14561

Szczegóły
Tytuł 14561
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

14561 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 14561 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

14561 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Dick K. Philip Marsja�ski po�lizg w czasie (MARTIAN TIME-SLIP) Prze�o�y�a Ma�gorzata Fia�kowska G�os pana Kotta sparali�owa� ch�opca. Manfred us�ysza� chropawe, urywane d�wi�ki, kt�rych nie m�g� zrozumie�. Zatka� uszy palcami. Znienacka, zupe�nie bez ostrze�enia, pan Kott pomkn�� przez pok�j i znikn��. Co si� z nim sta�o? Ch�opiec nie m�g� go nigdzie znale��. Zacz�� dr�e�. Nagle zobaczy�, �e pan Kott pojawi� si� znowu w pokoju i rozmawia z ciemn� postaci�. Przep�yn�a ona przez pok�j. Urzeczony Manfred nie odrywa� od niej wzroku. Wtedy obejrza�a si� za siebie i spojrza�a mu prosto w oczy. - Musisz umrze� - powiedzia�a. - Wtedy urodzisz si� na nowo. Rozumiesz, ch�opcze? - Tak - odpar� Manfred i zanurzy� si� w mrok przysz�o�ci... ROZDZIA� PIERWSZY Z g��bin barbituranowej drzemki Sylwia Bohlen us�ysza�a wo�anie. Ostry g�os przebi� warstw� snu i wyrwa� j� ze stanu ca�kowitej nie�wiadomo�ci. - Mamo! - wo�a� z podw�rka jej syn. Usiad�a i poci�gn�a �yk wody ze stoj�cej przy ��ku szklanki. Zsun�a bose stopy na pod�og� i z trudem podnios�a si� z ��ka. Zegarek wskazywa� dziewi�t� trzydzie�ci. Si�gn�a po szlafrok i podesz�a do okna. �Nie mog� tego wi�cej bra� - pomy�la�a. - Ju� lepiej wpa�� w schizofreni�, jak reszta �wiata.� Podnios�a story. O�lepi�o j� s�o�ce o znajomym, mglistym, rudawym odcieniu. Przys�oni�a oczy d�oni�. - Co si� sta�o, Dawidzie? - zawo�a�a. - Kana�owy przyjecha�! W takim razie musi by� �roda. Skin�a g�ow� i chwiejnym krokiem przesz�a z sypialni do kuchni, gdzie nastawi�a ekspres do kawy, rzetelnie wykonany jeszcze na Ziemi. �Co powinnam zrobi�? - zastanawia�a si�. - Wszystko jest przygotowane. Zreszt� mog� liczy� na Dawida.� Odkr�ci�a kran nad zlewem i ochlapa�a twarz zanieczyszczon�, wstr�tn� wod�. Zacz�a kas�a�. �Musimy spu�ci� wod� ze zbiornika - pomy�la�a. - Oczy�ci� go, wyregulowa� dop�yw chloru i sprawdzi�, ile filtr�w si� zatka�o; mo�e wszystkie. Czy nie m�g�by tego zrobi� kana�owy? Nie, ONZ si� tym nie zajmuje.� - Jestem ci potrzebna? - zapyta�a otwieraj�c tylne drzwi. Powia�o ch�odnym powietrzem, dusz�cym od drobnego piasku. Odwr�ci�a g�ow� i czeka�a na odpowied� Dawida. Mia� wpraw� w odmawianiu. - Chyba nie - mrukn�� ch�opiec. P�niej siedzia�a w szlafroku przy stole kuchennym nad talerzem tost�w z d�emem jab�kowym i pi�a kaw�. Patrzy�a na kana�owego, kt�ry z urz�dow� min� nadp�ywa� w stron� domu Bohlen�w. Silnik jego p�ytkiej ��deczki g�o�no terkota�. Nigdy si� nie spieszy�, a jednak zawsze zjawia� si� na czas. By� rok 1994, drugi tydzie� sierpnia. Bohlenowie czekali jedena�cie dni, by dosta� sw�j przydzia� wody z wielkiego kana�u, kt�ry znajdowa� si� dwa kilometry na p�noc. Kana�owy zacumowa� ��dk� przy wrotach �luzy i wyskoczy� na l�d, taszcz�c wypchan� teczk�, w kt�rej trzyma� karty rejestracyjne i narz�dzia do otwierania �luzy. Mia� na sobie obryzgany b�otem szary mundur i wysokie buty, brunatne od zesch�ego mu�u. Niemiec? Nie by� Niemcem: gdy odwr�ci� g�ow�, Sylwia zobaczy�a, �e jego twarz ma s�owia�skie rozlane rysy, a na �rodku daszka czapki widnieje czerwona gwiazda. Tym razem wypad�a kolej na Rosjan. Sylwia straci�a ju� rachub�. Widocznie nie ona jedna zapomnia�a, jaka jest kolejno�� dostaw wody ustalona przez zarz�d ONZ. Rodzina mieszkaj�ca w s�siednim domu, Steinerowie, wyleg�a na ganek w komplecie, oczekuj�c kana�owego: ojciec, przysadzista matka i cztery jasnow�ose, pulchne, ha�a�liwe dziewczynki. Kana�owy spuszcza� w�a�nie wod� Steiner�w. - Bitte, mein Hen - zacz�� Norbert Steiner, dostrzeg� jednak czerwon� gwiazd� i umilk�. Sylwia u�miechn�a si� w duchu. �Jaka szkoda!� - pomy�la�a. Przez tylne drzwi wpad� do domu Dawid. - Wiesz co, mamo? Zbiornik Steiner�w zacz�� w nocy przecieka� i stracili prawie po�ow� wody. Pan Steiner m�wi, �e nie starczy im wody do podlewania ogrodu i ogr�d uschnie. Skin�a g�ow�, po�ykaj�c ostatni k�s tosta. Zapali�a papierosa. - Mamo, czy to nie straszne? - zapyta� Dawid. - I Steinerowie chc�, oczywi�cie, �eby pozwoli� im korzysta� z wody troch� d�u�ej - domy�li�a si� Sylwia. - Nie mo�emy dopu�ci�, �eby ich ogr�d usech�. Pami�tasz, jak mieli�my k�opoty z burakami? I pani Steiner da�a nam ten �rodek do t�pienia chrab�szczy przywieziony z Domu? Mieli�my da� im troch� burak�w, ale nie dali�my; wylecia�o nam to z g�owy. To by�a prawda. �Obiecali�my im... - przypomnia�a sobie Sylwia z nag�ym poczuciem winy - ... a oni nigdy nawet o tym nie wspomnieli, chocia� na pewno pami�tali. Tymczasem Dawid ci�gle chodzi si� do nich bawi�.� - Prosz� ci�, porozmawiaj z kana�owym - b�aga� Dawid. - Pod koniec miesi�ca b�dziemy mogli da� im troch� naszej wody. Mo�emy przeci�gn�� w�� do ich ogrodu. Nie wierz� w �aden przeciek, zawsze chc� wi�cej, ni� im si� nale�y. - Wiem - powiedzia� Dawid spuszczaj�c g�ow�. - Nie zas�uguj� na wi�cej. Nikt nie zas�uguje. - Oni po prostu nie umiej� prowadzi� gospodarstwa - odpar� Dawid. - Pan Steiner ani troch� nie zna si� na maszynach. - W takim razie sami s� sobie winni. Zaczyna�a j� ogarnia� z�o��. U�wiadomi�a sobie, �e nie otrz�sn�a si� jeszcze zupe�nie ze snu. Musi wzi�� dexamye, bo inaczej nie oprzytomnieje a� do wieczora, gdy trzeba b�dzie za�y� nast�pn� dawk� luminalu. Posz�a do apteczki w �azience, wyj�a butelk� i przeliczy�a ma�e zielone tabletki w kszta�cie serduszek. Zosta�y jeszcze tylko dwadzie�cia trzy. Wkr�tce b�dzie musia�a wsi��� do piaskobusu i pojecha� przez pustyni� do miasta, by w aptece powt�rzy� recept�. Z g�ry dobieg�o g�o�ne bulgotanie. Ogromna cynowa cysterna na dachu zacz�a si� nape�nia� wod�. Kana�owy zamkn�� �luz�. Pro�by Steiner�w okaza�y si� daremne. Z rosn�cym poczuciem winy Sylwia nala�a wody do szklanki, �eby po�kn�� porann� pigu�k�. �Gdyby tylko Jack bywa� cz�ciej w domu - my�la�a. - Taka wsz�dzie pustka. �ycie, jakie tu prowadzimy, to �a�osna wegetacja. Zupe�ny prymityw. Nerwy, k��tnie, zamartwianie si� o ka�d� kropl� wody: do tego si� ono sprowadza. Czy to ma sens? Mia�o by� zupe�nie inaczej... Tak wiele obiecywano nam na pocz�tku.