Urban J. - Wszystkie nasze ciemne sprawy
Szczegóły |
Tytuł |
Urban J. - Wszystkie nasze ciemne sprawy |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Urban J. - Wszystkie nasze ciemne sprawy PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Urban J. - Wszystkie nasze ciemne sprawy PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Urban J. - Wszystkie nasze ciemne sprawy - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
Wszystkie nasze ciemne sprawy
Grzechy chodzą po ludziach
Jerzy Urban
Spis treści
Wszystkie nasze ciemne sprawy
Biuro
Kupon
Na służbie
Goła
Sceneria romansów
Z soboty na poniedziałek
Lekarz zagapiony
Pod karetą
Pociąg I
Pusty ekran
Miraż
Jasne plamy
Poker
Ulica Leona Ż.
Warkocz
Święty
Wójcik
Mąż aktorki
Pretendentka
Dyzma
Prorok ze spółdzielczych bloków
Czekolada
Doktor Karol N.
Strona 3
Recydywa
Ład moralny
Grzybek
Sprawiedliwość
Walizka
Prawo i władza
Do końca życia
Dwa żywioły
Strach I
Rodzaj randki
Ucieczka
Koleina
Egzamin
Okulary
Pożar
Urok miłości
Umowa
Sufit
Pociąg II
Dom I
To załóż się pan
Taksówkarz
Okazja
Wedle potrzeb
Kula
Pokłosie romansu
Cukier krzepi
Strach II
Zaproszenie do ambulansu
Julia W.
Pomoc domowa
Strona 4
Wcielenia
Odrzutowce
Mamusia mnie sprzedała
Taki syn
Powieść
Temat
Wypadek
Pistolet
Trochę nieporozumień
Ból zęba
Pieniądze na „Trabanta”
Kangur
Biurko
Ten od słoni
Futro z oposów
Żona malarza
Krewetki
Łańcuch
Love story
1 + 1 = 0
List
Przyjaźń
Szczotki do zębów
Obrazek rodzinny
Gdyby nawet
Salomonowa sprawa
Dom II
Grzechy chodzą po ludziach
Wstęp
Wstyd
„Palenie wzbronione”
Strona 5
Zaświadczenie
Sielska miłość
Dzieje pary spodni
Anioł
Zbrodnia przez kalkę
Kaszląca i słaba
Nie bij jej
List gończy
Pod ryzyką
Najpiękniejsza we wsi
Testament Jaśnie Cioci
Sprawa z aniołkiem w roli głównej
Kawałek Ameryki
Już niedługo pożyjecie
Lochy Gniewowa
Zabawa
Interesant
Transakcja
W rodzinie
Pierścionek
Norki
Rzetelność oszusta
Człowiek na wagę złota
Wspólna łazienka
Za co biją poetów?
Trochę codzienności
Ściana
Ojcowie i konwenanse
Kanikuła
Dobroć
Młoda siła z księgowości
Strona 6
Wszystkie chwyty dozwolone
Milion
Sylwetka
Zegarmistrz
Pogłoski
Winiak mieszany
W górach
Ofiara napadu
Zmartwychwstanie
Romans wędliniarski
Zjedz zupkę
Drzwi
Historia przez duże „W”
Kark
Wiara
Porwanie
Trzy panie W.
Magazyn manekinów
Motyw zbrodni
Nowy obywatel
Auto
Równouprawnienie
Zabawa tu głuchy telefon
Amerykanin w domu
Kolorowe fotografie
Spisek
Kadrowiec
Gra tu łapki
Opowieść rewolwerowa
Kompleks zastępcy
Koszula
Strona 7
Aria na głos męski
Anons
Prawda i nieprawda
Ciężka sprawa
Rodzice
Prawo i życie
Atrapa
Walizki
Cień drogisty
Piramidy
Parasol na surowo
Siostra
Przygoda z rogu ulicy
Strona 8
[1]
Wszystkie nasze ciemne sprawy
Strona 9
Biuro
Sprawy rozgrywające się wewnątrz owych wielopiętrowych biurowców ze szkła
i aluminium rzadko wydostają się na zewnątrz, ta jednakże poruszyła nie tylko
kilkaset osób siedzących za biurkami w 183 pokojach. Sensacji nie udało się
zamknąć w obrębie murów, gdyż wypadła na ulicę. We wtorek 6 marca 1973 roku,
o godzinie 12 min. 28, z okna dziewiątego piętra wyskoczyła na bruk i poniosła
śmierć na miejscu 43-letnia Jadwiga K., zaszeregowana w stopniu starszego
inspektora z pensją 3800, wykształcenie wyższe ekonomiczne, matka 19-letniego
studenta, żona 47-letniego naczelnika wydziału w centralnym urzędzie, wedle
dokumentacji lekarza zakładowego cierpiąca tylko na wątrobę, współposiadaczka
nowoczesnego mieszkania o przeciętnym standardzie - i to byłoby na razie
wszystko o denatce.
