14433

Szczegóły
Tytuł 14433
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

14433 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 14433 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

14433 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

James Herbert ROK 1948 Tłumaczył Paweł Korombel Dla Kitty, która znała niejedną Tyne Street. Wyrazy miłości i szacunku od nas wszystkich... 1 Co to, do diabła, było? Rozwarłem szeroko powieki i oderwałem policzek na cal od podłogi. W głowie mi huczało, o myśleniu nie było mowy. Zsunąłem z siebie okrycie, trącając butem pustą butelkę (na- uczyłem się spać w butach); przetoczyła się po zakurzonym dy- wanie. Puste szkło zadzwoniło głucho o stolik na środku pokoju. Dźwignąłem głowę o kolejny cal. Napięty, łowiąc uchem najcichsze szelesty, spojrzałem w lewo, w prawo, nawet na wymyślny sufit. Blask jutrzenki napływał przez uchylone drzwi balkonowe, ścierając się z ponurym mrokiem zaległym za roletami. Ze światłem wślizgiwał się lekki, skażony wonią zgnilizny powiew wiatru. Nasłuchiwałem. Cagney, który spoczywał w ciemnym kącie — lubił cienie, są- dząc widocznie, że jeśli nie rzuca się w oczy, ma większą szansę na przetrwanie — wydał groźny warkot, raczej basowe ostrzeżenie niż sygnał do ucieczki. Dałem mu znak, by był cicho. Usłuchał. Obserwował mnie tylko jarzącymi się w mroku ślepiami. Kiedy oparłem się na łokciu, narzuta opadła ze mnie zupełnie. Ostry nóż przewiercił obolałą głowę — kara za wczorajszy brak umiaru. Leżałem w wianuszku pustych brązowych butelek. Świad- czyły dobitnie, że przyszedł kres mojej długiej niechęci do angiel- skiego piwa. Otarłem wyschnięte wargi, szczecina zaszeleściła pod dłonią. Nagle ocknąłem się całkowicie i zerwałem na nogi, przebiegłem ku światłu, skulony i bezszelestny, sprawdzając, czy nikt w naj- mniejszym chociaż stopniu nie naruszył mojego azylu. Ominąłem stolik i zatrzymałem się przy drzwiach balkonowych, nie wysuwając nosa poza ościeżnicę, ukryty za gnijącą roletą. Mimo wczesnej pory, suchy letni żar wpełzał przez uchylone skrzydło, łagodny przeciąg niósł pyłki kurzu i kwaśny odór zrujnowanego miasta. Wyjrzałem na dwór i natychmiast schowałem się z powrotem. Jeszcze raz wyjrzałem, ogarniając wzrokiem szerszą połać miasta. Ostatnie balony zaporowe wisiały nad pejzażem zniszczenia jak spuchnięci wartownicy. O wiele bliżej, dokładnie naprzeciwko mojego schronienia, szare, zabrudzone trio na pamiątkowym cokole wstydliwe chyliło głowy. Słowa: „Prawda, Miłosierdzie, Spra- wiedliwość" utraciły już sens. Długą, szeroką, obsadzoną drzewami aleję wypełniały metalowe szkielety pojazdów. Więc co to było? Wybrałem pałac, ponieważ z balkonowego pokoju był dobry widok na główne wejście; poza tym miałem tu wiele pomieszczeń do zabawy w chowanego, mnogość pokoi, holów, korytarzy, labirynt kryjówek. Pasował mi jak ulał. Ale ktoś odkrył moje sanktuarium; kundel nie warczałby bez przyczyny. Może to szczury przemykające się zaułkami, już nie lękające się ludzi. Może pies, może kot. Ale nie spodziewałem się zwierząt. Instynkt mówił mi, że to stworzenia innego gatunku. In- stynkt i Cagney. Nauczyłem się polegać na tym pierwszym i na drugim. Nie marnowałem więcej czasu. Motocykl stał tam, gdzie go zostawiłem wczoraj wieczorem; dywan zmarszczył się pod kołami. Na nim również mogłem polegać — jednocylindrowy matchless G3L, płowożółtej barwy, prze- widziany do walk na pustyni, tyle że nigdy nie wysłany na Saharę. Przeżył. Jak i pies. Porwałem z podłogi kurtkę lotniczą i narzuciłem ją na siebie w biegu. Ciężar w wewnętrznej kieszeni dodawał nieco otuchy. Kątem oka dojrzałem, że Cagney wstał i był gotowy do działania, ale wciąż czekał na mój znak. Zjeżył gruby kikut ogona. Pies wyczuwał, że coś się święci. Zepchnąłem motocykl z widełek, wsko- czyłem na sidełko i przekręciłem kluczyk. Kopnąłem starter mocno, ale płynnie. Tak wyczuwasz maszynę, kiedy znasz ją do ostatniej śrubki, kiedy kochasz każdy tłok i zawór! Silnik ryknął natychmiast (ten piękniś kosztował mnie masę roboty). Koła osmaliły dywan. Ruszyłem przed siebie, ku dwuskrzyd- łowym drzwiom, które właśnie zaczęły się otwierać. Wryłem się w nie z całej mocy i z zewnątrz poleciała nielicha wiązanka. Ktoś dostał po mordzie aż miło. Czyjeś łapska próbowały mnie dosięgnąć, gdy wystrzeliłem przez próg, ale matchless już nabrał prędkości i złapały tylko powietrze. Poczułem ich smród i, wierzcie mi, nie był przyjemny. Faszysta stojący nieco dalej wyskoczył przede mnie, machając rękami jak jakiś obłąkany gliniarz z drogówki, więc ustawiłem motor bokiem i uniosłem nogę. Nie jestem pewien, w co go kopnąłem, w krocze czy biodro, ale zgiął się wpół i zawirował jak bąk, a jego gwałtowne stęknięcie sprawiło mi nie lada przyjemność. Jednak trwała ona krótko, ponieważ motor wpadł w poślizg i sunął po wielkich falach dywanu. Kurz nagromadzony przez kilka lat wzbił się w powietrze, gdy usiłowałem opanować maszynę. Nadaremnie. Uciekła mi. Puściłem kierownicę z obawy, że motor przygniecie mi nogę, kiedy runiemy na podłogę. Wykorzystałem rozpęd, zrobiłem przewrót, kuląc ramiona i rozluźniając resztę ciała, tak jak mnie szkolono. Byłem na nogach, przykucnięty i sprężony, zanim motocykl wpadł na komódkę stojącą pośrodku pokoju, druzgocąc jej malowane boki i złoconą snycerkę. Jeden z intruzów, kulas o twarzy zeszpeconej brudem i wściek- łością, rzucił się w moją stronę. Jego dwaj kumple lizali rany za wyłamanymi drzwiami. Cagney przybiegł truchtem i zatrzymał się, ciekaw rozwoju sytuacji. Już miałem na karku kolejnego faszystę. Trzymał Ml, ale nie celował we mnie. Były dwie możliwości: albo miał tak zamieszane w głowie, że zapomniał, do czego służy karabin, albo zakazano mu