14570

Szczegóły
Tytuł 14570
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

14570 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 14570 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

14570 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

ryszard Sadaj:Ławka pod kasztanem. Opracowanie graficzneWitold Sicmaszkiewic/' RedakcjaJoanna Gromek KorektaUrszulaHorecka ŁamanieIrena Jagocha Fundator nagród w konkursieWydawnictwa Znak BANKBPH^JI Bank, który myślio Tobie Copyright bv Ryszard Sada]ISBN 83-240-0008-9 ZAMÓWIEMA:DZIAŁ HANDLOWY \30-105 KRAKÓW, LL. KOŚCIUSZKI 37 BEZPŁATNAINFOLINIA: 0800-130-082 ZAPRASZAMY TEżDO NASZEJ KSIĘGARNI J / iiiTER-\ETowEj: www. znak. com.pl j^ AKC Ojciecwcześniejniż zwykle wrócił z baru "Zamkowego" i powiedział,że skoro wszystkie góry zostały już zdobyte, trzeba zbudować taką górę,której długo nikt nie będzie mógł pokonać, górę o wiele, wiele wyższaniż najwyższe kopce, Pilsudskiego czy Kościuszki w Krakowie, po prostunajwyższą sztuczną górę na świecie. Mówił, że dzięki tej trudnej dozdobycia górze naszDzików stałby się głośny na całyświat, przyjeżdżalibydo nas alpiniści, którzy zaliczyli najwyższeszczyty Himalajów i teraz niewiedza, co ze sobą zrobić, i tylko marzą,aby ktoś, nie wiadomo jakimcudem, odkrył niezdobytą jeszcze górę, wówczas na nowo odnaleźlibysens życia, który utracili w dniu kiedy Hillary i Tenzing weszli na szczytCzomolungmy, najwyższej naturalnej góry świata. Mówił,że nie bezpowodu wielualpinistów popełniło samobójstwa pozdobyciu Czomolungmy, więc taka nowa góra,niechby nawet isztuczna, ale której wierzchołka nie dotknęła stopa człowieka, stanowiłabywyzwaniedla tychmaniaków wspinaczki i całymitabunami zjeżdżaliby do naszego miasta, a oprócz nich pojawiliby się zwyczajni turyści, żeby zobaczyć najwyższasztucznągórę świata, bo takagóra to jak najpiękniejsza kobieta,nie obmacana jeszcze przez mężczyzn. Mówił, że dla tych alpinistówi turystów trzeba będzie wybudować w Dzikowie hotele, restauracje,sklepy, to wszystko, z czego rodzisię bogactwo. Jak tylko ojciec zaczął opowiadać o sztucznej górze, od razu stałosię dla mnie jasne, że wrócił z baru "Zamkowego" całkiem trzeźwy". Kiedy wymyślał coś wielkiego, niepił, siedział kilkagodzin wbarzei nie pił. Ostatnim razem, gdy wrócił dodomu trzeźwy, to z pomysłem nakombajnziemniaczany, którywybierał ziemniaki prosto z pola i odrazuprzerabiał na frytki. Późniejdwa tygodnie siedział w domu i rysowałprojekt kombajnu. Po skończeniu pracywysiał projekt do Ministerstwa Rolnictwa, a wieczorami znowu zaczął przesiadywać i pić w barze "Zamkowym", zapominając o kombajnie. Matkę podczas trzeźwych dni ojca najbardziej denerwowało to, żebezustannieobliczał, ilezarobi na pomyśle czywynalazku, jaki potemzbuduje dom. Zawsze był to dom z basenem i ogrodem specjalnie dlamnie zaprojektowanymi tak, żebym siedzącna wózku, mógł wjeżdżaći wyjeżdżać z basenui, też siedząc na wózku, bez trudności zrywaćjabłka z drzew. Denerwowało to matkę, gdyż zdawała sobie sprawę,żena jakimkolwiek wynalazku ojca nietylko nic nie zarobimy, ale jeszczestracimy pieniądze. Nie szło jej nawet o dziesiątki drogich arkuszy brystolu, bo na niczym innym ojciec nie chciał kreślić planów. Rozchodziło się przede wszystkim o to, że podczas swych trzeźwych dni ojcieczabraniał matce sprzedawaćwódkę, a z tego Jedynie żyliśmy. Ponadto ojciec, pracując nad wynalazkami, burzył cały porządekdomu. Rysował w nocy, spał zadnia. albo rysował dzień inoc, a potemspał dzień i noc. W czasie pracy co chwilędomagał się kawy, i to nietak zwyczajnie, w szklance, jak zawsze, tylko w dziadkowejporcelanowej filiżance, Jedne) z kilku, które udałosię matce wywieźć z dworuw Rogach. Na filiżankachwymalowane były pasterki i widniały inicjały dziadkowego imienia i nazwiska. Takie same pasterki wymalowanebyły na talerzach schowanychna dnie kredensu, ale ojciec chyba o nichzapomniał, gdyż jadł ze zwykłychtalerzy, kupionych w domu handlowym. Za tochciał jeść wyłącznie kurczaki icielęcinę i nas także dotegonamawiał, twierdząc, że musimy przyzwyczajaćżołądki dożyciaw lepszych warunkach, bo możemy mieć kłopoty, jeśli prosto z ziem niaków przejdziemy na dziczyznę, kawior, białe ryby. W ogóle musimy uważać, gdyż niejest dobrze dać się zaskoczyć bogactwu. Matkaodpowiadała na toze złością, że dobrze będzie. Jeżeli z klusek nieprzejdziemy napokrzywy ibrukiew. Ojciec,zapamiętale pracując i jednocześniesnując plany budowydomu, co kilkadni kazał mi chodzić nad Wisłę i uczyć siępływać,żeby nie okazało się, iż wybudował basen na darmo. Nawet" mu wtedynie przypominałem, że ja chodzićnie potrafię. Nie chciałem, aby goodrywały takie sprawy. Po kilku lub kilkunastu dniach pracy wszystkorobiło się jak dawniej. Ojciec wysyłał projekt do jakiegoś urzędu i szedłdobaruna rynku, gdzie spędzał caływieczór i pół nocy. Do baru"Zamkowego" zawsze chodził po obiedzie, kiedy już siędobrze czułpo wczorajszym. Nigdy wcześniej, gdyż był zdania, że knajpa jest dla ludzi trzeźwych, toznaczy dla tych, którzy wchodzą doniejpotrzeźwemu, a nie dla pijaków zataczających się już od drzwi. Jakośtego nie mogłerAzrozumieć, bo przecieżwidziałem, że czy ktoś wchodził do barutrzeźwy, czy pijany, to wszyscy, z ojcemwłącznie, wychodzili pijani, jakby ziemia falowała impod nogami. Mnie się bardzo podobało, gdy ojciec przesiadywał w domu i rysował, obliczał iopowiadał o naszym wielkim domu z basenem i ogrodem. Chwilami wierzyłem w tendom o ścianach w połowiezeszkła. parterowy, bez żadnych schodów, z basenem, do którego wjeżdżałempo czymś w rodzaju pochylni. Lubiłem wtedywyobrażać sobie, żemamosobnypokój, osobny ustęp z poręczami na wszystkich ścianach, i Jeszcze, boto takżebyło w planach ojca, że mam pieniądze na jakie tylkozechcę buty. Tego wieczoru, gdy ojciec wrócił trzeźwy i zaczął mówićo