Stanisław Goszczurny Szablą i fortelem Ilustrował Zbigniew Łoskot Nasza Księgarnia Warszawa 1977 ROZDZIAŁ PIERWSZY Od kilku dni nad zatoką szalał sztorm. Dniem i nocą wiatr niestrudzenie wył między domami rybackiej wioski, przyginał ku ziemi rzadko rosnące wzdłuż brzegu sosny, podrywał z wydm piasek i kręcił nim, jakby diabeł z królową czarownic szalał w zapamiętałym tańcu. Woda kotłowała się, pieniła, białymi grzywami fal atakowała brzeg. Drobniutki pył leciał wysoko i tworzył nad wydmami gęstą mgłę. Silne podmuchy mąciły toń aż do dna, które tu, w pobliżu wioski, było niezbyt głęboko pod powierzchnią morza. Od lądu ciągnęły się podłużne, piaszczyste łachy, które rybacy znali dobrze i wiedzieli, jak je omijać, kiedy wypływali na połowy. Chwilami, gdy wściekły podmuch szczególnie mocno atakował morskie wody, gdzieniegdzie wyłaniał się spod powierzchni mokry szmat piachu, zaraz jednak pokrywały go grzywiaste fale. Wrześniowe niebo zaciągnięte „było niskimi, ciężkimi chmurami, które płynęły po niebie, brzuchami, zda się, dotykając powierzchni rozkołysanej zatoki. Długa, lekko wygięta niczym łagodny łuk, plaża ciągnęła się na lewo ku nasadzie Półwyspu Helskiego, a w prawo aż po Puck i dalej, hen, ku Gdańskowi. Wylizana była teraz przez sztormową falę, wygładzona, lśniąca niczym mokra skóra. Kilkadziesiąt metrów od brzegu piasek fałdował się, unosił ku górze tworząc wydmy porośnięte ostrą, uporczywie trzymającą się ziemi roślinnością. Te wzniesienia stanowiły jakby wał ochronny, za który morze nie miało już siły się przedostać i tylko w wyjątkowych wypadkach, kiedy nastawał prawdziwy huragan, fale przeskakiwały na drugą stronę. Tam też, za tym piaszczystym wałem, schroniła się niewielka wioska rybacka, a za nią ciągnęły się pola i lesiste pagórki. Wioska była niewielka, ale rozciągnięta na sporej przestrzeni wzdłuż wybrzeża. Rybacy, którzy ją zamieszkiwali, nie chcieli się budować w głębi lądu, każdy pragnął być jak najbliżej brzegu, toteż domy wyciągnęły się kiszkowato tuż u podnóża wydm. Wystarczyło przekroczyć te piaszczyste pagórki i już było się nad brzegiem. A tam, wyciągnięte z wody, leżały bezwładnie ciemne łodzie, bezsilne na brzegu, poprzechylane na boki, niczym ryby pozbawione swego naturalnego żywiołu. Wiatr, deszcz i chłód sprawiły, że wioska zdawała się wymarła. Z rzadka tylko ktoś pokazał się przed progiem, popatrzył na ciemne niebo, posłuchał szumu fal, starając się odgadnąć, kiedy wiatr zelżeje i morze uspokoi się, by można było wypłynąć na połów. Wprawne ucho rybaka już łowiło momenty, w których wichura jakby traciła swój impet. Od czasu do czasu wiatr gwizdał mniej przenikliwie, a chwilami przycichał na krótki czas. Wprawdzie zaraz potem znów sosny gięły się ze skrzypieniem i szumem gałęzi, a nad wydmy strzelał obłok morskiej piany, jednak widać było, że po kilku dniach nieustannej wiejby sztorm zaczyna wyczerpywać swoje siły i powoli zamiera. W izbie Nagłów robiło się ciemno. Panował tu senny nastrój, leniwy spokój przerywany tylko od czasu do czasu pobekiwaniem owiec spędzonych wcześnie w niepogodę z pastwiska. Dom był mały, kryty poczerniałą strzechą, nieco pochylony ze starości ku ziemi. Składał się właściwie z dwóch części. Jedna - to były dwie izby: obszerna kuchnia z ławą, stołem i szeroką pryczą pod ścianą, druga, trochę paradniejsza, przeznaczona do spania dla rodziców, gdzie na łożu piętrzyły się wysoko ułożone poduchy, a na belkach ściany wisiał ciemny obraz Matki Boskiej Swarzewskiej, kaszubskiej patronki. Za dnia rzadko kiedy się tu zachodziło, całe życie rodziny Nagłów skupiało się w izbie kuchennej, gdzie też i w słotne lub zimowe dni było najcieplej. Druga część domu, oddzielona od tamtych dwóch izb niezbyt szeroką, wypełnioną sprzętem rybackim sienią, przeznaczona była dla niewielkiego inwentarza, który stanowił lądowy majątek tej rybackiej rodziny. Trzy owce, krowa i koza, parę kur i prosiak pochrząkujący w swoim kącie z trudem mieściły się w jednym, ciemnym pomieszczeniu. Na strychu nad tą obórką było trochę siana i słomy, tam też od wczesnej wiosny do późnej jesieni sypiał syn Nagłów Janek. Gospodarstwo, składające się z tego inwentarza i niewielkiego spłachetka ziemi za domem, pomagało rybakowi utrzymać się jako tako, bo na zatoce ryba nie zawsze była i z samego rybaczenia nie wyżywiłby siebie i rodziny. Tak zresztą utrzymywali się wszyscy w tej wiosce i w całej nadmorskiej okolicy. Ale rybołówstwo stanowiło podstawę ich bytu: morze żywiło ich od lat i od pokoleń, z jego łaski mieli lata chude, kiedy ryby nie było, i lata tłuste, kiedy sieci pękate od migotliwych ryb wciągali do swoich łodzi. Rodzina była niezbyt duża. Nagłowię mieli dwoje dzieci: Janka i młodszą, dziesięcioletnią Jagnę, dziewczynkę bystrą, wesołą, wiercipiętę nieskorą do siedzenia w domu. Mała miała za złe, że pasienie owiec i krowy przypadało jej w udziale, zazdrościła Jankowi rybaczenia wraz z ojcem i wiecznie odgrażała się, że jak jeszcze trochę podrośnie, pójdzie i ona na morze. Naśmiewali się z niej z tego powodu, drwili, że gdzie tam babie łowić rybę, ale ona nie przejmowała się tym i powtarzała swoje. Janek, a właściwie Jónek, bo tak na Kaszubach jego imię wymawiano, czuł się już zupełnie dorosły. Miał trzynaście lat, był wyrośnięty dobrze, pleczysty i od małego zahartowany na chłodzie, wietrze morskim i wyprawach rybackich na zatokę. Dłonie wcześnie mu stwardniały od ciągnięcia sieci, zrobiły się czerwone od morskiej słonej wody i zimna. Nie bał się wody, lubił nawet, kiedy morze było niespokojne, zbuntowane i niebezpieczne. W taką pogodę czuł swoją siłę, rozpierała go władza nad wodą, wierzył, że odwagą, zręcznością i sprytem jest zdolny ujarzmić fale i zwyciężyć żywioł. Ojciec hamował go, dzielił się powagą i doświadczeniem, starał się kiełznać młodzieńczą butę i gasić nadmiar niepotrzebnej odwagi, ale w duchu rad był z syna, widział w nim prawdziwego rybaka, który z czasem godnie go zastąpi na morzu, tak jak kiedyś on zastąpił swego ojca, a jeszcze wcześniej ojciec zastąpił dziada. Byli bowiem Nagłowię rybakami z dziada pradziada i choć czasem któryś z licznej rodziny odchodził w świat za zarobkiem, to jednak wiedzieli, że tu, nad brzegiem, ich miejsce i morze jest ich żywicielem. Ojciec wstał z ławy i sięgnął po grubą kurtę z żaglowego płótna. Jónek bawił się w kącie w pobliżu pieca z przysadzistym kundlem. Widząc, że ojciec wstał, chłopak odepchnął Franta, podniósł się z polepy i zapytał: - Gdzie idziecie, tato? - A co ci to? - mruknął ojciec. - Nie twoja rzecz. -: Pójdę z wami - chłopak rwał się z izby, bo nudził się w czas słoty, a rad by gdzie iść, coś robić. Ojciec jednak ofuknął go. - Siedź w domu. Nigdzie nie idę, wyjrzę tylko, co tam na świecie. - Pójdę z wami - powtórzył prosząco Jónek. - Patrzcie, jak się naparł - rozgniewał się ojciec. - A cóż to, już robić nie masz co? Zajrzyj no do obory, owce coś beczą, może się pourywały z powroza. - Iii - skrzywił się chłopak. - To Jagny robota. - Panisko wielkie! - krzyknęła od kuchni Jagna. - W świat by tylko gnał, żeby w chałupie nic nie zrobić! Matka uniosła twarz znad paleniska, popatrzyła na nich i powiedziała bez gniewu: - O cóż to się swarzycie? Tyle jest roboty, że sobie ją musicie wyrywać? - Bo nudno, ckni się w chałupie; - jęknął Jónek. Nikt mu nie odpowiedział, a ojciec już bez słowa wyszedł spiesznie zamykając za sobą drzwi, które wiatr przytrzasnął z hałasem. Jónek zakręcił się rozczarowany i niezadowolony. Pies otarł się o jego nogi prowokując do dalszej zabawy, ale chłopak już nie miał na nią ochoty, odepchnął Franta zły, że go ojciec nie zabrał. Jagna stanęła w obronie ulubieńca. - Czego psa kopiesz, złośniku? - zaatakowała brata. - Kto go kopie, kto? - zaperzył się Jónek. - Sama widziałam - upierała się. - Niby się z nim bawisz, ale jak cię co napadnie, to go szturchasz bez przyczyny. - Ciebie mogę szturchnąć - nastroszył się Jónek. - Spróbuj, spróbuj. Ojcu powiem, to ci tak przyłoży, że popamiętasz. - A czegóż się kłócicie? - uciszała ich matka. - Co was dziś ugryzło? - Złości się, że go tatko nie zabrali - powiedziała Jagna. - Iii tam - nadrabiał miną Jónek. - Albom to dziecko jak ty? Będę chciał, to pójdę i już. - Pójdziesz, pójdziesz - przedrzeźniała. - Leć, a zobaczysz, jak tatko wrócą, powróz będzie w robocie. - Jędza! Patrz, żebym tobie nie przyłożył powrozem! - A spróbuj! Nie było w nich złości, a tylko kłócili się ot tak, z nudów, bo dojadła im bezczynność w słotną pogodę i oboje już nie mogli wysiedzieć w chałupie. Matka jednak miała dosyć tego i uciszyła ich ostro: - Spokój ma być, bo jak nie, to ja wam przyłożę! Ucichli od razu, nie tyle, żeby się bali matczynej ręki, ale wyczerpali już zapas sztucznej złości. Jónek pociągnął Franta za ucho, a Jagna pokręciła się po izbie i zaczęła niby pomagać matce, która przygotowywała wieczerzę. Tymczasem ojciec wyszedł przed dom i spojrzał w niebo. Wiatr dmuchnął mu w twarz, zmoczył kroplami deszczu. Nie zważał na to, był przyzwyczajony nie do takich zimnych wichrów, a woda obmywała go od dzieciństwa. Sztormowa pogoda obchodziła go o tyle, że nie pozwalała wypływać na morze. A chciało się jeszcze połowić przez czas jakiś, nim lód skuje wody zatoki i uniemożliwi połowy na całą zimę. Rok ten był ciężki i mało obfity. Nie dlatego, że brakowało ryby, tylko czas był niespokojny, wojenny, nie sprzyjający ludzkiej pracy. Wojska co i raz przetaczały się tu różne, niepokoiły ludność, szkody czyniły, nierzadko rozpacz i płacz zostawiając po wioskach. Jeszcze niedawno Szwedzi plądrowali wybrzeże. Siedzieli w Pucku silną załogą i stamtąd panowali nad całą nadmorską okolicą, a nikt nie śmiał im się sprzeciwić, bo wiadomo, żołnierz obcy, srogi, łapczywy, łatwo sięga po bat albo i miecz, a każdemu życie miłe. Nie pozwalali też Wtedy Szwedzi wychodzić w morze, bojąc się różnych przeszpiegów, bo łodziami nietrudno było wypatrzyć, jak daleko opanowali brzeg i gdzie są ich załogi. A rybacy kaszubscy sprzyjali prawowitemu królowi polskiemu i bywało, że morzem uciekali daleko, potem przez Gdańsk szli z wieściami różnymi dla wojsk polskich. Ostatnio nie było już Szwedów w Pucku, a jak wieści niosły, nasi bili ich gdzieś dalej, na Pomorzu, w okolicy Tczewa, ścierali się też w pruskiej stronie, hen za Malborkiem, koło Sztumu, Kwidzyna i Gniewa. Wyglądało że biorą najeźdźcy cięgi, ale nikt nic pewnego nie wiedział. Ludzie cieszyli się ze swoich wojsk stojących w Pucku, choć ten i ów pogadywał, że dla biedaka jedna to klęska - swój żołnierz czy obcy, bo i jeden, i drugi zabierze, co tylko się da, dla siebie i konia, a jeszcze kabzę napcha dobrem, gdy je znajdzie w izbie. Sierdził się za takie gadanie Tona Nagiel, gromił za równanie swoich ze Szwedami i twierdził: - Swój to swój. Nawet jak weźmie co z chałupy, to i nie żal tak bardzo, boć przecie nasza to krew, a na wojnie żołnierz jeść musi i koniowi spyżę dać. A naszej głowy bronią i naszego panowania nad morzem! Zgadzali się z nim sąsiedzi-Kaszubi, ale i tak wojska się bali, bo zawsze im coś niedobrego przyniosło. Teraz rybak uważnie przepatrywał niebo i słuchał wiatru. Myślał o tym, że dobrze byłoby przed zimą jeszcze odłowić, ile się da ryby, bo przez te najgorsze miesiące może w tym roku być bieda większa niż w inne lata. Ciemniało już wyraźnie. Tu, nieco w dole, za wydmami trudno było rozeznać, jak jest na zatoce, ale szum fal dochodził z dużą siłą i w gęstniejącej z wolna pomroce widać było wytryski piany nad grzbietami piaszczystych pagórków. Nagiel niespiesznie poszedł dalej. Czuł uderzenia wiatru, słyszał skrzypienie drzew, gadanie morza było dla niego zrozumiałe niczym ludzka mowa, bo nauczył się je rozeznawać niemal od kolebki. Nagiel znalazł się na szczycie wydmy, skąd w czas pogody łatwo można było dojrzeć sierp cienkiego, niejednolitego lądu ciągnący się na lewo, aż po kraniec horyzontu. Tam była osada Hel, najdalej wysunięta, najsilniej narażona na wichry i sztormowe ataki. Do brzegu od tej osady biegł półwysep niestały, tu i ówdzie poprzerywany przez morze. Nagiel rozejrzał się z wolna w jedną i drugą stronę. Z prawej winien był dojrzeć Puck, oddalony o kilka zaledwie mil, ale teraz w gęstniejącej pomroce, pod niskimi chmurami, nie widział położonego nad zatoką miasta, a jedynie zdawało mu się, że od czasu do czasu błyska tam nikłe światełko. Błyskało też nieco z tyłu, z lewa. To w Rozewiu płonął zbawczy dla żeglarzy ogień latarni, nocą drogę wskazujący wokół niebezpiecznego, skalistego cypla. I dojrzał jeszcze Nagiel światełka tam, gdzie ich być nie powinno: na wprost, przed sobą. Wiedział, że tam mogą być tylko światełka okrętów lub łodzi rybackich, ale w taką pogodę trudno było i pomyśleć o tym, żeby ktoś wypuścił się na morze. Światła jednak były, od czasu do czasu pobłyskiwały niczym robaczki świętojańskie w lesie. Dzień jeszcze nie ustąpił przed nadchodzącą nocą, więc wszystko zamazywało się, pływało przed oczami, ale nawykły do wypatrywania wzrok rybaka mówił, że się nie myli: tam były okręty. Naglą nie zdziwiło to. Wszyscy tu przywykli do widoku okrętów szwedzkich. Ich zadaniem było patrolowanie zatoki, odcinanie drogi kupcom, czuwanie, by któryś z polskich okrętów nie przedostał się do Gdańska albo by nie zebrała się flota zdolna im stawić czoła. Blokowały morską drogę do Polski, dla której Gdańsk był jedyną bramą. Czasem bywało, że podchodził któryś możliwie blisko, rzucał kotwicę i spuszczał na wodę szalupy. Wówczas popłoch ogarniał ludność, bo oznaczało to nową grabież, tym razem od strony morza. Wyskakiwali Szwedzi z szalup na brzeg, dopadali chałup, grabili, co popadło, nie oszczędzając żywego inwentarza, a potem wracali na okręt pozostawiając po sobie płacz, pomstowanie i ludzką nienawiść. Rzadkie to były przypadki, bo okręty zaopatrywały się solidnie w Pucku, a kiedy tam nie stało szwedzkiej załogi, wymieniały się w służbie odchodząc do macierzystych, niezbyt przecież odległych portów szwedzkich albo do bliższej jeszcze Piławy. Teraz okręty gnane wiatrem, ciężko walcząc ze sztormem nieznacznie zbliżały się do lądu. Między łukiem Półwyspu Helskiego a lądem stałym było zaciszniej niż na otwartych wodach. Ale Tona wiedział, że Szwedzi ryzykują podchodząc pod brzeg, bo silna fala i wiatr mogły ich zagnać na mielizny i wówczas znaleźliby się w sytuacji nie do pozazdroszczenia. Nagiel mruknął jakieś nieżyczliwe słowo pod adresem okrętów, ale zaraz się zreflektował. Choć był to wróg, któremu nie życzył dobrze, to jednak rybacka natura, odwieczne prawo ludzi morza, nie pozwalały mu wyrazić pragnienia, aby się potopili. Wiedział Nagiel, jak wiedzieli wszyscy, którzy na morzu i z morza żyli, że co innego walczyć z wrogiem, a co innego ratować ginącego, gdy jest w niebezpieczeństwie. Nie zaprzątał sobie tym jednak długo głowy, tylko skierował się w dół, z wydmy ku domowi, bo chłód go przenikał eoraz silniejszy. Wszedł do izby, powiesił kurtę na kołku przy drzwiach i całą dłonią otarł wąsy i brodę. Frant podbiegł do gospodarza i połasił się obwąchując mu nogi. Jónek popatrzył na ojca w milczeniu. Jeszcze mu nie przeszła uraza. Matka zapytała: - No i co? Nie słabnie zawierucha? Ojciec przysiadł pod oknem, klepnął przyjaźnie pąa po łbie i odparł: - Coś jakby wiatr pomału zdychał. - Chwalić Boga, może przycichnie - ucieszyła się gospodyni. - Szybko sztorm przyszedł, to i może szybko pójdzie - pocieszał się Jónek. Ojciec uśmiechnął się pod wąsem i popatrzył na syna. Wiedział, jak bardzo nudzi się chłopakowi w niepogodę, kiedy w domu nie ma co robić. Był rad, że Jónek taki skory do morza i roboty. Ale też rozumiał, jak dużo jeszcze chłopak musi się nauczyć, nim zostanie dojrzałym rybakiem. - Latem - wolno pouczył syna - to tak ci jest. Szybko sztorm przychodzi, a jeszcze szybciej odchodzi. Ale w taką porę jak teraz, jesienią albo wczesną wiosną, nie mówiąc o zimie, to jest inaczej. Przychodzi często i długo zostaje. Bywa, że wiatr cichnie, zda się spokój będzie, a tu nie, znów siły nabiera, morze kołtuni, i tak często jeden sztorm w drugi się zmienia. - Eee, tam - mruknął niechętnie Jónek. - Straszycie. - Młodyś, toś i głupi - ofuknął go ojciec. - Pożyjesz, porybaczysz, to sam zobaczysz, jak jest. - Toś i niewiele tam się napatrzył - powiedziała matka. - Niewiele i wiele - roześmiał się ojciec. - Szwedów widać. - W imię Ojca i Syna - przeżegnała się gospodyni. -; Nie gadałbyś byle czego. - Czemu bym miał bajać od rzeczy? - obruszył się gospodarz. - Matko święta! - wykrzyknęła żona. - Toć trzeba się zwijać, chować, co można, gnać precz dobytek w las, bo zagrabią wszystko! Jagna przestraszona jak matka przysunęła się do stołu i patrzyła w milczeniu na ojca. Jónek drżał z niecierpliwości, całą duszą chciałby się wyrwać z chaty, aby zobaczyć na własne oczy to, o czym mówił ojciec. 1K Nagiel spokojnie popatrzył na nich i dopiero po chwili rzekł niespiesznie: - Nie ma co lamentować. Nie od lądu idą. Na morzu ich widać. - Iii tam - Jónek był rozczarowany. - Tak gadacie, jakby to była nowina jaka. Przecie się włóczą po morzu bez przerwy, stale ich z wydm oglądam. Ale daleko się trzymają od strądu, bo okręty wielkie są, a tu płytko i siadłyby na piasku. - Mądryś - z przekąsem zauważył ojciec. - A co, nieprawdę gadam? - Prawdę - zgodził się ojciec. - Ale wiatr ich gna do brzegu. Jakem wyszedł, to nie było ich widać wcale, a teraz są, i to coraz bliżej. Wieje od morza, to ich pędzi do nas na ląd. - Pójdę popatrzyć - poderwał się nagle Jónek. Opowieść ojca podnieciła go. Coś się działo w zatoce. Chciał to widzieć, nie mógł wysiedzieć w domu. :- Gdzie będziesz leciał? - hamowała matka. - Jeszcze cię jaki Szwed złapie - straszyła Jagna. - A polecę, popatrzę - upierał się Jónek. - I po co? - ojciec nie bardzo chciał mu pozwolić. - Mówię: są okręty nie tak znów blisko brzegu, tańcują po morzu, bo fala duża, a wiatr mocny, to i wszystko. - Ale pójdę, tatku - teraz głos Jónka był przymilny, patrzył błagalnie w oczy ojca. - Popatrzę, może ich na brzeg rzuci i co wtedy? - A co ty pomożesz? - Dam znać. Zawsze to może być różnie, jakby co. Wyskoczą na ląd, wieś mogą najść, lepiej wiedzieć zawczasu, pójdę, no? - A idźże już, idź - ojciec machnął ręką zrezygnowany. - Ale gdzie i po co?. - jeszcze protestowała matka. - Przecie noc się robi, a i wieczerzę zaraz dam. - Skoczę tylko tu, na wydmę, i zaraz wrócę - Jónek już sięgał po ojcową kurtę. - Na wieczerzę będę. - Zaś by tam żarcie przepuścił - docięła mu Jagna zła, że brat leci, a ona musi zostać w izbie. Jónek nie odpowiedział jej. Wyskoczył na dwór, a Frant pognał za nim poszczekując z uciechy, bo i jemu przykrzyło się w izbie. =- A wracaj rychło! - poleciał za chłopakiem okrzyk matki. Uderzenie wiatru niemal przylepiło go do ściany. Zaciągnął zaraz kurtę wyżej pod szyję, pochylił się i opuściwszy nisko głowę wyszedł przed dom. Pies, wyskoczywszy początkowo raźno z chałupy, za progiem przystanął, zawahał się. Wyraźnie mu odeszła ochota na bieganie przy tym wietrze. Widząc jednak, że jego pan idzie naprzód, szczeknął dla dodania sobie odwagi i rzucił się desperacko przed siebie. Po chwili, już oswojony z chłodem, dżdżem i wichurą, buszował po okolicy, zataczając kręgi, węsząc po ziemi i spoglądając od czasu do czasu, czy Jónek nie zniknął mu z oczu. Wiatr zelżał nieco, ciągle jednak był jeszcze dość silny, jakby nie chciał dać za wygraną. Chwilami zrywał się gwałtownie, aż zatykał chłopakowi dech w piersiach, potem przycichał, jakby w tych porywach wyczerpywał swoje siły. Deszcz przerzedził się znacznie i tylko jeszcze od czasu do czasu zacinał falami drobnej, dokuczliwej mżawki. Chwytając się dłońmi trawy i krzewów, Jónek wdrapał się na wierzchołek wydmy. Tu przystanął dla złapania tchu i rozejrzał się dokoła. Morze nie uspokajało się. Choć było już niemal całkiem ciemno, Jónek widział białe grzbiety fal ławą, niczym rzesze upartego wojska, idące ku brzegowi. Co jakiś czas najsilniejsze z nich dochodziły daleko, aż do stóp wydmy, na której stał. Pies przykucnął na piasku u stóp Jónka i uniósłszy łeb ku górze patrzył na chłopaka wyczekująco. Z wolna oczy Jónka przywykły do gęstniejącego mroku. Z niecierpliwością patrzył na zatokę ciekaw okrętów, o których mówił ojciec. Zrazu nie zobaczył nic. Właśnie szedł po wierzchu toni silniejszy podmuch i niósł tuman wodnego pyłu, który niczym mgła zasłonił widok. Szybko jednak wir powietrzny przeszedł, tuman opadł i oczom chłopaka ukazała się ciemna, rozfalowana powierzchnia.. Popatrzył dalej i wówczas dostrzegł szaleńczo tańczące na morzu światełka. Błyskały wysoko, to znów zapadały się, jakby pochłonięte przez głębiny morskie, by znów wyłonić się rozkołysane, małe, bezradne. Jónek liczył po cichu: jedno, dwa, trzy... Doliczył się sześciu lub siedmiu, rozrzuconych na dość rozległej przestrzeni. Zdawało mu się, że tworzą łańcuch od Helu aż po Puck. Wiedział, że woda zmniejsza odległość, a mrok i szaruga dodatkowo mylą wzrok, więc rozumiał, że okręty znajdują się dość daleko od brzegu, rozsypane w długi, nieregularny szereg, porozpędzane przez sztorm na całej przestrzeni Zatoki Puckiej. „Dobrze wam tak - pomyślał chłopak mściwie. - Wara od naszego brzegu, nic tu po was, trzeba było w domu siedzieć.” Pies szczeknął przypominając o swojej obecności. Jónek nagle poczuł przypływ młodzieńczej energii, niewytłumaczonej wesołości i radości życia. Klepnął Franta, aż pies zatańczył wokół niego szczekając radośnie, jakby i jemu udzielił się nastrój pana. Na wyścigi pognali w dół, ku morzu. Zatrzymała ich dopiero większa fala pędząca po plaży w górę. Jónek krzyknął, pies zaszczekał i obaj runęli z powrotem uciekając przed spienionym grzywaczem. Nie dopadli wydmy. Ale też fala straciła swą siłę i tylko liznęła ich po nogach zaraz wsiąkając z sykiem w piasek. Chłopak znów wdrapał się na wydmę i oddychał szybko zmęczony tym szaleńczym biegiem. Frant zadowolony merdał ogonem i prowokował, żeby skoczyć jeszcze ku fali. Jónek, pamiętając upomnienia ojca, już miał zamiar wracać, spojrzał jednak na morze i nagle coś go zastanowiło. Światełka okrętów nadal tańczyły na wodzie szeroko rozrzucone od krańca do krańca horyzontu. Zrobiło się już ciemno, więc teraz widać je było wyraźniej. Jónek zauważył, że jedno z tych światełek jest o wiele bliżej brzegu niż inne. Tamte przypominały dalekie błędne ognie, to zaś było duże niczym ruchome ognisko. „Co za licho? - pomyślał chłopak - do brzegu płyną czy jak? Chyba ich bies opętał, przecie tu płytko.” Nagle zrozumiał, że to nie ludzie kierują statek ku brzegowi, ale pcha go wiatr od morza i niesie duża fala. Okręt musiał się dostać w pas nadbrzeżny, gdzie już w żaden sposób nie mógł manewrować, choćby nawet kapitan zdecydował się postawić któryś z żagli. A Jónek wiedział, że przy tej pogodzie stawianie żagli było zbyt niebezpieczne. Jeszcze dalej, na morzu, można było coś zdziałać, ale przy brzegu wielka masa okrętu szarpana wichrem, rzucana na falach, nie poddawała się rozkazom ludzkim i sunęła ku płyciznom przybrzeżnym. Wstrzymał oddech i patrzył, starając się wzrokiem przebić mrok, który już pokrył brzeg i morze. Nagle wydało mu się, że w poświacie idącej od białych grzbietów fal widzi wielki, ciemny kształt kołyszący się silnie. - Patrz, Frant, patrz, okręt idzie na brzeg! - krzyknął. Pies jakby rozumiał pana, też patrzył na morze i szczekał zajadle, podniecony, gotów rzucić się na wroga. Okręt rzeczywiście wyłaniał się z ciemności. Wzrok chłopaka odróżniał już zarys wysokich masztów pochylających się na wszystkie strony, podłużny przysadzisty kadłub głęboko i bezwładnie zanurzony w wodzie. Dojrzał też na pokładzie nikłe, niczym małe iskierki, światełka poruszające się gwałtownie; widocznie ludzie ogarnięci paniką biegali z latarniami, szukając ratunku przed zbliżającą się katastrofą. Nagły błysk rozdarł ciemność i zaraz potem przytłumiony przez wiatr i szum fali grzmot dotarł do uszu Jónka. Chłopak na moment przestraszył się, ale zaraz ochłonął. Dojrzał, jak ognista kula oderwała się od burty okrętu, poszybowała w powietrzu i zniknęła w falach. - Strzelają, Frant, słyszysz, strzelają! - krzyczał Jónek. - Marnie z nimi. Wołają tamtych na ratunek, ale nic już im nie pomoże. Jakby na potwierdzenie słów Jónka, przez szum morza i zawodzenie wiatru dotarł do nich jakiś groźny trzask i łomot. Zabrzmiał raz, potem drugi. Kadłub, całkiem dobrze teraz widoczny z brzegu, poderwał się do góry niczym koń spięty ostrogą przed przeszkodą. Zaraz jednak opadł bezsilnie, przechylił się i wtedy Jónek usłyszał ów straszliwy trzask po raz trzeci. To grotmaszt pękł nad pokładem. Krzyk ludzi ogarniętych paniką dotarł do brzegu. Okręt wahnął się jeszcze raz i drugi, potem zastygł w dziwnej pozycji, przekrzywiony, bezsilny, zdany na łaskę fal i wiatru, Jónek patrzył ze zgrozą na katastrofę. Nagle ogarnął go strach. Pojął, że tuż blisko, zdawało się na wyciągnięcie ręki, znajdują się Szwedzi. Niepomny, że są uwięzieni na bezsilnym okręcie i sami drżą o życie, poczuł przed nimi paniczny lęk. Poderwał się z miejsca i skoczył w tył. Runął z wydmy na dół, w stronę domów. Gnał na złamanie karku, gałęzie krzaków biły go po twarzy i rękach, szarpały kurtę, stopy osuwały się na piaszczystej ścieżce, ale on nie zważał na nic, pędził na oślep, a Frant za nim, szczekając zawzięcie, wesoło, przekonany, że to jakaś nowa zabawa. Dopadli chałupy i Jónek trzasnąwszy drzwiami wbiegł zziajany do izby. - Wszelki duch - zawołała matka. - Czego to ganiasz, jakby cię bies gonił? - Do michy mu spieszno - jak zwykle przygadała Jagna. Ojciec w milczeniu zwrócił się w stronę chłopaka i popatrzył na niego z przyganą. A Jónek wysapawszy ów bieg szaleńczy wyrzucił wreszcie z siebie; - Tato, Szwedy! - Matko Boska Swarzewska - matka podniosła dłonie ku twarzy. Jagna pisnęła przestraszona. Tylko ojciec nie stracił spokoju. - Gadaj do rzeczy - powiedział surowo. - Jakie Szwedy, gdzie? - Tam - chłopak pokazał ręką za siebie, na drzwi. - Rozum żeś stracił? - zdenerwował się Nagiel. Ale Jónek już nieco oprzytomniał, bo spokojniej odpowiedział: - Żebym tak ranka nie doczekał! Widziałem ich na własne oczy. - I coś widział, kiedy ćma, że ręki swojej nie dojrzysz - wątpił ojciec. - Nie bajdurzę, tatko. Okręt szwedzki na łachę wyrzuciło, sam widziałem i Frant też. - Na Franta się świadczy - zachichotała Jagna, ale ojciec uciszył ją niecierpliwym machnięciem ręki. - Okręt, powiadasz? - teraz już słuchał chłopaka uważniej. - Jakże to? Gadaj po porządku. - Polecielim z Frantem na wydmę, żeby popatrzeć, bo tatko mówili o tych okrętach. Z początku przez ćmę nic nie dało rady dojrzeć, ale potem, jak oczy przywykły, tom ich widział. Światełka chybotały na morzu. Dużo ich, ze sześć było albo i więcej, nie sposób zliczyć, bo mrok i tańcuje wszystko na wodzie. - Gadaj dalej - ponaglił ojciec. - Patrzę ci ja - Jónek zapalał się coraz bardziej. Ogarnęła go duma, że to on przyniósł niezwykłą nowinę, że był świadkiem zdarzenia, które nawet ojca zaciekawiło. - Patrzę, a jeden okręt coraz bliżej brzegu. Światła jakieś się na nim pokazały, latali tam widać ludzie, stracha mieli, żeby nie potonąć. A fala ich niesie i niesie, a wiatr dmucha i dmucha. Pcha coraz bliżej. Okręt podskakuje, jakby się wściekł. Nagle, jak nie huknie! Jak wiatr nie dmuchnie! Jak fala nie szarpnie nimi! Aże mi w oczach pociemniało i zatchnęło mnie, żem mowy zapomniał. Miotnęło ich tak raz i drugi, grzmotnęło jeszcze głośniej. Strzelili z harmaty, żeby tamtym, co dalej byli, dać znać. Widać ratunku wołali, ale gdzieee tam! Tamci daleko, a łacha blisko. Znowu ich szarpnął wiater, a fala jak wściekła chlusnęła. Okręt trzasnął tak jakoś, że aż mnie ciarki przeszły. Maszt się zwalił i poszedł na dół. Groza brała patrzeć! I tak ci ich wniosło na mieliznę. Okręt utknął tam, widać go od brzegu, jak się ucho natęży, to i wrzask Szwedów na pokładzie można usłyszeć. Ojciec milczał i patrzył na niego spod brwi uważnie, surowo. Matka nie odzywała się także, tylko wodziła zalęknionym wzrokiem od ojca do syna. Jagna straciła swój zwykły rezon i dygotała z przejęcia trzymając się kurczowo matki. - Prawda to, nie łżesz? - przerwał milczenie ojciec. - Przysiąc wam mogę! - Jónek był niemal obrażony, że mu ojciec nie dowierza. - Wszystkom widział, gadałem jak na świętej spowiedzi. Ojciec podniósł się, z wolna naciągnął kurtę. Matka zrobiła żałosną minę, próbowała go zatrzymać. - Gdzie to chcesz iść, Tona? Zostań w domu. Jeszcze ci tam co mogą zrobić te Szwedy, złapią eię, zabiją. - Nie gadaj byle czego - ofuknął ją rybak. - Go mi tam mogą zrobić, kiedy są na morzu i sami ze strachu się trzęsą! - Mogą wyleźć na strąd i złapać cię, wtedy co? - Głupota! Jakże im wyłazić, kiedy nawa w niebezpieczeństwie, a sztorm na morzu? Potopiliby się zaraz, niechby tylko który spróbował. - Nie chodź - prosiła. - Strach samym zostawać bez ciebie. - Nie bójcie się, mamo - grubym głosem powiedział Jónek. - Przecie ja z wami zostaję! Obronię was! Jagna, choć jeszcze przestraszona, nie wytrzymała jednak i zachichotała: - Też mi obrońca się znalazł, widzicie, knyp, ledwie od ziemi odrósł! - Cicho ty! - wrzasnął Jónek i zrobił zamach, jakby ją chciał szturchnąć, ale ona skoczyła za matkę i pokazała mu język. Ojciec spojrzał srogo i przykazał: - Spokój, nie swarzyć mi się! A ty - zwrócił się do żony - nie lękaj się, wrócę rychło, tylko popatrzę, czy to prawda, co chłopak gada, czy mu się też wszystko nie przywidziało. - Co wy, tatko! - obraził się Jónek, ale ojciec już go nie słuchał, tylko wyszedł z izby. Nie było go dosyć długo. Matka, choć starała się tego nie okazywać, jednak niepokoiła się, nasłuchiwała jego kroków i co rusz spozierała na drzwi. Pies, wyczuwając ogólny nastrój, przycupnął przy progu, czekając na powrót gospodarza. Jónek grzał się przy piecu. Był trochę naburmuszony, dotknęło go, że ojciec nie całkiem mu uwierzył. Jagna bała się już go zaczepiać, trzymała się blisko matki. Wszystkim czas dłużył się nieznośnie. A tymczasem wiatr, choć słabszy trochę niż przed zmierzchem, jednak od czasu do czasu uderzał podmuchem w ściany domu, a gdy przycichał, do ich uszu dobiegał szum pobliskiego morza. - Jezusie - mruknęła matka - dmucha i dmucha, co też to się wyrabia na tym morzu. - Zamilkła i tylko po ruchach warg można było poznać, że zaczęła pospiesznie odmawiać pacierz, widocznie zatroskana o los męża. Raptem usłyszeli kroki za ścianą, po czym trzasnęły drzwi i ojciec wszedł do środka. Wszyscy utkwili w nim oczy, ale on nie spiesząc się zdjął kurtę, zwykłym ruchem przejechał dłonią po wąsach i brodzie, odchrząknął i siadł przy stole. - I co - nie wytrzymał pierwszy Jónek. - Są? - Są - odparł ojciec. - A widzicie - z triumfem zawołał chłopak. - Prawdę mówiłem, nie bajdy! - Ano, prawdę gadałeś. Jest okręt wielki na mieliźnie. - Co robić? - zastrachała się matka. - Trzeba uciekać czy jak? - A to czemu? Gdzie uciekać? Po co i przed kim? - zdziwił się rybak. - Przed Szwedami - odparła zmartwiona. - Jak nic, rankiem wy lezą z tej nawy i najdą wieś, a wtedy, nie daj Boże, splądrują, a i zabić mogą. - Aaa, dajże już spokój z tymi strachami - Nagiel rozgniewał się na żonę. - Nic, tylko byś uciekała. A przecie Szwedy same w opałach niemałych. Jakże im złazić z nawy kiedy sami się o życie bać muszą? Straszno im tam być musi, śmierć w oczy zagląda, to i głowy nie mają myśleć o rabunkach i gwałtach. - Teraz tak, ale rankiem? - nie dawała za wygraną kobieta. - Ranek daleko - mruknął mąż - a teraz jest wieczór. Jeść daj co, bo głodno się zrobiło. Matka nic już nie odpowiedziała, tylko zaczęła się krzątać przy stole. Jónek przysiadł w pobliżu ojca i popatrywał na niego ciekawie, ale pytać o nic nie miał odwagi. Jagna niepewna, czy Jónek jej nie będzie dokuczał za poprzednie zaczepki, siadła po drugiej stronie. Nie było dziś ryby, bo od wielu dni nie wychodzili na polowy. Toteż matka postawiła na środku stołu wielką michę gęstej polewki zaprawionej mąką.” A że w lecie na pańskim robili sporo dni i dostali za to zboża, więc i chleb jeszcze był. Pokrajała grube pajdy” położyła przy każdym. Ojciec szerokim ruchem przeżegnał misę i pierwszy sięgnął po drewnianą łyżkę. Wszyscy poszli w jego ślady. Jedli w milczeniu, z powagą, nie odzywając się do siebie. Najpierw nabierał z misy ojciec, po nim Jónek, jako drugi chłop w domu, potem matka czekała, aż Jagna zaczerpnie polewki, i na końcu brała sama. Zagryzali chlebem, siorbali polewkę, łykając ostrożnie, bo gorąca była, świeżo z ognia zdjęta. Jónek ukradkiem, kiedy nikt nie widział, odłamywał kawałki chleba ze swej kromy i nieznacznie rzucał pod stół Frantowi. Nie wiedział, że Jagna, bystro strzelając oczkami na rodziców, robiła to samo. Ojciec skończył pierwszy. Odłożył łyżkę oblizawszy ją starannie, otarł dłonią wąsy pobielone polewką i poczekał, aż Jónek wysiorbie jak zwykle resztki z misy. Matka zaraz podniosła się i poczęła sprzątać ze stołu. Myśl o okręcie wyrzuconym na brzeg nurtowała jednak wszystkich. - To co robimy, tatku? - zagadnął Jónek. Przecie on pierwszy wypatrzył nawę, na własne oczy widział, jak ją wyrzuciło, do domu przyniósł nowinę, więc też uważał, że i dalej należy mu się udział w całej sprawie. Ojciec popatrzył na niego przeciągle, uśmiechnął się nawet pod wąsem i odparł: - A co byś to chciał robić? - No... eee... tego - jąkał się Jónek - przecie ich tak, tych Szwedów, nie zostawimy, no nie? - To idź ich tam powyciągaj jak śledzie z beczki, skoroś taki mocny - zadrwił Tona. Jónek speszył się, bo poznał, że ojciec kpi z niego. Patrzył więc spode łba, nastroszony, trochę dotknięty, pewny, że Jagna wykorzysta sytuację. Jakoż wykorzystała natychmiast. - Patrzcie go! - zawołała. - Myślałby kto, że to on wepchnął nawę na strąd! A jakby się tu Szwed pokazał, toby miał portki mokre ze strachu, hi, hi, hi. - A ty byś zaraz pognała do matki pod spódnicę - odciął się chłopak. Nagiel podniósł się z miejsca. Spojrzał na dzieci i powiedział: - Dosyć tego, spać wam pora. - Co wy, tatko - przestraszył się Jónek. - Już spać, z kurami? Przecie dopiero wieczór. - Spać mówię. Jeszcze by ci się chciało lecieć gdzie albo co! Krokiem z domu się nie rusz. Matka, pilnuj go, a jakby gdzie chciał iść, to nie pozwól. - Tatku! - żałośnie jęknął Jónek, ale ojciec był nieubłagany. - Spać - powtórzył. - I żeby z Jagną był już dziś spokój. Żywizny jeszcze oboje dojrzycie, matce pomóc trzeba. - A ty co? - spytała matka widząc, że mąż znów sięga po kurtę. - Pójdę na wieś, z chłopami pogadać trzeba. - Samych nas zostawisz? - znów się przestraszyła. - Nie bój się - odparł. - Mówiłem, że Szwedów nie ma co się lękać. A z chłopami pogadać trzeba, naradzić się, co i jak. Wyszedł w mrok. Matka zmywała po posiłku, zaś Jónek rozgoryczony, trzaskając cebrzykiem poszedł do obórki. Jagna podreptała za nim rada, że brat jej dziś pomoże. Nie miała odwagi już go zaczepiać, bo widziała, że zły i może jej dać kuksańca. Tymczasem na drugim końcu wioski w chałupie Piętów z wolna zbierali się rybacy. Jednych zawiadomił po drodze Tona Nagiel, innych wezwał sam Pięta, posyłając po nich swoich dwóch synów. Rybacy schodzili się niespiesznie, siadali pod ścianami obszernej izby, ćmili lulki, żuli tytoń i w milczeniu czekali, aż przyjdą wszyscy. Pięta był przez wszystkich uznany za przywódcę rybackiej społeczności. Należało mu się to, bo był najstarszy wiekiem. Lata mocno przygięły go ku ziemi, ale trzymał się nad podziw krzepko. Ciągle jeszcze wypływał na połowy w morze, choć mógłby już w domu siedzieć i odpocząć na starość, bo synów miał dwóch potężnych, szerokich w barach, sękatych i mocnych, jak mało kto we wsi. Pożenili się dawno, dzieci swoje już mieli, trzymali się jednak wszyscy wokół ojca. Chata była obszerna, czteroizbowa, starczało więc miejsca dla wszystkich. A stary rad był, że ród Piętów się mnożył, głęboko zapuszczał korzenie w nadmorski piasek i wyrastał ponad inne rybackie rodziny. We trójkę z synami łowili niemało ryby. Łódź mieli dużą, odwagi im nie brakło, więc chodzili na morze dalej niż inni, zapuszczali się hen, za Hel, nawet znikali za horyzontem, choć inni starali się trzymać tak blisko brzegu, by lądu nie tracić z oczu. 9fi Do Pięty też przyszedł Tona Nagiel. Wiedział, że tu najlepiej im będzie radzić o tym, co stało się na zatoce, i postanowić, co robić dalej. Sporo czasu minęło, nim wreszcie izba wypełniła się rybakami. Nie wszyscy wiedzieli, po eo ich zwołali Pięta i Nagiel. Może tam i któryś, sprawdzając pogodę, wyjrzał za wydmy i zobaczył rzucane przez fale szwedzkie okręty, ale osiadłego na mieliźnie galeonu nikt pewnie nie widział, bo wyniosło go nieco na uboczu, na końcu wsi, gdzie stała właśnie chałupa Nagłów. Pierwszy zaczął stary Pięta. Odchrząknął i rzekł: - Zwołaliśmy was tu, chłopy, bo Tona Nagiel nowinę przyniósł, i to nie byle jaką. Więc niech powie wszystkim, co się wydarzyło, a potem radzić będziemy, co nam czynić wypadnie. Zaciekawione spojrzenia rybaków skierowały się na Tonę, a on sam, nie nawykły do gadania przed tyloma ludźmi speszył się, przez chwile przełykał ślinę i namyślał się, od czego by zacząć. Wreszcie oznajmił: - Nawę szwedzką morze na brzeg wyrzuciło. Zaszumiało w izbie. Rybacy spojrzeli po sobie, kręcili głowami, mruczeli z niedowierzaniem. - Gadasz! - wyrwało się któremuś, ale Tona prędko go ofuknął: - Albo mi wierzycie, albo nie! Com ja chłystek jaki czy co, żeby was tu zwodzić i czas tracić po próżnicy? - Gadaj spokojnie, a nie słuchaj głupich niedowiarków - uciął spór stary Pięta. Nagiel spojrzał na niego z wdzięcznością i kontynuował opowieść: - Sami wiecie, że Szwedzi morza pilnują, chodzą ich okręty po zatoce, drogę do Gdańska zamykają, Pucka strzegą, jakby był ich. - Wiemy - przerwał któryś. - Cichaj - skarcił go Pięta. - Sztorm ich pognał po morzu, wiatr i fala poniosły do brzegu - mówił dalej Tona. - Świateł tych okrętów widać było ze sześć albo i więcej, daleko po zatoce się jak jakie zwidy unosiły. Ale mój Jónek wypatrzył, jak jeden, widać więcej od innych przemądrzały, podsunął się ku brzegowi. Zniosło go blisko, no i wiatr z falą wyrzuciły na łachę koło mnie, będzie ze ćwierć mili od brzegu, albo i mniej. - To co nam tu opowiadasz? - obruszył się Necel. - Twój Jónek wypatrzył, czyś sam widział tę nawę? - Chłopak wypatrzył - ciągnął niezrażony Nagiel - do domu przyleciał z nowiną. Wtedy sam poszedłem na wydmy popatrzeć. Jest, powiadam wam, nawa prawdziwie na łachę rzucona. Widać ją, chociaż noc jest, bo tam rwetes, światła palą, a wrzeszczą ze strachu te Szwedy jak opętane. - Patrzcie, jakie dziwy tu gada - mruknął niedowierzająco Wenta, ale stary Pięta znów stanął po stronie Naglą. - Dziwy nie dziwy - odezwał się. - A bo to raz morze okręty na brzeg rzucało? Widział Tona i wierzyć mu trzeba, bo człowiek poważny, nie żaden wietrznik, języka by nie strzępił i głowy nam nie mącił. - A kto nie wierzy, niech idzie na wydmy popatrzeć - zawołał nagle Bożek. Nieduży był, w kącie siedział za innymi, więc go nie było widać, ale przemówił głosem śmiałym i potężnym: - Ja tam już byłem i widziałem! Prawdę mówi Tona. Pomruk przeszedł po izbie. Po takim oświadczeniu już nie sposób było wątpić w nowinę. Nikt jednak nie wyrywał się ze swoim głosem, bo też i nie bardzo wiedzieli, co mówić. Jedni ze strachem