej blasku. Całą jego twarz pokrywały niebieskawe, ciemne plamy. » — Gieorgij Cułukidze? 206 — Tak jest, lejtnant Cułukidze — odpowiedział z lekka sepleniąc, uważnie patrząc na nią, jak gdyby pytał, czego od niego mogą chcieć. Z trwogą obejrzała się w kierunku sali opatrunkowej, nikogo jednak tam w pobliżu nie było, zaczęła się zastanawiać, gdzie dałoby się ukryć Gieorgija. Tuż obok był gabinet lekarski. Nie było czasu, by się dłużej zastanawiać. Szybko poprowadziła tam Gieorgija, byleby zniknąć z korytarza, na którym mógł go zobaczyć stary. Są już w gabinecie. Tutaj także nie jest bezpiecznie, ale chodzi przecież tylko o to, by ustalić, co począć dalej. Zamknęła drzwi od wewnątrz. — Czy pan wie, że tutaj pracuje pański ojciec? — W tym szpitalu? — Właśnie. Pan zaraz miał iść do niego na opatrunek. — Nie powinienem! — Dlatego pana tutaj przyprowadziłam. Trzeba coś postanowić. — A więc można coś zrobić, żeby się nie spotkać? — Można. — W jaki sposób? — Myślę, że uda się przekonać naczelnego lekarza, żeby pana skierował na inny oddział... Tak będzie lepiej... Ola zaczęła się zastanawiać, jak wyprowadzić Gieorgija z tego niebezpiecznego gabinetu, gdy w korytarzu za drzwiami dały się słyszeć kroki. Kroki ucichły właśnie przed drzwiami, ktoś targnął klamką. „Proszę, miła, otworzyć" — ozwał się cichy, graseju-jący głos lekarza. „Nie mam klucza — zabrzmiał w odpowiedzi głos kobiecy — klucz ma Olga". „Proszę ją zawołać" — to znowu mówił stary Cułukidze. „Przecież mówiłem, że nie trzeba zamykać gabinetu!" — dodał 207 zniecierpliwiony. Przez chwilę za drzwiami zapanowała taka cisza, że słychać było ciężki oddech lekarza. Gieorgij z trudem się uniósł, podźwignął na szczudłach, jego twarz stała się zupełnie nieruchoma. Widać było jego wahanie — bardzo chciał zobaczyć ojca, szczególnie teraz, gdy ten znajdował się tak blisko, tuż za drzwiami, gdy słychać było jego głos, jego oddech, jednocześnie zaś nie wolno mu było zdradzić się najlżejszym nawet poruszeniem. Ola, widząc to wahanie, pomyślała, że lotnik chce zbliżyć się do drzwi, chociaż ojciec natychmiast usłyszy kroki. W trwodze spojrzała na syna lekarza, przycisnęła palce do swoich ust, prosząc w ten sposób o milczenie. — Przecież to ojcu grozi śmiercią! Kroki za drzwiami zaczęły się oddalać. Ranny opuścił się na kanapę i wyczerpany opadł na oparcie. — Proszę mi wybaczyć, siostro, ale nie widzieliśmy się prawie trzy lata. Wyszła, by sprawdzić, czy nie ma na korytarzu starego Cułukidze, potem zaś ostrożnie wyprowadziła Gieorgij a. Niepostrzeżenie udało się wymknąć na inne piętro, do innego oddziału, gdzie Ola przekazała go swojej koleżance. Tutaj Gieorgij powinien był zostać do czasu, gdy jego ojciec skończy dyżur. Sama Ola postanowiła na razie wrócić na swój oddział — przecież Cułukidze mógł jej szukać, mogły się w nim zbudzić jakieś, może nawet dalekie od myśli o synu, ale męczące w takich okolicznościach podejrzenia. W sali opatrunkowej starego nie było, okazało się, że siedział przy łóżku Wasilcowa. — Zora chyba wyrósł i zmężniał? — dobiegł do Oli urywek rozmowy. Doktor był w dobrym nastroju, lśniły mu oczy, gdy jednak ujrzał Olę, natychmiast spochmur-niał. 208 — Gdzie pani się włóczy? — Byłam na poczcie. — Na poczcie?! Też wybrała sobie czas! — Znowu odwrócił się do chorego. — Niech pan nie myśli, mój drogi, że nam tu dobrze. Och, nielekko widzieć takich jak pan, niepokoić się o was... Albo o Żorę... Gdy przez tydzień lub dwa nie otrzymujemy listu, żonie wydaje się licho wie co! Proszę nie myśleć, że nam tu łatwo!... Ale za bardzo się rozgadałem, a pan, mój drogi, potrzebuje spokoju... Lekarz i Ola wyszli na korytarz. — No, chyba czas iść do domu. Dzień pracy się skończył. Chodźmy, oddam pani historie chorób. — Oto dwadzieścia dziewięć tych historii. Proszę otworzyć mój gabinet i umieścić je w szafie. Zaczął liczyć teczki. Zakończył liczenie, spochmur-niał i zaczął od nowa. — Trzydzieści! Co za licho! Rannych dwudziestu dziewięciu, zaś teczek trzydzieści. Olu, czy opatrzyliśmy wszystkich? — Wszystkich... Ogarnął ją lęk, naraz przypomniała sobie, że historia choroby Gieorgij a została w stosie teczek, zapomniała ją stamtąd zabrać. Z przerażeniem obserwowała ręce lekarza. Cułukidze przeglądał opisy chorób, starał się sobie przypomnieć pacjentów. — Wasilec... poparzenie pierwszego stopnia, ranny w lewe kolano... Antonow... Siemianczuk... Pilipienko... Cułukidze Gieorgij... Gieorgij Anastasiewicz! Poparzenie trzeciego stopnia! Biodra! Twarz! Przeguby rąk! O, Boże! — jęknął ojciec. — Cułukidze Gieorgij — nie wierząc oczom, przeczytał po raz drugi. Utkwił nieruchome, nic nie rozumiejące oczy w Oli, ale jej nie zauważał, patrzył gdzieś dalej, jakby nikogo tu nie było. Trwało to może parę sekund. Potem jego 14 — Moje niedźwiedzie 209 oczy nagle ożyły, na twarzy pojawił się skurcz bólu. Znowu utkwił wzrok w historii choroby. — Gieorgiju! — Ach, to nic strasznego, panie doktorze — w głosie Olgi była niepewność, poczucie winy. Nic nie słyszał. — Biodra! Twarz! W jego słowach było tyle cierpienia, że w jakiś sposób udzieliło się ono także dziewczynie. — To nic... wszystko będzie dobrze, panie doktorze! Nie, dłużej nie mogła ani mówić, ani patrzeć. Wybiegła z pokoju, przypadła do framugi otwartego okna. Potem opamiętała się: źle zrobiła, zostawiając lekarza samego, chciała biec z powrotem, ale właśnie usłyszała jego rozkazujący głos: : — Gdzie on jest? Nie odpowiedziała, czuła tylko, że Cułukidze stanął obok niej, ciężko oddychał. — Gdzie on, słyszy pani? Spojrzała na lekarza, miał zbielałą twarz, zapadnięte oczy, ileż musiał przeżyć w ciągu tych kilku sekund! — Proszę zaprowadzić mnie do niego. Natychmiast! W jego głosie słyszało się lęk i ból, było jednak także zdecydowanie, zniecierpliwienie. Naglił ją, ożywiany jedynym pragnieniem, żeby czym prędzej ujrzeć syna. Ola wreszcie się poddała — trudno było oprzeć się temu głosowi, tym oczom. Niemal biegnąc, poprowadziła go za sobą, w pośpiechu pokonywali schody. ¦ ' — Nic złego, proszę mi wierzyć* panie doktorze! Nie odpowiadał, szedł coraz szybciej. Wbiegł do pokoju przed nią, podświadomie odgadując, których ma szukać drzwi. : ¦¦¦< — Gieorgij! Zora... Gieorgij w popłochu uniósł się na rękach. Ze wzruszeniem i trwogą spoglądał na ojca. Ten zaś znierucho- 210 miał u wejścia, z przejęciem patrzył na syna, przepełniony bólem, trzymał rękę przy piersi, gdzie spiesznie uderzało serce, zdolne, być może, do czegoś nieoczekiwanego. Pierwsza przemówiła Ola, starając się o spokój: — Proszę, przecież nic złego... — Jasne, że nic złego — od razu, usiłując być wesołym, podjął Gieorgij — będziemy żyć! Stary Cułukidze podbiegł do syna, w porywie tulił jego głowę do swoich piersi. — Zora... Chłopcze mój... Cułukidze pocałował syna w policzek, który był ciemną plamą, z troską wpatrywał się w jego twarz. W oczach pojawiły się łzy. To były jednocześnie łzy nieszczęścia i miłości. — A co z rękami? — wziął ręce syna w swoje, oglądał je doświadczonymi oczami. — Ręce w porządku — odparł syn. — Tak, to przejdzie... Mówił z trudem, ciężko oddychał, ciągle urywał. Obejrzał amputowaną nogę, wytarł łzy i rozkazał cichym głosem: — Olu, proszę wszystko przygotować do opatrunku! — Utkwił żałosne spojrzenie w synu. — Chłopcze, nie potrafię ciebie oszukiwać. Z bólem w sercu patrzę na twoje nieszczęście... Ale walczyłeś tak jak trzeba... Jestem z ciebie dumny... We mnie jest teraz jednocześnie wielka radość i wielkie nieszczęście! Nie chcę ciebie oszukiwać. Ale będziemy mężni! Bądź mężny, mój chłopcze! — Będę mężny, ojcze! Zuch z ciebie, mój ojcze! — Tak, ja, stary karcz, stałem się1 w tej chwili zupełnie inny. Byłem jak wymoczek — byle co, zaraz, och, serce! Pamiętasz chyba? A teraz -— gdybyś mnie widział przy pracy, z wysiłkiem, ale robię swoje, może nie go- 211 rzej niż inni. Jakoś ten stary mechanizm funkcjonuje... Cóż, wojna widocznie z nas wszystkich uczyniła żołnierzy... — Ojcze, jeszcze mam wiele do zrobienia, mam wiele sił! Przede mną przecież całe życie... — Tak, życie, całe życie przed tobą, mój chłopcze... A twoja matka nawet się nie domyśla, że dziś mamy najdroższego gościa. Jak się ona ucieszy, przecież dotąd nie wie o niczym... Znienacka utkwił wzrok w Oli. — Siostra jeszcze tutaj? Przecież kazałem, żeby przygotować wszystko do opatrunku! Ola wybiegła z pokoju czując, że podobnie jak stary, nie powstrzyma łez... Była szczęśliwa z powodu lekarza, jego syna, z powodu tego spotkania, którego tak się obawiała. „Kto to mógł pomyśleć, że tak się zakończy..." — dziwiła się wielce, wbiegając na schody. Była zbyt wzruszona, żeby zastanawiać się nad przyczynami takiego obrotu sprawy. Taki krótki urlop Szkoda było każdej minuty, jednak wszystko, jak naumyślnie, źle się układało. Najpierw długo nie mógł znaleźć pociągu, którym udałoby się przejechać te pięćdziesiąt kilometrów. Eszelony, które tędy przechodziły lub tutaj stały — albo szły w innych kierunkach, albo też nieprędko miały być odprawione. Kiedy Wasil dowiedział się, że na stację przybył nowy pociąg, który pojedzie w potrzebnym mu kierunku, poczuł się jak w siódmym niebie. Szczęściem, z tego nieba widział jednak ziemię, bo właśnie 212 pociąg ruszał, ozwały się koła — Wasil zaledwie zdążył chwycić za poręcz. Pociąg szedł bardzo wolno. Noc była wilgotna, przenikliwy wiatr wdzierał się do breku, gdzie on stał, przeszywał go na wskroś. Żeby nie przemarznąć, co jakiś czas zeskakiwał i biegł na wyprzódki z wagonem. Nie zważał jednak na te niedogodności, czuł się szczęśliwy: przecież jedzie, jest coraz bliżej. Gorzej było na stacjach i na rozjazdach: pociąg stał bardzo długo. Wydawało mu się, że maszynista korzysta z każdego rozjazdu, żeby trochę postać. W czasie takich postojów Wasila ogarniała chęć porzucenia eszelonu^ żeby iść samemu pieszo. Na jednej ze stacji pociąg zatrzymał się na długo, odczepiono parowóz, jakiś kolejarz powiedział sierżantowi, że pociąg ruszy dopiero za trzy godziny. Wasil spiesznie zaczął biegać po stacji, wszędzie było ciemno, pusto, nigdzie żadnego pociągu! Tylko na bocznym torze błękitniał jakiś maleńki parowóz. Czując, że wszystko przepada, chłopak pośpieszył w tamtym kierunku, gdyż tam była jedyna nadzieja. Parowozik służył widocznie do jakichś przejazdów roboczych. W smudze światła, które padało z budki, stary człowiek w krótkim waciaku i walonkach oraz chudy podrostek ładowali drwa. Podrostek, który pracował w rozpiętej koszuli, pociągnął nosem i odrzekł, że za jakieś pół godziny parowóz pojedzie do miasteczka potrzebnego właśnie Wasilowi. — Jeżeli tak, to weźcie mnie na pomocnika — wesoło powiedział Wasil. — Zgoda? Zawinął rękawy płaszcza, ochoczo zabrał się do ładowania drew. Niebawem drwa załadowano, parowozik wjechał na właściwy tor. Wasil pomagał maszyniście, pilnował paleniska, palacz był z niego zręczny i ruchliwy. 213 — Dokąd ty, chłopcze, tak się śpieszysz? —zapytaj maszynista. — Na urlop! — Aha, chcesz się prędzej ze swoimi zobaczyć! Ale bądź spokojniejszy. Nigdzie ten twój urlop nie ucieknie. Chłopak otarł pot z twarzy. — Kto to wie. Ja mam taki urlop, że może uciec. Stary mężczyzna, widząc niecierpliwość młodego, nie żałował pary i wydobywał z parowoziku taką szybkość, na jaką go tylko było stać. Po czterdziestu minutach parowozik zatrzymał się na stacji, z której widać było w rozpływającej się porannej siności migotliwe ogniki miasteczka. Wasil w pośpiechu zapomniał nawet się pożegnać, zeskoczył na ziemię, obejrzał się dookoła — nigdzie nikogo. Tylko po pustym peronie wiatr gnał suche liście. Ledwie Wasil stanął na tym peronie, ogarnęło go radosne wzruszenie. Lida, jego ukochana Lida, o zobaczeniu której marzył przez tyle lat, do której tak tęsknił, znajduje się już zupełnie blisko. Tam, wśród tej siności jeden z ogników migocze w jej oknie, któryż to? Po tym peronie Lida na pewno nieraz chodziła, może nawet była tutaj wczoraj... Przyszło mu do głowy, że przecież może tak się zdarzyć, iż zobaczy Lidę idącą z przeciwka właśnie tutaj, na stacji. Zajrzał do poczekalni; gdy się upewnił, że jej tam nie ma, ruszył przed siebie. Do miasteczka prowadziła szosa, której towarzyszyły stare, gałęziaste osiny. Wasil to szedł, to zaczynał biec — w sercu budził się niepokój: „Czy zastanę ją w domu? A co będzie, jeżeli dokądś pojechała?" „Należało uprzedzić ją o przyjeździe — żałował Wasil. — Ale jak to można było zrobić, kiedy aż do tej nocy sam nie wiedziałem, że mi coś;takiego się uda..." 214 Świt się rozjaśnił. Zbliżał się do mostu, za którym zaczynało się miasteczko. Oto miasteczko, które posyłało do niego na front tyle listów, napisanych ręką Lidy! Przed wojną nie było nawet w świadomości chłopca tego miasteczka nad Wołgą, potem, gdy od ewakuowanej' Lidy zaczął otrzymywać pierwsze listy, miasteczko stało się dla niego najmilszym zakątkiem na ziemi. Setki razy wypisywał na listach jego nazwę. Aż wreszcie je widzi... , Na ulicy mijał dziewczyny, które wesoło i z przeje-; ciem, przerywając jedna drugiej, rozmawiały. Zupełnie, nieoczekiwanie jedna z dziewcząt, która szła między innymi, okazała się znajomą. Przed wojną także mieszkała w Mińsku — uczyła się w jednym z Lida i z nim instytucie. Kiedy przychodził do Lidy, zastawał tam Halę. Ucieszył się z tego przypadkowego spotkania, chciał, ją zatrzymać, ale przyszło mu do głowy, że to tylko strata czasu, minął więc ją w milczeniu. Kiedy odnalazł ulicę Czkałowa, przy której mieszkała Lida, z daleka zobaczył wątły, ogołocony klon i drewniany, oparkaniony domek. „Mieszka w tym domu —¦ domyślił się chłopak — pisała, że na ich podwórku stoi klon". Zwolnił kroku. Po raz pierwszy w tej podróży zapragnął nie śpieszyć; się, zatrzymać.pocżekać. : „Cóż to ze mną się dzieje: jestem przejęty jak jaki chłopiec... To z braku przyzwyczajenia!" — tłumaczył się sam przed sobą. Nie widzieli się tak długo... Szybkie było rozstanie tamtej nocy w Mińsku, oświetlonej przeraźliwym blaskiem pożarów! Jaką długą rozłąkę przyniosła tamta noc! Kiedy otworzył furtkę, matka Lidy rąbała drwa. Długo wpatrywała się w Wasila, nie mogąc go poznać, potem zawołała zdziwiona i radosna: 215' — Wasilok! Żywy i zdrowy... Maria Piatrouna wypuściła z rąk siekierę, wzięła go w objęcia. — A moi dwaj, Wasilku... — szepnęła ze smutkiem.— Moi dwaj... Nie dokończyła, zwiesiła głowę, cicho zapłakała. Wasil wiedział, że dwaj jej synowie zginęli na froncie. Widok pochylonej kobiety wywołał w Wasilu współczucie i serdeczność. Chciałby powiedzieć coś miłego i życzliwego, żeby ją pocieszyć, ale milczał, jak gdyby w poczuciu winy. Wytarła łzy i zapytała, czy wszyscy jego bliscy ocaleli podczas okupacji. — Od ojca nie ma żadnych wiadomości... Matka żyje, siostry Wiera i Alonka także... — obejrzał się ze zniecierpliwieniem. — A gdzie Lida? — Lida śpi. Wróciła, moja robotnica, dopiero o drugiej w nocy... Ale czemuż my tutaj stoimy! Chodźmy, Wasilku, do mieszkania — opamiętała się stara kobieta. Czekał, żeby matka powiedziała, skąd Lida przyszła tak późno do domu — bardzo go to zaniepokoiło, ale nie było o tym mowy. Weszli do domku. Wasil zbliżył się do drzwi prowadzących do pokoiku Lidy. Był tak przejęty, że nie mógł się poruszyć, stał, aby złapać oddech. Potem poprawił czapkę, zapukał. — Kto tam? Wasil usłyszał głos Lidy, nie odpowiedział jednak, żeby nie zdradzić się ze wzruszeniem, zapukał jeszcze raz. Lida powtórzyła pytanie. — Pora, żeby śpioszka wstała — powiedział, nie poznając swego głosu. — Oj! — krzyknęła Lida i zamilkła. Maria Piatrouna poszła do kuchni. Po kilku minutach Lida otworzyła drzwi i zaprosiła 216 do środka. Stała obok okna, poprawiała sweterek, patrzyła na niego nieco zaspanymi, ale i niespokojnymi, jakby niedowierzającymi oczyma. Wydała mu się niezwykle piękna. Wydoroślała i wyładniała w ciągu tych lat. Była o wiele ładniejsza niż na fotografii, którą przysłała mu na front. Oboje stali zmieszani, nie wiedzieli, jak się przywitać. Wasil w czasie podróży postanowił, że chwyci ją w objęcia, ucałuje, a ona będzie tym uszczęśliwiona. Nie widzieli się jednak tak długo, odzwyczaili się od pieszczot, byli tak zmieszani i przejęci, że tylko ostrożnie podali sobie ręce. Lida podsunęła mu taboret, sama usiadła na brzegu łóżka. — Jakże to ty tak?... Zupełnie niespodzianie... — Nie czekałaś na mnie? — zapytał, żartobliwie udając pokrzywdzonego, żeby ukryć skrępowanie. — Nie, nie czekałam — odpowiedziała, wpadając w jego ton. — To znaczy, że... na próżno się śpieszyłem. — Chyba tak... Na jej twarzy pojawił się nieznaczny uśmieszek, w czystych jak woda w leśnych jeziorach oczach, ocienionych gęstymi rzęsami, zabłysły tak znane ogniki rozmarzenia. Rozmowa była wesoła i łatwa. Wasil żartobliwie opowiadał o swoich przygodach w drodze, Lida się śmiała. Długo rozmawiali w taki żartobliwy sposób, aż wreszcie ze skrępowania, towarzyszącego nieoczekiwanemu spotkaniu, nie zostało ani śladu. Wtedy on zaczął odczuwać niezadowolenie. „Przecież to nie to, co być powinno — zastanawiał się. — Trzeba powiedzieć coś ważnego, wielkiego i usłyszeć szczerą odpowiedź. Trzeba, żeby każde słowo było wyjątkowe, bo te chwile nie są zwyczajne". Opuściła go pusta we- 217 sołość, zgasł uśmiech na twarzy o rumianych policzkach, między wysoko uniesionymi, gęstymi brwiami pojawiła się zmarszczka niezadowolenia. Zamilkł. Lida zauważyła zmianę w jego nastroju, spojrzała zdziwiona. W głosie Wasila pojawiła się szczera tęsknota: — Lido, żebyś ty wiedziała, jak ja się cieszę, że znowu ciebie widzę... Mam jedno tylko pragnienie: chciałbym nie spuszczać z ciebie oczu, patrzeć i patrzeć... Nawet nie bardzo chce mi się mówić. Naprawdę... To jak samo szczęście — tylko widzieć ciebie, twoje oczy, twoje ręce... Aż mi się nie chce wierzyć, że to ty. Dziwne to, prawda? To chyba dlatego, że przyzwyczaiłem się do myśli, że ty jesteś daleko — daleko. Lida, nieco zaskoczona tą nagłą wybuchową szczerością, nie odezwała się ani słowem, ale spojrzenie mówiło, co czuje. Tak, ona także jest bardzo szczęśliwa, że go widzi, najdroższego człowieka, którego kocha po dawnemu. Nie, znacznie silniej niż dawniej! Wasil nie mógł oderwać od niej oczu. „Niech te godziny będą bez smutku. Niech jej się zdaje, że jest ich wiele..." — gdzieś w utajeniu jeszcze rodzi się ta myśl. I szybko rozpływa się niby obłok na pogodnym niebie. I znowu tylko tak blisko oczy, oczy... — Jak dobrze — cicho wyszeptała Lida. Jej ręce z ufnością znalazły się w jego dłoniach, objął ją, wtulił się w nią w milczeniu, przepełniony jej obecnością i szczęściem. Skończyło się to w sposób nieoczekiwany. Zapomnieli o świecie, gdy z kuchni doszedł głos Marii Piatrouny: — Lida, śniadanie. Lidia szybko wstała, zerknęła na zegarek. — Oj, muszę lecieć! — Dokąd? 218 —. A do pracy. —• Do jakiej znowu pracy? To ty pracujesz? — Ma się rozumieć. W fabryce samolotów. Już od miesiąca. — A co z instytutem? Z nauką? — I uczę się, i pracuję... Czemuś ty taki... dziwny? — zaniepokoiła się. Zaczął się zastanawiać: „Powiedzieć jej czy nie?" Po namyśle postanowił: „Nie, później!" — Potem ci wytłumaczę. Odprowadzę cię, dobrze? Do zakładów, znajdujących się na przedmieściu w odległości jakichś dwóch kilometrów, szli szybko, zaczął padać pierwszy śnieg, wesoło wirowały śnieżynki, opadając na drogę. — Mówisz, że i uczysz się, i pracujesz. Ciężko ci? — A ciężko. Ranem i dniem w fabryce, wieczorem — od czwartej do dziesiątej — w instytucie, a potem przygotowywanie się do ćwiczeń. Wczoraj wróciłam po północy. I tak każdego dnia. Ulica wspinała się pod górę. Minuty mknęły przed siebie, Wasil chciał wreszcie powiedzieć o tym, co było takie trudne, i wciąż odsuwał tę chwilę. — Na początku chciałam dostać się na front, nie mogłam tutaj wytrzymać. Bardzo, Wasilku, chciałam pójść na front. Ale nie wolno mi było zostawić matkę samą. Nieszczęście zupełnie ją przywaliło, widziałeś przecież, jak wygląda! Ja jedna tylko podtrzymywałam ją na duchu... Zatrzymali się na wzgórzu, przed bramą zakładów. W dole przed nimi rozpościerało się miasteczko, widać stąd było ulice, kwadraty placów, bielały dachy. Prostopadle nad miastem wisiało niskie, ale świetliste słońce. — Wracaj już, Wasilku, odpocznij, jesteś zdrożony. Matka zajmie się tam tobą. Wrócę o trzeciej. Dzisiaj na 219: wykłady to ja już nie pójdę. Będziemy razem. We dwoje! Przez cały dzień i cały wieczór. Jak ja się cieszę, żeś ty przyjechał! Śmiała się, iiszczęśliwiona. — A ty czemu się nie cieszysz? Znowu jesteś chmurny! Ty coś ukrywasz przede mną? Wasil... —¦ Chciałem ci powiedzieć, że my... dzisiaj... my się nie spotkamy... — Nie spotkamy się? A to dlaczego? — Muszę iść na stację... Czy rozumiesz to, Lido, że wkrótce ma nadejść mój eszelon... Zwolniono mnie na dziesięć godzin... — Na dziesięć godzin? Nie rozumiem! Taki krótki urlop? — zdziwiła się. — Nie chciałem ci o tym mówić wcześniej... I tak, Liduś, mnie się poszczęściło. Przez waszą stację ma przejechać eszelon z moim pułkiem. Niedaleko stąd zatrzymał się na kilka godzin. Poprosiłem i mnie zwolniono. Na dziesięć godzin... Żebym po dziesięciu godzinach czekał tu, na stacji... — Na dziesięć godzin?! — Pociąg powinien wkrótce nadjechać... — A niech tam — powiedziała, starając się o wesołość — po cóż mamy się smucić! My się jeszcze zobaczymy. Wiesz co, poproszę, żeby mnie dziś zwolniono wcześniej... Nie ucieszył się, opuścił oczy jak przestępca. — Lido, z tych dziesięciu godzin prawie osiem zabrała mi podróż. Zanim się tutaj dobrałem, minęło osiem godzin. — Osiem! Zostały więc tylko dwie. — Tylko dwie. — A ja myślałam... A ja chciałam... wieczorem... — Lido, jednak zobaczyliśmy się... — Przez mgnienie... W ciągu trzech lat! — Ale zobaczyliśmy się, Lido! A że trwało to tak krótko, cóż, przecież nam i dwóch lat nie wystarczyłoby! — Przez jedno mgnienie! Choć Lida musiała iść, jeszcze zwlekała, zdawało się, że jej zabrakło sił, aby zdobyć się na jakieś ostatnie słowo. Wasil, chcąc uspokoić ją i siebie, zaczął mówić o tym, że wojna prędko się skończy, że spotkają się znowu i nigdy już się nie rozstaną, zawsze będą razem. Na ostatku, gdy już się pożegnali, powiedział: — Kiedy jechałem do ciebie, bałem się, że nie przegonię naszego eszełonu lub nie zastanę cię w domu. To byłoby straszne. Ale teraz jestem szczęśliwy... Pomyśl tylko: całe dwie godziny! 220 •mm J3 a* Sztafeta Upadł na zabronowaną miękkość ogrodowej ziemi, nie dobiegł jakichś dwustu kroków do posiekanego odłamkami białego domu z rozwalonym dachem — ich wczorajszego punktu orientacyjnego trzy. Jeszcze przedtem przedostał się, rwąc bluzę, przez kolczasty żywopłot, nad którym od samego pogodnego kwietniowego poranku huczały pszczoły; obrzucił szybkim spojrzeniem rzadką tyralierę żołnierzy, którzy przez zaorane ogrody biegli ku domom na skraju, zamachał rękami, przez strzały i wybuchy krzyknął: — Ogień w lewo, na kirchę! U: Potem jakby się pochylił, jakby przecząco pokręcił głową w zuchowato nasuniętej furażerce, wypuścił z rąk pistolet i upadł twarzą w ciepłą miękkość ziemi. W tym samym czasie sierżant Lemieszczenko, wywijając automatem, biegł wzdłuż kłującej, troskliwie podstrzyżonej zielonej ściany i omal nie upadł na swego leżącego dowódcę plutonu. Najpierw zdziwił się, że ten tak głupio się potknął, potem coś niejasnego przemknęło przez jego świadomość, jeszcze potem wszystko stało się oczywiste. Lejtnant potknął się na zawsze, wtulił jasnowłosą głowę w pulchną ziemię, podkurczył pod siebie kolano lewej nogi, wyciągnąwszy jednocześnie prawą, kilka pszczół unosiło się nad jego nieruchomymi plecami w przepoconej bluzie. Lemieszczenko nie zatrzymał się, tylko nerwowo zacisnął wargi, po chwili przejął komendę,:starał się przekrzyczeć łoskoty boju: — Pluton, ogień w lewo, na kirchę! Hej, na kirchę! Samego plutonu jednak nie widział —- tylko ze dwudziestu fizylierów dobiegało do ogrodów, sadów i budynków i znikało w zawierusze walki, która osiągała swój szczyt. Na prawo od sierżanta, na sąsiednim podwórku za metalowymi sztachetami mignęła szara twarz kaemisty Natużnego, gdzieś za nim pojawił się i natychmiast zniknął albinosowaty młody Tarasów. Ostatnich żołnierzy jego oddziału również nie było widać, sądząc jednak z tego, że od czasu do czasu trzaskano z automatów, Lemieszczenko czuł, że muszą być gdzieś obok. Trzymając przed sobą pepeszę, sierżant obiegł dokoła ów domek, pod zakurzonymi butami chrzęściło szkło i dachówki. Ciągle jeszcze tkwił w nim niewyraźny, niezupełnie uświadomiony smutek po zabitym dowódcy, po którym, jak pałeczkę sztafetową, przejął kolejno troskę o to, by pluton skierować w stronę kirchy. Właściwie Lemieszczenko nie bardzo rozumiał, po co to było potrzebne, ale ostatni rozkaz dowódcy nabrał mocy i wiódł go w tym kierunku. Od domu, wąską dróżką wyłożoną betonowymi płytami dobiegł do bramy. Za sztachetowym ogrodzeniem ciągnął się dosyć wąski zaułek. Sierżant rozejrzał się na strony. Tu i ówdzie wybiegali z podwórza żołnierze i również się rozglądali. Oto i jego Achmetow: wynurzył się koło instalacji transformatorów, obejrzał się i — ujrzawszy swego dowódcę drużyny — ruszył ku niemu środkiem ulicy. Gdzieś między sadami, domkami i willami z wściekłym wyciem rozerwała się mina, tuż w pobliżu na spadzistym dachu poruszyła się i posypała w dół dachówka. — W lewo, na kirchę! — zawołał sierżant i sam pobiegł wzdłuż siatki drucianej, szukając przełazu. Przed nim, nad kędzierzawą zielonością niedalekich drzew sinym szpikulcem wznosiła się ku niebu kircha — nowy punkt orientacyjny dla ich ataku. Tymczasem w zaułku zjawiali się jeden po drugim fizylierzy. A więc: niski i krzepki, o nogach w owija- czach kaemista Natużny, za nim nieobyty jeszcze Tarasów z Moskwy, który od samego rana nie odstępował starego, doświadczonego żołnierza; przełaził w jakimś podwórku przez ogrodzenie zawsze marudzący Babicz w przekrzywionej czapce zimowej na głowie. „Nie mógł dla siebie znaleźć jakiegoś przejścia ten worek z sianem" — zwymyślał go w duchu sierżant widząc, jak ten najpierw przerzucił przez płot swój automat, potem zaś niezgrabnie przewalił się swoim niedźwiedziowatym ciałem na ulicę. — Do mnie, chłopcy! — zawołał zły, iż Babicz podniósł automat, a potem zaczął najspokojniej otrzepywać kolana z brudu. — Prędzej! Fizylierzy zrozumieli wreszcie rozkaz i przełażąc w różnych miejscach, znikali w bramie — między domami, za budynkami. Lemieszczenko znalazł się w otwartej bramie, wbiegł na wyasfaltowane podwórko, na którym znajdował się jakiś niski budynek, chyba garaż. W ślad za nim wbiegli tutaj jego podkomendni — Achmetow, Natużny, Tarasów, powoli zbliżał się także Babicz. — Lejtnanta zabiło — powiedział do nich sierżant, wypatrując jednocześnie przejścia. — Koło białego domku... W tym samym czasie skądś blisko z góry rozległa się seria, kule żłobiły w asfalcie nowe ślady, rykoszetując błyskawicznie rozlatywały się na strony. Lemieszczenko przytulił się do betonowej ściany, przedzielającej podwórze, za nim inni, tylko Achmetow potknął się, chwycił za manierkę wiszącą u pasa, tryskały z niej aż dwa jednocześnie strumyczki. — Sobaki! Przeklęci hitlerowcy, w co też trafili... — To z kirchy — powiedział Natużny, wpatrując się w szpikulec przez nagie gałęzie drzew. Na jego oszpeconej ospą twarzy malowało się głębokie zakłopotanie. 226 Za garażem ujrzeli drzwi z przewiązaną drutem klamką. Sierżant wyjął finkę i dwoma uderzeniami przeciął drut. Pchnęli stare drzwi i znaleźli się pod rozłożystymi gałęziami wiązów w starym parku, natychmiast jednak przylegli. Lemieszczenko wygarnął z pepeszy, po nim wysłali serie Achmetow i Tarasów — między czarnymi pniami ujrzeli rozbiegaj ące się chude postacie wrogów w kolorze feldgrau. Niedaleko za drzewami leżała szeroka przestrzeń jakiegoś placu, za nim zaś widniała niczym już nie przesłonięta kircha. Ku niej, ostrzeliwując się, biegli Niemcy. Po chwili jednak wróg zauważył ich i pierwsza seria z karabinów maszynowych wyprysła jak gdyby z betonowej ściany, obłupując wiązy z kory. Należało biec dalej, do placu i do kirchy, nie złażąc z karku wroga, nie dając mu opamiętać się — było ich jednak za mało. Sierżant rozejrzał się dookoła — nikt więcej nie wbiegał do parku; podwórza i ogrodzenia zatrzymywały ludzi w swoich labiryntach. Kulomioty waliły po ścianach, po łupkowym dachu garażu, żołnierze przylegli na delikatnej trawie wiosennej i wysyłali przed siebie krótkie serie z automatów. Natużny wystrzelał połowę pocisków i zamilkł, gdyż nie było do kogo strzelać. Niemcy schowali się koło kirchy, ich ogień stawał się coraz gęstszy. Leżący obok Achmetow tylko sapał, gniewnie rozdy-mając delikatne nozdrza, zerkał na sierżanta. „I co dalej?" — pytanie czaiło się w jego spojrzeniu, inni w podobny sposób patrzyli na niego, oczekując rozkazu, ale wydanie właściwego nie było takie łatwe. — Gdzie Babicz? Razem z sierżantem było ich czterech — z lewej strony Natużny, z prawej — Achmetow z Tarasowem, Babicz zaś nie wybiegł z podwórka. Sierżant chciał rozkazać, by ktoś sprawdził, co przydarzyło się temu nie- 227 dźwiedziowatemu żołnierzowi, właśnie jednak z lewej strony mignęły sylwetki fizylierów z ich plutonu — pojawili się skądś wcale licznie i zaczęli ostrzeliwać plac. Lemieszczenko nawet nie pomyślał, odczuł jedynie, że trzeba ruszyć dalej, do kirchy — zamachał ręką, by zwrócić na siebie uwagę tych z lewa, sam zerwał się do przodu. Po kilkunastu krokach przyległ pod wiązem, wysyłając dwie krótkie serie. Ktoś głucho uderzył o ziemię tuż obok niego, sierżant nic nie widział, ale jakby instynktem wiedziony zorientował się, że to Natu-żny. Zerwał się i w podskokach przebył jeszcze kilka kroków, Z lewa nie milkły serie — to w głąb parku wdzierali się jego fizylierzy. „Żeby tylko prędzej, jak najprędzej" — myślał w rytmie zmęczonego serca. Nie dać im się opamiętać, zaskoczyć ich, rozpędzić, jeżeli bowiem Niemcy spostrzegą się, że fizylierów nie jest tak dużo, wtedy będzie nieszczęście, wtedy tutaj uwięzną. Przebiegł jeszcze kilka kroków, ułożył się w starannie odgrzebanym, pachnącym zbutwiałością wgłębieniu; wiązy zostały już poza nim, tuż w pobliżu skromnie żółciły się pierwsze wiosenne kwiaty. Park skończył się, dalej zaś, za zieloną siatką drucianą leżał błyszczący w słońcu plac, wyłożony drobnymi kwadratami brukowca. W końcu placu koło kirchy poruszały się przygięte postacie Niemców w hełmach. „Gdzie podziewa się Babicz?" — nie wiadomo dlaczego przyszło mu to na myśl, chociaż chodziło o coś znacznie trudniejszego; trzeba było zaatakować kirchę, przebiegając właśnie przez plac, co wydawało się szczególnie trudne. Fizylierzy, strzelając dosyć chaotycznie, wybiegali spoza drzew i padali pod ogrodzeniem. Biec dalej nie było możności, sierżant bardzo się niepokoił, jak się wydostać z tego obwiedzionego drutem parku. Aż wreszcie 228 jakby nawiedziło go natchnienie — wydobył z kieszeni granat i odwrócił się, żeby zawołać do swoich. Jak to jednak uczynić w tym ogłuszającym huku? Jedynym możliwym rozkazem byłby tutaj własny przykład, jedyna prawidłowa komenda: róbcie to, co i ja! Lemieszczenko wyrwał z zapalnika zawleczkę i cisnął granat pod siatkę ogrodzenia. Otwór nie był duży. Rozdarłszy bluzę na plecach, sierżant przecisnął się jednak przez siatkę, obejrzał się — tuż za nim pochylony biegł Achmetow, zerwał się z karabinem maszynowym Natużny, gdzieś obok jeszcze wybuchnęły granaty. Wówczas on, więcej już nie oglądając się, z całej siły ruszył do przodu, klaszcząc gumowymi zelówkami po bruku placu. Nagle zadarzyło się coś całkiem niezrozumiałego. Plac rozchwierutał się, zaczął jakby uciekać do góry, coś boleśnie uderzyło sierżanta w bok i w skroń. Usłyszał, jak króciutko zabrzęczały o bruk jego medale, zobaczył, jak w pobliżu, tuż przy twarzy, bryznęły i zastygły w kurzu krople czyjejś krwi. Potem przewrócił się na bok, całym ciałem boleśnie odczuwając twardość kamieni, skądś z daleka zerknęły mu w twarz przerażone oczy Achme-tówa, po chwili jednak zniknęły. Jeszcze przez dudnienie strzelaniny czuł ściśnięty oddech, dźwięczne tupotanie nóg, a następnie to wszystko odpłynęło dalej, w stronę kirchy, gdzie nie milkły strzały. „Gdzież ten Babicz?" — znowu wróciła zapomniana myśl, jednak troska o los plutonu wywołała napięcie, zmusiła do ruchu. „Cóż to się stało?" — przewiercało go nieme pytanie. „Zabity, zabity" — mówił ktoś w nim jego słowami, nie wiadomo było, czy o Babiczu, czy też o nim samym. Rozumiał, że stało się z nim coś niedobrego, nie czuł jednak bólu, jedynie niemoc przenikała ciało, mgła przesłaniała spojrzenie, nie mógł ujrzeć, czy udało się natarcie, czy pluton wydobył się z parku... 229 Po krótkiej pauzie w świadomości, znowu zaczął siebie odczuwać i zobaczył niebo, które leżało dziwnie w dole, jakby odbijało się w jakimś olbrzymim jeziorze, z góry natomiast leciała na niego płaska równina placu z ciałami przylepionych do niego żołnierzy. Poruszył się, usiłując dojrzeć kogokolwiek żywego — chwiały się plac i niebo, kiedy zaś zatrzymały się, rozpoznał kirchę, którą przed chwilą zaatakowano bez niego. Teraz już nie było słychać strzelaniny, nie wiadomo czemu z jej drzwi wybiegali fizylierzy i znikali za węgłem. Odwracając głowę, sierżant bacznie wpatrywał się, usiłując dojrzeć tam Natużnego lub Achmetowa, nigdzie jednak ich nie było, za to przed wszystkimi na przedzie rozpoznał niedoświadczonego Tarasowa. Pochylony, młody żołnierz sprytnie dobiegł do narożnika, zatrzymał się, zuchowato kogoś wzywał „do mnie, do mnie!" — aż wreszcie, maleńki i kruchy na tle kirchy, zniknął. Pobiegli za nim żołnierze, nikt nie został na placu. Wtedy sierżant jak gdyby odetchnął i jakoś w jednym mgnieniu umilkł na zawsze. Po zwycięstwo poszli inni... tm i* m Chłopcy największej wojny Gdy minęli Briańsk, stało się oczywiste, dokąd zdąża eszelon. Stacja Fajansowa, miasto Kirów. Ci bowiem z chłopców, których powołano o jakieś dwa tygodnie wcześniej, zdążyli już stamtąd przysłać listy, kartki papieru w trój kątki składane. Stacja Briańsk I i Briańsk II w ruinach. W jakichś zadymionych pudłach urządzono pomieszczenia dla komendanta wojskowego, punktu przesyłkowego, punktu sanitarnego, punktu żywnościowego. Tory doprowadzono do porządku. Na torach niezliczone ilości wojskowych eszelonów. Jednak Briańsk I i Briańsk II to wielkie stacje. Można powiedzieć, że Wiktar Pasaszka ma szczęście. Po pierwsze trafił do dobrej tiepłuszki. Piętrowe prycze z nie heblowanych desek, nikt nie śpi na podłodze. Jest piecyk żelazny, rura komina ma wylot w suficie, nie zaś w oknie. Trzeba jedynie przez cały czas dorzucać dre-wek, wystarczy bowiem, żeby na jakąś godzinkę piec ostygł, a już na ścianach wagonu, szczególnie przy drzwiach i w kątach, pojawia się biel zamrozu. W wagonie wszyscy solidarni, chłopaki skądś przynoszą drwa. Przychodzą z zastawkami przeciwśniegowymi, z deskami z ocalałych parkanów, a nawet z deskami z innych wagonów. Pasaszkę cieszy także i to, że jedzie ze znajomymi i bliskimi sobie ludźmi. W wagonie znajduje się Sasza Czarniauka, Wasil Michalczuk — chłopcy, z którymi Wiktar uczył się w jednej klasie. Adam Pasaszka to stryjeczny brat, sąsiad przy tym. Pięcia Harasiniau — to również sąsiad, mieszkali przy tej samej ulicy. Są także w wagonie ludzie, z którymi znajomością Pasaszka szczególnie się szczyci. To byli partyzanci. Oni to chyba 234 połowa jadących. Jeśli chodzi o chłopców z miasteczka, to tylko jeden Wiktar był w partyzantce i dlatego teraz jest tu jakby łącznikiem między młodymi miasteczkow-cami a mieszkańcami dookolnych siół i wiosek, którzy zdążyli powąchać prochu. Zresztą i wcześniej tak było. Sasza Czarniauka, Wasil Michalczuk także uczestniczyli w niebezpiecznych przedsięwzięciach, ale zaświadczeń z partyzantki nie mają. Wśród nich był i Pasaszka, z tą jednak różnicą, że on i wtedy miał kontakt z partyzantami... Na stacji Briańsk II zdobyli wiadro kipiątku. Zmierzchało się. Eszelon stał od dłuższego czasu, chłopcy zaczęli rozsupływać worki i plecaki, żeby nieco się pożywić. Mija miesiąc, jak Pasaszka znów czuje się wolny. Opanowało go wzruszenie, jakiś podniosły nastrój, chociaż różne sprawy, jakie obserwował w miasteczku w ciągu miesiąca, nie bardzo mu się spodobały. Przede wszystkim zauważył, że partyzanci, przyzwyczajeni do krętych, meandrycznych ścieżek wojny, nie są otwarci wobec żołnierzy i dowódców, którzy przemierzyli krwawy szlak od miasteczka nad Dnieprem aż do samej Wołgi. Ci znowu z regularnego wojska po prostu ich nie rozumieją. Dumni są z przebytej drogi, ze zwycięstw i zapominają, że oprócz roku czterdziestego trzeciego był rok czterdziesty pierwszy, kiedy na zakrętach tej samej drogi było wycofywanie się, były okrążenia, gdy ponuro wlokły się długie kolumny jeńców. Z drugiej zaś strony partyzanci nie za bardzo uznają tych, którzy szkodzili Niemcom, nie odrywając się od rodzin i rodzinnych miejscowości... Zresztą, w wagonie pogodziły się ze sobą sprzeczności. Przed wszystkimi przecież — front. Niemcy znowu zajęli Żytomierz, rwą się do Kijowa... Podzieleni na grupki, jedzą kolację. Tak się zdarzyło, 235 że Wiktar rozwiązał swój mieszek nie w towarzystwie stryjecznego brata Adama i kolegi z klasy Saszy Czar-niauki, ale w grupce, której przewodzi powolny w ruchach Siarhiej Rahazub o szerokiej twarzy. Może z tej przyczyny, że razem z tym Siarhiejem leżeli w zasadzce, podczas zaś jesiennego okrążenia razem przez całą dobę stali zanurzeni aż po szyję w błocie rojstów... Partyzanci mają zresztą dość puste mieszki. Tym z miasteczka to i owo włożyły do nich matki. Partyzanci mają zaś tylko to, co otrzymali w wojskowym komisariacie. Nic nie mogli otrzymać od swoich, gdyż ich chaty i wioski zostały spalone... Nieźle sobie pojedli. Były suchary, boczek z niebieskimi śladami stempelków, domową jeszcze cebulę popijali nieco osłodzonym wrzątkiem. A eszelon wciąż stoi. Widocznie przepuszczają przede wszystkim te, które dążą ku frontowi. Ich zaś marszruta — na tyły, można się więc nie śpieszyć. W rozwarciu drzwi, gdy je ktoś rozsuwa, żeby wyskoczyć za potrzebą, ciemnieje grudniowa noc. Piecyk rozpalił się do czerwoności. Ktoś zagrał na niemieckiej ustnej harmonijce. A w ogóle to czas spać. Przecież może to ostatnia ich noc w eszelo-nie... Wiktar zasnął natychmiast. Zbudził się może później niż wszyscy, zmarzły mu kolana. Przez całą drogę, gdy wystygał piecyk, marzły mu kolana. Spojrzał: drzwi rozsunięte, w wagonie bezładna krzątanina. A więc przyjechali... Ci, którzy prorokowali, że stacji Fajansowej nie przeskoczysz, mieli rację. To była właśnie ona — kilka przysadzistych, w pośpiechu odnowionych kamiennych zabudowań, przysypane śniegiem domki osiedla. Dookoła las — stare sosny, chmurne, uroczyście milczące świerki. Do lasu wiodła szeroka, wyjeżdżona w śniegu droga... 236 Kolumnę ustawiono w czwórki, kazano ruszać. Wyglądała niepokaźnie, ubogo. Dziurawe waciaki, szare wiejskie siermięgi, całe w łatach kożuchy; w zakurzone szynele rozmaitych armii — Czerwonej, niemieckiej, węgierskiej i licho wie jakich jeszcze, ubrani byli niedawni partyzanci. Jeśli chodzi o obuwie, były łapcie, przy szwy bez cholew, buciki o najrozmaitszych kształtach i być może, wśród tych trzech czy czterech setek ludzi nie znalazłbyś ani jednej pary przyzwoitych butów. To pewnie dlatego, ze względu na ubogi wygląd maszerujących w kolumnie, wściekały się baby handlujące na stacji pierożkami z przemarzniętych ziemniaków, machorką i mlekiem. — Wojacy! Spali z żonami na piecu... — A potem będą się chwalić, że wojowali... — Chowali się pod babskimi spódnicami... Wiktar, kiedy jeszcze przed wojną uczęszczał do dziewiątej klasy, nieraz próbował sobie wyobrazić, jak będzie wyglądał jego zaciąg do wojska. Tych, których powoływano w osnute różową mgiełką pokojowe lata, żegnano orkiestrą, harmoniami, przemówieniami. A ty, bracie, ot jaką masz tu orkiestrę! Zmobilizowanych przez trzy dni trzymano w sanitarnym izolatorze. Ten izolator to jak jaka pustelnia. Kilka wielkich i zimnych ziemianek z pokrytymi świerkowymi gałęziami, usypanymi z ziemi miejscami do spania. Pożywienie z suchych racji żywnościowych... Wreszcie pada komenda: — Do łaźni! Starsi, którzy wcześniej zostali powołani, dobrze wiedzieli, co to znaczy. W biegu zrzucali z siebie szynele, kożuchy, nawet koszule — i wdeptywali, ukrywali je w śniegu. Niektórzy biegli do łaźni w samych tylko po-rudziałych kalesonach. Wiktar pod poddiowką miał na sobie wcale niezłą kurtkę, którą zdobył, gdy napadli na 237 P" obóz własowców. Kurtkę z zanikiem błysKawicznym. Idąc za przykładem innych, Wiktar starannie przysypał ją śniegiem... Z łaźni wychodzili jak „chłopcy malowani", ale przypominający strachy na wróble. Szynele, fufajki, bluzy — wszystko wyfasowane. Dla Wiktara oznaczało to, że otrzymał stary, o wiele za długi kawaleryjski płaszcz z przepaloną połą, wyszmelcowany aż do połysku, waciak w nie dającym się ściślej określić kolorze, wcale niezłą bluzę. Waciak co prawda był przykrótki, bluza była uszyta dla olbrzyma. A więc znaleźli się w pułku zapasowym, poczta polowa nr 07121. Nowe, stojące szeregiem baraki, posypane żółtym piaskiem ścieżki, rozległy plac, z którego rankami przy dźwiękach orkiestry rozchodzą się kompanie na ćwiczenia. I to wszystko pod okapem stuletnich świerków o miedzianych pniach, a więc z góry nie zauważy ich niczyje lotnictwo. Barak, do którego trafił Wiktar, mógł na swoich trzypiętrowych narach zmieścić ośmiuset chłopa. Wiktarowi przypadło miejsce na samej górze, tuż pod dachem. Bardzo się dziwił: w dużej szparze migotały gwiazdy, ręką można było wyczuć zimę, w baraku jednak było ciepło, można było spać bez przykrycia. Na drugi czy trzeci dzień pewien zawsze śmiejący się, smagły mieszkaniec baraku zatrzymał Wiktara, tknął go palcem w brzuch i zapytał: — Ty jesteś patriota? ¦<¦.. ,.