strzelania do mnie. Druga możliwość była bardziej prawdopodobna. Wiedziałem już, że jego szef, Hubble, pragnie mnie żywego: krew ma większą wartość, gdy jest ciepła i świeża. Macie pojęcie? Byłem mu potrzebny w zwariowanym celu. Naprawdę zwariowanym. Ale i zostali sami wariaci. Wariaci i ja. Kto jednak mógł przysiąc, że byłem zdrowy na umyśle? A, pieprzę cię, Hubble, ciebie i twoich faszystów! Prędzej piekło będzie zimniej sze niż tyłek pingwina, zanim złapiesz mnie żywego. Komandos Hubble'a dostrzegł zimny błysk w moich oczach i postanowił zlekceważyć rozkazy. Zmierzył się do strzału. Na szczęście zachowywał się ospale, jak gdyby najpierw musiał przemyśleć każdy ruch. Dotarło do mnie, że pewnie jest oszołomiony nie tylko przebiegiem wydarzeń, ale i wpływem pełznącej śmierci. Był cały w sińcach, które pokrywały coraz rozleglejsze fragmenty skóry; pod oczami miał ciemne podkowy, a czubki palców sczerniałe od zastygłej krwi. Jednak to wcale nie znaczyło, że był niegroźny — jedynie trochę powolny. Mój colt, samopowtarzalny pistolet kalibru 0.45 cala, standar- dowe wyposażenie armii Stanów Zjednoczonych, czekał w kaburze przyszytej do podszewki kurtki. Może rewolwerowiec z Dzikiego Zachodu sięgnąłby po niego, ale ja nim nie byłem. Zrobiłem, co mogłem i umiałem. Rzuciłem się szczupakiem przed siebie, schodząc faszyście z linii celu. Schowałem głowę, podwinąłem nogi. Kiedy tylko walnąłem plecami o podłogę, wyrzuciłem nogi w górę, trafiając przy-głupa w podbrzusze. Zgiął się wpół. Niewiele brakowało, a padłby na mnie, ale odrzuciłem go na bok. Wydał dźwięk jak zepsuty klakson i upadł bezwładnie. Dopadłem go, żeby nie zdążył złapać oddechu. Może spodziewał się, że spróbuję wyrwać mu karabin, jednak ja, wręcz przeciwnie, wbiłem go w niego. Zamek rozłupał szczękę. Faszysta rozluźnił chwyt na kolbie i lufie. Dopiero teraz mu go wyrwałem i przyłożyłem kolbą w policzek. Głowa poleciała na bok. Napastnik przestał się ruszać. Odrzuciłem karabin i popędziłem do matchlessa. Cagney u-znał, że sprawy układają się pysznie, i pognał ku mnie, szczekając z aprobatą, gdy mijał rannych faszystów. Polizał mnie, na co nie zwróciłem uwagi, wyciągając motocykl spod szczątków komódki. " Utraciłem dobre schronienie i byłem wściekły. Moja główna kry- jówka poszła w diabły. Niebawem miało zaroić się tu od Czarnych Koszul. Będą mnie szukać, przeczesywać każdy pokój, każdy ko- rytarz, każdy cholerny zakątek, choćby miało to trwać wieczność. Postawiłem motor i przerzuciłem nogę przez siodełko. Z pokoju balkonowego, mojego straconego obozowiska, dobiegły mnie głosy. To cholerny oddział Hubble'a przeprowadzał manewr oskrzydlający, przeczesując pałac z obu stron. Jak, do diabła, mnie wywęszyli? Mogłem zaszyć się w każdym punkcie tego cholernego miasta — stało w nim jeszcze wiele budynków — a jednak mnie namierzyli. Zasrany brak szczęścia. Ktoś musiał mnie śledzić albo zauważył, jak wślizgiwałem się do środka. Zły i przestraszony kopnąłem starter, ale tym razem silnik nie zaskoczył. Głosy zbliżały się i faceci, z którymi się tarmosiłem — poza tym, którego załatwiłem kolbą — dźwigali się z nienawiścią w sercach i przezornością w oczach. Spróbowałem po raz drugi, dorzucając przekleństwo na szczęście. Silnik ruszył, maszyna ożyła z rykiem. Muzyka dla moich uszu. Za najbliższymi drzwiami zatupotały nogi; tamci też usłyszeli te basy. Cagney wziął nogi za pas, nie oglądając się na mnie; znikł, jakby to jego goniono. No cóż, może nie był daleki od prawdy — rozwaliliby go dla czystej przyjemności. Motocykl stanął dęba; musiałem położyć się na baku i przygnieść go do podłogi. Za moimi plecami trzasnęły wystrzały, a przede mną eksplodowała osnuta pajęczynami tarcza stojącego zegara. Rzeźbione pozłacane postaci okryte kurzem rozpaczliwie modliły się o przeżycie, gdy stary czasomierz rozdźwięczał się i rozdygotał od wybuchów. Strzelec albo był gówniany, albo tylko chciał wyprowadzić mnie z równowagi. Być może ostrzegał innych, że jadę. Z łomotem przejechałem przez otwarte drzwi i musiałem ostro zahamować, żeby nie wypaść przez okno; w tym miejscu zachodnia fasada stykała się z północnym skrzydłem. Lewym obcasem roz- orałem podłogę, zataczając krąg motocyklem. Wyrzuciłem w po- wietrze mały stoliczek oraz ozdobną i niewątpliwie bezcenną (choć w dzisiejszych czasach bezwartościową) wazę. Roztrzaskała się na podłodze. Nie miał kto po niej płakać. Z powodu zaciemnienia całe wnętrze pałacu było pogrążone w mroku, ale szpary i pęknięcia wpuszczały dość światła, by rozjaśnić mi drogę. Labirynt apartamentów i korytarzyków, w który wjechałem, zwiastował niedaleką klatkę schodową. Na nieszczęście była zbyt stroma i wąska dla motocykla, a ja nie miałem ochoty pokonywać jej na piechotę. Szybkość była moim sojusznikiem — jak zawsze od pewnego czasu — i musiałem trzymać się przewidzianej drogi ucieczki. Poza tym, biegnąc, byłbym łatwiejszym celem dla każdego snajpera na klatce. Kolejny pocisk minął ze świstem drzwi i z hukiem wbił się w ścianę obok okien; ale zapanowałem nad motorem i wystrzeliłem w długi korytarz ciągnący się przez północne skrzydło. Na szczęście pałac oczyszczono z trupów i przeprowadzono ewakuację, kiedy tylko główni lokatorzy — niech Bóg ma w opiece ich biedne duszyczki — uciekli, więc nie musiałem się przejmować, że zgniłe ciała zablokują mi drogę. Otworzyłem do końca przepust-nicę, smoląc dywan i wzbijając kurz. Ściany wibrowały od ryku silnika. Dotarcie do zachodniego skrzydła zabrało niewiele czasu. Prawdziwa zabawa dopiero się zaczynała. Obrałem za cel główne schody, gdyż wiedziałem, że matchless stosunkowo łatwo da sobie tam radę. Po drodze hamowałem tylko na tyle, żeby nie wyłożyć się na zakrętach. Wjechałem w długą galerię