JON COVRTEMAY GRIMWOOD FELLAHOWIE NAKŁADEM SOLARIS UKAZAŁY SIĘ M.IN.: Robert Silverberg,JDłoga droga do domu" Harlan Ellison „Niebezpieczne wizje" Ben Bova „Saturn" Steph Swainston „Rok naszej wojny" W PRZYGOTOWANIU: Kathleen Ann Goonan „Szkielety czasu" almanach „Kroki w nieznane" Kir Bułyczow „Nowi Guslarczycy" Kir Bułyczow „Miasto na górze" Marina i Siergiej Diaczenko „Waran" Juan Eslava Galan „Smocze zęby" John Crowley „Aegipt" KSIĄŻKI JONA COURTENAYA GRIMWOODA w SOLARIS „Pasza - zade" „Efendi" „Fellahowie" JON COVRTŁNAY GRIMWOOD FELLAHOW1E Przełożył Dariusz Kopociński SOLARIS Stawiguda 2005 Fellakowie tytuł oryginalny: „Fellaheen' Copyright © 2004 by Jon Courtenay Grimwood All Rights Reserved ISBN 83-88431-97-8 Panu dr Jerzemu Łacinie dziękuję za nieocenioną pomoc Dariusz Kopociński 4 000280854 Projekt i opracowanie graficzne okładki Dorota Bocheńska Korekta Bogdan Szyma Skład Tadeusz Meszko Wydanie I Agencja „Solaris" Małgorzata Piasecka 11-034 Stawiguda, ul. Warszawska 25 A tel/fax. (0-89) 541-31-17 e-mail: agencja@solaris.net.pl www.solaris.net.pl Dla Jamiego CG., Sam B i mojego ojca, który doświadczył w życiu wielu rzeczy, o których ja mogę tylko pisać. Jak zawsze, dziękuję za wszystko... Skoro książę ma udawać zwierzę, decyduje się na lwa i lisa, ponieważ lew nie uchroni się przed wnykami, a lis nie ujdzie wilkom. A zatem książę musi być lisem, żeby ustrzec się pułapki, i lwem, by odegnać wilki. Machiavelli Gdyby lew umiał mówić, nikt by go nie zrozumiał... Ludwig Wittgenstein W odróżnieniu od lisów. Tiri Fellahowie 7 Prolog Poniedziałek, 14 marca - Kop! - rozkazał lis. No więc Aszraf bej kopał. Miał okrwawione palce, a pod poła- manymi paznokciami grubą warstwę brudu. Piekły go otarcia w miej- scach, gdzie pod skórą odsłoniło się lepkie, żywe mięso; jedynie ten ból przypominał mu, że znajduje się jeszcze w świecie żywych. - Sprężaj się! I tym razem posłuchał. Gruboziarnista sól sypała mu się na twarz garść za garścią, zmuszała do zamykania oczu i wpychała się do półotwartych ust, którymi łapczywie spijał tlen z powietrza cuchnącego stęchlizną. Głos w jego myślach obiecywał mu pomoc w dotarciu na powierzchnię, ale tylko i wyłącznie jeśli będzie stoso- wał się pilnie do zaleceń. Wszak lisy miały wrodzoną umiejętność wydostawania się z pułapek. Zanim pogrzebano go żywcem, jego największym problemem było to, że nikt mu nie powiedział, co leży w kompetencjach naczel- nika policji w Tunisie. Wobec tego założył, że wszystko mu wolno. Dlatego skończył, jak skończył... - Właśnie tak. Nie martwił się rozmowami z nieistniejącym lisem. Po pierw- sze, wstrzyknięto mu do krwioobiegu masę środków halucynogen- nych, począwszy od mieszanki ketaminy i LSD, a skończywszy na wyjątkowo zabójczym skunie. Poza tym wiedział, że Tiri jest tylko złudzeniem. Już to przerabiali. Temat zamknięty... Tiri opowiadał, że dawno temu tysiąc obładowanych wielbłą- dów, powiązanych jeden z drugim, utopiło się w wielkim jeziorze w Ifrikijji, kiedy załamała się pod nimi skorupa soli. Ze zwierzętami poszedł na dno cały transport daktyli, naczelnik karawany i wszyscy poganiacze. Ocalał jeden człowiek: niewolnik, którego wzięto za kłamcę i przegnano na pustynię. Nikt nie dał wiary jego słowom, gdy 8 Jon Courtenay Grimwood ostrzegał, że szlak wiedzie nad niezmierzoną otchłanią. Co uważano za twardy, bezpieczny grunt, okazało się czymś równie nietrwałym jak skóra bębna czy skorupka jajka wyssanego przez węża. - Sam rozumiesz - powiedział lis. - Nie wszystko jest... -.. .takie, na jakie wygląda. - Raf wcisnął pięść w piach i poczuł na skórze powietrze. - Zawsze mi to powtarzasz. Nieco później, kiedy otrząsnął się ze strachu, zwalczył odruchy wymiotne, wytarł łzy i brud z twarzy oraz zrozumiał, że zadziwiająco mała dziura w ziemi jest pamiątką po jego wielkim zwycięstwie nad śmiercią - przyszedł czas na głębsze przemyślenia. Śmierdział. Co do tego nie było wątpliwości. Smród ekskremen- tów, zmieszany z mdłym zapachem potu, buchał od niego jak żar z ogniska. Ponadto przesyciła go specyficzna woń grobu - kwaśny, nieznośny odór, który wsiąkł w nagie ciało, zatykał nos, a nawet wdzierał się w trzony jasnych włosów. Może ten właśnie zapach zwabił duchy, a może narkotyki w orga- nizmie otworzyły mu oczy i pozwoliły zajrzeć do wnętrza jajka. Tak czy inaczej, kiedy ruszył na wskroś szot el-Dżerid, duchy mu towarzyszyły. Nieznajomi, których jakby już gdzieś widział. Facet spotkany w kolejce. Mały Chińczyk zbyt obcy i niewyraźny, żeby przypominać kogoś szcze- gólnego. Rozpoznał lady Dżalilę: elegantkę w jedwabnym, piaskowym żakiecie, ciasno opinającym pełne piersi. Oczy podmalowane, usta zmysłowe... i złamany kark. Zaczęła coś mówić i nagle odeszła; nocny podmuch wiatru zabrał zjawę i jej słowa. Później natknął się na grubasa. Co w zasadzie było łatwe do przewidzenia. Ze wszystkich zabitych przez niego ludzi to właśnie Felix Abrinsky miał największą wartość w jego oczach. - W porządku, blondasku? Uparcie, noga za nogą, Raf wlókł się przed siebie. Zasłaniał oczy, aby nie widzieć ducha. I udawał, że nie płacze. - A co, nie widać? - No wiesz, jak to jest - rzekł Felix. - Ostatnio z braku mózgu mam trudności z myśleniem. - Po tych słowach pokuśtykał w swo- ją stronę, powłócząc nogą roztrzaskaną pół roku temu, razem ze znaczną częścią głowy, w czasie wybuchu bomby przeznaczonej dla człowieka, z którym przed chwilą szedł ramię w ramię. - Fellahowie 9 Rozdział 1 Wtorek, 1 lutego - Z drogi! - Major Dżalal jednego dziennikarzynę walnął łok- ciem po nerach, drugiego zaś zepchnął do rynsztoka i patrzył, jak marznąca breja wlewa się pechowcowi do sfatygowanych butów. Limuzyna podjechała na dziesięć metrów od drzwi kasyna, gdy drogę zagrodziło jej pięciu reporterów. Zostało trzech. - Zimno - stwierdził jego przełożony z szerokim uśmiechem. Major zastanawiał się, czy kryje się za tym polecenie, czy to tylko uwaga Jego Ekscelencji na temat pogody w Nowym Jorku. Wybrał zatem wymijającą odpowiedź: pokiwał głową. -Książę... -Proszę tutaj... Jego Ekscelencja Kaszif pasza przyzwyczaił się do nawoływań hałaśliwych niewiernych paparazzich, którzy pogwizdywali na niego jak na psa. Tej jednej rzeczy nie znosił w Nowym Jorku. - Proszę tu popatrzeć! Kaszif pasza popełnił błąd i spełnił prośbę, przez co znalazł się oko w oko z szyderczo uśmiechniętym Charliem Vanhie, reporterem WASP-u, z którym już przynajmniej trzy razy miał nieszczęście się spotkać. - Proszę nam coś powiedzieć o obiedzie wydanym dla uczczenia pięćdziesiątej rocznicy ślubu rodziców... Popełniwszy jeden błąd, pasza nie ustrzegł się drugiego, który polegał na udzieleniu odpowiedzi: - Czterdziestej piątej - sprostował. - To czterdziesta piąta rocznica. - Skąd pewność, że emir przybędzie? Kaszif pasza patrzył na niego w milczeniu. - Pytam, bo nawet nie zamieszka w tym samym pokoju co żona. Jak on ją nazwał? 10 Jon Courtenay Grimwood Major Dżalal ruszył w stronę dziennikarza, lecz Jego Eksce- lencja osadził go gestem ręki. - Zaczekaj - uspokoił majora. - Sam się tym zajmę. *** Mniej więcej w tym samym czasie, kiedy Kaszif pasza stał na zaśnieżonym chodniku w Nowym Jorku, obstrzeliwany światłami fleszy, przed tanim plastikowym laptopem siedziała mała dziew- czynka. Zabierała się do udzielania odpowiedzi na długą serię pytań w sprawdzianie kompetencyjnym, skonstruowanym na zasadzie testu wielokrotnego wyboru. Wokół jej szyi owinął się na podobieństwo kołnierza szary kociak. Tak naprawdę, Ifrita miała już prawie sześć miesięcy, ale nadal przejawiała niezmozoną ochotę do figli, więc dziewczynka traktowała ją jak małą kicię. „Lady Hana al-Mansur", wklepała w rubryce przeznaczonej na imię i nazwisko. Po chwili zamieniła „Hanę" na „Hani". Wsta- wiono też rubrykę do wpisywania wieku, ale z tym był kłopot, ponieważ nikt nie potrafił go dokładnie określić. Wybrała „10", bo albo wkrótce będzie miała dziesięć lat, albo już tyle miała; w tym drugim przypadku za niecały tydzień kończyłaby jedenasty rok życia. W rubryce do podawania narodowości wpisała „osmańska", a kiedy program odrzucił ten wybór, powtórzyła to samo. Teraz już wyświetliła się długa lista domyślnych narodowości, którą Hani zamknęła, decydując się na kompromisowy wybór: „inna". Pomieszczenie, w którym przebywała, znajdowało się w budyn- ku oddalonym o pięć tysięcy pięćset siedem mil od Nowego Jorku. W al-Iskandarijji, mieście położonym na lewym skraju delty Nilu. Na samej górze, gdzie delta wżynała się w Morze Śródziemne. Medresa wyglądała podobnie jak wiele domów w Afryce Pół- nocnej. Była stara i miejscami mocno zaniedbana. Miała wspaniałe frontowe wejście od Rue Sherif i niepozorne drzwi wychodzące na uliczkę z tyłu. Tych właśnie drzwi strzegł odźwierny imieniem Chartum; z tym miastem czuł się zżyty i nikomu nie zdradzał, skąd naprawdę pochodzi. Palił cygara odwrotną stroną, wkładając do ust Fellahowie 11 zapalony koniec. Wręczył dziewczynce maleńką srebrną rączkę na bawełnianej nitce, aby poszczęściło jej się na testach. Hani była pod wielkim wrażeniem, nic więc dziwnego, że wola- łaby mieć przy sobie Chartuma zamiast kota. Niestety bej, jej wujek, wykluczył taką możliwość. Może nie ze złością, ale za to stanowczo. Zrobił to dlatego, że zgodnie z instrukcją w czasie rozwiązywania testu komputer nie mógł być podłączony do sieci, a w pomieszczeniu nie wolno było przebywać osobom postronnym. Na początek serwowano proste pytanko, związane z wypad- kiem lotniczym. Jeśli samolot będzie spadał wskutek awarii, to czy ona wtedy: a) zapisze ostatnią wolę na odwrocie koperty b) zaproponuje pomoc pilotowi c) będzie nadal czytać gazetę Wybrała oczywiście odpowiedź trzecią. Po pierwsze, nie umiała prowadzić maszyny, więc na co pilotowi jej pomoc? Po drugie, praw- dopodobnie nie miałaby przy sobie koperty, a właściwie niczego, co mogłaby komuś zostawić... Następnie pytano o ojca/ojczyma/prawnego opiekuna. Z ojcem nigdy się nie spotkała, ojczym nie wchodził w grę, a czy wujek Aszraf na- prawdę jest jej prawnym opiekunem, tego nie wiedziała, toteż pomi- nęła to pytanie wraz z dwoma następnymi, dotyczącymi rodziny. Potem przyszła kolej na rubryki, których nawet nie zamierzała czytać. O szkolnych przyjaciołach... Najłatwiejsza była końcówka. Pięćset twarzy na płaskim ekra- nie, a na każdej wyraz gniewu, radości, szczęścia, bólu, smutku bądź znudzenia. Do niej należało ponazywać uczucia. Początkowo zdjęcia przewijały się w żółwim tempie. Hani sądziła, że to wina programu, ale kiedy ogarnęło ją zniecierpliwienie i zaczęła walić po klawiszach, twarze się rozpędziły i już niebawem tak szybko wybierała odpowiedzi, że komputer musiał pracować na najwyż- szych obrotach. Poprawnie określiła uczucie na każdej twarzy z wyjątkiem pięciu zdjęć wzorcowych, przedstawiających ją samą. Mimo to, o czym poinformował ją program, Hani przebrnęła przez ten etap w rekordowym czasie. 12 Jon Courtenay Grimwood Następny w kolejności test na inteligencję był nieporównywal- nie trudniejszy. Tak trudny, że już przy pierwszym pytaniu nie zmie- ściła się w czasie. Które zwierzę nie pasuje do pozostałych: owca, kura, pies czy rekin? Dołączono małe obrazki, na wypadek gdyby zapomniała, co jak wygląda. Zdrowy rozsądek podpowiadał: rekin, ale czy to nie pułapka? Zwłaszcza że rozwiązywała test na inteli- gencję, a przecież nawet przygłup domyśliłby się, że pierwsze trzy zwierzęta oddychają powietrzem, zaś rekin jest rybą chrzestną. Ale jeśli nie rekin, to co? Owce to w zasadzie udomowione kozy. Przynajmniej tak się jej wydawało. Kury także kiedyś udo- mowiono, podobnie jak psy, potomków wilków. A zatem znów wypadało na rekina, choć z mniej oczywistych powodów, ponieważ w dziejach ludzkości nie zachowała się wzmianka o udomowianiu rekinów. No dobrze, a jeśli mimo wszystko gdzieś tu był haczyk? Osta- tecznie zdecydowała się na owcę, bo należała do roślinożerców, gdy tymczasem kura, pies i rekin żywiły się mięsem. Choć podej- rzewała, że kura jest wszystkożerna. Ten tok rozumowania wydał jej się najwłaściwszy spośród dziewiętnastu, które udokumentowała w brudnopisie. - Co tak słabo? - zapytał później wujek, gdy w końcu wytropił ją na dachu medresy, gdzie siedziała, nie zwracając uwagi na zimne, ponure niebo. - O czym mówisz? - O drugim teście. Odpowiedziałaś tylko na jedno pytanie, a i to... - Urwał w pół zdania. - Nie chodziło o owcę? Szczupły mężczyzna w przeciwsłonecznych okularach, z kozią bródką i perłowym kolczykiem w kształcie łezki pokręcił głową przecząco. - To o co? - spytała zaczepnie. - O rekina. - Bo nie jest udomowiony? Aszraf al-Mansur, zwany także Aszrafem bejem, ukrył twarz w dłoniach i przez chwilę wyglądał na załamanego. Miał na utrzy- maniu dziewczynkę, którą pół miasta uważało za psychicznie Fellahowie 13 chorą. I przy sobie kochankę, która na dobrą sprawę nie była jego kobietą, bo nigdy jej nie przeleciał. No i miał własne życie... choć ta ostatnia kwestia wymagała dłuższego zastanowienia. Niedawno zrezygnował z pracy, wydatki na medresę przewyższały dochody, a z drugiej strony, Hani i Zara były warte miliony. Ścigano go za dłu- gi, chociaż mieszkał pod jednym dachem z dwiema najbogatszymi dziewczynami w Afryce Północnej, z których każda dałaby mu kasę, gdyby wreszcie przestał bronić się przed nią rękami i nogami. Jak wyraziła się Zara, połapanie się w tym wszystkim było jak zapinanie rozporka, który z jednej strony ma zamek, a z drugiej guziki. Nazajutrz rano Hani ponownie przystąpiła do testu, tym razem na płaskim dachu medresy al-Mansur. Postąpiła zgodnie ze wska- zówkami wujka, czyli w każdym przypadku podawała odpowiedź najbardziej oczywistą. W niespełna kwadrans osiągnęła wynik, z którym program nie umiał sobie poradzić. 14 Jon Courtenay Grimwood Rozdział 2 Wtorek, 1 lutego Cały Manhattan jawił się ubielony. Biały był chodnik pod nogami majora Dżalala i biały szum w minisłuchawkach Sony, po którym major poznawał, że szef się rozłączył. Białe ulice, białe auta, biały szum - w ten czy inny sposób śnieg odpowiadał za wszystko. No, może nie za szum. Pięć godzin temu zimny wicher hulający po 5 Alei wyciskał łzy z oczu ludzi, lecz potem się uciszyło. Śnieg sypał między Bu- dynkiem Knoxa a Lane Bryant niczym puch z rozprutych poduszek, a aleja przed majorem była równie pusta jak jego portfel z kroko- dylej skóry. Podczas gdy szef dobrze się bawił w Casino 30/54, trwoniąc niewyobrażalne dla majora sumy pieniędzy, on sam udał się do szpitala Mount 01ive. Tam łapówkami próbował przebić się na salę, gdzie leżał Charlie Vanhie, bostoński reporter, któremu właśnie drutowano złamaną szczękę. Zawartość portfela trafiła w ręce portiera; ten wziął pieniądze i przepadł bez wieści. Aż w końcu, kiedy zdegustowany major chciał już dać za wygraną, wyskoczyło przed nim jak spod ziemi sześciu opryskliwych paparazzich, aby w pośpiechu pstryknąć mu parę fotek, nim wyjdzie ze szpitala. Omyłkowo wzięli wąsatego adiutanta w stonowanym ubraniu za jego szefa z elegancką bródką i w garniturze od Armaniego. Major miał nadzieję, że tego wieczoru Jego Ekscelencji wiedzie się lepiej od niego. Niestety, tak nie było. Aczkolwiek kasyno znajdowało się w Nowym Jorku, a Jego Ekscelencja pochodził z Ifrikijji, to jednak samo koło ruletki, przed którym siedział, wyprodukowano w Pary- żu. A to gwarantowało - dzięki jednemu zeru zamiast dwóch zer na stołach amerykańskich - mniejszą przewagę kasyna. Kaszif pasza grał o bardzo duże stawki, więc mógł sobie zażyczyć, przy jakim kole chce siedzieć. Pomimo tego nadal przegrywał. W tej sytuacji Fellahowie 15 kryło się zatrważające podobieństwo do tej, o której długo mogłaby się rozwodzić jego sędziwa matka, lady Maryam, jak również jego ojciec i bankierzy. -Ekscelencjo... Podniósłszy wzrok, Kaszif pasza zobaczył, jak krupier z żalem na twarzy pochyla się i zgarnia z pól czerwone żetony. Z tak dużą uwagą wsłuchiwał się w cichnący klekot kulki z kości słoniowej, że zapomniał, jaki numer obstawił. W jego świadomości ów jedyny w swoim rodzaju, uzależniający dźwięk umiejscawiał się gdzieś między chrapliwym oddechem konającego człowieka a stukaniem termitów gryzących drewno. Jedno i drugie przypominało mu rodzinne strony. - Proszę pani! - Skrzywił się, próbując pstryknąć palcami nie- sprawnej dłoni. Machnął więc tylko ręką. Z tym samym skutkiem: młoda czarnoskóra kobieta w kusej spódniczce z jeleniej skóry podbiegła do niego z otwartym pu- dełkiem cygar na srebrnej tacce. Miała gołe nogi, a piersi opięte rzemyczkami jasnobrązowej kamizelki z głębokim dekoltem. Na plakietce w kształcie liścia wypisano imię: Michelle. - Proszę... - Kelnerka poczekała, aż bogato ubrany cudzo- ziemiec wybierze sobie monte crista i weźmie od niej zapałki. Co uczynił, nie zauważając swoich obgryzionych paznokci, pamiątki po długich, nieprzespanych nocach. Na pudełku zapałek wytłoczony był tomahawk. Projektant ka- syna nie miał zielonego pojęcia, czy Indianie ze szczepu Mohawków walczyli toporkami i czy w ogóle posługiwali się taką bronią pier- wotni mieszkańcy Ameryki, lecz słowa „Mohawk" i „tomahawk" r brzmiały podobnie, a posesja nr 30 przy 54 Zachodniej Ulicy leżała na ziemi Mohawków. i Dawniej to miejsce należało do Clack Associates, właścicieli l hoteliku uwielbianego przez zamożnych turystów z Europy. Au- : gustus Clack III odsprzedał hotel za nieznaną sumę finansiście 1 i miliarderowi Benjaminowi Agadirowi, który natychmiast oddał i go w posiadanie Mohawkom za siedem szklanych naszyjników f i koc. Ponieważ przepisy federalne zezwalały na otwieranie kasyn I na terenie rezerwatów lub na ziemi dzierżawionej przez Indian, 16 . Jon Courtenay Grimwood można było w ten chytry sposób obejść prawo stanowe, zakazujące otwierania kasyn w Nowym Jorku. - Faites vosjeux - oznajmił krupier, jakby zapraszał do obsta- wiania wszystkich zebranych przy stole utracjuszy, nie zaś tylko jednego. Kaszif pasza nie zwracał na niego uwagi. Potarłszy zapałkę, najstarszy syn i przyszły dziedzic emira Tunisu przypalił końców- kę cygara i mocno się zaciągnął. Matka krzywym okiem patrzyła na palaczy, hazardzistów, dziwkarzy i alkoholików, ale ponieważ w Świętym Koranie o cygarach nie było ani słowa, czasem za- mykała usta. Zresztą Kaszif pasza przebywał w Nowym Jorku, a ona nie. Aż strach myśleć, do czego sprowokowałby lady Maryam widok napisów na ścianach w męskiej ubikacji. Ulubiony rysunek Kaszifa paszy przedstawiał Pocahontas doświadczającą tego, co Amerykanie nazywali podwójną penetracją. Jej kochankowie mieli ogony, różki i koźle nogi... zapewne z przyczyn kulturowych. W zajmowanym przez lady Maryam skrzydle pałacu Bardo nie było obrazów ani rzeźb. Wyrzucona została nawet - należąca do jego pradziadka - sławna kolekcja malarstwa olejnego, reprezentująca kierunek Neue Sachlichkeit, uratowana przed zniszczeniem jedynie na wyraźny rozkaz emira. Sztuka obrazująca rzeczywistość była w mniemaniu jego mat- ki obrzydliwą kpiną z bożego dzieła. Ale ona nawet w kaligrafii doszukiwała się zdrożności. Pozwalało to częściowo zrozumieć, dlaczego spaliła prezent, który wysłał jej mąż z okazji narodzin Kaszifa - szesnastowieczną osmańską miniaturę, przedstawiającą Haminę, mamkę Proroka, w chwili karmienia piersią. A to z kolei - też po części - wyjaśniało, czemu od tamtej pory emir Moncef nie chciał spotykać się z żoną. Przybierając swoją ulubioną minę, Kaszif pasza uśmiechnął się złowrogo i przesunął pięć białych żetonów na pole z numerem 13. - Rien ne va plus - oznajmił krupier, jakby tylko na to czekał. Od tej chwili nikt nie mógł już obstawiać. Zwyczajowi musiało stać się zadość, nawet jeśli sala świeciła pustkami, a stół ruletkowy został zarezerwowany dla Kaszifa paszy. Koło się zakręciło, w prze- Fellahowie 17 ciwną stronę potoczyła się z klekotem kulka, a kiedy wygrał numer inny niż 13, Kaszif pasza wzruszył ramionami. Miał nadzieję, że beznamiętnie. W przeciągu półgodziny spiętrzony przed nim bastion żetonów przeobraził się w skromną wieżę, potem zostały po niej marne fun- damenty, a wreszcie i one stopniały. Do dyspozycji miał już tylko sześć żetonów. Dopóki będzie zamawiał nowe, kasyno nie zamknie przed nim swoich podwoi, to na pewno. Hazardziści pokroju Jego Ekscelencji mogli liczyć na wszelkie udogodnienia. Dostawali sale do własnej dyspozycji, darmowe posiłki, limuzyny odwożące i przywożące ich z lotniska. W razie konieczności nawet samolot należący do kasyna. On teraz wszakże potrzebował jednego: przerwy. - No dobrze - powiedział. - Wrócę... - Zerknął na rolexa i dodał dwie godziny. - O siódmej. Proszę przygotować nowy stół. Nowe koło, nowa kulka, nowa plansza i nowy zestaw żetonów. - Tak krupier nazywał stos czerwonych żetonów, wartych 100 tys. dolarów. Przesuwając po blacie resztkę poprzedniego zestawu, Jego Ekscelencja rzekł z uśmiechem: - To dla pana. - Patrzył na mężczyznę marszczącego czoło. Był to hojny napiwek, zwłaszcza jak na niego, bo nie zawsze je dawał. Krupier połowę musiał od- dać właścicielowi, ale i tak zostanie mu więcej, niż zarobi w ciągu pół roku. - Dziękuję, Wasza Ekscelencjo - odpowiedział i usunął się, aby zrobić miejsce krótko obciętej kobiecie, która dotąd dyskretnie z daleka obserwowała poczynania przy stole. - Witam Waszą Wysokość. - Ten tytuł właściwie nie należał się Kaszifowi paszy, lecz to nie przeszkadzało Georgian van Broglie. Dotychczas każdorazowo, ilekroć odwiedzał Casino 30/54, służyła mu pomocą, zresztą awans społeczny by mu nie przeszkadzał. - Mam się postarać, żeby przyrządzili kolację w kuchni? Uznała jego milczenie za zgodę. - Mogą być piersi z kurczaka - zaproponowała. - Na focaccii, z miodem i sosem musztardowym. Litr wody Evian i... jeszcze tro- chę piwa imbirowego Ruchem głowy wskazała baterię pustych buteleczek po Kanada dry, tych z plastikową zakrętką. 18 Jon Courtenay Grimwood Zwykłe zamówienie Kaszifa paszy. Eufemistycznie nazwana kanapka z kurczakiem, popita trzema plastikowymi butelkami szam- pana. Czemu czterdziestoczteroletni playboy z Afryki Północnej pije Veuve Cliąuot z butelek po Canada Dry, tego Georgian van Broglie nie wiedziała,, ale w sumie nie znała lady Maryam. - Czy Wasza Wysokość życzy sobie jeszcze czegoś? Dostrzegła jego spojrzenie ku kelnerce w kusej spódniczce, która wcześniej podała mu cygaro. - Wykluczone - mruknęła tonem przeprosin. - Obowiązują nas pewne zasady. Chętnie zrobiłabym wyjątek, ale... Kaszif pasza westchnął. - To podeślij mi kogoś w jej typie - rzucił z irytacją. - Ale najpierw znajdź mi lekarza. - Przyjrzał się knykciom, które wyglą- dały bardziej niż zwykle wykoślawione. -1 niech służba przyniesie kubełek z lodem. Fellahowie 19 Rozdział 3 Środa, 2 lutego -Nikołaj... Emir Moncef wołał swojego ochroniarza, niskiego i porywcze- go Uzbeka, którego prawdziwe imię zapewne brzmiało zupełnie inaczej. Strzegł emira na zmianę z Tadżykiem Aleksem. Obu nie- dawno dostał w prezencie urodzinowym od sowieckiego ambasa- dora. Takich upominków wolał nie odrzucać. Ponownie zawołał w nadziei, że usłyszy go jeden z bodyguar- dów, po czym skierował uwagę z powrotem na węża. Śmierć mu- siała w końcu przyjść, ale że zrobi to pod postacią pełznącej żmii, tego się nie spodziewał... choć i nie wykluczał. Gdyby sędziwy emir chciał się założyć (potępiał ten proceder), postawiłby na gruby ogon skorpiona. Skorpiony przyjeżdżały do obozu ciężarówkami w skrzyniach lub w koszach z daktylami. Kiedyś, jeśli dobrze pamiętał, drapież- ny pajęczak załapał się na przejażdżkę w wywiniętych mankietach galowych spodni pewnego podoficera. Mężczyzna zmarł w ciągu kilku godzin, a emir po tamtym zdarzeniu zakazał noszenia man- kietów we wszelkiego typu mundurach. Umrze więc tu, w południowej Ifrikijji, w tej prostej pustynnej krainie, gdzie od czterdziestu lat mieszkał - gdzie niegościnna aura kazała liściom przeistoczyć się w kolce chroniące wodę, a owadom kryć się w ciele mocno natłuszczonym przeciw stracie skromnych zapasów wilgoci. I gdzie chrząszcze zadowalały się jednym posił- kiem na dwa lata, jeśli wymagały tego warunki środowiskowe, a so- lirody wykazywały niemal samobójczą tolerancję na zasolenie. Zrzuciwszy z pleców abaję, gruby płaszcz noszony przez Ber- berów w pewnym wieku, emir Moncef uniósł laskę ze srebrnym okuciem, gotów się bronić. - Schowaj się za mną! - zwrócił się rozkazująco do chłopca, któ- ry w sparaliżowanych rękach nadal trzymał gamepad Nintendo. 20 Jon Courtenay Grimwood Młodszy syn emira pokręcił głową. - Murad! Samo to, że emir nazwał chłopca po imieniu, przestraszyło go jeszcze bardziej niż sunąca po dywanie żmija. Ojciec zazwyczaj mówił o nim „MP", co znaczyło „mały pasza" - tak nazwała go matka, zanim ją zabito. Jego matka - Amerykanka z Los Angeles, która przeszła na islam - niegdyś służyła w straży emira. Jej dżip spadł z urwiska. Wypadek. - Rób, co ci każę! Patrząc to na ojca, to na żmiję rogatą, dwunastolatek znowu pokręcił głową. Węże rzadko pokazywały się w obozowisku, te nie- bezpieczne czy jakiekolwiek inne, ponieważ na całym jego terenie rozpięto pod ziemią skomplikowane siatki z miedzianych drutów, które wytwarzały pole elektryczne odstraszające węże, skorpiony i pająki. Przynajmniej tak twierdziła Eugenie de la Croix. A ona znała się na rzeczy. - Nie bój się. Po prostu się cofnij. Bać się? Muradowi przyszło do głowy kilka pomysłów, z któ- rych żaden nie opierał się na strachu ani nie uwzględniał uciecz- ki. Czuł się w obowiązku bronić ojca, Jego Wysokości Moncefa al-Mansura, powszechnie znanego emira Tunisu i władcę Ifrikijji (przewodnika ludu, przez wszystkich kochanego). Murad wiedział to z porannej lektury tanich, komunistycznych gazet w języku arab- skim, które emir regularnie sprowadzał helikopterem. Kaszif pasza daje łupnia amerykańskimpaparazzim... Na stoliku ze skóry i dębu - tak starym, że żelazne gwoździe pociemniały jak drewno i uzyskały podobny połysk- leżał dzisiej- szy „Es Sabah". Pod gazetą spoczywał album ze zdjęciami, prawie tak samo stary. Nikomu nie wolno było zaglądać do środka. Z tej przyczyny Murad nigdy nie ośmielił się zapytać, dlaczego album zawiera dziesiątki pocztówek, z których wyzierały nagie piersi dziewczyn w jego wieku, ale też kobiet starszych, takich jak jego matka, gdyby jeszcze żyła. Jedne zdjęcia podpisano „Berber", drugie - „Taurag". Zdarzało się też zwyczajne „Mauresąue" lub „Belle Mauresąue", rzadziej „Jeune Femme Arabe". W jednym przypadku „Tuenisch-orien- Fellahowie 21 talische Typen". Prawie wszystkie kobiety patrzyły w obiektyw z kamienną twarzą, jakby chciały się odciąć od świata, w którym oficerowie kolonialni wypisywali dwunastolatkom na plecach „c'est trćs intóressant", przylepiali nad piersią znaczek za pięć centymów i wysyłali je do krewnych w Marsylii. - Murad. Na zewnątrz głośniki wyrzucały z siebie dźwięki „Małe habtl madjatch", kawałka utrzymanego w stylistyce rai, starszego nawet niż ojciec, który uwielbiał go słuchać. Powtarzające się rytmiczne sekwencje, bęben i dziki gwizdek - chłopak znał to równie dobrze jak adhan, wezwanie do modlitwy, choć sama myśl o tym go prze- rażała i w życiu by się do tego nie przyznał. A więc dobrze. Już się zdecydował. Będzie, co Bóg da. Murad nieświadomie dodał: - Insza Alla. - W podobny sposób matka mówiła: „Na zdrowie", kiedy kichał. Przecież miał już dwanaście lat. Czuł się na tyle dorosły, żeby zmierzyć się z przeznaczeniem. Zapalano ogniska przed południowym posiłkiem. Niedaleko ktoś piekł kozę nad gałęziami wyszarpanymi z ciernistego krzewu. Zarówno patyki, jak i zwierzę przywiozła ciężarówka. Tutaj na południu nie było chrustu. Będzie mu brakowało tych wspólnych posiłków, obozowiska, ojca... Co prawda, bardziej mu się podobało w poprzednim obozie - mniej piasku i więcej zajęć. Namioty z koźlej skóry wędrowały na grzbietach wielbłądów jedynie wtedy, gdy w pobliżu kręcili się fotoreporterzy. W innych przypadkach Teksańczyk z kucykiem - Chlewik, jak go nazywano - ładował na ciężarówki namioty, które potem rozwijał i rozkładał w miejscach wskazanych przez emira. Niewielu niewtajemniczonych pojmowało, czemu daje się niewiernemu tyle swobody. Trzeba było zobaczyć, jak szybko Tek- sańczyk potrafi rozbić obóz, jeśli staruszkowi szczególnie zależy na pośpiechu. - Weź się w garść... - Emir już się zezłościł. - Wcale się nie boję - odparował Murad, święcie oburzony. - Obmyślam plan. - Ojciec zawsze radził mu się najpierw zasta- nowić. 22 Jon Courtenay Grimwood Odrzuciwszy gamepad, Murad sięgnął po srebrny dzbanek na kawę, inkrustowany miedzią i brązem. Odemknął pokrywkę i opa- rzył się gorącym uchwytem z kości słoniowej. Kątem oka dostrzegł pełną dezaprobaty minę emira, ale już było za późno. Chlusnął kawą prosto w pysk żmii. Niezupełnie trafił w cel. -Straże! Nie przejmując się wołaniem staruszka i nagłym strachem, któ- ry pulsował mu w skroniach, Murad cisnął w tym samym kierunku srebrny dzbanek. Wąż oberwał w ogon. Postanowił przejść do planu B. Na bocznej ścianie namiotu wisiał miecz, który jego pradziadek odebrał umierającemu pułkow- nikowi podczas potyczki pod Neffatią, w tym samym roku, kiedy wyparto Francuzów z Tunezji, jak wówczas nazywano Ifrikijję. Chłopiec rzucił się po ten oręż, gdy raptem emir Moncef postą- pił krok do przodu, chwycił go za ramię i pchnął w stronę wyjścia z siłą, o jaką dotąd sam siebie nie podejrzewał. W przeciwieństwie do swego najmłodszego syna umiał wychwycić ten moment, kiedy żmija szykuje się do ataku. -Aleks! Nikołaj! Mimo wszystko łudził się nadzieją, że los okaże się dla niego łaskawy i jakoś ucieknie przed niebezpieczeństwem. Jeżeli bowiem ktoś chciał w tym świecie dożyć starości, musiał umieć odróżniać odwagę od głupoty. Tak czy inaczej, żmija zamierzała zaatakować. Było to coś, z czego zdał sobie sprawę chyba nawet przed gadem, śmiercią zaklętą w mózgu wielkości grochu. Moncef al-Mansur spojrzał śmierci w oczy, usłyszał jej syk i poczuł, jak czas zwalnia, gdy żmija zastygła przed wypadem. Byl za stary i zbyt zmęczony sprzeczką z Muradem, żeby uniknąć ataku, toteż zdołał tylko obrócić się w stylu matadora, mając nadzieję, że zwierz nie ukąsi go z całą siłą. I tu rzeczywiście dopisało mu szczę- ście. Jeden kieł wbił się głęboko w łydkę, ale drugi tylko rozerwał materiał szaty, która z upływem czasu, po wielokrotnym praniu, upodobniła się do złachmanionego wora. -Tato... Ostatnią rzeczą, jaką usłyszał emir Moncef, zanim upadł na ziemię i znalazł się twarzą w twarz z dywanem, był krzyk syna. Fellahowie 23 Wrzask na tyle głośny, że zagłuszył muzykę Cheba Khaleda i tupot biegnących ochroniarzy. Ów tupot, gdyby w ogóle mógł go usłyszeć, utwierdziłby go tylko w przeświadczeniu, że w dobrze zorganizo- wanym obozowisku nie ma miejsca na nerwowość i panikę. 24 Jon Courtenay Grimwood Rozdział 4 Środa, 2 lutego Kaszif al-Mansur zawsze lubił śnieg. Najbardziej podobał mu się w dużych miastach, takich jak Nowy Jork, gdzie płatki padające między ścianami betonowych kanionów zasypywały auta i ulice. Wszystko stawało się białe jak na zimowej widokówce. W rodzinnych stronach paszy, jeśli już padał śnieg, co nie zdarzało się często, jego cienka warstwa pokrywała wzgórza na płaskowyżu Tell i dąbrowy w dolinach bliżej północnego wybrzeża, gdzie ścieliła się na czerwonych dachach budynków gospodarskich, wybudowanych i porzuconych przez francuskich osiedleńców. W dzieciństwie podziwiał takie widoki, lecz olśnienie przyszło później, kiedy zobaczył, jaka zima może być naprawdę. Podobał mu się zwłaszcza ten śnieg, który prószył w jego ulu- bionych ośrodkach narciarskich. W szwajcarskim St Moritz, w nor- weskim Geilo czy chociażby w amerykańskim Aspen. Uwielbiał te szczególne place zabaw ze względu na górskie chaty, czarne trasy zjazdowe tudzież ogromne, wciąż zmieniające się i będące w cią- głym ruchu tłumy ludzi, którzy chcieli się z nim zaprzyjaźnić. Mocno zbudowani przemysłowcy o szpakowatych włosach, sztucznej opaleniźnie i świdrujących oczach zapraszali go do korzy- stania ze swoich górskich domków, komfortowych pojazdów gąsieni- cowych i córek. Nie wspominając o niezabezpieczonych pożyczkach i łapówkach ukrytych pod podszewką szans na dobry interes. Ojciec Kaszifa paszy mógł sobie być pariasem, ale on wyznawał inny światopogląd, za co kochali go wszyscy ci, którzy nienawi- dzili zasad wyznawanych przez emira Moncefa. A Kaszif ciężko pracował na swoją reputację. Pożyczki zawsze zwracał i zamieniał się w ucieleśnienie słodyczy w kontaktach z dziewczynami z Za- chodu, które pod wpływem alkoholu bądź narkotyków padały mu w objęcia w szykownych restauracjach, jakby zbił je z nóg szampan lub charlie. Fellahowie 25 Od czasu do czasu w półmroku baru błyskał flesz kolejnego dziennikarza, który przyłapał go na amorach z córką niemieckiego przemysłowca lub amerykańskiego bankiera. W rezultacie tego otrzymał list od matki. Odręcznie napisany, opatrzony woskową pieczęcią i wysłany pocztą dyplomatyczną. Lady Maryam utyskiwała zawsze na to samo. Ze względu na jej wiek i stan zdrowia powinien się powstrzymać... Jak można się domyślić, miała nerwy zawodowego mordercy i sprawność fizycz- ną zaprawionego w bojach komandosa. Przeciwko niej przemawiał tylko wiek. Jej skargi brzmiały zawsze tak samo, podobnie jak jego odpo- wiedzi. Uwieczniona na fotografii blada nastolatka była córką, sio- strzenicą lub kochanką człowieka, którego ledwie znał ze słyszenia, a już z pewnością nie poszedł z nią do łóżka. Wątpliwe, czy lady Maryam wierzyła w jego wykręty, aczkolwiek znała syna o wiele słabiej, niż jej się wydawało. Jego upodobania ukształtowały się stosunkowo wcześnie, pewnej soboty w początkowych dniach stycznia, między porannym a południowym wezwaniem do modlitwy, pod nieobecność matki. Wtedy po raz pierwszy zobaczył bosonogą Sophię, sudańską po- kojówkę starszą do niego może o dwa lata. Nawet nie zdawał sobie sprawy z jej istnienia, dopóki nie zastała go na wpół śpiącego w łożu w stylu bateau lit, gdy przyszła posprzątać pokój. Jej prędkie przeprosiny uciszył poleceniem rozsunięcia zasłon, długich i ciężkich. W sypialni Kaszifa znajdowały się zamiast okiennic czerwone atłasowe zasłony, bo specjalnie wprowadził się do apartamentów wystrojonych w stylu angielskim. Nie chciał się zbłaźnić nieobyciem w nowym środowisku, kiedy przyjedzie do szkoły pod Londynem. Wybrał to miasto głównie dlatego, że ojciec wolał Paryż. „Poodsuwaj wszystkie! -odezwała się natura dwunastoletniego Kaszifa. - To rozkaz". Dziewczyna, którą zapytał o imię dopiero tydzień później, z pewnymi oporami opuściła swoje bezpieczne miejsce w progu drzwi i szarpnięciem odsunęła najbliższą zasłonę. Nerwowość w jej ruchach brała się nie ze złości, ale z zawstydzenia. 26 Jon Courtenay Grimwood „Drugie okno też. I następne". Tak pouczona, Sophia przesuwała się wzdłuż ściany, odciągając zasłony uszyte w szacownym paryskim domu tekstylnym Nobilis Fontan, aż Kaszifowi nic już nie przesłaniało widoku na dziedziniec - tak duży, że mógłby na nim mieć zbiórkę cały regiment wojska. „Wasza Ekscelencjo..." - Sophia dygnęła nieporadnie, bo już czmychała do wyjścia. „A co z resztą?" - zapytał ostro Kaszif, wskazując ruchem głowy jedyne okno, na którym naprawdę mu zależało: najmniejsze, usytuowane wysoko nad jego głową. Ażeby sięgnąć zasłony, Sophia musiała wdrapać się na łoże i wspiąć na palce. Kiedy to sobie uświadomiła, na jej twarz wysko- czył rumieniec. Miała nabrzmiałe blizny na policzkach, kojarzące się z tatuażami, jakie berberyjskie kobiety z południa noszą pod oczami. Kaszif przyglądał się tym bliznom, twarzy o wiele gładszej niż jego i wielkim oczom, w których czaiła się niepewność. „Proszę odsłonić mi również to okno". - Zdecydował się na uprzejmość, podejrzewając, że może jednak spotkać się z odmową. A w takim przypadku nie bardzo by wiedział, jak zareagować. „Tak, Ekscelencjo". - Sophia ni to kiwnęła głową, ni to wzru- szyła ramionami, pogodzona z losem. Obserwowana ukradkiem przez Kaszifa, w trzech krokach zbli- żyła się do łoża i weszła na materac. Przy tym odsłoniła fragment smagłej łydki. Przez chwilę starała się utrzymać równowagę, po czym zrobiła to, na co miał dość nikłą nadzieję, mianowicie stanęła nad nim w rozkroku i palcami chwyciła zasłonę. Spodziewał się, że dziewczyna momentalnie usunie się stam- tąd i wybiegnie z sypialni, lecz ona została na swoim miejscu, jak gdyby doznała jakiejś czarownej wizji. Choć nie nosiła majtek, Ka- szif niewiele mógł zobaczyć. Mroczne wcięcie charakterystyczne dla kobiety, zarys nagiego pośladka, też w cieniu. Mocne nogi. Na kostce ślad po ukąszeniu owada. Nadal się nad tym zastanawiał, kiedy Sophia zeszła i zwróciła jego uwagę na duże okna. Za nimi odbywało się cudowne zjawisko. Po raz pierwszy w życiu Kaszifa i, jeśli się nie mylił, po raz pierwszy w dziejach, grube płatki śniegu zaczęły padać w Tunisie. Fellahowie 27 Uśmiechnął się. - Proszę. - Wcisnął czerwony żeton w garść dziewczyny, która wcześniej podała mu cygaro, a dwa następne wrzucił w wyciągnięte dłonie krupiera. Tak szczodry napiwek dla Michelle był czystą roz- rzutnością, zresztą Georgian van Broglie, choć starała się skrywać uczucia, zdradziła miną, że stałym bywalcom w tym kasynie nie uchodzi takie zachowanie. Kaszif pasza uśmiechnął się jeszcze szerzej. Następnym razem dziewczyna od cygar przyjdzie na jego salę z własnej woli, nie- świadoma, że została kupiona, i to za niższą stawkę, niż normalnie musiałby zapłacić. - A to dla pani. Georgian van Broglie w pierwszym odruchu chciała wyrazić swoje oburzenie jego obraźliwą propozycją napiwku, tym bardziej że napiwki przestały ją interesować z chwilą, gdy przyznano jej prowizję od przychodów wypracowanych dla kasyna. Trzymała jednak w dłoni zwykłą wizytówkę: prostokątny kawałek grubego papieru z masy celulozowej, z niewielkim logo wytłoczonym na kredowej powierzchni. Poniżej logo, które przedstawiało zadzi- wiające połączenie drucianego wianka i prymitywnego śmigła, widniał adres prywatnego lotniska, jednego z najlepszych na Long Island. - Jeśli kiedyś będzie pani się nudzić, proszę śmiało dzwonić pod ten numer. Mój pilot zabierze panią z rodziną lub przyjaciółmi w dowolne miejsce na świecie i z powrotem. Może być Caracas, Bombaj, Hongkong... Warto było szarpnąć się na taki gest, żeby zobaczyć jej zdumie- nie. Poza tym, z wszelkim prawdopodobieństwem van Broglie nie skorzysta z oferty. Będzie przechowywać wizytówkę w torebce i po- kazywać ją znajomym, tym w pracy i tym w życiu prywatnym, ale jego odrzutowiec nie opuści hangaru, nie zużyje ani grama paliwa. Jeszcze nikt nie skorzystał z tych darmowych przelotów. Niespoty- kanie ekstrawagancka propozycja deprymowała ludzi. Georgian van Broglie wciąż dukała coś tytułem podziękowania, kiedy ktoś zapukał do drzwi. - Proszę wybaczyć, Wasza Wysokość... 28 Jon Courtenay Grimwood Za progiem, w przestronnym holu wyłożonym boazerią, stał oficer nowojorskiej policji, a obok zakłopotany szef ochrony kasyna, krótko przycięty, z diamentowym kolczykiem w uchu. Towarzyszył im jeszcze niepozorny jegomość, który wyglądał na prawnika. - Kaszif al-Mansur? Zaledwie mundurowy wypowiedział te słowa, niewysoki męż- czyzna wyciągnął rękę. - Nie tutaj! - powiedział stanowczo i spojrzał na szefa ochro- ny, jakby oczekiwał, że ten chwyci policjanta za kudły i wywali go na ulicę. - Kasyno znajduje się na ziemi Indian. Wie pan, co to oznacza. - W czym problem? - Kaszif mówił opanowanym głosem, ze swobodną poufałością, która nie odbijała się wszakże w jego oczach. - Mieliśmy doniesienie... - Na zewnątrz - nalegał prawnik z miną skruszoną, ale zarazem zdeterminowaną. Determinację adresował do policjanta, skruchę do Kaszifa. - Pewien fotoreporter twierdzi... Zanim niewysoki prawnik wznowił protesty, Kaszif pasza przedstawił białą książeczkę i podsunął ją pod sam nos policjan- towi. - Wie pan, co to jest? Mężczyzna pokręcił głową. Oczywiście kłamał. - To carte blanche - wyjaśnił Kaszif pasza, otwierając doku- ment na pierwszej stronie. Na zdjęciu widniała osoba o cztery lata młodsza od niego, mniej zmęczona życiem, szczuplejsza; jedynie broda się nie zmieniła. - Przysługuje mi immunitet dyplomatyczny - dodał właściwie niepotrzebnie. Wiadomość o immunitecie wypi- sano w kilku językach na górze każdej strony. - Jeśli ma pan coś do mnie, proszę najpierw załatwić formalności w ambasadzie. - Ambasada znajduje się w Waszyngtonie. - Proszę wsiąść w samolot. Chociaż radzę: machnij pan na to ręką. Odlatuję z Nowego Jorku za... - Popatrzył na rolexa, który wyglądał jak zegarek ze srebra, chociaż był z platyny. - Za pół godzi- - Fellahowie 29 ny. Tutaj już wszystko załatwiłem. - Pocierając pięść w zamyśleniu, powtórnie sprawdził godzinę i minął policjanta. Uśmiechnął się na widok śniegu, który prószył na 54 Ulicy. 30 Jon Courtenay Grimwood Rozdział 5 Sobota, 5 lutego Pewnego razu, kiedy zwierzęta umiały jeszcze mówić, a dzinn mógł otwarcie chodzić po ziemi, sułtan Buchary posłał gońca do mułły mieszkającego w odległej wiosce. Goniec zaniósł prostą wiadomość: „Przybywaj bezzwłocznie. Potrzebuję twej rady". Sułtan bowiem oczekiwał wizyty ambasadora Indii, a mułła był... Hani syknęła, poirytowana, gdy nagle zaburczało jej w brzuchu. Teraz pewnie dostanie coś do jedzenia. - Głodna? - doleciało pytanie Aszrafa z drugiej strony kaa, swoistego salonu, który zajmował niemal całe piętro w medresie al-Mansur, rezydencji zamieszkanej oprócz beja przez jego młodą krewniaczkę, portugalską kucharkę, odźwiernego z bractwa sufich i kobietę, o której w al-Iskandarijji mówiło się, że jest jego kochan- ką, choć prawda wyglądała inaczej. Latem kaa otwierano z jednej strony na działanie żywiołów, lecz zimą arkady wychodzące na główny dziedziniec zabezpie- czano specjalnie profilowanymi szybami. Na środku kaa szemrała fontanna, wyrzeźbiona przed pięciuset laty z jednej bryły żyłko- watego marmuru. Nad fontanną unosiły się srebrne baloniki, ponieważ dzisiaj Hani obchodziła dziesiąte urodziny. Aczkolwiek Chartum, który przyjaźnił się z kucharką, lecz dla zasady prawie w niczym się z nią nie zgadzał, stanowczo twierdził, że dziewczynka kończy lat jedenaście. Donna upierała się przy swoim zdaniu, więc Hani przy- puszczała, że i on nie popuści. A ponieważ nie znaleziono metryki urodzenia dziewczynki, która zresztą przyszła na świat gdzie indziej, kwestia pozostała otwarta. Może lady Nafisa umiałaby ją rozstrzygnąć... ale ona nie żyła, w związku z czym Hani miała pewne wyrzuty sumienia. Fellahowie 31 - Głodna? - powtórzył Raf. - Jakoś nie bardzo. Mułła dał sułtanowi równie prostą odpowiedź: „Nie mogę przybyć, o królu, bo trzyma mnie przy życiu wonne powietrze Kasr al-Arifin, a niepodobna zabrać go ze sobą w sło- jach". Hani zadumała się, jej drobne paluszki zawisły w powietrzu. Do czujników na opuszkach docierały wypustki drucianej siatecz- ki, nałożonej na dłonie. Ilekroć ręce przebiegały po niewidzialnej klawiaturze, obecnej wyłącznie w jej wyobraźni, edytor tekstu za- instalowany w laptopie na górnym piętrze w haramliku dopisywał wyrazy. Sprytny sposób, lecz niespecjalnie praktyczny, ponieważ Hani wolałaby widzieć ekran. Tak czy inaczej, Hamza efendi sprawił jej miłą niespodziankę, przysyłając prezent. Efendi był ojcem Żary, a ta dziewczyną, z którą wujek Aszraf powinien się ożenić. Wszyscy o niej myśleli, że... Myśleli różne rzeczy. Hani kopnęła piętami nogi srebrnego krzesła i westchnęła. Jeszcze cztery akapity, a później zejdzie do kuchni zaparzyć sobie kawę. Z początku sułtana zdumiała ta odpowiedl, ale gdy zastanowił się nad jawną zniewagą mułły, postanowił zrugać go przy najbliższej okazji niezależnie od tego, czy to sławny mędrzec, czy nie. Okazało się też, Że ambasador Indii odwołał wizytę, i sułtan nie potrzebował niczyjej rady. Po miesiącach, kiedy już zaczynały opadać Uście fig i chłód szedł od gwiazd, tak się zdarzyło, że ledwie sułtan zasiadł do kola- cji i sięgnął po kielich, wyskoczył na niego bandyta. Na szczęście do komnaty akurat wszedł mułła Bahaudin; z miejsca rzucił się na łotra i go powalił. - Mam dług u ciebie, mułło - rzekł sułtan - mimo że kiedyś byłeś wobec mnie nieuprzejmy. Mułła się uśmiechnął. - Sułtanie - powiedział grzecznym tonem. - Mądry człowiek umie się zjawić, gdy go potrzebują, a nie gdy tylko ma siedzieć i czekać na ambasadorów, którzy nigdy nie przyjdą... 32 Jon Courtenay Grimwood Hani przesunęła palce nad nieistniejącym trackballem, aby wyłączyć komputer. Potem zdjęła rękawiczki. Chciała dokończyć opowieść o Bahaudinie, zwłaszcza napisać o spotkaniu cudownego robotnika, który chodził po wodzie... ale żeby niczego nie sknocić, naprawdę musiała mieć przed sobą ekran. - No dobra. - Zsunęła się z krzesła. - Idę sobie zrobić kawę. - Po tym stwierdzeniu zamilkła z wyczekiwaniem, co umknęło zarówno wujkowi Aszrafowi, jak i Żarze. - Ktoś może chce? - za- pytała głośno. - Powiedz Donnie, niech zrobi - odparł Raf. Nie o taką odpowiedź chodziło. *** - No nie, to jakieś nieporozumienie. - Donna machała pulch- ną dłonią, komentując z werwą program telewizyjny o gotowaniu. - Okropne! Powinien zetrzeć drugie tyle skórki. Na ekranie pucułowaty chłopaczek w czapce kucharskiej wy- rzucił połówkę cytryny. - A teraz dodaje śmietanę - ciągnęła Donna z pełnym dezapro- baty ruchem głowy. - Śmietanę, też coś! - Starsza kobieta lubiła oglądać niemieckie programy ze względu na ich bulwersującą treść. A ponieważ Hani się nie odezwała, oderwała wzrok od przepisów Schwetche Kutchen, spojrzała na nią i wymownie wskazała głową sufit. - Ciągle się kłócą? Dziewczynka przytwierdziła. - Przez ciebie? Hani patrzyła na nią twardym wzrokiem. - A jak myślisz? - Wszyscy w domu znali zdanie Hani. Odma- wiała wyjazdu do szkoły w Nowym Jorku i nie chciała się uczyć w domu z guwernerem. Zaczynała żałować, że zrobiła te testy. - Zara chce się mnie pozbyć. To samo wujek. - To nie tak... - Donna westchnęła. - Siadaj! - powiedziała tonem nie znoszącym sprzeciwu. Po usmażeniu zbieranych latem migdałów na małej ilości oleju z oliwek i posypaniu ich solą kamienną wylała zawartość patelni na papierowy ręcznik, zwinęła całość w kulkę i wy- cisnęła tłuszcz. - Masz, jedz! - Podsunęła dziewczynce tapas. - Fellahowie 33 Hani nie sprzeciwiała się. Popijała czerwonym winem z kielisz- ka, który kucharka postawiła obok talerzyka z migdałami. - A teraz posłuchaj - powiedziała Donna. - Dzisiaj są twoje urodziny. Nie możesz się złościć w urodziny, bo to przynosi pecha. Zresztą, nie o ciebie się kłócą... - Właśnie, że o mnie. - Nie - obstawała przy swoim Donna. - Nie o ciebie. - Westchnęła i sama napiła się wina z kieliszka dziewczynki. - Chodzi o co innego. O sprawy dorosłych. Wiesz, co bym najchęt- niej z nimi zrobiła? - Co? - Hani nagle się zaciekawiła. - A! - Portugalka wzruszyła ramionami, poirytowana. - Mniejsza o to. Jesteś za mała, żeby o tym rozmawiać... Jeżeli Donna miała podobne pomysły co odźwierny medresy, to niczym nie zaskoczyłaby Hani. Chartum bowiem sugerował za- murować Zarę i wujka Aszrafa w pokoju z łóżkiem, a wypuścić ich dopiero wtedy, gdy pofiglują w pościeli. Hani nie do końca wiedziała, po co to murowanie i pościel, ale z grubsza orientowała się, w czym rzecz. - Masz jeszcze ochotę na tort? - Nie, może później. - Hani pokręciła głową. - Przyszłam po kawę. - Kofeina ściemnia cerę - napomniała ją ostro Donna. Sama miała twarz koloru wewnętrznej powłoczki orzecha włoskiego i niemal tak samo pomarszczoną. - Jego Ekscelencja zamówił. Mina Portugalki wyrażała powątpiewanie. *** - Gazety! - oświadczyła Hani, zanim minęła marmurowy łuk i weszła do kaa. Zara i wujek Aszraf musieliby być głusi, żeby jej nie usłyszeć, tak głośno tupała na schodach. Niosła na tacy kolekcję popołudniówek, trzy maciupkie fi- liżanki kawy gęstej jak marmolada oraz - przy czym obstawała Donna - trzy porcje baklawy na talerzykach. Prasa obwiniała przede wszystkim Thiergarten za zamach na życie emira Moncefa. Tylko 34 Jon Courtenay Grimwood na łamach jednej gazety kierowano oskarżenia nie wobec Berlina, lecz Waszyngtonu, a koncentrowano się bardziej na cudownym ocaleniu emira. - „The Enąuierer". - Hani rzuciła gazetę na stół i użyła jej w charakterze podkładki pod filiżankę. Czy papież uzna chłopca świętym? Emir Tunisu ocalał od śmierci dzięki sile dziecięcej modlitwy, „The Enąuierer" nie miał w tej kwestii wątpliwości. Źródła zbliżone do emira potwierdzały, że z braku surowicy jego najmłodszy syn dopó- ty modlił się nad ciałem nieprzytomnego ojca, dopóki ten się w końcu nie ocknął. W artykule nie zawracano sobie głowy oczywistym fak- tem, że papież Leon VII raczej nie byłby skłonny beatyfikować, a tym bardziej kanonizować nieznanego muzułmańskiego książątka, nawet gdyby zgodę wyraził mufti w Istambule. Brakowało też informacji o tym, że Murad pasza, zamiast cieszyć się chwałą bohatera, popadł w niełaskę, co więcej, za niewykonanie polecenia emira dostał takie lanie, że przez trzy dni nie mógł usiąść. Raf przebiegł wzrokiem artykuł, przesunął filiżankę, żeby doczytać do końca, po czym zrzucił na podłogę kłamliwą gazetę. O mało co oberwałoby się szarej kocicy Ifricie. -Wujku! - Nie chciałem - odparł twardo i wrócił do pracy. *** Grzebień z drobnymi zębami plus instrukcja na temat prawidło- wego pobierania materiału dowodowego z włosów łonowych. Pouczenie dla osoby zatrzymanej: na jednej stronie informacje o przysługujących jej prawach, na drugiej reguły prawnego naru- szenia wolności osobistej. Dwadzieścia cztery nieużywane kartoniki do zdejmowania odcisków palców w czasie oględzin zwłok, po dwanaście na lewą i prawą dłoń. Osiem par pakowanych próżniowo lateksowych rękawiczek. Broszurkę w języku hiszpańskim na temat klasyfikacji dakty- loskopijnej Vuceticha oznaczono pieczątką z napisem NIE ZABIE- RAĆ, WŁASNOŚĆ POLICJI LOS ANGELES. Fellahowie 35 Złożony arkusz z tabelą substancji trujących, ułożonych według czasu działania. Począwszy od amoniaku, czas reakcji zero, a skoń- czywszy na antymonowodorze, trzy dni do trzech tygodni... Kartka papieru A4 o gramaturze 80 g/m2, powszechnie uży- wanego na posterunkach policji w Afryce Północnej. Na kartce tłumaczenie osmańskiego świadectwa ślubu, sporządzone na ma- szynie do pisania, co by sugerowało, że ktoś obawiał się zostawić ślady w komputerze. Nazwiska wpisano z pozostawieniem wolnych miejsc na daty. Dwa zdjęcia polaroidowe młodzieńca stojącego przy jeepie. Irchowa saszetka na biżuterię, zawierająca trzy skalpele i zestaw stalowych ostrzy chirurgicznych. Mały dwustrzałowy derringer kalibru .22 cala, w układzie góra-dół, mocno zadrapany uchwyt z masy perłowej. I kilka wi- dokówek. .. Przed Rafem na owalnym stole jadalnym, wśród resztek śniada- nia, razem z kawą przyniesioną właśnie przez Hani, leżały pozosta- łości po dwóch ludzkich istnieniach. Wyblakłe zdjęcia z polaroidu przybyły z poranną pocztą, poza tym wszystko niegdyś należało do Felixa Abrinsky'ego, naczelnika wydziału śledczego w al-Iskanda- rijji i przez chwilę jego przyjaciela. Już tak dawno nie ogarnęło go przygnębienie, że to uczucie stało mu się obce. Ucisk w gardle tłumaczył sobie ubocznymi skut- kami wdychania kurzu, który towarzyszył robotom wykonywanym w ogrodzie za dziedzińcem. „Dobrze się bawię" - pisało na odwrocie fotografii. Raf długo przyglądał się dwóm dwudziestokilkuletnim kobietom, rozebranym od pasa w górę, spiętym srebrnym łańcuszkiem, który łączył pier- ścienie wkłute w sutki. Jedna z nich wciskała butelkę piwa do rozpię- tego rozporka, parodiując wzwiedzionego penisa. Obie wyglądały na zmęczone i nabuzowane -jak starszy facet w spódniczce baletnicy, który za nimi pochylał się z gołą dupą nad otwartym grillem. - Typowe dla Ameryki. Raf podniósł wzrok i zauważył stojącą za nim Zarę. Zapadnięte oczy, pełne piersi i wyjątkowy marazm, odkąd pewnej nocy miesiąc temu przyszła nieproszona do jego pokoju i została odesłana do 36 Jon Courtenay Grimwood siebie. Była o trzy, cztery lata młodsza od kobiet na zdjęciu i bez porównania lepiej ubrana. - Trudi i Barbara - zaspokoił jej ciekawość. - Twoje koleżanki? W pytaniu Żary wyczuwało się pewne napięcie. Nawet Hani spojrzała w jej stronę, choć zaraz westchnęła i zajęła się z powrotem komputerem szachowym. Wygrała już siedemnaście partii z rzędu. Przypuszczała, że po dojściu do pięćdziesięciu zwycięstw zdoła przekonać wujka Aszrafa, by kupił lepszy model. - Córka Felixa i jej partnerka... Ta ma na imię Trudi. - Wskazał wyższą kobietę. To jemu przypadło zadanie napisania do Trudi listu z powiado- mieniem o śmierci ojca. Podejmując się tego, miał nadzieję uwolnić się od poczucia winy. Nikt nie myślał oskarżać go o zamordowanie Felixa, choć szybko wskoczył na jego stanowisko. Wiadomo: kto stawia zarzuty szefowi wydziału śledczego w al-Iskandarijji, nie- prędko zrobi karierę w tym mieście. Oczywiście, tamte czasy minęły. Raf piastował swoją funkcję ponad dwa miesiące, czyli i tak dłużej, niż początkowo zakładał. Musiał zdać rewolwer i odznakę, za to zatrzymał sobie srebrnego cadillaca, którym dawniej rozbijał się grubas, a który obecnie stał na parkingu pod główną siedzibą policji przy ulicy Champollion. - Tak bardzo ci się podoba? Zamrugał oczami. Gdy uzmysłowił sobie, że ciągle gapi się na zdjęcie córki Felixa, położył je na stole pustą stroną do góry. Teraz była to tylko jedna z wielu pamiątek. - Rozmyślałem - odpowiedział lakonicznie. - O tym co się stało. Zara otworzyła usta, ale zmieniła zdanie. Brakłoby jej palców, gdyby chciała policzyć, ile razy w ciągu pół roku spieprzyła spra- wę, gdy otwierała je bez zastanowienia. I choć trudno było w to uwierzyć, jej największy błąd polegał na tym, że nie wyszła za mężczyznę, któremu z takim zacięciem ubliżała. Nie miała nic przeciwko ustawianym małżeństwom. Po pro- stu nie uśmiechała jej się rola pionka w grze matki o społeczny awans. Do innych świeżych porażek należało trafienie w skąpym Fellahowie 37 przyodziewku do lokalnej prasy i pojawienie się w sądzie, gdzie rzekomo broniła ojca. A jeśli chodzi o resztę, to żeby wybrać najgorszą wpadkę, równie dobrze mogłaby rzucać monetą... Aczkolwiek, gdyby ją zmusić do dokonania wyboru, prawdopodobnie byłaby w stanie podać swój numer jeden: zdecydowanie największy idiotyzm z jej strony polegał na wprowadzeniu się do Rafa, chociaż w rozmowie z ojcem użyła innego określenia. Wprowadzała się niby tylko do medresy al-Mansur, co zasugerowała Hani. Zbiegiem okoliczności, pod tym samym dachem mieszkał Raf. A jednak nic, co łączyło ją z Rafem, nie miało cech przypad- kowości, zwłaszcza od tamtej letniej nocy na Morzu Egejskim, gdy biernie patrzyła, jak zdejmuje z niej koszulę. Parę miesięcy później zdarzyły się takie trzy dni, kiedy dwukrotnie przychodziła do jego łóżka... w którym zrobiła więcej, niż zamierzała, i mniej, niż oczekiwał. Tak się wyraziła... albo to on się tak wyraził. Bolało ją grzebanie w tych wspomnieniach. - Dobrze się czujesz? - A czemu by nie? - Zara zdawała sobie sprawę z własnej złośliwości. Na drugim końcu kaa Hani znowu westchnęła. Dziewczynce wprawdzie marzyły się urodziny, na których nie musiałaby wysłuchiwać dąsów Żary i wujka, ale w zeszłym roku o tej porze to dopiero była katastrofa! Urodziny wypadały w piątek, a więc prezenty nie wchodziły w rachubę. Od pierwszego wołania na modlitwę do chwili, kiedy Donna ułożyła ją do snu, dzień upływał w ciszy, na szyciu i czytaniu. Ciocia Nafisa miała głębokie przeko- nanie, że piątek należy święcić. W tym roku lady Nafisa nie żyła, Hani dostała baloniki, w ma- łej fontannie pieniły się obojętne dla środowiska różowe bąbelki, a Donna przez cały poprzedni dzień przygotowywała olbrzymią czekoladę. - Idę po ciasto - obwieściła, wykonując ruch królową. - Przy- nieść komuś? - Nie odrywała wzroku od wujka, aż wreszcie uniósł głowę i popatrzył na nią. - Chcesz trochę ciasta? Kiwnął głową. 38 Jon Courtenay Grimwood - Świetnie - powiedziała, zapisując na swoim koncie kolejne zwycięstwo. - Możesz mi pomóc je przynieść? - Zostawiła w spo- koju komputer, który zgodnie z dawno opracowanym algorytmem ustawiał figury na właściwych polach, i wstała z krzesła. - No chyba że jesteś zajęty... - Nie aż tak bardzo. - Raf z trzaskiem zamknął album z wycin- kami, który uważnie przeglądał, nim Hani podeszła do stołu. Zdjęcia przedstawiały osoby nagie i przeważnie zabite, w każdym przy- padku mające widoczne rany i obrażenia. Najstarsze fotografie na początku albumu były czarno-białe, a pod koniec trafiały się nawet w kodakowskim formacie tri-D, który nadawał ranom deprymującą głębię. Przez całość przeplatały się zapiski Felixa; jego charakter pisma niewiele się zmienił w ciągu tych wszystkich lat. - Kiepsko to wygląda - powiedziała Hani. Raf spojrzał na nią pytająco. - Lepiej przyklejać zdjęcia klejem niż taśmą klejącą. Wtedy mniej się niszczą. - Hani uśmiechnęła się z wesołością, której przeczyły ukradkowe spojrzenia ciemnych oczu, zatrzymujące się po kolei na wujku, albumie i miejscu po drugiej stronie kaa, gdzie siedziała Zara, pochłonięta czytaniem książki. Fellahowie 39 Rozdział 6 Poniedziałek, 7 lutego W poniedziałek rano niebo się zachmurzyło. Wilgotność po- wietrza na razie utrzymywała się w granicach 71%, ale prognozo- wano, że do południa spadnie o 10%. I można było mieć pewność, przynajmniej biorąc pod uwagę wskazania zegarka Rafa, że będzie lało... co w lutym w al-Iskandarijji nikogo specjalnie nie dziwiło. Długoterminowe prognozy przepowiadały nadejście silnego frontu niżowego na początku marca. A wówczas, jeśli wierzyć rzadko mylącym się meteorologom, znad Sahary napłynie gorące powietrze i na dużych obszarach Afryki Północnej powieje chamsin. Póki co, temperatura wahała się w okolicach 10°C, a niebo miało stalowoszary kolor. - Niezupełnie - odezwał się głos w głowie Rafa. - Raczej kolor roztopionego ołowiu. Zignorował tę uwagę i skoncentrował się na rozprawie ze śniadaniem. Zdzierał tłuste łupinki, aby dostać się do kleistej mig- dałowej papki. Następny głos dotarł do niego z zewnętrznego świata. - Wasza Ekscelencjo. - Właściciel Le Trianon zgarnął na srebr- ną tacę pustą filiżankę i zamiast niej postawił następną z cappuccino. - Nie smakuje panu rogalik? - Wręcz przeciwnie. Le Trianon była najbardziej znaną kafejką w mieście, jakkol- wiek właściciele Cafe" Athinos i Pastroudis z pewnością nie zgodzi- liby się z tym stwierdzeniem. Umiejscowiona w kąciku, gdzie Rue Missala docierała do Place Saad Zaghloul, z tarasem nad Rue Mis- sala i wyjściami wychodzącymi zarówno na tę ulicę, jak i na plac, Le Trianon oferowała swoim klientom stoliki kryte nieskazitelnymi obrusami w kolorze ciemnej akwariowej zieleni i krzesła w stylu Napoleona III. Dyskretnym drewnianym przegródkom udało się harmonijnie połączyć art dćco z mauretańską fantazją. Malowidła 40 : Jon Courtenay Grimwood ściennie ukazywały półnagie tanecznice z jędrnymi piersiami, ubra- ne w przeświecające spodnie i obsypane klejnotami pantofle. - Tobie się podoba - stwierdził zgryźliwie lis, który nie cierpiał orientalnego kiczu. Swoją drogą, lis nie hołdował zasadzie, że wszyst- ko, co ma przeszło sto lat, z definicji zasługuje na miano klasyki. Raf lubił przesiadywać na tarasie, twarzą do ulicy, ponieważ dzięki temu nie musiał oglądać wind wewnątrz kawiarni. Były ich trzy: okute mosiądzem, wyprofilowane w stylu art dćco i poma- lowane z brzegów barwną emalią. Mogli z nich korzystać tylko dyrektorzy Trzeciego Rejonu Irygacji, co Rafowi wcale nie prze- szkadzało, bo jako syn paszy, automatycznie kwalifikował się na właściciela narożnego gabinetu ze wspaniałym widokiem na Port Wschodni. Raf miał własne zdanie na temat ojca, ale ponieważ nikt nie podważał jego wiarygodności, postanowił zachować dla siebie swoje przemyślenia. Pomiędzy wałem portowym i biurem Rafa znajdował się Place Zaghloul, wobec czego Raf mógł podziwiać z okna palmy, ludny przystanek autobusowy oraz surowy cokół z generałem Ząghlulem paszą, liderem nacjonalistów, który w 1916 r. wypędził Brytyjczy- ków z Egiptu. Przez wzgląd na jego rangę beja biuro wyposażono w buchar- ski kobierzec, białą skórzaną sofę, mahoniową szafę na dokumenty z mosiężnymi okuciami oraz powstałe w 1943 r. duże malowidło Naghiego, utrzymane w niebiesko-różowej kolorystyce, wypoży- czone z chedywskiego instytutu w al-Kahirze. Brakowało jedynie komputera i telefonu, segregatorów do poukładania w eleganckiej szafie i jakichkolwiek ważniejszych dokumentów. Nikt nie oczekiwał od dyrektora pracy, a już szczególnie ma- dame Nordstrom, od dwudziestu czterech lat kierowniczka urzędu, która uważała, że dyrektor pełni tu symboliczną funkcję, tak samo jak symboliczna była jego płaca. Z tego względu Raf siedział do południa na dole w kafejce, co zupełnie nie przeszkadzało Ingrid Nordstrom, a tym bardziej właścicielowi Le Trianon, jednakże zaczynało wkurzać samego Rafa - nie dlatego, że nie lubił pić cap- puccino czy czytać gazet, ale że ilekroć prowadzono go rankiem do stolika na tarasie, napastował go Tiri z tym swoim „emocjonal- Fellahowie 41 nym zinstytucjonalizowaniem". Było to wyrażenie, z którym obaj mocno się zżyli. Większość gości słynnej kawiarni pijało tutaj espresso lub za- prawiało się gęstą jak śmietana turecką mokką. W lutym wszyscy jedli śniadanie wewnątrz, tylko on z uporem zajmował stolik na chodniku. Przez pewien czas, a ściślej kilka tygodni, miał przy sobie ochronę, która odganiała turystów i strzegła go przed fundamenta- listami, szajbusami, niemieckimi agentami Thiergarten i każdym, kto mógłby się targnąć na życie gubernatora al-Iskandarijji. Ale to się działo, zanim złożył rezygnację, kiedy miał inną pracę. - Nie ściemniaj - powiedział lis. - To się działo, kiedy w ogóle miałeś pracę. Praca w Trzecim Rejonie się nie... - .. .liczy - dokończyła obca kobieta, siadając obok niego. Ściągnął brwi. Była ubrana na szaro, miała też siwy warkocz i minimalny ma- kijaż. Foremne ciało o delikatnej, pomarszczonej skórze zachowało w sobie resztki urody, do której kobieta przywykła w ciągu życia tak, że uznawała ją za swój trwały przymiot. - To nie były żadne czary-mary - powiedziała. - Myślał pan na głos. To tylko jedna z cech, które łączą pana z ojcem. Z braku sensownej odpowiedzi Raf skupił się na jej fizjonomii. Nawet nie dysponując wyostrzonym zmysłem powonienia, wyczuł- by kamforę, którą pachniały elegancka spódnica i żakiet, dostrzegłby również kurz osiadły pod klamerkami czarnych butów. - Zazwyczaj noszę mundur. - Usadowiła się wygodniej w krze- śle. - Akurat to znalazłam... Poruszył pan nozdrzami - dodała tytu- łem wyjaśnienia. - Przejrzałam teczkę na pański temat. Przyspieszo- ny refleks, usprawnione zmysły wzroku, słuchu i powonienia. Odkąd chedyw Taufik przysłał mi kopie dokumentów, zastanawiałam się, czy smak też panu polepszyli. - Oczywiście - odpowiedział lis. Raf w dalszym ciągu przyglądał się nieznajomej, a przy tym intensywnie myślał. Nie nosiła biżuterii, nawet kolczyków. Tak dobrze nałożyła sobie róż, że był ledwie widoczny. Doskonale skrojony żakiet zwracał uwagę podwójnie obszywanymi dziur- 42 Jon Courtenay Grimwood kami na guziki. Aczkolwiek najbardziej rzucało się w oczy nie- wielkie wybrzuszenie nad biodrem, gdzie w kaburze chowała broń - zapewne małą, lecz skuteczną, może coś kalibru .32 cala na naboje z wydrążonym czubkiem. - Trudno mi ocenić - wrócił do sprawy smaku. - Bo przecież skąd mam wiedzieć, jak pani smakują potrawy? - Doskonała kartezjańska odpowiedź - rzekła kobieta i pod- niosła palec. - Espresso - zwróciła się do kelnera. - Niech będzie podwójne. Jak wypiję, poproszę jeszcze jedno. Mężczyzna ukłonił się. Raf po raz pierwszy widział kłaniającego się kelnera w Le Trianon. - Pochodzi z Ifrikijji - wyjaśniła nieznajoma, wyciągając pa- pierośnicę z krokodylej torebeczki, jakby to rzeczywiście wszystko tłumaczyło. Otworzywszy etui, wysunęła gauloise'a, staroświecki gatunek bez filtra. - Nie będzie panu przeszkadzało, jeśli zapalę? - Jej pytanie, jeśli w ogóle było to pytanie (brzmiało jak stwierdzenie faktu), padło z opóźnieniem. - Aszraf bej - podjęła. - Pułkownik Aszraf al-Mansur, eks-naczelnik wydziału śledczego, eks-gu- bernator al-Iskandarijji... Na żadnej posadzie nie zagrzewa pan miejsca, co? - Mam organizm wrażliwy na nudę - odpowiedział Raf z ka- mienną miną. Roześmiała się. - To nic złego. - Mocno się zaciągnęła i westchnęła. Dym ła- godził rysy jej szczupłej twarzy, zdawałoby się nagle odmłodzonej. Pod jasną bluzką nie nosiła biustonosza, a piersi miała tak małe, że ledwie mieściły się na nich duże sutki, wyraźnie zarysowane pod białym jedwabiem. Niepodobna było określić jej wieku, choć na pewno przekroczyła sześćdziesiątkę. Wśród ekspatriantów i osadników Raf spotykał już podobne kobiety. Ciała wyszczuplone skwarnym powietrzem, alkoholem i papierosową dietą. Przeważnie farbowane blondynki, którym zniszczyły cerę ciężkie warunki życia i nadmiar słońca. Jednakże ta kobieta pod pewnymi względami różniła się od nich. Chociażby tym, że nie przeszkadzały jej siwe włosy. - Kim pani jest? -. zapytał. Fellahowie 43 Eugenie de la Croix wzruszyła ramionami. - Proszę spytać kelnera, kiedy do nas podejdzie. Ruchem głowy wskazała mężczyznę niosącego kawę, więc Raf go zapytał. Największe wrażenie wywarło na nim to, że kelner najpierw popatrzył na kobietę, prosząc wzrokiem o pozwolenie. A rzadko komu udałoby się przebić rangą dyrektora Trzeciego Rejonu Irygacyjnego w kawiarni położonej dokładnie pod głów- nym biurem urzędu. Raf prędko jednak pozbył się złudzeń: ona go przebijała. - Słyszał pan o zamachu na emira? - Oficjalne doniesienia. - Wszystko to półprawdy i domysły. - Mierzyła Rafa przeni- kliwym spojrzeniem. - A słyszał pan o buncie Nagich? - Mniej niż zero - odpowiedział szczerze. - Zdobyli Bagdad - wyjaśniła. - Po śmierci Haruna al-Raszida. Powstanie wzniecili biedacy, których dodatkowo zubożyły kłótnie o spadek między synami. Nie popieram bezprawia, ale czasem trzeba wziąć sprawy w swoje ręce. - Kiedy to się stało? - Jakieś tysiąc dwieście lat temu. Raf uniósł brwi, przykryte czarnymi okularami. - No właśnie - powiedziała Eugenie. - A więc czemu pański przyrodni brat Kaszif przysięga, że za atak na ojca odpowiada coś, co nazywa się NR? - Może kłamie. Przecież upiera się, że jest moim przyrodnim bratem. Uśmiechnęła się. - Tyle cynizmu. A pan go nawet nie widział. - I nie mam takiego zamiaru. Na pani miejscu zacząłbym od Thiergarten. Jeśli pojawiają się kłopoty, zazwyczaj Berlin macza palce w sprawie. Eugenie stanowczo pokręciła głową. - Nie w Tunisie. Obowiązuje umowa... - Jest pani pewna? - Raf napił się letniej kawy. - Myślałem, że Thiergarten samo ustala prawa... - W świadomości ogółu agenci z Berlina potrafili wspinać się po ścianach i przechodzić niepostrze- - 44 Jon Courtenay Grimwood żenię przez drzwi zamykane na podwójny zamek. To mniemanie poprawiało sprzedaż brukowców, a Berlinowi nijak nie szkodziło. - Jestem pewna, proszę mi wierzyć na słowo. - Eugenie rozma- wiała z nim jak osoba będąca w posiadaniu przynajmniej odbitek, jeśli nie negatywów... które rzeczywiście miała. Były bardzo stare i deprymujące. I nie straciły nic ze swej zabójczej treści pomimo tego, że uwieczniony na nich mężczyzna od dawna nie żył. Kajzer otaczał ojca wyjątkową troską. I nie bez powodu, biorąc pod uwagę okoliczności. - W takim razie niech pani zacznie od sprawdzenia tych, których podejrzewa Kaszif - podsunął myśl Raf. - Trzeba się przekonać, czy któryś był w stanie zorganizować taki zamach. - Po to właśnie tu jestem. Patrzył na nią w milczeniu. - Myślę, że pan mógłby to zrobić - dodała. - Bzdura. - Pokręcił głową. - A gdybym porozmawiała o pańskim rodzinnym poczuciu obowiązku? Albo wspomniała o długach ciotki, które pochłonęły jej skromne oszczędności, gdy tymczasem panu wypłacają w biurze jakieś śmieszne pieniądze? No i dochodzi nuda... Który argument jest najbliższy prawdzie? -Żaden. - On naprawdę jest pana ojcem. - Mój ociec był Szwedem, łaził z plecakiem po świecie - stwier- dził stanowczo Raf. - Powiedziałbym coś więcej, ale moja matka zapomniała spytać go o nazwisko. - Tak, tak... Per Lindstrom. Słyszałam tę wersję. - Przyglądała mu się badawczo. - Niejeden podkreślałby z dumą, że jest synem emira Tunisu. - Szaleńca - odezwał się lis. - Przywódcy jedynego państwa, które nie ratyfikowało traktatu o biotechnologii, wynegocjowanego w 2005 r. pod egidą ONZ. - Bierze mnie pani za kogoś innego. - Choć mogło to zabrzmieć zbyt napuszenie lub, z drugiej strony, jak gorzki wyrzut, Raf długo milczał po tych słowach. - Fellahowie 45 *** Wyglądało na to, że Eugenie nie szuka nikogo do ochrony emira, o co Raf ją zrazu podejrzewał. Aczkolwiek dopiero wtedy zrozumiał, czemu tak oburzyła się jego insynuacją, kiedy okazało się, że daw- no już wzięła na siebie funkcję szefa ochrony, nie wspominając już o tym, iż od niepamiętnych czasów była prawą ręką emira. - Tak czy owak, proszę nie brać na serio tego, co o mnie mówią - powiedział Raf. Po raz pierwszy, odkąd się spotkali, Eugenie się uśmiechnęła. - Czytałam dossier na pański temat. Materiały wybuchowe, kontrwywiad, sztuki walki wręcz... - A gdybym twierdził, że to nieprawda? - Nie uwierzyłabym. Ale nie o takie umiejętności mi chodzi. Ma pan inne uzdolnienia, które są dla mnie cenne. Patrzył na nią beznamiętnie. - Wytropił pan mordercę ciotki. Zmierzył się z Thiergarten. Umieścił przyrodniego brata Żary na pokładzie liniowca chedy wa i nie przejmując się reakcją Moskwy, Paryża i Berlina, kazał mu aresztować zbrodniarza wojennego. - A to dobre - przypomniał o sobie lis cichym szeptem. - Po- wiesz jej, jak to było naprawdę? Pokręcił głową przecząco. - Jak mam to rozumieć? - zapytała Eugenie. - Nie biorę tej roboty. Gdzieś w głębi jego czaszki lis uśmiechnął się szeroko i nadal się uśmiechał, kiedy Eugenie tłumaczyła Rafowi, czego chce, a on wyjaśniał, dlaczego musi odmówić. - No, no... - podsumował lis, gdy Eugenie oddalała się dum- nym krokiem, stukając niskimi obcasami na mokrym chodniku. - Nieźle poszło. 46 Jon Courtenay Grimwood Rozdział 7 Retrospekcja - Musisz mieć jakieś buty. Nie to spodziewała się usłyszeć Sally od Chińczyka. Oczy- wiście, na początku nie wiedziała, że Wu Jung pochodzi z Chin. Jako Angielka, nie rozpoznawała po twarzy wschodnioazjatyckich narodowości, więc założyła, że skoro Wu Jung nosi sarong w bia- ło-niebieską kratę, prawdopodobnie jest malajskim rybakiem. Dopiero później dowiedziała się, że napisał pracę doktorską o mu- tacjach chromosomu płciowego X i został wylany z Bayer Rochelle za ujawnienie wyników badań nad „GTP-azami i ich wpływem na czynności poznawcze mózgu". - Po co mi buty? - Żebyś nie poharatała stóp na koralach. - Kiwnął głową w stro- nę miejsca oddalonego o rzut kamieniem od plaży, gdzie kolor wody zmieniał się z niebieskiego na jasnoniebieski. - Tam zaczyna się rafa. Jeśli będziesz pływać w butach, nic ci się nie stanie. Wu Jung po kalifornijsku przeciągał sylaby, choć czasem jego słowa miały zadziwiająco naturalny angielski akcent, jakby kiedyś pracował w Home Service. Te same rzadkie, białe bródki można było zobaczyć na bambusowych zwojach, do kupienia we wszystkich hotelowych sklepikach w Singapurze, gdzie wylądowała Sally. Dojechawszy taksówką do Semberwangu, wysiadła przy grobli. Powietrze przesycał smród owoców durianu i zapach kauczuku, kiedy zbliżała się do cieśniny od strony Półwyspu Malajskiego i stłoczonych zabudowań Johor Baham. I tak wolała wdychać to niż cuchnące węglowodory, które osiadały na ubra- niu w śródmieściu Singapuru - mieście tygrysów, gdzie tygrysy dawno wyginęły. Kiedy zastanawiała się, czy wyjaśnić, że pozbyła się obuwia, bo chce się zżyć z naturą, dostrzegła ruch źrenic Chińczyka. - Oni są z tobą? - Patrzył na kogoś za jej plecami. Fellahowie 47 Pokręciła głową. Nawet nie zamierzała się odwracać, ponieważ nikt jej nie towarzyszył i ona nikomu nie towarzyszyła. Chciała, żeby tak zostało. W każdym z trzech przewodników znalazła rady, jak nie wzbudzać niepotrzebnego zainteresowania miejscowych fa- cetów. Ale tylko Rough Guide przytomnie dodawał, że prawdziwe kłopoty mogą wyniknąć ze znajomości z przygodnie spotkanym włóczęgą. -Cześć. Blondas nosił koszulkę z napisem REHABIS FOR QUITTERS oraz szorty z długimi kieszeniami i mnóstwem klamerek. W jego niebieskich oczach odbiło się zwątpienie. - Jak się masz? Stojący obok niego czarnoskóry miał na nosie tak tanie okulary słoneczne, że musiały pochodzić z dodatku do czasopisma. Może milczał celowo, a może dlatego, że słuchał wysłużonego walkmana, przypiętego do paska skróconych do kolan fat boysów. - Mam na imię Atal - przedstawił się blondyn i wyciągnął rękę. - Możemy tu się rozbić? Kasa nam się skończyła - dodał tytułem wyjaśnienia. Wu Jung podał mu rękę, to samo Sally. Nawet jeśli Chińczyk zobaczył na jego chudym nadgarstku rolexa z serii Oyster Perpe- tual, nie okazał zdziwienia. Sally jednak popatrzyła znacząco na zegarek. - Podróba - wytłumaczył się prędko Atal. - Z targowiska w Bangkoku. Kłamał. - Niezła kopia - stwierdził Wu Jung, co wywołało rumieniec na twarzy Atala. - Twoje buty też są z bazaru? - spytała Sally. Nosił sportowe airpowery z czerwonymi wszywkami z kan- gurzej skóry. - A to Bożo - przedstawił Atal swojego kompana. - Mało mówi. Bożo błysnął sennym, zamyślonym uśmiechem, pokazując zęby, przeważnie złote, a wśród nich dziurę w kle, gdzie poluzował się diament. 48 Jon Courtenay Grimwood Sally również się przedstawiła i odwróciła do starca, zdając sobie sprawę, że jeszcze nie zdradził nazwiska. -WuJungm. - Jak w... - Atal urwał, skupił myśli i otworzył szerzej oczy. Teraz, przyglądając się Sally, próbował wykoncypować, co ich łączy. - Dopiero co się spotkaliśmy - powiedziała. Wu Jung się uśmiechnął. - Jesteście tu wszyscy mile widziani - oznajmił swobodnie. - Możecie tu zostać, jak długo chcecie. Ta wyspa należy do mnie - dodał, spostrzegłszy pytający wzrok Atala. - Zakładam, że nikt z was nie umie czytać po chińsku ani malajsku. - Wskazał odra- paną tabliczkę, przybitą gwoździami do palmy, na pół przysłoniętą zieloną gęstwą roślinności. Turyści z plecakami popatrzyli po sobie. Chyba nie umieli. *** - Śpisz? - Już nie. - Sally uśmiechem złagodziła zjadliwość zawartą w słowach. Patrzyła, jak starszy człowiek pochyla głowę w progu i zamyka za sobą drzwi. Wu Jung w jednym ręku niósł butelkę białego wina, w drugim dwa kieliszki. Pod szyją na pasku wisiał aparat fotograficzny w skó- rzanym futerale, a na biodrze, wetknięta pod skraj sarongu, czaiła się buteleczka bez nalepki. W takim momencie dobry obyczaj wymagał od Sally, by pod- ciągnęła bawełniany kocyk i zasłoniła swoje małe piersi, a przy- najmniej skromnie skrzyżowała ramiona. Nie zdecydowała się ani na jedno, ani na drugie. Dźwignęła się na posłaniu i spróbowała przebić wzrokiem ciemności. - Podoba ci się chatka? Pokiwała głową. Chałupa miała już swoje lata; wybudowana na niedokładnie wykarczowanym terenie, wsparta na drewnianych palach, pochylała się na jedną stronę, ocalona od zawalenia przez rosnącą tu szczęśliwie kazuarynę. Niezawodnie dach kryty palmo- wymi liśćmi przeciekał, a zimą do środka wdzierał się wiatr, lecz to Fellahowie 49 jej nie przeszkadzało. W życiu nie widziała doskonalszego domu. Był prosty oraz tani w budowie i utrzymaniu. - Przyszedłem, żeby o coś spytać - oświadczył Wu Jung. Gdy siedziała półnaga w sfatygowanym, płóciennym łóżku, nie kwapiąc się zakryć piersi, odniosła wrażenie, że już odpowie- działa. W życiu wszystko miało swoją cenę, więc nie migała się od płacenia. -Pytaj. - Co tu robisz? Czego tu właściwie szukasz, hę? Ściągnęła brwi. - Niczego nie szukam. Stary Chińczyk uśmiechnął się w blasku księżyca, wlewającym się przez otwór okienny. - Skoro nie wybrałaś się tu na poszukiwania, to po co? O plażę rozbijały się kolejne fale, trudne już do zliczenia. Fale, wiatr, nocne pogwary czeredki wak-waków, wrzask aleksandretty, papużki z długim ogonem; w tle tętniło życie, lecz w chacie nic nie mąciło ciszy. W końcu odpowiedziała: - Nie widzę sensu w szukaniu. Wolę po prostu znajdować. A to duża różnica. - Owszem, to prawda - przyznał Wu Jung. - No więc wypijmy za tę różnicę. Gdy podsunął jej butelkę, nagle spostrzegła, że szkło jest zro- szone. - Mam w domu lodówkę - wyjaśnił, widząc jej zdziwienie. -W domu? Uśmiechnął się wesoło. - Myślisz, że sypiam na plaży? Posiadam basen ze słodką wodą, klimatyzację, telewizję satelitarną. Przybyłem tu, żeby uwolnić się od ciśnienia w Hongkongu, nie żeby zostać mnichem. - Podał jej wino i poczekał, aż zauważy, że jest odkorkowane. - Czemu sobie nie nalejesz? Kiedy osuszyli butelkę, Wu Jung usiadł z plecami do ściany i z uśmiechem wsłuchał się w symfonię owadzich szczebiotów i szumu morza. 