15078

Szczegóły
Tytuł 15078
Rozszerzenie: PDF

Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby pdf był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

 

15078 PDF Ebook podgląd online:

Pobierz PDF

 

 

 


 

Zobacz podgląd 15078 pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. 15078 Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.

15078 Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:

 

MARGIT SANDEMO ŚWIATEŁKO NA WRZOSOWISKU Ze szwedzkiego przełożyła LUCYNA CHOMICZ - DĄBROWSKA POL - NORDICA Otwock 1998 ROZDZIAŁ I Zabłądził, w końcu musiał spojrzeć w oczy okrutnej prawdzie. Zapewne już kilka dni temu zboczył z właściwej drogi, bo od tego czasu nie natknął się na ludzkie siedziby i na próżno szukał jakiegoś znaku, który mógłby go utwierdzić w przekonaniu, że posuwa się w dobrym kierunku. Teraz jednak, kiedy coraz wyraźniej słyszał huk morskich fal, sprawdzały się jego najgorsze obawy: jechał dokładnie w przeciwną stronę. Po kilku latach wojaczki wracał do swej ojczyzny, do rodzinnego domu. Z początku wierzył, że walczy w słusznej sprawie, ale rychło zrozumiał, że coś takiego jak wojna w imię szlachetnych ideałów nie istnieje. Tylko tyle, a może aż tyle. Ów młody mężczyzna o imieniu Roland miał długie jasne włosy i łagodne oczy w kolorze nieba, z których teraz wyzierało niezadowolenie. Przybiła go świadomość, że choć tak długo już był w drodze, cel jego podróży ani trochę się nie przybliżał. Mimo że znużony i głodny, wciąż trzymał się prosto w siodle i wyglądał niezwykle dostojnie. Kiedy znalazł się na rozległym wrzosowisku, już zmierzchało, tylko na zachodzie złoty blask podświetlał ciężkie ciemne chmury. Jak okiem sięgnąć rozpościerała się naga równina, na której wiało niemiłosiernie. Tamtejsi ludzie powiadają, że w tej okolicy wichry urządzają sobie harce. Roland, choć nic o tym nie wiedział, sam uznał, ze to miejsce nie nadaje się na postój. Głuchy huk fal w oddali kazał mu się domyślić, że wrzosowisko ciągnie się wysoko nad poziomem morza, a spienione wody z wielką siłą podmywają ląd i kształtują wysokie, urwiste klify. Zmarnowałem życie, myślał Roland, a w kącikach jego ust pojawił się wyraz goryczy. Tyle straconych lat. W młodzieńczym zacietrzewieniu i naiwności ruszył na wojnę przeciwko papistom. Był za młody, by wstąpić do wojska we własnym kraju, ale ponieważ postanowił walczyć za wszelką cenę, zaciągnął się jako najemnik, bo w armii zaciężnej nikt nie pytał o wiek. Nienawidził wszystkich, którzy ośmielali się wyznawać inną niż on wiarę, póki nie zaczął myśleć samodzielnie. Uświadomił sobie wówczas, że jest tylko jeden Bóg, bez względu na to, jak go ludzie nazywają ani jakie formy kultu obierze religia. I że zabijając wrogów, nie przysparza się swemu Panu nowych wyznawców. W ten sposób można raczej stracić własną duszę. Kiedy został poważnie ranny w biodro, nikt nie czynił mu przeszkód, by porzucił służbę i wrócił do domu. Wojna religijna to najgłupszy rodzaj wojny, uznał. Rok pański 1640 jest tego najlepszym dowodem. Może ludzie to w końcu zrozumieją i przestaną wojować tylko w tym celu, by narzucić innym swoje przekonania? Rozmarzył się, wyobrażając sobie nowy świat, na którym zapanuje pokój pomiędzy przedstawicielami wszystkich ludów i religii. Bo przecież kiedyś musi skończyć się to piekło długoletniej wojny pomiędzy protestantami i katolikami! Nagle Roland wstrzymał gwałtownie konia, bo na jego drodze stanęła sarna, równie zaskoczona jak on sam. Zastrzygła lękliwie aksamitnymi uszami i popatrzyła nań rozszerzonymi ze strachu oczami. Powinienem ją ustrzelić, pomyślał żołnierz. Od trzech dni nie miałem nic w ustach. Ale nie mógł się na to zdobyć. Sarenka była taka piękna i taka bezbronna! Trudno, dalej będę żuł korzonki i popijał wodę ze strumyków, zadecydował Roland i westchnąwszy ciężko, pospieszył konia. Dość mam już zabijania! Jasne pasmo na horyzoncie kurczyło się coraz bardziej i wreszcie nad wrzosowiskiem zapadły ciemności. Równina poddała się władaniu nocy. Roland wytężył wzrok. W oddali, skąd dochodził najgłośniejszy szum fal, dostrzegł światełko. Migotało, to stawało się jaśniejsze, to znowu prawie zanikało. Czyżby jakaś gwiazda? Nie, znajduje się zbyt nisko. Popędził zdrożonego wierzchowca, aż zabrzęczały uprząż i strzemiona. Tak, to na pewno jest światło! pomyślał z radością i zawołał: - Gnaj, przyjacielu! Jeszcze chwila i pochylisz się nad żłobem. Morze grzmiało teraz z ogromną siłą. Rolandowi zdawało się, że ziemia pod nim drży. Zapewne dotarłem już dość blisko brzegu, pomyślał i wyobraził sobie strome klify podmywane przez fale. Światełko było coraz bardziej widoczne. Migotało dość wysoko nad ziemią, ale Roland miał już całkowitą pewność, ze to nie gwiazda. Zatrzymał się i zdumiony patrzył na wyłaniające się z gęstego mroku kontury. Wieża? Tak, rzeczywiście, nawet dwie. A może to latarnia morska, stoi wszak tuż przy brzegu? Nie, oczy, przywykłe do ciemności, rozróżniły na tle granatowego nieba sylwetkę potężnego zamczyska. Zamek na takim odludziu? zdziwił się Roland, przyglądając się pogrążonej w mroku twierdzy. Tylko wysoko na wieży migotało światełko. Roland utwierdził się ostatecznie w przekonaniu, że znajduje się z dala od swej ojczyzny. Tam nie wznoszono tak okazałych budowli. W miarę jak zbliżał się do murów, zamczysko coraz bardziej przytłaczało go swoją wielkością. Podjechał do wrót przypominających szczerzącą kły paszczę i zeskoczył z siodła. Trzymając konia za uzdę, zastukał do bramy. Odpowiedziało mu głuche, budzące grozę echo. Odniósł wrażenie, że nagle cały zamek wstrzymał oddech. Cofnąwszy się kilka kroków, popatrzył w górę na wieżę. Światełko migotało i przesuwało się, tak jakby ktoś schodził po schodach, trzymając przed sobą świecę, a potem całkiem znikło. Po chwili Roland usłyszał odgłos kroków zbliżających się do bramy. - Kto tam? - wyszeptał cieniutki zalękniony głos. Roland znał ten język. Nauczył się go od towarzyszy broni. - Jestem żołnierzem. Wracam z wojny do swej ojczyzny! - odparł. Nie mam złych zamiarów. Chciałbym się posilić i przenocować. Czy użyczycie mi na noc dachu nad głową i odrobinę jadła? Za bramą zapadła cisza, a potem znów rozległ się szept: - Niestety, to niemożliwe. Spróbujcie, panie, we wsi, tam jest gospoda. - We wsi? - zdziwił się Roland, rozglądając się wokół. Dopiero teraz spostrzegł kilka chat, które dotąd skrywało wzgórze. - Dziękuję - powiedział. - Proszę mi wybaczyć, że niepokoiłem. - Ciesz się, żołnierzu, że nikogo nie zbudziłeś - dobiegł go szept zza bramy, po czym lekkie kroki oddaliły się w głąb dziedzińca. Roland westchnął ciężko i zawrócił konia. Pół godziny później gniadosz posilał się owsem w ciepłej stajni, a jego właściciel, któremu wiadomość o wolnym pokoju zdecydowanie poprawiła humor, zasiadł nad gorącym posiłkiem. Roland uważał wprawdzie, że określenie „zajazd” jest w przypadku tych skromnych pomieszczeń trochę przesadzone - po prostu w zwykłej chacie jakaś rodzina przyjmowała ludzi na noc - ale musiał przyznać, że było schludnie. W przestronnej izbie o nierównych ścianach stały dwa długie stoły. Ogień buzował w palenisku, rozgrzewając nie tylko wnętrze chaty, ale i duszę zdrożonego żołnierza. Posiłek smakował wyśmienicie. Roland zjadł miskę zupy rybnej, pogryzając chlebem odłamywanym z wielkiego bochna. Usługująca mu dziewczyna przyniosła też puchar czerwonego wina najlepszego gatunku. Po wypiciu kilku łyków trunku Roland ujrzał świat w jaśniejszych barwach. Dziewczyna, wyraźnie zafascynowana przystojnym gościem, a szczególnie niezwykła w tych stronach barwą jego włosów, uśmiechała się zalotnie, dając mu do zrozumienia, że gdyby zechciał, gotowa jest na wszystko. Ale Roland, który nosił w sercu mocno wyidealizowany obraz kobiety, za nic w świecie nie zniżyłby się do tego rodzaju umizgów. Dla niego każda panna była uosobieniem cnoty. Zresztą obawiał się, że nim zdąży ująć jej dłoń, przybiegną rodzice i zażądają, by się z nią ożenił. A tak naprawdę był zbyt wyczerpany, by myśleć o dziewczętach. Wykorzystując jednak okazję, że krzątała się wokół niego, postanowił zadać jej kilka pytań. - Powiedz, panienko, jak nazywa się ta osada? - odezwał się. - Osada? - zdumiała się. - Po prostu wieś. - Roland domyślił się, że wioska położona jest na odludziu, a dziewczyna dodała pośpiesznie: - Chyba Castel de la Mer. Zamek nad Morzem. - Czy daleko stąd do sąsiedniej wsi? - Nie, w zatoce jest przystań i tam też stoi kilka chat. Życzysz, panie, więcej wina? - Nie, dziękuję. Skoro macie zajazd, to znaczy, że zatrzymują się tu jacyś podróżni? Przez twarz dziewczęcia przemknął cień. - Przypływają tu łodzie - mruknęła zmieszana. - A zamek? - wypytywał dalej Roland. - Czy także zwie się Castel de la Mer? - Nie, to Castel de la Silence. Zamek Ciszy. Nazwa nasunęła Rolandowi jakieś mgliste, acz niemiłe wspomnienia. Nie mógł sobie jednak przypomnieć nic bliższego. - Kto w nim mieszka? - zapytał. - Właściciel tych ziem? Dziewczyna zawzięcie szorowała stół. - Nie znamy mieszkańców zamku - powiedziała tonem, który kazał mu uznać pytanie za zbyt obcesowe. Reakcja dziewczyny jednak tylko zaostrzyła jego ciekawość. - Czyżby się tu dopiero wprowadzili? Dziewczyna wyprostowała się i spojrzawszy z lękiem, pośpiesznie zaprzeczyła: - Ależ skąd, mieszkali tu od... od... zawsze. Dwaj rybacy przy sąsiednim stole podsłuchiwali zrazu ciekawie, zwłaszcza że Roland nie posługiwał się zbyt biegle ich językiem, kiedy jednak rozmowa zeszła na temat zamku, ostentacyjnie odwrócili się do obcego przybysza plecami. Roland zamyślił się. Skądś znał nazwę Castel de la Silence. Tylko skąd? Podziękował uprzejmie za strawę i wstał od stołu. Zmęczony, udał się prosto na spoczynek. W pokoju, który mu wskazano, unosiła się przyjemna woń roślin zebranych na wrzosowisku. Wielka, miękka pierzyna wabiła znużonego przybysza do łóżka. Nie pozostawało mu nic innego, jak zrzucić buty i zakurzone ubranie. Kiedy się położył, poczuł że ogarnia go błogość, a myśli wędrują ku przeszłości. Castel de la Silence? Może ta nazwa często używana jest we Francji? Nagle otworzył szeroko oczy. Przecież nie po francusku prowadził rozmowy wieczorem. Rozumiał jednak tych ludzi i oni także go rozumieli, choć trochę kaleczył ich język. Ależ tak! Że też wcześniej na to nie wpadłem! łajał się w duchu, przypomniawszy sobie Gastona, wojennego kamrata, od którego właśnie usłyszał po raz pierwszy nazwę zamku. Gaston pochodził z Bretanii. Dzielili żołnierskie trudy, póki przed pięciu laty nie zabiła go kula wroga. Roland ciężko przeżył śmierć przyjaciela, z którym przegadał tyle nocy, choć z początku nie całkiem się rozumieli, bo Gaston mówił tylko po bretońsku. Roland jednak dość szybko się poduczył ojczystej mowy Gastona i z czasem stali się nierozłączni. Z tego wynika, że jestem w Bretanii, daleko, bardzo daleko od rodzinnego domu. Jak to, u licha, się stało, że przygnało mnie aż tutaj? zachodził w głowę Roland. Opuścił szeregi armii na terenie Francji i wciąż nie mógł pojąć, w jaki sposób zboczył tak daleko na zachód. Całkiem nieświadomie omijał wioski, wybierając niegościnne trakty, ciągnące się wśród nagich skał i pustkowi. Roland wstał z łóżka i stanął przy oknie, skąd zapewne w dzień rozpościerał się widok na wrzosowisko i morze. Teraz jednak w gęstym mroku nie widział nic prócz maleńkiego światełka w oddali, zniekształconego przez szybę i częściowo skrytego w oparach mgły. Światełko na wieży i słaby głosik, szepczący słowa: „Ciesz się, żołnierzu, że nikogo nie zbudziłeś”. Kiedy tak stał zamyślony, światełko zgasło. Zamek Ciszy? zastanawiał się, wracając do łóżka. Znów przypomniał sobie Gastona i jak żywe stanęły mu przed oczami wydarzenia sprzed kilku lat. Wśród łoskotu toczonych armat i ciężkich westchnień znużonych potyczkami żołnierzy posuwali się na koniach wzdłuż rzeki Ren. - Zamek Ciszy - mruknął nagle Gaston, ujrzawszy rysujące się na tle nieba ruiny starego zamczyska. Roland, kierując wzorem przyjaciela spojrzenie w stronę ponurej budowli, stwierdził: - Rzeczywiście, nikt tam pewnie nie mieszka. Wygląda tak, jakby miał lada chwila runąć. - Nie to miałem na myśli - przerwał mu Gaston. - Przypomniałem sobie legendę o nazwanym tak zamku w Bretanii. Nigdy go nie widziałem na oczy, ale tak właśnie go sobie zawsze wyobrażałem. - Z tonu twego głosu wnioskuję, że to jakaś niezwykła legenda - uśmiechnął się Roland. Był wtedy taki młody, miał zaledwie dwadzieścia lat i podobne historie mocno pobudzały jego fantazję. Od tamtej rozmowy upłynęło sześć długich lat, podczas których życie nie skąpiło mu pełnych napięcia przeżyć. Teraz marzył już tylko o tym, by wrócić do domu, położyć się i spać, spać wieczność całą. Gaston nie kazał się zbyt długo prosić i zaczął snuć swą opowieść: - Jak wiesz, pochodzę ze środkowej Bretanii. Legenda