sztucznej górze,matka zaraz wyjęła butelkęwódki i postawiła na stole. Miała nadzieję, że ojciec wypije, pójdziespać i następnego dnia nic niebędziepamiętał. Lecz w głowie ojcabyła tylko ta góra. Chociaż patrzył na stół, jego spojrzenie ani raz nie zaczepiło o butelkę. Więc matkagłośno nalała wódkido szklankii podałaojcu. On machinalnie wziąłszklankę doręki i matka była już pewna, żetym razem spokój domu. zostanie uratowany. Tymczasem ojciec, zamiast jednym haustemopróżnić szklankę, trzymał ją przed sobą i wyjaśniał, w jaki sposób trzeba górę budować, że wpierw bardzo głębokie fundamenty o podstawiekilkaset metrów na kilkaset, później solidna konstrukcja ze stalowych dwuteowników, w konstrukcję gruz, beton i pręty zbrojeniowe, i takcoraz wyżej, coraz wyżej, jak wieża Babel, a w wyższych partiach góryszalunki, raz gładkie, raz pofałdowane, i to wszystko pod różnymi kątami i z uskokami głębokimi na kilkadziesiąt metrów. Materiałybudowlane dostarczane byłyby na górę umyślnie w tym celu zaprojektowanymidźwigami, natomiast robotnicy nie schodziliby ze zbocza ażdo zakończeniarobót, wtedy dopiero śmigłowce zabrałyby ich z góry,sam szczyt zaś,ostatnie dwieście metrów, byłby uformowany niejakow sposóbnaturalny, betonem wylewanym z samolotów. Ojciec opowiadał, aja i matka znapięciem patrzyliśmy naunoszącą się i opadającą szklankę z wódką, zastanawiając się,kiedy zostanieprzystawiona do ust. Pragnąłem, żeby do tego nie doszło. Sztucznagóra spodobała mi się najbardziej ze wszystkich pomysłów ojca. Pomyślałem, że należy ją zbudować w takimmiejscu, aby nie zasłaniałasłońca w naszym mieście, i jeszcze mi przyszło do głowy, żeby po stężeniubetonu wysypać na zbocze ziemię przemieszaną z nasionamitrawy i różnych krzewów. Kiedy po jakimś czasie góra zarośnie i będzie jakprawdziwa, wtedy nawet kozice i orły mogłyby tam zamieszkać. Wiedziałem, że te mojedodatki do góry przypasują ojcu. W każdym z jego wynalazków była jakaścząstka mojej wyobraźni, tylko ojciec zapominał o tym i wszystko uważał za swoje. Kiedyś pracowałnadnajtańszymi butami na świecie - bo on zawsze przykładał miarę doświata, a nie tylkoPolski czyDzikowa. Wymyśli) buty z masy papierowej, formowane wprostna stopie, podobnie jak szpitalny gips. Lecznie potrafił wymyślić, jak zdejmować takie buty, żeby ich nie zniszczyć. Wówczasja podpowiedziałem,aby to były buty jednorazowegoużytku. Ojciec pochwalił mnie, że czytamw jego myślach. Ojciec,wciąż trzymając szklankę z wódką, opisywał najwyższąsztuczną górę świata. Wódka w szklance chybotała, wylewała się na jego rękę i podłogę, a on tego nie widział i nie czul. Po chwili,zaskoczony,dostrzegł nasze napięte spojrzenia, lecz zrozumiałje inaczej,gdyż znieruchomiał, umilkł na chwilę, po czym rzekł obrażonym tonem, iż mylimy się,biorąc go za człowiekapozbawionego zdrowegorozsądku, bo przecieżdoskonalezdaje sobie sprawę, że i ta góra zostanie kiedyś zdobyta przez alpinistów i od razu trzeba myśleć obudowienastępnej,jeszcze wyższej i trudniejszej do pokonania. W ogóle tobędzie nieustanna walka pomiędzy myślą techniczną aludzką sprawnością, walkadwu wielkich idei: zbudować górę niedo pokonania i pokonać górę niedo zdobycia. Matka ciężko usiadła na krześle i poprosiłaniemalbłagalnie, żebyojciec lepiej napił się, bo ta góranie wiadomo dokąd gozaprowadzi. Ojciec postawił szklankę na stolei zapytał, gdzie jest brystol. Unikającspojrzenia matki, pojechałem do spiżarki, gdzie stały w kącierulonybrystolu. No i zaczęło się. Matka już nawet nie starała się ojcapowstrzymywać. Zarysowane arkusze brystoluwalały się po kuchni i pokoju. Musiałem uważać, aby na nie nie najechać. Moim najważniejszym zadaniem, jak zwykleyrzy takich okazjach,było struganie ołówków. Ojcieclubił ostro zastrugane. Czasami nachodziły go wizje tak szybko, żeledwie nadążałem ze struganiem. W pierwszych dniachojciec obliczył, ile i jakich materiałówpotrzeba na zbudowanie góry. Wychodziło,że miliony ton stali i cementu, setki metrów sześciennych drewna na szalunki. Wielkie liczby fascynowały ojca, ale ja ośmieliłem się zwątpić, czy Polska jest w staniewyprodukować tyle cementu istali. Ojciec odrzekł, że z chwilą rozpoczęciabudowy góryprzemysł materiałów budowlanychbędzie sięmusiał zmobilizować, że budowanie góry staniesię motorem napędowym polskiej gospodarki, że nastąpi wówczas wielki zryw narodowy,gdyż Polacy nie poskąpiąwysiłku, aby staćsię pierwszymi i największymi na świeciew dziedzinie budowy sztucznych gór. Wreszcie ojciec przystąpił do projektowania samej góry. Raz byłapodobna do gruszki, raz do jaja, raz do grzyba, różne kształty wycho. dziły spod ołówka ojca, aż wreszcie puknął się w czoło i stwierdzi, żegóra musi wyglądać jak góra. Po tygodniu obliczeń i rysowania, gdy w nocy po raz kolejny zapukałw okno jakiśniedopitygość, ojciec rozzłościł się i zabronił matceotwierać okno. Powiedział, że nie uchodzi, aby przyszła właścicielkasiecihoteli z widokiem na najwyższą sztuczna górę świata,handlowała wódką jak meliniara. Matka, też rozgniewana, odrzekła, że handlujejak meliniara, bo jest meliniara,skoro w tym domu mężczyzna niepotrafi zarobić nażycie. I wyszła sprzedawać wódkę w sieni. O wiele wcześniej, niż pragnąłem, ojciec zrobił ostateczny projektgóry, taki bardziej malarski,z krzewamina zboczach, kozicami i gniazdem orłów, gdyż, jak przewidziałem, spodobał mu się mój pomysł. Następnie włożył projekt i obliczenia dodużej koperty. Poszedłem z ojcem na pocztę wysłać projekt do jakiejś ważnej instytucji w Warszawie. Byliśmy jużpo obiedzie, więc ojciec prostoz poczty poszedł dobaru "Zamkowego". Patrzyłem z drugiej strony ulicy, jak ojciecwchodzido baru. Widziałem ulatujący przezdrzwi papierosowy dym, słyszałem gwar rozmów. Pragnąłempójść za ojcem, siedzieć z nim przy stole, przyglądaćsię, jak pije, słuchać, o czym opowiada, aletrzy