14221

Szczegóły
Tytuł 14221
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

14221 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 14221 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

14221 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

PETER MAYLE Psi żywot Tytuł oryginału A DOG’S LIFE (tłum.Arkadiusz Nakonieczni) 1994 Jean-Claude’owi Ageneau, Dominiąue Roizard oraz Jonathanowi Turetsky’emu, najlepszym weterynarzom na świecie Od Autora: Z wyjątkiem pewnych fragmentów książka ta nie ma nic wspólnego z fikcją literacką. Zgodnie z obyczajem polityków piszących wspomnienia, nie wahałem się ingerować w prawdę wszędzie tam, gdzie dzięki takiej ingerencji mogłem przedstawić się w korzystniejszym świetle. Przeznaczenie, sława, Proust i ja Jak wszyscy wiemy, życie jest niesprawiedliwe, i bardzo dobrze. Gdyby toczyło się zgodnie z planem, nadal żyłbym uwiązany na łańcuchu na jakiejś zapyziałej farmie, nie dojadałbym i szczekałbym na wiatr. Jednak, na całe szczęście, niektórzy spośród nas zostali naznaczeni przez los, by, pomimo niezbyt imponującego startu, mimo wszystko odnieść sukces. Rzecz jasna, natychmiast przychodzi na myśl Lassie, a także ta niewielka istotka, która zdaje się przez całe życie siedzieć z głową przekrzywioną w nienaturalny sposób i słuchać dźwięków wydobywających się z archaicznego gramofonu. Wcale mu nie współczuję, choć z drugiej strony, jak na teriera, trafiło mu się całkiem nieźle. Według mnie teriery to hałaśliwi dranie o mocno ograniczonej inteligencji. W miarę zagłębiania się we wspomnienia bardziej szczegółowo opiszę historię mego życia, od samego początku aż do chwili obecnej, kiedy jestem słynną osobistością, nie pomijając ciężkich czasów, miesięcy spędzonych w dziczy, szukania dachu nad głową, przedziwnych spotkań, kamieni milowych, punktów zwrotnych, i tak dalej. Jednak na razie zostawmy to wszystko na boku i skupmy się na sprawach najistotniejszych, czyli na tym, w jaki sposób stałem się sławny i dlaczego postanowiłem ogłosić drukiem swoje memuary. Jak to zwykle bywa, wszystko zaczęło się zupełnie przypadkowo. Na farmie zjawił się fotograf, który, pod pozorem robienia artystycznych zdjęć rabaty z lawendą, postanowił się wprosić na darmowego drinka. Ograniczyłem się do pobieżnego obwąchania jego nogawki, on jednak odstawił szklankę na wystarczająco długi czas, żeby pstryknąć mi kilka portretowych fotek. Pamiętam, że robił je pod słońce (contre-jour, jak mawia się u nas we Francji), a kiedy podniosłem tylną łapę przy geranium, wymamrotał pod nosem coś o „szlachetnym dzikusie”. Wtedy nie poświęciłem temu zdarzeniu większej uwagi - cóż, niektórzy są fotogeniczni, inni nie - ale parę tygodni później znalazłem się na okładce czasopisma: w kolorze, z nastroszoną sierścią i sztywno podniesionym ogonem. Uosobienie nieustraszonego psa-stróża. Jakże się mylą ci, którzy twierdzą, że klisza fotograficzna nie kłamie! Od tego wszystko się zaczęło. Inne czasopisma (a przynajmniej te, w których poznano się na mojej klasie) wysyłały niekończące się pielgrzymki fotoreporterów, którym towarzyszyli dziennikarze z gazet codziennych, ekipy telewizyjne, rozmaici wielbiciele z bliska i daleka, a także para oszustów sprzedających przeterminowaną karmę dla psów. Czyniłem wszystko, co w mojej mocy, by zaspokoić ich oczekiwania. Wkrótce potem zaczęły przychodzić listy. Nie wiem, czy kiedykolwiek zdarzyło się wam otrzymać list od kogoś zupełnie obcego z pytaniami dotyczącymi waszych najbardziej osobistych spraw; ja dostawałem ich setki, w tym sporo wyjątkowo impertynenckich. Proponowano mi nawet bezpieczny seks z rottweilerem (nic z tego; te szczęki!). Niebawem stało się jasne, że świat czeka na jakąś wiadomość ode mnie - na przykład na wykładnię moich zasad życiowych albo na coś, co obecnie nazywa się przepisem na życie. Wprawiło mnie to w głęboką zadumę. W ciągu lat, jakie minęły od tamtego czasu, zacząłem patrzeć przychylnym okiem na Prousta. Co prawda, jak na mój gust, chwilami daje się zanadto ponosić emocjom, ale mamy ze sobą wiele wspólnego. Przede wszystkim, rzecz jasna, obaj jesteśmy Francuzami. Obaj jesteśmy refleksyjnego usposobienia. Obaj uwielbiamy ciasteczka - on herbatniki, ja trochę inne, specjalne, o podwyższonej zawartości wapnia, w kształcie kosteczek, wyjątkowo chrupiące. Skoro on, pomyślałem sobie, może dzielić się z innymi opiniami na temat życia, miłości, jego matki, popołudniowych herbatek i poszukiwania szczęścia, czemu ja nie mógłbym tego uczynić? Co prawda, nie pamiętam zbyt dobrze matki, ponieważ krótko po porodzie zostawiła mnie i moich dwanaścioro rodzeństwa na łasce losu; biorąc pod uwagę okoliczności, nie mam do niej szczególnego żalu, chociaż wydarzenie to na długo podważyło moją wiarę w siłę instynktu macierzyńskiego. To były naprawdę ponure, ciężkie dni. Sami zobaczycie. Zanadto jednak odbiegam od tematu. Literatura wzywa, ale najpierw muszę uporządkować myśli. Ogólnie rzecz biorąc, mimo niezbyt imponujących początków, jestem zadowolony z życia. Co prawda psi patron (św. Bernard, gdybyście nie wiedzieli) był dla mnie łaskawy, lecz konkretne doświadczenia zmusiły mnie do sformułowania dość kategorycznych opinii, w związku z czym co wrażliwsi czytelnicy mogą się poczuć urażeni moimi poglądami dotyczącymi dzieci, kotów, higieny, pudli oraz weterynarzy mierzących temperaturę w staroświecki sposób. Nie zamierzam z tego powodu nikogo przepraszać. Cóż byłyby warte autobiografie takie jak ta, gdyby ich autorzy starali się na siłę upiększać? W tarapatach Przyszedłem na świat w stanowczo zbyt licznym towarzystwie; gdyby to ode mnie zależało, nie zaprosiłbym nikogo z tych, którzy ze mną tam byli. Początkowo ich nie widziałem, ponieważ oczy otwierają się dopiero po kilku dniach, ale