W pokoju, który opuściła przez okno, oprócz niej pracują trzy osoby. Wszystkie
były obecne w tragicznej chwili. Wypadek trzeba było niestety wykluczyć, bo przed
śmiercią Jadwiga K. ogłosiła, że ma tego wszystkiego dosyć i nim skoczyła -
uklękła na parapecie. Zabójstwo - rzecz jasna - wykluczone także. Pani, która przez
prawie 5 lat siedem i pół godziny dziennie, w soboty zaś cztery i pół godziny,
twarzą w twarz siedziała ze zmarłą, powiedziała reporterowi w pierwszym
odruchu, jeszcze bez głębszego zastanowienia: „Wszystko przez te przeklęte okna”.
Budynek projektowany był jako klimatyzowany. Okna nie otwierały się.
Klimatyzacja jednak nawalała i trzeba było okna przerabiać. Oczywista, że gdyby
nie to - skok z okna w ogóle byłby niemożliwy.
Okno przez całe lato było w tym pokoju przedmiotem swarów. Jadwiga K. i pani
z naprzeciwka nie lubiły przeciągów, a pan i pani, których biurka ustawione były
obok (tak że wszystkie cztery tworzyły jeden prostokąt), woleli powietrze niż
duchotę. Kwestia ta odżywała codziennie, latami. Dzień za dniem: otwarcie okna,
protesty, zamknięcie, otwarcie, obraza lub awantura. Ze sprawą okna łączyły się
spory o palenie papierosów.
Gdy Jadwiga K. zrobiła to, co zrobiła, nie była wtedy zupełnie przytomna, ale
zamroczona i poirytowana zarazem. Godzinę wcześniej zaczęła płakać i wyszła do
toalety zabierając ze sobą słoiczek „elenium”. Musiała zażyć - wykazała sekcja -
około 10 sztuk. Za powrotem do pokoju dalej płakała, mdliło ją, dostała zawrotu
głowy. Położono ją na czterech krzesłach, wszystkich czterech, jakie stały
w pokoju. Szlochała, szlochała, okno było otwarte, podeszła doń, myśleli, że musi
zaczerpnąć powietrza, powiedziała, że ma wszystkiego dosyć i nim kto zdążył się
zorientować...
Dyrekcja twierdzi, że sprawa jest niezrozumiała. Do Jadwigi K. nie miano żadnych
Strona 10
zastrzeżeń. Pracowała spokojnie, awansowała o czasie, premię otrzymywała
regulaminową, nie było żadnych konfliktów. Głównemu Specjaliście zwrócono
uwagę, że zachował się niewłaściwie, ale dyrekcja nie widzi podstaw, aby dać mu
choćby naganę. To bardzo dobry fachowiec, lubiany przez personel, jako
przełożony uprzejmy i zawsze na miejscu, Jadwiga K. rozpłakała się i poszła do
toalety łykać „elenium” właśnie po wizycie w pokoju Głównego Specjalisty,
usytuowanego w hierarchii ponad kierownikiem działu - przełożonym zmarłej. Inni
szefowie tak wysokiego szczebla wzywają podwładnych do siebie, ale Główny
Specjalista, inż. Z., jest bardzo bezpośredni, poza tym młody, żywy, potrzebuje
ruchu. Sam przychodzi. Nie miał on sprawy do Jadwigi K. Odezwał się do niej
tylko towarzysko.
Inżynier Z. ma 28 lat, a nie wygląda nawet na tyle, ubrany jest tak modnie, aż razi,
samochód posiada żółty, zachodni, sportowy, bardzo głośny i drogi. Bierze 6700 na
rękę, a ma jeszcze drugą posadę, i ciągle jeździ za granicę. Inżyniera Z. lubią młode
panienki: sekretarki, maszynistki, kreślarki i taki tam personel. Jadwiga K. nie
znosiła go.
Wychodząc już z pokoju Główny Specjalista powiedział pod adresem przyszłej
denatki: „O, pani Jadwiga kupiła sobie perukę! A głowa się w tym nie poci?” Po
jego wyjściu Jadwiga K. wyraziła się: „gówniarz”, powiedziała też „jak mu nie
wstyd”, poczęła płakać, potem wyjęła „elenium” i wybiegła do toalety.
Dyrekcja informuje: ze względu na tragiczne skutki incydentu nie tylko zwrócono
uwagę inżynierowi Z., ale także cały personel kierowniczy pouczono, że ponieważ
ludzie są przepracowani, nerwowi, jakiekolwiek uwagi prywatne w stosunku do
personelu, szczególnie uwagi uszczypliwe - są absolutnie zakazane. Nie wolno
mącić atmosfery pracy. Przewodniczący rady zakładowej zgłosił wniosek, żeby
wydać zarządzenie dyrekcji zakazujące w ogóle prowadzenia w biurze prywatnych
rozmów, ale naczelny sprzeciwił się. Nie należy - mówił - wydawać dyspozycji
nierealnych. „Chodzi o to, żeby z naszej strony była jakaś reakcja” - upierał się
przewodniczący, ale jego pomysł nie znalazł niczyjego uznania.
