Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Zobacz podgląd pliku o nazwie 14923 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
POLECAMY INNE SERIE DLA NASTOLATEK!
o «41* <**** ' ■
Kaśka, Julka, Zuzka i Emma są właśnie takie jak TY! Nocą lubią gadać o szkole, chłopakach, swoich rodzinach i koleżankach. I przeżywają wiele niezwykłych przygód, bo każdy dzień i noc przynoszą niespodzianki...
Współczesne życie nastolatków tu i teraz - w Polsce. Nasze historie, nasze sprawy, nasze życie. To ono dopisuje kolejne odcinki.
/^%:
Współczesna powieść dla nastolatek-gimnazjalistek. Życie nastoletniej Julki pełne jest zabawnych zdarzeń, niespodziewanch przygód, plotek z przyjaciółmi i rozmów z rodzicami. Przede wszystkim jednak kręci się wokół sprawy najważniejszej z ważnych - PSÓW. Jej najukochańsza rasa to golden retriever. Czy zostanie właścicielką wymarzonego psa?
Odcinki w serii
Prawdziwa magia (1)
Ośle uszy kłamcy (2)
Równe szanse (3)
Fałszywi spadkobiercy (4)
spadkobiercy
Anna Michalak
publicat
■ WYDAWNICTWO
МІШКА fflBUOLn Н:ШШЛ w Zabrzu
1 ZN. KLAS. Пі іИ і ai - - ■UJJ.j..:... . ...
NR |NV/,
Ot ; 52C :
TWOJA KSIĘGARNIA INTERNETOWA
Zapoznaj się z naszą ofertą w Internecie i zamów, tak jak lubisz:
stóep@NajlepszyPrezwit(>i
+488185282»
+486185282 M
Publicat S.A.. ul. Chlebowa 24, 61-003 Poznań
książki szybko i przez catą dobę * tatwa obsługa * pełna oferta • promocje
іімііііімііГіііііііітіммімміиіиімііііііііімимії mi) firm' „іпітині) C*H.......:..
redakcja i korekta - Jadwiga Lang
ilustracje na okładce i we wnętrzu - Marian Winiecki
©Publicat SA, MMVI
Ali rights resen/ed
ISBN 83-245-0007-3
Publicat S.A.
61-003 Poznań, ul. Chlebowa 24
tel. (0-61) 652 92 52, fax (0-61) 652 92 00
e-mail:
[email protected]
www.publicat.pl
Spis treści
Rozdział I
Egzamin
Rozdział II
Czarno na białym
15
Rozdział III
Siła złego
Rozdział IV
Goście raz!
22
32
Rozdział V
Klątwa przodków 42
Rozdział VI
Więcej gości 52
Rozdział VII
Delikatna sprawa 61
Rozdział VIII
Testament Macieja 70
Rozdział IX
Czy to prawda? 82
Rozdział X
Moja noga tu więcej nie postanie! 93
Rozdział XI
Fałszywi spadkobiercy 102
Rozdział XII
Na rodzinnym gruncie 109
Rozdział 1
Egzamin
A gdybyś tak złamał nogę? - Mała przestała na chwilę grabić klomb pod dębem. - Czy złamanie nogi zwalnia?
Kuba pokręcił głową
- Nie zwalnia... Dowieźliby mnie, posadzili w ławce i kazali pisać...
- To złam rękę! - błysnął intelektem Jacuś. - Ze złamaną ręką nic nie napiszesz!
- Odpada! - Agatka odgarnęła grzywkę z czoła. -Nasza Pani z dobrego serca pisałaby za niego!
- To niech napisze! - uradował się Jacuś. - Nasza Pani jest najmądrzejsza i ten cały egzamin kompotycji ma w malutkim paluszku!
- Głupi! - warknęła Agatka. - Nasza Pani pisałaby tylko to, co Kuba powie! Przecież inaczej to byłoby oszustwo!
Jacuś odłożył suche patyki na kupkę i zamyślił się głęboko. Praca to była najwyraźniej bardzo ciężka, bo czoło Jacusia pofałdowało się jak świeżo zaorane pole.
7
- To niech złamie język! - wypalił po chwili.
Agatka popukała się palcem w czoło, ale to najwyraźniej jej nie zadowoliło, bo prychnęła dodatkowo jak rozwścieczony Buras. Jacuś miał w oczach niczym nieskalane niezrozumienie.
- Ze złamanym językiem będzie mógł pisać... - ulitowała się nad Jacusiem Mała.
Kuba wyglądał na lekko oszołomionego.
- A ten język, tego... jak to sobie wyobrażasz w ogóle? Zdaje się, ale głowy za to nie dam, bo z biologii mam ledwie czwórkę z litości, zdaje się, że w języku nic do łamania nie ma...
- To dlaczego się mówi, że na polskim można sobie język połamać? - bronił się Jacuś. - Chrząszcz brzmi w trzcinie... Stół z powyłymy... powyłamy...
- Na polskim? - nadęła się Agatka, nie zauważywszy nawet, że niechcący popiera brata. -Aco powiesz o duńskim? Albo szwedzkim?
Jacuś przestał się zmagać z nieposłusznym wyrazem.
- No właśnie!
Kuba podrapał się po głowie, mierzwiąc sobie malowniczo włosy w prawdziwie ptasie gniazdo. Siedząca piętro wyżej na gałęzi dębu kawka przyglądała mu się z ogromnym zainteresowaniem.
- Niech oni już przestaną... -jęknął słabo Kuba i przysiadł na obramowaniu klombu. Kozioł tańczył nad głową chłopaka.
- Ale oni chcą ci tylko pomóc... - szepnęła Mała.
- To niech lepiej nie pomagają!
- Nie, to nie! - obraziła się Agatka.
- Ale żeby potem nie było na nas! Jak się okaże, że nie masz wystarczająco dużo tych kompotycji!
Bliźnięta wzięły się za ręce i zgodnie odmaszerowały do ogrodu. Jakby nigdy nic. Jakby nie było żadnej kłótni, pukania palcem w czoło i w ogóle. Amnezja całkowita i zgoda, panglobalne porozumienie pokojowe.
Kwietniowe słonko przygrzewało. Kuba rozpiął kurtkę i zakasał rękawy koszuli. Z westchnieniem zaczął ładować do taczki zgrabione przez Małą suche liście i pozbierane przez bliźniaki patyki i badylki przekwitłych jesienią astrów. Mała popatrzyła krytycznie na wspólne dzieło. Klomb prezentował się okazale. Kozioł bielał na swoim postumencie, u którego stóp chwiały się na lekkim wietrze dzwoneczki przebiśniegów. Z wilgotnej ziemi wystawiały nieśmiało nosy tulipany. O tym, że te śmiesznie zwinięte zielone kiełki to tulipany, powiedziała Małej ciotka Hanka. Ciotka była po imieniu z zawilcami w brzozowym zagajniku, przylaszczka-mi, które dywanem słały się u stóp świerków, i całą zgrają zielonolistnych mieszkańców lasu, parku i ogrodu. Wuj Paweł nie przejmował się Linneuszem i klasyfikacją roślin, dzieląc cały ten bylinowy drobiazg na niebieściółki i żółcienie.