i tak wyraźnie odczułem ich obecność. Wyobraźcie sobie, że jecie śniadanie w towarzystwie drużyny piłkarskiej, i że na talerzu leży tylko jedna kanapka, a będziecie mieli w miarę wierny obraz tego, przez co przeszedłem. Istne pandemonium, każdy troszczy się wyłącznie o siebie, walka na łokcie i do diabła z zasadami zachowania się przy stole. Będąc wówczas bardzo młody, nie potrafiłem sobie wyobrazić, iż taki stan rzeczy spowoduje problemy większe niż zamieszanie i przepychanka w porze posiłków. Cóż za naiwność! W sumie było nas trzynaścioro, czyli więcej niż miejsc przy matczynym brzuchu. Problem polegał na tym, że moja matka została dwukrotnie zaskoczona: pierwszy raz przez mego ojca za stodołą, drugi zaś w chwili, kiedy zjawiliśmy się na świecie tak liczną gromadą, podczas gdy ona mogła jednorazowo wy-karmić najwyżej pół tuzina szczeniąt. Rzecz jasna oznaczało to konieczność wprowadzenia zmianowej obsługi interesantów. Bez przerwy skarżyła się na brak snu, osutkę i depresję poporodową. Szczerze mówiąc, wcale się jej nie dziwię. Obecnie można usłyszeć mnóstwo bzdur na temat ciężkiej doli jedynaków. Ludzie paplą z troską o samotności, braku kontaktu z rodzeństwem, nadmiernej troskliwości rodziców, o spożywanych w milczeniu posiłkach i o całej reszcie. Dla mnie brzmi to jak cudowna bajka. Zgodziłbym się z radością na taki los, byle tylko nie staczać dziesięciorundowych walk z dwunastoma bez przerwy łaknącymi mleka przeciwnikami naraz. To męczące, a w dodatku źle wpływa na trawienie. Liczne rodziny to dobre wyłącznie dla królików. Jestem przekonany, że Proust zgodziłby się ze mną w tym względzie. Przypuszczalnie do zbliżonych wniosków doszła także moja nieszczęsna, wycieńczona matka, ponieważ znikła zaraz po tym, kiedy jako tako stanęliśmy na własnych łapach i spojrzeliśmy na świat zdumionymi oczami. Tak po prostu. Doskonale pamiętam tę chwilę. Była ciemna noc, a ja, pogrążony w półśnie, przewróciłem się na bok, by, jak to się często robi, pociągnąć nieco pokarmu. Obudziłem się, ssąc z całych sił ucho brata. Obaj doznaliśmy niemałego wstrząsu, on zaś przez jakiś czas od tego zdarzenia odnosił się do mnie z pewną nieufnością. Ciekaw jestem, co w takiej sytuacji poradziliby nam entuzjaści wielodzietnych rodzin: przypuszczalnie terapię grupową, połączoną z treningiem samoświadomości oraz solidną dawką antybiotyków dla poszkodowanego. Jak łatwo można się domyślić, tej nocy już nikt nie zmrużył oka, rankiem zaś wszystkim solidnie burczało w brzuszkach, a co słabsi zaczęli nawet cichutko skomleć. Jako optymista byłem przekonany, że nasza kochana matka wymknęła się tylko na chwilę, by za stodołą zażyć nieco cielesnych uciech, i z zażenowanym uśmieszkiem na pysku zjawi się w samą porę, żeby dać nam śniadanie - niestety, nic takiego nie nastąpiło. Mijały godziny, burczenie i skomlenie przybierało na sile, aż wreszcie nawet ja zacząłem podejrzewać najgorsze. Wtedy właśnie przekonałem się po raz pierwszy, że życie ma także ciemne strony: osierocony, otoczony gromadą ciamajdowatych osesków, ze smakiem ucha braciszka w pysku. Często się zastanawiałem, w jaki sposób udało nam się przeżyć kolejnych parę tygodni. Co prawda, gospodarze wydzielali nam miskę rozcieńczonego mleka i nieco mało apetycznych resztek (do dzisiaj pozostała mi uraza do zimnych klusek), było tego jednak stanowczo za mało, choć gdyby ich posłuchać, można by odnieść wrażenie, iż raczą nas kąskami najprzedniejszej polędwicy. Codziennie widywałem ich sprzeczających się przy drzwiach stodoły: ją w miękkich kapciach, jego w buciorach z cholewami. Co prawda, nie wszystko rozumiałem, ale niewiele mnie obchodziły niuanse ich rozmowy. Zbyt wiele gąb do karmienia, wyrzucanie pieniędzy w błoto, tak dalej być nie może, coś trzeba z tym wreszcie zrobić, to wszystko twoja wina, bo wypuściłaś ją z chałupy przy pełni księżyca... W życiu nie zdarzyło mi się słyszeć tak zażartych dyskusji dotyczących paru starych kości kurczaków i czerstwej bułki. Mieliśmy jednak do wyboru: to albo nic, więc braliśmy, co nam dawano. A potem zaczęliśmy przyjmować gości i stary hipokryta w buciorach z cholewami całkowicie zmienił ton. Pokazywał nas znajomym i mówił o nas tak, jakbyśmy stanowili największy rodzinny skarb. - Doskonałe psy myśliwskie - mawiał. - Potomstwo wielokrotnych championów. Starannie wyselekcjonowane geny. Wystarczy spojrzeć na kształt czaszki i kłębu. Nie muszę chyba dodawać, że wszystko zmyślał. Założę się, że nawet nie widział mojego ojca, bo i ja nigdy go nie widziałem. Mimo to gadał jak najęty, napomykając co jakiś czas o szlachetnych rodowodach i więzach krwi sięgających panowania Ludwika XIV. Nawet sprzedawca używanych samochodów zaczerwieniłby się po uszy. Większość jego przyjaciół poznała się na łgarstwie, jednak wbrew pozorom wcale nie tak trudno o naiwnych, dzięki czemu moi bracia i siostry kolejno trafiali do nowych domów, oczywiście w charakterze rasowych psów myśliwskich. Oto, ile można osiągnąć bezczelnym kłamstwem. Zapamiętałem sobie tę lekcję i później wielokrotnie wyszło mi to na dobre, na przykład owego dnia, kiedy spotkałem w lesie watahę dzików... Ale to zupełnie inna historia. Być może ciekawi was, co odczuwałem, patrząc, jak moi najbliżsi opuszczają rodzinne pielesze. Żal? Przygnębienie? A może ogarniało mnie coraz większe poczucie osamotnienia? Nie bardzo. Każda sytuacja ma swoje blaski i cienie, a ja nie potrzebowałem wiele czasu, by odkryć, że mniej gąb do karmienia oznacza więcej strawy dla tych, którzy zostali. Byłem pozbawiony głębszych uczuć i samolubny, powiadacie? Zapewniam was, że z pustym brzuchem inaczej patrzy się na życie, a poza tym zawsze uważałem, że jestem najbardziej udany z całego miotu (gdybyście widzieli moje rodzeństwo, bez trudu