� W s�siednim domu zarycza�o radio. Rozleg�a si� taneczna muzyka, a potem g�os spikera reklamuj�cego jakie� maszyny rolnicze. - ...G��boko�� i nachylenie skiby - twierdzi� g�os rozlegaj�cy si� w zimnym, rze�kim, porannym powietrzu - mo�na nastawi� na wybrane parametry i b�d� si� automatycznie regulowa�, wi�c nawet najmniej do�wiadczony u�ytkownik mo�e za pierwszym razem... Powr�ci�a taneczna muzyka. Widocznie s�siedzi z�apali inn� stacj�. Wybuch�a g�o�na sprzeczka, to zacz�y k��ci� si� dzieci. �Czy tak ma by� przez ca�y dzie�? - pomy�la�a Sylwia. Zastanawia�a si�, czy b�dzie w stanie to znie��. - Jack wr�ci z pracy dopiero pod koniec tygodnia. To tak, jakby�my nie byli ma��e�stwem, jakbym by�a pann� z dzieckiem. Czy po to wyemigrowa�am z Ziemi?� Przycisn�a r�ce do uszu, �eby odgrodzi� si� od rycz�cego radia i wrzeszcz�cych dzieci. Powinnam wr�ci� do ��ka; tam jest moje miejsce� - pomy�la�a, kiedy w ko�cu podnios�a le��ce przed ni� ubranie. W �r�dmie�ciu Bunchewood Park, w biurze swojego pracodawcy, Jack Bohlen rozmawia� przez radiotelefon z Nowym Jorkiem. Po��czenie, uzyskane dzi�ki systemowi satelitarnemu przez miliony kilometr�w przestrzeni, by�o jak zwykle nienajlepsze. Jednak za rozmow� p�aci� ojciec Jacka - Leo Bohlen. - Co? G�ry Franklina D. Roosevelta? - zapyta� g�o�no Jack. - Tato, musia�e� si� pomyli�, tam nic nie ma, to ja�owa okolica. W ka�dym biurze handlu nieruchomo�ciami powiedz� ci to samo. - Nie, Jack - dobieg� s�abo s�yszalny g�os ojca. - Wiem, �e to pewne. Chc� przyjecha�, rozejrze� si� i om�wi� to z tob�. Jak Sylwia i dzieciak? - Dobrze - odpar� Jack. - S�uchaj, do niczego si� nie zobowi�zuj. Wszyscy doskonale wiedz�, �e ka�dy, kto kupi na Marsie ziemi� le��c� z dala od sieci czynnych kana��w - a pami�taj, �e dzia�a tylko jedna dziesi�ta kana��w - b�dzie zrobiony na szaro. Nie mie�ci�o mu si� w g�owie, jak jego ojciec, kt�ry mia� za sob� lata do�wiadcze� w prowadzeniu interes�w, zw�aszcza dotycz�cych inwestowania w nie zagospodarowane ziemie, m�g� do tego stopnia da� si� wpu�ci� w maliny. Jack si� przerazi�. Mo�e ojciec postarza� si� od czasu, gdy widzieli si� po raz ostatni? Na podstawie list�w trudno by�o co� powiedzie�; ojciec dyktowa� je stenografistce w swoim przedsi�biorstwie. A mo�e czas na Ziemi p�yn�� inaczej ni� na Marsie? Jack czyta� artyku� w czasopi�mie psychologicznym, kt�ry w�a�nie co� takiego sugerowa�. Jego ojciec przyleci jako dr��cy, bia�ow�osy, zgrzybia�y staruszek. Czy mo�na si� jako� wykr�ci� od tej wizyty? Dawid ch�tnie zobaczy�by dziadka, Sylwia te� go lubi. Przyt�umiony, daleki g�os przekazywa� wiadomo�ci z Nowego Jorku, kt�re dla Jacka nie mia�y najmniejszego znaczenia. Ziemia przesta�a by� dla niego czym� realnym. Dziesi�� lat temu zada� sobie ogromny trud, by wyrwa� si� ze swojej wsp�lnoty w Domu, i to mu si� uda�o. Nie chcia� wi�cej s�ucha� o Ziemi. Mimo to wi� z ojcem przetrwa�a i wzmocni�aby si� nieco dzi�ki pierwszej wyprawie ojca poza Ziemi�. Leo Bohlen zawsze chcia� odwiedzi� inn� planet�, zanim b�dzie za p�no, to znaczy przed �mierci�. Ju� si� zdecydowa�. Pomimo udogodnie� wprowadzonych na du�ych statkach mi�dzyplanetarnych podr� wi�za�a si� z ryzykiem. Leo si� tym nie przejmowa�. Nic go nie mog�o odstraszy�; poza tym zarezerwowa� ju� miejsce na statku. - Do licha, tato - powiedzia� Jack - to wprost cudownie, �e czujesz si� na tyle dobrze, �eby odby� tak m�cz�c� podr�. Mam nadziej�, �e dasz sobie rad�. - By� zrezygnowany. Siedz�cy naprzeciwko pracodawca Jacka, pan Yee, rzuci� mu znacz�ce spojrzenie i poda� ��t� karteczk�, na kt�rej widnia�o wezwanie. Chudy, wysoki pan Yee w muszce i jednorz�dowej marynarce... chi�ski styl ubierania pedantycznie zaszczepiony tutaj, na obcej ziemi. Pan Yee wygl�da� tak, jakby prowadzi� firm� w centrum Kantonu. Chi�czyk wskaza� palcem kartk�, po czym wyra�nie dawa� do zrozumienia, �e sprawa nie cierpi zw�oki: podrygiwa�, podpiera� si� raz lew� r�k�, raz praw�, potem otar� czo�o i rozlu�ni� ko�nierz. Spojrza� na zegarek opasuj�cy jego ko�cisty nadgarstek. Jack zrozumia�, �e na pewnej farmie mlecznej wysiad�a ch�odnia. Wezwanie by�o pilne: mleko si� zwarzy, kiedy na dworze si� ociepli. - W porz�dku, tato - powiedzia� - b�dziemy czeka� na depesz� od ciebie. - Po�egna� si� i odwiesi� s�uchawk�. - Przepraszam, �e rozmawia�em tak d�ugo - zwr�ci� si� do pana Yee. Si�gn�� po karteczk�. - Starsza osoba nie powinna wyrusza� w tak� drog� - powiedzia� pan Yee spokojnym, stanowczym tonem. - Postanowi� zobaczy�, jak nam si� wiedzie - odpar� Jack. - A je�li nie wiedzie si� wam tak, jakby sobie tego �yczy�, czy b�dzie m�g� wam pom�c? - Pan Yee u�miechn�� si� pogardliwie. - Mo�e nagle staniecie si� bogaci? Powiedz mu, �e tu nie ma diament�w. Zabra�a je ONZ. Co do wezwania, kt�re ci da�em: wed�ug akt ta ch�odnia by�a ju� przez nas naprawiana dwa miesi�ce temu z tego samego powodu. To co� w �r�dle zasilania albo w instalacji elektrycznej. Silnik ni st�d, ni zow�d zwalnia i bezpiecznik odcina dop�yw pr�du, by zapobiec przepaleniu. - Sprawdz�, co jeszcze ci�gnie pr�d z ich generatora - powiedzia� Jack. �Ci�ko jest pracowa� dla pana Yee� - pomy�la�, gdy szed� na dach, gdzie sta�y koptery firmy. Wszystko mia�o racjonaln� podstaw�. Pan Yee wygl�da� i funkcjonowa� jak maszyna do liczenia. Sze�� lat temu, w wieku dwudziestu dw�ch lat, obliczy�, �e na Marsie mo�e prowadzi� bardziej dochodowy biznes ni� na Ziemi. Okaza�o si�, �e na Marsie trzeba koniecznie zapewni� serwis naprawczy wszystkim rodzajom urz�dze�, wszystkiemu, co zawiera ruchome cz�ci, poniewa� koszty dostawy nowych urz�dze� z Ziemi s� zbyt du�e. Stary toster, na Ziemi lekkomy�lnie wyrzucany do �mietnika, na Marsie nadal by� u�ywany. Pan Yee opowiada� si� za wykorzystywaniem odpadk�w. Wychowany w oszcz�dnej, puryta�skiej atmosferze Chin Ludowych, nie popiera� marnotrawstwa. Zdoby� do�wiadczenie jako in�ynier elektryk w