Wiosna przyszła wcześnie. Jednym ciepłym deszczem zmyła resztki brudnego śniegu, rozkruszyła kry na jeziorze i pokryła seledynową mgiełką wierzbowe zarośla. Deszcz padał nieprzerwanie dzień i noc, i jeszcze jeden dzień, wypełniając misę fontanny w ogrodzie i żłobiąc koryto rzeki przez różany ogród ciotki Hanki. Woda lała się z pękniętej rynny, podmywając stopień schodków
9
przy kuchennym wejściu. Wiosennej nawałnicy nie wytrzymał nadwerężony jesiennymi wichurami dach. Poddał się z rezygnacją i cichym szmerem lejących się do wnętrza budynku strumyczków wody. Mieszkańcy dworku pozbawili kuchnię i Franciszkę podstawowych naczyń. Garnki, wiadra, blaszane miski, a nawet kubki i waza ze stołowego, porozstawiane po całym domu, dźwięczały w takt niewidzialnego dyrygenta.
Wezwany przez wuja Pawła specjalista od dachów, pan Stanisław, prywatnie dziadek Michasia z czwartej, obejrzał szkody, opukał rynny i dostępne z okien piętra kawałki dachu, po czym zamyślił się głęboko i bardzo ponuro. Obaj panowie zamknęli się następnie w gabinecie wuja, gdzie siedzieli bardzo długo. Mała i bliźnięta próbowali podsłuchiwać, ale nic z tego nie wyszło. Stolarka sprzed pierwszej wojny światowej wystawiała doskonałe świadectwo rzemieślnikom, nie przepuszczając ani pół słowa. Pan Stanisław pożegnał się późnym wieczorem, rozłożył czarny parasol i odszedł w mokrą ciemność, pozostawiając wuja Pawła milczącego i mrocznego jak noc za oknem.
Kiedy tylko przestało padać i słońce wyjrzało zza zapuchniętych od płaczu kłębów chmur, ciotka Hanka popatrzyła przez okno i złapała się za głowę. Ogród przedstawiał sobą obraz nędzy i rozpaczy. W zagłębieniach terenu stały kałuże wody, rzeka z pękniętej rynny wyryła sobie koryto przez ziołową grządkę w warzywniku, a róże stały po kostki w wodzie. Nie wiadomo skąd woda przyniosła szlam i gnijące liście. Ciotka Hanka zakasała rękawy i ruszyła na ratunek ogrodowi. Z jej ust
10
nie padło ani słowo skargi, co zaimponowało Małej bardzo i kazało stanąć przy niej ramię w ramię z grabiami w rękach. Z ust ciotki nie padło ani słowo, bo widok zniszczeń odebrał jej mowę, ale to Małej do głowy nie wpadło. Ciotka awansowała na jej liście bohaterów na pierwsze miejsce i taki drobiazg jak chwilowa utrata głosu zmienić tego nie mógł.
Jakby tego wszystkiego było mało, deszcz podniósł poziom wody w strumyku, który rozlał szeroko, upodabniając się do prawdziwej rzeki. Pastwisko kóz zamieniło się w rozlewisko, po którym niczym żeglowne okręty pływały dzikie kaczki i gęsi pani Genowefy. Wuj był zmuszony wstrzymać planowaną na wiosnę rozbudowę stada, co odbiło się na dochodach.
Z przyjściem wiosny mieszkańcy dworku stanęli na progu finansowej katastrofy. Los wymyślił dla nich trudny egzamin.
Nie było listonosza? - spytała ciotka Hanka, przechodząc przez hol. Mimo wczesnej pory jej ogrodniczki nosiły wyraźne ślady kontaktu z ziemią.
Mała nie zdążyła odpowiedzieć, kiedy przez hol przebiegł wuj Paweł.
- Jak będzie coś z banku, to mnie nie ma!
„Dorośli są jak dzieci!" - pomyślała Mała i pokręciła głową.
Ciotka Hanka wyczekiwała listu, który nie przychodził, wuj Paweł natomiast unikał ponagleń z banku, które przychodziły nieustannie. Listonosz był czarny i biały jednocześnie...
11
•—~~A£
- Chodź! Musisz coś zobaczyć! - do holu wparował Jacuś z wypiekami na policzkach. Chwycił Małą za rękę i pociągnął za sobą, nie bacząc na to, że ofiara potyka się na stopniach i ryzykuje utratę siekaczy, zębów - bądź co bądź - stałych.
Zaciągnąwszy Małą na strych, gdzie czekała na nich już wyraźnie znudzona Agatka, Jacuś wyjrzał na schody, nasłuchiwał chwilę i - uspokojony - cichutko zamknął drzwi.
- No i co? - spytała zaczepnie Agatka. - Co to za wielka tajemnica?
Jacuś nic nie powiedział, tylko z uśmiechem pogme-rał za koszem na pranie i z niespotykaną przy jego tuszy zręcznością odskoczył do tyłu. Zza kosza wylazł wieszak do ubrań. Zwykłe ubraniowe ramiączko zawieszone w powietrzu mniej więcej na wysokości klatki piersiowej Jacusia. Wylazło samo, o własnych siłach. Poruszało się prawie bezszelestnie, cichutko tylko zgrzytając. W panującym na strychu półmroku wyglądało to makabrycznie i Małą przeszedł dreszcz.
- Co to? Kto to? - zaszczekała mimowolnie zębami.
- Zastępca! - z dumą oznajmił Jacuś i gorączkowo przystąpił do wyjaśnień. Uszy płonęły mu jednolitą czerwienią. - Masz szlaban, na przykład, a chcesz wyjść. Włączasz zastępcę, przez okno widać, że to ty...
- Jacku, bracie! Ty jesteś genialny! - wykrzyknęła Mała. Posłyszawszy słowo „brat", Jacuś poczerwieniał jeszcze bardziej, choć wydawało się to niemożliwe.
- Sam to wymyśliłeś? - spytała z przekąsem Agatka. Jacuś świecił własnym światłem.
- Sam, samiuteńki! Nikt mi nie pomagał! Zastępca kiwnął się na wystającej desce strychowej
podłogi, zgrzytnął, ale zaraz złapał równowagę i polazł dalej z cichym warkotem.
- Rety! - pisnęła Agatka. - Mój brat stworzył Frankensteina!
Drzwi jęknęły pod razami uderzeń z drugiej strony. Klamka szczęknęła do wtóru zębom Małej i na strych wpadł Filip. Odzyskanie najważniejszej części ludzkiego stada wyraźnie wyżła uradowało, świadczył o tym jego tańczący tył.
Tył tańczył jednak stosunkowo krótko, bo oto Filip wystawił poruszające się wzdłuż ściany z cichym zgrzytem ubraniowe ramiączko, pisnął, przysiadł na tylnych łapach i wystrzelił do przodu jak błyskawica. Jednym susem dopadł wroga i obalił go na ziemię.
- Stój! Zostaw! - darł się rozpaczliwie Jacuś.
Ale było już za późno. Zza kosza na pranie wyłonił się uśmiechnięty od ucha do ucha pies z wieszakiem w pysku. Przy listwie podłogowej w kącie rozpaczliwie skrobał kółkami ścianę czerwony samochodzik - motor napędowy zastępcy.
- I po Franku...-jęknąłJacuś.
- Nie martw się! - pocieszała go Mała. - Zrobisz lepszego... Pomożemy ci!
Agatka chciała zaprotestować, ale Mała popatrzyła na nią groźnie i położyła palec na ustach.
