James Herbert ROK 1948 Tłumaczył Paweł Korombel Dla Kitty, która znała niejedną Tyne Street. Wyrazy miłości i szacunku od nas wszystkich... 1 Co to, do diabła, było? Rozwarłem szeroko powieki i oderwałem policzek na cal od podłogi. W głowie mi huczało, o myśleniu nie było mowy. Zsunąłem z siebie okrycie, trącając butem pustą butelkę (na- uczyłem się spać w butach); przetoczyła się po zakurzonym dy- wanie. Puste szkło zadzwoniło głucho o stolik na środku pokoju. Dźwignąłem głowę o kolejny cal. Napięty, łowiąc uchem najcichsze szelesty, spojrzałem w lewo, w prawo, nawet na wymyślny sufit. Blask jutrzenki napływał przez uchylone drzwi balkonowe, ścierając się z ponurym mrokiem zaległym za roletami. Ze światłem wślizgiwał się lekki, skażony wonią zgnilizny powiew wiatru. Nasłuchiwałem. Cagney, który spoczywał w ciemnym kącie — lubił cienie, są- dząc widocznie, że jeśli nie rzuca się w oczy, ma większą szansę na przetrwanie — wydał groźny warkot, raczej basowe ostrzeżenie niż sygnał do ucieczki. Dałem mu znak, by był cicho. Usłuchał. Obserwował mnie tylko jarzącymi się w mroku ślepiami. Kiedy oparłem się na łokciu, narzuta opadła ze mnie zupełnie. Ostry nóż przewiercił obolałą głowę — kara za wczorajszy brak umiaru. Leżałem w wianuszku pustych brązowych butelek. Świad- czyły dobitnie, że przyszedł kres mojej długiej niechęci do angiel- skiego piwa. Otarłem wyschnięte wargi, szczecina zaszeleściła pod dłonią. Nagle ocknąłem się całkowicie i zerwałem na nogi, przebiegłem ku światłu, skulony i bezszelestny, sprawdzając, czy nikt w naj- mniejszym chociaż stopniu nie naruszył mojego azylu. Ominąłem stolik i zatrzymałem się przy drzwiach balkonowych, nie wysuwając nosa poza ościeżnicę, ukryty za gnijącą roletą. Mimo wczesnej pory, suchy letni żar wpełzał przez uchylone skrzydło, łagodny przeciąg niósł pyłki kurzu i kwaśny odór zrujnowanego miasta. Wyjrzałem na dwór i natychmiast schowałem się z powrotem. Jeszcze raz wyjrzałem, ogarniając wzrokiem szerszą połać miasta. Ostatnie balony zaporowe wisiały nad pejzażem zniszczenia jak spuchnięci wartownicy. O wiele bliżej, dokładnie naprzeciwko mojego schronienia, szare, zabrudzone trio na pamiątkowym cokole wstydliwe chyliło głowy. Słowa: „Prawda, Miłosierdzie, Spra- wiedliwość" utraciły już sens. Długą, szeroką, obsadzoną drzewami aleję wypełniały metalowe szkielety pojazdów. Więc co to było? Wybrałem pałac, ponieważ z balkonowego pokoju był dobry widok na główne wejście; poza tym miałem tu wiele pomieszczeń do zabawy w chowanego, mnogość pokoi, holów, korytarzy, labirynt kryjówek. Pasował mi jak ulał. Ale ktoś odkrył moje sanktuarium; kundel nie warczałby bez przyczyny. Może to szczury przemykające się zaułkami, już nie lękające się ludzi. Może pies, może kot. Ale nie spodziewałem się zwierząt. Instynkt mówił mi, że to stworzenia innego gatunku. In- stynkt i Cagney. Nauczyłem się polegać na tym pierwszym i na drugim. Nie marnowałem więcej czasu. Motocykl stał tam, gdzie go zostawiłem wczoraj wieczorem; dywan zmarszczył się pod kołami. Na nim również mogłem polegać — jednocylindrowy matchless G3L, płowożółtej barwy, prze- widziany do walk na pustyni, tyle że nigdy nie wysłany na Saharę. Przeżył. Jak i pies. Porwałem z podłogi kurtkę lotniczą i narzuciłem ją na siebie w biegu. Ciężar w wewnętrznej kieszeni dodawał nieco otuchy. Kątem oka dojrzałem, że Cagney wstał i był gotowy do działania, ale wciąż czekał na mój znak. Zjeżył gruby kikut ogona. Pies wyczuwał, że coś się święci. Zepchnąłem motocykl z widełek, wsko- czyłem na sidełko i przekręciłem kluczyk. Kopnąłem starter mocno, ale płynnie. Tak wyczuwasz maszynę, kiedy znasz ją do ostatniej śrubki, kiedy kochasz każdy tłok i zawór! Silnik ryknął natychmiast (ten piękniś kosztował mnie masę roboty). Koła osmaliły dywan. Ruszyłem przed siebie, ku dwuskrzyd- łowym drzwiom, które właśnie zaczęły się otwierać. Wryłem się w nie z całej mocy i z zewnątrz poleciała nielicha wiązanka. Ktoś dostał po mordzie aż miło. Czyjeś łapska próbowały mnie dosięgnąć, gdy wystrzeliłem przez próg, ale matchless już nabrał prędkości i złapały tylko powietrze. Poczułem ich smród i, wierzcie mi, nie był przyjemny. Faszysta stojący nieco dalej wyskoczył przede mnie, machając rękami jak jakiś obłąkany gliniarz z drogówki, więc ustawiłem motor bokiem i uniosłem nogę. Nie jestem pewien, w co go kopnąłem, w krocze czy biodro, ale zgiął się wpół i zawirował jak bąk, a jego gwałtowne stęknięcie sprawiło mi nie lada przyjemność. Jednak trwała ona krótko, ponieważ motor wpadł w poślizg i sunął po wielkich falach dywanu. Kurz nagromadzony przez kilka lat wzbił się w powietrze, gdy usiłowałem opanować maszynę. Nadaremnie. Uciekła mi. Puściłem kierownicę z obawy, że motor przygniecie mi nogę, kiedy runiemy na podłogę. Wykorzystałem rozpęd, zrobiłem przewrót, kuląc ramiona i rozluźniając resztę ciała, tak jak mnie szkolono. Byłem na nogach, przykucnięty i sprężony, zanim motocykl wpadł na komódkę stojącą pośrodku pokoju, druzgocąc jej malowane boki i złoconą snycerkę. Jeden z intruzów, kulas o twarzy zeszpeconej brudem i wściek- łością, rzucił się w moją stronę. Jego dwaj kumple lizali rany za wyłamanymi drzwiami. Cagney przybiegł truchtem i zatrzymał się, ciekaw rozwoju sytuacji. Już miałem na karku kolejnego faszystę. Trzymał Ml, ale nie celował we mnie. Były dwie możliwości: albo miał tak zamieszane w głowie, że zapomniał, do czego służy karabin, albo zakazano mu strzelania do mnie. Druga możliwość była bardziej prawdopodobna. Wiedziałem już, że jego szef, Hubble, pragnie mnie żywego: krew ma większą wartość, gdy jest ciepła i świeża. Macie pojęcie? Byłem mu potrzebny w zwariowanym celu. Naprawdę zwariowanym. Ale i zostali sami wariaci. Wariaci i ja. Kto jednak mógł przysiąc, że byłem zdrowy na umyśle? A, pieprzę cię, Hubble, ciebie i twoich faszystów! Prędzej piekło będzie zimniej sze niż tyłek pingwina, zanim złapiesz mnie żywego. Komandos Hubble'a dostrzegł zimny błysk w moich oczach i postanowił zlekceważyć rozkazy. Zmierzył się do strzału. Na szczęście zachowywał się ospale, jak gdyby najpierw musiał przemyśleć każdy ruch. Dotarło do mnie, że pewnie jest oszołomiony nie tylko przebiegiem wydarzeń, ale i wpływem pełznącej śmierci. Był cały w sińcach, które pokrywały coraz rozleglejsze fragmenty skóry; pod oczami miał ciemne podkowy, a czubki palców sczerniałe od zastygłej krwi. Jednak to wcale nie znaczyło, że był niegroźny — jedynie trochę powolny. Mój colt, samopowtarzalny pistolet kalibru 0.45 cala, standar- dowe wyposażenie armii Stanów Zjednoczonych, czekał w kaburze przyszytej do podszewki kurtki. Może rewolwerowiec z Dzikiego Zachodu sięgnąłby po niego, ale ja nim nie byłem. Zrobiłem, co mogłem i umiałem. Rzuciłem się szczupakiem przed siebie, schodząc faszyście z linii celu. Schowałem głowę, podwinąłem nogi. Kiedy tylko walnąłem plecami o podłogę, wyrzuciłem nogi w górę, trafiając przy-głupa w podbrzusze. Zgiął się wpół. Niewiele brakowało, a padłby na mnie, ale odrzuciłem go na bok. Wydał dźwięk jak zepsuty klakson i upadł bezwładnie. Dopadłem go, żeby nie zdążył złapać oddechu. Może spodziewał się, że spróbuję wyrwać mu karabin, jednak ja, wręcz przeciwnie, wbiłem go w niego. Zamek rozłupał szczękę. Faszysta rozluźnił chwyt na kolbie i lufie. Dopiero teraz mu go wyrwałem i przyłożyłem kolbą w policzek. Głowa poleciała na bok. Napastnik przestał się ruszać. Odrzuciłem karabin i popędziłem do matchlessa. Cagney u-znał, że sprawy układają się pysznie, i pognał ku mnie, szczekając z aprobatą, gdy mijał rannych faszystów. Polizał mnie, na co nie zwróciłem uwagi, wyciągając motocykl spod szczątków komódki. " Utraciłem dobre schronienie i byłem wściekły. Moja główna kry- jówka poszła w diabły. Niebawem miało zaroić się tu od Czarnych Koszul. Będą mnie szukać, przeczesywać każdy pokój, każdy ko- rytarz, każdy cholerny zakątek, choćby miało to trwać wieczność. Postawiłem motor i przerzuciłem nogę przez siodełko. Z pokoju balkonowego, mojego straconego obozowiska, dobiegły mnie głosy. To cholerny oddział Hubble'a przeprowadzał manewr oskrzydlający, przeczesując pałac z obu stron. Jak, do diabła, mnie wywęszyli? Mogłem zaszyć się w każdym punkcie tego cholernego miasta — stało w nim jeszcze wiele budynków — a jednak mnie namierzyli. Zasrany brak szczęścia. Ktoś musiał mnie śledzić albo zauważył, jak wślizgiwałem się do środka. Zły i przestraszony kopnąłem starter, ale tym razem silnik nie zaskoczył. Głosy zbliżały się i faceci, z którymi się tarmosiłem — poza tym, którego załatwiłem kolbą — dźwigali się z nienawiścią w sercach i przezornością w oczach. Spróbowałem po raz drugi, dorzucając przekleństwo na szczęście. Silnik ruszył, maszyna ożyła z rykiem. Muzyka dla moich uszu. Za najbliższymi drzwiami zatupotały nogi; tamci też usłyszeli te basy. Cagney wziął nogi za pas, nie oglądając się na mnie; znikł, jakby to jego goniono. No cóż, może nie był daleki od prawdy — rozwaliliby go dla czystej przyjemności. Motocykl stanął dęba; musiałem położyć się na baku i przygnieść go do podłogi. Za moimi plecami trzasnęły wystrzały, a przede mną eksplodowała osnuta pajęczynami tarcza stojącego zegara. Rzeźbione pozłacane postaci okryte kurzem rozpaczliwie modliły się o przeżycie, gdy stary czasomierz rozdźwięczał się i rozdygotał od wybuchów. Strzelec albo był gówniany, albo tylko chciał wyprowadzić mnie z równowagi. Być może ostrzegał innych, że jadę. Z łomotem przejechałem przez otwarte drzwi i musiałem ostro zahamować, żeby nie wypaść przez okno; w tym miejscu zachodnia fasada stykała się z północnym skrzydłem. Lewym obcasem roz- orałem podłogę, zataczając krąg motocyklem. Wyrzuciłem w po- wietrze mały stoliczek oraz ozdobną i niewątpliwie bezcenną (choć w dzisiejszych czasach bezwartościową) wazę. Roztrzaskała się na podłodze. Nie miał kto po niej płakać. Z powodu zaciemnienia całe wnętrze pałacu było pogrążone w mroku, ale szpary i pęknięcia wpuszczały dość światła, by rozjaśnić mi drogę. Labirynt apartamentów i korytarzyków, w który wjechałem, zwiastował niedaleką klatkę schodową. Na nieszczęście była zbyt stroma i wąska dla motocykla, a ja nie miałem ochoty pokonywać jej na piechotę. Szybkość była moim sojusznikiem — jak zawsze od pewnego czasu — i musiałem trzymać się przewidzianej drogi ucieczki. Poza tym, biegnąc, byłbym łatwiejszym celem dla każdego snajpera na klatce. Kolejny pocisk minął ze świstem drzwi i z hukiem wbił się w ścianę obok okien; ale zapanowałem nad motorem i wystrzeliłem w długi korytarz ciągnący się przez północne skrzydło. Na szczęście pałac oczyszczono z trupów i przeprowadzono ewakuację, kiedy tylko główni lokatorzy — niech Bóg ma w opiece ich biedne duszyczki — uciekli, więc nie musiałem się przejmować, że zgniłe ciała zablokują mi drogę. Otworzyłem do końca przepust-nicę, smoląc dywan i wzbijając kurz. Ściany wibrowały od ryku silnika. Dotarcie do zachodniego skrzydła zabrało niewiele czasu. Prawdziwa zabawa dopiero się zaczynała. Obrałem za cel główne schody, gdyż wiedziałem, że matchless stosunkowo łatwo da sobie tam radę. Po drodze hamowałem tylko na tyle, żeby nie wyłożyć się na zakrętach. Wjechałem w długą galerię z obrazami. Wyższy bieg, gazu, gazu! Przemknąłem obok Rembrandtów, Vermeerów, Canalettich (spędziłem niezły kawałek czasu w tym muzeum, pod wyłożonymi glazurą łukowymi skle- pieniami, przesiadując na niskich kanapach, na których zwiedzający mogli rozkoszować się arcydziełami, zachwycony, ale zgorzkniały, teraz bowiem warte były tyle co nic), kiedy ktoś wyskoczył z lewej strony, w połowie długości galerii. Tylko drasnął mnie w ramię, gdy przelatywałem obok niego, ale to wystarczyło. Straciłem równowagę i maszyna ustawiła się w poprzek, obalając jeden ze stoliczków. Wpadłem na kanapę. Opanowałem jednak motor, mimo że prawa noga zaklinowała się między osłoną silnika a sofą, rozdarłem spodnie i przypaliłem sobie skórę. Przeklinając na czym świat stoi, nabierałem szybkości. Mar- murowa posadzka czy polna droga, jeden diabeł. Ale znów musiałem ostro przyhamować. Trzech mężczyzn po- jawiło się w małym holu kończącym galerię. Nacisnąłem hamulec ręczny na ułamek sekundy przed depnięciem nożnego i położyłem się na ramie, tak że motocykl zatrzymał się z piskiem opon idealnie pod kątem prostym w stosunku do kierunku jazdy. Siedziałem tak dobrą chwilę, ściskając mocno rączki na wy- ciśniętym sprzęgle. Pot zalewał mi czoło, ściekał po plecach. Cały trząsłem się od wibracji silnika. Trzy Czarne Koszule przyglądały mi się z holu. Jeden faszysta nawet szczerzył zęby w uśmiechu, świadom, że znalazłem się w potrzasku. Wszyscy byli uzbrojeni, ale żaden nie zadał sobie tego trudu, żeby wziąć mnie na cel. Mieli krótko, po wojskowemu obcięte włosy, nosili koszule — naturalnie czarne, ale nieefektowne, bo zakurzone i wymięte — i luźne czarne spodnie; ponure mundury arogancji, szaty zniszczenia. Chorzy de- generaci, wciąż nie dostali takiej nauczki, na jaką zasługiwali. Za nimi poruszyły się cienie, a potem pokazała się twarz kobiety. Uśmiechnęła się, kiedy oceniła sytuację. Spojrzałem w lewo. Faszysta, który wcześniej próbował mnie złapać, podnosił się i krzywił, zawiedziony. Za nim wyłonił się kolejny. Tłukł w otwartą dłoń styliskiem kilofa, a akustyka długiego pomieszczenia wzmagała głuche ŁUUUP. Przyglądał mi się z błyskiem w oku i ohydnym krzywym uśmiechem. Trudno by nazwać tę minę przyjemną. Jakby dla potwierdzenia, że nie miałem żadnych szans, z głębi galerii doleciał mnie tupot nóg. Robal, który dał sygnał do pościgu, wyrósł w otwartych drzwiach i również się nie spieszył, smakując nowy etap zabawy. Odwróciłem się do czwórki, która wypełzła z holu. Zatrzymali się, jakby mój widok ich zamurował. Teraz już wszyscy szczerzyli zęby, podczas gdy ja tylko gazowałem silnik. Myśleli, że mnie mają. A kiedy ja również wyszczerzyłem zęby, uśmiechy spełzły im z twarzy. Odwróciłem motocykl, rysując ścianę, i skierowałem się prosto na nieszczęśnika, który dopiero co pozbierał się na nogi. Otwarł szeroko oczy, najpierw zaskoczony, potem spanikowany. Ryk silnika ogłuszał, odbijając się od ścian i zaokrąglonego sufitu. Zdołał odskoczyć, wpadając w ramiona kumpla, który rozdziawił ze zdzi- wienia usta. Stylisko kilofa uwięzło między nimi. Zanim się roz- platali, dawno mnie nie było. Skręciłem w lewo i znikłem (na szczęście dla mnie w galerii było aż nadto wejść i wyjść). Znalazłem się w pomieszczeniu z wielkim wykuszowym oknem. Gdyby nie rolety stosowane podczas zaciemnienia, byłby z niego widok na rozległe połacie zarosłych trawników i zachwaszczonych ogrodów. Wysokie czarne pilastry po obu stronach pojedynczego okna sięgały kopuły sufitu; nad białym marmurowym kominkiem pyszniły się wielkie, zakończone łukiem zwierciadła w gipsowych ramach. (Obejrzałem sobie to wszystko pewnego dnia, mniej przepełnionego zajęciami.) Jechałem mniej więcej po elipsie, za- czynając od balkonowego pokoju; opony darły bogate posadzki. Przyspieszyłem w sąsiedniej sali, pewien rozkładu nawet w przy- ćmionym świetle. Zostawiłem za sobą korynckie kolumny, długie aksamitne portiery; rozkołysałem nisko wiszące, oplecione paję- czynami kryształowe kandelabry; minąłem złoto-błękitne foteliki, wielkie malowidła dawnych monarchów wiszące na gołąbkowych ścianach, marmurowy pozłacany zegar z trzema tarczami, granatową porcelanową wazę, kilka eleganckich kątnych stoliczków, także z marmuru i złoconego brązu; okrążyłem stół stojący na jednej nodze, zanim popędziłem przez zwierciadlane drzwi do sypialni. (Wiedziałem dokładnie, dokąd jadę, gdyż wcześniej miałem dużo czasu. Z natury przezorny wytyczyłem sobie niejedną drogę ewakuacyjną i zadbałem o uchylenie drzwi, żeby mieć wolny prze- jazd.) Istotne było tylko to, by te zakute pały nie próbowały odciąć mi drogi, a raczej podążały za mną, ponieważ gołąbkowy pokój był położony równolegle do galerii. Szybko obejrzałem się przez lewe ramię, tuż przed wpadnięciem do wspanialej jadalni, i zauważyłem, że salka połączona zarówno z galerią, jak z i pokojem, stoi pusta. Dobrze. To znaczyło, że połknęli haczyk — gonili mnie, zamiast poczekać. Wazony z wyschniętymi kwiatami, owalna waza i zniszczone srebrne dzbany z żaglami pajęczyn ciągnących się do matowego blatu, mówiły same za siebie: wielkość ustąpiła miejsca rozkładowi. Zakurzone czerwone ściany i dywan mdliły swoim widokiem. Moż- na by pomyśleć, że mijam ropiejącą otwartą ranę, podczas gdy zim- ny wzrok dawno odeszłych członków rodzin królewskich śledził mnie ze złotych ram o przyćmionym blasku. Te zwariowane odczu- cia były najprawdopodobniej spowodowane nadmiarem adrenaliny; ale do diabła z tym, dzięki niej ostrzej widziałem i słyszałem. Znów przyhamowałem, szykując się do ciasnego zakrętu, i nie- mal zatrzymałem się w niedużym przedpokoju, pomiędzy wielkimi arrasami. Przednim kołem usunąłem z drogi rokokowy stoliczek. Znalazłem się w wąskim przechodnim pokoiku i, podpierając się na lewej nodze, skręciłem do kolejnej galerii. W głębi były sze- rokie, opadające schody — mój cel. Zagryzłem wargi i mocniej ścisnąłem rączki kierownicy, przemykając obok kolejnej wystawy arcydzieł, świadomy, że jadę za szybko, ale zdecydowany nie zwal- niać — wiedziałem, że zostanę zlokalizowany, gdy tylko pościg usłyszy rosnący warkot motocykla. W ostatniej chwili zahamowa- łem ostro. To była jazda jak po wybojach, mimo że matchless GL3 jako jeden z pierwszych brytyjskich motocykli wyposażono w hydrau- liczne teleskopy, a schody wyłożono czerwonym pluszem. Walczy- łem z ostrą pochyłością, ręce mi sztywniały, tylkiem ledwie doty- kałem siodełka, nogi skakały jak opętane. Tylny hamulec wcisnąłem niemal do oporu. Głowa i kończyny latały mi jak u zwariowanej marionetki. Wydałem dziki urywany pisk (nigdy wcześniej nie po- konywałem tych schodów w takim tempie), po czym motocykl na krótko znalazł się na równym terenie i pisk przeszedł w okrzyk triumfu lub ulgi — tak naprawdę, sam nie wiedziałem czego. Po obu stronach miałem majestatyczne schody. Dochodziły do balkonu, z którego można było obejrzeć czekający mnie ciąg schodów. Z tamtego podestu przechodziło się do galerii z obraza- mi, w której Czarne Koszule miały nadzieję mnie złapać. Już za- wróciły i wybiegały na podest. Prowadzący zdążył unieść broń nad balustradą z brązu i strzelił na oślep, zanim otworzyłem przepust- nicę i dałem susa w dół, nie dotykając ani jednego stopnia. Mój długi okrzyk triumfu przeszedł we wrzask, kiedy kule przeleciały niebezpiecznie blisko, wybijając werbel na osłonie łańcucha. Wstrząs przy lądowaniu niemal wyrzucił mnie w powietrze, ale utrzymałem się w siodełku; koła opaliły dywan, kiedy hamowałem, starając się utrzymać maszynę w linii prostej. Wydaliśmy nieziemski pisk (zgadza się, my, motor i ja), zatrzymując się w ogromnej sali, kilka cali przed schodami idącymi w górę. Nabrałem powietrza w płuca, po czym wbiłem pięty w sfałdo- wany dywan, cofając matchlessa do nawrotu. Okrzyki i tupot za plecami zdradzały, że tłum gna kręconymi schodami. Ktoś wypuścił serię, niewątpliwie ze stena. Kiedy się obejrzałem, zobaczyłem, że podziurawiono obrazy, wiszące na ścianach. Może strzelec chciał mnie wystraszyć, może skłonić do poddania się, a może po prostu był nielicho wkurzony. Miałem już dość miejsca, żeby się rozpędzić, kiedy usłyszałem niedalekie szczekanie. Szybko poszukałem wzrokiem Cagneya, był jednak niewidoczny. No cóż, kundel mógł dać sobie radę sam — przecież nie miał nic przeciwko temu, żeby cała uwaga skupiła się na mnie, podczas gdy sam wymknął się chyłkiem inną drogą. Znów dodałem gazu. Matchless obrócił się zgrabnie, ocierając o dolny stopień, i przedostałem się do marmurowego holu. Tam wreszcie pokazał się Cagney — pokonywał długimi susami przestrzeń, w której niegdyś gromadzili się zaproszeni goście. Trzymał się czerwonego dywanu, unikając marmuru zbyt zimnego lub zbyt gładkiego dla poduszeczek jego łap. Zatrzymał się, machając na mój widok kikutem ogona, na co wrzasnąłem, żeby spływał do wszystkich diabłów. To przemówiło mu do rozumu i pies popędził przede mną do drzwi wejściowych. Zatoczywszy krąg, znalazłem się pod schodami, nad którymi niedawno dałem szaleńczego susa. Ukazał mi się bynajmniej nie zachęcający widok: trzech ścigających pochylało się nad balustra- dą, mierząc we mnie, podczas gdy następni zbiegali za ich plecami. Kąt był zbyt ostry dla celujących, a zresztą nie czekałem, aż złożą się do strzału. Kule rozszarpały dywan i podziobały marmurowe kolumny, ale mnie już nie było — zgarbiony nad kierownicą mi- jałem drzwi wejściowe, za którymi znajdował się elegancki przed- sionek. Ryjąc prawą nogą beton, przemknąłem wokół kamiennych ko- lumn portyku i niebawem znalazłem się na otwartej przestrzeni; znów skręciłem w lewo i przed sobą zobaczyłem kwadratowy plac otoczony czterema wiekowymi budynkami. Za rozległym placem, dokładnie naprzeciwko portyku, była wąska, sklepiona brama prze- jazdowa z dwoma jeszcze węższymi pasażami dla pieszych, za nią dziedziniec i otwarta kuta brama. W lepszych czasach brama prze- jazdowa służyła dworskiej karecie, lecz teraz musiała zadowolić się tylko jednym motocyklistą i jego psem. Cagney był już w połowie drogi, a ja doganiałem go szybko, kiedy zauważyłem w oddalonym kącie placu ciężarówkę wojskową marki Bedford. Nie stała tam poprzedniego wieczoru ani wcześniej, tak więc uznałem, że to Czarne Koszule przyjechały nią tego ranka — niegdyś wojskowy pojazd znakomicie odpowiadał charakterowi ich operacji. Samotny faszysta, zapewne kierowca, oparty o ściętą maskę, wyprostował się. Rozdziawił usta, gubiąc papierosa. Broń musiał trzymać w środku, gdyż złapał za klamkę szoferki. Odgadł moje zamiary, a ja tymczasem zabrnąłem już za daleko, żeby zmienić kierunek ucieczki. Wskoczył do kabiny. Cagney już znikł w cieniach sklepionej bramy (tak się złożyło, że była pod balkonową komnatą, służącą mi przez kilka ostatnich dni). Przyspieszyłem, za wszelką cenę chcąc się z nim zrównać. Obudzony do życia bedford zadygotał i ruszył. Ach, facet przej- rzał mój plan. Ja z kolei —jego: szykował się zablokować wyjazd. Zęby jeszcze bardziej utrudnić mi życie, z okna szoferki wyłoniła się uzbrojona ręka i czarny metaliczny otwór lufy skierował się w moją stronę. Może w ostatniej chwili dałbym radę zmienić kierunek: prze- jechałbym przez tylny dziedziniec mojej prawej stronie, a potem w ulicę (dwie inne sklepione bramy zabarykadowano workami z piaskiem), ale, jak powiedziałem, zabrnąłem już za daleko. Poza tym musiałbym zwolnić, wystawiając plecy na strzał. Gdyby nawet kierowca chybił za pierwszym razem, załatwiłby mnie drugi strzał. Nie, naprawdę miałem tylko jedną szansę, a poza tym pokonałem już dwie trzecie placu. Reszta to pestka. Z ciężarówki trysnął jasny błysk i nawet hałasujące 347 cen- tymetrów sześciennych silnika motocykla nie zagłuszyło WIUUUM! powietrza rozstępującego się przed kulą. Zakołysałem się trochę, utrudniając mu celowanie, wielce za- dowolony, że jednoczesne prowadzenie samochodu i strzelanie nie jest specjalnością tego bohatera. Ta radość nie trwała długo — było jasne, że ciężarówka dotrze do bramy przede mną. Gruchnął kolejny strzał, równie nieprecyzyjny jak pierwszy, ale kula uderzyła o metal i osłona reflektora poleciała w diabły. Spróbowałem wymyślnego zygzaka, ale wspólny cel z każdą sekundą zbliżał nas do siebie i niebawem kierowca miał dostać mnie jak na widelcu. Wysyczałem przekleństwo — to znaczy początek przekleństwa — kiedy maska bedforda zasłoniła pierwszy pasaż; przekleństwo zamieniło się w ryk gniewu, gdy ciężarówka dotarła do bramy. Grzechot wystrzałów z tyłu przypomniał mi, że kierowca cię- żarówki nie był jedynym uczestnikiem tych zawodów. Grad nie- celnych kul zrył mur przede mną. Goniące mnie Czarne Koszule były zbyt daleko i może zbyt podniecone, by celnie złożyć się do strzału, kiedy wybiegły z portyku. Niemniej jednak było jasne jak słońce, że ich obecność w żadnej mierze nie poprawia mojej sytuacji. Na szczęście strzelali nieco za bardzo w prawo, gdyż nie chcieli trafić w bedforda, a z ich pozycji ciężarówka i motocykl wydawały się bliskie jak cholera. Kolejne kawałki tynku odpadły z muru przy bramie i w każdej chwili — mówimy tu o ułamkach sekundy — spodziewałem się kuli w plecach. Niech to szlag! Ciężarówka zasłoniła bramę i kierowca hamował, blokując mi drogę. Pojazd sunął tylko siłą rozpędu. Kolejny strzał, tym razem wyraźny jak głos dzwonu pogrzebowego — do diabła, byłem na tyle blisko, że widziałem rozradowane oczy kie- rowcy — i poczułem, że trzaska skóra na ramieniu kurtki. Żadnego odrętwienia, żadnego bólu, a więc żadnej prawdziwej szkody. Przekręciłem kierownicę na ułamek cala, gdy tymczasem maska ciężarówki zamykała mój wyjazd na wolność. Wiedziałem jednak, że już nie ma mowy, abym się zatrzymał, nawet gdybym chciał. Nadal się darłem, otwierając szeroko usta, zwężając oczy i za- ciskając kurczowo ręce na kierownicy, kule opluwały mur nade mną i obok, ciężarówka sunęła siłą bezwładu, dłoń z bronią kiwała się, celując we mnie, otwór w murze malał, malał... I nagle wleciałem w niego, sunąc jednym łokciem po masce ciężarówki, drugim zdzierając tynk ze ściany. Byłem w chłodnym cieniu krótkiego pasażu dla pieszych. Mój krzyk nabrał głuchego brzmienia i znów znalazłem się w jasnym, cudownym blasku słońca, mknąc przez szeroki dziedziniec frontowy do otwartej kutej bramy o zardzewiałych złoconych prętach. Wysokie ogrodzenie okazało się bezwartościową ochroną przed śmiercią, która zgłosiła swoje prawa do niemal wszystkich ludzi, kiedy okazało się, że przywilej życia nadaje nie kolor krwi, lecz taka, a nie inna jej grupa. Przejechałem przez bramę, okrążyłem pomnik dawnej królowej, posągi kobiet i dzieci, którym przyglądałem się z balkonu niecałe dziesięć minut temu, po czym znalazłem się tam, gdzie siadywała sama Wiktoria, naprzeciwko obsadzonej wiązami i lipami promenady, The Mail. Przysięgam, nadal czułem jej smutny wzrok na plecach, kiedy uciekałem z pałacu Buckingham, kierując się do innego sanktuarium w tym wymarłym mieście. Pół wieku temu była dumną matką bajkowego imperium i wielkiego kraju. Teraz nic nie pozostało z imperium i niewiele więcej z kraju. Lepiej, że te oczy były tylko z kamienia. Kanonada przerwała ulotną myśl. Miałem przed sobą prostą i wykorzystałem to do maksimum. Matchless osiągał siedemdziesiąt mil na godzinę i wiedziałem, że wycisnę z niego więcej. Jeśli miałem zgubić tych drani, nie było żadnej sprawy. 2 St James Palące i Clarence House po mojej lewej, zarośnięty park i jezioro po prawej stronie. Sally i ja karmiliśmy tam łabędzie i leżeliśmy na wilgotnej wiosennej trawie. Ale to było inne życie, inna epoka, a teraz to teraz. Wariactwo, że wspomnienia potrafią zasłonić wszystko inne i nawet w takich chwilach narzucają się, kiedy chcą, bezlitosne dowody naszej skłonności do samotorturowania. Jednak wiązały mnie z przeszłością, moim jedynym majątkiem. Ominąłem kilka samochodów parkujących wzdłuż i w poprzek ulicy; drzwi były otwarte, jakby kierowcy hamowali z pośpiechem i próbowali ucieczki, zanim pani z kosą skończy swoje. Prawdo- podobnie w niektórych nadal leżały trupy — zgniłe albo wyczy- szczone do kości — ale nie przyglądałem im się. Miałem inne sprawy na głowie. Kundel obejrzał się, słysząc warkot motoru. Piaskowobrązowe futro błyskało wilgotnym złotem w blasku słońca. Nie zwolnił ani trochę, ale wydawał się zadowolony z mojego widoku. — Nie ma cię, idioto! — wrzasnąłem, zrównując się z nim. — Wynoś się stąd! Skręciłem, żeby go wystraszyć. Popędził w bok kamiennymi schodami odbijającymi od głównej trasy. Odprowadziłem go wzro- kiem i znów skupiłem się na tym, co przede mną, akurat na czas, żeby nie wjechać w wolseleya zaparkowanego w poprzek The Mail. Okno pasażera nagle wleciało do środka, a blachę na drzwiach zryły kule. Strzały padały na oślep, co nie znaczyło, że któryś nie mógł trafić. Jechałem prosto, wykorzystując wolseleya jak tarczę. Czarne Koszule zachowywały się jak kochani chłopcy ze starego Południa goniący za czarnuchami, rozochocone chamstwo z miejscowym szeryfem na czele. Wtedy, w kraju, udawaliśmy, że nie ma mowy o takim fanatyzmie — zresztą tamci żyli w innym stanie, prawie obcym państwie — a kiedy gazety i radio informowały nas o czym innym, byliśmy cholerni pewni, że jakiś murzyński ogier zgwałcił białą dziewczynę, więc razem ze wszystkimi czarnymi kuzynami dostawał idealnie to, na co zasłużył. Można powiedzieć, że moja opinia w tych sprawach uległa drobnej zmianie, zwłaszcza że zająłem miejsce tamtego czarnego chłopaka. Przede mną wyrósł Łuk Admiralicji, stosy worków z piaskiem zastawiały wejścia i okna budynków wokół; czerwone londyńskie autobusy i inne pojazdy rysowały się wyraźnie po drugiej stronie. Podążałem w obranym kierunku, zwiększając szybkość i dystans od ciężarówki. Tunele pod łukiem uległy zwężeniu, zastawione drutem kolczastym i budkami strażników, ale to nie był problem dla motocykla — przemknąłem na drugą stronę w mgnieniu oka i znalazłem się na wielkim placu. Bezwładna, zastygła masa pojazdów na Trafalgar Sąuare wyglą- dała niczym jeden z obrazów oglądanych dawniej na ekranie kino- wym: w każdej chwili akcja znów miała się potoczyć — wszystko rusza, silniki warczą, klaksony trąbią, ludzie gwałtownie ożywają, jakby ktoś wytrącił ich z paraliżu. Gdy Sally przyprowadziła mnie tu po raz ostatni — zachowywała się jak podekscytowany dzieciak pokazujący najpiękniejsze widoki miasta — plac i niebo były pełne szarych gołębi; teraz nawet one przepadły. Wyschnięte fontanny z milczącymi syrenami pod Kolumną Nelsona otaczał drewniany płot. Niektóre deski odsłaniające ceglane schrony wyłamano lub rozleciały się same. Zamierzałem wykorzystać jeden z nich albo choćby ukryć się za parkanem, ale kiedy lawirowałem między sa- mochodami, taksówkami i autobusami, kątem oka dojrzałem jakiś ruch. Nigdy nie udało mi się ustalić, ilu niedobitków Hubble zwer- bował do swojego faszystowskiego oddziału — Czarne Koszule zawsze pokazywały się w niewielkich grupkach — ale uznałem, że jest ich około setki, i wyglądało na to, że dzisiaj przeprowadzili zmasowany atak. W moim kierunku podążał pojazd. Kamuflaż sygnalizował, że również należał do wojska. Zatrzymałem się na tyle długo, by rozpoznać markę — humber, czterodrzwiowy terenowy furgon dla siedmiu pasażerów. Tak jak mój matchless był przeznaczony do kampanii w Afryce Północnej, ale nigdy nie popłynął za morze. Wpadł na plac od strony Strandu, odrzucił na bok czarną taksówkę i ominął piętrowy autobus. Pognałem w przeciwnym kierunku, klucząc między zastygłymi pojazdami. Dostrzegłem pod Łukiem Admiralicji bedforda pędzą- cego moim śladem między zasiekami z drutów kolczastych. Hum- ber i bedford musiały utrzymywać łączność radiową, może za po- mocą walkie-talkie, lecz zachowałem spokój. Byłem szybszy od obu pojazdów, a motocykl idealnie nadawał się do lawirowania za- blokowanymi ulicami i przeskakiwania przez stosy gruzów. Gdyby nie racjonowanie benzyny, ulice byłyby o wiele bardziej zatłoczo- ne, woda na mój młyn. Ale i tak miałem przewagę nad pościgiem. Plakat na autobusie dopytywał się, czy myłem dziś zęby Mac- leanem, a tablica pod Kolumną Nelsona głosiła, że Anglia oczekuje ode mnie, iż zgłoszę się do wojskowej komendy uzupełnień. Je- chałem swoją drogą, wokół dziwacznej angielskiej taksówki wy- glądającej jak otwarte pianino na kółkach, o maskowaniach reflek- torów w kształcie wąskich krzyży, minąłem vana marki Dodge z megafonem na dachu, przeciskałem się obok ciężarówki dźwiga- jącej wielkie beczki Bóg wie czego. Wszystkie te pojazdy zostały porzucone przez szoferów i pasażerów trzy lata temu, ofiary krwa- wej śmierci, które nie pojmowały, co się z nimi dzieje, dlaczego ich główne naczynia krwionośne nagle twardniały, puchły i sztyw- niały pod skórą; dlaczego dłonie czerniały, kończyny się rozdy- mały, mniejsze żyły rosły, pęczniały, a następnie pękały pod skórą; dlaczego krew zaczynała ciec strużkami z każdego otworu ciała' z uszu, oczu, nozdrzy, ust, genitalii, odbytnicy, z każdego pora skóry? Nie zdawali sobie sprawy, że arterie zaczynają się zaskle- piać, a główne organy: mózg, serce i nerki koagulowały*, co po- wodowało natychmiastowe krwotoki w jednych miejscach i śmier- telne opuchlizny w innych. Kurcze w klatce piersiowej i kończy- nach przynosiły ból nie do zniesienia, skóra pękała, główne układy podtrzymujące życie przestawały funkcjonować. Zdziwienie, zdu- mienie, lęk i panika trwały ledwie chwilę, gdyż krwawa śmierć nie znała cierpliwości ani litości. Każdy umierał tam, gdzie padł. I to byli szczęśliwcy — ich groza trwało krótko, cierpieli przez * Koagulacja to inaczej stężenie, skrzepnięcie. (Wszystkie przypisy pochodzą od redakcji.) moment; naprawdę nieszczęśliwe, chociaż nieliczne ofiary umierały dłużej, czasem latami. A reszta — my, mniejszość — przeżyła, aby opłakiwać zmarłych. Jechałem dalej, odpychając myśli, koncentrując się na ucieczce. Pomysł był taki: dać nogę do wymarłego miasta, zaszyć się w jakiejś ciemnej norze i czekać. Taki był pomysł. Przyszłość okazała się inna. Z naprzeciwka podążał ku mnie czarny ford. Czyżby Hubble obstawił wszystkie ulice? Ford się nie spieszył, niemniej jednak sprawnie połykał przestrzeń, klucząc między unieruchomionymi pojazdami, jak gdyby jego kierowca bawił się slalomem. Znikł za autobusem z napisem POJAZD EWAKUACYJNY, a następnie jego dach pojawił się nad plątaniną innych samochodów, przeciskał się między nimi, z każdą chwilą coraz bliższy. Ktoś za mną nacisnął klakson. Ostry złowrogi dźwięk sygnalizował innym, że jestem okrążany. Łatwo było wyobrazić sobie te szczerzące się mordy. Ale do końca gry było jeszcze daleko. Miałem dwie możliwości: wyminąć forda i ukryć się za innymi pojazdami, gdyż inaczej faszyści niebawem mieli przerobić mnie na rzeszoto, albo przeciąć plac. Najbliższy odcinek płotu był cały, jednak deski wyglądały marnie — kilka wietrznych zim pełnych deszczów i śniegu nadwątliło je, aż przegniły, nie malowane. Nie zastanawiałem się długo. Stanąłem na podnóżkach, odciążając motocykl przed krawęż- nikiem, po czym usiadłem pewnie, garbiąc ramiona i chyląc głowę, gdy motor i ja pomykaliśmy obok lwów z brązu strzegących gi- gantycznej kolumny, postumentu dla jednookiego marynarza. Ude- rzyłem w spróchniałe drewno. Stawiło minimalny opór i pękło na kawałki. Osiągnąłem tak dużą szybkość, że ledwo zdążyłem minąć wyschniętą fontannę. Niewiele zwalniając, objechałem jeden ze schronów. Zmierzałem do szerokich schodów prowadzących na wyższy poziom placu, obok wielkiego muzeum sztuki. Modliłem się, żeby matchless dał sobie z nimi radę, a uparty głosik w głowie powtarzał mi, że zwariowałem: schody może i nie są strome, ale za to tak twarde, że popękają mi na nich kości, i tym razem nie ma dywanu, który złagodziłby upadek. Znów uniosłem się w „strzemionach", podrywając kierownicę, zachęcając motor do fruwania. Uderzyliśmy w stopnie... ...za szybko, za mocno... Matchless wtoczył się do połowy, ale przednie koło znarowiło się i kierownica wyskoczyła mi z rąk. Polecieliśmy w tył, maszyna spróbowała salta, chociaż ze wszystkich sił starałem się ją do tego zniechęcić. Jednak tak naprawdę nie miałem żadnego wyboru, mu- siałem ją puścić. Silnik zawył, kiedy, chroniąc głowę ramionami, ześliznąłem się z siodełka i stoczyłem w dół, byle dalej od schodów i spadającej maszyny. Motocykl przewrócił się do góry kołami i spadł w poprzek schodów, rozbijając z metalicznym hukiem kamień. Przetoczyłem się dalej, podczas gdy on gonił mnie susami. Zajęczał silnik i za- dzwoniły miażdżone elementy, kiedy znieruchomiał w miejscu, które dopiero co opuściłem. Miałem dość oleju w głowie, żeby nie próbować go zapalić — był bezpowrotnie zniszczony. Moja sytuacja stała się nie do pozazdroszczenia. Przykucnąłem. Okazało się, że to nie lada wyczyn. Zajęczałem, czując ból w lewej nodze i plecach, ale nie traciłem czasu na jego rozpamiętywanie. Wdarłem się na górę, pracując zarówno rękami, jak i nogami, zakręciłem i pokonałem następny, krótszy dystans po schodach. Wyprostowałem się dopiero na szczycie. Kolejne piski hamulców powiedziały mi to, czego wolałbym nie wiedzieć. Ze Strandu wyjechał furgon, okrążając plac pod prąd. Zapewne miał odciąć mi drogę. Jeszcze dobrze się nie zatrzymał i chwiał się cały, kiedy otwarły się drzwi, wysypując czarno odziane postaci. Jedna z nich wycelowała we mnie z karabinu. Kucnąłem, przylegając plecami do balustrady nad schodami. Równocześnie sięgnąłem do kieszeni kurtki. Błyskawicznie odwróciłem się z powrotem, ale nie podnosząc się, żeby nie wystawiać się na strzał, i posłałem im kilka kul. Rozsypali się: dwóch dało nura za karetkę ze szpitala Świętego Jana, trzech za swój pojazd. Wyskoczyłem z ukrycia. Pochylony pobiegłem, celując w ich kierunku, żeby mieli się nad czym za- stanawiać. Byli na tyle rozsądni, że nie ryzykowali; trzymali się osłony, od czasu do czasu tylko wychylając głowę i kontrolując moją pozycję. Posłałem im kolejną kulkę, żeby wiedzieli, że zachowują się rozsądnie. Nie miałem żadnego specjalnego planu, zamierzałem tylko prze- mieszczać się, wykorzystując wszelkie możliwe osłony. Pocisk za- brzęczał o metal nad moją głową, przez co prawie opadłem na kolana. Inny roztrzaskał przednią szybę pobliskiej taksówki. Po tej stronie placu stało niewiele pojazdów i wiedziałem, że niebawem zabraknie mi tarczy. Czarne Koszule coraz śmielej przemykały labiryntem metalowych blach, jak krople oliwy cieknące prze- wodami. Przede mną otworzyła się rozległa pusta przestrzeń, za nią schody do National Gallery, muzeum mieszczącego kiedyś najwspanialsze i najcenniejsze dzieła sztuki. Większość malowideł i rzeźb przetransportowano do miejscowości mniej narażonych na znisz- czenie niż serce rozdartego wojną Londynu. Niektóre wróciły, kiedy batalia była prawie zakończona (tak wtedy myślano); zaglądałem do niego wiele razy, znałem więc tamtejsze sale i korytarze nie gorzej niż pałac. Myślałem, że któregoś dnia przydadzą się podczas ucieczki. Wyglądało na to, że ten dzień nadszedł. Plan był więc taki: dostać się do środka, zgubić tych neonazi- stowskich błaznów i wyjść północną stroną. Żaden problem — byle tylko dostać się tam w jednym kawałku, a kule nieprzyjaciela nie poszarpały mi nóg na odsłoniętym terenie. Odczekałem, aż Czarne Koszule poślą kolejną salwę i przywa- rują. Ja również odpowiadałem ogniem na oślep, chociaż może nieco bardziej skutecznym. Nie wychylali nosa zza osłony, świadomi, że z braku opieki lekarskiej każda rana grozi poważnymi konsekwencjami. Jeśli całemu pieprzonemu światu czegoś właśnie brakowało, to właśnie opieki lekarskiej. Popędziłem ku schodom. U ich szczytu było wejście do muzeum, za fasadą z wysokimi kolumnami (Anglicy uwielbiali te swoje kolumny). Na murze nad moją głową wyrosła nierówna linia odprysków. Przechyliłem się w tył, straciłem równowagę i wylą- dowałem na tyłku. Zrobiłem półobrót i, trzymając colta w obu rękach, odpowiedziałem szybkim ogniem, pokrywając pole rażenia z pozycji siedzącej. Usiłowałem przynajmniej wystraszyć drani, jeśli nie mogłem ich zabić. Ten manewr był skuteczny — ukryli się, obawiając wystawić cal kwadratowy ciała, kiedy proch wybu- chał, a metal dziurawił wszystko, co się dało, wokół nich — do- póki iglica nie uderzyła w pustym zamku. Magazynek się wyczerpał i nie mogłem przeładować colta na środku ulicy. Musiałem schronić się w galerii, zanim sobie uświa- domią, że mogą mnie dopaść. Ogłuszony strzałami poderwałem się na nogi i przebiegłem ostat- nie kilka jardów do stopni. Zamarłem na widok postaci przypatrującej mi się z góry. Hubble nigdy nie był przystojny, ale miał w rysach pewną aro- gancję robiącą wrażenie na słabo myślących. Cieniutki wąsik, ja- strzębi nos; wyglądał jak miniaturka jego obiektu uwielbienia, sir Oswalda Mosleya, przywódcy angielskiej partii faszystowskiej, megalomana, który przesiedział większą część wojny w więzieniu Holloway. Tak, Max Hubble — sir Max Hubble — nie był przy- stojny, ale w ten letni poranek wyglądał tysiąc razy gorzej niż zwykle, jak gdyby był o krok od śmierci. Dawniej sztywno wy- prostowany, z obciągniętymi ramionami, zadzierał butnie głowę; teraz pochylony, zgarbiony, z podbródkiem przy zwiotczałej szyi. Trzcinkę, z którą pozował na marszałka polnego, zastąpiła gruba laska używana w roli trzeciej nogi, a mundur — czarna koszula, bryczesy, oficerki — wydawał się o numer za duży. Sine worki pod oczami, wyschnięta biała skóra podkreślona popękanymi na- czynkami krwionośnymi, opuchlizna i sczernienie czubków pal- ców — wszystko to potwierdzało moje przypuszczenia: choroba atakowała go w przyspieszonym tempie. Wymieniliśmy spojrzenia, ale na tym skończyły się grzeczno- ści. Zrozumiałem, dlaczego rzucił wszystkie siły przeciwko mnie. Byłem jego kasynem ostatniej szansy. Jego finalnym rzutem kośćmi. Jego ostatnią nadzieją. To znaczy moja krew była jego ostatnią nadzieją. Jeden z jego ludzi, zaopatrzony w przekaźnik radiowy, wyszedł zza wielkiego stojaka reklamującego tuż przy wejściu koncert for- tepianowy Myry Hess (regularne wydarzenie w galerii za najczar- niejszych dni wojny). Wywnioskowałem, że tego rana Hubble usta- nowił w galerii swoją kwaterę główną. Miał zamiar mnie tam za- pędzić. No cóż, poszło mu jak z płatka. Inni wyłaniali się z wyjścia, zza kolumn, łachmaniarska armia potępionych Żydo- i czarnuchożerców, zepsuta moralnie, gnijąca cieleśnie. Dziś wybrała sobie inny obiekt nienawiści: mnie. Za jed- nym zamachem zostałem ich Żydem i Murzynem. Widok stojącego nade mną Hubble'a sprawił, że osłupiałem, ale nie straciłem resztek zdrowego rozsądku. Wycelowałem w nich i wszyscy przykucnęli, w tym sam wódz, który właściwie padł na kolana. Nie zapomniałem, że colt jest pusty, ale wyglądało na to, iż oni tak — choć może wcześniej w ogóle tego nie dostrzegli. Widok broni dał mi szansę ucieczki. Zdołałem jednak przebiec tylko kilka kroków. Pociski ze stena wgryzły się w nawierzchnię przed moimi sto- pami. Musiałem wybić się obiema nogami w górę i dać susa w tył, z rękami w górze, jakbym się poddawał. W tej samej chwili dojrzałem faszystę rzucającego się na mnie spomiędzy kolumn jak nietoperz spod krokwi. Liczył, że spadnie na mnie jak na materac gimnastyczny, który wytłumi uderzenie o twardą nawierzchnię. Zrobiłem unik, ale udało mu się złapać mnie za ramiona. Padł wraz ze mną. Zapewne stracił oddech, jednak mimo to założył mi krawat. Dusił, licząc, że się poddam. Najpierw wbiłem mu łokieć w brzuch, a następnie poderwałem przedramię jak do dziarskiego salutowania i rozwaliłem pysk drania lufą pistoletu. Sapnął, opluwając mój policzek i kark. Na tyle rozluźnił chwyt, że mogłem się wyrwać. Przekręciłem się i doło- żyłem mu jeszcze raz pistoletem, tak że stracił ducha walki. Padł na bok i niezdarnie się gramolił. Jego przyjaciele pędzili między samochodami, kolejni zbiegali po stopniach galerii, wszyscy wyjąc jak potępione dusze, pełni zapału, żeby mnie dorwać i wygarbować skórę nie raz i nie dwa. Co z tego, że Hubble nie dałby zabić mnie od razu? Śmierć czekała na mnie, jeśli nie teraz, to potem i jak już, to już. Należało przy- spieszyć rozwiązanie sprawy. Sięgnąłem do kieszeni po kolejny magazynek, równocześnie wyrzucając pusty. Niektóre Czarne Koszule już przystawały i uno- siły broń. Umarł w butach, rzekłem sobie w duchu. Kroiło się to od dawna, ale trudno powiedzieć, żebym nie był na to przygoto- wany. Zresztą, jakie cuda mnie czekały? Jeden z nich już mnie dopadał, podczas gdy wyjmowałem za- pasowy magazynek. Atakujący zasłonił mnie przed innymi. Przy- kro to mówić, ale miałem do czynienia z kobietą. Brzydko, krótko obcięte włosy, twarz i zęby brudne, oczy przekrwione. Przykro, bo przyłożyłem jej bezwzględnie pięścią ściskającą metalową po- chwę na naboje, a nie lubię bić kobiet, nigdy nie lubiłem. Do diabła, nigdy ich nie biłem! Zęby wyleciały jej po spotkaniu z moimi kłykciami, padła jak zmięta szmata, nie wydając żadnego dźwięku. Jej miejsce natych- miast zajął inny faszysta i wiedziałem, że tego zabijaki nie załatwi zwykłe uderzenie pięścią w zęby. Szamotaliśmy się już wcześniej i kiedyś nawet mi się przedstawił. To był McGruder, adiutant, a może kapitan gwardii Hubble'a — czort wie, jaki wymyślny i pozbawiony znaczenia stopień przyznał mu jego wódz. Wysoki, sześć stóp trzy cale albo i więcej, postury wołu i, na ile mogłem to ocenić, nietknięty przez krwawą śmierć. Wyciągał ku mnie ogrom- ne łapska. Cofnąłem się, wbijając plecy w balustradę tarasu i obawiając się oderwać od niego oczy. Nowy magazynek był nadal nie zała- dowany z racji tamtej baby. Ale wpatrywałem mu się w oczy, jakbym odwlekał decydujący atak. Gdybym przeniósł spojrzenie na broń, złamałbym ten cholerny czar, któremu obaj ulegliśmy. Mc- Gruder i inni byli coraz bliżej. Czarny ford wyłonił się nie wiadomo skąd, koła piszczały, ha- mulce zgrzytały, drzwi otworzyły się szeroko, waląc w wielkoluda z taką siłą, że rozciągnął się jak długi. Dwie twarze patrzyły na mnie ze środka, a kobiecy głos wrzasnął: — Na co czekasz?! Ładuj się, cholerny ośle!!! Pasażer, mężczyzna, zatrzasnął swoje drzwi, ale wskazał tylne. Rozpierzchnięte Czarne Koszule już brały się do roboty, tłukły pięściami i bronią w trójkątną maskę forda. — Do środka, cholera!!! — znów odezwał się kobiecy głos. Fakt, że kobieta nie żałowała przekleństw, wytrącił mnie z osłu pienia. Otworzyłem tylne drzwi i ford natychmiast wystrzelił do przodu; miałem ułamek sekundy, by wskoczyć na biały stopień. Owinąłem ramię wokół słupka, nadal ściskając mocno pistolet, drugą ręką szybko chowając magazynek do kieszeni spodni, zanim złapałem się z całej siły krawędzi otwartych drzwi, podczas gdy pędzący ford roztrącał Czarne Koszule. Czyjaś ręka złapała mnie za pasek, próbując wciągnąć do środka. Było to nieco utrudnione, jako że ford gnał coraz szybciej i drzwi mnie przygniotły. Jeden z faszystów postanowił stawić nam czoło. Jęknąłem, wi- dząc, jak unosi stena, podczas gdy odległość między nami i nim malała coraz bardziej. Jednak zmarnował czas na celowanie — czysta głupota!; powinien strzelić z biodra, gdyż samochód był przy nim, zanim automat znalazł się choćby na wysokości piersi strzelca. Miłość do życia użyczyła mi sił i przywaliłem faszyście drzwiami, prosto w twarz. Lufa stena skoczyła w górę, jego właściciel okręcił się jak kogut na wieży, a kule podziurawiły powietrze i górne okna pobliskiego autobusu. Drzwi poleciały na mnie, miażdżąc klatkę piersiową. Nagły ból sparaliżował prawą rękę i upuściłem colta. Wylądował gdzieś na podłodze forda. — Wejdziesz wreszcie do środka czy nie?! — znów krzyknął kobiecy głos, i to raczej bezradność, a nie gniew dźwignęła go o pół oktawy. Nie usłuchałem jej, ponieważ ford wpadł na krawężnik, omijając ciężarówkę, ręka mi się omsknęła i zsunąłem się, szorując butami po chodniku. Zapomniałem o dobrych manierach, rzucając przekleństwo, od którego w innych okolicznościach kobieta spło- nęłaby rumieńcem. Podciągnąłem się i padłem na tylne siedzenie. Drzwi zatrzasnęły się same. Rzężąc z bólu, pracowałem stłuczoną klatką piersiową, rozciągnięty na kolanach osoby dzielącej ze mną tylne siedzenie. To ona przed momentem ciągnęła mnie za pasek. Najpierw uderzył mnie słodki zapach, potem łagodność, z jaką mnie trzymano. Zdyszany i roztrzęsiony spojrzałem na ocienioną twarz. Uśmiech miała tak słodki jak perfumy i nieco... jakby to powiedzieć... afektowany. Takie przynajmniej robił wrażenie. Pro- mień słońca przebił okno po jej stronie, złote iskierki zapłonęły w jasnokasztanowych włosach. Opuszczając krawężnik, samochód znów podskoczył i polecia- łem na jej drobne piersi. Równie szybko znalazłem się w drugim rogu kabiny. Dziewczyna trzymała się przedniego fotela, niespo- kojnie patrząc przed siebie ponad ramieniem kierowcy. Usiadłem jak należy i rozejrzałem się po towarzyszach jazdy. Co dziwne, mężczyzna przede mną mimo upału nosił brązowy filcowy kapelusz i tweedową marynarkę. Był również skupiony na drodze, tak że nie widziałem jego rysów. Zauważyłem jednak, że pod rzadkimi włosami na karku (pozbawieni na amen fryzjerów wszyscy byliśmy źle ostrzyżeni, chociaż ja dbałem o krótkie ucze- sanie, pracując na ślepo ostrymi nożyczkami) miał blizny po opa- rzeniach i zapewne dalsze na plecach. Łatwiej mi było przyjrzeć się prowadzącej kobiecie — dziew- czynie — i kiedy to robiłem, obrzuciła mnie szybkim spojrzeniem. — Skąd się wziąłeś, gościu? — spytała, podnosząc głos, ale już nie krzycząc. Czysty londyński akcent, choć z nie najlepszej dzielnicy. Zanim zdążyłem odpowiedzieć, coś — chyba odłamek muru — uderzyło w przednią szybę, krusząc szkło. Dziewczyna obróciła kierownicę, sycząc pod nosem coś krótkiego i nieprzyjemnego, a ford z piskiem skręcił w szeroką, pokrytą gruzami ulicę, dawny Strand. Pędziliśmy obok witryn zaklejonych na krzyż taśmą, omi- jając małe dziury albo zwoje szmat. Co to było? Ludzkie płody? A może tylko rozjechane zwierzęta? Za naszymi plecami kule za- stukały głucho w metal i dziewczyna obok skuliła się. Zerknąłem nrzez tylne okno. Bedford wrócił do gry: Czarne Koszule podniosły oarciany dach i, wsparłszy łokcie na dachu szoferki, ostrzeliwały nas. Na szczęście dla nas, kufer forda osłaniający zapasowe koło był w metalowym płaszczu. Do diabła, co to za ludzie? Dziewczyna-kierowca nie patrzyła w moim kierunku — była pochłonięta omijaniem śmieciarki i otwartej ciężarówki, które wpadły na siebie lata temu i pozostały sczepione, blokując cały środek ulicy — ale nie ulegało wątpliwości, od kogo wyczekuje odpowiedzi. Zanim otwarłem usta, kula roztrzaskała tylną szybę, przeleciała z gwizdem między moją głową i głową dziewczyny obok i dokonała dzieła zniszczenia w przedniej szybie. Zgarnąłem dziewczynę na kolana i zasłoniłem ją własnym ciałem. Świeże powietrze wypełniło z wizgiem kabinę i prowadząca rzuciła na- stępną wiązankę. — Gdybyśmy chcieli wiatru we włosach, zwinęlibyśmy ka briolet! — krzyknęła, pokonując hałas. — Jedź!!! — próbowałem ją przekrzyczeć. Powiedziała coś, ale nie dosłyszałem jej. — Pytałam, czy masz jakieś pojęcie, dokąd trzeba jechać?! — wrzasnęła, kiedy pochyliłem się ku niej. — Wal na wschód. Zgubimy ich, jak dasz radę przyspieszyć. — Coś ty, jankes?! — Zaryzykowała i obejrzała się przez ra- mię. Mogłem się jej dzięki temu przyjrzeć. Ciemnopiwne oczy. Niebrzydka, chociaż cieniutka blizna cięła na ukos policzek, wznosząc się nad garbek nosa. Usta nie poma- lowane, ale za to ładnie ukształtowane; wyrazista szczęka zdra- dzająca upór. Ciemne włosy zwinięte w koczek, naturalnie kręcące się nad czołem. Nie wiem, dlaczego w tamtej chwili zwracałem uwagę na powierzchowność tych kobiet; może zbyt długo byłem sam i wrażenie, jakie na mnie wywarły, przysłoniło istotniejsze sprawy. Nie wiem, ale tak było. — Pilnuj drogi — powiedziałem jej. Dziewczyna odwróciła się w ostatniej chwili, by ominąć dwutonowego austina. Kiedy wyszła ze skrętu, spytałem: — Jesteście uzbrojeni? Nie miałem pojęcia, co stało się z coltem. Mężczyzna wykręcił szyję i spojrzał na mnie chłodno spod nisko nasuniętego kapelusza. Zaprzeczył ruchem głowy. — Na co nam broń? — krzyknęła dziewczyna-kierowca. — Wojna skończyła się trzy lata temu. Nie odpowiedziałem. Mijaliśmy wąski zaułek, podjazd pod Sa- voy, i kusiło mnie powiedzieć jej, żeby skręciła. Mogliśmy zosta- wić auto, przebiec przez hotel i wsiąść do któregoś z przygoto- wanych przeze mnie pojazdów stojących po nadrzecznej stronie z kluczkami w stacyjce. Jednak nie chciałem ryzykować; pościg był tuż za nami i pieszo nie mielibyśmy specjalnie szans. Poza tym Savoy był jedną z moich stałych baz — miałem własny maje- statyczny apartament na trzecim piętrze, z oknami na Tamizę — więc nie uśmiechało mi się sprowadzać wroga tak blisko sanktu- arium. Lepiej zgubić Czarne Koszule, zanim się ukryjemy. Minęliśmy budynki zniszczone podczas Blitzu, niektóre bom- bami Luftwaffe, inne wybuchami gazu, czy też zwarciem instalacji elektrycznej, jeszcze inne z przypadku, od rzuconego niedopałka, przewróconej świecy — tego rodzaju nieszczęścia spowodowane- go przez ofiary krwawej śmierci, które padały, jak stały. Nie było końca spustoszeniom; przewody gazowe nadal wybuchały, wodo- ciągi w dalszym ciągu pękały, budynki trafione bombami nadal się przewracały, długo po tym, jak zostały ugodzone. Londyn był niebezpiecznym miastem, nawet bez oddziału szaleńców przemie- rzających ulice. Co dziwne, po tamtym czarnym dniu zemsty — Vertgeltungs- waffen — nie wybuchła epidemia, mimo że wszędzie gniły ciała, ale może miało to jakiś związek z naturą zarazy i jej oddziały- waniem na organizmy ludzkie i zwierzęce. Skazani na pełznącą śmierć (i nie zdając sobie z tego sprawy), usiłowali sprzątać ulice, aż w końcu i oni umarli. Zostali tylko wariaci. Och, było też inne niebezpieczeństwo, ale od jakiegoś czasu się nie pokazywało, więc może należało do przeszłości. Wiechaliśmy w Aldwych, wybebeszona skorupa St Clement Danes ledwo majaczyła za tarasującymi ulicę pojazdami. ___ W lewo! — rozkazałem, równocześnie oglądając się na ści- gających. Furgon doganiał bedforda, ale oba samochody z większym trudem niż mniejszy ford przeciskały się przez labirynt. Dziewczyna usłuchała mnie, wjeżdżając w Kingsway; koła podskoczyły na szynach tramwajowych. Musiała zredukować biegi, objeżdżając wielki krater. Odwróciłem się, zaskoczony, kiedy dziewczyna obok odezwała się głosem spokojnym, ale dobrze słyszalnym. Jesteś taki sam jak my? Natychmiast zrozumiałem sens pytania. Mężczyzna znów się obejrzał, oczy pod rondem kapelusza zalśniły ciekawością, a pro- wadząca dziewczyna chwilowo przestała kląć, nasłuchując mojej odpowiedzi. — AB minus? Tak, jestem jednym z was — odparłem. — No cóż, witaj w paczce. — Prowadząca rzuciła mi krótki uśmiech. — A te szajbusy, które nas ścigają? Pokręciłem przecząco głową. — Umierają powoli. Są skończeni, ale nie zamierzają przyjąć tego do wiadomości. — To dlatego tak się wkurwili na ciebie? Wiesz... że oni, a nie ty? Kolejny raz jej słownictwo mnie zaskoczyło — dziewczyny w Wisconsin nie wyrażają... nie wyrażały się tak swobodnie — chociaż jej towarzyszom chyba to nie przeszkadzało. Sprawa przy- zwyczajenia. — Chyba kombinują, że mogę się im do czegoś przydać. Przy- najmniej ich szef tak kombinuje. Na światłach prosto. Na wschód. — Potrzebuje cię na świnkę morską, do prób? — spytała dziew- czyna obok. — Nie. Potrzebuje mojej krwi dla siebie. — Transfuzja? — Tym razem odezwał się m^lczyzna i wydało mi się, że wyczuwam w jego mowie obcy akcent. Polak? Nie Fran- cuz. Może Czech. — No tak. Dureń. — Ale z dotychczasowych prób wynika, że to nie działa. Róż- ne grupy krwi nie dadzą się zmieszać. — Facet nie przyjmuje tego do wiadomości. Obcokrajowiec pokręcił głową z litością, a może z niewiarą, nie wiem. Samochód runął przed siebie i wcisnąłem się w siedze- nie, łapiąc czego się dało. — Tam, skąd pochodzisz, było dużo podobnych do ciebie? — spytałem moją sąsiadkę. Była prosto ubrana. Bladoniebieska sukienka z pułkami na ra- mionach, ściśnięta paskiem, gołe nogi, brązowe buciki, raczej prak- tyczne niż modne. Wszystko to dobrze się na niej prezentowało. — Nie za dużo. AB minus to rzadka grupa. Wiadomo. Cholernie rzadka. Wtrąciła się prowadząca, nadal uważnie omijając przeszkody. — Kiedy zaraza uderzyła, zawieźli nas do tajnego ośrodka i odkryli, że ludzie z naszą grupą nie chorują. Na południe od Dorset. To był rodzaj sanatorium. Robili testy, wszystko, co się dało, próbowali znaleźć antidotum dla innych, ale klapa! Podej rzewam, że robili to samo w całym kraju... na całym świecie. Obserwowałem jej profil. Chyba spodziewałem się łez, ale nie popłynęły. — Kiedy resztki personelu medycznego zaczęły umierać, więk- szość ABminusów prysnęła — kontynuowała. Na chwilę zamilkła, przeciskając się samochodem między dwoma tramwajami, które zatrzymały się równolegle na szerokiej ulicy, potem rzekła: — Hej, jak się nazywasz? Skoro uratowaliśmy ci życie, to wypadałoby się przedstawić. — Hoke. — Cześć, Hoke. Może dołożyli ci jeszcze jakieś imię? — Eugene Nathaniel. — Chryste, niech was, jankesów...! Dobra. Jestem Cissie, a ślicznotka obok ciebie to Muriel. Muriel Drakę. Muriel, chociaż niespokojna, zdobyła się na kolejny uśmiech. — A facet przed tobą to Willy. Zabrałyśmy go z drogi, kiedy ł ał stop na polnej drodze z sanatorium. Tyle że naprawdę nie jest mu Willy, co nie, Willy? On też zdobył się na uśmiech, ale sztywny, pozbawiony ciepła. Miał ostre rysy, wydatny nos, chyba kiedyś złamany, i oczy, które wwiercały się w twoje; takie oczy, które, że tak powiem, grze- bały ci w głowie, szukając jakichś sobie wiadomych informacji. Masz rację — powiedział. — Jestem Wilhelm Stern. Jego „r" było wyraziste, mocne, a „sz" brzmiało prawie jak „Z ? Niemiec? — spytałem półgłosem. Skinął głową i przestał wwiercać się we mnie, uciekł w siebie, a w jego oczach zalśnił niepokój. Rzuciłem się na niego i złapałem za gardło. Kciuki wbiłem w jego tchawicę, starając się zewrzeć czubki palców po drugiej stronie. Szarpnął się i poleciałem razem z nim ponad oparciem fotela. Walnął głową o deskę rozdzielczą. Próbował oderwać moje przeguby, ale pod tym kątem było mu niewygodne i poczułem, jak ta... Muriel... szarpie mnie za ramiona, próbując nas rozdzielić. Prowadząca forda, Cissie, tłukła mnie pięścią po głowie. — Zostaw go, cholerny idioto! Wojna się skończyła, to bez sensu!!! — darła się. Ale wszystko na nic — nienawiść uodporniła mnie i na razy, i na błagania. Stern stawiał opór, ale miałem przewagę. Próbował mnie ode- pchnąć, jednak nie miał punktu oparcia, natomiast Cissy okładała mnie po głowie i ramionach, teraz otwartą dłonią. W swojej wściekłości skupiła się na mnie, zamiast na drodze, i ford uderzył w coś wielkiego i nie do ruszenia — może w na- stępny tramwaj. Samochód zataczał koło z piskiem dymiących opon i żałosnym wyciem silnika. Uderzyliśmy w kolejną przeszko- dę, dziewczyny wrzasnęły, a ja wystrzelony jak z procy wypuści- łem Niemca i przeleciałem przez rozbitą przednią szybę, zabierając ze sobą resztki szkła. Rozłożyłem się plecami na długim trójkącie maski, reszta świata wirowała wokół mnie; było za wcześnie, że- by się obmacywać i szukać ran, a zresztą byłem zbyt oszołomio- ny, by się czymkolwiek przejmować. Wreszcie ześliznąłem się w zwolnionym tempie: z maski na zderzak, ze zderzaka na twardą nawierzchnię. Jak przez mgłę widziałem i słyszałem, że drzwi się otwierają i otacza mnie kilka nóg. Jedna z nich dała mi kopniaka, ale bez specjalnej złości; miał mnie w gruncie rzeczy otrzeźwić. Zamrugałem parę razy i zobaczyłem nad sobą sypiącą skry z oczu Cissie. — Ty głupi draniu — rzekła bardziej z litością niż z wściek łością. — Mówiłam ci: wojna się skończyła. Nie możemy się wię cej zabijać. — Napływające łzy złagodziły srogie spojrzenie. Druga dziewczyna, Muriel, przyklęknęła obok mnie. — Nic ci nie jest? — Położyła mi dłoń na ramieniu. Stern, cholerny fryc, trzymał mnie na muszce mojej broni. Wstałem, chwiejąc się na nogach, a gniew rozwiewał zawroty głowy. Nieudolnie próbowałem złapać Niemca, ale Muriel pchnęła mnie na roztrzaskany samochód. Jej głos pozostał spokojny. — Nie warto, nie pojmujesz? To właśnie taka nienawiść do prowadziła do tego wszystkiego. Ręka mi drżała, kiedy wskazałem palcem Niemca. — Nie, to szaleństwo jemu podobnych. — Miałem wrażenie, że słowa nie wychodzą mi z ust, ale wyciskam je z piersi. — Mój przyjacielu, jak się zaraz stąd nie zabierzemy, to ich szaleństwo wyprawi nas na tamten świat. — Stern machnął pisto- letem za siebie. — O mój Boże, już prawie są. — Cissie pochyliła się i zaczęła ciągnąć mnie za ramię. — Musimy stąd zjeżdżać, i to już. Muriel szarpnęła mnie za drugą rękę i stanąłem prosto, patrząc nad ich ramionami na zbliżające się pojazdy. Humber miał problemy z przecisnięciem się między tramwajami; bedford znajdował się bliżej, ale zastopowała go latarnia na chodniku, po którym właśnie jechał. Jednak w końcu dał sobie radę i znów przyspieszył. Strzelcy pochylili się nad szoferką. Byli podnieceni, widząc unie- ruchomionego forda. Wskazywali nas palcami. Ból jak wszyscy diabli odezwał się w różnych częściach mojego ciała. Uzbierałem niezłą kolekcję zadrapań, siniaków i najpospo- r* 7vch stłuczeń; żadna kość nie została jednak złamana i nie od- niosłem poważniejszej rany — nawet kula, która rozerwała rękaw kurtki, tylko mnie drasnęła — więc wiedziałem, że będę funkcjo- nować jak należy. Nadal byłem trochę oszołomiony i zdrętwiały, ale to nie problem. Szybko rozejrzałem się wkoło, szukając kolejnego pojazdu, którym moglibyśmy się wynieść, ale ujrzałem tylko plątaninę szczerbatych blach. Kiedyś nastąpił tam potężny karam-bol niewątpliwie owoc paniki, kiedy ludność Londynu próbowała uciec przed krwawą śmiercią. Moglibyśmy jednak przebić się przez tę kupę żelastwa, znaleźć jakiś samochód z kluczykami w stacyjce, ale bedford był blisko, a jego pasażerowie pohukiwali ze złośliwej uciechy. Co za gówniany niefart. Wtedy zdałem sobie sprawę, co musimy zrobić. I poczułem, że krew ucieka mi z twarzy. A kiedy podniosłem rękę, wskazując kierunek, trzęsła mi się dużo bardziej niż poprzednio. Muriel nie odrywała ode mnie wzroku, podczas gdy inni od- wrócili się we wskazanym kierunku. Nasze spojrzenia skrzyżowały się i lekka zmarszczka przecięła gładkie czoło dziewczyny. Miała pytający wzrok. Jednak to Cissie spytała głośno: — Do metra? Chcesz, żebyśmy zeszli do metra? Stern też był zdziwiony. — W życiu za nami nie pójdą — oświadczyłem, ruszając do zejścia. — Oczywiście, że pójdą — warknęła Cissie. — I znajdziemy się w pułapce. Przystanąłem i ogarnąłem wzrokiem wszystkich troje. — Wierzcie mi, nie zejdą za nami. Metal zazgrzytał o metal, gdy bedford przepchnął się obok au- stina, odrywając z autka biało pomalowany zderzak. — Jeśli chcecie przeżyć, to się ruszajcie! — wrzasnąłem. Chy ba mój napięty ton i wyraźny lęk w głosie przekonały ich, czę ściowo. Strzał z nadjeżdżającej ciężarówki wystarczył w zupełno ści, żeby przekonać ich do końca. Pobiegli za mną. Chociaż lekko kulałem, nie byłem poważnie ranny i niebawem znalazłem się w chłodnym półcieniu hali kasowej stacji Holborn. Przepuściłem innych i zerknąłem na ulicę. Wojskowa ciężarówka była zaledwie o kilka jardów, hamując z piskiem opon. Szybko cofnąłem się w mrok i ruszyłem do kasy, przestępując niewyraźne kształty leżące w półmroku. Nie patrzyłem na nie, z nadzieją, że moi nowi znajomi zrobią to samo. Dotarliśmy do kasy — budki przed kiedyś ruchomymi schodami. Sięgając do klamki, krzyknąłem: — Niech każdy weźmie maskę! Będą wam potrzebne. Dziewczyny wytrzeszczyły oczy, kiedy otworzyłem z rozma- chem drzwi, ale Stern połapał się, o co chodzi; natychmiast podniósł z podłogi kartonowe pudełko i szarpnął pokrywkę. Wyjął maskę gazową i podał ją Muriel. Wszedłem do środka, podczas gdy on szukał następnej. Wysokie krzesło zajmował umundurowany kościotrup. Czaszka obleczona wyschniętą, zbrązowiałą skórą, o pustych oczodołach, spoczywała bokiem na wąskim kontuarze, oblepiona strąkami siwych włosów; cienkie zmumifikowane dłonie sięgały ku okienku, jakby chciały odebrać opłatę za przejazd. Pożółkła sztuczna szczęka leżała na półce przed otwartymi ustami. Strzegło ich kilka odsłoniętych niedobitków w górnej szczęce. Wyglądały niczym koślawe nagrobki przed czarnym mauzoleum. Dobrze, że w słabym świetle zarys postaci był rozmyty, niewyraźny. Spodziewałem się ciężkiego smrodu, ale chyba proces gnilny dawno się skończył i wonie rozkładu powoli się ulotniły, uciekły przez otwarte okienko i kratki wentylacyjne. Pozostała tylko stę- chlizna — nieprzyjemna, natrętna, ale znośna. Powiedziałbym, że kasjer należał do szczęściarzy; krwawa śmierć zadała mu błyska- wiczny cios, zabijając na miejscu, podczas gdy uciekający tłum legł pospołu wokół budki, która stała się jednoosobowym sarko- fagiem, izolowanym grobowcem. Jego gnicie było jego prywatną sprawą. Niebawem znalazłem cel poszukiwań. Wiedziałem, że kasjer musiał trzymać pod ręką latarkę na wypadek awarii elektryczności i oczywiście z powodu zaciemnienienia. Ciężka, w chromowej obudowie, leżała w małej szafce przy drzwiach. Nie byłem zasko- czony, kiedy nie zaświeciła po włączeniu. Dobra, nowe baterie. Zacząłem wyciągać szuflady, grzebać w innych szafkach i niebawem znalazłem całe zapieczętowane pudło baterii „Ever Ready". Szybko wymieniłem stare na nowe. Wstrzymałem oddech, nacisnąłem guzik. W głębi kasy zakołysał się krąg mętnego światła. Odetchnąłem z ulgą: baterie były słabe, ale wystarczające. Raz--dwa wyszedłem z budki i wcisnąłem latarkę Niemcowi. Dojrzałem, że Czarne Koszule zeskakują z bedforda. — Broń! — warknąłem na Sterna. Cofnął dłoń z coltem. — Nie jest naładowany, na litość boską! — Wyrwałem mu go. Zanim pierwszy faszysta dobiegł do krawężnika, odległego za- ledwie o kilka jardów od wejścia, wbiłem nowy magazynek i od- dałem strzał ostrzegawczy. Faszysta, teraz już w towarzystwie, przykucnął instynktownie. Inni rozpierzchli się, kryjąc za załomem. Stacja była narożna, miała dwa wejścia. Liczyłem na to, że nie wystarczy im konceptu, by skorzystać z mniejszego, po naszej prawej stronie. Oskrzydleni bylibyśmy załatwieni. — Zabierz dziewczyny na dół! — krzyknąłem, wskazując scho- dy za barierkami. — Sprowadź je na peron i czekajcie na mnie. — Oddałem kolejny strzał w kierunku faszystów, żeby ich czymś zająć. — Chodź z nami — prosiła Cissie, kiedy Stern zaczął popychać ją i Muriel ku schodom. — Kiedy tylko się da! — odkrzyknąłem i skuliłem się za budką, oddając następne strzały. Czarne Koszule zaczęły odpowiadać ogniem, ale strzelcy spieszyli się, nie celowali jak należy, obawiając się wychylić nos na dłużej niż ułamek sekundy. Zabawna sprawa: kiedy żyjesz na kredyt, jak tamci, twoje życie rośnie w cenie. Wiedziałem, że nie spieszą się mnie wykurzyć, i mogę ich trochę przystopować; ale wcześniej czy później musieli znaleźć na mnie jakiś sposób, nie było mowy. Oddałem w ich kierunku kilka starannie wymierzonych strza- łów. Lepiej, żeby trzymali głowy w dole i nie marnowali amunicji. Niemiec i dziewczyny musieli zyskać trochę na czasie, żeby zbiec na dół (miałem nadzieję, że wystarczy im nerwów na dalszą wę- drówkę, kiedy już zdadzą sobie sprawę, dokąd się zapuszczają). Na razie czekał mnie problem — bieg na dół bez osłony ogniowej. No cóż, problem rozwiązał się sam. Nastąpiło to szybko i bez ostrzeżenia. Czarne Koszule wciąż się kryły, na zmianę strzelając w moim kierunku i napełniając halę hukiem, kiedy czarny furgon pokonał z rykiem wejście, sypiąc kulami z bocznych okien jak w jakimś gangsterskim filmie. Szybko ruszyłem do tyłu, strzelając z biodra. Odwróciłem się, kiedy humber wpadł na budkę kasjera. Podbiegłem do barierek i przeskoczyłem najbliższą, wspierając się na ręce, i prawie nie przystanąłem po drugiej stronie. Humber sunął bokiem. Walnął w budkę, a potem okręcił się wokół osi, wyrzucając pasażerów jednego po drugim. Równocześnie zasłonił mnie przed biegnącymi Czarnymi Koszulami, tak że zdążyłem dopaść schodów. Bez patrzenia wiedziałem, co na nich leży — uciekając prawie trzy lata temu zszedłem do innej stacji metra i to mi wystarczyło. Wiedziałem również, że faszyści nie pobiegną za mną na dół — nie mieli na to dość ikry. Ale wiedziałem, że ludzkie szczątki, które zaścielały schody — wszystkie te nieruchome, zgniłe trupy mężczyzn, kobiet i dzieci, którzy próbowali zbiec przed krwawą śmiercią, myśląc, że choroba, toksyny, chemikalia, cholerna kara niebios czy co tam mściwy Hitler wsadził do swoich rakiet, ni- gdy nie dosięgnie ich w tunelach pod miastem — zablokowały je. Zmarli będą łapać mnie za nogi, a stosy ciał z wyschniętymi koń- czynami zagrodzą mi drogę i będę musiał przedzierać się między nimi lub nad nimi, a w tym czasie strzelcy na górze zdążą wysłać w mroku jedną albo salwę fartownych kul, uziemiając mnie na dobre. Więc dałem sobie spokój ze schodami. Skoczyłem na pochylnię utworzoną między balustradami i zjeż- dżałem na tyłku, kopniakami odrzucając sztywnych, którzy na niej wisieli. Zjeżdżałem jak mały chłopczyk na saneczkach, hamowa- łem, łapiąc się słupków lamp, na tyle panując nad szybkością, żeby nie fiknąć kozła. W dole słabo migotała latarka. Czekali na mnie, a Niemiec miał dość oleju w głowie, żeby mnie nie oświetlać. Klosz jednej z lamp rozprysł się, kiedy ją mijałem, obsypując mnie szczątkami szkła. Światło na dole natychmiast zgasło. Żywiłem nadzieję, że Stern nie został trafiony (miałem względem niego pewne zamiary), ale zabrał dziewczyny w bezpieczne miejsce, na peron. Straciłem panowanie nad ślizgiem — spadałem zbyt szybko, by sterować ciałem — i tułów postanowił przegonić nogi. Zacząłem się obracać. Kolejne kule przedziurawiły powietrze, dotrzymując mi towarzy- stwa, ale osuwając się coraz głębiej w czerń, stałem się już prawie niewidzialny. Broń była z powrotem w kaburze pod kurtką, wsa- dzona tam przed jazdą. Kiedy wpadłem w ruch wirowy, złapałem odruchowo za kolbę. Zaraz potem spadłem z pochylni. Nie wprost na schody, ale na miękkie (lecz kruche) trupy. To wyhamowało upadek, złagodziło końcówkę nie kontrolowanego zjazdu. Pewnie krzyknąłem — nie pamiętam dokładnie — lecąc na dół, po trupach, które zapadały się pod moim ciężarem, aż w końcu znalazłem się na dole, w zastygłej lawinie ciał. Leżałem tam bez tchu, oszołomiony i