z obrazami. Wyższy bieg, gazu, gazu! Przemknąłem obok Rembrandtów, Vermeerów, Canalettich (spędziłem niezły kawałek czasu w tym muzeum, pod wyłożonymi glazurą łukowymi skle- pieniami, przesiadując na niskich kanapach, na których zwiedzający mogli rozkoszować się arcydziełami, zachwycony, ale zgorzkniały, teraz bowiem warte były tyle co nic), kiedy ktoś wyskoczył z lewej strony, w połowie długości galerii. Tylko drasnął mnie w ramię, gdy przelatywałem obok niego, ale to wystarczyło. Straciłem równowagę i maszyna ustawiła się w poprzek, obalając jeden ze stoliczków. Wpadłem na kanapę. Opanowałem jednak motor, mimo że prawa noga zaklinowała się między osłoną silnika a sofą, rozdarłem spodnie i przypaliłem sobie skórę. Przeklinając na czym świat stoi, nabierałem szybkości. Mar- murowa posadzka czy polna droga, jeden diabeł. Ale znów musiałem ostro przyhamować. Trzech mężczyzn po- jawiło się w małym holu kończącym galerię. Nacisnąłem hamulec ręczny na ułamek sekundy przed depnięciem nożnego i położyłem się na ramie, tak że motocykl zatrzymał się z piskiem opon idealnie pod kątem prostym w stosunku do kierunku jazdy. Siedziałem tak dobrą chwilę, ściskając mocno rączki na wy- ciśniętym sprzęgle. Pot zalewał mi czoło, ściekał po plecach. Cały trząsłem się od wibracji silnika. Trzy Czarne Koszule przyglądały mi się z holu. Jeden faszysta nawet szczerzył zęby w uśmiechu, świadom, że znalazłem się w potrzasku. Wszyscy byli uzbrojeni, ale żaden nie zadał sobie tego trudu, żeby wziąć mnie na cel. Mieli krótko, po wojskowemu obcięte włosy, nosili koszule — naturalnie czarne, ale nieefektowne, bo zakurzone i wymięte — i luźne czarne spodnie; ponure mundury arogancji, szaty zniszczenia. Chorzy de- generaci, wciąż nie dostali takiej nauczki, na jaką zasługiwali. Za nimi poruszyły się cienie, a potem pokazała się twarz kobiety. Uśmiechnęła się, kiedy oceniła sytuację. Spojrzałem w lewo. Faszysta, który wcześniej próbował mnie złapać, podnosił się i krzywił, zawiedziony. Za nim wyłonił się kolejny. Tłukł w otwartą dłoń styliskiem kilofa, a akustyka długiego pomieszczenia wzmagała głuche ŁUUUP. Przyglądał mi się z błyskiem w oku i ohydnym krzywym uśmiechem. Trudno by nazwać tę minę przyjemną. Jakby dla potwierdzenia, że nie miałem żadnych szans, z głębi galerii doleciał mnie tupot nóg. Robal, który dał sygnał do pościgu, wyrósł w otwartych drzwiach i również się nie spieszył, smakując nowy etap zabawy. Odwróciłem się do czwórki, która wypełzła z holu. Zatrzymali się, jakby mój widok ich zamurował. Teraz już wszyscy szczerzyli zęby, podczas gdy ja tylko gazowałem silnik. Myśleli, że mnie mają. A kiedy ja również wyszczerzyłem zęby, uśmiechy spełzły im z twarzy. Odwróciłem motocykl, rysując ścianę, i skierowałem się prosto na nieszczęśnika, który dopiero co pozbierał się na nogi. Otwarł szeroko oczy, najpierw zaskoczony, potem spanikowany. Ryk silnika ogłuszał, odbijając się od ścian i zaokrąglonego sufitu. Zdołał odskoczyć, wpadając w ramiona kumpla, który rozdziawił ze zdzi- wienia usta. Stylisko kilofa uwięzło między nimi. Zanim się roz- platali, dawno mnie nie było. Skręciłem w lewo i znikłem (na szczęście dla mnie w galerii było aż nadto wejść i wyjść). Znalazłem się w pomieszczeniu z wielkim wykuszowym oknem. Gdyby nie rolety stosowane podczas zaciemnienia, byłby z niego widok na rozległe połacie zarosłych trawników i zachwaszczonych ogrodów. Wysokie czarne pilastry po obu stronach pojedynczego okna sięgały kopuły sufitu; nad białym marmurowym kominkiem pyszniły się wielkie, zakończone łukiem zwierciadła w gipsowych ramach. (Obejrzałem sobie to wszystko pewnego dnia, mniej przepełnionego zajęciami.) Jechałem mniej więcej po elipsie, za- czynając od balkonowego pokoju; opony darły bogate posadzki. Przyspieszyłem w sąsiedniej sali, pewien rozkładu nawet w przy- ćmionym świetle. Zostawiłem za sobą korynckie kolumny, długie aksamitne portiery; rozkołysałem nisko wiszące, oplecione paję- czynami kryształowe kandelabry; minąłem złoto-błękitne foteliki, wielkie malowidła dawnych monarchów wiszące na gołąbkowych ścianach, marmurowy pozłacany zegar z trzema tarczami, granatową porcelanową wazę, kilka eleganckich kątnych stoliczków, także z marmuru i złoconego brązu; okrążyłem stół stojący na jednej nodze, zanim popędziłem przez zwierciadlane drzwi do sypialni. (Wiedziałem dokładnie, dokąd jadę, gdyż wcześniej miałem dużo czasu. Z natury przezorny wytyczyłem sobie niejedną drogę ewakuacyjną i zadbałem o uchylenie drzwi, żeby mieć wolny prze- jazd.) Istotne było tylko to, by te zakute pały nie próbowały odciąć mi drogi, a raczej podążały za mną, ponieważ gołąbkowy pokój był położony równolegle do galerii. Szybko obejrzałem się przez lewe ramię, tuż przed wpadnięciem do wspanialej jadalni, i zauważyłem, że salka połączona zarówno z galerią, jak z i pokojem, stoi pusta. Dobrze. To znaczyło, że połknęli haczyk — gonili mnie, zamiast poczekać. Wazony z wyschniętymi kwiatami, owalna waza i zniszczone srebrne dzbany z żaglami pajęczyn ciągnących się do matowego blatu, mówiły same za siebie: wielkość ustąpiła miejsca rozkładowi. Zakurzone czerwone ściany i dywan mdliły swoim widokiem. Moż- na by pomyśleć, że mijam ropiejącą otwartą ranę, podczas gdy zim- ny wzrok dawno odeszłych członków rodzin królewskich śledził mnie ze złotych ram o przyćmionym blasku. Te zwariowane odczu- cia były najprawdopodobniej spowodowane nadmiarem adrenaliny; ale do diabła z tym, dzięki niej ostrzej widziałem i słyszałem. Znów przyhamowałem, szykując się do ciasnego zakrętu, i nie- mal zatrzymałem się w niedużym przedpokoju, pomiędzy wielkimi arrasami. Przednim kołem usunąłem z drogi rokokowy stoliczek. Znalazłem się w wąskim przechodnim