ryszard Sadaj:Ławka pod kasztanem. Opracowanie graficzneWitold Sicmaszkiewic/' RedakcjaJoanna Gromek KorektaUrszulaHorecka ŁamanieIrena Jagocha Fundator nagród w konkursieWydawnictwa Znak BANKBPH^JI Bank, który myślio Tobie Copyright bv Ryszard Sada]ISBN 83-240-0008-9 ZAMÓWIEMA:DZIAŁ HANDLOWY \30-105 KRAKÓW, LL. KOŚCIUSZKI 37 BEZPŁATNAINFOLINIA: 0800-130-082 ZAPRASZAMY TEżDO NASZEJ KSIĘGARNI J / iiiTER-\ETowEj: www. znak. com.pl j^ AKC Ojciecwcześniejniż zwykle wrócił z baru "Zamkowego" i powiedział,że skoro wszystkie góry zostały już zdobyte, trzeba zbudować taką górę,której długo nikt nie będzie mógł pokonać, górę o wiele, wiele wyższaniż najwyższe kopce, Pilsudskiego czy Kościuszki w Krakowie, po prostunajwyższą sztuczną górę na świecie. Mówił, że dzięki tej trudnej dozdobycia górze naszDzików stałby się głośny na całyświat, przyjeżdżalibydo nas alpiniści, którzy zaliczyli najwyższeszczyty Himalajów i teraz niewiedza, co ze sobą zrobić, i tylko marzą,aby ktoś, nie wiadomo jakimcudem, odkrył niezdobytą jeszcze górę, wówczas na nowo odnaleźlibysens życia, który utracili w dniu kiedy Hillary i Tenzing weszli na szczytCzomolungmy, najwyższej naturalnej góry świata. Mówił,że nie bezpowodu wielualpinistów popełniło samobójstwa pozdobyciu Czomolungmy, więc taka nowa góra,niechby nawet isztuczna, ale której wierzchołka nie dotknęła stopa człowieka, stanowiłabywyzwaniedla tychmaniaków wspinaczki i całymitabunami zjeżdżaliby do naszego miasta, a oprócz nich pojawiliby się zwyczajni turyści, żeby zobaczyć najwyższasztucznągórę świata, bo takagóra to jak najpiękniejsza kobieta,nie obmacana jeszcze przez mężczyzn. Mówił, że dla tych alpinistówi turystów trzeba będzie wybudować w Dzikowie hotele, restauracje,sklepy, to wszystko, z czego rodzisię bogactwo. Jak tylko ojciec zaczął opowiadać o sztucznej górze, od razu stałosię dla mnie jasne, że wrócił z baru "Zamkowego" całkiem trzeźwy". Kiedy wymyślał coś wielkiego, niepił, siedział kilkagodzin wbarzei nie pił. Ostatnim razem, gdy wrócił dodomu trzeźwy, to z pomysłem nakombajnziemniaczany, którywybierał ziemniaki prosto z pola i odrazuprzerabiał na frytki. Późniejdwa tygodnie siedział w domu i rysowałprojekt kombajnu. Po skończeniu pracywysiał projekt do Ministerstwa Rolnictwa, a wieczorami znowu zaczął przesiadywać i pić w barze "Zamkowym", zapominając o kombajnie. Matkę podczas trzeźwych dni ojca najbardziej denerwowało to, żebezustannieobliczał, ilezarobi na pomyśle czywynalazku, jaki potemzbuduje dom. Zawsze był to dom z basenem i ogrodem specjalnie dlamnie zaprojektowanymi tak, żebym siedzącna wózku, mógł wjeżdżaći wyjeżdżać z basenui, też siedząc na wózku, bez trudności zrywaćjabłka z drzew. Denerwowało to matkę, gdyż zdawała sobie sprawę,żena jakimkolwiek wynalazku ojca nietylko nic nie zarobimy, ale jeszczestracimy pieniądze. Nie szło jej nawet o dziesiątki drogich arkuszy brystolu, bo na niczym innym ojciec nie chciał kreślić planów. Rozchodziło się przede wszystkim o to, że podczas swych trzeźwych dni ojcieczabraniał matce sprzedawaćwódkę, a z tego Jedynie żyliśmy. Ponadto ojciec, pracując nad wynalazkami, burzył cały porządekdomu. Rysował w nocy, spał zadnia. albo rysował dzień inoc, a potemspał dzień i noc. W czasie pracy co chwilędomagał się kawy, i to nietak zwyczajnie, w szklance, jak zawsze, tylko w dziadkowejporcelanowej filiżance, Jedne) z kilku, które udałosię matce wywieźć z dworuw Rogach. Na filiżankachwymalowane były pasterki i widniały inicjały dziadkowego imienia i nazwiska. Takie same pasterki wymalowanebyły na talerzach schowanychna dnie kredensu, ale ojciec chyba o nichzapomniał, gdyż jadł ze zwykłychtalerzy, kupionych w domu handlowym. Za tochciał jeść wyłącznie kurczaki icielęcinę i nas także dotegonamawiał, twierdząc, że musimy przyzwyczajaćżołądki dożyciaw lepszych warunkach, bo możemy mieć kłopoty, jeśli prosto z ziem niaków przejdziemy na dziczyznę, kawior, białe ryby. W ogóle musimy uważać, gdyż niejest dobrze dać się zaskoczyć bogactwu. Matkaodpowiadała na toze złością, że dobrze będzie. Jeżeli z klusek nieprzejdziemy napokrzywy ibrukiew. Ojciec,zapamiętale pracując i jednocześniesnując plany budowydomu, co kilkadni kazał mi chodzić nad Wisłę i uczyć siępływać,żeby nie okazało się, iż wybudował basen na darmo. Nawet" mu wtedynie przypominałem, że ja chodzićnie potrafię. Nie chciałem, aby goodrywały takie sprawy. Po kilku lub kilkunastu dniach pracy wszystkorobiło się jak dawniej. Ojciec wysyłał projekt do jakiegoś urzędu i szedłdobaruna rynku, gdzie spędzał caływieczór i pół nocy. Do baru"Zamkowego" zawsze chodził po obiedzie, kiedy już siędobrze czułpo wczorajszym. Nigdy wcześniej, gdyż był zdania, że knajpa jest dla ludzi trzeźwych, toznaczy dla tych, którzy wchodzą doniejpotrzeźwemu, a nie dla pijaków zataczających się już od drzwi. Jakośtego nie mogłerAzrozumieć, bo przecieżwidziałem, że czy ktoś wchodził do barutrzeźwy, czy pijany, to wszyscy, z ojcemwłącznie, wychodzili pijani, jakby ziemia falowała impod nogami. Mnie się bardzo podobało, gdy ojciec przesiadywał w domu i rysował, obliczał iopowiadał o naszym wielkim domu z basenem i ogrodem. Chwilami wierzyłem w tendom o ścianach w połowiezeszkła. parterowy, bez żadnych schodów, z basenem, do którego wjeżdżałempo czymś w rodzaju pochylni. Lubiłem wtedywyobrażać sobie, żemamosobnypokój, osobny ustęp z poręczami na wszystkich ścianach, i Jeszcze, boto takżebyło w planach ojca, że mam pieniądze na jakie tylkozechcę buty. Tego wieczoru, gdy ojciec wrócił trzeźwy i zaczął mówićo sztucznej górze,matka zaraz wyjęła butelkęwódki i postawiła na stole. Miała nadzieję, że ojciec wypije, pójdziespać i następnego dnia nic niebędziepamiętał. Lecz w głowie ojcabyła tylko ta góra. Chociaż patrzył na stół, jego spojrzenie ani raz nie zaczepiło o butelkę. Więc matkagłośno nalała wódkido szklankii podałaojcu. On machinalnie wziąłszklankę doręki i matka była już pewna, żetym razem spokój domu. zostanie uratowany. Tymczasem ojciec, zamiast jednym haustemopróżnić szklankę, trzymał ją przed sobą i wyjaśniał, w jaki sposób trzeba górę budować, że wpierw bardzo głębokie fundamenty o podstawiekilkaset metrów na kilkaset, później solidna konstrukcja ze stalowych dwuteowników, w konstrukcję gruz, beton i pręty zbrojeniowe, i takcoraz wyżej, coraz wyżej, jak wieża Babel, a w wyższych partiach góryszalunki, raz gładkie, raz pofałdowane, i to wszystko pod różnymi kątami i z uskokami głębokimi na kilkadziesiąt metrów. Materiałybudowlane dostarczane byłyby na górę umyślnie w tym celu zaprojektowanymidźwigami, natomiast robotnicy nie schodziliby ze zbocza ażdo zakończeniarobót, wtedy dopiero śmigłowce zabrałyby ich z góry,sam szczyt zaś,ostatnie dwieście metrów, byłby uformowany niejakow sposóbnaturalny, betonem wylewanym z samolotów. Ojciec opowiadał, aja i matka znapięciem patrzyliśmy naunoszącą się i opadającą szklankę z wódką, zastanawiając się,kiedy zostanieprzystawiona do ust. Pragnąłem, żeby do tego nie doszło. Sztucznagóra spodobała mi się najbardziej ze wszystkich pomysłów ojca. Pomyślałem, że należy ją zbudować w takimmiejscu, aby nie zasłaniałasłońca w naszym mieście, i jeszcze mi przyszło do głowy, żeby po stężeniubetonu wysypać na zbocze ziemię przemieszaną z nasionamitrawy i różnych krzewów. Kiedy po jakimś czasie góra zarośnie i będzie jakprawdziwa, wtedy nawet kozice i orły mogłyby tam zamieszkać. Wiedziałem, że te mojedodatki do góry przypasują ojcu. W każdym z jego wynalazków była jakaścząstka mojej wyobraźni, tylko ojciec zapominał o tym i wszystko uważał za swoje. Kiedyś pracowałnadnajtańszymi butami na świecie - bo on zawsze przykładał miarę doświata, a nie tylkoPolski czyDzikowa. Wymyśli) buty z masy papierowej, formowane wprostna stopie, podobnie jak szpitalny gips. Lecznie potrafił wymyślić, jak zdejmować takie buty, żeby ich nie zniszczyć. Wówczasja podpowiedziałem,aby to były buty jednorazowegoużytku. Ojciec pochwalił mnie, że czytamw jego myślach. Ojciec,wciąż trzymając szklankę z wódką, opisywał najwyższąsztuczną górę świata. Wódka w szklance chybotała, wylewała się na jego rękę i podłogę, a on tego nie widział i nie czul. Po chwili,zaskoczony,dostrzegł nasze napięte spojrzenia, lecz zrozumiałje inaczej,gdyż znieruchomiał, umilkł na chwilę, po czym rzekł obrażonym tonem, iż mylimy się,biorąc go za człowiekapozbawionego zdrowegorozsądku, bo przecieżdoskonalezdaje sobie sprawę, że i ta góra zostanie kiedyś zdobyta przez alpinistów i od razu trzeba myśleć obudowienastępnej,jeszcze wyższej i trudniejszej do pokonania. W ogóle tobędzie nieustanna walka pomiędzy myślą techniczną aludzką sprawnością, walkadwu wielkich idei: zbudować górę niedo pokonania i pokonać górę niedo zdobycia. Matka ciężko usiadła na krześle i poprosiłaniemalbłagalnie, żebyojciec lepiej napił się, bo ta góranie wiadomo dokąd gozaprowadzi. Ojciec postawił szklankę na stolei zapytał, gdzie jest brystol. Unikającspojrzenia matki, pojechałem do spiżarki, gdzie stały w kącierulonybrystolu. No i zaczęło się. Matka już nawet nie starała się ojcapowstrzymywać. Zarysowane arkusze brystoluwalały się po kuchni i pokoju. Musiałem uważać, aby na nie nie najechać. Moim najważniejszym zadaniem, jak zwykleyrzy takich okazjach,było struganie ołówków. Ojcieclubił ostro zastrugane. Czasami nachodziły go wizje tak szybko, żeledwie nadążałem ze struganiem. W pierwszych dniachojciec obliczył, ile i jakich materiałówpotrzeba na zbudowanie góry. Wychodziło,że miliony ton stali i cementu, setki metrów sześciennych drewna na szalunki. Wielkie liczby fascynowały ojca, ale ja ośmieliłem się zwątpić, czy Polska jest w staniewyprodukować tyle cementu istali. Ojciec odrzekł, że z chwilą rozpoczęciabudowy góryprzemysł materiałów budowlanychbędzie sięmusiał zmobilizować, że budowanie góry staniesię motorem napędowym polskiej gospodarki, że nastąpi wówczas wielki zryw narodowy,gdyż Polacy nie poskąpiąwysiłku, aby staćsię pierwszymi i największymi na świeciew dziedzinie budowy sztucznych gór. Wreszcie ojciec przystąpił do projektowania samej góry. Raz byłapodobna do gruszki, raz do jaja, raz do grzyba, różne kształty wycho. dziły spod ołówka ojca, aż wreszcie puknął się w czoło i stwierdzi, żegóra musi wyglądać jak góra. Po tygodniu obliczeń i rysowania, gdy w nocy po raz kolejny zapukałw okno jakiśniedopitygość, ojciec rozzłościł się i zabronił matceotwierać okno. Powiedział, że nie uchodzi, aby przyszła właścicielkasiecihoteli z widokiem na najwyższą sztuczna górę świata,handlowała wódką jak meliniara. Matka, też rozgniewana, odrzekła, że handlujejak meliniara, bo jest meliniara,skoro w tym domu mężczyzna niepotrafi zarobić nażycie. I wyszła sprzedawać wódkę w sieni. O wiele wcześniej, niż pragnąłem, ojciec zrobił ostateczny projektgóry, taki bardziej malarski,z krzewamina zboczach, kozicami i gniazdem orłów, gdyż, jak przewidziałem, spodobał mu się mój pomysł. Następnie włożył projekt i obliczenia dodużej koperty. Poszedłem z ojcem na pocztę wysłać projekt do jakiejś ważnej instytucji w Warszawie. Byliśmy jużpo obiedzie, więc ojciec prostoz poczty poszedł dobaru "Zamkowego". Patrzyłem z drugiej strony ulicy, jak ojciecwchodzido baru. Widziałem ulatujący przezdrzwi papierosowy dym, słyszałem gwar rozmów. Pragnąłempójść za ojcem, siedzieć z nim przy stole, przyglądaćsię, jak pije, słuchać, o czym opowiada, aletrzy schody, po których wchodziło siędo baru "Zamkowego", byłydla mnie niedo pokonania, jakchyba z początku dla alpinistów najwyższa sztuczna góra świata. Musiałem siedziećdługo naprzeciwko baru, gdyż przyszła po mnie matka. Zauważyła, na czym skupiam spojrzenie, ipowiedziała, żebym sięnie martwił, bo ojciec napewnowymyśli wózek, którym da się jeździćpo schodach. Ale ja dobrzewiedziałem, że jeśli ojciec kiedykolwiekweźmie się za ulepszaniewózków inwalidzkich, to najwyżej po to,abyprzystosować je do wjeżdżania na drzewa. Na schody to żadna sztuka. Niedługo później okazało się, że ojciec wcale nie musiał wymyślaćwózka do jazdy po schodach. Sam doskonale zacząłem sobiez tymradzić. Latem matka zabrała mnie ze szpitala do domu. Po dwóch tygodniach od przyjazdu, wczasie których po kilka godzin dziennie siedziałem na oknie w kuchni, matka wyniosła mnie po razpierwszy narynek,obok drewnianejławki pod kasztanem, gdzie było mnie dobrzewidać znaszego mieszkania. Usadziłamnie w wiklinowym fotelu i obłożyła poduchami, po czym wróciła do domu gotować obiad. Przyglądałemsię miejscom,którychnie mogłem dostrzec z okna, gdy nagleniebo i kasztan przekoziołkowały przeze mnie i znalazłem się na trawie. Leżałem na brzuctu z rozczapierzonymi rękami i nogami, i myślałem, że jestemjak żaba, ta zabita trzepaczką przez Łuskę dozorczynię. Łuska mówiła, że żaby to nie są miastowe zwierzęta i trzeba jezabijać, bo się rozplenia jak chwasty w polu. Długoleżałem i byłemcoraz bardziej przekonany, że jestem jak żaba. Bałem się, że mnie Łuska dozorczyni nie rozpozna i zatłucze trzepaczką. Ale przyszła matka. Posadziła mnie z powrotemw fotelu, obłożyła poduchami i powiedziała, żebymsię nie wiercił jak kukulczypodrzutek, bo mnie zabierze dodomu, a chyba wolę siedzieć na rynku niż w oknie. Nie wolałem, lecznie powiedziałemjej tego. Przez resztę dnia, siedząc na rynku, czekałem, kiedy niebo i kasztanznowu zrobią nade mnąfikołka. Do obiadu nic, poobiedzienic, 11. do wieczora czekałem i nic. Następnegodnia też czekałem, ale fotelani drgnął. Po kilku dniachzrozumiałem, że normalnie -takie są prawa rządzące rynkiem niebo, kasztan i fotel znajdują się nieruchome naswych miejscach. Zrozumiałem, że normalne jest, kiedy siedzę w fotelu, anie leżę na trawiejak rozpłaszczonażaba. Zrozumiałem,że poto, abym znalazł się na trawie, ktośmusiał podejść z tyłu iwywrócićmnie z fotelem. Postanowiłem odszukaćtego kogoś i też go w jakiś sposób wywrócić. Ucieszyłem się, że tak postanowiłem i że ten ktoś nie zna mojegopostanowienia i będzie bardzo zaskoczony. Pomyślałemteż, że nie tytko ten ktoś,aleniktna świecie nie zna mojego postanowienia. Poczułem się bardzo ważny. Do pierwszej komuniiświętej przystąpiłem rok później, niż należało. Zdążyłem wyrosnąć z granatowej marynarki, którą matkakupiła do komuniiwe właściwym czasie, niewiedząc jeszcze,że to moje pierwszeważne spotkanie z Chrystusem zostanie przełożone na inny czas. Zadecydował o tym ojciec Józef z kościoła Dominikanów, gdzie chodziłem na religię. Ojciec Józef pragnął, abym przyjął ciało Chrystusa jako zupełnie zdrowyczłowiek. I święcie wierzył w moje uzdrowienie, twierdząc, że to zależytylko od mojej wiary i modlitwy, bo cóżto dla PanaBoga, który stworzyłcały świat widzialny i niewidzialny, przywrócić władzę sparaliżowanymnogom? Oczywiście pod warunkiem, że się Go oto gorąco prosi. Nie rozumiałem,dlaczego ojcu Józefowi tak bardzo zależało, abymna własnych nogach przystąpił do pierwszej komunii świętej. Sam przecież mówił, żeChrystus jest dla duszy, nie dla ciała. Alemoże chciałdać Panu Bogu pretekst docudownego uzdrowienia? Matka też tego nierozumiała i nawet napisała listdo biskupa zeskargą na ojca Józefa, że nie dopuszcza mnie do komunii. Ale list,nieoczekiwanie, zamiast trafić do biskupa, znalazł się w gazetach. W ten sposób cała Polska dowiedziała się, że ja, taki i taki, z Dzikowa,mam sparaliżowane nogi i z tego powodu księża nie chcą dopuścićmnie dopierwszej komunii świętej. 13. Ojciec Józef po tym liście przyszedł wzburzony do naszego domui powiedział matce, że po niej, dziedziczce z katolickiego domu, niespodziewał się, iż pomoże komunistom w propagandzie antykościelnej. A jemu przede wszystkim zależy na moim uzdrowieniu i dlategoprzełożył komunię. Pan Bóg - powiedział ojciec Józef- chętniej wysłuchuje modlitwy dziecka aniżeli mężczyzny, którym stałbym się poprzystąpieniudo pierwszej komunii. Matka tłumaczyła zdenerwowana, że napisała list tylko do księdzabiskupa i nie wie, skąd sięwziął wgazetach. Ojciec Józef nato, żematka nie tylko listy pisze, ale ponadto wódkę pokątniesprzedaje i rozpijaludzi, a to ciężki grzech. Matka cicho odparła, że grzeszy, abyżyć. OjciecJózef złagodniał idopowiedział, że wszyscy grzeszymy w tymżyciu, gdyby było inaczej, Jezus Chrystus nie musiałby umierać nakrzyżu, ale trzeba starać się odchodzićod grzechów. Ostatecznieojciec Józef przekonał matkę,że nie zaszkodzi, abymrok poczekał zkomunią. A może wyzdrowieję? Przez rok ojciec Józef czekał na moje cudowne uzdrowieniei aż dodnia, w którym przystąpiłem do komunii, był całkowicieprzekonany,że to się stanie. LeczPan Bóg zawiódł ojca Józefa, bardziej jego niżmnie, gdyżja wcalenie byłempewien swego uzdrowienia. Mówiłemsobie, że jeśli Bóg stworzył cały świat, to stworzył też paraliżw moichnogach i nie tylko w moich -w szpitalu widziałem dużo dzieci ze sparaliżowanyminogami i rękami, niektóre w ogóle nie mogły się ruszaći trzeba było je karmić przez rurkę, dopóki nie zostały przeniesionedo umieralni, Myślałem, że jeśli Pan Bóg już coś stworzył, to nie poto, aby niszczyć swoje dzieło, że widocznie w pomyśle na paraliż miałswój cel, może dotyczący mnie osobiście, może całego świata. Choćgdy zastanawiałem się,jaki pożytek mogę mieć ja czy mieszkańcy Dzikowa, czy w ogóle ludzkośćz mojegoparaliżu, wychodziło mi, żeżaden, poza oszczędnością na butach. Więc modląc się do Pana Bogaswoimi słowami,nie zmodlitewnika, gdyżtak mi zalecił ojciecJózef,usprawiedliwiałem Go, że chociaż nie pojmujęjego pomysłów, to wierzę, iż nie są one wynikiem niepanowania nad dziełem stworzenia, 14 tylkokryje się za nimi jakaś konieczność prowadząca do dobra naswszystkich. Ale zarazpo tym mówiłem: mimo wszystko,co ci PanieBoże szkodzi odjąć ode mnie paraliż, ten jeden z tysięcy czymilionówparaliżów, przecież na pewno nie jest tak ważny, żeby jegonieobecność naruszyła nieznane mi prawa świata. Następnie sam siebie z kolei usprawiedliwiałem, że prosząc o odjęcieparaliżu,wiem, że jestemsamolubem, bo niby dlaczego cudowne uzdrowienie miałoby spotkaćwłaśnie mnie, a nie na przykład Maćka ze szpitala, całego sparaliżowanego tak, że jedynie oczami mógł ruszać, lecz te oczy były takieżywei takie silne, że czasami myślałem,iż Maciek mógłby o tychoczachchodzić. Podpowiadałem też Panu Bogu, w jaki sposób sprawiedliwie obdzielić ludzi kalectwem. Skoro już musi być naświecie pewnaliczba ułomnych, to niech ludzie bywają nimi na zmianę, każdy po jednymrokuślepy lub sparaliżowany, a niejeden przez całe życie kaleka, drugi przezcałe życie zdrowy. Przed następnymmajem, w którym powinienemprzystąpićdopierwszej komunii świętej,moje nogi wciąż przypominały nogi szmacianych lalek. Alboz moją wiarą i modlitwą było coś nie tak, albo robienie cudów przez Pana Boga nie było takie łatwe, jak sięwydawałoojcuJózefowi. Najpewniejjednakmoja wiara była nie taka, bo kiedyojciec Józef zapytał,czy zdarzyło mi się, abympo wieczornej modlitwie usypiał przeświadczony, lecz tak nasto procent lub jeszcze mocniej, że rano odejdę odłóżka na własnych nogach, toniemogłem przyznaćsię do takiego uczucia pewności. Wówczas ojciec Józefz niezadowoleniem pokręcił głową i powiedział, że w takim raziemuszę zrobićcoświęcej i poświęcić Bogu to, oczym marzę w skrytości ducha, cojest dla mnie najdroższe. Patrzyłem na ojca Józefa, nie rozumiejąc,czegoon właściwie ode mnie chce, gdyż najdroższe mi były moje nogi,ale nie te podobne do szmacianych gałganów, tylko zdrowe i normalne nogi, na których mógłbym chodzić. W marzeniach nieskończeniewiele razy widziałem i słyszałem siebie, jak idęw butach podbitych blaszkami z przodu i z tylu, jak idę 15. i moje kroki słychać na ulicy, a ludzie rozglądają się zaciekawieni i pytają: kto tak mocno idzie? Więc miałbympoświęcić Bogu to,o co go właśnie proszę? On mito daje, a ja mówię:nie, dziękuję, weź sobie z powrotem? Ojciec Józefpewniepomyślał o tym samym,gdyżzaraz zaproponował, abym w takim razie obiecał Panu Bogu, że po cudownym uleczeniu nóg wstąpiędo klasztoru, niekoniecznie do dominikanów, obojętne, jaki wybioręzakon. Milczałem. Nie mogłem tego obiecać. Tylerazy planowałem, że kiedyzdobędę władzę w nogach, wyruszępiechotą w daleką podróż, donikąd,przed siebie, tylko żeby iść i iść,słuchać swoich krokówi patrzyć, jakobok przesuwają się domy, drzewa, pastwiska. Jak za oknem pociągu, gdy jeździłemdo szpitala. Chodzenie tonajpiękniejsza rzecz na świecie. Nie rozumiałem ludzi, którzy, mającwybór, woleli całymi godzinami siedzieć w barach albo naławkach na rynku, albow pracy przy biurkach. Gdybym mógł pracować,zatrudniłbym się jako listonosz, najlepiej na wsi, a w wolnychchwilach trenowałbym biegi długodystansowe, jak Kusociński czy Zatopek. Więc nie mogłem wyobrazić sobie, że majączdrowe nogi- dokońca życia przemierzałbym kilka tych samych korytarzy klasztornych. Odrzekłemojcu Józefowi, żenie chcę iść do klasztoru. Złość mniewzięła na Pana Boga, żenie potrafi dokonać bezinteresownego uzdrowienia, tak jak bezinteresownie uczynił mnie kaleką. OjciecJózef długomilczał. Zauważyłem, a raczej wyczułem,jakulatuje z niego wiara w moje cudowneuzdrowienie, lecznie z tegopowodu, żeokazałemsię niegodny czycoś podobnego. Po prostu przestał wierzyć w ogóle w cuda. W jednej chwili stał się większym niedowiarkiem niż ja, bo wemnie, póki będę marzył, iż chodzę na własnych nogach, poty kołataćsię będzie myśl o cudownym wyleczeniu. Zrobiło mi się żal ojca Józefa. Pomyślałem, żeubyła mu bardzo ważna częśćwiary. Ale za to miałem już pewność,że tego roku przystąpię dopierwszej komunii świętej. Wieczorem,już w łóżku, po tej rozmowie z ojcem Józefem zastanawiałem się,czy on zdajesobie sprawę,że ja wiem, iż jego wiara zo16 stała nakłutai sporo jej wyleciało. Z jednej strony niechciałem, żebybył tego świadomy, ale z drugiej strony, sam nie wiedzącdlaczego, chciałem. Pomyślałem, że w tym drugim przypadku ojciec Józef byłby w pewiensposób uzależniony ode mnie. i spodobałami się tamyśl, gdyżdotąd to zawsze ja byłem uzależniony od innych, od lekarzy, rodziców,sąsiadów, kolegówze szkoły, nauczycieli i samego ojcaJózefa, którymógł decydowaćo terminiemojej pierwszej komunii świętejTylko że uzależnienie ojca Józefa ode mnie byłoby o wiele głębszeniż moje od innych ludzi. Jeżeli mi ktoś nie poda szczudła, kiedy sięwywrócę, tosam doczołgam się do niego. A ojciec Józefmusiałby bezprzerwyo mniemyśleć i zastanawiać się, czy maprawo dalej nauczaćufności do Boga, skoro sam ją w dużej mierze utracił. 4. Na przystąpieniu do komunii już mi tak nie zależało jak rok wcześniej. Może dlatego, że przestałem liczyć nacud. Ojcuteż stałosięto obojętnez powodu listu matki dobiskupa. A rok wcześniej tak sięprzejął mojąkomunią, że zaczął wymyślać wynalazki. Dla mnieskonstruował szczudła,dzięki którymmogłem klękać i powstawać bezpomocy innych. Dlaksięży wymyślił mechaniczną rękę,która za naciśnięciem guzika podawała hostię do ust. Gdy nie chcieli z tego skorzystać, zrobiłformę do odlewania hostii w kształcie Jezusa Chrystusa nakrzyżu, co miało uzmysławiać znaczenie komunii świętej. Przestraszyłem się, żemiałbym zjeść ciało PanaJezusa jako Pana Jezusa, przezchwilę ażpoczułem smak krwi wustach. Ale z tego pomysłu ojca księża też nie skorzystali. Na opóźnioną o rokkomunię ojciec nie przygotował żadnego wynalazku. Natomiast matkabardzo się cieszyła z tej uroczystości. Przygotowała dużo jedzenia, napiekta ciasta, zaprosiła wuja Alfreda z Radymna, Łuskę dozorczynię idwie inne sąsiadki z naszegodomu. Podłogęwyszorowała ługiem, aż deski zrobiły się prawiebiałe. Lecz tak wyszło, żeani matka, ani ojciec, nie mogłi być w kościele,gdyprzystępowałem do pierwszejkomunii świętej. Dominikanie umyślili,żeby dzień pierwszej komunii połączyć ze świętem robotników, 18 czyli pierwszym maja. Wtedy na biegnące] przez środekrynku ulicyMickiewicza stawiano trybunę dla najważniejszych w mieście urzędników, podktórą przechodzili ludzie z różnych fabryk, biur, chłopiz pegeerów. Ojciec imatka nie mogli być świadkami mojej komunii,gdyż w takie święta, jak 1 Maja czy 22Lipca, milicjanci już z samegorana zawozili moich rodziców doaresztu w komendzie MO, gdzieich trzymali do wieczora. Łuska dozorczyni,która wtedy opiekowałasię mną, tłumaczyła, że milicjanci tak robią, boojciec i matka pochodzą z bogatej, pańskiej rodziny,przed wojną mieszkaliwe dworze i batami zmuszali chłopówdo pracy w polu, a pierwszy maja jest świętemtylko robotników i chłopów, w ogóle ludu pracującego, a nie ich ciemiężycieli. Jakośnie potrafiłem sobie wyobrazić matki z batem w ręku, bijącej chłopów, już prędzej Łuskę,skoro mogła trzepaczką zabijaćżaby napodwórzu. Ponadto w głosie Łuski dozorczyni było coś takiego,jakby żałowała, że to nie ją zamykają w areszcie. Zaś co dotego,żeojcieci matka niesą ludem pracującym, jak rodzice moich kolegówze szkoły, to się zgadzało. I żałowałem, że ojciec nie pracuje w fabryce. Gdyby pracował, mógłbymrazem z nim iść w pochodzie pierwszomajowym, on niósłby mnie na baranai w ręku trzymałbym chorągiewkę albo kolorowy balonik. Wtedy byłbym wsamym środku tylu maszerujących nóg, słyszałbym z bliska kroki,skrzypienie butów,stukotblaszek pod obcasami. To nie to samo co patrzeć na maszerującychludzi z okna. Po jakimś czasie dowiedziałemsię, że Łuska dozorczyni okłamałamnie. Wte sameświęta odwożono do aresztu grubego Berka, Lologołębiarza, Rubensa, głupią Józkę,starego Ulricha i parę innych osób,co doktórych miałem wątpliwości, czy kiedykolwiek byli bogaci i batami bili chłopów. Wreszcie ktoś mi powiedział, że matkę zamykająw areszcie, żeby w dniu pierwszego maja nie sprzedawała wódki, aojca nawszelki wypadek, gdyż przed laty, wypiwszywięcej niż zwykle,przeniósłwieniecspod obelisku żołnierzy radzieckich podpomnikBartosza Głowackiego. Niewielemi towyjaśniło, gdyżnierozumiałemwtedy,co złego może byćw tym, że matka sprzedajewódkę pierwsze19. go maja, skoro sprzedaje je codziennie, a właściwie co noc, ani w tym,że ojciec zaniósł wieniec Bartoszowi, skoro kilka razy w roku inni teżto robią. Przed tym ważnym dla mnie pierwszym maja matka rozmawiałaz dzielnicowym,sierżantem Skrzypkiem, i obiecała, że w święto robotników ichłopów niesprzeda nikomu ani kropli wódki, choćby nawetktoś miał umrzeć, i przypilnuje, by ojciec nie zbliżył się do żadnegopomnika. Dzielnicowy powiedział, że rozumie, co to znaczy, kiedydziecko przystępuje do pierwszej komuniiświętej, bo on to też przeżył, i postara się, żeby ojciec i matka mogliuczestniczyć wraz ze mnąw tymrodzinnym święcie. - Proszę spokojnie przygotowywać siędo komunii, nic złego paninie spotka - zapewnił sierżant Skrzypek, wy chodzącz kilkoma butelkami wódki w teczce. Rano jednak przyjechali i zabrali. Matka awanturowała sięnacałyrynek, zezdenerwowaniapo francusku przeklinała milicjantów, którzytłumaczylisię, że to nie ich wina, żeoni tylko wykonują rozkazy. Ojciec nie rzekł ani słowa, włożyłdo kieszeni butelkę wódki i spokojnie,bez przymuszania, wsiadł do gazika. Przez oknosłyszałem oddalającysię, wraz z krzykami matki, warkot auta. Godzinę później pojawił się sierżant Skrzypek i, gdy zobaczył, żejestem sam w domu, zakląłstraszliwie po polsku i poszedł do Łuskidozorczyni. Leżałem na łóżku, przekonany, że i tym razemnieprzystąpię do komunii. Nawet nie miał mnie kto ubraćdo kościoła. WujAlfrednapisał w liście, że przyjedzie dopiero po południu, gdyż wcześniejmusi przemaszerować w pochodzie pierwszomajowym. Matka głośno czytała list od wuja i orzekła na końcu, że durnaabstynencja doprowadziła wuja do chorobliwego strachu przed czerwonymi, a jeszcze wcześniej prawie do więzienia, a późniejdo fabrykizabawek, gdzie wuj, dyplomowany księgowy, pracował przy produkcjiłyżew. Matka miałapretensje do wuja Alfreda, swego brata, że nie pijewódki i przez to wszystkim wydaje się podejrzany. Tłumaczyła mu wielerazy, że ojciec przede wszystkim wódcezawdzięcza, że niedostał się 20 do więzienia, bo co milicjanci przyjeżdżali po niego, to był kompletniepijany, aż w końcudoszli do wniosku, że ktoś, kto jest wiecznie pijany,nie stanowizagrożeniadla państwasocjalistycznego i dali mu spokój. Matka kpiła zwuja Alfreda, że musi maszerować w pochodzie pierwszomajowym, kiedy ona i ojciec są zawożeni na komendęmilicji, gdzieza darmo dostają śniadanie i obiad ijeszcze ojciec może tam wódkiwypić, ile chce. Lecz wuj Alfred nie potrafił nauczyć się pić. Starał się, sam towidziałem, ale cowypił kieliszek wódki, pochylał się nad zlewem iwymiotował. Matka dawała wujowi spirytusna przypalanym cukrze,spirytus z utartym żółtkiem, rozcieńczony likier, winabiałe, czerwone i domowej roboty,piwo z miodem. Wszystko na nic. Wuj rzygał nawet poczekoladkach z rumem. Cieszyłem się na przyjazd wuja zokazji pierwszej komunii świętej,gdyżzawsze przywoził jakiś prezent i byłem ciekaw, co tymrazem dostanę, Liczyłem, że w takie moje święto to będzie coś wyjątkowego. Lecz gdy zostałem sam w domu, z krzykami matki wuszach, nie chciałem widzieć żadnego prezentu. Wezwana przez dzielnicowego przyszła Łuska dozorczyni ipowiedziała, że wyprawi mnie do kościoła jakwłasna matka. - Przebieramysię - zarządziła i zdjęła ze mnie górę idół pidżamy,tak że zostałem nałóżku nagi. Łuska wydawała sięzaskoczona moją nagością, chwilę przyglądałasię mojemu przyrodzeniu, po czyniorzekła, że kobiety będą ze mniezadowolone. Pod jej spojrzeniem przyrodzenierobiło mi się coraz większe i większe, a Łuska z tegorośnięcia była bardzo zadowolona. - Jeszcze, jeszcze -mówiła ze śmiechem - napręż się. Jesteś prawdziwymmężczyzną. Niech dotknę. Wzięłado ręki i zaczęła ugniatać, masować, bawiła się niby jakimśżywym zwierzątkiem. Jakaś zniewalająca słodycz zaczęła rozchodzićsięwe mnie od podbrzuszai czułem, że zaraz coś w moim ciele wybuchnie. Nie wiedziałem, czy mam oderwać rękę Łuski od mojegoprzyrodzenia, czy lepiej niech bawisię dalej. Chciałem tego ijedno21. cześnie bałem się, gdyż nie miałem pojęcia, co się stanie. A onapochyliła głowę i włożyła moje przyrodzeniedo swoich ust. Zrobiłem sięcałkowiciebezwolny, poczułem gorąco pomiędzy nogami i wreszcieten oczekiwany wybuch. Nie rozumiałem, co się stało, ale wiedziałem, żecoś tak przyjemnego zdarzyło mi się po raz pierwszy w życiu. Gdy ocknąłem się z tejprzyjemności, ujrzałemŁuskę dozorczynię leżącą na łóżku obokmnie,z podkasanąspódnicą, majtkami opuszczonymi na kolana, szczypiącąsię palcami za koniuszek mięsa wystający jej z włosów pomiędzy udami. Po chwili przestała się szczypać i położyła się na mnie, wgniatającsię w mojeprzyrodzenie. Wemnie znowu wybuchło. Po tym wszystkim leżeliśmy nieruchomo na łóżku, a Łuska, zdawało mi się, zaczęła usypiać. Trąciłem ją w bok i zapytałem, czy nie spóźnięsię do kościoła. Wtedy Łuskazerwała się, zaczęła się szamotać,łapać za głowę i krzyczeć,że co ona narobiła, że niech jej Bógwybaczy,po czym uklękła izaczęła się bezgłośniemodlić. Przerwałem jej modlitwę, pytając poraz drugi, czy zdążę do kościoła. Łuska wstała zkolan, spojrzała na mniesurowo i powiedziała: - Nie możesz przystąpić do komunii, gdyż popełniłeś ciężki grzech. -Jakigrzech? zapytałem zdumiony. Łuska wyjaśniła: - Cudzołożyłeś i pożądałeśżony bliźniegoswego. Było już wpół dodziewiątej i bałem się, że tym razem przezŁuskęnie przystąpiędo pierwszej komunii, więc odrzekłem, że jest głupiai nie ma żadnego męża, i lepiej niechmnie szybko ubierze i zaprowadzido kościoła, bo inaczej poskarżę księdzu, co mi zrobiła. Łuska przestraszyła się izaczęła mnie szybko ubierać. W kościele byliśmy punktualnie odziewiątej. W czasie mszy dźwięki orkiestr,które przygrywały do pochodu pierwszomajowego, wpadały do kościoła z taką silą, że chwilamiksiędza niebyłosłychać. W połowie mszy ktoś zamknął drzwi iorkiestry umilkły Żałowałem,że nie ma ojca animatki. Tym bardziej żewszystkomisię udawało. Anirazu się nie wywróciłem, wszędzie zdążałem na czas 22 razem z innymi, nawet jedna kropla wosku nie spadła mi ze świecy naubranie. Tylko pod koniec uroczystości, gdy ojciec Józef zaprosiłrodziców i dzieci naśniadanie do wewnętrznego ogrodu,do którego schodziło się po wąskich, kręconych schodach, wszyscy zapomnieli, że potakich schodach japrzecież nie dam rady zejść na szczudłach. Widziałemprzez drzwi, jak wszyscy siedzą przy długim stole nakrytymbiałymobrusem i jedząkanapki, ciastka, pią lemoniadę. Powiedziałem do siebie, zły na nich, zęby sięudławili tymiciastkami i narazjedenz chłopaków w komunijnym ubraniu rzeczywiście zakrztusilsięjedzeniem. Rodzice zaraz zaczęli go klepać po plecach i mu przeszło. Wówczas zacząłem się zastanawiać, czy czasamiPanBóg, zamiast zdrowych nóg, nie obdarzył mnieczymś innym. I powiedziałem do siebie: niech wszyscy dostaną rozwolnienia. Czekałem w napięciu,czy ktośnie pobiegnie do ustępu, ale nic się niedziało. Byłem coraz bardziejzły. NawetojciecJózef nie zauważał, że mnie nie ma przy stole, i postanowiłem zrobić im cośgorszego niż rozwolnienie. Odłożyłem szczudła i, podpierającsię rękami, zacząłem sięzsuwać pokręconych schodkach. Zsunąłem się na ostatni stopień i nikt mnie nie zauważył, takbyli zajęci rozmowami i jedzeniem. Dopiero gdy zacząłem czołgać siępo białym żwirze, którym wyłożonebyły ścieżki, wpierw usłyszeli mniei zaraz zobaczyli. Gwar w ogrodzie powoli zanikał, ażzrobiłosię zupełnie cicho. Znowu było słychać orkiestrę z pochodu pierwszomajowego. Patrząc nabiałe kamyczki przedoczami, powoli sunąłem w kierunku długiego stołunakrytego białym obrusem. Z daleka musiałemwyglądać jak ogromnyrobak lo to mi chodziło. Nie zważałem na bólw łokciach, na których podpierałem się, ciągnąc resztę ciała. Po chwilizobaczyłem na kamykach czubki czarnych, błyszczących butów, i nagle ktoś mnie uniósł do góry To był ojciec Józef. - Moje dziecko - powiedział ojciec Józef z zaczerwienioną twarzą- myślałem, że cięzabrali do domu. OjciecJózef posadził mnie przy stole. Siedzącemuobok chłopakowiodebrałem napoczęty kawałek tortu i wcisnąłem sobie do ust. - On jest głodny - powiedział ktoś z rodziców. 23. Wówczas wszyscy, [jeden przez drugiego, zaczęli podawać mi naprzemian kanapki, ciasta, szklanki z lemoniadą, Próbowałem po trochę wszystkiego i resztę wyrzucałem na ziemię, lemoniada zmieszanaz jedzeniem lala mi się po brodzie na marynarkę. Pomyślałem, że całkiem niepotrzebnie starałemsię, żeby wosk ze świecy nie pobrudziłmi ubrania. Już nie chciałem jeść ani pić, ale wyobraziłem sobie, żegdyprzestanę,wszyscy odsuną się ode mnie i znowu zostanę sam. I nagleujrzałem naprzeciwko wuja Alfreda. Nie spodziewałem się go, miałprzyjechać dopiero po południu. Wuj Alfred odsunął ode mnie dzieci, ze stołu wziął serwetki i starłnimi resztki jedzeniaz mojej marynarki. Następniena oczach wszystkich dzieci i rodziców, i na oczachojca Józefa, rozpiął teczkę i wyjąłz niej nowiutkie,błyszczące łyżwy z przymocowanymi donich na stałe czarnymibutami, takie łyżwy, jakich używa się do gry whokeja. Przystawiłem buty z łyżwami do stóp,jakbym chciał je nałożyć, lecz zarazwyprostowałem się, gdyż zaskoczyła mnie cisza przystole. Tylko taorkiestra. Po chwili ojciec Józef odprowadził mnie i wuja Alfreda do drzwi kościoła. Żegnającsię, wyjął spod sutanny Pismo Święte i wręczył mi je. - Ta księga cię przekona- powiedział -że cudajednak sięzdarzają. Matka była jedyną osobą wDzikowie, któraznała bardzo dobrzejęzvk francuski, i gdy do Ratusza przyjeżdżały zagraniczne delegacje,często proszono ją, aby tłumaczyłarozmowy urzędników. Wtedy w Ratuszu zapominano, że matka pokątnie handluje alkoholem. Za którymś razem, gdy poproszono ją o pomoc wrozmowie z Francuzami,matka odmówiła, dodając,że nie przetłumaczy więcej ani słowa, dopóki ja niedostanę obiecywanego od lat wózka inwalidzkiego. Tobyłajakaś ważnadelegacja, gdyżdzielnicowySkrzypek przyszedł późniejdo naszego domu i przekonywał matkę, żebyzgodziła się tłumaczyćrozmowy, bo będzie musiał sporządzić wniosek do kolegium za nielegalny handel wódką. Panie Skrzypek odrzekła nato matka wczoraj uderzyłam sięw głowę i zapomniałamfrancuskiego. Trzy dni późniejna nasze podwórze przyjechałakaretka zeszpitalarehabilitacyjnego. Kierowca wyniósł z karetki wózekinwalidzki na czterech kółkach, dwu większych i dwu mniejszych. Matka natychmiastprzypomniała sobie wszystkiefrancuskie słówka. Wózek wydał mi się wspaniałą maszyną. To był pierwszy taki wózek na rynku w Dzikowie. Gdy kierowca karetkiwyniósł go na podwórze, zaraz zeszli się sąsiedzi z najbliższych domów. Z zaciekawieniem 25. patrzyli, jak ojciec usadza mnie w wózku. Niektórzy nawet zaczęli bićbrawo. Naprawdę cieszyli się, a co dopiero ja. Wózek dawał mi dużo,dużowięcej wolności aniżeli szczudła czy plecy ojca, na których docierałem najdalej do kościoła. Tylkoze w momencie, w którym usadowiłemsię na wózku, wszystkim dokoła zgasły twarze, jakby stało sięcośbardzo złego. Odniosłemwrażenie, żeprzestali się radowaćz mojego wózka, a zaczęli się nademną litować. Spoglądali na mnietak,jakbym miał nogi nie bezwładne, aleucięte, albo ucięte dodatkowoi ręce. Do szczudeł dzikowianie byliprzyzwyczajeni, bo parę osóbw mieście ichużywało. Prawdziwy wózek inwalidzki, taki jak pokazująna zdjęciachze szpitali, miałem ja pierwszy. Dlatego, siedząc na wózku, stałem się w ich oczach jeszcze większym kaleką. Nie rozumiałemwówczas tego, gdyż mogłembez większych trudności poruszać się doprzodu, do tylu, wlewo i w prawo, jak chciałem, niemal tak jak na własnych nogach. Zademonstrowałem swoje nowemożliwości, jeżdżącpo podwórzu, lecz wszyscyoni,także matka iojciec, mieli zgaszonetwarze. Po chwili ojciec, podotykawszy różnychczęści wózka, orzekł: Bardzo prymitywnakonstrukcja. Sąsiedzi natychmiast to potwierdzili, a niektórzy byli zdania, żetakiego pojazdu to nawet zdrowyczłowiek powinien unikać, a codopierochory. Jednak mojej radościnicnie mogło przyćmić. Naglewybrukowaneśliską kostką podwórze, które naszczudłach przemierzałem z trudnością, stało się dla mnie za ciasne. Potrzebowałem przestrzeni, pragnąłem znaleźć się pośrodku ogromnego placu lub na szosie daleko zamiastem. Wyjechałem narynek. Wszyscy zebrani na podwórzu ruszyli za mną, jakby spodziewali się jakiejśkatastrofy. Jazda wydała misięprosta, wystarczyło rękami napędzać kółka, a przy skrętach wyhamowywać jednoz kół. Nie wiedziałem jeszcze, że zjazd z chodnika naulicę, przez krawężnik, to jest coś, co trzeba przećwiczyć. I wylądowałem twarzą naasfalcie. Krew pociekłami z czoła i z nosa. Ale nie zabolało mnie to w ogóle. Zabolały i przeraziłyczyjeś słowna: - Lepiej zabrać mu ten wózek, bo się jeszczezabije. 