ogarnięty grozą. Coś szorstkiego ocierało się o mój policzek i wolałem nie zgadywać, co to było. W końcu zdałem sobie sprawę, co mnie otacza, i ogar- nięty paniką rzucałem się na oślep w ciemności, odpychając wy- schnięte skorupy i kopiąc, co popadło. Uderzyła mnie fala smrodu. Dławiłem się, dusiłem, usiłowałem powstrzymać mdłości, aż zda- łem sobie sprawę, że to tylko moje wyobrażenia. Oczywiście że w tym ogromnym mauzoleum śmierdziało, ale miało to raczej związek ze zwykłą stęchlizną podziemia niż z gni- jącymi trupami. Zgnilizna dobiegła końca i trupy uległy rozkłado- wi, zwyczajnemu w takim suchym, niezmiennym otoczeniu. Kiedy trzy lata temu zagłębiłem się w jedno z tych miejsc, od holokaustu minęło niewiele czasu i zmarli nadal się rozkładali, smród był nie do zniesienia; tymczasem powinienem już wiedzieć, że gdy tylko organy i tkanki wewnętrzne spróchnieją i rozsypią się, następuje koniec przemiany — ciało staje się zmumifikowanym strąkiem. Tak, smród był sprawą mojej wyobraźni, spodziewałem się go. Groza była spowodowana nie stanem fizycznym trupów, ale wie- lokrotnością śmierci, zmasowaniem ciał w czarnej pustce. — Hoke! Słyszysz mnie?! Tu jesteśmy! To pewnie był głos Niemca, ale przytłumiony przez maskę ga- zową. Słabe, nie niosące pociechy światło padało z niedalekiego korytarza. — Trafili cię?! Podniosłem się, nie odpowiadając, i skulony zerknąłem nad poręczą schodów ku lampie w górze. Ostre błyski i ogłuszające wybuchy przegnały mnie. Potykając się, biegłem ku światłu. Gla- zurowane mury potęgowały hałas. Niewyraźne stosy na podłodze starały się, jak mogły, przeklęte, podstawić mi nogę, a inne kop- czyki, na które wpadałem — kurczowo splecione trupy, siedzące lub klęczące — przewracały się i leżały w tych samych pozach oznaczających nagłą śmierć. Kule odbiły się od ścian albo znalazły bardziej miękkie cele wokół mnie. Zostało mi do pokonania zale- dwie kilka stóp. Rozpaczliwie rzuciłem się do korytarza, w którym ukrywał się Niemiec i dwie dziewczyny. Padłem rozciągnięty, ła- piąc ustami zepsute powietrze, i dyszałbym tak o wiele dłużej, gdyby nie Cissie. Uklękła obok i pociągnęła mnie za ramię. Po- wiedziała coś, ale nie mogłem jej zrozumieć, ponieważ miała ma- skę na twarzy. Powtórzyła, a ja potrząsnąłem przecząco głową. — Nie, nie trafili mnie — powiedziałem. Dźwignąłem się w górę. Miałem wrażenie, że z każdym powstaniem ten wysiłek więcej mnie kosztuje. Światło latarki, chociaż słabe, zakłuło mnie w oczy. Odsunąłem ją. Snop światła padł na trupy zalegające korytarz i zadałem so- bie pytanie, czy dziewczyny wytrzymają nerwowo drogę. Chociaż smród wcale nie okazał się tak duszący, jak się tego spodziewałem, uznałem, że lepiej im nie zdradzać, iż można zdjąć maski. Okulary utrudniały widzenie, zwłaszcza w tym słabym świetle, a same ma- ski w pewnym stopniu izolowały od otoczenia. Może głupio my- ślałem, ale, u licha, nie miało to znaczenia. Wynośmy się stąd szybko — powiedziałem Sternowi, od bierając mu latarkę. Jak poprzednio, trochę się opierał, ale mini malnie, i szybko ustąpił. Idą za nami? — spytał. Pochłaniacz w kształcie krótkie go ryja i wielkie okulary nadawały mu wygląd stwora nie z tego świata. — Nie, nie zejdą tu — powiedziałem, spoglądając na dziew- częta. — Skąd ta pewność? — Maska zniekształcała głos, ale nie zdołała ukryć wyraźnej nuty niepokoju. — Może boją się duchów — odparłem głupio. Dziewczęta przytuliły się do siebie. Rzekłem pospiesznie: — Chodźmy, można zwariować od tych wrzasków. To była prawda. Czarne Koszule zaprzestały strzelaniny dobrą chwilę temu, ale głuche, szydercze okrzyki znajdowały sobie drogę do naszej kryjówki. Ruszyłem korytarzem, obojętny na wrzaski za plecami; reszta szła gęsiego za mną, pokonując splątane zwały trupów. Niebawem znaleźliśmy się u szczytu długich schodów, zasłanych następnymi ciałami. — Dokąd idziemy? Pytanie mogła zadać Muriel, ale nie byłem tego pewien, gdyż szedłem przed pozostałą trójką, wyszukując drogę między zwło- kami. Na razie nie chciałem jej odpowiadać. Znalazłem się na dole i oświetliłem stopnie pozostałym. Wy- suszona zbrązowiała głowa zdawała się śledzić ich kroki pustym oczodołem; trącone ramię ześliznęło się po stopniu, sterczący palec wskazał drogę. Chrząstki palców i przegubów były nagie, jakby przemyślnie spreparowane. Próbowałem oszczędzić dziewczętom tych widoków, ale bez wątłego światła latarki mogłyby runąć na twarz, między fragmenty trupów. Prowadziła Cissie. Jej praktyczne buty bez obcasów, na karbo- wanych gumowych podeszwach, sunęły między ludzkimi szcząt- kami. Rozprostowała ramiona i zwinęła dłonie w pięści, balansując ciałem. Po raz pierwszy zauważyłem, że ma na sobie ciemne spod- nie — chyba niebieskie — i chociaż nie była równie wiotka jak jej towarzyszka, wydawała się całkiem szczupła, atrakcyjna. Jezu, naprawdę za długo żyłem sam — akurat znalazłem sobie odpo- wiednią chwilę na takie obserwacje. Pewnie nie byłem odpowied- nio skupiony, bo światło latarki uciekło w bok i Cissie się potknęła. Pisnęła i runęła bezwładnie na mnie. Złapałem ją łatwo i trzymałem w ramionach, aż opanowała panikę. Odwzajemniła uścisk i miałem wrażenie, że nie chce mnie puścić. Pogładziła mnie po twarzy. — Dlaczego nie włożysz maski? — spytała. Jej głos był przy tłumiony, a spojrzenie za zaparowanymi szkłami nieuchwytne. Podjąłem decyzję. To, co zobaczą, da im w kość, ale tempo naszej wędrówki znacznie wzrośnie, jeśli będą miały lepszą wi- doczność. — Możecie zdjąć maski — powiedziałem, odsuwając ją i kie- rując światło z powrotem na schody. Wciąż jednak obejmowałem ją ramieniem. — Co powiedziałeś? — Muriel zamarła w świetle. — Że możecie zdjąć maski — powtórzyłem głośniej. — Ale... — Cissie pokręciła głową. — Nie jest tak źle. Trupy dawno zgniły. Zdjęła maskę i zesztywniała, kiedy wciągnęła zastałe, cuchnące powietrze. Koczek się jej naruszył, kiedy ściągała maskę, i roz- burzyła go całkiem, potrząsając głową, tak że włosy zatańczyły wokół jej twarzy. Zanim Muriel stanęła obok nas, Cissie przywykła trochę do zaduchu, a przynajmniej się rozluźniła. Na szczęście światło latarki było zbyt wątłe, by dziewczyna mogła dobrze obej- rzeć otoczenie. Muriel również zerwała maskę i skrzywiła się wy- raźnie, kiedy łapczywie wciągnęła powietrze. — Przydałoby się trochę światła. — Niemiec, już wolny od maski, która dyndała teraz swobodnie u jego boku, przyglądał się nam z połowy schodów. Skierowałem snop światła w jego kie runku, dzięki czemu zgrabnie zszedł na dół. Podchodząc do mnie, zapytał: Jaki masz plan? Czekamy tu, aż się wyniosą? Jego angielski był prawie idealny, ale twarda wymowa znów zadźwięczała tak upartą nutą, że poczułem skurcz w gardle i za- gotowałem się z wściekłości, bliski wybuchu. Jednak milczałem. Ale nie tylko z powodu nienawiści do tego Niemca. Nie chcia- łem decydować za tych ludzi. Zbyt już przywykłem do samotności, do podejmowania wyborów tylko za siebie (Cagney był z natury niezależny). Nie chciałem żadnych związków. — Hoke, nie stój jak kołek. Mów, co robić. — Cissie szarpa ła mnie za kurtkę. W myślach przekląłem ich za to, że wdarli się w moje życie, chociaż gdyby nie oni, byłoby już po mnie. — Możemy ich przeczekać albo wejść w tunele — rzekłem w końcu. — Nie! — Reakcja Muriel była trochę histeryczna. — Nie możemy iść dalej. Ja nie pójdę. Perony... Wszyscy wiedzieliśmy, o co jej chodzi. — Ja ją popieram — rzekła Cissie. — Boże, już tu jest po twornie, a co może być tam? — Wskazała wejście na peron. Tylko to samo, co tu, tyle że do kwadratu — miałem powiedzieć, ale wydarzyło się coś, co odebrało nam wszelką możliwość wyboru. Z oddali, ze schodów i z korytarza, zabrzęczało tłuczone szkło, po czym rozległo się przytłumione WIUUUMM! Jeszcze raz to samo: brzęk szkła i przytłumiony wybuch. Kiedy pomarańczowy błysk rozjaśnił szczyt schodów, zrozumiałem, co oznaczają te dźwięki. — Koktajle Mołotowa — powiedziałem niemal do siebie. Czarne Koszule już poprzednio próbowały wykurzyć mnie tymi prowizorycznymi pociskami: butelkami z benzyną zakorkowanymi szmatami. Zapala się szmatę i ciska butelkę. Jak do tej pory miałem szczęście — no i byłem szybki. Albo zrobili te koktajle na chyb- cika, zbierając butelki z ulicy lub ze sklepów i ściągając benzynę z baków pojazdów, albo przynieśli je gotowe ze sobą. Wydawało mi się, że słyszę szydercze głosy niesione w dół schodów, ale ogień już zaczął żyć własnym życiem, przechodząc od jednej tru- piej skorupy do następnej. Spopielał je po kolei, zduszonym rykiem anonsując swoje nadejście. Dosięgły nas huk, ostre trzaski pęka- jących kości, wybuchy gazów gnilnych. Ogień miał pod dostatkiem pożywienia, lont wiódł prosto do nas. — W porządku, oto odpowiedź — rzekłem. — Nie możemy tu zostać. — Ale dokąd możemy iść? — Cissie stawiała niepotrzebne pytanie, wszyscy znaliśmy drogę. — Jak powiedziałem: do tuneli. Odwróciłem się. Miałem dość przekonywania. Teraz ciężar de- cyzji spoczywał na ich barkach. Wielka kłębiasta chmura czarnego dymu w asyście płomieni runęła ku nam schodami. Ściany zamigotały, zalśniły, skąpała nas fala gorąca. Machinalnie obejrzałem się na wielką mozaikową ma- pę za naszymi plecami. Latarka była prawie niepotrzebna. Dowie- działem się, co trzeba. Dziewczęta rozkaszlały się, kiedy kolejne zwały dymu stoczyły się po schodach, kłębiąc się pod sufitem i wijąc wzdłuż ścian. — Nałóżcie maski •— rozkazałem i usłuchały. Poszły za mną, kiedy wycofałem się na peron. Ale Niemiec rzucił swoją maskę na schody i zamiast poszukać innej — wokół leżała masa trupów w maskach — cofnął się po nią. Kilkoma susami znalazł się w po łowie schodów, lecz kiedy po nią sięgał, wyrosły nad nim pierwsze wielkie płomienie. Ciała wokół dygotały i podskakiwały w rucho mym świetle, jakby zaniepokojone nadciągającą burzą ogniową. Jednak było to tylko złudzenie: makabryczne, koszmarne, ale po legające jedynie na grze świateł. Ubrania trupów zaczęły dymić. Krzyknąłem ostrzegawczo, ale już było za późno. Kiedy Stern wyprostował się, wkładając maskę, ogień wybuchł za jego plecami; gazy i łatwopalne materiały złączyły siły, sycąc gorejące piekło. Nie jestem pewien, czy Niemiec skoczył instynktownie, czy po- dmuch palącego powietrza poderwał go w górę, ale nagle, roz- krzyżowawszy ramiona, znalazł się wysoko nad schodami. Udało mu się: płomienie nie miały szans pochłonąć go całego. Wylądował na podłodze w płonącej marynarce. Rzuciłem się na niego i przykryłem własnym ciałem. Przygniotłem do posadzki, dusząc w ten sposób ogień. Nie stawiał oporu, wydawał się do- kładnie wiedzieć, co robię. Gdyby nie był frycem, może podzi- wiałbym jego zimną krew. Powlokłem go po ciałach na peron. Żar był nie do zniesienia, płomienie ogarniały coraz szersze po- łacie sufitu, staczały się w dół ścian jak wściekła rzeka, którego łożyskiem był strop; nurt rwących, żółtych, czerwonych i czarnych jęzorów mógł wypalić oczy i miał w sobie jakąś przerażającą urodę, kiedy zwijał się na podłodze, chciwie pochłaniając martwe ciała, zanim stanął dęba i uciekł wielkim piorunem kulistym. — Wycofać się!!! — ryknąłem, kiedy wszyscy, smagani pło- mieniami, dotarliśmy na peron. Rozłożyłem się jak długi między trupami, a moje włosy zaczęły się tlić. Dym był kolejnym zagrożeniem, oślepiał i dusił, waląc z korytarza, natomiast ogień wycofał się chwilowo, oderwał od nas, przegrupowywał i wzmacniał siły, zanim miał runąć do ataku. Teraz z kolei Stern mi pomagał, ciągnąc w górę, byle dalej od najgęstszych oparów. Maska dawała mu tę przewagę. A ja rzyga- łem, sadza zalegała mi płuca, z oczu ciurkiem lały się łzy. Poczu- łem, że nie tylko Stern mnie ciągnie. Wsadzono mi na głowę maskę i chociaż nadal kaszlałem i plu- łem sadzą, poczułem lekki smrodek dobrego starego środka filtru- jącego zmieszanego z wonią gumy. Zamrugałem i zobaczyłem nad sobą niewyraźną postać Cissie. Wskazywała na peron, drugą ręką trzymając mnie za ramię. Przesadnie wyrazistym ruchem dałem znać, że rozumiem, pochylając zarówno ramiona, jak i głowę. Wle- kliśmy się jak sieroty, zziajani —ja nadal kulejąc — niczym nie- dobitki z jakiegoś podziemnego pola walki. Starcie dawno zakoń- czone, pozostały tylko trupy i dym. Mijaliśmy prycze u stóp po- chyłej ściany, posłania rozłożone wprost na betonowej posadzce. Między wygniecionymi legowiskami zajmującymi każdy skrawek peronu leżały rozmaite sprzęty domowe: imbryki, składane krzesła, walizki, książki, nawet patefon na korbkę. Wciąż stała mała drew- niana suszarka; szmaty, które na niej wisiały, służyły za parawan jakieś skromnej rodzinie, będąc przy tym — jak inne rzeczy, sta- rannie rozmieszczone wzdłuż peronu — drogowskazem dla stałych użytkowników tego schroniska, granicznym słupkiem, wyznaczni- kiem terytorium. Lalka wytrzeszczała szeroko oczy, jakby ogarnięta grozą z powodu powszechnych jatek. Oto zmiażdżony cylinder, przewrócony but bez pary, nietknięte okulary. Były nawet dwa parafinowe prymusy służące do robienia herbaty albo podgrzewania butelek z pokarmem dla niemowląt, przeszmuglowane przez rodziny ceniące sobie domowe wygody. Akordeon oparty o pryczę, obok na kocu dziecięca maska gazowa, rozepchnięta i brzydka jak hełm nurka głębinowego. Gazety rozrzucone po skulonych ciałach, wyblakłe nagłówki tak pozbawione znaczenia jak reklamy dżinu czy brylantyny obok na stronie. I trupy. Martwe przeszkody: omijanie, przestępowane, odciągane na bok. Tysiące, tysiące w migotliwym świetle. Puste skorupy, kiedyś żywe istoty; większość to ludzie, którzy uciekli tu, kiedy rakiety spadły z nieba, kiedy inni — na ulicach, w kawiarniach, biurach, autobusach, tramwajach, samochodach — zaczęli umierać na ich oczach. Ogromna większość pewnie nie widziała ani nie słyszała spadającego narzędzia zemsty, ale Blitz wyrobił w nich odruch szukania schronienia na ryk syren. Niemniej jednak, kiedy to robili, kiedy szukali ucieczki w ulicznych bunkrach, parkowych rowach i nawet głęboko w metrze, krwawa śmierć biegła za nimi krok w krok, dopadała ich, dotykała każdego i zatruwała obieg życia, tak że twardniał, ścinał się, zamieniał w żyłach w beton. Naprawdę uciekła jedynie wyjątkowa garstka. Inni żyli, ale tylko przez ograniczony czas. Ulegli chorobie, tyle że później. Szliśmy z pośpiechem przez to wszystko. Trzymaliśmy się białej linii ostrzegawczej wzdłuż peronów, cztery stopy osiem cali od krawędzi, nie unikając narzucających się widoków, jednak nieczuli na grozę, współczucie trzymając w karbach, a panikę podpo- rządkowując instynktowi przeżycia. Trupie twarze, oczy dawno wypłynęły, skóra napięta i pociemniała jak naciągnięty pergamin, miejscami rozerwana — widzieliśmy to wszystko, ale szybko na- uczyliśmy się nie zatrzymywać wzroku na niczym. Prowadziłem, ani razu nie przetrzymując dłużej światła latarki w jednym miejscu, a wręcz przesuwając go z najgorszych widoków. Znajdywałem szlak przez rzeź, wciąż świadomy, że ogień następuje nam na pięty, wspomagany stosami trupów. Jego zwiadowcy — gryzące kłęby dymu — proziły, że pokonają nas mimo masek, dlatego przyspieszyłem, wiedząc, że tunel jest już blisko. Dym miał pójść za nami do tunelu, ale tam leżało mniej trupów utrudniających marsz (i ogień miał przez to mniej strawy). Jednak w świetle latarki wyrosły ciała na szynach i szybko pożegnałem się z myślą, że będzie nam łatwiej. Krzyk przyciągnął moją uwagę. Odwróciłem się, oświetlając latarką peron, i zobaczyłem Muriel na posadzce; leżała, wspierając się na łokciach. Zerwała maskę i wrzasnęła jeszcze głośniej. Postąpiłem idiotycznie, ale, jak sądzę, naturalnie; poszukałem światłem powodu jej histerii. Obok walizki leżało małe ciało — pewnie walizka zasłaniała dziecko, kiedy je mijałem, ale Muriel strąciła ją, przewracając się — i teraz okrywały je tylko gałgany. Widać było, że oczy dziewczynki zostały wyszarpane, a nie rozpłynęły się same, na wpadniętych policzkach leżały bowiem resztki gałek na nerwach wzrokowych. Tam, gdzie był kiedyś brzuch dziecka, widniała szeroka dziura pozbawiona wnętrzności i chociaż nie przyglądałem się temu długo ani zbyt uważnie, musiałem zauważyć, że inne części ciała też zniknęły; pozostały tylko zakrwawione kości. Zamknąłem oczy na chwilę, ale wspomnienie — straszliwe, mdlące wspomnienie — zastąpiło widok i otworzyłem je znów. Co dziwne — Jezu Chryste, niesamowite! — Muriel dotknęła długich matowych włosów oplatających dziecięcą buzię, jakby chciała je pogładzić, chyba z litości i żalu. Ale włosy zostały jej w ręce. Wrzeszczała coraz rozpaczliwiej, trzęsąc się. Wziąłem ją za ramię, oderwałem od trupka i podniosłem, tak by Cissie mogła ją objąć i pocieszyć, a kiedy krzyki obiegły echami metro, zerwałem maskę i szybko oświetliłem pobliskie wzgórki ludzkich szczątków. Widok potwierdził moje najstraszliwsze ocze- kiwania. Nadżarte trupy nie były dla mnie niczym nowym, jednak ob- rzydzenie i nienawiść, czysta, cholerna nienawiść do padli- nożerców, które to uczyniły, pchnęły mi żółć do gardła i zatrzęsły mną od czubka głowy do pięt. Zapanowałem jednak nad sobą, nad emocjami, drżeniem rąk i nóg, mimo to, co leżało wkoło; mimo rozdartych i okaleczonych ofiar, chociaż z drugiej strony rany — rozpłatana skóra i wydarte organy — na pierwszy rzut oka nie były tak oczywiste w zmiennym blasku ognia i wirującym dymie, łatwo ginęły w pląsających cieniach. Pląsające cienie... W pierwszym odruchu pomyślałem, że to nic takiego, nieznaczne ruchy ludzkich szczątków i śmieci. Ale były zbyt ukradkowe, czasem zbyt błyskawiczne. Tu i tam lśniły jasne tęczówki. — Ruszajcie się, nie możemy tu zostać! — krzyknąłem do reszty, oświetlając koniec peronu. — Słyszycie, co mówię?! Ogień się zbliża! Idziemy! Złapałem Muriel za rękę i oderwałem ją od Cissie, prowadząc dalej, bynajmniej nie łagodnie, ale, powiedzmy, z determinacją, przekuwając grozę w gniew. Trzymałem latarkę wysoko, oświet- lałem drogę powyżej podłogi, potykając się o szczątki, ale na- dal widziałem kątem oka drobne, przebiegające chyłkiem cienie. Dziewczyna zupełnie opadła z sił, tak że musiałem ją ciągnąć. Wreszcie Cissie nas dogoniła i podtrzymała Muriel, dzięki czemu marsz stał się lżejszy. Niebawem dym zasnuł mi oczy, kwaśny smród drapał w gardle. Muriel krztusiła się, zgięta wpół, ale nie zamierzałem zwalniać i błądzić w tym bałaganie, szukając maski gazowej. Szybko obejrzałem się przez ramię, ale było za wiele dymu, oczy miałem zbyt załzawione, żeby dojrzeć coś więcej niż ryczący ogień piekielny, który wypełniał stację. Dotarliśmy już prawie do końca peronu. Przeszkód było coraz mniej. Gęste kędziory dymu wiły się pod ścianą, ale obok nich widziałem czarną dziurę tunelu i pochylnię. Puściłem Muriel i otarłem oczy zabrudzonymi palca- mi. Wytężyłem wzrok. Trupy zablokowały zejście. Kolejne spo- czywały na torach. Pomóż ją sprowadzić! — krzyknąłem do Cissie, stojąc na brzegu peronu. Przez chwilę zaświeciłem jej w twarz i za okularami maski zobaczyłem szeroko otwarte oczy. Myślałem, że też ulega histerii, ale ona tylko skinęła głową, podprowadziła Muriel do torów i zatrzymała ją. Zeskoczyłem, opierając się na brzegu peronu. Starałem się nie wylądować na niczym grząskim. Skrzywiłem się, spadając na zwichniętą nogę. W dole było mniej dymu i zanim wyciągnąłem ręce ku Muriel, rozświetliłem tunel. Światło sięgało niedaleko; odsłoniło tylko pobliskie ofiary, niewyraźne wzgórki, bardziej przypominające gałgany niż ludzkie szczątki. Cissie zaprowadziła Muriel nade mnie. Złapałem ją i opuściłem na tory. Oparła się o mnie, szczupłe ciało wstrząsał kaszel, a ja od- wróciłem się do Cissie, która bez wahania poszła śladem poprzed- niczki. Najpierw usiadła na peronie, potem opuściła nogi i zesko- czyła. Niemiec przykucnął na kolanie, jeszcze bardziej nieziemski za swoją maską, i podał mi coś znalezionego wcześniej. Odebrałem od niego lampę naftową z czterema czerwonymi szkiełkami i sztywnym uchwytem u góry. Musiała należeć do straż- nika metra albo stałego mieszkańca tego schronienia podczas wojny. Pytanie brzmiało: Czy nadal funkcjonuje, czy też jest pusta i nieużyteczna? Knot, chociaż zwęglony i czarny, wyglądał jak należy, a kiedy potrząsnąłem lampą przy uchu, usłyszałem plusk nafty. W porządku. Nie mieliśmy czasu sprawdzić, czy działa, ale mogła się przydać. Stern dołączył do nas i zwróciłem mu lampę. Stacja rozjaśniła się i ogarnął nas ostry, świeży żar. Przykucnęliśmy wszyscy, ale wybuch był krótkotrwały; może to eksplodował prymus, potęgując pożar. Dym oszalał na chwilę, opadając w dół ścian; kłębił się gęstymi falami, oślepiając mnie i Muriel tak, że, dusząc się, zataczaliśmy się od kaszlu. Ktoś mnie złapał i popchnął. Dopiero po chwili zdałem sobie sprawę, że to Niemiec albo Cissie, oboje zabezpieczeni przed naj- gorszymi skutkami gazu. Zgięty wpół, niemal uduszony, dałem się prowadzić. Powlekliśmy się do tunelu, idąc za torami. Dłoń na moim łokciu, pewna i pomocna, nie pozwalała upaść, kiedy się potknąłem; ciągnęła mnie, kiedy atak kaszlu groził zatrzymaniem. Po uścisku poznałem, że to Niemiec, i wyrwałbym łokieć, gdyby nie to, że zajęty byłem rzyganiem. Dym się przerzedził i zacząłem widzieć. Przetarłem oczy i zda- łem sobie sprawę, że jest ciemniej, o wiele ciemniej, niż było, a poza tym chłodniej. Byliśmy już głęboko w tunelu; przed sobą mieliśmy tak niezgłębioną czerń, że równie dobrze moglibyśmy znajdować się na pochylni prowadzącej w głąb Hadesu. Było też mokro, jak gdyby stare ceglane mury nasiąkały wodą. Zapach wilgoci i grzyba był na tyle silny, że przytłaczał smród dymu i pożaru. Przyklęknąłem i wykaszlałem sadzę, mrugając, gdyż oczy wciąż mnie piekły. Marzyłem o beczce piwa, która ulżyłaby wyschniętemu na wiór gardu. — Możesz iść dalej? — Niemiec zdjął maskę i, mrużąc oczy, oglądał się z niepokojem na półkoliste gardło tunelu i zbliżające się płomienie. — Pewnie, nic mi nie jest — powiedziałem bez cienia wdzięcz- ności, ocierając usta rękawem. Cissie na chwilę przestała zajmować się przyjaciółką. Coś po- wiedziała. Zdjęła maskę, kiedy zdała sobie sprawę, że nie zrozu- mieliśmy ani słowa, i powtórzyła: — Pytałam, dokąd biegnie ten tunel? — Do diabła, a jakie to w tej chwili ma znaczenie? — odparłem. — Myślisz, że powinniśmy zaczekać tu na pożar? Stała akurat w świetle i widziałem, jak zaciska usta i zwęża oczy. — Za kogo, do cholery... — Cissie, on ma rację. Musimy iść dalej. — Muriel, wsparta na ramieniu Cissie, nadal się słaniała. Trzymała przy ustach maleńką chusteczkę, nie większą niż rozkwitła róża. Kaszel nie dawał jej spokoju. Cissie zacisnęła mocno szczęki, w oczach miała rozdrażnienie i bunt. Kiedy znów się odezwała, ledwo rozchylała usta. — W porządku. Ale jeszcze słowo, szefie, a ty i ja nie będzie my mieli o czym rozmawiać. Nie była to odpowiednia pora na uśmiechy, ale nie mogłem się powstrzymać. Wyszczerzyłem do niej zęby. Wyglądała świet- nie: wściekła, cała wysmarowana sadzą, wielkie piwne oczy pło- nęły. Teraz jednak dostrzegłem, że jest młoda, liczy sobie może dwadzieścia, dwadzieścia jeden lat, ma srogą minę matki, której dzieciak doigrał się i nie usiądzie na tyłku przez tydzień, kiedy wreszcie zostanie ściągnięty do domu. Podejrzewam, że od mojego uśmiechu zagotowała się w środku jeszcze bardziej, bo zdecydo- wanym krokiem ruszyła w głąb tunelu, nie czekając na nikogo. Muriel spojrzała na mnie z naganą i podążyła za Cissie. Nie- miec poszedł za nimi bez komentarza, lampę trzymając w jednej ręce, a maskę w drugiej. Wzruszyłem ramionami, chociaż nie wiem pod czyim adresem — w pobliżu nie było nikogo poza mną — i pokuśtykałem za tamtymi, oświetlając im drogę słabowitą latarką. Niebawem znów wysunąłem się na czoło, ostrzegając innych przed „przeszkodami", leżącymi między torami i w poprzek nich, kiedy tylko się na nie natknąłem. Powietrze jak do tej pory nie było za czyste, ale dało się nim oddychać; zapewne część dymu uciekła duktami wenty- lacyjnymi, których nie mogliśmy dostrzec. Teren zaczął opadać i niebawem brodziliśmy w kałużach i w płytkim zastygłym stawie o czarnej, zbrukanej smarami wodzie; w świetle latarki pokazały się złoto-fioletowe kręgi. Wiele tunelów zostało zalanych podczas ostatniej koszmarnej zimy i pewnie mieliśmy szczęście, gdyż w ten sposób spłynęła większość wody. Z dala dobiegał przytłumiony huk pożaru, ale kiedy się obejrzałem, dostrzegłem w ciemności tylko zamgloną czerwoną poświatę, pulsującą niemal niewinnie; po drodze pokonaliśmy lekki zakręt. Nagle światło latarki przygasło, rozjaśniło się i opadło na stałe do niższego poziomu. Baterie wyczerpywały się szybko. Zatrzy- małem mój oddziałek. — Popatrzmy na mapę — rzekłem do Niemca. — Ależ oczywiście. — Stern podszedł i wręczył mi lampę. — Może teraz powiesz nam, dokąd prowadzi ten tunel i jak długo będziemy nim podróżować. Jego angielski był prawie idealny, ale czasem przebijał twardy akcent — mówił jak Conrad Veidt w tych propagandowych fa- szystowskich filmikach — tak że mało mnie szlag nie trafił. Jednak trzymałem nerwy na wodzy, odkładając zemstę na później. Uniosłem szkiełko lampy i obejrzałem knot. Był na tyle długi, że dało się go zapalić. Oddałem latarkę Sternowi i sięgnąłem do kieszeni po zapalniczkę. Wyjaśniłem im położenie tunelu i powie- działem, dokąd prowadzi. — A skąd wiesz, czy ci ludzie, którzy nas ścigali, nie zrobią z nas miazgi przy wyjściu? „Zgąd wież". Szczęki mi stężały. Cissie zaskoczyła mnie słowami: — Nie zdołają przewidzieć, którym tunelem poszliśmy. Przez Holborn przebiega dużo linii, a my mogliśmy pójść każdą. — Ona ma rację. — Zapaliłem zapalniczkę. — Poza tym pewnie są przekonani, że załatwili nas w pożarze. — Podniosłem mały płomyk, oświetlając ich twarze. Muriel wyglądała tak, jakby była gotowa położyć się na torach i nigdy już nie wstać. — Ale jak długi jest ten tunel? — spytała cichym głosem. — Nie wiem, czy... — Dasz radę. To najkrótsza droga, jaką mogliśmy wybrać. -— Jak na jankesa, dobrze się orientujesz w okolicy. — W głosie Cissie nadal wyczuwało się zacietrzewienie, nie mówiąc o zadyszeć — Kiedyś miałem dobrego przewodnika. Osobę dumną ze swojego miasta. Na to dziewczęta umilkły; podejrzewam, że wyczuły coś w moim tonie. Ale Niemiec ożywił się znacznie. — W takim razie musimy iść. To niedobre miejsce. Nie odpowiedziałem; pochyliłem się po lampę i zapaliłem knot. Zanim zajął się ogniem, dobiegły nas niewyraźne hałasy, zbyt od- ległe, żeby je zidentyfikować. Rosły. Wszyscy obejrzeliśmy się za siebie. Kiedyś już słyszałem takie odgłosy, ale nie mogłem sobie przy- pomnieć gdzie i kiedy. Dźwięk rósł, zbliżał się. Na moim ramieniu zacisnęła się czyjaś ręka. Ręka Muriel. Dziewczyna była napięta, białka jej oczu świeciły matowo w mroku. Wtem przypomniałem sobie, skąd znam te dźwięki. Chociaż podczas Blitzu ograniczono liczbę zwierząt w zoo, a bardziej niebezpieczne gatunki wsadzono nawet do klatek, żeby nie uciekły podczas nalotu, Sally zabierała mnie tam nieraz, kiedy byłem na przepustce, pewnie bardziej niż ja radując się widokiem egzotycznych stworzeń. Pewnego razu zawędrowaliśmy do pta- szarni i coś spłoszyło pierzastych lokatorów — jeśli dobrze pa- miętam, zawinił nisko lecący samolot. Hałas był niewiarygodny, kiedy tamte przeróżne gatunki ptaków szatkowały powietrze swo- im krzykami — panika jak w domu obłąkanych, wściekłość, gniew — a może chodziło tylko o uspokojenie partnerów, kto wie? Za- tkaliśmy uszy dłońmi, ale wrzawa nadal dawała się nam we znaki, więc wybiegliśmy na dwór, roześmiani — wiele śmialiśmy się w tamtych czasach — zostawiając za sobą ptasi rejwach. Dobie- gał nas nawet z oddali, istne piekło. Ptaki wykrzykiwały swoje małe płuca. I podobny hałas docierał do mnie teraz. Nie taki sam, gdyż ptaki nie zamieszkują podziemnych tuneli, nie zamieszkiwały i nie będą zamieszkiwać. Nie, te dźwięki były podobne, ale nieco inne. Ciarki przebiegły mi wzdłuż kręgosłupa. Muriel przytuliła się do mnie i poczułem, jak wciąga gwałtow- nie oddech. Cissie przysunęła się do nas. To były piski. Nie ptasi ćwierkot. Piski. Krzyki na wysokim diapazonie*. Z setek, może tysięcy gardeł. Tunel rozjaśnił się. Zamigotały jakieś światełka. A potem po- jawiły się pierwsze osobniki. Kulki ognia pędziły w naszym kierunku. Ogarnięte amokiem plutony płomyczków. Mrok pierzchał przed nimi. * Diapazon — w muzyce zakres skali głosu lub dźwięku. 4 — Co to? Uścisk Muriel był bolesny, ale nie zwracałem na to uwagi. — Wycofać się! — wrzasnąłem i posłuchałem własnej rady, ciągnąc dziewczynę. Nie dało się oderwać oczu od płonącej hordy — było coś hipnotyzującego w tych miniaturowych pożarach. Nie które wspinały się na ściany, spadając, kiedy znalazły się za wy soko, inne wyskakiwały w powietrze i lądowały na torach, płonące, maleńkie świetliste znaki, ale większość mknęła w naszym kie runku, niczym wypuszczona z jakieś wiekowej machiny wojennej. My tymczasem niebawem zaczęliśmy potykać się o ukryte w ciem ności ludzkie szczątki. Wtedy poszliśmy po rozum do głowy i po gnaliśmy jak szaleni, Cissie i Niemiec pierwsi. Zaniepokojony obejrzałem się za siebie i zorientowałem się, że nigdy nie wygramy tego wyścigu — ogniste kulki były o krok od nas. Myślałem, że zdołamy je przegonić, a może ogień, który dosiadł ich grzbietów dużo wcześniej, zanim się z nami zrównały, pochłonie je. Myliłem się. Było ich coraz więcej. Równie dobrze moglibyśmy przebierać nogami w miejscu. Brudne kałuże pluskały pod naszymi stopami do wtóru z prze- raźliwymi piskami, szydząc z naszych usiłowań. Słaba, prawie bez- użyteczna latarka, wydobyła cienie wzdłuż ścian tunelu. Niebawem zrozumiałem, że to nisze ewakuacyjne brygad remontowych metra, używane podczas przejazdu pociągów. Stern też je dostrzegł. Nagle zatrzymał się i ukrył w jednej z nich. Razem z nim znikł i promień latarki, tak że ogarnęłaby nas prawie całkowita ciemność, gdyby nie tamte światła, zbliżające się coraz bardziej. Złapałem Cissie i wcisnąłem ją wraz z Muriel w najbliższą niszę, a potem wpakowałem się tam za nimi i zasłoniłem własnym ciałem. Dygotały i, Chryste, ja też. Płonące stworzonka pędziły obok, charcząc z bólu i lęku przed śmiercią, pokonując kałuże zbyt płytkie, by ugasić smolące się grzbiety. Niektóre przewracały się i wiły. Buchała para, syczała przypalona sierść. Skrzeki odbijały się echem od ceglanych mu- rów, aż usmażone ciała poddały się, uspokajały i podrygując tylko od czasu do czasu, bratały się ze śmiercią po raz ostatni. Muriel odwróciła się, a Cissie schowała twarz w moim ramieniu, kiedy zdały sobie sprawę, co ginie obok nas. Aleja rozkoszowałem się widokiem płonących szczurów. Może nawet uśmiechałem się w pląsających cieniach, kiedy spustoszone ogniem ciała miotały się, wątłe piski przeszywały mrok, ostre, ohyd- ne ryjki wyciągały, rozdziawiając szczęki i ukazując zęby ostre jak brzytwa, a zakończone pazurami kończyny podrygiwały, aż za- mieniły się w wyschnięte, wykrzywione, strawione ogniem sczer- niałe kikuty. Tak naprawdę, to jestem pewien, że się uśmiechałem i przypominałem sobie, co zrobili ci padlinożercy i czym karmili się przez te wszystkie lata... Niektóre zdychały przed nami, inne biegły dalej, płonąc i pa- dając w biegu. Rozjaśniały tunel, jakby wskazując nam drogę. Kop- nąłem jednego, który podbiegł zbyt blisko. Poleciał na grzbiet, zadymił w czarnej wodzie, ale zbyt późno, żeby się uratować. Dy- gotał i drżał. Miałem wielką ochotę rozwalić go z colta — chciałem rozwalić je wszystkie — nie z litości, ale z obrzydzenia, wstrętu, nienawiści, tak jak nienawidziłem Niemca, ponieważ należeli do tego samego gatunku. Byli robactwem, które utraciło prawo stą- pania po ziemi. Ale stałem nieruchomo, trzymając emocje na wodzy. Nie było to łatwe — ani wtedy, ani przedtem — ale dawałem sobie radę. Niebawem odgłosy szczurzego konania złagodniały, a następ- nie całkiem ucichły. Stworzenia przestawały się miotać, sztywnia- ły. Ich ścierwa leżały wzdłuż torów, niewysokie stosy pogrzebowe, coraz mniejsze, wypalające się; tylko parę słabych płomieni mi- gotało w ciemności. Słyszeliśmy jedynie osobniki, które uciekły w głąb tunelu, ale w końcu pozostał po nich tylko smród. Niech to diabli, fetor już był wystarczająco obrzydliwy, cały system wen- tylacyjny zamarł dawno temu, nie było pociągów, które przepy- chałyby zastałe powietrze i teraz, kiedy doszedł dym i odór sma- żonego mięsa, nie dało się oddychać. Muriel rozpłakała się. Tłumiła szloch, ale zdradzało ją niekon- trolowane drżenie. Druga dziewczyna, Cissie, uniosła głowę z mo- jego ramienia i oparła się o mur. — Już wszystko dobrze, Mu — powiedziała, gładząc plecy przyjaciółki. — Jesteśmy bezpieczne, już po wszystkim. Nie było sensu mówić jej, że to nieprawda. Pojawił się Niemiec. Latarka rzucała mdły krąg pomarańczowego światła, ledwo przenikający ciemność. Zakaszlał i wąski strumień blasku zatańczył w powietrzu. Dołączyłem do Sterna. Poszukałem zapalniczki. Znalazłem ją i, przykucnąwszy, postawiłem lampę na szynie. Podniosłem szkiełko i zapaliłem zapalniczkę. — Nie możemy tu zostać — wykrztusił Niemiec. — Pokonają nas, jeśli nie znajdziemy szybko drogi do wyjścia. — Droga jest tylko jedna. Prosto przed siebie — odparłem, przytykając płomień do knota. Długo nie poddawał się ogniowi, tak więc trzymałem zapalniczkę, skupiony, jakbym siłą woli mógł zapalić nawoskowany pasek bawełny. Wreszcie zajął się ogniem i zapłonął jasno. Mruknąłem, zadowolony, że wreszcie coś poszło po mojej myśli; jak do tej pory wszystko toczyło się na opak. Płacz Muriel rozbił moje skupienie. Uniosłem lampę w kierunku schronienia dziewcząt. Cissie obejmowała łkającą przyjaciółkę, gładząc ją łagodnie i szepcząc słowa pociechy. — Proszę, powiedz im, że nie ma na to czasu. — Niemiec był wyraźnie przekonany, że prędzej usłuchają sojusznika niż wroga. Zależało mi na tym, żeby dalej tak myślał. — Słuchajcie, musimy iść — powiedziałem tak spokojnie, jak tylko było mnie na to stać. — Pożar może nas tu nie dosięgnie, ale dym idzie tunelem jak kominem, chociaż być może po drodze są jakieś sprawne przewody wentylacyjne. Do najbliższej stacji nie jest daleko, najwyżej dwadzieścia minut piechotą, może mniej, więc ruszmy się i zostawmy histerię na potem. Nie zamierzałem kończyć równie ostro — naprawdę — ale jakoś tak wyszło. Cissie zmierzyła mnie ciężkim wzrokiem. — Nie widzisz, że dostała w kość? — rzuciła pod moim adre sem. Skinąłem głową na znak, że ją rozumiem. .— Paniusiu, cały cholerny świat dostał w kość, ale wciąż się kręci. Teraz decydujecie same... zostajecie tu, żeby udusić się na śmierć, albo idziecie za mną. Wolna wola. Odwróciłem się i przeszedłem nad kałużą z dymiącym gryzo- niem, mijając Niemca, który stał z pozbawioną wyrazu, bezna- miętną jak kamień twarzą. Niebawem usłyszałem za plecami, jak rozchlapuje butami wodę. — Dranie. Było to wypowiedziane zimno, bez gniewu i prawie bez urazy. Można by rzec, że Cissie zaledwie stwierdzała fakt. Nie była daleka od prawdy. Szedłem, trzymając wysoko lampę i patrząc daleko przed siebie, tak daleko jak tylko się dało. W oddali nadal poruszały się nie- wielkie płomyczki, część gryzoni nie chciała się poddać i zdechnąć. Nie mogłem się powstrzymać, żeby nie zadać sobie pytania, ile tych stworów przeżyło krwawą śmierć, rozkoszując się łatwymi łowami wśród jej ofiar. Lekarze i naukowcy wiedzieli, że zwierzęta mają inną krew niż ludzie, niemniej jednak wskaźnik śmiertelności zwie- rząt był porównywalny z naszym; badania nad różnicami mogły okazać się pomocne, ale nie było na nie czasu, zupełnie nie było. Chlupot, z jakim kobiety brodziły za nami, nagle przywrócił mnie do teraźniejszości. Z ulgą zorientowałem się, że łkanie usta- ło, a Cissie zatrzymała opinie o mnie i frycu dla siebie. Latarka w końcu wyzionęła ducha i Stern odrzucił ją, mrucząc coś pod nosem, pewnie przekleństwo. Na brzęk metalu odbijającego się od muru wszyscy podskoczyliśmy w górę i chociaż myśl, żeby za- strzelić Niemca na miejscu, była kusząca, nie ruszyłem colta z ka- bury i brodziłem dalej. Wkrótce poziom wody opadł i szliśmy tylko przez pojedyncze kałuże, jednak fetor wzrósł. Poprzednio dym towarzyszył nam przez całą drogę, ale trzymał się sufitu; teraz opadał w dół, wiro- wał, spowijał nas, jakby napotykał jakąś blokadę. Oddychanie było coraz trudniejsze i powiedziałem Sternowi, żeby oddał maskę Mu- riel; doradziłem też Cissie, by włożyła swoją. — Zgubiłam ją — poinformowała mnie sztywno, jakby to nie była moja sprawa. — Zresztą nie wydaje mi się, żeby tak naprawdę pomagały — dorzuciła, chcąc, bym wiedział, że nie ma z tego powodu wyrzutów sumienia. No cóż, wystarczyło wyciągnąć rękę po następną, kiedy byliśmy na stacji — pomyślałem, ale nie zamierzałem się kłócić. Nie miałem na to energii. Stern poczekał na Muriel i wręczył jej swoją maskę. — Jak dym zgęstnieje nie do wytrzymania... — zaczął. Dziew- czyna skinęła głową z wdzięcznością. Znów spojrzałem przed siebie; wystarczyło kilka jardów, a zo- baczyłem, co blokuje tunel. Część dymu unosiła się nad dachem pociągu, więcej snuło się wzdłuż boków; ale przede wszystkim ściana dymu cofała się prosto na nas. Machając na próżno ręką, żeby oczyścić sobie drogę, powie- działem innym o blokadzie. Dotarcie do pociągu zajęło kilka sekund. Stanąłem na palcach, zaglądając do niewielkiej kabiny. Za- stanawiałem się: Wejść do środka czy też nie? Może przejść wa- gonami? Inni zebrali się za mną. Obszedłem kabinę, podnosząc wysoko lampę, żeby zajrzeć w okna. Sądziłem, że już nic mną nie wstrząśnie — trzy lata wśród koszmarnych widoków powinno zlikwidować normalne odruchy — ale czaszka, która odpowiedziała mi spojrzeniem: czarne dziury zamiast oczu i rozdziawiona w uśmiechu szczęka, sprawiła, że odskoczyłem do tyłu jak oparzony. Idiota ze mnie, sądziłem, że pociąg będzie pusty. Oczywiście, kiedy zaraza uderzyła, metro pra- cowało w całym mieście, krwawa śmierć przeniknęła do tuneli, wyszukując ofiar niczym drapieżnik, którego terenem łowieckim są trzewia ziemi. Zwolniony czuwak przerwał obwód, kiedy tylko maszynista osunął się bezwładnie; wagony zatrzymały się, unie- ruchomione w ciemności, podczas gdy pasażerowie padali bez życia jeden po drugim. Zastanawiałem się, ilu uciekło? Ilu ABmi-nusom — jeśli w ogóle jacyś byli w tym pociągu — udało się wyczołgać z tunelu i wrócić na powierzchnię, po to tylko, by żałować, że nie umarli w dole z towarzyszami podróży? Czaszka przytulona do szyby nadal nosiła czapkę maszynisty. przekrzywiła się zawadiacko, tak że roześmiany od ucha do ucha kościotrup demonstrował swoiste poczucie humoru. Ja jednak nie byłem w nastroju do żartów i szykowałem się zepsuć mu kawał, wróciwszy do pozostałych. Chciałem powiedzieć, że mają przejść obok pociągu, nie podnosząc wzroku, ale nic z tego nie wyszło. Błysk, który przebiegł tunelem, był jak pęk błyskawic; rozżarzył wszystko do białości, oślepił nas, a huk gromu, spóźniony o ułamek sekundy, wstrząsnął murami i ogłuszył nas wszystkich. Minął nas podmuch rozprażonego powietrza, ale uklękliśmy za wagonami i żar jedynie osmalił nam nogi. Byliśmy zupełnie ogłuszeni, ale świat, chociaż milczał, podrygiwał i trząsł się cały, przez co nie pozostaliśmy na klęczkach, a runęliśmy plackiem między tory, osłaniając głowy dłońmi. Nie jestem pewien, czy to instynkt, czy też zmysły powiedziały mi, że pociąg sunie bezwładnie, tak czy inaczej, podpełzłem do dziewcząt i przygniotłem je do podłoża, aż koła zahamowały z dygotem. Kiedy zamrugałem, przeglądając na oczy, zdałem sobie sprawę, że powietrze nagle się oczyściło, podmuch przepędził dym i smród; ale w chwili, w której przecierałem oczy i odzyskiwałem słuch, płaty tłustego brudu i kurzu, nie mówiąc o cegłach, zaczęły spadać z sufitu i murów. W głowie mi wirowało, widziałem i sły- szałem jak przez mgłę, ale zaczynałem się domyślać, co wybuchło w głębi metra. Jednak nie była to właściwa chwila na rozważanie tej sprawy, mimo że osłonięci przed podmuchem, znaleźliśmy się w gorszej sytuacji niż poprzednio. I na nieszczęście nasze szanse przeżycia malały z każdą sekundą. Dźwignąłem się na nogi, łapiąc przewróconą, ale nadal sprawną lampę. Odwróciłem się. Przeczesałem wzrokiem rozmigotane cienie za naszymi plecami. Widziałem zarys sylwetki Niemca. Pociąg płonął, natomiast fryc, oparty o niego, trząsł głową na prawo i lewo, jakby usiłował poukładać sobie w niej wszystko raz a dobrze. Mury tunelu ograniczały pożar, ale szybko zdobywał teren. Stern niebawem znikł mi z oczu, pochłonięty przez zwały dymu. Paliło samo powietrze pozbawione kropli wilgoci; każdy oddech przynosił ból. — Do tyłu! — udało mi się wyskrzeczeć, ale wątpię, by po zostali mnie usłyszeli. Popchnąłem dziewczyny, odsuwając je od nowego zagrożenia, a Stern niezwłocznie zdał sobie sprawę, co mu grozi. Dogonił nas, kiedy brnęliśmy przez dym i spadające płaty brudu. Podtrzymywał Muriel, podczas gdy ja pomagałem Cissie. Potykając się, wycofy- waliśmy się zbitą grupką, myśląc tylko o tym, gdzie postawić na- stępny krok. Lęk i otaczający nas żar wymusiły odwrót; gęsty du- szący dym wił się wokół, potęgując panikę, aż po niemal stu jardach wyczerpanie, a nie zdrowy rozsądek, kazało nam zwolnić tempo. Pierwsza była Muriel — upadła na kolana, a za nią Cissie. Stern próbował podnieść Muriel, ale ona, zgięta wpół, dławiła się dymem. Niemiec męczył się z nią tak, jakby ważyła nie wiadomo ile. Przykucnąłem obok Cissie. — Rusz się, bo udusimy się na śmierć, jeśli tu zostaniemy. — Chociaż własny głos ledwo docierał do mnie po eksplozji, jakby był echem myśli, to chyba jednak mnie usłyszała. Próbowała się wyrwać. Jej głos również dobiegał mnie jak gdyby z daleka, ale dosły- szałem, co mówi. — A dokąd mamy iść? Jesteśmy między dwoma pożarami, ty cholerny bałwanie, i to twoja wina. To ty kazałeś nam tu zejść. Święta racja. Ale jaki, do diabła, mieliśmy wybór? Rozejrzałem się w jedną i w drugą stronę; humor mi się nie poprawił. Z deszczu pod rynnę — pomyślałem. A raczej z pożaru do pieca. Bywają i takie dni. Oparty o ścianę Niemiec kaszlał tak gwałtownie, że mało płuca mu nie pękły, a pochylona Muriel rzęziła, dusząc się zatrutym powietrzem. Głębiej cały tunel płonął. Kotłujące się zwały dymu przyćmiewały blask, a od Hornom waliły jeszcze większe tumany czerni — zwarty wirujący nurt, tak gęsty, że nie było mowy, aby w niego wejść. Oparłem ręce na kolanach, ledwo stojąc na nogach. Ubywało mi energii, w głowie kręciło się z braku tlenu. Miałem wrażenie, że okrywa mnie jakiś welon i nie było to niemiłe wrażenie; nie, to była propozycja ucieczki, odsunięcia od siebie całej grozy tego czarnego burzliwego piekła, które zamykało się wokół nas. Nie- mniej jednak stawiałem opór, ponieważ walka z wrogami uczci- wości, prawa i sprawiedliwości od zawsze leżała w mojej naturze. To dlatego wybiegłem przed szereg i wpakowałem się w tę zasraną wojnę. Pewnie, byłem zabijaką — życie i śmierć doprowadziły mnie do tego — ale ta bitwa wyglądała na ostatnią. Wściekłem się, nawet uniosłem osłabłą pięść na znak sprzeci- wu, ale wiedziałem, że przegrałem. Nie było wyjścia. Jak powie- działa dziewczyna, zaprowadziłem ich do pułapki, którą sam za- stawiłem, i przyszło zapłacić śmiercią za głupotę. Mieliśmy umrzeć obok tego usmażonego stada gryzoni. A kiedy czarny dym zasłonił wszystko i ulotny welon otulający moją głowę, zgęstniał, wydarzyło się coś, co wyzwoliło we mnie ostatnią rezerwę adrenaliny. 5 Nawet w zwałach dymu światło było na tyle ostre, że oślepiało. Padało wprost z muru, z odległości zaledwie kilku jardów, i prze- sunęło się po nas, obejmując każdego; dym wyraźnie okrawał stru- mień blasku. Źródło światła maskowało mówiącego, ale głos za- huczał donośnie. — Żałosny z was widok, łapserdaki. — Ten głos był niezbyt głośny, chrapliwy, trochę szorstki, jak gdyby jego właściciel nie cieszył się specjalnie tym, że nas znalazł. — Lepiej ładujcie się do środka — ciągnął tym samym, burkliwym tonem — chyba że uśmiecha się wam udusić na śmierć. Panie przodem. Niemiec stał, ale dziewczęta leżały w poprzek torów, unosząc głowy i patrząc w kierunku światła. Doszedłem do wniosku, że to mądra rada, więc złapałem Cissie pod pachy i wyskrzeczałem do Sterna, żeby pomógł Muriel. Bolał mnie każdy mięsień i piekło draśnięte ramię, ale udało mi się zaciągnąć Cissie do światła. Lampa została przy torach. Musieliśmy nieźle wyglądać, brudni jak nieboskie stworzenia, obszarpani, twarze poczernione i ze śladami łez, wszyscy tak kaszlący, że ledwo zdolni się odezwać. Opływały nas fale żaru, słyszeliśmy trzaski pękających okien pociągu. Do- chodziły też do nas inne dźwięki: zapadających się dachów wa- gonów, sypiących się starych cegieł, a głęboko z dołu szedł basowy łomot przypominający trzęsienie ziemi. Dziewczęta na zmianę darły się i kaszlały w kurzawie popiołów i dymu. Musiałem dobrze odkaszlnąć, zanim dołożyłem się do tej całej upiornej wrzawy, krzycząc przybyszowi ze światłem, żeby przestał nas oślepiać. Myślałem, że nie zbliżyliśmy się nawet na cal do muru, ale zdałem sobie sprawę, że źródło światła się cofa, a wejście ogranicza strumień blasku. Drzwi ukrył cień, a my byliśmy zbyt zajęci ucieczką przed płonącymi kulkami, żeby je zauważyć. Zresztą i tak pewnie były zamknięte od wewnątrz, więc nawet gdybyśmy je spostrzegli, nie moglibyśmy z nich skorzystać. Wszystko to jednak nie miało teraz znaczenia; stały otworem, a anioł stróż ze skwa-szoną miną zapraszał nas do środka. Światło wycofało się wzdłuż ceglanego korytarza, a my runę- liśmy za nim. Padliśmy za progiem, tworząc jedno kłębowisko ciał; wyczerpanie i ulga odebrały nam wszelkie siły. Kiedy leżeliśmy, dysząc jak ryby na piasku, usłyszałem szuranie butów zmierzających do drzwi. Zanim żelazne skrzydło zatrzasnęło się z metalicznym brzękiem, dostrzegłem nieforemny zarys postaci w ciemnym kombinezonie ochronnym. Chociaż z oddali wciąż dochodził lekki łomot, a betonowa po- sadzka wibrowała pode mną, nagle zapanowała cisza, jakby chaos i spustoszenie zostały gdzieś daleko. Ledwo mogłem się ruszyć, myślenie też przekraczało moje siły; chciałem tylko leżeć i docho- dzić do siebie. Inni wykaszliwali dym, oddychając chrapliwie, z trudem. Ja nie byłem w lepszym stanie: w gardle mnie paliło, w głowie kręciła się karuzela. Trzeba było wielkiej siły woli, żeby się odwrócić, siąść pod ścianą i ogarnąć wzrokiem otoczenie. Długi, wąski korytarz kończył się kamiennymi schodami pro- wadzącymi w górę. Światło, łagodniejsze niż to, które trzymał nasz anioł stróż, padało z parafinowej lampy stojącej na drugim stopniu. Kiedy zgasła latarka, zwróciłem uwagę na drzwi i człowieka przy nich. Miał pewnie pod sześćdziesiątkę, może więcej, korpulentny facet w granatowym stroju roboczym i płaskim cynowym hełmie z czarnym „W". Był to mundur strażników Przeciwlotniczej Służby Alarmowej — ARP — i zastanowiło mnie, dlaczego nikt nie zadał sobie tego trudu i nie powiedział mu, że wojna skończyła się w czterdziestym piątym. Rysy miał jednocześnie miękkie i twarde, rysy człowieka pracy przyzwyczajonego do świeżego powietrza i ciężkiego wysiłku, sieć purpurowych żyłek barwiła obwisłe policzki; krzaczaste brwi, krótki gruby nos i lodowate oczka dopełniały wizerunku całości. Ogarnął nas spojrzeniem i nie wydawał się uszczęśliwiony widokiem. Pokręcił głową, zniechęcony. — No dobra, łapserdaki, wstawajcie. Nie wiem, przez co prze- szliście i coście, cholera, narozrabiali, ale nawet tu nie jest już bezpiecznie. Jakby dla potwierdzenia tych słów rozległa się bliska eksplozja. — Och, dobry Boże — rzekł bardziej do siebie niż do nas. Przestąpił przez nasze nogi, kierując się w stronę schodów, ale przystanął przy mnie. Pochylił się, mrużąc oczy, a potem pokiwał głową, jakby mnie rozpoznawał. — Zawszem wiedziałem, że któregoś dnia narobisz niezłego zamieszania — zamruczał, zanim ruszył dalej. Wziął lampę i rzucił w naszym kierunku. — Słuchajcie, wiem, że jesteście wypruci, co do jednego, ale nie możecie tu zostać. Wciąż nie jesteście bezpieczni, jasne? To, co odpaliliście w tunelu, rozerwało główny gazociąg dochodzący do bunkra, i wybuchł pożar sięgający aż tutaj. Na razie da się tu przeżyć, ale nie za długo. Więc jeśli zaraz się stąd nie ruszymy, będziemy uziemieni. Kapujecie? Uziemieni. Mówił do nas jak do półgłówków, ale podejrzewam, że wszyscy mieliśmy miny idiotów, ulga i wyczerpanie zbierały żniwo. Nadal się zastanawiałem, czym zasłużyłem sobie na to, że facet zaszczycił mnie swoją uwagą. Tymczasem on zaczął się niecierpliwić. — Kiedy walnie pod jedną ulicą, gdzie indziej może się coś posypać. To z kolei wywoła skutki jeszcze gdzie indziej, zaraz się coś fajczy albo wybucha. Reakcja łańcuchowa, rozumiecie? Na- gromadzenie gazu, gazociągi albo kolektory ściekowe, wszystko to pieroństwo jak jasna cholera. Choroba! To cud, że całe to miasto nie legło w ruinie. — To był gaz nagromadzony w tunelu. — Mówienie sprawiało mi ból. — A wybuch? — Oczy jak paciorki skierowały się na mnie. — Przez szczury. Paliły się i uciekały tunelem. Pewnie dobiegły do gazu, który zebrał się w tunelu metra. Pociągnął nosem i wyjął z kieszeni brudną, poplamioną na czer- wono chusteczkę do nosa. Otarł twarz i tłusty kark. — Choroba. No, pewnie tak było, chociaż teraz powody są mało ważne. — Pokiwał głową kilka razy, oceniając mnie wzrokiem. — Znaczy się jankes, co? Tak mi się zdawało z racji tej kurtki lotniczej, co ją zawsze masz na sobie. — Znasz mnie? — Mózg znowu zaczął mi funkcjonować. — Widziałem cię to tu, to tam, synu. A dziś rano przyglądałem się, jak goniły cię Czarne Koszule, ciebie i tych łapserdaków. A wy mnie nie widzieliście, żadnemu z was się nie udało, już o to za- dbałem. Widziałem, jak daliście nura do stacji i wykombinowałem sobie, dokąd polecicie i jak się im wywiniecie. Z trudem się podniosłem i oparłem ramieniem o ścianę. Wszyst- kie mięśnie miałem jak z drewna. Niemiec i dziewczyny zaczynali się poruszać, ale nie byłem pewien, czy śledzili naszą rozmowę. — Skąd wiedziałeś, w którym tunelu nas szukać? — spytałem strażnika. Ciekawość pokonała zmęczenie. — Mówiłem, zdawało mi się, że wiem, dokąd polecicie. To była tylko zgadywanka, ale poszczęściło ci się, synu. A teraz masz siłę pomóc swoim kumplom? Ledwo miałem siłę stać prosto, ale kiwnąłem głową. — W porządku, za mną. — Ruszył schodami, ciężkie buty zatupały na betonie. — Kto to? — spytała cicho Cissie. podałem jej rękę i dziewczyna wstała. .— Skąd mam wiedzieć? — odparłem. — Ale ucałowałbym g0 w tę łysą glacę. Niemiec pomógł Muriel. Zauważyła mój niespokojny wzrok. .— Nic mi nie będzie — powiedziała szybko napiętym głosem. Niech tylko znajdę się na powietrzu, zaraz będzie mi lepiej. .— Idziecie, łapserdaki? Widzieliśmy tylko jego lampę płonącą na schodach; teraz ko- rytarz pociemniał i zapełnił się cieniami. Bez słowa ruszyliśmy za strażnikiem, dziewczyny w środku, Stern zamykał pochód. Stary czekał na nas przy kolejnych drzwiach, u szczytu schodów. Te również były stalowe. — Co to za pomieszczenia? — spytałem, kiedy tam dotarłem. — Schron Obrony Cywilnej. Za tymi drzwiami jest kompleks pokoi sztabowych, wszystkie pod ziemią, tak głęboko, że żadna bomba ich nie tknie. Ale nie wpadli na to, że jednak coś ich tam dosięgnie, a przed trucizną nie ma zmiłuj. Tajne jak jasna cholera i wszystko psu na budę. — Skoro to takie tajne, to jak tu trafiłeś? — Mój rewir, synu. Doglądałem wyjść, żeby można się było dostać z ulicy. I wydostać, rzecz jasna. Zerknął przez moje ramię, upewniając się, czy jesteśmy w kom- plecie, następnie przekręcił gałkę i otworzył drzwi. Były ciężkie, sądząc po tym, ile go to kosztowało wysiłku. Położyłem mu dłoń na ramieniu i spytałem z bliska: — Wiedziałeś, dokąd pobiegnę. Ciekawe skąd. Nadal trzymałem go za ramię. Spojrzał na moją dłoń, potem na mnie. — Wiedziałem, gdzie masz bazę, więc samo się rozumiało, że zejdziesz do linii lecącej do Aldwych, bo zahacza o ten twój hotel. Wiele razy widziałem, jak tam kursujesz. Czasem znikałeś na jakiś czas, ale zawsze wracałeś. Coś mi się zdaje, że lubisz te luksusy, no nie? — Mężczyzna prychnąt śmiechem. — Miałeś mnie na oku? Wszelkie rozbawienie znikło z szerokiej rumianej gęby. — Jakbyś zgadł, synu. I wiem, co robisz. — Odwrócił się, ale zdążyłem dojrzeć niepokój w jego oczach. — Hoke...? — Cissie napierała na mnie, drżąc i oddychając urywanie. — Co wy... — Mniejsza z tym. Skupmy się na tym, żeby stąd wyjść. — Wziąłem ją za rękę. Myślałem, że wciąż jest na mnie wściekła, ale dała się poprowadzić. Zaskakujące. Za progiem znaleźliśmy się w szerszym korytarzu. Po obu stro- nach odchodziło od niego wiele drzwi. Woda pokrywała betonową posadzkę, a w głębi płonęła karbidowa lampa, silniejsza niż para- finowa lampka strażnika. Na ścianie, przy otwartych drzwiach wisiał pożółkły plakat z naderwanym górnym rogiem. Mijając go, ujrzałem dwa zdjęcia Adolfa Hitlera, en face i z profilu, na górze napis: POSZUKIWANY, u dołu, mniejszymi literami, długa lista: WINIEN MORDERSTW... PORWAŃ... KRADZIEŻY... PODPALEŃ. Brakowało: LUDOBÓJSTWA NA SKALĘ ŚWIATOWĄ. Ruch powietrza sprawił, że plakat zafalował i zwinął się. Szalony Fiihrer znikł. Podłoga dygotała pod naszymi stopami. Cissie mocniej ścisnęła mnie za rękę. Zerknąłem przez próg i ujrzałem prosty kwadratowy pokój z rurami pod sufitem. Jedna z węższych ciekła w kilku miejscach, cienkie strumyki wody tryskały łukiem na gołą podłogę. Umeblo- wanie ograniczało się do żelaznego stołu z czterema prostymi krze- słami; na stole czarny telefon. Poczułem ulgę, nie widząc ludzkich szczątków. Reszta pomieszczeń była podobna, ale bardziej bogato umeb- lowana: kilka stołów, zielone szafki na akta, szafy. Wszędzie rury, przecieki, niektóre bardzo obfite. Korytarz kończył się następnymi schodami, szerszymi niż poprzednie, które biegły zygzakami w górę. Podciągaliśmy się na żelaznej poręczy, a strażnik poganiał nas. Bardzo się emocjonował, że z powodu pań idziemy zbyt wolno. Dotarliśmy na następny poziom, kiedy wybuch za drzwiami z lewej strony wstrząsnął murami. Strażnik przykleił się do poręczy, aż wszystko nieco się uspokoiło. — To butle z gazem! — krzyknął do mnie oskarżycielsko, jakbym sprowokował całą aferę. — Miało być zapasowe źródło energii, a teraz twój cholerny pożar je dopadł! Mój cholerny pożar? No, pewnie. Ciekawe, co za geniusz zbudo- wał podziemny schron nieodporny na podziemne wybuchy. Spod ciężkich dwuskrzydłowych drzwi wypełzł dym, co przerwało dys- kusję zapoczątkowaną przez strażnika. — Którędy pójdziemy? — spytałem, kiedy Cissie osunęła się obok mnie. Muriel stała oparta o ścianę, korzystając z pomocy Niemca. Jego rozbiegany wzrok świadczył, że niecierpliwi się tym przystankiem. — W górę! — odkrzyknął strażnik. — Na następnym poziomie mamy sypialnie i pokoje sztabowe. Da się przez nie wyjść. — Te schody nie prowadzą na ulicę? — Prowadzą, prowadzą, ale budynek nad nimi się zawalił i od dawna są zablokowane. Dzięki Bogu mamy inne. — Nie ma więc sensu tu siedzieć, co? — Mówiłem spokojnym tonem, zresztą wrzaski tylko przyprawiłyby mnie o większy ból gardła. — Tu się nie mylisz, synu. — Trochę się uspokoił, ale nadal wyglądał na wystraszonego. Puściwszy poręcz, ruszył dalej w górę. — Hej! — zawołałem za nim. Skrzywiłem się, czując piekielne kłucie w gardle. — Jak się nazywasz? — skończyłem ciszej. — Potter. Albert Potter, strażnik ARP dla okręgu Kingsway i Strand. — Wydawał się dumny z tego tytułu i niemal spodzie- wałem się, że dziarsko zasalutuje. Ruszył w górę, ale jeszcze do- rzucił: — Trudno rzec, abym się bardzo cieszył, że cię w końcu poznałem. Kulałem coraz mocniej, ale wiedziałem, że to tylko spuchnięta kostka — gdyby kontuzja była poważniejsza, wcale bym nie cho- dził. U wszystkich jednak objawiało się zmęczenie i chyba tylko ostatnie rezerwy adrenaliny popychały nas do przodu. Wiele na- uczyłem się o tych mechanizmach podczas wojny, gdyż latanie na hurricanie z szybkością ponad trzystu mil na godzinę, kiedy masz na ogonie parę znacznie szybszych messerschmittów 109, jest mo- żliwe tylko wtedy, kiedy dostajesz tego starego dobrego kopa, któ- ry sprawia, że zmęczenie nagromadzone podczas zbyt wielu lotów i zbyt wielu nie przespanych nocy idzie w kąt, a mózg pracuje na najwyższych obrotach, aż doleci jakiś spitfire i da ci osłonę. Nawet jak cię zestrzelą, adrenalina wpadająca do krwi pomoże ci prze- trzymać wstrząs, tak że będziesz funkcjonować, aż sytuacja się wyklaruje. Sporo się nauczyłem, co w krytycznej sytuacji może zdziałać adrenalina, wiedziałem również, że i ona kiedyś się wy- czerpie, pomoże ci tylko do momentu, w którym... Niemiec zaskoczył mnie. Zrównał się ze mną i podtrzymał za łokieć. — Potrzebujesz pomocy? — spytał. Twarz miał czarną od bru du... do diabła, wszyscy wyglądaliśmy jak lokatorzy piekieł. Poza strażnikiem, ten purpurowiał z każdą chwilą. Przystanąłem tylko po to, żeby wyrwać łokieć z uścisku. — Pilnuj dziewczyny — powiedziałem cicho tonem groźnego ostrzeżenia. Ruszyłem, zostawiając go za sobą, ale znów znalazł się blisko mnie, tym razem obejmując w pasie Muriel, która zarzuciła mu rękę na ramiona. Przepuściłem ich i wtedy Cissie znalazła się u mojego boku. — Ledwo zipiesz, jankes. — To był pracowity ranek — udało mi się odpowiedzieć. Błysnęły zęby. To był miły uśmiech. — Jeśli potrzebujesz się wesprzeć, to... — Już nie jesteś na mnie wściekła? — Każdy może się pomylić. Poza tym, skoro te Czarne Koszule są tak wstrętne, jak mówisz... — Sama już wiesz, na co ich stać. — Niezbyt to eleganckie, próbować usmażyć nas żywcem. A że chcieli naszej krwi... no cóż, mamy na to tylko twoje słowo. Przecież równie dobrze ty możesz być jakimś zbrodniarzem, a oni jedynymi przedstawicielami prawa i porządku. — To jest argument. Kiedy znów ich spotkasz, wal śmiało, przedstaw się. Powiedz, jaką masz grupę krwi. Ucieszą się z tej znajomości, przekonasz się. Spojrzała na mnie przeciągle i znów się uśmiechnęła. ?p — Zaryzykuję i postawię na ciebie... na razie. Zresztą nie mam specjalnie innej możliwości. Ta słowna szermierka mogłaby trwać" dalej — oboje padaliśmy na nos, ale rozmawiając, łatwiej się szło — jednak następna eks- plozja, przerastająca poprzednie, zakołysała bunkrem. Chociaż wstrząs nastąpił bardzo głęboko, ściany zadygotały gwałtownie i z góry runął kawał muru. Rozbił się o poręcz, na ka- wałki ostre jak ze szrapnela. Cissy pisnęła, trafiona w czoło i padła na ścianę. Złapałem ją, kiedy cofnęła się na niższy stopień, przy- cisnąłem do ściany w ulewie gruzu i pyłu. — Pierwszy strop! — rozległ się krzyk Pottera. — Za chwilę całe dziadostwo się rozwali! Stern i Muriel wspięli się na następny podest. Mieliśmy kurz w gardłach i ziarnka piasku w oczach. — Tędy, szybko! — Strażnik otworzył skrzydło podwójnych drzwi i przebiegliśmy dalej, kiedy za naszymi plecami rosła ka skada cegieł, tynku, kawałków drewna i gipsu. Za progiem wi doczność ograniczyła się niemal do zera, chociaż na podłodze sta ła kolejna karbidowa lampa — strażnik poustawiał je wcześniej w najważniejszych punktach naszej drogi ewakuacyjnej — czuli śmy się jak w jednej z tych słynnych londyńskich mgieł, o których rozpisują się przewodniki, w „grochówce", jak je nazywano. Dym kłębił się wszędzie, na przemian gęsty i rzadki. Potter minął nas szybkim krokiem, cynowy hełm przekrzywił się na głowie, i podążyliśmy za nim jak dusze potępione, obawiając się, że te szerokie plecy znikną nam z oczu. Na szczęście dym się przerzedził, widoczność poprawiła, chociaż co chwila musieliśmy ocierać załzawione oczy. Znaleźliśmy się w dużej sali pełnej biurek i wielkich stołów z mapami, na których miasto podzielono na różne sposoby. Na ścianach wisiały kolejne mapy, kolorowe pinezki wskazywały zapewne inne ośrodki Obrony Cywilnej i punkty kon- taktowe; metalowe abażury kołysały się dostojnie nad biurkami ' mapami. Dostrzegłem kilka telefonów, nadal stojących jak od linijki, a pod ścianą szereg radiostacji. Brakowało tylko jednego, ale nie była to pora na wypytywanie strażnika. Dotarliśmy do następnych drzwi, w głębi sali. Za nimi był sze- roki korytarz, ale kiedy do niego weszliśmy, kolejny wybuch za- kołysał podłogą, rzucając nas dalej. Klęcząc, zobaczyłem wielkie rysy na długiej betonowej płaszczyźnie. Nie miałem pojęcia, co wydarzyło się na niższym poziomie —. pękły kolejne przewody gazowe, beczki paliwa magazynowanego na wypadek awarii, chemikalia; kto, do diabła, mógł wiedzieć, co tu zgromadzono? — ale zdałem sobie sprawę, że cały kompleks ulega samozniszczeniu. Potter miał rację: reakcja łańcuchowa. Niemieckie bomby zapoczątkowały chaos, ale pogłębiał się on nadal po wojnie: zwarcie instalacji elektrycznej powodowało pożar w jednej kamienicy i ten przeskakiwał na następną; zapadający się budynek obalał sąsiada, ten z kolei niszczył lub osłabiał kolejnego. Tak to szło, kiedy nie pozostał nikt, kto by stawił tamę zniszczeniu albo naprawił instalacje. Jak to powiedział stary: cud, że całe miasto nie legło w ruinie. Miałem złe przeczucie co do stanu podłogi przed nami i pewnie dlatego wahałem się, podczas gdy reszta pozbierała się i już dała drapaka. Potężny fragment posadzki poruszył się, zakołysał na boki. Wiedziałem, co się święci, więc prysnąłem stamtąd. Prysnąłem tak szybko, jak wystrzelony z armaty. Ale nie dość szybko. Kiedy dobiegałem do reszty, która znajdowała się prawie przy drzwiach, poczułem, że podłoga zaczyna się zapadać. Przez jakąś sekundę miałem wrażenie, że zbiegam z góry, ale to posadzka się przekrzywiała. Przyspieszyłem, chociaż kostka u nogi dawała mi się we znaki. To było przedziwne wrażenie, świat opadał w zwolnionym tempie, a ja wrzasnąłem, ogarnięty nieludzką grozą. Nastąpił potężny wstrząs i straciłem oparcie pod nogami. Niczego nie kalkulowałem, działałem raczej instynktownie, kiedy rzuciłem się w bok, ku najbliższej ścianie i topornemu żeliwnemu kaloryferowi, który na niej wisiał. Złapałem się rury, która wysunęła się ze ściany co najmniej na cal i przez chwilę myślałem, że cały interes się urwie. Utrzymał się jednak i wisiałem tak', podczas gdy kawałek podłogi rozbił się poziom niżej. Huknęło jak z armaty i podniosła się wielka chmura dymu i kurzu. Płomienie i iskry sięgnęły ku mnie, liżąc moje pięty, kiedy drapałem się w górę przy wtórze czyjegoś odległego wrzasku. Wi- siałem na kaloryferze, ale energia mnie opuszczała, wysiłek prze- rastał moje możliwości. Zajęczałem, zbyt słaby, żeby wciągnąć się na szczerbatą półkę, na której leżeli pozostali. Wyciągali ku mnie dłonie, przekrzykując odgłosy pożaru. Spojrzałem w dół i widok mi się nie spodobał; jeśli nie zgi- nąłbym w upadku, spaliłby mnie pożar. Już czułem, jak smalą mnie podeszwy butów i pewnie myśl o ohydnej śmierci, nie takiej, to innej, dała mi ostatni zastrzyk energii. Przesunąłem lewą ręką po kolankach kaloryfera, wisząc całym ciężarem na prawej. Ale kiedy spróbowałem znów zwisnąć na lewej, spocona dłoń zjechała z gładkiej krzywizny, początkowo powoli, potem coraz szybciej, aż opadła całkowicie. Wisiałem tylko na jednej ręce, obracając się bezradnie. Wtem ujrzałem nad sobą twarz Sterna, zaledwie o kilka stóp dalej. Spowijał ją dym, więc przez chwilę jego głowa wydawała się oddzielona od ciała, unosząca się w powietrzu. Zdałem sobie sprawę, że wychylił się z półki. Jedną ręką zaparł się o kaloryfer, drugą wyciągnął ku mnie. To było niebezpieczne, ale nie dostrzeg- łem strachu w bezbarwnych oczach. Natomiast przez ułamek se- kundy, chwilę tak ulotną, że może wszystko to mi się zdawało, ujrzałem w tych oczach lśnienie, zimne szyderstwo, które zniknęło, gdy tylko je rozpoznałem. Jego dłoń wisiała tuż poza moim za- sięgiem. Posunęła się o cal dalej, jakby celowo mnie torturując. Może błędnie to odebrałem, może źle odczytałem jego grymas; niewykluczone, że był to wyraz jego własnego strachu, jako że nadstawiał karku, wysuwając się coraz dalej. Nie wiadomo. — Daj rękę — powiedział, pokonując ryk ognia i krzyki po- zostałych. Teraz ta twarz nie wyrażała niczego, tylko obojętność i — co równie denerwujące — chłód. Zawahałem się. Czy nie wypuści mnie, udając, że wyśliznąłem się z jego uścisku? Nie było sposobu się tego dowiedzieć, nie mia- łem czasu na zastanowienie. Złapałem wyciągniętą dłoń. Uniósł mnie silnym, płynnym ruchem, jakby go to prawie nic nie kosztowało. Zdołałem zahaczyć obcas o półkę, po czym wciąg- nięto mnie w bezpieczne miejsce. Przetoczyłem się na wystrzępiony jęzor podłogi, podczas gdy moi ratownicy sunęli tyłem, robiąc mi miejsce. Leżałem na plecach i wciągałem wielkie hausty brudnego, gotującego się powietrza. Jednak nie dano mi odpocząć; nie wykrztusiłem całego dymu, który wciągnąłem do płuc, a już poderwano mnie na nogi. Dziewczęta podtrzymały mnie, dopóki nie przestało mi się kręcić w głowie i nie zacząłem choć trochę władać kończynami. — Jankes, jesteś nie,do zdarcia. — Cissy tłukła mnie po plecach, pomagając wykrztusić resztki dymu. — Nic ci się nie stało? — Dotknięcie Muriel było łagodniejsze, gdy czubkami palców otarła mi sadzę z powiek. Strażnik zniecierpliwił się tymi zabiegami. — Będziecie się nad nim trząść potem, paniusie. Jak się zaraz stąd nie ruszymy, wszyscy usmażymy się na pieczeń, nie żartuję. Popchnął nas do drzwi, a kiedy po raz ostatni obejrzałem się na czeluść, z której mnie wydobyto, zobaczyłem, że była pełna ognia, a płomienie smagały sufit. Potter rozwarł żelazne odrzwia i wtoczyliśmy się w przyjazny chłód. Usłyszeliśmy za sobą miły brzęk zatrzaskiwanych drzwi i, kiedy metalowe blachy odcięły nas od piekła, nagle zapanował spokój. Dziewczęta klapnęły na wąskie betonowe schody niknące w ciemnościach, a Niemiec opadł na jedno kolano, ciężko pracując ramionami, kiedy wciągał zimne i wilgotne powietrze. Odczułem pewną satysfakcję, że jest tak wypompowany jak pozostali, nawet jeśli ukrywał to przed chwilą. Wpatrywałem się w te pozbawione wyrazu oczy, które wwiercały mi się w głowę i zastanawiałem się, dlaczego nie czuję wdzięczności. Osunąłem się po ścianie z szorstkich cegieł, przykucnąłem, opie- rając ręce na kolanach, zamknąłem oczy i oddychałem głęboko, żeby opanować drżenie, które przenikało mnie całego. Potter przerwał chwilę wytchnienia. — Przykro mi zawracać wam głowę, łapserdaki, ale alarm je szcze nie odwołany. W jego głosie wyczuwalny był gniew, jak gdyby nadal winił * nas za zniszczenie schronu. Otworzyłem oczy i zobaczyłem, że Dvzatą czerwoną twarz przecina cienka kreska zaciśniętych ust. Wtedy zrozumiałem, dlaczego się tak gotuje. Mieszkałeś tam na dole, prawda? — spytałem. _- Co? Powiedziałem, że mieszkałeś w tym schronie. Pewnie, że mieszkałem, do cholery. To było najbezpiecz niejsze miejsce w Londynie, kiedy ty i Czarne Koszule ganialiście się po całym mieście, nic, tylko strzelając do siebie. Robiłem swoje i żaden wariat nie siedział mi na głowie. Robił swoje? To mnie zastanowiło. — W takim razie dlaczego nas uratowałeś? — spytałem ła godnym, konwersacyjnym tonem. Wlepił we mnie spojrzenie, zaskoczony głupim pytaniem. — Ciągasz ze sobą te dwie damy, no nie? Nie mogłem po zwolić, żeby stała się im jakaś krzywda. Za kogo ty mnie masz? Za jakiegoś ćwoka? To mi się podobało u Angoli. Tutejsi piloci, z którymi latałem, byli pełni szarmanckiej galanterii — ba, rycerskości! — więc nie mogłem powiedzieć, żebym był strasznie zaskoczony postawą Po- ttera, zważywszy dodatkowo na to, iż przez znaczną część życia słuchałem historii o Anglii i jej mieszkańcach. Rzecz jasna, więk- szość była koloryzowana, ale mogłem wierzyć osobie, która mi je opowiadała, gdyż, choć tęskniła za ojczyzną, nie posunęłaby się za daleko w upiększaniu wspomnień. To ona w dużej mierze sprawiła, że przybyłem tu na początku wojny, kiedy Anglia wołała o wyszkolonych lotników, a fryce kopały do jej drzwi. I jeśliby nadal żyła, byłaby ze mnie dumna jak wszyscy diabli. Bezwiednie uśmiechnąłem się do strażnika. — Nic w tym śmiesznego, szefie. Te dwie młode damy jeszcze kipnęłyby przez ciebie, tam na dole. To najcenniejsze, co nam zostało, a ty ryzykujesz ich życie. Nadal był wzburzony, ale oczy mu złagodniały, zaszkliły się. Nie miałem pojęcia, o czym mówi, i pewnie było to widać. Oświecił mnie nie kto inny, a Niemiec. — Kobiety to teraz najcenniejszy towar świata, mój przyja cielu. „Gobiedy" i „źwiada" tylko mnie zirytowały (zauważyłem, że Potter przygląda mu się dziwnie z ukosa), ale naprawdę wyprowadził mnie z równowagi „mój przyjaciel". Gdybym miał dość sił, udusiłbym go. Ale to Cissie wściekła się najbardziej. — Och, pewnie! Kto inny miałby urodzić więcej takich szym pansów jak wy dwaj, po to tylko, żeby urosły, zaczęły nową wojnę i wykończyły te resztki gatunku ludzkiego, które jeszcze przetrwa ły? — Poprzednio siedziała na schodach, wyprostowana jak struna, ale teraz zerwała się na nogi. — Nie zamierzam zostać tu chwili dłużej. Chcę wreszcie zobaczyć słońce. Strażnik podszedł do niej z pośpiechem, jego wielka gęba wy- rażała niepokój. — Nie martw się, panienko, zaraz cię stąd wydostaniemy. Kiedy tylko wdrapiemy się na te schody, będziemy bezpieczni. — Pochylił się, pomagając Muriel, ale przytrzymał ją, kiedy ruszyła. Drugą ręką złapał przegub Cissie. Rzekł niemal przepraszająco: — Teraz słuchajcie, panie. Nie spodoba się wam to, co zobaczycie na górze, ale postarajcie się o tym nie myśleć. Musiałem je gdzieś złożyć, rozumiecie, nie mogłem wszystkich pogrzebać. Poza tym tam było już wielu innych ludzi, którzy próbowali uciec przed trucizną. Teraz nie śmierdzą, więc nie będą wam przeszkadzali i możecie trzymać oczy zamknięte, jak chcecie... — O czym ty mówisz? — Muriel kręciła głową, zbyt wyczer- pana, żeby zrozumieć. Pozbierałem się