14561
Szczegóły |
Tytuł |
14561 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
14561 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 14561 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
14561 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Dick K. Philip
Marsja�ski po�lizg w czasie
(MARTIAN TIME-SLIP)
Prze�o�y�a Ma�gorzata Fia�kowska
G�os pana Kotta sparali�owa� ch�opca. Manfred us�ysza� chropawe, urywane d�wi�ki,
kt�rych nie m�g� zrozumie�. Zatka� uszy palcami. Znienacka, zupe�nie bez
ostrze�enia, pan Kott
pomkn�� przez pok�j i znikn��.
Co si� z nim sta�o?
Ch�opiec nie m�g� go nigdzie znale��. Zacz�� dr�e�.
Nagle zobaczy�, �e pan Kott pojawi� si� znowu w pokoju i rozmawia z ciemn�
postaci�.
Przep�yn�a ona przez pok�j. Urzeczony Manfred nie odrywa� od niej wzroku. Wtedy
obejrza�a si� za siebie i spojrza�a mu prosto w oczy.
- Musisz umrze� - powiedzia�a. - Wtedy urodzisz si� na nowo. Rozumiesz, ch�opcze?
- Tak - odpar� Manfred i zanurzy� si� w mrok przysz�o�ci...
ROZDZIA� PIERWSZY
Z g��bin barbituranowej drzemki Sylwia Bohlen us�ysza�a wo�anie. Ostry g�os
przebi�
warstw� snu i wyrwa� j� ze stanu ca�kowitej nie�wiadomo�ci.
- Mamo! - wo�a� z podw�rka jej syn.
Usiad�a i poci�gn�a �yk wody ze stoj�cej przy ��ku szklanki. Zsun�a bose
stopy na
pod�og� i z trudem podnios�a si� z ��ka. Zegarek wskazywa� dziewi�t�
trzydzie�ci. Si�gn�a po
szlafrok i podesz�a do okna.
�Nie mog� tego wi�cej bra� - pomy�la�a. - Ju� lepiej wpa�� w schizofreni�, jak
reszta
�wiata.�
Podnios�a story. O�lepi�o j� s�o�ce o znajomym, mglistym, rudawym odcieniu.
Przys�oni�a oczy d�oni�.
- Co si� sta�o, Dawidzie? - zawo�a�a.
- Kana�owy przyjecha�!
W takim razie musi by� �roda. Skin�a g�ow� i chwiejnym krokiem przesz�a z
sypialni do
kuchni, gdzie nastawi�a ekspres do kawy, rzetelnie wykonany jeszcze na Ziemi.
�Co powinnam zrobi�? - zastanawia�a si�. - Wszystko jest przygotowane. Zreszt�
mog�
liczy� na Dawida.�
Odkr�ci�a kran nad zlewem i ochlapa�a twarz zanieczyszczon�, wstr�tn� wod�.
Zacz�a
kas�a�.
�Musimy spu�ci� wod� ze zbiornika - pomy�la�a. - Oczy�ci� go, wyregulowa� dop�yw
chloru i sprawdzi�, ile filtr�w si� zatka�o; mo�e wszystkie. Czy nie m�g�by tego
zrobi�
kana�owy? Nie, ONZ si� tym nie zajmuje.�
- Jestem ci potrzebna? - zapyta�a otwieraj�c tylne drzwi.
Powia�o ch�odnym powietrzem, dusz�cym od drobnego piasku. Odwr�ci�a g�ow� i
czeka�a na odpowied� Dawida. Mia� wpraw� w odmawianiu.
- Chyba nie - mrukn�� ch�opiec.
P�niej siedzia�a w szlafroku przy stole kuchennym nad talerzem tost�w z d�emem
jab�kowym i pi�a kaw�. Patrzy�a na kana�owego, kt�ry z urz�dow� min� nadp�ywa� w
stron�
domu Bohlen�w. Silnik jego p�ytkiej ��deczki g�o�no terkota�. Nigdy si� nie
spieszy�, a jednak
zawsze zjawia� si� na czas. By� rok 1994, drugi tydzie� sierpnia. Bohlenowie
czekali jedena�cie
dni, by dosta� sw�j przydzia� wody z wielkiego kana�u, kt�ry znajdowa� si� dwa
kilometry na
p�noc.
Kana�owy zacumowa� ��dk� przy wrotach �luzy i wyskoczy� na l�d, taszcz�c
wypchan�
teczk�, w kt�rej trzyma� karty rejestracyjne i narz�dzia do otwierania �luzy.
Mia� na sobie
obryzgany b�otem szary mundur i wysokie buty, brunatne od zesch�ego mu�u.
Niemiec? Nie by�
Niemcem: gdy odwr�ci� g�ow�, Sylwia zobaczy�a, �e jego twarz ma s�owia�skie
rozlane rysy, a
na �rodku daszka czapki widnieje czerwona gwiazda. Tym razem wypad�a kolej na
Rosjan.
Sylwia straci�a ju� rachub�.
Widocznie nie ona jedna zapomnia�a, jaka jest kolejno�� dostaw wody ustalona
przez
zarz�d ONZ. Rodzina mieszkaj�ca w s�siednim domu, Steinerowie, wyleg�a na ganek
w
komplecie, oczekuj�c kana�owego: ojciec, przysadzista matka i cztery jasnow�ose,
pulchne,
ha�a�liwe dziewczynki. Kana�owy spuszcza� w�a�nie wod� Steiner�w.
- Bitte, mein Hen - zacz�� Norbert Steiner, dostrzeg� jednak czerwon� gwiazd� i
umilk�.
Sylwia u�miechn�a si� w duchu. �Jaka szkoda!� - pomy�la�a.
Przez tylne drzwi wpad� do domu Dawid.
- Wiesz co, mamo? Zbiornik Steiner�w zacz�� w nocy przecieka� i stracili prawie
po�ow�
wody. Pan Steiner m�wi, �e nie starczy im wody do podlewania ogrodu i ogr�d
uschnie.
Skin�a g�ow�, po�ykaj�c ostatni k�s tosta. Zapali�a papierosa.
- Mamo, czy to nie straszne? - zapyta� Dawid.
- I Steinerowie chc�, oczywi�cie, �eby pozwoli� im korzysta� z wody troch�
d�u�ej -
domy�li�a si� Sylwia.
- Nie mo�emy dopu�ci�, �eby ich ogr�d usech�. Pami�tasz, jak mieli�my k�opoty z
burakami? I pani Steiner da�a nam ten �rodek do t�pienia chrab�szczy
przywieziony z Domu?
Mieli�my da� im troch� burak�w, ale nie dali�my; wylecia�o nam to z g�owy.
To by�a prawda.
�Obiecali�my im... - przypomnia�a sobie Sylwia z nag�ym poczuciem winy - ... a
oni
nigdy nawet o tym nie wspomnieli, chocia� na pewno pami�tali. Tymczasem Dawid
ci�gle
chodzi si� do nich bawi�.�
- Prosz� ci�, porozmawiaj z kana�owym - b�aga� Dawid.
- Pod koniec miesi�ca b�dziemy mogli da� im troch� naszej wody. Mo�emy
przeci�gn��
w�� do ich ogrodu. Nie wierz� w �aden przeciek, zawsze chc� wi�cej, ni� im si�
nale�y.
- Wiem - powiedzia� Dawid spuszczaj�c g�ow�.
- Nie zas�uguj� na wi�cej. Nikt nie zas�uguje.
- Oni po prostu nie umiej� prowadzi� gospodarstwa - odpar� Dawid. - Pan Steiner
ani
troch� nie zna si� na maszynach.
- W takim razie sami s� sobie winni.
Zaczyna�a j� ogarnia� z�o��. U�wiadomi�a sobie, �e nie otrz�sn�a si� jeszcze
zupe�nie ze
snu. Musi wzi�� dexamye, bo inaczej nie oprzytomnieje a� do wieczora, gdy trzeba
b�dzie za�y�
nast�pn� dawk� luminalu. Posz�a do apteczki w �azience, wyj�a butelk� i
przeliczy�a ma�e
zielone tabletki w kszta�cie serduszek. Zosta�y jeszcze tylko dwadzie�cia trzy.
Wkr�tce b�dzie
musia�a wsi��� do piaskobusu i pojecha� przez pustyni� do miasta, by w aptece
powt�rzy�
recept�.
Z g�ry dobieg�o g�o�ne bulgotanie. Ogromna cynowa cysterna na dachu zacz�a si�
nape�nia� wod�. Kana�owy zamkn�� �luz�. Pro�by Steiner�w okaza�y si� daremne.
Z rosn�cym poczuciem winy Sylwia nala�a wody do szklanki, �eby po�kn�� porann�
pigu�k�.