myśleli, że bliskość Szwedów niebezpieczna jest dla wioski, i troskali się, co ranek przyniesie. Inni, odważniej si albo bardziej łapczywi, już przemyśliwali, co by to było, jakby się dało opanować nawę, na której niemało skarbów musiało być. Jeszcze innym, tym, co to nieraz o wojaczce myśleli i chciwie słuchali wieści o biciu Szwedów przez naszych, zamarzyło się nagle zwycięstwo nad wielką sjłą szwedzką, jaką stanowił duży okręt z działami, żołnierzami zbrojnymi w muszkiety, łuki, piki, rapiery i inną broń. Wszystkie te myśli, jakby zebrał w jedno, wypowiedział stary Pięta. - Nowina jest wielka - powiedział wolno. - Dobre to i złe. Dobre, bo Szwedzi okręt stracili, a choćby się nawet ludzie uratowali to i tak zostanie na mieliźnie. Dobre też, bo zdarzyć by się mogło, żebyśmy zdobyli na tej nawie dobro przeróżne. - A złe? - zapytał ktoś niecierpliwie. - Złe? - Pięta pokiwał głową. - Szwedzi nieprzyjaciele nasi. Jeśli zejdą z okrętu, ruszą brzegiem, to opustoszą wioski, naród umęczą, pożogę posieją i śmierć. - Chryste Panie - ktoś jęknął. - Nie jęczeć nam trzeba, ale radzić, co czynić! - rozgniewał się Necel. - Iść na brzeg, próbować zdobyć okręt! - wykrzyknął zapalczywie Bożek. - Dobro będzie nasze, Szwedów wybijemy! - Kijami? - zapytał z drwiną syn Pięty. - Albo może z wiosłem pójdziesz na ich armaty i muszkiety? Bożek umilkł stropiony, a izbę zaległa pełna niepewności cisza. Przerwał ją dopiero Nagiel: - Tak by trzeba uczynić, żeby nie dopuścić ich do lądu i ograbienia wioski. Jak zdobyć sam okręt, to rzecz druga. - Racja - pochwalił Pięta. - Nasz dobytek i życie ważniejsze od zdobyczy. - Jakże ich zatrzymacie, jeśli im się zechce na ląd zejść? - W tym cała sprawa - stwierdził syn Pięty. - A ja myślę - z wolna mówił Nagiel - że przez noc nie ma żadnego strachu. W mroku nie zejdą Szwedy z okrętu. Gorzej rano. Wiatr, jakby przycichał, rozwidni się, to mogą podpłyną łodziami albo i pieszo przejść po wodzie do wioski. - Do rana daleko - mruknął Nagiel. - Ale świt przyjdzie, przecie noc nie wieczna. - Jak zaświta, to i bronić się będzie można - powiedział Bożek Zabrzmiało to pocieszająco, ale strachliwi jeszcze nie dawali za wygraną. - Mało nas - powiedział Necel. - Mówisz, że okręt wielki, to wojska tam musi być ze dwie albo i trzy setki, a załogi też pewnie niemało. A my co? Wieś nieduża, paru chłopa się zbierze, reszta baby i dzieciaki. - Ano mało nas - przyznał Pięta. - Ale ty patrzysz tylko swego nosa. A przecie są tu jeszcze niedaleko drugie wioski rybackie, jest naród nad brzegiem, bracia nasi, co pomóc na pewno zechcą. Słuchali go w ciszy i skupieniu. A stary wywodził dalej. - Każdy przecie rozumie, że jak Szwed ruszy, a bić nas zacznie, nie zatrzyma się na naszej wiosce. Pójdzie brzegiem, zmarnuje naród od Helu do Pucka albo i dalej. Powiedzieć to ludziom trzeba w innych wioskach, zwołać ich, niech łapie każdy, co tam może, i staje do obrony naszej wioski, bo to wspólna sprawa. Jedna nam dola i jak jeden chłop musimy stanąć. Mądre to były słowa. Rybacy aż zaszumieli z podziwu, tak im do serca przypadły wywody Pięty. - A da Bóg, to zwyciężymy Szweda, sława się rozniesie, może i król nagrodzi za wierność. - Już ci król leci z worem złota do Bożka - zadrwił syn Pięty, a reszta gruchnęła śmiechem. Mały rybak nie stropił się jednak, tylko odkrzyknął: - Co mi tam królewskie złoto! Jak Szweda pobijemy, to znajdziemy skarby na nawie. - Zdobądź ją najpierw! Przerzucali się wesoło słowami, już byli bowiem spokojniejsi i wierzyli, że dadzą sobie radę z niebezpieczeństwem. Zaraz też poczęli się rozchodzić: jedni spocząć nieco przed świtem, drudzy broń jaką szykować do przewidywanej walki, inni wreszcie, wybrani przez starego Piętę, kierowali się do sąsiednich wiosek, by powiadomić tamtejszych rybaków o tym, co zaszło, i zwoływać ich na rano do obrony przed Szwedami. Jónek kręcił się na ławie i wzdychał z cicha. Nie chciało mu się wcale spać. Był podniecony, różne myśli przelatywały mu przez głowę, co raz to przychodziły rozmaite pomysły. Najpierw długo nie mógł darować ojcu, że poszedł gdzieś bez niego. Uważał się za dorosłego, a jeśli nawet ojciec tak całkiem tego nie uznawał, to przecież dzisiaj Jónek miał chyba jakieś szczególne prawa, bo pierwszy wypatrzył szwedzki okręt i pierwszy przyniósł nowinę. Potem zaniepokoił się długą nieobecnością ojca. Przyszło mu do głowy, że może Tona, razem z innymi rybakami, poszedł w nocy na szwedzki okręt. W wyobraźni już widział rybackie łodzie w mroku podpływające do wysokiej burty okrętu, ludzi cicho niczym cienie wdzierających się na pochyły pokład, słyszał wrzaski znienacka zaatakowanych Szwedów i krzyki triumfu rybaków, którzy z ojcem na czele zdobywali okręt. Drżał na myśl o tym, rozpierała go chęć walki, darować nie mógł, że siedzi w domu zamiast tam być, atakować, zwyciężać. Później, gdy już oswoił się z tym obrazem, pomyślał, że to być nie może. Zbyt silny przecie sztorm, łodzie nie podpłyną do okrętu, rybacy broni nie mają, by zaatakować i zwyciężyć czujnych i bitnych Szwedów. Z nagła przyszło mu do głowy, że może już nawa jakoś uwolniła się i zeszła z mielizny. Znów rozhulała się chłopięca wyobraźnia. Widział, jak okręt kołysząc się spływa z łachy piaszczystej na głęboką wodę, jak sunie po uspokajającym się morzu i coraz bardziej oddala się ku swoim. A tamte, stojące w bezpiecznej odległości na głębinie okręty, otaczają go troskliwym kołem, pilotują do portu, bo jest przecież kaleki, ma zwalony przez wichurę grotmaszt. Ojciec wrócił po długim czasie. Chłopiec słyszał, jak cichaczem przez chwilę krzątał się w sieni, pobrzękiwał czymś jakby kosą, potem przeszedł obok na palcach i zniknął w drugiej izbie. Minęło jeszcze parę pacierzy i wreszcie rozległo się miarowe chrapanie. Wtedy Jónek wysunął się spod derki i niczym duch bezszelestnie wymknął się z izby. Tylko Frant to zauważył i wybiegł za nim. ROZDZIAŁ DRUGI Wśród pluchy, wiatru i ciemności szedł na północ znaczny oddział wojska. Konie zmęczone długim marszem człapały niechętnie z pospuszczanymi łbami, osowiałe, instynktownie omijając doły, rowy i różne przeszkody w nieznanym, lesistym terenie. W nie lepszych nastrojach byli ludzie. Od kilku dni przedzierali się spod Tczewa przez kaszubską krainę na północ, w strony nie znane im, choć piękne, wabiące lasami pełnymi zwierzyny, urzekające jeziorami i rzekami wijącymi się w pagórkowatym terenie. Dyscyplina w oddziale, zaprowadzona przez pułkownika i jego oficerów, była surowa, więc nikt ze szlachty i pospolitego żołnierstwa nie ważył się narzekać, ale ten i ów pod nosem albo przed kompanem użalił się na trudy tej spiesznej, uporczywej, niemal bez wytchnienia, głównie nocami prowadzonej wyprawy. Ale równocześnie ze zmęczeniem była w nich ciekawość i niemałe podniecenie. Szli oto ku morzu, którego nikt prawie w całym, kilkaset chłopa liczącym, podjeździe nie widział. Może tam i który kiedyś zawędrował do Gdańska kierowany rzadką u szlachty ciekawością świata, może zdarzyło się przybyć w te strony za interesem albo odwiedzić dalekich krewnych. Na ogół jednak ludzie nie widzieli morza ni jego brzegu. Było dla nich dalekie i obce, znane jedynie z opowieści 3fi innych, bywałych ludzi albo bajarzy plotących dla rozrywki słuchaczy lub przechwałki najróżniejsze dziwy, czasem groźne, czasem tajemnicze. I oto teraz, skierowani rozkazem hetmańskim, prowadzeni przez lubianego, choć surowego pułkownika, docierali do tych morskich brzegów, które gdzieś tu stanowiły granicę Rzeczypospolitej. W szpicy poprzedzającej cały oddział jechali konno dwaj szlachcice. Jeden z nich, Wojciech Kubicki, był starym, doświadczonym żołnierzem, dosłużył się na licznych wyprawach awansu, porucznikował pod pułkownikiem Lanckorońskim. Razem z nim wojował na wschodnich granicach, walczył ze szwedzkim najeźdźcą i razem teraz szedł ku morzu. Pułkownik powierzył mu pieczę nad strażą przednią, a ważne to było, bo teren mało znali i nikt nie wiedział, czy nie buszują w nim jakieś oddziały szwedzkie. Czujny i doświadczony Kubicki miał przepatrywać okolicę i prowadzić bezpiecznie cały oddział. Drugi, nieco starszy od Kubickiego, Jan Matuszewski, szlachcic z okolic Białegostoku, też był wojakiem doświadczonym, choć nie zagrzewał długo miejsca w regularnych oddziałach. Wojował, bo uważał za swój obowiązek pomóc, kiedy ojczyzna była w potrzebie. Ciągnęła też imć Matuszewskiego w świat dusza niespokojna, żądna przygód, ciekawa innych ludzi i innych spraw niż te w jego zaścianku pod Białymstokiem. Teraz obaj, idąc na czele oddziału, humory mieli kwaśne, marzyła im się ciepła izba, szklanica rozgrzewająca serce i sen choćby na parę pacierzy, bo utrudzeni byli pospiesznym marszem. Gdzieś z boku zaniosły się zajadłym szczekaniem psy. Wioska jakaś była w pobliżu. Kubicki zatrzymał oddział i wysłał dwóch ludzi na rozpoznanie. W milczeniu czekali z Matuszewskim na ich powrót. Po chwili ktoś nadjechał konno i Kubicki usłyszał głos przyciszony: - A porucznik gdzie? - Tu, bywaj - nie podnosząc zbytnio głosu przywołał żołnierza. Był to Walenty, który z nieodłącznym towarzyszem Mateuszem pojechał do wioski. - I co tam? - pytał Kubicki, gdy w mroku zarysowała się sylwetka żołnierza. - Spokój? - Spokój - meldował Walenty. - Wieś cicha, naród śpi, Szwedów ani śladu. Przepytalim w jednej chałupie, gadali, że dawno już tu Szwedów nie było i nikt ich nie niepokoi. - Ufać im można? - dociekał porucznik. - Można - z przekonaniem stwierdził Walenty. - Nasz to naród, chociaż gada dziwacznie i na poły tylko po naszemu. Ale wyrozumieć idzie. Radowali się, że my królewscy, i pytali, kiedy Szweda ze szczętem przepędzimy. - Przepędzimy, da Bóg, przepędzimy za morze - z pewnością siebie powiedział Matuszewski i zaraz zapytał: - A chałupy tam jakie, bogate? - Iii tam, zaraz bogate - odparł Walenty. - Jak to chałupy. - Ale pospać by można i odetchnąć ździebko - zamarzył Matuszewski. - Niechby tak pułkownik zezwolił, toby człowiek głowę przyłożył choć na parę pacierzy. Grzech w taką pluchę ludzi gnać i gnać bez wytchnienia i posiłku. - Daj spokój, panie Matuszewski, pułkownik wie, co robi - skarcił szlachcica Kubicki. Odprawił Walentego i Mateusza, posłał wiadomość do tyłu dla pułkownika, że droga wolna, i poprowadził oddział dalej. Wiatr targał gałęziami drzew, zrzucał przedwcześnie złotawe liście, zacinał drobną mżawką, wciskał się za kołnierze, osadzał wilgoć na wąsach, brodach i brwiach. Kiedy znaleźli się na małej polance ze wszech stron otoczonej lasem, porucznik dał ludziom chwilę wytchnienia, czekając, aż cały oddział podciągnie nieco bliżej, nie chciał bowiem oddalać się zbytnio od reszty wojsk. Matuszewski nie wytrzymał, splunął i dał upust złości. - Tfu, piękna pogoda! Mgła, wichura, wilgoć w kości włazi, a szkapa ledwie kopytami przebiera. Ogrzałby się człek ździebko w jakiej chacie. - Waść ciągle w kółko jedno i to samo - pół z drwiną pół z przyganą powiedział Kubicki. - Wczasowałbyś się, kiedy w pochód spiesznie trzeba iść, by wrogowi zaskoczyć się nie dać i samemu łacniej go podejść. - Ty mnie nie ucz, panie Kubicki, wojaczki, bo ją znam nie gorzej niż ty. Ale mówię: jak wojować, to wojować, tylko spocząć nieco trzeba, bo człowiek nie z kamienia, a i koniska wytchnąć powinny. Tyś chyba z żelaza, jak i pułkownik! Nic tylko byś gnał do przodu bez oddechu. Ale mówię: żelazo, a i to zardzewieje na wilgoci, uważaj, żebyś nie zardzewiał, bo w potrzebie może z ciebie pożytku nie być. - O, czarną mi przyszłość, waść, wróżysz - roześmiał się Kubicki. - W Bogu nadzieja, że tak źle nie będzie, siłę jeszcze w kościach czuję. Matuszewski pomamrotał coś pod nosem, sapnął gniewnie, potem zaczął z innej beczki: - I skąd to się bierze taka plucha? Wietrzysko dmie, jakby się kto powiesił. - Może Gustaw Adolf albo który z jego generałów? - zażartował Kubicki. Matuszewski zaraz podjął: - A niech im się zdarzy co najgorszego. Tfu, żeby tak inne nacje nachodzić, a przez to takich jak my męczyć, spać nie dawać i na chłody, słoty wystawiać! Ale też zważ, poruczniku, co za strony tu jakoweś dziwne. U nas w tę porę jesień, jabłuszko na drzewie się rumieni, liść jak dukat błyska, słonko nieraz jeszcze ostro przygrzeje, babie lato ciągnie między wierzbami, a tu? Plucha, wiatr, słota jakby koniec świata nadchodził. - Co, waść, gadasz o końcu świata - odparł Kubicki. - Rok widać taki. Mało to razy i w tamtych, wschodnich albo południowych stronach bywało, że pod koniec lata pluchy i słoty nastawały, aż skóra cierpła na człeku? - A ja waści mówię, że to od tego morza tak wilgocią ciągnie - wywodził szlachcic. - Diabli nadali - sierdził się. - Kaftan cały mokry, a grzbiet koński wodą pokryty, jakbyśmy wpław przez rzekę szli. No i powiedz, mości Kubicki, gdzie to człeka licho przyniosło nad morza jakoweś nieznane? - Nie licho nas przyniosło, a nakaz hetmański - zauważył Kubicki. - Pod Tczewem Szweda nasi zdrowo przycisnęli, dalej w kraju takoż prawie go nie ma, ale tu jeszcze dosyć często się pokazuje, Gdańszczanom krew psuje, od rabunku nie stroni. Chociaż go hetman z Pucka precz pognał, to ma widać ochotę ten nasz brzeg zagarnąć. Czuwać też trzeba nad morzem. - Iii, nie ucz mnie, co trzeba, bo sam wiem - mruknął szlachcic. - Ale powiedz, poruczniku, czy nie można by tego latem robić, a nie teraz, w taką jesienną pluchę? Potopić się chyba wypadnie, a wiechcie w butach do szczętu nam pogniją. - Nie narzekaj, panie bracie, nie narzekaj. Bywało gorzej na innych wyprawach, sam to musisz przyznać. Że tam trochę nam grzbiety deszcz pomoczy i wiatr przedmucha, to i co wielkiego? Nadejdzie pora, wtedy spoczniem. Zresztą latem szlachta szabli nie chce brać do garści, bo żąć musi, młócka na karku i w ogóle gorąc rozleniwia. Matuszewski poczuł się dotknięty tymi słowami. Odpowiedział gniewnie: - Waści się żarty trzymają, poruczniku. Już przecie nie pierwszy rok wojuję na siewy ni żniwa się nie oglądając, nagniotki mam od szabli na dłoni, domu nie pamiętam, więc też nie przygaduj mi o tej młócce i lenistwie w letnią porę. - Przecie żartuję, mości Matuszewski, cóż to, jużeś ze szczętem swój humor stracił? - łagodził porucznik. - Ale co racja to racja - dodał - chłodem ciągnie od północy, morze już musi być niedaleko. A dojdziemy do morza, to Pucka ino patrzeć. Pułkownik niechybnie spocząć każe, ludziom i koniom da wypoczynek. Pułkownik Lanckoroński otulony w opończę, zamyślony jechał na czele głównego oddziału, nieco wyprzedzając pierwszy szereg. On także, jak jego żołnierze, odczuwał już trudy marszu. Od długiego czasu wojowali ze Szwedami. Dwa lata mijały, jak przybył tu razem z hetmanem Koniecpolskim wezwanym przez króla na ratunek zagrożonego przez Szwedów Pomorza. Szwedzi odnosili sukcesy, zagarnęli szmat ziemi, obsadzili klin w widłach Wisły i Motławy, zajęli Puck i wiele innych portów aż po Piławę, zagrozili samemu Gdańskowi. Zajęte walkami na południu wojska Rzeczypospolitej, tu, na Pomorzu, były zbyt słabe, by dać odpór najeźdźcy i choć dzielny wojewoda Wejher gromił ich, gdzie mógł, i skupiał wokół siebie siły lądowe i morskie, by nie oddać przymorskiego gospodarstwa Rzeczypospolitej, to jednak Szwedzi byli górą, a już po śmierci wojewody poczynali sobie coraz śmielej. Hetman Koniecpolski ostro wziął się do walki i pokazał, czym jest siła polskiego oręża, ale ciągle jeszcze trzeba było nie lada wysiłku, by ostatecznie zwyciężyć doświadczonego przeciwnika, który w dodatku miał niemałą przewagę na morzu. I oto teraz, choć już dwa lata minęły od ich przybycia na Pomorze, nadal nie szczędzili sił, nie wczasowali przy piecach, bo wróg był silny i wiedzieli, że jeszcze niejedna bitwa musi się rozegrać. Szła jesień tysiąc sześćset dwudziestego ósmego roku, a hetman chciałby osiągnąć korzystne rozstrzygnięcie przed zimą. Ubiegłoroczne, zażarte i długie walki o Puck, gdzie pułkownik sam nie mógł przełamać szwedzkiej obrony i dopiero interwencja dużych sił pod wodzą samego hetmana sprawiła, iż port i miasto odzyskano, tkwiły silnie w pamięci Lanckorońskiego. Potem były jeszcze potyczki i bitwy toczone ze zmiennym szczęściem na rozległym terenie od Kwidzyna i Gniewa po Tczew i Gdańsk. Wreszcie ta straż nad morzem, w rejonie Helu i Pucka odzyskanego, ale ciągle zagrożonego przez Szwedów ze względu na znaczenie, jakie miał ten port dla Polski. Wszystko to wyczerpało siły ludzi, a i sam pułkownik, choć zawsze dzielny i pełen wojennego wigoru, też już nieco odczuwał trudy walki. Liczył w duchu, że tu, w Pucku i okolicy, którą oddano jego pieczy, po nauczce, jaką dostał wróg podczas kilkumiesięcznego oblężenia, będzie miał trochę spokoju, zwłaszcza jesienią i zimą, bo wówczas od strony morza zagrożenie stawało się mniejsze. Nadzieje te były tym bardziej uzasadnione, że po zeszłorocznej bitwie oliwskiej zdawało się, iż Szwedzi nieprędko znów zbiorą poważniejsze morskie siły. Płonne to były nadzieje, bo wróg miał wielką przewagę na morzu i bitwa pod Oliwą, choć głośna i wiele przyczyniająca sławy polskiemu orężowi na morzu, jednak nie zniszczyła morskie potęgi Gustawa Adolfa i zagrożenia od tej strony nie mogła zlikwidować. W pierwszych dniach września tysiąc sześćset dwudziestego ósmego roku hetman Koniecpolski wezwał pułkownika Lanckorońskiego, strzegącego w Pucku przymorskiej krainy, do swej kwatery. Wojska hetmańskie stały pod Tczewem, czujne, gotowe do rozprawy z nieprzyjacielem. Sytuacja była niezbyt pewna, kraj wokoło stał w ogniu, trwały utarczki z oddziałami szwedzkimi, wszyscy jednak wiedzieli, że to zwykłe w takich razach starcia małych oddziałów i podjazdów, zaś większa rozprawa nie wiadomo kiedy nadejdzie. Ale gdy już nadejdzie, głowa hetmana w tym, by tę bitwę wygrać. Wierzono, że to potrafi, bo wódz był z niego zdolny, bystry, przenikliwy, umiejący przewidzieć zamiary wroga i w porę je udaremnić śmiałym manewrem taktycznym. Teraz chodziło o to, by Szwedów spychać na północ, odbierać im zajęte miasta. Trzeba też było dać oddech Gdańskowi, ciągle zagrożonemu przez Szwedów, a bez którego Polska straciłaby jedyny i bezcenny kontakt z morzem i światem. Gdy pułkownik Lanckoroński zameldował się u hetmana, ten spojrzał na niego uważnie, siąść kazał przy stole, poczekał, aż pachołek poda gąsiorek miodu, i wreszcie spytał: - Jakże tam u ciebie, pułkowniku, spokój? - Nie za bardzo - odparł pułkownik. - Większej groźby od morza nie widać, chociaż kręcą się po zatoce i od drugiej strony za półwyspem. Ale małe oddziały co i raz próbują wysadzać, a bywa, że i na lądzie nasze podjazdy napotykają oddziałki, które gromić trzeba. Hetman skinął głową, jakby chciał powiedzieć, że zna sytuację, rozumie ją i wie o wszystkim, zaś pytał tylko z obowiązku dowódcy. - Wojsko twoje bardzo znużone? - spytał. - Znużone - odparł zgodnie z prawdą pułkownik. - Słoty jakoś w tym roku przyszły wcześnie i choć to schyłek lata, już tam nad brzegiem jesień mamy na całego. To się daje ludziom i koniom we znaki. Mało nas przecie, a czuwać trzeba nieustannie, bo Szwedzi nie śpią, stale się pokazują i walki niemal bez wytchnienia trwają. - Przecie niewielkie to boje - zauważył hetman bystro patrząc na pułkownika. Ten zaś skinął głową i przyznał: - Niewielkie, ale uciążliwe, ludzi szarpią i mordują, a satysfakcja mała, bo tylko drobne oddziałki Szwedów gromią. Umęczone mam wojsko, no i mało go, a brzeg do pilnowania długi. - Ducha waści brakuje? - zmarszczył brwi hetman. Pułkownik zaczerwienił się, słowa hetmańskie dotknęły go do żywego. Odparł dumnie: - Wielmożny hetmanie! Nie pierwszy to rok wojuję! Znasz mnie chyba dość dobrze z tej wyprawy, a i z innych walk, choćby z tatarstwem na kresach. - Wiem, wiem - przerwał mu hetman i uśmiechnął się przyjaźnie. - Nie musisz mi tu, pułkowniku, zasług swoich przypominać. - Więc krzywdę mi czyni hetmańskie posądzenie o upadek ducha - dokończył Lanckoroński nie bardzo udobruchany. - A com mówił, to nie po to, by tu biadać, tylko, by rzec o ludziach, którzy wytchnienia potrzebują po dwóch latach nieustannej walki, o czym każdy wódz - jak sam nas uczysz, mości hetmanie - pamiętać winien. - Dobrze, dobrze - roześmiał się hetman. - Nie sierdź się, pułkowniku, bom cię dotknąć nie zamierzał i nic złego nie myślał. Prawda to, że o odpoczynku dla ludzi pamiętać trzeba, ale co robić, kiedy nieprzyjaciel w tej krainie siedzi i on to nam spocząć nie pozwala? Mamy więc do spokojnego snu zimowego się szykować, a jemu swobodę zostawić, by dalej grabił i od morza nas ze szczętem odepchnął, Gdańsk zabrał? Toż by to było nieszczęście ostateczne dla Rzeczypospolitej naszej. - Wszyscy to rozumiemy - wykrzyknął Lanckoroński. - Nie za bardzo wszyscy - nachmurzył się hetman. - Niełatwo jest prawdy te braci szlacheckiej na Sejmie do głów wbijać. Niełatwo od panów małych i dużych, możnych i wielmożnych grosza pod dostatkiem na tę wojnę wydusić. Ciągle skąpią, bo im ziemie daleko na południu leżące bliższe, a nie rozumieją, że bez morza słaby będzie ich pożytek z tej ziemi i zboża, które rodzi, bo jakże je sprzedać i wywieźć za morze? Sapał chwilę hetman, wreszcie uspokoił się nieco, a potem dodał: - Nie po złości cię rozpytuję, ale badam, jaki duch w wojsku, nastroje żołnierzy i dowódców rozeznać chcę. - Duch jest, ale ciało czasem spocząć chce - odparł pułkownik. - Dokończymy tu sprawy ze Szwedami, to chyba odpoczniemy - powiedział hetman. - A póki co, nie pora myśleć o oddechu. Wróg nie śpi, zaskoczyć go musimy, rozbić, całej ojczyźnie dać wytchnienie. - Racja - przyznał pułkownik. Hetman pochylił się nad leżącą na stole mapą, skinieniem przywołał pułkownika, by patrzył wraz z nim. - Patrz, mości pułkowniku. - Koniecpolski palcem wodził po karcie zakreślając przestrzeń rozległą, od Gdańska wybrzeżem po Piławę i Kłajpedę, potem na południe do Kwidzyna, obok rozwidlenia Nogatu i Wisły, tu jechał ku północy znów po Gdańsk. Linia ta niedaleka była od Gniewa, Grudziądza i Torunia, sięgała po Tczew, gdzie właśnie rozłożyły się główne siły hetmana. - Tę ziemię zagarnął Gustaw Adolf - mówił. - Odcina nas od morza, po Gdańsk sięga, by nam nie zezwolić na eksport zboża. Gdańszczanie, na szczęście, pomni, skąd ich dostatek płynie, stoją wiernie przy Rzeczypospolitej, ale drugich sąsiadów i sojuszników pewni być nie możem, skorzy zawsze stanąć z tym, co silniejszy. - Sapnął hetman gniewnie i odczekał chwilę, jakby chciał, żeby to, co powiedział, utrwaliło się w pamięci pułkownika. Wnet jednak podjął: - Krucho by Szwedzi się poczuli, gdyby ich tak odciąć od morza, ale to niemożliwe, bo nasze siły morskie, choć dzielne, jednak słabe i bitwa oliwska wielkiego uszczerbku Gustawowi nie przyniosła. Główny jednak kłopot i troska nasza teraz stąd się bierze - palec hetmański pojechał w lewo, na zachodnią stronę karty. - Tam Szwedzi intrygi zawiązują, stamtąd spodziewają się pomocy, tam też niechybnie werbują żołnierza, żeby ruszyć ku nam. - Próbowali już przecie - wtrącił pułkownik - i dostali za swoje. - Prawda - zgodził się z uśmiechem hetman. Przyjemność mu sprawiło, że Lanckoroński przypomniał ów czas niedawny, kiedy to sztuką wojenną i śmiałymi manewrami Koniecpolski nie dopuścił do połączenia się z głównymi siłami szwedzkimi niemieckiego korpusu pomocniczego dowodzonego przez Streiffa i Teuffla, pobił ich, okrążył w Hamersztynie i zmusił do kapitulacji. - Prawda - powtórzył - ale to sprawy nie rozwiązało. Potem przyszły morzem nowe siły szwedzkie, a teraz musimy je tu wygnieść w tym trójkącie, co samo w sobie rzeczą łatwą nie jest. Lanckoroński słuchał w skupieniu. Dokładne objaśnienia hetmana sprawiły, że cały obraz położenia wojsk polskich i szwedzkich miał jasno przed oczami. Nie bardzo jednak jeszcze rozumiał, ku czemu zmierza Koniecpolski. A ten mówił dalej: - Nie mamy żadnej pewności, że wróg znowu tam nie gromadzi większej siły, która by tu przyszła na pomoc wojskom szwedzkim nad Wisłą i Nogatem. A wojska to i tak niemałe, zaprawione w boju i zawzięte. Będziemy mieli z nimi wiele kłopotu. Byłoby źle, gdyby okazało się, że od zachodu znów idzie jakaś siła znaczniejsza. Wtedy my znaleźlibyśmy się w trudnej sytuacji. Lanckoroński skinął głową na znak, że rozumie dobrze słowa hetmana. - Tedy mam ruszyć na zachód? - zapytał. Hetman milczał przez chwilę, potem pokręcił głową. - Sprawa nie jest jasna - powiedział. - Pewności żadnej nie ma, że tam są większe jakie siły, gotowe nieść pomoc Szwedom. A nie mam tyle wojska, żeby część wysłać daleko na zachód i równocześnie tu się rozprawić, skoro większa bitwa z wojskami szwedzkimi może być bliska. - Więc co mam czynić? - Lanckoroński podniósł głowę z nad mapy i patrzył wyczekująco. Zaś hetman wskazał palcem na północno-zachodnią część karty. - Nie wiemy, co tu się dzieje - powiedział. - Blisko Gdańska jeszcze są Szwedzi, naciskają miasto, szkody czynią, armatami rażą. Gdańsk trzyma się dzielnie, odpiera napaści, pomagamy mu, jak możemy. Ale żeby Gdańsk odetchnął, trzeba odpędzić siły szwedzkie na wschód i północ. Trzeba też spokój mieć od zachodniej północy. - Puck nasz i w okolicy wielkiej siły Szwed nie ma, więc z tej strony nic im nie grozi - powiedział Lanckoroński. - To jak, mamy iść na odsiecz Gdańskowi? :- Nie, pułkowniku - zaprzeczał hetman. - Gdańsk wytrzyma napór, da sobie radę. Tu zaś - zatoczył palcem koło obejmujące morskie wybrzeże i ziemię kaszubską - trzeba zyskać pewność, że nie czai się niebezpieczeństwo i siła jakaś nie ciągnie z Niemiec na pomoc Szwedom. Od Pucka po Hel Szweda nie ma, stróżujesz tam czujnie i dobrze. Ale dalej, wśród lasów i jezior kaszubskich, co się dzieje? Czy nie kręcą się tam jakieś większe oddziały, czy nie nadciągają jakieś siły, które by nam mogły nóż wbić w plecy, tego nie wiemy. - Więc? - Więc wywiedzieć się musisz, mości pułkowniku, co w tych stronach słychać. Przepatrzysz krainę, zbadasz ostrożnie, ale gruntownie. Przejdziesz przez lasy, spenetrujesz szmat kraju, dojdź znów do morza i twego Pucka. Jeśli spotkasz wielkie jakie siły, w bitwę walną się nie wdawaj, żeby ludzi nie wytracić. Szarp ich, podchodź, spokoju nie dawaj, marsz hamuj, a do mnie ślij wieści pilnie, bym znał sytuację i wiedział, co czynić. Nie spotkasz wroga - też daj znać, bo nam ręce to rozwiąże. Dojdziesz do morza i rozpoznasz wszystko - wracaj zostawiwszy tam garnizon nie za silny, jednak taki, co by strzegł tej ziemi i w razie czego odpór wrogowi dał, choćby do czasu, nim my zaalarmowani, nadejdziemy z odsieczą. Nie daj Bóg, gdybyśmy Puck drugi raz stracić mieli. Teraz rozumiesz, jakie masz zadanie? Pułkownik patrzył uważnie na mapę, potem zasępiony wzrok przeniósł na hetmana. - Ludzi swoich mam mało, a ci, co są, znużeni bardzo - powiedział. - Już też pomocy ci udzielę takiej, na jaką mnie stać. Weź zatem dywizję nie za wielką, ale taką, co by w razie potrzeby nie dała się zjeść byle komu. - Dużo ludzi mogę zabrać? - ożywił się pułkownik. - Nie za dużo, ale i nie za mało. Weź parę setek dragonów i Kozaków, bo to wojska najlepsze do takiej misji wśród borów i jezior, do pochodów przywykłe niczym wilki. Jak doliczysz tych, co masz w Pucku i na Helu, będzie w sam raz. Radzę, byś sam szedł prosto przez Kaszuby na północ, zaś część pod dzielnym jakim oficerem wysłał bokiem na zachód, żeby penetrowali kraj szeroko. A więź utrzymuj pilnie, zaskoczyć się nie daj. Dojdź do morza, w Pucku się z nimi połącz. Zresztą żołnierz z ciebie doświadczony, sam będziesz wiedział, jak zadanie spełnić najlepiej, krainę uspokoić, od luźnych kup Szweda oczyścić. Pułkownik skinął głową i jeszcze zapytał: - Kiedy ruszać? - Choćby zaraz. - Jest tu wśród wojska mój oddział pod porucznikiem Kubickim - powiedział Lanckoroński. - Zostali przy was, hetmanie, bo taka była potrzeba. Teraz bym ich chętnie wziął na północ, bo żołnierze dobrzy, a morza jeszcze nie widzieli, więc ochoczo pójdą nowy kraj poznać. - Weź ich, weź - roześmiał się hetman. - Chwali się to, że o swoich ludzi zabiegasz, lepiej żołnierz walczy pod znanym wodzem. Uzgodnili jeszcze ostatnie szczegóły i pułkownik zaraz wyszedł, by dać rozkaz wymarszu. Nie upłynęło wiele czasu, a już jego wojsko cichaczem, bez zbędnego rwetesu wychodziło z obozu i kierowało się na północ. Spoczywali mało, w lasach głębokich, w wioskach starannie sprawdzonych, czy nie ma w nich wroga. Ominęli wielkim łukiem Gdańsk, zawadzili nieco o Bory Tucholskie, potem pociągnęli na Skarszewy, Kościerzynę, by patrolem objąć szerokie zakole kraju. Wreszcie teraz, w szóstą noc od wymarszu z obozu, zbliżali się do samego północnego krańca Rzeczypospolitej, gdzie nad brzegiem leżał Puck i ciągnęły się przymorskie ziemie Kaszubów. Morze było już blisko i lada chwila pułkownik spodziewał się wyjść na brzeg. Zaraz za progiem Jónka ogarnął lęk. Dopiero teraz opamiętał się i pomyślał, co będzie, jak się ojciec spostrzeże, że on wyszedł w taką porę z domu. Pokrzepiła go myśl, że Tona sypiał mocno i teraz w środku nocy nie miał powodu się budzić. Nie zamierzał długo być na brzegu, ot chciał tylko podejść, spojrzeć jeszcze raz, utwierdzić się, że to, co przeżył i widział, jest prawdą, a nade wszystko, że okręt, który uważał za swój, nie zniknął z mielizny. Przycichło już dość znacznie. Wiatr miał co prawda jeszcze te swoje wściekłe porywy, ale nie były one już tak piekielnie silne jak z wieczora. Rozkołysane morze nie uspokajało się jednak tak łatwo, fale nadal atakowały brzeg, piana tryskała do góry i leciała z wiatrem. Deszczu już się prawie nie czuło, lecz wilgoć nadal panowała w powietrzu i nad powierzchnią morza poczynały się snuć mgły, jeszcze rozwiewane przez porywy wiatru, ale już od Helu mlecznym całunem pokrywające całą przestrzeń. W tej mgle zniknęły dalekie światła okrętów patrolujących na zatoce. Może rozpierzchły się przestraszone bliskością lądu, może wiatr pognał je gdzieś dalej, a może też który wpadł na piaszczyste brzegi półwyspu? Jónek jednak nie interesował się tamtymi, tylko zaraz skierował wzrok bliżej brzegu, gdzie winien być „jego” okręt. Jakoż i był! Niewyraźny, ale jednak widoczny wielki kształt otoczony pianą atakującej go zewsząd fali. Nawet tu słychać było huk wody wspinającej się na pochyły pokład, bijącej w burty bezwładnego okrętu. Ruchu tam nie było widać żadnego, tylko niekiedy mignęło jakieś chwiejne światełko, widocznie ludzie nie spoczywali, a trwali na posterunkach zatrwożeni katastrofą. - Jest, widzisz, Frant, jest nasza nawa! - głośno krzyknął uradowany Jónek. - Nie ujdzie łatwo, o nie! Już go morze nie puści, zostanie na zatracenie. Cieszył się zapominając, że jest już przecie dorosłym chłopem i nie uchodzi mu tak gadać w głos do psa i uciechę okazywać niczym skrzat mały albo zgoła jak Jagna. Jónkowi teraz zdawało się, że nawa jest tak blisko, iż starczy rękę wyciągnąć, a ją dosięgnie. Poczuł nieprzepartą chęć, żeby jakoś dostać się do okrętu. Chciało mu się dotknąć burty, posłuchać obcej mowy, podpatrzeć Szwedów. Był pewny, że nie zauważyliby go. Pływakiem był świetnym, wody się nie bał. Już miał rzucić się wpław, ale w tym momencie wyższa fala z rozmachem przeleciała mu nad głową, wypełniła usta słonym smakiem. Zatchnęło go na moment i przestraszył się nie na żarty. Był sztorm, starczyło takie uderzenie, by zbić go z nóg, a potem woda powlekłaby go od brzegu, miotnęła raz i drugi, i nimby się zdążył pozbierać, mógł stać się bezwolną igraszką morza. Zbyt był doświadczony, żeby nie zdać sobie sprawy, czym to grozi. Porzucił więc nierozważny zamiar i cofnął się pospiesznie na brzeg. Frant powitał go podskokami i radosnym szczekaniem. - Cicho, głupiś czy co? - strofował go Jónek. Równocześnie zadygotał z zimna. - Chodź, Frant! - zawołał. - Polecimy rozgrzać się! Ruszył biegiem przed siebie. Gnał co sił w nogach, piętami wyrzucając piasek, niepomny, że fale niekiedy zagradzają mu drogę i pryskają na niego. Nie miały tu już żadnej mocy, a zresztą i tak był zmoczony do nitki, więc nie zważał na to. Frant potraktował to jak dobrą zabawę. Rzucił się za panem, próbował złapać go za piętę lub łydkę, potem wysforował się naprzód, zawrócił i znów wybiegł do przodu pouczając, że chyżej biega niż, człowiek. Jónek pędził tak bez opamiętania zapominając, że noc jest przecie głęboka, a on oddala się od domu coraz bardziej. W końcu zadyszał się nieprzytomnie, oddech niemal stracił od tego biegu, a i nogi grzęznące w piasku poczęły mu odmawiać posłuszeństwa. Zwolnił więc najpierw trochę, potem zatrzymał się zupełnie. Oddychał głęboko, sapał, ale rozgrzał się i nie czuł już przejmującego chłodu. Wtem Frant zaszczekał krótko, umilkł, podbiegł do pana, zakręcił się niespokojnie i znów szczeknął raz i drugi ostro, niespokojnie, ostrzegawczo. - Co ci to, Frant? - zainteresował się Jónek. - Do domu chcesz, boisz się czy jak? Pies naprężył grzbiet, łeb wysunął do przodu, uszy postawił i trwał tak w pozycji pełnej czujności i niepokoju. - Frant! - Jónek w mroku uważniej spojrzał na psa. - Co ci, piesku? Nagle przestraszył się. Wiadomo, pies stworzenie czujne, wcześniej niż człowiek wypatrzy niebezpieczeństwo. Kie licho? Pomyślał chłopak, że złe jakie może się kręcić po wydmach albo i wylazło z morza, a teraz czska tylko okazji, żeby go złapać za nogawicę i wciągnąć do wody. Mało to nasłuchał się o topielicach wciągających w głębiny? Albo o morskich stworach nieznanych a groźnych, czyhających, by zgubić duszę ludzką, a ciało utopić w morzu? Strach obleciał chłopaka, przeżegnał się szybko. Teraz już nie czuł się dorosły i w duchu żałował, że wypuścił się nocą na tę niebezpieczną wyprawę. A równocześnie uświadomił sobie, że oddalił się od domu spory szmat drogi i otacza go pustkowie. Szumiało morze, wydmy ciemniały tajemniczo, za nimi zaś - jak wiedział - ciągnęły się mokradła i rósł las gęsty, groźny. W sam raz miejsce dla wodnic, złych duchów i okrutnych upiorów! Odruchowo chwycił psa za grzbiet. Dodało mu to trochę odwagi. Ale też poczuł, jak Frant napięty i czujny drży cały z podniecenia. Już chciał zerwać się do ucieczki, gdy wtem posłyszał jakieś nieznane odgłosy. Coś zachrzęściło od strony wydm, brzęknęło, zaczłapało. Niespodziewanie rozległ się jakiś głos straszny, spotęgowany przez noc, przenikający grozą. Kwik nie kwik, śmiech szatański, czy co? Umilkł ten głos zaraz, ale na jego miejsce odezwały się inne, bardziej przyciszone, a nie mniej tajemnicze, jakby stado czarownic rozpoczęło na wydmach swój sabat. - Jezusie Maryjo - jęknął Jónek i skoczył przed siebie. A wtedy od wydm oderwały się jakieś cienie i runęły ku niemu. Krzyknął, pognał co sił, ale nie dał rady. Tamci dopadli go, poczuł, że coś go uderza, coś chwyta za ramię. Zaczął kopać, bić wściekle na oślep, wrzeszczeć, nieprzytomny z przerażenia. Bliskość morza nie dawała spokoju panu Matuszewskiemu. Ciekaw był tego nieznanego dziwowiska, a równocześnie odczuwał w sercu jakiś niepokój, jak zawsze przed rzeczą groźną i nieznaną. Toteż jadąc obok Kubickiego zagadywał trochę dla zabicia owego niepokoju, trochę dla odpędzenia senności, która go mimo chłodu brała, a po części i dlatego, że człek był rozmowny i chętnie z drugim pogadać lubił. - Morze, morze - mruczał niby do siebie. - Co też Pan Bóg nie porobił na tym świecie. Powiadają, że w morzu tyle wody, co wzrokiem ani rozumem nie obejmiesz. I powiedz, waść, na co to? - Jakże na co? - odparł zdumiony tym rozumowaniem Kubicki. - Choćby na to, żeby nawy po czym miały pływać. - Iii tam, nawy - skrzywił się szlachcic. - A nie byłoby morza, tylko sama ziemia, toby się końmi albo wozami jeździło zamiast pływać na tych tam nawach. - Racja - roześmiał się porucznik. - Ale skoro Bóg dał wodę, to wiedział widać, co czyni. Równowaga w naturze zachowana być musi. Jest powietrze, jest ogień, widać i trzeci żywioł - woda - potrzebny jest, żeby życie istniało. - E, gadanie. Najlepiej na ziemi się żyje. - Tak, waść, powiadasz, boś całe życie rósł na ziemi, jak to drzewo z korzeniami. Ale przecie rybacy z morza żyją. Ryba w morzu jest, a gadają, że nie tylko ryba, a i inne stwory przedziwne. -’ Już ja tam wolę prosiaka albo kapłona tłustego - oświadczył szlachcic, ale po namyśle dodał: - Chociaż i rybka owszem, rzecz nie do pogardzenia. Dobra bywa, w post i nie tylko, dobra, nie można powiedzieć. - No, widzisz, waść, to i morze potrzebne. - Ale rybka w jeziorze lub rzece sobie pływa! - Ale w morzu jest jej więcej. Mnóstwo ponoć nieprzebrane. - Ha, ciekawe rzeczy, waść, prawisz - dziwował ss się szlachcic. - Morze... Ciekawe. Szkoda, że noc taka dżdżysta, bo nie dojrzysz niczego przed końskim pyskiem, a zdało by się widzieć od razu. - Waść jeszcze morza nie widział? - spytał Kubicki. - Bom też, prawdę mówiąc, nie za bardzo był ciekaw - odparł Matuszewski. - Straszne ponoć, więc po co mi go było szukać? Co innego na ziemi. Moja zagroda - moje królestwo. Co mi tam jakieś morza, obce a straszne stwory, burze okropne albo nawy w świat żeglujące. To nie dla mnie. A, waść, już widziałeś to całe morze? - Też jeszcze się nie zdarzyło - przyznał Kubicki. - Zawsze jakoś wypadało wędrować i wojować w innej stronie świata. Alem też ciekaw okrutnie. Powiadają - głębokie, że nie zgruntujesz, a cały świat, jak mówią, można po nim opłynąć, jako ów Columbus, czy jak mu tam było. No i bogactwo z niego płynie. - E, gadacie! - obruszył się Matuszewski. - Szlacheckie szczęście w ziemi leży. Nie za morzami winien człowiek bogactwa szukać! Kubicki pomilczał chwilę, jakby ważył w sobie słowa kompana. Potem z powagą odpowiedział: - Ja też waści nie neguję, że szczęście szlachcica w ziemi. Ziemia rzecz święta - wiadomo. Aliści, jak się już zdarzyło, to nie zawadzi przecie obejrzeć sobie tę wielką wodę. Bo ziemia ziemią, ale niejeden mądry mówi, że i z morza dla narodu przybytku może być niemało. Sam, waść, wiesz, że twoje zboże wodą za granice przecie idzie, dochód dając niemały. - Co racja to racja - przyznał szlachcic. - Albo popatrz, waść - Kubicki coraz bardziej się zapalał. - Taki Angliczanin albo północne nacje, a choćby i ci Szwedzi z morza bogato sobie żyją. - Szwed z morza bogato żyje, powiadasz, waść? obruszył się Matuszewski. - Po cóż zatem się pchał do nas, że i szablą nie można go wygnać? Mało mu tego morskiego bogactwa, że jeszcze naszego pożąda? Porucznik chciał coś odpowiedzieć, ale nie zdążył, bo oto do uszu jego dotarł głos jakiś nieznany, który sprawił, że zatrzymał się, ręką ujął wodze konia Matuszewskiego. - Co jest? - zaniepokoił się szlachcic. Kubicki odpowiedział szeptem, jakby w obawie, by ktoś obcy nie posłyszał. - Cichaj, waść. Głos jakowyś nieznany. - Gdzie, co? - szlachcic odruchowo sięgnął do szabli. - Tam, od przodu - Kubicki pochylił się w siodle. - Słyszysz, waść? Z daleka, niezbyt wyraźnie, szedł ku nim poszum dość silny, tajemniczy, jakby gdzieś dalej wiał inny, groźny wiatr, którego głos przedzierał się przez szumiące wokół nich drzewa. Matuszewski niemal położył się na końskiej szyi, by lepiej słyszeć. Zaniepokoił sienie na żarty nieznanym zjawiskiem. - Ki diabeł? - powiedział ze strachem. - Ulewa jakowaś na nas idzie czy co? - Las chyba jakiś potężny - próbował odgadnąć porucznik. - Tak jakby przed nami wiatr w konarach szumiał. - Iii, gadasz, waść! - fuknął gniewnie szlachcic. - Wymysł to, za przeproszeniem, od rzeczy. Jaki las? Albom to lasu nie słyszał? Na skraju puszczy się chowałem. To nde