schody, po których wchodziło siędo baru "Zamkowego", byłydla mnie niedo pokonania, jakchyba z początku dla alpinistów najwyższa sztuczna góra świata. Musiałem siedziećdługo naprzeciwko baru, gdyż przyszła po mnie matka. Zauważyła, na czym skupiam spojrzenie, ipowiedziała, żebym sięnie martwił, bo ojciec napewnowymyśli wózek, którym da się jeździćpo schodach. Ale ja dobrzewiedziałem, że jeśli ojciec kiedykolwiekweźmie się za ulepszaniewózków inwalidzkich, to najwyżej po to,abyprzystosować je do wjeżdżania na drzewa. Na schody to żadna sztuka. Niedługo później okazało się, że ojciec wcale nie musiał wymyślaćwózka do jazdy po schodach. Sam doskonale zacząłem sobiez tymradzić. Latem matka zabrała mnie ze szpitala do domu. Po dwóch tygodniach od przyjazdu, wczasie których po kilka godzin dziennie siedziałem na oknie w kuchni, matka wyniosła mnie po razpierwszy narynek,obok drewnianejławki pod kasztanem, gdzie było mnie dobrzewidać znaszego mieszkania. Usadziłamnie w wiklinowym fotelu i obłożyła poduchami, po czym wróciła do domu gotować obiad. Przyglądałemsię miejscom,którychnie mogłem dostrzec z okna, gdy nagleniebo i kasztan przekoziołkowały przeze mnie i znalazłem się na trawie. Leżałem na brzuctu z rozczapierzonymi rękami i nogami, i myślałem, że jestemjak żaba, ta zabita trzepaczką przez Łuskę dozorczynię. Łuska mówiła, że żaby to nie są miastowe zwierzęta i trzeba jezabijać, bo się rozplenia jak chwasty w polu. Długoleżałem i byłemcoraz bardziej przekonany, że jestem jak żaba. Bałem się, że mnie Łuska dozorczyni nie rozpozna i zatłucze trzepaczką. Ale przyszła matka. Posadziła mnie z powrotemw fotelu, obłożyła poduchami i powiedziała, żebymsię nie wiercił jak kukulczypodrzutek, bo mnie zabierze dodomu, a chyba wolę siedzieć na rynku niż w oknie. Nie wolałem, lecznie powiedziałemjej tego. Przez resztę dnia, siedząc na rynku, czekałem, kiedy niebo i kasztanznowu zrobią nade mnąfikołka. Do obiadu nic, poobiedzienic, 11. do wieczora czekałem i nic. Następnegodnia też czekałem, ale fotelani drgnął. Po kilku dniachzrozumiałem, że normalnie -takie są prawa rządzące rynkiem niebo, kasztan i fotel znajdują się nieruchome naswych miejscach. Zrozumiałem, że normalne jest, kiedy siedzę w fotelu, anie leżę na trawiejak rozpłaszczonażaba. Zrozumiałem,że poto, abym znalazł się na trawie, ktośmusiał podejść z tyłu iwywrócićmnie z fotelem. Postanowiłem odszukaćtego kogoś i też go w jakiś sposób wywrócić. Ucieszyłem się, że tak postanowiłem i że ten ktoś nie zna mojegopostanowienia i będzie bardzo zaskoczony. Pomyślałemteż, że nie tytko ten ktoś,aleniktna świecie nie zna mojego postanowienia. Poczułem się bardzo ważny. Do pierwszej komuniiświętej przystąpiłem rok później, niż należało. Zdążyłem wyrosnąć z granatowej marynarki, którą matkakupiła do komuniiwe właściwym czasie, niewiedząc jeszcze,że to moje pierwszeważne spotkanie z Chrystusem zostanie przełożone na inny czas. Zadecydował o tym ojciec Józef z kościoła Dominikanów, gdzie chodziłem na religię. Ojciec Józef pragnął, abym przyjął ciało Chrystusa jako zupełnie zdrowyczłowiek. I święcie wierzył w moje uzdrowienie, twierdząc, że to zależytylko od mojej wiary i modlitwy, bo cóżto dla PanaBoga, który stworzyłcały świat widzialny i niewidzialny, przywrócić władzę sparaliżowanymnogom? Oczywiście pod warunkiem, że się Go oto gorąco prosi. Nie rozumiałem,dlaczego ojcu Józefowi tak bardzo zależało, abymna własnych nogach przystąpił do pierwszej komunii świętej. Sam przecież mówił, żeChrystus jest dla duszy, nie dla ciała. Alemoże chciałdać Panu Bogu pretekst docudownego uzdrowienia? Matka też tego nierozumiała i nawet napisała listdo biskupa zeskargą na ojca Józefa, że nie dopuszcza mnie do komunii. Ale list,nieoczekiwanie, zamiast trafić do biskupa, znalazł się w gazetach. W ten sposób cała Polska dowiedziała się, że ja, taki i taki, z Dzikowa,mam sparaliżowane nogi i z tego powodu księża nie chcą dopuścićmnie dopierwszej komunii świętej. 13. Ojciec Józef po tym liście przyszedł wzburzony do naszego domui powiedział matce, że po niej, dziedziczce z katolickiego domu, niespodziewał się, iż pomoże komunistom w propagandzie antykościelnej. A jemu przede wszystkim zależy na moim uzdrowieniu i dlategoprzełożył komunię. Pan Bóg - powiedział ojciec Józef- chętniej wysłuchuje modlitwy dziecka aniżeli mężczyzny, którym stałbym się poprzystąpieniudo pierwszej komunii. Matka tłumaczyła zdenerwowana, że napisała list tylko do księdzabiskupa i nie wie, skąd sięwziął wgazetach. Ojciec Józef nato, żematka nie tylko listy pisze, ale ponadto wódkę pokątniesprzedaje i rozpijaludzi, a to ciężki grzech. Matka cicho odparła, że grzeszy, abyżyć. OjciecJózef złagodniał idopowiedział, że wszyscy grzeszymy w tymżyciu, gdyby było inaczej, Jezus Chrystus nie musiałby umierać nakrzyżu, ale trzeba starać się odchodzićod grzechów. Ostatecznieojciec Józef przekonał matkę,że nie zaszkodzi, abymrok poczekał zkomunią. A może wyzdrowieję? Przez rok ojciec Józef czekał na moje cudowne uzdrowieniei aż dodnia, w którym przystąpiłem do komunii, był całkowicieprzekonany,że to się stanie. LeczPan Bóg zawiódł ojca Józefa, bardziej jego niżmnie, gdyżja wcalenie byłempewien swego uzdrowienia. Mówiłemsobie, że jeśli Bóg stworzył cały świat, to stworzył też paraliżw moichnogach i nie tylko w moich -w szpitalu widziałem dużo dzieci ze sparaliżowanyminogami i rękami, niektóre w ogóle nie mogły się ruszaći trzeba było je karmić przez rurkę, dopóki nie zostały przeniesionedo umieralni, Myślałem, że jeśli Pan Bóg już coś stworzył, to nie poto, aby niszczyć swoje dzieło, że widocznie w pomyśle na paraliż miałswój cel, może dotyczący mnie osobiście, może całego świata. Choćgdy zastanawiałem się,jaki pożytek mogę mieć ja czy mieszkańcy Dzikowa, czy w ogóle ludzkośćz