�Gdyby tylko Jack bywa� cz�ciej w domu - my�la�a. - Taka wsz�dzie pustka. �ycie,
jakie
tu prowadzimy, to �a�osna wegetacja. Zupe�ny prymityw. Nerwy, k��tnie,
zamartwianie si� o
ka�d� kropl� wody: do tego si� ono sprowadza. Czy to ma sens? Mia�o by� zupe�nie
inaczej...
Tak wiele obiecywano nam na pocz�tku.�
W s�siednim domu zarycza�o radio. Rozleg�a si� taneczna muzyka, a potem g�os
spikera
reklamuj�cego jakie� maszyny rolnicze.
- ...G��boko�� i nachylenie skiby - twierdzi� g�os rozlegaj�cy si� w zimnym,
rze�kim,
porannym powietrzu - mo�na nastawi� na wybrane parametry i b�d� si�
automatycznie
regulowa�, wi�c nawet najmniej do�wiadczony u�ytkownik mo�e za pierwszym razem...
Powr�ci�a taneczna muzyka. Widocznie s�siedzi z�apali inn� stacj�.
Wybuch�a g�o�na sprzeczka, to zacz�y k��ci� si� dzieci.
�Czy tak ma by� przez ca�y dzie�? - pomy�la�a Sylwia. Zastanawia�a si�, czy
b�dzie w
stanie to znie��. - Jack wr�ci z pracy dopiero pod koniec tygodnia. To tak,
jakby�my nie byli
ma��e�stwem, jakbym by�a pann� z dzieckiem. Czy po to wyemigrowa�am z Ziemi?�
Przycisn�a
r�ce do uszu, �eby odgrodzi� si� od rycz�cego radia i wrzeszcz�cych dzieci.
Powinnam wr�ci� do ��ka; tam jest moje miejsce� - pomy�la�a, kiedy w ko�cu
podnios�a
le��ce przed ni� ubranie.
W �r�dmie�ciu Bunchewood Park, w biurze swojego pracodawcy, Jack Bohlen
rozmawia�
przez radiotelefon z Nowym Jorkiem. Po��czenie, uzyskane dzi�ki systemowi
satelitarnemu
przez miliony kilometr�w przestrzeni, by�o jak zwykle nienajlepsze. Jednak za
rozmow� p�aci�
ojciec Jacka - Leo Bohlen.
- Co? G�ry Franklina D. Roosevelta? - zapyta� g�o�no Jack. - Tato, musia�e� si�
pomyli�,
tam nic nie ma, to ja�owa okolica. W ka�dym biurze handlu nieruchomo�ciami
powiedz� ci to
samo.
- Nie, Jack - dobieg� s�abo s�yszalny g�os ojca. - Wiem, �e to pewne. Chc�
przyjecha�,
rozejrze� si� i om�wi� to z tob�. Jak Sylwia i dzieciak?
- Dobrze - odpar� Jack. - S�uchaj, do niczego si� nie zobowi�zuj. Wszyscy
doskonale
wiedz�, �e ka�dy, kto kupi na Marsie ziemi� le��c� z dala od sieci czynnych
kana��w - a
pami�taj, �e dzia�a tylko jedna dziesi�ta kana��w - b�dzie zrobiony na szaro.
Nie mie�ci�o mu si� w g�owie, jak jego ojciec, kt�ry mia� za sob� lata
do�wiadcze� w
prowadzeniu interes�w, zw�aszcza dotycz�cych inwestowania w nie zagospodarowane
ziemie,
m�g� do tego stopnia da� si� wpu�ci� w maliny. Jack si� przerazi�. Mo�e ojciec
postarza� si� od
czasu, gdy widzieli si� po raz ostatni? Na podstawie list�w trudno by�o co�
powiedzie�; ojciec
dyktowa� je stenografistce w swoim przedsi�biorstwie.
A mo�e czas na Ziemi p�yn�� inaczej ni� na Marsie? Jack czyta� artyku� w
czasopi�mie
psychologicznym, kt�ry w�a�nie co� takiego sugerowa�. Jego ojciec przyleci jako
dr��cy,
bia�ow�osy, zgrzybia�y staruszek. Czy mo�na si� jako� wykr�ci� od tej wizyty?
Dawid ch�tnie
zobaczy�by dziadka, Sylwia te� go lubi. Przyt�umiony, daleki g�os przekazywa�
wiadomo�ci z
Nowego Jorku, kt�re dla Jacka nie mia�y najmniejszego znaczenia. Ziemia
przesta�a by� dla
niego czym� realnym. Dziesi�� lat temu zada� sobie ogromny trud, by wyrwa� si�
ze swojej
wsp�lnoty w Domu, i to mu si� uda�o. Nie chcia� wi�cej s�ucha� o Ziemi.
Mimo to wi� z ojcem przetrwa�a i wzmocni�aby si� nieco dzi�ki pierwszej
wyprawie
ojca poza Ziemi�. Leo Bohlen zawsze chcia� odwiedzi� inn� planet�, zanim b�dzie
za p�no, to
znaczy przed �mierci�. Ju� si� zdecydowa�. Pomimo udogodnie� wprowadzonych na
du�ych
statkach mi�dzyplanetarnych podr� wi�za�a si� z ryzykiem. Leo si� tym nie
przejmowa�. Nic go
nie mog�o odstraszy�; poza tym zarezerwowa� ju� miejsce na statku.
- Do licha, tato - powiedzia� Jack - to wprost cudownie, �e czujesz si� na tyle
dobrze,
�eby odby� tak m�cz�c� podr�. Mam nadziej�, �e dasz sobie rad�. - By�
zrezygnowany.
Siedz�cy naprzeciwko pracodawca Jacka, pan Yee, rzuci� mu znacz�ce spojrzenie i
poda�
��t� karteczk�, na kt�rej widnia�o wezwanie. Chudy, wysoki pan Yee w muszce i
jednorz�dowej
marynarce... chi�ski styl ubierania pedantycznie zaszczepiony tutaj, na obcej
ziemi. Pan Yee
wygl�da� tak, jakby prowadzi� firm� w centrum Kantonu.
Chi�czyk wskaza� palcem kartk�, po czym wyra�nie dawa� do zrozumienia, �e sprawa
nie
cierpi zw�oki: podrygiwa�, podpiera� si� raz lew� r�k�, raz praw�, potem otar�
czo�o i rozlu�ni�
ko�nierz. Spojrza� na zegarek opasuj�cy jego ko�cisty nadgarstek. Jack zrozumia�,
�e na pewnej
farmie mlecznej wysiad�a ch�odnia. Wezwanie by�o pilne: mleko si� zwarzy, kiedy
na dworze si�
ociepli.
- W porz�dku, tato - powiedzia� - b�dziemy czeka� na depesz� od ciebie. -
Po�egna� si� i
odwiesi� s�uchawk�. - Przepraszam, �e rozmawia�em tak d�ugo - zwr�ci� si� do
pana Yee. Si�gn��
po karteczk�.
- Starsza osoba nie powinna wyrusza� w tak� drog� - powiedzia� pan Yee spokojnym,
stanowczym tonem.
- Postanowi� zobaczy�, jak nam si� wiedzie - odpar� Jack.
- A je�li nie wiedzie si� wam tak, jakby sobie tego �yczy�, czy b�dzie m�g� wam
pom�c?
- Pan Yee u�miechn�� si� pogardliwie. - Mo�e nagle staniecie si� bogaci? Powiedz
mu, �e tu nie
ma diament�w. Zabra�a je ONZ. Co do wezwania, kt�re ci da�em: wed�ug akt ta
ch�odnia by�a ju�
przez nas naprawiana dwa miesi�ce temu z tego samego powodu. To co� w �r�dle
zasilania albo
w instalacji elektrycznej. Silnik ni st�d, ni zow�d zwalnia i bezpiecznik odcina
dop�yw pr�du, by
zapobiec przepaleniu.
- Sprawdz�, co jeszcze ci�gnie pr�d z ich generatora - powiedzia� Jack.
�Ci�ko jest pracowa� dla pana Yee� - pomy�la�, gdy szed� na dach, gdzie sta�y
koptery
firmy.