pokoiku i, podpierając się na lewej nodze, skręciłem do kolejnej galerii. W głębi były sze- rokie, opadające schody — mój cel. Zagryzłem wargi i mocniej ścisnąłem rączki kierownicy, przemykając obok kolejnej wystawy arcydzieł, świadomy, że jadę za szybko, ale zdecydowany nie zwal- niać — wiedziałem, że zostanę zlokalizowany, gdy tylko pościg usłyszy rosnący warkot motocykla. W ostatniej chwili zahamowa- łem ostro. To była jazda jak po wybojach, mimo że matchless GL3 jako jeden z pierwszych brytyjskich motocykli wyposażono w hydrau- liczne teleskopy, a schody wyłożono czerwonym pluszem. Walczy- łem z ostrą pochyłością, ręce mi sztywniały, tylkiem ledwie doty- kałem siodełka, nogi skakały jak opętane. Tylny hamulec wcisnąłem niemal do oporu. Głowa i kończyny latały mi jak u zwariowanej marionetki. Wydałem dziki urywany pisk (nigdy wcześniej nie po- konywałem tych schodów w takim tempie), po czym motocykl na krótko znalazł się na równym terenie i pisk przeszedł w okrzyk triumfu lub ulgi — tak naprawdę, sam nie wiedziałem czego. Po obu stronach miałem majestatyczne schody. Dochodziły do balkonu, z którego można było obejrzeć czekający mnie ciąg schodów. Z tamtego podestu przechodziło się do galerii z obraza- mi, w której Czarne Koszule miały nadzieję mnie złapać. Już za- wróciły i wybiegały na podest. Prowadzący zdążył unieść broń nad balustradą z brązu i strzelił na oślep, zanim otworzyłem przepust- nicę i dałem susa w dół, nie dotykając ani jednego stopnia. Mój długi okrzyk triumfu przeszedł we wrzask, kiedy kule przeleciały niebezpiecznie blisko, wybijając werbel na osłonie łańcucha. Wstrząs przy lądowaniu niemal wyrzucił mnie w powietrze, ale utrzymałem się w siodełku; koła opaliły dywan, kiedy hamowałem, starając się utrzymać maszynę w linii prostej. Wydaliśmy nieziemski pisk (zgadza się, my, motor i ja), zatrzymując się w ogromnej sali, kilka cali przed schodami idącymi w górę. Nabrałem powietrza w płuca, po czym wbiłem pięty w sfałdo- wany dywan, cofając matchlessa do nawrotu. Okrzyki i tupot za plecami zdradzały, że tłum gna kręconymi schodami. Ktoś wypuścił serię, niewątpliwie ze stena. Kiedy się obejrzałem, zobaczyłem, że podziurawiono obrazy, wiszące na ścianach. Może strzelec chciał mnie wystraszyć, może skłonić do poddania się, a może po prostu był nielicho wkurzony. Miałem już dość miejsca, żeby się rozpędzić, kiedy usłyszałem niedalekie szczekanie. Szybko poszukałem wzrokiem Cagneya, był jednak niewidoczny. No cóż, kundel mógł dać sobie radę sam — przecież nie miał nic przeciwko temu, żeby cała uwaga skupiła się na mnie, podczas gdy sam wymknął się chyłkiem inną drogą. Znów dodałem gazu. Matchless obrócił się zgrabnie, ocierając o dolny stopień, i przedostałem się do marmurowego holu. Tam wreszcie pokazał się Cagney — pokonywał długimi susami przestrzeń, w której niegdyś gromadzili się zaproszeni goście. Trzymał się czerwonego dywanu, unikając marmuru zbyt zimnego lub zbyt gładkiego dla poduszeczek jego łap. Zatrzymał się, machając na mój widok kikutem ogona, na co wrzasnąłem, żeby spływał do wszystkich diabłów. To przemówiło mu do rozumu i pies popędził przede mną do drzwi wejściowych. Zatoczywszy krąg, znalazłem się pod schodami, nad którymi niedawno dałem szaleńczego susa. Ukazał mi się bynajmniej nie zachęcający widok: trzech ścigających pochylało się nad balustra- dą, mierząc we mnie, podczas gdy następni zbiegali za ich plecami. Kąt był zbyt ostry dla celujących, a zresztą nie czekałem, aż złożą się do strzału. Kule rozszarpały dywan i podziobały marmurowe kolumny, ale mnie już nie było — zgarbiony nad kierownicą mi- jałem drzwi wejściowe, za którymi znajdował się elegancki przed- sionek. Ryjąc prawą nogą beton, przemknąłem wokół kamiennych ko- lumn portyku i niebawem znalazłem się na otwartej przestrzeni; znów skręciłem w lewo i przed sobą zobaczyłem kwadratowy plac otoczony czterema wiekowymi budynkami. Za rozległym placem, dokładnie naprzeciwko portyku, była wąska, sklepiona brama prze- jazdowa z dwoma jeszcze węższymi pasażami dla pieszych, za nią dziedziniec i otwarta kuta brama. W lepszych czasach brama prze- jazdowa służyła dworskiej karecie, lecz teraz musiała zadowolić się tylko jednym motocyklistą i jego psem. Cagney był już w połowie drogi, a ja doganiałem go szybko, kiedy zauważyłem w oddalonym kącie placu ciężarówkę wojskową marki Bedford. Nie stała tam poprzedniego wieczoru ani wcześniej, tak więc uznałem, że to Czarne Koszule przyjechały nią tego ranka — niegdyś wojskowy pojazd znakomicie odpowiadał charakterowi ich operacji. Samotny faszysta, zapewne kierowca, oparty o ściętą maskę, wyprostował się. Rozdziawił usta, gubiąc papierosa. Broń musiał trzymać w środku, gdyż złapał za klamkę szoferki. Odgadł moje zamiary, a ja tymczasem zabrnąłem już za daleko, żeby zmienić kierunek ucieczki. Wskoczył do kabiny. Cagney już znikł w cieniach sklepionej bramy (tak się złożyło, że była pod balkonową komnatą, służącą mi przez kilka ostatnich dni). Przyspieszyłem, za wszelką cenę chcąc się z nim zrównać. Obudzony do życia bedford zadygotał i ruszył. Ach, facet przej- rzał mój plan. Ja z kolei —jego: szykował się zablokować wyjazd. Zęby jeszcze bardziej utrudnić mi życie, z okna szoferki wyłoniła się uzbrojona ręka i czarny metaliczny otwór lufy skierował się w moją stronę. Może w ostatniej chwili dałbym radę zmienić kierunek: prze- jechałbym przez tylny dziedziniec mojej prawej stronie, a potem w ulicę (dwie inne sklepione bramy zabarykadowano workami z piaskiem), ale, jak powiedziałem, zabrnąłem już za daleko. Poza tym musiałbym zwolnić, wystawiając plecy na strzał. Gdyby nawet kierowca chybił za pierwszym razem, załatwiłby mnie drugi strzał. Nie, naprawdę