prowincji Honan. Tak wi�c spokojnie, dobrze to sobie przemy�lawszy, podj�� decyzj�, kt�ra dla wi�kszo�ci ludzi wi�za�a si� z ogromnym stresem; przygotowania do emigracji z Ziemi rozpocz�� tak, jakby udawa� si� do dentysty po sztuczn� szcz�k�. Wyliczy� sobie co do jednego dolara, o ile mo�e obni�y� koszty w�asne, kiedy ju� za�o�y na Marsie zak�ad. Przedsi�wzi�cie nie by�o szeroko zakrojone, lecz mia�o wysoce profesjonalny charakter. W ci�gu sze�ciu lat, od 1988 roku, interes rozwin�� si� do tego stopnia, �e elektrycy pana Yee mieli pierwsze�stwo w nag�ych wypadkach. A c� nie by�o nag�ym wypadkiem w kolonii, gdzie uprawa rzodkiewek i ch�odzenie niewielkich przecie� ilo�ci mleka wci�� stanowi�y problem? Zatrzasn�wszy drzwi koptera Jack Bohlen zapu�ci� silnik i wkr�tce wzni�s� si� ponad budynki Bunchewood Park w mgliste, przy�mione niebo przedpo�udnia. Stawia� si� na swoje pierwsze w ci�gu dzisiejszego dnia wezwanie. W dali na prawo l�dowa� ogromny statek z Ziemi. Osiada� na bazaltowym kole, miejscu odbioru ��ywych �adunk�w�. Inne �adunki trzeba by�o odstawia� tysi�ce kilometr�w na wsch�d. To by� transportowiec pierwszej klasy. Wkr�tce wejd� na jego pok�ad zdalnie sterowane urz�dzenia, kt�re oczyszcz� pasa�er�w z ka�dego wirusa i bakterii, ka�dego owada i nasiona. Pasa�erowie wy�oni� si� nadzy, jak ich pan B�g stworzy�, przejd� przez �a�nie chemiczne, b�d� mamrota� rozdra�nieni w ci�gu o�miogodzinnego testu - i wreszcie zostawi si� ich w spokoju, by sami troszczyli si� o w�asne przetrwanie, bo przetrwanie kolonii zosta�o ju� zapewnione. Niekt�rych mog� nawet odes�a� na Ziemi�: stres wywo�any podr� m�g� ujawni� u nich defekty genetyczne. Jack wyobrazi� sobie swojego ojca, jak cierpliwie znosi procedury imigracyjne. �To trzeba robi�, m�j ch�opcze - powiedzia�by ojciec. - To jest konieczne.� Starszy pan, co pali papierosa i rozmy�la... filozof, na kt�rego formalne wykszta�cenie sk�ada si� siedem klas nowojorskiej szko�y publicznej. �Dziwne - my�la� Jack - jak ujawnia si� prawdziwa natura cz�owieka.� Starszy pan mia� pewn� wiedz�, kt�ra m�wi�a mu, jak si� zachowywa�, nie w sensie przestrzegania form towarzyskich, lecz kierowania w�asnym �yciem. Jack doszed� do wniosku, �e ojciec doskonale da sobie rad� w tutejszym �wiecie. W trakcie swojej kr�tkiej wizyty przystosuje si� lepiej ni� on sam i Sylwia. Tak dobrze jak Dawid... Ojciec i ch�opak znajd� wsp�lny j�zyk. Obaj s� sprytni i praktyczni. Jednak od czasu do czasu ulegaj� romantycznym zrywom, bo jak inaczej nazwa� pomys� ojca, �eby kupi� ziemi� gdzie� w G�rach F.D.R. To by� ostatni zryw, nadzieja zawsze przecie� �y�a w duszy staruszka. Oto prawie za bezcen mo�na by�o kupi� ziemi�, kt�ra nie znajdowa�a nabywc�w. Stanowi�a prawdziwe pogranicze cywilizacji, jakim zamieszkane cz�ci Marsa zdecydowanie ju� by� przesta�y. Jack ujrza� w dole Kana� im. Senatora Tafta i polecia� wzd�u� niego. Ta droga mia�a go zaprowadzi� do farmy mlecznej McAuliffa pokrytej tysi�cami akr�w uschni�tej trawy. Farma szczyci�a si� kiedy� nagrodzonym stadem jerseys�w, kt�re zdegenerowa�o si�: zwierz�ta przypomina�y swoich przodk�w �yj�cych w niesprzyjaj�cych warunkach �rodowiskowych. To by�a zamieszkana cz�� Marsa, raczej �yzny teren pokryty sieci� rozga��ziaj�cych si� i krzy�uj�cych kana��w. Nadal jednak mieszka�com marnie si� tu wiod�o. Le��cy w dole Senator Taft sprawia� wra�enie leniwie tocz�cej si� strugi o barwie zgni�ej zieleni. Woda przesz�a przez �luz� i by�a w ko�cowym stadium przefiltrowana, jednak zbieraj�ce si� w niej z up�ywem czasu szlam, piasek i zanieczyszczenia sprawia�y, �e w zasadzie nie nadawa�a si� ju� do picia. B�g jeden wie, jakie zwi�zki alkaliczne wch�on�li ludzie, mimo to �yli tu nadal. Woda ich nie zabi�a, chocia� by�a ��tobr�zowa i pe�na osad�w. Tymczasem na zachodzie, mi�dzy kana�ami, rozci�ga�y si� ziemie, kt�re czeka�y, by naukowcy zaj�li si� nimi i dokonali cudu. Ekspedycje archeologiczne l�duj�ce na Marsie we wczesnych latach siedemdziesi�tych skwapliwie zaznacza�y na mapach kolejne stadia wycofywania si� starej cywilizacji, kt�r� zaczyna�a teraz zast�powa� cywilizacja rasy ludzkiej. Dawni mieszka�cy nigdy nie osiedlili si� na pustyni na dobre. Widocznie tak, jak w przypadku ludzi znad Tygrysu i Eufratu, opanowali tylko te tereny, kt�re zdo�ali nawodni�. U szczytu swojego rozwoju dawna cywilizacja marsja�ska zaj�a jedn� pi�t� powierzchni planety, pozostawiaj�c ca�� reszt� w takim stanie, w jakim j� zasta�a. Na przyk�ad dom Jacka Bohlena stoj�cy w pobli�u rozga��zienia Kana�u im. Williama Butlera Yeatsa i Kana�u im. Herodota znajdowa� si� prawie na skraju sieci kana��w, na terenie, kt�ry starano si� u�y�ni� przez pi�� tysi�cy lat. Bohlenowie przybyli na Marsa stosunkowo p�no, a jednak jeszcze jedena�cie lat temu nikt nie wiedzia�, �e liczba emigrant�w tak niepokoj�co zacznie spada�. Radio w kopterze zaszumia�o od zak��ce� atmosferycznych. Potem odezwa� si� g�os pana Yee w metalicznym wydaniu: - Jack, mam dla ciebie zadanie. W�adze ONZ poda�y, �e wyst�pi�y zak��cenia w pracy Szko�y Publicznej, a tamtejszy monter jest nieosi�galny. Jack podni�s� mikrofon i powiedzia�: - Przykro mi, panie Yee, o ile sobie przypominam, m�wi�em panu, �e nie mam odpowiedniego przygotowania, by zbli�a� si� do tych urz�dze�. Lepiej, by zabra� si� za to Bob albo Pete. �Dobrze pami�tam, �e panu o tym m�wi�em� - doda� w duchu. Odpowied� pana Yee by�a jak zwykle nadzwyczaj logiczna: - To bardzo wa�ne, nie mo�emy nie podj�� si� tej naprawy. Jeszcze nigdy nie odm�wili�my wykonania �adnego zlecenia. Twoje nastawienie nie jest pozytywne. Jestem zmuszony nalega�, by� si� za to wzi��. Gdy tylko to b�dzie mo�liwe, przy�l� do szko�y drugiego montera, �eby ci pom�g�. Dzi�kuj�, Jack. Pan Yee sko�czy� rozmow�. �Ja te� dzi�kuj� - pomy�la� Jack z przek�sem. W dole ujrza� pierwsze zabudowania nast�pnej osady. To by�o Lewistown - g��wna siedziba kolonii zwi�zku instalator�w, jednej z pierwszych, jakie zorganizowano na Marsie. Zwi�zek ten mia� swoich w�asnych monter�w. Nie nale�a� do klienteli pana Yee. Gdyby praca sta�a