Wszystko mia�o racjonaln� podstaw�. Pan Yee wygl�da� i funkcjonowa� jak maszyna
do
liczenia. Sze�� lat temu, w wieku dwudziestu dw�ch lat, obliczy�, �e na Marsie
mo�e prowadzi�
bardziej dochodowy biznes ni� na Ziemi. Okaza�o si�, �e na Marsie trzeba
koniecznie zapewni�
serwis naprawczy wszystkim rodzajom urz�dze�, wszystkiemu, co zawiera ruchome
cz�ci,
poniewa� koszty dostawy nowych urz�dze� z Ziemi s� zbyt du�e. Stary toster, na
Ziemi
lekkomy�lnie wyrzucany do �mietnika, na Marsie nadal by� u�ywany. Pan Yee
opowiada� si� za
wykorzystywaniem odpadk�w. Wychowany w oszcz�dnej, puryta�skiej atmosferze Chin
Ludowych, nie popiera� marnotrawstwa. Zdoby� do�wiadczenie jako in�ynier
elektryk w
prowincji Honan. Tak wi�c spokojnie, dobrze to sobie przemy�lawszy, podj��
decyzj�, kt�ra dla
wi�kszo�ci ludzi wi�za�a si� z ogromnym stresem; przygotowania do emigracji z
Ziemi rozpocz��
tak, jakby udawa� si� do dentysty po sztuczn� szcz�k�. Wyliczy� sobie co do
jednego dolara, o ile
mo�e obni�y� koszty w�asne, kiedy ju� za�o�y na Marsie zak�ad. Przedsi�wzi�cie
nie by�o
szeroko zakrojone, lecz mia�o wysoce profesjonalny charakter. W ci�gu sze�ciu
lat, od 1988
roku, interes rozwin�� si� do tego stopnia, �e elektrycy pana Yee mieli
pierwsze�stwo w nag�ych
wypadkach. A c� nie by�o nag�ym wypadkiem w kolonii, gdzie uprawa rzodkiewek i
ch�odzenie
niewielkich przecie� ilo�ci mleka wci�� stanowi�y problem?
Zatrzasn�wszy drzwi koptera Jack Bohlen zapu�ci� silnik i wkr�tce wzni�s� si�
ponad
budynki Bunchewood Park w mgliste, przy�mione niebo przedpo�udnia. Stawia� si�
na swoje
pierwsze w ci�gu dzisiejszego dnia wezwanie.
W dali na prawo l�dowa� ogromny statek z Ziemi. Osiada� na bazaltowym kole,
miejscu
odbioru ��ywych �adunk�w�. Inne �adunki trzeba by�o odstawia� tysi�ce kilometr�w
na wsch�d.
To by� transportowiec pierwszej klasy. Wkr�tce wejd� na jego pok�ad zdalnie
sterowane
urz�dzenia, kt�re oczyszcz� pasa�er�w z ka�dego wirusa i bakterii, ka�dego owada
i nasiona.
Pasa�erowie wy�oni� si� nadzy, jak ich pan B�g stworzy�, przejd� przez �a�nie
chemiczne, b�d�
mamrota� rozdra�nieni w ci�gu o�miogodzinnego testu - i wreszcie zostawi si� ich
w spokoju, by
sami troszczyli si� o w�asne przetrwanie, bo przetrwanie kolonii zosta�o ju�
zapewnione.
Niekt�rych mog� nawet odes�a� na Ziemi�: stres wywo�any podr� m�g� ujawni� u
nich defekty
genetyczne. Jack wyobrazi� sobie swojego ojca, jak cierpliwie znosi procedury
imigracyjne. �To
trzeba robi�, m�j ch�opcze - powiedzia�by ojciec. - To jest konieczne.� Starszy
pan, co pali
papierosa i rozmy�la... filozof, na kt�rego formalne wykszta�cenie sk�ada si�
siedem klas
nowojorskiej szko�y publicznej. �Dziwne - my�la� Jack - jak ujawnia si�
prawdziwa natura
cz�owieka.�
Starszy pan mia� pewn� wiedz�, kt�ra m�wi�a mu, jak si� zachowywa�, nie w sensie
przestrzegania form towarzyskich, lecz kierowania w�asnym �yciem. Jack doszed�
do wniosku,
�e ojciec doskonale da sobie rad� w tutejszym �wiecie. W trakcie swojej kr�tkiej
wizyty
przystosuje si� lepiej ni� on sam i Sylwia. Tak dobrze jak Dawid...
Ojciec i ch�opak znajd� wsp�lny j�zyk. Obaj s� sprytni i praktyczni. Jednak od
czasu do
czasu ulegaj� romantycznym zrywom, bo jak inaczej nazwa� pomys� ojca, �eby kupi�
ziemi�
gdzie� w G�rach F.D.R. To by� ostatni zryw, nadzieja zawsze przecie� �y�a w
duszy staruszka.
Oto prawie za bezcen mo�na by�o kupi� ziemi�, kt�ra nie znajdowa�a nabywc�w.
Stanowi�a
prawdziwe pogranicze cywilizacji, jakim zamieszkane cz�ci Marsa zdecydowanie
ju� by�
przesta�y. Jack ujrza� w dole Kana� im. Senatora Tafta i polecia� wzd�u� niego.
Ta droga mia�a go
zaprowadzi� do farmy mlecznej McAuliffa pokrytej tysi�cami akr�w uschni�tej
trawy. Farma
szczyci�a si� kiedy� nagrodzonym stadem jerseys�w, kt�re zdegenerowa�o si�:
zwierz�ta
przypomina�y swoich przodk�w �yj�cych w niesprzyjaj�cych warunkach
�rodowiskowych. To
by�a zamieszkana cz�� Marsa, raczej �yzny teren pokryty sieci� rozga��ziaj�cych
si� i
krzy�uj�cych kana��w. Nadal jednak mieszka�com marnie si� tu wiod�o. Le��cy w
dole Senator
Taft sprawia� wra�enie leniwie tocz�cej si� strugi o barwie zgni�ej zieleni.
Woda przesz�a przez
�luz� i by�a w ko�cowym stadium przefiltrowana, jednak zbieraj�ce si� w niej z
up�ywem czasu
szlam, piasek i zanieczyszczenia sprawia�y, �e w zasadzie nie nadawa�a si� ju�
do picia. B�g
jeden wie, jakie zwi�zki alkaliczne wch�on�li ludzie, mimo to �yli tu nadal.
Woda ich nie zabi�a,
chocia� by�a ��tobr�zowa i pe�na osad�w. Tymczasem na zachodzie, mi�dzy
kana�ami,
rozci�ga�y si� ziemie, kt�re czeka�y, by naukowcy zaj�li si� nimi i dokonali
cudu.
Ekspedycje archeologiczne l�duj�ce na Marsie we wczesnych latach
siedemdziesi�tych
skwapliwie zaznacza�y na mapach kolejne stadia wycofywania si� starej
cywilizacji, kt�r�
zaczyna�a teraz zast�powa� cywilizacja rasy ludzkiej. Dawni mieszka�cy nigdy nie
osiedlili si�
na pustyni na dobre. Widocznie tak, jak w przypadku ludzi znad Tygrysu i Eufratu,
opanowali
tylko te tereny, kt�re zdo�ali nawodni�. U szczytu swojego rozwoju dawna
cywilizacja
marsja�ska zaj�a jedn� pi�t� powierzchni planety, pozostawiaj�c ca�� reszt� w
takim stanie, w
jakim j� zasta�a. Na przyk�ad dom Jacka Bohlena stoj�cy w pobli�u rozga��zienia
Kana�u im.
Williama Butlera Yeatsa i Kana�u im. Herodota znajdowa� si� prawie na skraju
sieci kana��w, na
terenie, kt�ry starano si� u�y�ni� przez pi�� tysi�cy lat. Bohlenowie przybyli
na Marsa
stosunkowo p�no, a jednak jeszcze jedena�cie lat temu nikt nie wiedzia�, �e
liczba emigrant�w
tak niepokoj�co zacznie spada�.
Radio w kopterze zaszumia�o od zak��ce� atmosferycznych. Potem odezwa� si� g�os
pana
Yee w metalicznym wydaniu:
- Jack, mam dla ciebie zadanie. W�adze ONZ poda�y, �e wyst�pi�y zak��cenia w
pracy
Szko�y Publicznej, a tamtejszy monter jest nieosi�galny.
Jack podni�s� mikrofon i powiedzia�:
- Przykro mi, panie Yee, o ile sobie przypominam, m�wi�em panu, �e nie mam
odpowiedniego przygotowania, by zbli�a� si� do tych urz�dze�. Lepiej, by zabra�
si� za to Bob
albo Pete.
�Dobrze pami�tam, �e panu o tym m�wi�em� - doda� w duchu.
Odpowied� pana Yee by�a jak zwykle nadzwyczaj logiczna:
- To bardzo wa�ne, nie mo�emy nie podj�� si� tej naprawy. Jeszcze nigdy nie
odm�wili�my wykonania �adnego zlecenia. Twoje nastawienie nie jest pozytywne.
Jestem
zmuszony nalega�, by� si� za to wzi��. Gdy tylko to b�dzie mo�liwe, przy�l� do
szko�y drugiego
montera, �eby ci pom�g�. Dzi�kuj�, Jack.
Pan Yee sko�czy� rozmow�.
�Ja te� dzi�kuj� - pomy�la� Jack z przek�sem.
W dole ujrza� pierwsze zabudowania nast�pnej osady. To by�o Lewistown - g��wna
siedziba kolonii zwi�zku instalator�w, jednej z pierwszych, jakie zorganizowano
na Marsie.
