14668

Szczegóły
Tytuł 14668
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

14668 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 14668 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

14668 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

JON COVRTEMAY GRIMWOOD FELLAHOWIE NAKŁADEM SOLARIS UKAZAŁY SIĘ M.IN.: Robert Silverberg,JDłoga droga do domu" Harlan Ellison „Niebezpieczne wizje" Ben Bova „Saturn" Steph Swainston „Rok naszej wojny" W PRZYGOTOWANIU: Kathleen Ann Goonan „Szkielety czasu" almanach „Kroki w nieznane" Kir Bułyczow „Nowi Guslarczycy" Kir Bułyczow „Miasto na górze" Marina i Siergiej Diaczenko „Waran" Juan Eslava Galan „Smocze zęby" John Crowley „Aegipt" KSIĄŻKI JONA COURTENAYA GRIMWOODA w SOLARIS „Pasza - zade" „Efendi" „Fellahowie" JON COVRTŁNAY GRIMWOOD FELLAHOW1E Przełożył Dariusz Kopociński SOLARIS Stawiguda 2005 Fellakowie tytuł oryginalny: „Fellaheen' Copyright © 2004 by Jon Courtenay Grimwood All Rights Reserved ISBN 83-88431-97-8 Panu dr Jerzemu Łacinie dziękuję za nieocenioną pomoc Dariusz Kopociński 4 000280854 Projekt i opracowanie graficzne okładki Dorota Bocheńska Korekta Bogdan Szyma Skład Tadeusz Meszko Wydanie I Agencja „Solaris" Małgorzata Piasecka 11-034 Stawiguda, ul. Warszawska 25 A tel/fax. (0-89) 541-31-17 e-mail: [email protected] www.solaris.net.pl Dla Jamiego CG., Sam B i mojego ojca, który doświadczył w życiu wielu rzeczy, o których ja mogę tylko pisać. Jak zawsze, dziękuję za wszystko... Skoro książę ma udawać zwierzę, decyduje się na lwa i lisa, ponieważ lew nie uchroni się przed wnykami, a lis nie ujdzie wilkom. A zatem książę musi być lisem, żeby ustrzec się pułapki, i lwem, by odegnać wilki. Machiavelli Gdyby lew umiał mówić, nikt by go nie zrozumiał... Ludwig Wittgenstein W odróżnieniu od lisów. Tiri Fellahowie 7 Prolog Poniedziałek, 14 marca - Kop! - rozkazał lis. No więc Aszraf bej kopał. Miał okrwawione palce, a pod poła- manymi paznokciami grubą warstwę brudu. Piekły go otarcia w miej- scach, gdzie pod skórą odsłoniło się lepkie, żywe mięso; jedynie ten ból przypominał mu, że znajduje się jeszcze w świecie żywych. - Sprężaj się! I tym razem posłuchał. Gruboziarnista sól sypała mu się na twarz garść za garścią, zmuszała do zamykania oczu i wpychała się do półotwartych ust, którymi łapczywie spijał tlen z powietrza cuchnącego stęchlizną. Głos w jego myślach obiecywał mu pomoc w dotarciu na powierzchnię, ale tylko i wyłącznie jeśli będzie stoso- wał się pilnie do zaleceń. Wszak lisy miały wrodzoną umiejętność wydostawania się z pułapek. Zanim pogrzebano go żywcem, jego największym problemem było to, że nikt mu nie powiedział, co leży w kompetencjach naczel- nika policji w Tunisie. Wobec tego założył, że wszystko mu wolno. Dlatego skończył, jak skończył... - Właśnie tak. Nie martwił się rozmowami z nieistniejącym lisem. Po pierw- sze, wstrzyknięto mu do krwioobiegu masę środków halucynogen- nych, począwszy od mieszanki ketaminy i LSD, a skończywszy na wyjątkowo zabójczym skunie. Poza tym wiedział, że Tiri jest tylko złudzeniem. Już to przerabiali. Temat zamknięty... Tiri opowiadał, że dawno temu tysiąc obładowanych wielbłą- dów, powiązanych jeden z drugim, utopiło się w wielkim jeziorze w Ifrikijji, kiedy załamała się pod nimi skorupa soli. Ze zwierzętami poszedł na dno cały transport daktyli, naczelnik karawany i wszyscy poganiacze. Ocalał jeden człowiek: niewolnik, którego wzięto za kłamcę i przegnano na pustynię. Nikt nie dał wiary jego słowom, gdy 8 Jon Courtenay Grimwood ostrzegał, że szlak wiedzie nad niezmierzoną otchłanią. Co uważano za twardy, bezpieczny grunt, okazało się czymś równie nietrwałym jak skóra bębna czy skorupka jajka wyssanego przez węża. - Sam rozumiesz - powiedział lis. - Nie wszystko jest... -.. .takie, na jakie wygląda. - Raf wcisnął pięść w piach i poczuł na skórze powietrze. - Zawsze mi to powtarzasz. Nieco później, kiedy otrząsnął się ze strachu, zwalczył odruchy wymiotne, wytarł łzy i brud z twarzy oraz zrozumiał, że zadziwiająco mała dziura w ziemi jest pamiątką po jego wielkim zwycięstwie nad śmiercią - przyszedł czas na głębsze przemyślenia. Śmierdział. Co do tego nie było wątpliwości. Smród ekskremen- tów, zmieszany z mdłym zapachem potu, buchał od niego jak żar z ogniska. Ponadto przesyciła go specyficzna woń grobu - kwaśny, nieznośny odór, który wsiąkł w nagie ciało, zatykał nos, a nawet wdzierał się w trzony jasnych włosów. Może ten właśnie zapach zwabił duchy, a może narkotyki w orga- nizmie otworzyły mu oczy i pozwoliły zajrzeć do wnętrza jajka. Tak czy inaczej, kiedy ruszył na wskroś szot el-Dżerid, duchy mu towarzyszyły. Nieznajomi, których jakby już gdzieś widział. Facet spotkany w kolejce. Mały Chińczyk zbyt obcy i niewyraźny, żeby przypominać kogoś szcze- gólnego. Rozpoznał lady Dżalilę: elegantkę w jedwabnym, piaskowym żakiecie, ciasno opinającym pełne piersi. Oczy podmalowane, usta zmysłowe... i złamany kark. Zaczęła coś mówić i nagle odeszła; nocny podmuch wiatru zabrał zjawę i jej słowa. Później natknął się na grubasa. Co w zasadzie było łatwe do przewidzenia. Ze wszystkich zabitych przez niego ludzi to właśnie Felix Abrinsky miał największą wartość w jego oczach. - W porządku, blondasku? Uparcie, noga za nogą, Raf wlókł się przed siebie. Zasłaniał oczy, aby nie widzieć ducha. I udawał, że nie płacze. - A co, nie widać? - No wiesz, jak to jest - rzekł Felix. - Ostatnio z braku mózgu mam trudności z myśleniem. - Po tych słowach pokuśtykał w swo- ją stronę, powłócząc nogą roztrzaskaną pół roku temu, razem ze znaczną częścią głowy, w czasie wybuchu bomby przeznaczonej dla człowieka, z którym przed chwilą szedł ramię w ramię. - Fellahowie 9 Rozdział 1 Wtorek, 1 