si� zbyt nieprzyjemna, Jack Bohlen m�g� zawsze spakowa� manatki i przenie�� si� do Lewistown, gdzie wst�pi�by do zwi�zku i nawet dostawa�by lepsz� pensj�. Jednak na najnowsze wydarzenia polityczne, jakie mia�y miejsce w kolonii zwi�zku instalator�w, Jack patrzy� z dezaprobat�. Prezes Obwodu Pracownik�w Wodnych sw�j wyb�r zawdzi�cza� do�� szczeg�lnie przeprowadzonej kampanii wyborczej i du�o wi�kszym ni� zazwyczaj nadu�yciom podczas tajnego g�osowania. Jack nie mia� ochoty �y� we wprowadzonym przez niego porz�dku. Jak zd��y� si� zorientowa�, by�a to tyrania z elementami nepotyzmu. Mimo to kolonia zdawa�a si� prosperowa� pod wzgl�dem ekonomicznym. Mia�a zaawansowany program rob�t publicznych, a jej polityka fiskalna doprowadzi�a do powstania ogromnych rezerw pieni�nych. Kolonia by�a nie tylko pr�na i kwitn�ca, ale mog�a zapewni� wszystkim swoim mieszka�com przyzwoit� prac�. Poza le��c� na p�nocy osad� Izraelit�w kolonia zwi�zkowa by�a najbardziej �ywotna na planecie. Izraelici przewag� sw� zawdzi�czali zaprawionym w ci�kiej pracy ochotniczym hufcom, kt�re obozowa�y w sercu pustyni i by�y zatrudnione przy wszelkiego rodzaju pracach melioracyjnych - od hodowli drzewek pomara�czowych po rafinacj� nawoz�w chemicznych. Nowy Izrael sam zmeliorowa� jedn� trzeci� teren�w pustynnych, kt�re teraz obj�to upraw�. W rzeczywisto�ci by� jedyn� osad� na Marsie, kt�ra eksportowa�a swoje plony na Ziemi�. Kopter przelecia� nad stolic� zwi�zku instalator�w, Lewistown, a potem nad pomnikiem Algera Hissa, pierwszego m�czennika ONZ. Zacz�a si� otwarta pustynia. Jack wyprostowa� si� w siedzeniu i zapali� papierosa. Kiedy umyka� spod nagl�cego, badawczego spojrzenia pana Yee, zapomnia� zabra� termos z kaw� i teraz mu jej brakowa�o. Odczuwa� senno��. �Nie zmusz� mnie, bym co� naprawia� w Szkole Publicznej - powiedzia� do siebie bardziej ze z�o�ci� ni� z przekonaniem. - Odejd� z pracy.� Wiedzia� jednak, �e nie odejdzie. Poleci do szko�y, pod�ubie w maszynach z godzin� lub dwie i b�dzie udawa�, �e co� pilnie naprawia. Potem pojawi si� Bob albo Pete i zrobi, co trzeba. Dobre imi� firmy zostanie zachowane i wr�c� do biura. Ka�dy b�dzie zadowolony, z panem Yee w��cznie. Jack kilkakrotnie odwiedzi� Szko�� Publiczn� razem ze swoim synem. To jednak by�o co innego. Dawid znalaz� si� w czo��wce klasowej. W trakcie realizowania programu nale�a� do grupy prowadzonej przez najbardziej zaawansowane maszyny. Zostawa� w szkole do p�na. Maksymalnie wykorzystywa� system indywidualnego nauczania, z kt�rego ONZ by�a tak dumna. Jack spojrza� na zegarek. By�a dziesi�ta. O tej porze, jak pami�ta� ze swoich wizyt i opowiada� syna, Dawid by� u Arystotelesa i studiowa� podstawy nauk przyrodniczych, filozofii, logiki, gramatyki, poetyki i staro�ytnej fizyki. Spo�r�d wszystkich maszyn ucz�cych Dawidowi na szcz�cie najbardziej odpowiada� Arystoteles. Wiele dzieci wola�o bardziej dziarskich nauczycieli: Sir Francisa Drake�a (historia Anglii, podstawy cywilizacji opartej na w�adzy m�czyzny), Abrahama Lincolna (historia Stan�w Zjednoczonych, zasady prowadzenia nowoczesnej wojny i wsp�czesnego pa�stwa), lub te� takie ponure osobisto�ci jak Juliusz Cezar i Winston Churchill. Jack urodzi� si� zbyt wcze�nie, by wykorzysta� szkolny system indywidualnego nauczania. Jako ch�opiec chodzi� do sze��dziesi�cioosobowej klasy, a p�niej, w szkole �redniej, razem z tysi�cem innych uczni�w s�ucha� i patrzy� na lektora, kt�ry uczy� za po�rednictwem zamkni�tej sieci telewizyjnej. Gdyby jednak teraz m�g� ucz�szcza� do nowego typu szko�y, z pewno�ci� znalaz�by swojego ulubionego nauczyciela. Gdy odwiedzi� kiedy� Dawida, a by�o to podczas pierwszego spotkania nauczycieli z rodzicami, zobaczy� Tomasza Edisona, Maszyn� Ucz�c�, i to mu w zupe�no�ci wystarczy�o. Dawid prawie godzin� odci�ga� ojca od nauczyciela. W dole pod kopterem pustynia przesz�a w przypominaj�cy preri� teren pokryty z rzadka k�pkami trawy. Tu zaczyna�o si� ogrodzone drutem kolczastym ranczo McAuliffa, obszar administracyjnie podlegaj�cy ju� stanowi Teksas. Ojciec McAuliffa by� teksaskim magnatem naftowym. Aby wyemigrowa� na Marsa, kupi� sobie statki. By� nawet lepszy od ludzi ze zwi�zku instalator�w. Jack zgasi� papierosa i zacz�� obni�a� lot. W ra��cym �wietle s�o�ca wypatrywa� budynk�w rancza. Warkot koptera sp�oszy� ma�e stadko kr�w, kt�re pu�ci�o si� galopem po pastwisku. Jack patrzy�, jak si� rozbiegaj�, i mia� nadziej�, �e nie zauwa�y� tego McAuliff, niski Irlandczyk o ponurym wyrazie twarzy, cz�owiek, kt�ry �atwo ulega� obsesjom. McAuliff by� chorobliwie przewra�liwiony na punkcie swoich kr�w. Nabi� sobie g�ow�, �e czyhaj� na nie wszelkie rodzaje marsja�skich stwor�w; za ich spraw� krowy mog� sta� si� chude, chore i kapry�ne przy udoju. Jack w��czy� nadajnik radiowy. - Tu pojazd naprawczy firmy Yee - powiedzia� do mikrofonu. - Jack Bohlen prosi o zezwolenie na l�dowanie. Po chwili nadesz�a odpowied� z ogromnego rancza: - W porz�dku, Bohlen. Nie ma chyba sensu pyta�, dlaczego zjawia si� pan tak p�no - powiedzia� McAuliff zniech�conym i jednocze�nie opryskliwym g�osem. - B�d� dos�ownie za chwil� - odpar� Jack i skrzywi� si�. Dostrzeg� przed sob� budynki. By�y bia�e na tle piasku. Z g�o�nika znowu dobieg� g�os McAuliffa: - Mamy tutaj ponad pi�� milion�w litr�w mleka. I wszystko skwa�nieje, je�eli pan szybko nie uruchomi tego przekl�tego urz�dzenia ch�odniczego. - Ju� p�dz� - powiedzia� Jack. Zatka� uszy palcami i u�miechn�� si� z�o�liwie pod adresem g�o�nika robi�c odra�aj�c�, groteskow� min�. ROZDZIA� DRUGI Arnie Kott, by�y instalator, aktualnie Najwy�szy Wsp�obywatel w Obwodzie Pracownik�w Wodnych Czwartego Oddzia�u Planetarnego, wsta� o dziesi�tej rano i jak to by�o w jego zwyczaju, pod��y� prosto do �a�ni parowej. - Cze��, ch�opcy. - Hej, Arnie. Wszyscy m�wili do Arniego Kotta po imieniu i tak by�o dobrze. Arnie pozdrowi� skinieniem Billa, Eddy�ego i Toma. Ch�opcy za� przywitali szefa. Przesycone par� powietrze skrapla�o si� u jego st�p. Woda s�czy�a si� po kafelkach i znika�a, co sprawia�o mu prawdziw� przyjemno��. Wszystkie inne �a�nie skonstruowano tak, �eby nie traci�y wody. Tutaj wsi�ka�a ona w gor�cy piasek i przepada�a na zawsze. �Kt� inny mo�e sobie na to pozwoli�? - my�la� i Arnie. - Ciekawe, czy ci bogaci �ydzi w Nowym Izraelu maj� �a�ni� parow�, kt�ra marnuje wod�?