i podszedłem do nich, wyjaśniając: — Złożył trupy ze schronu za tamtymi drzwiami. Cały czas zastanawiałem się, czego mi tu brakuje. — Ty rozumiesz, że musiałem — rzekł Potter, prosząc mnie o zrozumienie. — Musiałem urządzić tu tak, żeby się dało mieszkać. — Postąpiłeś słusznie — uspokoiłem go. — Nic nie dorówna temu, co znaleźliśmy w podziemiach metra. — Przynajmniej nie było much — powiedział, jakby sprawiało to jakąś różnicę. — Ciała zgniły raz-dwa. Żadnych robaków ani smrodu już po pierwszych kilku tygodniach. No, żadnych much i robaków. Więcej, prawie żadnych owa- dów. Pewnie powinniśmy być wdzięczni losowi za tę drobną łaskę. Nie wiadomo, jakie choroby starłyby z powierzchni ziemi resztę niedobitków. Odległy grzmot zza żelaznych drzwi i proch sypiący się ze skośnych sufitów klatki schodowej poderwały nas do marszu. Pot- ter szedł pierwszy, wskazując drogę, Cissie i Muriel tuż za nim. Podejrzewam, że obie tęskniły już za słońcem. Niemiec, który dłu- go klęczał, wyprostował się niemal płynnym ruchem, jakby znów nabił sobie kocioł parą. Przepuściłem go przed siebie — lepiej mieć wroga przed sobą niż za plecami i tak dalej... — a potem sam ruszyłem z werwą. Coś ciężkiego huknęło w drzwi, ale nikt z nas ani myślał oglądać się wstecz. Chryste, ta wspinaczka była piekielnie bolesna — każdy mię- sień w nogach zesztywniał mi na kamień — i musiałem wspierać się o ścianę, odciążając nadwerężoną kostkę. Bark nie dawał mi się specjalnie we znaki, ale ręka ciążyła, jakby była z ołowiu. Nie miałem jednak żadnego złamania, to pewne, więc wróciłem pa- mięcią do porannej ucieczki. Uznałem, że wywinąłem się tanim kosztem. Gdyby tamci dopadli mnie na placu, byłbym nie tylko martwy, ale i wyschnięty na wiór. A gdyby ten gość, Albert Potter, nie uratował nas z płonącego tunelu, wszyscy usmażylibyśmy się na węgiel... no, cholera, udusilibyśmy się, uwędzili i usmażyli. U szczytu schodów Potter zaczął szukać czegoś w kieszeni spod- ni; pozostali zbili się za nim. Czekałem, rozcierając ramię, żeby przywrócić jako takie krążenie. Usłyszałem metaliczny brzęk — Potter wyjął wielki pęk kluczy na ogromnym metalowym pierście- niu. Wybrał bezbłędnie jeden, otworzył zamek i pociągnął drzwi ku sobie. Powstał przeciąg. Potter znikł za drzwiami i zastanawia- łem się, dlaczego jest tam nadal ciemno. Niebawem miałem się dowiedzieć. Światło z trudem pokonywało głęboki mrok zalegający rozległe przestrzenie, nieporównywalnie większe niż tunele metra. W nich majaczyły monolityczne kształty. W świetle parafinowej lampki Pottera rozpoznałem tramwaje. Długa zajezdnia wielkości hangaru schodziła pod ulice miasta. Zdałem sobie sprawę, że wagony są wypełnione wyschniętymi ciałami. W oddali zajaśniały przebłyski dziennego światła, bijącego za- pewne z pionowych kanałów wentylacyjnych. W głębi szarzała po- świata: pochylnia wjazdowo-wyjazdowa. Kiedy nasze oczy przy- wykły do gęstego mroku, zaczęliśmy odróżniać inne kształty leżące na jezdni. Na torach wpuszczonych w nawierzchnię zauważyliśmy setki czarnych wzgórków i zdaliśmy sobie sprawę, że mogą to być tylko szczątki tych, którzy zginęli na dole. Zapewne wielu z nich było pracownikami Obrony Cywilnej przyniesionymi tu przez sa- mego Pottera. Stern i dziewczyny ociągali się w oazie światła. Zastygli, bojąc się ruszyć dalej. Muriel zaczęła popłakiwać. To, co nas otaczało, nie było bardziej przerażające niż ładunek stacji metra i tuneli (pra- wdę mówiąc, było o wiele mnie przerażające), ale cisza tego roz- ległego miejsca poruszyła w nich coś — smutek, grozę, splątany napór uczyć — co przykuło ich do miejsca, wstrząsnęło nimi i po- raziło rozpaczą. Chyba najgorsze było to, że nagle mogli przysta- nąć i pomyśleć. Ja jednak przywykłem do takich widoków, podob- nie jak stary strażnik. Jego chrapliwy głos londyńskiego robotnika rozwiał nastrój po- nurego zastanowienia. — Trudno o lepszy grobowiec w mieście. — W tonie Pottera nie było żalu ani współczucia i gdyby nie wysokie mury oraz strop, stwarzające głuche grobowe brzmienie, zabrakłoby w nim szacun- ku. — Zmówiłem nad nimi modlitwę, czego pewnie może im po- zazdrościć większość trupów tego świata. — Wyjdźmy stąd wreszcie — powiedziała cicho Muriel. Spo- kój dziewczyny zaskoczył mnie. W słabym świetle widziałem błysk łez na jej policzkach. Tymczasem smutek Cissy przeszedł w gniew. — Racja, cholera! Nie mogę oddychać w tych norach! — Spój- rżała ku odległemu światłu i zrobiła energiczny krok, gotowa do marszu. Złapałem ją za ramię. — Nie. To za blisko Holborn. — Wreszcie udało mi ustalić nasze położenie. Pochylnia zajezdni była tuż przy stacji. — Czarne Koszule mogły postawić straże przy wyjściu, na wypadek gdyby śmy z niego skorzystali — wyjaśniłem szybko, podczas gdy Cissie próbowała mi się wyrwać. — On ma rację — zgodził się ze mną Stern. — Będą czekać. Cissie przestała się szamotać i odwróciła głowę w drugim kie runku, ku duszącej czerni, która zdawała się nie mieć końca. — Zaczekaj — rzekła ze znużeniem. — Chyba nie mówisz... — Nie mamy wyboru — powiedziałem, nie po raz pierwszy. A kiedy poszedłem wzrokiem za jej spojrzeniem ku niesamowitej atramentowej otchłani, wiedziałem, że to nie koniec tego żywego koszmaru. Jeszcze długo nie. 6 Tak więc szliśmy przez ten koszmar, zbici w ciasną grupkę, światło lampy wyznaczało miękką granicę naszego świata, wszys- cy obojętni na to, co poza nim, nikt też nie przyglądał się dokład- niej temu, co było w nim. Strażnik prowadził nas wąskim chod- nikiem i od czasu do czasu musieliśmy przestępować nad szma- cianymi zawiniątkami, nad ubraniami, które stały się śmiertelnymi całunami. Wzdłuż ściany widzieliśmy drzwi, ale nie byliśmy w naj- mniejszym stopniu ciekawi, co się za nimi kryje — dotarliśmy do etapu, na którym wszelka ciekawość zamiera i interesowało nas tylko dotarcie do końca tego cholernego tunelu tramwajowego. Może Potter wiedział, co jest za tymi drzwiami, ale nie dzielił się z nami tą wiedzą. Od kiedy zawróciliśmy, zapadł w ponure milcze- nie, dając w ten sposób do zrozumienia, że nasze towarzystwo by- najmniej nie przysparza mu radości. Prawdę mówiąc, chciał nas zostawić pod drzwiami schronu, uznawszy, że i tak zrobił dla nas dość, i udać się przed siebie, ku światłu, bez względu na to, czy były tam Czarne Koszule, czy też nie. Zapewnił nas, że łatwo się im wyśliźnie, aleja nie miałem zamiaru ryzykować. Oni byli prze- konani, że albo zginęliśmy, albo jesteśmy uwięzieni w metrze, i nie chciałem, żeby ktoś wyprowadzał ich z błędu. Złapany Potter mógł stać się rozmowny, a zresztą i tak był nam potrzebny jako prze- wodnik. Lufa mojego pistoletu wbita w pulchny brzuch strażnika rozstrzygnęła tę dyskusyjną kwestię i doszedłem do wniosku, że nic mu nie zaszkodzi zabawić z nami jeszcze trochę czasu. Mijaliśmy kolejne tramwaje z martwymi pasażerami i nieba- wem nauczyliśmy się nie patrzeć w okna. Jednak czuliśmy się niesamowicie, bo chociaż nie patrzyliśmy na trupy, każdy z nas miał wrażenie, że one przyglądają się nam zza szyb. Czuliśmy się jak intruzi w jakimś prywatnym czyśćcu, na stacji w połowie drogi, na której nieżywi podróżni oczekują na dopływ prądu i dalszą po- dróż w niebyt. No, niech będzie, może chwilami zerkaliśmy ukrad- kiem na szkielet ramienia, zwisającego z górnego pomostu, albo bezoką czaszkę śmiejącą się do nas szyderczo, ale przeważnie śle- dziliśmy wzrokiem światło strażnika, podążając za lampką jak piel- grzymi za krzyżem. Pokonaliśmy pewnien dystans, zanim naszą uwagę zwróciły cie- nie przemykające się wzdłuż przeciwległej ściany, ruchome czarne plamy na czarnym tle. Niemiec zatrzymał nas, wskazując je ręką. Potter zauważył, że przystanęliśmy, a na gest Sterna podniósł lampę, wyciągając daleko ramię. Zalśniły małe żółte światełka. — Co to jest? — spytała szeptem stojąca obok mnie Muriel. Odbite światła tymczasem znieruchomiały i chyba myślała, że gdy odezwie się głośnej, znów się poruszą. Zorientowałem się, kto nam towarzyszy, ale Stern dokonał głoś- nej prezentacji. — Widziałem takie stada przeczesujące ruiny Berlina. Rzucały się na każdy kęs, jaki wygrzebały między lejami po bombach. Czę sto atakują najsłabszego i zżerają go. Widziałem, jak zaatakowały nawet samotne dziecko. — „Dziedzgo". — Jeśli są głodne, musimy mieć się na baczności. on Zmierzyłem go spojrzeniem, po czym odwróciłem się do dziw- nych żółtych ślepi, które błyszczały jak podwójne księżyce na czar- nym aksamitnym niebie. Nikt się nie poruszył, ani one, ani my. Potter nagle wyjął z kieszeni latarkę i oświetlił drugą stronę szerokiej jezdni, oślepiając sparszywiałą sforę potężnym snopem światła. Ani drgnęły w ostrym blasku — najbardziej żałosna banda kundli, jaką można by ujrzeć: sama skóra i kości. Czaiły się, zgar- bione, chyląc łby, ich sierść była wyschnięta i sklejona. Odpowia- dały nam spojrzeniem pełnym jadu, rozdziawiając pyski, by zade- monstrować żółte kły. Być może w cieniach lub za tramwajami kryły się jeszcze na- stępne, ale ja naliczyłem siedem. Najbliższy zniżył paskudny łeb i zaczął nim huśtać w górę i w dół, ujadając cicho. Nasz widok nie sprawił mu radości i, biorąc pod uwagę to, co ludzkość wyrządziła tej planecie, nie mogłem mieć do niego pretensji. Jeden z jego kumpli przyłączył się, tyle że nie kiwał łbem. Zmarszczył za to pysk i obnażył więcej zębów. Ujadanie przeszło w warkot i gęsty strumyk śliny pociekł na betonową nawierzchnię. Ale bardziej zaniepokoiła mnie piana, którą toczył. Te zwierzęta chorowały, i to nie z wygłodzenia. Oczywiście, były wychudzone, kości sterczały im pod skórą jak narzędzia w płó- ciennej torbie, ale nie odżywiały się marnie, żrąc koszmarne poży- wienie — i nie chciałem się zastanawiać, jakie ono było. Każde z nich emanowało szaleństwem, czymś zaraźliwym, roznoszonym przez żywych na tym wielkomiejskim pustkowiu. — Idźmy dalej — zachęciłem resztę. Mówiłem cicho i spokojnie, trzymając sforę na muszce. — Po prostu oddalmy się, ładnie, grzecznie, bez wrzasków i podskoków. Nie drażnijmy ich. Ruszyliśmy gęsiego. Potter na przedzie, jaz tyłu, na wpół od- wrócony, tak że nadal celowałem w zwierzęta. Okrywał je welon, cień, w miarę jak światło stawało się coraz słabsze. Jednak pierwszy kundel wpełzł znów w promień światła; szedł za nami, a jego oszalałe wyblakłe ślepia nie przestawały mnie śledzić. Czy ślinił się z głodu? Czy może dlatego, że był wściekły? Wydał basowy warkot i kolejny pies wszedł w światło. Nastroszył sierść, postawił uszy. Pojawił się następny — wbiegł szybko na środek drogi obok poprzednich dwóch. Przysiadł na zadzie, zmierzył mnie wzrokiem i truchcikiem podbiegł jeszcze bliżej. Wyglądał równie chorowicie jak jego kompani, ale okazywał większą bezczelność, wcale się mnie nie bał. Szedł za mną w odległości kilku jardów. Cienie w tyle zadrgały niespokojnie i kolejne osobniki wysko- czyły do przodu. Może chciały się nam lepiej przyjrzeć, może zbie- rały w sobie odwagę do ataku. Zaszurały kolejne łapy, nadal cicho, ale przebierając coraz szybciej, i po swojej lewej ręce ujrzałem psa zbiegającego po kręconych schodkach tramwaju, w odległości zaledwie kilku stóp. Szedłem teraz tyłem z wyciągniętym prosto ramieniem, Potter i reszta w pewnym oddaleniu, tak że ledwo pozostawałem w kręgu światła, kiedy psy następowały na miękki obwód jasności. Po każ- dym moim kroku w tył prowadzący pies wysuwał się krok przed siebie. Trafiałem na takie stada podczas podróży po mieście, na wy- głodzone zdziczałe stwory. Często wystarczała obecność Cagneya, żeby je odstraszyć; nie ustępował, gotowy rozprawić się z przy- wódcą, jeśli nie ze wszystkimi. W porównaniu z nimi był w świetnej formie, więc wystarczyło kilka srogich szczęknięć, kilka groźnych wypadów i zwiewały z podkulonymi ogonami, bez względu na wielkość stada. Nie mogę powiedzieć, że był odważniej szy od innych kundli — niektórym z tych dzikusów nie brakowało za- wziętości, którą rodzi desperacja — okazywał jednak arogancję, jakby był czymś od nich lepszym, rozumiecie? Nie dlatego, że był ze mną, nie dlatego, że miał pana, a one nie. Sądzę, że poczucie wyższości miał we krwi. Spotkaliśmy się z Cagneyem w rok i kilka miesięcy po zrzuceniu pierwszych rakiet V-2. Spędziłem przedpołudnie na pieleniu warzywnika — działki na przedmieściach zawsze były popularne w Anglii, kawałeczki ziemi wykorzystywane pod uprawę drzewek owocowych lub jarzyn, a podczas wojny stały się niezbędne i władze oddały na ten cel kilka parków publicznych, orząc je pod rządki warzyw — a równocześnie szykowałem sobie lunch, gotując pu- szkę parówek na ogniu. Puszki stanowiły podstawę mojego poży- wienia — łatwe do znalezienia i przyrządzenia — ale musiałem zadbać o świeże warzywa, jeśli nie chciałem zapaść na zdrowiu. Unosząc wzrok znad grządki, napotkałem wzrok psa obserwującego mnie z pobliskiego leja po bombie. Musicie wiedzieć, że po wybuchu krwawej śmierci żyłem sam, unikając szaleńców buszujących po mieście, świadomy, że normalni ludzie — jeśli przeżyli — porzucili je z lęku przed wybuchem epidemii albo mając dość widoku trupów, ale ten kundel wpadł mi w oko. Jasne, wkoło było pełno bezdomnych zwierząt, nie tylko psów. Koty, kurczaki — na nieszczęście dla tych drugich, kiedy nawinęły mi się pod oczy, czekał je rychły koniec — świnie — no, ze świniami było podobnie, jeśli udało mi się je złapać — konie. Zauważyłem też kilka krów wałęsających się ulicami. Nie licząc koni, które wypinałem z zaprzęgów, i okaleczonych zwierząt, których mękę skracałem, nie zwracałem uwagi na inne stworzenia czy ptaki, a one przeważnie nie zawracały uwagi na mnie. Och, było i takie stworzenie, na widok którego wolałem się skryć. Raz w oddali dojrzałem leoparda pokonującego susami Regent Street — raz tylko i nigdy więcej — i nie pchałem mu się pod ślepia, bo może miałby ochotę na świeże mięso. Jak już wspomniałem, lon- dyńskie zoo ewakuowało większość swoich podopiecznych z po- czątkiem Blitzu, niektóre nawet uśmiercono, więc nie wiedziałem, skąd wziął się tamten wielki kot. Wciąż nie wiem. No cóż, musiałem czuć się bardzo samotny tamtego dnia, bo zawołałem psa. Był jednak ostrożny. Postawił ucho, przekrzywił łeb, ale wciąż siedział. Chyba potraktowałem to jak zabawę, jak wyzwanie, ja i gotujące się mięso przeciwko psiej podejrzliwości. Wyglądał na bardzo przejętego, siedząc wśród ruin spłaszczonych domów, jeżyn i bzu przebijających się przez skorupę wyschniętej ziemi, powojów zabarwiających wszechobecną szarość, ale przejęcie dotyczyło raczej nęcących aromatów dolatujących z puszki niż mnie. Zauważyłem już, że wszystkie zwierzęta, które przeżyły, odzwyczaiły się od ludzi, podejrzewając ich — a przynajmniej mnie — ze jesteśmy w jakiś sposób odpowiedzialni za wielki krach. I kto mógłby mieć o to do nich pretensje? Ale brzuch tego wycieńczonego rudego kundla był gotów wybaczyć wszystko, bo chociaż zwierzak trzymał się na dystans, to łapał wiatr i unosił łapę, jakby z własnej woli chciał zrobić krok w moim kierunku. Wtedy coś się zdarzyło. Dzień był ciepły, początek roku, chyba maj. Zima czterdziestego szóstego była naprawdę wredna (chociaż ani w połowie tak wredna i przerażająca jak następna), wymroziła większość upraw działkowych oraz pozbawiła życia słabsze zwierzęta, było więc oczywiste, że kundel ma za sobą ciężkie przejścia. Ten stary wiarus o sterczących żebrach i nicowanym futrze wyglądał na mocno doświadczonego przez los, i kiedy wyjąłem z puszki dymiącą parówkę, jego zainteresowanie wzrosło niebotycznie. Ostudziłem parówkę, przerzucając ją z ręki do ręki, przełamałem i uniesiona łapa psa dotknęła nieśmiało ziemi, robiąc pierwszy krok w moim kierunku. Uśmiechnąłem się z zadowoleniem, ale uśmiech zastygł mi na ustach, kiedy coś czarnego i strasznego spadło z nieba na grzbiet psa. Nie wiadomo, skąd sfrunął ptak. Niebiosa były bez skazy, ani chmurki na horyzoncie, dmuchał jedyne łagodny wietrzyk. Pies został tak samo zaskoczony jak ja. To było wielkie ptaszysko, czar- ne, brzydkie, skrzydła o rozpiętości co najmniej trzech stóp. Cho- lerny wielki gawron ze szponami niczym haki i czarnym potężnym dziobem ostrym jak nóż. Te szpony zagłębiły się w ciało biednego kundla, a dziób grzmotnął w łeb. Pies zawył, ale stawił opór, wy- kręcił się, usiłując dosięgnąć napastnika zębami. Jednak krew już tryskała z rannego grzbietu i szczęknięcia mieszały się z piskami. Nie zawsze miałem przy sobie tylko colta; o półokrągły dach zasypanego schronu wspierał się mój karabin snajperski lee enfield, zabrany z baraków wojskowych w innej części Londynu. Służył do zabijania świń i kurcząt; zastrzeliłem nawet dziwną wiewiórkę w parku. Sięgnąłem po niego. Nie zdążyłem jeszcze zmierzyć się do strzału, a kolejne trzy gawrony zaatakowały psa. Byłem zaskoczony i wstrząśnięty. Skąd się, do diabła, wzięły i dlaczego dobrały do tego nieboraka? Wstrzymałem oddech i wy- celowałem w jednego z ostatnich przybyszów, ponieważ pierwszy tak splątał się z ofiarą, że nie mogłem go namierzyć. Wbił dziób w psią łapę, szarpał i kręcił łbem, starając się obalić ofiarę, podczas gdy pozostali pikowali, kiedy się tylko dało, wyrywając z psa mięso do kości. Nacisnąłem cyngiel spokojnie i z satysfakcją, nieczuły na całe zamieszanie. Kolba kopnęła mnie w ramię. Huknęło. Trafiony ptak zamienił się w kawał ścierwa, a jeden z jego kompanów odleciał, skrzecząc na alarm. Kierował się pewnie z powrotem, tam, skąd przyfrunęli, diabli wiedzą skąd. Pozostałe dwa ptaki tak były zajęte swoją robotą, że nie zwracały na nic uwagi. Tymczasem ich ofiara przewracała się po ulicy, próbując zrzucić gawrona uczepionego grzbietu, gryzła i warczała, ale nie miała już siły szczekać. Wychudłemu psisku nie brakło ikry, ale bardzo potrzebował pomocy. Następny strzał trafił w skrzydło i rozrzucił w powietrzu czarne pióra, ogłupił ptaka, ale zadał tylko lekką ranę. Zaczął skakać. Dopiero teraz przekonałem się, jak są wielkie. To nie były gawrony ani wrony. Miałem przed sobą gigantycznych przedstawicieli ro- dzaju: kruki. Zawsze myślałem, że zamieszkują góry, bagna, czy też morskie urwiska, ale nie powinienem być zaskoczony ich widokiem; od przyjścia krwawej śmierci wszystko się zmieniło. Może oczyściły już swoje łowiska z wszystkich drobnych ssaków, żab, jaszczurek, a także padłych owiec. Wtedy przypomniałem sobie, że widziałem już kiedyś w Londynie ptaki z tej rodziny, na długo przed spadnięciem rakiet z krwawą śmiercią; byłem jednak akurat zbyt zajęty, żeby sobie uświadomić gdzie. Wycelowałem kolejny raz i odstrzeliłem rannemu ptakowi łeb. W ten sposób został mi do załatwienia tylko jeden. Wyglądało na to, że będzie go najtrudniej ustrzelić. Podszedłem na skraj ulicy. Pies stawiał dzielny opór, ale nie miał szans na równą walkę. Ukląkłem na kocich łbach, owinąłem pas karabinu wokół ramienia, odciążając kolbę, zrobiłem wydech i wycelowałem. Broń zastygła. Wiedziałem, że kula minie psa o włos, ale do diabła z tym, gdybym nie trafił ptaka, a ugodził jego ofiarę, zrobiłbym kundlowi przysługę. Bez wahania nacisnąłem cyngiel. To był celny strzał, prosto w pierś, i ptak, nadal wczepiony w psi grzbiet, kilka sekund machał jak oszalały skrzydłami, nieżywy, zanim jeszcze dotknął podłoża. Ale psu i tego było mało; rzucił się na ścierwo, oderwał mu łeb, a potem włóczył ptaka po ziemi, potrząsając nim jak lalką i podrzucając w powietrze, zanim nie stracił resztek sił. Odszedł kilka jardów w bok i osunął się na ziemię. Złożywszy łeb na łapach, ze znużeniem spozierał na resztki przeciwnika. Odłożyłem karabin i poszedłem w stronę dyszącego psa, chcąc sprawdzić, czy go nie opatrzyć. Gdy się zbliżyłem, poderwał się i odbiegł, cały czas oglądając się w tył. Gdy tylko się wycofałem, natychmiast się położył, tym razem mając na oku mnie, nie pierzaste ścierwo. Wróciłem do lunchu i podejrzewam, że woń gotowanych parówek była nieodparta, ponieważ gdy odszukałem go wzrokiem, stał pośrodku ulicy, pokrwawiony, ale nie pognębiony, znów łowiąc nosem woń z puszki. Cisnąłem mu całą gorącą parówkę i zająłem się jedzeniem. Kiedy znów spojrzałem w jego kierunku, parówki już nie było. Tak to trwało przez jakiś czas, kawałek fruwał po kawałku, każdy lądując bliżej niż poprzedni, aż skudlone psisko usiadło po drugiej stronie ogniska i razem skończyliśmy posiłek. Zabrałem go do najbliższego domu i obmyłem rany (w tej dzielnicy wody było pod dostatkiem, chociaż gdzie indziej bomby lub mrozy rozerwały wodociągi). Znalazłem na jego ciele kilka szram, niewątpliwy dowód, że niełatwo było mu przeżyć. Tak wyglądało nasze pierwsze spotkanie. W końcu nazwałem go Cagney, ponieważ miał rudą sierść (niesamowite, jaki był efekt szorowania) i okazał się niezłym cwaniakiem, a bogata osobowość dawała mu prawo do ludzkiego imienia. Cagney był mieszańcem retrievera i Bóg wie czego jeszcze; zachował niezależność, przestając ze mną tylko wtedy, kiedy miał na to ochotę, znikał na całe dnie, czasem tygodnie, zawsze odnajdując mnie w moich kryjówkach rozrzuconych po całym mieście, kiedy tylko je zlokali- zował. Wydaje mi się, że pasowaliśmy do siebie jak ulał, a jeśli bywał urażony moimi napadami złego humoru i gderaniny na świat w ogóle, a na niego w szczególności, nigdy się długo nie dąsał. Gdy rozklejałem się i użalałem nad sobą, najzwyczajniej zostawiał mnie mojemu losowi, unikając krępującej sytuacji. Nie znałem jego przeszłości i on nie znał mojej. Utrzymywaliśmy chłodną rezerwę, obawiając się, jak sądzę, że jutro ten drugi może zniknąć na dobre. Teraz, kiedy wychudzona sfora pełzła ku mnie z ciemności, śliniąc się łakomie, ucieszyłbym się, mając Cagneya u boku. — Hoke...? Jesteś tam? — Przynajmniej Cissy nie zapomniała o mnie. Jej głos odbił się echem od ścian i psy zawahały się. — Idź dalej — doradziłem jej. I niebawem zastosowałem się do własnej rady, przyłączając się do reszty, która zaciskała ręce na uszach i krzywiła się z bólu. A psy? Och, tak, psy. Załatwiłem pierwszego i najgroźniejszego dwoma strzałami w łeb; wystrzały zahuczały jak grom w zamkniętej przestrzeni. Idąc za radą mojego starego instruktora, zaraz po pierwszym strzale posłałem kolejny, dla pewności. Nie jest to konieczne, kiedy posługujesz się karabinem, ale broń krótka nie ma wielkiej mocy obalającej i nigdy nie można być pewnym, czy pierwsza kula poskutkuje. Pies wyskoczył w powietrze i runął jak kamień, nie zadrgał, nie zaszczekał, a sfora znikła w pustce, uciekając przed hukiem, jakby ją diabli gonili. Wiedziałem, że powróci, i to szybko, gdyż teraz miała ciepły posiłek: jednego z pobratymców. W uszach dzwoniło mi od wystrzału i chociaż widziałem po- ruszające się usta Cissie, nie słyszałem ani słowa. Nagle oblało mnie światło potężnej latarki strażnika i nie tylko nie słyszałem, ale przestałem też cokolwiek widzieć. Zasłoniłem oczy dłonią i powiedziałem, żeby przestał mnie oślepiać. Jeśli też był ogłuszony, pewnie zrozumiał, w czym rzecz, po mojej gniewnej minie. Światło zgasło i pozostał tylko łagodny blask parafinowej lampki. Zanim dotarłem do Muriel, dzwonienie w uszach ustało i znów słyszałem ich głosy. — Przecież to wykluczone, żeby psy się na nas rzuciły — po- wiedziała, jak to ona, niezwykle grzecznie i spokojnie. — Świat się zmienił — rzekłem do wszystkich, nie tylko do niej. — Już nie można ufać zwierzętom. Większość jest w połowie dzika, a reszta całkiem dzika. I są też bardzo wygłodniałe. Cissie odtykała sobie uszy. — Mogłeś nas ostrzec, że będziesz strzelał. — Jasne. Przepraszam. Następnym razem dam ogłoszenie w gazecie. Minąłem ją, potrącając lekko, i zabrałem strażnikowi latarkę. Włączyłem ją i oświetliłem sobie drogę. Nie obchodziło mnie, czy idą za mną, chciałem tylko wyrwać się na dwór i odetchnąć świeżym powietrzem. Tunel zakręcał długim łagodnym łukiem i niebawem trafiliśmy na masę różnych pojazdów, samochodów i ciężarówek, taksówek, rowerów i nawet wózek inwalidzki (nie przyglądaliśmy się zbyt pilnie kupce łachmanów w środku). Kierowcy i pasażerowie mylnie uznali kiedyś, że znajdą bezpieczeństwo pod ziemią, tak jak ludzie, którzy uciekli do stacji metra. No cóż, byli w błędzie. Wszyscy byliśmy w błędzie. Każdy osioł, który myślał, że Dobro zawsze zwycięża Zło, i który poszedł na wojnę, żeby to udowodnić, był w błędzie. Nie mogłem zrozumieć — wtedy i wiele razy wcześniej — jak to się ma do idei tak zwanego „łaskawego" Boga. Wlokłem się, kulejąc coraz bardziej, tak wyczerpany psychiczne i fizyczne, że obrażenia i potłuczenia wydawały mi się cięższe niż w rzeczywistości. Było mi obojętne, czy inni podążają za mną czy nie, miałem tylko jeden cel: zobaczyć światło dnia, zanim nogi odmówią mi posłuszeństwa. Stopniowo przestawałem myśleć o czymkolwiek, eliminując wszystko, co nie wiązało się z marszem do wylotu tunelu. To znaczy eliminując wszystko poza jednym. Nie mogłem prze- stać myśleć o tym, kiedy i jak zabiję Niemca. 7 Wyszliśmy na ulicę dochodzącą do Waterloo Bridge umęczeni i obolali. Musieliśmy osłaniać oczy przed ostrym światłem słońca, które pojawiło się znienacka. Byliśmy cali brudni, czarni od stóp do głów, nawet Potter, i chociaż wzniesienie było całkiem łagodne, ciężkie jak ołów nogi ledwo się poruszały. Oddychaliśmy z trudem, a stary strażnik ciężko rzęził, kiedy dotarliśmy do ulicy. Dziewczęta osunęły się na nawierzchnię, kierując twarze ku niebu jak czciciele słońca po długiej, ostrej zimie, natomiast Potter zdjął hełm i otarł czoło wymiętą chusteczką. Mruczał coś pod nosem, narzekając chyba na lumbago, i masował sobie krzyż, tak że zrozumieliśmy, co mu doskwiera. Stern stał z dala od innych, od- dychał głęboko, oczyszczając płuca z cuchnącego, zabrudzonego sadzą powietrza, którego nałykał się w tunelach. Zostawiłem wszyst- kich i podszedłem do balustrady. Wsparty na łokciach spojrzałem ku wielkiemu skrzyżowaniu Strandu i Aldwych. Tunel tramwajowy, który zbudowano z myślą o rozładowaniu korków, zaczynał opadać w środku ulicy prowadzącej na most i szedł łukiem pod ziemią, prostował się i wyłaniał znowu na powierzchnię w Kings-way. Na skrzyżowaniu panował spokój, labirynt pojazdów tworzył milczący chaos, przez który przedarliśmy się wcześniej. Wspierając się ramieniem o ostatni słupek balustrady, osunąłem się na kolano i, jak dziewczęta, skierowałem twarz ku niebu. Zamknąłem na chwilę oczy, a kiedy znów je otworzyłem, zo- baczyłem mewę na niebieskiej połaci nieba, wędrującą w dół rzeki. Jej upiorne nawoływanie było tak przesączone samotnością, jak jej wizerunek. Stęknąwszy ze znużeniem, dźwignąłem się w górę i przeciąłem ulicę, idąc do balustrady mostu. Chociaż małe jednostki i unoszące się śmieci zalegały Tamizę, jej wody błyszczały jak nigdy w czasie wojny; stara rzeka oczyściła się i widziałem srebrne ławice ryb, nie dręczone zanieczyszczeniami spuszczanymi przez ludzi i, tak mi się przynajmniej wydawało, nietknięte wielką plagą. Bryza była chłodna i uspokajająca, łagodziła grozę, która nie opuszczała mnie przez ostatnie kilka godzin. Tylko sflaczałe balony, tworzące kiedyś zaporę przeciwlotniczą, kiwały się leniwie w górze, przypominając, że tak naprawdę nie wszystko układa się świetnie na tym świecie. Wróciłem do innych. — Słuchajcie — powiedziałem. — Musimy na chwilę zniknąć z ulicy, przynajmniej dopóki Czarne Koszule nam nie odpuszczą. Dom, w którym mam kryjówkę, nie jest daleko stąd, więc zapra szam tam na chwilę. Kiedy wróci spokój... powiedzmy za dzień lub dwa... możecie zrobić, co się wam żywnie podoba. — To było przeznaczone dla dziewcząt i Pottera; Wilhelmowi Sternowi nie było sądzone zniknąć mi z oczu. Twarz Muriel rozjaśniła się zmęczonym, ale niemal promiennym uśmiechem. — Masz na myśli Savoy? To z tego hotelu korzystałeś, pra wda? — Uniosła dłonie, jakby zaskoczona tą niespodzianką, i na wet rozczochrana i brudna wyglądała jak księżniczka. Ja jednak nachmurzyłem się, bo gdybym nawet puścił wolno Niemca — na co się nie zanosiło — ujawnienie nazwy hotelu przypieczętowało jego los. I jego, i Czarne Koszule ukształtowała ta sama forma: byli towarzyszami broni, współwyznawcami, i gdybym pozwolił mu swobodnie odejść, mógłby odnaleźć swoich brytyjskich sprzymierzeńców i przyprowadzić ich do mnie. Musnąłem czubkami palców zamek błyskawiczny kurtki przy kaburze pistoletu. Stern wydawał się czytać w moich myślach, ponieważ powie- dział szybko: — Z przyjemnością pójdę z tobą. Wydaje mi się, że wszyscy potrzebujemy odpoczynku i musimy rozważyć, co dalej. Miał na twarzy wyraz powagi, nawet pewnej sztywności. Wzo- rowy ochotnik. Może rzucił wzrokiem na dłoń, która nadal wisiała blisko kolby broni, ale zrobił to tak szybko, że nie mogłem być tego pewien. Wiedziałem jednak, że zauważył mój gest. — To byłoby cudowne, znów znaleźć się w Savoyu — mówiła Muriel, nieświadoma napięcia między mną i Niemcem. — Nawet podczas wojny można było tam dobrze zjeść i wypić. Coś eks cytującego! Pamiętacie zapiekankę lorda Wooltona? — Odwróciła główkę ku Cissy. Błysk szaroniebieskich oczu zdradził, że kiedyś, w lepszych czasach, tańczyły w nich iskierki. — Pamiętasz, Cissie: ziemniaki, marchewki, grzyby, pory. Kucharz w Savoyu wymyślił to specjalnie dla Ministerstwa Żywności, kiedy wszystko było na te okropne kartki. — Och, jasne — odparła sucho Cissie. — Wpadałam tam prawie co dzień. Wiesz, z Clarkiem Gable'em, kiedy pokazywał się w mieście, albo z Douglasem Fairbanksem juniorem. Nawet kochany stary Tyron Power lubił wstawiać bajer tej swojej Annabelli, żebyśmy mogli potańczyć do muzyczki Carrolla Gibbonsa. Zaraz, zaraz, jak ta orkiestra się nazywała...? W kółko leciała w radio. — „The Orpheans". — Muriel nie wyczuła pełnego znużenia sarkazmu. — Carroll Gibbons i „Savoy Orpheans". — W jej za- chwycie był jakiś kruchy ton, gotowy pęknąć i odsłonić bolesną gorycz. — Na litość boską, Muriel...! — warknęła Cissie. — Wiesz, skąd pochodzę. Wiesz, że nigdy nie odważyłabym się postawić nogi w tak szykownym lokalu jak Savoy, nawet gdyby było mnie na to stać! — Chciałam tylko powiedzieć... Panie w całym kraju korzystały z tego przepisu. — O tak, wy, eleganckie towarzystwo, zawsze świeciliście przykładem dla nas, prostaków. Rety, rety, jeśli wasza banda mogła zasuwać na mielonce i jajkach w proszku zapijanych byle jakim francuskim sikaczem, to my, chłopy, powinniśmy wydolić na cho- lernej zapiekance starego dobrego lorda Wooltona. Niech Bóg panią pobłogosławi, dziedziczko, gdybym miała czapkę, zara bym zmietła ziemię u pani stóp. Blask oczu Muriel przygasł. Opuściła wzrok, znużenie powró- ciło. Powiedziała cichszym głosem: — Ojciec, kiedy tylko miał czas zabierał mnie na lunch do Sali Nad Rzeką. Zawsze piliśmy kieliszek szampana na cześć ma my, zanim zaglądnęliśmy do karty... -— Urwała, ale pozostała w tej samej pozycji, z pochyloną głową, roztargniona, jakby nadal przeżywała tamte wspomnienia; Cissie nagle znalazła się przy jej kolanach, przepraszała cicho, mówiła, że straszna z niej krowa, i obejmowała przyjaciółkę. Niecierpliwiłem się. Wypadało się ruszyć. — Woda wciąż jest — powiedziałem. Cissie uniosła głowę, posyłając mi nieprzychylne spojrzenie i zastanawiając się, o czym, do diabła, mówię. — W hotelu. Jest pod dostatkiem wody. A wan ny takie, że hipopotam by się zmieścił. Myśl o kąpieli, zimnej czy ciepłej, zaraz poprawiła nastrój Cissie. Ogarnęła spojrzeniem brudne ręce i ramiona, spróbowała otrzepać zakurzone spodnie i błysk jej zębów przyćmił sadzę na za-czernionej twarzyczce. — Teraz mówisz do rzeczy — powiedziała, wstając i podnosząc też Muriel. — Rusz się, Mu, daj spokój z tym ponuractwem. Pozwolę ci wyszorować mi plecy, jeśli obiecasz, że nie będziesz więcej zadawać szyku. — Uściskała towarzyszkę i popatrzyła na mnie wyczekująco. — Powiedz, że tam są tony żarcia, nie tylko zapiekanka Wooltona. Umieram z głodu. — Jeśli nie masz nic przeciwko puszkom. — To na co czekamy? W brzuchu tak mi burczy, że nie słyszę, co mówisz. Zerknąłem na Pottera. Wciąż sapał, niesamowicie zgrzany w swoim granatowym ubraniu roboczym. — Idziesz z nami? — spytałem. Kwaśna mina nie znikła z jego szerokiej spoconej twarzy. — Chcesz powiedzieć, że nie muszę? Mogę iść w swoim kie- runku, jeśli tak mi się podoba? — Pewnie. Każdy wedle uznania. — Ach, tak? Dobrze wiedzieć, synu. Przypomnę ci o tym, kiedy następny raz wsadzisz mi lufę w brzuch. — Zakrwawioną chusteczką otarł potnik hełmu, a potem z godnością wsadził go na głowę, zapinając pasek pod jedną z fałd podbródka. — No, jako że moja mała kryjówka poszła z dymem, to myślę, że pozwolę sobie na ociupinkę luksusu. Hotel był w moim rewirze podczas Blitzu, więc go trochę poznałem. Zaprzyjaźniłem się z paroma osobami z personelu, zwłaszcza z ochotnikami z ARP i pielęgniarecz- kami Czerwonego Krzyża. Nawet wypiłem na dachu kilka kubków herbatki ze strażą pożarną. To dopiero była fajna banda, mówię wam. Bohaterów w bród. Stary William Lawes z administracji skakał po dachu w futrze z szopa za dwieście gwinei, żeby się rozgrzać, kiedy patrolował dach. Futro zostawił jakiś Amerykanin w latach dwudziestych, któremu nie wystarczyło na zapłacenie ra- chunku, tak mi powiedzieli. — Parsknął krótkim, nostalgicznym śmieszkiem, a potem znów spoważniał. — Pewnie, jak znów nadleci ten szalony lotnik, możemy dać nura do suteren, do Sali Lincolna. Zanim mogłem coś powiedzieć, wtrąciła się Cissie. — O czym wy mówicie? Jaki szalony lotnik? — Co? No, wiesz, o kogo mi chodzi. — Potter spojrzał na nią, zaskoczony. — Jakiś czas nie było go w Londynie — wyjaśniłem szybko, chcąc jak najszybciej ruszyć w drogę. Nostalgia i światło słońca to fantastyczne sprawy we właściwym czasie, ale nie w tej chwili; nadal groziło nam niebezpieczeństwo. Jednak Potter zdenerwował się. — Myślicie, że noszę ten mundur dla zabawy? Cissie i ja wlepiliśmy w niego wzrok. Stern, stojący za Potterem, również okazał zaciekawienie. — Będę pełnił swój obowiązek aż do odwołania — ciągnął Potter. — Nikt mnie jeszcze nie zwolnił i będę robił to, co mi przykazano. Wiecie, my, starzy, możemy się jeszcze do czegoś przydać. Możemy służyć królowi i krajowi tak dobrze, jak każdy inny. Prawdopodobnie nie powinienem być tak zaskoczony — ten nieborak mieszkał w podziemnym bunkrze przez ostatnie trzy lata, wynosił trupy, robiąc miejsce dla siebie, kiedy równie dobrze mógł znaleźć lokum w każdym innym punkcie miasta. Mógł nawet pójść siadem innych, którzy przeżyli, i uciec na wzgórza otaczające Lon- dyn albo dalej od najgorszych jatek, które stale przypominały, co uczyniliśmy sobie nawzajem. Ten facet był wariatem, bez dwóch zdań, ale niegroźnym wariatem; nie wydawało się, żeby mógł wy- rządzić jakąś' krzywdę — przynajmniej na razie — a poza tym nie zapomniałem, że uratował nam życie. — Dobra, ruszajmy się — powiedziałem, nie chcąc tracić wię cej czasu. Cissie wprost paliła się, żeby iść, nawet Muriel wzięła się w garść. — Zostaniesz z nami? — spytała Sterna, który nadal trzymał się trochę na uboczu. Jego blade oczy objęły nas wszystkich. — Oczywiście. To znaczy jeśli nikt nie ma nic przeciwko temu. Potter odwrócił się ku Niemcowi. — Ten gość to zagraniczny, co nie? — rzekł podejrzliwie. — Daj spokój — warknąłem. Nie było czasu na nową debatę. Zdobyłem się na najbardziej przyjacielski ton, na jaki było mnie stać. — W porządku, Willy, na razie trzymamy się razem. — (Jak by miał wybór). Zwróciłem się do reszty: — Po drugiej stronie są schody do Embankment. Hotel jest przecznicę dalej. Nasze buty zastukały głucho na osłoniętych dachem schodach i chyba nikomu nie spodobało się, że znów znalazł się w mroku. Ale nie trwało to długo i u stóp schodów zatrzymałem naszą grupę. — O co chodzi? — szepnęła Cissie, otwierając szeroko oczy i wyglądając na ulicę ponad moim ramieniem. Położyłem palec na ustach i dziewczyna ucichła. Wysunąłem głowę i szybko rozejrzałem się po otoczeniu. Ciepłe powietrze drgało nad metalowymi dachami nielicznych po- jazdów, które utknęły na szerokim bulwarze ciągnącym się wzdłuż Tamizy, ale tylko ono się poruszało. Żadnego dźwięku, nawet od- głosu naszych oddechów. Panował nienormalny spokój. Ruszyłem dalej, dając znak reszcie, żeby trzymała się blisko mnie. Widzieliśmy skromne wyjście z Savoya nad rzekę, kilkaset jar- dów dalej przy wąskiej, lekko wznoszącej się uliczce i mały za- rośnięty park po drugiej stronie, zygzakowaty mur wzniesiony pod- czas Blitzu, chroniący tylne drzwi i okna restauracji. Zaparkowałem tam kilka pojazdów: paliwa pod korek, kluczyki w stacyjce, aku- mulatory naładowane. Dwumiejscowy MG służył do szybkiej jazdy, czarnym austinem — taksówką — mogłem przecisnąć się przez każdy zator, bentley był do wygodnych przejażdżek (nie używany jak do tej pory) a ciężarówka — foden z silnikiem diesla — zaj- mująca prawie całą szerokość ulicy... hm, ona była przeznaczona do innych celów. Na ile mogłem to ocenić, nic nie zmieniło się od ostatniej wizyty trzy dni temu — nie widać było żadnych nowych pojazdów, a tablica ustawiona między barykadą i murem hotelu nadal broniła wejścia do prowizorycznego okopu. Ale to nie znaczyło, że nieprzyjaciel nie czai się wewnątrz samego budynku i nie czeka na mój powrót. Do dzisiejszego ranka faszyści nie odkryli żadnej mojej kryjówki, więc byłem wyjątkowo ostrożny. Hubble intensyfikował poszukiwania, nie było co do tego wątpliwości, i nie musiałeś być Einsteinem, żeby zgadnąć dlaczego. Mówiłem to już wcześniej — czas kurczył się jemu i jego bandzie złodziei krwi. Oczywiście, dzisiaj miał jeszcze jeden powód, żeby przyspieszyć polowanie — odkrył, że w mieście są jeszcze trzy inne chodzące banki krwi. Po długim pobycie pod ziemią słońce paliło nas i niebawem koszula na moich plecach przemokła od potu. Na otwartej prze- strzeni byłem bezbronny i wystraszony, tak że pociłem się dodat- kowo, ale niebawem dotarliśmy do barykady. Odsunąłem sklejkę i wskazałem reszcie, że ma wejść do środka. Rozejrzałem się po raz ostatni i ruszyłem za nimi. Zablokowane drzwi obrotowe do holu nie chciały się ruszyć. Cissie męczyła się z nimi, gdy ja wszedłem przeszklonym bocznym wejściem. Pozostali tłoczyli się za mną, nerwowo rozglądając się po cias- nym holu z nisko wiszącym sufitem. Muriel podeszła prosto do krótkich schodów i zerknęła w górę. Cissie wreszcie wynurzyła się z obrotowych drzwi, jej wściekłe spojrzenie powiedziało mi, że powinienem ją ostrzec. Po uldze na twarzach innych zgadłem, ze są zadowoleni, nie widząc stosów wyschniętych trupów. Nie miałem zamiaru wyprowadzać ich z błędu, przynajmniej nie tam i nie teraz. Mnóstwo gości się nie wypisało, ale poroznosiłem ich, żeby nie pchali się pod oczy, również personel; posprzątałem pokoje, klatki schodowe i korytarze, których używałem. Podobnie jak strażnik, uznałem, że co z oczu to z serca. Musiałem jednak przestrzec tych ludzi, ponieważ pewne obszary były nietknięte. — Trzymajcie się mnie i nie wsadzajcie nosa do zamkniętych pokoi — powiedziałem. — Nie bylibyście zachwyceni widokami. Jeszcze jedno... — przerwałem, czekając, aż skupią na mnie uwagę. — Będziemy musieli przejść przez różne części budynku. Gdzie niegdzie możecie zostać wytrąceni z równowagi. Na nieszczęście, nie ma innej drogi... Muriel zadrżała i odwróciła się od schodów. Cissie skrzyżowała ramiona na piersiach, jakby chłodny powiew trafił tu za nią z ulicy. — Myślałam, że hotel będzie pusty — zamruczała Muriel. — Nie zdawałam sobie sprawy... — Jej głos się zaostrzył, a do holu wpadało wystarczająco światła z dworu, by w jej oczach zauważyć zaskoczenie i ciekawość. — Dlaczego zdecydowałeś się na takie... na taką kostnicę? Przecież jest tyle pustych domów. Minąłem ją, idąc ku schodom. — Po pierwsze, to jeden z niewielu bezpiecznych budynków, łaskawa pani, a po drugie, dobrze go znam. — Nie rozumiem. Na trzecim stopniu odwróciłem się i spojrzałem na nią. — Czy słyszałaś kiedyś o Pierwszej Amerykańskiej Eskadrze „Orzeł"? Skinęła powoli głową, ale się nie odezwała, przeciwnie niż Potter. — Jankesi i Kanadyjczycy, którzy nie mogli się doczekać ofi- cjalnego wypowiedzenia frycom wojny przez ich kraje. — Wcześniej weszliśmy do walki, u boku RAF-u, kiedy po- trzebowaliście każdego pilota — powiedziałem, zbyt zmęczony na pełne wyjaśnienie, ale gotowy zaspokoić ciekawość dziewczyny, jeśli to miałoby ruszyć ją z miejsca. — W tym hotelu urządziliśmy naszą nieoficjalną kwaterę główną. Numer 618-619. Piliśmy, uwo- dziliśmy, graliśmy w pokera, robiliśmy, co się dało, byle tylko nie myśleć o zadawaniu śmierci i narażaniu się na nią za kilka godzin. Bar Amerykański był naszym wodopojem, chociaż nie pamiętam, żeby któryś z nas zapłacił za drinka. Do diabła, przesiadywaliśmy nawet z korespondentami wojennymi w Barze Ticha. — Nie opo- wiedziałem im o Sally, o tym, jak zalecałem się do niej, jak na mnie przyszła kolej robić wrażenie, kiedy ona już pokazała mi wspaniałości w mieście, gwiżdżąc na zniszczenia wojenne, jak się kochaliśmy i jak na rok przed uderzeniem ostatniej V-2 wzięliśmy tu ślub, w kaplicy hotelu Savoy. Naszym apartamentem nowożeńców był numer 318-319, ale hotel obciążył nas jak za zwykły pokój i dorzucił w prezencie ślubnym szampan i kwiaty. Nie wyjaśniałem tego, ponieważ nie było czasu i sensu. Poza tym ci ludzie nic dla mnie nie znaczyli — nie miałem wobec nich żadnych planów. Z wyjątkiem Niemca. Co do niego miałem pewien plan. Chciałem, żeby trochę pocierpiał, zanim wyzionie ducha, ale byłem zbyt wy- czerpany, żeby zagrać tę kartę. Zależało mi na tym, żeby wykań- czając fryca, być w pełni sił. Niech to szlag, zależało mi na tym, żeby zrobić to z całym ceremoniałem. — Więc dlaczego tu stoimy? — spytała Cissie, patrząc to na mnie, to na pozostałych. — Mówiłeś, że tu jest woda, czy tak? I pewnie bar jest otwarty na okrągło, prawda? To na co czekamy? Podeszła do mnie na schody, a gdy nadal się nie ruszałem, myślami będąc gdzie indziej, popędziła mnie słowami: — Dla mnie dżin i tonik, mało toniku, dużo dżinu. Hej, panie pilocie zabijako, słyszał pan? Dziewczyna może tu umrzeć z pra gnienia. — Jej parodia Mae West była dość poślednia — może z winy histerycznego tonu — ale otrząsnąłem się ze smętnego na stroju. Przynajmniej na chwilę. Poprowadziłem ich na kolejną kondygnację, przez foyer w stylu artdeco, z zakurzonym świecznikiem i lustrem z ozdobnie trawio- nego szkła, a potem dalej w górę mrocznymi korytarzami obok drzwi o wymyślnych nazwach — Jolanta, Mikado, Czarownik, Gondo- lierzy — po gęstych dywanach pokrytych pleśnią. Im dalej szliśmy, tym bardziej gęstniał mrok, aż za ostrym zakrętem zamigotała sza- rość. Niebawem w nią wkroczyliśmy. — O, dobry Boże. — Muriel zakryła usta czubkami palców. — Jak dałeś...? — Cissie powoli odwróciła ku mnie wzrok, uciekając od widowiska, które mieliśmy przed sobą, od rozległego frontowego foyer, w którym bogaci i rozrzutni, a także ludzie in- teresu w podróży służbowej jedli późne śniadanie czy podwieczorek, a może pili koktajl przed kolacją, zajmując eleganckie fotele lub kanapy między brązowymi marmurowymi kolumnami i egzo- tycznymi palmami w donicach. Otoczeni byli pełnymi smaku ma- lowidłami ściennymi, wysokimi zwierciadłami, zegarami z pozła- canego brązu i niskimi stoliczkami zastawionymi najdelikatniejszą porcelaną i piętrowymi podstawkami na ciastka serwowanymi przez kelnerów we frakach, podczas gdy recepcjoniści w eleganckich spodniach i tużurkach kursowali z uprzejmym spokojem. Wojna za oknami była niewygodą, ale nigdy zawadą dla Savoya, obsługa na zwykłym poziomie, nawet jeśli budynkowi oberwało się co nieco i menu ograniczono do podstawowego (chociaż pełnego klasy) zestawu. Teraz zgniłe postaci półleżały w tych samych eleganckich fotelach lub rozciągały się na niskich stoliczkach pośród zgruchotanej porcelany, czy też leżały na dywanach okrytych gęstym kurzem; foyer wyglądało jak rozległe królestwo straszliwych makabrycznych tableawc utwardzonych przez śmierć, rośliny zredukowane do wyschniętych łodyg, świeczniki szare od kurzu, ludzie zmienieni w wysuszone strąki. A za tym wszystkim, za otwartymi drzwiami majestatycznej restauracji wychodzącej na park i rzekę, otwartej podczas mrocznych lat tylko w porze zwyczajowo serwowanego lunchu, jeszcze raz ten sam widok, tym bardziej groteskowy z racji ostrego oświetlenia, słonecznego blasku wpadającego przez panoramiczne, przekreślone taśmą okna. Cissie odwróciła oczy, patrząc na mnie z... Z czym? Nie ze zdumieniem i ciekawością Muriel, kiedy wkroczyliśmy do tego budynku. W takim razie ze zgrozą? Zgrozą i czymś jeszcze. Rozczarowaniem — to było najbliższe prawdy. Mogła skończyć słowami: „Jak dałeś radę żyć w takiej trupiarni i pozostać przy zdrowych zmysłach?" No cóż, łaskawa pani, nie twierdziłem, że mam wszystkie klepki na swoim miejscu. Jednak nie powiedziałem tego głośno. Po prostu miałem dość zawracania mi głowy. Przestałem się przejmować zdumieniem w migdałowych oczach i pytaniami wiszącymi w powietrzu. —- Tymi schodami — rzekłem, przechodząc na prawo, ku "1 majestatycznemu westybulowi i holowi wejściowemu, czując na plecach ich wzrok i niesmak. Nie zwolniłem kroku. Podążyli za mną, jak potrzebujące przywódcy wystraszone stado owiec. Zaprowadziłem ich szerokimi schodami w górę, na antresolę wychodzącą na westybul, potem wysokim korytarzem ku klatce schodowej obok martwej windy. Po drodze, nie zwalniając tempa, zajrzałem przez otwarte drzwi, sprawdzając, czy ukryty tam mo- tocykl Velocette Mk II nadal stoi. Krył się w cieniach jak jakiś wielki bajkowy owad. Pełny bak, naoliwiony silnik, ani plamki rdzy, świece czyściutkie, cały w świetnym stanie, wyszykowany, gotowy do szybkiego startu, i na ten przelotny widok coś zakłuło mnie w trzewiach. Pewnie odezwała się nagła ochota, żeby wyrwać się stamtąd, ach, wskoczyć na tę maszynę, wyprysnąć na pełnym gazie z hotelu i uwolnić się od ciężaru obecności tych ludzi. Ani ich nie chciałem, ani nie potrzebowałem; wchodzenie w związki z ludźmi tylko powiększało mój żal. Wyczerpanie zgasiło ten impuls, zanim się rozpanoszył (poza tym nie zapomniałem o Sternie ani o tym, dlaczego chciałem go widzieć przy sobie) i szedłem dalej. Wspinaliśmy się noga za nogą i zanim dowlekliśmy się na trzecie piętro, nasz rządek się rozciągnął. Nie czekając na resztę, wyszedłem na ponury korytarz, zatrzymałem się u jego końca i czekałem przy ostrym zakręcie w lewo. Niemiec dotarł ostatni i przez chwilę zastanawiałem się dlaczego. Był o wiele silniejszy od pozostałych, czyżby więc sprawdzał ewentualne drogi ucieczki, zaglądał do pomieszczeń przy mijanych podestach, szukał drogi przeciwpożarowej? Do diabła, miał do tego prawo. Jednakże w chwili, którą miałem wybrać, nic nie mogło mu pomóc. Odwróciłem się do nich plecami i szybko przekręciłem klucz w drzwiach apartamentu 318-319. 8 W ich oczach tak musiał wyglądać Sezam — Sezam pełen gra- tów, puszek z jedzeniem, kartonowych pudeł i broni, wszelkiego rodzaju towarów mogących się przydać w mieście, w którym ku- powało się za darmo, ale nikt już nic nie produkował, i w którym żądni krwi bandyci —jak najdosłowniej — buszowali na pustych ulicach, tak że zakupy bywały ryzykownym zajęciem. Mój zagracony apartament niewątpliwie stracił nieco ze swojej elegancji i było w nim o wiele mniej miejsca niż wtedy, kiedy się do niego wprowadziłem. Tłoczyliśmy się w przejściowym pokoiku między sypialnią i salonem, bałagan napierał ze wszystkich stron. Po prawej mojej ręce, w drzwiach marmurowej łazienki, stała ręczna pompa przeciwpożarowa, podłączona do na wpół pełnej wanny (do czego taka pompa przydałaby się w razie prawdziwego pożaru, to sprawa dyskusyjna, ale przynajmniej ułatwiłaby mi dotarcie do korytarza). Pastelowe ściany obu pomieszczeń ginęły prawie cał- kowicie za krzyczącymi etykietami puszek i słoików i tylko wielkie łoże było wolne od nieporządku zalegającego ten mój azyl, mój labirynt; bałagan panował wszędzie: stosy rzeczy piętrzyły się na fotelach i toaletkach, przed zwierciadłami, na kanapie leżał niezły wybór broni krótkiej i kartonów z amunicją, dubeltówka opierała się o biurko. Pudła z zawartością, której nawet nie pamiętam, wyglądały z otwartej szafy ściennej. Radio skazane na wieczne milczenie stało na zastawionym czasopismami i książkami stoliczku przy fotelu, a na wyrafinowanym biurku z epoki Ludwika XVI pysznił się mój gramofon na korbkę, obok zakurzony stos płyt. Bing Crosby nadal spoczywał na talerzu. Dziewczyny już przeszły się po pokoju, wsadzając wszędzie nosy, zupełnie jak dzieciaki z kartkowej epoki w sklepie ze sło- dyczami. Nie wiem, czym karmiły się przez ostatnie trzy lata, ale podziw, jaki miały w oczach, zdradzał, że ich kuchnia musiała być niezwykle monotonna. Muriel obejrzała się, posyłając mi uśmiech, i podeszła do komódek pod ścianą, na których piętrzył się stos puszek. Wyjęła jedną, przez co cała piramida zakołysała się, gro- żąc upadkiem; jednak po chwili zastygła i Muriel mogła przeczytać nalepkę. .— „Pudding z sosem jajeczno-mlecznym" — powiedziała za- chwycona. Cissie zachichotała i dotknęła palcem innej puszki. .— „Wyśmienite paszteciki z rybnym nadzieniem" — przeczytała na głos i natychmiast zainteresowała się kolejnymi artykułami. — ;Pudding Pani Peek". „Groszek kawalerski". Rany, brzoskwinie... — Mleko w proszku dla niemowląt...? — Muriel pytającym tonem odczytała nalepkę z innego stosu. — Patrz. — Znów Cissie. — Ma kawę. Trzy pełne butelki „Kempingowej kawki". — Gotowe jajka. — Muriel. — Aaach, całe jajka w proszku. — Wszystko, co wpadło mi w ręce — wtrąciłem, zaczynając cieszyć się ich uciechą. — Mielonka. O rety, masa mielonki. — W głosie Muriel był zawód, ale bez trudu zgadłem, że żartuje. — I płatki śniadaniowe — powiedziała szeroko uśmiechnięta Cissie po obejrzeniu całego pokoju. — Napoje w proszku, biszkopty, ciastka w marcepanie. Nie ma szans, żebyś zgłodniał, jankes. — Zaczerpnęła oddechu. — A tam świeże jarzyny? — spytała, wskazując palcem. — Leżą dopiero niecały tydzień — zapewniłem ją. — Sam je wyhodowałem w jednym z moich warzywników. Po ostatniej zimie nie było to łatwe. Brała do ręki ziemniaki i oglądała je po kolei. — Kiedy wszyscy uciekli z sanatorium albo umarli, same pró- bowałyśmy je wyhodować, ale jakoś nigdy nam nie urosły. Pewnie nie nadajemy się do prowadzenia gospodarstwa, ale czego się tu spodziewać, kiedy jedna wychowała się w londyńskim pubie, a druga jest córką lorda. — Wskazała przyjaciółkę. Łatwo było zgadnąć, która jest szlachcianką. — Nie chodziłyście po prowiant do miasteczka? — spytałem, zaskoczony. — Tak się bałyśmy, że nie wychylałyśmy nosa poza ośrodek — odparła Muriel, nadal pochłaniając wzrokiem skarby wokół sie- bie. — Ledwo odważyłys'my się zajrzeć do najbliższych domów. Przeważnie korzystałyśmy z zapasów sanatoryjnych. Obawiałyśmy się, że zarazimy się czymś od zmarłych, nawet samą krwawą śmier- cią. Musicie zrozumieć, że nikt nic nie wiedział, nawet naukowcy kierujący badaniami. To prawdziwe ogórki? Podeszła do następnego pudła na podłodze. — Och, brukselka i cebula. Musiał pan się napracować, panie Hoke, żeby to wszystko wyrosło. — Wystarczy „Hoke" — poprawiłem ją i pokręciłem przecząco głową. — Cały mój wysiłek ograniczył się do podtrzymywania przy życiu kilku roślinek. To naprawdę pestka. — Mogę...? — Stern wszedł do salonu i wyjął paczkę cameli z kartonu leżącego na krześle. Skinąłem głową i Niemiec szybko rozerwał paczkę. Wziął pa- pierosa do ust i rozejrzał się za zapałkami. — Tam. — Wskazałem na półkę nad wygasłym elektrycznym kominkiem. Kiedy sięgał po pudełko zapałek z mojego zapasu, przyjrzał się sobie w zakurzonym lustrze nad kominkiem i zmarszczył brwi. To, że był brudny, musiało wprawić go w niezły szok. Może święcie uważał, że brud nie ima się przedstawicieli jego rasy. — Muszę się wykąpać — oznajmił bardziej swojemu odbiciu niż mnie. — Mówisz, że w tym hotelu jest dużo wody? — Teraz patrzył na mnie, ale w lustrze. — Savoy ma własne studnie artezyjskie, ale pompy nie działają. Zbiorniki są pełne. — Ja pierwsza — szybko wtrąciła się Cissie. — Śmierdzę tak, że nie zniosę tego ani minuty dłużej. Miałem wrażenie, że „smród" nie był słowem, którego Muriel często używała, zwłaszcza w odniesieniu do siebie, ale również kiwnęła potakująco głową. — Ja też chciałabym się umyć. Może potem skosztowaliby śmy tych pyszności. Mam wrażenie, że zaraz zemdleję, i to nie ze zmęczenia. ' Jesteście w budynku pełnym łazienek, więc nie musicie tło czyć się w kolejce do jednej — rzekłem do wszystkich. — Ale trzymajcie się tego piętra, nie rozłaźcie się. Zauważyłem, że Niemiec zbliża się do karabinu, i moja dłoń powędrowała pod kurtkę, ponieważ nie wiedziałem, czego się spo- dziewać. On jednak minął biurko, o które opierała się broń, i pod- szedł do wysokiego okna, wychodzącego na park i Tamizę. Kotary były rozsunięte, ale koronkowa firanka przysłaniała widok. Gdy uniósł dłoń, gotów rozsunąć firankę, rzekłem: — Zostaw. Nocą, kiedy świecę światło — wskazałem świece i lampy porozstawiane po pokoju — zasuwam story, a na dzień zawsze zostawiam firanki. — Ktoś może zajrzeć i się zdziwić? — spytał z namysłem i chociaż nie widziałem jego twarzy, wiedziałem, że jest na niej uśmiech. — Raczej nieprawdopodobne, nie sądzisz? — Nieprawdopodobne czy też prawdopodobne, nie będę ry- zykować. — Przydałoby się coś golnąć. — Potter przysiadł na krawędzi kanapy i ocenił wzrokiem baterię butelek tłoczących się na niskim stoliczku. Dżin, wódka i kilka rodzajów whisky — Famous Grouse, Haig, Johnnie Walker i nawet stary dobry Jack DanieFs, jak również bourbon i żytniówka — wszystko to poddane surowemu racjo- nowaniu podczas wojny, ale nie dzisiaj. Do diabła, był nawet sa- voyowy specjał, szkocka lepsza nad wszystko, co piłem, a wypiłem niemało podczas samotnych nocy w tym mieście. Dalej stały wina: reńskie, mozelskie (zgadza się, niemieckie, chyba stare zapasy), bordo, burgundy, nawet kilka świetnych roczników. Na skraju blatu i pod nim kartony papierosów: Lucky Strike, Camel, Wills Cap-stan, Churchmans No 1 i kilka innych, na które nawet nie zwróciłem uwagi. Katastrofa, która dotknęła ludzi, doprowadziła mnie do tego, że paliłem na potęgę i folgowałem sobie w piciu. — Częstuj się — powiedziałem Potterowi, kiedy jego błądzący wzrok objął całą ofertę. — Podam ci czystą szklaneczkę. — Nie trza, synu, nie trza. — Stęknął z uznaniem i sięgnął po Grouse. — Planowałeś się zapić i zadymić na śmierć, co? Nie czekał na odpowiedź, a mnie nie chciało się jej udzielać. Owinął tłustą dłoń wokół szyjki butelki i odkręcił korek. — Wiesz, zawsze bałem się tu wleźć po tym, jak zrzucili ostat nie V-2. — Przerwał, unosząc butelkę i przypatrując się złotemu trunkowi, zanim się napił; w drugiej dłoni trzymał hełm. — Cho ciaż widziałem parę razy, jak wchodzisz tu i wychodzisz, ciągle bałem się tego, co tu było. Gdybym zdobył się na tę odwagę, żeby tu wejść, pobuszowałbym z radością po Barze Amerykańskim, ale jakoś nie było mnie na to stać. Pociągnął łyk, whisky zagulgotała mu w gardle. — Nie bałeś się wejść do schronu Obrony Cywilnej — przy- pomniałem mu. — To co innego. Znałem większość tamtych ludzi. Nie miałem takiego pietra. Ale tutaj... elegancki świat, bogacze, nawet nasi przywódcy, członkowie gabinetu wojennego i tak dalej. No, nie wydawało mi się, żeby ktoś taki ja powinien się tu pakować. — Pociągnął kolejny, dłuższy łyk, otarł usta wierzchem dłoni i znów zmierzył mnie wzrokiem. — Pewnie wiesz, o co mi się rozchodzi. Chyba nie wiedziałem za bardzo, ale nie byłem w nastroju, żeby się nad tym zastanawiać. Odwróciłem się do reszty. — Możecie rozlokować się w jedynkach przy tym korytarzu, ale nie idźcie dalej. Wszystkie pokoje po tej stronie piętra są połączone, chociaż drzwi pozamykano na klucz. — Ostrożny z ciebie człowiek, Hoke. Stern trzymał się okna i w świetle bijącym przez firanki było widać, jak zniszczył sobie marynarkę i spodnie, porządne i czyste w chwili naszego spotkania. Miał oderwany rękaw i kieszeń, wymięty kołnierzyk koszuli, a jednak kiedy zaciągał się papierosem, ręką skrzyżowaną na piersi podtrzymując łokieć drugiej, nadal emanował poczuciem wyższości, lodowatą arogancją, której przywykliśmy oczekiwać od rasy panów. Kino i propaganda pokazały nam, jacy oni są, w jakim stopniu należy to do ich aryjskiej natury i nigdy, nawet na moment, nie wątpiłem, że to prawda. — Ostrożny... — ciągnął dalej i zastanowiło mnie, czy z tych bezbarwnych oczu nie wygląda drwina — a mimo to Czarne Ko- szule, jak nazywasz tych ludzi, mało cię nie złapały. Zbyłem go. . Czasem coś pójdzie nie tak. — Podszedłem do stolika i sięg nąłem po Johnnie Walkera. Był bez zakrętki, opróżniony w trzech czwartych. — Ale to ostatni raz — dodałem, zanim pociągnąłem długiego, bardzo długiego łyka. Tego wieczoru przygotowałem kolację na dwóch przenośnych kuchenkach gazowych. Składała się jedynie z mielonki, groszku z puszki, ziemniaków oraz brzoskwini z kremem, ale pałaszowali wszystko, wydając okrzyki rozkoszy. Wcześniej pokazałem im pokoje, w których mogli spać; dziew- częta wprowadziły się obok. Potter i Stern oddzielnie, stary strażnik ostatni. Nie otworzyłem żadnych drzwi między pokojami. Fakt, że tamte pomieszczenia służą również za magazyny, spotkał się ze zdziwieniem, chociaż żadne nie było tak przeładowane jak moje. Nikt nie narzekał. Zresztą było mi to obojętne. Zostawiłem ich, żeby się rozgościli, i wróciłem do siebie; zrzuciłem brudne, zni- szczone rzeczy i wziąłem prysznic — zmniejszone ciśnienie w ni- czym nie zaszkodziło niagarom tryskającym z pryszniców Savoya. Woda, chociaż lodowata, niezwykle odświeżała; dostałem gęsiej skórki. Szybkie golenie, następnie opatrywanie urazów. Rana od kuli, która rozerwała mi kurtkę, naruszyła jedynie skórę. Wystar- czyła jodyna (Chryste, ale piekło!) i opatrunek z przylepcem. Kostka u nogi była opuchnięta i miękka, ale wiedziałem, że wszystkie kości są całe; opuchlizna zejdzie za kilka dni, jeśli tylko założę ciasno bandaż. Siniak na tej samej nodze akurat zaczął się formo- wać i już wyglądał brzydko; sięgał od łydki do połowy uda, a mięś- nie były sztywne i obolałe. Przez jakiś czas chodzenie miało mi sprawiać kłopot, ale to było do przeżycia. Zająłem się rozcięciami i otarciami, resztę siniaków zostawiając swojemu losowi. Włosy były osmalone — miałem teraz wysokie czoło prezentujące się jak spalona kukurydza — a skóra na twarzy i dłoniach zmarszczyła się i łuszczyła. Poza tym żadnych poważnych obrażeń. Och, tak, kłykcie prawej dłoni zdarłem sobie do żywego mięsa. Biorąc to wszystko pod uwagę, miałem szczęście tego dnia — większe niż na to zasługiwałem — i dostałem dobrą nauczkę. Ostatnio popadłem w błogie samozadowolenie, wyobraziłem sobie, że jestem za sprytny, żeby tamci wariaci mnie przyszpilili. No cóż, okazało się, że jestem omylny. Głupi i omylny. Zasługa wódy. Jak powiedziałem Niemcowi, to było ostatni raz. Zanim włożyłem luźne bawełniane spodnie i podkoszulek z krót- kimi rękawami (Bóg wie, dlaczego przywiązałem się do wojskowej bielizny, a ten podkoszulek był prany co najmniej ze sto razy) sprawdziłem cały podręczny arsenał, upewniając się, że wszystko jest naoliwione i załadowane, chociaż dbałem o to na bieżąco. Pewnie nadal byłem rozedrgany po tym, jak mało nie złapano mnie przed południem. Wyjąwszy czterdziestkępiątkę z kabury w kurtce i wsadziwszy ją za pasek spodni, pokuśtykałem boso po korytarzach i holach trzeciego piętra, sprawdzając klatki schodowe i okna na całym po- ziomie. Ponieważ Savoy składał się z dwóch części, nie dało się sprawdzić strony wychodzącej na główną arterię, na Strand, nie schodząc i wychodząc, ale mi to nie przeszkadzało. Z pewnością byliśmy bezpieczni, w przeciwnym razie oczekiwałby nas komitet powitalny. Mimo wszystko starannie sprawdziłem budynek i nie wróciłem do siebie, dopóki nie uzyskałem pewności, że wróg nie wśliznął się do środka. Kostka pulsowała mi jak wszyscy diabli, inne miejsca także — miałem wrażenie, że do opuchniętej piersi mam przyspawaną grubą ołowianą blachę — kiedy nalewałem sobie whisky, tym razem najpierw do szklanki, dopiero potem do gardła, ale w dalszym ciągu bez wody. Dobrze mi to zrobiło. Nadal zmęczony, ale w nieco lepszym nastroju, umyłem w ła- zienkowej umywalce szkło i nagromadzone z czasem talerze, po czym zacząłem przygotowywać posiłek dla siebie i nieproszonych gości. Gdybym przymknął powieki, mógłbym spać dwadzieścia cztery godziny, więc nie pozwoliłem sobie na to. Zajmowałem się kuchnią, ponieważ nic innego mi nie pozostało, a poza tym byłem tak głodny, że koń z kopytami wystarczyłby mi zaledwie na przy- stawkę. Niemiec pojawił się pierwszy, grzecznie pukając do drzwi i czekając, aż otworzę. Nie wiadomo gdzie znalazł świeże łachy . białą koszulą, czarne spodnie — ale miał te same szykowne półbuty, które nosił wcześniej, i chociaż były na niego trochę przy- ciasne, ani mrugnął i nosił je z fasonem. Ogolił się, a mokre włosy zaczesał do tyłu, tak że lśniły jak napomadowane. Chociaż zupełnie nie przypominał Conrada Veidta, wciąż widziałem tamtego; może sprawiał to jego sposób bycia: sztywny, ostrożny, arogancki i, tak, nawet czarujący, jeśli jadowity wąż może być czarujący. Nie przy- znałbym się wtedy do tego, ale propaganda wywarła na mnie swój wpływ, jak na większość ludzi po naszej stronie, i uległem jej bez zastrzeżeń. Nienawiść karmi się własną strawą, a ja pożerałem ją nieprzytomnie. Zaprosiłem go do środka i powiedziałem, żeby sam się poczę- stował. Wybrał wino. Rzadko odzywaliśmy się do siebie, ale czułem na sobie jego wzrok, kiedy zajmowałem się kucharzeniem, a on sączył mozel-skie. Następny zjawił się Albert Potter, człapiąc przez próg bez ceregieli, nadal w niebieskim mundurze roboczym, z hełmem pod pachą. Skierował się prosto do stoliczka i nalał sobie tej samej gorzały co poprzednio. Konwersacja utykała, głównie za sprawą napięcia między Niemcem i mną. Dziewczęta zjawiły się dziesięć minut potem, obie wyglądające o niebo ładniej niż przy wyjściu z tunelów. Żona faceta, który zajmował sąsiedni numer, miała znakomity gust i wyglądało na to, że mąż nie skąpił pieniędzy na jej fatałaszki. Dziewczęta przyodziały się prosto, ale szykownie. Muriel nosiła jasnozieloną spódniczkę do kolan i kremową bluzkę z prostymi ramionami, wciętą w trapez. Wszystko to prezentowało się na niej nieco luźniej niż ubiór Cissie, mającej znacznie, jakby to powiedzieć, szerszy oddech. Tylko żebyśmy się dobrze zrozumieli — obie były szczupłe, ale Cissie miała więcej okrągłości. Wskoczyła w plisowaną spódniczkę kończącą się tuż za ko- łanami, białą bluzkę i, mimo upału, włożyła na nią żakiet (pewnie długo przebierała w garderobie i chciała się nacieszyć, czym się tylko dało). Żadna z dziewcząt nie włożyła pończoch, chociaż mógłbym się założyć, że poprzednia mieszkanka ich pokoju dysponowała bogatym zapasem nylonów — to było ich jedyne ustępstwo na rzecz pory roku — i obie kroczyły na wysokich szpilkach, co znakomicie podkreślało kształtne nogi. Muszę przyznać, że mieliśmy cholerną frajdę, oglądając kobiece kształty w tak doskonałym wydaniu, chociaż mój zachwyt był czysto estetycznej natury. W każdym razie wówczas. Świeżo wyszczotkowane włosy dziewcząt błyszczały; jasnoka- sztanowe kędziory Muriel zakrywały jeden policzek, ciemne włosy Cissie schodziły miękkimi falami do ramion. Cienka blizna na twa- rzy była ledwo widoczna, kiedy dziewczyna uśmiechnęła się do naszej trójki. Niemiec, który zagarnął dla siebie fotel, poderwał się i wypro- stował jak na paradzie. — To cudowne, znów oglądać taką urodę — powiedział z uprzej mością lokaja. Cissie zignorowała ten komplement i, za przykładem strażnika, skierowała się prosto do koktajlbaru — zastawionego alkoholem stoliczka, przy którym kotwiczył Potter. Przywitał ją uniesieniem szklaneczki. — Daj mi czegoś mocnego, w wysokiej szklance i podtrzy- mującego przy życiu — poprosiła. — Czegoś, czego będę mogła jutro żałować. — No, dżin jest, ale nie widzę toniku — rzekł Potter, unosząc butelki i przeszukując wzrokiem zbiór, który stał przed nim. Spojrzała na mnie oskarżycielsko, a ja usprawiedliwiłem się jak prawdziwa fujara: — Do tej pory nikt nie zamawiał. — Odpuszczam ci ten grzech — powiedziała. — Otwórz puszkę z brzoskwiniami i nalej soku do szklanki. Życie nauczyło mnie nie pieścić się z sobą. Pierwszy raz tego dnia uśmiechnąłem się od ucha do ucha. Szybko znalazłem puszkę, przedziurkowałem ją i podałem Potte- rowi, który już lał dżin. Lód by się przydał, ale podejrzewam, że Savoy zszedł tro chę na psy — poskarżyła się żartobliwie Cissie. — Mu, dla ciebie pewnie szampan? Cień przesłonił twarz jej przyjaciółki. .— Wystarczy kieliszek wina — odpowiedziała cicho. Przypo- mniałem sobie, że Muriel i jej ojciec czcili szampanem pamięć matki i żony w tym właśnie hotelu. — Jest winko — zapiszczał Potter, sięgając po butelkę otwo- rzoną przez Sterna. — I ośmielę się powiedzieć, bardzo sensownie wybrane. Zostaw ciężką artylerię takim zatwardziałym grzesznikom jak ja. — I jak ja — zapiszczała Cissie. Pili i chłonęli wzrokiem moje przygotowania. Przez chwilę nikt się nie odzywał. Myślę, że ten początkowy chłód nie był wywołany tylko wzajemną obcością; pewnie nie ufaliśmy sobie nawzajem, mimo dotychczasowych wspólnych przeżyć. Chociaż tworzyliśmy grupę niedobitków na tym spustoszonym świecie, nie czuliśmy się ani pewnie, ani wygodnie w swoim towarzystwie. Z dziewczętami była inna sprawa — już wiązała je przyjaźń — ale pozostali byli sobie obcy. Do diabła, jeden z nas był na dodatek frycem. Wspólna grupa krwi to o wiele za mało. W przypadku Muriel i Cissie problem częściowo polegał na tym, że w wytrzebionej społeczności role determinowane przez płeć nabrały całkiem nowego znaczenia i dziewczyny były nieco zdezorientowane. Wszyscy byliśmy zde- zorientowani. Dziewczęta dodatkowo znalazły się w niewygodnej sytuacji, gdyż nie wiedziały, czy faceci, na których wpadły, są zdrowi psychicznie. Lody zaczęły pękać dopiero wtedy, kiedy wziąłem się do ser- wowania kolacji. 