50 Jon Courtenay Grimwood - Słyszysz? Kiwnęła głową, senna. Nigdy nie miała głowy do muzyki. Dło- nie nie umiały powtórzyć akordu, a jedyna próba napisania piosenki skończyła się porażką. - Powiedz, co słyszysz. - Fale - odparła. -1 owady - dorzuciła, bo najprostsza odpo- wiedź najwyraźniej go nie zadowoliła. -1 nic więcej? Pokręciła głową. - Podejdź do okna - zasugerował. Podeszła i poczuła na skórze powiew morskiej bryzy. - Co tam widzisz? - spytał Chińczyk. - Gwiazdy. Punkciki światła. A ty nie popatrzysz? Wu Jung zlazł z łóżka i zbliżył się do okna. Stanął za nią tak blisko, że czuła na szyi jego oddech. - Widzę dal - stwierdził i obrócił Sally twarzą do siebie, aby zadać następne pytanie. - Czy śmierć napełnia cię strachem? - Nie boję się bardziej niż inni. - Zastanawiała się, czy za jego słowami kryje się coś złego. - Biorę życie na gorąco - dodała zdecy- dowanie. - Kieruję się instynktem. Nie przestraszy mnie byle co. - Nie pytam, czy boisz się śmierci - rzekł Wu Jung cierpko. - Pytam, czy śmierć cię przeraża. - Twierdzisz, że jest jakaś różnica? - A jakże - odparł z uśmiechem. - Różnica wielka jak ten świat. - Fellahowie 51 Rozdział 8 Poniedziałem, 7 lutego Mewy skrzeczały tak, jak to zwykle czynią, gdy krążą na niebie w pochmurny, dżdżysty dzień. Za kurtyną mżawki ginęły ostatnie promyki słońca, widziane jedynie przez Rafa, który uniósł okulary i przesunął zakres odbieranych długości fal, aby popatrzeć, jak dzień umiera, a ostatnie wieczorne błyski gubią sie w żarze kominów nad rafinerią Midas. W przełyku czuł jeszcze smak taniego speedu - kryształków tak podłej metamfetaminy, że najczarniejsze kawałeczki wydłubał i utopił w kałuży. Po swoim krótkim, acz chwalebnym okresie na stanowisku naczelnika wydziału śledczego zostało mu dwanaście paczek narkotyku - część materiałów dowodowych, które defi- nitywnie wykreślono z ewidencji. Jeśli dobrze pamiętał, miał już tylko jedną. Mógł odnowić zapasy na różne sposoby. Najprościej było po- prosić Hamzę efendiego, ale coś go od tego powstrzymywało. Albo uderzyć do Hakima i Ahmeda, którzy kiedyś byli jego ochroniarza- mi, ale i to mu się nie uśmiechało. A zatem pozostawało kupienie towaru, co jednak miało swe ujemne strony: szukanie kontaktów i wytrzaśnięcie gotówki. Należał do socjety, mieszkał (jeśli nie sypiał) z córką najbogat- szego człowieka w Afryce Północnej, miał szlachetny tytuł, koneksje i reputację bezlitosnego siepacza - wszystko w całkowitej sprzecz- ności z prawdą. Jego młodsza krewniaczka była stuprocentowym geniuszem. Nieznajoma kobieta prosiła go o pomoc w wyjaśnieniu kulisów zamachu, w wyniku którego śmierć poniósł tylko... wąż. Gdyby odrzucić brak snu i ciągłe dopalanie się speedem, trudno by- łoby znaleźć przyczynę jego ciągłych napadów depresji. A może powinien winić deszcz? - Lepiej coś wymyśl - powiedział lis. -, Inaczej razem pójdzie- my na dno. 52 Jon Courtenay Grimwood W al-Iskandarijji, ostatnim wolnym porcie Afryki Północnej, legalnie przeładowywano olej, ryż i tytoń. Nielegalny obrót doty- czył głównie haszyszu przeznaczonego na rynki północnej Europy, informacji handlowych, prostytutek, szpiegów politycznych i ludzi szukających dla siebie nowej tożsamości. W uliczce za dworcem Misr oferowano fałszywe paszporty, dowody osobiste, prawa jazdy i metryki urodzenia - czystą prowi- zorkę, rzecz jasna, ale wystarczającą do zmylenia niedbałego celni- ka w czasie pośpiesznej odprawy. Jakościowo najlepsze fałszywki pochodziły z turecko-arabskiej dzielnicy, wciśniętej między Rue El Nokrashi a chemiczne wyziewy Portu Zachodniego. Z tym że w al-Anfuszi nie spotykało się witryn sklepowych oblepionych podrabianymi dokumentami i ogłoszeniami w stylu: „prawo jazdy na każdy kraj". Tutaj należało zostać przedstawionym komu trze- ba, a to kosztowało. Na tym interesie, profesjonalnym fałszerstwie dokumentów, łapę trzymał ojciec Żary, podobnie jak kontrolował rafinerię, sprzedaż tytoniu i nielegalny handel z Iraklionem, gdzie zawożono haszysz, by odbierać nie oznakowane skrzynie z podra- bianymi procesorami Intela i kośćmi pamięci. Stąd brała się fortuna Żary i pieniądze na wiano dla Hani. Tyle samo z handlu spreparowanym opium, nieletnimi sudańskimi dziw- kami i poszukiwanymi bandytami, co z olbrzymiego kombinatu petrochemicznego, usytuowanego na zachodnich przedmieściach al-Iskandarijji, gdzie kończyły się slumsy, a zaczynała pustynia. Raf miał tego świadomość. Odnawiano mu ogród za brudne pieniądze. Lewy szmal, miliony dolarów, miała też Zara w banku Hong-kong Suisse. I za ten właśnie szmal posłano by Hani do szkoły w Nowym Jorku, gdyby się temu nie sprzeciwił. Z podobnej brudnej puli jego matce zapłacił kiedyś Bayer Rochelle. Oczywiście, nie musiał się specjalnie starać o swoją nową toż- samość. Dostał ją przed pięcioma miesiącami pod portem lotniczym Seattle-Tacoma, nie tyle zresztą na tacy, co w szykownej walizce, która nie zawierała nic oprócz paszportu, kilku zdjęć i biletu na sa- molot. Bilet wykupiono na lot do al-Iskandarijji, paszport obłożony białą skórą ostemplowano osmańskim herbem, a zdjęcia wywołane Fellahowie 53 w taniej budce przedstawiały młodszą Zare, wesołą i uśmiechniętą, jaka ostatnio rzadko bywała. Obwiniał za to swoją ciotkę. Nieżyjącą już ciotkę. *** Tuż za Rue L' Eglise Copte i kilka minut od miejsca, gdzie miał skręcić na południe, przechodząc na drugą stronę sześciopasmowego Boulevard Cherif Pacha, Raf w narkotycznym zwidzie natknął się na wspomnienie, które właściwie powinno być przyjemne. Akurat szedł w deszczu zaciemnioną alejką - niedawno wyremontowaną, bo bruk jeszcze nie zdążył popękać - gdy raptem pomyślał: fale. Naprzeciwko nowego Starbucksa, obok skorupy opuszczonego, byle jak otynkowanego sklepiku, przed którym walały się nikomu niepotrzebne zwoje drutu, wspomniał rzecz następną: sól. Trzecie wspomnienie popłynęło mu z wargi, kiedy przeciął mokry, szeroki bulwar i minął samotnego mężczyznę, który stał na deszczu przy dwukołowym wózeczku i sprzedawał nabite na patyk pieczone przepiórki. Krew. Latem na pokładzie przemytniczej łodzi VSV, ustawionej w tryb ograniczonej wykrywalności, by na ekranach radarów miała sygna- turę małej rybackiej krypy, Zara przygryzła mu wargę. Jej całujące usta zachowały w sobie smak oliwek i czerwonego wina, a piersi, gdy ich dotykał, płonęły żywym ogniem. Szczerze mówiąc, pragnął jej ponad wszystko. Portowe światła mrugały w dali, kiedy rozpinała perłowe guziczki koszuli, przyciągając do siebie jego głowę, aż dotknął ustami nagich piersi. Po pewnym czasie, gdy łódź po minięciu cypla Ras el-Tin zbliżyła się do Portu Zachodniego, a Hani spała smacznie blisko nich, uklękli oboje w ciemności. Wówczas to Zara, ścisnąwszy kolanami jego nogę, z urywanym oddechem zaczęła wyrzucać z siebie słowa, które poruszały ustami, lecz nie miały brzmienia. W otoczeniu krwi, soli i zimowej szarugi jego nowe życie na- brało czarnych kolorów, napiętnowane pewnością porażki i obecno- ścią duchów. Chętnie zwaliłby winę na lisa, ale ten po raz pierwszy od niepamiętnych czasów działał bez zarzutu. A ponieważ miał 54 Jon Courtenay Grimwood ejdetyczną pamięć, niezawodną do bólu, lis prawdopodobnie nie sprawował się tak dobrze nigdy dotąd. Obwinianie lisa weszło mu w krew. Obaj o tym wiedzieli. Emocjonalna instytucjonalizacja. - Weź się w garść, chłopie - rzekł do siebie i wyciągnął bukiet czerwonych kwiatów z wiaderka przed sklepem, blisko rogu Rue Faud Premier i al-Attarin. - Hipeastrum - odezwał się lis. - Roślina pochodząca z Andów. Odkryta w 1828 r. przez dra Eduarda Poeppiga z Lipska. Raf nie zwracał na niego uwagi. - Ile płacę? - Wasza Ekscelencjo... piętnaście dolarów. - Młoda kobieta obdarzyła go szerokim uśmiechem spod chusty. Wiadomo było, że trzykrotnie zawyżyła cenę, chcąc się potargować. Wiadomo też było, że właśnie zamykała na noc interes. Po wręczeniu ostatniego dwudziestaka machnięciem ręki zrezy- gnował z reszty. Gest bezsensowny i głupi, nawet jak na standardy głupich i bezsensownych gestów. - Schowaj sobie. Niosąc bukiet w lewej ręce, ruszył ulicą al-Attarin nieco prze- chylony w bok, aby przyciśnięte do ciała kwiaty nie ucierpiały od deszczu. Po paru minutach bukiet ledwie wystawał spod płaszcza, a gdy w końcu Raf przystanął pod daszkiem kramu, rozglądał się już za koszem na śmieci. Szukając wzrokiem kosza, minął obrotowe drzwi, żeby przejść przez świecącą pustkami halę rybną i wyjść z drugiej strony na wąską uliczkę bez nazwy, dochodzącą dalej do Rue Cif. Ta decyzja okazała się jednak niefortunna. - Zostaw ich, niech się biją - poradził lis. Nie miał racji. Każda walka była jego walką. Czasem tak mu się wydawało. Facet z nożem był od niego niższy - rzecz normalna w al-Iskan- darijji, gdzie średni wzrost wahał się w granicach pięciu stóp ośmiu cali. Najego rękach prężyły się mięśnie, a plecy przykryte brudnym siatkowym podkoszulkiem świadczyły swoją szerokością o latach spędzonych na wyciąganiu sieci z wody. Sądząc po siwiejących Fellahowie 55 włosach, opadających w nieładzie na ramiona, Raf dawał mu na oko ze czterdzieści parę lat. Trzymany w garści krzywy nóż ze stali był tyle razy ostrzony, że zachował ułamek pierwotnej grubości. To wszystko, a więc jego wiek, zawód, kondycja i fakt, że miał nóż do filetowania, lis ogarnął jednym krótkim spojrzeniem. Gdy Raf niepotrzebnie tracił czas, gapiąc się na twarz chłopczyka wleczonego po ziemi. - Zapomnij o tym - rzekł lis. - Sęk w tym, że to niemożliwe. Tiri westchnął. Między Rafem a najbliższą ścianą zbiła się w gromadkę garst- ka handlarzy i młoda para Japończyków, którzy stali z otwartymi ustami, nie wiedząc, na co zwracać większą uwagę: na to co się działo z chłopcem czy na starą kobietę, walącą tasakiem po białym kafelkowym blacie, jakby nigdy nic. - No zrób coś! - powiedziała Japonka. Jej chłopak pokręcił głową. - Nawet nie wiemy, o co chodzi. Raf kątem oka dostrzegł minę Japończyków, gdy zaczęli po- dejrzewać, że zrozumiał ich słowa, lecz zaraz całą swoją uwagę skupił na rybaku, jego nożu i dłoni zaciśniętej na chudym nad- garstku malca. - Puszczaj dzieciaka! - rozkazał, blokując przejście. Sam nie wiedział, jakim językiem się posłużył. Obawiał się, że mógł to być japoński. W odpowiedzi usłyszał potok ochrypłych słów w miejscowym dialekcie i zobaczył groźny ruch noża. Kiedy odsuwał się na bok, z łatwością unikając ciosu zadanego chyba bez zdecydowania, za- uważył na twarzy mężczyzny znajomy cień. Ten sam, który widywał dawniej, gdy jeszcze nie bał się lustra. - Puść go! - powtórzył tym razem po arabsku. Po raz drugi nóż wystrzelił w jego stronę. Raf znów zrobił unik. - Zwiększ koło - podpowiedział mu głos w głowie. Lis był wielkim znawcą zasad walki, ale choć nieraz powtarzał je Rafowi, ten zawsze walczył po swojemu. - Luźniej ramiona. 56 Jon Courtenay Grimwood - Wiem. - Raf przyjął postawę do walki wręcz. Rozluźnił ra- miona, lekko ugiął nogi w kolanach, opuścił bukiet wystrzępionych kwiatów. Niektóre ruchy wykonywał bez udziału świadomości. Teraz należało spowolnić pracę serca, żeby biło dwa razy wolniej niż w chwili odpoczynku. Zastanawiając się, czy to się właśnie stanie, Raf obserwował nóż, zmierzający w jego stronę z o wiele większą niż przedtem de- terminacją. Gdy zablokował cios, rybak wreszcie puścił dziecko: inaczej nie mógłby zamachnąć się pięścią. Raf miał dość czasu, żeby przeczytać napis na jednym z pier- ścieni, a potem ruszył się z szybkością błyskawicy i zbił prawą dłonią atakującą rękę. Nim rybak otrząsnął się ze zdumienia zwin- nością, jaką prezentował przeciwnik, Raf dwoma palcami poraził nerw na jego ramieniu i później już tylko przyglądał się grymasowi bólu na jego twarzy. Był świadomy tego, że się popisuje, ale też robił coś o wiele gorszego, łamiąc regułę tak starą i dziwaczną, że ludzkość uważała ją za przeżytek... choć w rzeczywistości jeszcze często ją stosowano. Nadal dźwięczały mu w uszach wskazówki sędziwego rastafa- rianina, którego poznał w areszcie w Seattle, gdzie przetrzymywano ich w tej samej celi. Jamajczyk zamordował czternaście osób, ale żadnego ze znajomych. Taką miał pracę. Nie zabijaj mężczyzny, kiedy patrzy żona. Nie zabijaj mężczyzny, kiedy patrzy dziecko. Poza tym wszystkie chwyty dozwolone. Raf bez trudu zablokował następny cios i cofnął się, aby zwięk- szyć dystans. Krótkim warknięciem odgonił co bardziej opieszałych z otaczającego go tłumu. Chłopczyk już nie płakał, tulił się do młodej kobiety; luźny hidżab gwarantował jej anonimowość, leCz nie zakrywał sińca pod okiem. Dłonie z wierzchu nosiły plamy henny, na prawym nad- garstku połyskiwała tania bransoleta. Lewy kciuk był zwichnięty: wspomnienie po starych przejściach. - Wystarczy - powiedział lis. - Kończ z tym. Raf zrobił krok w przód i uderzył rybaka po twarzy kwiatami. Takim zachowaniem pragnął doprowadzić go do wściekłości, a nie zakończyć taniec. Fellahowie 57 - Ty wieprzu! - syknął ze wzgardą. - Bijesz się jak dziewczynka - dodał lis, choć posłużył się głosem Rafa. Rybak nie wierzył własnym uszom. - Co, nie słyszałeś? - spytał lis. Mężczyzna ryknął i rzucił się na Rafa z nastawionym nożem. - Widzisz? - powiedział lis, zadowolony z siebie. - Wystarczy nacisnąć odpowiednie guziki. Rybak udawał uderzenie z lewej strony, by niespodziewanie wyrzucić w górę prawą rękę. Zamierzał dolnym hakiem trafić w pod- bródek Rafa, ten jednak go uprzedził: nie marnując czasu na strach czy myślenie, trącił celujące w niego ramię, wszedł w powstałą lukę i spodem prawej dłoni trzasnął rybaka w szczękę, aż rozległ się trzask i głowa poleciała mu w tył. Reszta poszła jak z płatka. Jednocześnie z wygięciem bioder rąbnął mężczyznę łokciem w twarz, a zaraz potem, łapiąc równo- wagę, przy odskoku wpakował mu pięść pod żebra. Jak zwykle, w wyobraźni próbował przebić się na drugą stronę, mierząc w niewi- dzialny punkt za kręgosłupem przeciwnika. Miał do wyboru cztery ruchy, żeby zakończyć sekwencję, lecz nie były konieczne. - Nóż! - powiedział. Rybak osunął się na kolana. Z rozerwanych ust na białą posadz- kę kapała krew. Miał kilka złamanych zębów. - Rzuć nóż! - rozkazał Raf. Dziewczynka z chustą na głowie powiedziała mu coś z tym skutkiem, że z półprzymkniętymi oczami oderwał wzrok od Rafa i spojrzał na nóż, wciąż trzymany w garści. W tym momencie wszy- scy obecni na hali wyraźnie usłyszeli szczęk żelaza na posadzce. Japończycy zaczęli klaskać. - Wynocha stąd! - warknął Raf, przestępując nad bukietem połamanych kwiatów. - Aszraf bej wychodzi - dodał lis. *** - Skąd wiedziałeś? - wystrzeliła Hani wkrótce po tym, jak wszedł do kaa, obciekając wodą. Starała się trzymać możliwie daleko 58 Jon Courtenay Grimwood od marmurowego stołu, co natychmiast skłoniło Rafa do zerknięcia na rzeczy, które zostawił tam rano. Przynajmniej trzy przedmioty należące dawniej do Felixa zostały odłożone na niewłaściwe miej- sce, w tym jego notatnik. - Jeśli już chcesz grzebać w cudzych rzeczach - powiedział Raf - przynajmniej zapamiętaj, gdzie leżą, nim je ruszysz. - Ja wcale nie... - Hani uniosła dumnie czoło. - Właśnie, że tak - przerwał jej Raf. - Kłamca jest gorszy od sza- brownika. W każdym razie, to była tylko sugestia z mojej strony. Zara odłożyła książkę. - No co? - zapytał ją Raf. - Jeśli sam nie wiesz, to ja ci nie powiem. Może i chciała jeszcze coś dodać, ale w tym momencie Hani mocno szarpnęła wujka za rękaw. - To w końcu skąd wiedziałeś, że ten zły człowiek chce zabrać Umara? - Jakiego znowu Umara? Westchnęła. - Byłeś na hali rybnej czy nie? Kiwnął głową. - Przecież się biłeś... Incydent z pewnością komentowano w Isk3N, zapewne z dołą- czeniem relacji japońskiego turysty. Hani musiała bez porównania lepiej znać tło zdarzenia. Chłopczyk miał na imię Umar, jego ojciec zmarł przed dwoma laty w Medinet el-Fajjum, napadnięty przez fundamentalistów. Starożytni Grecy nazwali to miasto Krokodilo- polis. Tę ostatnią informację wydobyła skądś Hani, która uważała, że zawsze liczy się kontekst. - No więc kim był ten rybak? - spytał Raf. - Nie pofatygowałeś się, żeby spytać - odezwała się Zara ja- dowicie. - On rzucił się z nożem na wujka Aszrafa! Zara uśmiechnęła się krzywo. - No dobrze - zwróciła się do Rafa, wstając z krzesła. - Powiesz mi wreszcie, z kim tam naprawdę walczyłeś? - A ty mi powiesz, skąd od razu te dąsy? - Fellahowie 59 - Z powodu ciebie. Jak zawsze. - No tak, to wszystko wyjaśnia. - Był jego ojczymem - oświadczyła głośno Hani. - Nie puszczał chłopca do szkoły, kazał mu pracować na łodzi - dodała spokoj- niejszym tonem, widząc, że przyciągnęła uwagę Rafa. - Ciągle bił Umara, więc matka mu go odebrała... Jesteś bohaterem. Raf zmarszczył czoło. - Były gubernator udaremnia porwanie - dodała. - Mówili w wiadomościach. 60 Jon Courtenay Grimwood Rozdział 9 Retrospekcja Sally zastanawiała się, czy rzeczą niemoralną jest zwędzić babeczkę z żurawiną przed rozwaleniem Starbucksa, czy może po- winna zniszczyć całe żarcie razem ze szklanym blatem. Co gorsze: marnować żywność w świecie, w którym codziennie umiera z głodu dwadzieścia cztery tysięcy ludzi, czy jeść syf z taśmy, prawdopo- dobnie na mące z modyfikowanego zboża? Trudny wybór. Ściszywszy muzykę z minidysku Sony (to Bożo podarował jej ten niespodziewany prezent, uwolniony ze sklepu pod siedzibą Exxona przy Szóstej), Sally rozstała się z dźwiękami „New York Freeze" i wskazała na tacę. - Jedną z tych proszę. - Którą dokładnie? Zauważyła, że są dwa rodzaje. Na oko wyglądały tak samo. Przypuszczalnie wyszły z jednego urządzenia, choć może różniły się składem ciasta. i - A co... ? - Zaczęła i wciągnęła do ust puch z maski narciar- I skiej. Podciągnęła więc dolny brzeg. - Nieważne. - Ponieważ młodzieniec ciągle patrzył na nią wyczekująco, wskazała na chy- i bił—trafił: - Może być ta z prawej... Z pana prawej - dodała, gdy sięgnął w niewłaściwą stronę. - Napije się pani czegoś? - Poproszę lekką latte. Dużą. Za chromowaną ladą mały Latynos, z wyglądu dwanaście lat, popatrzył na kij do baseballa, który trzymała Sally. - Easton Z - wyjaśniła. - Stop C500, grafitowy rdzeń podwyż- szonej wytrzymałości. Dzieciak pokiwał głową. - Babeczka i kawa mają być na wynos? - Tak, z całą pewnością na wynos. .i Fellahowie 61 Oboje czekali, gdy drugi chłopiec uwijał się przy espresso: wlewał mleko z kartonu i podstawiał mieszankę pod chromowany dystrybutor, z którego buchnęło gorące powietrze. Z wprawą prze- lał kawę z metalowego dzbanka do papierowego kubka i posypał ją okruszkami kakao. - Prosiłam o lekką latte - powiedziała Sally i wzruszyła ramio- nami. - Zresztą, mniejsza o to. - Miłego dnia. Pokiwała głową. - Nawzajem. Za nią czekali cierpliwie, bez słowa, Atal i Bożo. Stali na straży, pilnowali jej uważnie. Bo Sally miała jeszcze jedną rzecz do zrobienia, aczkolwiek już bez krycia się. Wszystko zostało za- planowane. - Lepiej stąd idźcie - zwróciła się do dwójki Latynosów. - Nie płacą wam aż tyle, byście mieli bronić tej budy z narażeniem życia. - Obejrzała się na Atala i Boża, którzy pokiwali głowami, popie- rając jej zdanie. - Ona nie żartuje - dodał Bożo tonem ponurym, ciemnym jak czekolada, taka o 70-procentowej zawartości kakao. - Zmykajcie, póki czas. Chłopiec - ten co wcześniej pytał Sally o wybór babeczki - przesunął wzrok z jej metalowego kija na nożyce do cięcia siat- ki, które Bożo trzymał w swojej wielkiej łapie, a potem zerknął na młotek stolarski z neoprenowym trzonkiem, który Atal zatknął za pleciony pasek. Na szczypcach młotka pozostały resztki jakiejś kleistej substancji. Porzucając w progu swoje śmieszne czapki, chłopcy z obsługi opuścili lokal. Nie był to najlepszy dzieli, żeby wałęsać się po Man- hattanie na południe od Canal Street w firmowych ubrankach. Kto miał choć trochę rozumu w głowie, nie obwiniał o nic harujących za ladą McDzieci, których rolowano w podobny sposób jak planta- torów kawy, wytwórców wołowiny i właścicieli krów mlecznych, ale nie każdy z demonstrantów rozrabiających na mieście używał w tej chwili rozumu. - Zajmij się zegarem! - rozkazała Sally. 62 Jon Courtenay Grimwood Atal skwitował to pochmurną miną. Oczywiście, jako operator kamery, czuł się ważniejszy od Boża, jeśli w ogóle ktokolwiek był tu ważniejszy od kogokolwiek. Sally obawiała się jednak, że Bożo połamie zegar, zamiast go przestawić. Atal wskoczył na chromowany stołek, szarpnął zegar i ściągnął go ze ściany. Mechanizm na baterię chował się w pustej obudowie imitującej drewno, co nikogo nie dziwiło. Za pomocą plastikowego pokrętła Atal przesunął minutową wskazówkę o trzy kwadranse do \ przodu, a samo pokrętło i obudowę przetarł ściereczką, żeby zmazać odciski palców. - Gotowe - oznajmił. - Co dalej? - Realizujemy nasz plan. - Sally uniosła nad głowę kij basebal- l Iowy i poczekała, aż Atal ustawi kamerę pod odpowiednim kątem. Zawsze się bawił z tymi kątami. i - A więc wszystko po kolei. - Gestem polecił jej opuścić kij. - Wejdź drzwiami i grzmotnij w ladę. j Postąpiła zgodnie z zaleceniem. Wyszła na zewnątrz i wróci- j ła, żeby Atal mógł rozpocząć nagrywanie w momencie, gdy drzwi będą się za nią zamykać. W trzech krokach zbliżyła się do lady, j zamachnęła się chromowanym kijem baseballowym i upuściła 1 go z impetem, by roztrzaskać mierzącą dwadzieścia stóp płytę ze wzmacnianego szkła. - A teraz rozbij od środka. Należało uderzyć dwa razy, ponieważ dostęp był trudniejszy. Oczywiście, film wypadłby lepiej z dźwiękiem, lecz Atal bał się, że nagrają jakiś niepotrzebny odgłos z zewnątrz, na przykład prze- jeżdżający samochód na sygnale, co pozwoliłoby policji wytropić sprawców. -Stoliki... ; Były chromowane, aczkolwiek chrom pokrywał tylko cienką warstwą tanie, okrągłe blaty z płyty pilśniowej, obrzeżone srebrnym plastikiem, który pękał przy pierwszym uderzeniu. Dziesięć stoli- ków, dziesięć uderzeń, ta część poszła jak po maśle. - A teraz zegar... Sally momentalnie odwróciła się od ostatniego rozwalonego ; stolika i zbliżyła do zegara zawieszonego z powrotem na ścianie, co Fellahowie 63 Atal skrupulatnie panoramował. Wykonała dość egzotyczną akro- bację kijem baseballowym, trochę podobną do ósemki, potem trzy razy zakręciła nim młynka nad uchem. Sztuczka robiła wrażenie, choć była w sumie prosta -jedyna pożyteczna rzecz, jakiej nauczyła się od Drewa, świra na punkcie nunczaku, przez pewien krótki czas jej chłopaka. Ponieważ Drew nie znał się na niczym innym, lubiła korzystać z tej umiejętności. - Do roboty - zdopingował ją Atal. Nie zwlekała. Chwytając mocno trzonek kija, z animuszem rozbiła zegar w drobny mak, a zaraz potem kolejno roztrzaskała wszystkie przeszklone plakaty. Inaczej ktoś mógłby się zastanawiać, czemu tyle uwagi poświęciła akurat zegarowi. - Dobra, wystarczy - powiedziała, machając jeszcze raz kijem. - Spadamy! Nie tylko Starbucksa dziś zdewastowali. Za namową Sal- ly narozrabiali też w salonie z antykami na rogu ulic 19—tej i Broadway. Był to sklep, gdzie w tygodniu wąsko myślący ludzie kupowali drogie rzeczy, a w soboty szeroko myślący oglądali wystawy. Choć nie przypałętal się ani jeden turysta, kiedy Sally potrak- towała z baseballa największe okno salonu i obsypała diamentami drewnianego Buddę. Wszyscy woleli zostać w domu... z wyjątkiem przedstawicieli świata mody, którzy przyglądali się z dachów po drugiej stronie Tribeki. Atalowi, wiadomo, podobał się Budda, to samo twierdziła Sal- ly. Nie mogła jednak pogodzić się z faktem, że kosztował więcej, niż zarabiał w rok człowiek, który go znalazł lub wyrzeźbił. Może nawet więcej, niż mógł zarobić w ciągu życia. Tak więc rozprawiła się z szybą i uwolniła figurkę. Zostawiła ją na dachu pustego wozu policyjnego w prezencie dla gliniarzy. Po pozbyciu się narciarskich masek i zniszczeniu rękawiczek w śmieciowym recyklerze Sally, Bożo i Atal przebrali się w nowe kurtki, włożyli ciemne okulary i przywołali taksówkę na Madison Avenue. Oficerowie nowojorskiej policji pozwalali licencjonowa- nym taksówkom na ominięcie blokady drogowej niedaleko Grand Central. Nie widziała w tym sensu zarówno Sally, jak i Singh, kie- 64 Jon Courtenay Grimwood rowca ze słabą znajomością angielskiego i smykałką do negocjacji, który zaryzykował i zatrzymał się dla nich. Dwie przecznice przed 42 Ulicą, zanim dojechali do Hill Bu- ilding, Sally kazała mu skręcić w prawo i dojechać do Park Ave- nue. - Przed kościół - powiedziała. Wszyscy zauważyli ten moment, kiedy Singh przesunął spoj- rzenie z czerwonego tarbusza Boża na kamiennego Mesjasza nad drzwiami Kościoła Zbawiciela. - Zwiedzamy sobie. - Sally odemknęła torbę Balenciaga i bez ceregieli wytrząsnęła zawartość. Torba pochodziła z marnie ochranianego butiku obok kawiarni Thai przy Thompson Street, między przecznicami Bleeker i 3 Zachodniej. Gotówkę uwolniła w Starbucksie. Fellahowie 65 Rozdział 10 Środa, 9 lutego - Co nie ma? - Eugenie de la Croix przystanęła przed Rafem. Pustych krzeseł było wiele, ona jednak czekała z pewnym zniecier- pliwieniem, aż z mrocznego wnętrza kawiarni wynurzy się kelner i z przeprosinami przystawi jedno dla niej. - Co nie ma... co? - zdziwił się Raf. - Co nie ma sensu? Przewiercał wzrokiem starszą kobietę. - Powiedział pan: „To jest nie do ugryzienia". - Naprawdę? Pokiwała głową. - A potem: „Wcale nie. Po prostu to nie ma sensu". No więc pytam: co nie ma sensu? - Jedzenie tylu rogalików z migdałami. Eugenie zmarszczyła czoło. - To już osiemdziesiąt siedem, odkąd przyleciałem do al-Iskan- darijji - wyjaśnił spokojnie Raf. - Dziwię się, że stać pana na nie, biorąc pod uwagę nędzne zarobki. Wciąż ciągnie pan na debecie? Nie musiał odpowiadać. - Jak to się dzieje, że stać pana na to wszystko? - Wskazała stolik zaśmiecony brudnymi talerzykami, filiżanką niedopitego cappuccino i przejrzanymi gazetami, z których dwie nadal zamieszczały komentarze na temat „bohaterskiego ocalenia" Umara przez eks-gubernatora. - Biorę na zeszyt. - Zeszyt? - Na kredyt - wyjaśnił. - Zapisują, ile im jestem winny. - Sporo się tego uzbierało? Wzruszył ramionami. - Nie wiem, oni liczą - rzekł lekkim tonem, ignorując lisa, który z łobuzerskim uśmiechem palił się, żeby podać dokładną sumę. 66 Jon Courtenay Grimwood - Jest pan spłukany - stwierdziła Eugenie. - A pani się powtarza. Westchnęła. - Mogę panu zapłacić. - Otworzyła torebkę, skąd wyciągnęła szarą kopertę. - Więcej, niż się panu wydaje. Zmarszczył czoło całkiem tak samo, jak niedawno ona. Chociaż w jego przypadku okulary znacznie osłabiły efekt. - Nie wspominała pani o zapłacie. - Nie wspominałam? - Przez krótką, króciutką chwilę na twarzy Eugenie gościł wyraz triumfu, aż nagle zauważyła krzywy uśmieszek Rafa i uświadomiła sobie, że on się z niej nabija. Tak czy inaczej, najwyraźniej haczyk został połknięty. - Ma pan bogatego ojca. - Jeśli to mój ojciec. Znowu westchnęła. - Niech mi pan wierzy - powiedziała z naciskiem, przesuwając kopertę po stole - on jest pańskim ojcem, a pan należy do rodziny al-Mansur. - Załóżmy, że to prawda - odpowiedział Raf i odsunął od siebie kopertę. - Czemu miałoby to mnie interesować? - A gdybym powiedziała, że on chce wydziedziczyć Jego Eks- celencję Kaszifa paszę? - Tytuł honorowy wymówiła z przekąsem. -1 że jego ulubiony syn jest za młody, żeby stanąć na czele armii? Bez poparcia armii Murad nie może zostać mianowany nowym dziedzicem emira. Raf słuchał w milczeniu. - A więc zostaje pan - stwierdziła. -1 co, nie miałby pan ochoty przyjść mu z pomocą? t Kiedy pokręcił przecząco głową, wzruszyła ramionami. - Mówiłam mu, że to kiepski pomysł - powiedziała jak gdyby do siebie. - Mam pytanie - rzekł. - Pal sześć, czy oni się naprawdę pobrali. Ciekawi mnie jedno: czy moja matka faktycznie spała z emirem? Eugenie pokiwała głową twierdząco. - A może to pani jakoś udowodnić? Fellahowie 67 Nazajutrz rano znowu się spotkali. Raf już zaliczył jedną ga- zetę i miał przed sobą jeszcze dwie, kiedy Eugenie przeszła nad jedwabnym sznurem, który oddzielał chodnikową część kawiarni od Rue Missala. Dzień był cieplejszy i niemalże parny, lecz Raf miał na sobie czarny jedwabny garnitur, ona zaś nosiła ten sam szary kostium co za pierwszym razem, kiedy się spotkali, aczkolwiek teraz nie pachniał już kamforą. Na biodrze rysowała się dyskretnie schowana kabura. Nieskazitelny makijaż wcale nie rzucał się w oczy. Jak zwykle, Raf miał swoje firmowe okularki i zmagał się z bólem głowy, który w trzech czwartych wynikał z kofeiny, a w ćwierci brał się z nudy. Czekał na przyjście Eugenie. Co nie znaczy, że czekał z utęsknieniem. - Cappuccino - poinformował kelnera. -1 to co zamówi lady Eugenie. - Madame de la Croix - sprostowała twardo kobieta. - Poproszę espresso, takie jak zawsze... Nim pan się urodził, odrzuciłam nobili- tującą propozycję pańskiego łaskawego ojca - dodała, kiedy odszedł kelner. - Oczywiście, odtrąciłam też propozycję chodzenia z nim do łóżka. Miałam szansę na nieśmiertelność, tak się wyraził. Jej uśmiech był tak zimny, że Raf zatopił spojrzenie głęboko w jej oczach. Podobnie jak czynił to lis, kiedy szukał nieruchomych fragmentów rozbieganego życia. Mówiło się (przynajmniej Tiri tak mówił), że dorosła foka potrafi wywąchać obecność ryby dziesięć minut po tym, jak ta odpłynie w inne miejsce. Analogicznie ludzie mogliby wyczuwać dalekie echa dawno minionych zdarzeń. Gdyby wiedzieli jak. Patrząc na Eugenie, przeszywając ją na wskroś wzrokiem, Raf dostrzegł w niej odwagę, jaka już rzadko zdarzała się na świecie. Bynajmniej nie świadczyła o niej nieduża kabura, zwyczajnie przy- ; pięta do paska, ani też jej nieugięte spojrzenie, ani nawet to, że nie chciała pierwsza odwrócić oczu. Odwagi dowodził sposób noszenia włosów, długich i bezwstydnie siwych. Kobieta była stara i nie usiłowała maskować wieku. Ta siła \ wzbogacała jej urodę pierwiastkiem zawziętości. - Pana matka... - odezwała się, kiedy kelner podał kawę. 68 Jon Courtenay Grimwood - Co z nią? - Pamięta pan, jaka ona była? Raf uniósł szkła, z czym wiązał się ból, bo nawet mimo chmur zagradzających drogę promieniom słońca jego źrenice zwęziły się do malusieńkich, twardych jak stal punkcików. - Pamiętam wszystkie szczegóły, tak zostałem zrobiony - od- powiedział chłodno. - Z nią związane? - Związane z całą moją przeszłością. Pokiwała głową, jakby doskonale rozumiała, o co mu chodzi, i nie uznawała za konieczne podważać jego zdania lub domagać się uzasadnienia. - No tak - powiedziała. - Pewnie to i racja. Przez pewien czas siedzieli w milczeniu. Raf skrył się z po- wrotem za swoimi okularami, a Eugenie bezceremonialnie przy- glądała się turystom, przechadzającym się w parach ulicą. Na wielkanocne tłumy było jeszcze za wcześnie, a za późno na tych przybywających po Nowym Roku. W hotelach oferowano pokoje za półdarmo, kafejki przeważnie świeciły pustkami. Z dwunastu konnych powozów, które normalnie kursowały po Corniche - re- prezentacyjnej promenadzie miasta, ciągnącej się od Fortu Kait Beja do miejsca, gdzie w cieniu Biblioteki Aleksandryjskiej prężył się Silsileh, potężny wał morski - jeździło tylko kilka: skórzane budy podniesione, woźnice opatuleni płaszczami z obawy przed deszczem. - Podoba się tutaj panu? - Tak - odparł machinalnie i zaraz się zastanowił, czy to rze- czywiście prawda. Pod wieloma względami lepiej czuł się w Seattle, a i Huntsville miało swój urok, mimo że mieściło się tam więzienie. - Zazwyczaj - sprecyzował. - I chce pan tu zostać na stałe? - W domyślnym uśmiechu Eugenie taił się dziwny smutek, jakby miała powody w to wątpić. W dodatku takie, którymi jeszcze bała się obarczać Rafa. - Do czego właściwie jestem pani potrzebny? - zapytał. - Do pomocy. Po prostu. Pomoże mi pan chronić emira. - Pani nie daje sobie rady? - Fellahowie 69 Na ułamek sekundy twarz Eugenie stężała, jak to się dzieje z twarzami ludzi, którzy pogrążają się w rozmyślaniach. - Starzeję się - odpowiedziała bez owijania w bawełnę. - Emir przestaje mnie słuchać, ale wiem, że będzie słuchał pana. Wyciągnęła rękę nad stolikiem i ujęła jego dłoń, nie zwracając uwagi na kręcących się w pobliżu kelnerów i niemieckich turystów po drugiej stronie sznurowej barierki. Jak na kobietę w podeszłym wieku, miała zadziwiająco silny us'cisk. - Znałam ją, wiesz? - powiedziała. - Od samego początku. - Mówiła o jego matce. - To jaka wtedy była? - wyrwało się Rafowi tak szybko, że nie zdążył ugryźć się w język. - Piękna. I już wtedy niezrównoważona. Dzika jak zwierzę, niebezpieczna. Na dodatek poszukiwana... - Poszukiwana? - Przez FBI i Interpol. Jeśli się nie mylę, nawet Japończycy wysłali za nią list gończy. Poszło chyba o bombę na statku badaw- czym. - Co badali na tym statku? - Jak przerabiać na suszi płetwale karłowate. Raf uśmiechnął się mimowolnie. - Gdzie się spotkałyście? Eugenie uśmiechnęła się kwaśno. - Widziałam, jak po raz pierwszy przyjeżdża do laboratorium. Głupia flądra: wyjechała z pustyni w rozklekotanym jeepie, mało brakowało, a bym ją zastrzeliła. Szkoda, że tak się nie stało - dodała cicho. - Wielu ludziom łatwiej by się żyło. Raf nie miał pewności, czy te słowa były przeznaczone dla jego uszu. 70 Jon Courtenay Grimwood Rozdział 11 Retrospekcja - Co tyle myślisz? - zapytał Atal, zatrzaskując drzwi żółtej taksówki Singha. - A myślę... o naszym przyjacielu Wu Jungu, o wyspach - od- powiedziała Sally. Zarumienił się. Oboje wiedzieli dlaczego... Kiedy światło ozłociło palmy rosnące na skraju plaży, Sally z pluskiem wyszła na piasek. Przystanęła, żeby włożyć sarong, owi- nąć swoje wąskie biodra białymi i czerwonymi smokami, a potem podreptała krętą ścieżką wśród wybujałych krzewów migdałecznika i dzikich orchidei, aż doszła do kampongu. Przed wejściem do chaty wytrząsnęła ze stóp biały piasek, spojrzała w głąb wioski i zobaczyła Wu Junga, który wychodził z domku na palach, gdzie mieszkał Atal. Szedł z pustą butelką po j winie i aparatem fotograficznym na szyi. Tego ranka sama zjadła śniadanie, lecz w porze lunchu przyłą- i czyła się do reszty przy nabrzeżu. Siedziała bez stanika, kiedy Atal pływał, a Bożo zażywał ochłody pod palmą; blant ostygł mu w pal- < cach, gdy gapił się w otępieniu na wiszący nad nim pęk orzechów j kokosowych, z których najmniejszy mógł go zabić. j Nad skrajem nabrzeża Wu Jung krzątał się wokół grilla, wy- konanego z pokrojonej beczki na ropę, przyspawanej do metalowej j ramy starego stolika. Na kratce piekły się dwie ryby prawie metrowej \ długości, z oczami zmętniałymi z gorąca, roniące skwierczący olej \ na rozżarzone węgle... ] - Co ci? - spytał Atal. | - Nie, nic... - Sally patrzyła, jak taksówka Singha odjeżdża I z rykiem silnika. - Przypominam sobie, co nas tu zagnało. 3 Bożo wyszczerzył zęby w uśmiechu. Dobrze wiedział, jak się ] tutaj znalazł. Na koszt ekscentrycznego Chińczyka dostał się boein- ] Fellahowie 71 giem 747 z Kuala Lumpur na lotnisko Idlewind, mając w kieszeni tysiąc dolców na drobne wydatki. - Chyba czas działać, co? - Włożył nową parę rękawiczek. Prawie naprzeciwko Kościoła Zbawiciela wzniesiono ho- tel Kitano, pięknie odrestaurowany czternastopiętrowy budynek z czerwonej cegły. Hotel specjalizował się w zwijanych futonach i wpuszczanych w podłogę podgrzewanych wannach głównie dla japońskiej klienteli - tak przynajmniej twierdził Atal... i speszył się, zapytany przez Boża, skąd to wie. Tam właśnie weszli w trójkę, po przejściu przez rozbrzmiewające wyciem policyjnych radiowozów cztery pasy Park Avenue. Wcześniej okrążyli uliczny kwartał, żeby zbliżyć się do hotelu z innej strony. Skoro wchodzili do środka, nie wolno im było stracić panowania nad sobą, biorąc pod uwagę zamieszki na ulicach. - Muszę skorzystać z łazienki - oświadczyła Sally portierowi w liberii, nim ten zdążył cokolwiek powiedzieć. Uśmiechnęła się tak miło, że nie mógł jej odmówić. - Proszę bardzo, schody na prawo. - Miał dodać: „proszę pani", lecz słysząc jej dziecięcy akcent, pomyślał, że byłaby to przesada. - Zaczekajcie w restauracji - zwróciła się do towarzyszy. Nie oglądając się za siebie, podciągnęła torbę na ramieniu i ruszyła w stronę drzwi z ciemnego drewna. Kobieta, która wyszła z ciemnoszarej łazienki z chromowo- -szklanymi wykończeniami, miała usta pomalowane szminką Diora w kolorze suchej krwi, elegancki toczek i sukienkę z powiewnego, czarnego jedwabiu, szeleszczącą na małych piersiach i zdradzają- cą brak biustonosza. Torba skończyła w chromowanym koszu na śmieci, a wraz z nią jej przeciwsłoneczne okulary i kurtka Atala - wszystko nafaszerowane, by udaremnić wiarygodność testów DNA, brudem zebranym na tylnym siedzeniu w autobusie. Na pierwszy rzut oka wyglądało na to, że nie nosi majtek. Na drugi rzut oka też. - Proszę szampana - zwróciła się do barmana. - Ma być chłod- ny, nie zmrożony. - Chyba nie zrozumiał różnicy. Amerykanie miewali problemy ze zrozumieniem typowo angielskich wyrażeń. -1 do tego oliwki - dodała. - Najlepiej w zalewie. 72 Jon Courtenay Grimwood Atal uśmiechnął się drwiąco przy stoliku. - Wiecie, co robić? - Sally przysunęła sobie krzesło i nachyliła się, eksponując głęboki dekolt. Jak na komendę, faceci oderwali wzrok od piwa i spojrzeli na jej wypięte piersi. A zatem działało. - No więc? - Jasne, że wiemy - odpowiedział Atal, ciągle wpatrzony w jej biust. - To się cieszę. - Sally odchyliła się w krześle i z uśmiechem wzięła kieliszek. Za dziesięć minut miała się spotkać z aroganc- kim gogusiem po pięćdziesiątce, pewnie ubranym swobodnie, na sportowo; zakonspirowanym w ciuchach dla trzydziestolatka, żeby nie dostać po gębie od demonstrantów. Prawdopodobnie w ogóle nie będzie słuchał, co nawet jej odpowiadało, ponieważ nastawiła się na imprezowanie. - Dobra, kończcie. Wchodzimy na scenę. *** Biuro przedsiębiorstwa Bayer Rochelle znajdowało się w odle- 1 głości dwóch przecznic od hotelu Kitano, wciśnięte między Sterling i Building i Doctors Mutual International. Drzwi pilnowało czterech \ ochroniarzy w mundurach, którzy posłuchali wezwania burmistrza i i uzbroili się w coś więcej niż zwykłe gumowe pałki. Aczkolwiek • nie wyciągali swoich glocków z kabury i nie trzymali ich w goto- j wości do strzału, jak to czynili strażnicy przed jednym z banków, j koło którego wcześniej przejeżdżali. ] - Annie Savoy - przedstawiła się Sally z ujmującym uśmie- I chem. | Ochroniarz nieco się rozluźnił i zerknął do spisu. - Nie mam pani na liście - stwierdził i odwrócił się. Rozmowa ] skończona. | - A nie mógłby pan spytać Charliego? - Sally mówiła głosem słodkim jak sacharyna. Ochroniarz odruchowo spojrzał na nią z ustami otwartymi, jakby chciał zadać pytanie. Mam cię, pomyślała Sally. - Charliego Savoya, mojego chrzestnego. Fellahowie 73 Mężczyzna przyglądał się uważnie Sally, której spłowiałe na słońcu włosy spinała szeroka dziewczęca opaska - czarna, pasująca kolorem do sukienki. Rozważał widoczne różnice i podobieństwa dobrze mu znanych, surowych rysów miliardera Charlesa Savoya (syna H. R. Savoi, producenta serów z Basiliki) i twarzy typowej An- gielki, która stała przed nim na chodniku i prosiła o wpuszczenie. Pracował już w Lower Midtown na tyle długo, by wiedzieć, jak wygląda kosztowna kreacja, a powszechnie wiadomo, że tylko naj- bogatsi ludzie potrafią nosić na sobie tak mało z taką elegancją. - Pani nazwisko nie widnieje na dzisiejszej oficjalnej liście - powiedział tonem przeprosin. - Ale zadzwonię do jego sekretarki. - Nieznacznie kiwnął głową w stronę pozostałych trzech ochronia- rzy, bardziej jako wezwanie do zachowania należytej ostrożności niż w geście przeprosin za to, że zostawia ich samych. - To wasz szef? - zapytała Sally. Jeden z nich kiwnął głową. - Widać po nim, że nie lubi stać w drzwiach. Znów kiwnięcie głową, tym razem śmielsze. - Wszyscy do wioseł, co? Anarchiści demolują, co im się tylko nawinie. Stojący za nią Bożo parsknął szyderczym śmiechem, jednak szybko zakaszlał i schował usta za pośpiesznie wyciągniętą je- dwabną chusteczką. Chusteczka była niebieska, podobnie jak jego skradziony garnitur. - Mały problem... - Ochroniarz po powrocie miał zmartwioną minę. - Pani dziadek jest chwilowo nieobecny. - Chrzestny - poprawiła Sally. - Mój chrzestny. A jest może Mikę Pierpoint? - Był to właśnie ów goguś po pięćdziesiątce, z którym chciała się spotkać, łysiejący facet z wydatną nadwagą. Wiedziała o tym, bo widziała go na ostatniej stronie magazynu „Har- pers": pyzatego pracownika naukowego w drucianych okularach, zmuszonego uczestniczyć w jakimś półformalnym smokingowym zebraniu, podczas którego omawiano kwestie etyczne badań nad genomem... - Rozmawia przez telefon - odparł ochroniarz bez zastanowie- nia. - Przeprasza panią i prosi o chwilę cierpliwości. - 74 Jon Courtenay Grimwood - Nie ma problemu - powiedziała. Ominąwszy strażnika, spa- cerowym krokiem doszła do wind i nacisnęła właściwy guzik bez patrzenia na listę, wypisaną na mosiężnej tabliczce ściennej. Ze sponsorowanego artykułu w lokalnej gazecie finansowej dowie- działa się, na które piętro ma wyjechać. Patrząc przez okno w swoim gabinecie na dwudziestym pierw- szym piętrze, miliarder Charlie Savoy widzi fragment maleńkiego sklepiku na rogu, gdzie jego ojciec... - Prosił, żeby pani zaczekała na dole... - Strażnik urwał, nie- zdecydowany, bo Sally odwróciła się ze zbolałą miną. - Jeśli musimy, to trudno - rzekła z rezygnacją. - Chociaż czuła- bym się bezpieczniej, gdybym mogła zaczekać w jego gabinecie. Wyjechali otisem na dwudzieste pierwsze piętro i grzecznie podziękowali windzie, gdy ta życzyła im udanego dnia. Chwilę wstrzymywali się z wyjściem, bo Atal chichrał się i chichrał. Kie- dy drzwi zamknęły się za nimi, wciąż miał na twarzy swawolny uśmiech. Mężczyzna, który wyszedł im na powitanie, nosił spodnie moro, żeglarskie skórzane półbuty i bluzę w paski z kotwicą na kieszeni. -Witaj, Annie... Sally gorąco uścisnęła jego rękę, trzymając ją nieco dłużej, niż to było konieczne. On zaś uśmiechnął się grzecznie, ale dopiero po tym, jak zobaczył jej sutki. - Śliczna sukienka - rzekł Mikę Pierpoint z rumieńcem na policzkach. - Od Diora - wyjaśniła. - Dostałam ją w prezencie od ojca. Łysiejący mężczyzna pokiwał głową, jakby wiedział, o kogo chodzi. - Nie sądzę, byśmy się znali - powiedział ze źle udawanym zakłopotaniem. - Znamy się, ale pan mnie nie może pamiętać. Byłam wtedy o wiele młodsza, jeszcze prawie dzieckiem. Pierpoint mimo wszystko miał ochotę komplementować jej młody wygląd, widziała to w jego oczach. Oparł się jednak po- kusie, w czym chyba pomogły mu ukradkowe spojrzenia na jej piersi. Fellahowie 75 - Spotkaliśmy się na meczu baseballowym lub pracowniczym grillu - dodała, improwizując. - Na grillu - rzekł Mikę bez cienia wątpliwości. - Na pewno na grillu. Pani ojciec chrzestny jest zażartym wrogiem baseballu. Uśmiechnęła się. - Nie chcę zawracać panu głowy. Może pan po prostu wskazać mi drogę? icic-k Po rozmowach z Wu Jungiem tak właśnie wyobrażała sobie to pomieszczenie. W olbrzymim narożnym gabinecie znajdowały się antyczne meble, bordowe dywany, niebieska jedwabna tapeta. Pół- kolumny ze sztucznego marmuru podtrzymywały strop wyłożony kasetonami z - prawdopodobnie - tłoczonej tektury, choć żeby się przekonać, należałoby wpierw zdrapać warstwy farb z ostatniego stulecia. W wysokiej na sześć stóp przestrzeni między ozdobnymi fasetami a nieco mniej ozdobną listwą do wieszania obrazów pół- nagie nimfy uderzały w stiukowe tamburyny i rozpuszczały włosy na martwym wietrze. Biurko Charliego Savoya również imponowało: wykonane bez użycia okleiny, z litego drewna w czerwonobrunatnym kolorze, na pewno z gatunku objętego ochroną. Atal pokiwał głową. - Meranti - powiedział. - Z damarzyka. - Przyjrzał się badaw- czo biurku. - Pewnie myśleli, że kupują z tika. Na biurku stał przestarzały pecet: nie podłączony do niczego deli, któremu brakowało nawet modemu. Obok stał dość nowy lap- top włożony do stacji dokującej, z której kable spływały na podłogę szeroką kaskadą. Atal włączył oba urządzenia, Sally nie musiała go po- uczać. - Boi się podczerwieni, bo myśli, że go namierzą. - Wskazał przewody z lekceważącym uśmiechem człowieka, który posługując się aparatem podsłuchowym van Ecka, nieraz czytał „Drogi Janie" z e-maili pasażerów siedzących na drugim końcu zatłoczonego wagonu kolejowego. 76 Jon Courtenay Grimwood - Są tu w korytarzu drzwi pożarowe - zwróciła się Sally do Boża i rzuciła mu paczkę Marlboro. - Sprawdź, czy nie ma alarmu, i zapal sobie jednego. Daj znak, jeśli wróci ten buc. - Nie palę tytoniu. - A widzisz? - Atal zapiął na nadgarstku opaskę antystatyczną i z dyndającym przewodem uziemiającym zabrał się do wkładania nowych rękawiczek chirurgicznych. - Jego ciało jest świątynią. - Zgadza się - odparowała Sally. - A twoje Disneyworldem. Kiedy Bożo stał na straży przy drzwiach pożarowych, a Atal pilnie rozkręcał szare obudowy, Sally niespiesznie przechadzała się po gabinecie Charliego Savoya. Zdała się na instynkt. Zawsze na nim polegała, ponieważ to on prowadził albatrosa we wzburzonych przestworzach i czynił z łososi asów nawigacji, z którymi mogli się równać jedynie dawni Polinezyjczycy. Dzięki nim aborygeńskie dzieci zapamiętywały szlaki przebyte tylko raz w życiu przed wie- loma laty. Instynkt był cechą wrodzoną i dużo ważniejszą, niż się ludziom wydawało. Nie miała wątpliwości, że również przekonanie człowieka o swojej wolnej woli zostało w nim na trwałe zaszczepione... Zawar- ta w tym sprzeczność wcale jej nie przeszkadzała; przeszkadzały jej szkody, jakie za sprawą wolnej woli człowiek wyrządza planecie. A zatem na miejscu Charliego Savoya - chłopaka z sąsiedztwa, który wybił się tak wysoko dzięki doktoratowi z mikrobiologii i kil- ku trafionym decyzjom - gdzie zadekowałaby cenne rzeczy, gdyby nie mogła wziąć ich do domu? Przede wszystkim instynkt musiał jej powiedzieć, jakie rzeczy ! miałby chować człowiek tego pokroju. Brudne pieniądze? Niewy- t kluczone. Kliszę ze zdjęciami wyuzdanych orgii? Z tego co słyszała, j całkiem możliwe, choć raczej nie ukrywałby przed światem dowo- dów swych możliwości. Musiałby to być jakiś genialny wynalazek, zakazany prawem. Właśnie na to liczyła. Wu Jung miał się zająć materiałami zgromadzonymi na twar- dym dysku biurkowego komputera Charliego (przypuszczalnie znajdą pornografię dziecięcą), jednak Sally chciała dać mu kopa od siebie, bo był wyjątkową kanalią. Zamierzała znaleźć na niego haka, związać mu ręce. Fellahowie 77 Zawsze był jakiś hak. Przykładem jej ojciec. W kącie gabinetu stała mahoniowa szafa na dokumenty, wypo- sażona w ciężkie mosiężne okucia. Otwierając górną szufladę, Sally miała wrażenie, że zaraz zobaczy trumienną wyściółkę z jedwabiu. Zamiast tego ujrzała pliki pożółkłych papierzysk w rozlatujących się teczkach, głównie rachunki, choć trafiło się też kilka bardzo starych zaświadczeń o zwrocie podatku. Doktorek był bogaty, nim ona przyszła na świat. - Historia mojego życia - powiedziała. - Co? - Atal podniósł wzrok, trzymając w dłoni pomarańczo- wy śrubokręt krzyżakowy. Wczoraj zwinął go z The Wiza razem z opaską antystatyczną. - Jaka znowu historia? - Patrz tutaj. - Wskazała brązowe figurki, które stały rzędem na hebanowym barku przy szafie z dokumentami. Na z grubsza ociosa- nym kawałku ziemi leżał umierający rzymski wojownik ze sznurem na szyi. Półnaga tancerka z łonem zakrytym wąziutką cynową przepaską wykonywała piruet z wyrzuconymi w górę rękami. - Kolekcja - stwierdził Atal. Sally odwróciła się do niego. - Schyłek epoki wiktoriańskiej. Gdy to powiedział, uświadomiła sobie, jak słabo zna jego prze- szłość, ale chyba byli kwita, bo przecież nic, co słyszał na jej temat, nie pokrywało się z prawdą. - No, nareszcie... - rzekł nagle Atal, wyciągając dysk twardy Southgate'a. - Dobrze, bierz się za laptopa. - Już go prawie rozebrałem, kiedy ty bujałaś w obłokach. Westchnęła. Po skręceniu obudowy peceta (z zewnątrz wszystko musiało wy- glądać normalnie) Atal rozłożył ekran laptopa, usiadł i zaczął gmerać w kieszeni w poszukiwaniu płyty. Przewód uziemiający nadal plątał mu się u nadgarstka, lecz krokodylka na niczym nie zacisnął: ten nie był mu już potrzebny. Wyciągnąwszy kompakt, wsunął go do stacji. - Masz nóż? - spytała niespodzianie Sally. Po chwili patrzył, jak kobieta wciska ostrze między drzwiczki barku i siłą je otwiera. Dwudziestopięcioletni McClellan, VSOP 78 Jon Courtenay Grimwood Hine, dwa rodzaje dżinu Bombay Sapphire, Armagnac XS, butelka Pussers Rum tak ciemnego, że zdawał się melasą... Właściciel miał coś dla każdego, łącznie z odpowiednimi kompletami kieliszków. - Dobra. - Sally uniosła zroszony kufel. - Co to jest? - Czeskie szkło. - Atal prawie nie odrywał wzroku od laptopa. - Art dćco, prawdopodobnie Laliąue. Popełnisz zbrodnię, jeśli to rozwalisz. Atal posłużył się niewinnym skryptem, ściągniętym z jakie- goś zombiaka, lekko zmodyfikowanym i podpisanym pożyczoną ksywką. Do tego dołączył to, na czym mu naprawdę zależało: kod napisany od zera. Wyszedł mu całkiem niezły wirus. Szybki przegląd sieci wykazał istnienie wychodzącego z routera kabla na sześć punktów sieciowych; większość funkcji zabezpiecza- jących została wyłączona, a urządzenia miały polecenie nasłuchi- wania portu IcePort X2, który służył też jako serwer poczty i radził sobie dość dobrze z translacją adresów sieciowych, co oznaczało, że każdy zewnętrzny użytkownik był dosłownie niewidoczny. Mniej więcej tego właśnie spodziewał się Atal. Czegoś solidnego, ale bez fajerwerków. Czegoś co zda egzamin, ale niekoniecznie będzie ostatnim krzykiem mody (jeśli już, to krzykiem sprzed osiemnastu miesięcy). Co do samej sieci, to cóż, nadal polegała na kablach. - W porządku? - zapytał Sally. Pokiwała głową. - U mnie też okej. - Atal wyłączył laptopa, policzył do trzy- dziestu i znowu go włączył. Wyciągnął płytę i schował ją z powro- tem do kieszeni. - No to załatwione - dodał, co Sally skwitowała uśmiechem. O północy, kiedy system zechce przygotować kopie zapasowe, krótki skrypt wywali wszystkich zalogowanych użytkowników (w teorii, bo o tej porze nikogo już nie będzie) i rozpieprzy główny serwer. Zaraz z rana, kiedy uruchomi się sieć, wszystkie klawiatury odmówią posłu- szeństwa, a lokalne dyski sformatują się po kilka razy. Oczywiście, można było temu zapobiec poprzez odłączenie poszczególnych maszyn od sieci elektrycznej, choć praktyka do- wodziła, że rzadko kto tak robi, zanim jest za późno. I najlepsza Fellahowie 79 rzecz w tej całej hakerskiej operacji: dzięki niedziałającej sieci, schrzanionemu serwerowi i ogólnej panice upłyną dwadzieścia cztery godziny, nim komuś przyjdzie do głowy otworzyć komputer biurkowy Charliego Savoya, aby zbadać, czemu maszyna nie uru- chamia się z twardego dysku. - Cholera! - warknęła Sally. Atal odwrócił się, słysząc to płynące prosto z serca przekleń- stwo. Sally ze zgrozą patrzyła na pęknięty front szufladki. - Georgiański stolik karciany - stwierdził Atal. - Niezwykle cenny... do niedawna. Ale Sally wcale go nie słuchała, gapiła się na przezroczystą plastikową teczkę. Kiepski łup, biorąc pód uwagę poczynione szkody. - Szufladkę można naprawić - powiedział na pocieszenie. - Tak że pozna się na tym tylko ekspert. - Naprawdę? - odrzekła Sally, chociaż całą swoją uwagę skupiła na teczce. Zawierała odręcznie sporządzone dokumenty z opisem laboratorium genetycznego, wybudowanego niedawno przez Bayer Rochelle w Afryce Północnej. Zamieszany był w to emir Tunisu. Wspominano o wspólnym projekcie, noszącym roboczą nazwę Eight Score & Ten. -Co jest? - Nic, nic - odpowiedziała. - A co tam u ciebie? - U mnie? W porządku. - Przez chwilę byli w kampongu ko- chankami. Dopóki po dwóch tygodniach oboje nie uznali, że wolą Wu Junga. Potem spotykali się w łóżku bardzo rzadko, kiedy go- spodarz wzywał ich razem. Z drugiej kieszeni Atal wydobył wilgotne szmatki, którymi wy- tarł klawiaturę i szarą obudowę komputera biurkowego, następnie to samo zrobił z laptopem. Na wszelki wypadek wypucował ekran ciekłokrystaliczny. Aby jeszcze utrudnić ekspertyzę sądową (zakładając, że na- wet w rękawiczkach ufajdał komputery, a wycieranie ich na nic się zdało), Atal odwrócił foliową kopertę - do takich wsypywano bilon w bankach - i wysypał na biurko brud zebrany na przystanku autobusowym w Tribece. 80 Jon Courtenay Grimwood Zdaniem Atala, można było śmiało powiedzieć, że niepodwa- żalne korzyści z uświnienia miejsca przestępstwa przypadkową mieszaniną wypadniętycłi włosów, złuszczonej skóry i sztucznych włókien nadają nowy sens tym małym, poręcznym odkurzaczom, które w Radio Shack kupuje się do usuwania kurzu z komputero- wych wentylatorów. - Skończyłaś? - zapytał. Uśmiechnęła się. Fellahowie 81 Rozdział 12 Czwartek 10 lutego - No więc już wiesz, jak to było - powiedziała Eugenie. Zanim w Tunisie przywrócono język arabski w sądownictwie, przepisy prawne formułowano po turecku, a wiązało się to z rzą- dami w mieście osmańskiego bejlerleja, czyli paszy w wolnym tłumaczeniu. Powrót do języka arabskiego nastąpił przed około dwustu laty, przynajmniej jeśli wierzyć Eugenie. Rozmawiając z Rafem, ciągle trzymała go za rękę. W Tunisie zawsze dobrze się działo; miasto bogaciło się na przychodach z niewolnictwa, piractwa i handlu. A kiedy w 1609 r. wypędzono w końcu moriscos z al-Andalus, wielu z nich osiedliło się właśnie w Tunisie, gdzie dali się poznać jako świetni kucharze, wy- twórcy ceramiki i metalurgowie, pomagający w rozwoju miasta. Tunis skłaniał do rozsądnych kompromisów: żydowscy kupcy dorabiali się tu fortuny obok wytwornych korsarzy, którzy wznosili dla swoich rodzin wystawne rezydencje i wpływali na politykę zagraniczną Ifrikijji. Byli to przeważnie przechodzący na islam renegaci z Włoch i Hiszpanii, czasami zwalniani z obowiązku obrzezania się. Co się tyczy małżonek rządców Ifrikijji, były to Turczynki lub chrześcijańskie branki, rzadziej autochtonki. Fundament państwa stanowili zaś ci, co uprawiali ziemię, prowadzili karawany i targo- wali się na bazarach: Berberowie, lud wprowadzający do muzuł- mańskiej kultury elementy magii i mistycyzmu. Raf zastanawiał się, czemu Eugenie tyle mu o tym opowiada, aż poruszyła temat więzionych cudzoziemek, które rodzą pełno- prawnych bejów. Wówczas uścisk jej palców był równie ostry jak stal w szarych oczach. - Niech pan to sobie przemyśli - powiedziała. Kiedy wstawała, żeby się pożegnać, najpierw uścisnęła mu dłoń, a potem, o dziwo, nachyliła się i pocałowała go w policzek. - Przepraszam. 82 Jon Courtenay Grimwood - Za co? Przez chwilę w milczeniu dobierała słowa. - Mogłabym powiedzieć, że jest mi przykro, bo nie umiałam pana przekonać. Namówić, żebyśmy razem pomogli emirowi. Ale to tylko pół prawdy... - Za to umie świetnie udawać szczerą - wtrącił lis, zaraz uci- szony. Jeżeli Eugenie naprawdę udawała, to miała wyjątkowy talent j aktorski. Z każdego słowa bił żal. \ - Niczego nie udaję - powiedziała sucho. - Takim zachowaniem nie uprości pan sobie życia, nie pomoże Hani ani Żarze. Czytałam dokumenty na pański temat. Wiem, kiedy człowiek ma problemy. - Ja... nie mam żadnych... problemów. - Oczywiście, że nie. Od czego lis? *** Po pierwszym śniadaniu przyszła pora na drugie, kojarzące się z Anglią i chyba istniejące wyłącznie we wspomnieniach Rafa. Tak samo niezauważenie przyszedł czas na lunch. Raf zdążył przynajm- niej dwa razy przeczytać „The Alexandriana" i dostawał mdłości na widok kelnera, który kręcił się na skraju jego pola widzenia, gotów w mig przynieść wszystko, o co poprosi Jego Ekscelencja. - Co by to było? Raf się zastanowił. - No? Tiri, uczciwie trzeba przyznać, czekał dziesięć minut na od- powiedź i ocknął się w jego głowie dopiero wtedy, gdy stało się oczywiste, że człowiek nie zamierza nic mówić. - A co ci mam powiedzieć - pomyślał Raf - skoro i tak nie znam poprawnej odpowiedzi? - To mogę zadać pytanie? Raf kiwnął głową. - Czemu jej po prostu nie przeleciałeś? - Bo nie. - Nie wyjaśnisz mi dlaczego? - Pora nie była odpowiednia. - Fellahowie 83 - A teraz? - Nic z tego. - Pokręcił głową. - Teraz jest już za późno. Nie miał pojęcia, czy to szczera prawda, lecz ten pogląd stawał się -jakby z braku lepszej alternatywy -jego życiowym mottem. Cokolwiek mogłoby go łączyć z Zarą, zostało unicestwio- ne, rozbite na kawałki trudne do zidentyfikowania, a cóż dopiero posklejania... *** -Ekscelencjo... Lśniąca i elegancka, owinięta wokół starej fotografii i włożona do firmowej koperty najbardziej znanego hotelu w al-Iskandarijji, skórka węża była delikatna niczym zamsz. Jedyną widoczną nie- doskonałość stanowiła nierówna dziura, gdzie powinien się znaj- dować łeb gada. Kopertę w porze lunchu doręczył mężczyzna na skuterze - vespie z zainstalowanym silnikiem Sterlinga. Nosił czarną kurt- kę motocyklową, na pierwszy rzut oka mocno porysowaną, choć w rzeczywistości rysy były specjalnie nadrukowane. Podszewkę uszyto z pajęczego jedwabiu, impregnowanego stalową nicią, która nawet w najcieńszej wersji potrafiła zatrzymać ostrze noża. Owija- ła się też spiralnie wokół kuli wystrzelonej z broni ręcznej, dzięki czemu zwykły sanitariusz wydobyłby ją bez większych uszkodzeń ciała. Co innego, rzecz jasna, pociski wystrzeliwane z większymi prędkościami. One same wydobywały co nieco, głównie miękką tkankę, która wpadała w próżnię po przebiciu ciała. Eduardo był niezmiernie dumny ze swojej kurtki. Na liście najcenniejszych nabytków figurowała zaraz na drugim miejscu za włoskim skuterem, złożonym z prawie samych oryginalnych części; wyjątkiem były silnik i siodełko. - Przepraszam, że nachodzę... Mężczyzna siedzący przy stoliku podniósł Wzrok i ściągnął brwi. Kiedyś, przed kilkoma miesiącami-, Eduardowi zdarzyło się doręczyć przesyłkę w podobny sposób. Tamta koperta była znacznie większa, a jej zawartość - bez porównania groźniejsza. 1 84 Jon Courtenay Grimwood | W tej pierwszej przesyłce znajdowało się pudełko czekoladek 1 Charbonel et Walker - puste, jeśli nie liczyć materiału wybucho- J wego o dużej sile kruszącej. Celem zamachu był wtedy mężczyzna ? przy stoliku, choć ucierpiał Felix Abrinsky. A plastik skradziono z biura ministra policji. Teraz Eduardo pracował dla Rafa, aczkolwiek nie była to praca w s'cisłym tego słowa znaczeniu. Nie tyle bowiem pra- cował dla Jego Ekscelencji, co od czasu do czasu pomagał mu w zamian za niewielkie miesięczne uposażenie i możliwość korzystania z gabinetu za przystankiem tramwajowym przy Place Orabi. Pieniądze na uposażenie i gabinet szły z budżetu iskandaryj- skiej policji, z funduszów zarezerwowanych dla najcenniejszych informatorów. Raf nigdy nie wspomniał o tym Eduardowi. Nie zamierzał też burzyć tego układu po swojej rezygnacji ze stano- wiska. - To przyszło do mojego gabinetu. - Mojego gabinetu... Edu- ardo od razu poczuł się kimś ważnym. - Kiedy? - spytał Raf. Eduardo popatrzył na swój dość bajerancki zegarek Seiko. - Dwadzieścia osiem minut temu - stwierdził stanowczo, a gdy przesunęła się wskazówka minutowa, poprawił się: - Dwadzieścia ] dziewięć. i - Kto ją dostarczył? \ - Babka z klasą. Wygląda na starą, zachowuje się jak młoda... i - Urwał i spróbował logicznie uporządkować myśli, jak to czynił w jego mniemaniu Jego Ekscelencja, dawny szef dochodzeniówki. 1 - Miała szary żakiet, ładną spódnicę, ciemne buty. A zegarek... - Eduardo uśmiechnął się, zadowolony ze swojego zmysłu obser- wacji - ... był srebrny jak mój. W gruncie rzeczy platynowy, pasujący do jej papierośnicy. Wykonany tak dawno, że metal poszarzał i lekko zmatowiał, z pew- nością przed rokiem 1920, kiedy jubilerzy nauczyli się polerować platynę do połysku białego złota. Ale Raf nie zamierzał tego tłu- maczyć. - A włosy? - zapytał, choć już znał odpowiedź. Fellahowie 85 - Długie i siwe. - Eduardo przyjrzał się uważnie bejowi. - Pan ją gdzieś widział? Biorąc kopertę, Raf zauważył, że skrzydełko wsunięto do we- wnątrz, jak dawniej uczyła go matka. Skórki węża nie spodziewał się, za to fotografia go nie zaskoczyła. Wytrząsnął skórkę z koperty zgodnie z radami Felixa: bez dotykania jej, na rozłożoną serwetkę, aby nie zostawić śladów DNA. Z drugiej strony, cackanie się z tym było śmieszne, bo znał nadawcę, co mógł potwierdzić jeden prosty telefon do hotelu. I właśnie ten jeden prosty telefon postanowił wykonać. Prze- łączywszy omegę na sam przekaz głosu, poprosił o połączenie z hotelem Cavafy. - Chciałbym porozmawiać z madame de la Croix... Kiedy?... Na pewno?... Którym samolotem? Madame de la Croix wymeldowała się z hotelu. Limuzynę za- mówiła wczoraj wieczór. Recepcjonista nie wiedział, dokąd miała lecieć. Z pewnością nie do Tunisu. Na podstawie rezolucji ONZ i specjalnych dyrektyw Międzynarodowego Funduszu Walutowego przed z górą czterdziestu laty nakazano wstrzymanie lotów komer- cyjnych do Ifrikijji. Do zniesienia zakazu wystarczała jedynie dobra wola emira Tunisu, który miałby ratyfikować oenzetowską umowę w sprawie zróżnicowania biologicznego i pozwolić na przyjazd grupy międzynarodowych obserwatorów, w przeważającej mierze wybranych przez Waszyngton, Paryż i Berlin. A więc na razie loty do Tunisu były niemożliwe. Co oczywi- ście oznaczało, że Eugenie poleci samolotem do Trypolisu, tam złapie superekspres do Tangeru, by przesiąść się tuż przed granicą, nim zamkną turbini de luxe na czas przejazdu przez Ifrikijję. Znad granicy do samego Tunisu dostanie się jedną z wielu miejscowych ciężarówek. Raf wiedział o tym, ponieważ tydzień po swoim przylocie do al-Iskandarijji zapoznał się z rozkładem jazdy Kolei Transmagh- rebskiej i wszystko utkwiło mu w głowie. - Wasza Ekscelencja dobrze się czuje? Raf podniósł wzrok na Eduarda, który stał nieznośnie blisko niego. 86 Jon C.ourtenay Grimwood - Siadaj! - nakazał mu. Gdy Eduardo usiadł, nagle do niego dotarło, że znajduje się w najsławniejszej iskandaryjskiej kawiarni, na oczach wszyst- kich. - Jadłeś lunch? Eduardo pokręcił głową przecząco. W górnej kieszonce kurtki trzymał okulary słoneczne od Armaniego, jakich używał też Raf. Tyle że wstydził sieje wkładać, kiedy niebo było szare, a na Place Zaghloul wolno schły kałuże. Z drugiej strony, Jego Ekscelencja zawsze nosił przyciemniane szkła, nawet po zmierzchu. - Proszę omlet - zwrócił się Raf do kelnera. - A dla ciebie? - To samo. I colę z lodem - dodał Eduardo, jakby dla podkre- ślenia swej indywidualności. - Może być dietetyczna. - Jak pan sobie życzy, Wasza Ekscelencjo. Eduardo uśmiechnął się od ucha do ucha. Gdy szpicel wyjadał z koszyczka większą część kromek chle- ba, Raf wydobył na światło dzienne kruchą fotografię i odwrócił ją z ciekawością. Do końca lunchu próbował wyrozumieć, co ona przedstawia. Spodziewał się ujrzeć oblicze ojca, jak już to mu się raz zdarzyło. Przynajmniej w tym się nie pomylił. Mło- dy mężczyzna z kozią bródką i perłowym kolczykiem gapił się w obiektyw aparatu, przesłaniając oczy ręką. Zastanawiały jednak dwie towarzyszące mu osoby. Oto bowiem za emirem znajdował się olbrzymi łaciaty namiot, pozszywany z kawałków pasiastego dywanu, starych dywaników modlitewnych i czarnego filcu; poły namiotu odciągnięto za pomocą sznurów. U wejścia uśmiechała się rozebrana do pasa blondynka w szerokich szortach. Poniżej skórzanego naszyjnika z okazałym bursztynem za sprawą gry świateł wybijały się na pierwszy plan jej piersi. Bezdyskusyjnie była piękną kobietą. Raf poznał matkę. U jej stóp siedział chłopczyk z odsłoniętą piersią, ubrany w potargane dżinsy i sandały. Jasne włosy zebrano mu w kucyk i przewiązano czerwoną wstążką. Z jedną nogą w gipsie, trzymał się kurczowo nóg Sally Welham. Patrzył spode łba. Fellahowie 87 W rogu na odwrocie zdjęcia widniały dwie daty, zapisane czarnym atramentem jedna pod drugą. Poniżej wstawiono znak zapytania. Drugą datę Raf dobrze znał, bo oznaczała śmierć matki. Pierwsza prawdopodobnie była datą śmierci Pera, która nastąpiła na długo przed urodzeniem Rafa. Zupełnie się w tym zagubił. Załóżmy, że emir umrze, napisała Eugenie. Kogo wtedy zapy- tasz? - No właśnie - wtrącił lis. - Co? - Eduardo oderwał wzrok od omleta. Świadom tego, że być może popełnił gafę, zapytał inaczej: - Pan coś mówił, Wasza Ekscelencjo? - 88 Jon Courtenay Grimwood Rozdział 13 Retrospekcja Przy oknie w wagonie siedziały cztery zakonnice, po dwie na- przeciwko siebie, i mierzyły się spojrzeniem napuszonych wron. Nosiły czarne habity i dziwaczne białe czepce, których dolne brzegi przypominały kości policzkowe, raczej im niepotrzebne. Na podróż ubrały wygodne sznurowane pantofle na płaskim obca- sie. Miały kanapki zapakowane w papier śniadaniowy i kiełbasę salami w bawełnianym woreczku, wyglądającym jak gruba, szmaciana pre- zerwatywa. W Nowym Jorku Sally nieraz widywała siostry zakonne i w dresach, adidasach i baseballówkach z napisem „Bóg cię kocha", ale j kto wie, czy w klasztorach Północnej Afryki nie obowiązywała ostrzejsza reguła. A może to był inny odłam zakonnic... czy rodzaj? Tak czy inaczej, nieprzychylnie patrzyły na jej koszulkę z krót- kim rękawem i odsłonięte nogi, co wydało jej się niesprawiedliwe. Zwłaszcza że starała się zachowywać możliwie kulturalnie, odkąd władowała się do pociągu na stacji w Bangazi, hałasując plecakiem i walizami, ze swoją przestarzałą leicą schowaną bezpiecznie do fu- terału ze świńskiej skórki. Nie jej wina, że siedzący przed nią chłopak uparł się poćwiczyć znajomość języka angielskiego, co jeszcze było zrozumiałe, oraz techniki podrywania, co już śmierdziało... Musiała jednak przyznać, że kiedy podciągnął białą koszu- ] lę, by pochwalić się blizną po kłutej ranie, zobaczyła coś, czego jeszcze nigdy nie widziała. Niezły jest, pomyślała: spryciarz bez wzbudzania podejrzeń zademonstrował swój kaloryferek i wąskie biodra. No chyba że faktycznie miała podziwiać wyłącznie bliznę po ranie. A rana była większa, niż się wydawało. Na paskudnej prę- dze w miejscach zszycia wystąpiły ciemne cętki przebarwień. Była mowa o jakimś nocnym klubie, dziewczynie z Danii -jasnowłosej jak ona, ale nie tak pięknej, co zostało nadmienione pośpiesznie, jakby w obawie przed urażeniem Sally. - Siedem litrów - oznajmił z dumą. - Tyle straciłem. Fellahowie 89 Sally wyjaśniłaby mu, że organizm człowieka nie może zawie- rać siedmiu litrów krwi, tylko po co? Może zresztą czerwona ciecz wylewała się z jednej strony, a z drugiej wlewała? Na pewno powiedział, jak się nazywa, ale niestety po kilku go- dzinach rozmowy niezręcznie jej było znowu o to pytać. Zwłaszcza że jej imię pojawiało się w prawie każdym jego zdaniu: Sally to, Sally tamto... Gdyby wszystkie przedziały nie były zajęte, a w korytarzu nie tłoczyli się stojący ludzie, zapewne by się przesiadła, jednak myśl o przeciskaniu się z przedziału do przedziału w ciżbie szczerzących zęby pasażerów przykuła ją do siedzenia. Co z tego, że zakonnice śmierdziały czosnkiem, jakim na- faszerowana była kiełbasa, krojona przez nie w grube plasterki? Przynajmniej nie czuła swego potu. W dworcowej toalecie w Try- polisie przylgnął do jej palców niemiły zapach; marzyła o kąpieli. Mijał piąty dzień, odkąd opuściła maleńki pensjonat koło lotniska w Katanii, na którym gruby sycylijski urzędnik celny przestał ją obszukiwać po natrafieniu na pudełko z kapturkami antykoncep- cyjnymi. „Co tu masz?" - zapytał. Sally przykucnęła, rozłożyła kolana i udała, że wkłada palec do pochwy. Choć zaraz ją wypuścił, patrzył na nią podejrzliwie, kiedy maszerowała klimatyzowaną halą przylotów, nim wyszła na słodkie, rozgrzane sycylijskie powietrze. Zamieszkała w pierwszym napotkanym pensjonacie: obskur- nym budyneczku, z którego schodziła żółta farba... ale tylko na zewnątrz, bo w środku wszystko było w idealnym stanie. Czysta pościel w pokoju na poddaszu, łóżko małżeńskie w cenie zwykłego. Bądź co bądź, pensjonatowi nie groził nadmiar gości. Część jadalną otworzyli wyłącznie po to, żeby angielska studentka nie musiała jeść posiłków sama w swoim pokoju. A potem kąpiel i wielkie zmywanie brudu z Nowego Jorku. W pensjonacie można było bez ograniczeń korzystać z gorącej wody, o czym dumnie powiadomił ją właściciel, nie wiedząc, że Sally woli chłodną i napełnia pół wanny. Ten zwyczaj pielęgnowała od czasów szkoły. 90 Jon Courtenay Grimwood Zmęczyły ją lot i dwunastogodzinna przesiadka w Londynie. Większość zapasowych pieniędzy poszła na bilet, na który nawet dzięki temu, że zgodziła się przesiąść w Londynie, ledwie było ją stać. Aczkolwiek w Londynie musiała spędzić noc rozłożona z ba- gażem na lotnisku Heathrow, użerając się z marnymi podrywaczami i zapewniając pracowników ochrony, że owszem, posiada ważny bilet na dalszą podróż. Oczywiście, mogłaby lecieć mniej uciążliwą trasą, na przykład z krótką przesiadką we Frankfurcie, ale wtedy nie zostałoby jej dość pieniędzy na przeprowadzenie planu. Później, kiedy już wyschła po kąpieli, spróbowała patrzeć na siebie oczami Atala, Wu Junga i chłopca, którego miała przed Chińczykiem. Długo wpatrywała się w lustro na poddaszu pen- sjonatu. Wyobrażała sobie, jak na nią patrzyli ci trzej, z którymi poszła do łóżka w ciągu dwóch lat, odkąd z nudów pozwoliła sobie poderwać Drewa, maniaka nunczaku. Udając, że nie bierze na poważnie związku z Wu Jungiem, opowiedziała mu o piętnastu kochankach. Rozsądek nakazywał zachować uczucia dla siebie. Szczupła twarz. Ładne kości, jak mawiała babcia. Ciemno- niebieskie oczy. Wąskie ramiona i małe piersi. Płaski brzuch i zero bioder. Ten niedostatek najbardziej rzucał się w oczy. Miała bowiem figurę urodzonej atletki, o czym kiedyś poinformowała ją nauczy- cielka gimnastyki... nim chwilę potem wzięła się do rozmasowy- wania zdrętwiałych mięśni na wewnętrznej stronie jej uda. j Gdy tak stała w tanim pensjonacie, oddalonym o rzut beretem j od kolczastego ogrodzenia lotniska, i chłodnym wzrokiem patrzy- j ła na swoje odbicie w popstrzonym lustrze, musiała stwierdzić, że nadal świetnie wygląda. Ten fakt ułatwiał życie, ale nie stanowił 3 powodu do dumy. Dbała o formę, stroniła od narkotyków (nawet tych z apteki) i nie jadła mięsa. Mimo to swą urodę i inteligencję zawdzięczała dobrym genom, które z kolei - czy tego chciała, czy nie - były rezultatem ścisłego planowania ze strony dziadków i ro- dziców. Chociaż babcia powtarzała ze słodką naiwnością, że po prostu doskonale się dobrali. Sally jakoś nie myślała o dobrym wyjściu za mąż. Po byle jakim chlebie i jeszcze gorszym winie, wszystko gratis, opuściła pokój (łóżka nawet nie tknęła) i wyruszyła au- Fellahowie 91 tobusem do Syrakuz na południu wyspy. Zamierzała dostać się tam autostopem, lecz żona właściciela powiedziała, że dobrze wychowane dziewczyny nie jeżdżą stopem po Sycylii. A kiedy się okazało, jak tani jest bilet, Sally postanowiła być grzeczną dziewczynką. Wysiadła z autobusu dopiero na przystanku koń- cowym w porcie. SS „Gattopardo" w promieniach słońca raził bielą, ale nie miał w sobie ani krzty uroku. Schodki oblepione gumą do żucia, szalupy odbarwione od słońca, pomosty i rdzewiejące stopnie pomalowane na standardowy zielony kolor, zaniedbane i nie ocienione ławki w rzędach na górnym pokładzie. Co gorsza, wszędzie czuło się olej z maszynowni, a do tego każda powierzchnia wydzielała specyficzną woń naelektryzowania. Na domiar złego SS „Gattopardo" uległ awarii sześć godzin po wypłynięciu z Malty, gdzie miał pierwszy przystanek. O zmierzchu, po przeczekaniu niemiłosiernego skwaru dnia, powlókł się z po- wrotem do portu, do którego wpłynął akurat w chwili, gdy dzwony katedry w Yalletcie obwieszczały północ. Pytana, czy nie zechce zejść na ląd i wrócić o świcie, stanowczo odmówiła, co przynio- sło ten skutek, że spała na ziemi w damskiej toalecie. Oczywiście, najpierw zabezpieczyła drzwi liną wspinaczkową, przywiązaną do klamki i najbliższego kurka. Ot, jeden ze sposobów na przeżycie, poznanych w czasie podróżowania. Nazajutrz w południe musiała wykłócać się ze stewardem, któ- remu ubrdało się, że nie było jej wczoraj na pokładzie, a więc nie należy się jej darmowy posiłek, na który właśnie zapraszano przez megafony. Ostatecznie facet dał za wygraną i patrzył zdegustowany, jak Sally ładuje do plecaka pomarańcze i figi, chowa do kieszeni twardy ser nieudolnie udający parmezan i jeszcze na dodatek kilka kawałków prosciutto... po prostu żeby mu dopiec. Owoce i ser za- chowała dla siebie, zaś mięso wyleciało za burtę niczym frisbee, na czym skorzystały mewy. Później zostało już tylko wywinąć się z odprawy celnej w Ban- gazi i wepchnąć się do wagonu w brudnym ubraniu, z plecakiem i całym tym kramem. -Sally... 92 Jon Courtenay Grimwood Młody Arab klepał ją po odsłoniętym kolanie, co było dość zaskakujące, chociaż kto wie, czy nie chciał jej tylko wyrwać z za- myślenia. -Co? Rozejrzawszy się, zauważyła, że pociąg zatrzymał się na bez- ludziu, w miejscu gdzie nie stały żadne zabudowania. Za brudnym oknem rozpościerał się ogromny przestwór czerwonej pustyni, z rzadka upstrzonej lichymi krzewinkami. - Stoimy - powiedziała. Chłopiec pokiwał głową. Jedna z zakonnic zaczęła nagle wyrzu- cać pod adresem Sally krótkie, pełne strachu zdania w najzupełniej obcym języku. Kiedy wzruszyła ramionami, kobieta powtórzyła wszystko o wiele głośniej. - Wiesz, o co jej chodzi? Znów jedynie pokiwał głową. - To powiesz mi czy nie? - Jasne - odparł chłopak. - Czemu nie? Mówi, że na pociąg napadli bandyci, którzy cię zabiją, bo jesteś niewierna, i zgwałcą, bo jesteś skąpo ubrana. - To prawda? Wzruszył ramionami. - Całkiem możliwe. Mało prawdopodobne, ale możliwe. - Popatrzył na zakonnice i ponownie na Sally. - Masz jakąś bluzkę z długim rękawem? Miała w plecaku. -1 coś zamiast krótkich spodni? Dżinsy, o ile byłby z nich jakiś pożytek. - Pewnie nie będą potrzebne - powiedział chłopak ze skruszoną miną. - Ale lepiej się przebierz, tak na wszelki wypadek. Sally ściągnęła bluzkę i jednocześnie nacisnęła plastikową klamerkę plecaka, żeby wydobyć koszulę od Paula Smitha, którą najbardziej lubił Atal. Pożyczyła ją od niego na Wyspach i już nie oddała. Oczywiście twierdził, że to i tak podróba. Na szczęście bawełniana koszula, biała w cienkie paseczki, miała na tyle staro- świecki krój, że zakryła jej tyłek, gdy wyskakiwała ze spodenek i wbijała się w dżinsy. Za szkolnych czasów prawie co piątek mu- Fellahowie 93 siała z powrotem przebierać się w mundurek na tylnym siedzeniu taksówki, z której wysiadała pięćdziesiąt jardów od furtki. Po skrupulatnym zamknięciu plecaka i wsadzeniu go na półkę bagażową, odwróciła się i napotkała złe spojrzenia zakonnic, które jednak tym razem nie patrzyły na nią, lecz na chłopaka przygląda- jącemu się jej z widocznym zainteresowaniem. - Dziękuję - zwróciła się do niego. - Cała przyjemność po mojej stronie. - W uśmiechu pokazał zęby właściwe ludziom podróżującym trzecią klasą pociągu oso- bowego na trasie Trypolis-Tanger. Były już mocno zniszczone, dokładne przeciwieństwo bielutkich zębów Sally. Chociaż jej ojciec, ślepy tradycjonalista, wszystkim wkoło roz- powiadał, jakoby ożenił się z matką Sally ze względu na jej urodę (podobnie jak ona mówiła, że wyszła za niego, bo czuła się przy nim bezpiecznie), doskonałe usta zawdzięczała czemuś więcej niż geny. Stanowiły wynik zakładania na noc przez trzy lata ruchomych aparatów ortodoncyjnych, wyglądających jak nylonowe tory ko- lejowe. Każdy pocałunek smakował nienaturalnie. Może właśnie dlatego było ich tak mało. - Myślisz, że to bandyci? - zapytała chłopaka. - Chyba nie, ale po co się narażać? - Na chwilę spoważniał. - Co do ubrania... to lepiej mieć długie rękawy. Poza tym, tylko małe dziewczynki chodzą tutaj z gołymi nogami. Bardzo małe - dodał, żeby rozwiać wszelkie wątpliwości. - 94 Jon Courtenay Grimwood Rozdział 14 Piątek, 11 lutego „Niedługo wróci z misji - napisano w notatce. - Uważaj na siebie. Tiri". lani słowa więcej. \ Wujek Aszraf nie przejął się na tyle, by chociaż zmienić charak- ter pisma. Nie wierzyła też, że to poważna misja, bo w takim razie zostawiłby jej pod poduszką dłuższą wiadomość, taką z wiarygodny- mi kłamstwami. Z pewnością uciekał od jej dąsów i kłótliwej Żary, hałasujących robotników budowlanych i śniadań w Le Trianon. Całkiem możliwe, że już nie wróci. Po dołączeniu wiadomości do pamiętnika Hani wpisała czas (19:58) i wyłączyła ekran. Sporo trudu kosztowało ją powstrzyma- nie się od płaczu i, co więcej, nie zwracanie uwagi na to, że została wygnana na górę, Zara w kaa ciągle czyta jakąś głupią książkę, a Donną od rana tłucze się po kuchni, cięta jak osa i poirytowana tajemniczą nieobecnością Jego Ekscelencji. Dziewczynka otworzyła pudełko zapałek - tych długich, ku- chennych - i po chwili podpaliła wiadomość od wujka. Patrzyła, jak spopielone płatki spadają do miednicy. Trzymała pamiętnik we lwie. Kiedy temat się gmatwał, wycinała całe fragmenty i chowała je w innych zwierzętach. Przybycie wujka Aszrafa do al-Iskandarijji zmieściło się dopiero w hipopotamie. Fakty związane z Zarą trafiły do gazeli, choć nie zasługiwała na to. Morderstwo popełnione na lady Nafisie wypełniło sępa, oczywiście egipskiego. Neophron perenopterus miał chudą szyję i wstrętne oczka, więc świetnie się nadawał. Historia lady Dżalili, drugiej ciotki Hani, nie została uwiecz- niona, ponieważ Generał nakazał zachować jej śmierć w tajemnicy - w czasach gdy Generał Koenig Pasza był jeszcze gubernatorem, a Hani nie miała pewności, czy jej pomysł z szyfrowaniem tekstu kodem obrazkowym jest taki oryginalny. Fellahowie 95 Codzienne szczegóły życia toczącego się w medresie al-Mansur zostały przydzielone do berberyjskiego lwa, który gapił się z ekranu pustym wzrokiem, z widoczną w ciemnoniebieskich oczach świa- domością rychłego wyginięcia. Myśląc o tobie, myślałem o szczycie góry. Zdawałaś mi się wierzchołkiem. Te słowa wypowiedział wujek Aszraf. Hani podejrzewała, że skądś je zapożyczył, ale tak czy inaczej, ich właśnie użył na widok jej lwa. I chociaż długo grzebała w Internecie, nie zdołała namierzyć prawdziwego autora. Nie była pewna, co znaczą, lecz wyczuwała w nich pewien smutek. Nastrój melancholii niekiedy jej odpowia- dał, ale w chwili obecnej po prostu trzęsła się ze złości. Dlatego odmówiła wyjścia na południową modlitwę. Poszłaby z Chartumem do jego maleńkiego meczetu, ale przecież była dziewczynką, a on sufim, czyż nie? Koniec końców, musiała udać się do swego pokoju, i to na rozkaz Żary, co jeszcze nigdy się nie zdarzyło. Na twarzy starszej dziewczyny odbiło się szerokie spektrum uczuć, gdy nagły strach, że Hani może nie posłuchać, przerodził się w szok na myśl o tym, iż skarciła właśnie cudze dziecko, a potem w zdenerwowanie tą całą sytuacją. Hani umiała czytać z twarzy. Wychowując się przy cioci Nafisie, musiała się tego nauczyć. Rzeczywiście, miała ochotę się zbuntować i pewnie by to zro- biła, gdyby stał nad nią wujek Aszraf... Bzdura: gdyby wujek był w domu, wybrałaby się na modlitwę, a Zara by się nie wkurzyła. Aby jej bardziej nie denerwować, Hani spełniła polecenie. Najgorszą rzeczą wynikającą z tego, że ma się dziesięć lub je- denaście lat (ile dokładnie, nie wiedziała), nieżyjącą matkę i dwie nieżyjące ciotki, było to, że Zara czuła się zobowiązana do opieki nad nią. Ojca, który również nie żył, Hani nawet nie brała pod uwa- gę, bo nie miała okazji się z nim spotkać. - Dziwne... - rzuciła przez ramię. Ifrita przyglądała się jej dłuższą chwilę, aż zrozumiała, że nie musi przejmować się tym komentarzem. Wychodząc z kaa, zatrzymała się przy windzie, odwróciła i krzyknęła głośniej, niż zamierzała: 96 Jon Courtenay Grimwood „On cię kocha! Nawet jeśli ty nie kochasz jego!" - Kiedy z hała- sem zatrzaskiwała kratę, była w stu procentach pewna, że w oczach Żary zebrały się łzy. Uruchamiając kod smutnej małpiatki, Hani otworzyła obrazek za pomocą tak marnego edytora tekstu, że nie poprawiał nawet gra- matyki. Kolejne strony niezrozumiałych danych wypełniały bufor, aż w miejscu gdzie każdy normalny człowiek wcisnąłby z nudów klawisz Page Down, odnalazła swoją listę wskazówek. 