-¦.¦ Wiktar nie wiedział, co na to odpowiedzieć. ' — Patriota, psiaj ucha, usłyszysz śpiew swego brzucha! — zanucił smagłolicy i ruszył w swoją drogę. Żołądek nie zaśpiewał, ale nawet zatrąbił bardzo prędko. Nie przewidując niczego złego, Wiktar nie krył się ze swoim mieszkiem;, w którym miał jeszcze znaczny zapas sucharów. Zapas ulotnił się niemal na jego oczach, a karmiono tutaj wedle trzeciej kategorii: sześćset pięćdziesiąt gramów chleba, dziewięć gramów cukru, a na gorąco — co Bóg ześle. Machorki trzecia kategoria w ogóle nie przewidywała... Racja chleba z łatwością mieściła się na dłoni, Wiktar, stojąc w kolejce po zupę czy barszcz (różniły się one między sobą tylko nazwą), ułamywał okruchy chleba, zjadał go w całości. Wypadało tylko popić chleb zupą (czy też barszczem)... Ćwiczenia jednak przebiegały sprawnie. Oprócz tego zatrudniano ich przy budowie nowych pomieszczeń. Każdego ranka zamiast gimnastyki trzeba było przy-wlec bierwiono z lasu. W czasie obiadu i przed kolacją także trzeba było przynieść po jednym bierwionie. Bierwiona były wcale pokaźne — dłuższe niż telegraficzne słupy i cokolwiek grubsze. Znajdowały się w odległości dwóch kilometrów. Bierwiona dźwigano we trójkę, ale Wiktar był wysokiego wzrostu, początkowo wydawało mu się, że nie wytrzyma. Zresztą to drobiazgi. Najważniejsze było, że Wiktar czuł, iż uczestniczy w wielkiej sprawie," którą śledzi cały świat, która decyduje o losie przyszłych pokoleń. Chyba niełatwo było sobie wyobrazić w czterdziestym pierwszym roku, że Niemców z ich czołgami, samolotami będą gonić z powrotem, będą urządzać im kotły, będą ich okrążać w sposób nie gorszy, niż oni przedtem to robili. Ale właśnie dla takiej sytuacji pracowała cała olbrzymia kraina... Szczególne chwile wzruszenia i wzlotów przeżywał Wiktar, gdy rankiem z placu odmaszerowywały kompanie ćwiczebne. Lśniące trąby wypuszczały ze swoich miedzianych gardeł marsze i melodie wojennych pieśni, wybuchał wielki bęben, twardo uderzał krok tysięcy mężczyzn, przechodzących przed siwiejącym pułkownikiem. Przejęty potężną falą muzyki, poczuciem jed- 236 Ś39 ności i bliskości ze wszystkimi tymi luźmi, Wiktar zapominał o głodnym żołądku, o tym, że wisi na nim niezgrabny szynel, że od prawego bucika odstaje podeszwa. Można przypuszczać, iż to samo odczuwali wszyscy... Pokolenie, maszeruj! Sama historia wytyczyła przed tobą tę trudną drogę. Leje się na niej krew, gasną młode życia, ale twoja bezcenna ofiara nie pójdzie na marne. Grzmijcie, trąby, wybijajcie równy krok, żołnierze wielkiej wojnyI... Trudno jednak było oszukać żołądek osiemnastolatka nawet najbardziej świętymi i wzniosłymi hasłami. Potrzebował jedzenia nie tylko o pewnej ilości kalorii, ale i o ipewnej objętości. Po odprawie na placu Wiktar natychmiast zaczynał marzyć o obiedzie, o pachnącej racji chleba, do której było daleko. Niekiedy wyobrażał sobie, ile też potrafi zjeść chleba. Jednego bochenka mu nie starczało, dodawał więc drugi, potem trzeci. Gniótłby te bochenki, odłamy wał wielkie kawały, jadłby obiema rękami... Po capstrzyku, gdy już leżeli na posłaniach, również rozmawiali o jedzeniu. W tym czasie rozwijała się ofensywa na Ukrainie — Niemców przyciśnięto pod Korsu-niem Szewczenkowskim, chłopcy marzyli o tym, żeby trafić gdzieś na południowy front. Przecież to pszenicz-ny kraj: pszenica, kukurydza, a jakie tam z białej mąki pieką oładki! W wyniku tych marzeń i rozmów Wiktar wyciągnął spod materaca swój kabat i ową kurteczkę z zamkiem błyskawicznym, którą w swoim czasie ukrył w śniegu, i — upolowawszy odpowiednią godzinę — ruszył ze swoim skarbem do hałaśliwych bab na stacji Fajansowa. Przyzwyczajone były do kupowania cywilnej i wojskowej odzieży, więc za dwie te wartościowe w owym czasie rzeczy Wiktar ledwie wydusił z nich siedemset rubli. Za to za swoje towary baby kazały płacić słono: 240 za mały placuszek z patelni sto rubli, za pół litra mleka pięćdziesiąt. Wiktar za swoje fundusze wypił butelkę mleka, kupił pięć placków i dwie szklanki machorki. Trzy placki zjadł w drodze powrotnej, dwa zaś przyniósł, żeby podzielić się z chłopakami... Ale sam wypad na stację Fajansowa przyniósł niemały pożytek. Wiktar poszedł do armii w mobilizacyjnej kolejności i — jako człowiek zdolny do służby wojskowej, ale bez wyszkolenia, mimo posiadanego pełnego wykształcenia — musiał sześć miesięcy przebyć w szkole pułkowej. Ale nie mógł sobie wyobrazić, co to znaczy stracić tutaj pół roku. Trzeba na front! Tam lepiej karmią, no i ma się powagę żołnierza armii czynnej... Duża garść machorki, wsypana do kieszeni kompa-nijnego pisarza, zrobiła swoje. Przebiegły i sprytny pisarz przerobił ostatnią piątkę na trójkę w czterocyfro-wej liczbie, która oznaczała rok urodzenia, i od tej chwili Wiktar niemal automatycznie należał do kategorii tych, którzy z dnia na dzień mogą znaleźć się w kompanii marszowej... Wyrywał się do niej, na front, także młody partyzant z sąsiedniego rejonu, Wasia Hajczuk. Dziwny i ruchliwy był to człowiek! Szeroka, nacechowana dobrotliwością jego twarz była nieco obrzękła, szynel wisiał na nim jak na kołku, ale nie ubywało mu ani humoru, ani ruchliwości. Cały swój czas, nawet ten wolny od zajęć, spędzał przy kulomiocie. Ręczny karabin maszynowy Diegtiariewa potrafił błyskawicznie rozebrać i złożyć, teraz chce równie dobrze władać ciężkim karabinem maszynowym. Po dłuższym siedzeniu przy kulomiocie Wasia przychodzi do palarni, by pociągnąć trochę dymu z ogarka. — O, w tym miejscu — wskazuje palcem na wielką, tłustą plamę nad lewą kieszenią bluzy — Michaił Iwa-nowicz przyśrubuje mi złotą gwiazdkę. 16 — Moje niedźwiedzie 241 — Jaki Michaił Iwanowicz? — Wiadomo, jaki: Kalinin. Nasz wszechzwiązkowy starosta. — A za co? — Jak to za co?! Naszatkuję Hansów jak kapusty i zostanę Bohaterem Związku Radzieckiego, co, nie wierzycie? Ci zresztą, którzy wspólnie z Wasią byli w partyzantce, traktowali jego słowa poważnie. Wiedzieli o jego udziale w wysadzaniu dziewięciu pociągów, o tym, że dwa czy trzy razy był przedstawiany do odznaczenia, ale odznaczenie to do niego nie doszło, gdyż poszedł do wojska... Przed wymarszem na front Wiktarowi poszczęściło się: trafił do kuchni. Kilofami rozdziobywali bryły zlodowaciałych ziemniaków, w kotłach z ciepłą wodą oddzielali je od lodu, potem zaś jako tako obierali. Rankiem zupa dla wielu setek żołnierskich brzuchów była gotowa. Chłopcy zwąchali, że Wiktar pracuje w kuchni, i postanowili skorzystać z okazji. Tylnym wejściem po kilkakroć przybiegali stryjeczny brat Adam, Piatro Harasimau, kolega z klasy — Sasza Czarniauka... Niedojadanie sprawiło, że twarze chłopców porastał jakiś wątły puch. Żal było Wiktarowi tych chłopców, cieszył się, że parę razy może ich nakarmić... Wtedy gdy już otrzymał nowy szynel, bluzę, waciak — Wiktar zaczął żałować swojego pułku zapasowego. Były tu przecie znajome, bliskie miejsca: oprócz placu, z którego wyprowadzano kompanie na ćwiczenia, była jeszcze suszarnia — ciemny, ciepły zakątek w baraku, gdzie stał piecyk zmajstrowany z żelaznej beczki i gdzie po kolacji schodzili się koledzy palić, śpiewać pieśni, gotować kartofle. Po kilka kartofli w kieszeniach przynosili ci, którzy mieli właśnie dyżur w kuchni. Dzielili się nimi po bratersku. Przychodził czasem na 242 te żebrania i dowódca plutonu — starszy wiekiem, przysadzisty, trochę ryżawy młodszy lejtnant. Siadywał na pniaku przed piecykiem i milczał. Jemu również dawano parę kartofli i szczyptę machorki. Niektórzy chłopcy ładnie śpiewali. O miłości, o dziewczynach. Wiktar w głębi serca cieszył się, że może teraz: swobodnie śpiewać Ziemianką: „Huczy piecyk i sypią się skry..." Była to piosenka jak gdyby o nim, chociaż jak dotąd tej, która by za nim tęskniła, nie było... Kiedy ich załadowano do eszelonu, handlujące placuszkami, machorką i mlekiem baby były na posterunku. Ale ich stosunek do żołnierzy w nowych płaszczach był zupełnie inny niż do tych, którzy przed miesiącem tutaj przywędrowali: — Prędzej kończcie wojnę, synkowie! Już nie ma czym oddychać! — Wypędźcie Niemców i szczęśliwie wracajcie da domu... — Boże, Boże, jacy oni młodzi! Jak tam ich matki... — Popatrz, jaką cienką ma szyję. Jaki to żołnierz, to dziecko... Niektóre kobiety ocierały chusteczkami łzy... I oto znowu tiepłuszka. Wszyscy w wagonie cieszą się, że ich wysyłają na Ukrainę. Otrzymali suchy prowiant na pięć dni i żelazne porcje na dwa dni. Wiktar wciąż ma nadzieję, że pojadą przez stację przy ich miasteczku. Zaledwie miesiąc nie był w domu, a jak bardzo się stęsknił. Przygotował prezent dla matki. Po Smoleńsku marzenia o Ukrainie zaczęły się rozwiewać. W Syczówce Wiktar wylazł z wagonu, było wszystko jasne — wiozą pod Leningrad, blokada jeszcze nie była całkowicie przerwana. Potem była wojna — zalane rdzawą, błotnistą wodą okopy pod Narwą, żmudna, dwumiesięczna strzelanina, gdyż Niemcy, choć odeszli od Leningradu, zawzięcie 243 bronili się i nie chcieli opuścić krajów nadbałtyckich. Wiktar stopniowo przyzwyczaił się do żołnierskiego życia, nauczył się spać na śniegu zasłanym tylko gałązkami świerczyny, gotować w kociołku herbatę, mając do dyspozycji zaledwie parę garści suchych badyli. Żywiono obecnie wedle pierwszej kategorii, dawano więcej chleba, niezłe dania gorące, ale uczucie głodu towarzyszącego miesięcznemu pobytowi w pułku zapasowym nie przechodziło. A tymczasem zaczynała się wiosna, na błotach pod Narwą było gorzej niż w zimie. Rozkisły drogi, wszędzie, zalewając okopy i schrony, lśniły wielkie kałuże wiosennych roztopów. W tym jednak czasie dywizję Wiktara przewieziono w eszelonach przez na poły zburzony Leningrad, przerzucając na przesmyk Karelski. Od walk na tym przesmyku zaczęło się gorące, ofensywne lato czterdziestego czwartego roku... Na wojnie, niemal w takim samym stopniu jak żywność, potrzebne są listy. Bez listów z domu czy skądkol-wiek żołnierz nie może wojować. Na przesmyku Karel-skim, podczas szturmowania żelbetonowych gniazd ogniowych, zginął Siarhiej Rahazub i kilku byłych partyzantów, dobrych znajomych Wiktara. On zaś sam, raniony w szyję i w rękę, leżał w leningradzkim szpitalu i czekał na listy od chłopców, którzy wciąż jeszcze przechodzili musztrę w zapasowym pułku. Znajomych w pobliżu nie było, czuł się samotny... Wasię Hajczuka po pierwszym ataku przedstawiono do odznaczenia medalem „Za odwagę". Jednak wyrwał się przed kompanię ze swoim ciężkim karabinem maszynowym, ale odłamek zranił go w głowę... Wreszcie ruszyły do natarcia fronty białoruskie. Chłopcy brali już udział w walkach. Zaczęły od nich przychodzić listy, w trój kątki składane kartki papieru, ale niewesołe. Stryjeczny brat Adam zginął gdzieś nad 244 Dnieprem, gdy obchodzono Orszę. Pięcia Harasimau doszedł aż do Grodna, został ciężko ranny nad Niemnem. Odłamek miny rozpruł brzuch Wasilowi Michałczu-kowi, po szpitalu zwolniono go z wojska. Teraz w miasteczku kończył dziesięciolatkę. Z Prus Wschodnich Wiktar otrzymał list od swego kolegi z klasy, Saszy Czarniauki. List szedł zaledwie trzy dni, a więc Sasza był gdzieś w pobliżu. Wojna jeszcze się nie skończyła, ale chłopcy z dwudziestego piątego roku, z którymi razem chodził do szkoły, byli już na różnych frontach. Wiktar myślał tylko o tym, którzy z nich zostaną wśród żywych, z którymi będzie mógł się spotkać. Siny śnieg Przedwieczór, prószy śnieg. Wiktar Pasaszka wysiadł z autobusu, który przywiózł go z dworca, na Placu Centralnym. Opanowało go dziwne uczucie: nie, nie był wzruszony, nie spodziewał się, by ta podróż przyniosła coś nadzwyczajnego, nie liczył nawet na spotkanie ze znajomymi, przecież w ciągu dwudziestu lat zbyt wiele upłynęło wody. Plac Centralny, podobnie jak i ulica, którą jechał, nie były mu znane. Zamiast przycupniętych do ziemi ob-szarpanych domków z drewnianymi zewnętrznymi schodami na piętro, wznosiły się nowe mury, ulica była prosta i szeroka. Tylko po drugiej stronie placu zostały w kamieniczkach stare sklepy z umieszczonymi nad wejściem wywieszkami. Wzdłuż nadbrzeża rosły podstrzyżone, niskie drzewka, za nimi wnosiły się nowe gmachy, które przesłaniały 245 rzekę niemal całkowicie. Chociaż prószył śnieg, zanosiło się na przymrozek. Dwupiętrowy hotel stał w miejscu, gdzie ongi był rynek. Tutaj również dokoła tłoczyły się nowe gmachy. Miasto zapaliło swoje ognie i wydawało się Wiktarowi obce, zimne. W hotelu nie było wolnych miejsc. Pasaszka znowu •wrócił na Plac Centralny, przeszedł go w poprzek i wstąpił do restauracji. Było w niej ciemno, brudno, dwie grube kelnerki stawiały na stołach kufle piwa. Znalazł wolny stolik i od razu poczuł się swobodnym podróżnym, który wcale nie przejmuje się tym, że nie ma gdzie nocować i że o jedenastej zamkną lokal. Liczył na przypadek. Pasaszka lubił takie chwile całkowitej beztroski, gdy nie trzeba nic robić i nad czymkolwiek się zastanawiać, zdając się całkowicie właśnie na przypadek. Kelnerka postawiła przed nim setkę i piwo, zaś w pobliżu bufetu rozległ się akordeon. Harmonista był już niemłody, siedział na podwyższeniu; ubrany był w podniszczoną szarą marynarkę; oczy ukrywały się za ciemnymi szkłami, Wiktarowi wydało się nawet, iż harmonista jest ślepcem. Przy trzech sąsiednich stolikach siedzieli mężczyźni i chłopcy, których ubrania świadczyły o tym, iż przyjechali z rejonów, ze wsi. Ludzie wiejscy już na pierwszy rzut oka wyróżniali się strojem — kupione w sklepach ubrania były albo zbyt ciasne, albo też zbyt obszerne, odstawały kołnierze u marynarek, spodnie mieli wpuszczone do butów lub do walonek. Dwadzieścia lat temu, gdy Pasaszka mieszkał w tym mieście, ubiory były zupełnie inne: noszono przeważnie przetarte wojskowe bluzy i mundury, a nawet nowe ubrania szyto na podobieństwo wojskowych. Wówczas i w miastach popisy- i wano się mundurami i spodniami uszytymi na wzór wojskowych. Nastrój, jaki panował wśród sąsiadów Wiktara, był podobny do jego własnego, choć tamci nie milczeli, ale prowadzili głośną rozmowę, śmiali się. Byli to prawdopodobnie studiujący zaocznie, być może nauczyciele, którzy w pedagogicznym instytucie zdali właśnie egzaminy lub kolokwia. Wieczór mieli wolny, należał do nich. Nawet książki i podręczniki leżały obok kufli. Muzykant zaczął grać melodię o nieznajomym miasteczku na jakimś wzgórzu, Pasaszka aż się wzdrygnął. Wydało mu się, że człowiek w ciemnych okularach jest piechurem, dowódcą plutonu, który właśnie padł na poczerniały śnieg w pobliżu oślepiającego, niebieskiego wybuchu. Mogło to być właśnie w przedwieczerz, na śnieżnej i bezkresnej równinie. Przed nimi na wzgórzu czerniała wioska, trzy chałupy z brzegu oświetlał pożar, a dokoła siny, ciemny śnieg, wyżej zaś czarne niebo... Boże, przecież on właśnie dlatego tutaj przyjechał! Jak gdyby przeczuwał, że tylko tutaj, w tym mieście, tak bliskim, a tak teraz nieprzytulnym, odnajdzie to, czego szukał od dawna, przez wszystkie ostatnie lata... Pasaszka wezwał kelnerkę, zapłacił i wyszedł. Przez plac szły pary, poskrzypywał śnieg pod nogami. Podszedł do nadbrzeża, po oblodzonych schodach zeszedł na dół, stanął nad samą rzeką, stąd miasto widniało wielopiętrowe, jednak na piaszczystych pagórkach stały niskie domki, robiły wrażenie, że chciałyby wdrapać się wyżej, między kamienice, które stąd wyglądały jak drapacze chmur. Rzeka była milcząca, skryta pod lodem i śniegiem, po lewej stronie ciemniały łuki mostu, po prawej za siną przestrzenią łąk czerniały sośniaki. Jednak miasto było to samo, dobrze znajome. Sprzyjał mu przypadek — Pasaszka szedł właśnie we 246 247 właściwym kierunku. Wkrótce ujrzał wmarznięty w lód parochód. Lśniły okienka kajut, łatwo było domyślić się, że na parostatku są mieszkania. Przez drewniany pomost wszedł na pokład, odnalazł drzwi i zapukał. Nikt nie odpowiadał, chciał zawrócić, ale usłyszał za sobą czyjeś kroki. — Zamknięte? — rozległ się głos kobiecy. — Nie wiem. Ale co tu jest? — Arka Noego dla bezdomnych. Kobieta cicho otworzyła drzwi, w ślad za nią Pasasz-ka ruszył ledwie oświetlonymi schodami, znaleźli się w długim korytarzyku. Po obu jego stronach znajdowały się kajuty. Z pierwszej, przecierając zaspane oczy, wyszła dyżurująca dziewczyna. — Miejsc wolnych nie ma — oznajmiła, jakby prosząc o przebaczenie. — Dostaliśmy dziesięć łóżek polowych, gdyby o godzinę wcześniej... Tamta, która przyprowadziła tutaj Pasaszkę, stała i wpatrywała się w niego. On zaś znowu, jak poprzednio w restauracji, aż się wzdrygnął. Wydało mu się, że przed nim stoi Wala, daleka i zapomniana, z którą przeżył właśnie tutaj, w tym nieprzychylnym mieście, tyle szczęśliwych i gorzkich chwil. Nie była to jednak Wala, niczym nawet jej nie przypominała. Po prostu wzruszył się i dlatego... Pasaszka pożegnał się i ruszył schodami w dół. Był już przed drzwiami, gdy wezwano go z powrotem. — Pan nietutejszy? — zapytała kobieta. — Jeśli nie ma pan gdzie przenocować, to znajdzie się łóżko. W moim pokoju. Jestem geologiem i mężczyzn się nie boję. Tylko ja się najpierw rozbiorę. Dziewczyna zabrała Pasaszce paszport, zainkasowała rubla i zamknęła za sobą drzwi. Jakieś dziesięć minut przechadzał się cicho po korytarzyku, potem zapukał do kajuty. 248 Kajuta była mała i przytulna, dwa metalowe łóżka prawie się stykały. Pasaszka rozebrał się, położył. Sąsiadka odwróciła ku niemu twarz. — Naprawdę jestem geologiem i niech panu nic nie przyjdzie do głowy. Przypadkiem widziałam, jak pan szedł przez rzekę i wydało mi się, że jest pan tutaj po raz pierwszy. — Mieszkałem tutaj i pracowałem. Trzy lata. Po powrocie z partyzantki. Byłem wtedy jeszcze prawie chłopcem. — I niczego znajomego pan tutaj nie znalazł? — Może nawet coś znalazłbym, ale nie chciałem szukać. Podparł się rękami, spojrzał w okno. Widziało się łęgi za rzeką. Pod czarnym niebem milczała ośnieżona, sina równina, czerniał daleki las. Kiedyś właśnie z tego lasu przemykał się po śniegu, by w mieście nawiązać łączność. — To po co pan przyjechał? — Sam dobrze nie wiem... Może chciałem złapać za ogon ognistego ptaka? — Dobranoc! — kobieta odwróciła się do ściany. Pasaszka nadal milczał, ale zrobiło mu się przykro, nie chciał być niegrzeczny. — Pracowałem tutaj w redakcji — powiedział. — Jako grafik. W gazetach także pracują graficy. Miałem tutaj dziewczynę... Była naszą łączniczką. Potem ją oskarżono. Wyjechała stąd. To wszystko... Nawet nie zauważył, że kobieta znowu odwróciła się do niego twarzą. — To czemu pan tak późno przyjechał? — Bonie do niej. — To do kogo? — Do miasta. Nie zawsze było mi tu źle. Zaczynam 249 się starzeć i coraz lepiej rozumieć, iż nie miałem lepszych czasów niż wtedy, gdy byłem w partyzantce. — A co z nią? — Uniewinnili. Wyszła za mąż. Ale mieszka gdzie indziej. Pasaszka zrozumiał, że nie zaśnie. Mógł właściwie nie wchodzić na pokład tego wysłużonego parochodu, który zamienił się w hotel. To, co chciał przeżyć jeszcze raz, przeżył, powinien był doczekać się autobusu i pojechać na dworzec. — Pan przyjechał nie tylko do miasta — cicho powiedziała sąsiadka. — Z panem coś nie jest w porządku... Może coś w rodzinie, może coś na duszy? Wiem to po sobie. Przychodzi coś takiego, że wszystko brzydnie, człowiek chciałby się wyrwać z codzienności. Wstał, usiadł na brzegu łóżka. Za oknem rozprzestrzeniała się w księżycowym świetle sina, ośnieżona równina, aż do bólu podobna do tamtej, dawnej, gdy biegł po miej, aby nawiązać łączność w mieście... v«M 8*« Aktorka Robiono zdjęcia do filmu o wojnie. Przygotowywano epizod — uciekinierzy w drodze. Potrzebny był tłum — należało zebrać ludzi, przebrać ich tak, żeby przypominali ówczesnych uciekinierów i z tłumo-kami i workami szli drogą, wlokąc za sobą krowy, pędząc gęsi i prosiaki. Zdjęcia robiono w pobliżu wioski, przez którą przeszła wojna, z której ludzie naprawdę uciekali, Niemcy jednak ich zatrzymali, zawrócili. W tej więc wsi pojawiło się ogłoszenie, że zespół filmowy prosi mieszkańców o udział w zdjęciach. Na dole ogłoszenia dodano, iż każdy statysta otrzyma trzy ruble. W wyznaczony dzień zeszło się wiele ludzi. Reżyser — niskiego wzrostu, przysadzisty, o czarnej brodzie, w wyblakłym kombinezonie, z grubą laską w ręku — bolała go noga — stanął przed zebranymi i wyjaśnił, jak muszą się ubrać, co wziąć ze sobą. — Inaczej mówiąc, żeby było tak, jak w czterdziestym pierwszym roku... — zakończył. O tym, jak wyglądała tamta ucieczka, pamiętała niemal połowa wsi. Liczni byli przeświadczeni, że w kinie pokazuje się tylko to, co rzeczywiście zdarza się w życiu. Zaczęli więc sobie przypominać, jak tamtego dnia byli ubrani, jaki tłumok lub walizkę dźwigali. Szczególnie była przejęta babcia Maria, bardzo już stara, siwa, bezzębna. Ale i ona chciała znaleźć się „w kinie", obudziło się w niej żywe wspomnienie — jak to było wtedy, w tamtym czasie, który oby nigdy nie wrócił! — Zośka, Zośka, pamiętam jak teraz, ty byłaś w kaftanie z blaszanymi guzikami! — przypominała swojej 254 sąsiadce. — Miałaś drewniany kuferek. Pomalowany na zielono. — Ależ, ciociu! Tamtą walizkę zabrał Mićka, kiedy pojechał do technikum. — To weź u Iwanichy. Ona ma taki sam kuferek. Bo ona sama szła z tobołkiem, pamiętam, jakby to było dziś... Sama babcia Maria okryła się tamtą chustą, w której uciekała — wielką, szarą w kratę — tłumok zrobiła takiej wielkości jak tamten. Razem z babcią zapragnął „fotografować się w kinie" jej wnuk, traktorzysta Kością. Miał teraz właśnie tyle lat, ile jego ojciec, gdy wybuchła wojna, syn babki Marii, którego zabili Niemcy. Kością był w dodatku bardzo podobny do ojca — no, wykapany Wicia, syn babki. Kiedy niemal wszyscy wsiowi znaleźli się na gościńcu — z tłumokami i walizkami, z dziećmi na ręku — widok był rzeczywiście taki jak wówczas, w czterdziestym pierwszym. Babce Marii żywiej zabiło serce. Przypomniało się szczegółowo wszystko, co było w czasie wojny. Kiedy zaś aktorzy przebrani w niemieckie mundury porwali jej wnuka Koście, by go z drogi zaciągnąć do lasu — babcia Maria rozszlochała się, pobiegła za wnukiem. Z jej oczu spływały prawdziwe łzy. Nie widziała kamery, która przez cały czas starała się ją uchwycić na pierwszym planie. Potem fachowcy, którzy oglądali gotowy już film, zgodnie stwierdzili, że aktorka bardzo dobrze wypadła w tym epizodzie. Była wprost autentyczna. I Karntkleirio n ¦ ¦ a ¦ a ¦ a ¦ 1 i i 1 ¦ i 1 Tnf i 111 U |i ¦ ¦ 1 A ¦ ¦¦amaaaaaia a i ¦ a ¦¦ ¦ •¦¦¦•¦aaaanaa iaa S jniBIBM pr * tff i ¦ a aa a aa - ¦ '. ¦ ai a ai aa aai 1 I Ml afi i ii n rP CM Jar llrafillll -BO- ¦ ¦¦¦¦ ¦¦¦¦¦¦¦ ¦ II ¦¦ ¦ ¦¦¦¦¦¦¦ laaa a aaaaa a i ¦ i nim ¦ ¦ ¦¦¦ ¦¦••• ¦¦¦¦¦¦aaaaa ¦¦¦¦¦¦¦¦aaa anaa aaa aaaaa a mu iii ¦¦¦¦¦ ¦ a ¦¦¦¦¦ a i iii iaa aaa a a aaaaa ¦¦* na laaaa aaa ¦¦ aa ¦¦ ¦¦¦¦aaa a aa aa aa ¦¦¦¦¦¦¦ ¦ ¦¦¦ ¦ IBIIIII ¦¦ ¦¦ ¦ aa aa ¦¦ ¦¦¦¦¦¦¦ aa ia aa a i aaa ¦ a aai ¦ aaa aa :. aaa aa aa aiaa a iaai aa aa aaa a aa aaa aa ¦¦ la la ¦¦¦ aa a ¦¦ i a aaaai a aa aa a aaaaa ¦ i aa aa aaaaa aa i a na anai ia aa a ait aaa i iibi aaa aaa aam a ¦¦¦¦¦¦¦ i ¦ ¦ iii im ¦ ¦¦¦¦¦ biiii • ¦¦ ia ¦¦ ii ¦¦ ¦¦ ¦¦ ¦ aaaaa — ii ia naa ¦• i ia ibii ¦¦ aa i~ a ara ¦ ia ¦¦¦ bib ai ¦ iai a a - - iibb ai ¦ ii tan aaaiiia ¦¦ ib iii aia ¦¦ . bbbb aa a aa iaaa — an aia aa aa laiaa aaaaa aaaa aa a a iaa ¦¦ ia an aaa aaaa ¦• a a ¦¦ aa aai - aaaa aa a - aa aaa ¦iip aa a aia bb aa aaa -¦a ibii na aa aaa aa aa.a ¦a aaaa ' -¦aa aa aa aa aaaa BBB B Prom na wzburzonej rzece ~*\ rogę na północ od miasta kontrolowali powstańcy, jeździć tamtędy nie było bezpiecznie. Dlatego łącz- nicy, żeby trafić do miejsc postoju konnego pułku, musieli jechać od zachodu, przeprawiać się w bród przez Druć albo — droga ta była krótsza, lecz jeszcze bardziej ryzykowna — przez Dniepr, by poczuć się bezpiecznie pod ochroną wojsk rządowych. Bezpiecznie, ale tylko do pewnego stopnia. Na przestrzeni pięćdziesięciu wiorst był tylko jeden prom w górze krętej rzeki w pobliżu miasta. Nie wolno było go oddać w ręce powstańców, gdyż naruszałoby to łączność między oddziałami wojska, pozwoliło na wybicie ich oddzielnie. Dlatego na lewy, przeciwległy w stosunku do miasta brzeg Dniepru generał Fikiel-mond wysłał kompanię doświadczonego w walkach żołnierza pod dowództwem kapitana Pora-Leonowicza. Kapitanowi jednak nie dowierzano jako potomkowi separatystycznej rodziny, urodzonemu w Mohylewie. Więc „dla wsparcia" i niby „na odpoczynek" przysłano Jurija Gorowa, rdzennego Rosjanina ze starej moskiewskiej rodziny, również w stopniu kapitana. Gorow był raniony w lewą rękę w potyczce z oddziałami powstańczymi pod Rakowem i odesłany „na tyły", by leczył się i odpoczywał. W rzeczywistości tyłów nie było. W ten trwożny sierpień 1863 roku wojna była wszędzie. „Biali" kłócili się z „czerwonymi", Białorusini nie chcieli godzić się z szowinizmem „białego rządu". Wybuchało jednak, gasło i znów wybuchało także niezadowolenie z polityki cara. Przejrzałe żyta płakały ziarnem, w zbożu stały szubienice. Nie znalazł się nikt, by powiedzieć ludziom, że nie wolno wzajemnie się wyrzynać, że świat jest wielki 2S8 m i dla każdego starczy niw, że chleb jest jednakowo smaczny, choć różnie w różnych językach się nazywa. Nikt tego nie mógł powiedzieć... Szło o coś więcej niż o chleb. Szło o wolność. Sytuacja była groźna. W końcu lipca generał Fikiel-mond rozkazał zniszczyć na Dnieprze wszystkie łódki. Specjalny oddział wykonał ten rozkaz. Porąbano dna łódek, wicin i szuhalei z duszehubkami włącznie. Spalono bierwiona, z których powstańcy mogli wiązać tratwy. Nadbrzeżni mieszkańcy, którzy trudnili się rybołówstwem, zostali skazani na głód. Kordon strzegący promu żył w nerwowym napięciu. Tymczasem zaś nie było powodu do lęku. Powstanie dawno przeniosło się na zachód. Główne siły powstania na Przydnieprzu zostały rozbite jeszcze w początkach lata, generał Fikielmond musiał o tym wiedzieć. Oddział powstańczy, rozporządzający pięćdziesięcioma szablami, dwustoma bagnetami i kosami zgrupował się 'v lasach Zwierzynieckich. Tam go zobaczył pewien chłop i ruszył do miasta, aby uprzedzić. W drodze zabrał bryczkę księdzu i przez cały czas gnał konie, ile tchu starczy. Przed samym miastem zdechł koń z przyprząż-ki, chłop przesiadł się na dyszlowego i... pułkownik Fro-łow okrążył powstańców, rozbił ich doszczętnie. Dowódca oddziału, Wyszesław Hrynkiewicz, został wzięty do niewoli, skazany na śmierć. Siedział teraz na odwachu i oczekiwał wykonania wyroku. Przedtem jednak musiano go wyleczyć, umożliwić mu spowiedź i dopiero potem zastrzelić jak psa. Potomkowie-demokraci zbierali straszliwy posiew swoich ojców — wyznawców pańszczyzny. Jednak pojedyncze drobne oddziałki jeszcze błądziły w puszczach, plotka wyolbrzymiała ich siłę. Nikt nic nie wiedział, jak to zwykle na wojnie, oddziały kordonu znajdowały się w gorączce trwogi i strachu. 259 Nikogo więc nie zdziwiło, że 18 sierpnia do dowództwa kordonu przycwałował ułan na spienionym koniu i coś spiesznie przekazał Pora-Leonowiczowi. Gorow przeprawił jeźdźców na drugi brzeg (rozkaz generała nakazywał obowiązkową obecność na promie jednego z oficerów i czterech żołnierzy) i ze współczuciem patrzył na konia, który niemal z ludzkim postękiwaniem niósł ułana na czerwoną stromiznę. Było to przed wieczorem. Duchota panowała nieznośna, żołnierze i kapitan oblewali się potem. Przyćmione w słońcu zwierciadło wód wydawało się martwe. Nie wypluskiwały ryby, szare czaple na mieliznach stały zmęczone, przypominały ubrane w łachmany, poczwarne wiedźmy. Tylko jaskółki w bystrym locie muskały skrzydłami wodę, gdzieś za bezchmurnym horyzontem powarkiwały grzmoty, powarkiwały uparcie, raz za razem. „Będzie wróblęca noc", pomyślał Gorow. Jak gdyby w odpowiedzi, westchnął jeden z żołnierzy: — Dzisiaj nas zaleje. Jak na wiosnę, będziemy kukać na wyspie. Przeciwległy brzeg był niski, tylko naprzeciwko podjazdu, gdzie stała chata przewoźnika i odryna, znajdował się dość wysoki piaszczysty wzgórek, na którym rosły dwie sosny i kilka czarnych olch. Woda tam nie dochodziła. — Iwanie — zapytał Gorow żołnierza — ty już tu służysz piąty rok, powiedz, czy Dniepr szaleje podczas burzy? — To rzeka z charakterem. — Żołnierz miał czerwoną twarz, oblaną słońcem. — Wiosną powódź zalewa całą dolinę, zostają tylko pagórki. I tak na jakieś siedem wiorst. Niedobre miejsce dla promu, ot co, panie, ja powiem. Tu w ulewę bardzo źle. Całe stare koryto woda 260 zaleje, ot, tamten występ zaleje. Wtedy nie ma co myśleć o przeprawie. Koniec. Prom uderzył w brzeg i natychmiast łozy, które przedtem jakby płynęły przed oczami, zatrzymały się, zamarły. Żołnierze, wesoło pohukując, przetaszczyli na wzniesienie dębową kładkę przywiezioną na opał. Kapitan westchnął. Poczuł przez chwilę zazdrość. Nie umiał być takim szczerze wesołym, pełnym radości życia. Ta monotonia. Od miesięcy oczy nic innego nie widzą, tylko ten obrzydły kordon, chatę przewoźnika, w której filozofuje przy butelce wódki Pora-Leonowicz, odrynę i olbrzymią stajnię, w której rozlokowali się żołnierze, pasiastą budkę wartowniczą, oślizłą linię promu. Jedyna radość to Dniepr. Ale i ten leży oto pod ciężkimi jak z ołowiu promieniami słońca, trwożny i niemy. W Moskwie zaś teraz panuje cisza. Moskwa dopiero zaczyna ożywiać się: ludzie wracają z letnisk i ze swoich włości. Na lipach parku Nieskucznego pierwsze żółte listki; z bogatych bazarów dochodzi zapach ulubionych jabłek matki, wołowych mordeczek. Matka, być może, pojechała właśnie do monasteru, aby pomodlić się o zdrowie dla syna Jurija i o to, by Bóg. zesłał na niego wiarę. Jedzie może teraz przez zjazd Krucicki w niezgrabnej, podobnej do arbuza bryczce. Woźnica Sidor o szerokim zadzie, którego mogłoby starczyć na trzech, woła na przechodniów gromkim głosem: „Hej tam, z drogi!" W błękitnym niebie olśniewająco błyszczą kopuły soborów i rysuje się lekki kontur krucic-kiego pałacyku. A oto i on sam, Jurij, wychodzi z frontowego wejścia, przechodzi drożyną pod lipami, słodko oddychając przezroczystym i już nieco chłodnawym powietrzem. Wańka z dziurą pod pachą chwieje się na koźle. — Hej, Wańka! ; 261 I oto mknie, mknie bryczka. Najpierw po Twerskiej, potem przez bulwar, potem na Arbat. W piersi uderza, zachłystuje się radością serce. Tak, wojna skończona, nigdy więcej nie będzie wojny. Są tylko lipy. Jest Arbat. I są przepiękne, samotne pałacyki... I wychodzi mu na spotkanie w tamtej ładnej białej sukience Nadine. — To właśnie pan?! Boże, jaka ja jestem rada! I znowu — ze szczególnym pośpiechem — opuszcza na wyszywankę swoje niewinne, ciemnoniebieskie, piękne oczy. Cóż z tego, że tylko dwa razy zamienili ze sobą kilka słów, że prawie się nie znają. Najważniejsze, że to Moskwa, że słońce, że dzień bez krwi i wystrzałów. A Moskwa to właśnie Nadine, Nadzieja, Nadieńka, jak mówią tutaj. Cóż z tego, że nie widział jej od roku, że tak mało się znają. Przecież potrafi przywołać jej włosy koloru rdzewiejących liści klonowych, puszyste, lekkie, miękkie, rozczesane pośrodku głowy, jej usta o lekko jakby obrzękłej dolnej wardze. — Nadieńko, gdyby pani wiedziała, jak ja do pani tęskniłem, jak mi bez pani nieznośnie było na tej ziemi, stratowanej przez kopyta konnicy. Ona się uśmiecha. I jest cisza. Gdzieś ozwał się i zamilkł w szklanym powietrzu daleki dzwon. Szczęście. Moskwa. I cisza, cisza w szeleście lip. Przede wszystkim cisza. Wystrzał. Gorow, wyrwany z zamyślenia, aż się potknął o korzeń, który licho wie skąd znalazł się na drodze. I od razu usłyszał za płotem donośny głos: — Szymon, dawaj kartę! Ten strzał i ten głos przywróciły go rzeczywistości. Już po chwili opanował się — nie darmo uchodził za człowieka o wściekłej odwadze — twardym krokiem skierował się na podwórko, na to smutne podwórko, 262 gładkie jak klepisko, otoczone połamanym płotem. Jurij ciężko i głęboko westchnął i niemal z nienawiścią spojrzał na straszny w swojej martwocie Dniepr. Zadrgały brwi młodego mężczyzny. Pośrodku podwórza, twarzami zwróceni do zawartych wrót, stali dwaj: żołnierz-ordynans i oficer. Żołnierz trzymał pudło z pistoletami i napoczętą talię kart. Oficer brał z pudła pistolety i prawie nie celując, strzelał do wierzei, do małego prostokąta przybitego do słupa. — A, kamrat... Do broni, zawadiacy-huzarzy... Ileż to już razy niepokoiła Gorowa ta zwięzła, piękna twarz, białe włosy i bokobrody, przede wszystkim zaś przerażająco niebieskie oczy, w których czaiła się pogarda dla wszystkiego. I ta stara blizna przez brew i lewą skroń. Kiedy przy pierwszym spotkaniu zapytał Leonowi cza, skąd się wzięła, ten niechętnie odburknął: — Od szpady... zdumiał jeden taki... Sztokada... Terca... — I co? — zapytał Gorow. — Za bardzo liczył na swoją francuską szkołę — z ostrą ironią powiedział Leonowicz — uczył go, wie pan, sam znakomity Harecier... Gorow wiedział, iż człowiek, z którym zetknął go ten przypadek, ma opinię pierwszego w pułku, i nie tylko w pułku, zabijaki, że strzela wyłącznie z pistoletów służących do pojedynków, przy takim jednak zajęciu jak dzisiaj ujrzał Leonowicza po raz pierwszy. > —Wprawiałem się — powiedział Pora-Leonowicz z pobłażliwą grzecznością — nigdy nie wolno wychodzić z wprawy. Szymon, jak gdyby pragnąc pochwalić się swoim panem, zdarł z wierzei kartę i pokazał ją Jurijowi. — E, co tam... — lekceważąco wtrącił Leonowicz. 263 — Nic nie rozumiem — odrzekł Gorow — zwyczajny as... Treflowy... — Niech pan przyjrzy się dokładniej — obojętnie powiedział kapitan. Gorow podszedł bliżej, przyjrzał się karcie i mimo woli wciągnął do płuc więcej powietrza. As był pikowy. Trzy kule, które trafiły jedna w drugą, z pikowego uczyniły asa treflowego. — Panie kapitanie — zawołał Gorow — to jest coś, czego ja nigdy jeszcze nie widziałem. — Ach, głupstwo — odparł kapitan. — Chodźmy lepiej czegoś się napić... ...Była to zwyczajna, wiejska chałupa, tyle tylko, że z alkierzem, o pobielanych ścianach, więc przynajmniej pod tym względem oficerom się udało. Duży stół o szur-patym blacie, szerokie ławy, poczerniały Chrystus na pokuciu. W oknach wazoniki — w nich kwiatki zwane łezkami Alonki. Były to łzy wysychające, gdyż ziemię pokrywał tytoniowy popiół, ziemia w wazonach była szara. Jedyną ozdobę ścian stanowiły dwie malowanki. Na jednej z nich prorok Elizeusz o twarzy przebiegłego idioty posyłał młodzianków na niedźwiedzicę. Farba, którą namalowana była aureola, rozmazała się już po całej głowie. Na drugiej trzej Tatarzyni „dzielili jasyr" — dziew-czynę-brankę. Podczas gdy Szymon stawiał na stole wódkę, ogórki ze śmietaną, michę z gotowanymi kaczanami kukurydzy i patelnię, na której kląskały na maśle smażone sielawy, Pora-Leonowicz siedział na ławie pod oknem, oglądał pistolety i jakby rozmawiał sam ze sobą: — Broni, mój Juriju Aleksandrowiczu, trzeba doglądać samemu. To jedyna rzecz godna uwagi szlachcica. Smar dla broni to arystokrata wśród innych sma- 2G4 rów... Samemu! Mój kolega zginął pewnego razu tylko dlatego, że krzemień w pistolecie był natłuszczony. Nawet nie był brudny, po prostu tłusty, od palców. Gorow patrzał na palce Leonowicza, które pieszczotliwie obmacywały stal, dziwił się, czemu dotąd małomówny, zawsze ironiczny kolega dziś jest taki rozmowny, jak gdyby bał się, by nie oniemieć. — Dziś będę pić — oznajmił bardzo poważnie. Gorow usiadł po drugiej stronie stołu, ledwie odpił z kieliszka, nie chciał wódki. Za oknami panował dokuczliwy upał. Groźny Dniepr ledwie poruszał między omdlałymi brzegami ciężkie jak płynny ołów fale. Pioruny warczały gdzieś już wcale blisko, gniewnie i prawie bez przerwy. To oczekiwanie burzy, przenikające omdlałą przyrodę, działało na nerwy. Krew w żyłach wydawała się gęsta i ciężka jak rtęć. Krążyła wolno, rodząc ponure, nieomal gorączkowe myśli. Leonowicz zaś wychylał kieliszek po kieliszku, jakby z postanowieniem, że musi się napić do granic możliwości. Widząc ten nastrój Leonowicza, można było oczekiwać po nim czegoś niezwykłego. I dlatego Gorowa zdziwiło, że Pora-Leonowicz nagle odsunął kieliszek. — I to się nazywa wojna! — powiedział z wesołym okrucieństwem. — Nudne, mój Juriju. Ja chciałbym wojować wtedy, gdy rabowano, gwałcono dziewczyny. A tu zamiast tego wszystkiego — wist i ojcowskie bicie pańszczyźniaków. Zesraliśmy się z tą całą rosyjską historią. Naprzeciwko, na tle okna Gorow widział jego sylwetkę — wyrazisty, piękny profil z klasycznym nosem i gwiezdnymi brwiami. Za oknem — Jurij śledził to z trwogą — nadpływały chmury i pokrywały niebo. Napływały z niewiarygodną niemal szybkością, zbijały się, widocznie posuwały się 265 p™ nad Dniepr, nad miasto, gdzie jeszcze widniała biała smuga na niewielkiej przestrzeni błękitu. Duchota stawała się nie do wytrzymania. Wyczekiwanie także było męczące. Jedynie Pora-Leonowicz, jak się wydawało, niczego nie odczuwał. W jego bezczelnych i przerażających oczach lśniło jakby wesołe szaleństwo. Wspominając jego dzisiejszą zabawę, Gorow zrozumiał, że siedzący przed nim człowiek to ktoś straszny, to niebezpieczny drapieżnik, w którego duszy nie ma zapewne miejsca na jakiekolwiek wyrzuty sumienia. Leonowicz tknął palcem jedną z malowanek. — My tutaj... jak ci trzej Tatarzyni. Jeden z nich to Filka (tak on nazywał generała Fikielmonda), drugi Ta-tarzyn to ja, a trzeci to pan, wielce szanowny Juriju Aleksandrowiczu. Dzielimy między sobą dziewiczość tej naddnieprzańskiej ziemi. Zajęcie to ma swój sens. Pod kogo to bowiem ona się nie podkładała! A jednak, prawdę mówiąc, wszystko to nie ma większego znaczenia. Wreszcie zaczęło się. Za oknem nastały ciemności. Przez podwórko przeleciał szalony wicher, zarzucił na głowę szynel wartownikowi, przygiął do strzechy stajni czarną olchę, która zatrzepotała, zginając się w kabłąk. Szaleństwo wichru przed burzą nie skończyło się na tym. Postanowił widocznie odwiedzić także ludzi w chałupie. Nagle rozwarły się drzwi, straszliwy rozpęd do-sięgnął pieca, wicher dmuchnął w palenisko, poderwał po drodze obrus, omal nie zerwał go ze stołu wraz z zastawą i wyleciał przez komin, mówiąc wyraźnym falsetem: — Huuu... Gorow widział przez okno, jak ten zryw wyrzucił z na poły rozwalonego komina kawcze gniazdo i poturlał je niby koło po zapylonej trawie. 