11408

Szczegóły
Tytuł 11408
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

11408 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 11408 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

11408 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Stanisław Goszczurny Szablą i fortelem Ilustrował Zbigniew Łoskot Nasza Księgarnia Warszawa 1977 ROZDZIAŁ PIERWSZY Od kilku dni nad zatoką szalał sztorm. Dniem i nocą wiatr niestrudzenie wył między domami rybackiej wioski, przyginał ku ziemi rzadko rosnące wzdłuż brzegu sosny, podrywał z wydm piasek i kręcił nim, jakby diabeł z królową czarownic szalał w zapamiętałym tańcu. Woda kotłowała się, pieniła, białymi grzywami fal atakowała brzeg. Drobniutki pył leciał wysoko i tworzył nad wydmami gęstą mgłę. Silne podmuchy mąciły toń aż do dna, które tu, w pobliżu wioski, było niezbyt głęboko pod powierzchnią morza. Od lądu ciągnęły się podłużne, piaszczyste łachy, które rybacy znali dobrze i wiedzieli, jak je omijać, kiedy wypływali na połowy. Chwilami, gdy wściekły podmuch szczególnie mocno atakował morskie wody, gdzieniegdzie wyłaniał się spod powierzchni mokry szmat piachu, zaraz jednak pokrywały go grzywiaste fale. Wrześniowe niebo zaciągnięte „było niskimi, ciężkimi chmurami, które płynęły po niebie, brzuchami, zda się, dotykając powierzchni rozkołysanej zatoki. Długa, lekko wygięta niczym łagodny łuk, plaża ciągnęła się na lewo ku nasadzie Półwyspu Helskiego, a w prawo aż po Puck i dalej, hen, ku Gdańskowi. Wylizana była teraz przez sztormową falę, wygładzona, lśniąca niczym mokra skóra. Kilkadziesiąt metrów od brzegu piasek fałdował się, unosił ku górze tworząc wydmy porośnięte ostrą, uporczywie trzymającą się ziemi roślinnością. Te wzniesienia stanowiły jakby wał ochronny, za który morze nie miało już siły się przedostać i tylko w wyjątkowych wypadkach, kiedy nastawał prawdziwy huragan, fale przeskakiwały na drugą stronę. Tam też, za tym piaszczystym wałem, schroniła się niewielka wioska rybacka, a za nią ciągnęły się pola i lesiste pagórki. Wioska była niewielka, ale rozciągnięta na sporej przestrzeni wzdłuż wybrzeża. Rybacy, którzy ją zamieszkiwali, nie chcieli się budować w głębi lądu, każdy pragnął być jak najbliżej brzegu, toteż domy wyciągnęły się kiszkowato tuż u podnóża wydm. Wystarczyło przekroczyć te piaszczyste pagórki i już było się nad brzegiem. A tam, wyciągnięte z wody, leżały bezwładnie ciemne łodzie, bezsilne na brzegu, poprzechylane na boki, niczym ryby pozbawione swego naturalnego żywiołu. Wiatr, deszcz i chłód sprawiły, że wioska zdawała się wymarła. Z rzadka tylko ktoś pokazał się przed progiem, popatrzył na ciemne niebo, posłuchał szumu fal, starając się odgadnąć, kiedy wiatr zelżeje i morze uspokoi się, by można było wypłynąć na połów. Wprawne ucho rybaka już łowiło momenty, w których wichura jakby traciła swój impet. Od czasu do czasu wiatr gwizdał mniej przenikliwie, a chwilami przycichał na krótki czas. Wprawdzie zaraz potem znów sosny gięły się ze skrzypieniem i szumem gałęzi, a nad wydmy strzelał obłok morskiej piany, jednak widać było, że po kilku dniach nieustannej wiejby sztorm zaczyna wyczerpywać swoje siły i powoli zamiera. W izbie Nagłów robiło się ciemno. Panował tu senny nastrój, leniwy spokój przerywany tylko od czasu do czasu pobekiwaniem owiec spędzonych wcześnie w niepogodę z pastwiska. Dom był mały, kryty poczerniałą strzechą, nieco pochylony ze starości ku ziemi. Składał się właściwie z dwóch części. Jedna - to były dwie izby: obszerna kuchnia z ławą, stołem i szeroką pryczą pod ścianą, druga, trochę paradniejsza, przeznaczona do spania dla rodziców, gdzie na łożu piętrzyły się wysoko ułożone poduchy, a na belkach ściany wisiał ciemny obraz Matki Boskiej Swarzewskiej, kaszubskiej patronki. Za dnia rzadko kiedy się tu zachodziło, całe życie rodziny Nagłów skupiało się w izbie kuchennej, gdzie też i w słotne lub zimowe dni było najcieplej. Druga część domu, oddzielona od tamtych dwóch izb niezbyt szeroką, wypełnioną sprzętem rybackim sienią, przeznaczona była dla niewielkiego inwentarza, który stanowił lądowy majątek tej rybackiej rodziny. Trzy owce, krowa i koza, parę kur i prosiak pochrząkujący w swoim kącie z trudem mieściły się w jednym, ciemnym pomieszczeniu. Na strychu nad tą obórką było trochę siana i słomy, tam też od wczesnej wiosny do późnej jesieni sypiał syn Nagłów Janek. Gospodarstwo, składające się z tego inwentarza i niewielkiego spłachetka ziemi za domem, pomagało rybakowi utrzymać się jako tako, bo na zatoce ryba nie zawsze była i z samego rybaczenia nie wyżywiłby siebie i rodziny. Tak zresztą utrzymywali się wszyscy w tej wiosce i w całej nadmorskiej okolicy. Ale rybołówstwo stanowiło podstawę ich bytu: morze żywiło ich od lat i od pokoleń, z jego łaski mieli lata chude, kiedy ryby nie było, i lata tłuste, kiedy sieci pękate od migotliwych ryb wciągali do swoich łodzi. Rodzina była niezbyt duża. Nagłowię mieli dwoje dzieci: Janka i młodszą, dziesięcioletnią Jagnę, dziewczynkę bystrą, wesołą, wiercipiętę nieskorą do siedzenia w domu. Mała miała za złe, że pasienie owiec i krowy przypadało jej w udziale, zazdrościła Jankowi rybaczenia wraz z ojcem i wiecznie odgrażała się, że jak jeszcze trochę podrośnie, pójdzie i ona na morze. Naśmiewali się z niej z tego powodu, drwili, że gdzie tam babie łowić rybę, ale ona nie przejmowała się tym i powtarzała swoje. Janek, a właściwie Jónek, bo tak na Kaszubach jego imię wymawiano, czuł się już zupełnie dorosły. Miał trzynaście lat, był wyrośnięty dobrze, pleczysty i od małego zahartowany na chłodzie, wietrze morskim i wyprawach rybackich na zatokę. Dłonie wcześnie mu stwardniały od ciągnięcia sieci, zrobiły się czerwone od morskiej słonej wody i zimna. Nie