las! Wtedy Kubicki wyprostował się w siodle, wąsa podkręcił dla dodania sobie pewności i oznajmił uroczyście: - To już morze być musi. Szlachcic głową pokręcił, ale zaraz przyszło mu na myśl, że porucznik może mieć rację, więc powiedział niepewnie: - Morze? Cicha j, waść, posłuchać trzeba. Toć pierwszy raz w życiu morskie gadanie słyszysz. - Podjedźmy ano trochę ku przodowi - zaproponował Kubicki. Popędzili konie i w milczeniu wspięli się na wydmę. Pojaśniało przed nimi. Zrazu ich oczy nie dojrzały nic godnego uwagi, ale potem dostrzegli przestrzeń mleczną od mgły, rozchybotaną wiatrem, posrebrzoną bryzgami piany. Wiatr też uderzył w ich twarze ostrzejszy, niosący z sobą zapach obcy, drażniący, ale rześki niczym zimową porą na mrozie. Trwali tak obaj długą chwilę zasłuchani i zapatrzeni w nieznaną, ruchliwą przestrzeń przed nimi. Wreszcie porucznik cicho powiedział: - Jakoby olbrzym jakowyś oddychał. Matuszewski nieco inaczej odebrał to pierwsze wrażenie z zetknięcia z morzem. Poruszyło go nieznane, ale był niespokojny, bał się siły czarodziejskiej, tajemniczej. Toteż żwawo zareagował na słowa porucznika. - Tfu, na psa urok, nie gadaj, waść, o olbrzymach, złego możesz wywołać, a licho nie śpi przecie. Straszno tu jakoś i ciemno, że w pysk dostaniesz i nie będziesz wiedział, od człeka to czy od diabła jakowegoś morskiego? - Nie przywołuj, waść, złego - teraz porucznik skarcił szlachcica. - Obce to strony, duchy też mogą być obce, złośliwe, do picia krwi skore. - Albo my to obcy? Polska przecie nasza krew jako i ludzi tutejszych - obruszył się Matuszewski, ale zaraz na wszelki wypadek machnął palcami krzyż. - In nomine Patris. Szumi potężnie. Białe cosik lata po wierzchu, na brzeg się pcha od tego morza. - Grzywacze to być muszą - powiedział porucznik. - O nich żeglarze tyle prawią. Znów przez długą chwilę stali w milczeniu. Matuszewski mamrotał pod nosem Ojcze nasz, porucznik zadumał się i zapatrzył. Tymczasem pozostali ludzie nadjeżdżali z wolna, wspinali się na wydmy, przystawali i z ciekawością chłonęli nocny, nieznany, dreszczem przenikający widok morza. Jedni bali się, drudzy znakiem krzyża na wszelki wypadek odpędzali złego, inni wreszcie wydziwiali pogadując między sobą. Mateusz, nie odrywając wzroku od ruchliwej fali, powiedział cicho: - Straszno tu jakoś, nie uważacie, Walenty? - Co z was za żołnierz, że wam straszno? Małośmy to straszności doświadczyli? Wojaczka różne rzeczy pokazała - odpowiedział Walenty. - Co prawda, to prawda - przyznał Mateusz. -; Ale morza jeszcze nie posmakowaliśmy. A tu ono, ot, ino ręką sięgnąć. - To i sięgnijcie, jeśli wasza wola taka - zaśmiał się Walenty. - Nikt przecie nie zakazywał. - Kiedy mówię, że straszno - wzdrygnął się Mateusz. - Boże, bądź miłościw. Stwór jaki może z tej kipieli wyskoczyć. Złapie taki człowieka, wciągnie na zatracenie w głębiny. - Iii tam - kpił Walenty. - Zaraz stwór wyskoczy! Śpią teraz pewnikiem duchy morskie, bo północ już chyba minęła i ku rankowi zaraz będzie szło. - Licho nigdy nie śpi - Mateusz był ostrożny. - A wiadomo to, czy na morskie duchy takoż północna godzina moc swoją ma? Ale ochotę pomacać tę wodę mam. Słona taka, jako gadają różni, czy to bajdy? Walenty był widać odważniejszy niż jego kompan, bo nie wahał się długo. Pchnął konia w dół po stoku wydmy i pomknął ku morzu. Nie zdążył go wstrzymać porucznik, zresztą i potrzeby nie było, bo w ciemności spokój panował, a wokół rozlegało się tylko gadanie morza i szum wiatru. Koń nieco przestraszony niezwykłym otoczeniem podszedł do samej wody, ale kiedy fala prysnęła mu pod nogami, a piana uderzyła pod brzuch i w nozdrza, zadreptał niespokojnie, szarpnął się gotów uciekać od nieznanego żywiołu. Walenty mocno ściągnął wodze. - Prr, kary, stój że, nie bój się, mały, no nie bój się. - Pochylił się, ręką zaczerpnął wody i zaraz ją podniósł do ust. Po chwili zawrócił i szparko wspiął się na wydmę do towarzyszy. - Wam było straszno, a jam posmakował! - pochwalił się dumny ze swego czynu. Pochyliły się ku niemu ciekawe głowy ludzi. - Słona jest? - Tfy, słona, nie bajda to a prawda rzetelna! Albo może gorzka, nie słona? - zastanawiał się. - Tak czy siak paskudztwo. Pić się nie da, aże w dołku kręci, taka dziwaczna. - Toć woda nie gorzałka, żeby ją pić - zażartował któryś. - A ryba w niej żyje, ot co! - Ja tam nie ryba, w wodzie żyć nie myślę - zawyrokował Mateusz. Ale widać wyczyn Walentego nie dawał mu spokoju, bo zaraz też dodał: - Potrzymajcie no chwilę wodze, skoczę ja pieszo do tej wody, takoż posmakuję. Toć wstyd by było doma potem wrócić i nie wiedzieć, jaka to ta woda morska jest. Gadać się będzie dzieciskom. Szparko się uwinął uspokojony tym, że Walentemu nic się nie stało, posmakował, splunął parę razy i wrócił do szeregu rad z siebie. Stojący nieco na uboczu Matuszewski mówił do porucznika: - Morze nie morze, napatrzyliśmy się dość. Ja tam nie ryba, wodą się nie pożywię. Zdałoby się cosik inszego. Wypiłbym co ciepłego a krzepkiego, ogrzał się, bo chłodem silnie ciągnie. - A waść tylko o brzuchu myślisz - zezłościł się nagle Kubicki. - Toć wiesz przecie, że czekać nam trzeba na pułkownika. - Gdzie on zatem? - Ino go patrzeć, wszak ciągnie za nami, jak waść sam wiesz. - Do morza my doszli, to i koniec podjazdu - zawyrokował Matuszewski. - Toż dalej nie sposób nam iść. Chyba pułkownik nie zamiaru je przez morza się przedzierać, za oną wodą Szweda szukać? - Ano, jego sprawa - mruknął porucznik.:- Każe, to pójdziem i za morza, bośmy żołnierze. - Tfy - szlachcic prędko się trzykrotnie przeżegnał. - Już do tego mnie siłą nie skłoni, a nawet rozkaz królewski nie pomoże! Biesów tam żadnych szukać nie będę i na nawy pchać się nie myślę. Dosyć, żem tu przyszedł guza szukać i z diabłem się całować. - Nie gadaj, waść, bo jeszcze go wywołasz, ogniem dmuchnie, siarką buchnie i pyska waści da, aże smołę piekielną poczujesz. - W imię Ojca i Syna. Nagle Kubicki chwycił szlachcica za rękę, ścisnął ją mocno i zniżywszy głos syknął: - Cichaj, waść, na litość boską, bo gadasz, a tam, o, coś jakby się snuło przy wodzie. - Gdzie? Matko Najświętsza, bies jednak chyba, bo nie człowiek? - przestraszył się znów szlachcic. Spojrzeli obaj uważnie i umilkli w napięciu. Rzeczywiście, brzegiem coś gnało w ich stronę. Na razie nic nie było słychać, ale cień ów ruszał się, i to szybko, wywijał po ciemku jakieś esy-floresy i zbliżał się coraz bardziej. Zaraz też obok, jakby niżej przy ziemi, dostrzegli drugi kształt sunący po piasku. Obydwa rozchlapywały wodę, poruszały się jakoś dziwacznie, prędko, nie w ludzki, a prędzej w nadnaturalny sposób. Mgła coraz silniej zagęszczająca się nad brzegiem czyniła te postacie jeszcze bardziej tajemniczymi i niepokojącymi. Już widocznie żołnierze dojrzeli te dwie zjawy, bo Walenty przysunął się i podnieconym szeptem wskazał Kubickiemu: - Wasza wielmożność, leci cosik tam, nad wodą, jakby duchy albo co? - Widzę - uciął krótko porucznik. - Cofniem się chyba z tej górki? - niespokojnie zapytał Matuszewski, ale Kubicki machnął tylko ręką niecierpliwie i patrzył dalej. A tamci dotarli już blisko, niemal do ich stóp pod wydmami. Zatrzymali się teraz. W poświacie idącej od morza porucznik wyraźnie widział kształty człowieka, ale jeszcze nie mógł rozróżnić, co to takiego mniejszego się pęta przy ziemi. Nie był całkiem pewny, czy to ludzkie stworzenie, nawet to większe, ale nie chciał na szwank narazić swego autorytetu dowódcy, więc jeszcze chwilę czekał, a potem nakazał Walentemu: - A skoczcie tam wraz z Mateuszem i złapcie toto, nim czmychnie gdzie w ciemności. - Zważajcie ano, czy to nie złe jakieś - ostrzegł Matuszewski. Koń porucznika zarżał donośnie, ale szarpnięty ostro ucichł zaraz. Walenty i Mateusz zsunęli się na ziemię i zachodząc z dwóch stron chyłkiem poczęli przybliżać się do tamtych cieni. Nagle ten większy poderwał się. Drugi, mniejszy, wydał jakiś dźwięk dziwaczny, jakby znajomy. Żołnierze widząc, że chcą im uciec zjawy znad morza, pędem rzucili się do nich i otoczywszy złapali tego większego. Frant skoczywszy odważnie począł ich szarpać za nogawice i cholewy. Szczekał przy tym zajadle, walczył w obronie swego pana. Jónek najpierw uciekał w milczeniu, a potem, gdy ujrzał, że wpadł w pułapkę, wrzasnął przeraźliwie ze strachu i począł się bronić zawzięcie, desperacko. - Czort jakiś, gryzie - krzyknął Mateusz. - Trzymajcie go, przecie widać, że człowiek to, nie czart żaden - wołał Walenty oganiając się od psa. Żołnierze byli silniejsi i mieli przewagę. Toteż rychło ujęli Jónka, ręce wykręcili mu do tyłu, przyłożyli ze dwa razy po grzbiecie, żeby się nie wyrwał. Pies kopnięty poleciał po piasku, a Jónek widząc, że krzywda dzieje się przyjacielowi i rady nie dadzą napastnikom, zawołał rozpaczliwie: - Uciekaj, Frant, do domu, a pódziesz! Frant szczeknął i jakby zrozumiał swego pana zakręcił się, odskoczył i pognał, ile miał sił, w stronę wioski. Tymczasem Mateusz jeszcze zadyszany walką zauważył: - Człowiek to chyba, bo czuję, że z mięsa jest i kości. - I gada przecie ludzką mową;- dodał Walenty. Jónek zatrzymał się, mimo że wiedli go siłą pod górę. Zdumiały go słowa, które usłyszał. Toteż zapytał: - A wy też ludzie, nie duchy? - Głupi - zaśmiał się Walenty. - I po naszemu gadacie - dziwował się Jónek. - A po jakiemu by? - Toście nie Szwedy? - Tfu, wypluń słowo w złą godzinę powiedziane - zawołał Mateusz, zaś Walenty szarpnął chłopaka i pociągnął na wydmę. :- Pójdź, przed oficyjerem będziesz gadał, coś za jeden i co tu po nocy nad wodą robisz. Powiedli go mocno trzymając pod pachami. Ale Jónek szedł już bez szarpania. Strach go opuścił, bo poznał, że znalazł się między swoimi, i rozumiał, że nic złego mu się stać nie może. Był jednak czujny, w razie niebezpieczeństwa gotów skorzystać z pierwszej okazji do ucieczki. Przemknęło mu też przez myśl, że ojciec nie będzie rad, kiedy się zorientuje, co zaszło. Ciarki mu przeszły po plecach, kiedy uświadomił sobie, co go czeka, gdy wróci do domu. Na razie jednak nie miał czasu zastanawiać się nad tym, bo oto Walenty i Mateusz już go podprowadzili pod górkę i stanęli przed porucznikiem Kubickim. Matuszewski zawołał zdumiony: - Ki czort? A kogoście to przywiedli? - Nie czort to - roześmiał się Walenty - jeno pachołek jakowyś łaził tu nad wodą. - Podpatrywał nas, szpiegował? - nastroszył się szlachcic. Porucznik Kubicki zszedł z konia, by lepiej widzieć Jónka, i groźnym głosem zapytał: - Coś za jeden? Jónek przestraszony milczał nie wiedząc, co odpowiedzieć. Bał się tych ludzi, chociaż swojską gadali mową. Słyszał nieraz, jak starsi mówili, że po okolicy włóczą się czasem luźne kupy rozmaitych dezerterów, opryszków i zabijaków. Napadali ludzi, bywało, że i wioski grabili. Czasami byli to Szwedzi odłączeni od swoich oddziałów dla rabunku, czasem nawet swoi, ale tacy, co zasmakowali w rozboju i zbójeckim rzemiośle, bo czas wojny stwarzał sposobność dla niegodziwości. Więc pomyślał, że może ci też tacy są, i postanowił nic im nie mówić. Porucznik zniecierpliwił się i krzyknął: - Gadaj, kiedy pytam! Coś za jeden? Znów milczenie. Mateusz pchnął chłopaka, aż upadł na kolana w piasek przed porucznikiem, zaś Walenty powiedział: - Przeciągniem go parę razy rzemieniem przez plecy, to mu się gęba otworzy! Jónek zadrżał. Bał się bicia, ale zaraz też pomyślał, że od tego, co powie, może zależeć bezpieczeństwo wioski, rodziców, Jagny i zacisnąwszy zęby milczał dalej. Miał cichą nadzieję, że ciemność, jaka ich otaczała, stworzy okazję do ucieczki. Nie był związany, więc starczyło w jakiejś chwili chybnąć w bok, dać nura w krzaki i tyle by go widzieli. Pognałby do wsi, zaalarmował ludzi, żeby uciekali przed nieznanym niebezpieczeństwem. - Czekajcie - porucznik odsunął żołnierzy. - Przecie to wyrostek, po co zaraz bić, może sam będzie gadał. Słowa te zastanowiły Jónka. Nie będą bić? Dziwni to jacyś zbóje. A może nie zbóje? Więc kto? Gorączkowo rozmyślał łypiąc zarazem oczami dokoła. Zorientował się, że ludzi jest sporo, wszyscy na koniach i zbrojni. Wojsko? Ale jakie? Nasze? Serce drgnęło mu radośnie, ale jeszcze nie dowierzał. Do badania włączył się teraz imć Matuszewski. Zlazł z konia, chwycił Jónka za ucho, pociągnął z całych sił do góry i powiedział: - Może ci język wycięli albo mowy ludzkiej nie znasz? - Aaa! - wyrwało się z gardła Jónkowi, bo ucho zabolało go mocno. - Zna mowę - wykrzyknął Walenty. - Toć tam, jakeśmy go dopadli, ozwał się, ino tak jakoś dziwacznie. - Kaszuby tu przecie, język swój mają, podobny do naszego, chociaż trocha inny - powiedział któryś z szeregu. Szlachcic puścił ucho chłopaka i łagodniejszym głosem powiedział: - Tutejszyś? - Ano! - wyrwało się Jónkowi. - Przecie przemówiłeś - ucieszył się szlachcic. - Czego gadać nie chcesz po dobroci? - Boję się - powiedział chłopak. - A czego? Toć my nie zbóje żadne. - Nie zbóje? - Jónek podniósł głowę. - A kto? - Wojsko polskie! - Jezusicku, nasze wojsko? -’ krzyknął chłopak z niedowierzaniem. Z miejsca strach go opuścił. O wojsku polskim przecie mówili wszyscy w wiosce jak o swoich. U niego wyglądali ratunku przed Szwedami, na nie czekali już dawno. - Prawdali to? - Toć widzisz przecie! - Jakoż mi widzieć, kiedy ciemno. Teraz porucznik roześmiał się głośno. - Nie bój się, prawdę mówimy, polskie my wojsko. A tyś kto? Jónek nabrał odwagi. Uwierzył, zresztą pomyślał, że jeśli do tej pory nic mu nie zrobili, to chyba i dalej nic mu się nie stanie. Zbóje inaczej by się z nim obeszli. Postanowił więc mówić. - Toć tutejszy, Nagłów Jónek. - Jak? - Jónek mi na imię, a Nagiel ojciec się zwie. - A skądeś to? - A tam, z wioski - Jónek ręką pokazał w bok. - To jest tu wioska niedaleko? ;- A jakże! Jest nasza blisko, a są i drugie nad brzegiem. - Wojska tu jakiegoś nie ma? - badał porucznik. - Nie ma. - Szwedów też nie? - A nie. Blisko nie ma, a dalej to nie wiem. - Może koło Pucka gdzie są? - Starsi we wsi gadają, że nie ma ani koło Pucka, ani nigdzie w okolicy. - Prawdę gadasz? - Jako przed proboszczem! Co bym miał nieprawdę gadać skoroście nasi! Toć my na was tu czekali. - Zmyślny pachołek - pochwalił Matuszewski - a na początku głupka stroił. - Bałem się - odpowiedział Jónek. Gdzieś z tyłu rozległy się odgłosy kopyt końskich i szczęk broni. Wiatr przycichł już znacznie i słychać było dobrze, że nadchodzi znaczna liczba ludzi i koni. Jeden z żołnierzy podjechał do porucznika i zameldował: - Nasi nadciągają, pułkownik jedzie. Porucznik przerwał badanie Janka. Dał znak Walentemu i Mateuszowi, by go odprowadzili. Rzucił krótko: - A pilnujcie go dobrze, żeby nie uciekł. - Puście, panie - poprosił Jónek. - Do domu polecę naszym powiedzieć, że wojsko polskie przyszło. - Ucieknie i tyle go zobaczym - ostrzegł Walenty. - Jeszcze Szwedów na kark nam sprowadzi - dodał Matuszewski. - Ale gdzie, panie! - oburzył się Jónek. - Do domu polecę. - Zostaniesz - zdecydował porucznik i żołnierze odciągnęli chłopaka do tyłu. Tymczasem na wydmę już wjechał konno pułkownik. Dwóch ludzi jechało nieco z tyłu. Pułkownik pytał: - Porucznik Kubicki gdzie? - Tu jestem, mości pułkowniku! - zameldował Kubicki. - Gdzieś to nas doprowadził, mości poruczniku? - pytał Lanckoroński. - Nad morze doszlim - odparł Kubicki. - Dalej iść nie sposób. - Koniec tu już Rzeczypospolitej, dalej ino woda a woda - wtrącił swoje trzy grosze Matuszewski. Pułkownik nie odpowiedział. Głowę odwrócił w stronę szumiącej wody i patrzył. Z wolna wzrok jego oswoił się z mrokiem, dostrzegł jasny pas piachu, potem pianę i wreszcie grzywiaste fale nieustannie biegnące do brzegu. Spokojniej się zrobiło, już pył wodny nie szedł nad ziemią, a wiatr przycichł, jakby znużony długim wianiem chciał spocząć i morzu dać wytchnienie. Mgła za to gęstniała. Coraz większe kłęby napływały znad zatoki. Jakby dym z ogniska, kiedy posypie się na ogień mokrych liści, mgła szła nisko, przelewała się nad falami, wyłaziła na ląd stwarzając wrażenie, że to morze gorące niczym ukrop dymi tajemniczo. - Nad morze przyszliśmy - cicho powiedział pułkownik. Z wolna ruszył przed siebie. Rumak ostrożnie stawiając kopyta poszedł naprzód, wolno zstępował po osuwającym się wydmowym stoku. Woda teraz lizała piasek spokojniej i nie sięgała już do stóp wydmy. Pułkownik jechał dalej. Już koń zanurzył kopyta w fali, nieco się zawahał, ale posłuszny ręce pana poszedł dalej. Fala obmyła mu pęciny, potem sięgnęła wyżej, do kolan, aż wreszcie doszła do piersi. Wówczas koń sam się zatrzymał, a jeździec nie popędzał go dalej. Stał tak w zadumie, patrzył przed siebie na rozkołysaną wodę, mleczną mgłę sunącą cicho, i zda się słuchał nieznanego głosu morza. Wreszcie pułkownik zawrócił i wjechał na wydmę. - Tośmy i doszli - powiedział pogodnie. - Przed nami morze, a za nami kraj spokojny, pusty, bez nieprzyjaciela. Sprawdzić nam jeno trzeba, czy tu, w okolicy nadmorskiej, nie masz Szwedów. - Ponoć nie masz nikogo - poinformował Kubicki. - A to skąd, waść, wiesz? Przecie nie rozeznałeś jeszcze okolicy. - Pachołka ujęlim tutejszego - odparł porucznik. - Gada, że nijakich Szwedów nad brzegiem nie ma. - Co za pachołek? Skąd? - zainteresował się żywo pułkownik. - Tutejszy jakiś, z pobliskiej wioski jest, jak sam gada. - Dawajcie go tu, a żywo! - nakazał Lanckoroński. - Sam przepytam. Walenty wypchnął Jónka do przodu, a chłopak na wszelki wypadek klęknął na piasku przed pułkownikiem, Lanckoroński spojrzał z góry i zapytał: - Po naszemu rozumie? - Rozumie, całkiem do rzeczy gada - poinformował Kubicki. - Wstań - zwrócił się pułkownik do chłopca. - Nie trzeba klęczeć przede mną, tu nie kościół, a ja nie spowiednik. Spodobały się Jónkowi te słowa. Zawahał się przez moment, ale zaraz podniósł się, wyprostował i śmiało spojrzał w górę. - Jak cię zwą? - padło pytanie. - Nagłów Jónek - odpowiedział śmiało. Pułkownik z grubsza powtórzył pytania, które już poprzednio Jónkowi zadawano. Chłopak odpowiadał coraz śmielej widząc, że oficer nie krzyczy, głos ma dość przychylny i zdaje się być życzliwy. - Powiedz jeszcze, co tu robisz w taką porę? - pytał pułkownik. - Noc głęboka, chłód i niepogoda, spać winieneś w chacie, a nie nad wodą myszkować. W tym momencie Jónek zdecydował się. Do tej pory nie powiedział im o najważniejszym. Bał się zdradzić tajemnicę, bo nie wiedział, jak to przyjmą, a zresztą nie pytali go o to. Teraz jednak uznał, że musi im powiedzieć tę wielką nowinę. - Jaśniepanie! - wykrzyknął. - Wyszedłem Szwedów podejrzeć. - Jakich Szwedów? - zdumiał się pułkownik. - Wszak mówiłeś, że nie masz ich tu w okolicy, choćby ze świecą szukał. - W okolicy nie masz - przyznał Jónek. - Ale na morzu są! - Gdzie? - w głosie pułkownika prócz zdziwienia pojawiło się zaniepokojenie. Wszyscy odruchowo spojrzeli na morze, ale nic tam nie było widać. Ponad gęstniejącą mgłą czerniały chmury, a niżej szumiały nieco spokojniej niż poprzednio fale. - A, tam! - Jónek ręką wskazał ku morzu, nieco na lewo. - Co też gadasz? - nie wytrzymał Matuszewski. - Rozum ci się pomieszał czy co? - Uspokój się, waść, i nie przerywaj - skarcił go pułkownik, który nie lubił niezdyscyplinowania. - Możliwe to przecie, że Szwedów nie ma na lądzie, ale mogą być na morzu, które jest im nieobce. - Prawda, panie - potwierdził Jónek. - Gdzieś ich widział? Daleko od brzegu pływają? - Są okręty na zatoce. Pływają stale, baczą, by nasi nie pływali z Gdańska i do Gdańska. Strzegą też Pucka od strony wody. - Ci niegroźni - uznał pułkownik. - Z morza nas nie zaatakują, a jakby nawet, to im damy odpór, bośmy na ziemi mocniejsi. - Ale są jedni, panie, tu blisko, przy brzegu - informował Jónek. - Co za jedni? - Pułkownik nieco się rozgniewał. - Bo to, jaśniewielmożny panie - tłumaczył Jónek - wszystko trza powiedzieć po porządku. - Więc mów, niczego nie ukrywaj. - Nic nie ukrywam. Są, panie, okręty, co po morzu pływają. Te daleko, do nas nie dojdą, bo im nijako. Morze tu płytkie, nie podejdą. Ale jest jeden całkiem blisko; Wiało, fala była duża, to go wyrzuciło na łachę pod brzegiem i stoi tam bez siły i sposobu, żeby odpłynąć na morze. - Co prawisz dziwy jakieś? - zainteresował się pułkownik. - Nie dziwy, ino prawda szczera. Leży nawa wielka blisko dosyć, pod samą wioską, nie więcej, jak na trzy strzelania łukiem. Jak się rozwidni, gołym okiem ją ujrzycie jak na dłoni. - Daleko to? - A tu, panie, zaraz, niedaleko. - Prowadź - zdecydował nagle pułkownik. - Weź mojego konia za uzdę i idź przodem. Jónek poczuł się nagle dumny. Oto ważny pułkownik, jaśniewielmożny pan, jemu nakazuje być przewodnikiem i prosi o wskazanie okrętu. Skwapliwie złapał za uzdę rumaka i ruszył po piasku z wydmy do brzegu. Lanckoroński nakazał, żeby wojsko zostało, a tylko Kubicki i paru ludzi pojechało za nim. Wszyscy byli podnieceni i ciekawi nawy szwedzkiej, o której mówił chłopak. Dziw to był dla nich niezwykły i choć jeszcze nie wiedzieli, co w takiej sytuacji czynić im wypadnie, chcieli ją ujrzeć na własne oczy. Wojsko, które zostało na wydmach, nie było z obrotu sprawy zadowolone. Długi nocny marsz, a i poprzednie przejście przez ziemię kaszubską, męczące i forsowne, znużyły wszystkich. Wilgoć, głód i zmęczenie, a także brak snu dawały się żołnierzom we znaki. Przy oficerach nie śmieli nic mówić, ale teraz, kiedy przełożeni oddalili się, ten i ów sarkał pod nosem. - Diabli nadali - narzekał Mateusz. - Przyniosło nas tu nad morze, przez bory, rzeki, mokliśmy i marzliśmy na wichrach i słotach, a teraz jeszcze stój, człeku, nad brzegiem, nie wiadomo po co. - Dałbyś spokój - skarcił go Walenty. - Gadasz jak baba jaka, a nie żołnierz niewczasu i chłodu zwykły. - Brzucho mam puste, aże w nim piszczy, za kołnierzem mokro, zimnica mną trzęsie, to mam JMIOI0 koziołki fikać z uciechy? - odburknął Mateuiz, - Na przypiecku ci leżeć, grzać się a żreć do syU, co? - zadrwił Walenty. - Nie przypiecek mi się marzy, ino kwatera jaka sucha, a zjeść by się zdało, nie przeczę, bom człowiek żywy, pożywienia potrzebujący, a ty nie? - Juści, ale powiedz to pułkownikowi - poradził Walenty. - A pewnie, żeby mi nocnej służby dołożyli podwójnie za niesubordynację! Surowy pułkownik, z żelaza widać człowiek, nie je, nie śpi, ino gna naprzód i nam wytchnienia nie daje. - Tak ci to źle? Przecie lubisz wojaczkę. - Lubię jak lubię, ale Szwedów trza wyżenąć. - To i narzekać nie ma czego. Przepędzim Szweda - wywczasujem się na ciepłym piecu. - Jakże go przepędzim, kiedy w wodzie siedzi? A z wody na ląd wyłazi, jakby jaka morska potwora. - Niech ino wylezie - buńczucznie oświadczył Walenty. - Na ziemi mi on niestraszny. Frant na rozkaz Jónka pognał do domu. Dopadł drzwi, ale zastał je zamknięte. Zaczął więc drapać i szczekać przeraźliwie. Nikt mu nie odpowiadał, wszyscy spali mocno. Pies jednak nie dawał za wygraną, ujadał tak głośno i zawzięcie, jakby chciał zaalarmować całą wieś. Zbudzone przez niego inne psy zaczynały już odpowiadać, jakby chciały go przywołać do porządku i zmusić, by nie przerywał ciszy nocnej i spoczynku. Widocznie jednak wyczuły zaniepokojenie Franta, bo po chwili szczekało ich coraz więcej, a po jakimś czasie złączyły się w jeden wielki psi chór jazgoczący zajadle. Jagna spała w cieple, blisko pieca. Śniło jej się, że biega z Frantem za owcami. Frant był wesoły, ganiał co sił, ujadał przy tym głośno, coraz głośniej. Chciała go uciszyć, wołała, żeby się nie darł tak, bo wystraszy owce, ale pies nie słuchał, tylko szczekał jeszcze głośniej. - Frant! - krzyknęła - Spokój, nie drzyj się, Frant! Własny krzyk ją obudził. Była nieprzytomna od snu i zrazu myślała, że słyszy jeszcze tamto senne psie ujadanie. Ale nagle zdała sobie sprawę, że już nie śpi, a pies rzeczywiście drapie do drzwi i hałasuje, a wraz z nim inne psy we wsi. Uniosła się na posłaniu i poczęła nasłuchiwać. Zaniepokoił ją psi koncert. Spojrzała w małe, ciemne okno, ale nie dostrzegła nic, więc pomyślała, że nic złego się nie dzieje. Psy najgorzej szczekają na pożar, a za oknem nie było widać łuny ni poświaty. Wtem przyszło jej do głowy, jakim to sposobem pies znalazł się za drzwiami na dworze. Pamiętała, że wieczorem, jak szli spać, pchał się do niej, chciał nawet włazić na posłanie, ledwo go odpędziła, więc był w izbie. Czyżby go Jónek albo ojciec wygonił z chałupy? - Cicho, Frant, cichaj że - powiedziała półgłosem, ale nie poskutkowało. Wtedy postanowiła obudzić brata. - Jónek! - zawołała z cicha. - Jónek - powtórzyła. - A obudźże się, Frant hałasuje jak głupi. Przez chwilę nasłuchiwała. Nic jednak prócz psiego jazgotu nie mogła dosłyszeć. Nagle ogarnął ją wielki strach. Cóż takiego się dzieje, że Frant alarmuje, a wszystkie psy za nim? I ten Jónek śpi jak zabity, nawet oddechu nie słychać, a zawsze sapał, ba! I chrapnąć potrafił zdrowo. Czujny był, obudzić się winien na głos psa. - Jónek, zbudź się! - powiedziała głośniej, a kiedy nie było skutku, opuściła nogi na chłodną polepę i podeszła do ławy pod ścianą. - Jónek - wyciągnęła rękę, ale natrafiła na samą derkę. - Jezusie, nie ma go! Jónek, gdzieś to jest! - zawołała piskliwym głosem, niemal z płaczem. Wszystkie te hałasy dotarły wreszcie do drugiej izby. Najpierw posłyszała je matka. Zaniepokojona siadła na łożu, szarpnęła męża za ramię. - Tona, Tona, zbudź się, cosik się dzieje niedobrego. Rybak, przywykły do nocnego wstawania, szybko się obudził. Siadł także i pytał: - Cóż to, czego mnie budzisz? - Słyszysz, psy szczekają. - Niechaj szczekają, od tego one są psy. - Jagna czegoś tam woła! To już bardziej zaniepokoiło Naglą. Wstał, żona za nim i oboje poszli do drugiej izby. - Jaguś, co ci to, czego nie śpisz? - pytała matka. Dziewczynka rzuciła się ku niej, chwyciła wpół, przytuliła twarz do rozgrzanego boku. - Frant szczeka za drzwiami, Jónka nie ma - mówiła przez łzy. - Jakże nie ma? - obruszył się ojciec. Podszedł do ławy, pomacał, a stwierdziwszy, że Jagna prawdę mówi, mruczał: - Ha, hycel jeden! Polazł gdzieś po nocy. Dam ci ja mu łażenie gdziesik. - Toć nie mógł nigdzie pójść w taką porę i nocą - martwiła się matka. - Kiej go nie ma - wysunęła oczywisty argument Jagna. - Szukaj go, Tona, szukaj. Boże, Bożyczku, gdzie go poniosło - zawodziła matka. Wtórowała jej Jagna już teraz chlipiąc w głos. Zdenerwowało to ojca. - A cichajcie obie! - huknął zły. - Przecie go nikt nie wyniósł z chałupy, ino sam gdziesik polazł. Dam ja mu, jak wróci. - Szukać go trzeba - upierała się matka. - Może co mu się złego przytrafiło! - A Frant gwałtuje za drzwiami - podpowiedziała Jagna. Wszyscy sobie uświadomili, że jest coś niezwykłego w tym psim alarmie. Ojciec otworzył drzwi i wpuścił psa. Matka już skrzesała ognia, zapaliła kaganek, w izbie zachybotało żółte światło. Pies mokry i z najeżoną sierścią zaczął biegać po izbie jak nieprzytomny. Najpierw dopadł posłania Jónkowego, obwąchał je, szczeknął krótko, potem podbiegł do Jagny, wskoczył przednimi łapami na nią, merdnął ogonem, zapiszczał, zakręcił się koło matki, na koniec dopadł gospodarza i zaczął szarpać za nogawkę. - Pójdziesz, Frant, co cię ugryzło - opędzał się Nagiel. Pies nie dawał za wygraną, tylko szczekał, szarpał i ciągnął rybaka do drzwi. Był przy tym niespokojny, zachowywał się jak nigdy. - Nie pędź go - powiedziała żona. - Patrz, on jakby ci chciał coś powiedzieć. - Tato, on was ciągnie do Jónka - zawołała Jagna. - Matko Święta! - załamała ręce matka. - Nic, tylko mu się coś złego stało. Tona, a ruszże się, idź, gdzie pies pokaże. Gospodarz mruczał coś pod nosem zły na psa i na chłopaka, ale nie protestował. Nałożył kurtę i dał się poprowadzić Frantowi. Nawet nie zwrócił uwagi, że sztorm zelżał, a mgła idzie znad morza. Pies prowadził go pospiesznie na wydmy, więc niemal biegł za nim coraz bardziej zaniepokojony. Przyszło mu na myśl, że może chłopak poszedł nad brzeg wabiony spoczywającym na mieliźnie okrętem, a tam coś mu się przydarzyło. Może fala porwała go, gdy nieostrożnie wlazł zbyt daleko do wody? A może Szwedzi wyszli na brzeg i chwyciwszy Jónka uprowadzili go na okręt lub co gorsza zabili? Pies ciągle prowadził: odbiegał parę kroków, oglądał się, szczekał, potem wracał i szarpiąc za nogawki domagał się, by Tona szedł za nim. Rybak poszedł. Najpierw na brzeg, nad samą wodę. Przepatrywał dokoła, czy nie zobaczy gdzieś na piasku ciała chłopaka, ale nie było niczego. Spojrzał na wodę. Mgła skłębiła się już dość gęsta. Wprawnym okiem dojrzał jednak zarys okrętu, zwłaszcza maszty pochylone ukośnie. Błysnęło też tam światełko i doleciały jakieś niewyraźne odgłosy. „Nie śpią - pomyślał. - Może oni porwali Jónka? Toć blisko, szalupą mogli podpłynąć cichaczem”. Ale nie. Pies nadal był niespokojny i dawał znak, żeby iść dalej, w prawo, morskim brzegiem. Tona posłuchał Franta. Dał się poprowadzić, nic nie rozumiejąc z zachowania kundla. Nagle posłyszał jakieś odgłosy. Stanął. „Szwedy” - przemknęło mu przez głowę. Nawet Frant przestraszony ucichł, przysiadł przy nodze i tylko dygotał z podniecenia. Z mgły wyłaniały się jakieś potwory wysokie, niekształtne. Posuwały się ku rybakowi z dziwnym chrzęstem, tupotem i parskaniem. „Złe chyba, w imię Ojca i Syna” - przeżegnał się Tona i już chciał rzucić się do ucieczki, ale pomyślał w tym momencie, że pewnie to „złe” porwało jego Jónka. Cienie zbliżały się. Frant nagle skoczył naprzód z wściekłym ujadaniem, które wnet zamieniło się w dziwny skowyt, pisk, jakby już niegroźny, pełen radości pomieszanej z niepokojem. Tona posunął się odruchowo kilka kroków do przodu. Wtedy ujrzał, że to jeźdźcy jacyś wyłaniają się z mroku i mgły. Przed pierwszym zobaczył niedużą postać kroczącą po piasku, a wokół niej tańczył piszcząc i poszczekując Frant. - Jónek - krzyknął rybak. - Jónek, tyś to? - Tato! - wrzasnął chłopak bardziej ucieszony niż przestraszony widokiem ojca. - A skądeście się tu wzięli? - Hej, a kto tam znowu? - odezwał się groźny głos z wysokości końskiego grzbietu. Tona skoczył do tyłu przerażony. Osadził go na miejscu głos syna: - Nie bójcie się, tato, nie uciekajcie, to nasi, polskie wojsko, nie żadne Szwedy! Tymczasem ktoś zeskoczył z konia, ujął rybaka za ramię i poprowadził do pułkownika. Jónek, już obyty z sytuacją, prosił: - To mój ojciec, panie, nie czyńcie mu nic złego. Pułkownik roześmiał się i powiedział: - Jeszcze trochę, a będziem tu mieli całą rodzinę. Co robicie na brzegu po nocy? - Synam szukał - odparł rybak opanowując drżenie głosu. - Oto i on, z nami, nic złego mu się nie dzieje. - Chwała Bogu - już pewniej powiedział Tona. - Nawę szwedzką nam chciał pokazać wyrzuconą ponoć na brzeg przez morze. Prawda to czy łgarstwo? - pytał dalej pułkownik. - Święta prawda, jaśniepanie - zapewnił Nagiel. - Nie łże Jónek, jest nawa, tu, o, niedaleko brzegu. Ręką pokazał na morze i wszyscy zwrócili głowy w tę stronę. Zrazu niczego nie dojrzeli. Kiedy jednak po chwili ich oczy przywykły do kłębów mgły i ruchliwości morza, zaczynali odróżniać kształty tkwiącego nieruchomo okrętu. - Jest ci cosik, choć w tumanie nie bardzo widać co - powiedział Matuszewski. - To okręt, panie - zapewnił rybak. ‘- Wielki jest i ludzi na nim pełno. - A na brzeg nie zejdą z tej nawy? - zapytał pułkownik. - Nijak im, jaśniepanie, w nocy, bo chocia zda się, że to blisko, to jednak kawałek drogi od strądu. Potopić się mogą po ciemku, bo i fala jeszcze nie mała, i głębina tam dalej spora, chociaż bliżej jest mielizna. - To znaczy, na razie my od nich bezpieczni? - jeszcze raz zapytał pułkownik. - A pewnie - odpowiedział rybak. - Oni się, panie, teraz więcej od nas lękają. - A jak świt nadejdzie, mogą na brzeg iść? - Ja wiem? Może i mogą, a może bać się będą. - A ich sięgnąć nie można? - O, jaśniepanie! - wykrzyknął rybak. - Zdałoby się, ale jak? - Ano zobaczym - mruknął pułkownik. Postał jeszcze, podumał, potem zwracając się do oficerów powiedział: - Dość tego. Doszlim do brzegu, teraz spocząć trzeba, wojsku dać wytchnienie, bo ludzie głodni, przemarzli, a konie zdrożone. Rozlokujcie ludzi, a wy - zwrócił się do Naglą - prowadźcie do wsi, kwatery zajmiemy. Pospać trzeba do świtu. Kubicki wrócił po oddział, a Nagiel poprowadził pułkownika w stronę swej chaty. Jónek szedł z boku, mocno zaniepokojony, bo spodziewał się, że ojciec, choć przejęty zdarzeniami, to jednak mu nie popuści za nocną wyprawę z domu. ROZDZIAŁ TRZECI Gwar, rżenie koni i szczęk broni postawiły na nogi całą wieś. Zrywali się ludzie przerażeni, myśląc, że Szwedzi znienacka naszli wioskę, ten i ów na oślep rzucał się w panice do ucieczki, niektóre baby lament podnosiły, dzieci piszczały, psy czyniły nieustanny harmider. Nieprędko nastał spokój. Nawet kiedy się wyjaśniło, że to swoje wojska przybyły, ludzi łatwo nie opuścił niepokój, bo byli tacy, co jednako się bali swoich i obcych żołnierzy, pamiętając, że jedni i drudzy krzywdę potrafią wyrządzić. Wojsko Lanckorońskiego zachowywało się jednak godnie. Na polecenie pułkownika oficerowie i wachmistrze przykazali ludziom, żeby był spokój i porządek, zakazali ruszać czyjekolwiek dobro. Nie wolno było grabić ni rekwirować. Każdy wiedział, że pułkownik, choć czasem bywał dla wojska tolerancyjny, a dla ludności ciężkawy, teraz okazał się surowy nadzwyczajnie. Zapowiedział, że krnąbrnym i łapczywym batogów nie pożałuje, a jeśli będzie trzeba, to i gałąź przygiąć każe, by powiesić rabusia i zbója. Toteż żołnierze zajmowali kwatery w spokoju, a którzy się nie zmieścili w tej wiosce, odeszli dalej, do sąsiednich, niezbyt daleko położonych. Tona wprowadził pułkownika, Kubickiego i Matuszewskiego do swojej chałupy. Przeżegnała się na ich widok żona, zapiszczała Jagna, ale rybak zaraz je uspokoił: - Nie gwałtujcie, to nasi są, Polacy. Wielkich oficyjerów tu przywiodłem, sam jaśnie wielmożny pan pułkownik raczył przybyć pod nasz dach. Ugościć trzeba, ogrzać, a nie lamentować! Podobała się pułkownikowi ta mowa. Pan Matuszewski zaś przepatrzył izbę, zakręcił się ciekawie, sprzęt rybacki obejrzał, uszczypnął trzęsącą się ze strachu przed obcymi Jagnę w policzek i siadł na ławie. - Zdałoby się co wypić, a i przekąsić gorącego - powiedział. - Zapal ogień, zrób coś duchem - nakazał żonie rybak. Sam poszedł do piwnicy, grzebał tam przez chwilę i wrócił ze sporą, glinianą butlą. - Wybaczcie, jaśniepanowie - powiedział kłaniając się przed pułkownikiem. - Ubogi ja rybak, nie mam godnego poczęstunku dla was. Ale jest tu trochę napitku. Okowita to, nie żadne wino ani miód sycony, bo skąd u nas takie specjały. To mówiąc postawił naczynie na stole i sięgnął po gliniane kubki. Gospodyni już rozpaliła ogień i szykowała posiłek, by nakarmić nocnych gości. Wyciągnęła parę ryb wysuszonych, co je już na zimę gromadziła. Krupami solidnie podsypała, by gęste było i pożywne, grzybów garść dorzuciła do smaku. Jónek trzymał się na uboczu. Bał się jeszcze ojca, choć tak kalkulował, że przy gościach może mu jakoś ujdzie przewinienie. Niesporo przecie będzie go tarmosić, kiedy oficerowie patrzą. Jagna przysunęła się do niego. Nie mogła trzymać się matczynej spódnicy, gości się wstydziła, więc u niego szukała oparcia. Jónek wobec młodszej siostry nabrał animuszu i począł udawać ważnego. - Idźże - szturchnął ją w bok - odziej się trocha, nie łaź w koszuli, nie uchodzi przecie przy gościach. - Kiej się boję. - Czego, głupia? - Żołnierzów. - Toć to swoi, widzisz, że krzywdy nie robią. - Boję się - powtórzyła szeptem. - To uciekaj do drugiej izby, kiej się tak strachasz - poradził. - Tam jeszcze straszniej, bo ciemno. - Ot głupia koza. W milczeniu przełknęła zniewagę nie chcąc przy obcych spierać się z bratem. Zresztą absorbowało ją co innego, bo po chwili zaszeptała: - Jónek... - Co? - odparł zniecierpliwiony. - A czego to oni od nas chcą? - Szwedów szukają. - Przecie ich tu nie ma. - To i dobrze. Spoczną sobie i pójdą. - Spoczną? To u nas ostaną spać? - A gdzie mają iść? W drugich chałupach też wojsko. Dużo ich przyszło, że nie zliczysz. Zadziwiła się Jagna i już o nic nie pytała. Oboje z Jónkiem patrzyli z kąta i słuchali, o czym mowa przy stole. Matka postawiła michę z dymiącą i apetyczną, gęstą polewką rybną. Ojciec nalał okowity. Pułkownik pierwszy sięgnął, przepił do gospodarza, wszyscy wychylili. Mocna widać była, bo jak na komendę chuchnęli i odkaszłnęli. Zaraz też sięgnęli po jadło. Kiedy podjedli trochę, Lanckoroński rozejrzał się po izbie, pokiwał głową i powiedział: - Ciasno tu u was trochę. - Jakoś nam miejsca starcza - odparł Tona nie rozumiejąc, co pułkownik ma na myśli. Ale Kubicki podchwycił: - Na kwaterze chcielim u was ostać. A jakże będzie, skoro nas trzech. Pułkownikowi osobna izba by się zdała. - Jest tam druga izba - Tona pokazał za siebie. - Jaśniepan pułkownik tam mogą spać, panowie we dwóch zaś tu. - A wy? - zatroszczył się pułkownik. - Jest tu jeszcze obórka - mruknął Tona. - Tam jakoś się pomieścim. Pułkownik popatrzył na całą rodzinę i pokręcił głową. Żal mu było dzieci, chociaż jako żołnierz nie bardzo był zwyczajny troszczyć się o ludność, kiedy zajmowali wioski na kwatery i chcąc nie chcąc nieraz zostawiał za sobą ludzką krzywdę albo chociażby niechęć. Wtem za drzwiami rozległy się jakieś odgłosy, coś jakby szamotanina. Widocznie ktoś chciał wejść, a wartownik postawiony przez Kubickiego dla bezpieczeństwa pułkownika nie puszczał. Porucznik podniósł się, by zobaczyć, co się dzieje. Wrócił po chwili. - Człowiek jakiś stoi u proga - zameldował. - Starszy, gadać nie chce, kto i po co, tylko mówi, że do samego pułkownika. - Puścić! - rozkazał Lanckoroński. Stary Pięta już wyrwał się żołnierzowi i wszedł do izby. Głowę pochylił w ukłonie, ale zaraz wyprostował się z godnością, uważnie popatrzył po siedzących przy stole. - A co tam? - zapytał pułkownik. - Jaśniepanie - powiedział stary. - Doszło do mnie, żeś tu stanął kwaterą ze swoimi oficyjerami, tom przyszedł, żeby cię, panie, zabrać do mojej chaty. - O, a to czemu? - zdumiał się Lanckoroński. Pięta wyprostował się jeszcze bardziej i z dumą powiedział: - Jakże to? Najstarszy jestem we wsi, a moja chałupa największa. Pułkownik u mnie winien kwaterą stanąć! - Ho, patrzcie go, jaki dumny - zawołał Matuszewski. - Samego pułkownika chce gościć. - Cichaj, waść - skarcił szlachcica pułkownik. - Chwalebna to intencja, znać, że naród nam życzliwy, żołnierza chcą przygarnąć pod swój dach. Pięta skinął z powagą głową i odparł: - A pewnie, wielmożny panie! Wszyscy my wam nieba radzi uchylić. Wojsko dobre, ludzi nie krzywdzi. Szwedów bijecie, a my Szweda jak zarazy chcieliby się pozbyć z naszej ziemi. - Oto macie, waszmościowie, godny uwagi przykład mądrości i patriotyzmu ludu naszego - z uznaniem zawołał pułkownik, a chcąc nieco przyciąć gadatliwemu, choć lubianemu szlachcicowi, dodał: - Dałby Bóg, aby cała nasza brać szlachecka zawsze tak gadała i czyniła. Zmilczał Matuszewski i przełknął słowa pułkownika, choć chciał bronić braci - szlachciców. Wiedział jednak, że bywali wśród nich tacy, co się ze Szwedami bratali, co prywatę i troskę o swój dworek nad dobro ogólne przedkładali. Tymczasem Nagiel słuchał tego z nachmurzoną miną. Nierad był z wizyty Pięty i ubodło go, że chciał zabrać pułkownika. Toteż skorzystawszy z chwili milczenia powiedział: - Gości mi tu przychodzicie zabierać, cóż to ja gorszy od was? Jest się czym pożywić, będzie trza, to owcę zarżnę, a jest też gdzie się przespać. - Nie sierdź się, Tona - spokojnie odpowiedział Pięta. - Godzi