Twarz Jacusia wygładziła się nieco. On sam westchnął, przysiadł na podłodze i zaczął sprawdzać stan upolowanego przez psa wynalazku.
13
—Ш
- Wieszakowi nic się nie stało, silniczek też raczej w porządku... - mruczał do siebie. - Przydałaby mi się twoja sukienka... -Jacuś zmrużył oczy. - Ta żółta, z kartonu...
Mała popatrzyła pytająco na Agatkę.
- Z kartonu?
- No, babcia mówiła, że to sukienka kartonowa...
Jacuś miał smykałkę do majsterkowania, ze słownictwem było u niego nieco gorzej. Ale po co pamiętać te wszystkie niepotrzebne słowa, skoro ma się Agatkę, która pamięta?
- Kretonowa? TA kretonowa zapinana z tyłu na ma-luteńkie różyczki? - Oczy Agatki wyszły prawie z orbit. -Brat! Nie wykorzystuj sytuacji!
- No dobra... Może być inna... -Jacuś spuścił z tonu. - Żeby tylko była lekka, bo silniczek nie uciągnie...
Rozdział 2
Czarno na białym
Ciotka Hanka siedziała na odwróconej do góry dnem skrzynce. Jej zgarbione plecy kojarzyły się Małej z ledwie opierzonym kurczakiem. Chude łopatki sterczały przez cienką bawełnę koszulki. Drgały rytmicznie, jakby ich właścicielka tłumiła chichot.
- Ciociu... - nieśmiało odezwała się Mała od progu. W oranżerii było duszno. Ciepła wilgoć oblepiała
natychmiast czoło, policzki i pchała się do nosa, odbierając dech. Pachniało mokrą ziemią, grzybami, mokrymi mchami lasu po deszczu. Zapach był nachalny, wszędobylski i obezwładniający. Tak musiała pachnieć puszcza nad Amazonką, Mała była o tym święcie przekonana.
Ciotka Hanka w popłochu wytarła oczy, siąknęła nosem i odwróciła się do Małej. Miała zaczerwienione oczy i opuchnięty nos.
- Ciociu! Płakałaś! - Mała przeraziła się nie na żarty. - Co się... Dlaczego? Jeżeli to przeze mnie...
15
W jednej chwili czerwono nosa i czerwonoucha ciotka wróciła do pionu. Fizycznie i psychicznie. W mgnieniu oka była na swoim miejscu - wyprostowana, odważna, współczująca, gotowa pocieszać i pomagać.
- Ależ skąd! Jak mogłaś tak pomyśleć! - mówiła, jednocześnie próbując wsunąć ukradkiem do kieszeni ogrodniczek białą kopertę. List wymknął się drżącej ręce i upadł na płytki chodniczka. „Wydawnictwo odpisało! Nie wydrukują książki..." - przemknęło przez głowę Małej. W tropikach oranżerii zrobiło jej się zimno.
- Tu jesteście! - huknął wuj, pieczołowicie zamykając za sobą drzwi wejściowe. Zamknął, otworzył, poruszał klamką, sprawdzając, jak działa, i zamknął na dobre. -Nie ukryjecie się przede mną! I jak? Otwieramy szampana? Wiem, że list był, pan Józef mówił, że urzędowy, z pieczątką... I w firmowej kopercie...
Przez chwilę w oranżerii słychać było, jak krople wody suną po liściach i z cichym „plum!" spadają na ziemię. Mała nabrała powietrza, żeby uświadomić wujowi skandaliczny nietakt, który właśnie popełnił. „Jak mógł! Jak mógł być tak ślepy, tak gruboskórny, tak...! Przecież ma czarno na białym! Te podpuchnięte oczy ciotki!"
Wuj schylił się i podniósł kopertę. Trzasnęły drzwi. Powiało chłodniejsze powietrze. „Co to? Autostrada? Promocja w centrum handlowym?" - pomyślała Mała gniewnie. Zza sadzonek pomidorów i niezidentyfikowanych siewek w skrzyneczkach na stole, popychając jedno drugie, wyłoniły się bliźniaki.
- Ja ci mówię, że tak! - burczała Agatka, przepychając się przed Jacusia.
- Aja ci mówię, ze nie! Założymy się?
Wuj tymczasem już otworzył kopertę i wyjął kartkę z firmowym nadrukiem. Ciotka Hanka zrobiła ruch jakby chciała mu ją wyrwać, ale dała spokój i oklapła na skrzynce jak balonik po urodzinach. Wpatrywała się w czubki usmarowanych ziemią ogrodniczą tenisówek.
- „Szanowna Pani!" - zaczął wuj uroczyście. - „Niewątpliwie ma Pani talent, o czym świadczy nadesłany nam tekst..." - wuj przerwał czytanie. - Widzisz! Sama widzisz! Oni też widzą! - Po wygłoszeniu tej wielce skomplikowanej uwagi wrócił do czytania:
- „Temat nie dorasta jednak do Pani talentu. Ze względu na charakter naszego wydawnictwa nie jesteśmy zainteresowani..." - wujowi opadła szczęka. - Nie wiedziałem... Chamy bure... niemyte!!! Kochanie, tak mi przykro...
Ręka z listem też wujowi opadła, a karteluszek z firmowym logo spłynął jak wielki śniegowy płatek prosto pod nogi bliźniaków. Jacuś pochylił się i podniósłszy pismo, zaczął dukać:
- „Polecamy się pamięci. Liczymy..."
Agatka nie wytrzymała powolnego tempa przekazywania informacji najważniejszej i weszła Jacusiowi w słowo:
- Liczymy na współpracę w niedalekiej przyszłości z poważaniem.
- Z poważaniem liczą? - zdziwił się Jacuś.
- Masz ci los! - westchnęła Agatka. - Oto przykład czytania bez zrozumienia! Liczą bez poważania. Z poważaniem to taka grzeczność. Na koniec.
17
■—-Д^
%
Jacuś był wyraźnie zdegustowany.
- Będą współpracować bez poważania? Ja bym nie mógł... No, ale takie bure chamy...
- Trutnie! - mściwie dorzuciła Agatka. - Taki śliczny nieboszczyk nam się zmarnuje...
Powieść ciotki Hanki, pisana z wielkim poświęceniem całej rodziny, stała się żywą częścią tejże. Wszystkie postacie, które przewinęły się przez rękopis, zasiadały do śniadania w kuchni dworku, piły popołudniową kawę na tarasie, słuchały koncertu świerszczy i wpatrywały się w ogień na kominku w salonie. Każdy członek rodziny miał ulubionego bohatera. Agatka, nie wiadomo dlaczego, upodobała sobie niedoszłego nieboszczyka, który oparł się nie tylko strychninie, trutce na szczury i wodzie królewskiej wuja Pawła, ale nawet nikotynie, mimo że kropla tej substancji zabija konia, jak twierdził wyedukowany internetowo Jacuś. Uniknął również dołu pułapki, wykopanego przez zazdrosnego konkurenta, porażenia prądem, piorunem oraz rewolwerowej kuli. W końcu zakochał się - z wzajemnością zresztą - w sąsiadce z naprzeciwka, przestał być kandydatem na nieboszczyka i odszedł w siną dal podróży poślubnej, znikając z kart rękopisu i kuchni dworku.
- Nie znają się! - oznajmił od progu Kuba. Nikt nie słyszał, kiedy wszedł, on natomiast usłyszał wystarczająco dużo.