mówi o starym celtyckim zamczysku, który stoi nad samym brzegiem morza w miejscu, gdzie fale uderzają z największą siłą. Pobudowano go zapewne w celach obronnych, miał chronić przed wrogiem od strony wody. Wielka szkoda, że tak słabo znamy historię Bretanii. Jej dzieje, choć bez wątpienia burzliwe i barwne, pogrążone są w mroku tajemnicy. Historia Zamku Ciszy ma swój początek w tak odległych czasach, że znane są tylko nieliczne fakty z nim związane. Powiadają, że zamek ów jest siedliskiem grzechu, nikt jednak nie potrafi określić jakiego. Legenda ostrzega, że biada temu, kto się doń zbliży. W pobliżu zamkowych murów na wrzosowisku wznosi się menhir , których tak wiele spotkać można w moim kraju. Powiadają... ale to musi być jakaś bzdura... że ten, którego szczątki tam spoczywają, nadal krąży po zamku. - Brzmi to dość nieprawdopodobnie - wszedł mu w słowo Roland. - Pewnie ktoś wymyślił ten zamek. - Nie! Wcale nie uważam, by Castel de la Silence był wytworem wyobraźni. I oto Roland odnalazł zamczysko, o którym mówił Gaston. Siedemnaście lat temu zamkowa brama zatrzasnęła się przed spojrzeniami ciekawskich. Tylko głuchoniemy sługa przychodzi do wsi na zakupy. Pan na zamku zwie się Etienne Blanc. Okoliczni mieszkańcy powiadają, że jego córka Dionne opuściła kiedyś rodzinne gniazdo. Więcej nic nie wiadomo poza tym, że grzech od zawsze kojarzy się z tym miejscem. Krąży legenda o dawnych czasach, kiedy na zamku panował celtycki władca Dongard. Podobno porywał on młode dziewice, po których ginął potem wszelki ślad. Ludzie zaklinają się, że widzieli, jak w jasne księżycowe noce z murów zamkowych kapie krew, słyszeli też jęki niewinnych dziewcząt. Nikt również nie wątpi, że duch Dongarda nadal krąży po zamku, choć jego doczesne szczątki spoczywają w ziemi. Te i inne informacje przekazał Rolandowi następnego ranka miejscowy odmieniec. Poza nim nikt nie chciał rozmawiać z obcym przybyszem o Zamku Ciszy. Coś tu się nie zgadza, pomyślał Roland, odwracając głowę w stronę zamczyska. Chaty zasłaniały mu widok, więc powoli ruszył na skraj wsi. Te plotki o mieszkańcach zamku nie mogą być prawdą, rozważał, przypomniawszy sobie lekkie kroki na dziedzińcu. Osoba, z którą rozmawiał przez zamknięte wrota, była bardzo młoda. Czyżby na zamku mieszkał ktoś jeszcze poza Blankiem i służbą? Gdzieś w dole grzmiało morze, z wielką siłą uderzając o skały. Ze spienionych fal wyłaniały się głazy o groteskowych kształtach. Było pochmurno, wiał silny wiatr, ale w powietrzu nie czuło się chłodu. Pofałdowaną, usianą niewysokimi pagórkami przestrzeń, porośniętą przez wrzosy i jaskry, urozmaicały wystające tu i ówdzie głazy o gładkich, jakby oszlifowanych przez wodę krawędziach, i karłowate, powykręcane przez wichry drzewa. Stąd widać było dobrze potężne zamczysko, które nie po raz pierwszy tego ranka przyciągnęło wzrok Rolanda. Choć powinien już oswoić się nieco z przytłaczającą budowlą, ilekroć na nią spojrzał, dreszcze przechodziły mu po plecach. Gaston się nie mylił. To zamczysko do złudzenia przypominało ruiny rycerskiej posiadłości, którą razem oglądali nad Renem. Tyle że Castel de la Silence pomimo wyrw w murze i widocznych rys i tak znajdowało się w dużo lepszym stanie i nadawało się do zamieszkania. Roland szedł, lekko kulejąc. Nadal pobolewało go biodro, choć rana się zagoiła. Medycy uprzedzili go, że nigdy już nie będzie tak sprawny jak dawniej, a ból może pojawiać się i nasilać co pewien czas. I tak miał szczęście. Rana długo ropiała i dopiero kiedy jakiś felczer usunął z niej kilka odprysków kości, zaczęła się goić. Ale nie odzyskał całkowitej sprawności w nodze. Z tego powodu znacznie lepiej czuł się na końskim grzbiecie, bo wtedy nikt nie mógł dostrzec jego ułomności. Daleko na horyzoncie zauważył coś, co łamało łagodną linie wrzosowiska. Jakiś kamień niczym statua wystawał ku niebu, a tuż obok wznosiła się jakby piramida z odciętym czubkiem. Co to jest? pomyślał zaintrygowany. Może to właśnie kopiec, miejsce wiecznego spoczynku doczesnych szczątków legendarnego króla Dongarda? Tak, to zapewne jest to miejsce. Kopiec znajduje się wszak w pobliżu zamku, choć w pewnej odległości od wież ponurej budowli zamieszkanej z pewnością nie tylko przez pana tych ziem. Nawet służąca w gospodzie, mówiąc o mieszkańcach zamku, używała liczby mnogiej. Roland miał rację, snując takie przypuszczenia. Kiedy spacerował zamyślony po wrzosowisku, z izdebki na wieży zamkowej obserwowała go żałosna niewysoka dziewczyna. Bez trudu odgadła, że jest obcy w tych okolicach. Nie znała nikogo, kto dorównywałby mu wzrostem, nikt też nie kulał w podobny sposób. To na pewno on pukał poprzedniego wieczoru do bramy zamku. Głos... Przyjemny i głęboki... gdyby tak mogła otworzyć wrota i wpuścić znużonego żołnierza do środka... Tak bardzo pragnęła porozmawiać z jakimś człowiekiem. Ale klucz do bramy jest gdzieś starannie ukryty. Nikomu nie wolno wejść na zamek! Nikt nie może się dowiedzieć o złu, które zapanowało tu niepodzielnie. Straszliwy grzech ciąży na całym rodzie Blanca, nie są wolni od niego także ludzie zamieszkujący okolicę. Taka jest prawda. Dziewczyna ukryła twarz w dłoniach. W jej samotnej duszy na nowo zagościło przygnębienie i apatia. ROZDZIAŁ II I rzeczywiście nie tylko Blanc mieszkał w zamku. Poza odmieńcem wiedziała o tym większość mieszkańców wioski. Tyle że to był zakazany temat. Zło, grzech i zgnilizna! szeptano po kątach. Nawet innym panom nie przyszłoby do głowy, by się zadawać z fanatycznym Blankiem. Zresztą brakowało po temu okazji, bo właściciel Zamku Ciszy odciął się od świata. Wydawało mu się, że strzeże wielkiej tajemnicy. Sądził, że nikt nie wie o tym, co kryją ponure mury. Pewnej nocy przed siedemnastu laty Dionne, marnotrawna córka Blanca, wróciła do rodzinnego domu z nieślubnym dzieckiem na ręku. Przez całe dzieciństwo zmuszana do niemal zakonnego życia, w którym posty, ciężka praca i pokuta za grzechy stanowiły chleb powszedni, uciekła w końcu od ojca i jego przesadnej pobożności. Ale okrutny świat nie przyjął jej z otwartymi rękoma. Nie była przygotowana na takie spotkanie. Naiwna i dobra, stała się łatwą zdobyczą. Jak kwiat spragniony wody, oddała całą miłość komuś, kto na nią nie zasługiwał. Została sama, bez dachu nad głową, bez środków do życia, za to z maleńką córeczką, którą powiła w lesie na skraju miasta. Zdarzyło się to w samym środku zimy, gdy welon marznącej mgły