13942

Szczegóły
Tytuł 13942
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

13942 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 13942 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

13942 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

CZERWONE WĘŻE HELENA BOGUSZEWSKA CZERWONE WĘŻE NASZA KSIĘGARNIA WARSZAWA 1974 Oklejkę projektował JOZEF WILKOŃ MIEJSKA BIBLIOTEKA PUBLICZNA | ■w Zabrzu PRINTED IN POLAND Instytut Wydawniczy „Nasza Księgarnia" Warszawa 1974. Wydanie XXI. Nakład 30 000 + 277 egz. Ark. wyd. 7,4. Ark. druk. Al-8,1. Papier druk. migi. imp., ki. V, 65 g, 82X104 Oddano do składania we wrześniu 1973 r. Podpisano do druku w grudniu 1973 r. Druk ukończono w styczniu 1974 r. Drukarnia Wydawnicza w Krakowie. Zam. nr 1295/73. B-18 (3044) 4 WŁADKA I TRUDA Zapukano do drzwi. — Otwórz ty, bo ja mam mokre ręce! — znad szaflika, nie odwracając głowy, powiedziała Władzia. — A ty nie widzisz, co ja robię? — po swojemu zaczęła mała Truda, pośpiesznie i zaczepnie. Tak jak wróciła ze szkoły, jeszcze w paltociku i w rozwiązanej chustce, ustawiała właśnie w koszyku garnki z kartoflami i z żurem, starannie otulając je szmatami. Zaczęły spierać się o to, która ma otworzyć, i dopiero po chwili spostrzegły, że jakaś obca kobieta już stoi w kuchni. Widocznie było otwarte. Umilkły. Władka, starsza, wycierając ręce gałganem, powoli podeszła do obcej, patrząc pytająco: — A co?... A co pani? Tamta zagadnęła, czy tu mieszka pan Alojzy Markowski. Tak powiedziała: Alojzy, a nie Alojz, jak tutaj w Królewskiej Hucie wszyscy mówią. — Mieszka — odpowiedziały obie naraz. — Ale go teraz nie ma... A co pani? — I pracuje w hucie „Laura"? Władka przytaknęła wahaj ąco i niepewnie. Ale Truda wykrzyknęła, jakby coś bardzo wesołego: — Pracuje! Ale teraz w hucie „Laura" jest strajk! I tatusia nie ma w domu! 5 — I mamusi też nie ma... — sama sobie dopowiedziała obca kobieta rozglądając się po mieszkaniu. — A kiedy wrócą? — Chyba dopiero jak się ściemni... A co pani? — po raz trzeci zaczyna Władka i urywa. Zawsze taka nieśmiała była z obcymi, a teraz jeszcze zmieszało ją do reszty i to, że takie tu w mieszkaniu wszystko zawalone, nie uprzątnięte... Gdyby wiedziała, że wejdzie ktoś obcy... Milczała. Za to młodsza, Truda, śmiało wystąpiła naprzód : — To jak pani wie, że jest strajk, to pani powinna także wiedzieć, że kto strajkuje, to robi tymczasem na bieda-szybie przy węglu, nie? No, bo z czego by człowiek żył, proszę pani? — Truda po swojemu od razu wpada w zapał, pokazuje rękami. — Taką dziurę kopie się w ziemi, taką studnię, proszę pani, na kołowrocie się do góry wyciąga, co się ukopie tego węgla, a nieraz to furmani już czekają... I zawsze z tego parę groszy jest, no nie? — Wiem, wiem! — obca pani musiała się uśmiechnąć do różowej małej twarzy zakończonej dołkiem w brodzie, do niewielkich czarnych oczu, wesołych i śmiejących się wbrew poważnej treści słów. Do całej Trudy, stojącej w watowanym paltociku, wywijającej ciepłą chustką. Truda przywykła do tego, że do niej każdy się uśmiechał. A od tego uśmiechu twarz obcej pani od razu zrobiła się jakaś taka przyjemna i jakby znajoma, bliska, prawie ładna, chociaż zmęczona trochę i dziobata. — Wiem, wiem... — powtórzyła jeszcze. — A ty jesteś... a wy jesteście córki? — zwróciła się do obu. — A co ty jesteś taka mizerna? — przyjrzała się Władzi, tej starszej. Władka milczała. Nie lubiła, kiedy zwracano teraz 6 uwagę na jej marny wygląd. Jednak Truda znowu za nią wyjaśniła, po swojemu, szybko i gorliwie: — Bo ona jest po chorobie, proszę pani! Po zapaleniu płuc! Ale już wychodzi, tylko do szkoły jeszcze nie. Bo to, wie pani — dodała poufnie — jak jest strajk, to i takiego wyżywienia nie ma, i w ogóle... Brzmiało to, jakby powiedziała rzecz najweselszą w świecie. Ona sama też nie miała „takiego wyżywienia", ale wyglądała doskonale. „Że też ona tak z każdym może, jakby go dobrze znała... — pomyślało się Władce z odrobiną zazdrości i żalu. — Że też ona tak zaraz..." Truda właśnie na zapytanie pani wyliczała na palcach, ile ich jest rodzeństwa. — Najstarsza siostra Marta, co z mamą przy węglu robi „na górze", po niej idzie brat Karlik, co go tatuś już miał wziąć sobie do huty, żeby robił przy walcach za smarownika, ale teraz, przy strajku, to Karlik robi z tatusiem na dole w ziemi przy węglu, kopią i kują, kopią i kują... — opowiadała jak bajkę, przeciągając ostatnie słowa. — A po Karliku to idzie ten brat, co już umarł, ale już dawno, bo jeszcze jak był mały... A potem ta Władysława! — uroczyście wskazała ręką pod smutne milczenie tamtej. — A potem to już ja, Truda! — tknęła palcem w watowany paltocik. I nagle poskoczyła do swego koszyka. — Chce pani? Zaprowadzę panią! Bo ja tam właśnie idę do nich z obiadem... tylko muszę już zaraz, żeby mi nie wystygło! — To tak blisko, że można donieść ciepłe? — zdziwiła się pani. — Ciepłe nie ciepłe! Ale jak dobrze opatulić, to nie tak wystygnie, no nie? Władka, czy ty słyszysz, my już idziemy! Tak, proszę pani, tędy, tędy... 7 Wyszły ledwie obejrzawszy się na Władkę. A Władka powoli znowu zabrała się do sprzątania. Nietęgo jej szło. Ciągle musiała myśleć o tej obcej kobiecie. Więc jak to właściwie ona wyglądała? Usiłowała sobie przypomnieć: brązowe palto na wacie, beret tak samo, zdaje się, brązowy, na szyi szalik bordo, wysokie takie, czarne kalosze, co nazywają się boty... Była niestara, ale i niemłoda. Torebkę miała czarną, wypchaną jak mała walizka, i grzebała w tej torbie, szukała jakiegoś papierka, czytała coś z niego... A może Władce tak tylko się zdawało? Jedno jest pewne: nietutejsza! To znać i po mowie, i po wszystkim, że nietutejsza! To po co Truda tyle jej gadała o strajku, o bieda-szy-bie? A teraz na pewno wzięła ją zaraz pod rękę, jak tylko wyszła za próg, i po swojemu uwiesiła