15154
Szczegóły |
Tytuł |
15154 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
15154 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 15154 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
15154 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
MOJA LWIA RODZINA
Tytuł oryginału angielskiego:
CZ. I: BOHN ????
CZ. II: LIVING FREE
CZ. III: FOREVER FREE
Obwolutę projektował JANUSZ GRABIANSKI
Zdjęcia z oryginału angielskiego
'&?
Akii
/w
Państwowe Wydawnictwo „Iskry1? Warszawa 1967 r.
Wydanie ? uzupełnione. Nakład 50 000 + 257 egz.
Ark. wyd. 28.7. Ark. druk. 30.50 + 2 ark. wkładek
rotogr. Papier druk. sat. ki. V, 65 g, 82 X 104 z f-kl
we Włocławku. Oddano do składania w styczniu
1967 r. Druk ukończono w listopadzie 1967 r.
Zakłady Graficzne „Dom Słowa Polskiego"
Zam. 289/67. T-98. Cena zł 30.—
CZĘŚĆ I
Szczenięce lata
Od wielu lat mieszkam w tej części Kenii, która się nazywa Prowincją Północnej Granicy. Jest to rozległa kraina o powierzchni około trzystu tysięcy kilometrów kwadratowych, rozciągająca się od Mount Kenya aż po granicę etiopską i porośnięta suchym, ciernistym buszem. Cywilizacja nie wywarła wielkiego wpływu na tę połać Afryki: nie ma tu osadników; miejscowe plemiona żyją dalej tak, jak żyli ich przodkowie, a cały teren obfituje we wszelkiego rodzaju zwierzynę.
Mój mąż, George, jest starszym łowczym na tym ogromnym obszarze, mieszkamy zaś na południowym krańcu prowincji, w pobliżu Isiolo, małego osiedla skupiającego około trzydziestu białych, którzy wszyscy są urzędnikami i z ramienia rządu zajmują się administracją tego terytorium.
George ma wiele różnych obowiązków, takich jak czuwanie nad przestrzeganiem prawa łowieckiego, zwalczanie kłusownictwa i tępienie drapieżnych zwierząt, które dają się we znaki tubylczym plemionom. Ta praca wymaga dalekich podróży — nazywamy je safari. Jeżeli tylko jest to możliwe, towarzyszę mężowi w wyprawach i dlatego miałam niezwykłą sposobność nawiązania bliskiego kontaktu z tą dziką krainą, gdzie życie jest twarde i prawa dyktuje natura.
7
Historia, którą tu opowiadam, zaczęła się na jednej z takich właśnie safari. Lew-ludożerca zabił jakiegoś człowieka z plemienia Boranów. Gdy Georgowi doniesiono, że drapieżnik w towarzystwie dwu lwic przebywa na okolicznych wzgórzach, jego obowiązkiem było wytropienie zwierząt. Dlatego więc rozłożyliśmy się obozem daleko na północ od Isiolo, wśród plemienia Boranów.
Wczesnym rankiem 1 lutego 1956 zostałam w obozie sama z Pati, naszym ulubionym góralkiem skalnym, a raczej samiczką tego dziwnego gatunku, którą mieliśmy już od sześciu i pół lat. Wyglądem przypominała Pati świstaka lub świnkę morską, chociaż zoologowie twierdzą na podstawie budowy zębów i. kości stóp, że góralek jest najbliżej spokrewniony z nosorożcem i słoniem.
Pati przytuliła się miękkim futerkiem do mego karku i z tej bezpiecznej pozycji obserwowała, co się dzieje na świecie. Dookoła rozciągał się suchy teren z wyłaniającymi się tu i ówdzie wyspami granitu i bardzo skąpą roślinnością; mimo tego widziało się zwierzęta, przeważnie gazele różnego gatunku, które dostosowały się do warunków i rzadko albo wcale nie piły.
Nagle usłyszałam warkot motoru; oznaczało to, że Geor» ge wracał znacznie wcześniej, niż go oczekiwałam. Wkrótce^ nasz Land-Rover przedarł się przez kolczaste krzaki i za- ' trzymał blisko namiotów. George zaczął wołać: — Joy, gdzie jesteś? Prędko, mam coś dla ciebie... Z Pati na karku podbiegłam ku niemu i zobaczyłam skórę z lwa. Zanim jednak zdążyłam zapytać o przebieg polowania, George wskazał na skrzynię samochodu. Zobaczyłam tam trzy malutkie lwiątka, trzy kulki z pstrokatego futra, które starały się schować łebki przed światem. Liczyły najwyżej po kilkanaście dni i oczy miały jeszcze pokryte niebieskawą błoną. Jeszcze nie bardzo umiały też pełzać, a jednak próbowały rozłazić się na wszystkie strony. Posadziłam sobie maleństwa na kolanach, aby je pocieszyć, a tymczasem George z bardzo zmartwioną miną opowiadał mi, co zaszło. Tuż przed świtem przewodnicy doprowadzili jego i drugiego łowczego, Kena, w pobliże
8
miejsca, gdzie miał się ukrywać lew-ludożerca. O pierwszym brzasku zostali zaatakowani przez lwicę, która wypadła zza jakichś skał. Chociaż nie zamierzali jej zabijać, znalazła się zbyt blisko i to sprawiło, że droga odwrotu stała się zbyt ryzykowna. Wobec tego George dał Kenowi znak, aby strzelał; Ken strzelił i zranił zwierzę. Lwica zniknęła, a gdy oni poszli za nią, znaleźli obfite ślady krwi prowadzące na wzgórze. Bardzo ostrożnie i krok za krokiem posuwali się grzbietem wzniesienia, aż doszli do potężnej płaskiej skały. George wdrapał się na nią, aby mieć lepszy widok, podczas gdy Ken badał teren dookoła. Potem George zobaczył, że Ken zajrzał pod skałę, chwilę odczekał, złożył się i wypalił z obu luf. Rozległo się warczenie, a za chwilę lwica znów pojawiła się i ruszyła wprost na Kena. George nie mógł początkowo użyć sztucera, bo Ken znajdował się na linii strzału; na szczęście jeden z członków patrolu łowieckiego stał na lepszej pozycji i strzałem ze swojej broni spowodował, że lwica zboczyła z drogi; wtedy George mógł ją położyć. Okazało się, że była to potężna samica w kwiecie wieku, z sutkami wezbranymi mlekiem. Dopiero na ten widok George zrozumiał, dlaczego była taka rozwścieczona i tak odważnie stawiała czoło ludziom. Potem zaczął sobie czynić wyrzuty, iż z jej zachowania się wcześniej nie wywnioskował, że broniła
swego pomiotu.
Zarządzono poszukiwanie szczeniąt; w pewnej chwili George i Ken usłyszeli słabe głosy dochodzące ze szczeliny w skale. Gdy starali się sięgnąć tam na całą długość ramion, odpowiedzią były gniewne pomruki i dziecinne warczenie. Wobec tego wycięto długi kij z rozwidleniem w kształcie haka na jednym końcu i po mozolnych wysiłkach udało się nim wyciągnąć lwiątka ze szczeliny; mogły mieć najwyżej po dwa lub trzy tygodnie. Zaniesiono je do samochodu, a w drodze do obozu dwa większe przez cały czas warczały i pluły z gniewu. Trzecie, najmniejsze lwiątko, nie stawiało jednak żadnego oporu i zachowywało się zupełnie obojętnie. Teraz trzy maleństwa leżały u mnie na
kolanach — jak tu się nad nimi nie roztkliwiać?