lutego - Z drogi! - Major Dżalal jednego dziennikarzynę walnął łok- ciem po nerach, drugiego zaś zepchnął do rynsztoka i patrzył, jak marznąca breja wlewa się pechowcowi do sfatygowanych butów. Limuzyna podjechała na dziesięć metrów od drzwi kasyna, gdy drogę zagrodziło jej pięciu reporterów. Zostało trzech. - Zimno - stwierdził jego przełożony z szerokim uśmiechem. Major zastanawiał się, czy kryje się za tym polecenie, czy to tylko uwaga Jego Ekscelencji na temat pogody w Nowym Jorku. Wybrał zatem wymijającą odpowiedź: pokiwał głową. -Książę... -Proszę tutaj... Jego Ekscelencja Kaszif pasza przyzwyczaił się do nawoływań hałaśliwych niewiernych paparazzich, którzy pogwizdywali na niego jak na psa. Tej jednej rzeczy nie znosił w Nowym Jorku. - Proszę tu popatrzeć! Kaszif pasza popełnił błąd i spełnił prośbę, przez co znalazł się oko w oko z szyderczo uśmiechniętym Charliem Vanhie, reporterem WASP-u, z którym już przynajmniej trzy razy miał nieszczęście się spotkać. - Proszę nam coś powiedzieć o obiedzie wydanym dla uczczenia pięćdziesiątej rocznicy ślubu rodziców... Popełniwszy jeden błąd, pasza nie ustrzegł się drugiego, który polegał na udzieleniu odpowiedzi: - Czterdziestej piątej - sprostował. - To czterdziesta piąta rocznica. - Skąd pewność, że emir przybędzie? Kaszif pasza patrzył na niego w milczeniu. - Pytam, bo nawet nie zamieszka w tym samym pokoju co żona. Jak on ją nazwał? 10 Jon Courtenay Grimwood Major Dżalal ruszył w stronę dziennikarza, lecz Jego Eksce- lencja osadził go gestem ręki. - Zaczekaj - uspokoił majora. - Sam się tym zajmę. *** Mniej więcej w tym samym czasie, kiedy Kaszif pasza stał na zaśnieżonym chodniku w Nowym Jorku, obstrzeliwany światłami fleszy, przed tanim plastikowym laptopem siedziała mała dziew- czynka. Zabierała się do udzielania odpowiedzi na długą serię pytań w sprawdzianie kompetencyjnym, skonstruowanym na zasadzie testu wielokrotnego wyboru. Wokół jej szyi owinął się na podobieństwo kołnierza szary kociak. Tak naprawdę, Ifrita miała już prawie sześć miesięcy, ale nadal przejawiała niezmozoną ochotę do figli, więc dziewczynka traktowała ją jak małą kicię. „Lady Hana al-Mansur", wklepała w rubryce przeznaczonej na imię i nazwisko. Po chwili zamieniła „Hanę" na „Hani". Wsta- wiono też rubrykę do wpisywania wieku, ale z tym był kłopot, ponieważ nikt nie potrafił go dokładnie określić. Wybrała „10", bo albo wkrótce będzie miała dziesięć lat, albo już tyle miała; w tym drugim przypadku za niecały tydzień kończyłaby jedenasty rok życia. W rubryce do podawania narodowości wpisała „osmańska", a kiedy program odrzucił ten wybór, powtórzyła to samo. Teraz już wyświetliła się długa lista domyślnych narodowości, którą Hani zamknęła, decydując się na kompromisowy wybór: „inna". Pomieszczenie, w którym przebywała, znajdowało się w budyn- ku oddalonym o pięć tysięcy pięćset siedem mil od Nowego Jorku. W al-Iskandarijji, mieście położonym na lewym skraju delty Nilu. Na samej górze, gdzie delta wżynała się w Morze Śródziemne. Medresa wyglądała podobnie jak wiele domów w Afryce Pół- nocnej. Była stara i miejscami mocno zaniedbana. Miała wspaniałe frontowe wejście od Rue Sherif i niepozorne drzwi wychodzące na uliczkę z tyłu. Tych właśnie drzwi strzegł odźwierny imieniem Chartum; z tym miastem czuł się zżyty i nikomu nie zdradzał, skąd naprawdę pochodzi. Palił cygara odwrotną stroną, wkładając do ust Fellahowie 11 zapalony koniec. Wręczył dziewczynce maleńką srebrną rączkę na bawełnianej nitce, aby poszczęściło jej się na testach. Hani była pod wielkim wrażeniem, nic więc dziwnego, że wola- łaby mieć przy sobie Chartuma zamiast kota. Niestety bej, jej wujek, wykluczył taką możliwość. Może nie ze złością, ale za to stanowczo. Zrobił to dlatego, że zgodnie z instrukcją w czasie rozwiązywania testu komputer nie mógł być podłączony do sieci, a w pomieszczeniu nie wolno było przebywać osobom postronnym. Na początek serwowano proste pytanko, związane z wypad- kiem lotniczym. Jeśli samolot będzie spadał wskutek awarii, to czy ona wtedy: a) zapisze ostatnią wolę na odwrocie koperty b) zaproponuje pomoc pilotowi c) będzie nadal czytać gazetę Wybrała oczywiście odpowiedź trzecią. Po pierwsze, nie umiała prowadzić maszyny, więc na co pilotowi jej pomoc? Po drugie, praw- dopodobnie nie miałaby przy sobie koperty, a właściwie niczego, co mogłaby komuś zostawić... Następnie pytano o ojca/ojczyma/prawnego opiekuna. Z ojcem nigdy się nie spotkała, ojczym nie wchodził w grę, a czy wujek Aszraf na- prawdę jest jej prawnym opiekunem, tego nie wiedziała, toteż pomi- nęła to pytanie wraz z dwoma następnymi, dotyczącymi rodziny. Potem przyszła kolej na rubryki, których nawet nie zamierzała czytać. O szkolnych przyjaciołach... Najłatwiejsza była końcówka. Pięćset twarzy na płaskim ekra- nie, a na każdej wyraz gniewu, radości, szczęścia, bólu, smutku bądź znudzenia. Do niej należało ponazywać uczucia. Początkowo zdjęcia przewijały się w żółwim tempie. Hani sądziła, że to wina programu, ale kiedy ogarnęło ją zniecierpliwienie i zaczęła walić po klawiszach, twarze się rozpędziły i już niebawem tak szybko wybierała odpowiedzi, że komputer musiał pracować na najwyż- szych obrotach. Poprawnie określiła uczucie na każdej twarzy z wyjątkiem pięciu zdjęć wzorcowych, przedstawiających ją samą. Mimo to, o czym poinformował ją program, Hani przebrnęła przez ten etap w rekordowym czasie. 