1. Garnitury nadal wiszą w garderobie. Sprawdzenie tego było pestką, ponieważ kolekcja wujka składa- ła się zaledwie z trzech garniturów, dwóch par butów, pięciu koszul , i czerwonego krawata. 2. Brak dżelaby. Jeden z pracujących w ogrodzie robotników Hamzy skarżył się, że zginęła mu dżelaba. I to wszystko. Fellahowie 97 Rozdział 15 Poniedziałek 14 lutego - Isaac & Son? - powtórzył wolno mężczyzna zamiatający chodnik. Najwyraźniej ta nazwa nic mu nie mówiła. „Isaac" na pewno brzmiał znajomo, jako że odpowiadał swojskiemu imieniu Ishaą, ale co do reszty... Raf wzruszył ramionami. - Maa Sałama - pożegnał grzecznie faceta z miotłą i zszedł z chodnika, przesuwając wzrok po witrynach sklepów. Szukał pew- nego szyldu. Napisu ręcznie malowanego na desce, sądząc po innych szyldach, które wisiały nad ciemnymi szybami. Choć w gruncie rzeczy chodziło mu o coś więcej. AU bin Malik odprowadzał wzrokiem kulejącego żebraka. Cu- dzoziemiec miał buty, jakich nie wstydzili się tylko najbiedniejsi: wyciął kawałki gumy z opony traktorowej, przebił je i za pomocą rzemieni przytwierdził do stóp. Ale nawet te liche człapaki były lepsze od dżelaby, którą nosił: pod pachą rozerwanej, z dołu po- chlapanej błotem i wyschniętą zaprawą. - Zaczekaj! - zawołał Ali, na co żebrak przystanął. - Spytaj mojego wujka Ahmeda! -Palcem wskazał postać majaczącą w cie- niu przy śmieciarce. - El-salam alajkum. Ahmed oderwał wzrok od swoich zdobyczy. - Ty jesteś Ahmed? Mężczyzna lekko kiwnął głową, aż nagle przypomniał sobie o dobrych manierach i odpowiedział formalnie: - Walajkum es-salam. - Mahaba - powiedział Raf. Czyli „cześć". Mężczyzna znów pokiwał głową, choć teraz bez pośpiechu. - Szukam pewnego biura - rzekł Raf. - Miało być przy Rue Ali bel Houane. - Wzruszył ramionami i rozejrzał się po wyludnionej ulicy. Jakby biuro chowało się gdzieś w szarówce świtu. Była może 98 Jon Courtenay Grimwood szósta rano, ale Raf widział wszystko równie wyraźnie jak w blasku słońca w południe; o wiele wyraźniej niż większość mieszkańców Kairuanu nawet wtedy. Jego oczy lubiły wczesne poranki, kiedy świat nabierał ostro- ści. Czasami nie mógł oprzeć się wrażeniu, że jego dobowy rytm ', uległ odwróceniu, że organizm domaga się snu w dzień, a budzenia I w nocy. Baudelaire'owskie iluzje z czasów bohemy, tak pewnego razu w przystępie gniewu wyraziła się Zara. Kto wie, czy ten jeden raz nie okazała mu całej swojej złości. Po tym jak przyszła nocą do jego komnaty w haramłiku i zastała go siedzącego przy otwartym '• oknie w szlafroku nieżyjącej osoby. Próbował jej wytłumaczyć, kim jest w swoim przekonaniu. Popełnił błąd. Gdy odeszła, spraw- dził w encyklopedii tego Baudelaire'a i bohemę, żeby upewnić się, co miała na myśli. Może i nie zgadzał się z jej zdaniem, rozumiał jednak, czym było umotywowane. Ale znowu dawała znać o sobie ta jego dziwna cecha, ów nadmiernie rozwinięty talent do patrzenia na wszystko z dwóch stron, bez jednoznacznej oceny sytuacji. Tylko zgadywał, że jest szósta, bo zegarek zostawił w al-Iskan- darijji. Przed dwudziestoma minutami rozległo się wezwanie do pierwszej modlitwy, a słońce wzniosło się nad horyzont, choć kryło się jeszcze za budynkami. - A to biuro... Pamiętasz może numer? - Ahmed miał głos nało- gowego palacza, z czym współgrały plamy z nikotyny na palcach. - Numer? - Raf od niechcenia wyciągnął z naderwanej kie- szeni paczkę bidi, zapalił papierosa i mocno się zaciągnął. Jakby pod wpływem impulsu podał paczkę Ahmedowi i podsunął mu swojego papierosa, żeby śmieciarz sobie odpalił. - Niestety nie. - Pokręcił głową. Oczywiście, skłamał. Numer utkwił mu w głowie, gdy pierwszy raz pojawił się w kaa, mając za plecami schody .wiodące z dziedzińca medresy na piętro, a przed sobą lady Nafisę, która ze złością pod- suwała mu przed nos list, by zaraz z furią i odrazą wyrecytować fragmenty: „30 kwietnia pasza-zade Zari al-Mansur, jedyny syn emira Tunisu, poślubił Sally Welham podczas zamkniętej ceremonii Fellahowie 99 w Wielkim Meczecie az-Zajtuna. Była jego trzecią żoną. Piątego dnia się z nią rozwiódł". Musiał uwierzyć jej na słowo, bo wpadł mu w oko jedynie adres: Isaac & Son, kancelaria notarialna, 132 Rue Ali bel Houane, Kairuan, Ifrikijja. Reszta była po arabsku - w języku, którym dość swobodnie posługiwał się w mowie, ale jeśli chodzi o czy- tanie i pisanie, to dawał sobie radę tylko z zachodnim alfabetem. Usprawiedliwiał się tym, że pismo arabskie funkcjonowało co najmniej w sześciu odmianach, usystematyzowanych na począt- ku X w. w Bagdadzie przez wezyra ibn Muklę. Trzech używano w Świętym Koranie, a trzech w oficjalnym piśmiennictwie, ko- respondencji i administracji. Z nich wyodrębniły się inne formy, wśród nich szikaste, czytelna wyłącznie dla wprawionego czytel- nika. Na domiar wszystkiego litery zmieniały kształt w zależności od miejsca w wyrazie. - Ale znasz nazwisko właściciela? Przytwierdził kiwnięciem głowy. - To firma prawnicza. Ma siedzibę w Kairuanie. Isaac & Son. Starzec zadumał się, pokręcił głową i usiadł z powrotem na chodniku obok stosu śmieci, które miał przesortować. Na kupie le- żały lepkie puszki po coli, brudny papier (głównie tłuste opakowania z ciastkarń przy Rue Ali bel Houane), puste paczki po papierosach, najczęściej miejscowych - aczkolwiek na jednej, w której został nadłamany papieros, widniała nazwa nieznanej Rafowi włoskiej marki. Ahmed zatknął za ucho zagranicznego papierosa i wrócił do grzebania w śmieciach. Puszki wędrowały do osobnego worka, podobnie papier. Szmaty powiązał ze sobą, co upodobniło je do brudnych chorągiewek na sznurze. - Niewiele z tego mam - powiedział - ale zawsze coś. - Inszalla - rzekł Raf. - Insza - zgodził się śmieciarz. A tymczasem Kairuan budził się do życia. Z niedalekiego skle- piku wyskoczyła na chodnik drobna, dumnie wyprostowana kobieta z patykowatymi rękami i ściągnęła brwi na widok Rafa. Dostrzegł- szy siedzącego Ahmeda, momentalnie się rozluźniła. Wszyscy wy- 100 Jon Courtenay Grimwood j powiedzieli formułkę pokoju, potem było „dzień dobry" i „cześć". Kiedy to zrobili, zaczęto otwierać drugi sklepik. Z drzwi została odciągnięta żelazna krata, a z piskliwym zgrzytem zardzewiałego metalu rozwinęła się markiza. - Ishaq & Son, znasz może? - zapytał Ahmed. Kobieta pochyliła głowę na swej chudej szyi, co nadało jej wyjątkowo ptasi wygląd. - Ishaą? - Ten człowiek szuka ich biura. Jak dotąd, nadaremnie, dodał w myślach Raf. Rzadko który sklep miał numer, ale nawet gdy liczył je od tych numerowanych, w przód lub do tyłu, nie udało mu się ustalić numeru 132. Kobieta jedną ręką ściskała sczerniały metalowy drążek, któ- rym zamierzała rozwinąć markizę, a drugą trzymała na kościstym biodrze. Z głową przechyloną na bok rozważała w duchu pytanie Ahmeda. - Ishaą & Son... - Powoli się wyprostowała i skierowała na Rafa szparki oczu. - Może był notariuszem? - podsunęła myśl. Raf pokiwał głową. - Ibrahim ibn Ishaą - zwróciła się do śmieciarza i poruszyła głową, jakby wskazywała coś za plecami. - Kiedyś zajmował piętro nad księgarnią Francuza. - Jak to, kiedyś? - zapytał Raf. - Umarł na zapalenie płuc. Kilka lat temu, kiedy wiosną działy się same złe rzeczy. -1 jego syn przejął firmę? - To Ibrahim był synem. Wszystko się skończyło. Nikogo tam nie ma. Teoretycznie, powinien być zdumiony lub wstrząśnięty, nie godzić się z faktami, maniakalnie trwać przy swoim zdaniu. Byłoby to całkiem naturalne. Tymczasem poczuł mdłości, nie- przyjemny chłód w brzuchu, który rozprzestrzeniał się po żyłach. Ewidentnie pobladł, gdy krew cofnęła się z naczyń krwionośnych, a wzdłuż kręgosłupa przeszły dreszcze. Zupełnie jakby po ciele wędrowały wyładowania elektrostatyczne, szarpiące mięśniami i rozchodzące się niczym lód widlastymi ścieżkami nerwów. Fellahowie 101 Lis zakasłał, choć jego kaszel przypominał śmiech. Nie zawsze chaos oznacza brak porządku. Raf przypomniał so- bie faceta w białym fartuchu, który mu to powiedział. Wieki temu. We wspomnieniach pojawiało się określenie przestrzeni fazowej, aczkolwiek chirurg mówił wówczas o jego mózgu. - Dobrze się czujesz? - Jesteś krewnym Ibrahima? Dwa pytania zadane równocześnie, głosem męskim i żeńskim, w obu przypadkach zmartwionym. Mężczyzna przynajmniej odwró- cił wzrok od łez wzbierających w oczach Rafa, który nieporadnie starł je wierzchem dłoni i parsknął śmiechem, jak człowiek zaże- nowany ujawnieniem targających nim uczuć. - Był kuzynem mojej matki - odparł i lekko wzruszył ramio- nami. - Nic mi nie będzie, ale ona się załamie. Ażeby ukoić jego żal, kobieta uparła się pokazać mu budynek, w którym dawniej mieściło się biuro Ibrahima. Poruszała się nie za szybkim krokiem, inaczej nie nadążyłby za nią w swych prymi- tywnych butach. Po drodze dowiedział się, że Kairuan jest najważ- niejszym miastem w Ifrikijji. Zamieszkanym przez światłych ludzi w przeciwieństwie do Tunisu, gdzie tłumy niewiernych narzucały niemoralny styl życia. Przy odrobinie szczęścia mógłby znaleźć pracę na bazarze. Kairuan i Tunis dzieliła odległość najwyżej stu pięćdziesięciu kilometrów drogą lądową. Ale ponieważ z braku bezpośredniego połączenia kolejowego Raf musiał wysiąść w Maaken i złapać au- tobus, odległość w sumie wyjdzie większa, gdy wróci do Maaken i stamtąd miejscową koleją dotrze do Gare de Tunis. - No to jesteśmy. - Pokazała okno nad zakurzoną witryną skle- pu. - Tam dawniej pracował twój krewniak. Do biura wchodziło się od tyłu. Raf podziękował jej raz i drugi. Kiedy odchodził, stała na chodniku sto metrów od swojego sklepu, mimo że pierwsi klienci wychodzili już po ciastka i owoce na śniadanie. Gdy wracał na przystanek, by wrócić autobusem do Maaken, zapuścił się w wąską ulicę równoległą do Rue Ali bel Houane, którą szedł pomału, licząc drzwi i wyszukując wzrokiem napisy 102 Jon Courtenay Grimwood malowane na osypujących się ścianach. W połowie drogi znalazł to, czego szukał: napis wyblakły i częściowo przykryty niechluj- ną warstwą zaprawy, którą ktoś załatał dziurę w tynku. ISAAC & SON: KANCELARIA NOTARIALNA. Niewiele więcej zdołał wyczytać z listu do lady Nafisy. Drzwi biura zaryglowano od środ- ka i dodatkowo zabezpieczono kłódką, przypiętą do zardzewiałego skobla, jakby zamknięcie od wewnątrz było niewystarczające. U pro- gu znajdował się, przytwierdzony tam na stałe, ostry kawał płytki żeliwnej; Raf wydedukował, że musiał on służyć do zdrapywania błota z butów w czasie zimowych miesięcy. - Mów coś - odezwał się lis. W odpowiedzi Raf tylko gniewnie potrząsnął głową. Wiedział, jak absurdalnie łatwo jest ulec. Przywitać z powrotem Tiriego i po- zwolić, by ten do niego mówił... a raczej mówił za niego, bo tym się zazwyczaj zajmował. Obaj to rozumieli. Raf chciał wreszcie pozbyć się mrozu w ciele i odegnać wspo- mnienia, które rozpływały się żyłami jak lodowata woda. Ale przede wszystkim pragnął spędzić resztę życia - bez względu na to, ile mu zostało - z gwarancją, że ilekroć obudzi się rano, zobaczy ten sam kolor pokoju. I że pora roku będzie ta sama, a żywopłot za oknem, ze- szłego dnia maleńki, nie wyrośnie i nie wybuja w międzyczasie. Jeżeli ceną miało być usunięcie z głowy lisa, cóż, lis będzie musiał odejść. Zresztą, lis miewał idiotyczne pomysły, jak ten o szu- kaniu rady u zmarłego prawnika. Fellahowie 103 Rozdział 16 Poniedziałek, 14 lutego Koło południa, gdy na zewnątrz dusznego wagonu prażyło roz- palone słońce, nadeszli trzej mężczyźni w bojówkach, koszulkach moro i kraciastych kufijjach, aby wygonić pasażerów z zatrzyma- nego pociągu. Przynajmniej tak oceniła sytuację Sally, kiedy cztery zakonnice nagle podniosły się z miejsc i zaczęły zbierać koszyki; resztki salami włożyły w białą szmatkę i całość umieściły na dnie największego kosza, jakby bandyci napadli pociąg tylko po to, żeby zabrać im jedzenie. - Zobaczę, co się dzieje - rzekł chłopak i pokiwał głową do Sally, celowo ignorując zakonnice. Sally patrzyła, jak zeskakuje na tory i kluczy wśród wycho- dzących pasażerów, aż w końcu znikł jej z oczu. Po chwili zwątpiła w jego powrót. Przez dwie godziny wszyscy gotowali się w słońcu. Raptem lokomotywa na ropę uruchomiła silniki i porzucone wagony śla- mazarnie ruszyły w drogę powrotną, oddalając się coraz szybciej od uziemionych pasażerów. Zakonnice, czego chyba należało się spodziewać, natychmiast stanęły w kole, z koszykami pośrodku, jakby były wozami, a ich bagaż - kolonistami czekającymi na atak Indian. Sporadycznie któraś zezowała na Sally, zbyt nerwowa, żeby usiąść. Z nadejściem wieczoru nadeszli żołnierze, młodociani rekruci o krótko obciętych włosach i łagodnych oczach. Rozdźwięk między zewnętrznym wyglądem a przyjacielskim nastawieniem jeszcze się w nich nie zatarł. Nosili krótkie pistolety maszynowe z taniej blachy i ciągle się nimi bawili: przełączali bezpieczniki, z trzaskiem wycią- gali zakrzywione magazynki i wkładali je na nowo. Zdawało się, że rekruci, tak samo jak Sally, nie mają pojęcia, co tu robią. Ta noc nie zasługiwała na miano nocy. Księżyc świecił zbyt ja- sno i chociaż od strony odległego morza dmuchnął ciepły wietrzyk, I 1 1 104 Jon Courtenay Grimwood j a owadzia orkiestra w końcu się uciszyła, nie zapadły ciemności. Po północy przyturlał się nowy pociąg, podobny do tamtego, lecz bardziej zaniedbany. Tym razem z wagonu do wagonu nie dało się przejść żadnym korytarzykiem. Maszynista miał żołnierski mundur j i zawieszony na plecach AK-49. - Super - mruknęła Sally. Brak korytarzy oznaczał brak do- stępu do łazienki. Czyli sześć godzin w wagonie, gdy nie można polegać na żołądku. - Potrzebujesz pomocy? Odwróciła się i znalazła twarzą w twarz z bosonogim chło- pakiem, mającym kucyk samuraja na głowie i skórzany naszyjnik z bursztynem wielkości śliwki, ubranym w niewiarygodnie szero- kie fat boysy i koszulkę z pomarańczowym napisem ROCK AND RUIN; pod spodem drobnym drukiem napisano: ARCHAEOLO- GISTS DO IT IN SPADES. Westchnęła. - Niby z czym? - Wejść do pociągu. - Jasnowłosy chłopak pokazał palcem jej plecak i skinął głową w stronę najbliższego wagonu, który stał pusty ; z zamkniętymi drzwiami. Zdała sobie sprawę, że wspinanie się po schodkach z ciężkim bagażem nie będzie należało do przyjemności. - Jasne, dzięki. Chłopiec, ciągle uśmiechnięty, wyciągnął rękę i oznajmił: - Mam na imię Per. - A ja Sally - odpowiedziała bez namysłu. Poniewczasie przy- pomniała sobie, że miała podróżować incognito. Razem wdrapali się do śmierdzącego kurzem wagonu. Per ! ściągnął rolety po tej stronie, gdzie wszyscy stali, odgradzając się od poświaty księżyca i widoku przesuwających się ludzi. Przez pięć minut wydawało się, że ten sposób zda egzamin, bo sąsiednie przedziały stopniowo wypełniały się hałasem, a do nich nikt nie zaglądał. Aż nagle, kiedy lokomotywa drgnęła i szarpnęła składem, drzwi zostały gwałtownie odemknięte i do środka wsunęła się ogolona głowa. Oko w oko z dwójką niewiernych, rekrut może Fellahowie 105 i miał z początku wątpliwości, jednak wzięła w nim górę potrzeba znalezienia wolnego miejsca. Gramoląc się do środka, zamierzał zamknąć za sobą drzwi, gdy nagle ktoś zawołał go po imieniu. Do przedziału wpakowało się pięciu rekrutów; przepychali się i przeklinali, póki nie dostrzegli przy oknie Sally i siedzącego na- przeciwko niej Pera. - Cześć - przywitała ich Sally, co na sześciu twarzach jednocze- śnie wywołało wyraz zdziwienia. Uświadomiła sobie, że to jeszcze dzieciaki, kilka lat młodsze od niej (i kilkanaście, biorąc pod uwagę życiowe doświadczenie), które nie bardzo wiedzą, jak zachować się w towarzystwie młodej cudzoziemki w męskim ubraniu. Nie mój problem, pomyślała. Jednemu z nich kiwnięciem głowy nakazała zamknąć drzwi. - Słodkich snów - rzekł Per i usadowił się wygodnie na sie- dzeniu. Sally zastanawiała się, czy to jakiś żart ze strony Szweda. W miarę upływu godzin Sally - podobnie jak wszyscy w prze- dziale - po trochu zsuwała się z siedzenia, aż głowa legła na ręce, a nogi wsparły się o przeciwne siedzenie. Przy jej twarzy znalazły się bose stopy Pera, czyste... i brudne zarazem. Jej stóp w sandałach używał Per niby poduszki. Zupełnie bez zastanowienia owinął ręka- mi jej kolana, przysunął sobie stopy i zasnął. Oddychał tak wolno i miarowo, jak latem fala oblewa plażę. - Słodkich słów - odpowiedziała, choć już jej nie słyszał. Ponieważ zapadła w drzemkę, nie od razu zauważyła, że Per przekręcił się na bok i głaszcze ją po nodze. Przypadek, pomyślała na początku, ale on nadal ją głaskał - tak delikatnie, że mogłoby się to wydawać snem, gdyby nie turkot kół i przesuwające się za oknem ciemne niebo. Zamykając oczy, postanowiła spać dalej. I nie budziła się, kiedy dłoń Pera skradała się do kolana i zjeżdżała z powrotem do kostki. Poruszał palcami do rytmu z kołysaniem wagonu. Jakby o wszystkim decydował zbieg okoliczności, jakby to była normalna rzecz w czasie tej podróży. W dalszym ciągu więc udawała śpiącą, kiedy Per głaskał ją mocniej i przesuwał dłoń wyżej, prawie do pośladków. 106 Jon Courtenay Grimwood Część jej istoty - ta, której zwykle nie słuchała - żałowała teraz zamiany szortów na spodnie, bo tamte były luźne, no i po prostu krótkie. - Nie śpisz? - zapytał cicho, z troską w głosie. Już-już chciała pokręcić głową, ale się powstrzymała. Trochę się powierciła i zsunęła niżej, tak iż prawie zawisła między siedzeniami. Pamiętała też, żeby nie odmykać oczu i równo oddychać, nawet kiedy palcami pogłaskał od wewnątrz jej uda i powędrował wzdłuż szwu. Tam ręka zatrzymała się na dłużej i odtąd poruszała nad wyraz czule. Sally ledwie ją wyczuwała, aczkolwiek efekt był taki, jakby wzbierała woda przed wałem powodziowym. Ciepła między nogami nie mogła tłumaczyć już tylko bliskością jego ciała, a wilgoci - potem. -Per... Szwed znieruchomiał. Jednym nagim ramieniem nadal owijał nogę Sally, drugą dłoń trzymał wciśniętą w jej uda. Jego skręcone ciało tworzyło swoisty parawan, oddzielający ich od tych śpiących dzieciaków, po wojskowemu ostrzyżonych, lecz rozluźnionych snem i odpoczynkiem. - Za bardzo? Sally zastanawiała się, co by zrobił, gdyby przytaknęła. Ale przytakiwać nie chciała. - Poczekaj. - Podciągnęła się na siedzeniu, szybko przewróciła z boku na bok i patrząc na Pera, znowu się zsunęła. Tyle że teraz to ona zasłaniała go przed chrapiącymi rekrutami. - No, lepiej. j - O wiele lepiej. ; Pocałowali się, a w zasadzie Sally pocałowała jego. Kiedy \ ś wyciągnął rękę, nie odsunęła się, ale zamknęła jego dłoń w swojej dłoni i przyciągnęła ją do siebie. Pominął kilka etapów, jakich spodziewałaby się po chłopcach w swoim wieku - etapów, którymi Wu Jung również nie zaprzątał sobie głowy. A gdy oswobodził dłoń, to tylko po to, żeby wsunąć ją między guziki koszuli Atala i odsłonić pierś. - Małe - oświadczyła. - Idealne - odpowiedział, wsuwając głębiej rękę. Gdy wreszcie otworzyła oczy, ujrzała w szybie skierowany na siebie wzrok jednego z rekrutów; odbicie dwukrotnie powiek- Fellahowie 107 szało odległość. Chłopiec nic nie powiedział, ale też nie odwrócił głowy. - Okej? - spytał Per z twarzą wciąż przylepioną do jej niedu- żych piersi. Zlizywał sól i nikły smak taniego mydła, jakim myła się w Katanii; tak nikły, że prawie niewyczuwalny pod warstwą brudu, zebranego w czasie pięciu dni nieprzerwanej podróży. - Jasne - odpowiedziała. - Wszystko gra. Per był zwrócony plecami do okna, nisko się pochylał i mocno obejmował Sally, toteż nie budziło żadnych wątpliwości to, co od- bijało się w oknie. Z drugiej strony, jak na dwie nieznajome osoby, dobierające się do siebie w wagonie kolejowym, zachowywali się nadzwyczaj dyskretnie. Dlatego Sally wzruszyła ramionami i po- nownie zamknęła oczy. Między pierwszym brzaskiem a chwilą dotarcia do architek- tonicznego ohydztwa (gotyk włoski), jakim była stacja Tarabulus, Per zjechał dłonią do dżinsów Sally i spostrzegł, że już zawczasu odpięła górny guzik. Ponieważ nie pozwoliła zedrzeć z siebie spodni, musiał się zadowolić wsunięciem rąk do środka. W momencie największej rozkoszy tak mocno ugryzła go w ra- mię, że to on krzyknął, a właściwie wydobył z siebie zduszony jęk. Gdyby się obejrzał, pewnie by zrozumiał, że niepotrzebnie stara się nie hałasować. Wszyscy rekruci w przedziale już nie spali, gapili się na niego ze zdumieniem i zazdrością. Ostrożnie, aby go nie wystraszyć, przytrzymała mu rękę. Zamarł w bezruchu. Poczekała, aż zamknie oczy, obezwładniony jej silnym uściskiem. Wtedy go puściła. - Kiedy miniemy Tarabulus, będzie twoja kolej - oświadczyła. - No chyba że zaraz wysiadasz. Zawahał się. - Jadę do Gabes - dodała. - Zrób sobie przerwę - zasugerował. - Zostań parę dni w Try- polisie. - Nie mam czasu. - Pokręciła głową. - Robota czeka. - Co za robota? Pozornie niewinnym ruchem położyła mu rękę na nodze. - Wybieram się na łowy. 108 Jon Courtenay Grimwood -Na co? - Na zorille libijskie - odpowiedziała i szarpnęła go za spodnie. Kiedy po niespełna godzinie odjeżdżali ze stacji Tarabulus, siedząc w przedziale będącym znowu ich wyłączną własnością, Per zwierzył się z wątpliwości, które nurtowały go, odkąd spotkali się przy zatrzymanym pociągu. - Ile masz lat? Bez zastanowienia odjęła sobie trzy lata, ale i tak z trudem powstrzymała się od śmiechu, kiedy na twarzy Szweda odbiło się przerażenie. Fellahowie 109 Rozdział 17 Poniedziałek, 14 lutego - Tak, wiem... - powiedział Raf. Śmiertelnie nudne życie oczekiwało ostatniego beja Tunezji, który zabierał ze sobą na zesłanie żonę, niemiecką kochankę (stan- dardowy model z Thiergarten), tuzin wykształconych we Francji ministrów, większość dzieci tudzież składający się z 392 elemen- tów serwis porcelanowy, wykonany przez Naritakiego w kolorach Husajnidów. I choć mimo odważnej mowy, wygłoszonej przez niego w drzwiach odjeżdżającego pociągu, niektórzy wątpili w celowość popierania buntowniczych zamiarów pułkownika al-Mansura, to jednak dwa dni później, kiedy niby przypadkiem odkryto pusty skarbiec beja, ostatni wątpiący zdali sobie sprawę, że pułkownik al-Mansur słusznie ubiega się o godność emira. - Skończyłeś? - spytał Raf. Tiri z uśmiechem kiwnął głową, zadowolony ze swojego po- wrotu. Zakaz mówienia obowiązywał przez całą jazdę autobusem i połowę podróży pociągiem. Teraz więc lis ograniczał się do zrozu- miałych myśli i prostych faktów. Dlatego słowem nie skomentował tego, co ich czeka. Funkcjonariusze policji śledczej czekali na Rafa na trzecim peronie Gare de Tunis. Nic od niego nie chcieli, zwyczajnie czekali na wszystkich. Raf zresztą i tak miał to gdzieś. Dzisiaj wcielił się w kogoś zupełnie innego. Dzisiaj, a może i na dłużej. Może nawet na zawsze. Każdy z mabhasów nosił zawieszony pod pachą najnowszy mo- del HK7, kompletny zestaw z celownikiem optycznym Zeissa i dwa razy większym magazynkiem. Ponieważ Ifrikijja znajdowała się na oenzetowskiej liście krajów objętym embargiem na dostawy broni, a ministerstwo w Berlinie odpowiedzialne za kontrolę sprzedaży HK przestrzegało reguł wedle własnego widzimisię, handel musiał 110 Jon Courtenay Grimwood ; odbywać się na podstawie fałszywych certyfikatów. Prawdopo- dobnie to samo można byłoby powiedzieć w kwestii wojskowych motocykli BMW, zaparkowanych w hali za dworcem. Raf po raz pierwszy widział ich czarne mundury, ale niezależ- nie od tego, jaką jednostkę reprezentowali, obowiązywały ich buty j z błyszczącej skóry, ze stalowymi czubami i siedemnastoma nitami, co nigdy dobrze nie wróżyło. Raf ze swej strony nadal nosił sandały ze starej opony traktorowej i złachmanioną dżelabę. Głowę nakrył czapeczką Dynama. Jego trzydniowy zarost bardziej podkreślał, niż zakrywał bliznę na szczęce. Wyglądał szkaradnie, do czego jeszcze przyczynił się fakt, że od siedemdziesięciu dwóch godzin nic nie jadł, więc zapadły mu się policzki, a wokół nie osłoniętych oczu pojawiły się cienie. Na jego twarzy błąkał się uśmiech półidioty. A może po prostu idioty... Nie dziwota, że mabhasi nosili nowoczesne okulary, ponieważ lustrzane szkła i duże buty bratały się z sobą w prawie całej Afryce Północnej niczym letnie zamieszki i gaz strachu. Raf pozbył się przeciwsłonecznych okularów, zastąpionych tanimi szkłami kon- taktowymi, które nadawały oczom brązowy kolor i pogrążały świat w upiornej zasłonie dymnej. - Hej, ty! - Ktoś palnął go w ramię, aż się potknął. - Czytać nie umiesz? - Żołnierz w randze kaprala pokazał mu napis. Oficer w moro i dwunastu żołnierzy odwalali całą robotę, gdy mabhasi w czarnych mundurach stali w pobliżu i wyraźnie się nudzili. Raf bez słowa pokręcił głową, na co kapral cmoknął ze zło- ścią. - Do kolejki! - rozkazał, wskazując rząd barierek ustawionych po to, żeby pasażerowie nie przechodzili pod metalowym łukiem rozlazłą gromadą. Mężczyźni w tłumie stanowili większość, rozpychali się i po- pędzali wzajemnie przed stanowiskiem znudzonego oficera, siedzą- cego z boku przed kilkoma ekranami i cięgiem palącego papierosy. Garstka kobiet, które wysiadły z pociągu, zdążały do osobnego wyjścia, gdzie nie widać było żadnych ekranów. Skanery pokazy- wały obraz ich nagich ciał w czarnym, wysokim namiocie, a tam Fellahowie 111 przyglądały się im jedynie specjalnie przeszkolone pielęgniarki. Namiastka dobrych obyczajów ze strony sćcuritć. - Prędzej! Pasażerowie przechodzący przez bramki przeważnie nie wzbu- dzali podejrzeń, chociaż niektórym kazano wyjść z kolejki i wywró- cić kieszenie, zwyczajnie na pokaz. - Twoja kolej - rzekł lis. Raf pokiwał głową, rzucił na ziemię nędznego papierosa i zgniótł go piętą. Sam nie do końca wiedział, czemu to robi. Może tak nakazywała grzeczność? Człapiąc powoli krokiem fellaha - biedaka, którego nie stać na porządne, dopasowane buty - Raf mijał już bramkę i wszystko skończyłoby się szczęśliwie, gdyby nie podniósł głowy i nie spojrzał w oczy świeżo promowanemu sierżantowi Belhaouane. - Ty! - Ruszył gwałtownie brodą. - Chodź tu! Raf posłuchał rozkazu. -Spójrz na mnie! Raf niechętnie popatrzył na niego i zaraz odwrócił wzrok. Śmierdział potem, a jego dżelaba przegniła pod pachami, jakby nigdy się nie mył. -Dokumenty! To nie było powiedziane miłym tonem. Raf nawet bez komen- tarza lisa zdawał sobie sprawę, że oficer służb śledczych bawi się jego kosztem. Mimo to lis i tak mu o tym powiedział. - Co tam mamroczesz? - Nic. - Raf pokręcił głową. - Nic, panie kapitanie. Ta nieoczekiwana promocja niemalże udobruchała sierżanta Bel- haouane. Pomimo tego głośno pstryknął palcami i ponaglił Rafa. - Czekam! Raf wolał dłużej nie zwlekać. Zaczął gmerać w kieszeni dżelaby, a potem we wszystkich kieszeniach potarganych spodni, przykrytych wierzchnim ubraniem. Ostatecznie, gdy cierpliwość sierżanta była na wyczerpaniu, znalazł portfel. - Proszę, Wasza Ekscelencjo. Oficer przerzucił wyświechtaną skórzaną okładkę i zajrzał do środka. Sprawdził kieszonkę za pustymi przegródkami, w których 112 Jon Courtenay Grimwood l powinny znajdować się karty kredytowe, gdyby fellah należał do ludzi mających takie karty. W kieszonce była stówa w podnisz- czonych zielonych banknotach dziesięciodolarowych. Miesięczna wypłata sierżanta lub trzymiesięczna kogoś pokroju Rafa. I mniej więcej tyle, ile uciułałaby rodzina, by ktoś z jej grona mógł wyjechać do miasta za chlebem. - To twoje dokumenty? Raf przestąpił z nogi na nogę. - Tak myślałem. - Mężczyzna schował banknoty do kieszeni zwinnym ruchem, którego nie powstydziłby się sztukmistrz przy 1 pokazie znikających kart. - No dobra - rzekł zaraz. - Czego szu- \ kasz w Tunisie? ? - Pracy - odparł Raf. - Chcę pracować. - Przy czym? - Przy rozładunku statków... Słyszałem o strajku. Sierżant Belhaouaneprychnął. Praca w porcie przechodziła z oj- ; ca na syna, strajki nie miały tu nic do rzeczy. Człowiek z prowincji mógł dostać taką robotę tylko w specyficznych okolicznościach: j musiałby poślubić córkę dokera z nadzieją, że z czasem bossowie nabrzeża wezmą od niego łapówkę, a robotnik wybierający się na emeryturę nie będzie miał syna. - W której wsi mieszkałeś? Raf podał nazwę tak małej wioszczyny, że nie zaznaczono jej na prawie żadnej mapie. - Gdzie to? W odpowiedzi wymienił nazwę pobliskiego miasteczka, niewie- • le większego od wioski. Sierżantowi już kiedyś obiło się ono o uszy - być może dlatego, że Segui znane było z corocznych pielgrzymek , rosyjskich niewiernych, którzy nic sobie nie robili z sankcji ONZ j i śmigali po słonych jeziorach żaglówkami na kółkach. Sierżant pokazywał wzgardliwą miną, że zdarzyłby się cud, gdyby Raf znalazł na tyle popłatną pracę, by wysyłać pieniądze rodzinie. Poplamione zaprawą sandały i plugawa dżelaba znamio- \ nowały człowieka nawykłego raczej do pokątnie zdobywanych .] drobniaków. Zresztą, budownictwo w Tunisie kontrolowała jedna < rodzina. Nie płacisz wpisowego, zapomnij o pracy. Zasady są proste. ; Fellahowie 113 A że zdaniem sierżanta miasto nie potrzebowało powsinogów z po- łudnia, zdecydował, że najlepiej będzie odesłać matołka następnym pociągiem do Segui. Niestety, lis nie zgadzał się z jego opinią. Na razie tylko stali, nie krzyczeli na siebie. Uzbrojony w pi- stolet maszynowy oficer służb śledczych w czarnym mundurze i bezbronny włóczęga, szukający pracy, biedak na skraju żebrac- twa; o takich ludziach Zara mówiła „sól ziemi", choć nie wiedziała, o ironio, jak bardzo się starał jej własny ojciec, by ludzie nadał biedowali. Podróżni przyglądali się im z zaciekawieniem. Gogusie z nese- serami, alfonsi, kieszonkowcy. Żołnierze w czarnych mundurach. Luksusowa francuska prostytutka tak elegancko ubrana, że jej per- fekcyjny wygląd speszył nawet osłoniętą hidżabem właścicielkę butiku. Żigolak o szczurzej twarzyczce i sześć dziwek, przeważnie z Bośni, które de facto miały swobodę działania, odkąd emir za- przeczył, jakoby w państwie istniał problem prostytucji czy homo- seksualizmu. *** - Uciekaj - zaproponował lis. Ale Raf i tak już pośpiesznie przebijał się przez gromadę ludzi, którzy nie tyle usuwali mu się z drogi, co potykali się w trakcie kar- kołomnego uskakiwania, aby przepuścić go do wyjścia na Rue Ibn Kozman. Kiedy rozległ się krzyk kobiety, zapisał w pamięci obraz powszechnego chaosu. Starzec wybuchł płaczem, a chłopiec położył dłoń na ustach, jakby się bał zwymiotować. - Dawaj no tę spluwę! - odezwał się znowu lis. - Jaką spluwę? - Heckler & Koch, magazynek na 52 naboje, laserowy celow- nik, noktowizor... Ten z krwią na kolbie. - Kurwa! - Właśnie. Dobrze powiedziane.' Zatańczył wokół grubasa w białych szatach, ubranego jak wszy- scy mieszkańcy Omanu Traktatowego, i podbiegł co tchu do czar- 114 Jon Courtenay Grimwood nego ziła, z którego przed chwilą wysiadł facet. Samochód jednak ruszył z piskiem opon i niedomkniętym bagażnikiem. Kierowca dojrzał broń w ręku Rafa, ostro wrzucił wsteczny i ze strachu przywalił w taksówkę. Rozleciały się lampy, pogięły błotniki, choć nieporównanie groźniej wyglądał dym buchający spod maski taksówki. Kiedy Raf odważył się podnieść wzrok, biegł co sił, mając po prawej stronie stację rozrządową, z lewej zaś wysokie kamienice z czerwonej cegły. Ciemne okna, głównie zasłonięte okiennicami. Auto bez kół stojące na pustakach. Tu chyba nie było gorszych dzielnic miasta, wszystkie były złe. Chociaż powietrze różniło się od tego w al-Iskandarijji: pachniało świeżością, w mniejszym stopniu zawdzięczało swój aromat bliskości morza. Nie jeździło tu również aż tyle samochodów, a więc do płuc dostawało się mniej spalin. -Tędy... Raf udawał, że nie słyszy. I nagle stanął jak wryty, kiedy ktoś chwycił go za rękaw, obrócił i pchnął na metalowe ogrodzenie. - Przełaź! - usłyszał. Mężczyzna nosił stary mundur, szpiczastą czapkę, szeroki skórzany pas, czarny krawat i ciemnogranatową koszulę. Pas był nowy, a sam mundur miał stałowoszary kolor. Na wąskiej bluzie widniały epolety ze srebrną lamówką i zdobiące klapy blaszane monogramy; litery tak mocno się splatały, że Raf nie od razu odcy- frował skrót: SBCF. - Socićtó Beyical des Chemins de Fer - wyjaśnił lis. Raf wzruszył ramionami. - Też mi coś... - No szybciej! - syknął niewysoki jegomość, nie puszczając rękawa. - Chcesz, żeby cię złapali? -Kto? - Sćcuritć Kaszifa paszy, któżby inny? Mamy przewrót. - Nie- znajomy wypchnął Rafa za drucianą furtkę w ogrodzeniu i zaraz zamknął ją na kluczyk. - Wszyscy wiedzą, że jego ojciec jedną nogą już w grobie. Raf przystanął. Fellahowie 115 - Co, nie wiesz? - ciągnął mężczyzna. - Tydzień temu w Tau- ; żarze emira ukąsił jadowity wąż. Ledwo dycha, ale oni trzymają to w tajemnicy. Raf dobrze wiedział, co to za „oni". Większość dzieciństwa spędził w „ich" szpitalach i specjalnych szkołach. Garnitury, przy- ciemniane okna. Ładne, maleńkie telefony komórkowe. I bezustanne kłamstwa, do których i on się uciekał. - Myślałem, że emirowi nic się nie stało. - To zwykła propaganda. - Jakie masz na to dowody? - zapytał Raf, czego natychmiast ] pożałował. - Dowody? - Nie wyciągając kluczyka z zamka, mężczyzna ; na moment zastygł i zaraz zaczął kręcić w odwrotnym kierunku, ? choć robił to wolniusieńko. Tym razem bał się chyba o własne j bezpieczeństwo. I Raf uderzył w niewłaściwy ton. Nie chodziło o samą treść | pytania, ale sposób, w jaki je zadał. Zdradził się bowiem, że ma [ prawo pytać bez ogródek i kategorycznie wymagać odpowiedzi, f co stało w jawnej sprzeczności z potarganą dżelabą i sandałami l domowej roboty. i Oczywiście, jegomość nie roztrząsał tego tak wnikliwie, r po prostu czuł się wykiwany. Zmarkotniał i zamknął się w so- | bie, zdecydowany udawać głupiego, co zwykle stanowiło broń I słabych w konfrontacji z tymi, którzy być może reprezentowali i silniejszych. i Raf odetchnął głęboko. - Wybacz. - Dwa razy wzruszył ramionami i przeszedł na arabski. - Słabo znam francuski. Nauczyłem się trochę w młodości, [ kiedy sprzątałem w hotelu. Chciałem się tylko dowiedzieć, czy emir \ naprawdę jest chory. ; Między pracą boya hotelowego a łażeniem w poszukiwaniu \ jakiejkolwiek roboty rozciągała się olbrzymia przestrzeń nietrafio- nych decyzji, której stary pracownik kolei z grzeczności nie badał. Uśmiechnął się więc i też wzruszył ramionami. - Teraz rozumiem, skąd u ciebie taki ładny akcent - powiedział. - Bądź pewien, z tym emirem to prawda. i 116 Jon Courtenay Grimwood Zaciągnął i wepchnął milczącego Rafa do ciemnej, zapuszczo- nej szopy, która stała przy opuszczonej nastawni. - Włóż to! - rozkazał, wyrywając z szafki pomarańczowy kombinezon. - A to weź z sobą! - Podał mu długą torbę z impre- gnowanego płótna; z dwóch stron w wyblakłych kółkach widniały monogramy SBCF. - Owiń tym broń - wyjaśnił, wzdychając na widok niepewnej miny Rafa. - Przepraszam. - Raf wyszarpnął magazynek z HK, wytarł go znalezioną na ziemi szmatką, po czym tak samo postąpił z bronią. Jedno i drugie wrzucił do torby i zasunął zamek. Szmatkę wyrzucił. - Kim jesteś? - zapytał nieznajomego. - Kimś kto widzi, co się dzieje na świecie - odrzekł mężczyzna i pokazał w uśmiechu rząd krzywych zębów. - Możesz mówić mi : Sadżad. Pracuję na Gare de Tunis. A ty? - Ja? - Rozglądając się po wnętrzu szopy, Raf dostrzegł w ką- j cie kuchnię Bellinga z dwiema mocno zatłuszczonymi płytami ] grzewczymi. Stos tacek po jedzeniu na wynos świadczył o tym, że staroświeckiej kuchni rzadko używano. - Jestem kucharzem. Na razie szukam pracy. Mam na imię Aszraf. Moja matka pochodziła z plemienia Berberów. Co niezupełnie odpowiadało prawdzie. To jego ojciec był Ber- berem zgodnie z tym, co mówili wszyscy, łącznie z Eugenie de la Croix, chedy wem i ciotką Nafisą, aczkolwiek po śmierci tej ostatniej wyszło na jaw, jak często kłamała. - A ojciec? - Nawet go nie widziałem. - Raf ze zdumieniem uzmysłowił sobie, że prawdopodobnie nigdy go nie zobaczy. Bardziej zdumiewał go własny żal z takiego stanu rzeczy. Sadżad wzruszył ramionami. - No cóż. - Włączył czajnik i sięgnął po puszkę. - Bywa i tak. - Nieszczęśliwe historie o wiele lepiej pasowały do zniszczonej dżela- by niż wcześniejsze pytanie Rafa, zadane tonem ostrym i napastliwym. - Zostaw dżelabę w szafce - odezwał się po dwóch minutach, zalewa- jąc fusy z kawy. - Znajdziemy ci inną - dodał uspokajająco. Jeśli Sadżad miał jeszcze jakieś wątpliwości, poszły w zapo- mnienie, kiedy zobaczył siatkę blizn na plecach Rafa. Był to zaiste Fellahowie 117 krajobraz bólu z grubymi pręgami, biegnącymi od miasta w kształ- cie gwiazdy na ramieniu do szerszych wstęg zgrubiałej tkanki na żebrach i brzuchu. Raf nie widział w tym nic szczególnego, w sumie te blizny nie wiązały się z bólem. Głównie za sprawą lisa. Sadżad aż gwizdnął. - Oni ci to zrobili? - Kto inny, jeśli nie oni? - 118 Jon Courtenay Grimwood Rozdział 18 Piątek, 18 lutego W medresie al-Mansur jako winda służył staroświecki otis, działający w oparciu o przeciwciężary - duże ołowiane płyty, które ; unosiły się w nasmarowanych prowadnicach, gdy winda zjeżdżała [ w dół, i opadały, kiedy sunęła w górę. Zapewne mogłaby zostać j cennym eksponatem muzealnym. j Przez większość swego krótkiego życia Hani nie ważyła się • zaglądać na piętro przeznaczone dla mężczyzn, podobnie jak nie i spodziewała się męskich odwiedzin w haramliku, gdzie miała po- kój. Wujek Aszraf po przybyciu z Ameryki wywrócił wszystko do góry nogami. Łącznie z takimi sprawami, jak jedzenie śniadania w kuchni, co spotykało się z dezaprobatą starej portugalskiej ku- charki ciotki Nafisy. Obecnie chyba kucharki wujka Aszrafa. ' Donna bała się wujka Hani. Co łatwo można było wywnio- ; skować z jej zachowania: każdego ranka, kiedy po raz pierwszy i wchodził do kuchni, dotykała się w czoło, brzuch i kolejno w obie piersi. Hani pokładała ufność w srebrnej dłoni Fatimy, którą nosiła pod koszulką na czarnej, bawełnianej tasiemce. Aczkolwiek nie ; wierzyła, by wujek miał złe oko. Jego siła wynikała z baraki, tej uświęcającej łaski, która wspie-. rała ludzi na trudnych ścieżkach życia. Hani w rozmowie zwierzyła się Chartumowi, że baraka mogła wymagać od jej wujka nagłego • odejścia. Sędziwy sudański portier nie odrzucił na poczekaniu jej , sugestii, więc niewykluczone, że jednak miała rację. Odsunąwszy mosiężną kratę, wśliznęła się do windy i wcisnęła do kąta... co w sumie mogła sobie darować, skoro widziała, jak Zara mija mroczny dziedziniec pod kaa i znika pod marmurowym łukiem, zdobiącym przejście do zakrytego ogrodu. Prawdopodobnie poszła sprawdzić, ile dzisiaj zrobili robotnicy jej ojca... Fellahowie 119 Popatrzyła na zegarek. Lunch zjadła przed czterema godzina- mi, jeśli tacka ciastek, które Donna dyskretnie zostawiła pod jej drzwiami, zasługiwała na miano lunchu. Do wizyty gościa zostały dwie godziny. Jego Wysokość Muhammad Taufik pasza, chedyw al-Iskanda- rijji i rządca wszystkich ziem Egiptu... Niegdyś potulne książątko w cieniu zaborczego Koeniga Paszy. Hani umiała jednym tchem wymienić tytuły swego krewniaka, a nawet dodać kilka własnego pomysłu. Oczywiście teraz Generał próbował storpedować starania Amerykanów o jego ekstradycję, zarzucających mu porwanie psychopatycznego komputera wojskowego, który przybrał imię pułkownika Abada. A że zdaniem Waszyngtonu, Abad był tylko sztucznym tworem, Hani zastanawiała się, dlaczego Generał Koenig Pasza miałby odpowiadać za porwanie akurat przed amerykańskim sądem. Zakładając, że ekstradycja się powiedzie, co wydawało się mało prawdopodobne, bo chociaż Generał był tym i tamtym (między innymi ojcem chrzestnym Hani), to z pewnością nie był człowiekiem pozbawionym przyjaciół. Przedprzedwczoraj, czyli we wtorek (Hani dla upewnienia się policzyła dni w myślach), przyszło zaproszenie dla wujka, a ponie- waż go nie było, czuła się w obowiązku otworzyć list, obserwowana ze zgrozą przez Donnę, która też słyszała pukanie posłańca do drzwi od Rue Sherif. Donna przeraziła się jeszcze bardziej, kiedy Hani po krótkim zapoznaniu się z treścią pobiegła do swojego pokoju, aby przepuścić list od chedywa przez swój różowy, plastikowy skaner. Zapisała plik, wklepała odpowiedź w imieniu wujka i zaniosła ją do kuchni, aby Donna wysłała ją pocztą. We wspomnianej odpo- wiedzi, lakonicznej do granic przyzwoitości, z żalem informowała, że Aszraf bej nie będzie w stanie spotkać się z chedy wem, i sugero- wała, by ten przyszedł do medresy al-Mansur w piątek o godzinie 7 po południu, 18 dnia miesiąca dżumada al-ula, 1472 roku hidżry. - Zostań tu - zwróciła się do Ifrity, choć już nie dosłyszała jej odpowiedzi, zagłuszonej przez zgrzyt bloków windy. Dopóki Zara nie zabrała jej na zakupy do sklepu Marshall and Snellgrove, Hani przypuszczała, że wszystkie windy zachowują się w ten sam sposób. 120 Jon Courtenay Grimwood Ale przecież dopiero przed ośmioma miesiącami, kiedy pojawił ; się wujek Aszraf, po raz pierwszy wyszła z medresy... Cóż wtedy mogła wiedzieć? Wzruszyła ramionami. Czekało ją trochę pracy. Znała za mało faktów. Przestała nazywać je wskazówkami, bo ] prawie nic nie wyjaśniały. Wujek znikł. Robotnik zgubił dżelabę. Nie są to żadne wskazówki, myślała ze złością, ale nie powiązane z sobą fakty. Chciała więc poznać nowe fakty i tą drogą dotrzeć do sedna sprawy. W pokoju wujka było ciemno, cicho i wilgotno, toteż rozchyliła okiennice, żeby wpuścić trochę świeżego powietrza i mętny blask sodowych lamp otaczającego ich miasta. Bezpośrednio pod oknem znajdował się dziedziniec z milczącą fontanną, za nim z kolei stał płaski magazyn, wykorzystywany przez robotników Hamzy. W daw- nych czasach w pozbawionym fragmentów ścian budyneczku przyj- mowało się średnio dostojnych gości, nie zasługujących na przyjęcie w kaa. Teraz poskładano w nim worki z cementem, rozmaite szyby w nieprzebranych stosach i maszyny do piaskowania żelaza. Za budynkiem był ogród. Większą część dachu tymczasowo rozebrano: ostrożnie ściągano każdą szybę, aby kawałek po kawałku usunąć farbę z całej wiktoriańskiej konstrukcji wspierającej, potem zabezpieczyć ją podkładem antykorozyjnym i znowu pomalować. Na środku ogrodu, nie wiedząc, że ktoś ją obserwuje, stała Zara: nie- widzącym wzrokiem wpatrywała się w błotnistą sadzawkę, w której miał powstać staw z karpiami. Zdawała się zapominać o świecie, odkąd opuścił ich wujek Aszraf. W rogu pokoju stało stylowe łoże ze starannie złożoną pościelą, a obok krzesło z drewna orzechowego, pokrytego kutym srebrem. Oprócz tego była jeszcze szafa z podwójnymi drzwiami (w owal- nych lustrach Hani mogła dojrzeć swoje niewyraźne odbicie), a po drugiej stronie wybrzuszona orzechowa komódka. Na podłodze leżał wystrzępiony dywanik. Upewniwszy się, że pod dywanikiem nie chwieje się żadna płyt- ka, Hani obmyśliła następny ruch. Zdecydowała się zbadać szafę. We wciśniętym pod nią pudełku na buty znalazła rewolwer. Chwyciła rękojeść i trochę poniewczasie przypomniała sobie o pożyczonym Fellahowie 121 notatniku. Światełko punktowej latarki biegało po koślawych za- piskach grubego policjanta. Hani sporo się musiała naszukać, nim znalazła właściwą stronę. ,,Nie dotykaj broni gołą ręką..." No tak, lepiej trafić nie mogła. Sztuczka z przełożeniem latarki przez osłonę cyngla rewolweru nie wchodziła w grę, bo czym by sobie przyświecała? Owszem, na pustej półce w szafie walały się dziesiątki przydatnych drucianych wieszaków, ale na sam ich widok coś ją dławiło w gardle. Chwyciła więc rewolwer za osłonę cyngla i przystawiła lufę do nosa. Pachniała sztucznymi ogniami. Poza tym w szafie nic już nie było, ani na górze, ani w szufla- dach. Notatnik radził szukać systematycznie. Mimo elegancji kształtów i bezsprzecznej wartości przykurzo- na komoda Rafa - cmentarzysko pająków wymoszczone białym, pomarszczonym papierem - nie zawierała żadnych wskazówek. Gwoli dokładności powyciągała kolejno wszystkie szufladki, żeby sprawdzić, czy ktoś nie przykleił z tyłu czegoś ważnego. Ponad wszelką wątpliwość Donna nie zatarła śladów, bo wujek Aszraf napełniał ją takim strachem, że za nic by tu nie weszła. Na tym piętrze porządkami zajmował się Chartum, ale jego w tej części medresy nie widziano od... A to ciekawe. Hani uśmiechnęła się, zamyślona. Postanowiła, że po wnikliwym obejrzeniu wszystkich kątów uda się na portiernię przy głównym wejściu i poważnie porozmawia z Chartumem... jeśli będzie miała czas. Z całą pewnością nie mogła odsuwać na drugi plan wizyty chedywa. „Rób notatki", napisano gdzieś w notatniku. Ołówkiem na pustej stronie pod koniec notatnika Hani napi- sała „sypialnia" i obok ją odhaczyła. Linijkę niżej napisała: „ła- zienka". W żeliwnej wannie wujka nagromadził się kurz, emalia z cza- sem pożółkła. Jeden z uchwytów od strony kurka raził czarną plamą metalu, obity czymś twardym. Może kabina prysznica da jakieś nowe wskazówki? Wreszcie jakieś wskazówki, sprostowała w duchu. 122 Jon Courtenay Grimwood Mydło ze smoły węglowej. Sucha myjka do twarzy. Szampon rumiankowy. Szampon był w połowie zużyty, a myjka sztywna jak sucha skóra. Zastanawiało mydło. Maleńkie włoski wyrastały z nie- go niby sierść jeżozwierza. Nie były to włosy wypadnięte podczas mycia, czego należałoby się spodziewać, lecz ścinki. Kucnąwszy, przejechała palcem po półeczce i zebrała całą masę wskazówek. A więc ściął włosy. Nie. Przekreśliła niefortunne słowo i wpisała nowe: skrócił. Wujek Aszraf skrócił włosy. Co znaczyło, że chciał uniknąć zdemaskowania. No tak, zaginiona dżelaba. Powinna się wszystkiego domyślić. A skoro wujek działał w przebraniu, to wy- \ pełniał misję. Pokiwała głową i ruszyła do windy. Czekała ją praca. Chartum będzie musiał poczekać. *** • - Jego Wysokość chedy w... - Niezliczona liczba wypalonych j cygar nadawała słowom starego sufiego podniosłe, mentorskie j brzmienie. \ Szczupły młodzieniec w ciemnym garniturze pozdrowił Char- tuma kiwnięciem głowy, po czym chmurnym wzrokiem rozejrzał się po prawie pustym kaa. Zgodnie z zasadami etykiety, powinien 1 zostać przywitany w głównym wejściu medresy, lecz zastał tam jedynie osobę zajętą polerowaniem kołatki. Nie dość na tym: Char- tum nadal wywijał szmatką jak zdechłym królikiem, co dodatkowo obrażało dumę Taufika paszy. Rozmyślając o tym, żałował, że kazał ochroniarzom czekać na chodniku obok bentleya. - Wasza Wysokość... - Zara bez pośpiechu odłożyła przybory do haftowania i wstała. Na swej okrągłej kanwie, rozpiętej na dużej i obręczy, naszkicowała mapę świata. Miała nadzieję, że chedyw do- ceni jej zdolności artystyczne. A szczególnie to, że zaznaczyła jego posiadłości tym samym odcieniem błękitu co Prusy. - To wielki • zaszczyt - dodała tonem, który przeczył słowom. Nawet jeśli zauważył tanią srebrną obrączkę na jej palcu, nie dał po sobie nic poznać. Obrączki ślubne były złote, więc srebro oznaczało, zgodnie z zamierzeniem, że jeszcze nie wyszła za mąż. W zasadzie, nic jej z nikim nie łączyło, jeśli nie liczyć macanki na łodzi i upojnych nocnych pieszczot w ciągu dwóch nocy w guber- Fellahowie 123 natorskim pałacu, kiedy Raf pełnił funkcję gubernatora, a jej ojciec bronił się przed więzieniem. - Coś nie tak? - Nie, a co? - Nieważne... - Niepewność w głosie chedywa wiele o nim mówiła. Był po prostu siedemnastolatkiem, który stoi skrępowany przed dziewczyną po pierwsze starszą, a po drugie nieosiągalną. - No dobrze, przyszedłem. -Widzę. Patrząc na boki z zakłopotaniem, chedyw aż się wzdrygnął, kiedy przypadkiem napotkał ironiczne spojrzenie Chartuma. - Może Wasza Wysokość napije się kawy? - zapytał stary sufi tonem niewiele łagodniejszym niż poprzednio. - Kawy? - Taufik pasza wolałby mieć apodyktyczne usposo- bienie. Żeby dorośli mężczyźni ustępowali pod jego spojrzeniem, a kobiety przyskakiwaiy na każde skinienie... lub na odwrót. Tak czy inaczej, General radził sobie z tym doskonale. Podczas gdy on, zawsze onieśmielony, umiał panować nad sobą najwyżej kilka mi- nut. .. jeśli wśród słuchających nie było Żary Quitrimali. - Bardzo chętnie - odpowiedział. - Mogą też być jakieś ciastka... *** - Bardzo dziwne, że nie ma z nami Aszrafa beja - stwierdził Taufik pasza. Odstawił maleńką mosiężną filiżankę i językiem oczy- ścił zęby z gęstych kawowych fusów. Wydawał się rozzłoszczony, pozbawiony książęcego dostojeństwa. Zawsze to mu się przytrafiało, ilekroć myślał o Żarze i Aszrafie beju. - Szkoda - zgodziła się Zara. - Moglibyśmy sobie w trójkę : miło pogawędzić. Hani nie mogła się powstrzymać i parsknęła. Zdekonspirowała I się, więc szybko zeskoczyła z dachu windy, wymarzonej kryjówki [ podglądacza, i niezgrabnie podniosła się z czworaków. I Otisa nie używał nikt od pół godziny, czyli dwa razy dłużej, I niż Zara siedziała w kaa i zastanawiała się, czemu Jego Wysokość I chedyw al-Iskandarijji zdecydował się tak nagle złożyć im niespo- f dziewaną wizytę. Teraz wszystko się wydało. 124 Jon Courtenay Grimwood -Hani... - Wasza Wysokość. - Powitanie dziewczynki ocierało się o szyderstwo, ale jej dworski ukłon był już czystą kpiną. Elegancja ukłonu stała w absurdalnej sprzeczności z rękami wysmarowanymi czarnym smarem i tłustą tygrysią pręgą na nogawce spodni. -To przecież... - Ryzykowne? - Hani uśmiechnęła się promiennie. - Każda przygoda jest trochę ryzykowna. Ktoś mi to kiedyś powiedział. Zara spłonęła rumieńcem. Hani odwróciła się znowu do chedywa i na jej drobnej buzi pokazał się wyraz powagi. - A to dla pana. - Wyciągnęła koszulę ze spodni, a zza wszyte- go paska długą, białą kopertę. - No, może nie całkiem dla pana... zresztą, sam pan zobaczy... Chedyw otrzymał kopertę z tłustym odciskiem kciuka. Dopiero mając ją w dłoni, zauważył, że została zrobiona z wybielonej irchy. Popatrzył pytająco na Hani. - List przyszedł tydzień temu - wyjaśniła. - Doręczył goniec. W nocy. - Zamierzała dodać, że goniec był przebrany za kuriera na motocyklu, ale to nie miało nic do rzeczy. - Wujek Aszraf nie powiedział, kto to był. Chedyw ostrożnie uchylił skrzydełko i wydobył arkusz papieru kancelaryjnego, zaskakująco zwyczajny, biorąc pod uwagę wytwor- ną kopertę. Pokrótce zapoznał się z treścią. - Czytałaś to? Dziewczynka pokiwała głową ze skruszoną miną. Taufik pasza bez słowa przekazał list Żarze. Raf miał wyjechać w niezwykle niebezpiecznej misji, wyma- gającej zachowania wszelkich możliwych środków ostrożności. Absolutnie żadnego pożegnania i powiadamiania kogokolwiek. U góry strony widniało godło Jego Sułtańskiej Mości. U dołu ba- zgrały fioletowym atramentem. - Raf pokazywał ci ten list? - zapytała Zara chłodnym tonem. - Tak. - Hani z lękiem patrzyła na udrękę wypisaną na twarzy siedzącej naprzeciwko dziewczyny. - Sułtan jest moim kuzynem - powiedziała niepewnie. - Aszraf bej to mój wujek. To sprawy ro- - I Fellahowie 125 : dzinne... Wszyscy są ze mną jakoś spokrewnieni - dodała. - Nawet i on. - Ruchem brody wskazała chedywa, który przestepował z nogi na nogę, zażenowany widokiem łez szklących się w oczach Żary. I - Ja nie - oświadczyła i wyniośle opuściła komnatę. Trzasnęła I drzwiami. ? i i i 126 Jon Courtenay Grimwood Rozdział 19 Sobota, 19 lutego -Tutaj. | Przy barze dokuczała ciasnota i chmury dymu. Była to jak gdyby j niska piwniczka, skryta za przesłoną z koralików na tyłach knajpy i przy jednym z nędzniejszych bazarów. W ceglanych ścianach nie ] wybito otworów okiennych, na skutek czego zdawało się człowie- i kowi, że jest w podziemiu. Ulica na zewnątrz była zadaszona, co j jeszcze potęgowało wrażenie. j - Siadaj. .] Raf usiadł. Z lotu ptaka dach tej części medyny wyglądał niczym piasko- we wydmy, zastygłe w bezruchu i pociągnięte białą farbą, albo gigantyczne odchody dżdżownic, pod którymi krzyżowały się, rozgałęziały i schodziły z sobą ukryte ulice. W popękanym tynku \ rozpychały się rachityczne chwasty, walczące o byt wśród ptasich nieczystości, podwórkowych kotów i śmieci, które właściciele sklepików dźwigali trzy piętra w górę, żeby nimi zasypywać ów osobliwie piękny księżycowy krajobraz. W stosach odpadów do- , minowały rowery, uszkodzone grzejniki elektryczne, rdzewiejące ' puszki Celtiki (taniego piwa, dopuszczonego do sprzedaży przez emira na złość mułłom) i kartonowe pudła, rozmoczone na deszczu i utrwalone na słońcu w niezwykłych kształtach. Były też inne rzeczy, czasem dość dziwne. Ale tego Raf na i razie nie wiedział. - Czemu go tu przyprowadziłeś? - Chłopiec, który wypowiedział te słowa, nosił grafitowy, prążkowany garnitur z włoskiego jedwabiu. Tylko on w knajpie nie miał na sobie dżelaby. Górna warga kryła się za świeżym wąsem, dolną wyginał papieros Bałkan Sobranie. Raf natychmiast poczuł niechęć do Hassana. Sadżad dreptał w miejscu nerwowo. - Wydawało mi się, że... Fellahowie 127 - Rzeczywiście - odezwał się smagły mężczyzna, siedzący pod drugą ścianą. - W tej sytuacji to najlepsze miejsce. Te słowa mogły mieć różnorakie znaczenie, ale ponieważ Raf był zmęczony i brudny, zarośnięty i wyposzczony po tych głodo- wych racjach żywności, jakie Sadżadowi udało się przynieść do szopy przy nastawni, wyłuskiwanie sensu z niejasnej wypowiedzi przekraczało jego możliwości. W pomieszczeniu nie było stolików, tylko pod ścianami dwie długie, kamienne ławy i jedna krótsza, prostopadle do nich. Na tej ostatniej siedział smagły mężczyzna, łysy mięśniak o twarzy chuligana z pięcioma złotymi kolczykami w uchu. Przed laty ktoś rozkwasił mu nos i choć rana się zagoiła, pozostała wiele mówiąca blizna u nasady nosa. Miał na sobie szorstką wełnianą szatę. - Dawno go znasz? - zapytał. - Pięć dni. - Sadżad wzruszył ramionami. - Może z tydzień. -1 nikt was nie widział, gdy wychodziliście? Sadżad pokręcił głową. - To dobrze. - Poderwawszy się z ławy, lawirował między nogami ludzi, aż stanął przed Rafem. Potem kucnął, by spojrzeć nieznajomemu prosto w oczy. Raf mógł tylko odwzajemnić spojrzenie. - Żyjemy, umieramy i znowu żyjemy - stwierdził łysy. - Za- wsze o tym pamiętaj. Cóż można było na to odpowiedzieć? - Witamy cię - dodał mężczyzna z lekkim ukłonem. - Nazywam się Szibli. Czekałem z niecierpliwością na spotkanie z tobą. - W porządku - powiedział lis. Szibli pokiwał głową. - No to w porządku - zgodził się i wrócił na swoje miejsce. Kiedy Rafa poklepał po ramieniu pewien chłopiec, pomyślał, że dostanie plastikowy ustnik srebrno-szklanej sziszy, będącej właśnie w obiegu, lecz malec w kraciastej koszuli miał dla niego blanta, grubego jak karaluch i już lepkiego od smoły. -Janie... - To zacznij - przerwał mu chłopiec. - Wyglądasz, jakbyś tego potrzebował. 128 Jon Courtenay Grimwood Na oczach Sadżada, młokosa w kraciastej koszuli i młodego spaślaka we włoskim garniturze Raf ujął blanta w dwa palce, zwi- nął dłoń w trąbkę i zassał powietrze między kciukiem a palcem wskazującym. Papier rozbłysnął i przeobraził się w popiół, gdy pół skręta zniknęło przy jednym potężnym zaciągnięciu. Wiedział, że teraz pilnie mu się przyglądają. Nie ma to jak proste, dziecinne sztuczki. Przytrzymał dym w płucach, zliczając sekundy w ogarniającym go mroku. W areszcie w Seattle, gdzie towar był łatwo dostępny i przez wszystkich używany, ćpuny umiały wytrzymać z dymem koło minuty, lecz Raf bił ich na głowę, co wynikało z posiadania większej liczby czerwonych komórek krwi lub po prostu z tego, że jego były lepsze. Trzy minuty po wciągnięciu chmury, gdy nikt od niego nie od- rywał wzroku, wywalił z siebie cały syf niczym wieloryb tryskający strumieniem wody. Na waleniach znał się jak mało kto, mimo że nie pływał z matką statkami badawczymi. Chociaż w czasie wywiadów uwielbiała się chwalić, że na każdą wyprawę zabiera zdjęcie swojego kochane- go synka... przy okazji wspominając o autorze fotografii, zwykle znanym z pracy z nagimi modelkami i przebrzmiałymi gwiazdami rocka. Zarazem nigdy nie zapominała opowiedzieć o tym, jak scho- wała dwie rolki filmu do pochwy i docisnęła je tamponem, kiedy w okolicach Spitzbergenu norwescy komandosi wtargnęh na pokład SS „Valhalli". Zarzekała się, że to właśnie wtedy postanowiła sobie kupić aparat cyfrowy. - Starczy ci? Raf popatrzył na siedzącą przed nim kobietę o oliwkowej cerze. Zważywszy na to, że dosłownie w każdej kawiarni, którą widział w trakcie krótkiego spaceru przez Souk El Katherine, siedzieli wy- łącznie mężczyźni, jej obecność była czymś wyjątkowym. - Nie dziw się. - Wyciągnęła blanta z jego palców. - Pozwalają mi tu wchodzić, bo właścicielem knajpy jest mój wujek Jean-Marie. W dodatku jestem pół-Francuzką, więc nie widzę w tym nic złego. Twarz Isabeau Boulart odznaczała się pewną niejednoznacznością: z przodu promieniała anielską niewinnością, z profilu nabierała szel- Fellahowie 129 mowskiego wyrazu. Kobieta miała szeroką przegródkę w zębach i złoty kolczyk w nosie, podbródek ostro zarysowany, a dolną wargę węższą od górnej, jakby nie całkiem do siebie pasowały. W każdym razie, na figurę z pewnością nie narzekała; ładne piersi wypinały kusą, bawełnianą blu- zeczkę, która nie zasłaniała miękkich zarysów brzucha. - Napatrzyłeś się? Raf uśmiechnął się z zadowoleniem, a nieco dalej Sadżad par- sknął śmiechem. - Pierwszorzędny hasz - powiedział. - Idries sam go sprowadza. Gwarantuje pełny odlot. - Niektórym przydałoby się coś na otrzeźwienie - zakpiła kobieta. Idries był tym chłopcem w dżinsach i kraciastej koszuli, który dał blanta Rafowi. Z pewnych trudnych do ustalenia przyczyn Sa- dżad czekał na jego zgodę w jakiejś sprawie. Raf zachował jeszcze tyle trzeźwości umysłu, by wiedzieć, że sprawa dotyczy jego. - Skąd właściwie pochodzisz? - zapytał Idries lakonicznym tonem, bez groźby w głosie. Raf tym bardziej postanowił być czujny. -Ja, no... - Nam możesz powiedzieć - zachęciła go Isabeau. Trudno było osądzić, czy szydziła z niego, czy nie. - Żebym to ja wiedział - wyznał w końcu Raf. - Nie potrafię na to odpowiedzieć - dodał, gdy Isabeau zmarszczyła czoło. - Ludzie mnie pytają, a ja mam pustkę w głowie. - Prościej byłoby podać nazwę wioski, którą wyprowadził w pole żołnierza, ale wyleciała mu z pamięci. - Jak się nazywał twój ojciec? - zapytał Idries. - On nie zna ojca - powiedział chłodno Sadżad. - Widziałem, jak mało co nie zabił jednego mabhasa. To swój chłop. Grubas we włoskim garniturze przyssał się do sziszy, a Szibli spokojnie popijał ze szklaneczki miętową herbatę. Pozostali gapili się na Rafa, chłonęli i rozważali w duchu każde jego słowo. Czekali. Narkotyk zrobił swoje, jeśli miał zbombardować mózg tetrahy- drokannabinolem i skłonić do wyjawienia prawdy. Co Raf zrobiłby z największą przyjemnością, gdyby tylko ją znał. 130 Jon Courtenay Grimwood - Skąd jechał twój pociąg? - spytała Isabeau. Na szczęście to nie było za trudne dla Rafa. - Z Ben Guerdane. - Wymienił zapadłą mieścinę, położoną na równinie Dżeffara, w cieniu Dżalal Dahar, ze dwadzieścia kilome- trów od granicy z Trypolitanią. Pierwotny plan lisa zakładał przejazd autobusem z Ben Guerdane do Kairuanu, a stamtąd następnym do Tunisu, lecz nocny autobus uciekł mu sprzed nosa, wobec czego musiał wsiąść do miejscowego pociągu. Przy jednym okienku kupił bilet, przy drugim miejscówkę na popękany, drewniany fotel, przy trzecim natomiast potwierdził ważność dopiero co nabytych bile- tów. Łączny koszt podróży okazał się niższy od ceny cappuccino w Le Trianon. - Mówi prawdę. - Sadżad pokiwał głową. - Widziałem po- ciąg. - Gdzie czekałeś? - zapytał Hassan. - W kawiarni nad halą dworca. W tej z tarasem. Był to lokal z wystrojem zapożyczonym z paryskiego Marais. Wszystko w zielonej glazurze i zielonym szkle. Oprócz peryfe- ryjnych dzielnic z czerwonymi dachami Francuzi zdążyli wznieść katedrę, teatr w stylu art nouveau, gmach opery i Gare de Tunis, zanim pradziadek emira wyrzucił ich z miasta. Raf cieszył się, że coś jeszcze pamięta. - Nie było innej drogi na peron? - spytał Szibli. Sadżad zdecydowanie pokręcił głową. - No dobrze - stwierdził Szibli. - Zakładamy, że wysiadł z te- go pociągu. Przejdźmy do następnego punktu. - Skinął głową na Idriesa i kazał mu podać Rafowi skórzaną torbę, którą ten pożyczył od Sadżada. - Otwórz. Raf wyciągnął pistolet maszynowy. Ktoś, zapewne Sadżad, wpiął z powrotem magazynek. Raf ponownie go wyciągnął. - Skąd go masz? Po raz trzeci opowiedział całą historię. Wcześniej dwukrotnie chciał wysłuchać jej Sadżad. - Nie pomyślałeś, że na dworcu może być pełno żołnierzy i mabhasów? - Na twarzy Szibliego malowało się przede wszyst- kim niedowierzanie. Fellahowie 131 Raf mógł zupełnie szczerze powiedzieć, że taka myśl nie przy- szła mu do głowy. Owszem, w Afryce Północnej policję spotykało się na każdym kroku, ale żołnierze przesłuchujący wszystkich wy- siadających z pociągu fellahów, chammasów czy Berberów byli rzeczą niezwykłą. - W porządku. - Szibli odstawił herbatę. - Może po kolei. - Uśmiechnął się i na mgnienie oka ukazał swoje prawdziwe ob- licze. Oblicze kogoś, kto przez całe życie gonił za sensem życia, aż zrozumiał wszystko i ujrzał wokół siebie bezgraniczną pustkę. - Chcesz zatrzymać pistolet? Raf pokręcił głową. - To dobrze. - Szibli wyciągnął rękę i zrobił zdziwioną minę, ponieważ Raf nie zamierzał mu oddać HK. - Odciski palców - wyjaśnił Raf na swą obronę. Niemalże bez zastanowienia zwolnił zatrzask, przyklęknął i na brudnej podłodze rozebrał broń. Kiedy z pistoletu zostały lufa, zamek, kolba i korpus, odwrócił się i nie pytając o pozwolenie, wziął znad talerza Isabeau malutką miseczkę z oliwą. Oderwawszy pasek z nogawki pożyczo- nego kombinezonu, wyczyścił leżące przed nim części. Na koniec jeszcze wyciągnął naboje z magazynka, sprawdził ich czystość i z powrotem je załadował. Trzydzieści sekund później pistolet był na nowo złożony, a w pomieszczeniu panowała cisza. Kiedy podniósł wzrok, z twarzy nie wyzierało żadne uczucie. - Podróżujesz z Egiptu? Raf udał zaskoczenie. - Chodzi o twoją dżelabę - wytłumaczył Szibli. - Sadżad po- wiedział, że miała egipski krój. - Nie należała do mnie. - To znaczy? - Potrzebowałem ubrania, więc ją ukradłem. - A co miałeś na sobie, kiedy rozglądałeś się za czyjąś dżela- bą? Raf przypomniał sobie swój czarny włoski garnitur, białą bawełnia- ną koszulę, czerwony krawat, czarne buty i złote spinki do mankietów, które dał mu Hamza efendi w zamian za jakąś przysługę. 132 Jon Courtenay Grimwood i - Mundur - powiedział po namyśle. - Miałem na sobie mun- dur. W Tunisie, podobnie jak w wielu miastach afrykańskiego ? wybrzeża Morza Śródziemnego, ludzie słuchający nauk al-Salaf al-Salih, czcigodnych przodków, mówili o wojnie jak o rozgrywce religijnej, lecz drudzy, oświeceni, uważali ją za krucjatę biednych przeciwko bogatym. Szibli wcale im się nie dziwił. Zwłaszcza ro- syjska młodzież, która mimo oenzetowskich zakazów przyjeżdżała do miasta na wakacje, przywoziła oprócz pieniędzy wzorce złych zachowań. Dawała, można by rzec, lekcje poglądowe, z których wynikało, że na przekór słowom świętych cnotliwe i pokorne życie nie gwarantuje automatycznie doczesnej nagrody. I jak tu wyjaśnić biedakom, że w porównaniu z resztą Europy rosyjscy wczasowicze i plecakowi turyści, ubrani w dziwaczne dżin- sowe spodnie i kurtki, są równie biedni jak w porównaniu z nimi większość mieszkańców Ifrikijji? Kto umiał patrzeć, ten widział, jak się sprawy mają. - Ma ktoś marcl Pytanie, zadane bez ceregieli przez Szibliego, sprawiło, że • Idries w złym momencie pociągnął dym z sziszy i dostał ataku kaszlu. A ponieważ intensywnie myślał nad odpowiedzią, kaszel trwał dłużej, niż to było absolutnie konieczne. Na koniec zrobił to co zawsze, gdy pytał go sufi: powiedział prawdę, nie wiedząc, czy to najlepsze rozwiązanie. - Mam małą buteleczkę... Szibli wyciągnął rękę. Tradycja i prawo zabraniały w Tunisie spożywania alkoholu. Jeśli komuś przyszła ochota na marc lub armagnac, mógł sobie pójść do kawiarni lub baru w dużym hotelu. Emir rozumował prosto: jeśli człowiek chce się napić, zawsze znajdzie sposób, a jeśli wie, że alkohol prowadzi do złego, nie potrzeba mu specjalnego prawa. Poza tym, Ruscy chlali na potęgę. Na swój sposób emir był nader pragmatycznym władcą. Stąd się brało niezadowolenie jego żony. Przynajmniej tak się mówiło. Szibli nie wiedział, czyjej syn Kaszif pasza także wierzy w to, co matce mówią starzy mułłowie, czy może Jego Ekscelencja Fellahowie 133 wykorzystuje ich, jak oni jego. Można było od tego kręćka dostać, jak kiedyś wyraziła się Isabeau. W każdym razie nie ulegało wąt- pliwości, że większość armii wierzy mułłom bez zastrzeżeń, ale przecież wojsko zawsze wyznawało prawdę absolutną, czy Bóg tego chciał, czy nie. Otworzywszy butelczynę, Szibli na długo przytknął ją do ust, aż poczuł, jak tania brandy pali go w gardle. Chwilę później wznieciła ogień w żołądku, co po raz kolejny pozwoliło mu zapomnieć, że trzeba się posilić przed wyjściem z medresy. Pił, bo chciał im dać coś do zrozumienia. Ale czy byli na tyle rozgarnięci, żeby zrozumieć aluzję, to już ich sprawa. Podał butel- kę Rafowi i patrzył, jak ten wypija resztkę trunku i wyciera usta wierzchem dłoni. Zrobił to bez wahania. Bez najmniejszej chęci odmówienia. Z pewnością oficer, zawyrokował w duchu, przyglądając się gładkim palcom i nie połamanym paznokciom. Oficer, który roz- kłada broń jak zwyczajny trep. Który pije. Przypuszczalnie zbiegły oficer. A może wywiadowca, agent provocateur, łamiący prawo szarłatu, by wypełnić zadanie? Człowiek, którego trzeba obserwo- wać, gdy on będzie obserwował ich. - Kim ty naprawdę jesteś? Szibli kierował swoje pytanie do Rafa, lecz z odpowiedzią pośpieszył Sadżad: - Powiedział, że rekrutem. Ów żołnierz wcale tego nie powiedział, sufi postanowił jednak nie drążyć tematu. Mierząc wzrokiem pijanego mężczyznę w po- marańczowym kombinezonie, spróbował raz jeszcze: - Przed czym uciekasz? - Przed czym tylko chcesz - odparł Raf i spadł ze stołka. - 134 Jon Courtenay Grimwood Rozdział 20 Retrospekcja Per patroszył zdobycz na kolację. Wywijając nożem, wydłubał wnętrzności szczura, które spadły na węgle. Nie przerywając pracy, obkroił szyję gryzonia i odrzucił nóż, aby wsunąć palce pod skórę , i zdjąć ją takim ruchem, jakim można przewrócić na drugą stronę \ rękawiczkę. Dopiero wtedy odpowiedział blondynce siedzącej na- ; przeciwko w półmroku: - Jasne, że jestem pewien. \ - Można to jeść? \ Pokiwał głową. - Zdziwiłabyś się, co można zjeść, jeśli to odpowiednio przy- ; rządzisz. Na pewno nie jest to zagrożony gatunek? i W tej kwestii Sally nie miała wątpliwości. Kiedy Per zjawił się z kolacją, która próbowała mu się wyrwać z garści, zapytał ją, czy to aby nie gatunek zagrożony wymarciem. Ponieważ szczur był jak : najbardziej żywy, chłopak prawdopodobnie nie chciał zabijać zwie- \ rzęcia pod ochroną. Coraz częściej ją zadziwiał. Wiedziała o nim parę nieistotnych szczegółów: że nie cierpi obuwia, a pierwsze, co robi rano, to spina włosy. I że szyny tramwajowe na jego plecach i są zdecydowanie jej dziełem. Wszelako nadal nie wiedziała, co mu siedzi w głowie. Ale to nic, bo on nie miał zielonego pojęcia, jakie są jej myśli. - Rozmaryn. - Rozgniótł listki, by mogła powąchać. - A to świeży tymianek. Smukły Szwed rozpalał ognisko z chrustu, robiąc wszystko tak, jak sama prawdopodobnie by zrobiła. Najpierw wykopał dołek i ob- ] łożył go kamieniami ze skał, pod którymi obozowali. Potem palcami ; przeorał szeroki krąg wokół dołka, aby usunąć wszystko, co mogło ; zapalić się łatwo jak hubka. W trzeciej kolejności poskładał w dołku patyki - w samym środku cienkie niby spaghetti, następnie grubości ołówka, z wierzchu zaś te największego kalibru. Fellahowie 135 Do podpalenia użył zapalniczki tak starej, że podobnej Sally w życiu nie widziała. - Na benzynę - powiedział, widząc jej zaciekawienie. - Działa nawet na wietrze. - Chromowanym kółkiem zapalniczki robił coś, co w jej odczuciu miało obsceniczny charakter: chował je i odkry- wał jak metalowy napletek. - Należała do mojego ojca - oświadczył z dumą. - Nadal jej używasz? - Czemu nie? Skoro działa... Uśmiechnęła się. Dziwak był z niego, mięsożerny technopoga- nin, który uważał, że nowoczesne wojny są z gruntu niemoralne, ale beztrosko twierdził, że zabijanie jest wrodzonym odruchem czło- wieka, przynajmniej w wymiarze osobistym. Jeśli chodzi o politykę globalną, genetykę i tym podobne sprawy, którymi interesowała się Sally, to tak daleko jeszcze nie dotarli. Pera kręciła jedynie historia i starożytne ruiny. - O czym myślisz? - zapytał z wystudiowaną obojętnością, choć z trudem ukrywał ciekawość. Było w niej coś, co go z pewnością fascynowało (pomijając rzecz oczywistą). Postanowiła zgłębić tę tajemnicę. - Że nieźle się pieprzysz. Wyszczerzył zęby. - Widzę, że masz mnie do kogo porównać. - A ty mnie nie? Wciąż szeroko uśmiechnięty, chłopak przysunął zapalniczkę do chrustu i po chwili oboje patrzyli, jak ogień trawi patyki. Między nimi natychmiast rozpostarła się spirala rozgrzanego, falującego powietrza. Dym nie zabrudził letniego nieba; widzieli tylko poskrę- caną smugę żaru. Sally była pod wrażeniem. Mogli wysiąść w Gabes, lecz chciała odwiedzić bank. Wie- działa (co zawczasu sprawdziła), że Coutts & Co. w Tunisie ma filię przy zbiegu Avenue de Carthage i Avenue de Paris. Tak więc kazała Perowi popilnować bagaży w kawiarni po drugiej stronie ulicy, a sama przespacerowała się do jednego z tych kolonialnych gmachów z szarego kamienia, które mają pionowo otwierane okna, potężne urządzenia klimatyzacyjne i drzewa laurowe u wejścia. Bez- 136 Jon Courtenay Grimwood ] -| ceremonialnie rzuciła książeczkę czekową na kontuar, oczywiście j wykonany z włoskiego marmuru. Rumiany młodzieniec, który ją obsługiwał, najpierw przyjrzał się wyświechtanej książeczce czekowej, a dopiero potem jasnowło- sej cudzoziemce. Dobrze, że nie na odwrót, ucieszyła się Sally. Po pięciu minutach mycia w mizernej strudze wody, jaka wypływała j z węża w kawiarnianej łazience, ledwie zdołała rozsmarować brud ] na mocno opalonej twarzy. Ręce miała nadal niedomyte, włosy pod | chustą układały się niechlujnie. Choć musiała przyznać, że spięcie ] ich z tyłu skutecznie upodobniło ją do miejscowych kobiet. - Madame? -Mademoiselle-poprawiłabezchwili wahania. Byłamodemoisel- le i zamierzała nią zostać. Pamiętała, jaką cenę za poczucie bezpieczeń- stwa przyszło zapłacić jej matce. Cenę bezsprzecznie za wysoką. • - Chciałabym sprawdzić stan konta. Podsunęła książeczkę Kajzarowi Azizowi i patrzyła, jak ten dyskretnie sprawdza fotografię z laserową pieczątką, wytłoczoną na wewnętrznej stronie okładki. Równie dyskretnie przebiegł wzro- kiem tuzin ostatnich odcinków. Sumy wypisywane tanim piórem za każdym razem były mniejsze. - Proszę zaczekać. - Zniknął za dębowymi drzwiami, żeby sprawdzić stan konta, co zrobiłby migiem, gdyby pstryknął w płaski monitor na kontuarze. Zapewne chodziło o dyskrecję. Ledwie się pokazał, znała już odpowiedź. Nie dała mu czasu na jej sformułowanie. - Puste? - Przykro mi. Wzruszyła ramionami. - Nie pana wina, że mój ojciec jest ciulem. Dostrzegła zdziwienie w jego zmrużonych oczach. - Skreślił mnie - wyjaśniła. - Dopóki nie wrócę do domu. Już } od paru miesięcy mi groził. No i teraz... Jest tu gdzieś kibel? Aziz patrzył na nią osłupiały. - Toaleta - poprawiła się. - Którędy mam iść? Spłukując z rąk mydliny, zabrała się za twarz i poniewczasie zauważyła, że zmoczyła całą koszulkę. Decyzja zapadła natychmiast. Fellahowie 137 Po rozwinięciu chusty wcisnęła ją do kieszeni dżinsów i ściągnęła przez głowę mokry łach. Odsłoniły się malinki pod piersią i drut kolczasty wytatuowany na lewym ramieniu. Tatuaż był stary, zrobiła go z głupoty. Co do ćwieka na pępku i złotego ciężarka w lewym sutku, to ława przysięgłych wciąż obradowała. Zwierzęce ciało, powiedział Wu Jung. Wtedy uświadomiła sobie, że w końcu go przerosła. Starzec miał na myśli ciało gibkie i umięśnione jak u drapieżnika, jednak umknęła mu istota rzeczy. Co uważał za komplement, w rzeczywistości było stwierdzeniem faktu. Wu Jung tego nie rozumiał i to ją rozczarowało. Była takim samym zwierzęciem jak on, Bożo czy Atal, ten bogaty i rozpiesz- czony głupek w butach z kangurzej skórki. Homo sapiens. Gdyby nie różnica 1,3%, byłby szympansem. Gatunek wyłączony z rozwoju ewolucyjnego, potrzebujący kapi- talnego remontu. Westchnęła. Po wyżęciu wody z włosów zarzuciła chustę na jeszcze mokrą głowę, spryskała piersi perfumami znalezionymi na szklanej półce nad urny walką, włożyła koszulkę i odwróciła się, żeby wyjść. Wtedy zauważyła starszą Arabkę, która siedziała we wnęce. Spojrzenia oczu ciemnoniebieskich i brązowych spotkały się i znieruchomiały. Sally kiwnęła głową, a gdy nieznajoma ją zlek- ceważyła, wzruszyła ramionami,. Przy drzwiach ostentacyjne wrzuciła do miski ostatniego do- lara. *** - No super, lepiej być nie mogło - oświadczyła, siadając na krześle naprzeciwko Pera. Sięgnęła po leicę. - Masz forsę? - Tak. - Chwyciła filiżankę z fusami espresso i jednym łykiem pochłonęła resztkę. - Sczyściłam konto do ostatniego centa. - Co teraz? - Pewnie się rozejdziemy. - Dokąd się wybierasz? - Na pustynię. Uśmiechnął się. 138 Jon Courtenay Grimwood | - Masz to przećwiczone. - Niby co takiego? - Szczerze się zdziwiła. ; - Ten tekst. - Odgarnął włosy znad oczu. Przyłożył rękę do ; czoła, aby nie raziło go słońce, i tak osłabione pod kawiarnianym : parasolem. Udał, że spogląda w dal. - Będziesz szukać swoich słynnych zorilli? Kiwnęła głową, co skwitował śmiechem. - Naprawdę - powiedziała. - Jeśli chcesz coś znaleźć, musisz się nabiegać. - Ale one nie są nawet zagrożone wyginięciem - nie mógł się nadziwić Per. - Wiem, bo sprawdzałem. - Wydostał z plecaka wysłu- żoną nokię i naciśnięciem klawisza wysunął klawiaturę i podręczny ekran. - A tak serio, to czego szukasz? - Chcesz wiedzieć? -No. - Lwów. - Uśmiechnęła się na widok jego miny. - Lwów ber- beryjskich. Z gatunku tych, które pożerały chrześcijan w rzymskim cyrku. - Jak wyglądają? - Trochę jak one. - Ze schowka w portfelu wyciągnęła wy- świechtany wycinek z gazety, przedstawiający lwiątko tak ciemne, że wyglądało na szare. - Ostatni znany lew berberyjski został za- 1 strzelony w Maroku osiemdziesiąt lat temu. I - To jak chcesz je znaleźć? | - Rozejrzę się - odparła chłodno. - Od dawna krążą pogłoski o jednej parze, która żyje w niewoli w prywatnym zoo. - Czyim? Uśmiechnęła się. - Emira. Podobno z nikim się nie widuje, ale mnie chyba zechce poznać. Ma słabość do samotnych blondynek. - Znaczącym gestem ujęła słowa w cudzysłów, aby podkreślić ironię. - Nie potrzebujesz towarzystwa? Miała już wykazać sprzeczność między pytaniem Pera a tym, co właśnie powiedziała, gdy nagle dostrzegła miejscową gazetę, wciśniętą do bocznej kieszeni jego plecaka. Złożył ją tak, że było widać którąś z ostatnich stron, a na niej drobne ogłoszenia. Nie Fellahowie 139 musiała wytężać wzroku, bo obrysowana ramką reklama Hertza wszystko jej powiedziała. - Chcesz wynająć samochód? - Żebym zbankrutował? Wolę kupić. - Wyjdzie taniej? - Zależy, co kupię. Wezmę mahari, to będzie mi chodził jak zegarek... rosyjski zegarek. Dwusuw, cztery cylindry, z fabryki w Portugalii - dodał, widząc niezrozumienie na twarzy Sally. - Czyli sprawują się... - Żartowałem - wyjaśnił cierpliwie. - Mahari potrafi się psuć co- dziennie, ale naprawi go nawet dziecko. Tak naprawdę, szukam jeepa. - Rozłożywszy gazetę, powiedział: - Patrz tutaj. - Zaznaczył kółkami trzy interesujące go oferty i zaraz dwie przekreślił. - Za stary. - Skinął głową na pierwszą. - A ten za drogi. Ten za to jest całkiem do rzeczy. Czego się spodziewała, cena była nieco wyższa od kwoty, którą dysponowała. - Idziemy sprawdzić? - zapytała z nadzieją. - Chciałbym. - Pokręcił głową. - Dzwoniłem, ale mogą się spotkać dopiero jutro o dziesiątej. Czyli musielibyśmy gdzieś przenocować. - Żaden problem. Niedaleko Gare de Tunis widziałam kilka pensjonatów. Możemy się tam popytać. Tak właśnie zrobili, aczkolwiek dostały im się oddzielne pokoje, ponieważ recepcjonistka odmówiła im małżeńskiego łoża. Po prostu udała, że nie rozumie, co Per i Sally do niej mówią. Jeden pokój znajdował się na poddaszu trzypiętrowego pensjo- natu o szumnej nazwie L'Hotel Carthage, drugi zaś na pierwszym piętrze, dokąd można było dojść po schodach z recepcji. Okna w obu pokojach wychodziły na wąską uliczkę zabitą parkującymi autami, ale tylko ten na pierwszym piętrze miał łazienkę z prysz- nicem. Sally wolała spać na górze, bo stamtąd miała lepszy widok. Tak powiedziała Perowi, gdy tymczasem główną jego zaletą była cena, o jedną trzecią niższa. - Wyjdziemy coś zjeść? - Jakoś nie jestem głodna - odpowiedziała. - Ale zawsze mo- żesz przynieść butelkę czerwonego wina, jeśli już pójdziesz. - 140 Jon Courtenay Grimwood Patrząc, jak chłopak kiwa głową, uśmiechnęła się do swoich myśli. Teraz miała powód, żeby później zajrzeć do jego pokoju, je- żeli zdecyduje się na nocne spacery. Oczywiście, że się zdecyduje, choć godzinkę czy dwie chciała spędzić sama z sobą. Fellahowie 141 Rozdział 21 Wtorek, 22 Lutego Doświadczenie uczyło, że kto spokojnie siedzi przy na wpół zjedzonym rogaliku, przez pół godziny nie musi obawiać się pytań ze strony kelnera z Le Trianon. Cały pic polegał na tym, żeby nie przekroczyć tych trzydziestu minut, bo wtedy pytano, czy coś jest nie tak zjedzeniem. Po otwarciu laptopa Hani otworzyła fotografię i wykasowała wczorajsze poprawki, żeby zacząć od nowa. Dziwną koszulę cu- dzoziemki zastąpiła nowa bluzeczka, a fryzura zaprezentowała się korzystniej dzięki sztuczkom digiGlossa - oprogramowania, które szczyciło się tym, że używali go najlepsi wizażyści. Hani ściągnęła 14-dniową wersję testową oraz darmowy program Wardrobe 3.1 ze strony dla nastolatek w Kansas City. Wujek zaginął. To raz. Chartum wiedział czemu, ale milczał uparcie. To dwa. No i trzy: Zara snuła się smętnie z kąta w kąt, jakby ciężko chorowała. W kółko merde i merde, tylko tyle mówiła. Hani odgryzła spory kęs rogalika i zaczęła go z werwą prze- żuwać. Wczoraj natknęła się na Zarę, gdy ta siedziała przy małej fontannie w kaa i czytała Rumiego. Jeśli to był efekt uboczny mi- łości... Cmoknęła ze złością. - Czy wszystko w porządku? - kelner, który zmaterializował się przy jej stoliku, wyglądał na zmartwionego; jego wzrok błądził między twarzą dziewczynki a talerzykiem. - Rogalik jest świetny - odparła z naciskiem. -1 nie chcę już więcej kawy. Chociaż chciałabym porozmawiać z właścicielem... żeby pożyczyć pióro - pośpieszyła z wyjaśnieniem, aby nie straszyć kelnera. Zsunąwszy się z krzesła, podreptała do wnętrza kawiarni i skierowała się do starszej osoby, która przy niewielkim pulpicie przeglądała listy rezerwacji. - 142 Jon Courtenay Grimwood \ - Problemy? - zapytała grzecznie. j - Nic poważnego. - Chudy Włoch uśmiechnął się do niej. - Podwójna rezerwacja na to samo nakrycie. - Kiwnięciem głowy j wskazał stolik na sześć osób pod malowidłem ściennym, przed- j stawiającym półnagą dziewczynę tańczącą w pantofelkach z klej- i notami. - Czasem zastanawiam się, czy nie byłoby łatwiej robić j wszystko samemu. - Pewnie, że łatwiej. - Hani otworzyła notes i pacnęła klawisz skrótu. Nawet ktoś słabiej zaznajomiony ze zwyczajami lady Hany ; al-Mansur zauważyłby niechybnie, że dziewczynka robi jakieś j podchody. - O co chodzi? - zapytał właściciel. Nadal się uśmiechał, aby jej nie peszyć. - Pytaj śmiało. Uniosła swój różowy, plastikowy notes. - Mój wujek wypełnia misję - oświadczyła z powagą. Omiotła ', spojrzeniem wyludnioną kawiarnię, aby się upewnić, że nikt nie . podsłuchuje. Swoim spojrzeniem, prędkim i odruchowym, prze- i konała mężczyznę, że wierzy w to, co mówi. Zresztą, czemu tu się dziwić? Według pogłosek, jej wujek Aszraf bej został wynajęty przez sułtana Istambułu. - Misję? - Tajną - dodała. - Najwyższy stopień tajności. - Nie bardzo wiedząc, jak się zachować, pokazała właścicielowi ekran. - Muszę ją znaleźć. - Patrzyła mu prosto w oczy. Ucieszyła się, że i jemu nie spodobała się kobieta. - Mam dla niej wiadomość. - Wiadomość od Jego Ekscelencji? Pokręciła głową bez wchodzenia w szczegóły. - Rozumiem - rzekł chudy Włoch. Przelatywały mu przez głowę myśli o chedywie, który za pośrednictwem swojej małej kuzynki przesyła tajne wiadomości podejrzanym cudzoziemcom. A może nie ] on, tylko Hamza efendi? Plotka głosiła, że magnat przemysłowy po | cichu finansuje powrót do władzy Saida Koeniga Paszy. i - Pytam dlatego - powiedziała Hani - że ona mogła tu kiedyś wstąpić. *** Fellahowie 143 - Zapomniałam oddać. - Hani podała mu pióro. - Dziękuję. - Właściciel się uśmiechnął. Dopiero kiedy lady Hana wymknęła się wczoraj po południu, połapał się, że zabrała srebrnego mont blanca. Powinien się domyślić, że zwróci mu pióro, gdy tylko spostrzeże, co się stało. - Dostałem przesyłkę dla twojego wujka. - Wiem - odpowiedziała. - Właśnie jestem, żeby ją odebrać. Właściciel nie wyglądał na przekonanego. - Opakowanie z szarego papieru - dorzuciła. - Przyniosła ją rano madame Ingrid. Dała ją panu osobiście. Przypuszczała, że tak właśnie to się odbyło. Udzieliła w banku precyzyjnych wskazówek. Pieniądze dla Jego Ekscelencji miały zostać wysłane do jego gabinetu w przesyłce w szarym papierze, a wręczone wyłącznie madame Ingrid. Wiadomość, którą Hani przesyłała madame, niby od wujka Aszrafa, była właściwie wido- kówką, znalezioną w pudełku w dawnym pokoju nieżyjącej ciotki. Biała powierzchnia widokówki miała woskowaty odcień kości słoniowej. U góry napisano: „Medresa al-Mansur, Rue Sherif, al-Iskandarijja". Kartka więc mocno trąciła myszką, ponieważ drzwi wychodzące na Rue Sherif były zamurowane od... Dokładnie nie wiedziała, ale od niepamiętnych czasów. Cegły usunięto dopiero po śmierci cioci Nafisy. Zaryzykowała i wydrukowała na swojej drukarce podpis wujka Aszrafa, bo była pewna, że madame Ingrid nie będzie sprawdzać jego autentyczności żadnym urządzeniem. Zastosuje się do instrukcji, czyli dostarczy przesyłkę zostawioną w biurze bezpośrednio właścicielowi Le Trianon. Odpowiedzialność bezproblemowo przechodziła z rąk do rąk, w perfekcyjnie ustawionym kole. Hani wyciągnęła rękę. - Przesyłkę trzymam u siebie w gabinecie - rzekł właściciel kawiarni. Pokiwała głową w geście zrozumienia, chociaż nie wiedziała, że Włoch ma gabinet. - Może po drodze każę komuś przynieść ci cappuccino? - do- dał. Powstrzymała się od westchnięcia. 