266 — Szymonie, ty diabli synu — krzyknął Leonowicz — nie zabezpieczyłeś paleniska zastawką! I sam rzucił się w stronę pieca, blaszaną zastawkę po-obtykał onucą. Szymon jak opętany skoczył ku drzwiom, zamknął je, poprawił obrus, wbiegł do alkierzyka i wyskoczył z niego z zapaloną łojówką. Gorow zauważył, że Leonowicz znowu siedzi, oparłszy skroń o pięść, blady, z przymkniętymi oczami. Jego wargi poruszyły się. Nie otwierając oczu, powiedział: — Stoi kogut nad urwiskiem, zatknął dupę onuczys-kiem... I wyjaśnił: — Rozwiązanie tej zagadki proste — zastawka od paleniska. Katechizm ludowej mądrości cały składa się z takich powiedzonek. Szymon uśmiechnął się z zadowoleniem. — Idź sobie, Szymonie — dodał, patrząc w okno. Szymon wyszedł. Gorow zwrócił się do współbiesiadnika i z wyrzutem powiedział: — Jak panu nie wstyd. Przy żołnierzu postąpił jak człowiek głupszy od niego. To upokorzenie ludu. Pan jest przecież Białorusinem. Ze starego rodu. Na policzkach Leonowicza wystąpiły czerwone piętna. Nagle z zainteresowaniem zapytał Gorowa: — A cóż to takiego, coś do jedzenia? I co to w ogóle znaczy, ogólnie rzecz biorąc, Białorusin? Kogo na tej ziemi nie było?! Byli Niemcy, byli Polacy, byli Litwini. I nagle — Bia-ło-ru-sin. Usiadł sobie z głupią gębą, i masz ci figę, dłubie palcem w nosie. W czasie ostatnich słów źrenice Leonowicza przesunęły się ku nasadzie nosa. Twarz jego przybrała taki grymas, że Gorow, człowiek o spokojnym i wesołym usposobieniu, nie wytrzymał, roześmiał się. — Nic w tym śmiesznego — wściekł się Leono- 267 I wicz. — I nas, i was trapi ta sama choroba. O całych naszych dziejach myślimy podobnie. Czegóż od nas oczekiwać? Swiatosław zabił Jarosława, Jarosław zabił Iza-sława, Izasław zabił Świętopełka, Swiętopełk zaś zabił Borysa i jeszcze Gleba na przydatek. Ci zaś do tragicznego zgonu doprowadzili dwóch braci i trzech swatów i za to przez przepełnioną chrystusową miłością prawosławną cerkiew zostali zaliczeni w poczet świętych... Noc wróblęca za oknem doszła do swoich praw. Stało się to wprost błyskawicznie. Deszcz lał taki, iż wydawało się, że powietrza było mniej niż wody. Błyskawice przekreślały niebo tak często, że żółty płomyczek świecy stał się niepewny i właściwie zbyteczny. W sinym poblasku błyskawic Gorow widział trupią twarz, pokrytą kropelkami potu. — I zawsze na nasz wielki naród znajdzie się pałka, najczęściej obca. Car czy psiarz to dla nas wszystko jedno, byleby były potężne mięśnie, brody jak łopaty i wąsy większe niż u magów. I wszystko to wiernopod-dańczo będziemy lizać aż do łajna włącznie. Jego im-peratorska mość siedzi sobie w loży, brzmi hymn napisany przez wielkiego poetę, śpiewają mu go, a barany z miłości do niego tłoczą się stadem... Ich zaś błękitne mundury znają jedno — po pyskach, po pyskach: „Siedźcie na wyznaczonych sobie miejscach. Licho bowiem was wie, może ktoś z was ma w kieszeni armatę..." Jednak po ich pyskach ścieka pot, łzy wzruszenia. I nigdy się nie dowiedzieć, czemu oni płaczą — z bólu czy z zachwytu... A nazajutrz: „Za cara, za wiarę, z nami Bóg!" Bezbożni Francuzi zamordowali swego króla. No to bij ich, dopóki nie usłyszy się śmiertelnej czkawki! Patriotyzm! Jurij jednocześnie współczuł temu człowiekowi i oburzał się na niego. Zgodzić się z nim nie umiał. Oznaczałoby to, że cały jego świat — uniwersytet, gdzie pro- 268 fesorzy wykładali o ludzkim mikrokosmosie, Nadine, zachwycająca się Turgieniewem, senny, wspaniały, mocarstwowy spokój newskiego nabrzeża, matka, która prosi Boga o wiarę dla syna i z miłością żegna się przed świętym Mikołajem — wszystko to jest oszustwem, mirażem. Rozmowa z Leonowiczem o tych subtelnościach chyba nie miałaby sensu, taki prostolinijny, mógł z tego nic nie zrozumieć. Dlatego Gorow, dość bezradny — sam to odczuwał i czerwienił się — powiedział: — Przecież pan jest szlachcicem, kapitanie Leono-wiczu, powienien pan mieć szacunek dla tradycji... Leonowicz wzburzył się: — A od czego zaczęło się moje szlachectwo, czy pan wie? Skąd się wziął mój przydomek „Pora"? — Oczywiście, że nie wiem. — Dlatego, że pochodzę z oczajduszów, miły mój Juriju Aleksandrowiczu... Za czasów panowania, jak się zdaje, cara-niedojdy Mohylew poddał się bogonośnym wojskom moskiewskim. Proszę uważać — dobrowolnie. I oczywiście, by jego mieszkańcy mogli zadokumentować swoją wdzięczność, kazano im utrzymywać garnizon. Wtedy nasi zaczęli się zastanawiać: „Gdybyśmy byli zamożni, no to zgoda — ale my przez całe życie nie wyłazimy spod batogów. Więc co do pieniędzy — to figa z tego!" Stukanie do drzwi zmusiło Leonowicza do milczenia. Gorow powiedział obojętnie: — Wejść! Wszedł Iwan, ten sam, z którym Gorow rozmawiał na promie. Wyrazista, czerwona twarz Iwana, twarz prawdziwego zupaka, była wilgotna. Spod żołnierskiej czapki bez daszka wymykało się pasmo posiwiałych włosów. Nie bacząc jednak na to, że był mokry, choć go wyżymaj, że i z szynela na podłogę ściekała woda — 269 każdy poznałby w nim starego, doświadczonego żołnierza. Wyraz bowiem jego twarzy był wyrazem oficjalnego oddania i poczciwości, przez który przezierała lekka pogarda i własna, nie zamaskowana myśl o wszystkim. — Czego chcesz? — zapytał Pora-Leonowicz. — Wasza wielmożność, wody przybywa. Rzeka ruszyła starym korytem. Gorow mógłby przysiąc, że przez twarz Leonowicza przebiegł błysk radości. — Kłam sobie, kłam — z niedopuszczalną f amiliar-nością powiedział kapitan — czyż w ciągu godziny zalewiska aż tak napełniły rzekę? — Bardzo być może, wasza wielmożność, że w górze padało niejedną godzinę. Poprzeczkę do mierzenia głębokości zalało do połowy. — To i co z tego? — Za pół godziny zniknie cała pod wodą. Będzie pełne stare koryto. Będziemy na wyspie. — Tym lepiej. Przez najbliższe dwa dni możesz nie czekać na buntowników... Idź do diabła! Widząc, że żołnierz wciąż jeszcze stoi, zapytał: — No, czego tam jeszcze? — Podróżni mogą próbować przejeżdżać przez stare koryto... Proszę o pozwolenie, żeby postawić tam wartę... Ludzie mogą się potopić. — A cóż ci do tego? — ironicznie zapytał kapitan. — Niech nie lezą do wody, niech wracają do Zborowa i tam nocują... Żadnych wart. — Tak jest. Żadnych wart! — powiedział Iwan i wyszedł. Leonowicz jeszcze przez chwilę milczał, patrzył przez okno, za którym w niebieskim świetle błyskawic smagały ziemię gęste bicze wody. Potem zaś ciągnął dalej: — ...I postanowili wyrżnąć swoich pobratymców! Jeśli był wśród nich i pański przodek, to mu nie zazdrosz- 270 czę. Było ich kilka tysięcy i nikt się nie ocalił... Zaczęło się od tego, że któryś z żołnierzy ukradł na jarmarku pieróg u baby. I wtedy to mój przodek, jak przystało na chrześcijanina, nie wytrzymał, wybiegł z ratusza z okrzykiem: „Para! Para!" ...Cały zjazd Mikołajewski został zasłany trupami, od tego wzięła się nowa nazwa „Kostnica"... Ileż było płaczu żołnierek, ich dzieci. Nic na to się nie poradzi: braterska miłość... A od czego się zaczęło? Od pieroga, kochany, od pieroga... Od pieroga zaczęło się i nasze szlachectwo. Król polski wydał przywilej: nadać Leonowiczom przydomek „Para", a że to w ich mowie źle brzmiało, więc natychmiast przerobić na „Pora". Wesel się, Marusia! Potem wkroczyło do miasta polskie wojsko, co dwudziestego mieszkańca — na szubienicę, żeby nie doszło do jakiejś zmowy z Moskwą. Ależ i uciecha była! — Pan ma swój naród — cicho powiedział Gorow. — Jest w nim szacunek dla człowieka, miłość do niego. Czyż tego mało? Ja wiem, że władze zachowują się podle, ale czyż temu winni ludzie?! — My wszyscy bardzo kochamy naród — powiedział Leonowicz, ledwie uśmiechając się kącikami ładnych ust. — Żeby tylko sprytniej włazić mu do kieszeni... Ach, pan, Juriju Aleksandrowiczu, ze swoją łzawą wiarą w człowieka, niech pana nie znam... To bydło, które trzeba walić po łbach. I wasze, i nasze, i polskie, i w ogóle. Nic innego nie jest ono warte. Żałować? Kogo? Za co? Za to, że im się odbija i srają bobkami? Za to, że ich karki są przystosowane do siodła? Za to, że ich tyłki proszą się o bicie?... O, nie, Juriju Aleksandrowiczu, bądźmy szczerzy... Ja mam mózg, a moja ręka każdego potrafi chwycić za gardło. To ja idę! Chylcie się przede mną! I niczego nie żałować dla swoich celów! Dopóki nie poczujesz się na siłach — milcz, słuchaj 271 i stopniowo staraj się, by się ciebie bali... A poza tym — precz z litością! I wobec kobiet, i wobec dzieci. Idź po trupach, a będzie ci dobrze. Każde postępowanie z ludźmi jest dobre. Zdrada, trucizna, donos, a potem nóż, bi-zun, więzienie... I nie trzeba tego się wstydzić. Ja się nie wstydzę. Nie dam się nabrać na piękne słówka. Ja zrobię coś takiego, że wszyscy będą wymiotować. Pan zacznie wymiotować, ja zaś tymczasem na każdego potrafię zarzucić pętlę. I zarzucę... Potworny człowiek siedział przed Gorowem. Straszliwy jak oszalały ryś. Gorow, nie chcąc zdradzić się ze swymi uczuciami, udał ziewanie i zapytał: — Czy panu nigdy, kapitanie, nie przytrafiła się francuska choroba? Wydaje mi się bowiem, że takie słowa świadczą o rozmiękczeniu mózgu. — Pan boi się nawet moich słów — brutalnie roześmiał się Pora-Leonowicz. — Bynajmniej, panie kapitanie, nigdy nie chorowałem. Przodkowie moi również nie chorowali. Gromadzili swoje siły dla mnie. — Czy nie lepiej byłoby, żeby pan poszedł spać, kapitanie?! — A to czemu? — Nie chcę pana słuchać. Jestem oficerem. I co bym nie myślał, to wiąże mnie przysięga i poczucie honoru. — Całuj pan psa pod ogon — odrzekł Leonowicz. Wstał, przeciągnął się, naprężył muskuły, zaśmiał się: — Mój praszczur to był zuch. Najważniejsze stać po stronie tych, co wygrywają. Gorow odszedł od stołu, oparł się łokciami o podokni-cę, przycisnął czoło do zimnego szkła. Deszcz lał taki, że cała ziemia w oślepiającym świetle błyskawic skrywała się pod niebieskim rozmigotaniem kropel. Jak gdyby całe pola niskich, tkwiących tuż przy ziemi kwiatów wyrastały i znowu znikały w ciemnoś- 272 I ciach. Waliły pioruny. Ktoś gniewnie swawolił, łamiąc wśród chmur grube bierwiona. Przez szum deszczu dało się słyszeć szuranie kół po błotnistej ziemi i głuche głosy. Gorow wpatrzył się w ciemność. „Ktoś chyba przyjechał". Włożył płaszcz i wyszedł. Pośrodku podwórza, w ukośnym świetle padającym z okien stała para koni. Dymiły ich zmęczone grzbiety, za nimi ledwie wynikała z ciemności sylwetka lekkiej bryczki z podniesioną budą. Woźnica, siwowąsy człowiek, podobny był w swoim płaszczu do nastroszonego ptaka, kręcił się przy koniach. Błyskawice sprawiały, że jego wielki cień chwiał się na wszystkie strony. Budę nieco odsunięto, na podnóżku bryczki pojawiła się mała nóżka. Kobieta, zgrabna i wysoka, w ciasnym płaszczu, stąpnęła prosto do kałuży, która płynęła przez całe podwórko. Obejrzała się. — Proszę panią tutaj — pośpieszając z ganku na spotkanie, głośno zawołał Gorow. Otworzył drzwi przed kobietą. Przestąpiła próg, odrzuciła kapiszon, mrużąc oczy przed oślepiającym — po takich ciemnościach — płomykiem świecy. Zdziwiony Leonowicz patrzył na kobietę wielkimi oczami. Było na co patrzeć. Gorow nigdy jeszcze nie widział takiej twarzy. Gęste, ciemne brwi, które mogły wydawać się męskimi, gdyby nie duże, jak czarne jeziora, błyszczące oczy i lekko nabrzmiałe, drobne wargi. Regularny, mały nos, łagodny owal nieco asymetrycznej twarzy, której właśnie ta asymetryczność przydawała dziwnego wyrazu miękkiej, kobiecej pokory i jednocześnie wład-czości, nawet przyzwyczajenia do władczości. „Z czego to — pomyślał Gorow — z arystokratyzmu? 18 — Moje niedźwiedzie 273 Czyżby? Ona chyba taka sama arystokratka jak i ja. Po prostu człowiek wielkiego ducha i niezależnej myśli. Władczość zaś — czemuż tego się nie domyśliłem — wynika stąd, że mężczyźni nie mogą nie czuć się niewolnikami przed taką kobietą". Wydało mu się, że gdyby nie mundur, gdyby nie wojna — może i on sam stałby się jej niewolnikiem. I byłaby dla niego ta niewola nawet miła. Na kasztanowatych włosach kobiety, nad czołem tęczowo lśniły kropelki wody. Przy całej dorosłości było w tej twarzy coś dziecięcego i bezbronnego. Leonowicz westchnął i ukrył swoją twarz w dłoniach. Gorowowi wydawało się, że barkami kapitana wstrząsa skrywany śmiech. Gdy jednak Leonowicz podniósł wzrok, twarz jego była poważna. — Prosiłabym bardzo o przeprawienie mnie na tamten brzeg — powiedziała kobieta. Leonowicz spojrzał na zegar. Była jedenasta. — Proszę siadać, zaraz będzie herbata. — spokojnie odezwał się Pora-Leonowicz. — Szymon, dla .furmana szklankę wódki! Konie wyprząc! — Dziękuję za zaproszenie, ale nie mogę z niego skorzystać. — Proszę się nie sprzeciwiać — łagodnie, ale stanowczo odparł Leonowicz. Kobieta podniosła na niego wzrok, jak gdyby zdziwiona jego uporem. Jednak go usłuchała, usiadła. Gorow spiesznie razem z obrusem zgarnął ze stołu resztki kolacji i trunków. Jedną ręką. Prawą bowiem miał na temblaku. Rana prawie się zagoiła, jednak należało być ostrożnym. Szymon pośpiesznie, widać, że z większym zapałem niż dla oficerów, zastawiał stół. Przez cały ten czas kobieta bezmyślnie patrzała w okna. Nawet gdy podano herbatę, nie tknęła jedzenia, 274 do którego zapraszał Leonowicz. Jedynie ogrzała ręce o szklankę, odpiła ledwie kilka łyków gorącej herbaty. Natomiast Leonowicz powoli i z widocznym zadowoleniem siorbał burą ciecz. Gdy Szymon sprzątnął ze stołu, kapitan odchylił się do ściany i zapytawszy uprzednio o pozwolenie, zapalił. — A więc, o co pani chodzi? — Chcę dostać się na drugi brzeg. Bardzo się śpieszę — powiedziała wzburzona. — W drodze jedynie tylko tutaj zatrzymałam się na całą godzinę. — Trzeba będzie poczekać do rana — spokojnie powiedział Leonowicz. — Dlaczego? — Taki mamy rozkaz generała Fikielmonda — w nocy strzec promu, nie dopuszczać obcych ludzi. Tym bardziej osób cywilnych. Pani sobie tutaj przenocuje. Pokój będzie do jej dyspozycji. — Nie mogę. — Bardzo mi przykro, proszę pani. Rozkaz generała Fikielmonda. Wojna, proszę pani. Insurgenci... — Nie jestem insurgentką. Jestem tylko kobietą, matką. — Dziecko zachorowało? — zainteresował się Pora--Leonowicz. — Nie. Spieszę do męża. — Żałuję, ale nie mogę pani pomóc. Sąd polowy to rzecz nieprzyjemna. A przecież to rozkaz generała Fikielmonda — tłumaczył Leonowicz kobiecie sytuację jak małemu dziecku. — Ja także mam rozkaz. Od jego ekscelencji. Proszę przeczytać. Nikt nie zainteresował się nazwiskiem ekscelencji. W owym czasie na Białorusi była tylko jedna ekscelencja, na której rozkaz biły pałki, kurierzy gnali na spienionych koniach, ludzie męczyli ludzi. 275 — Owszem, rozkaz Murawiewa — powiedział Leo-nowicz, patrząc na papier. Gorowowi wydało się, że Leonowicz wcale tym nie był zdziwiony. — Ach — zawołał Leonowicz — to pani jest żoną Wyszesława Hrynkiewicza? Tego właśnie? — Ale — odparła kobieta — przecież pan widzi, że ja wiozę dla niego ułaskawienie. Niech pan się zlituje. Zamieniono mu wyrok śmierci ma dożywotnią katorgę. To naprawdę szczęście! To... Kobieta po raz pierwszy jakby się uśmiechnęła. Nie było nic piękniejszego niż ten uśmiech. — Mąż pani powinien był wcześniej nad wszystkim się zastanowić — sucho odrzekł Leonowicz. — Zamiast wypchanej słomą poduszki, obejmowałby teraz jedną z najpiękniejszych kobiet, jakie zdarzyło mi się widzieć. Kobieta zapłonęła, ale szybko się opanowała: — Ja to wszystko rozumiem, ale niech i pan zechce coś zrozumieć. On będzie żyć. Byle przeprawić się na tamten brzeg, a za godzinę ja tam... I on będzie żywy! Leonowicz milczał, nad czymś się zastanawiając. Zerknął na zegarek. Machinalnie spojrzał na zegarek także Gorow. Dwunasta godzina. Jakby na potwierdzenie, poprzez grzmoty nawałnicy doniosły się dalekie, głuche uderzenia dzwonów soborowych z miasta. — Jest jeszcze jedna przyczyna — odezwał się wreszcie Leonowicz. — Wróblęca noc. Rzeka się rozszalała, można utopić prom, panią i ludzi. — Proszę zrozumieć, tu każda minuta jest droga. Gorow widział: jeszcze dziesięć minut takiej męczarni, a kobieta może się rozpłakać. Inne na jej miejscu dawno już by płakały. Pora-Leonowicz z tą samą uprzejmością na suchej, pięknej twarzy narzucił płaszcz na kobiece plecy. 276 — Chodźmy, proszę pani... Gorow, niech pan idzie z nami... Deszcz zaczynał przycichać, natomiast rozhulał się i mocy nabrał wiatr. Kiedy ledwie przezwyciężając jego zrywy, weszli na stromiznę, ujrzeli ponury obraz. Rzeka szalała. Dolne zrywy wiatru rozkołysały wielkie i wysokie fale. Toczyły się pod prąd, niosły białe grzywy. Fale biegły jedna po drugiej i przeciwległy brzeg ginął w atramentowej, burzliwej ciemności. Ale i stamtąd, z mroków, dolatywał rozszumiały, niski huk wody. Rzeka uderzała o brzegi, jakby chciała się z nich wyzwolić. Przez plamę światła na wodzie przemknął na falach dziurawy kosz, potem całe drzewo, jabłoń wyrwana z korzeniami. Dziwnie było widzieć na jej gałęziach opryskanych pianą, na gałęziach, które wirowały to znikając pod wodą, to się z niej wynurzając, dwa albo trzy jabłka. Leonowicz w milczeniu wskazał ręką, iż trzeba wracać do chałupy. Dopiero tam, w uspokajającym cieple nocnego gniazda ludzkiego, powiedział: — Sama pani widziała. Prom na pewno zniesie woda. Trzeba poczekać do rana. — Ale tam on czeka — odpowiedziała. ¦— On czeka już od dwóch miesięcy. Te kilka godzin niczego nie zmienią — niby obojętnie, ale z wyczuwalnym okrucieństwem powiedział kapitan. „Nie potrafi zrozumieć jej położenia — pomyślał Gorow. — Cóż to takiego? Sadyzm czy zimna podłość?" Kobieta, jak się wydawało, nie wyczuła intonacji głosu Leonowicza. — Dla skazanego każda godzina jest droga, to dodatkowe cierpienie — powiedziała prosto i surowo zarazem — czy pan to rozumie? — Pani sama może zginąć w czasie przeprawy. — Ja się tego nie boję. 277 I — Ja również nie boję się o panią — spokojnie odrzekł Leonowicz. — Ale to ja odpowiadam za życie żołnierzy. Oni też mają żony. — Ja mogę z tą panią pojechać — nieoczekiwanie dla samego siebie oświadczył Gorow. — Sam pan nic nie wskóra — ze spokojnym uśmiechem, w jaki ułożyły się piękne i wyraziste wargi, odpowiedział Pora-Leonowicz. — Mech pani tego nie bierze poważnie. Ten poryw świadczy o szlachetnym sercu kapitana, ale on jest ranny... w walce z insurgentami... Prawdę mówiąc, w bitwie tej wykazał swoje bohaterstwo. To był niewątpliwy cios, ale Gorow przemilczał: nie chciał powiedzieć, że był ranny w walce pod Rakowem, a nie tutaj, nie chciał się usprawiedliwiać. — Wszystko to prawda — zgodził się — można jednak zapytać żołnierzy, kto z nich zgłosi się na ochotnika. — Pytać sołdatów?! — spokojny głos Leonowicza zabrzmiał okrutnie. — No wie pan... Odpowiadać będę przecież ja. — Pańska postawa wydaje mi się nieco podejrzana... — odrzekł Jurij. — Kapitanie Gorow! — nie podnosząc głosu, powiedział Leonowicz. — Zabraniam... Jak dotąd, jest pan moim podwładnym. Gorow zamilkł. Zrozumiał, że nie przekona kapitana, że jest on równie obojętny jak kamienny mur. — Sama popłynę — powiedziała kobieta. — Umiem dobrze pływać. Spojrzawszy na jej twarz, na której malowało się zdecydowanie, Gorow pojął, że nie są to czcze słowa. — Ja na to nie mogę pozwolić — oświadczył Leonowicz. — Pani raczy zapominać, że jestem mężczyzną i, zrządzeniem losu, odpowiadam również za panią, za pani życie. 278 — Pan jest mężczyzną?! — krzyknęła z goryczą. — Prawdziwy mężczyzna sam popłynąłby ze mną, skoro boi się o życie żołnierzy i o prom. Pan jest po prostu tchórzem. — Dziewięć razy stawałem do pojedynku — sucho oznajmił Leonowicz. — Trzy razy byłem raniony na wojnie. Chciała się rzucić na niego, po chwili bezsilnie osunęła się na ławkę. — Panie kapitanie, litości... Słuchać milczenia, jakie zapanowało po tych słowach, to było nie do wytrzymania. Gorow wyszedł na ganek, zszedł i w zaciszu za węgłem chałupy stał długi czas. Następnie z trudem wyciągając nogi z błota, poszedł ku bramie pod rzadkim jak łzy deszczem. Dalekie czerwone błyskawice ciągle jeszcze dygotały ponad wierzchołkami czarnych olch, nie ustawał wiatr, rzeka wciąż wściekła buszowała pod stromizną. Gorow obszedł warty — wszędzie spotykano go okrzykami. Kordon nie spał. ...O pierwszej w nocy, obejrzawszy wszystko, co należało i czego nie należało, Gorow wciąż jeszcze brodził po deszczu. Zbliżając się wreszcie do ganku, w jednym z oświetlonych okien ujrzał twarz Leonowicza — przerażającą, jakby nagle postarzałą. Leonowicz patrzył w ciemność. W oknie alkierza Gorow zobaczył postać kobiecą. Miotała się, uderzała w piec ręką zwiniętą w piąstkę. Gorow opuścił głowę i nie chciało mu się wchodzić do chaty. Znowu rzeka, kłębowisko niesamowitych fal. Znowu podwórko — idiotyczny deszcz, płaszcz zaczyna przemakać — znowu stoi za rogiem chaty, ogieniek zapałki lśni w dłoni. Pół do drugiej. 279 Właśnie w tym czasie Hrynkiewiczowa wyszła na ganek. Wiatr doniósł do Gorowa: — Boże, Boże, Boże... Za jej plecami połyskiwał w ciemności żółty prostokąt drzwi, na tym tle — ciemna postać. — Proszę wrócić do izby — zimnym, grzecznym głosem powiedział Leonowicz — przecież odpowiadam i za panią. Niechętnie uległa temu głosowi, Gorow zaś czując, iż może się zdarzyć coś potwornego, także ruszył za nimi, zobaczył udręczoną, bezkrwistą twarz. — Niechże pan się zlituje... I nagle całą siłą swojej natury, całą namiętnością wy-buchnęło nieszczęście, podobne w czymś do ekstazy: — Czy pan nigdy nie przeżył miłości... czy nie ma w panu chociaż jakichś śladów wspomnienia? Jeszcze trzy lata temu był on tylko moim narzeczonym. Czy pan potrafi to zrozumieć, czy też zamiast serca ma pan lód?! Był maj i ścinaliśmy się w palcaty. Śmiech się rozlegał nad łąkami... Teraz zaś on przedwcześnie osiwiał, jest zmordowany. Jemu nie wolno... Te słowa przywróciły jej opanowanie. — Ależ z pana... Cóż z pana za człowiek! — powiedziała z niewymowną pogardą. — Wojna zabiła w panu duszę. Pan nawet nie może zrozumieć tego, że on walczył nie o siebie, on walczył za naród, za pana, za wszystkich tych biednych ludzi. Nie dla pieniędzy, nie dla władzy. On jest czysty jak... niebiosa. Żeby naród był wolny. Także i pański naród, panie kapitanie... Wolności potrzebują wszyscy. A my, Polacy, Białorusini, Rosjanie — bardziej niż inni. Bez niej codziennie umieramy w cierpieniach. Przez twarz Leonowicza przebiegł grymas: — Jeśli jeszcze usłyszę coś w tym rodzaju, odeślę pa- 280 nią nie na drugi brzeg, ale przy pierwszej sposobności do Mohylewa. Kobieta wstrząsnęła głową: — Podły z pana człowiek! Trzasnęły za nią drzwi alkierza. — Ooch, suka — powiedział Pora-Leonowicz. Gorow jak gdyby coś przełknął, z trudem wydobył słowa: — To wstrętne, Leonowicz! Ale na wargach naczelnika kordonu znowu pojawił się przyjazny i jednocześnie przerażający uśmieszek. — Kapitanie Gorow — rzekł — jak mi się wydaje, jest pan tu po to, by mnie śledzić, a nie ja pana. Wygląda jednak na to, że dokonano złego wyboru. Gorow osłupiał. Nigdy nie było w jego świadomości, nigdy nawet nie mógł pomyśleć, że może na niego paść takie podejrzenie. Stał w milczeniu, łykając haustami powietrze. Jasne, faliste włosy przylepiły się do spoconego czoła, w głębokich niebieskich oczach pojawił się żal. Jakby otrzymał cios w samo serce, jeszcze łowił ustami powietrze, potem zaś wybiegł z izby. Stojąc za węgłem chaty, czując jak mokry liść wysokiej georginii dotyka od czasu do czasu jego policzka, w myślach szukał pomsty, odgrażał się Leonowiczowi i jednocześnie wiedział, że nic mu nie może zrobić, że ten zabijaka o zimnych oczach postępuje zgodnie z rozkazami, zatrzymując kobietę do ranka, że za tym człowiekiem stoi prawo, prawo wojny, któremu obaj podlegają. „Cóż, nic złego nie może się zdarzyć. To tylko jedna noc. Rankiem zobaczy swojego męża. Zezwolą im na widzenie się — rozmyślał. — Czemuż to mam wściekać się na Leonowicza, który wykonuje rozkazy! Dlatego, że jest świnią? Cóż?!... Ach, po prostu nie wolno zabierać tych kilku godzin kobiecie, które spędzi z mężem 281 f przedtem, kiedy... na wieki, na zawsze, chociaż będzie żyć..." Mokre liście georginii znowu z obojętną łaskawością dotykały jego policzka. „Dlaczego aż na wieki? Dlaczego na zawsze? — myślał Jurij. — Posiedzi jakieś pięć lat, potem zaś, wiadomo, będzie amnestia... Car jest litościwy... Gdyby było inaczej, nie zniósłby pańszczyzny... A jednak żal mi jej... Jeśli nawet będzie to trwało pięć lat. Piękno kobiet jest przelotne. Co się stanie za pięć lat z jej dumnie podniesioną głową, z jej oczami, z jej włosami? Szkoda kobiet, ich dziecięcej bezbronności... Tylko tej bezbronności... Leonowicz postępuje prawidłowo. To on jest dobrym żołnierzem, a nie ja, nie ja..." Mimo to Gorow czuł, że nigdy nie wybaczy sobie tej nocy, tych rozważań za węgłem chałupy. Ze złością odtrącił mokrą łodygę georginii i wkroczył w pasemko światła, które z okna chałupy padało na błocko. Było dwadzieścia minut po drugiej. Obok płotu stał Iwan, ukrywający coś za pazuchą. Gorow głęboko westchnął — było nieznośnie stać samemu w ciemności — podszedł do niego. Żołnierz wsunął rękę za pazuchę. W ciemnej twarzy błyszczały tylko oczy pod krzaczastymi brwiami. — Co tam masz? — At, gawronięta... biednieńkie one. Spóźnione — ochrypłym głosem odpowiedział Iwan. — Gniazdo rozrzuciło. Huragan to straszna rzecz. Gdzie się przed nim schować? Na jakiej ziemi? Zapanowało milczenie. Iwan zerknął za pazuchę. — Skąd pochodzisz, Iwanie? — cicho zapytał Gorow. — Ja moskiewski. — Znaczy się, ziomki — z nieoczekiwaną łaskawością powiedział Jurij. 282 I znowu zapadło milczenie. Tylko szeleścił deszcz wśród łopianów. — Ooch... — westchnął ochryple Iwan. — Teraz na ulicy Piatnickiej gra katarynka, służące przed podjazdami gryzą pestki słoneczników... W bliskości świeci Iwan Wielki, że aż bolą oczy. Żadnemu z nich nie przyszło na myśl, że teraz w Moskwie jest także noc. Przed oczami oficera i żołnierza stała słoneczna, połyskliwa, oświetlona ciepłym, wieczystym dniem sierpniowym. — Ludzie teraz wracają z cerkwi — mówił Iwan. — „Komu gorących węgli?" słychać z daleka. — Pod ścianami stragany z książkami — westchnął Gorow. — Aha! — bez pewności w głosie, obco jakoś odpowiedział Iwan. Ta obcość doszła do Gorowa. Stał jednak nadal, czuł wyraźnie, że czegoś chce od tego żołnierza, że musi na coś się zdecydować. — Biedne wy, gawronięta... Jak to łypie oczkami... Nagle Gorow, w sposób nieoczekiwany dla samego siebie, powiedział: — Iwanie, jak przeprawić się przez rzekę? Iwan zerknął spode łba na oficera, przestąpił z nogi na nogę, potem zaś: — Można... W tonie głosu nie było pewności. — Ty tylko nic nie pomyśl — pośpieszył Gorow — ja także z tobą pojadę... — Cóż, panie, rozkaz, inaczej nie można — z surowością w głosie orzekł Iwan. — Można by zapytać naczelnika kordonu, ale on pewnie śpi. I dodał: — Schowaliśmy jedno czółno... — Czółno? Jak odważyliście się? A co z rozkazem? 28S — A skąd brać ryby na uchę? — prawie z gniewem zapytał żołnierz. — Cóż to, żyć samą tylko kaszą? Jeżeli sami sobie nie pomożemy... — Dobrze, dobrze... — odrzekł Gorow i stał się szorstki. — Więc jakże, Iwanie, pojedziesz ze mną? — Ciężko będzie w trzy osoby — westchnął Iwan — ale spróbować można. — Popłyniemy. — No cóż... — Iwan pomilczał, potem zawołał w ciemność: — Sidor, hej, Sidor, zabierz gawronięta... Gorow już brnął przez chlupiące błocko. Zatrzymał się przed oknem alkierza, podrapał palcem w szkło. Niemal od razu za mętnymi szybkami ujrzał jej twarz, rozszerzone oczy. Gorow przytknął palec do ust, kobieta domyśliła się, ostrożnie otworzyła okno. — Proszę się zbierać — powiedział szeptem — i zdmuchnąć świecę, aby myślano, że pani śpi. Alkierzyk natychmiast utonął w ciemnościach. Biała twarz przybliżyła się do oczu Gorowa. — Niech mi pan pomoże. Dwie ciepłe ręce objęły jego szyję. Uchwyciwszy kobietę w talii, powoli dźwignął ją ku sobie, okienko bowiem było bardzo wąskie. Odchylony do tyłu, poczuł na swoich obojczykach twarde piersi kobiece. Po chwili stała już obok niego. — Proszę podać mi rękę — szepnął — pójdziemy. Małe, ciepłe palce wsunęły się w jego dłoń. Gorow śpiesząc się poprowadził kobietę w stronę brzegu, najpierw ostrożnie, potem biegiem... — Iwan, gdzieś ty? — pytał ściszonym głosem z wysokości stromizny. — Tutaj — odezwał się ochrypły głos. Żołnierz stał na wąskiej ścieżynie. — Prędzej — powiedział i wszyscy brzegiem pobiegli do wysokich zarośli łoziny. 284 ...Gorow wpadł po kolana w wodę, pokłuł sobie rękę suchą i ostrą jak kość łoziną. Iwan przejął kobietę z rąk Gorowa, chlupocząc w wodzie, niósł ją przez gęste zarośla. — Już — powiedział, wracając — teraz niech pan poda rękę! I pociągnął za sobą Gorowa. Gorow uderzył kolanami o burtę łodzi, wwalił się do wnętrza. — Poczekajcie — burknął Iwan — tylko sadz schowam. — Jaki sadz? — A na ryby... I sieci w nim chowamy... Jeżeli to zgubimy, nie pochwalą nas chłopcy. Jeszcz^e przez chwilę, niby olbrzymi bóbr, marudził w łozach, potem wsunął wiosło Gorowowi do rąk. — A gdzie drugie? — To nie przejeżdżka... Na początku trzeba machać jednym. Proszę wiosłować przy samej burcie, a potem końcem w bok i do góry. — Może ja? — powiedziała kobieta. — Pan pewnie nie potrafi? — Sił twoich szkoda, dziecino — grubym głosem odpowiedział Iwan. — Do Końskich Mogiłek mamy dwie wiorsty... przez ciemności. Końskimi Mogiłkami nazywano miejsce, gdzie znajdował się odwach. Iwan silnym zrywem wysunął czółno z łóz. Natychmiast — najpierw lekko, potem coraz silniej — łódkę zaczęło huśtać, potem miotać po falach. — Do diabła... — zawołał żołnierz — płyń ukośnie, żeby nie było bokiem do fali. — Nic nie widzę. Biaława, bezszelestna błyskawica właśnie w tej chwili ogarnęła niepewnym, drżącym światłem cały obszar 285 Dniepru, posiwiałego z gniewu, szybkie grzbiety fal, daleki, czarny brzeg. Wiosła Gorowa i Iwana zanurzyły się w wodzie, różowej w świetle. Jednak prawie natychmiast woda zrobiła się atramentowa, ludzi okutał mrok. Potem, jakby chcąc im dopomóc, błyski światła raz po raz rozdzierały niebo. Gorow widział chwilami twarz kobiety, która z tęsknotą, z niecierpliwością, bez jakiejkolwiek świadomości niebezpieczeństwa, z wyrazem pragnienia byle do przodu, do wolności, skierowana była w stronę drugiego brzegu, choć ten prawie się nie przybliżał. Czółnem jak łupiną miotało między rozkołysaniem fal, wiatr rozwiewał ciemny szal kobiety, jak olbrzymie, pełne impetu skrzydła. Gorow miał wrażenie, że to wszystko trwa całą wieczność, że ciemnościom i uderzeniom w burty łodzi nigdy nie będzie końca. Łódź prawdopodobnie bardzo zniosło. A jednak przyszedł moment, gdy fala nieco uśmierzyła się, łupina płynnie kołysała się w zaciszu u wysokiego przeciwległego brzegu. — Oj, panie — westchnął Iwan — myślałem, że z nami będzie koniec. — Nie mogliśmy utonąć — z przekonaniem powiedziała kobieta. — Jak mogliśmy utonąć, skoro wieźliśmy życie! Ślizgając się po stromiźnie, po czarnej glinie, wyprowadzili kobietę na równe miejsce. — Idźcie, pani, tam... — powiedział Iwan. — My nie możemy odprowadzać. Kobieta stała w milczeniu, potem nieoczekiwanie pochyliła się i pocałowała Iwana w rękę. — Cóż to takiego, cóż to takiego — mamrotał speszony, wydzierając twardą niby kopyto rękę z jej palców. 286 I — Dziękuję, dziękuję — mówiła zdyszana — dziękuję za dobre ręce, za serce! — Et! — Iwan machnął ręką i zbyt pośpiesznie zaczął schodzić na brzeg. — Niech pani szybko idzie — powiedział Gorow — wkrótce zacznie świtać. I naraz poczuł w ciemności, jak kobieta przytuliła policzek do jego piersi, dotknęła wargami jego policzka. — Drogi, kochany przyjacielu... — Niech pani nie traci czasu — przypominał Gorow, czując łzy w oczach. — Idę, już idę — mówiła w pośpiechu. Cień kobiety zniknął w mroku... ...Gorow zszedł w dół i pod stromizną odnalazł Iwana. Ten nawyciągał ze stogu suchego siana, naukładał na nim wyschłych gałęzi zeszłorocznej łoziny, które przyniósł na swych falach Dniepr, w niewielkiej rozpadlinie rozpalił ognisko. — Niech pan obeschnie — powiedział, bo sam pan musisz wiosłować. Nie wolno, żeby nas zobaczono razem, wasza wielmożność. W milczeniu suszyli ubranie nad ogniem. A potem, kiedy wygładzali rękami suchą, pomarszczoną tkaninę, zauważyli, że nad Dnieprem zaczął się doświtek. W tym żółtym, szarym, brudnym świetle wielka rzeka przycichała, jakby wstydząc się tego, co wyczyniała w nocy. Było jeszcze wietrznie, ale wiatr wiał górny, uciszał fale, uładzał swoim oddechem pochmurną powierzchnię rzeki. Jeszcze spadały krople dżdżu, ale już wszystko wskazywało na to, że dzień uśmiechnie się obmytymi i ciepłymi barwami. A i deszcz był taki rzadki, że niełatwo było dojść: czy to spadały jego pojedyncze krople, czy mżyły fale. Iwan zrobił z odzieży tłumoczek, trzymając go we wzniesionej ręce, powiedział: 287 P" — To ja sobie popłynę, wasza wielmożność... Wrócę na kordon zalewami. I jeszcze dodał, jakby chodziło o przebaczenie, jakby to nie oficer go do tego namówił: — Wojna jest wojną, ale kobiet szkoda... Bardzo szkoda kobiet. ...Kiedy Gorow, niezbyt zręcznie posługując się wio-słem, przeprawił się przez Dniepr i płynął wzdłuż niskiego brzegu, świt przełamywał się w dzień. Swobodnie oddychały mokre łozy, dymiły bujne, nie koszone trawy nadbrzeżne, z łona Dniepru wypływała gęsta mgła, jak z wiadra z syrodojem. „Boże — pomyślał Gorow — nawet rzeki płyną mlekiem. I na tej ziemi, pełnej bogactw, trzeba umierać? W taki jasny ranek oczekiwać śmierci? Ale nie, niechaj chociaż o dwie godziny skróci się czekanie — to już dobrze. Niczego nie żałuję". Za zakrętem rzeki odsłonił się, zupełnie bliski, kordon. Na przystani promu stał oparty o poręcz Pora-Leono-wicz z papierosem w ustach. Od czasu do czasu spluwał w wodę. Ironicznym wzrokiem patrzył na czółno, które zbliżało się, wypływając z mgły. Gorow umieścił czółno w łozinie, wydobył się na suchy brzeg i ruszył w stronę przystani. Oczy Leonowicza ogarniające zgrabną postać młodego człowieka były dziwne, sarkastycznie pogardliwe. Spojrzenie to sprawiło, że Gorow starał się robić wrażenie, jak gdyby nic się nie zdarzyło, jakby oni dwaj dopiero co się zobaczyli. — Obawiam się, kapitanie Gorow, że pan zupełnie niepotrzebnie naruszył przysięgę. Jurij zatrzymał się. Spokojnie mierzył się ze wzrokiem Leonowicza. — Tu nie chodziło o przysięgę. Rozkaz wojskowy nie 288 może dotyczyć kobiety wiozącej poratowanie dla swojego męża. I ten, kto nie pomoże kobiecie w takich oko-licznościachj nie jest prawdziwym oficerem. — Pan jeszcze jest chłopcem, kapitanie... Jak łatwo ona panu zakręciła w głowie. — Ona miała rozkaz hrabiego Murawiewa. — Święta powinność... Po prostu stary wieprz nie potrafi obojętnie patrzeć na kobiecą urodę. — Ona miała rozkaz. Nie wolno igrać z życiem ułaskawionego. Przez wargi Leonowicza przemknął ironiczny uśmieszek. — Pan uważa, że hrabia tak łatwo wypuszcza ludzi z pętli? — Nie rozumiem pana. — Po prostu dokuczyły mu kobiece błagania. On gotów dać wiele za to, by uchodzić za szlachetnego, żeby choć jedna piękna kobieta uważała za bestię nie jego, ale Fikielmonda. — Cooo? — Zamienia śmierć na dożywotnią katorgę i posyła kobietę. Na dwie zaś godziny wcześniej wysyła z gu-bernatorskiej kancelarii kuriera, żeby tam, na miejscu, pośpieszono się... Gorow zacisnął zęby. — Jeśli to prawda, to jest on kanalią. — To człowiek — powiedział Leonowicz. — Czego chcieć od ludzi? — I co dalej? — surowo zapytał Gorow. — Kobieta, jak widać, nie żałowała pieniędzy: jechała w ślad za kurierem. Jak to się stało, że w ciągu czterdziestu ośmiu godzin przebyła tyle drogi, nie mogę zrozumieć. Na to trzeba być z żelaza... A jednak kurier wyjechał z ostatniej stacji, zabierając ostatniego konia. Wyprzedził ją nie więcej niż o dwie godziny... U — Moje niedźwiedzie 289 I Twarz Gorowa była biała jak płótno. — Proszę nie mieć hrabiego za durnia — obojętnie dodał Leonowicz i zamilkł. Gorow nie mógł tego znieść. — Gdzież więc ów kurier? — Pan sam przewiózł go przez Dniepr wieczorem. Ów ułan przywiózł mi rozkaz: w jakikolwiek sposób zatrzymać tę kobietę do trzeciej godziny rano. Wystarczy, żeby przyjął ostatnie sakramenty, modlił się przez ostatnią noc i dowoli nahuśtał się w pętli. — A ona będzie miała do końca wyrzuty sumienia, że opóźniła się o pół godziny? — Bardzo możliwe — powiedział Leonowicz. — Cóż — rzekł Gorow — zniszczyłem wasze plany, ona zdąży. — Nie ja będę tego żałował. Jak to się mówi, wilk wilkowi jest człowiekiem. Pan zaś nie dopełnił obowiązku, splamił honor oficera. — Honor oficera nie polega na tym, żeby być katem — wybuchnął Gorow. — Ta kobieta zdąży, nie może nie zdążyć. Leonowicz tego nie słyszał. — Dla samouspokojenia może pan sobie wyobrażać, że ten insurgent był krzykliwym karierowiczem, jego zaś żona — rozpustnicą. — To jest haniebne, co pan mówi. — Idźcie po trupach, drogi Gorow, idźcie po trupach... Na razie zaś... — westchnął — niech pan lepiej pójdzie i wyśpi się. Chyba i ja zrobię to samo. Podświadomie, w głębi duszy Gorow rozumiał, że ten człowiek jest jak sprężyna, wystarczy trochę popuścić, ona zaś bije — zabija. Nie warto było ryzykować, skoro sprawcą decydującego wydarzenia był jednak on, Gorow. Jurij starał się spokojnie patrzeć w leniwe oczy, 300 pełne wściekłej pogardy dla wszystkiego i jednocześnie puste, na ostrą bliznę przez brew. — Niech będzie, że pan ma rację — powiedział. — Napracowałem się w ciągu tych dwóch godzin, gdy pan spał. Rzeczywiście trzeba odpocząć. Zaczął wspinać się pod górę, ku chacie przewoźnika. Pora-Leonowicz ciężkim spojrzeniem patrzał na jego plecy. Gorow spał do dziesiątej. Kiedy umyty, jeszcze zaróżowiony od snu i spokojny, wyszedł z chaty na brzeg, zobaczył Leonowicza w tej samej postawie — stał wsparty o poręcz przystani. Dymił papieros tkwiący w jego cienkich wargach, jakby nie godziny upłynęły od ich porannej rozmowy, ale zaledwie minuty. Jurij znalazł się w pobliżu, o kilka kroków od niego. — Wyspał się pan? — zapytał Jurij. — Jasne! — odparł Leonowicz tak, jakby nic między nimi nie zaszło. — To świetnie — powiedział Gorow — wkrótce będziemy jeść śniadanie. Szymon już nawet wódkę postawił na stole... Czemu to nie mielibyśmy porozmawiać o miejscu człowieka na ziemi? Leonowicz spojrzał z ukosa: — Sumienie moje, panie Juriju, jest spokojne, czemu więc nie mielibyśmy porozmawiać?! Stali jakiś czas w milczeniu. Leonowicz spluwał do wody, Gorow zdzierał korę z lipowego pręta. Na przeciwległym brzegu, pod stromizną, pojawiła się lekka, dwukonna bryczka. Woźnica, ostrożnie trzymając konie za uzdę, prowadził je do przeprawy. Koła bryczki podskakiwały w głębokich koleinach. Na tylnym siedzeniu siedział ktoś w wojskowym stroju. — Trzeba będzie posłać żołnierzy, żeby poprawili zjazd — obojętnie powiedział Leonowicz. — Kogo to licho niesie? 291 Gorow miał nie gorszy wzrok niż rybołów. — To jedzie wczorajszy ułan — orzekł i nie wytrzymał: — Namazolił się i obtłukł sobie półdupki. — Hej! — rozległ się nad rzeką dźwięczny głos. Oficerowie stali w milczeniu. Przed nimi płynęła woda spokojna, choć jeszcze mętna. Dzień się rozpogadzał, w chmurach było dużo światła. — Heeej! — wołały dwa głosy z tamtego brzegu. — Prom, dajcie prom! Leonowicz niechętnie zwrócił się do Iwana. — Czego oni tak wrzeszczą?! — powiedział z niezadowoleniem. — Weź, Iwanie, trzech żołnierzy i przepraw tych krzykaczy na nasz brzeg. — Wasza wielmożność, a kto z oficerów pojedzie? — Nikt — orzekł Leonowicz, Podczas gdy prom przebywał rzekę, oficerowie stali w milczeniu. Dopiero gdy podszedł do nich ułan i zasalutował, Leonowicz spokojnie cisnął ogarek do wody i zapalił nowego papierosa. Ułan stał przed nimi — kędzierzawy jak Wańka--klucznik, o rumianych ustach i bezczelnych jasnych oczach. — Zdążyłeś? — zapytał Leonowicz. — Tak jest. — Co tam nowego? — Generał Fikielmond kazał wyrazić panu podziękowanie za dobrze wykonany rozkaz. — Cooo? — niczego jeszcze nie mogąc zrozumieć, zapytał Gorow. Ułan stał wyciągnięty jak struna, ale z ledwie widocznym lekceważeniem, jakie jest właściwe kurierom, które pozwala się domyślać lekkiej pogardy dla „piechoty", nawet w wypadku oficerów. 292 — Księdza nie zdążono przyprowadzić — uśmiechnął się ułan — ale ostatni list zdążył napisać. — Gdzie wykonano wyrok? — spokojnie zapytał Leonowicz. — Spocznij! Ułan rozluźnił nogi. — Za hauptwachtą. Przy Końskich Mogiłkach. O pół do czwartej. Gorow poczuł, że coś w nim się urwało. Biały jak śnieg, zapytał: — A jego żona była? — Tak jest. Spóźniła się o jakieś dziesięć minut. Prawie doszła do hauptwachty, a tam nagle jakby kto płótno rozerwał... Przedtem to biegła, kiedy usłyszała huk, to szła jak senna... A tamten, wiadomo, jeszcze był cie- — Płakała? — zapytał Gorow. — Nie, nie płakała. Tylko powiedziała: „Boże, skarż ich..." Nie rozpaczała. Ja taką kobietę, która męża nie żałowała, codziennie biłbym lejcami. — Nikt ciebie nie pyta o zdanie — sucho rzekł Leonowicz. — Mogę odmaszerować? — Możesz. Kurier wskoczył do bryczki. Konie — ślizgając się — wciągały ją pod górę, osuwały się gruzły czerwonej gliny. Potem koła zadudniły obok chaty, na kałuży za nią, na brzegu starorzecza. Bryczka wreszcie znikła. Leonowicz pochylił się nad wodą i obojętnie wypluł do rzeki ogarek papierosa. Gorowowi nieznośnie szumiało w uszach. Szum wzmagał się i wzmagał. Czując, że opuszcza go przytomność, spróbował poruszać nieposłusznymi wargami. Wbrew spodziewaniu, głos był silny i dźwięczny. 