12 Jon Courtenay Grimwood Następny w kolejności test na inteligencję był nieporównywal- nie trudniejszy. Tak trudny, że już przy pierwszym pytaniu nie zmie- ściła się w czasie. Które zwierzę nie pasuje do pozostałych: owca, kura, pies czy rekin? Dołączono małe obrazki, na wypadek gdyby zapomniała, co jak wygląda. Zdrowy rozsądek podpowiadał: rekin, ale czy to nie pułapka? Zwłaszcza że rozwiązywała test na inteli- gencję, a przecież nawet przygłup domyśliłby się, że pierwsze trzy zwierzęta oddychają powietrzem, zaś rekin jest rybą chrzestną. Ale jeśli nie rekin, to co? Owce to w zasadzie udomowione kozy. Przynajmniej tak się jej wydawało. Kury także kiedyś udo- mowiono, podobnie jak psy, potomków wilków. A zatem znów wypadało na rekina, choć z mniej oczywistych powodów, ponieważ w dziejach ludzkości nie zachowała się wzmianka o udomowianiu rekinów. No dobrze, a jeśli mimo wszystko gdzieś tu był haczyk? Osta- tecznie zdecydowała się na owcę, bo należała do roślinożerców, gdy tymczasem kura, pies i rekin żywiły się mięsem. Choć podej- rzewała, że kura jest wszystkożerna. Ten tok rozumowania wydał jej się najwłaściwszy spośród dziewiętnastu, które udokumentowała w brudnopisie. - Co tak słabo? - zapytał później wujek, gdy w końcu wytropił ją na dachu medresy, gdzie siedziała, nie zwracając uwagi na zimne, ponure niebo. - O czym mówisz? - O drugim teście. Odpowiedziałaś tylko na jedno pytanie, a i to... - Urwał w pół zdania. - Nie chodziło o owcę? Szczupły mężczyzna w przeciwsłonecznych okularach, z kozią bródką i perłowym kolczykiem w kształcie łezki pokręcił głową przecząco. - To o co? - spytała zaczepnie. - O rekina. - Bo nie jest udomowiony? Aszraf al-Mansur, zwany także Aszrafem bejem, ukrył twarz w dłoniach i przez chwilę wyglądał na załamanego. Miał na utrzy- maniu dziewczynkę, którą pół miasta uważało za psychicznie Fellahowie 13 chorą. I przy sobie kochankę, która na dobrą sprawę nie była jego kobietą, bo nigdy jej nie przeleciał. No i miał własne życie... choć ta ostatnia kwestia wymagała dłuższego zastanowienia. Niedawno zrezygnował z pracy, wydatki na medresę przewyższały dochody, a z drugiej strony, Hani i Zara były warte miliony. Ścigano go za dłu- gi, chociaż mieszkał pod jednym dachem z dwiema najbogatszymi dziewczynami w Afryce Północnej, z których każda dałaby mu kasę, gdyby wreszcie przestał bronić się przed nią rękami i nogami. Jak wyraziła się Zara, połapanie się w tym wszystkim było jak zapinanie rozporka, który z jednej strony ma zamek, a z drugiej guziki. Nazajutrz rano Hani ponownie przystąpiła do testu, tym razem na płaskim dachu medresy al-Mansur. Postąpiła zgodnie ze wska- zówkami wujka, czyli w każdym przypadku podawała odpowiedź najbardziej oczywistą. W niespełna kwadrans osiągnęła wynik, z którym program nie umiał sobie poradzić. 14 Jon Courtenay Grimwood Rozdział 2 Wtorek, 1 lutego Cały Manhattan jawił się ubielony. Biały był chodnik pod nogami majora Dżalala i biały szum w minisłuchawkach Sony, po którym major poznawał, że szef się rozłączył. Białe ulice, białe auta, biały szum - w ten czy inny sposób śnieg odpowiadał za wszystko. No, może nie za szum. Pięć godzin temu zimny wicher hulający po 5 Alei wyciskał łzy z oczu ludzi, lecz potem się uciszyło. Śnieg sypał między Bu- dynkiem Knoxa a Lane Bryant niczym puch z rozprutych poduszek, a aleja przed majorem była równie pusta jak jego portfel z kroko- dylej skóry. Podczas gdy szef dobrze się bawił w Casino 30/54, trwoniąc niewyobrażalne dla majora sumy pieniędzy, on sam udał się do szpitala Mount 01ive. Tam łapówkami próbował przebić się na salę, gdzie leżał Charlie Vanhie, bostoński reporter, któremu właśnie drutowano złamaną szczękę. Zawartość portfela trafiła w ręce portiera; ten wziął pieniądze i przepadł bez wieści. Aż w końcu, kiedy zdegustowany major chciał już dać za wygraną, wyskoczyło przed nim jak spod ziemi sześciu opryskliwych paparazzich, aby w pośpiechu pstryknąć mu parę fotek, nim wyjdzie ze szpitala. Omyłkowo wzięli wąsatego adiutanta w stonowanym ubraniu za jego szefa z elegancką bródką i w garniturze od Armaniego. Major miał nadzieję, że tego wieczoru Jego Ekscelencji wiedzie się lepiej od niego. Niestety, tak nie było. Aczkolwiek kasyno znajdowało się w Nowym Jorku, a Jego Ekscelencja pochodził z Ifrikijji, to jednak samo koło ruletki, przed którym siedział, wyprodukowano w Pary- żu. A to gwarantowało - dzięki jednemu zeru zamiast dwóch zer na stołach amerykańskich - mniejszą przewagę kasyna. Kaszif pasza grał o bardzo duże stawki, więc mógł sobie zażyczyć, przy jakim kole chce siedzieć. Pomimo tego nadal przegrywał. W tej sytuacji Fellahowie 15 kryło się zatrważające podobieństwo do tej, o której długo mogłaby się rozwodzić jego sędziwa matka, lady Maryam, jak również jego ojciec i bankierzy. -Ekscelencjo... Podniósłszy wzrok, Kaszif pasza zobaczył, jak krupier z żalem na twarzy pochyla się i zgarnia z pól czerwone żetony. Z tak dużą uwagą wsłuchiwał się w cichnący klekot kulki z kości słoniowej, że zapomniał, jaki numer obstawił. W jego świadomości ów jedyny w swoim rodzaju, uzależniający dźwięk umiejscawiał się gdzieś między chrapliwym oddechem konającego człowieka a stukaniem termitów gryzących drewno. Jedno i drugie przypominało mu rodzinne strony. - Proszę pani! - Skrzywił się, próbując pstryknąć palcami nie- sprawnej dłoni. Machnął więc tylko ręką. Z tym samym skutkiem: młoda czarnoskóra kobieta w kusej spódniczce z jeleniej skóry podbiegła do niego z otwartym pu- dełkiem cygar na srebrnej tacce. Miała gołe nogi, a piersi opięte rzemyczkami jasnobrązowej kamizelki z głębokim dekoltem. Na plakietce w kształcie liścia wypisano imię: Michelle. - Proszę... - Kelnerka poczekała, aż bogato ubrany cudzo- ziemiec wybierze sobie monte crista i weźmie od niej zapałki. Co uczynił, nie zauważając swoich obgryzionych paznokci, pamiątki po długich, nieprzespanych nocach. Na pudełku zapałek wytłoczony był tomahawk. Projektant ka- syna nie miał zielonego pojęcia, czy Indianie ze szczepu Mohawków