144 Jon Courtenay Grimwood Rozdział 22 Środa, 23 lutego Mabhasi przychodzili i pytali o Rafa. Przynajmniej z tego, co mówiła Isabeau. Ale o tym Raf dowiedział się później, wcześniej czekała go kolejna zmiana. Już siódma w ciągu trzech dni. Dwa razy szorował naczynia, raz pławił się w pomyjach, trzy razy kroił warzywa, a teraz to. - Więcej ognia... - Antonio, szef kuchni, rzucił na drugą stronę pomieszczenia, jedną po drugiej, gorące piersi z kurczaka. Prakty- kant mógł się tylko uchylić. Nietrudno było zgadnąć, że nowy grillowy nie poradzi sobie z chwytaniem. Choćby dlatego, że miał dwie ręce, a leciało pięć piersi z kurczaka. Udało mu się jednak złapać trzy, dzięki czemu Idries wygrał dwadzieścia dolców: obstawiał, że Raf chwyci wię- cej, niż upuści. - No to jestem ci coś winien - zapewnił go chłopak. W kuchni Cafe" Antonio kłębiła się para, podłoga była śliska. Radio wypluwało z siebie raipunkowe brzmienia i jedynym dźwiękiem, który przebijał się przez wściekłe bluzgi Cheba Dreada, był głos szefa. - Podpiecz! - grzmiał Antonio. - Przypalone kurczaki mają być, kurwa, przypalone! - Prychnął i obrócił się, żeby prześladować teraz kogoś innego. Gdy szef na niego nie patrzył, Raf wziął ręcznik i zaczął wy- i cierać upuszczone mięso. - Przemyj je w zlewie - rzucił przez ramię Idries. I Tak też Raf zrobił, a następnie rzucił piersi z powrotem na olej i i dymiące masło. Po minucie, kiedy na ciężkim dnie patelni mięso z dwóch stron dosłownie się zwęgliło, wyjął je, zawinął w tani pa- pierowy ręcznik i rzucił na talerz. - Gotowe! - zawołał i nagle się kapnął, że talerza już nie ma. - Miecznik dwa razy! - zawołał kasjer. - Tagine trzy razy, ruchy! Fellahowie 145 Wchodziło w grę jedynie tagine z mięsa jagnięcego, bo innego Antonio nie miał w swoim jadłospisie. Tagine z jagnięciny, spieczo- ny kurczak i miecznik z patelni, tyle w temacie egzotycznej kuchni. Gdyby młodzi rosyjscy turyści z plecakami i kiepskiej jakości pre- zerwatywami nie wiedzieli, że tagine przywędrowało z Maroka, za kurczaka należą się podziękowania mieszkańcom Karaibów, a prze- pis na miecznika pochodzi z Malty, z pewnością nie dowiedzieliby się tego od Antonia. Składników potraw nie sprowadzał z daleka, choć trafiały się wyjątki. Ryby poławiali i na miejscu zamrażali rybacy z kutrów z Odessy. Kiedy sowieckie załogi zjawiały się w Tunisie, co nieczęsto się zdarzało, Antonio już czekał na mary- narzy, gotów ubić interes. Kapitan miał zapewnioną darmową wyżerkę na czas pobytu w mieście, wódka lała się strumieniami, a z ładowni statku znikało kilka zamarzniętych półtuszy. Oprócz wymienionych dań w Cafe" Antonio serwowano pizzę... i to wszystko. Antonio lansował pizzę, bo urodził się w Neapolu, a jego pracownicy, bez względu na narodowość, lansowali ją dlatego, że tak im kazano. Pizzę jadło się ze smakiem i łatwo przyrządzało, a na marży był większy zarobek. Przygotowanie pozostałych potraw wymagało czasu, do tego sporo kosztowały i irytowały Antonia swą nieautentycznością. - To po co je robi? Idries wzruszył ramionami. - Przecież znasz tutejsze smakołyki. Najwidoczniej Antonio miał w menu egzotyczne potrawy z myślą o turystach, którzy ubzdurali sobie posmakować miejscowej kuchni, ale tracili apetyt na widok kawałków koziego serca, tłustej jagnięciny z kością czy ryb, które patrzą z wyrzutem z talerza. - Miecznik trzy razy! - Mam! - powiedział Raf i sięgnął do misy, by stwierdzić ze zdziwieniem, że jest pusta. - Ja... - Zakichany amator! - burknął smagły chłopiec i zwalił porcję rybiego mięsa przy stanowisku Rafa. Nosił spodnie w kratę, drewnia- ne chodaki, biały fartuch i chustę, aby kręcone włosy nie wchodziły mu do oczu. Na szczęście uśmiechem pozbawił swoje słowa kąśliwej - 146 Jon Courtenay Grimwood dosłowności. - Następnym razem wołaj, zanim cię wyleją. - Obaj wiedzieli, że chłopak sam już powinien być dawno wylany. Jeden błyskawiczny ruch nożem wystarczył do wydzielenia fi- letu z zamarzniętej bryły. Potem Raf z hałasem rzucił twardą kostkę na blachę, a zaraz też drugą i trzecią. Po półtorej minuty ryby były upieczone. - Kurczak, pięć razy piorunem! - Antonio zabrał paragon kasjerowi, który jego zdaniem za bardzo się guzdrał, i sam zaczął wykrzykiwać zamówienia, nabijając na kołek żółte karteczki. - No prędzej! - ryknął na Rafa. - Co się guzdrzesz? Raf nie przejmował się odpryskami oleju syczącego na patelni. Przypisał stopniom bólu kolory tęczy. W trakcie długich zmian prze- ważał spokojny błękit ze sporadycznymi przebłyskami fioletu. Nadgarstki miał upstrzone maleńkimi oparzeniami, a palec w bąblach od naciskania noża. Wczoraj Isabeau tłumaczyła, prezentując własne dłonie, że prawdziwe odciski zrobią mu się później. Poczuł pragnienie lepszego przyjrzenia się jej rękom, a gdy je chwycił, jakoś nie miał ochoty ich puścić. Prawdopo- dobnie dlatego Hassan tak głośno rąbnął drzwiami, wchodząc do chłodni. Kiedy pośpiesznie cofnęła ręce, zrobiła to z wyraźnym poczuciem winy. - Kurczak! - krzyknął Raf. Przeniósł przypalone piersi na papier, zawinął je i niedbale rzucił na gorący półmisek. Kto inny zajmie się przybraniem talerzy. Spoglądając w stronę okienka, żeby sprawdzić, jakie nowe zamówienia zwalą mu się na głowę, zauważył kasjera, który oparł się o ścianę i zapalał papierosa. Rudowłosa australijska kelnerka z mączną odbitką na tyłku marszczyła czoło i ścierała z czarnych dżinsów biały odcisk dłoni. Raf rozejrzał się, szukając w twarzach odpowiedzi. Hassan miał zadowoloną minę. Właśnie zostało zrealizowane ostatnie zamówienie. Nadeszła pora sprzątania. *** Łazienka z prysznicem znajdowała się w piwnicach Cafe Anto- nio. Dzięki temu personel nie musiał wyłazić na czwarte piętro, do sypialni na strychu. Niestety, był tylko jeden prysznic, a w kuchni Fellahowie 147 pracowały kobiety z mężczyznami, toteż umówili się, że pierwsi będą raz jedni, raz drudzy. Dziś jednak nie było problemu, bo Isabeau pracowała na po- rannej zmianie w Maison Hafsid, kelnerka z Australii zrezygnowała z mycia (mówiła coś o naturalnych olejkach), a bośniacka pomy- waczka - ta, która nie nosiła majtek, tylko same rajstopy - wczoraj rzuciła pracę, zaraz po tym jak jej bardziej prestiżowe stanowisko przy patelni dostało się Rafowi. - Telefon do ciebie - rzekł poławiacz pereł z dłońmi w mydli- nach. Patrząc na Idriesa, w jednej ręce trzymał ociekającą komórkę, w drugiej talerzyk. - Niech się walą! - warknął Antonio. - Idziemy się napić. - Myślę, że powinieneś odebrać - zwrócił się chłopiec do Idrie- sa. Przy tym starannie unikał wzroku szefa. - To mi zajmie minutkę - obiecał Idries, widząc nachmurzone czoło Antonia. Popołudniowe popijawy były zabronione... chyba że szef zapra- szał. W ciągu trzech dni nieustannej harówki Raf odkrył tuzin podob- nych zasad, pisanych i niepisanych. Znalazł się w sieci formalnych powiązań, pragmatycznych przyjaźni, sojuszy i waśni czasem głęboko skrytych, a czasem wręcz przeciwnie. We wszystkich instytucjach działo się podobnie, a niewiele miejsc pracy zhierarchizowało się w większym stopniu niż kuchnia w restauracji. Nic dziwnego, że czuł się jak u siebie w domu. Idries rozmawiał z ożywieniem przez wideofon, pochylony nad aparatem. - Czas minął! - oznajmił Antonio twardym głosem. Gdyby nie szklaneczka taniej brandy, groźba mogłaby zabrzmieć jeszcze ostrzej. - Dzwoni Isabeau - rzucił przez ramię Idries. - Chce rozma- wiać z Rafem. *** - Lubisz węże? - zapytała Isabeau obojętnym tonem. Mimo że myślami oddalała się od niego, Raf wyczuwał podtekst w jej słowach, kiedy mijali brudne szyby, odczytując z etykietek nazwy mieszkających w środku gadów. 148 Jon Courtenay Grimwood Przy trzecim rzędzie patrzyła na terraria już tylko pobieżnym wzrokiem. Idąc koło niego, ręce skrzyżowała na piersi, przygarbi- ła się i kompletnie zamknęła w sobie. Miała na sobie prawie nowe dżinsy i różową bluzeczkę z rękawem na trzy czwarte. Twarz prze- słoniła niebieską chustą. Wydawała się przestraszona, aczkolwiek Raf wiedział, że to nieprawda. Może powinien był zareagować żywiej na nowinę. Rozglądały się za nim podejrzane typy. A nawet jeśli nie za nim, to za kimś na pewno. Za uciekającym żołnierzem. Tyle że nie było żadnego żołnierza, o czym Raf wiedział najlepiej... Jeśli w grę nie wchodziła inna osoba. - Jak by ci to powiedzieć... węże przypominają mi dzieciń- stwo. - Mimowolnie wsunął rękę do kieszeni dżinsów, aby dotknąć pamiątki od Eugenie. Pokiwał głową. - Rodzinne hobby, tak bym to ujął. Niegdyś jego matka kręciła w Amazonii serial odcinkowy o roboczym tytule „Dobre węże na złej drodze", prawdopodobnie dla kanału Discovery. Film otrzymał tytuł „Zdradzieckie gady", sprzedał się za psie pieniądze i wyciął osiem miesięcy z jej życia. Wróciła stamtąd z czerwonką, grzybicą, włosami w innym kolorze i wiecznie zamyślonym brazylijskim chłopcem, który po dwóch miesiącach w Nowym Jorku poprosił o bilet powrotny. Wcześniej zrobiła reportaż dla Channel 5, w którym bohate- rami byli pyton i nagie dziecko. Używała zamontowanej na stole, zdalnie sterowanej kamery Sanyo, żeby i siebie zmieścić w kadrze. Ponieważ nie okazywała strachu, również dzidziuś nie bał się pyto- na, a że się nie bał, z uciechą szarpał śpiącego gada: wpijał paluszki w skórę i ciągnął go jak zabawkę. Skoro jednak zabawka pozostała bierna, przyciągnął do ust ciężki zwój i spróbował odgryźć kawałek śliskiej skóry. W końcu dzieciak się znudził i odczołgał poza ekran. Kobieta uśmiechała się do kamery. Piętnastosekundowy spot został później wykorzystany w kam- panii reklamującej ubezpieczenia na życie. Dopiero po wielu latach Raf uświadomił sobie, że to on był tym dzieckiem. - Ale czy je lubisz? - dopytywała się Isabeau. Fellahowie 149 Pokręcił głową. - To czemu wybrałeś to miejsce na spotkanie? - Chciałaś porozmawiać... Dopadnie ją starość, zdał sobie sprawę, gdy patrzył na jej ścią- gnięte rysy. Kształtne ciało rozedmie się, twarz pokryją zmarszczki. Dziecięcy tłuszcz na rękach stanie się mniej dziecięcy, bardziej rzu- cający się w oczy, uroda przeminie, a piersi przegrają bój z grawita- cją. Przybierze na wadze i się zestarzeje, co zgodnie z zapewnieniami lisa jemu miało się nigdy nie przydarzyć. - Czasem słyszę głosy - powiedział. - Mówią mi, co robić. A może to wymysły bujnej wyobraźni? Odkąd sięgał pamięcią, istniał w nim pewien rozdźwięk między myślą a ciałem, obserwo- wanym a obserwującym. Konflikt tożsamości, który oddalał go od samego siebie, przez co nieraz myślał o sobie: on. A jeśli lis miał rację, jeśli naprawdę nie istniał? I jeśli pamięć, której tak ufał, jed- nak go zawodziła? Jeśli tylko ucieka, co wtedy? Isabeau patrzyła na niego uważnie. Zmartwiona, ale jeszcze bez strachu. -1 te głosy radziły ci oglądać węże? - To akurat był mój własny pomysł - odpowiedział markot- nie. - Twój... - Po krótkiej chwili Isabeau zdobyła się na blady uśmiech, trochę niepewny, ale dzięki niemu z jej oczu umknął lęk i patrzyła raźniej na świat. - Co to właściwie za głosy? - Kiedyś był lis. - Raf wpatrywał się w półmrok terrarium. - Duch straszny i śmiertelnie niebezpieczny. Zawsze się czaił, zawsze niedaleko. - Po drugiej stronie ufajdanej szyby ślepucha wazonkowa badała otoczenie leniwymi ruchami języka. Wokół nozdrzy ścierały się kolory niewidoczne dla ludzkiego oka. Raf mógł o tym opowie- dzieć Isabeau lub zachować to dla siebie. - A potem go nie było. - Co się stało? Zerknął na nią spod oka. Jej twarz nie ujawniała żadnych ukrytych kolorów, nie było w niej nic, czego by sama nie widziała w lustrze. - Z lisem? 150 Jon Courtenay Grimwood -No. - Ktoś naprawił skurczybyka... Na trawiastej skarpie między obwodnicą a zewnętrznym ogro- dzeniem ogrodu zoologicznego co sto kroków powbijano znaki prze- strzegające zwiedzających przed wspinaniem się na drugą stronę. Zakaz uwydatniała podobizna wilka. Na końcu dróżki znajdowała się żelazna furta, a po drugiej stronie, tuż przed główną drogą - nieduże malownicze jeziorko, ; pełne pływających i brodzących ptaków wodnych. Nad brzegami ] spacerował, zdawałoby się, bogaty Tunis. Dziewczęta trzymały się za rękę, a młodzieńcy obejmowali się ramionami w geście przyjaźni, który w Seattle trąciłby polityczną obłudą. Ptaszek z niebieskim podbrzuszem, obracający nogami z zega- rową precyzją, przebiegł po mokrych betonowych płytach, by plu- snąć w toń i pomknąć ku wysepce pod parasolem wodnej mgiełki. Płyty były mokre, gdyż fontanna biła prosto z jeziorka, a wiatr niósł krople w stronę brzegu. Scenka sielska aż do bólu. - Zapraszam na kawę. - Raf wskazał niską kafejkę na prze- ciwległym brzegu. Przy stolikach było równie mało miejsca jak na dróżkach. - Opowiesz mi na spokojnie o Maison Hafsid i ludziach, którzy mnie szukali. W odpowiedzi Isabeau spojrzała na zegarek. - Umówiłaś się gdzieś? Wyraźnie się speszyła, a nawet wpadła w lekką panikę. Jej twarz trysnęła rumieńcem. - Nie, nie - odpowiedziała szybko. - Nigdzie się nie spieszę. Odtąd spacerowali w milczeniu. Tym razem cisza ich nie krę- powała, nie starali się jej na siłę przerywać. Mogliby się wydawać serdecznymi przyjaciółmi, gdyby nie ukradkowe spojrzenia, którymi obrzucała go raz za razem. Wszystko uległo zmianie, kiedy zauważył dziecko karmiące i chlebem kaczkę. Tę niczym nie wyróżniającą się dziewczynkę z chustą na głowie, na oko dziewięcioletnią, widział po raz pierw- szy w życiu. Rzucała kruszyny kaczce tak grubej, że z trudnością przebierała nogami. Dziewczynka miała długie, spięte z tyłu włosy, .; Fellahowie 151 białe tenisówki i tanie okulary słoneczne, które wciąż zsuwały się z nosa. Obserwowanie kaczki tak ją pochłaniało, że zapomniała o całym świecie. - Hej, Raf... - Isabeau pociągnęła go za rękaw. -Tak? - Co ci mówią głosy? - Patrzyła na niego z obawą. -1 czemu gapisz się na tę małą? - A, tak bez powodu - odparł i ze zdumieniem spostrzegł, że płacze. *** - Tęsknisz za dzieckiem? - zapytała po odejściu kelnera. Raf odstawił filiżankę, zamyślony. - Tak - odpowiedział po chwili. - Bo mieszka z matką? - Myślę, że jej matka nie żyje. - Tak myślisz? - Isabeau starała się panować nad sobą. W Ifri- kijji rozwody zdarzały się dużo częściej niż w innych państwach Afryki Północnej, ale nie aż tak często jak na Zachodzie. W każdym razie ona wiedziałaby, czy jej małżonek żyje. - Poślubiłeś jej matkę? - Nigdy nie byłem żonaty. Raz się zaręczyłem, ale z kim in- nym. - Uśmiechnął się, widząc minę Isabeau. - To skomplikowana historia. - Przypuszczam. - Ogarniając wzrokiem stoliki przed kafej- ką, dokazujące dzieci i pary odpoczywające po spacerze w Jardin Belvedere, wzruszyła ramionami. - Nie musisz mi tego mówić. - W następnej kolejności poruszyła kwestię, która od dłuższego czasu nie dawała jej spokoju. Zapytała z wahaniem, jakby nie wie- działa, czy dobrze robi: - Tak naprawdę, to nie jesteś tym, za kogo się podajesz, prawda? Wiesz, co mam na myśli... W jego głowie ów drugi Raf wyszczerzył zęby, choć wcale się nie uśmiechał. - Dobra, odpowiedz jej i udowodnij, żeś człowiek - rzekł bez zająknienia. Raf nie mógł się na to zdobyć. O co chyba chodziło Tiriemu. 152 Jon Courtenay Grimwood Tutejsze cappuccino (capuchin) miało w sobie więcej mleka, a podawano je w szklanych kubkach z cienką pianką na wierzchu. Raf postawił się w kłopotliwej sytuacji, kiedy źle usłyszał cenę i bez- trosko wręczył kelnerowi banknot o wartości około pięciu dolarów, znaczną część swojej tygodniówki. - Nie ma pan drobnych, Wasza Ekscelencjo? - Starszawy męż- czyzna najwidoczniej zakładał, że jego klient chce zaimponować partnerce. Raf pokręcił głową. - W środy dostaję wypłatę. Tyle miałem w kopercie. - No, no, pogratulować pracy. - E tam, tyram w kuchni siedem dni z rzędu - odparł kwaśno Raf i nie tyle usłyszał, co zobaczył, jak kelner cmoka z politowa- niem. - W takim razie nie zazdroszczę... Zaraz przyniosę resztę. Na wyszczerbionym spodku przyszedł tuzin brudnych bankno- \ tów i garść drobniaków, po części tak starych, że mogły być praw- j dziwę. W tym czasie Raf i Isabeau, popijając niespiesznie ciepłą \ kawę, patrzyli, jak dwóch szkrabów, staruszek w czerwonej, filcowej '{ szeszijji na głowie i młoda kobieta idą w ich stronę drewnianym i mostkiem, prowadzącym od furty Jardin Belvedere na drugą stronę i wąskiej odnogi jeziorka. j Niedaleko Rafa rozlokowała się ekipa kamerzystów. Próbowali sfilmować dwie roześmiane dziewczynki w czerwonych chustach, j które spacerowały po mostku objęte w pół. Ilekroć znalazły się w połowie drogi, jakiś dzieciak wbiegał w kadr albo przechodząca rodzinka przystawała, żeby się pogapić. Raz, gdy dziewczynkom zostało dosłownie parę kroków do kafejki, napatoczyła się staruszka \ i spytała je o godzinę. - Kim są? Isabeau parsknęła. - Teraz już wiem, że pochodzisz z daleka. - Opowiedziała mu { o słynnej tunezyjskiej operze mydlanej, którą wyświetlano przez osiemnaście lat. - One się przyjaźniły, zanim poszły do przedszkola, ale ojcowie serdecznie się nienawidzili, odkąd ojciec Jasmine kazał rozwalić kram matki Natashy przy Gare de Tunis, bo nie starała się Fellahowie 153 o zezwolenie na sprzedaż tytoniu. No więc dziewczyny musiały spotykać się potajemnie. - Są kochankami? Isabeau wytrzeszczyła oczy. - Takie rzeczy nie dzieją się w Ifrikijji. Zwłaszcza w telewizji. - Nie dzieją się, czy się o nich nie mówi? - Jedno i drugie. Raf miał okazję zerknąć przez rozbite okienko do ciemnej piw- nicy, jaką była jej dusza. - To skąd ten strach? Isabeau najchętniej zapytałaby: jaki strach? Albo po prostu wstała i odeszła. Zamiast tego upiła łyk stygnącej kawy i nadal pa- trzyła, jak 23-letnie aktorki udają piętnastolatki. - W Ameryce - powiedział - zamknęliby kawiarnię, wynajęci statyści piliby kolorową wodę, a policja taśmami odgrodziłaby mo- stek z dwóch stron. Wystarczyłoby jedno ujęcie. Do mostku mogłyby się zbliżyć jedynie aktorki i członkowie ekipy. A gdyby aktorkom zachciało się z sobą pieprzyć, to chyba tylko z nudy. - Byłeś w Ameryce? - Isabeau nie dowierzała. - Zdarzyło mi się. Lata temu. Myślałem, że jestem kimś innym. - Czemu mi to mówisz? - Bo czuję, że mogę. - I że nikomu nie powiem, co? - Pokiwała głową, jakby to było samo przez się zrozumiałe. - A ty nie powiesz im o mnie... - dodała w zadumie. - A więc Hassan nie wie? - Hassan! - Jej zdenerwowanie było wręcz namacalne. - Hassan chce się ze mną ożenić, zgoda. Żeby położyć łapę na mojej ćwiartce knajpy. - Miała na myśli, czego domyślił się po krótkiej chwili, zadymiony tunel w Souk El Katherine, gdzie poznał Idriesa. - Niedoczekanie jego! - Masz chłopaka? Rozbite okienko znów się pojawiło. W piwnicy było ciemniej niż przedtem. Panował tam mrok nieprzenikniony jak w miejscach, gdzie zwykle chował się lis. W tamtych czasach, kiedy Raf nie ak- ceptował jeszcze faktu, że on i lis to jedna i ta sama osoba. 154 Jon Courtenay Grimwood - W porządku - powiedział. - Nie masz chłopaka. - Nie - przyznała. Za mostkiem ekipa filmowa pakowała sprzęt do białego vana. Na twarzach malowała się ulga. Aktorki siedziały w starym, zielo- nym lincolnie, który zaraz miał włączyć się do ruchu, odprowadzany wzrokiem tłumnie zgromadzonych uczniaków. - A co u ciebie? - zapytała Isabeau, nadal wpatrzona w samo- [ chód. j Dobre pytanie. Zanim jednak zdecydował się na odpowiedź, j przeszkodziło mu nagłe brzęczenie w torebce Isabeau. ] - No słucham - odezwała się z tanią komórką przy uchu. - O co I chodzi? Usłyszała coś takiego, że skamieniała w bezruchu. Dopiero co patrzyła z daleka na uczennicę z gołymi nogami i w kraciastej sukience, aż raptem krew odbiegła jej z twarzy, a usta zwiotczały. Burza hormonów adrenergicznych. Typowe objawy szoku. Bez słowa wyłączyła nokię. - Muszę lecieć. - Znów ruszała oczami. - Dokąd? - Ponieważ nie odpowiedziała, pochylił się i wy- ciągnął telefon z jej bezwładnej dłoni, by schować go do torebki. . Bezwiednie starł palcem pot z jej czoła i oblizał go w roztargnieniu. Zszokowana i przerażona, ocenił ów Raf wewnątrz Rafa. Sam tego nieraz doświadczał i pewnie jeszcze nieraz doświadczy. - Masz kłopoty? - Doprawdy, głupie pytanie. - Muszę iść. - Odsunęła krzesło z tak przeraźliwym zgrzytem żelaza o beton, że ludzie skrzywili się w promieniu trzech stolików. - Mój brat, Pascal... - Idę z tobą. Pokręciła głową. - Cokolwiek to jest, mogę ci pomóc - rzekł z westchnieniem. - Jeżeli naprawdę masz problemy, to para mniej rzuca się w oczy niż samotna dziewczyna na ulicy w tym mieście. - Kiwnięciem głowy wskazał klientów kafejki i zatłoczony chodnik za mostkiem. - Czemu miałabym ci ufać? - zaprotestowała. -1 skąd miała- bym wiedzieć, że jesteś tym, za kogo się podajesz? Fellahowie 155 - Fakt, jestem kimś innym. - Rzucił na stół drobniaki dla kelnera i mocno chwycił za rękę Isabeau, żeby się nie wyrwała. - Uśmiechaj się, gdy będziemy szli! - rozkazał. Jej twarz wykrzywił wyraz udręki. Na środku mostku kazał jej się zatrzymać, podziwiać ptaka przepływającego u ich stóp, po raz ostatni popatrzeć na jeziorko i spacerowym krokiem pójść z nim pod rękę do bramy. Wychodząc, kupił na straganie torebkę kruchych ciastek. Były nieznośnie słodkie i nagrzane na wystawie. 156 Jon Courtenay Grimwood Rozdział 23 Środa, 23 lutego - Czy mogłaby mi pani pomóc? - zapytała Hani grzecznie, lecz stanowczo. Zupełnie jakby regularnie wybierała się sama na wieczorne wycieczki, żeby włóczyć się po drogich włoskich buti- kach na Rue Faransa, ulicy niegdyś znanej z wiktoriańskich domów schadzek i palarni opium. - Życzysz sobie sukienkę? - spytała bez ogródek patykowata właścicielka, madame Fitma, choć w jej głowie uzbierał się już tuzin ważniejszych pytań. Po pierwsze, jak dziewczynka zamierza < zapłacić. No i jak się do niej zwracać, skoro „madame" bezspornie nie wschodzi w rachubę? ; - Zapłacę gotówką. - Hani wyciągnęła z kieszeni polaru zwitek j banknotów dolarowych. -1 może mnie pani nazywać „mademoisel- j le". - Uśmiechnęła się promiennie na widok rosnącego zdumienia ś madame Fitmy i wskazała zabytkową mosiężną kasę sklepową, | zdobioną srebrem i brązem, choć jej mechanizm był czysto elektro- j niczny. - Spojrzała pani na nią i potem na mnie z bardzo zakłopotaną miną - wyjaśniła. 1 - Mademoiselle? Hani przytaknęła. -1 płacę gotówką - podkreśliła, prezentując zwinięte pienią- dze. Nie zdołała jednak rozproszyć wątpliwości właścicielki buti- ku. Al-Iskandarijja w porównaniu z resztą Afryki Północnej wyka- i zywała dość liberalne podejście do życia. Po części tłumaczył to jej status wolnego miasta portowego, a po części fakt, że liberalizm był jedyną bronią Generała Koeniga Paszy przeciwko zapędom funda- mentalistów. Owszem, kobietom nadal nie wolno było dziedziczyć majątku, pójść do pracy bez zgody ojca lub męża, samotnie prowadzić samochodu w piątek czy występować o rozwód. Mogła jednak mieć Fellahowie 157 swoją kartę kredytową i odpowiadała za zaciągane przez siebie długi. W odróżnieniu na przykład od Rijadu czy Algieru, gdzie mężczyzna zwyczajnie odmawiał żonie prawa do zadłużania się i żaden sąd nie mógł tego zmienić. Co innego dzieci, rzecz jasna. W al-Iskandarijji chłopcy ponosili odpowiedzialność za swoje czyny już w wieku czter- nastu lat, dziewczęta - dwudziestu jeden. Aczkolwiek w kwestiach małżeństwa proporcje się odwracały: ślub mogła wziąć czternasto- letnia dziewczyna i szesnastoletni chłopiec. Gdyby nawet Hani posiadała kartę kredytową, madame Fitma nie byłaby skłonna sprzedać jej czegokolwiek bez obecności osoby dorosłej, która by kontrasygnowała rachunek. No ale gotówka... - Jaką chcesz sukienkę? - Złotą i zwiewną jak skrzydełka admiralskiego motyla - od- powiedziała Hani. - Mają być perły wokół szyi, a na rękawach mienić się szmaragdy. - No nie wiem, czy taką znajdziemy... - Włoszka ogarnęła spojrzeniem stalowe regały, otaczające wnętrze jej butiku w stylu haut minimalistę, znacząco powiększone dzięki wysokim ścianom. Kiedy z ubolewaniem wzruszyła ramionami, jej szkarłatna suknia od Versacego zmarszczyła się w rękawach. - Wątpię, czy ktokol- wiek ci sprzeda... Hani westchnęła i oto w jej wyobraźni suknia, którą Szehereza- da miała na sobie ostatniej z tysiąca i jednej nocy, z wolna rozwiała się w nicość. - Niech pani znajdzie coś na mnie - zażądała z tupetem właści- wym Żarze, dodając w pośpiechu: - Proszę. - Wspięła się na krzesło błyszczące od szkła i chromu i ustawiła się tak, żeby widzieć przed sobą czerwony kwiat, namalowany na ścianie. Miała wyprostowane plecy i nogi lekko zgięte w kolanach. Takim zachowaniem o wiele skuteczniej niż gotówką mogła przekonać madame Fitmę, że wy- brała odpowiedni dla siebie butik. - Widzę, że już cię mierzono. - No jasne. - Hani uśmiechnęła się słodko. - Zawsze mnie mie- rzą. - Wcale nie mijała się z prawdą, albowiem co miesiąc Donna notowała jej wzrost na futrynie kuchennych drzwi. Choć oczywiście nie o to chodziło sklepikarce. - 158 Jon Courtenay Grimwood -1 mówisz, że nie wzięłaś karty... - Urosłam - pochwaliła się Hani komicznie dumnym głosem, jakby swój wzrost nie zawdzięczała prawom natury, ale usilnym staraniom. Naturalnie, nie z tego powodu zostawiła w domu kartę. Mikroprocesor tej, którą wyrobiła sobie razem z Zarą, zawierał in- formację o nazwisku i miejscu zamieszkania. Skaner milczał, gdy przenikał polar dziewczynki, jej koszulkę i dżinsy, tworząc mapę powierzchni ciała, a potem wnikał głębiej, żeby uwzględnić wymiary kości. Ubranie szyte na miarę pasowałoby jak ulał, ale ponieważ Hani nie miałaby cierpliwości czekać, madame Fitma porównywała wyniki z tym, co było na składzie. - Przykro mi... - zaczęła i zaraz urwała, bo twarz dziewczynki skurczyła się z rozpaczy. Pół sekundy później Hani pohamowała się w smutku, który upamiętniały jeszcze załzawione oczy i drżące usta. Kolejna sekunda i na jej twarzy ponownie zagościł spokój. - Przepraszam za kłopot. - Hani zeskoczyła z krzesła. Schowała do kieszeni plik banknotów i ruszyła do wyjścia. - Poczekaj! - Madame Fitma stała przy ekranie i przewijała listę. - Na pewno dobierzemy coś na ciebie. Czy ma to być suknia na jakąś uroczystość? - Taką małą. Mój kuzyn wydaje przyjęcie na cześć rodziców. - Fellahowie 159 Rozdział 24 Środa, 23 lutego - Następnym razem - mówił cierpko Antonio, szef kuchni - sprzedam twoje dupsko siostrzeńcowi Hassanowi, już on się z to- bą zabawi! - Odebrał swój nóż Wusthofa ze stali wysokowęglowej i rzucił w adresata groźby tanim sabatierem, którym posługiwali się pracownicy sezonowi. Młody Australijczyk przeniósł spojrzenie z Antonia na ostrze wbite z brzękiem w futrynę drzwi. Jego szok, oburzenie i - bądźmy szczerzy - nieskrywany podziw wprawiły szefa w nienajgorszy humor. W ży- ciu człowiek musiał się kierować pewnymi zasadami, a najważniejsza z nich głosiła, że kto dotyka czyjegoś noża, robi to na własne ryzyko. Antonio wskazał wiadro z pomidorami. - Nie przestaniesz, póki nie obierzesz wszystkich ze skórki! Zrozumiałeś? Australijczyk oczywiście zrozumiał. Szef z westchnieniem skupił się na radiu. - Ze źródeł zbliżonych do policji wynika, że niedawno aresz- towany mężczyzna ma powiązania z fundamentalistycznymi ugru- powaniami terrorystycznymi. - Spiker wygłaszał wiadomości z tak niewiarygodnie czystym paryskim akcentem, że z pewnością tylko udawał. Antonio pokręcił gałką strojenia, patrząc na wskaźnik skali sunący za szybką z nazwami stacji, które prawdopodobnie już nie nadawały sygnału. Radziecki odbiornik miał wielkość pustaka, tyle że był od niego trzy razy cięższy. Ktoś, być może więzień w gułagowym warsztacie, namalował słoje drewna na metalowej obudowie. - .. .następne informacje dokładnie za godzinę. - Poszukaj innej stacji - odezwał się Hassan. Antonio wbił wzrok w grubego siostrzeńca żony, mimo to po- słuchał jego sugestii. Przestał kręcić gałką, kiedy szum zakłóceń ustąpił słowom w języku arabskim: 160 Jon Courtenay Grimwood - Na razie brak szczegółów na temat morderstwa w Maison Hafsid... Antonio dwukrotnie przewędrował skalę i sprawdził większość lokalnych stacji. Łatwo było namierzyć legalne rozgłośnie, bo prze- kazywały identyczną wersję tej samej historii. Piratów słuchało się z większą ciekawością, jakkolwiek sugerowany przez nich przebieg zdarzeń wydawał się stekiem bzdur. - Są jakieś wieści od Isabeau? - spytał Antonio. - Nie oddzwoniła. - No dobra - zwrócił się Antonio do Idriesa. - Dasz mi znać, jak się odezwie. Gdy jednak w końcu zadzwonił telefon, okazało się, że to nie ona. - Do ciebie - oznajmił Hassan. - Kto to? Hassan wciąż gapił się na niego z tajemniczą miną. - Do ciebie - powtórzył i upuścił słuchawkę, która wiła się jak pnącze obciążone matowoszarym, plastikowym owocem. Prędzej czy później Antonio musiał poważnie rozmówić się z żoną. Nie miał nic przeciwko siostrzeńcowi w swojej ekipie, ale umawiali się, że chłopiec będzie się uczył, a nie odstawiał współ- właściciela. - Słucham?! - warknął Antonio głosem ostrzejszym, niż za- mierzał. - Co? - Ktokolwiek dzwonił, był osobą na tyle znaczącą, że odtąd szef kuchni rozmawiał z nim niemal z szacunkiem. - Zaraz tam będę. - Przez chwilę słuchał. - Oczywiście, będziemy - zgodził się*z sugestią rozmówcy. - Olej te pomidory! - rozkazał Australijczykowi. - Kończymy na dzisiaj. - Skinął na Idriesa. - Wyłącz piece i pochowaj wszystko do chłodni. *** - Wiesz... jest coś, czego jeszcze nie mogę zrozumieć - po- wiedział Raf, gdy z turkotem przejeżdżali przez Nouvelle Ville, mijając niechlujne sklepiki i stoły na chodnikach. Wytrząsnąwszy ostatnią cleopatrę, jak to robili murarze Hamzy, zgniótł i wyrzucił Fellahowie 161 pustą paczkę. Błysnął tanią zapalniczką i podał papierosa Isabeau, która zaciągnęła się mocno i mu go oddała. - A co tu jest do rozumienia? - Przed kim uciekasz? Potłuczone szkło, rozbite żarówki. Raf musiał kiedyś przestać łączyć obrazy z emocjami, swoimi i cudzymi. Isabeau zdradzała wielką udrękę: nieustannie trzęsły jej się ręce, nerwowo przebierała palcami, uderzała piętami o ziemię. Za bilety po trzydzieści centów jeździli przez godzinę, w którym to czasie strach Isabeau narastał z każdym odwiedzonym miejscem: Tunis Maritime, potem znowu Place de Barcelonę, następnie Place Halfaouine, Parć du BeWedere, Place Bardo. Przechodzili przez tory, żeby się przesiąść, zmieniali kierunek podróży. Dwa przystanki w tę stronę, jeden w tamtą, po trzech przesiadkach zmiana trasy. Regu- larnie jak w zegarku, ale czy skutecznie? Zupełnie jakby w szachy grało dziecko, które nie zna zasad, ale znalazło kartkę z rozrysowaną sekwencją zwycięskich ruchów. *** - Witaj. - Szibli wstał i położył dłoń na sercu. Antonio w odpowiedzi lekko się ukłonił. Nie wiedział, czy to wypada, żeby formalnie pozdrawiał mistrza sufiego. Zwłaszcza że mężczyzna bardziej przypominał wykidajłę niż mistyka, a to za sprawą świeżo ogolonej głowy, odsłoniętych ramion i pirackich ; kolczyków w uszach. Aczkolwiek, trzeba przyznać, tym razem tęgi Szibli nie miał na sobie pasiastej dżelaby, ale ciemny kaftan. - Zostaw nóż. - Szibli wskazał mosiężną tacę przy drzwiach kawiarni. Leżało na niej kilka tanich noży sprężynowych i staro- świecki rewolwer. - Noże zostawiłem w kuchni. Szibli uśmiechnął się. ' - A więc znajdź sobie miejsce i czuj się jak u siebie. Antonio ze swoimi pracownikami dotarł do Bab Souika w dwóch \ taksówkach, by minąć bramę medyny już pieszo. Przyjechali na I miejsce w odstępie pięciu minut, co częściowo wynikało z ostroż- [ ności, ale też przyczynił się do tego fakt, że większość taksówek 162 Jon Courtenay Grimwood trzymała się Nouvelle Ville, a przedmieścia zostawiała autobusom i nielicencjonowanym taksówkom. Idries powiedział, że przywoły- wanie taksówki pod Cafe Antonio byłoby niebezpieczne. Kiedy szef kuchni pochylił się w niskich drzwiach, aby przy- witać się z Sziblim, jego zastępca Idries siedział już na ławie po drugiej stronie pomieszczenia; dymiąca przed nim szysza napełniała jabłkową wonią zatłoczoną piwnicę. Szef kuchni i wiceszef spojrzeli na siebie. Ten drugi powstał. - Możesz tu usiąść - zaproponował. Antonio pokręcił głową i wskazał wolne miejsce na jednej z dłuższych ławek. - Tam będzie mi wygodnie - powiedział. Dla obu była to nader kłopotliwa sytuacja, gdy tak publicznie odwracały się role. U sie- ' bie w kuchni Antonio był bogiem, chociaż nigdy tego nie twierdził \ w obecności pracowników, w większości ludzi wierzących. Tutaj j przewodniczyli Szibli i Idries, aczkolwiek ten drugi w mniejszym * stopniu. W obrębie murów medyny przetrwali przedstawiciele wielu ] ras i jeszcze większej ilości języków, więc kto urodził się niewier- { nym, nie musiał się obawiać nieprzyjemności z tym związanych. • Wyjątkiem było to miejsce i ta pora. Gdzie patrzyli ci, co wszyst- | ko widzieli, i ci odziani w wełniane szaty, i ci bez okrycia. j W mieście właściciele kafejek, restauracji, sklepów i burdeli 'j płacili haracz policji Kaszifa paszy. Kilku - nikt nie wiedział ilu - z własnej woli dopłacało w charakterze dodatkowego ubezpie- ?i czenia. Do nich należał Antonio. Kwotę wpłaty ustalał on sam na podstawie dochodów z tygodnia pracy. Czasami, gdy w szczycie sezonu turystycznego interes przynosił wyjątkowo duże zyski, An- tonio wypychał kopertę grubym plikiem banknotów i wręczał, ją Idriesowi, który następnie przekazywał ją Szibliemu. Obaj woleli nie pytać, w czyje ręce ostatecznie trafią pieniądze. - Napij się i zjedz coś. - Szibli wskazał tacę, na której w mało- wanych szklankach czekała słodka herbata miętowa oraz dwanaście \ żółtych miseczek, ozdobionych na brzegach białym metalem uda- ; jącym srebro. Tacę podtrzymywał pasek przewieszony przez szyję niewysokiego, jednorękiego mężczyzny, ubranego w szalwar kamiz i mającego długą po pas brodę, skudloną jak rozczochrana bawełna. i Fellahowie 163 Był jedyną osobą, której Szibli okazywał autentyczny szacunek, a w powszechnej opinii człowiekiem o tak szeroko otwartych oczach, że prawie już niewidomym. Kiedy wszyscy napili się herbaty i zagryźli baklawą, Szibli klasnął w dłonie i w piwnicy zaległa cisza. - Gdzie Isabeau? - zapytał. - Z żołnierzem. - A gdzie żołnierz? - Tutaj! - doleciał głos zza zasłony u wejścia. Raf przedarł się przez rozkołysane koraliki i zmrużył oczy w zetknięciu z gęstym dymem. Za nim, w nowym płaszczu i bez chusty, zjawiła się Isabeau. Nadal dygotała. - Ukrywaliśmy się - wyjaśnił Raf. - Przed kim? - Szibli wyglądał na zaciekawionego. Raf wzruszył ramionami. - Ją zapytajcie. - Powiedział to jednak łagodnie, przy czym lekko trzymał Isabeau za łokieć, prowadząc ją w stronę ławki, gdzie na końcu było trochę wolnego miejsca. - Usiądź - rzekł Szibli do Rafa. - Zapytam w stosownej porze. - Po tych słowach sięgnął pod kaftan i wydobył bloczek haszyszu wielkości książki, oznaczony z dwóch stron tłoczonymi arabskimi literami. Znalezionym w kieszeni scyzorykiem otworzył go i wyciął z rogu ciemny kawałeczek. - Nowa szysza! - zażądał. Idries zniknął za koralikową zasłoną, by wrócić z fajką wodną, do której sufi wdrobił zarówno miodowy tytoń, jak i paprochy z ha- szyszu. Pierwszy się zaciągnął i podał fajkę Isabeau. - Przykro mi, że to spotkało Pascala - powiedział współczująco, co dziewczyna skwitowała kiwnięciem głowy. - Takie jest życie - dodał z westchnieniem. - Czasem nie możemy nic na to poradzić. Jeśli wiesz, kto mu życzył śmierci, musisz mi powiedzieć. - Nie wiem - odparła słabowitym głosem, oderwana od rze- czywistości. - To przed kim uciekasz? - padło pytanie z ust Hassana, sie- dzącego w przeciwległym kącie pomieszczenia. Isabeau popatrzyła kolejno na Szibliego i Rafa, potem skiero- wała spojrzenie na pytającego. - Przed sobą - powiedziała. 164 Jon Courtenay Grimwood Szibli i Raf pokiwali głowami. Historia była dość skomplikowana, jak to zwykle bywa z takimi historiami. Wszystko wskazywało na to, że brata Isabeau znalezio- no zamordowanego w uliczce za restauracją Maison Hafsid, gdzie często dorabiali sobie pracownicy Cafe" Antonio i gdzie ów brat odpowiadał za wypieki. Pod zarzutem popełnienia zbrodni aresztowano Ahmeda, ku- zyna Idriesa, który oznajmił to wstrząśnięty i oburzony, lecz przede wszystkim zmartwiony. Pomimo łączącej ich zażyłości przyznał, że jego krewniak nie cieszył się najlepszą reputacją. Wspomniano o jego chuligańskich zwyczajach. O tym jak walił pięściami na lewo i prawo. O nadużywaniu alkoholu. - Pascala pchnięto nożem? - zapytał Raf. - Tak mówili w wiadomościach - odpowiedział Idries. - Ahmed nosił nóż? Swoim pytaniem Raf skupił na sobie rozbawione spojrzenia. - Tu wszyscy mają noże - rzekł spokojnie Idries. - Ale Ahmed był znany z tego, że wolał walczyć na pięści? - Zgadza się - przyznał Szibli z domyślnym błyskiem w oku. - Dobrze, a co ze świadkami? - drążył łagodnie Raf. Podejmo- wał niebezpieczną grę. Zdradzał im pewne rzeczy o sobie, których może nie powinni znać. Nie miał jednak wyboru, musiał ryzykować. Maison Hafsid stanowiło następny trop po Cafe" Antonio. O Isa- beau się nie martwił: Szibli przyjął ją pod swoje skrzydła, czarne i olbrzymie niczym skrzydła nietoperza, rozpostarte szeroko nad miastem i ukrywające w swoim cieniu nieodgadnione tajemnice. - Ktoś widział, co się stało? - Boże - odezwał się Hassan ochryple. - Mówisz jak poli- cjant. - Bo kiedyś byłem policjantem - odparł chłodno Raf. - Zaj- mowałem się różnymi rzeczami. Nie zawsze dobrymi. - Rozejrzał się po pozbawionej okien piwnicy, aż jego spojrzenie spoczęło na Idriesie. - To co, byli jacyś świadkowie? - Nie wiadomo - odrzekł Idries zmęczonym głosem. - Nie możemy spytać Ahmeda. Policja pozwoli na odwiedziny dopiero, gdy uznają go winnym. - Fellahowie 165 Raf pokiwał głową, jakby tego się właśnie spodziewał. - Dobra - powiedział. - Pokażecie mi, gdzie to się stało. o możliwości zastawienia słynnej siedemnastowiecznej medresy i z doskonałą lokalizacją. Równie powściągliwa (Hani lubiła to j słowo) odpowiedź z banku zawierała stwierdzenie, że jeśli Jego ) Ekscelencja nie potrzebuje koniecznie kredytu hipotecznego do s spłacania przez lata, to najkorzystniejszą opcją dla niego będzie j zwykła nie oprocentowana pożyczka (lichwa była przestępstwem), tyle że obciążona pewną opłatą manipulacyjną, podlegającą uisz- 1 czeniu wraz z ostatnią ratą. Do listu załączono wzór umowy. i Fellahowie 167 Bank posługiwał się jeszcze innymi zawiłymi terminami, jak to zwykle czynią banki w korespondencji, lecz taki był sens tej odpowiedzi. Hani następnie z fantazją podrobiła inicjały wujka. Tylko dla- tego zrezygnowała ze skanowania oryginału za pomocą laptopa, że gdyby nie dopisało jej szczęście, ktoś w banku jakąś metodą fluorescencji mógł odróżnić atrament drukarki od atramentu wiecz- nego pióra. Na sam koniec Hani odnalazła zapasowy grzebień wujka, wy- brała pojedynczego włosa i wrzuciła go do koperty. Wystraszyła się, że przedobrzy, ale cóż, stało się: zamknęła kopertę i nakleiła jedyny znaczek, jaki miała. Rankiem następnego dnia i jeszcze następnego Hani z kotem na ręku czekała na listonosza. Po wymienieniu Ifrity na gruby plik listów gawędziła o pogodzie i jednocześnie sortowała przesyłki. Upragniony list nadszedł jako jeden z pięciu. Oprócz niego były cztery rachunki, w tym trzy czerwone ponaglenia. Pożyczka została przyznana. Oczywiście, nikt nie zadał sobie trudu, żeby zapytać, czemu Aszraf bej podpisał się pod umową inicjałami zamiast pełnym nazwiskiem. Ale co tu się dziwić? Hani czytała kiedyś, że obciążono hipotecznie nawet Empire State Bu- ilding w oparciu o nie podpisany akt własności. Jego Ekscelencji pozostało już tylko przedłożyć rachunek odbiorcy (dokładnie takich słów użył bank). Hani zrozumiała, że teraz powinna wskazać konto, na jakie bank przeleje pieniądze. Tak więc napisała kolejny list, tym razem na papierze zabranym trzy dni wcześniej z biura Trzeciego Rejonu j Irygacyjnego. i Kradzież nie sprawiła jej kłopotu. Wystarczyło kupić w Le • Trianon czekoladowy deser lodowy, uszczknąć co nieco i win- l dą pracowniczą wyjechać do holu biura piętro wyżej. Nawet nie [ musiała recytować przygotowanej bajeczki o zabawkowym psie, l którego chciała zabrać z gabinetu wujka. Madame Ingrid akurat I odpowiadała w charakterze świadka przed trybunałem badającym | zbrodnie pułkownika Abada. Pod nieobecność kierownika urzędu większość pracowników niższego szczebla zrobiła sobie wcześniej- 168 Jon Courtenay Grimwood szy lunch, podczas gdy reszta ignorowała Hani lub pozdrawiała ją kiwnięciem głowy. Zabierając arkusz papieru z pojemnika na biurku wujka Aszrafa, Hani nagle zmieniła zdanie i schowała do plecaka gruby plik kartek. Jeszcze mogły się przydać. Po krótkim namyśle świsnęła też gumo- wą pieczątkę, leżącą obok drewnianego pojemnika na papier. Była kunsztownie wykonana, miała mosiężne szczypce do chwytania kauczukowej kostki i trzonek z kości słoniowej, ale tak czy owak była to tylko gumowa pieczątka. Gabinetpasza-zade Aszrafa al-Mansura, pułkownika Aszrafa beja. Patrząc na niewyraźną odbitkę na wewnętrznej stronie nad- garstka, Hani uniosła brwi. Nie wiedziała, że wujek jest pułkow- nikiem (może po prostu wyleciało jej to z pamięci), ale wcale się nie zdziwiła. Tajni agenci i płatni mordercy zawsze mieli stopnie wojskowe, to normalne. Zresztą, w Afryce Północnej prawie każdy szczycił się jakąś rangą. Hani już wychodziła z gabinetu, kiedy wreszcie uświadomiła sobie, o czym zapomniała: o neseserze z ciemnoszarymi zamkami szyfrowymi, stojącym pod czarnym płaszczem, który wisiał na wieszaku z karakułową czapką. Nigdy nie widziała tej czapki na głowie wujka Aszrafa; loczki futerka były tak mięciutkie, że prze- chodziły ją dreszcze. Czapka, płaszcz, neseser. Ukryte na oczach wszystkich. Ponieważ madame Ingrid mogłaby zauważyć zniknięcie nese- seru, postanowiła zbadać jego zawartość na poczekaniu. Czy aby nie przesadzała? Zakładając, że faktycznie ma jedenaście lat, a nie dziesięć, ustawiła datę swoich urodzin w zamku szyfrowym i ne- seser otworzył się już za pierwszym podejściem. I całe szczęście, bo mogłaby utknąć w martwym punkcie, gdyby wujek posługiwał się datą własnych urodzin. A na pewno chodziło o czyjeś urodziny. Statystyki pokazywały, że większość zamków szyfrowych właści- ciele ustawiają według daty urodzin najbliższych krewnych, ściślej mówiąc, tego typu przypadków było 73%. A Hani wiedziała, ile wysiłku wkłada wujek w to, żeby uchodzić za przeciętnego człowie- ka. Będąc synem Lilith, należało kryć się tam, gdzie wszyscy i tak patrzą, łączyć elementy tego co normalne z tym co niewidoczne. Fellahowie 169 Hani miała dużą wiedzę na ten temat. Gdyby zapomniała, starczy- łoby spojrzeć w lustro. Dłuższą chwilę analizowała tę ostatnią myśl, która co pewien czas powracała, ale nie bez przyczyny. Nie miała wątpliwości, że gdyby tylko chciała, stałaby się dokładnie taka sama jak wujek. Prawdę mówiąc, przypuszczała, że upodobni się do niego bez względu na okoliczności. Po otwarciu neseseru rozłożyła zdobycz na posadzce. Jeszcze jeden pistolet. Nie, sprostowała w duchu: rewolwer Colt. Nie mogła zlekceważyć żadnego szczegółu. Znalazła też paszport dyploma- tyczny, od miesiąca nieważny. W środku natknęła się na coś jesz- cze: złożony we czworo list od prawnika z Tunisu, adresowany do cioci Nafisy. Mając w ręku zwyczajną kartkę papieru biurowego, przebiegła wzrokiem płynne i eleganckie pismo, z prawej strony do lewej. Starała się przy tym zapamiętać każde słowo. Wyglądało na to, że Zari Moncef al-Mansur, najstarszy syn starego emira Tunisu, poślubił Sally Welham, angielską fotoreporterkę w dniu... Data wydała jej się tak nieprawdopodobna, że ją zignorowała, potem jednak zawahała się, czytając, że po pięciu dniach się roz- wiedli, a na widok daty urodzin wujka zastanowiła się głęboko. Gdyby list napisano na komputerze, uznałaby datę za zwykły błąd przy wklepywaniu tekstu, lecz pismo było odręczne. Więc jeśli nie ; zawiniło czyjeś roztargnienie, to rzecz przedstawiała się doprawdy ? dziwnie. I Wcisnęła list do kieszeni i zajęła się zdjęciami Żary z automa- \ tu fotograficznego. Była na nich młodsza, nie tak szczupła, a w jej l oczach nie czaiło się tyle zmartwień co teraz, mimo że wpatrywała się w obiektyw urządzenia z marsową miną. Na innej fotografii wujek Raf patrzył w słońce. W tle rysowała : się sylwetka Dżami ez-Zajtuna. A zatem niezależnie od tego, co Raf nagadał ciotce Nafisie przed jej śmiercią, odwiedził wcześniej Tunis, ponieważ la Grandę Mosąuee, zbudowany przez emira Ibrahima ibn Ahmeda w 856 r. , ery chrześcijańskiej, był nie tylko drugim co do wielkości meczetem i w Ifrikijji (największy znajdował się w Kairuanie), ale też jednym z najbardziej charakterystycznych zabytków Afryki Północnej. I i 170 Jon Courtenay Grimwood Na zdjęciu wujek wyglądał starzej. Właściwie, to wyglądał jak dzisiaj, a nie jak wiele lat temu, gdy zrobiono zdjęcie. Została jeszcze jedna fotografia. - O... - Hani położyła ją na ziemi spodem do góry, po czym ostrożnie spakowała do plecaka zdjęcia Żary i wujka Aszrafa przed la Grandę Mosąuće, wsuwając je między arkusze papieru z nagłów- kiem. Kolta umieściła z powrotem w neseserze. A więc pozostała już tylko ta ostatnia fotografia. Dziewczyna chyba nie pochodziła z biednej rodziny, o czym świadczyła omega na ręce i pusty futerał na aparat fotograficzny, ; zawieszony na jej szyi. Jednakże fat boysy były już mocno wystrzę- pione, a bose nogi - ubrudzone. Włosom, opadającym strąkami wokół wymizerowanej twarzy, też dużo brakowało do czystości. W jej wyglądzie nie uderzyły Hani najbardziej brudne włosy ani bose stopy. Ani też rozchełstana koszula - tak bardzo sprana, że nawet 1 jeśli w rozpięciu nie prezentował się cały biust, to reszta prześwitywała 1 przez materiał. Poruszało ją przede wszystkim lubieżne spojrzenie, J rozchylone usta, oczy utkwione w osobie trzymającej aparat. | Tego rodzaju spraw nie miała dobrze przemyślanych, podobnie j jak - podejrzewała - Zara. Mężczyźni odwiedzali burdele, a kobiety, j jeśli chciały z nimi żyć w zgodzie, patrzyły na to przez palce. Hani 1 dowiedziała się tego, podsłuchując pod drzwiami rozmów ciotek ] Nafisy i Dżalili. Co do kochanek, to jeśli mężczyznę stać było na j prowadzenie dwóch domów, nikt mu nie robił wyrzutów. Zwłaszcza j dlatego, mówiła z westchnieniem ciocia Nafisa, że to pozwalało i rozładować napięcia. Ale żeby niewierna dziewczyna? W dodatku chuda, brudna l i nędznie ubrana? Hani przyglądała się podejrzliwie fotografii. Ze zmierzwiony- ! mi strąkami jasnych włosów, pociągłą twarzą, wyblakłymi oczami s i ściągniętymi ustami, bosonoga dziewczyna musiała być niewierną. ; Jeżeli tutaj należało szukać prawdy o powodach, dla których wujek -] Aszraf nie poślubił Żary, to cała sprawa rysowała się w nowym \ świetle. Odkąd przed paroma miesiącami wujek wkroczył po scho- ] dach do kaa, Hani po raz pierwszy skłonna była przyznać, że może 1 jednak wcale go nie lubi. I Fellahowie 171 Rozdział 26 Retrospekcja - Kurwa, ale gorąco! - Podczas jazdy z prędkością 30 mil/h, co z uwagi na wyboje było igraniem z ogniem, wiatr huczał w uszach i porywał głos. Dlatego Sally powtórzyła to raz jeszcze, na wypadek gdyby Per nie dosłyszał. - No wiem - odparł lakonicznie. Kiedy ostro skręcił kierownicę czarnego jeepa w celu uniknięcia głębokiej koleiny, Sally grzmotnęła o drzwi i bluznęła nowymi przekleństwami. Jeep liczył sobie jedenaście wiosen; plastikową deskę rozdziel- czą upstrzyły liczne ślady gaszonych petów. Per z konieczności kupił model na benzynę, choć wolałby diesel. Sally wydziwiała również na czarny kolor - najdurniejszy, jej zdaniem, jeśli chcieć nim wyjechać na pustynię. Tak pomalowany samochód wręcz spijał promienie słońca, wnętrze parzyło w dotyku. Klimatyzacja, w chwili zakupu jeszcze sprawna, wytrzymała zaledwie trzy dni. Per obwiniał Sally, że to niby z powodu jej wy- chylania się za okno przegrzali urządzenie. Ona uważała inaczej: gdyby kupili kabriolet, do czego od początku go namawiała, nie potrzebowaliby klimatyzacji, a ona nie musiałaby w kółko otwierać okna, żeby pstryknąć fotkę. Obecnie znała już jego zainteresowania mitologią, zwierzyną łowną i seksem oralnym. Wiedziała, w jakim wieku po raz pierwszy zapalił skręta z koką i to, że zamierza kiedyś otworzyć restaurację. On zaś wiedział ojej bziku na punkcie robienia zdjęć. Ich rozmowy po przebrnięciu przez etap urywanych zdań skurczyły się do postaci niemal głuchego milczenia. Nadal pieprzyli się jak zwierzęta, ale po seksie nie mieli sobie nic do powiedzenia. Sally zdawała sobie sprawę, że jest wiele podob- nych związków. Zresztą, bez porównania bardziej lubiła kochać się z Perem, niż z nim dyskutować. Poza tym byli zwierzętami. A więc? 172 Jon Courtenay Grimwood Jedną ręką otworzyła leicę, wyciągnęła zużytą rolkę fil- mu i wrzuciła ją do foliowej torebki, z której oderwała świeżą roi- kę. - Powaliło cię? Co tu masz do fotografowania? Całe to absurdalne i okrutne piękno szotu el-Dżerid. Zahartowa- ne krzewy zmartwychwstawały tutaj jak Łazarz. Trawa tolerowała stopień zasolenia gleby, przy którym inne rośliny umierały. W dali na solnej równinie błyskały żółte i różowe minerały. - Nic a nic. - Zamknęła obiektyw aparatu. Obok drogi rozcią- gało się największe słone jezioro Afryki Północnej. Latem twarde jak skała, zimą częściowo zalane wodą, wczesną wiosną wysychało, pokrywało się zdradziecką skorupą i sadzawkami z solanką. Były to rzeczy cudowne i tajemnicze, mocno kontrastujące z gajami oliwnymi i wszechobecnymi żywopłotami z kolczastych grusz, które dominowały w krajobrazie, gdy wczoraj wybrali się bardziej na południe. Te spotykało się również w południowych regionach Hiszpanii, Sycylii i Grecji. Co innego tutaj. Szwed nie miał zielonego pojęcia, jak bardzo wszystko tu się różni. Zycie w tych stronach było twarde, surowe i lepiej przystosowywało do radzenia sobie w egzotycznych warun- kach skrajnej nędzy. By uniknąć zagłady, przyroda musiała pójść na kompromis. Taki sam wkrótce będzie musiał wypracować świat, jeśli nie znajdzie się lekarstwo na chorobę zwaną międzynarodo- wymi grupami interesu. Przynajmniej w tym nie mylił się Wu Jung. Aczkolwiek jej pomysły nie pokrywały się z jego wyobrażeniami. Pewnych rzeczy stary Chińczyk jeszcze nie pojmował. Atal i nawet Per też mieli własne koncepcje. Sally Welham pokręciła głową. Per skłaniał się ku liberalnym wartościom, właściwym jego klasie społecznej, rasie i wiekowi. Jej plany wobec tego szotu byłyby dla niego niezrozumiałe, podobnie >, jak pomysł na ich realizację. Był bezrozumnym ogierem, w dodatku pozbawionym ikry. Upośledził go nadmiar życiowych okazji, wy- kształcenie, prymitywne odrzucenie kalwinizmu, wór przekonań zapożyczonych z innych kultur. Gdy tymczasem ona... Fellahowie 173 Miała na tyle przyzwoitości, żeby się uśmiechnąć. Uśmiechnąć się, wzruszyć ramionami i przestać porównywać. Była taka sama, z tą różnicą że ona o tym wiedziała. - Ruiny! - odezwał sie Per na kilka sekund przed wciśnięciem hamulca. Gdy piasek zsypał się ze skarpy niczym śnieg, jeep zatrzymał się nad samym skrajem drogi, z kołem wiszącym nad rowem. - Następnym razem może byś mnie ostrzegł! - burknęła Sal- ly- - Właśnie to zrobiłem. - Otworzył drzwi i szybko się oddalił sztywnym krokiem, wyprostowany w ramionach. Westchnęła. Bez ceregieli spuściła spodnie i zaraz po piasku popłynęły siki. Chwilę patrzyła, jak ciepła strużka porusza się na podobieństwo rtęci, tylko nieznacznie dotykając spieczonej piaskowej skorupy. W tym tkwił problem. Deszcz niby siki spływał po powierzchni pustyni, by zasilić uedy i zalać szoty. Trawa rosła, owady się rozmnażały, kwitły kwiaty. Przyroda budziła się i umierała, gdy niebo otwierało swoje upusty. Z kwaśnym uśmiechem Sally zrzuciła dżinsy, szarpnięciem pozbyła się koszulki i poszła do Pera. Zapewne szukał mozaik w ruinach jakiejś nory, która według niego należała kiedyś do Rzymian. - Uważaj, żeby po tym nie chodzić - powiedział, nie oglądając się za siebie. Na czworakach zmiatał rękami śmieci. Sally dałaby głowę, że nie ma tu nic oprócz rozdeptanych śmie- ci i że prędzej zostanie papieżem, aniżeli Per natrafi na bezcenną mozaikę pod syfem, który zalegał w tym chlewie. Tak czy owak, pozwoliła mu grzebać w puszkach, plastikowych butelkach, rozmaitych zakrętkach, jednorazowych pieluchach, aż jego zapał wygasł. Obejrzał się i zobaczył za sobą Sally. Była roze- brana do naga i miała umorusane stopy. Całość uzupełniał łotrowski uśmiech na twarzy. - Połóż się na plecach - nakazała. Kiedy to zrobił, zatrzymała się nad nim i ponownie kucnęła. Jego twarz płonęła między jej udami, język szalał. Per lizał ją i póź- 174 Jon Courtenay Grimwood : niej posuwał z dzikością człowieka bezgranicznie upojonego jej ciałem. Sally nioże i była mile połechtana tym dowodem wielkiego pożądania, lecz w myślach już się z chłopcem żegnała. *** Na dnie jego śpiwora znalazła korony szwedzkie i paszport, z którego wynikało, że jest trzy lata starszy, niż powiedział. Z po- czątku miała chętkę drapnąć te pieniądze, lecz osmańscy bankierzy preferowali dolary, marki i franki, a krzywym okiem patrzyli nawet na funty szterlingi. Bóg wie, co powiedzieliby na widok koron. Poza tym, dotarła już niemal do celu wyprawy. A to co już miała, co zaszyła pod podszewką plecaka, było warte więcej niż gotówka i paszport Pera razem wzięte. Z uśmiechem odłożyła jego pieniądze. Budząc go, pieściła mu fiuta, w czym się już wyspecjalizo- wała. Potem przewróciła go na plecy i rozsunęła do końca zamek , śpiwora, aby nie zauważył rozciętego dna. Choć było już widno, kochał się z nią z zamkniętymi oczami, wyginając się pod nią konwulsyjnie. Przedstawiciele niemal każdej kultury w pewnym stadium roz- woju zwykli nazywać to małą śmiercią. I w pewnym sensie mieli rację. Seks był tą granicą, gdzie jednostka przestawała się liczyć. Wszelkie cele życia traciły znaczenie prócz tego ściśle związanego z samą nazwą, kiedy człowiek oddaje się cielesnej miłości, kreując nowe życie. W rzeczywistości nie zawsze kreował, biorąc pod uwa- gę środki antykoncepcyjne, nowinki medyczne i stopniową utratę płodności, czynniki nie brane pod uwagę przez Darwina. W trakcie aktu współżycia następowało przekazanie pochodni, która mogła palić się jasnym płomieniem lub zgasnąć, aczkol- wiek obecnie nauka podtrzymywała nawet najsłabsze płomyki. Mutacje zdarzały się nie bez przyczyny, Sally nie miała w tej kwestii żadnych wątpliwości. Galton mówił prawdę, jakkolwiek i ją interpretował. Chociaż jego tez wolała nie narzucać znajomym. \ Tylko w duchu je sobie powtarzała, i to od niedawna - odkąd zro- j zumiała, że skoro planety nie da się uratować, musi się zmienić | sama ludzkość. i Fellahowie 175 Świat potrzebował mniej farmerów, za to więcej myśliwych- f -zbieraczy. Mniej miast, więcej dziczy... - Sally? -Co? - Muszę się odlać - oświadczył Per ze zbolałą miną. i Przestała kołysać się nad Szwedem, próbując sprawić, żeby i znów zastartował. - Nie ma sprawy. - Wzruszyła ramionami i zsunęła się z niego. | Patrzyła, jak chłopak penetruje wzrokiem ciemne zakątki między [ jej nogami. ; - Zaraz będę - powiedział, zaczerwieniony. ! Zaledwie zniknął, zwinęła jego śpiwór wraz z pieniędzmi i pasz- I portem i położyła go w samochodzie obok swojego. Kiedy wrócił, f siedziała już w fotelu pasażera, ubrana i gotowa do drogi. ;> -Acoz...? I - Później - przerwała mu. - Najpierw skombinujmy coś na i śniadanie. - Spoglądając na mapę, wskazała odstęp między dwoma l czerwonymi wzgórzami. - Po drugiej stronie jest miasto, a w nim I schronisko młodzieżowe. Będzie można wziąć prysznic. i Po raz pierwszy od kilku dni Per był prawie zadowolony. | Wzgórza okazały się piaskowymi wydmami, a droga, która na początku podróży wydawała się całkiem znośna, prędko prze- obraziła się w ścieżynę. Chwiejne szczęście Pera opuściło go wraz ze zniknięciem asfaltu. Ślady opon były nieliczne i przeważnie [rozmyte za sprawą nawiewanego piasku o ziarnistości raz miału, I raz żwiru. Na najświeższe wyglądały ślady osła i wielbłąda. l i - To miasto w oazie - pocieszała Sally. - Być może starożytne. | Per chował wątpliwości za ciemnymi szkłami okularów. - Jeszcze mila i zawracamy - powiedział, kiedy z dziesięciu I minut zrobiło się pół godziny, a wzgórza zostały za nimi. i - Jasne. - Sally wzięła z kolan leicę i włożyła ją do skórza- nego futerału, który następnie wcisnęła pod siedzenie. Niedbałym ruchem umieściła rolki filmu w zagłębieniu między oparciem fotela a samym fotelem. Jeśli za chwilę nie wydarzy się nic niezwykłego, to znaczy, że była w złym miejscu, a ostatnich parę miesięcy życia mogła spisać na straty. 176 Jon Courtenay Grimwood A jednak dobrze trafiła, bo po niespełna pięciu minutach wje- chali na czujnik systemu alarmowego. Wydawało się, że zaalarmo- wała straże Moncefa paszy, kiedy jeep Pera wdrapał się na szczyt wzniesienia i tam się zatrzymał. - Cholera! - zaklął chłopak. Podzielała jego odczucia. Przed nimi malował się kompleks przysadzistych zabudowań, pomalowanych rdzawoczerwoną farbą, dzięki czemu stapiały się z otoczeniem. Na środku parkowało kilka leciwych gazików, ukrytych - niczym w hangarze - pod sporych rozmiarów siatką maskującą, która zdawała się być rozpięta tam od wieków. Pod podobną wiatą dwie małe jak mrówki postacie praco- wały przy śmigłach helikoptera. Promienie słońca błysnęły na jednym z dachów, kiedy żołnierz obrócił lornetkę i wreszcie przyuważył jeepa. - To mi wcale nie wygląda na miasto w oazie - stwierdził Per i gwałtownie wrzucił wsteczny. Gdzieś w dole wciąż wyła syrena. - Wojsko! - powiedziała Sally, choć nie potrzebował ostrzeże- nia. Każdy, nawet Per upalony najgorszym świństwem, zobaczyłby pięciu wyrostków rozstawionych wzdłuż dróżki, mierzących z ka- rabinów w szybę samochodu. - Kiepski pomysł. Per w odpowiedzi wcisnął gaz, skręcił w lewo i wrył się w zbo- cze wydmy. Dlatego to właśnie on, a nie Sally został postrzelony w nogę przez czternastolatka w markowych bojówkach, okularach od Armaniego i jedwabnej kufijji. Wszystkie kule trafiły w dolne partie samochodu; w wyniku długiej serii z karabinu najbardziej ucierpiały koła i drzwi. W ramach szkolenia bojowego nauczono żołnierza, że jeśli to możliwe, powinien brać jeńców żywcem. Sally otworzyła drzwi, wyrzuciła plecak i wyszła z rękami na karku. Bywała w niejednej opresji, więc znała procedurę. Nie cze- kając na polecenie, przyjęła odpowiednią postawę; nachyliła się tak nisko nad maską auta, że czuła bijący od niej żar. Tymczasem Per trzymał na wyciągnięcie ręki białą koszulkę i, tłumiąc szloch, powiewał nią histerycznie za oknem. Sally miała mu już zwrócić uwagę, że na pustyni kolor biały niekoniecznie oznacza chęć poddania się (chorągiew Mahdiego też była śnieżno- biała, póki kurz, krew i kule karabinów maszynowych nie zamie- Fellahowie 177 niły jej w brudne strzępy), lecz postanowiła go nie straszyć. Straż emira składała się chyba z kompetentnych żołnierzy, potrafiących rozpoznać idiotę. *** - Książę Moncef? - Sally wskazała położone niżej zabudowa- nia. Choć nikt nie odpowiedział, miała wrażenie, że przynajmniej jeden zrozumiał pytanie. Chyba samo słowo „Moncef brzmiało znajomo w jego uszach. - To znany człowiek - dodała. - Sadzi rośliny tam, gdzie inne umierają. Żołnierka z najbardziej odstającymi kośćmi policzkowymi przyglądała się jej z zainteresowaniem. Ponieważ pluton składał się z samych kobiet, a wszelkiego rodzaju żeńskie wibracje, na poziomie świadomym i podświadomym, wyrobiony w szkole homoradar Sally natychmiast wychwytywał, była w stanie stwierdzić, że żołnierka oceniają wyłącznie przez pryzmat swojej pracy. - On poprawia przyrodę - ciągnęła, zastanawiając się, czy to co właśnie powiedziała, nie jest bluźnierstwem w Afryce Północnej. - Wykorzystuje potencjał dany przyrodzie przez Boga - poprawiła się - i pozwala jej się rozwijać. - Według ciebie, to dobrze? - Chociaż kobieta w randze po- rucznika niewątpliwie znała angielski, zadała pytanie po francusku, robiąc to w aroganckim, iście paryskim stylu. Sally patrzyła na nią, zdziwiona. - To geniusz. -W jakim sensie? - To znaczy, że po jego ingerencji w dziedzinę sztuki lub na- uki zmienia się jej oblicze... Tak mnie uczono na uniwersytecie I -dodała. 1 - Co studiowałaś? i - Genetykę w Selwyn College w Cambridge. - Ta nazwa przy- I padkiem wpadła jej do głowy. Aczkolwiek, jeśli się nad tym zasta- [?. nowić, nie był to czysty przypadek. Tam właśnie dostał się Drew, i miłośnik nunczaku. I Kobieta pokiwała głową i rozluźniła kufijję, która przeszkadza- : ła w mówieniu. Okazało się, że nie jest rodowitą Arabką; z twarzy 178 Jon Courtenay Grimwoodj wyglądała na Europejkę. Kiedy przemówiła, w jej głosie dało siej wyczuć wyraźne rozbawienie. j - Przypuszczam, że chcesz się spotkać z Moncefem paszą. - Jeśli to możliwe. ] - Prawdopodobnie dałoby się to załatwić - stwierdziła Eugenie j de la Croix. Blond włosy, małe piersi, mleczna karnacja... Najpierw Ś przesłuchanie, a później... czemu nie? Uśmiechnęła się kwaśno. ] W połowie drogi ze wzgórka, gdy z tyłu pozostał tymczasowo I porzucony jeep, a z przodu wznosiły się zabudowania wioski, Sally j chwyciła się za brzuch i błagała, prawie we łzach, żeby ją rozwią- i zano. Musiała skorzystać z rosnących opodal ciernistych krzaków, \ i to szybko, inaczej popuści w mąjty. i - Tylko nie idź z plecakiem. Sally pokornie kiwnęła głową, rzuciła plecak żołnierce pod j nogi i pobiegła w krzaki z nieprzystojnym pośpiechem. Gdy tylko i się skryła, kucnęła i wydłubała kapturek antykoncepcyjny, który i zaraz zagrzebała w piachu. Następnie policzyła do sześćdziesięciu j i naciągnęła szorty. - Lepiej ci? Sally uśmiechnęła się do kobiety. - O wiele lepiej. Dziękuję. I Fellahowie 179 Rozdział 27 Poniedziałek, 28 lutego, Wtorek, 1 marca Kozy pasły się w trzech pomieszczeniach na zapleczu, dokąd przedostawały się z mrocznego dziedzińca przez wyrwę w murze. Były to białe zwierzęta z czarnymi pyskami i krótkimi rożkami, zbyt tłuste i oswojone, żeby wypadać przekonująco w roli żebraków. Poza tym, zdradzały je skórzane obroże. Większość kóz hodowanych w medynie mogła poszczycić się co najwyżej sznurkiem. Edvard trzymał je dla rozrywki i rzeczywiście, umiały rozwe- selić gości przy obiedzie. Wieczorem bowiem schodzili się do Ma- ison Hafsid przyjaciele Kaszifa paszy: zamożni, podróżujący poza granicami Ifrikijji, na tyle już przesiąknięci kosmopolityzmem, że płacili za przywilej zjedzenia elegancko podanych tradycyjnych potraw w sali jadalnej chylącego się ku ruinie, pełnego przeciągów ifrikijskiego pałacyku, stojącego naprzeciw meczetu nadal zwane- go nowym, ponieważ wzniesiono go w czasie boomu handlowego w połowie XVIII wieku. Właścicielem Maison Hafsid był starszy, wysoki Madagaskar- czyk, Abd ar-Rahman, któremu dlatego dano takie, a nie inne imię, ponieważ było jednym z tych najmilszych Bogu - według Proroka. Matka często mu przypominała: „Imię nie jest bez znaczenia, bo po imieniu zostaniesz wezwany na sąd ostateczny". Przed dziesięcioma laty, po przybyciu do Tunisu, Abd ar-Rah- man zrobił z siebie Edvarda i pod takim imieniem prawie wszyscy ;go znali, łącznie z Kaszifem paszą i jego matką lady Maryam. Ale jako właściciel Maison Hafsid, wciąż kazał się nazywać Abd ar-Rah- manem, gdyż to imię naprawdę coś znaczyło. I właśnie jako Abd ar-Rahman miał również udziały w Cafe" Antonio i trzech innych Restauracjach. - Skończyłeś? - krzyknął. - Kończę - odpowiedział Raf i uniósł tasak. Stal przecięła mięso | wgryzła się w drewno. Krojąc jagnięcinę na nierówne plastry, zsu- - 180 Jon Courtenay Grimwooij wał je z deski do szklanej misy. W niektórych kuchniach spotykaK się specjalistów od krojenia, lecz w Maison Hafsid zajmowała sii tym osoba doraźnie wyznaczona przez Edvarda. Dzięki temu kawałki nie miały zbyt regularnych kształtów. i - Zabieram - powiedziała Isabeau i zniknęła z misą. I - No i jesteśmy - rzekł Raf wyłącznie do siebie. W jego głosU odbiło się warczenie lisa. Tak wyglądał ich kompromis. Lis nadal mówił, lecz Raf miał świadomość, że razem stanowią jedność. N^ razie obaj na tym dobrze wychodzili. - Właśnie - podjął. Próbowaj nie zwracać uwagi na to, że lis bezustannie zadziera nosa. Jakby td nie Raf czy zbieg okoliczności, ale on sam sprawił, że Raf znalazł się w kuchni Maison Hafsid, gdzie popełniono morderstwo i skąd kulinarne specjały wędrowały na stoły wpływowych dygnitarzy^ - Jesteśmy tam, gdzie trzeba. ; Gdyby lis był kimś innym, Raf mógłby mu wytknąć, że jego plan wymknięcia się na poszukiwania Ibrahima ibn Ishaqa z Isaac & Son w Kairuanie nie zakończył się całkowitym sukcesem. A takżej wspomnieć, że Ci Co Chodzą Nago nie okazali się mózgami rewo-| łucji wbrew zapewnieniom Eugenie. Przyznałby również, że tęskni za Zarą i Hani i błąka się po mieście, do którego - jeśli wierzyć] przeczuciu - trafił tylko po to, żeby nie być w domu. j Ale to wszystko byłaby rozmowa z samym sobą. Obaj to wie-j dzieli. \ Zdarzały się łaźnie tureckie, gdzie nie było tak gorąco jak] w piwnicznych kuchniach Maison Hafsid. Każdy to mówił Rafowi,! a on zaczynał im wierzyć. Idries zabrał go nawet do jednej z bied-j niej szych publicznych łaźni za głównym targowiskiem, straszącej] popękanymi kafelkami i połamaną mozaiką. Przesiadywał tamij w otoczeniu kilkunastu nieznajomych, gdy pot wypływał z niego| wszystkimi porami ciała, a odziany pracownik polewał wodą roz-J grzane kamienie. i W komnacie służącej do mycia się śmierdziało wysiłkiem fi-| zycznym i rzeźnikami, którzy na co dzień trudnili się zabijaniem, by wyszorować się raz czy dwa razy w tygodniu, bo tylko na tyle mogli; sobie pozwolić. Zwracali się z życzliwością do obcego mężczyzny, który z nimi przebywał. Może nie przyjacielsko, ale życzliwie na 'ellahowie 181 ewno. Pewnego razu, gdy dyskutowano o meczu Carthage Dynamo Sophią Crescent, zabrał głos w rozmowie. Ludzie zwykle odnosili ię do siebie z rezerwą, panowała atmosfera elegancji - szczególnej, o z poprawką na goliznę i nędzę. Co innego w Maison Hafsid. Tutaj nikt nie silił się na uprzej- IOŚĆ, przynajmniej na dole w kuchni. Rozmowy zazwyczaj przebie- ały w tonie ostrych, niewybrednych docinków, za które w prawie ażdym barze w Seattle dostałoby się nożem pod żebro. W kącie cienny głośnik wypluwał z siebie rozdzierające dźwięki muzyki / stylu nu/rai. W kuchni Raf nie odzywał się normalnym tonem, ylko krzyczał wśród chaosu i pary. A inni krzyczeli na niego, •rzeważnie o jego rodzicach, rasie, orientacji seksualnej i marnych erspektywach na dożycie starości. Jeśli ktoś się obrażał u Edvarda, szukał sobie innej pracy. Praw- ię mówiąc, jeśli komuś nie leżała ta robota, zmieniał branżę na taką, v której nie byłby narażony na tyranie w najdziwniejszych godzi- lach, obcesowe traktowanie i tanie narkotyki kiepskiej jakości. - Hej, ty! - zwrócił się Edvard do Rafa, kiedy ten przechodził, hwiejąc się pod ciężarem zabitego jagnięcia. - Muszę wybadać, b czego się nadajesz. Wyglądało na to, że do kuchni trafiają męty trojakiego rodza- u: ścigane przez kogoś głuptaki, którzy nic innego nie potrafią, ;enialni i rozkapryszeni artyści tudzież najmici zainteresowani [łownie zarobkiem, solidni i godni zaufania kucharze. Kiedyś pe- vien Amerykanin ochrzcił swoim imieniem tę zasadę, lecz Edvard łowem o niej nie wspomniał; chciał tylko wiedzieć, do której grupy alicza się Raf. - Do wszystkiego. - Do wszystkiego? - Stary Madagaskarczyk długo lustrował wojego ostatniego rekruta i wreszcie walnął go w ramię. - Lubię akich cudaków - skonstatował z akcentem twardszym niż skorupa >rzecha. - Dłużej u mnie zostają. W Maison Hafsid Raf musiał oduczyć się wszystkiego, cze- 50 nauczył się w Cafe" Antonio. Tutaj nikt nie podałby miecznika mi spieczonego kurczaka, nawet gdyby klient grzecznie poprosił. *óki co, zadaniem Rafa było duszenie jagnięciny (z kością, tłusz- 182 Jon Courtenay Grimwood czem i skórą). Ordynarnie pokrojone kawałki wędrowały na stół w żółtej polewie z moroszek, które sprowadzano drogą lotniczą aż z Góry Stołowej. Zważywszy na ceny wytwornych dań, serwowa- nych w Maison Hafsid, Raf podejrzewał, że maliny lecą pierwszą klasą. - Prędzej! - warknął Edvard. Raf pokiwał głową, lecz szef wrzeszczał na kogoś innego. Nieopodal na marmurowej płycie stała bateria misek z rozma- itymi ziołami i przyprawami, regularnie napełnianych przez jedena- stoletniego chłopaka, który bądź to zdzierał więdnące liście lebiodki z grubych łodyżek, bądź ścierał nasiona muszkatu na maleńkiej tarce, zawieszonej na sznurku pod szyją. Raf używał mnóstwo oregano i gałki muszkatołowej, a także oleju z oliwek, anchois, suszonych, jagód jałowca i niewielkich strączków, których nie znał z nazwy, a które szef dodawał do niemal każdej potrawy. Na stanowisku za plecami Rafa syczał wielki aluminiowy gar, j nagrzany do temperatury niespełna 100 stopni, który tworzył własny mikroklimat. Uzyskiwały w nim miękkość wszelkie odmiany ma-i karonu, najczęściej tasiemki, jak też osobliwe kluski miejscowego; wyrobu, które trafiają na wrzątek półprzezroczyste, a wychodzą] prawie niewidzialne. Tych akurat dodatków nie spożywano zaj wiele, sądząc po tym, ile ich zsypywano z brudnych talerzy do] metalowego korytka, stojącego pod ścianą. Kluski i makaron były] chyba czymś pośrednim między podstawowym składnikiem dania a przybraniem. -Ktośdo szóstki! Szef odnalazł wzrokiem Rafa, który podniósł.pięć palców i kiw- ?, nął głową. Za pięć minut duszone mięso jagnięce, przeznaczone dla gości przy stoliku nr 6, zaliczy następny etap: układanie na talerzu. • Tym właśnie różniło się gotowanie na serio od tego w domu. Da- nie w restauracji musiało być przystrojone, tak samo jak klientela.^ Artystycznie położona gałązka lub malutka domieszka sosu, pra- wie bezwonnego i pozbawionego smaku, potrafiła ukryć kulinarne grzeszki równie łatwo, jak dyskretny makijaż i odpowiednie ubranie: kryją niedoskonałości ciała. Ciepłe talerze, gustowne meble, ele- ganckie przybrania i wyborne potrawy; wymogi wytwornej kuchni: iFellahowie 183 |w restauracji Maison Hafsid były mniejsze, niż się wydawało jej joddanym klientom. S - Trzy! - krzyknął szef. I Raf zakołysał patelnią i zaraz poczuł zapach oleju, sparzonej \ skóry i oregano. W drugiej części piwnicy znajdował się piec opa- [lany drewnem, do którego Raf czasem zanosił połeć jagnięciny lub [wołowiny starannie opieczony z wierzchu, ażeby para z surowego l|, [mięsa nie naruszyła pustynnej suchości pieca. To zadanie właściwie I nie należało do niego, ale zbierał punkty, chwytając się najgorszych [robót i pomagając w przenoszeniu skrzyń zbyt ciężkich jak na jedną \ osobę. Dzięki nylonowemu situ, odrobiny chablis i nerwom ze stali | uratował sos ogórkowy do lipienia, przelewając go na ciepły talerz [na kilka sekund przed przekazaniem talerza do okienka. Gdyby mu się nie udało, oczywiście popadłby w niełaskę, ; albowiem sos pochodził aż z algierskiej restauracji. Dopiero teraz J j Edvard przekonał się o prawdziwości hardych słów Isabeau, która ! twierdziła, że Raf był zastępcą szefa kuchni w Seattle. Aby jednak | zdobyć ostateczny dowód, na oczach przyglądających się pilnie f kuchcików dał mu czerwoną rybę z całkiem dla niego nieznanego ; gatunku, kazał wziąć nóż i filetować. ! Wyciągnąwszy zza pasa sabatiera, Raf posmarował osełkę i i zabrał się do ostrzenia. Równocześnie obmierzał wzrokiem rybę: j przyglądał się krzywiznom jej obrysu, studiował geometryczne za- t lezności związane z położeniem odbytu, oczu i płetwy grzbietowej i oraz patrzył, jak zmieniają się łuski przy ogonie. f Kiedy zaczął chlastać nożem, robił to w sposób błyskawiczny. i Ułożenie ciała i swobodę ruchów nadgarstka przejął od mistrza [ suszi, właściciela portowej knajpki, którą często odwiedzała Hu • San, niegdysiejsza szefowa Rafa. Zaraz na początku swej przygody i z Bractwem Pięciu Wiatrów, jak nazywała się najbardziej wpływowa [ triada w Seattle, przeżył tam szczególnie pamiętny wieczór. Przez ! [ pewien czas, gdy na stoliku zjawiały się kolejne drobne potrawy, |. a Hu San posilała się w milczeniu, podziwiając imponujące kawałki [ surowej fugu, Raf sądził, że czymś jej podpadł, by nagle uświadomić s sobie - kiedy podniosła wzrok i niewymuszenie uśmiechnęła się do j niego - że ona chce się z nim przespać. 