mojegoparaliżu, wychodziło mi, żeżaden, poza oszczędnością na butach. Więc modląc się do Pana Bogaswoimi słowami,nie zmodlitewnika, gdyżtak mi zalecił ojciecJózef,usprawiedliwiałem Go, że chociaż nie pojmujęjego pomysłów, to wierzę, iż nie są one wynikiem niepanowania nad dziełem stworzenia, 14 tylkokryje się za nimi jakaś konieczność prowadząca do dobra naswszystkich. Ale zarazpo tym mówiłem: mimo wszystko,co ci PanieBoże szkodzi odjąć ode mnie paraliż, ten jeden z tysięcy czymilionówparaliżów, przecież na pewno nie jest tak ważny, żeby jegonieobecność naruszyła nieznane mi prawa świata. Następnie sam siebie z kolei usprawiedliwiałem, że prosząc o odjęcieparaliżu,wiem, że jestemsamolubem, bo niby dlaczego cudowne uzdrowienie miałoby spotkaćwłaśnie mnie, a nie na przykład Maćka ze szpitala, całego sparaliżowanego tak, że jedynie oczami mógł ruszać, lecz te oczy były takieżywei takie silne, że czasami myślałem,iż Maciek mógłby o tychoczachchodzić. Podpowiadałem też Panu Bogu, w jaki sposób sprawiedliwie obdzielić ludzi kalectwem. Skoro już musi być naświecie pewnaliczba ułomnych, to niech ludzie bywają nimi na zmianę, każdy po jednymrokuślepy lub sparaliżowany, a niejeden przez całe życie kaleka, drugi przezcałe życie zdrowy. Przed następnymmajem, w którym powinienemprzystąpićdopierwszej komunii świętej,moje nogi wciąż przypominały nogi szmacianych lalek. Alboz moją wiarą i modlitwą było coś nie tak, albo robienie cudów przez Pana Boga nie było takie łatwe, jak sięwydawałoojcuJózefowi. Najpewniejjednakmoja wiara była nie taka, bo kiedyojciec Józef zapytał,czy zdarzyło mi się, abympo wieczornej modlitwie usypiał przeświadczony, lecz tak nasto procent lub jeszcze mocniej, że rano odejdę odłóżka na własnych nogach, toniemogłem przyznaćsię do takiego uczucia pewności. Wówczas ojciec Józefz niezadowoleniem pokręcił głową i powiedział, że w takim raziemuszę zrobićcoświęcej i poświęcić Bogu to, oczym marzę w skrytości ducha, cojest dla mnie najdroższe. Patrzyłem na ojca Józefa, nie rozumiejąc,czegoon właściwie ode mnie chce, gdyż najdroższe mi były moje nogi,ale nie te podobne do szmacianych gałganów, tylko zdrowe i normalne nogi, na których mógłbym chodzić. W marzeniach nieskończeniewiele razy widziałem i słyszałem siebie, jak idęw butach podbitych blaszkami z przodu i z tylu, jak idę 15. i moje kroki słychać na ulicy, a ludzie rozglądają się zaciekawieni i pytają: kto tak mocno idzie? Więc miałbympoświęcić Bogu to,o co go właśnie proszę? On mito daje, a ja mówię:nie, dziękuję, weź sobie z powrotem? Ojciec Józefpewniepomyślał o tym samym,gdyżzaraz zaproponował, abym w takim razie obiecał Panu Bogu, że po cudownym uleczeniu nóg wstąpiędo klasztoru, niekoniecznie do dominikanów, obojętne, jaki wybioręzakon. Milczałem. Nie mogłem tego obiecać. Tylerazy planowałem, że kiedyzdobędę władzę w nogach, wyruszępiechotą w daleką podróż, donikąd,przed siebie, tylko żeby iść i iść,słuchać swoich krokówi patrzyć, jakobok przesuwają się domy, drzewa, pastwiska. Jak za oknem pociągu, gdy jeździłemdo szpitala. Chodzenie tonajpiękniejsza rzecz na świecie. Nie rozumiałem ludzi, którzy, mającwybór, woleli całymi godzinami siedzieć w barach albo naławkach na rynku, albow pracy przy biurkach. Gdybym mógł pracować,zatrudniłbym się jako listonosz, najlepiej na wsi, a w wolnychchwilach trenowałbym biegi długodystansowe, jak Kusociński czy Zatopek. Więc nie mogłem wyobrazić sobie, że majączdrowe nogi- dokońca życia przemierzałbym kilka tych samych korytarzy klasztornych. Odrzekłemojcu Józefowi, żenie chcę iść do klasztoru. Złość mniewzięła na Pana Boga, żenie potrafi dokonać bezinteresownego uzdrowienia, tak jak bezinteresownie uczynił mnie kaleką. OjciecJózef długomilczał. Zauważyłem, a raczej wyczułem,jakulatuje z niego wiara w moje cudowneuzdrowienie, lecznie z tegopowodu, żeokazałemsię niegodny czycoś podobnego. Po prostu przestał wierzyć w ogóle w cuda. W jednej chwili stał się większym niedowiarkiem niż ja, bo wemnie, póki będę marzył, iż chodzę na własnych nogach, poty kołataćsię będzie myśl o cudownym wyleczeniu. Zrobiło mi się żal ojca Józefa. Pomyślałem, żeubyła mu bardzo ważna częśćwiary. Ale za to miałem już pewność,że tego roku przystąpię dopierwszej komunii świętej. Wieczorem,już w łóżku, po tej rozmowie z ojcem Józefem zastanawiałem się,czy on zdajesobie sprawę,że ja wiem, iż jego wiara zo16 stała nakłutai sporo jej wyleciało. Z jednej strony niechciałem, żebybył tego świadomy, ale z drugiej strony, sam nie wiedzącdlaczego, chciałem. Pomyślałem, że w tym drugim przypadku ojciec Józef byłby w pewiensposób uzależniony ode mnie. i spodobałami się tamyśl, gdyżdotąd to zawsze ja byłem uzależniony od innych, od lekarzy, rodziców,sąsiadów, kolegówze szkoły, nauczycieli i samego ojcaJózefa, którymógł decydowaćo terminiemojej pierwszej komunii świętejTylko że uzależnienie ojca Józefa ode mnie byłoby o wiele głębszeniż moje od innych ludzi. Jeżeli mi ktoś nie poda szczudła, kiedy sięwywrócę, tosam doczołgam się do niego. A ojciec Józefmusiałby bezprzerwyo mniemyśleć i zastanawiać się, czy maprawo dalej nauczaćufności do Boga, skoro sam ją w dużej mierze utracił. 