spowijał Bretanię. Ze względu na dziecko musiała wrócić do rodzinnego domu, ono potrzebowało ciepła, odzienia i strawy. Strach ją paraliżował, a serce waliło jak młotem, kiedy z maleństwem na ręku stanęła w najdalszym kącie zamkowej sieni. Drżącym głosem rzuciła ojcu w twarz: - Ojcze, jeśli mnie wyrzucisz, pójdę prosto do wsi i wszystkim opowiem o hańbie, jaka ciąży nad naszym rodem. To prawda, że skalałam nasze nazwisko, ale jeśli mnie odepchniesz, wstyd stanie się nie tylko moim udziałem. Ojciec zacisnął usta, a na jego szczupłej twarzy uwydatniły się kości policzkowe. Czarne jak węgiel oczy zalśniły bezlitośnie. W tym momencie losy mieszkańców Castel de la Silence zostały przesądzone; zamkowe wrota zatrzasnęły się na zawsze, odcinając ich od świata. Tego wieczoru Dionne czytała z twarzy ojca jak z otwartej księgi. Wiedziała, że najchętniej pozbyłby się jej i dziecka. Nienawistne, zamyślone spojrzenie, jakim obrzucił maleństwo, napełniło ją lękiem. Z całych sił przytuliła mała i wykrzyknęła: - Niech ogień piekielny pochłonie tego, kto zabije moje dziecko! - Zhardziałaś, córko! - Lodowaty wzrok ojca spoczął na Dionne. - Idź do swej komnaty i trzymaj bachora! Pewnie znajdziesz dla niego ubrania w kufrach twej matki, bo ta głupia kobieta gromadziła je po tobie. a potem zejdź na dół. W jego głosie nie zabrzmiała nawet nuta miłosierdzia. Widok wnuczki nie zmiękczył ani odrobinę serca z kamienia. Zanim Dionne wróciła do sieni, cała niemal służba została już wypędzona, by nikt się nie dowiedział, że córka pana na zamku wróciła z bękartem. Pozostało tylko czterech służących: głuchoniema kobieta, jej głuchy syn, a także dwóch stajennych, najgorsze kanalie. Blanc trzymał w ręku dyscyplinę - krótki bat o kilku rzemieniach zakończonych ostrymi kawałkami ołowiu, i czekał na córkę. Nakazawszy stajennym opuścić sień i trwać w gotowości na wezwanie, Blanc poprowadził Dionne do komnaty, z której nikt nie mógł usłyszeć jej krzyków. Gdy stamtąd wyszła, słaniała się i broczyła krwią, a na całym ciele miała krwawe pręgi. Włosy wisiały jej w nieładzie, z sukni zaś zostały tylko strzępy. - Weźcie ją! - Ojciec wskazał córkę stajennym. - Teraz jest wasza, możecie z nią zrobić, co zechcecie. Idźcie do stajni, potem po nią przyjdę! Jeden z mężczyzn uśmiechnął się szeroko, ukazując bezzębne dziąsła, i zadowolony pociągnął dziewczynę. Drugi szedł za nią i obmacywał ją lubieżnie. Tej nocy Dionne straciła rozum. Po tym zdarzeniu Blanc zabił obu stajennych, a ich zwłoki wrzucił do morza. Żaden świadek hańby jego córki nie miał prawa ostać się przy życiu. Bynajmniej nie chodziło mu o upokorzenia, jakich dziewczyna doznała owej nocy, ale o wstyd, jaki sprowadziła na jego dom. Niepokorna córka została ukarana! Rzeczywiście, bezwzględny ojciec osiągnął swój cel. Do cna zniszczył jej serce i rozum. Wyrzuciła z pamięci tęsknotę za wolnością, marzenia, własne przemyślenia i mimowolnie stała się wierną kopią swego ojca. Normy zachowania, jakie narzuciła maleńkiej Nicolette, przekraczały wszelkie granice zdrowego rozsądku. Każdego dnia Nicolette musiała ćwiczyć się w pokorze. - Jesteś grzeszna, wywodzisz się z grzechu - powtarzała nieustannie Dionne. - Twoja matka, a moja siostra, była ladacznicą, a ty zostałaś poczęta w nierządzie. Pod wpływem straszliwych przeżyć pomieszało jej się w głowie i odrzucała prawdę, że jest matką dziewczynki. Wszystkimi winami obarczała wymyśloną siostrę, znajdując w ten sposób ujście dla swej nienawiści i sprawiając ulgę własnemu sumieniu. Nicolette nie była bita, posłusznie bowiem wykonywała wszystko, co jej nakazano. Każdego ranka i wieczora, a często wielokrotnie w ciągu dnia, na kolanach musiała modlić się do Matki Najświętszej o miłosierdzie, a także wyznawać na głos grzechy, by uzyskać od dziadka rozgrzeszenie. A nazajutrz wszystko powtarzało się od nowa. Nicolette nie wolno było wychodzić poza mury zamku, bo Dionne mówiła ciągle, że wioska to gniazdo rozpusty. Ponieważ całą służbę zwolniono, a do pomocy pozostała jedynie głuchoniema kobieta i jej syn, rozumiało się samo przez się, że znaczna część zamku była opuszczona i na co dzień korzystano ze stosunkowo niewielu pomieszczeń. Nicolette jednak dość szybko, jeszcze jako dziecko, odkryła, że z korytarza prowadzi tajemne przejście na jedną z baszt. Natrafiła na nie przypadkowo, kiedy szukała kota, którego miauczenie dochodziło, jak się jej zdawało, z jednej z pustych komnat. Zwierzęcia nie znalazła, bo okazało się, że to tylko wiatr świszcze przez szczeliny w murach. Nicolette jednak zaintrygowana ruszyła na górę. Baszta stała się jej azylem, miejscem, gdzie szukała ucieczki od ponurej rzeczywistości. Ciotka i dziadek nic nie wiedzieli o kryjówce Nicolette, bowiem jedyne okno wieży wychodziło na wrzosowisko i z dziedzińca nie można było dostrzec zapalonej świecy. Mijały lata. Dziewczyna dorastała i coraz więcej obowiązków spadało na jej barki. Głuchoniema służąca traciła siły, a jej syn wykonywał głównie ciężkie prace w gospodarstwie. Tak więc Nicolette, nadzorowana przez ciotkę, jak - nieświadoma prawdy - nazywała swą własną matkę, musiała przejąć wyczerpujące zajęcia domowe. Ten szczególny dzień zaczął się podobnie jak inne. Dziadek przyszedł do komnaty dziewczyny, by wysłuchać jej porannej spowiedzi. - Wyznaj grzechy, które popełniłaś w nocy - odezwał się surowo. - Wiem, że w czasie snu nurzałaś się w grzechu. Nicolette z doświadczenia wiedziała, że dziadkowi nie warto się sprzeciwiać. Kiedyś, gdy była młodsza, ośmieliła się zapytać, jakie to są grzeszne sny i w jaki sposób ma je rozpoznać, by ich na przyszłość unikać. Została jednak surowo ukarana za swe zuchwalstwo - trzykrotnie szorowała kamienną posadzkę w zamkowej sieni - i nigdy więcej już nie zadawała podobnych pytań. - Contritio! Contritio, inaczej żal za grzechy. Nicolette wyrecytowała akt żalu i odmówiła stosowne modlitwy. - Confessio! Wyznanie grzechów. To było najgorsze. Dziewczyna, choć usilnie się zastanawiała, nie mogła nic wymyślić. Jedynym prawdziwym jej przewinieniem było zatajenie przed ciotką i dziadkiem odkrycia przejścia na basztę, ale tego akurat za nic w świecie nie chciała zdradzić. - Miałam grzeszne myśli, dziadku - wymamrotała, spuściwszy głowę. - Wczoraj po kolacji chciałam zjeść jeszcze jedną kromkę chleba. - A twoje sny? - zagrzmiał ostry głos. - Wyznaj swe grzeszne sny, Nicolette! Dziewczyna odważyła się