26 W nocy ze strachu,że mi zabiorą wózek, nie mogłem spać. Byłyimieniny Józefa, co chwilęktoś pukał do oknai kupował od matkiwódkę. Kiedyś matkaopowiadała wujowi Alfredowi,że czasami tylkojeden człowiek przychodzi w nocy, a czasami, nawet jak nie ma popularnych imienin, wogóle oka nie zmruży, bo przychodzą jeden po drugim, jak gdyby od następnego dnia wódki miało nie być. Zdaniemmatki, w takie pijackie dni w powietrzu wisiało coś złowrogiego, więcprawdziwy mężczyzna musiał albo się napić, albo kogośzabić. Mówiła, że wtedy się boi. Dla mnie złowroga była ta pierwszanoc z wózkiem obok łóżka. Cały czas pamiętałem słowa: lepiej zabrać mu tenwózek, bo się jeszcze zabije. Nie spuszczałem oka z wózka. Rano obudziłem się przerażony, alewózek stałna swoim miejscu. Nie wiedziałem,czy po wczorajszym upadkumatka pozwolimiwsiąść na wózek, lecz - gdy zjadłem śniadanie - sama zaproponowała,żebym pojeździł sobie popodwórzu, tylko anikroku dalej. Bardzo misię spodobało to: ani kroku dalej. Do obiadu jeździłem po podwórzu, między śmietnikiem, komórkami na węgiel a ogródkiem Łuskidozorczyni. Po obiedzie, któryzjadłem,nie zsiadając z wózka, ojciec poszedł do baru"Zamkowego",a matkado sklepu monopolowego po nowy zapaswódki na noc. Zaraz znalazłem się na chodniku przed domem i szybko, żeby mnienikt nie zatrzymał, pojechałem pod pomnik Bartosza Głowackiego. Zatrzymałem sięprzysamym postumencie. Pierwszy raz byłem tak blisko Bartosza, choćstał sto metrów od naszego domu. Z bliskawydał mi się niższy, niż myślałem. Spod pomnika,ostrożnie pokonująckrawężniki, przejechałemna drugą stronę ulicy Mickiewicza. Całasztuka z krawężnikami polegała na tym, żeby przed zjechaniemłub wjechaniem dwa koła ustawićw jednakowej odległości od krawężnika ipchnąć je z jednakową silą. Skierowałemsię w stronę zamku, który dawniej należał do hrabiówTarnowskich, a terazmieściło się wnim technikum rolnicze. Wiedziałem, że jest, ale widziałem go tylkona pocztówce. Zamek, a właściwie pałac,na który wszyscy w Dzikowie mówili zamek, choć niebyło tam murów obronnych ani nic takiego, co mogłoby 27. służyć obronie, jeśli nie liczyć zakratowanych okien na parterze, wyglądał o wiele brzydziej niż na pocztówkach. Z brudnego budynkuw wielu miejscach odpadał tynk, awokół pełno bvlo śmieci. Bardziejinteresujący wydał mi się park, gęsto zarośniętykrzewami i drzewami,jakich nie widziałem wklasztornym ogrodzie ani w żadnym z ogrodów szpitalnych. Skręciłem na dróżkę prowadzącą w dół parku. Źlesię jechało, przeszkadzały korzenie wystające z ziemi i gałęziekrzaków, które wczepiały się wszprychy kół. Ale tomi się podobało, gdyżmiałem wrażenie, że jestem w dzikim, mało uczęszczanym miejscu,a dotąd rzadkobywałem tam, gdzienie było ludzi. W pewnej chwili skończyły się drzewa i krzaki, a przede mną wyrosła niewielka, lecz stroma górka, która ciągnęłasię daleko w jednąidrugą stronę. Domyśliłem się, że to wał przeciwpowodziowy. Z trudem, drogądlakrów, wjechałem na wal. Ujrzałem ogromną, wolnopłynącą Wisłę. Zjechałem na sam brzeg rzeki. Poczułem ogromnąmoc wielkiej wody. Pomyślałem, że nic nie mogłoby zatrzymać Wisły Ze spokojem, lecz bezlitośnie zmiotłaby wszystko,co stanęłobyna jejdrodze,zmiotłaby i zagarnęła w siebie, nie zostawiając śladu. To była sitadobregoolbrzyma, z którym człowiek chętnie by się zaprzyjaźnił, żeby nie bać się nikogona świecie. Zapragnąłem dotknąćwody, przekonać się, że jest taka,jakmyślę, łagodna, ciepła,i żetawoda mnie chce. Później opowiadano, że todzielnicowy Skrzypek uratował mi życie. Skrzypek, gdy tylko miał czas wolnyod służby, chodziłnadWisłęłowić ryby. Ale nie lubiłjeść ryb i rozdawał je ludziom. Tamtegodnia,kiedypo razpierwszy udałem się wózkiem na dłuższą wyprawę. Skrzypek siedział nad Wisłą poniżej zamku i widział mnie już od chwili,gdy wjechałem na wał przeciwpowodziowy. Gdy w kilka dni pomojej niefortunnejkąpieli w rzece sierżant Skrzypek usiadł na rynku, na ławce pod kasztanem, żeby zjeść drugie śniadanie, którenosił w kaburze pistoletu, matka zerwała w ogródku Łuski dozorczyni kilka kwiatów i kazała mi je zanieść dzielnicowemu. Podziękuj za uratowanie życia - nakazała. 28 Lubiłem Skrzypka. Był narynku jak anioł stróż, tylko taki dziwnyanioł, bo z jednej strony wszyscy się go bali i klęli na niego,gdy niesłyszał, a z drugiej strony wszyscyprosili go o pomoc,kiedy stało sięcoś złego. Czasami dzielnicowy miał taką minę, jakby nie mógł zrozumieć, o co ludziom chodzi, zwłaszcza awanturującym się na rynku pijakom,którzy obrywalipałką. Zawiozłem mu kwiaty,ale nie rzekłem ani słowa. Wcale nie uważałem, żeuratował mi życie. Skrzypek,zaskoczony, wziął odemnie kwiaty, jakby to była bomba zegarowa, Przez chwilę nie wiedział, co z nimizrobić, ażpołożył je na ławce i znowu zaczął jeść. Gdy odjeżdżałem,powiedział: Nikomu nie zdradziłem, że sam wjechałeś dorzeki. Kwiaty z ogródka Łuski przez kilka dni leżały na ławce pod kasztanem, aż uschłyi wyrzuciłem je na trawę. Chłopaki w szkole w czasie przerw robili na boisku szkolnym zawody, kto dalej pchnie mnie na wózku. Dziewczyny też próbowały,aleszybko im się znudziło. Najmocniejpchał Jura, który grał wszkolnejdrużynie koszykówki - jechałem za połowę boiska. Którejś przerwytazabawa spodobała się Kunickiemn zsiódmej klasy. Ojciec Kunickiegopracował w browarze,miał dwa siwe perszerony i wóz-platrormę. Kunicki pomagał ojcu rozwozić po mieście beczki z piwem, a zimąwozililód z Wisły do browaru. Sam sobie nie zdawałsprawy, jakaprzy tejpracy wyrobił sobie silę, bo jakrozpędził wózek, na którym siedziałem,i )ak mnie pchnął, to przejechałem przez całe boisko i wylądowałemna krzaku bzu rosnącym przy ogrodzeniu. Wózek zaczepiło wystające z ziemi korzenie bzu, mnie wyrzuciłodo góryi zawisłem nagałęziach niby zawleczona przez wiatr szmata. Boisko w jednejchwili opustoszało. Po dzwonku na lekcjeprzyszli nauczyciele z drabinami i ściągnęli mniez bzu. Nic mi sięniestało, tylko podrapałem twarzi ręce. Bólu wnogach, choćbym miał przebitena wylot, i tak bymnie czuł. Nauczyciele pytali, wjaki sposób znalazłem sięna krzaku, kto mnie tam wrzucił,lecz nie powiedziałem. Gdy mnie odwieźli doklasy,usiadłem w ławce i narobiłem w gacie. Zaczęło tak śmierdzieć, że wszyscyuczniowie,zasłaniając nosy ręka30 mi, wyszli z klasy Marcinkowska, nauczycielka od polskiego, staław otwartych drzwiach inie wiedziała, co robić. Jawiedziałem. Wypierałem z siebie, ile mogłem, i żałowałem, że nie mam więcej, tak, żebywystarczyło na zasranie całejszkoły z boiskiem szkolnym ikrzakamibzu włącznie. Marzył mi się potop. Po chwilidobiegł mnie z korytarzadudniący głos Mazurka, który prowadził lekcje gimnastyki: - No to co, że się zesral? Każdy ma do tego prawo. Mazurek wszedł doklasy; tuknął, że się wygłupiam jak przedszkolak, i zawiózł mnie na boisko szkolne, gdzie całego, w ubraniu, zlałwodą z gumowego węża, który służył woźnemu do podlewaniaogródka. Końcówkę wężawłożył zapas spodni,z przodu i z tyłu,aż całysmród ze mnie spłynął. Następnego dnia rano ojciec, gdy usłyszałodmatki, co stało się w szkole, powiedział: -To jakbyś przeszedł prawdziwy chrzest. I wtedy przypomniałem sobie o Piśmie Świętym, które dostałemod ojca Józefa. Przed wakacjami matka powiedziała do ojca, że dziecko, czyli ja,potrzebuje świeżego powietrza i trzeba z nim wyjechać na wieś, aleona nie może pojechać, bo musi na nas pracować. Miała już upatrzoną wieś niedaleko Dzikowa, gdzie u chłopa można było tanio wynająćpokój. Ojciec nie zgodził się wyjechać. - Przede wszystkim - rzekł - nie będę z nikim dzielił sracza. Nie poto przebudowałem topożydowskiemieszkanie i nielegalnie podłączyłem się do miejskiej kanalizacji, żebym teraz musiał gdzieś jechać i wąchać obce, chłopskie gówna. Matka nicna to nie odpowiedziała. Kilka tygodnipóźniej oznajmiła ojcu, że sprawawąchania przezniego obcychgówien jest rozwiązana, gdyż kupiła chałupę ze stodołą iogrodemw Liszkach pod Sandomierzem. - Kupiłaś dom? - ojciecbył zaskoczony. - Chałupę doremontu, stodołę i dwadzieścia arów ogrodu - wyszczególniła matka. -Dlaczegowydajesz pieniądze bez porozumienia zemną? zapytał ojciec,tłumiąc gniew,gdyż uzmysłowił sobie, iżmatka musiała zato wszystko sporo zapłacić. - To są rodzinne pieniądze, a ty, wydając jesamowolnie, postępujesz ;ak złodziejka. 32 Ojciec uznał kupno chałupy za pretekst, już któryś z kolei, żebyzmusić matkę do natychmiastowego wyjawienia,gdzie ukryła dolarywywiezionez dworu wRogach. Matkatylko się zaśmiała. Już dawnopowiedziała ojcu, że nie dostanietych dolarów do ręki. Jakmu raz dała, i to większą sumę,żeby załatwiłmi leczeniew Szwecji, to odnalazła go po miesiącuw Warszawie, w hotelu "Bristol", i jeszczemusiała dopłacić do rachunku. Tylko mnie i wujowi Alfredowi matka zdradziła, żedolary schowaław podwójnej ściance dużego, stojącego lustra. Wuj Alfred uważał,żepowinna przenieść je w inne miejsce, zanim ojciec się zastanowi, dlaczego z dziadkowych mebli matka zabraławłaśnie lustro, wtedy akurat najmniej potrzebne. Aleojciec uważał, że matka zabrała lustro z kobiecejpróżności. Mnie zaś dziwiło,że ojciecstając codziennieprzed lustremnie wyczuwa obecności upragnionych amerykańskich pieniędzy Ojciec odczasu do czasu, szczególnie gdy pracowałnad nowymgenialnym wynalazkiem, który miałodmienić naszeżycie, zaczynałgorączkowo szukać dolarów matki. Raz były mu potrzebne na prototyp wynalazku, raz konieczne, by zainteresować wynalazkiem wpływowych urzędnikówministerstwa. Wtedy, pod nieobecność matki, przeszukiwał metodycznie, centymetr po centymetrze, całe mieszkanie. Drewnianym młotkiem opukiwał podłogi i ściany Gdy wydawało musię, że natrafił na skrytkę, zrywał deski podłogi, pod którymi znajdowałco najwyżej butelki z wódką, schowane przez matkę na czarną godzinę, gdyby na przykład ogłoszono prohibicję. Albo, gdyodgłos młotkawzbudził jegopodejrzenia, wiercił dziury wścianach, którepóźniejzaklejał gipsem. Wielokrotnie wyjmował dwie szuflady spod lustra,ale jakimś dziwnym trafem, dziwnym jak na ojca, który był inżynierem mechanikiem z wykształcenia, nigdynie wpadłna to, żeby przesunąćjedną z listew je podtrzymujących. Przesunięcielistwy uruchamiało mechanizmskrytki i otwierała się tylna ściana lustra, odsłaniając skarbiecmatki, Ojciec domyślał się, że wiem, gdzie dolary są ukryte, lecz nigdymnie wprost oto nie zapytał. Podczas przeszukiwaniamieszkania przy33. glądał mi się bacznie, obserwując, jak reaguję na to, że szuka w tymczy innym miejscu, jak gdyby chciał się bawić ze mną w "ciepło-zimno". Zawsze zachowywałem obojętną twarz, choć czasaminachodziłamnie ochota,aby dyskretnie pomóc ojcu. Ojciec wciąż wahał się, czy wyjechaćna wakacje do Liszek. Lecznie mógł się oprzeć ciekawości i pytał matkę, jak wygląda chałupa,w jakim staniejest stodoła, jakie drzewa rosną w ogrodzie, aż powoli,z dnia na dzień, zaczął opowiadać, co on by zmienił w tej chałupie, żeoczywiście ustęp musi być wewnątrz, trzeba zamontować bojler, nazimne dni przydałby się kominek, a plac pomiędzy domem i stodołąnajlepiej wyłożyć płytami chodnikowymi. Wreszcie powiedział to,naco niecierpliwie czekałem: - Właściwie, skoro ten dom jest już naszą własnością, to po comastać pusty przez całe lato. Trzeba jechać i robićremont. Cieszyłem się nawyjazd do Liszek. Do tej pory wyjeżdżałem z Dzikowa tylko do szpitala. Teraz miałem pojechać na prawdziwą wieś, gdzie,wyobrażałemsobie, będę mógł wędrować,dokądkolwiek zechcę, niemyśląc przy tym o schodach i krawężnikach. Liczyłem na wędrowanienawsi, bo w Dzikowie matka, przestraszona wypadkiem nad Wisłą, pilnowała, żebym nie wyjechałpoza rynek. Najchętniejwidziałaby mnieprzezcały dzień obok ławki pod kasztanem. Bo tam też najczęściej możnabyło mnie spotkać w ciągu dnia. I gdy ktośnie miał co robić, a niechciał być sam, albo kiedy ktoś zapragnął pogadać,przychodziłna ławkępod kasztanem. Zczasem corazwięcej ludzi przychodziło do mnie,nawet tacy, co mieszkali poza rynkiem. Opowiadali o swych kłopotach,nieraz tak osobistych, że bałem się, iż mnie biorą za spowiednika. Alelubiłemich słuchać i czasami potrafiłem nawet dobrze doradzić. Z wyjazdu do Liszek cieszyłem się także, licząc, że możetam ojcuprzyjdzie do głowy jakiś wspaniałypomysł, który zaczniemy razem realizować. Wuj Alfred obiecał, że przyjedzie do nas do Liszekna urlopi nauczy mnie pływać, jeśli to będzie możliwe. Matka dogadała się ze starym Kunickimi ten wozem-platrormą,ciągniętym przez dwa perszerony, zawiózł nas do Liszek. Ojciec zajął 34 miejscena koźle, obokKunickiego. Ja, siedząc w wózku, jechałem naplatformie, niby jaki król. Przywieźliśmyz sobą pościel, garnki i talerze, stół idwa krzesła, pilę, siekierę i inne narzędzia potrzebne, jak tookreślił ojciec, na gospodarce. Dom był o wielemniejszy, niż się spodziewałem. Niska kuchniai pokój z małymi oknami, a obok, po drugiejstronie sieni, ale z osobnym wejściem, pobielona wapnem obora. Ojcu zaraz przyszło namyśl,żeoborę, po otynkowaniu i ułożeniu podłogi można będzie przerobićnajeszcze jeden pokój, największy w chałupie, i w nim wymurowaćkominek. Za topachnąca sianemstodoła była ogromna, dużo większa odnajwiększych sal szpitalnych, w jakich leżałem. Wogrodzie rosły stare, wysokie jabłonie,z małymi jak piłki pingpongowe jabłkami. Pomiędzy drzewami byłokilkanaście krzakówporzeczek. Zabudowania Liszek, nie więcej niżpięćdziesiąt domów,stały poobu stronach wyboistej drogi. Za domami rozciągały się pola, jakbybez końca. Pomiędzy polami wiłysię dróżki. Te dróżki, pomyślałemz radością, są przeznaczone dla mnie. Już widziałem siebie na jednejz nich, gdzieś tam, nahoryzoncie,mały punkcik znikający z oczu. Ojcunatomiast, co wyraźnie zauważyłem, bardzo spodobała się stodoła. Długo ją oglądał i, co z niej wychodził, to zaraz wchodził zpowrotem,jakby czegoś zapomniał zabrać. Oglądałstodołę tymdziwnym spojrzeniem, jakie miewał w chwilach rodzenia wynalazków. Po dwóch dniachprzyjechałado nas do Liszek matka i umówiła sięzmiejscowym cieślą, że zrobi do domu różne sprzęty według rysunkówojca. Dała cieśli zaliczkę. Ojcuzostawiła kilka butelekwódki, żebygo czasemgdzieś nieponiosło, i wieczorem tegosamegodnia poszłana przystanek autobusowy i odjechała. Odprowadziłem matkę do przystanku,ale tylko jakiś kilometr. Dalej nie pozwoliła mi jechać. Kazała wracać i pilnować ojca na wypadek,gdyby zachciało mu się wypić za jednym razem więcej niż pól litra. Powiedziała też,gdzie ukryła dodatkowe butelki. Miałem je wydzielaćojcu po jednej dziennie. 35. Patrzyłem za matką, która odchodziła polną drogą, i przypomniałmi się szpital. Tam, po skończonych odwiedzinach, pielęgniarka zanosiła mnie na parapet, skąd machałem ręką do matki idącej ulicą. Wpatrywałem się w nią tak, jakbymmiał ją widzieć po razostatni. Chciałem zapamiętać jak najwięcej z jej postaci. Przygotowywałem sięnamożliwość, że po którychś odwiedzinach matka ]uz nie przyjedzie doszpitala i zamiesiącdwa odwiozą mnie do zakładu, gdzie mieszkająpodobne do mnie kaleki, ubierane, myte i karmione przez zakonnice. Wielu moich kolegów pojechało zeszpitala prostodo zakładu. Żadenz nich, wynoszony z saliprzez pielęgniarzy, nawet się nie żegnał. Zdawało się, że byli napól umarli. Dawali się transportować jakkukły. Jeżeliwcześniej potrafili chodzić na szczudłach, to wdniuwyjazdu do zakładu tracili tę umiejętność, jak gdyby przewidując, że niczda się im na długo. Gdyby mnie przenosili do zakładu dla nieuleczalnie chorych, teżbym się z nikim nie żegnał. Po co? "Do widzenia"? Chyba że w zakładzie. Zrozumiałbym matkę, gdyby mnie zostawiła iv zakładzie. Po cojej dziecko zeszmacianyminogami, którego nie można wziąć za rękęi pójść na spacer czy do sklepu? Tylko wtedy wolałbym, żeby me odwiedzała mniew zakładzie ani niebrała do domu na święta. Wcześniej się wtedy ispokojniej umiera. Tym razem,widząc matkę znikającąza zakrętem polnej drogi w Liszkach, miałem jednak pewność,że mnie nigdynie opuści. Wydało misię tonormalne, a jednocześnie wydało misię dziwne, że to jest normalne. Ze szpitala wyniosłem świadomość, że nie jest to takie oczywiste. Gdywróciłem do chałupy, zobaczyłem, że ojciec nienapoczął jeszcze wódki. Butelki stałyrzędem naparapecie okna od strony ogrodu. Mogło tojedynie oznaczać, że nadszedłdlaniego czas pomysłów. I rzeczywiście. Nazajutrz rano, w nic mnie me wtajemniczając, zaczął rysować w zeszycie. Obawiałemsię, że jeśli ojcem całkowicie zawładnietwórcze natchnienie, to chałupa może w ogóle zniknąć i najej miejscu powstanie nowydom. Starałem się nieprzeszkadzaćojcu, czekając, aż sam zacznie opowiadać o swoim pomyśle. Kiedy poraz kolejny 36 pokonywałem próg domu, który był wyższy niż najwyższy krawężnikw Dzikowie, ojciec przez chwilępatrzył namoje ewolucje,po czymwziął siekierę i zrąbał próg. Zrobił to szybko, niecierpliwie, jakbyzdając sobie sprawę, że później, zajęty wymyślaniem i rysunkami, zapomni o progu. Gdy przyszedł cieśla, pan Trepka,ojciec poszedł z nim do stodoły. Pojechałem zanimi i zauważyłem, że Trepka był zaskoczonyrysunkami 0)ca i tym, co od niego usłyszał. Najwidoczniej spodziewał się czegoś zupełnieinnego, gdyż ze zdziwieniempatrzył to na ojca, to narysunki w zeszycie i w końcu na stodołę, jakgdyby taką budowlęwidział po raz pierwszy. Po namyśle mruknął: - Ostatecznie to nie mojasprawa. Robię to, cochcą i za co mi płacą. Na odchodnym cieślawypił szklankę wódki i zapewnił nas, że następnego dnia zwieziedeski i zacznie robotęIntrygowalomnie, co ojciec zamierza zrobić. Tym bardziej iż wyjątkowo długo nie zdradzał swego pomysłu. O sztucznej górze nie dozdobycia opowiadał bez przerwy, oczekując ode mnie i matki potwierdzenia, że to naprawdę wspaniałypomysł,Teraz zamknął się w sobiei ani słowa. Więc doszedłem downiosku, że to musi być coś nadzwyczajnego, coś,w comoja głupia głowa mogłaby nie uwierzyć. I dlategoojciec nic mi nie mówi. Przez dwa pierwsze dni cieśla zbijał z desek stoły, ławy, robił szafkiz pólkami. Nic interesującego, byłem rozczarowany. Trzeciego dnia niemiałem czasu przyglądać się pracy Trepki. Poznałem Staszka, syna cieśli,i kilku jego kolegów z Liszek. Pojechałem z nimina pastwisko nad stawem, gdzie pilnowali krów. Ten staw to właściwie było jedno wielkiebłoto, pośrodku którego pozostało małe oko wody. W chłopakach z Liszekmój wózek wzbudził ogromne pożądanie, każdy chciał się nanimprzejechać. Pchali mnie nawózku i raz, dlazabawy, zbyt ostro wzięlizakręt i wylądowałemw błocie. Wtedy oni zaczęli walczyć pomiędzysobą o miejscena wózku. Co któryśz nich zwyciężyłi przejechał kilkametrów,zaraz go strącali. I tak po kolei wszyscy wywracali się w błoto. Gdy Staszek przejeżdżałwózkiem obok mnie, złapałem za koło i wy. wróciłem go. Wówczaspozostali rzucili się na nas i tak zaczęliśmy siękotłować w błocie, że na moment zapomniałem o swych szmacianychnogach i chciałem na nich stanąć, ale oni też zapomnieli i widząc, żeusilnję wstać, natychmiast przydnsili mnie z powrotem w błoto. Później leżeliśmydługo bez ruchu, zmęczeni, utytłani,i pomyślałem, że byłoby wspaniale, gdyby chłopakiz Liszek też mieli sparaliżowane nogi i jeździli nawózkach inwalidzkich. Wyobraziłem sobie, jakcałągrupą, niczym harleyowcy, wjeżdżamydo Dzikowa, auta umykają na chodniki, a ludzie pierzchają pod ścianydomów. Gdy rozległsię głos dzwonu kościelnego,Staszek i jego koledzyzerwali się, żeby zagnaćkrowy do domów na południowe dojenie. Powiedziałem,że janie muszę wracać, więc zostawili mnie w błocie samego. Wiedzieli, że sobie poradzę. Spodobało mi się to. W mieściezaraz znaleźliby się usłużni, którzy z zatroskanymi minami podnieśliby mnie z błota, oczyścili, wsadzili na wózek i zawieźli do domu, mając się za niewiadomo jak dobrych. Jeszcze bardziej mi się spodobało, kiedy wieczorem, po drugimspotkaniu tego samego dnia, Staszek posadziłmnie na krowie, która znała drogę do domu, asam pojechał do wsi wózkiem. Krowa nieprzywykła, żeby ją dosiadać, zaczęła smagać mnie ogonem ubrudzonym w łajnie. Po chwili znudziło się jej i ruszyła z pastwiska w kierunku wsi. Szłapowoli, noga za nogą, a ja leżałemna niej, uczepiony szyi, gdyż bałemsię,że spadnę i krowy mnie zadepczą. Rozglądałemsię za StaszkiemTrepką. Chciałem, żebymnie już zdjął. Pośrodku Liszek krowa skręciła z drogi do jednego z gospodarstw i weszła do obory. Nie wiedziałem,co robić. Wołać? Czekać spokojnie,aż ktoś przyjdzie? Po chwiliw drzwiachobory, z wiaderkiemw ręku, pojawiła się kobieta. Zobaczywszy mnie, stanęłajak wryta, po czym wybiegła zkrzykiem. I zarazpojawił się mężczyzna, ale nie,jak oczekiwałem, cieśla Trepką. Patrzyłna mniez wyczekiwaniem. - Przyprowadziłem krowę z pastwiska - powiedziałem pierwsze, comi przyszło do głowy. 38 - Przyprowadziłeś, to złaź z niej, boci widły w dupę wbiję -krzyknął mężczyzna i wziął doręki widły,które słały oparte ościanęobory. -Nie potrafię zejść bez pomocy - odrzekłem i wytłumaczyłem, kimjestem. Chłop już słyszał, że wchałupie po zmarłych Wajdasach zamieszkał kaleka z ojcem. Wysłał córkę, żeby poszukała Staszka Trepki z wózkiem. Nie znalazła go. Wówczas chłop wziął mnie na ręce i zaniósł dochałupy Wajdasów. Ojca w domu nie było. Ale żeprzezszpary pomiędzy deskamistodoły przebijałojasne światło, poszliśmy tam. Chłop,widząc, co jest w stodole, mało mnie nie wypuścił zrąk ze zdumienia. W stodole stałdługi bufet z ladą zrobioną zocynkowanej blachy. Zabufetem powieszone były pomalowane na czerwono półki, na którychstało kilka pustychi kilkapełnych butelek. Ojciec siedział przyjednym z dwóch stolików na klepiskui pił wódkę ze szklanki. - Proszę siadać - zaprosił wchodzącego chłopa inalał wódki dodrugiej szklanki. Ucieszyłem się,żeteraz będę mógł z ojcem wysiadywać w barze,gdyż niebyło tam stromych schodów, lecz zastanawiałem się też, cobędzie, kiedymatka zobaczy,że za pieniądze przeznaczone na wyposażenie chałupyojciec kazałcieśli zrobić w stodole dlasiebie bar. Codziennie rano matka zrywała kartkę z kalendarza, wiszącegow kuchni na ścianie. Kalendarzz tygodnia na tydzień robił się chudszy. Dziwiło mnie to chudnięcie kalendarza, gdyż wcale nie odczuwałem przemijania dni. Wszystkie były nieodmiennie podobne dosiebie, jaknieodmienny byłrynek w Dzikowie. Rynek stał, dzień trwał. Chyba że wyjeżdżaliśmy do Liszek. Dzieńz czerwoną kartkąw kalendarzu tym się różnił od innych,że rano, na dziewiątą, szedłem z matką do kościoła. Ojciec dawnoprzestał chodzić na msze. Raz, właśnie z tego powodu, ważny urzędnik z Ratusza i jednocześniestały bywalec baru "Zamkowego", zapytał ojca, czy będąc ateistą nie chciałby wstąpić do partii, bopartia potrzebuje ludzi wykształconych, takich jak ojciec, i ma dlanich dużo dobrze płatnej pracy. Ojciec tej nocy upił się tak, że trzeba byłolekarza wzywać, Później ojciec często opowiadał, że nic gotak w życiu nieprzestraszyło jak tamta propozycja urzędnika z Ratusza, bo nie dość, że go okradli z ma)ąt]u, tojeszcze polująna jegorozum. Matka szła na mszę chyba bardziejpo to, żeby się ludziom pokazać. Nie widziałem, aby kiedykolwiek się modliłai nie czułemw niejwiary w Boga,tak jakwcześniej czułem ją u ojcaJózefa. Pewnie nie 40 chciała, by ludzie mówili: nie dość,że wódką handluje, tona dodatekdokościoła nie chodzi. Ja chodziłem na msze, żebyposłuchać Julki lodziarki. Julka miałanajwyższeszpilki w Dzikowie, nie zdejmowała ichnawet w budce stojącejobok pomnika Bartosza Głowackiego, gdzie latem przez dziesięćgodzin dziennie sprzedawała lody. Do kościoła, najczęściej spóźniona,wchodziła z takim stukotem szpilek oposadzkę, że ksiądz przerywałnabożeństwo, aludziespoglądali na nią z potępieniem, jakby co najmniej piersi wystawiła na wierzch. Julka czerwieniła się pod spojrzeniami, lecznie potrafiła iśćcicho, jak gdyby tebuty nad nią panowały. Dopiero gdy stawała nadywanie pod jednymz bocznych ołtarzy, stukot szpilek urywał sięi w kościele przez sekundę panowała niczym niezmąconacisza, aż ją przerywał ksiądz. Słuchając wchodzącej do kościoła Julki lodziarki, wyobrażałem sobie, że oto ja idę przezkościół wczarnych, błyszczących butach,podbitych z przodu iz tylu blaszkami, i stukam jeszcze głośniej niż Julka,aludzie patrzą na mnie ze złością i oburzeniem, niektórzy nawet uszyzatykają rękami, ksiądz zaś nie tylko przerywa nabożeństwo, ale - mówiąc do mikrofonu - zwraca uwagę, że dom Boży to nie plac musztry. Czasami podjeżdżałemdo budki z lodami i prosiłem Julkę, żebypospacerowała po chodniku, bo ogromnie podobają mi się jej buty. Chętnieto robiła. Wychodziła z budki i szła podBartosza i z powrotem. Rozlegał sięwówczas metaliczny stukotszpilek, całkiem inny niżw kościele, ale na rynku przez chwilę robiłosięodświętnie jak podczasniedzielnej mszy. Później Julka przestała chodzić do kościoła, gdyż,mimo że nie była tak wykształcona jak ojciec, zapisała się do partii. Iz budki z lodami przeniosła się do domu handlowego, gdzie sprzedawałabuty. Julka mnieteż usiłowała odstręczyć od kościoła. Spotykającmnie w drodzedo albo z kościoła dziwiła się, czego ja tam szukam, bokościół to mie)sce dla ludzi zdrowych i silnych. Rzeczywiście, pomyślałem wtedy, nie widziałem w kościele nikogoo kulach czyna wózkuinwalidzkim. I może zrezygnowałbym z chodzenia na msze, gdybymnie odkrył nóg głupiejJózki. 9. Milicjanci złapali grubego Berka i, jak mi powiedział sierżant Skrzypek, wywieźli go do zakładu dla stukniętych w Kobierzynie pod Krakowem. Zdziwiłemsię. Berek nie był psychiczniechory,wiele razyz nimrozmawiałem i poznałbym, gdyby z jegogłową było coś nie w porządku. - Nie trzeba być wariatem - wytłumaczył dzielnicowy żeby sięznaleźć w domu dlawariatów. -To pana teżmogąwsadzić do takiego domu- zauważyłem. - Nas, milicjantów, wsadzają do wariatkowa dopiero wtedy,kiedynaprawdęzwariujemy. Mnie to nie grozi. - Skąd pan wie? zapytałem. - Każdemu wariatowi wydaje się, żejest zdrowy. - Ty, ty. - podwójna kromka chleba zkiełbasa zatrzymała sięprzedustami Skrzypka. - że ja do ciebie przychodzę na tę ławkę, nie znaczy, że jestemnienormalny. - Sierżant ugryzł kromkę i dopowiedział z namysłem -Dnżo ludzi do ciebie przychodzi. Widziałem dyrektora cegielni Jędryska, jak z tobą rozmawiał, itego żydkaChlabika, profesora Burgasaz gimnazjum, i tych wszystkich lumpówpokazał na przechodzącegokoło pomnika Bartosza Lolo gołębiarza. - Nawet starego Prusaka. 42 Skrzypekmiał na myśli Ulricha, który akuratpuścił na cały regulatorpłytę z austriackimi marszami. - Ty. -sierżant aż wstał zaskoczonyswoim odkryciem - pół miasta do ciebie przychodzi, ze mnąwłącznie! Odniosłem wrażenie,że to ostatnie spostrzeżeniezdumiało Skrzypka najbardziej. Usiadł, chwilę zastanowił się i rzekł; Ty maszw sobiecoś, że człowiekowi chce się do ciebie gadać. Niepierwszy raz usłyszałem takie stwierdzenie. Tylko że ja bałemsię tegoczegośwe mnie, co skłaniałoludzi do gadania. Bałemsię,gdyż dużo wiedziałem o ludziach iprzeczuwałem, że kiedyś im się możenie spodobać, że za dużo o nich wiem, albo mnie możesię spodobać,że wiem o nich tak dużo, Gruby Berek też dużo opowiadało sobie. Ale akuratz powodu jegoopowieści nie musieliśmy się baćanion, anija. Bywało, że Berek pokilka godzin dziennie przesiadywał obok mnie na ławcepod kasztanem, swoja obecnościąprzyciągając Lolo gołębiarza. Jeszczenietakdawno Lolo i Berekprzyjaźnili się. Lolo, pierwszy procarz wmieście,który potrafił nietoperza ustrzelić w locie, nauczył Berka strzelać z procyi Berek zarabiał na jedzenie jako strażnikdztkowskichgołębi, a przedewszystkim największego w mieście stada gołębi pocztowych, należącego do Lolo, Berek miał pilnować, żeby pojawiające się nad Dzikowem jastrzębie nie fruwały zbyt blisko gołębników. Lecz któregoś dniaLoloodkrył, że Berek strzelatakże do gołębi, które późniejzjada. WtedyLolo pobił Berka, oskarżając go, że to on, a nie jastrząb, zabił najcenniejszego z jego gołębipocztowych: ważącego ponad kilogram olbrzyma rzymskiego. Ludzie w Dzikowie zastanawiali się, dlaczegowywiezionodo Kobierzyna Berka, a nie na przykład głupią Józkę, która rzeczywiście byłachoraumysłowo. Jednibyli zdania, że padło naBerka, bo jest pasożytem społecznym, co to nieorze. nie sieje, a żyjejaku PanaBoga zapiecem. I to niektórych bolało. Inniuważali, żewywieziono Berka doKobierzyna za karę,bo nie chciał miastu odsprzedać domu, który odziedziczył po ojcu, a który według urzędników z Ratusza idealnie nadawał się na archiw''nm miejskie. 43. Berek ważył sto dwadzieścia kilogramów. Był wiecznie głodny. Rentę po zmarłym w Anglii ojcu, pilocie RAF-u, przejadał w ciągu kilkudni. Gdy tylko listonosz przyniósł mu pieniądze, kupował kilogramykiełbas, boczku, salcesonu, kiszki, pasztetówki, konserw mięsnych, dotego wór chleba, czekoladę, cukierki. Kupował wszystko, co od razu,bezgotowania, nadawałosię do jedzenia. Unikał jedynie warzyw iowoców, gdyż czuł odrazę do jedzenia, które wyrastało wprost z ziemi. Po kilku dniachobżarstwa, podczas którychnikt Berkanie widywałna rynku, przychodził naławkę pod kasztanem i, prawie płacząc, żaliłsię, że teraz przyjdzie mu umrzeć z głodu. Gdy zaprzyjaźnił się z Lologołębiarzem i zaczął ukradkiem polować na gołębie, fuź z pełniejszymbrzuchem doczekiwalnadejściakoleinę) renty. Kiedy Lolo go pobił,odkrył, że inne ptaki też nadają się do jedzenia, nie tylko gołębic. Szczególniezasmakował w gilach,przylatujących na zimędo Dzikowa. I z tego powodu Berek,w przeciwieństwie do mnie, lubiłzimę. Noale on nie musiał jeździć wózkiem. Ciężko zimajeździćpo śniegu. Ręce drętwieją od mrozu, a gdy przyjdzieplucha, to po kilku minutach pchania kółprzemakają rękawice z najgrubszej skóry. WujAlfredz Radymna zrobiłmi specjalne, wodoodporne rękawice, z foczej skóry,na dodatek z folią pomiędzy dwiema warstwami skóry. Powiedział, żeto jak gumiaki na rękach, lecz marneto były gumiaki. Natomiast dla grubegoBerka zima im ostrzejsza, tym była lepsza,tym więcej przylatywało doDzikowa ptaków w czarnej czapeczce iz czerwonym brzuchem. Gile zlatywały się do Dzikowa z powodu drzewjarzębinowych, które rosły przy każdej ulicy, nawetna rynku było kilkanaście jarzębin. Przed wojną w gorzelni należącej do hrabiego Tarnowskiego produkowano słynny w całej Polsce "jarzębiak". Ojciecmówił, że to była wódka dla pańskiego,a nie chamskiego podniebienia, idlatego po wojnie przestano ją produkować, ale jarzębiny rosłydalej i rozsiały się w całym mieście i okolicyBerek potrafił jednego dnia ustrzelić z procy dwadzieścia gili. Gołębiarze nic niemówili, kiedy Berek szedł przezrynek z zawieszonymna szyi wianuszkiem ptaków. 44 Nie wiedziałem,dlaczego wywieźligrubego Berka do Kobierzyna. Lecz łatwo go nie dostali. Rano pod domBerka podjechała karetkapogotowia zsanitariuszami i radiowóz z kilkoma milicjantami. Milicjanci zapukali do drzwi, a kiedy nikt nie otwierał, wyważyli je i wtejsamej chwili jeden z milicjantów osunął sięna schody, uderzony kamieniem z procy. Po kilku sekundach drugi milicjant krzyknął i złapałsię za głowę ociekającą krwią. Milicjanci zanieśli do radiowozu rannych kolegów i odjechali. Karetka została na ulicy. Gdy przyjechałempoddom Berka, była już tam duża grupa dzikowtan. Głowa Berka co chwilęukazywała się w jednym z dwu okien napoddaszu. Nic patrzyłna nas, tylko na karetkę. Było to złe spojrzenie,jakiego nigdy u Berka nie widywałem. Pomyślałem,że jeśli wpadniew furię, wybiegnie z domu i siedzącym w karetce sanitariuszom skręcikarki, Jak ptakom, co przy jego wadze i sile pewnie nie byłoby niemożliwe. Ale Berek wycelowałz procy wkaretkęi puścił kamień. Przedniaszyba auta posypała się na ziemię. Kierowca karetki strzepnął z kolanokruchy szkła i natychmiast odjechał. Dzikowianie zaczęli bić brawogrubemu Berkowi, a ten, Jakby naznak zwycięstwa, wystawił przez okno drzewce z bialo-czerwonąflagą. Oklaski ucichły. Zrobiło się bardzouroczyście. Wydawało się, że zarazorkiestra zagra Mazurka Dąbrowskiego. Ten uroczystynastrój przerwał przyjazd milicjantów, tym razem w dwóch radiowozach. Było ichkilkunastu, mieli długie gumowe pałki i prostokątne tarcze z blachy. Od razu przypuścili szturmna flagę. Nic więcej zdawałosię ich nieinteresować. Wpierw usiłowali strącić flagę długimi deskami,któreznaleźli na podwórzu. Ale drzewce tylko przesuwało się w jedną i drugą stronę nibyigła kompasu. Następnie zarzucali na flagęsznur dowieszania bielizny,też wzięty z podwórza. Kiedy za którymś z koleirazem mało brakowało,a flaga by spadła, milicjant trzymający sznurzłapałsię za jądra i, skowycząc z bólu, upadł skulony naziemię. Wtedyporucznik dowodzący milicjantami uzmysłowił sobie,że zamiastflagę zdobywać od zewnątrz, prościej będziedostać się doniej przezdom. 45. Dziwiło mnie, że milicjanci zajęli się najpierw flagą, ale zrozumiałem, że im, polskim funkcjonariuszom, niezręcznie jest zdobywać dom,w którego oknie tkwi polska flaga. Pomyślałem, że może dziękifladzewszystko dobrze się skończy. Milicjanci zdobędą flagę i triumtalniewrócą z nią do komendy MO, zapominając o Berku. W książkach, któreczytałem, zdobycie flagi kończyło bitwę. Milicjanci weszli do domu, lecz widocznie uznali, żetrudno będziesię dostać bezstrat na zabarykadowany przez Berka strych, gdyżpo chwiliwyszli zpowrotem. Porucznikpodszedł do radiowozui przekazał jakiś rozkaz przez telefon. Po dziesięciu minutach przyjechał wóz strażacki. Strażacy wysunęli drabinę wprostw okno z flagą. Po drabinie, osłaniając się blaszanątarczą, zaczął sięwspinać jeden z funkcjonariuszy. Gdy znalazł się nawysokościokna, wystrzelony z procy kamień trafił gow nogę. Milicjantowi wypadła z ręki tarcza i zaraz on sam poleciał za nią na ziemię. -Jak na wojnie - szepnęła starsza kobieta stojąca obok mnie. Nagle wręku porucznika pojawił się granat. Ja iwszyscy dzikowianie stojący na ulicy zamarliśmy. Mimo woli wyobraziłem sobie, jakprzez okno wylatują strzępy ciałagrubego Berka. Milicjantwyjął zawleczkę i rzucił granat dokładnie w środekokna z flagą. Oczekiwanego wybuchu nieusłyszałem. Zamiast tegoz okien poddasza zaczął sięwydobywać siny dym i pojawiła się głowa Berka. Berek kilka razy łapczywie zaczerpnął powietrza,po czym osunął się iznikł nam z oczu. Wówczas milicjanci odczekali chwilę, aż dym się rozejdzie, i bez przeszkódweszlipo drabinie strażackiej na poddasze. Słaniającego się Berka wyprowadzili do radiowozu i wtedy ktoś z tłumu dzikowian rzucił kamieniem w auto. Kamień hałaśliwie potoczyłsię po dachu. Milicjanci w sekundzie stanęli blisko siebie i osłonilisiętarczami, jak gdyby oczekując z naszej strony gradu kamieni. Stłoczeni jeden obok drugiego upodobnili siędopsów z podkulonymi ogonami. Byłem zaskoczony tymwidokiem,a jednocześnie poczułemulgę,że i oni, choć mają mundury, paski, pistolety i zdrowe nogi, boją siętak samo jak ja. Od tej chwili wiedziałem, że bez względu nato, kim 46 kto jest, w każdej chwili może musię świat przekręcić do góry nogami,taksamo jak kiedyś nade mną niebo i kasztanzrobiły fikołka. Po odjeździe funkcjonariuszy zgrubymBerkiem, kiedy już się rozeszli prawie wszyscy dzikowianie, ze zdumieniem spostrzegłem, żebiało-czerwona flaga dalej wisi w oknie. Stwierdziłem wówczas, że jednak tej bitwy milicjanci nie wygrali, gdyż nie zdobyli najważniejszegotrofeum. Wieczorem, kiedy z Jędrkiem Wareckim, Lolo, Paculą i jeszcze innymi osobamirozmawialiśmy na ławce pod kasztanem o walce Berkaz milicjantami,podszedł do nas profesor Burgas, który uczył w liceumangielskiego. Profesor był oburzony tym,co się stało. Powiedział zdenerwowany, lecz takim tonem,jakby wykładał lekcję, że w mieściezamieszkanym przez porządnych ludzipowinno znaleźć się miejscedla dziwaka, dla kogoś, kto chceżyć naswój sposób, czy to się innympodoba czy nie, że powinno być miejsce dla każdego człowieka odstającego od przeciętności, czy to będzie niedoceniany geniusz, czy żebrak, który za żadne pieniądze nie podejmie się pracy, czy totalny kretyn, że miasto, które nie potrafi utrzymać i zapewnić bezpieczeństwaswojemu pokrace, idiocie lub żebrakowi, należy otoczyć drutem kolczastym, a jego mieszkańców skazać na powolne wymieranie. Po tym, co powiedział profesorBurgas, poczułem się winny;że w żaden sposób nie usiłowałem bronićgrubego Berka, tym bardziej winny,gdyż w gruncie rzeczy i jabyłem podobnym do Berka dziwadłem,które zamiast na nogachporuszałosięna kółkach. Poczułem się z Berkiem spowinowacony. I już wiedziałem, co muszę zrobić w najbliższymczasie: uwolnić Berka z Kobierzyna. 10. Nie widziałem jej wcześniej wDzikowie, Musiała być z tych, comieszkali na osiedlu nad Wisłą wybudowanym przez fabrykę kwasnsiarkowego dla swoich pracowników. Szła od strony apteki ulicą Mickiewicza. Usłyszałem ]ą wcześniej, niż ujrzałem- Moje uszy były wyczulone na stukot butów. Z daleka potrafiłem odróżnićkroki mężczyznyod kroków kobiety. Stałych mieszkańcówrynku lub tych, co częstoprzychodzili na rynek,rozpoznawałem po chodzie. Potrafiłem odgadnąć, w jakich są butach; w półbutach czytrzewikach, gumiakach, butach na obcasie z gumy czy z tworzywa sztucznego. Nie było to takietrudne, gdyżci,których znałem, najczęściej mieli jedną parę butówna lato i jedną na zimę. Łatwo zapamiętać. Kobieta, którą usłyszałemwcześniej, niż ujrzałem, szła w szpilkach. Wcześniej w takich butach widziałemtylko Julkę lodziarkęi od tamtego czasu bezbłędnieodróżniałem odgłos szpilek od stukotu butówna innychobcasach Ale kroki Julki i tej obcej kobiety były niepodobnedo siebie i słysząc, jak dwie kobiety mogą różnie chodzić w jednakowych mniej więcej butach, pomyślałem, że dobrze byłoby mieć magnetofon i nagrywać co ciekawsze odgłosy kroków; osobno kroki z rynku, osobno z kościoła, osobno z asfaltu, bruku, płyt chodnikowych, piasku, żwiru. A gdyby tak jeszcze nagrać miarowy, mocny odgłos kroków 48 żołnierzy podczas defilady i, dla kontrastu, przemieszane kroki mężczyzn, kobiet i dzieci biorących udział w pochodzie pierwszomajowym? Wtedy słuchałbym kroków tak, jak stary Ulrich słucha swoich marszywo]skowych. Ulrich ma kilka płyt z przedwojennymi austriackimi marszamii wysłuchuje ich przez kilka godzin dziennie, aletak, że muszą słuchać wszyscy mieszkającyprzy rynku. Tylkoprzez kilka tygodni, raz na dwa-trzylata, nie słychać muzyki z okien Ulricha, kiedy milicjanci wyrzucają goz pokojuna pierwszym piętrze domu bliskoapteki za to, że pokój zamienił wgołębnik z oknem otwartym latemi zimą. Wówczas Ulrichzabiera ze sobąpatefon nakręcanykorbą, tych kilka starych płyt z marszami,worek pszenicy; i idzie mieszkać na którąś zławek narynku. Stary Ulrich nigdy niebyłbezdomny dłużej niż trzy tygodnie. Zawsze wracał do swego pokój u-gołębnika, gdyż nowi lokatorzy nie wytrzymywalismrodu gołębichodchodów, wymiotowali i dostawali ataków duszności. Nie pomagało malowaniewapnem, palenie siarki aninawet zdarcietynku w pokou i położenie nowego. Tamnawet murybyły przesiąknięte smrodem ptasich gówien. Do tego nowi lokatorzynie mogliotwieraćokna, gdyż gołębie, przyzwyczajone przez lata, wlatywały do pokoju przez choćby tylko na moment otwarte okno. Gdynowilokatorzy rezygnowali z pokoju w'- domu koło apteki, Ulrich z powrotem wprowadzał się doswego gołębnika i puszczaniemochrypłychmarszów obwieszczał swoje kolejne zwycięstwo. Gdy nieznajoma kobieta znalazłasię pośrodku rynku, bliżej mojejławki pod kasztanem, mogłem się jej dokładnie; przyjrzeć. Szpilki miałainnego fasonu niż Julka, z nieosłoniętą piętą, paskiempowyżej kostkiidużo wyższe, a mimo to szła w tak naturalny sposób, lekko, swobodnie, jakby od maleńkości chodziła podomu w butach na wysokich obcasach, a nie w kapciach. Dopieroteraz zdałemsobie sprawę, że chódJulki był sztuczny,niedawno wyuczony, że chodziła w'' strachui wkażdej chwili mogła się potknąć o coś i wywrócić. Julka cały czas pamiętała o szpilkach i słyszała ich stukot. Przyglądając się obcej kobiecie byłempewien, że w ogóle nie myśli otym, co mana nogach. 