4. Na przystąpieniu do komunii już mi tak nie zależało jak rok wcześniej. Może dlatego, że przestałem liczyć nacud. Ojcuteż stałosięto obojętnez powodu listu matki dobiskupa. A rok wcześniej tak sięprzejął mojąkomunią, że zaczął wymyślać wynalazki. Dla mnieskonstruował szczudła,dzięki którymmogłem klękać i powstawać bezpomocy innych. Dlaksięży wymyślił mechaniczną rękę,która za naciśnięciem guzika podawała hostię do ust. Gdy nie chcieli z tego skorzystać, zrobiłformę do odlewania hostii w kształcie Jezusa Chrystusa nakrzyżu, co miało uzmysławiać znaczenie komunii świętej. Przestraszyłem się, żemiałbym zjeść ciało PanaJezusa jako Pana Jezusa, przezchwilę ażpoczułem smak krwi wustach. Ale z tego pomysłu ojca księża też nie skorzystali. Na opóźnioną o rokkomunię ojciec nie przygotował żadnego wynalazku. Natomiast matkabardzo się cieszyła z tej uroczystości. Przygotowała dużo jedzenia, napiekta ciasta, zaprosiła wuja Alfreda z Radymna, Łuskę dozorczynię idwie inne sąsiadki z naszegodomu. Podłogęwyszorowała ługiem, aż deski zrobiły się prawiebiałe. Lecz tak wyszło, żeani matka, ani ojciec, nie mogłi być w kościele,gdyprzystępowałem do pierwszejkomunii świętej. Dominikanie umyślili,żeby dzień pierwszej komunii połączyć ze świętem robotników, 18 czyli pierwszym maja. Wtedy na biegnące] przez środekrynku ulicyMickiewicza stawiano trybunę dla najważniejszych w mieście urzędników, podktórą przechodzili ludzie z różnych fabryk, biur, chłopiz pegeerów. Ojciec imatka nie mogli być świadkami mojej komunii,gdyż w takie święta, jak 1 Maja czy 22Lipca, milicjanci już z samegorana zawozili moich rodziców doaresztu w komendzie MO, gdzieich trzymali do wieczora. Łuska dozorczyni,która wtedy opiekowałasię mną, tłumaczyła, że milicjanci tak robią, boojciec i matka pochodzą z bogatej, pańskiej rodziny,przed wojną mieszkaliwe dworze i batami zmuszali chłopówdo pracy w polu, a pierwszy maja jest świętemtylko robotników i chłopów, w ogóle ludu pracującego, a nie ich ciemiężycieli. Jakośnie potrafiłem sobie wyobrazić matki z batem w ręku, bijącej chłopów, już prędzej Łuskę,skoro mogła trzepaczką zabijaćżaby napodwórzu. Ponadto w głosie Łuski dozorczyni było coś takiego,jakby żałowała, że to nie ją zamykają w areszcie. Zaś co dotego,żeojcieci matka niesą ludem pracującym, jak rodzice moich kolegówze szkoły, to się zgadzało. I żałowałem, że ojciec nie pracuje w fabryce. Gdyby pracował, mógłbymrazem z nim iść w pochodzie pierwszomajowym, on niósłby mnie na baranai w ręku trzymałbym chorągiewkę albo kolorowy balonik. Wtedy byłbym wsamym środku tylu maszerujących nóg, słyszałbym z bliska kroki,skrzypienie butów,stukotblaszek pod obcasami. To nie to samo co patrzeć na maszerującychludzi z okna. Po jakimś czasie dowiedziałemsię, że Łuska dozorczyni okłamałamnie. Wte sameświęta odwożono do aresztu grubego Berka, Lologołębiarza, Rubensa, głupią Józkę,starego Ulricha i parę innych osób,co doktórych miałem wątpliwości, czy kiedykolwiek byli bogaci i batami bili chłopów. Wreszcie ktoś mi powiedział, że matkę zamykająw areszcie, żeby w dniu pierwszego maja nie sprzedawała wódki, aojca nawszelki wypadek, gdyż przed laty, wypiwszywięcej niż zwykle,przeniósłwieniecspod obelisku żołnierzy radzieckich podpomnikBartosza Głowackiego. Niewielemi towyjaśniło, gdyżnierozumiałemwtedy,co złego może byćw tym, że matka sprzedajewódkę pierwsze19. go maja, skoro sprzedaje je codziennie, a właściwie co noc, ani w tym,że ojciec zaniósł wieniec Bartoszowi, skoro kilka razy w roku inni teżto robią. Przed tym ważnym dla mnie pierwszym maja matka rozmawiałaz dzielnicowym,sierżantem Skrzypkiem, i obiecała, że w święto robotników ichłopów niesprzeda nikomu ani kropli wódki, choćby nawetktoś miał umrzeć, i przypilnuje, by ojciec nie zbliżył się do żadnegopomnika. Dzielnicowy powiedział, że rozumie, co to znaczy, kiedydziecko przystępuje do pierwszej komuniiświętej, bo on to też przeżył, i postara się, żeby ojciec i matka mogliuczestniczyć wraz ze mnąw tymrodzinnym święcie. - Proszę spokojnie przygotowywać siędo komunii, nic złego paninie spotka - zapewnił sierżant Skrzypek, wy chodzącz kilkoma butelkami wódki w teczce. Rano jednak przyjechali i zabrali. Matka awanturowała sięnacałyrynek, zezdenerwowaniapo francusku przeklinała milicjantów, którzytłumaczylisię, że to nie ich wina, żeoni tylko wykonują rozkazy. Ojciec nie rzekł ani słowa, włożyłdo kieszeni butelkę wódki i spokojnie,bez przymuszania, wsiadł do gazika. Przez oknosłyszałem oddalającysię, wraz z krzykami matki, warkot auta. Godzinę później pojawił się sierżant Skrzypek i, gdy zobaczył, żejestem sam w domu, zakląłstraszliwie po polsku i poszedł do Łuskidozorczyni. Leżałem na łóżku, przekonany, że i tym razemnieprzystąpię do komunii. Nawet nie miał mnie kto ubraćdo kościoła. WujAlfrednapisał w liście, że przyjedzie dopiero po południu, gdyż wcześniejmusi przemaszerować w pochodzie pierwszomajowym. Matka głośno czytała list od wuja i orzekła na końcu, że durnaabstynencja doprowadziła wuja do chorobliwego strachu przed czerwonymi, a jeszcze wcześniej prawie do więzienia, a późniejdo fabrykizabawek, gdzie wuj, dyplomowany księgowy, pracował przy produkcjiłyżew. Matka miałapretensje do wuja Alfreda, swego brata, że nie pijewódki i przez to wszystkim wydaje się podejrzany. Tłumaczyła mu wielerazy, że ojciec przede wszystkim wódcezawdzięcza, że niedostał się 20 do więzienia, bo co milicjanci przyjeżdżali po niego, to był kompletniepijany, aż w końcudoszli do wniosku, że ktoś, kto jest wiecznie pijany,nie stanowizagrożeniadla państwasocjalistycznego i dali mu spokój. Matka kpiła zwuja Alfreda, że musi maszerować w pochodzie pierwszomajowym, kiedy ona i ojciec są zawożeni na komendęmilicji, gdzieza darmo dostają śniadanie i obiad ijeszcze ojciec może tam wódkiwypić, ile chce. Lecz wuj Alfred nie potrafił nauczyć się pić. Starał się, sam towidziałem, ale cowypił kieliszek wódki, pochylał się nad zlewem iwymiotował. Matka dawała wujowi spirytusna przypalanym cukrze,spirytus z utartym żółtkiem, rozcieńczony likier, winabiałe, czerwone i domowej roboty,piwo z miodem. Wszystko na nic. Wuj rzygał nawet poczekoladkach z rumem. Cieszyłem się na przyjazd wuja zokazji pierwszej komunii świętej,gdyżzawsze przywoził jakiś prezent i byłem ciekaw, co tymrazem dostanę, Liczyłem, że w takie moje święto to będzie coś wyjątkowego. Lecz gdy zostałem sam w domu, z krzykami matki wuszach, nie chciałem widzieć żadnego prezentu. Wezwana