Jadwiga K. pracowała w dziale analiz ekonomicznych, powierzano jej prace
pomocnicze. Przygotowywała materiały, które opracowywał ktoś inny.
W niektórych okresach miewała sporo pracy, w innych mało, albo i wcale.
Pracowała bardzo powoli, ale solidnie. Była drażliwa, kostyczna, stale się obrażała,
z nikim nie przyjaźniła się, sepleniła. ,,Z początku to raziło, ale później człowiek
tak się przyzwyczaił, że w ogóle nie zwracał uwagi” - opowiada pani z vis à vis.
Odzywała się mało, na ogół siedziała i patrzyła w okno, albo czytała tygodniki
ilustrowane. Natomiast przez telefon prowadziła nie kończące się rozmowy. Miała
niepracującą siostrę i potrafiła dzwonić do niej trzy, pięć razy dziennie, a taka
rozmowa mogła trwać i godzinę. Mówiła, jak spała, co jadła, jakie zażyła
Strona 11
lekarstwa, co widziała w sklepach albo w telewizji. Blokowała aparat. O to także
były awantury.
Obrażała się o wszystko. W roku 1971 złożyła nawet wymówienie. Była kontrola
sposobu przechowywania dokumentów tajnych i poufnych. Z tej okazji komisja
szperała w jej biurku i wyciągnęła stamtąd jakieś stare kapcie. Chodziła w tej
sprawie do dyrektora, do rady zakładowej, dzwoniła do męża-naczelnika. Przez
kilka dni była półprzytomna. Wymówienie wyperswadowali jej w kadrach.
Identycznie zachowała się, kiedy jej biurko, ongiś stojące przy oknie, przesunięto
bliżej drzwi, bo w pokoju, gdzie wpierw siedziały cztery osoby równe rangą, jedną
z nich, mężczyznę, akurat mającego biurko stojące bliżej drzwi, awansowano na
kierownika sekcji. Przesunięcie biurka było więc uzasadnione, a nawet konieczne,
ale Jadwiga Z. nie mogła się z tym pogodzić, interweniowała, składała
wymówienie, przez ponad miesiąc nie odzywała się do swego bezpośredniego
szefa.
Obraziła się także, gdy wysunięto ją na męża zaufania. Powiedziała, że to
złośliwość i kpiny.
Kierownik działu, inżynier, budował dom i dużo o tym mówił, szczególnie, ile za
co płaci. Widać było, że Jadwigę K. to złości. Miesiącami milczała albo wychodziła
demonstracyjnie z pokoju, gdy kierownik przychodził mówić o domu. Raz
wreszcie wybuchnęła, że to nieprzyzwoicie tyła gadać o tej willi, że ludzie tu ciężko
pracują za niewielkie pieniądze - i rozpłakała się. Poprosiła wtedy o przeniesienie
do innego działu. Nie zostało to uwzględnione.
Raz ów kierownik, który budował dom, przyszedł zapytać, czy ona zna rosyjski, bo
w ankiecie personalnej napisała, że tak, więc chciałby ją wysunąć na wyjazd
służbowy za granicę, do pomocy dyrektorowi ekonomicznemu. Rozpłakała się
i napisała pismo do dyrekcji, że do wyjazdu nie wolno zmuszać, chociaż ją tylko
zapytano, czy nie chce. Jak się okazało, chodziło o to, że ona nie zna rosyjskiego,
i że kierownik składał tę propozycję z uśmieszkiem.
W pokoju - wspomina pani, która siedziała vis à vis obecnej denatki - toczyły się
rozmowy na różne tematy, głównie o życiu. Raz rozprawiano o tym, czy mężczyzna
musi zdradzać żonę. Jadwiga K. wbrew swoim zwyczajom włączyła się żywo do
wymiany myśli. Twierdziła, że mężczyzna musi, i że jeśli żona się tym nie
przejmuje - mąż nigdy jej nie porzuci. Na pytanie, czy mąż ją zdradza, odparła
spokojnie, że chyba tak, jak każdy. Na pytanie, czy ona zdradza lub zdradzała męża,
wpadła w szał, zaczęła strasznie krzyczeć, potem zadzwoniła po męża, żeby zaraz
po nią przyjechał i zabrał do domu, gdyż jest chora, i potem przedstawiła trzy dni
zwolnienia.
Strona 12
To już są wszystkie w ogóle sprawy związane z biurem i Jadwigą K., które
zapamiętano w jej pokoju.
Obecnie, to znaczy od dnia 1 kwietnia, jej dawne biurko zajmuje młoda dziewczyna
po studiach ekonomicznych, która na razie wciąga się do pracy. Czyta literaturę
fachową, chodzi do szefów pytać o różne sprawy i w ogóle bardzo się przejmuje.