184 Jon Courtenay Grimwood Sam jeszcze nie zaczął się golić, gdy ona dobiegała czterdziest- ki, lecz gustowała w tym co świeże i surowe. Koniec końców, do niczego między nimi nie doszło, bo gdy jej lincoln zatrzymał się • przed jego domem, pożegnała się z nim grzecznie i zostawiła go w deszczu na chodniku. Raf ciął nożem trzykrotnie. Raz żeby odsłonić i usunąć wnętrz- | ności, a potem żeby wyfiletować jedną stronę i drugą. Skórę oddzie- , lił płynnym ruchem kciuka, nie używając noża, aby nie uszkodzić j mięsa. \ - Już? - zapytał Edvard z nieprzeniknionym wyrazem twarzy. Raf pokiwał głową i patrzył, jak szef każe chłopakowi przy- ; nieść wagę. Najpierw zważył wnętrzności, później z osobna filety i na końcu ości i skórę. - No, myślałem, że będzie gorzej - zawyrokował. Raf żachnął się w duchu, lecz niczego po sobie nie dał poznać. ' Spojrzał na strzęp skóry tak czystej, że mogłaby od razu zostać gar- ] bowana. Do kręgosłupa i żeber nie przylgnął najdrobniejszy skrawek i mięsa, nacięcia przy ogonie i skrzelach były bliskie perfekcji. - Wyszedłem z wprawy - oświadczył, czym wywołał blady j uśmiech na twarzy chudego szefa kuchni. \ Gdzie przedtem kucharzył? Raf wymienił pizzerię Antonia ] i pięciogwiazdkowy hotel w Seattle - tak sławny, że nawet milcząca j i apatyczna Isabeau znała go ze słyszenia. j - To prawda? Pytanie było zaadresowane do Isabeau. Niemal uprzejmym \ tonem. Nikt nie rozmawiał o tym z Rafem, ten jednak umiał czytać z oczu. Bez wyjątku wszyscy obecni w kuchni wiedzieli o tym, że ] zamordowano jej brata. Nawet Edvard brał na to poprawkę. ] - Dotąd pracował u Antonia - powiedziała. - Za hotel nie 1 ręczę. } - Czemu chcesz zmienić pracę? - Długi - odparł Raf. - Czekam, aż mi zapłacą. - U mnie ludzie pracują ciężej - rzekł chłodno Edvard. - Wierz mi, każdy cent będzie kosztował cię litr potu. Tak więc wpadła mu ta fucha, którą mógł się cieszyć przynajm- niej do chwili wyjścia z więzienia kuzyna Idriesa... jeśli w ogóle Fellahowie 185 go wypuszczą. Dwie sprawy nie budziły wątpliwości. Po pierwsze, gdyby się sprawdził, Edvard mógłby go zatrzymać bez względu na cokolwiek. Po drugie, gdyby kuzyn Idriesa miał dłużej gnić w mam- rze, Raf dopóty by pracował, dopóki Edvard nie znalazłby kogoś lepszego na jego miejsce. Ale na początek musiał przez cały dzień paplać się w mydlinach, i to za friko. Takie były zasady. Czyścił talerze z resztek, spłukiwał je wodą pod ciśnieniem i pakował do zmywarki wielkości małej ciężarów- ki, gdzie przebywały tyle czasu, ile potrzeba było pewnemu starszemu Filipińczykowi do poparzenia paluchów od rozpalonej do czerwoności patelni. Mowa o czterech godzinach. Facet chciał dalej pracować, lecz Edvard kazał mu owinąć rękę ścierką z lodem i wracać do domu. Dopiero gdy obiecano mu wypłacić pełną dniówkę, chlipiący mężczyzna wyszedł z kuchni na korytarz, którym szło się do scho- dów prowadzących na uliczkę za restauracją. Pomimo to ktoś musiał towarzyszyć mu w drodze po schodach i przegonić na zewnątrz. „Mogę robić za niego" - zaproponował Raf. „Jeśli coś spieprzysz, fora ze dwora!". Raf przyjął to za zgodę i rozebrał się do luźnych, bawełnianych spodni, które pożyczył od Antonia i zamierzał kiedyś oddać... kiedy wszystko się jakoś ułoży. Podano mu biały fartuch. „Fajne blizny". Szef uśmiechał się na poły ironicznym uśmieszkiem, jakby jego własne blizny okazałyby się sto razy bardziej imponujące, gdyby przyszło mu zdjąć białą bluzę z imieniem „Edvard" wy- szytym czerwoną, jedwabną nicią nad kieszonką. Sądząc po krzy- wych szramach na nadgarstkach i żółtym zgrubieniu u nasady kciuka, grubym jak pancerz żółwia, wszystko było możliwe... Zatem Raf kroił cielęcinę, dusił koźlinę i piekł na ruszcie prze- piórki, a tak w ogóle zajmował się przekazywaniem potraw, co robił na czas i zgodnie ze wskazówkami. - Wiesz, że to nie jest umiejętność? - Co niby? -Ten syf. Zaprojektowano cię do radzenia sobie ze wszystkim. Tylko mi nie mów, że nie wiesz, jak działają mechanizmy przysto- sowawcze. 186 Jon Courtenay Grimwood - Hej, białasku... Nic ci nie jest? Zajęty wycieraniem patelni, Raf podniósł wzrok i ujrzał przed sobą wysokiego Madagaskarczyka z marsową miną. Gapili się na niego też inni. - Nie, nic - odparł. - Czasem gadam do siebie. - W takim razie rób to w wolnych chwilach - powiedział Edvard. Podeszli do starego, czarnego stołu, który wyglądał, jakby wygrzebano go ze zgliszczy francuskiej zagrody. Ogień nadtrawił go z jednego boku, lecz - prawdopodobnie wiele lat temu - ktoś zeskrobał spaleniznę tępą częścią noża i przystawił stół do ściany uszkodzoną krawędzią. - Napij się - rzekł Edvard, nalewając Rafowi marc do kielisz- ka - i posłuchaj mnie uważnie. Miałbym dla ciebie robotę, gdybyś chciał sobie dorobić. Słyszałeś o przyjęciu Kaszifa paszy? Któżby nie słyszał w Tunisie? Z inicjatywy matki najstarszy syn emira zapraszał gości na uroczysty obiad dla uczczenia czter- dziestej piątej rocznicy ślubu rodziców. Gdyby oboje pojawili się na przyjęciu, spotkaliby się po raz pierwszy od przeszło czterdzie- stu czterech lat. Ten obiad miał być próbą zaleczenia ran ze strony Kaszifa paszy, świadectwem jego dojrzałości i ofertą pokojową dla ojca. Tak głosiła oficjalna wersja. -Mam gotować? W oczach starego mężczyzny pojawił się błysk wesołości. - Aż taki dobry nie jesteś - stwierdził. - Będziesz donosił do stołu. Pasuje ci? - Oczywiście. Właśnie o takiej okazji marzyłem. *** Żonglując tłustą grudą harissy, Isabeau próbowała nie dopuścić, żeby tłuszcz skąpał na dżinsy. Edvard wolał suszoną mieszankę, która wymagała dodania oliwy, ale że Isabeau i Raf nie znaleźli na Marchć Central dobrego towaru, kupiła świeżą pastę. Podejrzewał, że to ich właśnie różni. Gdyby stary Madagaskar- czyk jego wysłał na bazar po suszoną harissę, nie byłby zawiedzio- ny. Raf kupiłby najlepszą po rozmowie z kilkoma sprzedawcami. Fellahowie 187 Jednakże zlecono mu tylko kupno jagnięciny. Miał też pogadać z Isabeau. Westchnął. - Co jest? - zapytała. - Edvard martwi się o ciebie. - Wzruszył ramionami. - Wszyscy się martwią. Weź sobie wolne, to ci dobrze zrobi. Może powinnaś wrócić do Tarbarki? - Raf wymienił miasto na północnym wybrzeżu, jedyne takie w Ifrikijji, gdzie potomkowie francuskich kolonistów nadal przeważali nad mieszkańcami z arabskim i berberyjskim rodowodem. - Dlatego wysłano nas razem? Żebyś mi zaproponował powrót do babci? - Mniej więcej. - Otóż to. Widzę, że to byłoby każdemu na rękę. Problem z gło- wy, co? Isabeau zmarnowała się, trzeba ją wysłać na zieloną trawkę. - Mówiła głosem na tyle donośnym, że mężczyzna stojący przy sto- isku ze skorupiakami przestał zgarniać kruszony lód na marmurową tackę i obserwował ich z metalową łopatką w dłoni. - Myślę, że szef patrzy na to inaczej - stwierdził Raf. - Czyli jak twoim zdaniem? - Próbuje ci pomóc. - Nikt mi nie pomoże - powiedziała z przekonaniem. - Co się stało, to się nie odstanie. Pascal nie żyje i żadna siła nie przywróci go do życia. Muszę się z tym pogodzić. - Błyszczące łzy płynęły po jej zasmuconej twarzy. - Nic tego nie zmieni. *** Dźwigając na ramieniu tłumok z jagnięcego mięsa, Raf pa- trzył, jak ludzie w tłumie wolą ustąpić mu z drogi, niż ryzykować utytłanie ubrania zwierzęcą krwią. Ziemia w zadaszonym bazarze była mokra od stopionego lodu i śliska od rozdeptanych na miazgę pomidorów. Na tłustych, zielonych ścianach gromadziła się wilgoć. Na prośbę Isabeau szedł przodem. Potrzebowała przestrzeni i czasu, żeby powstrzymać łzy. Wyszli niedaleko Bab el-Bahar, bramy morskiej miasta w daw- nych czasach, zanim tereny między medyną a Zatoką Tunisu zostały . 188 Jon Courtenay Grimwood przez francuskich inżynierów wyznaczone pod budowę quasi-pa- ryskich bulwarów, które tak się zestarzały, że same już zasługiwały na miano zabytkowych. Bab nadal funkcjonował jako główne wejście do obwarowane- go murami serca Tunisu. Prawo zabraniało zmiany przeznaczenia użytkowego budynków w obrębie medyny. Sklepy pozostawały sklepikami, a kawiarnie kawiarniami, lecz na ich utrzymanie mało j kto miał pieniądze, tak iż nawet słynne bazarowe dachy, które po- j grążały w półcieniu całe ulice, były zniszczone i dziurawe. Szczer- by rysowały się czasem jak błyskawice, niejednokrotnie równie j niebezpieczne. i Istniały także uliczki, gdzie ludzie raczej mieszkali, niż zajmowali j się wytwórstwem i sprzedażą. Stojące tam domy spozierały na dzie- ] dzińce tak samo, jak warowna dzielnica spozierała na bazary, a szeroki j krąg ville - na warowną dzielnicę. W medynie były małe placyki, ] przez nikogo nie zaplanowane; po prostu w tych miejscach zbiegało \ się tyle wąskich uliczek, że inaczej ludzie utykaliby w ścisku. Przy jednym z takich placów ulokowała się restauracja Maison i Hafsid. Jedne i drugie drzwi wejściowe do budynku były nabijane \ ćwiekami, co się powszechnie zdarzało, jak również uklepanymi '< młotkiem paskami czarnego żelaza, tworzącymi półksiężyce, spirale i sześcioramienne gwiazdy, które z kolei zdobiły jedynie bogatsze \ domostwa w medynie. Drzwi były do siebie bliźniaczo podobne, nie różniły się ani jednym półksiężycem czy spiralą. Raf minął je i obszedł budynek, kierując się do drzwi od stro- ny zaplecza. Walczył z martwym cielęciem, aby za bardzo się nie i ufajdać podczas zdejmowania go z ramienia, czemu przyglądali i się Isabeau i chłopiec w drzwiach naprzeciwko. Chłystek w wieku l może siedmiu łat sortował słomkowe kapelusze: na jedną stronę i odkładał te zniszczone zimowymi deszczami, na drugą - zdatne ,' jeszcze do sprzedaży. W każdym mieście było podobnie. Kręgi ubóstwa i dostatku zachodziły na siebie. Rzecz w tym, że nikt nie parał się pisaniem przewodników po najbiedniejszych zakątkach Londynu i Nowego Jorku, Zurychu i Seattle. A nawet jeśli tak, to z pewnością w języku, którego Raf nie znał. Fellahowie 189 - A może on coś widział? Pytali go? - Co? - Isabeau zdawała się skonsternowana. - No tego chłopca. - Raf skinieniem głowy wskazał malca, który wpatrywał się w nich uważnie. - Może nikt go nie pytał, czy widział... - Urwał, widząc, że Isabeau przestała go słuchać. Z twarzą zasłoniętą rękami oparła się o ścianę blisko schodów, które prowadziły w dół do kuchni w piwnicy. - No już dobrze... - palnął najgłupiej, jak tylko mógł. -Wcale nie! Chwycił jagnię i duży kawał harissy, który Isabeau starannie owi- nęła papierem pergaminowym, po czym zszedł po schodach do krót- kiego korytarzyka i dotarł do kuchni. Tam rozmówił się z Edvardem, zwolnił się na chwilę z pracy, żeby odprowadzić do domu Isabeau i wyszedł z powrotem na ulicę. Isabeau stała dokładnie w tym samym miejscu, gdzie ją zostawił. Chłopiec z kapeluszami zniknął. *** Sól na języku. Raf obudził się z nagą Isabeau w ramionach. Już sam ten fakt budził niepokój. Ale jeszcze gorszy był nieznośny ból głowy i widok paczki prezerwatyw przy łóżku. Leżały niewy- korzystane, czego nie dało się powiedzieć o butelce po brandy. Wy- ciągnąwszy jedną z nich, Raf zmrużył oczy, by przeczytać drobny druczek. Amerykańskie, co właściwie mógł poznać po opakowaniu z wizerunkiem złotej monety. Znak jakości, data ważności, ostrze- żenie ministra zdrowia o retro wirusie... - Należały do brata - odezwała się Isabeau, otwierając oko. Ruszanie głową sprawiało ból, więc Raf tylko patrzył, jak naga dziewczyna znów zasypia. Termin ważności miał upłynąć dopiero za dwa lata. Raf bardzo wolno wysunął rękę spod szyi Isabeau i przekręcił się, aż nogi zawisły nad krawędzią żeliwnego łóżka. Usiadł i na- tychmiast tego pożałował. W czasie gdy ustępowały mdłości, bawił się w otwieranie i zamykanie oczu: w pierwszym przypadku pokój wirował, w drugim - nieruchomiał. Między tymi obrotami i chwi- lami ciemności bawił się też w przypominanie sobie, co znajduje się wokół niego, i zastanawianie się dlaczego. 190 Jon Courtenay Grimwood '• Niegdyś drogie i eleganckie, a obecnie mocno podniszczone okno błyskało jedną dużą szybą. Pokój Isabeau był bezduszny, niemalże przygnębiający. Na metalowym stoliku stała mała wieża stereo, tak samo chromowana jak ten stolik. Aczkolwiek boki urzą- i dzenia pod warstwą chromu były plastikowe. Na ścianach nie wisiał I żaden obraz. Nie było lustra ani toaletki. - To nie jej pokój, prawda? ] - Nie - zgodził się Raf z samym sobą. - Nie jej. ] Tego pokoju nie ogrzewało żadne uczucie, gdy tymczasem I mieszkanie Isabeau musiało być" podszyte swoistą ironią. Pełne j pamiątek po niedawno odrzuconym dzieciństwie. Plakat z Chebem ] Raiem. Tabun chińskich kiczowatych źrebaków w kolorze niebie- j skim, łaciatych od kurzu, galopujących gdzieś na szklanej półce. \ Wazon o nijakich kształtach. Anorektycznie chuda marmurowa < Madonna, jakie sprzedaje się w St Vincent de Paul. Raf wygłuszył ból głowy i zastanowił się głębiej. Ktoś taki jak on, a właściwie ktoś jak osoba, którą stał się po \ przybyciu do al-Iskandarijji, mógłby nosić na ręce nefrytowe pa- ciorki i zarazem kółko na klucze ze srebrno-koralowym medalio- nem Matki Boskiej Fatimskiej, lecz Hani ani Zara nie trzymałyby przedmiotu zakazanego tylko dlatego, że im się podoba. Nawet na zardzewiałego antycznego Buddę, którego Raf znalazł na bazarze i postawił we wnęce w kaa, dziewczyny patrzyły z mieszanymi uczuciami. Również Donna nie darzyła przyjaźnią posążka, a prze- cież była katoliczką. Co oznaczało, że... - Niech zgadnę - powiedział Raf. - Siedzisz w pokoju nieży- jącego człowieka obok nagiej kobiety i przyswajasz sobie wykład z religioznawstwa? Właśnie o to chodzi, przytaknął sobie w duchu. Przeleciał Isabeau. Nieważne, że wspomnienie tego zdarzenia przesłoniły narastające wątpliwości, dawka trującego alkoholu i dół emocjonalny. Samo to, że prowadził ze sobą tę rozmowę, było wy- starczającym dowodem. Ściągnąwszy kocyk z Isabeau, sycił się jej widokiem. Wpisywał na stałe do pamięci jej wysokie piersi, miękki brzuch i krągłe biodra. Fellahowie 191 Mimo woli porównał jej figurę ze wspomnieniem Żary. Dostrzegając podobieństwo, doznał wstydu. Jedyną uderzającą różnicę - oprócz tego, że z jedną się pieprzył, a z drugą nie (choć ta, z którą się pie- przył, nie była tą, którą kochał) - stanowił mały krzyżyk na złotym łańcuszku, wciśnięty bokiem w szparę między piersiami. - Aha - mruknął. Choć marmurowa Madonna z jego wyobrażeń wciąż czekała na wyjaśnienie. Za oknem platany. Chromowane żaluzje. Biegnąca przez pół pokoju rysa w posadzce, gdzie wzdłuż linii naprężenia najpierw skruszyła się fuga, a potem zaczęły pękać płytki. Te były wszak- że czyste, niedawno wyszorowane. Notabene, wszędzie panował wzorowy porządek. - No i o czym to świadczy? O tym, że Pascala nie stać było na remont mieszkania, które dzielił z siostrą, ale nie lubił bałaganu? - A może o tym, że w urządzeniu mieszkania miały swoje od- bicie dziecięce problemy z treningiem czystości? Na niepozornej wieży stereo, łóżku z polerowanego metalu i chromowanym stoliku zdawało się pisać jak byk: w fazie analnej ? zatrzymywałem. Raf zbliżył się do drzwi sypialni i wyjrzał na zewnątrz. Zobaczył \ pokój, w którym królował monitor Toshiby. Czarna skórzana kanapa, i stolik lśniący szkłem i chromem. Dalsze drzwi prowadziły do małej I kuchni. Łazienka z kabiną prysznicową. I na koniec druga sypial- ' nia, pół raza mniejsza od tej, w której się obudził. Tym się jeszcze [- różniąca, że od strony wewnętrznej niedawno zamontowano nowy \ zamek. Na szklanej półce brykały ceramiczne źrebaki, lecz nie było [ plakatów, obrazów ani szczupłej marmurowej Madonny. { -1 co, znalazłeś już to, czego szukasz? - dobiegł go z tyłu głos \ Isabeau. Stała oparta o framugę drzwi, jak się okazało, jej własnego | pokoju, owinięta ręcznikiem, który podkreślał jego nagość. i - Czyli co? \ - Zamierzałeś sprawdzić, kim był Pascal, nie pamiętasz? Wejść i w jego położenie i wybadać, kto naprawdę mógł być zabójcą. Skoro i wszyscy wierzą Idriesowi, który jest przekonany, że jego kuzyn nic I nie zrobił. Zdaje się, że i ja powinnam mu wierzyć... 192 Jon Courtenay Grimwood Raf dotknął obolałej głowy. - Mówiłem ci już, że przyszedłem tu, bo chciałem się wczuć. Pokiwała głową. - No i zrobić to - dodał, patrząc na jej ręcznik - co właśnie się stało... - Aha. - Odwróciła się. - Ciekawie to ująłeś. Raf usłyszał jej kroki na płytkach, kiedy wracała do pokoju, w którym się przespali. Huknęły drzwi. Przez dwie minuty słuchał głuchego szurania nóg, potem znowu drzwi się otworzyły. Tym razem na posadzce zastukały buty i wkrótce, z trzaskiem innych drzwi, opuściła mieszkanie. Ubrał się więc i też wyszedł. Fellahowie 193 Rozdział 28 Wtorek, 1 marca Z pogniecionego papieru dumnie spoglądał na świat męż- czyzna z elegancką bródką i tarbuszem na głowie. Podpis pod zdjęciem informował zaniedbaną dziewczynkę w czarnej chu- ście, dżinsach i srebrnych adidasach, że najstarszy syn emira zje : obiad w Domus Aurea, a zgodnie z najlepszą osmańską tradycją usługiwać w czasie bankietu miały osoby wyłącznie głuchonie- me. Niestety, skompletowanie personelu odpowiadającego temu i założeniu, a jednocześnie wystarczająco doświadczonego okazało i się niewykonalne. Tak czy inaczej, wszyscy kandydaci musieli f przejść przez surowe sito. \ Poza tym nie pisano o niczym ciekawym; nagłówki były po- i wściągliwe i pełne szacunku. Zapewne dlatego ktoś wyrzucił dzi- jj siejszy numer ,JE1 Pais" pod krzesło w wagonie bufetowym. | Odłożywszy gazetę, dziewczynka dopiła kawę i zwróciła [ kelnerowi plastikowy kubek, mimo że musiała stanąć na koszyku i z kotem, aby sięgnąć lady. W trosce o czystość pozbierała jeszcze I kilka porzuconych kubków i je także zwróciła. - Dziękuję. - Mężczyzna obsługujący bufet uśmiechnął się ! miło. - W domu też tyle sprzątasz? Hani pokiwała głową, choć nie do końca było to prawdą. W me- i dresie sprzątaniem zajmowała się Donna, która gniewała się, gdy '; Hani oferowała pomoc. I chociaż Chartum tłumaczył, że Donna nie \ lubi wtrącania się do jej pracy, Hani nie mogła się z tym oswoić, \ ponieważ ciocia Nafisa przez całe życie uczyła ją zbierania rozrzu- conych rzeczy, odkładania zabawek na właściwe miejsce i zajmo- fwania się czymś pożytecznym, najlepiej gdzieś na uboczu. Teraz więc Hani sprzątała odruchowo. Trudno było zerwać iż takim przyzwyczajeniem. - Jakieś problemy? i i 194 Jon Courtenay Grimwood - Raczej nie. - Postawiła ostatni kubek i znacząco spojrzała na sąsiedni wagon. - Chyba że zapchane klozety i ufajdane umywalki. - Wzruszyła ramionami. - Wie pan, jak to bywa z żołnierzami... Mężczyzna przyglądał się jej uważnie. - W Ifrikijji potrzebni są rekruci - rzekł z wyjątkową powa- gą- Hani przez chwilę patrzyła na niego z powątpiewaniem, lecz tylko potrząsnęła swoimi chudymi ramionkami i staranniej otuliła- twarz hidżabem. - Może i racja - powiedziała - ale nie byłabym taka pewna, czyj to upoważnia ich do rzygania do urny wałek... Mężczyzna nie umiał powstrzymać się od uśmiechu. ] - Na szczęście mam własną łazienkę - stwierdził. > Popatrzyła nań z nadzieją. - "tylko dla personelu - wyjaśnił z rezerwą. j Długo nie spuszczała z niego wzroku, więc w końcu wes- tchnął. - Pójdziesz tędy. - Wskazał nie opisane drzwi. - Nie siedź za długo, bo już kończę na dzisiaj. *** Dziewczynka, która weszła do wagonu pierwszej klasy, nosiła; czarne okulary i perłowe kolczyki z łezką. Jedyną rzeczą budzącą zdziwienie (prócz takich drobiazgów jak zbyt duży rozmiar okuła-i rów i plamka krwi w uchu, gdzie niedawno przekłuła małżowinę), był sfatygowany rattanowy koszyk z kotem - tak duży, że obcierał nogę, kiedy szła. Przejrzawszy się w lustrze, dwoma palcami starła krew z ucha, i poprawiła okulary. - Czy to miejsce jest zajęte? Cudzoziemiec w pasiastej marynarce zrobił tak rozbawioną minę, że Hani prędko przeszła na francuski. Jak się domyślała, miejsce przy drzwiach było wolne. W zasadzie nie sądziła, by męż- czyzna znał arabski, lecz Zara twierdziła, że posługiwanie się tym językiem jest konieczne z powodów politycznych. Dlatego Hani rozpoczynała rozmowę zawsze po arabsku. Ale czemu miałby być i fellahowie 195 naturalnym językiem w Afryce Północnej, skoro wszyscy tu mówili jpo francusku, tego nie rozumiała. - No dobrze. - Poskrobała paznokciem rattan. - Jesteśmy. Ifrita podrapała koszyk od środka, głośno zamiauczała i z łomotem uderzyła w wieko, co jeszcze bardziej rozweseliło cudzoziemca. - Dziki kot - wyjaśniła Hani, dotykając uchwytu. Tylko trochę jrozmijała się z prawdą. Ifritę udało się przekonać do wielu rzeczy, iale o oswojeniu nie było mowy. I Zanim wyszła na peron, wiedziała już, że polubi Tunis, który szczycił się równie bogatą historią co al-Iskandarijja, a do tego miał iswoich piratów, korsarzy i wszelkiej maści morskich rozbójników. [Zastanawiała się, z jakich to ważnych powodów Amerykanie, ią zwłaszcza Niemcy tak bardzo nienawidzą tego miasta. ś - Gotowa? - zwróciła się z pytaniem do koszyka. Nie czeka- |ąc na odpowiedź Ifrity, poderwała się z miejsca, zatrzasnęła okno [hamującego wagonu i otworzyła drzwi, na widok czego kolejarz na toeronie krzyknął ostrzegawczo. Przy zeskakiwaniu ze stopnia omal nie wywróciła się w nowych butach. Tak naprawdę, wolałaby chodzić w swoich dawnych butach sportowych, lecz wyrzuciła je do kosza razem z dżinsami, koszulką i hidżabem. Przebrała się w czerwoną, jedwabną spódniczkę, białą koszulę i zieloną haftowaną kamizelkę. Ponieważ jedwab, aksamit i biała bawełna były z sobą zszyte, całość prawdopodobnie nazywała się sukienką, nawet jeśli na nią nie wyglądała. Na wysokości piersi wpięła w kamizelkę diamentowy pęk piór jo tak ekstrawaganckiej formie, że po prostu musiał być sztuczny. Biała koszula mocno odsłaniała szyję, więc aby nie czuć dyskom- fortu, pożyczyła sobie naszyjnik z bursztynowych korali, wygrze- bany z należącej niegdyś do cioci Nafisy obitej skórą szkatuły na biżuterię. Wiedziała, że naszyjnik nie jest wiele wart, inaczej ciocia by go sprzedała. Mijając nasrożonego kolejarza, ze wszystkich sił starała się wyglądać na osobę, która dobrze wie, dokąd idzie. Dorośli mieli to do siebie, że zwracali uwagę na oznaki zaniepokojenia. Tajemnica niewidzialności brzmiała: bądź widoczny. Hani uśmiechnęła się do 196 Jon Courtenay Grimwood swoich myśli, zadowolona z tego, że wreszcie zaczyna myśleć jak wujek Aszraf. - Dobra - rzekła do Ifrity. - Najpierw wyślemy widokówkę Żarze, potem weźmiemy taksówkę. Z widokówką nie miała kłopotów. Jeszcze w pociągu ekspre- sowym wybrała sobie ze stojaka darmową kartkę, a także długopis, jeden z tych krótkich i niebieskich, którymi nie da się ładnie pisać. Wepchnęła go gdzieś między rattanowe paski na koszyku. - Stół - powiedziała do siebie, rozglądając się w tłoku. Na końcu peronu było mnóstwo żołnierzy, a w dodatku kilkunastu uzbrojonych mężczyzn w czarnych mundurach, przypuszczalnie policjantów. Kimkolwiek byli, tak pilnie przyglądali się żołnierzom, rozdzielającym ludzi według płci i zaganiającym ich do namiotu lub pod metalowy łuk, że nie zainteresowali się dziewczynką, któ- ra przemykała pod barierką i maszerowała w stronę kawiarni przy wejściu do marmurowej hali dworcowej. - Czy to miejsce jest zajęte? Tym razem mężczyzna, do którego zagadała, znał arabski i uśmiechnął się uśmiechem starca, mówiąc, że miejsce jest wol- ne. Nie przeszkadzał Hani, kiedy gryzmoliła parę słów; z wnętrza kawiarni nie wychodził nikt po zamówienie, co przyjęła z ulgą. Poj napisaniu wiadomości podziękowała staruszkowi za to, że pozwoliłj jej się przysiąść, po czym ruszyła w kierunku najbliższej skrzynki] pocztowej. \ Nie ulegało wątpliwości, że Zara się rozzłości. Choć nic nie] powiedziała, w jej oczach odbijał się gniew, kiedy dotarło do niej j że Raf odszedł bez pożegnania. Teraz dopiero będzie się wkurzała.! Już nie tylko na Aszrafa beja... - Trudno. - Zanim widokówka dojdzie do adresata, zamierzała odnaleźć wujka, wręczyć mu drogocenną diamentową egretę i zwró* cić okulary przeciwsłoneczne. Gdyby Zara wpadła do Tunisu, nie dowiedziałaby się, że Raf w rzeczywistości nie spełnia tajnej misji. Bo to oczywiście doprowadziłoby ją do szału. W końcu zrezygnowała z przywoływania taksówki. I tak miała tylko grube banknoty, a poza tym nie wiedziała, dokąd jechać. tellahowie 197 Porucznik Aziz lubił służbę na dworcu. Niewiele od niego wy- nagała i mógł wypijać dziesiątki kubków słodkiego, gorącego ka- cao, którego nie skąpili wdzięczni właściciele kafejek. Istniała długa ista oficerów z jednostki, uwielbiających tę fuchę. A to znaczyło, te musiał wracać do domu o ustalonej porze. Oczywiście, nie był prawdziwym porucznikiem, ale zwyczajnym studentem matematyki l Bizerty, który mógł dostać dyplom dopiero po spełnieniu swego jbywatelskiego obowiązku. Tak zostało ustalone. Między zalicze- niem końcowych egzaminów, co miał już za sobą, a otrzymaniem tytułu musiał odbyć roczną służbę wojskową. Dostał przydział do Gwardii Narodowej w miesiącu swego {łubu, co było pechem albo też skutkiem złego planowania ze strony matki. Tak czy inaczej, od tygodni wysłuchiwał utyskiwań pułkownika, który żałował, że jego podwładny chce się zmyć jak najprędzej. Naturalnie, ów pośpiech wynikał częściowo z tęsknoty za żoną. Z drugiej strony, polityka nie bardzo go pociągała, choć wszyscy w jednostce zdawali się różnić od niego w tej kwestii. - Przepraszam... Porucznik Aziz spojrzał z góry na dziewczynkę w śmiesz- nych, ogromnych okularach, trzymającą w ręku rattanowy koszyk. Nosiła sukienkę idealną dla cygańskiej księżniczki z niemieckiej Bperetki. - Szukam kuzyna. Mówiła z taką powagą, że omal nie parsknął śmiechem. Na szczęście miał młodszą siostrę i dość oleju w głowie, by wiedzieć, i& nie znosi ona nabijających się z niej ludzi. Dlatego przykucnął, świadom, że patrzą na niego podwładni. - Zgubiłaś się? - Jeszcze nie. - Dziewczynka się rozejrzała. - Ale się zgubię, jeśli pan mi nie pomoże. Uśmiechnął się. - Kiedy straciłaś go z oczu? i Patrzyła z kamienną twarzą. j - Mówię o twoim kuzynie - dodał porucznik. 198 Jon Courtenay Grimwood - Jeszcze się z nim nie widziałam. Na razie go szukam. Porucznik się zastanowił. - Domyślam się, że kuzyn miał odebrać cię z pociągu... Hani pokręciła głową. - Chyba nie myślał, że sama trafisz do domu? W oczach Aziza pojawił się wyraz tak wielkiego zdziwienia, że Hani odruchowo wyciągnęła rękę i poklepała go po ramieniu. - Oczywiście, że nie - powiedziała. - Nie wiedział, że przy- jeżdżam. - Nie wiedział? - Dziećmi uciekającymi z domu zajmowało się ministerstwo porządku publicznego, a więc zgodnie z wytycznymi powinien przekazać małą odpowiednim służbom i zająć się swoimi sprawami. Ale już wiedział, że tego nie zrobi. - Gdzie mieszka tenj twój kuzyn? i - W pałacu Bardo. Wieczorem ma być w Domus Aurea. j Hani miałaby trudności z opisaniem reakcji porucznika, w każ- dym razie uśmiech błyszczący w jego oczach zgasł zupełnie. Za- gościła w nich pustka. - Domus Aurea... - W nieskończoność przeciągał sylaby, jakbyj nie wiedział, na której skończyć. - Zgadza się. - Hani obróciła się chyżo, żeby pochwalić się strojem. - Przyjechałam na bankiet. , -Atwój kuzyn... - Kaszif pasza. Albo emir, on też jest moim kuzynem - Z przekrzywioną głową chwilę się namyślała. - Oprócz Żary chybj każdy jest ze mną spokrewniony. Porucznik zawładnął zaparkowaną taksówką dość prostym spo> sobem: powiadomił kierowcę, że jego pasażerką jest kuzynka emin Moncefa. Po przekazaniu dziecka zmieszanemu oficerowi w brami< Złotego Gmachu, kazał taksówkarzowi zawieźć się do domu. Fellahowie 199 Rozdział 29 Retrospekcja - Powiesz mi wreszcie, czemu naprawdę tu przyjechałaś? - Py- taniu towarzyszył niezbyt mocny policzek. Na razie tylko wstępniak dający przedsmak tego, co może jeszcze nastąpić. - Żeby spotkać się z księciem Moncefem. - Sally przygryzła wewnętrzną część wargi i wypluła z ust słonawą krew, która wolno spłynęła po brodzie. - Już mówiłam. Może się w końcu odwalisz i... Zgodnie z jej przewidywaniami, drugi policzek rozsmarował czerwone plamy na policzku. Wypluła jeszcze więcej krwi niż przedtem i przygotowała się na kolejne uderzenie. W tej grze obowiązywały pewne zasady. Diabła tam, istniały całe witryny internetowe, poświęcone zachowaniu podczas przesłu- chania. Akurat Sally nie potrzebowała czerpać z nich wiadomości. Przeszła twardą szkołę w Londynie, Wiedniu i Florencji. Ledwie udało jej się uniknąć przesłuchania w Madrycie, a w Nowym Jorku nawet jej nie złapano. W Zurychu policja darowała sobie przesłuchanie, za to wysiuda- ła ją za granicę z ostrzeżeniem, że próba powrotu będzie skutkowała wyrokiem długiego wiezienia lub nawet czymś gorszym. Obleśne spojrzenie grubego mundurowca miało jej unaocznić, co może być gorszego niż kilkunastoletnia odsiadka w najnudniejszym państwie europejskim. - Wystarczy - odezwał się ktoś nowy. Zgasła lampa świecąca Sally prosto w oczy. Chwilę potem chwycono i szarpnięto jej dolną wargę. - Widać mała ma praktykę. Spotkały się już na grzbiecie wzniesienia górującego nad kom- pleksem. Tym razem Eugenie de la Croix nosiła czarne spodnie, białą koszulę, buty na obcasie od Jimmiego Choo i chustę, której nie udała się sztuka zakrycia kaskady czarnych włosów. Zachwy- 200 Jon Courtenay Grimwood < eona jej urodą, Sally prawie zapomniała o palcach zaciśniętych na j okrwawionej wardze. - Gdzie się nauczyłaś tej sztuczki? W Seattle? - Nigdy nie byłam w Seattle - wymknęło się Sally. Eugenie uśmiechnęła się szatańsko. i - A w Nowym Jorku byłaś? - Mimo iż w jej oczach migotały ) wesołe błyski, mocniej ścisnęła wargę Sally, a w pytaniu zawarł się i ton surowej bezwzględności, którego wcześniej nie było. Mogła j rozerwać usta Sally i pewnie by się nie zawahała. - No słucham. Sally dała ledwo zrozumiałą odpowiedź. j - Naprawdę? - Eugenie nagle puściła wargę. - W Nowym j Jorku także nie byłaś? j Rzuciła na stół kilka dokumentów i cofnęła się, żeby Sally j 1 mogła na nie popatrzeć. Były to głównie fotokopie raportów no- i wojorskiej policji. Między nimi znalazła się także gruba teczka \ z agencji detektywistycznej w Kuala Lumpur. Wśród szpargałów leżał również dokument PIO, list gończy wysłany przez MediPol, organizację do zwalczania terroryzmu w południowej Europie, Afry- ce Północnej i krajach Lewantu. - Rozetnij jej ubranie! - rozkazała Eugenie pulchnej rekrutce. - Co jest? - dodała, gdy ta zmrużyła \ oczy. - Masz jakiś problem? j Rekrutka pokręciła głową. 1 - Nie, ma' am. - Przeniosła wzrok na młodą Angielkę, przywią- zaną do obozowego krzesła. - Z której strony mam zacząć? *** i Jedyną dosyć bolesną rzeczą, jaka ją później spotkała, to piekąca maść na wargę i - na polecenie Eugenie - kilkakrotne płukanie ust listeryną. Strzępy szortów i koszuli, w których przy- jechała, zostały zabrane wraz z zawartością kieszeni i nigdy już \ ich nie ujrzała. , Po kąpieli z szamponem w płóciennym namiocie dostała ba- wełniany ręcznik, kazano jej się wytrzeć i ubrać. Młoda rekrutka i przyniosła białą suknię i czerwony szal z frędzlami i geometrycz- nymi wzorkami. Sally nie od razu pojęła, że ma sobie owinąć nim \ głowę. •i Fellahowie 201 - Właśnie tego chciałaś, co? - Eugenie wyszła zza kotary od- gradzającej łazienkę od reszty pomieszczenia. Trzymała rewolwer, lecz niedbale, niczym drogi modny dodatek do ubrania. - To znaczy? - Urodzić dziecko Moncefa paszy. Kobiety długo na siebie patrzyły. Ich spojrzenia sprzęgły się mocno, prawie nierozerwalnie. Na koniec Sally pokiwała głową. -On pracuje nad... - Całkiem możliwe - przerwała Eugenie. - On zawsze pracuje nad jakimś planem. - Mówiła z nieskrywanym lekceważeniem. - Prawie zawsze nic z tego nie wychodzi. Twój przyjaciel wie, do czego zmierzasz? Najwyraźniej miała na myśli Pera. - Wątpię. - Per rozmyślnie wjechał prosto w żołnierzy. Jeśli Szwed chciał strugać wariata, to proszę bardzo, jego wybór. Jej cho- dziło tylko o spotkanie z paszą i złożenie propozycji. Aczkolwiek kiedy patrzyła na swoją suknię, uświadomiła sobie, że jej życzenie może się okazać niepotrzebne. Ten człowiek już teraz wyprzedzał ją o lata świetlne. Berlin zawsze twierdził, że al-Mansurowie zbudowali olbrzy- mią siatkę szpiegów, którzy przenikają do miast na całym świecie, by korumpować i sprowadzać na złą drogę. Konieczne środki zapewnia- ły platformy wiertnicze, a siłę napędową - dogmaty. W odludnych pustynnych obozach organizowano zaplecze szkoleniowe, które prezenterzy Heute in Berlin pokazywali na zdjęciach satelitarnych w postaci niewyraźnych smug na piasku, zazwyczaj w dniach po- przedzających spotkanie na szczycie głównych dostawców ropy. Sally zawsze uważała je za element propagandy. Teraz nie była już taka pewna. - Co się stanie z Perem? Eugenie przestała bawić się koltem. - Zostanie zastrzelony - powiedziała lekkim tonem. - Chyba że Moncef pasza będzie miał lepszy pomysł. Sally nie wiedziała, czy kobieta żartuje. *** 202 Jon Courtenay Grimwood - Czemu ludzkość powinna się zmienić? - Siedząca koło Sally na tylnym fotelu niedużego radzieckiego śmigłowca szturmowego, Eugenie z trudem przebijała się przez hałas. - Zwłaszcza że to my wygrywamy... -Co?! Eugenie uśmiechnęła się na widok uniesienia Sally i skinieniem głowy wskazała ziemię. - Kairuan! - krzyknęła. - Dolatujemy. Leciały do Tunisu. Do przybudówki wielkiego meczetu, gdzie na Moncefa paszę czekał imam. Jeżeli najstarszy syn emira pragnął tej kobiety, to zgoda. Jeżeli chciał mieć wgląd do bezcennych materiałów, które znalazła w No- wym Jorku, niech i tak będzie. Ale dobrze się stało, że hie miał cza- su zapoznać się z jej dossier. Eugenie czytała dokumenty na temat Sally Welham, kopie oryginałów. Gdyby jej szef miał świadomość, że Sally jest zagorzałą ateistką, w życiu nie zgodziłby się na to, co go wkrótce czekało. W słuchawkach rozległy się szumy i trzaski. - Przyszła wiadomość. - Od Moncefa? Przez chwilę Eugenie wyglądała na poirytowaną. - A kogóżby innego? Mówi tak: Im mniejsza jaszczurka, tym większe jej nadzieje, że stanie się krokodylem. Myślę, że to dotyczy ciebie, bo wątpię, żeby dotyczyło kogokolwiek innego. Eugenie zerknęła z ukosa na Angielkę - wyższą, szczuplejszą i nieco młodszą aniżeli ta, którą sobie wyobrażała po przejrzeniu zdobytych wcześniej zdjęć. Gdy tylko dziewczyna zwróciła na siebie uwagę Moncefa paszy, Eugenie od razu wpadła na pomysł wytropienia tej wścibskiej cudzoziemki, myszkującej po sieci w po- j szukiwaniu specyficznych informacji. ] Przez większą część tej ostatniej podróży śledził ją kos, lecz j pod koniec, gdy zmieniła ubranie, zgubił ją z oczu. Początkowo 1 Moncef twierdził, że puszczenie kosa powinno wystarczyć, wsze- lako Eugenie, mimo iż nie spotkała się nigdy osobiście z Angielką, była innego zdania. Żadna kobieta do tego stopnia zdesperowana, ' żeby zostać kochanką Moncefa, nie podejmowałaby niepotrzebnego Fellahowie 203 ryzyka. Dlatego właśnie Eugenie nie wierzyła w ani jedno słowo Pera, kiedy opowiadał o upojnych nocach z tą dziewczyną. - Gotowa? Sally poprawiła chustę i kiwnęła głową. - Poczekaj, aż śmigła się zatrzymają - poinstruowała ją Euge- nie. - Potem idź za mną. - Pochyliwszy się w drzwiach, zeskoczyła z przysiadem i z miejsca potoczyła wzrokiem po La Kasbah, aby wypatrzyć Ziła, którym miały pojechać na spotkanie z Moncefem paszą. - Będę twoim tłumaczem - oznajmiła - ale po ślubie sama musisz formułować odpowiedzi po arabsku. Są bardzo proste. Za- pisałam ci parę zdań na kartce, tak jak sieje czyta. 204 ^__ Jon Courtenay Grimwood Rozdział 30 Wtorek, 1 marca - Cicho! - syknął czarnowłosy chłopiec siedzący obok Hani. Gapił się na talerz, na którym pośrodku zawiłej aranżacji z sosu, polanego na kształt powtarzających się arabesek, spoczywał mały ptaszek. Na razie nie tknął potrawy. ; - Bo co? - odparowała, nie przejmując się podniesionym to- nem. Starała się dowiedzieć, wciąż nadaremnie, dlaczego w Złotym Gmachu nie ma jej wujka Aszrafa beja. Byłaby mocno zdziwiona, gdyby się okazało, że zrealizował już cel swej podróży. Bez względu na to, jaki to był cel. ' Również nie mieściło jej się w głowie, że z jakichś powodów wujek mógłby nie dotrzeć na bankiet. Murad pasza, ubrany w jedwabny kaftan ze złotym koron- i kowym obszyciem, mający na ręce wyraźnie za dużego rolexa, ] spojrzał nerwowo w stronę miejsca, skąd obserwował ich jego przyrodni brat. - Mojemu bratu przeszkadza hałas. ] - A mnie przeszkadza pasza - oświadczyła może cokolwiek i za głośno. 1 Siwowłosa kobieta, stojąca za emirem w towarzystwie dwóch i rosyjskich strażników, popatrzyła na nią z uśmiechem. i Hani odniosła wrażenie, że i ona nie lubi Kaszifa. ! S - Poza tym - dodała dziewczynka -jeśli woli ciszę, co robią ci tu- « taj ? - Kiwnęła brodą, wskazując grupkę ubranych na biało mężczyzn, ] którzy stali w samiutkim środku mającej formę krzyża sali biesiadnej, pod niewiarygodnie dużym żyrandolem. Pięciu intonowało pieśń, gdy szósty wybijał rytm na bębnie z koźlej skóry. j - Ich wybrał emir - powiedział Murad pasza, jakby to wszystko J tłumaczyło. - A tamci to artyści, których zaprosił Kaszif. - Wskazał 1 garstkę niewiernych pod przeciwległą ścianą, jednakowo ubranych 1 w białe koszule i czarne garnitury i muchy. Tak samo jak Kaszif. 1 Fellahowie 205 Jeden z nich trzymał za szyjkę pleksiglasowe skrzypce, którymi kołysał beztrosko. - Super - powiedziała Hani. - Nie mogę się doczekać, jak zagrają. Chłopak wydawał się jej rówieśnikiem, lecz był o pół głowy niższy. Jak na jedenastolatka, to knypek. Miał wąskie ramiona i dziewczęce rączki; może byłby świetnym biegaczem, gdyby bieganie licowało z jego uro- dzeniem. Przy głównym stole wszyscy rozmawiali, lecz chłopiec otwierał usta tylko wtedy, gdy musiał odpowiedzieć na pytanie Hani. W wolnych chwilach przenosił wzrok na Kaszifa, emira i lady Maryam. - Nie chcesz? - Hani wskazała na jego przepiórkę, tylko pokręcił głową. Nawet na nią nie popatrzył. - Czemu? - indagowała. Westchnął. - Jestem wegetarianinem - odrzekł. - Nie popieram zabijania zwierząt. Zmusili mnie, żebym przyszedł. - To się nie pogniewasz, jeśli dam ją kotu? Komnatę, w której ucztowali, niegdyś zwano biat bel kabu; mieszkał tu korsarz z rodziną. Zbudowano ją na planie topornego, nierównego krzyża, którego najdłuższe ramię wychodziło z jednej strony na główny dziedziniec, obecnie oszklony, z drugiej zaś na mniejszy, wciąż otwarty dziedziniec, gdzie Edvard zainstalował kuchnię. Końce krótszego ramienia prowadziły donikąd. Ogółem, do sali wchodziło się sześcioma sklepionymi przej- ściami. Na środku pod żyrandolem ustawiono trzy stoły: główny, przy którym oprócz Murada paszy i Hani siedzieli Kaszif, emir i lady Maryam, oraz dwa poślednie prostopadle do pierwszego. Berberyjscy muzycy rozlokowali się między stołami, a ponie- waż zawsze byli zwróceni twarzą do emira, goście przy bocznych stołach mogli ich podziwiać jedynie z profilu. Za emirem stała Eugenie de la Croix w świcie dwóch strażników w dżelabach; ich pasiaste szaty żywo kontrastowały z nijakim mundurem majora, który stał za Kaszifem paszą. Hani nie poznała Eugenie czy kogokolwiek z gości i na szczę- ście nie zdawała sobie sprawy, że co najmniej jeden mężczyzna przy bocznym stole ją poznał. 206 Jon Courtenay Grimwood - No więc kim jest ta dziewczynka? - zwrócił się senator Malakoff do swojego starszego sąsiada, Francuza znanego z tego, że o wszystkich wszystko wiedział. Jego wrogowie, których była nieprzebrana rzesza, powiedzieliby, że St Cloud handluje dusza- mi. Przyjaciele natomiast, o wiele mniej liczni, opisując markiza, często ograniczali się do stwierdzenia, że to człowiek, który nigdy nie omieszka podziękować za przychylność i odwdzięczyć się za przysługę. - Ta smarkula? Al-Mansur. - Tak? - Amerykanin był skonsternowany. - A myślałem, że oni wszyscy to al-Mansurowie. - Poniekąd - rzekł z naciskiem St Cloud i poczęstował się ostrygą, która przybyła samolotem z Normandii. Machinalnie uniósł kieliszek i zaraz poczuł większy ciężar, gdy kelner pośpiesznie na- pełnił go krugiem. St Cloud z zasady nie zwracał uwagi na służą- cych, chyba że byli młodzi i piękni; jeśli ktoś taki się trafił, porażał go swoim urokiem niczym zwierzynę latarką myśliwską. Czy łup był chłopcem, czy dziewczyną, nie miało to znaczenia; otwarcie opowiadał się za równouprawnieniem płci w tym względzie. - To lady Hana al-Mansur - wyjaśnił, wracając do tematu. - Ostatnio przypadła jej duża suma pieniędzy. Dzięki życzliwości Hamzy Quitrimali. - Wspomniawszy najbogatszego człowieka w Afryce Północnej, St Cloud patrzył, jak na twarzy Amerykanina odbija się wyraz zrozumienia. - A, tak... - rzekł senator. - Jej wujek jest gubernatorem al- -Iskandarijji. Czy nie był zamieszany w to straszne...? - Eks-gubernatorem - poprawił go markiz. - Podał się do dymisji. - Z tego jak to powiedział, należałoby wnosić, że dymisja Aszrafa beja nie była dobrowolna. - Czy w tamtym roku nie została porwana jego kuzynka? - Zdaje się, że coś w tym rodzaju. - Markiz dopił resztkę trunku. - Muszę przyznać, że jestem zaskoczony przybyciem lady Hany. - A nawet zdenerwowany, dopowiedział w duchu. Niezależnie od faktu, że nie wypadało mu teraz głośno plotkować o Aszrafie al-Mansurze, na co już dawno zacierał ręce. Wyłożył przecież ciężkie pieniądze za kompletną listę gości, a potem jesz- - Fellahowie 207 cze dopłacił, by przesunąć się dwa krzesła dalej. Siedział wpraw- dzie na mniej dystyngowanym miejscu, ale za to bezsprzecznie dogodniejszym. 5 tys. dolarów, tyle kosztowało przejście z prawej na lewą stronę senatora Malakoffa. Łapówka okazała się niezbędna, ponieważ se- nator miał przebite prawe ucho, o czym dobrze wiedział tylko jego właściciel, osobisty lekarz i markiz de St Cloud, który zadał sobie trud wejścia w posiadanie jego karty pacjenta. Częściowa głuchota senatora była skutkiem wypadku w czasie niedawnego nurkowa- nia w Baja California. A że senatorowi żona zabraniała nurkować, bo podejrzewała, iż ten powraca do czasów swej młodości, którą zmarnował z prostytutką w Tijuanie... Teraz więc rosyjski ambasador zachodził w głowę, jakim to cudem znalazł się na tak nieoczekiwanie zaszczytnym miejscu, a zarazem zastanawiał się, czemu największy amerykański zbieracz plotek uparcie ignoruje jego uwagi. - Później wydaję małe przyjęcie - rzekł cicho St Cloud. - Dla wybranych osób. Nie miałby pan ochoty? - Przyjęcie? - W Cap Bon. U mnie w domu. Wspomniany dom był w zasadzie pałacykiem, wzniesionym dla wygnanego księcia Sabaudii, a przyjęcia u St Clouda nie należały do skromnych. Markiz przypuszczał, że Amerykanin zdaje sobie z tego sprawę. - Byłby pan, ja, paru kolegów, dziewczyny... Dodałby, że również chłopcy, jednakże senator głosował za delegalizacją związków homoseksualnych, a St Cloud nie miał zwyczaju wcinać się między człowieka i jego uprzedzenia. Zwłasz- cza jeśli ten człowiek korzystał z protekcji jednego z największych dostawców ropy na świecie. - Przeważnie będą dziewczynki z Japonii - ciągnął - choć po- życzyłem też śliczną Meksykankę, która brak doświadczenia nad- rabia urodą. - Rzeczona dziewczyna, w istocie Hiszpanka, dostała polecenie, by zachowała ten fakt dla siebie. - Meksykankę? St Cloud pokiwał głową. - Cud-dziewczyna, zawróci panu w głowie. 208 Jon Courtenay Grimwood Po ostrygach i szampanie - upamiętniających dwa semestry studiów Kaszifa paszy na Sorbonie - serwowano grzywacza fasze- rowanego daktylami, zawiniętego w kilka cieniutkich warstw ciasta filo, tak by każdy kęs był archeologiczną przygodą. Do wędzonego grzywacza podano wina nieznanych markizowi gatunków tannat i awcerrios, mające posmak jak gdyby suszonych śliwek, a wytwarzanych z winogron rosnących na bogatym w że- lazo podglebiu, w słońcu trochę za mocnym, żeby owoce mogły się cechować delikatnością. Prawdopodobnie w jednej z winnic emira. Ale jeśli rzeczywiście tak było, to St Cloud doprawdy nie wiedział, czemu każdą butelkę pieczołowicie owinięto płótnem, żeby ukryć etykietki. Kiedy emir Moncef zaproponował wino, zgorszył połowę gości, ale gdy usprawiedliwił się cytatem Dżalaluddina Rumiego, zamiast uciekać się do wyświechtanych argumentów o racjonalności i duchu postępu, druga połowa odczuła niepokój. St Cloud popatrzył na starca siedzącego w milczeniu przy głów- nym stole, uwięzionego między synem a żoną, których nie widział od dziesięcioleci. Wszyscy zdawali sobie sprawę ze znaczenia tej chwili pojednania. Sprowadzenie ojca, syna i żony pod jeden dach wymagało skomplikowanych zabiegów, a i tak nikt nie wiedział, co ostatecznie skłoniło emira do zgody. - Boże, wygląda żałośnie - rzekł senator Malakoff, dostrzegłszy spojrzenie markiza. - A pan jak by wyglądał? - St Cloud znacząco zerknął na lady Maryam, która niemal zupełnie zakryła jedwabnym hidżabem swą okrągłą twarz. Nie było wątpliwości, że dama jest równie szeroka co wysoka. Senator Malakoff pokiwał głową. Faktycznie, gdyby miał taką żonę, też by się czuł okropnie. - Jak długo jeszcze mamy to znosić? - zapytał Francuza. - Godzinami. Dopiero się zaczęło. Co było tylko półprawdą. Markiz zapoznał się nie tylko z listą gości, ale i jadłospisem. Pod warunkiem zrezygnowania z przekąsek ; w postaci sorbetu i ślimaków, a także serwowanych na koniec świe- , żych fig i koziego sera, liczba dań ograniczała się do pięciu, gdyż Fellahowie 209 pstrąg potokowy i królik miały się pojawić jednocześnie, podobnie jak baklawa i deser Pieczona Alaska. - Godzinami? - W oczach senatora odmalował się taki prze- strach, że St Cloud się uśmiechnął. Oprócz częściowej głuchoty Ma- lakoff skarżył się na problemy z pęcherzem, co stanowiło poważną ułomność, jeśli miał dbać o kontakty z otoczeniem Kaszifa paszy. St Cloud wiedział i o tym... Przywoławszy kelnerującego chłopaka pstryknięciem palców, markiz szepnął mu coś na ucho, pochylony bardziej, niż to było konieczne. Kelner oddalił się biegiem, by po chwili wrócić z pustą butlą po szampanie. - Może pan w to sikać. - Markiz postawił butlę przy krześle senatora. - Prawie każdy z tego korzysta. Po grzywaczu przyszła kolej na jagnię pieczone na węglu drzew- nym; jądra wisiały u wybebeszonej tuszy niczym wypchane trzosy. Na stoły trafiły po dwie sztuki, dzięki czemu każdy gość nachylał się i już mógł skubać palcami gorące mięsiwo, bez konieczności dalekiego wyciągania rąk. Niezauważenie dla większości biesiadni- ków tancerze sufi ustąpili miejsca ogolonemu na łyso młodzieńcowi, którego wspierało trzech niewiernych jazzmanów w czarnych ubra- niach. Każda nuta, z lamentem przetaczająca się przez salę biesiadną, niosła w sobie intrygujące treści, przepełniała markiza uczuciem straty i żalu. Z zasady więc nie znosił takiej muzyki. - Dobry jest - powiedziała Hani. - Kto? - zapytał Murad pasza z ustami pełnymi zapiekanej papryki. Pedantycznie wybierał warzywa z tacy, na której leżało jagnię. Palce do tego stopnia ubrudził tłuszczem, że zrezygnował z serwetek i zaczął wycierać się w skraj obrusa. -Sufi. - Naprawdę? Hani popatrzyła na kuzyna, który wzruszył ramionami. - Skąd ja miałbym to wiedzieć? - mruknął. W jego słowach pobrzmiewał smutek, stojący w sprzeczności z ironicznym uśmiesz- kiem na twarzy. Chłopcy nie powinni mieć tak długich rzęs, skonstatowała Hani, nim zastanowiła się nad jego pytaniem. Wiedza o takich rzeczach 210 Jon Courtenay Grimwood wydawała jej się czymś naturalnym, nie budzącym wątpliwości. Liczyło się czytanie. Bardzo dużo czytała. No i pytania. Ciocia Na- fisa zawsze ją ganiła za wścibstwo. Przeważnie jednak Hani łączyła z sobą fakty. Zestawiała jeden z drugim, aż pojawiał się trzeci, jakże nagle oczywisty. - Nasz odźwierny jest sufim - powiedziała oględnie. - To jego muzyka. Także mój wujek Aszraf... Murad pasza uniósł swoje ciemne brwi. Sporo się nasłuchał o wujku lady Hany. - On też jest sufim? - Nie zdziwiłabym się - odrzekła, wzruszając ramionami. - Lu- bią taką samą muzykę. Chciałam powiedzieć, że tak naprawdę on jest... - Zniżyła głos, a wtedy chłopak przysunął się bliżej z prze- chyloną głową, by mogła mówić szeptem. Nie dane mu było usłyszeć prawdy o synach Lilith, bo jeden ze ' strażników pilnujących emira nagle wrzasnął. I sięgnął po automat. ? - Emir... Czas zwolnił i w obrębie tego zwolnienia Hani patrzyła, jak { sufi unosi rewolwer, kciukiem odciąga kurek i go puszcza; cyngiel i był już naciśnięty. Pierwszym strzałem trafił bodyguarda prosto i w otwarte usta. Z karku Nikołaja Dobrynina widowiskowo wyprysły s zmieszane z krwią kawałki kręgów. ^Nie!!! 'j Krzyk Murada przerwał ślimaczy krok czasu. Gdy wypadki ] znów nabierały tempa, Hani popatrzyła na siwowłosą kobietę, któ- I ra rzuciła się przed Moncefa, akurat gdy drugi strażnik postanowił J zrobić to samo. Lufa rewolweru sufiego ponownie rozbłysła, roz- \ legły się wystrzały i w chwili ciszy, jaka po tym zapadła, Eugenie j i rosyjski goryl runęli na ziemię. Jeśli chodzi o uzbrojonego sufiego, strzał z tyłu pozbawił go życia. Wszystko to trwało może sekundę, może nawet odrobinę kró- cej. Murad pasza nie podniósł się jeszcze całkiem z krzesła, kiedy Hani chwyciła go i przechyliła się gwałtownie w tył. Krzesła rąbnęły o ziemię z impetem, który zaparł chłopcu dech w piersiach i zdusił w połowie jego krzyk. Fellahowie 211 - Nie wstawaj! - poleciła mu Hani. Pokręcił głową. - Zabiją cię. - Posłuchaj - rzekł Murad, gdy oswobodził rękę. - Nikt nie będzie strzelał do mnie ani do ciebie. Oni chcą zamordować mojego ojca, kapujesz? - Niezgrabnie próbował powstać, co mu jednak nie wyszło, bo Hani złapała go za kostkę i mocno szarpnęła. Nie zamierzała puszczać, ale gdy druga stopa Murada przeje- chała jej po palcach, instynkt wziął górę. Kiedy oderwała dłoń od ust, Murad stał już i szukał wzrokiem ojca, który gdzieś zniknął. Hani zaklęła, i to naprawdę brzydko - jak przeklinała Zara, przekonana, że nikt nie słyszy. Tak czy inaczej, podniosła się, choć bała się wyprostować, aby nie trafiła ją przelatująca kula, jeśli jesz- cze strzelano. W tej sytuacji udało jej się zobaczyć z daleka, jak chudy kelner w białym fartuchu z plakietką „Hassan" wyszarpuje browninga z rąk muzyka w smokingu. - Zastrzelcie go! - warknął oficer stojący za Kaszifem paszą. Hani też nie wiedziała, o kogo mu chodzi. - No prędzej! - nalegał major Dżalal, a ponieważ nikt się nie ruszał, sam wyciągnął pisto- let. Jednakże nie zdecydował się pociągnąć za cyngiel, bo kelner i muzyk raptownie przestali się szamotać. Przez chwilę kelner po prostu stał i patrzył, jak jego przeciwnik się przewraca. Potem wycofał się w stronę kuchni na dziedzińcu. Trzymając browninga, mierzył dokładnie w czoło majora Dżalala. Pożegnalny strzał nad głowami tłumu zniechęcił gości Kaszifa do rzucania się w pogoń. Rozległ się brzęk żelaza: kelner wcisnął rożen między uszate uchwyty z drugiej strony drzwi prowadzących na dziedziniec. - Rozwalcie zawiasy! - rozkazał Kaszif pasza. - Nie! - rozbrzmiał głos starszej osoby. - Najpierw trzeba za- i bezpieczyć salę. Hani nawet nie musiała się oglądać; i tak była pewna, że powie- i dział to emir Moncef. Jego pierwsze słowa podczas tego bankietu. I Głos kojarzący się z siwymi włosami i stalowym spojrzeniem. Nie t znoszący kompromisu. Co jednak nie pdwstrzymało Kaszifa paszy I od pchnięcia majora w stronę drzwi. 212 Jon Courtenay Grimwood -Rób, co każę! - Powiedziałem: nie! - Słowa Moncefa były mocne i zde- cydowane... o wiele bardziej niż jego kroki, gdy wracał na salę. - Za drzwiami mogą być założone ładunki wybuchowe. Musicie zaczekać na brygadę antyterrorystyczną albo wysłać kogoś, żeby sprawdził drugie wyjs'cie. - Emir kierował swoje uwagi teoretycz- nie do wszystkich, lecz goście rozumieli, że wyłącznym adresatem jest Kaszif pasza. -Ale... - Niech pan słucha, co mówi Jego Wysokość! - odezwała się kobieta za Moncefem głosem monotonnym niczym linia ob- razująca zawał serca. Była schludnie ubrana, ładnie zbudowana i miała skórę koloru dojrzałego bakłażana. Gwiazdka na ramieniu oznaczała, że Fleur Gide jest porucznikiem. W rękach trzymała pistolet HK, zdolny wystrzelić 850 kul na minutę. Opuszczoną lufą omiatała wszystkich w zasięgu wzroku, łącznie ze swoim dowódcą. - Myślałem, że doszliśmy do zgody - rzekł szorstko Kaszif. - A ja myślałem, że obiecałeś zadbać o środki bezpieczeństwa - odparł emir z twarzą wykrzywioną smutkiem. - Nikołaj i Aleks nie żyją. I moja najstarsza towarzyszka. - Wpatrywał się z góry w siwowłosą kobietę, zabitą kulą z broni kalibru .45 cala, która po przebiciu klatki piersiowej miała wystarczającą szybkość, żeby zabić stojącego za nią strażnika. Kobieta leżała na białej posadzce w kałuży krwi. Ciężko wsparty na lasce, emir przyklęknął, aby osobiście za- mknąć jej powieki. Wyszeptał modlitwę za zmarłych. Kaszif pasza ze zdumieniem zauważył, że jego ojciec płacze. Nie chodziło o to, że robił to publicznie, ale że tak otwarcie. W ża- łobie po dwóch rosyjskich ochroniarzach i niewiernej najemniczce. W tych okolicznościach jedynie mógł to zignorować. - Dokąd poszła moja matka? - zapytał. - Zabrałam ją w bezpieczne miejsce - odpowiedziała porucznik Gide. - Tak samo jak pańskiego ojca, gdy rozpoczęła się strzelani- na. Postąpiłam zgodnie z rozkazami madame, która poinstruowała mnie, co robić w takiej sytuacji. - Jej spojrzenie pozwalało się - Fellahowie 213 zorientować, że osobą, którą miała na myśli, mówiąc o „madame", była nieżyjąca starsza kobieta. Kaszif pasza nie zwracał na nią uwagi. - Aresztuj wszystkich w kuchni! - rozkazał majorowi Dżala- lowi. - Zanim pouciekają. - Dlaczego mieliby uciekać? - zapytał emir. - Bo to niewierni - wycedził Kaszif pasza przez zaciśnięte zęby. - Bo jeden z nich właśnie zastrzelił tajnego pracownika wywiadu wojskowego. - Tajnego? Myślałem, że doszliśmy do zgody... Kaszif pasza z gniewną miną przyjął tę prześmiewczą uwagę. - Aresztuj ich, skoro musisz - powiedział emir - ale później ich wypuść. - Uniósł dłoń, aby syn mu nie przerywał. - Dobrze mnie zro- zum. Niech żaden nie zniknie w tajemniczych okolicznościach. 214 Jon Courtenay Grimwood Rozdział 21 Środa, 2 marca Hani. Trzy krzesła od miejsca, gdzie zastrzelono Eugenie. Oczy wpatrzone w niego. Zbyt wystraszona, by zdziwić się, że nie roz- poznała znajomej twarzy. Raf powtarzał w myślach tę sekwencję. Aleks, Nikołaj i Eugenie raz za razem upadali na ziemię w takt ciosów, które zadawał w rze- czywistym świecie. Ktokolwiek znalazłby się w tak beznadziejnym położeniu, nie zawracałby już i nie atakował wroga. Z drugiej strony, jak sobie zawsze powtarzał, był nie byle kim. Był facetem z wielostronicową gwarancją, cudacznymi oczami, słuchem nietoperza i zmysłem powonienia, który psa wpędziłby w kompleksy. Człowiekiem pamiętającym z pikselową dokładno- ścią wszystkie chwile swego życia, które był w stanie zapamiętać. > I mającym zimne jak lód wyrwy tam, gdzie powinna być reszta. Rąbnął żołnierza głową o ścianę, opuścił bezwładne ciało i zaczął z niego ściągać ubranie. Tunika opinała go w ramionach, \ spodnie okazały się kuse. Na szczęście buty pasowały i czapka nie \ spadała z głowy. Gdy przebrał nieprzytomnego rekruta w swoje po- \ rzucone spodnie, buty i koszulę (kelnerski fartuch dawno wyrzucił), i zaciągnął go w uliczce pod murek. - Pijak! - stwierdził, stojąc nad mężczyzną. Powiedział to < z odrazą, ale nie była to odraża autentyczna. Włożywszy palce do j gardła, wyrzygał na jego brzuch i nogi alkohol i resztki jedzenia, j wybierane z talerzy odnoszonych do kuchni. j - Kto to? - rozległ się czyjś głos. Za Rafem u wylotu uliczki stał młody podoficer. Obaj mieli; przed sobą boczne drzwi Złotego Gmachu. - Jakiś zapity śmierdziuch - odparł Raf i kopnął nieprzytom- nego. Przed wielu, wielu laty ów dar został wzniesiony na użytek panów taify z Alicante. Isabeau opowiedziała Rafowi historię bu-' Fellahowie 215 dowli, gdy razem pomagali Edvardowi zainstalować tymczasową kuchnię na małym dziedzińcu przy bait bel kebu. Biało-czerwone podkowiaste łuki, zdobiące wejścia do sali biesiadnej, rzeźbione ka- pitele w stylu mudejar, pozłacane stalaktytowe sklepienia, misterne i niebywale rozbudowane mozaikowe wzory. Wszystko kupione za zdobycze z wypraw zbójeckich. To tak, jakby nagle odkryć, że Dick Turbin napadał na dyliżanse, bo miał obsesję na punkcie kuferków i francuskiej emalii. - Bądź czujny! - rozkazał podoficer. - Tak, sir! Obecnie zdarzały się dni - czasem pojedyncze, a czasem ta- kie, które się ze sobą zlewały - kiedy Raf rozumiał, że stworzył lisa. On i tylko on odpowiadał za to, co się stało, gdy miał siedem lat. Postanowił przejść po stalowym dźwigarze, choć podeszwy i szkolnych pantofli topiły się z każdym krokiem. Podobnie jak ; postanowił wykraść szczenię lisa z klatki i ukryć je na strychu. '? Nie wiedział, że wywołany przez niego pożar dotrze do kryjówki. I z pewnością nie wiedział, że spłonie cała szkoła. Pragnął zniszczyć instytut biologii. Brzydki blok z taniego po- l libetonu, otoczony sosnowym płotem niby staroświecka chata przy : narciarskim stoku. Przeprowadzano tam eksperymenty na zwierzę- ;. tach. Ćwiartowano żaby i zdzierano skórę ze zwierząt zabitych przez \ samochody, aby odsłonić strukturę mięśni. Kazano mu rozciągnąć na [ kołkach cuchnącą borsuczą skórę - uprzednio starannie oskrobaną, \ aż miejscami prześwitywała - i wcierać w nią sól. t - Stało się i trudno - rzekł do siebie i ruszył w stronę innej i uliczki. Zatrzymał się pod mijanymi drzwiami i otworzył je kop- j. niakiem. - Po co płakać? - Pytanie brzmiało retorycznie, lecz Raf ! i tak na nie odpowiedział. - Nie ma powodu. Zaczynał rozumieć, jak to działa. Na każde pytanie, które kiedy- kolwiek zadał lisowi, sam udzielał sobie odpowiedzi. Wygrzebywał z pamięci informacje w poszukiwaniu tych sterylnie precyzyjnych, '; bezużytecznych rozwiązań. Wnikał w szczegóły, nie widząc cało- ' kształtu. Jego życie było jedną długą odmową zmierzenia się z rze- czywistymi faktami i ich zsumowania. > i » V 216 Jon Courtenay Grimwood Prędko przeszukał budynek, raptem pięć pomieszczeń na trzech piętrach, nie odzywając się słowem do wystraszonych mieszkań- ców. Przy wyjściu pokręcił głową na widok dwóch wchodzących rekrutów. - Pusto - oznajmił. - Tutaj nikt się nie schował. Czym się martwił? Dobre pytanie. Tiri był więziony w drucianej klatce na tyłach instytutu biolo- gii. Mniejsze zwierzęta przeważnie żyły w zamknięciu. Chomiki i szczury, myszy hodowane w sztucznym środowisku przez tyle 1 pokoleń, że pokolenia wykładowców biologii straciły już rachubę. Czarna wdowa, niemalże w śpiączce od zimna. Obleśne patyczaki. Gupiki w wodzie mętniejszej niż mgła. I jeden wspaniały bojownik '? syjamski z połamanymi płetwami i wystrzępionym ogonem. Raf uwolnił szczury i wytrząsnął patyczaki na trawę przed gmachem. Wtedy myślał, że to kapitalny pomysł, lecz później, gdy i z płonącego strychu patrzył na wozy straży pożarnej, ustawiające się ; na trawniku, uświadomił sobie, że wcale im nie zapewnił lepszego ; życia. Nie wiedział, co zrobić z rybkami, ale ponieważ akwarium ? gupików było brudniejsze od akwarium bojownika, wylał większość wody i przelał zawartość jednego do drugiego. Skoro nie mógł i uwolnić bojownika, chciał mu dać przynajmniej godziwy posiłek. I tak nigdy nie lubił gupików. Żołnierz zapalił reflektory wokół Złotego Gmachu, lecz one j wykonały tylko swoje zwykłe zadanie: wyświetliły na ścianach ] mozaikę architektonicznych ciekawostek. i Na drodze za medyną samochody wojskowe krążyły wokół j starego miasta, w otwartych drzwiach wisieli żołnierze. Ludzie i Kaszifa paszy. Wszyscy szukali jego. Z pobliskiego placu doleciał i zgrzyt skrzyni biegów; kolejne samochody podjeżdżały na łowy. Z lewej strony doszły Rafa krzykliwe rozkazy. Z prawej, z dalszej odległości, spoza szeregu niskich warsztatów, następne rozkazy, następne krzyki. Warczały silniki, trzaskały drzwi. W ten sposób nie ścigało się zbiega. Raf wiedział o tym nawet bez pomocy lisa. W sumie to nie potrzebował pomocy lisa, skoro sam był lisem. Zresztą, wszystko jedno. Byli nierozłączni od uro- dzenia, razem stali na tamtym rozgrzanym dźwigarze. Cokolwiek Fellahowie 217 Raf wiedział, wiedział sam z siebie i dla siebie. Tak jak teraz wie- dział, że musi stąd uciekać, stać się sobą, człowiekiem z własnym życiem i obowiązkami. Może niekoniecznie człowiekiem, ale zawsze kimś. i \ 218 Jon Courtenay Grimwood Rozdział 32 Środa, 2 marca .< Na ubitej ścieżce grupa myśliwych transportowała zabitego \ dzika. Przywiązano go do żerdzi, którą dźwigali na ramionach dwaj ludzie. Trzeci mężczyzna niósł na plecach rugera, a pod pachami karabiny swoich towarzyszy. Za tą trójką podążało jeszcze dwóch • mężczyzn z karabinami w poprzek piersi. Żwir chrzęścił pod butami. Każdy miał na sobie lodenowy płaszcz z szerokim paskiem, tweedowe spodnie na 3/4 i wełniane podkolanówki. Patrzyli, jak bugatti royale mija ich z chrzęstem. Karabiny były wyposażone w celowniki teleskopowe i pojemniej- sze magazynki, dodawane za słoną dopłatą. Zamykającemu pochód myśliwemu dyndał u pasa upolowany zając. - Za trzy tygodnie koniec sezonu - powiedziała Hani. Poma- i chała myśliwym, którzy gapili się na nią chmurnym wzrokiem. Bu- ; gatti (model wyprodukowany jedynie w siedmiu egzemplarzach) od pięciu minut pięło się ku odległej farmie, która na przemian znikała i i wychylała się zza grzbietu wzgórza. Dróżka nie była w najlepszym stanie, obrośnięta ciernistymi krzewami i nielicznymi bezlistnymi dębami, które chyba jeszcze nie przyjęły do wiadomości, że nad- chodzi wiosna. i -No, jesteśmy... Grube, pobielone ściany pod dachem z czerwonej dachówki holenderskiej. Okna małe, aby zimą do środka nie wdzierały się wiatry. Szyby chroniły dębowe okiennice, odarte do żywego drew- na zimowym mrozem i letnim żarem. Dom przypominający chatkę myśliwską, zbudowany przez winiarza z Cahors. Wyglądał niczym żywcem wzięty z doliny rzeki Lot i w jednym kawałku wstawiony między dęby i sosny północnego wybrzeża Ifrikijji. Pierwszy właściciel dawno umarł. Marmurowy grobowiec rozpadał się na cmentarzu kolonialnym, gdzie nad miejscem jego \ wiecznego spoczynku stróżował anioł w postaci dziewicy; jej skrom- ? ? : i j ; Fellahowie 219 nie spuszczone oczy kontrastowały z bujnymi kształtami i skąpym strojem. Czuwała tak cierpliwie mimo chuligańskiej napaści wan- dali, którzy oberwali jej skrzydła. Claude Bouteloup urodził się w chłopskiej zagrodzie, a zmarł jako baron. Hojnie sypiąc złotem, dochrapał się dawno zapomniane- go tytułu, jakim ongiś szczyciła się jego rodzina. Na ścianach jego starego domu wisiały rzędem łby dzików upolowanych w północnej części płaskowyżu Tell. Niewiarygodna kolekcja poroży nad głów- nym wejściem upamiętniała plany odbudowania populacji żubra. Kilka okazów tego gatunku nadal włóczyło się wśród gór, lecz ich liczba malała z każdym rokiem. Hani czytała o tym Muradowi i Rafowi, kiedy wujek szarpnął 14-stopowym podwoziem samochodu na ciasnym zakręcie grun- towej drogi, próbując ignorować przepaść nad spienioną rzeczną kipielą. - Odłóż książkę - nakazał dziewczynce - zanim zrobi ci się niedobrze. - Za późno. - Hani przewertowała kilka stron do przodu i do tyłu. - W przewodniku nie piszą, kto jest teraz właścicielem domu - poskarżyła się i ponownie przebiegła wzrokiem notkę. - Nie dziwię się - rzekł Raf. W bramie napotkali pierwsze oznaki tego, że nie jest to jednak chatka myśliwska. Brama wyglądała całkiem zwyczaj- nie, dopóki się nie zbliżyli. Ich przyjazd śledziły miniaturowe kamery, przyśrubowane na kamiennych słupkach w dyskretnym j miejscu między rozcapierzonymi szponami granitowych orłów. Mikrosiatka, tak drobna, że praktycznie niewidoczna, oplata- j ła poskręcane żeliwne pręty. Ciężki, staroświecki zamek był i elektroniczny, a co do zawiasów, pokrytych łuszczącą się farbą, [• zachodziło podejrzenie, że spełniają jakieś wyśrubowane normy I wojskowe. f - Wysiądzie pan z auta - odezwał się Murad - a wtedy ktoś [? otworzy bramę, chyba że pan mu się nie spodoba. Już tu byłem i - dodał, nie odrywając wzroku od zabawki Ninja Nizam. Przez całą I drogę z Tunisu do Bizerty sprzeczał się z Hani, czy figurki bohate- • \ rów filmów akcji to dziecinada. [ 220 Jon Courtenay Grimwood Hani twierdziła, że owszem. Aż w końcu Murad stwierdził, że ponieważ Hani bawi się w kółko z głupim kotem, jej zdanie się nie liczy. „Ifrita nie jest zabawką". „A czy ja to powiedziałem?" Po tym nastąpiła błogosławiona cisza, która trwała od chwili minięcia Bizerty, póki nie zjechali z popękanego asfaltu na coś, co z trudem zasługiwało na miano drogi. Skonstruowany przez Jeana Bugattiego coupć Napoleon był prezentem od księcia imperium dla dziadka emira, a zanim przejął go Raf, garażował w budynku stajennym za pałacem Bardo. Nikt nie śmiał powstrzymywać Rafa przed zarekwirowaniem potwora z silnikiem o pojemności 12,8 litra i mocy 275 KM. Z dru- giej strony, począwszy od szambelana troszczącego się o prawie pu- sty pałac, a skończywszy na marynarzu w mundurze, który pierwszy zobaczył, jak jasnowłosy dygnitarz w ciemnych okularach i czarnym garniturze od Armaniego maszeruje w stronę frontowego wejścia, nikt nie wiedział, jak traktować Aszrafa al-Mansura. *** Zdobycie nowego garnituru było pestką - wymagało rozbi- cia kopniakiem okna butiku naprzeciwko pomnika ibn Chalduna na Place de la Victoire, około trzystu kroków od Bab el-Bahar. Przebrzmiało poranne wezwanie do modlitwy i już tylko parę woj- skowych samochodów krążyło wokół medyny niby muchy rozcza- rowane jakością jedzenia. Elegancki butik miał w ofercie szeroki asortyment zachodnich towarów, teoretycznie objętych embargiem, lecz w kwestiach zabezpieczeń był niedoinwestowany. Wychodząc, Raf minął garstkę wchodzących amatorów grabie- ży. Im też się podobał jego garnitur. Do tego stopnia, że wrócił do środka i wskazał właściwy wieszak. Dopiero gdy wyszedł po raz drugi, włożył starannie dobrane okulary, a tanie szkła kontaktowe bez ceregieli wrzucił do studzienki ściekowej. Szedł godzinę, nim dotarł do pierwszych zabudowań pałacu. Bardo, oryginalny kompleks budynków z krzykliwymi elementami architektonicznymi, dawniej powszechnymi w al-Andalus, zawierał Fellahowie 221 w sobie pałace dobudowane do pałaców, gdzie sypialnie jednych znajdowały się bezpośrednio nad przedsionkami drugich, a całość tworzyła niemiłosierny konglomerat. Nikt nie zdołał skatalogować tego, co się wewnątrz mieściło. W wykazach podawano nawet różną liczbę pokoi. Kolejne próby in- wentaryzacji tylko pogarszały sprawę. Aczkolwiek w zgodnej opinii historyków architektury przebudowa pałacu w roku 1882, w czasie której średniowieczne maszrabijje na całej ścianie zastąpiono pio- nowo otwieranymi oknami, było karygodną pomyłką. Tak czy inaczej, nadal uważano, że pałac Bardo ma najlepiej rozpoznawalną fasadę w Afryce Północnej. Co zawdzięczał staremu szkicowi z czołówki „Tysiąca kwiatów", tasiemcowej, puszczanej w wielu stacjach tureckiej opery mydlanej, opowiadającej o wyda- rzeniach w dziewiętnastowiecznym haremie Ahmeda beja, w któ- rym gnuśniało tysiąc nałożnic pod strażą pięciu eunuchów, granych przez odważne Sudanki. Haremu nie odwiedzali mężczyźni. I chociaż ten i ów kwia- tuszek czasami bywał wyrwany z nudnej komnaty i posłany „za drzwi", w następnym odcinku zazwyczaj wracał w stanie nie- określonej euforii, zrozpaczony lub po prostu bardziej oświecony w sprawach światowych. Plotka, zdrada, przyjaźń; fabuła powtarzała się jak przystanki linii tramwajowej. Przed ekranami gromadziły się rzesze wiernej widowni, a wszystko dzięki pomysłowemu twórcy serialu, który zaangażował kobiety różnych narodowości. Na wzór ifrikijskich bejów, wypełniających swoje haremy szerokim wachlarzem Tur- czynek, Egipcjanek i dziewczyn z południa Europy, zwykle chwy- tanych w niewolę. Posyłano do nich wielu brodatych jezuitów zarówno w filmie, jak i w rzeczywistości. Nawiasem mówiąc, w rzeczywistym życiu jeden taki misjonarz trzy lata koczował w skrzydle pałacu Bardo, daremnie czekając na audiencję, choć sam bej dał mu zaproszenie przez wzgląd na pamięć swej matki chrześcijanki. Obecnie pałac Bardo dawał schronienie największej na świecie kolekcji kartagińskich mozaik, nieprzeliczonej ilości marnych wik- toriańskich obrazów oraz Kaszifowi paszy z matką i świtą. Kaszif 222 Jon Courtenay Grimwood • pasza, warto dodać, zwrócił się bezpośrednio do emira z prośbą o to, aby jego i lady Maryam ulokowano w osobnych częściach podupadłego pałacu. W chwili przybycia Rafa na maszcie nad bramą nie powiewa- : ła flaga, co oznaczało, że chwilowo nie ma w domu nikogo z rodu al-Mansurów. - Zamknięte. - Pilnujący bramy miody marynarz trzymał ka- j rabin w poprzek piersi, jak przystało na wartownika. Twarz miał kamienną, aczkolwiek w oczach malowała się niepewność. Raf zatrzymał się, uśmiechnął i pedantyczne poprawił rdzawo- czerwony krawat od Versacego. - Dzień dobry - przywitał się. - Chciałbym porozmawiać z pańskim przełożonym. Marynarz i dostojnik mierzyli się twardym wzrokiem, chociaż ten pierwszy zobaczył tylko własne odbicie na czarnej powierzchni nowych okularów. - I to zaraz - dodał Raf grzecznie, lecz stanowczo. Kiedyś w Szwajcarii był świadkiem sztuczek szkolnego lekarza, który posługiwał się w rozmowie z dyrektorem taką właśnie mieszaniną uprzejmości i zastraszenia. - Nie mam przełożonego. Raf westchnął. -Więc niech pan tu sprowadzi kogokolwiek. Młodzieniec zszedł z posterunku, by zniknąć za furtką wsta- , wioną w skrzydło bramy. Oba skrzydła obito mrowiem grubych ćwieków, które tworzyły powtarzalne wzory i - przynajmniej w przekonaniu Rafa - kłóciły się z delikatnością różowych, mar- < murowych kolumn, wspierających łuk bramy. Raf wzruszył ramionami i wszedł przez furtkę na dziedziniec, i - Zostawił pan otwarte - usprawiedliwił się, kiedy powracający \ wartownik otworzył usta, żeby zaprotestować. ] Idący za młodzieńcem siwowłosy mężczyzna w niebieskim \ uniformie wzniósł oczy do nieba. ] - Dobry, szefie - rzekł Raf. Stary mat pokręcił głową. W tym geście wyrażało się wszyst- ko, co myślał o stawianiu na warcie nie przeszkolonych rekrutów i Fellahowie 223 i ważniakach, którzy zjawiają się o świcie w nadziei, że pozwiedzają sobie pałacowe wnętrza. - Pałac zamknięty, ekscelencjo. - Wiem. - Raf nic w tej kwestii nie wiedział, ale to nie miało znaczenia. Wyprostował się i prawie machinalnie poprawił mankie- ty. - Nazywam się Aszraf al-Mansur, jestem drugim synem emira. Zostałem poproszony o wyjaśnienie okoliczności wczorajszego zamachu na ojca. - Zamachu? Raf nie kwapił się z odpowiedzią. - A więc to była... - Wartownik urwał w pół zdania. - Myślę, że powinien pan przedstawić mnie swojemu dowód- cy. - Raf wszedł dalej na dziedziniec, otoczony pięćdziesięcioma oknami i tuzinem balkonów. Styl europejski. Rozejrzał się ostenta- cyjnie. - Zastałem ojca? Mat pokręcił głową przecząco. - A lady Maryam? Mężczyzna znowu pokręcił głową i cicho cmoknął językiem o pożółkłe zęby. - No dobrze, a Kaszif pasza? Wartownik otworzył usta i natychmiast je zamknął. Gdyby pasza przebywał w rezydencji, nad główną bramą wisiałaby flaga al-Mansurów, mało tego, przed bramą zamiast świeżych rekrutów trzymaliby wartę żołnierze Kaszifa. Ci jednak wedle pogłosek byli bardzo zajęci licznymi aresztowaniami. *** Jedyną osobą, z którą spotkał się Raf, była Hani. Jeszcze przed spotkaniem natknął się na Ifritę; porwał z posadzki szarego kociaka i zarzucił go sobie na ramiona jak szal. - Hej! - krzyknęła dziewczynka, która wybiegła zza drzwi i gwałtownie wyhamowała, co na marmurowej posadzce zostawiło ślad spalonej skóry. - To mój... - Podniosła oczy na mężczyznę, który patrzył na nią uważnie. - O! - powiedziała z irytacją. - Wró- ciłeś! - Jestem tu już od paru dni. To ty niedawno przyjechałaś. - 224 Jon Courtenay Grimwood - Wczoraj, możesz się go spytać. - Wskazała drzwi, w których pojawił się chłopiec ubrany w marynarkę i pasiasty krawat równie elegancki jak ten Rafa. - Murad al-Mansur? - Raf patrzył, jak chłopiec rozgląda się i kiwa głową. Obaj wiedzieli, co tu się nie zgadza. - Gdzie masz ochronę? - Kaszif pasza mówi, że nie potrzebuję. - Bo żaden zamachowiec nie będzie zabijał dzieci? - Z tonu głosu Rafa wynikało, co o tym naprawdę sądzi. - Nie o to mi chodziło. - Murad przewiercał gościa przenikli- wym spojrzeniem. - Ani jemu. - Murad jest moim kuzynem - oświadczyła Hani. - My też jesteśmy spokrewnieni. - Raf wskazał na dziewczynkę. - Najmocniej przepraszam. Chłopiec wodził wzrokiem od twarzy do twarzy. - W takim razie pan jest... - Aszraf bej. Twój przyrodni brat, jej wujek i nowy szef policji. Stojący obok beja wartownik skamieniał. W błyskawicznym, gadzim odruchu. Zupełnie jakby bezruch maskował ludzkie myśli. W tym jednak przypadku zwrócił uwagę Rafa. - Słuchaj pan - zwrócił się do młodzieńca. - Czego się pan dowiedział? - Ja, Wasza Ekscelencjo? - Na dziedzińcu powiedział pan: „A więc to była..." Pytanie brzmi, co miał pan dalej powiedzieć? - Armia Nagich - odparł zapytany z wahaniem. - Mój dowódca twierdzi, że przeprowadzili jakiś zamach. - Kłamstwo! - wtrącił Murad pasza i zaraz się zarumienił, gdy podoficer spojrzał na niego z zaskoczeniem. - Mam radio - po- śpieszył z wyjaśnieniem. - Radiotechnika Atlas. Odbiornik, na którym mogę słuchać wszystkich stacji. Dostałem je na urodziny od rosyjskiego ambasadora - dodał, jakby należało wytłumaczyć się z posiadania radia. - Mają rozgłośnię radiową? - spytała Hani. - Piracką - odparł Murad. - Co noc nadają na innej częstotli- wości. Trzeba szukać. - Fellahowie 225 Hani pokiwała głową. - Brat Żary ma piracką stację radiową. Ale Avatar zmienia falę tylko raz w tygodniu. -Kim jest Zara? - Kobietą mojego wujka - odpowiedziała dziewczynka i z konsternacją spojrzała na podoficera, któremu nagle zebrało się na kaszel. - Nadzy chcą obalić rząd - stwierdził Murad. - Ale to nie oni próbowali zabić mojego ojca. - Drżenie w jego głosie świad- czyło, że nie jest taki spokojny i opanowany, za jakiego chciałby uchodzić. - Chyba mówiłeś, że jesteś w rządzie. - Hani była zmieszana. - Jestem ministrem edukacji - przyznał Murad. -1 archeologii. Za całą resztę odpowiada Kaszif, z wyjątkiem technologii i nauk biologicznych. Te ministerstwa emir zachował dla siebie. - Widziałeś zamach? Murad pokiwał głową. - Przecież tam byłem. Dostałem zaproszenie, a Hani sama się wprosiła. Kiedy to się stało, siedzieliśmy obok Kaszifa paszy. - Kiedy co się stało? - Ktoś próbował zastrzelić emira - powiedziała Hani. - Eugenie zginęła, gdy rzuciła mu się na pomoc. Nie żyją też dwaj ochroniarze, sufi i muzyk. Teraz wszyscy się kłócą o to, czy... - Kto próbował? Hani zamilkła. Raf uświadomił sobie, że dziewczynka dojrze- wa nadspodziewanie szybko. Nabiera pewności siebie. I powolutku rośnie. Spróbował wyobrazić siebie w tym wieku i jakoś mu się nie udało. - No, był taki jeden kelner - rzekł Murad. *** - Tam nie wolno wchodzić. - Kobieta z ptasią twarzą poderwała się z krzesła, zanim Raf zbliżył się do drzwi prywatnego gabinetu Kaszifa paszy. - Co pani powie... - odparł zmęczonym głosem. Ludzie mu w kółko mówili, że nie ma wstępu tu czy tam, co zaczynało już - 226 Jon Courtenay Grimwood wychodzić mu bokiem. Szedł dalej, a kobieta opuściła rękę, jakby oparzyła sobie palce na jego rękawie. Przyzwyczajona do władzy, choć ta w praktyce należała do kogo innego, uderzyła w oficjalny ton: - Pozwolę sobie zapytać, czy jest pan umówiony. - Nie potrzebuję się umawiać. Prowadzę śledztwo. - Wyciągnął z kieszeni oprawioną w skórę legitymację, którą ode- brał nieprzytomnemu żołnierzowi Kaszifa. Otworzył ją i momen-' talnie zamknął, zanim skoncentrowała na niej spojrzenie. - Ale jego nie ma. - Kobiecie spod chusty wychodziły rzadkie włosy, a z obu stron przy wąskich ustach zaznaczały się głębokie zmarszczki. Życie jej nie rozpieszczało. - Będzie pan musiał przyjść później. - To nawet lepiej - rzekł Raf, przekręcając emaliowaną gałkę drzwi. - Będę mógł na spokojnie przeszukać gabinet. -Pan nie może... - Jak się pani nazywa? - Lila el-Hasan. Jestem osobistą sekretarką paszy. - To radzę się rozejrzeć za nową pracą - powiedział Raf bez. uszczypliwości, po czym zatrzasnął za sobą drzwi i je zaryglował. Dekoracje wnętrza mogły iść w dwóch kierunkach - hołdować ] dojrzałemu stylowi arabeskowemu, zwanemu w przewodnikach i mauretańskim, lub udawać rozwiązania europejskie, co zwykłej sprowadzało się do dębowej boazerii, ciemnych mebli i obrazów \ olejnych. Oczywiście, istniała jeszcze trzecia opcja. Dostawało się j Seattle Blonde, jeśli połączyć zdobnictwo późnego okresu Edo ze i staroskandynawskim, lecz wyblakłe kilimy i modelowane na parze \ jesiony nie interesowały Kaszifa paszy. j W tym przypadku Raf napotkał styl arabeskowy. Poczesnej miejsce w gabinecie zajmowała alabastrowa fontanna - tak wielka i ciężka, że ów kawałeczek pałacu musiał pochodzić z zeszłego stule- ?} eia mimo oczywistej wiekowości podkowiastego łuku nad drzwiami. Strop podparty czymkolwiek oprócz stali nie wytrzymałby takiego obciążenia. Za fontanną leżały kobierce, duże i prawdopodobnie, bezcenne, przysłonięte spłowiała skórzaną sofą i dwoma fotelami.: W głębi przy ścianie, pod oknem tak ogromnym, że na środku mu- I ? 