49. Była obca nie tylko dlatego, że wcześniej nie widywałem jej w Dzikowie. Onazupełnie nie pasowała donaszych ulic i domów, starych,brudnych, byle Jak wybudowanych. Takie kobiety widziało się u nastylko wkinie "Wisła" i to na filmach nie polskiej lub rosyjskiej produkcji- Sukienkę bez rękawów, z dużym dekoltem i srebrnym paskiem nabiodrach, miała z szarego, lejącego się materiału, pod którym wyraźnie rysowały się pośladki. Chciałem zupełnie z bliska zobaczyć twarz nieznajomejkobiety,choć obawiałem się, że mogę doznać rozczarowania, że jejtwarz niedopełni ładnej sylwetki, pięknejsukni i szpilek. Pojechałem za nią. Z początku spieszyłem się,myśląc, że skręci do sadu, ale gdy poszładalej, wkierunkuzamkuTarnowskich, jechałem spokojnie, powoli, nibyw jakiejś konkretnej sprawie. Już wcześniej jeździłem za ładnymi kobietami. Lubiłem patrzyć naich nogi, pośladki, piersi,niekiedy wyobrażałem sobie te kobiety bezubrania i że robią ze mną to, co zrobiła Łuska dozorczyni w dniu moJej pierwszej komunii świętej. Lubiłemteż oglądać kobiety w kolorowych pismach, które kuzynka przysyłała matce z Francji. W ogóle lubiłem oglądać i podglądać kobiety. One nietraktowały mnie jak normalnego chłopaka czy mężczyznę, którego może interesować kobiececiało. Pewnie sądziły, że jakktośma sparaliżowane nogi, to ma takżeparaliż wyobraźni i te rzeczy nic dla niego nieznaczą. Czasami nawetodnosiłem wrażenie, że dla kobiet jestem człowiekiem bez określonejpłci, zwłaszcza kiedy młode matki, na przykładzawiązując dzieciomsznurowadła, kucały naprzeciwko mnie z rozchylonymi nogamialbonachylały się nad wózkami tak, że widziałem piersi pod bluzkami. Razw sieni jednego z domów przy rynku, gdzie schowałem się przed deszczem, czterdziestoletnia kobietazmieniła przymnie podpaskę, jakbym cały był samym wózkiem inwalidzkim. Tylko w jednym przypadku kobiety zwracały namnie baczniejszą uwagę: gdy dłużej zatrzymywałem spojrzenie na sześciolatku lub sześciolatce. Wtedyszybkoprzywoływały'dzieci do siebie,myśląc,że kalece totylko choremyśłiprzychodzą do głowy albo żekaleka to nie jest wstanie poznać nor50 malnej kobiety i w zamian może zechcieć wyładować swą energię seksualną na dzieciach. Jadąc za obcą kobietą, mocniejniż zwykle zapragnąłem,żeby zauważyła mnie jako mężczyznę, niechbynawetprzy tym miała się bać. Szła najwyraźniej na spacer do parku zamkowego, gdyż o tej porze -abyły wakacje - technikum rolnicze mieszczące sięw zamku Tarnow^-skich było zamknięte. Park zamkowy byłulubionym miejscem spacerów mieszkańców nowo wybudowanego osiedla nad Wisłą. Starzymieszkańcy Dzikowa nigdzie nie chodzili na spacery. Podjeżdżałem coraz bliżejkobiety,prawie nie zdejmując spojrzenia z jej ciała, które podobało mi się z każdą chwilą bardziej. Bliskobramyparku,wyczuwając moje spojrzenie, kobietaodwróciła się. Byłazaskoczona, widząc wózek inwalidzki, i zaraz poszła dalej, nie zwalniając ani nie przyspieszająckroku. Spodobała mi się jej twarz, pewnasiebie,z trochęwyzywającym wyrazem. W parku, za kamiennym mostkiem, skręciła w aleję prowadzącąw dół między gęstymi krzakamii drzewami, i dalej do wału przeciwpowodziowego. Wjechałem wtęsamą aleję i już nie było wątpliwości, że jadę za nią. Kilkanaście metrów dalej,na stromym odcinku alei, kobieta nagle zatrzymała się. Z trudnościąwyhamowałem tuż przed nią. -Czego chcesz? - zapytała opryskliwie, bez śladu strachu. - Pani - odrzekłem, dziwiąc się własnej bezczelności. Też byłazdziwiona. Roześmiała się i nieoczekiwanie włożyła mi rękęmiędzy uda, dotykając przezspodnie-wyprostowanego przyrodzenia. - Przynajmniej nie kłamiesz stwierdziłai zrobiła ruch, jakby chciaław coś wytrzeć rękę. - Ale nie możesz mnie mieć. - Jestpaniwierna mężowi? -Głupiś- - Znowusię roześmiała. - Nie dlatego. Brzydzi mnie nędza. To, że akurat jesteś kaleką, nie miałobyznaczenia, gdybyś siedziałw bardziej eleganckim pojeździe, pchanym przez osobistego osiłka,ubrany w garnitur z dobregosklepu, z roiexem na ręce, a w banku miałbyś duże konto. Wtedy twoje kalectwomogłoby miećurok, mogłobybyć nawet ekscytujące. Lecz to. - Obrzuciłamnie pogardliwymspoj. rżeniem. - Można się zerzygać. Zdobądźdużepieniądze albo dużąwładzę, bo to na jedno wychodzi, i wówczas przyjdź do mnie. Poczułem się jak brudna szmata leżąca na odrapanym taboreciew śmierdzącejzgniłym jedzeniem kuchni. Naszła mnieochota, zębywyjąć scyzoryk, który dostałem od wuja Alfreda, i wymusić na kobieciestrach. Ale pomyślałem, żetylko nałożę na siebie następną warstwęnędzy. - Przyjdę do ciebie powiedziałem po namyśle i wyobraziłem sobie siebiejako milionera na wózku inwalidzkim, takiego, jakiego widziałem w amerykańskim filmie. Kobietę coś w moim głosie zastanowiło, gdyż rzekła poważnie: - Różnie możebyć. A terazzostaw mnie. - Przyjdę i przyniosę nowe szpilkiNie odpowiedziała. Poszła aleą w dół. Wieczorem, jakzawsze,gdy było upalnie, dzikowianie wylegli naławki w rynku i na schody przed domami. Wówczas na ulicy Mickiewiczazatrzymałsię biały mercedes, jedyne takie auto w Dzikowie,o którym wszyscy wiedzieli, iż należydo nowego dyrektora fabryki kwasusiarkowego. Z mercedesa wysiadł kierowca z niewielkim pudlem w rękuio coś zapytałkobietysiedzące najednej z ławek. Pokazały namnie,Wtedy kierowcapodszedł doławki podkasztanem iwręczył mi pudło,mówiąc: - Pani dyrektorowa prosiła, żeby panu przekazać. Otworzyłem pudło. W środku były buty na szpilkach, te same, któreobca kobietamiała na sobie w parku, kilka godzinwcześniej. - Po co? - zapytałem. - Żeby pan wiedział, jaki numer kupić - odrzekł kierowca, odchodząc. 11. Z miejscowych nikt na niąnie zwracał uwagi. Głupia Józka, zawszez wierzbową witką w ręku, kręciła się po rynku od rana do wieczora. Wszystkie części jej ciała znajdowały się w bezustannym ruchu, niczym u wykonującego rytualny taniec afrykańskiegoszamana. Wyobrażałem sobie, że nawet kiedy śpi, wężowato porusza się na łóżku. Niktnie wiedział, ileJózka ma lat, dwadzieścia czy czterdzieści, ale też i niktsię nad tym nie zastanawiał. Podobnie jak nad jej niezwykłą urodą. Twarz głupiejJózki, gdy zdarzało się jej na sekundęzastygnąć w bezruchu, przypominała twarze aktorek z francuskich pism, któreczytałamatka. Głupia Józka była przypisana do rynku jak studnia pod wierzbą plączącą, jak duży kamień ze złotym napisem: "Żołnierzom radzieckimpoległym w czasie II wojny światowej", czy jak pomnik Bartosza Głowackiego. Na codzień była niewidoczna. Trzeba było, aby Pacula junakiem z przyczepą potrącił Józkę na ulicy, żebyludzie przypomnielisobie o niej. Tak jak przypominali sobie o studni pod wierzbą, gdy psułysię wodociągi, a o Bartoszu, kiedy składano pod nim kwiaty Józka kilkadziesiąt razy dziennie przechodziła tona jedną, to nadrugą stronę ulicy Mickiewicza, w ogóle nie zwracając uwagi na auta,motory,furmanki. Gdy Pacula nie zdążył ani zahamować, ani skręcić, 53. i kierownicą junaka potrącił Józkę, aż ją obróciło dwa razy i upadła naasfalt, dzielnicowy Skrzypek kazał zapłacić Pacule najwyższy mandat,mówiąc mu przy tym, że dzisiaj najechał na Józkę, a jutro wjedzie w pomnik Bartosza lub w obelisk ku czci żołnierzy radzieckich. Pacula cieszył się,że Józce oprócz odarcia skóry na rękach nic złegosię nie stało, gdyż wtedy miałby do czynienia z jej ojcem, Bijakiem. Z nim nikt nieszukał zwady Kilka lat wcześniej Bolek i Lolek, dwajnierozłączni pijacy, spili Józkę wódką i rozebrali donaga. Józka pijana,naga, tylko z witką w ręce, z godzinę chodziła po rynku, dopóki kobiety z cukierni Rączkowskiego nie zaciągnęły jej do wnętrza. Nazajutrz,gdy Bolek i Lolek obudzili sięi przypomnieli sobie, co zrobili, natychmiast poszli nadworzec i wsiedli do pierwszego odjeżdżającego pociągu. Po kilku miesiącachjeden z nich przystał matce kartkę z życzeniami świątecznymi, powiadamiając przy okazji, że pracuje na Śląsku w kopalni węgla i dobrze mu sięwiedzie. Niedługopóźniej przyszłodoDzikowa zawiadomienie dla rodzin Bolka iLolka, żeby ich zwłoki odebrali zkostnicyw Gliwicach. Bolek i Lolek popili ostro i utopili sięw gliniancepod Gliwicami. Na rynku w Dzikowie mówiono,że nieutopiliby się, gdybyim Bijak nie pomógł. Rynek byłdomem Józki. Często kręciła się obok mojej ławki podkasztanem. Obchodziła drzewo dokoła, obchodziła ławkę, później obchodziłamniena wózku, jak gdyby odczyniała jakieś uroki. Józka byłaniemową, więc gdybym nawetzapytał, co robi, nie odpowiedziałabyO godzinie jedenastej dostawała w cukierni u Rączkowskiego loda. Józkanie znała sięna zegarze, nie potrafiła odczytać godziny z wieży kościelnej, a mimo to zawsze była podcukierniąmiędzy pierwszyma )edenastym uderzeniem zegara. O szóstej zaś po południu w sklepie uChlabika, jedynego Żydaw Dzikowie, który dawał jejniesprzedane kości, żeby z nich wyssała szpik. Chyba bardzo lubiła szpik. Choć to byłokilka małych kropel, grdyka Józki poruszałasię jak przy połykaniudużychporcji jedzenia. Gruby Berek podczas swoich głodnych dniteż przychodził do sklepu Chlabika. Zazdrościł Józce szpiku, ale Chlabik nigdymu nie dał. Najwyżej, mówił mu Żyd, możesz powysysać po Józce. 54 Józka nie musiała chodzić po prośbie za jedzeniem. Bijak dbał o córkę. Codziennierano sam czesał jej włosyi zaplatał warkocz. Nikt niewiedział, co stało się z matką Józki. Kilka lat po wojnie,tak jak moi rodzice i parę innych rodzin, Bijak zjawił się w Dzikowiez córką i zamieszkałw jednym z domów przy rynku, któredawniej należały do Żydów. MieszkańcyDzikowa wiedzieli,że Żydzi jużnie wrócą. Zostali wywiezieni do, jak impowiedziano, kolonii za Sanem. Z tej kolonii, któraokazała się dołami wykopanymiw ziemi, ocalał tylko Chlabik. Wydostał się wnocy spod trupów i cienkiej warstwy ziemi nawet nie draśnięty kulą, tylko poparzony wapnem, które Niemcy rzucali na zwłoki rozstrzelanych Żydów. Gdzie Chlabik ukrywał się przez resztę wojny, nikomu nie chciał zdradzić. Powiedział, że nie chce szkodzić tym Polakom. Bijak pracował jakodróżnik kolejowy. Kilka razy w ciągu doby podnosił i opuszczał szlabanna bocznej,mało uczęszczanej drodze. KiedyJózkabyła mała, zabierał jązesobą do pracy i za nogę przywiązywałsznurem dodrzewa, zęby nie wpadła pod pociąg. Ktoś doniósł na milicję, że Bijak traktuje dziecko jak psa. Próbowano odebrać mu córkęiumieścić w zakładzie dla dzieci niedorozwiniętych. Milicjantów, którzy przyjechali po córkę, Bijakpobił i zagroził, że następnych, jeśli przyjdą poJózkę, zastrzeli. Wtedy do Bijaka poszedł Skrzypek. Rozmawialii pili wódkę przez całą noc. I skończyłosię na tym,że Józka zostanieprzy ojcu, tylko on już nie będzie trzymał jejna sznurze jak krowęi odda broń, której nie zdał, kiedy odszedł z oddziałupartyzanckiegoMuchy. Mucha po ucieczceNiemcównie rozwiązał oddziału. Napadał na urzędy nowej, komunistycznej władzy Ludzie zjego oddziałunocą przylepiali naścianachdomów w Dzikowieogłoszenia, że Stalinrękami partyjnych pachołków wykończy po kolei wszystkich Polaków; a Polskastanie sięrepubliką Rosji. Starsi mieszkańcy Dzikowa wiedzieli, żeMucha wczasie jednejz akcji schwytał Skrzypka, wówczasświeżo upieczonego milicjanta, idał mu do wyboru: albo zginie odkuli, albo zjelegitymację służbową. Gdy zapytałem Skrzypka o to zdarzenie, potwierdził idodał, że zjadłby wtedynie tylko legitymację, alecałą książkę napisaną przezLenina. Później Skrzypek przezrok polo55. wał na Muchę, aż go przyłapał w łóżku kochanki w Stalach, wioscepod Dzikowem. Mówiono, że pomógłmu Bijak. Ale Skrzypek nie dałMusze żadnego wyboru. Nagle głupia Józka zniknęła z rynku. Z dnia na dzień: była i niema. Nie przyszła do Rączkowskiego po lody ani do Chlabika wyssaćszpik z kości. Prawie cały dzień siedziałem obok ławki pod kasztanem,wypatrując Józki. Na rynku wyraźniejej brakowało, jak brakowałobypomnika Bartosza,gdyby go nagle zrównano z ziemią. Puste miejscepo Bartoszu byłobychyba widoczne jak najwyższa sztuczna góra świata, którekiedyś wymyślił ojciec. I ojciec, którego w gruncie rzeczy małoco obchodziło, jeślinie dotyczyło jego samego, też zauważył nieobecność głupiej Józki i od razu stwierdził: nie żyje. Sam tak zacząłemmyśleć, bo nie znajdowałem innego wytłumaczenia nieobecności Józki narynku. Zastanawiałem się, czy niczachorowała przypadkiem, aleprzecież Józka od zawsze była chora na głowęi stawy i z tymi chorobamidzieńw dzień wychodziła narynek, latem i zimę. Bijak z córką mieszkał na tyłach rynkuod strony placu targowego,w przybudówce zdwomapokojami. Niktgonie odwiedzał, czasamitylko dzielnicowy Skrzypek. On też donikogo nie chodził. Mimo żeod lat był stałym klientemmatki i prawie każdej nocy kupował u niejwódkę, to, jak mówiła, przez tewszystkielata zamienił z nią najwyżejdziesięć słów. W milczeniu kładłpieniądze na parapecie okna i zabierał butelkę. Niekiedy siadał obok mnie na ławce pod kasztanem, aleteż milczał, chociaż wyczuwałem, żechciałbycoś powiedzieć. Gdybybyło inaczej, nie siadałby koło mnie. Tego dnia,gdy zniknęła głupia Józka, zaraz po zamknięciu swegosklepu przyszedł do mnieChlabik. - Wiadomo coś? - zapytał. - Ojciec uważa, że nieżyje - odrzekłem. -No bo co innego -stwierdziłChlabik. - To sięgruby ucieszy, bokości dla niego zostaną - dodał i odszedł. Chlabik zapomniał, że grubego Berkanie maw Dzikowie, a mnieprzypomniał, że miałemBerka uwolnić ze szpitala w Kobierzynie. 36 Łuska dozorczyni iMagdoniowa,która mieszkała w tym samymdomu co i my, poszły pod przybudówkę Bijaka, połaziły chwilę podoknami idrzwiami, lecz nie miały odwagi wejśći zapytać o Józkę. Wróciły do mnie na ławkę, ciekawe,czy tymczasem jasię czegośniedowiedziałem. Magdoniowa była bardzo ożywiona. Powiedziała: - Kilka dni temuprzeczytałam w gazecie, że w Paryżu japoński student zjadł młodąFrancuzkę. -Co wy,Magdoniowa, takie rzeczy gadacie- oburzyła się Łuska. -Dla Japończyka to byłacałkiemobca kobieta. A tujest ojcieci córka. Przecież własnej córki by nie zjadł. -To dlaczego niema nawet śladu po Józce? - zapytała podejrzliwieMagdoniowa. Pod wieczór, kiedy dzikowianie stali grupami na rynkui rozprawialio zniknięciu głupiej Józki, nieoczekiwanie Bijak pojawił siępod naszym domem. Było wcześnie. Matka o tej porzejeszcze nie sprzedawała wódki, ale -widząc go - otworzyła okno i podała mu butelkę. - Jeszcze jedna powiedział Bijak. Włożył butelki do teczki i skręcił w stronę mojej ławki. - Powiedz dzielnicowemu rzekł, zatrzymując się naparę sekund- żeby do mnie przyszedł. -Dobrze, panie Bijak odpowiedziałem. Skrzypkowi nawet niemusiałem tego mówić. Podczas obchoduzauważył takjak wszyscy brak Józki i wieczorem samposzedł do Bijaka, o czym na rynku zaraz się dowiedzieli. Czekałem do późna w nocyna ławce, aż Skrzypek wyjdzie od Bijaka. Gdy wyszedłpo butelkę wódki do matki, powiedział: -Józka wyjechała, a Bijak chybazwariował na starość. Niczego więcej się nie dowiedzieliśmy. Ani dlaczego,ani dokąd wyjechała. Niedługo po wyjeździe córki Bijak przeszedł na emeryturę i kupowału matki co noc dwiebutelki wódki, jakby chciał się zapić na śmierć. Nie szukał jednak towarzystwa do picia. Jakiś czas potem wybuchła kolejnasensacja. Listonoszka zdradziła, że od pewnego czasu Bijakco miesiąc dostaje przekaz pieniężny na 57. kwotę większą od emerytury. Na przekazielistonoszka doczytała się,że są to "honory" za jakieś występy artystyczne. Wszyscy zachodziliw głowę, co to za "honory" ijakie występy. DopieroJędrek Warecki,gdy otrzymał przekaz, na którym listonoszkatakże doczytała się "honorów", wyjaśnił, iż to jest honorarium, które artysta taki jak on otrzymuje za wiersze drukowane w gazetach. To już całkiem pomieszałodzikowianom w głowach. Dotego, że Warecki pisze wiersze i że sąone drukowanew gazetach, już się przyzwyczajono. W końcu, powiadanona rynku, do żadnejinnej roboty Warecki się nie nadaje. Ależeby porządny kolejarz dostawał za występy artystyczne? W każdymrazie mieszkańcy Dzikowa doszli do wniosku, że picie Bijaka na umóri przekazy pieniężnemuszą miećzwiązek z nieobecnościąJózki. Wszystko wyjaśniło się podwóch latach, gdy do Dzikowa przyjechał cyrk "Kometa". Olbrzymi namiot stanął na błoniach niedalekowału wiślanego. I od razu podczas pierwszego przedstawienia sensacja: w cyrku występuje głupia Józka! Wymieniona na plakatach cyrkowych kobieta bez kości, tak też zapowiadana przedwystępem przezdyrektora cyrku, była córką Bijaka. Okazało się, że to, co dla lekarzyi dzikowianbyło kalectwem,w cyrku byłosztuką. Dla naswydarzeniem była sama obecność Józki na arenie cyrkowej, a nie to, co tampokazywała. Myśmy to wcześniejwidywali na co dzień. Wrodzonawadastawów sprawiała,że Józka na przykład mogła, klęcząc w kościele twarzą do ołtarza, stopy mieć przed sobą. Dzikowianie przywykli do takiego widoku,ale obcy,gdy ujrzał Józkę klęczącą w taki sposób, stawałz rozdziawiona gębą. Józka wystąpiła w białym,obcisłymkostiumie ze srebrnymi cekinami. Starszy mężczyzna w smokingu i meloniku dotykał Józki laskąi niczym treserzwierząt nakazywał jej wykonać jakąśewolucję. Musielidługo razem ćwiczyć, żeby Józka spamiętała to wszystko. Zaplatałaręce na plecach, stopami dotykała czubkagłowy, nogi zawijała wokółszyi. Zdawało się, że jest całaz gumy Na koniec programu mężczyznaw smokingu poskładał ręce i nogiJózki w takisposób, że mógł ją turlać po arenie jak piłkę. Przestraszyłem się, że jużnie zdoła jej odplątać 58 i Józka pozostanie na zawsze zwinięta w kłębek. Ale gdy perkusistaw orkiestrze przestał uderzać w bębny i zrobiło się cicho, opiekun powyjmował Józce ręce spomiędzy nóg, czy nogi spomiędzy rąk, i przybrała swą dawniejszą postawę. W nagrodę za dobrzewykonane ewolucje dostała doręki w'"itkę i zaraz zaczęła się kiwać na boki, do przodui do tyłu, jak torobiła nadzikowskimrynku. Dopiero wtedy tak naprawdę poznaliśmy, że toona, córka Bijaka. Rozległy się brawa i okrzyki. Po żadnym z wcześniejszych występów nie były takgłośne. Słabszebrawa dostał nawet akrobata,który spadł z trapezu poza siatkę zabezpieczającą i został na noszach wyniesiony z areny. Głośnymi brawamidlaJózki zaskoczeni bylimuzycyz orkiestry i inni artyści cyrkowi, z zaciekawieniem wystawiający głowyzza kotaryprzy wejściu na arenę,Nie rozumieli, skąd nagle taki aplauz dla głupkowatej Józki, gdyż pewnie tylko dyrektor cyrku wiedział, że Józka pochodzi z Dzikowa. A samej Józce obojętne były brawa iokrzyki, niewiadomo, czyw ogóle jesłyszała. Cyrk "Kometa",zamiast występować wDzikowie dwa dni, jak tobyło zapowiedziane na plakatach, został przez cztery. Wszyscy zapragnęli obejrzeć Józkę, kobietę bez kości, artystkę z Dzikowa. JędrekWarecki, który nie opuścił żadnego przedstawienia - nie tylko z powodu Józki, uwielbiał poprostuchodzić do cyrku -napisał wiersz o JózceBijakównie. W nocy czytał go głośno w barze "Zamkowym". Ojciecstwierdził, że wiersz byłtak głupi jak Józka z Wareckimna dokładkę,alepostawił autorowikieliszek wódki. Ostatniego dnia pobytu cyrkuw naszym mieście,gdy ulicą Mickiewicza odjeżdżały pierwsze wozy cyrkowe, naławkę pod kasztanem przyszedł Bijak i powiedział: - Sprzedałem Józkę do cyrku. Tylko że wtedy jużwszyscy o tym wiedzieliśmy. 12. Jędrek Warecki, kiedy udało mu się wydrukować w gazetach kilkawierszy, rzucił pracę w dziale kadr fabryki kwasu siarkowego i postanowił zostać zawodowym literatem, to znaczy, jak wytłumaczył nam przyławce, utrzymywać się wyłącznie z pisania i sławy. W swoich planachWarecki miał jeszcze studia napolonistyce na Uniwersytecie Jagiellońskim. Dwa razyjeździł na egzaminy wstępne do Krakowa i dwa razykomisja egzaminacyjna nie dopuszczała go do zdawania,uważając, żejest pijany. - A wcale nie byłem- twierdził. - Wypiłem tyle co zwykle, żeby niemiećkaca, leczze zdenerwowaniawywróciłem sięna ławkę i wtedypoczuli, że jedzie ode mnie wódką. Zresztą -przekonywał nas - gdyczłowiek odwiedza Kraków; nie da się nie pić. W jednym kościele masz serceMickiewicza, w drugim leży królowaJadwiga,na ulicy spotykasz, jakbybyli zwykłymi śmiertelnikami, Czesława Miłoszai Stanisława Lema. Kroku niezrobisz, żeby nie pomyśleć, że może w tvrn samym miejscuprzechadzał się któryś z królów, a jak siądziesz w knajpie, to od razu sięzastanawiasz, czy w niejkiedyś pił Boy,a może Wyspiański lub Iwaszkiewicz? W Krakowie nie da sięprzeżyć na trzeźwo nawetjednego dnia. Tylko że JędrekWarecki także w Dzikowie nie potrafił przeżyć dniana trzeźwo. Mimoto nikomu nie przysztoby do głowy przyrównywać 60 Wareckiego do pijaków z rynku, takich jak Bolek i Lolek czy inni kliencimatki. On był ponadnich i ponad własne picie. Zdawało się, że wódkaw ogóle munie szkodzi. Pijany recytował z pamięci całe strony PanaTadeusza i swoich ulubionych poetów okresu Młodej Polski, Kasprowiczai Tetmajera. Matka Wareckiego była dyrektorkąszkoły podstawowej, ojciec kierownikiem stacji PKP w Dzikowie. Wareccy; których przodkowie mielimajątek pod Lwowem, uważali się za lepszych od innych dzikowian. Nikogo nie zapraszali i niktich nie odwiedzał, bo uważali, żemiejscowi im niedorównują pochodzeniem iwykształceniem. Gdy szukalikobiety do sprzątania domu, gotowaniai pilnowania Jędrka, chcieli,aby miała co najmniejśrednie wykształcenie. Przez ogłoszenie w"Nowinach" znaleźli wykształconą kobietę, nawet zeznajomością niemieckiego, którego uczył się młody Warecki. Przyjechała do nich z Kielc,młoda, elegancko ubrana, z dobrymi manierami. Wareckim bardzo sięspodobało, że ktoś taki będzie imusługiwał. Lecz po miesiącu pracyelegancka kobieta okradła ich z kosztowności, obrazów, mebli i co cenniejszych pamiątek rodzinnych ocalałych z majątku pod Lwowem. W dniu kradzieży sąsiedzi widzieli na podwórzu Wareckich ciężarówkę,do którejmężczyźni wmundurach kolejarzy wnosili meblei sprzęty. Inie zdziwiło ich, że Wareccy wyprowadzają sięz Dzikowa bez słowapowiadomienia, bez pożegnania. W karierze dzielnicowego Skrzypka była to jedyna w Dzikowieprofesjonalnie i finezyjnie dokonana kradzież, bez pobicia czy morderstwa,bez pozostawienia śladów,gdyż okazało się, że kobieta z Kielcmiałafałszywy dowód osobisty. Z kradzieży odniósł korzyść jedynieJędrek Warecki, ponieważ złodzieje zabrali znienawidzone przez niego pianino, na którym matka kazałamu ćwiczyć kilka godzin dziennie. Poza tym Wareccy przestali zatrudniać pomoc domową, którejgłównym zadaniem było pilnowanie ich syna. Odtąd Jędrek zaczął przychodzić co dzień narynek, który z czasem stał się jego drugim domem. MłodyW''arecki, w przeciwieństwie do swych rodziców, bratałsię zkażdym. Z Lolo gołębiarzem mógł godzinamirozprawiać o golę61. biach pocztowych, roztrząsając na przykład, na czym polega wyższośćrysia polskiego nad strasserem morawskim. Z Paculą dyskutował o nowych modelach motocykli i ant. Zgrubym Berkiem o jedzeniu, przyprawiając go o ślinotok opowiadaniem o specjałachkuchni arabskiej,lubującej się w tłustych potrawach z baraniny. Ojca mojego wprawiłw podziw, gdy podczas rozmowy w barze "Zamkowym" wyrecytowałz głowy recepturę przedwojennegojarzębiaku z gorzelniTarnowskich,recepturę, która rzekomo zaginęła wraz ze śmiercią ostatniego dyrektora gorzelni. Wtedy ojciec orzekł,że ktoś,kto posiada tak rozległąwiedzę jak Warecki, nie możebyć dobrym poetą. Ojciecjednak często zmieniał zdanie o ludziach. Zmienił teżo Wareckim, kiedy ten wkilka miesięcy po tym, jak rzucił pracę, wygrałogólnopolski konkurs poetycki o . Wawrzynowy Laur". Ojciec przeczytał o tym w "Nowinach", gdzie ponadtobyło zdjęcie Wareckiegoodbiera)ącego dyplom. Artykuł i zdjęciezrobiły na nim duże wrażenie. Podając migazetę, powiedziałz przekonaniem: -Ten chłopak zostanie największym poetą w Dzikowie. Chciałem zapytać, kogo Warecki musiałbyprzewyższyć w naszymmieście, żeby zostać największym poetą, bo o żadnym innym nie słyszałem, lecz pomyślałem, że może tu żył lub żyje jeszcze jakiśinnypoeta, a moja niewiedza w tej dziedzinie przypomni ojcu, że obiecałmi poszukać i opłacać prywatnych nauczycieli, którzy mieli mnie przygotować do matury. W barze,o czym opowiedział mi nazajutrz Warecki, ojciec poszedłjeszcze dalej w ocenie. Rzekł mu, że jest nadzieją polskiej literatury,tej nieuwikłanej w komunizm,i na dowód, że naprawdę traktuje gojak wybitnego poetę,postawił mu butelkę źubrówki. Bufetowa,paniMaria, tak się ucieszyła, że wreszcie, po dwóch latach, ktoś kupiłtęwódkę, że zafundowała ojcui Wareckiemu butelkę wyborowej. Warecki, po wypiciuwódki i przeczytaniu nowych wierszy, odwzajemniłsię ojcu, mianując go największym wDzikowie mecenasem artystów. Następnego dnia ojciec niewiele pamiętałz nocy,ale to, że Warecki nazwał go mecenasem artystów, mocnoutkwiło w jego głowie. 62 - A gdybymnim rzeczywiście został? - zastanawiał się głośnowkuchni. -Wielu ludzi zdobyło sławę po śmierci tylko dlatego, żewspieraliartystów. - Po coci sława po śmierci? - zapytała matka z niepokojem, gdyżdostrzegła to samo co i ja, że ojcu spodobałoby się być mecenasemartystów. - Mnie już po nic- zgodził się ojciec. - Aletobie idziecku pomogłabyw życiu. - Jeżeli chcesz być taki pomocny, to poszukaj dladziecka mecenasa,którykupiłby mu szwedzki wózek. Przypomnienie szwedzkiego wózka, ak zawsze, zamykało ojcu usta. Już więcej nie wspominał o mecenasowaniu artystom. Lecz, znającojca, wiedziałem, że nie przestał o tymmyśleć. Ojciec, chwaląc Wareckiego, uzmysłowił mi, że Jędrek potrafi poruszać się w świecie nieporównanie większym niż Dzików. Jeździł doKrakowa, był w Warszawie, gdzieodebrał nagrodę w konkursiepoetyckim, i zjego opowieściwcale niewynikało, żeby w tych dużych miastach czul się zagubiony Pomyślałem, że obycie Wareckiego w dużychmiastach bardzoby się przydało podczas uwalniania grubego Berka zeszpitalaw Kobierzynie. I któregoś dnia powiedziałem mu o swych planach porwaniaBerka ze szpitala. Ten pomysłspodobał się Wareckiemu, chociaż nie ze względu na troskę o Berka, tylko dlatego, że porwanie uznał za znakomity materiał do napisania reportażu. - Tomógłby być reportażroku - stwierdził Warecki zapalony dopomysłu. Zapał, wbrew moim obawom, munie przeszedł. Po kilkudniach oznajmił, że zebrał ekipę, któragotowa jest wziąć udział w akcji uwalniania grubego Berka ze szpitala, pod warunkiem, że sfinansuję całe przedsięwzięcie. Miał na myśli pieniądze mojej matki, gdyżw Dzikowie mówiono sobie na ucho, że dziedziczka,jak niektórzy jązłośliwie nazywali, dorobiła się na handlowaniu wódką ogromnegomajątku. Matka, opuszczając z dmąna dzień dom w Rogach, kazała załadować nafurmankę lustro ze schowanymi w nim dolarami. Dolary te 63. pozwoliły jej i ojcu przeżyć kilka następnych lat- Od tamtego czasumatka miała manie gromadzenia pieniędzy, jak gdyby licząc się z tym,że kiedyś znowu zostanie wygnana z jedną furmanką dobytku. Zarobione złotówki zamieniała na dolary, które miałytę dziwną właściwość,że im gorsze nastawiały czasy, tym bardziejzyskiwały na wartości. Jeśliczasami musiała wyjąć zza lustra i sprzedać kilkabanknotów dolarowych,to późniejprzez dłuższy czasczuła się niedobrze, jakby ubyłojej coś z własnego ciała. Podobną manię, choć dotyczącą gromadzenia jedzenia na zapas,miała Łuska dozorczyni. Matka,kiedy zaczęła u Łuski magazynowaćbutelki z wódką, ze zdumieniem spostrzegła, że jej mieszkanie zapełnione ]est )edzeniem jak wiejskisklepik: solonasłonina, suche kiełbasy, zawekowane mięso, beczka śledzi, beczka kapusty, bloki masła i smalcu, pudełka sucharów i herbatników. Łuska, widząc zdumienie matki,tłumaczyła, że gdyobudzi sięw nocy, lubi coś zjeść idlategotrzymatrochę więcej jedzenia. Matka wyraziła wątpliwość, czy beczkę śledzilub dziesięć kilogramów słoniny da się zjeść wciągu naw-'et miesiącabezsennych nocy. Wówczas Łuska rozpłakała się iprzyznała, że odpowrotu z Oświęcimia co noc jej się śni, że jest potwornie głodna i niemoże dosięgnąć bochenka chleba, który leży dwa metry za drutamikolczastymi. I gdy się budzi, to jeszcze z tamtym przerażeniem ze snu,że umieraz głodu. Wtedymusinatychmiast wstać z łóżka iupewnićsię, że tego rodzaju śmierć jej nie zagraża. W obozie, mówiła Łuska,bezprzerwy myślała o jedzeniu i bez przerwy szukałaczegoś do jedzenia, rzadko kiedy znajdując. Dlatego teraz trzyma w domu duży zapasjedzenia, inaczej ciągle dusiłby ją strach. Matka także byłaby niespokojna, gdyby nie miała dolarów odłożonych na czarną godzinę. Lecz, choćją bolało wydawanie pieniędzy,tonie zabraniała ojcu chodzić codziennie do baru "Zamkowego"ani mniekupować butv,jeśli mi się któreśbardzo spodobały. W pudłach nadnieszafy z ubraniami miałem kilkanaście parbutów, z którvch używałemtylko dwu: tenisówek na lato i ocieplanych trzewikówna zimę. Lubiłem buty. Często przystawałem przed wystawami sklepów obuwni64 czych, były moimi ulubionymi miejscami w mieście. Ale owielepiękniejsze buty oglądałem w zagranicznych czasopismach matki. Chociaż i tam nie widziałem takich, jakie dostałem od wua Alfredaz Radymna: z miękkiejbrązowe) skóry,zapinanedwoma paskami ponadkostką,nieprzemakalne, z kwasoodporną podeszwą buty amerykańskich komandosów. Kupowałembutyna wypadek, gdybym nagle odzyskał władzęw nogach. Bo wyobrażałemsobie - niechby się toprzydarzyło, a janie miałbym w czym chodzić. Zwracałem uwagę nabutyinnych. W Dztkowie jakoś nikt nie przykładał większej wagi dotego, co wkłada na stopy. Podobały mi się jedynie oficerki Pacuły,w których jeździł na junaku,i półbuty profesora Burgasa, wiśniowez płytko wytłoczonym wzorkiem, na płaskiej podeszwie, podczas chodzenia wydające taki odgłos, jakby popiskiwała mysz. Natomiast oficerki Pacuły głośnoskrzypiały. W nich człowiek chyba naprawdę czuł,że idzieMatkanie żałowała, a przynajmniejnie okazywała tego,pieniędzyna wódkędla ojca i na moje buty, ale zastanawiałem się, czy tak samoniepożałuje pieniędzy potrzebnych na uwolnienie grubego Berka zeszpitala. Wątpiłem w to ipomyślałem, że lepiej wcześniej porozmawiać o tymz ojcem, któremupomysł porwania Berka nie wyda się dziwaczny lub bezsensowny,gdyż tego rodzaju rzeczy mniej go dziwiły. Jeśli ojciec zgodzi się ze mną, że uwolnienie Berka to dobra sprawa,dobryuczynek i w'' ogóle rzecz ciekawa, potrafiprzekonać matkę dowyjęcia paru banknotów ze skrytki. Umiał to robić. Niejedenraz, używając górnolotniebrzmiących słów, doprowadzał do tego, że matkaczuła się niemal ubezwłasnowolniona i godziła się na wszystko, cochciał. Wyobraziłem sobie, cotym razem ojciec może powiedzieć: żechłopak, czyli ja, pragnie uwolnić ze szpitala dla wariatówosobę niesłusznie tam umieszczoną przez niemających do tego prawa ludzi,którzyuważają się za władców świata, że ten czyn będzie dołożeniemjeszcze jednego dobra na wagę po stronie sprawiedliwych, że w ogólejak Chrystus ujmuję się za biednymi i cierpiącymi, a ostatecznie cóżznaczy parę złotych wobec możliwości uwolnienia z kajdan nieszczę65. śnika, być może poddawanego w szpitalu eksperymentom psychiatrycznym lub doświadczalnym operacjom na żywym mózgu. Ojciecwysłuchałmnie i rzeczywiście wcale go nie zdziwiło, że chcemy grubego Berka wydostać ze szpitala w Kobierzynie. Ale pomyślałem sobie, że też nie zdziwiłoby go, gdybyśmyBerka chcieli podstępem umieścić w tym samym szpitalu. Przyznał jednak, że matka możenie zechcieć finansować naszej eskapady, przede wszystkim z obawyo mnie, żeby mi się coś złego nie przytrafiło. - Co jeszcze złego może przytrafićsię kalece ze sparaliżowanyminogami? - zapytałemżartobliwie, choć z drugiej strony tak rzeczywiście myślałem. - Wiele złego - poważnymtonemodparł Ojciec. - Możesz stracićwzrok, możesz stracić słuch lub mowę, możesz ponadto stracić władzę w rękach albo możesparaliżowaćcię całego, tak że trzeba będziecię karmić i podcierać ci tyłek, możesz też zachorować psychiczniei będzie ci się wydawać, że jesteś aniołem albo diabłem, albo IwanemGroźnym, możesz. Ojciec wymieniał dalej,jakie choroby mogłybymniespotkać, leczprzestałem słuchać, gdyż nagle znalazłem się w środku wszechświata,skąd widać naraz wszystko, cokiedykolwiekzaistniało. W jednej i tej samej chwili widziałem początek świata, to, co jestteraz, i to, co będzie. I zdałem sobie sprawę, że to, co było, jest ibędzie, nieustannie trwa, teraz,przed moimi oczami. Nie byiyto obrazyprzemieszane, nakładające się na siebie, ale następujące jeden podrugim, a mimo to czasnie upływał, w ogóle nie było czegoś takiego jakczas. Mogłem dowolnie wejrzeć na bezludną, skalistą ziemię i w tymsamym momencie zobaczyć bitwęśredniowiecznych rycerzy, trzęsienie ziemi, podczasktórego ginęli ludzie przywalani domami, i dziewczynę z chłopakiem całujących się nad rzeką, i miasto zamieszkaneprzez ludzi, którzy wcześniej żyli na ziemi, tylko ci ludzie byli stworzeniami doskonałymi, gdyż, chociaż widoczni, nie mieli ciał. Żaden obraz nienapawał mnie ani odrazą, ani rozkoszą. To, co widziałem, niebyło chaosem, tylko w sposób uporządkowany zmierzało ku jakiemuś 66 celowi,ku czemuś dobremu. Patrzyłem na setki znanych mi i nieznanychrzeczy i postaci, a wszystko toistniało dzięki wyczuwanej przezemnie energii, któraprzenikała wszechświat, któraistniała w każdejrzeczy i postaci i którapochodziła od Boga i jednocześnie była Bogiem. Doznałem uczucia, że rozpływamsię w tej energii isam staję sięnią,że zatracam się i równocześnie staję się kimśrealnym. Ogarnęła mniebłogość i nic poza samym istnieniem nie miało znaczenia. I z powrotem znalazłem się w kuchni, naprzeciwko ojca. Poczułemżal, że nie mogłem w tej błogości pozostać na zawsze. Po raz pierwszy świadomie stanąłem tak blisko Boga. Dziwiłem się,że nastąpiło to bez żadnego przygotowania z mojej strony, ale przypomniałem sobie słowa ojcaJózefa, że dusza człowieka czeka tylko odpowiedniego momentu, żeby na powrót połączyć się z Bogiem, którego jest częścią. Nagle wszystko stało się jasne: Bóg jestwe mnie. Mojązasługą jest tylko wiara w tę rzeczywistość. - Weź trochędolarów - głos ojcawyrwał mnie z zamyślenia. Spojrzałem na niegopewnie trochę nieprzytomnym wzrokiem, gdyżzapytał: - Dobrze się czujesz? Chciałemodpowiedzieć, że bardzo dobrze, bo poukładały misięw głowie pewne sprawy, ale zaniepokoił mnie plik dolarów,który ojciec trzymał wręku. - Skąd ojciec ma tylepieniędzy? -Pożyczyłem od matki - odrzekł. - Ale lepiej,żeby niewiedziała,że udzieliła mi, a właściwietobie, pożyczki. WKrakowie zamieniszw kantorze dolary na złotówki. Na uwolnienie tego Berka powinno wamwystarczyć. Dolary w rękach ojca znaczyły, żew końcu odkrył skrytkę za lustrem. Matka nie zdawała sobie sprawy, w jak wielkim niebezpieczeństwieznalazły się jej oszczędności. Niechby tylko ojcu wpadł do głowy pomysł wymagający zainwestowania dużej gotówki, z niefrasobliwościądziecka wziąłby dolary zzalustra, a gdyby je utracił, z podobną niefrasobliwością tłumaczyłbysię, że przecież chciałpomnożyć pieniądze, 67. tylko pechowo mu nie wyszło. Przypomniałem sobie, że niedawno zamierzał zostać mecenasem artystów. I jeśli to jeszcze siedziało w jegogłowie,niewykluczone, żezechce na przykład wydać książkę z wierszami Wareckiego. Postanowiłem pilnować ojca tdolarów, a w dniu wyjazdu doKobierzyna powiedziećmatce,żeby zrobiła remanent za lustrem. Był początek kwietnia. Mrozy już się skończyły, ale }eszczeczasamipadał śnieg. Na wyjazddo Kobierzyna przygotowałem ocieplaną kurtkę myśliwską z wieloma kieszeniami ibuty amerykańskich komandosów, których dotąd nie nosiłem poza domem. Nie ukrywałem przedmatką, że wybieram się uwolnić ze szpitala grubego Berka. - Dobrze, jedź- zgodziła się na pozór obojętnie. - Nie wiem tylko,czy podrodze znajdziesz odpowiednieustępy. Tauwaga miała mnie zniechęcić do wyjazdu. Bo też brakustępówdla ludzitakich jak ja to był najpoważniejszy powód, odstręczającymnie od przebywania daleko poza domem i zniechęcający do jakichkolwiek podróży. Zawsze musiałem znajdować się w takiejodległościod domu, żeby w razie potrzeby zdążyć na czas. Wprawdzie ojciecprzerobiłw wózku oparcie, tak że dało się onootwieraći zamykaćjakdrzwi. Dzięki temu mogłem wysuwaćtyłek za siedzenie. Ale w takisposób mogłem załatwiać się tylko w krzakach nad Wisłą, z dala odludzi. Poza tym bvlo toniebezpieczne. Raz już mi się przytrafiło, właśnie nad Wisłą, że wózek wraz ze mnąwywrócił się do tyłu i plecaminakryłem własne odchody. Musiałem, ciągnąc za sobą wózek, doczołgać siędo przywiślanej lachy, gdzie - szorując plecami o muł - starłemz siebie śmierdzące paskudztwo. Po kilku godzinach zauważył mnietam rolnikspod Dzikowa, któryobok wału kosiłtrawę na siano, ifurmankązawiózł mnie do domu. Matka i ojciec byli przerażeni moimwyglądem, wubraniu pokrytym zaschniętym błotemwyglądałemjakw pancerzu zdezelowanym po ciężkiej bitwie. Nie chcąc, abyznowupowzięli podejrzenie, że z własnejwoli wpakowałem się do wody jakwtedy, gdy Skrzypek wyratował mnie zrzeki, powiedziałem, co mniezmusiłodo skorzystania z błotnistej łachy. Ojciec wówczas stwierdził,że dobrze postąpiłem, bo zawszeczłowiekowijestlepiej wpaść do wody 68 aniżeliw gówno. Miał namyśli to, co ludzie widzą, anie jak byłonaprawdę. Leczpowiedział to ztakim przekonaniem,że na chwilę samzapomniałem, w co rzeczywiściewpadłem. Matka wątpiła, czyodważę się pojechać sam, to znaczy bez niej lubojca, bo Wareckiego i tych, których on wybrał do porwania grubegoBerka, czyli Lolo gołębiarzai Pacułę, nieuważała za ludzi odpowiedzialnych. Jej zdaniem sami potrzebowali opieki. Ojcu nasza grupateż niezbyt się spodobała. Burczał pod nosem, że wszystkich zamknąw Kobierzynie i będzie musiał nasuwalniać. Jednak gdy matce powiedziałem, aby nazajutrz obudziła mnie wcześnie rano, gdyż wyjeżdżamy rannym pociągiem z przesiadką wDębicy, okazało się,że była przygotowana na mój wyjazd. Już wcześniej rozmówiła się z panem Heńkiem,taksówkarzem, że on zawiezie nas, dokąd chcemy, i przywieziez powrotem. Matka zapłaci. -To bardzo wygodne - ucieszył się Warecki, słysząc o innymniżpociąg środku lokomocji- Przede wszystkim zewzględu na ciebie -dorzucił uwagę, która mnie rozzłościła. Niechciałem, by z powodu chorych nóg wyróżniano mniew jakikolwiek sposób czy dogadzanomi. Przywykłem jużdotego, że ludziewcześniej zauważają moje nogi niżmnie i większą uwagę zwracają namoją chorobę aniżeli ja sam. Bo właściwie jaka to choroba, kiedy mogędaleko jeździć i innych uwalniać ze szpitali? Już nie wspominając o moim doświadczeniu, z którego wynikało, że w porządkukosmicznym niema ona żadnego znaczenia. Do poloneza pana Heńkawsiedliśmy Ja, Lolo gołębiarz i JędrekWarecki, który zajął miejsce obok kierowcy. Wózek włożyliśmy do bagażnika. Warecki wybrał Lologołębiarza ze względuna jego umiejętność celnegostrzelania zprocy, która może się przydać w akcji, jaknazywał naszą wyprawę. Na przykład, powiedział, jeśli trzeba będzieunieszkodliwić snajpera ukrytego na dachu. Natomiast Pacułę zaangażował dlatego,że mógł zabrać Berka i jego namotor i uciekać wąskimi,leśnymi dróżkami,którymi nie przejedzie milicyjny radiowóziktórych nie wypatrzą ze śmigłowca. 