� Stan�wszy pod prysznicem Arnie Kott powiedzia� do swoich towarzyszy: - Dosz�a mnie pewna plotka, kt�r� chcia�bym jak i najszybciej sprawdzi�. Pami�tacie ten kombinat z Kalifornii, i tych Portugalczyk�w, kt�rzy pocz�tkowo mieli na w�asno�� �a�cuch G�r F.D.R.? Pr�bowali tam wydobywa� rud� �elaza, ale by�a niskoprocentowa i koszt wydobycia okaza� si� zbyt du�y. S�ysza�em, �e sprzedali swoje posiad�o�ci. - Taak, my te� o tym s�yszeli�my. - Ch�opcy skin�li g�owami. - Ciekawe, ile na tym stracili? Musieli dosta� niez�e ci�gi. - Nie - odpar� Arnie. - S�ysza�em, �e znale�li nabywc�, kt�ry zaoferowa� im wy�sz� cen� od ceny kupna. Tak wi�c co� zarobili po tych wszystkich latach. Skusi�y ich pieni�dze. Ciekaw jestem, komu a� tak odbi�o, �e si� po�aszczy� na t� ziemi�. Mam tam, jak wiecie, prawa g�rnicze. Chcia�bym, �eby�cie sprawdzili, kto kupi� t� ziemi� i kogo reprezentuje. Chc� wiedzie�, co oni tam kombinuj�. - S�usznie - zgodzili si� wszyscy. Jeden z m�czyzn, chyba Fred, wyszed� spod prysznica i poszed� po ubranie. - Sprawdz� to, Arnie - rzuci� przez rami�. - Zaraz si� za to zabior�. Arnie odwr�ci� si� do pozosta�ych m�czyzn i namydlaj�c cia�o powiedzia�: - Musz� przecie� broni� swoich praw g�rniczych. Nie mog� pozwoli� na to, by jaki� ch�ystek z Ziemi za�o�y� tu park narodowy dla niedzielnych turyst�w. Powiem wam, co wyw�szy�em. Tydzie� temu p�ta�a si� tutaj grupa urz�dnik�w komunistycznych z Rosji i W�gier. To by�y grube ryby. Bez w�tpienia chcieli si� nieco rozejrze�. My�licie, �e dali za wygran� po tym, jak w zesz�ym roku ta ich ca�a komuna upad�a? Gdzie tam! Oni maj� m�d�ki jak stonka i zawsze wracaj� jak stonka. Ci czerwoni pal� si� do tego, �eby za�o�y� na Marsie udan� komun�. �lina im cieknie na sam� my�l o czym� takim. Nie zdziwi�bym si�, gdyby si� okaza�o, �e ci Portugalczycy z Kalifornii sprzedali ziemi� komunistom i �e ju� nied�ugo G�ry F.D.R. zmieni� nazw� na G�ry J�zefa Stalina. Przy takim obrocie sprawy by�oby to w pe�ni zrozumia�e. M�czy�ni roze�mieli si� z uznaniem. - Mam dzisiaj wiele do za�atwienia - powiedzia� Arnie Kott, obfitymi strugami gor�cej wody sp�ukuj�c z siebie mydliny. - Nie mog� wi�c d�u�ej zajmowa� si� t� spraw�. Licz� na to, �e wy wyw�szycie reszt�. By�em na wschodzie, tam, gdzie trwa eksperyment z hodowl� melona sprowadzonego z Nowej Anglii, i wydaje mi si�, �e ca�kowicie nam si� powiod�o wprowadzenie jego uprawy w tutejszym �rodowisku. Wiem, �e wszyscy si� tym interesowali�cie, bo przecie� je�li to tylko by�oby mo�liwe, ka�dy chcia�by dosta� rano na �niadanie porz�dny kawa�ek kantalupy. - Pewnie �e tak, Arnie - przytakn�li ch�opcy. - Ale ja - ci�gn�� Arnie - mam na g�owie du�o wi�cej ni� melony. Par� dni temu by� tutaj facet z ONZ i z�o�y� protest w sprawie naszych ustaw dotycz�cych czarnuch�w. Mo�e nie powinienem tak m�wi�. Mo�e powinienem m�wi� jak go�cie z ONZ: �pozosta�o�ci ludno�ci tubylczej� lub po prostu Murzochidzi. Chodzi�o mu o zezwolenie, kt�re wydali�my kopalniom nale��cym do naszej osady, by zatrudniaj�c Murzochid�w p�aci�y im mniej, ni� to okre�la minimum, bo nawet te cioty z ONZ tak naprawd� nie ka�� p�aci� tym czarnuchom Murzochidom wedle oficjalnie przyj�tej taryfy. Problem w tym, �e nie mo�emy dawa� Murzochidom pensji w wysoko�ci minimum p�acowego, bo pracuj� tak niesk�adnie, �e by�my zbankrutowali. Jednak musimy ich zatrudnia� do obs�ugi kopal�, poniewa� jedynie oni s� w stanie oddycha� tam na dole. Tymczasem nie mo�emy na skal� masow� importowa� aparat�w tlenowych, bo ich ceny s� wprost horrendalne. Kto� tam w Domu robi mn�stwo pieni�dzy na zbiornikach tlenowych, spr�arkach i temu podobnych. To jest granda, a my nie damy si� okantowa�. I tyle. Wszyscy z powag� skin�li g�owami. - Nie mo�emy pozwoli� na to, �eby biurokraci z ONZ m�wili nam, jak mamy prowadzi� nasz� osad� - m�wi� Arnie. - Zacz�li�my tutaj dzia�a�, kiedy obecno�� ONZ by�a widoczna jedynie w postaci chor�giewki wetkni�tej w piasek. Zbudowali�my domy, zanim oni zd��yli postawi� sobie wychodki. To si� tyczy r�wnie� tego spornego terytorium na po�udniu mi�dzy Stanami Zjednoczonymi i Francj�. - Racja, Arnie - przytakn�li ch�opcy. - Jest jednak pewien szkopu� - powiedzia� Arnie. - Te peda�y z ONZ kontroluj� drogi wodne, a wod� mie� musimy. Jest nam potrzebna jako �rodek transportu, �r�d�o energii oraz do picia i do k�pieli, jak teraz. Wiecie, te gnojki mog� w ka�dej chwili odci�� nam wod�. Maj� nas w gar�ci. Arnie sko�czy� bra� prysznic i st�paj�c po rozgrzanych, wilgotnych kafelkach podszed� do s�u��cego, �eby wzi�� r�cznik. My�li o ONZ przyprawi�y go o burczenie w brzuchu. Odezwa� si� dawny wrz�d dwunastnicy. Arnie poczu� pieczenie w lewym boku, dochodz�ce a� do pachwiny. �Trzeba zje�� jakie� �niadanie� - pomy�la�. S�u��cy ubra� go w szare flanelowe spodnie, koszulk� bawe�nian�, buty z mi�kkiej sk�ry i czapk� z daszkiem. Arnie wyszed� z �a�ni parowej i korytarzem Gmachu Zwi�zkowego pod��y� w kierunku swojej jadalni, gdzie jego Murzochid, Helio, czeka� ze �niadaniem. Po chwili zasiad� przed kaw�, szklank� soku pomara�czowego i stert� grzanek z bekonem. W d�oni trzyma� zesz�otygodniowe niedzielne wydanie nowojorskiego �Timesa�. Nacisn�� przycisk umieszczony na blacie biurka. - Dzie� dobry, panie Kott - powiedzia�a sekretarka, zjawiaj�c si� w odpowiedzi na jego wezwanie. Arnie nigdy wcze�niej jej nie widzia�. Rzuci� na ni� okiem i uzna�, �e nie jest zbyt atrakcyjna. Powr�ci� do lektury. W dodatku dziewczyna nazwa�a go panem Kottem! Popija� sok pomara�czowy i czyta� o statku, kt�ry przepad� w przestrzeni kosmicznej z trzystoma pasa�erami na pok�adzie. To by� japo�ski statek handlowy, wi�z� rowery, informacja niezmiernie Arniego ubawi�a. Rowery zagubione w kosmosie! Szkoda, na planecie takiej jak Mars, o ma�ej masie, gdzie nie istniej� w zasadzie �adne �r�d�a energii - z wyj�tkiem sieci kana��w o leniwie p�yn�cej wodzie - a benzyna kosztuje maj�tek, rowery by�y niezwykle op�acalnym �rodkiem lokomocji. Cz�owiek m�g� za darmo przejecha� setki kilometr�w, nawet po piasku. Jedynymi u�ytkownikami pojazd�w o silnikach nap�dzanych naft� byli ludzie niezb�dni dla prawid�owego funkcjonowania kolonii, tacy jak monterzy i zaopatrzeniowcy oraz, rzecz jasna, wa�ni urz�dnicy, na przyk�ad on sam, Arnie. Istnia� oczywi�cie tak�e transport publiczny w postaci piaskobus�w, kt�rych trasy ��czy�y s�siednie kolonie i le��ce w odosobnieniu osiedla willowe z reszt� �wiata... Kursowa�y jednak nieregularnie, poniewa� ich zaopatrzenie w paliwo zale�a�o od dostaw z Ziemi. Poza tym, szczerze m�wi�c, piaskobusy porusza�y si� tak wolno, �e Arnie dostawa� klaustrofobii. Czytaj�c nowojorskiego �Timesa� przez chwil� poczu� si� tak, jakby by� znowu w Domu, w Po�udniowej Pasadenie. Jego rodzina prenumerowa�a �Timesa� w wydaniu z West Coast. Arnie pami�ta�, �e jako ch�opiec przynosi� go ze skrzynki na listy mieszcz�cej si� na ulicy obsadzonej drzewkami morelowymi. To by�a nagrzana, zadymiona uliczka z wieloma przytulnymi jednopi�trowymi domkami, mn�stwem zaparkowanych samochod�w i z trawnikami, kt�re sumiennie strzy�ono w ka�dy weekend. Najbardziej �a�owa� trawnika z ca�ym sprz�tem i �rodkami do jego piel�gnacji: taczk� nawozu, nowymi nasionami trawy, no�ycami, siatk� chroni�c� przed ptactwem, zak�adan� wczesn� wiosn�... i zraszaczy dzia�aj�cych przez ca�e lato, gdy tylko zezwala�o prawo. Na Ziemi te� wyst�powa�y niedobory wody. Kiedy� aresztowano jego wuja Paula za mycie samochodu w dniu ogranicze� racji wodnych. Studiuj�c dalej gazet� natkn�� si� na artyku� o przyj�ciu wydanym w Bia�ym Domu na cze�� jakiej� pani Lizner, kt�ra jako urz�dniczka Biura Kontroli Urodze� dokona�a o�miu tysi�cy �leczniczo wskazanych� aborcji i w ten spos�b da�a wspania�y przyk�ad wszystkim ameryka�skim kobietom. �Chwalebne zaj�cie dla piel�gniarki� - stwierdzi� Arnie Kott. Przewr�ci� stron�. Widnia�o na niej og�oszenie, kt�re Arnie osobi�cie pomaga� zredagowa�. Zajmowa�o �wier� strony i by�o napisane t�ustym drukiem. Stanowi�o �arliw� zach�t� maj�c� przyci�gn�� na Marsa emigrant�w z Ziemi. Arnie rozpar� si� na krze�le i z�o�y� gazet�. Czytaj�c og�oszenie poczu� g��bok� dum�. Uzna�, �e wygl�da nie�le. Z pewno�ci� przyci�gnie ludzi, w ka�dym razie tych z charakterem, kt�rym marzy si� przygoda. Na te w�a�nie cechy k�ad�a nacisk reklama. W og�oszeniu wymieniano, jakie profesje s� poszukiwane na Marsie. Lista by�a d�uga: nie zawiera�a jedynie hodowc�w kanark�w i proktolog�w. Zwracano uwag� na to, jak trudno znale�� na Ziemi prac� osobie, kt�ra zdoby�a jedynie tytu� magistra. Tymczasem na Marsie wystarczy�o by� baka�arzem, by dosta� dobrze p�atn� prac�. �To ich powinno zach�ci� - pomy�la� Arnie. Sam wyemigrowa� w�a�nie dlatego, �e by� tylko baka�arzem i wszystkie drzwi zatrzaskiwano mu przed nosem. Przyby� na Marsa, by by� zaledwie jakim� tam instalatorem, no i prosz�! Kim sta� si� ju� po kilku latach? Na Ziemi jako in�ynier instalacji wodnych zbiera�by w Afryce zdech�� szara�cz� w ramach pomocy organizowanej przez ONZ dla kraj�w Trzeciego �wiata. Aktualnie robi� to jego brat Phil, kt�ry uko�czy� Uniwersytet Kalifornijski i nigdy nie mia� okazji pracowa� w swoim zawodzie, jako kontroler jako�ci mleka. Jego wydzia� sko�czy�o ponad stu kontroler�w jako�ci mleka i po co? Na Ziemi nie mieli najmniejszych szans, by znale�� prac�. �Trzeba przylecie� na Marsa - pomy�la� Arnie. - Tutaj mo�na wykorzysta� twoje umiej�tno�ci, Phil. Wystarczy spojrze� na te anemiczne krowy w farmach mlecznych za miastem. Przyda�oby im si� nieco kontroli.� Jednak w og�oszeniu tkwi� pewien kruczek. Ludziom, kt�rzy wyemigrowaliby na Marsa, niczego nie gwarantowano. Nie mieli nawet pewno�ci, �e b�d� mogli wszystko rzuci� i wr�ci� do domu. Podr� na Ziemi� kosztowa�a znacznie dro�ej ni� podr� na Marsa, z powodu niedogodnych warunk�w panuj�cych na marsja�skich l�dowiskach. Rzecz jasna, nie dawano tak�e �adnych gwarancji, je�li chodzi o prac�. Win� za taki stan rzeczy ponosi�y wielkie mocarstwa na Ziemi: Chiny, Stany Zjednoczone, Rosja i Niemcy. Zamiast we w�a�ciwy spos�b popiera� rozw�j skolonizowanych planet, ca�� swoj� uwag� skupi�y na dalszej eksploracji kosmosu. Czas, pieni�dze i wszystkie m�zgi po�wi�cano gwiezdnym projektom, jak na przyk�ad temu idiotycznemu lotowi na Centaura, z powodu kt�rego zmarnowano ju� biliony dolar�w i osobogodzin. Arnie Kott twierdzi�, �e autorom gwiezdnych projekt�w brakuje pi�tej klepki. Kt� chcia�by wyruszy� w czteroletni� podr� do innego uk�adu s�onecznego, kt�ry by� mo�e wcale nie istnieje? Jednocze�nie Arnie obawia� si� zmiany nastawienia ziemskich mocarstw. Przypu��my, �e pewnego ranka po przebudzeniu zupe�nie innym okiem spojrz� na kolonie na Marsie i Wenus. Za��my, �e uwa�nie przyjrz� si� mizernym post�pom, jakie dotychczas dokona�y si� na tych planetach, i uznaj�, �e nale�y co� uczyni� w tym kierunku? Innymi s�owy, jaki los czeka Arniego Kotta, gdy wielkie mocarstwa przyjd� po rozum do g�owy? Ta kwestia wymaga�a powa�nego zastanowienia. Jednak�e wielkie mocarstwa nie wykazywa�y jak na razie �adnych przejaw�w zdrowego rozs�dku. Nadal kierowa�o nimi obsesyjne wsp�zawodnictwo. Ku wielkiej uldze Arniego gryz�y si� mi�dzy sob� i prawdopodobnie b�d� to robi� przez nast�pne dwa lata. Arnie znowu zag��bi� si� w lekturze i natkn�� si� na kr�tki artyku� traktuj�cy o kobiecej organizacji w Bernie, w Szwajcarii, kt�ra zebra�a si�, by wyrazi� swoje zaniepokojenie kwesti� kolonizacji. KOMITET DO SPRAW BEZPIECZE�STWA KOLONII ZAALARMOWANY WARUNKAMI PANUJ�CYMI NA MARSJA�SKICH L�DOWISKACH! Panie, kt�re wystosowa�y petycj� do Wydzia�u Kolonialnego ONZ, wyrazi�y po raz kolejny przekonanie, �e l�dowiska na Marsie, na kt�re przylatywa�y statki z Ziemi, by�y zbyt oddalone od zamieszkanych rejon�w i sieci kana��w wodnych. Pasa�erowie, nierzadko kobiety, dzieci i starcy, byli zmuszeni w�drowa� tysi�ce kilometr�w przez pustkowia. Komitet do spraw Bezpiecze�stwa