293 I wtedy to, robiąc krok do przodu, Gorow wyraźnie wyskandował: — Kapitanie Pora-Leonowiczu, pan jest kanalią! Leonowicz szybko zwrócił głowę ku niemu, odwrócił się od poręczy. Jego zimne oczy z zainteresowaniem lustrowały Gorowa. — Gorow, pan zapomniał o asie! — Pan jest podlec i kanalia! — Z odległości trzech kroków... — ironicznie zaproponował Leonowicz. — Aby rozwścieczona znakomitość nie obrażała niewinności i czystości. I nagle stał się poważny, gładko wygolone policzki nabrzmiały kamiennymi gulami. — Cóż, wcześniej czy później tak powinno było się to skończyć. Za bardzo sobie przeszkadzaliśmy... Niech pan idzie do chałupy, weźmie strzelbę i czeka na mnie na ścieżce do Turska, przy wierzbie. Ja pośpieszę za panem... Proponuję zachowanie pozorów: wspólnie idziemy na polowanie. Na kaczki. I odwrócił się tyłem do Gorowa. Nie spojrzał na niego i wtedy, gdy ten skierował się do chałupy... ...Szli obok siebie jak dwaj przyjaciele. Nikt, nawet wartownik strzegący przeprawy, nie mógł domyślić się, że to nie dwaj kamraci, ale dwaj wrogowie. Leonowicz przyjacielsko podtrzymywał Gorowa, kiedy szli przez kładkę. Chałupa przewoźnika zniknęła za gałęzi astymi wierzbami, pod którymi skrywało się stare koryto rzeki. Chlupocząc buciorami, szli daleko ku łęgom. Nad nimi wisiało niskie, szare niebo. — Pójdziemy do Komaryna. Tam będzie najwygodniej. Komaryno to było drugie koryto starorzecza, opusz-294 czone przez Dniepr — długie i wąskie jezioro wśród łęgów. Było widoczne z dala pod ciemnozielonymi czapkami dębów. Gorowowi było wszystko jedno, dokąd pójdą, wiedział, że to jest jego ostatnia droga, i dlatego kiwnął tylko głową na znak zgody. Pora-Leonowicz ze spokojnym uśmiechem powiedział: — Strzelać się będziemy bez sekundantów. Zgodnie z naszym poczuciem honoru. W czasie wojny to, co chcemy uczynić, grozi cytadelą. I dlatego ten, komu uda się zabić drugiego, nie powinien mówić o pojedynku czy też, jak mawiali przodkowie, o harcach. Zabitego przypiszemy insurgentom. Gorow chciwie wdychał wilgotne powietrze, które w sierpniowe dni ma smak ciepłej, pogodnej jesieni. Popiskiwały czajki, jakby prosiły o wodę, chociaż tej było w nadmiarze na zalanych łęgach. Ich piski słyszało się głęboko pod sercem. — Pić- ić, pi~ ić — wołała jedna z nich, ale Gorowowi wydawało się, że ona płacze w śmiertelnej godzinie: ży - yć, ży - yć. Czyż to można jeszcze zwyczajnie chodzić po łąkach, nie myśląc o czekającej śmierci? Oto z sitowia poderwała się kaczka, pokazując pstrą pierś. Być może, że jej serce rwie żal, gdy zobaczyła za plecami ludzi lufy, które czynią płomień i śmierć. Skąd mogła wiedzieć, że ludzie ci byli przejęci znacznie ważniejszą sprawą. — Pańska prawa ręka może zawieść. Proszę się nie obawiać, ja także będę posługiwał się lewą. — Niczego się nie obawiam — odparł Gorow i chociaż wcale nie o tym myślał, powiedział z powagą: — Chcę tylko jak najprędzej do pana strzelić. Pan mi śmiertelnie obrzydł. Gdzieś wysoko wątły promień słoneczny przebił się przez chmury i zalśnił szmaragdową plamą na mokrej 295 I trawie. Krzepkie dęby nad Komarynem słały wilgoć. Błysnęła wstążka zalewu. Zdziczały koń — a tego lata było ich wiele — czujnie uniósł głowę znad wody — z ciemnych, szarych chrap ściekały krople — i pocwałował w dal. Konie bały się ludzi. Ludzi czuć było nie chlebem, ale tak jak wilki — krwią. — Dosyć — powiedział Pora-Leonowicz — dalej nie pójdziemy. W razie czego będziemy mówić, że strzelano z krzaków pod dębami. Do krzaków było ze dwieście kroków. Dookoła rozłożyły się łęgi z przestałymi, wysokimi trawami. Leonowicz wydobył z myśliwskiej torby pudło z pistoletami. — Moje własne — oświadczył — proszę wybierać. Rzucił na ziemię płaszcz, zaczął od niego odmierzać kroki. — Dziesięć kroków to chyba nie za dużo? — zapytał z nie tajoną ironią. Gorow poważnie skinął głową. — I od bariery jeszcze pięć kroków na podejście. Poszli na stanowiska. — Na pierwszy wrzask czajki! — zawołał Leonowicz. Z odległości dwudziestu kroków, tak blisko, Gorow widział postać wroga z opuszczonym pistoletem w ręce. Widział straszne, błękitne oczy, wargi zaciśnięte w mrocznym i twardym uśmiechu i wiedział, iż z jakąkolwiek siłą pragnąłby żyć, on, Gorow, nie stanie przy barierze zwrócony bokiem do wroga, nie zasłoni piersi pistoletem, chociaż pojedynkowe przepisy pozwalają i na to. Wszystko w nim było czymś większym niż strach, jaki odczuwał. Na pierwszy wrzask czajki! — powtórzył Leono- wicz. 290 Czajki, przestraszone odgłosami kroków, poczęły wzlatywać do góry. Jedna z nich jęknęła. — Pora! — powiedział Leonowicz. Gorow ruszył, podnosząc pistolet. Jak przez sen oglądał z coraz mniejszej odległości puste, błękitne oczy. Krok. Jeszcze jeden. Jeszcze... Mokre trawy przylepiały się do butów bladozielonymi źdźbłami i płatkami przekwitających kwiatów. Gorow widział to niezwykle wyraziście, jak nigdy w życiu. I widział również wroga, jak zbliżał się ku niemu ze spokojnym uśmiechem, jego zaś pistolet był już prawie na wysokości piersi Gorowa. I wtedy — dobrze wiedząc, że dalej iść nie można, że to ostatnia chwila jego życia, jednocześnie bolejąc nad tym i nie żałując tego — odetchnął cierpkim powietrzem, nie celując pocisnął spust. Przejrzysty dym jak strzęp welonu wypłynął na wysokości jego oczu. Przez ten dym zdziwione oczy Gorowa zobaczyły, jak Pora-Leonowicz potknął się do przodu, niby trafił piersią na coś niezauważalnego, znowu stanął. Zachwiał się, jakoś dziwacznie unosząc rękę z pistoletem, wpatrując się w Gorowa. Potem zaś mocnym rozmachem ręki cisnął swój pistolet w błoto. Jakaś straszliwa siła pochylała ku ziemi jego potężne ciało. Zmagał się z nią, ona jednak najpierw zmusiła, by upadł na kolana, potem zaś cisnęła go na trawę swoją władczą ręką. Gorow rzucił się na pomoc, zapominając o wszystkim: rozerwał na nim mundur, rozerwał koszulę na piersi i ujrzał nisko, pod lewym sutkiem maleńką, okrągłą ranę. Wcale nie było to takie straszne, ot, parę zaledwie kropelek krwi. Nie to więc zdziwiło Gorowa. Zdziwiły ¦ h go oczy Leonowicza, z których zniknęła pustka, a pojawiło się przedśmiertne zdumienie. Leonowicz poruszył wargami. — Pistolet... Pistolet do błota — wyszeptał. Zdumione, jakby dziecinnie jasne oczy zatrzymały się na Gorowie, którego przenikała nieodwracalność tego, co się stało. Pora-Leonowicz kurczowo dotykał piersi i nagle, ostatnim tchem, powiedział jasnym i czystym głosem: — Dziękuję panu... Dziękuję... Potem wargi znieruchomiały, oczy w zadziwieniu i jednocześnie w zobojętnieniu skierowały się ku szaremu niebu, pod którym wciąż jeszcze unosiły się, prosząc o litość, czajki. — Wszystko to, co opowiedziałem, jest prawdą — oświadczył Gorow. Było to w dwa dni po pojedynku. Za kordonem, na łące, w pobliżu owej wierzby, przy której strzelano do siebie, stała na drodze znajoma dwukonna bryczka. Kobieta w czerni zajmowała tylne siedzenie, przykładając do ust czarną koronkową chusteczkę. Gorow jedną nogę oparł na stopniu bryczki. Oboje mieli wyraziste z bladości twarze. — Niepotrzebnie pani przywdziała żałobę — powiedział Gorow — przecież pani dobrze wie, że Murawiew zabronił żałoby, gdyż uważa, że nie nosi się jej po zamordowanych, ale po ojczyźnie. Może pani doznać wielu przykrości... Spojrzał na nią i zobaczył wielkie, zmęczone oczy. — Mnie jest już wszystko jedno — szepnęła kobieta. — A jednak niech pani włoży płaszcz innego koloru. Na drogach zdwojono patrole z powodu zabitego oficera. — Opowiedział mi pan o żałosnej sprawie — powie- 298 działa wdowa. — Domyślałam się, że z tym ułaskawieniem Murawiewa nie wszystko jest w porządku. Jakże prędko o tym się przekonałam! Ale jak to się stało, że teraz pan jest naczelnikiem kordonu? — Przecież powiedziałem: zdwojono na drogach patrole z powodu zastrzelenia kapitana Pora-Leonowicza. — A któż go mógł zastrzelić? — przenikliwie patrząc na Gorowa, zapytała kobieta. — Czyżby znowu pojawili się powstańcy? — Ja go zabiłem — twardo i ze smutkiem oznajmił Gorow. — Nie trzeba tym się przejmować. To był zgodny z zasadami pojedynek. — Nie należało tego czynić. Przecież on tylko wykonywał rozkazy. — Musiałem — powiedział Gorow — musiałem to zrobić ze względu na niego samego. Kobieta w milczeniu patrzyła na rosiste łęgi, drzemiące w przebłyskach skąpego światła słonecznego. Potem nachyliła się, wydobyła z podróżnego pudła ciemnoniebieski płaszcz, narzuciła go na żałobny strój. — Możliwe, że ma pan rację... Byłam całkiem rozbita, ale swoim męstwem pan udzielił męstwa również i mnie. Wiem, co mam czynić. — Dokąd pani teraz jedzie? — Do Wilna. Do Murawiewa. Uzyskam u niego audiencję i nie będę się bała powiedzieć mu, co o nim myślę. — To rzecz bardzo niebezpieczna. Pani jeszcze taka młoda, jeśli nie teraz, to w przyszłości może jeszcze czekać na panią szczęście. Dotkliwy żal i oniemiała litość ogarnęły duszę Gorowa, gdy wzięła jego rękę w swoje dłonie. — Wiem, że jest dużo dobrych ludzi — powiedziała — ludzi z wszechogarniającym, człowieczym sercem. 299 Takich jak pan. Ale cóż ja pocznę, skoro mnie przez całe życie będą nawiedzały te minuty, o które się spóźniłam. Czyż serce człowiecze może to zapomnieć... Człowieku, mój drogi! Wiem — wszystko mi skonfiskują. Mnie samą najprawdopodobniej czeka Sybir. Pochyliła głowę, przez mgnienie spojrzała na Gorowa poprzez ciemne rzęsy. — Ale jest mi lżej. Ludzie zawsze są ludźmi. Wszędzie są ludzie... Niech pana Bóg wynagrodzi za dobre serce. Życzę panu wiele szczęścia i nie znanej mi rosyjskiej kobiety równie dobrej jak pan. — Nie ma za co dziękować — powiedział Gorow. — Proszę milczeć — odrzekła niemal surowo. — Czym ja mogę panu się odwdzięczyć?! Tylko słowami. Niech panu Bóg ześle wiele szczęścia. I panu, i dzieciom, i wszystkim jego potomkom. Daj to, Boże, żeby nasi wnukowie nigdy nie byli wrodzy pańskim. Pochylił głowę. — Jedźmy — powiedziała do woźnicy po chwili ciężkiego milczenia. — Z Bogiem, drogi panie! — Z Bogiem! Gorow chciał już zdjąć nogę ze stopnia, ale ona jeszcze przedtem ogarnęła dłońmi jego głowę i przjrtuliła do swojej piersi. Pocałowała go w czoło. Pochylił się i przypadł wargami ku jej dłoni. —¦ Proszę już iść... — powiedziała prawie szeptem. Ogarnięty czymś przeraźliwym i nie do pojęcia, buntujący się całym sercem przeciwko ślepej sile, jaka rozłącza łudzi, Gorow odszedł od bryczki, która ruszyła szparko. Dokoła rozciągały się bezkresne łęgi. On zaś stał i patrzał, jak bryczka staje się ciemnym punktem, znika gdzieś pod czarnymi chmurami, z których ku ziemi opadają szare przesłony deszczowe. Tak zakończyły się te wydarzenia. Huragan porozrzu- soo cał ludzi i nie pozwolił na ponowne spotkania. Powstanie jeszcze trwało, posuwając się na zachód. Nad Dnieprem zapanowało „uspokojenie". I wtedy zaczęto baczniej przyglądać się Gorowowi. Śmierć Pora-Leonowicza niektórym wydała się podejrzana. Dowodów jednak żadnych nie było. Mimo to podejrzenia się zagęszczały, Gorow musiał podać się do dymisji. Zanim to nastąpiło, za udział w boju pod Rakowem otrzymał medal „Za zdławienie buntowników"... Medalu tego nigdy nie nosił. Życie poszło swoją koleją, tak jak zawsze. Ożenek. Moskwa. Wszystko to, o czym marzył w przeddzień przeprawy przez Dniepr. Nieprędko zrozumiał, że prom i owa wróblęca noc były cezurą w jego życiu, że cały nurt jego życia odtąd znalazł inny kierunek. Gdy to zrozumiał — ogarnęła go tęsknota. Nie nawiedzała zbyt często, przychodziła przeważnie w dżdżyste noce jesienne. I wtedy stawał przed nim daleki i odludny kraj, krzyże na rozstajach, wyrąbany las wzdłuż dróg, bystry prąd Dniepru z promem u stóp stromizny. Był właściwie szczęśliwy, jednak w nieprzytulnych ciemnościach nocy coraz częściej wspominał czajki nad łęgami, szare przesłony z deszczu i ręce o długich, wąskich palcach, które obejmowały jego skronie, ręce tej, która zniknęła, by nigdy więcej z nim się nie spotkać. W nie uświadomionym pragnieniu, by ożywić te i bez tego przecież żywe wspomnienia, odzyskać straszliwy, a przecież najlepszy czas swego życia, wracał do przeszłości, uparcie ją wskrzeszał, przypominając nawet dotknięcia wilgotnych listków georginii. Wspomnienia każdej późnej jesieni — miłe w swojej 301 żałosności — stawały się nie do zniesienia. I wtedy, żeby przynajmniej w znikomym stopniu przeżyć nieprze-zwyciężalny czar tamtej ziemi, która gdzieś tam rozprzestrzenia się i wzywa tak, że nie można tego nie słyszeć, Gorow zabierał ze sobą strzelbę i znikał z Moskwy. Jechał dokądkolwiek. Tylko żeby jak najdalej, byleby wokół stały nagie, ciemne lasy, byleby w poświstach wiatru można było usłyszeć odłosy tamtej nawałnicy, która szalała w czarnych olchach nad promem. Moje niedźwiedzie Mój ojciec był leśniczym. Podobnie jak dziad i pradziad. I wszyscy moi stryjowie byli leśniczymi, leśnikami i w ogóle ludźmi na różne sposoby związanymi z lasem, z wiedzą o lesie. Tak powstała wielka leśna dynastia i nawet mój mały bratanek marzy wyłącznie o zawodzie dziadka. W tej dynastii tylko ja jeden — ku wielkiemu żalowi ojca i dziada — jestem wyrodkiem, malarzem anima-listą. Ojciec pogodził się z tym przeniewierstwem dopiero wtedy, gdy po długich rozmyślaniach przekonał sam siebie, że zwierzęta to także las, że ja maluję i rysuję zwierzęta przebywające przeważnie w lesie, nie zaś w zoo. I jeszcze bardziej wówczas — choć to właściwie sprawa marginesowa — gdy moje prace pochwalił znakomity animalista, Wasil Aleksiejewicz Watagin. Ale nie chodzi tu o mnie i o moją pracę. Ona mówi sama za siebie na wystawach i w muzeach. Mówi mianowicie tyle — ani mniej, ani więcej — ile udało mi się w niej wypowiedzieć. I tylko tyle, ile pozwalają mi na to moje uzdolnienia. 302 Ze względu na charakter mojej pracy mój dom zawsze pełen był różnych zwierząt. Pod łóżkiem miały swoją kwaterę jeże i żółwie, świnki morskie. Na wszy- i stkich parapetach okiennych stały akwaria z różnymi odmianami ryb, na które spróbował kiedyś polować bez szczególnego powodzenia mój syjamski kot, Bazylik. W domu — a znajduje się on na przedmieściu — zawsze mam kilka psów różnej rasy. W różnych okresach mieszkały u mnie wilcze ta, małe lisy, fretka, szczenię lamparta albo pantery. Ach, po cóż wyliczać! Dobrze pamiętam stary dom z dębowych belek, dom leśnictwa znajdujący się w bliskości naszego, kiedy to jesienią skrywały go dźwięczne i śpiewne czerwone liście, kiedy później, w zazimki, łagodnie srebrzyły się gonty jego dachu. To srebro aż dymiło, wyparowywało w słońcu, rzadkie krople spadały na pokryte zimnym ; potem dynie pod okapem. i Z naszej facjaty widać było dwukondygnacyjne stodoły, żuraw u studni, wielką, senno-włochatą odrynę. I jeszcze ujętą w zrębie krynicę pośrodku kałuży. I z okien po prawej stronie stary zagajnik za domem leśnictwa, a wyżej, na wzgórzu, miedziane, masztowe pnie boru Zafiejeuskiego, który ciągnął się przez wiele dziesiątków kilometrów i zawsze szumiał, gałęziami machając niebu. Za oknami po lewej stronie rozciągał się upstrzony gromadkami drzew zielony łęg, jaki pełzł aż do staro-rzecza, za starorzeczem znowu rozpełzały się łęgi ku innemu starorzeczu. Starorzecza i łęgi, nad którymi czuwały wiekowe, sine z odległości dęby. Gdzieś tam za ostatnimi dębami, ale bardzo daleko, był Dniepr, na drugim jego brzegu, jeśli przepłynąć czółnem parę kilometrów, znajdowało się miasteczko, do którego jeździliśmy po zakupy, a niekiedy w gości. » Tam właśnie upłynęło moje dzieciństwo, nigdy tam 303 I nie jeżdżę. Wiem bowiem, z jakim smętkiem wyjdzie mi na spotkanie tamten zakątek, w którym nic nie rozpoznam, nawet jeżeli zlitował się nad nim ogień wojny. Nawet jeśli nad nim ów ogień się zlitował — nabudo-wano tam, poczyniono przeróbki, wiele wyrąbano i wiele posadzono, ja zaś pragnę, żeby on został takim, jakim staje przed moimi oczyma: najpiękniejszym zakątkiem Białorusi, która z kolei, oczywiście dla mnie, jest najpiękniejszą ziemią na świecie. Jeśli tam kiedykolwiek się znajdę, to chyba przed śmiercią, gdy człowiek odczuwa potrzebę odwiedzenia wszystkich miejsc, gdzie kiedyś żył — podobnie jak szpak przed odlotem, z którego może nie wrócić, musi odwiedzić swoją szpakownicę; podobnie jak niedźwiedź musi po raz ostatni obejść swoje włości. Potrzeba, która łączy nas ze wszystkimi ptakami i zwierzętami w jednym kręgu istnienia. I wtedy znowu ujrzę ojca na koniu pośród gajowych rechoczących z jego rubasznych żartów. I starego Marka, który uczył mnie wabienia głuszców po to tylko, żeby je zobaczyć, uczył psa tropienia zwierzyny, zabierał mnie ze sobą łowić liny. I zobaczę matkę, jak zręcznie powozi, siedząc w taratajce, jak zaprzęga konia, jak doi krowy albo w noc zimową — zdarzyło się raz coś podobnego — strzela z ganku do wilczego stada, które chciało porwać psa i zakraść się do owczarnika. Na razie nie chcę tam jechać. Szczerze zaś mówiąc, przede wszystkim z tego powodu, że przez cały czas wydaje mi się, iż na spotkanie wyjdzie z lasu mój Buroń, Buroniek, sapnie, zamruczy i zacznie prosić o cukierka. Oczywiście, że to bzdura. Od tamtego czasu upłynęło trzydzieści lat i moje zwierzę dawno już spokojnie zasnęło w gąszczu leśnym (niedźwiedzie są silne i mają prawo do takiej śmierci), jeśli nie zginęło podczas wojny. 304 Przyniesiono mi je zimą czterdziestego roku. Przyniósł jeden z gajowych — o czerwonych policzkach, kędzierzawiących się dużych wąsach i słodkich oczach koloru tureckiego kwitnącego tytoniu. Gajowi wyrwali niedźwiedzicę ze snu — wtedy jeszcze polowanie na niedźwiedzie nie było zakazane — zastrzelili ją, jedno niedźwiedziątko zabrali dla siebie, drugie zaś przynieśli ojcu. Ojciec przyjął ich w sposób wielce nieprzyjazny. Nienawidził niepotrzebnego „leśnego rozbójnictwa". — Widzicie ich, matkę zastrzelili! Zdumieliście! — Aaa... chodzi o to, że kto to mógł wiedzieć, kto tam zalazł. Aaa... a kiedy wyskoczyła, to było za późno. Wtedy trzeba było ratować się. Aaa... tego... zbudzony niedźwiedź tak czy inaczej zginie. — Ale ja Pilipowiczowi nie puszczę tego płazem. Jak to? Nie wie, gdzie i jakie zwierzę przebywa w jego rewirze? ! — Ale malucha tak czy inaczej szkoda — bez żadnego sensu powiedział rumielski gajowy. — Nie wyrzuci się go na mróz! — A jaką wy temu maluchowi zgotowaliście dolę? — zawołał ojciec. — Dziki, to niechby i dzikim, jak powinno być, pozostał. A teraz to on będzie ni to oswojony, ni to dziki. Będzie szukać ludzi, a jednocześnie ich przestraszać. Któż będzie wiedzieć, że on muchy nawet nie skrzywdził?! I w końcu narwie się, dostanie kulę. Albo sami będziecie musieli go zastrzelić lub oddać do zoologu, a tam też nie będzie mu słodko. — Ach — znowu ozwał się rumielski gajowy — niech pana głowa o to nie boli! Wiem, co trzeba zrobić, żeby on wrócił do lasu. Ale najpierw musi się go podhodo-wać, żeby sił nabrał. To znaczy, że trzeba mu piastuna. Nie tego — zażartował — Piastuna, co w miasteczku pracuje przy skupie odpadków, ale takiego, co matce 20 — Moje niedźwiedzie 305 pomaga przy wychowaniu nowego miotu. To jest tego-roczniak, takiego każdy może skrzywdzić. — No już dobrze — zgodził się ojciec. — Powiedz jednak Pilipowiczowi, że jeśli jeszcze raz coś takiego się zdarzy, to ja mu pokażę... Słyszałem tylko te ostatnie słowa, gdyż ze trzy godziny wałęsałem się na nartach po lesie, przed chwilą zaś zjechałem z pagórka przed ganek naszego domu. — Serdecznie witamy Siarhieja Antonowicza — ze zwykłą swoją ironią powiedział Mark. — Chodź, Siaroża, tu bliżej... — to ojciec. Trzymał w rękach wytartą czapkę zajęczą i pokazywał mi coś żywego, co w niej leżało. — Jakieś szczenię! — mile się zdziwiłem. Szczenię nie było większe od rękawiczki, małe — małe, światłe. I oczka były jasne, jakby sine albo po prostu z niebieskim mętem, jak to bywa u głupiutkich szczeniaków. — Jakiej rasy? — Niedźwiedziej — odparł ojciec. — To przecież nie-dźwiedziątko. — Takie małe?! Kpicie sobie ze mnie! — Nieraz widywałem niedźwiedzie i teraz nie mogłem uwierzyć. — Och, Siarhiejku, mało masz rozumu —¦ orzekł Mark. — A niby to jesteś człowiek lasu. Niedźwiedzie w zimie nie jedzą. Dlatego taki mały. Potrzebuje naparstka mleka, w zimie prawie nie rośnie. Gdyby było inaczej, wysmoktaliby wszystko do ostatniej kropli i zdechłaby niedźwiedzica. Za to na wiosnę, gdy wyjdą z legowiska, zaczynają rosnąć jak na drożdżach. To nie ludzie wymyślili, ale natura. A ona jest mądra, och, jaka mądra! Wówczas nie znałem jeszcze anegdot o rzekomo fenomenalnej mądrości mieszkańców wsi Markowiczy, 306 białoruskiej Poszechonii, ale pierwsza lekcja o mądrości matki-przyrody została we mnie na zawsze. Niedźwiedziątko odniesiono do domu, tam zaś matka wzięła je na ręce, zaczęła maczać palec w mleku i dawała mu do lizania. Niedźwiedziątko miało szary języczek, ledwie różowiejący. A potem Mark przywiózł z miasteczka żółtą jak pomarańcza gumową szprycę i wszystko poszło dobrze. Może dlatego, że miał do woli dobrego pokarmu, nie-dźwiedzik nie czekał do wiosny, wcześniej zaczął rosnąć. Rzeczywiście, rósł jak na drożdżach. Wkrótce zaczęliśmy mu dawać drobno posiekane jajka, miód rozpuszczony w wodzie. Spodeczek zawsze był wylizywany z wyjątkową starannością. Sypiał w mojej facjacie na starym kożuchu rozesłanym koło pieca, niekiedy jednak zaczynał tak żałośnie jęczeć i kwilić, jakby tęsknił za czymś, że zabierałem go do siebie do łóżka, pod kołdrę, chociaż mi tego zakazywano. Znalazłszy się pod kołdrą, zaczynał cmoktać językiem z coraz większym zadowoleniem, a potem zasypiał i pochrapywał. A ja tylko się bałem, żeby we śnie przypadkiem go nie przygnieść, był przecież taki maleńki. Z rana ojciec, żeby nie łazić po schodach, stukał kijem w sufit i ja czym prędzej odnosiłem niedźwiedziątko na jego miejsce. Przeważnie robiłem to jak przez sen. Potem przechodziłem przez znienawidzone mycie twarzy i uszu, piłem herbatę z porzeczkami, przyczepiałem narty i jechałem pięć kilometrów do swojej trzeciej klasy. I zawsze przy tym żałowałem, że niedźwie-dzik musi zostać w domu. Nie odważyłem się jednak nigdy na to, żeby zabrać go ze sobą, gdyż instynktownie czułem, że niedźwiedziątko nie wywoła szczególnego zachwytu u nauczycieli. 20* I Buroń rósł — z okien mojej facjaty zniknęły ostatnie firanki, gdyż lubił po nich się wdrapywać i potem huśtać. Zniknęła też serweta ze stolika, gdyż Buroń dwukrotnie ściągnął ją razem z kałamarzem i zeszytami. Zeszyty darł na drobne kawalątka dokładnie: siedział jak człowiek na podłodze, brał grzbiet zeszytu do pyszczka, reszty dokonywał łapami. Musiałem chować przed nim zeszyty, kałamarze, podręczniki, buciki. W ciągu roku nauczył mnie porządku tak dalece, że i teraz żony moich przyjaciół stawiają mnie za wzór. Jeśli chodzi o to, złośliwości moich przyjaciół powinny być kierowane nie pod moim, ale pod Buronia adresem. Ów zaś używał sobie w naszym dużym domu. Pewnego razu dostał się do spiżarni, przewrócił słoik z miodem, potem zaś wysypał na siebie mąkę z torebki. Gdyśmy go zobaczyli, właśnie z pracowitym pomrukiwaniem zlizywał ze siebie białożółtą kaszę. Zlizywał z grzbietu, z różowego, niemal nie porośniętego jeszcze, okrągłego pępka, przewracał się i usiłował zlizać kaszę z szerokich, gołych pięt. Matka aż jęknęła, schwyciła go za uszy i powlokła do kuchni, żeby umyć w balii. Bałem się, że ojciec chwyci biczyk, chociaż nigdy nie uderzał nim ni psa, ni konia, ni mnie. Ot, tylko machnie nim nad koniem, a ten przechodzi w kłusa. — Nie bij go! — poprosiłem. — Dlaczego miałbym go bić?! — spokojnie odrzekł ojciec i dodał niby wyjaśniająco: — Niedźwiedź. Sami go do siebie wzięliśmy. Miód — to ponad jego poczucie subordynacji. Nauczyliśmy go, Siarożka, paskudzenia za drzwiami, a co do miodu to już go niczego nie nauczymy. Nie oduczymy go też od darcia dzienniczków, prawda? Poczerwieniałem, gdyż rzeczywiście pewnego razu naumyślnie zostawiłem dzienniczek na stoliku, bowiem znalazła się w nim po raz pierwszy trójka z minusem. Nie opłaciło mi się to, gdyż Buroń, jak gdyby naumyślnie, podarł cały zeszyt, zostawiając tylko ową stronicę z trójką z minusem. Byłem dosyć szczerym chłopcem, gdyż nigdy nie karano mnie ponad miarę, żądano ode mnie jedynie, żebym nie kłamał. Ojciec pamiętał o mojej skrusze, więc zmienił temat: — Dlatego on i miedźwiedź. Miód jedzący. Wie, gdzie miód. — To jak się on musi nazywać? Ojciec spojrzał na mnie z zainteresowaniem. — Zaczynasz coś kapować, szukasz korzeni. To dobrze. Bez tego, chłopcze, tylko durnie się obchodzą... Chociaż bardzo możliwe, że żyje się im lepiej. Tylko, że nie ma w tym zaszczytu dla człowieka. Chwilę pomilczał. — Chyba słyszałeś, jak mówi babcia Marka? Nigdy nie powie „wodnik", ale zawsze „zielony" albo „mokry podołek", gdyż choć przybiera postać ludzką, zawsze kapie mu z podołka. I nie mówi „diabeł", ale „rogaty". I nie „wilk", ale „szary pan". Kiedy w zimie psy często bywają wściekłe — są to „panowie, którzy śpią na słomie i iskają siebie zębami..." — Tak? A to czemu? — Taka przesądna. Wierzy, że „o wilku mowa, a wilk tu". Kiedyś wszyscy ludzie bali się w podobny sposób. Dlatego i nazwano nasze zwierzę takim, co wie, gdzie miód. Miedźwiedź. — A jak on się nazywał naprawdę? Zapomnieli? — Zapomnieli. Przezwisko uznali za prawdziwą nazwę. Przecież babcia Marka nazywa go dziadźką albo kosołapym. A powiedz, jak nazywa się miejsce, gdzie on leży? — Barłóg. 309 — Bar... łogo. A może on nazywał się kiedyś tak jak u Niemców: Baer? Mogło to być wspólne słowo. Tym bardziej, że barłogo brzmi u nas podobnie jak i u nich. Baerenloch, niedźwiedzi schowek. U nas też czasem mówi się loch. — Nie chcę ja Niemców! Oni są faszystami! Ojciec znowu uważnie zerknął na mnie. — Ach, Siarożka! Nie wszyscy oni są faszystami. — To jakże tak... — Ja często o tym myślę. Powiedzmy, że ty urodziłeś się tam, u nich. — Jeszcze czego! — ogarnęło mnie oburzenie. — To nie mogłoby się stać. Ja jestem tutaj. — Owszem, jesteś Białorusinem i wierząj mi, że to ojczyzna godna zazdrości. No, ale... Zresztą, powiedzmy, że narodził się tam taki sam niezły chłopak. I zaczęto by w niego wmawiać, że Himmler caca... caca, że Hitler to bóg. Nie dawano by ci ani chwili wytchnienia, wmawiano by w ciebie, żeś ty wyjątkowy na ziemi, że innych chłopców, którym niedostępna jest wiedza o fiih-rerze, trzeba zabijać. Wtłaczano by ci to do głowy i wtłaczano. Głowę masz podłużną, włosy i oczy jasne. Będziesz wysoki i smukły. I patrzyłbyś z pogardą i nienawiścią na wnuka Marka, gdyż jest on smagłym po-leszukiem. I podobnie na Chonię Piniewahi, na Marae-dowa Asana z Tatarskiego Chutoru. Ludzie jednak, podobnie jak i niedźwiedzie, potrzebują szacunku. Ojciec znowu zamilkł. — Wiele, bracie, można w człowieka wmówić. No, ale nie jest to rozmowa na czasie. Gdy podrośniesz, to jeszcze sobie porozmawiamy. Następna nasza rozmowa na ten temat odbyła się podczas wojny, gdy ja, przedwcześnie dojrzały, poznałem niebezpieczeństwo i cenę życia, gdy naprawdę wie- 310 le zrozumiałem. Dobrym człowiekiem był mój ojciec! I rozsądnie, aż do końca rozsądnie patrzył na świat. ...Ale o tym potem. Wróćmy do naszego niedźwiedzia. Tamtego lata, gdy chodziłem z Markiem do lasu, coraz częściej zabierałem ze sobą Buronia. Początkowo bał się lasu, przywierał do moich nóg, stopniowo jednak zaczął się przyzwyczajać. Czasem nawet znikał, ale wystarczyło zawołać, czym prędzej wracał — przewalając się, zabawnie kołysząc zadkiem. Mark celowo w jego obecności przewracał kamienie i leżące kłody, wychwytywał robaki śpieszące do ziemi i gąsienice, karmił nimi Buronia. Ten zaś aż cmoktał z zadowolenia. Minął miesiąc i nic się nam nie udawało. Jakaż była nasza radość, gdy Buroń po raz pierwszy spróbował odwrócić leżący kamień. Mały pień, pnia-czek. Buroń był gładki i syty, dość już duży. — Wyrządziliśmy mu krzywdę — powiedział Mark — jeśli potrafimy, musimy to naprawić. Żeby nie śmiał się z niego las, gdy go puścimy na wolność. Pewnego razu ujrzałem Buronia w chwili, gdy znalazł cietrzewie gniazdo. Chwycił jajko pyskiem — szybciej niż jakąkolwiek zabawkę — i niechcący rozgniótł. Trudno opisać wyraz jego pyska: niezmierne zdziwienie — gdzie podziała się zabawka? Potem zrozumienie, że to jest coś do jedzenia, a w dodatku coś smacznego. — To po prostu nowy Durów — powiedział o Marku ojciec. A Mark rzeczywiście wykazywał niezwykłą cierpliwość. Raz, na przykład, wykąpał niedźwiedzia w Wod-rze, a potem zaczął go przywabiać cukrem aż do najbliższego mrowiska. Kawałek cukru umieścił na samym szczycie. Buroń najpierw próbował sięgnąć po cukier łapą, potem pyskiem. A jeszcze potem zaczął się wycofywać, ocierać pysk łapami, lizać je, zaś zmieszana z cukrem ślina ściekała po łapach i po brzuchu. Zlizy- 311 wał ją wraz z mrówkami. Mark uczynił podobnie kilka razy i oto gdy Buroń nagle zacichł w gęstwinie, Mark ostrożnie mnie przywołał. Niedźwiedź siedział przy mrowisku, ślinił łapę i roz-grzeby wał iglasty wzgórek. — Patrz no, jaki ten sukinsyn mądry! — cieszył się Mark. — Coś w tym jest, że mówią, iż niedźwiedzie to są ludzie, którzy uciekli do lasu, aby na innych nie pracować... Żeby nie mieć nad sobą pańszczyźnianych ekonomów... No, a cóż to z tobą, Siarożka? Czyż ciebie trzeba dłużej uczyć niż niedźwiedzia? — Jak? — A tak — dziad wyłamał dwie leszczynowe gałęzie i zdarł z nich korę. — Nie bierz tylko do tego gorzkich drzew, osiny, powiedzmy, albo olchy. A teraz pośliń swoją witkę — on sam wcześniej uczynił to ze swoją, przykucnął przed mrowiskiem naprzeciwko niedźwiedzia, położył witkę na wierzchołku. — Połóż i ty... Mrówki oblepiły witkę. Mark chwilę czekał, potem postrącał mrówki z witki, otrząsnął ją ze źdźbeł i zaczął osmoktywać, jakby grał na flecie. Postąpiłem podobnie. W ustach poczułem smak kwaśny, bardzo przyjemny. Od razu ustąpiło pragnienie, które mi już wcześniej dokuczało. — No i co, Siarożka? Smakuje ci mrówcze piwo? Buroń aż chrzęścił zębami. Siedzieliśmy we trzech przed mrowiskiem, mlaskając z zadowolenia. Dwóch iudzi i niedźwiedź. ...Do malin nie trzeba było nawet go przyuczać. Zjadał je w oryginalny sposób: zrywał razem z liśćmi, wsuwał do pyska, żuł mrużąc oczy z rozkoszy, zżute liście wypluwał. Tak przeżyliśmy lato. Przyszła jesień wraz z żołędziami i borówkami. Znowu osrebrzył się dach stodoły, Buroń stał się powolny i senny, nie chciał się ze mną ba- 312 wić. Tuż za domem leżał od roku wywrócony świerk. Niezręcznie było go rozpiłowywać, potem zaś ojciec nawet tego zabronił, gdyż do jamy pod korzeniami naniosło suchych liści i ojciec zobaczył, jak pewnego razu Buroń wlazł do tej jamy i pracowicie po niej dreptał. Ojciec nakazał mi, bym codziennie po przyjściu ze szkoły zgrzebywał do worków suche liście i wsypywał do jamy. Potem liście były mokre, potem zmarzłe i twarde jak szklane, aż dzwoniło, Buroń zaś zaczął znikać coraz częściej. Początkowo nie dłużej niż na jeden dzień, potem na całą dobę. Ojciec powiedział, że on szuka traw i korzeni, a może nawet muchomorów, żeby zabezpieczyć swoje wnętrzności przed pasożytami. I że to nazywa się instynktem, pamięcią odziedziczoną po przodkach, gdyż nikt Buronia tego nie uczył. Potem niedźwiedź zaszył się na cały dzień w swoim barłogu, ale wylazł, gdyż znowu zrobiło się cieplej. Jeszcze później zniknął na całe trzy dni. Gdy raz wróciłem ze szkoły — a właśnie była ponowa — nie zobaczyłem Buronia, ojciec oznajmił, że on ostatecznie ułożył się do snu i w żadnym wypadku nie wolno go niepokoić. Nawaliło śniegu, zasypało naszą siedzibę, stodołę, świerki w lesie, stogi i jałowce. Wstawaliśmy i układaliśmy się do snu przy gazowych lampach. Wieczorami polana trzaskały w piecach, chybotliwy odblask pojawiał się na stronicach książki. I było mi smętnie, że za ścianą, nie tak znowu daleko, śpi w śniegu mój zwierzak, choć wiedziałem, że jest wypasiony, a wypasione-mu łatwo przeżyć zimę. Brałem niekiedy lornetkę ojca i patrzyłem na śnie-?*gową górę nad pniem, na ciemny w niej otwór, na ledwie dostrzegalne pasemko pary, które w silne mrozy nad nim się snuło. Wszystko to było jak przywidzenie, a ojciec powiedział, że to przywidzenie kosztowało życie 313 niejednego leśnego strażnika — gdy niedźwiedź wyskoczy z barłogu, to w tej parze wydaje się wyższy, więc celować trzeba zawsze trochę niżej, inaczej wszystko skończy się źle. — A zresztą, po co masz nad tym się zastanawiać. Słusznie! ...Buroń wstał ze snu, kiedy śniegu było o wiele mniej niż czarnej ziemi. Wyglądał jak wyleniały, miał zapadnięte boki, ostrą jak u nierasowego wieprzka mordkę. Nie widziałem go w momencie, gdy się budził. Tylko rozwalony otwór ział pustką ku wschodowi, jak zwykle u niedźwiedzi. Ojciec uspokoił mnie, że on nie ucieknie, że po prostu poszedł, aby nieco pożuć, a i pozbyć się resztek z żołądka, gdyż zimą niedźwiedzie nie tylko nie jedzą... I rzeczywiście zjawił się po trzech dniach, trochę zdziczały, wciąż jednak jeszcze swój, bliski. Daliśmy mu chleba, szpikując bochenek cukrem, niedźwiedź pomrukiwał z zadowolenia jak dawniej. Odtąd zaczął znikać na dzień, czasem na dwa, ale zawsze wracał i prosił o pokarm, gdyż w lesie wciąż jeszcze było go mało. Stopniowo jednak słońce grzało coraz silniej, między drzewami zazieleniła się zajęcza kapusta, ożywiły się mrówki. Pokarmu przybywało, Buroń jadł u nas i w lesie. Jeśli chodzi o ludzi, to najbardziej lubił mnie. Nawet przyzwyczaił się odprowadzać mnie do szkoły. Aż do przylasku. Niezwykle wyrósł. Gdy stawał na tylne łapy, był wyższy ode mnie, zabroniono mi baraszkowania z nim, gdyż w zapale mógł nie docenić swojej siły. Mimo to lubiłem chodzić z nim, prowadząc go za ucho, lubiłem go powalić i wtulić się w jego futro. Od owego czasu ilekroć oglądam ilustracje w Księdze dżungli, na których Mowgli rozmawia z Baloo, zawsze wspominam Bu ronią i tamte czasy. 314 Rzecz zrozumiała, że niejeden musiał być zaskoczony widząc, jak kąpią się w Wodrze albo razem wdrapują się na stromiznę niedźwiedź i chłopak, który go jeszcze w dodatku trzyma za ucho. Zdarzyło się raz, że śmiertelnie przestraszył kobiety, które zbierały zioła i późne smardze. Postanowiono, aby w czasie, gdy ja będę wychodzić do szkoły, trzymać go na łańcuchu. Wówczas dobrze zrozumiałem, co to znaczy łańcuch. Wychodząc z leśnictwa — nieostrożnie obejrzałem się, ujrzałem jego oczy i to, jak stojąc dęba, niecierpliwie przebiera łapami, jak przelewa się jaśniejszy niż reszta jego brzuch. I jak usiłuje wyrwać się do przodu. Nie życzę wam, jeśli kochacie zwierzęta i ludzi, byście oglądali coś podobnego. Mówię to ja, człowiek dawno dojrzały, który widział niejedną śmierć zwierząt i ludzi. Aż zdarzyło się coś takiego, co przyspieszyło naszą rozłąkę. Kiedy po dwudziestu latach opowiedziałem to jednemu z przyrodników, orzekł, że czytał o czymś podobnym. Może u Brehma, może u rosyjskiego popularyzatora Chana, autora Szkiców z życia małp, a może w ogóle w jakimś czasopiśmie. Przeczytałem po tej rozmowie Chana, ale niczego podobnego nie znalazłem. A zresztą, jeśli nawet coś takiego zdarzyło się i gdzie indziej, cóż — oznaczałoby to jedynie, że zwierzęta należące do tej samej rodziny w podobnych warunkach podobnie się zachowują. Kiedy oddalałem się, Buroń najzwyczajniej leżał sobie, wtuliwszy głowę w łapy. Obejrzałem się, zobaczyłem nasze posypane żwirem podwórko, belkę wspierającą ścianę stodoły i matkę stojącą na ganku, sypiącą ziarno z rzeszota, wołającą: — Cip, cip, cip... Kur mieliśmy wiele. I nagle kury zaczęły znikać. Najpierw pomyśleliśmy o lisie. I dopiero odór naprowadził 315 na trop kurzego cmentarzyska za psią budą. A potem udało się nam podpatrzyć, jak ten łobuz zgrzebuje żwir, staje na tylne łapy i powoli sypie go przednimi. A ponieważ nie ma głupszego od kury ptaka — podchodziły do uwiązanego niedźwiedzia, a ten łaps! Resztki zakopywał za psią budą. Nie był przyzwyczajony do mięsa, v ogóle świeże mięso niedźwiedzie jedzą, jeśli są bardzo głodne, wolą zepsute, nawet je w tym celu na jakiś czas zakopują. I tak postępował on, syty jak żadne zwierzę w całym borze Zafiejeuskim. — Zwierzęcieje — orzekł ojciec. — No cóż, Siarhieju, chcesz tego czy nie chcesz, ale czas się rozstać, bo może zdarzyć się nieszczęście. ...Zdecydowaliśmy odwieźć go do lasu w piątek, we czwartek jednak zdarzyło się to, co starzy ludzie nazywają dopustem bożym, ojciec zaś, zbielały z przerażenia, zawołał: „No, jeszcze nam poszańcowało!" Poszedłem do szkoły, zaś prawie w tym samym czasie Buroniowi udało się zrzucić obrożę z szyi. Była widocznie zapięta zbyt luźno, niedźwiedź kręcił i kręcił głową, aż się z niej wyzwolił. I począł mnie doganiać. Czułem, że to nasz ostatni spacer. A może przeczuwałem i jeszcze coś innego. Przylasek właśnie zaświecił słońcem poprzez drzewa, gdy ja, rzuciwszy wzrokiem za siebie, ujrzałem pod-gardle z klinuszkiem, potem futrzany zad, który przewalał się z boku na bok, i łapy niezgrabnie wyrzucone przed siebie. Dopędził mnie, ryknął, zaczął wydawać pomruki. Postanowiłem, że po raz ostatni pozwolę mu odprowadzić się do wzgórza. Oparłem jedną rękę o jego grzbiet i tak powędrowaliśmy. Minęliśmy las, gdy ujrzałem... ...Nie wiedziałem, że tego dnia udało się wyzwolić nie tylko Buroniowi, ale i sowchozowemu buhajowi — Gro- 310 mowi. Widocznie wypadła śrubka z kółka w nozdrzach i Grom tak długo pocierał mordą o trawę, aż pozbył się jedynej rzeczy, która pozwalała nad nim panować. Trzymając go za kółko nawet siedmioletnie dziecko może nim powodować. Mój kuzyn Alik, syn dyrektora szkoły, pognał za oszalałym Gromem. Grom zdążył już przerzucić na rogach przez wysoki krzak pastucha, który złamał sobie pięć żeber. Od śmierci ocalił go ów krzak zasłaniający przed bykiem... Dopiero trzej konni, okładając go batami, przez dwie godziny za nim się uganiając, zdołali zapędzić Groma na gumno. Udało im się zawrzeć wszystkie wrota. Kuzyn wlazł na belkę, spuścił gruby powróz z zaciągniętą na końcu pętlą na dół, gdzie szalał, prując powietrze rogami, Grom. Udało się wreszcie kuzynowi trafić pętlą na rogi i zaciągnąć ją wkoło nich, ale zwierzę, gdy tylko poczuło niewolę, rzuciło się do przodu i powróz pękł jak zbytnio napięta struna. Kuzyn, który wciąż trzymał powróz, z rozpędu spadł z belki prosto pod kopyta potwora. Na szczęście buhaj nie zorientował się, nie zauważył go i runął do przodu, rozwalając wrota. Zanim koledzy podnieśli kuzyna, zanim dobiegli do koni i wsiedli na nie — byk zniknął wszystkim z oczu. — Trzeba go zastrzelić! — krzyczał dyrektor. — On już poczuł krew, nie ma innej rady! — Nie — powiedział kuzyn. — Zbyt drogi to buhaj, za bardzo rasowe mięso! — A jeżeli kogoś zabije, ty będziesz odpowiadać, co? Ty mu wsadzisz kółko w nozdrza? — Złapiemy go! — odrzekł kuzyn. Przyniesiono nowe powrozy, trójka na koniach ruszyła w pogoń. ...Zobaczyłem, jak wzbijając obłoki kurzu, kręcąc łbem, żeby z rogów zrzucić pętlę, skacząc z ogonem wy- 317 giętym w duhę — pędzi prosto na mnie olbrzymi niby żubr potwór, czerwony potwór szwajcarskiej rasy. Nie było dokąd uciekać: do lasu daleko, w pobliżu ni krzaka, ni jakiejkolwiek jamy. A jednak nie byłem przerażony. Po prostu wszystko we mni,e jakby skamieniało. Buhaj zatrzymał się, zauważył mnie. Patrzyły na mnie nalane krwią oczy, piana waliła z mordy. Rył ziemię kopytami i naprężał się. Wciąż niżej opuszczał ostre, lśniące jak polerowane rogi. Runął z dzikim rykiem. Zdążyłem odskoczyć. I jeszcze raz odskoczyłem. I znowu odskoczyłem. Nie mogło to jednak trwać bez końca. Poczułem, że omdlewają nogi. I właśnie gdy Grom po raz czwarty rzucił się na mnie, z nieoczekiwaną szybkością ruszył z boku ku niemu, taki zdawałoby się niezgrabny, Buroń. Buroń uderzył buhaja łapą po grzbiecie i rozdarł go. Ale nawet rana nie otrzeźwiła Groma. Zauważył wreszcie niedźwiedzia, zrozumiał, z kim ma do czynienia, poczuł nienawistny dla siebie, straszny zapach. ...Kiedy wreszcie przyskakiwali konni, Grom, drżąc z wściekłości, tracił odwagę, wycofywał się tyłem. Rycząc uchodził przed zwierzęciem nacierającym na niego na tylnych łapach. Buhajowi narzucono pętlę na rogi, pętlą uchwycono jedną z nóg i poprowadzono go. Buroń szedł z tyłu jak jaki konwojent i doprowadził całe to towarzystwo aż do kuźni, gdzie Gromowi znowu wprawiono kółko. ...Matka pozwoliła odwieźć misia dopiero w niedzielę. W ciągu trzech najbliższych dni tuczyła go jak wieprzka, kiedy wepchnęliśmy go do ciężarówki, którą otrzymaliśmy od dyrektora sowchozu w podzięce za buhaja — pocałowała go w pysk i zapłakała. Do ciężarówki wepchnęliśmy go po desce ustawionej na ukos. Usiedliśmy z ojcem obok, Mark siedział w kabinie z kierowcą. Gdy zadudnił stary motor, niedźwiedź się przeraził, ale trwało to krótko. Patrzył maleńkiemi oczkami, jak uciekały do tyłu lasy, poruszał się lśniący koniuszek jego nosa: wdychał borowe powietrze. Strasznie ciężko było mi się z nim rozstawać, ale rozumiałem, że przez cały czas niedźwiedź od nas się oddala, że niebawem rozpocznie się okres godowy, że niedźwiedzia ciągnie do swoich i że mu wśród nich będzie lepiej niż wśród nas. Przecież narodził się na wolności. Odwieźliśmy go jakieś pięćdziesiąt kilometrów, do samego głuchego zakątka, gdzie najczęściej spotykało się niedźwiedzie, wyprowadziliśmy, pogłaskaliśmy i zaczęliśmy wracać do ciężarówki. Kilka razy próbował biec za nami, jednak zwyciężyły wonie odwiecznego lasu — Buroń zaczął się oddalać. Gdy ojciec i Mark spostrzegli, że jednak odprowadza nas ukradkowymi spojrzeniami — kilka razy wystrzelili w powietrze. Wówczas zaczął biec szybciej, zniknął wśród drzew. Odjechaliśmy. Myślałem o tym, że tam będą poziomki i czernice, maliny i ślimaki, potem zaś żołędzie. I że on już wie, jak trzeba zimować. Będzie miał żonę, będzie miał dzieci. A przede wszystkim czeka go wolność! ...Po kilku tygodniach bombardowano miasteczko. Pierwsze bomby trafiły w budynek poczty, w uniwer-mag, w teatr. Gajowi opowiadali, że zwierzyna stadami ucieka od hałasu i od dróg w głąb puszczy. Jedyną słabą pociechą w tym ogólnym nieszczęściu była świadomość, że zwierzę, które kochałem i które uratowało mi życie, teraz na pewno znajduje się daleko od dróg, na których wybuchają bomby i huczą czołgi. W drugim tygodniu wojny poszliśmy wszyscy do lasów. Nie będę opowiadał o tym, jak powstał jeden z pierwszych oddziałów partyzanckich, nie wspomnę o moich >¦ 318 319 przygodach jako łącznika. Dla mnie — dwunastoletniego chłopca, w porównaniu z łącznikami dorosłymi — nie było to czymś szczególnie niebezpiecznym. Jeśli, oczywiście, nie przyłapano by mnie na gorącym uczynku. O czym tu opowiadać?! Tyle już o tym napisano. Dodam jedynie kilka zdań. ...Jesienią w czterdziestym drugim roku przekradaliśmy sią z dziadkiem Markiem właśnie jako łącznicy. Obaj ubrani w zgrzebne płótno i w siermięgi, obaj z torbami. Mark, który zapuścił brodę, rzeczywiście podobny był do starca, a ja rzeczywiście wyglądałem na jego przewodnika. Mieliśmy w zapasie i dobre wyjaśnienie: ojciec z matką zginęli podczas bombardowania, Mark zaopiekował się mną z litości. W lesie pełno było suchych liści — rdzawych, czerwonych, wiśniowych. Szuściły pod nogami i leciutko dzwoniły pod podmuchem wiatru, jak roje barwnych motyli unosiły się w powietrzu i migały między drzewami. I oto gdyśmy zbliżali się do jaru u źródeł Wodry (a właśnie w tym jarze na dnie była krynica, która wpadała do rzeki), Mark nagle położył rękę na moim ramieniu i zatrzymał mnie. Wszystko kryło się pod liśćmi, zrobisz nieostrożny krok i możesz utonąć. Drzewa zasypałyby złotem i czerwienią. Bardzo możliwe, że szelest liści pozwolił nam na to, żeby zbliżyć się niepostrzeżenie... Po drugiej stronie jaru przewracał grubą, omszałą kłodę potężny brunatny niedźwiedź. Obwisły zad, ol-brzmie, nieco krzywe przednie łapy, znacznie większe niż tylne. I nawet stąd było widać, jak grają muskuły pod skórą. Gdy przewrócił kłodę, usiadł i zaczął coś spod niej wygrzebywać i jeść, a ja zobaczyłem podgardle z bia- łym klinuszkiem, ogarnęła mnie niezwykła radość: „Czyżby to on?... Oj, to niemożliwe!... Oj, jednak to on!" — Buroniu, Buroniu kochany! — wyszeptałem. Mark przykrył mi dłonią usta. A niedźwiedź zaczął podejrzliwie rozglądać się na wszystkie strony. Ale wiatr wiał ku nam, a zauważyć nas nie mógł, gdyż niedźwiedzie mają słaby wzrok. Milczałem. On zaś wydobył z siebie, tak mi się przynajmniej wydawało, nieomal przyzywające pomrukiwanie. Pieszczotliwe, żałosne. Może zresztą chciałem tylko w to wierzyć? Nadal milczeliśmy, niedźwiedź uspokoił się, wrócił do jedzenia, a potem powoli, jakby niezdarnie, ruszył w gęstwinę. Zryw wiatru między nim a nami wzniósł czertarono-złotą sieć. Potem liście z urwiska posypały się miękkim, falistym wodospadem na dno jaru, jakby chciały dopędzić niedźwiedzia swoim pobrzękiem. Wreszcie zrobiło się zupełnie cicho. Wojna dobiegła końca. Ukończyłem szkołę sztuk pięknych i już od dawna pracowałem. Kiedy czasem nachodziły wspomnienia z tamtych dni — wyobrażałem sobie, że moje zwierzę stało się potężnym niedźwiedziem, „dziadem" i „pradziadem", patriarchą wielkiej niedźwiedziej rodziny, aż wreszcie spokojnie usnęło na zawsze ze starości gdzieś na słonecznym, ukrytym w kwieciu zboczu. Tak było do czasu, kiedy to zaproponowano mi scenografię do filmu pod tytułem Dzieje pewnego niedźwiedzia. W dodatku reżyser był zdania, iż dobrze będzie, jeśU wprowadzi wątek z malarzem-animalistą (ktoś kiedyś opowiedział mu o moim mieszkaniu), do którego trafia niedźwiadek imieniem Tup. Nie widziałem powodu, by się wymawiać, by przy tym nie pomóc koledze operatorowi, który również mnie o to prosił. 