się jej na łokciu. Idą teraz zagadane jak dwie koleżanki... I swoją drogą ciekawość, po co ta kobieta tu przyszła? Wypytywała tak o wszystko... Może chce tylko węgla kupić? I zaraz niecierpliwość, żeby Truda już przyszła z powrotem, żeby opowiedziała, o co tamtej chodziło, o czym mówiły po drodze, co wyciągnęła od tamtej, bo że wyciągnęła w rozmowie wszystko, co chciała, to na pewno! W tumanach kurzu z zamiatanej podłogi Władka nasłuchuje. Bo najgorzej, jeżeli już zjedli, a matka posłała Trudę gdzieś na miasto. Albo może Truda pomaga Marcie przy węglu. Wtedy Władka będzie musiała do samego wieczora czekać na wiadomość. Musiała długo czekać. A im dłużej czekała, tym bardziej chciało się jej dowiedzieć, w końcu po prostu nie mogła wytrzymać. I co najdziwniejsze, że kiedy już o dobrym zmierzchu rozległy się kroki matki na schodach i kiedy matka weszła dźwigając ciężką „bombę" drobnego węgla i miału, Władka wcale nie zapytała 8 o nic, tylko dalej szorowała i płukała swoje garnki. Taka już była ta Władka! Za matką wbiegła Truda, po swojemu jakby podtań-cowując, i zaraz jeszcze podsunęła Władce do szorowania brudne garnki z koszyka. Też nic nie powiedziała. Tylko popatrzyła na nią jakoś dziwnie... A może Władce tak tylko się zdawało? Złapawszy książeczkę z szuflady, Truda poleciała do „konsumu", pewnie przedtem tak umówiła się z matką. Albo pamiętała sama z siebie, żeby był chleb w domu, nim wróci ojciec z Martą i z Karlikiem. Matka pogrzała sobie ręce przy jeszcze ciepłej blasze, pogrzebała w piecu, przesypała przyniesiony węgiel do skrzynki przy ścianie. W podwórzu przed komórką już było słychać gadanie ojca z Karlikiem, wykrzykiwanie i jakieś śmiechy Marty, rozmowy, stukania... — We wtorek pojedziesz do miasta Łodzi, będziesz tam, póki strajk się nie skończy... Tam się odżywisz, będziesz miała dobrze! — powiedziała matka nie odwracając głowy od pieca. — Taką wiadomość miałam, że w mieście Łodzi biorą dzieci hutnickie... Władka zerwała się z podłogi, gdzie na klęczkach szorowała garnki. Rzuciła wszystko. Rozejrzała się wokoło. W podwórzu dalej gadały głosy. Matka dalej sypała miał do pieca. A piec dalej stał sobie na swoim miejscu. * Jednak nie od razu okazało się, co i jak. Głośnym tupaniem otrząsnąwszy w sieni przed drzwiami błoto i śnieg, weszli wszyscy do mieszkania: ojciec, Marta i Karlik. W ciepło kuchni wnieśli ciąg mokrego chłodu, zaraz całą izbę napełnili swoim zmęczeniem i zziębnięciem. Dobrze, że piec napalony! Na czerwone węgle matka nasypała miału, to teraz będzie trzymać ciepło aż do rana. 9 — Na puste brzuchy niech choć to jedno będzie, żeby nie trząść się z zimna! — mówiła matka. Zaraz się rozsiedli, gdzie komu najwygodniej, odpoczywali, ledwie-ledwie pogadując o błocie, o wodzie na dnie w szybie, o furmanach z Lublińca, o cenach. Tylko jedna matka nie odpoczywała, rozlewała w kubki gorącą kawę z żołędzi i z ziarna zbożowego, jeszcze latem zbieranego przez Władkę i Trudę w kłosach na ściernisku chłopskim, zaraz po żniwach. Władka, milcząca, jeszcze oszołomiona, podawała te kubki z kawą. Powoli jedli chleb przyniesiony przez Trudę, pokrajany przez matkę w kawałki. Dzisiaj, jak wczoraj, jak już od trzech tygodni — nie było na nim smalcu. Jedząc słuchali prędkiego, cienkiego gadania Trudy. Stała tak jakoś pośrodku nich wszystkich, nie stała, tylko podskakiwała sobie, w górze trzymając obie ręce, chociaż tylko w jednej miała swój kawałek chleba, ledwie nadgryziony. Lubiła gadać! Wolała niż jedzenie, niż wszystko! — Słucham, słucham, co ta stara Janikowa, a ona, że słyszała sama, jak majster Kopka mówił Młynarskiemu, że jak co, to już we wtorek będą piec wygaszać... Toby się strajk wtedy zaciął, no nie? To Oślizlok znowu, że plotki, nie puszczą, porozganiają jak wtedy łamistrajków! To Pandlowa na niego, że nie żadne plotki... Ja już nie mam pojęcia! — rozłożyła małe ręce. — I dopiero Stodółka wszystkich na bok rozepchnął, podchodzi do lady, powiada, że tak a tak, powiada, strajk się skończy w tydzień czasu... Ja już sama nie wiem! — westchnęła i podskoczyła. Ugryzła chleba. Znowu opowiada : — Tyle ludzi, że nie sposób! Na schodkach przed konsumem kobiety szeptały, ja słucham, słucham, a one tylko o tym, że mają na borg nie dawać... 10 — To nie będą! — pozornie zdawali się nie przejmować zbytnio tym gadaniem. Po pierwsze, spodziewali się tej chwili już od dwóch tygodni. Mało to już strajków przetrzymali? A po drugie, wiadomo, że Truda lubi straszyć, bo wtedy chwalą ją wszyscy, że obrotna, choć mała, że ona jeszcze najprędzej wszystkiego się dowie, dopyta, zmiarkuje, co i jak... — A niechby spróbowali nie dawać! — Karlik zaklął znad swego kubka, rozparł się wygodnie, jeszcze dalej przed siebie wyciągając nogi. Był wysoki i cienki, choć jadł ze wszystkich najwięcej. — A co im zrobisz? — roześmiała się Marta. Wstała i podeszła do pieca po dolewkę kawy. Była krępa i silna, a zziębnięte policzki rozczerwieniły się jej w cieple jak maki. Czarne oczy wesoło błyszczały spod włosów jeszcze wilgotnych od deszczu i od śniegu. Miała oczy podobne do Trudy, tylko większe i nie takie biegające. — Jak się strajk skończy, to i tak mogą cię nie wziąć na szmirka i co im zrobisz? — jak zwykle tak i teraz drażniła się z bratem. Karlik postukał sobie obcasem o obcas. —■ Za szmirka to ja mógłbym choć od zaraz, bo Gałka Frane przychodził i powiadał, że strajk nie strajk, a wpisać na listę można! — Dam ja ci z łamistrajkami gadać! — z niskiego stołka pod piecem matka pogroziła ręką synowi. —• Nawet żartów takich mi tu nie urządzaj! Wszyscy dobrze wiedzieli, że z matką nie ma żartów. Ale już się zaczęło, już dalej poszło, coraz szerzej i gwarniej. O Francu Gałce, o zakładowym Klepce, o obniżce, o delegatach, o lizusach. I że coraz ciężej z tym zbytem na węgiel. Z początku to furmani sami się prosili, a teraz lataj, człowieku, i szukaj... Wszystkie zgryzoty powtarzane od pierwszego dnia strajku, wszystkie niepokoje umiane na pamięć. 