Kolonii chcia�, by ONZ wprowadzi�a przepis zmuszaj�cy statki do l�dowania w promieniu czterdziestu kilometr�w od g��wnych kana��w. �Aktywistki� - pomy�la� Arnie po przeczytaniu artyku�u. Wed�ug wszelkiego prawdopodobie�stwa �adna z nich nigdy nie opu�ci�a Ziemi. Swoj� wiedz� opiera�y wy��cznie na tym, co im kto� napisa� w li�cie, na przyk�ad jaka� ciotka emerytka, kt�ra przyby�a na Marsa, by mieszka� za darmo na terenach nale��cych do ONZ. Jej listy chwyta�y za serce. Poza tym czytelniczki polega�y oczywi�cie na cz�onkini swojej organizacji, mieszkaj�cej na Marsie niejakiej pani Annie Esterhazy. To ona pu�ci�a w obieg po koloniach powielony biuletyn adresowany do innych pa� ogarni�tych duchem spo�ecznikowskim. Arnie otrzyma�; przeczyta� ten biuletyn. Tytu�, �G�os Opinii Publicznej�, przyprawi� go o md�o�ci. Zemdli�o go r�wnie� na widok paru linijek og�oszenia zamieszczonego mi�dzy dwoma d�u�szymi artyku�ami: *************************************** B�agaj o dar oczyszczenia! Wejd� w kontakt z kolonialnym charyzmatykiem, by� do�wiadczy� filtracji wody, kt�r� mo�emy si� poszczyci�! **************************************** �G�os Opinii Publicznej� by� pisany tak specyficznym j�zykiem, �e Arnie z wielkim trudem pojmowa� tre�� niekt�rych artyku��w. Widocznie jednak artyku� trafia� do przekonania oddanym czytelniczkom, kt�re powa�nie bra�y sobie ka�d� rad� do serca i wprowadza�y j� w czyn. Obecnie razem z Komitetem do spraw Bezpiecze�stwa Kolonii uskar�a�y si� na niebezpieczne odleg�o�ci dziel�ce marsja�skie l�dowiska od �r�de� wody i osiedli ludzkich. Spo�r�d dwudziestu kilku l�dowisk na Marsie tylko jedno le�a�o w promieniu czterdziestu kilometr�w od jednego z g��wnych kana��w. By�o to L�dowisko im. Samuela Gompersa, kt�re obs�ugiwa�o koloni� Arniego. Je�li przypadkiem naciski wywierane przez Komitet do spraw Bezpiecze�stwa Kolonii odnios�yby skutek, wtedy wszystkie statki pasa�erskie z Ziemi musia�yby przylatywa� na l�dowisko Arniego Kotta i ca�y doch�d przypad�by jego kolonii. Nieprzypadkowo biuletyn pani Esterhazy i jej organizacja na Ziemi opowiada�y si� za spraw�, kt�rej pomy�lne rozwi�zanie le�a�o w interesie Arniego. Anna Esterhazy to przecie� by�a �ona Arniego. Pozostali dobrymi przyjaci�mi i nadal prowadzili wsp�lnie liczne przedsi�biorstwa, kt�re za�o�yli lub zakupili, gdy jeszcze byli ma��e�stwem. Na wielu p�aszczyznach wci�� pracowali razem, chocia� nie utrzymywali �adnych czysto osobistych kontakt�w. Arnie uwa�a� Ann� za zbyt agresywn�, w�adcz� i niekobiec�. By�a wysoka, ko�cista, chodzi�a zamaszystym krokiem w butach na p�askim obcasie, w tweedowym p�aszczu i ciemnych okularach, z przewieszon� przez rami� ogromn� sk�rzan� torb�... Cechowa�y j� jednak du�a inteligencja i rozs�dek oraz zdolno�� do dzia�ania. Arnie m�g� pozostawa� z Ann� w dobrych stosunkach jedynie na gruncie zawodowym. To, �e Anna Esterhazy i Arnie stanowili niegdy� par� ma��e�sk� i nadal wi�za�y ich wsp�lne finanse, by�o spraw� powszechnie wiadom�. Kiedy Arnie chcia� si� z ni� skontaktowa�, nie dyktowa� listu stenografistce. Pos�ugiwa� si� ma�ym koderem, kt�ry trzyma� zawsze w swoim biurku. Ta�m� z wiadomo�ci� przekazywa� Annie za po�rednictwem umy�lnego pos�a�ca. Cz�owiek ten podrzuca� ta�m� do sklepu z upominkami, kt�ry by�a �ona Arniego prowadzi�a w osadzie Izraelit�w. Ewentualn� odpowied� sk�ada�o si� w podobny spos�b w biurze fabryki �wiru i cementu usytuowanej nad Kana�em im. Bernarda Barucha Rockinghama, kt�ry nale�a� do szwagra Arniego, Eda Rockinghama. W zesz�ym roku, gdy Ed Rockingham zbudowa� dom dla siebie, Patrycji i tr�jki dzieci, zdoby� co� praktycznie nieosi�galnego - sw�j w�asny kana�. Wybudowanie na prywatny u�ytek kana�u, kt�ry ci�gn�� wod� z publicznej sieci, stanowi�o jawne pogwa�cenie prawa. Nawet Arnie by� tym faktem oburzony. Jednak przeciwko Edowi nie wszcz�to post�powania karnego i do dzisiaj kana�, kt�ry skromnie nosi� imi� jego najstarszego dziecka, prowadzi� wod� sto trzydzie�ci kilometr�w w g��b pustyni. Tak wi�c Pat Rockingham mog�a sobie mieszka� w cudownym miejscu, gdzie by� trawnik, basen k�pielowy i doskonale nawadniany ogr�d kwiatowy. Pat hodowa�a wielkie krzewy kamelii, kt�re jako jedyne znios�y przeszczepienie na Marsa. Przez ca�e dnie na okr�g�o dzia�a�y zraszacze, spryskuj�c wod� krzewy, aby nie usch�y i nie zmarnia�y. Hodowla dwunastu wielkich krzew�w kameliowych wydawa�a si� Arniemu czym� a� nazbyt ostentacyjnym. Nie by� w dobrych stosunkach ze swoj� siostr� ani z Edem Rockinghamem. Po co przylecieli na Marsa? �eby za wszelk� cen� �y� tak jak na Ziemi? Arnie uwa�a� takie post�powanie za absurd. Czemu w takim razie nie zostali w Domu? Dla Arniego Mars by� nowym miejscem i oznacza� ca�kowit� zmian� dotychczasowego trybu �ycia. On i pozostali osadnicy, zar�wno wa�ne osobisto�ci, jak i szarzy ludzie, w czasie pobytu na Marsie zdobyli si� na niezliczon� ilo�� drobnych kompromis�w, by przystosowa� si� do nowych warunk�w. Przeszli tak wiele stadi�w procesu adaptacji, �e w�a�ciwie ulegli ewolucji. Ich urodzone na Marsie dzieci by�y ju� ca�kiem nowymi, dziwnymi istotami i pod wieloma wzgl�dami stanowi�y dla rodzic�w zagadk�. Dwaj synowie Arniego i Anny mieszkali obecnie w obozie na skraju Lewistown. Gdy Arnie ich odwiedza�, nie m�g� ch�opc�w zrozumie�. Spogl�dali na niego niewidz�cym wzrokiem, jakby czekali, kiedy wreszcie sobie p�jdzie. Jak zd��y� si� zorientowa�, nie mieli w og�le poczucia humoru. Mimo to byli wra�liwi. Potrafili w niesko�czono�� m�wi� o zwierz�tach i ro�linach, a nawet o samym krajobrazie. Obaj ch�opcy mieli swoich ulubie�c�w - marsja�skie stwory, kt�re Arniemu wydawa�y si� przera�aj�ce. Przypomina�y z wygl�du modliszki i by�y wielkie jak byki. Te stwory z piek�a rodem nazywano bokserami, bo cz�sto widywano je w postawie wyprostowanej, jakby gotowe do walki na pi�ci. Zwiera�y si� w rytualnej potyczce, kt�ra zazwyczaj ko�czy�a si� �mierci� i po�arciem jednego z przeciwnik�w. Bert i Ned przyuczyli swoich ulubie�c�w do umiarkowanie zaciek�ej walki bez zabijania i po�erania wsp�plemie�ca. Owe