320 21 — Moje niedźwiedzie 321 Oprócz tego musiałem w filmie robić wszystko co i w życiu: malować, karmić zwierzaki, rozmawiać z nimi. Nauczyłem się tego w ciągu dwudziestu pięciu lat praktyki. W takich okolicznościach poznajomiłem się z Tupem, z jego siostrą i zarazem jego dublerką, Tapą. Zdjęcia robiono codziennie. Jego siostra była złośliwa i kłótliwa — dlatego gdy tylko zdjęcia zbliżały się ku końcowi, natychmiast odwieziono ją do leśnego rezerwatu i puszczono na wolność. Nawet nie obejrzała się za siebie, uroczystym krokiem ruszyła ku puszczy. Tup był jej zupełnym przeciwieństwem, toteż cieszył się powszechną sympatią. Pozwolono mu lizać miód, włazić do wagonu-lodowni i tam przerzucać bryłki lodu. Wybaczano mu nawet różne figle ze względu na jego zgodliwe i łagodne usposobienie. Oprócz tego miał przyzwyczajenie, gdy brano go na łańcuch, dreptać w kółko. Po ukończeniu zdjęć oddano Tupa stacji młodych przyrodników, więc ucieszyłem się, że nie do zoo. Obszerne pokoje, duży park, dzieci, które lubił, i równie mądre psy, których nigdy nie krzywdził. Po upływie paru miesięcy znowu znalazłem się w studio. Szedłem przez pawilon zdjęciowy, w którym pełno było głosów, stukaniny młotków, a wszystko to oblewały swoim martwym, bezlitosnym światłem reflektory — i naraz ujrzałem w kącie pełnym rozmaitych gratów wąską i niską klatkę, w której na gnoju leżał, ograniczony ze wszystkich stron, straszliwie brudny Tup. — Co się stało? Skąd on tutaj się wziął? — Ach — powiedział operator — jacy to dranie! On jest przyzwyczajony do pieszczot, tymczasem znaleźli się rozbestwieni durnie, którzy zaczęli go drażnić, szczypać. Cierpiał po cichu, przecie go znam, w końcu jednak któregoś z nich chwycił. Chwycił pyskiem, nic 322 mu nie zrobił, chciał tylko nastraszyć. — Przyjaciel aż zacisnął pięści. — Ale zjawiła się matula — cała w wisiorkach, o zadzie jak stępa, o mózgu, którego nie starczyłoby i na naparstek — i zaczęła rozwodzić się nad „krzywdą swojego dziecka". No i zwrócono go ze stacji młodych przyrodników. — To czemu nie oddano do rezerwatu? — Powiedzieli tam, że nie mają na niego pieniędzy. No, mówimy im, weźcie go w darze. A oni: „Wybaczcie, ale potrzebne są dokumenty, sprawozdawczość. Przecież to inwentarz..." Ot i wlecze się ta inwentarzowa sprawa już cały miesiąc. A zwierzak tymczasem cierpi. Tup poznał mnie. Oczy jego patrzyły na mnie z taką niemal ludzką żałością, że aż ścisnęło mi się serce. Jak gdyby cierpiał tutaj nie mały czworonogi artysta, ale tamten dawny niedźwiadek, który uratował mi życie: dumny i wolny nawet w czasie wojny — wrzucony został do klatki, na gnój, znalazł się w haniebnej niewoli. — Daj mi smycz! — zawołałem, otwierając klatkę. — O co ci chodzi? — Dawaj, taka ich mać! Gdy stał się niepotrzebny, to o nim zapomniano. A przecież był z nami i w deszczu, i na śniegu... Zdechnie tutaj, nim tam uporają się ze swoim „inwentarzem"... Wywlokłem go z klatki. Uradowany stanął na tylnych łapach i „uściskał" mnie, brudząc jednocześnie mój niebieski sweter. Pomrukiwał i lizał mnie po twarzy. Ładnie podrósł, był tak wysoki jak ja, chociaż nie byłem Tomciem Paluchem. Miał dużą głowę, dużą paszczę. Wyprowadziłem go na podwórze, wytarzałem w śniegu, żeby choć trochę stał się czystszy — śnieg w tym miejscu zrobił się niemal czarny, jakby na nim trzepano brudny dywan. Poprowadziłem go do wyjścia. Portier chciał mnie zatrzymać, ale nie za bardzo, bowiem Tup znowu stanął na tylnych łapach i ryknął w przekona- 323 niu, że postawa portiera ponownie zapowiada klatkę. Służbista zszedł z drogi, śląc za mną jakieś wymyślania. Ruszyliśmy z Tupem do postoju taksówek. Musiałem doprowadzić do końca swój zamiar, choćby ze względu na pamięć o Buroniu. — Zamieszka u mnie, dopóki nie uda się umieścić go w rezerwacie. — Yhmmm... — bąknął przyjaciel. Koło sklepu z napojami alkoholowymi przyłączyli się do nas jeszcze dwaj przyjaciele: operator dźwięku z asystentem. I tak w piątkę doszliśmy do postoju taksówek, gdzie znajdowała się samotna wołga. — Jest nas czterech — powiedziałem do taksówkarza — wszystko zgadza się z przepisami! Widząc Tupa, taksówkarz wybałuszył oczy. — A... a... to co? — Piesek — niewinnie oświadczył operator. — Mała, biedna istotka... Taksówkarz chciał przed nami uciec, ale przemogła ciekawość. — Najlepszy przyjaciel człowieka — dodałem. — Nikt nie ośmieli się obrazić go lub wyrazić powątpiewanie, że jest on bezbronny jak wróbelek. Żadnego niebezpieczeństwa! Daję trzy ruble za odwiezienie pieska na ulicę Michajłowa. — Do diabła z waszymi pieniędzmi — zawołał wzburzony taksówkarz. — Wciągnijcie go na tylne siedzenie. Umieściliśmy Tupa między przednim i tylnym siedzeniem, w jego sierści wygodnie ulokowaliśmy nogi. Szofer pędził, wcisnąwszy głowę w barki, chwilami jednak chichotał, widać było, że jest zadowolony i zaintrygowany. Dobrze, że podjechaliśmy do mego domu, gdy już się zmierzchało i na podwórku nie było ciekawskich. Kierowca, gdyśmy wywlekali Tupa, tak dalece się odzyskał, iż żartobliwie zapytał: 324 — A gdyby tak dla mnie szczeniaczka? — Niestety, nie mamy. To samczyk. Jak go złączymy, może wtedy... Kierowca znowu zachichotał i wyrwał z miejsca. ...Mieszkałem na piątym piętrze. Jakoś zwierzaka doturlaliśmy. Poczęstowałem go bochenkiem chleba oblanym skondensowanym mlekiem, potem jeszcze napoiłem go, rozpuszczając dwa opakowania mleka w proszku. W tym czasie wanna napełniła się wodą, rozebraliśmy się do spodenek, wspólnymi siłami wciągnęliśmy go do wanny. Znał tylko kąpiel rzeczną, więc zawył jak grzeszna dusza w piekle, gdy znalazł się w gorącej wodzie. Potem rozgrzały mu się łapy — niedźwiedzie nie są przystosowane do łażenia po śniegu, gdyż mają gołe stopy — Tup się uspokoił. Cztery razy namydlaliśmy go, dopiero za czwartym razem woda stała się przezroczysta, piana zaś mniej więcej biała. Potem zrobiłem się rozrzutny, zafundowałem mu piątą wodę z kąpielowymi szyszkami, leżał szczęśliwy w pianie, teraz już zielonej, piana pachniała lasem i on o czymś marzył — bardzo możliwe, że o wrzosowych polanach pod stuletnimi sosnami. Starannie go wytarliśmy, ułożyliśmy na sofie, przykryliśmy kocem tak, że widoczna była tylko głowa —¦ bawiło to nas — i Tup zamruczał słodko jak niemowlę. Usiedliśmy do niego tyłem i wypiliśmy dwie butelki wina za jego pomyślność, za jego ślub z Wielką Niedźwiedzicą i za szybkie pojawienie się na świecie Małej. Jednym słowem za wszystko to, za co piją mężczyźni, gdy nie mają istotnego ku temu powodu. ...Drugi mój niedźwiedź mieszkał u mnie dwa i pół miesiąca i daję wam słowo honoru, że to były jedne z najmilszych miesięcy w moim życiu. Świetnie nam się żyło. Nabrał ciała, sierść stała się czysta i lśniąca. Lubił kąpać się i tarzać w śniegu. Sypiał koło kaloryfe- 325 I rów, ale niekiedy umieszczał się w moich nogach i nie chciał złazić z sofy. Wiedziałem, że nigdy mnie nie skrzywdzi, nigdy nie zezwierzęcieje, że jego mocne, z lekka na końcu zagięte pazury nigdy mnie nie zadrasną, gdyż zwierzęta pamiętają dobroć. Ale cóż mogłem począć? Latem na kilka miesięcy wyjeżdżałem w plener, komu mógłbym w mieście go powierzyć? Wozić zaś go ze sobą? Zostawała mi tylko ta pociecha, że dałem mu parę miesięcy dobrego, niczym nie zakłóconego życia. Może tylko przez pierwsze trzy dni było trochę inaczej z powodu mojej małpki, Lońki — w poważniejszych sytuacjach: Leonida Juliewicza, którego przyniesiono mi w lipcu. Mój sąsiad nazywał przeważnie Lońkę naukowo: cercopithecus fuliginosus: Uczonym człowiekiem, był ten mój sąsiad! — Ty, fuliginozusie! — mawiał. I dodawał: — Pooodła małpa! Małpa rzeczywiście nie była najsympatyczniejsza... Wystarczyło zakpić z niej, a natychmiast robiła palcem kółka na łbie. Jeśli ją ktoś skrzywdził — gdy tylko wracałem z pracy, od razu wskakiwała na mnie i szeptała do ucha coś strasznego. „Zaczyna się akcja donosiciel-ska", mawiał ten sam sąsiad. Spróbował Lońka dokuczyć i Tupowi, ale ten stracił wreszcie cierpliwość i tak ryknął, że biedak wskoczył na szafę i drżący przesiedział tam ponad godzinę. Nazajutrz zaś zobaczyłem idylliczny obrazek: Leonid Ju-liewicz siedział na niedźwiedziu i z lizusowskim zapałem przeglądał jego sierść, choć nic w niej nie było i być nie mogło. To tak zawsze z intrygantami. Rykniesz — i zaczną się podlizywać. Tak więc i w tym wypadku wszystko 326 skończyło się najpomyślniej. Cieszyłem się, że uratowałem zwierzaka, że mu było dobrze. Na początku maja nadeszła wreszcie zgoda na „inwentarz", odwiozłem Tupa do rezerwatu, zostawiłem go tam, żeby był na wolności. Jakoś po loku zjawił się u mnie człowiek, który „mieszkał w pobliżu rezerwatu". Jeden z tych poczciwych, niezłych ludzi, co lubią jednak przekazywać nieprzyjemne dla nas słuchy i plotki. On właśnie oznajmił mi, że Tupa zastrzelono. Najpierw wyglądało na to, że Tup rzekomo ruszył wprost na dziewięcioletniego chłopczyka i jego pięcioletnią siostrę, zbierających maliny. Chłopczyk zachował się arcy-dzielnie: uciekł, zostawiając siostrę samą. Kiedy wrócił z dorosłymi — dziewczynka bawiła się z niedźwiedziem. Niedźwiedź nawet chciał pójść sobie, ale ona go ze śmiechem zatrzymywała. Mógł się wyrwać dzieciom i dorosłym, ale był cierpliwy. Tupa znano zbyt dobrze, więc tym razem wspaniałomyślnie mu „wybaczono". Wkrótce jednak zdarzył się „konflikt międzynarodowy". Licho nadało, że trafił na jakąś zagraniczną delegację i przyszło mu do głowy pobawić się nie z dzieckiem, ale z jakimś babsztylem, który dostał nerwowych drgawek. Wyobrażam sobie, jaki przebieg mogło mieć „wyzwolenie" babsztyla. Niedźwiedzie często umierają jak ludzie, stękając i przyciskając łapami ranę, gryząc przy tym ziemię, schodzą z niej z cichym zdziwieniem. Któż może o tym wiedzieć lepiej niż ja, syn i wnuk leśników?! I dlatego zlikwidowałbym wszystkie myśliwskie rewiry, myśliwskie rezerwaty na jeziorach z kaczkami — wszystko to, gdzie zwierzę staje przeciwko licznym uzbrojonym. Polowanie tylko wtedy może być po- lowaniem, jeżeli jest pojedynkiem, walką sam na sam. Cóż więc mówić o zwierzętach, które zniewalamy, uczymy przywiązania, potem zaś zabijamy tylko dlatego, że nas kochają, nas szukają?! Stało się więc tak, jak gdybym to ja sam zaprowadził przyjaciela do celi śmierci. Czemu nie miałem możliwości, żeby przywrócić go jego ist«cie, jak tamtego pierwszego? Ale gdzie to mogłem zrobić? W kamienicach, do których przewieziono go przemocą z wolnych lasów? Potem co prawda opowiedziano mi coś zupełnie innego. Opowiedział ten sam operator, z którym kąpaliśmy Tupa. Wspomniałem o pogłoskach, on zaś odparł, że to kłamstwo, że moje zwierzę dotąd żyje. Trudno mi jednak w to uwierzyć. Operator przecież znał mój stosunek do Tupa i jako człowiek subtelny i taktowny, mógł kłamać... Sni mi się niekiedy, że młody niedźwiedź idzie przez las i odwraca kłody. Sypią się na niego czerwone i złote liście. Wychodzi mu na spotkanie siwy patriarcha, tamten mój pierwszy niedźwiedź. Siadają przy mrowisku, obok nich siadamy ojciec, dziad Mark i ja — ni to chłopczyk, ni to ktoś w moich obecnych latach. Niedźwiedzie mają w łapach, my mamy w rękach dębinę. I my, i wszystko, co żyje — siedzi przy jednym stole i osypują, wciąż nas osypują liście. Tak, miałem i ja niedźwiedzie! I dlatego jest mi wciąż trudniej odbierać zwierzętom wolność — to jedyne, dla którego istnieje wszystko żyjące na świecie. JKfc c SIS Uciekinierka Nazywano ich uciekinierami. Pojawili się tutaj przed końcem wojny, na jesieni czterdziestego trzeciego roku. W wiosce szeptano, że są to rodziny" policjantów, które boją się naszych i ratują się, wędrując na zachód, coraz dalej od frontu. Mówiono też, że po prostu Niemcy, cofając się i goniąc uciekinierów przed sobą, ewakuowali ich z Briańszczyzny. Inni znowu mówili, że to tylko głodni, obdarci i bezdomni ludzie, jakich nie brakowało w czasie wojny, którzy koczując zabłądzili wreszcie i do naszego zakątka. Zatrzymali się w Suszniakach i może tylko dlatego nie dobrnęli do naszej wioski, że grobla tonęła wówczas w błocie. Były to trzy rodziny. Nieco później dwie spośród nich nie upodobały sobie Suszniaków i zimą powędrowały ze swoimi tłumokami dalej szosą na zachód. Zostały jedynie Barabanowe, dwie starsze, zmordowane kobiety — siostry. Jedna z nąpli miała córkę — Walę. Walę w czasie wojny widziałem tylko jeden raz, gdy Niemcy bombardowali Suszniaki i nasze Jelniki, gdy obie nasze wioski, nie czekając na to nieszczęście, wyludniły się, szukając schronienia nad rzeką, w olszynce. Wala z matką nie pobiegły razem ze wszystkimi. Upadły plackiem na ziemię obok mogiłek za wioską, tam je zastały samoloty. Gdyśmy wracali, one siedziały przy drodze i cicho o czymś rozmawiały. Ponieważ przywędrowały od strony frontu, były przyzwyczajone do bombardowań. Walę widziałem wtedy tylko z daleka, dobrze się jej nie przyjrzałem i prawie jej nie zapamiętałem. Początkowo mieszkały Barabanowe u samotnej, starej Symonichy, potem przeniosły się do Żardeckich — 332 na sam koniec wsi, już w pobliże naszych Jelników. Symonicha sama jedna nie mogła utrzymać trzech osób, Barabanowe zaś miały tylko łachmany i ręce. Kobiety rzadko bywały w domu; żeby jakoś przeżyć, a to u kogoś szyły, a to międliły len, a to przędły kądziel — w czasie wojny ludzie żyli, jak kto mógł i jak kto po-trafił. Żardeccy, gdy z Niemcami zjawił się sam gospodarz, który przed wojną miał wyrok za kradzież, nagle stali się zamożni. Żardecki po powrocie nie wstąpił do policji, nie poszedł też do partyzantki, tylko razem z synem zaczął karczować leśną porębę. Potrzebował rąk do pracy, dlatego też i przyjął do siebie te kobiety. I tak w Suszniakach u Żardeckich mieszkały Barabanowe, dopóki nie przyszli nasi. Nikt nie wiedział, co było przyczyną, w każdym bądź razie kobietom jakoś nie było spieszno do swoich stron. Znowu zaczęto we wsi mówić o nich źle — zły to ptak, co nie kocha swojego gniazda — nikt nie wierzył w to, że z ich wsi nawet węgle nie zostały. Ale Barabanowe nigdy się nie złościły, ze wszystkimi były grzeczne, wszystkich pozdrawiały, co ani w Suszniakach, ani w naszych Jelnikach nie było w zwyczaju. Nie lubiłem Piećki Żardeckiego jeszcze przed wojną, gdyśmy zaczęli chodzić do szkoły i on kazał mi nosić swoje podręczniki. Może nawet nigdy więcej z nim i nie zetknąłbym się, gdyby nie to, że on, osiemnastoletni łobuziak, znowu zechciał się uczyć i zaczął uczęszczać razem z chłopcami do szóstej klasy. Szkołę przecież porzucił jeszcze na dwa lata przed wojną, gdy ojca zabrano do więzienia. Nie było wtedy takiego powroza, którym udałoby się go zaciągnąć do Hryniewicz, gdzie 333 . znajdowała się szkoła — nic nie mogli wskórać ani przewodniczący sielsowietu,' ani nauczyciele. Nie była też przyczyną sytuacja ojca — hultaj znajdował inne przyczyny, by uniknąć „arychmetyki", był zresztą tępawy. — Głowę mi będą zawracać arychmetyką... Jeszcze na łbie guzy mi od niej powyskakują... ..Mam to gdzieś" — mówił tak nie tylko o arychme-tyce. Choć był o trzy lata starszy od Wali, po wojnie znaleźli się w jednej klasie. Wszędzie łaził za Walą, nie spuszczając z niej oczu, zapewne z tego tylko powodu na nowo poszedł do szkoły. Najpierw na wszystkich, co znajdowali się w pobliżu Wali, spode łba łypał oczami, potem zaczął nawet takich odpychać, aż wreszcie z ostatniej ławki przy piecu przesiadł się do jej ławki. Ale tylko na jeden dzień, znów kazano mu wrócić do ostatniej ławki, siedział teraz sam i wciąż się wiercił. Wala była niewysoka, czarnowłosa, dwa grube warkocze zawsze przerzucała sobie na piersi. Oczy miała czarne, lśniące. Oczy były chyba chore, gdyż zawsze się łzawiły. Śmiała się cichutko, bez wdzięku, ale zawsze długo. Odrzuci, bywało, głowę do tyłu jak młode bocianiątko na gnieździe i śmieje się, dopóki ktoś nie zacznie targać jej za warkocze. Śmiała się w czasie pauz, często też zapominała się na lekcjach. Wszyscy ją mimo to lubili. Podobnie jak i jej matka, była dla wszystkich przyjazna, dobrze się uczyła. Unikała tylko Piećki Żardeckiego. Nie wiedzieliśmy, co się działo między nimi w domu, przecież Wala mieszkała u nich przez cały rok, -nic jednak nigdzie o tym nie mówiono. Gdy Piećka brał jej podręczniki lub zeszyty, nie protestowała, wszystko jedno, czy chciał z nich coś przepisać, czy tylko do nich zajrzeć. Nie protestowała, ale też i nigdy z nim nie rozmawiała. 334 Byliśmy uczniami czwartej klasy. Szkoła w Hrynie-wiczach znajdowała się w dawnym dworze — nową bowiem spalili Niemcy — była ciemna, zamiast ławek mieliśmy deski na kozłach. Nasza czwarta klasa mieściła się w ostatnim wąskim pokoju, w czasie przerw biegaliśmy przez szóstą klasę, zawsze obchodząc z daleka Piećkę Żardeckiego, który stawał w drzwiach z linijką w ręku i walił nas po ostrzyżonych głowach. Podobnie jak i Wala, nie rozmawialiśmy z nim. Ale Wali on nie ruszał, z nami zaś w drodze wyczyniał, co mu tylko przyszło do głowy, groźbami zabraniał skarg u nauczycieli. Od Suszniaków do Hryniewicz trzeba było iść jakieś cztery kilometry przez gęstą świerczynę, która rosła w dolinie obfitującej w stojące wody. Z Jelników dochodziło nas czterech chłopców, wszyscy z czwartej klasy. Koło Suszniaków przyłączała się Wala z Żardeckim, w sześcioro przez porośnięte świer-czyną łąki szliśmy na południową zmianę. Jesienią, gdyśmy wracali, w świerczynie zastawała nas ciemność i gdyby nie Piećka, mielibyśmy stracha. Ale Piećka widząc, że bojaźliwie oglądamy się na zarośla, wyprostowywał się, przeciągał w swoim kożuchu i szedł powoli niby byk, co wraca od rzeki po napiciu się wody. W jego oczach pojawiało się wtedy rzeczywiście coś byczego: pobłyskiwały w ciemnościach jak powleczone dymem. Rechotał na całą dolinę: — Aaaa... prymusy... Ano, bierzcie moją walizę, ja zasię dodam wam odwagi! ¦ Ileż to razy kazał nam dźwigać swoją walizkę, wielką, z białej dykty, przerobioną chyba z jeszcze większej, gdyż wysterczające gwoździe darły nam spodnie. — Tylko mi, zasrańce, nie marszczyć się, matka uszyje nowe! — śmiał się sam do siebie. Walizka naprawdę była ciężka: wypełniały ją osiko- 335 % i .7* we szczapki. Tuż po wojnie nie było ani zeszytów, ani papieru, gdy poszliśmy do szkoły, to pisaliśmy na szczapkach. Najlepsze były osinowe — bieluteńkie jak papier, łatwo się zmywały, nie to co sosnowe, na których rozwiązałeś zadanie, zaniosłeś do szkoły, a potem to już tylko wyrzucić je do pieca. O osinowe nie było jednak łatwo, ale Piećka jakoś zawsze je zdobywał. Leżały w chlewiku Symonichy, pod sianem. Symonicha jeszcze za Niemców zaczęła zmieniać dach na chałupie, ale nie starczyło jej drutu na gwoździe. Choć ukrywała starannie te szczapy, przed Piećką jednak trudno było cokolwiek ukryć, jego walizka zawsze pełna była szcza-pek. Poza tym w walizce znajdowały się: kreda — biała, zielona, czarna; suche skórki chleba — żelazna porcja — które gryzł w czasie lekcji, grzejąc się przy piecu; pociski od niemieckiego karabina; półlitrowa butelka z atramentem, zrobionym z jakiegoś czernidła; ka-walątko słoniny i coś tam jeszcze w maleńkich blaszan-kach. On sam twierdził, że znajdują się w nich ptasie lotki na spławiki i haczyki do wędek, ale nigdy nam tego nie pokazywał. Podziwialiśmy te jego skarby tylko wtedy, gdy sam opróżniał walizkę, aby wygrzebać ładunki karabinowe, które zawsze znajdowały się aż na samym spodzie. Oddając nam walizkę, wyjmował z kieszeni kożucha swoją pukawkę. Pukawka była zrobiona ze szklanki pocisku dla 45 mm działa, odciętej tak nisko, żeby tylko dało się ją wziąć do ręki. Spłonka była wywalona — w jej miejsce za pomocą gładkiego kamienia lub młotka wbijał nabój karabinowy. Brał tę odciętą szklankę do prawej ręki i nakierowywał kapsle naboju na iglicę. Iglica pochodziła bodaj że z rusznicy przeciwpancernej, była umieszczona w pochewce, którą palcami należało przycisnąć do odciętej szklanki pocisku. Dopiero po tak 336 ustawionej iglicy trzeba było mocno uderzać owym kamieniem lub młotkiem. Wystrzał był głośny jak z niemieckiego karabinu, a nawet kula gwiżdżąc leciała daleko, ze sto metrów. Łuskę po pocisku trzeba było długo wydłubywać z pu-kawki „wyciorem" — kawałkiem rdzawego bagnetu, jakiego stary Żardecki używał za Niemców do zabijania świń po wsiach. Wydłubywaliśmy, wąchając dym. Donośny wystrzał, po którym roznosiło się echo po świerczynie, ogień, który wydobywał się z łuski — dodawały nam odwagi, sam zaś Piećka Żardecki pomrukiwał z zadowolenia i dogadywał: — Ech wy, gnojki... Prymusy... Strasznie było strzelać z pukawki, ale bardzo tego się pragnęło, Piećka jednak pozwalał strzelać tylko temu, kto go się bał i był mu posłuszny. Mnie nawet nie dopuszczał w jej pobliże: — Smarkacz... gnojek... Byłem młodszy od Wali o jakieś trzy lata, w naszym zaś gronie — i najmniejszy. Może dlatego Wala zawsze stawała w mojej obronie. Chwyci, bywało, Piećkę za rękę i w milczeniu wyzwala mnie z uścisków jego palców. — Masz szczęście, gnojku, że ona bierze twoją stronę... Inaczej... Popatrz tylko, do kogo ty jesteś podobny! Rzeczywiście: chudy, w zdartych trzewikach matczynych, które były kupione jeszcze przed wojną, wytarzany w śniegu i cały mokry — nie wiadomo, do kogo mogłem być podobny. Ale Wala odnosiła się do mnie przyjaźnie. Prawdopodobnie litowała się po prostu nade mną. Gdy na mnie wypadało, żebym dźwigał walizkę Piećki, brała ją z moich rąk i niosła sama; zbierała moje książki, otrzepywała mnie ze śniegu, gdy Piećka turlał nas w zaspach. On natomiast w podobnych wypadkach 22 — Moje niedźwiedzie 337 wyjmował z kolei walizkę z jej rąk i z wściekłości naprawdę ryczał jak byk: — Widzieliście ją, jaka litościwa... Widocznie hoduje go sobie na męża... Powiem o tym w domu, niech twoja stara się ucieszy... A ty, gnojku, precz z drogi! — i zamierzał się, ale nie bił. A Walentyna milczała. I tak było przez całą jesień. Przyszła zima. Od razu z trzaskającymi mrozami, z miecielicami. Dniem i nocą z całego pola wicher zrywał śnieg i piasek i niósł do wsi. Trzeszczały na mrozie węgły chałup i lód u studni — wymarzła woda, w świerczynie tam, gdzie były krynice, spod śniegu wy-kłębiała się para. Zawiało łąki, że ani przejść, zapadniesz się aż po pas. Po twarzach chlastał wiatr, marzły policzki i nosy. Ciężko było chodzić do Hryniewicz, ale nie zwalniano nas, gdyż mróz nie osiągał dwudziestu pięciu stopni. Za każdym razem trzeba było grzęznąć w śniegach, na nowo wydeptywać ścieżkę. Piećce Żardeckiemu uszyto na zimę długi czerwony kożuch z czarnym kołnierzem, na walonki Piećka nasuwał wygodne buty ojcowskie. Jego ojciec potrafił być i garbarzem, i szewcem. Buty pachniały dziegciem przez całą drogę i przez cały czas w szkole: Piećka suszył je, ustawiając przy piecu, sam po klasie hasał w walonkach. Czerwony na okrągłej twarzy, z dużym nosem, z głową na grubej szyi — chodził do siódmej klasy „do dziewuch", dopóki nie zaczęto go wzywać do kancelarii. Chciano go ostrzyc, ale nie dał się, za to nieco przycichł; Gęba jednak mu się nie zamykała: —- No i co, nie zamiarujesz? — podchodził do Wali. —¦ „Nie zamiarujesz" oznaczało u niego zamążpójście. — Udajesz coraz mniejszą, lat sobie odejmujesz. Czas już, czas! Jesteś chyba moją rówieśnicą? Fakt! Wala pewnego razu nie wytrzymała. Uderzyła go 338 w twarz, a potem przepłakała całą lekcję. Nikt jej wtedy nie mógł uspokoić, zabolała ją głowa, zwolniła się do domu. Tamtego wieczoru miecielica wprost oszalała. W śniegu nie widziało się ni świerków, ni drogi. Wchodziliśmy na pagórek za Hryniewiczami, trzymając się za ręce. Śnieg był miękki, nie bił w twarz — było jasne, że oddalają się mrozy — ale za to sypał i sypał, jak sypie się plewy szuflą. Drogę zamiotło, pole stało się białe i czyste jak obrus na stole. Dobrze przynajmniej, że Wala wróciła za dnia. Wracaliśmy piątką, piątym był Piećka Żardecki. Szło się z trudem, bolały nogi, Piećka wlókł się z tyłu, nastawił kołnierz kożucha, sapał, był dzisiaj cichy i jednocześnie wściekły. Po wyjściu z kotlinki na pole straciliśmy siły. Wiatr dął w oczy i walił z nóg. Odwracaliśmy się do niego plecami i szliśmy tyłem na chybił trafił, ale często gubiliśmy drogę i zapadaliśmy się głęboko w śniegu. Piećka, który szedł za nami w ślad, zapadał się tylko po kolana. — Ja wam, gnojki, pokażę, jeżeli będziecie się odwracać! Nuże! — wrzeszczał na całe gardło, wiatr niósł jego głos po polu. — Śnieżku boją się, prymusy! Niech z was kto tylko zmyli drogę — tam i zostanie! Szczeniaki. Uczyć się im zachciało. Przestanę chodzić do szkoły, beze mnie to was wilki... Ja w waszym wieku... A ty, taki gnojku — to wrzeszczał na mnie, gdyż szedłem na przodzie — jeszcze żenić się chcesz... Wiele jeszcze śniegu trzeba ci wydeptać... To nie rozwiązywanie zadań i sprawdzanie wyniku... Leź, leź, nikt tu ciebie nie wyręczy. Wszyscy oni są słabsi od ciebie, ty jesteś żylasty... Ha, ha, ha... Z twoją siłą ty możesz nawet ze mną... Ano, spróbuj, prymusie! Tamta uciekinierka za dnia zwiała do domu, bała się śniegu wasza obrończyni— aż zgrzytał zębami. 339 Wywalałem język ze zmęczenia, w gardle czułem gorzkość, nie było dokąd po takim śniegu uciekać... Czemu każdego dnia zachodzi nam drogę ten człowiek? Przejaśniło się. W niebie zza chmur wyjrzał daleki księżyc, jeszcze nie całkiem okrągły. Wydawało się, że jest ciszej, tylko chmury jak szalone goniły jedna drugą. Z góry sypało teraz drobnymi krupami. Widziało się ognie w Suszniakach za świerczyną. Niechby tylko dał nam spokój Piećka Żardecki. Wydało się, że nagle złagodniał: — Ano, prymusy, zawracajcie do krzaków. Nałamcie gałęzi i podścielcie pod siebie. Odtrąbiono! Słabosilni wy, zasię od Suszniaków do Jelników będzie z wiorstę. Na górce koło cmentarza śniegu jest jeszcze więcej. Co stoicie, bierzcie moją walizę... Ruszajcie pod choinkę, tam suche paprocie. Za nic w świecie nie zostałbym z Piećką, ale nie mogłem iść dalej. Ogniska nie udało się rozpalić, na nic paprocie i świerkowe gałązki. Piećka rozpalał sam, mieliśmy bowiem ręce zupełnie zgrabiałe. Po nieudanej próbie zaklął i stęknął, jak gdyby był bardziej zmęczony niż my. — Nic się, gnojki, nie da zrobić. Podgarniajcie gałęzie pod siebie. Mróz zależał, czy tego nie czujecie swoimi nochalami? Co, odmroziliście je? Ha - ha - ha... A uciekinierka wasza dała drapaka! Za to ja... Ech, wy, smarkacze. Nic nie rozumiecie. Wy tylko do powtarzania tabliczki mnożenia: dwa razy dwa jest cztery... Tutaj zasię... Ona, ta uciekinierka, duszę moją na nice wywróciła... Coście tacy? Oczy wam błyszczą jak u kotów. A ty, gnojku, czemuś nos odwrócił? Co? O niczym podobnym nie słyszałeś? A może nie chcesz tego słuchać? Ha - ha - ha... Jak się skończy szkołę, to wszystko trzeba znać. Myślicie, że wam o tym wszystkim, zafajda- 340 ne prymusy, opowie Walentyna Mikitauna? Ona tylko o tabliczce mnożenia. Ja zasię was, gnojki, trochę pod-edukuję. Inaczej zamarzniecie nie wiedząc nawet, że na świecie oprócz tabliczki mnożenia jest jeszcze coś takiego, ha - ha - ha... Nie chciałem słuchać, gdyż nieraz od Piećki to już słyszałem. Postanowiłem iść sam, ale on dopędził mnie, przywlókł z powrotem i cisnął do śniegu obok gałęzi, na których przedtem siedziałem. — Bo inaczej ciebie, gnojku, zwiążę! Co, mamusia da ci w skórę, jeżeli się dowie?! Czas, żeby wszystko wiedzieć. No? To ja sam nic nie wiem?! Ach, smarkaczu! Przyjdź na wieczorynkę do Symonichy! Ach, gdyby nie ta uciekinierka! jak jaka dziczka! Dotąd jeszcze — o, patrzcie — mam szramy. Co? Czy było warto?! Ja ci zaraz zamknę buzię! Wy myślicie, że ona taka milutka jak w drodze i w szkole? Ooo! W domu to ona gorsza niż Symonicha. Symonicha, gdy wpadnie w złość, to rozpędzi całą wieczorynkę i tylko tyle... — Naraz walnął ręką po kieszeni kożucha, zabrzęczała, uderzając widocznie o „wycior", pukawka. — No, wszystko wkrótce będzie mieć swój koniec, jeszcze w tym tygodniu. Tylko wy, dzieci, gębę na kłódkę! A zresztą, kto wam uwierzy! Ty, mały — znowu uczepił się mnie — myślisz, że jeżeli ja nie lubię algebry, tego a plus b, to już i do niczego nie jestem zdolny?... No, prymusy, marsz naprzód! Po-sinieliście jak kurze pępki! Jeżeli zamarzniecie, to przez was i po mnie przyjadą... Znowu wyszliśmy na drogę. Chciało mi się powiedzieć, że po niego powinni byli przyjechać jeszcze wtedy, przed wojną, gdy przyjeżdżali po jego ojca, przecież wspólnie zakradali się do kołchozowego spichrza — ale milczałem. Milczałem, wściekły na samego siebie, na jego ojca. Nie lubię go najbardziej ze wszystkich na 341 świecie, więcej niż policjantów, którzy w czasie wojny uganiali się za Wierką od Jazepów, ach, mógłbym go teraz nadziać na rożen! Ale nie mam rożna, tylko z wściekłości rozrzucam na strony śnieg nogami. Z tyłu za mną grzebią się chłopcy, gdzieś za nimi wlecze się spocony, obślimaczony Piećka Żardecki. On chyba jest głuptakiem, tak mi się nagle zdało, bowiem przypomniałem sobie: „Uznano go za niezdolnego do służby wojskowej, a więc chyba jest głuptakiem..." Zapomniałem o tym, że Piećce ujęto lat, podano, że ma tylko osiemnaście... Nie oni jedni po wojnie fałszowali daty urodzenia... Jeśli Piećka nie jest głuptakiem, to w takim razie jest dezerterem. Ukrył się, nie poszedł do wojska. Myśli, że nigdy nikomu o tym nie powiem. Ze strachu. A właśnie że pójdę do przewodniczącego sielsowietu, ludzie poświadczą, że z niego stare byczysko, niech no tylko spróbuje zaczepiać Walę! Piećkę Żardeckiego zostawiliśmy na górce — poszedł do Suszniaków, nie jak zwykle przez ogrody do swojej chaty, zachciało mu się drogi przez całą wioskę. Jeszcze nie rozgrzaliśmy się, szczękaliśmy zębami. Znów zaczął sypać śnieg, zerwał się wiatr. Suchy, kłujący. Widocznie odwilż jednak przegrała. Zaczęło się wypogadzać: daleko zza białych chmur znów wychylił się księżyc w lśniącym kręgu — to na wiatr, pod nogami zaczęło skrzypieć, mroziło. W Suszniakach u wszystkich płonęły ognie. Wiatr niósł ze sobą dym, pachniało przypalonymi ziemniakami. Szczekał gdzieś pies, gdzieś u studni brzęczały wiadra. Od Suszniaków trzeba było iść w górę koło cmentarza czystym polem. Zawianym. Szliśmy jeden za drugim, jak gęsi, ledwie mogąc udźwignąć swoje torby z książkami. Moje buciki w świerczynie odtajały, teraz znowu 342 zaczął suszyć je mróz, gdy się czasem potknąłem, stukały jak kopyta. Nie czułem palców u nóg. Gdzieś za naszymi Jelnikami rozległo się wycie wilków, wydało się nam, że na cmentarzu. Jak dobrze, że na wzgórzu, na którym przed wojną stała szkoła, dopę-dził nas naczelnik leśnych działek sowchozu i wszystkich wziął na sanie. Naczelnik miał taki sam kożuch jak Piećka Żardecki. Dał mi do rąk lejce, żebym powoził, gdyż inaczej zupełnie odrętwieję. Słuchał wspólnie z nami wilczej pieśni i opowiadał o tym, jak wczoraj w nocy ich koniuch przez okno budki zastrzelił jednego wilka. Ustawicznie cmokał i opowiadał, że wilki stały się bezczelne, ostrzegał, żebyśmy w nocy więcej nie chodzili bez ognia. Poganiałem konia i nie słuchałem wycia wilków, gadaniny naczelnika. Myślałem o Wali. Stała przez cały czas przed moimi oczami: smagła, w maleńkiej czapeczce, z czarnymi długimi warkoczami na piersiach, cicha i wesoła zarazem... Wjechaliśmy na groblę. Za krzakami pojawiły się ognie naszych Jelników. Za mostem naczelnik kazał nam złazić z sań, żebyśmy nie skostnieli z zimna, ponaglił konie lejcem. Nie chcieliśmy złazić, uginały się pod nami nogi, ale wyły wilki — przemogliśmy się i zaczęliśmy dopędzać sanie, do-pędzaliśmy je przez całą groblę. Po jeszcze jednym dniu uderzyły siarczyste mrozy, przerwano naukę w szkole. Mrozy trwały przez cały tydzień. Na dworze panowała cisza, trzeszczały tylko zręby studzien. Dokoła wszystko lśniło w szronie :— chaty, płoty, drzewa. I w naszych Jelnikach i Suszniakach całymi dniami kłębiły się dymy z kominów, zimno było w chałupach. Marzły krowy w chlewach, ziemniaki w kopcach. Gdy mróz zelżał, znowu poszliśmy do szkoły. Droga 343 była przetarta i błyszczała w słońcu: w czasie mrozów wożono siano z Hryniewicz i teraz po drodze wprost się biegło. Nie trzeba było grzebać się przez zaspy. W Suszniakach tym razem nie przyłączył się do nas Piećka Żardecki — szliśmy do Hryniewicz w swojej gromadce. Iść było tym lżej, że na przodzie kroczyła Wala. Pięcia Żardecki musiał porzucić szkołę i właśnie w mrozy pojechał do Donbasu. O tym wszystkim opowiedziała nam Wala. Wieczorami wracaliśmy sami, nie było pukawki, ale niczego się nie baliśmy. Drogę wyślizgały płozy sań, więc ślizgając się — biegliśmy i biegliśmy. Wala biegła pierwsza... Na zawsze odebraliśmy ją Piećce Żardeckiemu. Jakoś przed samymi feriami — gdy zaczęła się powódź — Wala nie przyszła do szkoły. Nie było jej w ciągu trzech dni. Dyrektor napisał coś na kartce i poprosił, żebym oddał jej matce. Do Żardeckich szedłem po raz pierwszy w życiu, ale nie wpuszczono mnie do chaty. Na ganek wybiegła stara Żardecka, spojrzała na mnie kłującymi oczami, wyrwała kartkę z rąk i nic nie mówiąc, zamknęła za sobą drzwi do sieni. Stałem na podwórku, chciałem kogokolwiek zapytać, co z Walą. Wala więcej nie chodziła z nami do szkoły: gdy tylko przyszedł list od jej ojca, natychmiast z matką i ciotką pojechała w swoje strony. Ojciec wrócił z frontu, znalazł je. Nie miał nóg. Więcej Wali nigdy nie ujrzałem. Długo czekałem — może przyjedzie jeszcze do Hryniewicz po zaświadczenie, że uczęszczała do szóstej klasy. Nie przyjechała. Uciekinierka uciekła... Przypomniało mi się, że nigdy 344 nie nazywałem jej uciekinierką. Miałem uczucie, że mi czegoś brakuje w szkole, w domu, że coś na zawsze uciekło. Jelenie Gdy tylko przenieśli się do Brzozowca, Irka stwierdziła, że na dworze jest już jesień. We wsi jakoś nie było jej widać. Brzozowiec znajdował się w odległości półtora kilometra od wsi, nad rzeką Brzozówką, która płynęła przez łąki i tuż za Lipnikami wpadała do Wili 1^ Nad Brzozówką zaczyna się puszcza — Palik. Tutaj mieszkali oni przed wojną, Irka dobrze to pamięta, potem przenieśli się do wsi. Ojciec Irki był gajowym, mieszkali w lesie. Zimą ojciec doglądał i karmił łosie i jelenie w rezerwacie, znajdującym się w pobliżu Brzozowca, za Wysokim Brzegiem. Irka kocha las. Gdy po wojnie znowu przenieśli się do Brzozowca, Irka była bardzo z tego zadowolona. W czasie wojny rozbiegły się jelenie i łosie, ojciec mówił, że poszły daleko za Wilię, aż do augustowskich lasów, gdzie nie było tylu partyzanckich obozowisk i blokady. W Brzozowcu Niemcy spalili ich chatę, został tylko chlew, który nie był dokończony, nie miał jeszcze strzechy, więc ogień go się nie imał. Ten właśnie chlew przebudował teraz ojciec na chatę, i to nawet o czterech oknach. Okna przywiózł w wojnę ze strażnicy, która znajdowała się na Wysokim Brzegu przy Wilii, i ukrył je w chlewie. Wszyscy wtedy coś zabierali ze strażnicy, gdyż wiedzieli, że i tak Niemcy ją spalą. W chlewie ocalały tylko dwa okna, przepołowiono je i zrobiły się czte- 345 ry, nawet nie takie znowu małe. Irka przez okno widzi cały łęg nad Brzozówką i nawet dalekie Stare Olchy, obok których rzeka skręca do Wilii, tam ona jest głęboka i są w niej cętkowane szczupaki. Irka lubi jesień. Może dlatego, że wtedy w Brzozowcu jest tak cicho, a cisza płynie chyba stamtąd, z Palika, z puszczy, płynie rzeką podobnie cichą jak Brzozówką. Brzozówką nigdy nie wylewa i nie huczy, wiosną w czas powodzi przybywa jej tylko ciemnej wody. Jesienią wody było mało i wcześnie zaczynały żółknąć brzozy, może przez to, że rosły na błotach. Żółkły zawsze od spodu, wolno, zupełnie inaczej niż olchy, które oczekują pierwszych mrozów, wtedy czernieją i osypują się w ciągu jednej nocy. Cisza unosiła się wszędzie: nad chatą, nad dawną pasieką, nad błotami — z wioski nie dochodzi tutaj żaden głos. Mieszkało tu natomiast tutejsze echo — w dzień i w nocy, w zimie i w lecie, przede wszystkim jednak jesienią. — Ho, hej! — w taki sposób zawsze pohukiwał ojciec, gdy oddalał się od domu, tak samo pohukiwała Irka. A przedrzeźniał ją Brzozowiec, echo niosło się ku puszczy, ku wsi, przed wieczorem zaś wracało z powrotem, znowu ją przedrzeźniało i płynęło gdzieś daleko :— daleko, ale już znacznie cichsze — no bo skąd mogło mieć tyle siły? Irka jest jeszcze mała, zaczęła dwunasty rok życia, mimo iż bardzo podrosła i w wojnę się podciągnęła, jest w dodatku chuda. I nawet pohukiwać dobrze nie umie — robi to cicho i urywanie, choć zawsze się natęża, czuje drapanie w gardle. Kiedy pohukuje tato, wtedy echo wraca kilkakrotnie, ale tato nigdy nie pohukiwał w pobliżu chaty i nie pozwalał na to Irce, żeby „nie budzić jeleni", które jeszcze pozostały i w czasie wojny dosyć najadły się strachu, zaczęły bać się ludzi. I Jesienią zlatują się do Brzozowca sroki i siwe wrony. Srok Irka nie lubi: to są złodziejki i skrzeczą bez przerwy, włażą bezczelnie na podwórku do koryta dla prosiąt, chociaż i „zapowiadają gości", jak to mawia matka. Ale to chyba czyjś wymysł — srok zlatuje się tyle, że choć je przepędzać, gości zaś od czasu, gdy przenieśli się do Brzozowca, ani razu nie było. Jesienią, gdy jest pogodnie, szeleszczą pod nogami mech i trawy, tam, gdzie pasieka, liliowo kwitną wysokie, jak trawy we wgłębieniach, wrzosy. Pełzają po nich mrówki duże, skrzydlate, unoszą się nad nimi pszczoły. Usiądzie pszczoła na wrzosowej gałązce, huśta się na niej, pochyli ją aż ku ziemi, sama się przechyli, rozprostuje skrzydełka, obtuli czułkami i główką zanurzy się w maleńkie kwiatki, potem zastyga w bezruchu, jak gdyby umarła — ssie nektar. Z nadrzecznych błot przylatują wielkie zielone ważki, migoczą nad wrzosem lśniącymi skrzydełkami, pszczoły jednak ich się nie boją. Irka lubi pszczoły, gdyż one zbierają miód. A późny miód to lekarstwo. Wokół uli jeszcze zielone trawy i mech, ale już starzeją się kurki, bieleją, zaczynają usychać. Za to w Brzozowcu — młode borowiki, brązowe, twarde i okrągłe, jakby je kto wyhodował w ciągu jednej nocy. W czasie wojny był tu pożar lasu, a one lubią pogorzeliska. Młode żółte opieńki i psie bedłki oblepiły pnie, ale jeszcze jest ich mało, to nie ich pora. A tam dalej w trawie, w brzeźniaku — czerwone podosinniki i białe mierzwiaki, młode, na dość obfitych trzonach, wyglądają jak naparstki na palcach. Na grzybach — ślimaki. Irka wie dobrze o tym, że one sieją grzyby. Nie ma ich tylko na muchomorach. A i po jakie licho siać truciznę! One i same potrafią dostać się aż na podwórko. Ryją piach przy ganku i przy studni — tak łatwo im się roś- 346 347 nie. Inna rzecz, że gdzie są muchomory, tam są także i koźlaki, nie zliczyć koźlaków na piaszczystym pagórku za chatą. Nawet nie bardzo się za nimi kto ugania. Nie zbierają takie i surojadek, które tak się rozpleniły na ziemi, że ta wygląda jak rzeszoto. W sośnie za wzgórzem, na mszarach dojrzały pijani-ce, a na nich zawsze kropelki rosy. Pijanice są kwaśne, gaszą pragnienie podobnie jak czernice, jednak boli od nich głowa. Właściwie nie od nich, ale od łąk bahuno-wych. A wełnianka tu wysoka, sięga aż po pachy. Zrobiła się czerwona od spodu, osypuje się i pachnie. Tylko dlaczego od niej zaczyna boleć głowa jak od czadu, gdy matka za wcześnie zasunie piec? Irka boi się czadu. Do mszarów wiedzie przez sośniak stara droga, na której widzi się obtłuczone przez koła białe korzenie sosnowe, posypane poczerniałym sianem. Siano przenoszono tutaj z błot, na których w tym roku było tyle wody, że nie można było dojechać. Nawet nie wszystką trawę skoszono, gdyż nie miał kto tego zrobić. Teraz nawet po łąkach przy wsi tylko kobiety koszą trawę, wielu mężczyzn nie wróciło z wojny. Trawa na błotach została poczerniała i pożółkła. Do niczego już się nie nada. Może tylko, kiedy błoto podmarznie, poobija te trawy ojciec, aby na wiosnę, gdy będą suche, nie wtargnął pożar do Brzozowca. Między mszarami rośnie brzoza-czeczotka, a na niej huby. W czasie wojny tato wydobywał z nich ogień, dobrze jednak, że teraz przywożą do sklepu zapałki, Irka bowiem nie nauczyła się krzesania ognia z hubki. Irka robiła to zupełnie inaczej: wyskubywała z matczynej fufajki watę, skręcała knot, podpalała, potem zaś gasiła go w łusce naboju do niemieckiego karabina. Na krzemieniu czarny knot zapalał się od pierwszej wykrzesanej iskry. Matka jednak krzyczała na Irkę z powodu waty, gdyż jeszcze miała zamiar powlec fufajkę caj- 348 giem, który ojciec przywiózł z rejonu w zamian za wilczą skórę. Dalej za brzozami rosną olchy, osiki i małe dąbki. Wilgoć tu taka, że drzewa są