Zwi�zek ten mia� swoich w�asnych monter�w. Nie nale�a� do klienteli pana Yee.
Gdyby praca
sta�a si� zbyt nieprzyjemna, Jack Bohlen m�g� zawsze spakowa� manatki i
przenie�� si� do
Lewistown, gdzie wst�pi�by do zwi�zku i nawet dostawa�by lepsz� pensj�. Jednak
na najnowsze
wydarzenia polityczne, jakie mia�y miejsce w kolonii zwi�zku instalator�w, Jack
patrzy� z
dezaprobat�. Prezes Obwodu Pracownik�w Wodnych sw�j wyb�r zawdzi�cza� do��
szczeg�lnie
przeprowadzonej kampanii wyborczej i du�o wi�kszym ni� zazwyczaj nadu�yciom
podczas
tajnego g�osowania. Jack nie mia� ochoty �y� we wprowadzonym przez niego
porz�dku. Jak
zd��y� si� zorientowa�, by�a to tyrania z elementami nepotyzmu. Mimo to kolonia
zdawa�a si�
prosperowa� pod wzgl�dem ekonomicznym. Mia�a zaawansowany program rob�t
publicznych, a
jej polityka fiskalna doprowadzi�a do powstania ogromnych rezerw pieni�nych.
Kolonia by�a
nie tylko pr�na i kwitn�ca, ale mog�a zapewni� wszystkim swoim mieszka�com
przyzwoit�
prac�. Poza le��c� na p�nocy osad� Izraelit�w kolonia zwi�zkowa by�a
najbardziej �ywotna na
planecie. Izraelici przewag� sw� zawdzi�czali zaprawionym w ci�kiej pracy
ochotniczym
hufcom, kt�re obozowa�y w sercu pustyni i by�y zatrudnione przy wszelkiego
rodzaju pracach
melioracyjnych - od hodowli drzewek pomara�czowych po rafinacj� nawoz�w
chemicznych.
Nowy Izrael sam zmeliorowa� jedn� trzeci� teren�w pustynnych, kt�re teraz obj�to
upraw�. W
rzeczywisto�ci by� jedyn� osad� na Marsie, kt�ra eksportowa�a swoje plony na
Ziemi�.
Kopter przelecia� nad stolic� zwi�zku instalator�w, Lewistown, a potem nad
pomnikiem
Algera Hissa, pierwszego m�czennika ONZ. Zacz�a si� otwarta pustynia. Jack
wyprostowa� si�
w siedzeniu i zapali� papierosa. Kiedy umyka� spod nagl�cego, badawczego
spojrzenia pana Yee,
zapomnia� zabra� termos z kaw� i teraz mu jej brakowa�o. Odczuwa� senno��.
�Nie zmusz� mnie, bym co� naprawia� w Szkole Publicznej - powiedzia� do siebie
bardziej ze z�o�ci� ni� z przekonaniem. - Odejd� z pracy.�
Wiedzia� jednak, �e nie odejdzie. Poleci do szko�y, pod�ubie w maszynach z
godzin� lub
dwie i b�dzie udawa�, �e co� pilnie naprawia. Potem pojawi si� Bob albo Pete i
zrobi, co trzeba.
Dobre imi� firmy zostanie zachowane i wr�c� do biura. Ka�dy b�dzie zadowolony, z
panem Yee
w��cznie.
Jack kilkakrotnie odwiedzi� Szko�� Publiczn� razem ze swoim synem. To jednak
by�o co
innego. Dawid znalaz� si� w czo��wce klasowej. W trakcie realizowania programu
nale�a� do
grupy prowadzonej przez najbardziej zaawansowane maszyny. Zostawa� w szkole do
p�na.
Maksymalnie wykorzystywa� system indywidualnego nauczania, z kt�rego ONZ by�a
tak dumna.
Jack spojrza� na zegarek. By�a dziesi�ta. O tej porze, jak pami�ta� ze swoich
wizyt i opowiada�
syna, Dawid by� u Arystotelesa i studiowa� podstawy nauk przyrodniczych,
filozofii, logiki,
gramatyki, poetyki i staro�ytnej fizyki. Spo�r�d wszystkich maszyn ucz�cych
Dawidowi na
szcz�cie najbardziej odpowiada� Arystoteles. Wiele dzieci wola�o bardziej
dziarskich
nauczycieli: Sir Francisa Drake�a (historia Anglii, podstawy cywilizacji opartej
na w�adzy
m�czyzny), Abrahama Lincolna (historia Stan�w Zjednoczonych, zasady prowadzenia
nowoczesnej wojny i wsp�czesnego pa�stwa), lub te� takie ponure osobisto�ci jak
Juliusz Cezar
i Winston Churchill. Jack urodzi� si� zbyt wcze�nie, by wykorzysta� szkolny
system
indywidualnego nauczania. Jako ch�opiec chodzi� do sze��dziesi�cioosobowej klasy,
a p�niej, w
szkole �redniej, razem z tysi�cem innych uczni�w s�ucha� i patrzy� na lektora,
kt�ry uczy� za
po�rednictwem zamkni�tej sieci telewizyjnej. Gdyby jednak teraz m�g� ucz�szcza�
do nowego
typu szko�y, z pewno�ci� znalaz�by swojego ulubionego nauczyciela. Gdy odwiedzi�
kiedy�
Dawida, a by�o to podczas pierwszego spotkania nauczycieli z rodzicami, zobaczy�
Tomasza
Edisona, Maszyn� Ucz�c�, i to mu w zupe�no�ci wystarczy�o. Dawid prawie godzin�
odci�ga�
ojca od nauczyciela.
W dole pod kopterem pustynia przesz�a w przypominaj�cy preri� teren pokryty z
rzadka
k�pkami trawy. Tu zaczyna�o si� ogrodzone drutem kolczastym ranczo McAuliffa,
obszar
administracyjnie podlegaj�cy ju� stanowi Teksas. Ojciec McAuliffa by� teksaskim
magnatem
naftowym. Aby wyemigrowa� na Marsa, kupi� sobie statki. By� nawet lepszy od
ludzi ze zwi�zku
instalator�w. Jack zgasi� papierosa i zacz�� obni�a� lot. W ra��cym �wietle
s�o�ca wypatrywa�
budynk�w rancza.
Warkot koptera sp�oszy� ma�e stadko kr�w, kt�re pu�ci�o si� galopem po pastwisku.
Jack
patrzy�, jak si� rozbiegaj�, i mia� nadziej�, �e nie zauwa�y� tego McAuliff,
niski Irlandczyk o
ponurym wyrazie twarzy, cz�owiek, kt�ry �atwo ulega� obsesjom. McAuliff by�
chorobliwie
przewra�liwiony na punkcie swoich kr�w. Nabi� sobie g�ow�, �e czyhaj� na nie
wszelkie rodzaje
marsja�skich stwor�w; za ich spraw� krowy mog� sta� si� chude, chore i kapry�ne
przy udoju.
Jack w��czy� nadajnik radiowy.
- Tu pojazd naprawczy firmy Yee - powiedzia� do mikrofonu. - Jack Bohlen prosi o
zezwolenie na l�dowanie.
Po chwili nadesz�a odpowied� z ogromnego rancza:
- W porz�dku, Bohlen. Nie ma chyba sensu pyta�, dlaczego zjawia si� pan tak
p�no -
powiedzia� McAuliff zniech�conym i jednocze�nie opryskliwym g�osem.
- B�d� dos�ownie za chwil� - odpar� Jack i skrzywi� si�.
Dostrzeg� przed sob� budynki. By�y bia�e na tle piasku.
Z g�o�nika znowu dobieg� g�os McAuliffa:
- Mamy tutaj ponad pi�� milion�w litr�w mleka. I wszystko skwa�nieje, je�eli pan
szybko
nie uruchomi tego przekl�tego urz�dzenia ch�odniczego.
- Ju� p�dz� - powiedzia� Jack.
Zatka� uszy palcami i u�miechn�� si� z�o�liwie pod adresem g�o�nika robi�c
odra�aj�c�,
groteskow� min�.
ROZDZIA� DRUGI
Arnie Kott, by�y instalator, aktualnie Najwy�szy Wsp�obywatel w Obwodzie
Pracownik�w Wodnych Czwartego Oddzia�u Planetarnego, wsta� o dziesi�tej rano i
jak to by�o w
jego zwyczaju, pod��y� prosto do �a�ni parowej.
- Cze��, ch�opcy.
- Hej, Arnie.
Wszyscy m�wili do Arniego Kotta po imieniu i tak by�o dobrze. Arnie pozdrowi�
skinieniem Billa, Eddy�ego i Toma. Ch�opcy za� przywitali szefa. Przesycone par�
powietrze
skrapla�o si� u jego st�p. Woda s�czy�a si� po kafelkach i znika�a, co sprawia�o
mu prawdziw�
przyjemno��. Wszystkie inne �a�nie skonstruowano tak, �eby nie traci�y wody.