9 Informacje nie padły ot tak; trzeba wiedzieć, że towarzyszyły temu rozgardiasz i roznamiętnienie. Wieczór rozwijał się po swo- jemu, jeśli dobrze rozumiecie. Po jakimś czasie ludzie zrobili się bardziej rozmowni, czując w brzuchach przyjemny ciężar, a w gło- wach lekkie, ale miłe zamroczenie; ktoś narzekał, w następnej chwili trzeźwo argumentował, a potem stawał się uczuciowy. To był istny koktajl sentymentalizmu i trzeźwego rozeznania faktów. Było wiele żalu, a jeszcze więcej nostalgii za starymi dobrymi czasami. Ponieważ jednak mieliśmy za sobą trzy lata na opanowanie smutku, ten był w znacznej mierze pod kontrolą. Taki nastrój panował przez większą część wieczoru. Najpierw przedstawiła się Cissy, której pełne imię i nazwisko brzmiały Cicely Rebecca Briley. Jak ja była z rodziców różnej krwi: ojciec Anglik, matka Żydówka. Jej staruszkowie prowadzili gospodę w Islington i Cissy pomagała za barem (oczywiście nielegalnie), aż stała się na tyle dorosła, że znalazła odpowiednie miejsce pracy i mogła ulżyć przygniecionemu wojennym wysiłkiem krajowi. Było to w 1941 roku, a Cissie miała wtedy szesnaście lat. Większość zdrowych mężczyzn walczyła daleko na wojnie, a kraj domagał się od kobiet przejęcia męskich obowiązków, tak więc Cissie zaczęła zarabiać na życie przy fabrycznej tokarce. Tego samego dnia, w którym zbombardowano jej zakład pracy, a wyrzucony w powietrze kawałek metalu rozciął twarz dziewczyny, pub rodziców Cissie został zniszczony przez bezzałogowy samolot — jedną z latających bomb. Pierwsze rakiety V-l zrzucono na Anglię i Belgię w czerwcu czterdziestego czwartego roku. Henry Briley był martwy, kiedy brygada ratunkowa wykopała go z rumowiska, a jego żona, Rachel, matka Cissie, przeżyła kolejne trzy dni ze zgruchotanymi nogami i miednicą, pozbawiona ramienia. Cissie spędziła w szpitalu zaledwie noc — łóżek potrzebowali ciężko ranni lub kontuzjowani — a kiedy z niego wyszła, nie miała gdzie się podziać. Dopiero po dwóch dniach znalazła szpital, do którego zabrano matkę. Tymczasem Rachel umarła. Dom i miejsce pracy przepadły, rodzice odeszli, Cissie zostało niewiele. Wprowadziła się do krewnych i pracowała w pogotowiu ratunkowym; zamieniła cały gniew i rozpacz w energię potrzebną do pracy i szybko zrozumiała, że wojna przyniosła tragedię i zni- szczenie nie tylko jej. Po roku i kolejnych klęskach Hitlera V-l zastąpiły V-2. Wszystko się zmieniło. Naturalnie nie mogła pojąć, dlaczego ludzie wokół padają mar- twi, chociaż latające bomby spadają w innych dzielnicach miasta; ale nic dziwnego, początkowo nikt tego nie pojmował, nawet woj- sko i sam rząd. Rozpętało się istne piekło, lecz panika trwała krót- ko, jak życie samych ludzi. Śmierć, przeraźliwie nagła i straszliwa, była istną makabrą, obrzydliwym koszmarem. Wszystkiemu towa- rzyszyła groza, nikt bowiem nie wiedział, czy nie będzie następny na liście umarłych. Ponieważ Cissie pozostawała zdrowa, podczas gdy wszyscy inni umarli lub umierali, niebawem zabrano ją do szpitala i zrobiono badania krwi. Zanim zorientowała się, co się dzieje, siedziała w ciężarówce razem z innymi ABminusami i je- chała do specjalnego sanatorium w Dorset. Właśnie tam, w cię- żarówce, zaprzyjaźniła się z Muriel Drakę, towarzyszką podróży i właścicielką tej samej grupy krwi. W sanatorium AB minusy poddano wszelkiego rodzaju bada- niom, ale nadal żaden naukowiec ani lekarz wojskowy nie potrafił dociec, dlaczego są odporni na ładunek rakiet V-2. Postęp był tym bardziej utrudniony, że sami badacze padali jak muchy i dopiero po znalezieniu kilku lekarzy z właściwą grupą krwi osiągnięto pew- ną ciągłość prac. Kolejny problem polegał na tym, że badania nad grupami krwi zaczęto prowadzić z większą intensywnością dopiero w ostatnim dziesięcioleciu, przez co wiedza w tym zakresie była bardzo skąpa. Teraz poszerzała się szybko, ale było już za późno. Można było wnioskować, że choroba, gaz, trucizna, wirus — wojsko nadal nie wiedziało, co przyniosły ostatnie V-2 — działa na układ krwionośny, potęgując stężenie krwi. Przeważnie wystar- czało kilka minut, by krew skrzepła w arteriach dochodzących do większych mięśni, prowadząc do — to Muriel zapamiętała ten ter- min — zakrzepu z zatorami. Naczynia krwionośne w sercu, płu- cach, mózgu, jak i w mniej ważnych organach, były całkowicie zablokowane, podczas gdy węższe żyły pęczniały. W wyniku tej blokady nadmiar krwi nie miał się dokąd udać i dokąd powrócić — Muriel nazywała to zjawisko zatkaniem żyły — tak że w całym organizmie tworzyły się rozlegle opuchlizny i wycieki. Powodowało to tak niebywale bolesne skurcze, że wiele ofiar traciło przytomność, zanim umarło. Uświadomiono sobie, że terapia przeciwzakrzepowa będzie nie- skuteczna, gdyż doprowadzi tylko do dalszych krwotoków, a leki zwiększające krzepliwość tylko zintensyfikują zakrzepicę. Wciąż nie znajdywano wytłumaczenia, dlaczego krew grupy AB minus nie reagowała na krwawą śmierć, a sami lekarze i ich „ludzkie świnki morskie" są odporni. Musicie pamiętać, że wszystkie kraje rozwinięte rozpaczliwie poszukiwały rozwiązania, antidotum, ja- kiegokolwiek lekarstwa. Sprzymierzeńcy utrzymywali bliskie kon- takty, ale jak na razie nikt nie znalazł odpowiedzi. Czas szybko uciekał i wreszcie uciekli nawet lekarze. Pewnego dnia po prostu odeszli, nie zostawiając listu, wyjaśnienia, przeprosin. Zdali sobie sprawę, że nie ma nadziei. „Świnki morskie" przywitały to niemal z ulgą. Koniec z testami, koniec z pobieraniem krwi i wycinków tkanek, koniec z nakłuciami — i koniec ze znikaniem na zawsze w specjalnym, zamkniętym skrzydle sanatorium, gdzie, jak wierzono, chociaż nigdy tego nie potwierdzono, ponieważ żaden pacjent stamtąd nie wrócił, wykonywano operacje na ABminusach (podejrzewano, że doko- nywano tam eksperymentalnych transfuzji). Kiedy kadra lekarska zniknęła, runął cały porządek. Najpierw opuścili stanowiska wojsko- wi pilnujący „zatrzymanych" — żaden ABminus nie został z własnej woli ponad tydzień — a po nich reszta personelu i naukowcy. Oni wiedzieli już, że śmierć wisi nad każdym z nich i znali lepsze miejsca, w których chcieliby spojrzeć jej w twarz. Niebawem mniej więcej setka „świnek morskich" podążyła swoimi drogami. Cissie i Muriel zdecydowały trzymać się razem. Muriel Drakę była z wyższej warstwy społecznej niż Cissie, chociaż nawet jako córka lorda nie spotkała się w sanatorium z in- nym traktowaniem niż reszta (jak sądzę, panika jest demokratką). Nie wiadomo, dlaczego dziewczęta trzymały się razem, i obie robiły co mogły, żeby w tych strasznych czasach podnieść koleżankę na duchu. Jak każdy, straciły rodzinę i przyjaciół, a w sanatorium nigdy nie wiedziały, kiedy miła pielęgniarka lub uprzejmy strażnik wyzionie ducha wprost na ich oczach. Teraz, kiedy budynek szybko się wyludniał, razem układały plany. Matka Muriel, lady Daphne Drakę, straciła życie w pierwszym roku wojny, ale nie z winy jakiejkolwiek wysyłki Fuhrera. Autobus linii 14 potrącił lady Daphne, kiedy szła przez Piccadilly Circus podczas zaciemnienia, po tym jak z przyjemnością obejrzała Jacka Hulberta — śpiewającego do wtóru egzotycznych instrumentów i wodzącego za nos hitlerowskich szpiegów w Under Your Hat. Pojazd zabił ją na miejscu i Muriel pozostał tylko ojciec, lord Mon- tague Drakę. Dwaj bracia poszli do wojska, zaraz po wypowiedzeniu wojny, postępując wbrew woli ojca, i walczyli na obczyźnie z Niemcami — jeden we flocie, drugi w eskadrze RAF-u, stacjonującej na Malcie. Od wybuchu krwawej śmierci Muriel nie miała wiadomości od braci i nie wiedząc, czy mają tę samą grupę krwi, co ona, uznała ich za zmarłych. Chociaż jej dom rodzinny stał w Hampshire, większość życia spędziła w apartamentach w Kensington; w wieku siedemnastu lat wstąpiła do ATS, Pomocniczej Służby Wojskowej, i niebawem objęła stanowisko młodszego oficera. Żadne bohaterstwo, zapewniła nas; postąpiła tak, jak każdy patriota powinien postąpić. Przecież sama księżniczka Elżbieta zgłosiła się do ATS tuż przed dziewiętnastymi urodzinami, prawda? W dniu, w którym spadły pierwsze V-2 z krwawą śmiercią, Muriel z ojcem jedli lunch u Simpsona przy Standzie, gdy kelner, który dopiero co podał im ostrą zupę korzenną, zimną gęsinę i sa- łatkę — dziwne, nigdy nie zapomniała menu, mimo potworności, które towarzyszyły temu posiłkowi — zatoczył się i upadł na ich stolik. Zsiniał, żyły na jego rękach i skroniach nabrzmiały, jakby miały zaraz pęknąć. Z jego oczu popłynęła krew. Muriel, co całkiem zrozumiałe, zaczęła wrzeszczeć na całą re- staurację, podczas gdy ojciec, który usiłował pomóc porażonemu kelnerowi, rozpinając mu kołnierzyk koszuli, żeby ułatwić oddy- chanie, nagle złapał się za serce. Zajęta bez reszty ojcem Muriel nie zauważyła, że każdy na sali wpadł w identyczny paroksyzm. Kiedy lord Drakę zsiniał, jego dłonie i policzki pokryły się wrzodami w niewiarygodnym tempie, a żyły nabrzmiały jak kelnerowi, wtedy zemdlała. Odzyskawszy wreszcie przytomność, zobaczyła, że wszystkie osoby, które nie uciekły z restauracji, w tym ojciec, są martwe. Wybiegła na ulicę, pomiędzy umierających mieszkańców miasta, i dopiero później dotarło do niej, że nawet nie słyszała spadających bomb. Tak jak Cissie została zgarnięta z ulicy w ciągu kilku dni, prze- szła badania krwi i wylądowała w Dorset. Podczas gdy tajny ośrodek medyczny powoli się opróżniał, ona, Cissie i kilkoro innych nie chciało zrezygnować z tego stosunkowo bezpiecznego ustronia, lękając się tego, co czyha w nowym dziwnym świecie za murami. Ale trzy lata to długo i można się przystosować do wszystkiego; poza tym w końcu zaczęło brakować prowiantu. Jednakże nie desperacja ani brawura przygnały je z powrotem do stolicy. Sprawiła to tęsknota za domem. Wsiadły do jednego z niewielu pojazdów, jakie zostały w sa- natorium, i, jadąc polnymi drogami, napotkały Wilhelma Sterna. Kiedy słuchaliśmy opowieści Niemca, a słońce powoli zacho- dziło za Tamizę, malując ściany hotelowego pokoju barwami ła- godnej czerwieni i pogłębiając cienie, wydawała mi się nieco skąpa w szczegóły. Owszem, opowiadał w sposób przekonujący, ale facet miał w sobie coś takiego, że trudno mu było dać wiarę. W dalszym ciągu uważałem go za nieprzyjaciela i miało to niebagatelne zna- czenie. Bez dwóch zdań. Na dodatek w tunelach powiedział coś, co potwierdzało moje podejrzenia. Tamtego wieczoru Stern opowiedział, że był nawigatorem jed- nego ze średnich bombowców Luftwaffe, Heinkel He 111, który w kwietniu czterdziestego roku zrzucał miny wzdłuż wschodniego wybrzeża Anglii i został strącony przez obronę przeciwlotniczą. Stern wyskoczył na spadochronie w płonącym ubraniu. Powiew powietrza zdusił płomienie, lecz wcześniej zdążyły poważnie po- parzyć mu plecy i kark. He 111 rozbił się w Clacton kilka mil dalej, zabijając (dowiedział się później) dwóch cywilów i raniąc stu pięćdziesięciu. Jego samego i resztę załogi pojmano i prze- transportowano do walijskiego obozu jeńców wojennych w Island Farm. Takie, powiedział nam z niemal przepraszającym uśmiechem, były jego dokonania w wojnie z Wielką Brytanią, chociaż w marcu czterdziestego piątego roku, na tydzień przed zrzuceniem fatalnych V-2, uciekł z obozu wraz z sześćdziesięcioma pięcioma innymi Niemcami (mętnie pamiętałem, że czytałem wtedy w gazecie o tej ucieczce). Kiedy Stern, który wcześniej zgubił swoich Kameraden, próbował przedrzeć się do walijskiego wybrzeża, z nadzieją że ukradnie łódź i przedostanie się na niej do neutralnej Irlandii, świat wokół uległ zmianie. Wszędzie, z niewiadomych przyczyn, leżały trupy. Postanowił trzymać się z dala od miast, ponieważ, o ile było mu wiadomo, jego kraj nadal prowadził wojnę z Anglią i Ameryką, a on był zbiegłym jeńcem wojennym. Uznał też, że plaga, która zabiła wszystkich, również większość zwierząt, musi być zaraźliwa. Zaopatrywał się w żywność, opróżniając spiżarnie chłopskich domów i letniskowych rezydencji. Przeżył tak prawie rok, aż ostra zima czterdziestego szóstego roku zmusiła go do zapuszczenia się do miasta. Opowiedział nam, że chyba doznał wtedy szoku, gdyż całkowicie zapomniał następne kilka tygodni. Kiedy wreszcie odzyskał świadomość, opuścił miasto i udał się na wschód. Podróżował sa- mochodami i porzucał je, kiedy wyczerpała się benzyna, znajdywał następne i kontynuował podróż, zdecydowany dotrzeć do przeciw- ległego wybrzeża, znaleźć łódź i przepłynąć przez kanał la Manche na kontynent. Następnie miał zamiar powrócić do ojczyzny, może umrzeć, wtedy bowiem nie znał zasięgu plagi i nie wiedział, czy reszta Europy uległa zniszczeniu. Natrafił na bazę wojskową i wy- krzesał w sobie dość odwagi, żeby do niej wejść. Zabezpieczywszy jedynie chustką usta i nos, znalazł przenośną radiostację. Założył świeży akumulator i próbował skontaktować się ze swoją bazą w Niemczech. Bezskutecznie. Nadawał przez całą noc, modląc się o byle jaką odpowiedź, obojętnie od kogo i z jakiego kraju, ale nadal nie uzyskał kontaktu. Utraciwszy wszelką nadzieję, wpadł w czarną rozpacz, niezdolny zrozumieć, co spowodowało zarazę i dlaczego sam przeżył. Cały następny dzień rozważał, czy nie skończyć z sobą — nie tylko dlatego, że nie widział już powodu, dla którego warto dalej żyć, ale miał straszliwe poczucie winy, przeżył bowiem, kiedy wkoło wszyscy zginęli. To przekonanie rozwiało się następnego ranka, gdy zdał sobie sprawę, że powinien żyć dalej z obowiązku wobec swojego narodu i Fiihrera. Nie wspomniał o rasie panów, ale ja nie zapomniałem o tej idei. Oceniłem, że według Sterna przeżyli najlepiej dostosowani, co potwierdziło poglądy Hitlera dotyczące doboru płciowego i porządku świata. Stern był żywym dowodem teorii swojego przywódcy i umrzeć teraz, zwłaszcza z własnej ręki, oznaczałoby przekreślenie tego wszystkiego. Tak więc wędrował dalej, grabiąc sklepy spożywcze i śpiąc w wyludnionych domach. Przypadkowo natrafił na innych niedo- bitków, rodzaj wspólnoty zamieszkującej niewielkie miasteczko. Potraktowano go podejrzliwie, a kiedy wymowa zdradziła jego pochodzenie, został przepędzony. Ledwie uniknął śmierci. Zapewne uznano, że jest osobiście i w pełni odpowiedzialny za, jak ją nazwano, krwawą śmierć. Długo potem zamieszkiwał w samotnych chłopskich zabudowaniach koło New Forest, najpierw uprzątnąwszy je z trupów, potem zajmując się najlepiej jak umiał skąpymi uprawami. Zima roku czterdziestego siódmego, jeszcze surowsza od poprzedniej, położyła temu kres. Zdobywał żywność w wiejskich sklepach i domach, tak więc mieszkał w pobliżu tych zabudowań, sam i, jak się nam przyznał, „niezbyt zdrowy na umyśle". Z nastaniem lata czterdziestego ós- mego roku ocknęło się w nim pragnienie powrotu do Vaterlandu. Podjął dalszą podróż. Samochód, którym jechał, niebawem odmówił posłuszeństwa — raczej z braku konserwacji niż benzyny — i kiedy wlókł się polną drogą, szukając innego środka transportu, zjawiły się dziewczyny w fordzie. Przywitały go inaczej niż mieszkańcy miasteczka przed dwoma laty i był im wdzięczny. Natomiast Cissie i Muriel były wniebo- wzięte, napotykając inną zdrową ludzką istotę. Jego narodowość nie miała dla nich żadnego znaczenia, zwłaszcza po tak długim czasie od zakończenia wojny, a on nie żywił żadnych wrogich uczuć wobec brytyjskich cywilów. Zgodził się towarzyszyć im do stolicy, chociaż zapowiedział, że następnie uda się w kierunku wschodnim, zapewne do ujścia Tamizy, a stamtąd do kanału La Manche. Zatrzymali się tylko raz, napełniając bak forda w warsztacie naprawczym, po czym niebawem znaleźli się w Londynie. I trafili na kłopoty. Nazywając rzecz po imieniu, na mnie. Zwróciłem się z pytaniem do dziewcząt, nie do Niemca: — Jak wcześniej powiedziała Cissie, na pierwszy rzut oka to ja mogłem być przestępcą, a Czarne Koszule jedynymi przedstawi- cielami prawa i porządku. Dlaczego więc pomogliście mnie? — To była decyzja Cissie — wyjaśniła Muriel, wskazując przy- jaciółkę. Spojrzałem na ciemnowłosą dziewczynę. Wzruszyła ramionami. — Nie podobały mi się ich mundury. Mam złe wspomnienia Czarnych Koszul Mosleya sprzed wojny, a ta banda wyglądała bardzo podobnie. — Kolejny łyczek dżinu z sokiem brzoskwinio wym. — Powiedziałam wam, moja matka była Żydówką. Poza tym wyglądałeś na desperata, a ja lubię desperatów. — Uśmiech nęła się do mnie. Czegoś mi tu brakowało, ale nie naciskałem jej. Zanim Oswald Mosley, założyciel Brytyjskiego Związku Faszystów i Żydożerca, został internowany na początku wojny, a jego zionąca nienawiścią partia fanatyków rozpędzona, organizował marsze do samego serca żydowskich gett w londyńskim East Endzie, żeby tylko wywołać zamieszki. Był człowiekiem złym do szpiku kości, a kiedy alianci odbijali Europę z rąk Niemców i straszliwe relacje o eksterminacji Żydów obeszły świat, brytyjska opinia publiczna wreszcie zrozu- miała pełną grozę ideałów, pod którymi podpisywał się Mosley wraz ze swoim dyskretniejszym sprzymierzeńcem, sir Maxem Hub- ble'em. Te łachmaniarskie czarne mundury miały dla Cissie tylko jedno znaczenie, i jako że to ona prowadziła wtedy samochód, jej towarzysze podróży byli skazani na jej decyzję. Ta dama miała ikrę. Nieco rozluźnieni tym, co wypili, zaczęli stawiać mi pytania, ale uchylałem się od odpowiedzi. Nadal nie poznaliśmy kolei losu strażnika. Albert Potter, którego nos tymczasem osiągnął nieco głębszy odcień purpury, był wielce rad, że ma okazję do pogawędki, a trzy lata samotności i kilka obfitych miarek Grouse znacznie rozwiązały mu język. Zbyt stary, aby zaciągnąć się do wojska, zgłosił się na ochotnika do ARP, pierwszego dnia po tym, jak Neville Chamberlain żałobnym tonem wypowiedział wojnę Niemcom. Odbył zaszczytną służbę podczas obydwu Bliztów, był dwa razy zasypany gruzem. Zamieszkał w dzielnicy budynków miejskich koło Covent Garden, a gdy Luftwaffe obróciło go w perzynę, przeniósł się z rodziną do suteren szkoły, w których mieściła się kwatera główna Obrony Cywilnej. (To tam dowiedział się po raz pierwszy o tajnym bunkrze pod Kingsway, którego „odźwiernym" później został.) Oświadczył nam z dumą, że podczas wojny dostał trzy pochwały za odwagę podczas akcji: raz za samodzielne wyprowadzenie wszystkich urzędników z budynku, na którego dach spadła bomba o opóźnionym zapłonie, drugi raz za uratowanie życia nieprzytomnej niewieście, która udławiła się stęchłym (jak później utrzymywała) kawałkiem ciasta w Lyon's Corner House przy Stran-dzie, a trzeci raz za to, że podczas zaciemnienia śmiałym susem wskoczył na jezdnię przed autobus z kilkunastoma pasażerami, i wymachując latarką, zapobiegł runięciu pojazdu do leja po bombie, mimo że narażał przy tym nie tylko swoje kończyny, ale i życie. Służył królowi i krajowi tak dzielnie, jak było to w ludzkiej mocy, mimo szyderstw i kpin opinii publicznej, skłonnej traktować ludzi z ARP jako samozwańczych dyktatorów, którym uderzyła do głowy ta odrobina władzy, jaką im dano. Hmm, ani go to grzało, ani ziębiło. Jak Stern, Potter znał swój obowiązek — wtedy i teraz. Kiedy jego żona, „Niech Bóg zachowają w swojej łopiece", zgasła od krwawej zarazy, a córka Katie, wciąż panna, chociaż już trzy- dziestoletnia, i celowniczy w baterii przeciwlotniczej koło Chel- tenham, przestała się odzywać, przez co uznał, że też umarła, został mu tylko jeden cel, czyli wypełnianie przydzielonego obowiązku. Dopiero kiedy wojna skończy się na amen, odwiesi hełm na kołek, zabierze medale i wyniesie się na wieś na emeryturę. Popatrzyliśmy na siebie z pewnym niepokojem, ponieważ nikt z nas nie miał ochoty pierwszy przekazać mu nie tak w końcu świeże wiadomości. Chociaż wiara, że wojna nadal się panoszy, była fałszywa, przynajmniej dawała Potterowi bodziec do działania. Poza tym nigdy oficjalnie nie ogłoszono zakończenia działań wojennych. Pewnie zaprzestano ich, kiedy spadły ostatnie V-2, ale nie było nikogo na górze, kto by powiedział: „W porządku, dość tego, fajrant". A jeśli był ktoś taki, to nie wiadomo gdzie — albo daleko poza terenami miejskimi, albo w jakimś tajnym bunkrze zabezpieczonym przed krwawą śmiercią. To naprowadziło nas na inne tematy: co stało się z rządami państw, dlaczego ani naukowcy, ani lekarze nie potrafili powstrzymać zarazy, i co, do diabła, miał w głowie Adolf Hitler, rozpętując takie zniszczenie (zakładając, że miał tam jeszcze cokolwiek, po tym jak runęły jego marzenia o panowaniu nad światem)? Czy Vergeltungswaffen była jedną ka- tastrofalną omyłką? Same wielkie pytania, na które nie mieliśmy odpowiedzi. Jednakże może największym pytaniem, ponieważ w perspektywie przyszłości wszystkie inne nie miały znaczenia, było: Ilu nas zostało? Ilu ABminusów żyło na świecie? Muriel powiedziała, że w sanato- rium ktoś jej powiedział, że liczba ludzi z tą grupą krwi sięga około trzech procent całej populacji i możliwe, że jej czynnik RH (cokol- wiek to było) reagował negatywnie lub nie poddawał się wirusom, czy też gazom, które znajdowały się w rakietach. Ta osoba stwier- dziła następnie, że problem w tym, iż wiedza o różnego rodzaju gru- pach krwi nie jest wystarczająca, a czas biegnie zbyt szybko, by dało się przyspieszyć badania, bez względu na ich intensywność. Bliskość śmierci paraliżowała umysły lekarzy i naukowców. Po tych słowach zapadła cisza. Każdy z nas pogrążył się we własnych myślach. Cissie zebrała brudne talerze i włożyła je do umywalki w łazience; kiedy stanęła na progu salonu, w oczach miała kolejne pytanie. — Czy ktoś wie, co się stało z rodziną królewską? Potter nalał sobie kolejną miarkę Grouse i wydał dźwięk, który mógł uchodzić za ciężkie westchnienie. Załzawione oczy były utkwio- ne w alkoholu, ale strażnik chyba go nie dostrzegał; był myślami gdzie indziej. Czekaliśmy na jego słowa, świadomi, że szukuje się powiedzieć coś, co nie przypadnie nam do smaku. No cóż, dla mnie jedna tragedia była tak samo okropna jak inne, a wszystkie były częścią jednej gigantycznej katastrofy; to znaczy wszystkie poza moją. Niemiec uważał podobnie, gdyż przejawiał tylko chłodne zaciekawienie, dalekie od trwożnej niechęci widocznej w spoj- rzeniach Cissie i Muriel. Ta ostatnia zachęciła strażnika do wyjawienia nam prawdy. — Czy umarli na zarazę, panie Potter? — Pewnie tak, ale inaczej niż myślicie — odparł. Pociągnął długi łyk whisky i otarł lśniące wargi wierzchem dłoni. — Wiecie, królowa Elżbieta, Panie, pobłogosław jej biednej duszy, cieszyła się jak nie wiem, kiedy fryce zbombardowali Pałac Buckingham. Mogła popatrzeć w oczy tym bidnym ludziskom przy dokach i powiedzieć: „Nam też przylali, wiemy, jak to jest". Opróżnił szklankę i upuścił pustą butelkę na podłogę. Kręcąc głową jakby z podziwu i żalu, kontynuował: — Wiecie, te małe dziewuszki, te księżniczki, to bez ustanku szyły wieczorami skarpetki dla Czerwonego Krzyża. Księżniczka Elżbietka... rodzina mówiła jej Lilibet... zgłosiła się do ATS, jak ta pani powiedziała. — Wskazał głową Muriel. — Pracowała za inżyniera, smarowała sobie rączki przy silnikach i tym podobnych. A król Jerzy to wieczorami wyrabiał części dla aeroplanów RAF-u jak byle prostak. Król i królowa na chwilkę nas nie zostawili, na wet za najgorszego Blitza, i nie pomyśleli o wysłaniu z kraju swo jej najmłodszej, Małgosi Różyczki, do jakiegoś bezpiecznego miej sca. Trzymali się razem i nie ruszali na krok, byli przykładem dla wszystkich. Rozejrzałem się po twarzach wkoło, ciekaw reakcji. Muriel prze- żywała radosne uniesienie, podobnie jak strażnik; duma i smutek świeciły w szaroniebieskich oczach, kiedy czekała na rozwój tra- gicznej opowieści. Cissie miała zamglone oczy, jakby była gotowa zapłakać. — Ludziska nie dowiedziały się niczego pewnego, ale plotki rozeszły się jak sama plaga — ciągnął Potter. — Niektóre powia- dały, że rodzina królewska zginęła w pierwszych godzinach po zrzuceniu tych rakiet. Inni mówili, że wszyscy do kupy, Maria, królowa matka, dostali pigułki z cyjankiem od królewskiego doktora, kiedy tylko dowiedzano się, jak straszna jest krwawa śmierć i jak szybko się rozchodzi. Ale ja przedostałem się do bunkra pod Kingsway, kiedym dowiedziałem się, co się tam dzieje, i usłyszałem wieści z pierwszej ręki, bo chociaż personel Obrony Cywilnej padał jak muchy, wciąż szły wiadomości przez telefon. — Wiesz, co stało się naprawdę? — Muriel siedziała wychylona do przodu, zaciskając dłonie na kolanach. — Tak, panienko, tak myślę. Tamtego strasznego dnia król z rodziną popędzili do Windsoru i kiedy tylko władze dowiedziały się, co się wyprawia, wysłały po nich jednosilnikowy aeroplan, żeby uchronić ich od krzywdy. Przez calutki park windsorski leci szeroka i długa aleja, do samego zamku. Ludziska nigdy się nie zorientowali, ale to był awaryjny pas startowy na wypadek inwazji. Wsiedli do samolotu ładnie pięknie i zabrali ze sobą nawet klejnoty koronne owinięte w gazetę. Ale ledwo samolot się poderwał, runął na domy za miastem i wybuchł. Muriel zdusiła cichy, pełen grozy okrzyk. Cissie przymknęła oczy. — Kontakt radiowy urwał się zaraz, jak pilot zgłosił bezpiecz ny start i władze doszły do wniosku, że zaraza rozłożyła go akurat wtedy. Rozumiecie, nie podano żadnych dalszych wyjaśnień. Pew nie wszyscy zostali zabici, ciała spaliły się we wraku, ale nie było publicznego oświadczenia. Do diabła, już dość było nieszczęść, po co dobijać jeszcze ludzi. Nie wiedziałem, śmiać się czy płakać z absurdalności tego stwierdzenia. Stern przerwał milczenie. — Wiesz, co stało się z waszym Winstonem Churchillem? — zapytał i widziałem, że „Dżerdżil" tak samo podziałał na nerwy Potterowi jak mnie. Uniósł puste szkło na znak szacunku i rzekł: — Kochany Winnie. — Pokręcił głową i opuścił wzrok na podłogę. — Mówią, że skończył z sobą, zastrzelił się na śmierć. Widzicie, w końcu było za dużo tego wszystkiego. Zrobił wszystko, żeby wygrać dla nas tę wojnę, i prawie mu się udało, przyszedł prawie koniec. Potem Hitler posłał tę swoją tajną broń, i to on śmiał się ostatni. Żaden by tego nie wytrzymał. To uciszyło nas zupełnie. Łzy płynęły po policzkach Cissie, a Muriel pochyliła głowę. Potter grzebał wśród butelek na stoliczku, szukając nowej whisky, a Stern siedział sztywno, jakby kij połknął. Jego twarz przypominała nieruchomą maskę. Ja po prostu dolałem sobie Jacka Daniel'sa. Każda tęsknota ma swój kres, wiecie? Jasne, że w ciągu ostatnich lat wiele myślałem o śmierci i o tych utraconych, którzy grali główne role w moim życiu, ale również i o tych, którzy odtwarzali epizody —- przyjaciołach, krewnych, kumplach z liceum, dobrych pilotach, towarzyszach walk. Pamięć nie wygasa, ale odsuwasz wspomnienia, albo przynajmniej uczucia towarzyszące wspomnieniom. Po jakimś czasie emocje bledną, ponieważ dusza też ma określony zasób energii. W końcu przychodzi odrętwienie, chociaż jeśli masz naprawdę szczęście, może zawładnąć tobą niemal od zaraz. Na ogół potrzeba miesięcy, może nawet lat, zanim zaczniesz... zaczniesz... wychodzić z marazmu i będziesz znów trzeźwo myśleć. Ja tęskniłem tylko za dwojgiem ludzi, gdyż rodzice umarli jeszcze przed wybuchem wojny; mama w tysiąc dziewięćset trzydziestym ósmym roku na raka, tato zaraz potem, w trzydziestym dziewiątym roku na zawał. Nie miałem braci ani sióstr, a inni krewni mieszkali zbyt daleko, żebym mógł się o nich martwić. Moja żałoba dotyczyła głównie, jeśli nie wyłącznie, dwojga ludzi startych z powierzchni ziemi przez krwawą śmierć. Obserwując napięcie malujące się na twarzach zebranych wokół mnie osób, zdałem sobie sprawę, że moi nowi i niechciani towa- rzysze nadal przeżywają szok. Dziewczęta były przez jakiś czas odgrodzone murem od największych okrucieństw zarazy, a strażnik narzucił sobie własny kodeks postępowania. Teraz Cissie i Muriel wynurzyły się poza sanatoryjne granice i najbliższe miasteczka, doświadczając na własnej skórze pełnej grozy spuścizny V-2, a Al- bert Potter wreszcie zetknął się z innymi niedobitkami. Teraz pewnie cała trójka łajała się za złudzenia, w których żyła, chroniąc swoje zdrowie psychiczne, jakiekolwiek by ono było. A jeśli chodzi o Niemca, to, no cóż, nawet on musiał mieć rodzinę, ludzi, których opłakiwał, więc też cierpiał. Może doświadczał również poczucia winy — to jego ziomkowie rozpętali finalną zagładę; rasowe poczucie odpowiedzialności za takie zniszczenie przygniotłoby barki każdego człowieka. Chyba że, oczywiście, jedyną osobą, którą naprawdę opłakiwał, był jego Ftihrer, którego czyny uważał za właściwe i bohaterskie. Obserwowałem Sterna i próbowałem zgadnąć, co kryje się za tą maską; jednak był nieprzenikniony, mimo że dużo pił i zapalał papierosa od papierosa tak jak wszyscy. Dziwna rzecz, nie narzekał, nie rozklejał się, bez względu na ilość wypitych trunków. Podobnie jak ja tamtego wieczoru. 10 W dół, w dół, w dół... Dwa Fw 190 goniły mnie do trzydziestu ośmiu tysięcy stóp, w naprawdę rzadkie powietrze. Nie miałem wyboru, był tylko jeden sposób oderwania się od nich, ponieważ wsiadły mi na ogon jak rozwścieczone szerszenie, nieznużone, uparte, opętane żądzą zemsty. Widziały, jak zestrzeliłem jednego z ich kumpli na dwunastu tysiącach stóp i to ścięło im krew, gdyż to tamten, w swojej znakomitej maszynie, powinien mnie wykończyć. Miał mnie na celowniku, a jakże, ale ja zrobiłem pętlę, zanim nacisnął spust i, wsiadając mu na ogon, posiekałem jego skrzydła. Zszedłem za ' nim w dół, dołożyłem jeszcze serię i Fw 190 wpadł w korkociąg, zostawił po sobie biały dym wyglądający jak wyprute bebechy. Pilot nie wyskoczył i miałem nadzieję, że już nie żył. Jego dwaj przyjaciele przylecieli wściekli, źli — do diabła, ob- raziłem ich — ponieważ byłem sam, jeden przeciwko trzem, i pew- nie spodziewali się świetnej zabawy. Kiedy wyrównałem, uznali, że mnie mają. Spitfire może ode- rwałby się od focke-wulfów, ale mój hurricane, z ośmioma ckm--ami Browninga na skrzydłach był ociężałym zwierzęciem i wiedziałem, że muszę uciec się do naprawdę rozpaczliwych manewrów. Był tylko jeden sposób, żeby pozbyć się Niemców, ale zależał od tego, czy polecą za mną. Ruszyłem w górę, w błękit, wyciskając wszystko z hurricane'a. I focke-wulfy popędziły za mną. Trzydzieści osiem tysięcy, kokpit grzechoce wokół mnie. Wy- równałem, schodząc do nurkowania. Trzydzieści siedem tysięcy stóp, trzydzieści sześć, pięć i żołądek wprasował mi się w kręgosłup, ale wciąż nabieram prędkości; czuję, jak drążek wibruje mi w dłoniach. Nie słyszę ich, ale czuję, jak pociski rozrywają lewe skrzydło. Nurkuje szybciej. Ogień urwał się wreszcie — fryce zaczynają szarpać się ze swoimi maszynami, cała nasza trójka wciąż nabiera prędkości. Trzydzieści tysięcy stóp i moja prędkość dochodzi do czterystu mil na godzinę, znacznie poza granicę możliwości hurricane'a. Nurkuję, szybciej, szybciej, wszystko wkoło mnie się trzęsie, silnik wyje, gogle zachodzą mgłą, pot zaczyna oślepiać. Dwadzieścia pięć tysięcy. Dwadzieścia. Udaje mi się wykręcić głowę i obejrzeć za siebie. Widzę tylko jednego goniącego: wychodzi z lotu nurkowego, rezygnuje z pościgu. Gdzie jego koleś? Nie widzę drugiego. Muszę założyć, że nadal mam go na ogonie. Dziewiętnaście, osiemnaście. Za szybko. Chryste, o wiele za szybko. Zrywam gogle. Nie mogę uwierzyć, kiedy patrzę na przyrządy. Wszystko dygoce, ale igła szybkościomierza nadal wychylona. Niemożliwe. Dochodzę do sześciuset mil na godzinę. Nikt mi nie uwierzy. Jeśli w ogóle przeżyję, żeby to opowiedzieć. I następuje to, czego się najbardziej bałem. Nazywają to prze- kroczeniem granic ściśliwości. Wszystko wilgotnieje, nic nie działa, jak powinno. Samolot mnie nie słucha, drążek nie oporuje, tylko lata swobodnie. Jezu Chryste, jestem na dwunastu tysiącach. Ściskam drążek, próbuję wyprowadzić hurricane'a z lotu nur- kowego, ale nie reaguje, nie chce się podporządkować. Ciągnę mocniej, zaciskam obie ręce na drążku. Samolot nie idzie w górę. Och, Panie Boże... Osiem tysięcy stóp. Siedem. Sześć. Stało się. Jestem załatwiony. Ciśnienie zablokowało mnie w fo- telu, nie ma sposobu, żeby wydostać się z kokpitu. Ale się nie poddaję. Za bardzo chcę żyć. Ciągnę mocniej. Pięć. Zaczynam się modlić. Ale daję sobie spokój z modlitwą i zaczynam wrzeszczeć. Wszystko bieleje, jak centrum eksplozji... ...i obudziłem się. Dzięki Bogu, obudziłem się. A kiedy sie- działem wyprostowany jak struna na łóżku, rozdygotany i ociekający potem, jakbym wyszedł w wody, zdałem sobie sprawę, że nie obudził mnie sen. Znów rozległo się lekkie pukanie do drzwi. Blask księżyca skąpał pokój, tak że ściany, meble i zmięta po- ściel bieliły się upiornie. Stężałem, nadal w szoku, przeżywając ponownie koszmar senny, który tak naprawdę był wspomnieniem. W ostatniej chwili wyszedłem z lotu nurkowego, muskając wierzchołki drzew. Kontynuujący pościg Fw 190 nie miał takiego szczęścia; uderzył w owe drzewa i rozbił się, jeden wielki piorun kulisty. Krzyczący niemiecki pilot, kiedy wyobrażałem go sobie teraz, sie- dząc w świetle księżyca, przypominał Wilhelma Sterna. Na szczę- ście dla mnie tamtego dnia, siedem lat temu, reszta eskadry była blisko i dowódca skrzydła rzucił mi się na ratunek razem z dwoma innymi hurricane'ami i przepędził ostatniego focke-wulfa, zmywa- jąc mi głowę przez radio za to, że oddaliłem się tak daleko od głównego miejsca bitwy. Nie pierwszy raz miałem ten koszmar, ale był nie gorszy niż inne, które niepokoiły mnie prawie każdej nocy, bez względu na to, czy zasypiałem pijany czy trzeźwy. Znów rozległo się stukanie do drzwi, nadal lekkie, chociaż tym razem bardziej natrętne, jak gdyby osoba na korytarzu była nie- cierpliwa. Lub zrozpaczona. Gałka obróciła się, ale to było na nic — nocą zawsze zamykałem drzwi na klucz. Odrzuciłem przykrycie, porwałem spodnie z taboretu i włożyłem je. Zanim podszedłem do drzwi, wyjąłem z szafki nocnej czter- dziestkępiątkę i wprowadziłem kulę do zamka. Palec wskazujący na kabłąku spustowym, wylot lufy skierowany w sufit. Podszedłem boso do drzwi sypialni. Można by pomyśleć, że moja obecność była wyczuwalna, nie- wyraźny głos kobiecy zawołał bowiem: — Hoke, wpuść mnie, proszę! Szybko przekręciłem klucz w zamku i uchyliłem drzwi na kilka cali. Zobaczyłem tylko cień w korytarzu. — Proszę — powtórzyła i wiedziałem, że jest bliska łez. Przesunąłem się w bok, uchylając szerzej drzwi, i Muriel wśliz- nęła się do środka. Ledwo drzwi się zamknęły i odwróciłem się do niej, a znalazła się w moich ramionach; jej szczupłe ciało drżało, mimo że noc była ciepła. Początkowo stawiałem opór, byłem sztywny, nie reagowałem na jej bliskość, nadal celowałem coltem w sufit, druga dłoń chwiała się o kilka cali od jej pleców. Poczułem woń słodkich perfum i przypomniałem sobie, czym jest kobiece objęcie. Dłoń dotknęła pleców, przyciągając Muriel. Opuściłem broń. Wciągnąłem zapach świeżo umytych włosów, potem perfum, którymi skropiła skórę, szyję, piersi. Nawet lekkie wspomnienie wina na jej ustach było przyjemne. Wewnętrzne napięcie opadło, uścisk w piersiach ustąpił. Przez chwilę obejmowałem ją, może dłużej niż przez chwilę, i zamknąłem oczy. Ogarnął mnie zawrót głowy. To było tak dawno, tak bardzo dawno... Ale wewnętrzne odrętwienie powróciło: odrzuciłem instynkt, broniąc się w jedyny dostępny sposób przeciwko okropności, jaka spotkała świat i mnie — cofnąłem się. W srebrnym blasku pada- jącym z okna zobaczyłem lśnienie łez na policzku i zmieszanie w oczach. — Przytul mnie — poprosiła ściszonym głosem. Nie mogłem. Nie chciałem. Wiedziałem, że gdybym znów wziął ją w ramiona, straciłbym coś, co nie pozwalało mi się rozlecieć przez ostatnie trzy lata — dystans, który stał się moją zbroją. Nie chciałem znów stać się bezbronny. Jej nagie ramiona wciąż drżały i światło księżyca migotało na jedwabnej nocnej koszulce. Patrzyła na mnie, a strużki jej łez mieniły się jak srebrne kryształki. Powoli opuściła głowę. — Bardzo się boję — powiedziała. I poddałem się, tak łatwo, tak cholernie łatwo się poddałem. Jej łzy zmoczyły mój nagi tors i poczułem spazmatyczne drganie wiotkiego ciała. — Uspokój się — powiedziałem cicho, nie znajdując innych słów pocieszenia. — Jesteśmy bezpieczni. Jej włosy przyjemnie drażniły moją skórę. — Widziałam ich, Hoke — wyszeptała niemal niesłyszalnie. — Było ich strasznie dużo. — Kogo? Kogo widziałaś? Podniosła ku mnie głowę. — Widziałam duchy. Duchy ludzi, którzy umarli w tym hotelu... widziałam, jak włóczą się korytarzami. Widziałam ich na schodach, unoszone bezwolnie zagubione dusze, nie mające dokąd pójść. To było takie smutne, Hoke, takie żałosne... i takie przerażające. — Mówiłem wam wszystkim, żebyście nie wychodzili w nocy z pokoi. — Mój gniew był sztuczny, zasłaniałem się nim przed jej słowami. Nie chciałem ich słuchać. Wystarczyły mi własne wspomnienia. — Musiałam wyjść. Musiałam koniecznie się rozejrzeć, może tylko po to, żeby wrócić pamięcią do lepszych czasów. Nie rozu- miesz tego? Pokręciłem przecząco głową. — To było głupie z twojej strony. Nie słuchała. — Doszłam tylko do głównej klatki schodowej, tej przy windzie. Na początku to były jedynie cienie, ruch w mroku, aż zaczęły się pokazywać, najpierw powoli, jakby czerpały siły z mojej kon- centracji. Nagle wszystkie unosiły się wysoko wokół mnie, nie zwracając uwagi na siebie nawzajem. Nawet ci, którzy byli razem, jakby nie mieli ze sobą kontaktu. Eleganckie panie w długich zwiewnych sukniach wsparte na ramieniu panów w smokingach i koszulach ze sztywnych gorsem. Ale mieli taki ból w oczach, taką rozpacz na twarzach... — Oparła głowę na mojej piersi. — Czy to tylko moja wyobraźnia, Hoke? Czy byli prawdziwi...? — To był sen i tyle — powiedziałem, obejmując ją mocno. Przycisnąłem rękę do jej pleców, broń zaczęła mi zawadzać. — Ale ja nie spałam — zamruczała. — W takim razie to było złudzenie. Nie rozumiesz? Wciąż jesteś w szoku po oglądaniu tych wszystkich trupów. Wierz mi, znam się na tym, Muriel, znam ten hotel. Ty, ja, Cissie, stary Albert Potter i ten Niemiec to jedyni żywi mieszkańcy tego budynku. — Nie mówiłam, że byli żywi... — Nie ma duchów. — Drgnęła, słysząc gniew w moim głosie. — Umarli to umarli. Wszystko inne to zwidy. Rozumiesz, Muriel. Rozumiesz? Zacisnąłem dłoń na jej ramieniu i dziewczyna skrzywiła się, czując nagły ból. Próbowała się wyrwać. — Dobra, dobra, przepraszam — uspokajałem ją, zły na siebie, że dałem się wyprowadzić z równowagi tymi bredniami. — Kiedyś się rozpłyną, obiecuję ci. Rozpłyną się na dobre. Jakby siły ją opuściły i oparła się o mnie całym ciałem. Opuściła ręce, położyła głowę na mojej piersi. Dałem się jej wypłakać, gładziłem po włosach i niebawem poczułem, jak sutki jej małych piesi twardnieją pod jedwabiem i trą o moją skórę, budząc dawno stłumione uczucia. Walczyłem z nimi, z pożądaniem, któremu od- mawiałem spełnienia przez wiele lat, świadom, że nie czas ani miejsce ku temu. I obawiałem się jej odrazy. Przestała łkać i nagle znów wstąpiło w nią napięcie, jakby zda- wała sobie sprawę, co się dzieje. Ale zamiast się odsunąć, przylgnęła do mnie i nasz uścisk nabrał intensywności. Nawet powietrze wydawało się naładowane, jakby burza z piorunami zbierała się wewnątrz zagraconej sypialni. To było niemożliwe, ale wydawało się rzeczywiste, i wkrótce zdałem sobie sprawę, że napięcie gromadzi się wewnątrz nas, a nie poza nami. Nieznośna męka, ekstatyczne pragnienie walczące z innymi emocjami, przeżyciami i wspomnieniami, które nie dały się odsunąć na bok, nie tylko z powodu tego, co tu się działo, nie tylko... obraz nagi i przerażający, jej ciało leży na kamiennych stopniach, brzuch rozdarty... Próbowałem usunąć wizję z głowy, ale groza pozostała. — Hoke? Teraz to ja drżałem, to ja próbowałem powstrzymać łzy. Od- wróciłem się. Muriel złapała mnie za ramiona i lekko potrząsnęła. — Co ci jest? Co się dzieje? — Już dobrze — skłamałem, dusząc w sobie lęk. — To nic. — Wydawało mi się, że też zobaczyłeś ducha. — Powiedziałem ci: nie ma duchów. — To dlaczego się bałeś? — To nie był strach. — Nie? — Nie. — W takim razie dlaczego drżysz? Był tylko jeden sposób, żeby zamknąć jej usta. Pocałowałem ją. Mocno. Ze złością. I odpowiedziała tym samym, przyciskając wargi z równą siłą, jakby w jej pragnieniu też była furia, zadawniony dotkliwy ból. Walczyliśmy ze sobą, ale nie, by zwyciężyć, ale znaleźć zaspokoje- nie, każde z nas napierające tak mocno, że ciało ścierało się z ciałem, a pożądanie napotykało pożądanie. Ta walka musiała się roz- strzygnąć. Wiedzieliśmy o tym oboje. Oderwała wargi i coś szepnęła. Znieruchomiałem i spojrzałem na nią pytająco. — Chcę więcej. — Ledwo dało się ją zrozumieć między spa- zmatycznymi oddechami. — Chcę się z tobą położyć. Prawie się nie wahałem, ponieważ wszelki opór znikł, zatracił się w tych pierwszych chwilach. Otarłem kciukiem ślady łez z jej policzków, zaprowadziłem do łóżka i położyłem na zmiętym prze- ścieradle. Nadal obejmowała mnie za szyję, kiedy odkładałem broń na szafkę i wchłaniałem pełnię zapachu, nie perfum, które znalazła w pokoju obok, ale aromat jej kobiecości, jej podniecenia. Prze- ścieradło było nieskazitelne białe w świetle księżyca, a jej skóra miała identyczną biel; nocna koszulka, o ton ciemniejsza, kontra- stowała z nią miękko, srebrzyście. Tylko uciekając od przeszłości, mogłem oddać się teraźniejszości, a wizerunek Muriel — leżała z wyciągniętymi, zapraszającymi ramionami, lekko rozchyliła nogi, uniosząc jedno kolano — pomagał mi pokonać czas. Bardzo potrzebowaliśmy siebie nawzajem i wszelkie opory szybko poszły w kąt. Osunąłem się na nią, przenosząc ciężar ciała na łokieć, dzięki czemu mogłem wpatrywać się w jej wybieloną księżycem twarz i oczy szukające czegoś więcej niż pożądania. Była w nich za- chłanność, ale również jakaś potrzeba bezpieczeństwa, może od- dania. Tak sobie wtedy mówiłem. Włożyłem drżące palce pod ramiączko na bladym ramieniu i zsu- nąłem pasek materiału. Zostawiłem dłoń na jej ciele, opuściłem głowę. Musnęliśmy się wargami. To dotknięcie było celowo deli- katne, zupełnie inne niż poprzedni pocałunek, i podnieciło nas oboje; utrzymaliśmy ten nastrój, poszerzając strefę poznania o usta zgłę- biane wypadami języków, kontrolując żądzę wzajemnego zmiaż- dżenia, całkowitego oddania. To ograniczenie wkrótce stało się nie do zniesienia. Lata abstynencji wzmagały napięcie, powiększały rozkosz. Mogło to trwać jedynie kilka sekund i kiedy wreszcie wcisnę- liśmy się w siebie nawzajem, stykając zębami i miażdżąc usta do bólu, poczułem szum w głowie, elektryczny prąd w każdej koń- czynie, w każdej części ciała. Dłoń z ramienia przesunęła się w dół, znajdując drobną prężną pierś, i palce zacisnęły się na jej twardym centrum. Nagły ból sprawił, że oddech utknął jej w gardle, ale stęknięcie przeszło w jęk rozkoszy. Zaplotła mocniej dłonie wokół mojej szyi, wbijając palce w kark i twarde wzniesienie kręgosłupa, potem niżej, wsuwając je między nasze ciała, dotknęła mojej piersi, ostro zagłębiła się w mięśnie, łagodnie musnęła żebra. Teraz mnie z kolei oddech ugrzązł w gardle, kiedy znalazła moje opuchlizny. Szybko cofnęła dłonie, lękając się, że sprawi mi zbyt wiele bólu, i zaraz rozpłaszczyła je na moim brzuchu, przez co mięśnie zadygotały odruchowo. Nasze pocałunki były jednakowo szaleńcze, a oddechy gorączko- we, a kiedy wsunęła swój język do ust i przycisnęła mój, moje podniecenie jeszcze wzrosło. Zsunąłem jej nocną koszulkę, odsła- niając piersi i, nie spiesząc się, chłonąłem ten widok; były tak nagie, tak bezbronne, zmysłowe, te delikatne półkule jak wyrzeźbione w marmurze. A potem smakowałem je ustami, po kolei każdy sutek, aż naprężyły się, mokre i dumne, podczas gdy Muriel wiła się pode mną. Cicho zaszeleściło prześcieradło. Rozsunęła szerzej nogi. Gdy znów się uniosłem, zobaczyłem, że delikatny materiał koszulki podjechał w górę ud, odsłaniając głęboki, zachęcający cień. To był kolejny nieskazitelny widok, obraz, który sprawił, że w głowie mi zawirowało. Utraciłem wszelkie panowanie nad sobą, resztki zdrowego rozsądku. Pierś Muriel unosiła się i opadała, nie mogąc złapać oddechu, a włosy obramowały na poduszce śliczną twarzyczkę. Nagle zsunęła mi slipy i byłem wolny. Palce zamknęły się wokół mnie i przyciągnęły do siebie, tak że krzyknąłem, czując wspaniały wstrząs. Rozchyliła szerzej uda, prowadząc mnie głębiej i krzyknęła jeszcze głośniej, kiedy wszedłem w jej ciało. Opór był niewielki, wahanie minimalne. Jej kolejny krzyk przeszedł w jęk rozkoszy, kiedy podróżowałem dalej, teraz płynnie i swobodnie, jakbym prześlizgiwał się przez ciepłe masło. Jej wąskie biodra uniosły się na spotkanie moich bioder, jej dłonie przyciągały mnie zapalczywie, nie dawały spokoju, jakby nie chciała, by ta podróż kiedykolwiek się skończyła. Ale szybko dotarłem do celu i przylgnęliśmy do siebie. Jej łzy kolejny raz zmoczyły moją pierś i ramiona. Dopiero wtedy zastygliśmy i moje łzy spłynęły na jej włosy. Poczuła je i przytuliła mnie, tym razem z czułością nie mającą żadnego związku z namiętnością. Jednak ta chwila delikatności i współczucia nie mogła trwać długo — nasze seksualne pożądania, nasze pragnienia były zbyt wielkie. Znów zaczęliśmy sunąć wzdłuż siebie, coraz bardziej szaleni z każdym pchnięciem, nasze zmysły popędziły ku zwieńczeniu, w którym soki mogły się zmieszać, a energia opaść. Kiedy w końcu trysnąłem strumieniem, wcisnąłem twarz w jej ramię i zajęczałem, zamierając w tej pozycji, aż migotliwe spazmy straciły na intensywności, opadły, wyczerpały mnie do końca. Powoli moje ciało i umysł uspokoiły się. I po raz pierwszy od trzech lat znalazłem chwilową oazę. Zapaliłem papierosa od poprzedniego i oparłem się o tapicero- wany zagłówek. Cienie w pokoju zmieniły się, kiedy księżyc za wysokimi oknami uniósł się wyżej, i trudno było mi rozpoznać kształty Muriel, leżącej obok mnie pod prześcieradłem. Lekka dłoń spoczywała na moim udzie. Zapach wyczerpanej namiętności wisiał między nami, słodko-kwaśna intensywna woń, zarazem uspokajająca i zmysłowa, i przypomniałem sobie, jak Sally nazwalają „perfumami miłości", wierząc, że jest to niewidzialny welon, który okrywa kochanków po zbliżeniu, wiążąc ich jeszcze na krótko. Śmiałem się wtedy, zaśmiewałem jak hiena, początkowo doprowadzając ją do furii, ale później śmiała się razem ze mną, rzecz jasna okładając mnie przy tym po ramieniu. Jednak ta wiara podobała mi się mimo kpin. Przynajmniej kiedy miała zawiązek z Sally. Teraz jedynie zwiększała poczucie winy. — Hoke...? — spytała z lekką chrypką. — Nic ci nie jest? Widziałem w ciemności jednie zarys włosów, niewyraźne lśnienie oczu. Kiedy zaciągałem się papierosem, ciepły żar rozświetlił ją na moment. — Pewnie, wszystko gra — odparłem. — Mówiłeś o rodzicach. Zapa lenie papieros a przerwa ło potok wymow y; aromat naszego kochani a się ożywił wspomn ienia. Jak powi edzia łem, mam a była Angi elką z domi eszk ą krwi irlandzk iej. Róża. „Cierń w moim życiu", jak lubił nazywa ć ją tato- Narzuca ło się samo przez się. Poznali się, kiedy przyjech ał na targi rolne z Wiscons in... zajmow ał się towara mi dla rolnictw a, kupował i sprzeda wał wszystk o, od maszyn po nawozy. Miał niezły interes rozkręc ony zaraz po pierwsz ej wojnie i zawsze chciał pierwsz y wiedzie ć o nowych technika ch w rolnictw ie. — T o jesteś z Wisc onsin ? Skin ąłem w ciem nośc iach, doda jąc „tak" na użyt ek Muri el. — R óża była pokojów ką w jednym z wiejskic h hotelikó w, w których zatrzym ywał się tato, i kiedy byłem na tyle duży, żeby mogło mnie to zainteres ować, powiedz iał mi, że najpierw zabujał się w „iskierk ach w jej oczach", a w reszcie jakieś dwa dni potem. — A twoja matk a... też się w nim szyb ko zako chała ? — P ewnie tak, bo kiedy wyjecha ł po ośmiu dniach, zabrała się z nim. Po prostu wyjecha li, jedno i drugie, rachunki zapłacon e, zawiado mienie zostawio ne, bez słowa wyjaśnie nia. Z powrote m do Winona w stanie Wiscons in. Pobrali się migiem i rok później zjawiłe m się ja. — N ie bała się? Now ego kraju tysią ce mil od rodzi ny? — M ama nigdy o tym nie mówiła. Jej stary był irlandzk im imigrant em, który nie traktowa ł babci za dobrze. Róża była jedynym dzieckie m. Kiedy jego żona zmarła, wrócił do Irlandii, gdzie pewnie zapił się na śmierć. Tak mawiała mama. Och, znalazł swojej córeczce pracę w pralni, zanim wyjecha ł, więc pewnie wyob- rażał sobie, że spełnił swój obowiąz ek. Mamie to pasował o. Mając czternaś cie lat, doszła do wniosku , że lepiej pójdzie jej bez niego. Kiedy wychod ziła za tatę, nie była pewna, czy jej stary żyje czy nie, i po latach powiedz iała mi, że jej to nie obchodz iło. Palce Muri el pogł adził y mnie od łokci a po dłoń. — Ale też nigdy nie okazyw ała z tego powodu goryczy. Do diabła, była zbyt wdzięcz na losowi za nowe życie z Josephe m, moim tatą. Ale wiesz, chociaż nigdy nie miała rodziny, za którą mogłaby tęsknić, wzdychała za czym innym. Nigdy nie zmęczyła się opowiadaniem o ojczystym kraju, a ja nigdy nie znużyłem się słuchaniem jej historyjek. Muriel nie mogła tego widzieć, ale uśmiechnąłem się na to wspomnienie. Przyjemnie było opowiadać o moich starych po tych wszystkich latach, przynajmniej na razie, bo to nie dopuszczało myśli o Sally. — Żałowała, że opuściła Anglię? — Nie, tego nie mówię. Znalazła szczęście w Wisconsin, ale to nie znaczyło, że od czasu do czasu nie ogarniała jej tęsknota za ojczyzną. Wciąż czytała mi książki angielskich autorów i, kiedy byłem dość duży, nauczyła mnie czytać je samemu. Nauczyła mnie też szacunku do historii. Może żałowała tylko jednego, mianowicie tego, że nie miałem dostępu do angielskiej edukacji i nie wycho- wywano mnie na sposób brytyjski. Była bardzo dumna z waszych tradycji i zwyczajów, chociaż pochodziła z nizin społecznych i czasami zastanawiałem się, czy te śmieszne druciane okularki, które później nosiła, nie miały trochę przyróżowionych szkiełek. Jej marzeniem było przywieźć mnie tu choćby na krótko, pokazać te wszystkie rzeczy, o których mi opowiadała, ale dopadł ją rak. Przestałem się uśmiechać i mocno zaciągnąłem się papierosem. Dłoń Muriel pozostała na moim przedramieniu. ?— Odeszła w trzydziestym ósmym, a tato podążył w jej ślady osiem miesięcy później. Doktor powiedział, że jego pompa się spracowała. Ale ja zawsze myślałem, że po prostu pękła mu z tę- sknoty, spieszył się za mamą. Po prostu nie chciał dalej ciągnąć bez swojego Ciernia. Uśmiech powrócił. Myśl, że tato udał się za swoim Cierniem, niosła mi jakąś pociechę. Już wolał, żeby go szlag trafił, niż by miała się zapuszczać na własną rękę w wielką niewiadomą. Zawsze sobie pokpiwał: „Twojej mamie brak orientacji w przestrzeni. Zgubiłaby się w salonie, gdyby nie ja. Zawsze potrzebuje mnie pod ręką". Do diabła, miałem nadzieję, że znalazł ją bez względu na to, gdzie się udała. I po części byłem zadowolony, że oboje uniknęli horroru, który ogarnął cały świat. .— Przyszło ci żyć samemu? — spytała Muriel, zaciskając dłoń. — Żyć samemu to nie taki koszmar — skłamałem. Żyć samemu to piekło na kółkach. Żyć samemu to powolny marsz do wariatkowa. Żyć samemu to najgorsze, co może się przy- darzyć każdemu człowiekowi, bez względu na wiek i płeć. Mój uśmiech znikł kolejny raz, rozpłynął się w cieniach. — Zresztą wtedy mieszkałem już z dala od domu — mówiłem dalej, zanim zdążyłem się rozbeczeć z litości nad samym sobą. — Byłem w Madison, studiowałem inżynierię na uniwersytecie stanu Wisconsin. Firma taty podupadła przed jego śmiercią, a wujaszek-- mędrek, którego nawet tato nie lubił, zaproponował, że zdejmie mi ten ciężar z karku, do ostatniej śrubki, ale i bez centa zapłaty. No cóż, bardzo mi to odpowiadało. W końcu, co zrobiłbym z taką furą długów i drugą furą kłopotów, kiedy miałem ledwie osiemnaście lat? Jak wuj chciał wprząc się w to jarzmo, droga wolna. Poza tym utrzymywałem się całkiem nieźle z weekendowych wyścigów motocyklowych i pracy w cyrku straceńców. — Co to jest „cyrk straceńców"? Nigdy nie słyszałam o czymś takim. — Akrobacje powietrzne, tu pewnie tak się na to mówi. — Prowadziłeś samolot w wieku osiemnastu lat? — Pewnie. Miałem dziesięć, kiedy tato zabrał mnie na pokazy lotnicze nad pastwiskiem, za miasteczkiem. Dał mi dolara na bilet, a sam poszedł obejrzeć siewniki do opylania z powietrza — były wtedy bardzo popularne. Poszedłem do starego samolotu, który od razu wpadł mi w oko po przyjeździe, zniszczonego fairchilda, jeśli sobie dobrze przypominam. Wręczyłem pilotowi dolara i poprosiłem o przejażdżkę. Zmierzył mnie wzrokiem, sprawdził monetę zębami, a potem wsadził mnie do kokpitu. Oczywiście powiedziałem mu, że tato nie ma nic przeciwko temu. Wystarczyło mu to w zupełności, chociaż może niezbyt mi wierzył. A kiedy tylko znalazłem się w niebieściutkich przestworzach, nad całym cholernym światem, i wszystko w dole stało się maleńkie i nieważne, no cóż... zapragnąłem pozostać tam na zawsze. Od tej pory chciałem robić do końca życia tylko jedno: latać. Ale mama... zwłaszcza mama... i tato nie zgadzali się z moimi pragnieniami, chociaż kiedy zwiewałem ze szkoły, żeby wałęsać się koło naszego lotniska, doszło między nami do ugody. Obiecali płacić za lekcję pilotażu, jeśli zobowiążę się zostać w szkole i pilnie się uczyć. Coś mi się zdaje, że tato nie zgodził się na to zupełnie bezinteresownie, bo nie skończyłem jeszcze szesnastu lat, a opylałem pola jego przyjaciołom i rodzinie. Kupiliśmy w tym celu stary samolot. Pochyliłem się na łóżku, opierając dłonie na kolanach, niedo- pałek papierosa ogrzewał mi palce. Znieruchomiały wsłuchiwałem się w najlżejsze odgłosy, wlepiając wzrok w oświetloną księżycem przeciwległą ścianę. — Co się dzieje? — spytała Muriel. Usiadła obok, przeście radło opadło do wysokości jej bioder. Uciszyłem ją, nadal wytężając słuch. Poczułem, że tężeje w na- pięciu. — Wydawało mi się, że coś słyszałem — powiedziałem wresz cie. — Musiałem się pomylić. Znów wsparłem się o wezgłowie, sięgając po paczkę na stoliczku nocnym. Tym razem pamiętałem, żeby poczęstować Muriel, ale pokręciła przecząco głową ruchem ledwie widocznym w ciem- nościach. Zapaliłem papierosa i zdusiłem starego w pełnej niedo- pałków popielniczce przy łóżku. Paczkę rzuciłem na podołek. Dym snuł się po pokoju, przejrzysta zjawa napotykająca światło przy oknie. Muriel oparła głowę na moim ramieniu, łaskocząc mnie włosami. — Opowiedz mi więcej — prosiła, jakby historia mojego życia przypominała jej o innej rzeczywistości, lepszych czasach niż dzisiejsze. — Nie ma dużo więcej. — Drugie kłamstwo, ale na tym za- mierzałem poprzestać. — Kiedy w Europie wybuchła wojna, od razu wiedziałem, co chcę robić. Wszystkie to opowieści mamy o życiu w Anglii, miejscach, w których pracowała, o królach i królowych, diukach i diuszesach, wszystkie te książki, które mi czy- tała, i tamte, które przeczytałem potem sam... do diabła, znałem nawet zasady krykieta. Tato zawsze kpił ze mnie, że jestem bar- dziej Brytyjczykiem niż Amerykaninem, i jakoś mi się to podobało, czułem się przez to inny, wyjątkowy. Pewnie dlatego, że zawsze uważałem mamę za wyjątkową. Hmm, czasem nawet, będąc mały, naśladowałem jej akcent. — Potrząsnąłem głową. — Wiesz, nigdy nie straciła go przez te wszystkie lata, kiedy była z tatą. Wciągnąłem dym, ciesząc się jego smakiem, wonią. Dawno nie czułem się tak rozluźniony, zapewne w równej mierze z po- wodu rozmowy jak i tego, że się kochaliśmy. Whisky przy kolacji też pomogła mi się rozluźnić i prawie — ale tylko prawie — za- cząłem cieszyć się, że mam towarzystwo. Powinienem przewidzieć, że dopuszczenie innych do siebie będzie niebezpieczne. — Znów nic nie mówisz. — W głosie Muriel nie było nie- cierpliwości, tylko rozbawienie. — Po prostu myślę. — Powiedziałeś, że kiedy wybuchła wojna, byłeś pewien, co chcesz zrobić. Wydmuchnąłem dym w bok. — Chciałem pomóc Brytyjczykom w wojnie z Niemcami, jak tylko mogłem. Więc dostarczałem samoloty, głównie bombowce, do granicy Kanady. Z powodu Ustawy o Neutralności Ameryka nie mogła eksportować samolotów bezpośrednio do Anglii, nawet do Kanady, więc lecieliśmy maksymalnie blisko granicy, a potem holowaliśmy je ciężarówkami. To był zwariowany sposób, ale sku teczny. Nie łamaliśmy żadnych przepisów. Roześmiała się, łagodnie i perliście, co obojgu nam sprawiło przyjemność. — Niedługo potem wpadłem na kolejny świetny pomysł. Wsiadłem na bombowiec lecący z bazy treningowej RCAF w Tren- ton i zgłosiłem się do Pierwszej Amerykańskiej Eskadry „Orzeł". Przyjęli mnie na oficera lotnictwa. Miałem wylataną odpowiednią liczbę godzin, a oni potrzebowali ludzi, proste. Tak więc przyłą czyłem się do waszej wojny, na długo przed tym, zanim mój kraj się na to zdecydował. Zamknąłem oczy, czując pewną ulgę. Ale to było wszystko. Miałem dość, nie chciałem opowiadać więcej. Nie chciałem wracać do wspomnień, których zakopanie kosztowało mnie masę wysiłku. Na szczęście Muriel nie naciskała. Musiała wyczuć moją zmianę nastroju i zdała sobie sprawę, że kolejne pytania mogłoby wzbu- dzić zbyt wiele bólu, trzymanego w ryzach goryczy. Lubiłem ją za to. No, w tamtym momencie prawie ją za to kochałem. Otworzyłem oczy, pochyliłem się, zgasiłem papierosa, po czym odwróciłem się do niej. Pogładziła mnie po torsie, ruchem tak samo zmysłowym jak poprzednio, chociaż była teraz mniej wymagająca, każde z nas czuło się swobodnie w towarzystwie drugiego. Prze- sunęła się, podsuwając mi usta w ciemności; odwzajemniłem po- całunek, wpierw tylko muskając ją wargami, potem czyniąc to ru- chem bardziej zdecydowanym, wraz ze świeżo rosnącym pożąda- niem. Nasze języki rozpoczęły sondowanie, smakowaliśmy siebie nawzajem. Przesunęła dłoń w dół wzdłuż mojej klatki piersiowej, po brzuchu, głęboko pod zmiętym prześcieradłem znalazła moją twardość, aż zaparło mi dech, kiedy zwinęła palce i zacisnęła je mocno. Przyciągnąłem ją do siebie, jedną ręką pieszcząc jej biodro. Odwróciła twarz ku sufitowi, kiedy znalazłem ustami miękką szyję. Teraz to ona zaczęła dyszeć i wić się, znalazła się pode mną, kolejny raz rozsuwając nogi; mruczała coś, czego nie mogłem zro- zumieć. Jej oddech rwał się, kiedy naparła na mnie piersiami, zła- pała w pasie i przyciągnęła ku sobie. W jej głosie pojawiło się naleganie, jej namiętność ożyła, jej głód stał się równie bezwzględ- ny jak poprzednio. Poczułem znajomy szum krwi, niewiarygodne napięcie, serce tak łomotało mi w piesi, że słyszałem jego huk... słyszałem... Krzyknęła, kiedy nagle oderwałem się od niej i wykręciłem na łóżku, patrząc na wielkie okna. Słyszałem łomot... daleko, na dworze. Spokojne nocne niebo przeszyła błyskawica. Łomot wzmógł się. — Och, mój Boże. — W głosie Muriel rosła panika. — Co to jest, Hoke? — Bomby — powiedziałem bezbarwnym tonem. — Ale... _— Nic nam nie będzie. Nie przejmuj się tym. Siedziałem plecami do niej. Muriel przysunęła się bliżej, kładąc mi dłonie na ramionach. Zwinąłem się, kiedy dotknęła świeżej rany. — Kto to, Hoke? — spytała. — Kto może teraz bombardować Londyn? Czy to ci sami ludzie, którzy nas ścigali? — Słuchaj — powiedziałem, nie odrywając oczu od okien. Między wybuchami dało się rozróżnić basowe buczenie silników. — Samolot...? — spytała z niedowierzaniem. — Zgadłaś. Okno nagle rozświetliło się i zatrzęsło, gdy bomba spadła po drugiej stronie rzeki. — Nie rozumiem. Dlaczego ktoś... Przerwałem jej. — To Niemiec. Pewnie jeden lotnik prowadzący swoją osobi stą wojnę. Jakiś szaleniec, rozumiesz? — Nie wiem, dlaczego by łem na nią zły; może dlatego, że nagle musiałem tłumaczyć rzeczy, do których się przyzwyczaiłem. Drgnęła, kiedy uderzyła następna bomba, a wybuch zatrząsł okna- mi hotelu, tym razem z większą siłą. — Przylatuje co jakiś czas, zwykle kiedy myślisz, że nareszcie będzie cisza, że dał sobie spokój. Albo że umarł. — To szaleństwo. — Mówiłem ci. Kolejna eksplozja, tym razem po naszej stronie Tamizy, na tyle potężna, że cały budynek zadygotał. Muriel pociągnęła mnie, chcąc ukryć się w moich ramionach, i już miałem powiedzieć, żebyśmy schowali się po drugiej stronie łóżka albo pod nim, kiedy z korytarza usłyszeliśmy inny hałas, ostry wariacki grzechot. Muriel nadal próbowała się we mnie wcisnąć. Nie wiem, co bardziej ją przeraziło. Grzechot rósł — straszliwa kakofonia, jak pręt przeciągany po żelaznej kracie, tyle że nie jeden pręt, ale tysiąc. Usłyszeliśmy starego strażnika: — Alarm bombowy, wszyscy kryć się, zejść do najbliższego schronu! Drzwi otworzyły się gwałtownie i jasna latarka Pottera znalazła nas na łóżku. Zakryliśmy oczy i promień zniżył się. Mrugałem oślepiony i kiedy znów popatrzyłem na drzwi, zobaczyłem w nich dwie postaci. Kolejny rumor na dworze — tym razem, chwała Bogu, dalej; niemiecki bombowiec odlatywał — odwrócił moją uwagę, a kiedy znów skupiłem ją na drzwiach, stał w nich tylko Albert Potter, z latarką w prawej ręce, a kołatką alarmową w lewej. Druga postać, Cissie, zniknęła. 11 Skręciłem ciężarówką z Embankment ostro w lewo na łagodne wzniesienie biegnące miedzy parkiem i tylnym wejściem do Sa- voya. Ku mojemu zaskoczeniu zobaczyłem Cissie siedzącą na kra- wężniku po drugiej stronie ulicy. Uśmiechnąłem się szeroko, za- skoczony widokiem jej towarzysza. Oboje podnieśli głowy, słysząc dudnienie diesla, i niepokój dziewczyny przeszedł w ostrożny powitalny uśmiech, kiedy roz- poznała mnie za kierownicą. Cagney szybko podniósł się na nogi, zaszczekał przyjaźnie i pogonił za mną, kiedy go minąłem. Pod- jechałem do końca wąskiej ulicy, gdzie mogłem nawrócić długim pojazdem, ustawiając go w odpowiednim kierunku. W razie potrzeby był gotów do startu. Poniżej budynków, u końca uliczki, biegła szeroka arteria, ale była przejezdna tylko na przestrzeni pierwszych kilku jardów, potem blokowały ją pojazdy. Kilkaset jardów dalej jeden z londyńskich sądów wciąż dymił po ostatnim bombardowaniu, ale nie dostrzegałem innych szkód. Szalony niemiecki lotnik był nieprzewidywalny, ale miałem nadzieję, że chwilowo zaspokoił swoją żądzę zniszczenia; czasami przylatywał kilka nocy pod rząd, czasami nie pokazywał się miesiącami; pewnie wszystko zależało od jego humoru. Miałem nadzieję, że któregoś dnia jakaś bomba zaklinuje się w luku i rozniesie na strzępy i jego, i dorniera. ' Zakończyłem nużący manewr parkowania, przejechawszy lewymi kołami po chodniku, i wyskoczyłem z szoferki, po czym zająłem się czekającym na mnie Cagneyem. Poczochrałem go po uszach, czego nigdy nie lubił. Zawarczał basowo, groźnie, więc znów go poczochrałem. Zanim bardzo się rozeźlił, przytuliłem go i za swoją dobroć zostałem obdarowany masą psich całusów. To, że byłem zakurzony, wcale mu nie przeszka- dzało, i zalizałby mnie na śmierć, gdybym nie wstał i nie zepchnął go w dół, kiedy dźwignął się na tylnych łapach. Zrozumiawszy aluzję za drugim razem, przebiegł truchtem ulicę, zmierzając, ku mojemu zaskoczeniu, prosto do Cissie, która nadal przyglądała się nam, siedząc na krawężniku. Cissie odwróciła wzrok, zanim się przy niej znalazłem, patrzyła nie wiadomo na co, jakaś sztywna. Siadłem obok, kładąc między nami kurtkę obciążoną coltem. — Hej — powiedziałem na próbę. — Cześć — odpowiedziała bez specjalnego entuzjazmu. Cagney znalazł sobie miejsce pośrodku ulicy i złożył łeb na ziemi. Ziewnął, obserwując nas. — Znowu upał — rzekłem dla podtrzymania konwersacji. Cissie kiwnęła głową na znak zgody. Dzisiaj miała na sobie ciemnobrązową sukienkę dobraną pod kolor włosów, z bufkami na ramionach, wąską w talii. Żadnych pończoch i kiedy wreszcie odwróciła się do mnie, zobaczyłem, że nie ma też makijażu. Zmie- rzyła wzrokiem kurz na moich włosach, rękach i twarzy, ale nie wygłosiła żadnego komentarza. — To twój pies? — Sam jest sobie panem. — Czekał na dworze, kiedy wyszłam zaczerpnąć świeżego po- wietrza. Myślałam, że to przybłęda. — Nie uciekł? — Najpierw był nieufny, więc siedziałam tu i gadałam do nie- go, a po chwili podszedł i położył się koło mnie. Ale nie pozwo- lił mi się pogłaskać, odsuwał się za każdym razem, kiedy pró- bowałam. — Cagney nie przepada za ludźmi. Chyba wini ich za wszystko, co się stało. — Powiedziałeś „Cagney"? Nazywa się „Cagney"? — Nareszcie się uśmiechnęła. — Po Jamesie Cagneyu? — Hmm, pewnie naprawdę nazywał się Reks albo Azor, ale nie przedstawił się, kiedy się poznaliśmy. Zdecydowałem się na Cagneya i chyba mu to nie przeszkadza. — Długo jest z tobą? — Parę lat. Słońce padało na zakurzoną ulicę i powieki Cagneya niebawem opadły. Wyjąłem z kieszeni spodni wymiętą chusteczkę i otarłem pot z karku i spod podbródka. — Masz jakieś pojęcie, która może być godzina? — spytała Cissie, nadal chłodnym tonem. Obejrzałem się przez ramię i zmrużyłem skierowane w słońce oczy. — Pewnie koło czwartej. Zegarek dawno mi się zepsuł, zresztą nic mi teraz po nim. Do diabła, nie muszę pilnować terminów spotkań. — A gdzie byłeś przez cały dzień? — Patrzyła teraz na mnie wprost i zastanowiła mnie podejrzliwość w jej oczach. —- Wy- szedłeś, kiedy wszyscy jeszcze spaliśmy. Nawet kiedy Muriel jeszcze spała — dodała znacząco. Tym razem ja odwróciłem wzrok, przenosząc go na taśmę krzy- żującą się na oknie hotelu. Myśl, że spoczywa tam tak wielu mar- twych, była przygnębiająca. — Musiałem coś załatwić — powiedziałem wreszcie. Zrozumiała, że to wszystko, co mam do powiedzenia na ten temat i nie naciskała mnie więcej. Dostała za to u mnie plus. — Jak przeżyłeś, Hoke? Jak udało cię się przeżyć samemu przez trzy lata? — Za jej chłodem kryła się ciekawość i może trochę przejęcia. — Łatwiej ciągnąć wózek samemu. Nie musisz się o nikogo troszczyć. Możesz reagować szybciej i nikt nie podważa twoich decyzji. Tak jest dużo prościej. Nie brzmi to wesoło. Roześmiałem się krótko, ochryple. — Tak? Co ty nie powiesz. — Nie miałem ochoty rozwijać tej sprawy. — Ten samolot wczoraj... — Dornier Do 217. Niemiecki bombowiec średniego zasięgu, nazywaliśmy go Latający Ołówek. Ten, kto go prowadzi, nie zdaje sobie sprawy, że wojna się skończyła, albo ma to gdzieś. A nie ma sposobu, żeby się z nim porozumieć. — Wsadziłem z powro- tem szmatę do kieszeni. — Może którejś nocy zaczekam na niego w spitfirerze albo hurricanie i skończę z nim raz na zawsze. — Nie. Koniec z zabijaniem, Hoke. Jeszcze nie dość tego? — Spróbuj powiedzieć to temu facetowi. — Wskazałem kciu- kiem niebo. Gest mógł się odnosić do szalonego niemieckiego pi- lota albo do samego Stwórcy. Bez znaczenia. — Jaki sens dalej się tak nienawidzić? Popatrz, do czego już to doprowadziło. — Opuściła głowę, ale zauważyłem, że ma łzy na rzęsach. Mogłem wytrzymać moje użalanie się nad sobą, ale nie kogoś innego. Zerwałem się i sięgnąłem po zniszczoną kurtkę. — Idę się umyć i wrzucić coś na ruszt — powiedziałem. Podniosła się, otrzepując sukienkę. Nagle wzięła mnie ciekawość. — Jak wydostałaś się z hotelu? Znaczy się jak przeszłaś obok tych wszystkich trupów. Nie bałaś się? — Czego? Wyschniętych mumii? Myślisz, że też boję się du- chów? — Po błysku w tych oczach, pełnych nie wylanych łez, zgadłem, że Muriel musiała wyjaśnić, co zaszło ostatniej nocy, może nawet zdobyła się na jakieś przeprosiny. — Nie, bardziej boję się maniaków wciąż rzucających bomby albo szaleńców, któ- rzy chcieliby wyciągnąć ze mnie krew do ostatniej kropli. — Jeśli chodzi o jedno z tych zagrożeń, to mogę cię uspokoić. Pozwól, że pokażę ci, gdzie jest najbezpieczniejsze miejsce w ho- telu, gdyby bombowiec złożył nam wizytę. Poprowadziłem ją przez ulicę i ceglaną zygzakową barykadą, chroniącą tylne wejście do Savoya. Cagney, który natychmiast przerwał drzemkę, udał się za nami. W mrocznym holu wejściowym w kącie klatki schodowej znalazłem latarkę, zamelinowaną tam przeze mnie na wszelki wypadek, i zaprowadziłem Cissy na dół, do rozległych suteren. Weszliśmy do długiego pomieszczenia po lewej stronie. Oświetliłem numerowane szeregi prycz, zasłonięte różowymi kurtynkami. — Kwatery do spania dla sław i bogaczy — wyjaśniłem. — Goście Savoya byli zawsze bezpieczni, na pierwszy ryk syren prze ciwlotniczych sprowadzano ich na dół. Oświetliłem dalszą część sali, pokazując Cissie małe dyskretne alkowy odgrodzone od reszty. — Dla członków waszej rodziny królewskiej, bliższej i dalszej, dla grubych ryb. Żeby mogli przetrzymać bombardowanie w kom fortowych warunkach. Oświetliłem cokół z popiersiem w głębi. — Abe Lincoln — powiedziałem jej. — Ta sala nosi jego imię. Jankesi, którzy tu trafili, traktowali ją jak ministan, wciśnięty mię dzy Strand i Tamizę. Wykonano tu wiele pracy dla Stanów Zjed noczonych i przerzucono wiele mostów między waszym krajem i moim. — Oświetliłem sufit i filary. — Zbrojenie metalowe, ty siące stóp prętów, drewniany strop wzmacniany betonem. To miej sce jest odporne na bomby, Cissie, więc kiedy tamten cholerny wariat znów zacznie nas bombardować i będziesz się bać, ładuj się na dół. Najbezpieczniejsza piwnica w mieście. Zadygotała. — Dzięki za oprowadzenie, ale możemy już wyjść? — spytała. — W tej sali jest coś koszmarnego. Kiedy skierowałem na nią latarkę, zobaczyłem, że nieustannie biega wkoło szeroko otwartymi oczami, jakby oczekiwała, że za chwilę ktoś rzuci się na nią z ciemności. — Myślałem, że się nie boisz duchów. Już kierowała się do wyjścia. — Nie boję się, ale tu jest jak wtedy w metrze, istne mauzo leum. Zaglądałeś za te zasłonki, Hoke? Miała rację. Być otoczonym przez zmarłych to jedna rzecz, inna znaleźć się z nimi w zamkniętym pomieszczeniu, zwłaszcza w ciemności. Mnie też ciarki zaczęły biegać po plecach. Wyszedłem za nią z Sali Abrahama Lincolna i wróciliśmy na parter. Uspokoiła się trochę, stając w świetle padającym z drzwi wejściowych, ale czułem, że wciąż jest poruszona. Może to był błąd, że zabrałem ją na dół, ponieważ tylko przypomniała sobie, że jesteśmy w jednym wielkim grobowcu, i bez względu na to, czy wierzyła w duchy, czy nie, ta myśl mogła wyprowadzić z rów- nowagi. Widzicie, przyzwyczaiłem się do życia z umarłymi i nawet nie zdawałem sobie z tego sprawy. Nie licząc Pottera, ci ludzie jeszcze nie przywykli do nowych miast. — Jak długo musimy tu zostać? — zapytała mnie porywczo. Chyba widać było, że staram sieją uspokoić, więc ten ton nieco wyprowadził mnie z równowagi. — Paniusiu, możecie się zbierać, kiedy przyjedzie wam na to ochota. — Ale, ale przecież... — zająknęła się. Miałem kamienną twarz. — Przecież zostaniemy razem. — Wyciągnęła ku mnie otwarte dłonie. Nie prosiła, była raczej bezradna i poruszona. — Potrze bujemy siebie nawzajem, Hoke, nie rozumiesz tego? Czy naprawdę możesz tak dalej ciągnąć, tylko... tylko z psem? Cagney, który stał w słońcu przy wejściu, przekrzywił łeb. Prze- niósł wzrok z Cissie na mnie, jakby czekał na odpowiedź. — Jak do tej pory, Cagney mi wystarczał — odpaliłem. — Nie włazi mi na głowę i nie trzeba go niańczyć. No, wolę psa. Zostawiła mnie. Szła, tupiąc po schodach, sztywno wyprosto- wana, i powstrzymując... co? Gniew, urazę, dobre staromodne roz- goryczenie? Nie wiedziałem, co... i musiałem się powstrzymać, żeby za nią nie zawołać. Cagney wydał jakiś gardłowy dźwięk, przeciągły jęk, i przewrócił ślepiami. — Przestań — warknąłem na niego i wyszedłem na dwór. Kiedy wreszcie wróciłem do siebie, Muriel czekała na mnie. Stała przy oknie, odsuwając firankę. Przyglądała się rzadkim war- koczom dymu wznoszącym się za rzeką znad kolejnej partii bu- dynków obróconych w perzynę zeszłej nocy. Kiedy zamknąłem drzwi, puściła firankę i podbiegła do mnie. — Tak się martwiłam — powiedziała i zatrzymała się po kilku krokach, widząc kurz na moich włosach i na ubraniu. — Mój Boże, coś ty robił? Jesteś taki... brudny. Zostawiłem Cagneya na zewnątrz. Pies strzegł korytarza, leżąc w miejscu, do którego znakomicie się przyzwyczaił, tak że nie musiałem znosić jego warczenia, oznaczającego wiele podejrzli- wości wobec nieznajomej w pokoju. Kolejny raz poczułem zdzi- wienie, iż tak szybko zaakceptował Cissie, szczególnie że nie było mnie przy prezentacji. Nadal jednak byłem wkurzony na dziew- czynę, więc nie zamierzałem być hojny z uznania. Cisnąłem kurtkę na łóżko i, nie odpowiadając Muriel, udałem się wprost do łazienki. Poszła za mną. Kiedy zdejmowałem z siebie bieliznę, Muriel puściła wodę i słyszałem, jak wciąga oddech, widząc rozległe siniaki na pier- siach i rozognione brzegi rany postrzałowej. Przyjrzała się innym zadrapaniom, opuchliznom na ciele i na ramionach, potrząsając głową ze współczuciem. — Bardzo boli? — Złapała się na tym, że to idiotyczne pyta nie. — Masz jakieś środki przeciwbólowe, które mogłabym ci po dać? — spytała szybko. Zaprzeczyłem ruchem głowy i wziąłem dziewczynę za łokieć. — Zamierzam umyć się samodzielnie — burknąłem. — Pozwól, że ci pomogę. Musisz być cały obolały. No, byłem obolały, i to nie tylko na ciele, częściowo z powodu dopiero co skończonej, codziennej pracy, ale nie potrzebowałem nikogo do pomocy przy myciu. — Chciałbym pobyć trochę sam, Muriel. Była dotknięta, zawiedziona — widziałem to po jej szaronie- bieskich oczach. — Nie mogę zostać i porozmawiać z tobą? Zeszłej nocy... Przerwałem jej. — Zeszła noc była zeszłej nocy. Ty potrzebowałaś mnie, a ja miałem na ciebie ochotę... zeszłej nocy. Dzisiaj jest nowy dzień, maja .