podnieść wzrok na dziadka. - Ale ja nic nie pamiętam! Etienne Blanc zacisnął mocno szczęki, a na jego kościstym obliczu odmalowała się złość. Fanatyzm i ascetyczny tryb życia odbiły się niekorzystnie na jego wyglądzie. Miał dopiero pięćdziesiąt siedem lat, ale siwizna i surowość bardzo go postarzały. Nicolette, śmiertelnie przestraszona, patrzyła na dziadka, pewna, że zaraz ją uderzy. Blanc powstrzymał się jednak, uznawszy, że sprzeniewierzyłby się zasadom wiary, jakie starał się jej wpoić. Dlatego od razu udzielił jej satisfactio, rozgrzeszenia. Jako zadośćuczynienie Panu Bogu nakazał dziewczynie pościć przez cały dzień - tylko dlatego, że ośmieliła się pragnąć dodatkowej kromki chleba na wieczerzę - a oprócz tego miała wyprać brudną bieliznę z ostatniego tygodnia. Polecił jej też odmówić kilka litanii i zapowiedział, że o zachodzie słońca zjawi się ponownie, by wysłuchać, jakie grzechy popełniła w ciągu dnia. Przystąpienie do sakramentu pokuty wymagane jest przez Kościół raz w roku, ale Blanc oczywiście nigdy nie powiedział tego wnuczce, która trwała w przekonaniu, że jest to codzienny obowiązek. Ten dzień upływał dziewczynie jak inne dni w ponurym zamczysku. Ciotka Dionne pilnowała, by Nicolette nie zaniedbywała pracy i modlitwy. Ale choć dziewczyna nie znała innego życia i sądziła, że wszyscy ludzie wiodą podobny żywot, to jednak nie potrafiła opanować niepojętej tęsknoty, która coraz częściej przepełniała jej serce. Ukończyła siedemnaście lat i sama dostrzegła, że w ostatnim czasie bardzo się zmieniła. Była taka samotna, nikt nawet słowem nie wyjaśnił jej, że dorasta, wszystkiego musiała dochodzić sama. Nic dziwnego, że obraz świata miała niepełny i wypaczony. Ale w tamtych czasach jej przypadek nie był odosobniony. Większość dzieci wywodzących się z wyższych sfer wiodła samotne życie w odgrodzonych od świata murami ponurych gmaszyskach. Wpajano im surowe zasady wiary i suchą książkową wiedzę. Jeśli chodzi o tak zwaną mądrość życiową, w znacznie lepszej sytuacji znajdowały się dzieci biedoty. Nicolette czuła w sercu palącą tęsknotę, W samotne wieczory wsłuchiwała się ze zdumieniem w smętne zawodzenie wiatru, które odbijało się echem w jej duszy. O zmierzchu znów wymknęła się do baszty, bo pomimo zmęczenia potrzebowała tych krótkich chwil spędzonych w swej samotni. Głód doskwierał jej niemiłosiernie, ale starała się o tym nie myśleć, wdrapując się po krętych schodkach. Baszta znajdowała się najbliżej wrót zamkowych, komnaty zaś mieściły się w głębi, od strony wewnętrznej dziedzińca. Nikt jej więc tu nie przeszkadzał. Usiadła przy oknie tak jak zwykle i w zapadającym zmroku powiodła spojrzeniem w stronę wioski. „Gniazdo rozpusty” - tak ciotka Dionne nazywała wioskę, utrzymując, że żyją w niej kanalie obciążone najgorszymi wadami, brudasy, biedaki i zbóje. „To siedlisko chorób, nędzy, złodziejstwa, fałszu i bezbożności!” - wykrzykiwała, w sposób szczególny kładąc nacisk na słowo „bezbożność”. Czasami Nicolette obserwowała hasające na wrzosowisku dzieci. Gdy była młodsza, zaciskała dłonie na ramach okna, z trudem powstrzymując się, by nie przywołać swych rówieśników. Ich śmiech i rozbawione głosy dochodziły na sam szczyt wysokiej baszty. Niekiedy starała się sama roześmiać, ale nie potrafiła wykrzesać z siebie wesołości. Jej śmiech brzmiał sztucznie, tak samo jak i głos już dawno pozbawiony radosnych nut. Z czasem nauczyła się rozpoznawać wszystkich wieśniaków. Nieopodal zamku wiodła droga do wsi, często więc widziała ich przejeżdżających wozami zaprzężonymi w woły lub dosiadających starych chabet. Kobiety zbierały chrust na opał, a mężczyźni czaili się w zaroślach, by coś upolować. Na tym terenie prawo do odstrzału przysługiwało wyłącznie Etienne Blancowi, panu na zamku, a każdemu schwytanemu na gorącym uczynku kłusownikowi groziła szubienica. Tak było w latach, gdy Blanc trzymał liczną służbę, która rygorystycznie pilnowała, by chłopi nie łamali prawa. Jednak od kiedy odciął się od świata, pragnąc ukryć rodową hańbę, wszystko się zmieniło. Nicolette widywała także kondukty żałobne, a potem, obserwując wieśniaków, próbowała się domyślić, kogo zabrała śmierć. Mieszkańcy zamku nie utrzymywali z nikim kontaktu, tylko głuchoniema służąca i jej syn chodzili czasem do wsi. Bywało jednak, że i Blanc, przeważnie podczas sztormu, opuszczał zamkowe mury. Stawał wówczas na skraju urwiska i wpatrywał się w spienione morze. Unosił ręce, tak jakby chciał okiełznać żywioł. W okropnej samotności upływał Nicolette rok za rokiem. Dziewczyna coraz bardziej zamykała się w sobie, nawet w snach przestała marzyć. Świat poza zamkową bramą przerażał ją, nie tęskniła już do niego. Nieświadoma, powoli wpadała w pułapkę zastawioną przez dziadka, pogrążając się w coraz większej pobożności. Zresztą czy pozostawiono jej jakiś wybór? Blanc zadbał o jej wykształcenie. Potrafiła więc czytać i pisać, ale to, czego się uczyła, miało wyłącznie głęboko religijny charakter. Surowo broniono jej dostępu do wiedzy o świecie. Zresztą dziewczyna, odizolowana od wszystkiego, nawet nie była jej specjalnie ciekawa. Tylko czasami, widząc z okna baszty obcych, zastanawiała się, skąd pochodzą i dokąd się udają. Przypływające co jakiś czas żaglowce, tak wielkie w porównaniu z łodziami rybaków, do których widoku przywykła, wzbudzały w niej lęk. Zapytała nawet kiedyś o nie ciotkę, ale ona tylko machnęła ręką i próbowała ją zbyć, mówiąc, że to nie jej sprawa. Dodała jednak, że wymyślili je ludzie, których coś bez sensu gna po świecie. A więc na pokładach żaglowców znajdowali się ludzie? W jakimś miejscu na ziemi, za horyzontem, żyje ich więcej niż w sąsiedniej wiosce. Ta myśl oszołomiła dziewczynę. Tego wieczoru, który odmienił jej życie, Nicolette jak zwykle o zmroku zapaliła świecę w izdebce na szczycie baszty. Chciała jeszcze trochę poczytać przed snem. Ciotka Dionne na ogół nie wstawała wcześnie, lubiła wylegiwać się o poranku. Dziadek za to był na nogach już o świcie i nie mógł ścierpieć, gdy Nicolette jeszcze spała. Dziewczyna bardzo się lękała, że mogłaby zasnąć w baszcie. Wiedziała, że miałoby to dla niej katastrofalne skutki. Właśnie z tego powodu bała się przesiadywać zbyt długo na górze, poza tym potrzebowała snu po ciężkiej pracy. Tamtego wieczoru odczuwała szczególne zmęczenie. Po generalnych porządkach i wielkim praniu strasznie bolały ją ręce. Na podrapanych i spuchniętych