bał się wody, lubił nawet, kiedy morze było niespokojne, zbuntowane i niebezpieczne. W taką pogodę czuł swoją siłę, rozpierała go władza nad wodą, wierzył, że odwagą, zręcznością i sprytem jest zdolny ujarzmić fale i zwyciężyć żywioł. Ojciec hamował go, dzielił się powagą i doświadczeniem, starał się kiełznać młodzieńczą butę i gasić nadmiar niepotrzebnej odwagi, ale w duchu rad był z syna, widział w nim prawdziwego rybaka, który z czasem godnie go zastąpi na morzu, tak jak kiedyś on zastąpił swego ojca, a jeszcze wcześniej ojciec zastąpił dziada. Byli bowiem Nagłowię rybakami z dziada pradziada i choć czasem któryś z licznej rodziny odchodził w świat za zarobkiem, to jednak wiedzieli, że tu, nad brzegiem, ich miejsce i morze jest ich żywicielem. Ojciec wstał z ławy i sięgnął po grubą kurtę z żaglowego płótna. Jónek bawił się w kącie w pobliżu pieca z przysadzistym kundlem. Widząc, że ojciec wstał, chłopak odepchnął Franta, podniósł się z polepy i zapytał: - Gdzie idziecie, tato? - A co ci to? - mruknął ojciec. - Nie twoja rzecz. -: Pójdę z wami - chłopak rwał się z izby, bo nudził się w czas słoty, a rad by gdzie iść, coś robić. Ojciec jednak ofuknął go. - Siedź w domu. Nigdzie nie idę, wyjrzę tylko, co tam na świecie. - Pójdę z wami - powtórzył prosząco Jónek. - Patrzcie, jak się naparł - rozgniewał się ojciec. - A cóż to, już robić nie masz co? Zajrzyj no do obory, owce coś beczą, może się pourywały z powroza. - Iii - skrzywił się chłopak. - To Jagny robota. - Panisko wielkie! - krzyknęła od kuchni Jagna. - W świat by tylko gnał, żeby w chałupie nic nie zrobić! Matka uniosła twarz znad paleniska, popatrzyła na nich i powiedziała bez gniewu: - O cóż to się swarzycie? Tyle jest roboty, że sobie ją musicie wyrywać? - Bo nudno, ckni się w chałupie; - jęknął Jónek. Nikt mu nie odpowiedział, a ojciec już bez słowa wyszedł spiesznie zamykając za sobą drzwi, które wiatr przytrzasnął z hałasem. Jónek zakręcił się rozczarowany i niezadowolony. Pies otarł się o jego nogi prowokując do dalszej zabawy, ale chłopak już nie miał na nią ochoty, odepchnął Franta zły, że go ojciec nie zabrał. Jagna stanęła w obronie ulubieńca. - Czego psa kopiesz, złośniku? - zaatakowała brata. - Kto go kopie, kto? - zaperzył się Jónek. - Sama widziałam - upierała się. - Niby się z nim bawisz, ale jak cię co napadnie, to go szturchasz bez przyczyny. - Ciebie mogę szturchnąć - nastroszył się Jónek. - Spróbuj, spróbuj. Ojcu powiem, to ci tak przyłoży, że popamiętasz. - A czegóż się kłócicie? - uciszała ich matka. - Co was dziś ugryzło? - Złości się, że go tatko nie zabrali - powiedziała Jagna. - Iii tam - nadrabiał miną Jónek. - Albom to dziecko jak ty? Będę chciał, to pójdę i już. - Pójdziesz, pójdziesz - przedrzeźniała. - Leć, a zobaczysz, jak tatko wrócą, powróz będzie w robocie. - Jędza! Patrz, żebym tobie nie przyłożył powrozem! - A spróbuj! Nie było w nich złości, a tylko kłócili się ot tak, z nudów, bo dojadła im bezczynność w słotną pogodę i oboje już nie mogli wysiedzieć w chałupie. Matka jednak miała dosyć tego i uciszyła ich ostro: - Spokój ma być, bo jak nie, to ja wam przyłożę! Ucichli od razu, nie tyle, żeby się bali matczynej ręki, ale wyczerpali już zapas sztucznej złości. Jónek pociągnął Franta za ucho, a Jagna pokręciła się po izbie i zaczęła niby pomagać matce, która przygotowywała wieczerzę. Tymczasem ojciec wyszedł przed dom i spojrzał w niebo. Wiatr dmuchnął mu w twarz, zmoczył kroplami deszczu. Nie zważał na to, był przyzwyczajony nie do takich zimnych wichrów, a woda obmywała go od dzieciństwa. Sztormowa pogoda obchodziła go o tyle, że nie pozwalała wypływać na morze. A chciało się jeszcze połowić przez czas jakiś, nim lód skuje wody zatoki i uniemożliwi połowy na całą zimę. Rok ten był ciężki i mało obfity. Nie dlatego, że brakowało ryby, tylko czas był niespokojny, wojenny, nie sprzyjający ludzkiej pracy. Wojska co i raz przetaczały się tu różne, niepokoiły ludność, szkody czyniły, nierzadko rozpacz i płacz zostawiając po wioskach. Jeszcze niedawno Szwedzi plądrowali wybrzeże. Siedzieli w Pucku silną załogą i stamtąd panowali nad całą nadmorską okolicą, a nikt nie śmiał im się sprzeciwić, bo wiadomo, żołnierz obcy, srogi, łapczywy, łatwo sięga po bat albo i miecz, a każdemu życie miłe. Nie pozwalali też Wtedy Szwedzi wychodzić w morze, bojąc się różnych przeszpiegów, bo łodziami nietrudno było wypatrzyć, jak daleko opanowali brzeg i gdzie są ich załogi. A rybacy kaszubscy sprzyjali prawowitemu królowi polskiemu i bywało, że morzem uciekali daleko, potem przez Gdańsk szli z wieściami różnymi dla wojsk polskich. Ostatnio nie było już Szwedów w Pucku, a jak wieści niosły, nasi bili ich gdzieś dalej, na Pomorzu, w okolicy Tczewa, ścierali się też w pruskiej stronie, hen za Malborkiem, koło Sztumu, Kwidzyna i Gniewa. Wyglądało że biorą najeźdźcy cięgi, ale nikt nic pewnego nie wiedział. Ludzie cieszyli się ze swoich wojsk stojących w Pucku, choć ten i ów pogadywał, że dla biedaka jedna to klęska - swój żołnierz czy obcy, bo i jeden, i drugi zabierze, co tylko się da, dla siebie i konia, a jeszcze kabzę napcha dobrem, gdy je znajdzie w izbie. Sierdził się za takie gadanie Tona Nagiel, gromił za równanie swoich ze Szwedami i twierdził: - Swój to swój. Nawet jak weźmie co z chałupy, to i nie żal tak bardzo, boć przecie nasza to krew, a na wojnie żołnierz jeść musi i koniowi spyżę dać. A naszej głowy bronią i naszego panowania nad morzem! Zgadzali się z nim sąsiedzi-Kaszubi, ale i tak wojska się bali, bo zawsze im coś niedobrego przyniosło. Teraz rybak uważnie przepatrywał niebo i słuchał wiatru. Myślał o tym, że dobrze byłoby przed zimą jeszcze odłowić, ile się da ryby, bo przez te najgorsze miesiące może w tym roku być