— Bogart nie wyraziłby tego lepiej. Była ciężko zdumiona. Nie rozumiem. — To wszystko, co potrafiła wymyślić. , Słuchaj, zeszłej nocy przyszłaś do mnie po coś i dostałaś t0 Nigdy wcześniej nie mówiłem tak dziewczynie i pewnie byłem równie zszokowany jak Muriel, chociaż nie zastanawiałem się nad tym, tak byłem wkurzony. Nie tylko świat się zmienił, ja też. Nie zwolniłem jednak tempa i ta angielska róża zwiędła pod wybuchem. — Myślisz, że zamydliłaś mi oczy tym gadaniem o duchach? Chryste, wiedziałem, o co ci chodzi, ledwo tylko otworzyłem drzwi. Ty i twoja kumpelka potrzebujecie faceta, żeby się wami zajmował, strzegł was przed niebezpieczeństwem i karmił. No cóż, wybrałaś nie tego gościa, co trzeba, czy to do ciebie dociera? Może lepiej zacznij gruchać do twojego przyjaciela, Wilhelma. Spokojna głowa, on się tobą zaopiekuje. Nie wiedziałaś, że to egzemplarz rasy panów? — Dlaczego jesteś taki niedobry? — spytała prosząco. — Co ja takiego zrobiłam? Dlaczego? Sęk w tym, że sam tego nie wiedziałem. Może bałem się zaangażowania po długiej samotności. Może złościło mnie to, że ci ludzie wdarli się w moje życie nieproszeni, nagle spadli mi na głowę? A może naprawdę wstydziłem się, że wziąłem tę dziewczynę do tego samego łóżka, w którym Sally i ja kochaliśmy się po raz pierwszy? Poczułem, że czerwienieję, i to nie z wściekłości. Tak, o to chodziło, przynajmniej w dużej części. Może to głupota, ale poczułem, że zdradziłem jedyną miłość mojego życia, kogoś, komu przysiągłem wieczne miłowanie bez względu na wszystko. Durna dziecinada? Nie, nie całkiem. Chociaż trwała wojna i oboje wiedzieliśmy, że możemy zginąć następnego dnia albo nawet tej samej nocy, złożyliśmy sobie przysięgę wierności. Nie tylko ją złamałem, ale zrobiłem to w tej samej sypialni, w której spędziliśmy z Sally miesiąc miodowy. Mimo że wtedy czułem wyrzuty sumienia — łatwo przesłonięte emocjami chwili — prawdziwy sens czynu dotarł do mnie z całą mocą, kiedy otworzyłem drzwi numeru 318-319 i stanąłem naprzeciw Muriel. Pewnie, że byłem wściekły, wściekły jak diabli, ale nie na Muriel i nie na Cissie. Na nikogo z moich nowych znajomych (z wyjątkiem Sterna, ale to inna sprawa). Wściekałem się na siebie. I wstydziłem się. Fatalne połączenie. Ale nie mogłem tego wszystkiego jej powiedzieć. Nie, zamiast kłapać ozorem odwróciłem się na pięcie i wbiłem podstawę dłoni w lustro nad umywalnią, tłukąc szkło i mój wizerunek. Muriel wydała cichy okrzyk, a kiedy spojrzałem na nią z wściekłością, nie odrywając ręki do popękanego szkła i krwawiąc do umywalki, była chyba gotowa uciec. Nie dość, że czułem się głupio, pewnie na dodatek robiłem wrażenie szaleńca. Już miałem otworzyć usta — do przeprosin albo przekleństwa — kiedy zza drzwi dobiegło nas wściekłe ujadanie Cagneya. Okrzyk i dalsze ujadanie. Coś z głuchym łomotem walnęło o drzwi sypialni. Runąłem do wyjścia, odpychając Muriel i wyciągając po drodze colta z kurtki. Otworzyłem gwałtownie drzwi i zastygłem z bronią w ręce. Cagney szalał z nerwów. Cholera, prawie się wściekł. Przypadł do podłogi, obnażył żółte kły, dygotał zadem i był gotów rzucić się na coś lub kogoś przy drzwiach. — On jest wściekły. — Niech to szlag, „wździegły". Wszedłem na korytarz. Niemiec wciskał się plecami w ścianę, w bladych oczach miał prawdziwy strach. Był uzbrojony w mały samopowtarzalny pistolet. Celował w Cagneya. Zareagowałem instynktownie, jednocześnie podejmując decyzję i realizując ją. Zdzieliłem coltem wyciągnięty przegub Sterna. Z rozdziawionych ust zszokowanego Niemca trysnęła ślina, pistolecik zgrzechotał na podłodze. Stern zgiął się i złapał za ramię. Przyłożyłem mu jeszcze raz, tym razem w czoło. Wyprostował się i gruchnął potylicą w ścianę. Osunął się na podłogę. Pochyliłem się nad nim, łapiąc go za klapę marynarki i wbijając lufę colta w pobliźnioną szyję. — Proszę, dość. Pewnie miał zdrętwiałą szczękę, bo bełkotał. Jednak zrozumia- łem go. Zwierzę... — udało mu się wykrztusić. — Ono... ono... było gotowe mnie zaatakować... kiedy chciałem wejść do twojego pokoju. — Mogłem tylko domyślić się tych słów, ponieważ mówił bardzo niewyraźnie. Zresztą jego gadka nie interesowała mnie, by- łem gotów rozwalić mu łeb. i — Hoke!!! To krzyczała jakaś kobieta, ale nie zwracałem na nią uwagi, nie poznawałem jej. Nadszedł czas wyrównania rachunków z Niemcem, a byłem tak rozjuszony, że chciałem zrobić to tu i teraz. Krew z rozciętej dłoni zalała kolbę i pistolet ślizgał się w mojej dłoni, niemniej jednak nadal wbijałem mu lufę w kark. Znów krzyk. Ro- zejrzałem się. Muriel stała w drzwiach. To Cissie mnie zaatakowała. Trafiła mnie w skroń. Poleciałem na bok. Złapała mnie za włosy i odciągnęła na bok. Rozłożyłem się na plecach. Uklękła mi na piersiach i złapała za uzbrojoną rękę, podczas gdy Cagney skakał wokół nas, ujadający i zbyt podniecony, żeby zdecydować, kogo ma zaatakować. Szybkim uderzeniem na odlew pozbyłem się Cissie i usiadłem na podłodze, kolejny raz biorąc Niemca na cel. — Nie strzelaj!!! Teraz z kolei Muriel nie dała mi skończyć. Weszła między mnie i oszołomionego Niemca, wrzeszcząc: — Przestań, przestań zaraz!!! Nie możemy dalej zabijać się nawzajem, nie rozumiesz?! Do kompletu przyczłapał Albert Potter. Nie wiadomo dlaczego, ale nadal miał przy sobie kołatkę z zeszłej nocy i słabo mi się zrobiło na myśl, że znów da nam do wiwatu. Jednak tylko krzyknął: — Co tu się dzieje, do jasnej cholery?! Czy w tej norze nie da się już kimnąć, jak Pan Bóg przykazał?! — Ale zlitował się nad nami i wsadził z powrotem kołatkę do jednej z wielkich kieszeni. Cissie nadal przygniatała mnie nogą. Poderwała się i złapała mnie oburącz za przegub. Broń zeszła z linii celu. — Proszę cię, Hoke, daj spokój. — Rozpłakała się. Zobaczyłem łzy i uszła ze mnie para. Nadal buzowała we mnie wściekłość, ale straciłem ochotę ją wyładować. Opuściłem głowę na dywan i leżałem wpatrzony w sufit. Rozluźniłem dłoń na kolbie. Cissie jednak nadal trzymała mnie za przegub. Nie ufała mi. Uspo- koiłem ją. — W porządku. Mam dość. Tylko niech nie pakuje mi się przed oczy. — Wiedzieli, że chodzi o Sterna, nie o psa, który po całym zamieszaniu próbował mnie oblizać. Usłyszałem, że ktoś pomaga Niemcowi wstać. Wyrósł nade mną. W jego oczach nie było obawy, jedynie gniew. — Jesteś głupcem — zasyczał. — Nie trzeba było. Nie jestem twoim wrogiem. Puściłem to mimo uszu. Wtem przypomniałem sobie pistolet, z którego celował w Cagneya. Usiadłem szybko i Cissie natych- miast mocniej złapała mnie za przegub. Z ulgą zobaczyłem, że Potter już podniósł broń Niemca. — A co to za placuszek? — zdziwił się głośno strażnik, jakby nigdy wcześniej nie widział gnata. — To colt, kaliber 0.38 cala, pistolet na wyposażeniu armii Stanów Zjednoczonych — poinformowałem go, a on skinął głową, jakby dobrze o tym wiedział. — Nie dawaj go Sternowi do rąk — ostrzegłem. — Naprawdę myślisz, że bym cię zastrzelił? — spytał niemal z żalem Stern. — Po tym wszystkim, co się stało... — Wskazał świat na zewnątrz. — Znalazłem tę broń u siebie w pokoju i trzy- małem dla samoobrony. Uważam, że słusznie. Ale czy naprawdę wierzysz, że mam ochotę znów zabijać? Jeśli tak, to jesteś szalony, Hoke. Krwawa śmierć cię do tego doprowadziła. Po tych słowach odszedł, z ręką przy zranionym czole. Znikł w swoim pokoju, cicho zamykając za sobą drzwi. Kolacja była żałosnym wydarzeniem. Nikt nie miał za bardzo ochoty rozmawiać, a Stern nie dołączył do nas. Niech się dąsa, pomyślałem, ani mnie to ziębi, ani grzeje. Potter starał się, jak mógł, poprawić nastrój, opowiadając historyjki z czasów Blitzu, niektóre śmieszne, inne nie. Opowiedział nam, jak pewnej nocy podczas obchodu wpadł na Eda Murrowa, sławnego amerykańskiego korespondenta, leżącego przy krawężniku pod Savoyem, nie pijanego w sztok, jak w pierwszym odruchu uznał Potter, ale nagrywającego odgłosy wyjących syren i nieprzyjacielskich bomb, żeby przekazać je do Ameryki. Opowiedział nam o wspaniałym pomyśle władz, które chciały produkować maski gazowe z twa- rzyczką Myszki Miki, tak żeby dzieci nie bały się ich nosić; jak gonił parę szabrowników po Covent Garden i jak obu rozerwała mina lądowa, a noga jednego z łotrów wylądowała mu na ramieniu, kiedy zatrzymał się zaskoczony; jak w zimowy, mroźny poranek trafił na starszą siwowłosą panią siedzącą w łóżku, nie mogącą pojąć, dlaczego wisi w powietrzu, piętro nad ziemią, pozbawiona dwóch ścian domu. Opowiedział nam o strażaku, który wyłamał drzwi magazynu po drugiej stronie ulicy, a kiedy runęły, biedaczysko został zassany przez pożar, spalił się doszczętnie do ostatniej kosteczki; opowiadał o gwizdku, który zawsze nosił przy sobie, ale pewnego dnia wpadł mu do tchawicy, wepchnięty wybuchem, i udusiłby go, gdyby nie pracownik brygady ratowniczej, który początkowo zdziwiony widokiem siniejącego Pottera, walnął go w plecy i uratował mu życie, a gwizdek jak korek wyskoczył dziadkowi z ust; o wizerunku Adolfa Hitlera w szarych gaciach, dyndającym na słupie przystanku autobusowego przy Whitehall; o wózku mleczarza pomalowanym w białe paski, tak żeby był widoczny w ciemne zimowe ranki. Przeskakiwał z tematu na temat, bawił i zasmucał nas opowiast- kami, podczas gdy Muriel rzucała mi z oddali znaczące spojrzenia, które ignorowałem. Cissie z kolei, zajęta przygotowaniem kolacji, od czasu do czasu ciskała mi gniewnef spojrzenia, które również ig- norowałem. Zjedliśmy, niewiele się odzywając, Potter w końcu przestał ględzić, obie dziewczyny wyszły, kiedy tylko garnki i talerze zostały umyte. „Dobranoc" Muriel było bardzo sztywne, Cissie nie chciało się nawet otworzyć ust. Strażnik i ja otworzyliśmy jeszcze jednego Jacka DanieFsa i osuszyliśmy butelkę we dwóch. Kiedy opuszczał mnie tamtego wieczoru, chwiał się trochę na nogach i powiedział dziwną rzecz. Kiwając się w drzwiach, przy- łożył krótki paluch do rozpłomienionej bulwy, która udawała nos, i puścił do mnie oko. — Wiem, czym się parasz, synu. I nie mam nic przeciwko. Facet musi robić to, co widzi mu się najlepsze, nawet jeśli to bez nadziejna sprawa. Słówka nie pisnę nikomu, cholera, bo ty sam nie puszczasz o tym pary z gęby. Pokręcił głową. Oczy miał zamglone po wypitce. — Ale to nie do przewalenia, chłopcze. To, cholera, nie do przewalenia. Za... Znów pokręcił głową i poszedł sobie. — Za dużo ich... — usłyszałem jeszcze, kiedy dreptał kory tarzem. 12 Oczyściłem ulicę. To było ostatnie ciało. Pozostały tylko te za murami budynków. Jak to mówią... m ó w i 1 i: Co z oczu, to z ser- ca. Tyle że to nie była prawda; ich obecność nadal ciążyła mi na sercu, widziałem ich oczyma duszy leżących bezwładnie w fote- lach, rozciągniętych na stołach, zwiniętych na podłodze — wysu- szone, lekkie jak piórko łupiny, zakurzone, kruche odpadki. Wi- działem ich za murami sklepów, restauracji, biur, mieszkań, fabryk, dworców, za blachami karoserii... Chryste, ta lista ciągnęła się w nieskończoność. Ale nie mogłem zabrać wszystkich. Jak zauwa- żył Potter, było ich, cholera, za dużo... Wrzuciłem worek kości na samochód, nieczuły na zetlałe oczy, czarne rodzynki nad otwartymi skostniałymi ustami. Oporny prze- siedleniec ześliznął się na mnie ze stosu. Kościste palce złapały moją bluzę, kiedy pchałem go z powrotem. Byłem zbyt zmęczony i zbyt zahartowany, żeby chociaż doznać obrzydzenia. Kiedy wy- suszony trup znalazł się na swoim miejscu, wziąłem kurtkę leżącą na krawężniku, karabin oparty o tylne koło ciężarówki i wsiadłem do szoferki. Kiedyś była to zwykła ulica, nietknięta przez najcięższe ataki Hitlera. Narożny pub zapraszał do środka. Teraz chwasty rosły w pęknięciach chodnika, a pojazdy rdzewiały na ulicy. Ale najbardziej dawała w kość cisza. Po trzech długich, samotnych latach nadal nie mogłem przyzwyczaić się do tego upiornego milczenia, szczególnie na nie zniszczonych ulicach, jak ta, na której wszystko wydawało się zupełnie normalne. Można by pomyśleć, że okolica... jest nawiedzona przez duchy. Pomyślałem o zjawach Muriel w Savoyu i rozzłościłem się na siebie. Zatrzasnąłem drzwi, cisnąłem kurtkę na fotel pasażera, karabin postawiłem obok, w zasięgu ręki. Dziewczyna myliła się, straszyły ją wspomnienia, nie zjawy. Ja też „słyszałem" głosy, śmiechy, muzykę, leżąc w bezsenne noce w wielkim gnijącym mauzoleum. Kilka razy nawet podszedłem do drzwi i nasłuchiwałem, otwierałem je, pewien, że coś naprawdę dzieje się na dole, ale wszystko milkło, ledwo wyszedłem na korytarz. Nocą cisza wyolbrzymiała i przepoczwarzała dźwięki. Śniłem, nie wiedząc, że śnię. Muriel miała niebawem odkryć, że wyobraźnia płata figle, kiedy jest się w nastroju pod psem. Zresztą to nie były zwyczajne sny, to były marzenia senne, najprawdziwsze marzenia, o których ziszczenie się modlisz, gorące pragnienie, by życie powróciło do normy, do dawnego stanu. Nadejście dnia zawsze przywracało porządek; taki, jaki był tylko możliwy. Włączyłem silnik, ostatni raz rzuciłem okiem na opustoszałą ulicę i odjechałem. Chociaż setnie zmęczony pracą i lekko skacowany po zeszłej nocy, byłem czujny, zawsze spodziewałem się najgorszego. Ponad rok temu jakiś wariat rzucił się na ciężarówkę, którą wtedy jeździłem. Jeśli dobrze pamiętam, był to pięciotonowy austin z opuszczonymi klapami dla ułatwienia załadunku. Tamten facet wymachiwał rzeźnickim toporem i ryczał coś bez ładu i składu. Może powinienem się zatrzymać, ale był środek zimy, a facet gnał na mnie golusieńki. I... och, jeszcze jedno... na szyi, pod długą zatłuszczoną brodą miał naszyjnik z uciętych, sczerniałych rąk. Kiedy zdał sobie sprawę, że się nie zatrzymam, cisnął we mnie toporem. Na szczęście był zupełnie na bakier z celnością i tylko rozbił szybę po stronie pasażera, więc jechałem dalej na niego, uznawszy, że nie jest w nastroju do przedyskutowania swo- ich pretensji. No cóż, nawet nie próbował skręcić, biegł prosto, drąc się i wymachując pięściami. Ja też nie próbowałem go wy- minąć. Przejechałem go, a kiedy przystanąłem kawałek dalej i obej- rzałem się, dygotał zmiażdżony. Zanim wysiadłem i podszedłem do niego, zaczął czołgać się do chodnika. Miał złamany kręgosłup i zmiażdżone nogi. Przyłożyłem mu lufę karabinu do głowy i wy- strzeliłem, nie z litości ani z nienawiści; te uczucia nie wchodziły w grę. Nie, zrobiłem to, co zwykle: sprzątałem. Kiedy wreszcie znieruchomiał, wrzuciłem trupa na pakę i po- jechałem dalej. Były inne stworzenia, na które musiałem uważać, głównie koty i zdziczałe psy zobojętniałe na przepisy ruchu ulicznego, ale na- prawdę miałem się na baczności przed Czarnymi Koszulami. Fa- szyści mieli nieprzyjemny zwyczaj pojawiania się, kiedy najmniej się ich spodziewałem. Chociaż Londyn to wielkie miasto, było nieuniknione, że nasze ścieżki krzyżowały się od czasu do czasu. Te potyczki były zwykle krótkie i zaciekłe, ale zawsze miałem przewagę. Choroba odebrała im wiele sił. Jednak dzisiaj był dobry dzień, lato wyrównywało surowość zimy, kiedy śnieżne zaspy wysokości dwunastu stóp zalegały uli- ce. Niebo znów było czyste, lekki wiaterek wiał ze wschodu, przy- nosząc nieco chłodu. Załadowany do pełna omijałem po drodze leje, gruzowiska i wraki pojazdów, kierując się na północ dobrze znaną drogą. W ciągu dwudziestu minut dotarłem do punktu prze- znaczenia. Jechałem prosto pochylnią wiodącą na stadion, którego trybuny mieściły kiedyś sto tysięcy ludzi. Wynurzyłem się z tunelu na roz- ległą arenę. Mijając zgromadzone beczki z benzyną i skrzynie ma- teriałów wybuchowych podążałem centralną aleją, między wyso- kimi stosami gnijących trupów. Przebywszy połowę drogi, skrę- ciłem w węższą alejkę. Smród już prawie mi nie przeszkadzał. Od czasu do czasu dostrzegałem ruch między stosami — to szczury reagowały na moją obecność, ale niewiele sobie z niej robiły. Daw- niej marnowałem czas, strzelając do nich i do żerujących psów, ale teraz dałem sobie z tym spokój; w swoim czasie miały spłonąć ze zgniłymi szczątkami, które teraz pożerały. Niebawem dotarłem do pustej przestrzeni zarosłej wysoką, mar- ną trawą, i zatrzymałem ciężarówkę. Przez chwilę stałem na jało- wym biegu, jedynie słuchając i sprawdzając otoczenie. Błądząc wzrokiem po kopcach ludzkich szczątków, zastanawiałem się, ile jeszcze dokonam. Blisko trzy lata wypełniałem tę wielką arenę, chociaż zawsze towarzyszyła mi świadomość, że to jedynie próżny gest. Na początku wojny przygotowano doły z wapnem i tysiące kartonowych trumien, ale nikt nie przewidział krwawej śmierci. Większość ludzi pozostała tam, gdzie umarła. Z wyjątkiem tych. Przynajmniej ich czekał jakiś pogrzeb. Wyładunek nie zajął mi wiele czasu, ostatni transport dnia, i wkrótce podążałem z powrotem do Londynu, zostawiając za so- bą ponure mury stadionu Wembley, niegdyś miejsce spotkań wi- watujących, rozemocjonowanych tłumów, dziś milczący stos po- grzebowy oczekujący żagwi. Kiedy pewnego dnia uznam, że zrobiłem wszystko, co mogłem, zapłonie. 13 Umyłem się i do połowy nagi rozciągnąłem na łóżku. Szklanka szkockiej na potłuczonej piersi, papieros między palcami. Rozległo się pukanie do drzwi. — To ja, Muriel. Mogę wejść? Zaciągnąłem się, wydmuchnąłem dym, uniosłem głowę i łyk- nąłem szkockiej. — Hoke. Wydawała się zniecierpliwiona. Gałka u drzwi zagrzechotała. Jęknąłem, stoczyłem się z łóżka, postawiłem szklankę na sto- liczku i złapałem spodnie. Z papierosem w kąciku ust przekręciłem klucz w drzwiach i uchyliłem je na kilka cali. Dym wypłynął na korytarz. Muriel inaczej się ubrała, w kremową bluzeczkę i luźne brązowe spodnie, włosy sczesała na bok. Prezentowała się świetnie — zresztą nawet utytłana prezentowała się świetnie — ale nie ugiąłem się na jej widok. — Zniknąłeś na cały dzień — powiedziała. Nie było zbytniego sensu odpowiadać na tak oczywiste stwier- dzenie. — Mogę wejść na chwilę? — spytała po pauzie. Zostawiłem otwarte drzwi, tak że miała wolny wybór, wziąłem koszulę z oparcia fotela i narzuciłem ją na siebie. Nie zawracałem sobie głowy guzikami, mając nadzieję, że dziewczyna nie zajmie mi wiele czasu; siadłem na brzegu łóżka, blisko szkockiej. Muriel zamknęła za sobą drzwi i stanęła przede mną. — Zapewne nie ma co pytać, gdzie byłeś? — Równe, podkre- ślone tuszem rzęsy podjechały do góry. — Miałem pewne sprawy do załatwienia — brzmiała moja odpowiedź. — Dlaczego jesteś w takim kwaśnym nastroju, Hoke? Tamtej nocy... — Przerwała, machnąwszy ręką z irytacją. Co mogłem powiedzieć? Że poczucie winy rozsadzało mi głowę, że czułem obecność Sally w każdym punkcie tego pokoju? To było głupie; wiedziałem o tym wtedy i wiedziałem o tym teraz. Trzy lata nie żyła, a ja nadal nosiłem żałobę, płakałem nad życiem, którego nie dane nam było zakosztować. Cały pieprzony świat szlag trafił, a ja nadal myślałem tylko i wyłącznie o własnej stracie. Z tym że teraz miałem poczucie winy nie tylko dlatego, iż ją przeżyłem, ale również dlatego, że dopuściłem się zdrady. W tych uczuciach było coś chorobliwego, irracjonalnego, ale kiedy wcześniej zamykałem oczy, nadal widziałem moją świeżo poślubioną małżonkę, wdychałem jej perfumy, słyszałem jej szepty. Znów zamknąłem oczy. Otworzyłem je szybko. . Popełniliśmy... popełniłem błąd. — Tyle tylko przyszło mi do głowy i tak naprawdę nie byłem pewien, czy zwracam się do Muriel, czy do kogoś dawno zmarłego. — Błąd? Mój Boże, człowieku, czy ty nie zdajesz sobie spra wy, że żyjemy w całkiem nowym świecie, że obowiązuje nas cał kiem nowa moralność? Nie prosiłam o miłość, tylko o pocieszenie, współczucie. Byłam przerażona, nie pojmujesz? A może rościłaś sobie jakieś prawa? — spytałem w duchu, po czym przekląłem siebie za ten cynizm. Zaciągnąłem się papierosem, czując mętlik w głowie, może nawet obrzydzenie do samego siebie. Spalał mnie gniew. — W porządku — powiedziała zrezygnowanym, sztywnym to nem. Zmęczyła się apelowaniem do mojego zdrowego rozsądku i nie mogłem mieć o to do niej pretensji. — Chciałam ci tylko powie dzieć, że Cissie i ja wydajemy uroczystą kolację dla nas wszyst kich, na dole, w Sali Wolnomularzy. Patrzyłem na nią tak, jakby to ona była niespełna rozumu. — Hoke, musisz postawić krzyżyk na przeszłości. Nie możesz wciąż nienawidzić Wilhelma Sterna tylko dlatego, że jest Niemcem. To sprzeczne ze zdrowym rozsądkiem. Na Boga, nie tylko nie jest odpowiedzialny za wypowiedzenie nam wojny, ale tak naprawdę odegrał w niej bardzo skromną rolę. Został zestrzelony i pojma ny w tysiąc dziewięćset czterdziestym roku, na miłość Boską! — Zmieniła ton i spojrzała na mnie prosząco. — Musimy przebaczyć i zapomnieć, nie rozumiesz? Jak inaczej możemy zbudować sobie nowe życie? Z tego wszystkiego musi wyłonić się jakiś nowy po rządek, a to będzie możliwe tylko wtedy, kiedy odsuniemy od sie bie wzajemne pretensje. Podeszła energicznie do biurka i oparła się o nie. Skrzyżowała ramiona na piersi, patrząc przeszywająco. — Czas, żeby ci z nas, którzy pozostali, opamiętali się, żeby jakoś uporządkowali wspólne życie. Co innego nam pozostaje? Bezprawie? Chaos? Nieco uspokojony położyłem nogi na łóżku i znów oparłem się o wezgłowie, tak że widziałem ją dobrze. Mówiła poważnie. Cała planeta się sfajczyła, a ona plotła o prawie i porządku. Po- łożyłem dłoń z papierosem na kolanie i podniosłem głowę. — Nie rozumiesz, że wszystko się skończyło? — Byłem zdu- miony. — Nie rozumiesz, że tak zwana cywilizacja poszła w diabły? Jezu Chryste, Muriel, nie zostało nic. — Niech cię cholera weźmie! Żyjemy i jest dużo więcej takich jak my, czekających, żeby jeszcze raz zacząć wszystko od nowa. Jedne niedobitki czekają na innych, by znów zebrać się razem, być może nawet mają nadzieję, że znajdzie się nowy przywódca. A nuż tym razem uda się lepiej niż poprzednio, unikniemy tych samych odwiecznych błędów. Może ma rację — myślałem, paląc papierosa i nie spuszczając jej z oczu. Ktoś musiał znowu wprawić w ruch machinę i prawdo- podobnie — na pewno — robiono to już w innych częściach świata. Więc dlaczego nie zrobić tego tutaj, w byłej metropolii? Przyjrzałem się Muriel z ciekawością. Była szczupłą, niemal kruchą dziewczyną, ale dostrzegłem w niej zdecydowanie, pewność siebie, jaką dało jej urodzenie. Jasne, w dzieciństwie napakowałem głowę literaturą opisującą angielską klasę wyższą. Wyobraziłem sobie, że to ludzie znakomitego charakteru o szczytnych celach (chociaż mama ostrzegała mnie, że to nie cała prawda). Muriel nie była inna. Wchodząc między kolegów z RAF-u, zapoznałem się z dobrym starym brytyjskim stylem. Nawet w najgorszej sytuacji masz zacisnąć zęby i gwizdać na przeciwności losu, tak więc nie byłem zaskoczony, widząc, że córka lorda umie trzymać fason. W porządku, miałem romantyczną wizję Anglików — a przynajmniej ich wiejskiej szlachty — ale, o dziwo, przekonałem się, że nie byłem znowu tak daleko od prawdy. Patrząc na Muriel siedzącą w głębi pokoju i emanującą zdecydowaniem, co podkreślała jej delikatna, niemniej jednak wyraziście zarysowana szczęka, nagle pomyślałem, że może mieć iście stalowy kręgosłup i stawi czoło całej sytuacji. Zdałem sobie również sprawę, że mój cynizm nie ma racji bytu w jej wizji nowej wspaniałej przyszłości. Ale bynajmniej nie zamierzałem jej zniechęcać. Tak naprawdę sukces i porażka Muriel były mi w równym stopniu obojętne. Czy teraz zechcesz dołączyć do nas, Hoke? — Jej ton zła godniał, rozplotła ramiona. — Stern i Potter sprzątnęli kilka pokoi na dole i nawet pobuszowali w spiżarniach hotelowych. Zrobiliśmy polową kuchnię w Sali Wolnomularzy, a Wilhelm nawet wyszedł do miasta i znalazł dwie przenośne kuchenki olejowe, większe i nieco bardziej wyrafinowane niż te, których używałeś. — Wychodził z Savoya? — Nie podobało mi się to. — Na cały dzień. Czego się po nas spodziewałeś, że ugrzęźnie- my tu, czekając na twój powrót? Ja przewędrowałam całe miasto, do mieszkania taty w Kensington. — Sama? Chryste, kobieto, dlaczego? — Czy ty naprawdę jesteś tak tępy, Hoke? Chciałam odwiedzić nasz dom, czy to takie nierozsądne? Właśnie dlatego wróciłyśmy do Londynu. Mam tam pewne rzeczy, które przedstawiają dla mnie wartość uczuciową: fotografie, dzienniki i nawet biżuterię. Rzeczy, które pragnę zachować, żeby przypominały mi o lepszych czasach. Tak, wiem, że mogłam przebierać w każdym szałowym sklepie przy Knightsbridge, ale zależało mi na czymś, co znałam i do czego byłam przywiązana. Czy to takie trudne do zrozumienia? Cissie postąpiłaby dokładnie tak samo, gdyby nadal miała dom, do którego mogłaby wpaść. A tak tylko została i pomogła mi wszystko przygotować. — Ale... — zacząłem kolejny raz, po czym dałem sobie spokój. — W porządku. Jak się tam dostałaś? Po raz pierwszy tego dnia uśmiechnęła się. — Zamierzałam skorzystać z byle jakiego auta na chodzie, które znajdę. Ale zamiast auta znalazłam rower, którego rdza jeszcze nie zjadła... był w sklepie... więc wsiadłam na niego. Strasznie piszczał i trzeba było napompować opony, ale pokonałam na nim te wszystkie zatory. — Masz jakieś pojęcie, dokąd udał się Stern? — Powiedziałam ci, znalazł lepsze, większe kochery, więc pewnie wziął je z któregoś z dużych sklepów ze sprzętem tury- stycznym, które są w pobliżu. Potter też gdzieś się wybrał, pewnie patrolował ulice, szukając niewybuchów i bomb zapalających. Ma kompletnego świra, wiesz? — Przeszła od biurka do stóp łóżka. — Dlaczego jesteś taki zasępiony, Hoke? Co cię gryzie? — To niebezpieczne miasto — odparłem, gasząc papierosa. — Chodzi ci o Czarne Koszule? Nie dostrzegłam ani pół fa- szysty. Ale cóż, to naprawdę metropolia. Zresztą pewnie uznali, że zginęliśmy w pożarze metra. Czy na pewno? Czy Hubble i jego armia opętańców spisali nas na straty? Myśl, że utracił czworo dawców cennej krwi pewnie doprowadziła Hubble'a do białej gorączki i żal mi było durnia, który przekazał mu wiadomość o podpaleniu stacji. Gdyby tylko naprawdę tak było, gdyby Hubble uwierzył, że zostaliśmy załatwieni na dobre... Podczas ostatnich wędrówek nie widziałem Czarnych Koszul, chociaż to nic niezwykłego; jak powiedziała Mu-riel, znajdowaliśmy się w metropolii. Poza tym zawsze trzymałem się z dala od wyjeżdżonych szlaków, wybierając raczej boczne uliczki niż główne ciągi komunikacyjne. Ale, do diabła! To była wielce przyjemna informacja w ten ponury dzień. Muriel wykorzystała mój napływ dobrego humoru. — W takim razie przychodzisz? Zamrugałem. — Na naszą uroczystą kolacyjkę — powiedziała z naciskiem. — Dołączysz do nas na dole? — Ta uroczystość z jakiej okazji? — Z takiej, że po prostu żyjemy. Czy to nie dość? Czasem wydawało mi się, że to za dużo, ale nie powiedziałem tego głośno. — Dobra, wpadnę. Ale nie wyobrażaj sobie, że będę zawierał jakieś nowe przyjaźnie. — Proszę tylko, żebyś zachowywał się przyzwoicie wobec Wilhelma. — Po tych słowach wyszła. Wykopali skądś setki świec i poustawiali je tam, gdzie się tylko dało, tak że Sala Wolnomularzy przypominała jakąś świątynię- Wspomagało je kilka lamp naftowych, umieszczonych w najważ- niejszych miejscach, i początkowo należało się nieco przyzwyczaić do gorąca i zapachu wosku. Za grubymi wystawnymi storami za- padała noc i, mimo świec, cienie zalegały pomieszczenie, zwłaszcza kąty. Ciepłe iskierki światła odbijały się w srebrze i wysokich kieliszkach ustawionych na długim stole, a cedrowe boazerie wy- bijane srebrnymi ćwiekami, na ścianach i centralnym kwadratowym filarze, nadawały spotkaniu ciepłą atmosferę. To były luksusowe warunki, wspomnienie znacznie przyjemniejszych czasów. Przystanąłem w otwartych drzwiach, Cagney u mojego boku uniósł nos w górę, łapiąc zapachy jedzenia. Muriel gawędziła z Wilhelmem Sternem przed wysokim lustrem nad pustym kominkiem w głębi pokoju. Tworzyli elegancką parę. Muriel była w wąskiej, długiej, migocącej srebrem sukni zakrywa- jącej dekolt i o długich obcisłych ramionach. Włosy znów upięła na bok, ale tym razem spięła je ozdobnym grzebieniem. On miał na sobie smoking; biała chusteczka, pewne jedwabna, sterczała z kie- szonki na piersiach, ciemnopopielaty krawat odbijał się od białej koszuli. Zadali sobie sporo trudu przed tym soiree (niczym rozbit- kowie kurczowo chwytający się wraku) i z ulgą przywitałem widok Pottera, który wyrósł w dwuskrzydłowych drzwiach po mojej lewej ręce. Strażnik niczym się nie przejmował. Nadal miał na sobie roboczy strój, chociaż wyszczotkowany. Hełm gdzieś znikł. Zauważywszy mnie, krzyknął: — Żarcie zaraz będzie, synu! — i wskazał za siebie kciukiem. Uśmiechnął się szeroko, odsłaniając pożółkłe zęby. — Jest czas przepłukać gardło. Co dla ciebie? Nie zrozumiałem. Muriel pospieszyła z wyjaśnieniem. — Albertowi chodzi o aperitif. To zapewne miał na myśli — dodała, patrząc znacząco na strażnika i uśmiechając się. Odwróciła się i uśmiechnęła do mnie, ale towarzyszył temu niepokój, jakby była trochę zdenerwowana. Przeszedłem z Cagneyem wzdłuż stołu. Pies machał szczątkiem ogona w oczekiwaniu na jedzenie, którego zapach czuł. Znikł w drzwiach za Potterem i usłyszałem przytłumiony okrzyk Cissie, witającej kundla. Za szybko przyzwyczajał się do ludzi. Martwiło mnie to; nie chciałem, żeby utracił zwykłą czujność, gdyż mogło się to źle skończyć dla nas obu. — Salon Księżniczki Idy służy nam za podręczną kuchnię — powiedziała Muriel i przypomniałem sobie, że nazwy wszystkich gabinecików na tym piętrze zaczerpnięto z operetek Gilberta i Sul- livana. — Cissie bawi się tam w kucharza. Muszę wracać, zanim się rozzłości. — Zmierzyła mnie wzrokiem, popijając drinka. — Dziękuję, że przynajmniej włożyłeś świeżą koszulę. Spojrzałem jej w oczy, szukając sarkazmu, ale szybko odwróciła wzrok. Moje spodnie były trochę wymięte, buty nie za czyste, porwaną kurtkę z pistoletem w środku przerzuciłem przez ramię. Koszula jednak rzeczywiście była świeża, jedna z wielu, które wy- jąłem przez rozbitą szybę sklepu przy Regent Street, a których nie wkładałem do tej pory. Pewnie lepiej wyglądałaby z krawatem, ale nigdy nie miałem upodobania do krawatów, nawet podczas pokoju. Muriel odsunęła się od Niemca i stanęła bliżej mnie. — Czego chciałbyś się napić? — spytała, ale znów odwróciła wzrok, kiedy spojrzałem jej prosto w oczy. — Dżin i tonik, Mar-tinii, sherry...? Jak widzisz, jesteśmy dobrze zaopatrzeni. — Wystarczy szkocka. — Grzeczny chłopiec — pochwalił mnie Potter. — Chyba się do ciebie przyłączę. — Podszedł żwawo do małego okrągłego stolika zastawionego mocnymi alkoholami. Zatarł mięsiste dłonie, ogar- niając wzrokiem rozległą baterię szkła. Dostrzegł butelkę ulubionej Grouse i zamruczał: — Cudownie. — Hoke... To był Niemiec. Zbliżył się z ociąganiem, ostrożnie. Zanim się do niego odwróciłem, powiesiłem kurtkę na oparciu krzesła u szczy- tu długiego stołu. W razie czego miałem szybki dostęp do ukrytej kabury. — To niezwykle głupie, żebyśmy traktowali się jak wrogowie — powiedział spokojnie, ale w jego oczach nadal widniała obawa i ostrożność. — Podczas wojny wypełniałem jedynie swój obo- vviązek jako nawigator, podczas gdy ty byłeś pilotem myśliwca. Teraz nie zamierzam wyrządzić ci żadnej krzywdy — „grzywdy" __ i mam nadzieję, że ty również już nie. Byliśmy lotnikami, lojalnymi synami naszych krajów, ale to wszystko przeszłość. Nie możemy dłużej traktować się jak wrogowie. Powinniśmy spróbować żyć w pokoju i postawić krzyżyk na przeszłości. — Skończywszy przemowę, wyciągnął ku mnie dłoń. Na nieszczęście, nie przemawiał do mnie pomysł, żeby ściskać grabę komuś, kogo miałem zamiar sprzątnąć, więc zignorowałem jego ofertę. Z bladych oczy wionął chłód, ale uśmiechnął się i opu- ścił rękę. — Więc niech i tak będzie — rzekł zimno. — Starałem się zachować w uprzejmy... czy też cywilizowany... sposób i nadal będę się starał. Ty sam podejmiesz decyzję, jak będziesz mnie traktował, ale muszę cię ostrzec, że zawsze będę się bronił. — Proszę, Wilhelmie. — Muriel popatrywała z niepokojem to na mnie, to na Sterna. — To nie jest konieczne. — Przecież to właśnie chciałem dać do zrozumienia, niepra- wdaż? — Nie odrywał ode mnie oczu. — Mam jak najuczciwsze zamiary, ale pan Hoke musi podjąć decyzję za siebie. Zapropono- wałem uścisk dłoni na znak przyjaźni, ale on go odrzucił, niemniej jednak nie zamierzam sprawiać żadnych kłopotów. Potter wyrósł między nami, z szerokimi szklankami do szkockiej. Poczęstował mnie. — Do dna — powiedział radośnie, jakby nie zauważył całego zdarzenia. — No — odparłem, biorąc szklankę i przykładając ją do ust, ani na moment nie odrywając wzroku od oczu Sterna. Z głębi pokoju rozległ się głos Cissie. Wszyscy odwróciliśmy się ku niej. — Obiadek dochodzi pięknie. — Stała w drzwiach Salonu Księżniczki Idy, wycierając dłonie w ścierkę. — Więc zamierzam zakosztować trochę życia towarzyskiego. Mam wrażenie, że teraz najbardziej przydałaby mi się duża szklanka dżinu z tonikiem. — Nie oglądając się, rzuciła ścierkę za siebie i skierowała ku nam. — Zasłużyłaś na nią. — Muriel szybko wzięła się do pracy przy stoliku z napitkami, pewnie zadowolona, że nie musi dalej być świadkiem napiętej sytuacji między mną a Niemcem. — Chyba sama też sobie naleję. Opary nafty z sąsiedniego pokoju przenikały przez drzwi i mie- szały się z zapachem topniejącego wosku, ale to bynajmniej nie popsuło naszej uczty. Zaczęliśmy od owsianki i klusek, po czym był „mostek wołowy", jak ochrzciła to Cissie, i chociaż fasola i groszek z puszki były marnymi substytutami rzepy i pasternaku, nie zniszczyły smaku tego wyjątkowego dania. Razem z ziem- niakami i marchewkami (świeżymi, z mojego ogródka) był to jeden z najświetniejszych posiłków — nie, najświetniejszy posiłek! —? jaki zjadłem w ciągu trzech lat, i zanim skończyliśmy deser — grysik z marmoladą — mało nam brzuchy nie pękły. Siedziałem u szczytu stołu, chociażby z tego powodu, że rzuci- łem tam na krzesło moją kurtkę, a po prawej miałem Cissy w wie- czorowej sukni za kolana, w kolorze kawy, trochę na nią przy- ciasnej. Muriel była po mojej lewej stronie i podczas kolacji ledwie rozmawialiśmy ze sobą — nadal była spięta, pewnie obawiając się w każdej chwili wybuchu między mną a Sternem. On sam siedział obok niej, naprzeciwko starego Pottera. Cagney leżał pod stołem u moich stóp, dobrze nakarmiony, i drzemał, zadowolony, że znów jest między przyjaznymi ludźmi (chociaż za każdym zbli- żeniem Niemca warczał ostrzegawczo), a naprzeciwko mnie, po drugiej stronie stołu, siedziało dziwne, niemal egzotyczne stwo- rzenie, nieruchome i czarne, z różową serwetką na szyi. Muriel przedstawiła go mnie, kiedy usiedliśmy do jedzenia. — Oto Kacper — rzekła. — Jest dzisiaj naszym gościem, po- nieważ Salon Wolnomularzy zwykle był używany przez członków tak zwanego Innego Klubu, grupy, hmm, bardzo wybitnych osobi- stości i polityków... między innymi Winstona Churchilla. Politycy jedli tu kolację podczas sesji parlamentu, w towarzystwie przemy- słowców i podobnych wpływowych ludzi. Widzisz, że stół jest na czternaście osób. Kiedy było jedno wolne miejsce, robiła się pe- chowa trzynastka i przynoszono kota Kacpra. Zawiązywano mu na szyi serwetkę i podawano każde danie. W tym czarnym, wysokim na trzy stopy stworzeniu było coś odpychającego. Może opuszczony łebek, może spiczaste uszy albo kręty żmijowaty ogon zawinięty w niemal pełne koło, albo deseń futra na wygiętym grzbiecie układający się w ezoteryczne pismo. Nie potrafiłem zrozumieć dlaczego, ale w miarę jak upływał wie- czór, to mroczne, ponure zwierzę zaczęło działać mi na nerwy; jego obecność tworzyła złowróżbną atmosferę, jakby było raczej zapowiedzią zagłady niż talizmanem na szczęście. Przy kawie, ko- niaku i znakomitych cygarach (Potter zwędził skądś nietknięte pu- dełko) rozmowa wróciła do Kacpra. — Znalazłyśmy go tutaj na półce — wyjaśniała Cissie. — U- znałyśmy, że uświetni nasze spotkanie. — Zachichotała, patrząc na Muriel i zasłaniając usta jak uczennica. Piła koniak razem z męż czyznami. — Myślicie, że przyniesie nam szczęście? Zachowałem opinię dla siebie. Odpowiedział Stern. — Nigdy nie mogłem zrozumieć, czy według Anglików czarny kot to zapowiedź powodzenia czy pecha. Mówisz, że powodzenia? Wtrącił się Potter: — Zawsze mówiłem sobie, że jeśli czarny kot przetnie ci drogę, to nieszczęście murowane. — Nie, nie, zupełnie nie tak — sprzeciwiła się Cissie. — Mój dziadek zawsze mówił mi, że czarny kot przynosi szczęście. — A to nie tylko w dzień wesela? — wtrąciła Muriel. — Nie! — krzyknęli razem Cissie i Potter. — Przecież jest nas tylko pięcioro przy tym stole — zauwa- żyłem, wskazując ręką z cygarem. Niebieski dym uniósł się do sufitu. — Bystre spostrzeżenie. Wzruszyłem ramionami na sarkazm Cissie. — Chciałyśmy po prostu, żeby nas było więcej. — Muriel rzu ciła niespokojne spojrzenie przyjaciółce. — Rzecz w tym, że nie jest nas za dużo, prawda? Jak myślicie, o czym oni tu dyskutowali? Biorąc pod uwagę obecność tych wszystkich ważnych członków klubu... ambasadorów, dygnitarzy, właścicieli gazet i wydawców, jak również samych polityków... musiano podejmować przełomowe decyzje. Nigdy nie zapraszano żadnych ludzi Kościoła. Ale sam premier... — Nieważne, bez znaczenia. — Potter zachował się nietypo wo, jak na siebie, przerywając Muriel; do tej pory było widoczne, że jej pochodzenie budziło w nim respekt, jeśli nie podziw. Jed nakże nadmiar whisky, wina i koniaku sprawił, że podziały klaso we zatarły się w jego oczach i ja przynajmniej witałem to z przy jemnością. — Nieważne, jak byli wspaniali, ile mieli w rękach władzy, zaraza załatwiła ich jak wszystkich innych. Poza nami. Nas nie. Pieniążki nic tu nie pomogły, ani sława. Od Neville'a Chamberlaina... tego osła, tego pacana... po Jessie Matthewsa, od Ivora Novello po Herberta Morrisona, od cholernego Martina... wybaczcie, moje drogie... Bormana po Groucho Marxa, wszyscy umarli, no nie? Chyba... — wskazał nas palcem — chyba, że byli jak my, że mieli, choroba, naszą krew. Jesteśmy wyjątkami, no nie? Wszyscy pozostali... no, wszyscy... — Chyba zgubił wątek. — No, oni wykitowali. Poszli do Bozi. — W takim razie dlaczego pan wciąż patroluje ulice, Potter? — Niemiec pochylił się z cygarem w dłoni. — Jeśli prawie wszys cy inni umarli, dlaczego pan dalej wykonuje swoją pracę? Tego rodzaju logika nie przypadła do smaku staruszkowi. — Miałbym poniechać mojego obowiązku, bo się tam pozmie- niało? Bez rozkazu? Kiedy Luftwaffe nadal wali z góry na Londyn? Wy, Niemcy, nigdy nie zrozumiecie nas, Anglików, no nie? — A wy, Anglicy, nigdy nie zrozumiecie, jak należy, że nie chcieliśmy z wami wojny. Fiihrer miał... — szukał właściwego sformułowania — bardzo zbliżone poglądy z wieloma waszymi krajanami. — Och, nie, nie z wieloma. — Cissie chyba była gotowa rzucić kieliszkiem wina w Sterna. — Tak naprawdę to miał te same po- glądy, co pewnego rodzaju Anglicy. Część naszej tak zwanej elity władzy uważała, że Adolf Hitler to całkiem równy gość. — Ten pogląd nieco rozmija się z ówczesnym stanem rzeczy - odparł Stern, gładki jak Conrad Veidt. — Na przykład, wielu prostych Anglików rozumiało problem żydowski. I myślę, że wszystkie klasy uznawały nasze prawo do odgrywania wiodącej roli w rządzeniu Europą. — Tylko faszyści. — Proszę, nie kłóćmy się. — Muriel wyraźnie nie podobał się kierunek rozmowy. Niemiec szybko zareagował na jej prośbę. — Nie zamierzałem budzić niezgody, ale musicie zrozumieć, że ja też kochałem swój kraj i cierpiałem jak każdy w tym pokoju. Odstawiłem pusty kieliszek na stół, po czym wrzuciłem do niego niedopałek cygara. Przycisnąłem dłonie do blatu. — O, tak, rozumiemy, W i 1 g e 1 m i e. Bo przecież jesteś do brym Niemcem, prawda? Dobrym, walczącym Niemcem. Przyjrzał mi się z ostrożnością, bez odrobiny zaufania. — Nie wszyscy Niemcy są... byli nazistami. — Hoke... — ostrzegła mnie Muriel. — Oczywiście, że nie. -— Pochyliłem się. — A ty osobiście nigdy nie miałeś okazji z nami walczyć, prawda? Zestrzelono cię zaraz na początku wojny, więc nie mamy powodu cię nienawidzić, prawda? Ledwie miałeś okazję narobić trochę zniszczeń, a zresztą byłeś tylko nawigatorem, więc osobiście nie pociągałeś za żaden spust ani nie naciskałeś żadnych guzików. — Jak najbardziej. Powiedziałem ci... — No tak, powiedziałeś nam, że zostałeś ujęty i internowany w kwietniu tysiąc dziewięćset czterdziestego roku, zgadza się? Więc dlaczego mielibyśmy żywić do ciebie jakieś pretensje? Do diabła, przecież nie odegrałeś w tej wojnie żadnej roli. Poczułem, że Cagney dźwiga się pod stołem. Musiał wyczuć rosnące napięcie. — Ale kłamałeś, prawda, W i 1 g e 1 m i e? Nie chciałeś, żeby śmy źle o tobie myśleli, zwłaszcza póki jesteś z nami. Przynajmniej kiedy mogłeś poużywać sobie z dziewczynami. Rumieniec — właściwie szczątek rumieńca — znikł z twarzy Muriel. Zdała sobie sprawę, że przyjęcie zmierza w nie planowa- nym kierunku. — Co — „dzo" — sugerujesz, Hoke? — Stern odstawił kie liszek z koniakiem, chociaż nadal trzymał cygaro w palcach. Czy to szyderstwo igrało na tych cienkich, pozbawionych wesołości ustach, czy to nienawiść kryła się za tymi beznamiętnymi oczami? Nadal trzymając ręce na stole, odchyliłem się do tyłu. W moim spiętym uśmiechu nie było cienia wesołości. — Sugeruję, że jesteś kłamliwym sukinsynem — poinformo- wałem go spokojnie. — Przestań! — Muriel zerwała się na nogi. — Czas, żebyś wydoroślał, Hoke. Ta gorycz wobec Wilhelma... i, tak, przeciwko nam... jest całkowicie bezużyteczna. Chociaż uratowaliśmy ci ży- cie, nadal masz do nas urazę, nadal traktujesz nas jak jakiś ciężar, udrękę, bez której znakomicie byś się obszedł. Czy naprawdę my- ślisz... — Daj mu się wygadać, Muriel. — Gniew Cissie był hamo- wany, ale skupiła się całkowicie na mnie. Spod stołu dobiegał ba- sowy warkot. Uśmiech Sterna przypominał mój grymas; nie było w nim żad- nego uśmiechu. — Dlaczego się tak ze mną drażnisz, Hoke? Czy to dlatego, że jesteś zupełnie niepoczytalnym i nietolerancyjnym człowiekiem, który nie chce przyjąć do wiadomości, że Niemcy jednak wcale nie przegrały wojny? Że niemiecka Rzesza, będąc na krawędzi klęski, osiągnęła zwycięstwo za pomocą broni tak genialnej, tak morderczej, że nieodwracalnie zmieniła przeznaczenie ludzkości? Że Amerykanie, z całym ich wyrafinowanym uzbrojeniem i zaso bami ludzkimi, i Brytyjczycy, którzy, mówiąc szczerze, już tylko bezsilnie czołgali się na kolanach, uczepieni poły płaszcza swoich zamorskich panów, nagle przegrali z armią uważaną przez nich za pokonaną? Czy to dlatego tak mnie nienawidzisz i dajesz do zro zumienia, że jestem kłamcą? I czy nie tego ode mnie oczekujesz, Hoke? Takich właśnie faszystowskich sloganów? Czy nie tak we dług ciebie myśli i mówi Niemiec? Muriel i Cissie wpatrywały się w Wilhelma Sterna, zszokowane jego słowami. Potter zamknął załzawione oczy. Otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć, ale nie wydusił ani słowa. Uśmiech zastygł mi na ustach, dłonie podrygiwały konwulsyj-nie na stole. — Nie, Stern, to nie dlatego nazywam cię kłamcą — rzekłem wreszcie. — Widzisz, kiedy byliśmy tam w tunelu, coś ci się wy psnęło. Powiedziałeś, że widziałeś zagłodzone psy włóczące się po zbombardowanym Berlinie. Jego wyraz twarzy uległ zmianie. Zrozumiał swoją pomyłkę, bardzo głupią pomyłkę. — W i 1 g e 1 m i e — ciągnąłem, rozkoszując się tym, że siedzi jak na szpilkach — RAF rozpoczął naloty na Berlin dopiero od sierpnia tysiąc dziewięćset czterdziestego, cztery miesiące po two im domniemanym ujęciu i internowaniu. Pochyliłem się nad stołem, cały zesztywniały od szalejącej we mnie furii, równie lodowatej jak jego blade oczy. — Co robiłeś podczas wojny, W i 1 g e 1 m i e? Założę się, że coś ohydnego, jeśli musiałeś ukrywać to przed nami trzy lata po fakcie. No, było wielu twojego pokroju tu, w Anglii, podszywa jących się pod Polaków, Holendrów, Czechów, Belgów. Udawa liście zbiegów i poszukiwaczy azylu, ale w rzeczywistości byliście szpiegami i sabotażystami. Kim byłeś, Wilgelmie? Czy wysa dzałeś fabryki amunicji? Może to wtedy dorobiłeś się tych szram na karku, bo nie zdążyłeś uciec na czas po rozmieszczeniu ładun ków wybuchowych? No więc, czym faktycznie się parałeś, W i 1 - gelmie ...? Szpiegowaniem czy sabotażem? Nie wiem, jak to zrobił, ale pistolet zjawił się w jego dłoni w mgnieniu oka i był wycelowany we mnie. Zapewne kiedy mówiłem, celowo trzymał rękę z cygarem na stole, odwracając moją uwagę, a drugą sięgnął do kieszeni po broń zabraną prawdopodobnie z posterunku policyjnego trupowi jakiegoś strażnika albo z samego hotelu w trakcie poszukiwań za dnia, ponieważ nie zwróciłem mu jego własnej, odebranej wczoraj. Cagney znów się poruszył. Wszyscy słyszeliśmy jego gniewny pomruk. — Ta broń jest tylko do samoobrony — poinformował mnie Stern. — Nie pragnę z tobą walczyć, Hoke, ale też nie zamierzam stać się twoją ofiarą. Kundel nie uspokoił się, przepychał się między nogami i krze- słami. Nagle pojawił się w połowie stołu, szczerząc kły, wydając z gardła głęboki warkot. Jednak nie patrzył na Niemca; kierował łeb ku drzwiom w głębi pokoju. To odwróciło uwagę Sterna. Zerwałem się z krzesła, przesko- czyłem za oparcie i sięgnąłem do kieszeni kurtki. Zawinąłem palce wokół kolby pistoletu, gdy drzwi otworzyły się gwałtownie. 14 Moją pierwszą myślą było zabić Niemca; drugą — zaledwie ułamek sekundy po pierwszej — schować się przed kulami lecącymi w moim kierunku. Na szczęście Czarne Koszule nie miały zamiaru nas zabijać, tylko zastraszyć i zmusić do bezruchu, ale ten zamiar nie udał się im w moim przypadku, ponieważ kiedy lustro w głębi rozprysło się, a pokój zatrząsł się od huku ognia z automatu i wrzasków dziewcząt, dałem szczupaka w bok. Potoczyłem się, lądując za grubym filarem, podczas gdy świece rozlatywały się na kawałki, lampa w kącie rozprysła jak trafiona z armaty, drzazgi z boazerii bryznęły po stole. Przykląkłem i dojrzałem Cagneya zmykającego do następnego pokoju. Słuszne posunięcie — pomyślałem, zerkając zza filara, z nadzieją, że uda mi się wycelować w faszystę robiącego największe zamieszanie. Ale on oczekiwał, aż wystawię nos, i zasypał gradem pocisków filar i okolicę, tak że musiałem się cofnąć, jeżeli chciałem uniknąć nafaszerowania ołowiem. Kotary poszły w strzępy, szyby wyleciały. Przeczekiwałem to w ukryciu. Ogień urwał się nagle — z powodu braku amunicji, jak sądzę — podobnie krzyki i wrzaski. Zareagowałem szybko. Wyskoczyłem przed filar z bronią w wyciągniętej dłoni, szukając celu. W pokoju unosił się dym, smród kordytu i wosku. I coś jeszcze. Znajomy smród intruzów, rakowy odór, który nieśli za sobą jak jakąś nieczystą aurę. Cissie kuliła się, wciąż siedząc przy stole, Potter na kolanach obok niej, podczas gdy Muriel rozpłaszczyła się o ścianę, zesztyw- niała w szoku. Stern poddawał się, wznosząc ręce. Pistolet zostawił na stole. Czarne Koszule tłoczyły się w wejściu, widok ich mrocz- nego przyodziewku i masy wycelowanej broni odbierał wszelką chęć do stawiania oporu. Poruszał się jedynie bandzior, który zrobił najwięcej szkody — nieudolnie mocował się z magazynkiem ster- linga. Znów szybko zareagowałem, zdając sobie sprawę, że nie ma sensu próbować załatwić ich wszystkich jednym pistolecikiem; mieliśmy jedną, dość wątłą szansę. Przeskoczyłem stół, spychając kieliszki i filiżanki z kawą. Nie zdążyli zareagować. Miałem nad nimi jedną przewagę — refleks. Choroba pozbawiła ich refleksu. Znalazłem się za Sternem. Złapałem go w półnelsona, przyciskając czterdziestkępiątkę do skroni fryca. — Nie ruszać się! — ryknąłem, próbując opanować drżenie głosu i ręki trzymającej pistolet. Przyciągnąłem Niemca do siebie, używając go jako żywej tarczy. Pięciu czy sześciu faszystom udało się przecisnąć przez drzwi i wszyscy mieli mnie na celu. Bandzior ze sterlingiem skończył ładowanie i uniósł broń na wysokość piersi, ręce dygotały mu tak samo jak mnie. — Niemiec będzie trupem, jeśli któryś z was ruszy się choćby o cal — ostrzegłem. Stern ledwo mógł nabrać oddechu, a co dopiero się ruszyć, ale, niech go diabli, próbował się wyrwać. — Zamknij się, frycu! — szepnąłem mu do ucha. — Coś mi się zdaje, że nie musiałeś bardzo się starać, żeby znaleźć swoich faszystowskich kumpli, kiedy wyszedłeś dzisiaj z hotelu. Próbował się wywinąć, ale trzymałem go mocno, wbijając lufę jeszcze silniej, choćby po to, żeby sprawić mu więcej bólu. Pokusa, żeby go zastrzelić, była prawie nie do opanowania, ale potrzebo- wałem Sterna — wszyscy potrzebowaliśmy go jako zakładnika. — Cofnąć się!!! — krzyknąłem, kiedy kolejne Czarne Koszule stanęły w drzwiach. Cofnąłem się, ciągnąc przed sobą żywą osłonę. Nie podobało mi się szaleństwo w podbitych oczach faszystów, ale z drugiej strony pewnie im się nie podobało moje szaleństwo, bo jednak znieruchomieli. Mieliśmy sytuacją patową — tak się przynajmniej wydawało — i to już było coś. — Jeden nieopatrzny ruch i mózg waszego frycka będzie kapał z sufitu. Zdecydowałem, że najpierw załatwię tamtego z automatem, potem dwóch stojących po jego bokach, każdego uzbrojonego w dwa pi- stolety. Kiedy reszta się rozpierzchnie, szukając osłony, uporam się ze Sternem. Wszystko inne było w rękach bogów, ale przysiągłem sobie, że nie dam wziąć się żywcem. Przygotowałem się do zmiany celu i Niemiec zesztywniał jeszcze bardziej, jakby świadom moich intencji. — Ależ proszę bardzo, panie Hoke, niech pan zastrzeli naszego mniemanego przyjaciela fryca, skoro sprawi to panu przyjemność. Ten głos doleciał z korytarza i wiedziałem, kto mówi, chociaż nigdy go nie słyszałem, poza jednym wyjątkiem, kiedy przemawiał w BBC na początku wojny. Do tej pory nie zdawałem sobie sprawy, że wie, jak się nazywam, i nagle dotarło do mnie, że najpewniej dowiedział się tego dzisiejszego dnia i że informator jest w moich rękach. Czarne Koszule rozstąpiły się w drzwiach, robiąc miejsce przy- wódcy. Sir Max Hubble z jednej strony wspierał się na McGru-derze, z drugiej na lasce. Migoczące światło świec w żadnym stopniu nie złagodziło jego wyglądu i usłyszałem, jak jedna z dziewcząt — sądzę, że Cissie — wydała cichy, pełen przestrachu okrzyk. Hubble przystanął kilka stóp za progiem, chwiejąc się. — A więc, panie Hoke, czy zastrzeli pan tego człowieka? — Jego ostry, świszczący głos miał drwiący ton, jakby rozkoszował się tą sytuacją. Może lubił blefować. No cóż, nie miałem nic do stracenia, więc byłem gotów go sprawdzić. — Jeśli się nie wyniesiecie i nie dacie nam wyjść, zrobię to. Stern próbował wyrwać się, rzężąc mi coś w rękaw, czego nie mogłem zrozumieć. Trzymałem go mocno. — Powiem ci coś — rzekł Hubble. Sine usta pod cienkim wą sikiem ułożyły się w uśmiech. — Zrobimy to za ciebie. — Ski nął na jednego ze swoich ludzi, który uniósł pistolet i wymierzył w głowę Sterna. No, akurat, śmiało — pomyślałem, ale w tej samej chwili zo- baczyłem, że tamten zaciska palec na spuście. — Jezu — szepnąłem. — Nie!!! To Muriel krzyknęła i wybiegła między nas i Czarne Koszule. — Powiedziałeś, że nikomu nie stanie się krzywda. Obiecałeś. Patrzyła prosto na Hubble'a. Nie mogłem uwierzyć własnym uszom i oczom. Pistolet chwiał mi się w dłoni, kiedy gapiłem się na plecy Muriel. Kątem oka dostrzegłem, że Cissie odsuwa się od stołu, wpatrując w przyjaciółkę z otwartymi ustami. — To zależy od Amerykanina — zaskrzeczał Hubble. — Ma do wyboru: albo złoży broń i podda się, albo zmusi nas do zastrzelenia tego, którego trzyma, a potem jego samego. Mamy teraz inną krew. Cissie grzmotnęła pięścią w stół. Niejeden pistolet mało nie wypalił. — Ty ich tu sprowadziłaś! — krzyknęła na Muriel. — Ty nas zdradziłaś. Mój Boże, jak mogłaś? Nawet w migającym świetle widziałem, że Muriel blednie, wpa- trując się w swoją oskarżycielkę. — Ojciec panny Drakę i ja byliśmy bliskimi przyjaciółmi — powiedział Hubble, gdy, jak Muriel, odwrócił się ku Cissie, robiąc to całym ciałem, jak gdyby szyja zesztywniała mu na amen. — Nasze zasady, nasze ideały były identycznie, cóż więc zaskakują cego w tym, że córka lorda Drake'a wyznaje je również? Muszę przyznać, że dawniej nigdy nie przepadałem za czczą paplaniną i po trzech latach obywania się bez niej, wyjąwszy dwa ostatnie dni, nadal miałem ją w dużym poważaniu. A zresztą, po co było mielić językiem? Wiedziałem wszystko, co trzeba. Odepchnąłem Sterna i zrobiłem dziurę w gardle faceta trzyma- jącego pistolet — musiał iść na pierwszy ogień, spust przebył już połowę drogi. Następny byłby Hubble, ale Muriel mi zawadzała i, mimo całej pogardy, staromodne względy wobec dam nie po- zwalały mi strzelić jej w plecy; poprzestałem na przeciwniku ze sterlingiem, który znów zamierzał otworzyć ogień. Tylko go postrze- liłem, ale to wystarczyło, żeby zaskrzeczał jak sowa płomykówka i przewrócił się na trzech faszystów stojących za nim. Utrudnił im celowanie i zrobił tyle zamieszania, że mogłem przeskoczyć na drugą stronę stołu, koło Cissie. Odepchnąłem ją na bok, żeby ła- twiej było mi złożyć się do strzału. Wrzasnęła, żebyśmy uważali, kiedy następne Czarne Koszule wpadły przez podwójne drzwi Salonu Księżniczki Idy. Zdałem so- bie sprawę, że nie mamy żadnej szansy. Na moją korzyść działał tylko pistolet w dłoni i szybkość, z jaką się poruszałem, ale nie mogłem wybić ich wszystkich i nie miałem gdzie uciec. Coś — Bóg wie co — walnęło mnie mocno w czoło i padłem jak zwierzę w rzeźni. Zaraz potem zaczęto mnie kopać i okładać kolbami karabinów po ramionach i żebrach. Wydarto mi colta, w głowie zobaczyłem flary, a gdzieś daleko ktoś krzyczał. Mogłem tylko — a innego wyboru nie było — wycofać się do mojego prywatnego sanktuarium; światła szybko gasły, ustępując całkowitej ciemności. Podobała mi się ta ciemność, bardzo mi się podobała. 15 Oprzytomniałem częściowo pod wpływem tępego, nagłego bólu; jego następna fala — tak naprawdę mogła być trzecia lub czwarta — zmusiła mnie od otwarcia oczu. Nie byłem uradowany tym, co zobaczyłem, więc znów je zamknąłem i kolejne uderzenie otwartą dłonią, tym razem w drugi policzek, przekonało mnie, że należy je trzymać otwarte. Jednakże musiałem zamrugać kilkakrotnie, po części dlatego, że światło raniło oczy, po części dlatego, że nie mogłem uwierzyć w to, co widziałem. Światło padało zewsząd, z ogromnych kandelabrów pod sufitem i stojących lamp rozmieszczonych w wielkim barze. Ale jeszcze silniejszy blask bił przez szklane drzwi i okna nadrzecznej restauracji, jak również od foyer i głównego wejścia. Przez chwilę wydawało mi się, że śnię, że wspaniały hotel powrócił do dawnej chwały tylko w mojej nieprzytomnej głowie; ale potem objąłem wzrokiem zgniłe trupy, z których wiele nadal siedziało lub półleżało w eleganckich, ale zakurzonych fotelach, podczas gdy inne spoczywały na zasłanej dywanami podłodze, zepchnięte na bok razem z meblami, tak że na środku sali utworzyła się rozległa wolna przestrzeń. Czarne Koszule nadal zajmowały się jej powiększaniem: przestawiały niskie stoliki i fotele, zrzucając porcelanę i podstawki na ciastka, ciskały trupy na stosy pod wyłożone lustrami ściany, depcząc obojętnie czaszki i szkielety pękające pod ciężkimi butami. Spojrzałem na osobę, która powaliła mnie z nóg, i jęknąłem, widząc trupie oczy, zaschnięte okruchy wokół poczerniałych powiek, przywarte do powiek owrzodzenia, sine odbarwienia na policzkach i szczęce. Uśmiechnął się do mnie szeroko, ukazując krwawiące dziąsła, a kiedy spróbowałem go uderzyć, okazało się, że przeguby przywiązano mi do tapicerowanych poręczy wysokiego fotela, słu- żącego kiedyś wygodzie stałych gości Savoya, popijających popo- łudniową herbatę lub aperitif przed kolacją. Przychodziłem do siebie coraz szybciej. Zobaczywszy, że roze- rwano mi koszulę, odsłaniając lewe przedramię i bark, zacząłem podejrzewać, czemu to ma służyć. Ogarnęła mnie nagła panika i szarpnąłem się, chcąc się uwolnić. Faszysta tylko uśmiechał się obleśnie, rozanielony moimi wysiłkami. Uspokoiłem się, widząc Sterna, Cissie i Pottera klęczących nieopodal i bandę Czarnych Koszul, która używając rozmaitych narzędzi — pałek, noży, broni palnej — przekonała tę trójkę o daremności wszelkiego oporu. Na wyściełanych dywanem schodach pojawił się Hubble, schodząc z pomocą McGrudera i jakiegoś mężczyzny. Był tak wycieńczony, że ledwie się wlókł. Wykrzywił się na mój widok. Zapewne miał to być uśmiech. — Czy te światła nie są cudowne? — zauważył, unosząc do sufitu przekrwione oczy. — Jakże dawno nie widzieliśmy równe go splendoru, jakże dawno. — Przystanął, przyglądając się klę czącym więźniom i pokiwał głową, jakby liczył ich kolejno, zanim podążył ku mnie, powłócząc nogami. Za nim zeszła Muriel. Uni kała oskarżycielskiego wzroku Cissie, niosąc wysoko głowę, ale chyba ta dumna postawa kosztowało ją trochę. Minęła klęczących, nie darząc ich nawet jednym spojrzeniem, chociaż Cissie zawoła ła ją. Hubble zatrzymał się przede mną, wspierając obie dłonie na lasce. Palce, wyglądające jak sczerniałe szpony, owinął wokół rączki. Dwaj adiutanci stali blisko, na wypadek gdyby stracił równowagę. Dygotał jak stary człowiek i cuchnął jak stary trup. Niemniej jednak rozejrzał się wkoło, wykręcając zgięty tułów za każdym obrotem głowy, rozkoszował się widokiem świeczników, zanim skierował spojrzenie w głąb, opuszczając powieki, jakby nie chciał oglądać koszmarniejszych widoków. — Na pierwszy rzut oka można by pomyśleć, że mamy przed sobą dawny dumny Savoy — rzekł niemal do siebie. W jego głosie wybijało się wysokie piskliwe drżenie, tak wątłe i kruche jak jego kości, a kiedy stał tam w obwisłym czarnym mundurze, pochylony nad laską, a skóra wisiała na jego pomarszczonej szyi jak pusty wo rek, przypominał wiekowego myszołowa otoczonego masą ścier wa. Mówił dalej, wprawiając w zachwyt raczej samego siebie niż mnie: — Tak łatwo było wprawić w ruch hotelowy generator na naftę, moim specom zajęło to około dwadziestu minut po tych całych latach nieużywania. Jestem zaskoczony, że sam pan tego nie spróbował, Hoke. Ale cóż, podejrzewam, że nie lubił pan zwra cać na siebie uwagi. Trudno było wyłapać niektóre jego słowa; mówił jak zza ściany. Zasługiwał na odpowiedź i udzieliłem mu jej. — Ty zwariowany draniu... Uniósł drżącą rękę do ust, żeby mnie uciszyć, i muszę przyznać, że zamknąłem usta. Do diabła, co takiego mogłem mu powiedzieć, czego w głębi duszy już dawno nie wiedział? Teraz odwrócił się ku mnie. Przysunął głowę; śmierdział tak, że mało nie zwymiotowałem. — Dziwne, nieprawdaż? — wyrzęził, dysząc. — Ścigamy cię od tak dawna, a nawet nie było okazji porozmawiać. — Nie wydaje mi się, żebyśmy mieli dużo do pogadania — odparłem, starając się nie wciągać zatrutego powietrza, które wy- dychał. Muriel znalazła się już przy nas. — Szczęśliwa, Muriel? — spytałem, patrząc nad ramieniem Hubble'a. — Doznajesz miłego dreszczyku, zdradzając przyjaciół dla tych faszystów od siedmiu boleści? Prawdziwa córeczka swojego tatusia, jak mi się zdaje. — Mój ojciec z radością poświęciłby życie dla swojej ojczyzny — odwarknęła. Gniew zastąpił zagubienie. — Ale rozpoznał tru- ciznę, która powoli paraliżowała nasz kraj. — Aha, żydowską truciznę, zgadza się? — W głowie zaczęło mi się przejaśniać, ale tym mocniej odbierałem pulsujący ból w różnych częściach ciała po pobiciu. Cholera, ledwie wylizałem się z guzów i potłuczeń po ostatnim zderzeniu z tymi ludźmi. Hubble'owi nie podobał się mój drwiący ton. — Nawet ustępujący król Anglii był świadom żydowskiego zagrożenia, jak wielu innych wpływowych ludzi. Gdyby nasz rząd nie siedział w kieszeni żydowskich wierzycieli i szantażystów i nie trząsł się ze strachu przed proletariatem, wiecznie skomlącymi, wiecznie wciągającymi rękę malkontentami, którzy nienawidzili naturalnego porządku społecznego, wtedy świat miałby zupełnie inną, chwalebną przyszłość. — O Jezu... — zacząłem. — To Żydzi zamordowali Jezusa, panie Hoke. Zycie powróciło w martwe oczy Hubble'a, które zaświeciły namiętnością zeloty. — Książę Windsoru i inni arystokraci podpisaliby się z rado ścią pod cudowną wizją, jaką ukazał ludzkości Adolf Hitler — ciągnął dalej, rozgrzewając się w miarę kazania. Nawet przyspieszył o pół biegu. — I nie byliby w tym sami. Wielu przywódców i znamienitych osobistości, akademików, przemysłowców, wojsko- wych, przyłączyłoby się do wyprawy krzyżowej mającej na celu oczyszczenie naszej cywilizacji ze skażonej rasy. Zanim tamten głupiec Chamberlain został wywiedziony w pole i zmuszony do wypowiedzenia wojny narodowi, który powinien być naszym naj- większym sprzymierzeńcem, między nami i emisariuszami Hitlera trwały już zaawansowane, dyskretne negocjacje, które przyniosłyby korzyść zarówno Niemcom, jak i Zjednoczonemu Królestwu. Gdy tak mówił, zdałem sobie z czegoś sprawę i kolejny raz spojrzałem na Muriel. — Czy nie mówiłaś, że twoi bracia walczyli przeciwko faszy- stom, jeden w marynarce, drugi w lotnictwie? — spytałem. — Obrona kraju była ich obowiązkiem. — Gniew zaróżowił nieco pobladłe policzki. — Nie mówiłam, że zgadzali się z błędną polityką naszego rządu, wrogo nastawionego do Niemiec. Zapewne jej argumentacja miała jakąś wynaturzoną logikę, ale nie byłem w nastroju do rozszyfrowywania jej. — Powiedz mi tylko, dlaczego wydałaś nas tej bandzie waria- tów? Myślałem, że przynajmniej oni — wskazałem klęczącą grupkę — są twoimi przyjaciółmi. — Czy to nie oczywiste? — odparła. Chłód powrócił, gniew został wzięty w karby. — Sir Max musi zostać uratowany. Cóż za ironia losu, rozpoznałam go na schodach National Gallery, kiedy pomogliśmy ci trzy dni temu, ale nie mogłam nic zrobić, wszystko wydarzyło się tak szybko. Kątem oka dostrzegłem zbliżającego się wycieńczonego czło- wieka. Miał wielkie oczy, wzrok zaszczutego zwierzęcia i pomar- szczone zsiniałe powieki. Jeden z jego kumpli pomógł mu zdjąć czarną koszulę. — Świat, a raczej jego resztki, musi odnaleźć jakiś model dzia łania — paplała Muriel — a tego może dokonać jedynie przywódca jego pokroju, nie pojmujesz tego? Nasze istnienie nie jest tak waż ne jak jego. — Więc ofiaruj mu swoją krew — zasugerowałem jej. — Nie ma takiej potrzeby, kiedy mogę skorzystać z twojej — rzekł Hubble. Przesunął się na bok, powłócząc nogami, przepuszczając chu- dzielca. Zwinąłem się na widok odsłoniętych wrzodów i siniaków, pokrywających nagie ramiona i tors. Jego towarzysze położyli na dywanie u moich stóp małą czarną torbę wyglądającą jak sakwojaż lekarski (może to rzeczywiście był sakwojaż lekarski) i otworzyli ją. Inny faszysta rozłożył na podłodze zabrudzony obrus, obok fotela, do którego byłem przywiązany. Właściciel torby wyjął z niej cienką gumową rurkę ze stalowymi igłami na obu końcach i metalowymi zaciskami. — Nie rozumiesz? — zwróciłem się do Hubble'a. — To próż ne szaleństwo. Dawca musi mieć tę samą grupę krwi co biorca. W ten sposób zabijesz nas obu. Hubble odwrócił się do mnie, szalony błysk nadal migotał w ciemnych oczach. — Aleja nie mam nic do stracenia, panie Hoke. Jeśli transfuzja się nie powiedzie, też umrę, tylko w inny sposób. — Może zachi chotał, a może to był gulgot, bo nieco krwi napłynęło mu do gardła, nie wiadomo. Mówił dalej, wskazując laską: — Poza tym najpierw wypróbujemy zabieg na tym szlachetnym ochotniku. Półnagi człowiek, których usiadł na rozłożonym obrusie, wpa- trywał się w mówiącego jak wierny w swojego boga. — On umrze — zapowiedziałem. — Jest na to przygotowany. Ależ doprawdy, panie Hoke, czy nie jest pan świadom, że przed wiekami Inkowie z Ameryki Południowej regularnie przeprowadzali transfuzje o wiele prymityw-niejszymi narzędziami niż te, którymi dysponujemy, i, jak informuje nas historia, większość tamtych zabiegów okazała się udana. Należy tylko nakłuć dwie żyły i grawitacja dokona reszty. Wilhelm Stern klęczał na tyle blisko, że był dobrze słyszalny. — Ale w siedemnastowiecznej Europie transfuzje były zaka zane, ponieważ powodowały wiele zgonów. Byłem mu wdzięczny za tę interwencję, zastanawiałem się tyl- ko, czy robi to ze względu na mnie, czy dlatego, że nie uśmiechało mu się być następną „świnką morską". — W tamtych czasach nikt nie miał pojęcia o grupach krwi. Dla nich każda krew była jednakowa — przemawiał. — Transfuzje udały się tylko między ludźmi, którzy przypadkowo mieli tę samą grupę. Mein Gott, używano nawet krwi świńskiej i owczej. Mu-riel... panno Drakę... musi pani przemówić temu człowiekowi do rozumu, musi mu pani wyjaśnić, że jego zamierzenie jest niewykonalne. — Ale ja nie jestem lekarką. Jak mam mu powiedzieć coś, na czym się nawet nie znam? Cissie rzekła prosząco: — Sama widziałaś, co się działo w sanatorium, wiesz, że wszyst- kie eksperymenty zawiodły. — Wtedy niczego nie wiedziałyśmy! Nawet nie omawiali z na- mi indywidualnych przypadków, nie ujawniali nam niczego. — Gdyby można mieszać różne grupy krwi, to lekarze urato- waliby się sami! — powiedziała rozsądnie Cissie. Zirytowany tymi sporami Hubble uderzył laską w bok mojego fotela. Czekaliśmy, co powie. — Jestem pewien, że jednej rzeczy nie próbowali — rzekł swo im budzącym dreszcz, gasnącym głosem. — Nie ściągnęli całej krwi dawcy i nie wstrzyknęli jej do pustego krwiobiegu biorcy. Ta fałszywa logika zapierała dech i zdałem sobie sprawę, że mam do czynienia z zupełnym szaleńcem. Zastanawiałem się, czy zawsze był taki opętany, czy też to choroba nadwątliła jego mózg. — To żałosne, ty pierdolony wariacie!!! — Nie mogłem się powstrzymać, żeby nie podzielić się z nim moją wyważoną opinią. Tym razem jego laska odbiła się od mojej czaszki. Uderzenie było zbyt słabe, żeby sprawić mi ból, i miałem tę satysfakcję, że się zachwiał. Tylko interwencja McGrudera zapobiegła upadkowi. Szybko znalazł się fotel, a kiedy opadł na niego, twarzą do mnie, w odległości dwóch jardów, zauważyłem, że trzęsie się cały — ręce, nogi, ramiona, głowa. Jego pierś unosiła się kurczowo i opadała, kiedy próbował odzyskać oddech. — Nie, to nie jest żałosne — rzekł z uporem, ciężko dysząc, jakbym to ja był szaleńcem. — Krew biorcy będzie powoli wy taczana, podczas gdy krew dawcy będzie powoli podawana. Roześmiałem się. Może był to wyraz histerii, ale szczerze po- dziwiałem zabawną stronę tego pokrętnego rozumowania. Było niebywale niegodziwe i genialnie proste. — Zabijesz obu. Pierwszy raz nie przeszkadzał mi twardy szwabski akcent. Jak- kolwiek by było, argumenty Sterna służyły tak samo mnie jak i jemu. Tak czy inaczej, czekała mnie śmierć, bez względu na to, czy przeprowadzą transfuzję czy nie, ale wolałem szybki zgon od kuli niż powolne wykrwawianie się. — Wasz człowiek umrze z upływu krwi, zanim jego organizm przyjmie nową krew. — Stern mówił spokojnie, pewnym tonem, jak nauczyciel wyjaśniający dziecku trudny problem. — Przyczyną nie będzie nawet konflikt krwi. Możecie być tak pewni śmierci tego nieszczęśnika, jakbyście poderżnęli mu gardło nożem. — Dostanie krew tak szybko, jak będzie ją tracił!!! Wysiłek sprawił, że Hubble znów zaczął rzęzić i McGruder przy- glądał mu się z niepokojem. Przywódca Czarnych Koszul trzymał chusteczkę przy ustach, zgięty wpół na krześle, spazm wstrząsał jego ramionami. Kiedy się wyprostował i odjął chusteczkę, dojrzałem plamki krwi. Wziął długi, głęboki oddech. Towarzyszył temu prze- dziwny słaby świst z głębi piersi. Jego oczy przygasły, zasnute mgłą. — Tracimy czas — rzekł słabo. — Do dzieła. Ktoś złapał mnie z tyłu za ramiona i faszysta, który grzebał w torbie na podłodze, uniósł z głupim uśmiechem oba końce gumowej rurki. — Zaczekajcie, zaczekajcie chwilę. — Z każdą chwilą było mi mniej do śmiechu, desperacja rosła. — Słuchajcie. Jest nas tylko czworo z odpowiednią grupą krwi, która opiera się zarazie, pięcioro, licząc tego kapusia. — Wskazałem ruchem głowy Muriel, ale nawet na mnie nie spojrzała. — Nie widzisz tego? Nawet jeśli transfuzja przyniesie skutek, uratujesz tylko garstkę swoich ludzi. Reszta umrze. To wielce spodobało się Hubble'owi. — Ach, więc przyznajesz, że transfuzja może się powieść? Gwałtownie zaprzeczyłem ruchem głowy. — Prędzej w piekle śnieg spadnie. Po prostu mówię to, co podpowiada mi zdrowy rozsądek. Spojrzał na mnie i uśmiechnął się, pokazując swoje pożółkłe zęby. — Pierwsza transfuzja będzie próbna i powiedzie się. Druga czy trzecia pójdzie jak z płatka. Teraz zrozumiałem, dlaczego Hubble był gotów czekać; niech za błędy zapłaci pierwsza para, a zanim przyjdzie jego kolej, wszelkie niedociągnięcia będą wyeliminowane. Może jednak nie był taki szalony. — Przeniesiemy się z centrum na przedmieścia i dalej, gdzie znajdziemy innych, podobnych do was. W końcu każdy z nas zo stanie uratowany. — Palił się do rozpoczęcia zabiegu, wykrzyknął rozkaz: — Podłączyć go! Panno Drakę, będzie pani tak uprzejma dopomóc. Jestem przekonany, że nauczyła się pani czegoś o trans fuzjach, przebywając w sanatorium. Nie byłem pewien, co wyraża jej opuszczony wzrok, gdy po- chyliła się nade mną. Czy był w nim lęk czy zwykła staromodna rozpacz? A może już zaczęła żałować, że zdradziła przyjaciół? — Słuchaj — szepnąłem, kiedy odwróciła moją skrępowaną rękę, szukając żył przedramienia. Stykaliśmy się głowami. — Po wiedz im, że to nie zaskoczy. Pomyśl o nas, Muriel, pomyśl o Cis- sie. Chcesz, żeby ją zabili? Rzekła równie cicho: — Jest Żydówką, prawda? Wyprostowałem gwałtownie głowę, wciskając ją w wysokie oparcie fotela. Nie wiem, dlaczego byłem wstrząśnięty, powinienem się tego spodziewać. Pod słodkim woalem angielskiej uprzejmości biło serce żmii. A ja podczas tych trzech krótkich dni znajomości opowiadałem jej o rodzicach i o tym, co skłoniło mnie do przyłączenia się do tej cholernej wojny na długo przed tym, zanim mój kraj musiał zrezygnować z neutralności. Kochałem się z nią, spałem z nią. Nigdy, przenigdy nie podejrzewałem Muriel o nienawiść, którą żywiła wobec swoich ziomków, o przesądy, które tak wypaczyły jej myśli, że była gotowa przejść na stronę nazistowskiego fanatyka, który niegdyś miał zamiar zdradzić oj- czyznę. I zdałem sobie sprawę, że niczego nie ukrywała. Naga prawda była taka, że w naszych rozmowach nigdy nie dotarliśmy do mrocznej strony jej natury. Nie byłem ciekaw — i zapewne również Cissie, przez cały czas trwania ich znajomości — co sądzi 0 Żydach, czarnuchach, Cyganach, Adolfie Hitlerze i jego ideologii rasy panów, faszyzmie, nazizmie. Nawet o tym nie wspomniałem. 