dłoniach pojawiły się odciski, a nawet otwarte rany. Nagle Nicolette drgnęła. Ktoś stukał do bramy. Kto to może być? O tej porze? Dziadek... Ciocia Dionne... ogarnęła ją panika. Żeby tylko się nie obudzili! Szybko na dół! Co będzie, jeśli mnie tu zastaną? W pośpiechu zbiegała ze świecą w ręku po krętych stopniach. Nawet nie zdążyła poczuć łęku przed obcym, w ogóle nie zdążyła pomyśleć. Na szczęście chyba nikt się nie obudził, komnaty ciotki i dziadka znajdowały się dość daleko od głównej bramy. Nicolette zawahała się. Czy odważy się podejść do wrót? Musi. Ktokolwiek to jest, trzeba go ostrzec. Nikomu nie wolno przekroczyć progu tego zamku! Serce waliło jej jak młotem na myśl o tym, że ma rozmawiać z kimś obcym. Czy starczy jej odwagi? - Kto tam? - wyszeptała. Głęboki męski głos odpowiedział: - Jestem żołnierzem. Wracam z wojny do swej ojczyzny. Nie mam złych zamiarów. Czy znajdzie się tu dla mnie kąt do spania i ciepła strawa? Żołnierz? Żołnierz! W jej wyobraźni pojawiły się obrazy walczących. Wiele razy słyszała o wojnie, nigdy jednak nie zdołała pojąć, dlaczego ludzie zabijają się nawzajem. Ten człowiek na pewno jest niebezpieczny! Ale przecież mówił, że nie ma złych zamiarów! Przez szczelinę w drzwiach dostrzegła ciemną sylwetkę. Przybysz był wysoki, wyższy od ludzi we wsi, ba, wyższy nawet od dziadka. A jego włosy sięgały do ramion. Więcej szczegółów nie zdołała rozróżnić. Obcy mówił inaczej niż ludzie w tych stronach, zresztą wspomniał, że wraca z wojny do swego ojczystego kraju. Brzmiało to jakoś dziwnie. I niebezpiecznie. Ale ten głos! Poruszał każdy nerw w jej ciele. Nicolette wydawało się, że jego właściciel jest bardzo młody. Musi mu coś odpowiedzieć! Serce wali jej tak mocno, że omal nie rozsadzi piersi. - Nie mogę ci pomóc - ledwie wydobyła z siebie szept. - Spróbujcie, panie, we wsi, tam jest gospoda. Słyszała o gospodzie od ciotki Dionne, która w kółko powtarzała, że to siedziba samego diabła. Ale może sprzedają w niej jedzenie? Ludzie zatrzymują się przecież tam na nocleg. Żołnierz, wysoki i silny, na pewno da radę diabłom. Na zamek w każdym razie nie może wejść. Broń Boże! Dziadek wpadło w straszliwą złość! - Dziękuję - odpowiedział głęboki, piękny głos. - Proszę mi wybaczyć, że niepokoiłem. - Ciesz się, żołnierzu, że nikogo nie zbudziłeś - szepnęła odruchowo, ale tak ją przeraziła własna śmiałość, że czym prędzej uciekła da swej komnaty, słysząc jeszcze, jak nieznajomy odchodzi od bramy. Jego kroki wprawiły w drżenie każdy skrawek ciała Nicolette. Zdawało się jej, że mężczyzna utyka na jedną nogę. Pośpiesznie przebrała się i położyła do łóżka. Długo leżała, rozdygotana, przerażona własną reakcją. Co za uczucia nią targają? Nie pojmowała ich, ale była pewna, że dziadek i ciotka Dionne by jej nie pochwalili. Złożywszy dłonie, zaczęła wznosić gorące modlitwy do Maryi Panny. Czuła, że grzech splamił jej duszę, choć nie potrafiła tego grzechu nazwać. Jakie to szczęście, że nikt nic nie usłyszał! Dzięki, Najświętsza Panienko! Wiedziała, że nigdy się nie odważy wyznać dziadkowi, iż spotkała się potajemnie w nocy z obcym mężczyzną. Może dlatego czuła się taka występna? Zauważyła żołnierza następnego dnia z okna baszty, gdy przechadzał się w pobliżu wioski, i zrozumiała, że jej życie już nigdy nie będzie takie jak przedtem. Nieokreślona tęsknota, która przepełniała jej serce, stała się trudna do zniesienia. Przecież życie to coś więcej aniżeli modlitwa i umartwienia, uświadomiła sobie, poza zamkiem i wioską istnieje inny świat. Z tej odległości nie mogła przyjrzeć się twarzy obcego, ale sam fakt, że był istotą z krwi i kości, pozostawił w niej zdumienie, ciekawość, rozpacz i gorycz. W pewnym sensie czuła się tak, jakby ją oszukano. Po raz pierwszy w swym życiu pomyślała o matce, nieznajomej kobiecie, która przed wielu laty stąd uciekła. Czy rzeczywiście jej czyn zasługiwał na potępienie? Nicolette nagle zrozumiała lepiej decyzję matki. Do tej pory granice świata dziewczyny wyznaczały zamkowe mury. Ciotka Dionne powtarzała ciągle, że spotkał ją przywilej, iż pozwolono jej zamieszkać w zamku. Zresztą Nicolette podzielała to przekonanie. Ale teraz? Teraz świat za murami wabił ją i kusił. Zapewne tak samo jak niegdyś jej matkę. Przeraziła się jednak tej zmiany, bo nagle poczuła, że grunt usuwa jej się spod stóp. ROZDZIAŁ III Zazwyczaj Nicolette nie wchodziła na basztę w ciągu dnia, obawiając się, że ktoś mógłby ją zauważyć Ale tego popołudnia ciotka Dionne zamknęła się, w swej komnacie, a dziadek uciął sobie, jak zwykł to czynić codziennie, poobiednią drzemkę. Nic dziwnego, że zrywał się wczesnym świtem, skoro mógł to potem odespać. Tego dnia jednak dziewczyna czuła przemożną potrzebę, by rozejrzeć się po okolicy. Miała nadzieję, że zobaczy nieznajomego, z którym rozmawiała poprzedniego wieczoru. Okazało się, że przeczucie jej nie myliło. Jasnowłosy mężczyzna, lekko kulejąc, spacerował po wrzosowisku. Mogłaby przysiąc, że spojrzał w stronę baszty. Czy powinnam do niego pomachać? zastanawiała się, schodząc pośpiesznie po schodach. Nie, i tak by tego nie zauważył, a gdyby nawet, to co by sobie o mnie pomyślał? Baszta, w której Nicolette miała swoją kryjówkę, przylegała do wrzosowiska. Druga, zwana basztą Dongarda, wznosiła się na krawędzi urwistego klifu. Od wieków krążyły o niej budzące grozę legendy. Ale teraz wisiało nad nią całkiem realne niebezpieczeństwo: skała podmywana przez wzburzone fale mogła lada dzień runąć w morskie odmęty, zabierają ze sobą fragment murów wraz z basztą, na której widać było wyraźne pęknięcie. Część murów spotkał już taki los. Plan zamku Castel de la Silence 1 - Komnata dziewic 2 - Pomieszczenia o niewiadomym przeznaczeniu 3 - Komnata Dionne 4 - Przedsionek W zamku na dolnej kondygnacji mieściły się: kuchnia, gorzelnia, stajnia i pomieszczenia gospodarskie, a także pokoje dla służby. Alkowy i komnaty dzienne łącznie z salą rycerską znajdowały się na piętrze. Nicolette nie lubiła poruszać się ciemnym, korytarzami zamkowymi. Udając się do baszty, musiała przejść przez długą galerie zewnętrzną. Niewielkie otwory strzelnicze wpuszczały do środka skąpe smugi światła. W miejscach gdzie mur był wzmocniony machikułami, znajdowały się większe otwory w podłodze, przez które kiedyś obrońcy miotali kamienne pociski, płonące pakuły i wylewali gorącą smołę. Gdzieniegdzie leżały jeszcze przedmioty stanowiące świadectwo minionych