stworzenia sta�y si� prawie nieodst�pnymi towarzyszami ch�opc�w. Dzieciom na Marsie towarzyszy�a samotno��. Cz�ciowo dlatego, �e by�o ich tak ma�o, cz�ciowo... Tego ju� Arnie nie wiedzia�. Marsja�skie dzieci mia�y wielkie, dzikie oczy o przejmuj�cym spojrzeniu, jakby �akn�y czego�, co na razie by�o niewidzialne. Mia�y sk�onno�� do przebywania w samotno�ci. Je�li tylko nadarza�a si� okazja, wyrusza�y z obozu, by myszkowa� po pustkowiach. Ze swoich wypraw przynosi�y bezwarto�ciowe �mieci: garstk� ko�ci albo jak�� pozosta�o�� po dawnej murzy�skiej cywilizacji. Z okien koptera Arnie za ka�dym razem spostrzega� tu i �wdzie samotne dziecko, kt�re brn�o przez pustyni� albo grzeba�o po�r�d ska� i piasku, jakby nadaremnie usi�owa�o przeszy� wzrokiem powierzchni� planety i zajrze� do �rodka... Z dolnej szuflady biurka Arnie wyj�� ma�y dyktafon na baterie i przygotowa� go do pracy. - Anno - powiedzia� do mikrofonu - chc� si� z tob� spotka� i porozmawia�. W tym komitecie jest zbyt wiele kobiet i dzia�a on w z�ym kierunku. Na przyk�ad wasze ostatnie og�oszenie w �Timesie� niepokoi mnie, bo... Arnie przerwa� swoj� przemow�, gdy� urz�dzenie st�kn�o i przesta�o dzia�a�. Waln�� je pi�ci�. Szpule poruszy�y si� lekko i znowu znieruchomia�y. �S�dzi�em, �e naprawiono dyktafon - pomy�la� Arnie ze z�o�ci�. - Czy ci frajerzy nic nie potrafi� naprawi�?� Mo�e b�dzie musia� kupi� nowy dyktafon na czarnym rynku i zap�aci� za niego bajo�sk� sum�. Skrzywi� si� na t� my�l. Skin�� na niezbyt atrakcyjn� sekretark�, kt�ra siedzia�a naprzeciw niego, czekaj�c na polecenia. Wyj�a o��wek i notatnik. Kott zacz�� dyktowa�. - Zazwyczaj potrafi� zrozumie�, �e trudno jest wam konserwowa� sprz�t, bo wiem, �e nie macie prawie �adnych cz�ci zamiennych, a tutejszy klimat niszczy metal i przewody instalacji elektrycznej. Mam ju� jednak do�� ci�g�ych pr�b o to, by jaka� kompetentna osoba naprawi�a tak wa�ne dla mnie urz�dzenie jak dyktafon. On musi dzia�a� i tyle. Skoro wi�c nie potraficie doprowadzi� go do stanu u�ywalno�ci, zwolni� was i cofn� koncesj� na wykonywanie napraw w obr�bie kolonii. Zaczn� polega� na us�ugach monter�w spoza naszej osady. Znowu skin�� na sekretark�, aby przesta�a notowa�. - Czy mam zanie�� dyktafon do dzia�u naprawczego, panie Kott? - spyta�a dziewczyna. - Zrobi� to z wielk� przyjemno�ci�. - Nie - odburkn�� Arnie. - Zmykaj. Kiedy odesz�a, Arnie znowu si�gn�� do swojego nowojorskiego �Timesa�. Na Ziemi mo�na kupi� nowy dyktafon za grosze. W Domu w og�le mo�na cholernie du�o kupi�. Wystarczy spojrze�, co reklamuj�... rzymskie monety, futra, sprz�t biwakowy, diamenty, statki kosmiczne i trutki na chwasty. Jezu! Jednak dla niego najwa�niejsz� spraw� by�o w tej chwili skontaktowanie si� z by�� �on� bez u�ycia dyktafonu. �Mo�e wpadn� do niej i porozmawiam - pomy�la� Arnie. - To b�dzie dobra wym�wka, �eby na jaki� czas opu�ci� biuro.� Nakaza� telefonicznie, aby na l�dowisku Gmachu Zwi�zkowego czeka� na niego kopter. Szybko doko�czy� �niadanie, wytar� usta i ruszy� do windy. - Hej, Arnie - powita� go pilot koptera. By� m�odym cz�owiekiem o mi�ej aparycji. - Hej, ch�opcze - odpowiedzia� Arnie. Pilot powi�d� go do sk�rzanego fotela, kt�ry wykonano specjalnie dla Arniego w zwi�zkowej tapicerni. Kiedy pilot zaj�� miejsce przy sterach, Arnie rozpar� si� wygodnie w fotelu, za�o�y� nog� na nog� i rzek�: - Wystartuj, a ja ci powiem, dok�d masz lecie�. Nie spiesz si� zbytnio, mamy czas. Zapowiada si� �adny dzie�. - Tak, rzeczywi�cie - odpar� pilot, gdy �mig�a zacz�y si� obraca�. - Pomijaj�c zamglenie nad �a�cuchem F.D.R. Ledwo wzbili si� w powietrze, kiedy odezwa� si� g�o�nik: - Komunikat specjalny. Na otwartej pustyni znajduje si� grupka Murzochid�w, w punkcie 4.65003 wed�ug �yrokompasu. Gin� od spiekoty i braku wody. Wszystkie pojazdy b�d�ce na p�noc od Lewistown maj� pod��y� mo�liwie najszybciej we wskazanym kierunku, aby udzieli� pomocy umieraj�cym. Prawo Organizacji Narod�w Zjednoczonych zobowi�zuje do tego wszystkie statki handlowe, r�wnie� i prywatne. Suchy g�os spikera ze sztucznego satelity raz jeszcze powt�rzy� komunikat. - Bez przesady, ch�opcze - zaprotestowa� Arnie, kiedy zorientowa� si�, �e kopter zmienia kurs. - Musz� si� zg�osi�, prosz� pana - odpowiedzia� pilot. - Takie jest prawo. �Na mi�o�� bosk�!� - pomy�la� Arnie z niech�ci�. Zanotowa� w pami�ci, �e kiedy tylko wr�c� do Lewistown, zwolni pilota lub przynajmniej zawiesi go w obowi�zkach. Znajdowali si� nad pustyni� i ze znaczn� pr�dko�ci� zbli�ali si� do punktu podanego przez spikera ONZ. �Czarnuchy Murzochidzi - pomy�la� Arnie. - Ka�� nam wszystko rzuci�, �eby ratowa� tych cholernych p�g��wk�w. Jakby nie mogli dalej w�drowa� po tej swojej pustyni. Czy� nie robili tego bez naszej pomocy przez pi�� tysi�cy lat?� Gdy Jack Bohlen przygotowywa� si� do l�dowania na farmie mlecznej McAuliffa, us�ysza� komunikat specjalny ONZ, kt�ry ka�dorazowo przejmowa� go dreszczem. - ...Na otwartej pustyni znajduje si� grupka Murzochid�w - oznajmi� rzeczowy g�os spikera. - ...Gin� od spiekoty i braku wody. Wszystkie pojazdy b�d�ce na p�noc od Lewistown... �Za�apuj� si� - pomy�la� Jack Bohlen. W��czy� mikrofon i powiedzia�: - Zg�asza si� pojazd naprawczy firmy Yee. Wed�ug �yrokompasu znajduj� si� w pobli�u punktu 4.65003. powinienem dotrze� na miejsce w ci�gu dw�ch, trzech minut. Skierowa� kopter na po�udnie i odlecia� z farmy McAuliffa. Przez dobr� chwil� czu� co� w rodzaju zadowolenia na my�l o oburzeniu Irlandczyka, gdy ten zobaczy odlatuj�cy kopter i domy�li si� przyczyny. Nikt nie mia� mniejszego po�ytku z Murzochid�w ni� wielcy farmerzy. Dotkni�ci bied�, prowadz�cy koczowniczy tryb �ycia krajowcy bez przerwy pojawiali si� na farmach po �ywno��, wod�, pomoc medyczn�, a czasem po prostu z pro�b� o ja�mu�n�. Nic bardziej nie irytowa�o w�a�cicieli prosperuj�cych mleczarni, jak konieczno�� udzielania pomocy tym, kt�rych ziemi� zd��yli ju� sobie przyw�aszczy�. Odezwa� si� pilot innego koptera. - Jestem zaraz za Lewistown, wed�ug �yrokompasu w punkcie 4.78995, i w��cz� si� do akcji tak szybko jak to mo�liwe. Mam