bieda większa niż w inne lata. Ciemniało już wyraźnie. Tu, nieco w dole, za wydmami trudno było rozeznać, jak jest na zatoce, ale szum fal dochodził z dużą siłą i w gęstniejącej z wolna pomroce widać było wytryski piany nad grzbietami piaszczystych pagórków. Nagiel niespiesznie poszedł dalej. Czuł uderzenia wiatru, słyszał skrzypienie drzew, gadanie morza było dla niego zrozumiałe niczym ludzka mowa, bo nauczył się je rozeznawać niemal od kolebki. Nagiel znalazł się na szczycie wydmy, skąd w czas pogody łatwo można było dojrzeć sierp cienkiego, niejednolitego lądu ciągnący się na lewo, aż po kraniec horyzontu. Tam była osada Hel, najdalej wysunięta, najsilniej narażona na wichry i sztormowe ataki. Do brzegu od tej osady biegł półwysep niestały, tu i ówdzie poprzerywany przez morze. Nagiel rozejrzał się z wolna w jedną i drugą stronę. Z prawej winien był dojrzeć Puck, oddalony o kilka zaledwie mil, ale teraz w gęstniejącej pomroce, pod niskimi chmurami, nie widział położonego nad zatoką miasta, a jedynie zdawało mu się, że od czasu do czasu błyska tam nikłe światełko. Błyskało też nieco z tyłu, z lewa. To w Rozewiu płonął zbawczy dla żeglarzy ogień latarni, nocą drogę wskazujący wokół niebezpiecznego, skalistego cypla. I dojrzał jeszcze Nagiel światełka tam, gdzie ich być nie powinno: na wprost, przed sobą. Wiedział, że tam mogą być tylko światełka okrętów lub łodzi rybackich, ale w taką pogodę trudno było i pomyśleć o tym, żeby ktoś wypuścił się na morze. Światła jednak były, od czasu do czasu pobłyskiwały niczym robaczki świętojańskie w lesie. Dzień jeszcze nie ustąpił przed nadchodzącą nocą, więc wszystko zamazywało się, pływało przed oczami, ale nawykły do wypatrywania wzrok rybaka mówił, że się nie myli: tam były okręty. Naglą nie zdziwiło to. Wszyscy tu przywykli do widoku okrętów szwedzkich. Ich zadaniem było patrolowanie zatoki, odcinanie drogi kupcom, czuwanie, by któryś z polskich okrętów nie przedostał się do Gdańska albo by nie zebrała się flota zdolna im stawić czoła. Blokowały morską drogę do Polski, dla której Gdańsk był jedyną bramą. Czasem bywało, że podchodził któryś możliwie blisko, rzucał kotwicę i spuszczał na wodę szalupy. Wówczas popłoch ogarniał ludność, bo oznaczało to nową grabież, tym razem od strony morza. Wyskakiwali Szwedzi z szalup na brzeg, dopadali chałup, grabili, co popadło, nie oszczędzając żywego inwentarza, a potem wracali na okręt pozostawiając po sobie płacz, pomstowanie i ludzką nienawiść. Rzadkie to były przypadki, bo okręty zaopatrywały się solidnie w Pucku, a kiedy tam nie stało szwedzkiej załogi, wymieniały się w służbie odchodząc do macierzystych, niezbyt przecież odległych portów szwedzkich albo do bliższej jeszcze Piławy. Teraz okręty gnane wiatrem, ciężko walcząc ze sztormem nieznacznie zbliżały się do lądu. Między łukiem Półwyspu Helskiego a lądem stałym było zaciszniej niż na otwartych wodach. Ale Tona wiedział, że Szwedzi ryzykują podchodząc pod brzeg, bo silna fala i wiatr mogły ich zagnać na mielizny i wówczas znaleźliby się w sytuacji nie do pozazdroszczenia. Nagiel mruknął jakieś nieżyczliwe słowo pod adresem okrętów, ale zaraz się zreflektował. Choć był to wróg, któremu nie życzył dobrze, to jednak rybacka natura, odwieczne prawo ludzi morza, nie pozwalały mu wyrazić pragnienia, aby się potopili. Wiedział Nagiel, jak wiedzieli wszyscy, którzy na morzu i z morza żyli, że co innego walczyć z wrogiem, a co innego ratować ginącego, gdy jest w niebezpieczeństwie. Nie zaprzątał sobie tym jednak długo głowy, tylko skierował się w dół, z wydmy ku domowi, bo chłód go przenikał eoraz silniejszy. Wszedł do izby, powiesił kurtę na kołku przy drzwiach i całą dłonią otarł wąsy i brodę. Frant podbiegł do gospodarza i połasił się obwąchując mu nogi. Jónek popatrzył na ojca w milczeniu. Jeszcze mu nie przeszła uraza. Matka zapytała: - No i co? Nie słabnie zawierucha? Ojciec przysiadł pod oknem, klepnął przyjaźnie pąa po łbie i odparł: - Coś jakby wiatr pomału zdychał. - Chwalić Boga, może przycichnie - ucieszyła się gospodyni. - Szybko sztorm przyszedł, to i może szybko pójdzie - pocieszał się Jónek. Ojciec uśmiechnął się pod wąsem i popatrzył na syna. Wiedział, jak bardzo nudzi się chłopakowi w niepogodę, kiedy w domu nie ma co robić. Był rad, że Jónek taki skory do morza i roboty. Ale też rozumiał, jak dużo jeszcze chłopak musi się nauczyć, nim zostanie dojrzałym rybakiem. - Latem - wolno pouczył syna - to tak ci jest. Szybko sztorm przychodzi, a jeszcze szybciej odchodzi. Ale w taką porę jak teraz, jesienią albo wczesną wiosną, nie mówiąc o zimie, to jest inaczej. Przychodzi często i długo zostaje. Bywa, że wiatr cichnie, zda się spokój będzie, a tu nie, znów siły nabiera, morze kołtuni, i tak często jeden sztorm w drugi się zmienia. - Eee, tam - mruknął niechętnie Jónek. - Straszycie. - Młodyś, toś i głupi - ofuknął go ojciec. - Pożyjesz, porybaczysz, to sam zobaczysz, jak jest. - Toś i niewiele tam się napatrzył - powiedziała matka. - Niewiele i wiele - roześmiał się ojciec. - Szwedów widać. - W imię Ojca i Syna - przeżegnała się gospodyni. -; Nie gadałbyś byle czego. - Czemu bym miał bajać od rzeczy? - obruszył się gospodarz. - Matko święta! - wykrzyknęła żona. - Toć trzeba się zwijać, chować, co można, gnać precz dobytek w las, bo zagrabią wszystko! Jagna przestraszona jak matka przysunęła się do stołu i patrzyła w milczeniu na ojca. Jónek drżał z niecierpliwości, całą duszą chciałby się wyrwać z chaty, aby zobaczyć na własne oczy to, o czym mówił ojciec. 