9
Ku memu wielkiemu zdziwieniu Pati, zwykle bardzo zazdrosna o każdego rywala, wkrótce ułożyła się przy lwiątkach i zupełnie wyraźnie uznała je za miłe towarzystwo. Od tego dnia ona i lwiątka stanowiły nierozłączną czwórkę. W pierwszym okresie Pati przewyższała je wzrostem i będąc sześcioletnią damą odznaczała się ogromną godnością w porównaniu z malutkimi futrzanymi kłębusz-kami, które nie umiały jeszcze utrzymać równowagi przy próbach chodzenia.
Dwa dni upłynęły, nim lwiątka pierwszy raz skosztowały mleka. Aż do tego ważnego momentu wszystkie moje zabiegi i sztuczki obliczone na to, aby ję skłonić do przełknięcia nie słodzonego mleka kondensowanego, które odpowiednio rozcieńczałam, wywoływały jedynie podnoszenie w górę nosków i głośne protesty: „ndż, ndż". Chyba tak samo myśmy się zachowywali jako dzieci, mim naeczjłiśmy się mówić grzecznie: „nie, dziękuję". ?I?
Gdy jednak lwiątka nauczyły się już pić ?I??^?i? można im go było nastarczyć i co dwie godziny musiałam podgrzewać nową porcję i myć kawałek gumowej rurki, który wyjęliśmy z radia, aby zastępował smoczek do chwili zdobycia prawdziwej butelki do karmienia niemowląt. Natychmiast zresztą posłaliśmy do najbliższego afrykańskiego sklepu, odległego o dobre osiemdziesiąt kilometrów, i to nie tylko po smoczki, ale również po tran, glukozę i kilka skrzyń nie słodzonego mleka kondensowanego.
Równocześnie przekazaliśmy komisarzowi okręgowemu w Isiolo, o dwieście czterdzieści kilometrów od naszego obozu, sygnał SOS. Zawiadomiliśmy go, że w ciągu najbliższych dwu tygodni przybędzie tam troje królewiąt i prosiliśmy o przygotowanie na czas wygodnego drewnianego pomieszczenia.
Po kilku dniach lwiątka zadomowiły się u nas i stały się ulubieńcami wszystkich. Pati, która sama siebie mianowała troskliwą nianią, została główną opiekunką; była niezwykle oddana lwiątkom, pozwalała się tarmosić i deptać przez trójkę szybko rosnących awanturników. Wszystkie trzy lwiątka były samicami, a nawet w tak młodym wieku
10
każda panienka zdradzała swoiste cechy charakteru. „Gruba" odznaczała się dobroduszną wyższością i łaskawością wobec sióstr. Druga z kolei zachowywała się jak klown; bez przerwy się śmiała, a podczas karmienia z błogo przymkniętymi oczyma poklepywała butelkę z mlekiem przednimi łapami. Nazywałam ją Lustika — wesoła.
Trzecie lwiątko wyróżniało się najmniejszym wzrostem, ale równocześnie największą odwagą. Ciągle myszkowała dookoła, a gdy coś wydawało się podejrzane, tamte dwie ją właśnie wysyłały na zwiady. Nazwałam ją Elza, bo przypominała mi kogoś noszącego takie imię.
W naturalnych warunkach Elza zostałaby prawdopodobnie wyrzucona ze stada *. U lwów w jednym miocie rodzi się przeciętnie cztery młode, z czego jedno zwykle ginie zaraz po urodzeniu, a drugie jest również zbyt słabe, aby przeżyć. Dlatego przeważnie widuje się lwicę z dwoma lwiątkami. Matka zajmuję się dziećmi aż do ukończenia przez nie dwu lat. Przez pierwszy rok dostarcza im pokarmu; połyka go i zwraca częściowo przetrawiony, a więc odpowiedni dla młodych. W drugim roku lwiątka mogą uczestniczyć w łowach, ale bywają srogo karcone, jeżeli stracą panowanie nad sobą. Ponieważ jeszcze wtedy nie umieją polować i zabijać na własną rękę, zdane są tylko na resztki pozostawione ze zdobyczy przez dorosłych członków stada. Często ta reszta stanowi bardzo mało, dlatego lwy w tym wieku zwykle bywają w złej formie, prawie słaniają się na nogach. Czasami się zdarza, że nie potrafią dłużej znieść głodu; wtedy wdzierają się między ucztujących dorosłych członków stada, co często przypłacają życiem, albo małymi grupami odłączają się od stada i z braku umiejętności właściwego atakowania i zabijania zdobyczy wpadają w różne tarapaty. Surowe są prawa natury i lwy muszą od zarania życia przebyć twardą szkołę.
• „Stado" Jest luźnym określeniem wspólnoty obejmujące] więcej niż dwa lwy. Może się składać z Jednej rodziny lub większe] liczby rodzin żyjących łącznie z dorosłymi osobnikami, albo z pewnej liczby dorosłych lwów trzymających się razem w celu wspólnych łowów — w przeciwieństwie do pary lwów lub samotnego lwa (przyp. aut.).
11
Nasza czwórka — Pati i trzy lwiątka — spędzała większą część dnia pod łóżkiem polowym w moim namiocie; widocznie lwiątka uważały to miejsce za bezpieczne i najbardziej zbliżone do ich naturalnego „pokoju dziecinnego". Już od malęńkości były bardzo porządne i zawsze dbały o to, aby w odpowiedniej chwili wyleźć na piasek przed namiotem. W pierwszych dniach zdarzały im się jeszcze „nieszczęścia", ale później, jeżeli coś takiego zaszło i w ich „domu" zjawiła się mała kałuża, miauczały rozpaczliwie i komicznymi grymasami wyrażały okropne obrzydzenie. Pod każdym zresztą względem były bardzo czyste i nie wydawały żadnej woni, poza czymś bardzo przyjemnym, przypominającym miód — a możł^Jbył tran? Języki miały już wtedy szorstkie jak ???i??^?????; gdy podrosły, czuliśmy ich lizanie nawet przez drelSkowg ubrania.
Po dwu tygodniach wróciliśmy do Isiolo, gdzie na nasze królewięta oczekiwał pałac; zjawili się też wszyscy mieszkańcy osady, aby zgotować przybyszom prawdziwie królewskie powitanie. Lwiątka lubiły Europejczyków, szczególnie małe dzieci, okazywały natomiast wyraźną niechęć wobec Afrykanów; jedynym wyjątkiem był młody So-malijczyk imieniem Nuru, pracujący u nas jako ogrodnik. Mianowaliśmy go teraz naczelnym hodowcą lwów. Zadowolony był z tego stanowiska, gdyż podnosiło ono jego pozycję społeczną; ponadto, gdy lwiątka zmęczyły się harcami po całym domu i układały się do snu pod jakimś cienistym krzakiem, mógł godzinami siedzieć obok nich, pilnując, aby węże lub pawiany nie zrobiły im krzywdy.