69. Przeraziła mnie myśl, że mogą nas ścigać z lądu i powietrza, leczzaraz uzmysłowiłem sobie, że nikt nie będzie chciał wszczynać takiego pościgu za grubym Berkiem. Przecież nie był groźnym przestępcą. Warecki był innego zdania. W taksówcepokazałmi ukradkiem pistoletstraszaknaślepe naboje, który zabrał ojcu- Co będzie -zapytałemwówczasjeżeli Berka wydadzą nam bezżadnych trudności, a jeszcze się ucieszą, że ktokolwiek chce zabrać goze szpitala? Przeleżałem w szpitalach dobrych parę lat, więc wiedziałem, żenikomutam zbytnio nie zależy na długim przetrzymywaniu pacjenta,bezróżnicy, lekko czy ciężko chory. Często lekarze sami podpowiadalirodzinie chorego, że lepiej dla niego,aby wrócił do domu. Byli delikatni, gdyż nie mówili wprost: lepiej niechw domu dogorywa. - Niemożemy dopuścić do takiej sytuacji - odrzekł Warecki. Boco ja wtedy napiszę? To musibyć mocna rzecz: ty wjeżdżasz do szpitalai ściągaszna siebie uwagęczęści personelu. Jaz pistoletem wrękuobezwładniam pielęgniarzy. Berek, z pomocą Lolo, który w razie czego ostrzeliwuJe się zprocy, ucieka przezokno na drzewo. Pacułacałyczas czeka na junaku z włączonym silnikiem. Później następuje szalona ucieczka lasami,polami i przez miasta. - Za takie coś - zauważyłem mogą nas zamknąć w więzieniu. -Dlazdobycia Nagrody Pulitzera mogę siedzieć i w więzieniu. Zresztą tam też znajdę dobry temat. Mnie wcale nie uśmiechało się więzienie. Byłem gotów udaremnićszaloneplany Wareckiego,nawet gdyby przez to miał nie zdobyć jakiejś wielkiej nagrody. Gdy wyjeżdżaliśmy z Dzikowa, padały drobne płatki śniegu,alepóźniej mieliśmy ładną, słoneczną pogodę. Szosa była czarna i sucha. Po przejechaniu kilkunastu kilometrów siedzący obok mnie Lolo stwierdził zachwycony: - To lepsze niżlatanie. Dopiero po chwili zrozumiałem, co miał na myśli. Mało brakowało, a Lolo nie pojechałbyz nami. Ranonie chciał wejść do taksówki, 70 tłumacząc się, że go mdli w aucie. Najwyraźniej bałs ięi jednocześniemiał wielką ochotę jechać. Pierwszy domyśliłem się, że Lolo, któryw marzeniachlatał ze swymi gołębiami do dalekich miast, sam nigdynie ruszył się poza Dzików i nigdy nieJechał autem, a o uczuciachmdłości podczas Jazdy tylkood kogoś słyszał. Więc zaproponowałem,żebyprzejechał kawałek, jakiś kilometr,i jeśli jazda nie będzie mu służyć,wróci piechotą do domu. Loloprzystał na to, wsiadł do autai zaraz zapomnieliśmy o jego strachu, i ono nim zapomniał, gdyż nieodezwałsięprzez kilkadziesiątkilometrów. Gdy zatrzymaliśmy się koło lasu, żeby załatwić swoje potrzeby izaczekać naPacułę, którego jużdłuższy czas nie widzieliśmy, Lolo gołębiarz, obolały odsiedzeniabez ruchu, obszedł taksówkędokoła, pieszczotliwie pogładził ciepłą maskę, zajrzał pod spód. Pochwili, nie spuszczającwzrokuz poloneza, rzekł marzycielsko: - Kurde, kupięsobie takie auto, -Mercedesa kup, to lepszamaszyna - zakpił Warecki. - Kupię mercedesa - zgodził się Lolo, niedostrzegając kpiny. Kiedy czekaliśmy naPacułę, który pojawił się dopiero po godziniez przyczepą pełnąmaślaków, Jędrek Wareckizarządził, że w Krakowiezatrzymamy się w hotelu Francuskim. Warecki, wiedząc, że mam i dolary i złotówki, którew dniu wyjazdu dostałemod matki, gdyż jednaknie wsypałem ojca, obliczył, iż stać nas nahotel Francuski, jeden z najdroższychi najbardziej eleganckich hoteli w Krakowie. -Tam założymy bazę- dodałWarecki. - Itam ukryjemy Berka,Pan wie, gdzie jest hotel Francuski? -zwrócił się dopana Heńka. -Wiedziećto wiem - niechętnie odrzekłtaksówkarz. - Woziłemklientów. Stary hotel z tradycjami, ale dla lepszych gości. - Lepsi gościeto ci, którzy mają pieniądze - powiedział urażonyWarecki, domyślając się, że taksówkarz raczejnie widzi nas w tymhotelu. - A mvmamy forsę. - Kto ma, to ma - pan Heniek spojrzał na mnie i nagle pojąłem, żetylko ode mnie /aleźy wybór hotelu iw ogóle kierowanie taksówką: dokądjechać,którędy, gdzie tkiedy sięzatrzymać. Ode mnie zależy, ponieważ to ja mam pieniądze, Jędrek Warecki,jeszcze tego nie rozumiejąc, rzekł ze złością: - Jedziemy do Francuskiego. Po co ta cala gadanina? Doznałem przyjemnego uczucia, że mogę swobodnie decydować,na przykładw tejchwili o wyborzehotelu, aza chwilę o tym, czy i gdziezjemy obiad, później nawet o tym, czy pojedziemy do Kobierzyna czynie. W sposób zaskakujący dla mnie wyjaśniło się, kto jest szefem naszej wyprawy. Nie Jędrek Warecki, który zaczął nami dyrygować,Zdawało mu się, że może przejąćinicjatywę, i nawet Lolo gołębiarz i Pacuła do niegonajczęściej zwracali się z pytaniami dotyczącymi naszejeskapady. Prawdziwymszefem jest ten, kto ma pieniądze. I naszło mniekolejny raz przyjemne uczucie, że oni nie zdają sobiesprawy, kto tutajnaprawdę rządzi. Wyjaśniłomi się, na czym polega przewaga matki nad innymi ludźmi, którzy wDzikowie byli o wiele od niej ważniejsi,bardziej poważanii w ogóle: to była przewagaczłowieka mającego pieniądze nad tym, ktoma ich mniej lub akurat bardzo ich potrzebuje. Często wydawałomi siędziwne, że matka, która płaciła lubdawała pieniądze różnym ludziom: hurtownikom alkoholu, dzielnicowemu, lekarzom, pielęgniarkom,urzędnikom zRatuszai wielu innym osobom, czyli moim zdaniemznajdowała sięw niekorzystnejsytuacji, mimo to,w moim odczuciu,miała nad nimi przewagę, uzależniała ich od siebie. Z tej przewagi zdawali sobie sprawęi matka, ici ludzie, którzy brali od niej pieniądze. W drodze do Krakowa samdoświadczyłem uczuciawyższości człowiekaz pieniędzmi nad tymi, którzy ich nie mają. Było toprzyjemnel podniecające. Podniecające, gdyż mógłbym Wareckiego czy Lolo skłonić do zrobienia czegoś, conormalnie by się im nie podobałoNie zwracając się szczególnie do nikogo, powiedziałem: - Nie chcę mieszkaćw starymhotelu. Pojedziemy do najnowocześniejszego. - Człowieku! - Warecki sięrozzłościł. -Hotel Francuski jest staryw sensie istnienia,a zarazem nowocześnieurządzony. Nigdy nie byłeśwKrakowie, nie widziałeś. 72 - Pojedziemy do najnowszego hotelu w Krakowie - powtórzyłem,nie zwracając uwagi na słowaWareckiego. Spojrzał na mnie zaskoczony. Zrozumiał. Bezwiednie osunął spojrzenie na kieszeń kurtkimyśliwskiej, w której trzymałem pieniądze. Pacuła i Lolo przyglądali mi sięz namysłem. - Kontynenty - odezwał się taksówkarz. -To hotel niedawno zbudowany Klimatyzacja, chińska i francuska kuchnia, wszelkie udogodnienia dla pana. "Dlapana". Udałem, że nie dostrzegam tego wyróżnieniamnieprzez taksówkarza. - Jedziemy do Kontynentów wydałem polecenie. Warecki i Lolo w milczeniu wsiedli do auta. Pan Heniek delikatniej niż rano załadował wózek do bagażnika. Byłopóźne popołudnie, gdy zajechaliśmy podhotel Kontynenty,kilkunastopiętrowy budynek o ścianach zzielonego szkła. Na parkingu przesiadłem się na wózek i weszliśmy do wnętrza. Znaleźliśmy się pośrodkudużego hallu z recepcją wzdłuż jednej ześcian, z barkiem, z głębokimi fotelami przystolikach. Dokoła, w różnych miejscach, porozstawiane były kanapy i fotele. Wszystko nowe,nieskazitelnieczyste, jakby dopiero co przywiezione z fabryki. Bezwiednie obejrzałem się, czy koławózka nie zostawiają śladu na błyszcząceji odbijającej światła posadzce. W hallu, oprócz ubranych w zielone marynarki pracownikówhotelui odźwiernego w spodniach z lampasami, było tylko kilkoro gościsiedzących w fotelach i my. Właściwie byłotak pusto, że naszewejścieod razu zostało zauważone i przez pracowników,i przez gości. PanHeniekstanął trochę zboku, jakby zaznaczając, że on nas tutaj tylkoprzyprowadził. Pacuła spojrzałna swoje oficerki zabłocone podczaszbierania grzybów. Przysiągłbym, że zastanawia się,czy wypadawyczyścić je chusteczką do nosa, jeśli ją w ogóle ma. Jędrek Warecki przybrał obojętny wyraz twarzy, nibyże nie jest jeszcze zdecydowany,czypozostać w tym hotelu czy raczejposzukać innego. Myślałpewnie, żezrobił z siebie idiotę, przychodząc do eleganckiego hotelu z ludźmi 73. nie dość że nieodpowiednio ubranymi, to na dodatek zalatującymi nakilometr prowincją. Gdyby był sam lub z ludźmi obytymi w świecie,potrafiłby się zachować normalnie, to znaczy nie zwracać na siebieuwagi. Z nas wszystkich najbardziej przyciągał spojrzenia Lolo gołębiarz. Ubrany w jasne spodnie z plamami na tyłku, w słomkowym,postrzępionym kapeluszu, uważnie przyglądał siękażdemu przedmiotowiznajdującemu się w hallu. Po chwili, nie zdającsobie sprawy,że jestobserwowany, wykrzyknął nacały hali: - Kurde, kupię sobie taki hotel! Spojrzałem na Lolo, czy mu czasami z kieszeni nie wystaje proca,iroześmiałem się. W okrzykuLolo byłotak wielkie przekonanie, że kupi,że musi sobie kupić ten lub podobnyhotel, że najchętniej już dzisiajzostałby właścicielem hotelu, iż trudno było się nie śmiać, szczególniejeśli się wiedziało, że Lolo utrzymuje się z hodowli gołębi pocztowych. Pookrzyku Lolonastąpiła dziwnaprzemiana. Sekundę wcześniejdałbym sobie głowę uciąć,że nie przyjmą nas do hotelu, żez wyglądui zachowanianie nadajemysię do tego miejsca,gdyż możemy odstraszyć innych, poważnychgości. Pozostawało nam tylko honorowo wycofać się, nim wyprosi nas portier. Okrzyk Lolosprawił, że w jednejchwili ten elegancki hotel stai się miejscemdla nas właściwym, mimoże ani na jotę się nie zmieniliśmy. Odźwierny oddalił się,głowy siedzących przy stolikach w barku pochyliły się, na twarzach recepcjonistekpojawił się zapraszający uśmiech. Chciano nas tutaj. Pan Heniek i Warecki nie pojmowali, dlaczego nagle staliśmy się pożądanymi gośćmi. Pacula nie zastanawiał się nad tym, choć już zapomniał o brudnychoficerkach. A Lolo pragnął tylko jednego:zobaczyć, co jest dalej,wewnątrz hotelu. Dla mnie wszystko było jasne. Ci, którzy słyszeli okrzyk Lolo, uwierzyli, żestać go na kupno takiego hotelu, a jeśli nie, gdyż nie zdawałsobie sprawy z jego wartości, to miał wystarczająco dużo pieniędzy, żemógłby być właścicielem hotelu. Z uśmiechemna twarzypodjechałem do recepcji. 74 - Potrzebujemy pięć łóżek na jednąnoc - powiedziałem. Młoda recepcjonistka o dużych piersiach, które, gdy pochyliła siędo mnie nad ladą, małonie wysmyknęłysię spod marynarki,zaproponowała: - Dlapięciu osób najwygodniejsze byłyby dwa połączone apartamenty, akurat sąwolne. Bylibyściepanowie wtedy razem. Chyba żepanowie nie życzą sobietego. - Życzymy sobie potwierdziłem. Recepcjonistka,zacinając się, zaczęła przepraszającymtonem tłumaczyć, że hotel ma zwyczaj pobierać opłatę z góry. - Ile to będzie w dolarach? - zapytałem, domyślając się,że skłamała z tą opłatą z góry Wymieniła sumę o wiele wyższą, niż się spodziewałem. Lecz nieokazując zaskoczenia wyjąłem plik zielonych banknotów z kieszenikurtki myśliwskiej i odliczyłem potrzebną sumę. Na twarzach pracowników hotelu pojawił sięwyraz ulgi, że jednaknie pomylili sięw ocenie gości. Recepcjonistka, znowu odsłaniając piersi, ochoczo podała mi kluczi wskazując namężczyznę w spodniachz lampasami, powiedziała: - Ten pan zaprowadzi panów do apartamentów. Życzymy przyjemnegopobytu. Restauracja jest do dyspozycji panów przez całą dobę. Spodobało nam sięw hotelu. Mnie przede wszystkim duża łazienka i ustęp, doktórych mogłem swobodnie wjeżdżać wózkiemi gdzieznajdowały się odpowiednie poręcze dla takich jakja. Dwiegodzinysiedziałempod prysznicem. Wareckiemu spodobało się, że możnawódkę zamawiać przeztelefondo apartamentu i jeszcze wrzucać doszklanki z wódką kostki lodu, które znalazł w lodówce. Sprawiało muprzyjemność słuchanie, jak kostki lodu obijają się o siebie. Co chwilęnalewał nową porcję wódkii wrzucał do niej lód, więc szybko się upiłi pierwszy poszedł spać. Lolo cały wieczór włóczył się po hotelu. Copól godziny wracał do nas, opowiadając, jakitutajwspaniały basen,jak wspaniale wyposażona kuchnia, jakdobrze zorganizowana ochrona, jaka ogromna pralnia. Zaglądnął chyba we wszystkiezakamarki. hotelu. Tymczasem wśród pracowników hotelu rozeszła się wieść, żeteu oberwaniec w słomkowym kapeluszu, za którego nikt by groszemnie poręczył, jest w rzeczywistości dzianym facetem i chciałby kupićhotel Kontynenty. Musiała się rozejść taka pogłoska,gdyż późnymwieczoremprzyszedł do naszego apartamentu mężczyzna w ciemnymgarniturze i oznajmił grzecznie, żehotel nie jest do sprzedania. - Właściciele hoteluKontynenty nie chcą- dodał, spoglądającna Lolo gołębiarza - aby panowie tracilicenny czas na zajmowanie siętą sprawą. -Co to znaczy: nie do sprzedania? - nieoczekiwanie,do tego gniewnymtonem,zapytałLolo. Zaskoczył mnie. Miał rację, tak pytając,gdyż nie ma rzeczy nie dosprzedania. Wszystko zależyod ceny. Od momentu, kiedypo drodzedoKrakowa, w lesie, uświadomiłem sobie,jaką siłę mają pieniądze,całkiem inaczej patrzyłem na wszystko,co ma z nimi związek. - Ja tyle miałem panom do zakomunikowania - mężczyzna w ciemnym garniturze przepraszająco rozłożyłręce i wyszedł. Nazajutrzrano zostawiłem w recepcji dwa dolary napiwku - z amerykańskich filmów wiedziałem, że tak sięrobi i pojechaliśmy do Kobierzyna. Szpital w Kobierzynie tonie był jeden budynek,jak sobie wyobrażałem, alecałe miasteczko szpitalne,z wielomapawilonami dla pacjentów, z osobnym budynkiem kuchni, osobną pralnią, minidomemkultury, kilkoma willami dla lekarzy Przy wjeździe do szpitala zatrzymał nas szlaban. Portier opryskliwie powiedział przez okno dozorcówki, że dzisiaj nie ma odwiedzini musimy odjechać. Pokazałem mu banknot dolarowy. Natychmiastpoderwałogo z krzesła, podbiegł do auta, zukłonem wziął ode mniedolara i podniósł szlaban. Dolar przemienił dzieńbez odwiedzinw dzieńz odwiedzinami. Zaczynały mi smakować pieniądze. Byłow nich coś czarodziejskiego. Ale ostatecznienie porwaliśmy grubegoBerka. Mało brakowało,a nawet byśmygo nie zobaczyli, gdyż w centralnym spisiepacjentów 76 szpitala w Kobierzynie w ogóle nie było jego nazwiska. Na szpitalnejuliczce,już gotowi do odjazdu,doszliśmy do wniosku, że widocznieprzeniesiono godo innego, lepiej strzeżonego szpitala,może nawetszpitala więziennego. W końcu Berek, stawiający czynny opór milicjantom, mógłzostać uznany za osobnika niebezpiecznego dla porządkupublicznego. Wareckichciał szukać Berka w innych szpitalachdla wariatów ażdo skutku. Takie poszukiwania rozbudowałyby jegoreportaż, miałby więcej donapisania. I jużruszaliśmy, gdy nagle zobaczyłem grubego Berka. Szedł przez nikogo nie pilnowany i miał nasobie białyfartuch, jak doktor. - Berek! - krzyknął do niego Lolo, otwierając drzwi. -Wsiadaj doauta i uciekamy! Berek z daleka nasnie rozpoznał. Dopiero gdy podszedłdo auta,zapytał zdziwiony: - Co tutaj robicie? -Przyjechaliśmy po ciebie - odrzekł Warecki zrezygnowany, gdyżw tej sytuacji całyplan porwania Berka stał się zupełnie nieaktualnyi nie nadawał się namateriał do napisania reportażu. - Po mnie? - Berek zajrzał do taksówki i podejrzliwieprzyjrzał sięnam po kolei. - Nie chcesz stąd uciec? -Uciec? - dziwił się Berek. -Żeby uciekać, trzeba być zamkniętym. - To co tutaj właściwie robisz? - zapytałem. -Dlaczego nie wracasz do Dzikowa? - Pracuję jakosanitariuszw szpitalu. Podoba mi się to i nie zamierzam wracać do Dzikowa. Nie było oczymwięcej rozmawiać. Zawiódłnas gruby Berek,W drodze powrotnej do Dzikowa Warecki,pijąc wódkę zabraną z hotelu, powiedział ze złością: -Dureń z tego Berka. Mógł zostać bohaterem pięknego reportażu. Poznałaby gocała Polska. - Lepiej nie - rzekłem cicho dosiebie, pamiętając, żemnie kiedyśpoznała cała Polska zwydrukowanego wgazecie listu do biskupa. 15. Ojciec zaczął interesować się polityką. Codziennie kupował gazetyi oglądał w telewizji wiadomości o szóstej, siódmej i wpół do ósmejwieczorem. W związku z tym później niż zwyklewychodził dobaru"Zamkowego". Siłą rzeczymatka i ja też musieliśmy oglądać dzienniki telewizyjne, gdyż w naszym pokojn z kuchnią nie było gdzie uciecprzed nimi. Mniez początku niezbyt interesowały te wszystkie wiadomości, wydawało misię, że na okrągłomówią jedno i to samo, wciążpowtarzają te same nazwiska: Jaruzelski, Wałęsa, Mazowiecki, Balcerowicz. Nie ciągnęło mnie do polityki, choćoczywiście wiedziałem, żegenerał Jaruzelski jest z partii komunistycznej, a Wałęsa z "Solidarności", która, jaklubił powtarzać ojciec, powaliłakomunę na kolana. Matka obawiała się, że razem z komuną padnie inasza rodzina, i toniena kolana, ale na pysk. Matkawiedziała, co mówi. Sprzedawała corazmniej butelek wódki, gdyż alkoholmożna było teraz kupić bez trudu wsklepach. Jedensklep otwarty byłprzez całą noc i byłw nim większywybórwódek niżu matkiw oknie. Z osiedla mieszkaniowego nad Wisłą jużmało ktodo nas przychodził. Pozostalitylko stali klienciz rynku i przylegającychdo niego uliczek, którzy najczęściej brali wódkę na krechęi płacilipo wypłacie. 78 Ojciec chwalił ministra Balcerowicza, że zastał Polskę z pustymipółkami sklepowymi i w ciągu roku zapełnił je towarem. Dla upewnienia się, żetak jest i towaryz póleknie znikają, często zaglądał do sklepówi chodził na bazar, gdzie, oprócz dzikowian i chłopów z poddzikowskich wsi, coraz częściej zaczęli siępojawiać Rosjanie i Ukraińcyze swoimi towarami. - Spodziewałabyś się- mówił ojciec do matki - że kiedykolwiekstaniemy się centrum handlowym wschodniej Europy, amoże niedługo i całej Europy? Wolny handel, bez granic, to jestto - cieszył sięojciec, jakby sam brał udział wtym wolnymhandlu i czerpał z niegokorzyści. Matka zmianamiw Polsce, jakienastałypoupadku socjalizmu, niebyła tak rozentuzjazmowana jak ojciec. W7 wolnym handlu wygrywa ten - uważała - kto ma najwięcejpieniędzy. Obyśmy się któregoś dnianie obudzili wniemieckim Dzikowie. - Jeszcze iNiemców wykupimy - Ojciec śmiał się z obaw matki. Ojciec widział, żewiele osób w Dzikowie bogacisię z miesiąca namiesiąc. Jednepo drugich mieszkania naparterze,znajdującesię przyrynku i co ruchliwszych ulicach, przebudowywane byłyna sklepy, a ichwłaściciele kupowali nowe, zachodnieauta iprzeprowadzali się do willibudowanych naprzedmieściach Dzikowa. Widok nowych sklepów i autsprawiał ojcu ogromną radość, tak jakby należały do niego. Kiedydowiedział się,żetrzydziestoletni syn Łuski dozorczyni stał się właścicielem największej w okolicy hurtowni mebli,kazał matce kupićjakiśmebel w tej hurtowni. - Trzeba popierać młodych, przedsiębiorczych ludzi - powiedział. Wtedy matka nie wytrzymała. - A kto nasbędzie popierał? - zapytała, krzycząc. -Czy nie rozumiesz, że ten twój ukochany Balcerowicz zrujnował nas finansowo? Ojciec nie rozumiał, -Jak to? - Zdziwiłsię. -W socjalizmie dawaliśmy sobie radę, towkapitalizmiemamy zginąć? 79. - Po pierwsze odrzekła matka uniesionym głosem w socjalizmieto nie my dawaliśmy sobie radę, tylko ja, bo ty najczęściej siedziałeśw knajpie. Po drugie, wsocjalizmie często nawet wódki brakowało w sklepachi dzięki temu mójpunkt handlowy miał zawsze dużo klientów. Ojciec jak zwykle zacząłsię śmiać z punktu handlowego, który dlawszystkich był meliną u dziedziczki,i z tych, górnolotnie zwanych przezmatkę klientami, którzy z reguły byli alkoholikami z Dzikowa. Wówczas matka przypomniałaojcu, żesam wyłącznie tym alkoholikomzawdzięcza, żemoże codziennie pić w barze "Zamkowym". Matka przesadzała z zasługami alkoholików. Tygodniami zalegaliz zapłatą. Poza tym, żeby uniknąć awantur pod oknem, co odstręczaloby innych od kupowania, czasami musiała sprezentować pół litra,żeby krzykliwi pijacy odeszli pod mur kościelny. Najlepszymi klientami byli urzędnicy i robotnicy z osiedlawybudowanego przez fabrykękwasu siarkowego. Ci przychodzili z wyliczoną gotówką,brali po kilkabutelek i jeszcze przepraszali matkę, że nachodzą w nocy Najgorszymi klientami bylimilicjanci. Nie żeby nie płacili. Odkąd matka zagroziła jednemu z nich, który nie zapłacił zawódkę, że oskarży go w sądzie owymuszanie alkoholu szantażem, płaciliwszyscy bez gadania. Byli najgorszymi klientami, gdyżkupowali jedną butelkę, awidok radiowozu pod naszym domemna co najmniej godzinę odstraszał innych klientów. W stanie wojennym, który generał Jaruzelski ogłosił przeciw "Solidarności", każdemuobywatelowiprzysługiwało na specjalną kartkę półlitra alkoholu. Matka rozpowiedziala znajomym kobietom z rynku, żeskupuje kartki na alkohol za cenę pól butelki wódki. Znajome przekazały wiadomość innym kobietom i matce kartek nie brakowało. Wódkę sprzedawała dwa razy drożej niż w sklepie, a chętnych było kilkakrotnie więcej niż przedtem. W stanie wojennymmatce przybyło dolaróww schowkuzalustrem. Później punkt handlowy matki przynosił coraz mniej pieniędzy, ażwreszcie w czasie, kiedy ojciec wynosił podniebiosa Balcerowicza, jegoreformę i kapitalizm, który miał być ustrojem najbardziej sprzyjają80 cym bogaceniusię ludzi, matka niemal wogóle przestała zarabiać nasprzedażynocnej woknie. Gdypozostał tylko jedenklient, Bijak, którymoże nawetnie wiedział, że są już nocne sklepy z alkoholem, matka zastawiła stół w kuchnibutelkamiwódki i powiedziała ojcu,że może je wszystkie wpić. Ojciec kończył właśnie oglądać prognozę pogodypo wiadomościach w telewizji i po raz nie wiadomo któryzauważył, że w ostatnimczasie nawetpogoda sprzyja kapitalizmowi w Polsce, bo deszczui słońca jest tyle, ilepotrzeba, a nie jak było w socjalizmie, kiedy to deszcz padał za długoalbo za krótko, a słońce świeciło za mocno lub za słabo i zbiory zawszebyły poniżej zaplanowanych przez rząd. Zajętyoglądaniem prognozypogody nie zwrócił uwagi na słowa matki. Dopiero gdy odwrócił się odtelewizora i zobaczył butelki na stole, doszły doniego jej słowa. - Ja mamto wypić? - zdziwiłsię ojciec,gdyżmatka rzadko proponowałamu wódkęprzeznaczoną na sprzedaż,a poza tym on sam wolałpić w barzeaniżeli w domu. -Przecież totwój towar dodał. - Od tygodnia, jeśli nieliczyć Bijaka, nie sprzedałam nikomu anijednej butelki oznajmiła matka. -Ludzie przestali pić? - Ojciec patrzyłna matkę z niedowierzaniem. - Nie sądzę - odparła matka. - Tylko ten twój Balcerowicz sprawił,że teraz wódkę można kupić w co drugim sklepie, rano i w nocy Ojca takzatkała wiadomość, żedzikow-'ianie przestalikupowaćwódkęu matki, że tego wdeczoru nie poszedł do baru "Zamkowego". Nie mógł zrozumieć, co sięstało. - Może za dużo liczyszza butelkę? -Mam zapasy sprzed roku,kiedy wódka była dwa razy tańsza -odrzekła matka. - Więc teraz biorę mniej za butelkę niżw sklepiemonopolowym. Itak nie przychodzą. Mnie też było trudno zrozumieć tę odmianę. Odkąd pamiętałem,w domu zawsze było pełno butelek wódki. W szafie z ubraniami. W kredensiepomiędzy talerzami igarnkami. Latem w piecach kaflowych. Pod trzema deskami podłogi wkuchni. Kilka skrzynek z wódkąw piwnicy i, na wypadek najścia i rewizji milicji, większy zapas wmiesz81. kaniu Łuski dozorczyni, która w zamian za magazynowanie mogławypić wódki, ile chciała. LeczŁuska nie piła, a Jeśli już, to upijała siędwoma kieliszkami i zarazszłaspać. Łuska samasię napraszała, żeby trzymać u niej wódkę. Czuła siębezpiecznie, mając pod ręką ogromnyzapas alkoholu. Chciała miećpewność, że gdyby znowu wybuchła wojna, będzie mogłaodrazu zapić się na śmierć. Łuska wczasie wojny,jako młoda dziewczyna, znalazłasię w Oświęcimiu. Niemcy zabrali ją przez pomyłkę. Sprzątała uRehmanów, najbogatszych Żydów wDzikowie, gdy Niemcy przyszliich aresztować i zabrali wszystkich obecnych w mieszkaniu. Łuska, gdyzobaczyła,co się dzieje w obozie, chciałasię zabić. Ale nie wiedziała,jak to zrobić, żeby umrzeć bez bólu. Dopierogdy komando Rosjan,przeładowując spirytusz wagonów kolejowych do aut, co do jednegozapiło się na śmierć, Łuskadowiedziała się, w jaki sposób najlepiej jestumierać. Miała szczęście, bo z Rehmanami i innymi Żydami już szłado gazu, z czego wówczas nie zdawała sobie sprawy. Polscy więźniowiemówili, że idątylko wykąpać się pod natryskami popodróży. Lecz tamtego dnia coś w natryskach się popsuło iskierowali ich do baraku. - Jaka ja byłam głupia- śmiała się Łuska, opowiadając o Oświęcimiu. -Bałam się, żeŻydzi zdradzą Niemcom, że jestem Polką, gdyżmyślałam, że z bogatymi Żydami będzie milepiej w obozie niż z Polakami, że może później wyjadę z nimi do Szwajcarii albo do Ameryki. Oni często mówili pomiędzy sobą, że skoro Niemcy nie chcą ich w Polsce,tomuszą ichwypuścić do Ameryki. Później Łuska, zrozumiawszy, że byćŻydem w obozie totak, jakbyJuż nie żyć, sama postarała sięo przeniesienie do polskiego baraku. Do końca, dopóki Rosjanie nie weszli do Oświęcimia, nie mogła znieśćwidokutrupów, czego trudnobyło tam uniknąć. Najbardziej bała się,że zobaczy z bliska zwłoki Rehmanów. Nie rozumiała, dlaczegoakurattychtrupów bałaby się najbardziej. Może miała wyrzuty sumienia, żeich opuściła? Teraz Łuska, dzięki Rosjanomi matce, już nie bała sięwojny i obozu. Wiedziała, że nim wojna rozpęta się na całego, bezboleśnieodejdzie z tego świata. 82 Nikogo pozaojcem nie dziwiło, żeniktjużnie chceu matki kupować wódki,nawetdzielnicowegoSkrzypka, któryw stanie wojennymbył jej cichymwspólnikiem. - Melina to ustrojowy przeżytek - powiedział Skrzypek. - Dzisiajtrzeba przerzucić sięnaelegancką restaurację z drinkami i kurczakami. W stanie wojennym sierżant Skrzypek dbał oto, żeby żadneskargina matkę, że nielegalnie sprzedajealkohol, nie dotarły do Jego przełożonych. Za to matka wypłacała mu co miesiąc pewną sumę. Odkąd do matki przestali przychodzićklienci, nie mogłem spać. Tak przywykłemdo pukaniaw szybę i nocnych rozmówpod oknem,że teraz cisza przeszkadzałami usnąć. Ojcu też, Poza tym on odtegowieczoru, kiedy po prognozie pogody usłyszał od matki, że przestałazarabiać, stał się zalękniony jak straszone złymi duchamidziecko. Domyślałemsię, że nachodziły go myśli o nędzy, w której przyjdzienam żyć. Powiedział nawetdo matki z pretensją, że chyba nie sądzi, iżon teraz będziekupowałjakąś podłą wódkę w sklepiei pił sam w domu jak alkoholik na wykończeniu. - Nie sądzę- roześmiała sięmatka - żeby było cię stać na kupieniewódki w sklepie. -To co będzie? - zapytał ojciec, patrząc na nią bezradnie. Jawiedziałem, że za lustrem jest dużo banknotów dolarowych, którematkakupowała za złotówki zarobionenawódce, i bieda nam szybkoniezagrozi. Mogliśmy teżsprzedać chałupę w Liszkach, któretymczasem stały się modnym ośrodkiem wczasów pod gruszą. Ojciec niezdawał sobie sprawy,ile matka zarobiła. Do tejchwili nigdy sięnadtym nie zastanawiał, gdyż na swoją najważniejszą potrzebę, czyli wyjście do baru "Zamkowego", zawsze miał pieniądze. Cowieczór leżałyodliczone nakredensie. Matka miała rzadką chwilę przewagi nad bezradnym ojcem. Dotąd, mimo że toona utrzymywała dom i płaciła wszystkie rachunki,ojciec był jakby ponad wszystko, niby gospodarz, który z daleka pilnuje interesu, nie wtrącając się w szczegóły. W rzeczywistości ojciec odlat nie zarobił ani jednej złotówki, przeciwnie, wydawałje z bezmyśl83. noście ograniczonego umysłowo dziecka. Poza tym trudno było liczyćna to, że wbije gwóźdź czy wymieni uszczelkę w kranie. Mimoto odnosiłem wrażenie, żematka nie poradziłaby sobie bez niego. Ojciecsamą swojąobecnościądawał jej poczucie bezpieczeństwa. Nie wiem,na czym to polegało, ale na pewno nie miało to związku z pistoletem,który leżał pod materacem w łóżku, po stronie ojca. - Cobędzie? matką powtórzyłapytanie, delektując się przewagąnad ojcem. Wpierw ja ci powiem, comogłoby być, gdybyś miał więcej rozumu. - Zapowiadałasię ciekawa i dłuższa rozmowa,więc przesiadłem się zwózka na kanapę. -Gdybyś kilka lat temu zapisał siędo"Solidarności", to teraz dostałbyśdobrą posadęw urzędziei nie musielibyśmy sięmartwić,że skończył się socjalizm. - Kobieto - obruszył się ojciec- ja z tego powodu w ogóle sięniemartwię, tylko cieszę. Poza tym- dodał ze złością - nie zapisałem siędopartii, to i do "Solidarności" też nie. Jestem człowiekiem, którynigdzienie musi się zapisywać,abygodnie żyć. - W nędzy nie da sięgodnie żyć - wtrąciłamatka, a ja dziwiłemsię,że ojciec zrównał "Solidarność" zpartią, choć "Solidarność" wygrała zkomunizmem, a Wałęsa należał do jego ulubieńców i ojciecczęsto powtarzał jego słowa zasłyszane w telewizji lub przeczytanew gazecie. -Jeżeli "Solidarność" ma rozdzielać dobre posady tak, jak wcześniejrobiła to partia, to ja mam gdzieś taki związek zawodowy - rzekłzamyślony ojciec. - Ty wszystko masz gdzieś. - Matka podniosłagłos. -A dziecko jużnigdy nie będzie mieć szwedzkiegowózka. Tylko nie mów, że sam muzrobisz. Matka,wspominając szwedzki wózek, już na całego dogryzła ojcu. Szwedzki wózek pojawił sięw rozmowachw naszym domu dwa latawcześniej, gdylatem na rynekobok Bartosza Głowackiego zajechałpiętrowy autobus z niemiecką rejestracją. Z autobusu wysunęła sięmetalowa platforma i zjechało po niej na wózkach kilkanaścioro wyrośniętych chłopaków-' i dziewczyn, w moim mniejwięcej wieku- Dostrze84 głem ich z ławki podkasztanem i natychmiast pojechałem pod pomnik Bartosza. To były wspaniałe wózki. Wszystkie metalowe części miały chromowane. Zaopatrzone były także w podpórkę, która pomagała wstawaćz wózka, a oparcie można było regulować tak, że jak ktoś chciał, to mógłsię położyć. Z boku przypiętabyła skórzana torba na ubranie lub jedzenie. Lecz najlepsze było to, że wózki same jeździłybezgłośnie, napędzanesilnikiem elektrycznym. Miały jednak wielkąwadę, co natychmiast zauważyłem. Gdy niemieckie dzieci chciały wyjechać z ulicyna skwer i alejki rynku, ich opiekun, zdrowy mężczyzna,musiał kłaśćnakrawężnikkawał grubej blachy. Dopiero po tejblasze mogły wjechać. Na rynkuNiemcy zrobili sobie zawody, kto najprędzej objedzie alejkami dokoła skweru. Było to okołostu metrów, ale z licznymi, ostrymizakrętami idziurami w alejkach. Śmiali się głośno, kiedykołowózkanajszybciej jadącego chłopaka utkwiło w dziurze, tak że od razu znalazł się na końcu. Nie mogłemsię powstrzymać i przyłączyłem siędozawodów. Zacząłem z ostatniej pozycji i szybko wyprzedzałem jednego Niemca po drugim, aż znalazłem się naprzedziei pierwszy przejechałem metę, którą wyznaczyłopiekun. Niemcy przestali sięśmiać,zrobiło sięnienaturalniecicho. Spoglądali na mój wózek, którego koław wielu miejscach pokrywała rdza. Przy tamtych wózkach mójwyglądałjak wyciągnięty ze złomowiska. Ale cieszyłem się, że byłem najszybszy, i powiedziałem do nich; Bardzo powolijeździcie. Nie zrozumieli. Opiekun przetłumaczył im moje słowa na niemiecki. Wtedy ich twarze rozjaśniły się w uśmiechu, ale nie był to swobodny, szczeryśmiech. Pomyślałem, że niepotrzebnie zepsułem im zabawę. Wyczułem, że mój wózek wzbudzi w nichwyrzuty sumienia: oni,kalecy z bogatego kraju, mają o wiele lepsze wózki niż taki sam kaleka,lecz z biednego kraju. Nagle zaczęli o czymś swarliwie rozmawiać, niemal kłócić się pomiędzy sobą. Po ich spojrzeniach domyśliłem się, żekłótnia wynikła z mojego powodu. Jeden z niemieckichchłopaków,spoglądając na przemian namnie i na swego opiekuna, stanowczocze85. goś się domagał i jednocześnie przymierzał się do zejścia z wózka. Odniosłem wrażenie, że chce się przejechaćna moimwózku. Leczokazało się, jak wyjawił opiekun Niemców, że nie tylkochciał się przejechać na moim wózku. Zapragnął zamienić się wózkami. Trochę byłem zaskoczony, że aż do tego stopnia Niemcowi spodobałsię mójstary wózek. Pomyślałem, że widocznielubi szybką jazdę, a ponadtochce bez pomocyinnych wjeżdżać i zjeżdżać z krawężników- Może,pomyślałem, w ego kraju już nie produkują takich prostych wózków. Doszłoby do wymiany wózków, gdyż Niemiec upierał się przytym,gdyby nie przyszedł ojciec, któregoktoś powiadomił, że rozmawiamzNiemcami. Na widok wózków z własnym napędem ojcu aż zaiskrzyłysię oczy Lubił techniczne nowinki. Pytał opiekuna o moc silnika, jakdługowózek jeździ bez ładowania baterii, czyma wsteczny bieg. Z przyjemnością gładził palcami chromowania. Przez ten czas niemiecki chłopak dalej nagabywał opiekuna, żeby wreszcie porozmawiał rzeczowo o zamianie wózków, gdyż opiekun z widoczną niechęcią, zwróciłsię do ojca: - To jest pański syn? - pokazał na mnie. - Zgadza się - potwierdził ojciec. -Jeden zmoich podopiecznych, Thomas, chce zamienić się wózkami zpańskim synem. - Tamten na ten? - upewnił się ojciec, wpierw pokazując na wózekniemieckiego chłopaka, potem na mój. W głosie ojca pojawił się tonniedowierzania, źle zrozumiany przezopiekuna, gdyżten, jak gdyby obrażony, zaczął szybko wyjaśniać: -Proszę pana,to jest szwedzki wózek najnowszej generacji. Przeszedł bardzo trudne testy wytrzymałościowe. Nawet Amerykanienieprodukują takich wózków, A wie pan, ilekosztuje? Tyle co samochódmałolitrażowy. - Tyle pieniędzy wydaliście na taki wózek? zdziwił się ojciec. - Bo tyle jest wart, proszępana. -To dużo przepłaciliście - stwierdzi ojciec z przekonaniem. - Jasynowi zrobię identyczny wózek za jedną piątą tej ceny. Może tylko-dodał me będzie tak dużo chromowanych części. 86 I ojciec odszedł,kręcąc głową z politowaniem, jak można być taknaiwnym i płacić za wózekinwalidzki tyle samo coza samochód. Niemiec,który chciał się ze mną zamienić wózkami, patrzył zawiedzionyzaodchodzącym ojcem. Bez tłumaczenia zrozumiał,że do zamianynie dojdzie- Uśmiechając się jak winowajca, choć nie czułemsięwinny, podniosłem rękę na pożegnanie i pojechałem za ojcem. W domu go nie zastałem. Poszedł od razu do baru, niechcąc słyszeć, jak zareaguje matka, kiedydowie się, że mogłemmiećza darmoluksusowy'" wózek inwalidzki o napędzie elektrycznym, tylko Ojciec niezgodził się go przyjąć Później,gdyw kłótnimatka chciała wyjątkowo ojcu dokuczyć, przypominała mu, że obiecał mi szwedzki wózek. Tak też było tego wieczoru, po prognozie pogody, gdy ojciec wreszcie zdałsobie sprawę, żegrozi nam nędza. Taksię tym przejął, że tegodnia w ogóle nie poszedłdo baru "Zamkowego". Całą noc siedział wkuchni przy stole zastawionym butelkamiwódki, nie wychyliwszy ani jednego kieliszka. Rano,kiedy wstaliśmy z łóżek, ojciecpoważnym tonem rzekł: - Nie martwcie się o pieniądzei nowy wózek. Będzie ich dużo, a wózek jeszcze lepszy niż mieli Niemcy - Ciekawe, w jakisposób to się stanie? - drwiącoodezwała się matka. - W prosty sposób odpowiedziałojciec. Zostanę kapitalistą. Ojciec nie mógł spokojnie oglądać dzienników telewizyjnych i ulubionych programów z udziałem znanych polityków, gdyż co tylko matkausłyszała w telewizorze, że ktoś zachwala nowy porządek gospodarczyw Polsce, zwracała się do ojca niby z zapytaniem: - Jak to Jest? Gdy zaczynał się w Polsce komunizm, straciliśmymajątek. Teraz kończysię w Polsce komunizm iteż tracimy majątek. Nierazmówiła to kilka razy dziennie. Ojciec nie miałspokojnego miejsca. W domu zadręczała go matka. Wbarze"Zamkowym" teżjuż nie czuł się tak dobrze jak dawniej,gdyż od stolików ubywali starzybywalcy lokalu. Rubens, zamiastsprzedawać wbarzeobraz zasetkę wódki, otworzył sklepik z obrazamii ramami do obrazów, i do baru"Zamkowego" przychodził jak po hydraulika. Pięć minut i już go nie było. Kuniccy, którzy po zamknięciubrowaru całą rodziną przesiadywali w lokalu, założyli firmętransportową"TransEuropa" i w ogóle zniknęli z baru. Jędrysek, dyrektorcegielni,nagle, gdy tylko "Solidarność" przejęła władzę, nawrócił się i zamiastw barze wysiadywałw kościele. Nawet Warecki przestał przychodzić dobaru "Zamkowego", gdyż zajął się wydawaniem gazety"Głos Dzikowa". Nowi zaś bywalcy lokalunie podobalisię ojcu. Rozmawiali wyłącznieo interesach, jakby na świecie niebyło niczego oprócz pieniędzy. 