Jest miła, chętna, usłużna. Na przykład schodzi do bufetu i przynosi dla wszystkich
pączki do herbaty, podczas kiedy - wspomina pani vis à vis - zmarła codziennie
zjeżdżała windą po jeden pączek dla siebie, a gdy ją proszono, żeby i innym przy
okazji przywiozła, odpowiadała, że nie jest niczyją służącą. Oczywiście, dopóki ją
jeszcze o to w ogóle proszono.
Dlaczego ostatecznie skoczyła? „Trudno powiedzieć - mówi pani, dawne vis à vis
obecnej denatki - powodu żadnego na pewno nie było. To w niej narastało
i narastało.”
Milicja szybko zakończyła dochodzenie. Śmierć Jadwigi K. zanotowana będzie na
arkuszach statystycznych w rubryce samobójstw z powodów nieznanych.
W biurowcu śmierć ta spowodowała szok krótki, ale wielki. Wykwity biura zwykle
na zawsze pozostają w środku biurowca i rzadko wydostają się na zewnątrz, do tego
jeszcze przez okno dziewiątego piętra.
Strona 13
Kupon
Mgr inż. Dariusz T. - dyrektor centrum informacji naukowo-technicznej przy
zjednoczeniu przemysłowym - złożył prośbę o dymisję, i to z dnia na dzień,
natychmiast. Tak nagle obsunął się bowiem zdrowotnie. Odmówiono mu
zwolnienia, uznając, że tak ważna placówka nie może zostać bez kierownika, póki
nie znajdzie się nowego i nie zostanie on wdrożony do pracy. Dariusz T. wysłuchał
tego, nic nie odpowiedział, ale przestał przychodzić do pracy. W kilka dni później
dyrekcja zjednoczenia dowiedziawszy się o skandalu uznała, że jego dymisji
w ogóle nie można przyjąć, tylko należy zwolnić go dyscyplinarnie, bo jak się
okazało, dyrektorowi T. kroi się przykra sprawa karna. Że jednak nie można
wyrzucać dyscyplinarnie, póki sąd nie orzeknie o winie, więc zwolnienie w trybie
natychmiastowym umotywowane było niestawieniem się do pracy oraz
zachowaniem wobec personelu sprzecznym z tym, jakiego można oczekiwać od
kierownika placówki. Próżno mgr inż. Dariusz T., aby nie mieć dyscyplinarki
w aktach personalnych, słał post factum lekarskie zwolnienia. Powiedziano mu, że
dymisja na jego prośbę nie wchodzi w rachubę i były dyrektor oczekiwał swojej
rozprawy już jako bezrobotny.
Kierowanie centrum informacji naukowo-technicznej jest pracą odpowiedzialną, ale
niezbyt męczącą. Placówka składa się z kilku reprezentacyjnie urządzonych
salonów, pełnych foteli i dywanów. Głównym, najbardziej widocznym jej zajęciem,
jest wydawanie biuletynów. Nadto przyjmuje się tu interesantów, jeśli akurat tacy się
pojawią, ale obsługą ich zajmują się inżynierowie będący ekspertami od
konkretnych dziedzin. Dyrektor Dariusz T., sprawujący kierownictwo ogólne,
siadywał w swoim gabinecie, pił coca-colę, podpisywał pisma przewodnie,
sporządzał plany pracy i czytał gazety. To nie chęć zysku, czy żyłka hazardowa, ale
nadmiar czasu sprawił, iż swoje zainteresowanie skierował na toto-lotka.
Nad systemem gry pracował długo i metodycznie, studiując zagraniczne książki
o teorii gier i rachunku prawdopodobieństwa. Zapisywał arkusze papieru
obliczeniami. Godzinami stukał na arytmometrze. Twierdził, że gdyby dysponował
komputerem do przeprowadzenia obliczeń oraz stu tysiącami złotych do
jednorazowego włożenia w grę - miałby 80% prawdopodobieństwa, że wygra
milion. Z braku maszyny liczącej innej niż buchalteryjny arytmometr elektryczny
oraz gotówki - stawiał po kilkadziesiąt złotych tygodniowo. Twierdził, że system,
który wymyślił i obliczenia, jakich w oparciu o ten system dokonywał co tydzień,
dwunastokrotnie zwiększają prawdopodobieństwo jego wygranej w stosunku do
szans przeciętnego gracza, skreślającego liczby na kuponie bez żadnego systemu.
Irena Ż., sekretarka Dariusza T., wierzyła w szefa i system. Grali do spółki.
Strona 14
Dyrektor dawał jej co sobota kartki z liczbami, które były owocem jego
całotygodniowych obliczeń, oraz kilkadziesiąt złotych, ona skreślała na kuponie
odpowiednie liczby i szła do punktu toto-lotka, gdzie - dopłacając swoją dolę
pieniężną - zawierała zakłady.