Tutaj wsi�ka�a
ona w gor�cy piasek i przepada�a na zawsze. �Kt� inny mo�e sobie na to pozwoli�?
- my�la� i
Arnie. - Ciekawe, czy ci bogaci �ydzi w Nowym Izraelu maj� �a�ni� parow�, kt�ra
marnuje
wod�?�
Stan�wszy pod prysznicem Arnie Kott powiedzia� do swoich towarzyszy:
- Dosz�a mnie pewna plotka, kt�r� chcia�bym jak i najszybciej sprawdzi�.
Pami�tacie ten
kombinat z Kalifornii, i tych Portugalczyk�w, kt�rzy pocz�tkowo mieli na
w�asno�� �a�cuch G�r
F.D.R.? Pr�bowali tam wydobywa� rud� �elaza, ale by�a niskoprocentowa i koszt
wydobycia
okaza� si� zbyt du�y. S�ysza�em, �e sprzedali swoje posiad�o�ci.
- Taak, my te� o tym s�yszeli�my. - Ch�opcy skin�li g�owami. - Ciekawe, ile na
tym
stracili? Musieli dosta� niez�e ci�gi.
- Nie - odpar� Arnie. - S�ysza�em, �e znale�li nabywc�, kt�ry zaoferowa� im
wy�sz� cen�
od ceny kupna. Tak wi�c co� zarobili po tych wszystkich latach. Skusi�y ich
pieni�dze. Ciekaw
jestem, komu a� tak odbi�o, �e si� po�aszczy� na t� ziemi�. Mam tam, jak wiecie,
prawa g�rnicze.
Chcia�bym, �eby�cie sprawdzili, kto kupi� t� ziemi� i kogo reprezentuje. Chc�
wiedzie�, co oni
tam kombinuj�.
- S�usznie - zgodzili si� wszyscy.
Jeden z m�czyzn, chyba Fred, wyszed� spod prysznica i poszed� po ubranie.
- Sprawdz� to, Arnie - rzuci� przez rami�. - Zaraz si� za to zabior�.
Arnie odwr�ci� si� do pozosta�ych m�czyzn i namydlaj�c cia�o powiedzia�:
- Musz� przecie� broni� swoich praw g�rniczych. Nie mog� pozwoli� na to, by
jaki�
ch�ystek z Ziemi za�o�y� tu park narodowy dla niedzielnych turyst�w. Powiem wam,
co
wyw�szy�em. Tydzie� temu p�ta�a si� tutaj grupa urz�dnik�w komunistycznych z
Rosji i W�gier.
To by�y grube ryby. Bez w�tpienia chcieli si� nieco rozejrze�. My�licie, �e dali
za wygran� po
tym, jak w zesz�ym roku ta ich ca�a komuna upad�a? Gdzie tam! Oni maj� m�d�ki
jak stonka i
zawsze wracaj� jak stonka. Ci czerwoni pal� si� do tego, �eby za�o�y� na Marsie
udan� komun�.
�lina im cieknie na sam� my�l o czym� takim. Nie zdziwi�bym si�, gdyby si�
okaza�o, �e ci
Portugalczycy z Kalifornii sprzedali ziemi� komunistom i �e ju� nied�ugo G�ry
F.D.R. zmieni�
nazw� na G�ry J�zefa Stalina. Przy takim obrocie sprawy by�oby to w pe�ni
zrozumia�e.
M�czy�ni roze�mieli si� z uznaniem.
- Mam dzisiaj wiele do za�atwienia - powiedzia� Arnie Kott, obfitymi strugami
gor�cej
wody sp�ukuj�c z siebie mydliny. - Nie mog� wi�c d�u�ej zajmowa� si� t� spraw�.
Licz� na to, �e
wy wyw�szycie reszt�. By�em na wschodzie, tam, gdzie trwa eksperyment z hodowl�
melona
sprowadzonego z Nowej Anglii, i wydaje mi si�, �e ca�kowicie nam si� powiod�o
wprowadzenie
jego uprawy w tutejszym �rodowisku. Wiem, �e wszyscy si� tym interesowali�cie,
bo przecie�
je�li to tylko by�oby mo�liwe, ka�dy chcia�by dosta� rano na �niadanie porz�dny
kawa�ek
kantalupy.
- Pewnie �e tak, Arnie - przytakn�li ch�opcy.
- Ale ja - ci�gn�� Arnie - mam na g�owie du�o wi�cej ni� melony. Par� dni temu
by� tutaj
facet z ONZ i z�o�y� protest w sprawie naszych ustaw dotycz�cych czarnuch�w.
Mo�e nie
powinienem tak m�wi�. Mo�e powinienem m�wi� jak go�cie z ONZ: �pozosta�o�ci
ludno�ci
tubylczej� lub po prostu Murzochidzi. Chodzi�o mu o zezwolenie, kt�re wydali�my
kopalniom
nale��cym do naszej osady, by zatrudniaj�c Murzochid�w p�aci�y im mniej, ni� to
okre�la
minimum, bo nawet te cioty z ONZ tak naprawd� nie ka�� p�aci� tym czarnuchom
Murzochidom
wedle oficjalnie przyj�tej taryfy. Problem w tym, �e nie mo�emy dawa�
Murzochidom pensji w
wysoko�ci minimum p�acowego, bo pracuj� tak niesk�adnie, �e by�my zbankrutowali.
Jednak
musimy ich zatrudnia� do obs�ugi kopal�, poniewa� jedynie oni s� w stanie
oddycha� tam na
dole. Tymczasem nie mo�emy na skal� masow� importowa� aparat�w tlenowych, bo ich
ceny s�
wprost horrendalne. Kto� tam w Domu robi mn�stwo pieni�dzy na zbiornikach
tlenowych,
spr�arkach i temu podobnych. To jest granda, a my nie damy si� okantowa�. I
tyle.
Wszyscy z powag� skin�li g�owami.
- Nie mo�emy pozwoli� na to, �eby biurokraci z ONZ m�wili nam, jak mamy
prowadzi�
nasz� osad� - m�wi� Arnie. - Zacz�li�my tutaj dzia�a�, kiedy obecno�� ONZ by�a
widoczna
jedynie w postaci chor�giewki wetkni�tej w piasek. Zbudowali�my domy, zanim oni
zd��yli
postawi� sobie wychodki. To si� tyczy r�wnie� tego spornego terytorium na
po�udniu mi�dzy
Stanami Zjednoczonymi i Francj�.
- Racja, Arnie - przytakn�li ch�opcy.
- Jest jednak pewien szkopu� - powiedzia� Arnie. - Te peda�y z ONZ kontroluj�
drogi
wodne, a wod� mie� musimy. Jest nam potrzebna jako �rodek transportu, �r�d�o
energii oraz do
picia i do k�pieli, jak teraz. Wiecie, te gnojki mog� w ka�dej chwili odci�� nam
wod�. Maj� nas
w gar�ci.
Arnie sko�czy� bra� prysznic i st�paj�c po rozgrzanych, wilgotnych kafelkach
podszed�
do s�u��cego, �eby wzi�� r�cznik. My�li o ONZ przyprawi�y go o burczenie w
brzuchu. Odezwa�
si� dawny wrz�d dwunastnicy. Arnie poczu� pieczenie w lewym boku, dochodz�ce a�
do
pachwiny.
�Trzeba zje�� jakie� �niadanie� - pomy�la�.
S�u��cy ubra� go w szare flanelowe spodnie, koszulk� bawe�nian�, buty z mi�kkiej
sk�ry i
czapk� z daszkiem. Arnie wyszed� z �a�ni parowej i korytarzem Gmachu Zwi�zkowego
pod��y�
w kierunku swojej jadalni, gdzie jego Murzochid, Helio, czeka� ze �niadaniem. Po
chwili zasiad�
przed kaw�, szklank� soku pomara�czowego i stert� grzanek z bekonem. W d�oni
trzyma�
zesz�otygodniowe niedzielne wydanie nowojorskiego �Timesa�.
Nacisn�� przycisk umieszczony na blacie biurka.
- Dzie� dobry, panie Kott - powiedzia�a sekretarka, zjawiaj�c si� w odpowiedzi
na jego
wezwanie.
Arnie nigdy wcze�niej jej nie widzia�. Rzuci� na ni� okiem i uzna�, �e nie jest
zbyt
atrakcyjna. Powr�ci� do lektury. W dodatku dziewczyna nazwa�a go panem Kottem!
Popija� sok
pomara�czowy i czyta� o statku, kt�ry przepad� w przestrzeni kosmicznej z
trzystoma pasa�erami
na pok�adzie. To by� japo�ski statek handlowy, wi�z� rowery, informacja
niezmiernie Arniego
ubawi�a. Rowery zagubione w kosmosie! Szkoda, na planecie takiej jak Mars, o
ma�ej masie,
gdzie nie istniej� w zasadzie �adne �r�d�a energii - z wyj�tkiem sieci kana��w o
leniwie p�yn�cej
wodzie - a benzyna kosztuje maj�tek, rowery by�y niezwykle op�acalnym �rodkiem
lokomocji.