zrozumielibyście, dlaczego), więc nie ulegało dla mnie wątpliwości, iż pewnego dnia zajmę należne mi miejsce w schemacie rzeczy, czyli zamieszkam w komfortowych warunkach pod dachem i będę dostawał trzy posiłki dziennie. Cóż, wszyscy popełniamy błędy. Zacząłem baczniej obserwować tego w buciorach, ponieważ nie ulegało wątpliwości, że on tu rządzi, i starałem się mu przypodobać za każdym razem, kiedy ten nędznik pojawiał się w pobliżu. Co prawda, wtedy nie miałem jeszcze tak doskonale dopracowanej techniki jak obecnie, ale starałem się jak mogłem, wymachując z zapałem ogonkiem i popiskując z uciechy. Naiwnie przypuszczałem, że w ten sposób zdołam coś osiągnąć, wydawało mi się bowiem, iż pod tą odrażającą powłoką kryje się życzliwa dusza, którą w końcu zdołam do siebie przekonać. Niestety, rzeczywistość była gorsza niż zewnętrzne pozory. Zapewne obiło się wam o uszy powiedzenie, że życie jest złośliwe, okrutne i śmierdzące? On też taki był. A do tego chętnie wprawiał w ruch te swoje ciężkie buciory, w związku z czym do dzisiaj nieufnie odnoszę się do ludzkich nóg. Jednak któregoś dnia wypuścił mnie ze stodoły, co uznałem za nieomylny znak, że od tej pory los będzie dla mnie łaskawszy. Oczekiwałem co najmniej wycieczki po najbliższej okolicy, połączonej z inspekcją nowej kwatery, a być może nawet jakiegoś smakowitego posiłku dla uczczenia mego pojawienia się w domu. Ach, naiwna młodości! Zaprowadził mnie do parszywego, zarośniętego zielskiem ogródka, w którym walały się zardzewiałe bańki po oleju i ciągnikowe opony, założył mi na szyję pętlę ze sznurka, przywiązał drugi koniec do plątana, po czym cofnął się i zaczął mi się przyglądać. Nie wiem, czy kiedykolwiek widzieliście ludzi dokonujących w sklepie mięsnym wyboru między jagnięcina a wołowiną, ale zapewniam was, że mają właśnie takie, zamyślone i skupione twarze. Przez chwilę usiłowałem podskakiwać i wyczyniać pocieszne figle, ale mało się przy tym nie udusiłem, więc dałem sobie spokój i usiadłem na wydeptanej trawie. Długo spoglądaliśmy na siebie - on przygryzając wąsa, ja popiskując cichutko - aż wreszcie mruknął coś pod nosem, odwrócił się i pomaszerował do domu. To tyle, jeśli chodzi o duchowe związki między człowiekiem i psem. W taki właśnie sposób spędziłem całe lato: na uwięzi, nudząc się, marnie karmiony, kryjąc się przed promieniami słońca w skąpym cieniu płatana. Od czasu do czasu przychodził i mierzył mnie wciąż tym samym, taksującym spojrzeniem, i była to jedna z nielicznych rozrywek, na jakie mogłem liczyć. Żeby czymkolwiek się zająć, wiele ujadałem oraz obserwowałem życie mrówek. To ogromnie pracowite stworzonka. Wciąż mnie intrygują, kiedy tak wędrują tam i z powrotem. Podobno tak właśnie wyglądają wielkie miasta: miliony ludzi przemieszczających się z dziury do dziury, a następnie w przeciwną stronę. Dość dziwny sposób na życie, ale cóż: jest, jak jest. Noce spędzałem zwinięty w kłębek w jednej z opon. Któregoś ranka zaraz po obudzeniu wyczułem wyraźną zmianę w powietrzu: pachniało nową porą roku, a na oponie zebrało się sporo rosy. Lato odeszło. Teraz już wiem, choć wtedy nie miałem o tym pojęcia, że nastanie jesieni wyzwala w ludziach (szczególnie mieszkających w mojej części świata) drzemiące w nich prymitywne instynkty. Mężczyźni gromadzą się, uzbrajają po zęby, po czym wyruszają na wojnę z kuropatwami, królikami, bekasami i w ogóle wszystkim, co podejrzanie szeleści w krzakach. Niekiedy podobno nawet strzelają do siebie nawzajem, czemu trudno się dziwić: nawet jeśli miałeś marny dzień i nie poszczęściło ci się z królikami, to przecież nie możesz wrócić do domu z pustymi rękami... Ale znowu odbiegam od tematu. Wygramoliłem się z opony, przeciągnąłem się i zrobiłem to co zwykle, przekonany, że oto zaczął się kolejny nudny dzień, taki sam jak wszystkie, kiedy z domu wyłoniło się coś, co mogę określić jedynie mianem zjawiska: był to on, jak zwykle w butach z cholewami, ale zamiast kamizelki i nadjedzonych przez mole spodni miał na sobie pełny leśny kamuflaż: brązowo-zieloną czapkę, identyczną kurtkę, bandolier, torbę przewieszoną przez jedno ramię, a broń przez drugie. Krótko mówiąc: Nimrod-my-śliwy w pstrokatym przebraniu. Jak tylko podszedł nieco bliżej, z torby zaleciała mnie woń zaschniętej krwi - moim zdaniem, znacznie przyjemniejsza od doskonale mi znanej mieszanki czosnku, tytoniu i potu. Domyśliłem się, że coś się święci, i miałem rację: odwiązał mnie, po czym zasygnalizował zdecydowanym ruchem buta, że mam wsiąść z nim do furgonetki. Wiem, że z waszego punktu widzenia trudno nazwać to udanym początkiem dnia, ale ja od kilku miesięcy byłem uwiązany do drzewa, więc nie dziwcie się, iż z utęsknieniem wyglądałem jakiejkolwiek odmiany. Jak długo bowiem można gapić się na mrówki? Niebawem zjechaliśmy z szosy na wyboistą drogę gruntową, a kiedy się zatrzymaliśmy, Nimrod wysiadł, zostawiając mnie w furgonetce. Usłyszałem szczekanie, więc wskoczyłem na siedzenie i wystawiłem nos przez uchylone okno. Na leśnej polanie stały jeszcze trzy albo cztery furgonetki - sądząc po odgłosach, w każdej znajdował się co najmniej jeden pies. Nimrod i jego przyjaciele przechadzali się dumnym krokiem, poklepywali się po męsku po ramionach i porównywali broń oraz rozmaite elementy ekwipunku. Niebawem zaczęła krążyć butelka z jakąś zawartością, a wkrótce potem któryś z wojowników wyciągnął kiełbasę, pokroił ją nożem takich rozmiarów, że za jego pomocą można by wypatroszyć wieloryba, pozostali zaś pochłonęli ją w takim tempie, jakby od paru dni nie mieli nic w ustach, choć w rzeczywistości dopiero co wstali od śniadania. Butelka znowu zaczęła przechodzić z rąk do rąk, ujadanie przycichło, a ja chyba się zdrzemnąłem. Obudziło mnie gwałtowne szarpnięcie za obrożę; zostałem siłą wyciągnięty z