walczyli toporkami i czy w ogóle posługiwali się taką bronią pier- wotni mieszkańcy Ameryki, lecz słowa „Mohawk" i „tomahawk" r brzmiały podobnie, a posesja nr 30 przy 54 Zachodniej Ulicy leżała na ziemi Mohawków. i Dawniej to miejsce należało do Clack Associates, właścicieli l hoteliku uwielbianego przez zamożnych turystów z Europy. Au- : gustus Clack III odsprzedał hotel za nieznaną sumę finansiście 1 i miliarderowi Benjaminowi Agadirowi, który natychmiast oddał i go w posiadanie Mohawkom za siedem szklanych naszyjników f i koc. Ponieważ przepisy federalne zezwalały na otwieranie kasyn I na terenie rezerwatów lub na ziemi dzierżawionej przez Indian, 16 . Jon Courtenay Grimwood można było w ten chytry sposób obejść prawo stanowe, zakazujące otwierania kasyn w Nowym Jorku. - Faites vosjeux - oznajmił krupier, jakby zapraszał do obsta- wiania wszystkich zebranych przy stole utracjuszy, nie zaś tylko jednego. Kaszif pasza nie zwracał na niego uwagi. Potarłszy zapałkę, najstarszy syn i przyszły dziedzic emira Tunisu przypalił końców- kę cygara i mocno się zaciągnął. Matka krzywym okiem patrzyła na palaczy, hazardzistów, dziwkarzy i alkoholików, ale ponieważ w Świętym Koranie o cygarach nie było ani słowa, czasem za- mykała usta. Zresztą Kaszif pasza przebywał w Nowym Jorku, a ona nie. Aż strach myśleć, do czego sprowokowałby lady Maryam widok napisów na ścianach w męskiej ubikacji. Ulubiony rysunek Kaszifa paszy przedstawiał Pocahontas doświadczającą tego, co Amerykanie nazywali podwójną penetracją. Jej kochankowie mieli ogony, różki i koźle nogi... zapewne z przyczyn kulturowych. W zajmowanym przez lady Maryam skrzydle pałacu Bardo nie było obrazów ani rzeźb. Wyrzucona została nawet - należąca do jego pradziadka - sławna kolekcja malarstwa olejnego, reprezentująca kierunek Neue Sachlichkeit, uratowana przed zniszczeniem jedynie na wyraźny rozkaz emira. Sztuka obrazująca rzeczywistość była w mniemaniu jego mat- ki obrzydliwą kpiną z bożego dzieła. Ale ona nawet w kaligrafii doszukiwała się zdrożności. Pozwalało to częściowo zrozumieć, dlaczego spaliła prezent, który wysłał jej mąż z okazji narodzin Kaszifa - szesnastowieczną osmańską miniaturę, przedstawiającą Haminę, mamkę Proroka, w chwili karmienia piersią. A to z kolei - też po części - wyjaśniało, czemu od tamtej pory emir Moncef nie chciał spotykać się z żoną. Przybierając swoją ulubioną minę, Kaszif pasza uśmiechnął się złowrogo i przesunął pięć białych żetonów na pole z numerem 13. - Rien ne va plus - oznajmił krupier, jakby tylko na to czekał. Od tej chwili nikt nie mógł już obstawiać. Zwyczajowi musiało stać się zadość, nawet jeśli sala świeciła pustkami, a stół ruletkowy został zarezerwowany dla Kaszifa paszy. Koło się zakręciło, w prze- Fellahowie 17 ciwną stronę potoczyła się z klekotem kulka, a kiedy wygrał numer inny niż 13, Kaszif pasza wzruszył ramionami. Miał nadzieję, że beznamiętnie. W przeciągu półgodziny spiętrzony przed nim bastion żetonów przeobraził się w skromną wieżę, potem zostały po niej marne fun- damenty, a wreszcie i one stopniały. Do dyspozycji miał już tylko sześć żetonów. Dopóki będzie zamawiał nowe, kasyno nie zamknie przed nim swoich podwoi, to na pewno. Hazardziści pokroju Jego Ekscelencji mogli liczyć na wszelkie udogodnienia. Dostawali sale do własnej dyspozycji, darmowe posiłki, limuzyny odwożące i przywożące ich z lotniska. W razie konieczności nawet samolot należący do kasyna. On teraz wszakże potrzebował jednego: przerwy. - No dobrze - powiedział. - Wrócę... - Zerknął na rolexa i dodał dwie godziny. - O siódmej. Proszę przygotować nowy stół. Nowe koło, nowa kulka, nowa plansza i nowy zestaw żetonów. - Tak krupier nazywał stos czerwonych żetonów, wartych 100 tys. dolarów. Przesuwając po blacie resztkę poprzedniego zestawu, Jego Ekscelencja rzekł z uśmiechem: - To dla pana. - Patrzył na mężczyznę marszczącego czoło. Był to hojny napiwek, zwłaszcza jak na niego, bo nie zawsze je dawał. Krupier połowę musiał od- dać właścicielowi, ale i tak zostanie mu więcej, niż zarobi w ciągu pół roku. - Dziękuję, Wasza Ekscelencjo - odpowiedział i usunął się, aby zrobić miejsce krótko obciętej kobiecie, która dotąd dyskretnie z daleka obserwowała poczynania przy stole. - Witam Waszą Wysokość. - Ten tytuł właściwie nie należał się Kaszifowi paszy, lecz to nie przeszkadzało Georgian van Broglie. Dotychczas każdorazowo, ilekroć odwiedzał Casino 30/54, służyła mu pomocą, zresztą awans społeczny by mu nie przeszkadzał. - Mam się postarać, żeby przyrządzili kolację w kuchni? Uznała jego milczenie za zgodę. - Mogą być piersi z kurczaka - zaproponowała. - Na focaccii, z miodem i sosem musztardowym. Litr wody Evian i... jeszcze tro- chę piwa imbirowego Ruchem głowy wskazała baterię pustych buteleczek po Kanada dry, tych z plastikową zakrętką. 18 Jon Courtenay Grimwood Zwykłe zamówienie Kaszifa paszy. Eufemistycznie nazwana kanapka z kurczakiem, popita trzema plastikowymi butelkami szam- pana. Czemu czterdziestoczteroletni playboy z Afryki Północnej pije Veuve Cliąuot z butelek po Canada Dry, tego Georgian van Broglie nie wiedziała,, ale w sumie nie znała lady Maryam. - Czy Wasza Wysokość życzy sobie jeszcze czegoś? Dostrzegła jego spojrzenie ku kelnerce w kusej spódniczce, która wcześniej podała mu cygaro. - Wykluczone - mruknęła tonem przeprosin. - Obowiązują nas pewne zasady. Chętnie zrobiłabym wyjątek, ale... Kaszif pasza westchnął. - To podeślij mi kogoś w jej typie - rzucił z irytacją. - Ale najpierw znajdź mi lekarza. - Przyjrzał się knykciom, które wyglą- dały bardziej niż zwykle wykoślawione. -1 niech służba przyniesie kubełek z lodem. Fellahowie 19 Rozdział 3 Środa, 2 lutego -Nikołaj... Emir Moncef