Cz�owiek m�g� za darmo przejecha� setki kilometr�w, nawet po piasku. Jedynymi
u�ytkownikami pojazd�w o silnikach nap�dzanych naft� byli ludzie niezb�dni dla
prawid�owego
funkcjonowania kolonii, tacy jak monterzy i zaopatrzeniowcy oraz, rzecz jasna,
wa�ni urz�dnicy,
na przyk�ad on sam, Arnie. Istnia� oczywi�cie tak�e transport publiczny w
postaci piaskobus�w,
kt�rych trasy ��czy�y s�siednie kolonie i le��ce w odosobnieniu osiedla willowe
z reszt� �wiata...
Kursowa�y jednak nieregularnie, poniewa� ich zaopatrzenie w paliwo zale�a�o od
dostaw z
Ziemi. Poza tym, szczerze m�wi�c, piaskobusy porusza�y si� tak wolno, �e Arnie
dostawa�
klaustrofobii.
Czytaj�c nowojorskiego �Timesa� przez chwil� poczu� si� tak, jakby by� znowu w
Domu,
w Po�udniowej Pasadenie. Jego rodzina prenumerowa�a �Timesa� w wydaniu z West
Coast.
Arnie pami�ta�, �e jako ch�opiec przynosi� go ze skrzynki na listy mieszcz�cej
si� na ulicy
obsadzonej drzewkami morelowymi. To by�a nagrzana, zadymiona uliczka z wieloma
przytulnymi jednopi�trowymi domkami, mn�stwem zaparkowanych samochod�w i z
trawnikami, kt�re sumiennie strzy�ono w ka�dy weekend. Najbardziej �a�owa�
trawnika z ca�ym
sprz�tem i �rodkami do jego piel�gnacji: taczk� nawozu, nowymi nasionami trawy,
no�ycami,
siatk� chroni�c� przed ptactwem, zak�adan� wczesn� wiosn�... i zraszaczy
dzia�aj�cych przez
ca�e lato, gdy tylko zezwala�o prawo. Na Ziemi te� wyst�powa�y niedobory wody.
Kiedy�
aresztowano jego wuja Paula za mycie samochodu w dniu ogranicze� racji wodnych.
Studiuj�c dalej gazet� natkn�� si� na artyku� o przyj�ciu wydanym w Bia�ym Domu
na
cze�� jakiej� pani Lizner, kt�ra jako urz�dniczka Biura Kontroli Urodze�
dokona�a o�miu tysi�cy
�leczniczo wskazanych� aborcji i w ten spos�b da�a wspania�y przyk�ad wszystkim
ameryka�skim kobietom.
�Chwalebne zaj�cie dla piel�gniarki� - stwierdzi� Arnie Kott.
Przewr�ci� stron�.
Widnia�o na niej og�oszenie, kt�re Arnie osobi�cie pomaga� zredagowa�. Zajmowa�o
�wier� strony i by�o napisane t�ustym drukiem. Stanowi�o �arliw� zach�t� maj�c�
przyci�gn�� na
Marsa emigrant�w z Ziemi. Arnie rozpar� si� na krze�le i z�o�y� gazet�. Czytaj�c
og�oszenie
poczu� g��bok� dum�. Uzna�, �e wygl�da nie�le. Z pewno�ci� przyci�gnie ludzi, w
ka�dym razie
tych z charakterem, kt�rym marzy si� przygoda. Na te w�a�nie cechy k�ad�a nacisk
reklama.
W og�oszeniu wymieniano, jakie profesje s� poszukiwane na Marsie. Lista by�a
d�uga: nie
zawiera�a jedynie hodowc�w kanark�w i proktolog�w. Zwracano uwag� na to, jak
trudno znale��
na Ziemi prac� osobie, kt�ra zdoby�a jedynie tytu� magistra. Tymczasem na Marsie
wystarczy�o
by� baka�arzem, by dosta� dobrze p�atn� prac�.
�To ich powinno zach�ci� - pomy�la� Arnie.
Sam wyemigrowa� w�a�nie dlatego, �e by� tylko baka�arzem i wszystkie drzwi
zatrzaskiwano mu przed nosem. Przyby� na Marsa, by by� zaledwie jakim� tam
instalatorem, no i
prosz�! Kim sta� si� ju� po kilku latach? Na Ziemi jako in�ynier instalacji
wodnych zbiera�by w
Afryce zdech�� szara�cz� w ramach pomocy organizowanej przez ONZ dla kraj�w
Trzeciego
�wiata. Aktualnie robi� to jego brat Phil, kt�ry uko�czy� Uniwersytet
Kalifornijski i nigdy nie
mia� okazji pracowa� w swoim zawodzie, jako kontroler jako�ci mleka. Jego
wydzia� sko�czy�o
ponad stu kontroler�w jako�ci mleka i po co? Na Ziemi nie mieli najmniejszych
szans, by
znale�� prac�.
�Trzeba przylecie� na Marsa - pomy�la� Arnie. - Tutaj mo�na wykorzysta� twoje
umiej�tno�ci, Phil. Wystarczy spojrze� na te anemiczne krowy w farmach mlecznych
za miastem.
Przyda�oby im si� nieco kontroli.�
Jednak w og�oszeniu tkwi� pewien kruczek. Ludziom, kt�rzy wyemigrowaliby na
Marsa,
niczego nie gwarantowano. Nie mieli nawet pewno�ci, �e b�d� mogli wszystko
rzuci� i wr�ci� do
domu. Podr� na Ziemi� kosztowa�a znacznie dro�ej ni� podr� na Marsa, z powodu
niedogodnych warunk�w panuj�cych na marsja�skich l�dowiskach. Rzecz jasna, nie
dawano
tak�e �adnych gwarancji, je�li chodzi o prac�. Win� za taki stan rzeczy ponosi�y
wielkie
mocarstwa na Ziemi: Chiny, Stany Zjednoczone, Rosja i Niemcy. Zamiast we
w�a�ciwy spos�b
popiera� rozw�j skolonizowanych planet, ca�� swoj� uwag� skupi�y na dalszej
eksploracji
kosmosu. Czas, pieni�dze i wszystkie m�zgi po�wi�cano gwiezdnym projektom, jak
na przyk�ad
temu idiotycznemu lotowi na Centaura, z powodu kt�rego zmarnowano ju� biliony
dolar�w i
osobogodzin. Arnie Kott twierdzi�, �e autorom gwiezdnych projekt�w brakuje
pi�tej klepki. Kt�
chcia�by wyruszy� w czteroletni� podr� do innego uk�adu s�onecznego, kt�ry by�
mo�e wcale
nie istnieje?
Jednocze�nie Arnie obawia� si� zmiany nastawienia ziemskich mocarstw. Przypu��my,
�e
pewnego ranka po przebudzeniu zupe�nie innym okiem spojrz� na kolonie na Marsie
i Wenus.
Za��my, �e uwa�nie przyjrz� si� mizernym post�pom, jakie dotychczas dokona�y
si� na tych
planetach, i uznaj�, �e nale�y co� uczyni� w tym kierunku? Innymi s�owy, jaki
los czeka Arniego
Kotta, gdy wielkie mocarstwa przyjd� po rozum do g�owy? Ta kwestia wymaga�a
powa�nego
zastanowienia.
Jednak�e wielkie mocarstwa nie wykazywa�y jak na razie �adnych przejaw�w
zdrowego
rozs�dku. Nadal kierowa�o nimi obsesyjne wsp�zawodnictwo. Ku wielkiej uldze
Arniego gryz�y
si� mi�dzy sob� i prawdopodobnie b�d� to robi� przez nast�pne dwa lata.
Arnie znowu zag��bi� si� w lekturze i natkn�� si� na kr�tki artyku� traktuj�cy o
kobiecej
organizacji w Bernie, w Szwajcarii, kt�ra zebra�a si�, by wyrazi� swoje
zaniepokojenie kwesti�
kolonizacji.
KOMITET DO SPRAW BEZPIECZE�STWA KOLONII ZAALARMOWANY
WARUNKAMI PANUJ�CYMI NA MARSJA�SKICH L�DOWISKACH!
Panie, kt�re wystosowa�y petycj� do Wydzia�u Kolonialnego ONZ, wyrazi�y po raz
kolejny przekonanie, �e l�dowiska na Marsie, na kt�re przylatywa�y statki z
Ziemi, by�y zbyt
oddalone od zamieszkanych rejon�w i sieci kana��w wodnych. Pasa�erowie,
nierzadko kobiety,
dzieci i starcy, byli zmuszeni w�drowa� tysi�ce kilometr�w przez pustkowia.