okrutnych czasów Galeria zewnętrzna przerażała dziewczynę, ale tysiąc razy bardziej lękała się przechodzić obok zamkniętych na cztery spusty drzwi do komnaty dziewic, gdzie, jak głosiła legenda, okrutny Dongard więził młode dziewczęta uprowadzone z pobliskiej wioski i okolic. Powiadano, że ściany tej komnaty zbroczone są ich krwią, a nocą, gdy sztorm szaleje na morzu, wydobywają się stamtąd przeraźliwe krzyki. Nicolette wprawdzie nigdy nie słyszała żadnych niepokojących odgłosów, ale opowieść ciotki Dionne na zawsze zapadła jej w pamięć. Nic dziwnego, ciotka bowiem z nieskrywaną lubością snuła historie sprzed kilku wieków o okrutnym Dongardzie i jego rycerzach, torturujących i pozbawiających życia młode dziewczyny. Trudno dociec, ile było w nich prawdy, Nicolette jednak wierzyła w każde słowo ciotki. Ani Blanc, ani Dionne nie domyślali się nawet, że Nicolette odkryła przejście z sali rycerskiej do zewnętrznej galerii, od bardzo dawna już nie używanej. Była posłusznym i pokornym dzieckiem, nawet więc im do głowy nie przyszło, że odważyłaby się przechytrzyć dorosłych i działać na własną rękę, a na domiar złego zataić ten grzech na codziennej spowiedzi Dziewczyna nie miała odwagi zbyt długo przebywać w baszcie wieczorami. Wystarczało jej pół godziny, może godzina. Nim zegary wybiły północ, starała się wrócić do swej komnaty, żeby przypadkiem nie natknąć się na pojawiające się podobno o tej porze w zamkowych korytarzach duchy zamordowanych dziewic. Nicolette wolała nie wchodzić im w drogę. Rozdygotana, z łomoczącym sercem kładła się do łóżka, by ochłonąć ze strachu. Wędrówka po pogrążonym w ciemnościach zamku nie należała do przyjemności. W mroku wszystko wyglądało inaczej, a w każdym zakamarku czaiły się groźne cienie. Ale tego dnia zapomniała o lęku, bo dojrzewała w niej ważna decyzja. Dziewczyna uznała, że powinna wieczorem czuwać przy bramie. Jeśli nieznajomy znów przyjdzie i zastuka do wrót, musi być na miejscu, by powstrzymać go, nim pobudzi innych mieszkańców zamku. Przecież to jej obowiązek! Sama świadomość, że planuje zrobić coś na własną rękę, na dodatek coś wymagającego dużej odwagi, wprawiła ją w gorączkowe podniecenie. Nawet więc nie przejęła się gderaniem ciotki, że spóźnia się z wypełnieniem codziennych obowiązków. - Gdzie byłaś? - wykrzykiwała ze złością Dionne. - Dlaczego jeszcze nie nakryte do stołu? Czy zdaje ci się, że życie składa się tylko z przyjemności? Nicolette nic nie odpowiedziała. Miała swoją tajemnicę. To sprawiało, że przykre słowa ciotki nie były w stanie jej dotknąć. Roland tymczasem nie przestawał się zastanawiać, z kim rozmawiał przez bramę zamku poprzedniego wieczora. Czy to była służąca? A może jakiś chłopiec? Nic tu się nie zgadzało. Ze zdawkowych odpowiedzi wieśniaków wynikało, że na zamku mieszka tylko stary właściciel z córką i dwoma głuchoniemymi służącymi, a przecież głuchoniemi nie mogliby z nim rozmawiać. Że nie był to duch jakiejś zamordowanej dziewicy, o których wspominał odmieniec, był pewien. Roland wprawdzie nie do końca kwestionował istnienie duchów i elfów, wabiących podróżnych w lasach i w górach czy przy wodopojach, w tym przypadku jednak mógłby przysiąc, że rozmawiał z człowiekiem z krwi i kości. Zdecydował się pozostać w zajeździe jeszcze przez jedną noc, bo zarówno on sam, jak i jego koń, potrzebowali wytchnienia. W ciągu dnia kilkakrotnie próbował podpytać usługującą dziewczynę o mieszkańców zamku, ale bez powodzenia. - Nie mam pojęcia o tym, co się dzieje na zamku - odpowiadała wymijająco, lękliwie rozglądając się na boki. - Nie chcę mieć z tym nic wspólnego. Jej reakcja tylko utwierdziła Rolanda w przekonaniu, że jednak coś wie, i postanowił ją podejść, kierując rozmowę pozornie na inne tory. Ale przyniosło to rezultaty, jakich zupełnie nie oczekiwał. Dziewczyna, przekonana, że młodzieniec smali do niej cholewki, z uśmiechem dała mu do zrozumienia, że zamierza odwiedzić go w jego pokoju. Roland przeraził się nie na żarty, a ponieważ nie chciał urazić dziewczyny, skłamał, że wieczorem wychodzi. - Może jutro po zmierzchu? - zaproponował nieszczerze, gdyż sądził, że wtedy będzie już daleko stąd. Chcąc nie chcąc, musiał więc wyjść po południu na przechadzkę. Konia zostawił w stajni, by odpoczął i nabrał sił, a sam ruszył w stronę wrzosowiska. Nie miał pojęcia, co będzie robił przez cały wieczór, w gospodzie w każdym razie nie mógł pozostać. Pragnął trzymać się z daleka od niewinnej prostej dziewczyny. Zasługiwała na lepsze traktowanie. Roland zachowywał się zawsze rycersko wobec kobiet i nawet mu w głowie nie postało, że owa panna z zajazdu prowadzi znacznie bardziej swobodne życie niż on, powracający z wojaczki żołnierz. Choć doświadczył okrucieństw wojny, zachował duszę idealisty i uważał, że uczucia między kobietą a mężczyzną powinny być piękne i czyste. Inaczej życie nie miałoby sensu. Roland rozejrzał się wokoło i westchnął z zachwytu. Jego zmysły dopiero teraz otworzyły się na urok wrzosowiska. W ciągu kilku ostatnich dni, kiedy przemierzał Francję, zmęczony, głodny i poirytowany, niezdolny był do odbierania wrażeń estetycznych. Tymczasem wrzosowisko tylko z pozoru wydawało się monotonną równiną. Gdy mu się bliżej przyjrzeć, zaskakiwało swą różnorodnością. Łagodne wzniesienia przełamywały monotonię krajobrazu. Porośnięte szmaragdowozieloną trawą pagórki unosiły się pomiędzy kobiercem liliowego i żółtego kwiecia, tu i ówdzie rosły poskręcane od wiatru karłowate drzewa. Wszystko to trwało pod sklepieniem niebios, które o tej przedwieczornej porze przybrało barwę zgaszonego fioletu. Wiatr od morza roznosił woń słonej wody i wodorostów. Roland bezwiednie ruszył w stronę zamku, jakby przyciągany jakąś nieznaną siłą. Popatrzył na odcinające się na tle nieba baszty. W jednej z nich, tej, która znajdowała się tuż przy urwisku, utworzył się groźny wyłom, pęknięcie sięgało na wysokość górnej kondygnacji. W drugiej baszcie w okienku na górze nie dostrzegł nikogo, zresztą nawet nie miał takiej nadziei. Zamek sprawiał wrażenie niegościnnej warowni. Droga prowadząca do jego wrót była mocno zarośnięta, jedynie wydeptana wąska ścieżka i ślady kół świadczyły o tym, że od czasu do czasu ktoś z zamku wyprawiał się do wsi. Przez głowę przemknęła mu nagle myśl, że mógłby podejść do bramy, zastukać i zapytać, kim jest ta młoda osoba, z którą rozmawiał poprzedniej nocy. Ale oczywiście tego nie zrobił