88 Ojciec coraz częściej schodził do piwnicy, gdzie miał dobrze wyposażony warsztat. Wymienił zepsutą ośkę w moim wózku i, jakgdybyzrozpędu, zabrał się za robienie drugiego wózka, co już dawno miobiecywał. Bez żadnych trudności, proszenia, chodzenia po kilka razydo sklepu, co go wciąż dziwiło, kupiłdwakołado roweru wyścigowego,calowe i półcalowe rury i inne rzeczy potrzebne do zrobienia wózka. Na kilka dnizaszył się w piwnicy. Wkącie piwnicy stało kilka skrzynekz wódką. Ojciecprzy majsterkowaniu lubił się napić, lecz tym razemnawet nie otworzył butelki, co matkę trochę zaniepokoiło- Bała się,żeby dogłowy nie przyszedł mujakiś szalony pomysł, na którego realizację domagałbysię większej gotówki. Ja z koleiobawiałem się, że eśliojca najdzie fantazja, to przedobrzy i zrobi taki wózek, z którego tylkoon będzie zadowolony. Ojciec przy pracy zapominał się. Zdarzyło mu się wygrać konkursna projekt fontanny, która miała stanąć na dzikowskim rynku. Zrealizowałswójprojektw piwnicy. Piwnicę mamy dużą, pod połową domu,ze średniowiecznymi sklepieniami, alewejście do niej jest tak wąskie,żeczłowiek niosący dwa wiadra węgla musi iść bokiem. Ojciec niewziął tego pod uwagę przy spawaniu rur do fontanny- Aby wynieść jez piwnicy musiałby rozebrać część domu. Więc pociął palnikiem fontannęna kawałki i wywiózł na złomowisko. Jednak wózekzrobił lepszy od poprzedniego, o wiele lżejszy i zwrotniejszy. Koła napędowe z wyścigówki, rurki z duraluminium, siedzeniezprawdziwej skóry chwalił się ojciec, pokazując wózek po wyjęciuz piwnicy. Na nowym wózku jeździłem szybcieji z większą łatwością pokonywałem krawężniki. Lolo gołębiarz, widząc mnie w nowympojeździe,zapytał,co zrobiłem z poprzednim. - Możesz go sobie zabrać - zażartowałem. Stoi w sieni. Lolo wziął. Kitka dni później widziałem go na bazarze, jeżdżącegonawózku pomiędzy Rosjanami i Ukraińcami, którzy od jakiegośczasumasowo przyjeżdżali doDzikowa handlować. Ruski, jak ich wszyst89. kich razem zaczęto nazywać, sprzedawali tanio rzeczy przywiezioneze swoich krajów i dzikowianie niemal wyłącznie u nich zaopatrywalisię w towary przemysłowe. Ojciec kupił na bazarze wiertarkę i szlifierkę na niemieckiej licencji i uważał,żesą równie dobre jakoryginalneniemieckie, poza tym, że lakier z nich odpada. Natomiast Lolo gołębiarznie jeździł na wózku inwalidzkim pomiędzy Ruskimipo to, żeby wyżebrać pieniądze, o co go niektórzypodejrzewali. Jeździł na wózku żeby zarobić pieniądze na auto i hotel,o czym myślał ciągle od naszej wspólnej wyprawydoKobierzyna. Intuicja podpowiedziała Lolo,że w Rosjii na Ukrainie żyjewięcej niżw Polsce kalek, którym potrzebne są wózki inwalidzkie, a wózków jesttam mnie), i ze w końcu któregoś z Rusków musi zainteresować kupno wózka. Tak się też stało. Jeden z Rusków, gdy Lolo przejeżdżał obok niego,zapytał go, iletaki wózek wPolsce kosztuje? Lolo gołębiarz był przygotowany na to pytanie. A ile by pan dał? Rusek po namyśle wymienił sumę. Płaćpani bierz wózek powiedział Loloi ku zdumieniu Rosjanina stanął pewnie na własnych nogach. WieczoremLolo przyszedł do mnie na ławkę pod kasztanem. Dokładnie obejrzał mójnowy wózek i stwierdził, że jest lepszyod poprzedniego, a tym samym wart więcej pieniędzy. Chwilę namyślał się,jakby obliczając, o ile więcej jest wart, po czym powiedział, że chciałby u mojego ojca zamówić taki sam wózek. Zapłacę dobrze - dodał. Śmiać misię zachciało- Dziwnie zabrzmiało "zapłacę dobrze"w ustach Lolo. Wiedziałem, że płaciłgłównie hodowanymi przez siebie gołębiami pocztowymi, a jeśli dostał gotówkę za parę garłaczyangielskich, to natychmiast przeznaczał ją na mewki egipskie czycośw tym rodzaju. Śmieszne było,że Lolo niby jakiś biznesmen chcezłożyć zamówienie, a jeszcze śmieszniejsze, że chce je złożyć u mojego ojca, którypotrafi robić różne rzeczy,nadające się lub nie nada90 jące do użytku, lecz nie potrafi zrobić niczego na czyjekolwiek zamówienie. To było wbrew jego naturze. Nawet wódki nie lubił pić naczyjś rachunek. Pomyliłem się i co do Lolo, i co do ojca. Przegadali kilka godzin w warsztacie w piwnicy, po czym ojciecprzyjął zamówienie Lolo i tona pięć wózków z kołami od rowem wyścigowego iz rurkami z duraluminium. Odczasu rozmowy z Lolo ojciec prawiecały czas przebywałw piwnicy, przychodząc dodomu tylko na obiad, któryzjadał szybko i w milczeniu. Matka powiedziała: - Zwariował. Picie wódki musiało się odbićna jego rozumie. Albo-dodałapo namyśle -nagle przerwanie picia. To także jestszkodliwe. Im dłużejojciec pracował w piwnicy, robiąc wózki dla Lolo, tymmniej podobało się to matce. Nie mogła spokojnie usiedzieć w domu,wychodziłapod byle pretekstemi zaraz wracała,nadsłuchując odgłosów dobiegających zpiwnicy. Matka boisię, pomyślałem, że ojciec -pracując - usamodzielni się finansowo i odejdzie od niej. To dziwne, żeznając go odtylu lat, obawia sięporzucenia. Ojciec byłza leniwy, żebyw jakikolwiek sposób rozpoczynać życie od nowa, za leniwy, aby mieszkać samemu, i za leniwy,by szukać innej kobiety, A przede wszystkim zasłaby, aby poodejściu żyć spokojnie z myślą, że zostawił mnie i matkę. Któregoś wieczoru, przy kolacji, matka powiedziała do ojcaz troskliwym napomnieniem: - Poszedłbyś jak człowiek do baru, a nie całymi dniami wysiadywałw piwnicy- Szykuje się duże zamówienie na wózki - odrzekł ojciec pochłonięty własnymi myślami. -Czy myślisz, żenagle wszyscy ludziena świecie zachorowali na nogi? - W Rosji tysiące żołnierzy powróciło z wojny w Afganistanie jakoinwalidzi. NaUkrainie, po wybuchu reaktora w Czarnobylu, dzieci jużrodzą się kalekie. Wiele z nich potrzebuje wózków inwalidzkich. - Od kiedy tozrobiłeś się taki dobry? - zakpiłamatka i wiedziałem,że już szykuje się, aby przypomnieć oszwedzkim wózku elektrycznym. Ale ojciec odpowiedział wcześniej: 91. - Nie jestem dobry. Jestem kapitalistą, a kapitalista robi to, czegoludzie potrzebują. Czyli roześmiał sięojciec - jest to jednakdobre, - Kapitalista prychnęła matka. Wciągu dwóch miesięcy ojciec zrobił kilkanaście wózków. Do kilku ostatnich zamontował szybkościomierzei liczniki kilometrów, kupione w sklepie z rowerami. Wszystkie wózki odbierał od ojca Lologołębiarz i odsprzedawał Saszy,Rosjaninowi z Moskwy. Sasza razw tygodniu dowoziłswoimbraciom w Dzikowie towar na bazar i zabierałto,cooni kupili w Polsce. Ostatnio zabierał ponadto wózki inwalidzkie, które, mówił, idą w Rosji jak dolary. Lolo, odkąd sprzedał Saszypierwszy wózek, przestał interesowaćsięgołębiami. Rozpowiedział dzikowskim gołębiarzom, żechce sprzedać wszystkie gołębie pocztowe i dwie tony pszenicy. Przestał nawetzaglądać do gołębników. Kupił nowe spodnie i zmienił stary kapeluszsłomkowy na elegancki kapelusz z filcu. Lecz najbardziej radował gozakup skórzanego portfela zdwiema przegródkaminabanknoty. Posprzedaży każdego następnego wózka jego portfel robił się grubszy. Nie ukrywał pieniędzy przede mną. Siedząc naławce pod kasztanem,wyjmował portfel i wąchałpieniądze. - Kurde,ale pachnązachwycał się, -A mówią, że pieniądze śmierdzą. Jak je utytłać w gównie, to śmierdzą wytłumaczył Lolo i zabrałsię do przeglądania "Gazety Wyborczej" na stronach, gdzie były kursywalut i notowania akcji na giełdzie warszawskiej. WidzączaczytanegoLolo porazpierwszy pomyślałem, że onrzeczywiściedorobi się auta,a może nawet i hotel kupi. Czułem, że bardzo polubił pieniądze, alew inny sposób niż ja. Lolo chciał mieć dużo pieniędzy, żeby kupić upragnione rzeczy, żeby pieniądze wymienić na cośkonkretnego, namacalnego, jak chociażby samochód. W taki sposób dzieckolubi mieć pieniądze, pod warunkiem, że może samo wybierać i kupować zabawki,Jeżeli nie, to pieniądze nie mają dla niego żadnego znaczenia. Dlamnie pieniądze to byłocoś więcej niż tylkomożliwość kupienia czegoś w sklepie. Za pieniądze można kupować ludzi, żywych prawdziwych ludzi. Oczywiście nie takjak dawniej, kiedy kupowano niewolni92 ków do pracy naplantacjach, bo wówczas w grę wchodziły wyłącznieludzkiemięśnie. Dzisiaj, gdy nastał tak wychwalany przez ojca kapitalizm, pieniądze nabrały innej wartości, stały się najważniejsze, bo zaniemożnakupić posłuszeństwo, rozum, lojalność, uczucia. Obserwując gorączkę zarabiania, jaka ogarnęła dzikowtan, utwierdzałem się w takim przekonaniu. Wystawiali na rynku i wzdłuż ulicstoliki i łóżka turystyczne, na którychi obok których leżały tysiącerzeczy do sprzedania: części zamienne do aut, rowery, używane ubraniaz Niemiec sprzedawane na kilogramy, sukienki z Turcji, egipskie papirusy, książki, obrazy, narty, rakiety tenisowe, wódka, piwo, soki, pomarańcze, farby wszelakiego rodzaju. Jeździłem od stolika do stolika,dłużej zatrzymując się przy sprzedawcach butów. Od jednego znichkupiłemmokasyny Indianpółnocnoamerykańskich. W środy i soboty, które w Dzikowie od zawsze były dniami targowymi, na bazar, zajęty teraz przede wszystkim przez Rosjan i Ukraińców, przyjeżdżali ludzie zokolicznych miasteczek i wiosek. Przyciągała ich pogłoska, prawdziwa zresztą, że u Rusków można kupić przeróżne rzeczy za bardzo małe pieniądze. \V dni targowe na ulicachDzikowasnuł się zapachpieczonych na ruszciekiełbas, które w kilku miejscachsprzedawali chłopcywynajęci przez Chlabika. Pomocnik sklepowycokilka godzin dowoził chłopcom pokrojone kiełbasy. Dokoła słyszałem tylko, co za ile można kupić, coza ile możnasprzedać, choć to na jedno i to samo wychodziło. Do mnie co chwilępodchodził ktoś, proponując okazyjniedo kupienia to nóż myśliwski,to gaz obezwładniający czy kamizelkę kuloodporną. Zastanowiło mnie,że proponowano mi bardzo określony rodzą) towarów, a nikt nie chciał,żebym na przykład kupiłopalarkę do farb. W Dzikowie wiele osóbkupiło opalarki i później przez kilkamiesięcy widziałem ludzi opalającychi zdrapujących starą farbęz okien. Po pomalowaniu okien domyw Dzikowie odrazu zrobiły się czyściejsze. W zimie pełno opalarekwalało się naśmietnikach, gdyż ludzie zorientowali się, że rachunki zaprąd przez nie pobierany prawdę pokrywa]ąsię z sumą, jaką trzeba byłoby wydać na nowe kwatery okienne. 93. Jeżdżąc pomiędzy kupującymi i sprzedającymi, uzmysłowiłem sobie, że towary przechodzą z rąk do rąk, a nic nowego, jeśli nie brać poduwagę chleba, masła i mięsa, się nie produkuje. Firmy wDzikowiewytwarzające nowe produkty można byłoby policzyćna palcach: fabryka kwasu siarkowego,ojcamontownia wózków, cegielnia i kilka stolarni robiących meble naużytek Rosjan i Ukraińców. Pomyślałem, żeprzechodniegotowaru wcześniej czypóźniejzabraknie ina dłuższąmetę ostaną się tylko tacy producenci jak ojciec i kupcywspółpracujący bezpośrednioz producentami,jak Lolo. Lolo wyjechał do Moskwyz Saszą w swoją pierwszą podróż za granicę ijakby na potwierdzeniemoich myśli,przywiózł zamówienie na sto wózków inwalidzkich i zaliczkęw dolarach. Ale przy zamówieniu był warunek,że wózki musząbyć wykonane w ciągu miesiąca. Nie wierzyłem, że ojcieczdoła zrobić sto wózków w tak krótkimczasie. Onbył przekonany, że zdąży. Dwa dni siedział naddeską kreślarską. Trzeciego dnia pojechał zrysunkami do zakładówmechanicznych w Dębie, gdzie zamówił gotowe elementy. Następniezatrudniłkilkumężczyzn z sąsiedztwa do montowania wózków. Na podwórzuzbudował wiatę z dwiema ścianami,gdyż lato dawno się skończyło i niedługo mogło Już poprószyć śniegiem, i przeniósł się z robotą z piwnicy na podwórze. Kół już nie kupowałw sklepie, tylko w hurtowni wRzeszowie, skądmu od razuprzywieźli partiękilkuset sztuk. Widząc ojcawydającego polecenia ludziom, miałem wrażenie, jak gdyby przez całelata nic innego nie robił, tylko zarządzał małymzakładem mechanicznym. Sto wózków było gotowych akurat na dzień,w którym z MoskwyprzyjechałTIR z dwoma Rosjanami i Saszą,Po załadowaniu wózkówSasza zapłacił Lolo, a Lolo ojcu. Odliczył ojcu równe dziesięć tysięcydolarów i ani mu ręka nie zadrżała, jakby na co dzień miał do czynienia z takimi pieniędzmi- Płacąc ojcu, powiedział: - Za miesiąc przyjedzie auto po dwieście sztuk. Stwierdziłem, że Lolo poznałojca lepiej niż ja, gdyż - składająckolejne zamówienie -miał pewność, że za miesiąc będzie gotowych 94 dwieście wózków-Gdybypił, z takąsamą pewnością i spokojem zamawiałby wódkę w barze, wiedząc, że zaraz mu przyniosą do stolika. Alewidząc, że stoję obok, poczuł się w obowiązku wytłumaczyć się przedemną ze swojej bezpośredniościw stosunku doojca- Trzeba szybko wysłać jak najwięcej wózków, gdyż Rosjanie mogąw każdej chwili nałożyć na nie cło. - Też ze względu na naszą mafię -wtrącił z kabinykierowca TIR-a. -Gdy onisię dowiedzą o tym interesie, trzeba będzie odpalać imdziałkę. Niktoprócz mnie nie dostrzegł drwiącego uśmiechu kierowcy- Jemusamemu zapewne wydawało się, że śmieje się tylkodo wewnątrz, doswoich myśli, Bo mafia musiała już wiedzieć o tym interesie. Od pierwszej chwili kierowcami się niepodobał. Więc kiedy po miesiącu przyjechał po dwieście wózków i powiedział, że Lolo musi z nimpojechaćpo wypłatę do Moskwy, miałem sto procent pewności, że chce oszukaćLolo i ojca. - Lolo - powiedziałem wtedy - nie ma pieniędzy, nie ma wózków. -Ja mogępojechać do Moskwy - wahał się Lolo. - Nie pojedzieszsprzeciwiłemsię, -Niech oni przywiozą gotówkę do Dzikowa. -Myślicie ze złością odezwał się kierowca że komuś będziesięchciało ruszaćdupę z Moskwy z pieniędzmi zagłupie wózki inwalidzkie? - To poszukamy innychkupców -rzekłem. -Miało być jakpoprzednio - Lolo zwrócił się do kierowcy. - Mydajemy wózki, wy pieniądze. -Nastąpiła mała zmiana. Kierowcawyszedł z kabiny i stanął naprzeciwko mnie, pytając A kto to jest tenpalant z suchymi kikutami? -Mój szef - odrzekłLolo. Zrobiło sięcicho. Do tejchwili nikt nie wiedział, żejestem szefemdla Lolo. Onjak gdyby też dopiero teraz zdał sobiez tego sprawę. Kierowca byłzaskoczony, ale słowo "szef" zrobiło na nim wrażenie,tym bardziej że ów szef siedział na wózku inwalidzkim. 9^. - Zadzwonię do Moskwy - powiedział kierowca, wyjmując z kieszeni telefon komórkowy. Uważając, że reszta to już sprawa Lolo i ojca, pojechałem do domu. Po godzinie przyszedł Ociec, trzymaiącw ręku gruby plik dolarów - Miał jednak pieniądze przysobie, drań- rzekł ojciec. - Jakwpadłeśna to, że chciał oszukać? - Intuicja odpowiedziałem. Ojciec przez chwilę przyglądał mi się badawczo. Rozmyślał pewnieo tym, że przegapił moment, w którym przestałem być kaleką potrzebującym opieki, a stałem się kimś, kto wydaje polecenia i ma posłuch. Jednak matka nie pozwoliłaojcu dłngorozmyślać,gdyż zaraz niecierpliwie zaczęła pytać, iledolarów'" przyniósł. Gdy ojciec wymienił kw-"otę, stwierdziła, że na taką sumę ona musiałakilka lat pracować. Widokdolarowych banknotów dawał matce i ojcuwyraźne zadowolenie. - Dobrze być bogatym - stwierdził ojciec, kładąc banknoty nastole. -Musiciewszystkie pieniądze, z tymi zza lustra włącznie, jeszczedzisiaj umieścić w banku - powiedziałem, przypominając sobie kierowcę TIR-a. - Dlaczego? - zapytała matka, obrzucając mnie gniewnym spojrzeniem,bo wyjawiłem jej skrytkę. - Ma rację - rzekłojciec. - Otworzymykonto w banku. - Dwa konta poprawiła go matka. Przezokno zobaczyłem, że do ławki pod kasztanem podchodziSkrzypek, któryjuż nie był zwykłym dzielnicowymani sierżantem, aninawet milicjantem, tylko komisarzem policji. Dawno gonie widziałem. Pojechałem do niego, domyślając się,że tym razem nie przyszedłna ławkę zjeść drngie śniadanie, jak to dawniej robił, tylko chceporozmawiać ze mną. - Ojciec zabrał się wreszcie do jakiejśroboty - rzekłkomisarz Skrzypek na powitanie. Rozwinął skrzydła. Wiedziałem, że to gość dodużych rzeczy Tylkomusi uważać - dodał cichoi czekał, abym zapytał, na comusi uważać. Musi uważać -powtórzył, nie doczekawszy 96 się pytania, i wyjaśnił, że TIR, który dzisiaj donas przyjechał,zostałmiesiąc temu ukradzionyw Niemczech. - Ojcu byłoby przykro, gdyby z jakiegoś powodnmusiałoddawaćjuż zarobione pieniądze. Lolo też byłby poszkodowany. A gdyby onistracili, to pan także - odpowiedziałem mu. -Ja? - Przecież chce pan zostać komendantem policji w Dzikowie. -Rozumiem - Skrzypek wstałz ławki, uznawszy, że wszystko zostało wyjaśnione, a to znaczyło, żezapomni o kradzionym TIR-ze. Gdy odchodził, zatrzymałem go, abyzapytać o to,co mnie od dawna nurtowało. Pomyślałem, że w najbliższym czasie możenie być drugiej okazjido takiej rozmowy - Niech mi pan powie jedno. Wszyscy wDzikowie domyślali się, żematka miała sporo pieniędzy iże nie trzymała ich w banku. - Zgadzasię - potwierdził Skrzypek. - Przez wiele lat miała dużeobroty. - Więc dlaczego nigdy nas nie okradli? Mieszkamy na parterze,w drzwiach tylko [eden stary zamek, który wytrychem da się otworzyć. - Myślałem, że wiesz. -Nie. - Boją się. pana. 15. Kiedy matka wyniosła mnie po raz pierwszy na rynek i obłożonegopoduchami usadziła w wiklinowym fotelu obok ławki pod kasztanem,ktoś podszedł z tyłu i wywrócił fotel. Niebo i kasztan przekoziołkowały nade mną iznalazłem się na trawie. Leżałemna brzuchu z rozczapierzonymi rękami i nogami, i myślałem, że Jestem jak żaba, ta zabitatrzepaczkąprzez Łuskę dozorczynię, bo ona uważała, żeżaby to nie sąmiastowe zwierzęta i trzeba ]je zabijać- Długo leżałem i coraz bardzie]myślałem, że jestem jak żaba, i coraz bardziej bałem się, że mnie Łuska nie rozpozna i trzepaczką zatłucze. Tak jak wtedy to niebałem się nawet wszpitalu,gdy lekarze mówili oamputowaniu minóg. A później, kiedy zrozumiałem, że upodobniłem siędo żaby nie z powodu dziwnych praw rządzących tym światem, tylko sprawiły to czyjeś ręce, bałem się dalej, icczjuż inaczej. Bałem się, że tenktoś znowu może wywrócić mnie na ziemię. Całyczas o tym pamiętałem i jednocześniecały czas szukałem człowieka,który upodobnił mnie do żaby. Znalazłem go dopiero wtedy,kiedy jużjeździłem na wózku. Stanął zamnąi od razu wiedziałem, że to on. W ułamku sekundy pow''tór/vła mi się w wyobraźni sytuacja, gdy niebo i kasztan nade mną przekoziołkowały. Natychmiast odwróciłemwózek przodemdoniego i powiedziałem: - Chciałeś mnie wywrócić. -Tak - przyznałzaskoczony Pawelczyk, którego ojciec był woźnymw sądziePawelezyk dopieroco wyszedł z więzienia po kolejnym wyroku, tymrazemza włamania do kiosków "Ruchu". Na tospotkanie, chociaż niewiedząc z kim, byłem oddawna przygotowany. Wyjąłem z kieszeniwykładany masą perłową scyzoryk o dwuostrzach, który dostałem odwiia Alfreda, Otworzyłem większe ostrze i zwróciłem się do Paw-'elczyka, żebypodszedł bliżej. -Jestem. - Zrobił krok do mnie. -Uważaj,żebyśsobie paluchównie poobcinał. Wiedziałem, co za chwilę nieuchronnie się stanie idziwiłem się,że Pawelczyk nie zdaje sobie z tego sprawy, że nawet nie wyczuwa miejsca, któreupatrzyłem do wbicia scyzoryka. Ja w jego sytuacji machinalnie osłoniłbym rękami brzuch. Onnie zrobił tego nawet wtedy,kiedy go ugodziłemostrzem, raz, drugi i trzeci. Stał zdumiony, prawiebez ruchu, jakby go w ogóle nie zabolało. Długą chwilę po trzecimuderzeniu złapał się za brzuch i bardziej położył się, niż upadł na chodnik. Wtedypojechałemdo domu. Poczułem się wyzwolony od strachu. Zabiłemtego, kto chciał przemienić mniew-'żabę. Pawelczyk jednak nie umarł. Po miesiącu wyszedłze szpitala. Skrzypek powiedział, że rany takich bandziorów jak Pawelczyk goją się szybko jak na psie. - Tylko sukinsyn nie chciał zdradzić- dodał Skrzypek kto go takpoharatał. Skrzypek wiedział, kto podźgał Pawelczyka nożem. Wiedzieli wszyscymieszkający przy rynku. Ale Skrzypek chciał, żebym się miał nabaczności przed Pawelczykiem, gdyż powiedział: - Teraz będzie chciałsię zemścić. -Nic będzie chciał - odpowiedziałem i byłem o tym święcie przekonany. Paw-'elczyk bał się. Bał się mnie, bał się mojego nieprzewidzianego zachowania, którym mogłemgo w każdej chwilizaskoczyć. Po99. dobnie ja przez wiele lat bałem się niespodziewanego wywrócenia naziemię. Żeby wyzbyć się tegostrachu, Pawelczyk musiałby mnie zabić, a zabić na zimno, w sposób zaplanowany, bał się jeszcze bardziej. Mimo że od wyjścia ze szpitala Pawelczyk ani razu niezbliżyłsiędo mojejławki podkasztanem, czułem naodległość jego strach. Pachniał czymś słodkim. Może to był pot? Któregoś dnia, przechodzącz kolegą pod oknami naszego mieszkania, powiedział, że kalecy tookrutni ludzie. 16. Ojciec zniknął. Wyszedł z domu o świcie, gdy jeszcze spałem. Nieprzyszedł na obiad ani nakolację i nie wrócił na noc. Następnego dniapojechałemdo starej,nieczynnej kotłowni miejskiej,którą ojciecjakiśczas temu wynajął na montownię i magazyn wózków. Tam wszyscy siędziwili, że ojca nie ma już drugi dzień. Pomyślałem,że może pojechałz Lolo do Moskwy, poszukać nowego odbiorcy wózków, gdyż poprzedni kupieczalegał im z wypłatą kilku tysięcy dolarów, lecz stwierdziłem, że matka nie pozwoliłaby ojcu pojechać do Rosji bez naradzeniasię ze mną. Matka od dnia,w którym poradziłem jeji ojcu wpłacenie pieniędzydo banku, zaczęła wierzyć, że mam jakiś dodatkowyzmysł, pozwalającyprzewidywać zdarzenia. W kilkagodzin po tym,jak rodzicezłożyli pieniądze w banku, złodzieje włamali się do naszegomieszkania. Musieliod dawna obserwować nasz dom. Ojciec był wtedy w swojej fabryce,matkaposzła z Łuską dozorczynią dohurtownimebli jej syna, którychciał pożyczyć pieniądze na budowę drugiejhurtowni, a ja też pojechałem pożyczyć pieniądze, tyle że Jędrkowi Wareckiemu, gdyż chciałpowiększyć objętość "Głosu Dzikowa" i wydawać gazetę w kolorze. Złodzieje nic nieukradli. Wyrobów ze złota i srebranie mieliśmy, gdyż matka jużdawno uznałatego rodzaju przedmioty zanie101. poręczne podczas ucieczki czy przymusowej wyprowadzki, a złodziejenajwyraźniej szukali złota, srebra i pieniędzy. Przetrząsnęli pościel,szukali w szufladach, kredensie, piecu. Skrytkę matkiznaleźli, byćmoże przypadkowo rozbiwszy lustro. Gdy matka po powrocie dodomu zobaczyła, costałoby się z jej dolarami, gdyby nie posłuchałamojej rady,spojrzała na mnie tak, jak chyba patrzyła Matka Boska naJezusa Chrystusa, gdy ten dokonał pierwszego cudu w Kanie Galilejskiej. Komisarz Skrzypek, który zjawił się z policjantamizaraz po powiadomieniu na posterunku o kradzieży, pokiwał do mnie głową, jakbymówiąc: widzisz, człowieku,a dziwiłeś się, że nikt was nie okradł. Leczbyłprzekonany, że nikt z Dzikowanie odważyłby się okraść naszegodomu. bo gdyby to jednakbyli nasi złodzieje, głośno zastanawiał sięSkrzypek, to ci zabraliby przynajmniej walkmana lub kilka butelekwódki, żeby nie wychodzić z pustymi rękamiJa wiedziałem, żekradzieży dokonali nietutejsi. Gdy po włamaniuwszedłem do mieszkania,od razupoczułem obcy zapach. Obcy, leczznany, i przypomniałem sobie, że podobny zapach unosił się na bazarze, gdziesprzedawali Rosjanie łUkraińcy. Pomyślałem, że jeśli w najbliższych dniachzobaczę w Dzikowie kierowcę TIR-a, Rosjanina, który przyjeżdżał po wózki, będę miał pewność, żeto on. Przez trzy dni udawałem, że nie dziwi mnie nagłe zniknięcie ojca. Nie dopytywałem się o niego, widząc, że matka nie jest wcale zmartwiona. Odnosiłem wrażenie, że nie chce, abym się dopytywał. Domyślałem się, że nieobecność ojca ma związek ze mną, ale poza tym nickonkretniej szego nie przychodziłomi do głowy. Nie było mnie w domu, gdy ojciec wrócił. Pojechałem na stacjękolejową popatrzeć na pociągi. Wiedziałem, że to głupie, dziecinne,aby pod koniec dwudziestegowieku marzyć o podróży pociągiem, alemimo towyobrażałem sobie,jak siedzę w wagonie towarowymi i ukrytyprzedstrażnikami kolejowymi pokonuję setki kilometrów, przesiadając się na różnych stacjach z pociągu do pociągu, aż wreszcie dojeżdżamdo małej stacyjki na odludziu, gdzie kończą się tory. 102 Ojciec, co mu się bardzo rzadko zdarzało, czekał namnie na ławcepod kasztanem. Siedział w rozpiętym płaszczu,twarz wystawił dokwietniowego słońca, które się pokazało po kilku deszczowych dniach. Wyglądał nazadowolonego z siebie, jak samolub, któremu przydarzyło się spełnićjakiś dobry uczynek. Gdy podjechałem do niego, dostrzegłem, że oprócz zadowolenia na jego twarzy malujesię zniecierpliwienie i przejęcie, - Chodźmy do domu. Coś zobaczysz - powiedział, wstając namó]w-"idok. - Kupił ojciecauto? - zapytałem, gdyż z zachowania ojcawynikało, że pokaże mi coś wyjątkowego. - Prawie - odparł ojciec. Wmieszkaniu, zajmując niemal całą kuchnię, stał nowy wózekinwalidzki. Wyglądał jak ogromny; nowoczesnyfotel. Na pierwszy rzutoka wydawał się tak ciężki, żemusiałyby go pchać dwie osobyAle miałzamontowany silnik elektryczny, a dwie baterie, jak wyjaśnił ojciec,wystarczały na sześć godzin nieprzerwanejjazdy. Wózkiem kierowałosię czterema guzikami umieszczonymi napłytce wielkości dłoni. Miałregulowane oparcie pod plecy i regulowany wspornik pod nogi. Usiadłem na elektrycznym wózku i,ledwie mieszcząc sięw drzwiach, wyjechałem na podwórze. Pomyślałem, że teraz wystarczyłby mi tylko jedensprawny palec, aby jeździć, ioczywiście sprawnyumysł. Przez chwilę jeździłem dokoła podwórza, cały czas jednakowowolno, bez możliwości przyspieszenia jazdy Siedziałem wyprostowany, bezruchu, tylko palcami naciskałem guziki. Gdy dostałempierwszy wózek, poczułem się wyzwolony. Mogłem wtedy odrzucić szczudłai bez większego wysiłku jeździć na dalekie wycieczki, do parku zamkowego lub na stację kolejową. Wówczas też dostrzegłem i doceniłemtęcudowną właściwość ziemi, że nie jest płaska, że w'-wielu miejscachmogłem zjeżdżać, trzymając ręce na kolanach. Jednak tym razem, siedzącna elektrycznym wózku, który miał różne udogodnienia, poczułem się bardziej niepełnosprawny aniżeli wtedy, gdychodziłem z pomocą szczudeł. 103. Kiedy byłem jako dziecko w szpitalu, zmuszano mnie do chodzenia o szczudłach. Z początkunie chciałem ich nawet wziąć do ręki,gdyż bałem się,żew jakiś tajemniczy sposób przyrosną do mego ciałai już na zawsze zastąpią mi nogi. Awtedy jeszcze wierzyłem wchodzenie nawłasnych nogach. Szczudła mogłymi zastąpić nogi, lecz tennowoczesny wózek mógł mi zastąpić nogi i ręce, i czynił mnie większym kaleką, niżjestem. Ojciec z matką spoglądali wyczekująco, ciekawi, jakzareaguję naten wspaniały prezent. Ten wózek jestnieodwołalnie mój? - zapytałem i stwierdziłemzarazem. Należy do ciebie - szybko potwierdziłojciec, dziwiąc się, że nieokazuję radości. - Kupiłemza gotówkę, niktci go nie może odebrać. Więc mogę go podarować, komu zechcę. Następnegodnia poprosiłem piętnastoletniego wnuka Magdoniowej, żeby wsiadł na elektrycznywózek ipojechał ze mną na osiedlenad Wisłą, do redakcji "Głosu Dzikowa". Wackowi Magdoniowi taksię spodobała jazda wózkiem i kierowanie nimza pomocą guzików, żegdy podjechaliśmy pod budynek redakcji, powiedział z zazdrością: Wy to macie dobrze, siedzicie sobiei jeździcie. Utnijsobie kulasy, to dam ci ten elektryczny wózek - rzekłem zezłością i dopiero wówczas Wacek Magdoń uzmysłowił sobie, za jakącenę możnasiedzieć sobie i jeździć. Wyrwało misię - mruknął przepraszająco. Nie przejmuj się - uspokoiłem go. Ten elektrycznywózek jestrzeczywiście jak eleganckalimuzyna, każdemu może się spodobać. Pilnuj go, dopóki nie wrócę. Tylkonie odjeżdżaj daleko. Redakcja "Głosu Dzikowa", kierowanego przezJędrka Wareckiego,mieściła się na parterze jednego zbloków. Trzymając się jedną rękąporęczy, z łatwością pokonałem sześć schodówdo redakcji. Elektrycznym wózkiem nigdy bym niewyjechał na te schody. Po przywitaniu sięz W^areckim poprosiłem go, abypodszedł do okna i, pokazując na młodego Magdonia siedzącego na wózku, zapytałem: 104 - Widzisz, czymjeździ ten chłopak? -Ekstra pojazd ocenił Warecki. Po salonach można jeździć. Twój? - Kosztował trzy tysiące dolarów. Znajdź przez gazetę kalekę, któremu bardzo przyda się taki wózekinwalidzki. Podaruję mu-Od razusię do tego zabiorę. Wiesz, jaka tobędzie reklama dla"Głosu Dzikowa"? - cieszył się Warecki. -Znowu podskoczy nam nakład. - Nalał pół szklankiwódki i wypił jednym haustem,szybciej,niżja wypijam wodę mineralną. -Znajdęwięcej kalek, a tyspośród nichwybierzesz tego jednego, który dostanieten superwózek. W końcunajlepiej sięorientujesz,komu bardziej się przyda. Zgodziłem się na to. Tyle że całkieminaczej wyobrażałem sobieodnajdywanie kalek przez redakcję "Głosu Dzikowa". Zamiastporozumieć się ze szpitalemrehabilitacyjnym lub jakimś związkiem inwalidów, Warecki ogłosił w gazeciekonkurs nanajbardziej niedołężnegokalekę. Na pierwszej stronie zamieścił duże zdjęcie elektrycznego wózkainwalidzkiego, a pod zdjęciem informację, że oto jest nagroda wartości trzech tysięcy dolarów dla zwycięzcy konkursu, wyłonionego przezjury w składzie: redaktor naczelny "Głosu Dzikowa", chirurg z miejscowego szpitala i darczyńca. Uczestnicy konkursu powinni stawić sięw redakcji w ciągu najbliższych siedmiudni w godzinachod dwunastejdo czternastejPomyślałem, że Wareckimusiał być pijany, wymyślając tego rodzaju konkurs. Lecz było za późno,aby cokolwiek zmienić. "Głos Dzikowa" regularnie z miesiąca na miesiąc pozyskiwał coraz więcej czytelników i płatnychreklamodawców. Gdybyteraz, poogłoszeniu tego dośćnietypowego konkursu, redakcjago odwołała, gazetamogłaby stracićfinansowo. Gazeta i ja, gdyż Warecki niezarobiłby wystarczająco dużopieniędzy, aby mi zwrócić pożyczkę. Nie sądziłem,że dokonkursuprzystąpi wiele osób. Pierwszego dniastawiło się ich troje, dwóch mężczyzni kobieta. Byli spozaDzikowa. Przyjechali autobusem ido redakcji przyszli na własnych nogach. Kobieta skarżyła się, żew młodości ciężko pracowała i teraz wypada jej 105. macica, iv związku z czym nie powinna chodzić i wózek elektrycznybyłby dla niej wybawieniem. Mężczyźninarzekali na bóle stawów ikręgosłupa. Właściwie to jedynym świadectwem kalectwa przybyłejtrójki były dokumenty mówiące o przyznaniu im trzeciej grupy inwalidzkiej. Warecki zapisał ich nazwiska i adresy i kazał czekać na ogłoszenie w "Głosie Dzikowa" wynikówkonkursu. - Tymczasem dziękujępaństwu iżyczę wygranej - zakończył oficjalnie i głowę pokazał na drzwi. Jeden z rencistów, ten narzekającyna kręgosłup, ociągałsię z wyjściem. Jegoubranie, twarz i oddech ze smrodem wczorajszego piwa,zdradzały, że alkohol jest mu na co dzień niezbędny Prawie nie odrywałwzroku od szklanki z wódką, która stała przed Jędrkiem Wareckim. - Panie redaktorze - zwróciłsiędo niego- czy ja mam jakieś szansę nawózek inwalidzki? Wareckispojrzał pytająco na doktora Bożka. Ten, starając się byćdokładny i uprzejmy, odrzekł: - Oceniając dotychczasowy przebieg konkursu i biorąc pod uwagęstan zdrowia, mogę powiedzieć, że pańskie notowania sąnajwyższe. Wiadomo, zwyrodnienie kręgosłupa jest chorobąpostępującą. - Waśnie- ucieszył się rencista. - Za kilka lat nie będę mógł chodzići wózek inwalidzki będzie jakznalazł. - Zdaje się- wtrącił opryskliwie Warecki - że z panem już się pożegnaliśmy. Drugiego dnia przyszło więcej chorych. Dwóch znich rodzina wniosłado redakcji. Jedenmiał nogi ucięte do kolan. Drugi miał sparaliżowanąprawą połowę ciała, rękę, nogę, połówkę twarzy Wyglądał, jakby składałsię z dwóch połówek różnych ciał. Doktor Bożek był zadowolony - To sąpierwsi poważnie chorzy- powiedział, patrząc na mnie -którzy mogą być brani pod uwagę jako ewentualni odbiorcy wózkainwalidzkiego. Trzeciego i czwartego dnia pojawiło się jużkilkudziesięciu chorych,wśródnichwielu ciężko i nieuleczalnie. A przez ostatnie trzy dnitrwaniakonkursu oglądałem codziennie około stu kalek. Przyjeżdżali z bliskai dale106 ka, czasem z miejscowości, w których dotąd "Głos Dzikowa" nigdy niebył sprzedawany. Byli bez rąk, bez nóg, sparaliżowani, wykrzywieni naróżne sposoby, trzęsący się. Chwilamiwydawało mi się, że znowu jestem w szpitalu i wtedy zastanawiałem się, czy wielu moich znajomychstamtąd do dzisiaj chodzi o kulach lub jestprzykutych dołóżka. Chciałem, żeby któryś z nich trafił do redakcji. Na pewno wygrałby konkurs. Gdyskończyliśmy przyjmować uczestników konkursu, doktor Bożek stwierdził, że onwłaściwie nie jest w stanie, licząc się z własnymsumieniem, wytypować kogoś do otrzymania wózka inwalidzkiego - Każdy, kto stara się o wózek inwalidzki - dodał doktor z namysłem - powinien go otrzymać. Zresztąwcześniej czy później większości z nich będzie rzeczywiściepotrzebny, - Ale mamy tylko jeden wózek - przypomniałWarecki. -1 musimygo komuś przyznać. - Nie potrafimy sprawiedliwie rozstrzygnąć - biadolił doktor. Iwówczas przypomniałem sobie,że już raz znalazłem sięw miejscu, w którym nie istniały takie pojęciajak zło i dobro, tylko istniałajedna, wieczna, nadrzędna sprawiedliwość i ta sprawiedliwość była jednocześnie Bogiem. Zrobiłomi się nieswojo i odczuwałem złość na siebie, że przestałem drążyć tajemnicę,którejrąbka zaledwie musnąłem,że w''brew własnemu postanowieniu nawet nie poszukałem PismaŚwiętego, któredostałem od ojca Józefa. Intuicja mi podpowiadała, że w Biblii wiele tajemnych spraw Boga zostało wyłożonych na wierzch,trzeba jetylko odróżnić od własnych myśli i wyobrażeń. - Panowie- odezwał się zniecierpliwiony Warecki - ja dzisiajwieczorem muszę zamknąć numer i podać, ktowygrał wózek inwalidzki. Jeżeli niepotrafimy wyłonić zwycięzcy wsposób sprawiedliwy, zrobimy to niesprawiedliwie. Liczysię czas. - Mówi pan - obruszył się doktor Bożek - jakby chodziło o wybórmissDzikowa. -Mam pomysł - oświadczyłem głośno i zaraz wszyscy ucichli. -Niech Bógrozstrzygnie, kto dostanie wózek. On jest bezstronnyi sprawiedliwy. 107. - Widząc tylu inwalidów rzekł doktor jakoś nie mam zaufaniado Boskiej sprawiedliwości. -Bóg znato, czego my nieznamy. I zna odpowiedź na pytanie,dlaczego ludzie rodzą się lub zostają kalekami - powiedziałem, po czymzaproponowałem, żeby napisać na karteczkach nazwiska wszystkichuczestników konkursu i wylosować jednego z nich. -To Bóg wyciągnie los - dodałem. Doktor Bożek zgodził się, że w tej sytuacjizdaniesię na los jestjedynym wyjściem, ale chciał ograniczyć liczbę biorących udział wlosowaniu doosiemdziesięciu osób, które on,biorąc pod uwagę względymedyczne, uznał za naprawdę potrzebujące. Sprzeciwiłem się: - Bóg nawet zmiliarda ludzi wybierze tego, który powinien wygrać. Warecki przywołał dwóch młodych redaktorówdo wypisywania nazwiskna karteczkach. W pół godziny skończyli. Wszystkie kartki z nazwiskami włożyliśmy do kartonowego pudełka. -Przydałaby się sierotka zdomu dziecka- zauważył Warecki, który już myślał o tym,jak opisać losowanie wnajbliższym numerze "GłosuDzikowa". - Pan doktor wyciągnie kartkę - zwróciłem się doBożka i zacząłemsięgłośno modlić. - Panie Boże, który znasz sprawy zakryteprzed naszymi oczami i umysłami,który jesteś sprawiedliwy, choć nie zawszerozumiemy tę sprawiedliwość, i który jesteś bardziej miłosiernyniżsprawiedliwy i dlatego me postępujesz jak okrutny ziemski sędzia orzekający według litery prawa. Panie Boże, który najlepiej znasz potrzebyswoich stworzeń, lepiej niż one same, który wiesz, co, dla kogo ikiedyjest najlepsze, zrób, żeby wózekinwalidzki dostał się właściwej osobie. Gdy skończyłem modlitwę, Warecki, doktor Bożek i dwaj młodziredaktorzystali bez ruchu i patrzyli na mnie zaskoczeni. Rozumiałemich. Sam byłem zdziwiony, żemi tak gładko poszła modlitwa. Zrobiłosię uroczyście, jakbyśmy nagle znaleźli się w prywatnej kaplicy jakiejśświątobliwej osoby Warecki nawet zdjąłz biurka butelkę wódkii schował do szafy. - Zaczynamy- przerwałemten uroczysty nastrój. 108 Wziąłem kartonowe pudełko,potrząsnąłem nim kilka razyi postawiłem przeddoktorem Bożkiem. Doktorz wahaniemwłożył dłoń pomiędzy karteczki z nazwiskami. - Mówi pan spojrzał namnie że to Bógwybierze właściwąosobę? -Jestem tego pewien potwierdziłemi rzeczywiście byłem przekonany,że Bóg zrobi tak, aby byłodobrze, bo dlaczego miałby zrobićinaczej. Doktor Bożekwyjął los z pudełka i podniósł do góry. Za chwilę przeczytałnazwisko: - Antoni Walicki. Zajrzałdo swoich notatek i krzyknął oburzony- Bóg się pomylił! To jest facet z trzecią grupą inwalidzką, chory napoczątkujące zwyrodnienie kręgosłupa, któremu wózek inwalidzki będzie potrzebny dopiero za dziesięć albo i więcej lat, jeżeliwcześniejnie zapijesię na śmierć, bo na takiego mi wyglądał. Teraz sprzedawózekza połowę ceny i będzieśmiał się z nas. Kilka dni wcześniej ija pomyślałem o renciście narzekającym nabóle kręgosłupa, że więcejmyśli o dolarach, które mógłby dostać zaelektryczny wózek inwalidzki,niż o samym wózku. - Bógsię nie myli, panie doktorze-Taką już ma naturę powiedziałem, z trudnością powstrzymując śmiech na myśl, że Bożek oskarża Boga o popełnienie błędu. -Los niepadłna żadną z osiemdziesięciuosób, które wytypowałem. - Doktor Bożek był rozżalony. Więc czy to jest sprawiedliwe? -Jest - odrzekłem - ponieważ Bóg tak wybrał. - A co Bóg powie tym osiemdziesięciu? -Powie, żekażdy z nich dostanie wózek inwalidzki. Co prawda nienapędzany silnikiem elektrycznym, ale może dlatego i lepszy - Gdzie tewózki? Czy pan widzi? - doktor zwrócił się do Wareckiego. - Jeżeli on - Wareckipokazał na mnie, już się wszystkiego domyślając powiedział, że Bóg da wózki, tona pewno da. -Już niewiem,kto )est ważniejszy, panczy Bógdoktor Bożek byłbliski rozstroju nerwowego. Więc szybko wyjaśniłem: 109. Mój ojciec jest producentem wózków inwalidzkich. Da wózekkażdej osobie, która została przez pana wytypowana. - Chyba zacznę wierzyć w cuda, jeżelipotwierdzi się to, co panpowiedział - rzekł zmęczony piekarz i, nie pytając Wareckiego, wziąłbutelkę z wódką i upił kilka łyków. -Wiadomość na pierwszestronę -Warecki rozkazującym tonempowiedział do redaktorów. - Plon konkursu ogłoszonegoprzez "GłosDzikowa": za darmo osiemdziesiąt jeden wózków dla ciężko chorych! - Gdy redaktorzypobiegli pisać, Warecki dodał z zadowoleniem. -Tainformacja pójdzie wtelewizji i we wszystkich gazetach. Ojciec miał w magazynie kilkaset wózków, gdy Rosjanie w umówionym czasie nieprzyjechalipo, jakmówili między sobą, towar dlaAfgańców. Ale Lolo twierdził z przekonaniem, że to tylko kwestia parutygodni i niech ojciec produkuje jak najwięcej. Lolo jakdotąd nie zawodził ojca w interesach, więc ojciec produkowałi składował wózki. Lolo tymczasempowiększył swój interes. Oprócz pośredniczeniaw sprzedaży wózków do Rosji wydzierżawił od fabryki kwasu siarkowego budynek hotelu pracowniczego. Fabryka zwalniała zamiejscowychpracownikówi hotel był jej niepotrzebny. Natomiast Lolo zrobił w nimhotel dla Rosjani Ukraińców; którzy handlowali na dzikowskim bazarze. Zawsze miał komplet, w jednym pokojuspało poczworo i więcejRusków, obiadygotowali we wspólnych kuchniach. Częstojednak urządzalipijackie burdy i trzeba byłowzywać policję. Nie był to hotel "Kontynenty",który Lolo widział w Krakowie, ani wogóle hotel, o jakimmyślał, ale powiadał: od czegoś trzeba zacząć. Ciekaw byłem, jakojciec przyjmie wiadomość, że madać za darmoosiemdziesiąt w'"ózków. Nie chciałemojca w jakiś szczególny sposóbdotego przymuszać. Niezastanawiałemsię, jakmiałbym go nakłaniać, licząc, że nie będzie to potrzebne. Jeszcze nie tak dawno temu ojciec nieprzejmował się, gdyzginął mu wózek. Lecz ostatnio urządził w starejkotłowni zamykany magazyn i zatrudnił magazyniera, który przyjmował i wydaw-'alwózki, a sam 0)ciec raz wmiesiącusprawdzał, czy wszystko się zgadza. Podobnie nie tak dawnotemu ojciec też nie myślałwcale 110 o pieniądzach, przyzwyczajony, że matka jezawsze ma. Lecz odkąd samzaczął zarabiać, ito coraz więcej, to co tydzień sprawdzał w banku stankonta, czasami nawet wykłócającsię, że bank nalicza za małe odsetki. Wyglądało na to, że ojcu zaczęło zależeć na każdym wózku i każdej złotówce,jakby jednego i drugiego nie miał w nadmiarze. Przy kolacji, nie przerywając jedzenia, powiedziałem do ojca: - Potrzeba osiemdziesiąt wózków dla osiemdziesięciu chorych, którzy nie mają pieniędzy Ojciec nic, też nie przerywa jedzenia. Matkaspojrzałana mnie z niepokojem. - Policzyłeś, ilemnie kosztuje zmontowanie osiemdziesięciu wózków? - zapytał ojciec po chwili. - Na pewnodużo - odrzekłem. -Ale na ofiarowaniu wózków chorym można czasami zarobić więcej niżna ich sprzedaży. -Jakim cudem? - zainteresował sięojciec. - Reklama. O takim podarunku będzie głośno wcałej Polsce. Telewizja, gazety, wywiady - nęciłem, domyślając się, co idzieza upodobaniem do pieniędzy. - Po co mi reklama? - zastanawiał się ojciec i, widziałemto, samzaczął szukać odpowiedzi na to pytanie, - Poza tym ostatnio niebyłokłopotów ze sprzedażą wózków. Można by w Polscewięcej sprzedawać, tylko że u nasci, którzy powinnimieć wózki, i taknie mają na niepieniędzy - Myślałem raczej o reklamie nazwiska - rzuciłem od niechcenia,krojąc chleb. - Jak sięma znane nazwisko,to nie tylkokupców łatwiejznaleźć, na przykład jakąś fundację dla niepełnosprawnych, możnateżutworzyć partię polityczną i stanąć najej czele. - Daj ojcu spokój - wtrąciła matka, przestraszona, że gdyby ojcieczajął się jeszcze czymś więcej niż robienie wózków, już zupełnie utraciłaby nad nim kontrolę. -Partię polityczną - ojciec znieruchomiał z kromkąprzy ustach. -Jak Mazowiecki, jak Balcerowicz, jak Małachowski - wymieniał swoich ulubionych polityków. 