się wszak, aby dostojna osoba u najstarszego z nas się zatrzymała. A i miejsca u ciebie mało, wygody pułkownik mieć nie będzie. - Nie spierajcie się - godził rybaków Lanckoroński. - Radzi jesteśmy waszej gościnności, a urazić nikogo nie chcemy. - Trzech was tu - roztropnie zauważył Pięta. - To i dwóch może ostać u ciebie, Tona, a jaśnie pułkownik do mnie iść winien. - Dobra to myśl - zauważył szlachcic rad, że zmieniono temat i nikt mu już nie przygaduje. - To już niech będzie - ustąpił nieco urażony Nagiel. Rozumiał argumenty Pięty, a zarazem rad był, że chociaż ci dwaj u niego zostaną, choć trochę żałował, że pułkownik odejdzie. Zawsze to splendor był wielki i długo potem można by opowiadać, że gościło się pod dachem tak wielką osobistość. Ale pomyślał, że i tak opowiadać będzie mógł, bo pierwszy przecie przyjął pułkownika. - Godna pochwały zgoda - zawołał pułkownik rozbawiony całym sporem. - Ale siadajcież - szerokim gestem zaprosił Piętę. - Pogadać by trochę trzeba, a i flaszka jeszcze niepusta. Ucieszył się Tona z takiego obrotu sprawy, bo pojął, że mu nikt nie jest niechętny, a starego szanował i rad był go pogościć choć przez chwilę, zwłaszcza w takiej niezwykłej kompanii. Skwapliwie też zaraz nalał. Pułkownik zaś miał swoje wyrachowanie w tym, że przedłużał pobyt i zaprosił Piętę do stołu. Wiedział, że stary musi być bardzo doświadczony, więc chciał porozmawiać chwilę. Nie dawał mu bowiem spokoju tkwiący na mieliźnie okręt. Myślał o nim od momentu, gdy poprzez mgłę zobaczył jego zarysy na wodzie. Kiedy już przepili i otarli wąsy, zwrócił się z pytaniem: - A o tej nawie, która tam leży przy brzegu, to co myślicie? Qżywili się, bo pułkownik dotknął sprawy zajmującej wszystkich. Pan Matuszewski chętnie nastawił ucha, a Jónek przysunął się milczkiem bliżej stołu. Przez cały czas pilnie wszystkich obserwował, a ze szczególną uwagą i zachłannością patrzył na samego pułkownika. Wszystko mu się w nim podobało. Rosła sylwetka mężczyzny w sile wieku, dumnie trzymającego głowę, bystro patrzącego i władczo przemawiającego do ludzi. Wąs sumiasty i obfity po obu stronach ust opadający ku dołowi, gdzie łączył się z niewielką bródką starannie przystrzyżoną. Kontusz szary, piękny i pąs nabijany guzami, szeroki, mocno opinający boki pułkownika. Lecz najsilniej przyciągała wzrok Jónka szabla zwisająca nisko z lewego boku pułkownika. Patrzył na nią jak urzeczony, a w duchu marzył, że dobrze byłoby chociaż jej dotknąć, jeśli już nie potrzymać i pomachać w powietrzu. Wiedział jednak, że to marzenie spełnić się nie może, bo gdzie mu tam, rybackiemu chłopakowi, do pułkownikowskiej szabli. Tymczasem stary Pięta dmuchnął w wąsy po okowicie, zmarszczył czoło i z namysłem odpowiedział na pytanie: - Groźna to dla nas taka nawa szwedzka u brzegu, chociaż pływać nie może i tkwi w piasku jako kołek w płocie. Ale tam ludzi siła. Są Szwedy z załogi, są też i tacy, co ich do boju trzymają, żeby drugie nawy zdobywali albo i na ląd w razie czego wychodzili wojować. To my się boim, że jak świt nadejdzie, a oni się rozejrzą po okolicy, zlezą z tej nawy na ląd. A wtedy co? Przyjdą tu, rabować będą, wieś spalą, dobytek pobiorą, ludzi pomordują. - Ha, zbóje! - zapalczywie wykrzyknął Matuszewski. Pułkownik pokiwał głową w zamyśleniu. - To taka sprawa - mruknął, ale zaraz dodał uspokajająco. - No, ale nie strachajcie się, jest tu wojsko nasze, obronimy was, Szwedom damy łupnia. - Zapalił się widać pułkownik do tej myśli, żeby powojować ze Szwedami z okrętu. - Żeby tylko zleźć z nawy zechcieli - zafrasował się Kubicki. - Tak wam do bitwy spieszno? - pułkownik błysnął okiem. Kubicki odpowiedział z ochotą: - A jakże! Toć od paru dni idziem i idziem, a nieprzyjaciela nie powąchaliśmy. Sam słyszałem, jak żołnierze gadali, że ich ręce do szabli świerzbią, a i my przecie nie od tego. - Chwalebna to ochota - pochwalił Lanckoroński. - Byle jeno Szwedzi zechcieli zleżć z nawy i podeszli tu do nas. - A nie zechcą, to my do nich pójdziem - krzyknął jak zwykle zadziorny i buńczuczny szlachcic. - Co, waść, gadasz, przez wodę? - mitygował go Kubicki. Tymczasem Pięta, słuchający dotychczas w milczeniu lecz uważnie tego, co mówili oficerowie, teraz poruszył się, skinął głową i odpowiedział za Matuszewskiego: - A czemuż by nie? Można i przez wodę. - A to jakim sposobem? - zdumiał się Lanckoroński. - Jaśniepanie - wtrącił Nagiel - przecie my rybaki. Łodzie mamy. Można by cichaczem podpłynąć i skoczyć na nich. - Prawdę gada Tona - powiedział Pięta. - Bywa przecie, że zdobywa się okręt łodziami, jeśli jest blisko brzegu, a łodzi i ludzi dużo. Wtedy łup można, wielki wziąć i nieprzyjaciela wytracić. Było coś w tych słowach, co zastanowiło pułkownika. Zorientował się, że obaj rybacy tak prowadzą rozmowę, by go zachęcić do myśli o zdobyciu okrętu szwedzkiego. Spojrzał podejrzliwie i zapytał: - Tak gadacie, a sami czemuście nie próbowali, toć z was naród morski, łodzie macie, mogliście iść dobywać nawy. - My tak chcielim, jaśnie pułkowniku - spokojnie odparł Pięta. - Jeszcze nie było kiedy, bo przecie dopiero tej nocy wyrzuciło ich na brzeg, ale my już uradzili, żeby z drugimi rybakami, co są tu w wioskach blisko, jak tylko fala opadnie, a sposobność będzie, popłynąć i próbować zdobyć nawę. - Ciekawe - dziwił się pułkownik. Już myśl ta coraz bardziej go opanowywała, zaczynała drążyć i podniecać. Jednak jeszcze nie dowierzał. - Ale powiadacie, że tam żołnierzy dobrze zbrojnych musi być dużo, więc jak wam się na nich porywać? - No tak, sprawa trudna i niepewna - zgodził się Pięta. - Ale też łup na takim okręcie musi być przeogromny, bogactwa wszelakiego wiele. Zdało by się, zdało... - i zaraz dodał popatrując chytrze spod oka na pułkownika: - A tera, jak nas tyle i w dodatku z bronią, bo jest wojsko, to poszłoby lepiej. Pułkownik podniósł głowę i popatrzył uważnie na starego i Tonę. - To jak - powiedział z mocą - radzicie dobywać nawy? - Można by, czemu nie - rybacy byli jeszcze ostrożniejsi - Ale taka nawa silna niczym forteca jaka! - zawołał pułkownik. - Nie morski ja człek, ale wiem, że są tam działa wielkie, są ludzie z muszkietami. I morze znają, a nasze wojska nie. - Iii tam - zlekceważył Tona. - Wielka rzecz morze. My morze znamy, podpłyniemy pod burty, a do bitwy wasi zdatni i rwą się, sam tu pan oficyjer mówił. A walka jest walka: za jedno na lądzie czy wodzie - wroga bić trzeba, ciąć szablą, szyć z łuku. - Łatwo wam się gada - mruknął szlachcic, któremu nie bardzo jakoś teraz chciało się nadstawiać karku na wodzie. Poprzedni zapał ostygł w nim, kiedy zrozumiał, że z jego okrzyków rodzi się oto realny zamysł. - A co do tych armat - popierał Tonę Pięta - to różnie może być. Na pewno Szwedy je mają, bo na nawach zawdy armaty są. Ale ile ich, jakie i czy razić nas będą mogły - tego nie wiadomo. - To mamy się na własnej skórze przekonać, co? - pytał niespokojny Matuszewski. - Zbadać by trzeba, co i jak, wywiedzieć się - powiedział rozważnie porucznik. - Racja - przyznał pułkownik. - Bozeznanie to r?ecz najważniejsza. Teraz nie wiemy ani co za nawa, ani jak ją podejść, ani kto na niej, jakie armaty, jakie wojsko. - Ale przecie teraz, w nocy, niczego nie rozeznamy - odparł szlachcic. - No nie - zgodził się porucznik. - Chyba żeby podpłynął ktoś cichaczem i podpatrzył Szwedów. - W nocy, przy fali i mgle, to niełatwa rzecz - odezwał się Tona. - To dajmy sobie spokój teraz z całą tą sprawą - uciął dyskusję pułkownik Lanckoroński. - Myśl zda się ciekawa, by nawę zdobyć, rzecz byłaby niezwykła i głośna. Ale niczego poczynać nie możemy, póki nie wiadomo, co i jak. Pójdźmy zatem spać, bo późno już, drugie kury wnet piać będą, a my w kościach drogę czujemy. Chodźmy - wstał i wraz z Piętą ruszył do wyjścia. Porucznik i Matuszewski zaraz też szykowali się do spania. Zmieścili się obaj w kuchennej izbie i nawet gospodarze nie musieli się przenosić do obórki. Jagna rada była, bo matka zezwoliła jej spać ze sobą, na łóżku. Jónek zaś został z Kubickim i Matuszewskim, odstąpił im swoją ławę, a sobie zrobił legowisko na polepie. Po chwili cisza zapadła w izbie, a chrapanie obwieściło, że utrudzeni goście posnęli natychmiast. Jónek znużony wielkimi przeżyciami myślał, że zaśnie snem kamiennym, skoro tylko położy się pod swoją derką. Mylił się jednak. Gdy zgaszono światło i spokój nastał w chałupie, dopiero myśli przeróżne zaczęły mu się kłębić w głowie. Odżyło w nim wspomnienie biegu brzegiem, cieni ludzkich wyłaniających się spoza wydm, otaczających go i mocno przytrzymujących. Przestraszył się wtedy nie na żarty. Późniejsze jednak przeżycia przygasiły wspomnienie owego strachu. Wojsko! To go podniecało i ciekawiło nad wyraz. Konie, szable, piki, łuki przewieszone przez plecy, wąsate twarze wojaków, brzuchaty i gadający dużo szlachcic, porucznik poważny, ale nie bardzo groźny i wreszcie sam pułkownik. Ten mu się podobał najbardziej. Imponował postawą, głosem, ruchami. Ujmował tym, że po ludzku się do nich odnosił. A szabla? Tu westchnął Jónek tęsknie. Bodajby taką szablę mieć! Ech, przydałaby się! Wprawdzie sam nie bardzo wiedziaj, na co by mu się przydała szabla pułkownika, ale zaraz pomyślał, że przecie zanosi się na walkę ze Szwedami, więc na pewno by jakiś zrobił z niej użytek. Bo przez myśl mu nie przeszło, że w razie bitwy siedziałby w domu albo chował się gdzieś niczym baba. Chłopem się czuł na schwał i do bitwy miał wielką ochotę. Szwedzi, okręt, bitwa! Na myśl o tym sen opuścił go zupełnie. Nagle przypomniał sobie rozmowę przy stole. Aż go poderwało! Dopiero teraz zrozumiał, że przecież dopóki nie będą dokładnie wiedzieli wszystkiego o nawie szwedzkiej, żadnej bitwy nie będzie. Pułkownik nie puści ludzi na niepewne, a i rybacy nie odważą się sami bez rozeznania zaatakować Szwedów. Rankiem będą próbowali się czegoś dowiedzieć, podpatrzeć, rozpoznać sytuację. Ba, rankiem! I w dodatku z brzegu. A jakże z brzegu będą mogli dokładnie dojrzeć, co tam jest naprawdę? Przecież jest mgła, a i odległość dosyć znaczna, choć pozornie wydaje się, że okręt blisko leży. Kto tam dojrzy, co na nim jest, jakie armaty, ile ludzi i jak uzbrojonych’ A gdyby tak? Otworzył oczy, patrzył w ciemną noc i przez długą chwilę oddychał szybko, bo przeraził się własnej myśli. Wnet jednak począł się z nią oswajać. Już sobie tłumaczył, że przecież pływakiem jest doskonałym i morza wcale się nie boi. Mgła go ukryje przed ciekawym, wrogim okiem. A jaką sławę może zyskać! To dopiero będą ludzie na niego patrzyli! Bohater Jónek, widzicie go, jaki to zmyślny i odważny! A Jagna? Chyba nigdy potem nie odważy mu się dokuczać, smarkula jedna, i uzna wreszcie, że ma brata całkiem dorosłego. Wstał i nasłuchiwał przez chwilę. Ciemno było, tamci spali spokojnie, rodziców z Jagną nawet słychać nie było z drugiej izby. Wolno, uważnie, by nie uczynić hałasu, począł wciągać portki. Frant czujny jak zawsze już był przy nim. Sapnął, dotknął mokrym nosem Jónkowej dłoni. - A pójdziesz! Spać idź! - odpędzał psa chłopak. Pamiętał, że poprzednio Frant co prawda sprowadził pomoc, ale też narobił hałasu na całą wieś, nie myślał więc teraz go zabierać. Złapał kundla za łeb i wsadził na legowisko, pod derkę. Frant szarpnął się, ale zaraz przestał, bo zrobiło mu się ciepło i miękko jak nigdy. Ruch jednak i szamotanie z psem obudziły czujnego porucznika. Uniósł głowę i zapytał: - A co tam? - Nic, panie - odparł Jónek. - Za potrzebą muszę iść na dwór. - Aha - mruknął porucznik i uspokojony ułożył się na powrót do snu. Chłopak po raz drugi tej nocy wyszedł z domu. Bał się, że zatrzyma go wartownik, ale za progiem nie było nikogo. Kiedy pułkownik odszedł, zabrano wartę, a straże rozstawiono dalej, na skraju wsi i po wydmach, by nieprzyjaciel nie zaskoczył śpiącego wojskn. Toteż Jónek bez przeszkód oddalił się od domu, a potem puścił się biegiem na wydmy i dalej z wydm na brzeg. Ciemno jeszcze było całkowicie, ale wprawiony we wstawaniu na połowy długo przed świtem Jónek czuł, że niezbyt już daleko do ranka. Uznał jednak, że sporo czasu musi jeszcze upłynąć, nim się rozwidni całkowicie. Rozumował, że jak się nie będzie guzdrał, to zdąży wykonać, co zamierzał, i wrócić, nim jasność dnia pozwoli go dojrzeć. Już się nie wahał. To, że czekała go przeprawa przez zimną i rozkołysaną wodę, nie przerażało go. Wierzył w swoje siły, był pewny, że dopłynie mimo chłodu i fali. Byle tylko tamci go nie zobaczyli. Zresztą zamierzał trzymać się z daleka od ludzi. Ufał też, że o tej porze znużeni walką z żywiołem Szwedzi pospali się i uda mu się niepostrzeżenie spenetrować okręt. Nie myślał za wiele o niebezpieczeństwach, jakie mogły mu grozić. Miał raczej przed oczami wizję czynu wspaniałego i na zapas rozpierała go duma, co to będzie, gdy go dokona, a ludzie się o tym dowiedzą. Mgła ogarnęła już wydmy i niczym biały, gęsty obłok płynęła znad morza nieustannie. Nie widać było nawet zarysów okrętu, ale Jónek był pewny, że trafi. Morze falowało jeszcze, ale uspokoiło się znacznie, fala nie biła tak wysoko jak wieczorem i piana już nie rozpryskiwała się w powietrzu. Jónek ucieszył się z tego. Dotarł do samej wody, a morze, jakby zapraszało, chlapnęło mocząc go od razu po kolana. Zatkało go z zimna. Nie spodziewał się, że o tej porze roku woda może być aż tak lodowata. Zrobił krok i drugi, ale chłód wprost go paraliżował. Zatrzymał się więc na moment dla zaczerpnięcia tchu i nabrania odwagi. Po chwili ruszył dalej. Gdy woda sięgnęła mu po pas, zaczął odczuwać uderzenia fal, z trudem utrzymywał się na nogach. Poczuł, jak zimno zaczyna podnosić się do piersi, nie mógł złapać tchu. Zdawało mu się, że nie zdoła już posuwać się dalej, drętwiały mu nogi, krtań ścisnęła się ze strachu. Wtedy to zdobył się na odruch całkiem rozpaczliwy. Skoczył do góry i z rozmachu, jak to nieraz latem czynił, nurknął pod falę wraz z głową. Zdawało mu się, że stracił przytomność, tak silne było uderzenie zimna. Po chwili jednak zaczęło mu się robić cieplej, odzyskiwał zdolność poruszania rękami i nogami. Odbiwszy się jeszcze od dna ku głębszej wodzie, zaczął płynąć. Całą uwagę skupił teraz na walce z dosyć wysoką falą. Podskakiwał na niej niczym piłka, ale radził sobie dzielnie; nie pierwszy raz pływał po niezbyt spokojnym morzu. Po dłuższej dopiero chwili uświadomił sobie, że nie wie, gdzie się znajduje i jak daleko jeszcze do okrętu. Nagle przeszło mu przez myśl, że może łatwo przecież pobłądzić i ominąwszy okręt popłynąć dalej, na zatokę, ku otwartemu morzu. Wiedział, że gdyby tak się stało, grozi mu śmierć. Mógł długo płynąć przed siebie bez nadziei dotarcia do brzegu. Potem brakło by mu sił, wreszcie musiałby się poddać fali. Wiedział, że wołać o ratunek nie może, bo mogliby posłyszeć Szwedzi i na pewno staraliby się go ująć. A od lądu nikt by z pewnością jego krzyku nie usłyszał. Zatrzymał się przestraszony tymi myślami. Starał się zorientować, gdzie jest, jak daleko dopłynął i czy nie ujrzy szwedzkiego Okrętu. Ale otaczała go gęsta mgła tłumiąca wszelkie odgłosy. Jedynie fala chlupała i szumiała groźnie, podnosząc go miarowo w górę i rzucając w dół. Zrozumiał, że nie ma wyjścia. Albo zawróci i da za wygraną, albo popłynie dalej. Zawrócić nie chciał. Jakże to, poddać się? Zrezygnować nie dokonawszy tego, co zamierzył? A gdzie honor i ambicja? Jakże mógłby spojrzeć w oczy ludziom, co powiedziałby pułkownik? Nie myślał o tym, że przecież nikt nie wie o jego wyprawie. To go nie obchodziło. Sam przed sobą chciał się teraz wykazać odwagą i zdecydowaniem. Toteż uznał, że nie ma innego wyjścia, tylko płynąć dalej. Nic to, że nie widać okrętu ani nie słychać żadnych głosów. Pewnie jeszcze za daleko, trzeba płynąć. Wtem znów się zatrzymał. Zdało mu się, że ucho złowiło jakiś głos obcy. Wstrzymał oddech i nasłuchiwał. Szumiało jakoś i dudniło dziwacznie. Ale Jónek był nieodrodnym synem morza, domyślił się, co te odgłosy oznaczają: to fala atakowała jakąś przeszkodę. Szwedzki okręt musiał być gdzieś w pobliżu. Od razu się uspokoił. Nie myślał, że bliskość okrętu oznacza nowe niebezpieczeństwo, tym razem ze strony ludzi. Nie obchodzili go oni w tej chwili. Cieszył się, że nie ominął celu i bezbłędnie dopłynął mimo mgły. Uczynił jeszcze kilka ruchów rękami. Ciemny, wysoki kształt wyłonił się całkiem blisko. Wznosił się nad nim niczym dom ogromny, a wokół pieniła się woda omywająca kadłub. Jónek wyciągnął rękę i dotknął dłonią mokrych desek burty. Przez chwilę odpoczywał oddychając głęboko. Głowę uniósł W górę i nasłuchiwał, czy z pokładu nic mu nie zagraża. Nie dojrzał jednak nikogo, a wokół panowała cisza. Zorientował się, że dopłynął do Okrętu mniej więcej w połowie burty. Oswojone z mrokiem oczy rozróżniały już wysoko jakieś belki, potem Jónek spostrzegł prostokątne furty działowe, a wyżej wysunięte za burtę, okrągłe pyski armat. Dreszcz go przeszedł na ten widok, ale zaraz opanował się i bezszelestnie zaczął płynąć, stale dotykając ręką burty. Opłynął tak połowę okrętu. Znów patrzył przez chwilę, aż zorientował się, że znajduje się pod wysoką rufą. Tuż przed sobą miał zaokrąglenie kadłuba i fragment steru, a wyżej widział rzeźbione belki i ozdobny, bardzo wysoko wzniesiony, niedostępny od tej strony pomost. Nie bardzo wiedział, co czynić dalej. Rufa okrętu, gładka i śliska od wody, wznosiła się nad nim, nie było możliwości wdrapania się na nią. Odruchowo począł się więc posuwać jeszcze dalej, aż znalazł się po drugiej stronie. Tu burta była mocno pochylona, więc spadała niżej nad głowę chłopaka. Było jednak nadal zbyt wysoko, by sięgnąć ręką i wciągnąć się na pokład. Nagle coś mokrego uderzyło go w twarz. Omal nie krzyknął ze strachu. Odepchnął to ręką, ale wróciło i znów go pacnęło. Wówczas poznał, że to lina zwisająca z góry kołysze się wraz z całym okrętem. Widocznie kiedy grotmaszt zwalił się do wody, pociągnął za sobą olinowanie, a marynarze odcięli je. Jónek beż wahania postanowił wykorzystać tę okazję. Mocno uchwycił linę w dłonie, stopy wparł w burtę i zwinnie począł się wspinać do góry. Gdy głową dosięgnął krańca burty, zatrzymał się, nasłuchiwał i patrzył czujnie. Przed sobą miał ukośnie opadający w dół, lekko kołyszący się pokład okrętu. Mgła jak dym pełzała po nim, wypełniała zakamarki, sprawiała, że wszystko wydawało się tajemnicze. Podciągnął się jeszcze trochę wyżej i przełożył nogę przez burtę. Wisiał tak przez moment w niepewności i napięciu, ale nadal na okręcie panował spokój. Jeszcze jeden wysiłek i Jónek znalazł się na pokładzie. Od razu niczym kot przycupnął skulony, bacząc, czy jego pojawienie się nie zostanie zauważone. Nic. Cisza i martwota, tylko deski skrzypiały lekko, a fala na dole chlupała o burty. „Wymarli wszyscy czy uciekli?” - pomyślał. Odnosił wrażenie, jakby okręt był całkowicie opustoszały. To mu dodało odwagi. Skradając się w ciemności, bacząc, by nie zawadzić o coś nogą, począł posuwać się do przodu. Z początku nie szło mu to zbyt łatwo, bowiem kadłub był dość mocno pochylony ku dziobowi, a w dodatku miał także przechył ukośnie w bok; rufa więc była zadarta silnie ku górze, a lewa burta znajdowała się znacznie niżej niż prawa. Starając się nie czynić najmniejszego hałasu posuwał się naprzód. Nagle uderzył o coś boleśnie nogą, omal się nie przewrócił i aż syknął. Stanął, pomacał przed sobą rękami. Natrafił naj, obły, śliski od wilgoci, twardy przedmiot. Pochylił się, badał uważnie. Rozpoznał dość dużą armatę stojącą krzywo na pokładzie. Domyślił się, że musiał ją wyrzucić ze zwykłego miejsca wstrząs wywołany zderzeniem okrętu z mielizną. Lufę miała skierowaną ku wodzie. Jónek obszedł armatę ze wszystkich stron, badając i podziwiając ją z nabożnym lękiem. Dostrzegł też okrągłe, czarne kule rozrzucone po pokładzie w czasie katastrofy. Bliżej dziobu zobaczył drugą armatę tak samo pochyloną ku wodzie. Zrozumiał, że działa te są nieszkodliwe dla nich, na lądzie. Statek miał takie położenie, że nie można było armat skierować na brzeg. Przez chwilę czaił się, po czym kilkoma susami, zwinnie i bezszelestnie przeskoczył w poprzek pokładu do drugiej burty okrętu. Tu także zobaczył dwie armaty, ale miały one lufy zadarte do góry, bo prawa burta okrętu była uniesiona wysoko nad wodą. A więc i z tej strony Szwedzi nie mogli razić ich z dział. Chociaż nic nie wiadomo. Gdyby tak podklinować armaty mocno od dołu? Jónek zaczął się zastanawiać, badać, wreszcie pomyślał, że wszystko zależy od tego, jak jest położony cały okręt: rufą, dziobem czy burtą do brzegu? Jeżeli burtą, to będzie źle, bo z pewnością Szwedzi zrobią wszystko, żeby wyrychtować armaty tak, by móc razić wioskę. Postanowił to zbadać. Minął dwie armaty, stąpał wzdłuż burty ostrożnie, by nie potknąć się o leżące na pokładzie kule. Trwało to długo. Każdy szelest, każde skrzypnięcie wywoływało w nim niepokój. Macając ręką po nadburciu, Jónek uczynił jeszcze parę kroków i dotarł na dziób. Wychylił się na zewnątrz i patrzył. Mgła była tak gęsta, że ledwo widział wodę pod sobą. Już zaczął się tym niepokoić, gdy wtem poczuł lekkie tchnienie wiatru. Nie darmo był rybakiem. Przypomniał sobie, że przecież wiatr wiał od paru dni z morza ku lądowi. Teraz na dziobie czuł podmuch wprost na twarzy. Jeszcze się odwrócił w jedną i drugą stronę, ale coraz bardziej nabierał pewności: wiatr był od dziobu. A więc okręt leżał na mieliźnie rufą do brzegu. Ucieszyło to Jónka, teraz już wiedział, że nie można ognia armat stojących na burtach skierować na brzeg. Pomyślał, że mogą jeszcze być ze dwie armaty na rufie okrętu, ale skoro rufa sterczy do góry, to i one nic nie mogą uczynić ludziom na lądzie. Równocześnie zastanowiło go, że tak mało widział armat na pokładzie. Jakże to, czyżby były tylko cztery: dwie przy lewej i dwie przy prawej burcie? Zaraz jednak domyślił się, że widział tylko te, które znajdowały się na głównym, odkrytym pokładzie. Wychylił się za burtę i patrzył długo, uważnie. Dostrzegł duże furty działowe zamknięte teraz na głucho. Za ninli kryły się armaty znajdujące się niżej, na dolnych pokładach, we wnętrzu okrętu. Ruszył z wolna badając burtę. Równocześnie starał się policzyć furty działowe, by zorientować się, ile armat jest na okręcie. Wyszło mu na jednej stronie czternaście wszystkich - pod pokładem i na górze. Doliczył w myśli te, które musiały być na dziobie, pod bukszprytem i na rufie, razem trzydzieści sześć. Dotarł do śródokręcia. Nadal wokół panowała cisza i nie widać było żywego ducha. Jónka coraz bardziej to dziwiło. Przecież na okręcie musiała być załoga i wojsko. Gdzie są? Skąd ta pustka i martwota? Rozejrzał się jeszcze raz dokładnie i zobaczył niewyraźny kształt kasztelu. Posunął się ostrożnie do niego. W tym momencie usłyszał dziwne, choć niezbyt głośne dźwięki. Podszedł jeszcze bliżej. Przed nim zamajaczył ciemny otwór luku. Było to zejście w głąb, do wnętrza okrętu. Pochylił się. To stamtąd dobiegały te intrygujące dźwięki. Namacał stopą schody. Uczynił krok jeden, potem drugi. Bał się, ale ciekawość była silniejsza od lęku. Jeszcze kilka stopni i poczuł kwaśny zapach potu, wilgoci i smoły. Gdy znalazł się już w środku, zrozumiał, co ma przed sobą. W drżącym, niepewnym świetle wydobywającym się gdzieś z głębi pomieszczenia z trudem rozróżnił wiszące pod powałą hamaki, a na nich ciała ludzkie. Załoga okrętu spała, odpoczywając po przeżyciach sztormowych i katastrofie. Dźwięk, który słyszał przedtem, był potężnym chrapaniem utrudzonych ludzi. Jónek pomyślał, że gdyby teraz nastąpił atak rybaków i żołnierzy Lanckorońskiego, to można by zająć okręt niemal bez oporu. Byleby tylko podpłynąć cicho i sprawnie dostać się na pokład. Już chciał wracać, ale wtem raczej wyczuł, niż zobaczył, że coś jest nie w porządku. Spojrzał do góry i zdrętwiał. Jaśniejszy teraz na tle nieba otwór prowadzący do pomieszczenia był zasłonięty przez jakąś sylwetkę. Ktoś pochylił się i zaglądał do środka. Wstrzymał oddech i nie śmiał się ruszyć. Tamten jednak musiał go dojrzeć, bo z góry padło pytanie w obcym języku. Jónek nie odpowiedział. Pytanie zabrzmiało głośniej, bardziej natarczywie. Wtedy Jónek mruknął coś pod nosem udając, że odpowiada. Tamtemu widać to nie wystarczyło, bo znów coś zagadał i nagle zaczął schodzić w dół. Był to żołnierz wachtowy. Szwedzi jednak nie zapomnieli wystawić na okręcie wart, tylko ludzie, widać zmęczeni, podrzemywali po kątach sądząc, że okręt jest bezpieczny i od lądu nie grozi im w nocy, przy sztormie i mgle, żadna niespodzianka. Jednak któryś bardziej czujny musiał dostrzec cień Jónka i teraz przyszedł zbadać, kto to się kręci po pokładzie. Chłopak miał za plecami kilkudziesięciu śpiących marynarzy, a przed sobą żołnierza wolno zstępującego po schodach. Nie namyślając się uskoczył w bok i dał nura pod lekko kołyszące się hamaki. Niemal na czworakach szybko i cicho posuwał się w głąb. Miał nadzieję, że wachtowy nie będzie za dokładnie szukał. Po jakimś czasie zatrzymał się, obejrzał i nasłuchiwał. Żołnierz zszedł na dół i stał u wejścia, rozglądając się po pomieszczeniu. Jónek wstrzymał oddech, wcisnął się w kąt za jakąś skrzynię i tak trwał czekając, co dalej będzie. Żołnierz postał długą chwilę, zrobił jeszcze dwa czy trzy kroki, ale chóralne chrapanie śpiących widocznie go uspokoiło. Jeszcze raz spojrzał wokoło, a potem powoli zaczął wstępować do góry. Jónek odetchnął. Słuchał kroków tamtego i z wolna się odprężał. Kiedy zaś wartownik wyszedł na pokład, wylazł z kąta i zbliżył się do trapu. Wtem nad jego głową coś zadudniło. Chłopak zatrzymał się. Wachtowy jednak nie odszedł, tylko zaczął spacerować po pokładzie w pobliżu luku. Jakże wyjść teraz? Jak niepostrzeżenie opuścić okręt? Jónek wiedział, że gdy tylko ukaże się na pokładzie, tamten zatrzyma go, a wówczas wszystko skończy się fatalnie. Przycupnął więc z boku i postanowił przeczekać mając nadzieję, że wartownik odejdzie gdzieś dalej. Czas płynął wolno. Ludzie chrapali, kręcili się, kadłub skrzypiał i Jónek czuł, jak okręt lekko się kołysze pod uderzeniami fal. Gdy w pewnej chwili spojrzał do góry, przeraził się. Duży, kwadratowy otwór pojaśniał. Nadchodził świt. Zrozumiał, że dłużej zwlekać nie może, bo gdy zrobi się jasno, Szwedzi natychmiast odkryją jego obecność. Nadal jednak wachtowy był na górze. Chłopak teraz w duchu przeklinał własną ciekawość i brak rozwagi. Sam przecież wpędził się w pułapkę bez wyjścia. Wtem w głębi pomieszczenia coś się poruszyło. Jónek chciał uskoczyć w bok, ale poczuł za plecami ścianę z desek. Nie miał się gdzie ukryć. Któryś z marynarzy zlazł z hamaka i skierował się do wyjścia. Jónek widział wyraźnie jak kroczy lawirując między śpiącymi towarzyszami. Chłopak wtopił się niemal w ścianę starając się, by tamten go nie zauważył. Wszystko na nic. Gdy marynarz był tuż tuż, okręt popchnięty większą falą chybnął się silniej. Szwed zachwiał się i ramieniem uderzył w Jónka. Zdziwiony oprzytomniał nieco, spojrzał i nie widząc dobrze w mroku zapytał: - Wer da? Jónek nie czekał, co będzie dalej. Działał teraz odruchowo, bez zastanowienia i planu. Jednym silnym ruchem odepchnął marynarza i skoczył przed siebie. Dopadł trapu i niepomny, że na górze jest wartownik, mi zaczął uciekać. Marynarz, choć pchnięcie Jónka odrzuciło go do tyłu, zaraz odzyskał równowagę i rzucił się za uciekającym. Krzyknął przy tym, budząc towarzyszy i ostrzegając wachtowego. Jónek już teraz nie zważał na nic. Rozpaczliwym zrywem wyskoczył na pokład. Z rozpędu uderzył głową w brzuch wachtowego i ten straciwszy równowagę runął na deski. Marynarz biegnący z tyłu już znalazł się na pokładzie i wyciągnął rękę, by chwycić uciekiniera, lecz Jónek był zwinniej szy. Niczym piskorz wykręcił się, dał nura w bok. Stamtąd nadbiegł drugi żołnierz, krzykiem alarmując cały okręt. Jónek jednak zdołał ominąć i jego. Długim susem odskoczył na prawo, potem odbił się od pokładu, wskoczył na nadburcie i rzucił się z góry do wody. Nim zdołał dobrze złapać oddech, już rozgarniał wodę i płynął w stronę lądu. Ani przez moment nie wahał się co do kierunku. Fala szła przecież od morza, więc płynął wraz z nią ze wszystkich sił, starając się jak najszybciej oddalić od okrętu. Tymczasem na pokładzie zapanował ruch i rwetes. Pierwszy wachtowy podnosił się z trudem. Padając uderzył głową o kulę armatnią i był zamroczony. Marynarz krzyczał pokazując, gdzie skoczył do wody Jónek. Zaś drugi żołnierz podbiegł do nadburcia, wychylił się, dojrzał głowę chłopca wynurzającego się z wody, skierował na nią lufę muszkietu i strzelił. Niełatwo jednak było trafić w podskakującego na fali pływaka, kula chlupnęła dość daleko od Jónka. Ale oto już inni dobiegali do burty. Marynarze i żołnierze spod pokładu pędzili, szykując po drodze broń do strzału. Rozpoczęła się bezładna strzelanina. Jónek jednak oddalał się szybko, a strzelający byli podnieceni i zdenerwowani. Toteż kule nie uczyniły chłopakowi żadnej krzywdy. Jeszcze moment, a mgła zaczęła go przesłaniać przed oczami żołnierzy. Wkrótce zniknął, a Szwedzi jeszcze przez jakiś czas strzelali na ślepo, dopóki któryś z oficerów nie zakazał im marnowania naboi. Czuwający na wydmach żołnierze marzli i z trudem odpędzali senność. Marzyło im się posłanie i choć trochę odpoczynku. Toteż narzekali między sobą na fatalny los, który sprawiał, iż to oni właśnie muszą czuwać, kiedy inni poszli odpocząć. A jeszcze ich nastrój pogarszało to, że stali bezczynnie i, jak im się zdawało, całkiem niepotrzebnie. - Po licho nam pilnować tej wody - mówił jeden. - Przecie nic tam nie ma. Z drugiej strony, za wsią to co innego, stamtąd mogą Szwedy nadejść, ale tu? Pusto, woda ino chlupoce, a tuman w oczy lezie. - A lepiej byś nie gadał - odparł drugi żołnierz. - Są przecie i na morzu Szwedy. - To i niechaj sobie będą - burknął żołnierz. - Co mi tam. Nawą przecie na ląd nie wpłyną. - Nawą nie, ale łodziami mogą podejść.. - Iii, gdzie by im się chciało! - wątpił kompan. - Oni pewnie sami w strachu, bo im nawę na piach rzuciło i niczym karp śnięty bez siły leży. - Ho, ho, nic nie wiadomo. Jakiś trzask od strony wody przerwał tę rozmowę. Świtało już, noc z wolna odchodziła i mgła nad morzem zrobiła się bielsza, bardziej wyraźna. Fale wspinające się na piasek także były już dobrze widoczne. Na lewo i prawo ciągnęły się pagórki wydm, spoza których wyłaniały się wierzchołki drzew rosnących z tyłu, niżej. Żołnierze poczęli nasłuchiwać czujnie. Trzaski powtórzyły się, a nawet jakiś głos, jakby ludzki, dotarł do nich. - Co za diabeł? - zaniepokoił się jeden. - Strzelają chyba czy co? - domyślał się drugi. - Eee tam, strzelają! Niby skąd? - A toć przecie nawa szwedzka przed nami. - Do kogóż by strzelali? - Może do nas? - Głupiś. Jakże do nas i po co? W tym tumanie kogo ustrzelą? - Może między sobą się tłuką? - Eee tam! - O, cicho, znowu? Słyszysz? - Aha! Słychać, chyba palą z muszkietów. Dziw to! - A może im przyszła ochota na nas uderzyć? - To po co by z muszkietów strzelali? Żeby nas przestrzec? - Kto ich tara wie! Tak czy owak, niezwyczajna to rzecz. - Może porucznika budzić? - Trzeba, kazał przecie, jakby się co dziwnego działo. - To leć prędko, budź! Jeden z żołnierzy odwrócił się i biegiem ruszył do chałupy Naglowej. Drugi, mocno już teraz zaniepokojony, patrzył w mgłę i słuchał. Tymczasem odezwało się jeszcze kilka strzałów, a potem wszystko umilkło i tylko morze nadal nieustannie szumiało, łagodniej teraz, bo wiatr ucichł niemal zupełnie i ledwo się dawało wyczuć jego wilgotne podmuchy. Porucznik z panem Matuszewskim spali w najlepsze, kiedy skrzypnęły drzwi i do izby wbiegł zaniepokojony żołnierz. Ciemno tu jeszcze było niemal zupełnie, bo przez rybi pęcherz, którym przesłonięte było okno, mało dostawało się do wnętrza światła, toteż przybyły stanął niepewnie nie wiedząc, gdzie szukać przełożonego. Ale skrzypnięcie drzwi i wejście obcego obudziło Franta. Pies poderwał się, zaszczekał ostrzegawczo i rzucił się bronić wstępu. Hałas obudził natychmiast porucznika, a za nim otworzył oczy szlachcic. - Co jest? Kto tu? - pytał oficer zrywając się z posłania. - To ja, Bartłomiej, z warty. Porucznik już był na nogach, od razu zrozumiał, że coś ważnego musiało się stać, skoro wartownik przyszedł go budzić. Równocześnie pytał: - Co się wydarzyło, gadaj. :- Palbę jakąś słychać od morza - wyjaśnił żołnierz. - Co za palbę? Z armat? - Nie. Jakby z muszkietów Szwedy strzelają. - Z muszkietów? - porucznik spojrzał zdziwiony. - Po cóż by strzelali z muszkietów i do kogo? - Nie wiadomo, ale słychać. Matuszewski, zły, że go obudzono, mruknął: - Hultaje! Przyśniła im się palba, nic, tylko się przyśniła! - Jak tu stoję, nie! - zaprzeczał żołnierz. - Sami waszmościowie możecie posłuchać. - Ja tam nie ciekawy szwedzkiego strzelania. - Ale może mają zamiar uderzyć na nas? - To mnie zbudźcie, jak uderzą - oświadczył Matuszewski. - Póki co, pośpię, a jak nadejdą, zdążę za szablę chwycić. Porucznik jednak włożył mundur i powiedział do żołnierza: - Pójdziemy, zobaczymy, co to jest. Ale jak zełgaliście i budzicie bez potrzeby, to będzie z wami źle. Uchyliły się drzwi i zwabiony rozmową a także ujadaniem Franta wszedł Nagiel, rozczochrany jeszcze i nie ubrany. - Co tam, jaśniepanie? - pytał. - Nic, śpijcie - uspokajał go Kubicki. - Żołnierz przyszedł po mnie, bo mówi, że Szwedzi strzelają z muszkietów. - Łodziami podpłynęli do brzegu? - przestraszył się rybak. - Nie widać łodzi - odparł żołnierz. - Hm - mruknął zdziwiony Nagiel. - To po co palą z muszkietów? Przecie nie doniesie do brzegu. - Może na postrach? - domyślał się żołnierz. - Na postrach? To już by z harmat walili. - Nie ma co, idziemy, zobaczym - zdecydował porucznik. Wyszedł z żołnierzem z izby. Nagiel postał chwilę, pomyślał, potem okrył się i wyszedł za nimi. DziwWfi na mu się wydawała ta nowina. Poczuł się zaniepokojony. Już był za progiem, kiedy nagle uświadomił sobie, że coś w izbie było nie tak, jak być powinno. Zatrzymał się, pomyślał, potem zawrócił. Zagniewany Matuszewski uniósł głowę i ze złością fuknął: - A co tam znowu? Czego łazicie i łazicie, spać me dajecie? Rybak nie odpowiedział, tylko zbliżył się do posłania Jónka i pochyliwszy się popatrzył. Chłopaka nie było. - Jónek poszedł z porucznikiem? - zapytał. Szlachcic zły już mocno wrzasnął gniewnie: - A dajże mi, chłopie, spokój z twoim Jónkiem, Szwedami i wszystkimi diabłami! Spać chcę, ot co! Nagiel pochylił się, ręką dotknął posłania i pokiwał głową. Było zimne, chłopak już dawno musiał wyjść z izby. Zasumował się jeszcze bardziej i mrucząc pod nosem poszedł spiesznie na wydmy. Frant, nierad z opuszczenia ciepłej izby, niemrawo dreptał przy jego nodze1. Porucznik Kubicki wraz z Bartłomiejem dotarł do wydmy. Na widok oficera drugi żołnierz wyprężył się służbiście. - Czuwacie? - zapytał porucznik. - Czuwamy! - padła odpowiedź. - Skąd te strzały? - A tam - żołnierz wskazał na morze. Słychać było trzaski, tak jakby muszkietowe strzały. - A teraz co? - Już od sporej chwili cicho jest. - Hmm, dziwne to wszystko - porucznik był podejrzliwy, patrzył na żołnierzy nieufnie, a oni czuli się dotknięci jego podejrzeniami i nie wiedzieli, jak przekonać, że naprawdę słyszeli strzały. Nagiel zbliżył się do tej trójki i stanąwszy nieco z boku uważnie spojrzał na morze. - Nie strzelają - powiedział. - Ale strzelali! - wrzasnął ze złością żołnierz odważniej szy z rybakiem niż z porucznikiem. - Nie ma co się sierdzić - spokojnie odparł Tona. - Może być, że i strzelali. - Ale po co? - zapytał porucznik. Już miał dość tej całej dziwnej sprawy. Był prawie pewny, że żołnierze wywołali niepotrzebny alarm. Ale Nagiel był widocznie nieco innego zdania, bo pokiwał głową i odparł: - Kto to wie? Poczekajmy chwilę, może się okaże po co? Tymczasem widno już było zupełnie. Dzień wstał szary, chłodny, mglisty i ponury. Tumany mgły ciągnące znad morza kłębiły się wichrzone podmuchami słabego wiatru. Morze miało kolor bury, było ruchliwe, nieprzyjazne. Porucznik Kubicki już zamierzał odejść, gdy nagle Nagiel chwycił go za rękę i wskazał na kłęby mgły ścielącej się nad wodą. - Tam, panie poruczniku, tam! - Co jest, gdzie? - zdumiał się Kubicki. - Wyłazi coś, wyłazi! - wrzasnął przerażony żołnierz. - Cisza! - krzyknął porucznik i zaczął patrzeć we wskazanym przez rybaka kierunku. Coś zamajaczyło we mgle. Z daleka robiło to wrażenie, jakby tuman w tym miejscu, nad samą niemal wodą, zgęstniał i pociemniał. - Szwedzi? - szepnął przejęty Kubicki, ale Nagiel pokręcił przecząco głową. - Ni, coś inszego, to nie łódź. - Może wpław płyną? - Toćby rozumu chyba nie mieli. Tymczasem już teraz wyraźniej było widać, że we mgle coś się rusza i przybliża do brzegu. Jeszcze chwila i byli pewni, że to człowiek brodzi w wodzie. Kroczył z wysiłkiem, pochylony, słaniał się na nogach. Wkrótce znalazł się na piasku. Owiewały go kłęby mgły i wyglądał z daleka jak duch jakiś tajemniczy, który wyszedł z morza. - W imię Ojca i Syna - przeżegnał się przestraszony żołnierz. Drugi, widać odważniejszy, zwrócił się do porucznika: - Stwór jakiś morski czy co? Strzelić? - już pochylił muszkiet opierając go o wydmę, ale porucznik chwycił za lufę. - Nic nie robić bez rozkazu, czekać! Jeden jest, nie może być groźny. - Może Szwed jaki uszedł z nawy ku nam? Nagiel posunął się dalej na skraj wydmy i patrzył z natężeniem pochyliwszy się do przodu. - Nieee, to nie Szwed - powiedział. Tamten zaś postąpił jeszcze parę kroków naprzód. Chwiał się na nogach, był widocznie bardzo wyczerpany. W pewnym momencie upadł na kolana. Zdobył się jednak na jeszcze jeden zryw. Wstał, zrobił krok jeden, drugi, potem jak długi runął twarzą na mokry piasek. Fala biegła za nim. Nie była duża ani silna. Miała jeszcze tylko tyle mocy, by obmyć bose stopy leżącego. Kubicki, Nagiel i żołnierze widzieli to wszystko, ale nie ruszali się z miejsca. Pierwszy ochłonął Nagiel. - To Jónek! Panie poruczniku, Jónek! - krzyknął. Rzucił się naprzód z wydmy. Pies wyprzedził go, dopadł leżącego i piszcząc począł go lizać po twarzy. A Jónek był wyczerpany tak, że stracił świadomość. Gdy skoczył z pokładu do wody, starał się wszelkimi siłami jak najprędzej odpłynąć na bezpieczną odległość. Potem, gdy już od okrętu oddzieliła go ściana mgły, uspokoił się nieco, ale zaraz strach na nowo go zaatakował. Szwedzi mogli przecież spuścić szalupę i ścigać go. Toteż znów zdwoił wysiłki. Myślał tylko o tym, by za wszelką cenę dopłynąć do brzegu, ujść pogoni, donieść wieści o nawie do swoich. Sam nie wiedział, jak dopłynął, bo były momenty, że drętwiał z chłodu i wysiłku i wszystko mu się zamazywało przed oczami. Gdy poczuł pod stopami piaszczyste dno, zaczął iść, a raczej wlec się, bo dalej nie mógł płynąć. Dobrnął tak do brzegu. Miał ochotę położyć się, odpocząć, ale resztką świadomości powtarzał sobie, że musi iść dalej, do swoich. Sprawiał wrażenie martwego, gdy ojciec wziął go na ręce. Przelewał się bezwładnie, głowa mu zwisała, półprzymknięte oczy patrzyły nieprzytomnie. Porucznik z żołnierzami rzucił się pomagać rybakowi. Ponieśli chłopaka do domu. Kiedy znaleźli się w izbie, matka, która już wstała, ujrzawszy chłopaka załamała ręce. Jagna wybuchnęła płaczem, a Matuszewski wylazł z posłania i patrzył zdumiony, co się dzieje. - Nie żyje? - pytała matka. Ojciec zaprzeczył. - Nie. Z wody wylazł, przemarznięty do kości. - O Matko Święta, a gdzie