1 nikt nie zapytał jej, czy jest gotowa wydać przyjaciół ludziom, chcącym zabrać im krew. Widzicie, ona nie kłamała. Ona jedynie nie była szczera. Zastanowiło mnie tylko jej spojrzenie. Z pewnością nie wyrażało żalu, jedynie lęk. Czego się jednak bała? Nagle znalazłem odpowiedź. — Zdajesz sobie sprawę, że wcześniej czy później przyjdzie twoja kolej, prawda? Zawahała się na ułamek sekundy i sprawiło mi to przyjemność. Widziałem, jak odpycha nieznośną prawdę. Wyraz twarzy Muriel prawie nie uległ zmianie, jedynie zagubienie znów zagościło w jej oczach i zdałem sobie sprawę, że nie osiągnę nic więcej. Gotowało się we mnie w środku, kiedy naciągnęła mi skórę na lewym przed- ramieniu, szukając żyły. Czarne Koszule przyniosły cynkowane wiadra, stawiając je koło mężczyzny leżącego przy moim fotelu. Człowiek z torbą wyjął skalpel. — Jeszcze jedno pytanie, Muriel — rzekłem, odwlekając nie uniknione. — Jak znalazłaś tych ludzi? Skąd wiedziałaś, gdzie szu kać? Przez lata zabawy w kotka i myszkę z tymi płazami, nigdy nie wiedziałem, skąd się wynurzą. Gdybym miał jakiś pojęcie, gdzie jest ich kwatera główna, może bym ją rozwalił. Nie odpowiedziała. Zrobił to za nią Hubble. Mimo swojego żałosnego stanu, rzekł z wyraźną przyjemnością: — Jeden człowiek atakujący fortecę? Trudno mi to sobie wy- obrazić, mój buńczuczny amerykański przyjacielu. Widzisz, kiedy ty urządziłeś się w pałacu, ja miałem zamek. — Otarł wilgotne usta zakrwawioną chusteczką. — Ale pannie Drakę wystarczyło się zastanowić i wróciła tam, gdzie nas pierwszy raz ujrzała. Otóż National Gallery to jeden z naszych punktów kontrolnych... przy- najmniej w trakcie naszej gonitwy za tobą. Czy zdajesz sobie sprawę, ilu moich ludzi śledziło twojego kundla w drodze do tego hotelu? Jak według ciebie wreszcie cię znaleźliśmy? W pełni świadomi, że jesteś nieuchwytny, trzymaliśmy gotowe pojazdy na wszystkich głównych skrzyżowaniach, kontrolowane z wielkiej galerii na Trafalgar Sąuare. Panna Drakę trafiła na kilku moich żołnierzy w tamtym punkcie kontrolnym zaledwie dziesięć minut po opuszczeniu tego hotelu. Pozostało jedynie czekać na właściwą chwilę, kiedy rozluźnisz się po dobrym posiłku i troszeczkę za bardzo pofolgujesz sobie z alkoholem. Plan sprawdził się wyśmienicie, zgodzisz się ze mną? Muriel wprowadziła igłę w żyłę. Poczułem ostry ból. Kiedy krew popłynęła, założyła metalowy zacisk na rurkę. Człowiek na podłodze wrzasnął przeraźliwie, kiedy facet z torbą podciął mu żyły w przegubie i przytrzymał rękę nad wiadrem. Muriel zwolniła zacisk i krew szybko napełniła rurkę wąskim strumieniem, od igły do drugiego końca; pewna, że pęcherzyki krwi nie przedostaną się do żył biorcy, wbiła mu igłę w ramię. — Zabijasz mnie, Muriel — rzekłem spokojnie, ale w tej samej chwili odwróciła się. — Nie możesz mu tego zrobić!!! — Cissie próbowała poderwać się na nogi, ale jeden ze strażników złapał ją za włosy i zepchnął na podłogę. To rozwścieczyło starego Pottera, który niezdarnie usiłował wstać, odpychając faszystę. Wilhelm Stern również zdecydował, że czas coś zrobić, i złapał karabin najbliższego strażnika, podciągając się na nim z podłogi. Inny faszysta szybko wkroczył do akcji, mocno uderzając pałką w ciemię Niemca. Stern opadł na kolana, osłaniając się przed dalszymi razami. Cissie obróciła się, mimo że nadal była trzymana za włosy, i wbiła kolano w krocze strażnika. Zawył z bólu i puścił ją. Ale wszystko skończyło się w kilka sekund. Czarne Koszule zalały małą grupkę, biły kijami i bronią, gołymi rękami; kopały, gdzie popadło, gdy tamci legli na podłodze. Nie mogłem pomóc moim przyjaciołom. Nie mogłem zerwać sznurów krępujących ręce. Pozostały mi jednak wolne nogi. Muriel szybko się odsunęła, gdy odepchnąłem się od podłogi. Mężczyzna za mną, który przez cały czas trzymał mnie za ramiona, ze wszystkich sił usiłował mnie przygnieść. Starałem się rozkołysać fotel. Czarne Koszule biegły ku mnie, odpychając Muriel, wśród nich wielkolud, McGruder. Prawą ręką złapałem za poręcz fotela i, wbijając pięty w dywan, unosiłem się i równocześnie pchałem w tył. Strażnik rozpaczliwie usiłował mnie powstrzymać. Fotel zachwiał się, utracił równowagę i zaczął się przewracać. Strażnik robił, co mógł, ale prostowałem nogi, napinając mięśnie łydek i ud. Pierwszy z nadbiegających faszystów upadł na mnie, pomagając mi tylko, gdyż fotel, będąc blokowany z tyłu, runął, przechylając się na bok. Upadliśmy z hukiem, lądując na częściowo nagim człowieku na podłodze. Poczułem, że jakieś złącze puszcza. Leżeliśmy splątani; człowiek na samym dole niemrawo usiłował nas zepchnąć. Wszystkich ogarnęło zaskoczenie. Na krótko zapanowała cisza. Moja głowa spoczywała na nagim ciele, przeguby miałem nadal przywiązane do fotela. Rurka leżała kilka cali dalej, stalowa igła znikła, krew lała się swobodnie. Faszysta leżący na mnie próbował się wyplątać; smród jego i tego, który leżał pode mną, dusił mnie. Byłem prawie gotów się poddać. Te błazny, chociaż chore, miały przewagę liczebną. Rozluźniłem mięśnie, ulegając bólowi i roz- paczy. Tym razem naprawdę nas załatwiono. Wtedy usłyszałem znajomy dźwięk. Odległy łomot silnika. 16 Tej nocy niemiecki pilot błyskawicznie znalazł cel — do diabła, musiał widzieć światła hotelu z odległości dwudziestu mil. Uniósłszy głowę, zobaczyłem, że wszyscy wpatrują się w wysoki sufit, jakby łomot dochodził z górnych pomieszczeń. Żyrandole zaczęły wibrować. Rozległ się ogłuszający huk. Okna restauracji wpadły do środka i szklano-kamienny szrapnel rozprysnął się w naszym pokoju, razem ze szklaną ścianą działową. Cały budynek zatrząsł się aż do fundamentów. Żyrandole kołysały się w powiewie wywołanym eksplozją. Ściany i filary zadrżały, strząsając kurz. Wysokie lustra popękały, a meble sunęły w przód, jakby niesione przypływem jakiegoś niewidzialnego morza. Skruszałe trupy rozleciały się na kawałki i wzbiły w powietrze, a porcelana, podstawki na ciastka, lampy, wyschnięte rośliny oraz zetlałe serwetki, wszystko to frunęło ku nam, niesione burzą, sproszkowane prażącym powiewem. Niektórzy faszyści rzucili się na podłogę, zasłaniając głowy rękami, inni skulili się tam, gdzie stali; ci ostatni nie mieli szczęścia, podmuch zbił ich z nóg i cisnął o meble lub filary. Gromowy huk zagłuszył wątłe okrzyki. Mnie się udało; byłem osłonięty oparciem fotela i leżącym na mnie faszystą. Ale i tak fotel, mężczyzna i ja zostaliśmy cisnięci dalej. Odłamki szkła i tynku posiekały miękką tapicerkę i ludzkie ciała. Faszysta zawył, po czym stoczył się ze mnie; wił się, usiłując wyrwać kawałek szkła wbity w kark. Mogłem poruszyć jednym z przegubów — jak się okazało, w trakcie upadku puściło złącze poręczy fotela — i niebawem cał- kowicie uwolniłem go z więzów. Targałem drugim przedramieniem, kiedy kolejne BUUM!, od którego zatrzęsła się ziemia, zakręciło światem jak karuzelą. Następna bomba pewnie wylądowała na dachu Savoya, ponieważ kiedy spadała przez kolejne piętra, towarzyszył jej odgłos miażdżonych, rozrywanych stropów i ścian. Jej wybuch mógł oznaczać koniec całego budynku. Wielkie ławice pyłu runęły z sufitów i żyrandoli, w powietrzu zawisły opary gęstości pudru. Chociaż byłem oszołomiony, a ból w uszach rozdzierał mi czaszkę, walczyłem ze sznurem. Mrugałem powiekami zasypanymi sproszkowanym gruzem i wypluwałem go z ust. Rozwścieczony bezradnością wbiłem nogę w poręcz i nacisnąłem z całych sił, równocześnie pociągając obiema rękami za sznur. Tapicerowana poręcz oderwała się od reszty fotela w chwili, w której trzecia bomba uderzyła w dalszą część budynku, tym razem nie po naszej stronie, a gdzieś w pobliżu głównego foyer. Nocny anioł zemsty maksymalnie wykorzystywał oślepiający cel i wiedziałem, że kładzie maszynę na skrzydło i bierze ostry zakręt, przygotowując się do nawrotu. Wyrwałem ramię z więzów, kiedy fragment ozdobnego sufitu tuż nade mną zaczął pękać. Żyrandol upadł z brzękiem na podłogę, po nim następny, miażdżąc makabryczne tableau zbutwiałych ciał, milkliwe towarzystwo, które przez ostatnie trzy lata zasiadało w kącie baru przy podwieczorku. Dwa brązowe filary w tym samym kącie złożyły się, pociągając za sobą wielki kawał sufitu i płonący gruz z górnych pomieszczeń. Czarne Koszule szukały dróg ucieczki, drąc się i wyjąc. Dwaj faszyści znikli pod lawiną szczątków, kiedy kolejna partia sufitu runęła im na głowy. Klęcząca kobieta, o włosach zbielałych od kurzu, w czarnym postrzępionym mundurze, próbowała wyrwać z piersi kawałek szkła w kształcie długiej zakrzywionej klingi. Kiedy wreszcie wypadł, otworzył kaskadę krwi, która rozprysła się na dywanie. Kobieta padła na plecy, sczerniałe palce oblane krwią drapały ranę. Basowe WIUUM! zwróciło moją uwagę na prawą stronę. To wielka fala skłębionego ognia wdarła się przez foyer głównego wej- ścia, połykając wszystko po drodze, paląc wykładzinę, ściany i meb- le. Padłem na plecy, przyciągając kolana pod brodę, a głowę do klatki piersiowej. Zakryłem ramionami włosy w obawie, że ogień przeleci przez cały budynek. Ale poczułem, że żar opada, a gdy podniosłem wzrok, ujrzałem płomienie wsysane z powrotem do fo- yer. Pewnie spadła bomba zapalająca, powodując burzę ogniową. Ogień nadal wypełniał szczyt krótkiej klatki schodowej prowadzącej do foyer, płomyki znaczyły szlak odwrotu. Przed nimi miotały się we wszystkie strony ogarnięte paniką postaci, nie wiedząc do- kąd i jak iść. Światła zaczęły migotać, gdy kłębiaste chmury dymu zatruły powietrze, kłując w oczy i paląc gardła. Zaledwie kilka stóp dalej leżał Hubble, na boku, przygnieciony fotelem i na krótką chwilę, na jedno mrugnięcie, spotkaliśmy się wzrokiem. Teraz w jego ciemnych oczach migotały igiełki ognia i miałem wrażenie, że widzę płonącą nienawiść wypełniającą duszę. Otworzył usta, krzyczał coś, ale nie dosłyszałem niczego w nawale wrzasków, rzężeniu ścian i trzaskach ognia. Wstałem, podpierając się rękami, i chwiałem się na wpół sku- lony, zesztywniały, mając zamęt w głowie, kurz i dym w oczach, obłąkańczą wrzawę w uszach. Podnosząc ręce, żeby otrzeć oczy z kurzu i łez, zauważyłem igłę tkwiącą w przedramieniu. Wyciąg- nąłem ją i odrzuciłem, krew sączyła się z rany. Nie było czasu na tamowanie krwotoku, musiałem dać nogę, zanim Czarne Koszule otrząsną się z paniki, a cholerny bar się zawali. Więc tylko zerwałem z siebie resztki koszuli i szybko otarłem krew. Cisnąłem zakrwa- wione strzępy na podłogę. McGruder i inny faszysta stali nad swoim przywódcą, odciągając fotel, który przygniatał go do podłogi. Mu- riel klęczała bliżej mnie, skulona, w porwanej srebrnej sukni, z ob- nażonym ramieniem. Szybko rozejrzałem się za jakąś bronią, gotów zabić całą czwórkę, zanim się oddalę, ale nagle ktoś zaatakował mnie od tyłu, zaciskając ramię na szyi. Odruchowo walnąłem łokciem w tył, prowadząc lewe przedramię jak taran i popychając je prawą dłonią. Napastnik sapnął, zgiął się i obryzgał mi kark śliną. Odwróciłem się i podciąłem mu nogi; padł jak wór cementu. Nie marnowałem na niego więcej czasu, zrezygnowałem też z policzenia się z Hubble'em i jego ludźmi. Musiałem jednak zapanować nad tym, żeby nie zmiażdżyć karku Muriel, kiedy przebiegałem obok niej. Dołączyłem do Cissie i Sterna, którzy walczyli ze strażnikami. Niemiec był trzymany przez jednego faszystę, podczas gdy drugi okładał go pięściami; Cissie kotłowała się z czarno odzianą jasnowłosą kobietą, która złapała ją za przeguby i usiłowała obalić na podłogę. Najpierw dołożyłem w nerki faszyście bijącego Sterna, a gdy opuścił ręce, grzmotnąłem go w szczękę. Głowa poleciała mu w bok, a nogi ugięły się w kolanach. Nie sprawdzając, czy mogę już o nim za- pomnieć, oderwałem drugiego faszystę od Sterna i wbiłem pięść w jego brzuch, a następnie walnąłem w garbek nosa (jak już masz zamiar załatwić gościa na poważnie, nie ma lepszego sposobu). Dostał zbieżnego zeza i Stern pomógł mi, wbijając podstawę dłoni w jego kark. Padł bez dalszych protestów. Dołożyłem łokciem pierw- szemu facetowi, który jeszcze zipał, i poczułem, że jego przegroda nosowa sypie się na kawałki. Może krzyczał, kiedy zataczał się w tył — rozdziawił usta i naprężył szyję — ale niedaleki wybuch pochłonął wszystkie dźwięki. Podłoga wygięła się w górę. Kolejne pęknięcia wyrosły na rozdygotanych lustrach i ścianach. Sufit sypał się na potęgę, filary wędrowały — miałem widoki jak podczas trzęsienia ziemi. Cissie i faszystka upadły na podłogę; kobieta na górze i nadal uczepiona Cissie. Dwoma skokami znalazłem się przy nich, od- ciągnąłem Czarną Koszulę od Cissie i rzuciłem na bok. Leżała, wrzeszcząc przeraźliwie, ale już pozbawiona ducha bojowego. Kiedy odwróciłem się, żeby pomóc Cissie wstać, zauważyłem, że Stern pochyla się po leżącego stena, a potem celuje w kogoś, kto akurat wynurzył się z dymu. W tej samej chwili, w której faszysta wyrósł przed nim, Stern wbił mu automat w brzuch i pociągnął za spust. Tamten okręcił się jak w tańcu, tupiąc i machając rękami, gdy kule rozszarpywały mu flaki. Ogarnęła mnie kolejna fala żarn. Ogień rozkwitł z szerokiej klatki schodowej, przeniósł się do foyer i baru. Podmuchy powietrza z wy- sadzonych drzwi wejściowych wzmogły płomienie. Wspaniały stary hotel był skończony; przeżył najgorsze naloty Londynu, ranny, ale zawsze nieugięty, lecz teraz nie było nikogo, kto by zdusił płomienie i naprawił zniszczenia. Poszczególne pożary miały połączyć się w jedno wielkie piekło, które wygaśnie dopiero w zgliszczach. Nie było czasu do stracenia; musieliśmy wynieść się, i to szybko. — Uważaj, Hoke!!! Cissie krzyknęła mi to ostrzeżenie niemal prosto w twarz, kiedy wysoki faszysta wyrósł za moim ramieniem. Wykręciłem się na pięcie. Unosił karabin, żeby rozbić mi głowę. Zacząłem się schylać, chociaż wiedziałem równocześnie, że nie uniknę uderzenia, ale w zadymionym powietrzu zagrzechotała kanonada. Brzeg kolby zachwiał się kilka cali nad moją czaszką i opadł razem z mężczyzną trzymającym karabin. Stern dołączył do nas. Smużka dymu wiła się z lufy stena. Przystawił usta do mojego ucha i krzyknął: — Musimy się wydostać!!! — Ogłupiałem na tyle, że skinąłem głową, chociaż nasze dalsze kroki były oczywiste. — Tamtędy!!! — Wskazałem boczne wyjście, prowadzące do szatni i na korytarz, od którego odchodziły drzwi do wszystkich sal, w tym do Wolnomularzy. Chociaż byłem nieprzytomny, kiedy mnie tu wleczono, wiedziałem, że Hubble nakazał sprowadzić nas tą drogą do hotelowego baru. Ruszyliśmy szeregiem w odwrotnym kierunku, Cissie uczepiona mojego nagiego ramienia, jakby bała się, że ją opuścimy, Stern po drugiej stronie, z wycelowaną bronią na wysokości biodra. Kolejny raz odezwał się instynkt walki o życie, pomagając mi działać mimo waty we łbie i odrętwienia po pobiciu; omijaliśmy postaci, które nie zwracały na nas uwagi, biegając w kłębach dymu, przerażone i pewne, że cały budynek się zawali. Ale jeśli uznaliśmy, że Czarne Koszule Hubble'a zapomniały o nas, wkrótce wyprowadzono nas z błędu; nagle cała banda zagrodziła nam drogę ucieczki. Zajrzeliśmy w lufy pistoletów i karabinów. Garstka kobiet dzierżyła kije i krótkie topory. Wiedziałem, że nie planują nas zabijać — martwi nie przedstawialiśmy dla nich wartości — ale bez problemu mogli nas zatrzymać i negocjować z pozycji siły, gdyż mieli zakładnika. Spiesząc się, zapomniałem w tym całym zamieszaniu o Albercie Potterze. Klęczał wsparty na rękach, a jeden z faszystów stal nad nim zgięty, przytykając ostrze noża do pulchnego gardła. Nasza trójka zatrzymała się jak wryta. Cissie wykrzyknęła imię starego strażnika, wbijając mi palce w ramię. Stern uniósł automat, celując w grupę. Mnie stać było tylko na to, żeby wypluć kolejną porcję kurzu z ust. Mieliśmy sytuację patową. Rozdzielały nas tylko kłęby dymu, a płomienie z klatki schodowej i innych części baru zabarwiały wszystko na pomarańczowo. Światła elektryczne znów zamrugały, przygasły i odzyskały wigor. To generator w suterenach hotelowych zwolnił i przyspieszył, nadwątlony bombardowaniem albo trzyletnią bezczynnością. Nie obchodziło mnie, co się z nim naprawdę działo, modliłem się o ciemność. Oczywiście, pożar dawał pewne światło, ale było tyleż nierówne co słabe, a drobna przewaga była lepsza niż żadna. Hubble znajdował się w grupie, która zagrodziła nam drogę. Wier- ny przyboczny, McGruder, podtrzymywał go jak zawsze. Hubble zrobił chwiejny krok do przodu, czujny McGruder razem z nim, dbając o to, żeby przywódca się nie potknął. — Nie ruszać się! — krzyknął Hubble po swojemu, słabym, piskliwym głosem. — Jeśli ruszycie się o krok, ten człowiek zo stanie natychmiast zabity. — Wskazał drżącym, sczerniałym pal cem na Pottera. Ostrze wbiło się w miękkie ciało, nie na tyle, żeby je zranić, ale dość, żeby zagłębić się w skórę. — I tak ma starą krew, a my wolimy młodszą, zdrową — oznajmił Hubble, jakby spodziewał się, że jego rozumowanie wzbudzi nasze uznanie. — Pańską, Hoke. I pańskich towarzyszy. Dobrą, zdrową krew. Ile czasu zabierze szalonemu lotnikowi nawrót? Nie wypuści z rąk takiej okazji, zrzuci wszystkie bomby i materiały zapalające, jakie zabrał ze sobą. Tak, skąpie te rozjarzone światła w pożarze, następnie splunie na gruzowisko i poleci do Vaterlandu. No, dalej, frycu, obracaj w perzynę hotel, daj mi szansę. Zasłoniłem Cissie własnym ciałem i uważnie przeszukałem wzrokiem najbliższe otoczenie, chcąc odnaleźć broń. W porządku, Czarne Koszule będą musiały tak mierzyć, żeby mnie nie zabić, co przedstawiało nie lada problem, nawet dla snajpera. I nie mogły ryzykować, że dostanę krwotok. W tej sytuacji nie bardzo miały gdzie strzelać. Tak więc musiałem rzucić się po broń, póki jeszcze stałem. Już byłem napięty, a napiąłem się jeszcze bardziej. — Najpierw zabij Hubble'a — powiedziałem Sternowi. — Nie!!! — Cissie pociągnęła mnie za ramię. — Nie możesz tego zrobić, Hoke, oni zabiją Alberta. — Zabiją nas tak czy inaczej — odparłem, przeszukując wzro- kiem podłogę. — Zrób to, Stern, zrób to teraz. Niemiec odwrócił się do mnie, potem spojrzał na Hubble'a. Coś runęło we foyer, za ścianą ognia. — Hoke, nie mogę... — To się nie liczy! — warknąłem, w końcu znajdując to, czego szukałem, blisko przewróconego fotela na zaśmieconej podłodze. Pistolet. — Zastrzel go i skończymy z tym. — Jesteś szalony — powiedziała Cissie zza mojego ramienia. Poczułem, że moje usta rozciągają się w uśmiechu. — Tak — zgodziłem się z nią, oceniając dystans dzielący mnie od broni. Stern wymierzył w przywódcę Czarnych Koszul, którego nagle opuściła pewność siebie. Ale Niemiec zniżył automat, po czym rzucił go na dywan. — To bezsensowne — wyszeptał, jakby do siebie. Stracił nie tylko energię, ale i wszelką chęć walki. — Już dość zabijania. Musimy przemówić do rozsądku tym... Nim skończył zdanie, wydarzyło się kilka rzeczy: Hubble skinął faszyście z długim nożem. Tamten jednym płynnym ruchem po- derżnął Potterowi gardło. Światła rozbłysły, następnie przygasły niemal całkiem. Ja padłem, potoczyłem się po podłodze i wstałem z porzuconym stenem Niemca, zaciskając palec na cynglu. 17 Wystrzeliłem niecelnie i zbyt szybko, gdyż McGruder pociąg- nął Hubble'a na podłogę, zanim mogłem w niego wymierzyć. Kule trafiły te Czarne Koszule, którym nie wystarczyło refleksu, żeby się schylić, podczas gdy reszta stojącej nam na drodze grupy roz- pierzchła się. Niektórzy padli na podłogę, inni po prostu uciekli w poszukiwaniu osłony. Lustro na ścianie w głębi roztrzaskało się, z marmurowej kolumny poleciały odłamki. Światła znów rozbłysły, kiedy generator w podziemiach ożył, i miałem szansę trafić w Hubble'a ze stena. Kucał na podłodze, osłonięty wielgachnym ramieniem wiernego giermka i wpatrywał się we mnie jak sparali- żowany królik. Jego czas przyszedł szybciej, niż to sobie wykom- binował, a ja stałem przed nim jak kostucha uzbrojona w broń, jedno i drugie bardzo trudne dla niego do przełknięcia. Pociągnąłem za spust i nic się nie stało. Ponowiłem próbę. Bez skutku. Automat zaciął się albo maga- zynek był pusty, nie wiadomo, ale mnie było wszystko jedno. Od- rzuciłem go i rzuciłem się do wcześniej zauważonego pistoletu. W tej samej chwili, w której uderzyłem ciałem o podłogę, uniosła się pode mną, odrzucając mnie z taką siłą, że poleciałem w drugim kierunku. Wybuch — potężny, gromowy, nie przypominający niczego, co słyszałem wcześniej — zagłuszył wszelkie inne hałasy i skorupa budynku zatrzęsła się tak gwałtownie, że spodziewałem się, iż zwali się na nas. Drapieżny lotnik zatoczył koło i był znów nad celem. Pewnie zrzucił cały ładunek, zdecydowany zgasić latarnię kierunkową, którą miał pod sobą. Potężny podmuch z foyer przeleciał przez bar, niosąc śmiercionośne odłamki i pioruny kuliste. Wtuliłem się w miękki dywan, czując każdym włóknem drgania. Iskry i płonące węgielki paliły odsłonięte plecy i ramiona, fragmenty gruzu i drzazgi spadły ulewą. Zakrywałem głowę rękami, ale docierały do mnie dalsze trzaski i krzyki, a podłoga nie przestawała dygotać. Chociaż wciąż następowały bliskie wybuchy, zdecydowałem, że czas wstać i pobiec. Tymczasem płomienie ogarnęły szerokie schody do foyer i głów- nego wejścia i wiedziałem, że wszystko dalej — recepcja, czytelnia, schody do Baru Harry'ego — niebawem ulegnie całkowitemu zni- szczeniu. Sproszkowane szkło i kurz zawisły w powietrzu, kiedy na- stępne żyrandole odrywały się od sufitu i spadały na podłogę, całe ozdobne lustra odpadały od ścian i kolejne filary zarysowywały się, uginając pod ciężarem zapadającego sufitu. Ale ja stałem, szukając wzrokiem Cissie i Niemca, rozgarniając rękami welony dymu. Wkrótce znalazłem ich za sobą. Stern z zakrwawioną twarzą wyciągał rozżarzone węgle z dymiących włosów Cissie. Dziewczyna krwawiła z nosa i poruszała ustami; krzyczała do mnie, wskazując palcem, ale niczego nie słyszałem — byłem ogłuszony wybuchami, ona zapewne też. Kiedy Stern pozbył się ostatniego węgielka, gasząc dymiące loki dłonią, Cissie dotknęła mojej twarzy. Pokazała mi palce usmarowane krwią. Otarłem twarz. Nie poczułem ran ani żadnych odłamków szkła czy metalu, więc byłem pewien, że miałem tylko krwotok z nosa po ostatniej eksplozji i z miny Cissie wywnioskowałem, że ucierpiała podobnie. Natomiast Stern miał głębokie nacięcie nad brwiami, przez co krew zalewała jego oczy; ocierał ranę rękawem, ale płynęła nadal, oślepiając go. Miał potar- gane ubranie. Zapewne osłonił Cissie przed najgorszymi skutkami wybuchu, gdyż jej sukienka była w stosunkowo niezłym stanie. Wziąłem ich oboje za ramiona, zdając sobie sprawę, że nie usłyszą niczego, nawet gdybym do nich krzyczał, i pociągnąłem ich do wyjścia, ku któremu poprzednio zmierzaliśmy. Zrobiłem przerwę na kopniaka, oczyszczając drogę z faszysty, który chwiejnie dźwigał się na nogi, i chociaż nie zabrał nam dużo czasu, niemal natychmiast waląc się na podłogę, wokół byli inni ciemne kształty wyrastające w dymie jak cmentarne widma. Poczułem muśnięcie na policzku, ruch powietrza wzbudzony przelatującą kulą, i chociaż nie usłyszałem strzału, wiedziałem, że ktoś doszedł do siebie i strzelał do nas. Popychając Sterna i dziewczynę, zatrzymałem się tylko po to, żeby sięgnąć po przewrócony stoliczek leżący na podłodze i cisnąć nim w niewyraźne kształty, które nas okrążały. Pobiegłem, szybko dołączając do pozostałej dwójki, która niemal dotarła do przejścia. Czułem się niesamowicie, jak w nierealnym świecie, pędząc tak przez milczący chaos, wśród postaci ruszających się w zwolnionym tempie, kiedy pożar kąpał wszystko w pomarańczowym świetle, nawet dym, a stare trupy zaczęły dymić w rosnącym żarze. Potem nagle trzasnęło coś w moich uszach i groza dosięgła mnie pełnią swych dźwięków. Słyszałem wystrzały, ryki i wrzaski ludzi, przerażające basowe łomoty, zgrzyty konstrukcji. Nie widziałem nigdzie Hubble'a, ale też za bardzo się za nim nie rozglądałem. Miałem w głowie tylko jedną myśl — przedostać się do pasażu, zanim któraś z kul znajdzie cel. Ulewa pocisków zalała pobliskie stoliki i fotele, drąc na strzępy siedzących tam zmarłych i wyrzucając w górę pióropusze drzazg i porcelanowe skorupy- Schyliłem się, robiąc unik. Udało mi złapać w biegu Cissie i obalić ją na podłogę. Usłyszałem krzyk Sterna. Zachwiał się, kiedy kolejna salwa na oślep poleciała w naszym kierunku. Odzyskał równowagę, pobiegł dalej, zataczając się, i znikł w sklepionym przejściu, podczas gdy ja poderwałem Cissie i popchnąłem ją za nim. Udało się nam. Wbiegliśmy do szerokiego przejścia, w rzadszy dym, czystsze powietrze i biegliśmy dalej, dopędziwszy Sterna, który, biegnąc, trzymał się za ramię. Nasza trójka prawie dotarła do zakrętu. Niedaleko były gabineciki restauracyjne, w których kilka godzin temu rozkoszowaliśmy się znakomitą kolacją, rzadkimi winami i wyśmienitymi koniakami. Udało się nam, jednak nie całkiem, ponieważ faszyści oddali za nami strzały. Stern znów poleciał na twarz, tym razem wpadając na zamknięte drzwi Sali Gondolierów, dokładnie przed nami. Złapałem go, kiedy odbił się od nich i osuwał w dół. Zaciągnąłem go za róg, poza zasięg wzroku Czarnych Koszul. Drzazgi bryznęły z drzwi. Stern leciał mi przez ręce, ale nie dałem mu upaść; ciągnąłem go, chociaż wył z bólu. Za naszymi plecami rozległ się tupot na płytkach posadzki. — Hoke, klatka schodowa! — krzyknęła Cissie. Światła znów zamigotały, nastała prawie całkowita ciemność. Rozjaśniły się, ale nie tak pięknie jak poprzednio; modliłem się, żeby generator wyzionął ducha, co by nam trochę pomogło. — Pomóż mi — powiedziałem do Cissie, przerzucając rękę Sterna przez kark. Złapała go z drugiej strony i zbiegliśmy schodami, najszybciej jak się dało, ale pilnując się, żeby nie polecieć na twarz. Z góry doleciały nas tupoty i krzyki. Staraliśmy się zejść jak najciszej, uspokajając Sterna, który zaczął jęczeć. Im dalej się posuwaliśmy, tym było mroczniej; nie dlatego, że generator odmawiał posłu- szeństwa, ale dlatego, że w dole płonęło mniej świateł, gdyż kon- trolująca je maszyneria przestała kiedyś działać. To bardzo mi od- powiadało; im więcej cieni, w których mogliśmy się skryć, tym lepiej. Na schodach były ludzkie zwłoki; wszystkie ubrane w spło- wiałe liberie Savoya. Potknąłem się na takim właśnie ciele, pocią- gając za sobą Cissie i Sterna. Niemiec zawył, kiedy nagłe szarpnięcie rozwarło mu rany. Zacisnąłem rękę na jego ustach. W tej samej chwili rozległy się krzyki i tupot na schodach. Poderwałem się równie szybko, jak upadłem, podnosząc Sterna, po czym zarzuciłem go sobie na ramię chwytem strażackim. Był ciężki jak jasna cholera, ale zacisnąłem zęby i ruszyłem dalej, rozkazując szeptem Cissie, żeby szła przede mną i oczyszczała mi stopnie. Szliśmy w dół krętymi schodami, odgłosy pogoni były coraz głośniejsze i bliższe. U stóp schodów znaleźliśmy wąski korytarz i pobiegliśmy nim w prawie całkowitym mroku. Stern ciążył mi coraz bardziej, a kontuzjowana noga uznała, że czas przypomnieć się po jednodniowych wywczasach. Wpadliśmy w inny korytarz, nieco szerszy. Odchodziły od niego drzwi do kotłowni, warsztatów i ma- gazynów; pod sufitami wisiały grube rury, węższe biegły wzdłuż ścian. Ściany z białej klinkierowej cegły pokryte były kurzem i tłustym brudem, a długie pajęczyny zwisały z rur; odgłos naszych kroków nasilił się, Czarne Koszule były coraz bliżej. Doszliśmy do masywnych drzwi. Cissie otworzyła je i znaleźliśmy się w ele- ganckim holu. Wyjścia po obu stronach, prosto przed nami schody w dół. Wiedziałem, gdzie jesteśmy — schody wiodły do wejścia od strony rzeki, a za drzwiami były majestatyczne sale przeznaczone na bankiety i uroczystości. Chociaż schody kusiły, wiedziałem, że nigdy nie ucieknę tamtędy, niosąc rannego. Odgłosy pościgu dochodziły tuż zza drzwi, którymi właśnie weszliśmy. Lada chwila miały się otworzyć. Złapałem Cissie za rękę i pociągnąłem ją do wyjścia po prawej stronie. Od razu zdała sobie sprawę, gdzie jesteśmy. Poczułem w mroku, jak kurczowo zaciska dłoń. Zaczęła się cofać, kręcąc przecząco głową. — Musimy się ukryć — syknąłem do niej. — Dopóki się ich nie pozbędziemy. Nie tu — odszepnęła. Było za późno, żeby zmieniać zdanie. Drzwi otworzyły się za nami. .— Szybko. — Pchnąłem ją przed siebie, w kierunku zasłonię- tych prycz. Odciągnąłem zasłonkę, rzuciłem na wpół nieprzytom- nego Niemca na wąskie posłanie i rozkazałem Cissie wspiąć się za nim. Spodziewałem się z jej strony oporu, ale głosy z zewnątrz po- zbawiły ją wyboru. Wśliznęła się za Sternem, a ja wspiąłem się za nią, zaciągając za sobą kurtynkę. Coś miękkiego pękło pod naszym ciężarem i w ciemności uniósł się miałki kurz o woni suszonych grzybów. Stern zajęczał słabo. Wymacałem jego twarz i zakryłem ją obiema rękami. Rzucał głową na boki, próbując się uwolnić, ale był na to za słaby. Przycisnąłem dłonie i niebawem zwiotczał. Obawiając się, że go uduszę, natychmiast uniosłem dłonie na kilka cali, gotów zareagować na byle mruknięcie. Cissie starała się opanować oddech — w ciasnej przestrzeni czułem, jak jej tors powoli unosi się i opada. Zacisnęła palce na moim nagim ramieniu. Kwaśny gnilny odór stał się prawie nie do zniesienia, co do- datkowo zmusiło nas do płytkiego oddychania; trudno było opa- nować wrażenie, że smrodliwy pył unoszący się wewnątrz ciasnej kryjówki zatruwa nam płuca. Zapach i kolejne ciche trzaski pod nami potwierdziły to, co już podejrzewaliśmy, ale czego nie chcie- liśmy przyjąć do wiadomości: leżeliśmy na wysuszonym trupie, na kimś, kto dawno temu wczołgał się do tej mrocznej niszy, uciekając przed niewidzialnym zabójcą, który zagnieździł się w powietrzu. Cissie pewnie również zdała sobie z tego sprawę, bo nagle rzuciła się nade mną i gdybym nie obrócił się i nie przycisnął jej plecami do ściany, rozsunęłaby zasłonki i wypadła na podłogę. Jej piersi ciężko pracowały, trąc o moje łopatki, i przyszła mi do głowy nieprzyjemna myśl, że zaraz na mnie zwymiotuje. Jednak wytrzymała. Zwykły strach, łatwiejszy do opanowania, zastąpił panikę. Uspokoiła oddech; niebawem poczułem na plecach łzy. Stern zaczął jęczeć i znów szybko położyłem się na nim i zakryłem dłonią jego usta. Myślę, że mimo bólu był świadom naszej sytuacji —-lub przynajmniej tego, że jesteśmy w niebezpieczeństwie — bo nagle ucichł i leżał spokojnie. Czekaliśmy w atramentowej czerni i zastanawiałem się, ile zgniłych trupów spoczywa wokół nas w żel- betonowym sarkofagu. Cissie wyczuła je, kiedy przyprowadziłem ją tu po raz pierwszy, i teraz podziwiałem jej hart ducha. Ja byłem przyzwyczajony do rozkładających się szczątków — nawet je usu- wałem — ale ona nadal uczyła się żyć obok nich. Stężeliśmy na dźwięk głosów. — Nie ma ich tu — powiedział ktoś. — Skąd wiesz? — padła ściszona odpowiedź. — Nic nie widać, za ciemno. — Pobiegli na górę schodami. Tam jest wyjście. — Nie zdążyli, zobaczylibyśmy ich. Skryli się tu albo gdzieś naprzeciwko. Rozległ się kolejny głos, cichy jak pozostałe. Można by po- myśleć, że faszyści lękają się zakłócić spokój umarłych. — Co jest za tymi wszystkimi zasłonami? — spytał. — Wygląda na schron. Pewnie zrobiony podczas Blitzu. Szuranie stóp. Faszyści weszli do środka. — Pieprzona kostnica. Ciarki chodzą po plecach. Więc oni również to czuli. Czy na tyle, żeby zrezygnować z prze- szukania? Gdzieś daleko rozległ się nieokreślony dźwięk, stłumiony trzask lub wybuch. — Ten cały hotel zaraz się zawali. — Zafajdane fryce. — No, to zjeżdżajmy stąd, póki się jeszcze da. — Nie, musimy sprawdzić. Jakby Hubble dowiedział się, że coś zaniedbaliśmy, wyprułby nam flaki. — Cholera, w wojsku było lepiej. — On zebrał nas razem, no nie? Dał wszystkim szansę. Bez sir Maxa każdy musiałby działać na własną rękę. — Już dobra, dobra, róbmy z tym porządek. Zakląłem pod nosem. Weszli głębiej. Zmieniłem pozycję, wspie- rając się na łokciu, i Stern zajęczał cicho. — Słyszałeś? — Co? — Jakiś hałas, jakby ktoś jęczał. — Nic nie słyszałem. — Stamtąd. Rozsunąłem zasłonki, wyglądając na zewnątrz. Zgodnie z tym, co słyszałem, było ich trzech, niewyraźnie rysujących się w słabym świetle korytarza. Byłem zaskoczony. Zakładałem, że goniło nas wię- cej faszystów; potem zdałem sobie sprawę, że pewnie główna grupa pobiegła na wprost, minęła schody, żeby przeszukać pomieszczenia wzdłuż górnego korytarza, podczas gdy ta trójka odłączyła się w celu spenetrowania suteren. Zbliżyli się. Puściłem zasłonkę i cofnąłem się. — To było gdzieś tu. Światła znów zafalowały. Były widoczne nawet przez materiał. — Ech, nie uśmiecha mi się tu siedzieć, kiedy te zasrane światła znów zgasną. — W porządku, zróbmy to piorunem. Słyszeliśmy szelest rozsuwanych zasłon. Najpierw na początku rzędu, w którym się skryliśmy, potem coraz bliżej. — Dlaczego po prostu nie podziurawić kulami tego wszystkie- go? — spytał jeden z głosów. — I co? Zabić ludzi, których szukamy? Potrzebujemy ich, żeby przeżyć, ty cholerny głupcze. — Tak mówi Hubble. — I ma rację. Widziałeś Amerykanina i jego przyjaciół? Wszys- cy wyglądają zdrowo, zaraza nie tknęła żadnego. Mają dobrą krew, taką, jakiej potrzebujemy. Nie musisz być geniuszem, żeby na to wpaść. Odsunięto kolejną kurtynkę, pryczę wcześniej. Usłyszałem, jak Cissie oddycha przez ściśnięte gardło. Materiał przede mną zafalował, potem słabe światło i długi nóż (ten sam, który poderżnął gardło Alberta Pottera?) zjawiły się w szczelinie. Chyba nie było sensu czekać, aż zostaniemy odkryci. Rozsunąłem zasłonkę tak błyskawicznie, że człowiek po drugiej stronie wrzasnął zaskoczony. Oplotłem rękę wokół przegubu z no- żem i skierowałem sztych w gardło zaskoczonego faszysty. Wrzask przeszedł w zdławiony gulgot. Z rozoranego gardła i z ust bryznęła krew unoszona wydechem. Ciepłe krople spryskały mi twarz i ramię. Wyskoczyłem z pryczy, spychając dławiącego się faszystę na kumpla stojącego tuż za nim. Drugi w kolejce zatoczył się w tył, odruchowo naciskając spust pistoletu. Skuliłem się instynktownie. Kula wbiła się w sufit, a strzelający upadł na podłogę pod ciężarem zasztyletowanego faszysty. Jak wciąż powtarzam, rzecz w tym, że biedne ciemniaki były cieniami niegdyś sprawnych ludzi. Pełznąca śmierć osłabiła ich i spowolniła refleks, w innym wypadku dawno temu osaczyliby mnie i uwięzili. Nie byłem supermanem, Ubermenschem, jak Hitler lubił nazywać swoją elitę, ale zachowałem niezłą formę — zasługa pracy w warzywnikach i prawie codziennego dźwigania trupów — a życie w ciągłym zagrożeniu na tyle wyostrzyło moją czujność, że miałem przewagę nad tymi typami. Dodatkowo wiedziałem, że martwy nie przedstawiam dla nich żadnej wartości, i zawsze byłem chętny do ryzyka, dlatego zdecydowałem się stawić im czoło, co niemal wprawiło ich w paraliż. Trzeci faszysta nadal wytrzeszczał na mnie oczy, kiedy runąłem na niego. Nie poruszył nawet bronią, którą trzymał w rękach. Był to karabinek maszynowy marki Thompson z okrągłym magazynkiem. Wyglądał z nim jak bandzior z tych gangsterskich filmów, które robiły taką furorę przed wojną. Jednak nie był żadnym Jim-mym Cagneyem ani Edwardem G., bo padałem mu już pod nogi, kiedy przypomniał sobie, że wypadałoby pociągnąć za spust. Znalazłem się pod krótką lufą i kule zniszczyły tylko podłogę, kiedy, walnąwszy w kolana faszysty, obaliłem go na podłogę. Po- toczyłem się siłą rozpędu i pociągnąłem go za sobą. Sięgnąłem nad jego zgarbionymi ramionami, jedną ręką złapałem ciepłą lufę automatu, drugą kolbę i poderwałem broń w górę, tak że trzasnęła faceta w szczękę, pozbawiając go resztek świadomości. Osłabł, ale odruchowo trzymał się automatu. Wcisnąłem go więc w tchawicę drania i chyba zmiażdżyłem ją, bo nagle zmiękł i przestał dawać oznaki życia. Usłyszałem szamotaninę i obejrzałem się. Zobaczyłem tylko zarys Cissie. Rzuciła się na drugiego faszystę, który wyciągnięty na podłodze mierzył do mnie z pistoletu. Wyrżnął ją na odlew, odrzucając na bok, i znów wziął mnie na cel. Ale tym razem musiał uporać się ze Sternem. Niemiec chciał kopnąć w uzbrojoną dłoń, ale chybił i trafił jedynie w przegub, zmieniając linię celu. Ja tymczasem podrywałem się już na czworaki i, zanim faszysta miał szansę przymierzyć się do celowania po raz trzeci, wbiłem mu pięść w nos (niezawodna sprawa). Łupnął ciemieniem o podłogę. Rozległ się mdlący huk, ale żeby nie sprawiał kłopotów w przyszłości, wyrwałem pistolet z bezwładnej ręki i z całej siły uderzyłem go kolbą w czoło. Jego głowa odskoczyła na bok jak u szmacianej lalki. Tymczasem Stern osunął się na podłogę. Odgłosy strzałów mogły zwrócić uwagę reszty ściągających, więc natychmiast zerwałem się na nogi. — Stern, wszystko gra? Dasz radę wstać? Kołysał się na kolanach, z opuszczoną głową. — Jeśli mi pomożesz — udało mu się wymamrotać. Smuga, na pewno krwi, brudziła jego kołnierzyk koszuli, a gdy położyłem rękę na jego ramieniu, poczułem śliską wilgoć sączącą się przez marynarkę. Z pistoletem w jednej ręce sięgnąłem pod jego ramię i dźwignąłem w górę. Podtrzymując go, obejrzałem się szybko w kierunku otwartych drzwi. Cissie podniosła się z podłogi i obiegła mężczyznę z nożem w gardle. Trzymał dłonie na trzonku i podrygiwał. Chora krew upływała z niego. Dziewczyna przyszła mi z pomocą, łapiąc Sterna pod drugie ramię. — Jest w bardzo złym stanie, musimy mu jakoś opatrzyć rany — powiedziała z przejęciem. — Nie ma czasu — rzekłem, najpierw rozrywając kołnierzyk jego koszuli, a potem wyjmując elegancką chusteczkę z kieszeni marynarki. Wsadziłem chusteczkę pod kołnierzyk, tamując krew. Powiedziałem do Cissie: — W porządku, trzymaj, powstrzymaj upływ krwi, jak się tylko da. Przycisnęła zakrwawioną chusteczkę do rany. Oboje zdawali- śmy sobie sprawę, że Stern musi zostać fachowo opatrzony i po- winien leżeć. — Hoke. — Stern uniósł głowę, szukając w półmroku mojego spojrzenia. — Zostaw mi thompsona. Wy pójdziecie, ja mogę ich zatrzymać, przynajmniej zyskacie trochę czasu. Nie myślcie, że mnie nie kusiło, powiedziałem jednak: — Wychodzimy razem, Wilhelmie. — Tym razem żadnego „Wilgelma". Zwyczajnie: Wilhelmie. Mimo bólu zacisnął mi dłoń na ramieniu i nawet udał mu się blady uśmiech. — Byłem szpiegiem, wiesz — powiedział. — No, wiem — odparłem. — Ale teraz to bez znaczenia. Wy- nośmy się, zanim reszta nas znajdzie. Wsadziwszy pistolet za pasek spodni, poprowadziłem Sterna w kierunku światła, po drodze zgarniając z podłogi thompsona. Wyjrzałem na korytarz, podczas gdy Cissie podtrzymywała rannego. — Droga wolna — powiadomiłem ich. — Wejście od strony rzeki jest nad tymi schodami. To najłatwiejsza i najszybsza droga na zewnątrz. Cissie jedną ręką mocno przyciskała tymczasowy opatrunek do rany Sterna, drugą podtrzymywała Niemca. — Naprawdę damy rady, Hoke? — powiedziała, szeroko otwar- tymi oczami szukając prawdy w mojej twarzy. — Nie połapią się. że spróbujemy się wydostać? — Zależy. Mam nadzieję, że bomby narobiły takiego zamie- szania w głowach Hubble'a i jego żołnierzy, że wszystko się im pomieszało. Są inne możliwości. Na dole roi się od pomieszczeń i przejść, ale nie wydaje mi się, żeby nasz przyjaciel długo wytrzymał. Im szybciej się stąd wyrwiemy, tym szybciej będziemy mogli się nim zająć. Gdybym był sam albo choćby tylko z dziewczyną, to byłaby bułka z masłem. Spędzając czas w Savoyu, zaznajomiłem się ze wszystkimi wejściami dla personelu i dostawców, z każdym wyj- ściem z suteren, z najkrótszym dojściem; ale teraz miałem pewien obowiązek. Stern uratował mi życie — dwa razy — i nie zamie- rżałem zostawiać go na pastwę losu. Jasne, tego wieczoru wypro- wadził mnie z równowagi swoją arogancją, ale ja, dureń, odpłacałem mu pięknym za nadobne, przekonany, że go rozszyfrowałem. Byliśmy w połowie drogi do wyjścia, kiedy nad naszymi gło- wami rozległ się tupot wielu butów. Stern, jak mógł, starał się nam ulżyć, ale był bardzo słaby, szło mu powoli i z każdą chwilą tracił resztkę sił. Skupiony na każdym kroku nie zwracał uwagi na hałasy, ale Cissie była na krawędzi paniki. Widziałem to po spojrzeniach, które mi rzucała. — Pomagaj mu — powiedziałem, puszczając Sterna i ruszając pędem na górę, do wejściowego holu. Właśnie dopadłem ostatniego stopnia, kiedy zobaczyłem pierw- sze Czarne Koszule u szczytu klatki schodowej prowadzącej z foyer pierwszego piętra. Znaleźli mnie wzrokiem w tej samej chwili, w której uniosłem thompsona. Cofnęli się z wrzaskiem i kilku z nich zaczęło biec z powrotem. Posłałem za nimi grad kul. Thompson nigdy nie był dokładną bronią, ale hałasował imponująco, na tyle skutecznie, że faszyści dali spokój Cissie i Sternowi, którzy przykuśtykali obok mnie do wyjścia przy obrotowych drzwiach. Jeszcze jedna seria, żeby Czarne Koszule miały się nad czym za- stanowić, i pobiegłem za dziewczyną i Niemcem. Szkło rozprysnęło się wokół nas, gdy odpowiedzieli ogniem, skropiło włosy i posiekało dłonie i karki. Odwróciłem się po raz ostatni, żeby utrzymać ich na dystans, lufa thompsona już plunęła płomieniami. Jeden ze śmielszych faszystów był w połowie schodów, gdy kule z automatu rozorały mu tors. Potknął się, roz- prostował ramiona, jego karabin pofrunął w powietrze. Zaczął osu- wać się na dół, ale nie zatrzymałem się, żeby to oglądać; wybiegłem na dwór uliczką tworzoną przez zygzakową barykadę i szybko dogoniłem Cissie i Sterna. Kopnąłem dyktę zasłaniającą wyjście z barykady i znaleźliśmy się na otwartej przestrzeni. Była noc. Zatrzymał nas widok, jaki zobaczyliśmy. Słabe światło nadal padało z wybitych okien Savoya, czasem w kolorze migotliwego pomarańczu. Ten poblask rozkładał się na wąskiej ulicy i na parku. Księżyc dodawał własną iluminację. Wszystko to ukazywało ludzi stojących przed hotelem, małe grup- ki, pojedyncze osoby. Przyglądali się płonącemu budynkowi, blask migotał na unie- sionych twarzach, a w szeroko otwartych oczach była dziwna pust- ka. Naliczyłem ich kilka tuzinów, może trochę więcej, niektórzy wyraźnie chorzy na pełznącą śmierć, podtrzymywani przez zdro- wszych towarzyszy, większość znakomicie ubrana, część — prze- ważnie samotni — w łachmanach. Stało wśród nich kilkoro dzieci — dziewczynka, zaledwie pięcio- czy sześcioletnia, przytulona do kobiety, zapewne matki (a może opiekunki); dwaj chłopcy wyglą- dający na bliźniaków, mniej więcej siedmioletni, trzymający się za ręce blisko kobiety i mężczyzny; dziecko około dwóch lat z lal- ką w ramionach brodatego mężczyzny. W przeciwieństwie do do- rosłych miały na twarzach wyraz zachwytu, kiedy wpatrywały się w światła i płomienie. Część od razy zwróciła na nas uwagę, a nie- bawem wszyscy patrzyli w naszym kierunku. Kilkoro cofnęło się, jakby z lęku, ale przystanęli przed ogro- dzeniem parku. Inni przyglądali się nam ze zdumieniem i zasko- czeniem, a może z nadzieją. — Hoke, co to za ludzie? — szepnęła Cissie. — Zabij mnie, nie wiem. — To wszystko, co potrafiłem od- powiedzieć. Stern, wsparty całym ciężarem na Cissie, spojrzał na nas. — Jak ćmy zwabione do ognia — powiedział z wysiłkiem. — W tym przypadku do światła, nie rozumiecie? Hoke, musisz ich ostrzec. Nie zdążyłem odpowiedzieć. Musiałem się odwrócić, gdyż za naszymi plecami rozległy się hałasy, szuranie ciężkich butów po betonie. Czarne Koszule szły gęsiego uliczką, starając się zacho- wać ciszę, kiedy ujrzały, że się zatrzymaliśmy. Strzeliłem z biodra, załatwiając pierwszych dwóch. Reszta zawróciła biegiem. Ale ta ostatnia seria opróżniła magazynek i thompson zamilkł martwo w moich rękach. Zakląłem i odrzuciłem go na bok — w bębnowym magazynku powinno być pięćdziesiąt naboi, ale większość z nich wystrzelał wcześniej faszysta. Wyciągnąłem pistolet zza pasa. — Hoke!!! Na krzyk Cissie odwróciłem się i zobaczyłem kolejne ciemne postaci. Wyłaniały się zza dalszego rogu. To Czarne Koszule, które znalazły inne wyjścia z płonącego budynku, zatrzymały się nagle, ujrzawszy milczących ludzi na ulicy i chodniku naprzeciwko. Kiedy zobaczyły nas, wydały wrzask. — Och, Boże, jesteśmy w pułapce — powiedziała Cissie takim tonem, jakbym nie doceniał powagi sytuacji. — Spokojna głowa. Możemy uciec przez park. — Wskazałem pistoletem furtkę w żelaznym ogrodzeniu. — Ale ci ludzie... musimy im pomóc. Odebrałem od niej Sterna, znów łapiąc go pod ramię. Rękę z pistoletem miałem wolną. — Nie można nic dla nich zrobić, sami muszą dać sobie radę! Ruszyłem, praktycznie dźwigając Sterna. Od Czarnych Koszul dzieliła nas barykada z cegieł. — Trzymaj się nas! — ryknąłem na Cissie, która wahała się. — Uciekajcie!!! — krzyknęła do ludzi. — Nie stójcie tu! Nie pozwólcie, żeby was dopadli! Kiedy obejrzałem się przez ramię, nadal stali w miejscu, za- gubieni, prawdopodobnie zalęknieni, nie wiedząc, co się, do diabła, dzieje. Wystrzeliłem kilka razy nad ich głowami, żeby się obudzili, ale chociaż jeden czy dwaj rzucili się do ucieczki, reszta skuliła się albo osunęła na ziemię. — Cissie, chodź! Ruszyła niechętnie, ale kiedy faszyści na rogu zaczęli strzelać, szybko zrównała się z nami. Na tym odcinku ulicy stało więcej ludzi i próbowaliśmy ich przekonać, że najlepiej zrobią, wynosząc się, ale podobnie jak tamci, byli zbyt oszołomieni, żeby się ruszyć. Może brali nas za bandytów, a umundurowane Czarne Koszule za jedynych przedstawicieli prawa; a może uznali, że próba ucieczki skończy się zastrzeleniem. Nie wiedziałem, co myślą, i nie mogłem im pomóc. Byłem za bardzo zajęty ratowaniem skóry własnej i Sterna, a Cissie miała podobny kłopot na głowie — szła obok nas i pomagała mi ciągnąć Niemca. Nie mogliśmy im pomóc, je- śli nie chcieli pomocy; jedyne, na co było nas stać, to rzucane w pośpiechu rady. I robiliśmy, co mogliśmy. Mimo kul świszczą- cych nad głowami krzyczeliśmy i szarpaliśmy za rękawy najbliż- szych ludzi, pokonując odległość do parkowej furtki. Ale to było na nic, kucali tylko, jakby uchylając się przed razami. Oczywiście, tak naprawdę to oni nam pomagali, ponieważ Czarne Koszule bały się uszkodzić ten cenny świeży zapas zdrowej krwi, a my straci- liśmy znacznie na wartości, przestając być wielkim rarytasem. Przedarliśmy się między dwoma samochodami parkującymi przy krawężniku i niebawem znaleźliśmy się u wejścia do parku. Obejrzałem się po raz ostatni. Czarne Koszule już okrążyły wi- dzów, tylko trzech faszystów kontynuowało pogoń. Nadal pod- trzymując Sterna, wycelowałem starannie i trafiłem dwóch w bie- gu. Obaj krzyknęli przeraźliwie: pierwszy upadł na kolana, łapiąc się za pierś, a drugi przetoczył się po masce samochodu i powoli osunął na ziemię. To wystarczyło, żeby zniechęcić trzeciego. Za- hamował, aż spod metalowych nosków jego butów poszły iskry, i krzyknął coś do nas. Jednak pozostał na miejscu, ani się nie wy- cofał, ani nie ruszył za nami, mitrężył tylko czas, wygrażając pię- ściami i przeklinając. Wycelowałem w niego, ale Stern położył drżącą rękę na moim ramieniu. — Już lepiej chodźmy — powiedział z wysiłkiem, przez ściś- nięte gardło. Splunąłem na chodnik, wiedząc, że ma rację i że tak naprawdę nie możemy nic zrobić dla tych ludzi. Niechętnie odwróciliśmy się i udaliśmy przez gęste cienie zapuszczonego parku. 18 Sprowadziłem ich do Embankment, gdzie stara rzeka kładła się czystym srebrem pod odsłoniętym księżycem, wolna od brudów, pocętkowana jedynie szczątkami drewna i błąkającymi się łodziami. Krótkie kamienne schodki prowadziły do drewnianego pomostu, przy którym cumowałem niewielką motorówkę, zatankowaną i kon- serwowaną jak moje wszystkie inne pojazdy ratunkowe. Niebawem płynęliśmy w dół rzeki. Słychać było jedynie ciche dudnienie silnika i gasnące buczenie dorniera. Zadowolony fryc wracał do siebie. Schodząc na pomost, usłyszeliśmy kolejne strzały, ale zamilkły, tak że zastanawialiśmy się tylko, co przydarzyło się tym bieda- czyskom pod Savoyem. Ilu z nich zostało zastrzelonych lub pobi- tych przez Czarne Koszule? Ilu cierpiących na pełznącą śmierć zabito na miejscu, wyeliminowano tylko dlatego, że ich krew była bezużyteczna dla Hubble'a i jego pasożytów? Ilu ich pojawiło się przed hotelem, u zniszczonego głównego wejścia, przyciągniętych światłami bijącymi w nocne niebo? Czy wszyscy zostali pojmani? Kiedy Cissie tuliła Sterna w ramionach i starała się zatamować krwotok, skierowałem motorówkę wzdłuż brzegu rzeki. Prowadzi- łem ją pod osłoną budynków i murów, sprawdzając przez ramię, czy ktoś nas ściga, i obserwując pożar starego wspaniałego hotelu. Jego elektryczne światła — magnes dla niedobitków, latarnie kie- runkowe dla pilota dorniera — w końcu przygasły, ale wtedy za- stąpiły je płomienie potężniejsze niż światła. Ten rodzaj bezmyśl- nego wandalizmu nie był dla mnie niczym nowym, niemniej jednak tworzył tragiczny widok, ranił moją duszę. Savoy był prawdziwym symbolem niezłomności Londynu podczas Blitzu, ale jutro miała z niego zostać tylko poszczerbiona skorupa, może sam gruz. Prze- żył wojnę prawie nietknięty, a trzy lata później wystarczył jeden człowiek prowadzący bandę głupców, by uległ zniszczeniu. Cissie łkała cicho, ale niewiele mogłem zrobić, żeby podtrzy- mać ją na duchu. Nie mogłem też pomóc rannemu Niemcowi — wszystkie moje wysiłki musiałem skierować na to, żeby wypro- wadzić nas w bezpieczne miejsce. Sflaczała zapora balonowa wi- siała szarymi chmurkami nad sczerniałym miastem, świadectwo ludzkiej pomysłowości i głupoty, a rzeka rozciągała się przed nami jak szeroki metaliczny gościniec, prowadząc ku spokojniejszym kwaterom tego wielkiego cmentarzyska. Podróżowaliśmy ku okrytym ciemnościami zakolom rzeki. 19 Numer 26 przy Tyne Street był na samym końcu brukowanego zakrętu, wąskiej kiszki, która robiła złudne wrażenie ślepego zaułka, tuż przy Whitechapel High Street, terytorium Kuby Rozpruwacza. Zbliżaliśmy się do niej uliczką ograniczoną przysadzistym słupkiem u jednego końca — była to lufa wiekowej armaty postawiona na sztorc w betonie i zatkana żelazną kulą armatnią — a wysoką latarnią gazową u drugiego. Niecałe dwadzieścia minut wcześniej zacumowaliśmy motorówkę u stóp omszałych kamiennych stopni, idących od rzeki do nabrzeżnej, równoległej do rzeki ulicy. Razem wlekliśmy rannego Niemca do ulicy. Niebawem natknęliśmy się na kabriolet, austin tourera, w całkiem znośnym stanie i taką ilością paliwa w baku (benzyna wyparowała z wielu unieruchomionych pojazdów), że wystarczyła na kolejną fazę podróży. Nasza trójka wpakowała się do niego: Stern na wpół przytomny i jęczący słabo, Cissie wyzbyta łez, ale zamyślona i milcząca. Jechaliśmy obok starego targu rybnego Billingsgate — najgorszy smród dawno wywietrzał, ale nadal w tej okolicy wierciło w nosie — a potem ostrożnie kanionami ulic City, kiedyś tętniącego życiem sektora finansowego Londynu. Mroczne kształty, nierozpoznawalne tobołki zaścielały bramy kamienic, ulice i chodniki tworzącej niegdyś krwiobieg tej sławnej na cały świat mili kwadratowej. Jedno spojrzenie na Cissie powiedziało mi, że się jej tam nie podoba — niespokojnie błądziła wzrokiem, potrząsała głową, jakby do- strzegała coś na ulicy lub w bramie — i przypomniałem sobie jej niepokój, kiedy pokazałem jej Salę Abe'a Lincolna w Savoyu. Za- pewne była wyczulona na nadprzyrodzone zjawiska, a wydarzenia wieczoru bynajmniej nie pomogły jej nerwom. Do diabła, sam mu- siałem zaciskać ręce na kierownicy, żeby opanować drżenie, i po- czułem ulgę, kiedy opuściliśmy tamten rejon. Kilka minut później dotarliśmy do punktu przeznaczenia. Zaparkowałem austina przed pralnią na Old Castle Street, rów- noległą do Tyne Street, potem zaniosłem Sterna łącznikiem między tymi ulicami. Numer 26 był trzy bramy od łącznika — narożny dom wychodzący na brukowaną jezdnię. Wąski, trzypiętrowy, pod- piwniczony, zajmował strategiczną pozycję (głównie dlatego wy- brałem go na schronienie). Pięć frontowych okien zapewniało zna- komitą widoczność. Domy u końca ulicy były wypatroszone, zni- szczone przez bomby, ale w środku znajdował się mały placyk, potem dwupiętrowy domek, dalej właśnie numer 26, potem szereg wyższych trzypiętrowych domów z równo rozmieszczonymi na ścianach latarniami gazowymi. Niedaleko stały londyńskie doki. Luftwaffe, które bombardowało je zwykle na chybił trafił, nie wy- korzystało okazji, żeby zrobić przysługę mieszkańcom Tyne Street, demolując resztę domów, gdyż od dawna były to slumsy. Za numerem 26 i jego sąsiadami były betonowe podwóreczka, królestwo maglownic, rowerów, cynowych wanien — zardzewiałych co do jednej — pryzm węgla i wychodków. Dalej w głębi, na rozleglejszej przestrzeni, kupcy z wielkiego, tętniącego życiem targu Petticoat Lane trzymali kramy i wózki. Sally przyprowadziła mnie tam któregoś niedzielnego przedpołudnia, nie wstydząc się ordynarnego zakątka swojego miasta. Po tym, jak pierwszy raz wpadłem na Czarne Koszule i szukałem schronienia, przypomniałem sobie Tyne Street i znakomicie zlokalizowany numer 26. Jasne, miałem bogaty wybór takich lokali, ale każdy, na który się w końcu decydowałem, w jakiś sposób wiązał się z Sally. Tylne okna numeru 26 — a co dziwne, były tylko dwa, oba przy skrzypiących drewnianych schodach wijących się od parterowego korytarzyka do sypialni na górze — wychodziły na podwórko. Niższe służyło za wygodne wyjście awaryjne na wypadek, gdyby nieprzyjaciel zaczął się tłuc do drzwi frontowych. Większość mebli dawnych lokatorów upakowano w jedynym parterowym pokoju służącym za salonik, kuchnię, jadalnię i ła- zienkę jednocześnie (jako że miał jedyny zlew w całym domu). Szesnaście stóp kwadratowych z pojedynczym oknem wychodzą- cym na ulicę. W kącie, blisko głębokiego emaliowanego zlewu i półek obwieszonych rondlami i patelniami, stała kuchenka gazo- wa. Nie było kominka, natomiast w ścianę naprzeciwko okna — biegł nią przewód kominowy — wbudowano wielki czarny piec kuchenny z bocznym piekarnikiem i rusztem w środku; na tym ostatnim stał spory czajnik, kolejne rondle, a także przyniesiony przeze mnie niewielki kocher turystyczny. Obok pieca rezydował wygnieciony fotel z wystrzępionymi poręczami, a tapicerowana sofa obita materiałem w kwiaty, na którą rzucałem większość mo- ich ubrań, zajmowała dużą część ściany; na fornirowanym pomoc- niku z drewna owocowego stało radio marki Bush i pyszniła się kamienna waza pełna wyschniętych kwiatów, których nigdy nie chciało mi się wyrzucić. Tuż przy drzwiach ulokowano kuchenny kredens z laminowanej płyty, z podniesionym blatem roboczym. Między kredens i kuchenkę gazową wciśnięto lampę stojącą. Miała abażur obwieszony frędzlami. Cały ten rozkład był zdecydowanie dziełem przypadku, a nie planowanego działania. Ścianę działową z desek pomalowano na kremowo i brązowo jak stolarkę okienną, parapet, a także półkę kominkową (obecnie zastawioną kartonami papierosów) nad piecem. Ciemnobrązowe, wzorzyste, miejscami niemal całkowicie przetarte linoleum zakry- wało podłogę, a na środku ledwo mieścił się gołębnik zastępujący stół; krzesła wbijały się w drucianą siatkę. Kiedy po raz pierwszy wszedłem do numeru 26, na stole był tylko napoczęty słoik z za- pleśniałym twarogiem, rozdarte opakowanie biszkoptów, puszka ze środkiem na insekty i pożółkły egzemplarz „Daily Sketch" z dwudziestego czwartego marca tysiąc dziewięćset czterdzieste- go piątego, dnia, w którym spadły rakiety z krwawą śmiercią. Na szczęście sam dom był pusty i niebawem oczyściłem bruk z trupów i przetransportowałem je na stadion; jako że Tyne Street była moim tymczasowym domem, uznałem, że tyle przynajmniej mogę zrobić dla jej martwych mieszkańców. Po wprowadzeniu się zadbałem o wygody i uzbrojenie (górna sypialnia była zapakowana puszkami z jedzeniem i bronią, w tym kilkoma ręcznymi granatami, które zabrałem ze składu wojskowego kilka mil dalej). Nie przejmowałem się tym, że Tyne Street daleko do luksusów innych kryjówek, a wręcz przeciwnie. Opłakany stan domu raczej znie- chęcał Czarne Koszule do poszukiwań. Nie wpadłoby im do głowy, że mogę się zaszyć w takiej norze. Dzięki temu czułem się w niej całkiem bezpieczny. Klucz do drzwi wejściowych trzymałem na parapecie partero- wego okna, uchylonego na kilka cali, tak że gdy Cissie oparła Sterna o mur przy drzwiach, podszedłem i sięgnąłem do środka. Nie odezwała się słowem, gdy wsunąłem długi klucz w zamek, ale wiedziałem, że dziewczyna jest napięta do granic ostateczności; nawet w świetle księżyca widać było jej wyostrzone rysy twarzy. Nerwowo biegała wzrokiem, przejęta losem rannego Niemca. Uchyliłem ciężkie drzwi, dźwignąłem Sterna i zaniosłem go w głąb korytarzyka. Nagie drewniane stopnie skrzypiały i stękały pod naszym ciężarem. Ciasnota wysokiego domu zwielokrotniała hałasy. Drzwi sypialni stały otworem, a lejące się przez otwarte okna światło księżyca pomogło mi dotrzeć do łóżka, między kartonami i stosami puszek. Położyłem ostrożnie rannego, po czym zasunąłem zasłony. Sięgnąłem po zapałki leżące obok naftowej lampy na kominku i zapaliłem ją. Cissie już zdjęła Sternowi marynarkę i rozpięła koszulę. — Zagotuję trochę wody — powiedziałem. — Spróbuj jakoś zatamować krwawienie. Zatrzymała mnie, kiedy znalazłem się przy drzwiach. — Hoke, kula... Na razie wolałem o tym nie myśleć. — Będzie musiała wyjść. Potrzebujemy dużo gorącej wody. — Ty to zrobisz? Dlatego właśnie nie chciałem o tym myśleć. — Chyba że zgłosisz się na ochotnika. Nie odpowiedziała. Wzruszyłem ramionami. I 1 — Zrob ię, co będę móg ł. Zsze dłem z pośpiec hem na dół i urucho miłem kocher. Nigdy nie ryzyko wałem zapaleni a ognia pod blachą, gdyż dym z komina mógł zwrócić uwagę jakiegoś niepożą danego obserwa tora, i nie zamierz ałem robić tego dzisiaj. Po wyregul owaniu wysoko ści płomien ia, ob- szedłem gołębni k, ściągnął em dokładn ie zasłony, a następni e zapali- łem lampę na prowizo ryczny m stole. Pomies zczenie rozjaśnił o się, ale cienie zgęstnia ły. Wyjąłe m pistolet i położył em go przy lampie. Rury rozdzw oniły się, zanim woda z kranu nad zlewem bryznę- ła przerwa ną strugą. Odczek ałem, aż popłyni e równo miernie i wy- pełni po brzegi rondel; ciśnieni e było słabsze niż poprzed nio. Posta- wiwszy rondel na ogniu, karbolo wym mydłem kilka razy umyłem ręce. Otrząsn ąłem je tylko, żeby nie używać zesztyw niałej szmaty udające j ścierkę kuchen ną. Bardzo chciało mi się palić, ale zde- cydowa łem się poczek ać. Z góry dobiegł o mnie wołanie Cissie, a następn ie głośne walenie w sufit. Trzy mając ręce blisko siebie, żeby ich nie ubrudzi ć, wróciłe m na górę. Po drodze wyjrzał em przez okno wąskieg o półpięte rka. Niewiel e dało się zobaczy ć przez zasmuż oną szybę, tylko cienie, dziwne kształty stragan ów i stołów na krzyżak ach, ale byłem pewien, że nikt nas nie śledził. Odwrac ając się, potknął em się na ostatni m stopniu i uderzył em ramieni em o ścianę; jak dolne prze- pierzeni e, była z drewna i trzask, który się rozległ, przypo minał wystrza ł z pistolet u. To wystras zyło stojącą w otwarty ch drzwiac h Cissie i kiedy dotarłe m do łóżka, wymam rotałem przepro siny. — Proszę, pomóż mi — błagała. Światło lampy rozjaśni ało błyszcz ące ślady łez na policzk ach dziewc zyny. Ster n był niemal po drugiej stronie podwój nego łóżka, odpych ał jej troskli we dłonie. Uklękła na materac u i próbow ała go przy- ciągnąć , ale była zbyt ostrożn a, zbyt łagodna . Krzycz ał coś po swojem u i wymac hiwał rękami, bijąc Cissie po ramieni u. Pospie- szyłem jej z pomocą i, zapomi nając o tym, że zabrudz ę ręce, zła- pałem go za ramię i odwróci łem. Skrzyw iłem się na widok za- krwawi onych prześci eradeł. — Uspokój się — powiedziałem mu, nie wiadomo po co, przy- ciskając go możliwe delikatnie do łóżka. Ale znów się przekręcił. Wtedy po raz pierwszy zobaczyłem krwawe bąbelki pryskające z rany na karku. Krew spływała po zdartej skórze i różowych, lśniących poparzeniach, które rozbiegły się od linii włosów, barkami, do połowy kręgosłupa. Jednak to były stare ślady i skupiłem uwagę na świeżej ranie. Wydawało mi się, że coś w niej dostrzegam, niewyraźne czarne wybrzuszenie pod śliską pokrywą wyrzuconej krwi. Sprawdziłem moje podejrzenia dotykiem i poczułem twardy guz. Wiedziałem, że to nie kość. — Kula prawie wyszła — powiedziałem, bardziej do siebie niż do dziewczyny. — Przynajmniej będzie łatwiej. Następnie zbadałem ranę na jego ramieniu, blisko barku, i mruk- nąłem, zobaczywszy dwa otwory, z przodu i z tyłu. Pocisk przeszedł na wylot, rozdzierając skórę i mięsień, ale, na ile mogłem to ocenić, ominął kość. Prostując się, zauważyłem zakrwawioną szmatę w dłoni Cissie. — Jego koszula — powiedziała. — Chryste. W porządku, znajdę coś innego. — Przypomniałem sobie zapleśniałe ręczniki i pościel leżące w szafie po drugiej stronie sypialni. Nie był to idealny materiał na opatrunki, ale musiał wystarczyć. — Przytrzymaj go na boku, tak jak leży. Najpierw zajmiemy się raną ramienia, żeby zatamować krwawienie, potem wyjmę kulę z karku. — Strasznie go boli. Nie możesz mu czegoś dać? — Pigułki nie pomogą, nawet gdyby zdołał je połknąć. Jutro pojadę do szpitala i znajdę trochę morfiny. Dawno powinienem to zrobić, na wypadek gdybym sam stał się ofiarą jakiegoś wypadku, ale bałem się łatwego dostępu do silnych opiatów. Do diabła, już dość miałem problemów z wódą. Poza tym chodziło o coś jeszcze: nienawidziłem tych przybytków — szpitali, kościołów — gdyż były to wielkie sarkofagi zatłoczone ciałami ofiar krwawej śmierci, które szukały tam ratunku z ręki lekarzy albo samego Pana Boga. Nie, trzymałem się z daleka od przeludnionych kostnic. — Postaram się o normalne opatrunki i bandaże, również mor- finę, ale dziś musimy obejść się tym, co mamy. — Potrzebujemy czegoś do zatamowania krwi, a potem do- brych materiałów opatrunkowych. — Daj mi chwilę. Tylko przytrzymaj go, dobrze? Podszedłem do szafy. Kiedy otworzyłem skrzypiące drzwi, wionęło stęchlizną (chociaż żelazista woń świeżej krwi buchająca z łóżka była mocniejsza). Wyjąłem wszystkie lniane ścierki i ba- wełniane ręczniki, jakie udało mi się znaleźć — nie było ich wiele — a potem cienki stos bielizny pościelowej z wyższej półki. Za- niosłem to wszystko na łóżko. — Zrób z tym, co się da, ja idę po wodę — powiedziałem, kierując się już do drzwi. Woda właśnie zaczynała się gotować, więc nie spiesząc się, grzebałem w szafce kuchennej, szukając prowizorycznych narzędzi do operacji. Najlepsze, co znalazłem, to długi, cienki nóż rzeźnicki; był trochę za wielki do mojego zadania, ale jako jedyny miał na tyle twardy i ostry sztych, że dało się nim operować w ciele. Za- brałem go do pieca, podniosłem rondel i wsunąłem nóż w małe, ale silne płomienie, obracając go powoli, tak że płazy i ostrze zo- stały wysterylizowane, ale nie sczerniały. Trzymałem go w żarze około dwóch minut, potem odstawiłem z powrotem rondel, umie- ściwszy w nim nóż. Woda znów szybko zawrzała. Napełniłem wodą następny rondel, zamieniłem go miejscami z pierwszym i zostawiłem w nim nóż. Poszedłem z wrzątkiem na górę. Stern wytrzymał trochę, zanim zaczął krzyczeć. Musiałem wsa- dzić nóż głębiej, niż myślałem początkowo, żeby podważyć ka- wałek ołowiu. Cissie trzymała lampę jak najbliżej, równocześnie usiłując przytrzymać Niemca drugą ręką. Raz przewrócił się na plecy i musiałem szybko wyciągać nóż. Kiedy znów obróciliśmy go na bok, dłubałem w ranie bardziej bezwzględnie, ignorując wrzaski Sterna, i wsunąłem ostrze w bijące źródełko krwi, wzdłuż twardego kawałka metalu, podczas gdy Cissie przyciskała Sterna całym ciałem do materaca. Obracając nożem, podważałem kulę ostrymi, silnymi ruchami, aż poczułem, że się porusza. Okrzyki Sterna wypełniły pomieszczenie, kiedy zakrwawiona grudka wy- padła na poplamione prześcieradło. Siły mnie opuściły. Myślałem, że go zabiłem, dopóki nie dostrzegłem, że nadal oddycha. Miał krew na ustach. Cissie skończyła zabieg, oczyszczając i opatrując obie rany, podczas gdy ja udałem się na dół po wrzątek. Przyniosłem go i po- mogłem jej pościelić łóżko, przetaczając nieprzytomnego Niemca na bok i zakrywając przesączony krwią materac podwójnie złożonymi ręcznikami. Zostawiłem go pod jej opieką i znużony zszedłem do zagraconego frontowego pokoju. Zakrwawione ręce tak mi się trzęsły, że nie mogłem zapalić papierosa; w końcu musiałem schylić się nad kocherem i odpalić papierosa od niebieskich płomyków. Zapadłem się w fotel, aż zardzewiałe sprężyny zajęczały pod moim ciężarem, i złożyłem głowę na brzegu oparcia. Zamknąłem oczy. Dym wypełnił moje gardło i płuca. W kuchennej szafce stała whisky, ale padałem na twarz ze zmę- czenia i nie było mowy, żeby dźwignąć się po butelkę. Nadal było ciemno, kiedy obudziły mnie jęki z góry. Siedziałem bez ruchu, słuchając mąk Sterna, czując litość, wściekłość i bez- radność. Litość wobec Sterna, chociaż nigdy bym się nie spodziewał, że poczuję coś takiego wobec jakiegoś Niemca, a gniew wobec drani, którzy go załatwili. Bezradność wynikała stąd, że Cissie i ja nie mogliśmy zrobić nic więcej. Rozległy się kroki na schodach — cały dom był jednym wielkim systemem alarmowych, sygnalizując każdy ruch trzaskami, stęk- nięciami, a nawet westchnieniami — i ponury lęk zagnieździł się w moim brzuchu, kiedy niewyraźny zarys Cissie wyrósł w otwartych drzwiach. Z góry wiedziałem, czego będzie chciała. — Hoke, natychmiast potrzeba lekarstw, jakiegoś środka prze- ciwbólowego. Poza tym środków antyseptycznych, świeżych opa- trunków i bandaży, żeby rana się nie zapaskudziła. Inaczej Willie nie przetrzyma nocy. Niech to cholera — pomyślałem. Niech to jasna cholera. Zwlo- kłem się z fotela. Gigantyczny szpital, przypominający zamek ze starej powieści o duchach, był jakąś milę dalej, przy Whitechapel, posępne gma- szysko w świetle księżyca. Zmitrężyłem tylko tyle czasu, ile po- trzebowałem na zmycie krwi i włożenie szarej bluzy z rękawami przyciętymi na wysokości łokci, żeby chroniła mnie przed chłodem brzasku. Ze stołu wziąłem pistolet — po raz pierwszy zauważyłem, że to browning kaliber 0.22 cala — wsadziłem go za pasek spodni i wyszedłem z domu. Zanurzyłem się w nieprzeniknioną ciemność, wymacując ręką szorstki ceglany mur, żeby nie zbłądzić, i tak wró- ciłem do austina. Jazda nie trwała długo, ale siedziałem przez chwi- lę w samochodzie na pochylni przy głównych drzwiach, zbierając siły przed wejściem do środka. Tylko świadomość, że Wilhelm Stern dwa razy uratował mi życie i że każda chwila mojego wa- hania może się dla niego źle skończyć, zmusiła mnie do wyjścia z samochodu i pokonania schodów przed otwartymi drzwiami (by- ły otwarte, stare kości zablokowały je w tej pozycji). Unosząc wysoko przyniesioną latarkę, wszedłem do środka. Nadal nie cierpię tych oddziałów i korytarzy zapakowanych ludzkimi szczątkami. Niektóre trupy leżały jeden na drugim, jakby w swoich ostatnich chwilach walczyły, a może chciały zwrócić na siebie uwagę. Miały pozostać splątane w wiecznych zmaganiach, przynajmniej dopóki ich kości nie skmszeją. Spoczywały tam również mniejsze postaci, zgniłe dziecięce trupki, ale nie chciałem spoglą- dać na wpadnięte twarzyczki. Kroczyłem między nimi ostrożnie, spoglądając prosto przed siebie. Te rozkładające się stwory, nie- gdyś żywe ludzkie istoty, były wszędzie, w każdym miejscu i ką- cie, tak jak się tego spodziewałem, i za każdym otarciem nogi o coś kruchego i rozpadającego się przechodził mnie dreszcz. Kwaśny odór był wszechobecny. Broniłem się przed nim, zaciska- jąc dłoń na ustach i nosie. Prawie godzinę zajęło mi znalezienie pokoju, którego szukałem, i nadal byłem bezbronny wobec otaczającej mnie masakry. Strach przenikał mnie do pięt, a mdłości czaiły się w każdym oddechu. Nawet kiedy włamywałem się do szklanych szafek i grzebałem we fiolkach i słoikach, a potem w szufladach, wypatrując pigułek i strzykawek, wciąż oglądałem się przez ramię, spodziewając się, że zobaczę coś niechcianego. Zebrałem wszystko, co mogło się przydać, w tym środki uśmierzające ból. Narzuciłem sobie spokój, nie spieszyłem się. Znalazłem rzeczy najistotniejsze i może nie tak istotne, zgarniałem je do worka na brudy, który znalazłem w ma- gazynie: nożyczki, agrafki, kremy aseptyczne, pudełka z presto- plastrem, wszystko, co wpadło w rękę. Uciekłem stamtąd, dopiero kiedy zyskałem pewność, że mam wszystko, co potrzebne. Światło wyrastało za odległymi dachami, kiedy jechałem szeroką Whitechape] High Street, powieki opadały mi ze zmęczenia, ręce na kierownicy ważyły tyle, co ołów. Niebawem odnalazłem drogę powrotną do Old Castle Street i kroczyłem szybko uliczką, ledwie poruszając nogami. Po chwili pchnąłem drzwi numeru 26. Cissie siedziała na ostatnim stopniu schodów u końca koryta- rzyka, światło przeciskało się przez zabrudzone okno, okrywając jej włosy i ramiona szarą opończą. Zduszony szloch powiedział mi, że przyszedłem za późno. Stern nie żył. 20 Leżeliśmy obok siebie w sypialni na ostatnim piętrze, oboje ubrani. Cissie nie spuszczała ze mnie wzroku. Wyciągnięta ręka dziewczyny spoczywała między nami. Ja leżałem na plecach, z pa- pierosem w ustach, patrząc przez okno na jaśniejące niebo. Zaprowadziłem ją do tego pokoju — obok była znacznie mniejsza, jednoosobowa sypialnia — i czekałem, aż przestanie płakać, świa- dom, że opłakuje nie tylko Wilhelma Sterna, którego okryte prze- ścieradłem ciało leżało na łóżku pod nami, piętro niżej, ale i zdradę przyjaciółki, a także wszystko, co działo się potem: nieudaną próbę transfuzji, zamordowanie biednego Alberta Pottera, zbombardo- wanie Savoya, ucieczkę rzeką przed Czarnymi Koszulami, opusz- czenie tamtych nieszczęśników zwabionych światłami ze swoich kryjówek na łaskę umierającego szaleńca. Wstrząs po oszustwie Muriel przyprawił ją o załamanie, ponieważ kiedy wszystko runęło, a świat utracił cywilizowane normy wraz z większością mieszkań- ców, stały się prawdziwymi przyjaciółkami. Tak przynajmniej my- ślała. Mimo różnej