wołał swojego ochroniarza, niskiego i porywcze- go Uzbeka, którego prawdziwe imię zapewne brzmiało zupełnie inaczej. Strzegł emira na zmianę z Tadżykiem Aleksem. Obu nie- dawno dostał w prezencie urodzinowym od sowieckiego ambasa- dora. Takich upominków wolał nie odrzucać. Ponownie zawołał w nadziei, że usłyszy go jeden z bodyguar- dów, po czym skierował uwagę z powrotem na węża. Śmierć mu- siała w końcu przyjść, ale że zrobi to pod postacią pełznącej żmii, tego się nie spodziewał... choć i nie wykluczał. Gdyby sędziwy emir chciał się założyć (potępiał ten proceder), postawiłby na gruby ogon skorpiona. Skorpiony przyjeżdżały do obozu ciężarówkami w skrzyniach lub w koszach z daktylami. Kiedyś, jeśli dobrze pamiętał, drapież- ny pajęczak załapał się na przejażdżkę w wywiniętych mankietach galowych spodni pewnego podoficera. Mężczyzna zmarł w ciągu kilku godzin, a emir po tamtym zdarzeniu zakazał noszenia man- kietów we wszelkiego typu mundurach. Umrze więc tu, w południowej Ifrikijji, w tej prostej pustynnej krainie, gdzie od czterdziestu lat mieszkał - gdzie niegościnna aura kazała liściom przeistoczyć się w kolce chroniące wodę, a owadom kryć się w ciele mocno natłuszczonym przeciw stracie skromnych zapasów wilgoci. I gdzie chrząszcze zadowalały się jednym posił- kiem na dwa lata, jeśli wymagały tego warunki środowiskowe, a so- lirody wykazywały niemal samobójczą tolerancję na zasolenie. Zrzuciwszy z pleców abaję, gruby płaszcz noszony przez Ber- berów w pewnym wieku, emir Moncef uniósł laskę ze srebrnym okuciem, gotów się bronić. - Schowaj się za mną! - zwrócił się rozkazująco do chłopca, któ- ry w sparaliżowanych rękach nadal trzymał gamepad Nintendo. 20 Jon Courtenay Grimwood Młodszy syn emira pokręcił głową. - Murad! Samo to, że emir nazwał chłopca po imieniu, przestraszyło go jeszcze bardziej niż sunąca po dywanie żmija. Ojciec zazwyczaj mówił o nim „MP", co znaczyło „mały pasza" - tak nazwała go matka, zanim ją zabito. Jego matka - Amerykanka z Los Angeles, która przeszła na islam - niegdyś służyła w straży emira. Jej dżip spadł z urwiska. Wypadek. - Rób, co ci każę! Patrząc to na ojca, to na żmiję rogatą, dwunastolatek znowu pokręcił głową. Węże rzadko pokazywały się w obozowisku, te nie- bezpieczne czy jakiekolwiek inne, ponieważ na całym jego terenie rozpięto pod ziemią skomplikowane siatki z miedzianych drutów, które wytwarzały pole elektryczne odstraszające węże, skorpiony i pająki. Przynajmniej tak twierdziła Eugenie de la Croix. A ona znała się na rzeczy. - Nie bój się. Po prostu się cofnij. Bać się? Muradowi przyszło do głowy kilka pomysłów, z któ- rych żaden nie opierał się na strachu ani nie uwzględniał uciecz- ki. Czuł się w obowiązku bronić ojca, Jego Wysokości Moncefa al-Mansura, powszechnie znanego emira Tunisu i władcę Ifrikijji (przewodnika ludu, przez wszystkich kochanego). Murad wiedział to z porannej lektury tanich, komunistycznych gazet w języku arab- skim, które emir regularnie sprowadzał helikopterem. Kaszif pasza daje łupnia amerykańskimpaparazzim... Na stoliku ze skóry i dębu - tak starym, że żelazne gwoździe pociemniały jak drewno i uzyskały podobny połysk- leżał dzisiej- szy „Es Sabah". Pod gazetą spoczywał album ze zdjęciami, prawie tak samo stary. Nikomu nie wolno było zaglądać do środka. Z tej przyczyny Murad nigdy nie ośmielił się zapytać, dlaczego album zawiera dziesiątki pocztówek, z których wyzierały nagie piersi dziewczyn w jego wieku, ale też kobiet starszych, takich jak jego matka, gdyby jeszcze żyła. Jedne zdjęcia podpisano „Berber", drugie - „Taurag". Zdarzało się też zwyczajne „Mauresąue" lub „Belle Mauresąue", rzadziej „Jeune Femme Arabe". W jednym przypadku „Tuenisch-orien- Fellahowie 21 talische Typen". Prawie wszystkie kobiety patrzyły w obiektyw z kamienną twarzą, jakby chciały się odciąć od świata, w którym oficerowie kolonialni wypisywali dwunastolatkom na plecach „c'est trćs intóressant", przylepiali nad piersią znaczek za pięć centymów i wysyłali je do krewnych w Marsylii. - Murad. Na zewnątrz głośniki wyrzucały z siebie dźwięki „Małe habtl madjatch", kawałka utrzymanego w stylistyce rai, starszego nawet niż ojciec, który uwielbiał go słuchać. Powtarzające się rytmiczne sekwencje, bęben i dziki gwizdek - chłopak znał to równie dobrze jak adhan, wezwanie do modlitwy, choć sama myśl o tym go prze- rażała i w życiu by się do tego nie przyznał. A więc dobrze. Już się zdecydował. Będzie, co Bóg da. Murad nieświadomie dodał: - Insza Alla. - W podobny sposób matka mówiła: „Na zdrowie", kiedy kichał. Przecież miał już dwanaście lat. Czuł się na tyle dorosły, żeby zmierzyć się z przeznaczeniem. Zapalano ogniska przed południowym posiłkiem. Niedaleko ktoś piekł kozę nad gałęziami wyszarpanymi z ciernistego krzewu. Zarówno patyki, jak i zwierzę przywiozła ciężarówka. Tutaj na południu nie było chrustu. Będzie mu brakowało tych wspólnych posiłków, obozowiska, ojca... Co prawda, bardziej mu się podobało w poprzednim obozie - mniej piasku i więcej zajęć. Namioty z koźlej skóry wędrowały na grzbietach wielbłądów jedynie wtedy, gdy w pobliżu kręcili się fotoreporterzy. W innych przypadkach Teksańczyk z kucykiem - Chlewik, jak go nazywano - ładował na ciężarówki namioty, które potem rozwijał i rozkładał w miejscach wskazanych przez emira. Niewielu niewtajemniczonych pojmowało, czemu daje się niewiernemu tyle swobody. Trzeba było zobaczyć, jak szybko Tek- sańczyk potrafi rozbić obóz, jeśli staruszkowi szczególnie zależy na pośpiechu. - Weź się w garść... - Emir już się zezłościł. - Wcale się nie boję - odparował Murad, święcie oburzony. - Obmyślam plan. - Ojciec zawsze radził mu się najpierw zasta- nowić. 