- Ale napisali, że masz talent! — wuj wyjął list Jacu-siowi z ręki i klepnął w kartkę papieru dłonią. - Teraz masz to czarno na białym!
- I nie możesz się wykręcać! - dodała Agatka.
18
- Takie zaświadczenie to ważna rzecz! - poważnie potwierdził Jacuś. - Zaświadcza się, że obywatelka ma talent... Też bym takie chciał...
- A tobie po co? - obruszyła się Agatka.
- Jak to po co? Do szkoły... -Jacuś się rozmarzył. - Nasza Pani by mówiła, to Jacuś, który ma talent...
- Oj, ma! - zachichotał Kuba. - Do jedzenia...
- Daj mu spokój! - Agatka stanęła w obronie brata. - Nie tylko do jedzenia.
- A niby do czego?
Agatkę na chwilę zablokowało.
- Do robienia zastępców z wieszaka! - wypaliła w końcu, co otworzyło Kubie usta, odbierając jednocześnie głos.
- Nie pisaliby chyba, że mają nadzieję na współpracę, jakby nie mieli? - zastanawiała się tymczasem Mała na głos. - Bo inaczej, po co by pisali... - powiedziała i natychmiast zaczerwieniła się po koniuszki włosów. Ona sama nie dalej jak wczoraj pochwaliła epokowy wynalazek Jacusia - szczoteczkę do mycia zębów górnych i dolnych jednocześnie... I zażądała takiej dla siebie, z góry wiedząc, że nie będzie jej używać...
Ciotka Hanka zaczęła machać rękami, opędzając się od tych wszystkich wyrazów uznania, dowodów miłości, sympatii i rodzinnego poparcia. Nie chciała pocieszeń. W tej chwili nic jej nie mogło pocieszyć.
Mała wiedziała o tym doskonale. Czuła to przez skórę, łaskotało ją od tego uczucia w żołądku i kłuło drzazgą w okolicy mostka. Jej oczy zwilgotniały, upodabniając się do migdałokształtnych oczu ciotki. Zieloność w oran-
19
•—^мл
4
żerii zamazała się z lekka i Mała musiała mrugnąć dwa, cztery razy porządnie, żeby obraz wrócił do normy. Ale łaskotanie w żołądku nie mijało.
Mała wiedziała, jak to jest, czekać na coś i wyobrażać sobie, jak to będzie, gdy już się człowiek doczeka... Już wie się, jaki to ma kolor, kształt, zapach... Otworzą się drzwi, kalendarz się cofnie, będzie można odwołać, od-szczekać po trzykroć pod stołem, łóżkiem, taboretem te wszystkie niedobre słowa, które się wykrzyczało, zanim... A potem wejdzie mama... Nigdy już nie wejdzie. A ona nigdy nie odwoła tych słów. Choćby nie wiem, jak mocno czekała, zaciskając pięści do bólu, zaciskając do bólu powieki, by ten obraz nie tracił koloru od słońca, nie blak-nął z dnia na dzień, żeby tamta twarz nie płowiała jak jej ulubiona niebieska koszulka po kolejnym praniu...
To coś nie przychodzi. I wtedy jest tak, jakby to coś zabrano...
- Cóż to za rodzinne zebranie? - babcia jak zwykle wkroczyła w najlepszym momencie. - A to co? Jakaś choroba? Zamiast liści temu tutaj takie coś wyrasta...
Ciotka zerwała się na równe nogi. Nadal miała czerwone oczy. Wytarła nos grzbietem dłoni. Zupełnie jak Jacuś.
- Co, gdzie? Jeszcze tego brakowało! Szklarnia to sztuczny, całkiem nienaturalny układ. Cała równowaga trzyma się tutaj na niteczce, na włosku! Jeden szkodnik, jedna choroba wystarczy, żeby...
Ciotka Hanka nachyliła się nad niepozorną roślinką. Kilka podobnych trzymała w śmiesznym koszyku zwi-
20
sającym z sufitu. W górę sterczały sztywne liście, korzenie wystawały spomiędzy prętów. Wyglądało to tak, jakby zielonouche zajączki dyndały długimi nogami.
- To kwiat! To pęd kwiatonośny! - krzyknęła ciotka po szczegółowych oględzinach. - Moje phalaenopsisy zakwitły! Słyszycie! Zakwitły!
- Słyszymy cię, dziecko, oczywiście, że słyszymy... - skrzywiła się babcia. - Ale czy ty nas aby nie obrażasz? Fale i co dalej?
- Phalaenopsis to storczyk. Zakwitł mój storczyk! -piszczała ciotka.
Mała uśmiechnęła się od ucha do ucha. Storczyk otarł łzy ciotki skuteczniej niż ich półgodzinne wysiłki. „Jacuś miał rację - pomyślała. - Lepiej dzielić radości niż smutki..."
Rozdział 3
Siła złego
Mała obudziła się w środku nocy właściwie bez powodu. Bo przecież nie można nazwać powodem przejmującego krzyku pawia, który też się obudził. I kociej serenady pod oknem. Trochę spóźnionej, bo marzec przecież minął. Otworzyła oczy i uśmiechnęła się do siebie. Jeszcze nie tak dawno krzyk pawia zdjąłby ją lękiem, a kocia piosenka na pewno przywiodła przed oczy bezbronne, porzucone na zatracenie niemowlę... Ale nie dzisiaj. Już nie dzisiaj. Znała te głosy. Lubiła te wszystkie trzeszczenia, piski, hałasy... Były własne, bezpieczne. Dom szeptał coś po swojemu, po korytarzach snuły się cudze sny, a Mała przewróciła się na drugi bok, ziewnęła i... sen uleciał. Usiadła na łóżku. Wyjrzała przez okno. „Gdzie łazi ten koci piosenkarz?" - pomyślała, bo noc znowu miauknęła rozpaczliwie.
Ogród był zalany srebrnym światłem. Wyglądał jak scenografia do filmu „Druga strona Księżyca IV". Kot znowu zapłakał, krzyk pawia rozdarł do wtóru ciszę no-
22
су jak kartkę papieru. Koło tarasu przemknął jakiś cień i zniknął po drugiej stronie domu. Mała pobiegła do drugiego okna. Jej wzrok spoczął na postumencie pod dębem.
Kozioł zasalutował jej służbiście, a potem pomachał obiema rękami.
„O, w mordę! - przemknęło jej przez głowę ulubione powiedzonko Jacusia. - Ładne rzeczy! Jak on się rusza, to znaczy, że zaraz znowu się zacznie... Dlaczego mnie to spotyka? Czyja nie mogę jak inne dziewczynki? To chyba jakaś klątwa!" I z ciężkim westchnieniem padła na wznak. Łóżko na lwich łapach jęknęło.
Radość z powodu storczyka, podzielona skrupulatnie na kilka części, żeby na dłużej starczyła, skończyła się już następnego dnia wieczorem. Nagle, bez uprzedzenia, bez żadnego: „uwaga, proszę państwa, ogłaszamy", bezczelnie zgasło światło.
- To korki! - zawyrokował Jacuś z miną znawcy, przełykając owsiankę.
- Korki? - zdziwiła się babcia.
- To jest taka elegancka przekąska! - pouczyła ją Agatka, a babcię zamurowało. Nie umiała pojąć związku eleganckiej przekąski z elektrycznością.
- Jacuś może mieć rację... - pokiwał głową wuj, wstając od stołu. -Trzeba sprawdzić bezpieczniki.