samochodu i wepchnięty między drzewa. Inne psy zdawały się wiedzieć, co należy robić, więc uznałem, że najlepiej będzie je naśladować. Biegliśmy przodem z nosami przy ziemi, zbrojni zaś podążali za nami, czyniąc tyle hałasu, że obudziliby umarłego. Nawet najgłupsze ptaszysko (na przykład bażant) miałoby dość czasu, żeby na długo przed naszym przybyciem ukryć się wśród gęstego listowia. Natomiast z królikami nigdy nic nie wiadomo. Jeden z psów zatrzymał się gwałtownie i zamarł w pozie, jaką niekiedy można podziwiać na rustykalnych obrazach: głowa wysunięta do przodu, kark, grzbiet i ogon tworzące idealnie prostą linię, jedna tylna łapa lekko uniesiona, jakby przed chwilą wdepnął w coś nieprzystojnego. Mam wrażenie, iż fachowo nazywa się to „wystawianiem”. Po truchtałem w kierunku, który wskazywał jego nos, żeby sprawdzić, o co chodzi, i pod pobliskim krzaczkiem ujrzałem trzęsącego się jak galareta królika. Biedaczysko najwyraźniej nie miał pojęcia, czy paść plackiem na ziemię i udawać trupa, od razu się poddać, czy może spróbować ucieczki. Wśród podążających za nami zbrojnych wybuchło ogromne zamieszanie. Posypały się rozmaite komendy, ja jednak je zignorowałem - bądź co bądź, był to mój pierwszy królik i chciałem mu się dokładnie przyjrzeć. Poza tym, w moim umyśle błyskawicznie pojawiła się wizja obfitego posiłku, więc niewiele myśląc, rzuciłem się na niego, ale on chyba czytał w moich myślach, w tej samej chwili bowiem dał mi nura między łapami, a zaraz potem rozpętała się trzecia wojna światowa. Miejcie na uwadze, iż nigdy wcześniej nie uczestniczyłem w regularnej bitwie, nie byłem więc przygotowany na ogłuszającą kanonadę, która rozpętała się nad moją głową. Nawet sobie nie wyobrażacie, jak wielkiego doznałem szoku. Nie zamierzam w żaden sposób usprawiedliwiać swego postępowania - instynkt wziął górę, a ja umknąłem z pola ostrzału hyżo niczym królik. Zdaje się nawet, że gnając co sił w łapach do furgonetki, zdołałem go wyprzedzić. Drzwi były zamknięte, więc wczołgałem się pod samochód. Kiedy, z trudem łapiąc oddech, gratulowałem sobie pomyślnej ucieczki ze szponów śmierci, zorientowałem się nagle, że nie jestem już sam. Do moich uszu dobiegał huczny śmiech oraz soczyste wyzwiska - ich autorem był Nimrod, jedyny, który się nie śmiał. Ryknął na mnie, żebym natychmiast wyszedł, ja jednak uznałem, że lepiej będzie zaczekać, aż odzyska równowagę ducha. Wkrótce potem, ku coraz większej uciesze kompanów, zaczął kopać w nadwozie, a kiedy i to nie przyniosło żadnego skutku, opadł na czworaki, wygarnął mnie kolbą dubeltówki, otworzył drzwi i celnym kopniakiem pomógł mi dostać się do wnętrza. Droga powrotna upłynęła w napiętej atmosferze. Zdawałem sobie sprawę, że nie do końca spełniłem pokładane we mnie oczekiwania, ale przecież była to moja pierwsza próba, a do tego nikt nie zapoznał mnie z zasadami gry. Mając na uwadze ogólną harmonię i pokojową koegzystencję, uczyniłem kilka przepraszających gestów, w odpowiedzi jednak otrzymałem tylko uderzenie wierzchem ręki oraz stek wyzwisk. Rzecz jasna, nie zdawałem sobie sprawy, że dzięki mnie wyszedł na kretyna przed kumplami (którzy, tak na oko, byli nie lepsi od niego, ale przynajmniej mieli poczucie humoru). Tak oto odkryłem, iż ludzie są szalenie wyczuleni na punkcie własnego wizerunku. Wystarczy jedna maleńka rysa na zwierciadle samouwielbienia, żeby na wiele godzin wpędzić ich w depresję... lub zachęcić, by rozładowali frustrację na najbliższym dostępnym obiekcie - w tym przypadku na mnie. Przez kilka dni, które spędziłem na uwięzi i w niełasce, obaj analizowaliśmy sytuację. Nie ulegało wątpliwości, że Nimrod potrzebuje towarzysza do polowań, który nic by sobie nie robił z huku wystrzałów, mnie natomiast bardziej uśmiechałby się nieco spokojniejszy tryb życia - na przykład niezbyt męcząca służba wartownicza z dachem nad głową. Nie chodzi bynajmniej o to, że mam moralne opory przeciwko polowaniom, wręcz przeciwnie: martwego królika goni się znacznie łatwiej niż żywego. Cała rzecz rozbija się o ten potworny hałas. Po prostu mam wyjątkowo wrażliwy słuch. Czara goryczy przepełniła się kilka dni później, kiedy Nim-rod postanowił poddać mnie podstawowemu szkoleniu. Wyłonił się z domu z dubeltówką oraz bezkształtnym futrzastym zawiniątkiem - podejrzewam, iż była to któraś z jego obrzydliwych kamizelek, zwinięta w kłąb i przewiązana króliczą skórką. Zsunął mi pętlę z szyi, a następnie na kilka sekund podsunął zawiniątko pod nos, mamrocząc przy tym coś o woni dzikości - najwidoczniej zapomniał, że przez wiele lat wycierał w kamizelkę ręce, grzebiąc przy samochodzie. Doprawdy, trudno sobie wyobrazić coś mniej podniecającego od intensywnego smrodu oleju napędowego, uczyniłem jednak wszystko, co w mojej mocy, żeby sprawiać wrażenie podekscytowanego i gotowego do działania. Potem rozpoczął się drugi akt farsy. Cisnął cuchnący tłumok w oddaloną o jakieś dwadzieścia metrów kępę krzaków, przytrzymując mnie jednocześnie, żebym od razu nie rzucił się w pogoń. Nie miałem najmniejszego zamiaru tego czynić (chyba nie ma w tym nic dziwnego, jeśli weźmie się pod uwagę fakt, że miałbym wówczas za plecami szaleńca z nabitą bronią), więc po prostu siedziałem spokojnie, oczekując dalszego rozwoju wypadków. Nimrod z sobie tylko znanych powodów uznał to chyba za dowód niesłychanego opanowania i karności, wyszczerzył bowiem do mnie zęby w czymś, co zapewne miało być życzliwym uśmiechem. - Bieng - powiedział. - Ca commence bieng. I co teraz? Mieliśmy czekać, aż kamizelka i królicza skórka wylezą z chwastów i poddadzą się przeważającym siłom przeciwnika? A może powinniśmy podkraść się bezszelestnie i pojmać je znienacka? W oczekiwaniu na rozstrzygnięcie tego dylematu postanowiłem się położyć; jak się wkrótce