Magister inż. T. ma 43 lata, żonę uczącą angielskiego w szkole średniej i dwoje
dzieci. Pracował na politechnice, potem w zapleczu badawczym przemysłu, skąd
awansował na dyrektora. Bezczynność urozmaicał sobie półetatem konsultanta
w jednej z fabryk. Irena Ż., tęga równolatka dyrektora, jest rozwódką, mieszka
z synami: siedemnasto- i czternastoletnim, ma średnie wykształcenie i początki
języków obcych. Po raz pierwszy w życiu poszła do pracy po rozwodzie, aby mieć
z czego żyć. Bardzo zależało jej na wygranej, więc wierzyła w system dyrektora.
W końcu inteligentny człowiek nie męczyłby się po kilka godzin dziennie nad
obliczeniami, gdyby to nie miało sensu.
Którejś niedzieli siedząc przed telewizorem Dariusz T. stwierdził, że wreszcie
strzelił milion. Liczby wylosowane identyczne były z tymi, które wyłonił po
tygodniu trudów i poprzedniego dnia, pamięta, wypisał sekretarce na kartce.
Milioner zdenerwował się, powiedział rodzinie „chyba coś wygrałem, ale to się
dopiero okaże”. Potem popadł w straszną złość. Sądowi mówił: „Nie czułem żadnej
przyjemności z wygrania pół miliona, a tylko przykrość, że drugie pół miliona
muszę oddać”. Wygrana była owocem jego wielomiesięcznej pracy i jego
inteligencji. Sekretarka Irena Ż., o której nie miał zbyt wysokiego mniemania,
mechanicznie nanosiła na kupony rezultat jego obliczeń i szła sto metrów do punktu
toto-lotka, tyle jej zasługi, jeżeli nie liczyć głupich kilkudziesięciu złotych
tygodniowego wkładu. I teraz ma mu zabrać połowę jego wygranej!
Miał różne myśli; rzucić jej w gębę cały milion i niech się za to więcej nie pokazuje
w pracy. Wieczorem pojechał do niej z zamiarem - to przyznaje - przedstawienia
innej jednak propozycji: ćwierć miliona dla niej i fora ze dwora. A jak nie, to
proces, na którym przeprowadzi dowód, że wygrana nie była przypadkiem, tylko
owocem opracowanego przezeń systemu, więc jego własnością.
Nim pojechał do sekretarki, musiał wpaść do biura i wziąć jej adres. Zajechał do
niej około ósmej. Była w domu, synowie także. Zdumiała się na jego widok.
Zorientował się zaraz, że ona nic nie wie o wygranej. Nawet się takiej nie chciało
otworzyć telewizora czy radia. Uznał to za okoliczność korzystną. Nie zdążyła się
przyzwyczaić do myśli, że ma pół miliona, to łatwiej przyjmie ćwiartkę.
Powiedział, że przywiodła go pewna pilna sprawa i musi porozmawiać na
osobności. Poczęła ponaglać chłopców, żeby skończyli kolację, wynieśli się do
swojego pokoju i nie kręcili więcej po mieszkaniu. Długo trwało, nim zostali sami.
Kiedy tak siedział i czekał wielce zdenerwowany, usiłując podtrzymywać rozmowę
na obojętne tematy, spostrzegł na tapczanie jej torebkę. Tam był kupon. Postanowił
Strona 15
poczekać na moment, kiedy będzie sam w pokoju, wyjąć kupon i iść sobie. Ona nie
pamięta, jakie liczby były skreślone, on się nie przyzna do wygrania miliona, ona
pomyśli, że kupon zgubiła i w ogóle nie będzie na ten temat nic mówić, albo wręcz
nie zorientuje się, że brak jednego z kilku kuponów.
Kiedy zostali sami, zaczął mówić, że wpadł poprosić ją, aby nazajutrz przyszła do
biura kwadrans wcześniej i napisała pismo, które jej zostawił do przepisania, bo
punkt wpół do dziewiątej (pora rozpoczęcia pracy) musi z nim jechać do
zjednoczenia. Zgodziła się i patrzyła ze zdziwieniem i niedowierzaniem, że to jest
powód wizyty. Zaczął więc mówić, że wpadł także dlatego, żeby prywatnie
porozmawiać o stosunkach w biurze. Wyjęła więc wino, nalała i zaczęła opowiadać
o swoim byłym mężu. Jaki był z początku, jaki przed rozwodem, jaki w trakcie, jaki
teraz. Gadała tak o swoim życiu i wynikało z tego, że jej obecne życie to jest ciągle
były mąż, mający zresztą już następną żonę. Około dziesiątej poprosił o herbatę.
Nic to nie dało. Kuchnia była na wprost, a ona zostawiła jedne i drugie drzwi
otwarte. Robiła herbatę, gadała i coraz na niego pozierała z kuchni.
Około północy ona zdecydowała, iż przylazł w celach erotycznych, i była
wniebowzięta. Dała to poznać: zmieniła ton na bardziej intymny i certoląc się
zaproponowała wypicie „na ty”, z tym że oczywiście w biurze dalej będzie mówić:
„panie dyrektorze”. Wypili, pocałowali się, udawała, że jest trochę podchmielona,
aby go ośmielić. Uznał, że teraz musi albo stąd wyjść, albo tę grę podjąć. W końcu
siedzi tu już cztery godziny i jest północ. Po wstępnych jego manipulacjach
uwodzicielskich oświadczyła, że musi iść do łazienki.