11 Dla Władki tylko jedno było nowe. A tonowe wydzwonił cienki głos Trudy, niezmordowanie kręcącej się pomiędzy starszymi. Truda niby się chwaliła, że to ona przyprowadziła do nich na plac tamtą panią z Komitetu, ale jednocześnie sama chciała lepiej się dowiedzieć, jaki to jest ten Komitet Pomocy dla Strajkujących, ten sam, co był, czy jeszcze jakiś inny? Gdyby nie ona, Truda, to tamta pani na pewno drugi raz by do nich do mieszkania nie przyszła, bo Władka nawet nie chciała z nią rozmawiać, taka głupia się zrobiła! No nie? Władka nawet tego nie chciała powiedzieć, że jest świeżo po chorobie, tylko ona, Truda, musiała powiedzieć za nią... Roześmieli się wszyscy. Bo jakże by Władka mogła dojść do słowa, jeżeli Truda gadała po swojemu? Ojciec, dotąd milczący, od samego początku raz po raz jakoś dziwnie patrzący na średnią córkę, powiedział nagle ciężko i z namysłem: — Komitet Komitetem, ale ja bym dziecka do obcych ludzi tak zaraz nie oddawał... Powiadają, w tydzień czasu może się strajk skończyć, będzie po wszystkim! Matka podniosła się ze swego niskiego stołka pod piecem. Wzięła się pod boki, wielka, silna. — Tydzień czasu? A jak piec wygaszą i na borg już więcej nie dadzą? Jedni gadają to, drudzy tamto... i żeby z niej została sama skóra i kości? Bo już i tak... Pokazała na Władkę. I wszyscy jakby dopiero teraz nagle zobaczyli, jaka ta ich Władka jest blada, chuda, smutna, wystraszona czegoś... I wszyscy już na pewno wiedzieli, że będzie tak, jak chce matka. WAŻNA OSOBA Na drugi dzień lutowe słońce świeciło jasno i od samego rana wszystko się zmieniło. Władka pogodziła się ze swoim wyjazdem. Nawet cieszyła się przypomniawszy sobie wszystko i już nie mogła sobie wyobrazić wczorajszego mrocznego poranka, kiedy jeszcze tego nie było. Truda wpatrywała się w nią z szacunkiem swymi czarnymi oczami, jakby ją widziała po raz pierwszy. I nie wiadomo, czy chciała ją straszyć, czy pocieszać, gdy mówiła: — Jeszcze nic nie wiadomo! Możesz jeszcze nie pojechać do tej Łodzi... Ale matka zaraz po śniadaniu kazała Władce pójść do ciotki i prosić, żeby ciotka przyszła pomóc. Będzie niemało roboty z tym wyprawieniem Władki! Zapowiedziała też, że dzisiaj, przy sobocie, wróci na południe z placu, z bieda-szyibu, więc żeby dla niej obiadu nie nosić. Trzeba będzie przeprać różne rzeczy, porepero-wać... „Co to będzie, co to będzie!" — myśli Władka pędząc jak na skrzydłach przez czarne błoto podwórka i potem przez puste place, wzdłuż parkanów, wzdłuż murów nieczynnej, milczącej huty. Lutowe słońce nie tylko świeciło, ale już i grzało 13 trochę. Wróble ćwierkały w ogródkach will urzędników i dyrekcji. Jeszcze jakieś inne ptaszki, małe i skaczące, goniły się, piszczały, śmiesznie wyglądając, spośród gąszczu grubych, węzłowatych zwojów dzikiego wina na sztachetach i altankach. Trzeba było przystawać, żeby posłuchać i popatrzeć się, ale także, żeby chwilę odpocząć. Władce po chorobie od razu biło serce, kiedy prędko biegała. Patrzała i słuchała, uśmiechała się do słońca i do siebie. Oto jedzie w podróż, daleko, daleko, do miasta Łodzi! Nikt z całej rodziny jeszcze tam nie był. I nieznacznie przyciskając ręką serce, znowu biegła. — Ciociu, mama prosi, żeby ciocia szła do nas pomóc, bo jest dużo roboty! Bo ja wyjeżdżam do miasta Łodzi!... — już z daleka wołała, zdyszana, biegnąc znowu przez takie same błotniste podwórko, przez krzywe schodki, przez ciemny korytarz. Nawet zapomniała powiedzieć „dzień dobry".. — Co ty powiesz! — dobra ciotka wyciera ręce fartuchem, bo właśnie przepierała coś w małej wanience. I od razu zaczęła się oglądać za swoją wielką chustką, czarną w kraty, i zaczęła zmieniać szmaciane bambosze na trzewiki do wyjścia. — Co ty powiesz! To jednak tatuś się zgodził? Bo wiem, że z początku to nie bardzo miał chęć puszczać cię tak daleko... — A skąd ciocia wie? — zdziwiła się Władka. — A co ty myślisz, że ludzie o wszystkim nie wiedzą, nie gadają? Nie ty jedna masz jechać! Komitet nie tylko o tobie pomyślał... — ciotka śmiała się dobrotliwie, krzątając się po mieszkaniu i przygotowując się do wyjścia. — Kuliczkowa widziała tę z Komitetu, tę taką już niemłodą, jak wczoraj szła do takich tutaj jednych, Lu-terkiewiczów, na Kościelnej... To ta sama pani była u was wczoraj? 14 — Ciociu, ja wszystko w drodze cioci opowiem, tylko teraz to już chodźmy, już chodźmy! — Władka nagle poczuła się ważną osobą. — Chodźmy, bo tam mamusia może przyjdzie... A obiad to już ciocia zje u nas. — Moje dziecko, co tam teraz ten wasz obiad wart! Ta cała zalewajka... Przede strajkiem jak było do was przyjść, to nie można powiedzieć, ale teraz? — ciotka westchnęła i jeszcze przestawiła jakiś garnek na blasze, przesunęła kubeł pod stołem. Władka roześmiała się tak wesoło, jakby codzienna zalewajka czy dziadowska zupa była czymś najmilszym w świecie. Bo wszystko inaczej się przedstawia, wszystko jest wesołe, kiedy na świecie dzieją się takie nadzwyczajne rzeczy! Minęły podwórko, plac, kawałek ulicy Hutnickiej, kiedy ciotka przypomniała sobie, że ma w domu, że już miała wziąć, ale zostawiła coś takiego, co może Władce się przydać tam, w mieście Łodzi. Więc jeszcze musi zawrócić. — To może ja skoczę, ciociu? — zaciekawiła się Władka. Ale ciotka chciała, żeby to była niespodzianka dla Władki. — Zaczekaj albo leć do domu, a ja zaraz przyjdę. * Było to akurat przy tym samym ogródku, gdzie w dzikim winie podskakiwały i popiskiwały małe jakieś ptaszki, zielonkawoszare. Od tego ich podskakiwania i od promieni słońca w zimowej, suchej gęstwie powiało na Władkę takim jakimś czarem dalekiej podróży, że po prostu nie mogła wytrzymać z radości. Raz po raz rozmyślała przy