22 Jon Courtenay Grimwood Odrzuciwszy gamepad, Murad sięgnął po srebrny dzbanek na kawę, inkrustowany miedzią i brązem. Odemknął pokrywkę i opa- rzył się gorącym uchwytem z kości słoniowej. Kątem oka dostrzegł pełną dezaprobaty minę emira, ale już było za późno. Chlusnął kawą prosto w pysk żmii. Niezupełnie trafił w cel. -Straże! Nie przejmując się wołaniem staruszka i nagłym strachem, któ- ry pulsował mu w skroniach, Murad cisnął w tym samym kierunku srebrny dzbanek. Wąż oberwał w ogon. Postanowił przejść do planu B. Na bocznej ścianie namiotu wisiał miecz, który jego pradziadek odebrał umierającemu pułkow- nikowi podczas potyczki pod Neffatią, w tym samym roku, kiedy wyparto Francuzów z Tunezji, jak wówczas nazywano Ifrikijję. Chłopiec rzucił się po ten oręż, gdy raptem emir Moncef postą- pił krok do przodu, chwycił go za ramię i pchnął w stronę wyjścia z siłą, o jaką dotąd sam siebie nie podejrzewał. W przeciwieństwie do swego najmłodszego syna umiał wychwycić ten moment, kiedy żmija szykuje się do ataku. -Aleks! Nikołaj! Mimo wszystko łudził się nadzieją, że los okaże się dla niego łaskawy i jakoś ucieknie przed niebezpieczeństwem. Jeżeli bowiem ktoś chciał w tym świecie dożyć starości, musiał umieć odróżniać odwagę od głupoty. Tak czy inaczej, żmija zamierzała zaatakować. Było to coś, z czego zdał sobie sprawę chyba nawet przed gadem, śmiercią zaklętą w mózgu wielkości grochu. Moncef al-Mansur spojrzał śmierci w oczy, usłyszał jej syk i poczuł, jak czas zwalnia, gdy żmija zastygła przed wypadem. Byl za stary i zbyt zmęczony sprzeczką z Muradem, żeby uniknąć ataku, toteż zdołał tylko obrócić się w stylu matadora, mając nadzieję, że zwierz nie ukąsi go z całą siłą. I tu rzeczywiście dopisało mu szczę- ście. Jeden kieł wbił się głęboko w łydkę, ale drugi tylko rozerwał materiał szaty, która z upływem czasu, po wielokrotnym praniu, upodobniła się do złachmanionego wora. -Tato... Ostatnią rzeczą, jaką usłyszał emir Moncef, zanim upadł na ziemię i znalazł się twarzą w twarz z dywanem, był krzyk syna. Fellahowie 23 Wrzask na tyle głośny, że zagłuszył muzykę Cheba Khaleda i tupot biegnących ochroniarzy. Ów tupot, gdyby w ogóle mógł go usłyszeć, utwierdziłby go tylko w przeświadczeniu, że w dobrze zorganizo- wanym obozowisku nie ma miejsca na nerwowość i panikę. 24 Jon Courtenay Grimwood Rozdział 4 Środa, 2 lutego Kaszif al-Mansur zawsze lubił śnieg. Najbardziej podobał mu się w dużych miastach, takich jak Nowy Jork, gdzie płatki padające między ścianami betonowych kanionów zasypywały auta i ulice. Wszystko stawało się białe jak na zimowej widokówce. W rodzinnych stronach paszy, jeśli już padał śnieg, co nie zdarzało się często, jego cienka warstwa pokrywała wzgórza na płaskowyżu Tell i dąbrowy w dolinach bliżej północnego wybrzeża, gdzie ścieliła się na czerwonych dachach budynków gospodarskich, wybudowanych i porzuconych przez francuskich osiedleńców. W dzieciństwie podziwiał takie widoki, lecz olśnienie przyszło później, kiedy zobaczył, jaka zima może być naprawdę. Podobał mu się zwłaszcza ten śnieg, który prószył w jego ulu- bionych ośrodkach narciarskich. W szwajcarskim St Moritz, w nor- weskim Geilo czy chociażby w amerykańskim Aspen. Uwielbiał te szczególne place zabaw ze względu na górskie chaty, czarne trasy zjazdowe tudzież ogromne, wciąż zmieniające się i będące w cią- głym ruchu tłumy ludzi, którzy chcieli się z nim zaprzyjaźnić. Mocno zbudowani przemysłowcy o szpakowatych włosach, sztucznej opaleniźnie i świdrujących oczach zapraszali go do korzy- stania ze swoich górskich domków, komfortowych pojazdów gąsieni- cowych i córek. Nie wspominając o niezabezpieczonych pożyczkach i łapówkach ukrytych pod podszewką szans na dobry interes. Ojciec Kaszifa paszy mógł sobie być pariasem, ale on wyznawał inny światopogląd, za co kochali go wszyscy ci, którzy nienawi- dzili zasad wyznawanych przez emira Moncefa. A Kaszif ciężko pracował na swoją reputację. Pożyczki zawsze zwracał i zamieniał się w ucieleśnienie słodyczy w kontaktach z dziewczynami z Za- chodu, które pod wpływem alkoholu bądź narkotyków padały mu w objęcia w szykownych restauracjach, jakby zbił je z nóg szampan lub charlie. Fellahowie 25 Od czasu do czasu w półmroku baru błyskał flesz kolejnego dziennikarza, który przyłapał go na amorach z córką niemieckiego przemysłowca lub amerykańskiego bankiera. W rezultacie tego otrzymał list od matki. Odręcznie napisany, opatrzony woskową pieczęcią i wysłany pocztą dyplomatyczną. Lady Maryam utyskiwała zawsze na to samo. Ze względu na jej wiek i stan zdrowia powinien się powstrzymać... Jak można się domyślić, miała nerwy zawodowego mordercy i sprawność fizycz- ną zaprawionego w bojach komandosa. Przeciwko niej przemawiał tylko wiek. Jej skargi brzmiały zawsze tak samo, podobnie jak jego odpo- wiedzi. Uwieczniona na fotografii blada nastolatka była córką, sio- strzenicą lub kochanką człowieka, którego ledwie znał ze słyszenia, a już z pewnością nie poszedł z nią do łóżka. Wątpliwe, czy lady Maryam wierzyła w jego wykręty, aczkolwiek znała syna o wiele słabiej, niż jej się wydawało. Jego upodobania ukształtowały się stosunkowo wcześnie, pewnej soboty w początkowych dniach stycznia, między porannym a południowym wezwaniem do modlitwy, pod nieobecność matki. Wtedy po raz pierwszy zobaczył bosonogą Sophię, sudańską po- kojówkę starszą do niego może o dwa lata. Nawet nie zdawał sobie sprawy z jej istnienia, dopóki nie zastała go na wpół śpiącego w łożu w stylu bateau lit, gdy przyszła posprzątać pokój. Jej prędkie przeprosiny uciszył poleceniem rozsunięcia zasłon, długich i ciężkich. W sypialni Kaszifa znajdowały się zamiast okiennic czerwone atłasowe zasłony, bo specjalnie wprowadził się do apartamentów wystrojonych w stylu angielskim. Nie chciał się zbłaźnić nieobyciem w nowym środowisku, kiedy przyjedzie do szkoły pod Londynem. Wybrał to miasto głównie dlatego, że ojciec wolał Paryż. „Poodsuwaj wszystkie! -odezwała się natura dwunastoletniego Kaszifa. - To rozkaz". Dziewczyna, którą zapytał o imię dopiero tydzień później, z pewnymi oporami opuściła swoje bezpieczne miejsce w progu drzwi i szarpnięciem odsunęła najbliższą zasłonę. Nerwowość w jej ruchach brała się nie ze złości, ale z zawstydzenia. 