O to mu chodziło. Liczył na co najmniej kwadrans samotności.
W torebce miała mnóstwo szpejów i straszny bałagan. Zirytowany wyrzucił
wszystko na kapę okrywającą tapczan, znalazł zwitek kuponów, począł szukać
właściwego. Wróciła w tym właśnie momencie. Nie myła się, tylko rozebrała
i włożyła szlafrok. „Panie dyrektorze!” - usłyszał. Złapał zwitek kuponów i wsadził
do kieszeni. Zorientowała się, że po to tu przyszedł, i domyśliła się, iż było po co.
Nie wiadomo, czy zaczęła się ze swoim szefem mocować powodowana głęboko
urażoną kobiecą ambicją, czy motywami materialnymi. Inżynier Dariusz T. pchnął
ją silnie i wybiegł z mieszkania unosząc milion. Irena Ż. urządziła kanonadę do
drzwi mających telefon sąsiadów, prosząc o wezwanie milicyjnego pogotowia, bo
była ofiarą napaści.
Kiedy nadjechała milicja, dyrektor stał uwięziony przed zamkniętymi drzwiami na
ulicę, obok niego sekretarka w szlafroku i rannych pantoflach, wymyślając szefowi
z dużą inwencją, oraz gospodarz domu. Irena Ż. wniosła oskarżenie o okradzenie
jej torebki.
Kupon, na którym jeden z kapitanów przemysłu, dyr. inż. mgr Dariusz T., zwichnął
Strona 16
karierę, nie był wart takiego zachodu. Zawierał cztery trafienia. Sekretarka
Dariusza T. omyliła się dwukrotnie, jak to sekretarka.
Strona 17
Na służbie
- Dałby kto wiarę, że ja teraz, po tym wszystkim, chodzę w przebraniu?
Człowiek, który chciał, by mu w to uwierzyć, nosił się tak jak miliony mężczyzn
mijanych na ulicach: jakieś ubranie, ani dobre, ani złe, jakaś koszula, jakiś krawat.
Ale wyjął zdjęcia: broda, wąsy, koszula w kwiaty, z tegoż materiału krawat.
- Musiałem. Każdy chce żyć.
Ten człowiek cierpi, ponieważ musiał zmienić fryzurę i ubiór, ale nie są to
cierpienia estety. Jest to dramat moralny: wyrzekł się własnej osobowości,
dostosował się, poddał, zaparł samego siebie. Żeby nie nastawiać przeciwko sobie
tych z milicji, żeby nie drażnić sądu, żeby dostać pracę.
Uzasadnienie aktu oskarżenia zaczyna się od butelki francuskiego koniaku.
„Nieprawda - powiada Roman W., człowiek w przebraniu - to się zaczęło
wcześniej.”
Pracował w biurze dyrekcji wielkiego kombinatu przemysłowego. Jego funkcje
były nieokreślone. Zajmował się gośćmi, organizacją przyjęć, kupowaniem
wieńców, jeśli umarł zasłużony pracownik, pisywał dyrektorowi przemówienia. Na
ogół wszakże nic nie robił. Nie będzie teraz czarował, że był rzeczywiście do
czegokolwiek potrzebny. Co to, to nie. Miał osobny pokój, dobrą pensję,
i tytułowano go magistrem. Wyjątkowo dobra posada. Nie umiał tego docenić.
Zaczęło się od tego, że kierownik klubu napisał wniosek o kupienie foteli
i z sekretarzem rady poszli w tej sprawie do naczelnego. Zabrali go ze sobą, bo
gdyby była zgoda na fotele, on, Roman W., miał je wybrać w domu meblowym, bo
zaopatrzenie nie ma gustu. Dyrektor odmówił. „Nie ma funduszy.” Tamci jeszcze
chwilę stali, zastanawiali się, co powiedzieć. „Przecież widzicie, ludzie, że nie ma
funduszy” - ponaglił ich do wyjścia Roman W. Chodziło o to, że powiedział
„widzicie” zamiast „słyszycie” i że zrobił jakiś taki gest ręką, i że w jego głosie
była kpina. Bo w trakcie tej rozmowy w gabinecie pracowali rzemieślnicy,
zakładali boazerie, w kącie stały spiętrzone nowe meble. Dyrektorowi urządzano
gabinet i za sam projekt wnętrza architekt wziął 40 tysięcy. Dyrektor tylko uważnie
popatrzył. A Roman W. poczuł, że w tym spojrzeniu jest wyrok, od którego nie
będzie apelacji. Nie przypuszczał tylko, że to wyrok więzienia. Ale oficjalnie
zaczęło się od butelki francuskiego koniaku.