Z bezpiecznikami vel elegancką przekąską było wszystko w porządku. Wuj Paweł wymienił wszystkie, na wszelki wypadek, raź, a potem raz jeszcze. Dla pewności. Mała trzymała latarkę, a Jacuś podawał bezpieczniki. Że-
23
by się nie pomyliły. Operację przeprowadzano w mrocznym korytarzyku komisyjnie. Babcia nie dowierzała latarce, więc zapaliła świecę. Korytarzyk ożył ruchliwymi cieniami. W mroku zdawały się szeptać czyjeś głosy. Twarze ciotki i bliźniąt nabrały demonicznych rysów. Franciszka wyglądała jak jej przodkini na obrazie w salonie. Cień wokół ust ze sznurowadła drżał, wykrzywiając jej twarz w drwiącym grymasie.
Żonglerka bezpiecznikami nic nie dała i wuj Paweł przeprosił się z komórką - diabelskim urządzeniem zdaniem babci, smyczą ograniczającą wolność według ciotki Hanki i wielce pożądanym przedmiotem użyteczności codziennej i niecodziennej w opinii dzieci.
Wezwany przez komórkę pan Zdzisio zjawił się już po godzinie, klnąc na drogę, kocie łby, ciemność, a także producenta żarówek, które strzelają w reflektorach wysłużonych junaków w najmniej oczekiwanych momentach. Pan Zdzisio na oślepłym nagle motorze tylko dwa razy wjechał do rowu odprowadzającego wodę z pola Bartkowiaków, tylko raz skręcił w przecinkę i minął kapliczkę ze świętym Franciszkiem, raz jedyny przegapiając wjazd do parku. Właściwie powinien być zadowolony. Ale pan Zdzisio nie umiał szukać dobrych stron. We wszystkim szukał dziury.
Pan Zdzisio jako fachowiec od prądu wymienił korki raz jeszcze i z miną zwycięzcy przekręcił kontakt. W dworku kontakty były historyczne - przekręcało się je, do czego Mała długo nie mogła się przyzwyczaić.
Ciemność nic sobie nie robiła z wysiłków pana Zdzisia. Wydawało się, że chichocze z kąta.
- Siła złego na jednego! - oznajmił pan Zdzisio i podrapał się po głowie. Najwidoczniej zwykł to robić częściej, bo włosy w tym miejscu miał znacznie przerzedzone, by nie powiedzieć, że wymiecione do zera. Podrapał się więc, poklepał po kieszeniach i wyjął paczkę papierosów. Babcia prychnęła. Pan Zdzisio wyjął papieros i wetknął go do ust.
- Mógłby pan... - zaczęła babcia swoim najbardziej oficjalnym tonem numer trzy. Małej po plecach przeszły ciarki. Ten ton nie zapowiadał nic dobrego.
- Mógłbym - powiedział pan Zdzisio i podsunął babci napoczętą paczkę sportów.
- Ależ, co pan? - babcia zasłoniła się obiema rękami i uciekając przed kuszeniem, zrobiła krok w tył. Tym samym zniknęła z oświetlonej migoczącym płomykiem świecy sceny. Z ciemności dobiegł tylko jej głos:
- Chyba nie będzie pan tutaj palił? Przy dzieciach? Pan Zdzisio zignorował uwagę ciemności, prztyknął
zapalniczką i zaciągnął się dymem. W korytarzyku rozeszła się woń palonej sierści, przypalonych paznokci i czegoś jeszcze, trudnego do zidentyfikowania. Mała zmarszczyła nos. Pan Zdzisio palił papierosy mało aromatycznej marki.
- Jeszcze nam tutaj ogień zaprószy! - gderała ciemność głosem babci.
Pan Zdzisio najwidoczniej miał w uszach wodę z rowu melioracyjnego Bartkowiaków, bo uwag babci nie słyszał. Ruszył w ciemność, świecąc swoją latareczką wzdłuż przewodów elektrycznych biegnących pod sufitem.
25
Mieszkańcy dworku ruszyli za nim. Wycieczkę prowadził wędrujący na czele ogieniek papierosa.
- A tyle razy mówiłem, powtarzałem starszemu panu! Ale to jak groch o ścianę! Strzępiłem sobie tylko ozór po próżnicy! Tyle razy! Jeszcze jak żył, mówiłem, że instalacja stara, a nowoczesność nowa! Że jedno do drugiego jak kwiatek do kożucha, jak kalosze do tańca, jak śmierć do trumny... No, to ostatnie może jednak pasuje... - zmitygował się pan Zdzisio.
- Ale co to wszystko dla mnie, dla nas znaczy? - dopytywał wuj Paweł.
- Instalacja starsza niż pan starszy, świętej pamięci! -ognik papierosa narysował w powietrzu krzyż. - Drut wtedy kładli cienki, na żarówkę jedną, góra dwie, ciągnęli w aluminiowej rurce... Pan patrzy... - pan Zdzisio poświecił na sufit holu. A tu i czajnik bezprzewodowy, i kuchenka elektryczna, i pralka... Nic dziwnego, że instalacja nie wytrzymała... Komputery, telewizory... Sam bym wysiadł! - pan Zdzisio zaśmiał się, zadowolony ze swojego dowcipu. Nawet echo mu nie odpowiedziało.
Pan Zdzisio zakasłał i kontynuował:
- Ale u pana to raz dwa pójdzie! Ścian pruć nie trzeba, bo wszystko po wierzchu... Chyba żeby pan chciał w tynki chować... Ale wtedy to potrwa...
- Jak długo? - spytał wuj Paweł.
Pan Zdzisio zamyślił się głęboko. Zaciągnął się papierosem. Ogieniek rozbłysnął na chwilę, oświetlając zmarszczoną brew i orli nos, potem przygasł. Długi robal popiołu drżał na końcu papierosa, w każdej chwili grożąc spadnięciem.
26
Z mroku wyłoniła się ręka pozbawiona tułowia. Dzierżyła wielką kryształową popielnicę, która zwykle stała na stoliku pod lustrem i służyła do przechowywania przychodzącej korespondencji. Krótko mówiąc, ręka ta należała do babci i podtykała panu Zdzisiowi pochwyconą naprędce popielnicę na listy. Wewnątrz leżał list.
Gąsienica popiołu zadrżała jeszcze raz, desperacko próbując się utrzymać na dotychczasowym miejscu, ale pan Zdzisio machnął ręką. Popiół spadł prościutko na list.
- Co to jest? - spytał wuj Paweł.
- Jakiś zaciek - powiedział pan Zdzisio, zadzierając głowę i przyświecając latarką. - Dach nieszczelny, co? Pewnie przewody zaciekły...
Wuj Paweł zignorował elektryka. W półmroku holu list w popielnicy trzymanej przez rękę babci połyskiwał srebrnymi trójkątami.
- To mama! Mama napisała! - rozdarły się bliźnięta, jedno przez drugie. - Tylko ona robi takie koperty! A znaczek? Skąd jest znaczek?
Wuj chwycił kopertę delikatnie w dwa palce, jakby gryzła. Zastygł w niezdecydowaniu. Jego kciuk mimowolnie gładził srebrny trójkąt.
- Z Polski... - powiedział wyraźnie schrypniętym głosem. Odchrząknął. - Znaczek jest polski... Ale to nic nie znaczy! Mogła kupić kilka na zapas...