26 Jon Courtenay Grimwood „Drugie okno też. I następne". Tak pouczona, Sophia przesuwała się wzdłuż ściany, odciągając zasłony uszyte w szacownym paryskim domu tekstylnym Nobilis Fontan, aż Kaszifowi nic już nie przesłaniało widoku na dziedziniec - tak duży, że mógłby na nim mieć zbiórkę cały regiment wojska. „Wasza Ekscelencjo..." - Sophia dygnęła nieporadnie, bo już czmychała do wyjścia. „A co z resztą?" - zapytał ostro Kaszif, wskazując ruchem głowy jedyne okno, na którym naprawdę mu zależało: najmniejsze, usytuowane wysoko nad jego głową. Ażeby sięgnąć zasłony, Sophia musiała wdrapać się na łoże i wspiąć na palce. Kiedy to sobie uświadomiła, na jej twarz wysko- czył rumieniec. Miała nabrzmiałe blizny na policzkach, kojarzące się z tatuażami, jakie berberyjskie kobiety z południa noszą pod oczami. Kaszif przyglądał się tym bliznom, twarzy o wiele gładszej niż jego i wielkim oczom, w których czaiła się niepewność. „Proszę odsłonić mi również to okno". - Zdecydował się na uprzejmość, podejrzewając, że może jednak spotkać się z odmową. A w takim przypadku nie bardzo by wiedział, jak zareagować. „Tak, Ekscelencjo". - Sophia ni to kiwnęła głową, ni to wzru- szyła ramionami, pogodzona z losem. Obserwowana ukradkiem przez Kaszifa, w trzech krokach zbli- żyła się do łoża i weszła na materac. Przy tym odsłoniła fragment smagłej łydki. Przez chwilę starała się utrzymać równowagę, po czym zrobiła to, na co miał dość nikłą nadzieję, mianowicie stanęła nad nim w rozkroku i palcami chwyciła zasłonę. Spodziewał się, że dziewczyna momentalnie usunie się stam- tąd i wybiegnie z sypialni, lecz ona została na swoim miejscu, jak gdyby doznała jakiejś czarownej wizji. Choć nie nosiła majtek, Ka- szif niewiele mógł zobaczyć. Mroczne wcięcie charakterystyczne dla kobiety, zarys nagiego pośladka, też w cieniu. Mocne nogi. Na kostce ślad po ukąszeniu owada. Nadal się nad tym zastanawiał, kiedy Sophia zeszła i zwróciła jego uwagę na duże okna. Za nimi odbywało się cudowne zjawisko. Po raz pierwszy w życiu Kaszifa i, jeśli się nie mylił, po raz pierwszy w dziejach, grube płatki śniegu zaczęły padać w Tunisie. Fellahowie 27 Uśmiechnął się. - Proszę. - Wcisnął czerwony żeton w garść dziewczyny, która wcześniej podała mu cygaro, a dwa następne wrzucił w wyciągnięte dłonie krupiera. Tak szczodry napiwek dla Michelle był czystą roz- rzutnością, zresztą Georgian van Broglie, choć starała się skrywać uczucia, zdradziła miną, że stałym bywalcom w tym kasynie nie uchodzi takie zachowanie. Kaszif pasza uśmiechnął się jeszcze szerzej. Następnym razem dziewczyna od cygar przyjdzie na jego salę z własnej woli, nie- świadoma, że została kupiona, i to za niższą stawkę, niż normalnie musiałby zapłacić. - A to dla pani. Georgian van Broglie w pierwszym odruchu chciała wyrazić swoje oburzenie jego obraźliwą propozycją napiwku, tym bardziej że napiwki przestały ją interesować z chwilą, gdy przyznano jej prowizję od przychodów wypracowanych dla kasyna. Trzymała jednak w dłoni zwykłą wizytówkę: prostokątny kawałek grubego papieru z masy celulozowej, z niewielkim logo wytłoczonym na kredowej powierzchni. Poniżej logo, które przedstawiało zadzi- wiające połączenie drucianego wianka i prymitywnego śmigła, widniał adres prywatnego lotniska, jednego z najlepszych na Long Island. - Jeśli kiedyś będzie pani się nudzić, proszę śmiało dzwonić pod ten numer. Mój pilot zabierze panią z rodziną lub przyjaciółmi w dowolne miejsce na świecie i z powrotem. Może być Caracas, Bombaj, Hongkong... Warto było szarpnąć się na taki gest, żeby zobaczyć jej zdumie- nie. Poza tym, z wszelkim prawdopodobieństwem van Broglie nie skorzysta z oferty. Będzie przechowywać wizytówkę w torebce i po- kazywać ją znajomym, tym w pracy i tym w życiu prywatnym, ale jego odrzutowiec nie opuści hangaru, nie zużyje ani grama paliwa. Jeszcze nikt nie skorzystał z tych darmowych przelotów. Niespoty- kanie ekstrawagancka propozycja deprymowała ludzi. Georgian van Broglie wciąż dukała coś tytułem podziękowania, kiedy ktoś zapukał do drzwi. - Proszę wybaczyć, Wasza Wysokość... 28 Jon Courtenay Grimwood Za progiem, w przestronnym holu wyłożonym boazerią, stał oficer nowojorskiej policji, a obok zakłopotany szef ochrony kasyna, krótko przycięty, z diamentowym kolczykiem w uchu. Towarzyszył im jeszcze niepozorny jegomość, który wyglądał na prawnika. - Kaszif al-Mansur? Zaledwie mundurowy wypowiedział te słowa, niewysoki męż- czyzna wyciągnął rękę. - Nie tutaj! - powiedział stanowczo i spojrzał na szefa ochro- ny, jakby oczekiwał, że ten chwyci policjanta za kudły i wywali go na ulicę. - Kasyno znajduje się na ziemi Indian. Wie pan, co to oznacza. - W czym problem? - Kaszif mówił opanowanym głosem, ze swobodną poufałością, która nie odbijała się wszakże w jego oczach. - Mieliśmy doniesienie... - Na zewnątrz - nalegał prawnik z miną skruszoną, ale zarazem zdeterminowaną. Determinację adresował do policjanta, skruchę do Kaszifa. - Pewien fotoreporter twierdzi... Zanim niewysoki prawnik wznowił protesty, Kaszif pasza przedstawił białą książeczkę i podsunął ją pod sam nos policjan- towi. - Wie pan, co to jest? Mężczyzna pokręcił głową. Oczywiście kłamał. - To carte blanche - wyjaśnił Kaszif pasza, otwierając doku- ment na pierwszej stronie. Na zdjęciu widniała osoba o cztery lata młodsza od niego, mniej zmęczona życiem, szczuplejsza; jedynie broda się nie zmieniła. - Przysługuje mi immunitet dyplomatyczny - dodał właściwie niepotrzebnie. Wiadomość o immunitecie wypi- sano w kilku językach na górze każdej strony. - Jeśli ma pan coś do mnie, proszę najpierw załatwić formalności w ambasadzie. - Ambasada znajduje się w Waszyngtonie. - Proszę wsiąść w samolot. Chociaż radzę: machnij pan na to ręką. Odlatuję z Nowego Jorku za... - Popatrzył na rolexa, który wyglądał jak zegarek ze srebra, chociaż był z platyny. - Za pół godzi- - Fellahowie 29 ny. Tutaj już wszystko załatwiłem. - Pocierając pięść w zamyśleniu, powtórnie sprawdził godzinę i minął policjanta. Uśmiechnął się na widok śniegu, który prószył na 54 Ulicy. 