1K Nagiel spokojnie popatrzył na nich i dopiero po chwili rzekł niespiesznie: - Nie ma co lamentować. Nie od lądu idą. Na morzu ich widać. - Iii tam - Jónek był rozczarowany. - Tak gadacie, jakby to była nowina jaka. Przecie się włóczą po morzu bez przerwy, stale ich z wydm oglądam. Ale daleko się trzymają od strądu, bo okręty wielkie są, a tu płytko i siadłyby na piasku. - Mądryś - z przekąsem zauważył ojciec. - A co, nieprawdę gadam? - Prawdę - zgodził się ojciec. - Ale wiatr ich gna do brzegu. Jakem wyszedł, to nie było ich widać wcale, a teraz są, i to coraz bliżej. Wieje od morza, to ich pędzi do nas na ląd. - Pójdę popatrzyć - poderwał się nagle Jónek. Opowieść ojca podnieciła go. Coś się działo w zatoce. Chciał to widzieć, nie mógł wysiedzieć w domu. :- Gdzie będziesz leciał? - hamowała matka. - Jeszcze cię jaki Szwed złapie - straszyła Jagna. - A polecę, popatrzę - upierał się Jónek. - I po co? - ojciec nie bardzo chciał mu pozwolić. - Mówię: są okręty nie tak znów blisko brzegu, tańcują po morzu, bo fala duża, a wiatr mocny, to i wszystko. - Ale pójdę, tatku - teraz głos Jónka był przymilny, patrzył błagalnie w oczy ojca. - Popatrzę, może ich na brzeg rzuci i co wtedy? - A co ty pomożesz? - Dam znać. Zawsze to może być różnie, jakby co. Wyskoczą na ląd, wieś mogą najść, lepiej wiedzieć zawczasu, pójdę, no? - A idźże już, idź - ojciec machnął ręką zrezygnowany. - Ale gdzie i po co?. - jeszcze protestowała matka. - Przecie noc się robi, a i wieczerzę zaraz dam. - Skoczę tylko tu, na wydmę, i zaraz wrócę - Jónek już sięgał po ojcową kurtę. - Na wieczerzę będę. - Zaś by tam żarcie przepuścił - docięła mu Jagna zła, że brat leci, a ona musi zostać w izbie. Jónek nie odpowiedział jej. Wyskoczył na dwór, a Frant pognał za nim poszczekując z uciechy, bo i jemu przykrzyło się w izbie. =- A wracaj rychło! - poleciał za chłopakiem okrzyk matki. Uderzenie wiatru niemal przylepiło go do ściany. Zaciągnął zaraz kurtę wyżej pod szyję, pochylił się i opuściwszy nisko głowę wyszedł przed dom. Pies, wyskoczywszy początkowo raźno z chałupy, za progiem przystanął, zawahał się. Wyraźnie mu odeszła ochota na bieganie przy tym wietrze. Widząc jednak, że jego pan idzie naprzód, szczeknął dla dodania sobie odwagi i rzucił się desperacko przed siebie. Po chwili, już oswojony z chłodem, dżdżem i wichurą, buszował po okolicy, zataczając kręgi, węsząc po ziemi i spoglądając od czasu do czasu, czy Jónek nie zniknął mu z oczu. Wiatr zelżał nieco, ciągle jednak był jeszcze dość silny, jakby nie chciał dać za wygraną. Chwilami zrywał się gwałtownie, aż zatykał chłopakowi dech w piersiach, potem przycichał, jakby w tych porywach wyczerpywał swoje siły. Deszcz przerzedził się znacznie i tylko jeszcze od czasu do czasu zacinał falami drobnej, dokuczliwej mżawki. Chwytając się dłońmi trawy i krzewów, Jónek wdrapał się na wierzchołek wydmy. Tu przystanął dla złapania tchu i rozejrzał się dokoła. Morze nie uspokajało się. Choć było już niemal całkiem ciemno, Jónek widział białe grzbiety fal ławą, niczym rzesze upartego wojska, idące ku brzegowi. Co jakiś czas najsilniejsze z nich dochodziły daleko, aż do stóp wydmy, na której stał. Pies przykucnął na piasku u stóp Jónka i uniósłszy łeb ku górze patrzył na chłopaka wyczekująco. Z wolna oczy Jónka przywykły do gęstniejącego mroku. Z niecierpliwością patrzył na zatokę ciekaw okrętów, o których mówił ojciec. Zrazu nie zobaczył nic. Właśnie szedł po wierzchu toni silniejszy podmuch i niósł tuman wodnego pyłu, który niczym mgła zasłonił widok. Szybko jednak wir powietrzny przeszedł, tuman opadł i oczom chłopaka ukazała się ciemna, rozfalowana powierzchnia.. Popatrzył dalej i wówczas dostrzegł szaleńczo tańczące na morzu światełka. Błyskały wysoko, to znów zapadały się, jakby pochłonięte przez głębiny morskie, by znów wyłonić się rozkołysane, małe, bezradne. Jónek liczył po cichu: jedno, dwa, trzy... Doliczył się sześciu lub siedmiu, rozrzuconych na dość rozległej przestrzeni. Zdawało mu się, że tworzą łańcuch od Helu aż po Puck. Wiedział, że woda zmniejsza odległość, a mrok i szaruga dodatkowo mylą wzrok, więc rozumiał, że okręty znajdują się dość daleko od brzegu, rozsypane w długi, nieregularny szereg, porozpędzane przez sztorm na całej przestrzeni Zatoki Puckiej. „Dobrze wam tak - pomyślał chłopak mściwie. - Wara od naszego brzegu, nic tu po was, trzeba było w domu siedzieć.” Pies szczeknął przypominając o swojej obecności. Jónek nagle poczuł przypływ młodzieńczej energii, niewytłumaczonej wesołości i radości życia. Klepnął Franta, aż pies zatańczył wokół niego szczekając radośnie, jakby i jemu udzielił się nastrój pana. Na wyścigi pognali w dół, ku morzu. Zatrzymała ich dopiero większa fala pędząca po plaży w górę. Jónek krzyknął, pies zaszczekał i obaj runęli z powrotem uciekając przed spienionym grzywaczem. Nie dopadli wydmy. Ale też fala straciła swą siłę i tylko liznęła ich po nogach zaraz wsiąkając z sykiem w piasek. Chłopak znów wdrapał się na wydmę i oddychał szybko zmęczony tym szaleńczym biegiem. Frant zadowolony merdał ogonem i prowokował, żeby skoczyć jeszcze ku fali. Jónek, pamiętając upomnienia ojca, już miał zamiar wracać, spojrzał jednak na morze i nagle coś go zastanowiło. Światełka okrętów nadal tańczyły na wodzie szeroko rozrzucone od krańca do krańca horyzontu. Zrobiło się już ciemno, więc teraz widać je było wyraźniej. Jónek zauważył, że jedno z tych światełek jest o wiele bliżej brzegu niż inne. Tamte przypominały dalekie błędne ognie, to zaś było duże niczym ruchome ognisko. „Co za licho? - pomyślał chłopak - do brzegu płyną czy jak? Chyba ich bies opętał, przecie tu płytko.” Nagle zrozumiał, że to nie ludzie kierują statek ku brzegowi, ale pcha go wiatr od morza i niesie duża fala. Okręt musiał się dostać w pas nadbrzeżny, gdzie już w żaden sposób nie mógł manewrować, choćby nawet kapitan zdecydował się postawić któryś z żagli. A Jónek wiedział, że przy tej pogodzie stawianie