1 Fellahowie 227 siały je wspierać słupki z piaskowca, stało biurko odznaczające się jedynie przeciętnością. Wystarczyło raz spojrzeć, żeby odczytać kontekst. Patrzcie, ile wspaniałości należy mi się z tytułu urodzenia. Zauważcie, jak nie- wielkie są moje potrzeby. Dzięki tym kontrastom przekonacie się, że jestem skromną osobą. Taktyka najwyraźniej dawała spodziewane owoce, ponieważ połowa Europy uważała Kaszifa paszę za świetny materiał na wyzwoliciela Ifrikijji. Jedyną rzeczą, której brakowało w gabinecie, był portret emira, czego wymowę zrozumiałby nie tylko człowiek tak bystry jak Raf. Ten jednak wyłapał podtekst w podtekście: Kaszifowi, skądinąd ambitnemu człowiekowi, brakowało doradców, którzy pomagaliby mu podejmować działania z większą subtelnością. Z drugiej strony, delikatność nie popłacała w kontaktach z Pa- ryżem, Waszyngtonem i Berlinem. Zwłaszcza z Berlinem. Kaszif nie zamykał na kluczyk szufladek w biurku. Co mó- wiło: patrzcie, nie mam nic do ukrycia, albo: mam taką władzę, że nie potrzebuję zamków, które by strzegły mojej prywatności. Niewykluczone też, że biurko po prostu nie zawierało nic warto- ściowego. I rzeczywiście, żadnych dokumentów wagi państwowej ani dymiącej spluwy. Żeby chociaż jedna butelka Jima Beama czy eg- zemplarz „Hustlera", wwieziony w walizce dyplomaty. Ale przecież Raf nie miał nadziei nic znaleźć. Wtargnął do gabinetu Kaszifa z zu- pełnie innym zamiarem. Chciał uderzyć w stół i sprawdzić, gdzie \ odezwą się nożyce. Sądząc po łomotaniu w drzwi, przypuszczał, że niebawem się dowie. i- Pierwsza opcja: otworzyć. Druga: pozwolić, żeby natręt wyla- : mał oryginalne dziewiętnastowieczne drzwi. - Chwila! - krzyknął ze złością. i Przestano walić w zabytkowe drzwi. Raf niespiesznie podszedł j do wyjścia, ale biorąc pod uwagę rozmiary gabinetu, zwłoka nie i powinna dziwić tych na zewnątrz. i - W porządku. - Odsunął rygiel. - Otwarte. \ Do środka władowało się dwóch mężczyzn w butelkowo zie- ( lonych mundurach. Mieli sumiaste wąsy, lekki zarost na policzkach 228 Jon Courtenay Grimwood i butne miny. Złowrogie spojrzenie rozgniewanego paszy, który stał za nimi, tłumaczyło ich postawę. - Pod ścianę! - warknął ów chudszy. - Jazda! Raf pokręcił głową. - Może pan wyjść - odpowiedział. - Zabierze pan swego grube- go koleżkę i zamknie za sobą drzwi. Chcę porozmawiać z bratem. ] To zbiło go z tropu. Kaszif pasza wyraźnie się zainteresował. Aszraf bej postąpił krok do przodu i wyciągnął rękę. - To zajmie nam chwilkę - rzekł do Kaszifa paszy. - Chcę ci zadać parę pytań w sprawie wczorajszej strzelaniny. - Chcesz... - Kaszif pasza odruchowo popatrzył na egretę, którą Raf niedawno przypiął sobie do klapy. Rzadko się spotykało tak nobili- tujące odznaczenia, przyznane przez Istambuł w dowód wdzięczności. Te akurat otrzymywali dowódcy wygranych bitew i ci, którzy oddali nadzwyczajne przysługi osmańskiemu tronowi. - Ktoś ty? - Aszraf al-Mansur. - Raf opuścił dłoń. - Działam z upoważ- nienia emira. - Co nie całkiem pokrywało się z prawdą. O pomoc poprosiła go Eugenie, dając do zrozumienia, że pomysł wyszedł • od emira. Prawie na jedno wychodziło. Wzruszył ramionami. - Pomyślałem sobie, że chciałbyś być pierwszy. Zanim namierzę twoich gości. - To nie będzie konieczne - odparł gniewnie Kaszif pasza. - Ściągnęliśmy już na przesłuchanie wszystkich, których trzeba. ; Całą noc trwały aresztowania. - Wszystkich, których trzeba? - Raf uniósł powieki. Kaszif pasza pokiwał głową nerwowo, właściwie z wściekłością. - A więc przesłuchałeś markiza de St Cloud? j - Żartujesz sobie? - Kaszif pasza zaciskał pięści, zapewne i bezwiednie. - Markiz jest moim przyjacielem. j - A senator Malakoff? A ambasador Radek? - Raf dobrze się i bawił. - Czy może celowo pomijasz ważne osoby? ] Na zewnątrz zgromadził się już pokaźny tłumek. Za drzwiami ' czaiła się sekretarka paszy; wykrzywiała twarz w wyrazie niepokoju, j gdy próbował ją uspokoić mężczyzna w szarym garniturze. Za nimi pęczniała garstka urzędników. Tego właśnie Raf potrzebował: widowni. Fellahowie 229 - No więc czemu nie przesłuchałeś markiza? - Coś sugerujesz? - Kaszif pasza zbliżył się do niego, jakby chciał onieśmielić przeciwnika, lecz Raf widział to inaczej. Dawno temu w areszcie pewien rastafarianin opowiadał mu o klinczacłi. Słabi zawodnicy szukali w zwarciu wytchnienia, nic więcej. - Ja nic nie wiem. Może byś mnie oświecił? - 230 Jon Courtenay Grimwood j ! Rozdział 33 i Środa, 2 marca - Czemu żołnierze Kaszifa odprowadzili pana do auta? - Po j głosie można było poznać, że ta kwestia nurtowała Murada przez \ większość część jazdy. Długo się zastanawiał, czy wypada zadać > tego rodzaju pytanie. - Nie mam pojęcia. - Raf zaparkował pożyczone bugatti na < podjeździe przed zagrodą i wyłączył silnik. Z tyłu Hani prychnęła, co zignorował. Z ciekawością przyglądał ; się Muradowi we wstecznym lusterku. Chłopiec różnił się od niego prawie we wszystkim, łącznie z karnacją i kolorem oczu. Był węż- • szy w ramionach, miał miększe rysy twarzy i gęstą, czarną grzywę ; zamiast pszenicznych włosów, którymi Raf wyróżniał się w tłumie. ; Jednakże przejawiało się w jego obliczu pewne uczucie zagubienia, to samo zamknięcie się w sobie. Chłopiec nawet przygryzał wargę w identyczny sposób. Brakowało mu tylko mrużenia oczu. Odruchowej reakcji Rafa, gdy próbował coś zobaczyć bez okularów. To przyszło później, po drugiej turze zabiegów medycznych w Zurychu. Notabene, ciem- ne okulary miały być środkiem doraźnym - Raf pamiętał, jak mu o tym mówiono. - Nic ci nie jest? - spytał chłopca. - Jasne, że nie. - Murad wzruszył ramionami. - Dziwne py- tanie. - Chłopiec poniekąd mówił prawdę. Jak na dwunastolatka, ; który dopiero co był świadkiem zabójstwa czterech osób, trzymał ; się całkiem nieźle, tym bardziej że zamordowano kobietę znaną mu od urodzenia. Otworzył drzwi i wyszedł na żwir. Tylko w ten sposób mógł uniknąć dalszych pytań. - Wie pani - zwrócił się Raf do Fleur Gide, przechodząc próg domu - mój brat podejrzewa, że Berlin przeciągnął sufiego na swoją stronę. Fellahowie 231 - Berlin, Wasza Wysokość? - Nowina wstrząsnęła major Gide. - Prędzej bym powiedziała, że Waszyngton lub Paryż. To ona zdecydowała, że bugatti może wyjechać za bramę. Tego typu decyzje przypadały jej w udziale, odkąd tymczasowo zastę- powała Eugenie. Fleur Gide była równie ambitna, lecz spokojnie obyłaby się bez tego awansu. - Tak czy inaczej, ktoś go przekupił, zgadza się pani? I proszę nie zwracać się do mnie „Wasza Wysokość". Jestem co najwyżej ekscelencją, a i to nic pewnego... Świeżo promowany oficer pokiwała głową z powątpiewaniem. - Na ulicy ludzie mówią, że sufi pracował dla Kaszifa paszy - ciągnął Raf. - Mylą się, jeśli wierzyć mojemu bratu. Nawiasem mówiąc, cała ta sprawa z dowiadywaniem się, o czym mówią ludzie, sprowadzała się do przesłuchania przez Mura- da pirackich stacji radiowych, lecz wolał nie wchodzić w szczegóły. Dwunastoletni księciunio nie dysponował wiarygodnymi źródłami informacji, gdy przyszło mu rozmawiać z nowym szefem wywiadu. A że samozwańczym, to już inna rzecz... *** Hol był wyłożony zwyczajnymi kamiennymi płytami; dywa- nów ani śladu. Na ścianach wisiały rysunki myśliwskie z osaczonymi jeleniami i odstrzeliwanymi kaczkami. Na granitowym kominku i widniał ozdobny herb, w którym dwa z czterech pól podzielone były na mniejsze pola. Nad gzymsem wisiało zwykłe lustro, gdy poni- żej tańczyły płomienie, wypełniające parter starego domu Eugenie | zapachem palonych sosnowych szyszek. I Mocno zbudowana, obwieszona biżuterią kobieta, która stała przed \ Rafem, nie obdarzyła rysunków nawet jednym spojrzeniem. Jedyną re- < akcję z jej strony wywoływał widok mahoniowej tarczy z łbem dzika; t na kunsztownej srebrnej tabliczce wygrawerowano rok: 1908. Lady | Maryam dygotała, ilekroć przypadkiem zerknęła w tamtą stronę. • - Jestem tu, bo tego wymaga ode mnie obowiązek - powie- | działa twardo. | Raf wiedział, że nie powinien osądzać jej po przedmiotach zgromadzonych w tym domu. 232 Jon Courtenay Grimwood; - Czasami tylko tyle można zrobić - rzekł. Słyszał też drugą wersję, o tym jak major Gide wsadziła emirat do auta, aby wywieźć go w bezpieczne miejsce. Tyle że z drugiej j strony władowała się lady Maryam i ani myślała wysiąść. Czym najbardziej frustrowała się major Gide, to niemalże całkowita pew- < ność, że Eugenie nie patyczkowałaby się z wiecznie nadąsaną, otyłą \ księżną: wywlokłaby ją z auta i zostawiła na dziedzińcu. Dopiero poniewczasie dostrzegła wściekłość emira, który miał jej za złe, że wpuściła do samochodu lady Maryam, a porzuciła w potrzebie jego ukochanego syna Murada. - Proszę zaczekać - powiedziała dama. - Sprawdzę, czy mąż się obudził. Wsłuchując się w kroki, Raf śledził jej przemarsz po kamien- nych płytach, potem schodach i wreszcie gołych deskach. Doszło go zaskakująco delikatne pukanie do drzwi. Gdy ucichło skrzypnięcie zawiasów i drzwi się zamknęły, Raf wyłapywał całą gamę niemal głuchych odgłosów, niestety mało znaczących, ponieważ szukał czego innego. Pod szczęk talerzy na kuchennym stole i małokalibrowe chlupoty w rurach wodociągo- wych podkładał się wiatr, który szeleścił w liściach sosny rosnącej za oknem. Był też łopot skrzydeł sowy, wolny i jednostajny. I jesz- cze cichszy chrobot pazurków szczura na żwirze przed budynkiem, gdzie strażnicy major Gide czuwali przy nie naoliwionej bramie. Od ciszy do ciszy, po kolei... Jak w półśnie... - Wujku Aszraf! Aszraf bej ocknął się z zadumy, bacznie obserwowany przez Hani, Murada i lady Maryam. Towarzyszyła im jeszcze jedna oso- ba: szczupły mężczyzna z siwymi, zaczesanymi do tyłu włosami i orlim nosem, niegdyś złamanym. Jego biały, dzienny zarost tyl- ko podkreślał zapadłe policzki. Mocno się wspierał na lasce, lecz niebieskie oczy płonęły jakimś niespotykanym żarem, jakby miał wysoką gorączkę lub był ciałem niebieskim w ostatnim stadium samospalenia. - A więc to ty jesteś dzieckiem Sally...-Emir uśmiechnął się smut- no. - Powiedziała, że zmarłeś, wiesz? Aż nagle po tylu latach pojawiasz się w al-Iskandarijji. Nie uwierzyłbym, gdybym cię nie zobaczył. Fellahowie 233 Dłoń, która uścisnęła rękę Rafa, była gorąca i sucha niczym papier, a kości pod zmarniałą ze starości skórą - wątłe jak patyki. Raf starał się delikatnie odpowiedzieć na uścisk, ale staruszek i tak skrzywił się z bólu. Zawsze chował w sercu rzeczy, które chciał po- wiedzieć ojcu, lecz teraz wszystkie wydawały mu się nie na miejscu. I nie potrafił przeniknąć myśli stojącego naprzeciwko mężczyzny. - Może chcecie ze sobą porozmawiać? - zapytała Hani. - Zostawmy to na potem - rzekł emir. - Czymże jest kilka minut po tak długiej przerwie? Idąc, wolno stawiał kroki i korzystał z laski. Ilekroć się chwiał, przypadał do niego Murad pasza, aby starzec wsparł się na nim i odzyskał równowagę. Co nie podobało się lady Maryam, sądząc po jej marsowej minie. To jednak akurat mogło wynikać z faktu, że emir traktował ją jak powietrze. Albo trofeum powieszone na ścianie, ponieważ napełniała go tą samą odrazą, którą w niej wzbu- dzały łby dzików. Budynek został wzniesiony na stoku wzgórza, przy czym z tyłu był tylko trochę wyższy aniżeli od frontu. Z tego powodu ziemia sięgała na dwie trzecie wysokości zewnętrznej ściany pokoju, do którego w końcu weszli. Co zimą pomagało walczyć z chłodem i przydawało się jeszcze pod innymi względami. - Nie mów mi, że tak wyglądało to miejsce, kiedy znalazła je Eugenie - rzekł Raf. Emir Moncef uśmiechnął się. - Owszem, dokonała paru poprawek - przyznał. - Przeważnie z wykorzystaniem betonu i siatki ogrodzeniowej. Ale nie prze- sadzała... - Nie kłamał. Jeżeli zdarzały się siatki ogrodzeniowe z wojskowego tytanowego drutu, a wzmacnianą piankę na ściany można było nazwać betonem. - Ile zostało z oryginalnego domu? - Pani major ci powie. - Zaklaskał. Odpowiedź brzmiała: praktycznie nic. Z wyjątkiem słupków z orłami, granitowego kominka i kamiennych płyt w holu. Wszystkie ściany nośne i działowe spełniały najsurowsze moskiewskie normy pod względem odporności na wybuch. Pod dębową okleiną drzwi kryl się stalowy wkład. Przyległy las byl otoczony rozpiętym na 234 Jon Courtenay Grimwood. wysokości kostek drutem, połączonym z sygnalizacją alarmową. Wysoko na niebie unosił się satelita szpiegowski Mołnia, który na bieżąco przekazywał dane elektronicznym mózgom urządzeń bojowych, zainstalowanych w piwnicy. W grubych dachówkach pracowały układy kompensacji cieplnej, aby w dzień i w nocy temperatura przy powierzchni ziemi nie różniła się od temperatury otoczenia. Nawet podwójne pancerne szyby w oknach drgały z lo- sowo zmieniającym się natężeniem dla ewentualnego zmylenia osób przyczajonych z mikrofonami parabolicznymi. Cały ten sprzęt był nielegalny. Wwieziony do kraju z pogwał- ceniem wielu rezolucji ONZ, zabraniających sprzedaży Ifrikijji technologii wojskowych. - A ci myśliwi? - spytał Raf. - Gruziński specnaz. - To skąd ten dzik? - odezwała się Hani. - Atrapa - wyjaśnił emir. - Pomysł Eugenie de la Croix. - Po- kiwał głową w stronę Hani, uśmiechnął się do Murada, który chwilę patrzył na niego szeroko otwartymi oczami, po czym spojrzał na Rafa i zmarszczył czoło. - Myślisz, że wyglądamy tak samo - rzekł Moncef. To nie było pytanie. Niski, ciemnooki chłopiec skwitował to milczeniem, lecz Hani pokręciła głową. \ - Wcale nie - zwróciła się do emira. - Pan wygląda dużo sta- \ rzej. j l I *** -j - To grypa - powiedziała lady Maryam, gdy Raf w końcu zwie- j rzył się ze swoich podejrzeń. i - Na pewno? - Oczywiście, że tak - obruszyła się starsza pani. , - Skąd ta pewność? - Raf obejrzał już sobie cały budynek. Oprócz dwóch dużych pokoi na piętrze (w jednym z nich mieszkał emir) i pokoju na parterze (wprowadziła się tam lady Maryam) nie- wiele było do zwiedzania. Może hol, kuchnia czy piwnica. Żołnierze i ze specnazu spali we wsi. Gotowaniem zajmowała się jedna z ubra- nych w kombinezon nastolatek, którą znalazła pani major. W domu Fellahowie 235 nie było nikogo innego, a także niczego, co przypominałoby gabinet lekarski. Raf wraz z resztą towarzystwa musiał na wieczór wracać do Tunisu, bo inaczej narażałby się na zbyt wielkie ryzyko. - Major Gide jest również lekarzem - wytłumaczyła zwięźle lady Maryam. - Dziwne, że tego nie wiesz. Znów byli w holu, przy kominku. Na dworze panowały zupełne ciemności: na czarnym całunie nieba, za jedynym nie zasłoniętym oknem, gwiazdy mrugały niczym diamenciki. Im dłużej przebywał w tym domu, tym drażliwsza była lady Maryam; zasoby jej wy- muszonej uprzejmości wyczerpywały się z każdą minutą. Dodała już Murada do listy rzeczy, na które nie mogła patrzeć; jego i Hani wyprosiła do kuchni. - No cóż, czas na mnie - oświadczył Raf. - To prawda - podchwyciła lady Maryam. Kiedy klasnęła w dłonie, na jej nadgarstkach zatrzęsły się fałdy skóry. Rzeczywiście dopadła ją starość, uświadomił sobie Raf. Tak samo jak emira. Starość przyspieszona goryczą i czterema dekadami małżeńskiego wygnania. Na jej korzyść przemawiał tylko ten prosty fakt, że jej syn urodził się pierwszy. - Poślę kogoś po dzieci - powiedziała. Raf skinął głową. - To miło z pani z strony - rzekł, choć wiedział, że nie zrobiłaby tego z czystej dobroci serca. - Ale najpierw chciałbym zapytać emira o parę rzeczy. Po to tu przyjechałem - dodał, widząc puste spojrzenie starszej pani. Gdy skierował się ku schodom, usłyszał za sobą jej denerwujące kroki. - Muszę z nim porozmawiać w cztery oczy. - To mój mąż. - I mój ojciec, jak się okazuje - powiedział Raf, lecz cicho, do siebie. W ogromnym pokoju było ciemno i gorąco. Cuchnęło wymio- cinami. Na stole stała szklanka wody, obok miski z ledwo co napo- czętym kuskusem. Większość z tego, co zostało zjedzone, zabrudziło drewnianą podłogę przy łóżku. W okrągłym brzuszysku pieca wśród popiołu z drewna migotały płomyki. Na materacu, oparty plecami o poduszki z przepoconymi poszwami, spoczywał stary mężczyzna. Okno, którego nie powinno się otwierać, było otworzone. Dobrze 236 Jon Courtenay Grimwood się stało, że lady Maryam nie weszła do środka. Powstrzymał ją od tego okrzyk, po którym jej mąż długo zanosił się kaszlem. - Ona mi gotuje - odezwał się ciężko emir, kiedy odzyskał od- dech. Uśmiechnął się na widok zaskoczonej miny Rafa. - Nie martw się. Musi przy mnie skosztować każdej potrawy. Tylko dlatego się mną opiekuje, że tego serdecznie nie znoszę. Tym razem to Raf się uśmiechnął. - Jedno mi powiedz - ciągnął emir - zanim przejdziemy do spraw istotniejszych. Coś ty takiego zrobił, że jej podły synalek tak się uniósł? Kaszif wydzwania do mnie, zapewnia o swej dozgonnej lojalności i ostrzega, bym ci nie ufał. - Emir wydawał się ubawiony. - Powiedziałeś mu tylko, że jesteś szefem policji? Swoją drogą, muszę przyznać, że to dla mnie nowina... - W ogóle mu o tym nie mówiłem. Choć wspomniałem, że prowadzę śledztwo w sprawie zamachu. No i zasugerowałem dość oględnie, że być może to on wynajął sufiego. - Twoim zdaniem, on to zrobił? - Zależy, kto chce się ciebie pozbyć. - Raf rozejrzał się po pokoju, aż jego spojrzenie padło na kanciaste sosnowe krzesło, po- malowane na tak ciemny odcień brązu, że wyglądało na czarne. - Paryż, Waszyngton, Berlin. Połowa mulłów w Kairuanie. Ta kobieta, która czeka za drzwiami. No i jeszcze ty jesteś... Usiądź, nie stój tak - dodał, jakby sądził, że Raf zbiera się w sobie, by poprosić o pozwolenie, gdy tymczasem on się zastanawiał, co naprawdę nie pasuje mu w pokoju emira. - Czemu miałbym czyhać na twoje życie? W odpowiedzi Moncef spojrzał na pierścień leżący między rewolwerem i egzemplarzem Koranu. Na złotym pierścieniu z he- liotropem wyryto tugrę, jaką od przeszło czterdziestu lat spotykało j się na każdej monecie wartości pięciu dinarów. Rewolwer był koltem ' z perłową rękojeścią, kaliber .38 cala. • - Władza jest czymś więcej niż posiadanie pierścienia 1 - stwierdził Raf. j - Niewiele więcej. - Śmiech emira brzmiał jak lisie ujadanie, l zawierał w sobie mniej wesołości niż bólu. - Zwłaszcza jeśli ma się j jeszcze dwa. Ty mnie chyba nie lubisz, co? I Fellahowie 237 - Pewnie lubię cię bardziej niż żona - odparł z przekąsem Raf. - Powiada, że po raz pierwszy ktoś ją odwiedził... - Po raz pierwszy i ostatni - wtrącił emir. - Ten dom został kupiony dla Eugenie. Pieniądze państwowe, lecz na umowach jej nazwisko. Pełniła różne funkcje. Mojego szefa wywiadu też, ale to nie wszystko. - Nie wstydził się łez, szklących mu się w oczach. Choć może ich nie zauważył. - Była twoją kochanką? - spytał Raf praktycznie tonem stwier- dzenia. - Tak też to można określić. - Ona zaprzeczyła. Emir uśmiechnął się melancholijnie. - Eugenie szufladkowała całe swoje życie - powiedział. - Dzieliła je na prace, o których ludzie wiedzieli, i takie, o których wiedziała tylko ona. Swoje życie osobiste włożyła do jednej z naj- mniejszych szufladek. Może ją otwierała najrzadziej. Czasem wolała zapomnieć, co w nich siedzi. Bo widzisz - ciągnął - sypianie ze mną było dla niej chyba jedyną rzeczą, której nie robiła zawodowo. Aja doprowadziłem do tego, że ją zastrzelili... - Gestem ręki wskazał stojący przy łóżku stolik, na którym leżały pierścień, książka i re- wolwer. - Podejmujesz decyzję, a potem uczysz się z nią żyć. Cóż więcej można zrobić? Poświata emanująca z pieca nadawała twarzy emira piętno upadłego anioła, pięknego i zbolałego, ujmującego w swoich obiet- nicach i okrutnego ponad wszelkie wyobrażenie. W jego słowach krył się beznadziejny smutek, dla Rafa absolutnie niezrozumiały. W tym momencie wreszcie uwierzył w to, co kiedyś usłyszał od matki, a co samo w sobie było dość niezwykłe. Jego ojciec nadawał się do domu wariatów. Trzymała w ręku wódkę, kiedy o tym mówiła. Po alkoholu w szklance z czeskiego szkła i działce czystej kokainy aż się w niej gotowało. Rozmowa, początkowo o filmowaniu łowów młodych arabskich żbików, czym się ostatnio pasjonowała, zeszła na tematy związane z ojcem Rafa, a więc człowiekiem, o którym zwykle nie chciała mówić. Choć w tamtym czasie Raf myślał, że chodzi jej o szwedzkiego autosto- powicza. 238 Jon Courtenay Grimwood - Czemu przychodzisz akurat teraz? - przerwał milczenie emir. - Mogłeś przyjść wcześniej. - Byłem zajęty. - Odnawianiem ogrodu za cudze pieniądze? Chodzeniem do pracy, w której nic się nie robi? Co się zmieniło? Emir mierzył go badawczym spojrzeniem oczu oświetlonych czerwonym blaskiem z pieca. Sam fakt, że nie pytał Rafa, czemu ten nosi słoneczne okulary w pokoju tonącym w półmroku, przekonał go, że Eugenie mówiła prawdę, a on się mylił. Cokolwiek zrobiono Rafowi, jego matka nie podejmowała decyzji sama. - Co się zmieniło? - Odpowiedź zamarła na jego ustach. Wszel- kie zjadliwe, gniewne i zdawkowe riposty, jakimi mógłby się posłu- żyć, ustąpiły stwierdzeniu rzeczy oczywistej: - Ja się zmieniłem. Fellahowie 239 Rozdział 34 Czwartek, 3 marca Dr Pierre uśmiechał się konfidencjonalnie na ścianie stodoły, błyskając anielskim uśmiechem nad cieniem wypłowiałego fularu. Liczne deszcze sprały jego słuszne bokobrody, choć nawet ich resztki świadczyły o dawnej okazałości. Nierówna blizna rozłupała brodę w miejscu, gdzie murarz naprawiał wyrwę w ceglanej ścianie, nie przejmując się reklamowym malowidłem. Dr Pierre reklamował p&ti dentifrice, jakiej używano w Paryżu. - Dokąd teraz? - Do Cap Bon - odparł Raf. - Mam parę pytań do markiza de St Cloud. Murad był chłopcem bardzo opanowanym, o czym świadczyło powstrzymywanie się od pytań, gdy jego przyrodni brat, siedzący za kierownicą bugatti, rozmyślnie nie włączał przednich świateł. Raf przestawił wzrok i dostrzegł w lusterku Murada, oświetlonego ostrym blaskiem ekranu wmontowanego w różowego, plastikowego laptopa Hani. - Mogłabyś wyłączyć ekran? - Czemu? - burknęła, jakby jeszcze tak do końca nie wybaczyła mu tych kilku rzeczy, które wymagały wybaczania. - Za mocne światło utrudnia jazdę. - No, skoro muszę... - Hani wyłączyła laptopa. Zmniejszenie jasności ekranu było więc dla niej rozwiązaniem zbyt prostym. Raf nie wyjawił jej drugiego powodu. Nie wspomniał o oen- zetowskim satelicie szpiegowskim, który podpatrzyłby ich podróż z rezydencji emira na półwysep Cap Bon. Gdyby mieli szczęście, oczywiście. Gdyby go zabrakło, satelita zarejestrowałby każde uderzenie w klawisz laptopa. Prowadził bez słowa. Ciemne murki i długie żywopłoty przepły- wały z dwóch stron, aż droga gruntowa przeobraziła się w trzecio- rzędną szosę, a ta z kolei w coś, co już miało pasy ruchu. Zaraz potem 240 Jon Courtenay Grimwood dojechał do periphćriąue Tunisu, miasta mrugającego rozmytym blaskiem przedmieść. Olbrzymie bugatti grzało zewnętrznym pasem z wyłączonymi światłami. Trzej pasażerowie siedzieli uwięzieni w mroku niczym duchy w czasie wyjazdu na wczasy. Jedno z kluczowych założeń wdrażanego przez emira programu tworzenia nowych stanowisk pracy brzmiało: zerowe bezrobocie. A jeśli to oznaczało więcej osób zamiatających ulice, malujących pasy i kopiących doły, niż było samych dróg, to trudno. Naturalnie, w opinii dygnitarzy składających wizytę w Ifrikijji, kraj potrzebował przede wszystkim poszerzenia dróg i zmniejsze- nia liczby osłów. Tyle że tereny bezwarunkowo przeznaczone pod rozbudowę infrastruktury drogowej zżerałyby hektar po hektarze ziemie należące do małych prosperujących gospodarstw rolnych. Na polecenie emira przeprowadzono stosowne pomiary, po tym jak pewien komisarz inwestujący w przemyśle wydobywczym w Kafsie poskarżył się, że samochodowy transport fosforytów staje się coraz mniej opłacalny. W reakcji na sugestię Moskwy, jakoby ZSRR był skłonny współfinansować z Tunisem program budowy autostrad, emir wysłał adresy wszystkich rodzin mających stracić ziemię i zaproponował Moskwie, by im wyjaśniła, czemu to konieczne. Na stwierdzenie, że tego rodzaju pisemne wyjaśnienia mijałyby się z celem, ponie- waż w ledwie której rodzinie ktoś umiał czytać, emir zauważył, że wskaźnik analfabetyzmu w Ifrikijji jest trochę niższy niż w za- chodniej części Rosji i przynajmniej 25% niższy niż w Gruzji, skąd pochodził zarówno wspomniany komisarz, jak i pierwszy sekretarz Związku Radzieckiego. Dróg więc nie poszerzano. Nadal porastały je szpalery opuncji figowych - z wyjątkiem regionów na południu, gdzie było za sucho, żeby uprawiać nawet opuncje. - O czym myślisz? - spytała Hani bez dąsów. Jej komputer kołysał się na leżącym na kolanach koszyku Ifrity. Już o nim zapomniała. - O opuncjach - odpowiedział. Pokiwała głową, jakby to właśnie spodziewała się usłyszeć. - O drogach - powiedziała. -1 planach Moskwy, która chce je poszerzyć. Wspominają o tym w oficjalnym przewodniku. Fellahowie 241 - Być może. - Z tego, co tu zobaczył, wynikało, że emir Moncef mógł wpaść na pomysł z opublikowaniem tej wiadomości wyłącznie po to, aby zasygnalizować swoją niezależność od jedynego kraju, który wciąż jawnie handlował z Ifrikijją. - Jak wy to robicie? - zapytał Murad tonem nie tyle niezado- wolenia, co zainteresowania. - Co? - odrzekli jednocześnie Hani i Raf. Tak naprawdę, to nie wiedział. Dawno pogodził się z tym, że tak samo nie pojmuje rozumowania matki, jak i myśli rodzących się w jego głowie. Odkąd się urodził aż po jej śmierć pozostali dla siebie obcy; łączyły ich więzy krwi, dzieliły zaś olbrzymie przestrzenie milczenia. Kiedy ich spojrzenia się krzyżowały, czuli zakłopotanie, kiedy się przytulali, robili to krótko i z ulgą się od siebie odsuwali. Jeśli już przypadkiem chwycił ją za rękę, wy- szarpy wała ją. Ilekroć go dotykała, nieruchomiał. W tym związku nic nie zgrzytało jedynie wtedy, gdy porozumiewali się na od- ległość, listem lub pocztą elektroniczną. Może więc Zara miała rację i rzeczywiście nie nadawał się do opieki nad zagubioną, superinteligentną i bezdyskusyjnie samotną dziewczynką? A może wręcz przeciwnie: nadawał się znakomicie? - Nic ci nie jest? Zerknął w lusterko. Hani przyglądała mu się uważnie. - Myślałam, że coś ci dolega - powiedziała. Wyciągnęła chudą rączkę i chwyciła go za szyję, wpijając paluszki w zbite mięśnie. - Przekręć głowę. Posłuchał jej i zaraz rozległ się chrupot, gdy coś wróciło na właściwe miejsce. - Donna tak mi robi - wyjaśniła Hani. - Zawsze gdy boli mnie głowa. - Często boli cię głowa? - nie omieszkał zapytać Murad. Raf uświadomił sobie, że na to pytanie także nie zna odpo- wiedzi. Dziewczynka popatrzyła na Murada. - Odkąd przyjechał wujek - odparła - moje życie to jeden wiel- ki ból głowy. - Uśmiechnęła się przy tych słowach, a pozostali nie zorientowali się, że uniknęła odpowiedzi na«postawione pytanie. 242 Jon Courtenay Grimwood *** - No, prawie jesteśmy - oświadczyła Hani, zanim Raf skręcił między budynki i, wciąż na zgaszonych światłach, ruszył chyłkiem przez maleńką wioseczkę. Zapamiętywała stare reklamy na murach; dotąd zobaczyła Dr Pierre'a, dwie fernet branki („ la digestif mira- culewc"), „dubo, dubon, dubonnet" na wyblakłym niebieskim tle i jeden Rhovyl z zachętą do kupowania bielizny, która, jeśli dobrze odczytała napis po francusku, gwarantowała powstanie zdrowotnego pola elektrostatycznego. Spoglądając przez okno jadącego samochodu, Murad próbował skupić uwagę na mijanej okolicy. Poprzez chmury przebijało się akurat tyle blasku księżyca, że łagodne wzniesienia półwyspu Cap Bon były osrebrzone wątłą, upiorną poświatą. - Skąd wiesz? - wyraził swoje zdziwienie. Wzruszyła ramionami. - Wiem i tyle. Otaczały ich teraz obsypane kwieciem gaje pomarańczowe, rachityczne sosny, rzadkie wille oddalone od wybrzeża. Trafiła się nawet estrada z żeliwnych elementów. Przy promenadzie nad chmarą niebieskich łodzi rybackich, kiwających się na kotwicy, stał długi, piękny budynek. Na ścianie, do której się zbliżali, kolejna wiadomość, tym razem na papierze: przypomnienie, że jastrzębi nie wolno chwytać do tre- sury przed drugim tygodniem marca. Ostrzeżenie zostało nalepione ' obok starszego plakatu (data: czerwiec zeszłego roku), zapowiada-; jącego festival de l'epervier. Oba plakaty oświetlał blask padający I przez okno piekarni, w której staruszek w podkoszulku i obwisłych "] spodniach zagniatał ciasto. Zjedli po brioszce z torebki. Wypiek był jeszcze na tyle gorący, j że papier z jednej strony stał się półprzezroczysty. Staruszek był i miły. I nie okazał ani krzty zdziwienia, gdy o trzeciej nad ranem j obcy mężczyzna z dwojgiem dzieci poprosił o coś do jedzenia, j Dla Hani i Murada dorzucił dwie maleńkie tarty z jabłkami, nim | z uśmiechem odgonił ich do drzwi. - Mam jeszcze sporo pracy - wyjaśnił. Raf pokiwał głową. Fellahowie 243 *** Co w zamierzeniu Rafa miało być planem, lis zapewne wyśmiał- by jako dreptanie w miejscu, chore powtarzanie paru utartych gestów. Jeden pomysł, a potem nieskończone jego powielanie, aż zawarty w nim sens całkiem się przeinaczy. Raf z westchnieniem wyprostował się w ramionach i szarpnął za rączkę dzwonka. Witamy w szkole detektywistycznej Andy'ego Warhola. Gdzieś na terenie posesji Dar St Cloud wiktoriański dzwonek odchylił się na tyle, by zakołatała srebrna dusza, co sprawiło, że szeptane „dzyń" pobiegło drutami pod samą dłoń Rafa. Dzwonek był tylko atrapą. Szczególnie marną w porównaniu z dwiema małymi kamerami Zeissa, które na podobieństwo portowych żurawi obróciły się, aby objąć spojrzeniem Rafa i jego kompanów. Przestawiając parametry widzenia, Raf przyjrzał się otoczeniu w całym spektrum fal. Upewnił się w przekonaniu, że przebywają w obrębie działania promieniowania podczerwonego, a na wysokości pasa wcelowały się w nich punkciki laserów. Dostrzegł miniaturowe soczewki w ścianach portyku. Naraz, gdy drzwi się otwarły, zapomniał o broni. Jedynie pod wpływem panicznego strachu markiz mógł zrobić coś tak głupiego, choć tego rodzaju strach w powszechnym mniema- niu nie przytrafiał się Astophe'owi de St Cloud, prawnie uznanemu bdtardowi cesarza Francji i człowiekowi, który kiedyś proponował Rafowi kwotę trudną wręcz do wyobrażenia. 3% wartości największej rafinerii ropy naftowej w Afryce Północnej plus tyle samo udziałów w złożach ropy w Sudanie i kilku przybrzeżnych platformach wiert- niczych. W zamian Raf musiałby zdradzić ojca Żary. Hamza efendi miał pójść w odstawkę. Jego udziały w rafinerii, której ognie błyskały jak piekielne widma na nocnym niebie pod al-Iskandarijją, zostały- by wystawione na sprzedaż. Co pozwoliłoby St Cloudowi wybitnie zwiększyć swój prestiż i stan posiadania. Raf już zdążył zapomnieć o tamtej propozycji, podobnie jak - w jego przekonaniu - St Cloud wybaczył mu odmowę. - Proszę przekazać markizowi, że Aszraf bej musi dowiedzieć się od niego paru rzeczy. - Czy Jego Ekscelencja'pana oczekuje? - Wprowadził ich do holu Szkot. Gdy mówił z tym swoim edynburskim akcentem, tak - 244 Jon Courtenay Grimwooc skracał wyrazy, że przypominało to angielskie filmy, na których pojawiali się majordomusi w surdutach... czyli w czymś, co chyba i ten miał na sobie. - A jak się panu wydaje? - odpowiedział Raf pytaniem na pytanie. ' - Zobaczę, czy Jego Ekscelencja jest u siebie. - Po tych sło-^ wach majordomus St Clouda żwawo ruszył w stronę sklepionego przejścia, po brzegach zdobionego czerwonym marmurem w dwóch odcieniach. Trójka gości pozostała sama w holu oświetlonym gazowymij kinkietami, którym nadano wygląd świeczników. - No, no! Co za miła niespodzianka! - doleciał głos dość cienki,! jakoś nie licujący z formatem persony, która zbliżała się do nich, utykając, w złoconym szlafroku i skórzanych pantoflach. \ - Wie pan, czemu tutaj jest sufit tak wysoko? - Nie - odparł Raf - ale zaraz pewnie się dowiem. Markiz się zaśmiał. - Pewnego razu wybrałem się na wycieczkę. - Było coś takiego. w tych słowach, że Hani dostała gęsiej skórki. - Pod moją nieobec- ność wszystkim miał się zajmować majordomus. To zdarzyło się I ładnych parę lat temu - dodał, jakby wiek domu budził wątpliwo-1 ści. - Kazałem mu powiedzieć fellahom, jak długo mają pracować, i określiłem wysokość, do której mają dojść. 1 Starzec uniósł laskę ze srebrnym okuciem i wskazał najbliższą 1 ścianę, gdzie maleńkie płytki, na przemian białe i niebieskie, wypeł-1 niały ciasne przestrzenie miedzy podwójnymi kolumnami zwieńczo- nymi szerokimi kapitelami. Trzony były wyciosane z czerwonego 1 marmuru, kapitele zaś z piaskowca. I - Wzorowane na pałacu w Kordobie - odezwała się Hani. i St Cloud pokiwał głową. | - Niestety, mój człowiek tak się spił, że zanim wróciłem, | powstało to. - Wskazał drugi rząd podwójnych kolumn, posta- i wionych nad tymi pierwszymi. - Nie chodzi o same kolumny, I rzecz jasna, ale o wysokość ściany za nimi. - Robotnicy spodzie- j wali się, że ktoś im powie, kiedy skończyć. - Markiz wzruszył j ramionami. - Nie ich wina - dorzucił tonem, po którym Hani | Fellahowie 245 natychmiast poznała, że w kwestiach winy i kary markiz kieruje się własnym widzimisię. - Co się stało z majordomusem? - zapytał Murad pasza, za- myślony. Na twarzy markiza wykwitł uśmiech, w którym Raf dopatrzył się jedynie pustki. - Był wypadek na budowie - powiedział Francuz. - Tak to już bywa, szczególnie u nas w Afryce Północnej. - Ogarniając spoj- rzeniem Hani i Murada, dodał: - Zdenerwował mnie pan jak mało kto... więc to był dobry pomysł z tymi prezentami. Hani tylko zmrużyła oczy, lecz Murad patrzył ze zgrozą i pewnie byłby się cofnął, gdyby stojąca przy nim dziewczynka nie chwy- ciła go za rękę... którą co prawda zaraz puściła. Jedno i drugie się zarumieniło. - Nie wpadłem z towarzyską wizytą - stwierdził cierpko Raf. - A dzieci zostaną ze mną. Jesteśmy tu po to, żeby Murad pasza spotkał się z człowiekiem, który zorganizował zamach na jego dziad- ka. - Odwrócił się do wciąż zmieszanego chłopca, jakby zamierzał przedstawić go formalnie markizowi. - Ja tego nie zrobiłem...! - Słowa uwięzły w gardle wzburzo- nemu Francuzowi. - Nie wolno panu opuszczać tego domu - oświadczył Raf. - Odda mi pan paszport i kluczyki do wszystkich samochodów w garażu. - I helikoptera - wtrąciła szeptem Hani. Dostrzegłszy minę Murada, wzruszyła ramionami i wyjaśniła, sama zaskoczona swoją uprzejmością: - Widziałam lądowisko na trawniku. - Wykluczone. - Markiz wreszcie odzyskał głos. Żółć się w nim jątrzyła. - Posiadam immunitet dyplomatyczny. Boże... - Starzec tak bardzo trząsł się z wściekłości, że po raz pierwszy, odkąd intruzi wtargnęli do Dar St Cloud, musiał skorzystać z pomocy laski. - Nie wolno wam tutaj włazić tak po prostu. - Przypuszczam, że zmieni pan zdanie - powiedział Raf. - Bo w przeciwnym razie aresztuję pana i zadzwonię do siedziby policji w Tunisie, żeby przysłali więźniarkę. - Wzruszył ramionami. - Bio- rąc pod uwagę pańskie upodobania, kto wie, czy nie spodobałby się - 246 Jon Courtenay Grimwood panu tydzień w celi z bandytą zapuszkowanym za molestowanie nieletnich. Mielibyście o czym gadać... - A jeśli odmówię? - Czego? Aresztowania? St Cloud sztywno kiwnął głową. Nastroszona mina wskazywała, że borykał się już w życiu z gorszymi rzeczami niż dwójka nerwo- wych dzieciaków i syn emira w czarnym garniturze. - Co zrobią pańscy podwładni? Wpakują mnie siłą do auta? Nie odważą się. - Ktoś jednak się odważy! - Raf przyglądał się spokojnie mar- kizowi, by nagle przycisnąć mu do szyi kolta z perłową rękojeścią, i to pod takim kątem, że jeden strzał wystarczyłby do zmasakro- wania głowy. I nikt by nie pamiętał, czy zabity ruszył się przed śmiercią, czy nie. - Może są tacy, co się pana boją - rzekł Raf - ale ja nie mam żadnych oporów. - Odciągnąwszy kurek, jak to podpatrzył u sufie- go, nacisnął cyngiel, tak iż tylko kciuk powstrzymywał ruch kurka.< - Naprawdę pan sądzi, że uniknie aresztowania? W holu zaczęło się robić ciemno, w miarę jak twarz przed ; markizem przeobrażała się - wbrew zdrowemu rozsądkowi | - z ludzkiej w jakąś zupełnie inną. Starzec poczuł woń dymu j i powiew gorąca, które groziło poparzeniem pergaminowej skóry. I Posadzka pod stopami paliła żywym ogniem. Choć właściwie nie j było żadnych płytek, ponieważ stąpał nad otchłanią, oślepiającą czerwonymi węglami i buchającymi płomieniami. Zarazem jakaś \ niewidzialna poczwara wygryzała mu z ramienia kęsy mięsa. Wie-; dział z całą pewnością, że przed nim są wrota piekieł. -Ico? St Cloud zamrugał oczami. Szarpanie za ramię ustało, a uścisk na gardle wpierw zelżał, potem prawie zniknął. - Co, i co? - wydusił z siebie półszeptem. - Będzie pan stawiał opór? Jedno mrugnięcie powiekami i łzy popłynęły po policzku,: któremu żaden chirurgiczny nóż laserowy nie przywróciłby już; młodzieńczego piękna. \ J Fellahowie 247 - Nie. - St Cloud pokręcił głową, prawie niedostrzegalnie. Miał wielką ochotę zbadać w lustrze, czy nie zostały mu jakieś blizny na ramieniu i czy ów niemiłosierny żar nie popalił mu twarzy... lecz nie ważył się drgnąć. - Nie miałem nic wspólnego z tym zamachem - powiedział. -1 nic, zupełnie nic wspólnego ze śmiercią Eugenie de la Croix. Słowo honoru. - Panu zaś daję słowo, że znajdę tego, który dybie na życie mojego ojca. A kiedy to się stanie, łotr trafi za kraty. - Beznamiętny ton, jakim zostały wypowiedziane te słowa, niósł w sobie groźbę silniejszą aniżeli jakikolwiek wybuch złości. - Proszę przekazać to ode mnie wszystkim, którzy pańskim zdaniem powinni o tym wiedzieć... - 248 Jon Courtenay Grimwood Rozdział 35 Wtorek, 3 marca Kiedy nad Golfe de Hammamet zarysowała się biała nić świtu, wiatr poniósł wołanie z minaretu w meczecie Nebul. Cztery razy ' rozległo się Allahu Akbar, a potem aszhadu an la ilaha illa llah: Za- ; świadczam, że nie ma boga prócz Boga. Wreszcie na koniec zdanie mające wyróżnić to wołanie od tych, które nastąpią później: al-Salat chejr min an naun. Modlitwa jest lepsza od snu. Rafowi jedno i drugie przydarzało się rzadko. Dopiero teraz zaczynał pojmować - w przeciwieństwie do „po- znawać" - różnice między odmiennymi typami islamskich budowli. Meczet był kościołem, w każdym razie dla Rafa. Marbatat - grobow- cem osoby świętej, przy którym wierni mogli się modlić; na Bliskim ; Wschodzie ten zwyczaj zanikał, lecz miał się dobrze w Afryce Pół- i nocnej, gdzie berberyjska natura nie chciała przyjmować żelaznych interpretacji, jakie narzucili im ci, co ich niegdyś podbili. Ribat: ufortyfikowany klasztor. Medresa: szkoła, coś pomię- dzy maleńkim uniwersytetem a seminarium duchownym. Zawije: półklasztory, często siedziby bractw sufich... O czym natomiast Raf nie miał zielonego pojęcia, to korzyści z tego rodzaju wiedzy dla człowieka, który kompletnie nie wierzy w Boga. Dla człowieka, który w meczetach widzi dzieła nieprze- ; ciętnej urody, a w wezwaniach na modlitwę słyszy urzekające echa | dawnych czasów... lecz nie rozumie treści. Właściwie, to w ogóle \ jej nie dostrzega. ; - Mogę cię o coś zapytać? - odezwała się Hani po zmówieniu 1 modlitwy. i - Oczywiście. - Raf zredukował bieg, żeby jego bugatti łatwiej j wyprzedziło zdezelowaną ciężarówkę z wojskiem. .] - Kim jest Tiri? - Na moment się zawahała. - Kiedy zostawiłeś j wiadomość, podpisałeś się „Tiri". 1 - To mój lis - odparł, co skwitowała kiwnięciem głowy. j - Fellahowie 249 - Co za lis? - zapytał Murad, poirytowany. Napierał na koszyk Ifrity, położony między nim a dziewczynką na miękkim, tylnym siedzeniu ze skóry. Raf nie wiedział, co się stało z figurką Murada, w każdym razie Ninja Nizam gdzieś przepadł, odkąd Hani oskarżyła chłopca o dziecinne przyzwyczajenia. - Lis? - Raf się zastanowił. - Lis to taka tożsamość. - Aszraf bej jest płatnym mordercą - wyjaśniła Hani. - Czę- sto musi udawać kogoś innego. Nie wiedziałam, że lis nazywa się „Tiri" - dodała. - Ma wiele imion. A ja nie jestem płatnym mordercą. - Oczywiście, że nie. Za Hammamet skręcało się na Al, w kierunku południowym przez Sousse do Kairuanu. Podczas wyprzedzania kolejnej ciężarów- ki Raf spojrzał w lusterko i pochwycił skupione na sobie spojrzenie Murada. Zaledwie to zrobił, chłopiec spuścił wzrok. Po drodze z Dar St Cloud trochę się posprzeczali. Zdenerwo- wany Murad koniecznie chciał wiedzieć, dlaczego Raf zrezygno- wał z aresztowania markiza. W jego dzikiej furii przedstawiało się wszystko, co dwunastolatek czuł wobec ojca, a więc głównie miłość i strach, jak też wrodzona, nie dająca spać po nocach panika zwią- zana ze świadomością, że w życiu może mu zabraknąć pociechy i bezpieczeństwa. „Trzeba go było aresztować!" „St Cloud tego nie zrobił" - odezwała się spokojnie Hani i po- łożyła dłoń na ramieniu chłopca. Murad strącił rękę. „Ale Aszraf bej powiedział..." „Blefował" - wyjaśniła Hani, wsiadając do auta. Uśmiech zgasł na jej ustach, kiedy dostrzegła nowe oznaki wściekłości chłopca. Tym razem wkurzała go własna niewiedza w kwestiach znanych dobrze Rafowi i mniej więcej Hani. Wizyta w Dar St Cloud była potrząsaniem klatką z wężami i tyle. Markiz nie płacił podatków, miał kontrowersyjne upodobania i ulokował się w państwie, które nie podpisywało z nikim umów o ekstradycji. Śmierć emira Moncefa byłaby dla niego ciosem szczególnie dotkliwym. 250 Jon Courtenay Grimwood ] Murad, gdy wreszcie to zrozumiał, zamknął się w sobie. Osten- \ tacyjnie ignorował Hani i niekończący się potok faktów, jakich nie j szczędziła, opowiadając o Chąjr ad-Dinie, który zapisał się w hi- \ storii jako berberyjski korsarz Barbarossa, oraz o splądrowaniu j Tunisu przez syna króla hiszpańskiego Karola V, co pociągnęło za i sobą śmierć 70 tys. kobiet i dzieci. Jego pytanie o lisa było więc \ zaskakujące. j „Wybacz - powiedział Raf. - Kłopot w tym, ze me zawsze wiem, co będę robić i jak się rzeczy potoczą. - Szarpnął wąską kierownicą, aby uniknąć wpadnięcia na wózek z koźlimi skóra- mi, sądząc po smrodzie, nie wyprawionymi. - Przez to trudno mi ostrzegać ludzi w porę". „Dzieci Lilith tak mają" - dodała Hani, aczkolwiek z miny Murada wynikało, że nic mu ta informacja nie mówi. Chłopiec ciężko wzruszył ramionami, jakby odczuwał brzemię wieku dojrzewania. „Bo się zastanawiałem - rzekł - no wiesz... wtedy... co się naprawdę stało?" Raf już-już zamierzał odpowiedzieć, lecz ubiegła go Hani: „Co się stało? Wujek Aszraf rzucił klątwę na markiza. Dzieci I Lilith to potrafią". Murad wybałuszył oczy i mimowolnie wykonał gest odstra- \ szający złe moce. Potem płochliwie przeniósł wzrok z kuzynki na ; kierującego autem nieznajomego w ciemnym garniturze. Na star- szego brata, o którym jakoś nikt mu dotąd nie mówił. „Wierzysz w czary?" - spytał Raf. Murad skwapliwie pokiwał głową. „Niepotrzebnie, bo nie ma czegoś takiego. Dżinny nie istnieją. Jeśli w nocy słyszysz chroboty i nie jest to włamywacz, to na pewno po mieszkaniu chodzi kot. Wszystko da się racjonalnie wytłuma- czyć - dodał, uprzedzając protesty Hani. - Nawet to, co jest nie do wytłumaczenia". , Jak wytłumaczyć to, co jest nie do wytłumaczenia?" - zapytał Murad z niedowierzaniem. „Najlepiej przyznać się, że po prostu nie umiemy tego wyja- śnić". Fellahowie 251 Chłopiec rozmyślał o tym, kiedy Raf po zredukowaniu biegu wy- przedził trzy ciężarówki. Żołnierze na pakach patrzyli na niego z obu- rzeniem, gdy oddalał się w półmroku ze zgaszonymi światłami. „To co się stało z markizem?" Murad wolno cedził słowa, uważnie się w nie wsłuchiwał. Raf znał kiedyś podobnego chłopca, który dokładnie ważył każde słowo. Który przetrwał w ciemnych zaułkach, bo swoimi słowa- mi, kłującymi do żywego, umiał bardziej dać się we znaki niż inni chłopcy pięściami. Teraz mógł się tylko zastanawiać, czyich pięści boi się Murad. Choć może z innych powodów nauczył się myśleć przed każdym zdaniem. „Przystawiłem mu rewolwer do szyi - powiedział Raf. - Zwykle to wystarczy, żeby napędzić strachu". Chłopiec pokiwał głową, nie przekonany. „Ale to St Cloud. - Zapewne nie umiał tego lepiej ująć. - Nawet mój brat Kaszif pasza bardzo się go boi". „Kaszif boi się wujka Aszrafa - zauważyła Hani. - Każdy się go boi, kto ma olej w głowie. On pracuje dla Jego Sułtańskiej Mości". „Wcale nie" - zdementował Raf. „Więc po co nosisz egretę?" - spytała Hani triumfalnie. On jednak myślał o tym, co wcześniej powiedziała. „Ty też?" „Czy boję się ciebie? Jasne. Za każdym razem, kiedy robisz to, co zrobiłeś wtedy". Westchnął. „Zauważyłaś na jego szyi znak od lufy rewolweru? I moją dłoń na jego karku?" Hani przytaknęła. „Odciąłem mu dopływ krwi. Niedobór tlenu w połączeniu ze strachem. Pobudziłem przez to pewne części jego mózgu". „I to wystarczyło?" - spytał Murad. „Pewnie. Zwykły niedobór tlenu". - Wolał nie wspominać o płomieniach, które nadal tańczyły na podobieństwo dżinnów przed jego oczami, ani o skórze na twarzy, spierzchniętej w kon- takcie z żarem. 252 Jon Courtenay Grimwood Rozdział 36 Czwartek, 3 marca - Zaczekajcie w samochodzie - polecił Raf, kiedy w końcu dojechali do Kairuanu. - Wezmę coś do jedzenia. - Może naleśniki - podsunął myśl Murad. - Z dżemem i ser- kiem śmietankowym. - No nie wiem - powiedziała Hani. - Tu chyba nie mają takich rzeczy. - Opuściła szybę i pociągnęła nosem, wdychając pomieszaną , woń kafejek, straganów i rożnów. - Weź briki i colę, jeśli będzie - zwróciła się do Rafa. Na kilkunastu szyldach, które kiwały się na wietrze, reklamowa- no miej scowe cole we wszelkich odcieniach brązu i czerwieni. Hani * nie znała nazwy żadnej z nich. Cały ten kraj przypominał al-Iskan- darijję w mniejszym stopniu, niż jej się przedtem wydawało. - Zobaczę, co da się zrobić - obiecał Raf. Odprowadzała go wzrokiem, aż znikł w tłumie, a jego czarny ' garnitur rozpłynął się w morzu dżelab i burnusów. - Dobra. - Odwróciła się do Murada. - Poczekasz na mnie I w samochodzie, idę na zakupy. ij Murad pasza popatrzył na nią ze zdziwieniem. j Otworzyła drzwi i sprawdziwszy, czy drogą nic nie nadjeżdża, i zaczęła ostrożnie wychodzić. - Idę z tobą. -Nie-sprzeciwiła się energicznie.-Ktoś musi pilnować auta.' \ Jesteś chłopakiem... -No i? Spojrzała na niego z udawanym osłupieniem. ; - Jestem dziewczyną. Chyba nie myślisz, że będę strzegła sa- mochodu sama jedna w obcym mieście? Murad się uspokoił. Wodził spojrzeniem po witrynach skle- i powych. Fellahowie 253 - Tylko wracaj szybko. W pierwszej aptece, do której weszła, pełno było ludzi gapią- cych się na nią jak na stwora z innej planety. Bąknęła więc kilka słów tytułem przeprosin i elegancko się ukłoniła, co musiało ich jeszcze bardziej skonsternować. Druga apteka specjalizowała się w ofercie dla turystów ze Związku Radzieckiego. Co Hani poznała po wiszącym za szybą plakacie ze zdjęciami środków przeciwbólo- wych i syropów na kaszel; poniżej widniały krótkie opisy w pięciu językach, z których trzy znała w miarę dobrze. Obsługa radzieckich turystów różniła się od tej zwyczajnej. Hani uświadomiła to sobie zaraz po odsunięciu zasłony z koralików. Ujrzała pustki w aptece, gdzie jedyną osobą był starszy mężczyzna o nieobecnym spojrzeniu mistyka lub ćpuna. Rzeczywistość okazała się jeszcze inna, bowiem po bliższym przyjrzeniu się Hani dostrzegła charakterystyczne zaćmowe zmętnienie oczu. - Sabah el chejr - przywitała się uprzejmie. - Sabah el chejr - odpowiedział i zaraz dodał: - Es-salam alejkum. No więc musiała zacząć wszystko od początku, powiedzieć: „I pokój z tobą", a potem powtórnie życzyć mu miłego dnia. Po wstępnych formalnościach zamilkła, nie bardzo wiedząc, jak przed- stawić swą prośbę. Rzecz, po którą tu przyszła, chyba leżała na półce za ladą, nisko i prawie poza zasięgiem wzroku. Sprzedawca czekał cierpliwie, kiedy Hani otwierała i zamykała usta, aż mogłoby się wydawać, że przeistoczy się w karpia, co dawno przepowiedziała jej Zara. - Telefon? - wydukała wreszcie, a ponieważ odpowiedziała jej kompletna cisza, wyciągnęła z kieszeni i podsunęła sprzedawcy banknot wartości pięciu dolarów amerykańskich. Mężczyzna rzucił przez ramię jakąś głośną uwagę i momen- talnie pojawiła się młoda kobieta, pośpiesznie okrywając głowę chustą. Trochę się uspokoiła, kiedy zauważyła, że klientką jest dziewczynka. - Telefon? - powtórzyła Hani. Kobieta odebrała pieniądze z rąk mężczyzny, przyjrzała im się pod światło i prędko schowała je do kieszonki. Nastąpiła krótka 254 Jon Courtenay Grimwood wymiana zdań, przy czym słowa padały tak szybko i cicho, że nie- podobna było czegokolwiek podsłuchać. - Tu nie ma telefonu - oświadczyła kobieta. - Ale zabiorę cię... - Zapraszającym gestem wskazała zaplecze. Hani dostała się na zatłoczoną drugorzędną uliczkę i pięćdzie- siąt kroków dalej za przykładem kobiety skierowała się ku małym drzwiom w zdewastowanym murze. - Tędy. - Przewodniczka wypchnęła ją przed siebie, a po wyj- ściu na niewielki dziedziniec krzyknęła: - Hamid! Po drugim wołaniu z okna na piętrze wychyliła się czyjaś głowa. Gdy rozbrzmiała kolejna rozmowa, Hani w końcu rozpoznała dialekt czelha, używany przez berberyjskich mieszkańców Kairuanu. - Dokąd chcesz dzwonić? - zapytała ją kobieta, po czym prze- kazała odpowiedź chłopcu i poczekała na reakcję. - Może być al-Iskandarijja - zgodziła się - ale pięć dolarów to za mało. Hani niechętnie wydzieliła drugi banknot ze zwitku w kieszeni, a następnie ukradkiem zmięła go w dłoni i z gniewnym burczeniem ] udała, że przeszukuje kolejne kieszenie. - Więcej nie mam - oznajmiła. ) Dostała aparat Siemensa. Bezsprzecznie nielegalny w kraju, i gdzie wszystkie telefony komórkowe musiały być zarejestrowane \ na policji. - Masz dwie minuty - zastrzegła kobieta. - Powiedz, jak skon- i czysz. - Po tych słowach zniknęła za drzwiami domu, aby mała j cudzoziemka mogła cieszyć się odrobiną prywatności. j Tym niemniej chłopak pozostał; siedział na kamiennej ławce I przy wejściu na dziedziniec, gdyż bał się, że dziewczynka nagle j zniknie z jego telefonem. Hani już to sobie wyobrażała. Donna stoi w kuchni otoczona 1 garnkami, gdzie usiłuje nie zwracać uwagi na szum ekranu łączności, Zara robi zakupy, a Chartum nad czymś duma lub po raz nie wia-: domo który czyta opowieści o niesamowitym Hodży Nasreddinie, choć zna je na pamięć. Westchnęła i zostawiła prostą wiadomość. Była z wujkiem w Kairuanie. Podróżowali do Tauzaru. Nic złego się nie działo. 'i i Fellahowie 255 - Gdzie byłaś? - zapytał Murad po jej powrocie. - Patrz, co ci kupiłam. - Dała mu tekturowy talerzyk z makru- sami, krojonymi w kształt rombików ciasteczkami z daktylowym nadzieniem. Rzuciła mu na kolana tanią papierową serwetkę i wsia- dła do olbrzymiego samochodu. Resztę serwetek wepchnęła do kieszonki. Pozwoliła Muradowi zjeść wszystkie ciastka, bo niestety nawet po spacerze jej żołądek ciągle był ściśnięty. - 256 Jon Courtenay Grimwood Rozdział 37 Czwartek, 3 marca j i Druga kawa. W ten sposób Eduardo mierzył upływ czasu. \ Pierwsza kawa, druga, trzecia... | W czasie pierwszej zawsze słuchał IskTV. Podczas gdy inni I oglądali wiadomości, chłonąc każde zbliżenie, Eduardo tylko j pilnie wytężał słuch i dorysowywał wąsy i kapelusze postaciom i na zdjęciach w „Iskandryia Today". Lub zamalowywał litery „O" j w nagłówkach. \ Emir Tunisu został tymczasowo internowany w następstwie \ ogłoszenia w Ifrikijji stanu wojennego. Pisano o tym w gazetach ; i mówiono w telewizji. „Iskandryia Today" szeroko rozpisywała się na.ten temat, podczas gdy IskTV potraktowała tę nowinę z dystan- sem, dołączając ją mimochodem do programu o Jego Ekscelencji Kaszifie paszy, najstarszym synu emira, który przysięgał, że jego ojciec żyje, przebywa w bezpiecznym miejscu i nic mu nie grozi. Prawdopodobnie Kaszifowi zależało, aby mu uwierzono. W telewi- zji zwracano uwagę na fakt, że jego zapewnienie przekazał zamiast niego przyrodni brat Aszraf al-Mansur, który osobiście odwiedził Mosąue de troisports w Kairuanie, aby rozmówić się z przywódcą ; bractwa Assiou. Przywódca przychylił się do prośby i oznajmił światu słowa Kaszifa paszy. W ten sposób Eduarda nie zaskoczyła szyfrowana rozmowa telefoniczna tuż po drugiej kawie. Aczkolwiek dopiero po chwili; przypomniał sobie, że musi połączyć przewodem światłowodowym swoje srebrzyste seiko z komputerem na biurku. Tak mu kazano: wtykaj kabel zaraz po usłyszeniu szumu i nigdy nie próbuj się łączyć za pomocą podczerwieni. I całe szczęście, bo inaczej nie wiedziałby, od czego zacząć. Lekarz w szpitalu Imperial Free radził mu kiedyś ograniczyć spożycie kawy do jednej filiżanki dziennie, on jednak szybko odrzu- Fellahowie 257 cił ten pomysł. Ów lekarz był cudzoziemcem, który ledwo co przy- był do miasta. Wkrótce wszystkiego się nauczy. Nikt, kto mieszkał dłużej niż tydzień w al-Iskandarijji, nie dawał takich rad. Tak czy inaczej, Eduardo postanowił nie pić więcej niż osiem filiżanek. Co nie zawsze było możliwe, zważywszy na specyfikę jego pracy, lecz dzięki sukcesom i porażkom miał o czym rozma- wiać z Rosę, dziwką o gołębim sercu, którą poznał przed kilkoma miesiącami, kiedy szef zlecił mu zadanie w przybytku pod adresem Maison 52, Pascal Coste. Rosę, choć miała biodra i pośladki Egipcjanki, uważała się za Angielkę, za czym przemawiały jej małe piersi. Oraz na wpół wypalony ziganov, zawsze trzymany w palcach, ze złotą obwód- ką poplamioną szminką. W al-Iskandarijji nawet licencjonowane dziwki nie paliły publicznie. Ale też nie uczęszczały do kafejek. Chyba że był to jeden z tych ekskluzywnych lokali wokół Place Saad Zaghloul, gdzie nie zawsze obowiązywały ogólnie przy- jęte zasady. Eduardo podejrzewał, że to kwestia pieniędzy. One zmieniały zasady, przetwarzały je w coś tak złożonego i nieprze- niknionego, że normalni ludzie, tacy jak on, tracili rozeznanie. Właśnie szef działał w oparciu o reguły, o których Eduardo miał mgliste pojęcie. Gabinet Eduarda mieścił się nad pasmanterią za zajezdnią au- tobusową przy Place Zaghloul. W budynku pozbawionym windy wchodziło się na górę krętymi schodami, przy czym z ubikacji na półpiętrze Eduardo korzystał wspólnie z pracownikami pasmanterii. W samym gabinecie obok szarej, metalowej szafy na dokumenty i melaminowego biurka stał czarny fotel z plastiku imitującego skórę. No i był jeszcze supernowoczesny komputer, nie współgra- jący z meblami. Komputer mieszkał na osobnym stoliku. Cóż, może i godziło- by się nazwać go stolikiem, gdyby nie było to w istocie skrzydło starych drzwi, wsparte w rogach na byle jak murowanych słupkach z cegieł. Eduardo, który je wykonał, próbował przepraszać za swo- ją niezdarność, lecz szef nie chciał słuchać wyjaśnień. Wydawało się, że bejowi to połączenie drzwi i stołu podoba się najbardziej w gabinecie. 258 Jon Courtenay Grimwoodj Wspóllokatorami były mu dwa karaluchy i kolonia mrówek,! które wyniosły się z nadejściem jesieni, by zapewne wrócić na wiosnę. Eduardo mógł tylko przypuszczać, ponieważ nie mieszkał; tu za długo. Jednakże karaluchy zostały; rozpanoszone na biurku,; żyły na cukrowej diecie, którą zapewniały im co rano okruszyny rogalika. Do pierwszej kawy, pitej wczesnym świtem, Eduardo zamawiał francuski rogalik z migdałami. Przejął ten zwyczaj od beja, z którym; pewnego razu jadł śniadanie. - Eduardo? - Głos dochodził niewyraźny z powodu zakłóceń i cienki po odbiciu od satelity zawieszonego nad al-Iskandarijją na niewyobrażalnej wysokości. Tak czy owak, Eduardo rozpoznałby ten głos w każdym miejscu na świecie. - Wasza Ekscelencjo... Dało się słyszeć westchnienie. Podczas rozmów przez telefon Eduardo miał się zwracać do niego per „szefie". Nawet jeśli odpowiadał do zegarka w gabinecie, gdy nikt nie mógł go zobaczyć. - To ja, szefie - dodał czym prędzej. - Słuchasz mnie? - Osoba z drugiej strony nie złościła się, tylko zachowywała ostrożność. - Jasne, szefie. Jak zawsze. Naprawdę... - Starał się mówić tonem człowieka urażonego, lecz rzeczywiście, prawie nigdy nie słuchał. A jeśli już słuchał, to musiał koncentrować całą swoją uwa- gę, aby nie zgubić wątku. - Aha, rozumiem - rzekł na koniec, kiedy już wiedział, czego się od niego oczekuje. - Z wyjątkiem tego, po co miałbym udawać policjanta... Zycie to ciągłe przyjścia i odejścia... Tak powiedział pewien filozof... albo Cheb Rai; ilekroć ta myśl przychodziła mu do głowy, podsłuchiwał jakby niedokończoną me- lodię, trzy akordy prowadzące do czwartego, który - gdyby go sobie przypomniał - dałby mu zupełnie nowe spojrzenie na całość. W każdym razie, ktokolwiek to powiedział czy zaśpiewał, sło-; wa mówiły prawdę. Ludzie przychodzili i odchodzili. Pojawiali siej w czyimś życiu i znikali z przyczyn mu nieznanych... aczkolwiek detektywa, zauważył ten sam odruch ze strony kierowcy, który wy- j prostował ramiona i szybko poprawił czapkę. Domyślił się więc, że\ Alexandre mu podlega. j - Przepraszam, Wasza Ekscelencjo, nie wiedziałem. - Skąd miałby pan wiedzieć? - odparł Eduardo, coraz śmielszy j w nowej roli. -1 proszę nie nazywać mnie ekscelencją, „sir" wystar-' czy. Poza tym, mam do pana pytanie. Bardzo ważne pytanie. ? ? Alexandre zamarł w bezruchu. \ - Co panu wiadomo... - Eduardo wydobył elektroniczny no- tes w skórzanej oprawie, kupiony na lotnisku w al-Iskandarijji, { . j FeUahowie 263 otworzył go i popatrzył, jak rozświetla się pierwsza strona. - No dobrze, co panu wiadomo o cukierniku Pascalu Boularcie? Oprócz tego, że zginął pchnięty nożem w uliczce za Maison Hafsid, za co aresztowano zastępcę szefa kuchni... Okazało się, że Alexandre nie wie nawet tego. Naturalnie, słyszał o morderstwie, jednak nie pamiętał, by policja zatrzymała podejrzanego. Dość mętnie próbował tłumaczyć, że prawdopodobnie mordercę przyskrzynili ludzie Kaszifa paszy. Wprawdzie zmilitary- zowane jednostki policji miały w założeniu ściśle współpracować z wydziałami do spraw cywilnych, to w praktyce, podobno rzadko, współpraca zawodziła. - Niech pan sprawdzi, czy to prawda - rozkazał Eduardo. -1 zdobędzie informacje o wszystkich zabitych podczas masakry w Domus Aurea. - Zginęły tylko cztery osoby. - Alexandre chętnie cofnąłby tę uwagę. - To znaczy, piąta się uratowała. - Cztery ofiary to i tak sporo - rzekł twardo Eduardo. - Chcę I jechać do hotelu. - Marzył o prysznicu, podobnie jak Rosę. Przy [? odrobinie szczęścia, jeśli kabina będzie wystarczająco duża, wejdą f do niej razem. [ -Do hotelu? \ Eduardo potwierdził skinieniem głowy. [ - Pan się nie zatrzymuje w hotelu, sir. Mam rozkaz zawieźć I pana dokądkolwiek pan zechce, a bagaż dostarczyć do Dar Ben Abdallah. - Dar, maison, hotel - wymienił Eduardo. - Wszystko jedno. - Odwrócił się do Rosę. - Po francusku - wyjaśnił - hotel oznacza duży dom, jak na przykład Hotel de Ville. Zgadza się? Alexandre skinął głową, nie odrywając wzroku od drogi. Kiedy jechali do miasta, wszelkie pojazdy ustępowały im miej- ; sca. Eduardo nie mógł się temu nadziwić, aż przypomniał sobie ; o fladze. Nie wiedział, co właściwie przedstawia flaga zatknięta na ; masce, lecz wyglądała wielce dostojnie. 264 Jon Courtenay Grimwood Rozdział 39 Niedziela, 6 marca Na pożółkłej ziemi kładły się cienie palm. Promienie słońca wykreślały desenie na skarpach przy korycie rzeczułki, malowa- ły światłem patyki i uschnięte liście. Woda w segui była brudna, a trawa rosnąca wzdłuż kanału i pióropusze palm nie wyglądały tak soczyście, jak się tego spodziewała Zara. Jedynie dziko rosnące daktylowce, maleńkie, zielone i nadal podatne na podmuchy wiatru, zdawały się stworzone z jaśniejszego tworzywa. Krajobrazy były tutaj ochrowe, bure i brunatne. Parasol impresjonisty w kolorach ' z palety Paula Klee. Nieco dalej, na wpół zanurzony w wodzie, leżał pień przewró- ; conej palmy, przypominający niewyobrażalnie wydłużoną sosnową \ szyszkę. Brakowało korony, ale ponieważ liście sterczały na kształt ; palców z piasku, którym posypano niedawno naprawiony mostek, j łatwo było zrozumieć przyczynę. Chłód ogrodów stanowił przyjemną odmianę po pięćdziesięciu j milach jazdy przez szot, gdy powietrze było rozgrzane - niezwykle, j jak na tę porę roku, co taksówkarz powtarzał kilka razy. - Przyjechałam po lady Hanę al-Mansur. 3 1 Zara stała na skraju słynnego gaju w Tauzarze, kopalni mię- < sistych deglet nurów. Liczbę daktylowców szacowano na ćwierć miliona, a okolicę nawadniała woda z dwustu źródeł. Jedyną przeszkodą na drodze do pałacyku po drugiej stronie rzeczułki był , żołnierz pilnujący wąskiego mostku. Pałacyk wybudował któryś z dawno żyjących bejów lub emirów; inaczej być nie mogło, gdyż \ tylko wysokiej rangi dygnitarzowi pozwolono by wznieść pałac na ziemi, gdzie od pradawnych czasów zbierano daktyle. Na przestrzeni wieków przejeżdżało tędy złoto i niewolnicy, kobierce i bezcenne manuskrypty, miecze i przyprawy korzenne. Wartością nie dorównywały palmom daktylowym. Podobno w okre- sie szczytowym, w zamierzchłych czasach, codziennie opuszczało Fellahowie 265 Tauzar tysiąc dromaderów wyładowanych daktylami. Nawet dziś liczni mieszkańcy miasta zwali się chammasami: dzierżawili grunt i zajmowali się uprawą w zamian za piątą część plonów. Za plecami Żary kierowca w lotniskowej taksówce z niedowie- rzaniem patrzył na kupę banknotów, leżących na kolanach. Zapłaciła mu zgodnie ze wskazaniem taksometru, za całą drogę z Tunisu do Tauzaru, odrzuciwszy propozycję negocjowania ceny. Taksówkarz zauważył zresztą, że podczas podróży pasażerka prawie nie zwraca uwagi na licznik, zaabsorbowana krajobrazem odległych zielonych pól, nim te ustąpiły sahelowi, a ten z kolei księżycowej okolicy miasta Kafsa, ośrodka wydobycia fosforytów. Pewien mądry człowiek tak kiedyś powiedział o tym miejscu: „Tu- taj wodą jest krew, a powietrzem trucizna. Można tu żyć sto lat i z nikim się nie zaprzyjaźnić". - Zastałam ją? - zwróciła się do wartownika Zara z butną miną. - Hani al-Mansur? Mocno zbudowany żołnierz nosił pstrokatą brodę, w której już przeważała siwizna. Miał za sobą ciężki tydzień. - Nie wiem, proszę pani... - Ostentacyjnie odpiął od pasa tele- fon komórkowy, zastanawiając się, czemu na twarzy młodej kobiety pojawił się nagle wyraz zagniewania. - Muszę zadzwonić. - Zara Quitrimala - wycedziła. - Panna Zara Quitrimala. - Mówiąc to, z sykiem wymawiała pierwszą literę imienia. -1 pro- szę nie używać wobec mnie tytułów grzecznościowych, bo jestem zwyczajnym obywatelem. Swoją miną żołnierz dawał jasno do zrozumienia, że jest in- nego zdania. Moncef Hauara jeszcze się nie ożenił, co dziwiło, ponieważ naj- lepsze lata miał już za sobą; zamierzał wycofać się z czynnej służby. Mieszkając z matką - kobietą, która przez całe życie reperowała ubrania dla dostojników, potrafił rozpoznać zarówno przetykany jedwab, jak i francuski sposób krojenia po skosie. Aczkolwiek, gdyby go zapytać, powiedziałby, że urzekają go guziczki z gagatu. Wytwórcy przeważnie używali guzików z czarnego plastiku, nie- liczni cięli maszynowo obsydian. Jedynie Dior i Chanel, jak zawsze, preferowały guziki ręcznie szlifowane z włoskiego gagatu. 266 Jon Courtenay Grimwood Dobrze wiedział - tak samo jak się wie, że nadciąga burza - jak długo szyje się marynarkę. Jak długo podwójnym ściegiem obszy wa się brzegi materiału i wzmacnia dziurkę od guzika. Istniał tuzin gatunków jedwabiu, różniących się pod względem trwało- ści i wygody w noszeniu, jak też łatwości krojenia i zdolności do wchłaniania barwnika. Sukienka kobiety nie należała do zwyczajnych ani pod wzglę- dem kroju, ani jakości tkaniny. Kapral Hauara podejrzewał, że stojąca przed nim osoba też nie ma w sobie nic zwyczajnego. A przynajmniej niczego, co gołym okiem mógłby dostrzec szary żołnierz, odchodzący niebawem w stan spoczynku i mieszkający wciąż z matką. - Tak, sir. Zrozumiałem. - Kapral wyłączył aparat i prędko wstukał nowy numer. Miał już mokre plamy potu pod pachami. Nastąpiła krótka rozmowa, z której Zara usłyszała tylko połowę: - Młoda dama... Zara Quitrimala... Quitrimala... Tak, sir... Cał- kiem możliwe... Tak, sir. Zapytam... Proszę wybaczyć, ale major Dżalal chciałby wiedzieć, czy Hana al-Mansur panią oczekuje. Oraz to, skąd pani wnosi, że ona tu przebywa... Jak na osobę rozpaczliwie zdeterminowaną, Zara świetnie udała, że to pytanie ją zaskoczyło. -Mój ojciec... Kapral Hauara wiedział, kim jest jej ojciec. Teraz już wie- dział. - Jest opiekunem... - Rozważając w myślach sens tego słowa, Zara zastanawiała się, kim naprawdę jest dla Hani jej ojciec, poza tym że ją bardzo lubił. Które to rozważania sprawiały jej pewną trudność, skoro pamiętała go w dziecięcych wspomnieniach jako arogancką, czasem groźną personę... jakkolwiek Hamza efendi chyba już zerwał z dawnymi zwyczajami. - Powiedziała mi, że tu będzie - stwierdziła po namyśle, wymachując kartką papieru z podpisami ojca i chedywa al-Iskandarijji. Dokument poświadczał, że obaj są powiernikami dziewczynki i że upoważniają Zarę do działania w ich imieniu. Żaden nie wspominał, że powiernictwo dotyczy wyłącznie pieniędzy Hani. Dokument spisano, kiedy Zara kategorycznie zażądała pozwolenia na wyjazd, by ratować Hani przed rychłą wojną domową. Fellahowie 267 Jeśli chodzi o chedywa, to niewątpliwie podpisał list Hamzy tylko dlatego, że prosiła o to ze łzami w oczach. - Kiedy zaczyna się godzina policyjna? - spytała. - Godzina policyjna? - zdziwił się kapral. - Mówili w C3N. O której godzinie w nocy żołnierze Kaszifa paszy zamykają ulice? - Nie ma żadnej godziny policyjnej - rzekł podejrzliwie wartow- nik. - Na pewno nie w Tauzarze. Może w Tunisie. - Chciał jeszcze coś dodać, lecz doświadczenia wielu lat nauczyły go trzymać język za zębami. Oto klucz do przeżycia: milczeć, gdy wszyscy sądzą, że się dużo mówi. *** Nieduży przedpokój, do którego wprowadzono Zarę, wydawał się o wiele większy, ponieważ na wszystkich czterech ścianach wisiały lustra. Każde z nich obrzeżono zdobnym podwójnym łukiem, każdy zaś łuk wspierał się na patykowatych kolumien- kach, zwieńczonych pozłacanymi kapitelami z uproszczonymi, stylizowanymi liśćmi akantu. Wszystko naprawdę w obrzydli- wym guście. W sklepionym przejściu po lewej stronie kryły się drzwi. Zara mogłaby zapamiętać, które to lustro, ale też podejrzewała, że jeśli się nie postara, łatwo o nim zapomni. Zapomnieć o własnym odbiciu było o wiele trudniej. Poważna, elegancko ubrana Arabka z zaczesanymi do tyłu wło- sami, mająca w sobie jeszcze dziewczęce kształty i idealne, niemalże amerykańskie zęby. Szczuplejsza niż kiedyś, ale nie w stopniu ją satysfakcjonującym. Niezdolna znaleźć męża, nieprzyzwoicie boga- ta i bardzo samotna. Nerwowym gestem przetarła załzawione oczy i skrzywiła się, gdy tysiąc kopii wykonało identyczny ruch. Najpierw odszedł Raf, potem Hani. Dlatego przybyła zabrać dziewczynkę póki czas. Co do Rafa... -Proszę pani... - Nie jestem... - Zwróciła się do stojącego w progu mężczy- zny w mundurze majora; otwarcie drzwi i jego nagłe pojawienie się wizualnie zmniejszyło przedpokój. 268 Jon Courtenay Grimwood - Jego Wysokość teraz jest zajęty, wita się z matką, lady Ma- ryam. Przesyła wyrazy przeprosin, a zaraz w wolnej chwili prosi na rozmowę. - O czym chce rozmawiać? - Zara wstydziła się swoich za- czerwienionych oczu. Major Dżalal wzruszył ramionami. - Jestem tylko adiutantem Kaszifa paszy - rzekł skromnie. - Czasy są niepewne, więc Jego Wysokość martwi się o pani bez- pieczeństwo. Fellahowie 269 Rozdział 40 Wtorek, 8 marca - Dobra, spróbujmy jeszcze raz. Eduardo zakręcił nożem i rzucił nim w drzwi poznaczone nie- zliczonymi rysami. Oczywiście, nie dającymi się zliczyć bez zdjęcia z zawiasów ohydnego skrzydła, zaniesienia go na główny posterunek policji i zlecenia komuś sfotografowania go, zeskanowania fotografii, powiększenia jej i żmudnego wymazania zarysowań. Jak długo ist- niało Maison Hafsid, pracownicy stawali w krótkim korytarzu przed kuchnią w piwnicy, by na tych drzwiach rozładowywać stresy lub upamiętniać swoje umiejętności manualne. - Wiecie, co jest najciekawsze? - spytał Eduardo. Nikt nie odpowiadał, i nic dziwnego. Znał wszystkich, choć nie z nazwiska i nie z wyglądu. Po prostu znał ten typ ludzi. Samotni- ków i nieudaczników. Męty, jakie zwykle harują w kuchni. I oni go rozpoznali, wzięli za swojaka. Nóż, którym rzucił, znaleziono przedtem w sercu Pascala Bo- ularta, w uliczce za Maison Hafsid. - Najciekawsze jest to, że morderca nie zostawił odcisków pal- ców na ostrzu noża. - Na nożu znalazły się oczywiście dziesiątki odcisków, ale tylko te pozostawione przez koronera, jego asystenta lub policjantów, którzy później wkładali go jako dowód do torebki foliowej. - Jak myślicie, czemu? Chłopiec wzruszył ramionami. - Może miał rękawiczki... - odezwał się wysoki, ogorzały mężczyzna o siwych włosach. Pod okiem narosło mu opuchnięcie, wargi miał rozerwane. Jak stwierdzał niedawny raport mabhasów Kaszifa paszy, szef kuchni Edvard bywał porywczym i czasem brutalnym człowiekiem. Na razie nic nie świadczyło o prawdziwości tych doniesień. - Rękawiczki? Możliwe - przyznał Eduardo. - Ale na ostrzu nie zachowały się też odciski palców ofiary. Dziwne, bo Pascala I 270 Jon Courtenay Grimwood \ pchnięto pięć razy... - Urwał i zaraz zirytował się ich niedomyśl- ] nością, ponieważ nie wszyscy od razu wyciągnęli wniosek. - Czy ! któryś' z was dostał kiedyś nożem? ? Tylko Edvard kiwnął głową. - Pokaż ręce - polecił Eduardo. Na jednej dłoni widniały blizny po skaleczeniach i długa szra- • ma, biegnąca aż pod rękaw. W zamian Eduardo pokazał szefowi '? kuchni własne dłonie, poranione w czasach, o których wolałby i zapomnieć. | - Pascal Boulart nie pociął sobie rąk podczas obrony. Nie zo- } stawił odcisków palców na ostrzu i rękojeści. Wiecie, czym to mi ' pachnie? \ Wyszarpnąwszy nóż ze sfatygowanych drzwi, przeszedł dzie- j sieć kroków na drugi koniec korytarza i znowu rzucił. I znowu l w dziesiątkę, w sam środek drzwi, gdzie schodziło się ze sto wcięć, j W tym momencie za nim, przy kuchni, ktoś zacząć klaskać, szyder- j czo lub z rzeczywistym uznaniem. Był to już dziesiąty rzut Eduarda \ i po raz dziesiąty bezbłędnie trafił tam, gdzie celował. A więc jego j dzieciństwo nie było tak całkiem zmarnowane. • - Twoja kolej - zwrócił się do klaszczącego chłopca, chudzielca i z wysypką na brodzie, nieudolnie przykrytą różem. - Nie wstydź się. Idries zbliżył się niechętnie. Świadom, że nie ma wyboru. \ Pierwsze, co Eduardo zrobił po zejściu do piwnicy, to mi- j gnał swoją odznaką. Była wykonana ze złota, może ze szczerego, | w oprawce z krokodylej skórki, wyposażonej w uchylne wieczko jak małe wideofony. Zostawiono mu ją w jego gabinecie na po- sterunku, razem z czarnym, matowym pistoletem Para Ordnance ] kalibru .45 cala i brudnopisem z notatkami sporządzonymi przez j Aszrafa beja. Nawet nie wiedział, że ma gabinet, dopóki pewien spocony pod ? pachami grubas - człowiek, który unikał jego wzroku - nie wręczył mu kluczy. Dopiero nazajutrz rano, po nocy spędzonej na odcyfrowy- ; waniu okropnych bazgrołów Aszrafa beja, uświadomił sobie, że jego pochmurny, mający problemy z poceniem się zastępca w pasiastej koszuli to poprzedni naczelnik. Na koniec, niezdolny przetłuma- czyć zapisków Jego Ekscelencji na zrozumiały język, schował je ; Fellahowie 271 do górnej szufladki swojego nowego biurka i skoncentrował się na dokumentach, o których przyniesienie prosił Alexandre'a. W życiu czasem najlepiej zacząć wszystko od początku. Miał rację, bo dokumenty okazały się o wiele ciekawsze. „Niech pani poszuka faceta w koszuli w paski" - zażądał. Miał na biurku proste urządzenie, dzięki któremu mógł rozmawiać z ko- bietą siedzącą w sąsiednim gabinecie bez konieczności wstawania i otwierania drzwi. „Pan mnie wzywał?" Eduardo wskazał krzesło, nie odrywając wzroku od dokumen- tów. „Czy to pan dowodził tutaj przedtem?" Mężczyzna kiwnął głową z niewyraźną miną. Aczkolwiek dodał - „Tak, sir" - kiedy Eduardo spojrzał w jego stronę. , Jak już załatwię swoje sprawy, odzyska pan stanowisko. Nie sądzę, żebym tu długo zabawił. - Przewiercał wzrokiem speszonego eks-naczelnika. - Właściwie, to zostawiam panu absolutną władzę we wszystkim oprócz sprawy morderstwa pod Maison Hafsid. Tylko najpierw proszę mi przyprowadzić... - Zerknął na raport z miejsca zbrodni. - Ahmeda, kuzyna Idriesa, tego który pracował w restauracji". Początkowo Edvard przypuszczał, że Eduardo zamierza za- mknąć jego interes. Biorąc pod uwagę tragiczną strzelaninę w Do- mus Aurea oraz fakt, że zatrudnił egipskiego dezertera i nazwał go Hassanem (tylko w ten sposób mógł go przemycić przez kordon ochrony), nie miałby powodu do zdziwienia, gdyby tak właśnie się stało. Nawiasem mówiąc, jeśliby mabhasi bodaj podejrzewali go o tak niecne działania, dziś byłby już trupem. Ułożył więc sobie następu- jącą bajeczkę, której trzymał się podczas przesłuchania: otóż myślał, że chudy, jasnowłosy kelner jest po prostu policyjnym tajniakiem, mającym pomóc w zapewnieniu bezpieczeństwa. Wcześniej ani on, ani żaden z jego pracowników nie widział tego człowieka. - Rzucaj! - rozkazał chłopcu Eduardo. 272 Jon Courtenay Grimwood - A odciski? - Idries zerknął na pozostałych, szukając w nich wsparcia, jak się wydawało. - Nie wrabiam cię, tylko chcę zobaczyć, jak rzucasz. - Eduardo wyciągnął z kieszeni marynarki parę tanich rękawiczek do zabez- pieczania dowodów i mu je podrzucił. - Włóż! Jak było do przewidzenia, chłopak rzucił z nieprzeciętną wpra- wą. Nawet nie ważył w dłoni noża. - A teraz ty - zwrócił się Eduardo do dziewczyny, która trzy- mała się na uboczu, milcząc. Przez chwilę zmagała się z rękawiczkami, aż wreszcie - gdy lateksowe palce, do połowy naciągnięte, trzepotały jeszcze jak rogi błazeńskiej czapki - rzuciła tak niezdarnie, że nóż odbił się od drzwi. - Spróbuj drugi raz. - Eduardo podał Isabeau nóż i czystą chusteczkę higieniczną: coś, co nosił przy sobie na prośbę Rosę. - Wywal rękawiczki, a po rzucie wytrzyj ostrze i rękojeść. Dla mnie to obojętne. Gapiła się na niego. - Na co czekasz? - ponaglił ją. Gdy już nie przeszkadzały jej rękawiczki, z łatwością wbiła nóż w drzwi. - Czegoś tu nie rozumiem - odezwał się Edvard, przerywając ciszę, która zaległa po huku wbijającej się stali. - Pan twierdzi, że Ahmed rzucał nożem do mojego kucharza? W ten sposób zginął Pascal? - Oczywiście, że nie - odparł Eduardo takim tonem, jakby nigdy w życiu nie słyszał podobnej głupoty. - Wytrzyj ostrze! - nakazał ; dziewczynie. -1 podaj nóż komuś innemu. j Potem wszyscy rzucali. Za każdym razem nóż starannie wy- J cierano chusteczką, nim przekazano go dalej. Popisał się nawet 1 szef kuchni; mimo że jakby od niechcenia zgiął nadgarstek, ostrze I ugrzęzło w drzwiach na wysokości gardła. - No dobrze - powiedział Eduardo. - Jeszcze dwa pytania i i sobie pójdę. - Po raz ostatni wyrwał nóż z drzwi, wytarł go o ko- szulę i umieścił z powrotem w torebce na dowody. Plama na stali wzięła się z rdzy, nie z krwi, a ostrze było stępione. Ten nóż nadawał ; Fellahowie 273 się tylko do jednej rzeczy: rzucania w drzwi. - Gdzie wasz gruby chłopak? Eduardo zapoznał się z dokumentami, widział zdjęcia i zapa- miętał imiona, lecz na wszelki wypadek kazał swojej poważnej sekretarce wydrukować listę osób zatrudnionych w Maison Hafsid i potem, na samym wstępie, wyczytał nazwiska jak na szkolnym apelu. Wiedział, kogo brakuje. Naturalnie, Ahmeda. I Hassana. - Zniknął - odparł sucho Edvard. -Gdzie jest? - Nie wiemy. Po prostu nie przyszedł dzisiaj do pracy. A w piątek nie zjawił się w Cafe' Antonio. - Dajcie mi znać, jeśli się pokaże - rzekł Eduardo. - Zostało mi już ostatnie pytanie. Gdzie dokładnie znaleziono ciało Pascala Bo- i ularta? Chcę, żeby każdy z was, osobno, pokazał mi to miejsce. *** Siedząc przy biurku w swoim gabinecie, kiedy już po droits de \. fatima, zabranych z restauracji, pozostały na talerzyku rozsypane płatki, świeżo upieczony naczelnik policji wiecznym piórem, zna- lezionym w szufladce, spisywał własną listę wskazówek. Tępy nóż, pęknięta rękojeść, brak odcisków palców, pusty ko- \ rytarz, czyste schody. Zwłoki, które zmieniły sposób ułożenia. I na I koniec, rzecz najdziwniejsza, sfingowany morderca. Eduardo obry- sowywał kółkami te tropy i łączył je wzajemnie, co kiedyś podpatrzył I u Aszrafa beja. Ale ponieważ spisał je jeden pod drugim, linie szły I w dół jak ciężarki na żyłce wędkarza. Dlatego Eduardo zrobił drugą I listę; tym razem ułożył w kole swoje spostrzeżenia i połączył je nowy- mi liniami. A że wyszedł mu całkiem zgrabny obrazek, skopiował go i drugi egzemplarz, złożony we czworo, wsunął do kieszeni. Pierwszy zostawił na biurku, żeby wszyscy mogli sobie go obejrzeć. Dopiero przy końcu ulicy, gdy nadal ukradkiem strzepywał z palców ślady ciastek, uzmysłowił sobie, że jego detektywistycz- nych starań nikt nie doceni. Był naczelnikiem. Jedyną osobą, która : teoretycznie mogłaby się zbliżyć do jego biurka, była Marie, wsta- jąca za każdym razem, kiedy wchodził do gabinetu. Wydawała się zbyt strachliwą kobietą, żeby pozwalać sobie na za wiele. 