tym, co dostanie od ciotki. A wielka, przygarbiona ciotka, kiedy już wreszcie 15 ukazała się zza rogu, nic nie niosła. Może trzyma pod swoją kraciastą chustką. „Pewnie to coś bardzo małego!" — rozważała Władka. Ale wcale nie mogła sobie przypomnieć, żeby u ciotki w mieszkaniu widziała coś takiego, odpowiedniego dla siebie w mieście Łodzi. Patrzała na ciotkę, jak oto idzie przez błotnisty plac, dobrze już niemłoda, ale prędka i silna. I poczuła nagle, jak dobra była dla niej zawsze ta ciotka Antonina, siostra matki. Nie miała własnych dzieci, Władkę trzymała do chrztu i ze wszystkich siostrzeńców najwięcej chyba Władkę miała za swoją. — Dam ci dopiero, jak będziesz wyjeżdżała! — powiedziała zdyszanym głosem i jakoś tajemniczo dodała: — Będzie ci to na szczęście... Władka nie dopytywała już o nic. Wzięła ciotkę pod rękę i tak idąc opowiadała wszystko od początku. Wszystko, wszystko, co Truda mówiła i co pani z Komitetu mówiła, i co matka, i co ojciec, i co Marta... W domu nie było jeszcze matki. Ale Truda przy sobocie wcześniej przyszła ze szkoły, więc ciotka jeszcze raz musiała wszystkiego wysłuchać. I to nie tylko wysłuchać, ale i obejrzeć. Bo Truda, jak to Truda, wytrzeszczyła oczy. — Ja patrzę, a ta stoi! — i od razu przystanęła sama, tak jakoś uprzejmie rozglądając się, zupełnie jak jakaś pani. Ale już za chwilę pokazywała zbaraniałą minę Władki, a potem samą siebie, swobodną i gościnną. Tylko trochę inaczej, bo wtedy wcale nie prosiła, żeby ta pani usiadła, ta pani z Komitetu. Potem w drodze, jak obie szły krótszą drogą, potem przy bieda-szybie, jak rozglądała się tamta pani po placu, jak się dziwiła. — „To przecież wygląda jak jakie targowisko! — powiada. — Ludzie, wozy, konie..." Tylko że wśród kup 16 węgla i miału bieda-szyby wydały się jej jak studnie na wsi! Aż krzyknęła, kiedy z jednej studni pokazał się stary Sobczyk z gębą umazaną na czarno... Bo nasza Stodółkowa właśnie roznosiła gorącą zupę i kawę, a Greta Borgowców targowała placki. „Każdy musi zarobić w taki czas, każdy musi żyć, proszę pani" — ja jej na to... Taka to była ta Truda. Ciotka Antonina słuchała, patrzała i śmiała się. Aż obcierała łzy fartuchem. I znowu Władka nie mogła dojść do słowa przy młodszej siostrze Trudzie. Ale-przyszła matka i zaraz wszystko się zmieniło. Bo obie z ciotką zabrały się do roboty, a wtedy to już nic, tylko Władka i Władka. Wszystko dla Władki! Uprać, wyczyścić, wyprasować, wycerować i jeszcze wziąć dla Władki od innych, co się da... Truda i duża Marta same przynosiły ze swoich rzeczy. Pończochy, a może kołnierzyk? Może jeszcze coś? Żeby ta chuda po chorobie, żeby ta nieśmiała, milcząca siostra jakoś się prezentowała u obcych ludzi w mieście Łodzi. I Władka czuła coraz mocniej, że przez ten swój wyjazd wychodzi naprawdę na ważną, na pierwszą osobę w domu. Jednak na razie ta „ważna osoba", do reszty oszołomiona, kręciła się po kuchni tak niezdarnie, że stłukła jeden kubek i wynosząc śmieci ponasypywała popiołu na podłogę. Nikt jej nic nie powiedział. Naprawdę była kimś innym w parze mydlin od prania i w dymie machorki. Bo w drugim kącie przysiadł się do ojca wujek, który przyszedł za ciotką, i jeszcze przyszedł sąsiad, pan Witkowski, jak zwykle przy sobocie, a i Karlik, co od czasu jak miał szmirkiem zostać, to choć z powodu strajku nim nie został, ale wtajemniczał się między dorosłych. Więc w jednym kącie mama i ciocia wszystko szyku- 2 Czerwone węże 17 ją dla Władki, a w drugim tamci rozmawiają. O czym, jak nie o Komitecie i o wyjeździe Władki do miasta Łodzi? Nie, wcale nie rozmawiali o Komitecie ani o Władce. Rozmawiali o tym, że dyrekcja twardo stoi przy swoim, znaczy się przy obniżce i przy redukcji, i że potwierdza się, co już ludzie mówili, że piece w hucie będą chcieli wygasić. Podobnież już we wtorek... Nad balią ciotka ciężko westchnęła: — Może i lepiej było wcale nie zaczynać? Bo i co im, cholerom, zrobicie, jak po ich stronie siła? Matka nic nie mówiła. Rozwieszała nad płytą na sznurku mokre szmaty. Ale miała przy tym tę swoją twarz, której bały się nie tylko dzieci, ale i ojciec. Z kłębów sinego dymu padały dobrze znane słowa: obniżka, redukcje, turnusy, komisje, delegaci, Komitet... Matka milczała. Ale kiedy zaczęły padać nazwiska: Franc Gałka, Zlepek, Janoszewicz, postąpiła parę kroków naprzód, wycierając mokre ręce fartuchem. — O tych łobuzinach nie chcę nawet słyszeć tu w moim domu! Nawet mi o nich nie gadajcie! Gdyby tak co do czego, to pierwsza porozbijam łby zdrajcom i łamistrajkom! — Co to mówić „nie gadajcie"! — ponuro przerwał ojciec. — Trzeba gadać, trzeba wiedzieć, co i jak. Matka nie odezwała się więcej. Nabrała żaru do żelazka. Znowu zabrała się do roboty, razem z prędką a wzdychającą ciotką. Ale wszyscy wiedzieli, że gdyby tak co do czego, to matka zrobi tak, jak powiedziała. Znali matkę. * Jakże te dnie zleciały! Władka nie mogła się nadziwić, w jaki sposób mama i ciocia zdołały wszystko to wyszykować dla niej: granatowa sukienka wyczyszczona, wy- 18 świeżona, odprasowana, jak nowa, wisi na poręczy krzesła, a na niej biały pikowy kołnierzyk Marty. Tylko czym go spiąć — agrafką? Wy cerowane pończochy, dwie pary, i jedna nowa, ta od Marty. Dwie koszulki dzienne, jedna przykrótka, bo od Trudy, dwie koszule nocne, a z nich jedna przerobiona z bluzki cioci. Ręcznik... I już ostatnia noc w domu. Władka leży jak zawsze na swoim miejscu od ściany. Ma przy ramieniu sapiącą, ciepłą twarz Trudy. Truda dostała kataru. Truda już śpi... — Spij i ty, Władzia, bo się nie wyśpisz przed drogą! Władka przymyka oczy, ale przez rzęsy widzi, jak matka z ciocią oglądają pod światło czerwony sweter. Naradzają się, jakby to jeszcze i ten sweter przerobić na Władkę. I z tym obrazem matki, trzymającej czerwony sweter wysoko w rękach, Władka usypia. Jednak zaraz zbudziła się znowu. Coś jakby nią wstrząsnęło, jakby spadła z wysoka we śnie. Bardzo tego nie lubi! Widocznie spała tylko chwilę, bo matka z ciocią jeszcze oglądają pod światło lampy dziurawy rękaw swetra. Przypomniała sobie, że już jutro odjedzie od nich daleko, od nich wszystkich, od wszystkiego tutaj! I jak teraz po chorobie, co wieczór, zaczęła cicho popłakiwać, choć we dnie cieszyła się tak bardzo. Zaczęły ją uspokajać: — Nie płacz, Władka, nie płacz, nie płacz, nie płacz... Zobaczysz, jak będzie ci tam dobrze, jak się odpasiesz, poprawisz. Będziesz się z dziećmi bawiła, bo przecież tam jest dwoje dzieci u tych państwa Stańczaków w mieście Łodzi... — A czy one chodzą już do szkoły? Chłopiec i dziewczynka czy dwie dziewczynki? — ciekawiła się płaczliwie i sennie, jakby matka mogła jej powiedzieć. 