okazało, popełniłem błąd, ponieważ z tej pozycji znacznie trudniej poderwać się do ucieczki. Nie patrzyłem na niego, więc nie widziałem, jak podnosi broń do ramienia, ale gdy tylko rozległ się strzał, ja już tkwiłem skulony w jednej z ciągnikowych opon, osłaniając łapami głowę. Czy kiedykolwiek widzieliście człowieka, który zupełnie stracił panowanie nad sobą? To niezbyt miły widok, szczególnie jeśli ów osobnik wymachuje w waszym kierunku dubeltówką i wywrzaskuje coś z wściekłością. Uznałem, że będzie znacznie lepiej, jeśli oddzieli nas jakaś solidna przegroda. Zanim zdążył mnie dopaść i założyć mi sznurek na szyję, wyskoczyłem z opony i ukryłem się za platanem. Rozpoczęła się szaleńcza gonitwa wokół drzewa: on klął jak opętany, ja czyniłem wszystko, co w mojej mocy, żeby wyglądać jak najbardziej pokornie, jednocześnie uciekając z maksymalną prędkością na wstecznym biegu. Z pewnością nie jest to ła»> ve, wolałem jednak nie odwracać się do niego tyłem, choć zapewne, będąc marnym strzelcem, i tak by nie trafił. Cała ta afera zakończyłaby się zapewne rozejmem wymuszonym przez obustronne wyczerpanie, gdyby nie przybycie jednego z jego przyjaciół, który na nasz widok (a wyglądaliśmy zapewne jak podczas wyjątkowo energicznej zabawy w kółko graniaste) stanął jak wryty, po czym ryknął donośnym śmiechem. Analizując tamte wydarzenia, dochodzę do wniosku, że zmianę adresu zamieszkania, która wkrótce potem nastąpiła, zawdzięczam właśnie reakcji przyjaciela Nimroda. Wy zapewne również mieliście wielokrotnie okazję stwierdzić, iż są wśród nas tacy, którzy nie cierpią, kiedy inni bawią się ich kosztem. Wydarzenia potoczyły się szybko i dość boleśnie. Jak tylko mnie dopadł, przejechał mi parę razy sznurem po grzbiecie, a następnie wrzucił do furgonetki. Usłyszałem, jak wrzeszczy na żonę (ile ona musiała wycierpieć, biedactwo!), po czym, mamrocząc nieżyczliwie pod nosem, wgramolił się do samochodu i ruszył z miejsca tak gwałtownie, jakby już spóźnił się na pogrzeb najlepszego przyjaciela, ale za wszelką cenę usiłował zdążyć na stypę. Pogrążony w ponurych myślach, starałem się trzymać w tylnej, najodleglejszej od miejsca kierowcy, części przestrzeni ładunkowej. Wiedziałem, że nie jedziemy na polowanie, ponieważ nie zabrał ani swej okropnej dubeltówki, ani idiotycznego kapelusika. Nie ulegało również najmniejszej wątpliwości, iż nie jedziemy na wycieczkę krajoznawczą. Siedział zgarbiony, z rękami zaciśniętymi kurczowo na kierownicy, i jechał dużo szybciej, niż powinien, zważywszy na dość mizerną koordynację ruchową. Co jakiś czas, nie wiadomo czemu, trąbił wściekle, a prowadzona przez niego furgonetka pokonywała zakręty równie pewnie i płynnie jak jednonogi pijak. Podróż trwała bardzo długo, niemal cały czas pod górę, aż wreszcie zatrzymaliśmy się raptownie na poboczu drogi. Przygotowany na najgorsze, zaczekałem, aż wysiądzie z samochodu i otworzy tylne drzwi, po czym wskoczyłem na opuszczone miejsce kierowcy - tak na wszelki wypadek, gdyby żywił wobec mnie jakieś niecne zamiary. Przez chwilę przyglądaliśmy się sobie w milczeniu: on przez otwarte tylne drzwi furgonetki, ja zza oparcia fotela kierowcy. Byłem niemal pewien, iż lada moment na moją głowę posypią się kolejne wyzwiska, on jednak wyjął z kieszeni spory kawałek kiełbasy i podał mi go na otwartej dłoni. Powinienem był się domyślić, że tacy okrutni łajdacy nie zamieniają się w okamgnieniu w łagodne baranki, ale byłem bardzo głodny, a poza tym, dałem się wziąć z zaskoczenia. Podążyłem za kiełbasą. Nimrod cofał się powoli, więc musiałem wyskoczyć z samochodu, a kiedy się zatrzymał, usiadłem skromniutko ze złączonymi przednimi łapami, przechyloną głową i żołądkiem wypełnionym po brzegi sokami trawiennymi. Skinął głową, bąknął coś niezrozumiale, a następnie podsunął mi kiełbasę pod nos. Do dziś ją pamiętam: wspaniała wieprzowa kiełbasa z odpowiednią ilością tłuszczyku, apetycznie pachnąca... Już, już miałem chwycić ją w zęby, lecz on właśnie wtedy rzucił ją w krzaki - zdumiewająco daleko jak na kogoś, kto prawie bez przerwy uskarżał się na artretyzm. Zapewne wiecie już, co się później stało. Pogoniłem za kiełbasą (nie miałbym nic przeciwko takim polowaniom) i z nosem przy ziemi zacząłem energiczne poszukiwania, myśląc sobie, że chyba jednak sprawy zmierzają ku lepszemu. Byłem tak bardzo pochłonięty tą czynnością, że nie zwracałem najmniejszej uwagi na to, co się wokół mnie dzieje, a że z całą pewnością nie skradałem się dyskretnie, tylko czyniłem całkiem sporo hałasu, buszując w gęstym poszyciu, niczego również nie słyszałem. Kiedy, mniej więcej po dziesięciu minutach bezowocnych poszukiwań, zatrzymałem się i rozejrzałem dokoła, by zorientować się, gdzie jestem, odniosłem wrażenie, że czegoś brakuje. Brakowało furgonetki. Znikła razem z kierowcą. Odjechał, korzystając z mego zaaferowania. Nawiasem mówiąc, nie udało mi się odnaleźć tej kiełbasy. W otchłani Porzucony. Właśnie to słowo przyszło mi do głowy po dłuższym czasie bezskutecznego wypatrywania na horyzoncie choćby śladu furgonetki i jej zdradzieckiego właściciela. Odebrałem to jako sugestię, że w chdteau „Pod Desperatem” nie potrzebują już moich usług, a ponieważ nie miałem żadnych konkretnych zobowiązań, mogłem spokojnie oddać się rozważaniom na temat przyszłości. Było dla mnie oczywiste, że dotarłem do punktu zwrotnego w życiu, a z tego, czego już zdążyłem się dowiedzieć o punktach zwrotnych, wynikało jasno, iż są dla nas tym, czym sami je uczynimy. Jest przecież dobro i zło, słońce i cień, słodycz i gorycz, i tak dalej. Czy szklanka jest w połowie pełna, czy w połowie pusta? Czy każdy kij ma dwa końce? Wiecie, te rzeczy. Jak już wspomniałem, z natury jestem optymistą, wobec czego zacząłem od analizowania zalet mego położenia. Przede