Przez dwanaście tygodni odżywialiśmy lwiątka nie słodzonym mlekiem z dodatkiem tranu, glukozy, mączki kostnej i odrobiny soli. Wkrótce dały nam do poznania, że wystarczy im karmienie co trzy godziny, a później odstępy stawały się stopniowo coraz dłuższe.
Przejrzały już teraz zupełnie na oczy, ale jeszcze nie umiały oceniać odległości i często nie trafiały w zamierzony cel. Aby im w tym pomóc, dawaliśmy im do zabawy gumowe piłki i stare dętki — te ostatnie doskonale służyły do zabawy w przeciąganie. Lwiątka interesowały się
T2
ogromnie wszystkimi rzeczami z gumy, wszystkim, co było miękkie i elastyczne. Próbowały odbierać sobie dętki, przy czym atakujący rzucał się bokiem na aktualnego posiadacza i całym ciężarem wpychał się między niego a dętkę. Gdy ten sposób nie pomagał, rywale zaczynali po prostu ciągnąć z całej siły każdy w swoją stronę. Po wygranej bitwie zwycięzca paradował ze swą zdobyczą przed frontem pozostałej dwójki, aby sprowokować nowy atak. Gdy tamte ignorowały taką demonstrację, kładł im dętkę tuż pod nosami i udawał, że nie zdaje sobie sprawy z ryzyka
kradzieży.
Najważniejszym elementem każdej zabawy było zaskoczenie. Od najwcześniejszej młodości lwiątka podkradały się jedno do drugiego — i do nas też; instynkt dyktował im, jak to należy robić.
Zawsze atakowały z tyłu; w ukryciu przywierały nisko do ziemi, potem pełzły wolno ku nie spodziewającej się tego ofierze, aż w końcu rzucały się naprzód z błyskawiczną szybkością i takim skutkiem, że całym ciężarem spadały na grzbiet „zdobyczy" i przygniatały ją do ziemi. Gdy napad kierował się przeciw nam, zawsze udawaliśmy, ze nie zauważamy, co się święci; rozmyślnie przykucaliśmy patrząc w inną stronę tak długo, aż nastąpił atak. Lwiątka
były tym zachwycone.
Pati zawsze chętnie uczestniczyła w tych zabawach, chociaż — wobec tego, że lwiątka stały się wkrótce trzy razy cięższe od niej — starannie unikała znalezienia się na linii ataku i ryzyka zgniecenia przez napastnika. We wszystkich innych okolicznościach utrzymywała swój autorytet wyłącznie siłą charakteru; gdy lwiątka bywały zbyt agresywne, przywoływała je do porządku w ten sposób, że po prostu odwracała się frontem ku nim. Podziwiałam jej postawę, bo takie małe stworzenie jak ona musiało się zdobywać na ogromną odwagę, aby przekonać lwiątka, że się ich nie boi; tym bardziej że na swoją obronę miała Pati tylko ostre zęby, szybki refleks, inteligencję i męstwo.
Pati przybyła do nas jako świeżo urodzone maleństwo i bez reszty dostosowała swój tryb życia do naszego.
13
W przeciwieństwie do swego kuzyna, góralka żyjącego na drzewach, nie była zwierzęciem żerującym w ciemnościach i nocami sypiała ze mną, owijając mi szyję jak puszyste boa. Była wegetarianką, lecz miała skłonność do alkoholu, szczególnie do najsilniejszych trunków. Jeżeli tylko zdarzyła się jej okazja, przewracała butelkę, wyciągała korek i raczyła się zawartością. Ponieważ to szkodziło jej zdrowiu, nie mówiąc już o stronie moralnej, wszelkimi sposobami staraliśmy się zapobiec jej kontaktom z whisky i dżinem.
Załatwiała się w sposób bardzo osobliwy. Góralki zawsze robią to w jednym miejscu, najchętniej na skraju jakiejś skały. Podczas pobytu w domu Pati zawsze siadała na sedesie w klozecie i w tej pozycji przedstawiała komiczny widok. Na safari, gdy nie miała tak wyrafinowanych wygód, bywała tak nieszczęśliwa, że ostatecznie zawsze kleciliśmy dla niej »ąły klozecik.
Nigdy nie^ft^Łzłam na niej pchły ani kleszcza, z początku nie moglS^ więc zrozumieć jej zwyczaju ciągłego drapania się po całym ciele. U palców przy miękko wyścielonych stopach miała okrągłe pazury w kształcie kopytek, jak u miniaturowego nosorożca; przednie łapy kończyły się czterema palcami, tylne trzema. Na wewnętrznym palcu każdej tylnej łapy znajdował się pazur zwany grzebieniem; tego właśnie używała do gładzenia futerka, a wyr glądało to na ciągłe drapanie.
Pati nie miała widocznego ogona; wzdłuż kręgosłupa mieścił się specjalny gruczoł, który wyróżniał się jako biały pas na tle reszty futerka, popielatego z brązowymi smugami. Gdy zwierzątko było podniecone bądź z powodu przyjemności, bądź niebezpieczeństwa, ten gruczoł wydzielał jakąś substancję i włos jeżył się na białym pasie. W miarę podrastania lwiątek zdarzało się to coraz częściej, widocznie ze strachu, którego napędzały Pati wesołe, ale dość bezceremonialne towarzyszki zabaw. Bo też gdyby nie potrafiła dość szybko schronić się na parapet okna, na drabinę lub jakiś inny wysoki przedmiot, groziło jej niebezpieczeństwo, że lwiątka pomylą ją z gumową piłką. Do
14
czasu zjawienia się lwiątek Pati zajmowała pierwsze miejsce wśr-ód naszych czworonożnych ulubieńców. Bardzo mnie więc wzruszało to, że nie przestała kochać hultajskiej trójki n. awet wtedy, gdy lwiątka odciągały od niej uwagę
naszych gości.
W miiirę jak lwiątka w coraz większym stopniu zdawały sobie sr>rawę ze swojej siły, wypróbowywały ją na wszystkim, co znalazły. Na przykład płachtę podłogi do namiotu, chociaż duża, musiały wlec na wszystkie strony. Zabierały się do tego w sposób właściwy dla rodziny kotów, to znaczy umieszczały płachtę pod sobą i wlokły ją między przednimi łapami, tak jak w późniejszym życiu miały wlec upolowaną zdobycz. Inną ulubioną zabawą był „król na zamku". Jedno lwiątko wskakiwało na worek z kartoflami i łapami broniło się przed atakami drugiego, aż zostawało nagle zdetronizowane przez trzecie, które rzucało się z tyłu. Tyrti ostatecznym zwycięzcą bywała zwykle Elza, która, widząc tamtych dwoje zajętych walką, doskonale umiała
wykorzystać okazję.
Kilka naszych drzew bananowych okazało się też wyborną zabawką i wkrótce z 'bujnego listowia zostały żałosne strzępy. Łażenie po drzewach stanowiło znów inną ulubioną zabawę. Małe lwy były urodzonymi akrobatami, ale często wdrapywały się tak wysoko, że nie mogły zawrócić, aby zejść na dół i w takich wypadkach musieliśmy spieszyć na ratunek.