on był, gdzie? Lamenty matki przerwał Nagiel: - Dajcie derkę. Okryć go trzeba. Natrzeć mocno, żeby krew żywiej zaczęła krążyć. Zesztywniał od chłodu, w wodzie długo być musiał. Tarto Jónka mocno, aż skóra z sinej poczęła się robić czerwona. Z wolna zaczynało mu się robić cieplej. Jęknął, ale jeszcze nie miał sił się poruszyć ni otworzyć oczu. Ojciec przeniósł go na łoże do drugiej izby, matka napoiła gorącym owczym mlekiem. Jagna pochlipywała i nie odstępowała na krok. Także porucznik i Matuszewski trzymali się w pobliżu zaintrygowani całym tym wydarzeniem. W pewnej chwili Jónek jakby trochę oprzytomniał. Wtedy ojciec pochylił się nad nim i zapytał: - I gdzieżeś to był, gdzie? Chłopak powiódł wzrokiem po izbie, dostrzegł porucznika i z trudem powiedział: - Na okręcie byłem. Chcieliście wiedzieć jaki on, tom popłynął. Strzelali Szwedy, alem uszedł. - Jezusie! - krzyknęła matka. Jónek przymknął oczy. Porucznik zdumiony tym, co usłyszał, podszedł i pochyliwszy się pytał: - Prawda to? Ale Jónek nie odpowiedział. Spał umęczony do kresu sił. ROZDZIAŁ CZWARTY Przed świtem zbudziły pułkownika Lanckorońskiego jakieś głosy dobiegające z drugiej izby. Chwilę nasłuchiwał, potem wstał i uchylił drzwi. W dużej, słabo oświetlonej izbie wokół stołu i pod ścianami siedzieli ludzie. Rozmawiali o czymś przyciszonymi głosami, widocznie nie chcąc go budzić. Pułkownik zobaczył, że poczesne miejsce przy stole zajmuje gospodarz i zdaje się rej wodzić na tym zebraniu. Wszedł do środka. Jego obecność speszyła rybaków, bo umilkli i patrzyli to na niego, to na starego Piętę. - O czym tak radzicie teraz, kiedy ranek w okna:zagląda? Rybacy spojrzeli po sobie, zaś Pięta chrząknął niepewnie. - Cóż to, boicie się mnie? - roześmiał się Lanckoroński. - Nie - odparł stary. - Ale my tak gadamy między sobą. - Tajemnica jakaś? - pułkownik zmarszczył brwi. - To już powiem - zdecydował się Pięta. - Mówiliśmy jaśniepanu pułkownikowi o tej nawie. - No, mówiliście! Chcecie ją zdobyć i nas do tego namawiacie. Ale stanęło na tym, że mieliśmy do ranka poczekać, a wy się spieszycie, jakby wam pilno było bez nas - w głosie pułkownika był wyrzut. - Nie, darujcie panie, my niczego nie taim, ino ludzie przyszli z drugich wiosek. - Znaczy sąsiedzi? - Ano tak. Wczoraj, jak my tylko ujrzeli tę nawę, zwołaliśmy wszystkich rybaków z okolicy, bośmy chcieli uradzić, co począć. - Dobywać jej chcecie. - Ano tak. Ale nasza wieś mała. Tośmy zwołali tu sąsiadów z drugich wiosek rybackich. - No jak, coście uradzili? - ciekaw był pułkownik. - Nic jeszcze, jaśniepanie. Dopiero co zasiedlim. - To dopuśćcie i mnie do waszej rady. - Zaszczyt to dla nas wielki - ucieszył się Pięta. Posunął się na ławie, zrobił miejsce dla pułkownika, który przysiadł koło niego i z ciekawością patrzył na otaczających go ludzi. Byli milczący, poważni, ale nie unikali jego wzroku, patrzyli śmiało, choć nie butnie i hardo. - No i co myślicie? - zagaił pułkownik widząc, że nikt nie śmie odezwać się przed nim i wszyscy czekają, co on powie. - Jeszcze my nic nie uradzili - powtórzył Pięta. - Bo i nie wiadomo, co zrobić - dodał rybak spod ściany. - Iść na taką nawę - nieprosta to sprawa. - Nieprosta - zgodził się drugi - ale dobrze by było ją dobyć. Taki okręt to nie byle co! Dobra na nim więcej, jak w całej wiosce. - Ale gdzie! - przerwał inny. - Jakże równać wioskę do okrętu! W grodzie niejednym tyle nie znajdziesz, co na nawie. Samej spyży dla paru setek luda być musi. A skarbczyk też na każdej nawie jest, jak się patrzy. Złoto bywa. - No, a sama nawa? - dodawał inny. - Liny, drewno, narzędzia, ho, ho, nie zliczy tego, co tam znajdzie. - A jeszcze to, co ludzie mają! Jak ich jest par% setek, to przecie każdy jakieś dobro ma. - Ważna to rzecz bogactwo - przyznał w zadumie pułkownik. - Ale dla mnie pierwsza sprawa nie łupów szukać, a nieprzyjaciela precz gnać z ojczyzny. Trafi się łup godziwy, to bierzemy, pewnie, grzechem byłoby gardzić, ale obowiązek żołnierski pierwszy! Popatrzyli po sobie Kaszubi po tych słowach, pokiwali głowami. A Pięta po dłuższej chwili odpowiedział: - Prawda to święta, jaśniepanie, prawda. My chociaż nie żołnierze, też wiemy, że trzeba Szweda przepędzić. Jak będzie pokój, to i bogactwo przyjdzie, bo naród pracowity jest i sam się dorobi, u drugich dobytku nie szukając. Ale też przyznajcie, panie, że jak nam się trafia taka okazja, to grzechem i głupotą by było, jakbyśmy ją przepuścili. - Stary zapalał się coraz bardziej, mówił z ogniem i przekonaniem. - Wszak słuszne to będzie, jeśli jedno z drugim połączymy - łup weźmiemy i wroga pobijemy! - Prawdę gada - zaszumieli z uznaniem rybacy. Pułkownik zaś aż głową kiwnął kilka razy z uznaniem, tak słuszne mu się zdały słowa starego rybaka. - Z tego widać, że już koniecznie chcecie iść na tę nawę? - zapytał. Odpowiedziało mu niepewne milczenie. - Co innego chcieć, a co innego iść - mruknął jeden z rybaków. - A to czemu? - zdziwił się Lanckoroński. - Niedużo nas - padła odpowiedź. - My ludzie niewojenni, bić się nie umiemy. Jeszcze my też żadnego okrętu nie zdobywali, a Szwed bronić się będzie jak nic. - Więc co? - Tak nam się widzi, że dobrze by było, jakby pan pułkownik co doradził - ostrożnie powiedział Pięta. - A cóż ja wam mogę doradzić? Moje wojsko lądowe, nie morskie. - Żołnierza zawsze można na łódź wsadzić - podpowiedział jeden z rybaków, a inni przytaknęli skwapliwie. Pułkownik zaczynał rozumieć, do czego zmierzają. Jeszcze nie mieli odwagi powiedzieć mu wprost, że chcieliby wspólnie z jego wojskiem zaatakować okręt, ale okrężną drogą do takiego prowadzili go wniosku. Pułkownik zamyślił się. Bitnym był i odważnym żołnierzem. Lubił ryzyko, sam szukał przygody, walczył chętnie i z powodzeniem. Tu jednak stanął wobec całkiem nowej sytuacji. Obawiał się, by nierozważnym krokiem nie wytracić wojska i samemu nie okryć się śmiesznością. Z zadumy wyrwał go niepewny głos Pięty. - To jak będzie? - Wiem, co macie na myśli - odezwał się Lanckoroński. - Nie taję, że jest we mnie ochota, by popróbować sił na morzu. Ale to niełatwa rzecz. - Pomożemy, wspólnie pójdziemy! - wykrzyknął młody rybak. Inni przytaknęli. - Wiem, widzę, jaką ochotę macie do tej sprawy - roześmiał się pułkownik. - Alem ja nie młodzik nierozważny, by się rwać do rzeczy nieznanej i niepewnej. Mówiliśmy już, że trzeba wpierw wszystko dokładnie rozpatrzeć, rozważyć, nawę obejrzeć, jaka ona, jaką ma siłę, ile armat, co za wojsko na niej. Bez takiego rozeznania nie sposób działać. - Ale jak sprawdzimy, co to za nawa i co tam na niej? - pytał młody rybak. - Przecie nawet z brzegu jej nie widać dobrze, bo mgła. - Pójdzie mgła do góry, to obaczym. - Czy to starczy? - spytał Lanckoroński. - Cóż jeszcze możem uczynić? Nim pułkownik odpowiedział, drzwi odskoczyły z impetem i do izby wpadł podniecony porucznik Kubicki. - Nowiny są o okręcie i Szwedach! - wykrzyknął. Rybacy poruszyli się, niektórzy powstali z miejsc. Jedynie pułkownik zachował spokój i powagę. Skinął głową i powiedział: - Uspokój się, mości poruczniku, mów po porządku: jakie nowiny, skąd, o czym? Stłoczeni w izbie nie zauważyli nawet, że widno się już zrobiło całkiem i światło było niepotrzebne. Nikt zresztą teraz na to nie zważał, bo wszystkich zainteresowały słowa porucznika. A on opanowawszy nieco podniecenie mówił: - Chłopak naszego gospodarza, ten, cośmy w nocy go ujęli na brzegu, był na szwedzkiej nawie. - Nie może być! - Tonów Jónek? - To wymysł, czysty wymysł - wołali jeden przez drugiego rybacy. Ale pułkownik uciszył ich energicznym ruchem ręki i nakazał porucznikowi mówić dalej. - Nie wymysł to - zapewniał Kubicki. - Sam widziałem, jak z wody wylazł siny i całkiem bez siły! - Jakże to z wody? - dziwił się pułkownik. - Ano tak. Wyszedł widać nad ranem, kiedy wszyscy spali, polazł do morza i popłynął do okrętu. - Sam? Łodzią? Nie do wiary! - Sam, to pewne. Ale widać nie łodzią, bo nijakiej my nie zauważyli. - A to ci dopiero! - Jak tu dać wiarę? - dziwili się rybacy. - Co powiedział, kiedy z wody wyszedł? - pytał pułkownik. - Nic. Legł na piasku. Siny był i sztywny. - I co, i co? - padały ciekawe głosy. - Na rękach go do domu wnieśliśmy, do życia przywrócili. Wtedy otworzył oczy i powiedział, że był u Szwedów na okręcie. - Możliwe to? - dziwił się pułkownik. - W taki ziąb? Wpław? ‘- To syn rybacki i sam już rybak - odparł poważnie Pięta. - Wody, choćby i zimnej, się nie boi. - Więc uważacie, że mógł to zrobić? - Jónek nigdy nie zmyślał. A odważny był zawsze. - Nie do wiary! - pułkownik wstał. - Pójdziemy do niego, posłuchamy, co powie o tej nawie. - Nic nie powie - odparł Kubicki. - Spi teraz jak zarżnięty. - Pójdziemy i tak, rzecz jest zbyt ważna, żeby zwlekać - zdecydował Lanckoroński i ruszył pierwszy do wyjścia. Rybacy też wstali i poszli za nim. Rozwidniło się całkiem. Mgła dołem przerzedziła się znacznie, szła do góry na deszcz i niepogodę, ale na razie powietrze było spokojne i czyste, choć wilgotne. Żołnierze właśnie zmieniali się na posterunkach, więc ruch panował między chałupami dość znaczny. Tu i ówdzie z komina unosił się dym, widać gospodynie warzyły strawę poranną dla swoich rodzin i kwaterujących żołnierzy. Za dnia wioska ukazała się oczom pułkownika nieduża, biedna, ale schludna. Domy stały szeregiem pod wydmami, przeważnie zwrócone frontami w stronę morza. Miały niewielkie ogródki, w których tu i ówdzie dojrzeć można było jabłonie i późne ciemne gruszki. Sieci rozwieszone na płotach i kołkach, wiosła oparte o ściany chałup od razu pozwalały się domyślić, że każdy tu jest rybakiem. Pułkownik pospiesznie zmierzał do Nagłów ciekaw nowin przyniesionych przez Jónka. Tona wyszedł właśnie przed próg popatrzeć, jaka się szykuje pogoda, kiedy ujrzał całą gromadę z Lanckorońskim, Piętą i Kubickim na czele. Pokłonił się nisko pułkownikowi nieco zaskoczony odwiedzinami, ten zaś wołał z daleka: - A dawajcież tu tego bohatera! - Jaki on tam bohater - chmurnie powiedział Tona. - Dam ci ja mu za to, dam. - Ale, co też mówicie! - zawołał pułkownik. - Jeśli prawdą jest, że był na szwedzkiej nawie, to nagroda go nie minie! Gdzież on? - A tam, w izbie - powiedział już nieco rozchmurzony Nagiel. Dotychczas myślał bowiem o czynie Jónka jak o młodzieńczym, nierozważnym kroku, za który surowa kara się należy. A kiedy jeszcze sobie uświadomił, że tej nocy syn dwukrotnie uciekał samowolnie z domu i za każdym razem wplątywał się w tarapaty, to złość go brała silna i obiecywał, że gdy tylko Jónek się zbudzi, dostanie solidnie powrozem. Teraz jednak sprawa zaczynała wyglądać inaczej, skoro sam pułkownik tak się zaciekawił, że aż przyszedł do Jónka. Rybacy nie pchali się do środka, choć ciekawi byli zobaczyć chłopaka i posłyszeć, co powie. Respekt jednak przed pułkownikiem i grzeczność nakazywały im trzymać się z daleka i nie przeszkadzać. Toteż większość zatrzymała się przed progiem, a do izby wszedł pułkownik, porucznik, stary Pięta i jeszcze ze dwóch starszych rybaków. Tona wkroczył za nimi. Gdy goście znaleźli się w środku, matka Jónka, nieco przestraszona takim najściem ludzi i niespodziewanym tłokiem, usunęła się w kąt, a Jagna swoim zwyczajem ułapiła ją za spódnicę. Była jednak ciekawa, co się dzieje, więc zaraz nabrała odwagi i podreptała za przybyszami do łóżka, na którym spał Jónek zmorzony nadludzkim wysiłkiem. - Jónek! - ojciec szarpnął go za rękę - Jónek, zbudź się, pan pułkownik raczyli przyjść! Nie poskutkowało. Chłopak sapnął, poruszył się, gwałtownie odwrócił się do ściany i zachrapał głęboko. - Jónek! - teraz ojciec krzyczał już głośno i targał go z całej siły. - Wstawaj że, ty nicponiu! Pan pułkownik! - Ależ śpi, daj mnie, Panie Boże, taki śpik - powiedział z podziwem pan Matuszewski. - Zmordowany do nieprzytomności - próbował usprawiedliwić syna Nagiel. - Ale wnet go zbudzę. - Może dać spokój - niepewnie powiedział Lanckoroński.;- Jest nieprzytomny, chyba i tak nic z niego nie wydobędziemy. - Jónek! - wrzasnął ojciec i szarpnął nim silnie. Chłopak poderwał się nagle, jakby go coś oparzyło. Potoczył dokoła nieprzytomnym wzrokiem i krzyknął: - Co, jak? Gdziem jest? Szwedy?!! - Dam ci ja Szwedów, huncwocie! - ojciec jeszcze nie mógł darować synowi samowoli. - Pan pułkownik przyszli do ciebie! - Jezusicku! - chłopak stanął na łóżku. Widać był jeszcze całkiem nieprzytomny i nie wiedział, co robi. Wytrzeszczył oczy, pochylił się nad głowami stojących niżej niego ludzi, a poznawszy pułkownika i Kubickiego wrzasnął: - Matko, pan pułkownik! - i dał znów nura do łóżka. Wszyscy się roześmieli, tak dziwaczne było jego zachowanie. Ale teraz już ojciec łatwo go dobudził. Powtórzył jeszcze raz, jakich to ma gości, i Jónek otworzywszy oczy uwierzył. Poczuł się tak zawstydzony i speszony, że naciągnął pierzynę aż pod nos i patrzył tylko dokoła, nie wiedząc co czynić. Zaś pułkownik przysiadł koło niego na brzegu łoża i pytał. - Prawda to, żeś był na szwedzkiej nawie? - Prawda, jak na spowiedzi - odparł Jónek drżącym z przejęcia głosem. - Jakżeś tam dotarł? - Zwyczajnie, morzem. - Wpław? Nie łodzią? - Nie. Pływać umiem. - Mimo że woda taka zimna? - Co mi tam - mruknął bohatersko, ale zaraz przyznał uczciwie - Prawda, zimna, aleni przetrzymał - był wyraźnie z siebie dumny. - Mów, coś widział. =-= Nawa leży rufą do strądu. Ukośnie, dziób ma w dole, a rufę w górze. A jeszcze jest przekrzywiona na lewą burtę. Leży niczym pień drzewa, bezwładna ci ze szczętem. Główny maszt zwalony, na pokładzie dużo lin, kawałków drewna, nadburcie z lewej wyłamane, pewnikiem od tego masztu, jak leciał do wody. - Zaraz, zaraz - powstrzymał go Lanckoroński. Usiłował sobie wyobrazić dokładniej położenie okrętu. - To jak jest, powiadasz? Ukośnie, dziobem w dół i na morze, tak? - A jakże. O, niech jaśniepan pułkownik patrzą - chłopak wyciągnął dłoń nad pościelą, przekrzywił ją w lewo, palce skierował w dół. - Tak ci leży, tam gdzie palce jest morze, a tu nasz brzeg. - Zmyślnyś - uśmiechnął się pułkownik. -: Coś jeszcze widział? Jak uzbrojenie? - Mają harmaty. - Dużo? - Wyszło mi trzydzieści sześć wszystkich, po burtach, z przodu i z tyłu. - Jakże z taką siłą walczyć? - zafrasował się Kubicki, ale Jónek machnął ręką. - Gdzieee tam, nic ci one nie znaczą te harmaty! - zawołał. - Jakże to? - zdumiał się Lanckoroński. - Ano, krzywe są wszystkie - wyjaśniał Jónek. - Ani z lewej, ani z prawej burty na brzeg bić nie mogą, bo jedne mają pyski ku wodzie, a drugie w niebo patrzą. - Podklinują i narychtują na nas. - Ni. Okręt krzywy i bokiem, przeciem mówił - Jónek tłumaczył, jakby się dziwił, że tak prostej rzeczy nie rozumieją. - Nawet z tych harmat, co je mają z tyłu, na rufie, nie dadzą rady bić do nas, bo i one sterczą wysoko, tak jak i cała rufa. - Pięknieś to wyszystko spenetrował, ani słowa - z uznaniem pochwalił go pułkownik. - Z lądu by tego nie dojrzał - dorzucił z dumą chłopak. - I wszystkoś to z wody wypatrzył? - chciał wiedzieć pułkownik. - Nie z wody. Na nawę wlazłem. - Jakże? - Po linie. Wisiała z góry, tom wlazł. - Nie do wiary. I nikt cię nie widział? - Pusto było na pokładzie. Spali wszyscy, a warty nie było widać - Jónek opowiadał coraz śmielej. - A potem, jakem wlazł do środka nawy, gdzie są hamaki i ludzie spali, wypatrzył mnie jeden. Wstał, żeby wyleźć na pokład. A na górze był wartownik. Tom nijak z dołu nie mógł się wydostać, boby mnie ujął. - I jakeś się wydostał? - Wyskoczyłem, jak mnie ten na dole zobaczył. Nie było rady. - A wartownik? Mówiłeś, że był na pokładzie. - Był. Tom go w brzuch głową. Padł na pokład, a ja do wody buch i do lądu. Strzelali, ale gdzieee tam, nie trafili. Udało się, choć było zimno i myślałem, że nie dopłynę do brzegu. - Toś chwat, jakich mało! - pochwalił szczerze pułkownik. - Mało który dorosły by tak uczynił. Jónek milczał, ale przyjemnie mu się zrobiło po tej pochwale. Patrzył tylko z ukosa, czy aby ojciec słyszy słowa pułkownika, bo bał się, że Tona szykuje się na niego za te dwie wyprawy. Ale mina ojca była teraz pogodna i chłopak pojął, że burza chyba przejdzie bokiem. Zaś pan Matuszewski, który słuchał wszystkiego z otwartymi ustami jak egzotycznej baśni, zawołał entuzjastycznie: - Co za pachołek! Dzieciuch jeszcze, a jaki dzielny! W głowie się nie mieści, że mógł tego dokonać sam, nocą. - Pogrzebał Matuszewski u pasa i rzucił na pierzynę błyszczący krążek: - Naści, niechaj to będzie pierwsza dla ciebie nagroda, boś zasłużył na więcej. A pułkownik wpatrzony z sympatią w chłopaka zapytał jeszcze: - Powiedz, czemuś to wszystko uczynił? Nagrodyś się spodziewał? - Niii! - poderwał się dotknięty do żywego Jónek. - Anim nie pomyślał o nagrodzie. - Więc dlaczego? - Przecie gadali w nocy wszyscy, że zdałoby się iść na nawę, dobyć ją. Szwedów pobić i łup wziąć. A pan pułkownik powiedział, że można by, ale wpierw trzeba wiedzieć, co ona za jedna ta nawa, wielka czy mała, ile ma harmat i czy dużo ludzi na niej. Tom ja poszedł rozeznać, żeby pan pułkownik wszystko wiedział. Cisza zapadła po tych słowach, a pułkownik, choć zahartowany i niełatwo poddający się wzruszeniom, jednak przełknął dwa razy ślinę. Potem powiedział ciepło: - Dzielnyś, chociażeś młody. Chciałoby się, żeby każdy żołnierz taki był jak ty! Masz i ode mnie talara, bym nie był gorszy od pana Matuszewskiego - na pierzynę padł drugi pieniądz, tym razem złoty. Ale Jónek obruszył się, widać jeszcze go bolało tamto posądzenie o chęć zyskania nagrody. Naburmuszony powiedział: - Nie trza mi złota nijakiego, nie potom poszedł. - Hardyś i honorowy - roześmiał się pułkownik - ale bierz, jak dają, boś zasłużył rzetelnie. Wiem, że większa nagroda by się zdała, ale na razie bierz i tyle. - A i tak nie chcę złota - powtórzył z uporem Jónek, omijając gniewny wzrok ojca, który nie mógł zrozumieć, czemu chłopak odrzuca nagrodę. Pułkownik jednak domyślił się, że Jónkowi chodzi o coś innego i zapytał: - Złota nie chcesz, a co byś to chciał? Wzrok Jónka powędrował do boku pułkownika. Zwisała tam nisko na rapciach zdobna, piękna szabla. Przełamując wstyd powiedział cicho: - Szablę, jakby pan pułkownik dali, toby było dobrze! - Szablę? - zdumiał się Lanckoroński. - A na cóż ci ona? - Przecie pójdziem na Szweda - z ogniem w oczach wykrzyknął chłopak. - To jakże go bić, kiedy nie mam czym? - Ho, takiś to! - zawołał z uciechą pułkownik. - To i walczyć chcesz? Chwat, jako żyję takiegom nie widział! Spij na razie, mój ty chwacie, śpij, boś utrudzon nad miarę. - A wy w tym czasie na Szweda beze mnie pójdziecie? - przestraszył się Jónek i już zaczął wstawać. Wszyscy wybuchnęli śmiechem, zaś pułkownik niemal siłą położył go z powrotem do łóżka mówiąc: - Spij, wypocznij, na pewno cię nie ostawimy. Jak nadejdzie pora, to pójdziesz z nami. Uspokojony Jónek złożył głowę na poduszce. Patrzył, jak wychodzą żywo rozprawiając o jego czynie. Było mu miło, nie bał się już ojca i rozpierała go duma. Pan Matuszewski nie był w dobrym humorze. Noc przecież była pełna wydarzeń, spał krótko, więc ziewał szeroko i burczał pod nosem. Nie podobało mu się to wszystko. Uważał, że okręt to nie ich sprawa. Wszak podjazd pułkownika wykonał zadanie - spenetrował teren i nic tu więcej nie było do szukania. Nie miał jednak nawet przed kim ponarzekać, bo porucznik Kubicki, którego zawsze się trzymał, teraz był zajęty przy pułkowniku. Głodny też był szlachcic, bo lubił, gdy tylko otworzy oczy, podjeść solidnie i przepić ździebko, by dzień witać z pełnym brzuchem. Toteż kręcił się zły na cały świat i naburmuszony, tym bardziej że towarzystwo lubił, a teraz nie miał do kogo gęby otworzyć. Słuchała go matka Jónka, kręcąc się po izbie i warząc strawę na piecu. Myślała nawet, że mówi coś do niej. - A co tam pan mówią? - spytała w pewnej chwili. - A mówią, mówią - burknął Matuszewski. - Ot złości mnie, bo świat się przewraca do góry nogami. - Cóż to się stało? - Mało to jeszcze? - rozzłościł się. - Przyszliśmy tu na koniec świata, spoczynku nie zaznaliśmy i nie wiadomo, co dalej będzie. Okręt ci ich szwedzki kusi! Ha! Jakby mało nam było Szwedów do bicia na ziemi. - Ja tam nie wiem - odpowiedziała nieśmiało. - Pewnie, że nie wiecie. Co baba może wiedzieć o biciu Szweda. Wasza rzecz strawę warzyć. - Pewnie, pewnie - przyznała onieśmielona. Szlachcic ukradkiem zbliżył się do kuchni. - A uwarzyliście już co? - Niby przypadkiem zajrzał do garnka. Pachniało mu czymś od pieca. - Jest polewka z serem - odparła. - Chłopy chodzą gdzieś po wsi, a jak przyjdą, to jeść będą chciały. - To dajcie no mi tu trochę - sięgnął po misę i nadstawił skwapliwie. - Jak oni chcą, to niech sobie łażą po zimnie i moczą nogi w wodzie. Ja tam zjeść muszę z rana. Hm, na co człekowi przyszło! Miast winnej polewki albo chociażby piwnej, jakieś paskudztwo na mleku, i to owczym, jeść trza. Ha, wola boska. Dobre i to, kiedy nie ma nic inszego. Grunt, że ciepłe i brzuch wypełnia. - Nie smakuje wielmożnemu panu? - pytała zmarwiona Naglowa. - Ano, nie za bardzo. Nie szlacheckie to jedzenie. A nie macie tam jeszcze trochę? Uśmiechnęła się pod nosem Naglowa i dolała znów do pełna, a szlachcic nadal pomrukując zajadał, aż poczerwieniał i wąsy pobielił mlekiem. Do izby wszedł porucznik Kubicki. Widząc jedzącego zaśmiał się: - Ho, widzę, że od misy, waść, dzień rozpoczynasz! - zawołał. - A cóż, może powinienem najpierw się niczym śledź w wodzie wymoczyć, jak ten tam - szlachcic wskazał na drugą izbę, gdzie spał Jónek. - Nie gadaj, waść, nic. Dzielny wyrostek! - Przecie mu nie przy ganiam, ale człek jestem dojrzały i poważny. Podjeść najpierw muszę, a potem dopiero czynić, co należy. Mniej straszne wszystko, gdy człek syty. A waść co? - Podjazdy pułkownik kazał rozesłać po okolicy, żeby nas jakowaś kupa szwedzka niespodziewanie nie napadła. Wyglądamy też drugiej części naszego wojska, co pod panem Janickim poszła łukiem dalej na zachód. Pułkownik mówi, że samych nas trochę za mało. - A onże, co robi? - Wyszedł na brzeg okręt oglądać. - Taki ciekaw? - A waść nie? - Może i tak, ale się pchać na wodę nie myślę, bom człek lądowy i morski żywioł obcym mi jest. - Zawsze to niezwykła sprawa - odrzekł Kubicki. - A, waść, to wszędzie niezwykłości gotów szukać. I ten twój pułkownik takoż. - Nie gadaj, waść, nic o pułkowniku. Miłujem go wszyscy za dzielność i rozwagę. - Ja też mu męstwa nie ujmuję, ale dziwuję się. Człek już nie taki znów młody, chłystek żaden nie jest ani pędziwiatr, a jak nieprzyjaciela zwącha, to jakoby ogar jaki zaraz sierść jeży i patrzy tylko, jakby tu do walki skoczyć. - A to źle? Właśnie taki winien być żołnierz: na wroga zajadły, ojczyźnie do ostatniego tchnienia służyć gotów. - Pewnie, pewnie - kiwał głową szlachcic odsuwając pustą michę. - Jam też nie inny. Ale waści powiadam, że we wszystkim umiar i rozwaga potrzebne. - Co, waść, masz na myśli? - A to, że pułkownik i pan, i drugie oficyjery już wiatr w chrapy bierzecie. Czuje serce moje, że wszyscy głowicie się, jakby tu Szweda podejść, a okręt zdobyć. A ci tutaj rybacy was pchają do tego. - A waści by się nie widziała morska nad nieprzyjacielem wiktoria? - Wiktorię to ci ja zawsze chętnie widzę - odparł szlachcic. - Ale do wody leźć nijak, bom jej niezwyczajny. A Szwedy lud morski i na nawie siedzą. Nie ugryziemy ich. Konno przecież szarżować nie będziemy. - Rybacy łodzie dadzą i do pomocy chętni. - Oho, jużeś, waść, przekonany? - Kusi mnie to, przyznaję. - A pułkownika? - Też zapewne, ale jeszcze się waha, kalkuluje, sam widać nie wie: ryzykować czy nie. - To ja powiem, jaki będzie tej kalkulacji rezultat. Da się namówić i skoczy na Szweda. - Tak, waść, myślisz? - Znam go, jako i ty go znasz. Sni mu się szarża niezwykła, choć tak od razu tego okazać nie chce. - Hm, to może i być walka niecodzienna! - A waści niecodzienne walki w głowie! - Czego się, waść, sierdzisz? - zdziwił się porucznik. - A com to ja śledź jaki, żeby się w słonej wodzie moczyć? - Strach waści oblatuje na myśl, że moglibyśmy iść na nawę? - Mnie strach? Bogdaj waści język kołkiem stanął! Strach! Widzicie go, szlachcica o strachy przed nieprzyjacielem posądzaćl - To czemu tak protestujesz? - Bom wody niezwyczajny! A jak mi wiechcie w butach zamokną, to i chorości jakiej nabawić się mogę, bo człek ze mnie delikatny, na chłód a wilgoć wrażliwy! - No to, waść, nie pójdziesz. - Ja? A co też gadasz, poruczniku? Chcesz mój honor i dobre imię na szwank wystawić? Niedoczekanie, żebym miał w chałupie siedzieć, polewkę siorbać i kury macać, jak wy będziecie wojować. - Nijak się z waścią dogadać nie można. - Ech, szkoda gębę strzępić po próżnicy - machnął gniewnie ręką pan Matuszewski. - Może też i pułkownik decyzji nie poweźmie, bo jednak człek mądry i chyba wojska nie zechce wytopić. - Że mądry, to racja - przyznał porucznik. - A co postanowi - obaczym. Na razie zjeść by się zdało. Matka Jónka już stawiała przed Kubickim miskę polewki. Miał rację pan Matuszewski wywodząc, że pułkownik ma wielką ochotę zaatakować Szwedów. Ale też prawdą było, że kalkulował, rozważał i wahał się mocno. Rzecz była dla niego całkiem nowa, lecz pociągająca nadzwyczaj. Jednocześnie zdawał sobie sprawę z trudności i niebezpieczeństw, jakie grożą ze strony okrętu. Kiedy wyszli na wydmy, pułkownik spojrzał na morze, by dobrze przypatrzyć się nawie. Najpierw jednak sprawdził, czy warty są rozstawione należycie. Dostrzegłszy ustawionych na wydmach ludzi, skinął głową zadowolony, a potem nakazał porucznikowi: - Idź, waść, i roześlij po okolicy ze trzy nieduże podjazdy. Stoim tu w wiosce, nad brzegiem, a wróg może się podkraść z tyłu i niespodziewanie uderzyć na nas. - Przecie nie ma nieprzyjaciela w okolicy - odezwał się jeden z rybaków, którzy choć trzymali się w pewnej odległości, jednak bacznie wszystko śledzili, chcąc uczestniczyć w poczynaniach wojska. - Wczoraj nie było, dziś mogą być - odparł pułkownik. - To wojna, wróg nie będzie czekał, aż go do bitwy zaprosimy, a sam może na nas uderzyć i szkód przyczynić. Nie ma Szwedów w Pucku ani na Helu, ale luźne kupy być mogą w okolicy, bo kraj ze wszystkim jeszcze od nich nie oczyszczony. Idź, poruczniku, rozkaz spełnij. I niech tam podjazdy patrzą, czy nie widać drugiej części naszego wojska z porucznikiem. Janickim. Jak ich spotkają, niech tu zaraz prowadzą. W świetle poranka inne im się tu wszystko zdało niż nocą, w ciemnościach. Mniej było grozy i tajemniczości. Sprawiła to też zapewne poprawa pogody. Wiatr był niezbyt silny, ciągle podmuchu jacy od strony morza tak, że fala szła stamtąd nieustannie na brzeg. Nie były to już grzywiaste bałwany huczące i pryskające pianą aż po wydmy, ale długie, uparcie wspinające się na piasek ławy wodne, których tylko grzbiety były pobielone pianą. Załamywały się z szumem tuż przy brzegu i dalej już woda sycząc i szumiąc bezsilnie toczyła się wsiąkając w piasek, a potem wracała, by ustąpić fali następnej. Pułkownik ruszył w dół, chcąc podejść do samego brzegu, aby możliwie najlepiej zobaczyć okręt. Widząc zaś, że cała gromada rybaków i kilku jego ludzi rusza za nim, zatrzymał się i powiedział: - Nie trzeba, byśmy wszyscy tam szli. Zbyt duża gromada ludzi niepotrzebna. Po co Szwed ma zobaczyć, że nas tu tak wiele? Lepiej, by myślał, że go tylko tutejsi ludzie podpatrują. Niechaj nie wie, że wojsko stoi nad brzegiem. Schować się - nakazał swoim ludziom, zaś do rybaków powiedział: - Z was niech tylko dwóch, trzech idzie. Posłuchali uznając, że mądre to słowa. Nad brzeg wyszedł więc pułkownik w towarzystwie starego Pięty i jeszcze dwóch rybaków. Mgła uniosła się na tyle, że można było całkiem nieźle dojrzeć spoczywający na mieliźnie okręt. - Leży na piachu, jak zdechła ryba - powiedział jeden z rybaków. - A zejść sama na głęboką wodę nie może? - zainteresował się pułkownik. Rybak odpowiedział: - Morze tu u nas spokojne, nie wznosi się i nie opada, jak to czyni gdzie indziej. Nie podniesie okrętu woda i będzie tak stał. - Chyba żeby fala większa przyszła - zastanawiał się drugi. - Taka fala może by go podbiła i ruszyła z miejsca. - Głupiś - skarcił mówiącego Pięta. - Fala duża może iść od morza, a nie od brzegu. A jak fala pójdzie od morza, to okręt mocniej wepchnie na mieliznę. - Prawda - przyznał rybak. - To w żaden sposób uciec nie może? - dopytywał pułkownik. - Zależy, jak mocno w piach się wbił - tłumaczył Pięta. - Jakby nie za bardzo, to może by im się udało. - A to jakim sposobem? - Łodzie mogą spuścić, liny podać i ciągnąć. - A bo łodzie dadzą radę? - Tam, o, widzi jaśniepan? - rybak wskazywał ręką na morze, dalej, za nieruchomy okręt. - Pływają tam drugie szwedzkie okręty. One może mu pomogą. - Jakże? - Dadzą swoje łodzie, żeby ich więcej było do tego ściągania. - Ale, tam! - zaprzeczył Pięta. - Bali się będą podejść, bo płytko jest. Po mojemu już on się stąd nie ruszy. Żadna siła ludzka go z mielizny nie ściągnie. - Hm - mruknął pułkownik i znów zaczął obserwować okręt. Zza pasa wyciągnął lunetę i rozciągnąwszy ją przytknął do oka. Teraz widział lepiej. Mógł dostrzec nawet rzeźbienia na rufie, otwory ambrazur i ciemne, groźne paszcze armat. Dostrzegł też całkiem wyraźnie złoty napis na rufie: „Christine”. - Potężna nawa jest! - mruknął. - Wielka - przytaknął Pięta. - Chyba największa z tych, co tu pływają. Harmat będzie miała parę dziesiątków. - Po jednej stronie jest osiemnaście, to razem trzydzieści sześć; chłopak przecie policzył - przypomniał pułkownik. - Ale one bezsilne, jak by im kto zęby wyrwał-: zauważył Pięta. - Okręt tyłem do nas stoi, to harmat na ląd wyrychtować nie mogą. Rację ma Jónek. - Ale ludzie tam są, walczyć będą, bronić się. - Pewnie - przyznał Pięta. - Ale ludzi zwyciężyć można. A duch w nich pewnie mały, bo sterczą na piachu, obcy ląd blisko, bać się Szwedy muszą. - Jest ich tam, jest! - zawołał Lanckoroński nadal bacznie obserwujący okręt. Dostrzegł Właśnie większy ruch na okręcie, ludzie ruszali się po pokładzie, przebiegali od dziobu do rufy ku środkowi, musiało się tam coś dziać. Widział tylko ich głowy, ale łatwo mógł się zorientować, że okręt ma silną załogę. Wypatrzył też odmienne mundury wojskowe i zrozumiał, że rację mieli ci, którzy jeszcze w nocy mówili, iż okręt ma na pokładzie wojsko prócz załogi. - I nas niemało - rzekł Pięta. - A jeszcze jak by ich tak harmatami trochę postraszyć. - Nie mam ja wielkich armat - odparł pułkownik. - Przecie jakoweś są? - niby spytał rybak. Pułkownik roześmiał się. - Bystre macie oczy - powiedział. - Podpatrujecie moje wojsko. Mam ja tam pukawki małe, ale co to jest na taką fortecę. - Zawsze to harmaty - mruknął Pięta. - Nawet jak szkody wielkiej im nie uczynią, to postraszą silnie. Pułkownik złożył lunetę i bacznie popatrzył na twarze rybaków. Dłużej wzrok zatrzymał na starym Pięcie. - Tak mnie pchacie do zdobywania tego okrętu, jakby to była łatwa rzecz. - Łatwa nie jest, ale przecie możebna - odparł śmiało Pięta. - Ano, zobaczym - mruknął Lanckoroński. - Jónek sporo podpatrzył, wiemy, że nawa choć potężna i ma armaty, to przecie tak leży, że razić nas nie może. Ha, dobre i to. Ale siła tam jest. Jeszcze nam trza pomyśleć i pokalkulować. A póki co, chodźmy do wioski, pojeść trochę trzeba. - A jakże, jaśniepanie - zgodził się Pięta. Wszyscy ruszyli z powrotem do wsi. Przechodząc przez wydmę pułkownik jeszcze rzucił do wachmistrza stojącego tu na posterunku: - Baczyć pilnie, niczego nie przepuścić, jakby co się tam działo, meldować mi od razu nie zwlekając. - Rozkaz! Pułkownik jeszcze raz obejrzał się na okręt, pokręcił głową, wreszcie poszedł do Piętowej chałupy. ROZDZIAŁ PIĄTY Od kilku tygodni „Christine” wraz z sześcioma innymi okrętami patrolowała wody Zatoki Puckiej. Silna to była grupa i nie bez powodu tutaj skierowana. Wiosną tysiąc sześćset dwudziestego siódmego roku wojska polskie odbiły Puck zajęty przez Szwedów w roku tysiąc sześćset dwudziestym szóstym. Ważny był to port i punkt strategiczny. Była tu stocznia budująca dla Polski okręty, miasto czuwało nad znaczną połacią morza i lądu. Szwedzi dzierżąc Puck mogli panować nad tym rejonem niemal po sam Gdańsk, który stawiał im zacięty opór i nie myślał się poddawać mimo nacisku i wielokrotnych szturmów. Rozumieli znaczenie Pucka także polscy wodzowie. Toteż bardzo szybko po upadku miasta oddział pułkownika Lanckorońskiego począł je szturmować. Garnizon szwedzki był jednak silny i stawiał twardy opór. Walki przeciągnęły się przez jesień i zimę, aż wreszcie sam hetman Koniecpolski z siłami głównymi nadszedł pod Puck. Polskie okręty przypłynęły z Gdańska i przyłączyły swe armaty do walki o miasto. Ostrzeliwanie z okrętów i ataki od strony lądu przyniosły sukces: załoga szwedzka skapitulowała drugiego kwietnia tysiąc sześćset dwudziestego siódmego roku, Szwedzi zrozumieli, że choć zdobyli szmat wybrzeża i mają na morzu wielką przewagę, muszą czuwać nieustannie, bo Polska ma dzielne wojsko, niewielką, ale waleczną flotę, dobre załogi, gotowych do ryzyka szyprów i umie zadawać klęski. Przekonali się o tym jeszcze raz w tym samym roku w listopadzie, gdy przyszło im się zmierzyć z Polakami pod Oliwą. Teraz jednak, w pierwszej połowie września tysiąc sześćset dwudziestego ósmego roku, echa bitwy pod Oliwą znacznie przycichły, a Szwedzi ufni w swą morską potęgę skutecznie blokowali okrętami wojennymi Gdańsk i całe niemal wybrzeże. Okręty, o których mowa, patrolowały rejon Pucka od Helu po Gdańsk. Ale długi sztorm zapędził je na płytką zatokę, gdzie chciały się schronić przed groźnym wiatrem. Dla flagowego okrętu „Christine”, na którym był admirał Klas Fleming dowodzący całą eskadrą, Zatoka Pucka okazała się pułapką. Noc była koszmarna dla załogi okrętu szwedzkiego. Złamany maszt, zniszczenia na pokładzie wywołane kołysaniem i wichurą, a przede wszystkim wyrzucenie na mieliznę - to wszystko wyczerpało ludzi i napełniło ich strachem. Oficerowie jednak, a zwłaszcza kapitan, starali się uspokajać wszystkich. Głosili, że mimo wypadku sytuacja nie jest groźna, wszystko da się naprawić, a już na pewno uratują się ludzie. Wszak są w pobliżu okręty, które przyjdą z pomocą. Zresztą i ląd, płaski tutaj, pozbawiony skał, piaszczysty, nie był zbyt groźny, pozwalał wylądować na szalupach. Załoga jednak była podniecona i niespokojna. Ludzie odczuwali wyczerpanie zbyt długim przebywaniem na morzu. Wprawdzie przywykli do tego, lecz teraz chłody i wielotygodniowe patrolowanie sprawiły, że załoga i żołnierze na „Christine” burzyli się, narzekali i wyczekiwali, by ich zmienił inny okręt. Nie najlepiej także było z żywnością. Spleśniałe suchary, nasiąknięte wilgocią suszone ryby i zielone, śmierdzące mięso wywoływały niezadowolenie. Gdy po wypadku okazało się, że załoga nie jest w stanie na razie niczego zdziałać, kapitan zarządził spoczynek. Wtedy właśnie nad ranem Jónek dostał się na pokład. To stało się przyczyną szczególnego wzburzenia na okręcie. Strzały z muszkietów, nawoływania żołnierzy poderwały całą załogę. Na okręcie wybuchła panika. - Polacy! - Napad na okręt! - Do broni! - Atakują nas! Ludzie miotali się nieprzytomnie, wpadali jedni na drugich, chwytali za broń, ktoś tam nawet wyskoczył za burtę, by ratować się z rzekomego niebezpieczeństwa. Panika została szybko opanowana, ale podniecenie zostało. Bo choć okazało się, że nikt na okręt nie napadł i żadnego niebezpieczeństwa na razie nie ma, to jednak wszyscy zdawali sobie sprawę z niepewnej sytuacji. Toteż szum trwał, ludzie głośno rozprawiali, choć dawniej na to by się nie odważyli w obawie przed surowymi karami za brak dyscypliny. Oficerowie niewiele działali, bo kapitan żadnych na razie poleceń nie wydawał, więc i nie bardzo wiedzieli, co czynić. Tymczasem kapitan sam czuł się skrępowany i wahał się, jak ma postępować. Bo choć kapitan na okręcie jest dowódcą najwyższym i każde jego słowo jest niepodważalne i święte, to jednak na „Christine” była sytuacja inna, krępująca dla szwedzkiego dowódcy. Okręt jego był okrętem flagowym. Tutaj przebywał admirał dowodzący całą grupą okrętów patrolujących ma Zatokę Pucką. Tak więc kapitan wahał się, czekał na rozkazy wyższego dowódcy. Obawiał się też, że teraz, za dnia, admirał ukarze go za to, że „Christine” weszła na mieliznę, a może nawet pozbawi dowództwa. Tak więc niepewny dalszego losu swojego i okrętu, kapitan czekał nie śpiąc całą noc. Strzały, hałasy i panika sprawiły, że dowódca poczuł się jeszcze bardziej wzburzony i wytrącony z równowagi. Był to człowiek stary, miał za sobą dziesiątki lat morskiej służby. Kiedyś znany był z odwagi, surowości i ryzykanctwa. Z wiekiem jednak cechy te zamarły. Kapitan byłby już dawno odpoczywał na lądzie po burzliwych latach morskiej służby, ale wojna sprawiła, że nakazano mu pływać, dowodzić i walczyć, bo brakowało dowódców dla licznych okrętów. Admirał Klas Fleming wszedł do salonu i usiadł za wielkim, okrągłym stołem. Kapitan, który do tej pory przechadzał się nerwowo od ściany do ściany, teraz zatrzymał się w postawie pełnej szacunku. Admirał zmarszczył brwi. Nie lubił tego kapitana. Uważał, że jest za stary, miał zamiar, gdy tylko patrol się skończy, pozbyć się go ze swej floty. Uważał też za skandal, że wyższe dowództwo dało temu niedołędze taki duży i piękny okręt. W nocy, w chaosie i zamieszaniu spowodowanym sztormem i wypadkiem, admirał nie rozmawiał z kapitanem. Wolał poczekać do rana, by się rozpatrzyć w sytuacji i dopiero wtedy wyciągnąć wnioski, a zarazem odpowiednio potraktować dowódcę nieszczęsnej „Christine”. Teraz powiedział, nie ukrywając złego humoru: - Cóż to się dzieje na okręcie, panie kapitanie? - Nie jest dobrze, ekscelencjo - ostrożnie, z szacunkiem odparł stary kapitan. - Sam wiem - warknął admirał. - Wszak siedzimy na mieliźnie. Ale niech pan wpierw powie, kapitanie, co to za hałasy, bieganina, strzały? Walka jakaś na okręcie się rozgrywa czy co? Czemu mi nikt nie melduje o sytuacji? Czy sam mam może iść do marynarzy, badać, pytać? - Nie, panie admirale. To jest... Miałem iść sam z meldunkiem, ale nie chciałem niepokoić, noc była zła. - Proszę zatem wreszcie meldować! - zażądał admirał. - Załoga niespokojna, ludzie niepewni, co dalej będzie. Ale w zasadzie nic nie zaszło wielkiego. - Więc skąd te strzały? - Mieliśmy na pokładzie coś niejasnego. Był tu rzekomo jakiś człowiek nieznany. Nie wiadomo tylko, czy to nie przywidzenie znużonego wachtowego. - Co pan opowiada, kapitanie? To naszym ludziom już się jakieś przywidzenia trafiają? A może ich strach oblatuje? Co to za załoga, co za kapitan? Gdzie oficerowie, gdzie bosman? Nie ma kto tu dyscypliny wprowadzić, w karby wziąć ludzi? - Pozwolę sobie powiedzieć - odezwał się kapitan - że nie dzieje się nic wielkiego. Nie bunt to, nie brak subordynacji, ale zwykły niepokój. Zrozumiałe to się wydaje, jeśli zważyć, że ludzie przeżyli niebezpieczeństwo i są niepewni swego losu. Ale dzień wszystko wyjaśni, spokój nastanie, radę znajdziemy. - Co mi tu pan opowiada, kapitanie! Pocieszać mnie pan chce, uspokajać? Dobre sobie, nic się nie stało! Okręt na mieliźnie, stracony! To jest nic? - Trudno jeszcze powiedzieć, może da się go uratować. - Hałasy, bieganina, strzelanie - kontynuował admirał, jakby nie słyszał słów kapitana - a pan mówi, że nic się nie dzieje. Co to za historia z tym duchem czy człowiekiem? - Nie jest to jasne, zresztą zbadać jeszcze nie zdążyłem, bo to dopiero co się zdarzyło. - Ładny z ciebie