111. - Nie mąć ojcu w głowie. - Matka była coraz bardziej niespokojna. Jaki tamz niego polityk. Na zebraniu wypije wódki zadużo i wstydunarobi - powiedziała, mimo ze ojciec od dwóch lat nie wypił ani kieliszka. - Churchill pił butelkę whisky dziennie - przypomniał sobie ojciec. Stwierdziłem, że nadeszła odpowiednia pora, aby powiedzieć ojcuo szczegółach związanych z darowizna i o tym, że jego podarunek mazwiązek z konkursem ogłoszonym przez "Głos Dzikowa". Na końcudodałem, że Warecki zamieściduże zdjęcie ojca na pierwszej stronie. - Dobrze - zgodził się ojciec. - Ale ponadto zrobię sobie osobnezdjęciez każdymchorym, który otrzyma ode mnie wózek. To będąlepszefotografie niż te z Wałęsą, które politycy"Solidarności"robilisobie przedwyborami do Sejmu. Odniosłem wrażenie, że ojciec jużwidzi siebie na czele jakiejś partii. Pomyślałem, że gdyby chciał utworzyć partię ludzi niepełnosprawnych, zebrałby napewno wiele głosów, nie tylko jako ofiarodawca wózków inwalidzkich,lecz w ogóle jakoten, kto się zainteresował losemkalek. Wtedy w Dzikowie stałby siędla mnie groźną konkurencją, pomyślałem, gdyż ludzie bardziej poważalibyojcaniż mnie i bardziejliczyliby się z nim aniżeli ze mną. Zacząłem żałować, iż być może pochopnie rozbudziłem ambicje polityczne ojca. 17. Długo szukałem Pisma Świętego. Znalazłem je w szafie w jednymz pudełekz butami. Nie pamiętałemchwili,w której Pismo wkładałem do pudełka, ani nie pamiętałem, dlaczego właśnie tam je schowałem. Jakby i Biblia, wraz zbutami,miała czekać na nadejście lepszychczasów dla mnie. Do czytania wybierałem na chybił trafił różnefragmenty,wpierwze Starego Testamentu. Dłużej zatrzymałem się przy historii okróluDawidzie i, czytając o nim,myślałem jednocześnie o tym,że w ciągu ostatnich kilku tysięcy lat ludzie w ogóle się niezmienili. Dalejprowadzą okrutne wojny, kradną,kłamią, mordują, zdradzają Bogadla różnychbożków. Poprawiłem się we własnych myślach, że jednakzdrady Boga jest dzisiaj mniej niż dawniej, gdyżpo prostumniej jestludzi wierzących w Boga,nie mówiąc o bożkach, Nawet król Dawid,który prawdziwie kochał Boga, wysłał jednego ze swoich dowódcówna nieuniknioną śmierć w bitwie, a to z tego powodu, że spodobałamu się jego żona. W Starym Testamencie jest tyle samookrutneji bezsensownej śmierci co w dziennikach telewizyjnych. EwangeliaJezusa Chrystusaprzyniosła ludziom całkiem nowe przesłanie,przesłanie miłości i wybawienia po ziemskiej śmierci, ale i ona nie odmieniła ludzi. Śmierć na krzyżu Syna Boga nie zrobiła większego 113. wrażenia na ówcześnie żyjących, a dzisiaj robi jeszcze mniejsze wrażenie, Argument, że Bóg tak pokochał ludzi, że swego jedynego synawydał na bolesną śmierć na krzyżu za ludzkie grzechy, nie przemawiał do mojej wyobraźni. Śmierć Chrystusa wydała mi sięmało bolesna w porównaniu z tym,co przeszli prawdziwi ludzie, katowaniw lochachśredniow lecznych zamków czydwudziestowiecznych obozach koncentracyjnych. Poza tym, myślałem, Chrystus wiedział, żejego śmierć jestna niby, tylko na pokaz dla ludzi,a on zmartwychwstanie trzeciego dnia po ukrzyżowaniu. Ale z kolei zastanawiałemsię, jak Bóg inaczejniż przez śmierć i zmartwychwstanieswego synamógł udowodnić ludziom, że i ichczekażycie wieczne. Podwarunkiem, że upodobnią się doChrystusa. Z rozmyślaniao tym wszystkim wyrwało mnie wejście ojca. Głośno trzasnął drzwiami, zdjąłpłaszcz i otrząsnął z niego krople deszczu, po czym spojrzał namnieleżącego na kanapie i powiedział znaganą: - Nie możesz życia spędzaćna leźąco. Musisz uprawiać jakiśsport. Spojrzałem na ojca podejrzliwie, zastanawiając się,czy za drzwiami, w sieni, nie stoi już stół pingpongowy. Kilka dniwcześniej oglądaliśmy razem w telewizji mistrzostwa Polski inwalidów wtenisie stołowym i ojcu ta grabardzo sięspodobała. Rzekłwtedy: - Grają jak prawdziwi zawodowcy. -Pięcioletni zdrowy chłopak wygrałby z nimi - zaśmiałem się -a co dopiero zawodowiec. Wystarczy piłeczkęprzerzucić lekko tuż zasiatkę, a tenna wózku, choćby się zcsrał, niedosięgnierakietą, - Chyba masz rację przyznał zawiedziony ojciec. Sport jest dla zdrowych i silnych ludzi. Zawsze wydawało mi sięupokarzające, kiedy na stadionie rywalizowali pomiędzy sobą kalecy,a nawet chorzy umysłowo, zwani, nie wiadomo dlaczego, muminkami. Najlepszy sportowiec kaleka nie wygra z najgorszym zdrowym sportowcem. - Musisz uprawiać jakiś sport - powtórzył ojciec, wieszającpłaszcz. -Od rananie zszedłeś z kanapyTaki tryb życia wykończy cię. 114 Zastanawiałem się, co wymyślił, bo niemówiłby o koniecznościuprawiania przezemnie sportu, gdyby nie wiedział już, jaki sport powinienem uprawiać- Co chciałbyś trenować? - zapytał, mając nadzieję, że moja odpowiedźpokryje się z tym, co dlamnie przygotował. - Biegi długodystansowe - odrzekłem, wcale nie silącsię nadowcip, gdyż bieganie było rzeczywiście moim marzeniem. W wyobraźniwiele razy ścigałem się na bieżniach stadionów lub brałem udziałw wielkich maratonach, w Nowym Jorku czy Tokio; w ten sposób napewno przebiegłem kulę ziemską wzdłuż równika. - Odpada - ojciecwykluczył biegi takimtonem, jakby nie wchodziły w rachubę tylko dlatego, że jemu nie podoba sięta dziedzinasportu. To co, pływanie? - zaśmiałem się. - Nie masz zdrowia do sportów sitowych. -To niech ojciec powie, do czego mam zdrowie. - Wędkarstwo! - obwieścił odkrywczo i, nie doczekawszy się z mojej strony spodziewanej reakcji, wyszedł do sieni. Nim zdążyłemzejść z kanapy; był z powrotem, niosąc kilka wędeki dwie plastikowe torby naładowane sprzętem wędkarskim. - Jak ojciec na to wpadł? widząc jegorozradowaną minę, postanowiłem udawać,że marzyłem ołowieniu ryb i teraz, nieoczekiwanie,moje marzenie się spełnia. - Coś mnie zaniosło nadWisłę. Patrzę, ana brzegu, na składanych krzesełkach turystycznych siedzi sobie dwóch facetów z wędkami w rękach. Siedzą sobie spokojniei palą papierosy. Spodobałomi się to. - Przecież ojciec nie pali, ani ja. -i nagle jeden z nichpodnosi dogóry wędkę, a na haczyku wisiduża ryba. Zdalekaprzypominała mi karpia. To mi się jeszcze bardziej spodobało. I wyobraziłem sobie, że przecież my dwaj możemytak sobie siedzieć i łowić ryby. Zwłaszcza że tobie nie trzeba kupowaćkrzesła, tylko sam sprzęt wędkarski. 115. Mnie też spodobał się obraz odmalowany przez ojca. Tylko co dokrzesła nie miałem pewności, czyto miał być żart, czy ojciec naglezrobił się oszczędny. Następnego dnia poszedłzapisaćnas do PolskiegoZwiązku Wędkarskiego, gdyżbez tego, okazało się, łowilibyśmy ryby jako kłusownicy Wracając do domu, ojciec dokupił przyborów wędkarskich, a w księgarni odkrył książkę o sposobach wędkowania i atlas ryb słodkowodnych, żebyśmy mogli je rozpoznać po wyjęciu z wody Zaopatrzył sięteż w książkę kucharską o przyrządzaniu potraw z ryb. W^dek i sprzętu mieliśmy już dlakilku osób. Cały stół był zajęty kołowrotkami, haczykami, ciężarkami, żyłkami,spławikami, podbierakami, sztucznymiprzynętami. A ojciec każdego dnia jeszcze coś dokupywał: ponton,namiot, nóż do patroszenia ryb. Matka złościła się, że nie magdzietego wszystkiego pomieścić. Wreszcie powiedziałem ojcu,że łowienie ryb raczej nie polega nachodzeniu do sklepu wędkarskiego. Wtedy jakby oprzytomniał, ale,dla odmiany, przezkilka dni szukał nad Wisłąodpowiedniego miejscado wędkowania, jeżdżąc taksówkąz panem Heńkiem. I nieznalazłdobrego miejsca, żadne mu się nie spodobało, usprawiedliwiał to tym,że są dla mnie nazbyt niebezpieczne. Któregoś dnia ktoś ojcu powiedział,że idealnymmiejscem nałowienie ryb jest Jezioro Czarne w Lasach Janowskich, dwie godziny jazdy od Dzikowa. Ojciec pojechał nad Jezioro Czarne iwrócił rozpromieniony: najlepszemiejsce na świecie, cisza, spokój, a ryb tyle,że ażsięocierają o siebie- Kazał cieślom zbudować pomost nad jeziorem,z bali i desek, długi na dziesięć metrów. W godzinę po tym, jak cieśleskończyli budować pomost i ojciec zapłacił im za robotę, napomostweszło dwóch wędkarzy, głośno cieszącsię, że odkryli wymarzone stanowisko do wędkowania. Ojciec oburzył się i zabronił im korzystać z pomostu, tłumacząc, że zbudowałgo za własne pieniądze i w związkuz tymjest tojego prywatny pomost. Wówczas jeden z wędkarzy przedstawił się jako urzędnik gminy w Janowie i powiedział, że pomost został wybudowany bez pozwolenia gminy, do której należy jezioro, i oj116 ciec zapłaci karę. Ojciec, wyobrażałem sobie, rozzłościł się jakdziecko, któremu odebranoulubioną zabawkę. I postanowił kupić JezioroCzarne. Upłynęło kilka miesięcy; lato się skończyło, gdy ojciec przyjechałz Janowa i rzekł: - Teraz mamy własne jezioro. Nikt nam nie będzie przeszkadzałw łowieniu. Jutro rano wyruszamy. - Nie jadę - powiedziałem. -Mnieteż sięwłaściwie odechciało -stwierdził ojciec. 18. Ojciec Józef, ten, który wierzył w moje cudowne uzdrowienie, unikał mnie przez wiele lat. Ale nie tak,żeby na mójwidok przechodziłna drugą stronę ulicy. Od czasu pierwszej komunii świętej widziałemgo na ulicyzaledwie kilka razy, zdaleka. Mógł wtedy udawać,że mnienie zauważył. Nigdy jednak nie przyszedł do mnie na ławkę pod kasztanem, gdzie można mniebyło dojrzeć z każdego miejsca na rynku. Lecz wiedziałem, że ojciec Józef nadalsię mną interesuje. Niektórzydzikowianie z rynku przychodzili domnie i mówili zaskoczeni, że ojciecJózef długo wypytywał ich o mnie. Ostatnio bufetowej zbaru"Zamkowego", Marysi, zadałpytanie, czy ja dzielęsię pieniędzmi z chorymi albo pomagam ludziom w jakiś inny sposób? Marysia,przekazując mi to pytanie, oburzyła się, czemu ksiądz sięwtrąca w to, co jarobięz własnymi pieniędzmi. Ja nie byłem oburzony,a nawet pomyślałem, że właśnie księża powinni sięinteresować, co bogaci ludzierobią dla innych,chorych i biednych. Tylko zastanawiało mnie, czy janależę do bogatych czy też do tych biednych i chorych, którym trzebapomagać. Był okres w moim życiu, że zpowodu brakupieniędzyniemogłem mieć wózka inwalidzkiego, mimo żematka trzymała zalustrem dolary,zaktóre kilka wózków można było kupić. Pieniądzezawsze kojarzyły mi się zczymś pogmatwanym, ale jednocześniezawsze 118 znałem ich wartość. Wiedziałem, że od nich może zależeć nawet życie. Jeżeli po rozmowie z bufetową Marysią zastanawiałem się,czynależę do bogatych czy dobiednych, to nie dlatego, że nieznalemnaszego stanu posiadania. Dokładnieczytałem wyciągi z kont bankowych ojca i matki. Do jednego i drugiego kontamiałem nieograniczone pełnomocnictwa. W porównaniuz innymi mieszkańcamirynku byłem krezusem, ale zastanawiało mnie,czy w oczach innychjestempotrzebującym pomocy czy tym, który powinien pomagać. Pragnąłemtegodrugiego. Jednak nie w taki sposób, że na przykład biednej rodzinie daję tysiąc złotych i sprawa jest jasna. Chciałbym,żeby oni samimnie o to poprosili. Wyobrażanie sobie takiej sytuacji sprawiało miprzyjemność, choć z drugiej strony wiedziałem, że to nie jest całkiemw porządku. Ojciec Józefunikałmnie, gdyż bał się, że ja wiem, że on utraciłwiarę, alboco najmniej waha się wwierze. Dla mnie było jasne, żejeśli ktoś przestaje wierzyćw cuda, przestajewierzyćw Boga, bo niewierzyć w cuda to nie wierzyć w Boską interwencję w życieludzi. Gdyo tymmyślałem, dochodziłem do absurdalnego wniosku, że niewiaraw cuda jest jednoznaczna z niewiarą we własne istnienie. I dlatego ojciec Józef, któryswego czasu chciał, abym ja sam był szczególnymobiektem cudu,często znajdował miejsce w moich myślach. On, tracąc wiarę, zaprzeczył sobiesamemu. Pewnie bałsię, żew moich oczachmoże uchodzić za oszusta,kapłana bez Boga w duszy, czyli za kogośpodszywającego siępod kapłana. Od dnia, kiedy sobie z tego zdałem sprawę, podczas mszy stałemdalekood głównego ołtarza,w bocznej nawie, lecz tak, by widzieć ołtarz. Nie chciałem swoją obecnością niepokoić prowadzącego liturgięojca Józefa. Mimo to on zawsze wiedział, gdzie stoję, gdyż nigdy niespoglądał w tamtą stronę. Polubiłem myśl, żeojciec Józef boisię mnie. To było coś więcej niżstrach przede mną Pawclczyka czy komisarzaSkrzypka, Lolo gołębiarza czy Jędrka W'areckiego-Onimieli konkretne powody, namacalne. Warecki na przykładbał się, że go wyrzucę z "Głosu Dzikowa", które119. go stałem się głównym właścicielem, gdyż Warecki nie oddał mi naczas pieniędzy. Skrzypek, żeujawnię jego ciemne interesy z matką,jeszcze z czasu stanu wojennego, i nie zostanie komendantem policjiw Dzikowie. A Lolo bał się, że zabronię ojcu z nim współpracować i niedorobisię wymarzonego hotelu. Ojciec Józef bałsiętego, co było w mojej głowie i co w żaden fizyczny sposób niemogło mu zagrozić. Czasami wyobrażałem sobie,jak ojciec Józef w klasztornej celi zamiast modlić się do Boga, zastanawia się, czy ja wiem, że on już nie potrafi się modlić. Naszła mnie ochota, aby upewnić się, czy ojciec Józef rzeczywiścieodczuwa lękprzede mną. Postanowiłem z nimporozmawiać. Przezkilka dnijeździłem w pobliżu kościoła, wypatrując ojca Józefa- Zobaczyłem go,kiedy schodził ze schodów na dziedziniec kościelny. Ojcze Józefie zawołałem i podjechałem do niego. Ledwiezauważalnie drgnął,rozpoznając mój głos. To ty - odwrócił się do mnie. -Witaj. Słyszę o tobie wiele dobrych rzeczy. Co takiego? - zapytałem, zastanawiając się, jakie dobre rzeczyma na myśli. Podarowałeś choremu zagranicznywózek inwalidzki. Dokładnie mówiąc, to się go pozbyłem. Nie podobał mi się. Ale fakt jest faktem rzekł ojciec Józef, odwracając spojrzeniew stronę schodów prowadzących do kościoła. I natychmiastprzeniósł spojrzenieze schodów na kołamojegowózka,i z powrotem naschody Zobaczyłem wyraz zawstydzenia najego twarzy To były trzyschody z gładkiego kamienia, w bardzo dobrym stanie, bez jednego wyszczerbienia, w które można byłoby chociaż jednym kołem wjechać. Niech się ojciec nie przejmuje powiedziałem bagatelizującymtonem. - Oprócz mnie nikt na wózku nieprzyjeżdża dokościoła, a jadawno nauczyłem się wyjeżdżać na te schodyTylko raz, w zimie, niepamiętam, ile lat temu,wywróciłem się. Ojciec Józef nie był zaskoczony, że odczytałem jego myśli. 120 - Powiem ojcu przeorowi, że trzeba tutaj zrobić podjazd - powiedział i zaraz zapytał, jak gdyby teraz on odczytałmoje myśli. - Czy zatrzymałeś mnie w jakimś konkretnym celu czy tak sobie, żebypogadać? - Chciałem ojcu powiedzieć, że Bóg jest. Spojrzał na mnie uważnie. - Wierzysz w to? -Wierzę - odrzekłem, zastanawiającsię, czy opowiedzieć omoimchwrlowym przeniesieniu się wsam środek wszechświata, gdzie odczułem obecnośćBoga. Lecz ojciec Józef wcześniej zapytał: - A wierzysz w samoloty, żesą? Roześmiałem się. - Nie wystarczy wiara w istnienie samolotu- rzekł ojciec Józef. -Żeby samolot na cośsię przydał,trzeba do niego wsiąść i przelecieć naprzykład Atlantyk. Wtedydopiero można się przekonać, jakato użyteczna maszyna- Ojciec wsiadł? zapytałem złośliwie ikorciło mnie, aby dodać: czy wysiadł? - Wsiadłem i rozbiłemsię. - spojrzał na moje nogi - o twoje kalectwo. Lecz wsiadłemjeszcze raz i doleciałem do jakiegoś lotniska,jednak jeszcze nie tam, gdzie chciałbym. A tyod pierwszej komuniinie byłeś anirazu spowiedzi. - Skąd ojciec wie? -Jeżeli się na czymś przewrócisz, później dobrze pamiętasz o tejprzeszkodzie. I jeszcze jedno dodał, już gotując się do odejścia. Mieć władzę nadludźmi to stwarzać ogromne niebezpieczeństwodlawłasnej duszy. Do widzenia. Patrzyłem za odchodzącym ojcem Józefem, myśląc, że jeśli ja wiemo nim dużo, toon wie o mnre jeszcze więcej. 19. W Dzikowie nic nie zapowiadało tak wielkiego krachu. Wprawdziejuż jakiś czas temu z fabryki kwasu siarkowego zwolniono połowępracowników w ramach restrukturyzacji, jak mówili ministrowie w telewizji. Wprawdzie przestało istnieć dzikowskiePrzedsiębiorstwo Budowlane,gdyż od roku nie dostało żadnego nowego zlecenia na budowę, zamknięto trzy z czterech cegielni pod Dzikowem, które pracowały dla Przedsiębiorstwa Budowlanego, wprawdzie zbankrutował składopałowy; który w węgiel i koks zaopatrywał głównie cegielnie, wprawdzie decyzję ministra Balcerowicza uległo likwidacji Państwowe Gospodarstwo Rolne, a niedługo później upadły mleczarnia i rzeźnia, gdyżpo likwidacji PGR-u nie miały z czego wyrabiać masła i mięsa, przestało też istnieć kilka innych małych zakładów'; a mimo to dzikowianienie przejmowali się utratę stałej pracy i comiesięcznych pensji. O wiele bardziej przejmował się tym związek zawodowy "Solidarność" w Dzikowie z jego przewodniczącym Drzymała. Sześciu zwolnionych pracowników fabryki kwasu siarkowego, należących do "Solidarności", zamknęło się w pokoju biurowca fabryki i ogłosiło głodówkę aż do skutku, czyli do chwili powrotu do pracyalbo śmierci z głodu. Jednocześnie z ogłoszeniem głodówki przez sześciu pracowników przewodniczący Drzymała zwołał pod pomnikiem Bartosza Głowackiego 122 wiec w obroniewszystkich ludzi zwalnianych z pracy w Dzikowie- Alena wiec przyszło tylko dwadzieścia osób,w większości rodziny głodującychi kilku etatowych pracownikówzwiązków zawodowych. Gdybynie informacja w lokalnej "Kronice" telewizyjnej, mało kto słyszałbyo wiecu i proteście głodowym, nawet w Dzikowie. Ale i tak nikogo tonie zainteresowało. Tylkoprzewodniczący Drzymała miał okazjęporaz kolejny;przeztelewizję, ogłosić, że nie po to władze komunistyczne szykanowały go i więziły,aby onteraz bezczynnie patrzył, jak Polacy Polakom odbierają pracę. Ojciec, oglądając "Kronikę", dziwił się: - To kto ma nam pracę odbierać? Niemcy? Drzymała w sprawie ludzi zwalnianych z pracy wDzikowie pojechał do centrali "Solidarności" wWarszawie. Nie wracał przez dwadni, a pozostali działacze związkowi zapomnieli o sześciu głodujących,więc ci, w obawie że naprawdę umrąz głodu, cichaczem, w nocy; wyszli zbiurowca fabryki i zaraz następnego dnia zajęlisię tym, co robiliwszyscy dotychczas zwalniani z pracy dzikowianie: handlem. Utratą pracy nowibezrobotnisię nie przejmowali,gdyż widzieli, żeci, conajwcześniej zostali zwolnieni z pracy, najwcześniej zajęli sięhandlem, sprzedającwpierw towary z łóżek polowych rozstawionychna rynku i ulicach, później ze stoiskna bazarze,jeszcze późniejw przerobionych na sklepy mieszkaniach na parterze, i ci najwcześniejmieli telefony komórkowe inowe zachodnie auta. Dzikowianie trafili dobry los na loterii- Nie musieli jeździćpo towar do Turcji albo z towarem do Rosji, gdzie, gdyby nie celnicy; wszystkomogliby sprzedać z dużym zyskiem. Bo przecież, mówili sobie, widzącTIR-v podjeżdżającepod fabrykę ojca, wRosji nawet nagłupich wózkach inwalidzkich można zbić fortunę. Trafili dobry los, ponieważRosjanie i Ukraińcy; nie wiadomo dlaczego,Dzików upatrzyli sobie naswój bazar i przyjeżdżalitutajod kilku lat, przywożąc tanie towarywłaśnie z Turcji i swoich krajów, a kupującpolskie- ZaRuskami doDzikowa zjeżdżali się ludzie z całego regionu, a nawet Czesi i Słowacy; Kupowali, sprzedawali- Czasami towarkilka razy w ciągu dnia zmie123. niał właściciela. Kantory w budkach wokół bazaru zawsze miały wielu klientów z dolarami, złotówkami, koronami, markami, rublami,hrywnami. Gdy w Dzikowie zostało tylko kilka zakładów produkujących cokolwiek, w tym fabryka wózków ojca, wytwórnia win owocowych i cegielnia Jędryska, rząd polski wprowadził dla przyjeżdżających Rosjani Ukraińców obowiązek wysokich opłat na granicy. I przestał się opłacać handel w Dzikowie. Bazar z tygodnia na tydzień pustoszał, bo gdyzabrakło Rusków, inni nie mieli po co do Dzikowa przyjeżdżać. Dzikowianie zostali z zapasami towarów,z którymi nie wiedzieli,co zrobić, bo żadnejrodzinie nie było potrzebnych po kilkaczy kilkanaście sztuk żelazek z nawilżaczem, sokowirówek, kołowrotków i żyłek do wędek, opalarek do farb, dresów, tureckich i irańskich chust,mundurów żołnierzy radzieckich, rakietnic, wiertarek, budzików, nożyi widelców. Dzików stał się jedną wielką hurtownią towarów przemysłowych, których nie było komu sprzedać. Ojciec takżemiałkłopot. Wierząc zapewnieniom Lolo, że Rosjanieodnowią kontrakt, ani na )eden dzień nieprzestał montować wózków. W magazynach trzymałich kilkatysięcy. Gdy stało się już prawiepewne, że na sprzedażwózków do Rosji nie ma co liczyć, ojciec nieprzestał montować wózków,dalej wyrabiał dwadzieścia sztuk dziennie. I wogóle nie myślał o tym, abywstrzymać produkcję. Chodzeniedo fabrykiw starej kotłowni stało się dla niego takim samym przyzwyczajeniem, jak dawniej chodzenie do baru "Zamkowego". Musiałbyznaleźć zajęcie równie pociągające, żeby przestać montować wózki. Przez parę dni usiłowałem na powrót zainteresowaćojca wędkowaniem, w końcu miał własne jezioro z rybami i pomostem, ale stwierdził, że łowieniem ryb zajmie się na emeryturze. Obawiającsię,żeojciec wstrzyma produkcję wózków dopiero wtedy, kiedy zobaczy cytręzero na koncie w banku, pomyślałem, że będę musiał podpalić fabrykę, bo tylko to może doprowadzić go do opamiętania. Wyjście z sytuacji znalazł Lologołębiarz,któregowidok tysięcywózków wmagazynach przerażał chyba jeszcze bardziej niż mnie, bo 124 ja najwyżej traciłem pieniądze ojca, ale miałem jeszcze konto matkii dochody z "Głosu Dzikowa",a on wraz z pieniędzmi tracił nadziejęna realizację marzeń o hotelu. Lolo natchnął wyścigkolarski Tour dePologne, którego jeden z etapów przebiegałprzez Dzików. Kolarze w asyście wielu aut, motorów,ekip telewizyjnych, szybko przejechali ulicą Mickiewicza, niezwracając uwagi nadzikowian, którzy dopingowaliich okrzykami. Gdy przejechało auto z napisem "koniec wyścigu" ludzie się rozeszli, a Lolostał zamyślony przykrawężniku ulicy Mickiewicza. Patrzyłem na niego zławki pod kasztanem. Kiedy przez kilkanaście minutnie odchodził od krawężnika, podjechałem i powiedziałem: - Wyścig dawno się skończył. Lolo ocknął się z zamyślenia i, patrząc na mnie półprzytomnymwzrokiem,rzekł: - Powinien dopiero się zacząć. Pomyślałem, że może z żalu za straconymi na wózkach pieniędzmicoś mu się w głowie zaczyna przekręcać. Ale widziałem, że nie ma ochoty rozmawiać i zostawiłem go samego. Kilka godzin później wsiadł dotaksówki panaHeńka. Żona taksówkarza powiedziała, że zamówił kursdo Krakowa. Byłem zaskoczony, gdyż Lolo oszczędzał każdą złotówkę. Ziemniaki do obiadu gotował od razu na trzy dni, żeby nie marnowaćgazu na trzykrotne gotowanie. A tu nagle kurs doKrakowa. Jeśli dowiem się, że przenocował whotelu "Kontynenty", potwierdzi to mojepodejrzenia co do stanu jego umysłu. Lolo po trzech dniachwrócił z Krakowa, ale już pociągiem. Gdyprzyszedł do mnie na ławkę pod kasztanem, oprócz nowego, jasnegokapelusza zauważyłempodniecenie najego twarzy. Starał się to ukryć. Udawał,że jestrozluźniony, alegdy kasztan spadł z drzewa na ławkę,zerwał się jak dźgnięty nożem. Sądziłem, że chce opowiedzieć o czymś,cogo spotkało w Krakowie, albo żewidział tam nowy hotel, jeszczeładniejszy niż Kontynenty. Sztucznieswobodnym tonem powiedziałzupełnie o czymśinnym, niby pytając: - Może by tak w Dzikowie urządzić jakiś wyścig? 125. - Kolarski? - Przypomniałem sobie, jak Lolo po wyścigu Tour dePologne długo stał zamyślony przy krawężniku ulicy. - Niekoniecznie kolarski odrzekł Lolo, podrzucając kasztana. -Na przykład -zastanawiał się chwilę, jakby dopiero teraz to wymyślał wieloetapowy wyścig na wózkach inwalidzkich dla zdrowych i chorych, hez różnicy, zęby wszyscy mieli równe szansę. - Kalecy będąuprzywilejowani. - Roześmiałem się. -Jazdę na wózkach mają wyćwiczoną przez, lata. - Zdrowi mogą potrenować. -Nie będzie im się chciało. Co za atrakcja dla zdrowego ścigać sięnawózku inwalidzkim? - Samościganie to nie - przyznał Lolo. - Ale jak będziewiedział,że może wygrać miliard starych złotych, jeżeli zajmie pierwsze miejsce. dodał niby od niechcenia ijuż rozumiałem, że Lolo, Jadąc taksówką do Krakowa,nie wydawał pieniędzy na darmo, a poza tym, żepomysł na wyścig na w-'ózkach ma już z grubsza opracowany. -Kto daten miliard? - zapytałem, nie okazującpodniecenia, któreteraz mnie ogarnęło. -Jeden miliard nie wystarczy. - Lolo uspokajał się podrzucaniemkasztana. -Jeżeli wyścig będzie miał dziesięć etapów, jeden etap dziennie, to nagrodą za każde zwycięstwo etapowe powinnobyć auto. - Razem,mniej więcej, cztery miliardy - obliczyłem. -Do tego nagrody za drugie itrzecie miejsca, dla zawodnika najlepszego w-- jeździe naczas, dla najlepszego w górzystym terenie, dla. - Przyjmijmy - przerwałem Lolo chłodnym tonem, choć byłemcoraz bardziej zapalony do jego pomysłu że sześćmiliardów. -No, przyjmijmy. - Kasztan wypadł z ręki Lolo. -Tylko żewcześniejtrzeba wyłożyć trochę pieniędzy na organizację, przygotowanietras^ noclegi, później na opiekę medyczną, służby porządkowe,transport, sędziów. -Czyli? - Czternaście miliardów, a w-' przeliczeniu na nowe złotówki jedenmilion czterysta tysięcy - Lolo obserwował, jakie wrażenie wywarła na 126 mnie ta suma. Widocznie nie zauważył namojej twarzy nic,co wskazywałoby, że jego pomysł mi się nie podoba, gdyż dodał. Ale na sampoczątek potrzebny jest milion na reklamę wyścigu. - Tomamy dwadzieścia cztery miliardy starychzłotych. -Dwadzieścia cztery - potwierdził Lolo, patrząc w koronę drzewajakby w obawie, żetym razem kasztanspadnie mu na głowę. Patrząc na Lolo wyczułem, że ta suma nie robiłananim większegowrażenia. Był z tych ludzi, dla których same pieniądze nie miały znaczenia, liczyło siętylko to, czy za nie można kupić własne marzenie. Jednymwys tarczy! oby sto tysięcy, innipotrzebowaliby miliona,leczjedni i drudzy byliby w jednakowymstopniu zadowoleni. Po tym, jak Lolo wyjaw-'! swój pomysł, zrozumiałem, że zarobieniepieniędzy to wpierwszymrzędziewłaśnie kwestia pomysłu, a późniejdopiero pracynad pomysłem. Ale,gdyby tylko na tym topolegało,Lolo nie musiałbyprzychodzić da mnie. Aby zarobić duże pieniądze,trzeba wcześniej mieć ich odpowiednio dużo- Ja miałem, Lolo nie. Pomysł Lolo wydałmi się doskonały Zdrowo i chorzyuczestnicząw wyścigu na tych samych zasadach,ale nie dla własnej satysfakcji, Jakjest w sporcie amatorskim lub podczas zaw-'odów niepełnosprawnych,tylko ścigają się, aby zdobyć nagrody naprawdę dużej wartości. Samwyścig na wózkach inwalidzkich, jeżeliby na mecie nie czekały cennenagrody, nie wzbudziłby żadnego zainteresowania. Ludzi interesujetylko jedno: kto wzbogaci się o miliard lub auto. Gdybyzorganizowaćwyścig żółwi natrasie dziesięciu kilometrów i dla właścicielazwycięskiego żółwia ustanowić nagrodę w wysokości milionadolarów,ludzieoglądaliby takie zawody z nie mniejszym zainteresowaniem niż mistrzostwa świata w lekkoatletyce. - Podoba się panu? po chwili wyczekiwania zapytał Lolo. Teraz realizacja pomysłu zależała ode mnie- Oba; dobrze o tymwiedzieliśmy Ponadto ode mnie zależało, jeżeli zdecyduję się realizować pomysł, czy Lolo zarobi na tym przedsięwzięciu. I z tego Lolo teżzdawałsobie sprawę. Chciał mieć udział w sprzedaży wózków, a jamogłem nakłonić ojca, żeby zrezygnował z Lolo ]ako pośrednika. Lolo, 127. zdradzając pomysł, nie musiał dodawać, że ma to być impreza dlatysięcy, a nie dla stu lub dwustu zawodników. Więc jeżeli ci, którzybędą chcieli wystartowaćw wyścigu, kupią na przykład pięć tysięcywózków po pięćset złotych, to sprzedający dostanie dwadzieścia pięćmiliardów starych złotych. - Nieodpowiedział pan - niecierpliwił się Lolo. Milczałem, rozglądając się po rynku iwyobrażającsobie na nimtysiące zawodników na wózkach inwalidzkich, każdy z numerem startowymna piersiach, wyobrażając sobie gwar i napięcie, jakie zwykletowarzyszą nietuzinkowym zawodom, wyobrażając sobie dziennikarzy; kamery telewizyjne i widzów dokoła rynku. Zobaczyłem też siebie, stojącego na podwyższeniu i dającego chorągiewką znak do startu. Milczałem, a Lolo siedział coraz bardziej spięty,coraz bardziej wyprostowany i znieruchomiały. Lubiłem, gdy cośzależało ode mnie. Nigdy jednak nie zależałoode mnie coś takwielkiego, wielkiego wsensiewydarzenia i pieniędzy, ale przedewszystkim wielkiego dla mnieosobiście, co wreszcie pozwoliłobymizrealizować zamysł sprzed lat, o którym nigdy nie zapomniałem. O masowym, pierwszym tego rodzajuwyścigu na wózkach inwalidzkich, bez wątpienia będą pisać w gazetach i mówić wdziennikach telewizyjnych, nawetw wiadomościachnajwiększych agencji telewizyjnych na świecie. Iona, gdziekolwiek bybyła, musi zobaczyćwyścig i przy okazji mnie. Mimo to odczuwałemnieodpartą ochotę, żeby nie realizować pomysłu Lolo, gdyż chciałemzobaczyć, jak na tozareaguje. Wrzaśnie, rozpłacze się, zwyzywa mnie,niepowie ani słowa? Czy przyzna, że mamrację, tak decydując. Pociągała mnie rola wielkiegoarbitra, od którego decyzji zależy lepszelubgorsze życie wielu rodzin, Nawet nie biorąc pod uwagę nagród, dozorganizowania tak ogromnej imprezy trzeba zatrudnić wieleosób, aw Dzikowie, po odjeździe Rosjan i Ukraińców, wielu ludzi szukało jakiejkolwiek pracy Ode mnie zależało, czy ją dostaną. Miałem władzę, choć z jej wielkości zdawaliśmy sobie spraw-"ę tylkoja i Lolo. Posiadanie władzy podobało mi się. Czułem, jak z tego powodu ogarniają mnie błoga przyjemność iuczucie wyzwolenia od ca128 lego świata. Myśl, że dzieje się ze mną coś niedobrego, usiłowała miwprawdzie zepsuć przyjemność. Lecz była za słaba. Byłem ciekawzachowaniaLolo, gdy powiem: nie. Zapominałem, że mówiąc "nie",zaprzepaściłbym realizację swojego zamysłusprzed lat. Lolo siedziałjaksparaliżowany Był chłodny, wrześniowy wieczór,a jemu wyszły naczoło krople potu. I nagle olśniło mnie, że władzęmogę okazać także inaczej, niż mnie kusiło. Jednak trudno mi się byłona to zdobyć. Potrzebowałempomocy. - Lolo! krzyknąłem. Biegnij do mojej matki i powiedz, żeby cidała pudło ze szpilkami. Lolo odruchowo wstał, ale nie zrozumiał,co do niego mówiłem. - Idź! - ponagliłem go. -Przynieś pudło ze szpilkami. Pobiegł donaszego domu. Słysząc i widzącjego mocne, długie kroki,jakich janigdy w życiu nie zrobiłem, poczułem zazdrość. - Boże! Spojrzałem w niebo, tam, gdzie wydawało mi się,iż kiedyś byłem. - Daj mi zdrowe nogi, a zabierz wszystko inne. Boże,wybacz - zaraz dodałem, gdyż nie było to szczere błaganie. Już nie byłem pewien, czy w zamianza władzęw nogach oddałbym wszystkie inne władze. I przypomniało mi się, co powiedział ojciecJózef podczas naszej ostatniej rozmowy Ochłonąłem. Lolo, chociaż do domu byłodwadzieściametrów, wrócił zdyszany. Położył mi nakolanachtekturowe pudło. Uniosłem wieko i natychmiast zobaczyłem ją w sukience bez rękawów, z lejącego sięmateriału, pod którym wyraźnie rysowałysię pośladki. - Lolo, zorganizujemy ten wyścig. Ty będziesz głównym organizatorem. - Dziękuję. z ulgą wyszeptał Lolo i zrobił ruch, jakbychciał pocałować mnie w rękę. Przestraszyłem się tego ruchu Lolo, gdyż nie byłem pewien, czy niepozwoliłbym jego ustom dotknąćmojej ręki. Mocno objąłempudłoz butami iszybkozacząłem mówić. - Lolo, będziesz wielkim szefem. Będziesz rządzić setkami ludzi. Uważaj, żeby władza nie uderzyła ci do głowy. 129. -Tylko pan jest szefem - rzekł Lolo, stojąc przede mną. - Na mnie też uważaj. Słyszałeś, co powiedział Pawelczyk? Ze kalecy to okrutni ludzie. -Ten zbój pracuje u pańskiego ojca. - Jago kazałem zatrudnić, -Tak? - zdziwił sięLolo. -On wieczorami trenuje kulturystykę,rzuca nożem, ćwiczy jak komandos. - Coz tego? -Niektórzy mówią, że kiedyś, kiedy pan będzie sięnajmniej spodziewał, zemści się za tamto. - Ćwiczy jak komandos? To powiedz Pawelczykowi, żeby przyszedłdo mnie, bo chcę go zatrudnićjaka osobistego ochroniarza. Zarobidwa razy więcej niż u ojca- Nie boisię pan? - Lolo był zdumiony. -Nie. - Jasne, żenie - stwierdził Lolo, zaskoczony własnym zdumieniemprzed chwilą. 20. Matka, odkąd przestała handlować wódką, z roku na rok traciła chęćdożycia. Czasami w nocy budziłem się, gdy podchodziła do oknai otwierała je, jakby z nadzieją, że ktoś jeszcze przyjdzie i kupi butelkę. Ale zaoknem nikogo nie było. Stary Bijak, którybył ostatnim klientem matki,nie wychodził z domu od czasu, gdy otrzymał zawiadomienie od dyrektora cyrku "Kometa", że jego córka zmarła podczas tournee po Niemczech i została pochowana na cmentarzu miejskim w Karlsruhe. Matkarazdwa razy w tygodniu zanosiła Bijakowi butelkę wódkizeswoich niekończących się zapasów alkoholu i nie brała od niego pieniędzy. Matka źle się czuła, nie będąc, jak dawniej, jedyną żywicielką rodziny Przez długiczastrudno jej było pogodzić się z tym, żeojciecusamodzielnił sięfinansowo, że poza domem, ale nie w barze "Zamkowym", spotyka się z wieloma ludźmi i że nie oczekuje od niej pomocy, W gruncie rzeczy mógłby żyć bez matki. Gdy upewniłasię, żeojciec od niej nie odejdzie, czego się chwilami obawiała, przez kilkamiesięcy żyła myślą oprzeprowadzeniu się czy raczej, jak się wyrażała,opowrocie na wieśi wybudowaniu dworu takiego, jaki mieli jej dziadkowie. Z kolorowych pism, których już nie musiała sprowadzaćz Francji, tylko kupowała na rynku w kiosku"Ruchu", wycinała zdjęcia starych domów, poza tym czytała ogłoszenia o sprzedażydziałek w okoli131. cach Sandomierza, skąd pochodziła, pisała listy do firm budowlanych,pytając o ceny domów- W wybranych z katalogów dworkach, rysując,urządzała wnętrza, dobierała kominki, meble, obrazy. Zaprojektowałaogród zfontanną. W pewnym momencie własna wyobraźnia tak jarozpaliła, że gdy ojciec wrócił dodomu z kolejnym plikiem dolarów zasprzedane wózki, matka położyła na stole zdjęcie dworu z dwuspadowym dachem i zapytała ojca: Jak ci się podoba? Ojciec spojrzał przelotnie na projekt i odrzekł: Podoba. To będzie naszdom oznajmiłamatka radośnie. - Wyobraźsobie, żestamtąd do najbliższego miastajest dwadzieścia kilometrów. To co my tam będziemy robić? Umierać? - żachnął się ojciec i zabrał się za liczenie dolarów. Matka stała zaskoczona,że do ojca niedotarło, Jak wspaniale możnabyłoby żyć na takim odludziu. Nie pamiętała już widocznie, jakpodupadł nasz letni dom w Liszkach, doktóregoprzestaliśmy jeździć. Za chwilę zrezygnowanym ruchem zabrała zestołuzdjęcie. Następnego dnia zobaczyłem jezmięte wwiadrze na śmieci. Później, kiedymatka zobaczyła w "głosie Dzikowa" fotografie ojca z chorymi, którzy zostali przez niego obdarowani wózkami inwalidzkimi, i gdyusłyszała, że ojciec możezałożyć nowapartię polityczną i w związku z tym,kto wie, zostać prezydentem Dzikowa, ogarnął ją szał kupowania ubrańdla siebie i ojca. Z panem Heńkiem, który tymczasem z poloneza przesiadł się do audi,kilka razy jeździła do sklepóww Krakowie, skąd wracała z kreacjami i garniturami upakowanymi natylnym siedzeniu taksówki i w bagażniku. Uważała, że skoro ojciec chce być ważną osobistością,musibyćelegancko ubranyt mieć elegancką żonę. Ale matkatylko raz miałaokazję wystąpićw stroju kupionym w Krakowie, u boku ojca ubranego w garnitur ze sklepu wKrakowie. Rada Miasta, wzamian za ufundowanie przez ojca placu zabawdla dziecinaosiedlunadWisłą, wyróżniła go medalem "Zasłużony dlaDzikowa" iz tejokazji wydała uroczyste przyjęcie w Ratuszu. Zaproszone zostały najważniejsze osoby w mieście, szefowie wszystkich partii politycznych, 152 przewodniczący "Solidarności" i działaczeTowarzystwa PrzyjaciółDzieci,które objęło patronat nad nowym placemzabaw. Wcześniejmatka porozumiała sięz sekretarzem Rady Miasta, który organizowałprzyjęcie, i przekazała mukilka transporterów wódki. Pragnęła, abypierwsze oficjalneprzyjęcie nacześćojca wypadło jak najlepiej. Tylkoże dzięki hojności matki goście rozbawili się za szybkoi nazbyt dobrze, i już po dwóch godzinach wszystkie ważne osoby były pijane i bełkotały Wówczas ojciec zabrał matkę i wrócili dodomu. Jeśli będę chciał siedzieć z pijakami, to pójdę dobaru "Zamkowego" -powiedziałojciec,rzucając na podłogę marynarkę z przypiętym medalem. Matka znowustraciła chęć dożycia. Już nawet na mnie nie zwracała większej uwagi, jakby pogodziła sięz tym, że skoro potrafię być samodzielny jak ojciec, ona jestmi niepotrzebna. Siedziałazazwyczajna kanapie przed telewizorem, obłożona kolorowymipismami,i jednocześnie czytała i oglądała telewizję. Po roku nagle się odmieniła. Zbiegło się to zprzeprowadzką Łuskidozorczyni na osiedlenad Wisłą, gdzie synhurtownik kupił jej mieszkanie. Matka zaś przyłączyła opuszczony przez Łuskę pokój do naszego mieszkaniai, kiedy go umeblowała,rzekła: Ja będę mieszkać w pokoju Łuski,a wy rządźcie się na reszcie -oznajmiła z rozjaśnioną twarzą, Jakiej dawno uniej nie widziałem. Dwatygodnie później obudził mnie w nocy stukot otwieranego okna. Otworzyłem oczy, ale przy oświetlonym uliczną latarnią oknie nikogo niebyło. Usłyszałemjednakcichą rozmowę z pokoju matki. Szybko zsunąłem się złóżka i podpelzlem do drzwi. Usłyszałem obcy męski głos: Potrzebuję dwadzieścia złotych na dwa dni. Odda mi pan dwadzieścia pięć odrzekła matka. Przezkilka następnych nocy niemogłem spać, gdyż w pokoju matki co chwila trzaskało okno i słychać było rozmowy. Po dwóch tygodniach przywykłem do tych odgłosów i spałem tak samo mocnojakprzed laty, kiedy matka handlowała wódką. 133. Ojciec też sypiał mocno i zdawało mi się, że nic nie wie o nowymzajęciu matki. Więc gdy byliśmy sami wmieszkaniu, powiedziałem: - Matka otworzyła agencję pożyczkową. -Też obudziłem się kilka razy w nocy- Słyszałem. Spojrzał na mniez niepokojem. Po chwilizapytał Nie boisz się? - że matka robi tonielegalnie? - wzruszyłem ramionami. -Całe lata nielegalnie zarabiała i nic się nie stało. - Nie to miałem na myśli. Kiedy zorientowałem się, że matkaznowu zaczyna zarabiaćw oknie, uświadomiłem sobie, że od pewnegoczasu pieniądze pchają się do nas drzwiami i oknami. I to bez większego wysiłku z naszej strony. - To ojcaniepokoi? -Chwilami tak. Człowiek, przed którym codziennie stawiają nastole dużo dobregojedzenia, nawet nie zorientuje się, kiedy utyje kilkadziesiąt kilogramów. Z powodu pieniędzy możemy stać się inni, niechcę powiedzieć, że gorsi, bo możeakurat lepsi. Co na totwoja księga? - ojciec napotkał spojrzeniem Pismo Święte, które leżało na mojejkanapie i z którym ojciec ostatnio często mnie widywał. Pozastanowieniu odrzekłem: - Wszystkie rzeczy stworzone przez Boga, a więc i pieniądze,sądobre. Reszta zależy od tego, jakimy z nich czynimy użytek. -A jak myślisz, jaki myczynimy? Domoich myśli wtargnęła kobieta w szpilkach iw sukni z lejącegosię materiału. 21. Noc. Byłem sam na rynkuobok mojejławki pod kasztanem. Latarnie nie świeciły i nie widziałemświatła w żadnymoknie. Za to naniebie jaśniałypunkciki tysięcy gwiazd. Pomyślałem, żeto sierpień, gdyżzawsze wsierpniu gwiazd było najwięcej. Zastanawiałem się, dlaczego nikogo nie ma na rynku, gdy z naprzeciwka, przez trawnik, podszedł do mnie mężczyzna w białej tunice. Rozpoznałem Chrystusa. Wówczas zrozumiałem, z jakiego powodu nie ma ludzi na rynku. Uciekli przed nim. Tylko dlaczego ja niewiedziałem, że miałprzyjść? Teżbym się gdzieśschował. Ale pomyślałem, że jeśli miałbymumrzeć, toprzyszłabydo mnie śmierć, a nie Chrystus, który jestdawcą wiecznego życia. - Nie bój się - powiedział Chrystus. -Nie bojęsię - skłamałem. - Nie kłam. -Nie kłamię - znowu skłamałem, chociaż wiedziałem, że czytawmoich myślach. Stwierdziłem,że chociaż kłamię, on znaprawdę i niema pomiędzy nami żadnego oszukiwania. - Myślisz prawidłowo. - Chrystus uśmiechnął się, po czym rzekł -Ateraz wstań i chodź. 155. - Wreszcie, Jezu - powiedziałem i natychmiast chciałem zejśćz wózka. Obudziłem się. Miałem żal, samnie wiem, do kogo, że sennie dośnił misię chociaż do tego momentu, w którym zrobiłbym jeden krok na własnych nogach. Wiedziałbymwtedy, co sięodczuwa,kiedy się chodzi. 