19 Matka tego nie wiedziała. Ach, mniejsza z tym! Władka płaczliwie dalej pociąga nosem, ale już z innej przyczyny. Nic ją w tej chwili nie obchodzi, tylko że mamy tam nie będzie! Widzi samą siebie pośród obcych ludzi w obcym mieście, na nieznajomych ulicach. Tym razem matka wiedziała, jak ją pocieszyć. — Niedługo strajk się skończy, to zaraz napiszę do ciebie, żebyś wracała do domu... A ty -wrócisz, o taka! — pokazała Władzine zaokrąglone policzki na swoich własnych. — I wiesz co? Jeszcze przywieziesz dla mnie ładny prezent! — Jaki, jaki? — znowu zaciekawiła się Władka. Strasznie lubiła dawać prezenty. — Skąd ja bym dla mamy wzięła prezent? — dopytywała. — Zobaczysz, już ja wiem, że będzie ładny! — dalej żartowała matka. Więc Władzia rozweseliła się trochę, bo przypomniała sobie, jak raz była na koloniach letnich i przywiozła matce śliczny kubek z napisem „Pamiątka z Ciechocinka". I zaczęła sobie zaraz rozmyślać do poduszki, że przecież od ciotki coś dostanie na samym od-jezdnym i jak to dalej wszystko będzie, w pociągu, w mieście Łodzi... Usłyszała jeszcze, że ojciec wrócił. Długo grzebał w piecu. — No i co, dowiedziałeś się? Czemu nic nie gadasz? — pytała matka. Rozmawiali szeptem. — Piekarniak powiada... — To Piekarniak ją zna? Władka usypia, ale znowu się budzi. — Po tamtym strajku w dwudziestym dziewiątym, jak ich wzięli razem, to siedzieli z jednego wyroku... — Teraz jej się nie czepiają? — Musowo nielegalna, ale się kręci... Piekarniak powiada, że jak już ona namawia na ten wyjazd, to można spokojnie oddać dziecko. 20 — A czy ja tak nie mówiłam? Przecież od razu tak mówiłam... Zamilkli. A potem znowu: —: Piekarniak powiada... Ale co Piekarniak jeszcze opowiadał o tej z Komitetu, Władka już nie słyszy. Spi. Rano przed wyjazdem ojciec, nim poszedł na bieda--szyby, uważnie, ze wszystkich stron obejrzał średnią córkę, Władkę, już gotową do drogi. Bo strajk strajkiem, bieda biedą, Komitet Komitetem, ale dziecko hutnickie nie ma wyglądać po dziadowsku, kiedy jedzie w daleki świat między ludzi. Nie wyglądała po dziadowsku. Był z niej zadowolony. I Władka była z siebie zadowolona. Ale na dworcu znowu zrobiło się jej smutno. I inne dzieci też były smutne, chociaż przedtem tak samo, jak Władka, cieszyły się na tę podróż. Bo przyszła taka chwila, o czym nie pomyślały przedtem, że pociąg ruszał, a one jechały w daleką drogę. A matki zostawały. Musiały same wracać do pustych mieszkań. I już bez ich pomocy zbierać węgiel na hałdach, męczyć się na bieda-szybach... Bo strajk trwa. Nawet grożą wygaszeniem pieców! I żeby te piece jeszcze raz zobaczyć na tle porannego nieba, hutnickie dzieci w idącym już pociągu z płaczem tłoczyły się do okien. W MIEŚCIE ŁODZI — Cóż! — powiedziała pani Stańczakowa. — Gdzie się wyżywi dwoje, tam wyżywi się i trzecie... Pan Stańczak codziennie szukał w gazetach, co piszą o hutnickim strajku. Już będzie tyidzień, jak wrócił z miasta z wiadomością, że utworzył się Komitet Pomocy dla Strajkujących Hutników. I żeby w mieście Łodzi zgłaszali się robotnicy, którzy by chcieli przeżywić przez czas strajku hutnickie dzieci z Zagłębia Dąbrowskiego i ze Śląska. — Co matka o tym myśli? — zwrócił się do żony. Pani Stańczakowa westchnęła. — Cóż! — powtórzyła znowu. — Gdzie jest dwoje, tam może być i ta trzecia... — I wszyscy wiedzieli, że myśli o swojej małej Mięci, już nieżyjącej. — Tylko jak brać, to chłopca! — odezwał się Adam, majstrujący coś w kącie. Młodsza, Sabina, rzuciła się do matki: — Nie, mamusiu, dziewczynkę! Prawda, mamusiu, że dziewczynkę? — i obwódki jej bardzo jasnych oczu zaróżowiły się lekko, jak zawsze, kiedy była wzruszona. Adam upierał się przy chłopaku. Liczył na to, że ojciec roześmieje się po swojemu i powie: „Dobra nasza! Chłop zawsze trzyma z chłopem! Bierzemy chłopca na trzeciego!" 22 Ale pan Stańczak wcale się nie roześmiał. Powiedział całkiem poważnie: — Tutaj wcale nie chodzi o przyjemność dla was! Tu chodzi całkiem o coś innego... I nie odkładając poszedł zaraz do Komitetu z tym, że tak będzie, jak Komitet wyznaczy. — Oni tam lada dzień kogoś poślą na miejsce, to sarni już będą najlepiej wiedzieli, komu taki wyjazd jest potrzebny... Od tej chwili Sabina już nic nie mówiła, ale myślała dużo o tym, że jeżeli przyjedzie dziewczynka, to może będzie podobna do tej małej siostry bliźniaczki zmarłej na szkarlatynę w szpitaliku dziecięcym Panny Marii na ulicy Rokicińskiej. Od śmierci Mięci będzie już — ileż to? — blisko już dwa lata! Sabina z tą Miecią zawsze razem wszędzie chodziły, spały w jednym łóżku, razem się uczyły, razem bawiły się szmacianymi lalkami. I nigdy się nie kłóciły! Aż wszyscy się dziwili. A przecież miały wspólny piórnik z kluczykiem i ten kluczyk nosiły kolejno na tasiemce — raz Mięcia, raz Sabina. I tylko jeden raz trochę się posprzeczały, kiedy Mięcia zgubiła ten kluczyk. Kluczyk się znalazł. Ale gdyby Sabina wiedziała, że siostra umrze, słowa by jej o ten kluczyk nie powiedziała, choćby nigdy nie miał się odnaleźć. A