żagli było zbyt niebezpieczne. Jeszcze dalej, na morzu, można było coś zdziałać, ale przy brzegu wielka masa okrętu szarpana wichrem, rzucana na falach, nie poddawała się rozkazom ludzkim i sunęła ku płyciznom przybrzeżnym. Wstrzymał oddech i patrzył, starając się wzrokiem przebić mrok, który już pokrył brzeg i morze. Nagle wydało mu się, że w poświacie idącej od białych grzbietów fal widzi wielki, ciemny kształt kołyszący się silnie. - Patrz, Frant, patrz, okręt idzie na brzeg! - krzyknął. Pies jakby rozumiał pana, też patrzył na morze i szczekał zajadle, podniecony, gotów rzucić się na wroga. Okręt rzeczywiście wyłaniał się z ciemności. Wzrok chłopaka odróżniał już zarys wysokich masztów pochylających się na wszystkie strony, podłużny przysadzisty kadłub głęboko i bezwładnie zanurzony w wodzie. Dojrzał też na pokładzie nikłe, niczym małe iskierki, światełka poruszające się gwałtownie; widocznie ludzie ogarnięci paniką biegali z latarniami, szukając ratunku przed zbliżającą się katastrofą. Nagły błysk rozdarł ciemność i zaraz potem przytłumiony przez wiatr i szum fali grzmot dotarł do uszu Jónka. Chłopak na moment przestraszył się, ale zaraz ochłonął. Dojrzał, jak ognista kula oderwała się od burty okrętu, poszybowała w powietrzu i zniknęła w falach. - Strzelają, Frant, słyszysz, strzelają! - krzyczał Jónek. - Marnie z nimi. Wołają tamtych na ratunek, ale nic już im nie pomoże. Jakby na potwierdzenie słów Jónka, przez szum morza i zawodzenie wiatru dotarł do nich jakiś groźny trzask i łomot. Zabrzmiał raz, potem drugi. Kadłub, całkiem dobrze teraz widoczny z brzegu, poderwał się do góry niczym koń spięty ostrogą przed przeszkodą. Zaraz jednak opadł bezsilnie, przechylił się i wtedy Jónek usłyszał ów straszliwy trzask po raz trzeci. To grotmaszt pękł nad pokładem. Krzyk ludzi ogarniętych paniką dotarł do brzegu. Okręt wahnął się jeszcze raz i drugi, potem zastygł w dziwnej pozycji, przekrzywiony, bezsilny, zdany na łaskę fal i wiatru, Jónek patrzył ze zgrozą na katastrofę. Nagle ogarnął go strach. Pojął, że tuż blisko, zdawało się na wyciągnięcie ręki, znajdują się Szwedzi. Niepomny, że są uwięzieni na bezsilnym okręcie i sami drżą o życie, poczuł przed nimi paniczny lęk. Poderwał się z miejsca i skoczył w tył. Runął z wydmy na dół, w stronę domów. Gnał na złamanie karku, gałęzie krzaków biły go po twarzy i rękach, szarpały kurtę, stopy osuwały się na piaszczystej ścieżce, ale on nie zważał na nic, pędził na oślep, a Frant za nim, szczekając zawzięcie, wesoło, przekonany, że to jakaś nowa zabawa. Dopadli chałupy i Jónek trzasnąwszy drzwiami wbiegł zziajany do izby. - Wszelki duch - zawołała matka. - Czego to ganiasz, jakby cię bies gonił? - Do michy mu spieszno - jak zwykle przygadała Jagna. Ojciec w milczeniu zwrócił się w stronę chłopaka i popatrzył na niego z przyganą. A Jónek wysapawszy ów bieg szaleńczy wyrzucił wreszcie z siebie; - Tato, Szwedy! - Matko Boska Swarzewska - matka podniosła dłonie ku twarzy. Jagna pisnęła przestraszona. Tylko ojciec nie stracił spokoju. - Gadaj do rzeczy - powiedział surowo. - Jakie Szwedy, gdzie? - Tam - chłopak pokazał ręką za siebie, na drzwi. - Rozum żeś stracił? - zdenerwował się Nagiel. Ale Jónek już nieco oprzytomniał, bo spokojniej odpowiedział: - Żebym tak ranka nie doczekał! Widziałem ich na własne oczy. - I coś widział, kiedy ćma, że ręki swojej nie dojrzysz - wątpił ojciec. - Nie bajdurzę, tatko. Okręt szwedzki na łachę wyrzuciło, sam widziałem i Frant też. - Na Franta się świadczy - zachichotała Jagna, ale ojciec uciszył ją niecierpliwym machnięciem ręki. - Okręt, powiadasz? - teraz już słuchał chłopaka uważniej. - Jakże to? Gadaj po porządku. - Polecielim z Frantem na wydmę, żeby popatrzeć, bo tatko mówili o tych okrętach. Z początku przez ćmę nic nie dało rady dojrzeć, ale potem, jak oczy przywykły, tom ich widział. Światełka chybotały na morzu. Dużo ich, ze sześć było albo i więcej, nie sposób zliczyć, bo mrok i tańcuje wszystko na wodzie. - Gadaj dalej - ponaglił ojciec. - Patrzę ci ja - Jónek zapalał się coraz bardziej. Ogarnęła go duma, że to on przyniósł niezwykłą nowinę, że był świadkiem zdarzenia, które nawet ojca zaciekawiło. - Patrzę, a jeden okręt coraz bliżej brzegu. Światła jakieś się na nim pokazały, latali tam widać ludzie, stracha mieli, żeby nie potonąć. A fala ich niesie i niesie, a wiatr dmucha i dmucha. Pcha coraz bliżej. Okręt podskakuje, jakby się wściekł. Nagle, jak nie huknie! Jak wiatr nie dmuchnie! Jak fala nie szarpnie nimi! Aże mi w oczach pociemniało i zatchnęło mnie, żem mowy zapomniał. Miotnęło ich tak raz i drugi, grzmotnęło jeszcze głośniej. Strzelili z harmaty, żeby tamtym, co dalej byli, dać znać. Widać ratunku wołali, ale gdzieee tam! Tamci daleko, a łacha blisko. Znowu ich szarpnął wiater, a fala jak wściekła chlusnęła. Okręt trzasnął tak jakoś, że aż mnie ciarki przeszły. Maszt się zwalił i poszedł na dół. Groza brała patrzeć! I tak ci ich wniosło na mieliznę. Okręt utknął tam, widać go od brzegu, jak się ucho natęży, to i wrzask Szwedów na pokładzie można usłyszeć. Ojciec milczał i patrzył na niego spod brwi uważnie, surowo. Matka nie odzywała się także, tylko wodziła zalęknionym wzrokiem od ojca do syna. Jagna straciła swój zwykły rezon i dygotała z przejęcia trzymając się kurczowo matki. - Prawda to, nie łżesz? - przerwał milczenie ojciec. - Przysiąc wam mogę! - Jónek był niemal obrażony, że mu ojciec nie dowierza. - Wszystkom widział, gadałem jak na świętej spowiedzi. Ojciec podniósł się, z wolna naciągnął kurtę. Matka zrobiła żałosną minę, próbowała go zatrzymać. - Gdzie to chcesz iść, Tona? Zostań w domu. Jeszcze ci tam co mogą zrobić te Szwedy, złapią eię, zabiją. - Nie gadaj byle czego - ofuknął ją rybak. - Go