274 Jon Courtenay Grimwood Cóż, będzie musiał podzielić się z Rosę swoimi przemyśleniami. Może nawet wnioskami. Oblizał palce, ponownie wytarł je o spodnie i postanowił kupić Rosę czekoladki. Jakoś tak się działo, że ilekroć coś zjadł, miał jeszcze większy apetyt. Fellahowie 275 Rozdział 41 Piątek, 11 marca - Wasza Ekscelencjo. Zważywszy na to, że ktoś ukradł wszystkie trzy kołatki, bosonogi Nubijczyk w białych, jedwabnych szatach nie miał wyboru, musiał głośniej dobijać się do drzwi Dar Welham. Jako sposób na zwrócenie uwagi Aszrafa beja okazywało się to, o dziwo, czynnością całkowicie daremną. Dopiero ostatnie uderzenia przebiły się ponad szum łopatek przestarzałych i nigdy nie naprawianych wentylatorów. Do chwili kiedy w zeszłym tygodniu przybył do Kairuanu, Raf nie miał pojęcia, że posiada dom w Tauzarze, na dodatek w najstar- szej dzielnicy miasta. Wysoki budynek z ceglanymi elewacjami w kolorze ochry i mrocznym wnętrzem był prezentem ślubnym od emira dla jego matki. Un prćsent de mariage... Materiały spółki Isaac & Son odnalazły się zakurzone na pół- kach w opuszczonej ruderze, kiedy Raf w kompanii trzech mun- durowych przeciął kłódkę na tyłach budynku i potem kopniakiem wyważył drzwi na szczycie schodów. Wystarczyło mu przedstawić się w siedzibie kairuańskiej poli- cji i wypożyczyć trzech dobrych oficerów, nożyce do cięcia metalu i mały, podręczny taran hydrauliczny. Samo nazwisko sprawiło, że jego życzenia spełniano w mgnieniu oka. Oficerowie mieli mundury, wygląd wzbudzający szacunek i najwyraźniej spore doświadczenie. Przy okazji wielce zdeprymowało i wystraszyło go to, że nikt nie pokwapił się go wylegitymować. Szukał świadectwa ślubu, a znalazł kopie prawa własności. U góry opatrzone odpowiednią datą. U dołu widniały podpisy jego matki i Moncefa. Pięćdziesiąt lat temu, nazajutrz po ślubie, Moncef sprezentował matce po jednym domu w Tauzarze i Tunisie. Pięć- dziesiąt lat temu... Lady Nafisa miała o tym pojęcie, ponieważ to dla niej notariusz Ibrahim ibn Ishaą sporządził wspomniane kopie. Raf podziękował 276 Jon Courtenay Grimwood za pomoc policjantom, zachował dla siebie jedną kopię, po czym kazał usunąć z biura wszystkie dokumenty, zszatkować je na nisz- czarce i spalić. Kiedy udał się na poszukiwanie Hani, Murada i bugatti, jeden z oficerów drogą radiową wzywał dodatkowych ludzi, podczas gdy pozostali dwaj układali w stosach na podłodze pokryte kurzem szpargały. Dar Welham, jego nowy dom, stał blisko drogi szybkiego ruchu, prowadzącej z Gajów Palmowych do Zaouia Ishmailia, w połowie uliczki zbyt starej i wąskiej, żeby zasługiwała na nazwę. Uliczkę z boku częściowo przebudowano z wykorzystaniem tradycyjnej żółtej cegły. Po stronie Rafa okolicę szpeciły zrujnowane fasady i zamknięte sklepione przejścia; domy przeważnie ziały pustką. Prawie wszędzie potrójne kołatki, oznajmiające dawnym mieszkań- com przybycie mężczyzny, kobiety lub dziecka, zostały ukradzione, podobnie jak sędziwe żelazne zamki i klamki. Prywatny dziedziniec Dar Welham ciągle śmierdział nieczy- stościami i kocimi szczynami, mimo że Raf mył go przynajmniej trzy razy, a do otwartych studzienek ściekowych wlał wiele wiader rdzawej wody. Hani i Murad skoncentrowali się na wnętrzu. Za- miatali posadzki i zdrapywali osady mineralne, które poodkładały się na płytkach. Samo to, że mieli prąd do uruchomienia wentylatorów, zakra- wało na cud. Przedtem należało przylepić do gołych ścian poskrę- cany kabel i przełożyć go przez dziurę do sąsiedniej piwnicy, gdzie Raf odblokował bezpiecznik w skrzynce elektrycznej za pomocą połówki spinacza do bielizny. Klimatyzacja oczywiście bardzo by się przydała. Aczkolwiek naprawdę zbawienne byłoby tylko opusz- czenie Tauzaru przed nadejściem chamsinu. Nadchodziły burze piaskowe. Murad często wspominał o czili, gdy była mowa o chamsinie. Miało to związek z niżem zbliżającym się znad zatoki Mała Syrta. Niż po południu podbijał temperaturę do \ 98 °F i groził zawianiem piasków daleko na północ, aż po Madryt. \ Miejscowe rozgłośnie radiowe trąbiły o tym na okrągło. ! - Drzwi - powiedziała Hani, odrywając wzrok od szachownicy. \ Wygrywała 5:0 i Murad tylko dlatego dał się namówić na następną j Fellahowie 277 partię, że według jej zapewnień ta miała być ostatnia. A on już nie- bawem powinien się wyrobić i łatwo ją ograć. Chociaż, jak zauważył Murad, to samo mówiła wczoraj. U stóp Hani przeciągnęła się Ifrita. Ciężko oddychała w upa- le. - Co? - Raf odłożył papier z prawem własności do Dar We- lham. - Ktoś chce wejść - wyjaśniła. - Poszłabym otworzyć, ale to na pewno do ciebie. Miała rację. Najwidoczniej posłaniec Kaszifa paszy nie widział nic nadzwyczajnego w przekazaniu koperty z orientalną wersją eu- ropejskiego herbu: wizerunkiem osmańskiego turbanu na srebrnej tacy z epoki Napoleona III, pokrytej na brzegach koranicznymi wersetami w kolorach złota, brązu i miedzi. - Mam przekazać odpowiedź? Raf przeczytał wiadomość od Kaszifa i zapobiegliwie schował ją do kieszeni. - Nie sądzę. Nubijczyk wprawdzie zjawił się pod drzwiami Dar Welham w białych szatach i boso, lecz odjechał czarną terenówką z napędem na cztery koła, przyciemnianymi szybami i tak mocnymi zderzaka- mi, że z pewnością zepchnęłyby z drogi nosorożca. - Kto to był? - Hani stała na schodach, przed Muradem z na- kręcanym radiem w dłoni. - Przyjaciel Kaszifa paszy. - Mój brat Kaszif nie ma przyjaciół - zaoponował ostro chłopiec i zaraz zamilkł, jakby przestraszony, że odezwał się niegrzecznie. - To znaczy - dodał po chwili łagodniejszym tonem - on ma tylko sprzymierzeńców i wrogów. - Z jego głosu dało się wywnioskować, w którym obozie on sam siebie widzi. - Co pisze? - To poufna sprawa. Dwie pary oczu świdrowały Rafa. Hani już się nie dąsała, teraz miała na twarzy wyraz gniewu. - Żadnych tajemnic, pamiętasz? - przypomniała mu. - Obiecałeś mi to po śmierci cioci Nafisy. Że odpowiesz na wszyst- ko, o co spytam. 278 Jon Coyirtenay Grimwood Obietnica była dana ot tak, płaczącemu dziecku, które chciało wiedzieć, dlaczego na świecie nie ma sprawiedliwości. Kiedyś Raf pragnąłby dostać od dorosłego podobną obietnicę. Obecnie coraz trudniej przychodziło mu wywiązywać się z przyrzeczenia. - Hani, musisz mi wybaczyć, ale... - Obiecałeś! - To wiadomość od Kaszifa paszy. - Na kopercie było godło emira - naciskał Murad. - Wiem, ale to nie od niego. Muszę porozmawiać z Kaszi- fem. - Nie możesz nigdzie jechać! - Chłopiec przeraził się myślą, że Raf może coś takiego rozważać. - Słuchałeś ostatnich wiado- mości? Nie słuchał. St Cloud naopowiadał dziennikarzowi C3N, że w zamachu na emira Moncefa maczał palce Aszraf bej. W wywiadzie wspomnia- no o pułkowniku Abadzie, znanym zbrodniarzu wojennym, który za sprawą Rafa uniknął odpowiedzialności karnej. Markiz nawet ośmielił się wysunąć przypuszczenie, że bej stał za jesiennymi wybuchami w rafinerii Midas, której właścicielami byli pospołu St Cloud i Hamza efendi. - Jeśli pojedziesz, Kaszif zrobi ci coś złego - rzekł chłodno Murad. - Znam go. - Tak czy inaczej czuję, że muszę jechać. - Raz jeszcze rzucił okiem na wiadomość i przeczytał słowa, które już wryły mu się w pamięć. Nie było tego wiele. - Prawdopodobnie Kaszif schwytał zbiegłego kelnera - oznajmił. - Chce, żebym uczestniczył w prze- słuchaniu. Hani otworzyła usta i zaraz je zamknęła. - Jest coś jeszcze - powiedziała w końcu. - Co? - Ze względu na istniejące zagrożenie - odparł z nieudolnie skrywaną goryczą - mój brat postanowił udzielić przymusowego schronienia także Żarze. -To ona jest tutaj? -Jak widać. - To co ja i Murad mamy teraz robić? - zapytała Hani. Fellahowie 279 - Zostańcie w domu i nie pakujcie się w tarapaty. Nie wiem, czy to możliwe, ale przynajmniej spróbujcie. 280 Jon Courtenay Grimwood Rorfczteł 42 Piątek, 11 marca ? Trzy godziny po wyjściu Rafa mężczyźni w czarnych dżelabach zagrodzili dostęp do anonimowej uliczki, a w zasadzie odizolowa- li ją od reszty świata dwoma jeepami, które zaparkowali z jednej i drugiej strony. I tym razem samochody miały przyciemniane szyby, mocarne zderzaki i anteny biczowe. Osobnik dowodzący akcją nosił farbowane włosy, zaczesane do przodu jak u cesarza Rzymu, sumiastego wąsa i czarną bluzę mabhasa bez jakichkolwiek odznaczeń. Tylko nieznaczna łysina i brzuch wystający spod podkoszulka psuły efekt, który zdaniem Hani i tak był niepokojący. - Sam popatrz. - Podała Muradowi starą lornetkę teatralną. Chłopiec zrobił, o co prosiła. Spojrzał z góry na wylot ulicy. - Żołnierze - skonstatował. Pokiwała głową. - W przebraniu. Kim jest ten facet? Murad po raz drugi przyjrzał się dziwnie uczesanemu mabha- i sowi. - Nie znam go - stwierdził z wahaniem, jakby nie był pewny, j czy to źle, czy dobrze. - Są ze straży emira? ] - Jasne, że nie. - Pokręcił głową. - Pod dowództwem Eugenie I służą tylko kobiety - rzekł, mimo iż Eugenie już nie żyła. - A tu nie ma kobiet... Hani ze strachu nie mogła zmusić się do działania. Niektórzy krzyczą, gdy się boją, inni się w sobie zamykają, milkną. Do tych ; drugich należała Hani. - Jak myślisz - zapytała - są po stronie Kaszifa paszy? - Słyszałaś, co mówili w radiu. Po stronie mojego brata Kaszifa są wszyscy żołnierze. - Fellahowie 281 - A to niespodzianka! - W chwilach największego gniewu Hani przypominała Zarę. Tę Zarę z ostatnich dni w medresie przed zniknięciem Rafa, porywczą i opryskliwą, choć nie tak okrutną jak Raf, gdy milczał zasępiony lub gubił się w myślach. - Kaszif nic ci nie zrobi - powiedział Murad. - Zrobi, zrobi. I tobie też się dostanie. Pewnie nie pierwszy raz, co? - Mimo wszystko jesteśmy braćmi - rzekł cicho Murad. - Emir jest jego ojcem - argumentowała dziewczynka - a jednak zorganizował zamach. - Oczywiście, tego mogła się tylko domyślać, lecz dobrze znała wujka i wiedziała, co mu chodzi po głowie. - Nie wierzę. - Bo nie chcesz uwierzyć. Siedzieli obok siebie na płaskim dachu Dar Welham i chyłkiem zerkali ponad gzymsem. Za nimi schły prześcieradła na sznurze, a nawiewany piasek tworzył maleńkie wydmy i rysował wzorki na spękanych posadzkach. Hani wstała i odsunęła się od krawędzi. Cztery kondygnacje niżej, czego ona i Murad nie mogli zobaczyć, typ w bluzie bez odznaczeń rozkazał jednemu z mężczyzn w dżelabach zapukać do drzwi. Potem żołnierz, już bez pytania, spróbował je pchnąć i stwierdził, że są zamknięte na zamek. Załomotał więc ponownie, tym razem silniej. Naprzeciwko na dachach domów pojawiły się twarze cie- kawskich i równie prędko zniknęły, gdy stało się jasne, co to za hałasy. - Otwierać! Rozkaz NR! Skoro nikt nie odpowiedział na to szczególnie głośne wezwanie, Poul Fischer osobiście szarpnął za klamkę. Ponieważ zamek się nie poddał, skinął na młodego Berbera. - Plastik! - rozkazał. Elastyczny materiał wybuchowy do forsowania przeszkód, który kapral chował pod dżelabą, w rzeczywistości był czymś odmiennym od plastiku, choć dowódca nie zdawał sobie sprawy z różnicy. Był to krótki kawałek ładunku tnącego o gęstości 300 ziaren na cal sześcienny, w miękkiej gumowej osłonie, podatnej na wszelkie zginanie i pokrytej przylepną pianką, która pomagała 282 Jon Courtenay Grimwood umocować ładunek na drzwiach i zmniejszała niebezpieczeństwo rozprysku. Jednakże kapral nie chciał pogrzebać swoich szans na awans, toteż ani myślał poprawiać przełożonego. Pierwszy kawałek zamocował wokół zamka, następnie dwa wokół zawiasów, a na koniec, tak na wszelki wypadek, przylepił po jednym u góry i z dołu, gdzie mogły być zasuwy. Do serii FBC nale- żały też ładunki o gęstości 600 i 1200 ziaren na cal sześcienny, lecz z tak starymi zawiasami 300-ziarnowy radził sobie aż za dobrze. - Najlepiej, sir, gdyby wszyscy się teraz cofnęli. - Prędko, aby uniknąć niemej odpowiedzi Poula Fischera, kapral przyłożył elektroniczną zapałkę kolejno do każdego ładunku i zaczął po- dawać kod upoważnienia urządzeniu inicjującemu. - Czekam na rozkaz, sir. *** Raf nigdy nie tłumaczył Hani, jak udało mu się wydobyć brata Żary z piwnicy w zamkniętym domu w dzielnicy Karmus, a ona unikała tego tematu. Ale ponieważ miała dobry sprzęt komputerowy, dostęp do satelitarnych zdjęć al-Iskandarijji i niezłą intuicję, sama wszystko wykombinowała. Jej intuicja była po części wrodzona, a po części nabyta, choć trudno powiedzieć, jak konkretnie wyglądała proporcja. Podobnie i jak nie sposób rozgraniczyć efektów uspołecznienia od tego, co j wynika z genów. Hani wszelako nie wątpiła, że natura hojnie ją ] obdarowała. I Posiadała rozbudowaną hiperwrażliwość, o czym dowiedziała j się po rozwiązaniu testu na pewnej internetowej stronie medycznej. j Prawdopodobnie stresy przeżywane we wczesnym dzieciństwie j spowodowały zmiany w obszarze mózgu zwanym zakrętem ob- I ręczy. Choć z drugiej strony mieszkanie pod wspólnym dachem 1 z ciocią Nafisą działało w przeciwną stronę, zmniejszało zdolność do orientowania się w zgiełkliwym życiowym mętliku rywalizują- cych wyzwań. Na witrynie z Santa Fe spotkała się z określeniem: „utrzymujący ; się stan reakcji na stres".. Wszystkie opisane symptomy zauważyła u siebie: bóle brzucha, bezsenność oraz tendencję do koncentro- Fellahowie 283 wania się na języku niewerbalnym, zamiast na słowie mówionym. I przedkładanie towarzystwa zwierząt nad ludzi. - Ifrita! - odezwała się nagle. - O co ci chodzi? - Muszę ją znaleźć. - Zmierzała do schodów prowadzących na niższe piętro, nim Murad zdążył się ruszyć. - Zaczekaj! - zawołał głośniej, niż zamierzał. - Tylko spraw- dzę, co się dzieje. - Wyściubiwszy głowę nad gzyms, patrzył, jak mężczyzna w dole przylepia coś do frontowych drzwi. - Tam może być niebezpiecznie. - Nie możemy jej tak zostawić. - Łzy popłynęły po zmartwio- nym obliczu dziewczynki. Wciągnęła policzki, jakby przedzierała się przez niewidoczny tunel aerodynamiczny. - Jeszcze coś jej się stanie. Murad westchnął. - Ja pójdę. Kota nie było na górnym piętrze ani piętrze niżej. Dla pewności zaglądał pod łóżka i między szafki, mocował się nawet z rozchwia- ną okiennicą maszrabijji, mimo iż rdza wżarła się w zasuwkę i nie sposób było jej otworzyć. Ifrity nie napotkał również na pierwszym piętrze, gdzie razem z Hani i Rafem obozowali w przestronnej komnacie, obok dwóch rattanowych sof i barku z nadpitymi trunkami w butelkach. W ga- zetniku leżały stare numery „New Scientist" i „The Ecologist". Ktoś wsunął pod taboret otwartą książkę w miękkiej okładce, ale zdarzyło się to tak dawno temu, że większość kartek zgniła lub została pożarta przez żuki. Ifrita jednak zaginęła na dobre. - Widziałeś ją? - dobiegło z góry pytanie. - Jeszcze nie. Murad schodził na parter, kiedy huknęło i drzwi wleciały do środka. Fala ciśnienia pchnęła go tak, że wywrócił się bezładnie. I Plecami rąbnął o krawędź stopnia, co mocno zabolało. S Pierwszy żołnierz, który wtargnął do środka, zastrzelił kota. Wstawaj! - ponaglił Murad samego siebie i z ulgą stwierdził, że jest w stanie to zrobić. Przeskakując po dwa stopnie naraz, uciekł od I czarnych niewyraźnych postaci, spowitych kłębami dymu, z bronią 284 Jon Courtenay Grimwood gotową do strzału. Na samej górze, u stóp schodów wychodzących na dach, Murad wyciągnął klucz z drzwi i zamknął je za sobą na podwójny zamek. Identycznie postąpił w przypadku drzwi prowa- dzących bezpośrednio na dach. -Alfrita? - Przepraszam, ale nigdzie jej nie ma. - Krew ci idzie! - Wydawało się, że dopiero teraz to zauważyła. -Co? Hani znacząco dotknęła nosa, a gdy poszedł za jej przykładem, spostrzegł, że ma lepkie palce. -1 ucho - dodała. Ono też okazało się mokre. - Jeśli się nie schowany, będzie z nami naprawdę źle, zoba- czysz - rzekł Murad. Ale łatwiej powiedzieć, trudniej zrobić, skoro tylko jedne drzwi wychodziły na płaski dach budynku, w dodatku zamknięte. - Tamtędy. - Hani wskazała gzyms ponad tylną częścią dachu i zakurzony ogród, który należał do sąsiada. - Nie mamy wyboru. Poniżej, przylepiony do ściany Dar Welham, wisiał kryty da- chówką balkon trzeciego piętra. Żeby tam się dostać, należało po- konać wysokość dwukrotnie większą od wzrostu Hani. - Chyba że się boisz. Murad odruchowo uniósł głowę. - Nie żartuj sobie... - powiedział, ale gdy napotkał spojrzenie i ciemnych oczu Hani, przyznał: - Zgoda, mam stracha. Boję się cały ; czas, odkąd wyjechaliśmy z Tunisu. \ - Ja też. - Dziewczynka starła mu brud z twarzy. Jakby to była najzwyklejsza rzecz na świecie. Może i była, lecz nie wiedziała tego, bo raczej nie należała do ludzi oblatanych w tych sprawach. Jesz- ; cze sześć miesięcy temu wierzyła, że za trzymanie zabawkowego pieska w pokoju otrzymuje zasłużone klapsy, ponieważ Ali Din był samcem, a ciocia Nafisa przestrzegała surowych reguł. Na szczęście zamieszkała z Rafem, który w mniejszym stopniu ; zaprzątał sobie głowę regułami. Co upraszczało życie, ale też utrud- niało podejmowanie właściwych decyzji, ponieważ prawie zawsze musiała zdawać się na instynkt, gdy przyszło wybierać... i Fellahowie 285 - Jak teraz... - mruknęła pod nosem. - Co: jak teraz? - zdziwił się Murad. - Musimy uciekać. - Skinęła głową, wskazując spadzisty daszek maszrabijji w sąsiednim budynku. - Ty pierwszy. - Poczekaj... - Nie ma czasu. - Jeszcze nie jestem gotowy - zaprotestował chłopiec. Hani podejrzewała, że hałas uszkodził jego słuch. Ktoś szarpał się z klamką za schodami prowadzącymi na dach. Co na razie nie dotarło do Murada. - Chcesz, żeby nas złapali ludzie Kaszifa? Murad przeczołgał się nad krawędzią, obrócił i zawisł na pal- cach. Po chwili rozległ się huk, gdy rozpaczliwie próbował odzyskać równowagę, aby nie stoczyć się z daszku. Hani upadła zgrabniej, choć też nie z kocią gracją, której spo- dziewała się po sobie. Zgięte kolana uderzyły ją w pierś przy lądowa- niu. Kolejny drobiazg na długiej liście rzeczy sprawiających ból. - Tędy - powiedziała i położyła się na brzuchu, żeby wyjrzeć poza skraj maszrabijji. Oryginalna rzeźbiona przesłona została ukradziona. Ktokol- wiek ją wyrwał, przymocował zamiast niej zbutwiałą plandekę, aby ukryć swój postępek. Handel ocalonymi od zniszczenia ozdobami architektonicznymi był dochodowym interesem, zwłaszcza dla ludzi mających kontakty z kolekcjonerami. W al-Iskandarijji Hamza efen- di trzymał w domu całą masę takich rzeczy. Hani opowiedziałaby o tym Muradowi, ale zdecydowała się nie strzępić języka. Chłopak wydawał się zaabsorbowany własnymi myślami. - Przedtem byłeś pierwszy, więc teraz moja kolej - oświadczyła. Najciężej było zwiesić się z krawędzi, tym bardziej że ociera- ła nogi i brzuch na ostrych dachówkach. W końcu siła grawitacji zrobiła swoje i dziewczynka zawisła w powietrzu. Zdążyła jednak prędko zerknąć w dół i namierzyć przyuważoną wcześniej dziurę w plandece. Ufając w szczęście, majtnęła raz nogami i wpadła do środka maszrabijji. Ledwie powstrzymała się od stęknięcia. - Teraz ty - wycedziła przez zęby, zdzierając kawał przegniłego brezentu. - Tak ci będzie łatwiej. 286 Jon Courtenay Grimwood Najpierw zobaczyła jego podniszczone półbuty, zaraz potem skarpety, podwinięte nogawki flanelowych spodni i nogi do pasa. Przeszło jej przez myśl, że chłopiec znieruchomieje, lecz on zsu- wał się niżej, aż z zamkniętymi oczami zawisł wysoko nad płytą dziedzińca. - Prędzej! Murad odchylił się, złożył jak scyzoryk z giętkością gimna- styczki, a po wylądowaniu stanął na zgiętych nogach. - Nieźle ci poszło - pochwaliła go Hani, co wywołało nikły uśmiech na jego twarzy. Wspólnymi siłami poprawili, na ile się dało, gnijącą plandekę, tak żeby zasłonić dziury wyrwane przez dziewczynkę. Opuszczony dom miał dwa wyjścia, frontowe od strony uliczki i tylne, niczym od garderoby, otwierające się na zaułek tak wąski, że stanowił w zasadzie przesmyk między dwiema niemal stykającymi się ścianami, nową i starą. Uciekinierzy ruszyli tym przejściem, aż wreszcie wydostali się na ulicę zwaną Rue des Jardins. Przemykali się z pochylonymi głowami, póki nie minęli parkingu za hotelem. Spokojny spacer byłby lepszym rozwiązaniem, lecz żadne z nich nie wytrzymałoby tego nerwowo. Maszerowali więc w po- śpiechu, z trudem powstrzymując się od biegu. Po dotarciu do tar- gowiska przy Rue Ibn Chabbat Hani zatrzymała Murada w cieniu ciężarówki. - Nie ruszaj się. - Jej nieużywana chusteczka, wyprasowana przez Donnę, nadal miała kanciki. Sam jej widok rozrzewniał, j Zwilżywszy w ustach rąbek chusteczki, jedną ręką przytrzymała i podbródek Murada, drugą zaś starła mu z ust zakrzepłą krew. Kiedy } spróbowała wymyć także lewe ucho, i on się rozpłakał. ] i - Uciekamy, co? - zapytał już z czystą twarzą. ] - Niezupełnie. - Uśmiechnęła się, widząc jego rozdrażnioną i minę. - Po prostu uważamy, żeby nie wpakować się w tarapaty. J *** Murad pierwszy zobaczył autobus, a Hani stwierdziła, że to właściwie autokar. Przez chwilę sprzeczali się na temat różnicy, aż? w końcu Murad przyznał słuszność Hani, gdy wspomniała o tym, i Fellahowie 287 że autokary są wyposażone w klimatyzację, przyciemniane szyby i toalety. Ten akurat dodatkowo posiadał system ładowania wiadomości, gry komputerowe i cztery prywatne kabiny. O czym informowały duże, złote litery po obu stronach pojazdu. Zaraz pod napisem: HAU- TE TRAVEL: TRIPOLI i nad adresem strony internetowej, z której skorzystać mogli tylko nieliczni tutejsi mieszkańcy, ponieważ za połączenie się z siecią bez licencji groziła w Ifrikijji surowa kara. Zresztą nie tylko tam, ale prawie wszędzie w Afryce Północnej. - Musimy się przebrać - stwierdziła Hani. Murad patrzył na nią pustym wzrokiem. - Pomyśl tylko - ciągnęła. - Żołnierze ścigają Murada paszę i lady Hanc al-Mansur. - Nieczęsto się zdarzało, by zdradzała komuś swoje prawdziwe nazwisko. - Nie wiadomo, czy ścigają nas. - Musiał się nad tym już wcze- śniej zastanawiać. - Jeśli nie nas, to kogo? - Może Aszrafa beja? - Czekali, aż pojedzie - powiedziała twardo i skierowała na Murada przenikliwe spojrzenie. - Jesteś pewien, że to byli ludzie Kaszifa? - Na sto procent. - Nawet jeśli powiedzieli, że są z Armii Nagich? - Właśnie dlatego jestem pewien. - Dobra. - Wysupłała papierową pięciodolarówkę i dała ją Muradowi. - Jakby co, dostałeś napiwek od amerykańskiej dzien- nikarki. - Za co? Westchnęła. - Nieważne... Bo pokazałeś jej drogę. Bo przyniosłeś jej szklan- kę wody. Coś wymyślisz. - Co mam za to kupić? Kupił uszytą w Maroku białą koszulkę w rozmiarze XXL oraz plastikowe sandałki z czerwonym sputnikiem na pasku. Nabył rów- nież czapeczkę Dynama, której oderwał daszek, przez co wyglądała z przodu jak mycka. 288 Jon Courtenay Grimwood - A po co ci ona? - spytała Hani. - Czapeczka? - Nie rób sobie jaj... - Wskazała na koszulkę, którą niósł prze- wieszoną przez ramię. - Patrz. - Ściągnął wybrudzoną koszulkę z aertexu i zwinął ją w kłębek. Wciągnąwszy nową przez głowę, odwrócił się plecami do Hani, rozpiął rozporek i pozbył się spodni. W koszuli sięgającej kolan, bez skarpetek i w najtańszych sandałkach Murad nie różnił się od dzieciaków na targowisku. Nowa koszula świetnie się spisywała w roli wierzchniej szaty. Kiedy się odwrócił, Hani ostentacyjnie patrzyła w dal. - Kolej na ciebie - powiedział. Fellahowie 289 Rozdział 43 Piątek, 11 marca - No, jest pan - powiedział major Dżalal, jakby czekał na Rafa od wielu godzin. Nad wąsiskami i krogulczym nosem błyszczały jego wyraziste oczy. Uśmiech, który szedł w parze ze słowami po- witania, lekko trącił pogardą. - Jak mógłbym odmówić bratu? - odparł beztrosko Raf. Jed- nym spojrzeniem objął całe otoczenie: majora Dżalala w pełnym umundurowaniu, porucznika i stojącego za nim, jakżeby inaczej, czarnego jeepa. Dwaj żołnierze przy samochodzie starali się zachowywać swobodnie. - Skoro już pan się zjawił - rzekł major - gdzie ekscelencja życzyłby sobie usiąść, z przodu czy z tyłu? - Co z Zarą? - zapytał Raf, nie ruszając się z miejsca. - Pana kochanka ma się całkiem dobrze. Niebawem ją pan zo- baczy. Ale mam rozkaz, żeby przedtem zabrać pana na spotkanie z Kaszifem paszą. Chciałby zamienić z panem dwa słowa. Raf uśmiechnął się. - Wie pan, jak to jest - powiedział. - Najpierw rodzina. - Przypuszczam, że między innymi o tym Jego Wysokość będzie z panem rozmawiał - rzekł chłodno major Dżalal. - O tym pańskim mniemaniu, że jesteście braćmi. *** Kaszif nie zawsze manipulował ludźmi. Tak mówili ludzie. Zwykle ci, którzy nigdy nie mieli z nim do czynienia. Jako mały chłopczyk, kochał i był kochany, nie skrywał uczuć i rozumiał potrzeby innych. Tak przynajmniej napisano w jego oficjalnej biografii. Pewnego razu, ze trzydzieści lat temu, kiedy otrzymał stopień generalski, a więc gdy był siedemnastoletnim młodzieńcem, zażądał 290 Jon Courtenay Grimwood i wglądu w szkolne raporty na swój temat. Zaprzągł drugorzędne- \ go archiwistę do odnalezienia właściwej teczki i kazał mu zrobić wszystko co konieczne, żeby mu ją wydano. Stało się to w czasie jednego z okresowych napadów szaleń- '> stwa emira Moncefa. Kiedy ten latem obozował pod gołym niebem ] gdzieś na południe od Wadi al-Bir; z nikim tam nie rozmawiał, • a gdy szedł spać, ze względu na chłód kładł się między dwiema ; podwładnymi Eugenie. Oczywiście, dziewczyny były półnagie, i pozwolono im zostać tylko w majtkach. Miał iście szczeniackie j zachcianki. i Rzecz jasna, tylko lady Maryam ośmielała się jawnie nazywać \ to szaleństwem. Inni mówili o ustroniach emira i jego potrzebie j kontaktu z naturą. Tak czy inaczej, było to szaleństwo. Zabójcza \ depresja, która powodowała, że Moncef mienił się (dosłownie) kimś \ zupełnie innym. W takich przypadkach pomóc mogła mu jedynie '> Eugenie. Gdziekolwiek akurat przebywała i cokolwiek robiła, porzu- j cała zajęcia i przychodziła elegancka i poważna. Uspokajał się po jej ! odwiedzinach. Zwykle na kilka miesięcy, a raz nawet na cały rok. j Szkoła, do której uczęszczał Kaszif, znajdowała się na tyłach j pałacu Bardo, obok meczetu. Szkoła i meczet nie były ze sobą po- j łączone, choć rozsądek podpowiadał, że powinny. Prawdę mówiąc, ] wielu ludzi tak właśnie myślało, w Tunisie i za granicą. Z Kaszifem j do klasy chodziło osiemnastu i pół ucznia, czyli tylu ile wynosiła j średnia krajowa. Jego rocznik uczył się już według narodowego \ programu nauczania, który uwzględniał język francuski, gimnasty- kę, matematykę i poezję. Połowa ucznia brała się stąd, że jednemu chłopcu pozwalano brać udział w lekcjach z innych przedmiotów. . Jeśli pominąć fakt, że reszta uczniów z klasy Kaszifa była jego* kuzynami bądź synami ministrów rządu, to Bardo College nie wy-; bijał się na tle szkół typowych dla całej Ifrikijji. O czym zazwyczaj nie wspominano w mediach, to istnienie tylko jednej klasy w szkole Kaszifa. Otwarto ją, gdy ukończył pięć lat, a zamknięto, gdy miał lat; piętnaście. Nie spotykało się w niej młodszych ani starszych dzieci. > Przypadało dwóch uczniów na jednego nauczyciela. Za zachowanie wystawiano mu zawsze wzorową ocenę, tak samo jak z przedmiotów. Każdy nauczyciel pisał o nim jako o mi- Fellahowie 291 łym, przyjacielskim dziecku. Chłopcu, który miał przed sobą wielką przyszłość, niezależnie od przywilejów płynących ze szlachetnego urodzenia. Po zapoznaniu się z raportami Kaszif pasza zażądał tych praw- dziwych, zakładając, że i takie musiały się zachować. Dość już ze- stresowany archiwista dostał niemalże palpitacji serca. Zmuszony do zrobienia rzeczy zakazanej, próbował wytłumaczyć Kaszifowi, czym są tak zwane tajne worki, przez co niechcący rozbudził w sie- demnastolatku pragnienie obejrzenia tej nowej dla niego skarbnicy informacji. Tajne worki trzymano w komorze pod pałacem Bardo, tyle wie- dział archiwista. Zapieczętowane, mogły zostać otwarte wyłącznie w obecności świadka, pod warunkiem... Następowała długa lista zastrzeżeń, których młody Kaszif nie raczył wysłuchać. Zaciągając archiwistę do miejsca, gdzie miały znajdować się torby, Kaszif rozkazał, by wpuszczono ich obu. A ponieważ po wy- jeździe emira to skrzydło gmachu opustoszało, szambelan postąpił zgodnie z oczekiwaniami: otworzył frontowe drzwi i energicznie zasalutował. Dziesięć minut zajęło odnalezienie właściwej komory i pięć uporanie się z zamkiem. To ostatnie utrudnienie nigdy już się nie pojawiło, po tym jak Kaszif odebrał portierowi klucze. Koźla skóra, nic specjalnego, skonstatował Kaszif. Może owcza... Wyprawiona w sposób jakby celowo powierzchowny i byle jak zszyta nicią z baranich kiszek. Każdy worek został zamaszyście podpisany, najczęściej przez ojca, choć także przez Eugenie. Jeden podpisał radziecki ambasador, a jeden nawet markiz de St Cloud. Ktokolwiek chciał otworzyć worek, żeby sprawdzić zawartość, musiał się podpisać przed przecięciem drucianego zabezpieczenia. Nowsze druciki pobłyskiwały srebrzyście, starsze w procesie utle- niania mocno zszarzały. Kaszif z niewysłowioną dumą odkrył, że ma dla siebie całą półkę. W sumie siedem skórzanych worków. Wybrawszy pierwszy z brzegu, przeciął drut i zaczął czytać sprawozdanie ze swojego życia - tym razem takiego, jakim je pamiętał. Był opryskliwy, w sporcie słaby i dokuczał innym. Jeśli strzelał bramkę za bramką, w bokserskim ringu powalał przeciwników, a na 292 Jon Courtenay Grimwood planszy szermierczej nie miał sobie równych, to bardziej z powo- du tego, kim był, a nie ze względu na jakieś szczególne fizyczne predyspozycje. Jego stopnie automatycznie zdewaluowały się o dwadzieścia pięć procent. Najbardziej przez niego lubianej francuskiej nauczy- cielce zapłacono za milczenie, po tym jak molestował ją na kory- tarzu. Latem, kiedy ukończył siedemnasty rok życia, zyskał sobie re- putację pracowitego człowieka. Każdego ranka pojawiał się w wia- domym skrzydle pałacu z notesem w dłoni i wystraszonym młodym archiwistą, który trzymał się dwa kroki z tyłu. Każdego wieczoru zaś wracał do domu matki z utrwalonym w pamięci dossier na temat kolejnego dworzanina. Tamtego lata szybko się zaprzyjaźniał. Dostał trzy samochody • (w tym swojego pierwszego porsche) oraz łódź wyścigową, którą zabierał młode Rosjanki na narty wodne, aż pewnego razu wpadł na podwodną skałę, w rezultacie czego córka attache" trafiła na od- dział intensywnej terapii. Punktem kulminacyjnym było otrzymanie na własność willi na Ileś de Kerkeah - od podstarzałego generała, którego afekt dla bezdzietnej, cierpiącej w milczeniu żony ustępo- wał jedynie afektowi do licznego zastępu ładnych marokańskich chłopców, robiących za pokojówki. Każdy wybrany worek Kaszif pieczołowicie podpisywał, a po- nownym spakowaniem zawartości i założeniem drucika zajmował się archiwista. Najwięcej ciekawostek mieścił worek matki. Dowiedział się na przykład o jej wizycie u Gurdy Schulte na trzy tygodnie przed ślubem z ojcem Kaszifa. Schulte była chirurgiem: na krótko zasłynęła \ opatentowaniem jedynej niezawodnej i niewykrywalnej środkami.; medycznymi metody przywracania dziewictwa. Metoda cieszyła się ! zaskakująco dużą popularnością wśród klas średnich Afryki Północnej ] i przyniosła fortunę jej synowi. \ Ta niepozorna informacja, wykorzystana w rozmowie z mat- ką, zaowocowała nowymi apartamentami w Bardo, mieszkaniem i z osobnym wejściem. Pozostałą wiedzę Kaszif trzymał blisko siebie ? jak wroga, a wysługiwał się nią jak najlepszym przyjacielem. Uży- wał jej tylko w razie konieczności, gdy już władza nie wywoływała Fellahowie 293 w nim takich emocji. Murad jeszcze się nie urodził, kiedy Kaszif odkrył, że worki zniknęły. I nigdy się nie dowiedział, kiedy dokład- nie to się stało. Pewnego razu w poniedziałek wyjechał do Monte Carlo, by dwa lata później po powrocie stwierdzić, że opróżniona i przemalowana komora czeka na dostawę zapewne cennej kolekcji zeznań podatkowych z końca XIX wieku. Co do jednego, Kaszif miał pewność. W żadnym worku nie było wzmianki o tym, że ojciec powtórnie się ożenił. Ani słowa o Ame- rykance, matce Murada, którą przedstawiła mu Eugenie. O tej, co spadła z urwiska. W worku z informacjami o bękartach Moncefa nie znalazła się również żadna wzmianka o Aszrafie al-Mansurze czy w ogóle jakimkolwiek Aszrafie. Co zadawało kłam słowom ojca i nieżyjącej Eugenie de la Croix. *** - Dzień dobry - przywitał się Raf z wartownikiem na poboczu dróżki. Mężczyzna popatrzył na majora Dżalala, nie wiedząc, czy powinien salutować Aszrafowi bejowi. Na wszelki wypadek za- salutował. Nieco dalej stal Kaszif pasza, poza tym nie było widać innych ludzi. Przynajmniej dobrze się kryli. Zresztą, jeden snajper uloko- wał się w kępie palm na lewo. Phoenix dactylifera, drzewo Fenicjan o owocach przypominających ludzkie palce. Tę informację Raf zawdzięczał Hani. Drugi snajper mierzył do niego z tyłu. Kiedy Raf wchodził do amfiteatru, ostrzegł go silny zapach tytoniu. Nieco poprawiła mu humor świadomość, że Kaszif pasza uznał za stosowne przedsię- wziąć znaczne środki ostrożności. - Bracie... - przeciągnął słowo Raf, uśmiechnięty. Bez powi- tania, bez tytułu grzecznościowego, ale też bez wrogości. Niech rozmowie nadaje ton Kaszif pasza, który podobno lubił grać w po- kera, a nawet z tego słynął... - Coś cię bawi? - zapytał Kaszif. - Zawsze się cieszę, że możemy się spotkać. Wiesz, jak to jest. - Nie, raczej nie wiem. - 294 Jon Courtenay Grimwoodj Raf wciąż się chłodno uśmiechał, poprawiając markowe okulary i wdychając rozgrzane powietrze. Pot, strach, złość i uczucie zwycię- stwa. Przytłumiona odległą wonią tytoniu i aromatem wody kolońskiejj kryła się bogata gama cząstek zapachowych, rozproszona podmuchami bryzy, która przesiewała się przez porażone solą cierniste gałęzie. - No cóż. Znajdowali się pośród ruin starego rzymskiego amfiteatru! z piętnastoma kręgami miejsc siedzących, wyciosanych bezpośred- nio w pokruszonej czerwonej skale. Wewnętrzny krąg zapadł się do połowy w ziemię. U wejścia na tanim kiosku w siedmiu językach napisano: ZAMKNIĘTE. Brudne okienko i kłódka na drzwiach wskazywały, że od jesieni nie ma tu turystów. Niewątpliwie płynęła z tego jakaś nauka, której Raf nawet nie starał się wyciągnąć. Chartum powiadał, że nauka płynie ze wszystkiego: z pozorów, z rzeczywistości osnutej pozorami i z rzeczywistości osnutej pozorami rzeczywistości. Twierdził, że kto szuka wiedzy, straci ją. - Widzę, że ci wesoło - zauważył Kaszif lodowato. - Czegoś nie zauważyłem? - Jak każdy z nas - odparł Raf. - W tym leży sedno człowie- czeństwa. Dwaj podwładni majora Dżalala spojrzeli po sobie. Jeden z nich j szepnął coś do drugiego. Raf dosłyszał: Moncef... Mówili o jego ojcu. Przypominał go. i Obłęd jakiś. Nawet Kaszif pasza pokiwał głową. Jakby przyznawał, może pod wpływem chwili, że rozmawia z synem swego ojca. - Kelner, który uciekł... - zaczął Raf i na tym poprzestał. - Przyznał się. Raf zmrużył oczy za ciemnymi szkłami. ; - Do czego? - Że przebrał się, by wkraść się do Złotego Gmachu z wyłącz-! nym zamiarem zamordowania emira. - Na poczerwieniałej twarzy Kaszifa paszy malowała się złość. Albo uczucie triumfu. -Pracował< dla Francuzów. Jako agentprwocateur w buntowniczym ugrupowa- niu, do którego należał też zabity sufi. Wszystko nam wyśpiewał. - Fellahowie 295 - Skąd wiesz, że mówi prawdę? - Ktoś powiedziałby: rozsądne pytanie. - Bo sam wszystko spisał. - Stali teraz tak blisko siebie, że Raf mógł zidentyfikować trzy składniki lunchu Kaszifa. - Jeśli mi nie wierzysz, sam przesłuchaj bandytę. Potem zostanie rozstrzelany. - Ledwie zauważalny tik wykoślawił jego usta. Szerokimi źrenicami wwiercał się prosto w Rafa. Na pewno nie kłamał. Raf przekonał się o tym dopiero teraz. Kaszif nie wodził go za nos, ale wezwał, żeby mogli razem obejrzeć egzekucję człowieka, którego szczerze winił za zamach na życie ojca. A wszystko z powodu rzuconej mimochodem uwagi Rafa, dotyczącej jego podejrzeń wobec Kaszifa. Ten cierń ukłuł go do żywego i zmusił do energicznego działania, które wynikało z obu- rzenia, a nie ze strachu czy poczucia winy. To zaniepokoiło Rafa. Kłótnie, pogróżki, udawany gniew - z tym dałby sobie radę. Ale to żądanie aprobaty? To oczekiwa- nie, że w obliczu dowodów on z miejsca wycofa się z oskarżeń? Wszystko to było zaprawione goryczą, dźwięczało nieprzyjemnie jak pęknięty dzwon. Jeśli nie Kaszif, to kto? Thiergarten z Berlina? Jakoś w to nie wierzył. - Gdzie siedzi ten twój kelner? - zapytał. W odpowiedzi Kaszif skinął głową, wskazując czarnego jeepa, stojącego koło kiosku z biletami. Przyciemniane szyby, ogromne zderzaki i krata chłodnicy niczym fiszbin wieloryba z obwisłą wargą. Z dużą dozą prawdopodobieństwa mabhasi importowali je hurtem. - Dawajcie go! - rozkazał Kaszif. Na sygnał majora Dżalala żołnierze rzucili Rafowi pod nogi nagą postać. Serce w nim zamarło. Źle się stało, bardzo źle, że pozwolił na to, aby Edvard zgłosił go ochronie w Złotym Gmachu pod czyimś nazwiskiem. Hassan umierał ze strachu i krwawił z rozbitej wargi. Miał złamany nos, wybite trzy zęby na przedzie, a na twarzy zapis wie- lodniowej męki. Na szerokich barkach odcisnęły się ślady bata, a na miękkim brzuchu - plamy po gaszonych papierosach. Nikt się z nim nie pieścił podczas przesłuchania. 296 Jon Courtenay Grimwood - To ten kelner? Major Dżalal przytaknął. - Z tego co powiedziała moja kuzynka, zbiegły kelner był chudy i dość wysoki. A ten tu jest niski i gruby. - Lady Hana jest w błędzie - rzekł stanowczo major. - Na sali paliło się tylko kilka żyrandoli, było niezbyt jasno, więc przestraszo- na dziewczynka mogła się łatwo pomylić. Zresztą, brat daje słowo Waszej Ekscelencji, że to właśnie ten człowiek. - Niech zgadnę - powiedział Raf. - Dwa dni przysięgał, że jest niewinny, a potem nagle postanowił powiedzieć prawdę? - Co masz na myśli? - spytał ostro Kaszif. - Zaraz się przekonasz - odparł Raf z westchnieniem. Zasadę trzeciego dnia wyjaśniły mu dwie osoby, które podzi- wiał. Jedna z nich, jako matka znanego nie tylko w Seattle Bractwa Pięciu Wichrów, przejęła organizację opłacającą własnych „chirur- gów". Dopiero kiedy wypróbowali swe niekwestionowane umie- jętności na dwóch starszych, odchodzących na emeryturę braciach, zupełnie się do nich przekonała. Tak przynajmniej mówiła sama Hu San. Druga osoba to Felix. Zasada trzeciego dnia była prosta. Na pewnej liście pięciu za- sad zajmowała miejsce przed inną: wybuchowi mężczyźni pękają wcześniej niż ciche kobiety. Nawet najodważniejszy, przygotowany na wszystko święty, bez wyjątków, trzeciego dnia przyzna się, że służy szatanowi. Nie dopuszczać do śmierci i stopniowo zwiększać dawkę bólu, a trzeciego dnia przesłuchiwany sam będzie pytał, gdzie ma złożyć podpis. Tak właśnie stało się z zastępcą Edvarda, Bogu ducha winnym biedakiem. - Hassan. - Raf patrzył, jak gruby chłopiec unosi głowę i wy- trzeszcza oczy na stojącego nad nim mężczyznę. -Ty jesteś... - ... Aszraf bej - przerwał mu Raf i kopnął go w brzuch. - Do- bra robota. - Kopnął raz jeszcze, a kiedy Hassan spojrzał na niego błagalnym wzrokiem, walnął go w nerki. Po tym ciosie nieszczęśnik stracił przytomność. - Znasz go? - zapytał Kaszif podejrzliwie. Fellahowie 297 - Jasne, że go znam, jestem naczelnikiem policji. To główny świadek morderstwa pod Maison Hafsid, no i nasz płatny informator. Jeden z moich poruczników zastanawiał się, gdzie przepadł. - Poznałeś po wyglądzie mężczyznę, który próbował zabić mo- jego ojca... - Zdawało się, że Kaszif waży każde słowo, sprawdza jego stosowność. Żołnierze strzegący z dwóch stron paszy nagle znieruchomie- li. Może zadziałał sam ton wypowiedzi, a może jakiś sygnał typu potarcie palcem nosa, przestąpienie z nogi na nogę, ustalony ruch głowy. Ludzie obdarzeni dużą władzą umieli wydawać polecenia tajnymi znakami. Czasem znaczyły: spałujcie mi tego oszusta! *** - Nieźle poszło - odezwał się głos, zignorowany przez Rafa; miał ważniejsze sprawy na głowie niż rozmowa z lisem. Obrócił się wolno i naparł na kajdany, aż poczuł zwichnięcie ramienia. Bolało jak mnóstwo rzeczy w życiu i o wiele mniej niż cho- dzenie po operacji przeszczepu nerek, jaką przeszedł w dzieciństwie. I prawie jak łomot, który spuścił mu w Seattle uliczny bandzior Dziki Chłopiec, jeszcze kiedy razem pracowali dla Hu San. Nie zobaczył, czym go uderzyli, nie poczuł kolby pistoletu, której cios wtrącił go w pustkę, dokąd jego życie zresztą zawsze zmierzało. Dopiero co stał twarzą w twarz z Kaszifem paszą, aż raptem przyszła ciemność. Gdy po raz pierwszy się ocknął, miał na sobie uniform kelnera. Oślepił go biały blask - to mignął flesz aparatu fotograficznego. Na krótką chwilę, unosząc się na fali bólu, znosząc światło aparatu wciskające się pod powieki, uwierzył, że znowu jest młody. Ale w końcu pojął, że to nieprawda, od dawna już nieprawda. 298 Jon Courtenay Grimwood Rozdział 44 Piątek, 11 marca Drzwi poddały się bez oporu. Hani po prostu wcisnęła guzik z napisem AWARYJNE OTWIERANIE i na plac Ibn Chabbat buch- nęło zbawiennie chłodne powietrze. Aby zamknąć za sobą drzwi, wcisnęła guzik ZAMYKANIE. Umiejscowiony w środku, rzecz jasna. W autokarze poeksperymentowali z hydraulicznie amorty- zowanymi fotelami i weszli na spiralne schodki, prowadzące do przeszklonej kopułki widokowej. - Tu by nas wszyscy widzieli - powiedziała Hani. Na samym końcu autobusu znajdowały się prysznice i toalety (osobno męskie i damskie). Między nimi a miejscami pasażerów biegł krótki korytarzyk, mający dwoje rozsuwanych drzwi z każdej strony. A zatem wnętrze autobusu zostało podzielone kolejno na fotele pasażerów, korytarzyk i łazienki w miejscu tylnej szyby. Na rozsuwanych drzwiach wisiały tabliczki PRYWATNA KABINA NR1,NR2,NR3,NR4. - Nie rozumiem - poskarżył się Murad nie po raz pierwszy. - I dobrze - powiedziała Hani. - Nie musisz wszystkiego wiedzieć. Wepchnęła go za rozsuwane drzwi, pokonawszy zamek przy \ pomocy scyzoryka. Włamanie się było prostsze, niż się spodzie- i wała, a to ze względu na producentów autokaru, którzy ze strachu i przed pozwami sądowymi maksymalnie ułatwiali otwieranie drzwi j z zewnątrz na wypadek zagrożenia. I rzeczywiście, otwierały się ] bezproblemowo. | Pierwsza kabina należała do mężczyzny - Rosjanina, sądząc po I książeczce z rozmówkami i otwartym czasopiśmie. - Przejdźmy do następnej. - Hani wypchnęła Murada i zary- glowała za sobą drzwi. Tym razem kobieta. Podróżująca samotnie. Łóżko na górze nie rozesłane, koce złożone. Na dolnym leżały starannie odwrócone Fellahowie 299 książki i nieskazitelnie gładka poduszka. Panował perfekcyjny ład... a więc znowu Rosjanka. - Spróbujmy po drugiej stronie. W następnej kabinie oba łóżka były zajęte. Na dolnym pościel starannie ułożono, na górnym pozostawiono rozwaloną. Biblia po angielsku, przetłumaczona przez jegomościa nazwiskiem St James. Hani nie dawała się ponieść uprzedzeniom, ale... Zresztą, pomyślała, może to i lepiej. Na szafce przy łóżku leżał otwarty egzemplarz z popękanym grzbietem przewodnika po Ifrikijji, wydanego przez Discovery Channel. Do spodka wrzucono garść zagranicznych monet. - Epluribus unum - pomyślała Hani. Z jednego wiele. A może odwrotnie, z wielu jedno? Mizerna znajomość łaciny nie pozwa- lała jej na pewność w tej kwestii. Odłożyła więc monetę i z kołka na drzwiach zdjęła kwiecisty szlafrok. - Nylon - powiedziała do Murada. Szlafroczek był zadziwiająco kusy, ale zarazem wystarcza- jąco długi, żeby wlec się po dywanie, kiedy Hani przymierzyła go bez sandałów. Największe wrażenie zrobiła na niej jego sze- rokość. W środku zmieściłyby się ze trzy takie osoby jak ona czy Murad. - Może być - oświadczyła z determinacją kogoś, kto nie ufa chudzielcom, nawet jeśli sam się do nich zalicza. Doprowadziły do tego lata mieszkania z ciotką Nafisą. - Tu się schowamy. - Schowamy? - No dobra. - Usiadła na podłodze. - Poczekamy. *** Mniej więcej o zmierzchu Hani usłyszała, że do autokaru wresz- cie schodzą się turyści; pojazd wyczuwalnie osiadał na resorach. A może sprężynach? Na mechanice znała się nienajlepiej. Co inne- go komputery... Ale mimo że to wydawało się niemożliwe, para wyznająca zasadę e pluribus unum podróżowała bez komputera, ekranu czy palmtopa. Chyba że zabrali ze sobą cały sprzęt, w co trudno było uwierzyć. - Jedziemy - stwierdził Murad z zatroskaną miną. 300 Jon Courtenay Grimwood - O to nam właśnie chodziło. - Hani wskazała miejsce na dywa- nie obok siebie, któremu Murad przyjrzał się z powątpiewaniem. Podejrzewała, że chłopak jeszcze się jej boi. W ogóle boi się l wszystkiego. Pod przykrywką nienagannych manier jej kuzyn był równie jak Hani nieprzystosowany do życia w świecie, może nawet słabiej, ponieważ ona umiała się zaadaptować, a on dopiero uczył się tej sztuki. Na razie wyglądał na zdeprymowanego. - Wujkowi Aszrafowi nic się nie stanie - pocieszyła go, choć i w tym momencie zrozumiała, że co innego dręczy chłopca. Może , i martwił się o jej wujka, ale miał też własne problemy nieznanej natury. - Jak myślisz, im człowiek starszy, tym słabszy? - zadał Murad niespodziewane pytanie. Namyślała się krótko. - Powiedziałabym, że silniejszy. - Tak się mówi, tylko czy to prawda? Wydaje mi się, że każdego ' dnia wiem mniej. Kiedyś wszystko było jasne, ale teraz... - Co było jasne? - Wiedziałem, co robić. -1 pozwalali ci to robić? Siedzieli razem, aż Muradowi tak bardzo zachciało się sikać, że nie mógł dłużej wytrzymać. Hani nie powiedziała mu, że też by chętnie skorzystała z łazienki. Dziewczynki wciąż musiały zacho- wywać dla siebie niektóre rzeczy. I - Masz miednicę - powiedziała. - A teraz ją opłucz - poradziła t mu potem. j Następnie przez chwilę rozmawiali o tym, czy powinni ryglo- ) wać drzwi od środka. Zwyciężyły argumenty Hani, więc nie zaciągali i zasuwki. Ciemność już dawno gościła na świecie, kiedy wreszcie { ktoś włożył klucz do zamka. - Musimy ich wpuścić - zdecydowała Hani. j - Co? Przecież nie... i j - Już ci powiedziałam, potrzebni mi są na parę minut. Nam są | potrzebni - poprawiła się. .! - Do czego? } Fellahowie 301 - Zobaczysz - oświadczyła kategorycznie i razem wczołgali się do ciasnego kącika, gdzie przedtem stała walizka. - Kto ją ruszał? - odezwała się Amerykanka z akcentem Środ- kowego Zachodu, bardziej skonsternowana niż zła. Hani nie przej- mowała się tym, kto mówi, i tak już polubiła tych ludzi. - Carl! Carl! - Wołanie trafiło w próżnię, i nic dziwnego, ponieważ w kabinie znajdowała się tylko jedna para nóg. Białe, plastikowe sandałki przemaszerowały pod ścianę, waliz- ka podniosła się z podłogi, a potem przechyliła się na bok i wcisnęła w Murada. Chłopiec jęknął. Tak właśnie się umówili: jedno jęknięcie. Teraz nadszedł ten niebezpieczny moment, w którym właścicielka kabiny mogła krzyknąć lub wybiec na korytarz i sprowadzić pomoc. Tę sytuację także omówili. Hani zachlipała. - Kto tam? Walizka się wysunęła i wyprostowała. - Wyłaź stamtąd! - poleciła kobieta. - Natychmiast! Murad wyczołgał się spod łóżka i niemrawo stanął na no- gach. Ramiona mu obwisły, spuścił wzrok. Zarazem próbował sobie przypomnieć, co mu Hani radziła w kwestii powłóczenia nogami. - No wspaniale, złodziej! - W głosie kobiety dało się wyczuć zniecierpliwienie. - Założę się, że grzebałeś po kieszeniach. - Omio- tła spojrzeniem szerokie na pięć kroków wnętrze kabiny i przekonała się, że nic nie zginęło. - No, może się mylę - przyznała. - Ale co ty tu robisz? I co ci się stało w twarz? - Delikatnie chwyciła podbró- dek Murada i obróciła głowę do światła, cmokając ze zdziwieniem. - Ktoś cię zbił? Micki Yanhoffer westchnęła, ponieważ chłopiec milczał. Była korpulentną, kochającą dom kobietą, z dala od swoich stron w Ohio. Robiła to, do czego namawiał ją mąż, to znaczy odpoczywała od rejsów luksusowym statkiem po Karaibach. To on wpadł na pomysł z Afryką Północną. Poparty przez Carla juniora, najstarszego syna. Prawdopodobnie wiązało się to z prezentem rocznicowym. I pro- 302 Jon Courtenay Grimwood szę, podróżowała przechwalonym autokarem w środku piekarnika, j a przecież, na miłość boską, był marzec! ] - Lepiej pogadam z kierowcą - rzekła właściwie do siebie, ] wyciągając rękę do klamki. - A potem zadzwonimy do twoich i rodziców. i - On nie ma rodziców. - Hani wytoczyła się spod łóżka, j machając rękami i nogami. Zaraz się poderwała i ujęła dłoń Mu- \ rada, której nie puszczała, chociaż chciał ją wyrwać. - Jesteśmy ] sierotami - dodała pośpiesznie. - Z sierocińca. Tam jest tak nie- ] przyjemnie... Spod przybrudzonej chusty spojrzały na Micki duże, czarne oczy \ - tak wypełnione łzami, że wydawały się przeogromne. Poniżej tych j oczu sterczał nos zbyt wydatny, żeby pasować do zachodnich kanonów \ urody, a jeszcze niżej drżące usta świadczyły o wielkiej udręce. i - O, mówisz po angielsku. I Micki nie zadawała pytania, ale stwierdzała fakt, lecz w taki sposób intonowała słowa, że Hani odpowiedziała: - Tak. Nauczyłam się od turystów. Kiedy pracowałam z mamą w kawiarni. Micki słuchała tego z mieszanymi uczuciami. - Chyba mówiłaś, że mieszkasz w sierocińcu. - Pracowałam, zanim mama umarła - wyjaśniła Hani bez cienia niezdecydowania. - Byłam wtedy mała. - Byłaś wtedy... - Otyła kobieta, przyglądając się dziewczynce, westchnęła. - Takie rzeczy nie zdarzają się podczas rejsów - powie- działa. - Zaraz ściągnę z kopułki Carla seniora. Zaczekajcie. *** \ - Powiadasz, że jesteście rodzeństwem? Hani popatrzyła na Murada i pokiwała głową. - To mój brat - potwierdziła. - Niestety, nie jest zbyt rozgar- ; nięty. | Mężczyzna zadający pytania był wielki, lecz inaczej niż Micki. , Szerokie bary zdawały się rozciągać skórę do granic możliwości. Na koszulce miał rybę - narysowaną jedną linią, która krzyżowała '. się, tworząc ogon. ; i J Fellahowie 303 Hani miała wrażenie, że gdzieś już widziała ten znak. - Ma pan rybę. Kiwnął głową. - Wiesz, co oznacza? - Oczywiście, że wiem - odpowiedziała. - Wszyscy wiedzą. - Carl... - wtrąciła kobieta ostrzegawczo. - Wiem, że chcesz czynić dobro w tym pogańskim kraju, ale pamiętaj, co pisali w bro- szurach o nauczaniu. - A czy ja nauczam? To ona zaczęła. - Przykucnął przed dziewczynką. - Opowiedz coś o tym sierocińcu. - Mówił łagodnym tonem, choć w ciemnych oczach krył się wyraz czujności, a nawet poirytowania. Zapewne Hani popełniła błąd, zwracając uwagę na jego ko- szulkę. - Uciekamy - powiedziała. - To widzę. * - Z sierocińca. - Jak się nazywa? No, szybko - dodał, gdyż Hani się wahała. - Wypluj to z siebie! Hani patrzyła na niego w osłupieniu. - Co mam wypluć? -Ależ Carl! - Nie widzę w tym pytaniu nic niestosownego - zawrócił się Carl Vanhoffer do żony. - Jeśli nie umie od razu podać nazwy siero- cińca, to znaczy, że on nie istnieje. Aten chłopiec nie jest jej bratem. Chyba że przyrodnim. Za bardzo się różnią kolorem skóry. - Musisz mu wybaczyć - rzekła kobieta z wymuszonym uśmie- chem. - Kiedyś był oficerem policji. Czasem już taki jest. Szkoda, że nie widziałaś, jakie przesłuchania urządzał kiedyś juniorowi. - Nie szkodzi - powiedziała Hani. - Mój wujek też był poli- cjantem. On też taki jest, a pani mąż ma rację. Tak naprawdę, nie uciekamy z sierocińca. - A nie mówiłem? - rozpromienił się Carl Yanhoffer. - To przed kim uciekacie? - Przed małżeństwem. - Hani powoli ściągnęła brzegi chusty, jakby chciała w niej zniknąć. Z opuszczonymi ramionami i wąskimi - 304 Jon Courtenay Grimwood plecami wyglądała zatrważająco młodo. -1 ma pan rację, jeśli chodzi o to drugie. Muri nie jest moim bratem, tylko kuzynem. - Ile masz lat? - zapytała kobieta. Hani zamyśliła się. - No więc? - Mężczyzna nie patrzył już na nią tak chłodnym wzrokiem. Miał jeszcze pewne wątpliwości, ale już zaczynał jej wierzyć. - Dwanaście. - Hani dodała rok. Zakładając, że Chartum mówi prawdę i rzeczywiście dopiero skończyła jedenaście lat. - Nie wyglądasz. - Carl! - Znów wybuch złości, niemalże matczynej. Jakby ist- niały rzeczy, których mężczyzna nie jest w stanie zrozumieć. Hani patrzyła to na niego, to na Amerykankę. Między żonami a mężami, których znała, dochodziło zwykle do ostrzejszych spięć i wyraźniejszego podziału kompetencji. Aczkolwiek musiała przy- znać, że nie poznała tych małżeństw aż tak wiele. Hamza efendi i madame Rahina nie byli modelową parą. Cio- cia Dżalila i wujek Muszin tym bardziej: ona nie żyła, on podobno leczył się w sanatorium. Wujek Aszraf i Zara? Ci nie byli nawet razem. Przynajmniej nie w pełnym sensie tego słowa. - Chodzi o jedzenie - zwróciła się Hani do kobiety. - Jeśli mało się je, wolno się rośnie... Tak mi powiedział lekarz - dodała, ubiegając pytanie Carla seniora. - A biedni wcześniej żenią się i wychodzą za mąż - stwierdziła Amerykanka. Hani mogłaby się spierać, ponieważ - jak mówiła Zara - w al-Iskandarijji prawdziwych biedaków było stać na ślub dopiero w wieku dwudziestu paru lat, co być może najbardziej ich złościło. W Ifrikijji prawdopodobnie działo się podobnie. Hani wolała to jednak przemilczeć. Wbrew temu, co sądzili wujek Aszraf, Zara i wszyscy wkoło, zawsze wiedziała, kiedy za- chować dla siebie swoje zdanie. - Spotkałaś się z chłopcem, którego miałaś poślubić? - O, tak. - Jaki on jest? - zapytała kobieta z lękiem, ale też zaintereso- waniem. - Fellahowie 305 - Chyba fajny - odpowiedziała Hani i ruchem głowy wskazała Murada. - Jak to chłopcy... , -To on? Hani znowu przytaknęła. -1 razem uciekacie? - nie dowierzał Carl senior. - No pewnie. Muri może i by się ożenił, ale nie chce odchodzić ze szkoły. - A czemu miałby to robić? - Tym razem Micki się zdziwiła. - Musi pójść do pracy, kiedy urodzę dziecko... - Kiedy urodzisz... - Małżeństwo jednocześnie podniosło głos, tak iż Hani wystraszyła się, że Rosjanin w kabinie obok zacznie coś podejrzewać. - Właściwie co ty im mówisz? - syknął Murad w tak niena- gannej arabskiej mowie, że równie dobrze mógł recytować poezję na dworze dawno zmarłego kalifa. Naturalnie, Micki i Carl nie zrozumieli ani słowa. - Że uciekamy - odparła Hani. - Bo nasi rodzice chcą, byśmy się pobrali. - Pobrali? - Murad aż otworzył usta, oburzony. - Masz dopiero jedenaście lat, ja dwanaście. W Ifrikijji dziewczynie wolno wyjść za mąż w wieku czternastu lat. Chłopiec musi mieć co najmniej szesnaście. - Ale oni tego nie wiedzą. - O czym rozmawiacie? - przerwał im Carl. - Mówię Muriemu, żeby się was nie bał - odpowiedziała dziewczynka. -1 że nas nie wydacie. - Patrzyła na mężczyznę, lecz mówiła do kobiety. 306 Jon Courtenay Grimwood Piątek 45 Piątek, 11 marca, - Niedziela, 13 marca Cuchnął. Nie było wątpliwości, że zlał się po raz drugi, choć ] organizm nie mógł sobie pozwolić na utratę wilgoci. Raf zaczął też j myśleć o sobie jak o kimś innym, a to nigdy dobrze nie wróżyło. \ Może właśnie dlatego lis postanowił wrócić. Z drugiej strony, ; Rafowi już bokiem wychodził wysiłek związany z panowaniem jj nad sobą. \ - Teraz zwichnij drugie ramię! - polecił lis. \ Raf pokręcił głową. Zazgrzytał zębami nie z bólu czy dla doda- j nia sobie odwagi, ale ponieważ usiłował powstrzymać od wypad- j nięcia lewy górny kieł. Nie otwieranie ust było jedynym sposobem, innych pomysłów nie miał, zważywszy, że ręce miał skute za plecami i przytwierdzone do ściany. Niemożliwe. - Nie niemożliwe, tylko bolesne - powiedział lis. - Pomyśl nad różnicą. Od tej chwili jednak Raf nie pozwalał już rozmawiać ze sobą po- i szczególnym cząstkom siebie i wsłuchał się w odgłosy morza, które \ odeszło stąd przed milionami lat, po tym jak szot el-Dżerid oddzielił ] się od Morza Śródziemnego, nim stał się morzem śródlądowym, • potem jeziorem i wreszcie okresowo zatapianą słoną równiną. j Fale, podobnie jak głosy, brały swój początek w nim samym, nie\ było w nich nic nadprzyrodzonego. Raf słyszał za to szum krwi, bu-; dzący echa wśród kamiennych ścian azibu, sklepionego schronienia dla kóz, a teraz jego więzienia. Zrazu ów dźwięk był słaby jak szmer; wody z topniejącego śniegu, później się nasilał, aż w końcu brzmiał niczym strumień spadający kaskadą do zimnego stawu. Słuchał, jak ucieka z niego życie, ginie w ciemnościach grobowca. - Jazda! - warknął do siebie. - Zwichnij ramię! Kiedy major Dżalal zamknął ciężkie drzwi azibu, Raf od razu miał pomysł na wywinięcie się z tarapatów: pochylić się w przód: Fellahowie 307 i zawisnąć do góry nogami na skutych nadgarstkach, a potem prze- kręcić się bokiem i stanąć na nogach, już twarzą do ściany i kajdan. Potrzebował jedynie oswobodzić ręce i wykopać sobie drogę na wolność. O nierealności tego pomysłu świadczyły dwie nieudane próby. Musiał więc skorzystać z rady lisa, czyli najpierw przekonać sie- bie, że sprawdzał tylko wytrzymałość łańcuchów umocowanych do ściany. Jak zwykle, sztuczka polegała na tym, by w obliczu bolesnej rze- czy oderwać się od bólu. Kiedyś przez wiele tygodni starał się oduczyć tej sztuczki. Był wtedy kimś innym. Choć słuszniej powiedzieć, że to Bayer Rochelle uczyniło zeń innego człowieka, przy czym naprawdę się postarało. Dało mu więcej niż jakakolwiek szkoła. Nie każdy mógł opanować sztuczkę z odrywaniem się od bólu. Przede wszystkim należało posiąść wiedzę praktyczną, najlepiej zbieraną w ciągu lat. Chyba że, oczywiście, było możliwe wywołanie jednej piorunującej eksplozji, która zmusiłaby wstrząśnięty orga- nizm do nauczenia się czegoś niezapomnianego. Tego Raf jednak nie wiedział; on szedł tą pierwszą drogą. Klucz do sukcesu to być gdzieś indziej. Odpowiadać na pytania, ale nie te zadane. I szukać wyłomu w rzeczywistości. Oddychać przed usta lub nos... Sobota lub niedziela... Żyć lub umrzeć... - Nic tylko stosy pytań, co? - rzekł lis. - Mówię o życiu. Czy tym, co je udaje... Raf nie wiedział, jak długo siedzi w azibie. Tak to już bywa, gdy zostanie się zbitym do nieprzytomności. Przynajmniej w jego przypadku. O swojej historii mógł powiedzieć, że w kluczowych momentach pojawiała się w niej ciemność, jakkolwiek powody zawsze były różne. W gruncie rzeczy, właściwsze byłoby stwierdzenie, że jego hi- storia (czy też życie, niniejsza o słowa) stanowi długie pasmo ciem- nych dni, niekiedy przerywanych sprzecznymi wspomnieniami chwil spędzonych na jawie. Raf zwykł nazywać to „zagadką izby chorych", gdy lis uparcie powtarzał: „puszka farby Schrodingera". 308 Jon Courtenay Grimwood Jeśli kładł się spać na zielonej sali, a budził się na szarej, to co się zmieniło? Rzeczywistość, sala czy on sam? Pytanie wydawało się prymitywne, było w nim coś z klasyki. Łamigłówka budząca dzie- siątki skojarzeń, niemożliwych do połączenia w spójną całość. Istniała oczy wiście jeszcze prymity wniejsza zagadka - w posta- ci ciała skurczonego pod przeciwległą ścianą; rozkładało się w ciszy, jakby jego kompozytor wymazywał z partytury kolejne słodkie nuty. W którym momencie Hassan przestał być człowiekiem? Czego do- kładnie pozbawiła śmierć ten zlepek 65% tlenu, 18% węgla, 9,5% wodoru i całej reszty pierwiastków, których Raf i lis nie próbowali | nawet spamiętać? Umieranie wydawało się proste, lecz rozkład już w mniejszym 1 stopniu, jeśli kierować się przykładem Hassana. Istniała cała sieć j oddziaływań hamujących bądź przyspieszających metamorfozę, j Atak owadów: początkowo muchy, potem żuki, na końcu stonogi, i Stan ubrania: w strzępach. Stopień obrażeń fizycznych: znaczący. | Temperatura otoczenia: skwar. j Lis i Raf zgodzili się co do tego, że rodzaj gleby też ma swoje j znaczenie. j Felix by wiedział. Potarłszy palcem ziemię w azibie, stwierdził- | by, że duże zasolenie spowalnia rozkład albo że saletra potasowa j powoduje mumifikację. Oczywiście, grubas był zdolny potrzeć j palcem trupa. ] Kiedy Raf po raz pierwszy odzyskał przytomność, stężenie \ pośmiertne ustępowało i napięte mięśnie powoli wiotczały, począw- j szy od powiek, szczęki dolnej i miękkich partii szyi. Raf nie musiał i nawet słuchać głosów w głowie, które by mu podpowiedziały, że to i rozkład tkanki mięśniowej. i Pod wieczór twarz chłopca uzyskała niesamowity zielonoczer- 1 wony odcień, a tłusta pierś i nagie uda jakby przeszły farbowanie: ] tamta pojaśniała, te pokryły się plamami. Hassan śmierdział, przy- j najmniej Raf brał to wtedy za smród. Obecnie po zastanowieniu j doszedł do wniosku, że wówczas rozkład ledwie się zaczynał. j Po tym jak nastąpiły pierwsze oznaki gnicia twarzy, przybyły j stonogi, aby żreć robaki pożywiające się ludzkim ciałem, plujki i już bowiem odleciały. Pod skórą pojawiały się wypełnione gazem Fellahowie 309 pęcherze, gdy płyny ustrojowe wysączały się z odbytu, nozdrzy, ust i uszu. Raf zdawał sobie sprawę, że prawdopodobnie okazuje niezdrową ciekawość zawiłościami tego, co się dzieje. Ale też nie mógł tego uniknąć, skoro był przykuty do ściany w kamiennym azibie, pięć kroków od własnego memento moń. - Dość już tego myślenia - rzekł lis. Po raz pierwszy od wielu tygodni jego głos brzmiał zupełnie wyraźnie. - Zwichniesz ramię i wyjdziesz stąd lub zostaniesz i umrzesz. Wybieraj! - Patrzył oczami Rafa. Ten jego fragment, który miał niewiele wspólnego z człowieczeństwem. - Chcesz z tym skończyć, więc kończ, ale odpowiedz sobie na jedno pytanie: ile razy jeszcze możesz sobie pozwolić na śmierć? 310 Jon Courtenay Grimwood Rozdział 46 Sobota, 12 marca Kiedy w głównej części autokaru zgasły światła, pasażerowie z kuszetkami poskładali oparcia, a łazienki i kabiny prysznicowe, gdzie turyści przygotowywali się do snu, w końcu opustoszały, Micki zabrała Hani do toalety, wykorzystując szerokość bioder do zasło- nięcia dziewczynki przed wzrokiem ciekawskich. W zasadzie była przekonana, że wszyscy już drzemią, ponieważ trzy razy wychodziła z kabiny, ściągając na siebie współczujące spojrzenie niemłodej, pulchnej Rosjanki w ostatnim rzędzie, która w końcu zasnęła z po- miętym numerem wczorajszej „Prawdy" na kolanach. - Stanę na straży - uspokoiła dziewczynkę, nim wprowadziła ją do środka. - Nie bój się - dodała, widząc jej zalęknioną minę - będę tu, kiedy wyjdziesz. - Micki... - odezwała się Hani półszeptem. - Co znowu? -Ee... Dziewczynka miała buzię aniołka. Co prawda cudzoziemskiego aniołka, ale zawsze. Kiedyś mężczyźni będą tonąć bez opamiętania w tych ciemnych oczętach. No, upłynie jeszcze parę latek, dodała prędko w myślach. Dziewczyna musi dorosnąć. - Czego chcesz? - zapytała, a że mała milczała, przykucnęła przed nią, jak to zawsze robiła, kiedy coś dręczyło Carla juniora. Senior nigdy nie rozumiał powagi sytuacji, choć tyle razy mu tłu- maczyła... Stawał nad chłopcem jak wieża i później się dziwił, że ten się przestraszył. - Możesz mi powiedzieć, złotko... Po twarzy dziewczynki przemknął smutek, kiedy nachyliła się i wyszeptała coś nad uchem Micki. - Wiesz - zwierzyła się Micki po cichu mężowi, kiedy Hani i Murad spali smacznie na podłodze, przykryci osobnymi kocami, które udało im się we śnie strącić z siebie - ona nie słyszała nawet o koteksie. Cud, że wiedziała, co jej się przydarzyło. Dasz wiarę? Fellahowie 311 Carl ani myślał zawracać sobie głowy podobnymi sprawami, lecz dawno zrozumiał, że nie powinien się do tego przyznawać. Dlatego bąknął dwa słowa, aby udać zdumienie, i po raz kolejny spróbował zasnąć. - Pewnie rodzice po tym właśnie poznają, czy córka jest goto- wa wyjść za mąż - stwierdziła Micki. - Gdy pojawi się pierwszy... no wiesz... Carl bezpowrotnie zgubił wątek, ale nie przyznał się do tego. - Być może... - powiedział i zapadł w sen, nie słuchając już swojej święcie oburzonej żony. *** - Mamy problem - oświadczył Carl senior. - Jakoś damy sobie radę - odpowiedziała dobitnie Micki, do- strzegłszy udrękę na twarzy dziewczynki. Blokada czekała na nich w Dahibie, trzydzieści kilometrów za miejscem, gdzie asfaltowa droga z dwupasmowej przeszła w jed- nopasmówkę. Tuż przed granicą z Trypolitanią. Nagi, czerwony grzbiet Dżebel Dahar, wyniesiony nad pasma ciernistego buszu, w większości został już z tyłu. Za szesnaście godzin mieli dotrzeć do położonego na szczycie wzgórza miasta Jafran. Insight Guide zamieścił na rozkładówce mapę obszaru z ga- jami oliwnymi i żyzną czerwoną ziemią. Na zdjęciu z próbką tra- dycyjnej jafrańskiej architektury widniały przysadziste budyneczki o masywnych drzwiach, wymyślne elementy z kutego żelaza oraz coś, co wyglądało na gipsowe helikoptery, odrzutowce i motyle przytwierdzone do ścian berberyjskich domów. - Wy tu zostańcie - poleciła dzieciom Micki. - Myślę, że chcą nas policzyć. Carl senior nic nie mówił. - Możemy się schować pod łóżkiem - zaproponowała Hani. - Dobry pomysł - skwitował Carl. - Nikomu nie przyjdzie na myśl zaglądać pod łóżka. - Zabrał paszport i aparat fotograficzny. - Popatrzę na granicę i może pstryknę jakieś zdjęcia. Jeśli mi po- zwolą - dodał ze złością przed zamknięciem drzwi. - Nie zwracajcie na niego uwagi - powiedziała Micki. - Zrobił się nerwowy. - 312 Jon Courtenay Grimwood - O co mu chodzi? Micki uśmiechnęła się. - Niektórzy ludzie nie lubią łamać prawa. Między innymi Carl senior. - Ale pani to nie przeszkadza? - Hani zastanawiała się nad tym i zarazem spod oka lustrowała tęgą kobietę. Amerykanka miała naprawdę obfite kształty i zaróżowioną skórę, do tego faliste blond włosy, które w efekcie częstego czesania uzyskały wyjątkową pu- szystość. - Zgadnij, złotko, jak poznałam Carla. Uczestniczyłam w po- licyjnej konfrontacji. Stałam, a on przeprowadzał staruszka wzdłuż szeregu. -1 co się stało? Micki wzruszyła ramionami. - Stary Amos miał kiepski wzrok. Po wyjściu wezwanych osób powiedziałam Carlowi, że za to, co przeszłam, ma postawić mi kawę. I tak się zaczęło. - Pani nie jest prawdziwą mamą Carla juniora... - Hani dziwiła się, że wcześniej na to nie wpadła. - Tylko przybraną... - Ejże, złotko. - Micki wpatrywała się w nią uważnie. - Nie za bystra jesteś? - A co, nie mam racji? - Owszem, masz rację. Dzieciak potrzebował opieki, a Carl senior do tych spraw się nie nadaje. No i zwerbował mnie. - Znowu wzruszyła ramionami. - Czy dobrze się stało, nie wiem. A teraz nie ruszajcie się stąd, niedługo miniemy granicę. - Oby. - Hani dojrzewała do pewnej decyzji. Z rodzaju tych, jakie podejmował wujek Aszraf. „W razie wątpliwości zmień reguły gry". Wydawało jej się, że kiedyś tak powiedział, a nawet jeśli nie, to z pewnością miał to na myśli. A jeżeli nie on... to Hamza efendi. - Schowamy się, zgoda - oświadczyła - ale w świetle fleszy. - Że co? - Po raz pierwszy, odkąd się spotkały, Micki poczuła się zdezorientowana. - W świetle fleszy. - Odsunąwszy zasłonkę, Hani wskazała widoczne za oknem beczki z piaskiem, blokujące przejazd wąską drogą. - To nie jest posterunek graniczny - orzekła. - Zatrzyma- - Fellahowie 313 liśmy się przed blokadą drogową, a ci ludzie z karabinami służą Kaszifowi paszy. Przyrodniemu bratu Murada - dodała, ujmując dłoń chłopca. Na twarzy Micki Vanhoffer malował się wyraz krańcowego zakłopotania. - To Jego Ekscelencja Murad pasza. - Hani zdjęła chustę i niezgrabnie przeczesała włosy palcami. Potem wyprostowała się w ramionach i uniosła czoło. - Ja jestem lady Hana al-Mansur. Żołnierze mają rozkaz nas znaleźć. - Żebyście wzięli ślub? - Nie. Kaszif pasza chce nas zabić. Później zrzuci winę na terrorystów albo mojego wujka Aszrafa... - Wzruszyła ramiona- mi i odpędziła tę myśl. - Ma pani telefon komórkowy? - spytała, wskazując torebkę Micki. Amerykanka przytaknęła. - To dobrze. - Z wywróconej torebki Hani wytrząsnęła chu- steczki, tampony, całą kolekcję przyborów do makijażu i rzecz, którą Hamza nazwałby „albumem na pokaz": plastikowy portfel z rodzinnymi zdjęciami. Telefon, wyłączony, leżał prawie na dnie. -Jaki jest PIN? Micki podała sześć cyfr. - Chyba nie powie pani, że to data urodzin. - Westchnęła na widok stropionej miny kobiety. - Proponowałabym zmienić PIN. - Hani już przeskakiwała po okienkach dialogowych. Po dokopaniu się do szukanej opcji wcisnęła kilka klawiszy z cyframi, pamiętając, że połączenie z zagranicą wymaga numeru kierunkowego. W koń- cu odetchnęła głęboko. - Mówię prawdę, daję słowo. Nie jestem sierotą... - Urwała w pół zdania. - No, w zasadzie to jestem, ale nie uciekam z sierocińca. I nie wychodzę za mąż. Jednak ktoś chce mnie zabić. To znaczy... - Znów się zastanowiła. - Oni chyba po- lują na Murada. - A więc z tym ślubem to bujda? - Micki zdawała się nie na- dążać, i w sumie nic dziwnego... Większość dorosłych, których spotkała Hani, nie grzeszyła inteligencją. - Nikt nas nie zmusza do ślubu - powtórzyła. - Zatem nie wyjdziesz za kuzyna? - 314 Jon Courtenay Grimwood Hani uśmiechnęła się. - Tego nie powiedziałam. - Micki! - doleciało wołanie Carla seniora. Albo krzyczał z ze- wnątrz, albo stał w korytarzyku. - Oni mają broń. Każą wszystkim wysiadać, przeszukają autobus. - Boże, dodaj mi sił! - odpowiedziała Micki podniesionym gło- sem. - Powiedz im, że już wychodzę. - Uderzyła biodrem o drzwi i zatrzasnęła szufladkę. - Tylko włożę tę cholerną spódnicę! - Proszę to zabrać. - Hani wrzuciła wszystko z powrotem do torebki. - Po przejechaniu granicy niech pani włączy telefon. Będzie pani wiedzieć, że trzeba zadzwonić. - Mam gdzieś dzwonić? - Tak, nie ma innego wyjścia. Niech pani zadzwoni pod wy- świetlony numer i powie, że chce rozmawiać z efendim. ' - A jeśli pan efendi nie zechce rozmawiać ze mną? - Zechce - zapewniła ją Hani, zastanawiając się, czy Arclery- kanka zauważyła, że właśnie wyraziła zgodę. - A jeśli nie, proszę powiedzieć temu, kto odbierze, że Hani mówi:, Jeśli efendi nie po- dejdzie do telefonu, ona nie pozwoli obracać swoimi pieniędzmi". i Inwestuje je w swoje przedsiębiorstwa - dodała, jakby to miało wszystko wyjaśnić. \ Te słowa miały upewnić Hamzę efendiego, że wiadomość jest j prawdziwa. Cokolwiek zrobi, nie będzie to miało nic wspólnego j z pieniędzmi. Odwzajemni się Rafowi za pewną przysługę. Zwróci i dług. j - Co mam mu powiedzieć? - zapytała Micki nerwowo. - Kiedy już efendi podejdzie do telefonu. > - To, że Murad i Hani zostali zamordowani przed Kaszifa paszę. I niech to przekaże wszystkim, których zna. - Dostrzegła przera- żenie Amerykanki i podniosła rękę, gdy po twarzy Micki spłynęły ; pierwsze łzy, szukające ścieżek na grubym makijażu. - Może tak i się nie stanie. : ". ; ) i Fellahowie 315 Rozdział 47 Poniedziałek, 14 marca Wołanie z minaretu rozległo się ochrypłe jak krakanie wrony. Tyle że nie było żadnego minaretu, a kiedy Raf kopnął cień, ten z okrzykiem zbudził się do życia i przeciął ciemności rozłożonymi szeroko czarnymi, zębatymi klingami. - Udany model. Przy tych słowach Felix wskazał kajdany, więc Raf machnął nimi i spudłował, co wywołało tylko znajomy uśmiech na twarzy grubasa. - Nie zwracaj na niego uwagi - poradził lis. - Nie różni się niczym od tamtych. Tiri mówił o duchach, które przybywały ze słonych pustko- wi; miały na wpół rozsypane ciała, a twarze wykrzywione przed- śmiertnymi spazmami lub wygładzone brakiem jakichkolwiek wspomnień. - Wiem - odrzekł, po czym wysiłkiem woli przestawił jedną sto- pę przed drugą, zmuszając do następnego kroku swoje drżące ciało. Oni nie żyli i nie żył też on. Przynajmniej takie odnosił wrażenie. Ów nieuchwytny stan, pośredni między dwoma typami egzystencji, wypełniony porażającymi błyskami uniesień, zstępował na niego bez zapowiedzi i raptem ustępował, przez co czuł się wyczerpany niczym połówka zegara piaskowego. Pozostawiał za sobą krwawe ślady stóp poranionych na płat- kach róż. Rosę de sable, kryształy gipsu. Natrafił na cały pokład tych kamiennych kwiatów, ostrych jak brzytwa. Nie mając sił na ich ominięcie, ruszył prosto na przełaj. Sądził, że rosną naturalnie, lecz według zapewnień lisa zostały po prostu wyrzucone jak śmieci, odpadki nie znajdujące nabywców nawet wśród takich turystów jak Raf. Twierdził, że był tu, kiedy je wyrzucano. - Nie jestem turystą - rzekł Raf. 316 Jon Courtenay Grimwood Lis znowu zaprzeczył. Mówił, że sam był turystą za życia. Przyczajonym recydywistą, który wyczekuje na chwilę jasności umysłu. Spór toczył się tak długo, że Raf zapomniał o bólu, a kie- dy ponownie się obejrzał, przeszedł już dwie, może trzy mile bez napotykania ludzi, których zabił. Felix pokazywał mu się dwukrotnie, przy czym za drugim razem wyglądał na szczęśliwszego. Wciąż miał zmasakrowaną twarz, z oka wypływało mu białko, lecz częściej się uśmiechał. - Rozpadasz się - powiedział. - Umiesz mówić. - Ta ironiczna odpowiedź wypsnęła się Ra- fowi, gdy rozmyślał nad sposobem przeprosin. Grubas wzruszył ramionami, jakby obojętna mu była ta opinia, i rozwiał się w podmuchach nocnej bryzy. Bez okularów, bez ubrania, z rękami w kajdanach. A przy tym gruboskórność. Lis miał rację, Raf przechodził samego siebie. Kaleczył się na ostrych krawędziach, ilekroć stopa przebiła warstwę soli i wpadła w jedną z licznych solanek. Na schnącej powierzchni szotu wykwitały rdzawe smugi, rzec by można, mar- murowe desenie na solnej bieli. Krew na śniegu, ulubione zdjęcie matki. Jednakże szczypanie świadczyło o tym, że Raf nie chodzi po śniegu ani po lodzie. Gdzieś na wprost spodziewał się ujrzeć drogę. Asfaltową nitkę pływającą na blokach wzmacnianego styropianu, sczepionych z sobą i rozścielonych na szocie. Raf chyba o tym coś czytał. Lekki styropian miał zapobiegać zapadaniu się drogi w miękkiej warstwie szotu. Nie mógłby iść drogą, nawet gdyby prowadziła na północ do Camp Moncef zamiast na zachód do Tauzaru, ale musiał ją prze- ciąć. Kiedy tak się stanie, teoretycznie pół dnia z hakiem będzie go dzieliło od zabicia Kaszifa paszy. - Wiesz co? - odezwał się ktoś. Milczał. - Wyglądasz gównianie. - Swojski akcent wywoływał ciarki na ; plecach. Usta, spomiędzy których wyszły słowa, pomalowane były ] zbyt ciemną szminką Shu Uemury, żeby wyrażać drwinę. Postawio- ; ny kołnierz osłaniał twarz o ostrych, męskich rysach, na punkcie ; których szalały dziewczyny. - Zycie daje ci w dupę? j Fellahowie 317 - Nie jest źle - burknął Raf. - Jasne, jasne - powiedział Dziki Chłopiec. - Widać na pierwszy rzut oka. -Dotknął czoła bladymi palcami, salutując prześmiewczo, odgarnął z oczu grzywę ciemnych włosów i zniknął. - Nie pamiętam, żebym zabił Dzikiego Chłopca - mruknął Raf. - Ty w ogóle niewiele pamiętasz, co? - zauważył lis. - A co pamiętasz, zmienia się z dnia na dzień. Nie znam nikogo, kto z takim uporem nie dopuszcza do siebie oczywistych faktów. - Zwierzak umilkł, oczami Rafa rozejrzał się po tonącym w mroku dzikim bezludziu i westchnął. - A jak myślisz, co się z nim stało, kiedy przepadłeś bez wieści? - Zaczął mnie szukać? -1 co, znalazł cię? Pokręcił głową przecząco. - Czy ktoś cię znalazł? Nie było na to żadnej sensownej odpowiedzi. Ale może nic dziwnego, skoro w myślach napastowały go duchy, wspomnienia i rzeczy, które mogły się wydarzyć, lecz chyba się nie wydarzyły, lub miały mieć miejsce w przyszłości, gdyby tylko... - Gdyby co? - drążył lis. Ale on już zasypiał. Kiedy się obudził, ściany znów miały inny kolor. Łóżko takie samo, jednak okna inne, drewno zamiast rdze- wiejącego żelaza. Rosnący na dworze dąb, ostatnio zielony, teraz stał z nagimi gałęziami. Jedynie jodły na odległych wzgórzach wy- glądały identycznie. Niczym ospały dym, znieruchomiały w trakcie wspinania się do góry. - Możesz jeszcze pospać - usłyszał. Pamiętał takie dni w Roslyn. Jakże wiele ich było. A przed Roslyn dni w białym pomieszczeniu z zasłonami w kwiaty. Pręty stalowych krat pomalowane jak w żłobku na czerwony, zielony i niebieski kolor, ponieważ jakiś mądrala doszedł do wniosku, że dzięki jaskrawym barwom samo istnienie krat w oknach nie będzie dokuczało. Jakby środki bezpieczeństwa zostały przedsię- wzięte kiedyś przez przypadek, a nie usuwano ich, bo nikomu się nie chciało. 318 Jon Courtenay Grimwood Przez rok wierzył, że kraty są po to, aby nie zwiał. Dopiero pod koniec uprzytomnił sobie, że ich zadaniem jest nie dopuścić innych do niego. Złych ludzi, zdaniem pewnej pielęgniarki. Niedoinformo- wanych opiekunów. Była Szwajcarką, dużo młodszą, niż mu się wydawało. Gdy pewnego ranka przyjął od niej kawałek czekolady, zniknęła. Nie przyszło mu do głowy, że tego dnia planowano mu zrobić podwójne badanie krwi. Któregoś ranka obudził się zziębnięty, odrętwiały, z bólem w piersi i nowymi bliznami na nadgarstkach. Matka siedziała na krześle daleko w rogu sali. Płakała, co zdarzało się często, i miała pierwiosnki, co... „Wyglądasz, jakbyś była starsza" - wymknęło mu się. Kiedy skończyła wycierać oczy, podeszła i stanęła nad jego łóżkiem. Wyciągnęła dłoń, aby pogłaskać go po twarzy. „Ty nie" - powiedziała. Miała na sobie nowy płaszcz i buty inne niż zawsze, takie z błyszczącymi noskami i nie porysowanymi obcasami. No i przefarbowała włosy. Jak zwykle, pohamował złość i zapragnął wrócić do domu. Aczkolwiek w tamtej chwili nie bardzo pamiętał, gdzie ma dom. W Nowym Jorku po raz drugi miał zamieszkać dopiero później. Był wtedy w wieku... Teraz już nie pamiętał. Urodzinowe przy- jęcia ze świeczkami i prezentami jakoś zawsze go omijały. -1 to ma być to? - zdziwił się lis. - Gryziesz się tym, że mama nigdy ci nie dała fajnego prezentu na urodziny? - W głosie po- brzmiewała drwina, mieściło się w nim więcej uszczypliwości niż kiedykolwiek w ciągu ostatnich lat. - Umrzesz w tej głuszy, ponie- waż nikt ci nie pozwolił dmuchać w świeczki? - Nie zamierzam umierać. Fellahowie 319 Rozdział 48 Wtorek, 15 marca - Policz ich - powiedział lis. Raf tak właśnie zrobił. Garstka mabhasów, nastoletnie dziew- częta w mundurach moro, sanitariusze w dżelabach i dwóch wi- zytujących Berberów, jeden ubrany na niebiesko, drugi na czarno. Zapowiadał się nieznośnie upalny dzień, taki sam jak wczorajszy. Wszystkich było jedenastu. Raf obserwował ich z szotu, opalony promieniowaniem ul- trafioletowym, które przedzierało się już poprzez brudne chmury i wgryzało się w skórę. Po plecach ciurkiem spływał pot. Śmierdział ekskrementami i krwią. Odrażająca woń przypra- wiała o mdłości, ilekroć przystanął na tyle długo, by ciepło ucho- dzące z ciała zdążyło dotrzeć do nozdrzy. I zaświadczyć o jego człowieczeństwie. Św. Jan Chrzciciel bez przepaski na biodrach. Obecnie - odkąd wybudowano drogę łączącą Kibili z El Hamma du Jerid, która biegła w bezpiecznej odległości od skraju szotu, by nagle odbić w bok i przeciąć go w najwęższym miejscu - rzadko kto (prócz tragarzy i rosyjskich turystów w UAZ-ach na szerokich kołach) pró- bował przedostać się na drugi brzeg słonego jeziora w inny sposób. Minęły czasy karawan wielbłądów, tak samo jak targów nie- wolników i szlaków przyprawowych. I choć rzeczywiście odbywa- ły się tutaj coroczne międzynarodowe wyścigi jachtów na piasku, uczestniczyli w nich głównie Rosjanie, a zresztą następne zawody miały być rozegrane dopiero za trzy miesiące. Nie dziwota, że spocona, ubrana w moro nastolatka, która stała na porannej warcie przy południowej granicy Camp Moncef, z nie- dowierzaniem przyglądała się nadejściu nagiej zjawy. Początkowo brała ów maleńki punkcik za zagubione lub porzucone zwierzę. Z samochodów czasem uciekały psy, a leciwe osły puszczano luzem, gdy zaczynały jeść więcej, niż były w stanie udźwignąć. 