22. Przyjechał wuj Alfred. Ostatni raz widziałem go kilka lat po mojej pierwszej komunii świętej. Już nie mieszkał w Radymnie, tylko wRzeszowie, dokądprzeprowadził się poprzejściunaemeryturę i gdzie, ku zdumieniumojej matki, będącej jego siostrą, miał osiemnastoletniego syna z nieślubnegozwiązku. WujAlfred wyjawił to w liście, który napisał po przeprowadzcedo Rzeszowa i dopiero wówczas matka zrozumiała, dlaczego brat odsunął sięod niej, dlaczego bardzo rzadko przyjeżdżałdoDzikowa i w ogólezachowywał się tak, jak gdyby nie chciał mieć z nami wiele do czynienia. Wuj Alfred, opowiadała matka, był od urodzenia wstydliwy i nieporadny. Polatach do jego wstydliwości i nieporadnościprzyłączyłsięstrach przed ludźmi w mundurach,nie tylko przed milicjantami, aletakże przed strażnikami kolejowymi,strażakami, żołnierzami i nawetkolejarzami. Przez długie lata wuj Alfred pracował jako księgowyw punkcie uboju w Radymnie. Po głośnym na całą Polskę procesiew aferzemięsnej, wktórym jeden zoskarżonych otrzymał wyrok śmierci, wujAlfred tak sięprzestraszył wszystkiego, co miało związek z mięsem, że zrezygnował z posady księgowegoi doemeryturypracował jakorobotnik w fabryce zabawek. Matka często podkreślała,śmiejąc się przytym, że wuj Alfred był chorobliwie uczciwy, co przeszkadzałomu już 137. w dziecięcych zabawach. Na przykład w czasie zabawy w chowanegowystarczyło, że szukające dziecko zawołało "Alfred, widzę cię, zaklepany", on wychodził, choćby nawet siedział ukryty w zamkniętej beczcestojącej w zamkniętej piwnicy Nie mógł zrozumieć, że ktoś może powiedzieć nieprawdę. - Głupi Alfred- powiedziała matka po przeczytaniu listuz Rzeszowa- przez osiemnaście lat wstydziłsię przyznać, że ma nieślubnegosyna. Inatychmiast wysłała do wuja telegram, żeby w najbliższąniedzielę bez względu na cokolwiek przyjechał z synem do Dzikowa, że w razie potrzebygotowa jest wysłaćpo nich taksówkę. Wuj Alfred nie odpowiedział na telegram, ani nie zadzwonił, więcgdy wniedzielę przed południem w drzwiach naszego mieszkaniapojawił się starzec w rzucającym się w oczy zniszczonym płaszczu, nieod razu rozpoznałem wuja Alfreda. -Alfredzie! - krzyknęła matka z radością,lecz wyraźnie zaskoczona tym,że wygląda jak dziad proszalny chodzący od drzwi do drzwi. Już zamierzała cośo tym powiedzieć, jednak opamiętała się i zapytała A gdzie twój syn? Przed wuja wyszedł osiemnastolatek w okularach. Jegopłaszcz niebył prosto ze sklepu, ale mógł w nim chodzić ulicami, nie zwracającna siebie uwagiubóstwem. - Dzień dobry - rzekł spokojnie, bez żadnego skrępowania. - .Mamna imię Rudolf. - Boże! - Matka załamała ręce i zwróciła się do wuja - Ty mu takieimię wymyśliłeś? - To imię jest znane od tysiąca lat -obruszyłsię wuj. -Alfred iRudolf. Wejdźcie. Po chwili, gdy siedzieliśmy przy stole, matka powiedziała do Rudolfa: - Założę się, że jesteś najgrzeczniejszym uczniem w klasie. Takibyłtwój ojciec. - Nie sposóbocenić obiektywnie, kto jest najgrzeczniejszy - odrzekłRudolf. - Wielu uczniów ma taką samą jak ija ocenę z zachowania. 138 - I jesteś najlepszym uczniemw klasie? Twój ojciec nie był. - On jest najlepszy w szkole -zamiast Rudolfaodpowiedział wuj. -Wygrał dwie olimpiady, z fizyki i biologii. Teraz uparłsię zdawać namedycynę. - Bardzo dobrze- pochwaliła matka. - Przyda się lekarz w rodzinie. -To kosztownestudia zauważył ojciec, obrzucając spojrzeniempłaszcz wuja na wieszaku. - Właśnie - potwierdził wuj. - Dlatego wybijam mu je z głowy. Ojciec spojrzał namnie, jakby chcąc mi przypomnieć naszą krótką rozmowęo pieniądzach. Matkateż rzuciła spojrzenie na mniei na ojca. We troje pomyśleliśmy o tym samym: żeteżnigdy nie przyszło namdo głowy, że Alfredowi może brakować pieniędzy na życie. Wtymmomencie stało siędla nas oczywiste, że Rudolf, skorotego pragnie,pójdzie na medycynę i w czasie studiów nie będzie narzekał na brakpieniędzy. Rudolf spodobał mi się. Rzadko zdarzało się, aby ktoś, kto widzimnie po razpierwszy, nie zapytał z troską lub nierzucił jakiejś, też troskliwej,uwagi w związku ze mną i wózkiem inwalidzkim. Rudolfjakby niewidział mojego kalectwa, a nawetjakby go ono zupełnie nieobchodziło. I nie było to z jego strony udawane. Należał doludzi, którzy przyjmują rzeczy takie, jakie są, nie zauważając w nich nic dziwnego. Pomyślałem, że nadaje się na lekarza, gdyż wyobrażałem sobie,żedla lekarzajakakolwiek choroba, choćby z najbardziej nietypowymi czyodrażającymiobjawami, powinna być tylko jedną zwielu chorób, odktórej trzeba uwolnić pacjenta. Podczas obiadu zapytałem Rudolfa, czy ma już upatrzoną specjalizację, to znaczy czy chciałby być chirurgiem, pediatrą, psychiatrą. - Anatomem - odrzekł. Nie bardzowiedziałem, naczym polega praca anatoma, lecz wujAlfred zaraz to wyjaśnił, opowiadając, że Rudolf od dzieckalubił krajać myszy, jaszczurki, ryby i oglądać ich wnętrzności, będąc zaś w liceum,zaprzyjaźnił się z weterynarzem zprzytułku dla zwierząt- Ten 139 weterynarz, mówił wuj z dumą, pierwszy się poznał na tym, że Rudolfjest urodzonym anatomem, i dawał mu do doświadczeń padłe psy i koty. Później Rudolf przez rok pracował w szpitalu jakosalowy i, gdy lekarze dowiedzieli się, że zamierzazdawaćna medycynę,pozwalali muprzychodzić do prosektorium i pomagać w sekcjach zwłok. - Lubisz kroićtrupy? - oburzyła się matka. - Ciało w środku jest piękne. - Rudolfnie rozumiałoburzenia matki. - Mięśnie, naczynia krwionośne, nerwy. Widziała ciocia kiedyś tkankę mózgową pod mikroskopem? Matka zachłysnęła się zupa. - Niewidziałam i na pewno nie zobaczę - odrzekła zdecydowanie. -Nie mamy mikroskopu - wtrącił ojciec, jakby usprawiedliwiającmatkę. - Jawidziałem - powiedział wujAlfred. - Bylibyściezaskoczeni. Tojest naprawdę ładne. - Mogę przysłać kolorowe fotografie różnych tkanek - zaofiarowałsię Rudolf. -Nie, nie. - Matka zaniosła talerzz zupą na kredens. -Dlaczegochcesz być akurat anatomem, a nie, dajmynato, lekarzem choróbserca? - Ciociu, anatomjestpowiązany z każdąspecjalnością lekarską. Zkardiologią też. Wycinam kawałek serca pacjenta, który na przykładzmarł na zawałi porównuję. - Dosyć! - rzekła matka. -Alfredzie, damy Rudolfowi pieniądzena studia, ale jużniemówcie o tej anatomii. - Jak to: dacie? - nie rozumiał wuj. - Zwyczajnie damy Jesteśmy przecież bliską rodziną. -W rodzinie możnadawać sobie prezenty, alenie pieniądze. -Wujwyglądał na rozgniewanego. - Może i niemamich wiele, lecz nie potrzebuję więcej. - W takimrazie powiedziałem, przypominając sobie o przedsięwzięciu wymyślonym przez Lolo - niech wuj zarobi na studia dla Rudolfa. Tu, w Dzikowie, potrzebny jest pilnie dobry księgowy. 140 - Racja, racja zapalił się ojciec, z którymkilka dni wcześniej zastanawiałem się, gdzie znaleźć człowieka, który byłby uczciwy i jednocześnie zapanował nadpieniędzmi, które będą napływać i wypływaćpodczas organizowania ogromnego wyścigu na wózkach inwalidzkich. -Alfredzie, nadajesz się nato stanowisko jak niktinny. - Już dwadzieścia lat nie pracowałem jako księgowy - oponowałwuj, ale niezbytstanowczo. Pozatym teraz wszyscy księgowi pracująnakomputerach. - Sprowadzimy wujowi specjalistę od nowoczesnej księgowości. Szybko się wuj nauczy. - Alfredzie - namawiał ojciec. - Nam bardzopotrzebnyjest uczciwy księgowy, A uczciwości, w przeciwieństwie do księgowania na komputerze, nie dasię wyuczyć. Urządzimy ci eleganckie biuro z mieszkaniemobok, będzieszmógł pracować dzień inoc - zagalopował się ojciec. - Dobrze -zgodził się wuj. - Tylkonie mogę zarabiać więcejniżosiemdziesiąt procent emerytury, żeby mi jej nie zawiesili. - To będzieproblem - rzekłem, udając zmartwionego. - Ile dostaje wujemerytury? Wuj Alfred wymienił sumę, jaką matkazarabiała w oknie przez tydzień. - Więc musi wuj zawiesić emeryturę, gdyż pensjana stanowisku,które wuj obejmie,wynosi dziesięć wuja emerytur. -Hurra! - wykrzyknął Rudolf radośnie. -Kupię laserowy skalpel. Rudolf zaskoczyłmnie tym okrzykiem,gdyż wyobrażałem sobie, żewychowywany przez wuja nie docenia znaczenia pieniędzy,a ich posiadanie w większej ilości uważa za coś podejrzanego czy nagannego. Coraz lepiej wyobrażałemgo sobie jako lekarza. Na studiachi podczas praktyk lekarskich zrozumie, że dobrze być anatomem, alejeszcze lepiej chirurgiem. W końcu do jednego idrugiegofachu potrzebne są zdolności i precyzja w rękach, a tychRudolfowi chyba nie brakowało. Natomiast wujowi nie spodobała sięwysokość pensji. 141. - Jeżeli ktoś proponuje mi tak wysokie uposażenie powiedział to zaczynam się zastanawiać, czy to będzie czysty, uczciwy interes. -Alfredzie - ojciec zwrócił się do niego pobłażliwie, jak do dziecka- przy obrotach rzędu stu miliardów starych złotych,jakie planujemy,twoja pensja to niewielki procent. - Dwie dziesiąte procent wsekundzie obliczył wuj. -Sam widzisz, Alfredzie. - Dodiabła! Dwa i pól miliona dolarów obrotów! Wuj aż wstałz przejęcia. - Zawsze marzyłem o tym, żeby przezmoje biuro przepływały duże pieniądze. 23. Lolo ostro zabrał się do pracy. Zarejestrował spółkę,^Vyścig o miliard"ze mnąjako prezesem i ojcem i nim samym jako wiceprezesami. Wcześniej Lolo wykupił od fabryki kwasu siarkowego budynekhotelowy',który dotąd dzierżawił, wynajmującpokoje Rosjanom i Ukraińcom. W ciągu dwóch miesięcyekipa budowlana sprowadzona z Kielc,pracując dniem i nocą, powiększyła budynek i przerobiła na hotelz prawdziwego zdarzenia, z recepcją, obszernym hallem, restauracją,windami i z łazienkami przystosowanymi d1a niepełnosprawnych. Lolonazwał goHotelem Wyścigowym, jakoże przeznaczony był na sztabibiuro organizacyjne ,^Vvścigu o miliard". Późną Jesienią Lolo wydrukował kilka tysięcy plakatówreklamujących wyścig na wózkach inwalidzkich i zlecił rozwieszenie ich w prawie wszystkich polskich miastach. Plakat przedstawiał umięśnionegosportowca jadącego na wózku, a nakoszulce sportowcawidniał numerstartowy: l 000 000 000. Kilka tygodni później, niedługo przed świętami BożegoNarodzenia, największe polskie stacjetelewizyjne nadałytrzydziestosekundowy film, powiadamiający opierwszym ogólnopolskim wyścigu na wózkach inwalidzkich, w którym może brać udziałkażdy, niezależnie od tego, czy jest zdrowy czy niepełnosprawny. Każdyma szansę wygrać miliard starychzłotych lub auto za zwycięstwo 143. w jednym z dziesięciu etapów, albo komputer, telewizor, rower, meble, zamrażarkę i dziesiątki innych nagród za zajęcie punktowanychmiejsc w wyścigu. Na filmiemłodzi, wysportowani mężczyźni ścigalisię na wózkachinwalidzkich, a natego, który zwyciężył, leciałyz góry'setki banknotów dwustuzłotowych. Po telewizyjnym filmie reklamowym w gazetach ukazały się jużbardziej szczegółowe powiadomienia o planowanym Wyścigu o miliard", z numerami telefonów, pod którymi można zgłosić swój udziałi zamówić wózek inwalidzki do treningu i wyścigu. Wtedy na biuroorganizacyjne spadłaulewa telefonów, zarówno od chętnych do wzięcia udziału w wyścigu, którzy chcieli kupić wózki,jak i od przedstawicielidużych firm, które chciały sponsorować wyścig w zamian za prawoumieszczenia informacji o tym w swoich materiałach reklamowych. Wszystko szło zgodnie z pomysłem Lolo, jakby to wyprorokował. Pierwszazgłosiła się jedna ze znanych firm farmaceutycznych, ofiarowując sto tysięcy nowych złotych, czyli miliard starych. Kilka dni później firmy niemiecka i koreańska sprezentowałypo jednym aucie nanagrody i jużnie było dnia bez telefonu od jakiegoś banku, towarzystwa ubezpieczeniowego, firmy samochodowej, komputerowej, fabryki sprzętu gospodarstwa domowego. Działprawny biuraorganizacyjnego wyścigu, który zajmował się podpisywaniemumów ze sponsorami i przyjmowaniem od nichdarów, trzeba było powiększyć dodziesięciu osób i przenieść z Hotelu Wyścigowego do biur wynajętychpo zlikwidowanym Przedsiębiorstwie Budowlanym. Tam też umieściliśmy dział kadr,gdzie byli przyjmowani ludzie do pracy. Niedługo i dlapracowników księgowości, którymi kierował wuj Alfred, zabrakło miejsca w hotelu. Lolo znalazł dla nich wolne piętro w budynku administracyjnym fabryki kwasu siarkowego. Wszystkie działy biuraorganizacyjnegotrzeba było powiększyć, gdyżchoć zainteresowanie wyścigiem było zgodne znaszymi oczekiwaniami, to jednak nie spodziewaliśmy się, że stanie się to tak prędko. Gdydominikanie wynajęli nam nieużywane sale katechetyczne na magazynnagród, w Dzikowie nie pozostało wolneżadne większe pomiesz144 czenie. jeszcze tylko Jędrkowi Wareckiemu, który został szefem biuraprasowego wyścigui dodatkowo zaczął wydawać "GazetęWyścigową",udało się znaleźć pokoje na nową redakcję w MłodzieżowymDomuKultury, któryz braku dotacji nie prowadził żadnej działalności. Wareckizatrudnił na redaktorów "Gazety Wyścigowej" osiemnastedwudziestolatków,którzy, bydostać tę pracę, musieli z rowerów górskichprzesiąść się na wózki inwalidzkie. Młodzi redaktorzy nie byli jedynymi zdrowymi ludźmi jeżdżącymi na wózkach. W Dzikowie już wieleosób zakupiło wózki i trenowałojazdę na nich. Czekali niecierpliwie nawytyczenie trasetapów, żeby bezpośrednio tam trenować i w tensposóbzyskaćprzewagę nad zawodnikami spoza Dzikowa. Gdy wiosną przyszłapora, żeby zatrudnić specjalistów do wytyczania tras, do budowy miasteczek namiotowych, w ogóle specjalistówod logistyki,którychnie byłow Dzikowie, musieliśmy wynajmować dla nichpokojew hotelach wSandomierzu, w zamku baranowskim iw prywatnych domach. Do miejscowego Urzędu Pośrednictwa PracyLolo zgłosił zapotrzebowanie na tysiąc pracowników: urzędników, sekretarek,pracownikówdrogowych, kucharzy, kelnerki, ochroniarzy, kierowców, pielęgniarki. Każdy był potrzebny Przy biurze organizacyjnym "Wyścigu o miliard"pracował sztab, w skład którego, oprócz Lolo jako szefa sztabu, wchodzili zastępcy kierowników wszystkich wydziałów Rady Miasta Dzikowa, ponadto wiceprezydent, zastępca komendanta policji, którym byłkomisarz Skrzypek, i wiceprzewodniczący "Solidarności". Gdy o wyścigu zrobiło się w Polsce głośno, mówiono o nimw radiu i telewizji,pisanow gazetach, i gdy Lolozaczął płacić zapracę w sztabie, czyli zaobecność raz wtygodniu w sali konferencyjnej Hotelu Wyścigowego,zastępców kierowników wydziałów zastąpili ich przełożeni. PrezydentDzikowa i przewodniczący "Solidarności" Drzymaławytłumaczyli swójudział w zebraniachsztaburangą, jakązyskuje. Wyścig o miliard". Niemiałem nic przeciwko tym zmianom. Nie zgodziłemsię tylko,abyna miejsce Skrzypka wszedł komendant policji. Chciałem w ten sposób pomóc Skrzypkowi w szybszym zajęciu miejsca szefa policjiwDzikowie. 145. - Mam powiedzieć komendantowi policji, że go nie wpuszczę nazebranie sztabu? - Lolo był zaskoczony. - Skądże - zaprzeczyłem. - Powiedzmu, że to prezes firmy dobieraludzi, zktórymi chcemy współpracować. Pomyślałem z zadowoleniem i satysfakcją, że jeszcze parę lat temukomendanta poiicji trudno by mi byio nie wpuścić do własnego mieszkania, a teraz ja decyduję, gdzie może być, a gdzie nie i ta decyzjazrzucam go praktycznie ze stanowiska i awansuję Skrzypka, gdyż w czasie dziesięciodniowego wyścigu to Skrzypek będzie rzeczywistym szefem policji i tak już pewnie pozostanie. Nie mogłem dłużej smakowaćprzyjemnego uczucia, jakie mnie ogarnęło w związku z podjęte przedchwilą decyzją, gdyżLolo zapytałz niepokojem: -A co będzie, jeżeli policja zerwie z nami współpracę7' -Nie zerwie, Lolo. Wyobrażasz sobie reakcję dziennikarzy gdybyWarecki wyjawił na konferencji prasowej, żepolicja \v Dzikowie uchyla sięod współpracy z organizatorami "Wyścigu omiliard"? - Wyobrażamsobie - roześmiał się Lolo. Gdy do udziału wwyścigu zapisałosię już dwa tysiącezawodnikówiwszystko wskazywało, że to dopiero początek zgłoszeń, zacząłem sięobawiać czy Loio, którego jedyną umiejętnościąbyło hodowaniegołębi pocztowych,poradzi sobie zorganizacją tak wielkie po przedsięwzięcia. Moje obawy rosły, gdy zgłaszali się domnie, jalo prezesa firmy"Wyścigo miliard", ludziewyspecjalizowani w organizowaniu masowych imprez sportowych. Oni też mieli wątpliwości, czy firma taka jaknasza, z prowincji, bez żadnego doświadczenia, potrafi doprowadzićdo końcatakie przedsięwzięcie. Ichwątpliwości rodziły sięzaraz poprzyjeździe do Dzikowa, kiedy przyjmowałemich nie w eleganckimbiurze z sekretarkami, ale na rynku, na ławce pod kasztanem i to wiosną, gdy śnieg jeszcze leżał na ulicach. Postanowiłem zatrzymać jednego ztych mądrali ma wypadek gdyby Lolo jednak nie podołał. Ale dopierowtedy mógłby przystąpić dopracy. Wybrałem czterdziestoletniego, wysokiego, szykownie i ze smakiem ubranego mężczyznę, który udokumentowałdoświadczenie w or146 ganizowaniu dużych zawodów kolarskich i Tour de France, aponadtomiał uprawnienia międzynarodowego sędziego kolarskiego. Wybrałemgotakże dlatego, że mniej niż inni przyjezdni dziwił się, że prezes"Wyścigu o miliard" jest kaleką i ma biuro pod drzewem. Gdy porozumieliśmy się co do wynagrodzenia, mianowałem go asystentemLolo,pod żelaznymwarunkiem, że nie wolnomu wtrącać się ani w jakikolwiek sposób komentować decyzji podejmowanych przezszefa. - Tojaka będzie moja rola? - zapytał zawiedziony asystent JanLarisch. - Co tydzień będzie mipan składał sprawozdanie z pracy pana. -zawsze zapominałem, jakLolo sięnazywa - panaLeszka Dziewońskiego, ale wyłącznie pod kątem tego, co, pana zdaniem, robi źle. Jeśli torzeczywiściebędzie złe, pan zostanie kierownikiem organizacji wyścigu. - Dobrze - zgodził się asystent Larisch, licząc, że prędkoznajdziewiele błędów w pracy Loloi zajmie jego miejsce. Lolo uprzedziłem, że przydzielam mu doświadczonego anioła stróża, lecz ma go traktowaćjak powietrze, jakkogoś niewidzialnego, ajeśli asystentskrytykuje jakąkolwiek jego decyzję, może go wyrzucić nazbity pysk. - Nie wierzy mi prezes? - Lolo sprawiał wrażenie zawiedzionego. - Wierzę - odrzekłem. Podczas dwu pierwszych spotkań asystent Larisch nie miał mi nicdopowiedzenia. - Interes się kręci mówił stropiony, gdyż zapewne inaczej to wszystko sobie od wewnątrz wyobrażał. Natomiastna trzecimspotkaniu oznajmił, żerezygnuje z pracy - Dlaczego? -Widzi pan, panie prezesie, zasięgnąłem u miejscowych językai dowiedziałem się, czym wcześniej zajmował się pan Dziewoński. - Przeszkadza panu, że był najlepszym wokolicy hodowcą gołębipocztowych i bardzo dobrze strzelał z procy dojastrzębi? Chociażw strzelaniu zprocy był lepszy od niego ktoś, kto strzelał nawet domilicjantów. 147. Znalazłem także to. - Asystent podał mi zdjęcie, na którym widać było o wiele młodszego Lolo, w parcianych spodniach i dziurawymsłomianym kapeluszu, tym samym, w którym był ze mną w hoteluKontynenty i w Kobierzynie u grubego Berka. Poznałby pan, żeto ten sam człowiek? zapytałem, gdyż mniesamego bardzo zaskoczyło, jak w ostatnich latach Lolo odmienił się,przeistoczył z gołębiarza w człowieka interesu. -Już zapomniałem, żetak wyglądał. Nigdy nie rozpoznałbym pana Dziewońskiego na tym zdjęcin. W ciągu trzech tygodni mojejtutaj obecności widziałem go w kilkukapeluszach. Mówię panu, wParyźn żaden mężczyzna nie nosi kapelusza z taką naturalną elegancją, jakby się w nim urodził. Pan też ubiera się elegancko. Co pan chce odniego? zapytałem,nie roznmiejąc, do czegozmierza asystent Larisch. W tym problem,panie prezesie roześmiał sięasystent - że nicnie mam do pana Dziewońskiego. Przyznam się, że miałem nadziejęszybkozająć jego miejsce. Ale on jest geniuszem organizacji. Ma to wekrwi, jak noszenie kapelusza, bo przecież nigdzie nie wyuczyłsię organizowania masowych imprez. Dlatego moja obecność tutaj jestzbyteczna. Jest pan tutaj po to,żebym usłyszał właśnie tego rodzaju opinię. Podwyższyłem Larischowi pensję i poprosiłem go o pozostanie uboku Lolo natych samych warunkach. Zgodził się, stwierdzając, żemanadzieję wielesię nauczyć. Uspokoiłem się. Geniusz organizacji panował nad przygotowaniami do wyścigu, wuj Alfred zaś, człowiek chorobliwie uczciwy, pilnowałpieniędzy. Wuj Alfred, gdy nauczył sięnowoczesnej księgowościnakomputerze,zachwycił się tym urządzeniem. Chłopcze - tak zwracał się do mnie z przyzwyczajenia albo niezdając sobie sprawy, że przekroczyłem już czterdziestkę. - Komputerto niemal rewolucjaw księgowości, jeżeli chodzio szybkośći łatwośćdostępu do rachunków, gdyżsame zasady księgowaniapozostały niezmienione. Popatrz. - Wuj naciskał klawisze komputera i na ekranie 148 monitora ukazywało się, jakie są przychody naszej firmy, jakie wydatki, ilu ludzi jest zatrudnionych, ile zarabiają, ile pieniędzy trzeba odprowadzać do ZUS-u. W kilkasekund mogę wiedzieć,co zechcę. Wspaniały wynalazek. Ale mimo to wuj Alfred prowadził równoległą księgowość wdwugrubych zeszytach, które trzymał w kasie pancernej. Pokazałmi je,mówiąc, że nie zawadzi mieć wszystko zapisane po ludzku, gdyż wgruncie rzeczynie wiadomo, co w tych komputerach siedzi. Wuj Alfred, gdy już na dobreoswoił się z komputerem i polubiłpracę na nim, doszedł do wniosku,że dla bezpieczeństwa firmy i japowinienem mieć pod ręką to urządzenie. Nikogo niepytając,kazałzainstalować wnaszym mieszkaniu komputer, który był podłączonydo jego komputera w dziale księgowości. Jednocześnie wysłał do mnieinformatyka, abynauczył mnie ten komputer obsługiwać. Informatyk, odchodząc po kilku godzinach, zostawiłmi kilka gier na płytachCD-ROM. Włączyłem grę "Komandos", w której kilku amerykańskichkomandosów uprawiało dywersję na tyłach niemieckich pozycji w czasieostatniej wojny. Siedziałem przy grze do rana, nawet nie słysząc rozmów matki przez okno. Wuj Alfred takżezorientował się w wielkich zdolnościachorganizacyjnych Loloi w jego umiejętności przyciągania sponsorów z dużymi pieniędzmi, leczbył tym zaniepokojony. Chłopcze - powiedział z troską- ja czytamw rachunkach i widzę, że jeśli panDziewoński nie zwolni tempa, to do dnia wyścigubędziemy mieć dwieście miliardów obrotów. Co to wujowi przeszkadza? Zapowiada się ogromny zysk na czysto, z którym. Wuju! - przerwałem mu upominającym tonem. Przepraszam,wiem, to nie moja sprawa. Właśnie - potwierdziłem. Uspokoiłemsię, że o organizacji wyścigu nie muszę myśleći wróciłemdo czytania Pisma Świętego. Miałem już zasobą kilkutygodnioweokresy czytaniaPisma, szczególnie Nowego Testamentu, dzień po dniu. 149. Sam byłem zdumiony, że Biblię mogę czytać bez znudzenia na okrągło, gdyż żadnej książki nie przeczytałem dwa razy. W Ewangeliach było cośpociągającego, zarazem dziwnego iszalonego, amimo to normalnego. Wymagania Jezusa Chrystusa względemludzi były w praktyce niemożliwe dospełnienia, a równocześnienie były towymagania nieludzkie. Chrystus był człowiekiem zkrwii kości, rzadkodenerwującym się, uzdrawiającym chorych i przywracającym umarłych do życia. Nie miałżadnej urzędniczej czy kapłańskiej władzy, a mimoto ludzie odczuwaliprzed nim bojaźń. Nawetnajbliżsiuczniowie częstonie mieli odwagi wprost go o coś zapytać. W tych wieloznacznościach tkwiła jakaś tajemnica, do którejnie mogłem się zbliżyć,a bardzo chciałem. Czytając Pismo Święte, czułemsię kimślepszym. Nie lepszym odinnych, tylko sam dla siebie. Kilkarazy przyłapywałem sięna pragnieniu pójściaza Synem Bożym, ot tak,od razu, z marszu,jak zrobili to Jan i Jakub, pozostawiwszy na brzegujeziora łodzie z sieciami. Wyobrażałem sobie, że życie na wzór Chrystusa to prawdziwa męska przygoda. Pociągała mnie ona. Tylko że zarazpo odłożeniu Pisma zapominałem o tym. 24. Matkę odwiedziła Łuska dozorczyni, która już oddawna mieszkaław bloku na osiedlunad Wisłą i nie była jużani dozorczynią, ani Łuską,tylko panią Klichową, matką właściciela największej hurtowni mebli w Dzikowie- Wie pani, co ludzie mówią? wprost od drzwi zapytała Klichowąmatkę. -O czym? - O was. -Pani Klichową matka łagodnie zwróciła się do niej przecieżpani zna nasod lat, niemusi pani słuchać, co ludzie opowiadają. - Aleod tej strony towas nie znałam. - Klichowąspojrzała na mnie,siedzącegoprzykomputerze, i odniosłem wrażenie, zeprzypomniałasobie ten dzień sprzed lat, kiedymiała mnie ubieraćdo pierwszej komunii świętej. Powiadają, że jesteście wielkimi bogaczami, że moglibyście wykupić cały Dzików. -Po co nam Dzików? - zapytałem. - Tak tylko powiedziałam,dla przykładu. A ty- Klichową stanęłaobok mnie - powinieneśpomyśleć o jakiejś pannie. Mój syn uważa,żez takimi pieniędzmi, jakie wy macie,możesz przebierać wśród najpiękniejszych dziewcząt i żadnej nie będą przeszkadzaćtwoje chore 151. nogi. Chłopu potrzebna fest kobita, bo inaczej głupieje. A kobiciechłop, z tego samegopowodu. Dobrze mówię? - zwróciła się domatki, ale tak naprawdęto usprawiedliwiała się przede mną za tamtendzień, za to, że z braku mężczyzny postradała na chwilę rozum. - Ma inne zainteresowania odrzekła matka zdecydowanie, alewiedziałem, że zaczęła myśleć o tym, o czym wspomniała Łuska. -Zainteresowania to jedno,a baba todrugie- stwierdziła Klichowa. - Jedno z drugim nie ma nic wspólnego. Aco cięinteresuje? Cochciałbyś robić? - Chciałbym iść do pierwszejkomunii świętej - odrzekłem. Klichowa namoment znieruchomiała, dobrze wiedząc, co miałemna myśli. Po chwili powiedziała z namysłem: - Do pierwszej komuniiidzie się tylko jeden raz. Później chodzi siętyle razy, ile razy dusza zapragnie. Ty często przystępujesz do komunii? zapytała, przyglądającmi się badawczo. -Chodzi do kościoła - zamiast mnie odpowiedziała matka aleprzy ołtarzu go nie widziałam. Matka, niezdając sobie sprawy, zdradziła Klichowej, jaku mniejest naprawdęz kobietami, że nigdynie przeżyłem z kobietą tego, coz Łuską w dniu pierwszej komunii świętej. 25. Pawelczyk, ubrany w niebieski dres, w którym wyglądał naatletycznie zbudowanego, zgłosił się do mnie pod koniec stycznia. - Chciał się pan zemną widzieć powiedział, udając pewnegosiebie. -Słyszałem, że dobrze rzucasz nożem. - Ćwiczę tood lat. -Trafiszw tamtą jarzębinę? - Pokazałem nadrzewo w odległościokoło dwudziestumetrów. - Co pan? - Wzruszył ramionami. Za daleko. -A wto? -Spojrzałem na drzewo rosnące dwa razybliżej niż jarzębina, mającepień grubościuda dorosłego mężczyzny -Trafię. - Pokaż. -Nie mam noża -odrzekłPawelczyk. Od chłopaka, który pracował w montowni wózkówojcai któregowypytywałem oPawelczyka, dowiedziałem się, że Pawelczyk nawet dopracy przychodzi z nożem, trzyma go pod dresem na osobnym pasie. Byłem przekonany, że nie przyszedłby do mnie bez noża, gdyż przedsobąnie mógłby się inaczej wytłumaczyćz przyjścia na wezwanie wroga, za jakiego mnie uważał. 153. - Pawelczyk - powiedziałem surowo - jeżeli chcesz pracować dlamnie jako osobisty ochroniarz, nie wolno ci nigdy mnie okłamywać. To było ostatni raz. Pawelczyk szybkim, wyćwiczonym ruchem wyjął spod dresu nieduży nóż, zrobił zamach wyprostowana ręką i rzucił nożem wkierunkudrzewa. Nóż bezgłośnie zatopił się w śniegu dwa metry za drzewem. Pawelczyk pobiegł po niego,stanął z powrotem obokławki pod kasztanem i rzucił jeszcze raz. Tym razemostrze wbiło się głębokow sam środek pnia. - Nerwy wytłumaczył Pawelczyk swoje poprzednie niepowodzenie. -Masz prawo jazdy? -Nie. - Zrób. Będziesz także moimkierowcą. - Jeździłem autem, lecz bez prawa jazdy. Dwa razy miałem za tokolegium. Jeżeli trzeba, pójdę na kurs. - Pawelczyka ucieszyła wiadomość, że zostanie moim kierowcą. - Pieniądze na kurs prawa jazdy dostaniesz w kasie,tam, gdzie teraz bierzesz wypłatę. Ale od tejchwili pracujesz u mnie, a nie u ojca. Weź.- Podałem mu telefon komórkowy,którego numer umieściłemwcześniej w pamięci swojego telefonu. Zadzwonię, kiedy będzieszmi potrzebny Ale wtedy musisz się zjawić natychmiast -Dobrze, proszę pana. - Pawelczyk mimowolnie skłonił się przedemną. - To idź. Aha, jeszcze jedno. - Zatrzymałem go. -Po tym, co cikiedyś zrobiłem,nigdy nie miałeś ochoty mi oddać? - Miałem - przyznał. Lecz wytłumaczyłem sobie, że pan nie mógłmi się inaczej zrewanżować za wywrócenie z fotela. - Taksobie to wytłumaczyłeś, a w rzeczywistości się bałeś - stwierdziłem. - Było tak? Pawelczyk milczał. Pragnąłem, aby jak najdłużej nie przyznawał siędo strachu przede mną, gdyż wtedy mógłbym wymusić na nim przyznanie się, ale on zaskoczył mnie, mówiąc: 154 - Pan się mnie nie boi. Roześmiałem się z jego uniku i pokazałem ręką, żeby sobie poszedł. Po tej rozmowiez Pawelczykiem zająłem się na długo sprawamiorganizacyjnymi "Wyścigu o miliard", tak że zapomniałem o swoimochroniarzu. Przypominałem sobie o nim, widząc gow auciez literą"L' na dachu albo spacerującegoporynku. Spoglądał wtedy na mniez wyczekiwaniem, ale jeszcze nie był mi potrzebny. 26. W marcu, gdy przez kilka dni nie padał śnieg i szosy zrobiły sięczarne, przejechałem kawałek planowanej trasy pierwszego etapu wyścigu, o długości czternastu kilometrów, który prowadził z Dzikowado Sandomierza i należał do najłatwiejszych technicznie. Cały czaspoasfalcie i bez żadnego wzniesienia, dopiero ostatni odcinek, już wsamym Sandomierzu, stanowił długi i stromypodjazd zakończony metąw rynku. Z początku miałem zamiar przejechać całe czternaście kilometrów,lecz niedaleko za Dzikowem spociłem się, osłabłemi zrezygnowałemz dalszej jazdy Zadzwoniłem po pana Heńka, żebymnie zabrał. Trwało z pól godziny, nim przyjechał i zdążyłem dobrze zmarznąć na szosie. A nazajutrz wysoka gorączka i odwiedziny lekarza, który stwierdziłobustronne zapalenie pluć. Miesiąc leżałem. Nie życzyłem sobie, aby w tymczasie ktokolwiekmnie odwiedzał poza Lolo, wujem Alfredemi asystentemLarischem. Choćw gruncierzeczy pozatymi osobamii tak nikt więcej do mnienie przychodził. Organizacja wyścigu przebiegała bardzo dobrze,o czyminformowałomnie milczenieLarischa. Leżałem, czytając, słuchając radia i oglądając telewizję. I nie byłodnia, żebym o . Wyścigu o miliard" nieprzeczytał wjakiejś gazecie, 156 nie usłyszał w radiu łub w telewizji. W telewizyjnym programie dlamłodzieży pokazano dziewczęta i chłopców z klubu wysokogórskiego,którzy trenowali jazdę na wózkach inwalidzkich, żeby za wygraną w wyścigu pojechać nawyprawę w Himalaje. Jędrek Warecki jako rzecznik prasowy "Wyścigu omiliard" kilka razywypowiadał się w telewizji. Nie omieszkałnapomknąć, że to ja, Ryszard Falarz z Dzikowa, człowiek ciężkodoświadczony chorobą, a mimo to nie poddający się losowi, jestem motorem tego ogromnegoprzedsięwzięcia. Warecki nadawał się na rzecznika, wypowiadał się zeswadą, logicznie, wyraźnie, tak zresztą, jak mówił naco dzień. Kamerygo nie krępowały Lecz doszły mnie wieści,że koledzy z "GazetyWyścigowej" jużdwukrotnie nie mogli dopuścić do niegodziennikarzyz Warszawy; gdyżwypił ponad swoją miarę. Podczas kolejnego wystąpienia w telewizyjnym programie o lokalnych inicjatywachpozarządowych Warecki powiedział z dumą, żeoprócz tego,iż wyścig na wózkachdaje chorym i zdrowym, na równych prawach, możliwość sprawdzenia swych sił i szansę wygrania znaczących materialnie nagród, to ponadto dzięki tej inicjatywie w Dzikowie i okolicy bezrobocie spadło do zera, gdyż wszyscy bezrobotniznaleźli zatrudnienie przy organizacji wyścigu. Warecki zakończył, żeorganizator "Wyścigu omiliard", Ryszard Falarz, stał się osobą takpopularną w mieście, żegdyby w tej chwili odbyłysię wyboryna prezydenta Dzikowa, on zebrałby dziewięćdziesiąt dziewięćprocent głosów mieszkańców. Ojciec wraz ze mną oglądał program o lokalnych inicjatywach pozarządowych. Był niezadowolonyz tego, co mówiłWarecki, przedewszystkim dlatego, że nie wspomniało nim. Ojciec jeszcze niezrezygnował z myśli o utworzeniu własnej partii,z którąbyć może wygrałby właśnieprezydenckie wyboryw Dzikowie. RyszardFalarz. Musiałem przyzwyczajać się doswego nazwiska. Dotąd nikt nie zwracał się do mnie po imieniu ani znazwiska. W szpitalach byłem pacjentemz paraliżem kończyn dolnych. WDzikowie 157. byłem kaleką, wpierw szczudlarzem, później wózkarzem. Do niedawna nie słyszałem też, aby do ojca ktoś zwracał się "panie Falarz" czy domatki "pani Falarzowa". Namatkę, kiedy jeszcze handlowała wódką,mówili "dziedziczka", jedni ironicznie, drudzyz szacunkiem. Podejrzewam, że takie przezwisko wzięto się bardziej z jej wyniosłego zachowania, aniżeli z pochodzenia. Teraz miałem nazwisko,i to coraz bardzie] znane, nie tylko w Dzikowie. Słysząc je w radiu lubtelewizji, czułem się tak, jakbym sięnanowo narodził. Ale słysząc swoje nazwisko, zastanawiałem się też nadtym, czy kobieta w szpilkachi sukni z lejącego się materiału kojarzy jeze mną, kaleką, który jechał za nią do parku zamkowego. Mogłem pomóc jej w tych skojarzeniach, ale mimo wielu próśb kierowanychdoWałeckiego, abym zgodził się udzielić wywiadu dla którejś ze stacjitelewizyjnych, nie przystawałem na to. Wiedziałem, że -udzielającwywiadówzrównam się ze wszystkimiinnymi, którzy występują w telewizji, i przestanę być tym Ryszardom Falarzem, który nie dba o własny rozgłos. Pod koniec mojej choroby, w kwietniu, Lolooznajmił, że do wyścigu zgłosiłosię sześć tysięcy zawodników, a liczy tylkotych, którzy zapłacili po dwieściezłotych wpisowego. Zawpisowezawodnicy mieliotrzymywać przez dziesięć dniposiłki i zakwaterowanie pod namiotami. Uzgodniłem z Lolo,że - tak jak planowaliśmy wstrzymujemyzapisy po zgłoszeniusię dziesięciotysięcznegozawodnika. Lolo miał jeszcze dlamnie, jak sądził, niespodziankę. Zaproponował, aby do głównej nagrody,miliarda, dołączyć auto terenowe tej samej mniej więcej wartości. - Z jakich pieniędzy? - zapytałem - Za transmitowanie wyścigu przez. - nie dokończył, robiąc tajemniczą minę. - Przez? Udałem zaciekawionego, gdyż z komputera zainstalowanegoprzezwuja Alfreda wiedziałem opropozycjach złożonych przezfrancuską i holenderską telewizję. - Przezfrancuską i i holenderską telewizję - dokończył triumfalnie Lolo. 158 - Jak do nich dotarłeś? -Samisięzgłosili. Profesor Burgas z liceum jest moim tłumaczem. Niesamowity gość. Po angielsku mówijak po polsku. Powyścigu, gdyzacznębudować nowy hotel w Dzikowie, będę uczył sięu niegoangielskiego - powiedziałLolo i nieoczekiwanie usnąłz pochyloną nabok głową. Był przemęczony pracą. Widać to było po jego podkrążonychoczach, zwolnionym mówieniui nieskoordynowanych ruchach. Pominucie Lolo obudził się i, nie zdając sobie sprawy z tego, że spał,rzekł z entuzjazmem: - W następnym roku możemy urządzićmiędzynarodowe mistrzostwa Polski, z nagrodąwysokości miliona dolarów. Zasponsorów będziemy mieć wszystkie stacje telewizyjne w Europie. Taki wyścigtojak maszyna do robienia pieniędzy. - Dobrze, Lolo, być może za rok zorganizujemy międzynarodowemistrzostwa, ale teraz zrobisz to, co ci powiem. -Oczywiście. - Lolo pochylił się do mnie. -Wyjedziesz na trzy dnido Krakowa, zamieszkasz w hotelu, jakisobie wybierzesz, i porządniesię wyśpisz. Firma pokrywakoszy. - W hotelu miałbym spać? -Przynajmniej pól dnia, adrugie pół zostanie ci na podpatrywanie, jak funkcjonuje hotel. - Wiem, jak powinien funkcjonować. -To porównasz własnąwiedzę z realiami. - Dobrze. Pojadę za kilka dni. - Wyjedziesz jutro powiedziałem i znowu naszłomnie uczuciezadowolenia, że mogę kogoś zmusić do zrobienia tego, czego nie chce. Jednocześnieodezwałsię we mnie głos, który sprawił,że zadowolenie podszytebyło obrzydzeniem,takjakbym zjadł cośsmacznego i zaraz zebrałomi sięna wymioty. - Właśnie jutro mam decydującąrozmowę z Holendrami. -Przekażesz to swemu asystentowi. Niech wreszcie popracuje. - To wyjadę pojutrze - poprosił Lolo. 159. - Jutro - powtórzyłem. Gdy jużraz pomyślałem, żeby zmusić Lolo do wyjazdu, nie mogłem się powstrzymać, aby dalej na niego nie napierać. Dopostawienia na swoim, wbrew rozsądkowi,pchała mnie ]akby cudza wola, podobnachyba do tej,która alkoholikowi po wypiciu kieliszka wódki każepić następny i następny Rozum mi mówił, żeby pozwolić Lolo wyjechać, kiedy sam zechce, a równocześnie ten sam rozum podpowiadał,że jeśli ustąpię Lolo, to okażę niezdecydowanie i w przyszłości utracęnad nim władzę. Nie chciałem utracić władzy nad kimkolwiek. Tracącwładzę, czułbym się, jakby mi dodatkowo, oprócz nóg,rękę sparaliżowało. Ale to niebezpieczeństwo, zamiast skłaniać mnie do szukaniakompromisu, rodziło jeszczewiększe pragnienie, abyzmusić Lolodoposłuszeństwa. - Jutro- naciskałem. Lolo przyglądał mi się uważnie. Zaczęła mnie swędziećtwarz, jakgdyby zaglądał mi pod skórę. Przypomniałem sobie słowa asystentaLarischa, że Lolojest geniuszem organizacji, i niemal zdrętwiałem namyśl, jak potoczą się dalej przygotowaniado wyścigu,gdy Lolo powie: jutro nie pojadę. Czy Larisch potrafizastąpić Lolo, jeśli wyrzucęgoz firmy"Wyścig o miliard"? - Panie prezesie, co jest dla panaważniejsze - zapytał Lolo powoli,z namysłem - to, żebymwyspał się porządnie, czy to, żebym bez względu na cokolwiek wyjechał jutro? Lolo zorientował się, co we mnie siedzi. Zastanawiałem się, czy onjedynyto wie. Ostatnio Warecki mówiłw telewizji, że takiepostaciejak ja,niezdeprawowane władzą ipieniędzmi ipotrafiące utworzyćmiejsca pracy dla setek ludzi, powinny dążyćdo objęcia stanowisk naróżnych szczeblach w administracji rządowej i samorządowej. Warecki mówił to, co chciałem usłyszeć o sobie, jakby i on wiedział, co siedziwemnie, do czego zmierzam. Gdy Loloodkryłto, co działo się głębokow mojej duszy, sytuacjastała się przejrzysta. Oni ja wiedzieliśmy, jakiebędąnastępstwa, gdypowie: jutro nie jadę. AleLolo miał więcej do stracenia. Nie zarobiw160 szy pieniędzy na wyścigu, zaprzepaściłby swoje marzenie o luksusowym hotelu. Byłem świadom tej przewagi. Uczucie zadowolenia przemieniało się wemnie wprzyjemność, która rozchodziła się po całymciele,jakby ktoś delikatnie masował mnie opuszkami palców. Więc jutro? - zapytałem, dając tonem do zrozumienia, żetymrazem oczekuję wyraźnej odpowiedzi: tak albo nie. Lolo wstał i wyszedł bez słowa z mieszkania. Nieusłyszałem, jakąpodjął decyzję. Nie mogąc usnąć, całą noc grałem na komputerze w "Komandosów". Nie przeszedłemżadnej nowej misji,gdyż palec namyszce miałem nazbyt usztywniony ze zdenerwowania. Niemcy z łatwością zabijalimoich żołnierzy O ósmejrano zadzwoniłem do HoteluWyścigowego,prosząc orozmowęz panemDziewońskim. -Nie ma. Wyjechał do Krakowa - odpowiedziała recepcjonistka. 27. Wyjrzałem przez okno. Po kilkunastu dniach z kwietniowym słońcem nabrzmiały pąki na drzewach, ale w nocy spadł śnieg i cały rynekbył w bieli. Nachodnikach i alejkach widać byłoślady wielu stóp, tylko na ścieżce obok moej ławki leżała gładka, nieporuszonawarstwaśniegu. Pomyślałem, żew ostatnim czasie coraz mniej ludzi do mnieprzychodzi,że coraz częściej siedzę sam nasam z ławką i kasztanem. Bardzo odległe wydały mi się wieczory,kiedy JędrekWarecki, stojąc naławce, czytał swoje wiersze mnie i kilkunastudzikowianom albo kiedySkrzypek przysiadał na ławce, by zjeść drugie śniadanie i porozmawiać. Tak odległe, jakby to było w innym moim życiu, z którym ja obecny nie miałem żadnego związku. Patrząc przezokno, zatęskniłem za tamtymi dniami i naglezapragnąłem znaleźć się obok ławki. Ale czułem się jeszcze osłabionyzapaleniem plući nie chciałem się męczyć jazdąpo mokrym śniegu. Wówczas przypomniałem sobie, że przecież mam osobistego ochroniarza. Zadzwoniłem do niego. - Pawelczyk, idź do fabryki do ojca i powiedz, żeby dał dla mniewózek z uchwytamido pchania. I przyjdź ztym wózkiem do mnie. - Tak jest, szefie - odrzekł Pawelczyk, wyraźnie ucieszony,że wreszcie ma w nowej pracy coś konkretnego do zrobienia. 162 Przyszedł za godzinę. Ubrany czekałem na niego przy drzwiach. Poraz pierwszy,odkąd miałem wózek, ktoś mnie pchał. Było to bardzoniewygodne, gdyż Pawelczyk nieumiał pchać wózka. Wjeżdżając nakrawężnik tak głęboko pochylał wózekdo tyłu, że przez długąchwilęwidziałem tylko niebo. Czułem sięwtedy jak powalony na łopatki, całkowiciebezbronny. Poza tym Pawelczyk nie znał dobrych przejazdówprzez krawężniki, o których ja wiedziałembez zastanawiania się. W Dzikowie znalem na pamięć wszystkie dziury w chodnikach i każdy większy uszczerbek krawężnika, który ułatwia zjeżdżanie lubwjeżdżanie na chodnik. Wciągu niecałej godziny, kiedy siedziałem obokławki pod kasztanem, ulicą Mickiewicza, która przebiegała przez środek rynku, przejechałokilku dwudziestolatkówna wózkach. Byli ubrani w dresy, nagłowach mieli czapki narciarskie, na rękach grube rękawice. - Każdy z nichma nadzieję, że wygra miliard - powiedział ze śmiechem Pawelczyk. -1 to właśnie jest ładne. - Co,szefie? -Nadzieja. Przez kilka miesięcy mogąsięczuć zdobywcami miliarda, którego jeszcze nie zaczęli wydawać. - Niech pan na nich spojrzy, szefie. To chuchra. Trzeba myślećrealnie. Przecież ja z góry wiem, żenie mam szans nazwycięstwow takim wyścigu. - Dlaczego? -Za stary jestem. - Ty? Stary? - spojrzałem na Pawelczyka zaskoczonyRzeczywiście był stary,a to, co brałem za muskulaturę, było otyłością. Iuzmysłowiłem sobie, że kiedy wywrócił mnie z wiklinowym fotelem,byłjuż prawiedorosły, więcmusiał być z dziesięć lat starszyode mnie. Śmiać mi się zachciało,gdyż byłem przekonany,że wziąłemsobie za ochroniarza młodego, wysportowanego mężczyznę. Nie wiem,dlaczego, ale zawsze go pamiętałem jako wyrośniętego, mocnego i skorego do bójek chłopaka. 