Komitet do spraw
Bezpiecze�stwa Kolonii chcia�, by ONZ wprowadzi�a przepis zmuszaj�cy statki do
l�dowania w
promieniu czterdziestu kilometr�w od g��wnych kana��w.
�Aktywistki� - pomy�la� Arnie po przeczytaniu artyku�u.
Wed�ug wszelkiego prawdopodobie�stwa �adna z nich nigdy nie opu�ci�a Ziemi.
Swoj�
wiedz� opiera�y wy��cznie na tym, co im kto� napisa� w li�cie, na przyk�ad jaka�
ciotka emerytka,
kt�ra przyby�a na Marsa, by mieszka� za darmo na terenach nale��cych do ONZ. Jej
listy
chwyta�y za serce. Poza tym czytelniczki polega�y oczywi�cie na cz�onkini swojej
organizacji,
mieszkaj�cej na Marsie niejakiej pani Annie Esterhazy. To ona pu�ci�a w obieg po
koloniach
powielony biuletyn adresowany do innych pa� ogarni�tych duchem spo�ecznikowskim.
Arnie
otrzyma�; przeczyta� ten biuletyn. Tytu�, �G�os Opinii Publicznej�, przyprawi�
go o md�o�ci.
Zemdli�o go r�wnie� na widok paru linijek og�oszenia zamieszczonego mi�dzy dwoma
d�u�szymi artyku�ami:
***************************************
B�agaj o dar oczyszczenia!
Wejd� w kontakt z kolonialnym charyzmatykiem,
by� do�wiadczy� filtracji wody, kt�r� mo�emy si� poszczyci�!
****************************************
�G�os Opinii Publicznej� by� pisany tak specyficznym j�zykiem, �e Arnie z
wielkim
trudem pojmowa� tre�� niekt�rych artyku��w. Widocznie jednak artyku� trafia� do
przekonania
oddanym czytelniczkom, kt�re powa�nie bra�y sobie ka�d� rad� do serca i
wprowadza�y j� w
czyn. Obecnie razem z Komitetem do spraw Bezpiecze�stwa Kolonii uskar�a�y si� na
niebezpieczne odleg�o�ci dziel�ce marsja�skie l�dowiska od �r�de� wody i osiedli
ludzkich.
Spo�r�d dwudziestu kilku l�dowisk na Marsie tylko jedno le�a�o w promieniu
czterdziestu
kilometr�w od jednego z g��wnych kana��w. By�o to L�dowisko im. Samuela Gompersa,
kt�re
obs�ugiwa�o koloni� Arniego. Je�li przypadkiem naciski wywierane przez Komitet
do spraw
Bezpiecze�stwa Kolonii odnios�yby skutek, wtedy wszystkie statki pasa�erskie z
Ziemi
musia�yby przylatywa� na l�dowisko Arniego Kotta i ca�y doch�d przypad�by jego
kolonii.
Nieprzypadkowo biuletyn pani Esterhazy i jej organizacja na Ziemi opowiada�y si�
za
spraw�, kt�rej pomy�lne rozwi�zanie le�a�o w interesie Arniego. Anna Esterhazy
to przecie� by�a
�ona Arniego. Pozostali dobrymi przyjaci�mi i nadal prowadzili wsp�lnie liczne
przedsi�biorstwa, kt�re za�o�yli lub zakupili, gdy jeszcze byli ma��e�stwem. Na
wielu
p�aszczyznach wci�� pracowali razem, chocia� nie utrzymywali �adnych czysto
osobistych
kontakt�w. Arnie uwa�a� Ann� za zbyt agresywn�, w�adcz� i niekobiec�. By�a
wysoka, ko�cista,
chodzi�a zamaszystym krokiem w butach na p�askim obcasie, w tweedowym p�aszczu i
ciemnych
okularach, z przewieszon� przez rami� ogromn� sk�rzan� torb�... Cechowa�y j�
jednak du�a
inteligencja i rozs�dek oraz zdolno�� do dzia�ania. Arnie m�g� pozostawa� z Ann�
w dobrych
stosunkach jedynie na gruncie zawodowym.
To, �e Anna Esterhazy i Arnie stanowili niegdy� par� ma��e�sk� i nadal wi�za�y
ich
wsp�lne finanse, by�o spraw� powszechnie wiadom�. Kiedy Arnie chcia� si� z ni�
skontaktowa�,
nie dyktowa� listu stenografistce. Pos�ugiwa� si� ma�ym koderem, kt�ry trzyma�
zawsze w swoim
biurku. Ta�m� z wiadomo�ci� przekazywa� Annie za po�rednictwem umy�lnego
pos�a�ca.
Cz�owiek ten podrzuca� ta�m� do sklepu z upominkami, kt�ry by�a �ona Arniego
prowadzi�a w
osadzie Izraelit�w. Ewentualn� odpowied� sk�ada�o si� w podobny spos�b w biurze
fabryki
�wiru i cementu usytuowanej nad Kana�em im. Bernarda Barucha Rockinghama, kt�ry
nale�a� do
szwagra Arniego, Eda Rockinghama.
W zesz�ym roku, gdy Ed Rockingham zbudowa� dom dla siebie, Patrycji i tr�jki
dzieci,
zdoby� co� praktycznie nieosi�galnego - sw�j w�asny kana�. Wybudowanie na
prywatny u�ytek
kana�u, kt�ry ci�gn�� wod� z publicznej sieci, stanowi�o jawne pogwa�cenie prawa.
Nawet Arnie
by� tym faktem oburzony. Jednak przeciwko Edowi nie wszcz�to post�powania
karnego i do
dzisiaj kana�, kt�ry skromnie nosi� imi� jego najstarszego dziecka, prowadzi�
wod� sto
trzydzie�ci kilometr�w w g��b pustyni. Tak wi�c Pat Rockingham mog�a sobie
mieszka� w
cudownym miejscu, gdzie by� trawnik, basen k�pielowy i doskonale nawadniany
ogr�d
kwiatowy. Pat hodowa�a wielkie krzewy kamelii, kt�re jako jedyne znios�y
przeszczepienie na
Marsa. Przez ca�e dnie na okr�g�o dzia�a�y zraszacze, spryskuj�c wod� krzewy,
aby nie usch�y i
nie zmarnia�y.
Hodowla dwunastu wielkich krzew�w kameliowych wydawa�a si� Arniemu czym� a�
nazbyt ostentacyjnym. Nie by� w dobrych stosunkach ze swoj� siostr� ani z Edem
Rockinghamem. Po co przylecieli na Marsa? �eby za wszelk� cen� �y� tak jak na
Ziemi? Arnie
uwa�a� takie post�powanie za absurd. Czemu w takim razie nie zostali w Domu? Dla
Arniego
Mars by� nowym miejscem i oznacza� ca�kowit� zmian� dotychczasowego trybu �ycia.
On i
pozostali osadnicy, zar�wno wa�ne osobisto�ci, jak i szarzy ludzie, w czasie
pobytu na Marsie
zdobyli si� na niezliczon� ilo�� drobnych kompromis�w, by przystosowa� si� do
nowych
warunk�w. Przeszli tak wiele stadi�w procesu adaptacji, �e w�a�ciwie ulegli
ewolucji. Ich
urodzone na Marsie dzieci by�y ju� ca�kiem nowymi, dziwnymi istotami i pod
wieloma
wzgl�dami stanowi�y dla rodzic�w zagadk�. Dwaj synowie Arniego i Anny mieszkali
obecnie w
obozie na skraju Lewistown. Gdy Arnie ich odwiedza�, nie m�g� ch�opc�w zrozumie�.
Spogl�dali
na niego niewidz�cym wzrokiem, jakby czekali, kiedy wreszcie sobie p�jdzie. Jak
zd��y� si�
zorientowa�, nie mieli w og�le poczucia humoru. Mimo to byli wra�liwi. Potrafili
w
niesko�czono�� m�wi� o zwierz�tach i ro�linach, a nawet o samym krajobrazie.
Obaj ch�opcy
mieli swoich ulubie�c�w - marsja�skie stwory, kt�re Arniemu wydawa�y si�
przera�aj�ce.
Przypomina�y z wygl�du modliszki i by�y wielkie jak byki. Te stwory z piek�a
rodem nazywano
bokserami, bo cz�sto widywano je w postawie wyprostowanej, jakby gotowe do walki
na pi�ci.
Zwiera�y si� w rytualnej potyczce, kt�ra zazwyczaj ko�czy�a si� �mierci� i
po�arciem jednego z
przeciwnik�w. Bert i Ned przyuczyli swoich ulubie�c�w do umiarkowanie zaciek�ej
walki bez
zabijania i po�erania wsp�plemie�ca. Owe stworzenia sta�y si� prawie
nieodst�pnymi
towarzyszami ch�opc�w. Dzieciom na Marsie towarzyszy�a samotno��. Cz�ciowo
dlatego, �e
by�o ich tak ma�o, cz�ciowo... Tego ju� Arnie nie wiedzia�. Marsja�skie dzieci
mia�y wielkie,
dzikie oczy o przejmuj�cym spojrzeniu, jakby �akn�y czego�, co na razie by�o
niewidzialne.