Sprawa Romana W. jest taka: Do kombinatu przyjechało dziewięciu cudzoziemców:
dwóch inżynierów, trzech techników i czterech robotników. Instalowali aparaturę,
siedzieli prawie rok. Opiekę nad gośćmi powierzono Romanowi W. i odtąd już miał
Strona 18
robotę: zakwaterować, służyć im jako tłumacz, urządzić wycieczkę, pomóc
w sprawunkach, załatwić im to mycie samochodu, to reperacje. Całymi miesiącami
był ich niańką. Czy można się dziwić, że chcieli się jakoś zrewanżować? Wpierw
była butelka koniaku, potem płyty, woda kolońska, krawat, znowu koniak, jakiś
karton papierosów i tak dalej. Chwalił się tymi upominkami w biurze, bo dlaczegóż
miał to ukrywać? Rewanżował się zresztą cepeliowską tandetą. Sekretarka
dyrektora, bardzo porządna starsza pani, powiedziała mu: „Uważaj, Roman, z tymi
koniakami. Dyrektor nic od nich nie dostał”. Czy dyrektorowi, szczególnie
naczelnemu - pomyślał - w ogóle wypadałoby brać? Jeszcze wtedy był aż tak
naiwnym człowiekiem. Wiedział, że robi się wokół niego smród, i czuł, że długo
nie zagrzeje tu miejsca. Kto jednak mógł przypuścić, że zrobią mu sprawę karną?
I to nie o łapówki, bynajmniej. Oficjalnie wymówiono mu pracę i zawiadomiono
prokuratora wtedy, kiedy na adres biura nadszedł dla niego kosz z „Delikatesów”.
Ale to nie był kosz od cudzoziemców. Takich prezentów to oni na raz nie dawali:
pięć butelek whisky i koniaku, kawa, czekolada i sardynki, karton amerykanów.
W te wiktuały wetknięta była także zapalniczka marki „Ronson”. Zresztą wszystko
jest wymienione w akcie oskarżenia. Żeby zrozumieć sprawę tego kosza, trzeba się
porządnie cofnąć w czasie.
W kilka tygodni po przyjeździe cudzoziemców jeden z nich powiedział normalnie
i po ludzku: „Roman, będziemy tu prawie rok. Trzeba by było wiesz... jakieś
dziewczyny”.
To jest przecież zrozumiałe. Sam już przedtem myślał o tej sprawie. Traktował to
jako zwyczajny służbowy obowiązek, taki sam jak załatwienie kwatery. Potem
prowadzący dochodzenie mówił: „Służbowy obowiązek? Słuchajcie, W.! Mieliście
takie rzeczy w umowie o pracę?” Roman W. odpowiedział: „Panie poruczniku,
gdyby ludzie robili tylko to, co mają w umowie o pracę, to przemysł by nie
pracował, koleje by nie jeździły, teatry nie grały, a pan by mnie nie przesłuchiwał”.
Znaleźć dobrą dziewczynę dla cudzoziemca to nie jest znowu wielka sztuka, ale
okazało się, że potrzeba dziewięciu dziewczyn, a potem dwudziestu i więcej. Nie, tu
nie chodzi o to, że oni zakładali sobie jakieś haremy. To bardzo spokojni, skromni
ludzie bez polotu. Raczej niedzisiejsi. Tylko że dziewczyna musi przecież
człowiekowi podpadać, a z drugiej strony u nas dziewczyny nie są znowu takie, że
wystarczy, że cudzoziemiec, i już wszystko gra. Była randka, jedna czy druga, coś
nie wychodziło i: „Szukaj, Roman, innej dziewczyny, tylko żebyś znalazł do
soboty”. Szukał. Wpierw skupił się na zakładzie, gdzie jest od metra młodych
urzędniczek, ale z tym było za dużo kłopotów. Ci cudzoziemcy mają swoje
ustawodawstwo i z początku nie pracowali w soboty. Dopiero później dostali
nadgodziny. Była w planowaniu taka Luśka. Pojechała z jednym z cudzoziemskich
inżynierów na weekend, urwała się na sobotę z pracy - draka i inżynier zaraz do
Strona 19
niego, że on przecież nie jest jakiś Belmondo, żeby jemu dziewczyna była
potrzebna na co dzień, lubi tylko w weekend. „Poszukaj, Roman, czegoś innego.”
Albo była dobra dziewczyna, młoda, ładna, znająca języki, chociaż goniec. Okazało
się, że ma narzeczonego w narzędziowni, który narobił rabanu u wszystkich
świętych i zaraz czynniki społeczne z pretensjami do Romana W. Była także
lekarka, mężatka, ale chętna. Pojechała na weekend z jednym z tych techników
i z mety się zakochała. W ogóle prawie przestała przyjmować chorych, tylko stała
nad nim cały dzień, nie dawała pracować, robiła sceny zazdrości. Ten technik zaraz
do Romana W.: „Przetłumacz jej, Roman, że jak tak, to nie mogę. Przecież mam
żonę. Powiedz jej, że bardzo kocham żonę”. Jeszcze by trochę to potrwało,
a Roman W. by zwariował. I co zbliżała się sobota, to zaczynali naciskać: „Roman,
dziewczyny!” W końcu to interes zakładu i w ogóle kraju, żeby oni byli zadowoleni
i z sercem montowali te jakieś tam maszyny czy aparaty!