wątłe. Przez żółte liście brzozowe przeświecają czerwienią jarzębiny i kaliny, wiele ich w Brzozowcu. Gdy błoto znajdzie się pod śniegami, jagody jarzębin i kalin długo będą dziobać sroki i gile. Teraz jednak jagody jarzębiny są gorzkie, gile od nich stronią, woląc dziobać sosnowe szyszki: na mchach i na główkach grzybów widzi się wiele suchych rasion sosnowych. Można jeszcze znaleźć późne maliny, ale już zaczynają czernieć jeżyny, czerwieni się kostrzewa. Krzewy jeżyny kłują, osnuwa je pajęczyna, jeszcze nie dojrzały ich jagody. Najsmaczniejsze są teraz borówki, przypominają smakiem winne jabłka, nie dorównują im maliny. Irka umie zbierać borówki. Rosną kiściami. Osmykniesz gałązkę i masz ich pełną garść. W pobliżu zaś pni drzew jest ich tyle, jak gdyby ktoś je wysypał z koszyka. W mszarze pełno żmij i żurawin. Żmije ukryły się w mchu, Irka niezbyt się boi, jednak żurawiny dopiero zaczęły nabierać koloru. Dopiero później pójdzie po nie Irka z matką, gdy już osypią się brzozy, pójdzie na cały dzień aż tam, gdzie Stare Olchy, pójdą obie z workami. Wieczorem przyjdzie tato, gdyż same żurawin nie udźwigną, żurawiny są ciężkie jak ziemniaki. Kiedy w Brzozowcu nastanie cisza, Irka słyszy, jak gdzieś wysoko w niebie za małymi obłoczkami warczy samolot, ciągnąc za sobą wełniący się ogon. Dopiero niedawno zaczęły pojawiać się nad Brzozowcem takie samoloty. A jeszcze Irka nieraz słyszy, jak gdzieś za Wysokim Brzegiem huczą ciężarówki — tam wyładowują bierwiona. Irka bardzo chciałaby tam pójść, nigdy tam nie była, ale matka wysłała ją z koszykiem po seradelę 349 dla prosiąt, ojca od samego rana nie ma w domu: poszedł do puszczy do swoich łosi, więc kogo prosić o pozwolenie, skoro matka za nic nie puści?! Irka słyszy suchy szelest traw koło rzeki, skąd dochodzi mlaskanie, to dziki. Przychodzą z puszczy aż tutaj do seradeli, dawno już stratowały część zagonu. W trawie kaczki prowadzą swoje rozmowy, gdzieś nad głową dzięcioł stuka w starą, pozbawioną wierzchołka sosnę, która aż dzwoni. W pobliżu dzięcioła ćwierkają sikorki, przeskakują z gałęzi na gałąź, w locie łowią jakieś pyłki i ociupinki kory. Do mszaru podkradła się lisiczka, podniosła ogon, wącha mech, czuje myszy. Potem, wciąż z podniesionym ogonem, schowała się wśród paproci, usłyszała bowiem Irkę, przycupnęła. Słońce skierowało się na zachód, na niebie zastygły różowe chmurki, od błot wionęło ku pasiece chłodem. Zahuczał nad głową żuk, uderzył się 0 policzek dziewczyny i upadł na mech tuż przed jej nogami. To wtedy Irka usłyszała, że za czerwonymi od żywicy odziomkami zając łapkami myje sobie uszy. Najpierw właśnie usłyszała, a potem dopiero szaraka ujrzała. Umył uszy, pokręcił pyszczkiem i zaczął pomykać ku wzgórzu. — Zajączku, zajączku! — Irka widzi, jak na nowo podnosi się mech, jak po odziomkach pełzają żuki 1 mrówki, chowają się w zrobionych przez siebie wydrążeniach. — Poczuły, że ja idę. Irka nagle zobaczyła jelenie, z wrażenia upuściła koszyk. Chyba nawet się przestraszyła, nigdy bowiem nie widziała jeleni. Szły wprost na nią, uderzając kopytami w korzenie. Szły czwórką, jeden za drugim. Ten na przedzie był siwy w czarne łaty. Duży i piękny, zadarł głowę, węszył. Jego rogi odchylały się aż ku grzbietowi, jak pałąk dużego kosza. Za nim szła bezroga — chyba jelenica, oglądając się na swoje również bezrogie jelori- 8S0 ki. Szły ku rzece i nie bały się Irki. Dopiero gdy się zbliżyły, parsknęły, schowały w brzezinie. — Hej, hej! — usłyszała Irka, to chyba wołał tato, który wrócił z Wysokiego Brzegu i pewnie jej właśnie szuka. Zmierzchało. Za wioską zachodziło słońce i wydawało się, że pożar ogarnia las. Nad rzeką, gdzie Stare Olchy, jak dymek niebieszczy się mgła. Nisko nad pasieką przeleciały kaczki — ciężkie, ledwie utrzymujące się w powietrzu — udawały się za Brzozowiec, skąd nadpływała ciemność. — Ho, hej... — po lesie niosło się echo. Irka przyłożyła do ust rękę zwiniętą w trąbkę, podobnie jak robił to ojciec, i odpowiedziała: — Heej! Idęęę... Na Wysokim Brzegu stała strażnica i przed wojną nie wolno było tam chodzić. Irka zresztą była wtedy taka mała, że nawet nie doszłaby, do strażnicy jest dalej niż do wsi. To są najwyższe miejsca w okolicy. Stoisz, czując się tak, jakbyś się wdrapał na strzechę chaty. Gdzieś w dole, w krzakach — głęboka rzeka, za nią łęg z porudzia-łymi stertami, jeszcze dalej pole tak żółte w słońcu, że aż lśni. Na nim żną kobiety w białych chustkach i znoszą snopki w mendle. Kiedyś tam za rzeką mieszkała Ksienia, ciotka Irki. Często do nich przychodziła. Ksienię zabili Niemcy. Na niebie ani chmurki; słońce doskwiera jak latem; przez sośniak w pobliżu pasieki płyną na białych niteczkach, jak na pajęczynie, nasiona wysokich, czerwonych traw, rosnących w cieniu pni. Pachnie sosną, ziemią i wilgotną gliną. To od pogo-rzeli. Strażnicę podpalili policjanci w czterdziestym pierwszym roku. Ktoś doniósł, że gdzieś w niej ukrywa się stary szewc z Dauhinowa — Szloma. Zabrali wtedy Szlomę, powieźli w samochodzie. Teraz na miejscu po tym dużym budynku rosną so-senki. Wyższe niż te w pasiece, wyższe niż Irka. Na pogorzelisku zostały duże, czerwone, spękane kamienie, porośnięte czarnym i siwym mchem; leży tam potłuczone szkło, cegły; dalej zaś, na dawnym podwórku, zaoranym, błyszczy wielki kubek, który znajdował się na telegraficznym słupie — biały, wytarty przez piasek. Irka pamiętała, że kiedyś do strażnicy prowadziły telefoniczne słupy; jeden taki słup z białymi kubeczkami stał tuż przy chacie i w zimie brzęczał tak, jakby to w Paliku wyły wilki. Na miejscu pasieki i podwórka posadzono sosenki. Są jeszcze małe, mają po dwie gałązki i przypominają błotne trawy. Skaczą między nimi pasikoniki, w bruździe stoi słupek z napisem: „Działka 29 Sadz. Sosn. Obsz. 2,40 ha 194...r." Irka dobrze pamięta, że te słupki i napisy na nich wykonywał jej ojciec, kiedy jeszcze mieszkali we wsi. Na brzegu rosną stare, rozłożyste dęby o gałęziach zwisających do samej ziemi. Pod tymi dębami znajdują się okopy partyzanckie. Patrzą one na wieś po tamtej stronie rzeki, na łęg, gdzie bociany i bydło, na pole, gdzie dymek nad traktorem — ale same już częściowo osunęły się, porosły mchem, krzewinkami brusznicy, wrzosem, pokryły się igliwiem i szyszkami. Tutaj właśnie w czasie oblężenia prowadzili walkę kutuzowcy, nie dopuszczając Niemców do Wilii. Piękne są łozy nadrzeczne w jesieni. Czerwone, brązowe, zielone, żółte, w słońcu aż lśnią, ciągną się łąkami daleko — daleko, dopóki rzeka nie schowa się za lasem. Irka chciałaby iść i iść tam, gdzie schowały się łozy, 352 gdzie widnieją dalekie, jeszcze większe niż w Brzozowcu lasy, gdzie całkiem nieznany świat. Wówczas wzdycha, poprawia swoje długie, grube i czarne warkocze, spadające na piersi, ociera czoło z potu — jak upalnie! — rozpina obszerny, stary żakiet matczyny. Chciałoby się popłynąć rzeką tam, gdzie Palik. Albo nie: Irka nie chce płynąć rzeką, chciałaby iść dniem i nocą przez las. Kiedyś tam pójdzie razem z tatusiem. Na Wysoki Brzeg prowadzi piaszczysta droga przez pasiekę. Na tej drodze koleiny po ciężarówkach Gospodarstwa Leśnego: jeszcze wczoraj dostarczały one na brzeg spiłowane drzewa, dzisiaj ich nie słychać. Dzisiaj Irka, kiedy szła ku brzegowi, zauważyła wielkie ślady wilcze. Wilk przeszedł przez drogę. Bardzo możliwe, że Irka boi się wilków, ale za dnia wilki nie stoją w tym samym jednym miejscu. Na brzegu, tuż za drogą, drzewa w sagach. Stamtąd, gdy wieje wiatr, pachnie świeżą żywicą, jak podczas spałowania. „Tyle zwalono drzew... Pasieka chyba została samotna..." Irka nie lubi tych ludzi z piłami, ich ciężarówek z przyczepami i gazogeneratorami, do których szoferzy wsypują brzozowe klocki, mieszając je pogrzebaczem. Gdyby nie było tych ciężarówek — nie spiłowywano by drzew. Irka* nie chce oglądać sągów, czas bowiem do domu, nikt jej nie pozwalał aż tu przychodzić. Pył nad drogą, żwir i szyszki sosnowe doskwierają bosym nogom. Jest pogodnie, więc nad pasieką siność niby dym. Irkę zaczyna boleć głowa, to chyba od słońca. Boli ją zraniona gdzieś o coś noga. Pierwszego wybuchu Irka jakoś nie odczuła: pasieka jak gdyby odezwała się głuchym echem, zniknęła w kurzu, sprzed oczu uciekała droga. Irka cała się skuliła, 23 — Moje niedźwiedzie 353 przypadła do ziemi, potem, nic nie widząca, pobiegła. Przypomniało się jej, jak w czasie blokady biegli z ojcem ze wsi do pasieki, gdzie były jamy po ziemniakach, a wszędzie rozrywały się miny. Słyszało się głuchy trzask, wszędzie był dym i pył. Wtedy ona z ojcem ledwie się przemknęła, ojciec niósł na ręku maleńką Wierę, jej siostrę. Potem biegła przez odziomki i piachy, nie czując nóg, zamykając oczy, jej twarz siekł kłujący żwir, mdliło od dymu. Wybuchy, podobnie jak niespodziewanie fi bie, gdyż mało mają kartofli. Za prosiaka ojciec przywiózł z jarmarku żyta, powiedział, że starczy do wiosny, potem wyrosną pokrzywy. Wysuszyli żyto, poniosą je do wsi, by zemleć na żarnach. Na kolację będą gotować' tylko zacierkę. Ojciec mówi, że mu się nie poszczęściło. Miał nadzieję, że kupi cielę, nawet stóg siana przygotował, ale i jesienią, i teraz są drogie. Tato myślał, że może zabije wilka i otrzyma za skórę zapłatę i premię, ale jak na złość wilki zniknęły z Brzozowca. Przez całą jesień tato upolował tylko dwa zające. Mięsa dodawali trochę do kartoflanki, którą gotowano na obiad. Jaki tam z ojca myśliwy?! Przecież nie ma nawet psa. Byle jakiego tato nie chciał karmić, gdzie zaś znaleźć dobrego? Chciał go przywieźć z rejonu, ale trzeba było oddać za niego cały stóg siana. Bierz go licho, takiego psa! Można tylko przegrać, gdyż wilki mogą się nie pojawić, zaś co siano, to siano, sprzeda się je na wiosnę. Po lekcjach Irka poszła obejrzeć ten stóg siana, gdyż ojciec niedawno zauważył, że ktoś z niego skubie, chyba jelenie, więc go ogrodził. Ale i tak jelenie dobierały się do siana, Irka widziała ich ślady. Dzisiaj jednak Irka nie od razu pobiegła na błoto, najpierw skierowała się do pasieki, zastawiała bowiem sidła na zające. Wiele ich przygotowała i jak dotąd na próżno, ani jeden się nie złapał. —- Durne zające — wścieka się Irka i wcale ich nie żałuje. Jeszcze ona im pokaże, trzeba tylko pętle poszerzyć i porozkładać niżej. — Durne zające! Siana nasypała, a żaden z nich nie uwiązł. Krzywołape, nic nie wiedzą. Krzywołape i głupie! — Irka dmucha w palce, które marzną nawet w rękawicach. — Taki mróz! Jeszcze odkąsi nos... — Zaczyna pocierać swój mały, czerwony z zimna nos, bo to i w chacie nie tak łatwo się ogrzać. Matka, gdy tylko przepali w piecu, natychmiast 357 zasuwa pokrywę, na izbę idzie czad, Irkę boli głowa, ale matka nie ustępuje. — Paliliśmy, paliliśmy przez cały dzień, a teraz co: ogrzewać niebo? Jeszcze ogień nie zgasł? Bierz go licho! Czadu boisz się, to idź się przewietrzyć. Jak odmrozisz sobie nos, inaczej wtedy zaśpiewasz, no idź! Matka nigdy nie słucha si? Irki. Ale Irka dobrze się czuje na pasiece. Tylko oto ręce zdrętwiały, palcami nie można uchwycić pętlicy. Gdyby tym zajął się tatuś, ale on jakoś tego nie lubi. — Znajdziesz ty w pętli mięso! Baw się, jeżeli odrobiłaś lekcje. Zaczynało się ściemniać, niebo zrobiło się gęste, czarne. Znowu doskwierał mróz, pod nogami skrzypiał śnieg — jakby o coś prosił — aż echo rozlegało się w lesie. Nie chciało się jej pójść do stogu. Po co? Któż go za dnia mógł naruszyć? Jeśli komu jest on potrzebny, to przyjdzie w nocy. W nocy ani Irka, ani tatuś nie pójdą do stogu. Noce teraz ciemne choć oko wykol, w chacie już zapalono ogień, miga wśród sośniaków. Przystanęła, wciąż jednak zdawało się jej, że śnieg skrzypi pod nogami. Wtedy wsłuchała się: coś stukało daleko w lesie i tam gdzieś skrzypiał śnieg. Może tato chodził do stogu? Chciała zawołać, ale pomyślała, że to jej tak tylko się zdaje. Potem zbliżyła się do błot i posłyszała, że przy stogu szeleści siano. „Chyba od strony puszczy?" Zbliżyła się jeszcze bardziej i wtedy ujrzała jelenie. Z daleka wszystkie były małe i czarne. Poznała je i podbiegła do stogu. Górna żerdź z ogrodzenia była strącona, one zaś stały z głowami wsuniętymi w stóg, jak cielęta u wymion krowy. Poczuły ją, odskoczyły, zatrzymały się. Troje. Czwarty został jeszcze przy stogu, stał 358 z odrzuconymi nad grzbiet rogami. Cały w czarne łaty, które jeszcze dały się rozróżniać. To one... To jej jelenie... Irka zbliżyła się do samego stogu. Rogaty powoli wyszedł z ogrodzenia, ale nie uciekał. Stały i tamte. Irka zupełnie zbliżyła się do niego. Poruszał uszami, wyciągał ku niej szyję, wysunął do przodu jedną nogę. Z nozdrzy buchała para, były białe od szronu. „Zimno mu..." Irka zaczęła nad nim się litować, litowała się i nad małymi, które stały nieco dalej, przytulone do siebie. Wyciągnęła rękę, rogaty powąchał rękawicę, liznął ją jęzorem. Wtedy ona wydobyła z kieszeni kawałeczek chleba, który dziś ze sklepu przyniósł ojciec, i podała go rogatemu. Jeszcze raz obwąchał jej rękę, liznął ciepłym językiem w palec, ale chleba nie ruszył. — Na, na, cielaczku... — zawołała Irka. — Jaki ty głupi, to przecież chleb... I teraz nie ruszył chleba. Wtedy ona poszła z wystawioną ręką do tej trójki. Ale trójka, wzbijając śnieg, zawróciła, pomknęła przez bagna. Rogaty dopędził swoją trójkę i skierował z powrotem. Irka uładziła siano w stogu i ułożyła żerdkę w płocie. — Ho, hej... — wołał ojciec na cały las. ...Nic mu o tym nie powiedziała. Nazajutrz jelenie znów przybiegły do stogu. Irka karmiła rogatego burakami, które zabrała z kociołka na podpiecku. Rogaty brał burak z ręki wielkimi wargami, przeżuwał, nie otwierając pyska... Głowę miał małą, oczy niebieskie, mętne, lśniła gładziuteńka sierść, jakby go ktoś uczesał. Pierś miał oszronioną widocznie od własnych oddechów. Irka aż sią zdziwiła: takie duże rogi na takiej małej głowie! Rogacz już od niej nie uciekał. Głaskała go po garbatym nosie, po zimnyc%. rogach, po szyi, a on stał i słuchał. Na noc jelenie wracały do wąskiego oszyjka, nazajutrz w ciemnościach znowu zjawiały się na bagnie. Pewnego razu Irce nie pozwolono pójść do stogu. — Ucz się! — krzyknął na nią ojciec, choć nigdy przedtem mu się to nie zdarzało. Mimo to Irka wymknęła się wieczorem na błoto, ale jeleni nie zastała. Gdy wróciła do chaty — ujrzała matkę z zawiniętymi rękawami, jak kładła pokrywę na niecce, w której pełno było jelit. Irka bardzo się zdziwiła, gdyż wyglądało to tak, jakby zabito wieprzka. W piecu płonęły szczapy, a przed nimi stała patelnia. Za stołem siedział ojciec i Jazep ze wsi — rudy, zły człowiek. — Dobra głowizna, Andrej — kiwał swoją dużą głową. — Nie wiedziałem, że się uda, inaczej to przyniósłbym... We wsi mają, pędzą... Nieś, kobieto, tutaj ostygnie. Ujrzawszy Irkę, zamilkł, ale ojciec machnął lekceważąco ręką i Jazep zawołał ją do stołu, podał jej widelec. — Siadaj z nami i ty, młoda gospodyni. Jeżeli tak, to powiem tobie, Andrej... — dotknął ramienia ojca — wszystkich proś do stołu. Ojciec milczał. Irka poczuła wielki apetyt: na zasłanym obrusem stole leżały gotowane ziemniaki, mięso skwierczało na patelni, zapach roznosił się po całej izbie. Irka nijak nie mogła się domyślić, o czym tutaj rozmawiano, zastanawiała się zresztą nad tym, czemu dziś nie przyszły jelenie. Gdy jednak Jazep powąchał wi- 360 delec i powiedział: „Leśne mięso pachnie lasem" — zapytała po cichu jakby samą siebie: — Skąd się wzięło? Przy stole nikt się nie poruszył, wszyscy zastygli, tylko głowy odwrócili. —^Skąd się wzięło? Nie ruszę go, nie będę jeść! — szybko podniosła się, odsunęła ławkę i wybiegła zza stołu. Matka dopadła ją koło pieca: — Ach ty, paskudnico! Widzicie ją, ona nie będzie... Dla niej staramy się dzień i noc... dla niej, a ona... Marsz mi na piec! Już ja z tobą porozmawiam, niech tylko gość wyjdzie z izby. Wyrosła... Kaprysy... Widzicie ją, nikt jej nie dogodzi... Już ja ci... — Matka, przestań... Po co ten krzyk! Ona nie wie, że Jazep kupił dla nas byczka... Za siano. A ona licho wie, co sobie pomyślała. Rośnie jakaś taka delikatna: to jej nie tak, tamto nie tak. Irrrka! Długo na ciebie będziemy czekać? Nie zważaj na nią, Jazepie, z nią tak bywa... Irka nagle poczuła jakiś żal, schowała się na piecu w samym kącie, zapłakała. — Przestań, paskudnico! — krzyczała matka od stołu. Po jakimś czasie Irka ucichła i zamyśliła się: „Czemu to dzisiaj nie przyszły jelenie?" — Uspokoiła się, zasnęła. To nic, później zje kolację, nie zważaj na to, sąsiedzie — Irka słyszała, jak ojciec zapraszał Jazepa. Potem usłyszała szept samego Jazepa: — A skórę, Andrej, trzeba pod lód. Na wszelki wypadek, pod lód! Żeby we wsi o niczym nie wiedzieli. — To przez ciebie, Jazepie. Ty dobrze wiesz, czym to pachnie... Ja sam... za nic w świecie. Ale w chacie post. Gdyby nie ty, to ja nigdy... Pierwszy i ostatni raz. — Ale kukurykasz! Liczyli je po wojnie, czy co? Bie- gają sobie po lesie, ot i wszystko. A skórę trzeba... — Jazep znowu wfiicił do szeptu. Irka zasypiała. Niby coś do niej dochodziło, ale nie rozumiała, o czym rozmawiano. Nazajutrz jelenie także nie przyszły. I następnych dni również się nie pokazały. Irka dłużej nie mogła już czekać... Bagno przysypały śniegi, na śniegu żółte łuski od kory sosnowej, przywiane wiatrami z boru; drobne, żółte igiełki sosnowe; w szadzi zielone kłębuszki mchu przy-turlanego przez wiatr. Zaspy śnieżne, pod którymi ukrywają się mietlice i skrzypy — tylko gdzieniegdzie wydobywają się spod pokrywy i tam trudno poruszać się na nartach, upada się, nie pomagają nawet kijki. Bolą nogi: Irka przybiegła ze szkoły, nie rozbierając się coś zjadła, schwyciła stojące w sieni narty. Jak dobrze, że nikogo nie ma w domu: ojciec w puszczy, matka pewnie poszła do wsi. Irka przebiegła przez pasiekę, uważnie zwędrowała wzgórze w Brzozowcu, gdzie znajdują się krynice, ale nic nie znalazła. Wczoraj nocą walił śnieg, pozamiatał wszystko na świecie, ledwie dziś przestał padać, znowu wyskoczył mróz; tam gdzie znika słońce, niebo jest j czerwone, rozpełzły się chmury, ciężkie, gęste i ciemne. I tak niskie, że aż czepiają się sosen. Zimno w palce, chłodem ciągnie od drzew. Irka często bierze kijki pod pachę, biegnie po śniegu chuchając w ręce. Ma oszronione powieki, nie czuje policzków — paliły, a teraz przestały; dobrze, że włożyła ojcowską czapkę uszatkę, przynajmniej ciepło uszom. Irka często przystaje nad rzeką, przykłada rękę do ust i woła na cały las: — Na, nanana, cielątka! Na! 362 „Naaa..." — przedrzeźnia echo gdzieś w Paliku, głuche, dalekie. Irka boi się zbyt głośno wołać, żeby nie usłyszał ojciec. Skądś od wsi dobiega stuk siekiery, przy stogu kracze siedząca na kołku wrona, postukuje dzięcioł nad głową, stuka w nadgniłą sosnę jak w suchą szczapę. On jest tam, odwraca co jakiś czas głowę i dziobie, jakby wystukiwał jakąś fugę. Na Wysokim Brzegu warczy traktor, gdy stamtąd nadciągnie wieczór, znów będzie cisza. — Cielątko... Cielaczku... — Irka przejedzą wzdłuż rzeki, która płynie aż tam, gdzie stare czarne olchy, pod Lipniki. Choć się ściemnia, Irka tym razem się nie boi. Wie dobrze, że jelenie przychodzą napić się wody, będzie na nie czekała. Wie też o tym, że nie ma ich w rezerwacie, ojciec opowiadał, że nikt nie mógł ich złapać i zapędzić do ogrodzenia. A może one w czasie mrozów rzeczywiście poszły do lasów augustowskich? Las stoi siny jak w dymie, nastroszony. Młody soś-niak pożókł, jest suchy i wydaje się, że mógłby spłonąć od jednej zapałki. W sośniaku stara brzoza ze złamanym wierzchołkiem cała porośnięta hubami. Widocznie piorun w nią uderzył, zwisa wierzchołek, do niektórych gałęzi przyschły żółte liście. Na bagnie, tuż obok sianożęci — biały, jak oblepiony śniegiem, brzeźniak. Daleko nad nim zaostrzone i nieprzejrzyste wierzchołki świerków — to już w Lipni-kach. W brzeźniaku rosną także i małe sosenki — drobne, ledwie nad ziemią, o wierzchołkach niby parasole, podobne do kopru w ogrodzie. Czym dalej od domu, tym mniej gilów przeskakujących z krzaka na krzak, za to pod zielonym jałowcem i w łozinie pełno zajęczych śladów. Zające kluczyły po bagnie, obgryzały suche trawy, zostały na śniegu na-sionka. 363 Po lodzie na rzece przebiegał lis, widać, że się w pewnym miejscu pośliznął. Są również na sliiegu ślady dzików. Podeszły do rzeki, stratowały śnieg i wróciły do siebie. Zapadała ciemność. Irce chciało się płakać, chciała wracać do domu. Długo stała, czując, jak marznie. Uginały się pod nią omdlałe nogi, chciała usiąść, morzył ją sen. I wtedy naraz ujrzała jelenie. Patrzyła na nie, nie wierząc samej sobie. — Moje jelenie... Cielątka, cielaczki... — zawołała. Jelenie wyszły z trzebieży, która prowadziła od dawnej pasieki do Wysokiego Brzegu, i skierowały się ku Starym Olchom. Było ich troje. Za bezrogą matką biegło dwóch małych. „Gdzie się podział rogaty?" Irka przystanęła, długo go wzywała, potem ruszyła w ślad za nimi. Zauważyły ją i zaczęły uciekać. Znowu próbowała je wzywać. One jednak wbiegły na bagno, puściły się pędem wzdłuż rzeki. Jej zaś wydało się, że zatrzymały się i czekały na nią. Zapomniała o tym, że ciężko oddychać, że bolą ją nogi, że trzeba się rozpiąć — z trudem oddychając, biegła i biegła. Na wzgórzu obok krzaków leżał głęboki śnieg, zapadały się narty, kijki grzęzły głęboko — znowu więc wzięła je pod pachę. Jelenie biegły jeden za drugim, jak każdego wieczoru. Jej jelenie. Gdzież się podział rogaty? On chyba zaraz wyskoczy na spotkanie, potem zawróci i popędzi z powrotem aż do samego zakątka w Brzozowcu, gdzie stoi stóg siana... Niechby już prędzej się pokazał, Irka przecież nie może tak gonić, jest bardzo zdyszana. Ciemność jest coraz szybsza. Na niebie zapłonęły drżące, zielone gwiazdeczki. Jelenie zaczęły zlewać się w jedną ciemną plamę, stały w jednym miejscu jak krzak, potem ruszyły, znowu biegły jeden za drugim. Wydawało się, że przed Irką idą kobiety z wiązkami 364 siana na plecach, układają je na ziemi, żeby Irka mogła odpocząć, potem znikają, biegną poprzez bagno... Wtedy Irka znów zaczęła wzywać, bała się, że straci z oczu swoje jelenie, że jej uciekną. Uciekną do lasów augustowskich. A może rogaty już do nich uciekł, zostawiając łanię i swoich? Ale nie, rogaty jest dobry, nie ucieknie. Czym jednak ona go nakarmi? Chwilami wydawało się jej, że on właśnie biegnie na przedzie, ucieka przed nią. Zatrzymała się, wzywała go głośno, dobywając głosu z całej piersi. Jeleni było troje, były blisko. Dopędzi je, chce tylko je dopędzić, a potem zawróci do Brzozowca... Irka ochrypła, nie mogła więcej wołać. W gardle poczuła gorycz. Niebo stawało się jakieś zielone — zielone... Oto i Stare Olchy. Oj, jak to daleko od domu! Na przodzie pochylała się i zarzucała na plecy wiązkę siana już tylko jedna kobieta, a i ta jedna wciąż malała. Potem wiązka siana upadła w śnieg, rozsypała się. Przez białe bagno pomknęły maleńkie jelenie. Bardzo ich wiele... Przesłoniły całe bagno... A wszystkie rogate, siwe w czarne łaty... Irka poczuła, że coś ją dusi, ściska za gardło. Trzeba odpiąć guzik pod szyją! Upuściła kijki i chciała zdjąć czapkę z głowy, żeby można było rozwiązać chustkę. Ale ręce odmawiały posłuszeństwa. Potknęła się i uderzyła się w głowę. Przez pola pomknęły zielone jelenie. Irka leżała na śniegu. W nocy, gdy już wzeszedł oblizany, czysty księżyc — Irkę znalazł ojciec. Przyszedł po śladach jej nart do Starych Olch, znalazł żywą. Przyniósł do domu, gdzie długo nacierano ją śniegiem. Całą noc Irka rzucała się przez sen, majaczyła w gorączce, wzywała swoje jelenie. Nazajut?* o doświtku Andrej pobiegł do wsi, by dostać konia i pojechać po lekarza. Dostała zapalenia płuc. Gdzieś w chutorze Jakoś w połowie drogi przystał do nich pies. Nie zbliżał się jednak do rąk. Dzieci wytrząsnęły z kieszeni suche, przemieszane z piaskiem okruchy chleba, pies wąchał je i się wycofał. Dzieci było dwoje. Większy, piegowaty, w wyblakłej furażerce przeszytej dodatkowym ściegiem, żeby nie .spadała z głowy, miał dziesięć lat, mniejszy — w krótkich porciętach na jednej szelce — zaledwie sześć. Ona — wychudła, o drobnych, jakby dziewczęcych piersiach — prowadziła na postronku młodą, sytą krowę z jednym wygiętym rogiem. Szli na wschód. Białym szlakiem leżała szosa, zwężająca się i znikająca za zakrętem. Pobielały także od pyłu trawy w rowie, bieliła się, ale kwieciem, gryka po jednej stronie szosy, po drugiej zaś — szeleściło, falowało przejrzałymi kłosami, które może już sypały ziarna, białawe żyto, w życie widniały głębokie, wyjeżdżone przez samochody koleiny, przygniecione do ziemi łodygi nie mogły się unieść. Bielą płowiało także niebo. Dalej na wzgórzu siwiał jakby omdlały młody sośniak. W niejakiej odległości od szosy nad szarą zabudową czyjegoś chutoru ciemniało gęstwą zielonych liści wysokie drzewo. Do chutoru było nie więcej niż jakieś pół wiorsty. Kobieta śpieszyła w tamtym kierunku — męczyło ją pragnienie, tam zaś powinna znaleźć studnię, wydoić krowę, poprosić o chleb do mleka choćby tylko dla ¦dzieci. — Czemu krowa ma dwie nogi i jeszcze dwie? — napytał nagle ten mniejszy, bosy jak i oni wszyscy, podrapane nogi były cienkie jak patyki. — Tak Bóg ją stworzył. 370 — A czemu mnie tak nie stworzył? Milczała, zastanawiała się nad tym, że przybliża się front, wczoraj Niemcy zaczęli wywozić z miasteczka ludzi co do jednego, zaś parę dni temu przeleciały samoloty z czerwoną gwiazdą tak nisko niczym ptaki, powracające z wyraju na znak, że wkrótce będzie ciepło. — Powiedz, czemu? — chłopczyk zabiegł jej drogę,, podniósł główkę, żeby zajrzeć w oczy. . — A gdzie te nogi mają ci rosnąć? Chłopczyk zamilkł. Prawdopodobnie zaczął się zasta-nawiać: rzeczywiście, gdzie one mają mu wyrosnąć? Kobieta obejrzała się — większego chłopca nigdzie nie było widać. Nad szosą wicher wzbijał tumany pyłu, uniósł nad rowem pożółkłą gazetę, zdawało się, że to-skacze jakaś duża żaba. — Boże, gdzież on się podział! — aż krzyknęła i natychmiast przestraszyła się swojego krzyku. — A on tam, przy cełomini e... — Przy jakiej znowu „cełominie"? Stój, nieszczęsna? Czego ty znowu? — Krowa razem z powrozem targnęła kobietą, zawracała do tyłu. — On tam — chłopczyk pokazał ręką w kierunku,, gdzie obok zakrętu szosy bielały betonowe słupki; obok jednego z nich stał, zadzierając łapkę, ten sam czarny pies. Wreszcie kobieta zauważyła, że tam nad szosą, obok zakrętu wznosi się jakiś komin. — Tolku, syneczku, leć i zawołaj go — powiedziała,, czując chłód w piersiach: żeby mu coś tam się nie przytrafiło, teraz o to łatwo. Klaszcząc bosymi nóżkami po twardej ścieżce na o-boczu szosy, pobiegł Tolik, wiatr igrał z jego od dawna nie strzyżonymi włosami. Bacznie go obserwowała, ten sam wiatr wyciskał łzy z jej zielonych, suchych oczu. 24* Tego mniejszego kobieta znalazła latem w czterdziestym pierwszym roku, gdy zaczynała się wojna. Wyszła z chaty, żeby pielić w ogrodzie, gdy usłyszała, że za płotem, za ciemnym krzakiem jaśminu ktoś czka. Najpierw pomyślała, że to się jej tylko tak wydawało, rozchyliła jednak krzak i ujrzała po drugiej stronie rzadkiego częstokołu — jego. Siedział wśród wysokich łodyg piołunu — brudny, o spuchniętej twarzyczce i już nie płakał, tak się zmęczył, że tylko czkał. Miał wtedy jakieś trzy latka. Widocznie zgubił swoją matkę, przydreptał tutaj aż od stacji. Zaprowadziła go do chaty, umyła nabrzmiałą od płaczu twarzyczkę i poniosła go na stację, ciągnąc za rękę również swego synka, którego bała się zostawić samego w izbie. W kierunku na Mińsk odchodziły ostatnie już pociągi. Za nimi ludzie biegli jak zwariowani, czepiano się buforów, ktoś spadł i już nie wstał, leżał na torach niby jaki wór; na peronie rozległ się rozdzierający krzyk jakiejś młodej kobiety w ciąży, obejmowała rękami na-pęczniały brzuch, wzięto ją pod pachy i poprowadzono na stację. Nigdzie nie było matki znajdy. Pokazała go nawet położnicy, która leżała na szerokiej ławie w pustej poczekalni, twarz miała zzieleniałą, zamknięte oczy, spieczone wargi, na opalonym czole kropelkami rosy pojawił się pot. Stara kobieta trzymała noworodka, zakutanego w jakieś onuce. Młódka otworzyła wreszcie wypełzłe, niewidzące oczy i jęknęła: „Oj, dziecinko ty moja!" Miała gorączkę. Tolik ze strachu aż zapłakał, wyrwał się z rąk. Powróciła z obojgiem dzieci do chaty. Nazajutrz, ledwie świt, do miasteczka wkroczyli Niemcy. Tolik został więc u niej. 372 •-¦a? Krowa znowu targnęła powrozem — giez nad nią jakby zwisał na nici. — Stój, przeklęta! Czego ty?! — kobieta wciąż patrzyła na zakręt. Dzieci wracały z powrotem: starszy chłopiec turlał przed sobą oponę — może znalazł ją w tej jakiejś cembrowinie. Opona podskakiwała na wyrwach, szosy bowiem w czasie wojny nie reperowano. Rowem biegł za dziećmi — na ukos — pies z wywalonym ozorem. — Po co ci to?! ¦— zawołała kobieta do starszego, gdy przy turlał starą, zjeżdżoną, obnażającą białe nici oponę. — Nie daj Bóg, może to jakaś mina? — Mina?... Opona od samochodu — powiedział chłopiec, rozpędził ją i puścił z szosy, przeskoczyła rów, zatoczyła krąg, upadła w gryce, która na jakiś czas się rozchwiała. — Oj, nie masz ty jeszcze rozumu — powiedziała kobieta, plasnęła dłonią po nagrzanym grzbiecie krowy, która z ociąganiem ruszyła i słychać było, jak sucho szeleściły przylepione do jej brzucha gruzełki stwardniałego nawozu. Nad szosę przypływały gęste jak miód za łyżką zapachy rozgrzanej w słońcu gryki. Szczebiotały, gwarzyły ze sobą, siadając na telegraficznych drutach, najedzone do syta jaskółki. Na dole, w życie, telegraficzne słupy brzmiały głucho, wydawało się, że to słychać czyjeś zmęczone, ledwie idące nogi. Szosa leżała biała i nieruchoma, nie widać było końca. W którymś miejscu rowu szarzała wypalona w słońcu jakaś odzież — z daleka wyglądało, że to leży ktoś zabity. — O, ktoś leży! Może lepiej to ominiemy? — powiedziała do dzieci, puszczając krowę w grykę. Kobieta bała się, że znowu trafi na nieboszczyka: rankiem tuż za miasteczkiem zobaczyła zabitego, jeszcze zupełnie mło- dziutkiego chłopca — leżał w zielonkawym owsie, rozrzucił ręce, wyszczerzył białe zęby, widocznie konał w męczarniach, gdyż dookoła zgniótł wiele łodyg. Gdy go zobaczyła, zdrętwiała ze strachu. Potem długo myślała o tym, że może i jej mąż gdzieś tak leżał, zabity w podobny sposób. Zabrano go tuż przed wybuchem wojny aż hen, pod Białystok. — To czyjeś odzienie — stwierdził mniejszy, biegnący przodem. Gdy się zbliżyła, zobaczyła starą fufajkę, z której wyłaziły kosmyki pożółkłej waty, jakby ją pogryzły psy. — Dzięki Bogu, że to nie człowiek! — kobieta wytarła ręką spocone czoło i skierowała się do chutoru, od szosy bowiem na przełaj przez żyto biegła dróżka z głęboko wyciśniętymi koleinami, na wysokich łodygach mietlicy gdzieniegdzie widniały plamki dziegciu. Zauważyła czyjeś zażynki: na skraju wąskiego zagonu leżały na krzyż, przysypane ziemią, dwie wiązki żyta. Z niżej zwisających kłosów ustawionego w mendel zboża kury wydziobywały ziarna. We wrotach, przykrywając dłonią oczy przed słońcem, stała stara kobieta, głowę miała owiązaną jakby onucą, kiedyś była to chyba wełniana chusta. Na żerdkach płotu więdły łodygi dyń z żółtym pusto-kwiatem. — Dzień dobry! — mówi młoda kobieta i puszcza wolno krowę, która zaczyna szczypać rudawe już główki dzięcieliny. Stara odjęła rękę od czoła — twarz miała porysowaną zmarszczkami, na brodawce obok dolnej wargi skręcał się siwy włos — ale nic nie odpowiedziała. — Czy można napić się wody? — młoda patrzyła na podwórko, gdzie znajdowała się studnia, na jej przy- 374 kryciu stało blaszane wiadro, umocowane u korby z nawiniętym telegraficznym drutem. Gospodyni skierowała ku nim spojrzenie, nadstawiła ucha i wreszcie się odezwała: — Czemuż by nie, dziateczki — głos jej brzmiał tak, jakby był szurpaty. Otworzyła wrota, zbliżyła się do chałupy. Spod długiej spódnicy widać było tylko żółtozielone pięty. — Zaczerpnijcie, a ja chyba przyniosę kubek — powiedziała stara, znikając w drzwiach. Krowa pokręciła łbem, ciągnąc za sobą powróz, pobiegła do studni. Od jej pyska ciągnęła się ślina, na dnie znajdującego się obok studni koryta zieleniło się nieco ciepłej wody. Krowa wsunęła pysk do koryta, przez jej gardło jakby potoczyły się okrągłe bryłki. — Och, jaka ty niecierpliwa! — młoda kobieta zdjęła pokrywę, spuściła wiadro w chłodną ciemność, zagru-chotała korba, migając wyślizganą żelazną rękojeścią. Wyciągnęła wiadro, postawiła na brzegu cembrzyny, bryzgi rozhuśtanej wody z dzwonieniem spadały w głąb. Kobieta, nachylając rękami wiadro, przywarła wargami do jego brzegu. Poczuła zimną spiekę wody. Ustąpiło pragnienie, ale chłód kłuł w zęby. Nawinął się mniejszy. — Nie trzeba mu dawać tej wody, przeziębi się — wołała z otwartej sieni stara, trzymając w ręce miedziany kubek, zrobiony chyba z łuski pocisku. Niosła w nim wodę z chaty dla małego. Przy wrotach zatrzymał się i patrzył na nich czarnymi oczkami pies o obwisłych uszach, co jakiś czas kłapał zębami, łowił muchy. Starszy chłopiec pił wodę z wiadra. Krowa uniosła głowę, jednym okiem zerkała ku studni, za mało było wody w korycie. 375 f — Z daleka to idziecie? — stara wyplusnęła z kubka resztę nie dopitej wody. — Ja z miasta. — j^l dokąd idziecie? — Idę do Achon, do siostry. — Oj, to jeszcze dużo drogi! Po dawnemu — z piętnaście wiorst. — To już blisko. Mniej niż przeszliśmy — młoda wylała wodę do koryta i postawiła wiadro na brzegu studni. Krowa nachyliła się nad korytem, piła i wierzgała tylnymi nogami, opędzając się od much i bąków. Dzieci kręciły się koło ogródka. Na pniu niskiej wisienki, z której zerwano już jagody, czerwieniła się żywiczna narośl. — O, żujka! — wołał młodszy, usiłując wdrapać się na częstokół. — Nie ma, dziateczki, wisien, nie ma. Onegdaj Niemcy wszystkie zerwali i ponieśli razem z gałązkami. — Stara zwróciła się do młodej: — Zabierają wszystko, czują, że ich koniec. Oj, Boże, ile ich wczoraj jechało szosą! — Uciekają, ciociu. Front się zbliża. Wkrótce przyjdą nasi. — Daj Boże, żeby to się skończyło... Tyle ludzi zginęło — stara zamrugała oczami, na rzęsach pojawiły się łzy, zaczęły drżeć wargi. — Tylko po mnie śmierć nie przychodzi... Stara nieco się odwróciła, starła łzy rogiem chustki, powiedziała: —¦ Czemu my tu stoimy?! Ugotowałam szczawiu, to może zjecie śniadanie? Chyba jesteście głodni? A i krowę trzeba wydoić, o, jakie ma wymię... Mleko się przepali... W chacie pachniało chlebem, zadawnioną duchotą, 376 brzęczały roje much, tłukły się o szyby. Na oknie w pobliżu pieca stała szklana muchołówka. Na pokuciu za obrazem wysychał pęk zżętego żyta. Tamtą kromkę, którą wzięła ze sobą, młoda kobieta rozdzieliła między dzieci jeszcze z rana, gdy wychodzili z miasteczka. Zjedli ją na sucho, chociaż prosiła, żeby poczekali na mleko. Na stole chyba leżał chleb, przykryty ręcznikiem, gdyż siadały na ten ręcznik muchy. W jej mieszkaniu muchy dawno wyginęły, w mieście bowiem panował głód: jeszcze wiosną ludzie szli na wieś, zabierając ze sobą wszystko co lepsze z odzieży, żeby wymienić na żywność. Jej poratowaniem była krowa: ludzie z organizacji Todta za litr mleka dawali chleb, koncentraty. Wczoraj jednak przyszli po krowę, dobrze, że ta znajdowała się daleko w polu. Przestraszyła się, że krowę mogą tak czy inaczej zabrać, i dlatego wczesnym rankiem uciekła z miasteczka. Skłamała starej, że idzie do siostry, gdyż wstydziła się powiedzieć, że idzie na żebry. — A gdzie będzie twój mąż? — zapytała stara, biorąc z kąta uchwyt i coś przesuwając w piecu. — Na wojnie. Jak go w trzydziestym dziewiątym zabrali pod Białystok, to odtąd ani słychu. Na przedpiecku brzęknęła patelnia, pachniało kwaśnym szczawiem. — A mojemu to jeszcze zmarło się przed wojną... — gospodyni wydobyła z podpiecka glinianą miskę i zdmuchnęła z niej kurz. — A mnie to Pan Bóg ukarał... — nalała szczawiu do miski i postawiła ją na stole, zdjęła ręcznik, odsłaniając kawał chleba na poły z ziemniakami, w miękiszu tkwiły żółtawe gruzełki. — Cóż to wy, siadajcie... — gospodyni jeszcze raz poszła w stronę pieca, przyniosła poczerniałe łyżki drewniane i nóż o nadłamanym trzonku. 377 Dzieci zaczęły na prześcigi przebierać w łyżkach. — I nikogo więcej nie macie? — młoda usiadła na ławie przed rogiem stołu. — Jest młodszy syn — westchnęła gospodyni, szukając miejsca dla siebie. — Dwóch ich miałam... Starszy nie wrócił z wojny fińskiej, a ten młodszy, grzech powiedzieć, poszedł w policjanty. To może za niego Bóg na mnie karę zsyła. A wy jedzcie, jedzcie... — sama usiadła |ja brzegu łóżka, odwróciła poduszkę, pod którą leżał węzełek z perkalową chustą w czerwone kwiatuszki. — Chowam na swoją śmierć... Dzieci siorbały szczawiową zupę, z łyżek przelewało się na stół, od miski ciągnęła się dróżka z kropelek. — Czemu tak mało jecie! Ja wam doleję... — gospodyni schowała węzełek i wstała z łóżka. —¦ Dosyć, dosyć! I tak nie wiem, jak wam dziękować. — Niech choć dzieci podjedzą. Krowę wy doję waszą i moją. — Schyliła się nad podpieckiem, szukając widocznie dojnicy, potem jednak przypomniała sobie, że tamta schła gdzieś na podwórzu. — Szukam jej, a ona pewnie na płocie! — Stara, biorąc za klamkę, powiedziała z myślą o dzieciach: — O, pewnie ciężko ich wyhodować... A jak podrosną... Prawdę mówią: małe dzieci — mały kłopot. A mój... Potrzebna to mu była ta policja?! A teraz zawsze przyjeżdża z jakimś łajdakiem. A ten czepia się tutejszej młodej. Napili się któregoś dnia i chciał zastrzelić jej męża. No bo chce, żeby spała z nim na oczach męża. — Jeszcze w milczeniu stała przy drzwiach, potem cicho wyszła z izby. Kobieta spojrzała w okno: na wzgórku za żytem bielał obłoczek, ciągle się zwiększając i nagle, lśniąc szybami, pokazał się beznosy niemiecki samochód. Pył kłębami zostawał za nim, kłęby rozpełzały się, tajały nad żytem. Młoda kobieta przycisnęła czoło do szyby. 378 Przed zakrętem do chutoru samochód zmienił bieg i jak coś żywego, obwąchał drożynę, wjechał na nią. Zdyszana stara wróciła do chaty z pustą dojnicą: — Jadą tu Niemcy, niech nas Bóg ma w swojej opiece! Dzieci rzuciły się do okna, przed wrotami zadudnił samochód, tak że aż drgnęły ściany chałupy. -— To nie Niemcy, to „bobiki" — powiedział starszy chłopiec, klęcząc na ławie. — Cicho bądź! — kuksnęła go matka. Z samochodu wyskoczył szczupły, ostrzyżony na jeża policjant — furażerkę zasunął za pas, otworzył wrota. Samochód wzdrygnął się, wjechał na podwórko, kichnął czarnym dymem, stanął przy studni. — O Boże, czy to nie Iwan przyjechał? — mrużąc oczy, stara wpatrywała się w okno. Z szoferki wylazł jeszcze jeden — krępy, o smagłej cerze. Młoda kobieta otworzyła usta, jej twarz zastygła ze zdziwienia czy ze strachu. Czyżby to on, jej mąż? Bacznie wpatrywała się w tego o smagłej cerze. Jak on też zmienił się w ciągu tych trzech lat — postarzał, oklapł i źle mu w furażerce: wydłuża nos. — Patrzcie, to ten, co męża sąsiadki chciał zastrzelić! — prędkim szeptem powiedziała stara. Młoda poruszyła się na ławie, odsunęła od okna. — Czyżby ten? — Przecie widzę, że to ten, co... Młoda kobieta wstała z ławy jak gdyby nie ta sama, uginały się pod nią nogi, czuła, że wszystko w niej staje się zimne i rozdygotane, znowu usiadła. Czyżby to była prawda? Czy to możliwe, że on służy w policji i strzela do ludzi? Czyżby to było prawdą? Może ona zwariowała? Przymknęła oczy, ciężka gorącość z szumem napłynęła do głowy. I ujrzała, jak wszyscy oni, ubrani na czarno, przedwczoraj pędzili ludzi, pędzili w stronę tych wielkich dołów za stacją, z których kiedyś wybierano glinę... Właśnie była wyszła z chaty — ledwie świtało — i stała może godzinę, przytulona do płotu. W glinian-kach rozległa się głucha, jakby to było pod ziemią, równa strzelanina, potem ktoś krzyczał wniebogłosy — nie wytrzymała, uciekła przed tym krzykiem do chaty. Młoda Kobieta znów usiłowała wstać, ale wszystko w niej stała się drętwe, ogarnęła ją słabość. Boże, jak on trafił do policji? Czemu nigdy nie pokazał się w domu? Czy to prawda, że napastuje cudze żony? To on myśli o innych kobietach, gdy ona, durna, czeka na niego... Jako pierwszy wszedł do izby ów szczupły — obejrzał kobietę i dzieci, postawił na stół butelkę, wyciągnął za szyjkę drugą z kieszeni. Tuż za nim, przyciskając do brzucha puszki z konserwami, wsunął się ów o smagłej cerze i naraz zatrzymał się przy progu zaskoczony — jakaś puszka uderzyła o podłogę i potoczyła się pod ławę. — Ty co tu robisz? — ściągnął brwi, ale ledwie poruszał wargami. — To co i ty! — młoda kobieta patrzyła pod nogi, nie unosiła głowy. Stęknął, krzywo się uśmiechnął, schylił się po puszkę i powiedział do szczupłego: — Przecież to moja żona! — Może i dzieci też twoje? — zarechotał szczuplak. — Ot, kłopot, dzieci... — stara zbliżyła się do stołu i na dłoń zgarnęła okruchy. — Milcz lepiej, przestań kukać! — szczupły spojrzał z ukosa na matkę, postawił na stole drugą butelkę. — Ja już swoje wykukałam... Czas i tobie nabrać rozumu — stara ruszyła do drzwi, ale zawróciła, wzięła dojnicę i wyszła z chaty. 