teraz, kiedy spojrzy na ten kluczyk, w drewnianej skrzynce od cygar przechowywany wśród innych pamiątek po Mięci, to nie może wstrzymać się od łez. Tymczasem Adam pragnął, żeby Komitet wyznaczył chłopca, bo wyobraził sobie, że chłopiec opowie mu, jak tam pracują w hucie, a dziewczyna nie będzie nic wiedziała, bo dziewczyny nigdy nic nie wiedzą! Tak mówił grubym swoim głosem, z rękami w kieszeniach, zupełnie jak dorosły mężczyzna. Nadzwyczaj go 23 ciągnęło do fabryk, do maszyn. Sabina nigdy z nim nie miała takiej zabawy jak z Miecią, bo nigdy nie chciał bawić się w gospodarstwo, tylko zawsze coś majstrował. Za to meble dla lalek robił doskonale. W dniu kiedy ojciec miał się dowiedzieć w Komitecie już ostatecznie o wszystkim, Sabina nie mogła doczekać się końca lekcji, tak było jej pilno, żeby zdążyć ze szkoły do domu, nim ojciec położy się spać przed swoją nocną zmianą. Wpadła do domu, kiedy jeszcze wszyscy troje siedzieli przy stole — matka, ojciec i brat. Jedli „ślepy kapuśniak" i właśnie rozmawaili o tym, kto pójdzie do Komitetu po Władzię Markowską, która ma przyjechać popołudniowym pociągiem. Sabina odetchnęła. A więc przyjedzie nie chłopak, tylko dziewczynka! — Ja prześpię się, a potem pójdę... — powiedział pan Stańczak. Ale pani Stańczakowa nie chciała się na to zgodzić. — Wczoraj spałeś wszystkiego trzy-cztery godziny, to dzisiaj chciałbyś tak samo? To przecież nikt nie wytrzymałby takiego niespania! Ona sama by poszła, ale musi jeszcze to i owo zrobić w domu, przynieść łóżeczko koszykowe, pożyczone od sąsiadów, wykombinować w mieszkaniu jakiś kąt dla tej Władzi, żeby się dziecko nie czuło źle u obcych. — No, to może ja bym poszła? — nieśmiało zaproponowała Sabina. Bo chociaż była strasznie ciekawa tej Władzi Markowskiej ze Śląska, ale niepokoiła ją i onieśmielała myśl, że ma wejść do tego jakiegoś Komitetu i mówić z obcymi jak dorosła. Jednak stanęło na tym, że Adam jak odrobi swoje lekcje u kolegi, u Ryśka znaczy się, i jak będzie stamtąd wracał do domu, to wstąpi po drodze do Komitetu i odbierze tę Władzię Markowską. Tylko jeszcze przedtem musi przesunąć szafę! Ojciec położy się spać, a Sabina pomoże matce w do- 24 mu zrobić, co trzeba, zapastuje podłogę po przesunięciu szafy i przepierze firaneczkę. Tylko żeby Adam nie zapomniał, że ma jeszcze przed wyjściem przynieść z matką łóżko od państwa Lorków. — Dobra! — powiedział Adam swoim grubym głosem. I poprosił o dolewkę kapuśniaku. Adam jadł jak stary i mówił jak stary, chociaż skończył niedawno dopiero trzynaście lat. Oczy miał poważne, niebieskie i okrągłe, twarz dziecinną, różową i wielkie, silne ręce, którymi się chwalił, że są jak u prawdziwego robociarza. — Dobra! — powtórzył pogodnie. — Choć ja bym tam wolał, żeby to był chłopak... Przynajmniej by mi opowiedział, jak się robi przy hucie!... Sabina znowu się zaniepokoiła: — Ale to na pewno będzie dziewczynka, prawda, mamo? Aż ojciec głośno się roześmiał tym swoim śmiechem, od którego wszystkim robiło się wesoło. — Nie bój się, już tam Adam po drodze nie przemieni dziewczyny na chłopca, choćby nie wiem jak chciał! — wstał od obiadu, przeciągnął się. Zabierał się już do spania. — A dlaczego ty byś wolał chłopca? — zwrócił się do Adama. — Bo że Sabina wolałaby dziewczynkę, to rozumiem... — najwidoczniej pomyślał o Mięci. I wszyscy pomyśleli o Mięci. Matka zaraz posmutniała. — Nie słyszał tatuś? Przecież już mówiłem! Antek Jaskólski, ale co on tam wie... On się przysięgał, że huta ma piec taki sam jak w cegielni. Bo on oglądał cegielnię! I on mówił, że tam nie ma żadnych maszyn we środku... Ale czy to może tak być? Więc ja mu powiedziałem, że mogę się założyć, że w hucie są maszyny! 25 — Od tej Władzi też się dowiesz! — ojciec aż zaśmiał się z zadowolenia, że jego syn taki jest ciekawy do maszyn. Przez chwilę patrzyli na siebie i Sabina pierwszy raz sama spostrzegła to, o czym wszyscy zawsze mówili, że ojciec z Adamem są do siebie tacy podobni: jeden duży, z jasną twarzą i niebieskimi oczami, a drugi prawie taki sam, tylko mniejszy. I nawet obaj tak samo się ruszają i tak samo stoją z rękami w kieszeniach, i tak samo patrzą na siebie... tak samo uśmiechnięci. Aż matka zawołała na nią: — Cóż tak stoisz i patrzysz? Zabierajmy się do tej roboty, bo to już niezadługo... I nacierając pastą prostokąt podłogi pozostały po przesunięciu szafy, dokładając do ognia, piorąc firaneczkę, krzątając się, Sabina dalej rozmyślała, jaka to będzie ta Władzia Markowska ze Śląska. Aż w końcu nie wytrzymała i spytała matki: — Mamo, jak mama myśli, czy ta Władzia będzie podobna do naszej Mięci? Zdziwiła się pani Stańczakowa. — Dziecko, co tobie do głowy przychodzi? Dlaczego ma być podobna? Ale Sabina nie umiała powiedzieć dlaczego. Stały teraz obie z matką i przyglądały się, jak wszystko się teraz prezentuje. Pokój był duży, ale ciasno zastawiony cały ciemnymi meblami: szafa, stół, dwa wielkie łóżka, mały stolik kuchenny przy piecu, stolik od maszyny przy oknie, kuchenny piec, żelazny piecyk „krystek" z rurą... Ale koszykowe łóżeczko świeciło jasną plamą i ten kącik w pokoju wyglądał wesoło. Ciekawe, czy tej nowej Władzi tutaj się spodoba? Ale chyba że musi się jej 26 spodobać, bo jeszcze i pelargonia na oknie właśnie zakwitła... — Jakby naumyślnie na ten czas, prawda, mamo? — Prawda, córko! Tylko ciszej się ruszaj... — pani Stańczakowa też sądzi, że tutaj musi się podobać tej obcej dziewczynce, tej Władzi. Sabina jeszcze przesuwa doniczkę na oknie, wącha okrągłe zielone liście z ciemniejszym środkiem, rzuca okiem na łóżko... Ach, dlaczego tatuś nie może w tej chwili tak samo patrzeć, tak samo się zachwycać! Ale ojciec śpi jak kamień. Przecież wczoraj mało co spał i musi swoje odespać teraz. Żadne sprzątanie, przesuwanie, gadanie nie mogło go obudzić. Niech sobie śpi, niech śpi! I