przynależności klasowej tworzyły sojusz, jedna podtrzymywała drugą w chwilach rozpaczy, a ta wspólnota chro- niła je przed utratą zmysłów. Dopóki Muriel nie natrafiła na przed- stawiciela swojej rasy w osobie sir Maxa Hubble'a. Przebranie, które włożyła, walcząc o przeżycie, poszło w kąt jak ciepły płaszcz, praktyczny, ale niezbyt lubiany, i Cissie nie mogła pojąć tego braku lojalności — wyboru Muriel. Prawda wy- glądała tak — i próbowałem to jej uświadomić — że tamta ary- stokratyczna suka była lojalna, ale wobec własnej klasy, ludzi ma- jących te same co ona przekonania. Do diabła, Cissie na własne uszy słyszała, co Hubble mówił o Edwardzie, krótko panującym monarsze zdegradowanym do poziomu księcia, a który sprzymie- rzył się z faszystowskimi ideologami, wraz z innymi przedstawi- cielami tak zwanej brytyjskiej arystokracji. Przed wojną ich prze- konania nie były wielką tajemnicą, jak wynikało ze słów pilotów, z którymi rozmawiałem, i tylko formalne wypowiedzenie wojny zamknęło im usta. Urodzenie ponad zasadami, tak głosiła filozofia tamtych zgniłków. Własne ideały liczyły się bardziej niż ziomkowie. Ten dekadencki i egoistyczny system kwitł przez całą historię Anglii i moja mama porzuciła go z przyjemnością, wybierając Amerykę, chociaż kochała rodzinny kraj, nie zapominając, że tamci „podli", jak ich nazywała, tworzą jedynie nieznaczną mniejszość. Muriel, zapewniłem Cissie, odgarniając kędziory z jej zabmdzonej twarzycz- ki, pozostała jedynie wierna zasadom otoczenia, które ją stworzyło. Jej zdrada nie była niczym nadzwyczajnym. Własna natura po- dyktowała jej taki, a nie inny sojusz. Moje gadanie niewiele pomogło, ale może coś dotarło do Cis- sie, gdyż po chwili przestała szlochać, otarła policzki i nos grzbietem dłoni i zaczęła mówić... — Wilhelm chciał cię przeprosić. W ponurej pustawej sypialni jej głos miał głuche brzmienie. Na fotelu obok łóżka leżał stos chłopięcych ubranek — różnych rozmiarów, więc pewnie służących niejednemu malcowi. Odwró- ciłem głowę. W bladym porannym świetle jej twarz można by wziąć za buzię dziecka, tylko sińce pod oczami świadczyły, że nie dziecinne dręczyły ją zgryzoty. — Udało mu się coś powiedzieć? — Pod koniec. Chyba ból zelżał, ale po tym zorientował się, że umiera. — Dlaczego przepraszał? — Och, nie za to, co robił. Powiedział, że walczył dla swojego kraju, wykonywał swój obowiązek, tak jak my. — No tak, obowiązek. — Zaciągnąłem się, po czym zwiesiłem rękę poza brzeg łóżka, a dym wił się między palcami. — Przepraszał za ostatnią akcję Niemiec, nie za to, co robił jako żołnierz. — Był szpiegiem. — Szpieg, żołnierz, jemu było wszystko jedno. Ale strasznie wstydził się tego, co Hitler zrobił własnemu krajowi i reszcie świata. Powiedział, że nieunikniona klęska Niemiec powinna zostać zaakceptowana z honorem. Nie chciał, żebyś ty... żebyśmy my... oceniali jego naród według wściekłych psów, które nim rządziły. Tylko Oberkommando znało ładunek rakiet. — Jakie to ma znaczenie? Nic nie zmieni tego, co się stało. — Zamknąłem oczy. Jednak bez względu na to, jak zmęczone było moje ciało, głowa nadal pracowała; nadal żyła wszystkim, co wydarzyło się od wczoraj. — Chciał po prostu, żebyś o tym wiedział, Hoke, to wszystko. — Przejrzałem go, ale nie do końca. Nie ufałem mu, a on uratował mi życie. — Wilhelm to rozumiał. Nie miał do ciebie pretensji o to, że go podejrzewałeś. — Czy dał radę ci powiedzieć, na czym polegała jego misja? — Pod koniec trudno mu było mówić... krztusił się krwią. Ale się starał... tak bardzo się starał... Kiedy spuściła oczy, myślałem, że znów się rozpłacze, ale wy- prostowała się i zacisnęła usta. — Chciał, żeby między wami nie pozostały żadne nieporozu- mienia. Myślę, że chciał, żebyś szanował go w chwili śmierci, Hoke, nie nienawidził. — Już zasłużył na mój szacunek. — Znów uniosłem papierosa do ust i zaciągnąłem się. — Więc jakie miał zamiary? — Powiedział mi, że jego samolot został zestrzelony, ale nie nad wschodnim wybrzeżem, to nie był heinkel i to nie był tysiąc dziewięćset czterdziesty. To zdarzyło się pewnej nocy w czterdzie- stym czwartym, na kilka dni przed inwazją na kontynent i tym samolotem był... Co to było...? Junkers. Tak, powiedział, że to był Ju 88 zestrzelony nad Solent. Pozostała siódemka obecna z nim na pokładzie zginęła. Jemu udało się wyskoczyć, zanim płonąca maszyna się rozbiła. Ominęła mnie wzrokiem i spojrzała w okno. Wschodzące światło dnia odbijało się w piwnych oczach. — Jego ubranie zapaliło się, kiedy skakał i... powiedział, że to było absurdalne... bardziej przejmował się tym, że płomienie na ciemnym niebie zdradzą jego misję, niż tym, że się spali. Ura tował go pęd powietrza. Przypomniały mi się blizny na karku i plecach Niemca. Sakra- mencko odważny gość. Zeskoczyć w środku nocy nad terytorium nieprzyjaciela, potem ukrywać się ciężko poparzony i samotny, podczas gdy tyraliery obrony cywilnej przeczesują teren. No cóż, na to potrzeba ikry. Przyszło mi do głowy coś jeszcze. — Powiedział, że w junkersie siedziało z nim siedmiu innych? Załoga tego typu bombowca liczy sobie czterech ludzi. — To nie była normalna załoga. Wszyscy mieli przy sobie oficjalne dokumenty tożsamości na słowiańskie nazwiska, nie nie- mieckie. Na wypadek pojmania mieli przygotowaną bajeczkę, że są polskimi albo czeskimi partyzantami, którzy ukradli samolot, żeby dolecieć do Anglii i walczyć z aliantami. Strzeliłem z palców. — Exbury Point. — Co? — Przypomina mi się, że słyszałem coś o tajemniczym nie- mieckim bombowcu, który rozbił się pod Exbury Point, blisko rzeki Beaulieau, gdzie gromadzono sprzęt i barki do inwazji na Europę. Krążyły plotki, że toczą się tam różne tajne przygotowania... — Tak, zgadza się. Powiedział, że Abwehra dowiedziała się, że koło cies'niny Solent są testowane bezzałogowe samoloty rakietowe i jego zadaniem było sprawdzić zaawansowanie prac brytyjskich naukowców. Tylko trzech ludzi miało zeskoczyć na spadochronie w tym okręgu, pozostali stanowili załogę, ale mieli takie same dokumenty jak szpiedzy, na wypadek, gdyby doszło do najgorszego. — I doszło. — Koniuszek papierosa rozżarzył się jasno, gdy zaciągnąłem się dymem. — Ale jak, do diabła, Stern radził sobie po skoku? — Ukrywał się przez dwa dni, potem, kiedy alarm minął, udało mu się skontaktować ze swoim łącznikiem w New Forest. — Ale te oparzenia... — Były trochę niezwykłe, prawda? Więcej niż trochę — pomyślałem dręczony wyrzutami sumienia po tym, jak potraktowałem prawdziwego asa. — Co dalej? — spytałem. — No cóż, pozostał na tamtym obszarze, przekazując infor- macje, aż do inwazji. Powiedział, iż zależy mu na tym, byś wiedział, że wyrządził bardzo mało szkód wojskom alianckim, bo kiedy tylko Niemcy stawili opór inwazji... czyli niebawem po zrzuceniu Sterna... jego raporty szpiegowskie straciły na wartości. Pozostało mu tylko walczyć o przeżycie. Wydmuchnąłem dym i zgasiłem niedopałek na nagim parkiecie, muskając palcami broń, która tam leżała. Kiedy znów położyłem się na plecach, Cissie była oparta na łokciu i przyglądała mi się. Włosy opadły jej na twarz. — Hoke? Nie odpowiedziałem, tylko patrzyłem jej w oczy. — Wyobrażaliśmy sobie, że wszyscy są źli, prawda? Chodzi mi o nieprzyjaciela, o wszystkich Niemców. Myśleliśmy, że wszys- cy są tacy sami. — Oni zaczęli to całe draństwo. — Hitler zaczął. — I Niemcy poparli go z całej duszy. Tacy Niemcy jak Stern. — My pierwsi zbombardowaliśmy ich miasto. — Twój kraj tylko zrewanżował się za pierwszy nalot na Londyn. — To była pomyłka. Niemiecki bombowiec zszedł z kursu. Nie zamierzali bombardować cywilów. I nasz rząd wiedział o tym, kiedy rozkazywał nalot na Berlin. Odpowiedzią Hitlera był Blitz. — Stern ci to powiedział? — Nie kłamałby w chwili śmierci. Zresztą nigdy nie wierzyłam całej propagandzie rządowej. Jak pewnie wszyscy. Powieki znów zaczęły mi ciążyć. Cissie miała rację, a poza tym zabrakło mi energii, żeby się z nią kłócić. Zresztą byłem zbyt zmordowany. — Hoke...? — Myślała, że zasnąłem. — Na końcu Wilhelm chciał ci przekazać, że nie traktował poważnie niczego, co powie- dział ci przy kolacji. Miał po prostu dość twojego judzenia, chciał ci przyłożyć i żałował tego. Też nie cierpiał Czarnych Koszul. Powiedział, że zgadali się z jego najgorszymi ziomkami, fanaty- kami, faszystowskimi zbirami. To dlatego nie stanął po ich stronie wczoraj wieczorem. A na dodatek powiedział, że gdyby żył, po- mogłyby ci w walce z nimi. — Ja z nimi nie walczę, Cissie. Ja zawsze przed nimi zwiewam. — To dlaczego tu siedzisz, Hoke? Dlaczego nie wyjechałeś lata temu? Nie mogłem dogonić umykających myśli. Niesłychanie przy- jemne uczucie. — Za dużo roboty — wymamrotałem, poddając się napierają- cemu letargowi. Nasz materac był wygnieciony i zapleśniały, ale mnie wydawało się, że zapadam się we wszechogarniającą mięk- kość. Coś szarpało mnie za ramię, odsunąłem się. Jednak jakiś głos nie dawał mi spokoju. — Jakiej, Hoke? Powiedz mi, co masz do roboty? Powiedz... Odpłynąłem, tak samo jak głos. Na szczęście spałem bez snów. Pewnie obudziło mnie ciepło na twarzy, blask kłujący powieki. Otworzyłem oczy i odwróciłem się od słońca, trącając Cissie, która spała, trzymając mnie za rękę. Nasze twarze były przy sobie. Za- mrugała, patrząc mi z bliska w oczy; nie odsunęła się. Nagle przypomniałem sobie wszystko i wytężyłem wzrok i słuch. Podniosłem się na łokciu i upewniłem się, że drzwi są zamknięte, potem odwróciłem się do zabrudzonego okna, mrużąc oczy przed słońcem, które wdzierało się do środka. — Co się dzieje? — Wystraszyłem ją swoim zachowaniem. Nasłuchiwałem całą minutę, zanim odpowiedziałem. — Wszystko gra. Nic nam nie grozi. — Tak naprawdę nie mogłem być tego pewien, dopóki nie wyjrzałem na zewnątrz, przed i za dom, lecz na razie nie wyczuwałem żadnego niebezpieczeń stwa, a zawsze mogłem zaufać swojemu instynktowi. Spocząłem na cienkiej poduszce i zdałem sobie sprawę, że ból doskwiera mi w stu miejscach, a parę innych daje do wiwatu. Na ramieniu miałem strup po wczorajszym wkłuciu i nadal czułem tam lekkie pulsowanie. Bark był sztywny, zgubiłem opatrunek za- krywający ranę postrzałową, przeróżne zadrapania i opuchlizny przy- pominały mi o piekle kilku ostatnich dni; nawet oddychanie sprawiało tępy ból, ale żebra były tylko potłuczone, nie złamane, w innym wy- padku ból byłby o niebo ostrzejszy. Kostka u nogi była w porządku, chociaż trochę obolała. Na próbę zakręciłem stopą w jedną stronę, potem w drugą. Pewnie, staw musiał swoje ponarzekać, zakłuł, ale to wszystko — opuchlizna zeszła, więc mogłem poruszać się swo- bodnie. Wszystko inne, rozcięcia głębsze i płytsze, bóle i kontuzje, nie liczyły się; nic nie groziło poważnymi problemami. Grzbiet dłoni Cissie przesunął się po moim policzku. — Jaka diagnoza? Będziesz żył, Hoke? — Coś mi się zdaje, że tak. Uniósłszy głowę z poduszki, rozejrzałem się po pokoju, spraw- dzając, czy wszystko jest takie, jak podczas poprzedniej wizyty przed kilkoma miesiącami. Nie miałem szansy zrobić tego wcześ- niej, zanim zasnęliśmy nad ranem, zresztą i tak panował wtedy półmrok. Teraz przekonałem się, że nic się nie zmieniło: chłopięce ubranka na fotelu, kominek pełen popiołu, drzwi do narożnej szafy, kryjącej kolejne ubrania, a także nieliczne zabawki i komiksy, po- zostały lekko uchylone. — A jak ty się czujesz? — spytałem, kiedy upewniłem się, że nic nie zmieniło położenia. — Ciążą mi nogi, jakbym przebiegła pięćset mil, ramiona bolą mnie od łap tamtego faszysty, ale poza kilkoma guzami i siniakami, czuję się świetnie, dzięki. Kiedy moim śladem przebiegła wzrokiem po pokoju, przyjrzałem się uważniej jej profilowi. Miała ładnie i wyraziście zarysowaną szczękę, nos ani zbyt delikatny, ani przesadnie wielki, po prostu jak należy, cienka blizna odbijała się bielą od brudu na twarzy. W kasztanowych włosach miała kurz i szkło, wieczorowa sukienka była wymięta, miejscami porwana, ale Cissie, podobnie jak ja, nie odniosła poważnych obrażeń. — Kto tu wcześniej mieszkał? — spytała, nieświadoma, że ją obserwuję. — Czy były ciała...? Pokręciłem przecząco głową. — Nie, dom był pusty, kiedy się wprowadziłem. Ale powie- działbym, że mieszkała tu kobieta z trójką chłopców. — Bez męża? — W garderobie garnitury z naftaliną. W łazience brak pędzla i miseczki na mydło. — Może nosił brodę? — Żadnej męskiej bielizny i skarpetek. Albo jej mąż służył w wojsku, albo była wdową. Myślę, że kiedy spadły ostatnie rakiety, zabrała dzieci do stacji metra przy głównej ulicy. Tam pewnie zginęli. Cissie zadrżała. Nawet po wszystkim, co przeszła, i tylu tra- gediach, śmierć jakiejś biedaczki i jej dziatek pozbawionych ojca, budziła w niej smutek. O ileż było trudniej, kiedy znałeś i kochałeś ofiarę. To mogło cię wykończyć. — Zrobię kawę. A może wolisz herbatę? — zapytałem, sia dając na łóżku. — Ty sobie poleżysz, a ja ci wszystko podam. Potem zastanowimy się nad... — wyjrzałem za okno, oceniając, położenie słońca — ...lunchem. Również się podniosła. — Nie, pozwól że ja się tym zajmę. Pewnie jesteś zmachany. Popchnąłem ją na posłanie. — Wiem, gdzie jest. I wolę rozprostować kości. No więc, co pijesz: kawę czy herbatę? — Herbatę. Spuściłem nogi na podłogę, ale złapała mnie za rękę, zanim wstałem. — Hoke, a ci ludzie pod hotelem... Kim byli, skąd się wzięli? Czy to jacyś członkowie organizacji Hubble'a? — Widziałaś, jacy byli zdziwieni i jak zareagowały Czarne Koszule, kiedy na nie wpadły? — Tak, ale kto to był? — Uciekinierzy jak my. Uciekinierzy przed krwawą śmiercią. Przynajmniej w większości. Chyba opiekowali się tymi mniej roz- garniętymi. Myślę, że po wielu latach ukrywania się byli oszoło- mieni widokiem rozświetlonego hotelu, jakby zobaczyli ustrojoną choinkę w piekielnych czeluściach. To ich ściągnęło, wywabiło z kryjówek w całym mieście. Światła pewnie obudziły w nich na- dzieję, może pomyśleli, że życie w mieście zaczyna wracać do normy, i chcieli się o tym przekonać na własne oczy. Popełnili gruby błąd. — Co Hubble z nimi zrobi? — Sama wiesz. Opuściła głowę. Łza spadła jej na podołek. Położyłem rękę na ramieniu dziewczyny. — Cissie, dzięki temu mamy trochę oddechu. Zostawiłem ją na łóżku; patrzyła na mnie, powoli wchłaniając sens moich słów. Może to była egoistyczna uwaga, ale prawdziwa; jak na razie, Hubbie miał wystarczający zapas porządnej krwi, więc nie musiał nas szukać. Niech będzie, myślałem tylko o własnej skórze, ale egoista czy nie, czułem przelotną ulgę. Nie nieszczęście, po tym wszystkich latach nie doceniałem nienawiści Hubble'a wobec mnie — a może obsesji na moim punkcie. Prawdę mówiąc, bardzo nie doceniałem. 21 Na podeście przed górną sypialnią stanąłem na brzegu głębokiego parapetu. Nie wymagało to specjalnego wysiłku — parapet był cztery stopy od schodów. Pochyliwszy się, otworzyłem nie zasłonięte zazdrostką okno. Rama uchyliła się do wewnątrz, odsłaniając piękny widok dachów południowego Londynu, białe wieżyczki kościoła Spitalfields tnące odległy błękit. Zastygłe na wieczność wskazówki zegara pokazywały wciąż tę samą godzinę. Za dziesięć czwarta. Zastanawiałem się, którego dnia, którego miesiąca i którego roku się zatrzymały, chociaż nie miało to żadnego znaczenia, skoro w pobliżu nie było nikogo, kogo mogłyby wprowadzić w błąd. Nie wiem, dlaczego wydawało mi się, że jest niedziela — może dlatego, że Sally zawsze w niedzielę przyprowadzała mnie tu na targ — i, oceniając według słońca, południe. Był lipiec albo sierpień, nie jestem pewien. Rok tysiąc dziewięćset czterdziesty ósmy. Przyjmijmy, że mieliśmy letnią niedzielę roku czterdziestego ósmego. Było to bez znaczenia i zdziwiłem się, dlaczego wzięło mnie na takie rozważania. Może moje życie znów zaczęło biec w ramach jakiegoś porządku. Czy sprawiła to obecność Cissie, świadomość, że dziewczyna będzie na mnie polegać? Czy opieka nad drugim człowiekiem miała narzucić porządek mojemu życiu? Otrząsnąłem się i spenetrowałem wzrokiem podwórka, upew- niając się, że stamtąd nikt nas nie zaskoczy. Trzydzieści stóp niżej było podwór ko numeru 26, w połowie zasłonię te dachem z blachy falistej mającej chronić przed deszcze m stos węgla i maglow nicę; dalej widziałe m kran w murze i drzwi wygódki . Zgodnie z moimi oczekiw aniami panował tam zupełny spokój. Wyprost owałem się, łapiąc słupek balustra dy. Dre wniane schody skrzypia ły jak zawsze, kiedy schodził em na następny podest, i zatrzym ałem się pod drzwiam i sypialni, w której leżało zimne ciało Wilhelm a Sterna. Postano wiłem nie zaglądać do środka — co tam było do oglądani a? Okryty całunem trup niegdyś dzielneg o człowie ka? Nie, dzięki, nie dzisiaj. Zszedłe m na parter, sunąc lewą ręką po grubej belce wznoszą cej się z parteru do podestu najwyżs zego piętra. Kiedy napełniał em imbryk, woda okazała się brą- zowa; nie mogłem tego dostrzec poprzed niej nocy. Wzruszy łem ra- mionami i postawił em imbryk na kocherz e — wrzątek zabije wszelkie zarazki i będziem y musieli pogodzi ć się z nie najlepsz ym sma- kiem. Dopiero kiedy sięgałem po zapałki, żeby zapalić gaz z butli, usłyszał em hałas, drapanie dobiegaj ące z korytarz yka. Mysz y? Szczury ? Drobne zwierzęt a, które przeżyły jak ja? Stworze nie kryjące się za murami albo pod parkiete m? Kiedy po- tarłem zapałkę, hałas się powtórz ył. Tym razem zdałem sobie sprawę, że dochodz i zza drzwi wejścio wych. Zdm uchnąłe m zapałkę i okrążyłe m gołębnik , podchod ząc do okna. Pochylił em się między wyschni ętymi kwiatam i i odbiorni kiem, po czym zerknąłe m przez rozsunię te zasłony. Ulica była pusta. Na ciche skomlen ie pognałe m na korytarz i odryglo wałem zasuwy, które zabloko wałem nad ranem. Przekręc iłem klucz w zamku i nie zastana wiając się, otworzy łem drzwi. Ukazał się w nich Cagney; siedział przed progiem z uniesion ą łapą, żeby znów po- drapać drzwi. Pewnie chciał zaszcze kać na mój widok, ale wydał tylko cichy, pełen wyczerp ania skowyt i spróbow ał stanąć na wszyst- kich czterech łapach. Ogon mu tylko zadrgał, gdyż nie mógł nim pomach ać. Ten wysiłek sprawił, że niemal się przewró cił i zoba- czyłem, że zad i tylne nogi ma pokryte krwią. Na chodnik u zostawił rdzawe zaschnię te plamy. Po bokach i na grzbieci e miał krwawe pręgi, jakby ktoś sprał go batem albo rózgą. — Och, Jezu, biedaku... — Opadłem na kolano i Cagney pró bował polizać mnie po twarzy. — Co oni ci zrobili? Rozchyliłem ramiona, pochyliłem się i pies poczłapał do mnie, rozpaczliwie szukając ukojenia; ślina kapiąca mu z pyska była cętkowana na czerwono. Złe myśli przebiegły mi przez głowę, wściekłość chwyciła mnie za gardło, hamowana tylko litością wobec na wpół żywego kundla, mojego przyjaciela i kompana. — Cagney... — zacząłem, kiedy ościeżnica obok mojego ra mienia rozprysła się w gipsowym pudrze i drzazgach. Padłem na plecy, ryk broni maszynowej i roztrzaskiwanego drewna odrzucił mnie do sieni. Druga seria poszła cała w Cagneya; uniosła psa i małe wulkany trysnęły z jego grzbietu. Udręczony skowyt przeszył powietrze, zagłuszając gwizd kul. Wzywałem go rozpaczliwie, choć wiedziałem, że już nie żył, gdy ostatnia kula rozdzierała mu łeb. Dygocące ciało opadło na próg i nie miałem wyboru, bez względu na to, jak bardzo go kochałem. Instynkt samozachowawczy wziął górę: odruchowym kopnięciem pozbyłem się martwego ciała. Kiedy już nic nie blokowało drzwi, zatrzasnąłem je nogą. Kule przeszyły grube drewno, zasypując mnie drzazgami; cienkie snopy blasku przeniknęły świeże dziury, przewiercając zgęstniałe, pełne kurzu powietrze, jak małe latarki. Z zewnątrz dobiegł mnie tupot butów na bruku, ktoś uderzył w drzwi, z taką mocą. że mało nie wpadły do środka. Zaryzykowałem, sięgnąłem ręką do zamka, przekręciłem klucz i odczołgałem się w mrok. Uniosłem się do przysiadu, kiedy ktoś zaczął odrywać skrzynkę na listy. Z pomieszczenia za drewnianą ścianą dobiegł mnie brzęk tłuczonego szkła. Pobiegłem na górę, przeskakując po trzy stopnie i przeklinając za głupotę, gdyż zostawiłem pistolet przy łóżku. Znalazłem się na pierwszym półpiętrze, gdy meble przewróciły się w pokoju niżej i następne kule nadszarpnęły twarde frontowe drzwi, zapewne wokół zamka. Coś trzasnęło. Wiedziałem, że byli w środku. Wpadłem na bosą Cissie. Charakterna baba. Przyniosła mi pi- stolet. — Z powrotem!!! — ryknąłem. Nie było czasu na wyjaśnienia, zresztą sama wiedziała, co jest grane. Wyrwałem broń i popchnąłem Cissie w górę. Ledwie zdążyła się odwrócić. Potknęła się, ale natychmiast odzyskała równowagę, oparłszy się na rękach, co pomogło jej się wspinać. — Tam będziemy w pułapce!!! — odkrzyknęła, ale popchną łem ją, zmuszając do pośpiechu. Przystanąłem i oparty o gruby środkowy słupek oddałem strzał do cienia prowadzącego pościg. Właściciel cienia zawahał się, nie zamierzając nadstawiać głowy. To pozwoliło nam dotrzeć na ostatni podest. — Jak nas znaleźli?! — krzyknęła Cissie, łapiąc się mnie. — Myślałam, że nie znają tego miejsca. — Śledzili Cagneya. — Tyle tylko mogłem jej powiedzieć, kiedy ciężkie buty załomotały na schodach. Uznałem, że Czarne Koszule musiały złapać Cagneya w hotelu i najpewniej zamknęły go w pokoju, na wypadek, gdyby mógł się im przydać. Zbiły biednego kundla, okulawiły, tak że nie mógł zbyt szybko biec, a potem wypuściły, w nadziei że uda się prosto do jednego z moich san- ktuariów. Cagney znał mój grafik, nawet jeśli ja sam nie byłem go świadom. Widzicie, zawsze zjawiałem się tu po Savoyu, taka była moja koleina, nieświadomie wyrobiona z czasem. Pałac, hotel, degradacja do Tyne Street, stamtąd do mieszkania przy Holland Park i z powrotem do pałacu. W koło Macieju. Być może to instynkt sprowadził za mną Cagneya, ale doszedłem do wniosku, że pies raczej działał według harmonogramu, do którego się przyzwyczaił. I oczywiście, przyczłapał tu, nie inaczej jak zawsze. Ten ustalony szlak wydawał mi się dobrze ukryty. Tropiciele przyszli jednak za psem. Hubble zaufał przeczuciu i opłaciło się. Nie rozumiałem tylko, dlaczego zadał sobie tyle trudu, teraz, kiedy miał już zapas zdrowej krwi. Ogień z automatu podziobał ścianę naprzeciwko nas, wokół okna, i Cissie z krzykiem wycofała się do małej sypialni. Złapałem ją za ramię i wyciągnąłem z powrotem na podest. Oddałem w dół trzy strzały, żeby Czarne Koszule trochę zwolniły. W odpowiedzi rozległa się następna seria, która smagnęła sufit nad naszymi gło- wami, odrywając gips i kawałki drewna. Nagle coś do mnie dotarło. Ci szaleńcy nie zamierzali mnie pojmać, nie, mieli to gdzieś. Nie potrzebowali już mojej krwi. Tym razem zamierzali mnie zabić. Pewnie byli zwyczajnie wściekli, chcieli pomścić ukatrupionych kumpli, wodzenie ich za nos przez lata, a może zwyczajnie zazdrościli mi czegoś, czego sami nie mieli — dobrej, zdrowej krwi odpornej na zarazę. Faceci mieli zamiar przyszpilić mnie raz, a dobrze, i pewnie przy okazji każdego, kto by mi towarzyszył. — Cissie, musimy skoczyć — powiedziałem z udawanym spo kojem. Spojrzała na mnie, jakbym zwariował. Potem przeniosła wzrok na otwarte okno i ogarnęła ją panika. Próbowała się wyrwać. — Niżej jest dach — dodałem szybko, trzymając ją mocno. — Nic się nam nie stanie. Zaufaj mi. Kule znów załomotały w gipsowy sufit i oderwały skraj podestu. W klatce uniosła się chmura dymu prochowego wymieszana z tumanami białego kurzu. Na dole rozległy się wrzaski i upiorne pohukiwania. Ciężkie buty tupały coraz bliżej, padły pojedyncze strzały na oślep. — Dalej, Cissie, dalej!!! Wybiła się razem ze mną, bez żadnego wahania przeskoczyła przestrzeń dzielącą nas od głębokiej niszy w murze wypełnionej szkłem; nasze postaci zasłoniły światło na ułamek sekundy, kiedy kule roztrzaskały okno. Wyprysnęliśmy na zewnątrz i spadaliśmy jak kamienie, koszmarny lęk trwał wieczność, trzy sekundy, pewnie mniej, dach z blachy falistej wybiegł nam na spotkanie. Wydaliśmy przeraźliwy okrzyk, kiedy stara, przegniła blacha ustąpiła i równy kawałek oderwał się jak otwarty właz. Nasz upadek trwał dalej, ale niebawem się skończył, kiedy wylądowaliśmy na pryzmach węgla. Blaszany dach i węgiel złagodziły nasz upadek, uratowały nam nogi, może nawet kręgosłupy, przed złamaniem. Potoczyliśmy się, ściągając lawinę czarnych grud, po czym rozciągnęliśmy się na betonie. Wciągnąłem powietrze, zbyt odrętwiały, żeby czuć ból, i nie mogłem skupić wzroku, widziałem tylko ogrom wirującego błękitu. Ciężar na mnie to była Cissie. Nie ruszałem jej głowy z mojej piersi pracującej jak miech, gdyż musiałem najpierw opanować mdłości i zawroty głowy. Trwało to chwilę. Dostrzegłem brzeg daszku, przez który się przebiliśmy, potem ceglaną ścianę budynku, unoszącą się na zawrotną wysokość w niebo — tak mi się przynajmniej wydawało, kiedy kawałki węgla wbijały się w moje plecy. Okno podestu było wiele mil dalej. Zmysły popędzane strachem szybko zaczęły pracować. W każdej chwili tamten podniebny otwór mógł się najeżyć wylotami luf. Podparłem się i usiadłem, podnosząc równocześnie Cissie uczepioną moich ramion. Wciąż mrugała, próbując dojść do siebie. Spytała machinalnie: — Nic ci nie jest? — W oczach miała oszołomienie i nie- pewność. Zamiast odpowiedzieć, podkurczyłem kolana i poderwałem nas na nogi. Kiedy rozbijaliśmy dach, zgubiłem broń i teraz szybko przeszukałem wzrokiem podwórko. W zaciemnionym kącie hydro- for, cynkowa balia z podwójnymi uchwytami oparta o ścianę, kupa zabrudzonego prania w wiklinowym koszu obok zardzewiałego magla; wszędzie węgiel, który utrudniał poszukiwania. Ale wypa- trzyłem browninga. Leżał pod kranem. Szybko sprawdziwszy, czy nie jest uszkodzony, popchnąłem Cissie pod ścianę. Z domu dolatywały kolejne hałasy, okrzyki i tu- poty na schodach, coraz głośniejsze, coraz bliższe. Należało uciec za mur, zanim tamci otworzą podwójną zasuwę wielkich tylnych drzwi i przekręcą klucz w zardzewiałym zamku. I zanim automaty i pistolety wychyną z okna na górze. Bez słowa wsadziłem broń za pasek spodni, chwyciłem Cissie poniżej kolan i uniosłem ją. Złapała się parapetu siedmiostopowego muru i podciągnęła w górę, wykorzystując moje ostatnie pchnięcie. Wspiąłem się za nią, wbijając noski butów w zmurszałą zaprawę i wspierając się na łokciach. Wszystko to była sprawa sekund i nie usiadłem jeszcze okrakiem na murze, a Cissie już była po drugiej stronie. Zanim poszedłem jej śladem, obrzuciłem szybkim spoj- rzeniem wysokie okno. Jasne, widniała w nim już pierwsza lufa, a za nią napięta twarz; kumple faszysty podtrzymywali go, stojąc na schodach, gdyż nie wpadli na to, jak łatwiej dosięgnąć okna. Dzięki temu uzyskaliśmy przewagę, szansę na przemknięcie długimi podwórzami kramarzy, zanim Czarne Koszule zorientują się, że mogą zająć dogodniejszą pozycję strzelecką. Coś grzmotnęło w podwórkowe drzwi. Wiedziałem, że korytarzyk numeru 26 jest ciemny nawet za dnia, krótki bieg schodowy zaprowadził ich na tyły, a kolejny, dłuższy, do piwnicy. Skazane na półmrok Czarne Koszule miotały się, szukając klucza i zasuw, waląc bezradnie w drzwi. Dzięki temu Cissie i ja mieliśmy zapas czasu. Zdecydowałem się go wykorzystać. Ująłem pistolet dwuręcznym chwytem, lewa ręka na prawej, wycelowałem starannie w pomarszczoną gębę w oknie i łagodnie nacisnąłem spust poduszeczką palca wskazującego. Jednak faszysta dojrzał mnie i jego głowa znikła — a kuku! — gdy browning plunął ogniem. Usłyszałem niewyraźne wrzaski, kiedy spadał na tych, którzy go podtrzymywali. Miałem nadzieję, że wszyscy zlecą na dół. Nie marnując więcej czasu, zeskoczyłem z muru i złapałem Cissie w pasie. Pobiegliśmy między szczątkami gnijących kramów i beczek, klucząc między drewnianymi skrzynkami i kawałkami metalu, starymi kołami i zapleśniałymi kartonami, zmierzając ku wielkiej bramie zamykającej podwórze. Byliśmy w połowie drogi, kiedy Cissie potknęła się o drut ster- czący z rozwalonej skrzynki po pomarańczach. Zatoczyła się, wpadła na inną skrzynkę i przewróciła, ciągnąc mnie za sobą, tak że roz- łożyłem się jak długi. Zapewne to uratowało nam życie, ponieważ równocześnie seria pocisków zagwizdała nam nad głowami, roz- łamując drewniany blat stołu i niszcząc drewniany wspornik kramu kilka jardów dalej. Nadal leżąc, wymierzyłem za siebie z pistoletu. Teraz w oknie były dwie twarze. Faszysta obok faszysty, wsparci na łokciach. Jeden celował z automatu, drugi z karabinu. Pierw- szy oddał serię. Na murze wyrosły ramiona i dłonie. Czarne Koszule, którym udało się otworzyć tylne drzwi, próbowały nas ścigać. Najpierw wypaliłem w okno, cztery czy pięć desperackich strzałów, modląc się, żeby nie wyczerpała się amunicja. Nawet ze sporej odległości widać było, że na czole jednego z faszystów w oknie pojawiły się dwie dziureczki jak od cyrkla. Kumpel zastrzelonego wrzasnął i znikł; martwy facet osunął się bezdźwięcznie, przepadł jak wciągnięty przez ruchome piaski. Na- stępnie oddałem strzały w głowę, która pojawiła się nad murem. Kule odłupały kawałki cegieł; na szczęście to wystarczyło, żeby ścigający znów się ukryli. Iglica uderzyła głucho w pustym zamku, kiedy nadal próbowałem ich odstraszyć, i wiedziałem, że jest po sprawie — broń nie zablokowała się, była pusta. Cisnąłem na bok kawał żelastwa. Podnieśliśmy się i zdaliśmy sobie sprawę, że nie zdążymy dobiec do końca podwórza — nieprzyjaciel otrząśnie się ze strachu i wystrzela nas jak kaczki. Mieliśmy tylko jedną szansę i nie było czasu na gadanie o niej; pchnąłem Cissie do najbliższego straganu, wspartego o ścianę podwórka z naszej lewej strony. Wskoczyłem na stragan i wciągnąłem za sobą Cissie w tym samym momencie, w którym Czarne Koszule znów przystąpiły do wspinaczki. Przeszliśmy na drugą stronę i zeskoczyliśmy na następne podwórko. Mało nie wydałem okrzyku ulgi, kiedy zobaczyłem, że tylne drzwi domu stoją otworem. Popędziliśmy prosto w przyjazne cienie i, kiedy tylko znaleźliśmy się w środku, zatrzasnąłem drzwi, modląc się, żeby Czarne Koszule nie zdążyły dostrzec zmiany kierunku naszej ucieczki. Cissie osunęła się na kolana w mrocznym korytarzu, ale nie dałem jej odpocząć. Wystarczyło szarpnąć i znalazła się w moich ramionach, trąc piersiami o mój tors, kiedy łapała oddech. — Nie możemy tu zostać — powiedziałem, sam dysząc chrap- liwie. — Musimy znaleźć inną kryjówkę, zanim zaczną przeszu- kiwać te wszystkie domy. Odsunęła się o parę cali. Skinęła głową. Na zacienionej twarzy była krew. Rozcięła sobie czoło, zapewne podczas spadania przez metalowy dach albo potykając się na wielkim podwórzu. Otworzyła usta, gotowa zadać pytanie, ale położyłem palce na jej ustach. Przez długą chwilę patrzyliśmy sobie w oczy. Jej były szeroko otwarte i wystraszone, białka zszarzały w pomroce, moje pewnie były takie same, chociaż ucieczki stały się już dla mnie chlebem powszednim. Miałem nadzieję, że nie widzi mojego strachu. Bez słowa poprowadziłem ją do frontowych drzwi. Panując nad oddechem, żeby nikt niepowołany mnie nie usłyszał, odsunąłem zasuwę i wyjrzałem na zewnątrz. Po lewej stała latarnia, blisko zaułka prowadzącego do Tyne Street, a dalej, po przeciwnej stronie ulicy, austin tourer czekał przed pralnią. Nie mogłem ryzykować i wybiec do niego — trzeba by przeciąć zaułek — więc zostawała tylko droga w przeciwnym kierunku. Należało jednak szybko prze- bierać nogami. Ręką dałem znać Cissie, żeby szła za mną, i wy- sunąłem się na słońce. Kiedy przekradaliśmy się pod rzędem domów z tarasami, usły- szeliśmy z drugiej strony krzyki i urywany ogień z broni palnej — faszyści strzelali do cieni wśród złomowiska czy z czystej fru stracji? Cissie kulała bardziej ode mnie. Na rogu zatrzymałem ją. Pokonanie bocznej ulicy wymagało czterech długich kroków — była tak krótka — ale prowadziła do bramy odległej o jakieś pięćdziesiąt jardów, łatwej do sforsowania. Byłem pewien, że jest zamknięta, jednak wiedziałem również, że otworzy ją mocne kop nięcie. Znów usłyszeliśmy głosy — cholernie blisko, tuż za bramą. Kipiał w nich gniew. Nie miałem pojęcia, ile Czarnych Koszul nas ściga, ale po tych hałasach wiedziałem, że spora gromada; niebawem mogli nas do- paść. — Masz jeszcze dość pary, żeby zasuwać? — szepnąłem. Cissie zacisnęła szczęki i skinęła głową. — Tylko się nie zdziw — wyszeptała. — W porządku. Nie stukaj obcasami. — Oboje spojrzeliśmy na jej bose, zakrwawione stopy. Trudno. I popędziliśmy. * Zgubiliśmy ich w labiryncie uliczek targowych, znanych niegdyś jako Petticoat Lane, przystając dla zaczerpnięcia oddechu tylko wtedy, gdy mieliśmy pewność, że nie jesteśmy ścigani, i gdy nie dobiegały nas żadne odległe krzyki czy też trzask wystrzałów. Ruszaliśmy prawie natychmiast, szukając kryjówki. Była ich masa, ale dopiero gdy minęliśmy sklepioną bramę przechodnią i zna- leźliśmy się na podwórcu otoczonym zdobionymi żelaznymi bal- konikami, zdecydowaliśmy się na mieszkanie na drugim piętrze. Łuszczące się drzwi były otwarte, a kiedy znaleźliśmy się w środku, zamknąłem zasuwę i osunęliśmy się na podłogę w korytarzu. Po chwili Cissie ocknęła się i bez słowa wsunęła się w moje ramiona. Objąłem'ją, siedząc z rozrzuconymi nogami, oparty o ścia- nę. Podeszwami butów dotykałem przeciwległej ścianę, a podbród- kiem czułem jej zmierzwione kędziory. Przyjemnie było ją tulić i czuć jej bliskość, a kiedy wreszcie przesunęła w górę dłoń i zaczęła pieścić mi kark, no cóż, to też było przyjemne. Ale w miarę czasu i odzyskiwania sił mój gniew rósł. 22 Cissie przekonywała mnie do późnej nocy, upierała się, że to szaleństwo. Ale ja nie słuchałem. Wiedziałem, co zrobię. — Jesteś sam — mówiła. — Tak, ale oni dogorywają. Nic tak nie osłabia, jak świadomość, że śmierć jest blisko. — Hoke, proszę... tylko wynieśmy się stąd, z tego miasta, ty i ja... — Mam dość uciekania. Czas wyrównać rachunki, czas to skończyć. Wziąłem zapałkę i zapaliłem woodbine'a z paczki na kuchennym stole. — Poza tym chodzi o innych. Może dałbym radę ich uratować, jeśli nie jest za późno. — Ale gdzie ich znajdziesz? Mogą być wszędzie. — Powiedział nam, nie pamiętasz? Spojrzała na mnie zdziwiona, ruchem głowy dając znać, że nie kojarzy, o czym mówię. — Kiedy Hubble trzymał nas w Savoyu, związawszy mnie jak indyka przed wykrwawieniem, wypsnęło mu się coś w tym stylu, że kiedy ja miałem swój pałac, on miał zamek. Wydmuchnąłem dym i między nami zawisła chmura. — Jeśli dobrze wiem, jest tylko jeden zamek w Londynie, zga dza się? — kontynuowałem. Patrzyłem na nią bez drgnienia powieką. — Zgadza się? — powtórzyłem. 23 Skończyłem ostatniego woodbine'a i odrzuciłem peta, nie wia- domo dlaczego — pewnie ze starego nawyku — przydeptując go obcasem na betonie. To był długi poranek, a dzień dopiero się zaczynał. Z miejsca pod szczytem wzgórza, na którym stałem, widziałem cały północno-zachodni masyw starego fortu, za nim wielki most z wysokimi wieżami. Sflaczałe balony zaporowe wisiały apatycznie na różnej wysokości nad dokami, wzdłuż rzeki, podczas gdy ostre kratownice wysokich żurawi sięgały wysoko w blade niebo, jak połamane wieżyczki kościołów. Most był podniesiony, przęsła sterczały pionowo, tak że prawie dotykały dwóch wysokich po- mostów łączących bliźniacze wieże; wysoki okręt, który niegdyś przepuściły (to musiał być rzadki widok, tak stromo wzniesione przęsła) dawno temu zdryfował do jakiegoś odległego nabrzeża, cała załoga i pasażerowie martwi, ładunek niepotrzebny, a strażnik tego odcinka rzeki zastygł, dłonie, które niegdyś obsługiwały maszynerię, wyschły do kości i chrząstek. Samotna mewa frunęła między wieżami, zakręciła szerokim łukiem, jakby zmieniła zdanie, wy- czuwając, że nie ma co zatrzymywać się w tej nekropolii; podążyła w dół rzeki, a poranne słońce gładziło jej białe skrzydła. Mrużąc oczy, przyglądałem się uważnie zamkowi i szukałem oznak życia. Nie znalazłem żadnych. Środkowa baszta — nazywana Białą Wieżą — wyrastała ponad mury obronne; podarta chorągiew opadała z masztu na dachu, a mury i narożne wieżyczki nabrały szarej barwy, zasługa miejskiego brudu i pogody, baszty murów zewnętrznych wyglądały podobnie. Plamy bieli przeświecały jak kreda na klifach, błyski dawnej chwały spod patyny. Przypory, łuki odciążające i blanki przypominały zbielałe kości, jakby ktoś wyszorował je do czysta. Efekt wynikał jedynie z natury samego kamienia, a nie z czyichkolwiek starań. Część północnego bastionu zapadła się. Tam szczęście uśmiechnęło się do Luftwaffe podczas nalotu; bomby, które prawie znalazły się w celu, pobliźniły i wyszczerbiły mury oraz parapety. Poza tym londyńska Tower stała dumna i niezdobyta, jak przez wszystkie stulecia historii Anglii. Latem tysiąc dziewięćset czterdziestego ósmego roku przebywał tam tylko jeden, niespodziewany, najeźdźca. Oto cała różnica. Przykucnąłem, sprawdzając zawartość płóciennej torby. Następ- nie przerzuciłem ją przez pierś i wyprostowałem się. Otworzyłem kaburę u pasa i wyjąłem browninga P-35, pistolet samopowtarzalny działający na zasadzie wykorzystania energii krótkiego odrzutu lufy. Wprowadziłem nabój do komory. Podwójny trzask podczas ruchu suwadła sprawiał przyjemne, satysfakcjonujące wrażenie. Wybrałem P-35, ponieważ był to jeden z najlepszych pistoletów kalibru 9 milimetrów, jeśli w ogóle nie najlepszy, dokładny i trzynastona- bojowy (drugi magazynek miałem w lewej kieszeni, a trzeci w tor- bie). Kiedy fryce okupowały Belgię, zajęły fabrykę P-35. Niebawem zaczęły im zastępować krótką broń służbową, lecz wkrótce wyszło na jaw, że wiele egzemplarzy uszkodzono podczas produkcji i równie dobrze wybuchały w rękach strzelców, jak raziły wrogów Rzeszy. Na szczęście ten, który miałem przy sobie, pochodził z Kanady, więc wiedziałem, że jest w porządku. Wsunąłem go z powrotem do kabury. Kolejne trzy sztuki broni strzeleckiej opie- rały się o niski parapet przede mną. Jeszcze nie zdecydowałem, której użyję tego dnia. W pierwszym odruchu zdecydowałem się na brena, jeden z naj- lepszych ręcznych karabinów maszynowych tych czasów; godny zaufania, bardzo celny, o niewielkim podrzucie i stosunkowo małej szybkostrzelności, co ułatwiało korekcję celowania bez dużych strat amunicji. Poza tym miał tylko trzy słabe punkty (niektóre podobne karabiny miały ich dwadzieścia trzy, na litość Boską!) i umiałem poradzić sobie z każdym. Ale teraz wykluczyłem go, ponieważ podczas szybkiego przemieszczania się był niewygodny, nawet ze złożonym dwunogiem — a za niecałą godzinę zamierzałem się bardzo szybko przemieszczać. Zdecydowałem się na pistolet maszynowy thompson. Podniosłem go i sprawdziłem, ile waży. Dobrze leżał w rękach i mógł strzelać ogniem pojedynczym; ale ten był w wersji wojskowej, magazynek liczył dwadzieścia nabojów, opróżniany dwoma seriami (magazynek na pięćdziesiąt nabojów grzechotał jak blaszane pudło z mutrami, co mogło być nieco kłopotliwe, jeśli zamierzałem operować za pozycjami nieprzyjaciela). Miał również spory rozrzut, świetna sprawa podczas ataku na okopy, ale już nie tak świetna, kiedy policjanci byli wymieszani ze złodziejami. Potrzebowałem większej celności. Odłożyłem thompsona, sięgnąłem po stena. Pasował mi jak ulał. Miał trzy główne zalety. Po pierwsze, wygodnie się go nosiło, miał szeroki, regulowany pas. Po drugie, dzięki temu, że składał się z niewielu elementów, rzadko zawodził. Po trzecie, miał magazynek po lewej stronie — mogłem wesprzeć broń na przedramieniu, co zapewniało większą stabilność i nie przeszkadzało przy strzelaniu z pozycji leżącej. Ładowność: trzydzieści nabojów. Dołożywszy do tego dwa zapasy w torbie powinno wystarczyć na moje potrzeby. Zanim się na niego zdecydowałem, pozostał jeszcze jeden problem. Podczas wojny komandosi i partyzanci woleli, co zrozumiałe, wyciszoną broń, tak więc używano też wersji z wbudowanym tłumikiem i płócienną osłoną lufy zabezpieczającą przed oparzeniem. Mogłem z niej skorzystać. Po krótkim zastanowieniu wybrałem beztłumikowy MKY, model z tysiąc dziewięćset czter- dziestego czwartego roku z drewnianym łożyskiem, chwytem pi- stoletowym i celownikiem karabinowym, uznawszy, że dzisiaj hałas będzie moim sprzymierzeńcem. Wyjąłem magazynek i potrząsnąłem nim przy uchu, słuchając lekkiego, ale uspokajającego chrzęstu naboi, potem wsadziłem go z powrotem. Wchodził gładko, bez oporów. Usatysfakcjonowany „artylerią" sięgnąłem za plecy, pod bluzę, i wysunąłem z pochwy przy pasie obosieczny nóż komandoski. Cienka karbowana rękojeść w skórze, klinga ze zjadliwie ostrym sztychem powleczona matową czernią. Wyglądał groźnie i miałem nadzieję, że nie będę musiał go używać — nie chciałem walki wręcz. Wsunąłem ostrze na miejsce, rękojeść pozostawiłem nad bluzą. Miałem szczęście w tych wczesnych godzinach poranka. Nie musiałem udawać się zbyt daleko po wyposażenie, ponieważ kiedy Luftwaffe w czterdziestym pierwszym roku skierowało swoją uwagę na Sowietów, dając londyńskiemu East Endowi odetchnąć od nalotów, sporo fabryk w tym regionie przeszło na produkcję wojen- ną, wyrabiając wszystko, od ładunków minerskich po lonty pro- chowe, od dynamitu do pocisków artyleryjskich; naprzeciwko, w Woolwich, była jedna z największych fabryk broni w kraju. Jeśli chodzi o broń ręczną to złożyłem wizytę w znanych mi głębokich podziemnych składach zaledwie kilka mil od miejsca, w którym stałem. Było to miejsce koncentracji wojsk przed przeprawą przez kanał. Tam kwaterowały i zaopatrywały się w cały sprzęt, aż do wypłynięcia. Na nieszczęście ostatnie oddziały nigdzie nie popłynęły — postarała się o to krwawa śmierć — tak że składy były dobrze zaopatrzone w przeróżną broń i ekwipunek. Szukanie w podziemnych magazynach nie było przyjemne i gdyby nie kipiąca głęboko złość, nie dałbym rady. Co dziwne, przeszły mnie dreszcze. Miałem za sobą fatalną noc, niewiele spałem, myśląc o tym, co muszę zrobić, i kiedy leżałem w ciemności, ręce zaczęły mi się trząść i dostałem takiego skurczu w gardle, że ledwie mogłem oddychać. W ustach mi zaschło, a w brzuchu zagnieździł się paniczny i ciążący niczym kawał żelaza lęk. Z ulgą zerwałem się z łóżka, kiedy było nadal ciemno, i zabra- łem się do rzeczy. A teraz, po całej tej mordędze i jeżdżeniu po mieście, ręce uspokoiły się, śliny w ustach miałem pod dostatkiem. Ogarnęła mnie ponura determinacja, mroczny chłód, który pobu- dzony wściekłością stłumił wszystkie inne uczucia. Pewnie, bałem się, ale po raz pierwszy od trzech lat czułem, że panuję nad sobą. Po raz ostatni ogarnąłem wzrokiem stary zamek i jego mury, po czym wyruszyłem przed siebie. 24 Kiedy szedłem w dół brukowanego wzgórza, ku głównym wro- tom, przypomniałem sobie pierwszą wizytę w Tower. Było to w ty- siąc dziewięćset czterdziestym trzecim roku, a ponieważ wówczas wszystkie podobne atrakcje turystyczne były zamknięte dla szero- kiego ogółu, udałem się tam bez Sally. Wielu amerykańskich woj- skowych przewinęło się przez Tower, gdyż rząd brytyjski zachęcał żołnierzy aliantów do odwiedzania największych historycznych pa- miątek i zabytków — tego rodzaju prezentacja robiła wielkie wra- żenie. Moja grupa, jeśli dobrze pamiętam, liczyła sobie sześciu lotników, w tym dwóch Anglików. Przydzielono nam przewodnika — jednego z przyodzianych w szkarłatne kaftany beefeaterów*. Traktował swoje zajęcie bardzo sumiennie, dumny z historii i tra- dycji ojczyzny, ale zapomniałem większość tego, co nam mówił, chociaż zachowałem dobrze w pamięci rozkład zamku i pewne pojęcie o jego dawnej chwale (i infamii). Ostatniej nocy zastana- wiałem się długo, dlaczego Hubble i jego niewesoła gromadka wybrali na kwaterę główną zamek, kiedy, jak ja, mogli skorzystać z najwspanialszych rezydencji i hoteli Londynu — to znaczy tych nadal nietkniętych przez Blitz, przypadkowe pożary, wybuchy gazu * Beefeater — halabardnik pełniący straż na zamku londyńskim. i nie zalanych wodą — ale wreszcie zaświtało mi w głowie, że majestatyczna Tower, świadek wielu historycznych zdarzeń, od- powiadała osobistej wizji samego Hubble'a. Szaleniec uważał się za nowego suwerena cywilizacji, barona odrodzenia, jeśli wolicie, wojskowego gubernatora Nowego Porządku — bo czemu miały służyć żołnierskie mundury i niby-armia obuta w oficerki? — więc czy był dla niego lepszy ośrodek dowodzenia niż forteca najsław- niejszego zdobywcy Anglii, Wilhelma? Hubble traktował przezna- czenie z całą powagą. Poza tym za murami znajdowały się wy- godne mieszkania i byłem gotów się założyć, że stary Max zajął najlepsze. Miałem nadzieję znaleźć go tam tego rana. Trupy i kilka porzuconych aut, również wojskowych, zalegały ulicę i szerokie chodniki Tower Hill, a w połowie drogi natknąłem się na szczątki konia pociągowego, nadal zaprzężonego do wózka. Szkielet był obrany niemal do czysta, kości pożółkły od słońca. Obładowany skrzynkami wózek opierał się o jeden z żelaznych słupków (francuskich armatek, zdobytych podczas wojen napo- leońskich, krewnych lufy z zaułka przy Tyne Street, osadzonych pionowo w betonie i pomalowanych na czarno) i przypomniałem sobie, jak podczas poprzedniej wizyty wystrojony w historyczny kostium przewodnik poinformował nas, że sprzedawcy z targu ryb- nego wspierali swoje wózki o te słupki, dopóki umęczone konie nie złapały tchu. Nie było śladu woźnicy (miał szczęście czy umie- rał powoli?), ale wyraźnie ktoś próbował rozbić skrzynki z rybami — wgniecenia i zadrapania były stare — chociaż bez skutku. Idąc dalej, wróciłem wzrokiem do końskich resztek i nagle zrozumiałem przebieg wydarzeń. Ptaki — to musiały być ptaki, sądząc po zna- kach na skrzynkach — nie mogąc dostać się do ryb, zjadły konia. Ale jaki gatunek potrafił obedrzeć z mięsa zwierzę tych rozmia- rów? Przyszła mi na myśl samotna mewa szybująca między wie- żami mostu kilka minut temu, ale odrzuciłem tę możliwość, kiedy zbliżyłem się do wysokich, podrapanych odłamkami bomb wrót u stóp wzgórza. Odczekałem chwilę, zanim wszedłem. Najpierw rozejrzałem się wkoło, szukając najmniejszych oznak życia. Przed sobą miałem karłową, dwuwieżową wartownię z królewskim herbem wykutym w kamieniu nad sklepioną bramą. Było to główne wejście i niemal oczekiwałem, że drogę zagrodzi mi wartownik. Nie zobaczyłem ani nie usłyszałem nikogo. Ale jakiego napastnika mógł się spodziewać Hubble? Do tej pory niosłem stena na ramieniu. Teraz zdjąłem go i przy- gotowałem do strzału. Szedłem dalej, czując się nagi i bezradny. Minąłem wartownię i zastanawiałem się, czy ktoś mierzy do mnie ze strzelnic w murze. W bramie powietrze było chłodniejsze, ale nie ostudziło mi potu na czole, kiedy przypatrywałem się kamiennemu mostkowi nad fosą. Mocne drewniane wrota kolejnej, większej, wartowni na mostku były szeroko otwarte, ale wcale nie zapraszały do środka. Spojrzałem w dół wyschniętej fosy, od której odgradzał mnie niski murek. Ujrzałem niezbyt miły widok. Podczas wojny w tym rozległym, zarosłym trawą rowie pojawiły się grządki. Personel Tower i żołnierze walczyli o zwycięstwo łopatą i motyką, uzupełniając niewyszukane racje żywnościowe świeżymi witaminami. Teraz te ogródki warzywne stały nie pielęgnowane, zarośnięte i wysuszone letnim upałem. Zastanawiające. Jeśli Czarne Koszule rzeczywiście tu zamieszkały, to dlaczego nie zajmowały się grządkami? Faszyści byli chorzy, ale musieli jeść. Ogarnęły mnie wątpliwości. A może się pomyliłem? Kiedy Hubble mówił „zamek", może miał na myśli coś innego, wyrażał się metaforycznie, w zgodzie z pretensjonalną, rozdętą ponad miarę wizją swojej osoby? Jak dotąd nie było śladu życia, żaden dźwięk nie przerywał niesamowitej ciszy tego wy- marłego miejsca, więc może źle to sobie wykoncypowałem? Wtedy zauważyłem coś, co rozwiało moje wątpliwości: plamę czerwieni w dole, między zieleniami i brązami roślinności. Następna i jeszcze jedna. Teraz dojrzałem inne barwy, niektóre prawie nie do rozróżnienia wśród krzaków. Większość wyblakła, ale czerwień była łatwo rozpoznawalna; kaftany tego koloru nosili beefe-aterzy. Natychmiast zrozumiałem, co się wydarzyło. Nowi, dzicy lokatorzy sprzątnęli wewnętrzne wartownie Tower. Pozbyli się ciał, wrzucając je do fosy, żeby tam zgniły. Mniej rzucały się w oczy zwłoki w mundurach khaki, służących regularnej armii. Reszta to pewnie były żony, dzieci oraz turyści w tamten fatalny dzień, wszyscy w szaroburym przyodziewku z czasów wojny. Czarne Koszule miały gdzieś grządki i świeże warzywa, skoro innej żywności było pod dostatkiem i na wyciągnięcie ręki. Jarzyny porozrastały się, okrywając masowy grób. W porządku, nie koniec polowania. Wymknąłem się spod bramy i przebiegłem mostek. Teraz zna- lazłem się wewnątrz samej fortecy. Po przebyciu następnego, pogrążonego w mroku tunelu zwięk- szyłem ostrożność, pewny, że zbliżam się do centrum pajęczyny-Po lewej stronie miałem Mint Street, uliczkę, na której za dawnych czasów była mennica; dalej, jeśli mnie pamięć nie myliła, znajdowały się dziwaczne mieszkanka strażników i ich rodzin. Część domków była w ruinie, ofiary kolejnej bomby rzuconej na chybił trafił. Przede mną biegła Water Lane, nierówne kocie łby czekały na nieostrożnego przechodnia (zanotowałem w pamięci ten odcinek, na wypadek gdyby zrobiło się gorąco). Na rogu kolejna wieża z dzwonnicą u szczytu. Otwory w grubych ścianach znów podrażniły wyobraźnię — czy czyhał za nimi snajper oczekujący okazji do strzału? Skulony przebiegłem skrzyżowanie, zatrzymując się dopiero za wieżą. Przykleiłem się do muru. Po chwili udałem się Water Lane, czujny na każdy dźwięk i ruch, zatrzymując się dopiero, kiedy dotarłem do kolejnej sklepionej bramy, po mojej lewej ręce. Schody naprzeciwko niej wiodły do wodnego przesmyku, Bramy Zdrajców. Tędy przypływali do Tower zarówno przestępcy, polityczni przeciwnicy władzy, jak i dygnitarze. Światło przenikało pręty masywnej bramy i kraty nad nią, kładąc się cieniem na wodzie. Nad tym wszystkim wznosił się szeroki drewniany dach ma-sywnego budynku, którego okna wychodziły na moją stronę. Nadal czułem się wystawiony na strzał, więc nie zwlekałem z dalszym marszem. Pobiegłem na lewo, by ukryć się w cieniu przejścia Krwawej Wieży (tak, nazwa pasowała jak ulał). U końca przejścia ukląk- nąłem na jednym kolanie i rozglądałem się po szerokiej otwartej przestrzeni, zapamiętując rozkład, zanim pobiegłem dalej. Przede mną wznosiły się schody dzielone kilkoma podestami. Zwisające gałęzie nie przycinanych drzew, rosnących na zaniedba- nych trawnikach, rzucały miłe dla oka cienie. Po prawej, co najmniej dziewięćdziesiąt stóp od ostatniego biegu schodów był wysoki stołp*, Biała Wieża. Potargana flaga, którą dostrzegłem z zewnątrz, zwisała martwo z dachu. Po lewej znajdował się wysoki szary mur z prześwitem w miejscu, w którym schody wspinały się na wyższy poziom. Wiedziałem, że za murem są dwa szeregi różnych domków z białego gipsu i drewnianych belek wzniesionych w epoce Tudorów, a wśród nich Dom Królowej, oficjalna rezydencja zarządcy Tower. Spodziewałem się, że tam znajdę Hubble'a. Już miałem się tam skierować, kiedy jakiś ruch zwrócił moją uwagę. Znieruchomiałem i poszukałem wzrokiem źródła zamie- szania (nigdy nie próbuj zwiewać, gdy każdy ruch może zdradzić twoją pozycję). Zobaczyłem przygnębiające czarne kształty poru- szające się niespiesznie w wysokiej trawie przed Białą Wieżą. Zro- biły na mnie wrażenie ponurych skrytobójców szykujących się do morderczego ciosu. Wypuściłem oddech. Jedno ze stworzeń roz- postarło skrzydła — było identyczne jak to, które zwróciło moją uwagę zaledwie przed chwilą — i pofrunęło na słupek wieńczący drewniane schody prowadzące do stołpu. Siadło tam, wymachując długim dziobem. Kolejne ptaszysko pojawiło się przede mną, na murze okalającym schody, jeszcze inne skokami przebyły otwartą przestrzeń, kawałek dalej. Dopiero wtedy zdałem sobie sprawę, że to legendarne kruki londyńskiej Tower. Przez wieki hodowano ich tu z pół tuzina. Miały nadcinane lotki, żeby nie mogły uciec. Uważano przesądnie, że nie może ich być mniej, gdyż wtedy monarchia upadnie. Najpewniej od czasu krwawej śmierci ptaki mnożyły się nie doglądane i pewnie, jak to kruki, zżerały jaja, a niektóre zazdrosne samce zabijały nawet własne młode. Sporej gromadce udało się przeżyć. Zapewne nowe, fruwające pokolenie kierowane ja- * Stolp (inaczej: donżon) — hist. budowla warowna z umieszczonym wysoko wejściem; najsilniej umocnione miejsce w dawnym grodzie. kimś instynktem przekazywanym z pokolenia na pokolenie trzymało się Tower. Teraz zrozumiałem, co wydarzyło się przy wózku na Tower Hill. Dobrze, że nie przyjrzałem się dokładnie trupowi leżącemu w pobliżu. Ale to wspomnienie przywołało następne i poczułem taki wstrząs, że opuściły mnie wszelkie siły, a głowa opadła mi na piersi. To był senny koszmar zjawiający się noc po nocy, przebudzenie po przebudzeniu, obraz, którego pragnąłem się pozbyć. A nie dawał się łatwo zapomnieć. Sen po śnie. Nawiedzał mnie, ostry i przerażający, dokładna wizja Sally, mojej żony, przed tanim wynajętym mieszkaniem w suterenie. Leży na schodach, nieruchoma, martwa, bez oczu, z brzuchem... Gorycz nagle odebrała mi zdolność widzenia, wszystko zatarło się, rozpłynęło... Padłem na kolana, zgarbiony dotknąłem czołem ziemi. Ale nie poddawałem się słabości, walczyłem, ile się dało, podrywałem się w górę, potrząsając głową na boki, jakbym chciał wyrzucić obraz uwięziony w środku. Przetarłem oczy i siłą woli do- kładnie przeszedłem myślami to, co czekało mnie przed południem — przecież miałem zrobić to w równej mierze dla Sally jak i Sterna, Cagneya i tamtych wszystkich ofiar, jak i dla siebie, zwłaszcza dla siebie... I, co dziwne, właśnie wspomnienie Cagneya przywołało mnie do rzeczywistości. Nie ze względu na to, co zrobiły mu Czarne Koszule, ale ze względu na te ponure czarne ptaki włóczące się wokół zamku. Ze względu na to, co one chciały mu zrobić. Niecałe kilka mil stąd pies i ja spotkaliśmy się po raz pierwszy. Tamtego dnia Cagney został zaatakowany przez kruki i razem sta- wiliśmy im opór. Przyleciały stąd, wiedziałem o tym równie dobrze I jak to, że Hubble i jego szaleńcy rozbili tu swój obóz. Zacisnąłem dłonie na broni. Chciałem rozwalić na strzępy te złowrogie, cuchnące drapieżniki, zamienić każdego w obłok czarnych piór i kawałki ścierwa, ponieważ w moich oczach należały do gromady robactwa, która nadal deptała ten świat, robactwa zarówno ludzkiego, jak i zwierzęcego. Pomyślałem o Cagneyu na moim progu, jego zakrwawionych przetrąconych tylnych łapach, i o każdej ofierze krwawej śmierci, z którą niegdyś dzieliliśmy tę planetę, a zni- szczonej nie jakąś wyhodowaną laboratoryjnie zarazą, ale przez zwyrodniałą garstkę ludzi. Pomyślałem o tych podłych draniach, które nadal swobodnie zabijały i kaleczyły, sięgając po to, co do nich nie należało... O, tak, chciałem zabić te kruki i to, co sobą uosabiały, i nawet wycelowałem w jednego z nich, ale zanim zdążyłem nacisnąć spust, zimny spokój powrócił. Nie te stworzenia były prawdziwymi złoczyńcami. To było złudzenie. Opuściłem automat. Wstałem; szybko i cicho wspiąłem się po zarośniętych mchem stopniach. Zanim znalazłem się na szczycie, przykląkłem i zerknąłem za niski murek wychodzący na zaniedbany trawnik i zbudowane tarasowo rzędy domków. Nie widziałem tam żadnych śladów życia, ale zauważyłem dwa zardzewiałe beczkowozy stojące byle jak. Wszystko jasne. Wiekowy system rurociągów nie poradził sobie z ostatnimi surowymi zimami. Rury zapewne popękały, woda zalała pomieszczenia, wszystko wysiadło, dlatego obecni mieszkańcy musieli dowozić wodę. Odczekałem kilka minut, zanim ruszyłem dalej. Mało nie zapłaciłem tego życiem. W chwili, w której wyszedłem zza muru, ubrana na czarno postać wyłoniła się na schodach zasłoniętych ostatnim z mniejszych domów naprzeciwko. Przybysz wyszedł pewnie z baszty fortyfikacyjnej, do której drzwi znajdowały się poniżej poziomu trawnika. Skryłem się za murem, wbrew zasadom nie dbając o ciszę, gdyż jeśli mnie spostrzeżono, hałas nie miał znaczenia. Musiałem zaryzykować i chyba mi się upiekło — nie rozległ się żaden ostrzegawczy krzyk, słyszałem tylko odległe szuranie butów po betonie. Mężczyzna maszerował — naprawdę maszerował — przez dziedziniec, obok osławionego pnia katowskiego Tower, ku Białej Wieży. Zerkałem nad murem, pewien, że jestem bezpieczny. Ale musiałem się wyprostować, żeby odprowadzić wzrokiem wartownika w czarnym mundurze. Znikał za rogiem Białej Wieży. Nisko pochylony pobiegłem na palcach, prawie niesłyszalny. Na pustej przestrzeni wielkiego dziedzińca zauważyłem samotny karabin maszynowy na trójnogu, chyba vickers Mk 1. Z ulgą spo- strzegłem, że fabryczny pas amunicyjny wisi pusty. Pewnie pozo- stał po żołnierzach garnizonu i Czarne Koszule zabawiały się, strzelając na chybił trafił do łatwych celów; czarna budka wartow- nika obok jednego z domków była w drzazgach, podziurawiona jak rzeszoto. Może Hubble poważnie traktował swoje pretensje do dysponowania wojskiem i nakazał ćwiczenia strzeleckie. Ciekawe, czy musztrę również. Wyszedłem zza muru i pokonałem otwarty teren, do rogu Białej Wieży, zatrzymując się i lustrując teren. Po lewej stronie była mała kaplica, a dokładnie naprzeciwko bok blokhauzu* o wielu oknach, zdobiony blankami i gargulcami. Wejścia do niego strzegły dwie ośmiokątne wieże. Wydało mi się, że słyszę stamtąd jakiś hałas, ale kiedy natężyłem słuch, nie powtórzył się. Wychyliłem na moment głowę za wieżyczkę, o którą się opierałem, i dostrzegłem czarny mundur faszysty wchodzącego do Białej Wieży. Co tam było? Mieszkania Czarnych Koszul i cele więźniów? Pozostały teren robił wrażenie opuszczonego i założenie, że Hubble trzyma swoje ofiary razem, wydawało się sensowne. A jakie miejsce lepiej nadawało się do tego niż sama Biała Wieża? Były tam wielkie sale wystawowe z eksponatami wszelkiego rodzaju, od dział po zbroje, duże przestrzenie zdatne pomieścić więźniów. Masa miejsca na... Modliłem się, żeby jeszcze nie zaczęli transfuzji. Wiedziałem, że nie mogę marnować więcej czasu. Przemknąłem się za róg i popędziłem do kamiennych schodów stolpu. Byłem przygotowany na to, że faszysta może wrócić w każdej chwili; miałem jednak szczęście. Droga była wolna. W biegu złapałem za żelazną balustradę i przeskakiwałem po dwa stopnie. Drugą ręką ściskałem pistoletową kolbę stena, mierząc w wejście. Bez przeszkód dobiegłem na mały podest. Dwuskrzydłowe drzwi stały szeroko otwarte, ale ze środka nie dobiegały żadne dźwięki. Wsunąłem głowę, rozejrzałem się szybko i cofnąłem, analizując to, co ujrzałem. Pomieszczenie było poniżej poziomu drzwi, ogromna izba o łu- kowym sklepieniu i posadzce z płyt kamiennych. Na zabrudzonych * Blokhauz — niewielka ufortyfikowana budowla lub schron przystosowany do samodzielnej obrony. ścianach wisiały hełmy i kirysy*, rzędy armat ustawiono starannie wzdłuż ścian i w głębokich niszach. Z wysokiego, zakurzonego stropu zwisały żelazne kandelabry, ale więcej światła dawały wiszące na ścianach latarnie. Zauważyłem także wielkie drzwi odsłaniające tak straszliwą scenę, że nie chciałem przyglądać się jej dłużej. Oparty o ścianę korytarza, zaciskając mocno powieki, starałem się opanować mdłości, które mogły odebrać mi siły. Ale chwila słabości była spowodowana nie tylko widokiem półnagich ciał, trupów mężczyzn i kobiet leżących we własnej posoce, z gumowymi przewodami nadal wbitymi w ramiona, nie chodziło o smród ekskrementów wymieszany z wonią krwi. Chodziło o to, że za- wiodłem, że zjawiłem się zbyt późno. Czarne Koszule już prze- prowadziły głupi, desperacki plan. Opróżniły swoje żyły i wpro- wadziły w nie nową krew. Pierwsi ochotnicy zapłacili cenę tego pomysłu wraz z ofiarami. Leżeli martwi w straszliwej szkarłatnej powodzi. Modliłem się, żeby był między nimi Hubble. Zmusiłem się do jeszcze jednego spojrzenia, z nadzieją, że znajdę kilku żywych, którym pomogę, zanim wykrwawią się na śmierć. Chciałem się też dowiedzieć, czy Hubble padł ofiarą własnego szaleństwa. I chyba ciekawił mnie los Muriel. Niektórzy faszyści nadal leżeli bezwładnie na krzesłach, obok swoich „dawców"; inni skulili się na zalanej krwią podłodze, zwi- nąwszy palce jak szpony, rozdziawiając usta w bezgłośnym krzyku. Wprowadzenie obcej krwi musiało wywołać parkosyzmy nie- znośnego bólu. Byłem gotów wrzeszczeć na nich za tę bezmyślną głupotę, za to całe barbarzyństwo. Dlaczego przynajmniej nie za- czekali, nie przeprowadzali transfuzji pojedynczo, żeby móc zre- zygnować, gdyby pierwsza czy druga się nie udała? Oczywiście nie doceniałem ich desperacji, niezachwianej wiary w przywódcę i stopnia obłąkania. Zresztą, co, do diabła, mieli do stracenia? Ale litowałem się tylko nad ofiarami; wobec tych pasożytów nie czułem zupełnie nic. Wszedłem do środka i przystanąłem na małym podeście nad * Kirys — część zbroi płytowej złożonej z napierśnika i naplecznika. tą rzeźnią; nie zwracałem uwagi na smród, szukając wzrokiem mię- dzy powykręcanymi kształtami. Niestety, część spoczywała twarzą w dół albo plecami do mnie, innych ukrywały nisze. Żeby upewnić się, czy nie ma wśród nich Hubble'a lub Muriel, musiałem zejść na dół i przyjrzeć się bliżej. Kiedy schodziłem do tej potwornej piekielnej komory, zdałem sobie sprawę, że trupów jest za mało, że to nie wszyscy faszyści i ludzie sprzed Savoya. Zaskakujące. A gdzie kobiety i dzieci? Jak na razie nie dostrzegałm żadnej kobiety, a już na pewno nie było tam ciał dzieci, tymczasem dwie noce temu widziałem ich sporą grupę. Miałem przed sobą około dwadziestu trupów, gdy sam oddział Hub- ble'a pewnie liczył sobie trzy razy więcej ludzi, mimo strat podczas nocnego nalotu na hotel i starcia ze mną. Dotarłem do stóp schodów i szedłem nad rozrzuconymi członkami, omijając najgłębsze rozle- wisko krwi, wzdłuż nisz, zaglądając do mrocznych kątów, za zni- szczone armaty, szukając ciał z nadzieją, że znajdę żywych. Musiałem być cholernie skupiony na tym, co robiłem, bo mało mnie nie załatwił, zanim go usłyszałem. Nie zapomniałem o człowieku, za którym wszedłem do tego pomieszczenia, byłem tylko roztargniony, to wszystko. Odwróciłem się, słysząc chlupot butów w kałużach krwi. Zapewne czekał we wnęce po drugiej stronie sali, obserwując mnie cały czas, a teraz pędził ku mnie, trzymając przed sobą średniowieczną pikę. Groźny metalowy sztych celował w mój brzuch. Zauważyłem, że nie ma na sobie munduru Czarnych Koszul, ale niebieski roboczy kaftan strażników Tower. Jego ubiór był zakurzony, miejscami porwany, czerwone obszycia wystrzępione, niepełne. Strąki włosów zasłaniały oszalałe oczy, ślina błyszczała na długiej, zmierzwionej brodzie. Z bliska dostrzegłem jeszcze, że te oczy krwawią i są pełne złowieszczej nienawiści. Jezu, mało mnie nie przygwoździły, ale odzyskałem refleks. Zamiast się cofnąć, ruszyłem ku niemu, obracając się bokiem, żeby zmniejszyć powierzchnię trafienia. Nie zdążyłbym go zastrze- lić (poza tym nie chciałem alarmować innych, którzy być może gnieździli się w stołpie), więc kiedy pika oszalałego strażnika mi- nęła o włos mój brzuch, zarzuciłem pas stena na metalowy grot. Zacisnął się na czerwono-złotej ozdobie między grotem i drzewcem. Szarpnąłem pikę ku sobie, wykręcając ją strażnikowi. Stracił równowagę i upadł na kolana. Zawył szaleńczo. Dokończyłem obrót wokół własnej osi i wbiłem mu lewą pięść w kark. Upadł jak worek mąki. Twarz plasnęła o podłogę. Załatwiłem go sprytnie, ale udało mi się głównie z powodu jego ociężałości; był chory, podobnie jak Czarne Koszule. Wskoczyłem kolanami na jego plecy. Drzewce piki nadal było uwięzione w pasie automatu. Chwyciłem garść skołtunionych wło- sów, poderwałem jego głowę, a potem trzasnąłem nią w kamienną płytę. Zagulgotał i legł nieruchomo. Jednak nie był nieprzytomny. Jęczał cicho. Zamierzałem zaaplikować mu jeszcze raz to samo, za- łatwić go na dobre. Pewnie, wiedziałem, że to nie jego wina — jego mózg był równie zniszczony jak krew — ale zbyt długo wojowałem z tym gatunkiem, żeby zachowała się we mnie choć garść współczu- cia. Pomyślałem jednak o tych wszystkich niewinnych ofiarach, za- mordowanych dlatego, że byli inni, że mieli coś, czego ci złodzieje chcieli dla siebie. Przypomniałem sobie też, że może niektórzy nadal żyją, ale czekają na śmierć. Znów uniosłem jego głowę. — Gdzie tamci?! — zasyczałem mu do ucha. Nie był na tyle szalony, by nie zdawać sobie sprawy, że jeśli nie odpowie, znów rozkwaszę mu gębę o podłogę. Poruszyły się spuchnięte wargi, odsłaniając zakrwawione dziąsła. — Oni... oni ich zabrali — wystękał. — Gdzie?! — Nie hamowałem gniewu, gdyż był to jedyny sposób, żeby nie ulec obrzydzeniu do samego siebie. Zacisnąłem mocniej rękę na jego włosach i poderwałem głowę o kilka cali. Zrozumiał, że to nie przelewki, i wymamrotał coś tak szybko, że go nie zrozumiałem. Odgiąłem mu głowę w tył i zajrzałem w te straszne oczy. Wzdrygnąłem się, widząc strużki krwi i nabrzmiałe żyły na policz- kach. Rozpostarte palce były sczerniałe i napuchnięte, cuchnące gangreną. Chciało mi się rzygać. — Gdzie?! — wycedziłem przez zaciśnięte zęby. Pewnie nie spodobało mu się szaleństwo w moich oczach, po- nieważ dykcja nagle mu się poprawiła. —- Potrzebowali... Bożej pomocy. Wytrzeszczyłem na niego oczy. — Sir Max... sir Max powiedział, że Bóg... Słowa przeszły w piskliwy jęk, ślina pociekła z popękanych ust, początkowo różowa, potem z każdą chwilą bardziej czerwona, zanim dosięgła podłogi. Drżał konwulsyjnie, coraz gwałtowniej, aż zaczął się miotać. Płakał i krzyczał, więc nie miałem wyboru. Musiałem go uciszyć, ponieważ mógł wzbudzić czujność innych w stołpie. Tym razem włożyłem w uderzenie całą siłę. Jego czaszka rozbiła się o zakrwawioną kamienną posadzkę z obrzydliwym głuchym trzaskiem, sto razy gorszym niż cichy jęk, który rozległ się potem. Zwiotczał, głowa poleciała bezwładnie z boku na bok, a na zakrwawionej twarzy był wyraz zadowolenia, jakby cieszył się, że jest gdzie indziej. Tak przynajmniej sobie wmawiałem, odpędzając wyrzuty sumienia. Nie wiedziałem, czy jest martwy, ale życzyłem mu tego. Tak było dla niego lepiej. Wyplątałem pas stena i wstałem. Usłyszałem muzykę dobie- gającą przez otwarte drzwi. Grały organy. Przypomniałem sobie kaplicę po drugiej stronie wielkiego dzie- dzińca. 