przez dzielnicowego przyszła Łuska dozorczyni ipowiedziała, że wyprawi mnie do kościoła jakwłasna matka. - Przebieramysię - zarządziła i zdjęła ze mnie górę idół pidżamy,tak że zostałem nałóżku nagi. Łuska wydawała sięzaskoczona moją nagością, chwilę przyglądałasię mojemu przyrodzeniu, po czyniorzekła, że kobiety będą ze mniezadowolone. Pod jej spojrzeniem przyrodzenierobiło mi się coraz większe i większe, a Łuska z tegorośnięcia była bardzo zadowolona. - Jeszcze, jeszcze -mówiła ze śmiechem - napręż się. Jesteś prawdziwymmężczyzną. Niech dotknę. Wzięłado ręki i zaczęła ugniatać, masować, bawiła się niby jakimśżywym zwierzątkiem. Jakaś zniewalająca słodycz zaczęła rozchodzićsięwe mnie od podbrzuszai czułem, że zaraz coś w moim ciele wybuchnie. Nie wiedziałem, czy mam oderwać rękę Łuski od mojegoprzyrodzenia, czy lepiej niech bawisię dalej. Chciałem tego ijedno21. cześnie bałem się, gdyż nie miałem pojęcia, co się stanie. A onapochyliła głowę i włożyła moje przyrodzeniedo swoich ust. Zrobiłem sięcałkowiciebezwolny, poczułem gorąco pomiędzy nogami i wreszcieten oczekiwany wybuch. Nie rozumiałem, co się stało, ale wiedziałem, żecoś tak przyjemnego zdarzyło mi się po raz pierwszy w życiu. Gdy ocknąłem się z tejprzyjemności, ujrzałemŁuskę dozorczynię leżącą na łóżku obokmnie,z podkasanąspódnicą, majtkami opuszczonymi na kolana, szczypiącąsię palcami za koniuszek mięsa wystający jej z włosów pomiędzy udami. Po chwili przestała się szczypać i położyła się na mnie, wgniatającsię w mojeprzyrodzenie. Wemnie znowu wybuchło. Po tym wszystkim leżeliśmy nieruchomo na łóżku, a Łuska, zdawało mi się, zaczęła usypiać. Trąciłem ją w bok i zapytałem, czy nie spóźnięsię do kościoła. Wtedy Łuskazerwała się, zaczęła się szamotać,łapać za głowę i krzyczeć,że co ona narobiła, że niech jej Bógwybaczy,po czym uklękła izaczęła się bezgłośniemodlić. Przerwałem jej modlitwę, pytając poraz drugi, czy zdążę do kościoła. Łuska wstała zkolan, spojrzała na mniesurowo i powiedziała: - Nie możesz przystąpić do komunii, gdyż popełniłeś ciężki grzech. -Jakigrzech? zapytałem zdumiony. Łuska wyjaśniła: - Cudzołożyłeś i pożądałeśżony bliźniegoswego. Było już wpół dodziewiątej i bałem się, że tym razem przezŁuskęnie przystąpiędo pierwszej komunii, więc odrzekłem, że jest głupiai nie ma żadnego męża, i lepiej niechmnie szybko ubierze i zaprowadzido kościoła, bo inaczej poskarżę księdzu, co mi zrobiła. Łuska przestraszyła się izaczęła mnie szybko ubierać. W kościele byliśmy punktualnie odziewiątej. W czasie mszy dźwięki orkiestr,które przygrywały do pochodu pierwszomajowego, wpadały do kościoła z taką silą, że chwilamiksiędza niebyłosłychać. W połowie mszy ktoś zamknął drzwi iorkiestry umilkły Żałowałem,że nie ma ojca animatki. Tym bardziej żewszystkomisię udawało. Anirazu się nie wywróciłem, wszędzie zdążałem na czas 22 razem z innymi, nawet jedna kropla wosku nie spadła mi ze świecy naubranie. Tylko pod koniec uroczystości, gdy ojciec Józef zaprosiłrodziców i dzieci naśniadanie do wewnętrznego ogrodu,do którego schodziło się po wąskich, kręconych schodach, wszyscy zapomnieli, że potakich schodach japrzecież nie dam rady zejść na szczudłach. Widziałemprzez drzwi, jak wszyscy siedzą przy długim stole nakrytymbiałymobrusem i jedząkanapki, ciastka, pią lemoniadę. Powiedziałem do siebie, zły na nich, zęby sięudławili tymiciastkami i narazjedenz chłopaków w komunijnym ubraniu rzeczywiście zakrztusilsięjedzeniem. Rodzice zaraz zaczęli go klepać po plecach i mu przeszło. Wówczas zacząłem się zastanawiać, czy czasamiPanBóg, zamiast zdrowych nóg, nie obdarzył mnieczymś innym. I powiedziałem do siebie: niech wszyscy dostaną rozwolnienia. Czekałem w napięciu,czy ktośnie pobiegnie do ustępu, ale nic się niedziało. Byłem coraz bardziejzły. NawetojciecJózef nie zauważał, że mnie nie ma przy stole, i postanowiłem zrobić im cośgorszego niż rozwolnienie. Odłożyłem szczudła i, podpierającsię rękami, zacząłem sięzsuwać pokręconych schodkach. Zsunąłem się na ostatni stopień i nikt mnie nie zauważył, takbyli zajęci rozmowami i jedzeniem. Dopiero gdy zacząłem czołgać siępo białym żwirze, którym wyłożonebyły ścieżki, wpierw usłyszeli mniei zaraz zobaczyli. Gwar w ogrodzie powoli zanikał, ażzrobiłosię zupełnie cicho. Znowu było słychać orkiestrę z pochodu pierwszomajowego. Patrząc nabiałe kamyczki przedoczami, powoli sunąłem w kierunku długiego stołunakrytego białym obrusem. Z daleka musiałemwyglądać jak ogromnyrobak lo to mi chodziło. Nie zważałem na bólw łokciach, na których podpierałem się, ciągnąc resztę ciała. Po chwilizobaczyłem na kamykach czubki czarnych, błyszczących butów, i nagle ktoś mnie uniósł do góry To był ojciec Józef. - Moje dziecko - powiedział ojciec Józef z zaczerwienioną twarzą- myślałem, że cięzabrali do domu. OjciecJózef posadził mnie przy stole. Siedzącemuobok chłopakowiodebrałem napoczęty kawałek tortu i wcisnąłem sobie do ust. - On jest głodny - powiedział ktoś z rodziców. 