Roman W. urodził się i wychował w tym mieście. Tu studiował, tu żył i żyje.
Usposobienie ma towarzyskie, świętym nie jest, owszem, lubi kawiarnie, czy nawet
nocny lokal. Zna w ogóle dużo ludzi, cóż dopiero dziewczyn! Kiedy kłopoty
z zakładowymi dziewczynami robiły się coraz większe i zobaczył, że to w ogóle
nie wychodzi, zdecydował, że jedyna rada to profesjonalistki. Zresztą, czy one
wszystkie były takie zawodowe? Obyczajówka mu nie pokazywała kartoteki. Może
i niektóre z tego żyły, ale głównie brał takie półamatorki, co to trochę popracują
czy pouczą się, trochę się popuszczają, zarobią na tym - dobrze, zjedzą tylko
kolację czy odbędą ładną wycieczkę i ewentualnie złapią jakiś sweterek - też nie ma
dla nich nieszczęścia. Półzawodowe są milsze i mniej wyrachowane. Zresztą, co tu
dużo mówić, on nie kazał im wypełniać ankiet, czy zawodowa, czy nie zawodowa,
a szukał dziewczyn ładnych, chętnych, z wolnym czasem, no i żeby nie były
złodziejki. Od kiedy tak się ustawił, goście byli zadowoleni, dziewczyny rzecz jasna
też, a Roman W. miał wolną głowę.
Jest całkowitą nieprawdą, że brał pieniądze za pośrednictwo w nierządzie. Jeśli mu
ta Ada posłała do zakładu kosz z „Delikatesów” i kartkę, która zresztą jest w aktach:
„Dziękuję i serdecznie pozdrawiam. Całusy Ada” - no to przecież właśnie dowód,
że nie brał pieniędzy, bo inaczej po co by ten kosz i skąd by wtedy ta wdzięczność?
Wpierw wypowiedziano mu pracę „za zaniedbywanie obowiązków”. Póki
w zakładzie nie było tych cudzoziemców, w ogóle nie miał obowiązków. Dopiero
kiedy tyrał jak dziki osioł, przyczepili się, że je zaniedbuje. Zwolnienie było
zwykłe, trzymiesięczne, niczego złego nie podejrzewał. Cudzoziemcy już wyjechali
i wtedy dostał wezwanie na milicję. Policzyli wartość tych wszystkich płyt,
koniaków i krawatów. Czemu nie odliczyli ceny prezentów, które on dawał
cudzoziemcom? Wypomnieli mu w akcie oskarżenia, że pił na koszt cudzoziemców
i że też używał tych dziewczyn, jakby nawet tego człowiekowi nie było wolno. Ale
Strona 20
główny zarzut, bez którego, jak mu powiedziano, nie byłoby sprawy - to to, że brał
od dziewczyn pieniądze. Tymczasem prawda jest taka, że od niejakiej Jolanty Ch.,
dwukrotnie karanej za paserstwo, pożyczył raz dwa tysiące i raz półtora. Nie
zwrócił o czasie, bo był w kłopotach finansowych. I za to właśnie tak się ona
zemściła. Drugi zarzut jest jeszcze bardziej dęty: miał przyjąć 600 zł od Marii B.,
dziewczyny jednego z cudzoziemskich robotników. Tymczasem ona dała mu te
pieniądze, kiedy jechał do Warszawy, żeby kupił jej ręcznej roboty sweter w dziury.
Nie dostał takiego, jaki chciała, i miał jej oddać pieniądze, ale nie miał okazji, bo
jakoś od tamtej pory nie widział Marii B. To Jolanta Ch. ją napuściła, żeby poszła
zeznawać przeciw niemu. A cała sprawa z Jolantą Ch. wynikła po prostu z tego, że
on, który miał służbowy obowiązek opiekować się zagranicznymi gośćmi zakładu,
uprzedził faceta - cudzoziemca, z którym ona żyła i pieniądze ciągnęła z niego,
żeby uważał, bo o dziewczynie mówią w mieście, że jest zarażona. Jolanta Ch.
zeznała, że to pozornie tylko była pożyczka, tak dla elegancji, ale od razu
zrozumiała, że musi się Romanowi W. opłacić.
Wpierw człowieka wpychają do takiej pracy, mówił Roman W., a później ładują go
do pudła - taka to jest w Polsce sprawiedliwość. Gdyby żył dobrze z dyrektorem,
odpalił mu jakiś koniak, ubierał się inaczej - nikt nie powiedziałby mu złego słowa.
Dostał dwa lata z zawieszeniem. Przyszedł więc, żeby jego sprawę poruszyć
w prasie. I także, żeby się poradzić. Adwokat założył rewizję: czy ma ona jakieś
szanse?