miałem tylko jedną szansę, a poza tym pokonałem już dwie trzecie placu. Reszta to pestka. Z ciężarówki trysnął jasny błysk i nawet hałasujące 347 cen- tymetrów sześciennych silnika motocykla nie zagłuszyło WIUUUM! powietrza rozstępującego się przed kulą. Zakołysałem się trochę, utrudniając mu celowanie, wielce za- dowolony, że jednoczesne prowadzenie samochodu i strzelanie nie jest specjalnością tego bohatera. Ta radość nie trwała długo — było jasne, że ciężarówka dotrze do bramy przede mną. Gruchnął kolejny strzał, równie nieprecyzyjny jak pierwszy, ale kula uderzyła o metal i osłona reflektora poleciała w diabły. Spróbowałem wymyślnego zygzaka, ale wspólny cel z każdą sekundą zbliżał nas do siebie i niebawem kierowca miał dostać mnie jak na widelcu. Wysyczałem przekleństwo — to znaczy początek przekleństwa — kiedy maska bedforda zasłoniła pierwszy pasaż; przekleństwo zamieniło się w ryk gniewu, gdy ciężarówka dotarła do bramy. Grzechot wystrzałów z tyłu przypomniał mi, że kierowca cię- żarówki nie był jedynym uczestnikiem tych zawodów. Grad nie- celnych kul zrył mur przede mną. Goniące mnie Czarne Koszule były zbyt daleko i może zbyt podniecone, by celnie złożyć się do strzału, kiedy wybiegły z portyku. Niemniej jednak było jasne jak słońce, że ich obecność w żadnej mierze nie poprawia mojej sytuacji. Na szczęście strzelali nieco za bardzo w prawo, gdyż nie chcieli trafić w bedforda, a z ich pozycji ciężarówka i motocykl wydawały się bliskie jak cholera. Kolejne kawałki tynku odpadły z muru przy bramie i w każdej chwili — mówimy tu o ułamkach sekundy — spodziewałem się kuli w plecach. Niech to szlag! Ciężarówka zasłoniła bramę i kierowca hamował, blokując mi drogę. Pojazd sunął tylko siłą rozpędu. Kolejny strzał, tym razem wyraźny jak głos dzwonu pogrzebowego — do diabła, byłem na tyle blisko, że widziałem rozradowane oczy kie- rowcy — i poczułem, że trzaska skóra na ramieniu kurtki. Żadnego odrętwienia, żadnego bólu, a więc żadnej prawdziwej szkody. Przekręciłem kierownicę na ułamek cala, gdy tymczasem maska ciężarówki zamykała mój wyjazd na wolność. Wiedziałem jednak, że już nie ma mowy, abym się zatrzymał, nawet gdybym chciał. Nadal się darłem, otwierając szeroko usta, zwężając oczy i za- ciskając kurczowo ręce na kierownicy, kule opluwały mur nade mną i obok, ciężarówka sunęła siłą bezwładu, dłoń z bronią kiwała się, celując we mnie, otwór w murze malał, malał... I nagle wleciałem w niego, sunąc jednym łokciem po masce ciężarówki, drugim zdzierając tynk ze ściany. Byłem w chłodnym cieniu krótkiego pasażu dla pieszych. Mój krzyk nabrał głuchego brzmienia i znów znalazłem się w jasnym, cudownym blasku słońca, mknąc przez szeroki dziedziniec frontowy do otwartej kutej bramy o zardzewiałych złoconych prętach. Wysokie ogrodzenie okazało się bezwartościową ochroną przed śmiercią, która zgłosiła swoje prawa do niemal wszystkich ludzi, kiedy okazało się, że przywilej życia nadaje nie kolor krwi, lecz taka, a nie inna jej grupa. Przejechałem przez bramę, okrążyłem pomnik dawnej królowej, posągi kobiet i dzieci, którym przyglądałem się z balkonu niecałe dziesięć minut temu, po czym znalazłem się tam, gdzie siadywała sama Wiktoria, naprzeciwko obsadzonej wiązami i lipami promenady, The Mail. Przysięgam, nadal czułem jej smutny wzrok na plecach, kiedy uciekałem z pałacu Buckingham, kierując się do innego sanktuarium w tym wymarłym mieście. Pół wieku temu była dumną matką bajkowego imperium i wielkiego kraju. Teraz nic nie pozostało z imperium i niewiele więcej z kraju. Lepiej, że te oczy były tylko z kamienia. Kanonada przerwała ulotną myśl. Miałem przed sobą prostą i wykorzystałem to do maksimum. Matchless osiągał siedemdziesiąt mil na godzinę i wiedziałem, że wycisnę z niego więcej. Jeśli miałem zgubić tych drani, nie było żadnej sprawy. 2 St James Palące i Clarence House po mojej lewej, zarośnięty park i jezioro po prawej stronie. Sally i ja karmiliśmy tam łabędzie i leżeliśmy na wilgotnej wiosennej trawie. Ale to było inne życie, inna epoka, a teraz to teraz. Wariactwo, że wspomnienia potrafią zasłonić wszystko inne i nawet w takich chwilach narzucają się, kiedy chcą, bezlitosne dowody naszej skłonności do samotorturowania. Jednak wiązały mnie z przeszłością, moim jedynym majątkiem. Ominąłem kilka samochodów parkujących wzdłuż i w poprzek ulicy; drzwi były otwarte, jakby kierowcy hamowali z pośpiechem i próbowali ucieczki, zanim pani z kosą skończy swoje. Prawdo- podobnie w niektórych nadal leżały trupy — zgniłe albo wyczy- szczone do kości — ale nie przyglądałem im się. Miałem inne sprawy na głowie. Kundel obejrzał się, słysząc warkot motoru. Piaskowobrązowe futro błyskało wilgotnym złotem w blasku słońca. Nie zwolnił ani trochę, ale wydawał się zadowolony z mojego widoku. — Nie ma cię, idioto! — wrzasnąłem, zrównując się z nim. — Wynoś się stąd! Skręciłem, żeby go wystraszyć. Popędził w bok kamiennymi schodami odbijającymi od głównej trasy. Odprowadziłem go wzro- kiem i znów skupiłem się na tym, co przede mną, akurat na czas, żeby nie wjechać w wolseleya zaparkowanego w poprzek The Mail. Okno pasażera nagle wleciało do środka, a blachę na drzwiach zryły kule. Strzały padały na oślep, co nie znaczyło, że któryś nie mógł trafić. Jechałem prosto, wykorzystując wolseleya jak tarczę. Czarne Koszule zachowywały się jak kochani chłopcy ze starego Południa goniący za czarnuchami, rozochocone chamstwo z miejscowym szeryfem na czele. Wtedy, w kraju, udawaliśmy, że nie ma mowy o takim fanatyzmie — zresztą tamci żyli w innym stanie, prawie obcym państwie — a kiedy gazety i radio informowały nas o czym innym, byliśmy cholerni pewni, że jakiś murzyński ogier zgwałcił białą dziewczynę, więc razem