30 Jon Courtenay Grimwood Rozdział 5 Sobota, 5 lutego Pewnego razu, kiedy zwierzęta umiały jeszcze mówić, a dzinn mógł otwarcie chodzić po ziemi, sułtan Buchary posłał gońca do mułły mieszkającego w odległej wiosce. Goniec zaniósł prostą wiadomość: „Przybywaj bezzwłocznie. Potrzebuję twej rady". Sułtan bowiem oczekiwał wizyty ambasadora Indii, a mułła był... Hani syknęła, poirytowana, gdy nagle zaburczało jej w brzuchu. Teraz pewnie dostanie coś do jedzenia. - Głodna? - doleciało pytanie Aszrafa z drugiej strony kaa, swoistego salonu, który zajmował niemal całe piętro w medresie al-Mansur, rezydencji zamieszkanej oprócz beja przez jego młodą krewniaczkę, portugalską kucharkę, odźwiernego z bractwa sufich i kobietę, o której w al-Iskandarijji mówiło się, że jest jego kochan- ką, choć prawda wyglądała inaczej. Latem kaa otwierano z jednej strony na działanie żywiołów, lecz zimą arkady wychodzące na główny dziedziniec zabezpie- czano specjalnie profilowanymi szybami. Na środku kaa szemrała fontanna, wyrzeźbiona przed pięciuset laty z jednej bryły żyłko- watego marmuru. Nad fontanną unosiły się srebrne baloniki, ponieważ dzisiaj Hani obchodziła dziesiąte urodziny. Aczkolwiek Chartum, który przyjaźnił się z kucharką, lecz dla zasady prawie w niczym się z nią nie zgadzał, stanowczo twierdził, że dziewczynka kończy lat jedenaście. Donna upierała się przy swoim zdaniu, więc Hani przy- puszczała, że i on nie popuści. A ponieważ nie znaleziono metryki urodzenia dziewczynki, która zresztą przyszła na świat gdzie indziej, kwestia pozostała otwarta. Może lady Nafisa umiałaby ją rozstrzygnąć... ale ona nie żyła, w związku z czym Hani miała pewne wyrzuty sumienia. Fellahowie 31 - Głodna? - powtórzył Raf. - Jakoś nie bardzo. Mułła dał sułtanowi równie prostą odpowiedź: „Nie mogę przybyć, o królu, bo trzyma mnie przy życiu wonne powietrze Kasr al-Arifin, a niepodobna zabrać go ze sobą w sło- jach". Hani zadumała się, jej drobne paluszki zawisły w powietrzu. Do czujników na opuszkach docierały wypustki drucianej siatecz- ki, nałożonej na dłonie. Ilekroć ręce przebiegały po niewidzialnej klawiaturze, obecnej wyłącznie w jej wyobraźni, edytor tekstu za- instalowany w laptopie na górnym piętrze w haramliku dopisywał wyrazy. Sprytny sposób, lecz niespecjalnie praktyczny, ponieważ Hani wolałaby widzieć ekran. Tak czy inaczej, Hamza efendi sprawił jej miłą niespodziankę, przysyłając prezent. Efendi był ojcem Żary, a ta dziewczyną, z którą wujek Aszraf powinien się ożenić. Wszyscy o niej myśleli, że... Myśleli różne rzeczy. Hani kopnęła piętami nogi srebrnego krzesła i westchnęła. Jeszcze cztery akapity, a później zejdzie do kuchni zaparzyć sobie kawę. Z początku sułtana zdumiała ta odpowiedl, ale gdy zastanowił się nad jawną zniewagą mułły, postanowił zrugać go przy najbliższej okazji niezależnie od tego, czy to sławny mędrzec, czy nie. Okazało się też, Że ambasador Indii odwołał wizytę, i sułtan nie potrzebował niczyjej rady. Po miesiącach, kiedy już zaczynały opadać Uście fig i chłód szedł od gwiazd, tak się zdarzyło, że ledwie sułtan zasiadł do kola- cji i sięgnął po kielich, wyskoczył na niego bandyta. Na szczęście do komnaty akurat wszedł mułła Bahaudin; z miejsca rzucił się na łotra i go powalił. - Mam dług u ciebie, mułło - rzekł sułtan - mimo że kiedyś byłeś wobec mnie nieuprzejmy. Mułła się uśmiechnął. - Sułtanie - powiedział grzecznym tonem. - Mądry człowiek umie się zjawić, gdy go potrzebują, a nie gdy tylko ma siedzieć i czekać na ambasadorów, którzy nigdy nie przyjdą... 32 Jon Courtenay Grimwood Hani przesunęła palce nad nieistniejącym trackballem, aby wyłączyć komputer. Potem zdjęła rękawiczki. Chciała dokończyć opowieść o Bahaudinie, zwłaszcza napisać o spotkaniu cudownego robotnika, który chodził po wodzie... ale żeby niczego nie sknocić, naprawdę musiała mieć przed sobą ekran. - No dobra. - Zsunęła się z krzesła. - Idę sobie zrobić kawę. - Po tym stwierdzeniu zamilkła z wyczekiwaniem, co umknęło zarówno wujkowi Aszrafowi, jak i Żarze. - Ktoś może chce? - za- pytała głośno. - Powiedz Donnie, niech zrobi - odparł Raf. Nie o taką odpowiedź chodziło. *** - No nie, to jakieś nieporozumienie. - Donna machała pulch- ną dłonią, komentując z werwą program telewizyjny o gotowaniu. - Okropne! Powinien zetrzeć drugie tyle skórki. Na ekranie pucułowaty chłopaczek w czapce kucharskiej wy- rzucił połówkę cytryny. - A teraz dodaje śmietanę - ciągnęła Donna z pełnym dezapro- baty ruchem głowy. - Śmietanę, też coś! - Starsza kobieta lubiła oglądać niemieckie programy ze względu na ich bulwersującą treść. A ponieważ Hani się nie odezwała, oderwała wzrok od przepisów Schwetche Kutchen, spojrzała na nią i wymownie wskazała głową sufit. - Ciągle się kłócą? Dziewczynka przytwierdziła. - Przez ciebie? Hani patrzyła na nią twardym wzrokiem. - A jak myślisz? - Wszyscy w domu znali zdanie Han