Sabina zabiera się do swoich lalek, które już prawie zupełnie wsunęły się pod koszykowe łóżko, bo teraz wcale nie ma na nie miejsca. Ale to nic nie szkodzi! Właśnie na tę zabawę lalkami z Władzią Sabina cieszyła się najwięcej. Usiadła na podłodze, ustawiła kołyskę, komodę z pudełek od zapałek, roboty Adama, różne swoje skarby, pudełka z lalczynymi rzeczami... Zajęła się tym tak, że zapomniała o całym świecie. Matka zasiadła do maszyny. Umiała szyć cichutko, cichuteńko. Czekało matkę jeszcze dużo roboty dzisiaj, cały stos podartych rzeczy do reperacji. Pilne było, bo dzieci nie miały co włożyć na siebie w niedzielę... Ale zawsze jednak nie tak pilne, jak tamta robota Władzinej matki poprzedniej nocy, daleko stąd... Matka Sabiny i szyła, i nie szyła. Zmęczona fabryką i porządkami, i wszystkim, jakoś nie wiedzieć kiedy, zamiast szyć, opuściła ręce na kolana korzystając z rzadkiej chwili spokoju. Siedziała tak bezczynnie i patrzała na córkę. Sabina, z trzeciego oddziału szkoły powszechnej, jak tylko miała czas, bawiła się jak małe dziecko. Układała 27 jakieś szmatki, każdą rzecz długo obracała w rękach, namyślała się... Teraz coś odłożyła na bok, już całkiem gdzieś pod łóżko. — Co ty tam odkładasz? — spytała cicho matka. — Nie, mamo, to nic, to tylko ta kolekcja! — odpowiedziała Sabina. I zawstydziła się. Poczuła, że od dłuższej chwili maszyna milczy. Poczuła wzrok matki na sobie. — Bo kolekcja nie pasuje mi tutaj do mieszkania lalek! ŻELAZNY SŁOŃ Coraz prędzej obracały się koła pociągu i coraz prędzej uciekały za szybami pasy łaciatego pola, białego od płacht śniegu i rudego od przeglądającej już gdzieniegdzie gołej ziemi. Wygasłych pieców dawno już nie było widać i łzy już wyschły na policzkach, a oczy — do niedawna jeszcze zapłakane, a już ciekawe nowych rzeczy — patrzały, patrzały... Teraz już jednak wcale nie widoki za oknami wagonu ciągnęły do siebie oczy. Każde dziecko, z początku nieznacznie, a potem coraz uważniej, coraz dokładniej oglądało wszystkie inne dzieci: jak są ubrane, jakie rzeczy mają ze sobą i czy pogodnie, wesoło sobie jadą, jak na jaką wycieczkę, czy też przeciwnie, smucą się i boją dalekiej drogi. Przy tym każde dziecko ciągle było zajęte jednocześnie i własnymi rzeczami. Ciągle ich pilnowało, bało się stracić z oczu te rzeczy tak troskliwie, z takim trudem' zdobyte, uzupełnione, przyszykowane przez matki w ciągu tych ostatnich dni i nocy przed wyjazdem. Tak się te matki starały, żeby jak najlepiej wyprawić dzieci między obcych ludzi, żeby te dzieci hutnickie jak najlepiej się wydały w mieście Łodzi. Więc już i tu, i tam coraz weselej rozjaśniają się oczy, coraz dumniej spoglądają twarze. Hutnickie dzieci, coraz dalsze od do- 29 mów, mają własne koszyki, pudła tekturowe, niektóre nawet walizki... Wagon był długi, nie poprzedzielany ściankami na osobne przedziały, tylko z przejściem między rzędami ławek. Jak stanęło się na ławce, to widziało się od końca do końca cały wagon. Ławki były malowane na żółto, okna i drzwi brązowe, pod oknami różne cyfry i napisy, na ścianach w ramkach, za szkłem, jakieś ogłoszenia drobno drukowane. Nie chciało się wszystkiego tego odczytywać! Chciało się raczej zobaczyć jeszcze inne dzieci, wszystkie dzieci na tamtych dalszych ławkach. Koła znowu jakoś twardziej i głośniej zadudniły po szynach, cały pociąg jakby nagle zwolnił biegu. Ale nie, to nie była nowa stacja! Za oknami dalej migają się pola w śniegu, jakieś laski, smutne, rzadkie, wybiegają, rozbiegają się w dali. A w oknie naprzeciwko widać w innej dali dachy wsi pod drzewami. Pociąg znowu pędzi. Dzieci znowu wracają od okien na swoje miejsca. Niektóre dzieci były z Katowic, inne z Królewskiej Huty, z Chorzowa. Strajk hutników jak wybuchnął, tak trwa dalej na całym Śląsku. Niektóre dzieci znały się z widzenia, nawet z tej samej szkoły, i te zaraz potworzyły gromadki. Jeszcze inne — i takich było najwięcej — wcale się nie znały. Ze wzajemnego przyglądania się przeszły na pytania, na rozmowy: — Skąd jesteś? Może z Hajduków? — A twój tatuś gdzie pracuje? — Dużo masz rzeczy? — Z której jesteś szkoły? — Ja? — Mam drewniane pudełko i ten koszyczek... A ty? — To jest moja walizka! — głośno chwali się ktoś. зо — Ja mam dwie zmiany bielizny! — zwierza się Władce dziewczynka. — Sukienkę tę, co na sobie, i sweter, i drugą sukienkę na święto. A ty? -— Ja mam tak samo. I dwa ręczniki... I różowy proszek do zębów. I nową szczoteczkę z czerwoną rączką! — A ja mam biały proszek i szczoteczkę też białą, i grzebień do czesania też biały! — Mnie brat wszystko spisał na kartce, żebym nie pogubiła, i przykleił kartkę na pokrywie tego pudełka, od środka... — A ja mam wszystko poznaczone czerwoną bawełną! Moimi literami E. S. — A ja Wł. M. Moja ciocia znaczyła już w nocy, jak spałam. Bo przedtem nie mogła zdążyć, tyle było roboty z tym moim wyjazdem... — Dlaczego Wł. M.? — Władysława... — A to nie wystarczy samo W.? Władka nie wie, co ma odpowiedzieć. — Pewnie, że wystarczy, ale tak jest lepiej! — odpowiada po chwili. — I jeszcze moja ciocia mi darowała taką broszkę do spinania kołnierzyków... Bo ja mam biały kołnierzyk! — i pokazuje coś małego w papierku. — Pokaż, pokaż! — wyciągają się ręce. — A dlaczego sobie nie wpięłaś? Mogłaś albo wpiąć, albo schować do rzeczy, do środka, a nie żeby tak trzymać! — Bo ciocia mi to dała dopiero na dworcu. Chciała mi zrobić niespodziankę. Malutki, ciemny, żelazny słoń wędruje z rąk do rąk. Wszystkim się podoba, każdy chce go trochę potrzymać. Władka patrzy z dumą i z odrobiną niepokoju. Od razu pokochała tego słonia, od razu wydał się jej nadzwyczajny, tajemniczy i jakiś taki, co to jak się go ma, to człowieka nic złego nie spotka nawet na końcu świata, nawet w mieście Łodzi, daleko od matki. 