ze wszystkimi czarnymi kuzynami dostawał idealnie to, na co zasłużył. Można powiedzieć, że moja opinia w tych sprawach uległa drobnej zmianie, zwłaszcza że zająłem miejsce tamtego czarnego chłopaka. Przede mną wyrósł Łuk Admiralicji, stosy worków z piaskiem zastawiały wejścia i okna budynków wokół; czerwone londyńskie autobusy i inne pojazdy rysowały się wyraźnie po drugiej stronie. Podążałem w obranym kierunku, zwiększając szybkość i dystans od ciężarówki. Tunele pod łukiem uległy zwężeniu, zastawione drutem kolczastym i budkami strażników, ale to nie był problem dla motocykla — przemknąłem na drugą stronę w mgnieniu oka i znalazłem się na wielkim placu. Bezwładna, zastygła masa pojazdów na Trafalgar Sąuare wyglą- dała niczym jeden z obrazów oglądanych dawniej na ekranie kino- wym: w każdej chwili akcja znów miała się potoczyć — wszystko rusza, silniki warczą, klaksony trąbią, ludzie gwałtownie ożywają, jakby ktoś wytrącił ich z paraliżu. Gdy Sally przyprowadziła mnie tu po raz ostatni — zachowywała się jak podekscytowany dzieciak pokazujący najpiękniejsze widoki miasta — plac i niebo były pełne szarych gołębi; teraz nawet one przepadły. Wyschnięte fontanny z milczącymi syrenami pod Kolumną Nelsona otaczał drewniany płot. Niektóre deski odsłaniające ceglane schrony wyłamano lub rozleciały się same. Zamierzałem wykorzystać jeden z nich albo choćby ukryć się za parkanem, ale kiedy lawirowałem między sa- mochodami, taksówkami i autobusami, kątem oka dojrzałem jakiś ruch. Nigdy nie udało mi się ustalić, ilu niedobitków Hubble zwer- bował do swojego faszystowskiego oddziału — Czarne Koszule zawsze pokazywały się w niewielkich grupkach — ale uznałem, że jest ich około setki, i wyglądało na to, że dzisiaj przeprowadzili zmasowany atak. W moim kierunku podążał pojazd. Kamuflaż sygnalizował, że również należał do wojska. Zatrzymałem się na tyle długo, by rozpoznać markę — humber, czterodrzwiowy terenowy furgon dla siedmiu pasażerów. Tak jak mój matchless był przeznaczony do kampanii w Afryce Północnej, ale nigdy nie popłynął za morze. Wpadł na plac od strony Strandu, odrzucił na bok czarną taksówkę i ominął piętrowy autobus. Pognałem w przeciwnym kierunku, klucząc między zastygłymi pojazdami. Dostrzegłem pod Łukiem Admiralicji bedforda pędzą- cego moim śladem między zasiekami z drutów kolczastych. Hum- ber i bedford musiały utrzymywać łączność radiową, może za po- mocą walkie-talkie, lecz zachowałem spokój. Byłem szybszy od obu pojazdów, a motocykl idealnie nadawał się do lawirowania za- blokowanymi ulicami i przeskakiwania przez stosy gruzów. Gdyby nie racjonowanie benzyny, ulice byłyby o wiele bardziej zatłoczo- ne, woda na mój młyn. Ale i tak miałem przewagę nad pościgiem. Plakat na autobusie dopytywał się, czy myłem dziś zęby Mac- leanem, a tablica pod Kolumną Nelsona głosiła, że Anglia oczekuje ode mnie, iż zgłoszę się do wojskowej komendy uzupełnień. Je- chałem swoją drogą, wokół dziwacznej angielskiej taksówki wy- glądającej jak otwarte pianino na kółkach, o maskowaniach reflek- torów w kształcie wąskich krzyży, minąłem vana marki Dodge z megafonem na dachu, przeciskałem się obok ciężarówki dźwiga- jącej wielkie beczki Bóg wie czego. Wszystkie te pojazdy zostały porzucone przez szoferów i pasażerów trzy lata temu, ofiary krwa- wej śmierci, które nie pojmowały, co się z nimi dzieje, dlaczego ich główne naczynia krwionośne nagle twardniały, puchły i sztyw- niały pod skórą; dlaczego dłonie czerniały, kończyny się rozdy- mały, mniejsze żyły rosły, pęczniały, a następnie pękały pod skórą; dlaczego krew zaczynała ciec strużkami z każdego otworu ciała' z uszu, oczu, nozdrzy, ust, genitalii, odbytnicy, z każdego pora skóry? Nie zdawali sobie sprawy, że arterie zaczynają się zaskle- piać, a główne organy: mózg, serce i nerki koagulowały*, co po- wodowało natychmiastowe krwotoki w jednych miejscach i śmier- telne opuchlizny w innych. Kurcze w klatce piersiowej i kończy- nach przynosiły ból nie do zniesienia, skóra pękała, główne układy podtrzymujące życie przestawały funkcjonować. Zdziwienie, zdu- mienie, lęk i panika trwały ledwie chwilę, gdyż krwawa śmierć nie znała cierpliwości ani litości. Każdy umierał tam, gdzie padł. I to byli szczęśliwcy — ich groza trwało krótko, cierpieli przez * Koagulacja to inaczej stężenie, skrzepnięcie. (Wszystkie przypisy pochodzą od redakcji.) moment; naprawdę nieszczęśliwe, chociaż nieliczne ofiary umierały dłużej, czasem latami. A reszta — my, mniejszość — przeżyła, aby opłakiwać zmarłych. Jechałem dalej, odpychając myśli, koncentrując się na ucieczce. Pomysł był taki: dać nogę do wymarłego miasta, zaszyć się w jakiejś ciemnej norze i czekać. Taki był pomysł. Przyszłość okazała się inna. Z naprzeciwka podążał ku mnie czarny ford. Czyżby Hubble obstawił wszystkie ulice? Ford się nie spieszył, niemniej jednak sprawnie połykał przestrzeń, klucząc między unieruchomionymi pojazdami, jak gdyby jego kierowca bawił się slalomem. Znikł za autobusem z napisem POJAZD EWAKUACYJNY, a następnie jego dach pojawił się nad plątaniną innych samochodów, przeciskał się między nimi, z każdą chwilą coraz bliższy. Ktoś za mną nacisnął klakson. Ostry złowrogi dźwięk sygnalizował innym, że jestem okrążany. Łatwo było wyobrazić sobie te szczerzące się mordy. Ale do końca gry było jeszcze daleko. Miałem dwie możliwości: wyminąć forda i ukryć się za innymi pojazdami, gdyż inaczej faszyści niebawem mieli przerobić mnie na rzeszoto, albo przeciąć plac. Najbliższy odcinek płotu był cały, jednak deski wyglądały marnie — kilka wietrznych zim pełnych deszczów i śniegu nadwątliło je, aż przegniły, nie malowane. Nie zastanawiałem się długo. Stanąłem na podnóżkach, odciążając motocykl przed