wszystkim, byłem wolny i mogłem iść, dokąd mnie nos zaprowadzi. Nie groził mi kopniak zadany ciężkim buciorem ani niespodziewana salwa z broni taszczonej przez bandę idiotów. Warunki, w których do tej pory żyłem, oraz wyżywienie, najoględniej mówiąc, pozostawiały sporo do życzenia. Należało wątpić, czy prędko za nimi zatęsknię. Prawie natychmiast jednak zaczął mnie nurtować pewien problem - tak to już zazwyczaj bywa z problemami. Otóż niezależnie od wszystkich moich przymiotów, natura nie przygotowała mnie do tego, żebym się samodzielnie o siebie zatroszczył. Na tym właśnie polega różnica między psami i kotami. Porzućcie kota gdzieś w dzikiej głuszy (chętnie wam w tym pomogę), a zanim zdążycie policzyć do trzech, już będzie zajadał jakąś kuropatwę albo układał się do snu w przytulnej króliczej norze. Krótko mówiąc, kot jest gotów w okamgnieniu zdziczeć. U nich jest to tuż pod skórą. Kotom nie można ufać, a na dodatek, gdyby ktoś pytał mnie o zdanie, hołdują paru odrażającym obyczajom, ale to już zupełnie inna sprawa. W trakcie tych rozważań moje myśli skierowały się ku problemowi miejsca, jakie pies zajmuje w tym, co powszechnie nazywa się „cywilizowanym społeczeństwem”. Zakładam, iż doskonale znacie powiedzenie o „najlepszym przyjacielu człowieka”, które od tylu już lat uciska nam szyje jak obroża; bez wątpienia ukuł je jakiś stary sentymentalny niedołęga, uwrażliwiony na wilgotne nosy i adorujące spojrzenia, i bardzo dobrze. Kiedy jednak ludziom zaczynają łzawić oczy i kiedy poddają się emocjom, zapominają o jednym: układ pies-człowiek w znacznej mierze służy celom praktycznym. Przyjaźń? Jak najbardziej (bądź co bądź, gdyby nie przyjaciele, nie byłoby mnie tutaj), ale czy ktokolwiek odważy się zakwestionować znaczenie ciepłego posłania, obfitego posiłku i bezpiecznego, wygodnego domu? Parę tysięcy lat temu któryś z moich przenikliwych przodków głęboko rozważył ten problem i doszedł do wniosku, że po to, by zapewnić sobie wygodne życie, najlepiej będzie posłużyć się człowiekiem. To prawda, że my, psy, jesteśmy wyjątkowo zdolne i utalentowane, ale czy jesteśmy w stanie zapewnić sobie stały dopływ żywności? Nie. Czy potrafimy zbudować zaciszne schronienie o szczelnym dachu? Również nie. (Mimo swojej nieznośnej arogancji, nie potrafią tego również koty). I tak oto w owych zamierzchłych prymitywnych czasach sprzed wynalezienia boksów i salonów piękności dla pudli, ów mędrzec postanowił dać się udomowić, człowiek zaś, nadzwyczaj łasy na pochlebstwa, potraktował to jako oznakę przyjaźni, braterstwa, miłości, i temu podobnych. W ten sposób narodził się mit. Od tamtej pory psy mają zapewniony nienormowany dzień pracy, darmowe wyżywienie i zakwaterowanie, a przy odrobinie szczęścia i minimalnym wysiłku z ich strony mogą nawet osiągnąć status czegoś w rodzaju bóstwa. Przynajmniej teoretycznie, w moich niezbyt bogatych doświadczeniach zabrakło bowiem wszystkich wymienionych powyżej elementów, teraz zaś sprawy przybrały jeszcze mniej pomyślny obrót. Przyznam, że kiedy tak siedziałem, zupełnie samotny, wśród wyniosłych górskich szczytów, na kilka chwil ogarnęło mnie zwątpienie i nawet przemknęła mi przez głowę myśl o powrocie do piekła, w którym do tej pory żyłem (i to nawet mimo buciorów z cholewami), lecz na szczęście z otępienia wyrwał mnie warkot samochodowego silnika. W mym sercu natychmiast na nowo rozkwitła nadzieja i bezzwłocznie skierowałem się w stronę drogi. Samochód minął mnie, nawet nie zwalniając, podobnie zresztą jak kolejne, mimo przyjaznych podskoków i machania ogonem z mojej strony. Tytułem eksperymentu usiadłem na środku szosy, pojazdy jednak omijały mnie, trąbiąc donośnie, kierowcy zaś dość wyraźnie dawali wyraz niezbyt przyjaznym uczuciom wobec mojej osoby. Powiadam wam, takie doznania po jakimś czasie mogą zachwiać wiarą w człowieka. W końcu przyszło mi do głowy, że być może będę miał więcej szczęścia z ludźmi poruszającymi się na piechotę. Z piechurem da się podjąć dyskusję, co jest raczej niemożliwe w przypadku kierowcy i pasażerów samochodu pędzącego z prędkością osiemdziesięciu kilometrów na godzinę. Z samochodami nie ma żartów, jeśli wiecie, co chcę przez to powiedzieć. Postanowiłem więc skoncentrować swoje wysiłki na pieszych. Łatwiej było jednak pomyśleć niż zrobić, jako że stary towarzysz polowań pozostawił mnie w miejscu ogromnie przypominającym Nową Zelandię (o ile mogłem stwierdzić na podstawie tego, co słyszałem o tym kraju): dokoła były drzewa, krzaki, góry i niewiele więcej. Prawdziwy raj dla miłośników dziewiczej przyrody, ale niezbyt przyjazna okolica dla samotnego wędrowca poszukującego towarzystwa i wsparcia. W związku z tym nie pozostało mi nic innego jak wyruszyć pod wiatr w poszukiwaniu śladów cywilizacji. Mijały godziny. Było już dobrze po południu, zanim wreszcie wyczułem ledwo uchwytną woń ścieków i oleju napędowego. Dla was, być może, zapachy te nie mają żadnego znaczenia i nie sprawiają wam przyjemności, dla mnie jednak nieomylnie oznaczają one bliskość ludzi. I rzeczywiście, ze szczytu następnego pagórka ujrzałem skupisko starych budynków o ścianach z kamienia, kiedy zaś odległość jeszcze bardziej się zmniejszyła, dostrzegłem wśród nich ruch, a do mych uszu dotarł gwar głosów. Trochę przypominało to mrowisko, tyle że hałas był znacznie większy. Musicie pamiętać, że moje dotychczasowe doświadczenia z ludzkimi osadami sprowadzały się do samotnej obskurnej zagrody, w której przyszedłem na świat, dlatego też widok, który ukazał się moim oczom, wywarł na mnie ogromne wrażenie: dziesiątki budowli, setki ludzi. Byłem pewien, iż wśród nich znajduje się ten, z którym jesteśmy sobie przeznaczeni. Takie złudzenia dają nam energię, dzięki której możemy dotrwać do końca wyczerpującego dnia. Osada wydała mi się