31 Tak, Władka od razu pokochała słonia i powiedziała sobie, że on będzie jej pociechą w złych chwilach, jakby ją łączył z domem. Władka lubi takie rzeczy! Dawniej nosiła zawsze w kieszeni zielone szkiełko w kształcie serduszka i nie rozstawała się z nim nigdy. Ale słoń jest lepszy... I Władka z niepokojem patrzy, jak daleko od niej powędrował ten słoń, aż do tamtych ławek, gdzie siedzi pani opiekunka. Naprawdę podoba się wszystkim! Ale Władka wolałaby, żeby mniej się podobał. Bo właśnie jakiś chłopiec mówi, że on chce mieć tego słonia i że go Władce nie odda... I wpina go sobie w kurtkę. Władka wie, że to tylko taki żart, ale nie lubi takich żartów, wcale jej takie żarty nie bawią! I oddycha swobodnie dopiero wtedy, kiedy żelazny słoń wędruje z powrotem do jej rąk. Już go ma. Teraz nie wie, co z nim zrobić. Znowu trzyma go w ręce, czuje go w ręce jak kawałek domu. Skończyło się ze słoniem, a zaczęło się z jedzeniem: oglądanie, co które ma na drogę. A może by to tak połączyć, wymienić kawałek kiełbasy na jajko na twardo? Bułkę na rogal? I już tworzą się grupki po dwoje, po troje, które razem układają sobie zapasy na papierku, dzielą i tak, i owak... A zapasów mają tyle, jakby jechały Bóg wie w jaką podróż: wędlina, nawet kawałek mięsa, bułki, chleb z masłem, flaszki z herbatą i z kawą, niejedno dziecko ma po kilka cukierków, a ktoś miał wielkie czerwone jabłko. Malinówkę. A za to jakież chude będą w domu obiady po ich odjeździe! Na pewno same kartofle i nic więcej. I rodzice smutni... Dzieci dobrze o tym wiedzą, więc niektórym także 32 robi się smutno. Znowu powraca trwożna i bezradna myśl o domu. Ale dzieci długo nie mogą się martwić, bo przed nimi jest przecież cały świat, cała masa nowych, ciekawych rzeczy. Jadą daleko, same ważne osoby z własnymi rzeczami, paczkami... Na dwóch ławkach naprzeciwko siebie zebrały się same dziewczynki. Już zdążyły się zaznajomić ze sobą, rozgadały się, opowiedziały sobie, skąd która się wywodzi, z jakiego osiedla, z jakiej ulicy, z której szkoły. I jakie ma rodzeństwo, i gdzie ojciec pracuje, i jak jest u nich w domu, i do kogo jadą w mieście Łodzi, i czy tam będą dzieci, i czy kto ma ochotę jechać, czy tylko dlatego jedzie, że rodzice kazali. Więcej jednak było takich, co się cieszyli, że jadą i że zobaczą coś nowego. Z tego zeszło na inne podróże i wycieczki; dokąd kto w życiu już jeździł i jak długo koleją. A każdy chciał, żeby teraz jechało się jak najdłużej! Wszystko to jednak w końcu się wyczerpało, więc ktoś zaproponował, żeby zaśpiewać chórem. Teraz znowu długo się wstydzono, umawiano się tak i owak i już miano zaczynać, i zrywano umowę. Ciągle ktoś przerywał i pytał: „a znasz to?" i mruczał cicho. Ale kiedy się spostrzegł, że inni słuchają, to urywał. W końcu jednak zdecydowano się i śpiewano to, co wiele dzieci znało ze szkoły. Z początku nieśmiało, potem coraz głośniej: Za tą głębią, za tym brodem, tam stanęła rzeka lodem. Ani szumi, ani płynie, tylko duma w swej głębinie, gdzie jej wiosna, gdzie jej zorza... — Patrzcie! — szepnęła pani i pokazała ręką w okno. płynęła między dwoma szeregami wierzb, wśród brzegów błotnistych i rudych, gdzieniegdzie tylko ubielonych zatokami śniegu. Ale, jakby już na wiosnę, pod niebem czystym i jasnym... Więc dziewczynki uśmiechały się i kiwały głowami, i jedna drugiej wskazywała tę rzekę nie przerywając śpiewania. A potem zaczęły inną pieśń: A kto ciebie, choineczko, zasiał iv ciemnym lesie? A zasiał mnie ten wiaterek, co nasiona niesie... Mijali właśnie sosnowy las, gdzie choinki stały jeszcze w czapach śniegu. Dziewczynki patrzyły w okno i śpiewały dalej: A kto ciebie, choineczko, ogrzał w ciemnym boru? I zrobiło się znowu jakoś smutno, bo choinki przypomniały dzieciom dom, ostatnie głodne święta. Więc ktoś zaproponował, żeby znowu wspólnie zabrać się do jedzenia i podzielić jabłko-maiinówkę na tyle kawałeczków, ile jest dziewczynek w tym przedziale, na dwóch ławkach naprzeciwko siebie. Tymczasem jednak przyszedł ktoś z innych ławek, z sąsiedniego przedziału, i poszeptał coś z jedną z dziewczynek. Od razu wszystkim było wiadomo, że tam siedzi taki mały Jaś, którego tatuś pracuje w cynkowni, w „Rozamundzie". Ten mały Jaś nie ma nic na drogę. W domu u nich wielka bieda, chora matka nie mogła się nim zająć. No, dobrze, a od czegóż są dziewczynki? Ledwie się tylko trochę pokręciły, zakrzątnęły — i już jest dla małego Jasia cała torebka zapasów: trzy bułki, kawałek kiełbasy, jajko... I cała malinowka jest dla tego Jasia! Bo najmłodszy, bo ma chorą matkę, bo w domu dosyć najadł się biedy... Jak to dobrze, że jeszcze nie napoczęły tego jabłka! м Okazało się także, że Jasio ma dziury na piętach, kurtkę przetartą na łokciu i oberwaną przy kieszeniach. Nic dziwnego —■ kiedy matka już trzeci tydzień jak leży. Ale czy hutnickie dziecko powinno tak jechać między ludzi. I już Jaś z podwiniętymi nogami siedzi, na ławce, okryty czyimś paltem, z czyimś swetrem na ramionach i jeszcze z kołnierzem futrzanym pani opiekunki. A dziewczynki szyją, cerują i nawet bajki mu opowiadają, żeby się nie wstydził, nie martwił... Jak to dobrze, że któraś miała nici i igły, inna brązową przędzę do cerowania! Za oknami na pola padł leciutko zmierzch. Na mijanej stacji błysnęły pierwsze latarnie. — Proszę pani, kiedy będzie ta Łódź? Jakże'to było dawno: ten ranek dzisiejszy, ten wyjazd z domu, to wszystko! — Proszę pani, kiedy już dojedziemy do miasta Łodzi? — pytają coraz częściej. Mały Jaś ubrany w zacerowane pończochy, w wyre-perowaną kurtkę, nakarmiony, zabawiony, szczęśliwy, zdrzemnął się oparty o jedną z dziewczynek. Tak sobie spał trzymając w rękach, jak czerwoną kulę, jabłko, którego mu było żal zjeść. — Zawiezie je dzieciom tam, gdzie jedzie, tak będzie dobrze! — mrugnęła jedna dziewczynka do drugiej. Konduktor przyszedł zapalić światło. — Panie konduktorze, czy pręd