krawęż- nikiem, po czym usiadłem pewnie, garbiąc ramiona i chyląc głowę, gdy motor i ja pomykaliśmy obok lwów z brązu strzegących gi- gantycznej kolumny, postumentu dla jednookiego marynarza. Ude- rzyłem w spróchniałe drewno. Stawiło minimalny opór i pękło na kawałki. Osiągnąłem tak dużą szybkość, że ledwo zdążyłem minąć wyschniętą fontannę. Niewiele zwalniając, objechałem jeden ze schronów. Zmierzałem do szerokich schodów prowadzących na wyższy poziom placu, obok wielkiego muzeum sztuki. Modliłem się, żeby matchless dał sobie z nimi radę, a uparty głosik w głowie powtarzał mi, że zwariowałem: schody może i nie są strome, ale za to tak twarde, że popękają mi na nich kości, i tym razem nie ma dywanu, który złagodziłby upadek. Znów uniosłem się w „strzemionach", podrywając kierownicę, zachęcając motor do fruwania. Uderzyliśmy w stopnie... ...za szybko, za mocno... Matchless wtoczył się do połowy, ale przednie koło znarowiło się i kierownica wyskoczyła mi z rąk. Polecieliśmy w tył, maszyna spróbowała salta, chociaż ze wszystkich sił starałem się ją do tego zniechęcić. Jednak tak naprawdę nie miałem żadnego wyboru, mu- siałem ją puścić. Silnik zawył, kiedy, chroniąc głowę ramionami, ześliznąłem się z siodełka i stoczyłem w dół, byle dalej od schodów i spadającej maszyny. Motocykl przewrócił się do góry kołami i spadł w poprzek schodów, rozbijając z metalicznym hukiem kamień. Przetoczyłem się dalej, podczas gdy on gonił mnie susami. Zajęczał silnik i za- dzwoniły miażdżone elementy, kiedy znieruchomiał w miejscu, które dopiero co opuściłem. Miałem dość oleju w głowie, żeby nie próbować go zapalić — był bezpowrotnie zniszczony. Moja sytuacja stała się nie do pozazdroszczenia. Przykucnąłem. Okazało się, że to nie lada wyczyn. Zajęczałem, czując ból w lewej nodze i plecach, ale nie traciłem czasu na jego rozpamiętywanie. Wdarłem się na górę, pracując zarówno rękami, jak i nogami, zakręciłem i pokonałem następny, krótszy dystans po schodach. Wyprostowałem się dopiero na szczycie. Kolejne piski hamulców powiedziały mi to, czego wolałbym nie wiedzieć. Ze Strandu wyjechał furgon, okrążając plac pod prąd. Zapewne miał odciąć mi drogę. Jeszcze dobrze się nie zatrzymał i chwiał się cały, kiedy otwarły się drzwi, wysypując czarno odziane postaci. Jedna z nich wycelowała we mnie z karabinu. Kucnąłem, przylegając plecami do balustrady nad schodami. Równocześnie sięgnąłem do kieszeni kurtki. Błyskawicznie odwróciłem się z powrotem, ale nie podnosząc się, żeby nie wystawiać się na strzał, i posłałem im kilka kul. Rozsypali się: dwóch dało nura za karetkę ze szpitala Świętego Jana, trzech za swój pojazd. Wyskoczyłem z ukrycia. Pochylony pobiegłem, celując w ich kierunku, żeby mieli się nad czym za- stanawiać. Byli na tyle rozsądni, że nie ryzykowali; trzymali się osłony, od czasu do czasu tylko wychylając głowę i kontrolując moją pozycję. Posłałem im kolejną kulkę, żeby wiedzieli, że zachowują się rozsądnie. Nie miałem żadnego specjalnego planu, zamierzałem tylko prze- mieszczać się, wykorzystując wszelkie możliwe osłony. Pocisk za- brzęczał o metal nad moją głową, przez co prawie opadłem na kolana. Inny roztrzaskał przednią szybę pobliskiej taksówki. Po tej stronie placu stało niewiele pojazdów i wiedziałem, że niebawem zabraknie mi tarczy. Czarne Koszule coraz śmielej przemykały labiryntem metalowych blach, jak krople oliwy cieknące prze- wodami. Przede mną otworzyła się rozległa pusta przestrzeń, za nią schody do National Gallery, muzeum mieszczącego kiedyś najwspanialsze i najcenniejsze dzieła sztuki. Większość malowideł i rzeźb przetransportowano do miejscowości mniej narażonych na znisz- czenie niż serce rozdartego wojną Londynu. Niektóre wróciły, kiedy batalia była prawie zakończona (tak wtedy myślano); zaglądałem do niego wiele razy, znałem więc tamtejsze sale i korytarze nie gorzej niż pałac. Myślałem, że któregoś dnia przydadzą się podczas ucieczki. Wyglądało na to, że ten dzień nadszedł. Plan był więc taki: dostać się do środka, zgubić tych neonazi- stowskich błaznów i wyjść północną stroną. Żaden problem — byle tylko dostać się tam w jednym kawałku, a kule nieprzyjaciela nie poszarpały mi nóg na odsłoniętym terenie. Odczekałem, aż Czarne Koszule poślą kolejną salwę i przywa- rują. Ja również odpowiadałem ogniem na oślep, chociaż może nieco bardziej skutecznym. Nie wychylali nosa zza osłony, świadomi, że z braku opieki lekarskiej każda rana grozi poważnymi konsekwencjami. Jeśli całemu pieprzonemu światu czegoś właśnie brakowało, to właśnie opieki lekarskiej. Popędziłem ku schodom. U ich szczytu było wejście do muzeum, za fasadą z wysokimi kolumnami (Anglicy uwielbiali te swoje kolumny). Na murze nad moją głową wyrosła nierówna linia odprysków. Przechyliłem się w tył, straciłem równowagę i wylą- dowałem na tyłku. Zrobiłem półobrót i, trzymając colta w obu rękach, odpowiedziałem szybkim ogniem, pokrywając pole rażenia z pozycji siedzącej. Usiłowałem przynajmniej wystraszyć drani, jeśli nie mogłem ich zabić. Ten manewr był skuteczny — ukryli się, obawiając wystawić cal kwadratowy ciała, kiedy proch wybu- chał, a metal dziurawił wszystko, co się dało, wokół nich — do- póki iglica nie uderzyła w pustym zamku. Magazynek się wyczerpał i nie mogłem przeładować colta na środku ulicy. Musiałem schronić się w galerii, zanim sobie uświa- domią, że mogą mnie dopaść. Ogłuszony strzałami poderwałem się na nogi i przebiegłem ostat- nie kilka jardów do stopni. Zamarłem na widok postaci przypatrującej mi się z góry. Hubble nigdy nie był przystojny, ale miał w rysach pewną aro- gancję robiącą wrażenie na słabo myślących. Cieniutki wąsik, ja- strzębi nos; wyglądał jak miniaturka jego obiektu uwielbienia, sir