kapitan, mój panie! - huknął rozsierdzony admirał. Nie obchodziło go, że kapitan wpierw polecił uspokoić załogę, a potem dopiero chciał wspólnie z nim rozpatrzyć całą sytuację i zbadać owo tajemnicze wydarzenie. Postanowił przejąć inicjatywę. - Wołać mi tu pierwszego oficera - rozkazał. Kapitan wydał polecenie marynarzowi wachtującemu pod drzwiami i wnet pierwszy oficer stanął przed nimi. Niestary jeszcze, postawny, wysoki porucznik Knut Jansen sprawiał wrażenie człowieka dzielnego. Tylko na jego twarzy znać było trud nocy: zapadnięte oczy błyszczały niespokojnie, wargi miał spierzchnięte. - Co to była za sprawa z tym obcym człowiekiem na pokładzie? - spytał admirał. - Zbadałeś pan? Melduj! - Już wszystko wiadomo - odparł spokojnie, z godnością Jansen. - Człowiek, który stał na wachcie, żołnierz, nie marynarz z załogi, przysięga, że musiał to być jakiś duch, ale nie można wierzyć, bo chodzi mu o własną skórę. - Mów pan jaśniej. - Jakbyśmy uwierzyli, że duch, to nie można by winić żołnierza za zaniedbanie obowiązku - odpowiedział pierwszy oficer, uśmiechając się powściągliwie. - Ale to był człowiek. Widzieli go też inni, nie tylko ten żołnierz. - Mów pan po porządku - zażądał admirał. - Wygląda, że od lądu ktoś przypłynął na przeszpiegi. Ludzie wyznaczeni na wachtę nocną znużeni byli tak jak inni, a myśleli, że w złą pogodę nic nam nie grozi, więc pospali sobie pewnie trochę. Tamten wciągnąć się musiał po linie na okręt. Wlazł pod pokład, gdzie śpi załoga. Żołnierz mówi, że usłyszał jakieś szmery, nawet mignął jakiś cień, więc podszedł do luku, ale nic nie zobaczył. Tymczasem jeden z marynarzy obudził się i chciał wyjść na pokład. I ów to marynarz zawadził o tamtego człowieka, który się czaił w kącie. Chciał go ująć, ale on wyskoczył na pokład. Żołnierz mówi, że zagrodził mu drogę, lecz musiał się przestraszyć niespodziewanego ukazania się i on obcego. Dość, że tamten uderzył go głową w brzuch, skoczył do wody i uciekł. Strzelali za nim wartownicy z muszkietów, ale we mgle i podnieceniu nie trafili. Uszedł. - Wpław? - Wygląda na to, że wpław. Chyba że zostawił łódź nieco dalej, ale to niemożliwe, bo jak? Musiał to być dobry pływak. - Hm, co za historia - admirał zmarszczył brwi. - Niesłychane! Wszyscy śpią, a obcy myszkuje po okręcie, bada, szpieguje. Przecież by was mogli wyrżnąć jak barany i nikt by się nawet nie obudził! Ładny mi okręt, ładna załoga i oficerowie, nie ma co, panie kapitanie, piękne u pana porządki! - Sytuacja niezwykła - bąknął kapitan i zaczerwienił się, bo zrozumiał, że nic go nie usprawiedliwia. Pierwszy oficer stał nieruchomo, także zafrasowany, przestraszony gniewem admirała. Admirał zastanowił się przez chwilę, przeszedł się parę razy tam i z powrotem, potem stanąwszy przed kapitanem wydał polecenia: - Niech pan tu zwoła oficerów. Swoich i dowódcę żołnierzy. Załogę uspokoić, jak nie słowem, to siłą i batem! A tego żołnierza, który pozwolił uciec duchowi, trzeba przykładnie ukarać. Dać mu batów dwadzieścia, żeby był przykład, że służby zaniedbywać nie wolno. - Tak, ekscelencjo - powiedział zmartwiony kapitan. Popatrzył na oficera i powiedział: - Proszę wykonać. Niech bosman wymierzy karę. Pan, drugi i trzeci oficer, a także kapitan Miller przyjdźcie tu. Czy wezwać jeszcze kogoś, ekscelencjo? - zwrócił się do admirała. - Wystarczy. Czasu nie traćcie. Oficer wyszedł, a w obszernej kabinie zapanowała niezręczna cisza. Kapitan rozłożył na stole mapę zatoki. Admirał czekał w milczeniu, nadal przechadzając się z chmurną miną. Pierwszy oficer wyszedł na pokład. Stanął na górnym pomoście i patrzył przez chwilę na ludzi niespokojnie kręcących się po pokładzie. Potem krzyknął: - Bosman! Krępy mężczyzna, znajdujący się w pobliżu, szybkim krokiem podszedł do oficera. - Słucham, panie - zgiął się w niezbyt uniżonym ukłonie. - Dosyć już tego bałaganu! Wziąć ludzi w karby! Ma być natychmiast porządek na okręcie! - Tak, panie! - bosmanowi zabłysły oczy. Już chciał odejść, by spełnić rozkaż, ale oficer powstrzymał go jeszcze gestem. - Zbierzcie wszystkich na pokładzie. Nie tylko załogę, żołnierzy też! - Rozkaz! - I kapitan Miller niech tu do mnie przyjdzie! Ruszajcie się! Bosman pobiegł, ile sił w nogach. Wnet też razem z pomocnikami zaczął krzyczeć na ludzi, miotać groźby, wypędzać tych, co jeszcze byli pod pokładem, naganiać wszystkich do szeregu. Dowódcy piechoty nie musiał wzywać, bowiem ten był w pobliżu i zaraz stanął przed pierwszym oficerem. - Słyszałem, że chciał pan ze mną mówić - odezwał się z niechęcią. Między marynarzami a zaokrętowanym wojskiem istniał stały konflikt. Cała załoga, od majtka do pierwszego oficera, uważała się za coś nieporównanie lepszego od tych piechurów, którzy pojęcia nie mieli o morskiej służbie. Artylerzyści, żaglomistrze, cieśle okrętowi, zwykli marynarze, ba! nawet kucharz i jego pomocnicy uważali, że tamci są darmozjadami, zajmującymi tylko niepotrzebnie miejsce i pętającymi się bezczynnie po pokładzie. Żołnierze zaś byli przeciwnego zdania. To prawda, że nie znali się na okrętowej służbie. Obce im były manewry, stawianie i zwijanie żagli. Ale też uważali, że cała załoga jest tylko po to, by ich wozić na pokładzie. Bo gdy dochodziło do walki, kiedy okręty sczepiały się burtami - wówczas oni chwytali za oręż. Razili z muszkietów i łuków, cięli berdyszami i kłuli rapierami, przeskakiwali na pokład wrogiego okrętu, mordowali wśród huku, dymu, kołysania i wrzasku. A jeszcze bardziej byli potrzebni, gdy okręt podpływał do brzegów. Wtedy to oni przede wszystkim wsiadali na barki i łodzie, by wyskoczywszy na ląd napadać wioski, a nierzadko i mniejsze miasta, walczyć z nieprzyjacielem na ziemi. Z tego też względu kapitan piechurów uważał się za niezależnego, choć w gruncie rzeczy podlegał dowódcy okrętu i musiał wykonywać jego polecenia. Pierwszy zaś oficer, jako zastępca kapitana okrętu, siłą rzeczy uważał się za przełożonego dowódcy wojska. Toteż i teraz przybrał postawę sztywną i oficjalną. - Nieporządek w waszym oddziale, kapitanie - powiedział złośliwie. Tamten zesztywniał. Łypnął gniewnie okiem i żachnął się: - Co pan masz na myśli? - Wasi ludzie w nocy stali na wachcie? - Zastępowali marynarzy - ze złością powiedział oficer. - Wasi byli zbyt zmordowani, by pełnić wachtę. - To inna sprawa, nie pańska rzecz - oświadczył pierwszy. - Ale faktem jest, że to wasz człowiek dopuścił się przestępstwa na służbie. - Jakież to przestępstwo? - oficer był zdumiony. - Pozwolił, żeby ktoś obcy wałęsał się po okręcie. - Nie on jeden! Służbę pełniło więcej ludzi, a była też przecież załoga na pokładzie. - Nie będziemy się tu spierali - uciął pierwszy oficer. - Pan bronisz swojego żołnierza, a jego wina jest oczywista. Nie tylko dopuścił, żeby ktoś tu wlazł i szpiegował, ale jeszcze pozwolił mu uciec! To sprawa gardłowa! - Zbadam to i wyciągnę wnioski - chmurnie oświadczył kapitan Miller, ale Jansen roześmiał się złośliwie. - Nie trzeba, kapitanie! Ja już zbadałem i wiem, który to. Powiedziałem: wina jego jest oczywista. A jak jest wina, to i kara być musi. - Sam o tym wiem - oficer był zły, tym bardziej że nie mógł odmówić racji starszemu oficerowi. - Powiedziałem: ukarzę winnego. - I to niepotrzebne, kapitanie! - pierwszy oficer miał dużą satysfakcję, że może pognębić dowódcę żołnierzy. - Chyba pan nie zamierza karać moich ludzi? - najeżył się kapitan. - Ta sprawa należy do mnie! - Wszyscy podlegamy kapitanowi okrętu - odparł mrużąc oczy pierwszy oficer. - A nasz kapitan podlega admirałowi, o tym pan chyba wie? - I cóż z tego? - Admirał rozkazał wychłostać winnego! - Jakże to! - oburzył się kapitan. - Admirał rozkazał wymierzyć dwadzieścia batów pańskiemu żołnierzowi. - Niemożliwe! - Chcesz się pan sprzeciwić admiralskiemu rożkazowi? Idźże więc, kapitanie, protestuj, a może i ciebie jaka kara spotka, bo admirał zły, jak rzadko. Miller zacisnął zęby. Decyzję przyjął’ jako osobisty, bolesny cios. Po pierwsze, był wrażliwy na punkcie swoich praw i uważał, że sam powinien zadecydować o karze dla winnego. Po wtóre, czuł się poniżony tym, że mu nielubiany pierwszy oficer w złośliwej formie przekazał rozkaz, i tym, że jego żołnierz będzie wobec całej załogi wystawiony na hańbę. Nic jednak nie mógł zrobić. Zmarszczył się tylko gniewnie, zacisnął zęby i patrzył, jak załoga zbiera się na pokładzie. Pierwszy oficer zaś dorzucił: - Nie będziemy asystować przy karze. Admirał wzywa nas do siebie na naradę. Każ pan swemu zastępcy, by wydał winnego, i niech wszyscy patrzą na chłostę. Przykład musi być, żeby dyscyplina nie upadła. A my idziemy. Miller jeszcze bardziej zły wykonał rozkaz i ociągając się poszedł za pierwszym oficerem do salonu kapitańskiego. Kara chłosty na okręcie miała w sobie coś haniebnego, ale zarazem była też aktem na swój sposób uroczystym. Gdy karano marynarza, zbierała się cała załoga, wychodzili wszyscy oficerowie, sam kapitan obowiązkowo pojawiał się na pokładzie i patrzył, jak przywiązany do masztu człowiek odbiera bezlitosne razy. Tym razem miało być inaczej. Czy to dlatego, że sytuacja była nadzwyczajna, czy dlatego, że admirał zwołał naradę nie bacząc na tradycję chłosty, czy wreszcie uczynił to świadomie, by pokazać, że wychłostanie piechura nie wymaga takiej oprawy, jak wymierzenie kary marynarzowi, dość, że nikt z wyższego dowództwa nie wyszedł, a tylko załoga stanęła na pokładzie. Wyrok miał wykonać bosman, zastępca kapitana piechoty mógł jedynie bezsilnie się przyglądać, jak jego żołnierz poddawany jest haniebnemu i okrutnemu ceremoniałowi. Gdy już wszyscy zebrali się na pokładzie, wyprowadzono skazańca. Był to człowiek niemłody, o twarzy ściągniętej strachem i zmęczeniem. Miał przecież za sobą sztormową noc, grozę katastrofy i służbę, gdy inni choć trochę odpoczywali. Był przejęty wypadkiem, przeraził się, gdy Jónek wyskoczył spod pokładu. Głosił początkowo, że to musiał być duch, ale gdy go wyśmiano, dał spokój. Kiedy się dowiedział, że ma być wychłostany, wierzyć nie chciał. Ale wkrótce przekonał się, że to nie żarty. Oficer kazał go zamknąć najpierw w areszcie, a potem przyszli dwaj marynarze, którzy ująwszy go pod pachy powiedli na pokład. Był tak przerażony, że słaniał się na nogach. Oczy biegały mu na wszystkie strony, wargi bez przerwy poruszały się, jakby odmawiał modlitwę albo szeptem błagał o litość. Twarde były serca wojaków, nieskore do litości, ale tym razem łączyła ich solidarność przeciw surowemu rozkazowi. Jednak żaden nie ośmielił się nic powiedzieć ani uczynić w obronie kolegi. Marynarze, stojący przy drugiej burcie, choć nie byli przyjaźnie nastawieni do piechurów, także patrzyli na wszystko z nachmurzonymi twarzami. Oni najlepiej wiedzieli, czym jest chłosta. Bywało, że po większej porcji batów człowiek już nigdy nie dochodził do sił, zdarzało się, że gdy zbyt surowy, a nawet okrutny kapitan kazał wymierzyć karę za dużą, marynarz padał martwy pod razami bata. A jeszcze teraz ci, mało skłonni do wzruszeń, twardzi ludzie uważali, że żołnierzowi dzieje się krzywda. Ich zdaniem nie popełnił on aż tak wielkiego przestępstwa, by go karać chłostą. To, że przysnął trochę albo nawet nie drzemał, tylko przeoczył obcego we mgle, znużony śmiertelnie, mogło się zdarzyć każdemu z nich i każdy mógł teraz być na miejscu skazańca. Marynarze przyprowadzili żołnierza na sam środek okrętu. Sterczał tu gruby, nierówno ułamany pień po zwalonym w nocy przez wichurę grotmaszcie. Był on wysoki, powyżej głowy chłopa. Tu też czekał na skazańca bosman. Stary marynarz rozebrał się do koszuli, jakby miał do wykonania ciężką robotę. Rękawy podwinął wysoko, w prawą dłoń ujął bicz o pięciu rzemieniach i rozkraczywszy się czekał, jak drwal gotów do machania siekierą. Na jego widok żołnierz przeraził się jeszcze bardziej. Jeden z marynarzy kazał mu się rozebrać, ale nieszczęśnik spojrzał półprzytomnie i wodził wzrokiem dokoła, jakby nie pojmował, co do niego mówią. Wówczas marynarze zaczęli mu pomagać. Ściągnęli zeń kurtę, zdarli koszulę i półnagiego przysunęli bliżej pnia. Bosman kopnięciem podrzucił im linę, a oni odwróciwszy skazańca twarzą do drzewa poczęli go przywiązywać. Widocznie jednak nieobce im były ludzkie uczucia, bo jeden mruknął: - Zaciśnij mocno zęby, żebyś sobie języka nie przyciął. I nie bój się, tylko pierwsze uderzenia bolą, potem już nie czujesz. Drugi, też szeptem, dorzucił: - I tak masz szczęście, że ci tylko dwadzieścia batów wyznaczyli, pięćdziesięciu byś nie wytrzymał. - Cicho tam, nie gadać, czego się grzebiecie! - huknął bosman. Marynarze umilkli. Zacisnęli ostatni węzeł i odeszli do szeregu. Wtedy bosman zbliżył się do skazańca, splunął w garść, mocniej ujął trzonek bicza i zrobił zamach. Nie jeden raz już wymierzał karę i wiedział, jak ma ona wyglądać. Nie wolno mu było się litować, musiał bić IdR mocno, bo w przeciwnym wypadku mogło się zdarzyć, że rozgniewany jego łagodnością kapitan lu6 starszy oficer interweniował. A wtedy bywało, że po skończeniu chłosty jemu z kolei kazano obnażać plecy i dostawał swoją porcję za opieszałe i zbyt łagodne wykonanie rozkazu. Pierwszy cios spadł z góry ze złowrogim świstem. Od razu na plecach żołnierza ukazało się pięć grubych, sinych krech. Tymczasem wokół stołu kapitańskiego zebrali się oficerowie zwołani na naradę. Admirał wodził po ich twarzach nieżyczliwym spojrzeniem. - Panowie - zaczął chmurnie. - Zaszły wypadki godne pożałowania. Świadczą one nie najlepiej o was wszystkich! Oficerowie poruszyli się nieznacznie i spojrzeli po sobie. Dotknęły ich słowa admirała, lecz żaden nie miał odwagi nic powiedzieć. On zaś odczekał chwilę, po czym podjął: - Tak, tak, znaleźliśmy się w sytuacji bardzo trudnej, żeby nie powiedzieć tragicznej. Oto nasz okręt, podprowadzony przez waszego dowódcę zbyt blisko brzegu, wszedł na mieliznę! Wszystkich zdziwił nietakt admirała. Nie było w zwyczaju krytykowanie kapitana wobec jego podwładnych. - Nie wiem, czy zdołacie okręt ściągnąć z mielizny - mówił dalej ostrym głosem. - Wasza to rzecz, chociaż, jak znam tutejsze brzegi, a także wnosząc z siły i kierunku wiatrów, sprawa jest raczej beznadziejna. - Będziemy próbować - odważył się zapewnić kapitan. - Powiedziałem: wasza to sprawa - surowo odrzekł admirał. - Pan odpowiada za okręt, pan go tu wprowadził i pana głowa, by ratować, jeśli się da. Uwięziliście mnie tutaj, a to jest rzecz niedopuszczalna! Rozumieli, co miał na myśli. Admirał jednak, podniecony własnymi słowami, uznał za stosowne wyłożyć im swoje zdanie. - Tak, tak, - wołał. - Dowodzę całą flotyllą. Siedem okrętów czeka na moje rozkazy. Nie doceniliście zaszczytu, że „Christine” została admiralskim okrętem flagowym, i teraz oto jaka jest sytuacja: wasz okręt tkwi w piachu, a tamtych sześć pływa z dala i są pozbawione dowództwa. Ładna sytuacja, co? Rzucił pytanie w przestrzeń, nie czekając na odpowiedź. Znów zrobił parę kroków i stanął przed oficerami. - Nikt nie wie, jakie niebezpieczeństwo grozi nam z lądu! - powiedział z wyraźną pretensją. - Za to oni już wiedzą o nas. Był tu jeden. Myszkował, szpiegował, zbadał wszystko i uszedł cało, bo nikt go nie umiał ująć! Oto jaki to jest okręt i jaka dzielna załoga! Obraźliwe to były słowa, ale nikt nie śmiał zaprotestować ani zaprzeczyć. Admirał zaś zbliżył się do stołu, przywołał ruchem ręki oficerów i pochyliwszy się nad mapą pokazał palcem na zakole Zatoki Puckiej. - Tu jesteśmy - ni zapytał, ni stwierdził. - Tu - kapitan pokazał nieco bliżej Pucka. - Jak w pułapce - mruknął admirał. - Wokół łachy piaszczyste, tu półwysep zagradzający drogę naszym od morza, a tu znów Puck. No i co, jakie panowie widzicie wyjście? Co zamierzacie czynić? - podniósł głowę i wodził pytającym wzrokiem od jednego do drugiego. Pierwszy odezwał się kapitan okrętu: - Pierwsza rzecz - musimy dokładnie rozpatrzeć się w położeniu okrętu. Będziemy robić wszystko, żeby go sprowadzić z mielizny. - Łatwo się panu mówi - zadrwił admirał. - Jakże to pan chce zrobić? O własnych siłach? - Zapewne trudno będzie o własnych siłach - odparł nieco speszony kapitan. - Ale przecież jest w pobliżu sześć innych naszych okrętów. Może udzielą pomocy. Jakby dali szalupy z dobrymi wioślarzami, a daj, Boże, jakby jeszcze wiatr się odmienił i powiał od lądu, to może uda się zejść na głęboką wodę. - Daj, Boże, może się uda - drwił admirał. - A ja panu powiem, kapitanie, żebyś na pomoc tamtych okrętów nie liczył. - Czemuż to, jeśli wolno zapytać? - kapitan poczuł się dotknięty, w jego głosie zadźwięczała uraza i zdziwienie. Admirał uśmiechnął się ze złością. - Bo nie pozwolę im przerywać służby, panie kapitanie! Obowiązek wobec króla jest najważniejszy. Kazano nam strzec tych brzegów, by ani jeden okręt, a nawet łódź się nie prześliznęła. Więc mamy dzień i noc, bez chwili wytchnienia patrolować zatokę, brzegi, port w Gdańsku i wszystko dokoła, wie pan o tym, co? - Tak jest, wiem. - I ma pan odwagę oczekiwać, że przerwiemy straż, a zajmiemy się ściąganiem pańskiego okrętu z mielizny? Ich załogi będą się tu mocować, a tam sobie polskie okręty popłyną, jak chcą, co? Kapitan milczał. Uważał, że tamte okręty mogłyby mu udzielić pomocy nie przerywając patrolowania, ale decyzja admirała była najważniejsza. Admirał zaś mówił dalej: - Jest jeszcze drugi powód, dla którego nie może pan liczyć na pomoc tamtych okrętów. Wszędzie tu płycizny. Dno nierówne, a łachy zdradliwe. Nie pozwolę im podchodzić blisko, by i one nie utknęły na piachu. Nie mam zamiaru przez pana tracić jeszcze innych okrętów. - Więc co, mamy opuścić nasz okręt i zdać go na łaskę losu? - kapitan był przestraszony taką perspektywą. Zaś admirał surowo, groźnie odpowiedział: - Nie godzien jest dowodzenia okrętem ten, kto myśli o jego opuszczeniu! - Ja też nie chcę opuszczać okrętu, a szukam sposobów ratunku! - wykrzyknął zrozpaczony kapitan. - A jeśli już nie okrętu, to chociaż załogi! -’ Pańska to sprawa, pańska głowa, jak postąpić - zimno zauważył admirał. - Nie będę myślał za pana, bo ja dowodzę całą flotą. - Tak, rozumiem, ekscelencjo - szepnął załamany kapitan. - Więc co? Radźcie, panowie - naciskał admirał. - A pamiętajcie, że i od strony lądu grozić wam może niebezpieczeństwo! Zapadła chwila kłopotliwego milczenia. Wszyscy pochyleni nad mapą uważnie patrzyli na zarysy brzegu. Widzieli łagodne zakole zatoki, ostry paluch półwyspu wrzynający się w morze i mielizny zaznaczone wyraźnie przy brzegach. Właśnie w jednym z takich miejsc tkwił ich okręt. Kapitan podniósł głowę patrząc na pierwszego oficera, jakby od niego oczekiwał pomocy. Lubili się nawzajem, doskonale się uzupełniali. Kapitan chętnie słuchał rad oficera i często się do nich stosował, a potrzebował ich szczególnie teraz, gdy czuł się bezradny, zagubiony i speszony postawą admirała. Jansen wyprostował się i patrząc śmiało w oczy admirałowi powiedział: - Kapitan ma rację, będziemy próbowali ściągnąć okręt z mielizny, bo hańbą byłoby gdybyśmy tej próby nie podjęli. Ale słuszne są słowa pana admirała - dyplomatycznie się skłonił i kontynuował: - Nie wiemy, co nas czeka od strony lądu. Ten człowiek, co tu był, mógł być odważnym szpiegiem polskich sił lądowych. Chociaż - dodał po chwili - myślę, że to raczej któryś z miejscowych rybaków przypłynął, aby spenetrować okręt. - Rybak, a to po co? - zdziwił się admirał. - Taki okręt, jak nasz, to dla rybaków łup wielki. Może przepatrują i planują napaść - odrzekł pierwszy oficer. - Radzę zrobić wyprawę na brzeg. - Wyprawę? Na brzeg? - admirał uniósł brwi zdziwiony, ale Jansen nie speszony powiedział: - A czemuż by nie? Jest sporo racji przemawiających za tym. - Jakież to racje? - Pierwsza, to rozpoznać teren. No bo jeżeli nie uda nam się okrętu ściągnąć, może trzeba będzie przejść na ląd, powędrować, o tu - pokazał palcem za Hel. - Poza półwyspem zabrałyby nas nasze okręty. Tam pełne morze, głęboko, mielizny nikomu nie grożą. - Słusznie, co jeszcze? - admirał słuchał coraz życzliwiej, zaś kapitan patrzył rozpromieniony na swego oficera i potakiwał mu ruchami głowy. - Po wtóre, powinniśmy im dać nauczkę. Dobrze będzie przetrzepać trochę tych wścibskich rybaków. Ludzie nasi się rozruszają, a nic tak nie dodaje ducha, jak walka. - To racja - przyznał kapitan Miller. - No i po trzecie, zdobędziemy trochę żywności. Przyda się bardzo, bo nasza śmierdzi i prawie się kończy. - Ciekawe, ciekawe - admirał znacznie się rozchmurzył. - Co pan na to, kapitanie? - zwrócił się do dowódcy okrętu. Ten zaś wykrzyknął entuzjastycznie: - Doskonała rada! Jeśli ekscelencja pozwoli, natychmiast się weźmiemy do czynu. Część załogi zbada możliwości ściągnięcia okrętu z mielizny, a część razem z żołnierzami popłynie na szalupach do brzegu. - Zgoda - skinął głową admirał. - Pan - kapitan popatrzył na starszego oficera - obejmie komendę nad tymi, co pójdą na ląd. Proszę wziąć trzy łodzie i parę dziesiątków ludzi. Dziewięćdziesięciu wystarczy? - Wystarczy! - No to proszę nie zwlekać, panowie - żywo nakazał admirał. Oficerowie rozeszli się wykonać rozkazy. Pierwszy oficer wybrał ludzi na wyprawę na ląd i zlecił drugiemu i trzeciemu oficerowi przygotowanie szalup i załogi do ściągnięcia okrętu z mielizny. W duchu sam nie wierzył, by te zabiegi dały rezultaty, ale uważał, że wszystkim dobrze zrobi jakieś zajęcie, bo nie było nic gorszego nad bezczynność. Wkrótce łodzie zeszły na wodę i wypełnione uzbrojonymi ludźmi ruszyły do brzegu. Pułkownik Lanckoroński siedział w izbie Pięty przy porannym posiłku. Towarzyszył mu Pięta, ale nie rozmawiali wiele, bo stary chciał, by gość zjadł w spokoju. Rybacy z sąsiednich wiosek odeszli do swych domów oświadczywszy, że w razie postanowienia o wyprawie staną do walki i chętnie użyczą swoich łodzi. Była w tym chwalebna gotowość do bitwy, ale była też nieskrywana chęć zdobycia łupów na szwedzkim okręcie. 1S9 Stary Pięta siedział niezadowolony, że pułkownik tak długo zwleka z ostateczną odpowiedzią. On zaś wahał się. Nie był pewny, jak poradzą sobie jego żołnierze w niezwykłych warunkach. Znał ich dobrze, wiedział, że są dzielni w boju i niezawodni, jednak rozumiał, iż ludzie, którzy po raz pierwszy widzieli morze, mogą bać się obcego żywiołu, a ponad to może im braknąć nie tyle odwagi, ile umiejętności walki w takiej sytuacji. Trapił się też tym, że jego oddział nie jest zbyt liczny, bo przecież część żołnierzy skierował dalej na zachód, a sobie zostawił zaledwie kilkuset. Wiedział, że to powinno mu wystarczyć, wliczając chętnych do pomocy rybaków i tak miał znaczną przewagę w ludziach nad załogą okrętu. Ciągle jednak ważył wszystkie za i przeciw, a na razie słowa ostatecznego nie powiedział. Skończywszy jeść zapytał starego Piętę: - A broń ludzie wasi mają? - Broni nie, ale coś się tam znajdzie, żeby Szweda przez łeb przeciągnąć - odparł z uśmiechem stary. - Są wiosła, mocne a długie, są kosy, które jak na sztorc postawi, to ho, ho jaka broń! Znajdzie się też i nóż nie jeden, a kto wie, może i co innego. - Marna to broń na szable, dzidy, muszkiety i działa. - Marna - przyznał stary. - Ale też wy, panie, macie wojsko z dobrą bronią. My zaś damy łodzi, ile trzeba. I popłyną z wami nasi ludzie. Razem weźmiem nawę, jak nic. Dalszą rozmowę przerwał nagły tupot za drzwiami i okrzyki dobiegające z dworu. Poderwał się pułkownik, lecz nim zdążył wybiec, by zobaczyć, co się dzieje, już wpadł do izby zadyszany Kubicki. - Panie pułkowniku! - krzyczał od progu - Szwedzi! - Gdzie? - pułkownik odruchowo sięgnął do szabli. - Skąd idą? - Od morza! - Co? - Lanckoroński myślał, że się przesłyszał. - Prawda to! Idą od morza! - porucznik był nadzwyczajnie podekscytowany. Nim jednak zdążył dać bliższe wyjaśnienia, już ukazali się rybacy wołając jeden przez drugiego: - Szwedy płyną! - Łodzie spuścili, na brzeg idą! - Ha! - stary rybak podniósł się zza stołu. - Nie my do nich, ale oni do nas! Od strony wydm rozległy się pierwsze strzały. To nieliczni strażnicy wystawieni przez porucznika Kubickiego dali ognia z muszkietów. Wnet też do uszu biegnących dotarły bezładne okrzyki i gwar idący od brzegu. Po wsi szedł krzyk głośny, pełen strachu: - Szwedzi idą! Kto żyw, wybiegł z chałup. Kobiety łapały małe dzieci gotowe uciekać. Młodsi rybacy pędzili z drągami, widłami i wiosłami. W tym rozgardiaszu wyróżniało się wojsko. Widać było, że oddział pułkownika Lanckorońskiego składa się z żołnierzy zdyscyplinowanych, nie popadających w panikę. Nawet bez komendy żołnierze wybiegali z kwater, siodłali konie, szykowali broń do walki. Pułkownik rzucił krótko Kubickiemu: - Sprawiajcie wojsko i prowadźcie na wydmy. Ale na razie nie pokazywać się wrogowi, czekać na rozkaz, może alarm fałszywy, a nie trzeba, żeby oni wiedzieli, że tu siła stoi. Porucznik odłączył się, by wykonać rozkaz, zaś pułkownik wspiął się na wydmę. Trzy duże łodzie dopływały do brzegu. Gołym okiem widać było na nich uzbrojonych ludzi. Wszystkie też miały na dziobach po jednej małej armatce. Pierwsza z łodzi, na której dziobie stał wysoki, postawny mężczyzna ze szpadą w ręku, osiadła na płytkiej wodzie. Jeszcze jej ruch nie ustał, a już rozległ się głośny rozkaz, po czym zaraz krzyk Szwedów targnął powietrzem. Żołnierze zaczęli wyskakiwać do płytkiej wody i biegiem ruszyli na brzeg. Równocześnie armatka na dziobie tej łodzi wypaliła, pukając niezbyt głośno, pykając z lufy białym obłoczkiem dymu. W ślad za pierwszą lądowały inne łodzie. Szwedzi z wielką wprawą i zapałem natychmiast ruszali do ataku. Nagle rojno się zrobiło na brzegu, pryskała woda, rozbrzmiewały krzyki, padały pierwsze strzały, choć napastnicy jeszcze nie widzieli przeciwnika i strzelali raczej na postrach niż z potrzeby. Ale wydmy milczały. Początkowo żołnierze postawieni tu na posterunkach, nie czekając na rozkazy, poczęli razić lądujących napastników. Tu i ówdzie rozległ się huk z muszkietu, świsnęła strzała z łuku. Lecz pułkownik, gdy tylko rzucił okiem na brzeg i zorientował się w sytuacji, zakazał strzelania. Kubickiemu dał rozkaz, by za wydmami uszykował wojsko do ataku, i polecił czekać. Na razie nie chciał jeszcze ujawniać swej siły. Pragnął podpuścić Szwedów bliżej, na szerszy pas lądu, gdzie zyskałby większą swobodę działania dla konnicy. Stała się jednak rzecz, której pułkownik nie przewidział. Oto rybacy z miejsca rzucili się do kontrataku. Była w tym spontanicznym zrywie zaciekłość wobec wroga, była też obawa o własne domy i rodziny, które niespodziewanie zostały zagrożone. Toteż rybacy nie zatrzymali się na wydmach, lecz od razu z krzykiem ruszyli w dół, na spotkanie Szwedów. Zderzyły się dwie fale ludzkie. Jedna źle uzbrojona, ale pełna zapału i zaciekłości, a druga zaprawiona w takich bojach, dysponująca dobrą bronią i umiejętnością walki. Szwedom pomagały też ich małe armatki umieszczone na łodziach. Dały ognia jeszcze raz, już stojąc przy brzegu. Ta salwa sprawiła, że rażone kartaczami szeregi rybaków zachwiały się nieco. Tu i ówdzie człowiek padł na piasek, ktoś krzyknął ze strachu, ktoś zawrócił przerażony i zaczął uciekać. Rybacy nie wytrzymali twardego uderzenia Szwedów. Choć natarli z impetem i furią, jednak zmuszeni byli odskoczyć i rozsypali się bezładną kupą. Porucznik Kubicki podprowadziwszy wojsko pod wydmę od strony wioski, podbiegł do pułkownika. Gdy ujrzał, co się dzieje, zawołał: - Wybiją ich Szwedzi! - Ruszajże ze swoimi, poruczniku! - rozkazał pułkownik. Kubicki tylko skinął głową. Odwrócił się, machnął ręką i wojsko na koniach poczęło się wspinać na wydmę. Oddział szedł szerokim łukiem, by zagarnąć wszystkich Szwedów skupionych na wprost wioski. Pułkownik odwrócił się raz jeszcze i zapytał drugiego oficera: - Armatki zatoczone? 7Sfi - Są na miejscach! - padła odpowiedź, Lanckoroński spojrzał w bok. W niewielkiej odległości ujrzał małe armatki ustawione na piasku. Było ich kilka zaledwie, ale teraz mogły się bardzo przydać. - Celować w tył, poza walczących - rozkazał pułkownik. - Rozbić łodzie! - Rozkaz, panie pułkowniku! - odpowiedział artylerzysta i pobiegł do swoich kanonierów. Pana Matuszewskiego hałasy i krzyki zaskoczyły i wprawiły najpierw w zdumienie, a potem w niemałe przerażenie. - Co się dzieje? - pytał przelatujących koło domu ludzi. - Pali się, czy co? Nikt mu nie odpowiedział, ludzie mijali go w pośpiechu, lecz po tym, że każdy miał w ręku broń, szlachcic domyślił się, iż to nie pożar, tylko jakaś walka rozgorzała. - Chryste Panie! - zawołał. - Biją się! Szwedzi nas napadli. Ha, łajdaki! Skąd się wzięli? A mówili wszyscy, że ich tu nie ma! Stój, gdzie lecisz, gadaj, co się dzieje! - usiłował zatrzymać jakiegoś chłopaka, lecz tamten odkrzyknął w biegu: - Szwedy! - i pognał w stronę morza. Ukazał się Kubicki, ale i on nie zatrzymał się na nawoływania pana Matuszewskiego. Wówczas szlachcic wpadł do izby, porwał swoją karabelę i z okrzykiem - Szwedy, hajże na nich, bij, kto żyje! - wyskoczył na dwór. Nie szukał swego konia, tylko pieszo, sapiąc z wysiłku pobiegł na wydmę. Tu wmieszany w tłum rybaków, nie czekając na atak wojska poleciał w dół, wywijając szablą i krzycząc: - Bij psubrata! W zapale nie wiedział, co się wokół niego dzieje, nie zważał na nic, tylko długimi susami pędził na nieprzyjaciół. Nie powstrzymywały go strzały armatek szwedzkich, nie cofnął się, gdy wokół prysnął piasek poderwany wybuchami. Dopadł pierwszych napastników i z niebywałym impetem zaatakował. Zamachnął się szablą na jakiegoś dryblasa, ale ten odbił cios i sam zamierzył się na szlachcica kordelasem. Pan Matuszewski jednak uczynił nadzwyczaj zwinny, jak na swoją tuszę, unik i z półobrotu rąbnął przeciwnika. Szwed uskoczył łapiąc się za przecięte ramię, a pan Matuszewski już młyńcem bronił się przed drugim” zachodzącym go z boku. - Ha, zbóje, we dwójkę na jednego! - krzyknął. - Sztuki wojennej nie znacie, zbóje, nie rycerze! Pan Matuszewski naciskany zewsząd cofał się walcząc zawzięcie, parując ciosy, opędzając się od napastników. Atakowało go już teraz kilku Szwedów. Odróżniał się od rybaków i napastnicy domyślili się w nim kogoś znaczniejszego. Sytuacja szlachcica robiła się coraz cięższa. Nie miał czasu rozglądać się po polu bitwy, nie wiedział więc, co się wokół niego dzieje. Tymczasem rybacy ustępując przed Szwedami cofnęli się na powrót ku wydmom i Matuszewski został sam. Zamachnąwszy się szeroko szablą sprawił, że atakujący odskoczyli nieco. Wówczas dopiero zobaczył, że jest otoczony i grozi mu niebezpieczeństwo. Ogarnął go nagle strach o własną skórę, zaczął się zastanawiać, jak wyjść z opresji. Wtedy to spostrzegł, że w pobliżu leżą wyciągnięte na piach rybackie łodzie. Kręcąc młynka szablą, by nie dopuścić do siebie atakujących, krok za krokiem począł się zbliżać do jednej z nich, aż wreszcie udało mu się to i stanął opierając się o burtę plecami. Teraz poczuł się nieco pewniej, bo przynajmniej z tyłu nie zagrażał mu cios. - Na pomoc! - krzyknął rozpaczliwie. - Bijcie zbójów! Nikt jednak ze swoich go nie słyszał, bo rybacy oddalili się dość znacznie i sami mieli wiele roboty z mocno naciskającymi Szwedami. Już też kilka osób leżało rozciągniętych na piasku. „Nic mnie tu nie uratuje!” - pomyślał ropaczliwie pan Matuszewski. Największy z trójki atakujących skoczył do przodu. Błysnęło ostrze, zdawało się, że wbije się w pierś szlachcica. Ale nie darmo pan Matuszewski od młodzieńczych lat wprawiał się we władaniu bronią. Odruchowo wykonał półobrót, unikając przebicia. Tamten zaś szedł siłą całego ciała, nie mógł się więc zatrzymać i wbił szpadę głęboko w burtę łodzi. Od razu też szarpnął, by ją wyrwać i ponownie zaatakować, ale ten moment przesądził. Pan Matuszewski ciął z rozmachem. Jego szabla ze złowrogim świstem dosięgła pochylonego Szweda. Żołnierz krzyknął i upadł w piasek. - A masz, psi synu! - huknął podniesiony na duchu szlachcic. Inny Szwed, widząc jak pod ciosem Matuszewskiego padł jego kolega, krzyknął wściekle i złapawszy porzucone przez któregoś rybaka wiosło machnął nim potężnie, nisko, przy ziemi. Pióro wiosła uderzyło silnie szlachcica w goleń i pan Matuszewski wydawszy przeraźliwy krzyk bólu przewrócił się na piasek. Wtedy dwóch Szwedów skoczyło na niego. Przygnieciony, wduszony twarzą w piasek szlachcic zdążył tylko rozpaczliwie pomyśleć: „Matko Najświętsza, ratuj, to koniec”! - przymknął oczy i czekał na śmiertelny cios. Lecz Szwedzi nie myśleli go zabijać. Sądząc, że ujęli kogoś ważnego, postanowili go wziąć żywcem. Toteż wydarli mu szablę, wykręcili ręce do tyłu i poderwawszy na nogi powlekli ku brzegowi. Szlachcic biegł utykając, bo goleń mocno go bolał. Ryczał przy tym przerażony: - Ratunku! Na pomoc, bracia, poruczniku Kubicki, gdzie jesteś! Nic mu jednak nie pomogły krzyki, rybacy bowiem byli już odepchnięci przez Szwedów, a wojsko dopiero wchodziło do walki. Toteż, czując naciskające w bok ostrze kordelasa, pan Matuszewski dał się dowlec do łodzi i mokry, spocony, w najwyższym stopniu przerażony, padł na dno mocno popchnięty przez swych pogromców. W tym momencie armatki pana Lanckorońskiego dały ognia i pierwsza kula padła w pobliżu, wzbijając fontannę wody. Szlachcic schylił głowę, przymknął oczy i szepnął: - Chryste Panie, świat się kończy! Teraz mnie nasi zabiją! Jónkowi śniło się, że zdobywa szwedzki okręt. We śnie przeżywał jeszcze swoją nocną przygodę, ale teraz czuł w sobie jakąś moc wielką. Ramiona miał jak maszty, głową wyrastał ponad innych ludzi, nie znał lęku, a walka napełniała go radością. Właśnie na pokładzie okrętu rzuciła się na niego chmara uzbrojonych nieprzyjaciół. Kłuli, bili, szarpali go ze wszystkich stron, ale on nic nie czuł. Nogami mocno zaparł się w pokład, chwycił jakiś ogromny drąg i zamachnąwszy się nim zmiótł wszystkich, którzy mieli odwagę go zaatakować. Krzyk padających ludzi sprawił mu radość i jeszcze bardziej wzmógł siły. Teraz złapał maszt i wyrwał go jednym szarpnięciem. Był olbrzymem, niezwyciężonym Waligórą, czuł, że gdyby chciał, cały okręt mógłby unieść nad wodę. Jeden z nieprzyjaciół stanął mu na drodze. Miał w ręku miecz, którym zaicn machnął się potężnie, by odrąbać Jónkowi głowę. Ale on tylko wywinął masztem i Szwed poleciał nad pokładem, wysoko, pod niebo uniesiony nadludzką siłą. Krzyknął przy tym głośno, przeraźliwie. Ten krzyk obudził Jónka. W pierwszej chwili nie wiedział, co się z nim dzieje. Przerażony usiadł na łóżku. W tym momencie matka wpadła do izby wołając: - Szwedzi, Jónku, wstawaj! Nasi się biją ze Szwedami! Jagna piszczała, nie wiadomo ze strachu czy podniecenia, Frant szczekał wściekle i skakał do niego na łóżko. Jónek jednym ruchem odrzucił pierzynę i tak jak stał, w samej tylko koszuli wyskoczył na dwór. Ludzie przelecieli już przez wieś i chłopak dojrzał jeszcze tylko na wydmie okazałą sylwetkę pana Matuszewskiego pędzącego za innymi do boju. Jónek skoczył do płotu i zaparłszy się nogami wyrwał solidny, gruby kołek. - Jónek, stój, gdzie lecisz, stój! - wołała za nim matka. - Nie chodź, Jónuś, nie chodź, zabiją cię - Jagna nagle żałośnie się rozpłakała. Jedynie Frant bojowo zaszczekał i zakręcił młyńca wokół jego nóg, gotów biec razem z panem. A Jónek krzyknął tylko: - To nasi się biją, a ja mam w chałupie siedzieć?! - i nie słuchając okrzyków matki i siostry skoczył naprzód. Myślał w tej chwili o jednym: ludzie z wioski wyprzedzili go, na brzegu walka trwa, co będzie, jeżeli pobiją Szwedów bez niego? Nie zdąży, nigdy sobie nie daruje, że zaspał i ominęła go bitwa. Obawiał się jednak niepotrzebnie. Walka na brzegu trwała jeszcze w całej pełni. I oto znów, jak przed chwilą we śnie, wydało się Jónkowi, że jest mocarzem głową sięgającym chmur i zdolnym wyrywać maszty. Żądza walki, zaciętość i zapalczywość oślepiły go. Nie bacząc, na niebezpieczeństwo rzucił się między walczących. A był to właśnie moment, kiedy rybacy pod naporem Szwedów ustępowali na całej linii. Pierwsi dochodzili już do podnóża wydm. Zdarzało się, że ktoś tam zakrwawiony, porażony strachem, leciał pod górę z okrzykiem rozpaczy: - Biją naszych, uciekajcie! Większość jednak walczyła, niechętnie poddając się naporowi. Migały wiosła, krzyżowały się pałki z żelazem Szwedów. Jónek wziął zamach jak żniwiarz, który przystępuje do kośby. Machnął na oślep swoim drągiem i w duchu pomyślał, że oto spełnia się sen, bije nieprzyjaciół mocno, ze wszystkich sił. Ktoś przed nim krzyknął z bólu. To trafiony kołkiem w głowę żołnierz szwedzki odskoczył i zachwiał się. Jakiś rybak uderzył go jeszcze wiosłem i Szwed zwalił się na piasek. Jónek ruszył dalej. Któryś z nieprzyjaciół zamierzył się na niego rapierem, ale on od dołu podbił broń, aż poleciała w powietrze z furkotem. Szwed, bardziej zdumiony niż przestraszony nagłym ciosem, stanął na chwilę z otwartymi ustami, a wtedy Jónek uderzył go w głowę swoim drągiem. Żołnierz padł ogłuszony na mokry piach. Wtem Jónek z daleka zobaczył scenę przy łodzi. Poznał pana Matuszewskiego otoczonego przez nieprzyjaciół. Chłopak, nim pomyślał, już pobiegł na pomoc. Zagradzający mu drogę marynarz szwedzki dostał od kogoś cios pałą, zawył z bólu i upuścił swoją broń. To pozwoliło chłopakowi przedrzeć się przez pierścień wrogów. Długimi susami, pochylony do przodu biegł na ratunek panu Matuszewskiemu. 