ogromna: mnóstwo ulic, zagadkowe i kuszące zapachy w powietrzu, ludzie przechadzający się niespiesznie, tak jak potrafią przechadzać się wyłącznie ci, którzy nie mają innych problemów poza tym, jakie potrawy dostaną dzisiaj na obiad. Kilku z nich przystanęło na uboczu, zawzięcie o czymś dyskutując; od nich właśnie otrzymałem ważną lekcję przetrwania. Ludzie nie potrafią rozmawiać, jeśli mają zajęte ręce. Nie pytajcie mnie, dlaczego tak się dzieje, ale kiedy spotka się dwóch albo trzech, by podyskutować o losach świata, natychmiast stawiają na ziemi wszystkie torby i koszyki, dzięki czemu stworzenia mego wzrostu mogą dokładnie przyjrzeć się ich zawartości. (Moja głowa sięgnęłaby wam powyżej kolan, ale poniżej pasa, a więc na wysokość, z której bez trudu można zajrzeć do każdego pozostawionego bez dozoru koszyka). Trzeba wykorzystywać sprzyjające okoliczności, więc niewiele myśląc, zaopiekowałem się bagietką, która sterczała z jednego z koszyków, i razem z nią ukryłem się pod stolikiem w ogródku pobliskiej kawiarni. Kiedy skończyłem przełykać ostatni kęs, w polu mojego widzenia pojawiła się ręka, poklepała mnie po głowie, znikła na chwilę, po czym pojawiła się ponownie, tym razem z kostką cukru. Podniósłszy wzrok ujrzałem siedzącą przy sąsiednim stoliku dwójkę młodych ludzi, którzy uśmiechali się do mnie i wydawali te trochę idiotyczne dźwięki, uważane powszechnie za wyjątkowo miłe dla psich uszu. (Zauważyłem, że bardzo podobnymi odgłosami raczy się również dzieci). Uznałem jednak, iż mogę im to wybaczyć, bo najwyraźniej mieli dobre intencje, a przyjazna ręka stanowi miłą odmianę po obutej stopie, i pomachałem im ogonem. Można by pomyśleć, że nigdy w życiu nie widzieli psa: jeszcze więcej gruchania, poklepywania po głowie i prawdziwy grad kostek cukru - wszystkie oznaki miłości od pierwszego wejrzenia. Będąc wówczas zupełnym nowicjuszem, uznałem to za zachętę do tego, by im towarzyszyć, więc kiedy wstali od stolika, potruchtałem za nimi, myśląc (nie będę tego ukrywał), iż za najbliższym zakrętem czekają na mnie miękkie łóżko i nowe życie. Możecie mi zarzucić naiwność, ale przecież w swoich dotychczasowych kontaktach z ludźmi zawsze byłem stroną w taki lub inny sposób wykorzystywaną i poniżaną, nie miałem więc okazji przywyknąć do życzliwego traktowania, w związku z czym obiecywałem sobie więcej, niż powinienem. Teraz już wiem, że problemy często zaczynają się wtedy, kiedy pochopnie wyciągniemy zbyt daleko idące wnioski z czyjegoś życzliwego postępowania. Miałem powody przypuszczać (a przynajmniej tak mi się wydawało), że przypadkowe spotkanie z tymi młodymi osobami stanowi początek wielkiej, długotrwałej przyjaźni. Niestety, oni byli odmiennego zdania, więc kiedy dotarliśmy do samochodu, nastąpiła nieprzyjemna przepychanka - ja próbowałem wsiąść, oni zaś starali się do tego nie dopuścić - która zakończyła się solidnym szturchańcem i zatrzaśnięciem mi drzwi przed nosem. W historii tej bez wątpienia kryje się morał o stąpaniu po ziemi i niebujaniu w obłokach; teraz mogę sobie pozwolić na filozofowanie, wówczas jednak przeżyłem ogromne rozczarowanie. Ktoś mniejszego ducha zapewne pogrążyłby się w rozpaczy. (Znam spaniele, które na najlżejszy nawet stres reagują w ten sposób, że przewracają się na grzbiet i wymachują łapami w powietrzu). Ale nie mnie. Najważniejsza jest odporność. Cały czas naprzód, cały czas w górę. Dlatego właśnie, tak jak często czynią ludzie, postanowiłem niezwłocznie poprawić sobie humor, udając się po zakupy. Idąc ulicą, poczułem nagle niebiańską woń dobiegającą zza otwartych na oścież drzwi i stanąłem jak wryty: był to zapach świeżego, krwistego mięsa. Wieprzowina, jagnięcina, domowe kiełbasy, wątróbka i flaczki, kości szpikowe, wołowina... i żywej duszy, jak przekonałem się niebawem, podążywszy za własnym nosem, który bez wahania skierował się do sklepu. Jedynym odgłosem, jaki docierał do moich uszu, było dobiegające z zaplecza przytłumione dudnienie telewizora. Poza tym panował spokój jak w rodzinnym grobowcu. Zmierzając w kierunku niskiego drewnianego stołu, na którym rozłożono niewyobrażalne skarby, wyraźnie słyszałem skrobanie moich pazurów po posypanej trocinami podłodze. Postanowiłem najpierw trochę się rozejrzeć, żeby dokonać przemyślanego wyboru, nie zdając sobie sprawy, że niezdecydowanemu klientowi zazwyczaj przechodzą koło nosa wyborne okazje. Mogłem jednak zabrać tylko tyle, ile uniosę w pysku, wolałem więc uniknąć sytuacji, kiedy porwałbym jakiś gnat z jednego końca stołu, podczas gdy na drugim czekały apetyczne steki. Na tym właśnie polega świadomy wybór - niestety, jak wkrótce miało się okazać, zupełnie niepotrzebnie się wysilałem. Właśnie wahałem się między parą świńskich nóżek a apetyczną porcją cielęciny, kiedy rozległ się przeraźliwy ryk i do pomieszczenia wpadł jak bomba rzeźnik, tocząc dokoła wściekłym spojrzeniem wytrzeszczonych oczu w poszukiwaniu czegoś, co mogłoby posłużyć mu za oręż. Na szczęście w zasięgu jego ręki znalazła się nie siekiera ani piła do kości, lecz zwykła miotła, jemu zaś tak bardzo zależało na tym, by jak najprędzej mnie dopaść, że zwalił nią z półki cały rząd słojów. Dzięki temu zdołałem dać susa nad rumowiskiem i opuścić niegościnny lokal, odprowadzony niezbyt silnym klepnięciem w okolice ogona. Nie powinienem był tracić czasu. Ci, co się wahają, chodzą głodni. Miejcie to na uwadze, udając się po zakupy. Nadeszła pora, by przeanalizować taktykę i wprowadzić do niej niezbędne korekty. Zachowanie rzeźnika mogło świadczyć o tym, że w tym miasteczku właściciele sklepów są dość nieżyczliwie nastawieni wobec psów. Przedziwne, zważywszy choćby na rozmiar zniszczeń, jakich potrafią dokonać dzieci, a przecież jakoś nikt nie rzuca się na nie, wymachując groźnymi