23. Wówczas wszyscy, [jeden przez drugiego, zaczęli podawać mi naprzemian kanapki, ciasta, szklanki z lemoniadą, Próbowałem po trochę wszystkiego i resztę wyrzucałem na ziemię, lemoniada zmieszanaz jedzeniem lala mi się po brodzie na marynarkę. Pomyślałem, że całkiem niepotrzebnie starałemsię, żeby wosk ze świecy nie pobrudziłmi ubrania. Już nie chciałem jeść ani pić, ale wyobraziłem sobie, żegdyprzestanę,wszyscy odsuną się ode mnie i znowu zostanę sam. I nagleujrzałem naprzeciwko wuja Alfreda. Nie spodziewałem się go, miałprzyjechać dopiero po południu. Wuj Alfred odsunął ode mnie dzieci, ze stołu wziął serwetki i starłnimi resztki jedzeniaz mojej marynarki. Następniena oczach wszystkich dzieci i rodziców, i na oczachojca Józefa, rozpiął teczkę i wyjąłz niej nowiutkie,błyszczące łyżwy z przymocowanymi donich na stałe czarnymibutami, takie łyżwy, jakich używa się do gry whokeja. Przystawiłem buty z łyżwami do stóp,jakbym chciał je nałożyć, lecz zarazwyprostowałem się, gdyż zaskoczyła mnie cisza przystole. Tylko taorkiestra. Po chwili ojciec Józef odprowadził mnie i wuja Alfreda do drzwi kościoła. Żegnającsię, wyjął spod sutanny Pismo Święte i wręczył mi je. - Ta księga cię przekona- powiedział -że cudajednak sięzdarzają. Matka była jedyną osobą wDzikowie, któraznała bardzo dobrzejęzvk francuski, i gdy do Ratusza przyjeżdżały zagraniczne delegacje,często proszono ją, aby tłumaczyłarozmowy urzędników. Wtedy w Ratuszu zapominano, że matka pokątnie handluje alkoholem. Za którymś razem, gdy poproszono ją o pomoc wrozmowie z Francuzami,matka odmówiła, dodając,że nie przetłumaczy więcej ani słowa, dopóki ja niedostanę obiecywanego od lat wózka inwalidzkiego. Tobyłajakaś ważnadelegacja, gdyżdzielnicowySkrzypek przyszedł późniejdo naszego domu i przekonywał matkę, żebyzgodziła się tłumaczyćrozmowy, bo będzie musiał sporządzić wniosek do kolegium za nielegalny handel wódką. Panie Skrzypek odrzekła nato matka wczoraj uderzyłam sięw głowę i zapomniałamfrancuskiego. Trzy dni późniejna nasze podwórze przyjechałakaretka zeszpitalarehabilitacyjnego. Kierowca wyniósł z karetki wózekinwalidzki na czterech kółkach, dwu większych i dwu mniejszych. Matka natychmiastprzypomniała sobie wszystkiefrancuskie słówka. Wózek wydał mi się wspaniałą maszyną. To był pierwszy taki wózek na rynku w Dzikowie. Gdy kierowca karetkiwyniósł go na podwórze, zaraz zeszli się sąsiedzi z najbliższych domów. Z zaciekawieniem 25. patrzyli, jak ojciec usadza mnie w wózku. Niektórzy nawet zaczęli bićbrawo. Naprawdę cieszyli się, a co dopiero ja. Wózek dawał mi dużo,dużowięcej wolności aniżeli szczudła czy plecy ojca, na których docierałem najdalej do kościoła. Tylkoze w momencie, w którym usadowiłemsię na wózku, wszystkim dokoła zgasły twarze, jakby stało sięcośbardzo złego. Odniosłemwrażenie, żeprzestali się radowaćz mojego wózka, a zaczęli się nademną litować. Spoglądali na mnietak,jakbym miał nogi nie bezwładne, aleucięte, albo ucięte dodatkowoi ręce. Do szczudeł dzikowianie byliprzyzwyczajeni, bo parę osóbw mieście ichużywało. Prawdziwy wózek inwalidzki, taki jak pokazująna zdjęciachze szpitali, miałem ja pierwszy. Dlatego, siedząc na wózku, stałem się w ich oczach jeszcze większym kaleką. Nie rozumiałemwówczas tego, gdyż mogłembez większych trudności poruszać się doprzodu, do tylu, wlewo i w prawo, jak chciałem, niemal tak jak na własnych nogach. Zademonstrowałem swoje nowemożliwości, jeżdżącpo podwórzu, lecz wszyscyoni,także matka iojciec, mieli zgaszonetwarze. Po chwili ojciec, podotykawszy różnychczęści wózka, orzekł: Bardzo prymitywnakonstrukcja. Sąsiedzi natychmiast to potwierdzili, a niektórzy byli zdania, żetakiego pojazdu to nawet zdrowyczłowiek powinien unikać, a codopierochory. Jednak mojej radościnicnie mogło przyćmić. Naglewybrukowaneśliską kostką podwórze, które naszczudłach przemierzałem z trudnością, stało się dla mnie za ciasne. Potrzebowałem przestrzeni, pragnąłem znaleźć się pośrodku ogromnego placu lub na szosie daleko zamiastem. Wyjechałem narynek. Wszyscy zebrani na podwórzu ruszyli za mną, jakby spodziewali się jakiejśkatastrofy. Jazda wydała misięprosta, wystarczyło rękami napędzać kółka, a przy skrętach wyhamowywać jednoz kół. Nie wiedziałem jeszcze, że zjazd z chodnika naulicę, przez krawężnik, to jest coś, co trzeba przećwiczyć. I wylądowałem twarzą naasfalcie. Krew pociekłami z czoła i z nosa. Ale nie zabolało mnie to w ogóle. Zabolały i przeraziłyczyjeś słowna: - Lepiej zabrać mu ten wózek, bo się jeszczezabije. 26 W nocy ze strachu,że mi zabiorą wózek, nie mogłem spać. Byłyimieniny Józefa, co chwilęktoś pukał do oknai kupował od matkiwódkę. Kiedyś matkaopowiadała wujowi Alfredowi,że czasami tylkojeden człowiek przychodzi w nocy, a czasami, nawet jak nie ma popularnych imienin, wogóle oka nie zmruży, bo przychodzą jeden po drugim, jak gdyby od następnego dnia wódki miało nie być. Zdaniemmatki, w takie pijackie dni w powietrzu wisiało coś złowrogiego, więcprawdziwy mężczyzna musiał albo się napić, albo kogośzabić. Mówiła, że wtedy się boi. Dla mnie złowroga była ta pierwszanoc z wózkiem obok łóżka. Cały czas pamiętałem słowa: lepiej zabrać mu tenwózek, bo się jeszcze zabije. Nie spuszczałem oka z wózka. Rano obudziłem się przerażony, alewózek stałna swoim miejscu. Nie wiedziałem,czy po wczorajszym upadkumatka pozwolimiwsiąść na wózek, lecz - gdy zjadłem śniadanie - sama zaproponowała,żebym pojeździł sobie popodwórzu, tylko anikroku dalej. Bardzo misię spodobało to: ani kroku dalej. Do obiadu jeździłem po podwórzu, między śmietnikiem, komórkami na węgiel a ogródkiem Łuskidozorczyni. Po obiedzie, któryzjadłem,nie zsiadając z wózka, ojciec poszedł do baru"Zamkowego",a matkado sklepu monopolowego po nowy zapaswódki na noc. Zaraz znalazłem się na chodniku przed domem i szybko, żeby mnienikt nie zatrzymał, pojechałem pod pomnik Bartosza Głowackiego. Zatrzymałem sięprzysamym postumencie. Pierwszy raz byłem tak blisko Bartosza, choćstał sto metrów od naszego domu. Z bliskawydał mi się niższy, niż myślałem. Spod pomnika,ostrożnie pokonująckrawężniki, przejechałemna drugą stronę ulicy Mickiewicza. Całasztuka z krawężnikami polegała na tym, żeby przed zjechaniemłub wjechaniem dwa koła ustawićw jednakowej odległości od krawężnika ipchnąć je z jednakową silą. Skierowałemsię w stronę zamku, który dawniej należał do hrabiówTarnowskich, a terazmieściło się wnim technikum rolnicze. Wiedziałem, że jest, ale widziałem go tylkona pocztówce. Zamek, a właściwie pałac,na który wszyscy w Dzikowie mówili zamek, choć niebyło tam murów obronnych ani nic takiego, co mogłoby 27. służyć obronie, jeśli nie liczyć zakratowanych okien na