- No, otwórz! - bliźnięta niecierpliwie podskakiwały wokół wuja. Ciotka milczała w ciemności. Babcia sapnęła.
- Niech pan otwiera! - nie wytrzymał pan Zdzisio. Wuj Paweł rozdarł kopertę. Ręce drżały mu lekko. Bliźniaki zamilkły. Pan Zdzisio wydał głębokie westchnienie.
Wuj rozpostarł złożoną na pół kartkę. W powietrzu rozszedł się zapach perfum, wypierając na chwilę aromat papierosa pana Zdzisia.
- No, no! - mruknęła za to ciemność głosem babci. Pan Zdzisio poświecił. Wuj Paweł przebiegł kartkę
oczami. Opuścił ręce. Niewidzącym spojrzeniem powiódł po twarzach dzieci.
Pierwszy nie wytrzymał pan Zdzisio.
- I co? I co? - spytał, świecąc wujowi latarką w twarz. Wuj skrzywił się i zasłonił twarz ręką z listem. Znowu zapachniały perfumy.
- I co? I co? - bliźniaki przestępowały z nogi na nogę.
- Judyta... - wuj odchrząknął. -Judyta pisze, że przyjadą...
Dworkiem zatrzęsło. Bliźniaki podniosły wrzask, który postawiłby na nogi mocno przechodzonego nieboszczyka. Nie poprzestając na produkowaniu decybeli aparatami mowy, chwyciły się za ręce i odtańczyły indiański taniec radości, tupiąc wszystkimi czterema kopytami.
Gdzieś w mroku w okolicy sufitu, którego na dole można się było tylko domyślać, odpadł z szelestem kawałek tynku. Przebudzone znienacka echo przeraziło się i zwiało na strych.
Filip, do tej pory śniący gdzieś w rozległej ciemności dworku o nadprogramowych posiłkach i niespodziewanych przekąskach, zjawił się nagle, zwabiony hałasem, z nieodłączną piłeczką w pysku. Piłeczka odnalazła się pod krzakiem jaśminowca w ogrodzie, jak tylko śnieg stopniał. Od tamtej pory Filip wypuszczał ją z paszczy tylko wtedy, gdy coś jadł.
28
-*3m&—■
ęĘfp
To była jego najukochańsza zabawka. Tępił na niej emocje i szczenięce zęby. Dwa razy wuj skosił piłeczkę niechcący kosiarką, przeleżała zimę w ogrodzie, porastając czymś zielonkawym, i spędziła niezliczoną liczbę godzin w psim pysku. Od tego wszystkiego guma nieco skruszała i piłeczka nabrała przedziwnej gąbczastej konsystencji. Nasiąkała psią śliną i przy ściskaniu wydawała mokry dźwięk. Trochę obrzydliwy dla kogoś nie-przyzwyczajonego.
Na widok indiańskiego tańca bliźniaków wyżeł też podskoczył i podrzucił swoją zabawkę, która odbiła się od podłogi i zniknęła w ciemności.
- Takie buty... - pan Zdzisio z namaszczeniem przygładził wspomnienie włosów na łysinie.
- Za tydzień zadzwoni, że sorka, ale nietety! Nagły, niespodziewany i nadzwyczaj ważny pokaz, ekskiuzmi! -z goryczą wysyczał Kuba. -A te głąby...
Kuba machnął ręką i jakby zapadł się w sobie. Mała poczuła, jak w piersi rośnie jej kamień.
- Takie buty... - powtórzył pan Zdzisio, wetknął papieros w usta i zrobił krok w tył. Nadepnął na piłkę Filipa. Pisnęła zachęcająco, a pan Zdzisio z niebotycznym zdziwieniem rozdziawił usta, rozpostarł ręce i runął w tył. Papieros zatoczył w powietrzu łuk i znacząc ślad czerwonym ogieńkiem, wylądował na chodniku u stóp schodów. Z otwartych ust pana Zdzisia wydostało się soczyste: „Kurrr...!".
Bliźnięta patrzyły w niemym podziwie, Jacusiowi zaczerwieniły się końce uszu. Najwyraźniej notował skrupulatnie w pamięci słowa pana Zdzisia.
29
- Ależ, panie Zdzisławie! Nie przy dzieciach! - pouczyła babcia, chwyciła stojący na stoliku pod oknem wazon z tulipanami, chlusnęła zawartością, ratując dywanik, dworek i pana Zdzisia przed całopaleniem z powodu niedopałka papierosa.
- Ale za co? - bąkał oszołomiony pan Zdzisio, rozmazując sobie na twarzy fragmenty tulipanów nie pierwszej świeżości. Filip zainteresował się poziomą istotą zalatującą dawno niezmienioną wodą od kwiatków. Zapach był intensywny i bardzo zachęcający...
- Ubaw, że ja cię przepraszam! - Kuba klepnął się rękami w uda.
Wuj Paweł pomógł wstać panu Zdzisiowi, a ciotka Hanka próbowała osuszyć mu twarz i ubranie tym, co jej wpadło w rękę. Zdaje się, że ręczniczkiem do wycierania psich łap. Tylko trochę używanym. Elektryk był w szoku i bronił się niemrawo.
- Co wy? Nie cieszycie się? - babcia odstawiła wazon w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku. - Matka powinna mieć kontakt z dziećmi. Choćby nawet... -babci zabrakło słów - nie wiem co! Nawet i morderczyni. Bo matka jest tylko jedna!
- Święte słowa, pani dobrodziejko, święte! - potwierdził pan Zdzisio, na wszelki wypadek trzymając się od niej z daleka.
- Ale ona nie przyjeżdża sama... - powiedział cicho wuj Paweł.
- No pewnie! - napuszyła się babcia. - Wreszcie poznam Majeczkę! I Zuzannie również przyda się starsza siostrzyczka...
30
- Nie chodzi o Majkę, nie? - zaniepokoił się Kuba, podnosząc twarz ku majaczącej w ciemności białej plamie twarzy ojca.
Plama kiwnęła i popatrzyła na ciotkę Hankę.
- Siła złego... Ona chce przyjechać z Johnem...
Rozdział 4
Goście raz!
Wielkie entree zostało całkiem spartolone przez niezdyscyplinowane siły przyrody. Kapryśny kwiecień-plecień wymyślił sobie pleść śnieg z deszczem akurat tego mocno spóźnionego poranka, kiedy przed dworek zajechała czerwonym porsche Judyta, mama bliźniaków, Kuby i Majki, eksżona wuja Pawła.
Wuj nie zmrużył oka przez całą noc, wałęsając się jak duch potępiony po uśpionym dworku. Ciotka Hanka udawała, że śpi, i tylko dzięki temu nie zrywała się z krzykiem, słysząc echo kroków tułającego się w bezsenności męża. Leżała wtulona w wykrochmaloną poduszkę, nasłuchując. Skrzypnięcie deski na podeście, zgrzyt trzeciego od góry stopnia, puste echo holu, biblioteka...
Dzień wstał, jakby mu kazali. Mazał się po szybach deszczem, a od czasu do czasu sypał śniegiem, który topniał natychmiast w kałużach na podjeździe. Do dziesiątej wymieniono wszystkie wiadra na strychu. Tym razem ciotka Hanka nie wygłosiła optymistycznej uwagi,
32
że deszczówka jest najlepsza do podlewania kwiatów i mycia włosów. W salonie na ścianie przy kominku pojawił się pokaźny zaciek.