mi tam mogą zrobić, kiedy są na morzu i sami ze strachu się trzęsą! - Mogą wyleźć na strąd i złapać cię, wtedy co? - Głupota! Jakże im wyłazić, kiedy nawa w niebezpieczeństwie, a sztorm na morzu? Potopiliby się zaraz, niechby tylko który spróbował. - Nie chodź - prosiła. - Strach samym zostawać bez ciebie. - Nie bójcie się, mamo - grubym głosem powiedział Jónek. - Przecie ja z wami zostaję! Obronię was! Jagna, choć jeszcze przestraszona, nie wytrzymała jednak i zachichotała: - Też mi obrońca się znalazł, widzicie, knyp, ledwie od ziemi odrósł! - Cicho ty! - wrzasnął Jónek i zrobił zamach, jakby ją chciał szturchnąć, ale ona skoczyła za matkę i pokazała mu język. Ojciec spojrzał srogo i przykazał: - Spokój, nie swarzyć mi się! A ty - zwrócił się do żony - nie lękaj się, wrócę rychło, tylko popatrzę, czy to prawda, co chłopak gada, czy mu się też wszystko nie przywidziało. - Co wy, tatko! - obraził się Jónek, ale ojciec już go nie słuchał, tylko wyszedł z izby. Nie było go dosyć długo. Matka, choć starała się tego nie okazywać, jednak niepokoiła się, nasłuchiwała jego kroków i co rusz spozierała na drzwi. Pies, wyczuwając ogólny nastrój, przycupnął przy progu, czekając na powrót gospodarza. Jónek grzał się przy piecu. Był trochę naburmuszony, dotknęło go, że ojciec nie całkiem mu uwierzył. Jagna bała się już go zaczepiać, trzymała się blisko matki. Wszystkim czas dłużył się nieznośnie. A tymczasem wiatr, choć słabszy trochę niż przed zmierzchem, jednak od czasu do czasu uderzał podmuchem w ściany domu, a gdy przycichał, do ich uszu dobiegał szum pobliskiego morza. - Jezusie - mruknęła matka - dmucha i dmucha, co też to się wyrabia na tym morzu. - Zamilkła i tylko po ruchach warg można było poznać, że zaczęła pospiesznie odmawiać pacierz, widocznie zatroskana o los męża. Raptem usłyszeli kroki za ścianą, po czym trzasnęły drzwi i ojciec wszedł do środka. Wszyscy utkwili w nim oczy, ale on nie spiesząc się zdjął kurtę, zwykłym ruchem przejechał dłonią po wąsach i brodzie, odchrząknął i siadł przy stole. - I co - nie wytrzymał pierwszy Jónek. - Są? - Są - odparł ojciec. - A widzicie - z triumfem zawołał chłopak. - Prawdę mówiłem, nie bajdy! - Ano, prawdę gadałeś. Jest okręt wielki na mieliźnie. - Co robić? - zastrachała się matka. - Trzeba uciekać czy jak? - A to czemu? Gdzie uciekać? Po co i przed kim? - zdziwił się rybak. - Przed Szwedami - odparła zmartwiona. - Jak nic, rankiem wy lezą z tej nawy i najdą wieś, a wtedy, nie daj Boże, splądrują, a i zabić mogą. - Aaa, dajże już spokój z tymi strachami - Nagiel rozgniewał się na żonę. - Nic, tylko byś uciekała. A przecie Szwedy same w opałach niemałych. Jakże im złazić z nawy kiedy sami się o życie bać muszą? Straszno im tam być musi, śmierć w oczy zagląda, to i głowy nie mają myśleć o rabunkach i gwałtach. - Teraz tak, ale rankiem? - nie dawała za wygraną kobieta. - Ranek daleko - mruknął mąż - a teraz jest wieczór. Jeść daj co, bo głodno się zrobiło. Matka nic już nie odpowiedziała, tylko zaczęła się krzątać przy stole. Jónek przysiadł w pobliżu ojca i popatrywał na niego ciekawie, ale pytać o nic nie miał odwagi. Jagna niepewna, czy Jónek jej nie będzie dokuczał za poprzednie zaczepki, siadła po drugiej stronie. Nie było dziś ryby, bo od wielu dni nie wychodzili na polowy. Toteż matka postawiła na środku stołu wielką michę gęstej polewki zaprawionej mąką.” A że w lecie na pańskim robili sporo dni i dostali za to zboża, więc i chleb jeszcze był. Pokrajała grube pajdy” położyła przy każdym. Ojciec szerokim ruchem przeżegnał misę i pierwszy sięgnął po drewnianą łyżkę. Wszyscy poszli w jego ślady. Jedli w milczeniu, z powagą, nie odzywając się do siebie. Najpierw nabierał z misy ojciec, po nim Jónek, jako drugi chłop w domu, potem matka czekała, aż Jagna zaczerpnie polewki, i na końcu brała sama. Zagryzali chlebem, siorbali polewkę, łykając ostrożnie, bo gorąca była, świeżo z ognia zdjęta. Jónek ukradkiem, kiedy nikt nie widział, odłamywał kawałki chleba ze swej kromy i nieznacznie rzucał pod stół Frantowi. Nie wiedział, że Jagna, bystro strzelając oczkami na rodziców, robiła to samo. Ojciec skończył pierwszy. Odłożył łyżkę oblizawszy ją starannie, otarł dłonią wąsy pobielone polewką i poczekał, aż Jónek wysiorbie jak zwykle resztki z misy. Matka zaraz podniosła się i poczęła sprzątać ze stołu. Myśl o okręcie wyrzuconym na brzeg nurtowała jednak wszystkich. - To co robimy, tatku? - zagadnął Jónek. Przecie on pierwszy wypatrzył nawę, na własne oczy widział, jak ją wyrzuciło, do domu przyniósł nowinę, więc też uważał, że i dalej należy mu się udział w całej sprawie. Ojciec popatrzył na niego przeciągle, uśmiechnął się nawet pod wąsem i odparł: - A co byś to chciał robić? - No... eee... tego - jąkał się Jónek - przecie ich tak, tych Szwedów, nie zostawimy, no nie? - To idź ich tam powyciągaj jak śledzie z beczki, skoroś taki mocny - zadrwił Tona. Jónek speszył się, bo poznał, że ojciec kpi z niego. Patrzył więc spode łba, nastroszony, trochę dotknięty, pewny, że Jagna wykorzysta sytuację. Jakoż wykorzystała natychmiast. - Patrzcie go! - zawołała. - Myślałby kto, że to on wepchnął nawę na strąd! A jakby się tu Szwed pokazał, toby miał portki mokre ze strachu, hi, hi, hi. - A ty byś zaraz pognała do matki pod spódnicę - odciął się chłopak. Nagiel podniósł się z miejsca. Spojrzał na dzieci i powiedział: - Dosyć tego, spać wam pora. - Co wy, tatko - przestraszył się Jónek. - Już spać, z kurami? Przecie dopiero wieczór. - Spać mówię. Jeszcze by ci się chciało lecieć gdzie albo co! Krokiem z domu się nie rusz. Matka, pilnuj go, a jakby gdzie chciał iść, to nie pozwól. - Tatku! - żałośnie jęknął Jónek, ale ojciec był nieubłagany. - Spać - powtórzył. - I żeby z Jagną był