O nas

PDF-X.PL to narzędzie, które pozwala Ci na darmowy upload plików PDF bez limitów i bez rejestracji a także na podgląd online kilku pierwszych stron niektórych książek przed zakupem, wyszukiwanie, czytanie online i pobieranie dokumentów w formacie pdf dodanych przez użytkowników. Jeśli jesteś autorem lub wydawcą książki, możesz pod jej opisem pobranym z empiku dodać podgląd paru pierwszych kartek swojego dzieła, aby zachęcić czytelników do zakupu. Powyższe działania dotyczą stron tzw. promocyjnych, pozostałe strony w tej domenie to dokumenty w formacie PDF dodane przez odwiedzających. Znajdziesz tu różne dokumenty, zapiski, opracowania, powieści, lektury, podręczniki, notesy, treny, baśnie, bajki, rękopisy i wiele więcej. Część z nich jest dostępna do pobrania bez opłat. Poematy, wiersze, rozwiązania zadań, fraszki, treny, eseje i instrukcje. Sprawdź opisy, detale książek, recenzje oraz okładkę. Dowiedz się więcej na oficjalnej stronie sklepu, do której zaprowadzi Cię link pod przyciskiem "empik". Czytaj opracowania, streszczenia, słowniki, encyklopedie i inne książki do nauki za free. Podziel się swoimi plikami w formacie "pdf", odkryj olbrzymią bazę ebooków w formacie pdf, uzupełnij ją swoimi wrzutkami i dołącz do grona czytelników książek elektronicznych. Zachęcamy do skorzystania z wyszukiwarki i przetestowania wszystkich funkcji serwisu. Na www.pdf-x.pl znajdziesz ukryte dokumenty, sprawdzisz opisy ebooków, galerie, recenzje użytkowników oraz podgląd wstępu niektórych książek w celu promocji. Oceniaj ebooki, pisz komentarze, głosuj na ulubione tytuły i wrzucaj pliki doc/pdf na hosting. Zapraszamy!