Koło pierwszej rozszczekały się psy. Buras nie mógł znieść tego jazgotu i zaszył się w sypialni bliźniąt. Jacuś i Agatka, ubrani odświętnie, wyglądali jak reklama proszku do prania: „biel bez namaczania". Nawet uśmiechy mieli reklamowe - zbyt szerokie, zbyt radosne, zbyt nieruchome. Niby od niechcenia, niby tak sobie, kręcili się oboje koło drzwi frontowych w pełnej gotowości już od ósmej rano. Agatka udawała, ze pastuje buciki, które polerowała już piąty raz, a Jacuś przechadzał się tam i z powrotem, udając, że wkuwa wierszyk na polski, który był zadany jeszcze przed gwiazdką (wszyscy go już dawno zaliczyli, dostali stopnie i zapomnieli).
Psi jazgot zastał Agatkę ze szmatką w jednej ręce i bucikiem w drugiej. Wdepnęła w otwarte pudełko pasty do butów, kopnięciem zrzuciła je razem z bucikiem, flanelką od pastowania nerwowo przetarła sobie czoło i zastygła, niezdolna uczynić ruchu, zjedna stopą pozbawioną obuwia, smugą czarnej pasty do butów na twarzy i wyrazem absolutnej pustki w oczach. Jacuś natomiast najpierw znieruchomiał, słysząc powitalne psie fanfary, potem walnął się książką w czoło i ze słowami: „A choinek jak nie ma, tak nie ma!" runął do drzwi.
Na podjeździe czekał już Kuba, który od rana udawał, że przeprowadza obserwacje ornitologiczne, siedząc z lornetką przy frontowych drzwiach. Nie zauważył nawet, że nad folwarkiem od godziny krążył bocian.
33
----Jtt
\
Psie ujadanie przybrało na sile, dołączył do niego nowy dźwięk - pomruk silnika na niskich obrotach. Żwir podjazdu zazgrzytał i przed frontowym wejściem zatrzymał się czerwony samochód. Wysiadł z niego wyszczerzony facet w dżinsowych spodniach i dżinsowej bluzie, pomachał drzwiom, Jacusiowi i Kubie i krzyknął: Hel-lo! Obszedł samochód i otworzył tylne drzwiczki.
Najpierw wysiadły czerwone szpilki. Mała w życiu nie widziała tak wysokich obcasów. Musiały mieć ze dwadzieścia centymetrów, a może nawet więcej! Pożałowała natychmiast, że nie zabrała miniaturowej miarki budowlanej, którą podarował jej dziadek. Miał rację - nigdy nie wiadomo, co się może przydać! Teraz taka miarka byłaby, jak znalazł!
Zaraz za szpilkami wysiadły kolana w połyskliwych pończochach i rąbek czerwonej kiecki. Potem samochód opuściła reszta kiecki i ogromny czerwony kapelusz, który kwiecień-plecień natychmiast chciał podwędzić. Na schodach pojawił się poszarzały na twarzy wuj Paweł. Za nim zbiegła z góry sztucznie ożywiona ciotka Hanka.
- Hello! - powtarzał wyszczerzony. - Hello!
Z drugiej strony samochodu wysiadła istota czarna jak bezksiężycowa noc. Zaczynała się od góry włosami tak czarnymi, że aż granatowymi, niżej widać było kusy sweterek, kawałek brzucha z połyskującym w okolicy pępka kolczykiem, spodnie zrobione - wydawało się - z samych nogawek i jeszcze niżej buty z samych czubków. „Jak w tym czymś się chodzi?" - zdążyła pomyśleć Mała, gdy z holu wyprysnęła biało-granatowa kula i ze szlochem wtuliła się w sukienkę poniżej czerwonego kapelusza.
34.
~ Mamo! Mamo! - szlochała Agatka, wciskając głowę w markową kreację.
Czerwony kapelusz odsunął od siebie dziewczynkę na odległość ramienia. Uszminkowane usta wygięły się w wyrazie dezaprobaty.
- Ile razy mam powtarzać, że nie jestem żadna mama, ale Judyta! Tak trudno zapamiętać? Judyta! Pawle! To dziecko jest brudne! Jeżeli już musi czyścić gary w dniu mojego przyjazdu, to niech przynajmniej nie wyciera nosa w moją suknię od Diora. Co to za zapach? To nie do wiary, ale moje dziecko zalatuje pastą do butów! Każesz im dorabiać? Są czyścibutami w wiejskim supermarkecie? A gdzie jest mój syn? Moi dwaj synowie? Handlują na targu rybnym?
Mała spuściła głowę i próbowała bezszelestnie zniknąć w domu, zanim ten czerwony potwór ją dostrzeże. Judyta była jednak szybsza.
- A ty pewnie jesteś tą przygarniętą sierotą, hę?
Mała spuściła głowę jeszcze niżej, chociaż to było prawie niemożliwe. Poczuła, jak żołądek zwija jej się w twardy kamień i ten kamień wędruje do gardła. Przełknęła ślinę. Nie pomogło.
- To nie do wiary, jak ty wyrosłeś! - trajkotała tymczasem Judyta, tarmosząc czuprynę Kuby i odsuwając uczepioną jej spódnicy Agatkę. - Przystojniak z ciebie... Szkoda, że coraz bardziej przypominasz ojca...
„Ta umie sobie zjednać przyjaciół!" - myślała mściwie Mała, szczęśliwa, że nie jest spokrewniona z Judytą.
- A ty co? Języka zapomniałeś? -Judyta przykucnęła przed Jacusiem.
Stał z zaciśniętymi piąstkami i zaciśniętą buzią.
- Nie przywitasz się nawet? Nie umiesz mówić? - zaniepokoiła się Judyta. - Z takim ojcem jak wasz... Jesteś niemożliwie gruby, ale przy odrobinie starania coś by z ciebie jeszcze można było zrobić...
Jacuś drgnął, przełknął ślinę i wypalił:
- „I głośno płakała wiewiórka. A choinek jak nie było, tak nie ma!".
Dopiero przy kolacji Judyta przestała powtarzać na różne sposoby „To nie do wiary!". Mała nie przypuszczała, że istnieje tyle możliwości powiedzenia tego samego! Dzieci były „nie do wiary", jej zaręczyny z Johnem - „Popatrzcie, jaki mam pierścionek! To brylant!" - też były „nie do wiary", a przede wszystkim „nie do wiary" było to, że wuja ktoś w ogóle zechciał... „Ale przecież w końcu każda potwora znajdzie swego amatora".
Judytę z jej „nie do wiary!" i Johna z wyszczerzonym „hello!" przyczepionym do twarzy ulokowano w nieużywanym pokoju na piętrze, który sąsiadował z pokojem bliźniaków i miał okna na podjazd. Był czymś w rodzaju zapasowego pokoju gościnnego i wymagał tylko jednego, niewielkiego garnczka na przeciekającą przez szczelinę w dachu wodę.
Poza Judytą i Johnem do pokoju wtargano skórzaną walizę, okazały kufer podróżny i dwa pudła na kapelusze.
- A łazienka? - dobiegł zza uchylonych drzwi głos Judyty.
Głos ciotki zaszemrał coś jak woda w strumyku. Mała i bliźniaki, chociaż przytykali uszy do szpary
36.
w drzwiach pokoju na końcu korytarza, nie słyszeli, co takiego mówiła.