już dziś spokój. Żywizny jeszcze oboje dojrzycie, matce pomóc trzeba. - A ty co? - spytała matka widząc, że mąż znów sięga po kurtę. - Pójdę na wieś, z chłopami pogadać trzeba. - Samych nas zostawisz? - znów się przestraszyła. - Nie bój się - odparł. - Mówiłem, że Szwedów nie ma co się lękać. A z chłopami pogadać trzeba, naradzić się, co i jak. Wyszedł w mrok. Matka zmywała po posiłku, zaś Jónek rozgoryczony, trzaskając cebrzykiem poszedł do obórki. Jagna podreptała za nim rada, że brat jej dziś pomoże. Nie miała odwagi już go zaczepiać, bo widziała, że zły i może jej dać kuksańca. Tymczasem na drugim końcu wioski w chałupie Piętów z wolna zbierali się rybacy. Jednych zawiadomił po drodze Tona Nagiel, innych wezwał sam Pięta, posyłając po nich swoich dwóch synów. Rybacy schodzili się niespiesznie, siadali pod ścianami obszernej izby, ćmili lulki, żuli tytoń i w milczeniu czekali, aż przyjdą wszyscy. Pięta był przez wszystkich uznany za przywódcę rybackiej społeczności. Należało mu się to, bo był najstarszy wiekiem. Lata mocno przygięły go ku ziemi, ale trzymał się nad podziw krzepko. Ciągle jeszcze wypływał na połowy w morze, choć mógłby już w domu siedzieć i odpocząć na starość, bo synów miał dwóch potężnych, szerokich w barach, sękatych i mocnych, jak mało kto we wsi. Pożenili się dawno, dzieci swoje już mieli, trzymali się jednak wszyscy wokół ojca. Chata była obszerna, czteroizbowa, starczało więc miejsca dla wszystkich. A stary rad był, że ród Piętów się mnożył, głęboko zapuszczał korzenie w nadmorski piasek i wyrastał ponad inne rybackie rodziny. We trójkę z synami łowili niemało ryby. Łódź mieli dużą, odwagi im nie brakło, więc chodzili na morze dalej niż inni, zapuszczali się hen, za Hel, nawet znikali za horyzontem, choć inni starali się trzymać tak blisko brzegu, by lądu nie tracić z oczu. 9fi Do Pięty też przyszedł Tona Nagiel. Wiedział, że tu najlepiej im będzie radzić o tym, co stało się na zatoce, i postanowić, co robić dalej. Sporo czasu minęło, nim wreszcie izba wypełniła się rybakami. Nie wszyscy wiedzieli, po eo ich zwołali Pięta i Nagiel. Może tam i któryś, sprawdzając pogodę, wyjrzał za wydmy i zobaczył rzucane przez fale szwedzkie okręty, ale osiadłego na mieliźnie galeonu nikt pewnie nie widział, bo wyniosło go nieco na uboczu, na końcu wsi, gdzie stała właśnie chałupa Nagłów. Pierwszy zaczął stary Pięta. Odchrząknął i rzekł: - Zwołaliśmy was tu, chłopy, bo Tona Nagiel nowinę przyniósł, i to nie byle jaką. Więc niech powie wszystkim, co się wydarzyło, a potem radzić będziemy, co nam czynić wypadnie. Zaciekawione spojrzenia rybaków skierowały się na Tonę, a on sam, nie nawykły do gadania przed tyloma ludźmi speszył się, przez chwile przełykał ślinę i namyślał się, od czego by zacząć. Wreszcie oznajmił: - Nawę szwedzką morze na brzeg wyrzuciło. Zaszumiało w izbie. Rybacy spojrzeli po sobie, kręcili głowami, mruczeli z niedowierzaniem. - Gadasz! - wyrwało się któremuś, ale Tona prędko go ofuknął: - Albo mi wierzycie, albo nie! Com ja chłystek jaki czy co, żeby was tu zwodzić i czas tracić po próżnicy? - Gadaj spokojnie, a nie słuchaj głupich niedowiarków - uciął spór stary Pięta. Nagiel spojrzał na niego z wdzięcznością i kontynuował opowieść: - Sami wiecie, że Szwedzi morza pilnują, chodzą ich okręty po zatoce, drogę do Gdańska zamykają, Pucka strzegą, jakby był ich. - Wiemy - przerwał któryś. - Cichaj - skarcił go Pięta. - Sztorm ich pognał po morzu, wiatr i fala poniosły do brzegu - mówił dalej Tona. - Świateł tych okrętów widać było ze sześć albo i więcej, daleko po zatoce się jak jakie zwidy unosiły. Ale mój Jónek wypatrzył, jak jeden, widać więcej od innych przemądrzały, podsunął się ku brzegowi. Zniosło go blisko, no i wiatr z falą wyrzuciły na łachę koło mnie, będzie ze ćwierć mili od brzegu, albo i mniej. - To co nam tu opowiadasz? - obruszył się Necel. - Twój Jónek wypatrzył, czyś sam widział tę nawę? - Chłopak wypatrzył - ciągnął niezrażony Nagiel - do domu przyleciał z nowiną. Wtedy sam poszedłem na wydmy popatrzeć. Jest, powiadam wam, nawa prawdziwie na łachę rzucona. Widać ją, chociaż noc jest, bo tam rwetes, światła palą, a wrzeszczą ze strachu te Szwedy jak opętane. - Patrzcie, jakie dziwy tu gada - mruknął niedowierzająco Wenta, ale stary Pięta znów stanął po stronie Naglą. - Dziwy nie dziwy - odezwał się. - A bo to raz morze okręty na brzeg rzucało? Widział Tona i wierzyć mu trzeba, bo człowiek poważny, nie żaden wietrznik, języka by nie strzępił i głowy nam nie mącił. - A kto nie wierzy, niech idzie na wydmy popatrzeć - zawołał nagle Bożek. Nieduży był, w kącie siedział za innymi, więc go nie było widać, ale przemówił głosem śmiałym i potężnym: - Ja tam już byłem i widziałem! Prawdę mówi Tona. Pomruk przeszedł po izbie. Po takim oświadczeniu już nie sposób było wątpić w nowinę. Nikt jednak nie wyrywał się ze swoim głosem, bo też i nie bardzo wiedzieli, co mówić. Jedni ze strachem myśleli, że bliskość Szwedów niebezpieczna jest dla wioski, i troskali się, co ranek przyniesie. Inni, odważniej si albo bardziej łapczywi, już przemyśliwali, co by to było, jakby się dało opanować nawę, na której niemało skarbów musiało być. Jeszcze innym, tym, co to nieraz o wojaczce myśleli i chciwie słuchali wieści o biciu Szwedów przez naszych, zamarzyło się nagle zwycięstwo nad wielką sjłą szwedzką, jaką stanowił duży okręt z działami, żołnierzami zbrojnymi w muszkiety, łuki, piki, rapiery i inną broń. Wszystkie te myśli, jakby zebrał w jedno, wypowiedział stary Pięta. - Nowina jest wielka - powiedział wolno. - Dobre to i złe. Dobre, bo Szwedzi okręt stracili, a choćby się nawet ludzie uratowali to i tak zostanie na mieliźnie. Dobre też, bo zdarzyć by się mogło, żebyśmy zdobyli na tej nawie