Gdy rano Nuru je wypuszczał, lwiątka wypadały za drzwi z całym nagromadzonym przez noc zapasem energii i taką chwilę można by porównać z momentem startu na wyścigach psów. Pewnego razu tuż po wypuszczeniu zauważyły namiot, w którym spali dwaj znajomi przybyli do nas W odwiedziny. W kilka minut namiot przestał istnieć, a nas zbudziły krzyki gości, którzy nadaremnie usiłowali ratować swój dobytek, podczas gdy lwiątka w dzikim podnieceniu rzucały się pod szczątki namiotu i pojawiały z rozmaitymi łupami — pantoflami, częściami piżam, kawałkami siatki przeciw moskitom. Do przywrócenia dyscypliny trzeba było użyć kija.
Ułożenie lwiątek do snu nie należało do łatwych zadań. Proszę sobie wyobrazić trzy niegrzeczne dziewczynki, które wzorem wszystkich dzieci nie, lubią kłaść się spać, ale równocześnie potrafią biegać dwa razy szybciej od swoich opiekunek i w dodatku mają tę przewagę, że widzą w ciemnościach.
Cząsto byliśmy zmuszeni uciekać się do wybiegów. Jedna z wielkim powodzeniem stosowana sztuczka polegała na tym, że do długiego sznura przywiązywało się jakiś stary worek i ciągnęło go najpierw w stronę klatki, a potem aż do jej wnętrza; zwykle lwiątka nie mogły się oprzeć po-th^Be szarpania tego worka. ^4^^bawami na dworze było pół biedy, ale lwiątka zasmakowały również w książkach i poduszkach. Aby więc uratować naszą bibliotekę i inne rzeczy, musieliśmy ostatecznie zabronić im wstępu do domu. W tym celu z mocnego drutu przybitego do drewnianej ramy zrobiliśmy furtkę sięgającą nam do ramion i umieściliśmy ją przy wejściu na werandę. Lwiątka były z tej furtki bardzo niezadowolone, więc na pocieszenie za stracone miejsce do zabaw .powiesiliśmy im na drzewie starą oponę, która okazała się doskonała do obgryzania i również jako huśtawka. Obdarowaliśmy je też starą drewnianą beczką na miód, która przy toczeniu po ziemi wydawała głośne grzmoty. Największą jednak uciechą okazał się stary jutowy worek. Napchaliśmy go starymi dętkami i powiesiliśmy na gałęzi, gdzie dyndał zapraszająco. Gdy lwiątka czepiały się go, za pomocą długiego sznura rozhuśtywalismy worek wysoko w powietrze. Im bardziej się z nich śmieliśmy, tym bardziej lwiątka cieszyły się tą zabawą.
A jednak mimo tych wszystkich uciech nie zapomniały, że na werandzie jest zapora w postaci furtki. Często przychodziły i ocierały miękkie nosy o drut.
Pewnego dnia późnym popołudniem mieliśmy na podwieczorku kilkoro znajomych. Zwabione wesołymi głosami z wnętrza lwiątka wkrótce zjawiły się pod domem, ale zachowywały się bardzo grzecznie, nie tarły nosami o drut, trzymały się jakieś pół metra od furtki. Taka przykładna 16
grzeczność wydała mi się podejrzana, poszłam więc zbadać przyczynę. Ku ogromnemu przerażeniu zobaczyłam między furtką a lwiątkami dużą, czerwoną plującą kobrę. Mimo naszej obecności z jednej strony, a lwiątek z drugiej, pełzła sobie zdecydowanie w poprzek schodów werandy, ale zanim zdążyliśmy przynieść dubeltówkę, już zniknęła. Żadna jednak barykada, kobra ani zakaz nie mogły dokonać tego, aby Lustika porzuciła zamiar dostania się do domu; ciągle .próbowała wejść przez różne drzwi. Naciskanie klamki okazało się bardzo łatwe; nawet przekręcanie gałki było dla niej osiągalne; pokonana została dopiero wtedy, gdyśmy pospiesznie założyli na wszystkich drzwiach zasuwy, chociaż raz nawet przyłapałam ją na tym, że usiłowała odsunąć zasuwę zębami. Zemściła się na nas za swe niepowodzenia w ten sposób, że porwała bieliznę rozwieszoną do suszenia i pognała z nią w busz.
W wieku trzech miesięcy lwiątka miały już na tyle mocne zęby, że mogły jeść mięso. Dawałam im więc je surowe i mielone, co było w naszych warunkach najlepszą na^ miastka zwróconego z żołądka mięsa, którym karmiłaby je matka. Przez kilka dni nie chciały jednak go tknąć i stroiły grymasy obrzydzenia. Potem Lustika dokonała eksperymentu, skosztowała — i uznała tę potrawę za smaczną. Pozostałe naśladowały jej odwagę i wkrótce przy posiłku toczyły się walki o mięso. To oznaczało, że biedna Elza, ciągle słabsza od sióstr, nie mogła liczyć na sprawiedliwy udział. Wobec tego brałam ją zwykle na kolana i tak ją karmiłam. Przepadała za tym, a swój zachwyt demonstrowała kręceniem głową i przymykaniem oczu. Zabierała się też do ssania moich wielkich palców i masowania przy tym moich ud przednimi łapami, jakby szturchała brzuch matki, aby wyssać więcej mleka. Właśnie podczas godzin karmienia utrwalał się nasz wzajemny stosunek. Łączyliśmy zabawę z jedzeniem, a ja z tymi uroczymi stworzeniami spędzałam szczęśliwe chwile.
Były z natury leniwe i czasem trzeba było je bardzo namawiać, aby zechciały się ruszyć z jakiejś wygodnej pozycji. Nawet taki przysmak jak kość szpikowa nie był wart
2 — Moja lwia rodzina
17
wysiłku stanięcia na nogach, wolały się przytoczyć do koś ci, bo to był najłatwiejszy sposób. Najbardziej jednak lubiły, abym trzymała im taką kość, a one ją ssały leżą< na grzbietach z łapami w powietrzu.
Gdy lwiątka udawały się do buszu, miewały różne przygody. Pewnego dnia poszłam za nimi, bo uprzednio dałam im proszki przeciw robakom i chciałam stwierdzić rezultat. Wkrótce zobaczyłam je śpiące na ziemi, a prawie równocześnie dostrzegłam zbliżającą się do nich kolumnę czarnych mrówek-żołnierzy. Niektóre wdrapywały się już na śpiące lwiątka. Wiedząc, jak te mrówki atakują wszystko, ^M ^yrodze, i jakie mają potężne żuwaczki, już chciałam ^^^razic lwiątka, gdy mrówki zmieniły kierunek marszu.
Wkrótce potem zjawiło się pięć osłów i lwiątka same
się obudziły. Pierwszy raz widziały takie duże; zwierzęta
i natychmiast popisały się przysłowiową odwagą lwów, bo
wszystkie naraz ruszyły do ataku. Ta przygoda dała im
tyle pewności siebie, że gdy kilka dni później pod dom
podszedł tabun złożony z naszych czterdziestu jucznych
osłów i mułów, trzy małe lwiątka nieustraszonym atakiem
rozpędziły całą kawalkadę na cztery wiatry.