320 Jon Courtenay Grimwood Kapitan Habib na razie zachowywała spokój, nie sięgała nawet po lornetkę. Aż nagle w którymś momencie, gdy żołnierz Kaszifa paszy wrzasnął z otwartego jeepa, co zmusiło ją do pośpiesznego schowania w garści papierosa i zasalutowania odjeżdżającemu sier- żantowi... punkcik zniknął. - Cholera! Mrużąc oczy ze względu na bijący od szotu blask, kapral Habib zgniotła butem papierosa i wyciągnęła z kieszeni przeciwsłoneczne okulary. Okoliczności usprawiedliwiały ją, mimo że noszenie ich na służbie było takim samym złym nawykiem jak palenie papierosów, dozwolonym wyłącznie oficerom. Dzięki okularom pozbyła się mgiełki i ograniczyła efekt refrak- cji. I pomimo tego ani widu tajemniczej postaci. Widziała tylko drżą- cy blask poranka i marne resztki wody powierzchniowej, pozostałe po zimowych deszczach. Kwadrans później nadal wpatrywała się w dal, kiedy raptem niewidzialna istota podcięła jej nogi, przygnio- tła ją i zdzieliła w żebra. Pękła kość. Serce na szczęście ciągle biło. Gdy kapral Habib zrozumiała, że aorta nie została przebita, a płuca wciągają powietrze, obcy mężczyzna usiadł w kucki i tak czekał, przystawiwszy jej do gardła należący do niej karabin maszynowy. Tylko maskujące kolory bluzy i spodni uchroniły ją od śmierci. Gdyby nosiła mundur butelkowo zielony, jak gwardziści Kaszifa, albo czarny, jak mabhasi, pewnie by już nie żyła. Ten los i tak jesz- cze mógł ją spotkać, sądząc po przenikliwym spojrzeniu niebieskich oczu, zimnych niczym lodowe kry. - Starczy jeden strzał - odezwał się nieznajomy wronim gło- sem, ochrypłym i szorstkim. - Z tej odległości zarobisz gazową gwiazdę i na pewno nie zdołasz wezwać pomocy. Widziałaś już gazową gwiazdę? Kiwnęła głową twierdząco. Gazowa gwiazda przytrafiała się wtedy, kiedy człowieka bezpośrednio oparzył ogień z lufy. Kiedy zaś broń była bardzo blisko, powstawały tak zwane pierścienie lub tatuaże. Założyłaby się, że gazowa gwiazda może się pojawić tylko na górnych kończynach i tułowiu, ale to zachowała dla siebie. Albo- wiem było coś takiego w zjawie, która przypatrywała się z góry, co sugerowało, że ma rozleglejszą wiedzę na temat tego zjawiska. Fellahowie 321 - Chcesz ubranie? - wydukała z siebie z udawaną trudnością, aby dać do zrozumienia, że nie będzie stawiać oporu. - Wody! - zażądał. Patrzył, jak kobieta w milczeniu wyciąga i podaje mu bidon. Imponującym wysiłkiem woli odwracała wzrok od jego kajdan i nagiego ciała. Napił się. - I jeszcze to - powiedział. - Przydadzą mi się. - Zdjąwszy okulary z jej nosa, ruchem czoła wskazał dwa zapasowe magazynki, które nosiła u pasa. - To też. - W drżących dłoniach trzymał stary model pistoletu maszynowego Heckler & Koch, MP-5i kalibru 9 mm, sprzedawany z magazynkiem na trzydzieści naboi. - Teraz wstawaj! Kapral Habib usłuchała bez słowa. Przygotowanie terenu zawsze daje rezultaty, pomyślał Raf. Sam najlepiej powinien o tym wiedzieć. - Jest tu Kaszif pasza? Pokiwała głową twierdząco i zmartwiała ze strachu na widok gniewnej miny Rafa. Bardzo wolno, zapewne nieświadomie, zaczęła kręcić głową, jakby tym sposobem dało się zmienić odpowiedź. - A emir? Kiwnęła głową z przestrachem. I z takim spojrzeniem, jakby miała więcej do powiedzenia, ale bała się ryzykować. - Coś jeszcze? - zapytał. - On umiera. Jeśli chcesz go zabić, to szkoda fatygi. - Nie chcę. Nie zrobiłbym tego... A teraz ostatnie pytanie. Co tam jest? Kapral Habib nie zauważyła pięści, która powaliła ją na ziemię. I musiało upłynąć sporo czasu, nim się zorientowała, że Raf po przeszukaniu torby na amunicję zabrał tylko tabliczkę czekolady. Poza tym wszystko zostawił... *** -Jasnacholera, nie! ?* , Tylko tego brakowało. Raf znalazł - wciśnięty do kieszeni drzwi po stronie pasażera w jeepie z otwartym dachem - wydanie „La Presse" z zeszłego wieczoru, czyli najświeższy numer. Znalazł 322 Jon Courtenay Grimwood je wkrótce po tym, jak zawinął kajdany wokół tłustej szyi podofice- ra kierującego pojazdem, zacisnął je i w zarodku uciszył wrzaski. Mężczyzna żył, lecz szczęka zwisała przekrzywiona, wąsy przesią- kły krwią, a twarz pokryły sińce, jakie trzymają się zwykle przez miesiąc. Miał także złamaną rękę. Obrażenia częściowo zawdzięczał samemu sobie, bo wjechał jeepem na skałę. Po przeczytaniu nagłówków Raf żałował, że go po prostu nie zabił. - Płaczesz - zauważył lis. - Płaczę, kurwa, i co z tego? - Rozmowa z lisem zwalniała od myślenia, i całe szczęście, bo za wszelką cenę chciał odegnać złe myśli. Marzył o pustce, stanie oderwania umysłu od ciała i ciała od jakichkolwiek czynności, przy czym szukał luzu psychicznego, nie rozumowego. Dźwięku krwi i szklanych kulek, gdy o siebie kołaczą. Za rzeczywistością pustka. Za pustką... To. - Jeśli chcesz, dalej ja pociągnę - odezwał się lis, można by rzec, z autentyczną troską, choć Raf wiedział, że to niemożliwe. Sprytne posunięcie. Patrzył na lisa i patrzył na siebie. Stał goły na szosie w okolicy Dżebel Morra i nie mógł oderwać wzroku od nagłówka. „Kaszif pasza oskarżony o zamordowanie kuzynki i przyrod- niego brata". Na zdjęciu Murad wpatrywał się w obiektyw z dziecięcą po- wagą. Hani prezentowała się na starej fotografii, którą strzelił jej paparazzi w kawiarni Le Trianon. O czym świadczył fragment kawiarnianej markizy i napis na pucharku z lodami. Lady Hana al-Mansur. Zdjęcie podkreślało fakt, jak bardzo zmieniła się Hani w ciągu ostatnich miesięcy. Wyglądała na nim tak, jak ciągle o niej myślał. Jak zawsze będzie o niej myśleć. Mała i chudziutka, z nieodłącznym krzy- wym uśmieszkiem i wyobraźnią, która raczej szkodzi dzieciom. Trącił nogą kierowcę i schylił się po pistolet. Okazało się, że broń jest uwiązana sznurkiem do skórzanej kabury, podobnie jak trzy zapasowe magazynki. Fellahowie 323 - Chcesz to zrobić ze względu na siebie, co? - zapytał lis. Raf przytaknął. Odpiął sierżantowi szeroki pas i wyszarpnął go, rozrywając kilka szlufek, żeby uwolnić kaburę. Po zdobyciu pasa postanowił go sobie zatrzymać. Jednakże wynikła poważna niedogodność: pas ciągle obsuwał się z bioder, nawet zapięty na ostatnią dziur- kę, toteż przewiesił go sobie przez ramię. Która to czynność nie przyszła mu łatwo, ponieważ ręce miał nadal skute zardzewiałymi kajdanami. H&K plus trzy magazynki po trzydzieści naboi. Pistolet Browning i cztery magazynki do niego. Czyli razem... Ogarnął spojrzeniem magazynek z czarnego metalu i zaczął liczyć naboje, po dwa. Dwanaście w każdym, więc w sumie czterdzieści osiem. Oraz dziewięćdziesiąt do pistoletu maszynowego... Ilu gwardzistów może mieć Kaszif pasza? *** Tylko jedna dróżka prowadziła do obozowiska Moncefa. Wjazd zagradzała prowizoryczna zapora: aluminiowy szlaban w paski z kwadratowym obciążnikiem. Na straży stała jedna wartowniczka, schowana w cieniu otwartej stróżówki. Prawdopodobnie powinna obserwować dróżkę, lecz większość czasu spędzała na wycieraniu potu z twarzy lub naciąganiu materiału bluzy pod pachami, gdzie wypełzły niemalże czarne plamy wilgoci. Kiedy podniosła wzrok, dżinn już prawie ją dopadł. - Mam pytanie - powiedział. Nie wierzyła własnym oczom. W życiu nie widziała tak cu- dacznej zjawy: w kajdanach, z małym arsenałem broni, kompletnie nagiej. Leila de Loria od razu złamała regulamin w kilku punktach: cofnęła się dwa kroki i oparła plecami o ścianę stróżówki. - Eugenie nadal nie żyje? - zapytało widmo. Szła od niego nieprzyjemna woń trupów i bitewnej rąbanki. Słowa wydawały się gorące niczym smagający po twarzy chamsin. Pokiwała głową, skołowana. - Co z major Gide? - Raf wykrzesał z pamięci nazwisko prawej ręki Eugenie. Jej głos i oblicze, a nawet broń ukazały się w tym za- 324 Jon Courtenay Grimwood kątku jego umysłu, który nie stracił jeszcze zainteresowania takimi rzeczami. -Aresztowali ją. Parsknął gardłowym śmiechem. - Moncef? Sierżant de Loria, już w wieku dwudziestu siedmiu lat mająca na koncie pięciu zabitych (wszyscy prócz pierwszego zginęli w czasie walki), odważyła się spojrzeć w oczy dżinnowi, który tak swobodnie rozmawiał o emirze. Był zbyt wyniszczony i zdziczały, żeby zasługiwać na miano istoty ludzkiej. Ajednak jego zwierzęca furia kryła się za tanimi okularami słoneczny- mi, jakie można kupić na bazarze. A z ran na przegubach rąk sączyła się limfa. -Kim...? - Synem Lilith - uciął Raf. - Wychodzę z ukrycia przed upły- wem siedmiu lat, żeby nie stać się podobnym do ciebie. Mówił wyraźnie i bez zająknięcia, choć znaczenie jego słów nie było jasne. Sierżant de Loria nie znała Hani, nikt też nie tłumaczył jej życia w kategoriach baśni. - Kto aresztował major Gide? - zapytał obcy. - Gadaj! Pocałunek gorącej stali przekonał ją, że to się dzieje na jawie. Stała bezradna przed widmem, które przystawiało jej automat do skroni. Było nagie, skute kajdanami i śmierdziało zepsutym mięsem, lecz pistolet był standardowym browningiem, a palec na spuście zaczynał sinieć. - Kaszif pasza czy emir? - Kaszif pasza - wydusiła z siebie łamiącym się głosem. - Ka- szif pasza aresztował major Gide. Emir umiera. Podobno został otruty. - Przez kogo? - naciskał Raf. - To się stało w Tunisie, na przyjęciu Kaszifa paszy. Taki jeden kelner... Raf minął budkę strażniczki i po drodze podniósł szlaban. Wolał się zabezpieczyć, na wypadek gdyby musiał uciekać w pośpiechu, choć nie bardzo w to wierzył. - Niech tak zostanie! - rzucił przez ramię. Fellahowie 325 Leila de Loria przeniosła wzrok z podniesionego szlabanu na browninga wyszarpniętego z kabury. Potem wlepiła spojrzenie w pośladki nagiego dżinna, który maszerował dróżką z dwoma pistoletami w rękach, hałaśliwie kołysząc zardzewiałym łańcu- chem. Schowała broń do kabury i wzruszyła ramionami. Jej matka pochodziła z Nefzaoua, gdzie dominował ibadycki odłam jedy- nej prawdziwej wiary. Miała dość rozsądku, żeby nie mieszać się w gierki książąt, szaleńców i dżinnów. Tak czy owak, postanowiła odszukać major Gide, choćby ta siedziała w areszcie. Zapewne chciałaby usłyszeć o tym incydencie. Choćby siedziała w areszcie? Leila de Loria ponownie to sobie przemyślała i po raz drugi wyciągnęła pistolet. - O, nie - zdecydowała. - Tak być nie może... *** Idąc skrajem obozowiska, Raf dojrzał jeszcze troje ochroniarzy emira, lecz dziewczyny traktowały go jak powietrze. Chłopcy ze służby przystawali i wybałuszali oczy, stare kobiety zwijały dłonie w pięść dla odegnania uroku lub chwytały za naszyjniki, jednakże straże nie odrywały się od swojego zajęcia. Było to obozowisko Moncefa, a one służyły mu za ochronę, lecz Eugenie nie żyła, major Gide trafiła do aresztu, a emir umierał. Znały opinię matki Kaszifa paszy, lady Maryam, w kwestii Eugenie i jej gwardii. W jednym przypadku Raf przechodził tak blisko dziewczyny w mundurze, że wstrzymała oddech, czując smród, który przylgnął do jego ciała zamiast ubrania. Zerknęła na niego z ukosa, a kiedy się oddalił, nacisnęła mininadajnik wpięty w klapę bluzy i wyszeptała coś takim tonem, jakby recytowała tekst z pamięci. Nieopodal dwie umundurowane strażniczki przestały iść w stro- nę Rafa, odwróciły się i odeszły. - Słuchaj no! - Raf złapał za rękaw starego sokolnika i puścił go, kiedy ten zmierzył intruza lodowatym spojrzeniem. Mężczy- zna zaiste był stary; na policzkach miał małe tatuaże, z grubsza podobne do łez, tudzież starannie przyciętą, bieluteńką bródkę. No 326 . Jon Courtenay Grimwood i zęby w tak doskonałym stanie, że musiały być sztuczne. - Gdzie namiot emira? - Nie powiem ci - odparł Berber. Wyciągnął zza pasa zakrzy- wiony nóż i zasłonił się nim, choć palce mu drżały nie tylko ze słabości. Przyjął postawę nożownika przed walką. - Przed śmiercią nie ma ucieczki, ale nie pomogę ci zabić emira. - Emira? - Raf uśmiechnął się kwaśno i zaraz krew pociekła mu z warg tak spękanych, że zaczynały się łuszczyć. Kiedy szep- nął, powietrze bezgłośnie opuściło usta. Na chwilę zdjął okulary i spróbował ponownie ze wzrokiem wbitym w starca. Zapomniał już o krzywym ostrzu, które trzęsło się przy jego obnażonym brzuchu. - Nie przyszedłem po emira. Chcę dostać w swoje ręce Kaszifa paszę. - Skąd mam wiedzieć, że to nie pułapka? - To nie jest pułapka - rzekł Raf, choć wiedział, że staruszek zadał to pytanie do samego siebie. I bez pomocy odnalazłby namiot Moncefa. Był ogromny, stał pośrodku obozowiska, a naciągnęły go liny z palmowego włókna, zapewne wykonane dawno i tradycyjnym sposobem, w przeci- wieństwie do nylonowych linek rozbitych nieco dalej wojskowych namiotów. Leciwy namiot, gdzieniegdzie nadgniły, w wielu miej- scach został połatany skórami czarnych kóz. Ziemię wokół niego wysłano dywanikami, żeby emir mógł okrążać swe domostwo bez wchodzenia na żwir i piasek. - Stój! - zakomenderował sokolnik, gdy Raf znalazł się w cie- niu ciężarówki z agregatem prądotwórczym. - Czekaj tu i się nie ruszaj! - Po chwili wrócił z zardzewiałymi obcęgami do cięcia drutu. Posługując się nimi niezdarnie, poranił i tak już pocięte nadgarstki Rafa, nim uporał się z kłódkami przy kajdanach. - Wejście z drugiej strony - poinformował. Raf kiwnął głową. - Uważaj na żołnierzy - dodał starzec i westchnął wobec bra- ku reakcji ze strony Rafa. Jakby zawsze podejrzewał, że umieranie jest głupotą. - Na żołnierzy Kaszifa paszy. Dwóch pilnuje drzwi, w środku zaś jest taki niski oficer... - Major Dżalal. - Fellahowie 327 Mężczyzna wzruszył ramionami. - Jest z nimi ktoś jeszcze? - Raf nie spuszczał wzroku z so- kolnika. - Im więcej będę wiedział, tym mniej ludzi zginie. Chyba mówię rozsądnie? Co z lady Maryam? Mężczyzna splunął. - Lady Maryam - rzekł twardo Raf - nie jest odpowiedzialna za zamach w Domus Aurea. - Ale jest matką Kaszifa paszy - powiedział starzec ze wzgardą, jakby przez to zasługiwała na najsurowszą naganę. -I to już wszyscy? - Mniej więcej. - Sokolnik pochylił się po rzucony łańcuch. - Jeśli nie liczyć niewiernych z ekipy telewizyjnej... 328 Jon Courtenay Grimwood Rozdział 49 Wtorek, 14 marca - A zatem już wiemy, że dzieciaki są całe i zdrowe. Doniesienia o ich śmierci prawdopodobnie zawdzięczamy propagandzie NR, Armii Nagich. Dla Television5 mówiła Clair duBois... Najpopularniejsza dziennikarka TV5 stała przed kamerą w to- warzystwie Murada i Hani, kiedy Raf wtargnął do obszernego namiotu, zostawiając w piachu dwóch konających żołnierzy ze zmiażdżoną tchawicą. Jednym z nich był kapral, który zabił Hassana, drugi po prostu sięgał po broń. - No i jesteśmy - oświadczył Raf ze wzrokiem utkwionym w majorze Dżalalu. Za nim stali nieprzeciętnie urodziwy japoński młodzieniec i grubas z brakującą połową głowy. Chociaż gdy Clair zamrugała oczami i spojrzała raz jeszcze, tych dwóch już nie było. - Przyniosłem mały prezent. U wejścia major Dżalal ukradkiem wyciągał broń, kolta z chwy- tem z masy perłowej, który dostał mu się w spadku po ojcu. Był to piękny, drogocenny rewolwer, trzymany w oryginalnej kaburze ze sprzączką, lecz tylko skończony kretyn posługiwałby się nim na co dzień. Zapasowa kamera Clair duBois nadal usiłowała złapać ostrość, kiedy major ostatecznie wydobył rewolwer. Ruszył przekaz na żywo. Obiektyw koncentrował się na odwróconym plecami do wejścia na- gim mężczyźnie w ciemnych okularach, trzymającym w jednej ręce przestarzały H&K, w drugiej zaś automatycznego browninga. i W tle dzienne światło, filmowanie z cienia bez użycia lampy. Trudno o gorsze warunki dla operatora kamery. - Rzuć zabawkę! - padły słowa w języku francuskim, wypo- wiedziane szeptem suchym jak proch. j Drobna zmiana kąta ustawienia kamery. Zjawa unosi pistolet. - Daję ci jedną szansę. Więcej niż ty dałeś Hassanowi. Fellahowie 329 Odruchowo, a może za sprawą zawodowej intuicji, Clair du- Bois spojrzała na notes i dokonała dwóch nieznacznych korekt dźwięku. Pierwsza dotyczyła natężenia, druga echa wyczuwal- nego w głosie zjawy - zbyt cichego, żeby zauważył je ktoś spoza jej branży. - Słuchaj, co mówi! - Polecenie zostało wydane łagodnym, nieprzyjemnie świszczącym głosem, lecz słowa, niewiele głośniejsze niż wypowiedź Rafa, tchnęły autorytetem i świadomością bezna- dziejnego położenia. - To rozkaz! I może na tym by się skończyło: Raf zwróciłby się do emira, a major zamknąłby rewolwer w kaburze... gdyby Kaszif pasza nie wystąpił raptem na środek. - Oto zamachowiec! - powiedział do ojca z wściekłością. Do adiutanta nie odezwał się słowem, tylko skinął nań głową. Major Dżalal uniósł broń, dziewczynka do niedawna uważana za zmarłą krzyknęła ostrzegawczo, Raf odrzucił w bok głowę. Ma- jor zginął na oczach kamery. W niektórych krajach ranę rozpikse- lowano, w Anglii, Szwecji i Korei nie pokazano jej w ogóle, lecz gdzie indziej nie szczędzono szczegółów. W jednym przypadku wyświetlano zdarzenie w maksymalnym zwolnieniu; gdy Raf jak- by od niechcenia oddał strzał, mózg majora wylał się niby ryżowa papka, rozkwitł na podobieństwo wiśniowego kwiecia i rozpaćkał się na ziemi z krwią, galaretą i fragmentami kości. Obraz wydawał się chaotyczny i całkowicie odrealniony. Clair duBois wrzasnęła na całe gardło. Była to reakcja ze wszech miar spontaniczna. Mniej przychylni krytycy utrzymywali później, że po części to ona pozwoliła jej bezproblemowo zgarnąć w nad- chodzącym roku większość dziennikarskich nagród. A tymczasem natarczywe spojrzenie nagiego przybysza spo- częło na dzieciach, które wciąż stały za dziennikarką. - Ty nie jesteś mną - zwrócił się do chłopca. Potem skierował uwagę na dziewczynkę, trzymającą za rękę Murada z taką siłą, że zsiniały jej palce. - Myślałem, że nie żyjesz. Clair duBois chwyciła mikrofon i wyciągnęła go w stronę Rafa. - Kim pan jest? 330 Jon Courtenay Grimwood Mikrofon był całkowicie zbędny, ponieważ kamera telewizyjna rejestrowała dźwięk, lecz jakiż to miało dramatyczny wyraz! Ele- gancka reportażystka w lekkim, jedwabnym kostiumie (oczywiście czarnym, innych nie nosiła) przeprowadzała wywiad z nagim, cuch- nącym mężczyzną w ciemnych okularach, mającym w ręku spluwę, która jeszcze dymiła. - Niech pan powie - naciskała. - Świat pragnie się dowie- dzieć. - Jestem Aszraf al-Mansur, opiekun lady Hany i brat przyrodni Murada. - Popatrzył na Kaszifa. - Tak samo jak jego. - Nie przyjmuję tego do wiadomości! - oświadczył pasza. - To wymaga udowodnienia. Raf wzruszył ramionami. - Nie obchodzi mnie, czy mi wierzysz. - Skierował lufę H&K w taki sposób, aby za naciśnięciem spustu powyrywać paszy bebe- chy. - Aresztuję cię pod zarzutem morderstwa. - Nie sądzę - odparł Kaszif aksamitnym głosem. - Przecież oni są tu z nami. - Lekceważącym kiwnięciem głowy wskazał Murada i Hani. - Ich śmierć to kłamstwo. Nie zdziwiłbym się, gdybyś sam rozpowszechniał tę plotkę. Nic się nie stało. To kłamstwo. Stojąca na uboczu Zara zadrżała i cofnęła się pod samą ścianę, choć wolałaby odsunąć się jeszcze dalej. Naprawdę, nic się nie stało... Wkrótce po tym, jak wspomniała niani o wujku, ten przepadł bez wieści. Krzyku było co niemiara, matka przez cały okrągły dzień rzucała talerzami. Kilka dni później Zara pojechała do al-Kahiry na „zabieg", przeprowadzony osobiście przez madame Rahinę, gdy ojciec przebywał na Sycylii w interesach. W poniedziałek, kiedy Zara wróciła do domu, po raz pierwszy i ostatni zobaczyła matkę z podbitym okiem. - Nie mówię o Marudzie i Hani - powiedział Raf. - Gdy- byś im zrobił jakąkolwiek krzywdę, już byś nie żył. - Tak pilnie przypatrywał się Kaszifowi paszy, że nie dostrzegł osłupienia na twarzy Hani ani odprężenia Żary. - Skazałeś na tortury szesnasto- letniego chłopca - oznajmił chłodno. - Potem wydałeś na niego wyrok śmierci. Fellahowie 331 - Był terrorystą, działaczem NR - oświadczył Kaszif pasza, patrząc w obiektyw kamery. Żadnemu z nich nie uśmiechała się obecność ekipy telewizyjnej, ale też żaden nie chciał być tym, który wyprosi z namiotu dziennikarkę. - Próbował zamordować mojego ojca. - Gówno prawda. Kiedy twój adiutant kończył robotę z Hassa- nem, chłopak podpisałby każdy papier. - Ze zmarszczonym czołem popatrzył na zwłoki majora i nie odwracał wzroku, póki kamera nie nadążyła za jego spojrzeniem. - Skąd tyle wiem? Boja byłem wtedy kelnerem. Na prośbę Eugenie de la Croix. Clair duBois obróciła się tak szybko, że maleńka kamera sate- litarna Aeriospecialle, zamocowana na jej twarzy, zgubiła ostrość, co zdaniem producentów było niemożliwe. *** - A więc pan jest tym poszukiwanym kelnerem, rozumiem - powiedziała duBois. - Ale czemu Wasza Ekscelencja oskarża Kaszifa paszę o zamordowanie emira, skoro Jego Wysokość żyje? - Nawet jej się wydawało, że mówi głosem dziecka. - Jeśli nie umarł, to umiera - odrzekł Raf. Owinięty pożyczo- nym kaftanem, z twarzą lepką od przeciwbólowego kremu ochron- nego, bardziej niż kiedykolwiek przypominał gula. - Jego proszę zapytać. - Zależy - powiedział Moncef - co rozumieć pod pojęciami „umiera" i „emir". Clair duBois westchnęła. Kaszif czekał pod strażą, pilnowany przez ciętą jak osa major Gide, Murad zaznajamiał Hani z wielbłą- dami wyścigowymi, a Clair stała przed życiową szansą. Ponieważ był to jedyny wywiad, jaki kiedykolwiek udało się przeprowadzić z emirem Moncefem, dyrekcja telewizji powinna jej wybaczyć, że zgodziła się na nagranie rozmowy, zamiast puścić ją na żywo. Co do autoryzacji wywiadu, to stacja godziła się na nią w przypadku nawet miernych aktorów z odrobiną charyzmy. - Nie jestem pewna, czy dobrze zrozumiałam - zwróciła się do Rafa. - Jego Wysokość choruje na grypę azjatycką. Rozmawiałam z jego lekarzem. - Ostatnie stwierdzenie tylko w połowie odpowia- 332 Jon Courtenay Grimwood dało prawdzie. Zamieniła kilka słów z rosyjską pielęgniarką, która schowała do kieszeni (z nieprzyzwoitą swobodą) tysiącfrankowy banknot, nim potwierdziła, że faktycznie, najbardziej prawdopo- dobna jest przewlekła odmiana grypy. - Proszę pytać - ośmielił ją Raf. Przełknęła ślinę. - Wasza Wysokość... Clair duBois tylko w jeden sposób mogła zmusić się do zada- nia tego pytania: udawała przed sobą, że wymyślił je ktoś zupełnie inny. Podobnie jak przed wieloma laty, gdy jako szesnastoletnia dziewczyna stanęła w progu nadętej aktorki z tasiemcowego se- rialu i ostatnim wysiłkiem woli spytała ją o poronienie, po czym zwymiotowała w rabatki, gdy aktorka zatrzasnęła jej drzwi przed nosem, zelżywszy ją wcześniej wszelkimi możliwymi przekleń- stwami. - Pani chce mnie o coś spytać? - Głos Moncefa oderwał ją od wspomnień i zdusił węże, które kłębiły się w jej brzuchu. Emir pró- bował ją ośmielić, a więc chyba zamierzał odpowiedzieć. Przemknęły jej przez głowę rozmaite pytania: czy emir ma grypę, jak się czuje, co zdiagnozowała opiekująca się nim major Gide. Zdecydowała się wszakże na pytanie prawdopodobnie naj- lepsze w jej karierze. - Czy pan umiera? - Bezpieczniej powiedzieć - odparł Moncef z rozbawieniem - że wszyscy umieramy. - Usiadł prosto w łóżku, nadal otulony kapą, i przemówił bezpośrednio do dziennikarki, jakby w grę nie wchodziła kamera. Ani na moment nie spuszczał z niej spojrzenia swoich ocienionych oczu. - Oczywiście, z wyjątkiem tych, co już pomarli. No i nieśmiertelnych. - A potem uśmiechnął się z miną, która obiegła cały świat. W uśmiechu przebijała się niewysłowiona mądrość lub, zdaniem innych, nieuleczalne szaleństwo. Berlin upie- rał się przy pierwszej interpretacji, Paryż i Waszyngton opowiadały się za drugą. - To pani ostatnie pytanie? Nawet jeśli było coś niestosownego w tym, że emir udziela wy- wiadu, gdy krew błyszczy jak cukrowa polewa na dywanie, którego nie kazał wynosić, to nie dał po sobie nic poznać, chociaż... Fellahowie 333 Clair duBois wzruszyła ramionami, głównie w duchu. Kto wie, co dziwi emira? - Spytaj, czy jest nieśmiertelny. Wzdrygnęła się i odwróciła. Nie od razu się zorientowała, że Antoine, jej drugi operator, włączył mikrofon krtaniowy i przekazuje pytanie za pośrednictwem jej minisłuchawek Sony. Spytała. - Nie - odpowiedział emir. - Odkąd zjadłem grzyby, już nie... 334 Jon Courtenay Grimwood Rozdział 50 Czwartek, 17 marca Graniem dzwonów rozbrzmiały bliźniacze wieże St Vincent de Paul, gotyckiego szkaradzieństwa z usuniętymi ławami i perskim dywanem na ołtarzu. Flagi zwisały z okien urzędów lub łopotały na antenkach samochodowych. Wiatr przywiewał - niektórym nie- przyjemnie kojarzący się z prochem strzelniczym - swąd kordytu, pociotka fajerwerków odpalanych przez cały ranek. Ogłoszono koniec stanu wojennego, przy czym stosowny do- kument podpisał Aszraf pasza, nowo mianowany dziedzic emira. Złożył podpis w imieniu ojca zbyt już słabego, żeby mógł utrzymać pióro w ręce, a cóż dopiero nim pisać. Powrót do normalności nastąpił nazajutrz po tym, jak Raf przesłuchał przyrodniego brata w obecności ojca. Odbyło się to w inspirowanej andaluzyjską architekturą siedzibie policji Dar el Bey, usytuowanej przy Place du Gouvernement. Raf siedział przy biurku naprzeciwko Kaszifa, emir zaś miał do dyspozycji wózek inwalidzki z silnikiem. Tylko major Gide stała. Przesłuchanie miało spokojny przebieg. Nie było na podorędziu lampki lutowniczej i nikt z obecnych nawet nie proponował, żeby przesłuchiwanego przywiązać do stołu. - Wąż - zwrócił się Raf do Kaszifa. - To był twój pierwszy błąd. Wystarczyło trochę popytać, a powiedziano by wam, że w zoo w Tunisie wszystkim jadowitym wężom usuwa się gru- czoły jadowe. Ale major Dżalal nie chciał ryzykować, więc nie zapytał, prawda? Tak więc założyłeś, że emir został ukąszony i cudem przeżył. - Nic nie wiem o wężu. - Oczywiście, że nie wiesz. A co powiesz o śmierci dwóch strażników, nakłonionych przekupstwem lub szantażem do wpusz- czenia węża do namiotu emira? - Nic nie wiem o strażnikach. - Fellahowie 335 - Zostali zastrzeleni na bankiecie, który wydałeś na cześć ojca. Pamiętasz? Eugenie wtedy zginęła. Kaszif obarczał winą nieżyjącego adiutanta. Swoją drogą, z przerażeniem słuchał o zbrodniach popełnionych przez majora Dżalala w jego imieniu. - Rozumiem - powiedział emir - że dysponujesz dowodami na poparcie zarzutów wobec brata. - Mówił cienkim głosikiem i prze- ciągał sylaby, lecz w słowach brzmiała wesołość, a na pomarszczo- nej, zwiędniętej twarzy pokazał się wyraz niejakiego podziwu. - Jeśli Kaszif jest moim bratem... Moncef przyjrzał mu się uważnie. - Jak to? - Tak sobie tylko myślę. - Nazywasz się Aszraf al-Mansur - rzekł Moncef z naciskiem. - Ja jestem emirem Tunisu. Twoja matka była miłością mojego ży- cia. - Smutnym spojrzeniem ogarnął nieduży gabinet: Rafa, Kaszi- fa (ledwie musnął go wzrokiem), leżące na biurku policyjne akta. Znajdowały się w nich wyniki badań DNA, które dopiero czekały na opublikowanie. Ostatecznie emir zatrzymał spojrzenie na dziew- czynce usadowionej na wysokim krześle i chłopcu, który dość moc- no trzymał ją za rękę. - Masz swoje obowiązki, ja mam swoje. - Oczywiście - zgodził się Raf, a kiedy emir się uśmiechnął, zostało mu już tylko jedno pytanie, za to najważniejsze: - Co twoim zdaniem powinienem zrobić z Kaszifem paszą? - A jeśli powiem, byś go zabił? - To zginie. - Raf wyciągnął pistolet z kabury pod pachą i po- łożył go przed sobą na biurku. - A jeśli powiem, żebyś go wypuścił? Co właśnie jest moim zamiarem. Raf zastanowił się, świadom, że Hani przygląda mu się w na- pięciu. Murad obserwował emira ze wstrzymanym oddechem. - Jeśli powiesz, żebym go wypuścił - odpowiedział - tak się stanie. Ale wtedy rodzina znajdzie się ponad prawem. Triumfować będą wszyscy, którzy rozgłaszają, że Ifrikijja tonie w bagnie zepsu- cia. - Tę ostatnią uwagę dodał po namyśle, gdyż nie wiedział, ile takie rzeczy znaczą w oczach emira. 336 Jon Courtenay Grimwood - Cóż więc proponujesz? - Niech stanie przed sądem... Emir pokiwał głową i zajął się pulpitem sterowniczym wózka inwalidzkiego. Machnięciem ręki odprawił Murada, wolno podje- chał do drzwi i tam jedną ręką sięgnął do klamki, drugą odwracał wózek. - Masz rację prawie we wszystkim - zwrócił się do Rafa półszeptem. - Wyjątkiem są Aleks i Nikołaj. To ja postanowiłem, że zginą. Żałuję tylko, że nie uprzedziłem Eugenie, ale ona... - tu wzruszył ramionami - .. .ona tylko próbowałaby mi to wyperswa- dować. Fellahowie 337 Rozdział 51 Czwartek, 17 marca Eduardo siedział na skraju metalowego stolika, majtając no- gami. Ilekroć zaszurał butem o podłogę i skórzana podeszwa ze- tknęła się z glazurą, rozlegał się mysi pisk. Ten dźwięk wszystkich obecnych doprowadzał do szaleństwa. Smaczku dodawał fakt, że nikt nie mógł nic na to poradzić. Był najstarszym rangą oficerem na odprawie, co wydawało się tak nieprawdopodobne, że zamykał oczy, rozkoszując się tą myślą. - Przepraszam, szefie. - Alexandre wyglądał na zakłopotanego. Trochę się pogubił i jego durne pytanie mogło wkurzyć naczelnika. - Ależ nic się nie stało, to celna uwaga. Tyle że póki co, nie mogę się do niej ustosunkować. Słysząc tę cwaną odpowiedź, stojący z tyłu rosły sierżant ścią- gnął brwi. Był to mężczyzna z łysiną, jakie widziało się co krok, oraz wąsem w stylu Kaszifa paszy, co już w siedzibie policji czyniło z niego ekscentryka. Dziw nad dziwy, ilu oficerów w ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin zdecydowało się zgolić wąsa, przyciąć go inaczej lub zapuścić brodę. ^ Masz wątpliwości? - zapytał Eduardo. - Tak. - Nad byczym karkiem rysowała się potężna szczęka. - Z całym szacunkiem, sir, ale nie rozumiem, czemu sprawę zamor- dowania zwykłego kuchcika utajniamy tak bardzo, że oryginały dokumentów musiały być zniszczone w obecności dwóch świad- ków. - Powiedział to tonem świadczącym, że nie czuje szacunku do niepozornego morisca w skórzanej kurtce, który siedział na stole poprzedniego naczelnika. - Wiem, że dla ciebie to zwyczajne, łatwe do rozwikłania morderstwo, właściwie niewarte zachodu. W moim odczuciu nosi wszelkie znamiona afer, jakich byśmy sobie w Ifrikijji nigcly nie życzyli. Może właśnie dlatego ja siedzę na wysokim stołku, a ty w śmieciach na dole. - 338 Jon Courtenay Grimwood Choć kilku oficerów nagrodziło tę wypowiedź uśmiechem, Eduardo powstrzymał się od aktorskiego ukłonu. Znajdowali się w centrum dowodzenia, przestronnym pomieszczeniu z tanimi biurkami i brudnymi, szarymi fotelami, mapami ściennymi, grafi- kiem na święta i małą kuchnią, co mogło być określeniem trochę na wyrost w odniesieniu do kąta odgrodzonego jutowymi tablicami, mieszczącego zlew, dwa przechodzone czajniki i marną kuchenkę mikrofalową. Eduardo wezwał oficerów, żeby wygłosić oświadczenie, w sumie dość proste: sprawa Maison Hafsid została zamknięta, a ze względu na wewnętrzne interesy państwa dokumenty mają być zniszczone, natomiast materiały dowodowe umieszczone w sterylnych torebkach, które będzie wolno odemknąć dopiero za sto lat. PoWód w zasadzie był błahy, lecz Eduardo zdradził go tylko Rosę. Akurat leżała na wielkim, małżeńskim łożu w ich pokoju w Dar Ben Abdallah. Kiedy odwróciła się na drugi bok z niepokojem w oczach, jedna pierś wyłoniła się spod szlafroka, co wywołało uśmiech na twarzy Eduarda. Omal nie zapomniał języka w gębie, co mu się czasem rano zdarzało, gdy spoglądał poza oparcie łoża i do- strzegał Rosę, odwróconą do niego plecami w pierwszych promieniach jutrzenki, mającą na sobie jedynie stringi i czarne rajstopy. ,,No więc co się stało z kuzynem Ahmedem?" - Po przejrzeniu akt znała nazwiska. ,,Nie było żadnego kuzyna". „To kogo aresztowali mabhasi?" „Nikogo. - Eduardo uśmiechnął się z zadowoleniem. - O to w tym wszystkim chodzi. Nikt nie zniknął w policyjnym areszcie. Kazałem przewertować akta. Nawet te, które nie istnieją". ? „W takim razie kto zabił brata Isabeau?" ] „Myślę, że to musi pozostać tajemnicą" - odpowiedział Edu- j ardo. Dziwnie się czuł, podejmując tego rodzaju decyzję, lecz nie I miał się do kogo zwrócić, a czas uciekał... Tak mu się przynajmniej j wydawało. Jego Ekscelencja nie sprowadziłby go aż z al-Iskanda- | rijji, żeby tylko wyjaśnił, kto co zrobił; takie wytłumaczenie byłoby | zbyt proste. i Fellahowie 339 • Bez wątpienia na początku było w równaniu kilka niewiado- mych. Dopiero z czasem Eduardo doszedł do rozwiązania; przełom nastąpił, gdy zobaczył nóż rzekomo użyty przez mordercę. Dawno temu Eduardo pracował w kuchni, choć taka praca sama w sobie niczym nadzwyczajnym się nie wyróżniała. Każdy przynajmniej raz w życiu zatrudniał się w kuchni, a już na pewno wszyscy jego znajomi. Najważniejsza zasada w kuchennej subkulturze mówiła, że nikt, ale to nikt nie dotyka czyjegoś noża. Można pluć w twarz, szydzić, w razie konieczności obrażać klub piłkarski, lecz sięganie po cudzy nóż uważano za zbrodnię. Noże były świętością. Chcesz mój nóż, najpierw całuj mnie w dupę! Dotkniesz mojego noża, łeb ci urwę! Eduardo niejedno słyszał w ciągu trzech miesięcy grillowania mirkazów w stołówce pracowniczej. Cóż więc ktoś miał sobie pomyśleć, gdyby dano mu ostrze tępe, poplamione i z wygiętym czubkiem? Co pomyślałby sobie, tego oczywiście Eduardo nie mógł wiedzieć, w każdym razie w jego przekonaniu ten nóż był bezpański. A jeśli nikt nie był jego właścicielem... Im dłużej o tym myślał, tym mniej miał wątpliwości. Według raportów, aresztowany w niejasnych okolicznościach Ahmed posiadał nóż, a przecież nikt o zdrowych zmysłach nie chciałby mieć takiego tłuka. Ktoś kłamał. W zasadzie, jak zwierzył się Rosę, kłamało parę osób. Ubierała się, kiedy to powiedział. Po tym jak na jego usilną prośbę ponownie się rozebrała i później poszła wziąć prysznic, legł na łóżku bez tchu i wrócił do swoich przemyśleń. Śniadanie zjedli w knajpce. Rosę zamówiła kawę i rogalika, Eduardo zaś gruboziarnisty chleb, upieczony na glinianej kratce przez kobietę w średnim wieku, która siadywała przy drzwiach na taborecie. Z przaśnym chlebem jadł plasterki mięsa, rzecz jasna nie wieprzowego, a także daktyle menacher, jak przystało na człowieka, który korzysta, ile się da, z pobytu za granicą. Po śniadaniu, gdy Rosę udała się na zakupy, nie czekał na służbowy wóz, tylko podjechał taksówką do siedziby policji. Tym 340 Jon Courtenay Grimwood śmielej się na to zdecydował, że kierowcy nie żądali zapłaty za kurs na policję. Ich wielkie zdziwienie, kiedy kilka razy jednak zapłacił, warte było z nawiązką tej garści drobniaków, jaka się normalnie należała. Teraz więc siedział na stole w centrum dowodzenia, próbując wytłumaczyć możliwie najoględniej, że nie ma mordercy, a przy- najmniej człowieka, którego można by aresztować. Dobrze wiedział, kto zabił Pascala Boularta. Domyślał się, a w zasadzie był pewien, że Jego Ekscelencja też wie... i dlatego go sprowadził: w celu za- \ łatwienia takich właśnie drobiazgów. Fellahowie 341 Rozdział 52 Sobota, 19 marca • Isabeau sprawdziła bilet i jeszcze raz przeliczyła pieniądze. Banknoty nie były popisane i zapewne nie zachowały się na nich odciski palców. Przypomniało jej się, że niewysoki jegomość w czarnej kurtce ani na moment nie zdjął rękawiczek podczas swojej wizyty. Wykąpana i przebrana, stała na peronie Gare du Tunis obok tekturowej walizki, która z daleka wyglądała na skórzaną. Mia- ła nowe buty, czarne spodnie Levi's, koszulę i chustę przydatną w czasie chłodów. Po jej włosach spływał kaskadą niebieski jedwab, w gruncie rzeczy będący eleganckim nakryciem głowy - pośrednim między zwykłą chustą a hidżabem. I chociaż dworzec znajdował się niecały kilometr na południe od St Vincent de Paul, a w krystalicznie czystym powietrzu dźwięk rozlegał się daleko, Isabeau nie słuchała dzwonów. Mimo krzyżyka na szyi nie żyła religią ani polityką. Przez siedemnaście lat życia unikała jednego i drugiego. Schowany do kieszeni bilet na MediTerre nie miał wpisanej daty. Mogła go wykorzystać w ciągu miesiąca, podróżując dokąd- kolwiek w Afryce Północnej i południowej Europie. Razem z nim otrzymała legitymację studencką, ifrikijski paszport i wyśmienite referencje z Cafć Antonio. Na oko wydawało się, że to oryginalne dokumenty, chociaż przeczyły temu fakty: nie miała matury, więc nie dostałaby się też na wyższą uczelnię. Nie łudziła się w kwestii tego, po co te wszystkie zabiegi. Zo- stała przekupiona, co w sumie wolała od śmierci czy pobytu w pa- ce. Niewysoki kulejący mężczyzna, który wkroczył w jej życie po krótkiej rozmowie telefonicznej, mniej więcej tak się wyraził. Życzył sobie spotkania, zupełnie jakby nie liczył się z odmową. Dopiero później, po potulnym wyrażeniu zgody, uzmysłowiła sobie, że odmowa w takiej sytuacji byłaby głupotą. 342 Jon Courtenay Grimwood O adres nie pytał. Wykazywał zresztą zatrważającą znajomość szczegółów z jej życia. Umówili się na czwartą. Sugerował, aby spotkała się z nim na korytarzu i wpuściła go do środka. Miała go rozpoznać po... Tu- taj się zawahał. Miała go rozpoznać po gazecie (popołudniowym wydaniu „II Giornale di Tunisi"), którą złoży we czworo i wetknie pod lewą pachę. Mężczyzna kuśtykał ciężko, zbliżając się do jej bloku mieszkalnego. Czarny skórzany płaszcz był na niego za duży, rondo kapelusza nasunięte nisko na czoło. Na obwiedzionej czarną ramką stronie tytułowej gazety wybijał się nagłówek: L'EMIRO MORTO... Na zdjęciu pod artykułem widniał osobnik, o którym Isabeau przynajmniej tego dnia myślała, że jest jej obcy. Było widać tylko pół twarzy, bo tak akurat Eduardo złożył gazetę, lecz zdradzała go owa podwójna zmarszczka, pojawiająca się nagle niczym błysk noża w miejscu, gdzie nos styka się z brwiami. Myśleli, że Aszraf pasza jest mabhasem. Szpiegiem. A potem zdarzył się ten zamach w Domus Aurea. „Mademoiselle Isabeau Boulart?" Ubrała się przyzwoicie w niebieski sweter i dżinsową spódnicę, na gołe stopy włożyła tenisówki. Bez makijażu wyglądała zaskakują- co młodo, ale też była młoda. Tak czy inaczej, Eduardo zastanawiał się, czy dziewczyna nie podkreśla specjalnie swego wieku. „Nazywam się... - Urwał i ciągnął po namyśle: - Nie musisz wiedzieć, jak się nazywam. - Rozejrzał się po korytarzu. - Gdzie winda?" Uśmiechnęła się. „Tu się wchodzi po schodach". - Kimkolwiek był nieznajomy, z pewnością nie mieszkał w Tunisie. Jedynymi budynkami, o któ- rych wiedziała, że mają windy, były duże hotele i centra handlowe w Nouvelle Ville, te o francuskich nazwach i płóciennych markizach nad oknami od strony ulicy. „No to prowadź". Spojrzeli sobie w oczy. Wskazał schody lekkim ruchem ręki, wcale nie niegrzecznie, po prostu ze zniecierpliwieniem, jak czło- wiek nie przyzwyczajony do tego, że każą mu czekać. Fellahowie 343 „Ty pierwsza" - dodał. Isabeau szła więc przodem aż na piąte piętro. Na pierwszym przestała martwić się myślą, że będzie gapił się na jej tyłek, i skon- centrowała się na wspinaczce. Na każdym zakręcie schodów dzieliła ich bowiem większa odległość. Na następnym półpiętrzu tak go już wyprzedzała, że stracił ją z oczu. „Coś podać?" - zapytała, kiedy dotarł do drzwi, których za sobą nie zamknęła. „Wody" - odpowiedział, a potem milczał przez bite pięć minut. W dole robotnicy żwawo rozwieszali między dwiema latarniami czerwono-zielone chorągiewki i pod okiem znudzonego policjanta z drogówki poprawiali barierki. Miała się tu odbyć uliczna zabawa. Szczególny entuzjazm wywołało zapewnienie Aszrafa paszy, że jedzenie będzie za darmo. Chleba i igrzysk... Eduardo nadal się głowił, co konkretnie zamierza Jego Ekscelencja. „Twoje własne mieszkanie?" „Państwowe. Wynajęte. Kiedyś mieszkałam tu z bratem". „Masz sypialnię?" „Oczywiście". „Pokaż". *** Seks był symboliczny, rzec by można, formalny. Na koniec Eduardo podziękował. Isabeau wzruszyła ramionami, nie ważąc się okazywać politowania. Usiadła na łóżku, gdzie przedtem została lekko rzucona na plecy. Poprawiając dżinsową spódnicę, wygła- dziła ją na nogach mających jego zapach. Wiedziała, co ją czeka. Spodziewała się tego. On ze swej strony ani myślał ceregielić się z prezerwatywą czy zdejmować jej butów. „Co teraz?" - zapytała. „Porozmawiamy. - Po zapięciu rozporka sięgnął po elektronicz- ny notes i otworzył go stuknięciem w okładkę. - Wiem, że zabiłaś Pascala. Dla mnie to już nieistotne. - Przerwał, dając jej sposobność zaprzeczenia, ale ona tylko na niego patrzyła. - Powiesz mi, czemu to zrobiłaś?" 344 Jon Courtenay Grimwood Pokręciła głową. „Nie chciałbyś wiedzieć". „Ale inni wiedzieli? Reszta grupy?" Rozłożyła ręce w geście ni to przeczenia, ni to potwierdzenia. „Więc kiedy zabiłaś Pascala, oni cię kryli - ciągnął Eduardo. - Co w moim mniemaniu o czymś świadczy. - Podobało mu się to zdanie. - Zasztyletowałaś brata w kuchni i poprosiłaś kogoś o po- moc w zaciągnięciu ciała na zewnątrz. Przynajmniej schody się nie pobrudziły - wyjaśnił. - Ale najpierw podmieniłaś noże. Pewnie umyłaś swój w zmywarce do naczyń". Uśmiechnęła się. „Co zrobiłaś z tym pierwszym?" „Nie było żadnego pierwszego. Poza tym, zginął w korytarzu przy chłodni. Pokłuto go później i zrobił to kto inny". „To jak go zabiłaś?" „Udźcem jagnięcym" - odpowiedziała beznamiętnie. Eduardo patrzył na nią, zdziwiony. „Zamarzniętym" - dodała. , Aha... - Rozmyślał nad raportem koronera, zajmującym pół strony zdawkowym sprawozdaniem, w którym ten mimochodem napomknął, że ofiara przypuszczalnie rozbiła sobie głowę podczas upadania na bruk. - Co się stało z tym udźcem?" „Zjedliśmy go. Któregoś dnia po zmianie. Ja, pozostali, nawet egipski kelner, który wyglądał..." Eduardo uniósł rękę i skonsultował się z notesem. „Mam podstawy sądzić, że kelner nie żyje". Pokiwała głową. „Czyli jak mój brat". *** Oczekując na turbini, pierwszy od trzydziestu lat zatrzymu- jący się na Gare du Tunis ekspres z Fezu do al-Iskandarijji i znak kredytu zaufania, jakim Zachód obdarzył nowy reżim, Isabeau wmawiała sobie, że musi być realistką. W życiu wszystko miało swoją cenę, łącznie z wolnością. Nawet jeśli tą ceną miały być dwa niechciane numerki z nieznajomym, to i tak wyszło ją tanio, Fellahowie 345 skoro uniknęła więzienia. Zresztą, mógł jej się trafić gorszy facet, o wiele gorszy. Eduardo po przesłuchaniu pchnął ją znowu na łóżko, wywinął jej spódnicę na biodra i z przepraszającą miną chwycił z dwóch stron jej nowe majtki. Gdy je ściągnął, a potem rozpiął rozporek, kilkoma energicznymi ruchami zmobilizował się do działania i zaczął zdecydowanie w nią wchodzić, szurając po podłodze czubkami butów. , Jestem w ciąży - oznajmiła, czym kompletnie wybiła z rytmu Eduarda. - Wiedziałeś?" Już miał zaprzeczyć, ale że za wszelką cenę chciał uchodzić za dobrze poinformowanego, nie oparł się pokusie i kiwnął gło- wą twierdząco. Pomimo tego usiadł na brzegu łóżka i wbił się w spodnie. Ta czynność sprawiała mu tym mniej problemu, że nigdy nie nosił bielizny. Oszczędzał na proszku do prania. „Co zamierzasz z tym zrobić?" „Z czym?" „Z dzieckiem". „Nie wiem. - Pochyliła się, żeby włożyć majtki. - A co byś proponował?" „Proponuję wczasy. - Eduardo wsadził rękę pod płaszcz i wy- dobył kopertę. - Miałem ci to dać przed samym wyjściem - rzekł z zakłopotaniem. Do środka niestarannie upchano gruby plik osmań- skich dolarów. Dziś już prawie nikt nie używał takich pieniędzy, chyba że na bazarach, choć i tam przeważnie honorowano karty kredytowe. Jedynie najstarsi ludzie obstawali przy chomikowaniu majątku w puszce pod łóżkiem. - Powiedzmy, że to odprawa z Ma- ison Hafsid". Były to przynajmniej banknoty o wysokim nominale. Takich nie miała dotąd w ręce, a w jednym przypadku nawet nie wiedziała, że istnieją. Dla tego mężczyzny jednak, obytego w świecie, stanowiły zapewne drobną sumkę. „Mam dla ciebie jeszcze to" - dodał Eduardo. Zgodnie z obowią- zującym kursem walut ów drugi, mniejszy plik banknotów, tym razem dolarów amerykańskich, był wart dwukrotnie więcej niż wszystkie po- przednie banknoty. Na czarnym rynku może nawet pięciokrotnie. 346 Jon Courtenay Grimwood „Chcesz, żebym wyjechała?" -Dopiero później zrozumiała, że już od początku przeczuwała, jak to się potoczy. *** - Madame DuPuis, proszę zaczekać! Niech pani zaczeka! Bagażowy obejrzał się i zobaczył, jak pewien młody porucznik policji w nowiutkim mundurze maszeruje dziarsko w stronę kobiety, która wchodzi po schodkach do wagonu drugiej klasy. Alexandre spiorunował spojrzeniem starszego bagażowego, który szybko wrócił do swoich spraw. - Madame Isabeau? Kiwnęła głową. Nikt wcześniej nie zwracał się do niej tak uprzejmie. No i nie nazywała się przecież DuPuis. - To dla pani. - Alexandre wręczył jej kopertę. - Od naczel- nika. - Pod przykrywką grzeczności policjant z trudem ukrywał zniecierpliwienie, zmuszony robić za doręczyciela w dniu pogrzebu starego emira. - Dziękuję. - Isabeau uraczyła go swoim najsłodszym uśmie- chem, co natychmiast skruszyło lody. Nie odstręczała jej od męż- czyzn ich gburowatość ani nieprzyjemny zapach, lecz fakt, że to duże dzieci, niewiarygodnie łatwe do manipulowania. - Aha... i przykro mi - rzekł Alexandre. Uniosła brwi. - Jeśli chodzi... - Przestępował z nogi na nogę, jakby słowa nie chciały mu przejść przez gardło. - Jeśli chodzi o pani męża. To była brutalna batalia. Sprawiedliwa, rzecz jasna, ale jednak bru- talna i cieszę się, że już koniec. - Stuknął obcasami i zasalutował elegancko mimo nieeleganckiego wyglądu mocno obgryzionych paznokci. Kiedy już siedziała z walizką wepchniętą za siedzenie i kawą capu- chin podaną z wózka przejeżdżającego peronem, rozerwała skrzydełko otrzymanej koperty i rozejrzała się bacznie. Wagon właściwie świecił pustkami, mimo że był to pierwszy od lat turbini de luxe, jaki tu zawitał. W hali dworcowej panował ścisk, jednakże tłoczyli się tam przeważnie goście z zewnątrz: turyści z krajów niewiernych, mieszkańcy Nefzaoua i Kebili w podróży do rodzin, o których sobie teraz przypomnieli, rolnicy Fellahowie 347 z płaskowyżu Tell, kieszonkowcy. Nieliczni opuszczali miasto, skoro tyle się teraz tutaj działo. Dwadzieścia cztery godziny żałoby po śmierci starego emi- ra i siedem dni uroczystych obchodów na cześć nowego władcy. Isabeau sądziła, że tak być powinno, choć wolała nie roztrząsać w myślach akurat tego tematu. Gdy wytrząsnęła zawartość koperty, po stoliku potoczyły się z brzękiem dwie obrączki. Wypadło też coś na zwykłym metalowym łańcuszku, a także, całkiem bezgłośnie, maleńka broszurka. Gdyby Isabeau z przyzwyczajenia nie zajrzała do koperty, nie zoriento- wałaby się, że jest jeszcze list kondolencyjny. Wyglądało na to, że jej mąż zginął podczas obławy policyjnej w bliżej nieokreślonym miejscu na południe od Garaa Tebourt, ratując życie swego oficera przełożonego. Niezły pomysł. Zapewne każdy mężczyzna, którego by poślubiła, przy pierwszej lepszej okazji wysadziłby w powie- trze wszystkich oficerów i podoficerów razem wziętych, a potem zwiał dnem uedu w kierunku Trypolitanii. Gdyby w ogóle kogoś poślubiła... Zwracali jego obrączkę, policyjne odznaczenia i zdjęcie ślubne, które nosił w portfelu. Isabeau poznała swoją twarz, lecz ciało nale- żało do innej osoby, odrobinę szczuplejszej, niż sama kiedykolwiek była, i nie obdarzonej tak obfitym biustem. A mężczyzna? Każdy mógł nim być. Nowoczesny ślub zrobił na niej wrażenie. Miała na sobie białą suknię, a pan młody - mundur. Kapłan nosił prostą dżelabę i staran- nie przyciętą, bynajmniej nie zmierzwioną brodę. Stali w pomiesz- czeniu obitym ciemną dębową boazerią, a z tyłu na ścianie wisiał portret starego emira. Szkoda, że nie napisano na odwrocie zdjęcia, gdzie właściwie odbyła się ceremonia. Broszurka okazała się książeczką emerytalną, wystawioną na nazwisko madame DuPuis. Na pierwszej stronie u dołu zostało wol- ne miejsce na podpis. Małym druczkiem informowano, że właści- ciel może co miesiąc dokonać wypłaty w każdej filii Imperialnego Banku Osmańskiego albo po wypełnieniu formularza na ostatniej stronie wnioskować, by pieniądze przelewano bezpośrednio na jego konto. 348 Jon Courtenay Grimwood Jeśli chodzi o list kondolencyjny, to składano w nim wyrazy żalu i współczucia z powodu śmierci męża, jak również życzono szczęścia w przyszłości. Podpisem były nieczytelne bazgroły, acz- kolwiek pierwsza litera wyglądała na „A". Fellahowie 349 Rozdział 53 Sobota, 26 marca - No więc? - spytał Raf z łobuzerską miną i urywanym od- dechem. - Co: no więc? Za oknami sypialni Żary, przy bramie pałacu Bardo, zaczynały już zbierać się tłumy. Dolatywały warkliwe pomruki pierwszych samochodów i trzask rozkładania prowizorycznych straganów. Za jakiś czas przyjedzie policja i każe je rozebrać, lecz handel potrwa do nocy, stragany będą na bieżąco odbudowywane. Sprze- dawcy nie przestaną mamić przekąskami, proponować płatków róży z ryżowego papieru, wciskać tanich plastikowych chorągiewek. Na jednym baloniku Raf ujrzał swoją podobiznę. Leżąca obok niego kobieta wyraziła już swoją opinię na ten te- mat. Na ten i na wiele innych. Podczas dyskusji z rodzaju tych, które po latach skłaniają do uśmiechu i są wspominane, nie tak całkiem z ironią, jako otwarte i nieskrępowane rozmowy. A na razie oboje czuli się trochę jak pod obstrzałem. - No mów - naciskała Zara. - O co ci chodzi? - A, sam już nie wiem... - Owinął ręką jej ramiona i wciągnął ją na siebie. - To może tak: no więc... co planujesz na dzisiaj? Zaśmiała się i go pocałowała. Zsunął się w dół łóżka, objął ustami sutek Żary i zaczął go ssać, jakby czerpał z tego pociechę. Przyglądając mu się, widziała tylko czubek głowy i czuła jego niepewność. -Nic ci nie jest? Ponieważ nie odpowiadał, postanowiła się nie ruszać i zamknęła oczy. Do wyjścia została im jeszcze godzina, a jeśli to nie wystarczy, trudno, zakichana uroczystość poczeka. Ta noc była ciężka. Ciężka i szczególna. Całe ciało Żary trzę- sło się z emocji. A Raf? Zaciągnęła go do swojego pokoju, czego przedtem nie zrobiła z żadnym innym mężczyzną, i rozebrała się 350 Jon Courtenay Grimwood przed nim do stringów. Odwaga opuściła ją dopiero na sam koniec. Odesławszy go do łazienki, wyłączyła światło i czmychnęła pod kołdrę. Tymczasem Raf po powrocie pragnął tylko i wyłącznie położyć się w ciemności i rozkoszować się chwilą. Co dla niej okazało się nie do zniesienia. „To niesprawiedliwe" - odezwała się nagle. Przypuszczając, że wie, o co chodzi Żarze, pokiwał głową na znak zgody i zaraz wyłączył zdolność widzenia w nocy. Odtąd wi- dział w pokoju tylko cienie i kontury. „Załatwione". „Nie o tym mówię". Zrozumiał teraz, że Zara ma na myśli to bezproduktywne leżenie po ciemku. Wolałaby porozmawiać. „Muszę ci coś powiedzieć" - zaczął ostrożnie. „Niech zgadnę: nie jestem tą pierwszą. Wydymałeś co do jednej wszystkie moje przyjaciółki i masz trójkę dzieci, przynajmniej o tylu wiesz... Aha, i zależy ci wyłącznie na moich milionach..." „Bądź poważna". „Jestem poważna" - odpowiedziała. Przyciągnęła do siebie Rafa i pocałowała go, a zarazem otoczyła ramionami jego pierś, aż całym ciężarem przydusił jej uwięzioną rękę. Poczuła, że się podniecił. , Jesteś naga". - Palcami prawej dłoni pogłaskał jej pośladki, aby zdobyć pewność, że się nie pomylił. A więc nie wiedział, pomyślała Zara. Kiedy wrócił z łazienki, leżała już szczelnie przykryta kołdrą. Przed kilkoma miesiącami zdarzyła się taka noc, w czasie któ- rej ona mówiła, a Raf słuchał, tyle że już nie pamiętała słów, za to on i owszem. Z drugiej strony, jeśli mu wierzyć, to miał dosłownie wszystko zapisane w pamięci, co niekoniecznie dawało mu nad nią przewagę. „To ważne. - Ujął jej twarz w dłonie. - Dotyczy tego, kim je- stem. Czym jestem. .Jesteś sobą, tyle mi wystarczy". „Niestety, to za mało powiedziane". Fellahowie 351 Okazała zainteresowanie, więc jej wytłumaczył, a w zasadzie nie wytłumaczył, tylko opowiedział bajkę. „Dawno temu - zaczął, głaszcząc ją po policzku - żył na ziemi syn Lilith. - Zakładał, że Zara zna dzieje Lilith, pierwszej żony Adama, matki wampirów i dżinnów. Kobiety wygnanej z Edenu za pieprze- nie się z wężem. - Nie był wcale taki młody, na jakiego wyglądał, bo chociaż jego dni upływały jak twoje, noce często trwały dłużej. Jedna była tak długa, że zanim się obudził, ludzie zbudowali domy i urosły jodły. Ta, która go wcześniej kochała, postarzała się i przestała kochać, ponieważ w jego zdziwionym spojrzeniu, ilekroć' się ocknął z zimnego snu, widziała własne życie. I czuła ciężar starości". Nawet jeśli Zara ze zdziwieniem przysłuchiwała się jego baj- kowej opowieści, powstrzymała się od komentarza. Przypominały jej się historie opowiadane przez Hani. Takie dla małych dzieci, szybko wylatujące z głowy. „Zapadał w ten zimny sen, bo tak najłatwiej mógł uniknąć śmierci. Aż pewnego dnia, kiedy się obudził, Lilith już nie żyła, a jej przyjaciele o nim zapomnieli lub nie martwili się o to, czy uciek- nie. A więc zrobił to, co robią synowie Lilith, czyli przeniósł się do obcego kraju, żeby żyć jako człowiek niezauważenie przez siedem lat. Bo jeśli wampir lub dżinn przeżyje siedem lat nie rozpoznany, stanie się prawdziwym człowiekiem". „Tak właśnie mówiła Hani". „Naprawdę?" „Wszystkim, nie tylko mi. Ona ma taką książkę, taki zbiór le- gend. .. Tam dokładnie piszą, jak syn Lilith może stać się człowie- kiem. Ale jego dzieci będą synami Lilith". „Synami Lilith i córkami Lilith. W moim przypadku nazywa się to korektą linii zarodkowej. Jaki jestem, takie też będą moje dzieci". „A jaki jesteś?" Zamyślił się. „Sam nie wiem - rzekł w końcu. - Słyszę głosy. Widzę w ciem- ności. Mam o trzy żebra więcej z dwóch stron klatki piersiowej. W świetle dnia bolą mnie oczy. I jeszcze ta dobra pamięć, od której idzie zwariować". 352 Jon Courtenay Grimwood „I wszystko to z powodu zachcianek twojej matki?" „Albo emira Moncefa, jednak są gorsze rzeczy. - Poczuł, jak Zara nieruchomieje, i odsunął się nieznacznie, żeby miała więcej miejsca. - Otworzyłem torby... z tajnymi dokumentami - dodał, bo chyba nie zrozumiała. - To tak jakby czytać instrukcję obsługi nowego typu samochodu. Który niekoniecznie sprawdzi się na drodze". „Co cię najbardziej gnębi?" „Nieśmiertelność. A jeśli nie nieśmiertelność, to długowiecz- ność. Jak długo będę żył, tego nie wiem, ale na pewno dłużej niż wynosi norma". „Wiedziałeś o tym, kiedy postanawiałeś się ze mną nie że- nić?" „Częściowo. No, może lepiej niż częściowo - poprawił się, zły na samego siebie. - W dzieciństwie podsłuchałem to, czego mi nie powiedziano. Dość łatwo zakodować w genach wyostrzony słuch, trudniej przewidzieć konsekwencje, gdy samemu słyszy się normalnie, a pacjent leży trzy sale dalej". „Przykro mi". - Zara dotknęła jego twarzy i cofnęła wilgotną dłoń. Wierzyła mu bezgranicznie. „Mnie też". Kiedy później unosił się nad nią w mroku, tak samo jak ona pijany z tęsknoty, schylił się i pocałował ją czule w czoło. Nie wszystko jej wyjawił. Jeśli dobrze rozumiał, nieśmiertelność była przenoszona drogą płciową. W czasie ciąży dokonywał się rozwój nie tylko płodu, ale i matki. Gdy po raz drugi się kochali, zaczęło się wolno, a skończyło z szaloną werwą. Na wstępie Zara wdrapała się na Rafa i siadła mu okrakiem na biodrach z twarzą o cale od jego twarzy. Za oknem miasto zastanawiało się, co przyniesie nowy dzień. Strażnicy czuwali przed bramą Bardo i patrolowali ulice wokół zespołu pałacowego. Raf uzgodnił z major Gide, że ma to być czysta formalność. Zde- cydowali się na nią, bo tego oczekiwano. „Pamiętasz łódź?" - spytała Zara. Jakby mógł zapomnieć. Nadzwyczaj niebieska woda z odcie- niem fioletu. Zapachy tymianku i rozmarynu na ciepłym wietrze, Fellahowie 353 hulającym nad zatoką. Apotem droga powrotna. Hani śpi w kajucie, a Zara przynosi mu butelkę piwa, kiedy on na pokładzie oddaje się melancholii, patrząc, jak płynie czas i płynie ocean. „Którą łódź?" Zara przywarła ustami do jego ust i ugryzła go na tyle mocno, że popłynęła krew. „Tę łódź" - odpowiedziała. Pocałowali się, a następnie Zara wolno i dość niezgrabnie się- gnęła ręką w dół, aby naprowadzić Rafa. Wydawał jej się cieniem na jaśniejszej pościeli, czujną i milczącą zjawą. On natomiast widział ją wyraźnie jak w pełnym świetle dnia: jej drżące usta, oczy szeroko otwarte i wpatrzone w pustkę, nad podziw piękne piersi kołyszące się w takt ruchów bioder. Uniósłszy dłonie, wgłębił się palcami w gorące ciało i pró- bował się nie obrażać, kiedy Zara bezwiednie odsunęła jego ręce i wróciła do swego kołysania. Gdy tak ujeżdżała go w milczeniu, aż zatracił się w rytmie i wzrok mu się zamglił, chwyciła jego dłoń i położyła ją sobie na podbrzuszu, tak aby sięgnął kciukiem między jej nabrzmiałe wargi. „Tak trzymaj... właśnie tak" - powiedziała i zapadła znów w swoją ciemność, wydając z siebie zduszone okrzyki i urywane słowa. Tym razem skupiła się na własnych doznaniach. Złość - chy- ba tylko tak można było określić wzbierające w niej uczucie, gdy przeszły ją dreszcze i raptownie znieruchomiała, przyciskając jego rękę do swego gładkiego łona. Gładkiego dlatego, że nie było na nim włosów. Pewnego razu, trzy dni przed rozprawą sądową ojca oskarżane- go o morderstwo, Zara wszystko Rafowi opisała. Stało się to w nocy w zupełnie innym pałacu, kiedy z płaczem zasnęła, by po obudzeniu się, klęcząc na białej marmurowej posadzce w snopie porannego słońca, zrobić mu dobrze ustami. O czym nigdy słowem nie wspo- mnieli. Opis był krótki i suchy: brak włosów łonowych, małych warg sromowych i żołędzia łechtaczki. Jednakże, jak go wówczas zapewniła, pełne faraońskie obrzezanie byłoby sto razy gorsze. Jeśli wierzyć lekarce w Nowym Jorku (w wieku siedemnastu lat, tydzień po przyjeździe na uniwersytet, Zara zgłosiła się do niej na 354 Jon Courtenay Grimwood badania), nic nie stało na przeszkodzie udanego życia seksualnego. Choć mogło ją kosztować odrobinę więcej wysiłku niż inne kobiety. Zresztą, jak powiedziała lekarka, i tak była w lepszej sytuacji od tych wszystkich dziewczyn, których rany nie znajdują się w ciele, ale w sferze psychiki. Zara nie skorzystała z otrzymanego w prezencie wibratorka. Podobnie jak zestawu małych i średnich szklanych rozwieraczy. Przeczytała artykuł na temat okaleczeń żeńskich narządów płcio- wych, wzięła udział w jednym spotkaniu, na którym nie zabrała głosu, a potem było już tylko pisanie prac z dziedziny prawa. Kiedy mówiąc to leżała po ciemku, wtedy w al-Iskandarijji, Raf nie potrafił wyczytać z jej beznamiętnego tonu, czy uważa swoje zachowanie za przejaw zdrowego rozsądku, czy tchórzostwa... „Moja kolej". - Przetoczył się w łóżku z Zarą, tak iż teraz ona leżała pod spodem, a on między jej nogami. Rozsunął jej szerzej kolana i nieco się cofnął, póki nie wypuściła go z ciasnego wnętrza swojej kobiecości, a potem znowu się wepchnął, patrząc, jak dziew- czyna odchyla głowę w geście zaskoczenia lub uległości. Unosiła i opuszczała dłonie rąk zgiętych w łokciach, porusza- ła palcami niczym nietoperz skrzydłami w mroku. Jakby siedziało w niej jakieś błaganie, które chowała dla siebie. W jej oddechu wyczuł woń białego wina, haszyszu i nikły zapach kaparów. Te same aromaty spijał z jej ust. W końcu objęła go nogami i zaczęła miażdżyć biodrami. Szczytowali równocześnie za sprawą ślepego trafu, który cza- sem przytrafia się tym, co jeszcze siebie dobrze nie znają. I wreszcie zasnęli, złączeni w uścisku ramion. Fellahowie 355 Rozdział 54 Sobota, 26 marca - Zgadnij. - Hani trąciła Murada paszę i ruchem głowy wskazała Zarc i Rafa, którzy pod ścianą trzymali się za ręce. Sześciu gwar- dzistów, starannie wyselekcjonowanych przez major Gide, stało pod przeciwną ścianą udekorowanej alkowy z nieruchomą twarzą. - No zgadnij, co robili... Murad spłonął rumieńcem. - Jak wyglądam? - Hani obróciła się żwawo na marmurowej posadzce, aż jedwabna sukienka podfrunęła do góry niby szata derwisza. Sukienka miała pasować do podkolanówek, lecz dziew- czynka wyraziła protest. Nie jakiś tam zwykły sprzeciw, ale twardy i nieustępliwy. Siedziała goła na krawędzi wanny i ociekała wodą, nie dopuszczając do siebie Donny z ręcznikiem, póki ta nie przestała obstawać przy białych skarpetach. Ciągle wkurzona, że ściągnięto ją z al-Iskandarijji do Tunisu, Donna zagroziła, że sprowadzi Char- tuma, lecz Hani nie ustąpiła. Ostatecznie osiągnęły kompromis: dziewczynka miała ubrać podkolanówki i zapomnieć o czarnych pończochach. - Jak wyglądasz? - Murad rozmyślał nad odpowiedzią. Nosiła białą sukienkę i sznurek czarnych pereł na szyi, z tyłu spięty kla- merką z jaspisu i złota. Z profesjonalnie przekłutych uszu zwisały malusieńkie kolczyki w kształcie łezki. Na nogi włożyła srebrzyste tenisówki. - Staroświecko - rzekł końcu. Uderzyła go, ale nie za mocno, po prostu na tyle, żeby przeszedł mu prąd w ręce. - Poprawna odpowiedź brzmi: jak księżniczka. Czekali blisko wejścia do salonu de comeras, oddzieleni od tłumu elegancką rzeźbioną przegrodą. Gości wpuszczano zgodnie z hierarchią ważności, więc niektórzy, głównie niewierni - szczę- śliwi, że w ogóle się tu dostali - siedzieli już przeszło godzinę, 356 Jon Courtenay Grimwood gdy schodzili się coraz ważniejsi dygnitarze, którym wskazywano miejsca przy stole. Nowy emir z wielką przyjemnością skazał markiza de St Clo- ud na siedzenie w kręgu mało znaczących gości, na tanim krześle. Znacznie bliżej przodu siedzieli, z lekka rozbawieni, Micki Vanhof- fer i Carl senior, wyszykowani jak na wieczór w Las Vegas. Na zewnątrz wzdłuż Rue Jardin Bardo zgromadził się gęsty tłum gapiów, obserwujących powolny przejazd samochodu emira, bugatti coupe" napoleon. Zaraz po zaparkowaniu auto zniknęło w gęstwie jedwabi, gdy z wnętrza wyłonili się niespodziewani pasażerowie: pułkownik wojsk inżynieryjnych ze swoją młodą żoną i dwójką dzieci. Był to jeden ze środków ostrożności, podjętych na rzecz emira przez major Gide, która skwapliwie przyjęła jego propozycję i pozostała szefem ochrony. Prawdziwi aktorzy tego przedstawienia, jakie miało się nieba- wem rozpocząć przed kamerami ekip C3N, TV5 i jeszcze jednej, losowo wybranej stacji, wmaszerowywali do salonu tylnym wej- ściem. - Gotowa? - zapytał Raf Zarę. Skinęła głową, choć nie wydawała się przekonana. Po drugiej stronie wśród widowni znajdowali się Hamza efendi, madame Rabina i brat Żary, którego wytropiła w pustostanie na pe- ryferiach dzielnicy Karmus. Przyrodni brat, tak naprawdę. Nieślubny syn Hamzy. Chłopak wygłuszył swój lokal - niegdyś mieściła się tam hala fabryczna, później nielegalny klub - tekturą i za pomocą pisto- letu natryskowego nadał ścianom kolor zimnej, metalicznej szarości. Zamiast podłogi była ubita ziemia, krucha i wilgotna, na którą wylał więc bez ceregieli, wprost z puszki, płynny plastik. - O czym myślisz? - O Avatarze. Bo widzisz... czy kiedy był młodszy i zabierałam go do domu, postępowałam właściwie, czy może zachowywałam się tylko jak rozpuszczony smarkacz? - No tak, co by było, gdyby... - rzekł Raf z uśmiechem. Zara patrzyła na niego z konsternacją. - Cokolwiek robimy - wyjaśnił - zawsze znalazłby się na to lepszy sposób. Fellahowie 357 - Czy to się odnosi do tego? - Do czego? Do nas czy do tego tutaj? - Szerokim gestem ręki wskazał przegrodę, za którą rozlegało się pokasływanie i szuranie butów. - Do tego i tego - odpowiedziała. W innym świecie Raf może by odpowiedział, że w stosunku do Żary postąpiłby zawsze dokładnie tak samo, łącznie z odtrąceniem jej ręki, przez co trafiła na czołówki gazet, a on niemal stracił życie. Albowiem kochał ją i nic nie dawało mu pewności, że inny bieg wypadków po- zwoliłby mu stanąć w miejscu, w którym stał teraz. Tymczasem Murad odwrócił się i przechwycił jego spojrzenie, więc nie rzekł ani słowa. Patrząc na zegarek, wysłuchał w minisłuchawce wiadomości i kiwnął głową. Trzy, dwa, jeden... Jak na komendę, w salonie rozbrzmiał czyjś śpiewny głos bez akompaniamentu. Maaluf al-Andalusi - muzyka, z której słynęła Ifrikijja. Delikatna i silna, starożytna i niepokojąca. W słowach zawierał się lament po tych, którzy odeszli, i powitanie tych, co przychodzą. Opodal dalszego końca wyciszonej sali Chartum uniósł głowę i wydobył z gardła tak nieziemską nutę, że Hani mrowie przeszło po skórze. Poemat, który odbijał się echem od wysokiego sufitu, ułożył Rumi, wielki mędrzec i piewca sufizmu, lecz intonację opra- cował sam Chartum. Stopniowo, nuta po nucie, przestrzenie między słowami zaczął wypełniać dźwięk arabskiej lutni ud. Po chwili dołączył instrument, który Raf mógłby wziąć za rumuńskie nai, choć musiałoby mieć głębszą barwę niż fletnie, jakie dotąd słyszał. - Czas na nas - szepnęła Hani. - No. Wszyscy czekają. - Zara wiedziała, że to trochę idiotycz- na uwaga, chociaż niestety słuszna: po drugiej stronie przepierzenia pięćset starannie dobranych osób czekało na orędzie nowego emi- ra. W ceremonii rozmyślnie połączono elementy tradycji Zachodu i Afryki Północnej. Z powodów religijnych orędzie powinno zostać wygłoszone w salonie de comeras, na sali ambasadorów, zamiast w meczecie 358 Jon Courtenay Grimwood az-Zajtuna, tam bowiem kobiety i mężczyźni nie mogliby stać razem, a wpuszczenie do sali modłów niewiernych rozsierdziłoby mułłów. Teoretycznie, brodacze nie powinni już robić problemów po tym, jak aresztowany Kaszif popełnił samobójstwo, jednak tym- czasowy raport major Gide przedstawiał rzeczywistość w trochę innych kolorach. Głosy fundamentalistów pozostaną wyciszone tylko przez pewien czas, dopóty onieśmiela ich wstyd za popieranie zdrajcy i szubrawca. - Chodźmy już... - Zara szarpała go za ramię. Kiedy w głosie Chartuma pojawiła się nuta dostojna niczym szum fal na skałach, raptownie urwana i zastąpiona milczeniem, odezwał się Murad: - Nie możemy. -Co? - Po prostu nie możemy. - W jego głosie brzmiał smutek, pięt- no dojrzałości kontrastującej z nerwowym uśmiechem na szczupłej twarzy. Był to chłopiec, który trzymał ojca za rękę na łożu śmierci i który nalegał na uczestnictwo nie tylko w jego pogrzebie, czego od niego oczekiwano, ale też w pogrzebie Kaszifa, gdy ten palnął sobie w łeb. Trzy razy. Jeśli chodzi o lady Maryam, która zaraziła się od emira śmiertelną chorobą, to stanowczo odmówił pójścia na jej pochówek. A to wymagało specyficznej siły. - Wystarczy na nas popatrzeć. Wieku nie określa zwykła liczba lat. Należy również uwzględ- nić doświadczenie i znajomość sztuk przetrwania. Siłę człowiek nabywa w trakcie szkolenia albo samemu wyrabiają w sobie w sy- tuacji bez wyjścia, lecz nic jej tak szybko nie rozwija jak właśnie chęć przeżycia. Murad skinieniem głowy wskazał ukryte tłumy. Potem omiótł spojrzeniem Hani, Zarę i Rafa. Na koniec zerknął w lustro, ukazują- ce mu dwunastoletniego chłopca w obcisłym mundurze ze złotymi, zdobionymi emalią gwiazdkami na wąskiej piersi. - Zobaczcie, co mam na sobie... Nowy mundur Murada, nie różniący się niczym od munduru Rafa, został skrojony na wzór noszonych w Egipcie kurtek dawnych Fellahowie 359 brytyjskich kawalerzystów. Poprzedni emir tak je sobie upodobał, że zostały ustanowione częścią stroju dworskiego. Żaden osmański czy północnoafrykański regiment nie wyruszał na wojnę w takich uniformach, wkładano je wyłącznie na czas uroczystości. - Ja tego nie popieram - stwierdził Murad. - I wy chyba też nie. - Popatrzył ze smutkiem na odbicie Hani. - Nie chcę w tym uczestniczyć. Zrzekam się tytułu emira. - Ściągnął z głowy filcowy tarbusz i skinął na gwardzistę. Przetykana złotą nicią czapka była nabijana u podstawy maleńkimi słodkowodnymi perłami. Przypię- ta z przodu, pyszniła się bezcenna diamentowa egreta, stanowiąca dowód przyjaźni sułtana w Istambule. Gwardzista, który wyciągnął rękę po tarbusz, cofnął się, skar- cony wzrokiem Rafa. - A więc tobie go daję - oświadczył Murad. Raf pokręcił głową. - Nie mój rozmiar. Poza tym należy do ciebie. - Dlaczego? - zapytał chłopiec, na co wszystkie spojrzenia skierowały się na Rafa. Oto pytanie. Wydawało mu się, że całe jego życie było pod- porządkowane dotarciu do tego miejsca, tej alkowy obok salonu de comeras, gdzie zrzucał na dziecko brzemię odpowiedzialności. Gdyby jednak spojrzeć na to z innej perspektywy, to tylko desperac- ko próbował znaleźć właściwie rozwiązanie w sytuacji, gdy takiego rozwiązania nie było. - To trudna sprawa - powiedział. - Naprawdę? - spytała Hani, a gdy pokiwał głową, dodała z westchnieniem: - Żartowałam. Za przepierzeniem głos Chartuma wdarł się w ciszę i uleciał w dal, co ponownie zelektryzowało gości. ,Ja bef, usłyszał Raf w refrenie i zaraz zgubił wątek, zauważywszy, że Murad nadal czeka na odpowiedź. - Uważasz, że to powinienem być ja. - Nie powiedział tego nawet pytającym tonem. Już to przerabiali. Przede wszystkim obaj wątpili, by kraj potrzebował emira, ale nie o to chodziło. Zapobie- żono wojskowemu przewrotowi i nastała nowa epoka: tego dnia ONZ znosił ostatnie sankcje. 360 Jon Courtenay Grimwood Pięćset osób czekało na sali na pojawienie się niepełnoletniego władcy Brikijji. Sto tysięcy wyległo na ulice. Ekipy telewizyjne włó- czyły się po medynie, nagrywając co tylko można, by odsprzedać zdjęcia światowym agencjom informacyjnym. Wśród zaproszonych gości znajdowali się dwaj członkowie niemieckiego cesarskiego rodu, kuzyn Jego Sułtańskiej Mości, prezydent Stanów Zjednoczonych, dwaj pierwsi sekretarze Rosji oraz francuski prince imperial - mimo zamie- szania w niedawny skandal. A wszyscy zebrali się po to, aby nareszcie powitać Ifrikijjc w wielkiej rodzinie narodów. Tej najbardziej swarliwej, kumoterskiej i skorumpowanej grupie interesów. W ciągu ostatnich trzydziestu lat Ifrikijji nie odwiedziło nawet w przybliżeniu tak wielu dygnitarzy. Ba, może nawet nie zawitał tu ani jeden naprawdę dużej miary. Epoka lodowcowa odchodziła do przeszłości, dyplomatyczna izolacja państwa na arenie między- narodowej spokojnie dobiegała końca. Choć cena była wysoka, o czym nie wątpiły osoby stojące w alkowie, aczkolwiek każda inaczej pojmowała jej wielkość. Szczerze mówiąc, właśnie rozmawiali o tym, kto pierwszy powi- nien zapłacić. - Cały kłopot w tym - powiedział Raf, kucnąwszy przed Mu- radem - że twój ojciec nie był moim ojcem. To ich zaintrygowało. - Właśnie, że był - sprzeciwił się chłopiec. - Nie. - Raf pokręcił głową. - Od paru dni wiem o tym. Emir Mon- cef był ojcem jednego z nas. Ale nie drugiego. - Wyciągnął z kieszeni złożoną we czworo kartkę papieru, którą Hani, jak to ona, natychmiast poznała. Wyniki badań genetycznych. - To DNA twojego ojca. - Pokazał Muradowi kolumnę danych. - A to twoje. - Wskazał drugą. - A tutaj jest moje. Jak widzisz, nie ma podobieństwa między wynikami dwóch pierwszych próbek i trzeciej. Moja matka nie była twoją matką, a mój ojciec twoim ojcem. Nie jesteśmy nawet kuzynami. - Nie rozumiem - rzekł Murad ze zmarszczonym czołem. - W takim razie kim jesteś? - Matka powiedziała mi kiedyś, że moim ojcem jest szwedzki turysta. Pewnie tyle samo w tym prawdy, co we wszystkim, o czym mi mówiła. - Fellahowie 361 Chłopiec prawie niedostrzegalnie pokiwał głową, a następnie spojrzał w oczy Rafowi i znów pokiwał głową, lecz tym razem sil- niej, zdecydowanie. - Daj mi wydruk - rozkazał. Raf bez słowa wręczył mu wyniki badań DNA. Chłopiec, zamiast je obejrzeć, przetargał kartkę raz, drugi i trzeci, ostatnim razem już z ledwością. - Jesteś moim kuzynem - oświadczył głosem nie znoszącym sprzeciwu. Aczkolwiek zdradziły go oczy, większe niż zwykle: gościł w nich żal. -1 twoim ochroniarzem - dodał Raf. - Gdybyś go potrzebował. Hani uniosła brwi. - Myślałem, że spodoba ci się życie w Tunisie - powiedział. Mówiąc to, nie zerknął nawet na Murada, ale Hani i tak spojrzała nań z oburzeniem. Miał wrażenie, że pokazałaby mu język, gdyby nie obecność chłopaka. - Możemy też dojeżdżać tu z al-Iskandarijji, jeżeli to wszystkim lepiej odpowiada... Twarz Żary nie wyrażała żadnego uczucia. Za przepierzeniem Chartum pogrążył się w wyczekującym mil- czeniu, a gwardziści rozstawieni po kątach alkowy wyprężyli się, jakby miało im przypaść zadanie przerzucenia siłą Murada i jego świty do salonu. Major Gide też już ewidentnie się niecierpliwiła. Hani, Zara i Raf ruszyli się z miejsca, lecz przystanęli, kiedy Murad uniósł rękę. - Sam tam pójdę - oświadczył. Inaczej to zaplanowano, ina- czej ćwiczono na wielu żmudnych próbach, lecz Murad wyrażał się z twardą stanowczością, zmierzając ku marmurowej przegrodzie. - To mój obowiązek. - A co z nami? - zapytała Hani. - Czego od nas oczekujesz? - Wysoko podniosła czoło, urażona. Gdyby Murad nie miał teraz wyjść na salę na oczach całego świata, pewnie doszłoby do rękoczynów. O czym dobrze wiedział, sądząc po jego minie. To jeszcze dzieci, uprzytomnił sobie Raf. Balansują nad krawę- dzią dojrzałości; zachowują się jak dorośli, bo do tego zmuszają ich wymogi polityki. W innym świecie są może inne rozwiązania i inne, 362 Jon Courtenay Grimwood lepsze systemy, lecz oni znajdowali się tutaj, w Tunisie, w salonie de comeras. Innego świata nie mieli. - No więc? - naciskała Hani. - Pójdziesz ze mną - zgodził się Murad na kompromis. - Przed dwoma stopniami zatrzymasz się, a ja wejdę na górę. Przemyślała to. - Nie. Będę szła za tobą, ale za to wejdę na stopnie. Westchnął. - A my? - zapytała Zara. Hani i Murad popatrzyli po sobie. *** Pierwsi wyszli Raf i Zara. W absolutnej ciszy przechodzili pod nie mającym końca stalaktytowym sklepieniem, zdobionym importowanym motywem skrzydlatych cherubinków. W miejscach gdzie sufit stykał się z mozaikowymi ścianami, biegły kaligrafowane litery. Napis był powtórzeniem al-Fatihy, słów rozbrzmiewających od wieków wśród piasków Afryki Północnej. Przyniosły ze sobą waśnie, postęp naukowy, kawę i zasłony na twarz. Poezję i rozlew krwi. Algebrę, zrozumienie fizycznej budowy ludzkiego ciała i wojnę domową. W przekonaniu Rafa, nie repre- zentowały ani gorszych, ani lepszych wierzeń niż te, które zastąpiły i z którymi rywalizowały. Aczkolwiek kryło się w nich niezaprzeczalne piękno. W imię Boga Miłosiernego, Litościwego... Wciąż panowała cisza. Zara szła ze wzrokiem wbitym przed siebie. Jej rodzice siedzieli z przodu, choć bliżej bocznej ściany. Co z jednej strony miało odzwierciedlać nieprzebraną fortunę ojca, z drugiej zaś - czasem dość podejrzane metody jej pomna- żania. Hamza uśmiechał się z dumą i odrobiną niedowierzania. Zara, przechodząc, nawet go nie zauważyła. Dwa rzędy przed nim Koenig Pasza - Raf nadal myślał o nim: Generał - siedział obok Taufika paszy, którego cień po ściętym wąsie i brodzie z pewnością był manifestacją poglądów. Chedyw i Generał ostentacyjnie się ignorowali, odkąd Jego Wysokość zde- Fellahowie 363 cydował, że obędzie się bez Generała na stanowisku gubernatora al-Iskandarijji. Sugerując, by usiedli koło siebie, Raf miał nadzieję, że wreszcie przełamią lody. Tuż przed nimi w dwóch pierwszych rzędach siedziały osobistości najwyższej rangi. Wolne zostały tylko trzy krzesła z prawej strony; na jednym z nich powinna była usiąść Hani, lecz plan się zmienił. Raf cofnął się, aby przepuścić Zarę. Zaskoczona, zmierzyła go surowym spojrzeniem. W jej oczach dostrzegł łzy. Gdy się zorien- towała, co zobaczył, przybrała gniewną minę. - Znowu coś źle zrobiłem? - zapytał szeptem. - Jak mogłeś tak powiedzieć Muradowi? I kiedy Hani zrozu- mie, że skoro nie jesteś przyrodnim bratem Murada, to nie możesz być również... . - .. .jej wujkiem? - wtrącił. Pokiwała głową z ożywieniem. -Cojej powiesz? Na ustach Rafa błąkał się ledwie widoczny uśmieszek. - Prawdę. - Nachylił się do niej. -1 zobowiążę ją do tajemnicy. - Za sobą usłyszał kroki dwóch osób, dochodzące z miejsca, gdzie przy majestatycznych dwuskrzydłowych drzwiach rozpoczynała się nawa. Choć Hani i Murad znajdowali się jeszcze za progiem. - Jaką prawdę? - Że jestem jej wujkiem - szepnął Raf- ale Murad nie jest moim kuzynem. - Ujął dłoń Żary, która co prawda niechętnie to przyjęła, lecz nie protestowała. Kto poszedł do kogo i z czym, tego Raf nie zdołał się dowiedzieć z tajnych dokumentów. W całej tej pogmatwanej historii występowała na pewno jego matka, emir i Bayer Rochelle, które pracowało nad trans- plantacjami mózgowymi. Podczas operacji chirurgicznej zmarł emir Moncef, a Eugenie de la Croix musiała sobie poradzić z nieżyjącym przywódcą, presją instytucji międzynarodowych, żądających otworzenia laboratoriów, których nie mógł ujrzeć świat, a także z wystraszonym szwedzkim autostopowiczem, mającym zastąpić emira. Nagle wszystko świetnie pasowało. Eugenie de la Croix nie tylko lady Maryam zabroniła widywać się z podstawionym emirem. Także matce Rafa. 364 Jon Courtenay Grimwood Opowiadał o tym szybko i bardzo cicho, świadom zbliżających się kroków. Chartum, który nadal stał przed zgromadzeniem, czujny i milczący, odziany w proste wełniane szaty, przyglądał się Rafowi i Żarze z żywym zainteresowaniem. Pochwyciwszy spojrzenie Rafa, uśmiechnął się i poruszył ręką w geście pozdrowienia. - Eugenie o wszystkim wiedziała? - No pewnie. Kiedy Murad i Hani dotarli w pobliże Micki Vanhoffer, otyła Amerykanka zaniosła się płaczem i tak wyłamywała palce Carla, że i ten o mało się nie rozpłakał. - Pobiorą się - rzekła do siedzącego obok japońskiego amba- sadora, który ochłonął ze zdumienia dopiero wtedy, gdy Carl senior pochylił się nad grubymi kolanami żony, by wyjaśnić, że jeśli do tego w ogóle dojdzie, to dopiero za ładnych parę lat. - Okej? - spytała Hani. Murad kiwnął głową. Słyszała, jak kuzyn nuci coś sobie pod nosem, gdy wchodził na pierwszy marmurowy stopień i na drugi, aż zatrzymał się, żeby wygłosić orędzie. Dopiero po chwili wpadła na to, co właściwie nucił Murad. Emir Murad al-Mansur, władca Ifrikijji i bej Tunisu, nucił melodię z utworu „Revolt into Nakedness", hymnu biedaków z Afryki Północnej. Nowej wersji w wykonaniu Cheba Rai i Rag- ged Republic. Rano udało mu się tego posłuchać w radiu. Fellahowie 365 Podziękowania Pragnę wyrazić podziękowania następującym osobom: Facetowi z zakładu anatomii patologicznej za informacje o roz- kładzie ludzkiego ciała. Hassanowi z Tunisu za to, że zaprowadził mnie na dach bazaru, skąd patrzyłem na Wielki Meczet az-Zajtuna. Azizie i Hafidzie, kucharkom z Maison Arabe w Marrakeszu za to, Że powstrzymywały się od śmiechu, kiedy próbowałem przyrządzić tagine z kurczaka. Anthony'emu Bourdainowi za napisanie najlep- szego informatora o kuchni różnych narodów (plus kilku naprawdę udanych kryminałów). Młodej Jugosłowiance bez majtek w kuchni na lotnisku w Oslo za pouczającą rozmowę o nożach. Także żołnie- rzowi w pociągu niedaleko Palermo, który uparł się, żeby pokazać swoje blizny siedzącemu naprzeciwko pasażerowi z plecakiem. Osobny ukłon należy się jak zwykle przyjaciołom, których spo- tykam w czasie lunchu: Kimowi Newmanowi, Paulowi McAuleyowi, Chinie Mieville 'owi, Johnowi Harrisonowi i Pat Cadigan (najchęt- niej kupiłbym wszystkie ich dzieła w twardej oprawie). Jak zawsze też redakcji „New Scientist", wiadomo za co, Farah Mendlesohn za nagradzanie mnie kolacją, ilekroć kończę rękopis, JJ za zamó- wienie powieści z Aszrafem bejem, Jane Holland za umiejętności redaktorskie, Darrenowi Nashowi za świetny marketing oraz Jess Gulliver za kontakt z recenzentami.