- To nie do wiary! - powtórzyła z histerycznym zdziwieniem Judyta.
- Aleksandretty są bardziej wygadane! - prychnął Jacuś, który odzyskał już zdolność w miarę normalnego wysławiania się.
- No! - przytaknęła Agatka z czystą już, ale bardzo smutną buzią.
Majkę zainstalowano w pokoju Małej, z czego obie były bardzo niezadowolone.
- I tak... Czym się pani zajmuje na co dzień? - zagaiła babcia tonem arystokratki przy kolacji, podanej przez Franciszkę w jadalni. Świece, zapalone z konieczności, bo panu Zdzisiowi ciągle nie udawało się odnaleźć usterki, dodawały posiłkowi uroczystego charakteru. Przy ich migotliwym świetle nie widać było odlepionego po ostatnim deszczu kawałka tapety w rogu nad kredensem, a zaciek na ścianie między oknami wyglądał jak najzwyklejszy cień.
-Jestem projektantką mody - odrzekła Judyta nie bez dumy, prostując się przy tym na krześle jeszcze bardziej. Prezentowała strój wieczorowy, najpewniej własnego pomysłu: obcisła bluzka odsłaniała przepastny dekolt, ozdobiony namotanym na szyję właścicielki jak lina okrętowa naszyjnikiem z połyskliwych kamieni. Środkowe partie Judyty przesłaniała ażurowa, dziergana na drutach spódnica, z jednej strony sięgająca kolana, z drugiej ledwie przykrywająca biodro. Na nogach Judyta
miała, rzecz jasna, szpilki. Bardzo szpiczaste i bardzo błyszczące. Filip nie mógł oderwać od nich nosa.
Mała natomiast wpatrywała się w Majkę. Dziewczyna, na oko siedemnastoletnia, przypominała jej paradujące po wybiegu w telewizji modelki. Długonoga, długowłosa, ubrana tym razem w czerń kusą, miała nieruchomą, bardzo bladą twarz i niewidoczne spod licznych pierścionków i bransoletek dłonie. Mała nie mogła od nich oderwać oczu. Krwiste szpony, które u Majki wyrastały zamiast zwyczajnych paznokci, jedyny kolorowy akcent jej stroju, były niewiarygodne. Nawet w telewizorze babci takich nie pokazywali. W lewym uchu gościa Mała naliczyła cztery kolczyki, z prawego zwisał jeden, ale rozmiarami i wagą bił tamte na głowę. Mogły się schować ze wstydu.
- Ot, wielki świat! - westchnęła filozoficznie babcia, upijając łyczek herbaty z filiżanki. - W naszych skromnych progach... - najwyraźniej czuła się w obowiązku dzierżyć palmę gościnności, bo wuj Paweł nie wykazywał w tej mierze nadmiernego zapału, a ciotka Hanka w obecności Judyty niebezpiecznie zmalała i poszarzała, co groziło jej zniknięciem.
Judyta uśmiechała się łaskawie i moczyła usta w porcelanowym cudeńku po prababci. Specjalnie na tę okazję porcelana Eulalii mogła opuścić przepastny kredens. Judyta trzymała zabytkowe naczyńko w dwóch paluszkach, odginając przesadnie mały.
John rozglądał się dookoła bystro. Mała zauważyła to jeszcze na podjeździe. Szczerząc się do wszystkich swoim nudnym „hello", kręcił głową na wszystkie strony, taksując spojrzeniem przeciekający dach, naderwa-
38
ne rynny, dąb przed wejściem, Filipa i jego piłkę, na Burasie i jego pchłach skończywszy.
- Piękna dom! -John wyszczerzył zęby i gestem wskazał, zdaje się, plamę na suficie. - Piękna scheda! Kapitał!
Majka ze znudzeniem przesuwała widelcem po talerzu kawałki nie ruszonego posiłku.
- A może malutki seansik? - zaproponowała Judyta. - Atmosfera jest odpowiednia, stary dom, nastrój, świece...
- Tak! Tak! - przyklasnęła babcia, zachwycona wizją światowej rozrywki. - Seans! Od lat tego nie robiłam, od lat! - cieszyła się jak dziecko.
Małej wydało się, że Franciszka na portrecie spo-chmurniała, jakby cień przebiegł jej przez twarz, ale to pewnie przez te świece. Byle podmuch powoływał do życia ruchliwe cienie, które odmieniały do niepoznaki rzeczy stałe i znane jak zły szeląg.
- Nie jestem pewna... - wtrąciła się ciotka, ale natychmiast zakrzyczały ją dwie światowe damy.
- To taka niewinna, arystokratyczna rozrywka! - dąsała się babcia. - Za moich młodych lat...! Nie odmówisz mi chyba tego powiewu młodości?
Wuj Paweł nie protestował, a dzieci nie miały prawa głosu, więc towarzystwo udało się do salonu, gdzie na kominku trzaskał ogień, a czas cofnął się o dobre pół wieku. Albo i więcej.
Judyta z niespotykaną przy jej wiotkiej figurze energią zaaranżowała natychmiast miejsce spotkania z przedstawicielami zaświatów. Odsunęła od okna okrągły stolik, przy którym babcia zwykła pijać swoją popołudniową
39
kawkę z widokiem na ogród, przesunęła go na środek pokoju, dostawiła dwa krzesełka ogrodowe. Reszta krzeseł magicznym sposobem znalazła się wokół stołu dzięki męskiej części towarzystwa. Judyta była magiczna. Pod jej wpływem wszyscy robili to, czego oczekiwała, prawie nie zdając sobie z tego sprawy. „Wypisz, wymaluj Justyn-ka! - pomyślała sobie Mała. - Dorośli niczym nie różnią się od dzieci".
Kiedy na stole znalazł się odwrócony do góry dnem talerzyk, plansza z alfabetem i lichtarz z czterema świecami, Judyta wzięła za rękę babcię i Johna. Usiedli przy stoliku. Połączone dłonie utworzyły krąg.
Judyta zamknęła oczy i wzięła głęboki oddech.
- Duchu... Duchu pokutujący, wzywamy cię! - powiedziała. - Duchu pokutujący, przyjdź, jeśli możesz, oto wzywamy cię! - powtórzyła, podnosząc teatralnie głos.
Dworek odpowiedział ciszą. To było niewytłumaczalne i bardzo niepokojące. W tym domu zawsze coś szeleściło, zawsze słychać było jakieś odgłosy, budowla coś szeptała, gadała. Teraz umilkła. Małą przeszły ciarki. Otworzyła jedno oko i zlustrowała towarzystwo przy stoliku.
Wuj Paweł miał zbolałą minę, jakby nieraz uczestniczył w takim przedstawieniu, dla bliźniąt wywoływanie duchów też chyba było chlebem powszednim, bo Agatka wyglądała na znudzoną, a Jacuś dyskretnie ziewał. Majka miała nieruchomą twarz, zupełnie jak porcelanowa lalka, którą Agatka znalazła na strychu, a ciotka Hanka wyglądała na bardzo nieszczęśliwą. Babcia zaangażowała się w seans całą duszą i ciałem, ściskając rękę Małej
40r
do bólu i bezgłośnie powtarzając słowa Judyty. John bezczelnie rozglądał się na wszystkie strony. Pochwyciwszy spojrzenie Małej, mr