163. - Czy ty też masz coś takiego - zapytałem - że jeśli kogoś częstowidzisz, to ten ktoś nie starzeje się w twoich oczach? -Chyba nie -odparł Pawelczyk pozastanowieniu- - Panawidzęcodziennie na rynkui często dziwię się, że pan mnie nie przerasta wiekiem, choć urodziłem się wcześniej. - Stary jestem? - zdziwiłem się, gdyż dotądczęściej brano mniezamłodszego, niż byłem. - Pan od dziecka,szefie, był jakoś stary izadawał się wyłączniez dorosłymi, jak z tym policjantem Skrzypkiemna przykład. -No, a gruby Berek, pamiętasz go, Lolo, Warecki? Przecież sąw moim wieku. - Nie. Tylko pan później, już będącstarszym, zaczął zadawaćsięz młodszymi powiedziałz przekonaniem Pawelczyk. 28. W maju, gdv kasztannad moją ławką otoczył siębiałymi kwiatami,Lolo oświadczył, że przygotowania do wyścigu są ukończone i terazmożna spokojnie czekać na dzień dwudziestego lipca, w którym miałsię rozpocząć. -Prezydent przyjął zaproszenie - dodał - ale o tym, czy weźmieudział w uroczystymotwarciu wyścigu,kancelaria powiadomi później. - Jeżeli, to przyleci śmigłowcemzauważyłem. -Upatrzyłem teren na lądowisko. Po zburzonym Pomniku Wolności nad Wisłą została betonowa płyta, na której i trzy śmigłowce siępomieszczą. W pobliżu nie ma drzew ani domów. Trzeba tam tylkoposprzątać. - Czy jest coś, o czym byś zapomniał? - rzekłemz nieudawanympodziwem. - Na pewno coś się znajdzie. Impreza dla dziesięciu tysięcy zawodników, których będzie obsługiwać trzytysiąceosób, nie może obejśćsię bez żadnego zgrzytu. Najbardziejprzeraża mnie deszcz. Wojskozapewniło, żeich namioty nie przepuszczą kropli, ale gdy pomyślęo tysiącach ludzi łażących w błocie pomiędzy namiotami, do tegodziesięćtysięcywózków. Albo gdyby zatruli sięjedzeniem. Sraczyzabraknie. 165. Właściwie to dopiero teraz, gdy sobie wyobraziłem, że pod namiotami będzie mieszkać dwukrotnie więcej ludzi niż liczy Dzików, zdałem sobie sprawę, jak ogromnym przedsięwzięciem jest "Wyścig o miliard". - Lolo, powinieneś zostać premierem. Zaprowadziłbyś w Polsceporządek. - Na premiera to pan się nadaje. Mnie władza nieciągnie. Ja chcętylko zbudować piękny hotel, może dwa hotele,do których będą przyjeżdżać bogaci ludzie. - Uważasz, żemnie pociąga władza? - zapytałem ze śmiechem. - Pan już mawładzę i doskonale zdajesobiez tego sprawę. Zastanawia mnie tylko, co panu tę władzę dało. Jakie siły? Z początku myślałem, że pieniądze. Ale przecież jest wieluludzi bogatych, anawetw małej części nie maję takiej władzy nadludźmi, jaką pan ma. - W Piśmie jest napisane, że wszelka władza pochodzi od Bogausiłowałem zażartować. -Wszystko pochodzi od Boga -odrzekł poważnie Lolo. - Lecz tu,na ziemi, działają ziemskie mechanizmy Doszedłem do wniosku, żewładzę mapan dlatego, że pan jej pragnie. Niedawno gdzieś przeczytałem, że jeśli ktoś czegoś gorąco pragnie, bardzo, bardzo, tak, że własneciało byza to oddał, wówczas cały wszechświat działaw ukrytysposób, żeby temu komuśpomóc. Pan swoim gorącym pragnieniemzmusza wszechświat dowspółpracy. Biada namnieszczerze roześmiałsię Lolo kiedy wszechświat pójdzie na pełnąwspółpracę z panem. Poza tym pan sam umiejętnie zdąża do zdobycia władzy. - Kiedy ja nic nie robię - niepotrzebnie wyrwało mi się kłamstwo,zktórego, tym razem całkiem szczerze, zaśmiał się Lolo. -Pieniądze, przeznaczonenanagrody w wyścigu i nadalsze prace, leżą w bankui procentują. Nic nie robimy, a konto w banku namsię powiększa. Podobnie pan postępuje,nie chcąc na przykład wystąpićw telewizji. Widzi pan tamtego dziennikarza. - Nagle Lolo pokazał na mężczyznę zaparatem fotograficznym, który przy ulicy Mickiewicza o czymś żyworozmawiał z Pawelczykiem. Obiecał mi pięć 166 tysięcy złotych, jeżeli namówię pana na wywiad dla jego stacji telewizyjnej. -I co? - Jak pan widzi,nawet nie próbowałemnamawiać, wiedząc, że niezarobię tych pieniędzy. Ale Pawelczyk ma nadzieję, że się wzbogaci -rzekł Lolo na widok zmierzającego do nas Pawelczyka. - Szefie - powiedział Pawelczyk. - Poznałem sympatycznego gościa ztelewizji, którychciałbypanu zadać trzy pytania. Obaj z Lolozaczęliśmy sięgłośno śmiać. 29. Zawsze wiedziałem, gdzie Anna Stajnóg mieszka lub dokąd wyjechała na dużej. Byłemstałym klientem Centralnego Biura Adresowego w Warszawie. O bliższe dane, potrzebne do uzyskaniainformacjizBiura Adresowego, takie jak data i miejsce urodzenia, postarałem sięjuż wcześniej, kiedy kobieta w szpilkach i w sukni z lejącego się materiału mieszkała jeszcze w Dzikowie. Jej mąż, Zbigniew Stajnóg, wdwalata po wyjeździe z Dzikowa został wiceministrem gospodarki. Był, jaksię okazało, działaczem podziemnej "Solidarności",za co wstanie wojennym został internowany przez rząd komunistyczny O tym wszystkim dowiadywałem sięz gazet. Po krótkim ministrowaniu Stajnóg wrazz żoną wyjechał do Bonn, gdzie pracował jako radcahandlowy w polskiej ambasadzie. Potrzech latach pobytu na niemieckiej placówce,uwikłanyw niezbyt czyste interesy jakiejś polskiejfirmy budowlanej, którapłaciła robotnikom mnie), niż wynosiłaminimalnapłaca w Niemczech,wrócił do Polski. Wybudował dom wPodkowie pod Warszawą i pracował jako wiceprezes firmy, z powodu której stracił pracę wambasadzie. Gdy w "GazecieWyścigowej" ukazała sięinformacja o powiększeniu głównej nagrody osamochód terenowy, dziennikarze zaczęli złośliwie pisać i mówić, że nagród w "Wyścigu o miliard" jest tyle, że trudno będzie nie zdobyć jakiejś, że wystarczy tylko dojechać do mety na 168 wózkuinwalidzkim, aby załapać sięna nagrodę. A kiedy ponadto rozeszła sięwiadomość, że wyścigbędzie transmitowany przez zagraniczne staje telewizyjne, w biurze organizacyjnym wyścigu pojawilisięurzędnicy Najwyższej Izby Kontroli. Zaczęli od sprawdzania dokumentów w dzialeksięgowości. Lolo byłpodenerwowanywizytą panów z NIK-u. Ja nie obawiałem się niczego. Miałem sto procent zaufania do wuja Alfreda, do jego uczciwości i fachowości. To ojciecw sprawach rachunkówbył bałaganiarzemi większość spraw finansowych załatwiał z rękido ręki, bez dokumentów, czymdoprowadził do nerwicy swoją księgową. Ale montownia wózków ojcame wchodziła w skład firmy . Wyścig o miliard". Podobnie też "GłosDzikowa" i "Gazeta Wyścigowa" były na osobnymrozrachunku. I dobrzesię stało, że nie weszły do firmy; gdyżani ojciec, ani Warecki, niebyli ludźmi przykładającymi wagę do pieczątek i podpisów. Tyle że Warecki zaczął ostatnio przesadzaći wydatki reprezentacyjne redakcji przekraczały wydatki na płace redaktorów. No izaczął pić stanowczo za drogie alkohole. Butelka Johny Walkera na)ego biurku nikogo nie dziwiła. Nie dziwiła również mnie, dopóki niedowiedziałem się, ile kosztuje. Była w rodzinie jeszcze jedna firma, która mogłaby przysporzyć kłopotów: nocna kasa pożyczkowa matki,która nie została zarejestrowana w sądzie gospodarczym. Ależeby o kasie dowiedziała się jakaś instytucja kontrolująca, musiałaby wpierw dowiedzieć się o niej policja. O to zaś, żeby policja nie wiedziała okasie, dbałkomisarz Skrzypek,który już zdążył wziąć od matki większą pożyczkę nadokończenie budowy domu dla córki. Rachunkimatkito było kilka kartek wyrwanychz zeszytu, zapisanych liczbami pozorniebez ładu i składu. Najlepszyrewident NIK-u nie doczytałby się niczego natych kartkach. Najwyżejmogłoby wzbudzić podejrzenie kontomatki w banku, ze względu nawysokość salda,a takżez tego powodu, że nie prowadząc oficjalnieżadnejdziałalności gospodarczej, przynajmniej raz w tygodniu na przemian wybierała i wkładała pieniądze. Trzech urzędników NIK-u rozpoczynało pracę o ósme)rano w specjalnie dla nich wydzielonym pokoju. Kończyli o szóstej wieczorem 169 . i jechali do Baranowa, gdzie w części rządowej zamku mieli zarezerwowane pokoje hotelowe. Pierwszego dnia, gdy przyjechali do Dzikowa izjedliobiad w restauracji Hotelu Wyścigowego, Lolo kazał powiedzieć kelnerowi, że obiad stawia firma. Oni jednakstanowczo poprosili o rachunek i zapłacili za obiad, a później zagrozili Lolo, że jeślijeszcze raz spotka ich podobnego rodzaju propozycja, to potraktują jąjako próbę przekupstwa. Lolo tak się wystraszył, że sekretarkom zabronił wnieśćdo pokoju, w którym pracowali urzędnicy NIK-u, choćbyjedną butelkę wody mineralnej. W tymczasie, kiedy urzędnicyNIK-u kontrolowali firmę, matkazaczęłamnie nagabywać o kobiety. Ot tak, w ciągu dnia, rzucała pytania, które niby właśnie przyszły jej do głowy. Jakie kobiety bardziej cisię podobają,brunetki czy blondynki? Nie chciałbyśpoznać Jakiejś ładnej panny? Widziałeś, jaki duży biust ma wnuczka Magdoniowej? Odpowiadałem obojętnie, że bardziej blondynki, że chciałbympoznać, że widziałem biust, aż po kilku dniach takich pytań i odpowiedzi matka zdenerwowałasięt zadała zasadnicze pytanie: - Czy tobie w ogóle podobają się kobiety? -Bardziej niżmężczyźni, jeśli o to matce chodzi -odrzekłem taksamoobojętnie jakna poprzedniepytania. - Chodzi mi o to, że nie widać,abyś interesowałsię kobietami. -Mam jedną odlat. Matka przyjrzała mi się podejrzliwie i rzekła: - Jakoś nigdy nie widziałam. -Mieszka pod Warszawą. - Dobrze, żenie na Alasce. - Matka mi nieuwierzyła. - Mówię poważnie. Mieszka pod Warszawą. Za kilka dni do niejjadę. -Wymyśliłem to,żeby uwiarygodnić, iż rzeczywiściemam Jakąśkobietę mieszkającą koło Warszawy. Za kilka dnimogłem się przecież rozmyślić i nie pojechać- Leczgdy powiedziałem, że Jadę do niej, naszła mnie ochota, żeby naprawdę pojechać do Anny Stajnóg. -Tak, zakilka dni pojadę - powtórzyłem z przekonaniem. 170 - Po co? Matka zrobiła się podejrzliwa. - Chyba się nie ożenisz,nie przedstawiając nam jej wcześniej. - Chyba się nie ożenię. -Chciałabym, żebyś się ożenił i miał dzieci, a ja wnuki. - To się ożenię. -1 tak zrobisz, cozechcesz - rozzłościła sięmatkai poszła do swego pokoju. Dobrzepamiętałem, co mówiła Anna Stajnógw parku zamkowym. Teraz stać mnie byłona to, żeby pokazać się przed nią tak, jak chciała. Wyobraziłem sobie, że ogromną limuzyną zajeżdżam pod jej dom,kierowca w uniformie otwiera drzwi i wysuwa platformę do zjazduwózkiem. Obok Pawelczyka, który pcha wózek, idzie sekretarz z czarną dyplomatkąw ręku- Jeszcze przydałobysię, aby wokół limuzyny staliochroniarze wciemnychokularach, lecz ochroniarze z prawdziwegozdarzenia, nie tacy jak Pawelczyk. Ona wychodzi na taras domu w futrze narzuconym na bieliznę,gdyż nie spodziewała się gości. Zakłopotana rozpoznaje mnie i zaprasza do salonu,gdzie na kominku pali siędrewno. Jest ciepło, ona zrzuca futrona podłogę. Tylkoże ktoś musiał mi pomóc zorganizować to wszystko. I to ktoś,kto zna sięna dobrych autach, ubraniach, ktowie, jak należy zachować się w lepszym towarzystwie, W^ końcu Anna Stajnóg należała dowyższych sfer towarzyskich i ja jako gość powinienem dostosować siędo zwyczajów panujących w jej środowisku. WDzikowie ludzie interesu dostosowywalisię do mniei na spotkania przychodzili na ławkępod kasztanem, ale nie wyobrażałemsobie, żebym ja, przyjeżdżającw interesach do Warszawy, umawiał się tam na przykładprzy GrobieNieznanego Żołnierza. Potrzebowałem kogoś, kto zna się na dobrychmanierach, ma wyczuciesmaku, żeby AnnaStajnóg, nie zarzuciła mi tym razem prostactwa. Przypomniałem sobie, żeasystentLarisch mieszkał przez kilka lat we Francji i to na pewnonie pod mostemna Sekwanie, sądzącpo jego wyglądzie, zachowaniu i po tym, że miał uprawnienia sędziego międzynarodowego. To wystarczyło. 171. Zadzwoniłem do Lolo: - Lolo, chcę ci zabrać asystenta na tydzień, może trochę dłużej. -Będziemi gobrakować. Przyzwyczaiłem się doniego, jest jak drugimój cień - w głosie Lolo nie usłyszałem obłudy. - Powiedz mu, żeby do mnie przyszedł. To, o co go poprosiłem, Larisch uznał za przyjemną odmianę w pracy. Miałpojechać do Warszawy i spokojnie, wciągu kilku dni, wyszukać dużą limuzynę, jaką jeżdżą na filmach amerykańscy milionerzy,przygotować dla mnie odpowiednie ubranie na dzień, dla siebie ubranie jako mojego sekretarza, dla Pawelczyka jako lokaja, i ponadto znaleźć czterech zawodowych ochroniarzy z dwoma autami. Oprócz tegomiałdowiedzieć się, w jakich godzinach pracuje wiceprezes ZbigniewStajnóg. I zawiadomić, kiedy będzie ze wszystkimgotowy. Zakilka dni matka przypomniała, że miałem gdzieś jechać. - Przesunąłem wyjazd o następnekilka dni - powiedziałem, przeglądającostatnie wydanie "Gazety Wyścigowej", gdzie napierwszejstronie widniało duże zdjęcie dwóchwózków inwalidzkich pozderzeniu się zsobą na szosie. Fotografia została upozowana bez znajomościrzeczy Wózkileżały wywrócone na boki tuż obok siebie. Ktoś, kto jakja większość życia spędził na wózku,wiedział, żebardzo trudnoo takiefekt zderzenia. Wózkiinwalidzkie nie tak łatwo się wywracały, a jeślijuż, to częściej do tylu niż na boki. Nad fotografią widniał tytuł: "Zdrowie ważniejsze niż miliard", a podfotografią słowa przestrogi dla zawodnikówprzygotowujących się do wyścigu, żeby, jeżeli nie chcą skończyć w szpitalu jakpasażerowie tych wózków, pamiętali, że wózki niemają hamulców tarczowych. Rozzłościłem się. Warecki niemiał prawa zamieścić takiego zdjęcia. Reklama"Wyściguo miliard", przygotowanaprzez warszawskąagencję reklamową, opierała się na haśle "przygoda i nagroda". W tymhaśle zawierały się młodość, przyjaźń isolidarność pomiędzy zdrowymii chorymi. Nie było tam miejscana wypadki, oczym Warecki dobrze wiedział, gdyż zostałpoinstruowany przez specjalistęz agencjireklamowej. Poza tymzdjęcie ukazało się w złym czasie. Akurat wte172 dy, kiedy po okresie zachwytównad . Wyścigiemo miliard" zaczętow niektórych gazetach pisać, że organizatorzy wyścigu propagują kaleki sposób życia, że młodzi ludziemogąpomyśleć, żejeśli w zawodachna wózkach inwalidzkich można wygrać wielokrotnie wyższe nagrodyniż w zwykłych zawodach kolarskich czy biegach, to lepiej być kalekąniż zdrowym. A jedna zgazet, która bardzo nie lubiła narodu wybranego przez Boga, napisała, że to Żydzi dążą do posadzenia na wózkachinwalidzkich wszystkich Polaków, aby dzięki temu móc łatwiejkontrolować polski kapitał. Ina dowód, że "Wyścigo miliard" ma żydowskie powiązania,gazetazamieściła zdjęcie sklepu Chlabika zpodpisem: tu można kupić mięso koszerne. Chlabik, gdy mu ktoś pokazał gazetęze zdjęciem jego sklepui kłamliwą informacją, przestraszył sięi na kilka dnisklep zamknął. Kiedy nabrałodwagi iz powrotem go otworzył, był zdumiony większą niżzwykle liczbą klientów, którzypytali o koszenie mięso i kiełbasę. W Dzikowie miała wówczas dużypopyt wódka koszerna, którąuważanoza mniej szkodliwą od innych, i nie wiadomo skąd rozeszłosię, że jeśli wódkę koszerna zagryzasię koszernym mięsem, to nadrugi dzień ma się mniejszego kaca. Więc Chlabik, zorientowawszysię, czego pragną dzikowianie, sprzedawał takie samo mięso i takąsamą kiełbasęco uprzednio, tyleże nazywał je koszernymi, Opowiadałmi ze śmiechem, żeprzychodzą do sklepui proszą pól kilo koszernego schabowego. Postanowiłem porozmawiać z Jędrkiem Wareckim ozdjęciu, żebynastępnym razem nie zrobił większego błędu. Przywołałemprzez telefon Pawelczyka i pojechałem do Młodzieżowego Domu Kultury, gdziemieściła się redakcja "Gazety Wyścigowej". Już sto metrów przedDomem Kultury usłyszałem dobiegającą z wnętrza głośną muzykę, a naparkingu przed samymbudynkiem zobaczyłem kilka taksówek z rzeszowską rejestracją. Było południe zwykłego dnia tygodnia, ale sądzącpo odgłosach dobiegających przez drzwi i okna redakcji, zabawa musiała tam trwać od dawna. Zapytałem jednego z taksówkarzy, jak długo tutaj stoi. Odrzekł zzadowoleniem, że licznik bije od północy. 173. Wszedłem z Pawelczykiem do środka. Na korytarzach i w pokojachredakcyjnych zobaczyłem pijane, na wpół rozebrane kobiety Nie zwracały na nas uwagi. Centrnm zabawy, skąd dobiegał największy gwar,mieściło sięw sali widowiskowej, gdzieprzed laty występowały dzikowskie zespoły Indowe i teatry amatorskie. W ciemnościach podjechałem pod rozświetloną scenę, na której, zamiast zespołu ludowego, tańczyły trzy nagie kobiety; ocierając się osiebie pośladkami i piersiami. - Ładne suki szepnął zachwycony Pawełczyk. -Wyrzućje stamtąd - rozkazałem. To zadanie spodobało się Pawelczykowi. Wyszedł na scenę, pierwszą z brzegu tancerkę złapał ztyłu w pasie, podniósł do góry i zrzuciłna widownię. Kierował się ku drugiej tancerce, gdy drogę zaszedłmumężczyzna, który wybiegł zza kulis. Pawełczyk z całej siły kopnął gowjądra. Mężczyznazawył i upadłskulonyna scenę. Tancerki nciekly. - Światła! Światło! - rozległy się okrzyki i zaraz w sali widowiskowe) zrobiło się jasno. Dosceny; nie zauważającmnie, podszedł Warecki i zawołał zezłością: - Pawełczyk,czyś ty zgłupiał? Znowu chcesz siedzieć? - Możesz mi nagwizdać do dupy - odrzekł Pawełczyk. - Ja tujestem służbowo. I wtedy Warecki dostrzegł mnie. -Co to,zabawić się nie wolno? - zapytał z wyrzutem,ale czuł sięprzyłapany na gorącymuczynku. - Nie wolno takich zdjęć drukować - pokazałem mu pierwszą stronę "Gazety Wyścigowej". -To ten idiota, mój zastępca, wymyślił - tłumaczył się Warecki. -Ja tego dnia byłem chory. - Ostatnio za częstołapie cięta choroba - obaj wiedzieliśmy, comiałem namyśli. - Damy tuobecne to skąd? Chyba nie pracują u ciebie w redakcji. - Z Rzeszowa, z agencji towarzyskiej. Zaprosiłem je dla żartu, niedla seksu. 174 I pewnie chciałeśzapłacić pieniędzmi z funduszu reprezentacyjnego. Zapłacę z własnej kieszeni - rzekł obrażony Warecki. Zrób toi przyjdź ze wszystkimi obecnymi tutaj pracownikami doswojegogabinetuGdy Warecki z czterema młodymi redaktorami wszedł do gabinetu,kazałem Pawelczykowi zamknąć ich na klucz i nie wypuszczać ażdo rana. Do tego czasu nie wolno mu było podać im choćby szklankiwody. Wcześniej zabrałem z gabinetu dwie butelki wódki. Będą własny mocz pićna kaca cieszył się Pawełczyk. Przyprowadzisz ich do mnie na ławkę o siódmej rano - powiedziałem, odjeżdżając. Obok ławki pod kasztanem byłemnazajutrz przed godzinąsiódmą. W ręku trzymałem butelkę piwa. Pawełczyk przyprowadził Wareckiego i jego redaktorów jak aresztantów. Szedł za nimi. Z dalekazdawało się, żetrzyma ich namuszce pistoletu. Wciepłym, majowy msłońcu, wyglądali okropnie. Gdy ujrzeli butelkę piwa,trudno im byłooderwać od niej wzrok. Pomyślałem,że za piwo gotowi byliby terazrynekobejść na kolanach. Widząc ich łapczywe spojrzenia rzucane napiwo, zrozumiałem, dlaczego niektóre służby śledcze upijały aresztantów i przesłuchiwały ich dopiero po wytrzeźwieniu. Panowie powiedziałem po chwili mam dla was świeżą informację, jeszcze ciepłą, do wykorzystania w najbliższym numerze "Głosu Dzikowa". Otóż w naszym mieściezostał założonypierwszyKlubAnonimowych Alkoholików, na którego czele stanąłredaktor Warecki,a wy - spojrzałem na młodychdziennikarzy - jako pierwsi wstąpiliściedo Klubu. Klubustanowiłsurowe rygory dla swych członków. Złamanie abstynencji jest równoznaczne z porzuceniem pracy w redakcji. Ciekawa informacja -wybąkał Warecki, patrząc na butelkę piwa. To tyle,panowie. Kto chce wystąpić z Klubu AA, niech się napije. Postawiłem butelkępiwa na ławce i odjechałem. Jeszcze nie dojechałem do domu, gdyzadzwonił asystent Larisch. Oznajmił, że limuzyna gotowa, ubrania kupione, krawiec na miejscu 175. zrobi poprawki, ochroniarze czekają, wiceprezes Stajnóg pracuje odrana do nocy, świątek, piątek i niedziela, pokoje w hotelu Bristol zarezerwowane. - Proszę jeszcze kupić zegarek Rolex- powiedziałem. -Z tańszych czy droższych? - Droższych. Przyjeżdżam jutro rano. Spodobało misię, że Larisch wybrał Bristol, gdyż przypomniałemsobie, że kiedyś ojciec wydał w tymhotelu sporo pieniędzy, które byłyprzeznaczone na moje leczenie w Szwecji. Pomyślałem: jakie odległeczasy. Czy dzisiajojciec, mając o wiele więcej pieniędzy niż w tamtych latach, potrafiłby beztroskobawić się w Warszawie? Sądząc potym, jak uważnie śledził stan konta w banku,pewnie byłoby mu żalwydawać pieniądze. Jego życie stało się ostatnio uboższe. Całydzieńprzesiadywał w fabryce wózków. Nie wymyślał żadnych wynalazków,nie snuł planów o własnym domu z ogrodem i basenem, chociaż właśnie teraz stać byłoby go i nadom, i na realizacjęnajbardziej szalonych pomysłów. Zastanowiło mnie, czy ojciec w ogóle pamięta, że kiedyś stworzyłwizję najwyższej sztucznej góry świata. Matka była zaskoczona,dowiedziawszy się, że jednak jadę do Warszawy. - Uważaj przestrzegła - bo nie masz doświadczeniaz kobietami. Nie rozróżniasz, którajest uczciwa, a która leci napieniądze. - Matka jest uczciwa zaśmiałem sięa też leci napieniądze. Do Warszawy,na Krakowskie Przedmieście, pan Heniek dowiózłmnie w trzy godziny Larisch czekał przed hotelem. Bristol podobałmi się bardziej niż krakowski hotel Kontynenty. Trochę staroświecki,dużo kwiatów, a w dwu połączonych pokojach,w których zamieszkałem z Larischemi Pawelczykiem, umeblowanych jakw dziewiętnastymwieku, można się byłoczuć jak w gościnie w prywatnym domu. Do wieczora zeszło nam naprzymierzaniugarnituru i robieniupoprawek przez krawca, którychciał, żeby ubranie przemieniło mniew całkiem na pozór zdrowego mężczyznę. Wreszcie ozmroku krawiecbył . zadowolony ze swojej pracy. 176 Teraz sprawiapan wrażenie - powiedział, taksując mnie wzrokiem - jakby tylko dlakawału usiadłpan na wózku inwalidzkim. Przeglądając sięw lustrze, jakoś nie dostrzegałem różnicy, Następnego dnia rano wsiadłem do długiego na osiem metrów białegocadillaca zagencji wynajmusamochodów. Kierowca cadillaca był ubranyw zielony uniform ispodnie zlampasami. Gdy wychodziłem z hoteluł wsiadałem doauta, otoczyło mnie czterech rosłych ochroniarzywciemnych garniturach i ciemnych okularach. Niemalże prześwietlaliwzrokiem każdego człowieka przechodzącego w pobliżu,Pomyślałem,że być może Larisch przesadził, mówiąc w firmieochroniarskiej o grożącym mi niebezpieczeństwie, bo jakoś musiał wytłumaczyć fakt, żepotrzebna jest mi ochrona. Larisch nie wiedział, dokąd chcę jechaći po co. I zachowywał się tak,jakby go towcale nie interesowaloPrzed samymwyjazdem dowódca grupyochroniarskiej dał Larischowitelefon, który miał tylko dwiefunkcje: nadawanie i odbiór, poczym zapytało adres, pod który jedziemy. Wpierw do sklepuz włoskimibutami na NowymŚwiecie. Później do Podkowy. Ruszyliśmy,mając jedno auto z ochroniarzami przed sobą, drugie z tyłu. Do sklepu z butami wjechałem pchany przez Pawelczyka. Wrękutrzymałem tekturowe pudło. Lariscba od wczoraj to intrygowało, a teraz niepokoiłonajętych ochroniarzy, którym zszargane i pożółkłe zestarości pudło niepasowało dogościaz Bristolu i pasażera cadillaca. W pustym sklepie powitały nas dwie sprzedawczynie i mężczyzna,który nimi dyrygował. Wyjąłemz pudła szpilki Anny Stajnóg i powiedziałem, że szukam szpilek tego rozmiaru. Przyniesiono mi do wyborukilkanaście par. Stwierdziłem, że fason szpilek z upływem lat nie zmienia się,że podobne były w modzie dwadzieścia lat temu. Nie mogłemsięzdecydować, któreszpilki wybrać, gdyż większość z nich mi się podobała, więc kupiłemwszystkie. Pomyślałem: niech sama wybierze. Wczesnym popołudniem byliśmy w Podkowie. Dowódcaochroniarzy miał dokładny plan tej miejscowości i szybko trafiliśmypod domAnny Stajnóg. Dom był inny, niż sobiewyobrażałem. Niski, rozległy, 177. z małymi oknami, bez tarasu. Droga od otwartej na oścież bramy zaprowadziła nas pod nowoczesną, oszkloną werandę, przez którą wchodziło się do domu. Gdy zatrzymaliśmysięprzed werandą, na schodywyszłatęga, starsza kobieta w wełnianej sukni za kolana. Była zupełnie niepodobna do mojej Anny Stajnóg, ale rozpoznałem, że to ona. Krótkie, czarne włosy miała zmierzwione, jakby dopiero co wyszła z łóżka, twarz obrzmiałą i zaczerwienioną. Na nogach miała rozczłapanefilcowe kapcie. Była pijana. - Dzień dobry - powiedziałem do niej, kiedy Pawelczyk wywiózłmnie na wózku z cadillaca. -Znowu jakaś narada - odezwała się zezłością. - Przyjechałem z Dzikowa, paniStajnóg - podjechałem blisko niej. -Macie jakąś butelkę? - zapytała,patrząc na mnie błagalnie. -Bomój stary wszystkie. - Kiedyś - przerwałem jej -dała mi paniszpilki. Właśniete. -Wyjąłem pantofle z pudła i pokazałem jej. - Pamięta pani? - Schodziłam kilkaset par butów. - Przelotnie, ze zniecierpliwieniem, spojrzała na szpilki. -Jak mam pamiętać? W tej limuzynie musibyć barek. -Nagle ją olśniło i nimktokolwiek zareagował, weszła docadillacai wyjęła z lodówki butelkęszampana. - Rozumiem - zwróciła się do nie wiadomo kogo- że toprezent dla mnie. - Mam jeszczeinny prezent dlapani- powiedziałemi Pawelczykowi dałem znak,żeby przyniósł z auta włoskie buty. Zaciekawiło ją to. Trzymając butelkę w rękui mając pewność, żeniktjej szampana nie odbierze, zrobiła się spokojniejsza ibardziej przychylna. - Lubię prezenty -rzekła. -Proszęobejrzeć - podałem jej pierwsze pudełko ze szpilkami. Ledwie spojrzała na szpilki, prychnęlaze złością: - Po co mi? Przecież ich nie włożę na te grube nogi. To zauważyłemjuż wcześniej. Lecz pragnąłem,aby przypomniałasobie nasze spotkanie w Dzikowie, w parku,i warunki następnego spotkania, jakie wtedy postawiła. Ona jednak myślałatylko o tym, żeby 178 się napić. W ogóle nie usiłowała sobie mnie przypomnieć. Była przekonana, że przyjechaliśmy do jej męża. - Rozgośćcie się,panowie, w salonie. Mąż powinien zaraz się zjawić, skoro się umówił - powiedziała i weszła do domu, zostawiającotwarte drzwi. Zostałem sam pod drzwiami. Ochroniarze, nagle czymś zainteresowani,rozeszli się dokoła domu. Kierowca cadillacazacząłsprawdzaćciśnienie powietrzaw kołach. Larisch czegoś nerwowo szukał po kieszeniach, odwrócony do mnie tyłem. Tylko Pawelczyk gapił się na mnie,usiłując zrozumieć, po co ja tutaj przyjechałem, i po chwili nieśmiałoodezwał się: - Szefie, ona mogłaby być pana matką. Ja nie byłem rozczarowany, chociaż zupełnieinaczej wyobrażałemsobie to spotkanie. Wgruncie rzeczy przyjechałem do Anny Stajnógprzede wszystkim dla samego siebie. Teraz mogłem powiedzieć jakChrystus:spełniło się. I wrócić do Dzikowa. Narynku wDzikowie zrobiła się mała sensacja, kiedy wysiadałemz cadillakaotoczony ochroniarzami w ciemnych garniturach. Jedenzfotoreporterów, który od dłuższego czasu polował na moje zdjęcia,natychmiast zrobił serięfotografii. Następnego dnia ukazały sięonew jednej zbardziej poczytnych gazet, opatrzone komentarzem,w którym autor zastanawiał się, dlaczego twórca ,Wvścigu o miliard" naglezaczął jeździć opancerzoną limuzyną i otoczył się ochroniarzami. Po ukazaniusię gazety przyszedł do mniezaniepokojony komisarzSkrzypek. Zapewniłem go, że nie zagraża mi żadne niebezpieczeństwo, a limuzyna i ochroniarze byli dla ozdoby w związku z wizytą uważnej osoby w Warszawie. - Rozumiem,panie prezesie - rzekłSkrzypek. - Ale proszę pamiętać, że w razie potrzeby wystarczy telefon do mniei natychmiast wysyłam kompaniępolicjantów. - Wiem, wiem - odprawiłem Skrzypka. Przestałem go lubić. Nie przychodził już do mnie na zwykłe pogawędki, tylko zawsze wjakimśinteresie. Właściwie to już nikt nie przy179. chodził na ławkę pod kasztanem bezinteresownie, aby posiedzieć w milczeniu, wyżalić się czy choćby napić wódki. Starzyznajomi gdzieśpoznikali. Ale nie tylkoznajomi, bo nawet ojciec i matka zdawali się znikaćz mojego życia. Onizajmowali się swoimi sprawami, ja swoimi,prawie nie rozmawialiśmy ze sobą. jedyne, co nas jeszcze łączyło, towspólne przeglądaniewyciągów z kont bankowych. Pomyślałem, żejestem sam i na ławce pod kasztanem, i w domu i żew takiej sytuacjipora zamieszkać we własnym domu. Jak sam to sam. 30. Start dziesięcioetapowego"Wyścigu o miliard" miał nastąpić dwudziestego lipca. Trasa całego wyścigu została wytyczona już w maju i"Gazeta Wyścigowa" co tydzień opisywała każdyetap z osobna, dołączając fotografie co trudniejszych odcinków, aby wszyscy mieli mniejwięcej rozeznanie co do stopnia trudności wyścigu i wiedzieli, jak rozłożyć siły. Nie wszystkim wystarczały opis i zdjęcia wgazecie. Wieluzawodników przyjeżdżało do Dzikowa,zęby na miejscu trenować lubchociażby zobaczyć trasę na własneoczy Liczba przyjeżdżających rosła z tygodnia na tydzień. Coraz tłocznieji gwarniej było w Dzikowie, bardziej niżpodczas pobytu Rosjan i Ukraińców. Zamiejscowiza niewielkie pieniądze rozbijali namioty w ogrodach, na podwórzachlub zamieszkiwaliw stodołachz sianem na obrzeżach miasta. W pierwszych dniach wakacji zjawiłasię duża grupa młodych ludzi,około tysiąca, i wśród nich dopiero znaleźlisię ci,których chorobana stale przykuła do wózka. Patrząc na jeżdżących po rynku, łatwoodróżniałemzdrowychod chorych. Chorzy mieli lepiej opanowanąjazdę na wózkach, jeździli bardziej naturalnie iekonomicznie,niemęczyli się tak jak zdrowi. Przypuszczałem, i chciałem aby takbyło,że zwycięzcą wyścigu zostanie kaleka. Tym bardziej żewprowadziłem nowy punkt regulaminu, który mówił, że za trzykrotne dotknię181. cię nogami ziemi w czasie jednego etapu zawodnik zostaje wykluczony z wyścigu. Lolo był zaskoczony tak wczesnym przyjazdem zawodników doDzikowa. Musiał szybciej, niż planował, przysposobić tereny pod polanamiotowe, zaopatrując je w wodę i ustępy dla niepełnosprawnych. Mieszkańcy Dzikowa samorzutnie nastawili sięna obsługę zawodników wyścigu. Na ulicach lub w sklepikach przerabianych teraz namałe bary można było kupić gotowaną kukurydzę, placki ziemniaczane, parówki, smażone ryby złowione w Wiśle, kurczaki, lody, zupę z wojskowego kotła, to wszystko, na co było stać młodych i niemajętnych zawodników. I wszystko, codzikowianie sprzedawali dojedzenia było "wyścigowe"; kukurydzawyścigowa, ryby wyścigowe,kurczaki wyścigowe. Zamożniejsizawodnicy, którzy przyjechali własnymi autami, mieszkali w przyczepach turystycznych i jedli w restauracji Hotelu Wyścigowego. Lolo miał dodatkowy powód dozadowolenia. Oprócz barów i budek z jedzeniem uruchomiono kilkanaście serwisów wyścigowych. Można tam byłowymienićkoła namniejsze lub większe, kupićopony terenowe lub szosowe, zaopatrzyćsięw dodatkowy licznik kilometrów z prędkościomierzem,bidon, skórzane rękawice. Kuniccy, których firma transportowa niema]zbankrutowała po odjeździe Rosjani Ukraińców, zamienili samochody ciężarowena autobusyi wozili zawodników na treningi na różne etapy Widziałem, żeich autobusy kursowały od świtu do zmroku. Takiego ruchu nigdy w Dzikowie nie widziałem. Na ulicy Mickiewicza, na której na wniosek sztabu wyścigupolicja ograniczyła prędkość aut do dwudziestu kilometrów na godzinę, tam i z powrotemjeżdżono na wózkach, pokrzykując i posapując. Namojej ławce podkasztanem, na której ostatnio mało kto siadywał, teraz często ktoś odpoczywał, opalał się, jadł. Nie miałem już spokojnego miejsca na rynku, a nie chciałem, jak podpowiadał Pawelczyk, ławki i kasztana ogrodzić siatka i zabronićwchodzenia tam. Więc postanowiłem szybciejzrealizować swój zamysłi kupiłem piętrowy dom po przeciwnej stro182 nie rynku, niż dotychczas mieszkałem, prawie na wprost starej studnii wierzby, skąd był widok na cały rynek, łącznie z moją ławką. Przeróbkę domuzleciłem tej samej firmie budowlanej z Kielc, która rozbudowała HotelWyścigowy-Przed startem wyścigu gotowy byłfront domu z dużym tarasem na piętrze. Pomyślałem, że ten taras idealnie nadaje się, by z niego dokonaćuroczystego otwarcia "Wyścigu o miliard". Nie trzeba będzie budować trybuny. Dwudziestego lipca, w dniurozpoczęcia wyścigu,ryneki dochodzące doń ulice zapełnione były szczelnie zawodnikami nawózkach,z których każdymiał na piersiachnumer startowy, a także pracownikami obsługi wyścigu ubranymi w żółte kamizelki, dziennikarzamipolskimi i zagranicznymi, zaproszonymi gośćmi i zwykłymi ciekawskimi, którzy chcieli zobaczyć start największej imprezy sportowejw Polsce, z najwyższymi nagrodami. Z tarasu mojego domu, na którym stały przygotowane mikrofony, widziałem na rynku tłum stojącygłowaprzy głowie,a nad nim trzy pomosty z kameramistacji telewizyjnych. Naniebie od rananie było ani jednej chmury. Zrobiłosięupalnie. Tylko słaby wiatr napinał dziesiątki białych flag znapisami ,Wvścigo miliard", porozwieszanych na latarniach wzdłuż ulicy Mickiewicza. Z głośnikówdobiegały polskie przeboje ostatnich lat. Panowała atmosfera pikniku,ale czułosię napięcie tysięcy zawodnikówprzedczternastokilometrowym etapem do Sandomierza, gdzie obok ratusza czekał na zwycięzcę biały opel. Przewidywana na dziewiątą uroczystość rozpoczęciawyścigu opóźniała się, gdyż śmigłowiec z prezydentem nieprzyleciał naczas. Pracownicy Biura OchronyRządu, którzy wcześniej dokładnie spenetrowaliwszystkie domy przy rynku, w tym także mój, zapowiedzieli,żeprezydent z powodu burzy na trasie przyleci pól godziny później, niż to było zaplanowane. O godzinie dziesiątej prezydentzasiadłobok mnie na tarasiew przygotowanym na jego życzeniewózku inwalidzkim. Z bliska był grubszy,niż to się wydawało,gdy go widywałem w telewizji. Tyłek ledwiepo183. mieścił w wózku. Teraz gdyby chciał wstać, pomyślałem, to chyba razem z wózkiem. Siedzieliśmyz prezydentem zaraz przy balustradzie tarasu. Tysiące oczu, kamery i aparatyskierowane na nas ani trochę prezydenta niepeszyły. Był, w przeciwieństwiedo mnie, przyzwyczajony do takichsytuacji. Wziął do ręki mikrofon ipowiedział, że siedząc na tym wózku inwalidzkim, solidaryzuje się ze wszystkimi zawodnikami, zdrowymi i chorymi, i wszystkim życzy zwycięstwa, ale nie tylko na mecie,także w pokonywaniu własnych słabości na trasie, gdyż według niegozwycięzcą jest już każdy, kto przystąpił do tego trudnego wyścigu. Nakoniecdodał: Jestem osobiście ucieszony dzisiejszym,niespotykanym przedsięwzięciem na taką skalę, którego autorem - spojrzał na mnie z uśmiechem - jest pan Ryszard Falarz, człowiek, który nie tylkonie poddałsię chorobie, ale, ale - w tym miejscu prezydent po raz pierwszy długodobierał słowa - ale sprawił, iż stało się coś nieprawdopodobnego. Oddzisiaj wózekinwalidzkinie będzie tylko oznaką kalectwa, ale takżeoznaką siły i hartu ducha. Rozłegły się brawa. W telewizorze stojącym na posadzce przedbalustradą tarasu,niewidocznym z rynku,ujrzałemzbliżenie swojejtwarzy Byłem zaskoczony, żewyglądam tak staro i tak poważnie, jakbym zupełnie na serio wziął słowa prezydenta o silei harcie ducha,które od dzisiaj miały się kojarzyć zwózkiem inwalidzkim. Nie miałem jednak czasu zastanawiać się dłużej nadswoim wyglądem, gdyżprzyszła pora na moje przemówienie. Miałem przygotowany tekst, napisany z pomocą Wareckiego,który najlepiej wiedział, coprzy takiej okazji należy powiedzieć. W tekście zaznaczone byłynawet miejsca na przerwy, w którychpowinnyrozlegać się brawa. Ale kiedyspojrzałem na masę głów skierowanychna mnie, pomyślałem, że ludzienie oczekująbanalnych słów, jakieprzygotował Warecki, jakie mógłby powiedzieć pierwszy lepszy polityk, tylkochcą usłyszeć coś niezwykłego, na miarę niezwykłego człowieka na wózku inwalidzkim. 184 Wiedziałem, że za chwilę na dany przeze mnie jako honorowegosędziego sygnał chorągiewką ruszy do wyścigu dziesięć tysięcy zawodników. Wiedziałem, że zawodnicy są jużzniecierpliwieni przedłużającą się uroczystością otwarcia. Wiedziałem,że setki osób, które w tejchwili znajdują się na trasie pomiędzy Dzikowem a Sandomierzem,także ze zniecierpliwieniem wypatrują pierwszych zawodników. Wiedziałem, że w polskiej, holenderskiej i francuskiej telewizji oglądająmnie miliony ludzi i oni też chcieliby zobaczyć już start największegona świecie wyściguna wózkach inwalidzkich. Wszyscy czekali,kiedywreszcie dam znak do startu. A mnie naszła nieprzemożona ochota,żeby zrobić nie to,czego wszyscy oczekują. Spojrzałem na tłum zgromadzony na rynku. Czułem się podniecony, serce biło mi młotem. Nigdy dotąd tylu ludzinie było zdanych namoją wolę. Na myśl, iżmogę powiedzieć, żezawodnicy otrzymają w kasie zwrot wpisowego, gdyż wyścig zostałprzełożony na następny rok,ogarnęło mnie jeszcze większe podniecenie, a uderzenia serca stałysię niemalbolesne. Nakolejną myśl,że prezydent, tysiące łudzi w Dzikowie i milionytelewidzów,wysłuchalibysłów o przełożeniu wyściguz niedowierzaniem, żeczekaliby w milczeniu i z nadzieją, że to, copowiedziałem, jest nieprawdą, a byłobyprawdą, gdyż jako prezes firmy . Wyścig o miliard" miałbym prawo odwołać zawody, i na wyobrażenie sobie bezsilnego gniewu ludzi, ogarnęło mnie o wiele przyjemniejsze niż kiedykolwiek uczuciesłodkości w brzuchu, co mi przypomniało ranek przedpierwszą komuniąświętą, gdy pod nieobecnośćmatki szykowała mnie do kościoła Łuska dozorczyni. I nagle zapragnąłem tamten ranek przeżyć jeszcze raz, do końca,aby to zrodzone wemnie przyjemneuczucie dopełniło się i rozeszłogwałtownie po całym ciele, aż zapomniałbym o sobie. -Panie prezydencie powiedziałem do mikrofonu i usłyszałemswoje słowa na rynku,pomiędzy głowami ludzi izaraz te same słowa,odbite od domów, wróciłyna taras, skąd przemawiałem. Zawodnicy,którzyprzyjechaliście z różnych stron Polski - mówiłem, a myśli i wyobrażenia sprzed chwili zawładnęły mną całkowicie. Spojrzałem na 185. ekran telewizora, który był wypełniony moją twarzą, teraz o wiele młodszą - telewidzowie w Polsce, Holandii i Francji. - Nie byłem w staniepowstrzymać słów,które, wiedziałem, wbrew wszystkiemu wypowiemza kilkadziesiąt sekund. -I wy" mieszkańcy Dzikowa. - Ujrzałem podchodzącego do mnie Lolo I ty, drogi Lolo, który w organizację wyściguwłożyłeś ogrompracy Lolo patrzył na mnie z napiętą uwagą itakostro, że aż mnie skórana twarzy zaczęła swędzieć. Byłpodenerwowany, drżały mu ręce. Domyśliłem się, że wie, co za chwilę powiem. On Jeden, jedyny na świecie oprócz mnie wiedział,że "Wyścig o miliard" nie odbędzie się. Pomyślałem z radością, że ton, jakwszyscy. Jest bezsilny wobec mojegopostanowienia, że jak wszyscy musi bezwolniepoddać się mojej decyzji. To, że Lolo wiedział, w żaden sposób niemogło przeszkodzić moje] władzy. Czułem,Jak obezwładniająca słodkość rozchodzi się we mnie zbrzucha i ud, już bliska zagarnięcia całego ciała i umysłu. Muszę tylko dokończyć przemówienie. - Ogłaszam, że wyścig,. - powiedziałem po kilku sekundach przerwy i zaskoczyło mnie, że swoich słównie słyszę ani na rynku, ani natarasie. Ogłaszam, że wyścig. powtórzyłem głośniej, ale Jakbymmówił do samego siebie, nawet stojący obok prezydent mnieniesłyszał. Obróciłem się do Lolo,wściekły, że w najważniejszym momenciemojego przemówienia zawodzi mikrofon. - Napraw szybko! krzyknąłem do niego. Lolo wycofał się kilka kroków wgłąb tarasu. Zobaczyłem,że wręku trzyma uciętą końcówkę kabla do mikrofonu. Ii. Społeczny Instytut Wydawniczy Znak. Kraków 2000. Wydanie I. Dodruk. Druk i oprawa: Drukarnia Wydawnictw Naukowych S-A. , ul. Żwirki 2. Łódź. Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, Kraków 2000. Wydanie I. Dodruk. Druk i oprawa: Drukarnia WydawnictwNaukowych SA. ul.Żwirki 2, Łódź.