Mając pięć miesięcy były w doskonałej formie i stawały się z dnia na dzień silniejsze. Przez cały czas korzystały z wolności z wyjątkiem nocy, kiedy spały w zagrodzie zrobionej ze skał i piasku obok drewnianej klatki. Taka ostrożność była konieczna, bo wokół naszego domu często kręciły się dzikie Iwy, hieny, szakale i słonie i każde z tych zwierząt mogło być dla nich groźne.
Im bardziej poznawaliśmy lwiątka, tym bardziej je lubiliśmy, trudno więc przychodziło nam pogodzić się z myślą, że nie możemy na zawsze trzymać trzech szybko rosnących lwów. Z żalem zdecydowaliśmy, że z dwoma musimy się rozstać i że to powinny być te większe, które zawsze trzymały się razem i mniej były od nas zależne niż Elza. Nasi afrykańscy domownicy zgadzali się z tym wyborem; gdy pytaliśmy ich o zdanie, jednogłośnie wskazywali na ¦ najmniejsze lwiątko. Może przewidując przyszłość myśleli
18
tak: „Jeżeli już musi być w domu lew, to niech będzie jak najmniejszy".
Co zaś do Elzy to spodziewaliśmy się, że jeżeli będzie miała nas jako jedynych przyjaciół, łatwiej przyzwyczai się nie tylko do życia w Isiolo, lecz również do tego, aby nam towarzyszyć na safari.
Jako przyszły dom dla Lustiki i Grubej wybraliśmy Blydorp Zoo w Rotterdamie i poczyniliśmy odpowiednie kroki w celu przygotowania ich do podróży samolotem.
Ponieważ samolot miał wystartować z lotniska w Nairobi, odległego o trzysta kilometrów, postanowiliśmy przyzwyczaić lwiątka do podróży samochodem i codziennie zabierałam je na krótkie przejażdżki swoją półtoratonową ciężarówką, która miała odrutowaną skrzynię. Zaczęliśmy też karmić lwiątka w ciężarówce, aby do niej przywykły i uważały za ogrodzone miejsce do zabawy. W ostatnim dniu wyłożyliśmy skrzynię miękkimi workami z piaskiem.
Gdy ruszaliśmy, Elza pobiegła kawałek wzdłuż drogi, a potem stanęła i z ogromnym smutkiem w oczach patrzyła za samochodem uwożącym jej dwie siostry. Jechałam w skrzyni.razem z lwiątkami uzbrojona w małą apteczkę podróżną, gdyż oczekiwałam, że w czasie długiej podróży będę solidnie podrapana. Te moje medyczne przygotowania okazały się jednak zawstydzająco zbędne, bo po godzinie niepokoju lwiątka ułożyły się przy mnie, obejmując mnie łapami. W ten sposób podróżowaliśmy jedenaście godzin, opóźnieni przez dwie pęknięte dętki. Lwy nie mogły wykazywać większego zaufania. Gdy przybyliśmy do Nairobi, patrzyły na mnie ogromnymi oczyma, nie wiedząc, co mają sądzić o tych wszystkich obcych głosach i zapachach. Potem samolot uniósł je na zawsze z rodzinnego kraju.
Za kilka dni dostaliśmy depeszę z wiadomością, że nasze lwiątka bezpiecznie dotarły do Holandii. Gdy je odwiedziłam trzy lata później, przyjęły mnie jako przyjazną osobę i pozwoliły się głaskać, lecz mnie nie poznały. Przebywają w doskonałych warunkach, ja zaś byłam zadowolona stwierdziwszy, że prawie na pewno nie pamiętają życia na swobodzie.
19
??. spotyka inne zwierzel
Jak George mi później opowiadał, podczas mego pobyti w Nairobi Elza była bardzo smutna i nie opuszczała go ani na moment; wszędzie za nim chodziła; gdy pracował, siadywała pod biurkiem, a w nocy spała na jego łóżku. Co wieczora brał ją na spacer, ale w dzień mego powrotu nie chciała z nim pójść i wyczekująco usadowiła się na samym środku podjazdu. Nic nie mogło jej ruszyć z miejsca. Czy możliwe, że wiedziała o moim powrocie? Jeżeli tak, to z jakim instynktem zwierzęcym należy łączyć tego rodzaju przeczucie? Takie zachowanie się jest trudne albo wręcz niemożliwe do wytłumaczenia.
Gdy wróciłam sama, zgotowała mi serdeczne przyjęcie, ale serce krajało się na widok tego, jak wszędzie; szukała sióstr. Przez wiele, wiele dni wpatrywała się w busz i wzywała je. Wszędzie nam towarzyszyła, jakby w obawie, że i nas dwoje może ją też porzucić. Na pocieszenie trzymaliśmy ją w domu; spała z nami w łóżku i często nocą budziliśmy się czując jej szorstki język na twarzy.
Gdy tylko udało się poczynić konieczne przygotowania, zabraliśmy ją na safari, aby przełamać ten jej nastrój smutku i oczjAirania. Na szczęście wszystko związane z safari przye^B» jej do gustu — polubiła to tak jak my. Moja ciężslPoWka, wyładowana miękkim bagażem i worami z pościelą, stanowiła dla niej idealny środek podróży, gdyż z wygodnego legowiska mogła obserwować, co się dzieje wokoło.
Rozbiliśmy obóz nad rzeką Uaso Nyiro, której brzegi są porośnięte palmami doum i krzakami akacji. Podczas suchej pory roku płytkie wody płyną powoli w kierunku bagnistych terenów, przechodząc przez kilka stromych spadów i tworząc liczne głębokie i pełne ryb sadzawki.
Opodal naszego obozu ciągnęły się skaliste wzgórza. Elza 20
łaziła po rozpadlinach, obwąchiwała głazy i zwykle kładła sję w końcu na szczycie jakiejś skały, skąd mogła obserwować otaczający ją busz. Późnym popołudniem słońce zmieniało krajobraz w orgię ciepłych barw: wtedy Elza zlewała się z czerwonawym głazem, jakby stanowiła jego część.
To była najprzyjemniejsza pora dnia; wszyscy i wszystko odpoczywało po największym upale; cienie wydłużały się i nabierały głębokiej, fioletowej barwy, potem szybki zachód słońca zacierał wszystkie szczegóły. Głosy ptaków najpierw słabły, potem milkły, cisza ogarniała świat, wszystko jakby wstrzymywało oddech w oczekiwaniu na zapadnięcie ciemności i obudzenie się buszu. Wreszcie przeciągły głos hieny dawał hasło i zaczynało się polowanie.
Pamiętam szczególnie dobrze: jeden wieczór. Przywiązałam Elzę do drzewa rosnącego przed namiotami; ona zabrała się do obiadu, ja zaś siedziałam w mroku i słuchałam.
Pati wskoczyła -mi na kolana i ułożywszy się wygodnie, zgrzytała zębami — nieomylny znak, że czuła się szczęśliwa. Piewik cykał nad rzeką, gdzie wschodzący księżyc odbijał się w falującej powierzchni wody. W górze, w łagodnym mroku, jasno błyszczały gwiazdy — a w Prowincji Północnej Granicy gwiazdy zawsze mi się wydają dwa razy większe niż gdziekolwiek indziej. W pewnej chwili usłyszałam głęboki, wibrujący głos, jakby daleko leciał samolot; to oznaczało, że słonie przedzierają się do rzeki. Na szczęście wiatr był dla nas pomyślny i dudnienie wkrótce ustało.