dobro przeróżne. - A złe? - zapytał ktoś niecierpliwie. - Złe? - Pięta pokiwał głową. - Szwedzi nieprzyjaciele nasi. Jeśli zejdą z okrętu, ruszą brzegiem, to opustoszą wioski, naród umęczą, pożogę posieją i śmierć. - Chryste Panie - ktoś jęknął. - Nie jęczeć nam trzeba, ale radzić, co czynić! - rozgniewał się Necel. - Iść na brzeg, próbować zdobyć okręt! - wykrzyknął zapalczywie Bożek. - Dobro będzie nasze, Szwedów wybijemy! - Kijami? - zapytał z drwiną syn Pięty. - Albo może z wiosłem pójdziesz na ich armaty i muszkiety? Bożek umilkł stropiony, a izbę zaległa pełna niepewności cisza. Przerwał ją dopiero Nagiel: - Tak by trzeba uczynić, żeby nie dopuścić ich do lądu i ograbienia wioski. Jak zdobyć sam okręt, to rzecz druga. - Racja - pochwalił Pięta. - Nasz dobytek i życie ważniejsze od zdobyczy. - Jakże ich zatrzymacie, jeśli im się zechce na ląd zejść? - W tym cała sprawa - stwierdził syn Pięty. - A ja myślę - z wolna mówił Nagiel - że przez noc nie ma żadnego strachu. W mroku nie zejdą Szwedy z okrętu. Gorzej rano. Wiatr, jakby przycichał, rozwidni się, to mogą podpłyną łodziami albo i pieszo przejść po wodzie do wioski. - Do rana daleko - mruknął Nagiel. - Ale świt przyjdzie, przecie noc nie wieczna. - Jak zaświta, to i bronić się będzie można - powiedział Bożek Zabrzmiało to pocieszająco, ale strachliwi jeszcze nie dawali za wygraną. - Mało nas - powiedział Necel. - Mówisz, że okręt wielki, to wojska tam musi być ze dwie albo i trzy setki, a załogi też pewnie niemało. A my co? Wieś nieduża, paru chłopa się zbierze, reszta baby i dzieciaki. - Ano mało nas - przyznał Pięta. - Ale ty patrzysz tylko swego nosa. A przecie są tu jeszcze niedaleko drugie wioski rybackie, jest naród nad brzegiem, bracia nasi, co pomóc na pewno zechcą. Słuchali go w ciszy i skupieniu. A stary wywodził dalej. - Każdy przecie rozumie, że jak Szwed ruszy, a bić nas zacznie, nie zatrzyma się na naszej wiosce. Pójdzie brzegiem, zmarnuje naród od Helu do Pucka albo i dalej. Powiedzieć to ludziom trzeba w innych wioskach, zwołać ich, niech łapie każdy, co tam może, i staje do obrony naszej wioski, bo to wspólna sprawa. Jedna nam dola i jak jeden chłop musimy stanąć. Mądre to były słowa. Rybacy aż zaszumieli z podziwu, tak im do serca przypadły wywody Pięty. - A da Bóg, to zwyciężymy Szweda, sława się rozniesie, może i król nagrodzi za wierność. - Już ci król leci z worem złota do Bożka - zadrwił syn Pięty, a reszta gruchnęła śmiechem. Mały rybak nie stropił się jednak, tylko odkrzyknął: - Co mi tam królewskie złoto! Jak Szweda pobijemy, to znajdziemy skarby na nawie. - Zdobądź ją najpierw! Przerzucali się wesoło słowami, już byli bowiem spokojniejsi i wierzyli, że dadzą sobie radę z niebezpieczeństwem. Zaraz też poczęli się rozchodzić: jedni spocząć nieco przed świtem, drudzy broń jaką szykować do przewidywanej walki, inni wreszcie, wybrani przez starego Piętę, kierowali się do sąsiednich wiosek, by powiadomić tamtejszych rybaków o tym, co zaszło, i zwoływać ich na rano do obrony przed Szwedami. Jónek kręcił się na ławie i wzdychał z cicha. Nie chciało mu się wcale spać. Był podniecony, różne myśli przelatywały mu przez głowę, co raz to przychodziły rozmaite pomysły. Najpierw długo nie mógł darować ojcu, że poszedł gdzieś bez niego. Uważał się za dorosłego, a jeśli nawet ojciec tak całkiem tego nie uznawał, to przecież dzisiaj Jónek miał chyba jakieś szczególne prawa, bo pierwszy wypatrzył szwedzki okręt i pierwszy przyniósł nowinę. Potem zaniepokoił się długą nieobecnością ojca. Przyszło mu do głowy, że może Tona, razem z innymi rybakami, poszedł w nocy na szwedzki okręt. W wyobraźni już widział rybackie łodzie w mroku podpływające do wysokiej burty okrętu, ludzi cicho niczym cienie wdzierających się na pochyły pokład, słyszał wrzaski znienacka zaatakowanych Szwedów i krzyki triumfu rybaków, którzy z ojcem na czele zdobywali okręt. Drżał na myśl o tym, rozpierała go chęć walki, darować nie mógł, że siedzi w domu zamiast tam być, atakować, zwyciężać. Później, gdy już oswoił się z tym obrazem, pomyślał, że to być nie może. Zbyt silny przecie sztorm, łodzie nie podpłyną do okrętu, rybacy broni nie mają, by zaatakować i zwyciężyć czujnych i bitnych Szwedów. Z nagła przyszło mu do głowy, że może już nawa jakoś uwolniła się i zeszła z mielizny. Znów rozhulała się chłopięca wyobraźnia. Widział, jak okręt kołysząc się spływa z łachy piaszczystej na głęboką wodę, jak sunie po uspokajającym się morzu i coraz bardziej oddala się ku swoim. A tamte, stojące w bezpiecznej odległości na głębinie okręty, otaczają go troskliwym kołem, pilotują do portu, bo jest przecież kaleki, ma zwalony przez wichurę grotmaszt. Ojciec wrócił po długim czasie. Chłopiec słyszał, jak cichaczem przez chwilę krzątał się w sieni, pobrzękiwał czymś jakby kosą, potem przeszedł obok na palcach i zniknął w drugiej izbie. Minęło jeszcze parę pacierzy i wreszcie rozległo się miarowe chrapanie. Wtedy Jónek wysunął się spod derki i niczym duch bezszelestnie wymknął się z izby. Tylko Frant to zauważył i wybiegł za nim. ROZDZIAŁ DRUGI Wśród pluchy, wiatru i ciemności szedł na północ znaczny oddział wojska. Konie zmęczone długim marszem człapały niechętnie z pospuszczanymi łbami, osowiałe, instynktownie omijając doły, rowy i różne przeszkody w nieznanym, lesistym terenie. W nie lepszych nastrojach byli ludzie. Od kilku dni przedzierali się spod Tczewa przez kaszubską krainę na północ, w strony nie znane im, choć piękne, wabiące lasami pełnymi zwierzyny, urzekające jeziorami i rzekami wijącymi się w pagórkowatym terenie. Dyscyplina w oddziale, zaprowadzona przez pułkownika i jego oficerów, była surowa, więc nikt ze szlachty i pospolitego żołnierstwa nie ważył się narzekać, ale ten i