1fH> Ale było już późno. Jónka od brzegu dzieliła zbyt duża odległość, a właśnie pan Matuszewski otrzymał nieszczęsne uderzenie w nogę i za chwilę Szwedzi wlekli go do łodzi. Jónek nie zdążył. Zresztą sam niespodziewanie znalazł się w niebezpieczeństwie. Zobaczył, że jest otoczony przez wrogów. Stanął, splunął w garść, mocno ujął swój drąg, gotów do walki. Znów wróciło tamto uczucie mocy i siły. Czuł, że jest w stanie stawić czoła wrogom, choćby ich było ze dwa razy więcej. A oni już doskoczyli do niego. Zorientowali się, że mają przed sobą chłopaka uzbrojonego w kij, więc ktoś krzyknął drwiąco, ktoś zaśmiał się z lekceważeniem. Nie doceniali Jónka. Chłopak nagle zakręcił się na pięcie i wykonał pełny obrót dokoła swej osi. Drąg zafurczał w powietrzu, zaczepił swym końcem jednego z napastników. Ten krzyknął i odskoczył łapiąc się za ramię. Poznali, że ten chłopak nie podda się łatwo i będzie kąsał boleśnie. Toteż już teraz ostrożniej podchodzili do niego. Było jednak jasne, że Jónek długo nie może się bronić, bo Szwedzi otaczali go coraz ciaśniejszym pierścieniem. Od strony wydm rozległ się jeszcze raz huk armatek, potem jakieś krzyki głośniejsze niż dotychczas, ale zajęty walką chłopak nie zwracał na to uwagi. Właśnie jakiś marynarz wysunął się do przodu, mignęła szabla i Jónek poczuł ukłucie w ramię. Nie bolało zbytnio. Zaraz też oddał napastnikowi, waląc go drągiem po ręce. Ale oto i drugi doskoczył. Żelazo ze świstem mignęło Jónkowi przed oczami. Tym razem został lekko ranny w policzek i ucho. Nawet nie zauważył, że po twarzy cieknie mu krew. Wtem krzyki od strony wydm wzmogły się. Któryś ze Szwedów obejrzał się i krzyknął przerażony. Jego kompani odskoczyli od Jónka, spojrzeli ku wydmom i rzucili się do ucieczki w kierunku łodzi. Jónek w pierwszej chwili nie zrozumiał, co się stało. Dopiero gdy zobaczył, że z wydm schodzi konnica, pojął zachowanie Szwedów. Wojsko szło szeroką ławą. Zaczerniły się wydmy, zabłysły ostrza szabel i włóczni. Szwedzi myśleli, że po starciu na brzegu z rybakami, które było raczej bójką niż bitwą, nie napotkają już większego oporu i bez trudu opanują wioskę, a tam obłowią się łatwym łupem. Toteż pojawienie się regularnego, konnego wojska wprawiło ich w osłupienie. W dodatku usłyszeli armatnie strzały, które choć im tutaj, pod wydmami, szkody nie czyniły, to jednak spotęgowały przerażenie. Wojsko zagięło skrzydła i otaczając Szwedów z trzech stron, poczęło ich potężnie naciskać. Oni jednak nie czekali na ciosy szabel, uciekali z krzykiem i’ w popłochu, porzucając broń, wyciągając nogi ze wszystkich sił, by dopaść swych łodzi, bo w nich tylko widzieli ratunek przed konnicą. A rybacy, poprzednio bici i przestraszeni niepomyślnym obrotem sprawy, niektórzy nawet zrozpaczeni, że pułkownik nie udziela im pomocy zostawiając na pastwę losu, teraz szybko ochłonęli i od nowa włączyli się do walki. Od czasu do czasu któryś z konnych dopadał biegnącego Szweda, wówczas migała krótko szpada, rozlegał się krzyk i człowiek padał na piasek. Niektórzy kluczyli, wywijali się od ciosów, ale żaden nie próbował walczyć. Pułkownik Lanckoroński poprzednio patrzył z nachmurzonym czołem na walkę rybaków ze Szwedami. Nierad był z tego bezplanowego ataku Kaszubów. Teraz, widząc jak po ukazaniu się jego wojska sytuacja się od razu zmieniła, a Szwedzi panicznie uciekają, pułkownik skinął na pachołka i dosiadł swego konia. Nie chciał brać udziału w walce, bo była to raczej potyczka niż bitwa godna pułkownikowskiej ręki, ale zamierzał podjechać bliżej, by zobaczyć klęskę wroga przy brzegu, na łodziach. Zjechał z wydmy i nie spiesząc się skierował konia ku wodzie. Wtedy to po raz drugi ujrzał Jónka. Poprzednio widział go biegnącego do ataku, groźnie w zapale wywijającego kołkiem. Teraz mignęła mu zakrwawiona twarz chłopaka. Krzyknął, chcąc go przywołać, ale Jónek nie słyszał. Już się bowiem odwrócił i razem z innymi popędził w kierunku wody za uciekającymi Szwedami. Jansen, niemal od momentu, gdy łodzie zaryły się dziobami w piasek, stracił panowanie nad swymi żołnierzami. Zresztą nie bardzo też w pierwszej chwili starał się zachować karność i porządek. Gdy ujrzał bezładną gromadą rybaków, zlekceważył ich, pozwolił, by jego ludzie rozbiegli się w ataku i pościgu za nimi. Sam początkowo nie walczył, tylko stanąwszy na brzegu patrzył na bitwę, w której żołnierze od razu zyskali bezwzględną przewagę. Ale też pierwszy zorientował się, co zaszło, gdy na wydmach ukazała się konnica. Pojął, że oto ma do czynienia z regularnym wojskiem. Wtedy wykrzyknął rozkazy odwrotu, ale Szwedzi nie potrzebowali jego zachęty, sami uciekali do łodzi. Jansen zobaczył, że atakujących Polaków jest tak dużo, iż mowy być nie może o stawieniu im oporu. Zawrócił więc ii kazał dać ognia z armatek będących na łodziach. Jedna wystrzeliła, ale raczej bez skutku, na ślepo, zaś drugich kanonierzy nie zdążyli nabić, bo już uciekinierzy wdzierali się panicznie na łodzie kotłując się i przepychając. Daremnie Jansen chciał zaprowadzić jaki taki ład, równo rozdzielać ludzi na trzy łodzie, nikt go nie słuchał; wszystkich gnał nieprzytomny strach. A panikę jeszcze powiększały pociski polskich armatek, padające w pobliżu wody. Pojął więc oficer, że sytuacja jest groźna. Pan Matuszewski, który po pierwszym strzale był mocno przerażony, wnet ochłonął, a widząc, jak konnica spędziła Szwedów z brzegu do morza, począł krzyczeć radośnie. Myślał, że zara te nadejdzie wyzwolenie. Ale gdy ujrzał, że Szwedzi spychają łódź na wodę - wpadł w rozpacz. Zaczął się wyrywać, kopać, chciał wyskoczyć z łodzi do wody i dopaść brzegu. Nawet mu się to udało w pierwszej chwili, kiedy łódź się zachwiała przechylona przez uciekających. Wypadł za burtę, łyknął potężnie wody, zachłysnął się, ale czyjeś ręce chwyciły go mocno i na powrót wciągnęły do szalupy. Przepełniona łódź została zepchnięta na głębszą wodę, wiele par rąk chwyciło wiosła i przerażony pan Matuszewski zobaczył, że brzeg oddala się szybko. Jónek doleciał do wody jako jeden z pierwszych, wskoczył po pas, ale nie dosięgnął łodzi. Mignęła mu jeszcze z daleka czerwona twarz pana Matuszewskiego. Chciał lecieć na ratunek, ale już nie było sposobu. Łodzie z uciekającymi Szwedami oddalały się coraz bardziej. Z wolna stygł zapał bojowy, wszyscy się uspokajali. Rybacy mieli twarze rozjaśnione zadowoleniem, bo czuli się dumni ze zwycięstwa. Żołnierze, niezbyt zmęczeni bojem, odczuwali raczej niedosyt, gdyż wszystko trwało krótko, a nieprzyjaciel uciekł zbyt łatwo. Pułkownik podjechał do wody, zatrzymał się. Spojrzał najpierw na okręt widoczny teraz całkiem dobrze, bo mgła poszła do góry, odsłaniając wielki szmat morza. Potem skierował wzrok na swoich ludzi i rybaków. Wtedy to dostrzegł Jónka. Chłopak stał po kolana w wodzie. Dyszał jeszcze ciężko, twarz miał zakrwawioną, w ręku mocno ściskał kołek. - Dzielnie walczyłeś! - pochwalił go pułkownik. Jónek poczerwieniał z zadowolenia. Ale spojrzawszy na swój drąg, machnął nim i odparł: - Lepiej bym bił, gdybym tak miał szablę! Roześmiał się pułkownik i pokręcił głową, ale nic nie odrzekł. Nakazał wojsku, by zeszło z pola bitwy i zalecił pilną obserwację okrętu. ROZDZIAŁ SZÓSTY Wojsko sprawnie opuściło brzeg morza i wróciło na swoje kwatery. Również rybacy powracali do chat. Cieszyli się zwycięstwem. Opowiadali sobie nawzajem o swych wyczynach, przekrzykiwali, który był dzielniejszy i więcej nieprzyjaciół położył. Należała się rybakom chwila radości, stawali bowiem mężnie, co żołnierze chętnie im przyznawalii. W największej jednak glorii powracał do wioski Jónek Nagłów. Co prawda uginały się pod nim nogi, po trosze z wysiłku, a po trosze z emocji, ale nie odczuwał zmęczenia. Nie paliły go też rany, które odniósł, a przeciwnie - dumny był z nich i specjalnie nie ocierał krwi z policzka, by wszyscy widzieli, jaki z niego bohater i jak bardzo jest poszkodowany. Nie były to groźne rany, tylko zadraśnięcia powierzchowne, lecz matka na jego widok załamała ręce, a Jagna pisnęła żałośnie swoim zwyczajem: - O matko, toćżeś ranny! - Synuś! - matka już miała łzy w oczach. - A co ci to? Cóż ci te Szwedy przeklęte zrobiły? A daj że, obmyję cię, opatrzyć trzeba ranę. - Dajcie spokój - grubym głosem odpowiedział Jónek. Uważał, że takim właśnie głosem przemawiać winien mężny rycerz wracający z boju. Jaguśce zaś rzucił opryskliwie: - Nie becz, kozo, nic mi nie jest! ICO - Ale krew ci leci! - dziewczynka przysunęła się blisko, spojrzała na ranę brata. - Kto w bój idzie, ten krew leje - odrzekł z dumą. Matka jednak nie zważając na mężną i męską postawę Jónka, siłą wciągnęła go do izby, zmyła krew, białą szmatą okręciła głowę. Szarpał się początkowo i protestował, ale potem przestał pomyślawszy, że taki opatrunek nie gorzej świadczy o jego wyczynach niż rozmazana krew. Zaraz też, mimo protestów matki, poszedł do chaty Pięty, bo tam zbierało się dowództwo, on zaś uważał, że teraz zyskał prawo do zasiadania ze starszymi. - Oto i nasz bohater! - zakrzyknął na jego widok pułkownik. Ale ojciec Jónka był innego zdania. Sam walczył od początku do końca, miał podarte ubranie, podrapaną twarz, nie uznawał jednak czynów syna. - Pchał się, knyp jeden, gdzie nie trzeba! - powiedział i zamierzył się na Jónka. Ten odskoczył, zasłonił się łokciem i krzyknął odważnie: -r - Co tata chce? Bom to nie chłop? Przeciem walczył! - Ja ci dam walkę! - rozsierdził się Nagiel. - W domu miałeś siedzieć przy matce i Jagnie! - A juści! - odkrzyknął zadziornie chłopak, odsuwając się na wszelki wypadek w kąt izby. - Z babami każecie siedzieć? Nie wzbronicie mi walki! Ojciec chciał doskoczyć do niego, wytarmosić w zdenerwowaniu, które spowodowała obawa o życie syna, ale powstrzymał go głos pułkownika. - Zostawcie, mężnie stawał, wszyscy widzieli! - Aha, widzicie! - triumfalnie krzyknął Jónek. - A ty się nie nadymaj, ojca słuchaj! - upomniał go pułkownik. - Bo chociażeś Szweda bił, to rodzicowi winieneś szacunek. 7«Q i - Pewnie - odparł chłopak - ino niech ninie tata przy ludziach na wstyd nie wystawiają. =- No dobrze już, dobrze - załagodził pułkownik. - Skoroś przyszedł, tedy ostań, boś i po prawdzie dobrze sobie zasłużył. Dość swarów, radzić nam trzeba o tym, co zaszło, i o tym, co czynić wypada. Rybacy skinęli głowami, zajęli miejsca na ławach, ale czekali, aż pułkownik pierwszy zabierze głos. On zaś zwrócił się do Kubickiego: - Jaki wynik bitwy, mości poruczniku? - Szwed pobity - bez namysłu odparł Kubicki. Pułkownik zaśmiał się głośno. - Oczywistej prawdy nam nie gadaj, samiśmy wszystko widzieli. Sukces nie był trudny, bo nas dużo więcej było niż Szwedów. Ale melduj szczegółowo. - Szwedów trzynastu martwych zostało na piachu - powiedział porucznik. Pułkownik skinął głową. - Rannych też mieli sporo - kontynuował Kubicki - ale zliczyć nie sposób. - Jeńca mamy? - Jest trzech, co do łodzi nie zdążyli wskoczyć. Z tego jeden jakiś ważniejszy, w paradnym mundurze i hardy, wilkiem patrzy. - Wnet zmięknie. A jakie nasze straty? - Wojsko żadnego szwanku nie odniosło - porucznik był zadowolony, zaraz jednak spoważniał. - Legło czterech ludzi i - To nasi - dorzucił Pięta. - Żal, ale trudno, to wojna - powiedział z powagą pułkownik. - Rannych też w wiosce sporo jest, ale nie bardzo groźnie - kończył swój raport Kubicki. - A pana, co z wami był, tego grubego, to nie liczycie? - odezwał się Jónek z kąta. Wszyscy spojrzeli na niego, zaś pułkownik zapytał zdumiony: - Pana Matuszewskiego? Cóż mu się przydarzyło? - Porwali go Szwedy, łodzią na okręt uwieźli - odparł Jónek. - Jakże to się stało? - pułkownik był zaskoczony. Zmartwił się też mocno porucznik, bo najbliżej się z panem Matuszewskim przyjaźnił. Okazało się, że w ferworze bitwy nikt nie widział, co się ze szlachcicem stało. Owszem, na początku obserwowano jego poczynania, sam pułkownik nawet widział, jak szlachcic walczył z przeciwnikami przy łodzi, ale potem stracił go z oczu zajęty wypuszczaniem wojska do bitwy. Jeden tylko Jónek znał los pana Matuszewskiego, on też o nim opowiedział. - Oto i mają Szwedzi naszego jeńca - powiedział pułkownik. - Ubiją go tam, zmarnują człowieka - desperował Kubicki, ale pułkownik uspokoił go. - Niepodobna, żeby go mieli zabijać - powiedział.- Szwedzi to naród prawo wojenne szanujący. A prócz tego mamy i my ich jeńców, to wiedzą, że gdyby krzywda spotkała naszego, natychmiast odwet weźmiemy. - Cóż tedy mamy czynić? - Radzić, jak nawę zdobyć! Słowa pułkownika Lanckorońskiego mocne uczyniły wrażenie. Wszyscy wszak pragnęli wyprawy na nawę, o niczym innym nie marzyli, zwłaszcza rybacy, ale czekali na jego decyzję. On zaś pomilczał chwilę, odczekał, aż ucichnie pełen aprobaty gwar, potem zaś powiedział: - Wpierw musimy się dokładnie dowiedzieć, ilu jest żołnierzy na nawie. Dajcie tu jeńca, tego, co wygląda na oficera. Porucznik wyskoczył żwawo z chałupy i po chwili żołnierze wprowadzili szwedzkiego jeńca. Żołnierz stanął przed stołem niezbyt pewny losu, jaki go czeka. Powiódł wzrokiem po obecnych i zatrzymał go na pułkowniku, w którym od razu po stroju i postawie rozpoznał dowódcę. Pułkownik osobiście zaczął indagację. Ale napotkał trudność. Szwed polskiego nie znał, nie zareagował także na łacinę. Nie rozumiał lub nie chciał odpowiadać. Wtedy wstał starszy syn Pięty. - Pozwólcie, panie - odezwał się - ja go będę pytał. Mowę Szwedów trochę znam, bom się i w Gdańsku o nich otarł, i u nich na naszych nawach wypadło bywać. Co chcecie wiedzieć? - Niech powie, ilu ludzi jest na okręcie. Młody Pięta przetłumaczył pytanie. Teraz już Szwed nie mógł nie rozumieć. Milczał jednak, a tylko jeszcze mocniej zacisnął w uporze wargi. Rybak powtórzył pytanie i znów bez skutku. - Niemowa czy co? - zdziwił się Kubicki. - Gadać nie chce - stwierdził pułkownik. - Dam mu w pysk, panie, to otworzy gębę - zaofiarował się młody Pięta. - Nie! - wykrzyknął Lanckoroński. - Jakże to, jeńca bezbronnego chcecie bić! Niehonorowa to sprawa. - My nie szlachcice, chociaż wolni ludzie - odparł spokojnie rybak. - Wroga w pysk palnąć nie taka znów hańba. Na to obruszył się jego ojciec. Tupnął mocno, brwi zmarszczył i zawołał: - Słuchaj pana pułkownika! Chociaż my nie szlachcice, to przecie swój honor mamy. Nie uchodzi bić jeńca. - Dobrze, dobrze - mruknął zawstydzony. - Co czynić? - Powiedzcie mu, żeby gadał, bo upór na nic się nie zda. Zwyciężymy ich wcześniej czy później - powiedział Lanckoroński. Rybak powtórzył jego słowa, a jeniec odparł wtedy krótko: - Nigdy okrętu nie weźmiecie! - Weźmiemy, nie dziś to jutro - zapewnił pułkownik. Tłumacz powtórzył, a od siebie dodał: - Wtedy wam wszystkim łby poukręcamy, a tobie pierwszemu. Szwed spojrzał spod oka, mina mu nieco zrzedła. Rybak widząc wahanie, na własną rękę dorzucił: - A jak będziesz gadał, życie ci darujemy, wolno puścimy. - Prawda to? - nieufnie spytał jeniec. - Prawda, pułkownik tu obecny ręczy ci życie. - Co tam? - zniecierpliwił się pułkownik nie rozumiejący dialogu, ale młody Pięta swobodnie odparł: - Tłumaczę mu, żeby gadał po dobroci. Już mięknie. Na ponownie zadane pytanie jeniec odpowiedział: - Jest nas żołnierzy trzystu. - Dużo - mruknął pułkownik i zapytał: - A marynarzy? - Mniej, ale też będzie około dwóch setek. - Dowództwo jakie? - Jest kapitan wojska i kapitan okrętu. Jest też admirał, który dowodzi wszystkimi okrętami pływającymi po zatoce. Trochę zaskoczyła pułkownika wiadomość o obecności admirała, ale raczej ucieszył się z niej, bo honor był większy walczyć z kimś tak znacznym. Pytał jeszcze o uzbrojenie, a jeniec odpowiadał nieco nastraszony i zarazem zachęcony obietnicą młodego Pięty. Pułkownik, dowiedziawszy się wszystkiego o okręcie, kazał jeńca odesłać, sam zaś zwrócił się do obecnych: - To jak radzicie: iść na okręt czy nie? - Idziemy! - chórem krzyknęli rybacy. Także oficerowie z Kubickim na czele skwapliwie dołączyli swoje głosy. - Widzę, że ochotę do walki macie - ucieszył się pułkownik. - Ale upominam: rozwagi trzeba i chytrości, bo dzielności wiem, że nikomu tu nie brakuje. A plan nasz jest taki: Wy - tu głowę zwrócił do rybaków - dacie łodzie. Ile tylko możecie. - Damy swoje i z drugich wiosek - odpowiedział za wszystkich stary Pięta. - Wojsko wsiądzie na łodzie z bronią. Muszkiety mogą być mało przydatne, bo zamokną i razić z nich będzie niesporo z chybotliwych łodzi, a już powtórnie nabić nie da się w żaden sposób. Więc brać najlepszych łuczników, takich, co szablą i dzidą dobrze władają. Wybrać też tych, co potrafią się śmiało i zwinnie po linach wspinać i wody się nie boją. Kubicki tylko kiwał głową potwierdzając, że rozumie każde słowo przełożonego. Zaś stary Pięta słuchał chciwie, a gdy Lanckoroński na chwilę przerwał, wtrącił pytanie: - A nasi? - Będą wiosłować, powiozą wojsko do okrętu. - My też chcemy walczyć - wykrzyknął zapalczywie Jónek. - Mało ci jeszcze było? - zaśmiał się porucznik, ale rybacy poparli zgodnie chłopaka. Pułkownik ustąpił. - Dobrze. Na każdej łodzi ma być po dziesięciu ludzi - pięciu naszych i pięciu waszych, radzi jesteście? Rybacy byli zadowoleni z decyzji. Pozostała jeszcze ostatnia sprawa, ale tu pułkownik chciał rady Pięty. - Kiedy najlepiej atak poprowadzić? - zapytał. Stary zamyślił się, podumał, potem odparł z powagą: - W dzień na nic, bo nas łatwo z daleka spostrzegą i obronę zgotują. Nocą źle, bo ciemno. Najlepiej o wczesnym świcie, kiedy jeszcze niejasno, ale i noc niegłęboka. Mgły może trochę będzie, to nam lżej pójdzie, bo nas osłoni, póki do nawy nie podejdziemy. - A więc rano, przed świtem - zdecydował pułkownik. Łódź wioząca pana Matuszewskiego przybiła do burty „Christine”. Szlachcic już biernie poddawał się losowi. Pozwolił ująć się pod pachy, popychany od dołu i ciągnięty z góry wlazł jakoś na pokład i zachwiał się na nogach, bo po pierwsze okręt miał silny przechył na dziób i lewą burtę, a po wtóre, szlachcic był wyczerpany przeżyciami. Zaraz jednak otrząsnął się. Duma szlachecka nie pozwalała mu okazywać wrogom słabości. Przywołał więc resztki odwagi, zrobił marsową minę i rozejrzał się dokoła. Wszystko na okręcie było dla niego obce i ciekawe zarazem. Maszty, choć tylko dwa, i w dodatku mocno pochylone, zrobiły na nim duże wrażenie. Cała plątanina lin, wantów, rei, armaty przy burtach, nadbudówki - słowem okręt cały wydał mu się przedziwny i groźny. Patrzył też na ludzi, których pełno było na pokładzie, wylegli bowiem wszyscy na powitanie powracających żołnierzy. Widział więc zwinne, muskularne postacie marynarzy, umundurowanych żołnierzy, oficerów i podoficerów. Nie przypuszczał, że może ich być aż tylu na jednym okręcie. Pierwszy oficer coś krzyknął do bosmana, a ten skinąwszy głową popchnął jeńca i poprowadził pod pokład. Tu zamknął go w jakiejś niewielkiej, ciemnej klitce uprzednio związawszy mu z tyłu ręce. Pan Matuszewski przeklinał w duchu cały świat, a Szwedów przede wszystkim. „Widział to kto? - mamrotał pod nosem oburzony. - Szlachcica wiązać niczym barana? Widać zaraz, co to za psia nacja, nikogo uszanować nie potrafią. Tfu, niech ich piekło pochłonie. Mokro mi i chłodno. Zdałoby się miodu nieco albo choćby i gorzałki łyknąć, bo inaczej choróbsko mnie jakie chwyci, jak nic! I cóż oni zrobić ze mną zamierzają? Chryste Panie, toć jeśli uda im się umknąć, gotowi mnie do tej swojej Szwecji na nawie powieźć. A jak utoną? Boże, bądź miłościw, koniec ze mną, na morzu ginąć przyjdzie. A niech to licho!” Coś zaszeleściło. Szlachcic zaczął nasłuchiwać czujnie, czy czasem nie idą po niego, ale to nie były kroki. Wtem poczuł, że coś przebiegło mu po brzuchu, zaraz potem jakieś miękkie, obrzydłe zwierzę otarło mu się o twarz. Szarpnął się pan Matuszewski, bo poznał, że to szczury uprawiają swoje harce, nie licząc się z jego obecnością i szlachecką godnością. Tymczasem admirał wezwał starszego oficera i w obecności kapitana zażądał raportu z wyprawy. - Kiedy wylądowaliśmy na brzegu - opowiadał oficer - zza wydm, gdzie znajduje się osada rybacka, ukazali się ludzie. Motłoch to był, banda z kijami i widłami. - I tymi kijami was przepędzili? - zjadliwie zapytał admirał. Oficer spojrzał na kapitana, jakby u niego szukał pomocy przed złośliwością admirała, ale ten patrzył w bok zmartwiony i przygnębiony. - Nie, ekscelencjo! - zaprzeczył twardo. - Rozpędziliśmy tę hołotę, pognaliśmy ich z powrotem ku wydmom. Moi ludzie jechali bez trudu na ich karkach i niewiele brakowało, a bylibyśmy zajęli wioskę. - Nie mów mi tu pan, co by było, tylko co się stało naprawdę! - wybuchnął admirał. - Wtedy niespodziewanie na wydmach ukazało się wojsko. - Wojsko?! - z niedowierzaniem wykrzyknął admirał. - Chyba strach panu oczy przyćmił. Widziałem przez lunetę. Paru konnych, to jeszcze nie wojsko! - A jednak wojsko - odpowiedział gniewnie oficer. - To nie byli konni parobcy z wiosek ani żadna zbieranina. Regularne, dobrze wyćwiczone, sprawne wojsko. I nie było ich paru - nie mógł sobie Jansen odmówić tej uwagi - ale duży oddział. Jakieś sto pięćdziesiąt - dwieście osób. - Jesteś pan pewny? - nieufnie pytał admirał. - Całkowicie. Ekscelencjo, oni nie tylko atakowali nas w ordynku, kierowani rozkazem, ale też mieli dobre uzbrojenie i armaty. Strzelali do nas z wydm, cud, że żadnej łodzi nie rozbili. W kajucie zapadło milczenie. Wreszcie kapitan zapytał: - Jakie mamy straty? - Brakuje szesnastu ludzi. - Polegli? - Większość tak, zostali na brzegu martwi albo tak ranni, że podnieść się nie mieli siły. Ale chyba też niektórzy zostali ujęci. - A ich straty? - Trudno powiedzieć -. ostrożnie odparł oficer, ale zaraz dodał: - także muszą być niemałe. A jeńca też wzięliśmy. - Po co nam jeniec? - huknął admirał. - Mało to mamy własnych ludzi do żywienia? Rybaka wam jeszcze potrzeba? - To nie rybak - odpowiedział Jansen. - Musi być ktoś znaczny, o czym i ubiór, i postawa świadczą. - Taki jeniec może się przydać - powiedział kapitan. - Dowiemy się, co to za wojsko, jaką ma siłę. - Dobrze. Dajcie tu tego jeńca, trzeba go zaraz wypytać. Kapitan wydał rozkaz i po chwili bosman wprowadził pana Matuszewskiego. Szlachcic wyglądał żałośnie. Włosy miał mokre, pozlepiane, ubiór podarty i wymięty. Ale nade wszystko dokuczały mu mocno związane ręce. Widząc jednak, że został doprowadzony przed dowódców wyprostował się, minę przybrał ważną, a postawę, na ile mógł - godną. Wszyscy od razu zorientowali się, że nie rybak stoi przed nimi. Toteż kapitan, nawet nie pytając admirała, powiedział: - Rozwiązać mu ręce, bosmanie, i możecie odejść. Bosman przeciął więzy panu Matuszewskiemu, a ten nieco odetchnął i nieznacznie roztarł sobie nadgarstki. „Ejże, nie jest tak źle, skoro mi więzy zdjęto - pomyślał. - Widać mnie tu od razu mordować nie będą, a może i godność szlachecką uszanują, chociaż to Szwedy i kto wie, jakie tam u nich obyczaje”. Przez chwilę trwały próby porozumienia się. Wnet jednak znaleziono wspólny język. Okazało się, że łacina, którą wszyscy znali, była dobrą podstawą. W dodatku pan Matuszewski liznął trochę mowy niemieckiej, więc też mówił mieszaniną, którą od biedy mogli zrozumieć Szwedzi, a i on ich nieźle rozumiał. - Stoisz pan przed admirałem szwedzkiej floty i przed kapitanem tego okrętu - oznajmił szlachcicowi kapitan. - A pan coś za jeden? - Matuszewski Jan - z godnością odparł jeniec. - Szlachcic z ziemi białostockiej, a obecnie dobrowolny żołnierz najjaśniejszego króla Rzeczypospolitej! - wyprężył się przy tym dumnie i patrzył spod oka, jakie jego prezentacja wywołała wrażenie. Szwedzi spojrzeli po sobie i po chwili admirał zapytał: - Więc to szlachecki oddział przyszedł z pomocą rybakom? - Nie żaden luźny oddział, ale wojsko regularne - odparł pan Matuszewski. - Cóż to za wojsko może być na naszej szwedzkiej ziemi! - z oburzeniem zawołał admirał. - Chybam się przesłyszał albo przez językowy niedostatek źlem pojął pana admirała? - ze zdziwieniem powiedział pan Matuszewski. - Toćże to Polska, nie Szwecja, jakże zatem to ma być wasza ziemia? - Zajął ją nasz miłościwy pan, Gustaw Adolf - dumnie odparł admirał. - A raz zajęta przez króla szwedzkiego, szwedzką się ta ziemia stała na wieki. Pan Matuszewski oczami zamrugał na te słowa, wyprężył się jeszcze bardziej i z mocą rzekł: - Wilcze mi tu prawa prezentuje pan admirał! Od wieków ta ziemia była polską i na wieki naszą pozostanie. A ten, kto ją siłą zajął, siłą też wypędzony będzie. - Politykuj esz pan - przez zaciśnięte zęby powiedział admirał - a my nie politycy, tylko żołnierze. Jaki zaś jest szwedzki żołnierz, wiecie dobrze, boście jego miecz na karku poczuli. - Próżna przechwałka - już całkiem nie panując nad sobą krzyknął szlachcic. - Zajęliście szmat ziemi nie tyle siłą oręża, co zdradą, i dzięki naszym waśniom. Ale naród nasz jest mocny. To i prędko się wasze przewagi skończą, jak już się w Pucku skończyły albo w tej bitwie na morzu, pod Oliwą! Pod Tczewem hetmana Koniecpolskiego armija, tu pan pułkownik Lanckoron ski na brzegu stanął, gdzież zatem ta wasza przewaga? Chwalić się czym nie macie, bo wasze chudziny na lądzie cienko przędą, gdzieś pod Malborkiem i Kwidzynem w strachu od naszych się opędzają. Wam na morzu też niesłodko i ino patrzeć, jak będziecie do swojej Szwecji uciekać musieli, bacząc byście dopłynąć zdołali! Poczerwieniał admirał na te słowa. Kapitan zaś patrzył z niedowierzaniem na dzielnego szlachcica, który potrafił nielubianego admirała zapędzić w kozi róg. Zaś starszy oficer słuchał z nachmurzoną twarzą. Wszyscy oni zdawali sobie sprawę, że to, co powiedział jeniec, jest prawdą. Od lądu żadnej pomocy nie mogli się spodziewać. Na morzu też nie bardzo czuli się bezpieczni, chociaż mieli znaczną przewagę. Wiedzieli jednak, że okręty polskie stoją w Gdańsku i tylko czekają okazji, by uderzyć na nich i uwolnić miasto od kłopotliwej blokady. - Nawet jeśli to prawda, w co wątpię - powiedział admirał - to i tak wasz oddziałek tu, nad morzem, nie może być wielki, a nasz okręt jest potężny, widziałeś, pan, przecie nasze armaty? - A widziałem - zaśmiał się pan Matuszewski. - Widziałem jako w wodę pyskami patrzą bezsilne niczym psy, którym zęby wybili. Nie sięgniecie nas tymi armatami. A nasz oddział silny jest i armaty takoż mamy, więc godziny wasze policzone! Nie baczył pan Matuszewski, że zdradza wrogom tajemnice swoich. Nie uważał zresztą, by czynił źle. Przeciwnie, uznał, że musi nieprzyjaciół nastraszyć, ile tylko zdoła, więc mówił śmiało, z nutą przechwałki. Admirał machnął ręką. Nie chciał dalej słachać butnego jeńca, więc kazał go odprowadzić. Lecz pan Matuszewski, poczuwszy się teraz pewniej, powiedział: - Szlachcicem jestem i jeńcem waszym. Każda nacja, nawet i barbarzyńska, jeńca szanuje, choćby dlatego, że liczy, iż los wojny zmienny jest i ten, kto dziś panem jutro sam w opałach być może. - Straszysz nas pan? - zmarszczył groźnie brwi admirał. - A wiedz, że ja zaraz na maszcie mogę kazać cię powiesić. - Możesz - przytaknął szlachcic dziwnie pewny, że tego admirał nie zrobi. - Powiesić możecie, ale nim zawisnę, jako szlachcic żądam, by mnie godnie traktowano. - Có za krzywdy się panu dzieją? - zapytał kapitan, który poczuł się dotknięty słowami jeńca. - Żądam, aby mi rąk nie wiązać, ze szczurami w lochu jakimś nie zamykać. A i wypić jako też i zjeść coś by wypadało dać! Ubodła Szwedów uwaga jeńca, ale kapitan uznał słuszność jego pretensji. Toteż skinął głową i powiedział do Jansena: - Proszę kazać jeńca nakarmić. Rąk nie wiązać, trzymać w miejscu lepszym, jednak takim, by nie uciekł. Po wyjściu Jansena i pana Matuszewskiego w kajucie kapitańskiej zapanował nastrój pełen napięcia. Admirał nie ukrywał złego humoru, a że czuł się bezsilny, więc tym chętniej wyładowywał gniew na kapitanie i jego załodze. - To wszystko pańska wina i pańskich oficerów - oskarżał. - Od początku panowie działacie jak nowicjusze, a nie doświadczeni żeglarze i ludzie wojenni. - Ależ, ekscelencjo - usiłował zaprotestować kapitan, lecz rozsierdzony admirał nie pozwolił mu mówić. - Nic mnie nie obchodzi, co pan chce powiedzieć! Już sam fakt, że wpakował pan okręt na mieliznę, godny jest kary wysokiej i gdy tylko znajdziemy się w Szwecji, nie omieszkam wyciągnąć konsekwencji! Kapitan pomyślał, że nie wiadomo jeszcze, czy w ogóle któryś z nich znajdzie się w Szwecji, ale nie powiedział tego głośno nie chcąc jeszcze bardziej denerwować admirała. A ten ciągnął: - Cała ta wyprawa na brzeg też była błędem. Ludzie zginęli, Polacy odnieśli zwycięstwo i poczuli się pewni siebie. Przez to nasza sytuacja się pogorszyła. I co pan, kapitanie, chce robić? - Podejmiemy próby zejścia z mielizny. - Wiatr się nie odwraca, wieje ciągle od morza. - Spróbujemy, ale sami możemy nie dać rady. Gdyby pan admirał dał rozkaz tamtym okrętom, żeby podeszły i pomogły... - Nie! Powiedziałem, że dość już waszego nieszczęścia. Tamte okręty muszą trzymać się z daleka, żeby nie wpakować się tu gdzie w piaski. I służbę swoją mają, muszą penetrować kawał morza. Admirał milczał przez chwilę, patrząc na kapitana z niechęcią. Potem rzucił jeszcze pytanie: - A jeśli nie uda wam się zejść z mielizny? - Ja okrętu nie opuszczę - z uporem odparł kapitan. - Sobą pan możesz dysponować - zauważył admirał. - Godne to i nawet szlachetne, a nawet, powiedziałbym, sprawiedliwe, żebyś podzielił los swego okrętu. Ale ludzie? Jest tu kilka setek ludzi sprawnych do boju, a wiesz przecież, kapitanie, że naszemu królowi każdy żołnierz potrzebny. - Może pójdą lądem - doradził oficer. - Z półwyspu by ich szalupy z tamtych okrętów zabrały. - Lądem? - wykrzyknął admirał. - A kto ich przepuści? Tamci? Toż pan już wdesz, że stoi tam wojsko polskie i nawet armaty mają. - Jest jeszcze inne wyjście - z namysłem powiedział kapitan. - Możemy ludzi odsyłać nocą na szalupach na tamte okręty. A jakby nam oni swoimi łodziami pomogli, to moglibyśmy przenieść całą załogę i wszystkich żołnierzy. - Pan znów swoje - admirał patrzył z dezaprobatą na kapitana. - Jak łodziami ludzi przeprawiać? Jeśli wsadzisz pierwszą partię, zaraz inni będą chcieli płynąć, bo zrozumieją, że to ucieczka. Wybuchnie panika, zacznie się piekło, potopią się. Zresztą Polacy z brzegu dojrzą to i zaraz naszych zaatakują. Wyrżną wszystkich i okręt przy okazji wezmą. Nie. A na pomoc innych okrętów, już mówiłem, nie ma pan co fOO liczyć. Dość nieszczęścia, na żadne dalsze straty nie pozwolę. - Więc co czynić? - zawołał w rozpaczy kapitan. Wszystkie jego rady admirał uznał za głupie i niemożliwe do zrealizowania. Zamiast mu pomóc, jeszcze go przygnębił i zniechęcił, ukazując sytuację jako beznadziejną i bez wyjścia. Teraz też na okrzyk kapitana przełożony odpowiedział wzruszeniem ramion. - Daję panu czas do jutra rana. Razem ze swoimi oficerami szukajcie wyjścia z matni. - A jeśli się nie uda? - Pańska sprawa, kapitan odpowiada za okręt i ludzi. Ja zaś odpowiadam za wszystkich i nie będę tu siedział niczym mysz w pułapce. - Chce pan admirał nas opuścić? - Nie wolno mi się dać tu uwięzić, skoro los naszego okrętu jest niepewny. - Od razu duch w załodze upadnie, kiedy nas ekscelencja opuści - protestował kapitan. - Ludzie pojmą, że sytuacja beznadziejna, i wszystko będzie stracone. - Pańska w tym głowa, by tego nie było. Ja zaś powtarzam: daję panu czas do jutra rana! Kapitan nic nie odpowiedział. Był wstrząśnięty postawą admirała, który nie tylko całą winą za sytuację obarczał jego, ale też - jak widać - już postanowił opuścić pokład „Christine”. Kapitan co prawda nie mógł odmówić racji twierdzeniu, że dowódca flotylli nie może tu tkwić uwięziony, lecz też rozumiał, iż jeśli admirał ich opuści, wówczas on sam nie zapanuje nad sytuacją. Ukłonił się admirałowi i odszedł. Zaraz też wezwał pierwszego oficera i wydał rozkazy, by podjęto próby sprowadzenia okrętu z mielizny. Z pokładu spuszczono wkrótce na wodę wszystkie ta a łodzie. Okręt przygotowany do walk na lądzie miał dwa barkasy i cztery szalupy. Kilkudziesięciu marynarzy zajęło w nich miejsca. Z dziobu rzucano im grube liny. Równocześnie porucznik Jansen kazał odbalastować okręt. Załoga w pośpiechu wynosiła spod pokładu wszystkie rzeczy, które nie były niezbędne. Wyrzucano część balastu, sporo różnych skrzyń, zapasy okuć, drewna, a nawet część żelaznych kul, choć tych Jansen niechętnie się pozbywał, licząc w duchu, że może jeszcze się przydadzą. Kapitan wyszedł na górny pomost i stamtąd patrzył na wysiłki Jansena i załogi. A Jansen stanął na samym dziobie tuż pod bukszprytem i dał ręką znak. Dowódcy poszczególnych łodzi wydali komendy, wiosła zanurzyły się w wodzie. - Równo! Raaazem! - dyrygował przez tubę starszy oficer. Ci, którzy nie brali bezpośredniego udziału w akcji, wylegli na pokład i patrzyli w napięciu. Jansen spojrzał na nich i krzyknął: - Bosman! Rozdzielić ludzi na obie burty. Równo! - Tak, panie! - odkrzyknął bosman, który w lot zrozumiał zamiar. Marynarze i żołnierze zostali rozstawieni po obu burtach. Na dany znak poczęli na przemian ze wszystkich sił kołysać okrętem. Jansen liczył, że rozruszają w ten sposób kadłub, który może łatwiej oderwie się od dna. Marynarze w łodziach wiosłowali ze wszystkich sił. Liny naprężyły się, pot zalewał ludziom oczy, ale kadłub okrętu ani drgnął. Decyzja pułkownika Lanckorońskiego wprawiła wszystkich w stan podniecenia. Szczególnie radzi byli rybacy. Od początku napierali się, by iść do ataku. Korciło ich zdobycie wielkiego i - jak się spodziewali - zasobnego okrętu. Sami rozumieli, że nie mają dość sił, by sprostać zadaniu, toteż gdy pułkownik wreszcie powiedział, że wojsko weźmie udział w wyprawie, poczuli się pewni zwycięstwa. Gotowali się też do walki, jak tylko mogli i umieli. Przeglądali łodzie, ściągali rozmaity sprzęt: bosaki, drągi, wyciągali znów broń. Ich sąsiedzi z dwóch pobliskich wiosek także ochoczo przyłączyli się do tych przygotowań. Wśród żołnierzy również panowało podniecenie. Gdy rozeszła się wieść, że będą szturmować szwedzki okręt, niejeden kiwał głową z niedowierzaniem. Żołnierzom nie przeszło przez myśl kwestionowanie rozkazu, nikt jednak nie wyobrażał sobie, w jaki sposób dosięgną nieprzyjaciela w tak niezwykłych okolicznościach. Walenty cieszył się z nowiny, bo pociągała go przygoda. Mateusz patrzył na to bardziej sceptycznie. Kręcił się koło nich Jónek, który w domu nie mógł wysiedzieć. On też udzielał żołnierzom rad, bo w sprawach morza był od nich nieporównanie bardziej doświadczony. - Jakże to tak pójdziem na tę nawę? - wydziwiał Mateusz. - Toć woda nas rozdziela, a koń przez wodę nie pójdzie. - Co nie pójdzie? - obruszył się Walenty. - A bo to raz my forsowali rzeki i strumienie? - Aleć to przecie morze, nie żaden strumień - upierał się Mateusz. - To i co, że morze? Płytkie to morze, skoro nawa siadła na piachu. - Płycizna dla nawy, a koń może nie dojść. - Przecie nie koniami pojedziem - wtrącił Jónek ubawiony rozmową żołnierzy. - Łodziami popłyniem. - Łodziami? - zdumiał się Mateusz. - Jakże to? Wojsko z koniami ma na łodzie włazić? - Ech, bo wy ciągle o tych koniach gadacie - zniecierpliwił się chłopak. - Bo przecie my konne wojsko - odparł z dumą Walenty. - Z konia najlepiej wroga bijem i żołnierz z koniem jedno stanowi. - Ale na morzu musicie się rozdzielić z koniami - mówił Jónek. - Miast koni, łodzi dosiądziecie. - A to ci dopiero! - wykrzyknął Walenty. - I jakże to dalej ma być, gadaj, bo widać, że się na rzeczy rozumiesz. - No zwyczajnie. Powłazimy do łodzi, wy i my. Podpłyniemy cichaczem i wleziemy na nawę. - A Szwedy głupie tak będą czekały, aż wleziem i ich wyrżniem jak barany? - ironicznie zapytał Mateusz. - Pewnie, że nie - odparł chłopak. - Juści, bronić się będą. - To z tych łodzi walczyć z nimi będziem? A jak który do wody wpadnie? Toż utopić się może. - Eee tam - Jónek lekceważąco machnął ręką. - Kto by zaś o tym myślał? Szwedy przestraszone, cięgi dostały już tam, na brzegu, to i bronić się pewnie za silnie nie będą. - Tak gadasz? - roześmiał się Mateusz. Dalszą rozmowę przerwało nadejście wachmistrza. - Cóż tu za godzinki odprawiacie? - krzyknął. - Konie mi nakarmić, oporządzić, a oddać pod opiekę tych, co na nawę nie idą. A ty - zwrócił się do Jónka - nie łaź mi tu przy wojsku, w domu siedź, swoich spraw pilnuj. - Nie gońcie go, panie wachmistrzu - wstawił się za Jónkiem Walenty. - Onże jest, co na nawie był, potem w bitwie dzielnie stawał, widzicie, że łeb ma owiązany. Jónek ośmielił się widząc, że mars schodzi z twarzy wojaka, i powiedział. - Nie gniewajcie się, panie. Ja bym... ja bym... - zająknął się nie wiedząc, jak wypowiedzieć swoją prośbę. - No, co chcesz? Gadaj, mowę ci odjęło? - Kiedy nie wiem jak - wybąkał Jónek. - Ale, panie, dajcie mi szablę albo inny oręż sposobny. - Oręż? - zdumiał się wachmistrz. - A na cóż ci to? - Pójdziem na nawę - odrzekł Jónek zdziwiony, że wachmistrz tak prostej rzeczy nie rozumie. - A jakże mi walczyć kołkiem? Szablą byłoby sposobnie j. - Widzicie go - roześmiał się wachmistrz. - Szablę mu dać! Nie, nie może to być, nie dajem wojskowego oręża, a już takiemu, jak ty pachołkowi żadną miarą! Nie mógł pojąć tego Jónek i odszedł do domu bardzo zmartwiony. Czas mijał wolno. Ludzie żądni walki chcieliby już iść na nawę, ale wszyscy rozumieli, że rozkaz jest słuszny. Trzeba więc było czekać do rana, aż nadejdzie najlepsza pora, by podpłynąć do okrętu, zaskoczyć nieprzyjaciela i z możliwie najmniejszymi stratami odnieść zwycięstwo. Łodzie były gotowe, broń przyszykowana, toteż we wsi zapanował spokój i wszyscy czekali na wielką chwilę. Pułkownik Lanckoroński odczuwał także podniecenie. Pierwszy to raz miał przeprowadzić taką dziwną bitwę. Nie mógł przewidzieć, czy atak się powiedzie, ale wiedział jedno: tak czy owak musi zdobyć okręt. Porucznik Kubicki złożył mu ostatnie meldunki. Wojsko było przygotowane, ci, którzy mieli płynąć, należycie pouczeni, broń sprawdzona. - A jakże rybacy? - pytał pułkownik. - Czekają na tę wyprawę. Taki to naród bitny, nawet dzieciuchy się rwą na Szweda - roześmiał się porucznik. - O kim, waść, mówisz? - A o tym naszym bohaterze, o Jónku. - Aaa ten - pułkownik rozpogodził twarz. - Ani słowa, dzielny jest. Stawał rankiem jak bohater prawdziwy. - Teraz też się rwie. Narzeka, że broni nie ma. Wachmistrza o szablę prosił. - O szablę? - pułkownik zaciekawił się. - I co, daliście mu? - Nie. Jakże to, przecie nie sposób dawać w ręce dzieciucha broń żołnierską. - Tak, waść, myślisz? - powiedział pułkownik. - No cóż, może to i racja, chociaż... Dzieciuch to, ale przecie krwi nie żałował. Do izby wszedł stary Pięta. - Nawa nawą, bitwa bitwą, a zjeść cosik trzeba. Niech jaśniepułkownik i porucznik pozwolą - powiedział. Przeszli za nim do sąsiedniej izby, gdzie już niewiasty nakryły duży stół. Między stertami chleba i podpłomyka, półmiskami ryb smażonych i dzbankami z napitkiem królowała wielka, dłubana w drzewie micha, przypominająca nieco dzieżkę do ciasta. Cała była wypełniona pachnącym, ociekającym tłuszczem, podpieczonym na różowo baranim mięsiwem. Uśmiechnął się na ten widok pułkownik. - Cóż to! - zawołał. - Ucztę tu całą naszykowaliście? - Nie uczta to, ino posiłek godny gościa wielkiego - odparł dwornie Pięta, a pozostali Kaszubi skinęli potakująco głowami. - Wcześniej okazji nie było, bośmy wszyscy nawą byli zajęci. - Więcej by to pasowało, gdybyśmy już nawę zdobyli - zauważył pułkownik. - Zdobędziem, będzie druga uczta - roześmiał się stary. - A na razie siądźcie, łaskawy panie, siądźcie i wy, goście, zjedzcie, co Bóg dał i czym chata bogata. A nalejże! - machnął ręką do syna. Goście zasiedli do stołu i zabrali się do baraniny. Przepili też raz i drugi za pomyślność zamierzonej wyprawy, ale nie za wiele, bo pułkownik nie pozwolił, Żeby rankiem głowy nie były za ciężkie. Przez całą noc poprzedzającą atak niemal nikt we wsi nie spał, choć pułkownik nakazał, by ludzie wypoczęli przed walką. Napięcie jednak było tak wielkie, że wszyscy czuwali. Sam zresztą dowódca najpierw dość długo siedział przy stole w chacie Pięty, a potem razem z Kubickim sprawdzał niby warty, zaś w gruncie rzeczy popatrywał na okręt słabo zarysowujący się w mroku. Pogoda pod wieczór znowu się pogorszyła. Wiatr, który poprzednio ustał, teraz począł dmuchać ze wzrastającą siłą, od nowa pędząc ku brzegowi coraz wyższe fale i zacinając deszczem. Zmarznięci i przemoczeni żołnierze chowali się za mizernymi krzakami, które jednak nie dawały im niemal żadnej osłony. Kubicki zauważył wśród nich Walentego. - A wy, co tu robicie? - zapytał zdziwiony. - Rankiem macie iść na nawę, teraz spocząć wam kazano, żebyście siły do walki mieli. Walenty wyprężył się i odpowiedział nieco strapiony. - Nie sposób spać w taką noc. - Tak wam straszno? - pytał Lanckoroński. - Nowość to, jaśniepułkowniku - śmiało odpowiedział Walenty. - Nie wiadomo, jaka będzie walka, ani co nas spotka, to i człowiek wytrzymać nie może od tego czekania. - Rybacy z wami będą, a to doświadczony naród na morzu. - Wiemy. - Tedy schrońcie się trochę ogrzać i wysuszyć, bo posłabniecie do rana i wrogowi rady możecie nie dać! - Zaś tam, nie damy! - buńczucznie zawołał Walenty. - Dosyć jeszcze zdążycie zmoknąć, posłuchajcie rozkazu! Walenty, a z nim i drudzy wyznaczeni do ataku, a przebywający na wydmach niechętnie odeszli. Pułkownik zaś, oddaliwszy się z porucznikiem w stronę brzegu, powiedział: - Cieszy to, że jest w ludziach ochota do walki. - Jest - potwierdził porucznik. - Wśród rybaków nie mniejsza. - Wiem, wiem. I to też cieszy. Społem doprowadzimy rzecz do pomyślnego końca. Popatrzyli