Nagle dało się słyszeć pomrukiwanie, odgłos świadczący niewątpliwie o obecności lwów. Najpierw dochodziło z daleka, potem stopniowo stawało się coraz głośniejsze i głośniejsze. Co pomyśli o tym Elza? Tymczasem Elza wydawała się zupełnie nieczuła na zbliżanie się pobratymców. Szarpała mięso i odgryzione kawałki miażdżyła trzonowymi zębami; potem przewróciła się na grzbiet i usnęła z łapami w powietrzu. Ja zaś dalej wsłuchiwałam się w chichot hien, pojękiwanie szakali i wspaniały chór lwów.
2J
Była to bardzo gorąca pora, więc Elza spędzała częś' dnia w wodzie. Jeżeli słońce zbytnio przypiekało i było je za gorąco, odpoczywała wśród trzciny, co jakiś czas wlokąc się leniwie do rzeki, w którą wpadała z głośnym pluskiem, Ponieważ wiedzieliśmy, że w rzece Uaso Nyiro jest mnóstwo krokodyli, obawialiśmy się tych kąpieli, ale, żaden gad nigdy się do niej nie zbliżył.
Elza miała stale w głowie rozmaite figle. Jeżeli tylko mogła nas zaskoczyć, opryskiwała nas wodą podczas wspólnej zabawy; albo wyskakując z wody rzucała się na nas jeszcze cała mokra, tak że pod ciężarem jej ociekającego wodą ciała padaliśmy na piasek razem z aparatami fotograficznymi, lornetkami i bronią palną. Z łap robiła różny użytek. Służyły jej do obdarzania nas delikatną pieszczotą, ale też umiała przy zabawie wymierzyć szybkie i celne uderzenie. Znała wreszcie taką sztuczkę dżiu-dżitsu, którą bez pudła przewracała nas na plecy. Mogliśmy być nie wiem jak przygotowani na atak, a jej wystarczyło lekko łapą uderzyć po kostkach u nóg i już leżeliśmy.
Bardzo dbała Elza o swoje pazury; chropowata kora niektórych drzew służyła jej do ich ostrzenia; zostawiając głębokie rysy drapała korę tak długo, aż była zadowolona z rezultatu. Prawdopodobnie w ten sposób gimnastykowała mięśnie pazurów.
Nie obawiała się strzałów i nauczyła się, że „bang" oznacza zabitego ptaka. Pasjami lubiła aportować, szczególnie perliczki, którym miażdżyła kości, chociaż bardzo rzadko zjadała mięso ^^gdy nie tykała piór. Pierwszy , zastrzelony ptak należlBevsze do niej; obnosiła go dumnie w pysku, aż się to^§ znudziło, potem kładła ptaka u moich stóp i patrzyła na mnie tak, jakby mówiła: „Bądź tak dobra i ponieś go trochę". Gdy brałam perliczkę i niosłam tak, że dyndała jej przed nosem, Elza zadowolona dreptała za mną.
Chociaż przepadała za perliczkami, wiedziona dziwnym gustem nie interesowała się zupełnie mniejszymi ptakami z rodzaju Francolinus, które przypominają europejską kuropatwę.
Ody trafiła na słoniowe łajno, natychmiast się w nim tarzała; wszystko wskazywało, że uważa je za idealny środek toaletowy, bo wcierała tę perfumę w skórę z wielką dokładnością. Łajno nosorożców też uznawała za przyjemne a inaczej mówiąc lubiła łajno wszystkich zwierząt roślinożernych, najbardziej jednak zwierząt gruboskórnych. Często zastanawialiśmy się nad tym jej postępowaniem — czy dyktował je instynkt ukrycia własnej woni przed zwierzętami, które w naturalnych warunkach zabijałaby i pożerała? Powszechny wśród domowych psów i kotów zwyczaj tarzania się w odchodach jest niewątpliwie zwyrodniałą formą tego samego instynktu. Nigdy nie stwierdziliśmy, aby Elza tarzała się w łajnie zwierząt mięsożernych. Bardzo zaś uważała na to, aby się załatwiać kilka metrów od ścieżki używanej przez zwierzynę, jeżeli szliśmy właśnie taką ścieżką.
Pewnego popołudnia Elza, zwabiona hałasem czynionym przez słonie, pognała w busz. Wkrótce usłyszeliśmy głośne trąbienie i wrzaski, a równocześnie też gdakanie perliczek. W wielkim podnieceniu oczekiwaliśmy, co wyniknie z tego spotkania. Po chwili głosy słoni ucichły, ale za to perliczki podniosły straszny wrzask. Potem ku naszemu ogromnemu zdziwieniu z gąszczu wyszła Elza mając za sobą stado sępich perliczek. Widocznie ptaki postanowiły ją przepędzić, bo gdy tylko próbowała przysiąść, tak mocno na nią gdakały, że musiała ruszać dalej. Dopiero wtedy gdy łyse ptaki zauważyły naszą obecność, Elza mogła zaznać spokoju.
Podczas jednej przechadzki Elza nagle zamarła przed kępą zarośli sanseverii, potem podskoczyła w górę i szybko uciekła, rzucając nam spojrzenie, które zdawało się mówić: „Dlaczego mnie nie naśladujecie?" W tym momencie zauważyliśmy między sterczącymi liśćmi sanseverii dużego węża; był doskonale ukryty za gęstą osłoną, dziękowaliśmy więc Elzie za ostrzeżenie.
Gdy wróciliśmy do Isiolo, zaczęły się deszcze. Ziemię pokryły strumienie i kałuże. Elzie sprawiało to ogromną przyjemność, pluskała się przy każdej okazji i z wielką
23
energią skakała na nas, aby nas obsmarować tym, co widocznie uważała za rozkoszne błotko. To już przekraczało granice żartów; musieliśmy jej dać do zrozumienia, że jest za ciężka na takie figlarne skoki. Tłumaczenie polegało na rozsądnym używaniu krótkiego kija; pojęła natychmiast i odtąd bardzo rzadko przychodziło nam korzystać z tego argumentu, chociaż zawsze nosiliśmy kij dla przestrogi. Kiedy zrozumiała także znaczenie słowa „nie", okazywała posłuszeństwo nawet wtedy, gdy kusiło ją, aby ścigać antylopę.
Często rozczulający był widok tego, jak walczyły w niej dwa uczucia: instynkt łowiecki i chęć spełnienia naszych życzeń. Każda ruszająca się rzecz wydawała się jej, podobnie jak prawie wszystkim psom, zachętą do pogoni; jak dotąd jednak jej instynkt zabijania nie był w pełni rozwinięty. My zaś bardzo dbaliśmy o to, aby swego pokarmu, to jest koziego mięsa, nigdy nie widziała w stanie żywym. Miała wiele okazji spotykania dzikich zwierząt, ponieważ jednak zwykle byliśmy wtedy przy niej, goniła je tylko dla rozrywki i zawsze szybko wracała, ocierała łeb o nasze kolana i cichym miauczeniem opowiadała nam o przebiegu zabawy w polowanie.