parterze, wyglądał o wiele brzydziej niż na pocztówkach. Z brudnego budynkuw wielu miejscach odpadał tynk, awokół pełno bvlo śmieci. Bardziejinteresujący wydał mi się park, gęsto zarośniętykrzewami i drzewami,jakich nie widziałem wklasztornym ogrodzie ani w żadnym z ogrodów szpitalnych. Skręciłem na dróżkę prowadzącą w dół parku. Źlesię jechało, przeszkadzały korzenie wystające z ziemi i gałęziekrzaków, które wczepiały się wszprychy kół. Ale tomi się podobało, gdyżmiałem wrażenie, że jestem w dzikim, mało uczęszczanym miejscu,a dotąd rzadkobywałem tam, gdzienie było ludzi. W pewnej chwili skończyły się drzewa i krzaki, a przede mną wyrosła niewielka, lecz stroma górka, która ciągnęłasię daleko w jednąidrugą stronę. Domyśliłem się, że to wał przeciwpowodziowy. Z trudem, drogądlakrów, wjechałem na wal. Ujrzałem ogromną, wolnopłynącą Wisłę. Zjechałem na sam brzeg rzeki. Poczułem ogromnąmoc wielkiej wody. Pomyślałem, że nic nie mogłoby zatrzymać Wisły Ze spokojem, lecz bezlitośnie zmiotłaby wszystko,co stanęłobyna jejdrodze,zmiotłaby i zagarnęła w siebie, nie zostawiając śladu. To była sitadobregoolbrzyma, z którym człowiek chętnie by się zaprzyjaźnił, żeby nie bać się nikogona świecie. Zapragnąłem dotknąćwody, przekonać się, że jest taka,jakmyślę, łagodna, ciepła,i żetawoda mnie chce. Później opowiadano, że todzielnicowy Skrzypek uratował mi życie. Skrzypek, gdy tylko miał czas wolnyod służby, chodziłnadWisłęłowić ryby. Ale nie lubiłjeść ryb i rozdawał je ludziom. Tamtegodnia,kiedypo razpierwszy udałem się wózkiem na dłuższą wyprawę. Skrzypek siedział nad Wisłą poniżej zamku i widział mnie już od chwili,gdy wjechałem na wał przeciwpowodziowy. Gdy w kilka dni pomojej niefortunnejkąpieli w rzece sierżant Skrzypek usiadł na rynku, na ławce pod kasztanem, żeby zjeść drugie śniadanie, którenosił w kaburze pistoletu, matka zerwała w ogródku Łuski dozorczyni kilka kwiatów i kazała mi je zanieść dzielnicowemu. Podziękuj za uratowanie życia - nakazała. 28 Lubiłem Skrzypka. Był narynku jak anioł stróż, tylko taki dziwnyanioł, bo z jednej strony wszyscy się go bali i klęli na niego,gdy niesłyszał, a z drugiej strony wszyscyprosili go o pomoc,kiedy stało sięcoś złego. Czasami dzielnicowy miał taką minę, jakby nie mógł zrozumieć, o co ludziom chodzi, zwłaszcza awanturującym się na rynku pijakom,którzy obrywalipałką. Zawiozłem mu kwiaty,ale nie rzekłem ani słowa. Wcale nie uważałem, żeuratował mi życie. Skrzypek,zaskoczony, wziął odemnie kwiaty, jakby to była bomba zegarowa, Przez chwilę nie wiedział, co z nimizrobić, ażpołożył je na ławce i znowu zaczął jeść. Gdy odjeżdżałem,powiedział: Nikomu nie zdradziłem, że sam wjechałeś dorzeki. Kwiaty z ogródka Łuski przez kilka dni leżały na ławce pod kasztanem, aż uschłyi wyrzuciłem je na trawę. Chłopaki w szkole w czasie przerw robili na boisku szkolnym zawody, kto dalej pchnie mnie na wózku. Dziewczyny też próbowały,aleszybko im się znudziło. Najmocniejpchał Jura, który grał wszkolnejdrużynie koszykówki - jechałem za połowę boiska. Którejś przerwytazabawa spodobała się Kunickiemn zsiódmej klasy. Ojciec Kunickiegopracował w browarze,miał dwa siwe perszerony i wóz-platrormę. Kunicki pomagał ojcu rozwozić po mieście beczki z piwem, a zimąwozililód z Wisły do browaru. Sam sobie nie zdawałsprawy, jakaprzy tejpracy wyrobił sobie silę, bo jakrozpędził wózek, na którym siedziałem,i )ak mnie pchnął, to przejechałem przez całe boisko i wylądowałemna krzaku bzu rosnącym przy ogrodzeniu. Wózek zaczepiło wystające z ziemi korzenie bzu, mnie wyrzuciłodo góryi zawisłem nagałęziach niby zawleczona przez wiatr szmata. Boisko w jednejchwili opustoszało. Po dzwonku na lekcjeprzyszli nauczyciele z drabinami i ściągnęli mniez bzu. Nic mi sięniestało, tylko podrapałem twarzi ręce. Bólu wnogach, choćbym miał przebitena wylot, i tak bymnie czuł. Nauczyciele pytali, wjaki sposób znalazłem sięna krzaku, kto mnie tam wrzucił,lecz nie powiedziałem. Gdy mnie odwieźli doklasy,usiadłem w ławce i narobiłem w gacie. Zaczęło tak śmierdzieć, że wszyscyuczniowie,zasłaniając nosy ręka30 mi, wyszli z klasy Marcinkowska, nauczycielka od polskiego, staław otwartych drzwiach inie wiedziała, co robić. Jawiedziałem. Wypierałem z siebie, ile mogłem, i żałowałem, że nie mam więcej, tak, żebywystarczyło na zasranie całejszkoły z boiskiem szkolnym ikrzakamibzu włącznie. Marzył mi się potop. Po chwilidobiegł mnie z korytarzadudniący głos Mazurka, który prowadził lekcje gimnastyki: - No to co, że się zesral? Każdy ma do tego prawo. Mazurek wszedł doklasy; tuknął, że się wygłupiam jak przedszkolak, i zawiózł mnie na boisko szkolne, gdzie całego, w ubraniu, zlałwodą z gumowego węża, który służył woźnemu do podlewaniaogródka. Końcówkę wężawłożył zapas spodni,z przodu i z tyłu,aż całysmród ze mnie spłynął. Następnego dnia rano ojciec, gdy usłyszałodmatki, co stało się w szkole, powiedział: -To jakbyś przeszedł prawdziwy chrzest. I wtedy przypomniałem sobie o Piśmie Świętym, które dostałemod ojca Józefa. Przed wakacjami matka powiedziała do ojca, że dziecko, czyli ja,potrzebuje świeżego powietrza i trzeba z nim wyjechać na wieś, aleona nie może pojechać, bo musi na nas pracować. Miała już upatrzoną wieś niedaleko Dzikowa, gdzie u chłopa można było tanio wynająćpokój. Ojciec nie zgodził się wyjechać. - Przede wszystkim - rzekł - nie będę z nikim dzielił sracza. Nie poto przebudowałem topożydowskiemieszkanie i nielegalnie podłączyłem się do miejskiej kanalizacji, żebym teraz musiał gdzieś jechać i wąchać obce, chłopskie gówna. Matka nicna to nie odpowiedziała. Kilka tygodnipóźniej oznajmiła ojcu, że sprawawąchania przezniego obcychgówien jest rozwiązana, gdyż kupiła chałupę ze stodołą iogrodemw Liszkach pod Sandomierzem. - Kupiłaś dom? - ojciecbył zaskoczony. - Chałupę doremontu, stodołę i dwad