380 — Ciociu, może ja wydoję? — młoda podniosła się z ławy. — Dokąd to? — ten o smagłej cerze ustawił na stole konserwy i zastąpił jej drogę. — Nawet nie chcesz opowiedzieć, jak żyłaś? — Bardzo to ciebie obchodzi — młoda poczuła przypływ sił, co sprawił chyba gniew. — O, pewnie i syn zapomniał, że ma ojca?! — ponad nią spojrzał na dzieci. — Ten drugi, to czyj? — Mój. — Jakże to? — Znalazłam go. — Pewnie po jakimś Żydku? — Co ci do tego? — Może trzeba będzie uciekać, to po co nam cudze dziecko... Dzieci przytuliły się do siebie, patrzyły na niego, starszy zerkał spode łba i chował oczy — wstydził się, gdyż pewnie poznał ojca. — Dokąd i po co mnie uciekać? — zapytała i podniosła głowę: oczy były zaczerwienione i osowiałe, na twarzy malowała się złość: „To on tu sobie pije, lata za innymi... I dziś może przyjechał do tej..." — A co, ty myślisz, że mnie za to podziękują? — pachniał czymś ostrym, jakby owcami, potem, odorem alkoholu. — Jeżeli jesteś winny, to wiadomo, że... — odwróciła od niego głowę. — Byłem w niewoli... Ale nawet za to, że jestem w tym mundurze... — Widzę, ciebie tu tak mocno trzymają, że nie pokazałeś się w domu... — Nie chciałem się pokazywać... — Wiadomo: tu możesz robić, co tylko zechcesz... nieznajomi ludzie, nic nie wiedzą... 381 — Tobie chciałoby się, żebym ja nie był żywy? — Trzeba wypić — szczupły trzymał w ręku miedziany kubek, samogonem oblał sobie palce. — Wypijemy i wszystko będzie jasne jak boży dzień. — Siadaj za stół! — ten o smagłej cerze chwycił kobietę za ręk« powyżej łokcia. — Odczep się! Ten o smagłej cerze wypił i zacierając dłonie, powiedział: ¦ .. — Nalej dla niej! — Ja nie chcę! Szczupły napełnił kubek raz jeszcze. Kobieta się odwróciła. Znowu wypił ten o smagłej cerze. Nawet się nie skrzywił. Ale jakoś prędko spochmurniał, jego oczy stały się mętne i zarazem lśniące. Objął jej plecy, zno--wu poczuła wódkę i ostry pot. — Odejdź, odczep się ode mnie! — wyrwała się z objęć. — Idź do tamtej twojej, której męża chciałeś zastrzelić. — To trochę za daleko. Ty jesteś tu blisko — znowu •chwycił ją za rękę. — Mówię tobie: odczep się! — chciała wyrwać rękę, ale nie zdołała. — Widzicie ją: ani podejść do niej... — jego twarz mabiegła krwią. — O, ile ma bękartów... Ty myślisz, że ja o tym nie wiedziałem. Wiedziałem, dlatego i nie wracałem. Młoda kobieta przypomniała sobie, jak pewnego razu starosta przyprowadził do niej jakiegoś włóczęgę na nocleg, wcześniej zaś zabiegał o nią sam: „Jakże ty sobie radzisz, młoda i bez chłopa? Chyba nadojadło..." Splunęła mu w twarz. Potem właśnie przyprowadził ¦owego włóczęgę. Gdy tylko usnęły dzieci, tamten przyszedł do łóżka. Ale ona nie spała — zerwała się z pościeli, trzymając w pogotowiu siekierę, którą wcześniej na 382 wszelki wypadek położyła pod poduszką. Tamten natychmiast wycofał się, położył na ławie i zaczął chrapać, udawał, że śpi, jak gdyby nic przedtem nie zaszło. Z rana twierdził, że spał jak zabity, i dziękował za gościnę... — Obrzydliwiec! — zawołała i pchnęła męża w pierś. Zachwiał się, ale nie upadł: — No, no... ręce trzymaj przy sobie! — Mamo! — zapłakał mniejszy chłopak, zsuwając się z ławy. Starszy siedział odwrócony tyłem do izby i tłumił łzy. — Co tu się dzieje?! — stara wbiegła do izby, zostawiając otwarte drzwi, mleko wypluskiwało się z dojni- cy- — Nie twoja sprawa! — krzyknął szczupły, wycierając usta rękawem, gdyż i po podbródku ściekała wódka. — To jego żona! — Bójcie się Boga, co wy tu robicie! I to jeszcze przy dzieciach! — ujęła szczupłego za ramiona. Wstrząsnął się, odrzucił precz jej ręce. — Nie leź — był teraz rozjuszony, krzyknął i pchnął matkę, która zatoczyła się, wylewając mleko z dojnicy. Krępy i smagły schwycił młodą pod ramiona, uniósł: nad podłogą — czerwony, o twarzy nalanej krwią — pchnął ją do sieni. Zdążyła zobaczyć, że stara pośliznęła się w kałuży mleka i upadła, że z krzykiem rzuciły się-do progu dzieci, jednak szczupły zatrzymał je, zamknął: drzwi. — Obrzydliwiec! Nie rusz mnie! ża, gdy już znaleźli się w sieni. — Ha, wypoczęłaś sobie... Jesteś jak toczona... — zasapał się i wypuścił ją z rąk. — Nie zbliżaj się! — powiedziała, chwytając za łopatę, opartą o uszak drzwi. 383 zawołała do mę- — Zostaw to! Mówię ci po dobremu! — rozłożył ręce, żeby znowu ją złapać. — Nie podchodź! Jak Boga kocham, rozwalę! — jej twarz pokryła bladość. Wyskoczyła z sieni. Wybiegł za nią, był zadyszany, ale leciał z rozłożonymi rękami, aby ją pojmać. Ona zaś z podwórka wybiegła na drożynę, czując wyraźnie, iż ogarnia ją pokusa, by odwrócić się, walnąć łopatą w łeb. ***— Nie leź do mnie! Naprawdę, rozwalę ci łeb! — mówiła już raczej do siebie, gdyż bała się, iż to uczyni. Naraz usłyszała jego rechot tuż za plecami, znowu niósł się odór wódki i ostrego, jak u owiec, potu. Odwróciła się i ujrzała jego stężałą twarz, mętne, na-biegłe krwią oczy, niemal ją zemdliło, gdy sobie przypomniała, że go kochała, że jej się śnił i że czekała na jego powrót. — Odczep się! Bo, jak Boga kocham, możesz doprowadzić mnie do grzechu! — zatrzymała się w przerażeniu: bała się, że nie zapanuje nad sobą, niech się stanie co chce, ale rozsieka tę zezwierzęconą twarz. — Stąd wszystko widać... Idź tam... do żyta — szeptał, zabiegając jej drogę. „Boże, jaki on obrzydliwy... A jeszcze... w tej furażerce..." — pomyślała, cofając się. On jednak znowu ją dopędził, chwycił za ramiona, zacisnął zęby, siłą rzucił na ziemię. — Puść, diable! — stękała, usiłując wydostać się spod niego, miotając się wśród zboża, wciąż jeszcze nie wypuszczała łopaty z ręki. — Nigdzie stąd nie uciekniesz... — aż ochrypł z wściekłości, trzymał ją jakby w żelaznym uścisku, usiłował podgarnąć pod siebie. — Puść mnie! — udało się jej zerwać na kolana, unieść łopatę. Pełznął do niej, pochylając głowę nisko nad ziemią, 384 zasłaniając się ręką. Zamachnęła się, mignęło jej w głowie: „Boże, co to ja robię!", lecz słodka, zła siła kierowała jej ręką — aż przymknęła oczy, gdy usłyszała trzask podobny do tego, jaki wydaje brukiew, gdy w nią uderzyć czymś ostrym. Cicho i miękko niby worek legł twarzą ku ziemi. Podniosła się i wybiegła z żyta. Gdy znalazła się przed wrotami, spojrzała za siebie: ze zgniecionego żyta wysterczały tylko nogi. Wbiegła na podwórko. Obok płota leżała krowa, ciężko wzdychająca, żująca. Pies drzemał w cieniu niemieckiego beznosego samochodu. Spojrzała na ten długi, czarny samochód i ogarnął ją strach. Spiesznie przez podwórko poszła do chaty. Na łóżku spał z rozrzuconymi rękami ten drugi policjant. Nogi w butach umieścił na poprzecznej krawędzi. Na pokuciu, przed świętym, poczerniałym obrazem, gdzie schły wiązki żyta, żegnała się stara: „Panie, zmiłuj się nad nami!..." Dzieci patrzyły na nią nastroszone, ciche. Na policzku starszego chłopca jeszcze lśniła duża jak groch, nieostygła łza. -— Chodźcie, dzieci, pójdziemy... — młoda kobieta ujęła młodszego za rękę. Ten chrapiący na łóżku odwrócił się na drugi bok, jego nogi spadły na posłanie. Stara obejrzała się. — A dokąd wy? — zgięta, z założonymi do tyłu rękoma, wyszła w ślad za młodą z chaty. — Zabiłam go — powiedziała młoda, odwijając powróz z rogów krowy. Drżały jej ręce. — Niech Bóg zlituje się nad nami — stara potknęła się i wyglądało, jakby zaklaskała w dłonie. ¦— Dopraw-dy? — Leży tam, na drodze — powiedziała młoda, nie 25 — Moje niedźwiedzie 385 spojrzała jednak w tamtym kierunku, pociągnęła krowę za powróz ku wrotom. Stara podniosła głowę, przymrużyła przed słońcem jedno oko, wykrzywiła usta i nagle się przeraziła: — Boże, to prawda! Młoda kobieta wyprowadziła krowę z podwórka, poklepując ją po szyi, ruszyła przez żyto, żeby wyminąć policjaata. Krowa pomukiwała, usiłując pyskiem chwytać kłosy. Dzieci biegły za nią, roztrącając wysokie żyto rękami — o ich twarze uderzały kłosy, pryskały ziarnem. Nie zauważyły, kto leżał na drożynie. — Mój Boże, uciekajcie! Pilnujcie się... — stara skrzyżowała chude ręce na piersiach. — Oni teraz nikogo nie pożałują — i powoli zbliżała się do miejsca, gdzie leżał policjant. — Ach, Boże, Boże... Może on żyje? Młoda wyprowadziła wreszcie krowę z żyta, spojrzała na chutor — widać jeszcze było, jak za zbożem, na drożynie stała stara — wydało się jej przez chwilę, że nigdy tam nie była, nie spotkała męża, pijanego, w tej policyjnej furażerce, wściekłego, który skończył tak marnie; wydało się jej, że nie było krzyku dzieci, łopaty, trzasku przypominającego, jak trzeszczy surowa brukiew... Nie było też tego stratowanego żyta... Jej zaś mąż, który stawał przed jej oczyma w ciągu tych trzech długich lat, ten, którego ona kochała i na którego czekała z dnia na dzień — żyje gdzieś daleko stąd, jest podobny do innych ludzi, ona nadal o nim myśli i chyba nadal go kocha. — A gdzie to nasz tato? — zapytał młodszy, zabiegając przed matkę, unosząc głowę, żeby spojrzeć jej w oczy. — Tam, w chutorze..; — powiedział starszy. — Dzieci moje, wasz ojciec na froncie, na wojnie... — odparła kobieta, w jej suchych, zielonych oczach pojawiły się łzy. 386 — A ja myślałem... — starszy urwał, wstydził się mówić dalej. Znowu szli na wschód. Jak rozesłane płótno leżała przed nimi szosa, zwężająca się i ginąca za zakrętem. Niebo tam było liliowe jak zgar na ostygłym żelazie, dzień kłonił się ku wieczorowi. Za nimi z dala znowu biegł ów nieznajomy chudy pies. 25« i Sto kilometrów do obiadu W owym czasie mieliśmy mniej więcej po dziesięć lat. Byliśmy dziećmi wojny. Wiele wiedzieliśmy, czasem mi się wydaje, że wiedzieliśmy o wiele więcej niż teraz, gdy przekroczyliśmy trzydziestkę. Na przykład bezbłędnie, z daleka, tylko po warkocie poznawaliśmy, czy to „nasze" samoloty, czy „nie nasze". Odróżnialiśmy pociski według kolorów — zwyczajne, bu-Ące, przeciwpancerne, zapalające, świetlne... Teraz wymieniam je nie bez trudu, wtedy jednak wiedzieliśmy, kiedy jakimi pociskami się posługiwać. Chcesz, żeby zmiażdżyło głowę, to ładuj do lufy nabój z kulą dum--dum; jeśli chcesz coś rozwalić na wylot, bierz pocisk przeciwpancerny; no, a kiedy chodzi tylko po prostu o zabicie człowieka (a na wojnie, o ile pamiętam, zabijano przede wszystkim ludzi), weź nabój ze zwykłą kulą ołowianą — bazbarwną... Nie mówię już o dystynkcjach, które nosili żołnierze i oficerowie rozmaitych krajów, których oddziały znajdowały się na wschodnim froncie: o niemieckich (w pierwszej kolejności), potem o hiszpańskich, włoskich, węgierskich, fińskich, rumuńskich, słowackich... Nie tylko rozróżnialiśmy żołnierzy wroga wedle ich strojów, ale wiedzieliśmy także, jak przy nich się zachowywać — do Niemców na ogół niebezpiecznie było się zbliżać, nigdy natomiast, jak mi się wydaje, nie baliśmy się wesołych Włochów. Gniewni, nawet srodzy bywali Węgrzy i Finowie, podczas gdy Słowacy, którzy także wojowali z „naszymi", mogli nawet czasem nas nakarmić — nas, „słowiańskie dzieci". Głodni zaś, jak mi się dziś wydaje, byliśmy zawsze: to brakowało jedzenia, to soli, a to jeszcze tam czego. Z tego wynika, że w czasie wojny rzadko kiedy zdarzało się nam najeść do syta. Zdarzył się, co prawda, taki 390 czas, gdyśmy chodzili zadowoleni. To było jesienią czterdziestego trzeciego roku, gdy właśnie wrócili nasi. Walki o naszą rzekę trwały krótko — w ciągu trzech dni wszystko było skończone, Niemcy cofnęli się do Prapojska. Jednak aż do końca czerwca następnego lata miejscowość nasza była przyfrontową, przez wioskę, spaloną co do jednej chaty (ludzie przenieśli się do ziemianek), często różne jednostki to szły na front, to z niego wracały. Zdarzało się, że czerwonoarmiści rozkładali się obozem — na ulicy, między ziemiankami — i wtedy zaczynały dymić kuchnie polowe, drażniące swymi zapachami całą wygłodzoną wieś. Warzyli nasi żołnierze zwykłą kaszę prosianą ze słoniną lub zupę z makaronem i kartoflami. Zawsze w takich wypadkach czekaliśmy, póki nie najedzą się żołnierze. Byliśmy pewni, że w kotłach zostanie coś i dla nas. I to wcale nie na dnie tylko. Wtedy podchodziliśmy przed kuchnię ze swoimi naczyniami — kto z dzbankiem, kto z garnkiem — a kucharz rozdzielał resztę jedzenia. Dopiero później, gdyśmy podrośli, zrozumieliśmy, czemu w kotłach aż tyle zostawało kaszy i czemu do kuchni nie podchodziły nasze matki: były przecież tak samo głodne jak i my; w czasie gdy żołnierze otrzymywali swoje porcje, siedziały w ziemiankach i czekały, aż powrócą dzieci. Przyszedł jednak czas, że to się skończyło. Front przesunął się daleko na zachód, więcej żołnierze nie zatrzymywali się we wsi. Nam zaś, jak i przedtem, chciało się jeść. Jak rok następował po roku, tak głód po głodzie. Każdego lata, gdy zbieraliśmy na łące szczaw (na chleb), wspominaliśmy, jak to przez wieś „przechodzili nasi, a za nimi jechały zielone kuchnie". Żeby choć trochę się najeść, gotowi byliśmy pójść na kraj świata. Ale nikt z nas wtedy nie był pewny, czy i tam jest chleb... A jednak pewnego razu poszliśmy. Po prawdzie nie na kraj świata, ale na odległość jakich stu kilometrów. Mo- 391 że trochę nawet mniej, nikt wtedy nie mierzył tych kilometrów. Poprowadził nas Wasil Karapet. Miał jakieś inne nazwisko, ale nazywano go Karapetem. Nie był on nasz, skądś przyjechał. Przywiózł go i jego starszą siostrę ojciec do naszej wsi tamtej jesieni, gdy nas wyzwolono. W owym czasie w ogóle wiele ludzi do nas przyjeżdżało — swoi wracali z uciekinierki, znajomi z przyfrontowych stref przyjeżdżali do swoich znajomych, chociaż ci byli pogorzelcami, żeby jakoś tutaj przetrwać. No więc ojciec Karapeta również przywiózł syna i córkę (matkę wcześniej stracili), zamieszkali w ziemiance ślepej Wulki Maharyczowej, znajdującej się przy ulicy w pobliżu jeziora, sam zaś poszedł zameldować się do wojskowego komisariatu, gdyż przedtem był w partyzantce. Zazwyczaj przyjezdni nie mieli zamiaru zostawać u nas na dłużej, chcieli tylko przeczekać zły czas. Potem jednak niektórzy zostawali — po co bez sensu jeździć, wszędzie jest jednakowo, innych jednak ciągnęło do rodzinnych stron. Wasil z siostrą nie mieli dokąd wracać. Ojciec ich zaginął jeszcze nad Pronią, oni zaś nadal mieszkali u tej samej Wulki. Biedo wali. Wreszcie przewodniczący sielsowietu tyle wskórał, że najpierw przyjęto ślepą Wulkę do domu starców, potem zaś Wasila do sierocińca, jednak nie rejonowego, który znajdował się przy stacji kolejowej, ale nie wiadomo czemu aż pod Starodubem. Jego siostry nie przyjęto, gdyż miała wtedy już piętnaście lat, skończyła siedem oddziałów i pracowała w kołchozie. Muszę się przyznać, że trochę Wasilowi zazdrościliśmy, będzie na rządowym chlebie i co najważniejsze, nie będzie głodować — we wsiach mówiono, że w sierocińcach karmią fasolą i amerykańskimi konserwami. Dlatego nas wszystkich bardzo zdziwiło — szczególnie jego kolegów — gdy w czerwcu, jakoś około świętego Piotra nieoczekiwanie 392 we wsi pojawił się Wasil Karapet. Ubrany był rzeczywiście „po rządowemu" — garnitur w prążki, choć przetarty na kolanach, czapeczka, nawet pantofle z żaglowego płótna, jednak wychudzony, bardziej wątły niż kiedyś we wsi. — Cóż ty tak, Wasil? Nie był rozmowny, gdy odpowiadał, to się czerwienił, jak gdyby chciano mu wydrzeć jakąś tajemnicę. Zrobił się natomiast bardzo gospodarny: przynosił z lasu jodłową korę, żeby pokryć ziemiankę, w której dotąd mieszkała siostra, chodził kilka razy z mężczyznami kosić — nie bał się naderwać w pracy, jednym słowem, sprawiał wrażenie ustatkowanego człowieka, który gdzieś zdobył życiowe doświadczenie. Niekiedy nawet nam, rówieśnikom, było aż głupio — oto Wasil pracuje razem z dorosłymi, a my jesteśmy próżniakami. Nasze matki także czasem dawały nam Wasila za przykład. Wszystko wskazywało na to, że Wasil nie ma zamiaru wracać do sierocińca. Chodziły słuchy, że Wasila chce wziąć do siebie Nasta Barysionkowa; gdy podrośnie, za jakieś trzy lata może być z niego wcale dobry mąż. Odczuwaliśmy to, że stopniowo Wasil jak gdyby od nas się oddalał. Gdyśmy byli tylko w swoim towarzystwie, często pokpiwaliśmy z Wasila, szczególnie z tego, że pójdzie do Nasty, przy nim jednak unikaliśmy czegokolwiek, co mogłoby mu sprawić przykrość. Rówieśnik rówieśnikiem, przyjaciel przyjacielem, ale on jednocześnie był zupełnym sierotą — to coś takiego, czego nie znaliśmy; niektórzy z nas nie mieli ojców, mieli jednak matki, Wasil zaś miał tylko siostrę, w dodatku jeszcze przecież niesamodzielną. Pewnego razu wybraliśmy się do lasu — w pobliżu dawnej pasieki podrosły w gniazdach drozdy, można było je smażyć (często w owych czasach wybieraliśmy ptaki z gniazd). Zaproponowaliśmy udział w wyprawie także Wasilowi. Początkowo chłopak 393 I był temu niechętny, tłumaczył się brakiem czasu, wreszcie jednak się zgodził. Do pasieki przyszliśmy raniutko, jeszcze trawy lśniły rosą, ptaszki jednak znaleźliśmy tylko w jednym gnieździe, w trzech innych nie było nie prócz ptasiego po- miotu, ktoś nas wyprzedził. Cóż znaczyły ptaki z jednego tylko gniazda, głód będzie jedynie podrażniony, wielkodusznie zostawiliśmy im życie. Byliśmy zgnębieni niepowodzeniem i zawiedzioną nadzieją, ale wreszcie ktoś przypomniał: — Koło Karniej ewej krynicy też gnieżdżą się drozdy! Do Karniej ewej krynicy (tak nazywało się uroczysko, na którym kiedyś Karniej, człowiek z naszej wioski, wykopał dziś już zasypaną studnię) było daleko, może nawet pięć kilometrów z okładem, więc propozycja nie wywołała zbytniego entuzjazmu: po pierwsze, trzeba było iść aż tyle, po drugie, skąd pewność, że nam się uda, może i tam ktoś już powybierał drozdy. I wtedy nieoczekiwanie zabrał głos Wasil Karapet: — Chcecie podjeść? — Chcemy. — To hajda ze mną. Do sierocińca. — Oj, ale to pewnie bardzo daleko! — Pójdziemy lasami. Potem można koleją. Gdzieś w Żurbinie wsiądziemy na towarowy pociąg, dojedziemy pod Starodub, a stamtąd to już blisko. Wasil siedział na wysokim odziomku brzozowym, stoczonym czarnymi mrówkami, robił wrażenie człowieka obojętnego, naumyślnie nie patrzył na nas — proszę, nie jesteście mali, zastanówcie się. Staliśmy długo nieruchomo, przestępując z nogi na nogę, opędzając się od komarów. Wreszcie ktoś zapytał Wasila: — A czym nas tam nakarmią? Nawet się nie uśmiechnął: 394 — W najgorszym wypadku konserwami. Mieliśmy ze sobą dwóch maluchów —- Sciopkę Ka-żanoka, który jeszcze nie chodził do szkoły, i Chłoninę (chłopiec nie wymawiał słowa „słonina", zawsze u niego wychodziło „chłonina", dlatego tak go przezwaliśmy). Do domu jednak odesłaliśmy tylko Sciopkę przykazując, żeby do wieczora trzymał język za zębami: gdy nadciągnie noc, a matki zaczną o nas się niepokoić, niech wtedy dopiero powie, że poszliśmy odprowadzić Kara-peta do domu sierot. Gdy opuszczaliśmy pasiekę, słońce było już daleko od miejsca, z którego wynurzyło się rankiem, wisiało promieniste, bez kropli czerwieni, nad brzozowym zagaj em, ciemniejącym po tamtej stronie kołchozowego pola, które lekko się garbiło koło samej wsi i potem stopniowo rozpościerało się za gościńcem, odsłaniając daleki widnokrąg. W lesie jeszcze czuło się ranną rześ-kość, jeśli zawadzić o krzak, twarz opryskiwała rosa, ale i rosa, i zimna rześkość były już jakby podgrzewane — nad ziemią unosiła się duchota, wypełniając całą przestrzeń. Oddychać było coraz trudniej. Pachniało topniejącą żywicą. Wszystko, co żywe, szukało cienia. Tylko niestrudzone skowronki to nagle spadały z wysokości, to wzlatywały, dzwoniły w zbielałym, jakby przekwitłym niebie, słychać je było nawet i wtedy, gdy skręcić w głąb lasu, gdzie wesoło poćwierkiwały wróble na brzozach strzegących piaszczystych dróg. Na suchych w słońcu leśnym polanach żółto kwitł dziurawiec, na ugorach, ciągnących się od skraju lasu, oddzielonych od niego rowami, kołysały się miękkie miotełki skrzypu podobnego do młodych modrzewi, obok mietlicy przekwitał złocisty rozchodnik; w dzwoneczkach lnianek basem huczały trzmiele, opasane czerwono i żółto; był to właśnie czas, gdy wszystko kwitło na łąkach i w polu, gdy nie bacząc na upały, trawy 395 były jedwabiste i zielone — jedynie na piaszczystych pagórkach między wioskami szeleściło przedwcześnie uwiędłe, pustokłose żyto... Początkowo szliśmy hałaśliwie, jakby jeszcze nie wierząc w to, cośmy postanowili, potem ścichliśmy, po jakichś czterech godzinach, kiedy minęliśmy wszystkie znajome wsie, ujrzeliśmy słomiane strzechy małej, liczącej może pięćdziesiąt zagród leśnej osady. — Buda Pankouska — poznał osadę Wasil Karapet. Spojrzeliśmy na siebie ze zdziwieniem. Buda to już zupełnie inna gmina. Stąd jedna droga prowadziła do stacji kolejowej Białynkawicze, od której dzieliło nas wiele jeszcze kilometrów, druga — do przystanku Żur-bin. Wybraliśmy tę drugą, ruszyliśmy gęsiego po obrzeżu, płosząc w zielonych wrzosach jaszczurki i skrzekli-we sroki, które odfruwały do sośniaku. Za wzgórzami, gdy już osada zniknęła nam z oczu, ujrzeliśmy człowieka. Szedł podobnie jak i my obrzeżem, ale powoli, •wkrótce stwierdziliśmy, że to Niemiec —- podobnie jak podczas okupacji był w furażerce, w myszatym mundurze, ale bez naramienników, na nogach zamiast butów miał drewniane saboty. Za plecami wisiała duża torba, uszyta z płaszcza-pałatki. W torbie coś się znajdowało, ale nie musiało to być ciężkie, gdyż Niemiec poruszał się swobodnie. Nie zdziwiliśmy się ujrzawszy go, gdyż wiedzieliśmy, że na trasie Niemcy układają podkłady, ale żyje się im również głodno i niektórzy z nich przychodzą do wsi. Choć to dziwne, ale skłonne do współczucia kobiety białoruskie czasem dawały im ziemniaki i chleb, to co same miały. Do naszej wsi Niemcy nie zaglądali wiedząc, że nic się nie wyprosi u pogorzelców, a w dodatku jest niebezpiecznie: a nuż kobiety przypomną sobie przyczynę nieszczęścia! Chodzili przeważnie do tych kołchozów, gdzie nic nie spłonęło i ludzie .396 żyli trochę lepiej, mimo iż od kilku lat posucha nikogo nie ominęła. — On ma w torbie jedzenie — szepnął mały Chłoni-na. — To prawda! — nagle uświadomiliśmy to sobie z radością. Zatrzymaliśmy się, skupiliśmy pośrodku drogi wokół Wasila Karapeta (przecież już uznaliśmy go za naszego przywódcę), wzajem wpatrując się w siebie. Nikt się nie odzywał — staliśmy w milczeniu, jednak po naszych twarzach błądził taki sam, dla wszystkich zrozumiały uśmieszek. Wreszcie znowu dał się słyszeć głos Chłoni-ny: — Jak Boga kocham, on coś niesie w torbie! To nas wszystkich ożywiło. — Odbierzemy! — machnął ręką Wasil Karapet. Przypuszczam, że w naszych oczach zabłysły złe ogieńki jak w wilczych, gdyż byliśmy bardzo głodni, przed nami zaś szedł z torbą Niemiec — jeniec. Może to był w dodatku Niemiec, który brał udział w spaleniu naszej wsi? Zmowa dojrzewała szybko. Dopóki Niemiec, niczego nawet nie podejrzewając, wzbijał sabotami kurz na drodze, zdecydowaliśmy, że napadniemy na niego z tyłu i schwycimy torbę. Nie baliśmy się, że będzie stawiał opór, gdyż to nie te czasy. Jest przecież jeńcem. Niemiec natychmiast posłyszał tupot nóg za sobą, ale odwrócił się dopiero wtedy, gdy znaleźliśmy się tuż za nim, zaś Wasil Karapet pierwszy chwycił za torbę. Zsiniała twarz Niemca przekrzywiła się, w jego oczach zastygło przerażenie. Może obawiał się, że zaczniemy go bić, gdy jednak zrozumiał, że chodzi nam o torbę, natychmiast wypuścił ją z rąk. Wyminęliśmy go z obu stron i wbiegliśmy do sośniaku w ślad za Wasilem, który niósł na plecach torbę, jak wilk owcę. 397 w I Niewiele Niemiec zdołał wyprosić — z torby wytrząsnęliśmy na trawę jakieś dziesięć surowych ziemniaków, dwie kromki chleba, który przy dotknięciu się rozsypywał, trochę jajecznicy, zapewne z czyjegoś świątecznego stołu. Było tego dla nas o wiele za mało, więc nagle ogarnął nas gniew na Niemca-fajtłapę, który nie umiał wyprosić u kobiet z Budy choćby puda kartofli. Kartofle upiekliśmy w ogniu, podzielony chleb obłożyliśmy jajecznicą, popijaliśmy błotnistą wodą, przynoszoną do ogniska w czapkach. Kiedy wreszcie skończyliśmy z jedzeniem, nieco się uspokajając, zaczęliśmy się wykłócać, gdyż niektórzy byli zdania, że powinniśmy zawrócić: dzisiaj trochę podjedliśmy, a co dalej, to przecież gruszki na wierzbie. W końcu usłuchaliśmy jednak Wasila, którego widocznie bardzo ciągnęło do sierocińca, i przed samym wieczorem, gdy słońcu zostało jeszcze parę kroków do tego, by schować się za lasem, wdrapaliśmy się na dach ostatniego wagonu pasażerskiego pociągu, który na minutę zatrzymał się na przyj stanku Żurbin. Wtedy liczni jeździli na dachach pociągów, szczególnie wiejskie kobiety i podrostki. Za dnia takich pasażerów spędzała straż kolejowa, nocą jednak jechało się spokojnie, trzeba było tylko czuwać, żeby 0 coś nie zawadzić i nie stoczyć się z dachu. Trzymaliśmy się go oburącz, huśtaliśmy się w rytmie wagonu 1 walczyliśmy z sennością. Po obu stronach pociągu przepływały w ciemnościach uśpione wsie, tylko gdzieniegdzie błyskały ogieńki. Miarowy stukot pociągu zagłuszał wszystkie inne dookolne głosy, zaś wiatr, który nagle poczuliśmy na dachu, wzdymał nasze ubrania, starał się wycisnąć z orbit nasze oczy, siekł w twarze odpryskami węgla, które leciały razem z dymem od parowozu. Nie musieliśmy dojeżdżać do samego Staroduba, Wa- 398 sil wiedział, że sierociniec znajduje się w połowie drogi do Unieczy, po przejechaniu rzeki Rzeczą. — Tam nawet jest taka stacja — powiedział Karapet. Ale jak w nocy z dachu wagonu zauważyć tę stację? Więc po Unieczy wypatrywaliśmy pierwszej rzeki. Od tej rzeki szukaliśmy sierocińca. Znaleźliśmy się tam w porze obiadowej. Zmęczeni, jednak dobrnęliśmy. Budynek znajdował się na wzgórzu, pośrodku dawnego pańskiego sadu, był niedawno odnawiany, z daleka widziało się w ścianach świeże bierwiona. Sad otaczało wysokie ogrodzenie, droga biegła przed bramę, przy której znajdowała się psia buda. Była pusta, na ziemi leżał tylko rdzawy łańcuch. Wasil, który poczuł się nareszcie jak w domu, wyjaśnił nam: — Spuścili Białego. Ugania się teraz za wiejskimi gęśmi. Stąd blisko sadzawki. My tam także kradniemy kaczki i potem je smażymy. Tylko żeby nie widzieli tego wychowawcy, bo doniosą do Iwana Mikitawicza, który jest dobry, ale wszyscy go się boją. Ma dziesięć medali i baretkę za ranę — Wasil zachowywał się tak, jakby nie przyjechał tutaj razem z nami, ale tylko wyszedł nam na spotkanie z sierocińca. — Ale wy nie macie czego się lękać — dodawał nam otuchy. — Pamiętajcie tylko o umowie: jesteście zupełne sieroty, nawet nie wiecie, gdzie mieszkaliście przed wojną, a dotąd włóczyliście się po stacjach kolejowych i ja was tam spotkałem. Jeżeli się zdradzicie, to wam nie uwierzą i wtedy wszystko na nic. Pamiętajcie, zupełne sieroty, włóczyliście się po stacjach... Nie bardzo rozumieliśmy, czemu mamy kłamać, gdyż nie mieliśmy zamiaru tutaj zostawać. Komendę jednak objął Wasil, musieliśmy go słuchać: skoro się zaczęło, trzeba było wszystko doprowadzić do końca. Mieszkańcy sierocińca poznali Wasila jeszcze przy bramie. Robili wrażenie rozleniwionych, jakby zacza- 399 rowanych, spoglądali na nas obojętnie. Tylko jeden z nich, wysoki i rudy, może nasz rówieśnik, podszedł do Wasila, strzyknął śliną, głośno się przywitał: — Sie masz, łajzo! — Jakoś zabawnie zmarszczył dziobatą twarz, podrapał ręką pulchną konchę lewego ucha i zapytał, wskazując na nas: — Co to za chłopcy? — Aaa, przyprowadziłem — odpowiedział Wasil, opuszczając przy tym oczy; stał, jakby wstydząc się swojego uczynku, potem ujął rudego za bark, odprowadził na stronę i coś mu szeptał do ucha, rudy uważnie słuchał, zerkał na nas, kiwał krótko ostrzyżoną głową jakby na znak, że zgadza się z Wasilem. Wreszcie obaj podeszli do nas, Rudy odezwał się z taką powagą, jak gdyby wszystko od niego właśnie zależało: — Dobrze, idźcie się wykąpać. — Jeszcze raz obejrzał nas swoimi zadziornymi oczami, ni to szarozielonymi, ni to zupełnie żółtymi. — A my z Wasilem pójdziemy do kancelarii. Trzeba pomówić z władzą. Pamiętajcie, żebyście wrócili czyści. A na obiad będą dziś buraki. Inni mieszkańcy sierocińca wybuchnęli zgodnym śmiechem — widocznie nadto dobrze znali te buraki. Spotkało nas jednak niepowodzenie. Zdradził nas tenże Chłonina, którego nie chcieliśmy zabierać ze sobą. Przed obiadem wszystkich nas wezwano do kancelarii i zaczęto zapisywać do księgi — nazwiska i imiona. Bu-chalter, starszy dziadźka w okrągłych okularach, dopytywał się o wszystko — o rodziców, o to, gdzie urodziliśmy się, inaczej mówiąc, robił wszystko z dociekliwością człowieka, który nie chce zarejestrować jeszcze kilku gąb. I oto gdy do poplamionego atramentem stołu podszedł Chłonina, zaś buchalter zadał mu pierwsze pytanie, chłopak się przestraszył i zachlipał, gdyż wydało mu się, że go zapisują, aby na zawsze zostawić w siero- 400 cińcu i on już nigdy nie zobaczy swojej matki, młodszego brata. Po czymś takim buchalter łatwo zorientował się w naszych zamysłach — zadał jeszcze parę pytań, już tylko dla zachowania pozorów, i wszystkich nas, łącznie z Wasilem i owym rudzielcem, wyprosił za drzwi. Wasil ze swoim kolegą dokądś poszli, gniewnie przyrzekając, iż odszukają samego kierownika, Iwana Mi-kitawicza. Długo czekaliśmy na nich w sadzie, gdzie już wśród liści wisiały dość duże jabłuszka, potem wyszliśmy za bramę, usiedliśmy w cieniu pod ogrodzeniem. Trzeba było zastanowić się nad sytuacją. Przed wieczorem mogliśmy dobrnąć na stację, ale nie czuliśmy się na siłach — należało coś zjeść. Wściekaliśmy się, obrzucając Wasila Karapeta wyzwiskami. Gotowi byliśmy nawet rzucić się na niego, ale on się nie pokazywał. Za wszystko więc odpowiadał mały Chłonina — zbesztany, siedział z dala od nas, w samym słońcu. W tym czasie mieszkańcy sierocińca zdążyli spożyć obiad, słyszało się w sadzie ich głosy. My jednak, jak mi się wydaje, nawet nie bardzo im zazdrościliśmy, siedzieliśmy jak odrętwiali, w naszych głowach jakby pływała gęsta gorącość, może dlatego wydawało się nam, że nad polem latają jakieś czarne muchy. Położenie nasze pogarszało się z minuty na minutę, zostawało właściwie tylko jedno wyjście — wpaść gdzieś do czyjegoś ogrodu, choć co w czerwcu można znaleźć w ogrodzie?! Ale nagle z sadu wybiegł Wasil Karapet. Był spocony i robił wrażenie zagubionego. Ale gdy tylko nas ujrzał przy ogrodzeniu, zrobił się weselszy — mogło to oznaczać, że nas szukał. — To wy tutaj! — zawołał. Nie podzielaliśmy jego radości, siedzieliśmy niepo-ruszeni. Wtedy Wasil nieśmiało się uśmiechnął, wskazał ręką na bramę: tśń 26 — Moje niedźwiedzie 401 — Znaleźliśmy Iwana Mikitawicza! Idzie... Rzeczywiście, zbliżał się do nas wysoki mężczyzna po czterdziestce razem z owym rudzielcem. Jeden rękaw jego bluzy był pusty, jednak nie zwisał, był zatknięty za koalicyjką. Nad prawą kieszonką bluzy złociły się i czerwieniły baretki, jedna z nich, może ta najbardziej czerwona, była pamiątką po ręce. Miał podłużną, brzydką twarz, odstające uszy i szeroki nos, był pochmurny, ale w oczach, dużych i jak gdyby nieobecnych, widniał jakiś smutek. Gdy się zbliżył, nawet nie obrzucił nas spojrzeniem, od razu zatopił wzrok gdzieś w polu, w rozedrganym, gorącym powietrzu. Myśleliśmy, że nas zwymyśla. Jednak Iwan Mikitawicz naraz się zakaszlał, potem odezwał się głuchym głosem: — No, co tak siedzicie?! Chodźcie na obiad! 1 Zielona droga Powiało chłodem. Nagle rozhuśtał się wiatr, rozchwiał gałęzie, zaszeleścił wśród liści, uderzył w trawy śrucinami ciepłego deszczu. Mignęła i zgasła samotna, żółtawa gwiazda nad zarysowującym się jak pal kominem. Zrobiło się pusto i nijako na opustoszałym podwórku, pod starymi, ponurymi wiązami, które wraz z niezgrabnym domostwem — przypominającym rozpłaszczonego żółwia — otrzymała szkoła po prawosławnym proboszczu, ongiś właścicielu tego domu, podwórka, sadu i czegoś tam jeszcze... Andrej ze smutkiem spojrzał na czarne, jakby oblane tuszem okna szkoły z niewyraźnymi krzyżami białych ram, z niską oficyną, co jak cielę do krowy przyległa do domu (mieszkał właśnie w tej oficynie), westchnął, jakby go coś bolało, zazgrzytał zębami. Znowu przypomniał mu się — który to już raz — list od Lidziji. A w nim nie poszczególne słowa lub zwroty, ale to, co można było ująć w jedno słowo — koniec. W pierwszej chwili po przeczytaniu listu chciał pojechać. Biec na stację, złapać pociąg, żeby prędzej ją zobaczyć, aby się przekonać, że wszystko, co znajdowało się w liście, było jednak nieprawdą, nieporozumieniem. Znowu będzie trzymać jej ciepłe ręce w swoich, patrzeć w jej oczy, wtulać twarz w jej sypkie włosy, przymykać oczy, by zapomnieć o całym świecie. Do diabła z tą szkołą, z tą wsią, z dyrektorem szkoły. Niech powie do nowego nauczyciela, podobnie jak w zeszłym roku powiedział do Andreja: „W ciągu ostatnich czterech lat jesteś u mnie piąty... Tamci uciekli..." Andrej wydobył spod łóżka walizkę i zaczął się pakować. Wtem poczuł czyjś wzrok. Widocznie, spiesząc 406 z listem do siebie, zapomniał zamknąć drzwi. Tak też było. W progu stał dyrektor. Być może zajrzał do leżącego na łóżku listu. Przyjrzał się walizce, obrzucił spojrzeniem Andreja i bez słowa wyszedł. Skrzypnęły deski podłogi. Andrej rzucił się na łóżko, po chwili jednak ruszył na podwórze, pod wiązy. „...Nie myśl, że moją decyzję podjęłam dopiero dziś, i nie myśl też, że przez cały czas naszej znajomości oszukiwałam ciebie, bo oszukiwałam i ciebie, i siebie. Decyzja zrodziła się równie dobrze dzisiaj, jak i już dawno temu... Wybacz, że o niczym nie powiedziałam ci w czasie naszego ostatniego spotkania, ale piszę o tym dopiero w tydzień później, w tym liście. Nie chciałam, żeby nasze ostatnie spotkanie było smutne. Pragnęłam, żeby o nim i po wielu latach można było wspomnieć jeśli nie z radością, to przynajmniej z cichym żalem..." Wstał z ławki, zapragnął pójść do klubu, aby tam znaleźć partnera do szachów lub choćby do warcabów. A jeśli nawet nie znajdzie, to i tak będzie mu tam lepiej niż w tej ciasnej oficynie, gdzie wszystko przypomina o niej, choć ona nigdy tutaj nie była. Zatrzymał się na moście, pod którym ołowianymi rozbłyskami rozbijały się o kamienie rzeczne fale. Potem przez piach poszedł pod górę. Po obu stronach drogi czerniały płoty i drzewa, z podwórek dobiegały ludzkie głosy. Na zakręcie drogi stała ciężarówka, pełna karczów. Ten, który wśród nich się grzebał, spojrzał z góry na Andreja i zawołał na całe gardło: — Gdzież to ty, braciszku ty mój, przepadałeś? Właź czym prędzej, bo ja sam nie dam rady. Po głosie Andrej poznał, że to był Łauren — starszy człowiek z posiołka pod lasem. Miał jakieś sześćdziesiąt lat, był pleczysty, ruda bródka podkówką okalała dolną 407 wargę. We wsi mało kto znał jego imię, naz/^ano §° przeważnie Braciszkiem. Był to człowiek gadatliwy, ruchliwy, w jego błękitnych, łagodnych oczach zawsze lśniło coś naiwnego i dziecięcego, wiosennego. Na głos Braciszka Andrej zatrzymał się nieZdecyd°-wany, potem jednak zbliżył się do nadwozia ciężarówki. Poznając Andrej a, Braciszek szczerze się zdzi^ił: — Ach, to pan! Myślałem, że to Siarhiej. Niechaj, pomyślałem sobie, trochę mi pomoże, niż ma tak biegać... Ale... Nie, nie trzeba... Ubranie' pan 5obie zabrudzi... Bo to, braciszku ty mój, karcze z błota- Myślałem, braciszku, że to Siarhiej. Pan dokądś idzie- — Szedłem bez celu... Dokuczyło samemu siedzieć w szkole. Myślałem o klubie... — mówił Andrej> ściągając jednocześnie marynarkę. Po pierwszych słowach Braciszka Andrej zrozumiał, że go wzięto za kogo innego, ale teraz w cigżarowce chciał nawet, żeby to nie była pomyłka, było P"1 obojętne, czym się zająć, byleby tylko nie zostać samemu ze swoimi rozmyślaniami. Pochylił się nad Jiarczem, myślał, że jest lekki, chciał odrzucić go daleko od cie-~ żarówki, ten jednak ledwo przewalił się prze^ burtę, ciężko uderzając o ziemię tuż przy kole. — To niech pan, braciszku, jeżeli pan chce n*1 poma-gać, rzuca karcze trochę dalej, aż za płot. Tam nic nie posiano, rośnie tylko trawa. A może będziemy wyrzucać wspólnie, bo to diabelnie ciężkie. Brali się więc za karpy, wywlekali spośród innych, rozhuśtywali i przerzucali aż za płot. Unosił się r>ad nimi suchy i gryzący zapach wyschłego mchu i piaski zmieszanego z błotem. Andrej po rokicinie, która ciemniała zgarb^ona na przodzie, poznał od razu, że karcze przywieziono dla Hanny Maciuszonkowej — młodej kobiety o u^Partycft skośnych oczach w owalnej, smagłej twarzy, ktć^ra bła 408 ni to wdową, ni to mężatką. jej mąż jakie- gześć M tfi_ mu. wyjechał w poszukiwany iepszych zarobków na Syberię czy też do TaszMentu. Wyjechał i zniknął jak pod lodem, zapominając o żonie i 0 synu Z ciężarówki dobrze się widziało podwórkO( koło pło_ tu w pobliżu wrót płonął ogień) nad którym gtał trójnóg z kotłem. Przy ogniu przykUcnął Piecia; syn Hanny, uczeń Andreja. Trudno był0 0 większeg0 nicponia... Od czasu do czasu chłopiec dtauchał w ogniskOj Qsłania_ jąc ręką oczy przed dymem. Wyskakiwał płomień, pełgając cieniami po płocie i po ścianie z głębi dwórka dobiegał głos Hanny: „Stójż^ ty nieszczęsna, Ja ci tu zatańczę. Stój, jeżeli mówię!" Stary gadał bez przerwy, jednak nie zaniedb j się i w pracy. - Idę sobie o przedwieczOrku pQ ^ ^ sq_ bie... A mój szaleniec znowu zaczął się awanturować, wszystkich wypędził z chałup __ • .