Wokół naszego domu pełno było zwierząt różnego rodzaju. Stado kozłów wodnych i stt|io antylop impala, a oprócz tego sześćdziesiąt siatkowatjaiehrraf — to było nasze sąsiedztwo od wielu lat. Elza sp^BŁała je na każdym spacerze, a zwierzęta tak się z nią^swoiły, że pozwalały jej podkradać się aż na kilka metrów, dopiero wtedy spokojnie odchodziły. Jedna rodzina lisów fenków z uszyma jak u nietoperza tak przywykła do Elzy, że mogliśmy podchodzić na kilka metrów do nor tych płochliwych zwierząt i z bliska obserwować, jak młode lisięta, pilnowane przez rodziców, tarzały się w piasku przy wejściu do jamy.
Również ichneumony dostarczały Elzie wiele okazji do zabawy. Te małe stworzenia, nie większe od łasicy, żyją w opuszczonych przez termity kopcach, które stanowią wspaniałe fortece, gdyż są zrobione z twardej jak kamień ziemi. Wysokie na dwa i pół metra i zaopatrzone w liczne przewody wentylacyjne, dostarczają też chłodnego schro-
24
nienia przed dziennym upałem. W porze podwieczorku wesołe ichneumony opuszczają swoje zamki obronne i żerują na pędrakach i owadach aż do zmroku, potem wracają do domu. Właśnie o tej porze spotykaliśmy je często podczas spacerów. Elza siadała bez ruchu przed takim kopcem i prowadziła oblężenie. Bardzo ją musiał bawić widok małych klownów, które wysuwały łebki z otworów, wydawały ostrzegawczy gwizd i natychmiast znikały jak cienie. O ile drażnienie ichnęumonów stanowiło świetną zabawę, o tyle pawiany były bardzo irytujące. Mieszkały w zabezpieczonej przed lampartami sypialni na stromej skale niedaleko naszego domu. Całą noc spędzały w tym bezpiecznym miejscu, wykorzystując choćby najpłytsze zagłębienia w skale. Przed zachodem słońca zawsze tam wracały i skała wyglądała wtedy jak pokryta czarnymi plamami. Stamtąd szczekały i wrzeszczały na Elzę, która nie; mogła się im niczym odpłacić.
Pierwsze spotkanie Elzy ze słoniem stanowiło denerwujące wydarzenie; było też niebezpieczne, bo nasze biedne lwiątko nie miało matki, która mogłaby je; ostrzec, że te zwierzęta uważają lwa za jedynego wroga swoich małych i nierzadko go zabijają. Pewnego dnia Nuru wziął Elzę na poranny spacer i po chwili przybiegł zdyszany oznajmiając, że nasza pupilka „bawi się ze słoniem". Zabrawszy broń kazaliśmy Nuru zaprowadzić się na to miejsce. Zobaczyliśmy starego i ogromnego słonia, który z łbem schowanym w zaroślach delektował się śniadaniem. Nagle Elza, podpełznąwszy z tyłu, trzepnęła go żartobliwie po tylnej nodze. Taka impertynencja wywołała wrzask wyraźnie świadczący o zaskoczeniu i obrażonej godności. Potem słoń wycofał się z zarośli i ruszył do ataku. Elza zwinnie uskoczyła mu z drogi i nie wykazując żadnego strachu znowu zaczęła się podkradać. Chociaż alarmujący, widok był równocześnie ogromnie komiczny, a nam pozostawało tylko cieszyć się nadzieją, że nie zajdzie potrzeba użycia broni. Na szczęście tamta dwójka wkrótce znudziła się zabawą; stare słonisko wróciło do śniadania, a Elza położyła się opodal i usnęła.
25
Podczas następnych Mit,', ¦
^««Mcej Się OkaZJi dręCZeSrf7 k0r2ySt3ła Z kaŻ^J
^ele, ponieważ właśnie ??????'1',3 °KaZJi tr&fiało ^ zwierząt. W takim «ezonLT Mę °kres Wędrówek tych b<*ace po kilkaset Sz^^T?' ^^ "? Stada ^e, jakby doskonale znały t! /Stle sPrawiały wraże-?*I? w takie miejsca ^tOPOgrafi? Isiol°- i 2a^ze tra-brukselka. Oprir^-^-^Piej rosła kukurydz
i mimo gęstego zaludnieni i sUt ?^'? ** ?wnie we sprawiały wiele kłopotu P S° ???? s*mochodowego 0 trfcy mile od biolo ?I ??I nasz d0m' P°tożony
*Jka, bogate w młode ŁZ*?™7,?TZez naj'IePS2e żero-^adała nam częste ^zyt f f' ""^ IiCzba Piszów stanowiła ich ulubione 2?i? w ?^ ,*"** d°mem barny być na spacerach S takmi okresie m^ie-
Się nawi*ać jakieś małe ??? °?°^' ?° ™2? »***> swego jeszcze bezpieczeństwo E, ? Z3Ś' ???i?? °Prócz
być tym bardziej czujnT ? ?3 UWadze' zieliśmy
Gdy Pewnego dnia Nuru i pi Za mmi d«ża gromada słoń"- z okn ^fali d* d°mu' szła r*ec je w buszu. S%aIiZ; ? Jadalni mogliśmy dojona też je zauważ JE, T °dw6clć Uwage- ?I2?> ale lodzącemu stadu?, zdecydowana skoczyć ku nadanie zawróciły i'?^?????2^ f adła * obserwowała, jak strzelnicę. Pr2yp0,mi^łoynoCZy™^dem paradowały prze2
« *ugim wynurzał ,ie z b, ' defllad* bo jeden **
Ona zaś odczekała, aż Ln;! ' T ?'???? war0Wała Elza. maszerowały, potem p^,^*» dWUdZiestU ~ Prze" na równej linii z grzbietem Za ?I?I *V™W łeb
««* -a końcu potężny ^mieacT Wypr^ Na^e ogromnym łbem zatrąbiłn"ZTJ ^ Sk ' *»*« raził jednak ten okrzyk wot * ""** Elz* ?I? »-
• Podobnie czynił słoń 523Ł: daIfj Szła P-d siebie, ostrożnie w tamtą stronę zob,?* °mU * kierUj'ac ^ na przemian sylwetki Elzy f ?^ W busz« ™^ające rzecych wrzasków ani trzasku ?° 8'????? ZWie"
ozałoby niebezpieczną s^t^r^11 g^zi ~ c° «zna-ytuację. Mimo wszystko czekaliśmy
26
zaniepokojeni, aż w końcu Elza znów się ukazała, i to z taką miną, jakby ją znudziła ta cała historia.
Nie wszystkie jednak słonie, które Elza spotkała, okazywały się takie miłe. Przy następnej bowiem okazji udało się jej wywołać kolosalny popłoch. Najpierw dosłyszeliśmy ze strzelnicy potężne dudnienie, a gdy przybyliśmy na miejsce, zobaczyliśmy stado słoni pędzących w dół po zboczu i Elzę tuż za nimi. Dopięła swego, bo wreszcie jakiś samiec ją zaatakował, ale była dla niego za szybka, więc po chwili zrezygnował z pojedynku i ruszył za resztą stada.