Oswalda Mosleya, przywódcy angielskiej partii faszystowskiej, megalomana, który przesiedział większą część wojny w więzieniu Holloway. Tak, Max Hubble — sir Max Hubble — nie był przy- stojny, ale w ten letni poranek wyglądał tysiąc razy gorzej niż zwykle, jak gdyby był o krok od śmierci. Dawniej sztywno wy- prostowany, z obciągniętymi ramionami, zadzierał butnie głowę; teraz pochylony, zgarbiony, z podbródkiem przy zwiotczałej szyi. Trzcinkę, z którą pozował na marszałka polnego, zastąpiła gruba laska używana w roli trzeciej nogi, a mundur — czarna koszula, bryczesy, oficerki — wydawał się o numer za duży. Sine worki pod oczami, wyschnięta biała skóra podkreślona popękanymi na- czynkami krwionośnymi, opuchlizna i sczernienie czubków pal- ców — wszystko to potwierdzało moje przypuszczenia: choroba atakowała go w przyspieszonym tempie. Wymieniliśmy spojrzenia, ale na tym skończyły się grzeczno- ści. Zrozumiałem, dlaczego rzucił wszystkie siły przeciwko mnie. Byłem jego kasynem ostatniej szansy. Jego finalnym rzutem kośćmi. Jego ostatnią nadzieją. To znaczy moja krew była jego ostatnią nadzieją. Jeden z jego ludzi, zaopatrzony w przekaźnik radiowy, wyszedł zza wielkiego stojaka reklamującego tuż przy wejściu koncert for- tepianowy Myry Hess (regularne wydarzenie w galerii za najczar- niejszych dni wojny). Wywnioskowałem, że tego rana Hubble usta- nowił w galerii swoją kwaterę główną. Miał zamiar mnie tam za- pędzić. No cóż, poszło mu jak z płatka. Inni wyłaniali się z wyjścia, zza kolumn, łachmaniarska armia potępionych Żydo- i czarnuchożerców, zepsuta moralnie, gnijąca cieleśnie. Dziś wybrała sobie inny obiekt nienawiści: mnie. Za jed- nym zamachem zostałem ich Żydem i Murzynem. Widok stojącego nade mną Hubble'a sprawił, że osłupiałem, ale nie straciłem resztek zdrowego rozsądku. Wycelowałem w nich i wszyscy przykucnęli, w tym sam wódz, który właściwie padł na kolana. Nie zapomniałem, że colt jest pusty, ale wyglądało na to, iż oni tak — choć może wcześniej w ogóle tego nie dostrzegli. Widok broni dał mi szansę ucieczki. Zdołałem jednak przebiec tylko kilka kroków. Pociski ze stena wgryzły się w nawierzchnię przed moimi sto- pami. Musiałem wybić się obiema nogami w górę i dać susa w tył, z rękami w górze, jakbym się poddawał. W tej samej chwili dojrzałem faszystę rzucającego się na mnie spomiędzy kolumn jak nietoperz spod krokwi. Liczył, że spadnie na mnie jak na materac gimnastyczny, który wytłumi uderzenie o twardą nawierzchnię. Zrobiłem unik, ale udało mu się złapać mnie za ramiona. Padł wraz ze mną. Zapewne stracił oddech, jednak mimo to założył mi krawat. Dusił, licząc, że się poddam. Najpierw wbiłem mu łokieć w brzuch, a następnie poderwałem przedramię jak do dziarskiego salutowania i rozwaliłem pysk drania lufą pistoletu. Sapnął, opluwając mój policzek i kark. Na tyle rozluźnił chwyt, że mogłem się wyrwać. Przekręciłem się i doło- żyłem mu jeszcze raz pistoletem, tak że stracił ducha walki. Padł na bok i niezdarnie się gramolił. Jego przyjaciele pędzili między samochodami, kolejni zbiegali po stopniach galerii, wszyscy wyjąc jak potępione dusze, pełni zapału, żeby mnie dorwać i wygarbować skórę nie raz i nie dwa. Co z tego, że Hubble nie dałby zabić mnie od razu? Śmierć czekała na mnie, jeśli nie teraz, to potem i jak już, to już. Należało przy- spieszyć rozwiązanie sprawy. Sięgnąłem do kieszeni po kolejny magazynek, równocześnie wyrzucając pusty. Niektóre Czarne Koszule już przystawały i uno- siły broń. Umarł w butach, rzekłem sobie w duchu. Kroiło się to od dawna, ale trudno powiedzieć, żebym nie był na to przygoto- wany. Zresztą, jakie cuda mnie czekały? Jeden z nich już mnie dopadał, podczas gdy wyjmowałem za- pasowy magazynek. Atakujący zasłonił mnie przed innymi. Przy- kro to mówić, ale miałem do czynienia z kobietą. Brzydko, krótko obcięte włosy, twarz i zęby brudne, oczy przekrwione. Przykro, bo przyłożyłem jej bezwzględnie pięścią ściskającą metalową po- chwę na naboje, a nie lubię bić kobiet, nigdy nie lubiłem. Do diabła, nigdy ich nie biłem! Zęby wyleciały jej po spotkaniu z moimi kłykciami, padła jak zmięta szmata, nie wydając żadnego dźwięku. Jej miejsce natych- miast zajął inny faszysta i wiedziałem, że tego zabijaki nie załatwi zwykłe uderzenie pięścią w zęby. Szamotaliśmy się już wcześniej i kiedyś nawet mi się przedstawił. To był McGruder, adiutant, a może kapitan gwardii Hubble'a — czort wie, jaki wymyślny i pozbawiony znaczenia stopień przyznał mu jego wódz. Wysoki, sześć stóp trzy cale albo i więcej, postury wołu i, na ile mogłem to ocenić, nietknięty przez krwawą śmierć. Wyciągał ku mnie ogrom- ne łapska. Cofnąłem się, wbijając plecy w balustradę tarasu i obawiając się oderwać od niego oczy. Nowy magazynek był nadal nie zała- dowany z racji tamtej baby. Ale wpatrywałem mu się w oczy, jakbym odwlekał decydujący atak. Gdybym przeniósł spojrzenie na broń, złamałbym ten cholerny czar, któremu obaj ulegliśmy. Mc- Gruder i inni byli coraz bliżej. Czarny ford wyłonił się nie wiadomo skąd, koła piszczały, ha- mulce zgrzytały, drzwi otworzyły się szeroko, waląc w wielkoluda z taką siłą, że rozciągnął się jak długi. Dwie twarze patrzyły na mnie ze środka, a kobiecy głos wrzasnął: — Na co czekasz?! Ładuj się, cholerny ośle!!! Pasażer, mężczyzna, zatrzasnął swoje drzwi, ale wskazał tylne. Rozpierzchnięte Czarne Koszule już brały się do roboty, tłukły pięściami i bronią w trójkątną maskę forda. — Do środka, cholera!!! — znów odezwał się kobiecy głos. Fakt, że kobieta nie żałowała przekleństw, wytrącił mnie z osłu pienia. Otworzyłem tylne drzwi i ford natychmiast wystrzelił do przodu; miałem ułamek sekundy, by wskoczyć na biały stopień. Owinąłem ramię wokół słupka, nadal