^ i moją t Kiedy, braciszku, stanąłem w ich obroni6; tQ . mn trzepnął w plecy, że i teraz jeszcze czuję Jak mu pQra dzić, u niego samych kości będzie jaki cetnar. Ot i włóczyłem się po ulicy. Niecha;j w ^ koi gię wścieklizna, jakaż z pijanym rozmowa! Dali mu premię, chyba jeszcze za siewy, to ją ^ pr2epić A ^ wrotami stoi Hanna. Może tkimn^ , . ,, , _. . , pomożesz, dziadku, karcze przywieźć z lasu? Cięzarowkp mA„ . _,.... ^ J, . . . , "> mówi, mamy, Siarhiei poiedzie. A czemuż to, bracis^j,,, . ,. . , „, „ . . . , , , , . zlcu ty moj, nie pomoc?! Po]echałem, choć dobrze wiefc^ że z Siarh pożytku, co mleka od kozła. Młodyj ale kh świat nie widział... Braciszek zamilkł, wyciągnaj „„ • ix , „ , , -, -, ¦ x . ąi szy^> zaczął nasłuchiwać. Z dala dobiegł gwizd na^, i. % i , , , . ,. Parowozu, potem głuchy szum, głuchy stukot koł po szyllacj1 - Poszedł pasażerski - Av2dychając iedział sta_ ry. — Ano, powiózł ludzi... mnie 409 Andrej także westchnął. Ten gwizd i pośpieszne dudnienie kół poruszyły serce, przypomniały o tym, o czym nie chciał pamiętać. „...Wiem, że ty mnie zrozumiesz, zrozumiesz, że wszystko, co zaszło między nami — nasze spotkania i marzenia — to była tylko ułudna bajka. Bajek potrzebują jedynie dzieci. Nie jesteśmy dziećmi, ale kowalami swego losu. Żle, kiedy kobieta musi być kowalem sama. Ale cóż począć, takie jest życie. A teraz — żegnaj. Wychodzę za mąż..." Znowu Andrej poczuł się źle, jakby go całego wewnątrz zamuliło. Od wrót, bielejąc chustką, zbliżała się Hanna: — Tylko wy, dziadziu Łaurenie, nie uciekajcie. A kto tam z wami? Siaroża, to ty? — Et tam... Przepadł gdzieś twój Siaroża. Toż nasz nauczyciel, Andrej Hauryławicz... — Andrej Hauryławicz? — Hanna udała zdziwienie. — Kończcie i chodźcie do chaty. Powiedziała to ściszonym głosem, miękko — jak mówi się do bliskich sobie ludzi, chwilę stała, potem zajrzała do kotła, powiedziała do syna: „Nieś kartofle" i zniknęła w ciemności. Gdy Andrej wszedł do izby, wydało mu się, że jest zupełnie pusta — wyglądała na bardzo obszerną. Widział, że w izbie stoi łóżko, szafa, stół, że na ławce u progu Hanna cedzi mleko, że było tu wszystkiego dużo, może nawet więcej niż gdzie indziej, jednak wrażenie, iż w izbie mimo to jest dużo wolnego miejsca, nie opuszczało Andreja. Bowiem rzeczywiście izba była obszerna, widocznie obliczona na liczną rodzinę, tak zbudowana, by ją można było podzielić na dwa albo i trzy pokoiki. Do duszy Andreja wkradł się jakiś wyrzut: oto od roku jest tutaj nauczycielem i ani razu nie zajrzał do tej 410 I chaty. Było w tym wyrzucie jednak coś odświeżającego, czuł się jak człowiek, który po długiej chorobie po raz pierwszy wyszedł na świeże powietrze. Hanna wyżęła płótno zastępujące cedzidło, zwróciła się do Andreja i Braciszka, wciąż stojących u proga. — Cóż tak stoicie, proszę dalej... — Ujrzała wielki kocioł z surowymi ziemniakami, umytymi na jutro, zaśmiała się: — Sama zatarasowałam przejście. — Pochyliła się nad kotłem, prawie bez wysiłku, błyskając muskularnymi łydkami, postawiła go na przypiecku. Do izby wbiegł Pięcia, zauważył nauczyciela, spłoszył się. — No co — ozwała się Hanna — nie poznajesz? Bierz wiadro i kwartę, pomóż gościom umyć ręce... Tylko nie idźcie daleko, umyjcie przy ganku... Drzwi w sieni zostały otwarte, Andrej z przyjemnością łowił na rozgrzane ręce zimno studziennej wody, opryskał nią twarz i szyję. Dochodziło skwierczenie smażonej słoniny, zapach czuło się i na podwórzu. Braciszek radośnie zarechotał: — Oj, czuje mój nos, że będzie dzisiaj dobra kolacja! Po powrocie do izby stary długo mrużył oczy pod lampą, wpatrywał się w lustro, sczesywał na łeb rzadkie siwe włosy z ciemienia, przygładzał bródkę. Potem pieszczotliwie przesunął ręką po rzemiennym pasie, ściskającym jego szarą koszulę, uśmiechnął się, wyglądał jakby trochę odmłodzony, wyższy. Gdy wszystko już znalazło się na stole, wtarabanił się do izby Siarhiej i jak gdyby wypełnił ją swoim olbrzymim ciałem, dał się słyszeć jego gruby, pewny siebie głos: —¦ A to co?! Chcieliście beze mnie? Nie udało się... — Na widok Andreja uniósł do góry wypłowiałe brwi: — Coo, to jest tu i Andrej Hauryławicz! Zuch, zuch! — skierował spojrzenie na Hannę: — A ty wystroiłaś sit* 411 jak dziewczyna. Może wybierasz się na tańce, co? — Objął ją, przygarnął do siebie. — A co, nie można? — Hanna roześmiała się radośnie, jednocześnie jednak wyzwalając się z jego rąk. Rzeczywiście, nie wiadomo kiedy zdążyła się przebrać, była teraz w ciemnoczerwonym żakieciku, nad którym widniały białe skrzydełka kołnierzyka odprasowanej bluzki. Siarhiej zwrócił się do nauczyciela: — Jak to jej udało się ciebie tu ściągnąć? — Zupełnie zwyczajnie. Szedłem do klubu, widzę, ciężarówka stoi na ulicy. Pomyślałem sobie, że trzeba człowiekowi pomóc, bo nie da sobie rady i do samego rana. Wdrapałem się do nadwozia, pomogłem... — No... no... — Siarhiej niby to uśmiechnął się, ale miał nachmurzone brwi. Hanna zapraszała do kolacji. Wypili. Wódka wydała się Andrejowi szczególnie przyjemna, wypił duszkiem całą szklankę, potem zaczął zakąszać równie łakomie, jak i inni. Naraz Łauren uderzył się ręką w czoło: — Jak tak można, braciszku! Nie zaprosiliśmy gospodarza, cóż ty na to, Hanno? — Łauren wskazał kąt, w, którym koło etażerki stał Pięcia i przeglądał jakąś książkę. — Za wcześnie jemu siedzieć przy stole dla gości — spoglądając na nauczyciela, odpowiedziała Hanna. — Nie, młódka, źle mówisz, On dzisiaj napracował się. Pomagał w ładowaniu, ziemniaki gotował... Chodź tu, Pięcia. Jakże to tak, żeby gospodarz po kątach się rozglądał! Wszyscy patrzyli na Piecię. Stał ze ściśniętymi wargami, głowę wciskał w ramiona. Andrej zrozumiał, że lada moment chłopak może się rozpłakać. Wstał, ujął go za rękę. Pięcia najpierw chciał się wyrwać, ale potem pokornie ruszył za nauczycielem. Ponieważ nie by- -113 ło przy stole wolnego miejsca, Andrej wziął Piecię nż kolana, podał mu widelec. Wódka ożywiała rozmowę. Dobrze poczuł się i Andre], Mówił, śmiał się, było przytulnie i miło, chociaż ani n& chwilę nie zapominał o tamtym liście. Ale teraz stał się on jak gdyby mniej dotkliwy i przerażający. Teraz bliższe mu było to, że na jego kolanach znajdował się Pięcia i że on, Andrej, wcale nie ma mu za złe, iż jest dwójkowiczem, który kosztował go wiele nerwów. Andrej czuł pod ręką ostre łopatki Pieci, czuł też idące od niego ciepło — zaś wraz z tym ciepłem jakby przychodziło do niego coś szlachetnego i wielkiego. Było to jak dawny przyjemny sen, który ulotnił się, została jednak po nim jakaś przezroczysta, cicha radość. Siarhiej uniósł butelkę, nalał do kieliszka i podał go Pieci. Ten ze zdziwieniem spojrzał na Siarhieja, potem na nauczyciela, pokręcił przecząco głową. — Nie krzyw się tak, bierz, kiedy dają! Na pewno gdzie indziej wypijesz cały kieliszek, a tu paru łyków się boisz! — nalegał Siarhiej. — Trzymaj się mojej zasady: jak dają, to bierz, jak biją, to uciekaj! — Kiedy ja nie chcę. -— Czego nie chcesz? •— I wódki, i tej zasady... Siarhiej patrzył przez jakiś czas na chłopca zaskoczony, wreszcie cały zatrząsł się ze śmiechu. — „Kiedy ja nie chcę!" Cha-cha! „I wódki, i tej zasady!" Cha-cha-cha! Pięcia w milczeniu zwiesił głowę. — Nie, on nie będzie — ujęła się za synem Hanna, ogarniając go pieszczotliwym wzrokiem. — On u mnie zuch, choć uczy się nie za bardzo. — Jeszcze raz spojrzała na syna, uśmiechnęła się... — Czasem zrobi coś takiego, że nie wiadomo czy płakać, czy się śmiać. Dzisiaj nawet chciałam sprawić mu lanie. Pobiegłam z sa- 418 mego ranka do siana nakazując: pilnuj kurcząt! Zostawiłam odciągnięte mleko, proso... Przychodzę po obiedzie — ni kurcząt, ni kwoki, a on siedzi sobie na ganku, karmi gołębie i wróble. Pełno ich jak jakiej szarańczy. Kwokę znalazłam na łące dopiero, przypędziłam, chciałam ją nakarmić, ale nie ma nic, zaczęłam wrzeszczeć, a on tylko się śmieje. Mówi, że i wróble też chcą jeść. Wpadłam w złość, gdyby nie uciekł, toby oberwał! Teraz zaczęli się śmiać także Andrej i Braciszek. — A co, może nie chcą? — uniósł głowę Pięcia. — Ach, jak wróble kłócą się między sobą, jakby byli sobie obcy. O mleko to mniej, ale przy prosie szaleją! — Przyzwyczaiły się do prosa — ciągnęła Hanna. Widziało się, że mówienie o synu sprawiało jej przyjemność. — Mnie to nawet do siebie nie dopuszczają, a jego zupełnie się nie boją. Siadają mu na plecach, na rękach. Dzisiaj go ostrzegłam, jeżeli jeszcze raz to się powtórzy, taką mu sprawię łaźnię, że popamięta! — Nie słuchaj ty jej, Pięcia — wyszczerzył zęby Siarhiej — jeżeli nie pozwoli tobie karmić ich przy domu, to przychodź do nas, tam wróbli całe chmary, tylko prosa bierz ze sobą dużo. I pisklęta bierz ze sobą. Tam sroki i wrony pomogą ci ich pilnować. Cha-cha-cha! Mówisz więc, że nie chcesz ni wódki, ni mojej zasady?! E, bracie, zechcesz, zechcesz, nigdzie przed tym nie uciekniesz! Pięcia poczerwieniał, wbił spojrzenie w stół. Prędko jednak o nim zapomniano. Braciszek chytrze zerknął na Siarhiej a i zaczął mówić o ciężarówce. — Gdzie to ty przepadałeś? Ledwie zgasiłeś motor i już bryknąłeś... Był Siarhiej i nie ma Siarhieja... Chytrus z ciebie, braciszku ty mój, nie ma co... Siarhiej właśnie zapalał papierosa, z ukosa spojrzał na Braciszka i Andrej a. — Nie byłeś jednak sam, znalazłeś sobie pomocni- 414 ka... — Strzepnął popiół na róg stołu, zwrócił się twarzą do Hanny, jak gdyby byli w izbie tylko we dwoje. — Myślałem sobie: pójdę pod klub, może kto da zapu-lić. Patrzę, a tam nasz moskwicz stoi. Cóż to takiego, myślę sobie. Przecież przewodniczący kołchozu rankiem pojechał do miasta, czyżby zdążył wrócić? Podchodzę, a to on, osobiście przy kierownicy. Się masz... — wieczór dobry! Jak ci się żyje, pyta. Dobrze, mówię, lepiej niż komukolwiek. A co porabiasz wieczorami, pyta. Zrozumiałem, że coś się święci. Więc obracam wszystko w śmiech: cóż wieczorami młody człowiek może robić? Łażę za dziewczętami. Wozisz je ciężarówką, pyta. Widzę, że gniewny, zacina wargi. Czemu znowu ciężarówką? To miejskie są przyzwyczajone do samochodów, nasze lubią pieszo chodzić. Jak zawrzeszczy: dokąd dziś jeździłeś? Widzę, że nie ma co ukrywać. To mówię, że przywiozłem parę metrów sześciennych karczów dla pewnej wdowy. On znowu wrzeszczy: a ty co? nie wiesz o tym, że zabroniłem, zanim nie skończymy ze żniwami, wozić cokolwiek? — Widzicie go, zabronił... — wtrąciła się Hanna, zwracając się do Andrej a, jakby wzywając go na świadka. Przez cały czas siedziała skupiona, nie spuszczając wzroku z Siarhieja, dopiero gdy powiedział, że przy- |t wiózł karcze dla pewnej wdowy, nastroszyła się, zwarła wargi. Teraz zaś wybuchnęła, machała rękami. — Zabronił... A co ja mam robić? Dwa razy chodziłam do kancelarii, żeby dali mi ciężarówkę. Nie, nie można... Przyjdź za miesiąc... A po co mi ciężarówka za miesiąc?! Gdzie ja wtedy znajdę karcze, co? — Krzyczy: zsiądziesz ty u mnie z wozu, oj, /.siądziesz... — teraz Siarhiej zwracał się do wszystkich. Mówił spokojnie, jednak drżała ręka z papierosem, nad którym chwiał się dymek. — No to zsiądę, znajd/ii* mnie robota, prawo jazdy pierwszej kategorii. Co iiuic- 413 I go mnie gniewało: chce wrzeszczeć przewodniczący, to niech sobie wrzeszczy, taki jego obowiązek, prześpi się i złość mu przejdzie, gniewało mnie co innego: ktoś mu 0 tym doniósł, ktoś zazdrościł... Domyślałem się, że to robota Źeńki, tego krzywonogiego. Ciągle mnie pilił, żeby mu zwieźć siano z błot, ale ja nie chciałem. Jak się z nim zwiążesz, to się nie rozwiążesz. To jego robota... — Co było, to było, braciszku, ale z wozu ciebie nie zsadzi — odezwał się Łauren. — Wiem, wozu mnie nie zabierze — machnął lekceważąco ręką Siarhiej. — Nie taki on durny... Szoferów i tak mamy za mało... A z tym krzywonogim to przy okazji porozmawiam, dobiorę się ja do niego... — Och, Siarożka, lepiej ty jego nie ruszaj. On z takich, co to drakę wywoła, a sam będzie się tylko przypatrywał — ostrzegała Hanna, znowu nalewając do kieliszków. Długo jeszcze rozmawiano, Andrej słuchał ich trosk 1 ze smutkiem stwierdził, że nie bardzo może tym ludziom w czymkolwiek pomóc. Było mu jednak przyjemnie, że są z nim szczerzy, ufają mu i zwracają się do niego nie tylko jako do człowieka, ale jak gdyby do jakiejś wyższej instancji. Chałupę Hanny Andrej opuścił razem z Braciszkiem, Siarhiej został. Było tak samo ciemno, jak i przedtem, skądś z ogródka przypływał słodkawy zapach mięt, szli cicho, Braciszek długo milczał, wreszcie tak się roześmiał, jakby zaszlochał. — O co chodzi? — A nic... Przypomniał mi się Siarhiej... Zazdrosny jak sam diabeł... — Przy czym tu zazdrość? — A przy tym! To co, nie widzieliście, Andrej u Hau-ryłowiczu, jak wleciał do chaty, jakim was obrzucił wzrokiem? i — To się tylko wam tak, dziadziu, zdało... Chociaż... Czyżby? — Andrej urwał. — Kto ich tam zrozumie! Niechby zeszli się ze sobą. Hanna — kobieta do wszystkiego, zdrowa, a męża nie ma... Niechby się zeszli. Może jakoś żyliby... — Braciszek zamyślił się, potem dodał: — Co prawda, dla chłopca nie będzie z niego ojca, oj, nie... Braciszek poszedł do klubu, Andrej dalej przed siebie, chciał zostać sam. Gdy wracał koło klubu z powrotem, znów usłyszał znajomy głos. Po prostu na przyzbie pod oknem siedział Braciszek. Otoczyli go półkręgiem chłopcy, niektórzy również siedzieli, inni stali, Braciszek smoktał skręta, Andrej w końcu także się zatrzymał. — No i, braciszku ty mój, doleciałem ja do Księżyca... — ciągnął Łauren. — Do tego, braciszku ty mój, co nad nami. Dziś zasłoniły go chmury, ale on jest i stąd wydaje się, że taki mały. A on przeo-ooo-grooo--mny. Wylazłem ja z rakiety i idę sobie. A wkoło, braciszku ty mój, las, gęstwina. Boże, myślę sobie, żeby tylko nie spotkać niedźwiedzia... Ogieniek skręta rumieni wargi, wąsy, przymrużone oczy. — Dziadziu Łaurenie, na Księżycu panuje wielki mróz, tam nic nie rośnie — rozległ się czyjś głos. Andrej poznał, że to Pięcia. Widziecie go, nie śpi, uciekł z chaty. — Nieprawda, po jednej stronie mróz, a po drugiej upały — nie zgadza się ktoś jeszcze. Braciszek milczy, zastanawia się. — Widocznie ja byłem na tamtej stronie, gdzie upały... A gdzie upały, tam wszystko rośnie... Idę ja sobie, braciszku ty mój, przez las... —. Tam nie ma lasów. Widzieliście w telewizorze. Nie ma lasów, same kamienie... Kamienie i kratery — upiera się Pięcia. 416 27 — Moje niedźwiedzie 417 f — Ty chciałbyś, żeby tobie t e w i z o r wszystko pokazał — Braciszek nie traci pewności siebie, ale zaczyna się złościć. — Gdzie nie ma lasu, to pokazał, a gdzie jest las, tego nie pokazał. Idę ja sobie przez las, idzie się tak lekko, jak kiedyś, gdy byłem mały. I myślę sobie, żeby Bóg... Andrej ruszył do domu, długo jeszcze słysząc za sobą głosy, śmiech. Wieś już spała. U Hanny okna także były czarne. ...Andrejowi przyśnił się sen. Jak gdyby szli razem z Lida. Szli szeroką, zieloną drogą, po obu stronach także było zielono, zieloność rozpościerała się przed nimi: powietrze, niebo, słońce — wszystko było zielone... Andrej wskazał Lidzie słońce: jakie ono piękne, kiedy jest zielone! A ona śmiała się długo, wprost pokładała się ze śmiechu. Wreszcie ten śmiech stał się przerażający... Śmiała się również z niego, z Andrej a... Potem gdzieś zniknęła, obok zaś Andrej a szedł Braciszek. Droga nie była już zielona, ale szara, wyboista, stwardniała w mrozie, dźwięczna. Andrej szedł w bucikach, Braciszek boso, nie było mu jednak ani zimno, ani go nic nie raniło, choć pod jego nogami chrzęścił cienki lód. Tylko stopy były aż czerwone. Zatrzymał się, zwrócił do Andrej a bardzo spoważniałą twarz: — Jeżeli chcesz, to ja polecę. Wezmę i polecę! Rozczapierzył palce, zamachał rękami jak skrzydłami i rzeczywiście poleciał. Lekko opuścił ziemię i zaczął się unosić wciąż wyżej i wyżej, aż zniknął. Zostały tylko jego czerwone stopy. Wyglądały jak infusoria, narysowane w podręczniku zoologii dla szóstej klasy. Nie malały, jedynie stawały się coraz bardziej jaskrawe, rozpalały się tak, że aż oczy zaczynały boleć od patrzenia... Andrej wreszcie się przebudził, był ranek, słońce świeciło prosto w twarz. 8 ET u 8 8 PQC/2 Ognie wiejskiego przedwieczoru Zanim się obsadzi ogrody, wprzód w naszej wsi zawsze spalają trzaski, listowie, wygrzebują je z drewutni, z podwórzy, z komórek — zewsząd, dokąd tylko zagnała je zgniła jesień i luta zima z zawiejami. Wygrzebują długo, od przedwiośnia, do tego dnia, kiedy to spod białego obrusu śniegowego wysunie swój czarny grzbiet pagórek, by się ogrzać, i zuchowaty kogut z jeszcze odmrożonym grzebieniem — po raz pierwszy napije się topniejącej wody pod rozmowną kapaniną ze strzechy, wykrzyczy swoje dźwięczne i radosne kukuryku. To właśnie wtedy pojawiają się na ulicy nieduże zsypiska, najpierw tu i ówdzie, a potem naprzeciwko każdej chaty, każdego podwórka. Już odśpiewają swoje dźwięczne pieśni ruczaje, wyschną aż do dna kałuże-jeziorka, szerokolistne kaczeńce pokryją łęgi żółtymi prześcieradłami, wrócą ptaki z dalekiego wyraju — mimo to jeszcze się nie spala ani trzask, ani liści. Zwleka się... I naraz, nieoczekiwanie, pewnego przedwieczora, koniecznie sobotniego, gdy dokoła panuje cisza, nie zakłócona przez jakikolwiek podmuch wiatru, gdy ledwie dosłyszalnie szemrze woda u młyna i kumkają na prze-ścigi żaby — w całej wsi rozkwitają ognie. Szary dym otula zabudowania, zagarnia sady do siwej chusty, długimi smugami snuje się po polach i tam, gdzieś daleko za wsią zlewa się z mlecznobiałą, gęstą mgłą, która nie czekając na żniwną ciepłą porę, już przypełza od mokradeł. Upływa może ledwie pół godziny, a już gdzie tylko nie spojrzysz — wszędzie skłębione, mętne dymy, w których niczym wilcze oczy błyszczą czerwonawe ogieńki. Z aromatem młodziutkich listków miesza się gorzkawa woń dymu. 422 Z ktÓrej Ur0" tab°rZe na nocleg t0 TT T W takie wieczory nie usadowisz się na którejś z w? I nagle ci się wyda, że nie fle dziłeś się i wyrosłeś, ale w ii T cygańskim, który zdrożony ] ? w czystym, bezkresnym polu?" Zatrzymał Szczególnie dzisiaj nie onuc może dlatego, iż obok mnie i brodaty dziadzio Ignaś. zrobionej fajki, co jakiś w zadumie patrzy na skakując, to\i/roJS^2T ?7 trzaski, zbutwiałe badyle zLln "S**** że ogień wcale go nie interesuje °CZne- D°myŚlam Wczoraj Ignasia porzucił Porzucił nie po ludzku, ni rankiem do szkoły i nie w poszukiwaniu. Na promu, był na stacji spotykanych ludzi. Dziadzio Ignaś lubił Jurke n ¦ i. -i .¦,'.,., K' u tym w we wsi, tak jak wiedzieli i o tvm • t - . -i - , . ym> ze Ignaś w czasie woi- ny stracił całą rodzinę — żono 4 + • , ^^^ vvoj j • , . , ę l tr°]e dzieci. O założenie rodziny na nowo dziadzio nie 7ar!K \ ¦ Uieaie z niczegowatą jeszcze wd0Wą f """ zwykłych okolicznościach: !LL ojca i matkę chłopczyka. MśCicL , 1 co zrobić z czarnowłosą isto t'3 szczebiotać i beztroskciT w których nie było jeszcze dziecko do siebie. Pod połą Ł niósł dziecko do obozowisL f się długonogim chłopczykiem' g, czyk szedł już do wsi na^LT ^ ^ wiasnych nożynach, niosąc 423 P/Zybrany syn- sł°Wa- schodził Pojechał do wszystkich wiedzieli W Zaczynała w torbie na plecach suchary i prezenty od partyzantów — wycięte z kory łódeczki i okręciki, pudełeczka... Minęły lata. Rósł i mężniał Jurka. Zapomniano nawet, że nie jest on rodzonym synem Ignasia. I nagle... Ukradkiem zerknąłem na dziadzie Ignasia. Połatane buty o płóciennych cholewkach, czarne kortowe spodnie; twarz cała w zmarszczkach, bujnie owłosiona, oczy zatroskane. O czym tak długo i w skupieniu myśli? Nie ośmielam się pytać, znam bowiem jego charakter: gdy już będzie mu zbyt ciężko, nie wytrzyma i sam opowie. Więc milczę, cierpliwie czekam. Dzisiaj jednak, jak wszystko na to wskazuje, dziadzio wyraźnie nie ma ochoty rozmawiać, o czymś opowiedzieć. Dopala fajki, wyjmuje z kieszeni spodni kapciuch i znów nabija fajkę mocną samosiejką, która nawet swoim zapachem wywołuje u mnie suchy, męczący kaszel... Znowu smokta, kurzy. Żaden jednak muskuł nie drgnie na jego twarzy, nie poruszą się surowo zwarte wargi. „Czyżby on wiedział, czemu uciekł Jurka?... Ale w takim razie... W takim razie, czemu miałby milczeć?" Nie mogąc się doczekać, by dziadzio przemówił, wreszcie nie wytrzymuję: — Ano, co słychać o Jurce? —¦ Co słychać? — powtarza dziadzio i głęboko wzdycha. Potem wyjmuje kij z moich rąk, długo grzebie nim w ognisku, iskry złocistymi odpryskami unoszą się w ciemność. Jedna z nich spada na but dziadzi. Przygląda się jej, patrzy, jak gaśnie. Dopiero wtedy ze spokojem odpowiada: — W szkole dowiedzieli się, że Jurka był na mogile swoich rodziców... Jeszcze wcześniej zauważyłem, że on potajemnie tam biegał. Wraca, bywało, do chaty, zaś oczy ma zaczerwienione, na policzkach ślady łez. Scho- 424 wa się gdzieś w kącie i do wieczora ani słychu, ani dy-chu. Może on nawet nie cierpiał z powodu ich śmierci, ale że nie byli takimi jak inni. A może... Zrozum tu cudzą duszę... A w szkole zaczęli go rówieśnicy wypytywać, czemu chodził na mogiłę, zaczęli też wspominać, co zrobił jego ojciec... Doszło to do nauczycieli... Dziadzio Ignaś milknie i odwraca się od ognia. Zależy mu na tym, żebym nie widział, jak mu jest ciężko. Ja zaś nie znajduję żadnych słów, żeby choć trochę uspokoić dziadzie Ignasia, dodać mu otuchy. Marudnie płynie ten czas... Milczy uparcie dziadzio Ignaś pogrążony w swoich zadumach-rozważaniach. Milczę również i ja. Dopiero gdy zaczyna wygasać ogień, ja zaś zgrzebuję ostatnie głownie, żeby je zalać wodą i pójść na spoczynek, Ignaś otrząsa się z zamyślenia, wstaje. — Pójdę i ja... Może wrócił Jurka... Ja zaś nieruchomieję. „Jednak nie traci dziadzio nadziei, że chłopak wróci do domu, że będzie, podobnie jak i przedtem, wszystko ożywiać swoim śmiechem..." Kiedy ciemność wchłania wysoką postać dziadźki Ignasia, długo jeszcze siedzę przy tlejących głowniach i myślę o wojnie, o ranach, które zostawiła w ludzkich sercach. Chleb To było dawno. Tuż po wojnie. Matka przyniosła skądś pajdę chleba. Długo ją oglądała, wąchała, obracała na wszystkie strony, jakby nie wierząc oczom, że na jej dłoni leży chleb. Prawdziwy żytni chleb, upieczony z czystej, bez jakiejkolwiek do- 425 mieszki mąki, w piecu, na świeżych dębowych liściach, których żyłki tak ładnie odbiły się na skórce. Potem, jak mi się wydało, jakoś dość szybko i bez szacunku, rozłamała pajdę na dwie części: jeden kawałek dała mnie, drugi schowała na stole pod obrusem. — To dla Tolika... Jak wróci z lasu, będzie miał na kolację... Sama zaś, wziąwszy motykę, poszła okopywać ziemniaki. Bardzo chciało mi się jeść. Otrzymany od matki kawałeczek zjadłem, w mig połknąłem. I oczywiście, nie tylko nie najadłem się, ale jeszcze bardziej rozdrażniłem swój głód. Przez kilka chwil nie mogłem nigdzie znaleźć sobie miejsca: to wdrapywałem się na piec, to zaglądałem czegoś pod łóżko, wybiegałem na podwórko i znowu — któryż to raz — wracałem do chaty. Aż nie wytrzymałem. Umieściłem się przy stole, odgarnąłem obrus, wziąłem do ręki kawałeczek chleba, zostawiony dla mego starszego brata. Broń Boże, nie po to, żeby go zjeść. Ot, żeby na niego popatrzeć. Nacieszyć się widokiem chleba, jak przedtem matka. I wtedy nagle wydało mi się, że matka mnie skrzywdziła, dla brata zostawiła o wiele więcej chleba, niż dała mnie. Od jego kawałeczka uszczknąłem odrobinę. Tylko odrobinę. Jedną małą, maleńką odrobinkę. Wrzuciłem ją sobie do ust. Zacząłem żuć. Kiedy ją przełknąłem, to nawet nie zauważyłem, jak moje palce same, nie pytając mnie o zgodę, uszczknęły jeszcze odrobinę. Małą, maciupeńkie ździebełko... ...Opamiętałem się dopiero wtedy, gdy na mojej dłoni została skórka, oskubana ze wszystkich stron. Co ja zrobiłem?! Co powiedzą matka i brat, gdy wrócą do chaty? Czym prędzej odłożyłem skórkę na stół, okryłem ją 426 obrusem. Ale pokusa, żeby zjeść chleb do reszty, żeby w chacie nie było nawet jego zapachu, była taka wielka, przemożna, iż nie wytrzymałem — znów usadowiłem się przy stole, chwyciłem skórkę i wrzuciłem ją sobie do ust... Brat powrócił z lasu jak zwykle późno, o zmierzchu. Cały dzień pracował na działce przedsiębiorstwa, obcio-sywał pnie, zarabiał pieniądze, żebyśmy mieli z czego żyć. W domu nic nie było do jedzenia. Tego wieczora brat poszedł spać głodny. Długo przewracał się na posłaniu, nie mógł zasnąć: możliwe, że jawił się przed nim ów kawałeczek chleba, przeznaczony przez matkę dla niego... Nikt jednak, ani matka, ani brat nie robili mi wymówek. Ani tego wieczoru, ani kiedy indziej. Oni byli starsi, ja byłem mały. Ale jeśli kiedykolwiek przypominam sobie ów chleb, który należał się bratu, a ja go zjadłem, ów wieczór, gdy przeze mnie brat zasnął głodny, robi mi się nieswojo. Wydaje mi się, że oddałbym wszystko, byle tylko nie mieć takiego wspomnienia, byleby go się pozbyć, pozbyć całkowicie. Jak dobrze byłoby, gdybym wtedy pozostał głodny, głodny poszedł spać! Niechby to brat, a nie ja, zjadł mój chleb! Daremnie! Tego, co się stało, nie wrócisz, nie odrobisz. I ze swojej pamięci, choćbyś tego nie wiadomo jak pragnął, nie usuniesz. Świerszczyki W moich uszach dzwonią świerszczyki. W moich uszach cała rozdzwoniona świerszczykami łąka. Nie skaczą z miejsca na miejsce, nigdzie nie uciekają. Nic, tylko dzwonią i dzwonią. Dzwonią w lecie i w zimie, w dzień i w nocy. Dzwonią tak od dawna, że mi się wydaje, iż urodziłem się z tym dzwonieniem. Jednak to nieprawda: urodziłem się zupełnie zdrowy. Dzwonienie w moich uszach zaczęło się w tamto upalne letnie południe, kiedy leżałem, czołgałem się po łące, kiedy wybuch bomby zostawił po sobie olbrzymi lej. Bomby, którą zrzucił niemiecki samolot. To od tamtego południa w moich uszach zamieszkały świerszczyki. Cała duża łąka ze świerszczykami. Nie skaczą z miejsca na miejsce, nigdzie nie uciekają. Nic, tylko dzwonią i dzwonią. Dzwonią latem i zimą, dniem i nocą... Gdybyście wiedzieli, jak mi dokuczyło, jak mi obrzydło to dzwonienie świerszczyków! Czyżby? Niosłem ją na rękach, lekką i trzepoczącą się, w ciemną noc sierpniową. Niosłem za wieś, w pole, tam gdzie w milczącej odwieczności i ciszy czerniały sterty świeżej żytniej słomy. Jej oddech był gorący, raz po raz dotykała wargami mojej szyi, szeptała: — Opamiętaj się, co ty robisz? W jej głosie czuło się strach. Strach i radość. Nieprzejrzaną tajemniczość tego, co wkrótce miało się stać, co ją przerażało i zarazem wabiło... Byłem odurzony, nie pamiętałem, co robię. Śpieszyłem się, biegłem, aby znaleźć się jak najdalej od wsi, znaleźć się tam, gdzie drzemało przejrzałe lato, gdzie były sterty, gdzie była świeża, pachnąca słoma, cisza. I gdzie była noc... 428 Niedawno zobaczyłem ją znowu. Szła, być może, z rynku, niosła dwie wyładowane torby — otyła, obojętna. Odwróciłem się udając, że jej nie poznaję. Czyżby naprawdę to była ona, kiedyś trzepocząca się i taka lekka? Czy to właśnie ją niosłem na rękach, niosłem w pole, za wieś — tam gdzie w milczącej odwiecznoścj i ciszy czerniały sterty świeżej żytniej słomy? Czyżbyśmy naprawdę mieli z nią kiedyś ciemną, sierpniową noc, na której wspomnienie jeszcze i teraz chmiel uderza mi do głowy, zmusza serce do przyśpieszonego bicia?!... Może jednak nic takiego nigdy się nie zdarzyło, może to tylko urojenie, sen? Drogi Od miasta do miasta, od sioła do sioła wiją się, biegną drogi. Biegną przez lasy i pola, przez łąki i błota. To strudzone włażą powoli na wzgórza, jakby pragnęły popatrzeć, co jest tam dalej, to wesoło zbiegają w dół, ku dolinom, jak gdyby chciały się przed kimś skryć. Drogi bite, wzdłuż których rosną od wieków brzozy i sokory, i ledwie dostrzegalne ścieżyny w trawie; kręte drogi z groblami na każdym kilometrze i wąskimi, drewnianymi mostkami — na których tak rzewnie turkoczą koła wiejskich furmanek — i drogi proste niby struny, jak daleko sięgnąć okiem; drogi okrężne i drogi najkrótsze... Któż nie chodził po was, drogi, ileż to ludzi przemierzało was wzdłuż i wszerz, zimą i latem, w błotnistą wiosnę i deszczową jesień?! Po was to chodzili wysuszeni przez słońce i wiatry, lekcy jak sam wiatr, z wiszącymi na plecach zgrzebnymi torbami — żebracy i żołnierze, nieśli swoje myśli, krzywdy, ból... Spieszyli na spotkanie z dziewczynami młodzi chłopcy i biegły 429 I dziewczyny do chłopców... Kroczyli zakłopotani, zamyśleni — gromada za gromadą — gospodarze, przebiegali pędziwiatry-hulacy... Po was wieziono do świątyń chrzcić dzieci i te same dzieci, gdy wyrosły, zestarzały się i umarły, wieziono po was na wieczny spoczynek na cmentarze... Przychodzili na ziemię ludzie, odmierzali na tych drogach przewidziane przez los wiorsty i lata i znowu wracali do ziemi. A drogi wiły się i wiły, podobnie jak wiją się teraz, jak będą się wiły i potem, gdy my odejdziemy i na zmianę nam przyjdą inni... Drogi nie mogą tak istnieć, żeby po nich nie chodzono. Gdy po drogach nikt nie chodzi, zarastają, przestają być drogami. Stają się na powrót polem, lasem, łąką, błotami... Czyż to nie dlatego ja także idę i idę po drogach, odmierzam swoje kilometry! Kiedy się zmęczę, odpoczywam i znowu wędruję. I kto mi powie, gdzie jest ostatnia moja droga, gdzie jest koniec, gdzie przysiądę, żeby nabrać świeżych sił, i gdzie nigdy więcej już się nie podniosę? Nikt mi tego nie powie. Dlatego idę, przemierzam swoje drogi... Od miasta do miasta, od sioła do sioła, przez pola i przez łąki, przez błota i przez lasy. Wdrapuję się na wzgórza, schodzę w doliny, idę prosto przed siebie, kluczę i kluczę, podobnie jak kluczą i same drogi. Idę w cieniu starych drzew i w słonecznej spiekocie... Idę, gdyż ktoś powinien iść — drogi nie mogą tak istnieć, żeby po nich nie chodzono. Gdy nikt po nich nie chodzi — zarastają, przestają być drogami... It I1 I Ballada Mały wstaje jednocześnie z ojcem. We dwójkę idą się umywać. Najpierw mały nalewa dużemu wody z wiadra, które całą noc stało w sieni, w nim jeszcze i teraz podzwaniają kawałeczki lodu — duży czerpie wodę garściami i pluska nią w twarz. Rozbryzgi lecą na małego, spadają na podłogę. Matka, która stoi przed piecem, widzi, jak on marszczy się przed zimnymi kroplami. — Nie bryzgaj tak, Kola, bo znowu zrobisz morze koło miednicy — perswaduje mężowi. Potem myje się mały. Stara się, by podobnie z rozmachem pluskać wodą w twarz, żeby bryzgi leciały większe niż od dużego. Razem jedzą śniadanie. Mały siedzi naprzeciwko dużego i równie starannie, jak on, zjada jajecznicę, pije herbatę. Mały we wszystkim chce być podobny do dużego, do mężczyzny. Na podwórze mały wychodzi razem z dorosłymi. Ubrany w czarne futerko z kapturem, na nogach ma czarne walonki, ręce w niebieskich rękawiczkach. Dorośli idą do pracy. Mały zostaje w domu sam. Bierze saneczki pionowo stojące przy ścianie, idzie do sadu, do którego namiotło olbrzymich zasp. I tak codziennie. — Synku, zaczekaj — woła ojciec, podbiega do małego, który właśnie stoi przed furtką do sadu. — Synku, może dziś przyjdzie jeden taki mężczyzna... Prosiłem go, żeby zastrzelił Puszka. Zaprowadzisz go do sadu? Niczego się nie bój, z ciebie już też mężczyzna... 434 To jasne, że mały jest mężczyzną. — Zaprowadzę Puszka. Mały zostawia sanki, wraca na podwórze, żeby sprawdzić, czy jest Puszek. Pies nigdzie nie pobiegł, śpi za stodołą na zaspie. Puszek to stary, kudłaty pies. Sierść ma długą, białą. Czarne ma tylko koniuszki obwisłych uszu i nos. Puszek zawsze śpi na śniegu. Nie boi się chłodu, zupełnie inaczej niż mały, rudy Szaryk, który w zimne dni nie wychyla się z budy. Puszek codziennie przybiega do małego do sadu, razem z nim łazi po zaspach, niekiedy, gdy małemu, leżącemu na saneczkach, uda się chwycić go za kudłaty ogon, potrafi wywieźć na ulicę. Oto i teraz mały chce zawołać Puszka i pójść z nim do sadu — musi jednak czekać na tamtego mężczyznę, który przyjdzie psa zastrzelić. Mały wychodzi na ulicę, siada na saneczkach i od czasu do czasu rozgląda się, czy nie nadchodzi ów mężczyzna. Małego bardzo ciekawi, co będzie z Puszkiem potem, jak go już zastrzelą. Puszek pewnie upadnie nosem w śnieg, wyciągnie przed siebie łapy i będzie tak leżeć, póki nie poczuje, że mu marznie nos, wtedy zerwie się, króciutko szczeknie i pomknie przez zaspy. Przecież on sam, mały, podobnie leży czasem na śniegu, gdy go „zastrzelą", bo bawią się w wojnę, leży długo, póki nie zaczną marznąć ręce lub twarz, wtedy z wesołym okrzykiem dopędza koleżków... — Dzień dobry, gospodarzu! Czy to u ciebie jest ten pies do zastrzelenia? — U mnie. Mały z ciekawością patrzy na mężczyznę, który ma strzelbę za plecami. Mężczyzna przyszedł właśnie przez sad. Zostawił po sobie w zaspach głębokie jamki-ślady. — To go przyprowadź. Mam mało czasu, rozumiesz? 28* 435 — Rozumiem. Pies posłusznie zerwał się na wezwanie. Mały wziął go za ucho i szli obok siebie. Mężczyzna już trzymał strzelbę w rękach. — Idź! — powiedział mały. Pies spojrzał na mężczyznę, potem na swojego gospodarza, jakby przepraszająco pokręcił ogonem, wyszedł do przodu, potem znowu wrócił do małego, liznął go w nos i poszedł, zapadając się w śniegu. Zatrzymał się pod małą, osypaną szronem wisienką, odwrócił głowę i długo, uważnie patrzył na małego. Mężczyzna szybkim, dokładnym ruchem złożył się do strzału. Pies drgnął, powoli osunął się bokiem na śnieg, głowa opadła w kierunku małego. Mężczyzna przewiesił strzelbę przez ramię i nie patrząc ani na psa, ani na małego — ruszył po swoich jamkach-śladach. Nad lufą jeszcze unosił się siwy dymek. Mały stał, czekał, pies jednak leżał nieruchomo. Mały zaczął się niepokoić. Podbiegł do psa, pociągnął go za ucho. Pies ani drgnął. Był ciepły jak zawsze, ale cały jakiś miękki i ciężki. Mały spłoszony przyglądał się psu: u jego boku, tuż przy przednich łapach rozpełzała się po śniegu czerwona plama. Mały poruszył śnieg ręką. Był miękki, wilgotny i jakiś ciepły. Mały bezradnie rozejrzał się na strony, potem zaczął uciekać, potknął się, upadł twarzą w śnieg, podniósł się i znowu biegł... Rodzice znaleźli go w stodole. Z twarzą wtuloną w siano leżał i płakał, płakał wcale nie po dziecięcemu: bezgłośnie, z przygryzionymi wargami. Nie chciał obiadu, nie wyszedł z rodzicami na podwórko, leżał na swoim tapczaniku — cichy i skryty. 436 Ojciec przyciągnął saneczki, które stały u furtki do sadu, ale aż do wieczora mały nie wyszedł z chaty. Nazajutrz nie wstał razem z ojcem, nie chciał myć się jak mężczyzna... Nie poszedł więcej do sadu, nawet i wówczas, gdy lutowe zawieje zaniosły śniegiem nie tylko jamki-śla-dy, ale i schyloną nad nimi młodziutką wisienkę. Noty o autorach Jakub Kołas (ur. 1882 — zm. 1956) — właściwe nazwisko: Kanstanein Mickiewicz. W 1902 roku ukończył seminarium nauczycielskie w Nieświeżu, Jako nauczyciel pracował w różnych miejscowościach. W 1908 roku zostaje skazany na trzy lata więzienia za zorganizowanie nielegalnego zjazdu nauczycielskiego. Karę odbył w więzieniu w Mińsku. W czasie wojny światowej znalazł się w szeregach armii czynnej, ale w lecie 1917 roku na froncie w Rumunii zachorował. W 1921 roku wraca na Białoruś. W 1928 zostaje wiceprezydentem niedawno powołanej Białoruskiej Akademii Nauk. Później zajmuje wiele innych poważnych stanowisk politycznych i społecznych. Pierwszy swój wiersz opublikował w 1906 roku. W 1910 roku ukazuje się jego pierwszy zbiór wierszy Pieśni żalby. Pisze wiersze, poematy, opowiadania i opowieści, sztuki, uprawia publicystykę i działalność przekładową, tłumaczy m. in. utwory Mickiewicza, Puszkina, Szewczenki. Z poematów należy wymienić: Nowaja ziamla (1923), Symon-muzyka (1925), wydaje liczne zbiory wierszy: Naszy dni (1937), Adpomścim (1942), Hołas ziamli (1943), publikuje sztuki teatralne: Zabastouszczyki (1925), Wajna wajnie (1927), U puszczach Paleśsia (1938). Wśród opowieści znajdują się m. in.: U hlybi Paleśsia (1927), Adszczapieniee i Dryhwa (1934). Tytuły oryginałów: Cwirkun, Jak ptuszki dub ratawali. 439 Michaś Ł y ń k o u (ur. 1899). Od 1917 do 1919 roku był nauczycielem w szkole początkowej, latem 1919 roku został zmobilizowany do Armii Czerwonej. Był redaktorem w różnych pismach, przez jakiś czas sprawował obowiązki sekretarza Związku Pisarzy Białorusi, w 1953 roku został członkiem Akademii Nauk BSRR, wielokrotnie uczestniczył w obradach ONZ. Debiutował wierszem w 1919 roku, pierwszy tom opowiadań Apawiadańni ukazał się w 1927 roku, potem wydał takie książki, jak: Andrej Latun, Aposzni zwieryjadawiec, Sauka-ahż-cirnik, Na wialikaj chwali, Bajan, Sustreczy, Na czyrwonych ladach, Wiekapomnyje dni, Za akijanam. W różnych okresach ukazywały się utwory wybrane. Autor kilku prac literaturoznawczych. Tytuł oryginału: Jany nikoli nie pahasnuć... Kuźma C z o r n y (ur. 1900 — zm. 1944). Właściwe nazwisko: Mikałaj Ramanouski. Studiował m. in. w seminarium nauczycielskim w Nieświeżu oraz na uniwersytecie w Mińsku, pracował w gminnym komitecie rewolucyjnym, potem w redakcjach pism. W czasie wojny mieszkał w Moskwie. Pierwsze opowiadanie zamieściła gazeta „Sawieckaja Biełoruś" w 1923 roku. Wydał wiele powieści, tomów opowiadań i felietonów. Wydatnie przyczynił się do rozwoju białoruskiej dramaturgii radzieckiej, napisał sztuki: Wyzwaleńnie (1930), Baćkauszczyna (1932), Bazylewiczawa siam'ia (1938), Irynka (1941). Tłumaczył utwory Puszkina, Gogola, Aleksandra Ostrowskiego, Gorkiego. Tytuł oryginału: Maleńkaja żanczyna. Pilip Pies trak (ur. 1903) — poeta, prozaik. W 1926 roku wstąpił do KPZB. W czasie wojny brał udział w ruchu partyzanckim. Debiutował tomem wierszy Na warcie (1940), wydał wiersze: Za swaju Ajczynu (1946), Padarożnaje (1962), opowiadania i powieści: Paczatak (1948), Niespadziawanak (1957), Sustreniemsia na barykadach (1954), Sieradzibor (1963). Tytuł oryginału: Siarod czarotau. 440 Janka S k r y h a n (ur. 1905) — początkowo dziennikarz, potem pracował w różnych przedsiębiorstwach i na budowach w Uzbekistanie, na Syberii, w Estonii. Wierszami i opowiadaniami debiutował w almanachach pod koniec lat dwudziestych. Oddzielnie wydał m. in. powieści i opowiadania: Zatoka u burach (1929), Niedapisany profil (1932), Apawiadańni (1956), Nie-proszanaja ślaza (1958), Swaja apowieść (1964), Kruhi (1969). Tytuły oryginałów: Slepata, Trywohi, Fakir Hijuma. Arkadź Czarnyszewicz (ur. 1912 — zm. 1967) — nauczyciel, w ostatnich latach życia mieszkał w Mińsku. Wydał opowieści dla dzieci U adnoj siam'i (1951), powieści: Switańnie (1957), Zaścienak Malinauka (pierwszy tom w 1964 roku, drugi tom w 1965 roku), opowiadania Nowy dom (1967). Tytuł oryginału: Doktar Szabunia. Aiaksiej Kułakouski (ur. 1913) — dziennikarz, prozaik, autor licznych opowiadań i powieści. Podczas wojny dowodził kompanią, był trzy razy ranny. W 1947 roku wyszedł zbiór jego opowiadań Sad, następnie ukazały się: opowieść Hartawańnie (1949), opowiadania Nowyja sustreczy (1950), opowiadania Niezabyunaje recha (1956), pa-wieść Sustreczy na rostaniach (1962), opowieść Raicie miata pad aknom (1966), Twój szliach pierad taboju (1968) i in. Tytuł oryginału: Raście miata pad aknom. Janka Brył (ur. 1917) — ukończył w 1931 roku polską sied-mioklasówkę, we wrześniu 1939 roku brał udział w obronie Gdyni, w 1941 roku uciekł z niewoli niemieckiej, uczestniczył w radzieckiej partyzantce, pracował w różnych redakcjach, zajmował stanowiska w Związku Pisarzy Białoruskich. W 1946 roku wyszedł pierwszy zbiór prozy Apawiadańni. Wydał tomy opowiadań, powieści, reportaży i szkiców: U Zabałoćci dnieje (1951), Na Bystrancy (1955), Moj rodny kut (1959), Pra-ciah razmowy (1962), Ptuszki i hniozdy (1964), Zmienia soniecz-nych promniau (1965), wybór utworów w czterech tomach (1967 — 1968), Witraż (1972). Tłumaczył na język białoruski utwory Lwa Tołstoja, Ma- 441 ksyma Gorkiego, Leona Kruczkowskiego, Jarosława Iwaszkie-wicza i wielu innych pdsarzy polskich, rosyjskich, ukraińskich. Pod jego redakcją ukazała się w Mińsku w 1972 roku antologia poezji łódzkiej Hor ad milionny i my. Tytuły oryginałów: Zmienia soniecznyćh promniau, Dażdż-liwy, sonieczny żniwień, Poszuki słowa, Trojczy pra adzinotu. Iwan Szamiakin (ur. 1921) — z wykształcenia technik, brał udział w walkach w Polsce i w Niemczech, po wojnie był nauczycielem, ukończył szkołę partyjną przy CK KPB, redagował pisma. Wyszły m. in. powieści i opowiadania: Hłybokaja płyń (1949), Krynicy (1957), Matczyny ruki (1961), Wiaczerni seans (1968) oraz sztuka teatralna: Nie wiercie dszyni (1958). Tytuły oryginałów: Aksana, Niepryhożaja. Iwan M i e 1 e ż (ur. 1921). W 1939 roku był studentem moskiewskiego instytutu historii, filozofii i literatury, skąd został powołany do wojska. Uczestniczył w walkach od pierwszych dni wojny z Niemcami. Ciężko ranny w 1942 roku, został zdemobilizowany, ukończył wydział filologiczny uniwersytetu w Mińsku. Był redaktorem w czasopismach, wykładowcą, piastował różne funkcje społeczne. Zaczynał od wierszy, w 1946 roku ukazał się zbiór opowiadań V zawiruchu. Autor wielu powieści, opowiadań, sztuk, m.in. powieści Ludzi na bałode (1962), Podych -nawałnicy (1966). Tytuły oryginałów: Sustrecza, Taki karotki wodpusk. kach armii regularnej. Doktor nauk filologicznych, od 1954 roku jako profesor wykłada literaturę białoruską na uniwersytecie w Mińsku. Ukazały się tomy jego opowiadań i powieści: Siemnaccataj wiasnoj (1957), Wierasy na wyżarynach (1960), Wieranika (1968), Bulba (1964), Sasna pry darozie (1962), Wiecier u sosnach (1967), Tają samaja ziamla (1971), tom esejów o Jakubie Kołasie (1968). Tytuły oryginałów: Chłopcy sarnaj wiałikaj wajny, Sini śnieh. Lidzija Arabiej (ur. 1925) — dziennikarka, redaktorka w czasopismach i wydawnictwach. Krytyk literacki, pisze opowiadania i humoreski. Autorka monografii literackich. Wydała m.in.: opowieści Miera czasu (1962), Ekzamin (1964), Siarod noczy (1968). Tytuł oryginału: Artystka. Uładzimir Karatkiewicz (ur. 1930) — ukończył filologię na uniwersytecie w Kijowie w 1954 roku i kurs scenarzystów w Moskwie. Poeta, scenarzysta, prozaik. Wydał tomy wierszy: Matczyna dusza (1958), Wiaczernija wietrazi (1960), Maja Ilijada (1969), opowiadania: Błakit i zołata dnia (1961), Czazienija (1970), powieść: Kałasy pad siarpom twaim (1968). Tytuły oryginałów: Parom na burnaj race, Byli u mianie miadżwiedzi. Wasil B y k a u (ur. 1924) — uczył się w witebskiej szkole plastycznej, walczył na różnych frontach, po wojnie zamieszkał w Grodnie. Debiutował w 1949 roku. Wydał opowiadania i opowieści: Żurauliny kryk (1960), Treciaja rakieta i Zdrada (1962), Ałpij-skaja bałada (1964), Adna nocz (1965). Autor kilku zrealizowanych scenariuszy filmowych. Tytuł oryginału: Estafieta. Iwan Ptasznikau (ur. 1932) — ukończył studia uniwersyteckie w Mińsku w 1957 roku, pracuje jako redaktor w czasopismach. Wydał zbiory opowiadań i opowieści: Ziemie padaje nie na kamień (1959), Łonwa (1965), Sciapan Żychar sa Scieszyc (1966), powieść: Czakaj u dalokich Hryniach (1962). Tytuły oryginałów: Bieżanka, Aleni. Iwan Nawumienka (ur. 1925), Przed wojną ukończył szkołę średnią, działał w konspiracji, potem uczestniczył wwal- 442 I Wiaczasłau Adamczyk (ur. 1933) karz, redaktor. — nauczyciel, dzienni- 443 Wyszły z druku m. in. zbiory opowiadań: Swój czaławiek (1958), Mleczny szlach (1960), Mir bliskawicy (1965), Dziki hołub (1972). Tytuł oryginału: Tam, na chutary. Iwan Czyhrynau (ur. 1934) — ukończył wydział dziennikarski na uniwersytecie w Mińsku, dziennikarz, redaktor w czasopismach. Wydał zbiory opowiadań: Ptuszki laciać na wolu (1965), Samy szczaśliwy czaławiek (1967), powieść: Płacz pierapiołki (1972). Tytuł oryginału: Za sto kiłomietrau na abied. Anatol Kudrawiec (ur. 1936) — ukończył filologię na uniwersytecie w Mińsku, pracuje jako redaktor. Debiutował opowiadaniami w 1960 roku. Wyszły z druku: Na zialonaj darozie (1968), Radanica (1971). Tytuł oryginału: Na zialonaj darozie. Barys Saczanka (ur. 1936) — w czerwcu 1943 roku był wywieziony razem z ojcem na roboty przymusowe do Niemiec, w 1960 roku ukończył wydział dziennikarski na uniwersytecie w Mińsku, redaktor w czasopismach. Wydał następujące tomy opowiadań, opowieści i humoresek: Daroha iszła praż les (1960), Barwy ranniaj wosieni (1962), Ziamla maich prodkau (1964), Pakuł nie razwidnieła i Woł-fihu-ryst (1966), Aposznija i pierszyja (1968), tom utworów wybranych Darohi (1971). Tytuły oryginałów: Ahni wiasnowaha padwiaczorka, Chleb, Koniki, Niaużo, Darohi. Aleś Z u k (ur. 1947) — ukończył filologię na uniwersytecie w Mińsku. Wydał tom opowiadań Asiennija chałady w 1972 roku. Tytuł oryginału: Bałada. 444 SPIS TREŚCI Od autora wyboru.......... 5 Jakub KOLAS 8 Świerszczyk . . . ... . . 10 Jak ptaki dąb ratowały..... 15 Michaś ŁYŃKOU 22 One nigdy nie zgasną........ 24 Kuima CZORNY 30 Maleńka kobieta ....... 32 Pilip PIESTRAK 40 Śród oczeretów ....... 42 Janka SKRYHAN 50 Ślepota......... 52 Lęki.........• 54 Kuglarz Hijuma . . . . ... 67 Arkadź CZARNYSZEWICZ 84 Doktor Szabunia....... 86 Alaksiej KUŁAKOUSKI 112 Mięty przed oknem ...... 114 445 Janka BRYŁ lig Wiązka słonecznych promieni . . . . 120 W poszukiwaniu słowa..... 134 Deszczowy, słoneczny sierpień . . . . 138 Trzy razy o samotności . . . . . 153 Iwan SZAMIAKIN 1Ó8 Aksana......... 170 Nieładna......... 180 Iwan MIELEŹ 200 Spotkanie......... 202 Taki krótki urlop....... 212 Wasil BYKAU 222 Sztafeta ......... 224 Iwan NAWUMIENKA 232 Chłopcy największej wojny . . . . 234 Siny śnieg........ 245 Lidzija ARABIEJ 252 Aktorka......... 254 Uladzimir KARATKIEWICZ 256 Prom na wzburzonej rzece .... 258 Moje niedźwiedzie...... 302 Iwan PTASZNIKAU 330 Uciekinierka........ 332 Jelenie........ . 345 Wiaczesłau ADAMCZYK 368 Gdzieś w chutorze...... 370 Iwan CZYHRYNAU Sto kilometrów do obiadu . Anatol KUDRAWIEC Zielona droga 388 390 404 406 446 Barys SACZANKA 420 Ognie wiejskiego przedwieczoru . . . 422 Chleb ......... 425 Świerszczyki........ 427 Czyżby?......... 428 Drogi.......... 429 Aleś ŻUK 432 Ballada......... 434 Noty o autorach........ 439 Wydawnictwo Łódzkie Łódź, 1974 r. Wydanie pierwsze. Nakład 4000+294 egz. Ark. wyd. 17,2. Ark. druk. 28 (23). Papier druk. sat. kl. III, 70 g, 82X104. Oddano do składania 5 lutego 1974 r. podpisano do druku 21 listopada 1974 r. Druk ukończono w styczniu 1975 r. Łódzka Drukarnia Dziełowa, Łódź, ul. Be-wolucji 1905 r. nr 45. Zam. 787/A/74. C-6. Cena zł 40.— V I