Żyrafy nie pozostawały w tyle, gdy szło o dostarczenie Elzie rozrywki. Będąc pewnego popołudnia razem z nami na spacerze wypatrzyła ich pięćdziesiąt. Podkradała się ku nim prawie szorując brzuchem po ziemi, drżała z podniecenia i posuwała się krok za krokiem. Żyrafy nic sobie z niej nie robiły, stały spokojnie i przyglądały się tylko nonszalancko. Elza zaś przenosiła wzrok raz po raz z nich na nas, jakby chciała powiedzieć: „Dlaczego stoicie jak kołki w płocie i psujecie mi polowanie?" W końcu naprawdę się rozzłościła, całym pędem puściła się w moją stronę i przewróciła mnie na ziemię.
Pod wieczór natknęliśmy się na stado słoni. Ciemniało bardzo szybko, ale wszędzie dookoła mogliśmy jeszcze dojrzeć sylwetki olbrzymów.
Zawsze podziwiałam, jak te potężne zwierzęta umieją poruszać się w buszu zupełnie bezszelestnie i otoczyć człowieka bez zwracania jego uwagi. Tym razem nie ulegało wątpliwości, że jesteśmy otoczeni. Ilekroć znaleźliśmy jakieś przejście, aby się nim wymknąć, zaraz nowy słoń blokował drogę. Staraliśmy się absorbować uwagę Elzy, bo chwila była mało odpowiednia na to, aby zaczynała swoim zwyczajem bawić się z olbrzymami. Niestety zbyt szybko dostrzegła słonie i skoczyła między nie, a wtedy nie było już nad nią kontroli. Usłyszeliśmy wrzawę i przenikliwe jęki. Nerwy miałam napięte do ostateczności, bo chociaż bardzo ostrożnie manewrowaliśmy wśród ciemnego buszu, wszędzie stawał nam na drodze jakiś słoń. W końcu udało nam się jakoś wydostać i wrócić do domu —¦ oczy-
27
wiście bez Elzy. Zjawiła się znacznie później; musiała s świetnie bawić i na pewno nie rozumiała, dlaczego mn zastała w stanie zupełnego załamania nerwowego.
Przy naszej drodze dojazdowej rośnie pas wilczomleczL żadne zwierzę nie próbuje się tamtędy przedzierać, bo za wiera on żrące mleczko. Jeżeli najmniejsza kropla tej sufo stancji dostanie się do oka, boleśnie parzy spojówkę i po> woduje długotrwałe zapalenie. Dlatego wszystkie zwierzęta trzymają się z dala od tej rośliny, z wyjątkiem słoni, które przepadają za jej soczystymi kiściami i po nocnej uczcie zostawiają duże wyjedzone placki.
Gdy pewnego razu karmiłam Elzę w jej zagrodzie, usłyszałam odgłosy niewątpliwie świadczące o obecności słoni za tym pasem wilczomlecza, który przylegał do drewnianej lwiej budy. Rzeczywiście, pięć olbrzymów z głośnym chrupaniem pożerało jedyną rozdzielającą nas barierę. A trzeba dodać, że w tym czasie, o którym piszę, dzięki apetytom słoni wilczomlecz był już bardzo przetrzebiony.
Dla większego urozmaicenia w życiu Elzy, w pobliżu naszego d^^i zamieszkał nosorożec. Gdy pewnego ciemnego wielBBLwracaliśmy ze spaceru, nasza panna nagle pognała za domy zajmowane przez służbę. Zaraz; powstało tam okropne zamieszanie. Poszliśmy zobaczyć, co się stało, i zastaliśmy Elzę „twarzą w twarz" z /nosorożcem. Po chwili wahania intruz zaczął się z gniewnym prychaniem oddalać, a Elza ruszyła za nim w pościg.
Następnego wieczora byliśmy z Nuru i Elzą na zwykłym spacerze, a ponieważ spóźniliśmy się trochę, zapadały już ciemności. Nagle Somalijczyk chwycił mnie za ramię i dzięki temu nie dopuścił, abym się wpakowała wprost na nosorożca, który stał naprzeciw nas za ^krzakami. Odwróciłam się i pędem pobiegłam z powrotem. Na szczęście Elza, która nie zauważyła nosorożca, uznała to za zabawę i puściła się w moje ślady. Udało się nam, bo nosorożcom różne rzeczy strzelają do łbów, skłonne są do atakowania wszystkiego, włączając samochody ciężarowe i pociągi. Nazajutrz jednak Elza nie darowała zabawy; goniła swego „wroga" dwie mile po dolinie, a Nuru wiernie sapał za nią. Po 28
takim doświadczeniu zwierz zabrał się i przeniósł w spokojniejszą okolicę.
W tym czasie ustaliliśmy dla Elzy rozkład dnia. Ranki były chłodne; właśnie o tej porze obserwowaliśmy często antylopy impala, wdzięcznie; skaczące po strzelnicy, i słuchaliśmy chóru budzących się ptakqjv. Gdy tylko robiło się jasno, Nuru wypuszczał Elzę i oboje szli do pobliskiego buszu. Lwiątko, pełne niewyczerpanej energii, goniło za wszystkim, co się trafiło, nie wyłączając własnego ogona.
Potem, kiedy słońce już przygrzewało, Nuru i Elza lokowali się pod jakimś cienistym drzewem; Elza drzemała, a Nuru czytał Koran i popijał herbatę. Nosił zawsze ze sobą broń palną jako ochronę przed napadem ze strony dzikich zwierząt, ale skwapliwie wypełniał nasze instrukcje, że „przed strzelaniem trzeba krzyczeć". Nuru szczerze polubił Elzę i zajmował się nią bardzo troskliwie.
Około podwieczorku oboje wracali i od tej chwili ja z mężem przejmowaliśmy pieczę nad Elzą. Najpierw dostawała trochę mleka, potem szliśmy na wzgórza lub wędrowaliśmy po równinie. Elza wdrapywała się na drzewa, ostrzyła sobie pazury, biegała śladem podniecających woni i podkradała się do gazeli Granta i antylop gerenuk, które czasami bawiły się z nią w chowanego. Ku naszemu zdziwieniu była bardzo zafascynowana żółwiami i potrafiła je bez końca przewracać. Lubiła zabawy i nigdy nie opuściła okazji wciągnięcia i nas — stanowiliśmy jej „stado" i dzieliła z nami wszystko.
Po zapadnięciu zmroku wracaliśmy i prowadziliśmy Elzę do jej zagrody, gdzie oczekiwała ją kolacja. Składała się z dużej ilości surowego mięsa, przeważnie baraniego i koziego. Gorzej strawne pożywienie, ale potrzebne do wywoływania ruchu robaczkowego jelit, stanowiły żebra i chrząstki. Gdy trzymałam kości, które gryzła, widziałam grę potężnych mięśni na pysku. Szpik musiałam zawsze dla niej wyskrobywać. Zlizywała go łapczywie, z moich palców, opierając się całym ciężarem na moich ramionach. Podczas tego ceremoniału Pati siadywała na parapecie okna i obserwowała nas zadowolona, bo wiedziała, że
29
wkrótce przyjdzie jej kolej, że spędzi noc przytulona do mojej szyi i będzie mnie miała tylko dla siebie.
Zanim jednak noc nadeszła, siedziałam koło Elzy. Bawiłam się z ?i?, czytałam lu