Mia�y sk�onno�� do przebywania w samotno�ci. Je�li tylko nadarza�a si� okazja,
wyrusza�y z
obozu, by myszkowa� po pustkowiach. Ze swoich wypraw przynosi�y bezwarto�ciowe
�mieci:
garstk� ko�ci albo jak�� pozosta�o�� po dawnej murzy�skiej cywilizacji. Z okien
koptera Arnie za
ka�dym razem spostrzega� tu i �wdzie samotne dziecko, kt�re brn�o przez
pustyni� albo
grzeba�o po�r�d ska� i piasku, jakby nadaremnie usi�owa�o przeszy� wzrokiem
powierzchni�
planety i zajrze� do �rodka...
Z dolnej szuflady biurka Arnie wyj�� ma�y dyktafon na baterie i przygotowa� go
do pracy.
- Anno - powiedzia� do mikrofonu - chc� si� z tob� spotka� i porozmawia�. W tym
komitecie jest zbyt wiele kobiet i dzia�a on w z�ym kierunku. Na przyk�ad wasze
ostatnie
og�oszenie w �Timesie� niepokoi mnie, bo...
Arnie przerwa� swoj� przemow�, gdy� urz�dzenie st�kn�o i przesta�o dzia�a�.
Waln�� je
pi�ci�. Szpule poruszy�y si� lekko i znowu znieruchomia�y.
�S�dzi�em, �e naprawiono dyktafon - pomy�la� Arnie ze z�o�ci�. - Czy ci frajerzy
nic nie
potrafi� naprawi�?�
Mo�e b�dzie musia� kupi� nowy dyktafon na czarnym rynku i zap�aci� za niego
bajo�sk�
sum�. Skrzywi� si� na t� my�l. Skin�� na niezbyt atrakcyjn� sekretark�, kt�ra
siedzia�a naprzeciw
niego, czekaj�c na polecenia. Wyj�a o��wek i notatnik. Kott zacz�� dyktowa�.
- Zazwyczaj potrafi� zrozumie�, �e trudno jest wam konserwowa� sprz�t, bo wiem,
�e nie
macie prawie �adnych cz�ci zamiennych, a tutejszy klimat niszczy metal i
przewody instalacji
elektrycznej. Mam ju� jednak do�� ci�g�ych pr�b o to, by jaka� kompetentna
osoba naprawi�a
tak wa�ne dla mnie urz�dzenie jak dyktafon. On musi dzia�a� i tyle. Skoro wi�c
nie potraficie
doprowadzi� go do stanu u�ywalno�ci, zwolni� was i cofn� koncesj� na wykonywanie
napraw w
obr�bie kolonii. Zaczn� polega� na us�ugach monter�w spoza naszej osady.
Znowu skin�� na sekretark�, aby przesta�a notowa�.
- Czy mam zanie�� dyktafon do dzia�u naprawczego, panie Kott? - spyta�a
dziewczyna. -
Zrobi� to z wielk� przyjemno�ci�.
- Nie - odburkn�� Arnie. - Zmykaj.
Kiedy odesz�a, Arnie znowu si�gn�� do swojego nowojorskiego �Timesa�. Na Ziemi
mo�na kupi� nowy dyktafon za grosze. W Domu w og�le mo�na cholernie du�o kupi�.
Wystarczy spojrze�, co reklamuj�... rzymskie monety, futra, sprz�t biwakowy,
diamenty, statki
kosmiczne i trutki na chwasty. Jezu!
Jednak dla niego najwa�niejsz� spraw� by�o w tej chwili skontaktowanie si� z
by�� �on�
bez u�ycia dyktafonu.
�Mo�e wpadn� do niej i porozmawiam - pomy�la� Arnie. - To b�dzie dobra wym�wka,
�eby na jaki� czas opu�ci� biuro.�
Nakaza� telefonicznie, aby na l�dowisku Gmachu Zwi�zkowego czeka� na niego
kopter.
Szybko doko�czy� �niadanie, wytar� usta i ruszy� do windy.
- Hej, Arnie - powita� go pilot koptera.
By� m�odym cz�owiekiem o mi�ej aparycji.
- Hej, ch�opcze - odpowiedzia� Arnie.
Pilot powi�d� go do sk�rzanego fotela, kt�ry wykonano specjalnie dla Arniego w
zwi�zkowej tapicerni. Kiedy pilot zaj�� miejsce przy sterach, Arnie rozpar� si�
wygodnie w
fotelu, za�o�y� nog� na nog� i rzek�:
- Wystartuj, a ja ci powiem, dok�d masz lecie�. Nie spiesz si� zbytnio, mamy
czas.
Zapowiada si� �adny dzie�.
- Tak, rzeczywi�cie - odpar� pilot, gdy �mig�a zacz�y si� obraca�. - Pomijaj�c
zamglenie
nad �a�cuchem F.D.R.
Ledwo wzbili si� w powietrze, kiedy odezwa� si� g�o�nik:
- Komunikat specjalny. Na otwartej pustyni znajduje si� grupka Murzochid�w, w
punkcie
4.65003 wed�ug �yrokompasu. Gin� od spiekoty i braku wody. Wszystkie pojazdy
b�d�ce na
p�noc od Lewistown maj� pod��y� mo�liwie najszybciej we wskazanym kierunku, aby
udzieli�
pomocy umieraj�cym. Prawo Organizacji Narod�w Zjednoczonych zobowi�zuje do tego
wszystkie statki handlowe, r�wnie� i prywatne.
Suchy g�os spikera ze sztucznego satelity raz jeszcze powt�rzy� komunikat.
- Bez przesady, ch�opcze - zaprotestowa� Arnie, kiedy zorientowa� si�, �e kopter
zmienia
kurs.
- Musz� si� zg�osi�, prosz� pana - odpowiedzia� pilot. - Takie jest prawo.
�Na mi�o�� bosk�!� - pomy�la� Arnie z niech�ci�.
Zanotowa� w pami�ci, �e kiedy tylko wr�c� do Lewistown, zwolni pilota lub
przynajmniej zawiesi go w obowi�zkach.
Znajdowali si� nad pustyni� i ze znaczn� pr�dko�ci� zbli�ali si� do punktu
podanego
przez spikera ONZ. �Czarnuchy Murzochidzi - pomy�la� Arnie. - Ka�� nam wszystko
rzuci�,
�eby ratowa� tych cholernych p�g��wk�w. Jakby nie mogli dalej w�drowa� po tej
swojej
pustyni. Czy� nie robili tego bez naszej pomocy przez pi�� tysi�cy lat?�
Gdy Jack Bohlen przygotowywa� si� do l�dowania na farmie mlecznej McAuliffa,
us�ysza� komunikat specjalny ONZ, kt�ry ka�dorazowo przejmowa� go dreszczem.
- ...Na otwartej pustyni znajduje si� grupka Murzochid�w - oznajmi� rzeczowy
g�os
spikera. - ...Gin� od spiekoty i braku wody. Wszystkie pojazdy b�d�ce na p�noc
od Lewistown...
�Za�apuj� si� - pomy�la� Jack Bohlen.
W��czy� mikrofon i powiedzia�:
- Zg�asza si� pojazd naprawczy firmy Yee. Wed�ug �yrokompasu znajduj� si� w
pobli�u
punktu 4.65003. powinienem dotrze� na miejsce w ci�gu dw�ch, trzech minut.
Skierowa� kopter na po�udnie i odlecia� z farmy McAuliffa. Przez dobr� chwil�
czu� co� w
rodzaju zadowolenia na my�l o oburzeniu Irlandczyka, gdy ten zobaczy odlatuj�cy
kopter i
domy�li si� przyczyny. Nikt nie mia� mniejszego po�ytku z Murzochid�w ni� wielcy
farmerzy.
Dotkni�ci bied�, prowadz�cy koczowniczy tryb �ycia krajowcy bez przerwy
pojawiali si� na
farmach po �ywno��, wod�, pomoc medyczn�, a czasem po prostu z pro�b� o ja�mu�n�.
Nic
bardziej nie irytowa�o w�a�cicieli prosperuj�cych mleczarni, jak konieczno��
udzielania pomocy
tym, kt�rych ziemi� zd��yli ju� sobie przyw�aszczy�.
Odezwa� si� pilot innego koptera.
- Jestem zaraz za Lewistown, wed�ug �yrokompasu w punkcie 4.78995, i w��cz� si�
do
akcji tak szybko jak to mo�liwe. Mam