teraz na okręt. Widniał niczym duży, czarny cień na tle przelewającego się wokół morza. Nie można było rozeznać jego kształtów, ale jakieś światełka z rzadka błyskały na pokładzie. - Czuwają - stwierdził Lanckoroński. =- Może coś czują. - Ano, wiedzą już, że tu nie bezbronni rybacy, ale wojsko przeciw nim. - Co też pan Matuszewski - westchnął porucznik. - Żywy na pewno i cały - zapewnił pułkownik. - Nie trap się, mości poruczniku, wydobędziem twego kompana z opresji. - Żeby to już. - Cierpliwości, ranek niedaleko. Gotowi do wyprawy rybacy i żołnierze zebrali się na brzegu. Byli napięci, myśleli tylko o tym, by jak najprędzej dotrzeć do burt okrętu. Pchane mocnymi ramionami łodzie zaszorowały dnami po piachu i wkrótce znalazły się na wodzie. Wówczas poczęli do nich wsiadać. Przeskakiwali niskie burty i sadowili się na ławach. W każdej łodzi zajmowało miejsce dziesięciu ludzi: pięciu rybaków i tyluż żołnierzy. Postanowiono, że czterech rybaków będzie wiosłowało, piąty zajmie się sterem. Żołnierze mieli tylko siedzieć spokojnie i dopiero w chwili przybicia do burt razem z rybakami wdzierać się na pokład. Łodzi było trzydzieści, wybrano największe i najsilniejsze. Trzystu ludzi zdawało się ilością wystarczającą do zdobycia okrętu. Załadunek szedł dość sprawnie i w niemal całkowitym milczeniu. Pułkownik, stojąc po kolana w wodzie, doglądał wszystkiego bacznie. Sam miał ochotę także płynąć, ale po namyśle zrezygnował. Jego rzeczą było czuwać nad całością wyprawy, a nie narażać się w walce z łodzi. To samo powiedział mu porucznik Kubicki, tak też myślał stary Pięta, z którego zdaniem Lanckoroński bardzo się liczył. Dał więc sobie wyperswadować tę myśl i dowódcą wyprawy mianował Kubickiego. Teraz porucznik uwijał się po brzegu, patrzył, czy ludzie należycie i w porządku zajmują miejsca. Wreszcie, gdy wszyscy już się załadowali, on sam jako ostatni postąpił do swojej łodzi. Pułkownik zbliżył się, podał mu rękę i powiedział: - Wracajcie szczęśliwie, a z wiktorią! - Nie inaczej będzie - zapewnił porucznik i przełożył nogę przez burtę. Ktoś podał mu rękę i wtedy pułkownik ujrzał Jónka. - Płyniesz i ty? - zapytał. - Jakże by nie! - odpowiedział dumnie chłopak, potrząsnął przy tym groźnie kołkiem wyrwanym z płotu, tym samym, którym walczył rano. Pułkownik mimo woli roześmiał się. - Tym chcesz wroga bić? - A czymże innym? - odparł chłopak. - Pewnie, szablą by było lepiej, ale cóż, kiedy nie mam. Był w głosie chłopaka żal, że jego prośba nie została spełniona. Zrozumiał to pułkownik i nagle sięgnął do boku, odpiął swą szablę i podał Jónkowi. - Masz - powiedział. - Weź ją na tę walkę, używaj mądrze, a walcz mężnie. Jónek chwycił szablę jak skarb największy. Przycisnął ją do piersi, podniósł do oczu, pogłaskał. Mowę mu odjęło z radości, nie wiedział, jak dziękować pułkownikowi. W tej chwili porucznik rzucił rozkaz: - Ruszamy! A trzymać się blisko, płynąć gromadą, coby się w mroku nie pogubić! - Z Bogiem! - zawołał Lanckoroński. Łodzie ruszyły. Płynęli pod wiatr, kierując się ku rufie okrętu coraz wyraźniej wyłaniającej się z mroku. Szarzało. Nadeszła ta wczesna pora przedświtu, kiedy jeszcze noc nie ustąpiła, ale już coraz wyraźniej świat wyłaniał się z ciemności. Lekka mgła, kłębiona przez podmuchy wiatru, tworzyła wokół nich jakby opar zwiewny a przyjazny, bo zasłaniający przed oczami wachtowych na okręcie. Pułkownik widział, jak ciemne, kołyszące się na fali kadłuby łodzi coraz bardziej się oddalają. W tej chwili ogarnął go niepokój o losy wyprawy. Był żołnierzem znającym walkę, ale na lądzie. Rozfalowane morze, wiatr, mgła były mu obce. Pomyślał, że przecież te łupiny mogą potonąć, zanim dopłyną do okrętu. Przypomniał sobie jednak pewność, z jaką ruszali rybacy, a wiedział, że ich doświadczeniu może zaufać. Mimo wszystko w tej chwili żałował, że dał się odwieść od zamiaru popłynięcia razem z wyprawą. Stokroć bardziej wolałby walczyć niż czekać bezradnie i bezczynnie. Wokół niego gromadziło się coraz więcej żołnierzy i ludzi z wioski, którzy także wyszli, by przyglądać się, jak ich bliscy będą zdobywać okręt. Porucznik Jansen przed świtem obchodził okręt, by sprawdzić warty. Nie mógł spać tej nocy, był niespokojny i pełen złych przeczuć. Wiedział, że i kapitan, choć nie pokazywał się na pokładzie, nie śpi strapiony sytuacją i przygnębiony postawą admirała. Stwierdziwszy, że na okręcie wszystko jest w porządku, porucznik Jansen wracał od dziobu na rufę, kiedy coś sprawiło, że się zatrzymał. Był to odgłos dobrze znany doświadczonemu marynarzowi - plusk wioseł. W pierwszej chwili sądził, że się przesłyszał. Pomyślał, że to wiatr i fale uderzające o burtę wydają takie dźwięki, bo przez myśl mu nie przeszło, by w taką pogodę mogło być coś innego. Ale wtem usłyszał głośny okrzyk marynarza pełniącego służbę na rufie okrętu. Biegiem rzucił się w tamtą stronę. Marynarz także w pierwszej chwili nie wierzył własnym uszom. Kiedy jednak odgłosy wiosłowania powtórzyły się, wychylił się za burtę i wtedy włosy zjeżyły mu się na głowie. Rój łodzi czernił się pod samym okrętem. Podpływały do burty ze wszystkich stron, niektóre już dziobami uderzały w okręt. Równocześnie z dołu leciały linki z hakami na końcu. Haki zaczepiały o wanty i nadburcia, a ludzie z łodzi natychmiast, w milczeniu i sprawnie, zaczynali wspinać się do góry. - Alarm! Do boju! - krzyknął marynarz. Na okręcie zawrzało. Krzyki warty pobudziły marynarzy i żołnierzy. W jednej chwili zakotłowało się w lukach, na trapach i na pokładzie. Tymczasem pierwsi z atakujących już byli na okręcie. Kaszubi i żołnierze zapomnieli o chybotaniu się łodzi, o wietrze i fali. Wszystkich ogarnął zapał do walki. Rwali się do burt okrętu, broń brali w zęby, wspinali się po linach i wyskakiwali na pokład. Ciżba się zrobiła wielka. Jónek miał trzymać ster. Ojciec i porucznik Kubicki chcieli chłopaka uchronić od niebezpieczeństwa ataku, ale on nie zważał na to. Puścił ster, skoczył na dziób łodzi i mocno ściskając w zębach szablę począł się wspinać do góry. Porucznik chwycił go za portki i ściągnął: - Gdzie? Sternik zostaje w łodzi! - krzyknął. - Dajcie ster innemu - wściekle odkrzyknął Jónek. - Po co mi pułkownik szablę dał? Żebym siedział i patrzył? Nikt nie zdołałby go powstrzymać. Toteż Kubicki rad nierad zostawił chopaka w spokoju. Zdążył tylko powstrzymać jednego wioślarza, bo i ten by poszedł walczyć, zostawiając łódź na pastwę fal, Jónek już wciągnął się po linie. Ktoś wspinający się przed nim kopnął go w głowę, ale nie zważał na to. Uchwycił się jakiegoś gzymsu, podciągnął na rękach i już był na pokładzie. Skoczył przed siebie, wywinął potężnego młyńca szablą i z wrzaskiem rzucił się w największą ciżbę walczących. Panu Matuszewskiemu zgodnie z rozkazem kapitańskim pozwolono na noc spocząć w mesie oficerskiej, gdzie znalazł sobie całkiem wygodny kąt. Zbudził go krzyk i tupot nóg na pokładzie. W pierwszej chwili nie mógł sobie przypomnieć, gdzie jest i co się z nim dzieje. Szybko jednak oprzytomniał i począł uważniej nasłuchiwać. Po pewnym czasie krzyki i nawoływania pozwoliły mu zorientować się, że to z lądu nadszedł atak na nawę. -> Nasi! - wrzasnął uradowany Matuszewski.;- Ha, nie zapomnieli o mnie, odbić przyszli, ani chybi na ratunek przybyli! Skoczył do wyjścia wołając: - Tum jest, tu, bywajcie, bracia! W ferworze walki i zamieszaniu nikt na - niego nie zwracał uwagi. Toteż pan Matuszewski bez przeszkód wybiegł na pokład i tu ujrzał walkę zażartą. Jakaś grupa wściekle walczących ludzi kłębiła się tuż przy nim. Pan Matuszewski przezornie postąpił krok do tyłu, by nie narazić się na przypadkowy cios. Wtem mignęła mu w tej grupie postać Jónka. Błysnęła szabla, żołnierz szwedzki odskoczył z okrzykiem bólu, ale na jego miejsce rzucił się inny i zaatakował chłopaka. Byłby mu kolbą muszkietu rozbił głowę, gdyby nie to, że pan Matuszewski skoczył naprzód. Nie namyślając się porwał żołnierza od tyłu w ramiona, uniósł w powietrze i podbiegłszy do burty rzucił do wody. Żołnierz upuścił muszkiet, a pan Matuszewski chwycił go i wywijając niczym maczugą ruszył do ataku. Rozstępowali się przed nim Szwedzi, swoi zaś powitali go okrzykiem radości. Jónek stanąwszy u boku szlachcica szablą pułkownikowską ciął na lewo i prawo. Nie miał wprawy we władaniu tą bronią, więc i szkód nie czynił zbyt wiele, jednak usuwali się przed nim Szwedzi, a już razem z panem Matuszewskim stanowili groźny duet. Sytuacja atakujących nie była jednak dobra. Szwedzi szybko otrząsnęli się z zaskoczenia. Byli zaprawieni w walkach, sprawni i odważni. Mieli jeszcze tę przewagę, że walczyli na pokładzie, z góry, zaś nacierający musieli się wspinać, wchodzić z dołu na burty, skąd stosunkowo łatwo można ich było spychać. I tak, mimo odwagi i zaciętości, Polacy byli coraz bardziej przygniatani i bici. Już ci, którzy wdarłszy się na pokład walczyli w środku, musieli się cofnąć pod burty. Inni z dołu nie mogli wspinać się do góry, bo Szwedzi zajadle ich spychali i razili w głowy i ramiona. Od czasu do czasu spadał któryś z krzykiem do wody, gdzie - jeśli żył jeszcze - pomocne ręce wciągały go do łodzi. Zabrakło wreszcie ludzi do wdzierania się na okręt - wszyscy poszli do ataku, ale przewagi zyskać nie mogli. Porucznik Kubicki patrzył na to z coraz większą troską. W końcu posunął się ku dziobowi i przykazawszy wioślarzowi, żeby sam pilnował łodzi, chwycił linę, by wdrapać się na pokład. Udało mu się. Ktoś wprawdzie z góry uderzył go bosakiem w głowę, aż pociemniało mu w oczach, jednak odbił cios jedną ręką, a drugą mocno trzymał się liny. Zaraz też obok pojawił się Walenty, chwycił go za ramiona i pomógł wejść. Obraz walki był coraz bardziej jasny. Polacy już zostali zepchnięci ze śródokręcia i teraz zmagali się z wielką ciżbą Szwedów przy obu burtach. Przygnieceni, w niewygodnej pozycji walczyli mężnie, jednak już nie mieli sił, by opanować okręt. Zrozumiał to porucznik i ogarnął go gniew. „Zginiem tu wszyscy - pomyślał - ale honor uratujemy!” - i z bojowym okrzykiem natarł na wrogów. Po chwili ujrzał koło siebie pana Matuszewskiego z Jónkiem. Szlachcic walczył nadal kolbą muszkietu, był podniecony. - Nie damy rady, mości poruczniku - krzyknął. - Zginąć przyjdzie! - odparł porucznik z zaciętością. - Ratować się trzeba! - huknął pan Matuszewski. Te słowa przywróciły przytomność i rozsądek porucznikowi. Od razu pojął, że rację ma szlachcic. Po co gubić ludzi, skoro nie ma szans na zwycięstwo? - Do łodzi! Cofać się, a po porządku, bez paniki! - krzyknął. Ludzie także rozumieli sytuację, w jakiej się znaleźli. Ci, którzy byli najbliżej burt, poczęli natychmiast opuszczać się w dół, inni osłaniali ich walcząc z nieprzyjacielem, który czując swoją przewagę nacierał teraz bardzo silnie. Odważniej si i bardziej obyci z morzem skakali z góry do wody, potem dopiero włazili do łodzi. Coraz więcej ludzi opuszczało pokład. Już tylko dwie grupy - jedna przy lewej, druga przy prawej burcie - opędzały się od Szwedów. Wreszcie i oni przeskoczyli przez burty i runęli do wody. Z góry poleciał za nimi chór zwycięskich głosów. Nie zważali na to. Pospiesznie odbijali od okrętu wyciągając tych, co jeszcze pływali wokół. Łodzie zbliżały się do brzegu. Podpływały wolno, bo ludzie byli utrudzeni i zgnębieni, że wyprawa się nie udała. Jónek dysząc od trudu ściskał szablę i patrzył wokół błyszczącymi oczami. Nic to, że przegrali, ale przecie walczył jak żołnierz, prawdziwą szablą! Niech mu kto teraz powie, że jest niedorostek! Ci z lądu rzucili się pomagać i wyciągali łodzie na piasek. Pułkownik podszedł, uścisnął pana Matuszewskiego, potem spojrzał na porucznika. A ten rzekł przygnębionym głosem: - Nie dalim rady. - Nic to - pocieszył pułkownik. - Jeszcze nie koniec. Popróbujemy inaczej. Wszystkich podniosły na duchu te słowa. Tylko Jónkowi żal było rozstać się z szablą, którą musiał oddać pułkownikowi. ROZDZIAŁ SIÓDMY Pan Matuszewski rozparł się za stołem i rozprawiał z podnieceniem. Co prawda pojął już, że to nie po niego specjalnie wyruszyła wyprawa na szwedzką nawę, ale że brał udział w walce i ostatecznie został uwolniony, więc czuł się bohaterem i prawdziwym pogromcą nieprzyjaciół. - Ha! - wykrzykiwał. - Zadalim im tęgiego łupnia! Popamiętają nas szwedzkie wymoczki i jeszcze wnukom będą mogli opowiadać, jak to Polacy wygarbowali im skórę. A kwiczeli ze strachu, że pewnikiem w Szwecji było słychać. Już tam król, Gustavus Adolf us, nie pogłaszcze ich za tę klęskę. - Eee tam, gadasz, waść - skrzywił się Kubicki. - O jakiej klęsce możemy mówić, skoro musielim od nawy odstąpić. - Co też, waść, prawisz! - zakrzyczał go pan Matuszewski. - Nie wiesz, że na wojnie zwykła rzecz, że raz się idzie do przodu, a raz do tyłu. Pewnie, nie zdobylim nawy od jednego zamachu, bo potężna jest i ludu na niej jak pcheł na psim kożuchu, ale czyż to przyczyna, by ręce załamywać i szlochać? Nie poznaję cię, mości poruczniku. - Cieszyć się nie mamy z czego - odrzekł Kubicki. - Stracilim sporo ludzi, a nawa, jak stała, tak i stoi. - Dosięgniem jej, nie bój się, poruczniku! - zapewnił butnie szlachcic. - Nie dziś, to jutro. Czyżeś nie widział, jako nasi mężnie stawali? Ot, choćby i ten tu pachołek, co to od ziemi ledwie odrósł, a już szabliskiem machał, aż wióry leciały. A drudzy? A, nie chwalący się, tu obecny? - pan Matuszewski podkręcił wąsa i wypiął pierś. - Stracilim paru, prawda to, ale i Szwedzi lecieli do wody niczym ulęgałki z gałęzi. Widziałżeś, jakem tego drągala cisnął w wodę? Kwiczał i wierzgał, ale mu nic nie pomogło. Ot co! Pokiwał głową na te słowa porucznik, mruknął coś Tona Nagiel, ale Jónek pokraśniał i poczuł się dumny, że jego zasługi zostały dostrzeżone i publicznie ukazane. Zaś szlachcic w ferworze wielkim mówił dalej. - Nic to taka chwilowa porażka! Przestraszył się Szwed, żeśmy mu na nawę zajrzeli i żelazem w oczy błysnęli. Już drugi raz z mniejszym wigorem do walki stanie, tym bardziej że nadziei na pomoc i ratunek mieć nie może. A my podeschniem ździebko, odsapniem, pożywim się i pewnikiem pułkownik wnet drugi szturm nakaże! - Kiedy okazało się, że otwartym szturmem wziąć nawy się nie da. Sił nam nie starczy! - zauważył porucznik. - Co mi tam, waść, prawisz! - lekceważąco odparł Matuszewski. - Nie można siłą, powiadasz? To i nie. Już tam nasz pułkownik jakowyś fortel wymyśli i nawę weźmiem. Na te słowa szlachcica wszedł do izby pułkownik: Lanckoroński. Podnieśli się na jego widok wszyscy” stanął nawet pan Matuszewski, choć bosy był, bo buty ściągnął i suszył przy piecu, jako że najbardziej nie lubił mieć nóg mokrych. Pułkownik siadać im kazał. Sam też zajął miejsce przy stole, przyjął kubek górącego krupniku na piwie, który podsunął mu Tona, i powiódł wzrokiem po obecnych. Słyszał widać ostatnie słowa Matuszewskiego, bo po dłuższym namyśle powiedział: - Waść sądzisz, że nawę wziąć koniecznie musimy? - Jakże by inaczej! - odkrzyknął Matuszewski. - Nie może iść na marne tyle wysiłku, cośmy dotąd ponieśli! - Km, słuszne to słowa - pochwalił Lanckoroński. - A wy, co myślicie? - zwrócił się do innych. Porucznik odpowiedział: - Będzie rozkaz, to pójdziem! - Rozkaz, rozkaz - mruknął pułkownik. - I rozkaz nie na wiele się zda, jeśli sił mało, a ludzie ochotę do walki stracą. - Wojsko w zawziętości się umocniło - odparł porucznik. - Poznali, że nie taki diabeł straszny i choć raz się nie udało, drugi raz by poszli. - No a wy, rybacy, co myślicie? Nie zniechęciło was niepowodzenie? - Iii - Tona wzruszył ramionami. - Pewnie, panie, radować się nie ma z czego. Paru naszych poległo, niektórzy z ranami wrócili. Ale co. Bitwa to bitwa. - A pójdziecie drugi raz? - Coby nie? Jak się raz zaczęło, to dokończyć trzeba. - No, to pięknie - powiedział pułkownik. - Tylko widzicie, okazało się, że to nie prosta rzecz. Ludzi żal. - Gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą - pan Matuszewski nadal był pełen zapału. - A honor nam już teraz nawy ostawić w spokoju nie pozwala. - Prawda to, prawda - przytaknął Lanckoroński. - Ale zastanowić się musimy, rozejrzeć, bo tak myślę, że waść, mości Matuszewski, w jednym masz słuszność. W tym oto, że jak siłą nie można, to warto się chwycić fortelu. - Święte słowa! - zawołał pan Matuszewski. Sporo czasu upłynęło, nim na okręcie zapanował jaki taki ład i spokój. Rannych opatrzono, zaś poległych złożono na pokładzie pod działami. Ludzie, mimo że odnieśli zwycięstwo, nie cieszyli się. Zdawali sobie sprawę, że choć nie pozwolili opanować okrętu i przepędzili napastników, nie zmieniło to w niczym ich położenia. W dodatku przekonali się, że okręt nie jest bezpiecznym miejscem, a Polacy, skoro raz podjęli próbę jego zdobycia, zapewne nie zrezygnują łatwo i atak ponowią. Niepewni więc swej przyszłości, znużeni walką i tym, co dotychczas przeżyli, milczeli ponuro czekając na postanowienia. Zły nastrój na okręcie jeszcze bardziej pogłębiła smutna uroczystość, jaka odbyła się po walce. Nad ciałami poległych stanął pastor. Za nim ustawili się oficerowie z kapitanem na czele, a wzdłuż pokładu wyciągnęła się w szeregu cała załoga. Pastor odmówił modlitwę. Potem kapitan pożegnał towarzyszy broni, oddał ich w opiekę morskim falom. Wreszcie pochylono deski przez burtę i ciała zsunęły się do wody. Załoga rozeszła się po okręcie przygnębiona i w ponurych nastrojach. Admirał nie wyszedł na ceremonię pogrzebu. Wielu mu to miało za złe, bo rozumieli, że nie chce uszanować śmierci ich towarzyszy. Nie był też rad z postępowania admirała kapitan, lecz nic nie powiedział, bo przełożony nie zniósłby żadnych uwag. Po pogrzebie admirał zwołał naradę. Pierwszy zabrał głos i surowo ocenił wszystko, co dotychczas zaszło. - Nie chwalę was, panowie, za walkę, bo chwalić nie ma za co. Wróg dokonał ataku, okrętu nie zdobył, ale też uszedł bez większych strat. Nim nasi zerwali się do walki, Polacy już niemal opanowali okręt. Gdyby ich było więcej i gdyby mieli większą wprawę, kto wie, czy by nie zwyciężyli. A nauka z tego płynie niewesoła. Raz posmakowawszy bitwy morskiej i przekonawszy się, że możliwe jest wdarcie się na okręt, nieprzyjaciel może ponownie popróbować, a wtedy kto wie, jak to się skończy, bo nasi walczą nie dość mężnie. - Cóż zatem ekscelencja poleci nam czynić? - odważnie zapytał kapitan. - Nie ja sprawiłem, że okręt jest w takiej opresji i nie ja go zamierzam ratować - odpowiedział admirał. - To pan, kapitanie, ma ten obowiązek, by się z pułapki wyrwać i jak najwięcej ludzi wyprowadzić, bo o ratunku już, jak widzę, nie ma mowy. Kapitan spojrzał na pierwszego oficera, a ten chmurny i zły odpowiedział: - Próbowaliśmy zejść z mielizny i będziemy jeszcze próbować, ale nadzieja słaba. Sił mało, fala duża i ciągle od morza, zamiast nam pomagać jeszcze bardziej wpycha na płyciznę. W salonie zapadło milczenie. Słychać było wiatr poświstujący ponuro, czuło się lekkie kołysanie kadłuba szarpanego przez fale idące ukośnie od dziobu. Admirał Klas Fleming wyprostował się. Nie patrzył nikomu w oczy, kiedy mówił. - Tak, panowie. Los waszego okrętu jest waszą sprawą. Ja zaś muszę się troszczyć o wszystkie okręty. To zadanie najważniejsze, które mi król powierzył i którego nie mogę zaniedbać. Odsapnął, jakby mu tchu brakowało, a oni w napięciu czekali, co powie dalej. - W tej sytuacji - kontynuował admirał - zmuszony jestem opuścić was, panowie! Mam także obowiązek zabrać kasę okrętową, żeby choć tyle uratować. Spojrzeli po sobie. Wiedzieli, że admirał ma rację, naprawdę nie wolno mu było ryzykować swoją osobą, skoro miał pieczę nad wszystkimi okrętami. A jednak dotychczas nie dopuszczali do siebie myśli, że ich zostawi. Obecność admirała, mimo że nie był lubiany, miała duże znaczenie. Załoga po jego odejściu inaczej się poczuje, a niejeden z pewnością zakrzyknie, że admirał stchórzył. Zły to będzie przykład dla i tak już wystraszonych i przygnębionych ludzi. Kapitan siląc się na spokój zapytał: - Kiedy wasza ekscelencja chce odpłynąć? - Decyzja podjęta, zwlekać nie należy - odparł admirał. - Popłynę zaraz, póki nasze okręty nie są zbyt daleko. Przekażcie jednemu z nich, żeby podszedł jak najbliżej. Kapitan skinął głową i polecił starszemu oficerowi: - Proszę przygotować łódź, sternika i dwóch wioślarzy. Sygnalista niech przekaże rozkaz do najbliższego okrętu. Admirał skinieniem głowy zaakceptował te polecenia. Pułkownik patrzył na morze, brzeg z łodziami powyciąganymi na piasek i dalej na okręt widoczny teraz wyraźnie, bo poranna mgiełka ustąpiła niemal zupełnie. Był skupiony, czoło miał zmarszczone, intensywnie nad czymś rozmyślał. W pewnej chwili spojrzał na armatki wkopane w piasek lufami w stronę morza. Były to niewielkie falkonetki. Pułkownik zabrał je, bo w razie jakiejś walki po drodze mogły się mimo wszystko przydać, ale tu niewielki z nich był pożytek. Mimo wszystko jednak pułkownik musiał z armatkami wiązać jakieś plany, bo nagle rozkazał: - Otwórzcie ogień na nawę! Kanonierzy załadowali kule, podsypali prochu, zapalili lonty. Huknęło najpierw jedno działo. Po nim zaraz odezwało się drugie. Lanckoroński patrzył uważnie. Widział, jak kule łagodnym łukiem wzniosły się w niebo i poleciały ku okrętowi. Niewielka fontanna wody ukazała, że pierwsza z nich spadła dość daleko od nawy. Druga doszła nieco bliżej, ale i ona nie dosięgnęła okrętu. Po paru jeszcze wystrzałach pułkownik nakazał przerwać ogień. - Nic z tego - mruknął zniechęcony porucznik. - Jakby doniosło, toby można ognistymi kulami próbować ich podpalić - marzył pan Matuszewski. - Ale nie donosi, sporo brakuje - martwił się porucznik. - Kul szkoda. Wtem Jónek, który uważnie obserwował okręt zawołał: - Ruch tam jakiś widać! Łódź chyba spuszczają na wodę! - Nie może być! Chyba nie pójdą znów na nas? - Pan Matuszewski zakręcił się niespokojnie. Pułkownik zaraz sięgnął po swoją lunetę. Rzeczywiście na okręcie coś się działo. Widać było na burcie ludzi, nieduża łódź zachybotała na linach i opadła na wodę. - Prawda, łódź spuszczają;- potwierdził stary Pięta. Pułkownik skinął głową. Dostrzegł, jak na burcie ukazali się oficerowie, których bez trudu rozpoznał po strojach. Coś tam widocznie między sobą mówili, bo jeszcze chwilę zatrzymali się gromadą. W łodzi tymczasem zasiadło trzech marynarzy: jeden zajął miejsce przy sterze, dwaj ujęli wiosła. - Co za licho - zastanawiał się pułkownik. - Czyżby parlamentariusza zamierzali wysłać? Domysł jego zdawał się potwierdzać, bo oto z pokładu zszedł jeden z oficerów w paradnym stroju. - Włazi ktoś do łodzi - głośno powiedział Pięta, który widział wszystko niewiele gorzej niż pułkownik przez lunetę. - Popatrz, waść - Lanckoroński podał lunetę panu Matuszewskiemu. - Wszak byłeś u nich, więc go chyba rozpoznasz. Nim jednak pan Matuszewski zdołał się dobrze przyjrzeć, już Jónek wykrzyknął: - Odbijają, ku morzu płyną! - Prawda! - potwierdził szlachcic. - Łódź na morze się kieruje. - Ale kto w łodzi? Widzisz, waść, poznajesz? - niecierpliwił się Lanckoroński. - Łódź silnie podskakuje, dojrzeć dobrze nie sposób. - Ale, ale, na Boga! - szlachcic wykrzyknął nagle - toż to sam admirał! - Nie mylisz się, waść? - nie dowierzał pułkownik. - Jakże, przeciem go dobrze widział. Mały pokurcz, a mundur na nim aż lśni od różnych błyskotek. Ha, mości panowie, na morze płynie. Widać ku tamtej nawie, co pływa w oddali! Ucieka, jak mi Bóg miły, wiatruje imć admirał tchórzem podszyty! - Nie może być! - Lanckoroński jeszcze nie chciał wierzyć. - Daj no, waść, tę lunetę, sam zobaczę. Pułkownik popatrzył uważnie i teraz już nie mógł mieć wątpliwości. Łódź pchana silnymi szarpnięciami wioseł coraz bardziej oddalała się, płynąc wyraźnie ku drugiemu okrętowi. - Tchórz go obleciał, nie inaczej - wołał uradowany pan Matuszewski. - Przestraszył się jego admiralska mość naszego ataku, niepewnym poczuł się na nawie stojącej blisko na mieliźnie. A i nasza kanonada też mu ducha nie dodała. - Jaka tam kanonada, trochę pukania - skrzywił się Kubicki. - Nie gadaj, waść, byle czego! - szlachcic był pełen zapału. - Razem wszystko się złożyło, że ów admirał salwuje się ucieczką, nawę nam zostawiając. - Aha, nam zostawia! - głos porucznika był drwiący. - Admirał odpłynął, ale przecie jest tam jeszcze kapitan, są oficerowie, jest luda zdatnego do boju niemało. - Jak głowy brakuje, to już ciało samo walczyć nie będzie! - Tak, waść, myślisz? - pułkownik odjął od oka lunetę i spojrzał przenikliwie na mówiącego. - Nie inaczej! Teraz mocniej nacisnąć i już po nich! - Ano zobaczymy - z nagłą energią powiedział pułkownik. Odwrócił się na pięcie i poprowadził wszystkich do falkonetek. Czekali, co zadecyduje, zaś on wskazał ręką brzeg. - Poruczniku! - zawołał. - Tam, nad samą wodą kopać zaraz szańczyki. Nie jeden przy drugim, ale w pewnym oddaleniu od siebie. Zatoczyć na te szańczyki armaty. Zęby mi były jak najbliżej wody. - Woda je zalać może - powiedział porucznik. - Wasza głowa, żeby nie zalała. Fala jest, ale nie za wielka. Ryć tam, gdzie woda nie dochodzi. A prócz tego sypać wały od morza, by nie zachlapało armat. - To i my pomożem! - zaofiarował się Tona. Kiedy robota się rozpoczęła, pułkownik popatrzył chwilę, potem zaś skinął na porucznika, starego Piętę i Tonę. Poprowadził ich na naradę do Naglowego domu. Poszedł z nimi także pan Matuszewski, który rycie w ziemi uważał za rzecz niegodną szlachcica, a i Jónek chyłkiem wemknął się do domu ciekaw, co też postanowił pułkownik. On zaś siadł na ławie, wąsa podkręcił i rzekł: - Jak widzieliśmy, armatki nie donoszą do okrętu. Dlatego kazałem szańce nad wodą sypać i tam je zatoczyć. - Stamtąd też chyba nie doniosą - zauważył porucznik. - Może i nie - przyznał pułkownik. - Ale zawsze to bliżej kule padać będą, a zdarzyć się może, że jak prochu więcej podsypiem, to i która dosięgnie nawy. - Małe to harmaty - zauważył Pięta. - Szkody wielkiej nawie nie uczynią, choćby i trafiły. - Wiem o tym - przyznał Lanckoroński. - Ale nie o to idzie. Rzecz w tym, żeby ostrzał był gęsty. Nie burty nawy, a ducha załogi mają skruszyć te kule. Niechaj Szwedzi wiedzą, że tu artyleria jest, a nasza rzecz dać im poznać, że ino patrzeć, jak większe działa przyjdą i wtedy biada im! - Jakże im to damy poznać? - pytał Matuszewski. - Może ja popłynę, powiem, co trzeba? - zaofiarował się Jónek. Ojciec oburzony nadmierną śmiałością chłopaka szturchnął go w bok i mruknął: - Cichaj, głupi! Pułkownik roześmiał się. - Chwali ci się ochota - powiedział do Jónka. - Ale to na nic. Jest przecie drugi sposób. Nawa niedaleko, zawołać można. - Mamy takie trąby - odezwał się Pięta - przez które nawołujem się na morzu, jak wichura dmie, a łódź daleko jedna od drugiej. - O, widzicie - ucieszył się pułkownik. - Przez te trąby wołać będziemy. - A kto? - Mamy wszak jeńca, z którym dogadujemy się jakoś. Pouczyć go, co ma gadać, i postawić na brzegu. Ale sama pukanina i gadanie skutku mogą nie dać. Trzeba jeszcze wojsko naszykować, ukazać je nieprzyjacielowi. - A to jakim sposobem? - zdziwił się Matuszewski. - Wyruszy konnica zza wydm na brzeg - mówił Lanckoroński. - Niechaj oddziały wychodzą z krzykiem, machaniem szablami i dzidami. A żeby więcej się nas wydało, sprawisz, waść, poruczniku, by wojsko ukazywało się raz z jednej, raz z drugiej strony. Niechaj się kręcą, podjeżdżają do brzegu, potem znikają za wydmami i znowu ukazują się gdzie indziej. Będzie wróg myślał, że siła nas wielka. - Przednia myśl! - teraz już Kubicki był całkiem do pomysłu przekonany. Jednak rybacy mieli zafrasowane miny. - A nam jakaż rola przypadnie? - zapytał Pięta. - Kiedy armaty hukną - mówił pułkownik - a wojsko zacznie się ukazywać na brzegu tumult czyniąc, wy musicie wylec na brzeg i do łodzi pomknąć. Rychtować je zaczniecie, na wodę spychać, wsiadać nawet. A wszystko jawnie, z ochotą, by Szwedzi widzieli, że do ponownego ataku na ich nawę się szykujemy. - To popłyniem? - ucieszył się Jónek. - Cichaj, głupi - powtórzył Tona. - Ano, w tym rzecz cała, żeby nie trzeba było płynąć - odpowiedział Lanckoroński. - Na tym fortel mój polega, by nastraszyć nieprzyjaciela. Tak mniemać trzeba, że tam u nich wesoło nie jest. Przeżyli jeden nasz atak i straty musieli ponieść. Nawa stoi na piachu, pomocy znikąd oczekiwać nie może. Admirał nawet zwątpił i opuścił ich, chociaż tak myślę, że nie ze strachu, a z rozsądku, boć admirał wodzem jest wszystkich naw i narażać się na niewolę nie może. - Tak czy owak czmychnął jak niepyszny! - powiedział Matuszewski. - Odpłynął.- poprawił pułkownik.- Ale to jego odejście ducha w nich nadkruszyć musiało. A teraz my demonstrację wielką uczynimy tak, jakby zamiarem naszym był drugi, potężniejszy atak. Cóż wtedy im zostanie? - Poddać się! - huknął radośnie pan Matuszewski. - O to, to, do tego zmierzam - przytaknął pułkownik. - Jeśli rozum mają, to pojmą, że rady nie dadzą, i wybiorą raczej niewolę niż śmierć. Znów w izbie zaległa cisza. Pomysł pułkownika wydał im się mądry, choć może i nie wszyscy wierzyli, by przyniósł rezultaty. Rozumieli jednak, że ryzyko w nim niewielkie, a szansa jest, by zdobyć okręt bez przelewu krwi. - Wszystkoście pojęli? -: upewniał się pułkownik. Przytaknęli głowami. - Tedy do dzieła! - rozkazał.;- Poruczniku, dopilnuj wojska, a wy -; zwrócił się do rybaków - ludzi zwołajcie, wszystko im wyłóżcie, a na dany znak czyńcie, com powiedział. - Będzie zrobione - zapewnił Pięta i podniósł się z miejsca. Kiedy opuścili chatę, by wykonać polecenia, pułkownik dojrzał Jónka siedzącego w kącie. Zbliżył się, rozwichrzył mu czuprynę i zapytał: - Cóżeś to taki markotny, mój bohaterze? Trapi cię coś? - Nieee - niepewnie odrzekł Jónek. - Tak ino. - No, gadajże - zachęcił Lanckoroński. - Widno bić się nie będziem - wykrztusił czerwony chłopak. - Tak ci do walki spieszno? -. zdumiał się pułkownik. - Toć Szwedów prać trzeba - odważnie odparł chłopak. - A i odznaczyć się w bitwie można, a tak... - machnął ręką zniechęcony. - Głupi - pisnęła Jagna ośmielona, że pułkownik tak życzliwie z Jónkiem rozmawia. - Nie głupi twój brat - skarcił ją pułkownik. - Jeno odważny, a dzielny jest nad miarę. Ale nie sumuj się - zwrócił się do chłopaka. - Tak myślę, że starczy ci jeszcze okazji do bitwy, bo wiele wody się w morzu przeleje, nim pokój na naszej ziemi nastanie. A to ci jeszcze powiem, chociem żołnierz od pachołka i pewnikiem do śmierci nim ostanę, że niedobra to rzecz wojna. Nie zaprzeczył Jónek, bo śmiałości nie miał, ale i nie uwierzył pułkownikowi. Jakże mógł uwierzyć, skoro śniła mu się szabla piękna, którą już raz miał w ręku, a której, jeśli walki nie będzie, nie miał nadziei zdobyć. Rozmowę przerwał wachmistrz. - Szańce gotowe, armaty zatoczone - zameldował. - To i dobrze. A ludzie? - Gotowi. - Tedy pora zaczynać. Pójdźże ze mną, bohaterze - skinął na Jónka i wyszedł z izby. Tymczasem na okręcie odjazd admirała jak najgorsze wywołał wrażenie. Załoga po pożegnaniu rozeszła się, ale ludzie wilkiem patrzyli, groźnie pomrukiwali. - Odpłynął stary - odezwał się ponuro któryś odważniej szy. - Widać nie ma już dla nas ratunku, skoro dowódcy uciekają. - Jest przecie kapitan, są oficerowie - odparł drugi. - Co z tego, że admirał odpłynął? Ludzi tylko straszył. - A to z tego - krzyknął ten pierwszy - że uznał okręt za stracony. - Milczeć tam! - huknął bosman, który pojawił się w kasztelu. - A wiecie wy, że za takie gadanie na maszcie można zawisnąć? - Ho, a to czemu? - marynarz był butny, widocznie niepewność sytuacji dodawała mu odwagi. Inni zresztą groźnym szmerem go poparli. Bosman zmarszczył się jeszcze bardziej i warknął: - To namawianie do buntu! Chłosta by ci się zdała! - Już jednego wy chłostaliście niewinnie! - zawołał niespodziewanie któryś z kąta. - Tania wam nasza krew! - Milczeć! - bosman zrobił się czerwony z gniewu. - Strach was obleciał? - Admirała zapytaj, czemu odpłynął! Jego to pierwszego strach obleciał. - A nam walczyć każe do ostatniego, darmo łby nadstawiać! - Kapitanowi zamelduję! - groził bosman. Cofnął się jednak przezornie, bo ciżba marynarska nabrzmiała buntem zbliżała się do niego. - Melduj, piesku! - zabrzmiał pogardliwy okrzyk. - Sami pójdziemy do kapitana! - Niech powie, co zamierza czynić! - Do marynarzy przyłączyli się żołnierze, którzy również przygnębieni i przerażeni beznadziejną sytuacją zapomnieli o zwykłych waśniach. Bosman poczuł się niepewnie. Wiedział, że w takich chwilach nikt nie zdoła zapanować nad gniewem załogi. Niespodziewanie jednak zaszło coś, co odwrócito awagę wzburzonej załogi od bosmana. Oto od lądu huknęły strzały. Wszyscy wybiegli na pokład, by zobaczyć, co się dzieje. Wyszedł także kapitan, porucznik Jansen i inni oficerowie. Widok, jaki ujrzeli, wszystkich napełnił niepokojem. Armaty były teraz bliżej, nad samym brzegiem, i kule padały w niewielkiej odległości od okrętu. - Szańce pokopali nad wodą - mruknął Jansen. Kapitan skinął głową. Patrzył bacznie przez lunetę. Po chwili odezwał się: - Kuch tam jakiś nadzwyczajny! - Póki są na brzegu, nic nam nie zrobią - pocieszył oficer. - Wojsko, wojsko zza wydm wychodzi! - zawołał kapitan głosem podnieconym i pełnym niepokoju. Widział wyraźnie, jak wychodziła konnica. Żołnierze wywijali szablami, machali pikami, konie podbiegały do brzegu, a niektóre nawet wchodziły w wodę aż po piersi. W innym miejscu ukazał się drugi oddział, potem trzeci, ruch był wielki, zdawało się, że to niezliczone rzesze wojska wychodzą na brzeg. - Iluż ich jest, na Boga! - kapitan już nie ukrywał niepokoju. - Z brzegu nas nie dosięgną - powtórzył ponuro pierwszy oficer. - Przyjdą tu, już się szykują! - krzyknął kapitan. Dojrzał w tej chwili rybaków, którzy dobiegli do brzegu, poczęli spychać na wodę łodzie, wsiadać do nich. Tym razem pierwszy oficer nic nie powiedział, tylko obejrzał się na pokład. Cała załoga stała przy burtach, ludzie z nieukrywanym niepokojem patrzyli na to, co dzieje się na brzegu. Wtem kanonada przycichła. Jakiś człowiek ukazał się na brzegu. Podano mu tubę, rybak rosły i barczysty poprowadził go w wodę, możliwie najbliżej okrętu. - Cóż to? - zdumiał się kapitan. - To mój człowiek! - zawołał Miller. - Porucznik! - W niewolę go wzięli! - Cicho, woła coś do nas! Jeniec stał niemal po pas w wodzie. Syn Pięty był tuż przy nim, widocznie mu podpowiadał. Przytłumiony nieco przez wiatr i szum fal głos dochodził jednak dosyć wyraźnie. - Poddajcie się! Wojsko wielkie jest na brzegu! Armaty duże wnet nadejdą z Pucka. Pójdą do ataku, aż zdobędą okręt! Nie ma dla was żadnego ratunku! Jeśli się poddacie, nikomu nic się nie stanie, zachowacie życie. Jeśli nie posłuchacie - zginiecie wszyscy! Na okręcie panowała cisza. Jeniec zaś jeszcze raz powtórzył swe wołanie, potem wolno, prowadzony przez rybaka, ruszył z powrotem na brzeg. Kapitan popatrzył na Jansena. Porucznik miał chmurną minę, ale powiedział: - Strachy! Zabrzmiało to jednak niezbyt pewnie. Kapitan odwrócił się i popatrzył na załogę. Marynarze i żołnierze byli wzburzeni. Padały groźne okrzyki, pięści unosiły się w górę. Z tej niespokojnej ciżby nagle wypchnięto do przodu trzech ludzi. Stary cieśla, cieszący się szacunkiem nie tylko załogi, ale i oficerów, zbliżył się na ich czele, złożył pokłon kapitanowi i powiedział: - Nie ma dla nas ratunku. Załoga żąda, by poddać się Polakom! Jansen żachnął się, ale nic nie powiedział, czekając na reakcję kapitana. Ten patrzył przez chwilę na cieślę, potem wzrok przeniósł na ludzi stłoczonych poniżej, wreszcie spojrzał hen, na rozfalowane morze. Daleko, ledwo widoczne, odpływały okręty patrolujące zatokę. Był wśród nich ten, na który przesiadł się admirał. Kapitan złożył lunetę i nie patrząc na nikogo powiedział cicho do pierwszego oficera: - Proszę wywiesić białą flagę. I dajcie mi łódź, popłynę na brzeg. Pójdę się przebrać w paradny mundur. Pułkownik patrzył z niepokojem na okręt. Nie był pewny, czy jego poczynania przyniosą rezultat. Nie spodziewał się zresztą, by Szwedzi od razu odpowiedzieli. Toteż zaraz nakazał ponownie otworzyć ogień. Nagle Jónek, który stale teraz trzymał się blisko niego, wrzasnął na całe gardło: - Poddają się! Białą szmatę na maszt wciągają. Widzieli wyraźnie, jak na pochylony ukośnie maszt wolno, coraz wyżej podciąga się biała flaga trzepocząca na wietrze niczym szerokoskrzydła mewa. A równocześnie z burty okrętu spuszczono na wodę niewielką łódź, do której ktoś zszedł po chybotliwym sztormtrapie. - Przestańcie strzelać - wolno powiedział pułkownik. Na całym brzegu zapadła cisza. Wszyscy czekali z zapartym tchem. A tymczasem łódź odbiła już od okrętu i płynęła ku nim. Kiedy zaryła dziobem w piasek, wysiadł z niej starszy człowiek w galowym, suto złotem szamerowanym mundurze, ze szpadą przy boku. Pułkownik zbliżył się nad wodę. Otaczali go teraz oficerowie, także rybacy trzymali się blisko. Kapitan postąpił parę kroków, zatrzymał się przed pułkownikiem, w którym bez trudu poznał wodza. Podniósł rękę do kapelusza i trwał tak przez chwilę w milczeniu. Pułkownik oddał ukłon. Wtedy kapitan bez słowa wyjął szpadę z pochwy, zawahał się przez moment, jakby mu żal było z nią się rozstać, ale potem już ruchem zdecydowanym podał pułkownikowi. A ten przyjął szpadę, ujął ją oburącz, uniósł na wysokość piersi i powiedział: - Honorowo się poddajecie, kapitanie, z honorem też was potraktujemy, jak przystało na ludzi godność żołnierza, choćby i wroga, szanujących. Zatrzymaj szpadę - i podał ją kapitanowi. Kapitan z kamienną twarzą odebrał broń, ucałował ją i włożył na powrót do pochwy. - Załodze każcie na ląd płynąć - rozkazał Lanckoroński. - Łodzie damy, by szybciej to poszło. Rybacy rzucili się do łodzi i popłynęli do okrętu. Już też i tam ruch się zaczął, załoga schodziła na swoje szalupy. Okręt został zdany na łaskę zwycięzców. Nazajutrz Lanckoroński dał rozkaz wojsku, by ruszało w powrotną drogę. Z żalem żegnali ich rybacy, choć rozumieli, że pułkownik musi odejść. Jónek do ostatniej chwili kręcił się przy pułkowniku. Nie cieszyło chłopaka, że pan Matuszewski wyściskał go i zdrowo poklepał po plecach chwaląc za dzielność, nie cieszyło, że porucznik Kubicki powiedział dobre słowo i grosz wetknął w garść. Żal ściskał mu serce, że oto na zawsze rozstać się musi z ludźmi, których tak podziwiał, i których obecność dała mu zasmakować przygody wielkiej i niezwykłej. Pułkownik gotów już był do drogi. Oddział wyruszył ze wsi, ostatnie szeregi wychodziły zza płotów żegnane przyjaznymi okrzykami i machaniem rąk.. Jeszcze chwila a dowódca dosiądzie konia i także odjedzie. Wtem Lanckoroński spostrzegł Jónka. Popatrzył na niego z uśmiechem i skinął przyzywająco ręką. Jónek zbliżył się nieco onieśmielony i stanął przed pułkownikiem. A ten wolno odpiął swą szablę, ujął ją w obie dłonie i podał Jónkowi. - Weźże, boś dzielnie stawał, jak nikt, i zasłużyłeś, by oręż ten pozostał w twoich rękach! Jónek uszom nie wierzył. Jak we śnie wyciągnął ręce, ujął szablę, przyklęknął, ucałował ją i ze wszystkich sił przycisnął do piersi. A pułkownik wskoczył już na konia, pomachał ręką i galopem puścił się w ślad za swymi żołnierzami. Do Jónka podszedł ojciec, milczał chwilę patrząc za oddalającym się wojskiem. Potem spojrzał na morze i rzekł:, - Pogoda idzie, rankiem ruszym na połów. Morze coraz łagodniej lizało brzeg, przycichł wiatr i nawet chmury przerzedziły się znacznie, przepuszczając jasną smugę słonecznego blasku.