narzędziami. Cóż, tak to już jest: nie do wszystkich przykłada się równą miarę. Niebawem jednak, na widok jakiegoś kundla opuszczającego ze swym właścicielem piekarnię, zaświtała mi pewna myśl: a może to tylko bezpańskie psy wywołują gwałtowne, wręcz alergiczne reakcje sklepikarzy? Przeszedłem na drugą stronę ulicy i usiadłem w pobliżu wejścia do delikatesów, czekając, aż nadarzy się sposobność, by wprowadzić w życie plan B. Jak większość genialnych pomysłów, ten także był całkiem prosty: zamierzałem przyłączyć się do kogoś wchodzącego do sklepu, zaraz po przekroczeniu progu rozstać się z nim i zająć własnymi sprawami, następnie zaś, korzystając z tego, że właściciel będzie zajęty obsługiwaniem klienta, objuczony sprawunkami ukradkiem opuścić lokal. Plan wydawał się doskonały pod każdym względem. Z wnętrza delikatesów docierały do mnie nadzwyczaj kuszące zapachy - może nie aż tak mięsnokrwiste jak u rzeźnika, niemniej wystarczające do pobudzenia wyobraźni. Z wyostrzoną uwagą obserwowałem ulicę w poszukiwaniu właściwego obiektu. Nigdy do tej pory nie widziałem naraz tylu ludzi; podejrzewam, iż moje nieustające zainteresowanie tym gatunkiem narodziło się właśnie wtedy, tego późnego popołudnia przed wielu laty. Byli rozmaitych rozmiarów i w różnym wieku, mijali się zaś zupełnie obojętnie, nie przejawiając nawet drobnej części zainteresowania, które na ich miejscu okazywałyby sobie psy. Żadnego obwąchiwania, obchodzenia się w kółko, ceremonialnego podnoszenia nogi... O tym, że jednak się dostrzegają, świadczyło od czasu do czasu jedynie zdawkowe skinienie głową lub krótkotrwały uścisk ręki. Teraz, ma się rozumieć, już mnie to nie dziwi, wtedy jednak byłem zdumiony tą niemal całkowitą obojętnością. Bez wątpienia ma ona ścisły związek z tłokiem panującym w miastach. W takich warunkach czułość zmysłów musi ulec przytępieniu. Tak pochłonęło mnie obserwowanie tej niekończącej się parady, że aż podskoczyłem, kiedy kobieca ręka poklepała mnie po głowie. Podniósłszy wzrqk ujrzałem pusty koszyk na zakupy i uśmiechniętą twarz; chwilę potem kobieta znikła w pachnącym wnętrzu delikatesów. Na to czekałeś! - powiedziałem sobie w duchu, po czym, z obojętną miną psa towarzyszącego właścicielce w robieniu sprawunków, wślizgnąłem się za nią do sklepu. Były to prawdziwe, tradycyjne delikatesy, zupełnie inne od tych nowomodnych, w których sprzedaje się głównie puszki, pudełka oraz zagadkowe obiekty zawinięte szczelnie w folię. Tutaj żywność prezentowano bez opakowań: ogromne kawały sera, góry kiełbas, bele szynek, długi rząd rozmaitych dań gotowych do spożycia. Francuzi, jak zapewne wiecie, nie lubią się umartwiać, więc w sklepie było niemal wszystko, od faszerowanych kurcząt poczynając, na pasztetach z gęsich wątróbek kończąc, na których widok mało nie popłakałem się ze wzruszenia. Moja towarzyszka zatrzymała się przy warzywach, które we mnie jakoś nigdy nie budziły żywszych uczuć, ja zaś skręciłem w wąską boczną alejkę i skierowałem się w głąb sklepu, zwalczywszy pokusę zatrzymania się choć na chwilkę w dziale z ciasteczkami. Właśnie tam, daleko, zgromadzono największe skarby. Zafascynowała mnie lasagna domowej roboty, ale, nauczony niedawnymi doświadczeniami u rzeznika, nie zamierzałem się oddawać kontemplacji; błyskawicznie stanąłem na tylnych łapach, oparłem się przednimi o ladę i już, już miałem zacisnąć zęby na mniej więcej kilogramowej wędzonej szynce, kiedy gdzieś w dole, przy samej podłodze, rozpętało się istne piekło. Gdyby ktoś chciał być bardzo, ale to bardzo uprzejmy, mógłby powiedzieć, iż sprawcą zamieszania okazał się pies - obrzydliwa pająkowata kreatura nie dorównująca wzrostem najbardziej karłowatemu szczurowi, obdarzona idiotycznie zakręconym ogonem przypominającym torturowaną dżdżownicę oraz świdrującym w uszach falsetem, który mógłby obudzić umarłego. Przez chwilę wydawało mi się, że przyciął sobie narządy nożycami do drobiu, okazało się jednak, iż tak właśnie, w jego mniemaniu, miało brzmieć ujadanie. Chociaż byłem potwornie głodny, nie mogłem poświęcić szynce należytej uwagi, ponieważ zaczął mnie gryźć po kostkach, a kiedy usiłowałem się od niego uwolnić, z zaplecza wyłoniły się ogromne nogi zwieńczone fartuchem oraz kwaśną miną. Jak przez mgłę przypominam sobie również wałek do ciasta. Dłuższy pobyt w tej okolicy wydał mi się wysoce niewskazany. Tyle właśnie mam do powiedzenia na temat przyjęcia, jakie zgotowali mi właściciele sklepów w miasteczku. Nie wierzcie widokówkom, na których jowialni tubylcy uśmiechają się szeroko do obiektywu! Ci dwaj, z którymi zetknąłem się tamtego dnia, śniliby się po nocach Dżyngis-chanowi. (Podobno jadał psy, więc jednak coś zmienia się na lepsze). Wróciłem pod kawiarniany stolik i oddałem się rozmyślaniom. Jedno bolesne rozczarowanie i dwa zamachy na moje życie w zamian za bułkę i parę kostek cukru... To popołudnie trudno byłoby uznać za udane, cienie coraz bardziej się wydłużały, nadciągał wieczór, a ja wciąż znajdowałem się w równie niewesołej sytuacji jak na początku dnia. Byłem pewien, że następny dzień będzie obfitował w nowe nadzieje i radości, tymczasem jednak należało się zastanowić, w jaki sposób spędzić dzielącą mnie od niego noc: tutaj, pod stolikiem w kawiarnianym ogródku, czy raczej wyruszyć w wielkie nieznane. Decyzję pomógł mi podjąć właściciel kawiarni, uzbrojony w nieodłączną miotłę (można by odnieść wrażenie, iż mieszkańcy tej osady ani na chwilę nie rozstają się z tymi przyrządami, prawdopodobnie na wypadek inwazji), którą zaczął wymiatać na ulicę resztki spod stolików - jak przypuszczam, czynił to dla zabawienia przechodniów. Stopniowo zbliżał się do mnie, aż wreszcie nasze spojrzenia się spotkały. Miotła natychmiast znalazła się w pozycji „do ataku”. Chętnie dałbym wyraz wdzięcznośc