25 To był niesamowity, udręczony dźwięk. Snuł się w ciepłym po- wietrzu przez rozległą otwartą przestrzeń między stołpem i otaczają- cymi go budynkami, przytłumiony i rozpaczliwy, bardziej przypomi- nając ilustrację muzyczną do filmów z Łonem Chaneyem* niż reli- * Lon Chaney (wlaśc. Alonzo Chaney) — żyjący w latach 1883-1930 znany amerykański aktor teatralny i filmowy. gijne ceremonie. Dobiegał z małego kościółka wciśniętego w kąt dziedzińca, zarośniętego chwastami i osłoniętego nie przycinanymi drzewami. Dzwonnica wznosiła się ponad murami z szorstkiego kamienia i skośnym dachem, a dzwon widziałem z miejsca, gdzie stałem, ze schodów do Białej Wieży. Odetchnąłem głęboko, prze- rażony wizją tego, co mogę tam znaleźć. Zszedłem po schodach i przebiegiem przez dziedziniec. Przemoczone krwią podeszwy kleiły się do podłoża. Zmierzałem do neogotyckiego domu, najbliższego schronienia, w każdej chwili spodziewając się ataku. Jednak nic się nie wydarzyło, nikt nie zagrodził mi drogi, kiedy pędziłem przez otwartą przestrzeń. Znalazłszy się przy murze, przykucnąłem i, obracając się wkoło, omiotłem lufą stena dziedziniec, gotów zareagować na najmniejszy ślad życia. Ale poza dychawicznym rzężeniem piszczałek organów panował całkowity spokój. Wyrównałem oddech i ruszyłem dalej, jak zwykle trzymając się muru, i niebawem znalazłem się między blokhauzem i kaplicą. Stanąłem na palcach pod pierwszym z pięciu wysokich, gomółko- wych okien, ale było tak brudne, że nie dało się niczego zobaczyć. Ktoś się tam poruszał, słychać było krzyki i błagania. Obawiając się, że zdradzi mnie mój cień, znów się pochyliłem i pobiegłem pod oknami. Ominąłem dwa wielkie, zarośnięte mchem grobowce, szukając wejścia do kaplicy. Znalazłem drzwi za rogiem, między zachodnią ścianą i dzwonnicą. W pobliżu stał wózek do przewozu pakunków i worków. Drzwi uchylono na kilka cali. Buczenie muzyki było tak okropne, że mało nie zacisnąłem rąk na uszach. Kiedy podszedłem bliżej, wydawało mi się, że słyszę zawodzenie dziecka. Oparty plecami o drzwi, uchyliłem je łokciem. Sten zwisał na moich piersiach, lufą w górę. Opuściłem ją, kiedy drzwi powoli otworzyły się do środka. Równocześnie odwróciłem się ku kaplicy. Szerokie na kilka stóp przejście między ławkami wiodło do pro- stego ołtarzyka ze złoconym krucyfiksem. Nad nim wznosił się witraż. Brudne szkło wysokich okien filtrowało światło, a ciemne belki stro- pu rzucały ponure cienie. Po lewej stronie miałem wysokie luki. We- wnątrz pierwszego był alabastrowy sarkofag, na którym leżał rycerz i jego żona; dalej, w ścianie naprzeciwko drzwi, znajdowały się potężne drewniane organy z pociemniałymi piszczałkami. Pyłki kurzu unosiły się w strugach matowego światła kładących się na głowach i ramionach zebranych ludzi. Wszyscy poruszali się w ławkach, niespokojne dzieci wymachiwały rękami w powietrzu, a Czarne Koszule przechadzały się środkiem z bronią gotową do strzału. Niektórzy ludzie jęczeli, inni tylko kulili się przerażeni, ale wszyscy spoglądali na niewielką postać przed ołtarzem. Hubble stał do nich tyłem, a wysoki faszysta, McGruder, poma- gał mu zdjąć koszulę, obnażając chude, posiniaczone ramię sczer- niałe prawie do kości. Nagi bark Hubble'a był zgarbiony i pokryty brzydkimi wykwitami, krew pod skórą wyraźnie zgęstniała. Ten ohydny widok sprawił, że znów zebrało mi się na wymioty. Zaczął odwracać się w moim kierunku. Ukryłem się za uchy- lonymi drzwiami. Wyprostował się z pewnym wysiłkiem. Zadzierał głowę, stojąc upozowany z ręką na lasce i wyobrażając sobie zapewne, że jest pomnikiem siły, niezwyciężoności, że jest prawdziwym przywódcą. Ale zapadnięte policzki, ciemne worki pod oczami, sine ściągnięte wargi, chorobliwie blada skóra, teraz prawie przezroczysta i odsłaniająca sieć popękanych naczyń krwionośnych, włosy — kiedyś utrzymane bez zarzutu, teraz zmierzwione i kruche, opadające na woskowe czoło — i pochylone ramiona, nie wspominając drżących jak u chorego na padaczkę kończyn — wszystko to było jedynie parodią dawnego wizerunku, koszmarnym cieniem bojowca, który przed wybuchem drugiej i ostatniej wojny światowej wprawiał w frenetyczny zapał tysiące podobnych mu fanatyków, słuchających jego popisów faszystowskiego krasomówstwa, bojowca maszerującego na czele oddziałów, podległego tylko sir Oswaldowi Mosleyowi. Niemniej jednak nabiegłe krwią oczy nadal płonęły gorączką zeloty. Był jeszcze bardziej niebezpieczny niż poprzednio. Nie miał wiele do przeżycia na tym skarlałym świecie, ale pchało go pomieszanie zmysłów, wzmacniające siłę i chęć do zadawania następnych krzywd. Nadal kryłem się za częściowo zamkniętymi drzwiami, rozwa- żając następne posunięcie. Przywódca Czarnych Koszul dał znak drżącą dłonią i rzępolenie na organach wreszcie ustało. Grała otyła kobieta w okularach, krót- kowłosa, nosząca taki sam czarny strój grozy jak żołnierze Hubble'a. Wykręciła z wysiłkiem obfite kształty ku ołtarzowi i nawet z miejsca, w którym stałem, widziałem ślady śmierci na jej pomarszczonej twa- rzy. Kilku strażników uciszyło wrzaskami więźniów, inni obsypali razami najbliższych nieszczęśników, kiedy Hubble zabrał głos. — Wszechmogący Boże, wybacz nam naszą ślepotę, albowiem nie szukaliśmy Twojego błogosławieństwa i wskazówek... Jego głos, chociaż wątły, niemal łamiący się, wypełniał niewielki kościółek, uciszając tłum bardziej skutecznie niż pogróżki strażników. — ...i spojrzyj przychylnie na nasze biedne śmiertelne ciaia i wieczne dusze. Dzięki Ci składamy za nasze wybawienie i pro simy Cię, żebyś pobłogosławił tych pośród nas... Zadygotał, przygarbił się jeszcze bardziej i zakasłał w pospie- szenie wyjętą chusteczkę, trzymając ją przy ustach, dopóki nie minął atak. Już pokrywały ją plamy krwi, teraz pokazały się na niej świeże smugi. W jego głosie była szczególna kruchość, choć wciąż brzmiał wyraźnie. Kiedy ten człowiek był sprawny i silny, jego oddziaływanie musiało być doprawdy niesamowite. — Tym spośród nas... — kontynuował, jakby nic się nie sta ło — ...za ich bezinteresowne poświęcenie dla większej sprawy. Niech ich czysta krew napłynie w nasze żyły i wzmocni nasze chore ciała. Upakowani na ławkach ludzie zaprotestowali krzykiem. Siedzący pośród nich wartownicy nie poskąpili im razów. Jeden z prze- chadzających się faszystów zdzielił nawet lufą w głowę kościstego młodzieńca na skraju ławki. Sprzeciwy ucichły. — O to Cię błagamy, wielki Panie... Obłąkane oczy Hubble'a spoglądały błagalnie w górę, jak u męczennika cierpiącego w imię miłości do Boga. Nie mogłem opanować nerwowego podrygiwania palców na cynglu stena. — ...wiedząc, że jesteśmy Twoją garstką wybrańców. To wyjaśniało wszystko. Ten oszalały człowiek szczerze wierzył — jak jego wieczny bohater, Adolf Hitler — że Bóg był po jego stronie, a on sam i jego poplecznicy mieli odziedziczyć Ziemię. To, że Hubble nie mógł przeżyć, mając taką, a nie inną grupę krwi, w najmniejszym stopniu nie przeszkadzało jego pokrętnemu rozumowaniu; był to tylko jeden z trudów, jakie czekały sprawied- liwego, część wielkiej próby. Poprzednio nieco pobłądził, ale teraz ujrzał drogę prawdy i szukał pomocy Zbawcy — co wcześniej głupio zapomniał uczynić — żeby z powodzeniem przeprowadzić transfuzję i zapewnić ciągłość panowania, własną i jego Czarnych Koszul. Za daleko zabrnął, by zdać sobie sprawę, że prosi Zbawcę nie o akt dobrej woli, ale o cud! Czułem tak wielki niesmak, że nawet się nie uśmiechnąłem. Szerzej uchyliłem drzwi. Wyglądało na to, że Hubble zakończył swoje nabożeństwo, błagania czy jak to nazwać. Dał znak, na który faszysta siedzący w pierwszej ławce powstał, ciągnąc kogoś ze sobą. Opiekuńczy McGruder, stojący blisko swojego przywódcy, przywołał podwład- nego. Zobaczyłem, kto jest wleczony do ołtarza. Muriel nie miała już na sobie długiej srebrnej kreacji; znalazła albo dostała przydużą męską czarną koszulę i włożyła ją do szarych spodni. Nie miała ochoty towarzyszyć ciągnącemu ją faszyście — usiłowała wyrwać się z jego uścisku — i niebawem zdałem sobie sprawę dlaczego. Przy ołtarzu stał fotel. McGruder pomógł Hubble'owi zająć na nim miejsce (przedziwne było oddanie, z jakim olbrzym krzątał się przy swoim przywódcy, i zastanawiałem się, co takiego Hubble uczynił dla niego, że zaskarbił sobie tak niewolniczą lojalność), podczas gdy drugi faszysta wypchnął Muriel do przodu. Niewia- rygodne, Hubble uśmiechnął się do niej krzywo, jakby z własnej woli składała z siebie ofiarę i doceniał ten gest. Zauważyłem, że zesztywniała. Dostrzegłem coś jeszcze. Pod krzyżem, na ołtarzu, była plątanina gumowych przewodów, stalowych igieł i zacisków, od których odbijały się promienie słońca. Więc to tak zamierzali przeprowadzić ten zabieg, a Muriel miała pójść pierwsza pod nóż — czy raczej pod igłę. No cóż, wedle obłąkańczego rozumowania Hubble' a miała najczystszą krew. Była zdrowa, piękna, inteligentna i myślała podobnie jak on sam (cóż za plus), a przede wszystkim była tej samej rasy. Lordowska córa, jakkolwiek by było, arystokratka, osoba z warstwy rządzącej. O tak, jej krew była znakomita. A Hubble wiedział, że nie ma wiele czasu — do diabła, nawet z dużej odległości widziałem, jak bardzo pogorszył się jego stan przez kilka ostatnich dni. Transfuzje w Białej Wieży nie dały rezultatu, ale teraz faszyści zwrócili się do Boga, prosząc Go o przebaczenie i pokierowanie ich krokami. Hubble (co ja powiedziałem o ludziach jego pokroju?) naturalnie wybrał dla siebie to, co najlepsze. Alleluja! McGruder rozdarł koszulę Muriel i wyjął rękę dziewczyny z rę- kawa. — Nie, nie róbcie mi tego! — błagała. — Nie możesz mi tego zrobić, Max. Wierzymy w to samo. On jednak tylko nadal uśmiechał się do niej jak jakiś stary dobrotliwy wujaszek — pozbawiony piątej klepki, zdeprawowany staruch opętany lubieżnymi myślami. McGruder wiedział, co robić, i już wziął się do roboty. Inaczej niż większość jego kompanów, a wręcz przeciwnie niż ich przywódca, olbrzym do tej pory jakoś wymykał się krwawej śmierci; miał trochę zwolnione ruchy, ale nadal dysponował ogromną siłą. Trzymając Muriel lewą ręką, prawą sięgnął za siebie po zwój rurek do transfuzji. Kilka upadło na podłogę, jednak udało mu się wyłowić jedną. Wtedy z boku kaplicy rozległ się krzyk. Tłusta organistka toczyła się w kierunku ołtarza. Wyła boleściwie, rozchyliwszy sine wargi. Po drodze rzuciła się na kogoś siedzącego w pierwszej ławce, a kiedy podniosła grube ręce, trzymała w nich dziecko, małą dziewczynkę. (Niepojęte było szaleństwo tych ludzi. Ile krwi spodziewała się wytoczyć grubaska z tego dziecka? Tyle, żeby napełnić jedno ramię?) Chciała zata-szczyć małą do ołtarza, ale rozległ się krzyk i zerwała się jakaś kobieta — pewnie matka dziewczynki lub jej opiekunka — i próbowała odzyskać dziecko, wyrywając je z powrotem. Wybuchła wrzawa. Więźniowie poderwali się z miejsc i zaczęli się mocować z najbliższymi Czarnymi Koszulami. Kobiety wrzeszczały, dzieci darły się, a garstka mężczyzn wśród „dawców" zaczęła okładać kułakami wartowników, wszyscy aż za bardzo świadomi, co ich czeka, nawet jeśli nie byli świadkami śmierci wcześniejszych ofiar. McGruder puścił Muriel i podbiegł do tłuścioszki, która walczyła z histeryzującą kobietą. Wydzierały sobie nawzajem dziecko. Tym- czasem inne Czarne Koszule wpadły na ten sam pomysł. Pozostała ograniczona liczba „dawców", z pewnością skromniejsza niż fa- szystów, i żaden z nich nie chciał być pominięty. Wlekli ofiary óo ołtarza. Widziałem chudego jak patyk faszystę, któremu ledwie wystar- czało sił na dźwiganie automatu. Złapał za włosy siedzącą kobietę i próbował poderwać ją z ławki, ale stawiła mu opór. Popchnęła go tak, że poleciał na ławki po przeciwnej stronie. Odwróciła się i pobiegła do wyjścia. Była w połowie drogi, kiedy zobaczyła mnie w drzwiach. Trzy- małem stena na wysokości piersi i mierzyłem prosto w nią. Za nią dostrzegłem Hubble'a. Wstał, wynędzniałą twarz wy- kręcała furia, poruszał szeroko otwartymi ustami, jakby próbował zapanować nad całym zamieszaniem. McGruder obalił pięścią tłu- ścioszkę, matka odzyskała wrzeszczące dziecko, ale inni faszyści wlekli opierające się ofiary, tłukąc je pięściami i bronią. Mieli na tyle zdrowego rozsądku, żeby nie strzelać. Może ten fakt wreszcie dotarł do więźniów i zdali sobie sprawę, że martwi nie zdadzą się na nic Czarnym Koszulom, bo wybuchła bijatyka na całego. W kaplicy powstał harmider, zamieniła się w istny dom wariatów. Rozlegały się wrzaski, ludzie sczepili się z sobą. Hubble potoczył wzrokiem po tym całym pandemonium i wreszcie dostrzegł mnie. Jego wściekłość przeszła w całkowite osłupienie. A potem blada, wy- suszona twarz zamieniła się w upiorną maskę czystego jadu. Nie, w coś więcej, prawdę mówiąc dużo więcej. To był oczywiście grymas nienawiści, ale też odrazy, jakby diabeł wyrósł na jego progu. Byłem wybrykiem natury, rozumiecie, ja byłem nienormalny, tak jak ABminusy walczące z jego żołnierzami. Choroba zamieniła nas w wyrzutki społeczeństwa (bez względu na to, jak wyobrażał on sobie to społeczeństwo), a ja byłem wyrzutkiem numer jeden. Kłopot w tym, że chociaż nienawidził mnie bez miary, miałem to, czego potrzebował. A to sprawiało, że jego nienawiść była tym większa. No cóż, ani mnie to ziębiło, ani grzało. Przyłożyłem stena do ramienia i nacisnąłem cyngiel. Mierzyłem wysoko, lękając się, że trafię w kogoś ze „swoich". Witraż nad ołtarzem rozprysł się. Hałas pękającego szkła i ognia z automatu sprawił, że wszyscy zastygli na krótko. Głowy odwróciły się w moim kierunku, z oczu wyjrzało zaskoczenie, a potem wrzaski zaczęły się na nowo. Harmider był gorszy niż przedtem. Ludzie kryli się, gdy kule łupały granit, wbijały się w drewno i roztrzaskiwało szkło. Przerwałem, by wrzasnąć: — Wynoście się stąd, uciekać, uciekać, ale już!!! Muriel jako jedna z pierwszych połapała się, w czym rzecz, chociaż moje słowa nie były skierowane do niej. Przelotnie spot- kaliśmy się wzrokiem i dostrzegłem w jej oczach niepewność — nie wiedziała, czy moja kula nie jest przeznaczona dla niej. Ale pewnie uznała, że lepiej postawić na mnie niż na Hubble'a, gdyż dała susa poza bijatykę i popędziła ku mnie. McGruder próbował ją złapać, ale oddałem kolejną serię (rozwaliłbym mu łeb, gdybym nie obawiał się, że trafię w niewinnych ludzi), i rzucił się na podłogę, znikając za murem ciał. Lufa stena podskoczyła; nie zniżyłem jej. Strzelałem po ścianach, obracając się nonszalancko w kierunku okien po mojej prawej ręce. Rozleciały się jedno po drugim, budząc panikę. Na tym mi zależało. Kobieta, która pierwsza dostrzegła mnie w drzwiach, zaczęła szybko czołgać się środkiem kaplicy. Trzymała opuszczoną głowę, jakby bała się na mnie spojrzeć. Muriel nie była daleko w tyle, ale kolejni ludzie rzucali się w przejście, blokując jej drogę. Naciągnęła z powrotem koszulę na ramiona, zakrywając piersi. Wciąż przedzierała się ku mnie. — Dalej! — ryknąłem. — Czas się wynosić! Szybciej! Chodziło mi tylko o więźniów, ale niektóre Czarne Koszule wzięły to do siebie; pobiegły w kierunku małych drzwi w głębi kaplicy. Hubble miał dość tego wszystkiego. Stojąc na stopniu przed ołtarzem, wskazał na mnie sczerniałym palcem. Nawet wrzawa nie mogła zagłuszyć wysokiego piskliwego głosu, jakim wydawał rozkazy. Głowa i ramiona McGrudera pojawiły się nad tłumem. Złapał dwóch najbliższych faszystów, stawiając ich przed Hubble'em jak tarczę. Nie zważając na to, wycelowałem w niego, ale zdałem sobie sprawę, że Hubble'owi nie chodzi o mnie; drżący palec wskazywał Muriel, która przepychała się w moim kierunku. McGruder i jeden ze strażników runęli za nią, przewracając po drodze ludzi. Wtedy zrewidowałem swój plan. Hubble'owi zależało przede wszystkim na dziewczynie. Kiedyś, kiedy myślał, że tylko ja jeden w mieście mam zdrową grupę krwi, zależało mu na mnie. Ale teraz sytuacja zmieniła się, i to znacznie. Nie było się co czarować. Nie tylko przestałem być jedyny, ale krew Muriel była o kilka stopni lepsza od mojej (to znaczy, jeśli wierzyło się w takie nie- dorzeczności, a Hubble, podobnie jak jego demagog, Hitler, był o nich święcie przekonany). Teraz otworzyła się przede mną inna możliwość. Początkowy plan zakładał porwanie Hubble'a; teraz zdałem sobie sprawę, że Muriel mogłaby być nawet lepszą zakład- niczką, gdyż pakowała mi się w ręce z własnej woli. Pierwsza kobieta przeszła na czworakach obok mnie i znikła za drzwiami, podążając — miałem nadzieję — ku nowym pastwiskom. Siwowłosa pomarszczona staruszka szła przez ławki, korzystając z pomocy szesnastoletniego chłopca. Zjawili się bliźniacy, których zauważyłem przed Savoyem, popędzani przez kobietę w średnim wieku. Młoda dziewczyna, niespełna piętnastoletnia, zeskoczyła z ławek i przebiegła obok, trącając mnie po drodze w łokieć. Wszyscy oni połapali się, o co chodzi, dostrzegli szansę ucieczki. Ale ja nie mogłem z nimi wyjść, dopóki Muriel nie znalazła się u mego boku. I dopóki Hubble nie zorganizował pogoni. Kule załomotały w ścianę obok drzwi. Przykucnąłem i odpo- wiedziałem ogniem. Kolejne krzyki, kolejne strzały. Ale tłum przede mną przerzedzał się, wszyscy rozpierzchli się, szukając osłony. Jakiś mężczyzna — uciekający więzień — padł na mnie, przypie- rając do otwartych drzwi, a kiedy osunął się na podłogę, szarpiąc moje ubranie palcami jak szpony, zobaczyłem krew tryskającą z jego pleców. Wielka fala ludzi runęła na mnie i wiedziałem, że jeśli nie zejdę jej z drogi, to uzbrojony czy nie, zostanę stratowany. Muriel była blisko czoła grupy, ale ktoś przed nią przewrócił się i razem z innym legła w plątaninie rąk i nóg. Wystrzeliłem kolejną serię, tylko dla podtrzymania temperatury, i ruszyłem przed siebie. Pochyliłem się nad kłębowiskiem i udało mi się złapać Muriel za przegub. Szarpnąłem, podrywając ją bły- skawicznie. Wpadła na mnie, opierając się na moich barkach. Chyba wykrzyknęła przy tym moje imię, ale panowała zbyt wielka wrzawa, było zbyt wiele krzyków i jęków, żebym mógł mieć pewność. Zabrałem ją ze sobą, wycofując się tyłem do drzwi. Cały czas miałem na oku faszystów zbliżających się w tłumie. Szczególnie jeden znalazł się blisko. Zbyt blisko, bym mógł czuć się bezpieczne, i wiedziałem, że muszę go zatrzymać. Ale kiedy po- ciągnąłem za cyngiel, sten nie wypalił. Odruchowo przerzuciłem auto- mat do lewej ręki i sięgnąłem po P-35. Strzeliłem z biodra — zabrakło czasu na dokładne celowanie — i mężczyzna wrzasnął. Złapał się za brzuch i zatoczył; padł na kolana, a następnie runął na stos ciał. Więź- niowie zawahali się, obserwując mnie z niepokojem. Wyszedłem z drzwi i zachęciłem ich, machając pistoletem. — Dalej, gazu!!! — krzyknąłem. — Jestem po waszej stronie! Śmielsi uwierzyli i pobiegli. Tymczasem oddział Hubble'a wpadł w szał i faszyści uzbrojeni w karabiny zaczęli strzelać w sklepienie, wściekli i bezradni, ponieważ nadal nie mogli wycelować we mnie jak należy. Niebieski dym kłębił się w powietrzu i huk był ogłuszający; uznałem że czas opuścić lokal. Czarne Koszule w każdej chwili mogły wskoczyć na ławki, skąd miały lepszą widoczność. Wsunąłem pistolet za pas i wypchnąłem Muriel za drzwi, rzucając się do biegu, kiedy tylko znaleźliśmy się na dworze. Złapałem ją jedną ręką i ciągnąłem za sobą. Stena trzymałem w drugiej. Ci, którzy wybiegli już z kościoła, rozpierzchli się po dziedzińcu i miałem cichą nadzieję, że zatrzymają się dopiero na rogatkach Londynu. Muriel i ja prze- biegliśmy przez zarośnięty trawnik, unosząc wysoko nogi w zarosłej trawie. Biegliśmy na ukos w kierunku szerokich stopni i pasażu pod Krwawą Wieżą. Potem była dróżka do drewnianego mostu nad fosą i nadbrzeżna ulica. Jeśli tylko nie dogoniłyby nas kule Czarnych Koszul, mieliśmy szansę przeżycia — jedną na milion, ale dla mnie to nic nowego. Szczęśliwie nie trafieni minęliśmy karabin maszynowy i bieg- liśmy dalej. Gdybyśmy dotarli do ścieżki poniżej schodów, mie- libyśmy chwilową osłonę, może wystarczającą, żeby znaleźć się w bramie, zanim faszyści otworzą do nas ogień. Ale, macie pojęcie, tam właśnie Muriel postanowiła złapać zająca. Próbowałem ją pod- trzymać, ale pośliznęła się, pisnęła i wyciągnęła jak długa. Nie w głowie było mi nią niańczyć. Wykręciłem się na pięcie. Wyjąłem pusty magazynek, włożyłem nowy z torby, po czym za- cisnąłem dłoń na kolbie stena. Resztki czarnego oddziału wylewały się zza rogu kaplicy, plus paru więźniów. Czarne Koszule były zbytnio przejęte nami, by przejmować się tamtymi. Niewątpliwie Hubble rozkazał dopaść Muriel i mnie, inni mogli być spędzeni potem. Znakomicie, o to mi właśnie chodziło. Puściłem krótką serię, taką, żeby zwolnili, ale nie stracili zainteresowania. Ujrzałem coś przedziwnego, co w innych okolicznościach wzbudziłoby we mnie atak śmiechu; pojawił się dwukołowy wózek, stojący poprzednio obok drzwi kaplicy. Pchał go McGruder, a siedział w nim skulony Hubble, jak wyrośnięty urwis wożony przez kumpli. Potrząsnąłem głową, sprawdzając, czy oczy mnie nie mylą, czy to czasem nie kolejna głupia zmora po zalaniu się na amen wieczorem. Nie, to nie był sen, kule odłupały beton przede mną. Odpłaciłem im serią z automatu i doznałem tej satysfakcji, że McGruder zrobił wózkiem unik, a Czarne Koszule padły na ziemię. Muriel jęknęła; zerknąłem na nią. Na wpół siedziała, trzymając się za krwawiący łokieć widoczny w rozdarciu koszuli. — Trafili cię?! — ryknąłem. Zaprzeczyła krótkim ruchem głowy i spojrzała na mnie lękliwie. Bała się okropnie, i to nie tylko Czarnych Koszul; pewnie myślała, że poczęstuję kulą również ją. — Dobra, wstawaj. Wiesz, czego twoi kumple chcą od ciebie, więc przebieraj nogami. Osłonię cię. — Nigdy nie uciekniemy. — Mówiła bez tchu, drobne odsło- nięte piersi unosiły się i opadały, wystraszony wzrok biegał ode mnie do tłumu. — Jest ich zbyt wielu, któryś nas dogoni. Jasne — pomyślałem. Zbyt wielu. Zbyt wielu, żeby zabić tylko kulami. A chciałem, żeby, cholera, każdy z nich zapłacił za swoje. Podbiegłem do niej, schyliłem się i powiedziałem jej w twarz: — Już, wstawaj na nogi i zasuwaj! — Poderwałem ją w górę i popchnąłem ku schodom. Zachwiała się, idąc zapięła kilka gu zików koszuli, a potem pobiegła. Na ten widok Czarne Koszule znów ruszyły za nami. Szedłem blisko niej, ale tyłem, celując w tych, którzy nas ścigali, żeby nie skrócili zbytnio dystansu. Widzicie, zgranie w czasie było podstawową sprawą, pod tym względem wszystko musiało pójść tip- top. Na szczęście mieli dość oleju w głowach, żeby zwolnić, chociaż nadal szli, nie spuszczając ze mnie wzroku, grając na wyczerpanie. Przeliczyłem ich na oko i wyszło mi, że zostało ich mniej więcej czterdziestu. Zaskakujące. Nawet jeśli kilku faszystów pozostało w kaplicy, pełznąca śmierć zabrała cały tłum, od kiedy zawarliśmy naszą znajomość. No cóż, nie rozpaczałem z tego powodu — z im mniejszą liczbą przeciwników miałem się uporać, tym bardziej rosła szansa, że wyjdę z tego w jednym kawałku Słysząc stukot butów Muriel po stopniach, odwróciłem się i po- gnałem za nią. Kiedy zniknąłem z widoku, tłum ryknął i wiedziałem, że zostało nam tylko kilka sekund na dotarcie do sklepionej bramy. Szybko dogoniłem Muriel, złapałem ją pod ramię, pomagając zbiec po kolejnych schodach. Zaprotestowała krzykiem, bojąc się, że złamiemy sobie karki. Kruki na trawniku przed Białą Wieżą poderwały się zaalarmowane. Ich wrzask — ochrypłe KRRA, KRRA! — zabrzmiało w moich uszach jak przekleństwo, jakby ostrzegały nas, niechcianych gości, i byłem gotów zestrzelić kilka dla czystej uciechy. Ale biegłem dalej, lądując na ścieżce razem z Muriel. Pociągnąłem ją mocniej, kiedy krótki czarny tunel otwierał się przed nami. Przybywało krzyków i wystrzałów. Kule poryły wiekowe ścia- ny Krwawej Wieży, ostrzegawcze strzały mówiły, że lepiej zatrzy- majmy się, bo inaczej... Zanurzyliśmy się w chłodny cień, a na- stępne kule odbiły się od wykładanej kocimi łbami ścieżki, coraz głośniejsze, w miarę jak wyszczerbiały linię w naszym kierunku. Pchnąłem Muriel pod ścianę i kule zagrzechotały obok, jak seria piorunów w zamkniętej przestrzeni. Przytrzymałem ją, czekając, aż szczerbata linia zakończy swój bieg, a echa umilkną. Twarz wcisnąłem we włosy Muriel, ciało — w jej ciało. Obsypywały nas odłamki kamieni. Poczułem słabą woń zwietrzałych perfum dziew- czyny, jej miękkość, i chociaż to było głupie w tamtych okolicz- nościach, przypomniałem sobie jej nagość pode mną; ramiona oplatające mnie w pasie, wciągające w nią. Przypomniałem sobie, jak bardzo wystraszona i bezbronna była tamtej nocy w hotelu. A potem przypomniało mi się, jak zdradziła swoich przyjaciół. Oderwałem się od niej i niemal pogardliwie odepchnąłem da- leko, tak że zatoczyła się w kierunku wyjścia z tunelu. Czarne Koszule zbiegały po schodach, kiedy wyszedłem im naprzeciw. Faszyści znów się zawahali, niektórzy przypadli do kamiennych stopni, inni próbowali wbiec po nich z powrotem, kiedy uniosłem automat. Wycelowałem starannie i udałem, że naciskam spust. Kiedy nic się nie stało, podnieśli głowy lub też zatrzymali się i patrzyli na mnie. Zaskoczenie przeszło w uciechę, kiedy odrzu- ciłem broń i zniknąłem w cieniu, który miałem za plecami. Jeden z faszystów nawet wybuchnął głośnym śmiechem, myśląc, że sten się zaciął. Runęli za nami jak ogary za rannym lisem, ujadając za naszą krwią — dosłownie. Na otwartej przestrzeni po drugiej stronie sklepionej bramy słońce zakłuło mnie w oczy. Złapałem Muriel za rękę i pobiegli- śmy, słodki Jezu, ale pobiegliśmy! Nierówna nawierzchnia starała się, jak mogła, żebyśmy się potknęli; wyjąca tłuszcza za plecami zachęcała nas ile się dało, żebyśmy dali z siebie wszystko. Most nad wyschniętą fosą był niedaleko, ale w piersiach czułem ogień, oddech spalał mi gardło. Kiedy strzały na oślep zagwizdały w po- wietrzu, poczułem, że Muriel zaczyna zwalniać, wlecze się za mną na uginających się nogach. — Musisz biec!!! — ryknąłem na nią. — Nie uda się nam! — wyskrzeczała. — Uda! Są powolni, nie widzisz?! Musimy tylko utrzymać dystans!!! Dotarliśmy do wyjścia i, tupiąc głośno, przebiegliśmy po drew- nianym moście. Kiedy znaleźliśmy się poza starą fortecą, Muriel jakby nabrała świeżej energii; zwiększyła szybkość i przestała się słaniać. Przed nami była Tamiza. Rząd wiekowych armat wzdłuż całego biegu rzeki celował na południe, przez wodę, jakby oba- wiając się inwazji z drugiej strony Londynu. Pośród nich stała zbudowana podczas wojny betonowa budka wartownicza, solidny sześcian, który nie sprawdził się przeciwko ostatniej niewidzialnej broni nieprzyjaciela. Po naszej lewej stronie wznosił się wysoki i dumny Tower Bridge, uniesione przęsła zastygły na wieki, rzeka w dole płynęła jasna i przejrzysta w słońcu. Pobiegliśmy do mostu, ja pierwszy. 26 Nie zrozumiała, kiedy pociągnąłem ją w kierunku schodków. — Do doków — wysapała, próbując się wyrwać. Łapała po wietrze krótkimi, spazmatycznymi wdechami. — Łatwo zgubimy ich w dokach. Miała rację. Ulica pod stałym przęsłem mostu biegła prosto ku dokom — czy raczej ku temu, co z ich pozostało, kiedy bomby zapalające zrobiły, co mogły najgorszego — i w masie bocznych uliczek, zaułków i zniszczonych budynków, można by uciec po- goni. Pewnie, tam bez trudu pozbylibyśmy się Czarnych Koszul, tyle że wcale nie miałem tego w planach. — Idziemy na most — powiedziałem, próbując złapać oddech. Pot lał mi się po plecach, wyschnięte gardło paliło. — Oszalałeś. Jest podniesiony, nie przejdziemy na drugą stronę. — Przejdziemy po górnym pomoście. Spojrzała na mnie tak, jakbym naprawdę zwariował, ale nie było czasu na przekonywanie, więc bez słowa popchnąłem ją na kryte schodki. Prowadzący faszysta był o jakieś pięćdziesiąt jardów. Przestali strzelać, niewątpliwie przekonani, że niebawem nas złapią. Z tyłu toczył się Hubble, popychany przez McGrudera w tej parodii wózka dziecinnego; wymachiwał ramionami i wywrzaski-wał rozkazy, podskakując na kocich łbach. Muriel obejrzała się po raz ostatni i wbiegła na schodki. U ich szczytu zaczynał się krótki tunel biegnący pod jezdnią, a kolejna partia schodów sięgała nieruchomego przęsła. Echo naszych kroków odbijało się od wilgotnych ścian razem z wysilonymi oddechami i, zanim jeszcze dotarliśmy do następnych schodów, usłyszałem tupot i krzyki tamtych. Ale teraz pędziliśmy na adre- nalinie — moim starym sojuszniku — i mogłem się tylko modlić, że podtrzyma nas jeszcze trochę. Pobiegliśmy w górę, podciągając się na starej żelaznej poręczy wbitej w ceglany mur, ja drugą ręką przyciskałem do boku płócienną torbę. Znów wpadliśmy na osłonecznioną przestrzeń; przed nami wyrosła północna wieża mostu. Łańcuchy nośne, szare jak nadbu- dówki pancerników, wznosiły się po obu stronach jezdni i śmigały wielkim łukami w górę. Wieża z kamienną obudową, łukowymi okienkami, gzymsami i niszami, wieżyczkami na każdym rogu, przypominała ponury gotycki zamek z przerażającej bajki braci Grimm. Z bajki? Do diabła, na widok płytkich balkonów u góry, iglic i kwiatonów wokół dachu można by pomyśleć, że wybieramy się prosto do rodzinnego miasta Beli Lugosiego*. Wampiry na karkach, góra przed nami. Przestałem myśleć i biegłem dalej. Wielką bramę u podstawy wieży, przez którą niegdyś przepływał ruch samochodowy, zatykała ogromna betonowa ściana. Zardzewiałe autobusy, ciężarówki i auta osobowe nadal stały przed * BelaLugosi (wiaśc. BelaBlasko) — żyjący w latach 1882-1956 amerykański aktor węgierskiego pochodzenia, znany przede wszystkim z brodwayowskiej insce- nizacji Draculi, gdzie gra! główną rolę. nią w kolejce, jakby czekały, aż przęsło opadnie, żeby udać się w dalszą podróż, do południowej części miasta. Druga strona opadała gładkim urwiskiem ku rzece. Naprzeciwko podbrzusze bratniego przęsła, również uniesionego, przy południowej wieży. Wąskie schodki obok bramy prowadziły do drzwi osadzonych w murze. Tędy wchodziło się na wieżę. Chciałem tam dotrzeć, zanim tłuszcza znajdzie się zbyt blisko. Czekała nas długa wspinaczka na czwarty poziom, do wysokiego pomostu łączącego wieże. Chociaż oznaczało to wielki wysiłek, wiedziałem, że dla chorych pokrak, na- stępujących nam na pięty, będzie jeszcze bardziej wyczerpujący. Biegliśmy mostem, mając po lewej ręce unieruchomione na wieczność samochody, grubą poręcz z kutego żelaza po prawej, wyjące Czarne Koszule na karkach, a niebieskie niebo i martwe miasto dokoła. Miałem wrażenie, jakbym oglądał to wszystko po raz ostatni; zniszczone, porozbijane dachy miasta, pomarszczone balony unoszące się na niebie, budynki, składy niegdyś ruchliwe, teraz puste skorupy wzdłuż brzegu rzeki, zgięte, zmiażdżone żurawie, łodzie i barki nadal cumujące przy nabrzeżach, poruszane prądem. Trzy lata przebywałem w tym otwartym mauzoleum, kiedy niedobitki mające więcej zdrowego rozsądku odeszły; trzy lata sprzątałem ulice, nie załatwiając w ten sposób niczego. A pamiętasz w ogóle, po co to wszystko? — spytał szyderczy cichy głos w mojej głowie. A jeśli pamiętasz, to czy w ogóle warto było? Ciągle ścigany przez chorych ludzi skażonych żądzą krwi, ukrywając się jak zwierzę, zabijając, żeby utrzymać się przy życiu, zawsze czujny, zawsze wystraszony, prowadzący wojnę, kiedy ona powinna się zakończyć razem z krwawą śmiercią. Czy to w ogóle miało jakiś sens? Nie, oczywiście, że nie, żadnego. Sally umarła, nie wiedząc o tym nic, chociaż twoja obsesja była spowodowana przez nią. Przez nią i... no, wiesz. Jesteś szalony, Hoke, szalony jak ludzkie pijawki, które cię ścigają. Szalony, od kiedy straciłeś świat. I wiesz o tym. Ale to szaleństwo zbliża się do końca. No, do kolejnego końca, i tym razem ów koniec pewnie obejmie i ciebie. Powinieneś posłuchać Cissie, Hoke. Ona też powiedziała, ci, że jesteś szalony... Kule znów zaświstały nad naszymi głowami, przerywając temu przebiegłemu, naigrawającemu się głosowi, zdrowemu rozsądkowi wrzucającemu mnie z powrotem w teraźniejszość. Mówiąc prawdę, nie miałem wyboru; realizacja mojego pomysłu zabrnęła zbyt daleko, żeby go odwołać. Czarne Koszule nadal próbowały nas zastraszyć, zatrzymać, ale jedynie zachęciły nas strzałami do finalnego biegu na taras obiegający podstawę wieży. Blisko znajdowała się kabina operatora mostu, chroniona stalowymi płytami i workami z piaskiem. Zauważyłem, że zielona zwrotnica jest nadal podniesiona, przepuszczając nieobecne statki. Pod tarasem kryły się koła zębate i silnik parowy unoszący pomost. — Na górę, schodami! — rozkazałem Muriel, odwracając się, żeby sprawdzić, jak blisko była sfora. Do diabła, pierwszy faszysta, najzdrowszy osobnik w czarnym mundurze, jakiego udało mi się spotkać od lat — powiedziałbym, że zdrowszy nawet niż McGruder — był tylko o dziesięć jardów od nas. Mogłem go bez problemu załatwić z browninga, ale nie chciałem, żeby cała banda zniechęciła się do pościgu, więc odwróciłem się od niego i pobiegłem za Muriel. Już otworzyła drzwi na górze i pokonaliśmy je prawie razem. — Dalej — powiedziałem, wskazując schody wewnętrzne. Na- wet nie spojrzawszy na mnie, zrobiła, co jej kazałem. Jej buty za- klekotały na żelaznych stopniach. Oddychała krótko, wydając ury- wane okrzyki. Czekałem w cieniu za drzwiami, słuchając zbliża- jących się kroków. Stały się głośniejsze. Urwały się i kiedy faszysta przeskoczył ostatnie kilka stopni, znów zabrzmiały, ale bliżej. Odczekałem do ostatniej chwili i zatrzasnąłem drzwi, wbijając je w twarz faszysty. Rozległ się zduszony krzyk, a potem przeciągły skowyt, kiedy spadał z powrotem po schodach. We wczesnych godzinach porannych zepsułem zamek, tak że nie miałem szans go zablokować i zyskać przewagę nad Czarnymi Koszulami, zanim by go wyłamali. Pobiegłem za Muriel, przeskakując po trzy stopnie, i niebawem znalazłem się przy niej. Jak powiedziałem, to była długa wspinaczka, łącznie dwieście sześć stopni (policzyłem je kilka godzin temu), hydrauliczne windy naturalnie nieczynne. Przez cały czas popędzałem Muriel. Ścigał nas łomot butów, czasem bezużyteczne wystrzały (chroniły nas solidne schody, tak długo, jak wyprzedzaliśmy sforę o dwa ciągi schodów), nasze serca biły coraz szybciej z każdym krokiem, nogi stawały się coraz cięższe, płuca bolały coraz bardziej. O Jezu, je- steśmy bez szans, nie wystarczy sił — myślałem. Ale wspinaliśmy się, każdy zakręt zachęcał, żeby pokonać kolejny. Chociaż było wiele okien, brudne szyby utrudniały widoczność. Ciągle któreś z nas się potykało. Kiedy to była Muriel, podnosiłem ją i popychałem w górę, a kiedy to byłem ja, kląłem i podciągałem się sam na grubej drewnianej poręczy. Na domiar złego wrzawa na dole rosła, sfora była coraz bliżej. Niemożliwe, ci ludzie są w gorszej kondycji niż my, wciąż mamy przewagę — powtarzałem sobie. Gdybym tylko mógł uwierzyć samemu sobie. Po hałasach zdałem sobie sprawę, że niektóre Czarne Koszule pobiegły drugą klatką schodową i chyba szło im lepiej niż tym, które znajdowały się za nami. Dostrzegliśmy ich, kiedy faszyści wbiegli na jeden z niższych pomostów. Ryk oznajmił nam, że też nas dostrzegli. Muriel prawie osunęła się na stopnie. — Mają... mają nas, Hoke — wyjąkała, ciężko pracując klatką piersiową i barkami. — Nie damy rady. To byłoby na tyle z rasą nieugiętych. — Już prawie jesteśmy. Jeszcze tylko jedno półpiętro. Tam na górze będziemy bezpieczni, obiecuję. Stanąłem przy niej i wziąłem ją za rękę. Trzęsła się całym ciałem i dygotała z każdym oddechem, ale niosłem ją, użyczając resztek swoich sił. Początkowo wisiała na mnie, ale kiedy ujrzała w górze ostatni podest, odzyskała nieco sił — i ducha — i zaczęła iść sama. Mrok również się rozjaśnił, co, jak sądzę, w jakiś naiwny sposób dodało jej nadziei. Potykając się, szła przede mną. Niemal wczołgaliśmy się na czworakach po ostatnich kilku stop- niach. Znaleźliśmy się w rozległym pomieszczeniu z oknami po trzech stronach, wychodzącymi na rzekę i miasto. Słońce przewier- cało brud i rozświetlało wszystko szerokimi promieniami, w których wirowały drobiny kurzu. Nie było czasu na odpoczynek, chociaż nogi Muriel odmawiały posłuszeństwa i rzęziła, wciągając po- wietrze, jakby miała suche wymioty. Zmusiłem ją do dalszego mar- szu przez podwójne, oszklone do połowy drzwi. Były tam i inne drzwi, do prywatnych pomieszczeń, szafy, stoliki, krzesła, sprzęt do utrzymywania czystości, meble wszelakiego rodzaju, ale dla nas liczyły się tylko dwuskrzydłowe drzwi — musieliśmy znaleźć się za nimi, zanim faszyści osiągną tę kondygnację. I udało się nam, wtoczyliśmy się na szeroki pomost rozciągający się nad Tamizą, równoległy do brata bliźniaka kilka jardów dalej, łączący północną wieżę z południową. Byliśmy sto czterdzieści stóp nad wodą i chłodny powiew przedostawał się przez krzyżulce zabezpieczające obie strony pomostu, mierzwiąc nam włosy, ocierając się o nasze ciała, pomagając odzyskać siły. Czerpaliśmy pełne hausty świeżego powietrza, napełniając umęczone płuca jego słodyczą, przymykając oczy z czystej rozkoszy. Niemniej jednak nadal nie pozwoliłem Muriel zwlekać. — Na drugą stronę — rzekłem ze znużeniem, sam ruszając w tym kierunku. Hałas coraz bliższych Czarnych Koszul zagłuszały zamknięte drzwi, rósł jednak z każdą chwilą. — Tak — powiedziała pokornie, ruszając do kalekiego biegu. Twarz miała pocętkowaną ze zmęczenia, ale być może zjawił się tam uśmiech, leciutki przebłysk ulgi. Myślała, że teraz jest szansa, że znajdziemy się za drzwiami po drugiej stronie długiego pomostu. Większość ludzi, która nas ścigała, była w żałosnym stanie, tak że docierając na pomost, nie będą mieli już sił gonić nas dalej. Znalazłszy się po drugiej stronie tamtych drzwi, łatwo oderwiemy się od pogoni, a potem zgubimy w południowej stronie miasta. O tak, widziałem, że tak myśli, i chociaż była zmęczona jak pies, już przyspieszała, omijając śmieci i stosy pudeł na pomoście dla pieszych, sprzęt okryty brezentem, rzeczy, które pewnie leżały tam od zamknięcia mostu dla ogółu, czyli od wybuchu wojny. Cienie padły na przeszklone częściowo drzwi, kiedy szedłem za nią; po- mieszczenie za naszymi plecami zapełniało się. Pomost był na tyle szeroki, że pomieściłby pięciu ludzi w rzę- dzie, podziwiających widoki Londynu przez krzyżulce, które zginały się nad pomostem, podtrzymując dach. Nad przeciwległym przyczółkiem wznosił się dach kryty łupkową dachówką i wieżycz- ki południowej wieży. Obok, na bliźniaczym pomoście, zainstalo- wano baterię przeciwlotniczą i pamiętałem, że nieraz zastanawiałem się, czy nie wejść tam nocą i nie zaczekać na upartego niemiec- kiego pilota dorniera, który zawsze prowadził maszynę wzdłuż rzeki — jak poprzednio Luftwaffe kierował się na Tamizę, szukając Londynu i doków — i zestrzelić go. Świetny pomysł, tyle że na artylerii znałem się równie dobrze co na szydełkowaniu, więc da- łem sobie z nim spokój. Ale ta myśl, zainspirowana moją pierwszą, turystyczną wyprawą na most, nie pozwalała mi o nim zapomnieć, dlatego ostatniej nocy, wiedząc, że Hubble i jego czarny oddział stacjonują nieopodal, w Tower, wpadłem na inny pomysł. Minąłem trupa w zakurzonym niebieskim mundurze strażnika czy też konserwatora. Siedział na brzegu krzesła w połowie pomostu. Musiałem okrążyć zakryte pudła, których strzegł. Kurtka wisiała luźno na obwisłych barkach szkieletu, pomarszczone martwe po- wieki były opuszczone, jakby patrzył na betonowy chodnik; rzad- kie kosmyki siwych włosów na nagiej czaszce były zbyt sztywne, aby wiatr mógł je poruszyć. Omijając następne skrzynki, szedłem za Muriel, która tymczasem dotarła prawie do końca drogi. Drzwi za nami otworzyły się gwałtownie i wypadła przez nie wyjąca hałastra, ale nie zadaliśmy sobie już trudu, by się obejrzeć. Natomiast zwolniłem tempo, odpinając po drodze kaburę. Muriel rzuciła się do drzwi. Uderzyła w nie całym ciałem, tak bardzo pragnęła znaleźć się za progiem. Łkała. Złapała pionowe uchwyty i pociągnęła je ku sobie. Drzwi ani drgnęły. Wydała okrzyk zawodu. Ponowiła próbę, szarpiąc z całej siły, aż skrzydła zatrzęsły się w ościeżnicy. Nic z tego. Obejrzała się przez ramię. — Są zamknięte na klucz, Hoke! — prawie krzyknęła. — O mój Boże, są zamknięte na klucz!!! Zatrzymałem się i odwróciłem do zbliżającego tłumu, wycią- gając pistolet z kabury płynnym szybkim ruchem. — Wiem — powiedziałem. 27 Wpatrywała się we mnie, jakbym w końcu dostał fioła, i chyba mój ponury uśmiech potwierdził jej podejrzenia. — Jesteśmy w pułapce — wydyszała z niedowierzaniem. — Oni też — zauważyłem, skinieniem głowy wskazując od- działek Czarnych Koszul. Faszyści zaczęli zwalniać do spacero- wego tempa, uświadomiwszy sobie nasze położenie. Zapewne większość była już na pomoście — paru chyba nadal pokonywało schody, ale niebawem mieli dotrzeć na miejsce — a ich wyniszczone chorobą twarze wypełniało znużenie i triumf. Niektórzy chwiali się na nogach, inni wspierali się na swoich kum- plach; jeden czy dwóch łapało się balustrady, oddychając łapczy- wie. Ta marna banda chorych fanatyków, przepełniona nadzieją (chociaż złudną), powiększała się. Sunęli ostrożnie przed siebie. Zatrzymali się jak wryci na widok mojego browninga. Wycelowali we mnie ze swoich pistoletów i karabinów. Uzbrojoną dłonią wskazałem Muriel i powiedziałem: — Martwa wam się nie przyda. Ja też nie. Nawet najbardziej tępy spośród nich zrozumiał w czym rzecz. Szurające buty wrosły w pomost. — Nie strzelać. Łatwo poznałem słaby, cienki głos, ale nie wiedziałem, czy Hubble mówi do mnie czy do swojej zbieraniny. — Teraz ich mamy, nie mogą uciec. Tłum rozsunął się na boki, przepuszczając przywódcę Czarnych Koszul. McGruder i jeszcze jeden faszysta podtrzymywali go za łokcie. Byłem bardzo zadowolony. Hubble na pomoście. O to prze- de wszystkim chodziło. Muriel odsunęła się od zamkniętych drzwi i stanęła bliżej mnie. Hubble zmarszczył czoło na jej widok. — Proszę trzymać się od niego z daleka, panno Drakę — rzekł, wpatrując się w nią wzrokiem fanatyka. Z tymi sińcami pod oczami przypominał jakiegoś złoczyńcę ze starych niemych filmów. Pró bował się wyprostować, chcąc zademonstrować swoją dawną moc, ale udało mu się to tylko częściowo. ?— Ten człowiek to dzikus, ale nie wyrządzi pani krzywdy. Nieprawdaż, panie Hoke? Nie za- strzeliłby pan takiej uroczej młodej damy. — Jej chyba nie — odparłem i wycelowałem w środek jego czoła. Obrzydliwy uśmiech znikł i Hubble stracił wielkopańską pozę; zgarbił się i postarzał. Wbił we mnie płonące spojrzenie. — Nie zabijesz nas wszystkich, głupcze — zasyczał. — Jeden strzał i moi żołnierze rozedrą cię na strzępy. — Znów odnalazł wzrokiem Muriel. — Zostaw go. Wróć do nas, do swoich przy jaciół, swojej prawdziwej rasy. Poprzednio byłem w rozpaczy, ina czej nigdy bym... — Nie dokończył, był na tyle sprytny, że wolał nie nazywać tego po imieniu. — Teraz mamy jego, możemy... mogę wykorzystać jego krew... Nie do wiary. Muriel zrobiła krok w kierunku tego degenerata. Ale obejrzała się na mnie, zmieszana i niepewna. — Idź — powiedziałem, znużony całą tą grą. — Przyłącz się do nich, jeśli tego chcesz. Ale on wyssie cię, Muriel, do ostatniej kropli krwi, i zostawi tylko suchą skorupę. — Ale co innego mi zostaje, Hoke? Jak mam przeżyć? — Dyszała przygnębiona, bez sił. — Zabiją nas na miejscu, jeśli z nimi nie pójdziemy. — Droga Muriel, ależ skąd, jesteśmy od tego jak najdalsi. — Hubble dał sobie spokój z „panno Drakę" na rzecz bardziej ojcow- skiego „Muriel", i było coś obscenicznego w jego przymilności, którą mylnie uważał za czarującą. — Ty i ja jesteśmy tej samej rasy. Twój ojciec był moim przyjacielem. Bez względu na twoją decyzję, obiecuję, że nie spotka cię żadna krzywda. Jeśli w to uwierzysz, Muriel — powiedziałem sobie w duchu — zasługujesz na całe piekło, jakim uraczy cię ten upiór. Ale gad-ka- szmatka Hubble'a wcale mi nie przeszkadzała; ta paplanina zapełniała czas potrzebny maruderom na dotarcie do pomostu. Uniósłszy głowę zobaczyłem, że ostatnich z dwóch faszystów wchodzi na pomost. Chyba zamykali pościg. W porządku. Czas na finał. Uniosłem płócienną torbę i otworzyłem ją. Czterema krokami pokonałem przestrzeń do brzegu pomostu. Złapałem się wspornika i stanąłem na poręczy. Nad głowami faszystów dostrzegłem zarys postaci za drzwiami. Dobrze. Cissie opuściła kryjówkę i wsuwała żelazną sztabę za wewnętrzne uchwyty, ryglując drzwi na dobre. Skoro to zrobiła, schody były puste, więc teraz pozostawało mi tylko modlić się do Boga, żeby użyczył jej sił w nogach, kiedy będzie zbiegała w dół. Czarne Koszule przyglądały mi się niespokojnie, nie wiedząc, co szykuję. Czekały na sposobną chwilę, żeby się na mnie rzucić. Nadal trzymałem Hubble'a na muszce z nadzieją, że to ich powstrzyma. — Masz szansę, Muriel — powiedziałem, udając spokój, do którego naprawdę było mi bardzo daleko, i raczej pilnując wzro kiem tłum, niż patrząc na nią. — Chodź ze mną albo zostań z tym robakiem i umrzyj. Moje słowa wprawiły ją w jeszcze większą konsternację, ale nie było czasu na wyjaśnienia. McGruder puścił Hubble'a i zrobił kilka kroków w moim kierunku; pistolet wymierzony w jego głowę podziałał na niego jak zimny prysznic. — Zrobię to z wielką przyjemnością — zawiadomiłem go i uspokoił się. Jednak nadal był zbyt blisko, żebym czuł się pew nie. Zdecydowałem, że teraz albo nigdy. Ale z kolei ja zostałem zaskoczony. Hubble zaczął się dławić. Wydawał dziwne dźwięki, jak gdyby coś utknęło mu w gardle. Złapał się za szyję sczerniałymi, drżącymi palcami, rozdarł ko- szulę, wpadł w konwulsje. Oczy wyskakiwały mu z orbit, ronił krwawe łzy. Krew lała się również z jego uszu i z otwartych ust. McGruder chciał go podtrzymać, a on pochylił się jeszcze niżej i zaczął piszczeć, straszliwie, przeciągle, raczej jak zwierzę niż człowiek. Łapał się rękami za pierś, brzuch i barki, skręcał z bólu i szukał jego źródła. Jego czarne spodnie zwilgotniały. Puściły mu zwieracze i wiedziałem, że to krew — pękają zablokowane arterie, wyrzucając nagromadzony ładunek. Popękały też inne, węższe na- czynia krwionośne, blada skóra podeszła czernią. Nastąpiły skurcze, główne organy zwalniały pracę, w końcu zamarły. Chwila, której się śmiertelnie lękał i o której wiedział, że zbliża się szybko, wreszcie nastąpiła. Przyszedł czas śmierci. Piski przeszły w zawodzenie. Zamilkł, kiedy obfita struga krwi trysnęła z jego ust, bryzgając na pomost i najbliższych faszystów. Miał gwałtowną, straszliwą śmierć, której przyglądaliśmy się jak zahipnotyzowani. To znaczy, przyglądaliśmy się jej, aż uznałem, że nikt, choćby nie wiem jak wynaturzony i zły, nie zasługuje na taką mękę. Strzeliłem między cieknące krwią oczy i Hubble padł, nawet nie mruknąwszy. Od tej pory wszystko potoczyło się szybko, a ja poruszałem się jak zając na torze, wyprzedzając całą resztę. Tłum zawył. McGru-der padł na kolana obok zakrwawionego ścierwa Hubble'a. Pozostali rzucili się na mnie i po błysku w ich oczach wiedziałem, że chcą ściągnąć mnie na dół i rozerwać na strzępy gołymi rękami. Kopnąłem jednego w szczękę — tego samego, zdrowo wyglądają- cego gościa, na którego gębie zatrzasnąłem dolne drzwi — tak że poleciał na tłum. To dało mi czas wyciągnąć coś z torby. Trzymając to „coś" w lewej ręce, wycelowałem starannie z browninga. Trzy- małem go w prawej ręce owiniętej wokół wspornika, a dzięki temu, że stałem ponad chodnikiem pomostu, łatwo znalazłem cel. Wy- strzeliłem szybko trzy razy w trupa siedzącego na brzegu krzesła, koło zakrytych skrzynek. Strzały przyniosły podwójny efekt; na tyle zdumiały Czarne Koszule, że sparaliżowały je na moment, a trup osunął się na chod- nik, zwalniając kabłąk bezpieczeństwa ręcznego granatu, na którym siedział do tej pory. Musicie wiedzieć, że rano ostrożnie wyjąłem z niego zawleczkę. Miałem kilka sekund na opuszczenie pomostu, zanim granat wybuchnie i doprowadzi do eksplozji skrzynek z dynamitem. Pozostała jeszcze jedna rzecz do zrobienia; cisnąłem pistolet, zrzuciłem torbę z ramienia, wyjąłem zawleczkę granatu trzymanego w lewej dłoni i cisnąłem go w tłum, blisko materiałów wy- buchowych, ukrytych po drugiej stronie pomostu. Następnie ru- szyłem w dół. Ogarnęły mnie zawroty głowy i mdłości, kiedy przecisnąłem się między krzyżulcami i znalazłem się po zewnętrznej stronie. Rzeka i południowe nabrzeże skoczyły ku mnie i mało nie straci- łem równowagi, kiedy nagle wokół mnie otworzyła się rozległa pustka. Ale opanowałem się i szybko ześliznąłem w dół, szczeliną między chodnikiem i ozdobną zewnętrzną balustradą, wymacując stopą krawędź uniesionego przęsła. Minęło kilka sekund potrzeb- nych mi do ucieczki, i zastanawiałem się, czy granaty wybuchną — nie było sposobu dowiedzieć się, jak przetrzymały lata maga zynowania. Miałem czas, by spojrzeć w górę. Zobaczyłem białą, wystraszoną twarz Muriel, patrzącej na mnie przez krzyżulce. Ktoś przebiegł obok niej, zanim schowałem się pod pomostem. Nastąpiła eksplozja. Świat wokół mnie wybuchł, kiedy pierw- szy wielki huk zmieszał się z drugim. Przylgnąłem do wielkiego przęsła, które zadygotało pode mną. Przetoczył się grom. Płasz- czyzna nad moją głową zadygotała szaleńczo, grożąc upadkiem. Kolejny huk zlał się z drugim. Już sam hałas powinien wystarczyć, żeby strącić mnie w wody płynące głęboko w dole. Tylko gruba warstwa betonu osłoniła mnie przed płomieniami, które wystrzeliły z pomostu. Wielkie kule ognia potoczyły się w niebo. Krzyknąłem, przytłoczony hałasem i grozą, gdy ciało Muriel wyprzedziło pło- mienie, zataczając łuk tuż nad przeciwległym pomostem. Poszar- pana odzież płonęła na niej, zostało jej tylko jedno wyprostowane sztywno ramię. To był ulotny widok, ale wrył mi się w pamięć i już wtedy zdałem sobie sprawę, że zastanie ze mną na zawsze — jeśli przeżyję. Zacisnąłem powieki, ale nie przestałem jej wi dzieć, wręcz przeciwnie, obraz stał się tym wyraźniejszy. Zacząłem się osuwać, żelazo i beton trzęsły się coraz bardziej, przez co musiałem otworzyć oczy, by poszukać występów, wypu- kłości, czegokolwiek, czego mógłbym się uchwycić. Wszelkiego rodzaju szczątki —- kawałki drewna, odłamki metalu, fragmenty ciał, całe ciała — fruwały w powietrzu, wirując leniwie wokół własnej osi i spadając ku rzece, a dym, ogień i kurz kłębiły się ku niebu. Krawędź pomostu była na tyle szeroka, że mogłem się na niej położyć. Metalowa konstrukcja ryglująca, spajająca obie stro- ny mostu po opuszczeniu, pomagała mi się utrzymać, gdy ogromna ruchoma kładka trzęsła się i jęczała. Bałem się, że całe to choler- stwo poleci w dół, ponieważ kiedy o brzasku rozmieszczałem ma- teriały wybuchowe, wciągnąwszy je najpierw z pomocą Cissie na górę, nie wiedziałem, jak zadziałają. Dynamit spoczywał w ma- gazynach długi czas, podobnie jak granaty, więc jego moc była nieprzewidywalna. Wolałem dać go za dużo niż za mało. No cóż, teraz się dowiadywałem, jak działa, i bałem się jak jasna cholera. Gęste, smoliście czarne chmury zasłaniały niebo, a przęsło nadal wibrowało jak ogromny kamerton. Zacząłem przeprawę na dół, aż za bardzo świadomy głębokiej przepaści pod sobą. Wkrótce znalazłem się przy poręczy biegnącej wzdłuż jezdni, przy grubej, zdobionej balustradzie. Mogłem ją wykorzystać jak drabinę. Ale kiedy opuściłem się poza krawędź, przerażony, że ręka mi się ze-smyknie i spadnę, spojrzałem w górę i zobaczyłem McGrudera. Miał czarną, spaloną twarz i spopielałe włosy na pokrytej pęcherzami czaszce; czołgał się ku mnie wzdłuż przęsła. Przypomniałem sobie postać przełażącą obok Muriel przez krzyżulce. Wtem świat kolejny raz uciekł mi spod nóg. Obaj pośliznęliśmy się. McGruder owinął ramię wokół pionowego muru, który normalnie był jezdnią, ja wsunąłem rękę w ozdobną balustradę. Przylgnęliśmy do przęsła, które wydało potworny grze- chot i zaczęło sunąć na dół. Nagle zadygotało i zamarło. Znów niemal poleciałem w dół. Nogi zahuśtały w powietrzu i rozpaczliwie szukałem jakiegoś uchwytu drugą ręką, gdyż wstrząs prawie wyszarpnął mi ramię ze stawu. Uchwyciłem się balustrady i zna- lazłem oparcie dla stopy. Wciąż byłem ogłuszony hukami wybuchów i świat wydawał mi się dziwnie milczący. Kurczowo trzymałem się żelaznych elementów. Zadowolony, że żyję, choć rozdygotany, dochodziłem do siebie. Przęsło znów się poruszyło. Drżenie przeszło żelazną balustradę i zdałem sobie sprawę, że most wcale się nie zatrzymał, a powoli, z namaszczeniem kontynuuje opadanie. Wybuch poruszył maszynerię, blokady puściły, koła zębate ruszyły, grawitacja ściągała przęsło w dół. Zerknąłem na drugie przęsło. Wyglądało na to, że tylko moje się rusza, tamto ani drgnęło. Nie bardzo wie- działem, jak to możliwe — przecież ogromna kabina kontrolna znajdowała się na południowym brzegu Tamizy, daleko od miejsca wybuchu — ale zapewne dźwignie lub hamulce zostały wytrącone ze stanu spoczynku, wraz z samym przęsłem, i nie napotykały żadnego oporu, tak że jedynie koła zębate kontrolowały opadanie. Przywarłem mocno do poręczy, przygotowany na to, że pojadę na sam dół. Miałem nadzieję, że przęsła zejdą się bez zbytnich wstrząsów. Może nawet czułbym frajdę podczas tej całej podróży, wiedząc, że mój plan gry wypalił, wygrałem wojnę, gdyby nie sczerniała oskalpowana głowa, która pojawiła się nade mną, gdyby nie te przekrwione oczy. McGruder nie zleciał, kiedy przęsło ożyło — gdzie tam!, trzymał się go, a potem zaczął pełznąć w moim kierunku. Teraz był o włos ode mnie, gapiąc się w dół z nienawiścią w oczach i żądzą mordu w tym chorym mięśniu, który nazywał sercem. Zdzielił mnie pięścią w czoło, niemal zrzucając na dół. Kiedy zamachnął się po raz drugi, zrobiłem unik. Potem złapał mnie za włosy i zaczął ciągnąć w górę. Łzy zalały mi oczy. Złapałem go za rękę i oderwałem ją razem z kępką włosów. Moje stopy ześliznęły się z otworów w balustradzie i wisiałem teraz na jednej ręce, machając nogami w powietrzu. McGruder wykorzystał w pełni tę sytuację, złażąc po drugiej stronie balustrady. Szedł po prześwitach i dekoracyjnych wywijasach, podobnie jak ja wcześniej. Potem owinął się wokół balustrady i próbował oderwać moją rękę od poręczy, szarpał za bark, podczas gdy most cały czas dygotał, wolno osuwając się w dół. Nagle odzyskałem słuch i usłyszałem tarcie metalu o metal, jęki starej maszynerii zmuszonej do pracy po latach bezwładu. Słyszałem również bezradne i wściekłe stękania McGru-dera, który próbował oderwać mnie od balustrady. Przęsło miało za sobą przynajmniej jedną trzecią drogi i kiedy zawisłem nad przepaścią, znów ogarnęły mnie zawroty głowy i mdłości, rzeka zawirowała pod moimi nogami. Wiedziałem, że spadając do wody z tej wysokości, uderzę w nią jak w beton. Potworny ból przeszył mi rękę, wplecioną w balustrady. Za- wyłem ile sił w płucach, wyciągając szyję, żeby zobaczyć, co się stało. McGruder kąsał mnie, wisząc po drugiej stronie żelaznej koronki. Wymacałem nogami występ nad linią nitów i wykorzy- stując nowy punkt oparcia, ruszyłem z powrotem w górę. Ignoro- wałem ból tak długo, dopóki nie upewniłem się, że mogę wyciąg- nąć kąsaną rękę. Krew — największy skarb ABminusów w oczach tych pijawek — płynęła strugą z głębokiej rany i ten widok obudził mój dawny wielki gniew. Pewnie tak długo chroniłem mój życio- dajny płyn, że kiedy tamten wampir zaczął go żłopać — wiem, zależało mu tylko na tym, żebym przestał się trzymać, ale wtedy nie myślałem zbyt trzeźwo — sam dostałem niezłego ataku szału. Ledwie zdawałem sobie sprawę, co robię, ponieważ nagle uświa- domiłem sobie, że przełażę przez poręcz. Gniew pobudził ostatnie rezerwy sił (jakie tam ostatnie, dawno były wyczerpane). Zesko- czyłem na stromą jezdnię i wyrżnąłem pięścią w uniesioną gębę McGrudera. Zahaczywszy jedno ramię wokół grubej poręczy, nogami wsparty w jezdnię, tłukłem go bez litości, tak że nie miał szansy mi oddać. Osunął się. Trzymał się tylko jedną ręką, leżąc na krawężniku, i przez chwilę — jedną ulotną chwilę — myślałem, że go zała- twiłem. Ale wiedziałem, jak jest silny, i McGruder oddał mi, nie- zależnie od tego, czy był chory czy nie. Na ułamek sekundy ode- rwał się od podłoża, jakby prawa ciążenia go nie obowiązywały, i odepchnął mnie obiema rękami. Zakręciło mną, z głuchym hu- kiem wpadłem kręgosłupem na balustradę i o mały włos nie pu- ściłem poręczy. On tymczasem zaczął się osuwać, lecz po drodze złapał mnie za łydki, ratując się w ten sposób. Był tak ciężki, że trudno mi było go utrzymać. Na tym nie koniec. Bulgotał ze śmie- chu, szarpał mnie za nogi, ciągnął w dół, chcąc, żebym puścił się poręczy, i bulgotał, cały czas, cholera, bulgotał ze śmiechu! Tłu- kłem go po głowie i po karku, ale wyglądało na to, że bez efektu. Bez żadnego efektu! Tylko śmiał się bardziej, szczerzył zęby od ucha do ucha. Był szalony, to nie ulegało wątpliwości. I zrobił coś jeszcze bardziej dziwacznego: wykręcił szyję i spojrzał w dół pochyłości, ruchem tak przesadnym, jakby chciał zmusić mnie do spojrzenia w tym kierunku. Spojrzałem. I zrozumiałem, co zamierza. U podstawy coraz łagodniejszego wzniesienia, tam gdzie ruchoma część przęsła łączyła się z nieruchomą, w poprzek jezdni biegł długi ciemny rów. Były w nim koła zębate, poruszające zwodzony fragment mostu. Nie wiedziałem, jaka jeszcze maszyneria kryje się wewnątrz czarnej dziury, ale wiedziałem, że McGruder chce ściągnąć nas tam obu. A co, u diabła! Szybka śmierć wcale mu nie przeszkadzała, była o wiele lepsza niż powolna. Biłem go mocniej, wykręcałem się całym ciałem, żeby go z siebie strząsnąć, ale wszystko na nic. Można by pomyśleć, że nie czuje ciosów. Nie- spodziewanie złapał mnie za przegub ręki, którą trzymałem się poręczy, i szarpnął, próbując ją oderwać. Zacząłem rozchylać palce. Wysiłek był zbyt wielki. Niebawem trzymałem się tylko na słowo honoru. Drugą ręką wymacałem gardło McGrudera i zacisnąłem palce, wbijając kciuk w tchawicę. Tylko uśmiechnął się szerzej, ja tym- czasem zacząłem ślizgać się butami po betonie. Palce na poręczy miałem niemal wyprostowane. Wtem przypomniałem sobie o nożu. Puściłem gardło McGrudera, sięgnąłem za plecy i wyjąłem z pochwy ciemne ostrze. Wyszło gładko. Wbiłem je głęboko między łopatki faszysty, tuż obok kręgosłupa. Wytrzeszczył oczy w szoku, małe żyłki niemal wyskoczyły z gałek. Nie wiadomo, czy sprawił to nagły ból, czy było to świadome, ale jeszcze mocniej zacisnął ramię na moich nogach. Poderwałem je w górę, wypuszczając z dłoni nóż. Ale on puścił mój przegub, przestał się uśmiechać, a jego oczy zdawały się widzieć coś daleko. Powoli rozluźniał uścisk na moich nogach i osuwał się, drapiąc mnie palcami jak szpony. Jednak kiedy jego dłoń znalazła się na wysokości moich stóp, nagle zacisnęła się wokół kostki i szarpnęła, przez co upadłem płasko na plecy. Odruchowo złapałem się dolnej krawędzi poręczy. Musiałem sięgnąć do dna zapasu sił, który mi pozostał — a nie było go wiele — gdy rozciągnąłem się jak struna, jadąc w dół, ściągany całym ciężarem ciała McGrudera. Moje ramiona drżały z wysiłku, plecy leżały płasko na kamieniu, kręgosłup odbierał wibrację jęczącego mostu. Uniosłem głowę i spojrzałem na McGrudera. Leżał na brzuchu, z nożem wbitym w plecy, i ściskał obiema rękami moją kostkę, usiłując powlec się w górę pochyłości. Sczerniała twarz była pozbawiona wyrazu, chociaż wzrok wbijał we mnie. Podciągnął się na mojej nodze jak na linie, jego ramiona dygotały z wysiłku. A kiedy jego głowa znalazła się na wysokości mojego kolana, chory uśmiech szaleńca powrócił. Och, nadal spoglądał daleko tymi zamglonymi oczami, jakby duchem był nie wiadomo gdzie, ale spękane, pokiereszowane wargi rozciągały się szeroko, umazane krwią zęby obnażały się w uśmiechu przeznaczonym wyłącznie dla mnie. Uniosłem nogę i wbiłem mu but w nos. Krew — zła krew, zarażona, krzepnąca — trysnęła z nozdrzy jak z rozciętego wrzodu, a uścisk na mojej kostce zelżał. I odpadł ode mnie, ślizgając się ku czarnemu, coraz węższemu rozwarciu u stóp pochyłości. Cały czas wbijał we mnie wzrok. Odwróciłem się i popełzłem w górę. Doczołgałem się do wierzchołka i tam opadłem z sił, spocząłem na brzegu, z jednym ramieniem na jezdni i połową ciała wiszącą pod przęsłem. Odprowadzałem wzrokiem McGrudera. Orał paznokciami jezdnię, osuwając się ku malejącemu otworowi. Jego tors uniósł się z betonu i zdałem sobie sprawę, że ruchome przęsło łączy się resztą z mostu, jezdnia się wyrównuje. Ciało McGrudera nie mieściło się w szczelinie. To było straszne, ale nie mogłem się odwrócić, nie mogłem nie patrzeć na tę potworność. McGruder krzyczał nieustannie, kiedy setki ton betonu, żelaza i ołowiu miażdżyły mu biodra i nogi. Nagle przestał. Wielka fala krwi wyciskana z jego ciała chlusnęła nosem, uszami i z oczu. Most legł płasko. A ja spadałem, strącony z mojej wysokiej grzędy nagłym podskokiem przęsła, wirowałem wokół własnej osi, aż uderzyłem o zimne wody trzydzieści stóp niżej. 28 Cissie darła się na mnie, równocześnie uciskając moją klatkę piersiową, tak że nie byłem pewien, co wytrąciło mnie z odrętwienia — wrzaski czy ból. Zwymiotowałem wodę z rzeki i spróbowałem odwrócić się na bok. Pomogła mi i zaczęła uciskać moje plecy. Robiła to bez pardonu i chciałem zaprotestować, ale odbiło mi się i wyrzygałem kolejną porcję wody. Cały czas jęczałem. Na przemian łapałem oddech i plułem, tłukąc głową o beton przy każdym spazmie. — Dlaczego?! — darła się na mnie, a jej głos odbijał się od pokrytych wilgocią murów wokół nas. — Dlaczego mnie nie słu- chasz? Dlaczego musiałeś znów zabijać? Ty cholerny, cholerny idioto!!! Mówiłam ci, że sam wysadzisz się w powietrze i prawie ci się udało!!! — Zaczęła łkać, siły ją opuściły. — Nigdy nie słuchasz i nigdy nic nie powiesz. Nawet nie wiem, dlaczego zostałeś w tym cholernym strasznym mieście, mieszkasz z trupami, ciągle uciekasz, musisz zabijać, żeby żyć!!! Paplała dalej, łkając i przeklinając, wyklepując mi wodę z płuc, tak że ogólnie biorąc, dostawałem niezłe manto, aż zacząłem się śmiać. Tors i barki trzęsły mi się tak, jakbym miał jakiś atak, ale śmiejąc się, wyplułem ostatnie krople wody połknięte w trakcie przepływania Tamizy do tego małego pirsu zakrytego północnym przęsłem. Na szczęście wstrząs, jaki przeżyłem, wpadając do rzeki, otrzeźwił mnie na tyle, że znów podjąłem walkę. Młóciłem nogami wodę, utrzymując się na powierzchni. Wiedziałem, że jeśli się nie wysilę, utonę, co wydawało mi się idiotyczne po tych wszystkich przejściach, więc skierowałem się ku brzegowi (prąd przeniósł mnie pod północną wieżę). Płynąłem wśród odłamków i ludzkich szczątków wyrzuconych z pomostu siłą wybuchu. Na chwilę przy- lgnąłem do nabrzeża, wbijając palce w szczeliny między kamien- nymi blokami. Łapałem oddech i zbierałem resztki sił, żeby dopłynąć do końca. Przesuwałem się cal po calu, palce wciąż ześlizgiwały się z pokrytego śluzem betonu, cały dygotałem z zimna, czy też szoku — zapewne z jednego i z drugiego. Naprzeciwko miałem kamienne stopnie prowadzące do zakrytej przystani wciś- niętej poniżej pierwszego przęsła. Prawdopodobnie kiedyś wyciągali tam samobójców skaczących z mostu do rzeki; nie wydawało się to bardzo daleko i, niech to szlag, zamierzałem tam dopłynąć. Jaki miałem wybór? Zrzuciłem buty, rozpiąłem pas z bronią i skie- rowałem się ku brzegowi. Chyba podtopiłem się raz czy drugi — pamięć zawodziła mnie pod tym względem — ale za każdym razem wyskakiwałem jak korek, energiczniej młócąc wodę rękami, zanim wróciłem do nie- mrawego, ale stałego rytmu. Kiedy wydało mi się, że przyszedł kres zabawy, zaledwie kilka jardów od małej przystani, i zacząłem tonąć, dotknąłem nogami czegoś twardego, od czego mogłem się odepchnąć, i powróciłem na powierzchnię. Jeszcze kilka ruchów rękami i nogami i udało mi się stanąć. Mogłem iść, słaniając się, długą pochylnią w kierunku dwóch biegów schodowych prowa- dzących do przystani. Kiedy wynurzyłem się do pasa, na stopniach zjawiła się Cissie. Biegła, wzywając mnie po imieniu. Wskoczyła do wody i brnęła na spotkanie ze mną. Złapała mnie i pomogła wyjść na suchy ląd, płacząc i paplając o tym, że widziała mój upadek z mostu. Wiedziała, że to ja, nawet z tej odległości, ponieważ nie byłem ubrany na czarno i, szukając łodzi, trafiła na tunel prowadzący do przystani pod mostem. Musiała wciągnąć mnie po oślizłych stopniach, na których nogi ugięły się pode mną, i zaczęła tłuc mnie po klatce, wystraszona, że się utopię na suchym lądzie. Nie rozumiała, dlaczego się śmieję — myślała, że się krztuszę — i biła mnie tym mocniej, krzycząc, żebym się nie poddawał, że wyjdę z tego, proszę, proszę, proszę! Nie umieraj, Hoke, nie umieraj! Zasłoniłem się ramieniem, ale byłem zbyt słaby. — Daj... daj spokój — udało mi się wysapać i natychmiast przestała. — Nic ci nie jest. — Chyba była nieźle zdumiona. — Na to wygląda. — Tyle tylko mogłem powiedzieć. Nie mia- łem sił się śmiać, więc jedynie posłałem jej szeroki uśmiech. Rozpłakała się. Rzuciła się na mnie i paplała. Nie minęło wiele czasu i paplałem razem z nią. A w końcu, kiedy łzy nam obeschły i siedzieliśmy w tym po- nurym, wilgotnym, ceglanym zakątku, objąłem ją ramieniem, przy- tuliłem do siebie i opowiedziałem, dlaczego nie opuściłem tego miasta. 29 Nie zostało mi tam nic więcej. Skończyłem swoją robotę. Powolutku jechałem ciężarówką wojskową między nieruchomy- mi pojazdami, podczas gdy wielkie kolumny dymu i ognia wzbijały się nad dachami za mną. Ten stos pogrzebowy był jedynie gestem, symbolicznym wyrazem szacunku dla wielu zmarłych. Tysiące pło- nących zwłok reprezentowało miliony pozbawionych życia w tym mieście. Podczas wojny nigdy nie miałem okazji obejrzeć stadionu Wembley, ale za każdym razem, kiedy wyładowywałem te wszystkie trupy zebrane z ulic, słyszałem — na pewno słyszałem — echa wiwatujących tłumów, głosy wielbiące ludzkie umiejętności i wy- trzymałość. Te nierealne owacji nigdy nie budziły we mnie lęku; nie, jedynie pogłębiały smutek, dobitnie uświadamiały mi izolację, samotność. Po kilku milach zatrzymałem ciężarówkę i, wychyliwszy się z okna, obserwowałem ognie, może tylko sprawdzając, czy robią swoje. Blask był niesłychany. Wielkie czarne chmury oblamowane złotem i purpurą kłębiły się ku niebu, wsparte na szalejących pło- mieniach pożerających stosy ciał przesączonych ropą. To wszystko, co mogłem uczynić dla nieżywych obywateli niegdysiejszej metropolii, i Cissie słusznie powiedziała, że reszta obróci się w proch w swoim czasie. I w końcu zrozumiała, dlaczego nie opuściłem miasta. Pod mostem, przytuleni do siebie, kiedy powoli nabierałem sił, opowiedziałem jej o mojej miłości do Sally, o poznaniu się w Rain- bow Corner, klubie dla żołnierzy amerykańskich przy Piccadilly. Ona była z koleżankami z biura, ja z paroma kumplami z innych eskadr. Opowiedziałem, jak jedno „cześć", jeden taniec i jeden pocałunek wystarczyły, żeby się zakochać. Wzięliśmy ślub pół roku później, oboje pewni swoich uczuć, zdając sobie sprawę z ryzyka, jakie niesie wojna, ale też to ryzyko uświadamiało nam, że nie ma czasu do stracenia... Nawet nie wiedziałem, że była w ciąży, kiedy zjawiłem się u niej trzy tygodnie po ataku rakiet z krwawą śmiercią. Pewnie nie po- wiedziała mi, nie chcąc obciążać kolejnym zmartwieniem, przynaj- mniej dopóki sprawa się nie wyda. Kiedy ludność zaczęła padać jak muchy, dostaliśmy zakaz opuszczania bazy. Wszyscy piloci, którzy jeszcze żyli, byli trzymani pod strażą na wypadek masowego natarcia nieprzyjaciela, który obalił nasze linie obronne. Ha! To wszystko było śmiechu warte, bezsensowne. Nikt z nas nie wiedział, co się naprawdę stało, łączność ze światem zewnętrznym była ściśle ograniczona przez oficera dowodzącego, który trzymał się ostatnich rozkazów co do joty. Niebawem wszyscy w bazie ulegli zarazie. Wszyscy poza mną. Byłem sam, przerażony do utraty zmysłów. Wtedy uciekłem do Londynu i zaczął się prawdziwy koszmar. Zanim znalazłem ciało Sally na schodach prowadzących do na- szego mieszkania w suterenie, już byłem w szoku, a tamten widok prawie mnie wykończył. Brak gałek ocznych, ciało rozdarte. Szczury wżarły się w brzuch, wyrwały z łona embrion naszego nie naro- dzonego dziecka. Zostawiły go na schodach obok jej wyciągniętej dłoni, na wpół zjedzone, prawie nierozpoznawalne. Jednak ja wie- działem, co to jest, i dostałem tam ataku histerii; w pobliżu mojej żony i naszego dziecka ogarnęło mnie szaleństwo, które nie opu- szczało mnie przez rok. Może nadal nie opuściło mnie w całości. Jedyne, co mogłem zrobić — jedyne, co przyszło mi na myśl — to spalić resztki ich biednych ciał. Musicie zrozumieć, że nie zostało nic, co można by uczcić, nic rozpoznawalnego, nad czym można by się pomodlić. To nie Sally leżała na tamtych stopniach i to nie było nasze dziecko. To były tylko szczątki wzgardzonego mięsa. Odpadki. Śmieci. Nie moja rodzina. Zaniosłem je do domu i podpaliłem firanki. Po godzinie cały szereg domów po jednej stronie ulicy stał w płomieniach. I to szaleństwo kazało mi zbierać innych bezbronnych zmarłych leżących setkami, tysiącami, i zwozić ich na miejsce godnego po- chówku, tak żeby nie byli jedynie pokarmem dla ocalałego robactwa, które teraz śmiało paradowało ulicami. Zwoziłem ich na zamknięty teren, gdzie kiedyś w końcu mogłem urządzić im godny pogrzeb. Nawet kiedy opętanie ustąpiło — chociaż gorycz nie — nie mogłem się poddać. Jak wyznałem Cissie, to dawało mojemu życiu drobny cel, powód, choćby bezsensowny, zupełnie beznadziejny, żeby ciągnąć dalej. Jak powiedziałem, Cissie zrozumiała. Ale teraz było po wszystkim, płomienie uwolniły mnie od nich. Chyba nawet uśmiechnąłem się na tę myśl. Cissie czekała na mnie z innymi na rogu Westminster Bridge, tuż pod pomnikiem Boadicei. Zobaczyłem ich wszystkich wcześniej, kiedy okrążyłem Whitehall, w tym małe postaci dzieci i dorosłych, których uwolniłem w zamku. Gdy wróciliśmy do Tower, zebraliśmy niecały tuzin kobiet, dzieci i tylko dwóch mężczyzn —jednego chorowitego w średnim wieku, drugiego ledwo wyrostka. Ach, tak, dojrzeliśmy dwóch uciekających faszystów, próbujących się ukryć, ale nie przejąłem się nimi, zresztą ile czasu im zostało? Jedno z dzieci dojrzało mnie; zaczęło podskakiwać, szarpiąc za spódnicę najbliższej kobiety, i pokazywało mnie palcem. Wszyscy machali do mnie rękami, a bliźniacy i jeszcze kilkoro malców wybiegło mi na spotkanie. Jednak Cissie nie ruszyła się z miejsca. W nowej niebieskiej sukience, unosząc jedną rękę w powitaniu, drugą wspierając na biodrze, różniła się od wszystkich. Nawet z ciężarówki widziałem, że się uśmiecha. Minąłem zniszczone gmachy parlamentu, olbrzymiego Big Bena i zatrzymałem pojazd. Uważałem na podniecone, rozbrykane dzieci. — Gotowa? — spytałem Cissie, odwzajemniając uśmiech. — Załatwione? — Nie widzisz? — Wskazałem kciukiem wielką chmurę dymu czerniejącą na horyzoncie. Cissie skinęła głową. — Mam nadzieję, że całe miasto się od tego zajmie. Nie po trzeba nam Londynu. Kobiety, wspomagane przez dwóch mężczyzn, podsadzały dzieci na ciężarówkę. — Siadasz z przodu? — spytałem Cissie. Nie spiesząc się, przeszła na drugą stronę i otworzyła drzwi. Słońce było za nią, kiedy pochyliła się do szoferki, ale nadal wi- działem biel odsłoniętych w uśmiechu zębów i delikatną bliznę na nosie. Usiadła z teatralnym rozmachem obok mnie. — Trzeba było pytać? — rzekła. — Chyba nie. Gotowa do jazdy? Zastukała w szybkę za naszymi plecami. — Wszyscy gotowi? — zawołała. Odpowiedziało jej chóralne „tak" i stłumione chichoty. — Gotowi — oświadczyła Cissie. Spojrzała przez zakurzoną przednią szybę. — Zawsze lubiłam te wzgórza Surrey. — Mnie zawsze podobało się morze. — A co to ma za znaczenie? — Żadnego. Tam jest ich wielu, takich jak my. Przerzuciłem długi lewarek skrzyni biegów i ciężarówka powoli oderwała się od krawężnika — śmieszne, że poprzednio wszyscy czekali dla bezpieczeństwa na chodniku — i wtoczyliśmy się na most. Jak zawsze srebrna rzeka była cętkowana złotem. Bez żadnego szczególnego powodu — z nawyku? — spojrzałem w lusterko boczne i noga prawie ześliznęła mi się z gazu. Nie mówiąc nic Cissie, wystawiłem głowę przez okno i obejrzałem się. Początkowo nie byłem pewien, czy to nie złudzenie, tak tam nie pasowała. Potem uśmiechnąłem się szeroko. Była, naprawdę była. Zebra — no, cztery nogi i cała masa białych i czarnych pasów — przecinała wdzięcznym truchtem szeroką jezdnię, zmierzając pewnie ku zarośniętemu trawnikowi na Parliament Square. Usiadłem prosto i akurat zdążyłem ominąć forda, pozostawionego na samym środku mostu. — Do czego tak się szczerzysz, Hoke? — Cissie nadal się uśmiechała. — Do niczego — powiedziałem. — Zupełnie do niczego. I może tamta zebra to było nic. Z tym, że dała mi coś do my- ślenia. I jakąś nadzieję. Chociaż nie miałem pojęcia na co. Nota autora Rok 1948 wymagał bardzo obszernych badań źródłowych do- tyczących drugiej wojny światowej i warunków, jakie panowały wówczas w Londynie. Tam, gdzie się dało, trzymałem się faktów, ale jeśli chodzi o takie fragmenty, jak ucieczka tunelem metra między Holborn i Aldwych, który naprawdę był zamknięty w latach wojny, pozwoliłem sobie na odbiegnięcie od rzeczywistości. Znawcy te- matu sprzeczają się co do tego, czy tramwaje kursowały pod Kings- way podczas tych niebezpiecznych lat, więc znów udzieliłem sobie licentia poetica (lub nie, nie wiadomo). Większość detali powinna być prawdziwa, ale proszę o wybaczenie ewentualnych błędów i drobnych przekłamań, służących udramatyzowaniu akcji. James Herbert Sussex, 1966